LES CHANTS DE MALDOROR
LE COMTE DE LAUTRÉAMONT
PARIS
EN VENTE CHEZ TOUS LES LIBRAIRES
1869
Pieśń pierwsza *
Niech wola nieba sprawi, żeby czytelnik, nabrawszy odwagi i stając się na pewien czas tak
wściekły jak to, co właśnie czyta, znalazł nie błądząc swoją drogę stromą i dziką wśród bagnistego
pustkowia tych kart posępnych i pełnych trucizny, bo jeżeli podczas lektury nie okaże nieubłaganej
logiki i napięcia myśli co najmniej dorównującego jego nieufności, śmiertelne wyziewy tej książki
przesycą jego duszę jak woda cukier. Nie byłoby dobrze, gdyby wszyscy przeczytali to, co mogą
znaleźć na następnych kartach; tylko wyjątki będą się delektowały tym gorzkim owocem nic nie
ryzykując.
A więc, duszo trwożliwa, zanim wejdziesz głębiej w nieuczęszczane landy, skieruj kroki wstecz, nie
naprzód. Słuchaj, co ci mówię: skieruj kroki wstecz, nie naprzód, tak jak syn z szacunkiem odwraca
oczy od wzniosłej kontemplacji twarzy matczynej albo raczej jak nie dający się objąć spojrzeniem
kąt utworzony przez wrażliwe na chłód i zawsze dużo myślące żurawie, gdy zimową porą suną
potężnym lotem przez obszary milczenia, zmierzając pełnymi żaglami ku wyznaczonemu punktowi
widnokręgu, skąd nagle zrywa się wiatr dziwny i silny, który zwiastuje burzę. Najstarszy żuraw,
sam jeden będący strażą przednią, potrząsa na ten widok głową, niczym osoba pełna rozsądku, i
jednocześnie dziobem, którym zaczyna klekotać, jest bowiem niezadowolony (ja też nie czułbym
się inaczej w takim położeniu), podczas gdy jego stary kark, bezpióry już rówieśnik trzech pokoleń
żurawi, porusza się gniewnymi falowaniami przepowiadającymi coraz bliższą burzę. Kilkakrotnie
popatrzywszy z zimną krwią na wszystkie strony oczami, w których mieszka doświadczenie,
ostrożnym ruchem, jako pierwszy (on jeden bowiem ma prawo pokazywać pióra swojego ogona
innym żurawiom, niższym od niego inteligencją), wydając czujny okrzyk melancholijnego strażnika
dla odparcia wspólnego wroga, zawraca łagodnie wierzchołek tej figury geometrycznej (trójkąta,
być może, ale nie widać trzeciego boku, który tworzą w przestrzeni te osobliwe ptaki przelotne),
przez lewą burtę lub prawą, jak zręczny kapitan, i manewrując skrzydłami nie większymi na pozór
od wróblich, ponieważ nie jest to ptak głupi, obiera w ten sposób drogę filozoficzną i bardziej
bezpieczną.
Czytelniku, chciałbyś może, abym rozpoczął to dzieło inwokacją do nienawiści? Sam nie wiesz, czy
skąpany w niezliczonych rozkoszach nie będziesz wdychał, jak długo zachcesz, w swoje dumne
nozdrza, szerokie i cienkie - przewracając się brzuchem do góry, niczym rekin, w powietrzu
pięknym i czarnym, jak gdybyś rozumiał doniosłość tego gestu i nie mniejszą doniosłość twojego
uprawnionego apetytu - wdychał powoli i dostojnie czerwone wyziewy tej książki. Zapewniam cię,
uradujesz nimi te dwa bezkształtne otwory twego wstrętnego pyska, o potworze, ale pod
warunkiem, że przedtem postarasz się wciągnąć trzema tysiącami wdechnięć, jedno za drugim,
przeklęte sumienie Odwiecznego. Twoje nozdrza, ponad wszelką miarę rozszerzone
niewypowiedzianym zadowoleniem, nieruchomą ekstazą, nie będą nic więcej żądały od przestrzeni,
napełnionej wtedy jak gdyby pachnidłami i kadzidłem; albowiem nasycą się szczęściem
całkowitym, podobne aniołom zamieszkałym we wspaniałości i pokoju radosnych niebios.
Opowiem krótko historię Maldorora dobrego, w pierwszych latach życia, kiedy był szczęśliwy; już
opowiedziałem. Następnie Maldoror zrozumiał, że urodził się człowiekiem złym - fatalność
niesłychana! Przez długie lata ukrywał swój charakter, jak tylko mógł, ale wskutek tej nienaturalnej
u niego koncentracji krew uderzała mu co dzień do głowy; wreszcie, nie mogąc dłużej wytrzymać
takiego życia, stanowczym krokiem wszedł na drogę zła... Miłe uczucie! Kto by pomyślał, że kiedy
całował małe dziecko o różowej twarzyczce, miał ochotę odciąć mu policzki brzytwą, i nie raz tak
by postąpił, gdyby Sprawiedliwość i jej długi orszak kar zawsze mu nie przeszkadzały. Nie miał
zwyczaju kłamać, mówił prawdę i przyznawał, że jest okrutny. Ludzkości, czy słyszałaś? I ośmiela
się powtórzyć swe wyznanie tym piórem, które drży! Istnieje więc potęga silniejsza od woli...
Przekleństwo! Kamień chciałby uchylić się od praw ciążenia? Rzecz niemożliwa. Niemożliwe,
gdyby zło tego chciało, jego pojednanie z dobrem. To właśnie powiedziałem wyżej.
Są tacy, co pisząc szukają poklasku za pomocą szlachetnych właściwości serca zmyślonych przez
wyobraźnię, czasem nawet rzeczywistych. Ja używam swojego geniuszu, żeby malować rozkosze
okrucieństwa! Rozkosze nie przemijające, nie sztuczne, gdyż zaczęły się razem z człowiekiem i z
nim wygasną. Czy geniusz nie może się łączyć z okrucieństwem w tajemnych postanowieniach
Opatrzności albo czy będąc okrutnym nie można być geniuszem? Dowodem tego będą moje słowa;
wystarczy, że mnie posłuchacie, jeżeli macie ochotę... Przepraszam, wydało mi się, że włosy stanęły
mi na głowie, ale to nic, jednym ruchem ręki bez trudu zdołałem przywrócić im normalną pozycję.
Ten, kto śpiewa, nie utrzymuje, że jego kawatyny są czymś nieznanym; przeciwnie, chlubi się, że
wzniosłe i złe myśli jego bohatera żyją we wszystkich ludziach.
Przez całe życie widziałem tylko - nie spotykając ani jednego wyjątku - ludzi o wąskich ramionach,
jak popełniają czyny bezmyślne i nie ustają w tym, jak ogłupiają bliźnich i demoralizują ich dusze
wszelkimi sposobami.
Pobudką takiego postępowania jest według ich określenia sława. Patrząc na te widowiska, chciałem
śmiać się jak inni, ale - dziwne to naśladownictwo - nie potrafiłem. Wziąłem scyzoryk niezmiernie
ostry i rozciąłem sobie twarz w miejscu, gdzie się spotykają wargi. Przez chwilę myślałem, że
osiągnąłem t cel. Obejrzałem w lustrze te usta dobrowolnie przeze mnie skaleczone!
Omyliłem się! Krew, która obficie płynęła z obu ran, nie pozwoliła mi zresztą stwierdzić, czy to był
naprawdę śmiech, jak u innych. Ale po kilku chwilach porównywania nabrałem pewności, że mój
śmiech nie był podobny do ludzkiego, to znaczy, że się nie śmiałem. Widziałem ludzi o brzydkich
głowach i oczach straszliwych, zapadniętych w ciemnej orbicie, ludzi przewyższających oporność
skały, twardość lanej stali, okrucieństwo rekina, arogancję młodości, bezsensowną furię
przestępców, zdrady hipokryty, najniezwyklejszych komediantów, siłę charakteru księży i
największą skrytość najzimniejszych stworów świata i nieba; widziałem, jak bezskutecznie trudzili
się moraliści, żeby przeniknąć serca tych ludzi i ściągnąć na nich nieubłagany gniew z wysoka.
Widziałem ich wszystkich razem, jednych wyciągających silną pięść ku niebu, niczym zepsute już
w zaraniu życia dziecko, kiedy podnosi rękę na własną matkę, zapewne podbechtanych przez jakieś
duchy piekielne, z oczami pełnymi wyrzutów sumienia bolesnych i zarazem nienawistnych, w
lodowatym milczeniu, ponieważ nie mieli odwagi wypowiedzieć myśli wielkich i niewdzięcznych,
które kryło ich łono, myśli tak niesprawiedliwych i strasznych, że bali się zasmucić współczującego
Boga miłosierdzia, podczas gdy inni o każdej chwili dnia, od wczesnego dzieciństwa do kresu
starości, miotali niesłychane bluźnierstwa, bez cienia rozsądku, przeciwko wszystkiemu, co żyje,
przeciwko sobie samym i Opatrzności, prostytuowali swoje żony i dzieci, czyniąc zniewagę
częściom ciała świętym dla wstydliwości. A wówczas morza podnoszą swoje wody, pochłaniają w
swych odmętach deski; huragany, trzęsienia ziemi przewracają domy; zaraza, różne choroby
dziesiątkują rozmodlone rodziny. Ludzie wszakże nie dostrzegają tego. Widziałem też, jak
czerwienili się albo bledli, zawstydzeni swoim postępowaniem na tej ziemi - rzadko. O burze,
siostry huraganów, firmamencie jasnoniebieski, którego piękna nie uznaję, morze, ty hipokryto,
obrazie mego serca, ziemio ze swoim tajemniczym łonem, mieszkańcy sfer, cały wszechświecie,
Boże, który go wspaniale stworzyłeś, ciebie wzywam: pokaż mi człowieka, który byłby dobry!...
Ale niech twa łaska zdziesięciokrotni moje przyrodzone siły, gdyż na widok tego potwora mógłbym
umrzeć ze zdumienia - umiera się od mniejszych wstrząsów.
Trzeba zapuszczać sobie paznokcie przez dwa tygodnie. Ach, jak słodko jest gwałtownie wyrwać ze
snu chłopca nie mającego jeszcze nic na górnej wardze i szeroko rozwierając oczy udawać, że mu
się pieszczotliwie muska dłonią czoło, zgarniając do tyłu jego piękne włosy! A potem nagle, kiedy
najmniej się tego spodziewa, zagłębić długie paznokcie w delikatną pierś, lecz tak, żeby nie umarł -
bo gdyby umarł, przepadłby widok jego męczarni. Następnie pijemy krew liżąc rany i przez ten
cały czas, który powinien trwać tak długo jak wieczność, chłopiec płacze. Nie ma nic lepszego niż
wydobyta w ten sposób jego krew, ciepła jeszcze - może oprócz łez, mających gorycz soli.
Człowieku, czy nigdy nie kosztowałeś własnej krwi, kiedy przypadkiem skaleczyłeś się w palec?
Jaka jest dobra, prawda? Bo nie ma smaku. A czy nie pamiętasz dnia, kiedy wśród ponurych
rozmyślań podniosłeś ku swej chorowitej twarzy, wilgotnej od kropli padających ci z oczu,
wgłębioną dłoń i kiedy ta dłoń bezwiednie skierowała się do ust, które z tego pucharu - drżącego
jak zęby ucznia, gdy kątem oka patrzy na kolegę urodzonego, aby go gnębić - piły twoje łzy? Jakie
dobre, prawda? To dlatego, że mają smak octu. Łzy tej, rzekłbyś, która kocha najbardziej; ale łzy
małego chłopca lepiej dogadzają podniebieniu. On nie zdradza, ponieważ zło jest mu jeszcze nie
znane; ta, która kocha, nawet najbardziej, prędzej czy później zdradzi... Domyślam się tego przez
analogię, nie wiedząc, co to przyjaźń, co to miłość (i możliwe, że nie będę chciał doznać ani jednej,
ani drugiej; w każdym razie nie od ludzi). Skoro więc twa krew i twe łzy nie są ci wstrętne,
pożywiaj się, z całą ufnością pożywiaj się łzami i krwią tego młodzianka. Niech ma zawiązane
oczy, podczas gdy ty rozdzierasz jego drgające ciało, a kiedy już całymi godzinami nasłuchasz się
jego cudownych krzyków, podobnych do przenikliwego rzężenia konających na polach bitwy, oddal
się jak lawina i przybiegnij z drugiego pokoju, tak aby wyglądało, że przynosisz mu pomoc.
Rozwiążesz jego ręce o ścięgnach i żyłach nabrzmiałych, przywrócisz wzrok błędnym oczom i
znowu przystąpisz do zlizywania jego łez i krwi. Jak wtedy skrucha jest prawdziwa! Boska iskra,
która w nas mieszka i tak rzadko jest widoczna, ukazuje się - za późno! Jak serce wzbiera mogąc
pocieszyć niewinną istotę, gdy wyrządziliśmy jej krzywdę: „Młodzieńcze, który przeżyłeś
straszliwe cierpienia, któż mógł dopuścić się na tobie takiej zbrodni, że nie umiem jej nazwać
odpowiednim słowem? Jakżeś nieszczęśliwy! Jak musisz cierpieć! Gdyby twoja matka o tym
wiedziała, nie byłaby bliższa śmierci, tak zatrważającej dla winnych, niż ja jestem w tej chwili.
Ach, cóż więc jest dobro i zło! Może to jedna rzecz, która służy nam do ukazywania z wściekłością
naszej bezsiły i namiętnej potrzeby dosięgnięcia nieskończoności, choćby sposobami najbardziej
szaleńczymi? Albo dwie rzeczy różne? Nie, lepiej, żeby to było jedno i to samo, gdyż w
przeciwnym razie co mnie spotka w dniu sądu ostatecznego? ... Młodzieńcze, wybacz mi! To
właśnie ten, który stoi przed twym obliczem szlachetnym i świętym, połamał twe kości i rozdarł
ciało, zwisające z ciebie płatami. Czy to szał mego chorego umysłu, czy tajemny instynkt,
niezależny od mych rozumowań, podobnie jak u orła rozdzierającego zdobycz, pchnął mnie do tej
zbrodni? A przecież cierpiałem tak samo jak moja ofiara! Młodzieńcze, przebacz mi! Gdy już
będziemy mieli za sobą to przemijające życie, pragnę, byśmy pozostali spleceni przez całą
wieczność, tworząc jedną istotę, z ustami przy ustach. Ale nawet w ten sposób nie będę całkowicie
ukarany. Będziesz więc bez chwili wytchnienia szarpał mnie zębami i paznokciami jednocześnie. W
pachnące girlandy przystroję moje ciało do tej pokutnej ofiary i obaj będziemy cierpieli, ja dlatego,
że rozdzierany, a ty, że mnie rozdzierasz. O jasnowłosy młodzieńcze z oczami tak łagodnymi, czy
uczynisz teraz, co ci radzę? Pragnę, abyś to uczynił, wbrew sobie, przywracając szczęśliwość
mojemu sumieniu.” Powiedziawszy to wszystko, będziesz zarazem człowiekiem, który wyrządził
zło istocie ludzkiej i jest przez tę istotę kochany, co stanowi największe szczęście, jakie można
sobie wyobrazić. Później będziesz go mógł oddać do szpitala, gdyż kaleka nie potrafi zarobić na
życie. Będą mówili, żeś dobry, laurowe wieńce i złote medale ukryją twoje gołe nogi, rozstawione
na grobowcu ozdobionym starą figurą. O ty, którego imienia nie chcę umieścić na tej karcie
konsekrującej świętość zbrodni, ja wiem, że okazałeś zdolność wybaczania ogromną jak
wszechświat. Ale ja istnieję nadal!
Zawarłem przymierze z Prostytucją, aby krzewić rozprzężenie wśród rodzin. Pamiętam noc, która
poprzedziła ten niebezpieczny związek. Ujrzałem przed sobą grób. Usłyszałem świetlika, wielkiego
jak dom, tak przemawiającego: ,,Poświecę ci. Czytaj napis. Nie ode mnie pochodzi ten najwyższy
rozkaz.” Ogromna krwawa światłość, na której widok zaczęły mi szczękać zęby i opadły
bezwładnie ramiona, wypełniła powietrze aż po horyzont. Oparłem się o rozwaloną ścianę, gdyż
inaczej byłbym upadł, i przeczytałem: „Tu leży młodzieniec zmarły na suchoty - wiecie z jakiej
przyczyny. Nie módlcie się za niego.” Niewielu prawdopodobnie okazałoby tyle odwagi co ja.
Jednocześnie kobieta, piękna i naga, położyła się u moich stóp. Pełen smutku rzekłem do niej:
„Wstań.” Podałem jej rękę, którą zbrodniarz dusi własną siostrę. Wtedy świetlik do mnie: „Weź
kamień i zabij ją.” - „Dlaczego?” - zapytałem. A on: „Uważaj, co mówisz, tyś słabszy, ja jestem
mocniejszy. Jej imię Prostytucja.” Mając oczy pełne łez, a serce wściekłości, poczułem, że wstępuje
we mnie jakaś nieznana siła. Chwyciłem wielki kamień i po kilku próbach udało mi się dźwignąć
go do wysokości piersi, a potem włożyć sobie na ramiona. Wspiąłem się po zboczu góry i ze
szczytu zmiażdżyłem świetlika. Głowa jego zaryła się w ziemię na głębokość wzrostu człowieka,
kamień podskoczył wysoko jak sześć kościołów. Potem trafił w jezioro, którego wody opadły
wirując i tworząc wielki odwrócony stożek. Ale powierzchnia uspokoiła się po chwili; krwawy
blask * już nie świecił. „Ach - zawołała naga piękna kobieta - cóżeś uczynił?” A ja: „Wolę ciebie
niż jego, ponieważ lituję się nad nieszczęśliwymi. Nie twoja to wina, że sprawiedliwość odwieczna
stworzyła cię.” Ona: „Pewnego dnia ludzie oddadzą mi sprawiedliwość. Więcej ci nie powiem.
Pozwól, że odejdę; chcę ukryć w głębinach morza mój nieskończony smutek. Jedynie ty i straszne
potwory, które się kłębią w tych czarnych otchłaniach, nie gardzicie mną. Jesteś dobry. Żegnaj, ty,
który mnie kochałeś!” Ja: „Żegnaj!
I jeszcze raz żegnaj! Zawsze cię będę kochał!... Od dzisiaj porzucam cnotę. ” Dlatego też, o narody,
kiedy będziecie słyszały zimowy wiatr jęczący nad morzem i u jego brzegów albo nad wielkimi
miastami, mówicie: „To nie duch boży przechodzi, to wysoki ton westchnień Prostytucji połączony
z głębokimi jękami człowieka urodzonego w Montevideo.” Ja wam to powiadam, dzieci moje.
Klękajcie wtedy, poruszone miłosierdziem, i niech ludzie, liczniejsi niż wszy, odmawiają długie
modlitwy.
Przy świetle księżyca, niedaleko morza, na odludnych połaciach ziemi, pogrążeni w gorzkich
rozmyślaniach widzimy, jak wszystkie rzeczy przybierają kształty żółte, niezdecydowane,
fantastyczne. Cień drzew, szybki na przemian i powolny, biegnie, idzie i wraca pod rozmaitymi
postaciami, spłaszczając się, przypadając do ziemi. Przed laty, kiedy mnie unosiły skrzydła
młodości, było mi to podnietą do marzeń, wydawało się dziwne; dziś jestem już przyzwyczajony.
Wiatr jęczy wśród liści tęskne melodie i puchacz wyśpiewuje swoją poważną skargę, od której
każdemu, kto ją usłyszy, jeżą się włosy. A psy dostają napadów furii, rwą łańcuchy, uciekają z
odległych gospodarstw; biegają po polach, bezładnie, opętane szaleństwem. Nagle przystają, patrzą
dokoła gorączkowo zaniepokojone, z ogniem w oku; i jak słonie, gdy mają umrzeć, spoglądają
wśród pustyni ostatni raz ku niebu, podnoszą rozpaczliwie swoje trąby i zwieszają nieruchome
uszy, one tak samo, z obwisłymi uszami, podnosząc głowę, nadymając straszny kark, zaczynają
ujadać, jak dziecko, które krzyczy z głodu, jak kot raniony w brzuch na szczycie dachu, kobieta w
porodzie czy ofiara dżumy konająca w szpitalu albo młoda dziewczyna, gdy śpiewa wzniosłą pieśń
- i szczekają na gwiazdy północne, na gwiazdy wschodnie, na gwiazdy południowe, na gwiazdy
zachodnie; na księżyc; na góry, podobne z daleka do gigantycznych skał leżących w ciemności; na
zimne powietrze, które wciągają głęboko w płuca i od którego wnętrze ich nozdrzy staje się
czerwone, palące; na ciszę nocy; na sowy, których ukośny lot muska ich pyski, gdy unoszą w
dziobie szczura lub żabę, żywy pokarm witany radośnie przez małe; na zające, które znikają w
mgnieniu oka; na bandytę, który puścił konia galopem, uciekając po dokonaniu zbrodni; na węże,
które poruszając wrzosy przyprawiają je o drżenie skóry i szczękanie zębów; na swoje własne
szczekanie, które budzi strach w nich samych; na ropuchy, pożerane przez nie suchym kłapnięciem
(dlaczego wychodziły z moczaru?); na drzewa, których liście, łagodnie kołysane, są dla nich
niepojętą tajemnicą, a chciałyby ją przeniknąć spojrzeniem nieruchomym, inteligentnym; na pająki,
zawieszone między swoimi długimi łapami, gdy w ucieczce wspinają się po drzewach; na kruki,
które przez cały dzień nie znalazły nic do jedzenia i wracają do gniazd ledwo poruszając
zmęczonymi skrzydłami; na skały przybrzeżne; na światła migocące u szczytu masztów
niewidzialnych statków; na głuchy łoskot fal; na wielkie ryby, które pływając pokazują czarne
grzbiety i nikną w głębinach; na człowieka, który je czyni niewolnikami. Potem znowu biegną
wśród pól, przeskakując rozkrwawionymi łapami przez rowy, drogi, zagony, trawy i strome
kamienie. Rzekłbyś, że gnane wścieklizną szukają wielkiego stawu, gdzie mogłyby ugasić
pragnienie. Ich przeciągłe wycie trwoży naturę. Biada spóźnionemu podróżnikowi! Przyjaciele
cmentarzy dopadną go, rozedrą i pożrą pyskami ociekającymi krwią, albowiem zęby mają zdrowe.
Dzikim zwierzętom brakuje odwagi, żeby przyłączyć się do uczty, i uciekają na oślep, pełne
drżenia. Po kilku godzinach psy, strudzone bieganiem bez celu, półżywe, z wywieszonymi
językami, rzucają się na siebie nie wiedząc, co czynią, i rozdzierają na strzępy z niebywałą
szybkością. Przyczyną tego nie jest okrucieństwo. Pewnego dnia moja matka, spoglądając
szklistymi oczami, rzekła mi: ,,Kiedy leżąc już w łóżku usłyszysz szczekanie psów na polach,
schowaj się pod kołdrę i nie szydź z tego, co robią - są trawione nienasyconym głodem
nieskończoności, jak ty, jak ja, jak wszyscy ludzie o twarzy bladej i wydłużonej. Pozwalam ci
nawet stawać przy oknie i patrzeć na to widowisko, które jest nader wzniosłe.”
Uszanowałem wolę zmarłej. Podobnie jak psy, chcę nieskończoności... I nie mogę, nie mogę
zaspokoić tej potrzeby ! Jestem synem mężczyzny i kobiety, jak słyszę. To mnie dziwi... Myślałem,
że czymś więcej! A zresztą, co mnie obchodzi, skąd się wziąłem? Gdyby to zależało ode mnie,
wolałbym począć się z samicy rekina, której głód jest przyjacielem burzy, i z tygrysa, którego
okrucieństwo jest znane - nie byłbym taki zły. Wy, którzy na mnie patrzycie, oddalcie się ode mnie,
gdyż w moim oddechu są wyziewy trucizny. Nikt jeszcze nie widział zielonych zmarszczek mego
czoła ani wystających kości mojej chudej twarzy, które przypominają ości jakiejś wielkiej ryby albo
skały na brzegu morskim, albo strome zbocza w Alpach, gdzie nieraz odbywałem wędrówki, mając
jeszcze na głowie włosy innego koloru. I kiedy w burzliwe noce krążę koło siedzib ludzkich z
płonącymi oczami, z włosami smaganymi przez zawieruchę, samotny niczym kamień na środku
drogi, zakrywam swoją szpetną twarz kawałkiem aksamitu czarnego jak sadza wypełniająca
wnętrze kominów - nie trzeba, żeby czyjekolwiek oczy mogły zaświadczyć o brzydocie, którą Istota
Najwyższa z uśmiechem wszechmocnej nienawiści rzuciła na mnie. Każdego ranka, gdy słońce
wschodzi dla innych, aby dawać radość i zbawienne ciepło całej naturze, a moja twarz pozostaje
nieruchoma, wpatrzony uparcie w przestrzeń pełną ciemności, przykucnięty w głębi mej ukochanej
jaskini, miotany rozpaczą, która mnie upaja jak wino, silnymi rękami drę swoją pierś na strzępy. A
przecież czuję, że nie mam wścieklizny! A przecież czuję, że nie tylko ja cierpię! A przecież czuję,
że oddycham! Niczym skazaniec, który próbuje swoich muskułów myśląc o niedalekim ich losie i
który niebawem wejdzie na szafot, tak ja, stojąc na mym posłaniu ze słomy, zamknąwszy oczy,
obracam powoli głowę z prawej w lewo, z lewej w prawo, całymi godzinami; i nie padam trupem.
Za każdym razem, gdy szyja nie może dalej wykonywać obrotu i zatrzymuje się, by zmienić
kierunek, nagle dostrzegam horyzont w nielicznych prześwitach między gałęziami krzaków gęsto
rosnących u wejścia - i nic nie widzę! Nic... oprócz pól, które wirują tanecznie razem z drzewami i
długimi sznurami ptactwa w powietrzu. Od tego widoku mąci mi się krew i umysł... Któż to bije
mnie po głowie żalazną sztabą, jak gdyby uderzał młotem w kowadło?
Zamierzam, nie poddając się wzruszeniu, wyrecytować bardzo głośno strofę poważną i zimną, którą
zaraz usłyszycie. Zwróćcie baczną uwagę na to, co zawiera, i strzeżcie się przykrego wrażenia,
które z -pewnością pozostawi, jak piętno, waszym zmieszanym wyobraźniom. Nie sądźcie, żebym
gotował się do śmierci - jeszcze nie jestem szkieletem i starość nie jest przyklejona do mego czoła.
Odsuńmy zatem wszelką myśl o porównaniu z łabędziem, w chwili gdy jego istnienie ulatuje, i
zechciejcie widzieć przed sobą jedynie potwora, którego twarzy na moje szczęście nie możecie
ujrzeć; jest zresztą mniej straszna niż jego dusza. Nie jestem wszakże zbrodniarzem... Dość już o
tym. Niedawno znowu byłem na morzu i miałem pod stopami pokład statków, a moje wspomnienia
są tak świeże, jakby to było wczoraj. W każdym razie postarajcie się, o ile potraficie, być spokojni
jak ja przy tej lekturze, której ofiarowania wam już zaczynam żałować, i nie rumieńcie się, gdy
przyjdzie wam pomyśleć, czym jest serce ludzkie.
polipie z jedwabnym spojrzeniem! Ty, którego dusza jest nieodłączna od mojej, ty, najpiękniejszy
mieszkańcu kuli ziemskiej, zarządzający serajem czterystu ssawek, ty, w którym godnie się
mieszczą, jak w swej naturalnej rezydencji, dzięki obopólnemu porozumieniu złączone
nierozerwalną więzią, łagodna cnota udzielająca i boskie wdzięki, czemuż nie jesteś koło mnie twój
brzuch z rtęci przy mojej piersi z aluminium, abyśmy siedząc na jakiejś nadbrzeżnej skale mogli
kontemplować ten widok, który uwielbiam !
Stary oceanie o kryształowych falach, jesteś podobny, proporcjonalnie biorąc, do tych błękitnych
śladów, które się widzi na udręczonych plecach chłopców okrętowych; jesteś ogromnym siniakiem
od ciosu wymierzonego ciału ziemi - lubię to porównanie. Już w pierwszej chwili, kiedy cię można
ujrzeć, przeciągłe tchnienie smutku, jak gdyby szept lekkiego powiewu, który wychodzi z ciebie,
udziela się, zostawiając w niej niezatarte ślady, duszy głęboko poruszonej, a w pamięci twoich
wielbicieli, choć nie zawsze to sobie uświadamiają, wskrzeszasz obraz ciężkich początków
człowieka zapoznającego się z cierpieniem, które go już nie opuści. Pozdrawiam cię, stary oceanie!
Stary oceanie, twój kształt harmonijnie kolisty, który cieszy skupioną twarz geometrii, aż nadto
każe mi uprzytomnić sobie małe oczy człowieka, rozmiarem przypominające oczy dzika i jak u
ptaków nocnych odznaczające się doskonałością okrągłego konturu. A jednak człowiek od stuleci
widzi w sobie uosobienie piękna. Ja sądzę, że jego przekonanie o swej urodzie wypływa z miłości
własnej, ale że naprawdę nie jest piękny i czuje to - dlaczego bowiem tak pogardliwie spogląda na
oblicze bliźniego swego? Pozdrawiam cię, stary oceanie!
Stary oceanie, jesteś symbolem tożsamości, zawsze jednakowy. Nie zmieniasz się w sposób istotny,
bo jeżeli gdzieś twoje fale dostają napadu furii, to dalej, w jakimś innym miejscu, zachowują
całkowity spokój. Nie jesteś jak człowiek, co przystaje na ulicy,* żeby się przyglądać dwóm
walczącym ze sobą buldogom, a nie zatrzymuje się, gdy obok przechodzi kondukt żałobny; rano
jest przystępny, a wieczorem w złym humorze; dziś roześmiany, jutro płacze. Pozdrawiam cię, stary
oceanie!
Stary oceanie, wcale nie jest nieprawdopodobne, że kryjesz w swym łonie jeszcze inne rzeczy
pożyteczne dla człowieka. Dałeś mu już wieloryba. Niełatwo pozwalasz chciwym oczom nauk
przyrodniczych odgadywać tajemnice twojej najgłębszej organizacji - jesteś skromny. Człowiek
chwali się bez przerwy, i to z powodu błahostek. Pozdrawiam cię, stary oceanie!
Stary oceanie, różne gatunki ryb, które żywisz, nie przysięgły sobie wzajemnego braterstwa. Każdy
gatunek żyje osobno. Temperamenty i ukształtowanie, różne w każdym, tłumaczą wystarczająco to,
co z początku wydaje się anomalią. Tak samo jest z człowiekiem, ale on nie ma takiego
wytłumaczenia. Trzydzieści milionów ludzi zamieszkujących jakiś kawałek ziemi uważa za swój
obowiązek nie interesować się losem sąsiadów, wrośniętych tuż obok nich w kawałek ziemi niczym
korzenie. Przechodząc od rzeczy wielkich do małych widzimy, że każdy człowiek żyje jak dzikus w
swojej pieczarze i rzadko ją opuszcza, aby odwiedzić bliźniego, jak on wciskającego się w inną
pieczarę. Wielka powszechna rodzina ludzkości jest utopią godną najmarniejszej logiki. Poza tym
widok twych żyznych wymion nasuwa myśl o niewdzięczności, natychmiast bowiem przypominają
się owi liczni rodzice, tak niewdzięczni wobec Stwórcy, że porzucają owoc swego żałosnego
związku. Pozdrawiam cię, stary oceanie!
Stary oceanie, materialną twą wielkość ogarnąć można jedynie wyobrażając sobie, ile aktywnej
mocy trzeba było, żeby począć całość twej masy.
Nie dajesz się objąć jednym rzutem oka. Aby cię kontemplować, wzrok musi przesuwać swój
teleskop ruchem ciągłym po całym widnokręgu, podobnie jak matematyk chcąc rozwiązać
równanie algebraiczne musi zbadać oddzielnie wszystkie możliwe przypadki, zanim rozstrzygnie
problem. Człowiek pochłania substancje pożywne i dokonuje innych wysiłków godnych lepszej
sprawy, aby się wydawać tłustym. Niech ta wspaniała żaba nadyma się, ile chce! Bądź spokojny, nie
dorówna ci wielkością; tak przynajmniej sądzę.
Pozdrawiam cię, stary oceanie!
Stary oceanie, twe wody są gorzkie. Mają ten sam smak co żółć wydzielana przez krytykę na sztuki
piękne, na naukę, na wszystko. Jeżeli ktoś jest genialny, przedstawia się go jako idiotę; ktoś inny,
urodziwy, okazuje się wstrętnym garbusem. Zaiste, człowiek musi bardzo silnie odczuwać swoją
niedoskonałość - której zresztą w trzech czwartych sam jest winien - skoro ją tak krytykuje!
Pozdrawiam cię, stary oceanie!
Stary oceanie, mimo doskonałości swoich metod ludzie nie zdołali jeszcze za pomocą danych im
przez naukę przyrządów zmierzyć przepastnej głębi twoich otchłani; są wśród nich takie, że dla
sond najdłuższych, najcięższych okazały się niedostępne. Ryby to potrafią, ludzie nie. Często
zadawałem sobie pytanie, co jest łatwiejsze do zmierzenia: głębia oceanu czy głębia serca
ludzkiego. Często z ręką u czoła, na pokładach statków, podczas gdy księżyc kołysał się
nieregularnie między masztami, sam siebie zdumiewałem odsuwając wszystko, co nie było celem
mych dociekań, i usiłując rozwiązać ten trudny problem! Co zatem jest głębsze, bardziej
nieprzeniknione: ocean czy serce ludzkie? Jeżeli doświadczenie trzydziestu lat życia może do
pewnego stopnia przechylić szalę na jedną lub drugą stronę, wolno mi powiedzieć, że ocean nie
może w tej kwestii, mimo swej głębi, rywalizować z głębinami serca ludzkiego. Znałem ludzi
cnotliwych. Umierali w sześćdziesiątym roku życia i nie było nikogo, kto by nie powiedział:
„Czynili dobro na tej ziemi, inaczej mówiąc, praktykowali miłosierdzie - i to wszystko, nic
trudnego, każdy tyle potrafi.” Kto pojmie, dlaczego kochankowie, którzy jeszcze wczoraj byli dla
siebie wszystkim, z powodu źle zrozumianego słowa rozchodzą się, jedno na wschód, drugie na
zachód, kłuci ostrzami nienawiści, zemsty, miłości oraz wyrzutów sumienia, i już stronią od siebie,
udrapowani w samotniczą dumę. Przedziwne to wydarzenie powtarza się co dnia i nie jest wskutek
tego mniejszym dziwem. Kto zrozumie przyjemność, jaką nam sprawiają nie tylko pospolite
nieszczęścia bliźnich, lecz również nieszczęścia naszych najdroższych przyjaciół, choć
jednocześnie nas zasmucają? I przykład nieodparty, dla zamknięcia tej serii: człowiek mówi
obłudnie „tak”, a myśli „nie”. Dlatego młodzi drapieżnicy ludzcy darzą się nawzajem takim
zaufaniem i nie są egoistami. Psychologia ma jeszcze dużo rzeczy do zbadania. Pozdrawiam cię,
stary oceanie!
Stary oceanie, jesteś tak potężny, że ludzie przekonali się o tym na własnej skórze. Nic nie
pomagają wszystkie wymysły ich geniuszu, niezdolne cię opanować. Znaleźli swojego pana. Chcę
powiedzieć, że trafili na coś mocniejszego niż oni. To coś ma imię. To imię jest - ocean! Strach, jaki
w nich budzisz, jest tak wielki, że cię szanują. Ale ty porywasz najcięższe ich maszyny do walca
tańczonego lekko, z wdziękiem i elegancją. Każesz im wykonywać skoki aż pod niebo i cudownie
nurkować w głąb twej krainy - linoskoczek byłby zazdrosny. Mogą sobie winszować, jeżeli nie
owijasz ich ostatecznie w twe wrące fałdy i nie zmuszasz do podróży, która obchodzi się bez kolei
żelaznej, w twe wodne wnętrzności, aby zobaczyli, jak się mają ryby i zwłaszcza jak się mają oni
sami. Człowiek mówi: ,,Jestem bardziej inteligentny niż ocean. ” To możliwe i nawet dosyć
prawdziwe, ale ocean jest dla niego groźniejszy niż on dla oceanu - tego nie trzeba dowodzić. Ten
obserwujący wszystko patriarcha, rówieśnik pierwszych epok naszego zawieszonego globu,
uśmiecha się ze współczuciem, gdy ogląda morskie bitwy narodów. Oto setka lewiatanów, które
wyszły z rąk ludzkości. Donośne rozkazy dowódców, krzyki rannych, wystrzały dział - hałas
zrobiony po to, aby unicestwić kilka sekund. Wydaje się, że dramat dobiegł końca i że ocean
wszystko już ma w brzuchu. Paszcza jest straszna. Musi być wielka u dołu, w rejonach
niewiadomego! Dla uwieńczenia tej komedii głupiej i nawet nie interesującej widać w górze
bociana, który wskutek zmęczenia wolno pruje powietrze i woła, nie wstrzymując rozpiętości
swego lotu: „O, to nieudane, moim zdaniem!... Były w dole czarne punkty, zamknąłem oczy i
zniknęły.” Pozdrawiam cię, stary oceanie!
Stary oceanie, wytrwały w bezżenności, kiedy przebiegasz uroczystą samotność twych
flegmatycznych królestw, słusznie pysznisz się twoją wrodzoną wspaniałością i zasłużonymi
pochwałami, którymi cię żarliwie obsypuję. Rozkosznie kołysany miękkimi fluidami twej
majestatycznej powolności, najświetniejszego z atrybutów udzielonych ci przez najwyższą potęgę,
toczysz pośród mrocznej tajemnicy na całej twej wzniosłej powierzchni twe fale nieporównane,
mając spokojne poczucie wiecznej siły. Fale suną równolegle, rozdzielone krótkimi odstępami.
Ledwo jedna zmaleje, druga idzie na jej spotkanie rosnąc i towarzyszy im melancholijny szum
piany, rozpływającej się, aby nas pouczyć, że wszystko jest pianą. (Tak również istoty ludzkie, te
fale żywe, umierają jedna po drugiej, w sposób monotonny, ale nie zostawiając pienistego szumu.)
Przelotny ptak odpoczywa na nich z ufnością i poddaje się ich ruchom, pełnym wyniosłej gracji, aż
kości jego skrzydeł odzyskają swoją zwykłą energię, umożliwiając dalszą wędrówkę powietrzną.
Chciałbym, żeby dostojeństwo człowieka nie było niczym innym niż wcieleniem odblasku twego
dostojeństwa. Wiele żądam i to szczere życzenie przynosi ci zaszczyt. Twoja wielkość duchowa,
obraz nieskończoności, jest ogromna jak refleksja filozoficzna, jak miłość kobiety, jak boskie
piękno ptaka, jak medytacja poety. Jesteś piękniejszy niż noc. Powiedz mi, oceanie, czy chcesz być
moim bratem? Porusz się gwałtownie... mocniej... jeszcze mocniej - o ile chcesz, abym cię
porównał do zemsty bożej; wyciągnij twoje sine szpony, torując sobie drogę na własnym łonie...
Tak, dobrze. Rozwiń straszliwe fale, potworny oceanie, zrozumiany tylko przeze mnie, który padam
przed tobą na kolana, głową ziemi dotykając. Majestat człowieka jest zapożyczony, nie urzeknie
mnie; twój - owszem.
Ach, kiedy kroczysz ze swoim grzebieniem wzniesionym i przerażającym, otoczony krętymi
zwojami jak dworem, magnetyzer i brutal, wtaczający swoje fale jedna na drugą, świadomy , czym
jesteś, i kiedy wydajesz z głębin piersi, jakby przytłoczony ciężkim wyrzutem sumienia, niepojętym
dla mnie, ten głuchy, nie kończący się ryk, który w ludziach budzi taką grozę, nawet gdy cię
kontemplują w miejscu bezpiecznym, drżąc na brzegu - wtedy widzę, że nie jestem godzien
wielkiego zaszczytu nazywania się twoim równym. I dlatego w obliczu twej wyższości dałbym ci
całą moją miłość (nikt nie zna ogromu miłości, który zawierają moje aspiracje ku pięknu), gdybyś
nie przypominał boleśnie moich bliźnich, stanowiących z tobą kontrast najbardziej ironiczny,
antytezę najbardziej błazeńską, jaką widziano kiedykolwiek w dziele stworzenia - toteż nie mogę
cię kochać, jesteś mi nienawistny. Dlaczego więc wracam do ciebie po raz tysięczny, do twoich
przyjaznych ramion, które otwierają się, aby musnąć me płonące czoło pieszczotliwym
dotknięciem, sprawiającym, że ustaje moja gorączka? Nie znam twego ukrytego losu; wszystko, co
cię dotyczy, ma dla mnie wagę.
Powiedz mi więc, czyś jest siedzibą księcia ciemności. Powiedz mi to... powiedz, oceanie (mnie
jednemu, żeby nie smucić tych, co dotąd żyją tylko złudzeniami), i czy oddech Szatana wznieca
burze podnoszące twe słone wody aż do chmur. Musisz mi to powiedzieć, gdyż uradowałaby mnie
wiadomość, że piekło jest tak blisko człowieka. Chcę, aby to była ostatnia strofa mej inwokacji. A
więc jeszcze raz tylko pozdrowię cię i pożegnam.
Stary oceanie o kryształowych falach... Oczy zachodzą mi strumieniem łez i nie mam siły mówić
dalej; czuję, że nadeszła chwila powrotu między ludzi o wyglądzie odrażającym, ale... odwagi!
Dokonajmy wielkiego wysiłku i ze świadomością, że to nasz obowiązek, spełnijmy nasze
przeznaczenie na tej ziemi. Pozdrawiam cię, stary oceanie!
Nikt nie zobaczy mnie w ostatniej mojej godzinie (piszę to na łożu śmierci) otoczonego księżmi.
Chcę umierać kołysany falą burzliwego morza lub stojąc wśród gór, z oczami podniesionymi
wysoko... Nie, wiem, że moje unicestwienie będzie całkowite. Zresztą nie mogę oczekiwać laski.
Któż otwiera drzwi pokoju, gdzie konam? Nikomu przecież nie pozwoliłem wchodzić. Kimkolwiek
jesteś, odejdź; ale jeżeli ci się wydaje, że widzisz jakąś oznakę bólu czy lęku na mej twarzy hieny
(używam tego porównania, mimo że hiena jest piękniejsza ode mnie i jej widok sprawia większą
przyjemność), to nieprawda - pozwólcie mu się zbliżyć. Mamy zimową noc, żywioły ze wszystkich
stron wpadają na siebie, człowiekiem targa strach, młodzieniec rozważa myśl o jakiejś zbrodni,
mając na widoku przyjaciela - jeżeli to ktoś taki jak ja, kiedy byłem młody. Niech wiatr, którego
gwizdy pełne skargi zasmucają ludzkość, odkąd istnieje wiatr i ludzkość, poniesie mnie przed
ostatnią chwilą agonii na kościach swych skrzydeł przez świat, co niecierpliwie czeka mej śmierci.
Będę się jeszcze skrycie rozkoszował licznymi przykładami zła w człowieku (brat, nie widziany,
lubi oglądać czyny swych braci). Orzeł, kruk, nieśmiertelny pelikan, dzika kaczka, wędrowny
żuraw, zbudzone, trzęsące się z zimna, będą widziały, jak mijam je w świetle błyskawic, widmo
straszne i zadowolone. Nie będą pojmowały, co to znaczy. Na ziemi żmija, wielkie oko ropuchy,
tygrys, słoń, w morzu wieloryb, rekin, ryba młot, bezkształtna płaszczka, ząb podbiegunowej foki
będą się zastanawiały, co to za odstępstwo od praw natury. Drżący człowiek przylgnie czołem do
ziemi, jęcząc. „Tak, przewyższam was wszystkich moim wrodzonym okrucieństwem, którego
wyzbycie się było niemożliwe z przyczyn niezależnych ode mnie. Czy dlatego ukazujecie mi się w
tej hołdowniczej postawie? A może dlatego, że - zjawisko niesłychane - jak przerażająca kometa
przebiegam zakrwawioną przestrzeń? (Pada deszcz krwi z mojego wielkiego ciała, podobnego do
ciemnoszarej chmury, którą huragan gna przed sobą.) Nie bójcie się, dzieci, nie przeklnę was. Zło,
któreście mi wyrządzili, jest zbyt wielkie, zbyt wielkie jest zło, które ja wam wyrządziłem, aby to
była sprawa naszej woli. Szliście swoją drogą, ja swoją, obie były podobne i obie występne.
Musieliśmy się spotkać w tym podobieństwie charakterów; zderzenie stąd wynikłe było fatalne dla
obu stron.” I wtedy ludzie, odzyskawszy odwagę, powoli zaczną wznosić głowy, aby zobaczyć
mówiącego, i wyciągną szyje niczym ślimak. Nagle ich rozpłomienione twarze, o zmienionym
wyrazie, ukazujące straszliwe namiętności, wykrzywią się takim grymasem, że wilki poczują
strach. Wszyscy jednocześnie podniosą się niby ogromna sprężyna. Jakie złorzeczenia! Jakie
rozdzierające krzyki! Rozpoznali mnie. A oto zwierzęta ziemi przyłączając się do ludzi wołają
swoimi dziwnymi głosami. Bez śladu znikła wrogość obu stron; jedna i druga nienawiść są już
zwrócone przeciwko mnie, wspólnemu wrogowi; ogólna zgoda powoduje zbliżenie. Wiatry, które
mnie podtrzymujecie, unieście mnie wyżej - boję się podstępu. Tak, zejdźmy im powoli z oczu,
doświadczywszy jeszcze raz, ku pełnemu swemu zadowoleniu, jakie są owoce namiętności. Dzięki
ci, rinolofie, żeś mnie obudził swym lotem, ty stworze, na którego nosie widnieje grzebień w
kształcie podkowy... Spostrzegam, że była to tylko przejściowa niedyspozycja, niestety, i czuję z
niesmakiem, że wracam do życia. Ludzie mówią, że leciałeś ku mnie, aby wyssać resztkę krwi
jeszcze płynącą w moich żyłach - ach, dlaczego nie okazało się to prawdą!
Rodzina otacza stół z lampą pośrodku.
Mój synu, daj mi nożyczki, które leżą na krześle.
Nie ma ich, matko.
Poszukaj w drugim pokoju. Czy pamiętasz te czasy, drogi panie mój, kiedy modliliśmy się o
dziecko, w którym narodzilibyśmy się po raz drugi i mieli podporę naszej starości?
Pamiętam i Bóg nas wysłuchał. Możemy się cieszyć z naszego losu na tej ziemi. Co dzień
błogosławimy Opatrzność za jej dobrodziejstwa. Nasz Edward ma wszystkie urocze cechy swojej
matki.
I męskie zalety ojca.
Oto nożyczki, matko; nareszcie je znalazłem.
Wraca do swego zajęcia... Lecz ktoś stanął w drzwiach wejściowych i przez chwilę kontempluje
obraz, który ma przed oczami:
Co znaczy to widowisko? Dużo jest ludzi mniej szczęśliwych niż oni. Jakie rozumowanie pozwala
im znajdować radość w istnieniu? Oddal się, Maldororze, od tego spokojnego ogniska. To nie dla
ciebie miejsce.
Odszedł!
Nie rozumiem, co się dzieje, ale czuję odruchy, które walczą w mym sercu. Moja dusza jest
niespokojna i nie wie dlaczego. Powietrze jest ciężkie.
Żono, czuję to samo. Drżę, by nie przydarzyło się nam jakieś nieszczęście. Ufajmy Bogu, w nim
pokładamy najwyższą nadzieję.
Matko, ledwie oddycham. Boli mnie głowa.
I ty, mój synu! Zwilżę ci czoło i skronie octem.
Nie, dobra matko...
Popatrzcie, skłania ciało na oparcie krzesła; jest zmęczony.
Coś, czego nie umiem wytłumaczyć, przewraca się we mnie. Wszystko mi teraz przeszkadza.
Jak blady jesteś! Ten wieczór nie upłynie bez jakiegoś nieszczęścia, które nas pogrąży w jeziorze
rozpaczy.
Słyszę w oddali przeciągłe krzyki niezmiernego bólu.
Mój synu!
Ach, matko!... Boję się!
Powiedz mi prędko, czy cierpisz.
Nie, matko, nie cierpię... Nie mówię prawdy.
Ojciec nie może opanować zdziwienia:
Oto krzyki, które czasami słychać w ciszy bezgwiezdnych nocy. Chociaż słyszymy te krzyki, tego,
kto je wydaje, nie ma w pobliżu, gdyż takie jęki wiatr może przenosić na trzy mile, z jednego
miasta do drugiego. Często mówiono mi o tym zjawisku, ale nigdy nie mogłem go sprawdzić.
Żono, mówiłaś o nieszczęściu; jeżeli bardziej rzeczywiste nieszczęście istniało w spirali czasu, było
nim nieszczęście tego, który obecnie zakłóca sen ludzi...
Słyszę w oddali przeciągłe krzyki niezmiernego bólu.
Niech wola niebios zrządzi, by jego narodziny nie stały się przekleństwem ojczyzny, która go
wyrzuciła ze swego łona. Wędruje on teraz z miejsca na miejsce, wszędzie budząc lęk. Jedni
mówią, że go nęka od dzieciństwa jakieś wrodzone szaleństwo. Inni opowiadają o jego strasznym
instynktownym okrucieństwie, którego on sam się wstydzi i które wepchnęło do grobu jego
zbolałych rodziców. Jeszcze inni twierdzą, że za młodu był napiętnowany przezwiskiem i na resztę
życia pozostał niepocieszony, ponieważ jego zranione poczucie godności widziało w tym
nieodparty dowód złych popędów człowieka, które odsłaniają się w pierwszych latach życia i
później rosną. A przezwano go wampirem...
Słyszę w oddali przeciągłe krzyki niezmiernego bólu.
Według tego, co jeszcze mówią, dniem i nocą, bez chwili wytchnienia, przeraźliwe koszmary
sprawiają, że krew płynie z jego ust i uszu. I mówią, że upiory siadają u jego wezgłowia i zmuszane
przez jakąś nieznaną siłę rzucają mu w twarz, raz szeptem, kiedy indziej jakby rykiem pola bitwy,
w nieubłaganym uporze, to przezwisko zawsze żywe, zawsze ohydne, które zginie dopiero z
końcem świata. Są nawet tacy, co powiadają, że do tego stanu doprowadziła go miłość albo że
swoim krzykiem wyraża on skruchę po jakiejś zbrodni pogrzebanej w nocy jego tajemniczej
przeszłości. Ale większość mniema, że dręczy go pycha bez granic, jak niegdyś Szatana, i że jego
pragnieniem jest być równym Bogu...
Słyszę w oddali przeciągłe krzyki niezmiernego bólu.
Mój synu, są to zwierzenia wyjątkowe; ubolewam, że zapoznajesz się z nimi w tym wieku, i mam
nadzieję, że nigdy nie pójdziesz w ślady tego człowieka.
Mów, Edwardzie, powiedz, że nigdy nie pójdziesz w ślady tego człowieka.
O matko ukochana, której winien jestem światło dnia, przyrzekam, ile święte przyrzeczenie dziecka
ma jakąś wartość, że nigdy nie pójdę w ślady tego człowieka.
Doskonale, mój synu; trzeba być posłusznym swojej matce zawsze we wszystkim.
Jęki już nie dają się słyszeć.
Żono, czy skończyłaś pracę?
Brak mi jeszcze w tej koszuli kilku ściegów, chociaż tak długo siedzimy dziś wieczór.
Ja też nie skończyłem zaczętego rozdziału. Wykorzystajmy resztę światła, gdyż w lampie niewiele
już jest oliwy, i kończmy naszą pracę...
Dziecko woła:
Jeżeli Bóg pozwoli nam żyć!
Aniele promienny, przyjdź do mnie; będziesz przez cały dzień spacerował po łące, nigdy nie
pracując. W moim wspaniałym pałacu ściany są ze srebra, kolumny ze złota, drzwi z diamentów.
Będziesz chodził spać, kiedy ci się spodoba, przy dźwiękach niebiańskiej muzyki, bez odmawiania
modlitwy. Kiedy rano słońce pokaże swe olśniewające promienie i wesoły skowronek wzniesie
razem ze sobą swój śpiew w powietrze, na niedościgłą wysokość, będziesz mógł zostać w łóżku,
dopóki cię nie zmęczy leżenie. Stąpać będziesz po dywanach najbardziej drogocennych, zawsze
oddychając powietrzem nasyconym wonnymi esencjami kwiatów najbardziej pachnących.
Czas już dać odpoczynek ciału i umysłowi. Wstań, matko rodziny, na twych silnych stopach. Godzi
się, aby twe zesztywniałe palce porzuciły igłę nadmiernej pracy. Wpadanie w przesadę nigdy nie
jest dobre.
Ach, jakie twoje życie będzie miłe! Dam ci czarodziejski pierścień; kiedy przekręcisz rubin,
będziesz niewidzialny jak książęta w bajkach.
Złóż twe powszednie uzbrojenie w schronieniu szafy, ja też uporządkuję swoje rzeczy.
A kiedy go przekręcisz z powrotem, odzyskasz naturalną postać, o młody czarnoksiężniku. Dlatego
że cię kocham i pragnę twojego szczęścia.
Idź precz, kimkolwiek jesteś. Nie bierz mnie za ramiona.
Mój synu, nie zasypiaj, kołysany przez sny dzieciństwa; nasza wspólna modlitwa nie zaczęła się i
twoje ubranie jeszcze nie jest starannie ułożone na krześle... Klęknijmy! Odwieczny stwórco
wszechświata, okazujesz twą niewyczerpaną dobroć nawet w najmniejszych rzeczach.
Nie lubisz więc przejrzystych strumyków, w których pływają rybki czerwone, niebieskie i
srebrzyste? Będziesz je łowił taką piękną siatką, która sama będzie łapała, dopóki się nie napełni.
Pod wodą zobaczysz lśniące kamienie, gładsze od marmuru.
Matko, spojrzyj na te szpony. Nie ufam mu, ale moje sumienie jest spokojne, gdyż nie mam sobie
nic do wyrzucenia.
Widzisz nas leżących u stóp twoich, do których rzuciła nas świadomość twej wielkości. Gdyby
jakiś odruch pychy wśliznął się do naszej wyobraźni, odrzucimy go natychmiast w ślinie pogardy,
czyniąc ci z niego naszą nieodwołalną ofiarę.
Będziesz się kąpał z małymi dziewczynkami, które będą cię obejmowały. Po kąpieli uplotą ci
wianki z róż i goździków. Będą miały przezroczyste skrzydła motyle i długie faliste włosy,
okalające urok ich czół.
Choćby twój pałac był piękniejszy od kryształu, nie rzucę tego domu, aby pójść z tobą. Myślę, że
jesteś oszustem, skoro mówisz tak cicho, lękając się, że cię usłyszą. Opuszczać swoich rodziców to
zły uczynek. Nie będę synem wyrodnym. A twoje dziewczynki nie są tak piękne jak oczy mej
matki.
Całe nasze życie było wypełnione śpiewaniem twej chwały. Tak żyliśmy dotąd i tak żyć będziemy
po dzień, w którym każesz nam opuścić tę ziemię.
One będą posłuszne każdemu twemu skinieniu, myśląc jedynie o tym, żeby ci się przypodobać.
Gdybyś zapragnął ptaka, który nigdy nigdzie nie siada, przyniosą ci go. Gdybyś zapragnął karocy
ze. śniegu, przewożącej na słońce w mgnieniu oka, dostaniesz ją. Czymże nie potrafiłyby cię
obdarować! Dostałbyś od nich nawet latawiec, wielki jak wieża, który jest schowany na księżycu i
ma przy ogonie uwiązane jedwabnymi sznurkami ptaki najrozmaitszych rodzajów. Uważaj...
posłuchaj mych rad.
Rób, co ci się podoba. Nie chcę przerwać modlitwy wołając pomocy. Chociaż twoje ciało ulatnia
się, kiedy chcę je odepchnąć, nie myśl, że się ciebie boję.
Nic przed tobą nie jest wielkie oprócz płomienia wychodzącego z czystego serca.
Zastanów się nad tym, co ci mówiłem, bo później będziesz żałował.
Ojcze niebieski, zażegnaj, zażegnaj nieszczęścia, które mogą uderzyć w naszą rodzinę.
Kiedy wreszcie odejdziesz, zły duchu?
Zachowaj tę ukochaną małżonkę, co mnie podtrzymywała w chwilach zniechęcenia...
Skoro mi odmawiasz, uczynię tak, że będziesz płakał i jak wisielec szczękał zębami.
... i tego kochającego syna, którego czyste wargi ledwie się otwierają do pocałunków jutrzenki
życia.
Matko, dusi mnie... Ojcze, ratuj... Nie mogę oddychać... Błogosławcie !
Okrzyk niezmiernej ironii wzleciał w przestworza. Patrzcie, jak ogłuszone orły spadają z wyżyn
chmur i lecąc wirują, dosłownie spiorunowane kolumną powietrza.
Serce już mu nie bije... I ona jest martwa, jednocześnie z owocem swego żywota, owocem, którego
nie mogę rozpoznać, tak jest zniekształcony. .. Małżonko moja... Mój synu... Przypominam sobie
dawne czasy, gdym był mężem i ojcem.
Tamten powiedział był sobie na widok obrazu, który ukazał się przed nim, że nie zniesie takiej
niesprawiedliwości. Jeżeli siła, której udzieliły mu duchy piekielne lub raczej którą on sam
wydobywa z siebie, działa rzeczywiście, dziecko nie powinno przeżyć tej nocy.
Człowiek, który nie umie płakać (ponieważ zawsze tłumił cierpienie), zauważył, że jest w
Norwegii. Na wyspach Foroe asystował przy poszukiwaniu gniazd ptactwa morskiego w
pionowych szczelinach skalnych i dziwił się, że lina długości trzystu metrów, utrzymująca
poszukiwacza nad przepaścią, jest tak solidna. Widział w tym uderzający dowód, mimo wszystko,
dobroci ludzkiej i nie chciał wierzyć własnym oczom. Gdyby on przygotowywał taką linę, zrobiłby
na niej w kilku miejscach nacięcia, żeby się urwała i rzuciła łowcę gniazd do morza! Pewnego
wieczora skierował się ku cmentarzowi, gdzie młodzieńcy, którzy lubią gwałcić trupy pięknych
kobiet świeżo zmarłych, mogliby usłyszeć, gdyby chcieli, następującą rozmowę, wplątaną w obraz
akcji, która będzie się rozwijała jednocześnie.
Prawda, grabarzu, że chcesz ze mną porozmawiać? Kaszalot wyłania się powoli z głębi morza i
pokazuje głowę nad powierzchnią, chcąc zobaczyć okręt, który płynie przez tę samotną okolicę.
Ciekawość narodziła się z początkiem świata.
Przyjacielu, nie mogę z tobą dyskutować. Od dawna już marmur grobowców lśni w łagodnych
promieniach księżyca. Jest to pełna ciszy godzina, kiedy niejednemu człowiekowi majaczy widok
kobiet skutych łańcuchami, ciągnących za sobą całuny usiane plamami krwi, jak czarne niebo
gwiazdami. Ten, który śpi, wydaje przez sen jęki podobne do jęczenia skazanych na śmierć, aż
obudzi się i stwierdzi, że jawa jest trzy razy gorsza od snu. Muszę moją niestrudzoną łopatą
ukończyć kopanie tego grobu, aby jutro rano był gotów. Kiedy ma się wykonać poważną pracę, nie
należy robić dwóch rzeczy na raz.
On sądzi, że kopanie grobu to praca poważna! Ty sądzisz, że kopanie grobu to praca poważna!
Gdy dziki pelikan postanawia ofiarować swoją pierś małym na pożarcie, aby - nie mając innego
świadka oprócz istoty, która stworzyła tak wielką miłość - zawstydzić ludzi, to mimo wielkości
ofiary jego postępowanie jest zrozumiałe. Gdy młody człowiek zastając w ramionach swojego
przyjaciela kobietę, którą ubóstwiał, zapala cygaro, a potem nie opuszcza domu, nawiązując
nierozerwalną przyjaźń z cierpieniem, to postępowanie jego jest zrozumiałe. Kiedy uczeń w
internacie szkolnym przez całe lata, które są stuleciami, od rana do wieczora i od wieczora do
następnego rana jest podległy władzy pariasa cywilizacji, ani na chwilę nie spuszczającego go z
oczu, czuje burzliwe przypływy zaciekłej nienawiści, wznoszącej się niby gęsty dym ku jego
mózgowi, który omal mu nie pęka. Od chwili, kiedy go uwięziono, aż do tej, niedalekiej, kiedy
opuści więzienie, silna gorączka zażółca mu twarz, zbliża brwi, pogłębia oczodoły. Rozmyślania
wypełniają jego noce, ponieważ nie chce spać. We dnie jego myśl przeskakuje mury przybytku
zezwierzęcenia, dopóki nie uda mu się zbiec albo go nie wyrzucą jak zapowietrzonego z tego
wieczystego klasztoru - takie postępowanie jest zrozumiałe. Kopaniu grobu często nie mogą
sprostać przyrodzone siły. Jakże to, cudzoziemcze, łopata ma poruszać ziemię, która najpierw nas
fig karmi, a potem ,daje nam wygodne łoże, osłonięte od zimowego wiatru, potężnie dmącego w
tych zimnych krainach - jakże ma poruszać, gdy ten, który ją trzyma drżącymi rękami, przez cały
dzień konwulsyjnie dotyka policzków tych byłych żywych zjawiających się w jego królestwie, a
wieczorem widzi przed sobą na wszystkich drewnianych krzyżach wypisany ognistymi zgłoskami
przerażający problem, którego ludzkość dotąd nie rozwiązała: śmiertelność czy nieśmiertelność
duszy? Nie przestałem wiernie darzyć miłością Stwórcy wszechrzeczy, ale skoro mamy nie istnieć
po śmierci, to dlaczego niemal każdej nocy widzę, jak otwierają się wszystkie groby, a ich
mieszkańcy powoli unoszą ołowiane wieka, aby odetchnąć świeżym powietrzem ?
Przerwij swoją pracę. Wzruszenie odbiera ci siły; wydajesz mi się słaby jak trzcina, byłoby
szaleństwem kopać dalej. Jestem silny, zastąpię cię. Stań na stronie, będziesz mi dawał rady, gdy się
okażę niezręczny.
Jak muskularne są jego ramiona i jak przyjemnie patrzeć, kiedy z taką łatwością kopie ziemię!
Nie trzeba, żeby zbędny niepokój dręczył twą myśl. Wszystkie te groby, rozrzucone po cmentarzu
niczym kwiaty na łące - porównanie, któremu brak prawdziwości - zasługują, by je mierzyć
pogodnym cyrklem filozofa. Niebezpieczne halucynacje zdarzają się we dnie, ale najczęściej nocą.
A więc niech cię nie dziwią fantastyczne zjawy, które wydają się stawać przed tobą. Zadawaj
pytania twemu sumieniu w ciągu dnia, kiedy umysł jest wypoczęty. Na pewno powie ci ono, że
Bóg, który stworzył człowieka z cząstki swego własnego jestestwa, dzięki właściwej mu
nieograniczonej dobroci przyjmie to arcydzieło na swe łono po jego śmierci ziemskiej. Grabarzu,
czemu płaczesz? Skąd te łzy, jak u kobiety? Przypomnij sobie, że jesteśmy na tym pozbawionym
masztów statku po to, żeby cierpieć. Bóg zaszczycił człowieka, gdy uznał go zdolnym do
ujarzmiania największych cierpień. Pragnąłbyś, aby nie było cierpienia; czym jednak byłaby
wówczas cnota, ideał, który przyświeca każdemu - powiedz, jeżeli masz język taki sam jak reszta
ludzi.
Gdzież jestem? Czyżbym zmienił usposobienie? Czuję mocny oddech pociechy muskający moje
rozjaśnione czoło, niczym powiew wiosny, który ożywia nadzieję starców. Kim jest ten człowiek,
którego wzniosły język powiedział rzeczy, jakich nie można usłyszeć od byle kogo? Co za piękna
muzyka w niezrównanej melodii jego głosu! Wolę go mówiącego niż innych, gdy śpiewają. A
jednak im dłużej na niego patrzę! tym bardziej wydaje mi się nieszczery. Wyraz jego twarzy
dziwnie przeczy słowom, które tylko miłość Boga mogła natchnąć. Jego czoło, gdzie widnieje kilka
zmarszczek, jest naznaczone jakimś niezniszczalnym stygmatem. Co ten przedwcześnie go
postarzający stygmat oznacza: jest zaszczytny czy haniebny? Czy na jego zmarszczki należy
patrzeć z czcią? Nie wiem i boję się odpowiedzi. Ale chociaż on nie wierzy w to, co mówi, sądzę,
że ma powody, aby tak czynić, pobudzony przez ostatnie strzępy miłosierdzia, które w nim
/niszczono. Pogrążył się w niedostępnych mi rozmyślaniach i zdwoił wysiłek w ciężkiej,
niezwyczajnej mu pracy. Pot zrosił go, lecz on tego nie widzi. Jest smutniejszy niż uczucia, jakie
budzi widok dziecka w kołysce. Ach, jaki jest ponury!... Skąd przybyłeś?... Cudzoziemcze, pozwól,
że cię dotknę i że ręce ino je, rzadko wymieniające uścisk z żywymi, zbliżą się do twego
szlachetnego ciała. Cokolwiek z tego wyniknie, będę wiedział, co myśleć. Są to najpiękniejsze
włosy, jakich dotykałem w mym życiu. Któż miałby odwagę wątpić, czy znam się na włosach?
Czego chcesz ode mnie, kiedy kopię grób? Lew nie pozwala, by go drażnić, kiedy ucztuje. O ile
tego nie wiesz, dowiedz się. Ale nie trać czasu, dalejże, spełnij swoje życzenie.
To, co drży pod moim dotknięciem i mnie samego przyprawia drżenie, jest ciałem bez wątpienia.
To człowiek prawdziwy... Nie przywidział mi się! Ale kim jesteś, ty, który schylasz się kopiąc grób,
podczas gdy ja, podobny do nieroba jedzącego cudzy chleb, stoję bezczynnie? O tej godzinie ludzie
śpią albo poświęcają odpoczynek wiedzy. W każdym razie nikt nie opuszcza domu i baczy, żeby nie
zostawić drzwi otwartych dla złodziei. Każdy zamyka się u siebie jak najstaranniej, a popiół w
starym kominku jeszcze ogrzewa izbę resztkami ciepła. Ty postępujesz inaczej niż wszyscy;
odzienie twe zdradza mieszkańca jakiegoś dalekiego kraju.
Nie jestem zmęczony, ale nie warto bardziej pogłębiać tego grobu. Rozbierz mnie teraz i połóż w
nim.
Rozmowa, którą prowadzimy od dłuższej chwili, jest tak dziwna, że nie wiem, co ci
odpowiedzieć... Myślę, że on żartuje.
Tak, masz rację, ja żartowałem; nie zwracaj uwagi na to, co mówiłem.
Nieznajomy zachwiał się i grabarz podbiegł, aby go podtrzymać!
Co ci jest?
Tak, to prawda, skłamałem... Odłożyłem łopatę ze zmęczenia... Pierwszy raz wykonuję taką pracę...
Nie zwracaj uwagi na to, co mówię.
Coraz bardziej utwierdzam się w swoim przekonaniu, że to ktoś, kto ma straszliwe zmartwienia.
Niech Bóg oddali ode mnie chęć wypytywania go. Wolę pozostać w niepewności, tak bardzo lituję
się nad nim. Zresztą nie odpowiedziałby mi, to pewna - otworzyć serce w tym nienormalnym stanie
znaczyłoby cierpieć podwójnie.
Pozwól mi wyjść z cmentarza, udam się w dalszą drogę.
Nogi odmawiają ci posłuszeństwa i zabłądziłbyś idąc dalej. Muszę cię przyjąć u siebie, ofiarując
proste łóżko, gdyż innego nie mam. Ufaj mi, gościnność nie będzie żądała pogwałcenia twych
tajemnic.
O wszy czcigodna, której ciału brak rogowej pokrywy, był czas, gdy wypominałaś mi gorzko, że
nie kocham dostatecznie twej wzniosłej inteligencji, w której nie można czytać. Kto wie, czy nie
miałaś racji, skoro wobec tego człowieka nie czuję nawet wdzięczności. Latarnio Maldorora, dokąd
prowadzisz jego kroki ?
Do mnie. Wszystko jedno, kim jesteś, przestępcą, który po dokonaniu zbrodni nie zatroszczył się o
umycie mydłem prawej ręki i którego łatwo rozpoznać obejrzawszy tę rękę, bratem, który stracił
siostrę, zdetronizowanym monarchą uciekającym ze swych królestw - mój naprawdę wspaniały
pałac jest godny przyjąć ciebie. Nie zbudowano go z diamentów ani z drogich kamieni. Jest to
zaledwie nędzna chata, sklecona nieudolnie, ale ta sławna chata ma długą historię, którą
teraźniejszość ustawicznie odnawia uzupełnia. Gdyby mogła mówić, zadziwiłaby nawet ciebie,
który wygi;;
dasz na człowieka nie dziwiącego się niczemu. Ileż razy oglądaliśmy, ja i ona, defiladę trumien,
gdzie złożono kości mające niebawem bardziej spróchnieć niż wewnętrzne deski moich drzwi, o
które byłem oparty. Moi niezliczeni poddani mnożą się co dzień. Nie potrzebuję przeprowadzać
regularnych spisów ludności, by zdać sobie z tego sprawę. Tutaj, jak u żyjących, każdy płaci
podatek proporcjonalny do wspaniałości mieszkania, które wybrał, a gdyby ktoś odmówił
wniesienia opłaty, mam rozkaz w odpowiedzi traktować go tak, jak czynią komornicy - nie brakuje
szakali i sępów pragnących dobrego posiłku. Widziałem, jak stawali pod chorągwią śmierci: ten,
który był piękny, i ten, który skończywszy życie nie zbrzydł bardziej; mężczyzna, kobieta, żebrak,
synowie królewscy ; złudzenia młodości, szkielety starców; geniusz; obłęd; lenistwo i jego
przeciwieństwo; ten, który był fałszywy, ten, który był szczery; maska człowieka pysznego,
skromność pokornego; występek uwieńczony kwiatami i niewinność zdradzona.
Z pewnością nie odmówię gościny na twoim posłaniu, które jest godne mnie, aż do niedalekiego
świtu. Dziękuję ci za życzliwość... Grabarzu, piękna to rzecz kontemplować ruiny miast, ale jeszcze
piękniejsze jest kontemplowanie ruin ludzkich!
Brat pijawki szedł wolnym krokiem przez las. Często przystaje otwierając usta, żeby coś
powiedzieć. Ale za każdym razem gardło mu się ściska i w głąb cofa nieudany wysiłek. Na koniec
woła: „Człowieku, kiedy spotkasz wywróconego do góry nogami martwego psa opartego o śluzę,
która go zatrzymuje, nie chwytaj rękami, jak inni, robactwa wychodzącego mu z wzdętego brzucha,
nie patrz na nie zdziwiony i nie sięgaj po nóż, aby porozcinać wielką jego ilość, mówiąc sobie, że i
ty nie będziesz niczym więcej niż ten pies. Jakiej tajemnicy szukasz? Ani ja, ani cztery płetwiaste
łapy morskiego niedźwiedzia z Oceanu Lodowatego nie potrafiliśmy rozwiązać zagadki życia.
Uważaj, nadchodzi noc, a ty jesteś tu od rana. Co powie twoja rodzina, twoja mała siostra, gdy
wrócisz tak późno? Wymyj ręce i pójdź w kierunku twego domu... A tam, na widnokręgu, cóż to za
istota, która ma odwagę zbliżać się do mnie, bez trwogi, wśród skoków ukośnych i udręczonych;
jakie dostojeństwo i zarazem pogodna słodycz! Spojrzenie ma łagodne, ale głębokie. Jej ogromne
powieki igrają z podmuchami wiatru i zdają się żyć. Stwór nie znany mi. Gdy wpatruję się w te
potworne oczy, moje ciało drży, pierwszy raz, odkąd ssałem suche piersi istoty nazywanej matką.
Dokoła niego widać jakby aureolę olśniewającego światła. Kiedy przemówił, wszystko w
przyrodzie umilkło, wstrząśnięte długim dreszczem. Skoro podoba ci się przyjść ku mnie,
przyciągającemu cię niczym magnes, nie protestuję. Co za piękna istota! Przykro mi to mówić.
Musisz być kimś potężnym, masz bowiem twarz więcej niż ludzką, smutną jak wszechświat, piękną
jak samobójstwo. Nienawidzę cię ze wszystkich sił i wąż oplatający moją szyję od początku
wieków byłby mi milszy niż widok twych oczu. Jak to?... To ty, ropucho!... wielka ropucho!...
nieszczęsna ropucho!... Wybacz, wybacz!... Co robisz na tej ziemi, gdzie mieszkają wyklęci? Gdzie
się podziały twe krosty lepkie i cuchnące, że tak miło wyglądasz? Kiedy tu zstąpiłaś, sprowadzona
wyższym rozkazem, który ci zlecił pocieszenie różnych gatunków istot żyjących, przypadłaś do
ziemi z szybkością kani, nie zmęczywszy skrzydeł tym długim, wspaniałym lotem; widziałem cię!
Biedna ropucho! Jakże mnie wtedy zaprzątała nieskończoność razem z moją słabością. «Znowu
ktoś doskonalszy od istot naszej ziemi - mówiłem - i to z woli boskiej. Dlaczego i ja nie miałbym
być taki? Dlaczego najwyższe zrządzenia nie są sprawiedliwe? Czy Stwórca postradał rozum, będąc
zresztą tak silnym i straszliwym w gniewie?» Odkąd mi się ukazałaś, władczyni stawów i bagnisk,
promieniejąca świetnością przynależną tylko Bogu, pocieszyłaś mnie trochę, ale mój chwiejny
rozum mąci się w obliczu takiej wielkości! Kim jesteś? Złóż swoje białe skrzydła i nie patrz w górę
niespokojnymi powiekami... A gdybyś miała odlecieć, lećmy razem!” Ropucha przysiadła na
tylnych nogach (tak przypominających nogi ludzkie!) i podczas gdy ślimaki i stonogi uciekały
ujrzawszy swego śmiertelnego wroga, przemówiła tymi słowy: „Maldororze, posłuchaj. Spójrz na
moją twarz, spokojną niczym lustro; sądzę, że moja inteligencja nie ustępuje twojej. Pewnego dnia
nazwałeś mnie podporą swego życia. Ufałeś mi i nie zawiodłeś się. Jestem tylko zwyczajną
mieszkanką sitowia, to prawda, ale dzięki obcowaniu z tobą, biorąc od ciebie jedynie to, co miałeś
pięknego, rozwinęłam swój umysł i mogę mówić do ciebie. Przychodzę tu, aby cię wyciągnąć z
otchłani. Ci, co się nazywają twymi przyjaciółmi, są wstrząśnięci, ilekroć cię spotykają, bladego i
zgarbionego, w teatrach, na placach publicznych, w kościołach albo gdy ściskasz nerwowymi
udami tego konia, który galopuje tylko po nocach, unosząc swego upiornego pana, spowitego w
długi czarny płaszcz. Porzuć myśli, które czynią twe serce podobnym do pustyni - palą silniej niż
ogień. Umysł twój jest tak chory, że tego nie dostrzegasz i nie wydaje ci się nienormalne, gdy usta
twe wyrzucają słowa obłędne, pełne zresztą piekielnego majestatu. O nieszczęsny, czegoś ty nie
powiedział od dnia twego przyjścia na świat! Żałosna resztko nieśmiertelnej inteligencji, którą Bóg
stworzył z taką miłością! Rodziłeś tylko przekleństwa, bardziej okropne niż widok wygłodzonych
panter! Wolałabym mieć sklejone powieki, ciało pozbawione nóg i ramion, być zabójcą człowieka -
wszystko raczej niż być tobą! Albowiem nienawidzę cię. Skąd ten charakter, który mnie zdumiewa?
Jakim prawem przybyłeś na tę ziemię wyszydzać jej mieszkańców, zgniły szczątku miotany przez
sceptycyzm? Jeżeli ci się tu nie podoba, wracaj w sfery, z których przyszedłeś! Mieszkaniec miast
nie powinien zamieszkiwać wsi, niczym cudzoziemiec. Wiadomo, że w przestrzeni* krążą sfery
bardziej rozległe niż nasza i że istnieją tam duchy obdarzone inteligencją, której my nie potrafimy
nawet pojąć. Wynoś się zatem! Porzuć tę ruchomą ziemię, pokaż swą boską istotę, którą dotąd
ukrywałeś, i co prędzej skieruj się górnym pędem ku swojej sferze, której niczego nie zazdrościmy,
zarozumialcze! Ja bowiem nie zdołałam stwierdzić, czyś jest człowiekiem, czy też więcej niż
człowiekiem! Żegnaj więc. Nie spodziewaj się, że spotkasz jeszcze kiedykolwiek ropuchę na swej
drodze. Byłeś przyczyną mej śmierci. Odchodzę do wieczności, aby tam błagać o przebaczenie dla
ciebie!”
Jeżeli czasem jest rzeczą logiczną ufać temu, co widzimy, pierwsza pieśń kończy się w tym
miejscu. Nie bądźcie surowi wobec autora, który zaledwie próbuje swej liry - wydaje ona dźwięk
tak dziwny! O ile wszakże zechcecie być bezstronni, musicie przyznać, że już wykazuje silny ton,
mimo różnych niedoskonałości. Co do mnie, zabiorę się do pracy, aby wydać pieśń drugą w czasie
możliwie krótkim. Koniec dziewiętnastego stulecia ujrzy swego poetę (który jednak nie zacznie
arcydziełem, lecz tak jak wskazuje prawo natury); urodził się na lądzie amerykańskim, przy ujściu
rzeki La Plata, gdzie dwa narody, kiedyś skłócone, obecnie prześcigają się w postępie materialnym i
duchowym. Buenos-Aires, królowa Południa, i Montevideo, miasto pełne kokieterii, podają sobie
przyjazną dłoń nad srebrzystymi wodami szerokiej zatoki. Ale wsie objęła swą niszczycielską
władzą nieustająca wojna i radośnie zbiera żniwo w postaci licznych ofiar. Żegnaj, starcze, i myśl o
mnie, jeżeli mnie przeczytałeś. A ty, młody człowieku, nie ulegaj rozpaczy - masz w osobie
wampira przyjaciela, choć jesteś przeciwnego zdania. Jeżeli dodasz owada zwanego acarus
sarcoptus, od którego dostaje się świerzbu, będziesz miał dwóch przyjaciół!
Koniec pieśni pierwszej druga
Gdzie się podziała ta pierwsza pieśń Maldorora, gdy jego usta, pełne liści belladony, wyrzuciły ją
na królestwa gniewu w chwili zamyślenia? Gdzie się podziała ta pieśń?... Nie wiadomo dokładnie.
Nie zatrzymały jej drzewa ani wiatry. Moralność, która przechodziła tędy nie podejrzewając, że
miała w tych rozpalonych do białości kartach dzielnego obrońcę, mogła widzieć, jak pierwsza pieśń
skierowała się zdecydowanym krokiem prosto ku ciemnym zakątkom i sekretnym tkankom
umysłów ludzkich. Jedno w każdym razie zostało naukowo stwierdzone - to mianowicie, że odtąd
człowiek ze swoją twarzą ropuchy sam już siebie nie poznaje i miewa napady wściekłości, które go
upodabniają do dzikich zwierząt. Nie jego to wina. Zawsze był przekonany, opuszczając powieki
pod rezedą skromności, że składa się przeważnie*z dobra i bardzo niewielkiej porcji zła.
Niespodziewanie pouczyłem go, wyciągając na światło dzienne jego serce i matactwa, że wprost
przeciwnie, jest w nim tylko zło i bardzo niewielka ilość dobra, którego ulatnianie się usiłują
powstrzymać prawodawcy. Nie chciałbym, skoro mu nie powiedziałem nic nowego, żeby ta gorzka
prawda wywołała w nim uczucie dojmującego wstydu, lecz realizacja mego życzenia byłaby
przeciwna prawom natury. Zrywam bowiem maskę z jego twarzy zdradzieckiej, pokrytej błotem, i
strącam jedno po drugim, niczym kule z kości słoniowej w srebrną miskę, wzniosłe kłamstwa,
którymi on sam siebie oszukuje; gdy więc nie nakazuje spokojowi, aby położył ręce na jego twarzy,
jest to zrozumiałe, nawet w tym przypadku, gdy rozum rozprasza ciemności pychy. Toteż bohater
ukazywany przeze mnie jest przedmiotem zaciekłej nienawiści, odkąd ludzkość, wyobrażająca
sobie, że jest doskonale opancerzona, doznała jego ataków wymierzonych w najsłabsze miejsce,
którym są bezsensowne tyrady filantropii; zalegają one, niczym zwały piasku, karty książek
budzących we mnie chwilami, gdy opuszcza mnie rozum, odruch uznania dla ich komizmu tak
niezmiernie pociesznego, ale nudnego. On to przewidział. Nie wystarczy rzeźbić posąg dobroci na
frontonie pergaminów zgromadzonych w bibliotekach. Istoto ludzka, stoisz teraz naga jak robak
przed moim diamentowym mieczem. Porzuć swoją metodę, nie czas już stroić się w płaszcz dumy -
przedkładam ci tę prośbę klęcząc przed tobą. Istnieje ktoś, kto widzi najmniejsze drgnienia twego
występnego życia; jesteś omotana delikatną siecią jego zapamiętałej przenikliwości. Nie łudź się,
gdy stoi odwrócony tyłem, ponieważ i wtedy patrzy na ciebie; nie łudź się, gdy zamknął oczy - i
wtedy cię widzi. Trudno przypuścić, abyś w materii podstępów i złośliwości chciała podjąć
niebezpieczną decyzję rywalizowania z tym dzieckiem mej wyobraźni. Żaden jego cios nie chybia.
Zachowując ostrożność, można pouczyć wszystkich, którzy nie są tego w pełni świadomi, że wilki i
bandyci nie pożerają się nawzajem, bo taki zapewne jest ich obyczaj. A więc bez obawy możesz
powierzyć jego rękom troskę o twój los - on pokieruje nim w sposób, który zna. Nie ufaj
rozpowszechnianym przez niego usilnie zapewnieniom, że chce twej poprawy, gdyż interesujesz go
niewiele lub nawet jeszcze mniej, przy czym nie odsłaniam całej prawdy stwierdzonej przez moją
życzliwą weryfikację. Cel, który mu przyświeca, to szkodzić tobie, w słusznym postanowieniu,
żebyś stała się równie zła jak on i razem z nim zeszła w szeroko rozwartą czeluść piekieł, gdy ta
godzina wybije. Jego miejsce jest od dawna wyznaczone tam, gdzie widać szubienicę i zwisające na
niej łańcuchy oraz żelazne obręcze. Gdy przeznaczenie tam go doprowadzi, straszliwy lej wchłonie
swoją najsmakowitszą zdobycz, a on będzie mógł kontemplować siedzibę najbardziej dla niego
stosowną. Sądzę, że mówię tonem ojcowskim, umyślnie tak nastrojony, i że ludzkość nie ma prawa
się skarżyć.
Chwytam za pióro, które zbuduje drugą pieśń... Jest to narzędzie wyrwane jakiemuś orłu
morskiemu z rudego skrzydła! Ale... co się stało moim palcom? Ich przeguby ulegają paraliżowi,
gdy tylko zaczynam pracować. Przecież muszę pisać... To niemożliwe! Powtarzam, że muszę pisać,
zapisywać moje myśli - wolno mi, jak wszystkim, poddać się temu naturalnemu prawu... Ale nie,
nie, pióro pozostaje bezwładne!... I co znowu dzieje się za oknem? Gdzieś daleko widać
błyskawicę. Burza przebiega przestrzeń. Deszcz pada... Wciąż pada... Jaki deszcz!... Strzelił
piorun... Wtargnął przez uchylone okno i powalił mnie na posadzkę, ugodziwszy w czoło. Biedny
młodzieńcze! Twoje oblicze, dostatecznie szpetne ze swoimi przedwczesnymi zmarszczkami i
wrodzoną potwornością, nie potrzebowało na dodatek tej długiej blizny zionącej siarką (tak mówiąc
wyraziłem przypuszczenie, że rana się zagoi, co jednak nie nastąpi prędko). Skąd ta burza i skąd ten
bezwład mych palców? Czyżby ostrzeżenie udzielone mi przez niebiosa, abym zaniechał pisania i
rozważył, co mi grozi, «
jeżeli będę toczył ślinę z moich kwadratowych ust ? Ale nie zląkłem się tej burzy. Nie nastraszy
mnie nawet legion burz! Ci agenci policji niebieskiej wykonują zresztą swoje przykre obowiązki
bardzo starannie, jak zdaje się o tym świadczyć moje zranione czoło. Nie mam powodów
dziękować Wszechmogącemu za jego niezwykłą zręczność, rozciął mi bowiem twarz dokładnie na
pół, zaczynając od czoła, gdzie rana była najbardziej niebezpieczna - niech mu gratuluje kto inny!
Ale te burze atakują kogoś silniejszego niż one. A więc, ohydny Stwórco z twarzą żmii, nie dość ci,
żeś otoczył moją duszę granicami szaleństwa i furiackich myśli, które zabijają powoli, twemu
majestatowi wydało się jeszcze potrzebne, po dojrzałym namyśle, utoczyć z mego czoła puchar
krwi!... Czy ja ci coś powiedziałem? Dobrze wiesz, że cię nie kocham, mało tego, że cię
nienawidzę, po co więc wracasz do tej sprawy? Kiedyż wreszcie twemu postępowaniu odechce się
przebierać w te pozory dziwactwa? Powiedz szczerze, jak gdybyś rozmawiał z przyjacielem czy nie
zdajesz sobie sprawy, że tym obrzydliwym prześladowaniem odsłaniasz naiwną gorliwość, na którą
nie pozwoliłby sobie żaden z twoich serafinów, gdyż jest niebywale śmieszna? Co cię tak złości?
Wiesz, że gdybyś dał mi żyć nie nękając mnie, zyskałbyś moją wdzięczność... Pójdź, Sułtanie, zliż
z posadzki te krwawe plamy. Opatrunek skończony; zatamowawszy upływ krwi, obmyłem czoło
słoną wodą i owinąłem bandażem na krzyż dokoła głowy. Rezultat nie jest nadzwyczajny: cztery
zakrwawione koszule i dwie chusteczki. Na pierwszy rzut oka nikt by nie pomyślał, że arterie
Maldorora zawierają tyle krwi, bo twarz jego zawsze lśni trupią bladością. Taki już jest. Może to
prawie wszystka krew z jego ciała i prawdopodobną jest rzeczą, że nie pozostało mu jej dużo.
Dosyć, dosyć, łakomy psie; zostaw posadzkę, napełniłeś brzuch. Nie pij więcej, żebyś nie
zwymiotował. Nie jesteś głodny, wracaj na posłanie; możesz uważać, żeś szczęśliwy - przez całe
trzy dni nie poczujesz głodu dzięki czerwonym ciałkom, które wchłonąłeś z namaszczoną
satysfakcją. A ty, Lemanie, weź miotłę; chciałbym ci pomóc, lecz nie mam siły. Rozumiesz, że nie
mam, prawda? Schowaj płacz do pokrowca, bo pomyślę, że brak ci odwagi, by patrzeć z zimną
krwią na szramę spowodowaną przez cierpienie, które dla mnie już przepadło w nocy czasów
minionych. Idź do źródła i przynieś dwa wiadra wody. Kiedy zmyjesz podłogę, połóż tę bieliznę w
sąsiednim pokoju. Gdyby praczka przyszła dziś wieczorem, jak powinna, to jej daj, lecz od godziny
pada gęsty deszcz i nie przestaje, więc nie sądzę, żeby chciała wyjść z domu. Przyjdzie jutro.
Gdyby zapytała, skąd ta krew, nie masz obowiązku mówić jej o tym. Ach, jak mi słabo! Ale
mniejsza, dosyć mam siły, by unieść obsadkę, i dosyć odwagi, by zgłębić moją myśl. I cóż Stwórca,
dokuczający mi jak dziecku, zyskał swoją burzą i piorunem? Postanowiłem pisać i nie dam się
odwieść od tego. Ale bandaże irytują mnie i w pokoju jest zapach krwi...
Oby nigdy nie nadszedł dzień, kiedy Lohengrin i ja przejdziemy ulicą obok siebie nie widząc jeden
drugiego i ocierając się łokciami jak dwaj przechodnie gnani pośpiechem! O niech mi będzie wolno
uciec od tego przypuszczenia na krańce ziemi! Przedwieczny, stworzywszy świat, jaki jest,
okazałby wielką mądrość, gdyby przez czas dokładnie tak krótki, jakiego trzeba, żeby rozbić
młotkiem głowę kobiety, zapomniał o swym gwiezdnym majestacie, by nam wyjawić tajemnice,
wśród których nasze istnienie dusi się niczym ryba na dnie łodzi. Ale on jest wielki i szlachetny, ma
nad nami przewagę dzięki potędze swych koncepcji; gdyby pertraktował z ludźmi, wszystko, co go
hańbi, zalałoby mu oblicze. A jednak... dlaczego się nie czerwienisz, nędzniku? Nie dość, że
narodziła się armia cierpień fizycznych i duchowych, która nas otacza, tajemnica naszego losu w
łachmanach nie jest nam wyjaśniona. Znam go, tego Wszechmogącego... On też musi mnie znać.
Jeżeli przypadkiem idziemy tą samą ścieżką, już z oddali dostrzega mnie swoim przenikliwym
wzrokiem i schodzi na stronę, aby uniknąć potrójnego platynowego żądła, które natura dała mi jako
język! Bądź tak łaskawy, o Stwórco, i pozwól, bym ci wyjawił me uczucia. Moja dłoń pewna i
zimna włada ironią straszliwą, której - uprzedzam cię - mam w sercu zapas dostateczny, by cię
atakować aż do końca dni moich. Będę bił w twoją pustą skorupę, i to tak silnie, że podejmuję się
wytrząsnąć z niej pozostałe jeszcze cząstki inteligencji, których nie dałeś człowiekowi, gdyż równy
tobie budziłby twoją zazdrość, i które schowałeś bezczelnie w swoich wnętrznościach, przebiegły
opryszku, jak gdybyś nie wiedział, że je prędzej czy później odkryję moim okiem zawsze otwartym,
zabiorę tobie i podzielę się tą zdobyczą z moimi bliźnimi. Postąpiłem tak, jak mówię, i teraz już się
ciebie nie boją, traktując cię jak równego sobie. Ześlij mi śmierć, abym odpokutował moją
zuchwałość - odsłaniam pierś i pokornie czekam. Ukażcie się zatem, śmiesznie rozległe obszary
wieczystych tortur, nadęte pokazy atrybutów przesadnie chwalonych! Zdradził jednak swą słabość,
skoro nie potrafi wstrzymać krążenia mojej krwi, która z niego szydzi. Ale mam dowody, że bez
skrupułów gasi w kwiecie wieku oddech innych istot ludzkich, które ledwo zdążyły zakosztować
radości życia. Jest to po prostu okrutne, lecz tylko według mego wątłego pojmowania. Widziałem,
jak podsycając swoje bezużyteczne okrucieństwo wzniecał pożary, w których ginęli starcy i dzieci!
To nie ja zaczynam atakować, to on zmusza mnie, bym go wprawił w ruch wirowy, niczym frygę,
za pomocą bicza o stalowych strunach. Czyż on sam nie dostarcza oskarżeń przeciwko sobie? Mój
przerażający wigor nigdy się nie wyczerpie! Ma źródło w obłąkanych koszmarach, nękających
moje bezsenne noce. Ale to, co wyżej napisałem, dotyczyło Lohengrina, wróćmy więc do niego. W
obawie, żeby później nie stał się taki jak inni ludzie, najpierw miałem zamiar uśmiercić go nożem,
gdy wyjdzie z wieku niewinności. Ale zastanowiłem się i rozsądek kazał mi w porę tę myśl
porzucić. Lohengrin nie zdaje sobie sprawy, że jego życiu przez kwadrans groziło
niebezpieczeństwo. Wszystko przygotowałem, kupiłem nóż. Był to prześliczny sztylecik, ponieważ
lubię wdzięk i elegancję nawet w narzędziach śmierci, ale ostrze miał długie i wąskie. Jeden cios .
w szyję, starannie przecinający tętnicę, wystarczyłby, jak sądzę. Cieszę się, że zrezygnowałem,
później bym żałował. A więc, Lohengrinie, rób, co chcesz, postąp, jak ci się podoba, zamknij mnie
na całe życie w ciemnym więzieniu, ze skorpionami jako towarzyszami niewoli, lub wyłup mi oko,
aż spadnie na ziemię - nigdy nie usłyszysz ode mnie złego słowa; jestem twój, należę do ciebie, nie
żyję dla siebie. Cierpienie, jakie mi sprawisz, nie da się porównać ze szczęściem, jakie można
znaleźć w myśli, że ten, który mnie kaleczy morderczą dłonią, jest napełniony esencją bardziej
boską niż jego bliźni! Tak, mimo wszystko piękna to rzecz oddać swe życie za istotę ludzką i dzięki
temu ocalić w sobie nadzieję, że nie wszyscy są źli, skoro znalazł się człowiek, który siłą zdołał
przykuć do siebie pełną nieufności odrazę mej gorzkiej sympatii...
Jest północ; nie widać już ani jednego omnibusu między Bastylią a Świętą Magdaleną. Nieprawda -
oto zjawia się jeden, tak nagle, jakby wyrósł spod ziemi. Nieliczni spóźnieni pasażerowie
przyglądają mu się uważnie, gdyż nie przypomina żadnego innego. Na imperiale siedzą ludzie,
których oczy są nieruchome jak u martwej ryby. Stłoczeni jeden przy drugim, wydają się nieżywi;
zresztą przepisowa liczba nie jest przekroczona. Kiedy woźnica batem popędza konie, rzekłbyś, że
to bat porusza jego ramieniem, a nie ramię batem. Co to za zgromadzenie istot dziwacznych i
niemych? Czyżby mieszkańcy księżyca? Chwilami miałoby się ochotę tak sądzić, ale najbardziej
wyglądają na trupy. Omnibus, spiesząc się do ostatniego postoju, pożera przestrzeń, aż jezdnia
dudni... Ucieka!... Ale jakaś bezkształtna masa uparcie biegnie za nim, po jego śladach, wśród
kurzu. „Poczekajcie, błagam was, poczekajcie... Nogi mam nabrzmiałe, bo cały dzień chodziłem...
Od wczoraj nie jadłem... Rodzice mnie porzucili... Nie wiem, co robić... Chcę wrócić do domu i
byłbym tam prędzej, gdybyście mi pozwolili wsiąść... Jestem ośmioletnim chłopcem i mam do was
zaufanie. ..” A on ucieka!... Ucieka!... Ale bezkształtna masa uparcie biegnie za nim, po jego
śladach, wśród kurzu. Jeden z tych ludzi o zimnym oku trąca łokciem sąsiada i zdaje się wyrażać
niezadowolenie z tych srebrzyście brzmiących jęków, które docierają aż do jego ucha. Tamten
nieznacznie schyla głowę na znak potwierdzenia i z powrotem pogrąża się w nieruchomości
swojego egoizmu, jak żółw w skorupie. Twarze innych pasażerów świadczą o podobnych
uczuciach. Jeszcze przez dwie, może trzy minuty słychać krzyki, coraz bardziej rozdzierające.
Widać, jak tu i ówdzie otwiera się okno od strony bulwaru i jakaś wystraszona postać ze światłem
w ręku, spojrzawszy na dół, gwałtownie zamyka okiennicę, żeby się już więcej nie ukazać... A on
ucieka!... Ucieka!... Ale bezkształtna masa uparcie biegnie za nim, po jego śladach, wśród kurzu. I
tylko jakiś młodzieniec, pogrążony w rozmyślaniach między tymi kamiennymi postaciami, zdaje
się współczuć nieszczęściu. Do wystąpienia w obronie chłopca, który całą siłą swych drobnych
zbolałych nóg usiłuje ich dogonić, brak mu jednak odwagi, gdyż inni pasażerowie rzucają w jego
stronę spojrzenia pogardliwe i wyniosłe, a on wie, że sam przeciwko wszystkim nic nie wskóra. Z
łokciami wspartymi na kolanach i obejmując głowę rękami, pełen zdumienia zadaje sobie pytanie,
czy tak wygląda miłosierdzie ludzkie. Stwierdza, że to tylko puste słowo, nie istniejące już nawet w
słowniku poezji, i wyznaje swój błąd. Mówi sobie:,,Rzeczywiście, po co interesować się małym
chłopcem? Zostawmy go jego losowi.” Ale jednocześnie gorąca łza spadła na policzek młodego
człowieka, który wypowiedział bluźnierstwo. Z wysiłkiem przesuwa ręką po czole, jakby odpędzał
gęsty obłok zaciemniający jego inteligencję. Miota się, lecz na próżno, w tej epoce, w którą został
rzucony; czuje, że nie jest w niej na swoim miejscu, nie może jednak wyjść. Straszliwe więzienie!
Ohydna fatalność! Lombano, począwszy od tego dnia jestem z ciebie zadowolony! Bez przerwy cię
obserwowałem, podczas gdy moja twarz udawała tę samą obojętność, jaką czuli tamci pasażerowie.
Młody człowiek wstaje, poderwany uczuciem oburzenia, i chce wysiąść, aby nie uczestniczyć,
choćby wbrew swej woli, w złym uczynku. Na znak, który mu daję, z powrotem siada koło mnie...
A on ucieka!... Ucieka!... Ale bezkształtna masa uparcie biegnie za nim, po jego śladach, wśród
kurzu. Krzyki nagle milkną, ponieważ chłopiec zawadził o wystający z bruku kamień i padając
zranił się w głowę.Omnibusu już nie można dostrzec i widać tylko cichą ulicę... A on ucieka!...
Ucieka!...
Bezkształtna masa już nie biegnie za nim uparcie, po jego śladach, wśród kurzu. Spójrzcie na tego
szmaciarza, który przechodzi, schylony nad swoją nikłą latarnią; ma więcej serca niż wszyscy jego
bliźni z omnibusu. Podniósł chłopca; możecie być pewni, że go wyleczy i nie porzuci, jak to zrobili
jego rodzice. A on ucieka!... Ucieka!... Ale z miejsca, gdzie znajduje się szmaciarz, jego przenikliwe
spojrzenie biegnie uparcie za omnibusem, po jego śladach, wśród kurzu!... Podłe i kretyńskie
nasienie! Pożałujesz swojego zachowania się. Ja ci to mówię. Pożałujesz, o tak, pożałujesz. Moja
poezja nie będzie miała innego celu niż atakować wszystkimi możliwymi sposobami człowieka, tę
dziką bestię, i Stwórcę, który nie powinien był począć takiego plugastwa. Tomy legną spiętrzone na
tomach i nie znajdzie się w nich nic oprócz jedynej tej idei, zawsze wypełniającej mój umysł!
Odbywając swoją codzienną przechadzkę, zawsze wybierałem tę samą wąską ulicę i co dzień
wzdłuż tej ulicy szła za mną w pewnej odległości, pełna szacunku, szczupła dziesięcioletnia
dziewczynka, która przyglądała mi się powiekami wyrażającymi sympatię i ciekawość. Była nad
wiek wysoka i talię miała smukłą. Bujne czarne włosy, rozdzielone pośrodku, opadały dwoma
warkoczami na marmurowe ramiona. Pewnego dnia, gdy jak zwykle szła moim śladem, muskularne
ramiona jakiejś prostej kobiety złapały ją za włosy niczym huragan chwytający liść, ręka
wymierzyła dwa brutalne uderzenia w policzek dumny i milczący, po czym odprowadziła tę
zbłąkaną duszę do domu. Daremnie udawałem brak zainteresowania; dziewczynka wciąż
urozmaicała mój spacer swą obecnością, od pewnego momentu natrętną. Gdy idąc dalej
wchodziłem w drugą ulicę, przystawała na końcu swojej, z wyrazem silnego przymusu, nieruchoma
jak posąg milczenia, i patrzała przed siebie, aż przestawałem być widoczny. Pewnego razu szła
przede mną, tym samym co ja krokiem. Gdy usiłowałem ją wyprzedzić, zaczynała niemal biec, aby
utrzymać równą odległość między nami, a gdy zwalniałem, chcąc odległość powiększyć, ona także
zwalniała, czyniąc to z wdziękiem dziecka. U końca swej ulicy odwróciła się spokojnym ruchem,
aby mi zamknąć drogę. Nie zdążyłem skręcić i znalazłem się tuż przed nią.
Miała oczy zapuchnięte i czerwone. Od razu pojąłem, że chce mnie zagadnąć, i nie wie, jak to
zrobić. Nagle zbladła śmiertelnie i zapytała: „Czy byłby pan łaskaw powiedzieć mi, która godzina?”
Odparłem, że nie noszę ze sobą zegarka, i odszedłem pośpiesznie. Od tego dnia, dziewczynko z
wyobraźnią niespokojną i przedwcześnie rozwiniętą, nie widywałaś już w tej wąskiej ulicy
tajemniczego młodego człowieka, który swymi ciężkimi sandałami z wysiłkiem deptał bruk krętych
zaułków. Widok tej płonącej komety, jako smutny przedmiot fanatycznej ciekawości, nie zalśni już
na fasadzie twej zawiedzionej uwagi i często będziesz myślała - może zbyt często, może zawsze - o
tym, który nie wydawał się przejęty ani złem, ani dobrem teraźniejszego życia i szedł, nigdzie nie
zmierzając, z twarzą straszliwie martwą, z najeżonymi włosami, chwiejnym krokiem, a jego
ramiona pływały ślepo w ironicznych wodach eteru, jak gdyby chciały w nich znaleźć krwawą
zdobycz nadziei, ustawicznie podrzucaną w bezkresnych obszarach przestrzeni przez nieubłagany
pług śnieżny fatalności. Ty mnie już nie zobaczysz i ja cię nigdy więcej nie ujrzę!... Kto wie zresztą,
może ta dziewczyna nie była istotą, na jaką chciała wyglądać? Pod naiwnymi pozorami kryła może
otchłanną przebiegłość, ciężar osiemnastu lat i urok występku. Widywano sprzedawczynie miłości,
które z uśmiechem na ustach rzucały swe Wyspy Brytyjskie i przebywały Kanał. Promiennie
uskrzydlone, krążyły złotymi rojami w paryskim świetle i widząc je mówiliście: „Przecież to
jeszcze dzieci, nie mają więcej niż dziesięć albo dwanaście lat.” W rzeczywistości były
dwudziestolatkami. Ach, jeżeli tak, niech będą przeklęte zakręty tej ciemnej ulicy! Dzieją się tam
straszne, straszne rzeczy! Ona pewno nie wykonywała swego zawodu dość zręcznie i matka dlatego
ją uderzyła. Niewykluczone, że to jeszcze dziecko, a w takim razie wina matki była tym większa.
Odrzucam jednak tę myśl, która jest tylko hipotezą, i wyobrażam sobie z przyjemnością istotę
ekscentryczną, której dusza odsłania się za wcześnie... O młoda dziewczyno, nie radzę ci stanąć
ponownie na mej drodze, gdybym jeszcze kiedykolwiek wszedł w tę ciemną ulicę. Mogłoby cię to
dużo kosztować! Krew i nienawiść już mi uderzają do głowy gorącymi falami. Miałbym być dość
szlachetny, aby kochać mych bliźnich? Nie, nie, co do tego podjąłem decyzję w dniu mych
narodzin! Oni mnie przecież nie kochają! Prędzej światy ulegną rozbiciu i granit będzie się ślizgał
na falach jak kormoran, niż dotknę bezecnej dłoni istoty ludzkiej. Precz, precz z tą ręką!... Młoda
dziewczyno, nie jesteś aniołem i w końcu będziesz podobna do innych kobiet. Nie, nie, błagam cię,
nie wychodź już przed moje brwi zmarszczone i niebezpieczne. W momencie wzburzenia mógłbym
chwycić twe ramiona, wykręcić je tak, jak się wyżyma bieliznę, albo wyłamać z trzaskiem niczym
suche gałęzie, a potem, używając siły, kazać ci je zjeść. Mógłbym, z wyrazem słodyczy objąwszy
dłońmi twą głowę, zagłębić chciwe palce w zwojach twego niewinnego mózgu, aby wydobyć z
niego, uśmiechając się, kojący balsam dla mych oczu zbolałych od wiecznej bezsenności życia.
Mógłbym, zszywając igłą twe powieki, pozbawić cię widoku świata i możliwości znalezienia drogi
- a ja twym przewodnikiem nie będę. Mógłbym, unosząc twe dziewicze ciało żelaznym ramieniem i
chwyciwszy za nogi, okręcać cię dokoła siebie jak procę, wytężyć przy ostatnim obrocie wszystkie
me siły i rzucić tobą o ścianę. Każda kropla krwi tryśnie na czyjąś pierś, aby przerazić ludzi i
pokazać im, jak bardzo jestem zły! Bez końca będą sobie wyrywali ochłapy ciała, lecz kropla krwi
pozostanie w tym samym miejscu, niezatarta, i będzie jaśnieć blaskiem diamentu. Bądź spokojna,
polecę mej służbie, by strzegła szacownych resztek twego ciała i ochroniła je przed głodem
żarłocznych psów. Ciało wprawdzie przylgnęło do muru, niczym dojrzała gruszka, i nie spadło na
ziemię, ale psy potrafią skakać wysoko, kiedy się ich nie pilnuje.
Jaki miły chłopczyk siedzi na ławce w ogrodzie tuileryjskim! Jego śmiałe oczy wpatrują się w coś
niewidzialnego, gdzieś daleko przed nim. Nie ma zapewne więcej niż osiem lat, ale - inaczej niż
jego rówieśnicy - stroni od zabawy. Powinien chociaż śmiać się i spacerować z kolegą, a nie
siedzieć samotnie; taki ma jednak charakter.
Jaki miły chłopczyk siedzi na ławce w ogrodzie tuileryjskim! Pewien mężczyzna, mający ukryte
zamiary, siada koło niego na tej samej ławce i zachowuje się dwuznacznie. Kto to? Nie muszę wam
tego mówić, gdyż rozpoznacie go po krętym sposobie prowadzenia rozmowy. Posłuchajmy, co
mówią, i nie przeszkadzajmy im:
O czym myślałeś, chłopczyku?
Myślałem o niebie.
Wcale nie jest konieczne, żeby myśleć o niebie, wystarczy o ziemi. Czy jesteś zmęczony życiem,
choć tak niedawno się urodziłeś?
Nie, ale każdy woli niebo niż ziemię.
A ja nie wolę. Bo jeżeli niebo stworzył Pan Bóg, tak jak ziemię, możesz być pewny, że znajdziesz
tam to samo zło. Po śmierci nie będziesz wynagrodzony stosownie do twych zasług, bo jeżeli
niesprawiedliwość istnieje na ziemi (o czym przekonasz się kiedyś z własnego doświadczenia), to
dlaczego nie miałaby istnieć i w przyszłym życiu? Najlepiej zrobisz nie myśląc o Panu Bogu i na
własną rękę wymierzając sobie sprawiedliwość, skoro ci jej odmawiają. Gdyby ci któryś kolega
zrobił coś złego, czy nie byłbyś szczęśliwy zabijając go?
Ale tego nie wolno robić.
Nie tak bardzo, jak myślisz. Cała rzecz w tym, żeby się nie dać złapać. Sprawiedliwość wymierzana
przez prawo jest nic niewarta, liczy się tylko prawodawstwo pokrzywdzonego. Gdybyś nienawidził
kolegi, czy sama myśl o nim, wciąż obecna przed twymi oczami, nie byłaby dla ciebie zmorą?
To prawda.
Więc jeden taki kolega unieszczęśliwiałby cię do końca życia, gdyż widząc, że twoja nienawiść jest
tylko bierna, wciąż by szydził z ciebie i bezkarnie ci dokuczał. Nie miałbyś zatem innego wyjścia
niż pozbyć się wroga. Oto do czego zmierzałem, aby ci wytłumaczyć, na jakich podstawach jest
oparte dzisiejsze społeczeństwo. Każdy musi sam wymierzać sobie sprawiedliwość, inaczej
postępuje tylko głupiec. Człowiek odnoszący zwycięstwo nad innymi jest najbardziej przebiegły i
najsilniejszy. Czy nie chciałbyś pewnego dnia zdobyć władzy nad innymi?
O tak, tak.
Bądź więc najsilniejszy i najbardziej przebiegły. Jesteś za młody, żeby być najsilniejszy, ale już dziś
możesz używać podstępu, który jest najpiękniejszym narzędziem ludzi genialnych. Jeżeli pasterz
Dawid trafił olbrzymiego Goliata w czoło kamieniem wyrzuconym z procy, to czy nie jest rzeczą
godną podziwu, że Dawid zwyciężył przeciwnika tylko dzięki swej przebiegłości, gdyby bowiem
wzięli się za bary, olbrzym zgniótłby go jak muchę. Tak samo jest z tobą. W otwartej walce nigdy
nie zwyciężysz ludzi, którym chciałbyś narzucić swą wolę, ale używając podstępu możesz walczyć
przeciwko wszystkim. Chcesz przecież mieć bogactwa, piękne pałace i sławę? A może kłamałeś,
kiedy mówiłeś mi o tych szlachetnych pragnieniach?
Nie, nie kłamałem, tylko że wolałbym zdobyć to, czego pragnę, innymi sposobami.
W takim razie nie zdobędziesz nic. Sposoby cnotliwe i poczciwe do niczego nie prowadzą. Trzeba
używać dźwigni mocniejszych i sieci bardziej wymyślnych. Zanim będziesz sławny dzięki cnocie i
osiągniesz cel, stu innych zdąży przekoziołkować ponad twoimi plecami i wcześniej znaleźć się u
mety, tak że nie będzie tam już miejsca dla twoich ciasnych poglądów. Horyzont dzisiejszych
czasów trzeba obejmować z wyższego punktu widzenia. Czy na przykład nigdy nie słyszałeś, jak
ogromną sławę przynoszą zwycięstwa? A przecież zwycięstwa nie dokonują się same. Trzeba
rozlewu krwi, wielkiego rozlewu krwi, aby do nich doprowadzić i złożyć je u stóp zdobywców. Bez
trupów i członków ludzkich zaścielających równinę, gdzie z wielką biegłością dokonano rzezi, nie
byłoby wojny, a bez wojny nie byłoby zwycięstwa. Widzisz zatem, że kto pragnie sławy, musi z
wdziękiem kąpać się w rzekach krwi zasilanych przez mięso armatnie. Cel uświęca środki.
Pierwsza rzecz konieczna, gdy się chce sławy, to mieć pieniądze. A ponieważ ich nie masz, musisz
zabijać, żeby je zdobyć; skoro jednak nie wystarcza ci siły do posługiwania się sztyletem, zostań
złodziejem, dopóki twe członki nie zmężnieją. Aby to przyśpieszyć, uprawiaj gimnastykę, radzę ci,
dwa razy dziennie: godzinę rano, godzinę wieczorem. Dzięki temu będziesz mógł z pewnym
powodzeniem próbować zbrodni już w piętnastym roku życia, nie czekając dnia, kiedy będziesz
miał lat dwadzieścia. Miłość sławy usprawiedliwia wszystko i kto wie, czy później, ujarzmiwszy
innych, nie będziesz im świadczył prawie tyleż dobra, ile z początku doznali od ciebie zła...
Maldoror spostrzega, że krew zaczyna wrzeć w głowie jego młodego rozmówcy; nozdrza ma
rozchylone, między wargami widać delikatną białą pianę. Bada mu puls - tętno jest bardzo silne.
Gorączka ogarnęła wątłe ciało. W obawie przed następstwami tego, co powiedział, nędznik
wycofuje się, niepocieszony, że nie mógł dłużej rozmawiać z chłopcem. Nawet człowiekowi
dojrzałemu trudno jest opanowywać namiętności, kiedy się waha między dobrem i złem, a cóż
dopiero umysłowi nie mającemu żadnego doświadczenia! I jakiej energii dodatkowej potrzebuje! W
rezultacie chłopiec położy się do łóżka na trzy dni. Oby niebiosa zezwoliły czułości macierzyńskiej
przywrócić spokój w tym wrażliwym kwiecie, który jest kruchą powłoką pięknej duszy!
W małym lasku, otoczony kwiatami, leży hermafrodyta głęboko uśpiony na trawie, którą zrosiły
jego łzy. Księżyc uwolnił swą tarczę z masy obłoków i pieści bladym światłem tę łagodną
młodzieńczą twarz. Jego rysy tchną najbardziej męską energią i jednocześnie wdziękiem
anielskiego dziewictwa. Nic w nim nie wygląda naturalnie, nawet mięśnie jego ciała, zarysowujące
się pod harmonijnymi konturami form kobiecych. Jedno ramię zasłania mu czoło, drugie opiera
dłoń o pierś, jak gdyby tłumiło bicie serca odmawiającego zwierzeń i przygniecionego ciężkim
brzemieniem wiecznej tajemnicy. Utrudzony życiem, znękany wstydem, że otaczają go ludzie
niepodobni do niego, poddał swą duszę rozpaczy i kroczy samotnie jak żebrak z doliny. Czym się
żywi? Współczujące dusze czuwają nad nim troskliwie, choć on sam nie wie o tej opiece, i nie
opuszczają go - jest taki dobry, taki zrezygnowany! Od czasu do czasu chętnie rozmawia z osobami
wrażliwymi, nie dotykając ich ręki, stojąc daleko, w obawie przed możliwym niebezpieczeństwem.
Gdy go pytają, czemu wybrał jako towarzyszkę samotność, oczy jego podnoszą się ku niebu i z
trudem powstrzymują łzę wyrzutu skierowanego przeciw Opatrzności, lecz usta nie odpowiadają na
to nieostrożne pytanie, rozlewające w śniegu jego powiek czerwień róży porannej. Jeżeli rozmowa
trwa zbyt długo, widać rosnący w nim niepokój; rozgląda się na wszystkie strony, jakby szukając
ucieczki przed niewidzialnym wrogiem, który nadchodzi. Potem wykonuje dłonią szybki gest
pożegnania, oddala się na skrzydłach czujnej wstydliwości i znika w lesie. Uważany jest
powszechnie za pomylonego. Pewnego dnia czterej zamaskowani mężczyźni wykonując dany im
rozkaz rzucili się na niego i związali silnie, tak że mógł ruszać tylko nogami. Oćwiczony twardymi
rzemieniami bata, usłyszał, że ma natychmiast pójść w kierunku Bicetre. Uśmiechając się wśród
spadających na niego razów, mówił swoim oprawcom z takim uczuciem i taką inteligencją o
różnych dziedzinach wiedzy studiowanych przez niego i świadczących, że zdobył wielkie
wykształcenie, choć nie przekroczył jeszcze progu młodości; mówił o przeznaczeniu czekającym
ludzkość, przy czym odsłaniał tak wielką szlachetność poetycką duszy, że jego strażnicy,
śmiertelnie przerażeni czynem, który popełnili, rozwiązali jego storturowane członki, padli przed
nim na kolana błagając o przebaczenie i uzyskawszy je poszli sobie, okazując mu cześć zwykle nie
świadczoną istotom ludzkim. Po tym wydarzeniu, które nabrało rozgłosu, wszyscy przeniknęli jego
tajemnicę, ale udają, że nie domyślają się niczego, gdyż nie chcą mu przyczyniać cierpień; rząd
płaci mu pensję honorową, aby zapomniał, że groziło mu zamknięcie siłą, bez zbadania go, w
szpitalu dla umysłowo chorych. On korzysta z części tych pieniędzy, resztę rozdaje biednym. Kiedy
widzi mężczyznę i kobietę na przechadzce gdzieś w platanowej alei, czuje, że ciało rozdziera mu
się od góry do dołu i każda jego nowa połowa ściska jedną osobę ze spacerującej pary; ale to tylko
złudzenie i rozum niebawem odzyskuje władzę. Dlatego też nie szuka on towarzystwa mężczyzn
ani kobiet; jego nadmierna wstydliwość, zrodzona z myśli, że jest potworem, nie pozwala mu
obdarzać nikogo sympatią, która w nim płonie. Byłoby to, jak sądzi, profanowanie siebie i
profanowanie innych. Jego duma wciąż mu nakazuje: ”Niech każdy pozostaje przy swojej naturze.”
Jego duma, powiedziałem - lęka się bowiem, że gdyby połączył swój los z mężczyzną lub kobietą,
prędzej czy później usłyszy, jako ciężki zarzut, uwagę o budowie swojego ciała. Zamyka się więc w
miłości własnej, dotknięty bluźnierczym, a urojonym przypuszczeniem, i uparcie pozostaje
samotny, wśród swoich udręk i bez żadnej pociechy. W małym lasku, otoczony kwiatami, leży
hermafrodyta, głęboko uśpiony na trawie, którą zrosił swymi łzami. Zbudzone ptaki, pełne
zachwytu, oglądają przez gałęzie drzew tę melancholijną postać i słowik nie chce śpiewać swych
kryształowych kawatyn. Las jest dostojny jak grobowiec dzięki nocnej obecności nieszczęśliwego
hermafrodyty. O zabłąkany podróżniku, prowadzony przez umiłowanie przygód, które już w
najwcześniejszym dzieciństwie kazało ci opuścić ojca i matkę; przez udręki pragnienia, doznane
wśród pustyni; przez tęsknotę za ojczystym krajem, którego może szukasz, spędziwszy jako
wygnaniec wiele lat na obczyźnie; przez twego rumaka, wiernego przyjaciela, który znosił razem z
tobą wygnanie i surowość klimatów, gdzie cię wodziły twoje włóczęgowskie skłonności; przez
powagę, którą dają człowiekowi podróże po dalekich ziemiach i nieznanych morzach, wśród lodów
podbiegunowych i żaru południa - nie dotykaj ręką, choćby miała drżącą lekkość zefiru, pukli
rozrzuconych na ziemi i pomieszanych z zieloną trawą. Oddalając się o kilka kroków postąpisz
najlepiej. Te pukle są święte, taka jest wola hermafrodyty. Nie chce, żeby wargi ludzkie składały
pocałunki uwielbienia na jego włosach pachnących tchnieniem gór ani na czole, które lśni w tej
chwili niczym gwiazdy firmamentu. Zresztą słuszniej będzie sądzić, że to jakaś gwiazda
porzuciwszy swą orbitę przebyła przestrzeń, aby zejść na to majestatyczne czoło, które okala swą
diamentową jasnością jak aureolą. Noc odsuwa palcem trawiący ją smutek i przybiera wszystkie
swe uroki, aby uczcić sen tego ucieleśnienia wstydu, tego doskonałego obrazu anielskiej
niewinności; mniej słyszalny jest szmer owadów. Gałęzie skłaniają nad nim gęstą wyniosłość
swego listowia, by go chronić od rosy, a łagodny wietrzyk, pobudzając melodyjne struny swej
harfy, wśród powszechnej ciszy śle pogodne akordy tym zamkniętym powiekom, którym w ich
bezruchu wydaje się, że słyszą rytmiczny koncert światów daleko zawieszonych. Hermafrodyta śni,
że jest szczęśliwy, że jego natura cielesna uległa zmianie albo że przynajmniej uleciał na
purpurowym obłoku ku innej sferze, zamieszkałej przez takie jak on istoty. Ach, niech to złudzenie
trwa do przebudzenia się jutrzenki! Hermafrodyta śni, że kwiaty otaczają go kołem, tańcząc jak
wielkie oszalałe girlandy i przepajając go rozkoszną swą wonią, a on śpiewa hymn miłości w
ramionach istoty ludzkiej czarodziejsko pięknej. Ale jego ramiona obejmują tylko smugę
wieczornej mgły i po przebudzeniu nie zostanie z niej nic. Nie budź się, hermafrodyto, nie budź się
jeszcze, błagam cię. Dlaczego nie chcesz mi wierzyć? Śpij... Śpij dalej. Niech pierś twoja faluje
goniąc za chimeryczną ułudą szczęścia, na to ci pozwalam, lecz nie otwieraj oczu. Ach, nie otwieraj
oczu! Zostawię cię teraz, gdyż nie chcę być świadkiem twego przebudzenia. Może któregoś dnia w
obszernej książce, na kartach tchnących wzruszeniem, opowiem twoją historię, przerażony jej
treścią i naukami, które z niej wynikają. Jak dotąd nie potrafiłem, gdyż ilekroć do tego
przystępowałem, strumień mych łez zalewał papier, a palce drżały mi, choć nie jestem stary. Ale w
końcu muszę się zdobyć na odwagę. Oburza mnie samego moja słabość, większa niż u kobiety, oraz
to, że mdleję jak mała dziewczynka, gdy tylko pomyślę o twym wielkim nieszczęściu. Śpij... Śpij
dalej i nie otwieraj oczu! Żegnaj, hermafrodyto! Co dzień będę pamiętał o modlitwie w twojej
intencji (za siebie nie modliłbym się nigdy). Niech spokój mieszka w twym łonie!
Gdy kobieta, która śpiewa sopranem, rozsiewa tony wibrujące i melodyjne, od dźwięków tej
harmonii ludzkiej moje oczy napełniają się tajonym ogniem i rzucają iskry bólu, a w uszach
rozbrzmiewa jakby łoskot kanonady. Czym można wytłumaczyć ten głęboki wstręt do wszystkiego,
co pochodzi od człowieka? Jeżeli natomiast akordy wzlatują ze strun instrumentu, czuję rozkosz
słuchając tych nut perlistych, gdy unoszą się miarowo na elastycznych falach atmosfery. Mój słuch
doznaje tylko wrażenia słodyczy, w której topnieją nerwy i myśli; czarodziejskie maki
niewypowiedzianej senności spowijają, niczym zasłona łagodząca światło dnia, aktywną energię
mych zmysłów i żywe siły wyobraźni. Powiadają, że urodziłem się w ramionach głuchoty! Przez
pierwsze lata dzieciństwa nie słyszałem, co do mnie mówiono. Gdy z największą trudnością udało
się wpoić mi sztukę mówienia, musiałem dostawać na kartce słowa, które były dla mnie
przeznaczone, i dopiero po ich przeczytaniu mogłem w odpowiedzi wyrażać swoje myśli. Pewnego
dnia, który był dniem fatalnym, zaczęła rozkwitać moja uroda i niewinność; wszyscy podziwiali
inteligencję i dobroć cudownego młodzieńca. Wiele osób z rumieńcem wpatrywało się w przeczyste
rysy, siedzibę jego duszy. Ludzie zbliżali się do niego z czcią, widząc w jego oczach spojrzenie
anioła. Ja natomiast zdawałem sobie sprawę, że szczęśliwe róże wieku chłopięcego nie będą kwitły
wiecznie, splecione w kapryśne girlandy na jego skromnym i szlachetnym czole, które namiętnie
obsypywały pocałunkami wszystkie matki. Zaczynałem już przypuszczać, że wszechświat, razem z
jego sklepieniem, gdzie roją się gwiazdy nieczułe i drażniące, nie był może tym, co widziałem w
moich najwznioślejszych marzeniach. Toteż gdy wydeptując stromą ścieżkę mej ziemskiej podróży
i jak pijany wędrując chwiejnym krokiem przez ciemne katakumby życia któregoś dnia poczułem,
że mnie to zmęczyło, wolnym ruchem podniosłem me oczy, pełne spleenu i otoczone wielką siną
obwódką, ku wklęsłości firmamentu i odważyłem się, mimo tak młodego wieku, przeniknąć
tajemnice nieba! Nie znajdując, czego szukałem, podniosłem strwożoną powiekę wyżej i jeszcze
wyżej, aż dostrzegłem tron zrobiony z ekskrementów ludzkich i złota; na tronie tym siedział,
bezmyślnie pyszny, okryty całunem zszytym z brudnych prześcieradeł szpitalnych - ten, który
powiada, że jest Stwórcą! W ręku trzymał gnijące ciało martwego człowieka i przysuwał je sobie po
kolei przed oczy, do nosa i do ust; kiedy było przy ustach, łatwo zgadnąć, co czynił. Stopy miał
zanurzone w ogromnej kałuży kipiącej krwi; na jej powierzchni co pewien czas ukazywały się
nagle, jak tasiemce pływające w zawartości nocnika, dwie lub trzy ostrożne głowy, które znikały z
szybkością błyskawicy - jedno kopnięcie, celnie wymierzone w kość nosa, wynagradzało znanym
sposobem bunt przeciwko regulaminowi, spowodowany potrzebą odetchnięcia czymś innym, bo
przecież ci ludzie nie byli rybami! Byli co najwyżej amfibiami i lawirowali w tym ohydnym
płynie... aż do momentu, gdy Stwórca, mając już ręce puste, dwoma pierwszymi szponami stopy,
niby szczypcami, chwytał za szyję nowego nurka i wyciągał z czerwonawego mułu - wyborny to
był sos! Traktował tego nowego jak poprzednika. Pożerał najpierw głowę, nogi, ramiona i w końcu
kadłub, nic nie zostawiając, nie gardził bowiem nawet kośćmi. I tak bez przerwy, przez wszystkie
godziny swej wieczności. Niekiedy wykrzykiwał: „Stworzyłem was, mam więc prawo czynić z
wami, co mi się podoba. Nie zrobiliście mi nic złego, przyznaję. Cierpicie przeze mnie, tak, bo to
mi sprawia przyjemność.” I wracał do swej okrutnej uczty, ruszając dolną szczęką, która wprawiała
w ruch jego brodę pełną mózgu. O czytelniku, czy ten ostatni szczegół nie pobudza twego apetytu?
Nie każdy jada taki móżdżek, smaczny, świeży, ledwo przed kwadransem złowiony w rybnym
jeziorze. Z członkami sparaliżowanymi i nie mogąc wymówić ani słowa, przez pewien czas
oglądałem to widowisko. Trzy razy omal nie padłem na wznak, jak człowiek doznający wrażeń zbyt
gwałtownych; trzy razy udało mi się zachować równowagę. Ani jedno włókno mego ciała nie
pozostało nieruchome; wstrząsały mną drgania podobne do drżenia wewnętrznej lawy wulkanu. Iw
końcu, gdy moja zdyszana pierś nie mogła już nadążyć z wydycha- niem życiodajnego powietrza,
moje wargi rozchyliły się i wydałem okrzyk... okrzyk tak rozdzierający... że go usłyszałem! Więzy,
które krępowały mój słuch, opadły nagle, błona uszna była bliska pęknięcia pod naporem tej masy
dźwięcznego powietrza, którą odepchnąłem daleko z wielką siłą, i coś nowego dokonało się w
organie skazanym przez naturę. Usłyszałem dźwięk! Przybył mi piąty zmysł! Ale jaką radość mogło
mi sprawić moje odkrycie? Odtąd głos ludzki był w mych uszach zawsze skojarzony z bólem, jaki
budzi współczucie dla wielkich niesprawiedliwości. Gdy ktoś mówił do mnie, przypominałem
sobie, co ujrzałem pewnego dnia nad sferami widzialnymi i jak wyraziłem stłumione uczucia
niepohamowanym wyciem, niczym nie różniącym się od wycia mych bliźnich.Nie mogłem
odpowiadać mojemu rozmówcy, gdyż męczarnie zadawane słabości człowieka w ohydnym morzu
czerwieni krążyły mi przed oczyma, rycząc niczym słonie odzierane ze skóry, i ogniste ich skrzydła
dotykały mych spopielonych włosów. Później, gdy już lepiej poznałem ludzkość, współczuciu
towarzyszył wściekły gniew przeciwko tej wyrodnej tygrysicy, której zatwardziałe dzieci potrafią
tylko przeklinać i czynić zło. Ich kłamliwość jest bezczelna! Twierdzą, że zło istnieje w nich tylko
jako coś wyjątkowego!... Ale to już od dłuższego czasu należy do przeszłości; od dłuższego czasu
bowiem z nikim nie rozmawiam.
wy, kimkolwiek jesteście, gdy znajdziemy się obok siebie, niech wasze struny głosowe nie wydadzą
żadnego dźwięku, niech wasza nieruchoma krtań nie usiłuje przewyższyć głosu słowiczego, a wy
sami nie próbujcie odsłonić mi swej duszy za pomocą języka. Trwajcie w skupionym milczeniu,
niech go nic nie przerywa; skrzyżujcie z pokorą ręce na piersiach i powieki zwróćcie ku ziemi. Już
wam mówiłem, że od czasu, gdy dzięki tamtej wizji poznałem najwyższą prawdę, tyle koszmarów
ssało chciwie me gardło dniami i nocami, że nie mam odwagi przeżyć znowu, choćby w myśli,
cierpień doznanych w tej godzinie piekielnej, której wspomnienie ściga mnie ustawicznie. Ach,
słysząc lawinę śnieżną, kiedy spada z mroźnego szczytu góry, lwicę skarżącą się jałowej pustyni, że
zginęły jej małe, burzę, która dopełnia swego przeznaczenia, skazańca, jak ryczy wśród
więziennych murów przed wyznaczoną mu na dzień następny egzekucją, straszliwą ośmiornicę,
gdy opowiada falom morskim swoje zwycięstwa nad pływakami rozbitkami - powiedzcie: czy te
majestatyczne głosy nie są piękniejsze niż szyderczy śmiech człowieka?
Istnieje owad, którego ludzie karmią swoim kosztem. Nic mu nie są winni, ale boją się go. A on,
który nie lubi wina i woli krew, gdyby nie mógł zaspokoić swych słusznych potrzeb, potrafiłby,
dzięki tajemnej władzy, którą posiada, stać się wielkim jak słoń i miażdżyć ludzi niczym kłosy
zboża. Toteż trzeba wiedzieć, jak jest szanowany, jakim psim uwielbieniem otoczony, jak
wynoszony nad inne stworzenia! Dostaje głowę, aby mu służyła za tron, i wczepia szpony u nasady
włosów, pełen godności. Później, gdy utyje i posunie się w latach, jest zabijany, obyczajem
przejętym od pewnego starożytnego narodu, aby go starość nie nękała swymi dolegliwościami.
Urządza mu się wspaniały pogrzeb, jak bohaterowi, a trumnę, prowadzącą go prosto ku płycie
grobowca, niosą na ramionach najwybitniejsi) si obywatele. Na wilgotnej ziemi, którą grabarz
porusza swą mądrą łopatą, mówcy przeplatają różnobarwne zdania o tym, że dusza jest
nieśmiertelna, życie przemijające, wyroki Opatrzności niezbadane, i marmur zamyka się ostatecznie
nad tym istnieniem pracowicie spełnionym, które nie jest już niczym więcej niż trupem. Tłum się
rozchodzi i wkrótce noc okrywa swymi cieniami mury cmentarza.
Znajdziecie jednak pociechę, o ludzie, po tej bolesnej stracie. Oto jego niezliczona rodzina, idąca ku
wam, jego hojny dar dla was, aby wasza rozpacz była mniej gorzka i, rzekłbyś, rozjaśniona miłą
obecnością tych drobnych zaczepnych pokrak, które później staną się wspaniałymi wszami
promieniejącymi urodą, potworami o wyglądzie mędrców. Zmarły owad wysiedział dziesiątki
najdroższych jajeczek w cieniu swych macierzyńskich skrzydeł, na waszych włosach wysuszonych
zapamiętałym ssaniem przez tych groźnych przybyszów. Rychło nadeszła chwila, gdy jajeczka
dojrzały.
Nie bójcie się, ci młodzi filozofowie zdążą urosnąć w ciągu tego życia, jakże krótkiego. Urosną do
takich rozmiarów, że dadzą wam to poznać swoimi szponami i ssawkami.
Nie wiecie, dlaczego nie zżerają kości waszej czaszki, lecz zadowalają się wyciąganiem, za pomocą
swej pompy, kwintesencji waszej krwi? Posłuchajcie, zaraz wam wytłumaczę. Nie czynią tak,
ponieważ nie mają siły. Bądźcie przekonani, że gdyby te istoty miały szczęki odpowiadające
wielkością ich nieskończonym apetytom, wasz mózg, siatkówka oczu, kręgosłup - wszystko
zostałoby pochłonięte bez śladu. Jak kropla wody.
Obejrzyjcie przez mikroskop na głowie młodego żebraka ulicznego wesz przy pracy i powiedzcie
mi, coście zobaczyli. Niestety ci bandyci długich włosów są drobni. Nie podlegają poborowi, gdyż
nie mają wymaganego przez prawo wzrostu. Należą do lilipuciego świata niedorostków i ślepcy nie
wahają się zaliczać ich między żyjątka nieskończenie małe. Biada kaszalotowi, który by podjął
walkę z wszą. Mimo swego wzrostu byłby pożarty w mgnieniu oka. Nie pozostałby po nim nawet
ogon, żeby przekazać tę wiadomość. Słoń pozwala się pieścić. Wesz nie. Bardzo wam odradzam tę
ryzykowną próbę. Biada wam, gdyby wasza ręka była owłosiona czy choćby z ciała i kości.
Pożegnajcie się z palcami. Pękną wyłamane, jak na torturze.
Skóra znika w sposób niewytłumaczony. Wszy nie potrafią uczynić tyle zła, ile im podsuwa
wyobraźnia. Jeżeli na waszej drodze spotkacie wesz, idźcie dalej, nie liżąc jej brodawek języka.
Mogłoby się wam przydarzyć coś niedobrego. Znane są takie wypadki. Ale mniejsza o to, i bez tego
uszczęśliwia mnie ilość zła, jaką ci ona wyrządza, rodzaju ludzki; chciałbym tylko, by ci go
wyrządzała jeszcze więcej.
Jak długo jeszcze będziesz uprawiał spróchniały kult tego boga, nieczułego na twe modlitwy i hojne
dary, które mu składasz w ekspiacyjnej ofierze całopalnej? Popatrz, ten straszny manitu nie jest
wdzięczny za wielkie puchary krwi i mózgu rozlewane przez ciebie na jego ołtarzach, pobożnie
ustrojonych girlandami kwiecia. Nie jest wdzięczny... skoro trzęsienia ziemi i burze szaleją bez
przerwy od początku wszechrzeczy.
A tymczasem - zjawisko godne uwagi - im więcej okazuje on obojętności, tym bardziej go
podziwiasz. Widać, że jego istota, którą ukrywa, jest ci podejrzana; rozumujesz wszakże opierając
się. na przekonaniu, że tylko bóstwo wyposażone w potęgę nieograniczoną może okazywać tak
wielką pogardę wiernym przestrzegającym nakazów jego religii. Dlatego w każdym kraju istnieją
rozmaite bóstwa, w jednym krokodyl, gdzie indziej sprzedawczyni miłości, lecz co się tyczy wszy,
jej święte imię sprawia, że wszystkie narody, całując okowy niewoli, klękają pospołu na dostojnym
placu przed piedestałem tego bóstwa bezkształtnego i krwawego. Naród, który by nie usłuchał
swego instynktu czołgania się i spróbował buntu, prędzej czy później zniknąłby z powierzchni
ziemi, jak liść jesienny, unicestwiony zemstą nieubłaganego boga.
O wszy z wąską źrenicą, jak długo rzeki będą wylewały swe wody w otchłanie mórz; jak długo
gwiazdy będą krążyły po ścieżkach swych orbit; jak długo niema pustka będzie bez horyzontu; jak
długo ludzkość nie przestanie rozdzierać swego ciała krwawymi wojnami jak długo sprawiedliwość
boska będzie miotała mściwe gromy na ten glob samolubny; jak długo człowiek nie uzna swego
Stwórcy i nie bez przyczyny będzie z niego szydził, dodając do szyderstw pogardę - tak długo
możesz być pewna swej władzy nad światem i kręgi twej dynastii będą się rozszerzały ze stulecia w
stulecie. Pozdrawiam cię, słońce poranne, wyzwolicielko niebiańska, o ty, wrogu niewidzialny
człowieka. Mów nadal niechlujności, że ma się z nim jednoczyć w nieczystych uściskach i
zapewniać go nie zapisanymi w kurzu przysięgami, że pozostanie na wieki jego wierną kochanką.
Całuj niekiedy suknię tej wielkiej bezwstydnicy, pomny ważnych usług, jakie ci oddaje. Gdyby nie
uwodziła człowieka swymi lubieżnymi piersiami, nie mogłabyś zapewne istnieć, jako żeś jest
owocem ich miłosnego współżycia, pełnego rozsądku i konsekwencji. O córko niechlujności,
powiedz swej matce, że gdyby opuściła łoże człowieka i kroczyła samotnymi drogami, bez
towarzystwa i bez oparcia, jej istnienie byłoby zagrożone. Niech jej łono, które dziewięć miesięcy
nosiło cię w swych wonnych ścianach, wzruszy się przez chwilę myślą o niebezpieczeństwie
czyhającym wskutek tego na jego dziecię, tak miłe i spokojne, a już zimne i okrutne. Niechlujności,
brudna władczyni cesarstw, zachowaj dla mych oczu widok ukrytego wzrostu muskułów twego
zgłodniałego potomstwa. Aby to sprawić, wystarczy, że silniej przylgniesz do człowieka.
Zachowując się w ten sposób nie obrazisz wstydliwości, od dawna bowiem jesteście sobie
poślubieni.
Co do mnie, to - jeżeli mi wolno uzupełnić jeszcze kilku słowami ten hymn pochwalny - powiem,
że kazałem wykopać dół o powierzchni czterdziestu mil kwadratowych i odpowiednio głęboki.
Znajduje się tam plugawie dziewicza, żywa kopalnia wszy. Wypełnia najniższą część dołu i stamtąd
grubymi, gęstymi żyłami spiralnie idzie do góry, we wszystkich kierunkach. Oto jak zbudowałem tę
sztuczną kopalnię. Wyjąłem jedną wesz z włosów ludzkości. Można było nas widzieć śpiących
razem przez trzy noce, a następnie wrzuciłem ją do mego dołu. Zapłodnienie przez człowieka, które
normalnym porządkiem rzeczy nie byłoby skuteczne, tym razem zostało aprobowane przez
fatalność i po kilku dniach tysiące potworów, rojących się w ciasnym węźle materii, ujrzały światło
dzienne. Ten ohydny węzeł był potem coraz większy, nabierał płynności przypominającej rtęć i
uległ rozgałęzieniu na kilka odnóg, obecnie utrzymujących się przy życiu przez pożeranie samych
siebie (przyrost naturalny jest większy niż śmiertelność), o ile nie rzucam im jakiegoś nowo
narodzonego bękarta, którego śmierci pragnęła matka, albo ramienia pod osłoną nocy uciętego
młodej dziewczynie, którą uśpiłem za pomocą chloroformu. Co piętnaście lat wyraźnie maleje
liczba wszy żyjących na ludziach i one same nieomylnie przepowiadają sobie nadejście
ostatecznego końca. Albowiem człowiek, bardziej inteligentny niż jego wróg, zwycięża go
wreszcie. Biorę wtedy piekielną łopatę, wzmagającą moje siły, i z tej niewyczerpanej kopalni
wydobywam nią wszy bryłami wielkimi jak góry, po czym rąbię je siekierą i podrzucam głęboką
nocą w arteriach miast. Wszy pod wpływem temperatury ludzkiej odzyskują swobodę pierwszych
dni swego życia w krętych galeriach podziemnej kopalni, torują sobie drogę przez żwir i całymi
potokami opanowują dzielnice, niczym złe duchy. Czworonożny stróż szczeka głucho, ponieważ
wyobraża sobie, że legion nieznanych istot przebija się porami ścian, niosąc grozę do wezgłowia
snu. Słyszeliście może, przynajmniej raz w życiu, ten rodzaj szczekania, bolesny i przeciągły.
Usiłuje on przeniknąć bezsilnymi oczami mroki nocy, gdyż swoim psim mózgiem nic z tego nie
rozumie. Drażni go to brzęczenie i nęka uczucie, że jest słabszy. Tysiące wrogów spadają w ten
sposób na miasto, jak chmara szarańczy. Wystarczy tych wszy na piętnaście lat. Będą walczyły
przeciwko człowiekowi, zadając mu bolesne rany. Po upływie tego czasu przyślę następne. Zdarza
się, gdy rąbię ich żyjącą materię, że jakaś bryła jest bardziej zbita niż inne. Jej atomy czynią
wściekłe próby, żeby rozluźnić swoje skupienie i zabrać się do nękania ludzkości, lecz twarda
spoistość nie ustępuje. W ostatecznej konwulsji dokonują tak wielkiego wysiłku, że bryła, nie
mogąc uwolnić swych żywych elementów, sama wzlatuje wysoko w powietrze, jakby pchnięta
wybuchem prochu, opada i wbija się głęboko pod ziemię. Zamyślony wieśniak dostrzega czasami
meteor, który przecina przestrzeń z góry na dół i kieruje się w stronę pola kukurydzy. Wieśniak nie
rozumie, skąd ten kamień pochodzi.
Ale wy macie teraz jasne i zwięzłe wytłumaczenie.
Gdyby ziemia była pokryta wszami jak brzeg morski piaskiem, rodzaj ludzki uległby unicestwieniu
wśród straszliwych cierpień. Co za widowisko!
I ja, na skrzydłach anioła, unoszony nieruchomo w powietrzu, żeby się temu przyglądać.
O matematyko surowa, nie zapomniałem cię od czasu, gdy twe pełne mądrości lekcje, słodkie jak
miód, przeniknęły me serce niczym odświeżająca fala. Już w kołysce chciałem pić u twego źródła,
starszego niż słońce, i nadal stąpam po świętej posadzce twej dostojnej świątyni, ja, najwierniejszy
z twych wtajemniczonych. Umysłowi mojemu brakowało jasności, był przesłonięty czymś gęstym
jak dym, ale w religijnym skupieniu zdołałem przejść stopnie, które prowadzą ku twemu ołtarzowi,
i tak jak wiatr przepędza mewę, ty rozwiałaś tę ciemną zasłonę. Sprawiłaś, że zastąpił ją wielki
chłód, doskonała roztropność i nieubłagana logika. Dzięki twemu wzmacniającemu mleku
inteligencja moja rozwinęła się szybko i przybrała ogromne rozmiary w zachwycającym świecie,
którym hojnie obdarzasz tych, co cię kochają szczerą miłością. Arytmetyko! Algebro! Geometrio!
Trójco wspaniała! Olśniewający trójkącie! Kto was nie poznał, jest niespełna rozumu! Zasługuje na
kary najbardziej okrutne, albowiem pełna ignorancji IK/troska kryje bezmyślną pogardę. Ten
natomiast, kto was zna i szanuje, przestaje pragnąć wszystkiego, co jest dobrem ziemskim, i
wystarcza mu rozkoszowanie się waszą czarodziejską siłą; unoszony waszymi ciemnymi
skrzydłami, chce już tylko wzlatywać, kreśląc wstępującą spiralę, ku sferycznemu sklepieniu
niebios. Ziemia nie ukazuje mu nic oprócz złudzeń i fantasmagorii duchowych, podczas gdy ty,
zwięzła matematyko, nienagannym wiązaniem twych upartych formuł i stałością twych żelaznych
praw odbijasz w olśnionych oczach potężny blask prawdy najwyższej, udzielonej również
porządkowi wszechświata. Ale twój porządek, wyrażony zwłaszcza przez doskonałą regularność
kwadratu, który był przyjacielem Pitagorasa, jest jeszcze większy, ponieważ Wszechmogący
objawił całkowicie siebie i swe atrybuty w tej pamiętnej pracy, która sprawiła, że z wnętrza chaosu
wyłoniły się skarby twych teorematów i niezrównanych świetności. W czasach starożytnych i w
epoce nowożytnej niejedna potężna wyobraźnia ludzka stwierdziła, że jej geniusz kontempluje z
uczuciem grozy twoje figury symboliczne, rysowane na rozpalonym papierze jak tajemnicze znaki
pulsujące ukrytym oddechem, niezrozumiałe dla nieokrzesanego pospólstwa, choć są pełnym
jasności objawieniem wiecznych aksjomatów i hieroglifów, które istniały, zanim powstał
wszechświat, i przetrwają jego istnienie. Pochylona nad otchłanią fatalnego pytajnika, chciałaby
wiedzieć, dlaczego w matematyce tyle jest majestatycznej wielkości i niezaprzeczalnej prawdy, a w
człowieku, kiedy go z tą nauką porównać, widzimy tylko fałszywą dumę oraz kłamstwo. I
zasmuciwszy się, wzniosły ten umysł, któremu szlachetna zażyłość z twą myślą pozwala lepiej
zrozumieć, jak mała jest ludzkość i jak ogromne jej szaleństwo, skłania swą posiwiałą głowę na
wychudłą dłoń, aby pogrążyć się w nadprzyrodzonej medytacji. Zgina przed tobą kolana i jego
uwielbienie jest wyrazem takiej czci dla twej boskiej twarzy, jak gdyby ona była obliczem samego
Wszechmogącego. Gdym jeszcze był dzieckiem, o trzy siostry, pewnej nocy majowej ukazałyście
się moim oczom w świetle księżyca na zieleniejącej łące, u brzegu przezroczystego strumienia,
wszystkie trzy jednakowo urocze i wstydliwe, wszystkie trzy pełne królewskiego majestatu.
Postąpiłyście kilka kroków w moją stronę; wasze długie suknie powiewały niczym obłoki mgły i
przyciągnęłyście mnie ku waszym dumnym piersiom jako ulubionego syna. Podbiegłem
skwapliwie i objąłem uściskiem wasze białe piersi. Z uczuciem wdzięczności pożywiłem się waszą
żyzną manną i poczułem, że ludzkość rośnie we mnie i staje się lepsza. Od tej chwili, boskie
rywalki, nie porzuciłem was. Potem ileż zdecydowanych projektów, ileż rozmaitych sympatii,
wyrytych na kartach mego serca, jak sądziłem, nie mniej trwale niż w marmurze, starło powoli z
mego rozczarowanego rozumu zarysy swych figur, podobnie do cieniów nocy ścieranych przez
wschód słońca! Potem widywałem śmierć, oddaną swej idei dostrzegalnej gołym okiem, żeby
zaludniać groby, pustoszyć pola bitew użyźnione krwią i zdobić porannym kwieciem murawę
kryjącą żałosne szczątki. Potem obserwowałem kataklizmy naszego globu; trzęsienia ziemi,
wulkany z ich płonącą lawą, samum pustynny i burze, które zatapiały okręty, miały we mnie widza
niedostępnego wzruszeniu. Potem widywałem pokolenia ludzkie, jak rano wznosiły ku przestrzeni
skrzydła i oczy z niedoświadczoną radością poczwarki witającej ostatnią swą metamorfozę, a
wieczorem, przed zachodem słońca, umierały skłaniając głowę, niczym zwiędłe kwiaty, kołysane
jękliwym gwizdem wiatru. Ale ty, matematyko, wciąż jesteś ta sama. Żadna zmiana, żaden powiew
zarazy nie dotyka stromych skał i ogromnych wąwozów twej tożsamości. Twoje skromne piramidy
będą trwały dłużej niż piramidy Egiptu, mrowiska wzniesione przez głupotę i niewolnictwo. Koniec
wieków będzie jeszcze oglądał stojące na ruinach czasu twoje cyfry kabalistyczne, lakoniczne
równania i rzeźbione linie, które zasiądą po mściwej prawicy Wszechmogącego, kiedy zrozpaczone
gwiazdy zaczną wpadać, jak trąby morskie, w odwieczną przepaść nocy straszliwej i bezkresnej, a
ludzkość, wykrzywiona grymasem, pomyśli o rachunkach wymaganych przez sąd ostateczny.
Dzięki ci za niezliczone przysługi, które mi wyświadczyłaś. Dzięki za nowe przymioty, którymi
wzbogaciłaś moją inteligencję. Bez ciebie uległbym zapewne w mej walce przeciwko człowiekowi.
Bez ciebie człowiek rzuciłby mnie w piasek, każąc całować kurz na swych stopach. Bez ciebie
perfidnym szponem zorałby moje ciało i kości. Ale ja byłem ostrożny jak doświadczony atleta.
Dałaś mi chłód rodzący się z twoich wzniosłych pojęć, wolnych od namiętności. Wykorzystałem
go, aby wzgardzić przelotnymi rozkoszami mej krótkiej podróży i odprawić sprzed mych drzwi
życzliwe, lecz zawodne propozycje moich bliźnich. Dałaś mi upartą rozwagę, którą na każdym
kroku widać w twych cudownych metodach analizy, syntezy i dedukcji. Wykorzystałem ją, aby
zmylić niebezpieczną chytrość mego śmiertelnego wroga, przejść zręcznie do ataku i zatopić we
wnętrznościach człowieka ostry sztylet, który tam wiecznie tkwić będzie, zadawszy ranę
nieuleczalną. Dałaś mi logikę, duszę twoich nauk pełnych mądrości; dzięki jej sylogizmom, których
labirynt jest tym łatwiej zrozumiały, im bardziej skomplikowany, moja inteligencja poczuła wzrost
swych nieulękłych sił, w dwójnasób potężniejących. Za pomocą tego straszliwego narzędzia
odkryłem, zanurzając się w ludzkość do dna, jej złośliwość czarną i ohydną, która, naprzeciwko
rafy nienawiści, butwieje wśród jadowitych miazmatów, podziwiając swój pępek. Pierwszy
dostrzegłem w mrokach jej wnętrzności tę groźną chorobę - zło, silniejsze u niej niż dobro! Mając
zatrutą broń, której mi użyczyłaś, kazałem nawet zejść ze swego piedestału, zbudowanego przez
tchórzostwo ludzkie, Stwórcy we własnej osobie! Zgrzytając zębami poddał się tej ciężkiej
zniewadze, miał bowiem przed sobą przeciwnika silniejszego. Ale zostawię go na stronie, niczym
kłębek sznurka, i zniżę swój lot. Filozof Kartezjusz rzucił pewnego razu myśl, że nic solidnego nie
zostało zbudowane na tobie. Było to pomysłowe wypowiedzenie prawdy, że pierwszy lepszy nie
może na poczekaniu odkryć twej niezmiernej wartości. Cóż bowiem solidniejszego niż trzy główne
zalety poprzednio nazwane, które, splatając się jak gdyby w jeden wieniec, stoją u wierzchołka twej
potężnej architektury? Jest ona pomnikiem ustawicznie rosnącym dzięki codziennym odkryciom
czynionym w twych kopalniach diamentu i naukowym eksploracjom podejmowanym w twych
wspaniałych krainach. O święta matematyko, chciej towarzyszyć mi bez przerwy, aby pocieszyć
resztę mych dni zatrutych przez złośliwość człowieka i niesprawiedliwość Wielkiej Całości!
O lampo ze srebrnym dziobem, oczy moje dostrzegają cię w powietrzu, nieodłączną od sklepienia
katedr, i szukają celu tego zawieszenia
Powiadają, że nocą oświetlasz ciżbę tych, co przychodzą wielbić Wszechmogącego, i że wskazujesz
skruszonym drogę do ołtarza. Wiesz, to bardzo możliwe, ale... czy musisz oddawać tego rodzaju
przysługi ludziom, którym nic nie jesteś winna? Pozostaw tonące w ciemnościach kolumny bazylik
i gdy wicher z wirującym demonem, uniesionym w przestrzeń, wtargnie do świętego przybytku
budząc grozę, ty, zamiast odważnie stawiać czoła cuchnącemu oddechowi księcia piekieł, zgaśnij
nagle od gorączkowego podmuchu jego gardzieli i pozwól mu, aby nie widziany dobrał swe ofiary
spośród klęczących wiernych. Jeżeli tak postąpisz, będziesz mogła powiedzieć, że tobie
zawdzięczam szczęście. A kiedy świecisz tak jak teraz, rozsiewając jasność niewyraźną, lecz
dostateczną, nie mam odwagi pójść za podszeptem mego charakteru i stoję w świętym przedsionku,
obserwując przez uchylone drzwi tych, którzy chronią się przed moją zemstą bliskością Pana. O
lampo poetyczna, byłabyś mi przyjaciółką, gdybyś mogła mnie zrozumieć, ale kiedy stopy moje
kroczą nocami po bazalcie kościołów, dlaczego zaczynasz świecić w sposób, który - przyznaję -
wydaje mi się niezwykły? Twoje błyski nabierają teraz białych odcieni światła elektrycznego; oko
nie może wpatrywać się w ciebie nieruchomo; oświetlasz płomieniem nowym i silnym
najdrobniejsze szczegóły tej psiarni Stwórcy, jak gdyby wstrząsnął tobą przypływ świętego gniewu.
Gdy nabluźniwszy odchodzę, stajesz się znowu niewidoczna, skromna i blada, pewna, żeś dokonała
czynu sprawiedliwego. Powiedz mi, proszę, czy to wszystko nie dlatego, że znasz zakamarki mego
serca i gdy przychodzę w to miejsce, w którym czuwasz, jak najśpieszniej usiłujesz dać znać o
mojej niebezpiecznej obecności i skierować uwagę wiernych w tę stronę, gdzie zjawił się
nieprzyjaciel ludzi? Byłbym skłonny tak myśleć, bo ja także zaczynam cię już znać i wiem, kim
jesteś, stara czarownico, która tak troskliwie pilnujesz świętych meczetów, gdzie pyszni się, jak
grzebień koguta, twój dziwaczny pan. Czujna strażniczko, wzięłaś na siebie obowiązek szalony.
Uprzedzam cię, że następnym razem, kiedy spróbujesz ostrzec przede mną mych bliźnich
wzmacniając swoje fosforyzujące blaski, to ponieważ nie lubię tego zjawiska optycznego - które
zresztą nie jest znane podręcznikom fizyki - złapię cię za skórę na piersiach, wbiję moje szpony w
strupy twego parszywego karku i rzucę cię do Sekwany. Nie twierdzę, że kiedy nie robię ci nic
złego, ty świadomie zachowujesz się w sposób dla mnie szkodliwy. Wtedy możesz sobie błyskać
tak długo, jak będę to życzliwie przyjmował; możesz nie gasnącym uśmiechem szydzić sobie ze
mnie i pełna goryczy oddawać jak mocz swoją występną oliwę.” Powiedziawszy te słowa Maldoror,
nie opuszczając świątyni, stoi z oczami utkwionymi w lampie zawieszonej przed miejscem
świętym... Odczuwa jak gdyby prowokację w zachowaniu się lampy, niewymownie go irytującej
swą obecnością, która mu przeszkadza. Mówi sobie, że jeżeli jakaś dusza zamieszkuje lampę, to
zdradza tchórzliwość nie odpowiadając szczerze na lojalny atak. Maldoror gwałtownie wymachuje
ramionami; pragnąłby, żeby lampa zamieniła się w człowieka; ręczy, że wtedy dostałaby za swoje.
Ale nic z tego, lampa zamieniająca się w człowieka nie jest rzeczą naturalną. On jednak nie
rezygnuje, wychodzi przed tę nędzną pagodę i przynosi płaski kamień z ostrą krawędzią. Rzuca go
do góry energicznym ruchem... Łańcuch pęka, przecięty w środku niczym skoszona trawa, i
narzędzie kultu spada na ziemię, rozlewając oliwę po kamiennych płytach... Maldoror chwyta
lampę, aby ją wynieść, lecz ona opiera się i rośnie. Sprawia wrażenie, jakby miała skrzydła po
bokach, a górna część przybiera kształt anielskiego popiersia. Wszystko to chce wzlecieć do góry i
uciec, ale on trzyma silnie. Lampa i anioł stanowiące jedno ciało - to coś, czego nie widuje się
często. Maldoror rozpoznaje kształt lampy, rozpoznaje kształt anioła, lecz nie może ich rozdzielić w
swym umyśle; istotnie, w rzeczywistości jedno ściśle przylega do drugiego, tworząc jedno ciało
niezależne i wolne, on wszakże sądzi, że jakieś zamglenie przesłoniło mu oczy i stępiło doskonały
jego wzrok. Mimo wszystko gotuje się odważnie do walki, ponieważ wróg nie okazuje trwogi.
Naiwni ludzie opowiadają tym, którzy chcą im wierzyć, że święte drzwi zamknęły się same,
wykonując obrót na swych stroskanych zawiasach, aby nikt nie był świadkiem bezbożnej walki,
która miała być stoczona w murach zbezczeszczonego sanktuarium. Człowiek w płaszczu, mimo
ciosów niewidzialnego miecza, który zadaje mu okrutne rany, usiłuje dotknąć ustami twarzy anioła;
myśli o tym jedynie i wszystkie jego wysiłki zmierzają do tego celu. Anioł traci siły i zdaje się
przeczuwać swój los. Broni się coraz słabiej i bliska jest chwila, kiedy przeciwnik będzie go mógł
pocałować, jeżeli to właśnie zamierza uczynić. I oto chwila nadeszła. Maldoror muskularnymi
rękami dusi anioła za gardło i odchyla mu głowę, przyciskając go do swojej wstrętnej piersi. Przez
chwilę jest wzruszony losem tej niebiańskiej istoty, którą chętnie uczyniłby swym przyjacielem. Ale
przypomina sobie, że to wysłannik Pana, i nie może powstrzymać gniewu. I już osiągnął swoje; coś
strasznego wejdzie do klatki czasu! Maldoror pochyla się i dotyka swoim oślinionym językiem
anielskiego policzka, który mu rzuca błagalne spojrzenia. Przez chwilę wodzi językiem po tym
policzku. Ach, spójrzcie!... Spójrzcie tylko!... Białoróżowy policzek stał się czarny jak węgiel!
Wydziela zgniłe miazmaty. To gangrena - nie ma już wątpliwości. Nieubłagana choroba obejmuje
całą twarz i zaczyna szaleć niżej; całe ciało staje się niebawem jedną wstrętną raną. Napastnik, sam
przerażony (nie przypuszczał bowiem, że ma w swym języku tak gwałtowną truciznę), podnosi
lampę i ucieka z kościoła. Znalazłszy się na zewnątrz, dostrzega w powietrzu czerniejący kształt o
spalonych skrzydłach, który mozolnie kieruje swój lot ku niebu. Patrzą na siebie, podczas gdy anioł
wznosi się ku pogodnym wyżynom dobra, Maldoror natomiast schodzi w zawrotne otchłanie zła...
Co za spojrzenie! Wszystko, co ludzkość myślała od sześćdziesięciu tysięcy wieków i co będzie
myślała przez następne stulecia, mogłoby się w nim łatwo zmieścić, tyle bowiem powiedzieli sobie
w tym ostatecznym pożegnaniu! Nietrudno pojąć, że ich myśli były wyższe niż te, które wyraża
umysł ludzki przede wszystkim ze względu na osoby, a także wskutek okoliczności. To spojrzenie
połączyło ich wieczną przyjaźnią. Maldoror dziwi się, że Stwórca ma wysłanników o duszy tak
szlachetnej. Przez chwilę myśli, że popełnił omyłkę, i zadaje sobie pytanie, czy powinien był pójść
drogą zła, jak uczynił. Ale rozterka trwa krótko, jego decyzja jest niewzruszona; wspaniała to rzecz,
sądzi on, prędzej czy później zwyciężyć Wielką Całość, odebrać jej władzę nad wszechświatem i
nad legionami tak pięknych aniołów. Ten anioł, nie otwierając ust, daje mu do zrozumienia, że
odzyska swój pierwotny wygląd w miarę wstępowania ku niebu; roni łzę przynoszącą ochłodę
czołu człowieka, który go nabawił gangreny i, niczym jastrząb, znika stopniowo, wznosząc się
wśród obłoków. Winowajca patrzy na lampę, przyczynę tego, co zaszło. Jak szalony biegnie ulicami
w stronę Sekwany i rzuca lampę za parapet; ta przez kilka chwil wiruje i znika ostatecznie w
błotnistej wodzie. Od tego dnia co wieczór, po zapadnięciu nocy, można widzieć, jak pełna blasku
lampa wynurza się i utrzymuje z wdziękiem wśród fal na wysokości mostu Napoleona, mając
zamiast kabłąka dwa prześliczne skrzydełka anielskie. Posuwa się wolno, przepływa pod arkadami
mostu Dworcowego i mostu Austerlitz, aby w dalszym ciągu swej milczącej żeglugi po Sekwanie
dotrzeć do mostu Alma. Wtedy zawraca i bez wysiłku płynie w górę rzeki, aż znajdzie się po
czterech godzinach tam, skąd wyruszyła.
I tak przez całą noc. Jej błyski, białe jak światło elektryczne, zaćmiewają płomień latarń gazowych,
które stoją wzdłuż obu brzegów i między którymi ona się posuwa jak samotna, nieprzenikniona
królowa, uśmiechnięta niewygasłym uśmiechem i nie wylewająca z goryczą swej oliwy. Gdy statki
początkowo usiłowały ją gonić, udaremniała ich wysiłki nurkując kokieteryjnie i wypływając w
znacznej odległości. Teraz przesądni marynarze na jej widok wiosłują w innym kierunku i
przerywają swoje piosenki. Kiedy nocną porą przechodzicie mostem, wytężajcie uwagę - z
pewnością ujrzycie gdzieś światło lampy, ale powiadają, że ona nie wszystkim się pokazuje. Gdy
idzie człowiek, który ma coś na sumieniu, lampa nagle gasi swe błyski i strwożony przechodzień
bez skutku przeszukuje zrozpaczonym spojrzeniem powierzchnię i muł rzeki. Chciałby móc sądzić,
że widział niebiańskie światło, ale mówi sobie, że to była latarnia na dziobie jakiegoś statku lub
odbicie płomienia gazowego, i ma rację... Sam był przyczyną tego zniknięcia, wie o tym i
pogrążony w smutnych rozmyślaniach przyśpiesza kroku w stronę domu. Wówczas lampa ze
srebrnym dziobem znów staje się widoczna i dalej kreśli swoją arabeskową linię, elegancką i
kapryśną.
Słuchajcie, o ludzie, co myślałem w dzieciństwie, budząc się pod czerwoną rózgą: ,,Obudziłem się
właśnie, ale moja myśl jest jeszcze bezwładna. Co rano czuję w głowie ciężar. Nieczęsto znajduję
nocą odpoczynek, gdyż o ile zdołam zasnąć, nękają mnie straszne sny. We dnie mój umysł męczy
się dziwacznymi refleksjami, podczas gdy wzrok błądzi gdzieś daleko, a w nocy dokucza mi
bezsenność. Kiedy więc mam spać? Natura przecież upomina się o swoje prawa. W odwet za
pogardę, którą jej okazuję, naznaczyła mi twarz bladością i w oczach zapaliła ostry płomień
gorączki. Wolałbym zresztą nie zaprzątać sobie głowy ciągłym myśleniem, ale czy chcę, czy nie
chcę, moje niespokojne uczucia każą mi myśleć bez ustanku. Widzę, że inne dzieci są podobne do
mnie, ale jeszcze bardziej blade i mają brwi zmarszczone, jak ludzie, nasi starsi bracia. O Stwórco
wszechświata, nie omieszkam dzisiejszego ranka ofiarować ci kadzidła mej dziecięcej modlitwy.
Czasami zapominam o tym i zauważyłem, że w takie dni czuję się bardziej szczęśliwy niż zwykle;
moja pierś rośnie, wolna od wszelkiego przymusu, i swobodniej wdycham pachnące powietrze pól;
natomiast spełniwszy ten męczący obowiązek, nakazany mi przez rodziców, i zwróciwszy ku tobie
codzienny hymn pochwalny, wśród nieuniknionej nudy, którą powoduje trud jego układania -
jestem przez resztę dnia smutny i zirytowany, nie uważam bowiem za rzecz logiczną i naturalną
mówić coś, czego się nie myśli; dlatego też szukam wtedy schronienia w największej samotności.
Gdy ją pytam o przyczynę tego dziwnego stanu mej duszy, ona nie odpowiada. Chciałbym cię
kochać i wielbić, ale jesteś zbyt potężny i strach odzywa się w mych hymnach. Skoro jedną
przelotną myślą potrafisz niszczyć lub tworzyć światy, moje wątłe modlitwy nie będą ci użyteczne;
skoro wysyłasz, kiedy ci przyjdzie ochota, cholerę, aby pustoszyła miasta, lub śmierć, której każesz
bez rozróżnienia porywać w swe szpony wszystkie cztery wieki życia, nie chcę wiązać się z
przyjacielem tak groźnym. Nie żeby nienawiść snuła nić mych rozumowań, przeciwnie - to twoja
nienawiść budzi we mnie lęk, może bowiem pod wpływem kaprysu wyjść z twego serca i stać się
ogromna jak rozpiętość skrzydeł kondora z Andów. Twoje dwuznaczne zabawy przekraczają moją
zdolność pojmowania i byłbym zapewne pierwszą ich ofiarą. Jesteś Bogiem Wszechmocnym,
uznaję tę nazwę, skoro ty jeden masz do niej prawo, a twoje pragnienia, sprowadzające nieszczęście
lub radość, tylko w tobie mają granicę. Dlatego właśnie byłoby dla mnie bolesne kroczyć obok twej
okrutnej szafirowej tuniki nie jako twój niewolnik, ale jako ten, który może nim zostać każdej
chwili. Co prawda, kiedy schodzisz w siebie, aby ocenić swe władcze postępowanie, zdarza się, iż
widmo jakiejś niesprawiedliwości, której w swoim czasie doznała od ciebie ta nieszczęsna
ludzkość, choć zawsze ci posłuszna jak najwierniejszy przyjaciel, staje przed tobą pokazując
nieruchome kości mściwego kręgosłupa, i wówczas błędne twe oko roni przerażoną łzę spóźnionej
skruchy, a ty sam, z najeżonymi włosami, masz uczucie, że szczerze postanawiasz zawiesić
nieodwołalnie w zaroślach nicości niesłychane igraszki twej tygrysiej wyobraźni, która byłaby
komiczna, gdyby nie była tak dalece godna pożałowania; wiem jednak i to, że stałość nie wbiła w
twe kości, niczym trwały szpik, harpuna swej wiecznej siedziby, i że dosyć często spadasz, razem
ze swoimi myślami pokrytymi czarnym trądem błędu, w żałobne jezioro ciemnych przekleństw.
Jestem skłonny wierzyć, że są one nieświadome (jakkolwiek zawierają mimo to swoją fatalną
truciznę), oraz że zło i dobro, razem połączone, spływają gwałtownymi falami z twej przeżartej
gangreną królewskiej piersi, jak strumień ze skały, dzięki tajemnemu działaniu ślepej siły; żaden
wszakże dowód nie upewnia mnie o tym. Zbyt często widziałem, jak wściekle zgrzytają twe
plugawe zęby, a twoje oblicze, pokryte mchem czasów, czerwieni się niczym rozżarzony węgiel -
wszystko z powodu byle drobiazgu mikroskopijnych rozmiarów popełnionego przez ludzi; dlatego
nie mogę zatrzymywać się dłużej przy drogowskazie tej dobrotliwej hipotezy. Codziennie, skoro tak
trzeba, składając ręce będę wznosił ku tobie słowa pokornej modlitwy; ale błagam cię, niech twa
opatrzność nie myśli o mnie; zostaw mnie na stronie jak robaka, który pełza pod ziemią. Przyjmij
do wiadomości, że wolałbym się łapczywie żywić morskimi roślinami z wysp nieznanych i dzikich,
przynoszonymi w te okolice na spienionym łonie fal podzwrotnikowych, niż wiedzieć, że mnie
obserwujesz i wprowadzasz twój szyderczy skalpel w moje sumienie. To sumienie ujawniło ci oto
wszystkie moje myśli i twoja roztropność po- chwali - mam nadzieję - rozsądek, którego niezatarte
piętno jest w nich widoczne. Niezależnie od zastrzeżeń dotyczących stosunków mniej lub bardziej
intymnych, jakie mam utrzymywać z tobą, moje usta są gotowe o każdej godzinie dnia wydawać z
siebie, niczym sztuczny oddech, potok kłamstw wymaganych przez twą próżność od każdego
człowieka, gdy tylko wstaje niebieskawa jutrzenka, szukając światła w satynowych fałdach świtu,
tak jak ja, pobudzany miłością dobra, szukam dobroci. Niewiele przeżyłem lat, ale już czuję, że
dobroć jest tylko połączeniem dźwięcznych sylab - nie spotkałem jej nigdzie. Ty zbyt odsłaniasz
swój charakter, powinieneś go zręczniej ukrywać. Zresztą może nie mam racji, może umyślnie tak
się zachowujesz; wiesz lepiej niż inni, jak trzeba postępować. Ludzie wszelkimi siłami usiłują cię
naśladować i dlatego święta dobroć nie uznaje ich dzikich oczu za swój przybytek - jaki ojciec,
takie dzieci. Cokolwiek można sądzić o twej inteligencji, jestem wobec niej krytykiem
bezstronnym. I nawet gotów byłbym uznać, że zostałem wprowadzony w błąd. Nie pragnę ci
okazywać swojej nienawiści, którą pielęgnuję tkliwie niczym ukochaną córkę, gdyż lepiej będzie,
kryjąc to uczucie, występować przed tobą jako surowy cenzor obarczony misją śledzenia twych
brudnych uczynków. Zerwiesz w ten sposób wszystkie łączące nas więzi, zapomnisz i całkowicie
unicestwisz tę zachłanną pluskwę, która ci zżera wątrobę. Wolę, byś słyszał ode mnie słowa tchnące
rozmarzeniem i słodyczą... Tak, to ty stworzyłeś świat i wszystko, co się w nim zawiera. Jesteś
doskonały. Nie brakuje ci żadnej cnoty. Jesteś niezmiernie potężny, każdy o tym wie. Niech cały
wszechświat śpiewa na twą cześć nieprzerwanie, przez wieczność! Ptaki cię błogosławią, wzlatując
wśród pól. Gwiazdy należą do ciebie... Amen!” Skoro w ten sposób zaczynałem, dziwcie się, jeżeli
chcecie, że dziś jestem taki!
Szukałem duszy podobnej do mojej i nie mogłem znaleźć. Penetrowałem wszystkie zakątki ziemi,
ale moja wytrwałość była daremna. Nie mogłem jednak żyć samotnie. Potrzebowałem kogoś, kogo
by nie odstręczał mój charakter; potrzebowałem kogoś, kto miałby te same poglądy co ja. Było
rano; słońce ukazało się na widnokręgu w całej swej świetności i oto jednocześnie ukazuje mi się
młody człowiek, pod którego stopami wyrastają kwiaty. Podszedł do mnie i rzekł wyciągając rękę:
„Przychodzę ku tobie, ponieważ mnie szukasz. Błogosławmy ten dzień szczęśliwy.” A ja w
odpowiedzi: „Idź sobie, nie wzywałem cię; nie potrzebuję twej przyjaźni...” Był wieczór; noc
zaczynała okrywać naturę czernią swej zasłony. Piękna kobieta , ledwo widoczna w tych
ciemnościach, tak jak one rozciągała na mnie swój magiczny urok, lecz nie śmiała przemówić.
Powiedziałem jej: „Podejdź bliżej i pokaż mi rysy twej twarzy; światło gwiazd nie jest dość silne,
żebym cię mógł dokładnie widzieć z tak daleka.” I ona wtedy, skromna, spuściwszy oczy, postąpiła
na trawie kilka kroków w moim kierunku. Przyjrzawszy się jej rzekłem: „Widzę, że dobroć i
sprawiedliwość obrały sobie twe serce za mieszkanie, nie moglibyśmy więc żyć razem. Teraz
podziwiasz moją urodę, którą wzruszyła się już niejedna, lecz prędzej czy później będziesz czyniła
sobie wyrzuty, żeś mi dała swą miłość, nie znasz bowiem mej duszy. Rzecz nie w tym, abym miał
cię kiedykolwiek zdradzić-gdy kobieta ofiarowuje mi się tak całkowicie i tak ufnie, ja odpowiadam
jej oddaniem równie całkowitym i pełnym ufności - ale dobrze sobie zakarbuj w pamięci te słowa:
wilki i jagnięta nie robią do siebie słodkich oczu.” Czegóż więc potrzebowałem, odrzuciwszy z
niesmakiem wszystko, co ludzkość miała najpiękniejszego?
Nie umiałbym powiedzieć. Nie potrafiłem jeszcze, aby przeniknąć zjawiska, które zachodzą w
mym umyśle, używać metod zalecanych przez filozofię.
Usiadłem na skale, blisko morza. Jakiś statek, postawiwszy żagle, gotów był odpłynąć, kiedy
niedostrzegalny punkcik, jeszcze przed chwilą ledwie widoczny na horyzoncie, zaczął się
stopniowo przybliżać, gnany wiatrem, i rósł z wielką szybkością. Burza miała niebawem rozpętać
swe ataki, niebo już ciemniało, stając się ohydnie czarne, niemal jak serce człowieka. Statek, wielki
okręt wojenny, rzucił wszystkie kotwice, aby go fale nie pchnęły na skalisty brzeg. Wiatr gwizdał
szaleńczo z czterech stron świata i darł żagle w strzępy. Pioruny wybuchały wśród błyskawic i nie
mogły zagłuszyć krzyków rozpaczy, które miotał ten dom bez fundamentów, ruchomy grobowiec.
Rozkołysanej masie wodnej nie wystarczyło siły, żeby zerwać łańcuchy kotwic, ale jej uderzenia
uszkodziły bok statku. Otwór jest potężny, gdyż pompy nie mogą podołać wyrzucaniu lawin słonej
wody, które spienione padają na pokład, jak góry. Zagrożony okręt wzywa pomocy strzałami
armatnimi, lecz tonie powoli, majestatycznie... Kto nigdy nie widział, jak tonie statek otoczony
huraganem, ścigającymi się błyskawicami i najgłębszą ciemnością, podczas gdy ludzi przytłacza
jakże zrozumiała rozpacz, ten nie wie, co się przydarza w życiu. I w końcu z pokładu rozbrzmiewa
powszechny krzyk niezmiernego bólu, a morze podwaja swe straszliwe ataki. Jest to krzyk
wywołany upadkiem sił ludzkich. Każdy owija się w płaszcz rezygnacji, składając swój los w ręce
Boga. Wszyscy są zbici w stado niczym owce. Zagrożony okręt wzywa pomocy strzałami
armatnimi, lecz tonie powoli, majestatycznie... Pompowali cały dzień.
Próżny wysiłek. Noc zapadła gęsta, nieubłagana, by dopełnić to urocze widowisko. Każdy myśli o
tym, że gdy znajdzie się w wodzie, nie będzie mógł oddychać, bo jak daleko sięga wstecz pamięcią,
nie może sobie przypomnieć, żeby miał wśród swych przodków jakąś rybę. Ale postanawia
wstrzymywać oddech, ile się da, i w ten sposób żyć dłużej o dwie lub trzy sekundy, co będzie z jego
strony mściwą ironią pod adresem śmierci...
Zagrożony okręt wzywa pomocy strzałami armatnimi, lecz tonie powoli, majestatycznie... Nikt
jednak nie wie, że w miarę pogrążania się okręt wywołuje potężny wir odmętów, że wzburzona
woda jest pomieszana z błotnistym mułem, że siła działająca u dołu, pobudzona burzą, która szaleje
u góry, nadaje żywiołowi ruchy gwałtowne i nerwowe. Wskutek tego przyszły topielec, mimo
nagromadzonego zapasu zimnej krwi, po namyśle będzie musiał sobie powiedzieć, że miał
szczęście, jeżeli w tej wirującej otchłani zdoła przedłużyć swe życie choćby o pół normalnego
oddechu. Nie będzie więc mógł popisać się dowcipem wobec śmierci, co było jego najgorętszym
życzeniem. Zagrożony okręt wzywa pomocy strzałami armatnimi, lecz tonie powoli,
majestatycznie... Omyłka. Już nie wzywa pomocy strzałami armatnimi, nie tonie. Łupina orzecha
zapadła się całkowicie.
O nieba, jak można nie umrzeć doznawszy tylu rozkoszy! Los pozwolił mi być świadkiem
śmiertelnej agonii wielu mych bliźnich. Minuta po minucie śledziłem perypetie ich męczarni.
Chwilami beczenie jakiejś staruszki, oszalałej ze strachu, mogło pretendować do wyróżnienia.
Kiedy indziej pisk dziecka przy piersi potrafił sam jeden zagłuszyć rozkazy wydawane majtkom.
Statek był za daleko, żebym mógł wyraźnie słyszeć jęki, które mi przynosił wiatr, lecz przybliżałem
je siłą woli, a złudzenie wzrokowe było całkowite. Co kwadrans, gdy podmuch burzy silniejszy niż
poprzednie, mieszający swe ponure tony z krzykiem wylękłych mew, uderzał w statek i powodował
trzeszczenie kadłuba na całej długości, potęgując skargi tych, którzy mieli stać się ofiarami śmierci,
wbijałem sobie w policzek żelazne ostrze i myślałem skrycie: ,,Teraz cierpią jeszcze bardziej!”
Dzięki temu miałem skalę porównawczą. Siedząc na brzegu, przemawiałem do nich miotając
zaklęcia i pogróżki. Wydawało mi się, że powinni mnie słyszeć! Wydawało mi się, że moja
nienawiść i moje słowa, pokonywając przestrzeń, zwyciężały fizyczne prawa dźwięku i wyraźnie
docierały do ich uszu ogłuszonych wyciem gniewnego oceanu! Wydawało mi się, że oni powinni
myśleć o mnie, zionąc w bezsilnej wściekłości pragnieniem zemsty! Co pewien czas patrzałem w
stronę uśpionych na lądzie miast i widząc, że nikt nie przeczuwa zagłady grożącej o cztery mile od
brzegu okrętowi, który tonie pod koroną z drapieżnego ptactwa i na piedestale utworzonym przez
wygłodniałych gigantów morza, odzyskiwałem odwagę i wracała mi nadzieja - mogłem więc być
przekonany, że zginą! Nic ich nie uratuje! Dla wszelkiej pewności przyniosłem swoją dwustrzałową
strzelbę, której kula, gdyby jakiś rozbitek uciekający przed śmiercią chciał dopłynąć do
nadbrzeżnych skał, strzaskałaby mu ramię i nie pozwoliła na urzeczywistnienie tego zamiaru. Kiedy
burza osiągnęła szczyt paroksyzmu, ujrzałem wyłaniającą się rozpaczliwym wysiłkiem z fal
energiczną głowę o najeżonych włosach. Pływak łykał całe litry wody i zanurzał się w otchłani,
podrzucany jak korek. Po chwili wypływał znowu; jego włosy były jednym strumieniem, oczy miał
utkwione w brzegu i zdawał się wyzywać śmierć. Okazywał wspaniale zimną krew. Wielka rana,
którą sobie zrobił uderzając o podwodną rafę, krwawiła mu na twarzy nieulękłej i szlachetnej. Nie
liczył zapewne więcej niż szesnaście lat, gdyż w błyskawicach rozjaśniających noc można było
dostrzec, że nad górną wargą miał tylko brzoskwiniowy puch. Był już zaledwie o dwieście metrów
od brzegu, widziałem go wyraźnie. Jaka odwaga! Jaki duch nieposkromiony! Jak szyderczo zdawał
się patrzeć w oczy przeznaczeniu, trzymając głowę nieruchomo i dzielnie prując fale, których
bruzdy z trudem odrzucał!... Już przedtem podjąłem decyzję. Winienem był sobie dotrzymać jej -
ostatnia godzina wybiła dla wszystkich, nikt nie może ocaleć. Takie było moje postanowienie i nic
go nie zmieni... Zabrzmiał suchy trzask i głowa zniknęła pod wodą, aby się więcej nie wyłonić.
Morderstwo to sprawiło mi mniej przyjemności, niż można by sądzić. Byłem nasycony zabijaniem i
obecnie stanowiło ono dla mnie tylko przyzwyczajenie, bez którego nie można się obejść, lecz które
już mało cieszy. Zmysł jest otępiony, stwardniały. Co mi mogła dać śmierć tej istoty ludzkiej, skoro
więcej niż setka jemu podobnych miała się ukazać mej wyobraźni w ostatniej walce z falami, gdy
okręt całkiem zatonie? Ta śmierć była nawet pozbawiona uroku niebezpieczeństwa, gdyż
sprawiedliwość ludzka, kołysana huraganem tej okropnej nocy, spała sobie w domach o kilka
kroków ode mnie. Dziś, kiedy brzemię wieku daje się we znaki memu ciału, wyznaję szczerze, jako
prawdę ostateczną i uroczystą: nie byłem tak okrutny, jak później ludzie mówili, ale ich złośliwość
przez długie lata nieraz wywierała na mnie swój szkodliwy wpływ. Moja wściekłość nie znała
wtedy granic, miewałem napady okrucieństwa i byłem straszny dla każdego, kto stawał przed mymi
błędnymi oczami, o ile był istotą należącą do mojego gatunku. Gdy to był koń albo pies,
pozwalałem mu odejść w spokoju - słyszeliście, co powiedziałem? Na nieszczęście tej burzliwej
nocy miałem jeden ze swoich napadów i rozum opuścił mnie (zwykle byłem równie okrutny, lecz
ostrożniejszy), dlatego też, cokolwiek wtedy wpadło mi w ręce, musiało zginąć; nie chcę zresztą
oczyszczać się z moich win. Nie wszystkie one obciążają mych bliźnich. Stwierdzam jedynie to, co
było, w oczekiwaniu sądu ostatecznego, na myśl o którym już mi się robi niewyraźnie... Nie, nie
straszny mi sąd ostateczny! Mój rozum nie opuszcza mnie nigdy, mówiłem tak, żeby was
wprowadzić w błąd. Kiedy popełniam zbrodnię, wiem, co czynię - nie chciałem uczynić nic innego!
Stojąc na skale, podczas gdy huragan rozwiewał moje włosy i mój płaszcz, śledziłem w ekstazie
potęgę burzy znęcającą się nad okrętem w tę bezgwiezdną noc. Triumfalnie obserwowałem
wszystkie perypetie dramatu, od rzucenia kotwic do chwili, gdy się pogrążyło to fatalne ubranie,
które wciągnęło w morskie wnętrzności tych, co przyodziali statek jak płaszcz. Ale bliska była
chwila, kiedy ja sam miałem stać się aktorem w tych scenach rozpętanej natury. Gdy miejsce, w
którym okręt stoczył walkę, pokazało wyraźnie, że miał on spędzić resztę swoich dni w parterowej
części morza, pewna liczba rozbitków uniesionych przez fale wypłynęła na powierzchnię. Trzymali
się pod ręce, po dwie osoby, po trzy; był to akurat sposób, żeby nie uratować życia - mając ruchy
skrępowane, tonęli niczym dziurawe garnki... Ale cóż to za armia potworów morskich tak szybko
pruje odmęty? Jest ich sześć; ich potężne płetwy torują sobie drogę przez wysoką falę. Ze
wszystkich istot ludzkich, poruszających czterema kończynami wśród tego niezbyt stałego
kontynentu, rekiny niebawem przyrządzają omlet bez jajek i rozdzielają go według prawa
silniejszego. Krew miesza się z wodą i woda miesza się z krwią. Ich dzikie oczy dostatecznie
oświetlają scenę rzezi... A co to za nowy tumult wodny tam dalej, na widnokręgu? Rzekłbyś,
nadchodząca trąba morska. Jakie uderzenie wioseł! Już widzę, co to takiego. Wielka samica rekina
przybywa po swój udział w pasztecie z kaczej wątróbki i porcję sztuki mięsa. Jest wściekła, gdyż
czuje ?ód. Między nią i rekinami wszczyna się walka o parę drgających członków, które tu i
ówdzie, nic nie mówiąc, pływają na powierzchni czerwonego kremu. Miotając się w lewo i w
prawo, samica zadaje śmiertelne rany. Ale otoczona jeszcze przez trzy żywe rekiny, musi kręcić się
w koło, by udaremnić ich manewry. Z rosnącym wzruszeniem, dotąd mu nie znanym, obserwator
stojący na brzegu śledzi tę bitwę morską nowego rodzaju. Oczy utkwił w odważnej samicy, mającej
tak silne zęby. Już się nie waha, przykłada strzelbę do ramienia i z właściwą mu zręcznością pakuje
drugą kulę w ucho rekina, który ukazał się nad falami. Dwa pozostałe są teraz jeszcze bardziej
rozwścieczone. Człowiek o słonej ślinie rzuca się z wysokości skały w morze i płynie ku
przyjemnie ubarwionemu dywanowi, trzymając w ręku stalowy nóż, który nigdy go nie opuszcza.
Odtąd każdy rekin ma przed sobą jednego napastnika. Człowiek zbliża się do zmęczonego
drapieżcy i wykorzystując odpowiedni moment wbija mu w brzuch stalowe ostrze. Ruchoma
cytadela łatwo da je sobie radę z ostatnim przeciwnikiem... Pływak i ocalona przez niego samica
rekina są teraz blisko. Przez chwilę patrzą sobie w oczy i każde czuje zdziwienie widząc w
spojrzeniu drugiego tyle dzikości. Pływają okrążając się i nie spuszczając z oka, przy czym oboje
myślą: ,,To było nieporozumienie - oto istota jeszcze bardziej zła niż ja.” I manewrując zgodnie
wśród fal, podpływają bliżej, pełni wzajemnego podziwu; samica rekina rozgarnia wodę płetwami,
a Maldoror uderzeniami ramion; wstrzymują oddech w głębokim uwielbieniu i każde chce
zobaczyć, po raz pierwszy, swój żywy portret. Gdy dzieliła ich już odległość nie większa niż trzy
metry, nagle, nie wykonując żadnego ruchu, wpadli na siebie, przyciągnięci jak magnesy, i uściskali
się z powagą i wdzięcznością, okazując jedno drugiemu czułość siostry i brata. Pożądanie cielesne
obudziło się natychmiast po tej manifestacji przyjaźni. Dwa nerwowe uda przywarły mocno do
śliskiej skóry potwora, niczym dwie pijawki; ramiona i płetwy, splecione wokół ciał kochanków,
obejmowały je namiętnie, a ich gardła i piersi stały się niebawem jedną zieloną masą o woni trawy
morskiej; wśród burzy, która nie przestawała szaleć, w świetle błyskawic, na spienionej fali służącej
im za łoże ślubne, unoszeni prądem podwodnym jak w kołysce, wirując razem ku nieznanym
głębinom otchłani, połączyli się uściskiem długim, czystym i ohydnym!... Nareszcie znalazłem
kogoś, kto był podobny do mnie!... Nie byłem już samotny!... Ona wyznawała te same idee co ja!...
Znajdowałem się w obliczu mej pierwszej miłości!
Sekwana niesie ciało ludzkie. W takich okolicznościach ma ona wyraz uroczysty. Wzdęty trup
utrzymuje się na falach, pod łukiem mostu znika, lecz dalej znów go widać, jak obraca się powoli
niczym koło młyńskie, co pewien czas ponownie znikając. Właściciel statku zaczepia go bosakiem i
ściąga na brzeg. Zanim ciało zostanie przewiezione do kostnicy, leży przez jakiś czas i próbuje się
przywrócić mu życie. Zwarty tłum otacza nieboszczyka. Ci, którzy nie widzą, ponieważ znajdują
się z tyłu, napierają na stojących przed nimi. Każdy powiada sobie: „Ja nigdy bym się nie utopił.”
Wszyscy żałują młodego człowieka, który popełnił samobójstwo, podziwiają go, lecz nie naśladują.
On uznał za rzecz naturalną zadać sobie śmierć, nie widząc na ziemi nic, co by mu dało
zadowolenie, a miał wyższe aspiracje. Wygląda szlachetnie i jest bogato ubrany. Nie ma pewnie
siedemnastu lat. Umrzeć tak młodo! Sparaliżowany tłum wciąż stoi, wpatrzony w niego
nieruchomymi oczami... Zapada noc. Wszyscy rozchodzą się w milczeniu. Nikt nie ma odwagi
odwrócić topielca, żeby wylać wodę, którą jest napełnione jego ciało. Nikt nie chce wyglądać na
człowieka wrażliwego; każdy trwa w bezruchu, odgrodzony kołnierzem koszuli. Ktoś oddala się,
pogwizdując jakąś głupią melodię tyrolską; ktoś inny trzaska palcami naśladując kastaniety...
Udręczony swą ponurą myślą Maldoror przejeżdża tamtędy konno, pędem błyskawicy. Spostrzega
topielca; to wystarcza. Już zatrzymał rumaka i zeskoczył ze strzemienia. Bez odrazy podnosi
młodego człowieka i wylewa z niego wielką ilość wody. Na myśl, że to bezwładne ciało mogłoby
ożyć pod jego ręką, czuje gwałtowne bicie serca, pobudzonego tą szlachetną refleksją, i zdwaja
energię. Próżne wysiłki! Próżne wysiłki - powiedziałem i tak jest rzeczywiście. Trup pozostaje
bezwładny i pozwala się obracać na wszystkie strony. Maldoror trze mu skronie, rozciera członki
jeden po drugim; przytknąwszy wargi do warg nieznajomego, przez całą godzinę dmucha w usta. I
w końcu ma wrażenie, że dłonią, którą przyłożył do jego piersi, wyczuwa lekkie bicie serca.
Topielec żyje! W tym wspaniałym momencie można było zauważyć, że wiele zmarszczek zniknęło
z czoła jeźdźca, odmładzając go o dziesięć lat. Ale niestety te zmarszczki wrócą, może jutro, może
natychmiast, gdy oddali się od brzegów Sekwany. Tymczasem topielec otwiera zmętniałe oczy i
sinym uśmiechem dziękuje swemu dobroczyńcy; słaby jeszcze, nie może się ruszyć. Jakie to piękne
uratować komuś życie! I jak wiele błędów odkupuje taki czyn! Człowiek o wargach z brązu, dotąd
zajęty ratowaniem samobójcy, przygląda się teraz uważniej młodzieńcowi, którego rysy nie są mu
nie znane, jak sądzi. Wydaje mu się, że między jasnowłosym topielcem a Holzerem dostrzega
podobieństwo. I patrzcie, jak serdecznie zaczynają się ściskać! Ale mniejsza o to! Człowiek o
źrenicy z jaspisu chce zachować pozory surowości. Bez słowa podnosi przyjaciela, sadza go za sobą
i rumak oddala się galopem. Ach, Holzerze, który myślałeś, że jesteś taki rozsądny i silny, czy twój
własny przykład nie pokazał ci, jak trudno jest w przystępie rozpaczy zachować tę zimną krew,
którą się chwaliłeś? Mam nadzieję, że nigdy więcej nie sprawisz mi podobnego zmartwienia, ja ze
swej strony przyrzekłem ci, że nigdy nie targnę się na życie.
Są godziny w życiu, kiedy człowiek o zawszonych włosach złowrogo patrzy nieruchomym okiem
na zielone błony przestrzeni, gdyż wydaje mu się, że słyszy przed sobą ironiczne pokrzykiwania
upiora. Chwieje się i pochyla głowę - to, co słyszał, było głosem jego sumienia. Wtedy wybiega z
domu, pędząc jak szalony w pierwszym lepszym kierunku, który osłupienie mu podsunęło, i pożera
szorstką równinę pól. Ale żółty upiór nie traci go z oka i ściga dalej, nie mniej niż on szybki.
Czasami w burzliwą noc, gdy skrzydlate ośmiornice,z daleka podobne do kruków,suną ponad
obłokami, kierując się wyciągniętym szykiem w stronę miast, gdzie kazano im przestrzec ludzi, by
zmienili swe postępowanie, kamyk o ponurym oku widzi przy świetle błyskawicy dwie biegnące
istoty, jedna za drugą, i ocierając łzę współczucia, która ukradkiem spływa po jego lodowatej
powiece, woła: ,,Tak, on na to zasłużył; sprawiedliwości staje się zadość!” Po tych słowach zapada
znowu w swój opryskliwy bezruch, z nerwowym drżeniem nadal obserwując polowanie na
człowieka i wielkie wargi sromowe mroku, z których, niczym rzeka, płyną bez przerwy ogromne
czarne spermatozoidy i wzlatują w posępny eter, aby szerokim rozwarciem swych skrzydeł o
kształcie jak u nietoperza zakryć całą naturę i samotne legiony ośmiornic, sposępniałych na widok
tych głuchych i niepojętych wyładowań. Ale steeple- chase trwa nadal między parą niestrudzonych
biegaczy i usta upiora miotają strumienie ognia na zwęglone plecy ludzkiej antylopy. Jeżeli,
podczas wykonywania w ten sposób swego obowiązku, spotyka on litość, która chce mu zagrodzić
drogę, ulega niechętnie błaganiom i puszcza człowieka wolno.
Mlaska językiem, jakby dawał sobie znak,że ma przerwać gonitwę,i kieruje się do swego
legowiska, czekając następnego razu. Jego potępieńczy głos dociera w najbardziej oddalone
warstwy przestrzeni, a kiedy serce ludzkie usłyszy to jego straszliwe wycie, wolałoby, jak
powiadają, śmierć dostać za matkę niż wyrzut sumienia za syna. Chowa głowę między ramiona w
ziemnych zakrętach pieczary, ale sumienie udaremnia takie strusie wybiegi. Głęboka kryjówka
ulatnia się niczym kropla eteru; światło wpada z orszakiem promieni, jak stado kulików siadające
na polu lawendy, i człowiek odnajduje się twarz w twarz ze sobą, otwierając sine oczy. Widywałem
go idącego potem ku morzu; wstępował na cypel postrzępiony i chłostany rzęsami piany, aby jak
strzała rzucić się w odmęty. I widziałem cud: następnego dnia trup wypływał z oceanu, który
zwracał brzegowi ten ludzki szczątek. Człowiek wydobywał się z formy odgniecionej przez jego
ciało na piasku, wyciskał wodę z mokrych włosów i pochylając nieme czoło znowu ruszał drogą
swego życia. Sumienie bez pobłażania sądzi nasze myśli i czyny najbardziej ukryte, nie popełniając
omyłek. Ponieważ często nie może zapobiec złu, ściga uporczywie człowieka jak lisa, zwłaszcza po
nastaniu ciemności. Mściwe oczy, przez ignorancję nazywane meteorami, rzucają siny płomień,
przechodzą wirując i wypowiadają tajemne słowa... które człowiek rozumie! I wtedy jego
wezgłowie ugniatają wstrząsy ciała nękanego bezsennością, a uszy wypełnia mu złowieszczy
oddech dziwnych szmerów nocy. Nawet anioł snu, śmiertelnie ugodzony w czoło nieznanym
kamieniem, porzuca swą służbę i odlatuje ku niebu. Ale ja tym razem chcę bronić człowieka; ja,
który gardzę wszystkimi cnotami; ja, niezniszczalnie utrwalony w pamięci Stwórcy od pełnego
chwały dnia, kiedy zrzucając z ich cokołu annały nieba, w których przez jakieś bezecne kombinacje
zapisano jego potęgę i jego wieczność, przytknąłem mu pod pachę czterysta mych ssawek, wskutek
czego krzyczał straszliwie... Krzyki te zamieniły się w żmije wychodząc jego ustami i poszły
szukać schronienia w zaroślach, w ruinach murów, czatując dniem, czatując nocą. Pełzające,
wyposażone w mnóstwo pierścieni, w małą spłaszczoną głowę i perfidne oczy, przysięgły
oszczędzać niewinność ludzką; przechadzając się wśród gmatwaniny zarośli, po stokach pagórków i
piaskach wydm, prędko zdaje ona sobie sprawę, co myśleć o tym. Ale pod warunkiem, że zdąży,
nieraz bowiem człowiek czuje truciznę, która wsącza mu się w żyłę nogi przez ukąszenie ledwie
dostrzegalne - zanim ma czas zawrócić i oddalić się. Tak to Stwórca, wspaniale zachowując zimną
krew nawet w obliczu najstraszliwszych cierpień, potrafi usuwać szkodliwe pierwiastki z łona istot
zamieszkujących ziemię. Jakże się zdumiał, gdy spostrzegł, że Maldoror zamieniony w ośmiornicę
wysuwa ku jego ciału osiem swych potwornych łap, z których każda mogłaby łatwo, niczym
solidny rzemień, opasać w obwodzie planetę. Zaskoczony, przez chwilę usiłował rozerwać ten lepki
uścisk, coraz ciaśniejszy... Nie byłem pewny, czy nie ugodzi mnie jakimś podstępnym ciosem, i gdy
mnie nasyciły drobiny tej świętej krwi, oderwałem się nagle od jego majestatycznego ciała, by
poszukać schronienia w jaskini, w której dotąd mieszkam. Chociaż przetrząsnął wszystko, nie
odnalazł mnie. Minęło dużo czasu; sądzę, że już zna to miejsce, woli tam jednak nie wchodzić i
żyjemy jak władcy dwóch sąsiadujących z sobą królestw, którzy nawzajem doceniają swoją siłę, ale
żaden nie może liczyć na zwycięstwo i obaj są zmęczeni bezużytecznymi walkami przeszłości. On
czuje strach przede mną, ja przed nim; jeden i drugi - choć żaden nie poniósł klęski - doznał ciosów
przeciwnika i na tym poprzestajemy. Ale jestem gotów podjąć walkę, kiedy on tego zechce. Nie
powinien wszakże oczekiwać chwili odpowiedniej dla jego ukrytych zamiarów. Będę zawsze w
pogotowiu, obserwując go bacznie. Niech też zaniecha zsyłania na ziemię sumienia i jego tortur.
Pokazałem ludziom, jakiej broni można skutecznie użyć przeciwko niemu. Nie są z nim jeszcze
oswojeni, ale wiedzcie, że dla mnie jest ono niczym słoma unoszona przez wiatr. Akurat tyle o nie
stoję. Gdybym chciał wykorzystać nadarzającą się właśnie sposobność, by rozwinąć subtelnie tę
poetycką dyskusję, dodałbym, że słoma dla mnie większą ma wartość niż sumienie, jest bowiem
pożyteczna służąc bydłu za pokarm, podczas gdy sumienie umie tylko pokazywać swe szpony ze
stali. Poniosły one dotkliwą klęskę w dniu, kiedy mi się objawiły. Ponieważ sumienie, w postaci
kobiecej, było wysłannikiem Stwórcy, nie uważałem za właściwe pozwolić, by mi stanęło na
drodze. Gdyby zachowało skromność i pokorę, których wymaga jego pozycja i które go nigdy nie
powinny opuszczać, wysłuchałbym, co chciało powiedzieć. Nieznośna była mi jego pycha.
Wyciągnąłem rękę i palcami zmiażdżyłem mu szpony, ścierając je na proch ciśnieniem wciąż
rosnącym w tym moździerzu nowego rodzaju. Wyciągnąłem drugą rękę i urwałem mu głowę.
Następnie batem przepędziłem z mego domu tę kobietę, której odtąd już nie widziałem. Głowę
zatrzymałem, żeby mieć pamiątkę zwycięstwa... Trzymając w ręku tę głowę i obgryzając jej
czaszkę, stałem na jednej nodze, jak czapla, nad przepaścią wyżłobioną w skalistej ścianie.
Widziano mnie potem schodzącego w dolinę, a skóra na mej piersi była nieruchoma i spokojna
niczym kamień nagrobny! Trzymając w ręku tę głowę i obgryzając jej czaszkę, pływałem w
najbardziej niebezpiecznych otchłaniach, mijałem śmiertelne rafy i zanurzony głębiej niż prądy
podwodne byłem świadkiem walk potworów morskich; oddaliłem się od brzegu tak bardzo, że
nawet mój orli wzrok już go nie dostrzegał; ohydne skurcze z ich paraliżującym magnetyzmem
krążyły dokoła mych kończyn, potężnymi ruchami rozcinających fale, i nie miały odwagi się
zbliżyć. Widziano, jak wracałem do brzegu zdrowy i cały, a skóra na mej piersi była nieruchoma i
spokojna niczym kamień nagrobny! Trzymając w ręku tę głowę i obgryzając jej czaszkę, wszedłem
po schodach wysokiej wieży. Zmęczony, stanąłem uginającymi się nogami na jej zawrotnym
szczycie. Objąłem wzrokiem ziemię i morze, spojrzałem w słońce i firmament, po czym,
odpychając stopą granit, który nie drgnął, się jak kamień w usta przestrzeni. Ludzie usłyszeli
bolesny i przeciągły łoskot, powstały wskutek zderzenia się ziemi z głową sumienia, którą
upuściłem spadając. Mnie samego widziano, jak spłynąłem powolnym lotem ptaka, znoszony przez
niewidzialny obłok, i jak podniosłem głowę, aby mogła być świadkiem potrójnej zbrodni, którą
jeszcze tego dnia miałem popełnić, a skóra na mej piersi była nieruchoma i spokojna niczym
kamień nagrobny!Trzymając w ręku tę głowę i obgryzając jej czaszkę, poszedłem lam, gdzie się
wznosi rusztowanie gilotyny. Umieściłem pod jej ostrzem urocze i delikatne karki trzech dziewcząt.
Przyjąwszy rolę kata, puściłem sznur tak wprawnie, jak gdybym przez całe życie nic innego nie
robił, i trójkątne żelazo, spadając ukośnie, obcięło trzy głowy, które patrzały na mnie z wyrazem
słodyczy. Następnie ułożyłem moją własną głowę pod tą ciężką brzytwą i kat przystąpił do swej
pracy. Trzykrotnie ostrze opadało wzdłuż swoich rowków, z coraz większą siłą; trzykrotnie moja
cielesna powłoka, zwłaszcza u nasady karku, była wstrząśnięta do samych podstaw, jak we śnie,
kiedy człowieka miażdży dom, który się wali. Zdumiony lud dał mi przejście, abym mógł opuścić
plac kaźni; widział mnie, jak otwierałem łokciami jego falującą ciżbę i jak ruszałem się, pełen
życia, krocząc z podniesioną głową, podczas gdy skóra na mej piersi była nieruchoma i spokojna
niczym kamień nagrobny! Powiedziałem, że tym razem chcę bronić człowieka, lecz obawiam się,
że moja obrona będzie zawierała prawdę, i dlatego wolę milczeć. Ludzkość będzie mi za to
postanowienie wdzięczna!
Czas już ściągnąć cugle memu natchnieniu i trochę przystanąć w drodze, jak wtedy, kiedy się patrzy
w kobiecą pochwę; dobrze jest zmierzyć przebytą odległość i po wypoczynku gwałtownym
skokiem ruszyć dalej. Niełatwa to rzecz podążać wciąż tylko przed siebie i skrzydła bardzo się
męczą w locie wysokim bez nadziei i bez wyrzutów sumienia. Nie, nie prowadźmy dzikiej sfory
oskardów i poszukiwań w głębsze pokłady wybuchowych kopalń tej bezbożnej pieśni! Krokodyl
nie zmieni ani słowa w wymiotach, które wyszły spod jego czaszki. Nic nie szkodzi, jeżeli jakiś
ostrożny cień, wiedziony chwalebną ideą pomszczenia ludzkości, niesprawiedliwie przeze mnie
atakowanej, otworzy chyłkiem drzwi mego pokoju, muskając ściany z lekkością skrzydła mewy, i
złodziejowi szczątków, które zostały po niebie, wbije pod żebro sztylet! Atomy gliny i tak ulegną
rozproszeniu, więc mniejsza, jak się to dokona.
Koniec pieśni drugiej
Pieśń trzecia
Przypomnijmy imiona zmyślonych istot o naturze anielskiej, które moje pióro wywiodło w drugiej
pieśni z mózgu opromienionego światłem będącym ich emanacją. Umierają zaraz po urodzeniu, jak
iskry, których pośpieszne niknięcie na płonącym papierze ledwo się daje uchwycić okiem.
Lemanie!... Lohengrinie!... Lombano!... Holzerze!... Przez chwilę jesteście widoczni, ozdobieni
insygniami młodości, na moim oczarowanym horyzoncie, ale pozwoliłem, żebyście opadli w chaos
jak skafandry nurka. I już stamtąd nie wyjdziecie. Mnie wystarcza, że zachowałem pamięć o was;
musicie ustąpić innym substancjom, być może mniej pięknym, zrodzonym później przez burzliwie
rozlewającą się miłość, zdecydowaną nie zaspokajać swego pragnienia u ludzi. Ta wygłodzona
miłość pożarłaby sama siebie, gdyby nie szukała pokarmu w niebiańskich urojeniach, aby
stworzywszy po pewnym czasie piramidę serafinów liczniejszych niż owady rojące się w kropli
wody, upleść z nich elipsę, którą puści ruchem wirowym dokoła siebie. Podróżny, zatrzymany
widokiem zjawiska przypominającego kataraktę, zobaczy gdzieś daleko, jeżeli spojrzy wyżej, istotę
ludzką, unoszoną ku jaskini piekieł przez girlandę żywych kamelii!... Ale milczmy!... Płynny
jeszcze obraz piątego ideału rysuje się powoli, jak niezdecydowane fałdy zorzy polarnej, na
mglistej scenie mego umysłu i coraz więcej nabiera materialnej wyrazistości... Mario i ja
pędziliśmy wzdłuż morza. Nasze konie, wyciągając szyje, rozcinały błony przestrzeni i wyrywały
iskry z kamienistego brzegu. Wiatr, który smagał nam twarze, wzdymał nasze płaszcze i rozwiewał
włosy na naszych bliźniaczych głowach. Mewa bezskutecznie chciała nas przestrzec krzykiem i
trzepotem skrzydeł, że pewnie nadciąga burza. Wołała: ,,Dokąd oni pędzą tym szalonym galopem?”
My nie mówiliśmy nic; zatopieni w myślach, dawaliśmy się unosić skrzydłom tego wściekłego
pędu; rybak, widząc nas mknących z szybkością albatrosa, był przekonany, że to uciekają przed nim
,,dwaj tajemniczy bracia” - tak ich nazywano,ponieważ zawsze byli razem-i szybko robił znak
krzyża,po czym krył się ze swoim sparaliżowanym psem w głębokim załomie skalnym. Mieszkańcy
wybrzeża znali dziwne historie o tych dwóch osobnikach, którzy przybywali na ziemię w chwilach
wielkich nieszczęść, kiedy straszliwa wojna groziła wbiciem swego harpuna w pierś dwóch
wrogich krajów albo cholera zamierzała rzucić swą procą rozkład i śmierć między domy miast.
Najstarsi spośród tych, którzy zajmowali się plądrowaniem po wrakach statków, twierdzili, z
powagą marszcząc brwi, że te dwa upiory o niebywałej rozpiętości czarnych skrzydeł, widywane
podczas huraganów nad ławicami piasku i przybrzeżnymi rafami, to geniusz ziemi i geniusz morza,
obnoszące w powietrzu swój majestat, gdy naturę nawiedzały wielkie przewroty, i złączone
wieczystą przyjaźnią, której niezwykłość i wspaniałość napełniały zdumieniem nieskończony
łańcuch pokoleń. Mówiono, że lecąc jeden obok drugiego, niczym dwa kondory z Andów, lubili
zataczać koncentryczne kręgi w bliskich słońcu warstwach atmosfery i żywili się tam najczystszymi
esencjami światła; że potem bardzo niechętnie obniżali nachylenie swego pionowego lotu ku
przerażonej orbicie, na której wiruje glob ludzki, nawiedzony szaleństwem,zamieszkany przez
okrutne stwory masakrujące się nawzajem na polach, gdzie ryczy bitwa (o ile nie zadają sobie
śmierci perfidnie, skrycie, w środku miast, sztyletem nienawiści lub ambicji), a karmiące się
istotami podobnie jak one pełnymi życia, choć trochę niżej umieszczonymi na drabinie bytu.
Niekiedy, chcąc strofami swych proroctw wzbudzić w ludziach skruchę, postanawiali niezłomnie,
że popłyną, rozgarniając przestrzeń mocnymi ramionami, do rejonów gwiezdnych, gdzie wskutek
oddalenia jest już prawie niewidzialna i ma wygląd małej kulki ta planeta, która porusza się wśród
gęstych oparów chciwości, pychy, przekleństw i szyderstwa, wydzielanych jak morowe powietrze
przez jej ohydną powierzchnię - i za każdym razem nie brakło im okazji, by gorzko żałować swej
dobroci, niedocenionej i opluwanej, wskutek czego szukali schronienia w głębi wulkanów, gdzie
rozmawiali z płomieniami buchającymi żarem w kadziach środka ziemi albo zstępowali na dno
morza, gdzie ich rozczarowane spojrzenie mogło znaleźć przyjemny wypoczynek oglądając
najokrutniejsze potwory otchłani, które wydawały im się idealnie łagodne w porównaniu z
bękartami ludzkości. Gdy przychodził zmierzch i życzliwa ciemność, porzucali kratery o
porfirowych gzymsach, opuszczali prądy morskie i zostawiali daleko za sobą chropowaty nocnik, w
którym szaleje cierpiąca na zatwardzenie odbytnica ludzkich papug - aż w końcu znikała im z oczu
zawieszona sylwetka wstrętnej planety. I wtedy,zgnębieni bezowocnym wysiłkiem,wśród
gwiazd,które współczuły ich bólowi,i pod spojrzeniem Boga,płacząc ściskali się,anioł ziemi i anioł
morza!... Mario i przyjaciel galopujący u jego boku nie byli nieświadomi tajemniczych i
przesądnych rzeczy,szeptem opowiadanych przez rybaków wieczorem przy ogniu,po zamknięciu
okien i drzwi,podczas gdy wiatr nocny, pragnący się rozgrzać,gwiżdże dokoła słomianej chaty i
wstrząsa swym mocnym podmuchem te wątłe ściany, obramowane u dołu kawałkami muszel
przyniesionymi w fałdach konających fal. Nie rozmawialiśmy. Co sobie mówią dwa serca, gdy się
kochają? Nic. Ale nasze oczy wyrażały wszystko. Zwracam mu uwagę, że powinien staranniej
okryć się płaszczem; on mi odpowiada, że mój koń zbyt się oddala od jego konia - każdy z nas
myśli o życiu drugiego jak o swoim własnym; nie żartujemy. On próbuje się uśmiechnąć, ale w
rysach jego twarzy widzę ogrom strasznych przeżyć wyrytych przez myśl bezustannie pochyloną
nad sfinksami, które swym ukośnym spojrzeniem zbijają z tropu wielkie udręki intelektu
śmiertelnych. Spostrzegłszy, że jego manewr nie udał się, odwraca oczy, gryzie swe ziemskie
wędzidło zwilżone śliną gniewu i patrzy w uciekający przed nami horyzont. Ja ze swej strony
usiłuję przypomnieć mu jego złotą młodość, która nie pragnie niczego innego niż wkroczyć, jak
królowa, do pałaców rozkoszy; on stwierdza natomiast, że moje wychudłe usta z trudem
wypowiedziały te słowa i że lata mojej młodości przeminęły, smutne i lodowate, jak nieubłagany
sen, który po stołach bankietów i po jedwabnych łożach, gdzie drzemie blada kapłanka miłości
opłacona migotaniem złota, oprowadza gorzkie rozkosze rozczarowania, zaraźliwe starcze
zmarszczki, gwałtowne lęki schyłku życia i pochodnie cierpienia. Spostrzegłszy, że mój manewr nie
udał się, nie jestem zdziwiony, iż nie mogę uczynić Maria szczęśliwym; Wszechmogący objawia mi
się uzbrojony w swoje narzędzia tortury i ozdobiony blaskiem całej aureoli swej ohydy; odwracam
oczy i patrzę w uciekający przed nami horyzont... Nasze konie pędziły galopem wzdłuż brzegu,
jakby uciekały przed okiem ludzkim... Mario jest młodszy ode mnie; wilgoć powietrza i słona
piana, której bryzgi sięgają aż do nas, sprowadzają chłód na jego wargi. Mówię mu: ,,Uważaj!
Uważaj! Zamknij usta, zaciśnij wargi; czy nie widzisz ostrych szponów zimna, rozdzierających je
bolesnymi ranami?” On patrzy na moje czoło i odpowiada uruchomiwszy język: „Tak, widzę te
zielone szpony, lecz nie zmienię, by je przepędzić, naturalnej pozycji mych ust. Spójrz, czy kłamię.
Wygląda to na wolę Opatrzności, więc poddam się jej. Ta wola mogłaby być bardziej przychylna.”
Ja na to zawołałem: ,,Podziwiam tę szlachetną zemstę!” Chciałem wyrywać sobie włosy, ale gdy on
surowym spojrzeniem zabronił mi, usłuchałem go z szacunkiem. Dzień kończył się i orzeł wracał
już do swego gniazda wyżłobionego w zagłębieniu skały. Mario rzekł mi:,,Pożyczę ci mojego
płaszcza, żeby cię uchronić przed zimnem; mnie jest niepotrzebny.” Odparłem: „Biada ci, jeżeli to
uczynisz. Nie chcę, żeby ktoś cierpiał za mnie, a zwłaszcza ty.” Nie odpowiedział mi, gdyż miałem
rację; zacząłem go pocieszać, aby złagodzić nadmierną gwałtowność moich słów... Nasze konie
pędziły galopem wzdłuż brzegu, jakby uciekały przed okiem ludzkim... Podniosłem głowę, jak
dziób statku podnosi się pod naporem wielkiej fali, i powiedziałem: „Czy ty płaczesz? Pytam cię,
władco śniegów i mgieł. Nie widzę łez na twojej twarzy, pięknej niczym kwiat kaktusa, powieki
twoje są suche jak łożysko strumienia, lecz w głębi twych oczu dostrzegam kadź pełną krwi, gdzie
wre twoja niewinność, którą gryzie w szyję skorpion z rodzaju największych. Gwałtowny wiatr
spada na ogień płonący pod kotłem i rozmiata ciemne płomienie poza i wą świętą orbitę.
Przysunąłem głowę do twego różowego czoła i poczułem woń spalenizny, ponieważ moje włosy
zajęły się od niego. Zamknij oczy, w przeciwnym bowiem razie twarz twoja, zwęglona jak lawa
wulkanu, opadnie ci popiołem w otwartą dłoń.” On, zwrócony w moją stronę, zapomniawszy, że
trzyma cugle, patrzał na mnie z tkliwością, a jego powieki, podobne do dwóch lilii, podnosiły się i
opadały wolno, niczym przypływ i odpływ morza. Choć moje pytanie było zuchwałe, udzielił mi
odpowiedzi tymi słowy: „Nie zważaj na mnie. Jak opary, które wstają z rzeki, pełzają po stokach
wzgórza i kiedy dotrą do szczytu, rozpływają się w atmosferze, gdzie tworzą obłoki, tak twój
niepokój o mnie wzrósł niepostrzeżenie ponad rozsądną miarę i tworzy nad twoją wyobraźnią
zwodniczą mgławicę bezpodstawnej troski. Zapewniam cię, że nie ma ognia w mych oczach,
chociaż doznaję uczucia, jak gdyby moja czaszka była zanurzona w naczyniu pełnym rozżarzonych
węgli. Jakże miałoby wrzeć w kadzi ciało mej niewinnością gdy nie słyszę nic oprócz bardzo
słabych i pomieszanych krzyków, które dla mnie są tylko jękiem wiatru przelatującego nad naszymi
głowami. Niemożliwą jest rzeczą, żeby skorpion ulokował swą siedzibę i swe ostre szczypce w mej
poszarpanej orbicie; sądzę, że to raczej wielkie obcęgi, które chwyciły miażdżącym uściskiem
nerwy wzrokowe. Podzielam wszakże twe zdanie, że krew do napełnienia kadzi została utoczona z
moich żył przez niewidzialnego kata, gdy spałem, ostatniej nocy. Długo cię czekałem,
najdroższego syna oceanu, i senne moje ramiona podjęły próżną walkę z Tym, który wkradł się do
przedsionka mego domu... Tak, czuję, że moją duszę więzi rygiel ciała i że nie zdoła ona wyjść, by
uciec jak najdalej od brzegów, o które bije morze ludzkie, nie oglądać już sinej sfory nieszczęść,
bez wytchnienia ścigającej ludzkie kozice przez wykroty i jamy bezbrzeżnej rozpaczy. Ale nie będę
się skarżył. Otrzymałem życie jak ranę i nie pozwoliłem samobójstwu, by zagoiła bliznę. Chcę, by
Stwórca o każdej porze swej wieczności oglądał tę ziejącą szczelinę. To jest kara, którą mu
wymierzyłem. Nasze rumaki zwalniają bieg swych kopyt spiżowych; ich ciała drżą jak myśliwy
zaskoczony przez stado bizonów. Nie powinny słuchać tego, co mówimy. Wytężając uwagę,
rozwinęłyby swą inteligencję i może nauczyłyby się nas rozumieć. Biada im wtedy, gdyż
cierpiałyby bardziej! Bo pomyśl o warchlakach ludzkości - czy ten stopień inteligencji, którym
różnią się od innych istot, nie jest im dany za nieodwołalną cenę ogromnych cierpień? Naśladuj
mnie i niechaj twe srebrne ostrogi ukłują twego rumaka...” Nasze konie pędziły galopem, jakby
uciekały przed okiem ludzkim.
Oto wariatka, która idzie tańcząc i coś sobie mgliście przypomina. Dzieci rzucają w nią
kamieniami, jak w kosa. Ona potrząsa kijem, udaje, że będzie je goniła, i rusza dalej. Po drodze, nie
spostrzegłszy tego, zgubiła trzewik. Długie łapy pajęcze wędrują po jej karku - takie ma włosy.
Twarzą nie przypomina już człowieka; gdy wybucha śmiechem, jest podobna do hieny. Rzuca
strzępy zdań, z trudem tylko dające się powiązać i dokładnie zrozumieć. Jej suknia, usiana
dziurami, wykonuje gwałtowne ruchy wokół nóg kościstych i oblepionych błotem. Wariatka idzie
przed siebie, jak liść topoli w podmuchach wiatru, unoszona razem ze swoją młodością,
złudzeniami i minionym szczęściem, które widzi teraz przez mgłę zniszczonego umysłu, w zamęcie
nieświadomych władz duszy. Straciła dawny wdzięk i urodę; ruchy ma bezwstydne i cuchnie
wódką. Gdyby ludzie byli szczęśliwi na tej ziemi, można by się było dziwić. Ona nie ma żadnych
pretensji, jest zbyt dumna, żeby się skarżyć, i umrze nie wyjawiwszy swej tajemnicy tym, którzy jej
okazują zainteresowanie i którym nie pozwala odzywać się do siebie. Dzieci rzucają w nią
kamieniami, jak w kosa. Upuściła kiedyś zwitek papieru, schowany na piersiach. Nieznajomy
człowiek podniósł go i zamknięty u siebie przez całą noc czytał rękopis następującej treści: ,,Po
długich latach bezpłodności Opatrzność dała mi córkę. Trzy dni klęczałam w kościołach i nie
przestawałam dziękować wielkiemu imieniu Tego, który nareszcie wysłuchał mojej modlitwy.
Własnym mlekiem karmiłam to dziecko, które było dla mnie więcej niż moim życiem.
Dziewczynka rosła prędko i była obdarzona wszystkimi zaletami duszy i ciała. Mówiła mi:
«Chciałabym mieć siostrzyczkę, żebyśmy się we dwie bawiły; poproś o nią Pana Boga; w nagrodę
uplotę mu wianek z fiołków, mięty i bodziszków.»
W odpowiedzi brałam ją na ręce i czule ściskałam. Była już ciekawa żywych istot i pytała mnie,
dlaczego jaskółka tylko muska skrzydłem chaty ludzkie, a nie ma odwagi wlecieć do środka.
Kładłam palec na usta, jakby dając jej znak, żeby nie mówiła o tej ważnej sprawie, której nie
chciałam jeszcze tłumaczyć, by nie podniecać nadmiernie jej dziecięcej wyobraźni, i zmieniałam
temat rozmowy, przykry dla każdej istoty należącej do gatunku, który poddał swej niesprawiedliwej
władzy inne stworzenia. Kiedy mówiąc o cmentarzu i o grobach powiadała mi, że się oddycha
wśród nich przyjemnym zapachem cyprysów i nieśmiertelników, nie protestowałam, lecz
tłumaczyłam, że to jest miasto ptaków, które śpiewają tam od świtu do zmierzchu, i że groby są ich
gniazdami, gdzie kładą się spać razem z rodziną, podnosząc marmurowe płyty. Śliczne ubranka,
które nosiła, były dziełem moich rąk, tak jak koronki o tysiącznych arabeskach, przeznaczone na
niedzielę. Zimą miała należne jej miejsce przy kominku, gdyż uważała się za osobę dorosłą, a latem
łąka rozpoznawała delikatne jej stąpnięcia, gdy uzbrojona w jedwabną siatkę, umocowaną na końcu
trzciny, próbowała łowić kolibry, przywiązane do swej niezależności, i motyle, które latają
drażniącymi zygzakami. «Gdzie się podziewasz, mała psotnico, kiedy zupa i zniecierpliwiona łyżka
czekają od godziny?» Ona rzucała mi się na szyję i wołała, że już więcej nie będzie. Ale nazajutrz
znów uciekała przez stokrotki i rezedę, wśród promieni słońca i wirującego lotu łątek, znając
jedynie pryzmatyczny puchar życia i nic nie wiedząc o żółci; szczęśliwa, że jest większa od sikory,
wyśmiewała piegżę, która nie śpiewa tak pięknie jak słowik, i ukradkiem pokazywała język
brzydkiemu krukowi, przyglądającemu się jej z ojcowską dobrocią; była wdzięczna jak mały kotek.
Niedługo mogłam się cieszyć jej obecnością; nadchodził czas, kiedy miała niespodzianie porzucić
uroki życia, towarzystwo turkawek, jarząbków i dzwońców, szczebiot tulipana i anemonu, rady
udzielane jej przez trawę mokradeł, uszczypliwy dowcip żab i chłód strumieni. Opowiedziano mi,
co się stało, gdyż nie byłam obecna przy wydarzeniu, które spowodowało śmierć mej córki.
Gdybym przy tym była, oddałabym życie w obronie tego anioła...
Maldoror przechodził drogą razem ze swoim buldogiem; widzi młodą dziewczynę śpiącą w cieniu
płatana i na pierwszy rzut oka myśli, że to róża.
Nie wiadomo, co wcześniej zjawiło się w jego umyśle, widok dziecka czy decyzja, którą powziął,
gdy je zobaczył. Rozbiera się prędko, jak człowiek dobrze wiedzący, co chce zrobić. Nagi od stóp
do głów, rzucił się na ciało dziewczęcia i podniósł suknię, by dokonać czynu znieważającego
wstydliwość... W biały dzień! Nic go nie powstrzyma, nie!... Ale zostawmy już ten czyn bezecny.
Niezadowolony, Maldoror ubiera się pośpiesznie, obrzuca ostrożnym spojrzeniem zakurzoną drogę,
którą nikt nie idzie, i rozkazuje buldogowi, by użył swych szczęk do uduszenia zakrwawionej
dziewczyny. Pokazuje temu górskiemu psu miejsce, gdzie cierpiąca ofiara dyszy i krzyczy, a sam
odchodzi na stronę, żeby nie widzieć, jak ostre zęby wbijają się w różowe żyły. Wykonanie takiego
rozkazu było zapewne dla buldoga rzeczą zbyt okrutną. Wyobrażając sobie, że ma powtórzyć, co
już było zrobione, ten wilk o strasznym pysku zadowolił się ponownym zgwałceniem dziewiczości
tej wątłej istoty. Z rozdartego brzucha krew znowu spływa jej po nogach w trawę. Jęki
nieszczęśliwej mieszają się z płaczem zwierzęcia. Myśląc, że ubłaga litość, młoda dziewczyna
pokazuje mu złoty krzyżyk, który nosiła na szyi; przedtem nie miała odwagi podsunąć go pod
dzikie oczy tego, który pierwszy umyślił wykorzystać bezbronność jej wieku. Ale pies wiedział, że
w razie nieposłuszeństwa nóż jego pana, rzucony bez uprzedzenia spod rękawa, błyskawicznie
rozpruje mu wnętrzności. Maldoror (jaki wstręt budzi wymawianie tego imienia!) słyszał bolesną
agonię i dziwił się, że ofiara ma tak twarde życie, skoro jeszcze nie jest martwa. Podchodzi do
ołtarza ofiarnego i widzi zachowanie się buldoga, który daje upust swym niskim skłonnościom i
wznosi pysk nad dziewczyną, niczym rozbitek trzymający głowę nad gniewnymi falami. Wymierza
mu kopnięcie i miażdży oko. Rozwścieczony buldog ucieka w pole, ciągnąc przez pewien czas - o
wiele za długi, jakkolwiek mógł być krótki - zwisające ciało dziewczyny, które uwolniło się od
niego tylko dzięki gwałtowności tej ucieczki; nie ma odwagi zaatakować swego pana i już nie
wróci. On tymczasem wyjmuje amerykański scyzoryk z wieloma ostrzami, od dziesięciu do
dwunastu, mającymi różne przeznaczenie. Otwiera kanciaste odnóża stalowej hydry i uzbrojony w
ten skalpel, widząc, że trawnik jeszcze nie zniknął pod barwą tak obficie wylanej krwi, zaczyna, nie
blednąc, odważnie penetrować pochwę nieszczęsnego dziecka. Rozszerzywszy ten otwór, wyjmuje
po kolei organy wewnętrzne; kiszki, płuca, wątroba i w końcu serce zostają wyrwane ze swoich
fundamentów i wyciągnięte na światło dzienne tym strasznym przejściem. Ofiarnik spostrzega, że
młoda dziewczyna, jak wypatroszony kurczak, od dawna nie żyje; przerywa wzmagający się upór
swego niszczycielstwa i pozwala trupowi ponownie zasnąć w cieniu płatana. Znaleziono później
scyzoryk, rzucony o kilka kroków dalej. Pewien pasterz, świadek zbrodni, której sprawcy nie
odkryto nigdy, opowiedział to wszystko po upływie długiego czasu, kiedy nabrał pewności, że
zbrodniarz spokojnie przekroczył granicę i że mu już nie grozi niechybna zemsta, zapowiedziana
przez niego, gdyby wyjawił prawdę. Czułam litość dla szaleńca, który popełnił ten czyn zbrodniczy,
nie przewidziany przez prawodawcę i dotąd niebywały. Czułam dla niego litość, gdyż zapewne
postradał rozum, kiedy swym sztyletem, cztery razy potrójnym, pruł od góry do dołu jej
wnętrzności. Czułam litość, jeżeli nie był szalony, ponieważ wtedy jego haniebny postępek
oznaczałby, że bardzo nienawidził bliźnich, skoro tak się pastwił nad ciałem i arteriami niewinnego
dziecka, jakim była moja córka. Uczestniczyłam w pogrzebie tych szczątków pełna niemej
rezygnacji i co dzień chodzę modlić się na grobie.” Kończąc tę lekturę, nieznajomy nie mógł się już
opanować i zemdlał. Odzyskawszy przytomność, spalił rękopis. Zapomniał o tym wydarzeniu
młodości (przyzwyczajenie stępia pamięć!), a teraz, po dwudziestu latach, wrócił do fatalnego
kraju. Nie kupi już buldoga!... Nie będzie rozmawiał z pasterzami!... Nie będzie szukał spoczynku
w cieniu platanów!... Dzieci rzucają w nią kamieniami, jak w kosa.
Tremdall ostatni raz dotknął ręki tego, który odchodzi z własnej woli, zawsze uciekając przed nim i
zawsze będąc obrazem człowieka uparcie kroczącego za nim. Nie uciekałby w ten sposób, powiada
sobie Żyd Wieczny Tułacz, nawet gdyby berło ziemi należało do krokodyli. Tremdall, stojąc w
dolinie, osłania dłonią oczy, żeby skupić promienie słoneczne i lepiej widzieć, podczas gdy tamten
bada łono przestrzeni ramieniem wyciągniętym poziomo i nieruchomym. Podobny do posągu
przyjaźni, pochylony ku przodowi, tajemniczymi jak morze oczami wpatruje się we wstępujące po
zboczu górskim getry podróżnika, który pomaga sobie podkutą laską. Ma wrażenie, że ziemia
usuwa mu się spod nóg, i nawet gdyby chciał, nie zdołałby powstrzymać swych łez i uczuć: ,,Jest
już daleko. Widzę jego sylwetkę kroczącą po wąskiej ścieżce. Dokąd idzie tym ciężkim krokiem?
Sam nie wie... Ale co to? Przecież nie śnię. Co to idzie w kierunku Maldorora? Jaki wielki smok...
Większy niż dąb! Jego szare skrzydła o mocnych przegubach mają chyba stalowe ścięgna, tak lekko
przecinają powietrze. Jego ciało zaczyna się piersią tygrysa, kończy ogonem węża. Nie jestem
przyzwyczajony do czegoś takiego. A co on ma na czole? Widzę słowo napisane językiem
symbolicznym, ale nie potrafię go przeczytać. Ostatnim uderzeniem skrzydeł przybysz zatrzymał
się przed człowiekiem, którego brzmienie głosu jest mi znane. Powiedział do niego: «Oczekiwałem
ciebie, ty mnie również. Nadeszła godzina i oto jestem. Przeczytaj na mym czole imię moje
napisane znakami hieroglificznymi.» Ale tamten, gdy tylko ujrzał nadchodzącego wroga, przybrał
postać orła potężnych rozmiarów i szykuje się do walki, radosnym szczękaniem zakrzywionego
dzioba zapowiadając, że sam jeden zdoła pożreć dolną część smoka. I oto już obaj zataczają kręgi,
coraz ciaśniejsze, mierząc nawzajem swoje siły przed starciem; dobrze robią. Smok jest silniejszy,
jak sądzę; chciałbym, żeby zwyciężył orła. Niemałych wzruszeń dostarczy mi to widowisko, w
którym bierze udział część mej istoty. Potężny smoku, będę cię podniecał krzykiem, jeżeli zajdzie
potrzeba, albowiem orzeł powinien przegrać. Dlaczego zwlekają z rozpoczęciem walki? Targa mną
śmiertelny niepokój. Dalejże, smoku, ruszaj pierwszy! Zahaczyłeś go drapnięciem pazura, nieźle.
Ręczę, że orzeł to poczuł; wiatr unosi piękno jego piór zbroczonych krwią. Ach, on ci wyrywa
dziobem oko, a ty mu tylko zdzierasz skórę; trzeba było uważać. Brawo, mścij się i przetrąć mu
skrzydło! Nie ma co, twoje tygrysie zęby są bardzo mocne. Gdybyś mógł teraz dopaść orła, który
wiruje w przestrzeni, spadając ku ziemi! Widzę, że czujesz respekt przed tym orłem, nawet kiedy
spada. Jest już na ziemi, nie potrafi wzlecieć. Widok tych jego wielkich ran upaja mnie. Lataj nisko
dokoła i jeżeli możesz, dobij go swym łuszczastym ogonem węża. Odwagi, piękny smoku! Wpij w
niego twe potężne szpony i niech krew miesza się z krwią, tworząc strumienie, w których nie ma
wody. Łatwo to powiedzieć, lecz trudno zrobić. Widząc korzystny obrót tej pamiętnej walki, orzeł
wymyślił dla swej obrony nowy plan strategiczny; jest ostrożny. Oparł się mocno, w pozycji
niewzruszonej, na skrzydle, które mu zostało, na udach i na ogonie, którego przedtem używał jako
steru. Może odpierać ataki silniejsze niż dotąd. Chwilami obraca się w koło, szybki jak tygrys, i nie
widać po nim zmęczenia; to znów leżąc na plecach, z potężnymi łapami wyciągniętymi do góry,
spokojny, ironicznym spojrzeniem śledzi przeciwnika. Muszę jednak wiedzieć w końcu, kto
zwycięży; walka nie może trwać wiecznie. Myślę o skutkach, jakie z niej wynikną. Orzeł jest
straszny, jego podskoki są tak gwałtowne, że ziemia się trzęsie, jakby miał wzlecieć w powietrze;
ale wie, że to niemożliwe. Smok jest podejrzliwy, wciąż oczekuje, że orzeł go napadnie od tej
strony, gdzie mu brakuje oka... Nieszczęście! Tak właśnie uczynił. Dlaczego smok pozwolił się
chwycić za pierś? Daremnie próbuje podstępu i siły; widzę, jak orzeł przywarł do niego wszystkimi
członkami, niczym pijawka, i mimo nowych ran, które sam odnosi, coraz głębiej wbija dziób,
sięgając aż do nasady karku, do brzucha. Widać tylko jego ciało. Wydaje się w pełni sił i
nieśpieszno mu porzucić smoka. Czegoś zapewne szuka, podczas gdy smok o tygrysiej głowie
wstrząsa lasy przeciągłym beczeniem. Orzeł nareszcie wychodzi z tej jaskini. Straszny jesteś, orle!
Bardziej czerwony niż kałuża krwi. Choć trzymasz w twym nerwowym dziobie bijące serce, jesteś
tak poraniony, że ledwo stoisz na pierzastych łapach i chwiejesz się,nie rozwierając dzioba,obok
smoka konającego w strasznych męczarniach. Zwycięstwo było trudne i ty je odniosłeś; mimo
wszystko trzeba powiedzieć prawdę... Kiedy oddalając się od martwego smoka zrzucasz postać
orła, postępujesz zgodnie z nakazami rozumu. A więc, Maldororze, jesteś zwycięzcą! A więc,
Maldororze, zwyciężyłeś Nadzieję! Teraz rozpacz będzie się karmiła najczystszą twą substancją.
Teraz wracasz stanowczym krokiem na drogę zła! Choć jestem, by tak rzec, zblazowany
cierpieniem, ostateczny cios, który zadałeś smokowi, ugodził i we mnie. Zobacz sam, czy cierpię!
Ale napełniasz mnie grozą. Patrzcie, patrzcie, tam w dali, jak ucieka ten człowiek! Był doskonałą
glebą, z której wyrosło gęste listowie przekleństwa; jest przeklęty i przeklina. Dokąd cię niosą twe
sandały? Dokąd idziesz, niepewny jak lunatyk kroczący po dachu? Niech się więc dokona twój los
przewrotny! Żegnaj, Maldororze! Tak, żegnaj na wieczność, która nas nie ujrzy razem!”
Był dzień wiosenny. Ptaki napełniały powietrze świergotem swych pieśni, a ludzie, pochłonięci
różnymi obowiązkami, namaszczeni byli świętością męczącego wysiłku. Wszystko pracowało
według przeznaczenia: drzewa, planety, rekiny. Jeden tylko był wyjątek - Stwórca! Leżał na drodze
w podartym odzieniu. Dolna warga zwisała mu jak plecione sznury usypiające; zęby miał nie
wymyte, jasne fale włosów pełne kurzu. Jego ciało, sztywne ciężką sennością, zbolałe od kamieni
legowiska, bezskutecznie usiłowało się podnieść. Siły opuściły go i leżał słaby jak robak,
pozbawiony czucia niczym kora. Strugi wina płynęły koleinami wyoranymi przez kurczowe ruchy
jego ramion. Otępienie z ryjem wieprza roztaczało nad nim swe opiekuńcze skrzydła i rzucało mu
tkliwe spojrzenia. Rozluźniwszy muskuły, jego nogi miotały się po ziemi jak dwa ślepe maszty.
Krew płynęła mu z nosa - uderzył twarzą w słup, kiedy padał... Był pijany! Straszliwie pijany!
Pijany jak pluskwa, która jednej nocy wchłonęła trzy beczki krwi!
Echo rozbrzmiewało jego słowami bez związku, których nie zamierzam powtarzać, jeżeli bowiem
dostojny pijak nie szanuje sam siebie, ja muszę szanować ludzi. Czy wiedzieliście, że Stwórca...
upija się? Litości dla tych warg zhańbionych w pucharze orgii! Jeż, który przechodzi! drogą, ukłuł
go w plecy i powiedział: „Masz! Słońce jest wysoko - do roboty, leniu, i nie zjadaj ludziom chleba.
Poczekaj, a zobaczysz, co będzie, kiedy zawołam papugę z ostrym dziobem.” Dzięcioł i sowa,
przechodząc drogą, wbiły mu dzioby głęboko w brzuch i powiedziały: „Masz! Po co przyszedłeś na
ziemię? Chciałeś pokazać zwierzętom tę niesamowitą komedię? Przecież ani kret, ani kazuar, ani
flaming nie będą cię naśladowały, możesz mi wierzyć.” Osioł, przechodząc drogą, kopnął go w
skroń i powiedział: „Masz! Co ci zrobiłem, żeś mi dał takie długie uszy? Nawet świerszcz mną
gardzi.” Ropucha, przechodząc drogą, plunęła mu na czoło strumieniem śliny i powiedziała: „Masz!
Gdybyś mi nie dał tak wielkich oczu, widząc cię w tym stanie nakryłabym pobożnie urodę twych
członków ulewą jaskrów, niezapominajek i kamelii, żeby cię nikt nie spostrzegł.” Lew, przechodząc
drogą, skłonił swe królewskie oblicze i powiedział: „Co do mnie, szanuję go, choć nam się wydaje,
że jego świetność jest dziś w stanie zaćmienia. Wątpię, czy wy, niby tak dumni, a w rzeczy samej
podli, skoro go znieważacie, gdy śpi, bylibyście zadowoleni będąc na jego miejscu i słysząc od
przechodniów obelgi, których mu nie szczędzicie.” Człowiek, przechodząc drogą, stanął koło
pomiatanego Stwórcy; oklaskiwany przez wesz łonową i żmiję, wypróżniał się przez trzy dni na
jego dostojne oblicze! Hańba człowiekowi za tę zniewagę, albowiem nie uszanował przeciwnika
leżącego w mieszaninie błota, krwi i wina, bez możności obrony i prawie bez życia!... Potem Bóg
najwyższy, obudzony wreszcie tymi nędznymi zniewagami, podniósł się, jak mógł; chwiejnym
krokiem podszedł do kamienia, usiadł z ramionami zwisającymi niczym jądra suchotnika i objął
spojrzeniem szklistym, bez blasku, całą przyrodę, swoje królestwo. O ludzie, jesteście straszliwie
dziecinni! Błagam was, oszczędźmy tę wielką istotę, z której ohydny napój nie zdążył jeszcze
wyparować i która, nie mając dość siły, żeby się prosto trzymać, opadła ciężko na kamień jak
wędrowiec. Spójrzcie, oto przechodzi żebrak; widząc, że derwisz wyciąga zgłodniałe ramię, i nie
wiedząc, komu daje jałmużnę, rzucił kawałek chleba w tę rękę błagającą o litość. Stwórca
podziękował mu skinieniem głowy. Ach, nigdy nie będziecie wiedzieli, jak trudną staje się rzeczą
bez przerwy trzymać w ręku wodze wszechświata. W głowie się kręci, gdy trzeba wydobyć z
nicości ostatnią kometę i zamieszkujący ją nowy gatunek istot. Myśl zbyt natężona ustępuje niczym
pokonany zapaśnik i raz w życiu może zawieść, jak tego byliście świadkami!
Czerwona latarnia, chorągiew grzechu wisząca na końcu żelaznego pręta, kołysała swój czerep
smagany przez wiatry z czterech stron świata nad drzwiami masywnymi i spróchniałymi. W
brudnym korytarzu czuło się woń uda ludzkiego, dalej było podwórze, gdzie szukały pożywienia
koguty i kury, chudsze niż ich skrzydła. Ściana stanowiąca ogrodzenie podwórza od strony
zachodniej była skrzętnie podziurawiona licznymi otworami, a każdy zamykały okratowane
drzwiczki. Mech pokrywał tę część posesji, niegdyś będącej zapewne klasztorem, dziś natomiast,
jak całość zabudowań, siedzibą wszystkich tych kobiet za niewielką ilość złota pokazujących co
dzień mężczyznom, którzy tam wchodzili, wnętrze swej pochwy. Stałem na moście, którego
drewniane filary tkwiły w błotnistej wodzie fosy okalającej miasto. Z tego wzniesienia wśród
równiny oglądałem ową budowlę pochyloną nad własną starością i widziałem najmniejsze
szczegóły jej wewnętrznej architektury. Co pewien czas krata któregoś z okienek podnosiła się
zgrzytając, jakby pchana ku górze czyjąś ręką, gwałcącą naturę żelaza; potem głowa męska
ukazywała się w otworze do połowy odsłoniętym, następnie mężczyzna wysuwał ramiona, które mu
obsypywał spękany tynk, i wreszcie kończył to mozolne przejście wyciągnięciem reszty ciała,
okrytej pajęczyną. Z dłońmi opartymi, jak gdyby kładł koronę, na wszelkiego rodzaju
nieczystościach, które gniotły ziemię swym ciężarem, podczas gdy jedną nogę miał jeszcze
uwięzioną w uchwycie kraty, odzyskiwał postawę naturalną, szedł umoczyć ręce w kulawym
cebrze, napełnionym wodą znającą powstanie i upadek wielu pokoleń, po czym oddalał się jak
najśpieszniej od tych podmiejskich uliczek, aby odetchnąć czystym powietrzem w środku miasta.
Po wyjściu klienta w ten sam sposób wydostawała się na zewnątrz kobieta, całkiem naga, i szła do
tego samego cebra. Wtedy z różnych stron podwórka przybiegały tłumnie koguty i kury zwabione
wonią spermy, przewracały kobietę, mimo że opierała się z całych sił, deptały po jej ciele niczym
po stercie gnoju i szarpały do krwi obwisłe wargi jej spuchniętej pochwy. Nasyciwszy gardziele,
kury i koguty wracały grzebać w trawie podwórza, podczas gdy kobieta wstawała po tej toalecie
drżąca, poraniona, jak człowiek, gdy się budzi z koszmarnego snu. Rzucała szmatę, którą
przyniosła, żeby sobie wytrzeć nogi; nie potrzebując już wspólnego cebra, wracała do swej nory tą
samą drogą, którą przyszła, i oczekiwała następnego amatora. Widząc to wszystko i ja
postanowiłem wstąpić do tego domu! Już miałem zejść z mostu, gdy spostrzegłem na gzymsie filara
słowa napisane hebrajskimi literami: „Wy, co przechodzicie mostem, nie idźcie tam. W tym domu
obok grzechu mieszka zbrodnia; pewnego dnia przyjaciele na próżno czekali powrotu młodego
człowieka, który przekroczył fatalne progi.” Ciekawość jednak zwyciężyła lęk i niebawem stałem
przed okienkiem zakratowanym grubymi prętami, ciasno się w nim krzyżującymi. Zapragnąłem
zajrzeć do środka przez tę gęstą zasłonę. Z początku nic nie widziałem, ale wkrótce zacząłem
rozróżniać przedmioty w ciemnym pokoju, dzięki promieniom słońca, które przygaszało swe
światło tuż przed zachodem. Pierwszą i jedyną rzeczą, jaką dostrzegłem, był kij jasnego koloru,
złożony z części, które wchodziły jedna w drugą. Ten kij się poruszał! Chodził po pokoju! Skakał
tak energicznie, że podłoga drżała;
górnym i dolnym końcem robił w murze ogromne wyłomy i sprawiał wrażenie tarana
wstrząsającego bramą oblężonego miasta. Jego wysiłki nie odnosiły skutku, gdyż dom był
zbudowany z kamienia ciosowego, i kiedy uderzał w ścianę, widziałem, że zgina się jak stalowa
klinga i odskakuje jak elastyczna piłka. Nie był to więc kij drewniany. Zauważyłem następnie, że
się zwija i rozwija niczym węgorz. Chociaż miał wzrost mężczyzny, trzymał się krzywo. Niekiedy
usiłował stanąć wyprostowany i pokazywał jeden ze swoich końców w kracie okienka. Podskakiwał
gwałtownie i opadał na ziemię, nie rozbiwszy przeszkody. Zacząłem obserwować go coraz
uważniej i zrozumiałem, że to był włos! Po długiej walce z materią, która otaczała go jak więzienie,
oparł się o stojące w pokoju łóżko, kładąc swój korzeń na dywanie, a wierzchołek na poduszce. Po
chwili milczenia przerywanego łkaniem usłyszałem, że podnosi głos i zaczyna mówić tymi słowy:
„Mój pan zapomniał, że zostałem w tym pokoju, i nie przychodzi po mnie. Wstał z tego łóżka, o
które jestem oparty, uczesał włosy przepojone pachnidłem i nie pomyślał, że ja już przedtem
spadłem na podłogę. Gdyby mnie podniósł, nic bym nie widział dziwnego w tym geście prostej
sprawiedliwości. Zostałem sam w tym szczelnie zamkniętym pokoju, gdzie on się rozkosznie wtulał
w ramiona kobiety. I jakiej kobiety! Pościel jest jeszcze wilgotna od ciepła ich złączonych ciał i
ukazuje w swym nieładzie ślad nocy miłosnej...” Zadawałem sobie pytanie: kim mógł być jego
pan? I moje oko silniej przywierało do kraty!... „Podczas gdy cała natura spała ukołysana swą
czystością, on w towarzystwie upadłej kobiety oddawał się uściskom lubieżnym i nieczystym.
Poniżył się tak bardzo, że przysunął dostojną twarz do policzków, które zasługują na pogardę za
swój codzienny bezwstyd, skażone już w swych sokach żywotnych. Nie czerwienił się, ale ja
czerwieniłem się za niego. Na pewno był szczęśliwy, że śpi przy takiej jednonocnej oblubienicy.
Kobieta, zdumiona majestatyczną postacią tego klienta, zdawała się odczuwać rozkosz
niewypowiedzianą i obsypywała jego szyję namiętnymi pocałunkami.” Zadawałem sobie pytanie:
kim mógł być jego pan? I moje oko silniej przywierało do kraty!... „A ja tymczasem czułem, jak
zatrute krosty, których przybywało mi coraz więcej od niezwykłego upojenia tych dwojga rozkoszą
cielesną, otaczały mnie u spodu śmiertelną żółcią i swoimi ssawkami wyciągały ze mnie substancję
życiotwórczą. Im bardziej tamci zapamiętywali się w swych nieprzytomnych ruchach, tym bardziej
opuszczały mnie siły. W chwili gdy ich żądza osiągnęła paroksyzm szału, poczułem, że omdlewam
u nasady jak żołnierz trafiony kulą. Gdy pochodnia życia zgasła we mnie, zsunąłem się z jego
wspaniałej głowy niczym sucha gałąź; spadłem na podłogę, bez odwagi, bez siły, bez chęci życia,
lecz pełen głębokiej litości dla tego, którego własnością jestem, i zarazem przejęty niezmiernym
bólem, że świadom, co czyni, tak się zabłąkał!...” Zadawałem sobie pytanie: kim mógł być jego
pan? I moje oko silniej przywierało do kraty!... „Gdyby chociaż objął swą duszą niewinne łono
dziewicy. Byłaby bardziej godna jego i mniejsze stałoby się jego poniżenie. A on całuje to czoło
pokryte błotem, deptane zakurzoną stopą mężczyzn. Wdycha bezwstydnymi nozdrzami wyziewy
tych dwóch wilgotnych pach!... Widziałem, jak pachy kurczyły swe błony ze wstydu, a nozdrza
protestowały przeciwko temu ohydnemu wdychaniu. Ani on wszakże, ani ona nie zwracali
najmniejszej uwagi na poważne ostrzeżenia pach, na posępną i zsiniałą niechęć nozdrzy. Ona
podnosiła ramiona jeszcze wyżej, on coraz gwałtowniej zanurzał twarz w ich wgłębienia. Musiałem
być uczestnikiem tej profanacji. Musiałem być widzem tego niesłychanego kołysania biodrami,
świadkiem wymuszonego połączenia dwóch istot o naturach, między którymi leżała przepaść...”
Zadawałem sobie pytanie: kim mógł być jego pan? I moje oko silniej przywierało do kraty!...
„Kiedy nasycił się wdychaniem zapachu tej kobiety, naszła go chęć, by wyrwać jej mięśnie, jeden
po drugim, ale ponieważ była to kobieta, ułaskawił ją i postanowił skazać na cierpienie istotę swojej
płci. Wezwał z sąsiedniej celi młodego człowieka, który tu przyszedł, aby spędzić beztroskie chwile
w towarzystwie jednej z tych kobiet. Kazał mu stanąć o krok od siebie. Ja dawno już leżałem na
ziemi. Nie mając siły, żeby się unieść na moim zbolałym korzeniu, nie widziałem, co robią. Wiem
tylko tyle, że odkąd młody człowiek był w zasięgu jego ręki, płaty skóry padały koło łóżka i
gromadziły się przy mnie. Mówiły mi szeptem, że szpony mego pana oderwały je z ramion
młodzieńca. Ten, po kilku godzinach walki, w której miał przeciw sobie przeważające siły, wstał z
łóżka i odszedł krokiem pełnym godności. Od stóp do głów był jedną wielką raną i ciągnął za sobą
po posadzce swoją skórę wywróconą na drugą stronę. Mówił sobie, że wrodzona dobroć kazała mu
wierzyć w dobroć innych i dlatego zgodził się, gdy wytworny nieznajomy poprosił go do siebie,
lecz nigdy, przenigdy nie spodziewał się, że będzie torturowany przez kata. Przez takiego kata,
dorzucił po chwili. Stanął w końcu pod okienkiem, które miłosiernie otwarło się aż do ziemi przed
obdartym ciałem. Nie pozostawiając skóry, gdyż mogła mu jeszcze służyć, choćby jako płaszcz,
chciał opuścić tę jatkę, ale gdy przedostał się przez okienko, nie sposób mi już było zobaczyć, czy
miał dość siły, żeby wyjść za bramę. Ach, z jakim szacunkiem kury i koguty omijały, mimo że były
głodne, tę długą smugę krwi na mokrej ziemi!” Zadawałem sobie pytanie: kim mógł być jego pan? I
oczy moje silniej przywierały do kraty!... „A wtedy ten, którego bardziej powinna była zaprzątać
własna godność i sprawiedliwość, podniósł się, wsparty na zmęczonym łokciu. Sam, ponury, pełen
obrzydzenia i wstrętny!... Ubrał się powoli. Zakonnice, pogrzebane od stuleci w klasztornych
katakumbach i nagle obudzone hałasami tej strasznej nocy, rozbrzmiewającymi w celi nad kryptą,
wzięły się za ręce i utworzyły dokoła niego żałobny korowód. Podczas gdy zbierał resztki swej
dawnej świetności, mył dłonie śliną i wycierał o włosy (lepiej było myć je śliną niż nie myć wcale
po nocy spędzonej na grzechu i zbrodni), one zawodziły smętne modły za umarłych, śpiewane nad
świeżymi mogiłami. Rzeczywiście, młody człowiek nie przeżył katuszy zadanych mu boską ręką i
jego agonia dobiegła końca właśnie podczas śpiewu zakonnic...” Przypomniałem sobie napis na
filarze i zrozumiałem, jaki był los młodocianego marzyciela, którego przyjaciele oczekiwali dzień
po dniu, odkąd zniknął... Zadawałem sobie pytanie: kim mógł być jego pan? I moje oczy silniej
przywierały do kraty!... „Ściany rozstąpiły się, by mu dać przejście; zakonnice, ujrzawszy go
wzlatującego na skrzydłach, które dotąd ukrywał pod szmaragdową suknią, wróciły w milczeniu
pod płyty grobowe. Odleciał do swej niebiańskiej siedziby i mnie tu porzucił; to nie jest
sprawiedliwe. Inne włosy pozostały na jego głowie, podczas gdy ja leżę w tym ponurym pokoju, na
podłodze pokrytej skrzepłą krwią i strzępami wyschłego mięsa; jest to miejsce przeklęte, odkąd on
się w nim zjawił; nikt tu nie przychodzi, a ja nie mogę wyjść. Więc tak! Nie zobaczę już legii
anielskich kroczących zwartymi falangami ani gwiazd przechadzających się w ogrodach harmonii.
Trudno, niech tak będzie... Potrafię znieść moje nieszczęście z rezygnacją. Ale nie omieszkam
powiedzieć ludziom, co się stało w tej celi. Pozwolę im, żeby odrzucili swe poczucie godności jak
niepotrzebne odzienie, skoro mają przykład mego pana; poradzę im, żeby ssali rózgę zbrodni, skoro
ktoś inny to już czynił...” Włos umilkł ...
Zadawałem sobie pytanie: kim mógł być jego pan? I moje oczy silniej przywierały do kraty!...
Wtem uderzył piorun; fosforyzujące światło zalało pokój. Mimo woli, powodowany jakimś
instynktem ostrzegawczym, cofnąłem się, ale chociaż byłem oddalony od okienka, usłyszałem drugi
głos, pokorny i cichy, który nie chciał być słyszany: „Nie skacz tak! Bądź cicho... Bądź cicho...
Jeszcze cię ktoś usłyszy! Umieszczę cię z powrotem wśród innych włosów, tylko poczekaj do
zachodu słońca, żeby noc skryła twe kroki... Nie zapomniałem o tobie, ale widzieliby cię przy
wyjściu i byłbym skompromitowany! Ach, gdybyś wiedział, ile wycierpiałem od tej chwili! Kiedy
wróciłem do nieba, moi archaniołowie otoczyli mnie ciekawie, nie pytając o przyczynę mej
nieobecności. Ale choć nigdy dotąd nie śmieli wznieść ku mnie oczu, teraz usiłowali przeniknąć
tajemnicę, rzucali zdumione spojrzenia na mą przygnębioną twarz i nie mogąc rozwiązać zagadki
wymieniali po cichu myśli, które wyrażały obawę, że dokonała się we mnie jakaś niezwykła
przemiana. Ronili milczące łzy, przeczuwali mgliście, że nie jestem już sobą, lecz kimś opadłym
poniżej mej tożsamości. Chcieli poznać fatalną przyczynę, która skłoniła mnie do wyjścia poza
granice nieba i zstąpienia na ziemię, aby zakosztować nietrwałych rozkoszy, przez nich głęboko
pogardzanych. Zauważyli na mym czole kroplę spermy i kroplę krwi. Pierwsza prysnęła z uda
ladacznicy, druga z żył męczennika! Ohydne stygmaty! Niezatarte rozety! Moi archaniołowie
odnaleźli zwisające z krzaków przestrzeni płomienne szczątki mej opalowej tuniki, które
powiewały nad osłupiałymi ludami. Nie potrafili jej naprawić i moje ciało pokazuje ich niewinności
swą nagość - godna upamiętnienia kara za sprzeniewierzenie się cnocie. Spójrz, jakie bruzdy
wyżłobiły sobie łożysko wzdłuż mych pobladłych policzków. To kropla spermy i kropla krwi
spływają wolno po mych suchych zmarszczkach. Już są przy górnej wardze, dokonują ogromnego
wysiłku i wsączają się w sanktuarium mych ust, przyciągane jak magnes przez nieodpartą gardziel.
Duszą mnie te nieubłagane krople. Zawsze dotąd byłem przekonany, że jestem Wszechmocny, ale
nie, muszę ugiąć karku przed wyrzutem sumienia krzyczącym mi: «Jesteś nędznikiem!» Nie skacz
tak! Bądź cicho... Bądź cicho... Jeszcze cię ktoś usłyszy! Umieszczę cię z powrotem wśród innych
włosów, tylko poczekaj do zachodu słońca, żeby noc skryła twe kroki... Widziałem Szatana, mego
wielkiego nieprzyjaciela, gdy wyprostowawszy kościstą gmatwaninę ciała nad swym larwalnym
odrętwieniem, pełen radości, wzniosły, przemawiał do swych zgromadzonych oddziałów i szydził
ze mnie, jak na to zasłużyłem. Bardzo się dziwi - powiadał - że jego dumny rywal, dzięki staraniu
odwiecznego szpiegostwa, wreszcie uwieńczonego powodzeniem, przyłapany na gorącym uczynku,
mógł się poniżyć tak dalece, żeby w długotrwałej podróży między rafami eteru całować suknię
rozpusty i zadać okrutną śmierć synowi ludzkości. Mówił, że ten młody człowiek, zmiażdżony w
trybach mych wyszukanych tortur, mógł stać się inteligencją genialną i gdy w mieszkańców ziemi
godzą ciosy losu, pocieszać ich wspaniałymi pieśniami tchnącymi poezją i odwagą. Mówił, że
zakonnice z klasztoru-lupanaru nie mogą odtąd zasnąć, błądzą po dziedzińcu gestykulując jak
opętane, depczą jaskry i bzy; oszalały z oburzenia, lecz nie aż tak, żeby nie pamiętać przyczyny,
która zmąciła ich umysły... (Oto nadchodzą, okryte białymi całunami; nic nie mówią, trzymają się
za ręce. Włosy w nieładzie spadają im na obnażone ramiona, na piersi chylą się bukiety czarnych
kwiatów. Zakonnice, wracajcie do waszych krypt; noc jeszcze nie całkiem zapadła, to dopiero
zmierzch... O włosie, sam widzisz, że ze wszystkich stron jestem osaczony rozpętanym uczuciem
mej deprawacji!) Mówił, że Stwórca, który się mieni Opatrznością wszystkiego, co istnieje, postąpił
bardzo lekkomyślnie - by nie rzec więcej - dając takie widowisko gwiezdnym światom; Szatan
wyraził bowiem niedwuznacznie zamiar powiadomienia krążących w przestrzeni planet, jak to ja
własnym przykładem podtrzymuję cnotę i dobroć w rozległych mych królestwach. Mówił, że wielki
szacunek, jaki żywił dla przeciwnika tak szlachetnego, uleciał bez śladu z jego umysłu i że wolałby
pogłaskać pierś młodej dziewczyny, chociaż to czyn ohydnie bezecny, niż napluć mi w twarz,
pokrytą trzema warstwami spermy zmieszanej z krwią, albowiem nie chce brukać swych mętnych
plwocin. Mówił, że ma wszelkie powody uważać się za istotę wyższą ode mnie, nie grzechami, lecz
cnotą i wstydliwością, nie jako zbrodniarz, lecz jako uosobienie sprawiedliwości. Mówił, że z
powodu mych niezliczonych występków należałoby uwiązać mnie na drewnianej kracie i spalić na
wolnym ogniu, a potem wrzucić do morza, o ile tylko morze zechce mnie przyjąć. Mówił, że skoro
ja, który go skazałem na wieczne męki za niegroźny bunt nie mający poważnych następstw, chlubię
się swoją sprawiedliwością, to powinienem też surowo ukarać samego siebie i bezstronnie osądzić
swoje sumienie pełne nieprawości... Nie skacz tak! Bądź cicho... Bądź cicho... Jeszcze cię ktoś
usłyszy! Umieszczę cię z powrotem wśród innych włosów, tylko poczekaj do zachodu słońca, żeby
noc skryła twe kroki.” Milczał przez chwilę; chociaż go nie widziałem, zrozumiałem, że ta przerwa
była konieczna, gdyż fala wzruszenia podnosiła jego pierś, jak cyklon wirując podrzuca do góry
rodzinę wielorybów. Boska pierś zbrukana pewnego dnia przez gorzkie zetknięcie z ciałem
bezwstydnej kobiety! Dusza królewska, którą w chwili zapomnienia owładnął krab rozpusty,
ośmiornica słabości charakteru, rekin upodlenia jednostki, wąż boa zaniku moralności oraz
potworny ślimak kretynizmu! Włos i jego pan uścisnęli się serdecznie, jak dwaj przyjaciele po
długiej rozłące. Stwórca, oskarżony stojący przed własnym trybunałem, ciągnął dalej: „I co
pomyślą ludzie, którzy mieli o mnie tak dobrą opinię, kiedy odsłonią im się błędy mojego
postępowania, chwiejny krok mojego sandała w błotnistych labiryntach materii, kierunek mojej
ciemnej drogi przez nieruchome wody i wilgotne sitowia wielkiej kałuży, gdzie spowity mgłami
sinieje i ryczy występek o ponurej łapie!... Widzę, że będę musiał dokonać ogromnego wysiłku, aby
się w przyszłości oczyścić i odzyskać ich szacunek. Jestem Wielką Całością, a jednak pod pewnym
względem istotą niższą od ludzi, do których stworzenia wystarczyło mi trochę piasku! Opowiedz im
jakieś bezczelne kłamstwo i mów, że nigdy nie opuszczałem nieba, bez przerwy zamknięty razem
ze sprawami mojego tronu wśród marmurów, posągów i mozaik moich pałaców. Stanąłem kiedyś
przed niebiańskimi synami ludzkości mówiąc: «Przepędźcie zło z chat waszych i niech pod waszą
strzechę wkroczy płaszcz dobra. Kto podniesie rękę na bliźniego swego i zabójczym żelazem
otworzy w jego łonie śmiertelną ranę, niech nie liczy na moje miłosierdzie i niech drży przed
szalami sprawiedliwości. Pójdzie ukrywać smutek po lasach, ale szmer liści u skraju polanek będzie
nucił jego uszom balladę wyrzutów sumienia; ucieknie stamtąd, kaleczony w biodro przez głóg,
ostrokrzew i błękitny oset, a jego szybkie kroki zaplączą się od giętkości lian i ukłuć skorpionów.
Pójdzie w stronę kamienistego wybrzeża, lecz przypływ, nadciągający właśnie, powie mu, razem ze
swym kroplistym oparem i niebezpieczeństwem, które przynosi, że zna całą jego przeszłość; on
pobiegnie wtedy na oślep ku wierzchołkowi nadbrzeżnej skały, a gwiżdżący wiatr jesiennego
zrównania dnia z nocą wedrze się do naturalnych grot zatoki i do jam wyżłobionych pod skalistą
ścianą, rozbrzmiewającą echem, i będzie ryczał jak ogromne stada bawołów wśród prerii. Latarnie
morskie wybrzeża będą go ścigać aż do koła podbiegunowego sarkazmem swych błysków, a błędne
ogniki moczarów, spalające zwyczajne ich wyziewy, wywołają swym fantastycznym tańcem
drżenie obrastających jego pory włosów i zielenienie tęczówki oka. Niech wstydliwość znajdzie
dobre przyjęcie w chatach waszych i będzie bezpieczna w cieniu waszych pól. Wówczas synowie
wasi będą piękni, a także pełni szacunku i wdzięczności dla rodziców; w przeciwnym razie, wątli i
skurczeni jak pergaminy bibliotek, ruszą wielkimi krokami pod przewodem buntu, pomstując na
dzień, kiedy się narodzili, i na łechtaczkę nieczystej ich matki.» Ale czy ludzie będą chcieli
przestrzegać tych surowych praw, jeżeli sam prawodawca pierwszy odmówił im posłuszeństwa?...
Moja hańba jest niezmierna jak wieczność!” Potem usłyszałem, że włos pokornym tonem przebacza
mu swe uwięzienie, skoro panem jego kierował rozsądek, a nie lekkomyślność, i niebawem ostatni
promień słońca, oświetlający moje powieki, zniknął z górskich wąwozów. Spojrzawszy znowu w
stronę włosa ujrzałem, że się zwija niczym całun... Nie skacz tak! Bądź cicho... Bądź cicho...
Jeszcze cię ktoś usłyszy! On cię umieści z powrotem wśród innych włosów. A teraz, gdy słońce jest
już niewidoczne za widnokręgiem, wy obaj, cyniczny starcze i łagodny włosie, pełznijcie oddalając
się od lupanaru, podczas gdy noc, objąwszy ciemnością mury klasztorne, ukrywa długość waszych
kroków skradających się po równinie... I wtedy wesz, wychodząc nagle spoza przylądka, rzekła mi,
najeżywszy szpony: , ,Co myślisz o tym?” Ale nie chciałem jej odpowiedzieć. Poszedłem sobie i
zatrzymałem się na moście. Starłem pierwotny napis i zastąpiłem go słowami: „Bolesną jest rzeczą
nosić tkwiącą jak sztylet taką tajemnicę w swym sercu, lecz przysięgam, że nigdy nie wyjawię,
czego byłem świadkiem, kiedy pierwszy raz wkroczyłem do tej straszliwej wieży.” Wyrzuciłem za
parapet scyzoryk, którym wyryłem powyższy napis, i zamyśliłem się przelotnie nad charakterem
tego zdziecinniałego Stwórcy, mającego jeszcze, niestety, długi czas być przyczyną cierpień
ludzkości (wieczność jest długa) przez popełniane wobec niej okrucieństwa czy przez ohydny
widok wrzodów, owocu występnych pożądań, i gdym to sobie uprzytomnił, jak człowiek pijany
zamknąłem oczy na myśl, że taki osobnik jest moim nieprzyjacielem, a potem
ruszyłem, pełen smutku, w dalszą drogę labiryntami ulic.
Koniec pieśni trzeciej
Jakiś człowiek lub kamień albo drzewo rozpocznie czwartą pieśń. Kiedy stopa pośliźnie się na
grzbiecie żaby, mamy uczucie wstrętu, ale przy najlżejszym muśnięciu ręką ciała ludzkiego skóra
palców pęka niczym łuszczasta mika, gdy jej bryłę rozbija się uderzeniami młotka; i jak serce
rekina, choć jest martwy od godziny, bije wciąż, na pokładzie, z upartą żywotnością, tak samo całe
nasze wnętrzności poruszają się gwałtownie przez długi czas po tym dotknięciu. Taką odrazę budzi
w człowieku jego własny bliźni! Mówiąc to może się mylę, ale może mówię prawdę. Znam,
wyobrażam sobie chorobę groźniejszą niż oczy spuchnięte od długich rozmyślań nad dziwnym
charakterem człowieka - lecz wciąż jej szukam i dotąd nie znalazłem! Nie jestem zapewne mniej
inteligentny niż inni, ale któż miałby odwagę twierdzić, że moje dociekania dały pomyślny wynik?
Jakież kłamstwo wyszłoby z jego ust! Starożytna świątynia w Dendera jest oddalona o półtorej
godziny drogi od lewego brzegu Nilu. Dziś niezliczone falangi os władają jej rynnami i gzymsami.
Latając okrążają kolumny niczym gęste fale czarnych włosów. Będąc jedynymi mieszkankami
zimnego portyku, strzegą wejścia do przedsionków jak swego dziedzicznego prawa. Widzę
podobieństwo między brzęczeniem ich metalicznych skrzydeł i nieustannym zderzaniem się tafli
lodowych, miotanych przez ruszające morza polarne. Wystarczy mi jednak rozważyć postępowanie
tego, któremu Opatrzność powierzyła tron ziemi, a trzy skrzydła mego cierpienia wydają szmer
głośniejszy! Gdy kometa, nieobecna przez osiemdziesiąt lat, zjawia się niespodziewanie wśród
nocnego nieba, pokazuje ziemianom i świerszczom swój ogon lśniący i mgławicowy. Według
wszelkiego prawdopodobieństwa nie ma ona świadomości, że tak długo była w podróży; ja inaczej
- leżąc w łóżku i wsparty na łokciu, podczas gdy zygzaki jałowego i posępnego horyzontu odcinają
się energicznie od tła mej duszy, jestem przepełniony współczuciem i czerwienię się za człowieka!
Przeniknięty do szpiku kości lodowatym wiatrem marynarz, odbywszy nocną wachtę, spieszy
odpocząć w swoim hamaku; dlaczego taka pociecha jest mi niedostępna? Wiem, że upadłem, sam
tego chcąc, tak nisko jak moi bliźni i że mniej niż ktokolwiek inny mam prawo skarżyć się na los,
przykuwający nas do stwardniałej pokrywy tej planety, czy też na perwersyjną naturę naszej duszy,
i ta myśl rani mnie głęboko, jak wielki gwóźdź. Zdarzają się wybuchy gazu podziemnego, które
unicestwiają całe rodziny; ale ich agonia trwa krótko, gdyż śmierć wtedy następuje prawie
natychmiast, wśród gruzów i trujących wyziewów, podczas gdy ja... ja wciąż istnieję, jak bazalt!
Anioły zawsze wyglądają jednakowo, czy to w środku życia, czy na początku - a ja od jak dawna
już nie jestem do siebie podobny! Człowiek i ja, zamurowani w granicach naszego umysłu, niczym
jeziora otoczone łańcuchami wysp koralowych, nie łączymy naszych sił, aby wspólnie stawić czoło
przypadkowi i ciosom przeznaczenia, lecz stronimy od siebie, dygocąc z nienawiści, i wybieramy
drogi, które prowadzą w przeciwnych kierunkach, jak gdybyśmy się zranili ostrymi sztyletami!
Można by powiedzieć, że obaj rozumiemy pogardę, jaką nawzajem dla siebie odczuwamy; nie
pozbawieni poczucia godności, staramy się nie wprowadzać w błąd przeciwnika; każdy pozostaje
na swoim stanowisku i wie, że gdybyśmy zawarli pokój, nie mógłby on trwać długo. A więc niech
moja wojna przeciwko człowiekowi rozciągnie się na wieczność, skoro jedna strona widzi w
drugiej własną degradację i obie są śmiertelnymi wrogami. Mniejsza, czy odniosę fatalne
zwycięstwo, czy ulegnę, walka będzie piękna - ja sam przeciwko ludzkości. Nie będę używał broni
drewnianej ani żelaznej, odepchnę nogą warstwy minerałów wydobytych spod ziemi - potężny i
seraficzny dźwięk harfy stanie się pod mymi palcami groźnym talizmanem. W niejednej już
zasadzce człowiek, ta wyniosła małpa, przebił mi pierś swoją porfirową włócznią, ale rycerz nie
pokazuje ran odniesionych nawet zaszczytnie. Ta straszna wojna będzie obu stronom zadawała
cierpienie - dwaj przyjaciele, którzy uparcie starają się zniszczyć jeden drugiego, co za dramat!
Dwa filary, które nie było trudno, a więc tym bardziej nie było niemożliwe wziąć za baobaby, stały
w dolinie większe od dwóch szpilek.
W istocie były to dwie ogromne wieże. I jakkolwiek dwa baobaby na pierwszy rzut oka nie
przypominają dwóch szpilek ani nawet dwóch wież, to przy zręcznym używaniu sznurków
rozsądku można twierdzić, nie obawiając się omyłki (albowiem gdyby na powyższe twierdzenie
padał choćby cień obawy, nie byłoby to już twierdzenie, chociaż tym jednym słowem wyrażamy
dwa zjawiska duchowe dostatecznie odrębne, aby ich nie utożsamiać lekkomyślnie), że różnica
między baobabem i filarem nie jest znowu tak wielka, wskutek czego można się zgodzić na
porównanie tych form architektonicznych... lub geometrycznych... a może jednych i drugich... lub
ani jednych, ani drugich... czy też raczej form wysokich i masywnych. I oto znalazłem - nie mam
zamiaru temu przeczyć - właściwe określenia dla rzeczowników „filar” i „baobab”; proszę o
przyjęcie do wiadomości, że odczuwam radość połączoną z dumą, gdy czynię tę uwagę na użytek
osób, które otwierając oczy podjęły chwalebną decyzję czytania niniejszej książki przy blasku
świecy - jeżeli teraz jest noc, albo przy świetle słonecznym - jeżeli jest dzień. Poza tym, gdyby
nawet jakaś wszechmocna istota rozkazała nam z najbardziej wyrazistą stanowczością rzucić w
otchłań chaosu to szczęśliwe porównanie, którym każdy bez wątpienia mógł się bezkarnie
delektować, nawet wtedy, powiadam, i zwłaszcza wtedy, należy mieć wciąż na widoku ten
zasadniczy aksjomat, tym bardziej że przyzwyczajenia ukształtowane przez wpływ czasu, książki,
obcowanie z innymi, a także przez charakter właściwy każdemu i prędko ukazujący swą pełnię,
wycisnęłyby na umyśle niezatarty stygmat recydywy, jaką będzie występne użycie (^występne,
jeżeli przelotnie i samorzutnie przyjmiemy punkt widzenia owej wszechmocnej istoty) figury
retorycznej, przez wielu pogardzanej, lecz mającej też licznych entuzjastów. Gdyby czytelnik uznał,
że to zdanie jest zbyt długie, przepraszam go, ale niech nie oczekuje z mojej strony gestów
uniżoności. Mogę przyznawać się do błędów, ale nie będę ich uwydatniał tchórzostwem. Mój
sposób rozumowania będzie czasami potrącał dzwonki obłędu i złudną powagę rzeczy
groteskowych (jakkolwiek według niektórych filozofów niełatwo jest odróżnić błazeństwo i
melancholię, albowiem samo życie to dramat komiczny lub komedia dramatyczna); niemniej każdy
ma prawo zabijać muchy lub nosorożce, aby od czasu do czasu odpocząć po wyczerpującej pracy.
Co się tyczy zabijania much, oto sposób najszybszy, aczkolwiek nie najbardziej doskonały:
miażdżymy je między dwoma pierwszymi palcami ręki. Większość autorów, którzy gruntownie
traktowali o tym przedmiocie, wyraża nader przekonywający pogląd, że w pewnych przypadkach
bardziej wskazane jest obcinać im głowę. A gdyby mi ktoś zarzucał, że poruszam temat tak
niezmiernie frywolny jak szpilki, to niech weźmie pod uwagę, bezstronnie rzecz rozpatrując, że
najbardziej doniosłe skutki często były rezultatem bardzo niepozornych przyczyn. Nie chcąc już
dalej wychodzić poza granice wytyczone tą kartką papieru, zapytam, czy nie widzisz, czytelniku, że
mozolny kawałek literacki, którego układaniem zajmuję się od początku tej strofy, prawdopodobnie
mniej znalazłby uznania, gdyby miał punkt oparcia w jakiejś zawiłej kwestii dotyczącej chemii albo
patologii wewnętrznej. Wszystkie gusty są zresztą uprawnione przez naturę, a kiedy na początku tak
szczęśliwie porównałem filary i szpilki (doprawdy nie przypuszczając, że któregoś dnia uczynią mi
z tego zarzut), jako podstawę miałem prawa optyki twierdzące, że im dłuższy jest promień
widzenia, tym mniejszy obraz przedmiotu odbije siatkówka.
Tak więc to, co skłonność naszego umysłu do kawalarstwa bierze za niewybredny dowcip, jest w
intencji autora najczęściej doniosłą prawdą, wypowiedzianą tonem pełnym namaszczenia!,Ach,
jakże niemądry był filozof, który wybuchnął śmiechem na widok osła jedzącego figę! Niczego nie
zmyślam - starożytne książki podają wszystkie szczegóły tego świadomego i haniebnego wyzucia
się z godności ludzkiej. Ja nie umiem się śmiać. Chociaż niejednokrotnie usiłowałem, nie udało mi
się to nigdy. Nauczyć się śmiechu to rzecz bardzo trudna. Albo może uczucie wstrętu do tej
potworności stanowi zasadniczą cechę mojego charakteru. A przecież byłem świadkiem czegoś
bardziej niezwykłego - widziałem, jak figa zjadała osła! Mimo to nie śmiałem się; naprawdę, nic mi
nie drgnęło w okolicy ust. Chęć płaczu opanowała mnie tak bardzo, że moje oczy uroniły łzę.
„Naturo, naturo - zawołałem łkając - jastrząb rozdziera wróbla, figa zjada osła i tasiemiec pożera
człowieka!” Nie przesądzając, czy będę kontynuował moje wywody, zastanawiam się, czy już
mówiłem o sposobie zabijania much. Mówiłem, prawda? Nie zmienia to faktu, że nie mówiłem o
niszczeniu nosorożców! Gdyby jacyś moi przyjaciele byli przeciwnego zdania, nie uwierzę im
pamiętając, jak wielkie niebezpieczeństwa kryją się w pochwale i pochlebstwie. Wszelako pragnąc
uspokoić - tak dalece, jak to możliwe - moje sumienie, nie mogę nie przyznać, że rozprawa o
nosorożcach przekroczyłaby granice cierpliwości i zimnej krwi, zniechęcając prawdopodobnie
(miejmy nawet odwagę powiedzieć, że na pewno) pokolenie dziś żyjące. Nie powiedzieć ani słowa
o nosorożcu - po musze! Powinienem był przynajmniej, szukając godziwego usprawiedliwienia,sam
stwierdzić bezzwłocznie (a nie uczyniłem tego!)to pominięcie dokonane bez premedytacji i nie
zdziwiłbym osób, które zgłębiły rzeczywiste a niewytłumaczalne sprzeczności właściwe zwojom
ludzkiego mózgu. Nie ma rzeczy niegodnych dla umysłu wielkiego i prostego - w każdym zjawisku
przyrody, o ile zawiera ono jakąś tajemnicę, mędrzec znajdzie niewyczerpany temat do rozważań.
Jeżeli ktoś zobaczy osła zjadającego figę albo figę zjadającą osła (jedno i drugie nie zdarza się
często, chyba .w poezji), bądźcie pewni, że po kilku minutach namysłu, jak mu wypada postąpić,
zejdzie z drogi cnoty i zacznie śmiać się jak kogut! Co prawda nie jest całkowicie dowiedzione, że
koguty otwierają dzioby specjalnie w tym celu, aby naśladować człowieka i wykonywać udręczony
grymas. Nazywam grymasem u ptaków to, co ma taką nazwę u ludzi! Koguty nie wykraczają poza
granice swej natury nie dlatego, żeby nie potrafiły, lecz raczej powodowane dumą. Gdybyście
chcieli nauczyć je sztuki czytania, zbuntują się. To nie papugi, które wprawia w ekstazę ich własna
słabość, nieuświadomiona lub niewybaczalna! O, jak bardzo śmiech upadla, jak czyni nas
podobnymi do kozy! Spokój czoła znika, by ustąpić miejsca parze ogromnych rybich oczu, które
(czyż to nie jest godne pożałowania?)... które... które zaczynają świecić niczym latarnie morskie!
Zdarzy mi się nieraz wypowiadać uroczyście zdania pełne błazeńskiego komizmu. Nie pojmuję
wszakże, dlaczego miałoby to być nieodpartym argumentem na rzecz rozciągania warg! Nie mogę
powstrzymać śmiechu - powiecie mi; ustępuję wobec tego absurdalnego rozumowania, lecz w
takim razie niech to będzie śmiech melancholijny. Śmiejcie się, ale jednocześnie płaczcie. Jeżeli nie
możecie płakać oczami, płaczcie ustami. Gdyby i to było niemożliwe, płaczcie moczem; tak czy
owak, podkreślam, że jakiś płyn jest konieczny, aby złagodzić oschłość, jaką ma w swym łonie
śmiech o rysach wyciągniętych ku tyłowi. Co do mnie, nigdy nie pozwolę zbić się z tropu
pociesznym gdakaniem i oryginalnym beczeniem tych, którzy zawsze będą gotowi coś wytknąć
charakterowi różniącemu się od nich, ponieważ stanowi jedną z licznych odmian duchowych
stworzonych przez Boga w obrębie jednego pierwotnego typu, aby kierowały rusztowaniem
kostnym. Poezja kroczyła dotąd niewłaściwą drogą; wzlatując ku niebu albo pełzając po samej
ziemi, nie rozumiała racji swego istnienia i nie bez słuszności często była ze strony rozsądnych
ludzi przedmiotem szyderstwa. Nie była skromna... Nie miała tej najpiękniejszej z dodatnich cech
istot niedoskonałych! Ja chcę ukazywać moje zalety, ale nie jestem tak obłudny, żeby ukrywać me
wady! Śmiech, zło, duma, szaleństwo będą występowały po kolei, między wrażliwością i
umiłowaniem sprawiedliwości, służąc przykładem osłupiałemu rodzajowi ludzkiemu - każdy się w
tym rozpozna, nie taki, jaki powinien być, a taki, jaki jest. I może ten prosty ideał, poczęty w mej
wyobraźni, przewyższy jednak wszystko, co poezja stworzyła po dzień dzisiejszy najwspanialszego
i najbardziej świętego. Jeżeli bowiem odsłaniam na tych kartach moje występne cechy, tym większą
wiarę znajdą cnoty, które jednocześnie uświetniam i których aureolę zawieszę tak wysoko, że
najwięksi geniusze przyszłości będą mi szczerze wdzięczni. Hipokryzja będzie więc bez pardonu
przegnana z mojego przybytku. W moich pieśniach znajdzie się wspaniały dowód mocy zdolnej
gardzić poglądami ogólnie uznanymi. On śpiewa tylko dla siebie, nie dla innych. Miary swego
natchnienia nie kładzie na szalach wagi ludzkiej. Wolny jak burza, osiadł pewnego dnia na
nieposkromionych brzegach swej przerażającej woli! Nie wie, co to bać się- chyba że siebie
samego! W swoich nadprzyrodzonych walkach będzie atakował człowieka i Stwórcę, mając
przewagę jak ryba-miecz, gdy wbija swą klingę w brzuch wieloryba; niech będzie przeklęty przez
własne dzieci i przez mą wychudłą rękę ten, co się upiera, żeby nie rozumieć nieubłaganych
kangurów śmiechu i dzielnych wszy karykatury!... Dwie ogromne wieże stały w dolinie;
powiedziałem to na początku. Gdyby je pomnożyć przez dwa, iloczyn wyniósłby cztery... Ale nie
bardzo widzę, dlaczego miałoby być niezbędne to działanie arytmetyczne. Szedłem dalej swoją
drogą, z twarzą rozognioną, i co chwila wykrzykiwałem: „Nie, nie... Nie bardzo widzę, dlaczego
miałoby być niezbędne to działanie arytmetyczne!” Usłyszałem zgrzytanie łańcuchów i bolesne
jęki. Niechaj nikt, przechodząc tędy, nie uzna za rzecz możliwą pomnożenie wież przez dwa, żeby
iloczyn wyniósł cztery! Są tacy, którzy podejrzewają, że kocham ludzkość, jak gdybym był jej
matką i nosił ją kiedyś przez dziewięć miesięcy w mym wonnym łonie; dlatego też nie chodzę już
doliną, gdzie wznoszą się te dwie jednostki mnożnej!
Wśród pól stała szubienica, dźwigająca o metr od ziemi człowieka, który wisiał na własnych
włosach i miał ręce związane z tyłu. Nogi pozostawiono mu wolne, aby spotęgować jego męczarnie
i wzbudzić w nim jeszcze silniejsze pragnienie czegokolwiek, co byłoby przeciwieństwem
unieruchomienia ramion. Skóra jego czoła była tak napięta ciężarem zwisania, że twarzą,
pozbawioną wskutek okoliczności jej naturalnego wyrazu, przypominał kamienną twardość
stalaktytów. Już od trzech dni był poddany tej torturze. Wołał: „Kto mi rozwiąże ramiona? Kto mi
rozwiąże włosy? Szarpię się w bezustannym ruchu, który coraz bardziej oddziela mi głowę od
nasady włosów; pragnienie i głód nie są głównym powodem, że nie mogę zasnąć. Niepodobna, by
moje życie zdołało potrwać jeszcze dłużej niż godzinę. Niechże ktoś ostrym kamieniem rozpruje mi
gardło!” Każdemu słowu towarzyszył przejmujący ryk. Wyskoczyłem zza krzaka, gdzie byłem
ukryty, i skierowałem się ku temu pajacowi czy też kawałkowi słoniny wiszącemu pod sufitem. Ale
z przeciwnej strony przybiegły nagle, tańcząc, dwie pijane kobiety. Jedna niosła worek i dwa bicze
o rzemieniach wzmocnionych ołowiem, druga baryłkę smoły i dwa pędzle. Szpakowate włosy
starszej powiewały na wietrze niczym strzępy rozdartego żagla, podczas gdy nogi drugiej, uderzając
o siebie kostkami, wydawały dźwięk jak ogon tuńczyka stukający o pokład okrętu. Ich oczy lśniły
płomieniem tak czarnym i mocnym, że w pierwszej chwili te kobiety nie wydawały mi się istotami
należącymi do mojego gatunku. Ich śmiech wyrażał arogancję bezbrzeżnego egoizmu, rysy były
niewypowiedzianie wstrętne, toteż nie mogłem wątpić ani przez chwilę, że mam przed sobą dwa
najbardziej obrzydliwe okazy rodzaju ludzkiego. Ponownie ukryłem się za krzakiem i siedziałem
cicho, jak accantophorus serraticornis w swoim gnieździe, wysuwający tylko głowę. One
tymczasem nadchodziły z szybkością przypływu morza; przykładając ucho do ziemi, wyraźnie
słyszałem rytmiczną skoczność ich marszu. Stanąwszy pod szubienicą, obie samice orangutana
przez kilka minut wdychały nozdrzami powietrze, a następnie dziwaczną gestykulacją wyraziły
bezgraniczne zdumienie, kiedy stwierdziły, że nic tu nie uległo zmianie - wyczekiwany przez nie
finał, jakim miała być śmierć powieszonego, jeszcze nie nastąpił. Zresztą nie raczyły nawet
podnieść głowy, aby się upewnić, że mortadela jest wciąż na tym samym miejscu. Jedna zapytała:
„Czy to możliwe, żebyś jeszcze oddychał? Masz twarde życie, mój ukochany małżonku.” I
podobnie jak dwaj śpiewacy kościelni intonują po kolei wersety psalmu, druga tak się odezwała:
„Nie myślisz więc umrzeć, mój uroczy synu? Powiedz mi, jakim sposobem (jestem pewna, że to
jakieś czary) udało ci się odstraszyć sępy. Twój szkielet jest już przecież taki chudy! Zefir kołysze
nim jak latarnią.” Obie wzięły do ręki pędzle i pokryły ciało wisielca smołą... Obie chwyciły bicze i
podniosły ramiona... Podziwiałem (było rzeczą absolutnie wykluczoną, abym to przyjął inaczej), z
jaką dokładnością i energią metal, nie ześlizgując się po powierzchni - jak bywa, gdy walczymy z
Murzynem i dokonujemy bezskutecznych wysiłków, właściwych koszmarom sennym, chcąc go
chwycić za włosy - wchodził, dzięki smole, głęboko w ciało i zostawiał bruzdy, których głębokość
ograniczał tylko nieunikniony opór stawiany przez kości. Nie uległem pokusie, żeby odczuwać
rozkosz w obliczu tego widowiska, niezmiernie interesującego, które zresztą nie miało takiej głębi
komizmu, jakiej można było się spodziewać. A jednak czyż mogłem, mimo mego szlachetnego
postanowienia, nie podziwiać siły tych kobiet, ich muskularnych ramion?
O ich zręczności, polegającej na tym, że biły w części najbardziej wrażliwe, jak twarz i podbrzusze,
wspomnę może, ale jedynie dlatego, że mi to nakazuje moja ambicja mówienia całej prawdy!
Chyba że, przyciskając wargi jedną do drugiej, zwłaszcza w linii poziomej (nikomu zresztą nie
trzeba mówić, że jest to najczęstszy sposób ich przyciskania), raczej zachowam pełne łez i
tajemnicy milczenie, z trudnością dające się utrzymać, które nie zdoła przeszkodzić ujawnieniu, nie
tylko równie dobrze jak słowami, lecz jeszcze lepiej (sądzę, że nie popełniam omyłki, aczkolwiek z
pewnością nie należy, pod rygorem uchybienia najbardziej elementarnym regułom zręczności,
zasadniczo wykluczać hipotetycznego ryzyka błędu), okropnych skutków furii wprawiającej w ruch
kościste śródręcza i krzepkie przeguby; nawet gdyby punkt widzenia bezstronnego obserwatora i
doświadczonego moralisty nie miał być przyjęty (przy czym, co jest sprawą niemal równie ważną,
oświadczam, iż nie godzę się, a jeżeli, to nie całkowicie, na tę restrykcję w mniejszym lub
większym stopniu nieuczciwą), wątpliwość co do tego nie potrafiłaby daleko rozciągnąć swych
korzeni gdyż nie przypuszczam, żeby obecnie znajdowała się w rękach jakiejś mocy
nadprzyrodzonej - i zginęłaby niechybnie, choć może nie natychmiast, z braku soków, które
jednocześnie spełniałyby dwa warunki, dając jej składniki odżywcze i nie zawierając materii
trujących. Rozumie się naturalnie - gdyby miało być inaczej, to przestańcie mnie czytać - że
wyrażam jedynie skromny subiektywizm osobistego mego poglądu, lecz ani myślę rezygnować z
praw bez wątpienia mi należnych! Oczywiście nie mam zamiaru przeciwstawić się twierdzeniu, w
którym błyszczy kryterium pewności, że mianowicie istnieje prostszy sposób, aby osiągnąć
porozumienie, a polega on - streszczam w kilku słowach, zawierających wszakże bogatą treść - na
tym, żeby nie dyskutować; jest to w praktyce trudniejsze, niż się powszechnie sądzi. ,,Dyskutować”
to słowo gramatyków i wiele osób uzna, że bez grubego pliku dowodów nie należy kwestionować
tego, co przed chwilą napisałem; sprawa przybiera jednak inny obrót, jeżeli można zaufać
własnemu instynktowi, że szczególną przenikliwością wzmoże swą ostrożność, gdy mu przyjdzie
wypowiadać sądy, które inaczej - bądźcie o tym przekonani - sprawiałyby wrażenie zuchwalstwa
żeglującego u brzegów fanfaronady. Aby zamknąć ten drobny incydent, który wyłonił się wskutek
swej błahości żałosnej beznadziejnie i zarazem przez fatalność uczynionej niezmiernie interesującą
(co każdy, poszukawszy w swych najświeższych wspomnieniach, łatwo potwierdzi), będzie dobrze,
o ile tylko nasz umysł jest idealnie zrównoważony albo, co jeszcze lepiej, o ile szala głupoty nie jest
dużo cięższa od tej, na której spoczywają szlachetne i wspaniałe atrybuty rozumu, to znaczy,
mówiąc wyraźniej (dotąd byłem tylko zwięzły, czego zresztą wielu czytelników mi nie przyzna z
powodu mych dłużyzn, które są jednak pozorne, jako że spełniają swoje zadanie, ścigając ze
skalpelem analizy ulotne przebłyski prawdy aż w ich najdalszych zasiekach), o ile inteligencja
wystarczająco dominuje nad skazami, których ciężarem przygniotły ją przyzwyczajenie, natura i
wychowanie, a więc będzie dobrze, powtarzam po raz drugi i ostatni - albowiem ciągle powtarzając
możemy, i rzeczywiście najczęściej tak bywa, przestać się rozumieć - wrócić z opuszczonym
ogonem (jeżeli w ogóle mam ogon) do dramatycznego wydarzenia zamkniętego w niniejszej
strofie. Przed podjęciem mej dalszej pracy wskazana jest szklanka wody. Wolę nawet wypić dwie,
niż wcale się nie napić. Tak to polując w lesie na zbiegłego Murzyna wszyscy myśliwi po pewnym
czasie wieszają strzelby na lianach, aby zgromadzić się w cieniu drzew, gdzie ugaszą pragnienie i
zaspokoją głód. Ale postój nie trwa dłużej niż kilka minut, zawzięty pościg rusza dalej i niebawem
słychać głośne halali. I jak tlen daje się poznać dzięki swej właściwości, którą ujawnia bez pychy,
gdy roznieca ogień zapałki częściowo rozżarzonej przez potarcie, moją obowiązkowość można
poznać po tym, jak szybko wracam do tematu. Gdy jedna i druga samica nie mogła już utrzymać
batoga, który zmęczenie wytrącało im z rąk, obie rozsądnie zakończyły swoje ćwiczenie
gimnastyczne, trwające przez blisko dwie godziny, i odeszły z radością nie pozbawioną gróźb na
przyszłość. Skierowałem się ku człowiekowi, który wzywał mej pomocy szklistym spojrzeniem
(był tak osłabiony wielkim upływem krwi, że nie mógł mówić, a choć nie jestem lekarzem, sądzę,
że na twarzy i podbrzuszu wystąpił u niego krwotok), i nożyczkami obciąłem mu włosy, przedtem
rozwiązawszy ręce. Opowiedział mi, że jego matka wezwała go pewnego wieczora do swego
pokoju, po czym kazała, żeby się rozebrał i spędził z nią noc w jednym łóżku; nie czekając
odpowiedzi, macierzyństwo zrzuciło z siebie całe odzienie i zaczęło wykonywać przed nim gesty
najbardziej bezwstydne. Wtedy on wyszedł. Jego uparta nieustępliwość ściągnęła na niego potem
gniew żony, która miała nadzieję, że zostanie wynagrodzona, jeżeli potrafi skłonić męża, by uległ
namiętności swej matki. Obie postanowiły powiesić go na szubienicy, przygotowanej zawczasu w
odludnym miejscu, gdzie miał konać wśród wszystkich możliwych męczarni i niebezpieczeństw.
Musiały bardzo szczegółowo i bardzo długo rozważać swoją myśl o zemście, nastręczającej
trudności prawie nie do pokonania, zanim wybrały tę wyrafinowaną torturę, której koniec nastąpił
tylko dzięki mojej nieoczekiwanej pomocy. Oznaki najżywszej wdzięczności podkreślały co słowo
tę opowieść i były nie najmniejszą ozdobą jego wyznań; zaniosłem go do najbliższej chaty, gdyż w
końcu stracił przytomność; dałem zamieszkałym tam wieśniakom moją sakiewkę, żeby
zaopiekowali się rannym, i nie odszedłem, póki mi nie przyrzekli, że będą traktować nieszczęśnika
tak serdecznie jak własnego syna. Opowiedziałem im całe wydarzenie i ruszyłem w drogę. Ale
zrobiwszy nie więcej niż sto kroków machinalnie zawróciłem i ponownie otworzyłem drzwi chaty,
wołając do jej naiwnych właścicieli: ,,Nie, nie... Nie myślcie, że mnie to dziwi!” Tym razem
wyszedłem na dobre, lecz stopy moje niepewnie dotykały ziemi; kto inny mógłby tego nie
zauważyć! Pod szubienicą, którą pewnego wiosennego dnia wzniosły połączone ręce żony i matki,
wilk nie przechodzi już w ten sam sposób jak wtedy, gdy mu jego rozmarzona wyobraźnia
ukazywała tu miraż posiłku. Kiedy spostrzega na horyzoncie te czarne włosy kołysane przez wiatr,
nie popędza swej siły bezwładu i ucieka z niezrównaną szybkością! Czy trzeba widzieć w tym
fenomenie psychologii dowód wyższej niż normalna inteligencji ssaków? Niczego nie twierdząc ani
nawet nie przypuszczając, sądzę, że to zwierzę pojęło, czym jest zbrodnia! Jakże mogłoby nie
pojąć, skoro sami ludzie odrzucili, w sposób tak niesłychany, władzę rozumnej myśli, aby
pozostawić na miejscu tej zdetronizowanej królowej tylko dziką zemstę!
*
Jestem brudny. Gryzą mnie wszy. Świnie, kiedy na mnie patrzą, dostają wymiotów. Strupy i
wypryski trądu obrosły mi ciało, pokryte żółtawą ropą. Nie znam wody rzek ani rosy obłoków. Na
moim karku, jak na stercie gnoju, rośnie grzyb o baldaszkowatych szypułkach. Siedząc na
bezkształtnym meblu, nie ruszyłem się od czterech stuleci. Moje nogi zapuściły w ziemi korzenie i
tworzą aż do brzucha rodzaj bujnej wegetacji, pełnej ohydnych pasożytów, która nie będąc jeszcze
roślinnością, już nie jest ciałem. Ale moje serce bije. Czy mogłoby jednak bić, gdyby gnicie i
wyziewy mojego trupa (nie ośmielam się nazywać tego ciałem) nie żywiły go hojnie? Pod moją
lewą pachą obrała siedzibę rodzina ropuch; kiedy jedna z nich porusza się, czuję łaskotanie.
Uważajcie, żeby któraś nie uciekła i nie zaczęła trzeć pyskiem wnętrza waszego ucha, ponieważ
mogłaby wam wejść do mózgu. Pod prawą pachą mam kameleona, który bezustannie poluje na
ropuchy, aby nie umrzeć z głodu - każdy musi żyć. A gdy obu stronom udaje się obrócić wniwecz
wzajemne podstępy, nie widzą powodów, żeby mieć skrupuły, i wysysają delikatny tłuszcz z mego
ciała - przyzwyczaiłem się do tego. Złośliwa żmija pożarła mój członek i zajęła jego miejsce -
bezecnica uczyniła mnie eunuchem. Ach, gdybym mógł się bronić moimi sparaliżowanymi
ramionami; ale mam wrażenie, że są zamienione w dwa pniaki. Czymkolwiek zresztą są, trzeba
stwierdzić, że krew już nie przenika ich swą czerwienią. Dwa małe jeże, które przestały rosnąć,
rzuciły psu, który nie odmówił poczęstunku, zawartość mych jąder i wymywszy starannie naskórek
zamieszkały w środku. W odbycie usadowił się krab; zachęcony moim bezruchem, szczypcami
pilnuje wejścia i jest przyczyną strasznego bólu! Dwie meduzy przepłynęły morza, gwałtownie
przyciągnięte nadzieją, która nie była zwodnicza. Popatrzyły uważnie na dwie umięśnione części
tworzące u człowieka siedzenie i uczepiwszy się tych wypukłych kształtów tak je zmiażdżyły
bezustannym uciskaniem, że ciało zniknęło, a pozostały tylko dwa potwory, przybyłe z królestwa
lepkości, jednakowe kolorem, kształtem i okrucieństwem. Nie ma co mówić o moim kręgosłupie,
skoro to jest miecz. Tak, tak... Nie zwróciłem na to uwagi... Wasze pytanie jest słuszne. Chcecie
wiedzieć, jakim sposobem został on pionowo umieszczony w mych lędźwiach, prawda? Nie
przypominam sobie tego dokładnie, ale jeżeli opowiem jako wspomnienie coś, co może mi się
jedynie przyśniło, to wiedzcie, iż człowiek, usłyszawszy o uczynionym przeze mnie ślubie, że będę
żył chory i nieruchomy, póki nie zwyciężę Stwórcy, podszedł do mnie z tyłu, na palcach, lecz nie
tak bezszelestnie, żebym nic nie słyszał. Przez krótką chwilę było cicho. Kiedy ten ostry sztylet
zagłębił się aż po rękojeść między ramionami głównego aktora tauromachii, przez kościec jego
przebiegło drgnięcie, które przypominało trzęsienie ziemi. Klinga tak silnie przywarła do ciała, że
po dzień dzisiejszy nikt nie potrafił jej wyciągnąć. Atleci, mechanicy, filozofowie, lekarze
próbowali po kolei najróżniejszych sposobów. Nie wiedzieli, że zła, które uczynił człowiek, nie
można odrobić! Wybaczywszy im głębię wrodzonej ignorancji, pozdrowiłem ich ruchem powiek.
Podróżniku, kiedy będziesz przechodził koło mnie, błagam, o- szczędź mi słów pociechy -
nadwątliłbyś moją odwagę. Pozwól, bym rozgrzewał moją zawziętość w płomieniu dobrowolnego
męczeństwa. Odejdź... Niech nie budzę w tobie litości. Nienawiść jest czymś dziwniejszym, niż
sądzisz-jej postępowanie jest niewytłumaczalne jak wygląd kija, pozornie złamanego po zanurzeniu
w wodzie. Ja, mimo tego, co widzisz, mogę jeszcze czynić wycieczki pod mury niebios na czele
oddziału morderców i wracać do tej postawy, aby dalej obmyślać szlachetne projekty zemsty.
Żegnaj, nie zatrzymuję cię dłużej; dla swej nauki oraz dla swego bezpieczeństwa pomyśl o fatalnym
losie, który doprowadził mnie do buntu, choć może urodziłem się jako istota dobra! Opowiesz
synowi, co widziałeś: weź go za rękę i naucz podziwiać piękno gwiazd i cuda wszechświata,
gniazdo rudzika i świątynie Pana. Będziesz zdziwiony widząc, jak posłuszny jest radom ojcowskim,
i wynagrodzisz go uśmiechem. Ale kiedy będzie myślał, że nie jest obserwowany, spojrzyj na niego,
a zobaczysz, jak opluwa cnotę; oszukał cię ten syn rodu ludzkiego, lecz więcej nie oszuka -
będziesz już wiedział, co z niego wyrośnie. Ojcze nieszczęsny, przygotuj na towarzyszy swej
starości nie dający się zatrzeć w pamięci szafot, który utnie głowę młodocianego przestępcy, i
cierpienie, które ci wskaże drogę prowadzącą do grobu.
Co to za cień rysuje na ścianie mego pokoju, z niebywałą wyrazistością, fantasmagoryjny kontur
swojej pokracznej sylwetki? Gdy kładę na mym sercu to pytanie obłędne i nieme, wstrzemięźliwość
stylu zachowuje się w ten sposób nie tylko dlatego, że szuka majestatycznej formy, lecz raczej z
potrzeby stworzenia obrazu rzeczywistości. Kimkolwiek jesteś, broń się, gdyż chcę skierować ku
tobie procę straszliwego oskarżenia: te oczy nie należą do ciebie, skąd je masz? Pewnego dnia
widziałem przechodzącą koło mnie blondynkę, która miała podobne - tyś jej wyrwał te oczy.
Chcesz wmówić wszystkim,że jesteś piękny,ale nikt ci nie wierzy; ja mniej niż inni.
Mówię ci to, żebyś nie miał mnie za głupca. Cały orszak drapieżnych ptaków, amatorów cudzego
mięsa i głosicieli pożytków łowiectwa, pięknych jak szkielety, które strącają liście z drzew
panokowych Arkansasu, okrąża w locie twoje czoło, niczym zastęp sług pokornych i mile
widzianych. Ale czy to jest czoło? Nietrudno mieć w tym względzie poważne wątpliwości.
Jest tak niskie, że nie sposób sprawdzić dowody, liczbowo niepokaźne, jego dwuznacznego
istnienia. Nie mówię tego dla żartu. A może nie masz czoła, ty, który prowadzisz po ścianie, jak źle
odbity symbol fantastycznego tańca, gorączkowe falowanie lędźwiowej części swego kręgosłupa?
Kto cię oskalpował? Jeżeli jakiś człowiek, którego dwadzieścia lat trzymałeś w więzieniu, skąd
zbiegł, by przygotować zemstę godną jego krzywdy, to postąpił słusznie i pochwalam go, ale - bo
dodam małe „ale” - nie był dość surowy.
Teraz przypominasz wziętego do niewoli czerwonoskórego, w każdym razie przypominasz go
(zauważmy to na wstępie) przez ten pełny wyrazu brak włosów. To nie znaczy, że nie mogą ci
odrosnąć, skoro według odkrycia dokonanego przez fizjologów nawet mózgi usunięte zwierzętom
odradzają się po pewnym czasie; moja myśl wszakże, poprzestając na zwyczajnej konstatacji,nie
pozbawionej,o ile mogę dostrzec,uczucia wielkiej rozkoszy, nie dociera, nawet w najśmielszych
swych perspektywach, do granicy życzenia, żebyś wyzdrowiał, lecz przeciwnie, w swojej
neutralności bardziej niż podejrzanej znajduje powody, by traktować jako pewną (albo przynajmniej
upragnioną przeze mnie)zapowiedź nieszczęść jeszcze większych to, co może być u ciebie tylko
chwilową utratą skóry okrywającej górną część głowy. Mam nadzieję, że mnie rozumiesz. Gdybyś z
pomocą przypadku, jakimś cudem absurdalnym, który czasami nie narusza praw logiki, odzyskał tę
cenną skórę, pieczołowicie przechowywaną przez twego wroga jako upajająca pamiątka
zwycięstwa, byłoby wtedy rzeczą niemal bardzo możliwą - nawet jeżeli się nie zgłębiło zasad
rachunku prawdopodobieństwa w zakresie wykraczającym poza matematykę (a wiadomo, że
analogia łatwo przenosi zastosowanie tych zasad do innych dziedzin myśli) - że twój zrozumiały,
choć nieco przesadny lęk przed zaziębieniem, lekkim lub nawet poważnym, nie wzgardziłby
sposobnością wyjątkowo korzystną i zgoła jedyną w swoim rodzaju, która nadarzyła się tak
szczęśliwie, aczkolwiek gwałtownie, by ochronić różne części twego mózgu od kontaktu z
powietrzem, przede wszystkim zimą, za pomocą nakrycia głowy w pełni ci należnego, skoro jest
darem natury, przy czym (byłoby nie do pojęcia, gdybyś mi zaprzeczył) mógłbyś je mieć na głowie
bez przerwy, nie ryzykując, co zawsze jest nieprzyjemne, że naruszysz podstawowe zasady dobrego
wychowania. Słuchasz mnie uważnie, prawda? Jeżeli posłuchasz jeszcze trochę, nie będzie groziło
twemu smutkowi wyjście z wnętrz twoich czerwonych nozdrzy. Ponieważ jestem bardzo
bezstronny i nienawidzę cię mniej, niż powinienem (gdybym się mylił, powiedz), mimo woli
słuchasz moich słów, jak gdyby ci to nakazywała jakaś siła wyższa. Jestem mniej zły niż ty i
dlatego twój geniusz dobrowolnie skłania się przed moim... Jestem mniej zły niż ty, doprawdy!
Rzuciłeś przed chwilą spojrzenie na zbocze tej góry i na miasto, które tam leży. I cóż widzę?...
Wśród jego mieszkańców nie ma już ani jednego żywego! Jestem dumny jak każdy, albo bardziej, a
odkrycie w sobie prawdopodobieństwa jeszcze jednej złej cechy wzbogaca wady charakteru.
Posłuchaj więc... Posłuchaj, o ile wyznanie człowieka, który pamięta, że przez pół wieku,
przybrawszy postać rekina, żył w prądach morskich płynących wzdłuż Afryki, jest dla ciebie
dostatecznie interesujące, aby mu poświęcić uwagę i słuchać go, może bez goryczy, a przynajmniej
nie okazując mi - byłoby to niewybaczalnym błędem - wstrętu, który w tobie budzę. Nie rzucę pod
twe stopy maski cnoty, by odsłonić swoje prawdziwe oblicze - nigdy takiej maski nie nosiłem (nie
wiem zresztą, czy to może coś usprawiedliwić); od pierwszej chwili, przyjrzawszy się z uwagą
moim rysom, stwierdzisz, że będąc pełnym szacunku twoim uczniem w perwersji bynajmniej nie
jestem groźnym rywalem. Skoro ja nie zamierzam ci wydrzeć palmy zła, nie sądzę, aby ktoś inny
miał ten zamiar - musiałby najpierw zmierzyć się ze mną, a to nie jest rzecz łatwa... Słuchaj, jeżeli
nie jesteś jakimś słabym zgęszczeniem mgły (kryjesz gdzieś swoje ciało i nie mogę na nie natrafić):
pewnego ranka ujrzałem małą dziewczynkę pochyloną nad jeziorem, by zerwać kwiat różowego
lotosu, i wspierającą się nogami z przedwczesną wprawą; kiedy stała nad wodą tak pochylona, jej
oczy napotkały moje spojrzenie (z mojej strony, co prawda, nie było to bez premedytacji). W jednej
chwili wykonała ruch podobny do wirów powstających dokoła skał, gdy nadchodzi przypływ, jej
nogi ugięły się, po czym - widok cudowny, wydarzenie tak pełne prawdy jak nasza rozmowa -
upadła na samo dno jeziora i odtąd, rzecz dziwna, nie zrywa żadnych kwiatów grzybieniowatych.
Co tam robi? Nie dopytywałem się o to. Prawdopodobnie jej wola, stanąwszy pod sztandarem
wyzwolenia, toczy zaciekłe walki z gniciem! Ale od twojego spojrzenia, mój mistrzu, iluż
mieszkańców miast zostało unicestwionych, jak mrowiska miażdżone nogą słonia! Czy nie
oglądałem przed chwilą wymownego przykładu? Popatrz, góra posmutniała... Jest samotna jak
starzec. Domy istnieją, to prawda; nie będzie wszakże paradoksem, gdy stwierdzę po cichu, że nie
mógłbyś tak powiedzieć o tych, którzy w tych domach istnieć przestali. Już docierają do mnie
trupie wyziewy. Nie czujesz ich? Popatrz na te drapieżne ptaki, które czekają chwili, kiedy sobie
pójdziemy, aby zacząć gigantyczny posiłek; nadlatują nieprzerwaną chmurą z czterech stron świata.
Ach, były tu nawet wcześniej, gdyż widziałem ich groźne skrzydła kreślące nad tobą pomnik z
licznych spirali, jak gdyby chciały cię podniecić do popełnienia zbrodni co prędzej. Czy węch twój
nie czuje najlżejszego choćby odoru? Nie inaczej postępuje oszust... O, wreszcie twoje nerwy
węchowe zostały poruszone przez aromatyczne atomy wznoszące się z unicestwionego miasta, o
czym wiesz beze mnie... Chciałbym objąć uściskiem twe nogi, ale moje ramiona chwytają tylko
jakąś przezroczystą mgławicę. Szukajmy tego ciała niedostępnego, choć je moje oczy widzą -
zasługuje ono, żebym mu złożył jak najwięcej dowodów mego szczerego podziwu. Zjawa szydzi ze
mnie, pomagając mi szukać swego własnego ciała. Kiedy jej daję znak, by stała w miejscu,
odpowiada mi tym samym znakiem... Tajemnica jest wyjaśniona, powiem jednak otwarcie, że
bynajmniej nie ku mojemu zadowoleniu. Wszystko się tłumaczy, zarówno wielkie, jak najmniejsze
szczegóły; te ostatnie nawet nie są warte uwagi, na przykład oczy wyrwane blondynce - to
drobiazg!... Czyż nie pamiętam, że i ja byłem oskalpowany, chociaż, gdy o mnie idzie, tylko przez
pięć lat (dokładnej liczby pamięć moja nie zachowała) trzymałem w murach więzienia istotę
ludzką, chcąc być świadkiem jej katuszy za to, że mi słusznie odmówiła przyjaźni, której nie
udziela się ludziom takim jak ja. Udaję, że nie wiem o śmiercionośnej sile mego spojrzenia,
zabijającego nawet planety, które krążą w przestrzeni - miałby więc rację ten, kto by stwierdził, że
brak mi zdolności pamiętania. Jedyną rzeczą, którą mogę jeszcze uczynić, będzie rozbić kamieniem
to lustro na kawałki... Nie pierwszy raz koszmar chwilowej utraty pamięci obiera sobie siedzibę w
mej wyobraźni, kiedy wskutek nieugiętych praw optyki zdarza mi się stanąć przed nie rozpoznanym
własnym moim obrazem!
Usnąłem na skalistym brzegu. Ten, kto cały dzień bezskutecznie ścigał wśród pustyni strusia, nie
miał czasu, żeby coś zjeść, i nie zmrużył oka. Jeżeli to on właśnie mnie czyta, potrafi wyobrazić
sobie w przybliżeniu, jak ciężki sen mną owładnął. Albo kiedy burza otwartą dłonią zepchnęła
pionowo statek na samo dno morza; gdy tratwa z całej załogi unosi jednego tylko człowieka,
śmiertelnie zmęczonego i znękanego wszystkimi dolegliwościami sytuacji; gdy fala podrzuca go
jak martwy szczątek godzinami, które są dłuższe niż całe życie ludzkie, aż wreszcie fregata,
przecinająca szerokim kadłubem ten smętny obszar wód, spostrzega nieszczęśnika, który obwozi na
swej tratwie wychudłe ciało, i udziela mu pomocy omal nie spóźnionej - sądzę, że taki rozbitek
jeszcze lepiej wyobrazi sobie, jaki stopień odrętwienia osiągnęły moje zmysły. Magnetyzm i
chloroform, o ile chcą zadać sobie ten trud,potrafią niekiedy wywoływać podobne katalepsje
letargiczne. Nie ma w nich żadnego podobieństwa ze śmiercią i wielkim kłamstwem byłoby
twierdzić, że tak jest. Ale przejdźmy nie zwlekając do tego, co mi się śniło, żeby osoby
niecierpliwe, spragnione lektury tego rodzaju, nie zaczęły ryczeć niczym ławica wielkogłowych
kaszalotów, walczących między sobą o ciężarną samicę. Śniło mi się, że wszedłem w ciało wieprza,
że niełatwą było rzeczą wyjść z niego i że nurzałem swoją szczecinę w najbardziej błotnistych
mokradłach. Czy to miała być nagroda? Ziściły się moje pragnienia i nie należałem już do
ludzkości! Tak to rozumiałem i moja radość nie znała granic. Mimo wszystko pilnie szukałem w
pamięci, czy dokonałem jakiegoś cnotliwego czynu, który by tłumaczył tak wielką łaskę
Opatrzności. Ale teraz, gdy rozważyłem różne okresy tego niesamowitego spłaszczenia na brzuchu
granitowych skał, trwającego dość długo, żeby przypływ,choć tego nie dostrzegłem, dwukrotnie
objął sprzeczną mieszaninę materii nieożywionej i żywego ciała, będzie zapewne rzeczą pożyteczną
oświadczyć, że moja degradacja była według wszelkiego prawdopodobieńs- i wa karą wymierzoną
mi przez sprawiedliwość boską. Któż jednak zna swoje najgłębsze potrzeby albo przyczynę swoich
jadowitych radości? Ta metamorfoza nigdy nie wydawała mi się niczym innym jak całkowitą i
dostojną apoteozą doskonałego szczęścia, którego długo wyczekiwałem. Nadszedł wreszcie dzień,
kiedy stałem się wieprzem! Próbowałem zębów na korze drzew; kontemplowałem mój ryj z błogim
uczuciem. Nie pozostała już najmniejsza choćby odrobina boskości - potrafiłem wznieść mą duszę
do niezmiernych wyżyn tej niewypowiedzianej rozkoszy. Słuchajcie mnie i nie rumieńcie się,
niewyczerpane karykatury piękna, które poważnie traktujecie śmieszny ryk waszej duszy, w
najwyższym stopniu godnej pogardy, i nie rozumiecie, dlaczego Wszechmogący, w rzadkiej u niego
chwili doskonałego błazeństwa, które z pewnością mieści się w ogólnych prawach groteski, zrobił
sobie pewnego dnia szampańską przyjemność zaludniając jedną z planet tworami osobliwymi i
mikroskopijnymi, które są nazywane „ludźmi”, a materia ich ciała przypomina różowy koral.
Zapewne, słusznie się rumienicie, o istoty będące zbieraniną kości i tłuszczu, ale słuchajcie. Nie
liczę na waszą inteligencję; wskutek obrzydzenia, jakie ma dla was, dostałaby krwotoku -
zapomnijcie o niej i bądźcie konsekwentni w stosunku do samych siebie... I odtąd przestał mi
ciążyć przymus. Kiedy chciałem zabijać, zabijałem; zdarzało się to nawet dosyć często i nikt mi nie
przeszkadzał. Prawa ludzkie ścigały mnie jeszcze swą zemstą, chociaż nie atakowałem gatunku,
który porzuciłem tak spokojnie; ale sumienie już mi nie robiło wyrzutów. W ciągu dnia toczyłem
walki z moimi nowymi bliźnimi, zostawiając plac boju pokryty grubymi warstwami skrzepłej krwi.
Byłem silniejszy i zawsze odnosiłem zwycięstwo. Na moim ciele pełno było bolesnych ran, ale
udawałem, że tego nie dostrzegam. Zwierzęta ziemi odsuwały się ode mnie i pozostawałem sam w
mojej promiennej wielkości. Toteż wielkie było moje zdziwienie, kiedy przepłynąwszy rzekę, aby
odejść z krain wyludnionych przez mą wściekłość i zanieść gdzie indziej swoje umiłowanie
morderstwa i rzezi, próbowałem iść przed siebie po ukwieconym brzegu. Moje nogi były
sparaliżowane; ani jeden ruch nie zadawał kłamu temu przymusowemu bezwładowi. Wśród
niebywałych wysiłków, żeby ruszyć z miejsca, obudziłem się i poczułem, że znowu staję się
człowiekiem. W sposób, który można zrozumieć, Opatrzność dawała mi poznać, że nie chce, aby
moje wzniosłe rojenia zostały urzeczywistnione choćby we śnie. Powrót do pierwotnego kształtu
był dla mnie tak bolesny, że wciąż jeszcze płaczę nocami z tego powodu. Moja pościel jest stale
wilgotna, jak gdyby była moczona w wodzie, i każę ją co dzień zmieniać. Jeżeli nie wierzycie,
proszę mnie odwiedzić, a przekonacie się sami, że to, co mówię, jest nie tylko prawdopodobne, lecz
nawet prawdziwe. Ileż razy po tej nocy spędzonej pod gołym niebem na skalistym brzegu
wchodziłem w stada wieprzów, aby powróciła, jako rzecz mi należna, moja zniweczona
metamorfoza! Ale czas już przerwać te dumne wspomnienia, które pozostawiają po sobie tylko
bladą drogę mleczną wiecznego żalu.
Nie jest rzeczą niemożliwą być świadkiem niezwykłych odstępstw w niejawnym lub jawnym
funkcjonowaniu praw natury. Albowiem każdy, kto zada sobie trud odkrywcy i przebiegnie
wszystkie fazy swojej egzystencji (żadnej nie pomijając, bo właśnie tej jednej mogło przeznaczenie
zlecić poparcie mej tezy), stwierdzi nie bez pewnego zdziwienia, które wyglądałoby śmiesznie w
innych okolicznościach, że kiedyś - aby zacząć od wydarzeń obiektywnych - był świadkiem
zjawiska nie tylko pozornie, lecz i rzeczywiście zadającego kłam ogólnie przyjętym pojęciom,
mającym swe źródło w obserwacji i doświadczeniu, jak na przykład deszcz ropuch, którego
magiczny widok najpewniej nie od pierwszej chwili był dla uczonych zrozumiały. Kiedy indziej -
aby poruszyć na drugim i ostatnim miejscu wydarzenia subiektywne - dusza jego ukazała
dociekliwemu spojrzeniu psychologii może niekoniecznie aż aberrację myśli (co zresztą byłoby
rzeczą interesującą, a nawet bardzo), lecz przynajmniej to, co nazwę, nie chcąc drażnić pewnych
oziębłych intelektów, które nigdy nie wybaczyłyby mi jaskrawych dowodów mojej skłonności do
przesady - ukazała zatem stan niezwykły, dość często poważny i świadczący, że niestety granica
zakreślona wyobraźni przez zdrowy rozsądek bywa od czasu do czasu, mimo efemerycznego paktu
zawartego między tymi dwiema siłami, przekraczana pod gwałtownym naciskiem woli, a także,
najczęściej, wskutek braku skutecznej współpracy; zilustrujemy to przykładami, których wartość
nietrudno jest ocenić, jeżeli przybierze się do towarzystwa pełne skupienia umiarkowanie. Oto dwa
przykłady: uniesienia gniewu i chorobliwe objawy dumy. Uprzedzam czytelnika, że powinien strzec
się niedokładnego i zwłaszcza fałszywego rozumienia tych piękności opisu, które rozrzucam w toku
swych zdań, wypowiadanych niezwykle szybko. Ach, jakżebym pragnął rozwijać moje
rozumowania i porównania wolno, bardzo uroczyście (kto jednak swobodnie dysponuje czasem?),
aby każdy w pełni pojął moje zdumienie, a nawet przerażenie, gdy pewnego letniego popołudnia, w
momencie zniżania się słońca ku widnokręgowi, spostrzegłem, jak płynęła wśród fal, wyposażona
w potężne łapy kacze zamiast dłoni i stóp oraz w płetwę grzbietową, długą i wąską niczym u
delfina, istota ludzka o silnych muskułach, a za nią liczne ławice ryb (wśród innych mieszkańców
wody ujrzałem w tym orszaku drętwę, grenlandzkiego anarnaka i straszliwego skorpena), które
manifestacyjnie okazywały jej największy podziw. Chwilami pływak nurkował i jego lepkie ciało
niemal jednocześnie wyłaniało się z powrotem o dwieście metrów dalej. Morświny, które moim
zdaniem słusznie cieszą się reputacją dobrych pływaków, ledwo mogły nadążyć za tą amfibią
nowego rodzaju. Nie sądzę, żeby moje opowiadanie rozczarowało czytelnika, o ile nie będzie
przeszkadzał sobie przy lekturze bezmyślną łatwowiernością, lecz wykorzysta tę najdoskonalszą
pomoc, jaką jest głębokie zaufanie, dyskutujące, w sposób uprawniony i ożywiony pełnią sympatii,
na temat poetycznych tajemnic, jego własnym zdaniem odmierzanych zbyt skąpo, które jestem
gotów mu objawiać, ilekroć mam po temu sposobność taką jak dzisiejsza, zdarzająca się
niespodzianie, przepojona krzepiącą wonią wodorostów, przyniesioną chłodnym powiewem wiatru
do tej strofy, zawierającej potwora, który sobie przywłaszczył charakterystyczne cechy rodziny
płetwonogich. Czy można tu zresztą mówić o przywłaszczeniu? Należy przyjąć do wiadomości, że
człowiekowi, z racji jego natury wielorakiej i złożonej, nie są obce sposoby dalszego poszerzania
jej granic; jest on istotą żyjącą w wodzie, jak pławikonik, w górnych warstwach powietrza, jak orzeł
bielik, i pod ziemią,jak kret,stonoga i niezrównana wzniosłość glisty. Taką formę,mniej lub bardziej
zwięzłą (raczej to drugie), miało ściśle wykoncypowane, nader skuteczne pocieszenie, które
usiłowałem wykrzesać ze swego umysłu, gdy myślałem, że widoczna z daleka istota ludzka, sunąca
po falach czworgiem swych odnóży lepiej niż najwspanialszy kormoran, została ukarana
ponownym przekształceniem kończyn w ekspiacji za jakąś nieznaną zbrodnię. Ale łamanie sobie
głowy, aby zawczasu spreparować pigułki litości, było niepotrzebne; nie wiedziałem, że ten
człowiek, uderzający gorzką falę na przemian jednym i drugim ramieniem, podczas gdy jego nogi,
siłą nie ustępujące spiralnym kłom narwala, powodowały cofanie się wody, ani nie przybrał tych
niezwykłych kształtów z własnej woli, ani też nie został nimi ukarany . Oto cała prawda, jak ją
później usłyszałem: długi pobyt w płynnym żywiole spowodował niepostrzeżenie u tej istoty
ludzkiej, która sama porzuciła ląd kamienisty, szereg ważnych, ale nie najbardziej istotnych zmian,
takich, że gdy w pierwszej chwili po jej ukazaniu się spojrzałem na nie dosyć pobieżnie (przez
karygodną lekkomyślność, rodzącą tak przykre uczucie, łatwo zrozumiałe dla psychologów i ludzi
ceniących ostrożność), wziąłem ten przedmiot za rybę o dziwnym kształcie, jeszcze nie figurującym
w klasyfikacjach przyrodoznawców, choć może dałoby się je znaleźć w ich dziełach pośmiertnych,
ale nie mam ochoty, mimo że nie brak powodów, skłonić się ku temu ostatniemu przypuszczeniu,
powziętemu w zbyt hipotetycznych warunkach. Amfibia ta bowiem (nie ulegało wątpliwości, że
taki właśnie stwór wchodził w rachubę) była widoczna, inaczej niż ryby i walenie, tylko dla mnie,
gdyż zauważyłem, że kilku wieśniaków, którzy przystanęli, by przyjrzeć się mojej twarzy
poruszonej tym zjawiskiem, i którzy bezskutecznie usiłowali wytłumaczyć sobie, dlaczego moje
oczy były utkwione nieruchomo, z takim uporem, jakby to było silniejsze od mej woli, choć
naprawdę nie było, w jednym punkcie, gdzie oni widzieli tylko dosyć liczne i wyraźnie
dostrzegalne ławice ryb przeróżnych gatunków - rozciągało szerokie otwory ust na miarę, kto wie,
czy nie wieloryba. Wywołało to u nich uśmiech, ale ,,nie ma od czego blednąc” - mówili swoim
dosadnym językiem; byli też dostatecznie rozgarnięci,by spostrzec,że nie obserwowałem ryb w ich
wodnych igraszkach, lecz kierowałem spojrzenie o wiele dalej. Machinalnie zwróciwszy uwagę na
niebywałą rozwartość tych potężnych ust, mówiłem sobie w myśli, że gdyby nigdzie na świecie nie
udało się znaleźć pelikana wielkiego jak góra lub co najmniej jak przylądek (proszę docenić
zręczność tej restrykcji, nie tracącej ani cala gruntu), żaden dziób drapieżnego ptaka, żadna szczęka
dzikiego zwierzęcia nie mogłyby nigdy pokusić się o przewyższenie lub choćby doścignięcie
rozmiarem któregokolwiek z tych pustych, lecz zbyt ponurych kraterów. I jakkolwiek wyznaczam
w ten sposób dużą rolę tak mi sympatycznemu zastosowaniu metafory (ta figura retoryczna oddaje
znacznie większe usługi ludzkim aspiracjom ku nieskończoności, niż zwykle wyobrażają sobie
ludzie ulegli przesądom lub fałszywym ideom, co na jedno wychodzi), nie zmienia to faktu, że
śmieszne usta rybaków pozostają nadal wystarczająco szerokie, żeby połknąć trzy kaszaloty. Ale
powściągnijmy naszą myśl, bądźmy poważni i poprzestańmy na trzech małych słoniach, które się
właśnie urodziły. Jednym ruchem kończyn amfibia zostawiała w tyle kilometr spienionej bruzdy.
Przez mgnienie oka, gdy wyciągnięte ku przodowi ramię wisi w powietrzu przed następnym
zanurzeniem, rozstawione palce tego stwora ziemnowodnego, połączone fałdą skóry mającej postać
błony, zdawały się wznosić ku wyżynom przestrzeni, aby chwytać gwiazdy. Stojąc na skale, użyłem
mych dłoni jako tuby i zawołałem takim głosem, że kraby i raki uciekły w mrok najgłębszych
szczelin: „O ty, który poruszasz się w wodzie ze swobodą przewyższającą lot długich skrzydeł
fregaty, jeżeli rozumiesz jeszcze znaczenie donośnych falowań głosu, który ludzkość wydaje
silnymi rzutami jako wiernego tłumacza swych najtajniejszych myśli, zechciej powstrzymać twą
szybką żeglugę, aby opowiedzieć mi zwięźle i prawdziwie główne wydarzenia twej historii. Ale,
uprzedzam, możesz się nie odzywać, o ile śmiałym twym zamiarem jest wzbudzić we mnie
przyjaźń i uwielbienie, które poczułem już w pierwszej chwili, gdy cię zobaczyłem odbywającego z
wdziękiem i siłą rekina tę pielgrzymkę nieposkromioną i prostolinijną.” W odpowiedzi zabrzmiało
westchnienie, od którego zlodowaciały mi kości i zachwiał się głaz pod moimi stopami (a może ja
sam, ugodzony potężnym ciosem fal dźwiękowych, przynoszących mi taki krzyk rozpaczy); było je
słychać nawet we wnętrznościach ziemi, a ryby ukryły się pod falami z łoskotem lawiny. Pływak
nie miał odwagi dotrzeć do samego brzegu, lecz gdy się upewnił, że mój organ słuchu dość
wyraźnie chwyta jego słowa, zwolnił ruchy swych płetwiastych odnóży, utrzymując tors, pokryty
trawą morską, nad powierzchnią ryczących fal. Schylił czoło, jak gdyby uroczystym rozkazem
przyzywał błędną sforę wspomnień. Nie śmiałem przerywać mu tego zajęcia dostojnie
archeologicznego - pogrążony w przeszłości, był podobny do skały. Na koniec przemówił tymi
słowy: ,,Skolopendrze nie brakuje wrogów; nadzwyczajna uroda jej niezliczonych nóg nie tylko nie
budzi sympatii innych zwierząt, lecz stanowi może silną podnietę wywołującą ich zazdrosną
irytację. Nie zdziwiłbym się, gdybym usłyszał, że ten owad jest otoczony nienawiścią wyjątkowo
gwałtowną. Nie wyjawię ci miejsca, gdzie się urodziłem; nie ma to znaczenia dla mej historii, a
obowiązek każe mi mieć na uwadze hańbę, która okryłaby moją rodzinę. Mój ojciec i moja matka
(niech im Bóg wybaczy!) po roku oczekiwania mogli dziękować niebiosom, że wysłuchały ich
modłów. Dwoje bliźniąt ujrzało światło dzienne, ja i mój brat. Dodatkowy powód, żeby się kochać.
Ale tak nie było. Ponieważ byłem ładniejszy i bardziej inteligentny, mój brat znienawidził mnie i
nawet nie próbował ukrywać swoich uczuć. Wskutek tego rodzice mnie przede wszystkim uczynili
przedmiotem swej tkliwości, ja natomiast szczerą i niezłomną przyjaźnią starałem się uspokoić tę
duszę, nie mającą prawa podnosić buntu przeciwko temu, którego urodziła nasza wspólna matka.
Wówczas mój brat, opanowany
bezgraniczną wściekłością, zgubił mnie w sercu rodziców oszczerstwem najbardziej
nieprawdopodobnym. Przez piętnaście lat żyłem w lochu, posilając się tylko larwami i błotnistą
wodą. Nie opowiem ci szczegółowo niesłychanych udręczeń, jakich doznałem podczas tego
długiego i niesprawiedliwego uwięzienia. Co pewien czas znienacka wpadali do mnie, po kolei,
trzej kaci uzbrojeni w szczypce, obcęgi i inne narzędzia tortur. Krzyki, które mi się wtedy
wyrywały, nie robiły na nich wrażenia; krew, którą broczyłem obficie, wywoływała tylko ich
uśmiech. O mój bracie, przyczyno wszystkich moich cierpień, przebaczyłem ci! Czy to możliwe, by
zaślepiona wściekłość nigdy nie zdołała przejrzeć? Dużo rozmyślałem w moim nie kończącym się
więzieniu. Możesz sobie wyobrazić, jaką nienawiść powziąłem do całej ludzkości. Postępujące
wyczerpanie, samotność ciała i ducha jeszcze nie ze wszystkim odebrały mi rozum, toteż nie
zapomniałem urazy do tych, których nie przestałem kochać i którzy byli potrójną obręczą żelazną
mej niewoli. Dzięki podstępowi zdołałem odzyskać wolność! Pełen obrzydzenia wobec
mieszkańców ziemi, mieniących się moimi bliźnimi, choć dotąd nie wykazywali żadnego ze mną
podobieństwa (jeżeli według nich byliśmy podobni, dlaczego mnie dręczyli?), pobiegłem w stronę
kamienistego wybrzeża, nieodwołalnie postanowiwszy umrzeć śmiercią samobójczą, gdybym
wśród morza miał spotkać wspomnienie lat, które los kazał mi przeżyć.
I czy uwierzysz? Odkąd rzuciłem dom rodzinny, nie ubolewam już tak bardzo, jak mógłbyś sądzić,
nad tym, że mieszkam na morzu i w jego kryształowych grotach. Opatrzność, jak widzisz, dała mi
po części organizm łabędzia. Żyję spokojnie wśród ryb i one, niczym swojemu władcy, dostarczają
mi pożywienia, którego potrzebuję. Przywołam je zaraz szczególnym gwizdnięciem, o ile ci to nie
przeszkadza, i zobaczysz ich przybycie.” Stało się, jak powiedział. Podjął znowu swoją królewską
żeglugę w orszaku poddanych. I chociaż po kilku minutach całkowicie zniknął mi z oczu, mając
perspektywę mogłem go jeszcze widzieć przy samej linii horyzontu. Wiosłował jedną ręką, drugą
ocierając oczy nabiegłe krwią wskutek straszliwego wysiłku, jakim było dla niego zbliżenie się do
lądu. Uczynił to, aby mi sprawić przyjemność. Rzuciłem instrument przybliżający o stromą ścianę;
spadał odbijając się od kamieni, aż w końcu fale pochłonęły jego rozproszone szczątki - to był
ostatni widok i ostatnie pożegnanie, mój ukłon, jak we śnie, przed szlachetną i nieszczęśliwą
inteligencją! Ale wszystko było prawdziwe w tym, co zaszło tego letniego wieczora.
Co nocy, zanurzając szeroko rozpięte skrzydła w mej konającej pamięci, wywoływałem obraz
Falmera... Co nocy. Jego złociste włosy, owalna twarz, rysy pełne godności są jeszcze żywe w mej
wyobraźni... niezniszczalne... Zwłaszcza włosy. Odsuńcie, odsuńcie tę głowę bezwłosą, gładką jak
skorupa żółwia. Miał czternaście lat, ja o rok tylko byłem starszy. Niech ten ponury głos umilknie.
Dlaczego mnie oskarża? Ach, to ja mówię. Posługując się moim własnym językiem, aby wyrazić
moją myśl, spostrzegam, że poruszam wargami i że mówię. I to ja sam, opowiadając historię
własnej młodości i czując w sercu wyrzut sumienia... to ja sam, chyba że się mylę... to ja mówię. O
rok tylko byłem starszy. Kogóż mam na myśli? To był przyjaciel, którego niegdyś miałem, zdaje mi
się. Tak, tak, już powiedziałem, jak miał na imię... Nie chcę powtarzać tych sześciu liter, nie, nie.
I powtarzać, że byłem o rok starszy, też nie warto. Któż to wie? Powtórzmy jednak, smutnym
szeptem: byłem o rok tylko starszy. Ale przecież moja przewaga fizyczna powinna była mnie
skłaniać, żeby na trudnej ścieżce życia chronić tego, który powierzył mi siebie, a nie znęcać się nad
istotą wyraźnie słabszą. A mam wrażenie, że był słabszy... Ale przecież... To był przyjaciel, którego
niegdyś miałem, zdaje mi się. Moja przewaga fizyczna... Co nocy... Zwłaszcza jego złociste włosy.
Niejeden człowiek widywał łyse głowy - starość, choroba, cierpienie (osobno lub razem) tłumaczą
to negatywne zjawisko w sposób zadowalający. Taką odpowiedź usłyszałbym z pewnością, gdybym
zapytał jakiegoś uczonego. Starość, choroba, cierpienie. Ale wiem (ja też jestem uczony), iż
pewnego dnia, kiedy przytrzymał mi rękę w chwili, gdy podnosiłem sztylet, aby przebić pierś
kobiety, chwyciłem go za włosy mym żelaznym ramieniem i obracałem w powietrzu tak szybko, że
jego włosy zostały mi w ręku, a ciało, pod działaniem siły odśrodkowej, uderzyło w pień dębu...
Wiem, że pewnego dnia jego włosy zostały mi w ręku. Ja też jestem uczony. Tak, tak, już
powiedziałem, jak miał na imię. Wiem, że popełniłem niegdyś czyn niegodny, wprawiając jego
ciało w ruch pod działaniem siły odśrodkowej. Miał czternaście lat. Gdy w przystępie obłędu
biegnę przez pola trzymając w ręku coś krwawego, co przechowuję od dawna i przyciskam do serca
jak świętą relikwię, dzieci, które biegną za mną... dzieci i stare kobiety, które biegną za mną i
rzucają kamieniami, krzyczą jęcząc żałośnie: „Oto włosy Falmera!” Odsuńcie, odsuńcie tę głowę
bezwłosą, gładką jak skorupa żółwia... Coś krwawego... Ach, to ja mówię. Jego twarz owalna, rysy
pełne godności. A mam wrażenie, że był słabszy. Stare kobiety i małe dzieci. A mam wrażenie... Co
ja chciałem powiedzieć?... A mam wrażenie, że był słabszy. Żelaznym ramieniem. Ten wstrząs, ten
wstrząs go zabił? Kości się połamały, gdy uderzył w drzewo...
i nie było ratunku? Czy ten wstrząs go zabił, spowodowany przez atletyczne ramię? Czy pozostał
przy życiu, mimo że kości się połamały i nie było ratunku... nie było ratunku?... Ten wstrząs go
zabił? Boję się, że wiem to, czego moje oczy nie widziały. Tak... Zwłaszcza te złociste włosy. Tak,
uciekam daleko i moje sumienie jest odtąd nieubłagane. Miał czternaście lat. Moje sumienie jest
odtąd nieubłagane. Co nocy. Gdy pragnący sławy młody człowiek, na poddaszu, schylony nad
stołem, w głębokim milczeniu nocnej pory słyszy lekki szmer, którego przyczyny nie dostrzega,
obraca we wszystkie strony głowę ciężką od myślenia i zakurzonych rękopisów; nic mu nie
wskazuje, skąd pochodzi ten szmer, tak lekki, lecz przecież wyraźny. Aż nareszcie widzi, że to dym
świecy wzlatujący pod sufit powoduje ledwie dające się słyszeć wibrowanie kawałka papieru, który
zwisa z gwoździa wbitego w ścianę. Na poddaszu. Tak jak pragnący sławy młody człowiek słyszy
lekki szmer, którego przyczyny nie dostrzega, podobnie ja słyszę szepczący mi w ucho melodyjny
głos: „Maldororze!” Ale zanim pojął, co to było, wydało mu się, że słyszy brzęczenie komara...
schylony nad stołem. Ja nie śnię; cóż znaczy, że leżę w moim puchowym łóżku? Z zimną krwią
czynię przenikliwą uwagę, że oczy mam otwarte, chociaż jest godzina różowego domina i balów
maskowych. Nigdy, ach, nigdy żaden śmiertelny głos nie zabrzmiał tym seraficznym tonem,
wymawiając z tak bolesną delikatnością sylaby mego imienia! Brzęczenie komara... Jak łagodny
jest jego głos... A więc przebaczył mi? Jego ciało uderzyło w pień dębu... „Maldororze!”
Koniec pieśni czwartej piąta \T i ech się czytelnik nie gniewa na mnie, jeżeli moja proza nie miała
szczęścia przypaść mu do gustu. Utrzymujesz, że moje myśli są co najmniej dziwne. Mówisz
prawdę, człowieku godny szacunku, ale prawdę częściową. A jak bogatym źródłem omyłek i
nieporozumień jest wszelka prawda częściowa! Stada szpaków latają w sposób, który jest im
właściwy i jak gdyby dyktowany przez taktykę jednolitą i regularną, która przypomina
zdyscyplinowany oddział wojska, idący dokładnie za głosem jedynego dowódcy. Szpakami kieruje
głos instynktu, a instynkt każe im zawsze dążyć do środka oddziału, podczas gdy szybkość lotu bez
przerwy unosi je w przeciwną stronę; stąd wynika, że ten ptasi tłum, złączony wspólnym pędem ku
jednemu punktowi magnetycznemu, latając ustawicznie tam i z powrotem, krążąc i wymijając się
we wszystkich kierunkach, tworzy jak gdyby wir niezmiernie ruchliwy, którego cała masa odbywa
drogę niezbyt regularną i zdaje się wykonywać dokoła samej siebie ogólny ruch obrotowy, złożony
z ruchów poszczególnych części mających własną cyrkulację, przy czym jego środek wciąż usiłuje
się rozszerzać, ale jest hamowany, odpychany przeciwnie skierowaną siłą torów opasujących go
zewnętrznie, które cisną na niego i sprawiają, że ma zawsze obwód krótszy niż jakikolwiek z
owych torów, tym mniejszych, im bliżej środka biegną. Mimo tak szczególnego sposobu wirowania
szpaki przecinają ocean powietrza z wielką szybkością i co sekundę czynią wyraźny postęp, cenny
dla kresu ich wysiłków i dla celu pielgrzymki. Ty również nie powinieneś zwracać uwagi na to, w
jak dziwny sposób śpiewam każdą strofę. Bądź natomiast przekonany, że fundamentalne akordy
poezji mimo wszystko zachowały w mej inteligencji swe najdalej idące uprawnienia. Nie
przypisujmy ogólnego sensu faktom wyjątkowym, zgoda, ale przecież charakter mój mieści się w
granicach rzeczy możliwych. Zapewne, między najdalszymi krańcami literatury, według twojego
rozumienia i mojego, istnieje nieskończona liczba odmian pośrednich i łatwo mnożyć podziały, ale
nie byłoby w tym pożytku, a wyłoniłoby się niebezpieczeństwo pewnego ścieśnienia i sfałszowania
idei z gruntu filozoficznej, która przestaje być racjonalna, gdy już nie jest rozumiana tak, jak była
poczęta, to znaczy rozlegle. Ty umiesz łączyć entuzjazm i chłód wewnętrzny, obserwatorze o
skoncentrowanym temperamencie; doprawdy, moim zdaniem jesteś istotą doskonałą... Ale nie
chcesz mnie zrozumieć! Jeżeli zdrowie ci nie dopisuje, posłuchaj mej rady (najlepszej, jaką mam
dla ciebie) i wyjedź trochę na wieś. Licha recepta, powiadasz? Gdy odetchniesz świeżym
powietrzem, odwiedź mnie - zmysły twe będą wypoczęte. Przestań płakać, nie chciałem ci
dokuczyć. Prawda, drogi przyjacielu, że moje pieśni zdobyły trochę twej życzliwości? Co ci
przeszkadza przejść dalsze stopnie? Granica między twoim i moim gustem jest niedostrzegalna;
nigdy nie zdołasz jej uchwycić - dowód, że ta granica w ogóle nie istnieje. Zdaj więc sobie sprawę
(tylko mimochodem potrącam o tę kwestię), że kto wie, czy nie zawarłeś paktu z uporem, tym
miłym dzieckiem muła, jakże bogatym źródłem nietolerancji. Gdybym nie wiedział, że nie jesteś
głupcem, nie uczyniłbym ci takiego wyrzutu. Nic ci nie da zasklepienie się w chrząstkowatej
skorupie aksjomatu, jak sądzisz, niewzruszonego. Są inne aksjomaty, tak samo niewzruszone i
kroczące obok twojego. Jeżeli w zdecydowany sposób lubisz karmel (ten wspaniały żart natury),
nikt ci tego nie poczyta za zbrodnię, ale istoty, których inteligencja bardziej śmiała i zdolna do
większych rzeczy woli pieprz i arszenik, mają wystarczające powody, żeby obstawać przy swoim
guście, choć nie zamierzają narzucać swej pokojowej dominacji tym, co drżą ze strachu przed
kretomyszem lub pełnymi wymowy powierzchniami sześcianu. Słowa, które usłyszałeś, są owocem
moich doświadczeń i ani mi w głowie odgrywać tu rolę prowokatora. Podobnie jak wrotki oraz
niesporczaki można ogrzewać prawie do temperatury wrzenia i niekoniecznie tracą żywotność, tak
samo będzie z tobą, o ile potrafisz ostrożnie przyswoić sobie ostre posocze ropopędne, wydzielające
się powoli z rozdrażnienia, którego przyczyną są moje ciekawe elukubracje. Jak to, czyż nie udało
się zaszczepić na grzbiecie żywego szczura ogona odciętego innemu szczurowi? Spróbuj więc
również przenieść w swą wyobraźnię różne modyfikacje mojego trupiego rozumu. Ale bądź
rozsądny. W chwili kiedy piszę, nowe dreszcze wstrząsają atmosferą intelektualną, trzeba tylko
mieć odwagę spojrzeć im w twarz. Po co ten grymas? I na dodatek ten gest, który można by
naśladować tylko po długich ćwiczeniach. Bądź pewien, do wszystkiego trzeba się przyzwyczaić, a
ponieważ instynktowna odraza, która wystąpiła przy pierwszych stronach, znacznie straciła na
ostrości - w stopniu odwrotnie proporcjonalnym do uwagi przy lekturze - jak nacięty czyrak, należy
się spodziewać, chociaż głowa jest nadal chora, że twoja rekonwalescencja nie omieszka wejść w
ostatni swój okres. Moim zdaniem ponad wszelką wątpliwość żeglujesz już ku całkowitemu
wyzdrowieniu; tylko że, niestety, wciąż mizernie wyglądasz! Ale odwagi! Masz umysł niepospolity,
a ja cię kocham i nie tracę nadziei na całkowite już wyleczenie, bylebyś przyjął różne substancje
lecznicze, które przyśpieszą zniknięcie ostatnich symptomów choroby. Jako pokarm ściągający i
wzmacniający zastosujesz najpierw wyrwanie ramion twojej matki (o ile jeszcze żyje), które
posiekasz na drobne kawałki, a następnie zjesz w ciągu jednego dnia, tak żeby nic w twojej twarzy
nie zdradziło wzruszenia. Gdyby twoja matka była za stara, znajdź inny obiekt chirurgiczny,
młodszy i świeższy, łatwiejszy dla skrobaczki i którego kości stępkowe bez oporu znajdują w
chodzie punkt oparcia, żeby się poruszać - weź na przykład swoją siostrę. Nie mogę oprzeć się
współczuciu dla jej losu i nie należę do ludzi, których lodowaty entuzjazm tylko udaje dobroć. Obaj
zatem wylejmy nad nią, nad tą drogą nam dziewicą (tylko że nie mam dowodów zaświadczających
jej dziewictwo), dwie niepowstrzymane łzy, dwie łzy z ołowiu. To będzie wszystko. Najbardziej
skuteczny napój uśmierzający, jaki ci radzę, to miska gruzłowatej ropy rzeżączkowej, w której
rozpuszczono włochatą torbiel z jajników, pęcherzykowaty szan- kier, napletek w stanie zapalnym,
wywrócony na żołędziu wskutek parafimozy, i trzy czerwone ślimaki. O ile zastosujesz się do tych
wskazań, moja poezja otworzy szeroko ramiona, żeby cię przyjąć, jak wesz nadcinająca swymi
pocałunkami korzeń włosa.
Widziałem przed sobą jakąś istotę, która stała na wzgórku. Nie dostrzegałem wyraźnie jej głowy,
ale zdawałem sobie sprawę, że miała kształt niezwykły, choć nie potrafiłbym dokładnie określić
proporcji konturów. Nie miałem odwagi zbliżyć się do tej nieruchomej kolumny; nawet gdybym
dysponował łapami więcej niż trzystu krabów (nie liczę kończyn służących do chwytania i żucia
pokarmu), pozostałbym długo na tym samym miejscu, gdyby pewne wydarzenie, błahe samo przez
się, nie ściągnęło ciężkiej daniny z mej ciekawości, już rozsadzającej swoje zapory. Jakiś
skarabeusz, żuchwami i czułkami toczący po ziemi kulę składającą się głównie z materii
ekskrementalnej, podążał szybkim krokiem ku wspomnianemu wzgórzu, bardzo wyraźnie okazując,
że ten właśnie kierunek obrał. To artykułowane stworzenie było trochę większe od krowy! Jeżeli
ktoś wątpi o prawdzie moich słów, niech przyjdzie do mnie, a najwięksi sceptycy uwierzą, gdy im
przedstawię godnych zaufania świadków. Szedłem za nim w dużym oddaleniu, nie kryjąc
ciekawości. Co on chciał zrobić z tą wielką czarną kulą? O czytelniku, który wciąż się chełpisz
(zresztą słusznie), że jesteś bardzo przenikliwy, czy możesz mi to powiedzieć? Nie chcę jednak
wystawiać na ciężką próbę twego upodobania do zagadek, które jest znane. Niech ci wystarczy -
jest to najłagodniejsza kara, jaką ci mogę wymierzyć - iż rozwiązanie tej zagadki znajdziesz (bo
znajdziesz je) później, gdy rozpoczniesz dyskusje filozoficzne z agonią u twego wezgłowia, lub
nawet już pod koniec tej strofy. Skarabeusz dotarł do stóp wzgórza. Kroczyłem jego śladem, lecz
byłem jeszcze daleko; albowiem niczym ptaki kałożerne, które są niespokojne, jak gdyby je
wiecznie nękał głód, i wolą morza polarne, nieczęsto zapuszczając się w strefy o klimacie
umiarkowanym, podobnie ja byłem niespokojny i postępowałem naprzód bardzo powoli. Lecz cóż
to był za stwór, ku któremu szedłem? Wiedziałem, że rodzina pelikanowatych dzieli się na cztery
gatunki: gap, pelikan, kormoran i fregata. Szary kształt, który miałem przed sobą, to nie był gap.
Foremny blok, na który patrzyłem, nie był fregatą. Szlachetne ciało, które podziwiałem, nie było
kormoranem. A więc miałem przed sobą człowieka o mózgowiu bez mostu Waroliusza!
Przeszukiwałem niepewnie zakamarki pamięci, aby odnaleźć w niej coś, co mogłoby mi
powiedzieć, w jakim kraju, tropikalnym lub północnym, widziałem już ten bardzo długi dziób,
szeroki, wypukły, sklepiony, o wyrazistej linii grzbietu, pęczniejący i silnie haczykowaty na końcu;
te krawędzie ząbkowane, proste; tę dolną szczękę o rozwidleniach aż do nasady; tę wolną
przestrzeń, którą wypełnia błoniasta skóra; tę wielką kieszeń, żółtą i workowatą, która zajmuje całą
gardziel i odznacza się dużą rozciągliwością; te nozdrza wreszcie, bardzo wąskie, wydłużone,
prawie niedostrzegalne, wyryte w głównej bruździe. Gdyby ta żywa istota, oddychająca zwyczajnie
płucami, owłosiona, była całkowicie ptakiem, aż do stóp, a nie tylko do ramion, zidentyfikowanie
jej nie byłoby dla mnie tak trudne; byłaby to nawet sprawa bardzo łatwa, jak usłyszycie. Tym razem
wszakże rezygnuję z tego, gdyż dla jasności wywodu musiałbym mieć takiego ptaka, choćby
wypchanego, na moim biurku, a to przekracza moje środki. Przyjąłbym jakąś hipotezę i
systematycznie ją weryfikując, niezwłocznie bym określił prawdziwą istotę i wyznaczył w historii
naturalnej miejsce tego stworzenia, którego szlachetność, mimo chorobliwej pozy, budziła we mnie
podziw. Z jak wielką satysfakcją, że nie były mi zupełnie obce tajniki jego podwójnego organizmu,
i z jaką zachłannością, żeby dowiedzieć się więcej, podziwiałem ten stwór w jego trwałej
metamorfozie! Chociaż nie miał twarzy ludzkiej, wydawał mi się piękny jak dwa długie włókna
mackokształtne u owada lub raczej jak przedwczesny pogrzeb albo może jak prawo regeneracji
uszkodzonych organów, a zwłaszcza jak płyn o szczególnych właściwościach gnilnych! Ale nie
zwracając najmniejszej uwagi na to, co się wokół niego dzieje, nieznajomy, z tą swoją głową
pelikana, patrzał wciąż przed siebie! Wrócę kiedyś do zakończenia tej historii, a tymczasem będę
opowiadał dalej, ponuro i żwawo, z jednej bowiem strony wam jest pilno usłyszeć, co spłodziła
moja wyobraźnia (dałby Bóg, żeby to była tylko wyobraźnia!), z drugiej natomiast postanowiłem
opowiedzieć za jednym razem (a nie za dwoma!) to, czym chcę was uraczyć. Nikt zresztą nie ma
prawa oskarżać mnie o brak odwagi. Ale w tego rodzaju okolicznościach niejeden czuje pod swą
dłonią bicie serca. Niedawno w jednym z małych portów bretońskich umarł prawie nikomu nie
znany kapitan przybrzeżnych statków, wysłużony marynarz, który był bohaterem strasznej historii.
Pływał wtedy daleko, na służbie u pewnego armatora z Saint-Malo. Jednego razu wrócił do
rodzinnych pieleszy po trzynastomiesięcznej nieobecności akurat w chwili, gdy żona wstawała z
połogu, dawszy mu męskiego potomka, którego uznać nie miał najmniejszej ochoty. Kapitan nie
pokazał po sobie, że jest zdziwiony i pełen gniewu; poprosił ozięble żonę, by się ubrała i poszła z
nim na przechadzkę po wałach obronnych miasta. Był styczeń. W Saint-Malo wały obronne są
wysokie i gdy dmie wiatr północny, najodważniejsi go nie wytrzymują. Nieszczęśliwa kobieta
wykonała polecenie, milcząca i zrezygnowana; wróciwszy dostała gorączki z majaczeniami; umarła
w ciągu nocy. Ale to była tylko kobieta. Ja natomiast, który jestem mężczyzną, nie wiem, czy w
obliczu nie mniejszego dramatu zachowam dość panowania nad sobą, żeby mięśnie mej twarzy
pozostały nieruchome! Gdy skarabeusz dotarł do stóp wzgórza, mężczyzna wyciągnął ramię ku
zachodowi (w stronę, gdzie właśnie sęp, łowca jagniąt, i wielki książę Wirginii rozpoczęli walkę
powietrzną), otarł na swym dziobie długą łzę, która mieniła się różnobarwnymi błyskami, po czym
rzekł do skarabeusza: „Nieszczęsna kula! Czy nie dosyć ci tego toczenia jej? Twoja żądza zemsty
jeszcze nie jest nasycona? Przecież ta kobieta, której nogi i ręce powiązałeś naszyjnikami z pereł,
aby z niej stworzyć nieforemny wielościan i wlec ją po dolinach i wertepach, po krzakach i
kamieniach (pozwól mi zbliżyć się i zobaczyć, czy to jeszcze ona!), ma od dawna kości wyżłobione
od ran, członki wygładzone dzięki mechanicznemu prawu tarcia obrotowego i pomieszane w
skrzepniętej mazi, co nadaje ciału, po utracie pierwotnych konturów i naturalnych krzywizn,
monotonny wygląd jednolitej całości, tym pomieszaniem zmiażdżonych składników aż nadto
przypominającej kształt kuli! Od dawna jest martwa; zdecyduj się powierzyć ziemi jej szczątki i
bacz, żeby wściekłość, która cię trawi, nie rozrosła się do niebezpiecznych rozmiarów - to już nie
jest sprawiedliwość, albowiem egoizm, ukryty w chitynie twego czoła, podnosi wolno, jak upiór,
draperię, która go zakrywa.” Sęp, łowca jagniąt, i wielki książę Wirginii, niesieni perypetiami
walki, zbliżyli się do nas. Skarabeusz zadrżał na te nieoczekiwane słowa i to, co w innej sytuacji
byłoby odruchem bez znaczenia, wyraźnie oznaczało gniew nie znający już granic teraz, kiedy
pocierał uda o pokrywy skrzydeł, wydając ostry dźwięk: „Kim ty jesteś, tchórzliwa istoto?
Widocznie zapomniałeś o różnych dziwnych rzeczach, które się zdarzyły; nie zachowałeś ich w
pamięci, bracie. Ta kobieta zdradziła nas, jednego po drugim. Ciebie najpierw, mnie później. Myślę,
że ta zniewaga nie powinna (nie powinna!) zniknąć z pamięci tak łatwo. Tak łatwo! Twój
wielkoduszny charakter pozwala ci przebaczać. Ale przecież, mimo nienormalnego układu atomów
kobiety ugniecionej niczym ciasto w dzieży (teraz nie ma znaczenia kwestia, czy nie można by
sądzić, nieco to zbadawszy, że jej ciało ma dużo większą gęstość nie tyle dzięki zwarciu się dwóch
silnych kół zębatych, co pod wpływem mej gwałtownej namiętności), ona może jeszcze żyje? Milcz
i pozwól, żebym dokonał mej zemsty.” Wrócił do swego zajęcia i odszedł tocząc kulę przed sobą.
Gdy się oddalił, pelikan zawołał: ,,Ta kobieta swoją władzą magiczną nałożyła mi głowę
płetwonoga, jednocześnie zamieniając brata mojego w skarabeusza, dlatego może zasłużyła na
gorsze kary niż te, które wymieniłem.” A ja, niepewny, czy nie śnię, i odgadując z usłyszanych słów
naturę wrogich stosunków, które łączyły nade mną, w krwawej walce, sępa, łowcę jagniąt, i
wielkiego księcia Wirginii, odrzuciłem głowę, niczym kaptur, do tyłu, aby nadać płucom potrzebny
rozmach i elastyczność, po czym wznosząc spojrzenie w górę krzyknąłem: „Przestańcie się kłócić!
Obaj macie rację, ponieważ każdemu z was przyrzekła miłość, oszukała zatem was obu. Ale nie
jesteście jedyni. W dodatku pozbawiła was ludzkiego kształtu, szydząc okrutnie z waszych
najświętszych cierpień. Jakże więc nie mielibyście mi uwierzyć! Ona zresztą nie żyje i skarabeusz
wymierzył jej karę o niezatartym piętnie, mimo litości tego, który pierwszy był zdradzony.”
Wysłuchawszy moich słów, przerwali kłótnię i nie wyrywali już sobie piór ani kawałków ciała -
postąpili słusznie. Wielki książę Wirginii, piękny jak traktat o krzywej, którą zakreśla pies biegnący
za swym panem, zagłębił się między ruiny klasztoru. Sęp, łowca jagniąt, piękny jak prawo
zatrzymywania się rozwoju klatki piersiowej u młodych ludzi, u których tendencja do wzrostu oraz
ilość molekuł przyswajanych przez organizm nie są proporcjonalne, i zniknął w najwyższych
warstwach atmosfery. Pelikan - bardzo mnie ujął swym szlachetnym przebaczeniem, ponieważ nie
uważałem tego za rzecz naturalną - znowu przypominał na swym wzgórzu majestatyczną
obojętność latami morskiej, jak gdyby uprzedzał ludzi w ich żegludze, żeby pamiętając o jego
przykładzie chronili swój los przed miłością do złowieszczych czarownic, i wciąż patrzał przed
siebie. Skarabeusz, piękny jak drżenie rąk u alkoholików, zniknął za horyzontem. Znowu czworo
istnień, które można było wykreślić z księgi życia. Wyrwałem sobie cały muskuł lewego ramienia,
nie wiedząc już, co czynię, tak bowiem wzruszyło mnie to poczwórne nieszczęście. A myślałem, że
to była materia ekskrementalna. Głupi jestem, nawet bardzo!
Przejściowe unicestwienie władz umysłowych - cokolwiek myśl wasza byłaby skłonna
przypuszczać, nie są to słowa. W każdym razie nie słowa jak inne. Niech podniesie rękę, kto sądzi,
że postąpiłby właściwie, gdyby poprosił kata, by żywcem odarł go ze skóry. Ozdobiony rozkoszą
uśmiechu, niech podniesie głowę, kto rozmyślnie byłby skłonny wystawić pierś na śmiertelne kule.
Moje oczy poszukają śladu blizn; dziesięć moich palców skupi całą uwagę przy najstaranniejszym
obszukiwaniu ciała tego ekscentryka; sprawdzę, czy odpryski mózgu padły na jedwab mego czoła.
Czyż nie jest pewne, że człowieka żądnego męczeństwa tego rodzaju nie zna kula ziemska? Nie
wiem wprawdzie, co to jest śmiech, ponieważ nigdy go sam nie doświadczyłem. Ale byłoby wielką
nieroztropnością twierdzić, że wargi moje nie rozsunęłyby się, gdyby mi było dane zobaczyć kogoś,
kto by twierdził, że taki człowiek gdzieś istnieje. To, czego nikt by sobie nie życzył, przypadło mi w
nadmiernym udziale. Nie żeby moje ciało nurzało się w jeziorze cierpienia - byłby to przypadek
znośny. Ale umysł wysycha od refleksji skoncentrowanej i bezustannie napiętej; wyje jak żaby na
bagnie, kiedy stado żarłocznych flamingów i wygłodniałych czapli siada w nadbrzeżnym sitowiu.
Szczęśliwy, kto spokojnie śpi w puchu wyrwanym z piersi kaczek edredonowych i nie zdaje sobie
sprawy, że sam siebie zdradza. Ja natomiast przez więcej niż trzydzieści ostatnich lat ani razu nie
zmrużyłem oka. Od nie dającego się nazwać dnia mych narodzin żywię dla usypiających desek
zapamiętałą nienawiść. Sam tego chciałem; nikogo nie trzeba oskarżać. Proszę niezwłocznie
odrzucić poronione przypuszczenia. Czy widzicie na mym czole ten blady wieniec? Uwiły go chude
palce uporu. Jak długo reszta gorącego soku będzie płynęła w mych kościach niby strumień
roztopionego metalu, nie będę sypiał. Co nocy zmuszam moje sine oko, by się wpatrywało w
gwiazdy przez szyby okna. Dla większej pewności kawałek drewna tkwi między mymi
spuchniętymi powiekami. Nadchodzący świt znajduje mnie zawsze w tej samej pozycji, stojącego
pionowo, z ciałem wspartym o tynk zimnej ściany. Zdarza mi się śnić, ale nie tracę wtedy ani na
chwilę żywego poczucia mej osobowości i całkowitej swobody poruszania się oświadczam wam, że
koszmar ukryty w fosforyzujących kątach mroku, gorączka, która wodzi swym kikutem po mojej
twarzy, każde nieczyste zwierzę, wyciągające krwawe szpony, są posłuszne mej woli, która chcąc
zapewnić swej ustawicznej działalności nieprzerwany pokarm, wprawia to wszystko w ruch
okrężny. Tak, ten atom, który bierze odwet za swą bezgraniczną słabość, wolna wola, nie boi się
twierdzić z największą powagą,
LES CHANTS DE MALDOROR
LE COMTE DE LAUTRÉAMONT
PARIS
EN VENTE CHEZ TOUS LES LIBRAIRES
1869
Pieśń pierwsza *
Niech wola nieba sprawi, żeby czytelnik, nabrawszy odwagi i stając się na pewien czas tak
wściekły jak to, co właśnie czyta, znalazł nie błądząc swoją drogę stromą i dziką wśród bagnistego
pustkowia tych kart posępnych i pełnych trucizny, bo jeżeli podczas lektury nie okaże nieubłaganej
logiki i napięcia myśli co najmniej dorównującego jego nieufności, śmiertelne wyziewy tej książki
przesycą jego duszę jak woda cukier. Nie byłoby dobrze, gdyby wszyscy przeczytali to, co mogą
znaleźć na następnych kartach; tylko wyjątki będą się delektowały tym gorzkim owocem nic nie
ryzykując.
A więc, duszo trwożliwa, zanim wejdziesz głębiej w nieuczęszczane landy, skieruj kroki wstecz, nie
naprzód. Słuchaj, co ci mówię: skieruj kroki wstecz, nie naprzód, tak jak syn z szacunkiem odwraca
oczy od wzniosłej kontemplacji twarzy matczynej albo raczej jak nie dający się objąć spojrzeniem
kąt utworzony przez wrażliwe na chłód i zawsze dużo myślące żurawie, gdy zimową porą suną
potężnym lotem przez obszary milczenia, zmierzając pełnymi żaglami ku wyznaczonemu punktowi
widnokręgu, skąd nagle zrywa się wiatr dziwny i silny, który zwiastuje burzę. Najstarszy żuraw,
sam jeden będący strażą przednią, potrząsa na ten widok głową, niczym osoba pełna rozsądku, i
jednocześnie dziobem, którym zaczyna klekotać, jest bowiem niezadowolony (ja też nie czułbym
się inaczej w takim położeniu), podczas gdy jego stary kark, bezpióry już rówieśnik trzech pokoleń
żurawi, porusza się gniewnymi falowaniami przepowiadającymi coraz bliższą burzę. Kilkakrotnie
popatrzywszy z zimną krwią na wszystkie strony oczami, w których mieszka doświadczenie,
ostrożnym ruchem, jako pierwszy (on jeden bowiem ma prawo pokazywać pióra swojego ogona
innym żurawiom, niższym od niego inteligencją), wydając czujny okrzyk melancholijnego strażnika
dla odparcia wspólnego wroga, zawraca łagodnie wierzchołek tej figury geometrycznej (trójkąta,
być może, ale nie widać trzeciego boku, który tworzą w przestrzeni te osobliwe ptaki przelotne),
przez lewą burtę lub prawą, jak zręczny kapitan, i manewrując skrzydłami nie większymi na pozór
od wróblich, ponieważ nie jest to ptak głupi, obiera w ten sposób drogę filozoficzną i bardziej
bezpieczną.
Czytelniku, chciałbyś może, abym rozpoczął to dzieło inwokacją do nienawiści? Sam nie wiesz, czy
skąpany w niezliczonych rozkoszach nie będziesz wdychał, jak długo zachcesz, w swoje dumne
nozdrza, szerokie i cienkie - przewracając się brzuchem do góry, niczym rekin, w powietrzu
pięknym i czarnym, jak gdybyś rozumiał doniosłość tego gestu i nie mniejszą doniosłość twojego
uprawnionego apetytu - wdychał powoli i dostojnie czerwone wyziewy tej książki. Zapewniam cię,
uradujesz nimi te dwa bezkształtne otwory twego wstrętnego pyska, o potworze, ale pod
warunkiem, że przedtem postarasz się wciągnąć trzema tysiącami wdechnięć, jedno za drugim,
przeklęte sumienie Odwiecznego. Twoje nozdrza, ponad wszelką miarę rozszerzone
niewypowiedzianym zadowoleniem, nieruchomą ekstazą, nie będą nic więcej żądały od przestrzeni,
napełnionej wtedy jak gdyby pachnidłami i kadzidłem; albowiem nasycą się szczęściem
całkowitym, podobne aniołom zamieszkałym we wspaniałości i pokoju radosnych niebios.
Opowiem krótko historię Maldorora dobrego, w pierwszych latach życia, kiedy był szczęśliwy; już
opowiedziałem. Następnie Maldoror zrozumiał, że urodził się człowiekiem złym - fatalność
niesłychana! Przez długie lata ukrywał swój charakter, jak tylko mógł, ale wskutek tej nienaturalnej
u niego koncentracji krew uderzała mu co dzień do głowy; wreszcie, nie mogąc dłużej wytrzymać
takiego życia, stanowczym krokiem wszedł na drogę zła... Miłe uczucie! Kto by pomyślał, że kiedy
całował małe dziecko o różowej twarzyczce, miał ochotę odciąć mu policzki brzytwą, i nie raz tak
by postąpił, gdyby Sprawiedliwość i jej długi orszak kar zawsze mu nie przeszkadzały. Nie miał
zwyczaju kłamać, mówił prawdę i przyznawał, że jest okrutny. Ludzkości, czy słyszałaś? I ośmiela
się powtórzyć swe wyznanie tym piórem, które drży! Istnieje więc potęga silniejsza od woli...
Przekleństwo! Kamień chciałby uchylić się od praw ciążenia? Rzecz niemożliwa. Niemożliwe,
gdyby zło tego chciało, jego pojednanie z dobrem. To właśnie powiedziałem wyżej.
Są tacy, co pisząc szukają poklasku za pomocą szlachetnych właściwości serca zmyślonych przez
wyobraźnię, czasem nawet rzeczywistych. Ja używam swojego geniuszu, żeby malować rozkosze
okrucieństwa! Rozkosze nie przemijające, nie sztuczne, gdyż zaczęły się razem z człowiekiem i z
nim wygasną. Czy geniusz nie może się łączyć z okrucieństwem w tajemnych postanowieniach
Opatrzności albo czy będąc okrutnym nie można być geniuszem? Dowodem tego będą moje słowa;
wystarczy, że mnie posłuchacie, jeżeli macie ochotę... Przepraszam, wydało mi się, że włosy stanęły
mi na głowie, ale to nic, jednym ruchem ręki bez trudu zdołałem przywrócić im normalną pozycję.
Ten, kto śpiewa, nie utrzymuje, że jego kawatyny są czymś nieznanym; przeciwnie, chlubi się, że
wzniosłe i złe myśli jego bohatera żyją we wszystkich ludziach.
Przez całe życie widziałem tylko - nie spotykając ani jednego wyjątku - ludzi o wąskich ramionach,
jak popełniają czyny bezmyślne i nie ustają w tym, jak ogłupiają bliźnich i demoralizują ich dusze
wszelkimi sposobami.
Pobudką takiego postępowania jest według ich określenia sława. Patrząc na te widowiska, chciałem
śmiać się jak inni, ale - dziwne to naśladownictwo - nie potrafiłem. Wziąłem scyzoryk niezmiernie
ostry i rozciąłem sobie twarz w miejscu, gdzie się spotykają wargi. Przez chwilę myślałem, że
osiągnąłem t cel. Obejrzałem w lustrze te usta dobrowolnie przeze mnie skaleczone!
Omyliłem się! Krew, która obficie płynęła z obu ran, nie pozwoliła mi zresztą stwierdzić, czy to był
naprawdę śmiech, jak u innych. Ale po kilku chwilach porównywania nabrałem pewności, że mój
śmiech nie był podobny do ludzkiego, to znaczy, że się nie śmiałem. Widziałem ludzi o brzydkich
głowach i oczach straszliwych, zapadniętych w ciemnej orbicie, ludzi przewyższających oporność
skały, twardość lanej stali, okrucieństwo rekina, arogancję młodości, bezsensowną furię
przestępców, zdrady hipokryty, najniezwyklejszych komediantów, siłę charakteru księży i
największą skrytość najzimniejszych stworów świata i nieba; widziałem, jak bezskutecznie trudzili
się moraliści, żeby przeniknąć serca tych ludzi i ściągnąć na nich nieubłagany gniew z wysoka.
Widziałem ich wszystkich razem, jednych wyciągających silną pięść ku niebu, niczym zepsute już
w zaraniu życia dziecko, kiedy podnosi rękę na własną matkę, zapewne podbechtanych przez jakieś
duchy piekielne, z oczami pełnymi wyrzutów sumienia bolesnych i zarazem nienawistnych, w
lodowatym milczeniu, ponieważ nie mieli odwagi wypowiedzieć myśli wielkich i niewdzięcznych,
które kryło ich łono, myśli tak niesprawiedliwych i strasznych, że bali się zasmucić współczującego
Boga miłosierdzia, podczas gdy inni o każdej chwili dnia, od wczesnego dzieciństwa do kresu
starości, miotali niesłychane bluźnierstwa, bez cienia rozsądku, przeciwko wszystkiemu, co żyje,
przeciwko sobie samym i Opatrzności, prostytuowali swoje żony i dzieci, czyniąc zniewagę
częściom ciała świętym dla wstydliwości. A wówczas morza podnoszą swoje wody, pochłaniają w
swych odmętach deski; huragany, trzęsienia ziemi przewracają domy; zaraza, różne choroby
dziesiątkują rozmodlone rodziny. Ludzie wszakże nie dostrzegają tego. Widziałem też, jak
czerwienili się albo bledli, zawstydzeni swoim postępowaniem na tej ziemi - rzadko. O burze,
siostry huraganów, firmamencie jasnoniebieski, którego piękna nie uznaję, morze, ty hipokryto,
obrazie mego serca, ziemio ze swoim tajemniczym łonem, mieszkańcy sfer, cały wszechświecie,
Boże, który go wspaniale stworzyłeś, ciebie wzywam: pokaż mi człowieka, który byłby dobry!...
Ale niech twa łaska zdziesięciokrotni moje przyrodzone siły, gdyż na widok tego potwora mógłbym
umrzeć ze zdumienia - umiera się od mniejszych wstrząsów.
Trzeba zapuszczać sobie paznokcie przez dwa tygodnie. Ach, jak słodko jest gwałtownie wyrwać ze
snu chłopca nie mającego jeszcze nic na górnej wardze i szeroko rozwierając oczy udawać, że mu
się pieszczotliwie muska dłonią czoło, zgarniając do tyłu jego piękne włosy! A potem nagle, kiedy
najmniej się tego spodziewa, zagłębić długie paznokcie w delikatną pierś, lecz tak, żeby nie umarł -
bo gdyby umarł, przepadłby widok jego męczarni. Następnie pijemy krew liżąc rany i przez ten
cały czas, który powinien trwać tak długo jak wieczność, chłopiec płacze. Nie ma nic lepszego niż
wydobyta w ten sposób jego krew, ciepła jeszcze - może oprócz łez, mających gorycz soli.
Człowieku, czy nigdy nie kosztowałeś własnej krwi, kiedy przypadkiem skaleczyłeś się w palec?
Jaka jest dobra, prawda? Bo nie ma smaku. A czy nie pamiętasz dnia, kiedy wśród ponurych
rozmyślań podniosłeś ku swej chorowitej twarzy, wilgotnej od kropli padających ci z oczu,
wgłębioną dłoń i kiedy ta dłoń bezwiednie skierowała się do ust, które z tego pucharu - drżącego
jak zęby ucznia, gdy kątem oka patrzy na kolegę urodzonego, aby go gnębić - piły twoje łzy? Jakie
dobre, prawda? To dlatego, że mają smak octu. Łzy tej, rzekłbyś, która kocha najbardziej; ale łzy
małego chłopca lepiej dogadzają podniebieniu. On nie zdradza, ponieważ zło jest mu jeszcze nie
znane; ta, która kocha, nawet najbardziej, prędzej czy później zdradzi... Domyślam się tego przez
analogię, nie wiedząc, co to przyjaźń, co to miłość (i możliwe, że nie będę chciał doznać ani jednej,
ani drugiej; w każdym razie nie od ludzi). Skoro więc twa krew i twe łzy nie są ci wstrętne,
pożywiaj się, z całą ufnością pożywiaj się łzami i krwią tego młodzianka. Niech ma zawiązane
oczy, podczas gdy ty rozdzierasz jego drgające ciało, a kiedy już całymi godzinami nasłuchasz się
jego cudownych krzyków, podobnych do przenikliwego rzężenia konających na polach bitwy, oddal
się jak lawina i przybiegnij z drugiego pokoju, tak aby wyglądało, że przynosisz mu pomoc.
Rozwiążesz jego ręce o ścięgnach i żyłach nabrzmiałych, przywrócisz wzrok błędnym oczom i
znowu przystąpisz do zlizywania jego łez i krwi. Jak wtedy skrucha jest prawdziwa! Boska iskra,
która w nas mieszka i tak rzadko jest widoczna, ukazuje się - za późno! Jak serce wzbiera mogąc
pocieszyć niewinną istotę, gdy wyrządziliśmy jej krzywdę: „Młodzieńcze, który przeżyłeś
straszliwe cierpienia, któż mógł dopuścić się na tobie takiej zbrodni, że nie umiem jej nazwać
odpowiednim słowem? Jakżeś nieszczęśliwy! Jak musisz cierpieć! Gdyby twoja matka o tym
wiedziała, nie byłaby bliższa śmierci, tak zatrważającej dla winnych, niż ja jestem w tej chwili.
Ach, cóż więc jest dobro i zło! Może to jedna rzecz, która służy nam do ukazywania z wściekłością
naszej bezsiły i namiętnej potrzeby dosięgnięcia nieskończoności, choćby sposobami najbardziej
szaleńczymi? Albo dwie rzeczy różne? Nie, lepiej, żeby to było jedno i to samo, gdyż w
przeciwnym razie co mnie spotka w dniu sądu ostatecznego? ... Młodzieńcze, wybacz mi! To
właśnie ten, który stoi przed twym obliczem szlachetnym i świętym, połamał twe kości i rozdarł
ciało, zwisające z ciebie płatami. Czy to szał mego chorego umysłu, czy tajemny instynkt,
niezależny od mych rozumowań, podobnie jak u orła rozdzierającego zdobycz, pchnął mnie do tej
zbrodni? A przecież cierpiałem tak samo jak moja ofiara! Młodzieńcze, przebacz mi! Gdy już
będziemy mieli za sobą to przemijające życie, pragnę, byśmy pozostali spleceni przez całą
wieczność, tworząc jedną istotę, z ustami przy ustach. Ale nawet w ten sposób nie będę całkowicie
ukarany. Będziesz więc bez chwili wytchnienia szarpał mnie zębami i paznokciami jednocześnie. W
pachnące girlandy przystroję moje ciało do tej pokutnej ofiary i obaj będziemy cierpieli, ja dlatego,
że rozdzierany, a ty, że mnie rozdzierasz. O jasnowłosy młodzieńcze z oczami tak łagodnymi, czy
uczynisz teraz, co ci radzę? Pragnę, abyś to uczynił, wbrew sobie, przywracając szczęśliwość
mojemu sumieniu.” Powiedziawszy to wszystko, będziesz zarazem człowiekiem, który wyrządził
zło istocie ludzkiej i jest przez tę istotę kochany, co stanowi największe szczęście, jakie można
sobie wyobrazić. Później będziesz go mógł oddać do szpitala, gdyż kaleka nie potrafi zarobić na
życie. Będą mówili, żeś dobry, laurowe wieńce i złote medale ukryją twoje gołe nogi, rozstawione
na grobowcu ozdobionym starą figurą. O ty, którego imienia nie chcę umieścić na tej karcie
konsekrującej świętość zbrodni, ja wiem, że okazałeś zdolność wybaczania ogromną jak
wszechświat. Ale ja istnieję nadal!
%
Zawarłem przymierze z Prostytucją, aby krzewić rozprzężenie wśród rodzin. Pamiętam noc, która
poprzedziła ten niebezpieczny związek. Ujrzałem przed sobą grób. Usłyszałem świetlika, wielkiego
jak dom, tak przemawiającego: ,,Poświecę ci. Czytaj napis. Nie ode mnie pochodzi ten najwyższy
rozkaz.” Ogromna krwawa światłość, na której widok zaczęły mi szczękać zęby i opadły
bezwładnie ramiona, wypełniła powietrze aż po horyzont. Oparłem się o rozwaloną ścianę, gdyż
inaczej byłbym upadł, i przeczytałem: „Tu leży młodzieniec zmarły na suchoty - wiecie z jakiej
przyczyny. Nie módlcie się za niego.” Niewielu prawdopodobnie okazałoby tyle odwagi co ja.
Jednocześnie kobieta, piękna i naga, położyła się u moich stóp. Pełen smutku rzekłem do niej:
„Wstań.” Podałem jej rękę, którą zbrodniarz dusi własną siostrę. Wtedy świetlik do mnie: „Weź
kamień i zabij ją.” - „Dlaczego?” - zapytałem. A on: „Uważaj, co mówisz, tyś słabszy, ja jestem
mocniejszy. Jej imię Prostytucja.” Mając oczy pełne łez, a serce wściekłości, poczułem, że wstępuje
we mnie jakaś nieznana siła. Chwyciłem wielki kamień i po kilku próbach udało mi się dźwignąć
go do wysokości piersi, a potem włożyć sobie na ramiona. Wspiąłem się po zboczu góry i ze
szczytu zmiażdżyłem świetlika. Głowa jego zaryła się w ziemię na głębokość wzrostu człowieka,
kamień podskoczył wysoko jak sześć kościołów. Potem trafił w jezioro, którego wody opadły
wirując i tworząc wielki odwrócony stożek. Ale powierzchnia uspokoiła się po chwili; krwawy
blask * już nie świecił. „Ach - zawołała naga piękna kobieta - cóżeś uczynił?” A ja: „Wolę ciebie
niż jego, ponieważ lituję się nad nieszczęśliwymi. Nie twoja to wina, że sprawiedliwość odwieczna
stworzyła cię.” Ona: „Pewnego dnia ludzie oddadzą mi sprawiedliwość. Więcej ci nie powiem.
Pozwól, że odejdę; chcę ukryć w głębinach morza mój nieskończony smutek. Jedynie ty i straszne
potwory, które się kłębią w tych czarnych otchłaniach, nie gardzicie mną. Jesteś dobry. Żegnaj, ty,
który mnie kochałeś!” Ja: „Żegnaj!
I jeszcze raz żegnaj! Zawsze cię będę kochał!... Od dzisiaj porzucam cnotę. ” Dlatego też, o narody,
kiedy będziecie słyszały zimowy wiatr jęczący nad morzem i u jego brzegów albo nad wielkimi
miastami, mówicie: „To nie duch boży przechodzi, to wysoki ton westchnień Prostytucji połączony
z głębokimi jękami człowieka urodzonego w Montevideo.” Ja wam to powiadam, dzieci moje.
Klękajcie wtedy, poruszone miłosierdziem, i niech ludzie, liczniejsi niż wszy, odmawiają długie
modlitwy.
Przy świetle księżyca, niedaleko morza, na odludnych połaciach ziemi, pogrążeni w gorzkich
rozmyślaniach widzimy, jak wszystkie rzeczy przybierają kształty żółte, niezdecydowane,
fantastyczne. Cień drzew, szybki na przemian i powolny, biegnie, idzie i wraca pod rozmaitymi
postaciami, spłaszczając się, przypadając do ziemi. Przed laty, kiedy mnie unosiły skrzydła
młodości, było mi to podnietą do marzeń, wydawało się dziwne; dziś jestem już przyzwyczajony.
Wiatr jęczy wśród liści tęskne melodie i puchacz wyśpiewuje swoją poważną skargę, od której
każdemu, kto ją usłyszy, jeżą się włosy. A psy dostają napadów furii, rwą łańcuchy, uciekają z
odległych gospodarstw; biegają po polach, bezładnie, opętane szaleństwem. Nagle przystają, patrzą
dokoła gorączkowo zaniepokojone, z ogniem w oku; i jak słonie, gdy mają umrzeć, spoglądają
wśród pustyni ostatni raz ku niebu, podnoszą rozpaczliwie swoje trąby i zwieszają nieruchome
uszy, one tak samo, z obwisłymi uszami, podnosząc głowę, nadymając straszny kark, zaczynają
ujadać, jak dziecko, które krzyczy z głodu, jak kot raniony w brzuch na szczycie dachu, kobieta w
porodzie czy ofiara dżumy konająca w szpitalu albo młoda dziewczyna, gdy śpiewa wzniosłą pieśń
- i szczekają na gwiazdy północne, na gwiazdy wschodnie, na gwiazdy południowe, na gwiazdy
zachodnie; na księżyc; na góry, podobne z daleka do gigantycznych skał leżących w ciemności; na
zimne powietrze, które wciągają głęboko w płuca i od którego wnętrze ich nozdrzy staje się
czerwone, palące; na ciszę nocy; na sowy, których ukośny lot muska ich pyski, gdy unoszą w
dziobie szczura lub żabę, żywy pokarm witany radośnie przez małe; na zające, które znikają w
mgnieniu oka; na bandytę, który puścił konia galopem, uciekając po dokonaniu zbrodni; na węże,
które poruszając wrzosy przyprawiają je o drżenie skóry i szczękanie zębów; na swoje własne
szczekanie, które budzi strach w nich samych; na ropuchy, pożerane przez nie suchym kłapnięciem
(dlaczego wychodziły z moczaru?); na drzewa, których liście, łagodnie kołysane, są dla nich
niepojętą tajemnicą, a chciałyby ją przeniknąć spojrzeniem nieruchomym, inteligentnym; na pająki,
zawieszone między swoimi długimi łapami, gdy w ucieczce wspinają się po drzewach; na kruki,
które przez cały dzień nie znalazły nic do jedzenia i wracają do gniazd ledwo poruszając
zmęczonymi skrzydłami; na skały przybrzeżne; na światła migocące u szczytu masztów
niewidzialnych statków; na głuchy łoskot fal; na wielkie ryby, które pływając pokazują czarne
grzbiety i nikną w głębinach; na człowieka, który je czyni niewolnikami. Potem znowu biegną
wśród pól, przeskakując rozkrwawionymi łapami przez rowy, drogi, zagony, trawy i strome
kamienie. Rzekłbyś, że gnane wścieklizną szukają wielkiego stawu, gdzie mogłyby ugasić
pragnienie. Ich przeciągłe wycie trwoży naturę. Biada spóźnionemu podróżnikowi! Przyjaciele
cmentarzy dopadną go, rozedrą i pożrą pyskami ociekającymi krwią, albowiem zęby mają zdrowe.
Dzikim zwierzętom brakuje odwagi, żeby przyłączyć się do uczty, i uciekają na oślep, pełne
drżenia. Po kilku godzinach psy, strudzone bieganiem bez celu, półżywe, z wywieszonymi
językami, rzucają się na siebie nie wiedząc, co czynią, i rozdzierają na strzępy z niebywałą
szybkością. Przyczyną tego nie jest okrucieństwo. Pewnego dnia moja matka, spoglądając
szklistymi oczami, rzekła mi: ,,Kiedy leżąc już w łóżku usłyszysz szczekanie psów na polach,
schowaj się pod kołdrę i nie szydź z tego, co robią - są trawione nienasyconym głodem
nieskończoności, jak ty, jak ja, jak wszyscy ludzie o twarzy bladej i wydłużonej. Pozwalam ci
nawet stawać przy oknie i patrzeć na to widowisko, które jest nader wzniosłe.”
Uszanowałem wolę zmarłej. Podobnie jak psy, chcę nieskończoności... I nie mogę, nie mogę
zaspokoić tej potrzeby ! Jestem synem mężczyzny i kobiety, jak słyszę. To mnie dziwi... Myślałem,
że czymś więcej! A zresztą, co mnie obchodzi, skąd się wziąłem? Gdyby to zależało ode mnie,
wolałbym począć się z samicy rekina, której głód jest przyjacielem burzy, i z tygrysa, którego
okrucieństwo jest znane - nie byłbym taki zły. Wy, którzy na mnie patrzycie, oddalcie się ode mnie,
gdyż w moim oddechu są wyziewy trucizny. Nikt jeszcze nie widział zielonych zmarszczek mego
czoła ani wystających kości mojej chudej twarzy, które przypominają ości jakiejś wielkiej ryby albo
skały na brzegu morskim, albo strome zbocza w Alpach, gdzie nieraz odbywałem wędrówki, mając
jeszcze na głowie włosy innego koloru. I kiedy w burzliwe noce krążę koło siedzib ludzkich z
płonącymi oczami, z włosami smaganymi przez zawieruchę, samotny niczym kamień na środku
drogi, zakrywam swoją szpetną twarz kawałkiem aksamitu czarnego jak sadza wypełniająca
wnętrze kominów - nie trzeba, żeby czyjekolwiek oczy mogły zaświadczyć o brzydocie, którą Istota
Najwyższa z uśmiechem wszechmocnej nienawiści rzuciła na mnie. Każdego ranka, gdy słońce
wschodzi dla innych, aby dawać radość i zbawienne ciepło całej naturze, a moja twarz pozostaje
nieruchoma, wpatrzony uparcie w przestrzeń pełną ciemności, przykucnięty w głębi mej ukochanej
jaskini, miotany rozpaczą, która mnie upaja jak wino, silnymi rękami drę swoją pierś na strzępy. A
przecież czuję, że nie mam wścieklizny! A przecież czuję, że nie tylko ja cierpię! A przecież czuję,
że oddycham! Niczym skazaniec, który próbuje swoich muskułów myśląc o niedalekim ich losie i
który niebawem wejdzie na szafot, tak ja, stojąc na mym posłaniu ze słomy, zamknąwszy oczy,
obracam powoli głowę z prawej w lewo, z lewej w prawo, całymi godzinami; i nie padam trupem.
Za każdym razem, gdy szyja nie może dalej wykonywać obrotu i zatrzymuje się, by zmienić
kierunek, nagle dostrzegam horyzont w nielicznych prześwitach między gałęziami krzaków gęsto
rosnących u wejścia - i nic nie widzę! Nic... oprócz pól, które wirują tanecznie razem z drzewami i
długimi sznurami ptactwa w powietrzu. Od tego widoku mąci mi się krew i umysł... Któż to bije
mnie po głowie żalazną sztabą, jak gdyby uderzał młotem w kowadło?
Zamierzam, nie poddając się wzruszeniu, wyrecytować bardzo głośno strofę poważną i zimną, którą
zaraz usłyszycie. Zwróćcie baczną uwagę na to, co zawiera, i strzeżcie się przykrego wrażenia,
które z -pewnością pozostawi, jak piętno, waszym zmieszanym wyobraźniom. Nie sądźcie, żebym
gotował się do śmierci - jeszcze nie jestem szkieletem i starość nie jest przyklejona do mego czoła.
Odsuńmy zatem wszelką myśl o porównaniu z łabędziem, w chwili gdy jego istnienie ulatuje, i
zechciejcie widzieć przed sobą jedynie potwora, którego twarzy na moje szczęście nie możecie
ujrzeć; jest zresztą mniej straszna niż jego dusza. Nie jestem wszakże zbrodniarzem... Dość już o
tym. Niedawno znowu byłem na morzu i miałem pod stopami pokład statków, a moje wspomnienia
są tak świeże, jakby to było wczoraj. W każdym razie postarajcie się, o ile potraficie, być spokojni
jak ja przy tej lekturze, której ofiarowania wam już zaczynam żałować, i nie rumieńcie się, gdy
przyjdzie wam pomyśleć, czym jest serce ludzkie.
polipie z jedwabnym spojrzeniem! Ty, którego dusza jest nieodłączna od mojej, ty, najpiękniejszy
mieszkańcu kuli ziemskiej, zarządzający serajem czterystu ssawek, ty, w którym godnie się
mieszczą, jak w swej naturalnej rezydencji, dzięki obopólnemu porozumieniu złączone
nierozerwalną więzią, łagodna cnota udzielająca i boskie wdzięki, czemuż nie jesteś koło mnie twój
brzuch z rtęci przy mojej piersi z aluminium, abyśmy siedząc na jakiejś nadbrzeżnej skale mogli
kontemplować ten widok, który uwielbiam !
Stary oceanie o kryształowych falach, jesteś podobny, proporcjonalnie biorąc, do tych błękitnych
śladów, które się widzi na udręczonych plecach chłopców okrętowych; jesteś ogromnym siniakiem
od ciosu wymierzonego ciału ziemi - lubię to porównanie. Już w pierwszej chwili, kiedy cię można
ujrzeć, przeciągłe tchnienie smutku, jak gdyby szept lekkiego powiewu, który wychodzi z ciebie,
udziela się, zostawiając w niej niezatarte ślady, duszy głęboko poruszonej, a w pamięci twoich
wielbicieli, choć nie zawsze to sobie uświadamiają, wskrzeszasz obraz ciężkich początków
człowieka zapoznającego się z cierpieniem, które go już nie opuści. Pozdrawiam cię, stary oceanie!
Stary oceanie, twój kształt harmonijnie kolisty, który cieszy skupioną twarz geometrii, aż nadto
każe mi uprzytomnić sobie małe oczy człowieka, rozmiarem przypominające oczy dzika i jak u
ptaków nocnych odznaczające się doskonałością okrągłego konturu. A jednak człowiek od stuleci
widzi w sobie uosobienie piękna. Ja sądzę, że jego przekonanie o swej urodzie wypływa z miłości
własnej, ale że naprawdę nie jest piękny i czuje to - dlaczego bowiem tak pogardliwie spogląda na
oblicze bliźniego swego? Pozdrawiam cię, stary oceanie!
Stary oceanie, jesteś symbolem tożsamości, zawsze jednakowy. Nie zmieniasz się w sposób istotny,
bo jeżeli gdzieś twoje fale dostają napadu furii, to dalej, w jakimś innym miejscu, zachowują
całkowity spokój. Nie jesteś jak człowiek, co przystaje na ulicy,* żeby się przyglądać dwóm
walczącym ze sobą buldogom, a nie zatrzymuje się, gdy obok przechodzi kondukt żałobny; rano
jest przystępny, a wieczorem w złym humorze; dziś roześmiany, jutro płacze. Pozdrawiam cię, stary
oceanie!
Stary oceanie, wcale nie jest nieprawdopodobne, że kryjesz w swym łonie jeszcze inne rzeczy
pożyteczne dla człowieka. Dałeś mu już wieloryba. Niełatwo pozwalasz chciwym oczom nauk
przyrodniczych odgadywać tajemnice twojej najgłębszej organizacji - jesteś skromny. Człowiek
chwali się bez przerwy, i to z powodu błahostek. Pozdrawiam cię, stary oceanie!
Stary oceanie, różne gatunki ryb, które żywisz, nie przysięgły sobie wzajemnego braterstwa. Każdy
gatunek żyje osobno. Temperamenty i ukształtowanie, różne w każdym, tłumaczą wystarczająco to,
co z początku wydaje się anomalią. Tak samo jest z człowiekiem, ale on nie ma takiego
wytłumaczenia. Trzydzieści milionów ludzi zamieszkujących jakiś kawałek ziemi uważa za swój
obowiązek nie interesować się losem sąsiadów, wrośniętych tuż obok nich w kawałek ziemi niczym
korzenie. Przechodząc od rzeczy wielkich do małych widzimy, że każdy człowiek żyje jak dzikus w
swojej pieczarze i rzadko ją opuszcza, aby odwiedzić bliźniego, jak on wciskającego się w inną
pieczarę. Wielka powszechna rodzina ludzkości jest utopią godną najmarniejszej logiki. Poza tym
widok twych żyznych wymion nasuwa myśl o niewdzięczności, natychmiast bowiem przypominają
się owi liczni rodzice, tak niewdzięczni wobec Stwórcy, że porzucają owoc swego żałosnego
związku. Pozdrawiam cię, stary oceanie!
Stary oceanie, materialną twą wielkość ogarnąć można jedynie wyobrażając sobie, ile aktywnej
mocy trzeba było, żeby począć całość twej masy.
Nie dajesz się objąć jednym rzutem oka. Aby cię kontemplować, wzrok musi przesuwać swój
teleskop ruchem ciągłym po całym widnokręgu, podobnie jak matematyk chcąc rozwiązać
równanie algebraiczne musi zbadać oddzielnie wszystkie możliwe przypadki, zanim rozstrzygnie
problem. Człowiek pochłania substancje pożywne i dokonuje innych wysiłków godnych lepszej
sprawy, aby się wydawać tłustym. Niech ta wspaniała żaba nadyma się, ile chce! Bądź spokojny, nie
dorówna ci wielkością; tak przynajmniej sądzę.
Pozdrawiam cię, stary oceanie!
Stary oceanie, twe wody są gorzkie. Mają ten sam smak co żółć wydzielana przez krytykę na sztuki
piękne, na naukę, na wszystko. Jeżeli ktoś jest genialny, przedstawia się go jako idiotę; ktoś inny,
urodziwy, okazuje się wstrętnym garbusem. Zaiste, człowiek musi bardzo silnie odczuwać swoją
niedoskonałość - której zresztą w trzech czwartych sam jest winien - skoro ją tak krytykuje!
Pozdrawiam cię, stary oceanie!
Stary oceanie, mimo doskonałości swoich metod ludzie nie zdołali jeszcze za pomocą danych im
przez naukę przyrządów zmierzyć przepastnej głębi twoich otchłani; są wśród nich takie, że dla
sond najdłuższych, najcięższych okazały się niedostępne. Ryby to potrafią, ludzie nie. Często
zadawałem sobie pytanie, co jest łatwiejsze do zmierzenia: głębia oceanu czy głębia serca
ludzkiego. Często z ręką u czoła, na pokładach statków, podczas gdy księżyc kołysał się
nieregularnie między masztami, sam siebie zdumiewałem odsuwając wszystko, co nie było celem
mych dociekań, i usiłując rozwiązać ten trudny problem! Co zatem jest głębsze, bardziej
nieprzeniknione: ocean czy serce ludzkie? Jeżeli doświadczenie trzydziestu lat życia może do
pewnego stopnia przechylić szalę na jedną lub drugą stronę, wolno mi powiedzieć, że ocean nie
może w tej kwestii, mimo swej głębi, rywalizować z głębinami serca ludzkiego. Znałem ludzi
cnotliwych. Umierali w sześćdziesiątym roku życia i nie było nikogo, kto by nie powiedział:
„Czynili dobro na tej ziemi, inaczej mówiąc, praktykowali miłosierdzie - i to wszystko, nic
trudnego, każdy tyle potrafi.” Kto pojmie, dlaczego kochankowie, którzy jeszcze wczoraj byli dla
siebie wszystkim, z powodu źle zrozumianego słowa rozchodzą się, jedno na wschód, drugie na
zachód, kłuci ostrzami nienawiści, zemsty, miłości oraz wyrzutów sumienia, i już stronią od siebie,
udrapowani w samotniczą dumę. Przedziwne to wydarzenie powtarza się co dnia i nie jest wskutek
tego mniejszym dziwem. Kto zrozumie przyjemność, jaką nam sprawiają nie tylko pospolite
nieszczęścia bliźnich, lecz również nieszczęścia naszych najdroższych przyjaciół, choć
jednocześnie nas zasmucają? I przykład nieodparty, dla zamknięcia tej serii: człowiek mówi
obłudnie „tak”, a myśli „nie”. Dlatego młodzi drapieżnicy ludzcy darzą się nawzajem takim
zaufaniem i nie są egoistami. Psychologia ma jeszcze dużo rzeczy do zbadania. Pozdrawiam cię,
stary oceanie!
Stary oceanie, jesteś tak potężny, że ludzie przekonali się o tym na własnej skórze. Nic nie
pomagają wszystkie wymysły ich geniuszu, niezdolne cię opanować. Znaleźli swojego pana. Chcę
powiedzieć, że trafili na coś mocniejszego niż oni. To coś ma imię. To imię jest - ocean! Strach, jaki
w nich budzisz, jest tak wielki, że cię szanują. Ale ty porywasz najcięższe ich maszyny do walca
tańczonego lekko, z wdziękiem i elegancją. Każesz im wykonywać skoki aż pod niebo i cudownie
nurkować w głąb twej krainy - linoskoczek byłby zazdrosny. Mogą sobie winszować, jeżeli nie
owijasz ich ostatecznie w twe wrące fałdy i nie zmuszasz do podróży, która obchodzi się bez kolei
żelaznej, w twe wodne wnętrzności, aby zobaczyli, jak się mają ryby i zwłaszcza jak się mają oni
sami. Człowiek mówi: ,,Jestem bardziej inteligentny niż ocean. ” To możliwe i nawet dosyć
prawdziwe, ale ocean jest dla niego groźniejszy niż on dla oceanu - tego nie trzeba dowodzić. Ten
obserwujący wszystko patriarcha, rówieśnik pierwszych epok naszego zawieszonego globu,
uśmiecha się ze współczuciem, gdy ogląda morskie bitwy narodów. Oto setka lewiatanów, które
wyszły z rąk ludzkości. Donośne rozkazy dowódców, krzyki rannych, wystrzały dział - hałas
zrobiony po to, aby unicestwić kilka sekund. Wydaje się, że dramat dobiegł końca i że ocean
wszystko już ma w brzuchu. Paszcza jest straszna. Musi być wielka u dołu, w rejonach
niewiadomego! Dla uwieńczenia tej komedii głupiej i nawet nie interesującej widać w górze
bociana, który wskutek zmęczenia wolno pruje powietrze i woła, nie wstrzymując rozpiętości
swego lotu: „O, to nieudane, moim zdaniem!... Były w dole czarne punkty, zamknąłem oczy i
zniknęły.” Pozdrawiam cię, stary oceanie!
Stary oceanie, wytrwały w bezżenności, kiedy przebiegasz uroczystą samotność twych
flegmatycznych królestw, słusznie pysznisz się twoją wrodzoną wspaniałością i zasłużonymi
pochwałami, którymi cię żarliwie obsypuję. Rozkosznie kołysany miękkimi fluidami twej
majestatycznej powolności, najświetniejszego z atrybutów udzielonych ci przez najwyższą potęgę,
toczysz pośród mrocznej tajemnicy na całej twej wzniosłej powierzchni twe fale nieporównane,
mając spokojne poczucie wiecznej siły. Fale suną równolegle, rozdzielone krótkimi odstępami.
Ledwo jedna zmaleje, druga idzie na jej spotkanie rosnąc i towarzyszy im melancholijny szum
piany, rozpływającej się, aby nas pouczyć, że wszystko jest pianą. (Tak również istoty ludzkie, te
fale żywe, umierają jedna po drugiej, w sposób monotonny, ale nie zostawiając pienistego szumu.)
Przelotny ptak odpoczywa na nich z ufnością i poddaje się ich ruchom, pełnym wyniosłej gracji, aż
kości jego skrzydeł odzyskają swoją zwykłą energię, umożliwiając dalszą wędrówkę powietrzną.
Chciałbym, żeby dostojeństwo człowieka nie było niczym innym niż wcieleniem odblasku twego
dostojeństwa. Wiele żądam i to szczere życzenie przynosi ci zaszczyt. Twoja wielkość duchowa,
obraz nieskończoności, jest ogromna jak refleksja filozoficzna, jak miłość kobiety, jak boskie
piękno ptaka, jak medytacja poety. Jesteś piękniejszy niż noc. Powiedz mi, oceanie, czy chcesz być
moim bratem? Porusz się gwałtownie... mocniej... jeszcze mocniej - o ile chcesz, abym cię
porównał do zemsty bożej; wyciągnij twoje sine szpony, torując sobie drogę na własnym łonie...
Tak, dobrze. Rozwiń straszliwe fale, potworny oceanie, zrozumiany tylko przeze mnie, który padam
przed tobą na kolana, głową ziemi dotykając. Majestat człowieka jest zapożyczony, nie urzeknie
mnie; twój - owszem.
Ach, kiedy kroczysz ze swoim grzebieniem wzniesionym i przerażającym, otoczony krętymi
zwojami jak dworem, magnetyzer i brutal, wtaczający swoje fale jedna na drugą, świadomy , czym
jesteś, i kiedy wydajesz z głębin piersi, jakby przytłoczony ciężkim wyrzutem sumienia, niepojętym
dla mnie, ten głuchy, nie kończący się ryk, który w ludziach budzi taką grozę, nawet gdy cię
kontemplują w miejscu bezpiecznym, drżąc na brzegu - wtedy widzę, że nie jestem godzien
wielkiego zaszczytu nazywania się twoim równym. I dlatego w obliczu twej wyższości dałbym ci
całą moją miłość (nikt nie zna ogromu miłości, który zawierają moje aspiracje ku pięknu), gdybyś
nie przypominał boleśnie moich bliźnich, stanowiących z tobą kontrast najbardziej ironiczny,
antytezę najbardziej błazeńską, jaką widziano kiedykolwiek w dziele stworzenia - toteż nie mogę
cię kochać, jesteś mi nienawistny. Dlaczego więc wracam do ciebie po raz tysięczny, do twoich
przyjaznych ramion, które otwierają się, aby musnąć me płonące czoło pieszczotliwym
dotknięciem, sprawiającym, że ustaje moja gorączka? Nie znam twego ukrytego losu; wszystko, co
cię dotyczy, ma dla mnie wagę.
Powiedz mi więc, czyś jest siedzibą księcia ciemności. Powiedz mi to... powiedz, oceanie (mnie
jednemu, żeby nie smucić tych, co dotąd żyją tylko złudzeniami), i czy oddech Szatana wznieca
burze podnoszące twe słone wody aż do chmur. Musisz mi to powiedzieć, gdyż uradowałaby mnie
wiadomość, że piekło jest tak blisko człowieka. Chcę, aby to była ostatnia strofa mej inwokacji. A
więc jeszcze raz tylko pozdrowię cię i pożegnam.
Stary oceanie o kryształowych falach... Oczy zachodzą mi strumieniem łez i nie mam siły mówić
dalej; czuję, że nadeszła chwila powrotu między ludzi o wyglądzie odrażającym, ale... odwagi!
Dokonajmy wielkiego wysiłku i ze świadomością, że to nasz obowiązek, spełnijmy nasze
przeznaczenie na tej ziemi. Pozdrawiam cię, stary oceanie!
Nikt nie zobaczy mnie w ostatniej mojej godzinie (piszę to na łożu śmierci) otoczonego księżmi.
Chcę umierać kołysany falą burzliwego morza lub stojąc wśród gór, z oczami podniesionymi
wysoko... Nie, wiem, że moje unicestwienie będzie całkowite. Zresztą nie mogę oczekiwać laski.
Któż otwiera drzwi pokoju, gdzie konam? Nikomu przecież nie pozwoliłem wchodzić. Kimkolwiek
jesteś, odejdź; ale jeżeli ci się wydaje, że widzisz jakąś oznakę bólu czy lęku na mej twarzy hieny
(używam tego porównania, mimo że hiena jest piękniejsza ode mnie i jej widok sprawia większą
przyjemność), to nieprawda - pozwólcie mu się zbliżyć. Mamy zimową noc, żywioły ze wszystkich
stron wpadają na siebie, człowiekiem targa strach, młodzieniec rozważa myśl o jakiejś zbrodni,
mając na widoku przyjaciela - jeżeli to ktoś taki jak ja, kiedy byłem młody. Niech wiatr, którego
gwizdy pełne skargi zasmucają ludzkość, odkąd istnieje wiatr i ludzkość, poniesie mnie przed
ostatnią chwilą agonii na kościach swych skrzydeł przez świat, co niecierpliwie czeka mej śmierci.
Będę się jeszcze skrycie rozkoszował licznymi przykładami zła w człowieku (brat, nie widziany,
lubi oglądać czyny swych braci). Orzeł, kruk, nieśmiertelny pelikan, dzika kaczka, wędrowny
żuraw, zbudzone, trzęsące się z zimna, będą widziały, jak mijam je w świetle błyskawic, widmo
straszne i zadowolone. Nie będą pojmowały, co to znaczy. Na ziemi żmija, wielkie oko ropuchy,
tygrys, słoń, w morzu wieloryb, rekin, ryba młot, bezkształtna płaszczka, ząb podbiegunowej foki
będą się zastanawiały, co to za odstępstwo od praw natury. Drżący człowiek przylgnie czołem do
ziemi, jęcząc. „Tak, przewyższam was wszystkich moim wrodzonym okrucieństwem, którego
wyzbycie się było niemożliwe z przyczyn niezależnych ode mnie. Czy dlatego ukazujecie mi się w
tej hołdowniczej postawie? A może dlatego, że - zjawisko niesłychane - jak przerażająca kometa
przebiegam zakrwawioną przestrzeń? (Pada deszcz krwi z mojego wielkiego ciała, podobnego do
ciemnoszarej chmury, którą huragan gna przed sobą.) Nie bójcie się, dzieci, nie przeklnę was. Zło,
któreście mi wyrządzili, jest zbyt wielkie, zbyt wielkie jest zło, które ja wam wyrządziłem, aby to
była sprawa naszej woli. Szliście swoją drogą, ja swoją, obie były podobne i obie występne.
Musieliśmy się spotkać w tym podobieństwie charakterów; zderzenie stąd wynikłe było fatalne dla
obu stron.” I wtedy ludzie, odzyskawszy odwagę, powoli zaczną wznosić głowy, aby zobaczyć
mówiącego, i wyciągną szyje niczym ślimak. Nagle ich rozpłomienione twarze, o zmienionym
wyrazie, ukazujące straszliwe namiętności, wykrzywią się takim grymasem, że wilki poczują
strach. Wszyscy jednocześnie podniosą się niby ogromna sprężyna. Jakie złorzeczenia! Jakie
rozdzierające krzyki! Rozpoznali mnie. A oto zwierzęta ziemi przyłączając się do ludzi wołają
swoimi dziwnymi głosami. Bez śladu znikła wrogość obu stron; jedna i druga nienawiść są już
zwrócone przeciwko mnie, wspólnemu wrogowi; ogólna zgoda powoduje zbliżenie. Wiatry, które
mnie podtrzymujecie, unieście mnie wyżej - boję się podstępu. Tak, zejdźmy im powoli z oczu,
doświadczywszy jeszcze raz, ku pełnemu swemu zadowoleniu, jakie są owoce namiętności. Dzięki
ci, rinolofie, żeś mnie obudził swym lotem, ty stworze, na którego nosie widnieje grzebień w
kształcie podkowy... Spostrzegam, że była to tylko przejściowa niedyspozycja, niestety, i czuję z
niesmakiem, że wracam do życia. Ludzie mówią, że leciałeś ku mnie, aby wyssać resztkę krwi
jeszcze płynącą w moich żyłach - ach, dlaczego nie okazało się to prawdą!
Rodzina otacza stół z lampą pośrodku.
Mój synu, daj mi nożyczki, które leżą na krześle.
Nie ma ich, matko.
Poszukaj w drugim pokoju. Czy pamiętasz te czasy, drogi panie mój, kiedy modliliśmy się o
dziecko, w którym narodzilibyśmy się po raz drugi i mieli podporę naszej starości?
Pamiętam i Bóg nas wysłuchał. Możemy się cieszyć z naszego losu na tej ziemi. Co dzień
błogosławimy Opatrzność za jej dobrodziejstwa. Nasz Edward ma wszystkie urocze cechy swojej
matki.
I męskie zalety ojca.
Oto nożyczki, matko; nareszcie je znalazłem.
Wraca do swego zajęcia... Lecz ktoś stanął w drzwiach wejściowych i przez chwilę kontempluje
obraz, który ma przed oczami:
Co znaczy to widowisko? Dużo jest ludzi mniej szczęśliwych niż oni. Jakie rozumowanie pozwala
im znajdować radość w istnieniu? Oddal się, Maldororze, od tego spokojnego ogniska. To nie dla
ciebie miejsce.
Odszedł!
Nie rozumiem, co się dzieje, ale czuję odruchy, które walczą w mym sercu. Moja dusza jest
niespokojna i nie wie dlaczego. Powietrze jest ciężkie.
Żono, czuję to samo. Drżę, by nie przydarzyło się nam jakieś nieszczęście. Ufajmy Bogu, w nim
pokładamy najwyższą nadzieję.
Matko, ledwie oddycham. Boli mnie głowa.
I ty, mój synu! Zwilżę ci czoło i skronie octem.
Nie, dobra matko...
Popatrzcie, skłania ciało na oparcie krzesła; jest zmęczony.
Coś, czego nie umiem wytłumaczyć, przewraca się we mnie. Wszystko mi teraz przeszkadza.
Jak blady jesteś! Ten wieczór nie upłynie bez jakiegoś nieszczęścia, które nas pogrąży w jeziorze
rozpaczy.
Słyszę w oddali przeciągłe krzyki niezmiernego bólu.
Mój synu!
Ach, matko!... Boję się!
Powiedz mi prędko, czy cierpisz.
Nie, matko, nie cierpię... Nie mówię prawdy.
Ojciec nie może opanować zdziwienia:
Oto krzyki, które czasami słychać w ciszy bezgwiezdnych nocy. Chociaż słyszymy te krzyki, tego,
kto je wydaje, nie ma w pobliżu, gdyż takie jęki wiatr może przenosić na trzy mile, z jednego
miasta do drugiego. Często mówiono mi o tym zjawisku, ale nigdy nie mogłem go sprawdzić.
Żono, mówiłaś o nieszczęściu; jeżeli bardziej rzeczywiste nieszczęście istniało w spirali czasu, było
nim nieszczęście tego, który obecnie zakłóca sen ludzi...
Słyszę w oddali przeciągłe krzyki niezmiernego bólu.
Niech wola niebios zrządzi, by jego narodziny nie stały się przekleństwem ojczyzny, która go
wyrzuciła ze swego łona. Wędruje on teraz z miejsca na miejsce, wszędzie budząc lęk. Jedni
mówią, że go nęka od dzieciństwa jakieś wrodzone szaleństwo. Inni opowiadają o jego strasznym
instynktownym okrucieństwie, którego on sam się wstydzi i które wepchnęło do grobu jego
zbolałych rodziców. Jeszcze inni twierdzą, że za młodu był napiętnowany przezwiskiem i na resztę
życia pozostał niepocieszony, ponieważ jego zranione poczucie godności widziało w tym
nieodparty dowód złych popędów człowieka, które odsłaniają się w pierwszych latach życia i
później rosną. A przezwano go wampirem...
Słyszę w oddali przeciągłe krzyki niezmiernego bólu.
Według tego, co jeszcze mówią, dniem i nocą, bez chwili wytchnienia, przeraźliwe koszmary
sprawiają, że krew płynie z jego ust i uszu. I mówią, że upiory siadają u jego wezgłowia i zmuszane
przez jakąś nieznaną siłę rzucają mu w twarz, raz szeptem, kiedy indziej jakby rykiem pola bitwy,
w nieubłaganym uporze, to przezwisko zawsze żywe, zawsze ohydne, które zginie dopiero z
końcem świata. Są nawet tacy, co powiadają, że do tego stanu doprowadziła go miłość albo że
swoim krzykiem wyraża on skruchę po jakiejś zbrodni pogrzebanej w nocy jego tajemniczej
przeszłości. Ale większość mniema, że dręczy go pycha bez granic, jak niegdyś Szatana, i że jego
pragnieniem jest być równym Bogu...
Słyszę w oddali przeciągłe krzyki niezmiernego bólu.
Mój synu, są to zwierzenia wyjątkowe; ubolewam, że zapoznajesz się z nimi w tym wieku, i mam
nadzieję, że nigdy nie pójdziesz w ślady tego człowieka.
Mów, Edwardzie, powiedz, że nigdy nie pójdziesz w ślady tego człowieka.
O matko ukochana, której winien jestem światło dnia, przyrzekam, ile święte przyrzeczenie
dziecka ma jakąś wartość, że nigdy nie pójdę w ślady tego człowieka.
Doskonale, mój synu; trzeba być posłusznym swojej matce zawsze we wszystkim.
Jęki już nie dają się słyszeć.
Żono, czy skończyłaś pracę?
Brak mi jeszcze w tej koszuli kilku ściegów, chociaż tak długo siedzimy dziś wieczór.
Ja też nie skończyłem zaczętego rozdziału. Wykorzystajmy resztę światła, gdyż w lampie niewiele
już jest oliwy, i kończmy naszą pracę...
Dziecko woła:
Jeżeli Bóg pozwoli nam żyć!
Aniele promienny, przyjdź do mnie; będziesz przez cały dzień spacerował po łące, nigdy nie
pracując. W moim wspaniałym pałacu ściany są ze srebra, kolumny ze złota, drzwi z diamentów.
Będziesz chodził spać, kiedy ci się spodoba, przy dźwiękach niebiańskiej muzyki, bez odmawiania
modlitwy. Kiedy rano słońce pokaże swe olśniewające promienie i wesoły skowronek wzniesie
razem ze sobą swój śpiew w powietrze, na niedościgłą wysokość, będziesz mógł zostać w łóżku,
dopóki cię nie zmęczy leżenie. Stąpać będziesz po dywanach najbardziej drogocennych, zawsze
oddychając powietrzem nasyconym wonnymi esencjami kwiatów najbardziej pachnących.
Czas już dać odpoczynek ciału i umysłowi. Wstań, matko rodziny, na twych silnych stopach. Godzi
się, aby twe zesztywniałe palce porzuciły igłę nadmiernej pracy. Wpadanie w przesadę nigdy nie
jest dobre.
Ach, jakie twoje życie będzie miłe! Dam ci czarodziejski pierścień; kiedy przekręcisz rubin,
będziesz niewidzialny jak książęta w bajkach.
Złóż twe powszednie uzbrojenie w schronieniu szafy, ja też uporządkuję swoje rzeczy.
A kiedy go przekręcisz z powrotem, odzyskasz naturalną postać, o młody czarnoksiężniku. Dlatego
że cię kocham i pragnę twojego szczęścia.
Idź precz, kimkolwiek jesteś. Nie bierz mnie za ramiona.
Mój synu, nie zasypiaj, kołysany przez sny dzieciństwa; nasza wspólna modlitwa nie zaczęła się i
twoje ubranie jeszcze nie jest starannie ułożone na krześle... Klęknijmy! Odwieczny stwórco
wszechświata, okazujesz twą niewyczerpaną dobroć nawet w najmniejszych rzeczach.
Nie lubisz więc przejrzystych strumyków, w których pływają rybki czerwone, niebieskie i
srebrzyste? Będziesz je łowił taką piękną siatką, która sama będzie łapała, dopóki się nie napełni.
Pod wodą zobaczysz lśniące kamienie, gładsze od marmuru.
Matko, spojrzyj na te szpony. Nie ufam mu, ale moje sumienie jest spokojne, gdyż nie mam sobie
nic do wyrzucenia.
Widzisz nas leżących u stóp twoich, do których rzuciła nas świadomość twej wielkości. Gdyby
jakiś odruch pychy wśliznął się do naszej wyobraźni, odrzucimy go natychmiast w ślinie pogardy,
czyniąc ci z niego naszą nieodwołalną ofiarę.
Będziesz się kąpał z małymi dziewczynkami, które będą cię obejmowały. Po kąpieli uplotą ci
wianki z róż i goździków. Będą miały przezroczyste skrzydła motyle i długie faliste włosy,
okalające urok ich czół.
Choćby twój pałac był piękniejszy od kryształu, nie rzucę tego domu, aby pójść z tobą. Myślę, że
jesteś oszustem, skoro mówisz tak cicho, lękając się, że cię usłyszą. Opuszczać swoich rodziców to
zły uczynek. Nie będę synem wyrodnym. A twoje dziewczynki nie są tak piękne jak oczy mej
matki.
Całe nasze życie było wypełnione śpiewaniem twej chwały. Tak żyliśmy dotąd i tak żyć będziemy
po dzień, w którym każesz nam opuścić tę ziemię.
One będą posłuszne każdemu twemu skinieniu, myśląc jedynie o tym, żeby ci się przypodobać.
Gdybyś zapragnął ptaka, który nigdy nigdzie nie siada, przyniosą ci go. Gdybyś zapragnął karocy
ze. śniegu, przewożącej na słońce w mgnieniu oka, dostaniesz ją. Czymże nie potrafiłyby cię
obdarować! Dostałbyś od nich nawet latawiec, wielki jak wieża, który jest schowany na księżycu i
ma przy ogonie uwiązane jedwabnymi sznurkami ptaki najrozmaitszych rodzajów. Uważaj...
posłuchaj mych rad.
Rób, co ci się podoba. Nie chcę przerwać modlitwy wołając pomocy. Chociaż twoje ciało ulatnia
się, kiedy chcę je odepchnąć, nie myśl, że się ciebie boję.
Nic przed tobą nie jest wielkie oprócz płomienia wychodzącego z czystego serca.
Zastanów się nad tym, co ci mówiłem, bo później będziesz żałował.
Ojcze niebieski, zażegnaj, zażegnaj nieszczęścia, które mogą uderzyć w naszą rodzinę.
Kiedy wreszcie odejdziesz, zły duchu?
Zachowaj tę ukochaną małżonkę, co mnie podtrzymywała w chwilach zniechęcenia...
Skoro mi odmawiasz, uczynię tak, że będziesz płakał i jak wisielec szczękał zębami.
... i tego kochającego syna, którego czyste wargi ledwie się otwierają do pocałunków jutrzenki
życia.
Matko, dusi mnie... Ojcze, ratuj... Nie mogę oddychać... Błogosławcie !
Okrzyk niezmiernej ironii wzleciał w przestworza. Patrzcie, jak ogłuszone orły spadają z wyżyn
chmur i lecąc wirują, dosłownie spiorunowane kolumną powietrza.
Serce już mu nie bije... I ona jest martwa, jednocześnie z owocem swego żywota, owocem, którego
nie mogę rozpoznać, tak jest zniekształcony. .. Małżonko moja... Mój synu... Przypominam sobie
dawne czasy, gdym był mężem i ojcem.
Tamten powiedział był sobie na widok obrazu, który ukazał się przed nim, że nie zniesie takiej
niesprawiedliwości. Jeżeli siła, której udzieliły mu duchy piekielne lub raczej którą on sam
wydobywa z siebie, działa rzeczywiście, dziecko nie powinno przeżyć tej nocy.
Człowiek, który nie umie płakać (ponieważ zawsze tłumił cierpienie), zauważył, że jest w
Norwegii. Na wyspach Foroe asystował przy poszukiwaniu gniazd ptactwa morskiego w
pionowych szczelinach skalnych i dziwił się, że lina długości trzystu metrów, utrzymująca
poszukiwacza nad przepaścią, jest tak solidna. Widział w tym uderzający dowód, mimo wszystko,
dobroci ludzkiej i nie chciał wierzyć własnym oczom. Gdyby on przygotowywał taką linę, zrobiłby
na niej w kilku miejscach nacięcia, żeby się urwała i rzuciła łowcę gniazd do morza! Pewnego
wieczora skierował się ku cmentarzowi, gdzie młodzieńcy, którzy lubią gwałcić trupy pięknych
kobiet świeżo zmarłych, mogliby usłyszeć, gdyby chcieli, następującą rozmowę, wplątaną w obraz
akcji, która będzie się rozwijała jednocześnie.
Prawda, grabarzu, że chcesz ze mną porozmawiać? Kaszalot wyłania się powoli z głębi morza i
pokazuje głowę nad powierzchnią, chcąc zobaczyć okręt, który płynie przez tę samotną okolicę.
Ciekawość narodziła się z początkiem świata.
Przyjacielu, nie mogę z tobą dyskutować. Od dawna już marmur grobowców lśni w łagodnych
promieniach księżyca. Jest to pełna ciszy godzina, kiedy niejednemu człowiekowi majaczy widok
kobiet skutych łańcuchami, ciągnących za sobą całuny usiane plamami krwi, jak czarne niebo
gwiazdami. Ten, który śpi, wydaje przez sen jęki podobne do jęczenia skazanych na śmierć, aż
obudzi się i stwierdzi, że jawa jest trzy razy gorsza od snu. Muszę moją niestrudzoną łopatą
ukończyć kopanie tego grobu, aby jutro rano był gotów. Kiedy ma się wykonać poważną pracę, nie
należy robić dwóch rzeczy na raz.
On sądzi, że kopanie grobu to praca poważna! Ty sądzisz, że kopanie grobu to praca poważna!
Gdy dziki pelikan postanawia ofiarować swoją pierś małym na pożarcie, aby - nie mając innego
świadka oprócz istoty, która stworzyła tak wielką miłość - zawstydzić ludzi, to mimo wielkości
ofiary jego postępowanie jest zrozumiałe. Gdy młody człowiek zastając w ramionach swojego
przyjaciela kobietę, którą ubóstwiał, zapala cygaro, a potem nie opuszcza domu, nawiązując
nierozerwalną przyjaźń z cierpieniem, to postępowanie jego jest zrozumiałe. Kiedy uczeń w
internacie szkolnym przez całe lata, które są stuleciami, od rana do wieczora i od wieczora do
następnego rana jest podległy władzy pariasa cywilizacji, ani na chwilę nie spuszczającego go z
oczu, czuje burzliwe przypływy zaciekłej nienawiści, wznoszącej się niby gęsty dym ku jego
mózgowi, który omal mu nie pęka. Od chwili, kiedy go uwięziono, aż do tej, niedalekiej, kiedy
opuści więzienie, silna gorączka zażółca mu twarz, zbliża brwi, pogłębia oczodoły. Rozmyślania
wypełniają jego noce, ponieważ nie chce spać. We dnie jego myśl przeskakuje mury przybytku
zezwierzęcenia, dopóki nie uda mu się zbiec albo go nie wyrzucą jak zapowietrzonego z tego
wieczystego klasztoru - takie postępowanie jest zrozumiałe. Kopaniu grobu często nie mogą
sprostać przyrodzone siły. Jakże to, cudzoziemcze, łopata ma poruszać ziemię, która najpierw nas
fig karmi, a potem ,daje nam wygodne łoże, osłonięte od zimowego wiatru, potężnie dmącego w
tych zimnych krainach - jakże ma poruszać, gdy ten, który ją trzyma drżącymi rękami, przez cały
dzień konwulsyjnie dotyka policzków tych byłych żywych zjawiających się w jego królestwie, a
wieczorem widzi przed sobą na wszystkich drewnianych krzyżach wypisany ognistymi zgłoskami
przerażający problem, którego ludzkość dotąd nie rozwiązała: śmiertelność czy nieśmiertelność
duszy? Nie przestałem wiernie darzyć miłością Stwórcy wszechrzeczy, ale skoro mamy nie istnieć
po śmierci, to dlaczego niemal każdej nocy widzę, jak otwierają się wszystkie groby, a ich
mieszkańcy powoli unoszą ołowiane wieka, aby odetchnąć świeżym powietrzem ?
Przerwij swoją pracę. Wzruszenie odbiera ci siły; wydajesz mi się słaby jak trzcina, byłoby
szaleństwem kopać dalej. Jestem silny, zastąpię cię. Stań na stronie, będziesz mi dawał rady, gdy się
okażę niezręczny.
Jak muskularne są jego ramiona i jak przyjemnie patrzeć, kiedy z taką łatwością kopie ziemię!
Nie trzeba, żeby zbędny niepokój dręczył twą myśl. Wszystkie te groby, rozrzucone po cmentarzu
niczym kwiaty na łące - porównanie, któremu brak prawdziwości - zasługują, by je mierzyć
pogodnym cyrklem filozofa. Niebezpieczne halucynacje zdarzają się we dnie, ale najczęściej nocą.
A więc niech cię nie dziwią fantastyczne zjawy, które wydają się stawać przed tobą. Zadawaj
pytania twemu sumieniu w ciągu dnia, kiedy umysł jest wypoczęty. Na pewno powie ci ono, że
Bóg, który stworzył człowieka z cząstki swego własnego jestestwa, dzięki właściwej mu
nieograniczonej dobroci przyjmie to arcydzieło na swe łono po jego śmierci ziemskiej. Grabarzu,
czemu płaczesz? Skąd te łzy, jak u kobiety? Przypomnij sobie, że jesteśmy na tym pozbawionym
masztów statku po to, żeby cierpieć. Bóg zaszczycił człowieka, gdy uznał go zdolnym do
ujarzmiania największych cierpień. Pragnąłbyś, aby nie było cierpienia; czym jednak byłaby
wówczas cnota, ideał, który przyświeca każdemu - powiedz, jeżeli masz język taki sam jak reszta
ludzi.
Gdzież jestem? Czyżbym zmienił usposobienie? Czuję mocny oddech pociechy muskający moje
rozjaśnione czoło, niczym powiew wiosny, który ożywia nadzieję starców. Kim jest ten człowiek,
którego wzniosły język powiedział rzeczy, jakich nie można usłyszeć od byle kogo? Co za piękna
muzyka w niezrównanej melodii jego głosu! Wolę go mówiącego niż innych, gdy śpiewają. A
jednak im dłużej na niego patrzę! tym bardziej wydaje mi się nieszczery. Wyraz jego twarzy
dziwnie przeczy słowom, które tylko miłość Boga mogła natchnąć. Jego czoło, gdzie widnieje kilka
zmarszczek, jest naznaczone jakimś niezniszczalnym stygmatem. Co ten przedwcześnie go
postarzający stygmat oznacza: jest zaszczytny czy haniebny? Czy na jego zmarszczki należy
patrzeć z czcią? Nie wiem i boję się odpowiedzi. Ale chociaż on nie wierzy w to, co mówi, sądzę,
że ma powody, aby tak czynić, pobudzony przez ostatnie strzępy miłosierdzia, które w nim
/niszczono. Pogrążył się w niedostępnych mi rozmyślaniach i zdwoił wysiłek w ciężkiej,
niezwyczajnej mu pracy. Pot zrosił go, lecz on tego nie widzi. Jest smutniejszy niż uczucia, jakie
budzi widok dziecka w kołysce. Ach, jaki jest ponury!... Skąd przybyłeś?... Cudzoziemcze, pozwól,
że cię dotknę i że ręce ino je, rzadko wymieniające uścisk z żywymi, zbliżą się do twego
szlachetnego ciała. Cokolwiek z tego wyniknie, będę wiedział, co myśleć. Są to najpiękniejsze
włosy, jakich dotykałem w mym życiu. Któż miałby odwagę wątpić, czy znam się na włosach?
Czego chcesz ode mnie, kiedy kopię grób? Lew nie pozwala, by go drażnić, kiedy ucztuje. O ile
tego nie wiesz, dowiedz się. Ale nie trać czasu, dalejże, spełnij swoje życzenie.
To, co drży pod moim dotknięciem i mnie samego przyprawia drżenie, jest ciałem bez wątpienia.
To człowiek prawdziwy... Nie przywidział mi się! Ale kim jesteś, ty, który schylasz się kopiąc grób,
podczas gdy ja, podobny do nieroba jedzącego cudzy chleb, stoję bezczynnie? O tej godzinie ludzie
śpią albo poświęcają odpoczynek wiedzy. W każdym razie nikt nie opuszcza domu i baczy, żeby nie
zostawić drzwi otwartych dla złodziei. Każdy zamyka się u siebie jak najstaranniej, a popiół w
starym kominku jeszcze ogrzewa izbę resztkami ciepła. Ty postępujesz inaczej niż wszyscy;
odzienie twe zdradza mieszkańca jakiegoś dalekiego kraju.
Nie jestem zmęczony, ale nie warto bardziej pogłębiać tego grobu. Rozbierz mnie teraz i połóż w
nim.
Rozmowa, którą prowadzimy od dłuższej chwili, jest tak dziwna, że nie wiem, co ci
odpowiedzieć... Myślę, że on żartuje.
Tak, masz rację, ja żartowałem; nie zwracaj uwagi na to, co mówiłem.
Nieznajomy zachwiał się i grabarz podbiegł, aby go podtrzymać!
Co ci jest?
Tak, to prawda, skłamałem... Odłożyłem łopatę ze zmęczenia... Pierwszy raz wykonuję taką pracę...
Nie zwracaj uwagi na to, co mówię.
Coraz bardziej utwierdzam się w swoim przekonaniu, że to ktoś, kto ma straszliwe zmartwienia.
Niech Bóg oddali ode mnie chęć wypytywania go. Wolę pozostać w niepewności, tak bardzo lituję
się nad nim. Zresztą nie odpowiedziałby mi, to pewna - otworzyć serce w tym nienormalnym stanie
znaczyłoby cierpieć podwójnie.
Pozwól mi wyjść z cmentarza, udam się w dalszą drogę.
Nogi odmawiają ci posłuszeństwa i zabłądziłbyś idąc dalej. Muszę cię przyjąć u siebie, ofiarując
proste łóżko, gdyż innego nie mam. Ufaj mi, gościnność nie będzie żądała pogwałcenia twych
tajemnic.
O wszy czcigodna, której ciału brak rogowej pokrywy, był czas, gdy wypominałaś mi gorzko, że
nie kocham dostatecznie twej wzniosłej inteligencji, w której nie można czytać. Kto wie, czy nie
miałaś racji, skoro wobec tego człowieka nie czuję nawet wdzięczności. Latarnio Maldorora, dokąd
prowadzisz jego kroki ?
Do mnie. Wszystko jedno, kim jesteś, przestępcą, który po dokonaniu zbrodni nie zatroszczył się o
umycie mydłem prawej ręki i którego łatwo rozpoznać obejrzawszy tę rękę, bratem, który stracił
siostrę, zdetronizowanym monarchą uciekającym ze swych królestw - mój naprawdę wspaniały
pałac jest godny przyjąć ciebie. Nie zbudowano go z diamentów ani z drogich kamieni. Jest to
zaledwie nędzna chata, sklecona nieudolnie, ale ta sławna chata ma długą historię, którą
teraźniejszość ustawicznie odnawia uzupełnia. Gdyby mogła mówić, zadziwiłaby nawet ciebie,
który wygi;;
dasz na człowieka nie dziwiącego się niczemu. Ileż razy oglądaliśmy, ja i ona, defiladę trumien,
gdzie złożono kości mające niebawem bardziej spróchnieć niż wewnętrzne deski moich drzwi, o
które byłem oparty. Moi niezliczeni poddani mnożą się co dzień. Nie potrzebuję przeprowadzać
regularnych spisów ludności, by zdać sobie z tego sprawę. Tutaj, jak u żyjących, każdy płaci
podatek proporcjonalny do wspaniałości mieszkania, które wybrał, a gdyby ktoś odmówił
wniesienia opłaty, mam rozkaz w odpowiedzi traktować go tak, jak czynią komornicy - nie brakuje
szakali i sępów pragnących dobrego posiłku. Widziałem, jak stawali pod chorągwią śmierci: ten,
który był piękny, i ten, który skończywszy życie nie zbrzydł bardziej; mężczyzna, kobieta, żebrak,
synowie królewscy ; złudzenia młodości, szkielety starców; geniusz; obłęd; lenistwo i jego
przeciwieństwo; ten, który był fałszywy, ten, który był szczery; maska człowieka pysznego,
skromność pokornego; występek uwieńczony kwiatami i niewinność zdradzona.
Z pewnością nie odmówię gościny na twoim posłaniu, które jest godne mnie, aż do niedalekiego
świtu. Dziękuję ci za życzliwość... Grabarzu, piękna to rzecz kontemplować ruiny miast, ale jeszcze
piękniejsze jest kontemplowanie ruin ludzkich!
Brat pijawki szedł wolnym krokiem przez las. Często przystaje otwierając usta, żeby coś
powiedzieć. Ale za każdym razem gardło mu się ściska i w głąb cofa nieudany wysiłek. Na koniec
woła: „Człowieku, kiedy spotkasz wywróconego do góry nogami martwego psa opartego o śluzę,
która go zatrzymuje, nie chwytaj rękami, jak inni, robactwa wychodzącego mu z wzdętego brzucha,
nie patrz na nie zdziwiony i nie sięgaj po nóż, aby porozcinać wielką jego ilość, mówiąc sobie, że i
ty nie będziesz niczym więcej niż ten pies. Jakiej tajemnicy szukasz? Ani ja, ani cztery płetwiaste
łapy morskiego niedźwiedzia z Oceanu Lodowatego nie potrafiliśmy rozwiązać zagadki życia.
Uważaj, nadchodzi noc, a ty jesteś tu od rana. Co powie twoja rodzina, twoja mała siostra, gdy
wrócisz tak późno? Wymyj ręce i pójdź w kierunku twego domu... A tam, na widnokręgu, cóż to za
istota, która ma odwagę zbliżać się do mnie, bez trwogi, wśród skoków ukośnych i udręczonych;
jakie dostojeństwo i zarazem pogodna słodycz! Spojrzenie ma łagodne, ale głębokie. Jej ogromne
powieki igrają z podmuchami wiatru i zdają się żyć. Stwór nie znany mi. Gdy wpatruję się w te
potworne oczy, moje ciało drży, pierwszy raz, odkąd ssałem suche piersi istoty nazywanej matką.
Dokoła niego widać jakby aureolę olśniewającego światła. Kiedy przemówił, wszystko w
przyrodzie umilkło, wstrząśnięte długim dreszczem. Skoro podoba ci się przyjść ku mnie,
przyciągającemu cię niczym magnes, nie protestuję. Co za piękna istota! Przykro mi to mówić.
Musisz być kimś potężnym, masz bowiem twarz więcej niż ludzką, smutną jak wszechświat, piękną
jak samobójstwo. Nienawidzę cię ze wszystkich sił i wąż oplatający moją szyję od początku
wieków byłby mi milszy niż widok twych oczu. Jak to?... To ty, ropucho!... wielka ropucho!...
nieszczęsna ropucho!... Wybacz, wybacz!... Co robisz na tej ziemi, gdzie mieszkają wyklęci? Gdzie
się podziały twe krosty lepkie i cuchnące, że tak miło wyglądasz? Kiedy tu zstąpiłaś, sprowadzona
wyższym rozkazem, który ci zlecił pocieszenie różnych gatunków istot żyjących, przypadłaś do
ziemi z szybkością kani, nie zmęczywszy skrzydeł tym długim, wspaniałym lotem; widziałem cię!
Biedna ropucho! Jakże mnie wtedy zaprzątała nieskończoność razem z moją słabością. «Znowu
ktoś doskonalszy od istot naszej ziemi - mówiłem - i to z woli boskiej. Dlaczego i ja nie miałbym
być taki? Dlaczego najwyższe zrządzenia nie są sprawiedliwe? Czy Stwórca postradał rozum, będąc
zresztą tak silnym i straszliwym w gniewie?» Odkąd mi się ukazałaś, władczyni stawów i bagnisk,
promieniejąca świetnością przynależną tylko Bogu, pocieszyłaś mnie trochę, ale mój chwiejny
rozum mąci się w obliczu takiej wielkości! Kim jesteś? Złóż swoje białe skrzydła i nie patrz w górę
niespokojnymi powiekami... A gdybyś miała odlecieć, lećmy razem!” Ropucha przysiadła na
tylnych nogach (tak przypominających nogi ludzkie!) i podczas gdy ślimaki i stonogi uciekały
ujrzawszy swego śmiertelnego wroga, przemówiła tymi słowy: „Maldororze, posłuchaj. Spójrz na
moją twarz, spokojną niczym lustro; sądzę, że moja inteligencja nie ustępuje twojej. Pewnego dnia
nazwałeś mnie podporą swego życia. Ufałeś mi i nie zawiodłeś się. Jestem tylko zwyczajną
mieszkanką sitowia, to prawda, ale dzięki obcowaniu z tobą, biorąc od ciebie jedynie to, co miałeś
pięknego, rozwinęłam swój umysł i mogę mówić do ciebie. Przychodzę tu, aby cię wyciągnąć z
otchłani. Ci, co się nazywają twymi przyjaciółmi, są wstrząśnięci, ilekroć cię spotykają, bladego i
zgarbionego, w teatrach, na placach publicznych, w kościołach albo gdy ściskasz nerwowymi
udami tego konia, który galopuje tylko po nocach, unosząc swego upiornego pana, spowitego w
długi czarny płaszcz. Porzuć myśli, które czynią twe serce podobnym do pustyni - palą silniej niż
ogień. Umysł twój jest tak chory, że tego nie dostrzegasz i nie wydaje ci się nienormalne, gdy usta
twe wyrzucają słowa obłędne, pełne zresztą piekielnego majestatu. O nieszczęsny, czegoś ty nie
powiedział od dnia twego przyjścia na świat! Żałosna resztko nieśmiertelnej inteligencji, którą Bóg
stworzył z taką miłością! Rodziłeś tylko przekleństwa, bardziej okropne niż widok wygłodzonych
panter! Wolałabym mieć sklejone powieki, ciało pozbawione nóg i ramion, być zabójcą człowieka -
wszystko raczej niż być tobą! Albowiem nienawidzę cię. Skąd ten charakter, który mnie zdumiewa?
Jakim prawem przybyłeś na tę ziemię wyszydzać jej mieszkańców, zgniły szczątku miotany przez
sceptycyzm? Jeżeli ci się tu nie podoba, wracaj w sfery, z których przyszedłeś! Mieszkaniec miast
nie powinien zamieszkiwać wsi, niczym cudzoziemiec. Wiadomo, że w przestrzeni* krążą sfery
bardziej rozległe niż nasza i że istnieją tam duchy obdarzone inteligencją, której my nie potrafimy
nawet pojąć. Wynoś się zatem! Porzuć tę ruchomą ziemię, pokaż swą boską istotę, którą dotąd
ukrywałeś, i co prędzej skieruj się górnym pędem ku swojej sferze, której niczego nie zazdrościmy,
zarozumialcze! Ja bowiem nie zdołałam stwierdzić, czyś jest człowiekiem, czy też więcej niż
człowiekiem! Żegnaj więc. Nie spodziewaj się, że spotkasz jeszcze kiedykolwiek ropuchę na swej
drodze. Byłeś przyczyną mej śmierci. Odchodzę do wieczności, aby tam błagać o przebaczenie dla
ciebie!”
Jeżeli czasem jest rzeczą logiczną ufać temu, co widzimy, pierwsza pieśń kończy się w tym
miejscu. Nie bądźcie surowi wobec autora, który zaledwie próbuje swej liry - wydaje ona dźwięk
tak dziwny! O ile wszakże zechcecie być bezstronni, musicie przyznać, że już wykazuje silny ton,
mimo różnych niedoskonałości. Co do mnie, zabiorę się do pracy, aby wydać pieśń drugą w czasie
możliwie krótkim. Koniec dziewiętnastego stulecia ujrzy swego poetę (który jednak nie zacznie
arcydziełem, lecz tak jak wskazuje prawo natury); urodził się na lądzie amerykańskim, przy ujściu
rzeki La Plata, gdzie dwa narody, kiedyś skłócone, obecnie prześcigają się w postępie materialnym i
duchowym. Buenos-Aires, królowa Południa, i Montevideo, miasto pełne kokieterii, podają sobie
przyjazną dłoń nad srebrzystymi wodami szerokiej zatoki. Ale wsie objęła swą niszczycielską
władzą nieustająca wojna i radośnie zbiera żniwo w postaci licznych ofiar. Żegnaj, starcze, i myśl o
mnie, jeżeli mnie przeczytałeś. A ty, młody człowieku, nie ulegaj rozpaczy - masz w osobie
wampira przyjaciela, choć jesteś przeciwnego zdania. Jeżeli dodasz owada zwanego acarus
sarcoptus, od którego dostaje się świerzbu, będziesz miał dwóch przyjaciół!
Koniec pieśni pierwszej druga
Gdzie się podziała ta pierwsza pieśń Maldorora, gdy jego usta, pełne liści belladony, wyrzuciły ją
na królestwa gniewu w chwili zamyślenia? Gdzie się podziała ta pieśń?... Nie wiadomo dokładnie.
Nie zatrzymały jej drzewa ani wiatry. Moralność, która przechodziła tędy nie podejrzewając, że
miała w tych rozpalonych do białości kartach dzielnego obrońcę, mogła widzieć, jak pierwsza pieśń
skierowała się zdecydowanym krokiem prosto ku ciemnym zakątkom i sekretnym tkankom
umysłów ludzkich. Jedno w każdym razie zostało naukowo stwierdzone - to mianowicie, że odtąd
człowiek ze swoją twarzą ropuchy sam już siebie nie poznaje i miewa napady wściekłości, które go
upodabniają do dzikich zwierząt. Nie jego to wina. Zawsze był przekonany, opuszczając powieki
pod rezedą skromności, że składa się przeważnie*z dobra i bardzo niewielkiej porcji zła.
Niespodziewanie pouczyłem go, wyciągając na światło dzienne jego serce i matactwa, że wprost
przeciwnie, jest w nim tylko zło i bardzo niewielka ilość dobra, którego ulatnianie się usiłują
powstrzymać prawodawcy. Nie chciałbym, skoro mu nie powiedziałem nic nowego, żeby ta gorzka
prawda wywołała w nim uczucie dojmującego wstydu, lecz realizacja mego życzenia byłaby
przeciwna prawom natury. Zrywam bowiem maskę z jego twarzy zdradzieckiej, pokrytej błotem, i
strącam jedno po drugim, niczym kule z kości słoniowej w srebrną miskę, wzniosłe kłamstwa,
którymi on sam siebie oszukuje; gdy więc nie nakazuje spokojowi, aby położył ręce na jego twarzy,
jest to zrozumiałe, nawet w tym przypadku, gdy rozum rozprasza ciemności pychy. Toteż bohater
ukazywany przeze mnie jest przedmiotem zaciekłej nienawiści, odkąd ludzkość, wyobrażająca
sobie, że jest doskonale opancerzona, doznała jego ataków wymierzonych w najsłabsze miejsce,
którym są bezsensowne tyrady filantropii; zalegają one, niczym zwały piasku, karty książek
budzących we mnie chwilami, gdy opuszcza mnie rozum, odruch uznania dla ich komizmu tak
niezmiernie pociesznego, ale nudnego. On to przewidział. Nie wystarczy rzeźbić posąg dobroci na
frontonie pergaminów zgromadzonych w bibliotekach. Istoto ludzka, stoisz teraz naga jak robak
przed moim diamentowym mieczem. Porzuć swoją metodę, nie czas już stroić się w płaszcz dumy -
przedkładam ci tę prośbę klęcząc przed tobą. Istnieje ktoś, kto widzi najmniejsze drgnienia twego
występnego życia; jesteś omotana delikatną siecią jego zapamiętałej przenikliwości. Nie łudź się,
gdy stoi odwrócony tyłem, ponieważ i wtedy patrzy na ciebie; nie łudź się, gdy zamknął oczy - i
wtedy cię widzi. Trudno przypuścić, abyś w materii podstępów i złośliwości chciała podjąć
niebezpieczną decyzję rywalizowania z tym dzieckiem mej wyobraźni. Żaden jego cios nie chybia.
Zachowując ostrożność, można pouczyć wszystkich, którzy nie są tego w pełni świadomi, że wilki i
bandyci nie pożerają się nawzajem, bo taki zapewne jest ich obyczaj. A więc bez obawy możesz
powierzyć jego rękom troskę o twój los - on pokieruje nim w sposób, który zna. Nie ufaj
rozpowszechnianym przez niego usilnie zapewnieniom, że chce twej poprawy, gdyż interesujesz go
niewiele lub nawet jeszcze mniej, przy czym nie odsłaniam całej prawdy stwierdzonej przez moją
życzliwą weryfikację. Cel, który mu przyświeca, to szkodzić tobie, w słusznym postanowieniu,
żebyś stała się równie zła jak on i razem z nim zeszła w szeroko rozwartą czeluść piekieł, gdy ta
godzina wybije. Jego miejsce jest od dawna wyznaczone tam, gdzie widać szubienicę i zwisające na
niej łańcuchy oraz żelazne obręcze. Gdy przeznaczenie tam go doprowadzi, straszliwy lej wchłonie
swoją najsmakowitszą zdobycz, a on będzie mógł kontemplować siedzibę najbardziej dla niego
stosowną. Sądzę, że mówię tonem ojcowskim, umyślnie tak nastrojony, i że ludzkość nie ma prawa
się skarżyć.
Chwytam za pióro, które zbuduje drugą pieśń... Jest to narzędzie wyrwane jakiemuś orłu
morskiemu z rudego skrzydła! Ale... co się stało moim palcom? Ich przeguby ulegają paraliżowi,
gdy tylko zaczynam pracować. Przecież muszę pisać... To niemożliwe! Powtarzam, że muszę pisać,
zapisywać moje myśli - wolno mi, jak wszystkim, poddać się temu naturalnemu prawu... Ale nie,
nie, pióro pozostaje bezwładne!... I co znowu dzieje się za oknem? Gdzieś daleko widać
błyskawicę. Burza przebiega przestrzeń. Deszcz pada... Wciąż pada... Jaki deszcz!... Strzelił
piorun... Wtargnął przez uchylone okno i powalił mnie na posadzkę, ugodziwszy w czoło. Biedny
młodzieńcze! Twoje oblicze, dostatecznie szpetne ze swoimi przedwczesnymi zmarszczkami i
wrodzoną potwornością, nie potrzebowało na dodatek tej długiej blizny zionącej siarką (tak mówiąc
wyraziłem przypuszczenie, że rana się zagoi, co jednak nie nastąpi prędko). Skąd ta burza i skąd ten
bezwład mych palców? Czyżby ostrzeżenie udzielone mi przez niebiosa, abym zaniechał pisania i
rozważył, co mi grozi, «
jeżeli będę toczył ślinę z moich kwadratowych ust ? Ale nie zląkłem się tej burzy. Nie nastraszy
mnie nawet legion burz! Ci agenci policji niebieskiej wykonują zresztą swoje przykre obowiązki
bardzo starannie, jak zdaje się o tym świadczyć moje zranione czoło. Nie mam powodów
dziękować Wszechmogącemu za jego niezwykłą zręczność, rozciął mi bowiem twarz dokładnie na
pół, zaczynając od czoła, gdzie rana była najbardziej niebezpieczna - niech mu gratuluje kto inny!
Ale te burze atakują kogoś silniejszego niż one. A więc, ohydny Stwórco z twarzą żmii, nie dość ci,
żeś otoczył moją duszę granicami szaleństwa i furiackich myśli, które zabijają powoli, twemu
majestatowi wydało się jeszcze potrzebne, po dojrzałym namyśle, utoczyć z mego czoła puchar
krwi!... Czy ja ci coś powiedziałem? Dobrze wiesz, że cię nie kocham, mało tego, że cię
nienawidzę, po co więc wracasz do tej sprawy? Kiedyż wreszcie twemu postępowaniu odechce się
przebierać w te pozory dziwactwa? Powiedz szczerze, jak gdybyś rozmawiał z przyjacielem czy nie
zdajesz sobie sprawy, że tym obrzydliwym prześladowaniem odsłaniasz naiwną gorliwość, na którą
nie pozwoliłby sobie żaden z twoich serafinów, gdyż jest niebywale śmieszna? Co cię tak złości?
Wiesz, że gdybyś dał mi żyć nie nękając mnie, zyskałbyś moją wdzięczność... Pójdź, Sułtanie, zliż
z posadzki te krwawe plamy. Opatrunek skończony; zatamowawszy upływ krwi, obmyłem czoło
słoną wodą i owinąłem bandażem na krzyż dokoła głowy. Rezultat nie jest nadzwyczajny: cztery
zakrwawione koszule i dwie chusteczki. Na pierwszy rzut oka nikt by nie pomyślał, że arterie
Maldorora zawierają tyle krwi, bo twarz jego zawsze lśni trupią bladością. Taki już jest. Może to
prawie wszystka krew z jego ciała i prawdopodobną jest rzeczą, że nie pozostało mu jej dużo.
Dosyć, dosyć, łakomy psie; zostaw posadzkę, napełniłeś brzuch. Nie pij więcej, żebyś nie
zwymiotował. Nie jesteś głodny, wracaj na posłanie; możesz uważać, żeś szczęśliwy - przez całe
trzy dni nie poczujesz głodu dzięki czerwonym ciałkom, które wchłonąłeś z namaszczoną
satysfakcją. A ty, Lemanie, weź miotłę; chciałbym ci pomóc, lecz nie mam siły. Rozumiesz, że nie
mam, prawda? Schowaj płacz do pokrowca, bo pomyślę, że brak ci odwagi, by patrzeć z zimną
krwią na szramę spowodowaną przez cierpienie, które dla mnie już przepadło w nocy czasów
minionych. Idź do źródła i przynieś dwa wiadra wody. Kiedy zmyjesz podłogę, połóż tę bieliznę w
sąsiednim pokoju. Gdyby praczka przyszła dziś wieczorem, jak powinna, to jej daj, lecz od godziny
pada gęsty deszcz i nie przestaje, więc nie sądzę, żeby chciała wyjść z domu. Przyjdzie jutro.
Gdyby zapytała, skąd ta krew, nie masz obowiązku mówić jej o tym. Ach, jak mi słabo! Ale
mniejsza, dosyć mam siły, by unieść obsadkę, i dosyć odwagi, by zgłębić moją myśl. I cóż Stwórca,
dokuczający mi jak dziecku, zyskał swoją burzą i piorunem? Postanowiłem pisać i nie dam się
odwieść od tego. Ale bandaże irytują mnie i w pokoju jest zapach krwi...
Oby nigdy nie nadszedł dzień, kiedy Lohengrin i ja przejdziemy ulicą obok siebie nie widząc jeden
drugiego i ocierając się łokciami jak dwaj przechodnie gnani pośpiechem! O niech mi będzie wolno
uciec od tego przypuszczenia na krańce ziemi! Przedwieczny, stworzywszy świat, jaki jest,
okazałby wielką mądrość, gdyby przez czas dokładnie tak krótki, jakiego trzeba, żeby rozbić
młotkiem głowę kobiety, zapomniał o swym gwiezdnym majestacie, by nam wyjawić tajemnice,
wśród których nasze istnienie dusi się niczym ryba na dnie łodzi. Ale on jest wielki i szlachetny, ma
nad nami przewagę dzięki potędze swych koncepcji; gdyby pertraktował z ludźmi, wszystko, co go
hańbi, zalałoby mu oblicze. A jednak... dlaczego się nie czerwienisz, nędzniku? Nie dość, że
narodziła się armia cierpień fizycznych i duchowych, która nas otacza, tajemnica naszego losu w
łachmanach nie jest nam wyjaśniona. Znam go, tego Wszechmogącego... On też musi mnie znać.
Jeżeli przypadkiem idziemy tą samą ścieżką, już z oddali dostrzega mnie swoim przenikliwym
wzrokiem i schodzi na stronę, aby uniknąć potrójnego platynowego żądła, które natura dała mi jako
język! Bądź tak łaskawy, o Stwórco, i pozwól, bym ci wyjawił me uczucia. Moja dłoń pewna i
zimna włada ironią straszliwą, której - uprzedzam cię - mam w sercu zapas dostateczny, by cię
atakować aż do końca dni moich. Będę bił w twoją pustą skorupę, i to tak silnie, że podejmuję się
wytrząsnąć z niej pozostałe jeszcze cząstki inteligencji, których nie dałeś człowiekowi, gdyż równy
tobie budziłby twoją zazdrość, i które schowałeś bezczelnie w swoich wnętrznościach, przebiegły
opryszku, jak gdybyś nie wiedział, że je prędzej czy później odkryję moim okiem zawsze otwartym,
zabiorę tobie i podzielę się tą zdobyczą z moimi bliźnimi. Postąpiłem tak, jak mówię, i teraz już się
ciebie nie boją, traktując cię jak równego sobie. Ześlij mi śmierć, abym odpokutował moją
zuchwałość - odsłaniam pierś i pokornie czekam. Ukażcie się zatem, śmiesznie rozległe obszary
wieczystych tortur, nadęte pokazy atrybutów przesadnie chwalonych! Zdradził jednak swą słabość,
skoro nie potrafi wstrzymać krążenia mojej krwi, która z niego szydzi. Ale mam dowody, że bez
skrupułów gasi w kwiecie wieku oddech innych istot ludzkich, które ledwo zdążyły zakosztować
radości życia. Jest to po prostu okrutne, lecz tylko według mego wątłego pojmowania. Widziałem,
jak podsycając swoje bezużyteczne okrucieństwo wzniecał pożary, w których ginęli starcy i dzieci!
To nie ja zaczynam atakować, to on zmusza mnie, bym go wprawił w ruch wirowy, niczym frygę,
za pomocą bicza o stalowych strunach. Czyż on sam nie dostarcza oskarżeń przeciwko sobie? Mój
przerażający wigor nigdy się nie wyczerpie! Ma źródło w obłąkanych koszmarach, nękających
moje bezsenne noce. Ale to, co wyżej napisałem, dotyczyło Lohengrina, wróćmy więc do niego. W
obawie, żeby później nie stał się taki jak inni ludzie, najpierw miałem zamiar uśmiercić go nożem,
gdy wyjdzie z wieku niewinności. Ale zastanowiłem się i rozsądek kazał mi w porę tę myśl
porzucić. Lohengrin nie zdaje sobie sprawy, że jego życiu przez kwadrans groziło
niebezpieczeństwo. Wszystko przygotowałem, kupiłem nóż. Był to prześliczny sztylecik, ponieważ
lubię wdzięk i elegancję nawet w narzędziach śmierci, ale ostrze miał długie i wąskie. Jeden cios .
w szyję, starannie przecinający tętnicę, wystarczyłby, jak sądzę. Cieszę się, że zrezygnowałem,
później bym żałował. A więc, Lohengrinie, rób, co chcesz, postąp, jak ci się podoba, zamknij mnie
na całe życie w ciemnym więzieniu, ze skorpionami jako towarzyszami niewoli, lub wyłup mi oko,
aż spadnie na ziemię - nigdy nie usłyszysz ode mnie złego słowa; jestem twój, należę do ciebie, nie
żyję dla siebie. Cierpienie, jakie mi sprawisz, nie da się porównać ze szczęściem, jakie można
znaleźć w myśli, że ten, który mnie kaleczy morderczą dłonią, jest napełniony esencją bardziej
boską niż jego bliźni! Tak, mimo wszystko piękna to rzecz oddać swe życie za istotę ludzką i dzięki
temu ocalić w sobie nadzieję, że nie wszyscy są źli, skoro znalazł się człowiek, który siłą zdołał
przykuć do siebie pełną nieufności odrazę mej gorzkiej sympatii...
Jest północ; nie widać już ani jednego omnibusu między Bastylią a Świętą Magdaleną. Nieprawda -
oto zjawia się jeden, tak nagle, jakby wyrósł spod ziemi. Nieliczni spóźnieni pasażerowie
przyglądają mu się uważnie, gdyż nie przypomina żadnego innego. Na imperiale siedzą ludzie,
których oczy są nieruchome jak u martwej ryby. Stłoczeni jeden przy drugim, wydają się nieżywi;
zresztą przepisowa liczba nie jest przekroczona. Kiedy woźnica batem popędza konie, rzekłbyś, że
to bat porusza jego ramieniem, a nie ramię batem. Co to za zgromadzenie istot dziwacznych i
niemych? Czyżby mieszkańcy księżyca? Chwilami miałoby się ochotę tak sądzić, ale najbardziej
wyglądają na trupy. Omnibus, spiesząc się do ostatniego postoju, pożera przestrzeń, aż jezdnia
dudni... Ucieka!... Ale jakaś bezkształtna masa uparcie biegnie za nim, po jego śladach, wśród
kurzu. „Poczekajcie, błagam was, poczekajcie... Nogi mam nabrzmiałe, bo cały dzień chodziłem...
Od wczoraj nie jadłem... Rodzice mnie porzucili... Nie wiem, co robić... Chcę wrócić do domu i
byłbym tam prędzej, gdybyście mi pozwolili wsiąść... Jestem ośmioletnim chłopcem i mam do was
zaufanie. ..” A on ucieka!... Ucieka!... Ale bezkształtna masa uparcie biegnie za nim, po jego
śladach, wśród kurzu. Jeden z tych ludzi o zimnym oku trąca łokciem sąsiada i zdaje się wyrażać
niezadowolenie z tych srebrzyście brzmiących jęków, które docierają aż do jego ucha. Tamten
nieznacznie schyla głowę na znak potwierdzenia i z powrotem pogrąża się w nieruchomości
swojego egoizmu, jak żółw w skorupie. Twarze innych pasażerów świadczą o podobnych
uczuciach. Jeszcze przez dwie, może trzy minuty słychać krzyki, coraz bardziej rozdzierające.
Widać, jak tu i ówdzie otwiera się okno od strony bulwaru i jakaś wystraszona postać ze światłem
w ręku, spojrzawszy na dół, gwałtownie zamyka okiennicę, żeby się już więcej nie ukazać... A on
ucieka!... Ucieka!... Ale bezkształtna masa uparcie biegnie za nim, po jego śladach, wśród kurzu. I
tylko jakiś młodzieniec, pogrążony w rozmyślaniach między tymi kamiennymi postaciami, zdaje
się współczuć nieszczęściu. Do wystąpienia w obronie chłopca, który całą siłą swych drobnych
zbolałych nóg usiłuje ich dogonić, brak mu jednak odwagi, gdyż inni pasażerowie rzucają w jego
stronę spojrzenia pogardliwe i wyniosłe, a on wie, że sam przeciwko wszystkim nic nie wskóra. Z
łokciami wspartymi na kolanach i obejmując głowę rękami, pełen zdumienia zadaje sobie pytanie,
czy tak wygląda miłosierdzie ludzkie. Stwierdza, że to tylko puste słowo, nie istniejące już nawet w
słowniku poezji, i wyznaje swój błąd. Mówi sobie:,,Rzeczywiście, po co interesować się małym
chłopcem? Zostawmy go jego losowi.” Ale jednocześnie gorąca łza spadła na policzek młodego
człowieka, który wypowiedział bluźnierstwo. Z wysiłkiem przesuwa ręką po czole, jakby odpędzał
gęsty obłok zaciemniający jego inteligencję. Miota się, lecz na próżno, w tej epoce, w którą został
rzucony; czuje, że nie jest w niej na swoim miejscu, nie może jednak wyjść. Straszliwe więzienie!
Ohydna fatalność! Lombano, począwszy od tego dnia jestem z ciebie zadowolony! Bez przerwy cię
obserwowałem, podczas gdy moja twarz udawała tę samą obojętność, jaką czuli tamci pasażerowie.
Młody człowiek wstaje, poderwany uczuciem oburzenia, i chce wysiąść, aby nie uczestniczyć,
choćby wbrew swej woli, w złym uczynku. Na znak, który mu daję, z powrotem siada koło mnie...
A on ucieka!... Ucieka!... Ale bezkształtna masa uparcie biegnie za nim, po jego śladach, wśród
kurzu. Krzyki nagle milkną, ponieważ chłopiec zawadził o wystający z bruku kamień i padając
zranił się w głowę.Omnibusu już nie można dostrzec i widać tylko cichą ulicę... A on ucieka!...
Ucieka!...
Bezkształtna masa już nie biegnie za nim uparcie, po jego śladach, wśród kurzu. Spójrzcie na tego
szmaciarza, który przechodzi, schylony nad swoją nikłą latarnią; ma więcej serca niż wszyscy jego
bliźni z omnibusu. Podniósł chłopca; możecie być pewni, że go wyleczy i nie porzuci, jak to zrobili
jego rodzice. A on ucieka!... Ucieka!... Ale z miejsca, gdzie znajduje się szmaciarz, jego przenikliwe
spojrzenie biegnie uparcie za omnibusem, po jego śladach, wśród kurzu!... Podłe i kretyńskie
nasienie! Pożałujesz swojego zachowania się. Ja ci to mówię. Pożałujesz, o tak, pożałujesz. Moja
poezja nie będzie miała innego celu niż atakować wszystkimi możliwymi sposobami człowieka, tę
dziką bestię, i Stwórcę, który nie powinien był począć takiego plugastwa. Tomy legną spiętrzone na
tomach i nie znajdzie się w nich nic oprócz jedynej tej idei, zawsze wypełniającej mój umysł!
Odbywając swoją codzienną przechadzkę, zawsze wybierałem tę samą wąską ulicę i co dzień
wzdłuż tej ulicy szła za mną w pewnej odległości, pełna szacunku, szczupła dziesięcioletnia
dziewczynka, która przyglądała mi się powiekami wyrażającymi sympatię i ciekawość. Była nad
wiek wysoka i talię miała smukłą. Bujne czarne włosy, rozdzielone pośrodku, opadały dwoma
warkoczami na marmurowe ramiona. Pewnego dnia, gdy jak zwykle szła moim śladem, muskularne
ramiona jakiejś prostej kobiety złapały ją za włosy niczym huragan chwytający liść, ręka
wymierzyła dwa brutalne uderzenia w policzek dumny i milczący, po czym odprowadziła tę
zbłąkaną duszę do domu. Daremnie udawałem brak zainteresowania; dziewczynka wciąż
urozmaicała mój spacer swą obecnością, od pewnego momentu natrętną. Gdy idąc dalej
wchodziłem w drugą ulicę, przystawała na końcu swojej, z wyrazem silnego przymusu, nieruchoma
jak posąg milczenia, i patrzała przed siebie, aż przestawałem być widoczny. Pewnego razu szła
przede mną, tym samym co ja krokiem. Gdy usiłowałem ją wyprzedzić, zaczynała niemal biec, aby
utrzymać równą odległość między nami, a gdy zwalniałem, chcąc odległość powiększyć, ona także
zwalniała, czyniąc to z wdziękiem dziecka. U końca swej ulicy odwróciła się spokojnym ruchem,
aby mi zamknąć drogę. Nie zdążyłem skręcić i znalazłem się tuż przed nią.
Miała oczy zapuchnięte i czerwone. Od razu pojąłem, że chce mnie zagadnąć, i nie wie, jak to
zrobić. Nagle zbladła śmiertelnie i zapytała: „Czy byłby pan łaskaw powiedzieć mi, która godzina?”
Odparłem, że nie noszę ze sobą zegarka, i odszedłem pośpiesznie. Od tego dnia, dziewczynko z
wyobraźnią niespokojną i przedwcześnie rozwiniętą, nie widywałaś już w tej wąskiej ulicy
tajemniczego młodego człowieka, który swymi ciężkimi sandałami z wysiłkiem deptał bruk krętych
zaułków. Widok tej płonącej komety, jako smutny przedmiot fanatycznej ciekawości, nie zalśni już
na fasadzie twej zawiedzionej uwagi i często będziesz myślała - może zbyt często, może zawsze - o
tym, który nie wydawał się przejęty ani złem, ani dobrem teraźniejszego życia i szedł, nigdzie nie
zmierzając, z twarzą straszliwie martwą, z najeżonymi włosami, chwiejnym krokiem, a jego
ramiona pływały ślepo w ironicznych wodach eteru, jak gdyby chciały w nich znaleźć krwawą
zdobycz nadziei, ustawicznie podrzucaną w bezkresnych obszarach przestrzeni przez nieubłagany
pług śnieżny fatalności. Ty mnie już nie zobaczysz i ja cię nigdy więcej nie ujrzę!... Kto wie zresztą,
może ta dziewczyna nie była istotą, na jaką chciała wyglądać? Pod naiwnymi pozorami kryła może
otchłanną przebiegłość, ciężar osiemnastu lat i urok występku. Widywano sprzedawczynie miłości,
które z uśmiechem na ustach rzucały swe Wyspy Brytyjskie i przebywały Kanał. Promiennie
uskrzydlone, krążyły złotymi rojami w paryskim świetle i widząc je mówiliście: „Przecież to
jeszcze dzieci, nie mają więcej niż dziesięć albo dwanaście lat.” W rzeczywistości były
dwudziestolatkami. Ach, jeżeli tak, niech będą przeklęte zakręty tej ciemnej ulicy! Dzieją się tam
straszne, straszne rzeczy! Ona pewno nie wykonywała swego zawodu dość zręcznie i matka dlatego
ją uderzyła. Niewykluczone, że to jeszcze dziecko, a w takim razie wina matki była tym większa.
Odrzucam jednak tę myśl, która jest tylko hipotezą, i wyobrażam sobie z przyjemnością istotę
ekscentryczną, której dusza odsłania się za wcześnie... O młoda dziewczyno, nie radzę ci stanąć
ponownie na mej drodze, gdybym jeszcze kiedykolwiek wszedł w tę ciemną ulicę. Mogłoby cię to
dużo kosztować! Krew i nienawiść już mi uderzają do głowy gorącymi falami. Miałbym być dość
szlachetny, aby kochać mych bliźnich? Nie, nie, co do tego podjąłem decyzję w dniu mych
narodzin! Oni mnie przecież nie kochają! Prędzej światy ulegną rozbiciu i granit będzie się ślizgał
na falach jak kormoran, niż dotknę bezecnej dłoni istoty ludzkiej. Precz, precz z tą ręką!... Młoda
dziewczyno, nie jesteś aniołem i w końcu będziesz podobna do innych kobiet. Nie, nie, błagam cię,
nie wychodź już przed moje brwi zmarszczone i niebezpieczne. W momencie wzburzenia mógłbym
chwycić twe ramiona, wykręcić je tak, jak się wyżyma bieliznę, albo wyłamać z trzaskiem niczym
suche gałęzie, a potem, używając siły, kazać ci je zjeść. Mógłbym, z wyrazem słodyczy objąwszy
dłońmi twą głowę, zagłębić chciwe palce w zwojach twego niewinnego mózgu, aby wydobyć z
niego, uśmiechając się, kojący balsam dla mych oczu zbolałych od wiecznej bezsenności życia.
Mógłbym, zszywając igłą twe powieki, pozbawić cię widoku świata i możliwości znalezienia drogi
- a ja twym przewodnikiem nie będę. Mógłbym, unosząc twe dziewicze ciało żelaznym ramieniem i
chwyciwszy za nogi, okręcać cię dokoła siebie jak procę, wytężyć przy ostatnim obrocie wszystkie
me siły i rzucić tobą o ścianę. Każda kropla krwi tryśnie na czyjąś pierś, aby przerazić ludzi i
pokazać im, jak bardzo jestem zły! Bez końca będą sobie wyrywali ochłapy ciała, lecz kropla krwi
pozostanie w tym samym miejscu, niezatarta, i będzie jaśnieć blaskiem diamentu. Bądź spokojna,
polecę mej służbie, by strzegła szacownych resztek twego ciała i ochroniła je przed głodem
żarłocznych psów. Ciało wprawdzie przylgnęło do muru, niczym dojrzała gruszka, i nie spadło na
ziemię, ale psy potrafią skakać wysoko, kiedy się ich nie pilnuje.
Jaki miły chłopczyk siedzi na ławce w ogrodzie tuileryjskim! Jego śmiałe oczy wpatrują się w coś
niewidzialnego, gdzieś daleko przed nim. Nie ma zapewne więcej niż osiem lat, ale - inaczej niż
jego rówieśnicy - stroni od zabawy. Powinien chociaż śmiać się i spacerować z kolegą, a nie
siedzieć samotnie; taki ma jednak charakter.
Jaki miły chłopczyk siedzi na ławce w ogrodzie tuileryjskim! Pewien mężczyzna, mający ukryte
zamiary, siada koło niego na tej samej ławce i zachowuje się dwuznacznie. Kto to? Nie muszę wam
tego mówić, gdyż rozpoznacie go po krętym sposobie prowadzenia rozmowy. Posłuchajmy, co
mówią, i nie przeszkadzajmy im:
O czym myślałeś, chłopczyku?
Myślałem o niebie.
Wcale nie jest konieczne, żeby myśleć o niebie, wystarczy o ziemi. Czy jesteś zmęczony życiem,
choć tak niedawno się urodziłeś?
Nie, ale każdy woli niebo niż ziemię.
A ja nie wolę. Bo jeżeli niebo stworzył Pan Bóg, tak jak ziemię, możesz być pewny, że znajdziesz
tam to samo zło. Po śmierci nie będziesz wynagrodzony stosownie do twych zasług, bo jeżeli
niesprawiedliwość istnieje na ziemi (o czym przekonasz się kiedyś z własnego doświadczenia), to
dlaczego nie miałaby istnieć i w przyszłym życiu? Najlepiej zrobisz nie myśląc o Panu Bogu i na
własną rękę wymierzając sobie sprawiedliwość, skoro ci jej odmawiają. Gdyby ci któryś kolega
zrobił coś złego, czy nie byłbyś szczęśliwy zabijając go?
Ale tego nie wolno robić.
Nie tak bardzo, jak myślisz. Cała rzecz w tym, żeby się nie dać złapać. Sprawiedliwość wymierzana
przez prawo jest nic niewarta, liczy się tylko prawodawstwo pokrzywdzonego. Gdybyś nienawidził
kolegi, czy sama myśl o nim, wciąż obecna przed twymi oczami, nie byłaby dla ciebie zmorą?
To prawda.
Więc jeden taki kolega unieszczęśliwiałby cię do końca życia, gdyż widząc, że twoja nienawiść jest
tylko bierna, wciąż by szydził z ciebie i bezkarnie ci dokuczał. Nie miałbyś zatem innego wyjścia
niż pozbyć się wroga. Oto do czego zmierzałem, aby ci wytłumaczyć, na jakich podstawach jest
oparte dzisiejsze społeczeństwo. Każdy musi sam wymierzać sobie sprawiedliwość, inaczej
postępuje tylko głupiec. Człowiek odnoszący zwycięstwo nad innymi jest najbardziej przebiegły i
najsilniejszy. Czy nie chciałbyś pewnego dnia zdobyć władzy nad innymi?
O tak, tak.
Bądź więc najsilniejszy i najbardziej przebiegły. Jesteś za młody, żeby być najsilniejszy, ale już dziś
możesz używać podstępu, który jest najpiękniejszym narzędziem ludzi genialnych. Jeżeli pasterz
Dawid trafił olbrzymiego Goliata w czoło kamieniem wyrzuconym z procy, to czy nie jest rzeczą
godną podziwu, że Dawid zwyciężył przeciwnika tylko dzięki swej przebiegłości, gdyby bowiem
wzięli się za bary, olbrzym zgniótłby go jak muchę. Tak samo jest z tobą. W otwartej walce nigdy
nie zwyciężysz ludzi, którym chciałbyś narzucić swą wolę, ale używając podstępu możesz walczyć
przeciwko wszystkim. Chcesz przecież mieć bogactwa, piękne pałace i sławę? A może kłamałeś,
kiedy mówiłeś mi o tych szlachetnych pragnieniach?
Nie, nie kłamałem, tylko że wolałbym zdobyć to, czego pragnę, innymi sposobami.
W takim razie nie zdobędziesz nic. Sposoby cnotliwe i poczciwe do niczego nie prowadzą. Trzeba
używać dźwigni mocniejszych i sieci bardziej wymyślnych. Zanim będziesz sławny dzięki cnocie i
osiągniesz cel, stu innych zdąży przekoziołkować ponad twoimi plecami i wcześniej znaleźć się u
mety, tak że nie będzie tam już miejsca dla twoich ciasnych poglądów. Horyzont dzisiejszych
czasów trzeba obejmować z wyższego punktu widzenia. Czy na przykład nigdy nie słyszałeś, jak
ogromną sławę przynoszą zwycięstwa? A przecież zwycięstwa nie dokonują się same. Trzeba
rozlewu krwi, wielkiego rozlewu krwi, aby do nich doprowadzić i złożyć je u stóp zdobywców. Bez
trupów i członków ludzkich zaścielających równinę, gdzie z wielką biegłością dokonano rzezi, nie
byłoby wojny, a bez wojny nie byłoby zwycięstwa. Widzisz zatem, że kto pragnie sławy, musi z
wdziękiem kąpać się w rzekach krwi zasilanych przez mięso armatnie. Cel uświęca środki.
Pierwsza rzecz konieczna, gdy się chce sławy, to mieć pieniądze. A ponieważ ich nie masz, musisz
zabijać, żeby je zdobyć; skoro jednak nie wystarcza ci siły do posługiwania się sztyletem, zostań
złodziejem, dopóki twe członki nie zmężnieją. Aby to przyśpieszyć, uprawiaj gimnastykę, radzę ci,
dwa razy dziennie: godzinę rano, godzinę wieczorem. Dzięki temu będziesz mógł z pewnym
powodzeniem próbować zbrodni już w piętnastym roku życia, nie czekając dnia, kiedy będziesz
miał lat dwadzieścia. Miłość sławy usprawiedliwia wszystko i kto wie, czy później, ujarzmiwszy
innych, nie będziesz im świadczył prawie tyleż dobra, ile z początku doznali od ciebie zła...
Maldoror spostrzega, że krew zaczyna wrzeć w głowie jego młodego rozmówcy; nozdrza ma
rozchylone, między wargami widać delikatną białą pianę. Bada mu puls - tętno jest bardzo silne.
Gorączka ogarnęła wątłe ciało. W obawie przed następstwami tego, co powiedział, nędznik
wycofuje się, niepocieszony, że nie mógł dłużej rozmawiać z chłopcem. Nawet człowiekowi
dojrzałemu trudno jest opanowywać namiętności, kiedy się waha między dobrem i złem, a cóż
dopiero umysłowi nie mającemu żadnego doświadczenia! I jakiej energii dodatkowej potrzebuje! W
rezultacie chłopiec położy się do łóżka na trzy dni. Oby niebiosa zezwoliły czułości macierzyńskiej
przywrócić spokój w tym wrażliwym kwiecie, który jest kruchą powłoką pięknej duszy!
W małym lasku, otoczony kwiatami, leży hermafrodyta głęboko uśpiony na trawie, którą zrosiły
jego łzy. Księżyc uwolnił swą tarczę z masy obłoków i pieści bladym światłem tę łagodną
młodzieńczą twarz. Jego rysy tchną najbardziej męską energią i jednocześnie wdziękiem
anielskiego dziewictwa. Nic w nim nie wygląda naturalnie, nawet mięśnie jego ciała, zarysowujące
się pod harmonijnymi konturami form kobiecych. Jedno ramię zasłania mu czoło, drugie opiera
dłoń o pierś, jak gdyby tłumiło bicie serca odmawiającego zwierzeń i przygniecionego ciężkim
brzemieniem wiecznej tajemnicy. Utrudzony życiem, znękany wstydem, że otaczają go ludzie
niepodobni do niego, poddał swą duszę rozpaczy i kroczy samotnie jak żebrak z doliny. Czym się
żywi? Współczujące dusze czuwają nad nim troskliwie, choć on sam nie wie o tej opiece, i nie
opuszczają go - jest taki dobry, taki zrezygnowany! Od czasu do czasu chętnie rozmawia z osobami
wrażliwymi, nie dotykając ich ręki, stojąc daleko, w obawie przed możliwym niebezpieczeństwem.
Gdy go pytają, czemu wybrał jako towarzyszkę samotność, oczy jego podnoszą się ku niebu i z
trudem powstrzymują łzę wyrzutu skierowanego przeciw Opatrzności, lecz usta nie odpowiadają na
to nieostrożne pytanie, rozlewające w śniegu jego powiek czerwień róży porannej. Jeżeli rozmowa
trwa zbyt długo, widać rosnący w nim niepokój; rozgląda się na wszystkie strony, jakby szukając
ucieczki przed niewidzialnym wrogiem, który nadchodzi. Potem wykonuje dłonią szybki gest
pożegnania, oddala się na skrzydłach czujnej wstydliwości i znika w lesie. Uważany jest
powszechnie za pomylonego. Pewnego dnia czterej zamaskowani mężczyźni wykonując dany im
rozkaz rzucili się na niego i związali silnie, tak że mógł ruszać tylko nogami. Oćwiczony twardymi
rzemieniami bata, usłyszał, że ma natychmiast pójść w kierunku Bicetre. Uśmiechając się wśród
spadających na niego razów, mówił swoim oprawcom z takim uczuciem i taką inteligencją o
różnych dziedzinach wiedzy studiowanych przez niego i świadczących, że zdobył wielkie
wykształcenie, choć nie przekroczył jeszcze progu młodości; mówił o przeznaczeniu czekającym
ludzkość, przy czym odsłaniał tak wielką szlachetność poetycką duszy, że jego strażnicy,
śmiertelnie przerażeni czynem, który popełnili, rozwiązali jego storturowane członki, padli przed
nim na kolana błagając o przebaczenie i uzyskawszy je poszli sobie, okazując mu cześć zwykle nie
świadczoną istotom ludzkim. Po tym wydarzeniu, które nabrało rozgłosu, wszyscy przeniknęli jego
tajemnicę, ale udają, że nie domyślają się niczego, gdyż nie chcą mu przyczyniać cierpień; rząd
płaci mu pensję honorową, aby zapomniał, że groziło mu zamknięcie siłą, bez zbadania go, w
szpitalu dla umysłowo chorych. On korzysta z części tych pieniędzy, resztę rozdaje biednym. Kiedy
widzi mężczyznę i kobietę na przechadzce gdzieś w platanowej alei, czuje, że ciało rozdziera mu
się od góry do dołu i każda jego nowa połowa ściska jedną osobę ze spacerującej pary; ale to tylko
złudzenie i rozum niebawem odzyskuje władzę. Dlatego też nie szuka on towarzystwa mężczyzn
ani kobiet; jego nadmierna wstydliwość, zrodzona z myśli, że jest potworem, nie pozwala mu
obdarzać nikogo sympatią, która w nim płonie. Byłoby to, jak sądzi, profanowanie siebie i
profanowanie innych. Jego duma wciąż mu nakazuje: ”Niech każdy pozostaje przy swojej naturze.”
Jego duma, powiedziałem - lęka się bowiem, że gdyby połączył swój los z mężczyzną lub kobietą,
prędzej czy później usłyszy, jako ciężki zarzut, uwagę o budowie swojego ciała. Zamyka się więc w
miłości własnej, dotknięty bluźnierczym, a urojonym przypuszczeniem, i uparcie pozostaje
samotny, wśród swoich udręk i bez żadnej pociechy. W małym lasku, otoczony kwiatami, leży
hermafrodyta, głęboko uśpiony na trawie, którą zrosił swymi łzami. Zbudzone ptaki, pełne
zachwytu, oglądają przez gałęzie drzew tę melancholijną postać i słowik nie chce śpiewać swych
kryształowych kawatyn. Las jest dostojny jak grobowiec dzięki nocnej obecności nieszczęśliwego
hermafrodyty. O zabłąkany podróżniku, prowadzony przez umiłowanie przygód, które już w
najwcześniejszym dzieciństwie kazało ci opuścić ojca i matkę; przez udręki pragnienia, doznane
wśród pustyni; przez tęsknotę za ojczystym krajem, którego może szukasz, spędziwszy jako
wygnaniec wiele lat na obczyźnie; przez twego rumaka, wiernego przyjaciela, który znosił razem z
tobą wygnanie i surowość klimatów, gdzie cię wodziły twoje włóczęgowskie skłonności; przez
powagę, którą dają człowiekowi podróże po dalekich ziemiach i nieznanych morzach, wśród lodów
podbiegunowych i żaru południa - nie dotykaj ręką, choćby miała drżącą lekkość zefiru, pukli
rozrzuconych na ziemi i pomieszanych z zieloną trawą. Oddalając się o kilka kroków postąpisz
najlepiej. Te pukle są święte, taka jest wola hermafrodyty. Nie chce, żeby wargi ludzkie składały
pocałunki uwielbienia na jego włosach pachnących tchnieniem gór ani na czole, które lśni w tej
chwili niczym gwiazdy firmamentu. Zresztą słuszniej będzie sądzić, że to jakaś gwiazda
porzuciwszy swą orbitę przebyła przestrzeń, aby zejść na to majestatyczne czoło, które okala swą
diamentową jasnością jak aureolą. Noc odsuwa palcem trawiący ją smutek i przybiera wszystkie
swe uroki, aby uczcić sen tego ucieleśnienia wstydu, tego doskonałego obrazu anielskiej
niewinności; mniej słyszalny jest szmer owadów. Gałęzie skłaniają nad nim gęstą wyniosłość
swego listowia, by go chronić od rosy, a łagodny wietrzyk, pobudzając melodyjne struny swej
harfy, wśród powszechnej ciszy śle pogodne akordy tym zamkniętym powiekom, którym w ich
bezruchu wydaje się, że słyszą rytmiczny koncert światów daleko zawieszonych. Hermafrodyta śni,
że jest szczęśliwy, że jego natura cielesna uległa zmianie albo że przynajmniej uleciał na
purpurowym obłoku ku innej sferze, zamieszkałej przez takie jak on istoty. Ach, niech to złudzenie
trwa do przebudzenia się jutrzenki! Hermafrodyta śni, że kwiaty otaczają go kołem, tańcząc jak
wielkie oszalałe girlandy i przepajając go rozkoszną swą wonią, a on śpiewa hymn miłości w
ramionach istoty ludzkiej czarodziejsko pięknej. Ale jego ramiona obejmują tylko smugę
wieczornej mgły i po przebudzeniu nie zostanie z niej nic. Nie budź się, hermafrodyto, nie budź się
jeszcze, błagam cię. Dlaczego nie chcesz mi wierzyć? Śpij... Śpij dalej. Niech pierś twoja faluje
goniąc za chimeryczną ułudą szczęścia, na to ci pozwalam, lecz nie otwieraj oczu. Ach, nie otwieraj
oczu! Zostawię cię teraz, gdyż nie chcę być świadkiem twego przebudzenia. Może któregoś dnia w
obszernej książce, na kartach tchnących wzruszeniem, opowiem twoją historię, przerażony jej
treścią i naukami, które z niej wynikają. Jak dotąd nie potrafiłem, gdyż ilekroć do tego
przystępowałem, strumień mych łez zalewał papier, a palce drżały mi, choć nie jestem stary. Ale w
końcu muszę się zdobyć na odwagę. Oburza mnie samego moja słabość, większa niż u kobiety, oraz
to, że mdleję jak mała dziewczynka, gdy tylko pomyślę o twym wielkim nieszczęściu. Śpij... Śpij
dalej i nie otwieraj oczu! Żegnaj, hermafrodyto! Co dzień będę pamiętał o modlitwie w twojej
intencji (za siebie nie modliłbym się nigdy). Niech spokój mieszka w twym łonie!
Gdy kobieta, która śpiewa sopranem, rozsiewa tony wibrujące i melodyjne, od dźwięków tej
harmonii ludzkiej moje oczy napełniają się tajonym ogniem i rzucają iskry bólu, a w uszach
rozbrzmiewa jakby łoskot kanonady. Czym można wytłumaczyć ten głęboki wstręt do wszystkiego,
co pochodzi od człowieka? Jeżeli natomiast akordy wzlatują ze strun instrumentu, czuję rozkosz
słuchając tych nut perlistych, gdy unoszą się miarowo na elastycznych falach atmosfery. Mój słuch
doznaje tylko wrażenia słodyczy, w której topnieją nerwy i myśli; czarodziejskie maki
niewypowiedzianej senności spowijają, niczym zasłona łagodząca światło dnia, aktywną energię
mych zmysłów i żywe siły wyobraźni. Powiadają, że urodziłem się w ramionach głuchoty! Przez
pierwsze lata dzieciństwa nie słyszałem, co do mnie mówiono. Gdy z największą trudnością udało
się wpoić mi sztukę mówienia, musiałem dostawać na kartce słowa, które były dla mnie
przeznaczone, i dopiero po ich przeczytaniu mogłem w odpowiedzi wyrażać swoje myśli. Pewnego
dnia, który był dniem fatalnym, zaczęła rozkwitać moja uroda i niewinność; wszyscy podziwiali
inteligencję i dobroć cudownego młodzieńca. Wiele osób z rumieńcem wpatrywało się w przeczyste
rysy, siedzibę jego duszy. Ludzie zbliżali się do niego z czcią, widząc w jego oczach spojrzenie
anioła. Ja natomiast zdawałem sobie sprawę, że szczęśliwe róże wieku chłopięcego nie będą kwitły
wiecznie, splecione w kapryśne girlandy na jego skromnym i szlachetnym czole, które namiętnie
obsypywały pocałunkami wszystkie matki. Zaczynałem już przypuszczać, że wszechświat, razem z
jego sklepieniem, gdzie roją się gwiazdy nieczułe i drażniące, nie był może tym, co widziałem w
moich najwznioślejszych marzeniach. Toteż gdy wydeptując stromą ścieżkę mej ziemskiej podróży
i jak pijany wędrując chwiejnym krokiem przez ciemne katakumby życia któregoś dnia poczułem,
że mnie to zmęczyło, wolnym ruchem podniosłem me oczy, pełne spleenu i otoczone wielką siną
obwódką, ku wklęsłości firmamentu i odważyłem się, mimo tak młodego wieku, przeniknąć
tajemnice nieba! Nie znajdując, czego szukałem, podniosłem strwożoną powiekę wyżej i jeszcze
wyżej, aż dostrzegłem tron zrobiony z ekskrementów ludzkich i złota; na tronie tym siedział,
bezmyślnie pyszny, okryty całunem zszytym z brudnych prześcieradeł szpitalnych - ten, który
powiada, że jest Stwórcą! W ręku trzymał gnijące ciało martwego człowieka i przysuwał je sobie po
kolei przed oczy, do nosa i do ust; kiedy było przy ustach, łatwo zgadnąć, co czynił. Stopy miał
zanurzone w ogromnej kałuży kipiącej krwi; na jej powierzchni co pewien czas ukazywały się
nagle, jak tasiemce pływające w zawartości nocnika, dwie lub trzy ostrożne głowy, które znikały z
szybkością błyskawicy - jedno kopnięcie, celnie wymierzone w kość nosa, wynagradzało znanym
sposobem bunt przeciwko regulaminowi, spowodowany potrzebą odetchnięcia czymś innym, bo
przecież ci ludzie nie byli rybami! Byli co najwyżej amfibiami i lawirowali w tym ohydnym
płynie... aż do momentu, gdy Stwórca, mając już ręce puste, dwoma pierwszymi szponami stopy,
niby szczypcami, chwytał za szyję nowego nurka i wyciągał z czerwonawego mułu - wyborny to
był sos! Traktował tego nowego jak poprzednika. Pożerał najpierw głowę, nogi, ramiona i w końcu
kadłub, nic nie zostawiając, nie gardził bowiem nawet kośćmi. I tak bez przerwy, przez wszystkie
godziny swej wieczności. Niekiedy wykrzykiwał: „Stworzyłem was, mam więc prawo czynić z
wami, co mi się podoba. Nie zrobiliście mi nic złego, przyznaję. Cierpicie przeze mnie, tak, bo to
mi sprawia przyjemność.” I wracał do swej okrutnej uczty, ruszając dolną szczęką, która wprawiała
w ruch jego brodę pełną mózgu. O czytelniku, czy ten ostatni szczegół nie pobudza twego apetytu?
Nie każdy jada taki móżdżek, smaczny, świeży, ledwo przed kwadransem złowiony w rybnym
jeziorze. Z członkami sparaliżowanymi i nie mogąc wymówić ani słowa, przez pewien czas
oglądałem to widowisko. Trzy razy omal nie padłem na wznak, jak człowiek doznający wrażeń zbyt
gwałtownych; trzy razy udało mi się zachować równowagę. Ani jedno włókno mego ciała nie
pozostało nieruchome; wstrząsały mną drgania podobne do drżenia wewnętrznej lawy wulkanu. Iw
końcu, gdy moja zdyszana pierś nie mogła już nadążyć z wydycha- niem życiodajnego powietrza,
moje wargi rozchyliły się i wydałem okrzyk... okrzyk tak rozdzierający... że go usłyszałem! Więzy,
które krępowały mój słuch, opadły nagle, błona uszna była bliska pęknięcia pod naporem tej masy
dźwięcznego powietrza, którą odepchnąłem daleko z wielką siłą, i coś nowego dokonało się w
organie skazanym przez naturę. Usłyszałem dźwięk! Przybył mi piąty zmysł! Ale jaką radość mogło
mi sprawić moje odkrycie? Odtąd głos ludzki był w mych uszach zawsze skojarzony z bólem, jaki
budzi współczucie dla wielkich niesprawiedliwości. Gdy ktoś mówił do mnie, przypominałem
sobie, co ujrzałem pewnego dnia nad sferami widzialnymi i jak wyraziłem stłumione uczucia
niepohamowanym wyciem, niczym nie różniącym się od wycia mych bliźnich.Nie mogłem
odpowiadać mojemu rozmówcy, gdyż męczarnie zadawane słabości człowieka w ohydnym morzu
czerwieni krążyły mi przed oczyma, rycząc niczym słonie odzierane ze skóry, i ogniste ich skrzydła
dotykały mych spopielonych włosów. Później, gdy już lepiej poznałem ludzkość, współczuciu
towarzyszył wściekły gniew przeciwko tej wyrodnej tygrysicy, której zatwardziałe dzieci potrafią
tylko przeklinać i czynić zło. Ich kłamliwość jest bezczelna! Twierdzą, że zło istnieje w nich tylko
jako coś wyjątkowego!... Ale to już od dłuższego czasu należy do przeszłości; od dłuższego czasu
bowiem z nikim nie rozmawiam.
wy, kimkolwiek jesteście, gdy znajdziemy się obok siebie, niech wasze struny głosowe nie wydadzą
żadnego dźwięku, niech wasza nieruchoma krtań nie usiłuje przewyższyć głosu słowiczego, a wy
sami nie próbujcie odsłonić mi swej duszy za pomocą języka. Trwajcie w skupionym milczeniu,
niech go nic nie przerywa; skrzyżujcie z pokorą ręce na piersiach i powieki zwróćcie ku ziemi. Już
wam mówiłem, że od czasu, gdy dzięki tamtej wizji poznałem najwyższą prawdę, tyle koszmarów
ssało chciwie me gardło dniami i nocami, że nie mam odwagi przeżyć znowu, choćby w myśli,
cierpień doznanych w tej godzinie piekielnej, której wspomnienie ściga mnie ustawicznie. Ach,
słysząc lawinę śnieżną, kiedy spada z mroźnego szczytu góry, lwicę skarżącą się jałowej pustyni, że
zginęły jej małe, burzę, która dopełnia swego przeznaczenia, skazańca, jak ryczy wśród
więziennych murów przed wyznaczoną mu na dzień następny egzekucją, straszliwą ośmiornicę,
gdy opowiada falom morskim swoje zwycięstwa nad pływakami rozbitkami - powiedzcie: czy te
majestatyczne głosy nie są piękniejsze niż szyderczy śmiech człowieka?
Istnieje owad, którego ludzie karmią swoim kosztem. Nic mu nie są winni, ale boją się go. A on,
który nie lubi wina i woli krew, gdyby nie mógł zaspokoić swych słusznych potrzeb, potrafiłby,
dzięki tajemnej władzy, którą posiada, stać się wielkim jak słoń i miażdżyć ludzi niczym kłosy
zboża. Toteż trzeba wiedzieć, jak jest szanowany, jakim psim uwielbieniem otoczony, jak
wynoszony nad inne stworzenia! Dostaje głowę, aby mu służyła za tron, i wczepia szpony u nasady
włosów, pełen godności. Później, gdy utyje i posunie się w latach, jest zabijany, obyczajem
przejętym od pewnego starożytnego narodu, aby go starość nie nękała swymi dolegliwościami.
Urządza mu się wspaniały pogrzeb, jak bohaterowi, a trumnę, prowadzącą go prosto ku płycie
grobowca, niosą na ramionach najwybitniejsi) si obywatele. Na wilgotnej ziemi, którą grabarz
porusza swą mądrą łopatą, mówcy przeplatają różnobarwne zdania o tym, że dusza jest
nieśmiertelna, życie przemijające, wyroki Opatrzności niezbadane, i marmur zamyka się ostatecznie
nad tym istnieniem pracowicie spełnionym, które nie jest już niczym więcej niż trupem. Tłum się
rozchodzi i wkrótce noc okrywa swymi cieniami mury cmentarza.
Znajdziecie jednak pociechę, o ludzie, po tej bolesnej stracie. Oto jego niezliczona rodzina, idąca ku
wam, jego hojny dar dla was, aby wasza rozpacz była mniej gorzka i, rzekłbyś, rozjaśniona miłą
obecnością tych drobnych zaczepnych pokrak, które później staną się wspaniałymi wszami
promieniejącymi urodą, potworami o wyglądzie mędrców. Zmarły owad wysiedział dziesiątki
najdroższych jajeczek w cieniu swych macierzyńskich skrzydeł, na waszych włosach wysuszonych
zapamiętałym ssaniem przez tych groźnych przybyszów. Rychło nadeszła chwila, gdy jajeczka
dojrzały.
Nie bójcie się, ci młodzi filozofowie zdążą urosnąć w ciągu tego życia, jakże krótkiego. Urosną do
takich rozmiarów, że dadzą wam to poznać swoimi szponami i ssawkami.
Nie wiecie, dlaczego nie zżerają kości waszej czaszki, lecz zadowalają się wyciąganiem, za pomocą
swej pompy, kwintesencji waszej krwi? Posłuchajcie, zaraz wam wytłumaczę. Nie czynią tak,
ponieważ nie mają siły. Bądźcie przekonani, że gdyby te istoty miały szczęki odpowiadające
wielkością ich nieskończonym apetytom, wasz mózg, siatkówka oczu, kręgosłup - wszystko
zostałoby pochłonięte bez śladu. Jak kropla wody.
Obejrzyjcie przez mikroskop na głowie młodego żebraka ulicznego wesz przy pracy i powiedzcie
mi, coście zobaczyli. Niestety ci bandyci długich włosów są drobni. Nie podlegają poborowi, gdyż
nie mają wymaganego przez prawo wzrostu. Należą do lilipuciego świata niedorostków i ślepcy nie
wahają się zaliczać ich między żyjątka nieskończenie małe. Biada kaszalotowi, który by podjął
walkę z wszą. Mimo swego wzrostu byłby pożarty w mgnieniu oka. Nie pozostałby po nim nawet
ogon, żeby przekazać tę wiadomość. Słoń pozwala się pieścić. Wesz nie. Bardzo wam odradzam tę
ryzykowną próbę. Biada wam, gdyby wasza ręka była owłosiona czy choćby z ciała i kości.
Pożegnajcie się z palcami. Pękną wyłamane, jak na torturze.
Skóra znika w sposób niewytłumaczony. Wszy nie potrafią uczynić tyle zła, ile im podsuwa
wyobraźnia. Jeżeli na waszej drodze spotkacie wesz, idźcie dalej, nie liżąc jej brodawek języka.
Mogłoby się wam przydarzyć coś niedobrego. Znane są takie wypadki. Ale mniejsza o to, i bez tego
uszczęśliwia mnie ilość zła, jaką ci ona wyrządza, rodzaju ludzki; chciałbym tylko, by ci go
wyrządzała jeszcze więcej.
Jak długo jeszcze będziesz uprawiał spróchniały kult tego boga, nieczułego na twe modlitwy i hojne
dary, które mu składasz w ekspiacyjnej ofierze całopalnej? Popatrz, ten straszny manitu nie jest
wdzięczny za wielkie puchary krwi i mózgu rozlewane przez ciebie na jego ołtarzach, pobożnie
ustrojonych girlandami kwiecia. Nie jest wdzięczny... skoro trzęsienia ziemi i burze szaleją bez
przerwy od początku wszechrzeczy.
A tymczasem - zjawisko godne uwagi - im więcej okazuje on obojętności, tym bardziej go
podziwiasz. Widać, że jego istota, którą ukrywa, jest ci podejrzana; rozumujesz wszakże opierając
się. na przekonaniu, że tylko bóstwo wyposażone w potęgę nieograniczoną może okazywać tak
wielką pogardę wiernym przestrzegającym nakazów jego religii. Dlatego w każdym kraju istnieją
rozmaite bóstwa, w jednym krokodyl, gdzie indziej sprzedawczyni miłości, lecz co się tyczy wszy,
jej święte imię sprawia, że wszystkie narody, całując okowy niewoli, klękają pospołu na dostojnym
placu przed piedestałem tego bóstwa bezkształtnego i krwawego. Naród, który by nie usłuchał
swego instynktu czołgania się i spróbował buntu, prędzej czy później zniknąłby z powierzchni
ziemi, jak liść jesienny, unicestwiony zemstą nieubłaganego boga.
O wszy z wąską źrenicą, jak długo rzeki będą wylewały swe wody w otchłanie mórz; jak długo
gwiazdy będą krążyły po ścieżkach swych orbit; jak długo niema pustka będzie bez horyzontu; jak
długo ludzkość nie przestanie rozdzierać swego ciała krwawymi wojnami jak długo sprawiedliwość
boska będzie miotała mściwe gromy na ten glob samolubny; jak długo człowiek nie uzna swego
Stwórcy i nie bez przyczyny będzie z niego szydził, dodając do szyderstw pogardę - tak długo
możesz być pewna swej władzy nad światem i kręgi twej dynastii będą się rozszerzały ze stulecia w
stulecie. Pozdrawiam cię, słońce poranne, wyzwolicielko niebiańska, o ty, wrogu niewidzialny
człowieka. Mów nadal niechlujności, że ma się z nim jednoczyć w nieczystych uściskach i
zapewniać go nie zapisanymi w kurzu przysięgami, że pozostanie na wieki jego wierną kochanką.
Całuj niekiedy suknię tej wielkiej bezwstydnicy, pomny ważnych usług, jakie ci oddaje. Gdyby nie
uwodziła człowieka swymi lubieżnymi piersiami, nie mogłabyś zapewne istnieć, jako żeś jest
owocem ich miłosnego współżycia, pełnego rozsądku i konsekwencji. O córko niechlujności,
powiedz swej matce, że gdyby opuściła łoże człowieka i kroczyła samotnymi drogami, bez
towarzystwa i bez oparcia, jej istnienie byłoby zagrożone. Niech jej łono, które dziewięć miesięcy
nosiło cię w swych wonnych ścianach, wzruszy się przez chwilę myślą o niebezpieczeństwie
czyhającym wskutek tego na jego dziecię, tak miłe i spokojne, a już zimne i okrutne. Niechlujności,
brudna władczyni cesarstw, zachowaj dla mych oczu widok ukrytego wzrostu muskułów twego
zgłodniałego potomstwa. Aby to sprawić, wystarczy, że silniej przylgniesz do człowieka.
Zachowując się w ten sposób nie obrazisz wstydliwości, od dawna bowiem jesteście sobie
poślubieni.
Co do mnie, to - jeżeli mi wolno uzupełnić jeszcze kilku słowami ten hymn pochwalny - powiem,
że kazałem wykopać dół o powierzchni czterdziestu mil kwadratowych i odpowiednio głęboki.
Znajduje się tam plugawie dziewicza, żywa kopalnia wszy. Wypełnia najniższą część dołu i stamtąd
grubymi, gęstymi żyłami spiralnie idzie do góry, we wszystkich kierunkach. Oto jak zbudowałem tę
sztuczną kopalnię. Wyjąłem jedną wesz z włosów ludzkości. Można było nas widzieć śpiących
razem przez trzy noce, a następnie wrzuciłem ją do mego dołu. Zapłodnienie przez człowieka, które
normalnym porządkiem rzeczy nie byłoby skuteczne, tym razem zostało aprobowane przez
fatalność i po kilku dniach tysiące potworów, rojących się w ciasnym węźle materii, ujrzały światło
dzienne. Ten ohydny węzeł był potem coraz większy, nabierał płynności przypominającej rtęć i
uległ rozgałęzieniu na kilka odnóg, obecnie utrzymujących się przy życiu przez pożeranie samych
siebie (przyrost naturalny jest większy niż śmiertelność), o ile nie rzucam im jakiegoś nowo
narodzonego bękarta, którego śmierci pragnęła matka, albo ramienia pod osłoną nocy uciętego
młodej dziewczynie, którą uśpiłem za pomocą chloroformu. Co piętnaście lat wyraźnie maleje
liczba wszy żyjących na ludziach i one same nieomylnie przepowiadają sobie nadejście
ostatecznego końca. Albowiem człowiek, bardziej inteligentny niż jego wróg, zwycięża go
wreszcie. Biorę wtedy piekielną łopatę, wzmagającą moje siły, i z tej niewyczerpanej kopalni
wydobywam nią wszy bryłami wielkimi jak góry, po czym rąbię je siekierą i podrzucam głęboką
nocą w arteriach miast. Wszy pod wpływem temperatury ludzkiej odzyskują swobodę pierwszych
dni swego życia w krętych galeriach podziemnej kopalni, torują sobie drogę przez żwir i całymi
potokami opanowują dzielnice, niczym złe duchy. Czworonożny stróż szczeka głucho, ponieważ
wyobraża sobie, że legion nieznanych istot przebija się porami ścian, niosąc grozę do wezgłowia
snu. Słyszeliście może, przynajmniej raz w życiu, ten rodzaj szczekania, bolesny i przeciągły.
Usiłuje on przeniknąć bezsilnymi oczami mroki nocy, gdyż swoim psim mózgiem nic z tego nie
rozumie. Drażni go to brzęczenie i nęka uczucie, że jest słabszy. Tysiące wrogów spadają w ten
sposób na miasto, jak chmara szarańczy. Wystarczy tych wszy na piętnaście lat. Będą walczyły
przeciwko człowiekowi, zadając mu bolesne rany. Po upływie tego czasu przyślę następne. Zdarza
się, gdy rąbię ich żyjącą materię, że jakaś bryła jest bardziej zbita niż inne. Jej atomy czynią
wściekłe próby, żeby rozluźnić swoje skupienie i zabrać się do nękania ludzkości, lecz twarda
spoistość nie ustępuje. W ostatecznej konwulsji dokonują tak wielkiego wysiłku, że bryła, nie
mogąc uwolnić swych żywych elementów, sama wzlatuje wysoko w powietrze, jakby pchnięta
wybuchem prochu, opada i wbija się głęboko pod ziemię. Zamyślony wieśniak dostrzega czasami
meteor, który przecina przestrzeń z góry na dół i kieruje się w stronę pola kukurydzy. Wieśniak nie
rozumie, skąd ten kamień pochodzi.
Ale wy macie teraz jasne i zwięzłe wytłumaczenie.
Gdyby ziemia była pokryta wszami jak brzeg morski piaskiem, rodzaj ludzki uległby unicestwieniu
wśród straszliwych cierpień. Co za widowisko!
I ja, na skrzydłach anioła, unoszony nieruchomo w powietrzu, żeby się temu przyglądać.
O matematyko surowa, nie zapomniałem cię od czasu, gdy twe pełne mądrości lekcje, słodkie jak
miód, przeniknęły me serce niczym odświeżająca fala. Już w kołysce chciałem pić u twego źródła,
starszego niż słońce, i nadal stąpam po świętej posadzce twej dostojnej świątyni, ja, najwierniejszy
z twych wtajemniczonych. Umysłowi mojemu brakowało jasności, był przesłonięty czymś gęstym
jak dym, ale w religijnym skupieniu zdołałem przejść stopnie, które prowadzą ku twemu ołtarzowi,
i tak jak wiatr przepędza mewę, ty rozwiałaś tę ciemną zasłonę. Sprawiłaś, że zastąpił ją wielki
chłód, doskonała roztropność i nieubłagana logika. Dzięki twemu wzmacniającemu mleku
inteligencja moja rozwinęła się szybko i przybrała ogromne rozmiary w zachwycającym świecie,
którym hojnie obdarzasz tych, co cię kochają szczerą miłością. Arytmetyko! Algebro! Geometrio!
Trójco wspaniała! Olśniewający trójkącie! Kto was nie poznał, jest niespełna rozumu! Zasługuje na
kary najbardziej okrutne, albowiem pełna ignorancji IK/troska kryje bezmyślną pogardę. Ten
natomiast, kto was zna i szanuje, przestaje pragnąć wszystkiego, co jest dobrem ziemskim, i
wystarcza mu rozkoszowanie się waszą czarodziejską siłą; unoszony waszymi ciemnymi
skrzydłami, chce już tylko wzlatywać, kreśląc wstępującą spiralę, ku sferycznemu sklepieniu
niebios. Ziemia nie ukazuje mu nic oprócz złudzeń i fantasmagorii duchowych, podczas gdy ty,
zwięzła matematyko, nienagannym wiązaniem twych upartych formuł i stałością twych żelaznych
praw odbijasz w olśnionych oczach potężny blask prawdy najwyższej, udzielonej również
porządkowi wszechświata. Ale twój porządek, wyrażony zwłaszcza przez doskonałą regularność
kwadratu, który był przyjacielem Pitagorasa, jest jeszcze większy, ponieważ Wszechmogący
objawił całkowicie siebie i swe atrybuty w tej pamiętnej pracy, która sprawiła, że z wnętrza chaosu
wyłoniły się skarby twych teorematów i niezrównanych świetności. W czasach starożytnych i w
epoce nowożytnej niejedna potężna wyobraźnia ludzka stwierdziła, że jej geniusz kontempluje z
uczuciem grozy twoje figury symboliczne, rysowane na rozpalonym papierze jak tajemnicze znaki
pulsujące ukrytym oddechem, niezrozumiałe dla nieokrzesanego pospólstwa, choć są pełnym
jasności objawieniem wiecznych aksjomatów i hieroglifów, które istniały, zanim powstał
wszechświat, i przetrwają jego istnienie. Pochylona nad otchłanią fatalnego pytajnika, chciałaby
wiedzieć, dlaczego w matematyce tyle jest majestatycznej wielkości i niezaprzeczalnej prawdy, a w
człowieku, kiedy go z tą nauką porównać, widzimy tylko fałszywą dumę oraz kłamstwo. I
zasmuciwszy się, wzniosły ten umysł, któremu szlachetna zażyłość z twą myślą pozwala lepiej
zrozumieć, jak mała jest ludzkość i jak ogromne jej szaleństwo, skłania swą posiwiałą głowę na
wychudłą dłoń, aby pogrążyć się w nadprzyrodzonej medytacji. Zgina przed tobą kolana i jego
uwielbienie jest wyrazem takiej czci dla twej boskiej twarzy, jak gdyby ona była obliczem samego
Wszechmogącego. Gdym jeszcze był dzieckiem, o trzy siostry, pewnej nocy majowej ukazałyście
się moim oczom w świetle księżyca na zieleniejącej łące, u brzegu przezroczystego strumienia,
wszystkie trzy jednakowo urocze i wstydliwe, wszystkie trzy pełne królewskiego majestatu.
Postąpiłyście kilka kroków w moją stronę; wasze długie suknie powiewały niczym obłoki mgły i
przyciągnęłyście mnie ku waszym dumnym piersiom jako ulubionego syna. Podbiegłem
skwapliwie i objąłem uściskiem wasze białe piersi. Z uczuciem wdzięczności pożywiłem się waszą
żyzną manną i poczułem, że ludzkość rośnie we mnie i staje się lepsza. Od tej chwili, boskie
rywalki, nie porzuciłem was. Potem ileż zdecydowanych projektów, ileż rozmaitych sympatii,
wyrytych na kartach mego serca, jak sądziłem, nie mniej trwale niż w marmurze, starło powoli z
mego rozczarowanego rozumu zarysy swych figur, podobnie do cieniów nocy ścieranych przez
wschód słońca! Potem widywałem śmierć, oddaną swej idei dostrzegalnej gołym okiem, żeby
zaludniać groby, pustoszyć pola bitew użyźnione krwią i zdobić porannym kwieciem murawę
kryjącą żałosne szczątki. Potem obserwowałem kataklizmy naszego globu; trzęsienia ziemi,
wulkany z ich płonącą lawą, samum pustynny i burze, które zatapiały okręty, miały we mnie widza
niedostępnego wzruszeniu. Potem widywałem pokolenia ludzkie, jak rano wznosiły ku przestrzeni
skrzydła i oczy z niedoświadczoną radością poczwarki witającej ostatnią swą metamorfozę, a
wieczorem, przed zachodem słońca, umierały skłaniając głowę, niczym zwiędłe kwiaty, kołysane
jękliwym gwizdem wiatru. Ale ty, matematyko, wciąż jesteś ta sama. Żadna zmiana, żaden powiew
zarazy nie dotyka stromych skał i ogromnych wąwozów twej tożsamości. Twoje skromne piramidy
będą trwały dłużej niż piramidy Egiptu, mrowiska wzniesione przez głupotę i niewolnictwo. Koniec
wieków będzie jeszcze oglądał stojące na ruinach czasu twoje cyfry kabalistyczne, lakoniczne
równania i rzeźbione linie, które zasiądą po mściwej prawicy Wszechmogącego, kiedy zrozpaczone
gwiazdy zaczną wpadać, jak trąby morskie, w odwieczną przepaść nocy straszliwej i bezkresnej, a
ludzkość, wykrzywiona grymasem, pomyśli o rachunkach wymaganych przez sąd ostateczny.
Dzięki ci za niezliczone przysługi, które mi wyświadczyłaś. Dzięki za nowe przymioty, którymi
wzbogaciłaś moją inteligencję. Bez ciebie uległbym zapewne w mej walce przeciwko człowiekowi.
Bez ciebie człowiek rzuciłby mnie w piasek, każąc całować kurz na swych stopach. Bez ciebie
perfidnym szponem zorałby moje ciało i kości. Ale ja byłem ostrożny jak doświadczony atleta.
Dałaś mi chłód rodzący się z twoich wzniosłych pojęć, wolnych od namiętności. Wykorzystałem
go, aby wzgardzić przelotnymi rozkoszami mej krótkiej podróży i odprawić sprzed mych drzwi
życzliwe, lecz zawodne propozycje moich bliźnich. Dałaś mi upartą rozwagę, którą na każdym
kroku widać w twych cudownych metodach analizy, syntezy i dedukcji. Wykorzystałem ją, aby
zmylić niebezpieczną chytrość mego śmiertelnego wroga, przejść zręcznie do ataku i zatopić we
wnętrznościach człowieka ostry sztylet, który tam wiecznie tkwić będzie, zadawszy ranę
nieuleczalną. Dałaś mi logikę, duszę twoich nauk pełnych mądrości; dzięki jej sylogizmom, których
labirynt jest tym łatwiej zrozumiały, im bardziej skomplikowany, moja inteligencja poczuła wzrost
swych nieulękłych sił, w dwójnasób potężniejących. Za pomocą tego straszliwego narzędzia
odkryłem, zanurzając się w ludzkość do dna, jej złośliwość czarną i ohydną, która, naprzeciwko
rafy nienawiści, butwieje wśród jadowitych miazmatów, podziwiając swój pępek. Pierwszy
dostrzegłem w mrokach jej wnętrzności tę groźną chorobę - zło, silniejsze u niej niż dobro! Mając
zatrutą broń, której mi użyczyłaś, kazałem nawet zejść ze swego piedestału, zbudowanego przez
tchórzostwo ludzkie, Stwórcy we własnej osobie! Zgrzytając zębami poddał się tej ciężkiej
zniewadze, miał bowiem przed sobą przeciwnika silniejszego. Ale zostawię go na stronie, niczym
kłębek sznurka, i zniżę swój lot. Filozof Kartezjusz rzucił pewnego razu myśl, że nic solidnego nie
zostało zbudowane na tobie. Było to pomysłowe wypowiedzenie prawdy, że pierwszy lepszy nie
może na poczekaniu odkryć twej niezmiernej wartości. Cóż bowiem solidniejszego niż trzy główne
zalety poprzednio nazwane, które, splatając się jak gdyby w jeden wieniec, stoją u wierzchołka twej
potężnej architektury? Jest ona pomnikiem ustawicznie rosnącym dzięki codziennym odkryciom
czynionym w twych kopalniach diamentu i naukowym eksploracjom podejmowanym w twych
wspaniałych krainach. O święta matematyko, chciej towarzyszyć mi bez przerwy, aby pocieszyć
resztę mych dni zatrutych przez złośliwość człowieka i niesprawiedliwość Wielkiej Całości!
O lampo ze srebrnym dziobem, oczy moje dostrzegają cię w powietrzu, nieodłączną od sklepienia
katedr, i szukają celu tego zawieszenia
Powiadają, że nocą oświetlasz ciżbę tych, co przychodzą wielbić Wszechmogącego, i że wskazujesz
skruszonym drogę do ołtarza. Wiesz, to bardzo możliwe, ale... czy musisz oddawać tego rodzaju
przysługi ludziom, którym nic nie jesteś winna? Pozostaw tonące w ciemnościach kolumny bazylik
i gdy wicher z wirującym demonem, uniesionym w przestrzeń, wtargnie do świętego przybytku
budząc grozę, ty, zamiast odważnie stawiać czoła cuchnącemu oddechowi księcia piekieł, zgaśnij
nagle od gorączkowego podmuchu jego gardzieli i pozwól mu, aby nie widziany dobrał swe ofiary
spośród klęczących wiernych. Jeżeli tak postąpisz, będziesz mogła powiedzieć, że tobie
zawdzięczam szczęście. A kiedy świecisz tak jak teraz, rozsiewając jasność niewyraźną, lecz
dostateczną, nie mam odwagi pójść za podszeptem mego charakteru i stoję w świętym przedsionku,
obserwując przez uchylone drzwi tych, którzy chronią się przed moją zemstą bliskością Pana. O
lampo poetyczna, byłabyś mi przyjaciółką, gdybyś mogła mnie zrozumieć, ale kiedy stopy moje
kroczą nocami po bazalcie kościołów, dlaczego zaczynasz świecić w sposób, który - przyznaję -
wydaje mi się niezwykły? Twoje błyski nabierają teraz białych odcieni światła elektrycznego; oko
nie może wpatrywać się w ciebie nieruchomo; oświetlasz płomieniem nowym i silnym
najdrobniejsze szczegóły tej psiarni Stwórcy, jak gdyby wstrząsnął tobą przypływ świętego gniewu.
Gdy nabluźniwszy odchodzę, stajesz się znowu niewidoczna, skromna i blada, pewna, żeś dokonała
czynu sprawiedliwego. Powiedz mi, proszę, czy to wszystko nie dlatego, że znasz zakamarki mego
serca i gdy przychodzę w to miejsce, w którym czuwasz, jak najśpieszniej usiłujesz dać znać o
mojej niebezpiecznej obecności i skierować uwagę wiernych w tę stronę, gdzie zjawił się
nieprzyjaciel ludzi? Byłbym skłonny tak myśleć, bo ja także zaczynam cię już znać i wiem, kim
jesteś, stara czarownico, która tak troskliwie pilnujesz świętych meczetów, gdzie pyszni się, jak
grzebień koguta, twój dziwaczny pan. Czujna strażniczko, wzięłaś na siebie obowiązek szalony.
Uprzedzam cię, że następnym razem, kiedy spróbujesz ostrzec przede mną mych bliźnich
wzmacniając swoje fosforyzujące blaski, to ponieważ nie lubię tego zjawiska optycznego - które
zresztą nie jest znane podręcznikom fizyki - złapię cię za skórę na piersiach, wbiję moje szpony w
strupy twego parszywego karku i rzucę cię do Sekwany. Nie twierdzę, że kiedy nie robię ci nic
złego, ty świadomie zachowujesz się w sposób dla mnie szkodliwy. Wtedy możesz sobie błyskać
tak długo, jak będę to życzliwie przyjmował; możesz nie gasnącym uśmiechem szydzić sobie ze
mnie i pełna goryczy oddawać jak mocz swoją występną oliwę.” Powiedziawszy te słowa Maldoror,
nie opuszczając świątyni, stoi z oczami utkwionymi w lampie zawieszonej przed miejscem
świętym... Odczuwa jak gdyby prowokację w zachowaniu się lampy, niewymownie go irytującej
swą obecnością, która mu przeszkadza. Mówi sobie, że jeżeli jakaś dusza zamieszkuje lampę, to
zdradza tchórzliwość nie odpowiadając szczerze na lojalny atak. Maldoror gwałtownie wymachuje
ramionami; pragnąłby, żeby lampa zamieniła się w człowieka; ręczy, że wtedy dostałaby za swoje.
Ale nic z tego, lampa zamieniająca się w człowieka nie jest rzeczą naturalną. On jednak nie
rezygnuje, wychodzi przed tę nędzną pagodę i przynosi płaski kamień z ostrą krawędzią. Rzuca go
do góry energicznym ruchem... Łańcuch pęka, przecięty w środku niczym skoszona trawa, i
narzędzie kultu spada na ziemię, rozlewając oliwę po kamiennych płytach... Maldoror chwyta
lampę, aby ją wynieść, lecz ona opiera się i rośnie. Sprawia wrażenie, jakby miała skrzydła po
bokach, a górna część przybiera kształt anielskiego popiersia. Wszystko to chce wzlecieć do góry i
uciec, ale on trzyma silnie. Lampa i anioł stanowiące jedno ciało - to coś, czego nie widuje się
często. Maldoror rozpoznaje kształt lampy, rozpoznaje kształt anioła, lecz nie może ich rozdzielić w
swym umyśle; istotnie, w rzeczywistości jedno ściśle przylega do drugiego, tworząc jedno ciało
niezależne i wolne, on wszakże sądzi, że jakieś zamglenie przesłoniło mu oczy i stępiło doskonały
jego wzrok. Mimo wszystko gotuje się odważnie do walki, ponieważ wróg nie okazuje trwogi.
Naiwni ludzie opowiadają tym, którzy chcą im wierzyć, że święte drzwi zamknęły się same,
wykonując obrót na swych stroskanych zawiasach, aby nikt nie był świadkiem bezbożnej walki,
która miała być stoczona w murach zbezczeszczonego sanktuarium. Człowiek w płaszczu, mimo
ciosów niewidzialnego miecza, który zadaje mu okrutne rany, usiłuje dotknąć ustami twarzy anioła;
myśli o tym jedynie i wszystkie jego wysiłki zmierzają do tego celu. Anioł traci siły i zdaje się
przeczuwać swój los. Broni się coraz słabiej i bliska jest chwila, kiedy przeciwnik będzie go mógł
pocałować, jeżeli to właśnie zamierza uczynić. I oto chwila nadeszła. Maldoror muskularnymi
rękami dusi anioła za gardło i odchyla mu głowę, przyciskając go do swojej wstrętnej piersi. Przez
chwilę jest wzruszony losem tej niebiańskiej istoty, którą chętnie uczyniłby swym przyjacielem. Ale
przypomina sobie, że to wysłannik Pana, i nie może powstrzymać gniewu. I już osiągnął swoje; coś
strasznego wejdzie do klatki czasu! Maldoror pochyla się i dotyka swoim oślinionym językiem
anielskiego policzka, który mu rzuca błagalne spojrzenia. Przez chwilę wodzi językiem po tym
policzku. Ach, spójrzcie!... Spójrzcie tylko!... Białoróżowy policzek stał się czarny jak węgiel!
Wydziela zgniłe miazmaty. To gangrena - nie ma już wątpliwości. Nieubłagana choroba obejmuje
całą twarz i zaczyna szaleć niżej; całe ciało staje się niebawem jedną wstrętną raną. Napastnik, sam
przerażony (nie przypuszczał bowiem, że ma w swym języku tak gwałtowną truciznę), podnosi
lampę i ucieka z kościoła. Znalazłszy się na zewnątrz, dostrzega w powietrzu czerniejący kształt o
spalonych skrzydłach, który mozolnie kieruje swój lot ku niebu. Patrzą na siebie, podczas gdy anioł
wznosi się ku pogodnym wyżynom dobra, Maldoror natomiast schodzi w zawrotne otchłanie zła...
Co za spojrzenie! Wszystko, co ludzkość myślała od sześćdziesięciu tysięcy wieków i co będzie
myślała przez następne stulecia, mogłoby się w nim łatwo zmieścić, tyle bowiem powiedzieli sobie
w tym ostatecznym pożegnaniu! Nietrudno pojąć, że ich myśli były wyższe niż te, które wyraża
umysł ludzki przede wszystkim ze względu na osoby, a także wskutek okoliczności. To spojrzenie
połączyło ich wieczną przyjaźnią. Maldoror dziwi się, że Stwórca ma wysłanników o duszy tak
szlachetnej. Przez chwilę myśli, że popełnił omyłkę, i zadaje sobie pytanie, czy powinien był pójść
drogą zła, jak uczynił. Ale rozterka trwa krótko, jego decyzja jest niewzruszona; wspaniała to rzecz,
sądzi on, prędzej czy później zwyciężyć Wielką Całość, odebrać jej władzę nad wszechświatem i
nad legionami tak pięknych aniołów. Ten anioł, nie otwierając ust, daje mu do zrozumienia, że
odzyska swój pierwotny wygląd w miarę wstępowania ku niebu; roni łzę przynoszącą ochłodę
czołu człowieka, który go nabawił gangreny i, niczym jastrząb, znika stopniowo, wznosząc się
wśród obłoków. Winowajca patrzy na lampę, przyczynę tego, co zaszło. Jak szalony biegnie ulicami
w stronę Sekwany i rzuca lampę za parapet; ta przez kilka chwil wiruje i znika ostatecznie w
błotnistej wodzie. Od tego dnia co wieczór, po zapadnięciu nocy, można widzieć, jak pełna blasku
lampa wynurza się i utrzymuje z wdziękiem wśród fal na wysokości mostu Napoleona, mając
zamiast kabłąka dwa prześliczne skrzydełka anielskie. Posuwa się wolno, przepływa pod arkadami
mostu Dworcowego i mostu Austerlitz, aby w dalszym ciągu swej milczącej żeglugi po Sekwanie
dotrzeć do mostu Alma. Wtedy zawraca i bez wysiłku płynie w górę rzeki, aż znajdzie się po
czterech godzinach tam, skąd wyruszyła.
I tak przez całą noc. Jej błyski, białe jak światło elektryczne, zaćmiewają płomień latarń gazowych,
które stoją wzdłuż obu brzegów i między którymi ona się posuwa jak samotna, nieprzenikniona
królowa, uśmiechnięta niewygasłym uśmiechem i nie wylewająca z goryczą swej oliwy. Gdy statki
początkowo usiłowały ją gonić, udaremniała ich wysiłki nurkując kokieteryjnie i wypływając w
znacznej odległości. Teraz przesądni marynarze na jej widok wiosłują w innym kierunku i
przerywają swoje piosenki. Kiedy nocną porą przechodzicie mostem, wytężajcie uwagę - z
pewnością ujrzycie gdzieś światło lampy, ale powiadają, że ona nie wszystkim się pokazuje. Gdy
idzie człowiek, który ma coś na sumieniu, lampa nagle gasi swe błyski i strwożony przechodzień
bez skutku przeszukuje zrozpaczonym spojrzeniem powierzchnię i muł rzeki. Chciałby móc sądzić,
że widział niebiańskie światło, ale mówi sobie, że to była latarnia na dziobie jakiegoś statku lub
odbicie płomienia gazowego, i ma rację... Sam był przyczyną tego zniknięcia, wie o tym i
pogrążony w smutnych rozmyślaniach przyśpiesza kroku w stronę domu. Wówczas lampa ze
srebrnym dziobem znów staje się widoczna i dalej kreśli swoją arabeskową linię, elegancką i
kapryśną.
Słuchajcie, o ludzie, co myślałem w dzieciństwie, budząc się pod czerwoną rózgą: ,,Obudziłem się
właśnie, ale moja myśl jest jeszcze bezwładna. Co rano czuję w głowie ciężar. Nieczęsto znajduję
nocą odpoczynek, gdyż o ile zdołam zasnąć, nękają mnie straszne sny. We dnie mój umysł męczy
się dziwacznymi refleksjami, podczas gdy wzrok błądzi gdzieś daleko, a w nocy dokucza mi
bezsenność. Kiedy więc mam spać? Natura przecież upomina się o swoje prawa. W odwet za
pogardę, którą jej okazuję, naznaczyła mi twarz bladością i w oczach zapaliła ostry płomień
gorączki. Wolałbym zresztą nie zaprzątać sobie głowy ciągłym myśleniem, ale czy chcę, czy nie
chcę, moje niespokojne uczucia każą mi myśleć bez ustanku. Widzę, że inne dzieci są podobne do
mnie, ale jeszcze bardziej blade i mają brwi zmarszczone, jak ludzie, nasi starsi bracia. O Stwórco
wszechświata, nie omieszkam dzisiejszego ranka ofiarować ci kadzidła mej dziecięcej modlitwy.
Czasami zapominam o tym i zauważyłem, że w takie dni czuję się bardziej szczęśliwy niż zwykle;
moja pierś rośnie, wolna od wszelkiego przymusu, i swobodniej wdycham pachnące powietrze pól;
natomiast spełniwszy ten męczący obowiązek, nakazany mi przez rodziców, i zwróciwszy ku tobie
codzienny hymn pochwalny, wśród nieuniknionej nudy, którą powoduje trud jego układania -
jestem przez resztę dnia smutny i zirytowany, nie uważam bowiem za rzecz logiczną i naturalną
mówić coś, czego się nie myśli; dlatego też szukam wtedy schronienia w największej samotności.
Gdy ją pytam o przyczynę tego dziwnego stanu mej duszy, ona nie odpowiada. Chciałbym cię
kochać i wielbić, ale jesteś zbyt potężny i strach odzywa się w mych hymnach. Skoro jedną
przelotną myślą potrafisz niszczyć lub tworzyć światy, moje wątłe modlitwy nie będą ci użyteczne;
skoro wysyłasz, kiedy ci przyjdzie ochota, cholerę, aby pustoszyła miasta, lub śmierć, której każesz
bez rozróżnienia porywać w swe szpony wszystkie cztery wieki życia, nie chcę wiązać się z
przyjacielem tak groźnym. Nie żeby nienawiść snuła nić mych rozumowań, przeciwnie - to twoja
nienawiść budzi we mnie lęk, może bowiem pod wpływem kaprysu wyjść z twego serca i stać się
ogromna jak rozpiętość skrzydeł kondora z Andów. Twoje dwuznaczne zabawy przekraczają moją
zdolność pojmowania i byłbym zapewne pierwszą ich ofiarą. Jesteś Bogiem Wszechmocnym,
uznaję tę nazwę, skoro ty jeden masz do niej prawo, a twoje pragnienia, sprowadzające nieszczęście
lub radość, tylko w tobie mają granicę. Dlatego właśnie byłoby dla mnie bolesne kroczyć obok twej
okrutnej szafirowej tuniki nie jako twój niewolnik, ale jako ten, który może nim zostać każdej
chwili. Co prawda, kiedy schodzisz w siebie, aby ocenić swe władcze postępowanie, zdarza się, iż
widmo jakiejś niesprawiedliwości, której w swoim czasie doznała od ciebie ta nieszczęsna
ludzkość, choć zawsze ci posłuszna jak najwierniejszy przyjaciel, staje przed tobą pokazując
nieruchome kości mściwego kręgosłupa, i wówczas błędne twe oko roni przerażoną łzę spóźnionej
skruchy, a ty sam, z najeżonymi włosami, masz uczucie, że szczerze postanawiasz zawiesić
nieodwołalnie w zaroślach nicości niesłychane igraszki twej tygrysiej wyobraźni, która byłaby
komiczna, gdyby nie była tak dalece godna pożałowania; wiem jednak i to, że stałość nie wbiła w
twe kości, niczym trwały szpik, harpuna swej wiecznej siedziby, i że dosyć często spadasz, razem
ze swoimi myślami pokrytymi czarnym trądem błędu, w żałobne jezioro ciemnych przekleństw.
Jestem skłonny wierzyć, że są one nieświadome (jakkolwiek zawierają mimo to swoją fatalną
truciznę), oraz że zło i dobro, razem połączone, spływają gwałtownymi falami z twej przeżartej
gangreną królewskiej piersi, jak strumień ze skały, dzięki tajemnemu działaniu ślepej siły; żaden
wszakże dowód nie upewnia mnie o tym. Zbyt często widziałem, jak wściekle zgrzytają twe
plugawe zęby, a twoje oblicze, pokryte mchem czasów, czerwieni się niczym rozżarzony węgiel -
wszystko z powodu byle drobiazgu mikroskopijnych rozmiarów popełnionego przez ludzi; dlatego
nie mogę zatrzymywać się dłużej przy drogowskazie tej dobrotliwej hipotezy. Codziennie, skoro tak
trzeba, składając ręce będę wznosił ku tobie słowa pokornej modlitwy; ale błagam cię, niech twa
opatrzność nie myśli o mnie; zostaw mnie na stronie jak robaka, który pełza pod ziemią. Przyjmij
do wiadomości, że wolałbym się łapczywie żywić morskimi roślinami z wysp nieznanych i dzikich,
przynoszonymi w te okolice na spienionym łonie fal podzwrotnikowych, niż wiedzieć, że mnie
obserwujesz i wprowadzasz twój szyderczy skalpel w moje sumienie. To sumienie ujawniło ci oto
wszystkie moje myśli i twoja roztropność po- chwali - mam nadzieję - rozsądek, którego niezatarte
piętno jest w nich widoczne. Niezależnie od zastrzeżeń dotyczących stosunków mniej lub bardziej
intymnych, jakie mam utrzymywać z tobą, moje usta są gotowe o każdej godzinie dnia wydawać z
siebie, niczym sztuczny oddech, potok kłamstw wymaganych przez twą próżność od każdego
człowieka, gdy tylko wstaje niebieskawa jutrzenka, szukając światła w satynowych fałdach świtu,
tak jak ja, pobudzany miłością dobra, szukam dobroci. Niewiele przeżyłem lat, ale już czuję, że
dobroć jest tylko połączeniem dźwięcznych sylab - nie spotkałem jej nigdzie. Ty zbyt odsłaniasz
swój charakter, powinieneś go zręczniej ukrywać. Zresztą może nie mam racji, może umyślnie tak
się zachowujesz; wiesz lepiej niż inni, jak trzeba postępować. Ludzie wszelkimi siłami usiłują cię
naśladować i dlatego święta dobroć nie uznaje ich dzikich oczu za swój przybytek - jaki ojciec,
takie dzieci. Cokolwiek można sądzić o twej inteligencji, jestem wobec niej krytykiem
bezstronnym. I nawet gotów byłbym uznać, że zostałem wprowadzony w błąd. Nie pragnę ci
okazywać swojej nienawiści, którą pielęgnuję tkliwie niczym ukochaną córkę, gdyż lepiej będzie,
kryjąc to uczucie, występować przed tobą jako surowy cenzor obarczony misją śledzenia twych
brudnych uczynków. Zerwiesz w ten sposób wszystkie łączące nas więzi, zapomnisz i całkowicie
unicestwisz tę zachłanną pluskwę, która ci zżera wątrobę. Wolę, byś słyszał ode mnie słowa tchnące
rozmarzeniem i słodyczą... Tak, to ty stworzyłeś świat i wszystko, co się w nim zawiera. Jesteś
doskonały. Nie brakuje ci żadnej cnoty. Jesteś niezmiernie potężny, każdy o tym wie. Niech cały
wszechświat śpiewa na twą cześć nieprzerwanie, przez wieczność! Ptaki cię błogosławią, wzlatując
wśród pól. Gwiazdy należą do ciebie... Amen!” Skoro w ten sposób zaczynałem, dziwcie się, jeżeli
chcecie, że dziś jestem taki!
Szukałem duszy podobnej do mojej i nie mogłem znaleźć. Penetrowałem wszystkie zakątki ziemi,
ale moja wytrwałość była daremna. Nie mogłem jednak żyć samotnie. Potrzebowałem kogoś, kogo
by nie odstręczał mój charakter; potrzebowałem kogoś, kto miałby te same poglądy co ja. Było
rano; słońce ukazało się na widnokręgu w całej swej świetności i oto jednocześnie ukazuje mi się
młody człowiek, pod którego stopami wyrastają kwiaty. Podszedł do mnie i rzekł wyciągając rękę:
„Przychodzę ku tobie, ponieważ mnie szukasz. Błogosławmy ten dzień szczęśliwy.” A ja w
odpowiedzi: „Idź sobie, nie wzywałem cię; nie potrzebuję twej przyjaźni...” Był wieczór; noc
zaczynała okrywać naturę czernią swej zasłony. Piękna kobieta , ledwo widoczna w tych
ciemnościach, tak jak one rozciągała na mnie swój magiczny urok, lecz nie śmiała przemówić.
Powiedziałem jej: „Podejdź bliżej i pokaż mi rysy twej twarzy; światło gwiazd nie jest dość silne,
żebym cię mógł dokładnie widzieć z tak daleka.” I ona wtedy, skromna, spuściwszy oczy, postąpiła
na trawie kilka kroków w moim kierunku. Przyjrzawszy się jej rzekłem: „Widzę, że dobroć i
sprawiedliwość obrały sobie twe serce za mieszkanie, nie moglibyśmy więc żyć razem. Teraz
podziwiasz moją urodę, którą wzruszyła się już niejedna, lecz prędzej czy później będziesz czyniła
sobie wyrzuty, żeś mi dała swą miłość, nie znasz bowiem mej duszy. Rzecz nie w tym, abym miał
cię kiedykolwiek zdradzić-gdy kobieta ofiarowuje mi się tak całkowicie i tak ufnie, ja odpowiadam
jej oddaniem równie całkowitym i pełnym ufności - ale dobrze sobie zakarbuj w pamięci te słowa:
wilki i jagnięta nie robią do siebie słodkich oczu.” Czegóż więc potrzebowałem, odrzuciwszy z
niesmakiem wszystko, co ludzkość miała najpiękniejszego?
Nie umiałbym powiedzieć. Nie potrafiłem jeszcze, aby przeniknąć zjawiska, które zachodzą w
mym umyśle, używać metod zalecanych przez filozofię.
Usiadłem na skale, blisko morza. Jakiś statek, postawiwszy żagle, gotów był odpłynąć, kiedy
niedostrzegalny punkcik, jeszcze przed chwilą ledwie widoczny na horyzoncie, zaczął się
stopniowo przybliżać, gnany wiatrem, i rósł z wielką szybkością. Burza miała niebawem rozpętać
swe ataki, niebo już ciemniało, stając się ohydnie czarne, niemal jak serce człowieka. Statek, wielki
okręt wojenny, rzucił wszystkie kotwice, aby go fale nie pchnęły na skalisty brzeg. Wiatr gwizdał
szaleńczo z czterech stron świata i darł żagle w strzępy. Pioruny wybuchały wśród błyskawic i nie
mogły zagłuszyć krzyków rozpaczy, które miotał ten dom bez fundamentów, ruchomy grobowiec.
Rozkołysanej masie wodnej nie wystarczyło siły, żeby zerwać łańcuchy kotwic, ale jej uderzenia
uszkodziły bok statku. Otwór jest potężny, gdyż pompy nie mogą podołać wyrzucaniu lawin słonej
wody, które spienione padają na pokład, jak góry. Zagrożony okręt wzywa pomocy strzałami
armatnimi, lecz tonie powoli, majestatycznie... Kto nigdy nie widział, jak tonie statek otoczony
huraganem, ścigającymi się błyskawicami i najgłębszą ciemnością, podczas gdy ludzi przytłacza
jakże zrozumiała rozpacz, ten nie wie, co się przydarza w życiu. I w końcu z pokładu rozbrzmiewa
powszechny krzyk niezmiernego bólu, a morze podwaja swe straszliwe ataki. Jest to krzyk
wywołany upadkiem sił ludzkich. Każdy owija się w płaszcz rezygnacji, składając swój los w ręce
Boga. Wszyscy są zbici w stado niczym owce. Zagrożony okręt wzywa pomocy strzałami
armatnimi, lecz tonie powoli, majestatycznie... Pompowali cały dzień.
Próżny wysiłek. Noc zapadła gęsta, nieubłagana, by dopełnić to urocze widowisko. Każdy myśli o
tym, że gdy znajdzie się w wodzie, nie będzie mógł oddychać, bo jak daleko sięga wstecz pamięcią,
nie może sobie przypomnieć, żeby miał wśród swych przodków jakąś rybę. Ale postanawia
wstrzymywać oddech, ile się da, i w ten sposób żyć dłużej o dwie lub trzy sekundy, co będzie z jego
strony mściwą ironią pod adresem śmierci...
Zagrożony okręt wzywa pomocy strzałami armatnimi, lecz tonie powoli, majestatycznie... Nikt
jednak nie wie, że w miarę pogrążania się okręt wywołuje potężny wir odmętów, że wzburzona
woda jest pomieszana z błotnistym mułem, że siła działająca u dołu, pobudzona burzą, która szaleje
u góry, nadaje żywiołowi ruchy gwałtowne i nerwowe. Wskutek tego przyszły topielec, mimo
nagromadzonego zapasu zimnej krwi, po namyśle będzie musiał sobie powiedzieć, że miał
szczęście, jeżeli w tej wirującej otchłani zdoła przedłużyć swe życie choćby o pół normalnego
oddechu. Nie będzie więc mógł popisać się dowcipem wobec śmierci, co było jego najgorętszym
życzeniem. Zagrożony okręt wzywa pomocy strzałami armatnimi, lecz tonie powoli,
majestatycznie... Omyłka. Już nie wzywa pomocy strzałami armatnimi, nie tonie. Łupina orzecha
zapadła się całkowicie.
O nieba, jak można nie umrzeć doznawszy tylu rozkoszy! Los pozwolił mi być świadkiem
śmiertelnej agonii wielu mych bliźnich. Minuta po minucie śledziłem perypetie ich męczarni.
Chwilami beczenie jakiejś staruszki, oszalałej ze strachu, mogło pretendować do wyróżnienia.
Kiedy indziej pisk dziecka przy piersi potrafił sam jeden zagłuszyć rozkazy wydawane majtkom.
Statek był za daleko, żebym mógł wyraźnie słyszeć jęki, które mi przynosił wiatr, lecz przybliżałem
je siłą woli, a złudzenie wzrokowe było całkowite. Co kwadrans, gdy podmuch burzy silniejszy niż
poprzednie, mieszający swe ponure tony z krzykiem wylękłych mew, uderzał w statek i powodował
trzeszczenie kadłuba na całej długości, potęgując skargi tych, którzy mieli stać się ofiarami śmierci,
wbijałem sobie w policzek żelazne ostrze i myślałem skrycie: ,,Teraz cierpią jeszcze bardziej!”
Dzięki temu miałem skalę porównawczą. Siedząc na brzegu, przemawiałem do nich miotając
zaklęcia i pogróżki. Wydawało mi się, że powinni mnie słyszeć! Wydawało mi się, że moja
nienawiść i moje słowa, pokonywając przestrzeń, zwyciężały fizyczne prawa dźwięku i wyraźnie
docierały do ich uszu ogłuszonych wyciem gniewnego oceanu! Wydawało mi się, że oni powinni
myśleć o mnie, zionąc w bezsilnej wściekłości pragnieniem zemsty! Co pewien czas patrzałem w
stronę uśpionych na lądzie miast i widząc, że nikt nie przeczuwa zagłady grożącej o cztery mile od
brzegu okrętowi, który tonie pod koroną z drapieżnego ptactwa i na piedestale utworzonym przez
wygłodniałych gigantów morza, odzyskiwałem odwagę i wracała mi nadzieja - mogłem więc być
przekonany, że zginą! Nic ich nie uratuje! Dla wszelkiej pewności przyniosłem swoją dwustrzałową
strzelbę, której kula, gdyby jakiś rozbitek uciekający przed śmiercią chciał dopłynąć do
nadbrzeżnych skał, strzaskałaby mu ramię i nie pozwoliła na urzeczywistnienie tego zamiaru. Kiedy
burza osiągnęła szczyt paroksyzmu, ujrzałem wyłaniającą się rozpaczliwym wysiłkiem z fal
energiczną głowę o najeżonych włosach. Pływak łykał całe litry wody i zanurzał się w otchłani,
podrzucany jak korek. Po chwili wypływał znowu; jego włosy były jednym strumieniem, oczy miał
utkwione w brzegu i zdawał się wyzywać śmierć. Okazywał wspaniale zimną krew. Wielka rana,
którą sobie zrobił uderzając o podwodną rafę, krwawiła mu na twarzy nieulękłej i szlachetnej. Nie
liczył zapewne więcej niż szesnaście lat, gdyż w błyskawicach rozjaśniających noc można było
dostrzec, że nad górną wargą miał tylko brzoskwiniowy puch. Był już zaledwie o dwieście metrów
od brzegu, widziałem go wyraźnie. Jaka odwaga! Jaki duch nieposkromiony! Jak szyderczo zdawał
się patrzeć w oczy przeznaczeniu, trzymając głowę nieruchomo i dzielnie prując fale, których
bruzdy z trudem odrzucał!... Już przedtem podjąłem decyzję. Winienem był sobie dotrzymać jej -
ostatnia godzina wybiła dla wszystkich, nikt nie może ocaleć. Takie było moje postanowienie i nic
go nie zmieni... Zabrzmiał suchy trzask i głowa zniknęła pod wodą, aby się więcej nie wyłonić.
Morderstwo to sprawiło mi mniej przyjemności, niż można by sądzić. Byłem nasycony zabijaniem i
obecnie stanowiło ono dla mnie tylko przyzwyczajenie, bez którego nie można się obejść, lecz które
już mało cieszy. Zmysł jest otępiony, stwardniały. Co mi mogła dać śmierć tej istoty ludzkiej, skoro
więcej niż setka jemu podobnych miała się ukazać mej wyobraźni w ostatniej walce z falami, gdy
okręt całkiem zatonie? Ta śmierć była nawet pozbawiona uroku niebezpieczeństwa, gdyż
sprawiedliwość ludzka, kołysana huraganem tej okropnej nocy, spała sobie w domach o kilka
kroków ode mnie. Dziś, kiedy brzemię wieku daje się we znaki memu ciału, wyznaję szczerze, jako
prawdę ostateczną i uroczystą: nie byłem tak okrutny, jak później ludzie mówili, ale ich złośliwość
przez długie lata nieraz wywierała na mnie swój szkodliwy wpływ. Moja wściekłość nie znała
wtedy granic, miewałem napady okrucieństwa i byłem straszny dla każdego, kto stawał przed mymi
błędnymi oczami, o ile był istotą należącą do mojego gatunku. Gdy to był koń albo pies,
pozwalałem mu odejść w spokoju - słyszeliście, co powiedziałem? Na nieszczęście tej burzliwej
nocy miałem jeden ze swoich napadów i rozum opuścił mnie (zwykle byłem równie okrutny, lecz
ostrożniejszy), dlatego też, cokolwiek wtedy wpadło mi w ręce, musiało zginąć; nie chcę zresztą
oczyszczać się z moich win. Nie wszystkie one obciążają mych bliźnich. Stwierdzam jedynie to, co
było, w oczekiwaniu sądu ostatecznego, na myśl o którym już mi się robi niewyraźnie... Nie, nie
straszny mi sąd ostateczny! Mój rozum nie opuszcza mnie nigdy, mówiłem tak, żeby was
wprowadzić w błąd. Kiedy popełniam zbrodnię, wiem, co czynię - nie chciałem uczynić nic innego!
Stojąc na skale, podczas gdy huragan rozwiewał moje włosy i mój płaszcz, śledziłem w ekstazie
potęgę burzy znęcającą się nad okrętem w tę bezgwiezdną noc. Triumfalnie obserwowałem
wszystkie perypetie dramatu, od rzucenia kotwic do chwili, gdy się pogrążyło to fatalne ubranie,
które wciągnęło w morskie wnętrzności tych, co przyodziali statek jak płaszcz. Ale bliska była
chwila, kiedy ja sam miałem stać się aktorem w tych scenach rozpętanej natury. Gdy miejsce, w
którym okręt stoczył walkę, pokazało wyraźnie, że miał on spędzić resztę swoich dni w parterowej
części morza, pewna liczba rozbitków uniesionych przez fale wypłynęła na powierzchnię. Trzymali
się pod ręce, po dwie osoby, po trzy; był to akurat sposób, żeby nie uratować życia - mając ruchy
skrępowane, tonęli niczym dziurawe garnki... Ale cóż to za armia potworów morskich tak szybko
pruje odmęty? Jest ich sześć; ich potężne płetwy torują sobie drogę przez wysoką falę. Ze
wszystkich istot ludzkich, poruszających czterema kończynami wśród tego niezbyt stałego
kontynentu, rekiny niebawem przyrządzają omlet bez jajek i rozdzielają go według prawa
silniejszego. Krew miesza się z wodą i woda miesza się z krwią. Ich dzikie oczy dostatecznie
oświetlają scenę rzezi... A co to za nowy tumult wodny tam dalej, na widnokręgu? Rzekłbyś,
nadchodząca trąba morska. Jakie uderzenie wioseł! Już widzę, co to takiego. Wielka samica rekina
przybywa po swój udział w pasztecie z kaczej wątróbki i porcję sztuki mięsa. Jest wściekła, gdyż
czuje ?ód. Między nią i rekinami wszczyna się walka o parę drgających członków, które tu i
ówdzie, nic nie mówiąc, pływają na powierzchni czerwonego kremu. Miotając się w lewo i w
prawo, samica zadaje śmiertelne rany. Ale otoczona jeszcze przez trzy żywe rekiny, musi kręcić się
w koło, by udaremnić ich manewry. Z rosnącym wzruszeniem, dotąd mu nie znanym, obserwator
stojący na brzegu śledzi tę bitwę morską nowego rodzaju. Oczy utkwił w odważnej samicy, mającej
tak silne zęby. Już się nie waha, przykłada strzelbę do ramienia i z właściwą mu zręcznością pakuje
drugą kulę w ucho rekina, który ukazał się nad falami. Dwa pozostałe są teraz jeszcze bardziej
rozwścieczone. Człowiek o słonej ślinie rzuca się z wysokości skały w morze i płynie ku
przyjemnie ubarwionemu dywanowi, trzymając w ręku stalowy nóż, który nigdy go nie opuszcza.
Odtąd każdy rekin ma przed sobą jednego napastnika. Człowiek zbliża się do zmęczonego
drapieżcy i wykorzystując odpowiedni moment wbija mu w brzuch stalowe ostrze. Ruchoma
cytadela łatwo da je sobie radę z ostatnim przeciwnikiem... Pływak i ocalona przez niego samica
rekina są teraz blisko. Przez chwilę patrzą sobie w oczy i każde czuje zdziwienie widząc w
spojrzeniu drugiego tyle dzikości. Pływają okrążając się i nie spuszczając z oka, przy czym oboje
myślą: ,,To było nieporozumienie - oto istota jeszcze bardziej zła niż ja.” I manewrując zgodnie
wśród fal, podpływają bliżej, pełni wzajemnego podziwu; samica rekina rozgarnia wodę płetwami,
a Maldoror uderzeniami ramion; wstrzymują oddech w głębokim uwielbieniu i każde chce
zobaczyć, po raz pierwszy, swój żywy portret. Gdy dzieliła ich już odległość nie większa niż trzy
metry, nagle, nie wykonując żadnego ruchu, wpadli na siebie, przyciągnięci jak magnesy, i uściskali
się z powagą i wdzięcznością, okazując jedno drugiemu czułość siostry i brata. Pożądanie cielesne
obudziło się natychmiast po tej manifestacji przyjaźni. Dwa nerwowe uda przywarły mocno do
śliskiej skóry potwora, niczym dwie pijawki; ramiona i płetwy, splecione wokół ciał kochanków,
obejmowały je namiętnie, a ich gardła i piersi stały się niebawem jedną zieloną masą o woni trawy
morskiej; wśród burzy, która nie przestawała szaleć, w świetle błyskawic, na spienionej fali służącej
im za łoże ślubne, unoszeni prądem podwodnym jak w kołysce, wirując razem ku nieznanym
głębinom otchłani, połączyli się uściskiem długim, czystym i ohydnym!... Nareszcie znalazłem
kogoś, kto był podobny do mnie!... Nie byłem już samotny!... Ona wyznawała te same idee co ja!...
Znajdowałem się w obliczu mej pierwszej miłości!
Sekwana niesie ciało ludzkie. W takich okolicznościach ma ona wyraz uroczysty. Wzdęty trup
utrzymuje się na falach, pod łukiem mostu znika, lecz dalej znów go widać, jak obraca się powoli
niczym koło młyńskie, co pewien czas ponownie znikając. Właściciel statku zaczepia go bosakiem i
ściąga na brzeg. Zanim ciało zostanie przewiezione do kostnicy, leży przez jakiś czas i próbuje się
przywrócić mu życie. Zwarty tłum otacza nieboszczyka. Ci, którzy nie widzą, ponieważ znajdują
się z tyłu, napierają na stojących przed nimi. Każdy powiada sobie: „Ja nigdy bym się nie utopił.”
Wszyscy żałują młodego człowieka, który popełnił samobójstwo, podziwiają go, lecz nie naśladują.
On uznał za rzecz naturalną zadać sobie śmierć, nie widząc na ziemi nic, co by mu dało
zadowolenie, a miał wyższe aspiracje. Wygląda szlachetnie i jest bogato ubrany. Nie ma pewnie
siedemnastu lat. Umrzeć tak młodo! Sparaliżowany tłum wciąż stoi, wpatrzony w niego
nieruchomymi oczami... Zapada noc. Wszyscy rozchodzą się w milczeniu. Nikt nie ma odwagi
odwrócić topielca, żeby wylać wodę, którą jest napełnione jego ciało. Nikt nie chce wyglądać na
człowieka wrażliwego; każdy trwa w bezruchu, odgrodzony kołnierzem koszuli. Ktoś oddala się,
pogwizdując jakąś głupią melodię tyrolską; ktoś inny trzaska palcami naśladując kastaniety...
Udręczony swą ponurą myślą Maldoror przejeżdża tamtędy konno, pędem błyskawicy. Spostrzega
topielca; to wystarcza. Już zatrzymał rumaka i zeskoczył ze strzemienia. Bez odrazy podnosi
młodego człowieka i wylewa z niego wielką ilość wody. Na myśl, że to bezwładne ciało mogłoby
ożyć pod jego ręką, czuje gwałtowne bicie serca, pobudzonego tą szlachetną refleksją, i zdwaja
energię. Próżne wysiłki! Próżne wysiłki - powiedziałem i tak jest rzeczywiście. Trup pozostaje
bezwładny i pozwala się obracać na wszystkie strony. Maldoror trze mu skronie, rozciera członki
jeden po drugim; przytknąwszy wargi do warg nieznajomego, przez całą godzinę dmucha w usta. I
w końcu ma wrażenie, że dłonią, którą przyłożył do jego piersi, wyczuwa lekkie bicie serca.
Topielec żyje! W tym wspaniałym momencie można było zauważyć, że wiele zmarszczek zniknęło
z czoła jeźdźca, odmładzając go o dziesięć lat. Ale niestety te zmarszczki wrócą, może jutro, może
natychmiast, gdy oddali się od brzegów Sekwany. Tymczasem topielec otwiera zmętniałe oczy i
sinym uśmiechem dziękuje swemu dobroczyńcy; słaby jeszcze, nie może się ruszyć. Jakie to piękne
uratować komuś życie! I jak wiele błędów odkupuje taki czyn! Człowiek o wargach z brązu, dotąd
zajęty ratowaniem samobójcy, przygląda się teraz uważniej młodzieńcowi, którego rysy nie są mu
nie znane, jak sądzi. Wydaje mu się, że między jasnowłosym topielcem a Holzerem dostrzega
podobieństwo. I patrzcie, jak serdecznie zaczynają się ściskać! Ale mniejsza o to! Człowiek o
źrenicy z jaspisu chce zachować pozory surowości. Bez słowa podnosi przyjaciela, sadza go za sobą
i rumak oddala się galopem. Ach, Holzerze, który myślałeś, że jesteś taki rozsądny i silny, czy twój
własny przykład nie pokazał ci, jak trudno jest w przystępie rozpaczy zachować tę zimną krew,
którą się chwaliłeś? Mam nadzieję, że nigdy więcej nie sprawisz mi podobnego zmartwienia, ja ze
swej strony przyrzekłem ci, że nigdy nie targnę się na życie.
Są godziny w życiu, kiedy człowiek o zawszonych włosach złowrogo patrzy nieruchomym okiem
na zielone błony przestrzeni, gdyż wydaje mu się, że słyszy przed sobą ironiczne pokrzykiwania
upiora. Chwieje się i pochyla głowę - to, co słyszał, było głosem jego sumienia. Wtedy wybiega z
domu, pędząc jak szalony w pierwszym lepszym kierunku, który osłupienie mu podsunęło, i pożera
szorstką równinę pól. Ale żółty upiór nie traci go z oka i ściga dalej, nie mniej niż on szybki.
Czasami w burzliwą noc, gdy skrzydlate ośmiornice,z daleka podobne do kruków,suną ponad
obłokami, kierując się wyciągniętym szykiem w stronę miast, gdzie kazano im przestrzec ludzi, by
zmienili swe postępowanie, kamyk o ponurym oku widzi przy świetle błyskawicy dwie biegnące
istoty, jedna za drugą, i ocierając łzę współczucia, która ukradkiem spływa po jego lodowatej
powiece, woła: ,,Tak, on na to zasłużył; sprawiedliwości staje się zadość!” Po tych słowach zapada
znowu w swój opryskliwy bezruch, z nerwowym drżeniem nadal obserwując polowanie na
człowieka i wielkie wargi sromowe mroku, z których, niczym rzeka, płyną bez przerwy ogromne
czarne spermatozoidy i wzlatują w posępny eter, aby szerokim rozwarciem swych skrzydeł o
kształcie jak u nietoperza zakryć całą naturę i samotne legiony ośmiornic, sposępniałych na widok
tych głuchych i niepojętych wyładowań. Ale steeple- chase trwa nadal między parą niestrudzonych
biegaczy i usta upiora miotają strumienie ognia na zwęglone plecy ludzkiej antylopy. Jeżeli,
podczas wykonywania w ten sposób swego obowiązku, spotyka on litość, która chce mu zagrodzić
drogę, ulega niechętnie błaganiom i puszcza człowieka wolno.
Mlaska językiem, jakby dawał sobie znak,że ma przerwać gonitwę,i kieruje się do swego
legowiska, czekając następnego razu. Jego potępieńczy głos dociera w najbardziej oddalone
warstwy przestrzeni, a kiedy serce ludzkie usłyszy to jego straszliwe wycie, wolałoby, jak
powiadają, śmierć dostać za matkę niż wyrzut sumienia za syna. Chowa głowę między ramiona w
ziemnych zakrętach pieczary, ale sumienie udaremnia takie strusie wybiegi. Głęboka kryjówka
ulatnia się niczym kropla eteru; światło wpada z orszakiem promieni, jak stado kulików siadające
na polu lawendy, i człowiek odnajduje się twarz w twarz ze sobą, otwierając sine oczy. Widywałem
go idącego potem ku morzu; wstępował na cypel postrzępiony i chłostany rzęsami piany, aby jak
strzała rzucić się w odmęty. I widziałem cud: następnego dnia trup wypływał z oceanu, który
zwracał brzegowi ten ludzki szczątek. Człowiek wydobywał się z formy odgniecionej przez jego
ciało na piasku, wyciskał wodę z mokrych włosów i pochylając nieme czoło znowu ruszał drogą
swego życia. Sumienie bez pobłażania sądzi nasze myśli i czyny najbardziej ukryte, nie popełniając
omyłek. Ponieważ często nie może zapobiec złu, ściga uporczywie człowieka jak lisa, zwłaszcza po
nastaniu ciemności. Mściwe oczy, przez ignorancję nazywane meteorami, rzucają siny płomień,
przechodzą wirując i wypowiadają tajemne słowa... które człowiek rozumie! I wtedy jego
wezgłowie ugniatają wstrząsy ciała nękanego bezsennością, a uszy wypełnia mu złowieszczy
oddech dziwnych szmerów nocy. Nawet anioł snu, śmiertelnie ugodzony w czoło nieznanym
kamieniem, porzuca swą służbę i odlatuje ku niebu. Ale ja tym razem chcę bronić człowieka; ja,
który gardzę wszystkimi cnotami; ja, niezniszczalnie utrwalony w pamięci Stwórcy od pełnego
chwały dnia, kiedy zrzucając z ich cokołu annały nieba, w których przez jakieś bezecne kombinacje
zapisano jego potęgę i jego wieczność, przytknąłem mu pod pachę czterysta mych ssawek, wskutek
czego krzyczał straszliwie... Krzyki te zamieniły się w żmije wychodząc jego ustami i poszły
szukać schronienia w zaroślach, w ruinach murów, czatując dniem, czatując nocą. Pełzające,
wyposażone w mnóstwo pierścieni, w małą spłaszczoną głowę i perfidne oczy, przysięgły
oszczędzać niewinność ludzką; przechadzając się wśród gmatwaniny zarośli, po stokach pagórków i
piaskach wydm, prędko zdaje ona sobie sprawę, co myśleć o tym. Ale pod warunkiem, że zdąży,
nieraz bowiem człowiek czuje truciznę, która wsącza mu się w żyłę nogi przez ukąszenie ledwie
dostrzegalne - zanim ma czas zawrócić i oddalić się. Tak to Stwórca, wspaniale zachowując zimną
krew nawet w obliczu najstraszliwszych cierpień, potrafi usuwać szkodliwe pierwiastki z łona istot
zamieszkujących ziemię. Jakże się zdumiał, gdy spostrzegł, że Maldoror zamieniony w ośmiornicę
wysuwa ku jego ciału osiem swych potwornych łap, z których każda mogłaby łatwo, niczym
solidny rzemień, opasać w obwodzie planetę. Zaskoczony, przez chwilę usiłował rozerwać ten lepki
uścisk, coraz ciaśniejszy... Nie byłem pewny, czy nie ugodzi mnie jakimś podstępnym ciosem, i gdy
mnie nasyciły drobiny tej świętej krwi, oderwałem się nagle od jego majestatycznego ciała, by
poszukać schronienia w jaskini, w której dotąd mieszkam. Chociaż przetrząsnął wszystko, nie
odnalazł mnie. Minęło dużo czasu; sądzę, że już zna to miejsce, woli tam jednak nie wchodzić i
żyjemy jak władcy dwóch sąsiadujących z sobą królestw, którzy nawzajem doceniają swoją siłę, ale
żaden nie może liczyć na zwycięstwo i obaj są zmęczeni bezużytecznymi walkami przeszłości. On
czuje strach przede mną, ja przed nim; jeden i drugi - choć żaden nie poniósł klęski - doznał ciosów
przeciwnika i na tym poprzestajemy. Ale jestem gotów podjąć walkę, kiedy on tego zechce. Nie
powinien wszakże oczekiwać chwili odpowiedniej dla jego ukrytych zamiarów. Będę zawsze w
pogotowiu, obserwując go bacznie. Niech też zaniecha zsyłania na ziemię sumienia i jego tortur.
Pokazałem ludziom, jakiej broni można skutecznie użyć przeciwko niemu. Nie są z nim jeszcze
oswojeni, ale wiedzcie, że dla mnie jest ono niczym słoma unoszona przez wiatr. Akurat tyle o nie
stoję. Gdybym chciał wykorzystać nadarzającą się właśnie sposobność, by rozwinąć subtelnie tę
poetycką dyskusję, dodałbym, że słoma dla mnie większą ma wartość niż sumienie, jest bowiem
pożyteczna służąc bydłu za pokarm, podczas gdy sumienie umie tylko pokazywać swe szpony ze
stali. Poniosły one dotkliwą klęskę w dniu, kiedy mi się objawiły. Ponieważ sumienie, w postaci
kobiecej, było wysłannikiem Stwórcy, nie uważałem za właściwe pozwolić, by mi stanęło na
drodze. Gdyby zachowało skromność i pokorę, których wymaga jego pozycja i które go nigdy nie
powinny opuszczać, wysłuchałbym, co chciało powiedzieć. Nieznośna była mi jego pycha.
Wyciągnąłem rękę i palcami zmiażdżyłem mu szpony, ścierając je na proch ciśnieniem wciąż
rosnącym w tym moździerzu nowego rodzaju. Wyciągnąłem drugą rękę i urwałem mu głowę.
Następnie batem przepędziłem z mego domu tę kobietę, której odtąd już nie widziałem. Głowę
zatrzymałem, żeby mieć pamiątkę zwycięstwa... Trzymając w ręku tę głowę i obgryzając jej
czaszkę, stałem na jednej nodze, jak czapla, nad przepaścią wyżłobioną w skalistej ścianie.
Widziano mnie potem schodzącego w dolinę, a skóra na mej piersi była nieruchoma i spokojna
niczym kamień nagrobny! Trzymając w ręku tę głowę i obgryzając jej czaszkę, pływałem w
najbardziej niebezpiecznych otchłaniach, mijałem śmiertelne rafy i zanurzony głębiej niż prądy
podwodne byłem świadkiem walk potworów morskich; oddaliłem się od brzegu tak bardzo, że
nawet mój orli wzrok już go nie dostrzegał; ohydne skurcze z ich paraliżującym magnetyzmem
krążyły dokoła mych kończyn, potężnymi ruchami rozcinających fale, i nie miały odwagi się
zbliżyć. Widziano, jak wracałem do brzegu zdrowy i cały, a skóra na mej piersi była nieruchoma i
spokojna niczym kamień nagrobny! Trzymając w ręku tę głowę i obgryzając jej czaszkę, wszedłem
po schodach wysokiej wieży. Zmęczony, stanąłem uginającymi się nogami na jej zawrotnym
szczycie. Objąłem wzrokiem ziemię i morze, spojrzałem w słońce i firmament, po czym,
odpychając stopą granit, który nie drgnął, się jak kamień w usta przestrzeni. Ludzie usłyszeli
bolesny i przeciągły łoskot, powstały wskutek zderzenia się ziemi z głową sumienia, którą
upuściłem spadając. Mnie samego widziano, jak spłynąłem powolnym lotem ptaka, znoszony przez
niewidzialny obłok, i jak podniosłem głowę, aby mogła być świadkiem potrójnej zbrodni, którą
jeszcze tego dnia miałem popełnić, a skóra na mej piersi była nieruchoma i spokojna niczym
kamień nagrobny!Trzymając w ręku tę głowę i obgryzając jej czaszkę, poszedłem lam, gdzie się
wznosi rusztowanie gilotyny. Umieściłem pod jej ostrzem urocze i delikatne karki trzech dziewcząt.
Przyjąwszy rolę kata, puściłem sznur tak wprawnie, jak gdybym przez całe życie nic innego nie
robił, i trójkątne żelazo, spadając ukośnie, obcięło trzy głowy, które patrzały na mnie z wyrazem
słodyczy. Następnie ułożyłem moją własną głowę pod tą ciężką brzytwą i kat przystąpił do swej
pracy. Trzykrotnie ostrze opadało wzdłuż swoich rowków, z coraz większą siłą; trzykrotnie moja
cielesna powłoka, zwłaszcza u nasady karku, była wstrząśnięta do samych podstaw, jak we śnie,
kiedy człowieka miażdży dom, który się wali. Zdumiony lud dał mi przejście, abym mógł opuścić
plac kaźni; widział mnie, jak otwierałem łokciami jego falującą ciżbę i jak ruszałem się, pełen
życia, krocząc z podniesioną głową, podczas gdy skóra na mej piersi była nieruchoma i spokojna
niczym kamień nagrobny! Powiedziałem, że tym razem chcę bronić człowieka, lecz obawiam się,
że moja obrona będzie zawierała prawdę, i dlatego wolę milczeć. Ludzkość będzie mi za to
postanowienie wdzięczna!
Czas już ściągnąć cugle memu natchnieniu i trochę przystanąć w drodze, jak wtedy, kiedy się patrzy
w kobiecą pochwę; dobrze jest zmierzyć przebytą odległość i po wypoczynku gwałtownym
skokiem ruszyć dalej. Niełatwa to rzecz podążać wciąż tylko przed siebie i skrzydła bardzo się
męczą w locie wysokim bez nadziei i bez wyrzutów sumienia. Nie, nie prowadźmy dzikiej sfory
oskardów i poszukiwań w głębsze pokłady wybuchowych kopalń tej bezbożnej pieśni! Krokodyl
nie zmieni ani słowa w wymiotach, które wyszły spod jego czaszki. Nic nie szkodzi, jeżeli jakiś
ostrożny cień, wiedziony chwalebną ideą pomszczenia ludzkości, niesprawiedliwie przeze mnie
atakowanej, otworzy chyłkiem drzwi mego pokoju, muskając ściany z lekkością skrzydła mewy, i
złodziejowi szczątków, które zostały po niebie, wbije pod żebro sztylet! Atomy gliny i tak ulegną
rozproszeniu, więc mniejsza, jak się to dokona.
Koniec pieśni drugiej
Pieśń trzecia
Przypomnijmy imiona zmyślonych istot o naturze anielskiej, które moje pióro wywiodło w drugiej
pieśni z mózgu opromienionego światłem będącym ich emanacją. Umierają zaraz po urodzeniu, jak
iskry, których pośpieszne niknięcie na płonącym papierze ledwo się daje uchwycić okiem.
Lemanie!... Lohengrinie!... Lombano!... Holzerze!... Przez chwilę jesteście widoczni, ozdobieni
insygniami młodości, na moim oczarowanym horyzoncie, ale pozwoliłem, żebyście opadli w chaos
jak skafandry nurka. I już stamtąd nie wyjdziecie. Mnie wystarcza, że zachowałem pamięć o was;
musicie ustąpić innym substancjom, być może mniej pięknym, zrodzonym później przez burzliwie
rozlewającą się miłość, zdecydowaną nie zaspokajać swego pragnienia u ludzi. Ta wygłodzona
miłość pożarłaby sama siebie, gdyby nie szukała pokarmu w niebiańskich urojeniach, aby
stworzywszy po pewnym czasie piramidę serafinów liczniejszych niż owady rojące się w kropli
wody, upleść z nich elipsę, którą puści ruchem wirowym dokoła siebie. Podróżny, zatrzymany
widokiem zjawiska przypominającego kataraktę, zobaczy gdzieś daleko, jeżeli spojrzy wyżej, istotę
ludzką, unoszoną ku jaskini piekieł przez girlandę żywych kamelii!... Ale milczmy!... Płynny
jeszcze obraz piątego ideału rysuje się powoli, jak niezdecydowane fałdy zorzy polarnej, na
mglistej scenie mego umysłu i coraz więcej nabiera materialnej wyrazistości... Mario i ja
pędziliśmy wzdłuż morza. Nasze konie, wyciągając szyje, rozcinały błony przestrzeni i wyrywały
iskry z kamienistego brzegu. Wiatr, który smagał nam twarze, wzdymał nasze płaszcze i rozwiewał
włosy na naszych bliźniaczych głowach. Mewa bezskutecznie chciała nas przestrzec krzykiem i
trzepotem skrzydeł, że pewnie nadciąga burza. Wołała: ,,Dokąd oni pędzą tym szalonym galopem?”
My nie mówiliśmy nic; zatopieni w myślach, dawaliśmy się unosić skrzydłom tego wściekłego
pędu; rybak, widząc nas mknących z szybkością albatrosa, był przekonany, że to uciekają przed nim
,,dwaj tajemniczy bracia” - tak ich nazywano,ponieważ zawsze byli razem-i szybko robił znak
krzyża,po czym krył się ze swoim sparaliżowanym psem w głębokim załomie skalnym. Mieszkańcy
wybrzeża znali dziwne historie o tych dwóch osobnikach, którzy przybywali na ziemię w chwilach
wielkich nieszczęść, kiedy straszliwa wojna groziła wbiciem swego harpuna w pierś dwóch
wrogich krajów albo cholera zamierzała rzucić swą procą rozkład i śmierć między domy miast.
Najstarsi spośród tych, którzy zajmowali się plądrowaniem po wrakach statków, twierdzili, z
powagą marszcząc brwi, że te dwa upiory o niebywałej rozpiętości czarnych skrzydeł, widywane
podczas huraganów nad ławicami piasku i przybrzeżnymi rafami, to geniusz ziemi i geniusz morza,
obnoszące w powietrzu swój majestat, gdy naturę nawiedzały wielkie przewroty, i złączone
wieczystą przyjaźnią, której niezwykłość i wspaniałość napełniały zdumieniem nieskończony
łańcuch pokoleń. Mówiono, że lecąc jeden obok drugiego, niczym dwa kondory z Andów, lubili
zataczać koncentryczne kręgi w bliskich słońcu warstwach atmosfery i żywili się tam najczystszymi
esencjami światła; że potem bardzo niechętnie obniżali nachylenie swego pionowego lotu ku
przerażonej orbicie, na której wiruje glob ludzki, nawiedzony szaleństwem,zamieszkany przez
okrutne stwory masakrujące się nawzajem na polach, gdzie ryczy bitwa (o ile nie zadają sobie
śmierci perfidnie, skrycie, w środku miast, sztyletem nienawiści lub ambicji), a karmiące się
istotami podobnie jak one pełnymi życia, choć trochę niżej umieszczonymi na drabinie bytu.
Niekiedy, chcąc strofami swych proroctw wzbudzić w ludziach skruchę, postanawiali niezłomnie,
że popłyną, rozgarniając przestrzeń mocnymi ramionami, do rejonów gwiezdnych, gdzie wskutek
oddalenia jest już prawie niewidzialna i ma wygląd małej kulki ta planeta, która porusza się wśród
gęstych oparów chciwości, pychy, przekleństw i szyderstwa, wydzielanych jak morowe powietrze
przez jej ohydną powierzchnię - i za każdym razem nie brakło im okazji, by gorzko żałować swej
dobroci, niedocenionej i opluwanej, wskutek czego szukali schronienia w głębi wulkanów, gdzie
rozmawiali z płomieniami buchającymi żarem w kadziach środka ziemi albo zstępowali na dno
morza, gdzie ich rozczarowane spojrzenie mogło znaleźć przyjemny wypoczynek oglądając
najokrutniejsze potwory otchłani, które wydawały im się idealnie łagodne w porównaniu z
bękartami ludzkości. Gdy przychodził zmierzch i życzliwa ciemność, porzucali kratery o
porfirowych gzymsach, opuszczali prądy morskie i zostawiali daleko za sobą chropowaty nocnik, w
którym szaleje cierpiąca na zatwardzenie odbytnica ludzkich papug - aż w końcu znikała im z oczu
zawieszona sylwetka wstrętnej planety. I wtedy,zgnębieni bezowocnym wysiłkiem,wśród
gwiazd,które współczuły ich bólowi,i pod spojrzeniem Boga,płacząc ściskali się,anioł ziemi i anioł
morza!... Mario i przyjaciel galopujący u jego boku nie byli nieświadomi tajemniczych i
przesądnych rzeczy,szeptem opowiadanych przez rybaków wieczorem przy ogniu,po zamknięciu
okien i drzwi,podczas gdy wiatr nocny, pragnący się rozgrzać,gwiżdże dokoła słomianej chaty i
wstrząsa swym mocnym podmuchem te wątłe ściany, obramowane u dołu kawałkami muszel
przyniesionymi w fałdach konających fal. Nie rozmawialiśmy. Co sobie mówią dwa serca, gdy się
kochają? Nic. Ale nasze oczy wyrażały wszystko. Zwracam mu uwagę, że powinien staranniej
okryć się płaszczem; on mi odpowiada, że mój koń zbyt się oddala od jego konia - każdy z nas
myśli o życiu drugiego jak o swoim własnym; nie żartujemy. On próbuje się uśmiechnąć, ale w
rysach jego twarzy widzę ogrom strasznych przeżyć wyrytych przez myśl bezustannie pochyloną
nad sfinksami, które swym ukośnym spojrzeniem zbijają z tropu wielkie udręki intelektu
śmiertelnych. Spostrzegłszy, że jego manewr nie udał się, odwraca oczy, gryzie swe ziemskie
wędzidło zwilżone śliną gniewu i patrzy w uciekający przed nami horyzont. Ja ze swej strony
usiłuję przypomnieć mu jego złotą młodość, która nie pragnie niczego innego niż wkroczyć, jak
królowa, do pałaców rozkoszy; on stwierdza natomiast, że moje wychudłe usta z trudem
wypowiedziały te słowa i że lata mojej młodości przeminęły, smutne i lodowate, jak nieubłagany
sen, który po stołach bankietów i po jedwabnych łożach, gdzie drzemie blada kapłanka miłości
opłacona migotaniem złota, oprowadza gorzkie rozkosze rozczarowania, zaraźliwe starcze
zmarszczki, gwałtowne lęki schyłku życia i pochodnie cierpienia. Spostrzegłszy, że mój manewr nie
udał się, nie jestem zdziwiony, iż nie mogę uczynić Maria szczęśliwym; Wszechmogący objawia mi
się uzbrojony w swoje narzędzia tortury i ozdobiony blaskiem całej aureoli swej ohydy; odwracam
oczy i patrzę w uciekający przed nami horyzont... Nasze konie pędziły galopem wzdłuż brzegu,
jakby uciekały przed okiem ludzkim... Mario jest młodszy ode mnie; wilgoć powietrza i słona
piana, której bryzgi sięgają aż do nas, sprowadzają chłód na jego wargi. Mówię mu: ,,Uważaj!
Uważaj! Zamknij usta, zaciśnij wargi; czy nie widzisz ostrych szponów zimna, rozdzierających je
bolesnymi ranami?” On patrzy na moje czoło i odpowiada uruchomiwszy język: „Tak, widzę te
zielone szpony, lecz nie zmienię, by je przepędzić, naturalnej pozycji mych ust. Spójrz, czy kłamię.
Wygląda to na wolę Opatrzności, więc poddam się jej. Ta wola mogłaby być bardziej przychylna.”
Ja na to zawołałem: ,,Podziwiam tę szlachetną zemstę!” Chciałem wyrywać sobie włosy, ale gdy on
surowym spojrzeniem zabronił mi, usłuchałem go z szacunkiem. Dzień kończył się i orzeł wracał
już do swego gniazda wyżłobionego w zagłębieniu skały. Mario rzekł mi:,,Pożyczę ci mojego
płaszcza, żeby cię uchronić przed zimnem; mnie jest niepotrzebny.” Odparłem: „Biada ci, jeżeli to
uczynisz. Nie chcę, żeby ktoś cierpiał za mnie, a zwłaszcza ty.” Nie odpowiedział mi, gdyż miałem
rację; zacząłem go pocieszać, aby złagodzić nadmierną gwałtowność moich słów... Nasze konie
pędziły galopem wzdłuż brzegu, jakby uciekały przed okiem ludzkim... Podniosłem głowę, jak
dziób statku podnosi się pod naporem wielkiej fali, i powiedziałem: „Czy ty płaczesz? Pytam cię,
władco śniegów i mgieł. Nie widzę łez na twojej twarzy, pięknej niczym kwiat kaktusa, powieki
twoje są suche jak łożysko strumienia, lecz w głębi twych oczu dostrzegam kadź pełną krwi, gdzie
wre twoja niewinność, którą gryzie w szyję skorpion z rodzaju największych. Gwałtowny wiatr
spada na ogień płonący pod kotłem i rozmiata ciemne płomienie poza i wą świętą orbitę.
Przysunąłem głowę do twego różowego czoła i poczułem woń spalenizny, ponieważ moje włosy
zajęły się od niego. Zamknij oczy, w przeciwnym bowiem razie twarz twoja, zwęglona jak lawa
wulkanu, opadnie ci popiołem w otwartą dłoń.” On, zwrócony w moją stronę, zapomniawszy, że
trzyma cugle, patrzał na mnie z tkliwością, a jego powieki, podobne do dwóch lilii, podnosiły się i
opadały wolno, niczym przypływ i odpływ morza. Choć moje pytanie było zuchwałe, udzielił mi
odpowiedzi tymi słowy: „Nie zważaj na mnie. Jak opary, które wstają z rzeki, pełzają po stokach
wzgórza i kiedy dotrą do szczytu, rozpływają się w atmosferze, gdzie tworzą obłoki, tak twój
niepokój o mnie wzrósł niepostrzeżenie ponad rozsądną miarę i tworzy nad twoją wyobraźnią
zwodniczą mgławicę bezpodstawnej troski. Zapewniam cię, że nie ma ognia w mych oczach,
chociaż doznaję uczucia, jak gdyby moja czaszka była zanurzona w naczyniu pełnym rozżarzonych
węgli. Jakże miałoby wrzeć w kadzi ciało mej niewinnością gdy nie słyszę nic oprócz bardzo
słabych i pomieszanych krzyków, które dla mnie są tylko jękiem wiatru przelatującego nad naszymi
głowami. Niemożliwą jest rzeczą, żeby skorpion ulokował swą siedzibę i swe ostre szczypce w mej
poszarpanej orbicie; sądzę, że to raczej wielkie obcęgi, które chwyciły miażdżącym uściskiem
nerwy wzrokowe. Podzielam wszakże twe zdanie, że krew do napełnienia kadzi została utoczona z
moich żył przez niewidzialnego kata, gdy spałem, ostatniej nocy. Długo cię czekałem,
najdroższego syna oceanu, i senne moje ramiona podjęły próżną walkę z Tym, który wkradł się do
przedsionka mego domu... Tak, czuję, że moją duszę więzi rygiel ciała i że nie zdoła ona wyjść, by
uciec jak najdalej od brzegów, o które bije morze ludzkie, nie oglądać już sinej sfory nieszczęść,
bez wytchnienia ścigającej ludzkie kozice przez wykroty i jamy bezbrzeżnej rozpaczy. Ale nie będę
się skarżył. Otrzymałem życie jak ranę i nie pozwoliłem samobójstwu, by zagoiła bliznę. Chcę, by
Stwórca o każdej porze swej wieczności oglądał tę ziejącą szczelinę. To jest kara, którą mu
wymierzyłem. Nasze rumaki zwalniają bieg swych kopyt spiżowych; ich ciała drżą jak myśliwy
zaskoczony przez stado bizonów. Nie powinny słuchać tego, co mówimy. Wytężając uwagę,
rozwinęłyby swą inteligencję i może nauczyłyby się nas rozumieć. Biada im wtedy, gdyż
cierpiałyby bardziej! Bo pomyśl o warchlakach ludzkości - czy ten stopień inteligencji, którym
różnią się od innych istot, nie jest im dany za nieodwołalną cenę ogromnych cierpień? Naśladuj
mnie i niechaj twe srebrne ostrogi ukłują twego rumaka...” Nasze konie pędziły galopem, jakby
uciekały przed okiem ludzkim.
Oto wariatka, która idzie tańcząc i coś sobie mgliście przypomina. Dzieci rzucają w nią
kamieniami, jak w kosa. Ona potrząsa kijem, udaje, że będzie je goniła, i rusza dalej. Po drodze, nie
spostrzegłszy tego, zgubiła trzewik. Długie łapy pajęcze wędrują po jej karku - takie ma włosy.
Twarzą nie przypomina już człowieka; gdy wybucha śmiechem, jest podobna do hieny. Rzuca
strzępy zdań, z trudem tylko dające się powiązać i dokładnie zrozumieć. Jej suknia, usiana
dziurami, wykonuje gwałtowne ruchy wokół nóg kościstych i oblepionych błotem. Wariatka idzie
przed siebie, jak liść topoli w podmuchach wiatru, unoszona razem ze swoją młodością,
złudzeniami i minionym szczęściem, które widzi teraz przez mgłę zniszczonego umysłu, w zamęcie
nieświadomych władz duszy. Straciła dawny wdzięk i urodę; ruchy ma bezwstydne i cuchnie
wódką. Gdyby ludzie byli szczęśliwi na tej ziemi, można by się było dziwić. Ona nie ma żadnych
pretensji, jest zbyt dumna, żeby się skarżyć, i umrze nie wyjawiwszy swej tajemnicy tym, którzy jej
okazują zainteresowanie i którym nie pozwala odzywać się do siebie. Dzieci rzucają w nią
kamieniami, jak w kosa. Upuściła kiedyś zwitek papieru, schowany na piersiach. Nieznajomy
człowiek podniósł go i zamknięty u siebie przez całą noc czytał rękopis następującej treści: ,,Po
długich latach bezpłodności Opatrzność dała mi córkę. Trzy dni klęczałam w kościołach i nie
przestawałam dziękować wielkiemu imieniu Tego, który nareszcie wysłuchał mojej modlitwy.
Własnym mlekiem karmiłam to dziecko, które było dla mnie więcej niż moim życiem.
Dziewczynka rosła prędko i była obdarzona wszystkimi zaletami duszy i ciała. Mówiła mi:
«Chciałabym mieć siostrzyczkę, żebyśmy się we dwie bawiły; poproś o nią Pana Boga; w nagrodę
uplotę mu wianek z fiołków, mięty i bodziszków.»
W odpowiedzi brałam ją na ręce i czule ściskałam. Była już ciekawa żywych istot i pytała mnie,
dlaczego jaskółka tylko muska skrzydłem chaty ludzkie, a nie ma odwagi wlecieć do środka.
Kładłam palec na usta, jakby dając jej znak, żeby nie mówiła o tej ważnej sprawie, której nie
chciałam jeszcze tłumaczyć, by nie podniecać nadmiernie jej dziecięcej wyobraźni, i zmieniałam
temat rozmowy, przykry dla każdej istoty należącej do gatunku, który poddał swej niesprawiedliwej
władzy inne stworzenia. Kiedy mówiąc o cmentarzu i o grobach powiadała mi, że się oddycha
wśród nich przyjemnym zapachem cyprysów i nieśmiertelników, nie protestowałam, lecz
tłumaczyłam, że to jest miasto ptaków, które śpiewają tam od świtu do zmierzchu, i że groby są ich
gniazdami, gdzie kładą się spać razem z rodziną, podnosząc marmurowe płyty. Śliczne ubranka,
które nosiła, były dziełem moich rąk, tak jak koronki o tysiącznych arabeskach, przeznaczone na
niedzielę. Zimą miała należne jej miejsce przy kominku, gdyż uważała się za osobę dorosłą, a latem
łąka rozpoznawała delikatne jej stąpnięcia, gdy uzbrojona w jedwabną siatkę, umocowaną na końcu
trzciny, próbowała łowić kolibry, przywiązane do swej niezależności, i motyle, które latają
drażniącymi zygzakami. «Gdzie się podziewasz, mała psotnico, kiedy zupa i zniecierpliwiona łyżka
czekają od godziny?» Ona rzucała mi się na szyję i wołała, że już więcej nie będzie. Ale nazajutrz
znów uciekała przez stokrotki i rezedę, wśród promieni słońca i wirującego lotu łątek, znając
jedynie pryzmatyczny puchar życia i nic nie wiedząc o żółci; szczęśliwa, że jest większa od sikory,
wyśmiewała piegżę, która nie śpiewa tak pięknie jak słowik, i ukradkiem pokazywała język
brzydkiemu krukowi, przyglądającemu się jej z ojcowską dobrocią; była wdzięczna jak mały kotek.
Niedługo mogłam się cieszyć jej obecnością; nadchodził czas, kiedy miała niespodzianie porzucić
uroki życia, towarzystwo turkawek, jarząbków i dzwońców, szczebiot tulipana i anemonu, rady
udzielane jej przez trawę mokradeł, uszczypliwy dowcip żab i chłód strumieni. Opowiedziano mi,
co się stało, gdyż nie byłam obecna przy wydarzeniu, które spowodowało śmierć mej córki.
Gdybym przy tym była, oddałabym życie w obronie tego anioła...
Maldoror przechodził drogą razem ze swoim buldogiem; widzi młodą dziewczynę śpiącą w cieniu
płatana i na pierwszy rzut oka myśli, że to róża.
Nie wiadomo, co wcześniej zjawiło się w jego umyśle, widok dziecka czy decyzja, którą powziął,
gdy je zobaczył. Rozbiera się prędko, jak człowiek dobrze wiedzący, co chce zrobić. Nagi od stóp
do głów, rzucił się na ciało dziewczęcia i podniósł suknię, by dokonać czynu znieważającego
wstydliwość... W biały dzień! Nic go nie powstrzyma, nie!... Ale zostawmy już ten czyn bezecny.
Niezadowolony, Maldoror ubiera się pośpiesznie, obrzuca ostrożnym spojrzeniem zakurzoną drogę,
którą nikt nie idzie, i rozkazuje buldogowi, by użył swych szczęk do uduszenia zakrwawionej
dziewczyny. Pokazuje temu górskiemu psu miejsce, gdzie cierpiąca ofiara dyszy i krzyczy, a sam
odchodzi na stronę, żeby nie widzieć, jak ostre zęby wbijają się w różowe żyły. Wykonanie takiego
rozkazu było zapewne dla buldoga rzeczą zbyt okrutną. Wyobrażając sobie, że ma powtórzyć, co
już było zrobione, ten wilk o strasznym pysku zadowolił się ponownym zgwałceniem dziewiczości
tej wątłej istoty. Z rozdartego brzucha krew znowu spływa jej po nogach w trawę. Jęki
nieszczęśliwej mieszają się z płaczem zwierzęcia. Myśląc, że ubłaga litość, młoda dziewczyna
pokazuje mu złoty krzyżyk, który nosiła na szyi; przedtem nie miała odwagi podsunąć go pod
dzikie oczy tego, który pierwszy umyślił wykorzystać bezbronność jej wieku. Ale pies wiedział, że
w razie nieposłuszeństwa nóż jego pana, rzucony bez uprzedzenia spod rękawa, błyskawicznie
rozpruje mu wnętrzności. Maldoror (jaki wstręt budzi wymawianie tego imienia!) słyszał bolesną
agonię i dziwił się, że ofiara ma tak twarde życie, skoro jeszcze nie jest martwa. Podchodzi do
ołtarza ofiarnego i widzi zachowanie się buldoga, który daje upust swym niskim skłonnościom i
wznosi pysk nad dziewczyną, niczym rozbitek trzymający głowę nad gniewnymi falami. Wymierza
mu kopnięcie i miażdży oko. Rozwścieczony buldog ucieka w pole, ciągnąc przez pewien czas - o
wiele za długi, jakkolwiek mógł być krótki - zwisające ciało dziewczyny, które uwolniło się od
niego tylko dzięki gwałtowności tej ucieczki; nie ma odwagi zaatakować swego pana i już nie
wróci. On tymczasem wyjmuje amerykański scyzoryk z wieloma ostrzami, od dziesięciu do
dwunastu, mającymi różne przeznaczenie. Otwiera kanciaste odnóża stalowej hydry i uzbrojony w
ten skalpel, widząc, że trawnik jeszcze nie zniknął pod barwą tak obficie wylanej krwi, zaczyna, nie
blednąc, odważnie penetrować pochwę nieszczęsnego dziecka. Rozszerzywszy ten otwór, wyjmuje
po kolei organy wewnętrzne; kiszki, płuca, wątroba i w końcu serce zostają wyrwane ze swoich
fundamentów i wyciągnięte na światło dzienne tym strasznym przejściem. Ofiarnik spostrzega, że
młoda dziewczyna, jak wypatroszony kurczak, od dawna nie żyje; przerywa wzmagający się upór
swego niszczycielstwa i pozwala trupowi ponownie zasnąć w cieniu płatana. Znaleziono później
scyzoryk, rzucony o kilka kroków dalej. Pewien pasterz, świadek zbrodni, której sprawcy nie
odkryto nigdy, opowiedział to wszystko po upływie długiego czasu, kiedy nabrał pewności, że
zbrodniarz spokojnie przekroczył granicę i że mu już nie grozi niechybna zemsta, zapowiedziana
przez niego, gdyby wyjawił prawdę. Czułam litość dla szaleńca, który popełnił ten czyn zbrodniczy,
nie przewidziany przez prawodawcę i dotąd niebywały. Czułam dla niego litość, gdyż zapewne
postradał rozum, kiedy swym sztyletem, cztery razy potrójnym, pruł od góry do dołu jej
wnętrzności. Czułam litość, jeżeli nie był szalony, ponieważ wtedy jego haniebny postępek
oznaczałby, że bardzo nienawidził bliźnich, skoro tak się pastwił nad ciałem i arteriami niewinnego
dziecka, jakim była moja córka. Uczestniczyłam w pogrzebie tych szczątków pełna niemej
rezygnacji i co dzień chodzę modlić się na grobie.” Kończąc tę lekturę, nieznajomy nie mógł się już
opanować i zemdlał. Odzyskawszy przytomność, spalił rękopis. Zapomniał o tym wydarzeniu
młodości (przyzwyczajenie stępia pamięć!), a teraz, po dwudziestu latach, wrócił do fatalnego
kraju. Nie kupi już buldoga!... Nie będzie rozmawiał z pasterzami!... Nie będzie szukał spoczynku
w cieniu platanów!... Dzieci rzucają w nią kamieniami, jak w kosa.
Tremdall ostatni raz dotknął ręki tego, który odchodzi z własnej woli, zawsze uciekając przed nim i
zawsze będąc obrazem człowieka uparcie kroczącego za nim. Nie uciekałby w ten sposób, powiada
sobie Żyd Wieczny Tułacz, nawet gdyby berło ziemi należało do krokodyli. Tremdall, stojąc w
dolinie, osłania dłonią oczy, żeby skupić promienie słoneczne i lepiej widzieć, podczas gdy tamten
bada łono przestrzeni ramieniem wyciągniętym poziomo i nieruchomym. Podobny do posągu
przyjaźni, pochylony ku przodowi, tajemniczymi jak morze oczami wpatruje się we wstępujące po
zboczu górskim getry podróżnika, który pomaga sobie podkutą laską. Ma wrażenie, że ziemia
usuwa mu się spod nóg, i nawet gdyby chciał, nie zdołałby powstrzymać swych łez i uczuć: ,,Jest
już daleko. Widzę jego sylwetkę kroczącą po wąskiej ścieżce. Dokąd idzie tym ciężkim krokiem?
Sam nie wie... Ale co to? Przecież nie śnię. Co to idzie w kierunku Maldorora? Jaki wielki smok...
Większy niż dąb! Jego szare skrzydła o mocnych przegubach mają chyba stalowe ścięgna, tak lekko
przecinają powietrze. Jego ciało zaczyna się piersią tygrysa, kończy ogonem węża. Nie jestem
przyzwyczajony do czegoś takiego. A co on ma na czole? Widzę słowo napisane językiem
symbolicznym, ale nie potrafię go przeczytać. Ostatnim uderzeniem skrzydeł przybysz zatrzymał
się przed człowiekiem, którego brzmienie głosu jest mi znane. Powiedział do niego: «Oczekiwałem
ciebie, ty mnie również. Nadeszła godzina i oto jestem. Przeczytaj na mym czole imię moje
napisane znakami hieroglificznymi.» Ale tamten, gdy tylko ujrzał nadchodzącego wroga, przybrał
postać orła potężnych rozmiarów i szykuje się do walki, radosnym szczękaniem zakrzywionego
dzioba zapowiadając, że sam jeden zdoła pożreć dolną część smoka. I oto już obaj zataczają kręgi,
coraz ciaśniejsze, mierząc nawzajem swoje siły przed starciem; dobrze robią. Smok jest silniejszy,
jak sądzę; chciałbym, żeby zwyciężył orła. Niemałych wzruszeń dostarczy mi to widowisko, w
którym bierze udział część mej istoty. Potężny smoku, będę cię podniecał krzykiem, jeżeli zajdzie
potrzeba, albowiem orzeł powinien przegrać. Dlaczego zwlekają z rozpoczęciem walki? Targa mną
śmiertelny niepokój. Dalejże, smoku, ruszaj pierwszy! Zahaczyłeś go drapnięciem pazura, nieźle.
Ręczę, że orzeł to poczuł; wiatr unosi piękno jego piór zbroczonych krwią. Ach, on ci wyrywa
dziobem oko, a ty mu tylko zdzierasz skórę; trzeba było uważać. Brawo, mścij się i przetrąć mu
skrzydło! Nie ma co, twoje tygrysie zęby są bardzo mocne. Gdybyś mógł teraz dopaść orła, który
wiruje w przestrzeni, spadając ku ziemi! Widzę, że czujesz respekt przed tym orłem, nawet kiedy
spada. Jest już na ziemi, nie potrafi wzlecieć. Widok tych jego wielkich ran upaja mnie. Lataj nisko
dokoła i jeżeli możesz, dobij go swym łuszczastym ogonem węża. Odwagi, piękny smoku! Wpij w
niego twe potężne szpony i niech krew miesza się z krwią, tworząc strumienie, w których nie ma
wody. Łatwo to powiedzieć, lecz trudno zrobić. Widząc korzystny obrót tej pamiętnej walki, orzeł
wymyślił dla swej obrony nowy plan strategiczny; jest ostrożny. Oparł się mocno, w pozycji
niewzruszonej, na skrzydle, które mu zostało, na udach i na ogonie, którego przedtem używał jako
steru. Może odpierać ataki silniejsze niż dotąd. Chwilami obraca się w koło, szybki jak tygrys, i nie
widać po nim zmęczenia; to znów leżąc na plecach, z potężnymi łapami wyciągniętymi do góry,
spokojny, ironicznym spojrzeniem śledzi przeciwnika. Muszę jednak wiedzieć w końcu, kto
zwycięży; walka nie może trwać wiecznie. Myślę o skutkach, jakie z niej wynikną. Orzeł jest
straszny, jego podskoki są tak gwałtowne, że ziemia się trzęsie, jakby miał wzlecieć w powietrze;
ale wie, że to niemożliwe. Smok jest podejrzliwy, wciąż oczekuje, że orzeł go napadnie od tej
strony, gdzie mu brakuje oka... Nieszczęście! Tak właśnie uczynił. Dlaczego smok pozwolił się
chwycić za pierś? Daremnie próbuje podstępu i siły; widzę, jak orzeł przywarł do niego wszystkimi
członkami, niczym pijawka, i mimo nowych ran, które sam odnosi, coraz głębiej wbija dziób,
sięgając aż do nasady karku, do brzucha. Widać tylko jego ciało. Wydaje się w pełni sił i
nieśpieszno mu porzucić smoka. Czegoś zapewne szuka, podczas gdy smok o tygrysiej głowie
wstrząsa lasy przeciągłym beczeniem. Orzeł nareszcie wychodzi z tej jaskini. Straszny jesteś, orle!
Bardziej czerwony niż kałuża krwi. Choć trzymasz w twym nerwowym dziobie bijące serce, jesteś
tak poraniony, że ledwo stoisz na pierzastych łapach i chwiejesz się,nie rozwierając dzioba,obok
smoka konającego w strasznych męczarniach. Zwycięstwo było trudne i ty je odniosłeś; mimo
wszystko trzeba powiedzieć prawdę... Kiedy oddalając się od martwego smoka zrzucasz postać
orła, postępujesz zgodnie z nakazami rozumu. A więc, Maldororze, jesteś zwycięzcą! A więc,
Maldororze, zwyciężyłeś Nadzieję! Teraz rozpacz będzie się karmiła najczystszą twą substancją.
Teraz wracasz stanowczym krokiem na drogę zła! Choć jestem, by tak rzec, zblazowany
cierpieniem, ostateczny cios, który zadałeś smokowi, ugodził i we mnie. Zobacz sam, czy cierpię!
Ale napełniasz mnie grozą. Patrzcie, patrzcie, tam w dali, jak ucieka ten człowiek! Był doskonałą
glebą, z której wyrosło gęste listowie przekleństwa; jest przeklęty i przeklina. Dokąd cię niosą twe
sandały? Dokąd idziesz, niepewny jak lunatyk kroczący po dachu? Niech się więc dokona twój los
przewrotny! Żegnaj, Maldororze! Tak, żegnaj na wieczność, która nas nie ujrzy razem!”
Był dzień wiosenny. Ptaki napełniały powietrze świergotem swych pieśni, a ludzie, pochłonięci
różnymi obowiązkami, namaszczeni byli świętością męczącego wysiłku. Wszystko pracowało
według przeznaczenia: drzewa, planety, rekiny. Jeden tylko był wyjątek - Stwórca! Leżał na drodze
w podartym odzieniu. Dolna warga zwisała mu jak plecione sznury usypiające; zęby miał nie
wymyte, jasne fale włosów pełne kurzu. Jego ciało, sztywne ciężką sennością, zbolałe od kamieni
legowiska, bezskutecznie usiłowało się podnieść. Siły opuściły go i leżał słaby jak robak,
pozbawiony czucia niczym kora. Strugi wina płynęły koleinami wyoranymi przez kurczowe ruchy
jego ramion. Otępienie z ryjem wieprza roztaczało nad nim swe opiekuńcze skrzydła i rzucało mu
tkliwe spojrzenia. Rozluźniwszy muskuły, jego nogi miotały się po ziemi jak dwa ślepe maszty.
Krew płynęła mu z nosa - uderzył twarzą w słup, kiedy padał... Był pijany! Straszliwie pijany!
Pijany jak pluskwa, która jednej nocy wchłonęła trzy beczki krwi!
Echo rozbrzmiewało jego słowami bez związku, których nie zamierzam powtarzać, jeżeli bowiem
dostojny pijak nie szanuje sam siebie, ja muszę szanować ludzi. Czy wiedzieliście, że Stwórca...
upija się? Litości dla tych warg zhańbionych w pucharze orgii! Jeż, który przechodzi! drogą, ukłuł
go w plecy i powiedział: „Masz! Słońce jest wysoko - do roboty, leniu, i nie zjadaj ludziom chleba.
Poczekaj, a zobaczysz, co będzie, kiedy zawołam papugę z ostrym dziobem.” Dzięcioł i sowa,
przechodząc drogą, wbiły mu dzioby głęboko w brzuch i powiedziały: „Masz! Po co przyszedłeś na
ziemię? Chciałeś pokazać zwierzętom tę niesamowitą komedię? Przecież ani kret, ani kazuar, ani
flaming nie będą cię naśladowały, możesz mi wierzyć.” Osioł, przechodząc drogą, kopnął go w
skroń i powiedział: „Masz! Co ci zrobiłem, żeś mi dał takie długie uszy? Nawet świerszcz mną
gardzi.” Ropucha, przechodząc drogą, plunęła mu na czoło strumieniem śliny i powiedziała: „Masz!
Gdybyś mi nie dał tak wielkich oczu, widząc cię w tym stanie nakryłabym pobożnie urodę twych
członków ulewą jaskrów, niezapominajek i kamelii, żeby cię nikt nie spostrzegł.” Lew, przechodząc
drogą, skłonił swe królewskie oblicze i powiedział: „Co do mnie, szanuję go, choć nam się wydaje,
że jego świetność jest dziś w stanie zaćmienia. Wątpię, czy wy, niby tak dumni, a w rzeczy samej
podli, skoro go znieważacie, gdy śpi, bylibyście zadowoleni będąc na jego miejscu i słysząc od
przechodniów obelgi, których mu nie szczędzicie.” Człowiek, przechodząc drogą, stanął koło
pomiatanego Stwórcy; oklaskiwany przez wesz łonową i żmiję, wypróżniał się przez trzy dni na
jego dostojne oblicze! Hańba człowiekowi za tę zniewagę, albowiem nie uszanował przeciwnika
leżącego w mieszaninie błota, krwi i wina, bez możności obrony i prawie bez życia!... Potem Bóg
najwyższy, obudzony wreszcie tymi nędznymi zniewagami, podniósł się, jak mógł; chwiejnym
krokiem podszedł do kamienia, usiadł z ramionami zwisającymi niczym jądra suchotnika i objął
spojrzeniem szklistym, bez blasku, całą przyrodę, swoje królestwo. O ludzie, jesteście straszliwie
dziecinni! Błagam was, oszczędźmy tę wielką istotę, z której ohydny napój nie zdążył jeszcze
wyparować i która, nie mając dość siły, żeby się prosto trzymać, opadła ciężko na kamień jak
wędrowiec. Spójrzcie, oto przechodzi żebrak; widząc, że derwisz wyciąga zgłodniałe ramię, i nie
wiedząc, komu daje jałmużnę, rzucił kawałek chleba w tę rękę błagającą o litość. Stwórca
podziękował mu skinieniem głowy. Ach, nigdy nie będziecie wiedzieli, jak trudną staje się rzeczą
bez przerwy trzymać w ręku wodze wszechświata. W głowie się kręci, gdy trzeba wydobyć z
nicości ostatnią kometę i zamieszkujący ją nowy gatunek istot. Myśl zbyt natężona ustępuje niczym
pokonany zapaśnik i raz w życiu może zawieść, jak tego byliście świadkami!
Czerwona latarnia, chorągiew grzechu wisząca na końcu żelaznego pręta, kołysała swój czerep
smagany przez wiatry z czterech stron świata nad drzwiami masywnymi i spróchniałymi. W
brudnym korytarzu czuło się woń uda ludzkiego, dalej było podwórze, gdzie szukały pożywienia
koguty i kury, chudsze niż ich skrzydła. Ściana stanowiąca ogrodzenie podwórza od strony
zachodniej była skrzętnie podziurawiona licznymi otworami, a każdy zamykały okratowane
drzwiczki. Mech pokrywał tę część posesji, niegdyś będącej zapewne klasztorem, dziś natomiast,
jak całość zabudowań, siedzibą wszystkich tych kobiet za niewielką ilość złota pokazujących co
dzień mężczyznom, którzy tam wchodzili, wnętrze swej pochwy. Stałem na moście, którego
drewniane filary tkwiły w błotnistej wodzie fosy okalającej miasto. Z tego wzniesienia wśród
równiny oglądałem ową budowlę pochyloną nad własną starością i widziałem najmniejsze
szczegóły jej wewnętrznej architektury. Co pewien czas krata któregoś z okienek podnosiła się
zgrzytając, jakby pchana ku górze czyjąś ręką, gwałcącą naturę żelaza; potem głowa męska
ukazywała się w otworze do połowy odsłoniętym, następnie mężczyzna wysuwał ramiona, które mu
obsypywał spękany tynk, i wreszcie kończył to mozolne przejście wyciągnięciem reszty ciała,
okrytej pajęczyną. Z dłońmi opartymi, jak gdyby kładł koronę, na wszelkiego rodzaju
nieczystościach, które gniotły ziemię swym ciężarem, podczas gdy jedną nogę miał jeszcze
uwięzioną w uchwycie kraty, odzyskiwał postawę naturalną, szedł umoczyć ręce w kulawym
cebrze, napełnionym wodą znającą powstanie i upadek wielu pokoleń, po czym oddalał się jak
najśpieszniej od tych podmiejskich uliczek, aby odetchnąć czystym powietrzem w środku miasta.
Po wyjściu klienta w ten sam sposób wydostawała się na zewnątrz kobieta, całkiem naga, i szła do
tego samego cebra. Wtedy z różnych stron podwórka przybiegały tłumnie koguty i kury zwabione
wonią spermy, przewracały kobietę, mimo że opierała się z całych sił, deptały po jej ciele niczym
po stercie gnoju i szarpały do krwi obwisłe wargi jej spuchniętej pochwy. Nasyciwszy gardziele,
kury i koguty wracały grzebać w trawie podwórza, podczas gdy kobieta wstawała po tej toalecie
drżąca, poraniona, jak człowiek, gdy się budzi z koszmarnego snu. Rzucała szmatę, którą
przyniosła, żeby sobie wytrzeć nogi; nie potrzebując już wspólnego cebra, wracała do swej nory tą
samą drogą, którą przyszła, i oczekiwała następnego amatora. Widząc to wszystko i ja
postanowiłem wstąpić do tego domu! Już miałem zejść z mostu, gdy spostrzegłem na gzymsie filara
słowa napisane hebrajskimi literami: „Wy, co przechodzicie mostem, nie idźcie tam. W tym domu
obok grzechu mieszka zbrodnia; pewnego dnia przyjaciele na próżno czekali powrotu młodego
człowieka, który przekroczył fatalne progi.” Ciekawość jednak zwyciężyła lęk i niebawem stałem
przed okienkiem zakratowanym grubymi prętami, ciasno się w nim krzyżującymi. Zapragnąłem
zajrzeć do środka przez tę gęstą zasłonę. Z początku nic nie widziałem, ale wkrótce zacząłem
rozróżniać przedmioty w ciemnym pokoju, dzięki promieniom słońca, które przygaszało swe
światło tuż przed zachodem. Pierwszą i jedyną rzeczą, jaką dostrzegłem, był kij jasnego koloru,
złożony z części, które wchodziły jedna w drugą. Ten kij się poruszał! Chodził po pokoju! Skakał
tak energicznie, że podłoga drżała;
górnym i dolnym końcem robił w murze ogromne wyłomy i sprawiał wrażenie tarana
wstrząsającego bramą oblężonego miasta. Jego wysiłki nie odnosiły skutku, gdyż dom był
zbudowany z kamienia ciosowego, i kiedy uderzał w ścianę, widziałem, że zgina się jak stalowa
klinga i odskakuje jak elastyczna piłka. Nie był to więc kij drewniany. Zauważyłem następnie, że
się zwija i rozwija niczym węgorz. Chociaż miał wzrost mężczyzny, trzymał się krzywo. Niekiedy
usiłował stanąć wyprostowany i pokazywał jeden ze swoich końców w kracie okienka. Podskakiwał
gwałtownie i opadał na ziemię, nie rozbiwszy przeszkody. Zacząłem obserwować go coraz
uważniej i zrozumiałem, że to był włos! Po długiej walce z materią, która otaczała go jak więzienie,
oparł się o stojące w pokoju łóżko, kładąc swój korzeń na dywanie, a wierzchołek na poduszce. Po
chwili milczenia przerywanego łkaniem usłyszałem, że podnosi głos i zaczyna mówić tymi słowy:
„Mój pan zapomniał, że zostałem w tym pokoju, i nie przychodzi po mnie. Wstał z tego łóżka, o
które jestem oparty, uczesał włosy przepojone pachnidłem i nie pomyślał, że ja już przedtem
spadłem na podłogę. Gdyby mnie podniósł, nic bym nie widział dziwnego w tym geście prostej
sprawiedliwości. Zostałem sam w tym szczelnie zamkniętym pokoju, gdzie on się rozkosznie wtulał
w ramiona kobiety. I jakiej kobiety! Pościel jest jeszcze wilgotna od ciepła ich złączonych ciał i
ukazuje w swym nieładzie ślad nocy miłosnej...” Zadawałem sobie pytanie: kim mógł być jego
pan? I moje oko silniej przywierało do kraty!... „Podczas gdy cała natura spała ukołysana swą
czystością, on w towarzystwie upadłej kobiety oddawał się uściskom lubieżnym i nieczystym.
Poniżył się tak bardzo, że przysunął dostojną twarz do policzków, które zasługują na pogardę za
swój codzienny bezwstyd, skażone już w swych sokach żywotnych. Nie czerwienił się, ale ja
czerwieniłem się za niego. Na pewno był szczęśliwy, że śpi przy takiej jednonocnej oblubienicy.
Kobieta, zdumiona majestatyczną postacią tego klienta, zdawała się odczuwać rozkosz
niewypowiedzianą i obsypywała jego szyję namiętnymi pocałunkami.” Zadawałem sobie pytanie:
kim mógł być jego pan? I moje oko silniej przywierało do kraty!... „A ja tymczasem czułem, jak
zatrute krosty, których przybywało mi coraz więcej od niezwykłego upojenia tych dwojga rozkoszą
cielesną, otaczały mnie u spodu śmiertelną żółcią i swoimi ssawkami wyciągały ze mnie substancję
życiotwórczą. Im bardziej tamci zapamiętywali się w swych nieprzytomnych ruchach, tym bardziej
opuszczały mnie siły. W chwili gdy ich żądza osiągnęła paroksyzm szału, poczułem, że omdlewam
u nasady jak żołnierz trafiony kulą. Gdy pochodnia życia zgasła we mnie, zsunąłem się z jego
wspaniałej głowy niczym sucha gałąź; spadłem na podłogę, bez odwagi, bez siły, bez chęci życia,
lecz pełen głębokiej litości dla tego, którego własnością jestem, i zarazem przejęty niezmiernym
bólem, że świadom, co czyni, tak się zabłąkał!...” Zadawałem sobie pytanie: kim mógł być jego
pan? I moje oko silniej przywierało do kraty!... „Gdyby chociaż objął swą duszą niewinne łono
dziewicy. Byłaby bardziej godna jego i mniejsze stałoby się jego poniżenie. A on całuje to czoło
pokryte błotem, deptane zakurzoną stopą mężczyzn. Wdycha bezwstydnymi nozdrzami wyziewy
tych dwóch wilgotnych pach!... Widziałem, jak pachy kurczyły swe błony ze wstydu, a nozdrza
protestowały przeciwko temu ohydnemu wdychaniu. Ani on wszakże, ani ona nie zwracali
najmniejszej uwagi na poważne ostrzeżenia pach, na posępną i zsiniałą niechęć nozdrzy. Ona
podnosiła ramiona jeszcze wyżej, on coraz gwałtowniej zanurzał twarz w ich wgłębienia. Musiałem
być uczestnikiem tej profanacji. Musiałem być widzem tego niesłychanego kołysania biodrami,
świadkiem wymuszonego połączenia dwóch istot o naturach, między którymi leżała przepaść...”
Zadawałem sobie pytanie: kim mógł być jego pan? I moje oko silniej przywierało do kraty!...
„Kiedy nasycił się wdychaniem zapachu tej kobiety, naszła go chęć, by wyrwać jej mięśnie, jeden
po drugim, ale ponieważ była to kobieta, ułaskawił ją i postanowił skazać na cierpienie istotę swojej
płci. Wezwał z sąsiedniej celi młodego człowieka, który tu przyszedł, aby spędzić beztroskie chwile
w towarzystwie jednej z tych kobiet. Kazał mu stanąć o krok od siebie. Ja dawno już leżałem na
ziemi. Nie mając siły, żeby się unieść na moim zbolałym korzeniu, nie widziałem, co robią. Wiem
tylko tyle, że odkąd młody człowiek był w zasięgu jego ręki, płaty skóry padały koło łóżka i
gromadziły się przy mnie. Mówiły mi szeptem, że szpony mego pana oderwały je z ramion
młodzieńca. Ten, po kilku godzinach walki, w której miał przeciw sobie przeważające siły, wstał z
łóżka i odszedł krokiem pełnym godności. Od stóp do głów był jedną wielką raną i ciągnął za sobą
po posadzce swoją skórę wywróconą na drugą stronę. Mówił sobie, że wrodzona dobroć kazała mu
wierzyć w dobroć innych i dlatego zgodził się, gdy wytworny nieznajomy poprosił go do siebie,
lecz nigdy, przenigdy nie spodziewał się, że będzie torturowany przez kata. Przez takiego kata,
dorzucił po chwili. Stanął w końcu pod okienkiem, które miłosiernie otwarło się aż do ziemi przed
obdartym ciałem. Nie pozostawiając skóry, gdyż mogła mu jeszcze służyć, choćby jako płaszcz,
chciał opuścić tę jatkę, ale gdy przedostał się przez okienko, nie sposób mi już było zobaczyć, czy
miał dość siły, żeby wyjść za bramę. Ach, z jakim szacunkiem kury i koguty omijały, mimo że były
głodne, tę długą smugę krwi na mokrej ziemi!” Zadawałem sobie pytanie: kim mógł być jego pan? I
oczy moje silniej przywierały do kraty!... „A wtedy ten, którego bardziej powinna była zaprzątać
własna godność i sprawiedliwość, podniósł się, wsparty na zmęczonym łokciu. Sam, ponury, pełen
obrzydzenia i wstrętny!... Ubrał się powoli. Zakonnice, pogrzebane od stuleci w klasztornych
katakumbach i nagle obudzone hałasami tej strasznej nocy, rozbrzmiewającymi w celi nad kryptą,
wzięły się za ręce i utworzyły dokoła niego żałobny korowód. Podczas gdy zbierał resztki swej
dawnej świetności, mył dłonie śliną i wycierał o włosy (lepiej było myć je śliną niż nie myć wcale
po nocy spędzonej na grzechu i zbrodni), one zawodziły smętne modły za umarłych, śpiewane nad
świeżymi mogiłami. Rzeczywiście, młody człowiek nie przeżył katuszy zadanych mu boską ręką i
jego agonia dobiegła końca właśnie podczas śpiewu zakonnic...” Przypomniałem sobie napis na
filarze i zrozumiałem, jaki był los młodocianego marzyciela, którego przyjaciele oczekiwali dzień
po dniu, odkąd zniknął... Zadawałem sobie pytanie: kim mógł być jego pan? I moje oczy silniej
przywierały do kraty!... „Ściany rozstąpiły się, by mu dać przejście; zakonnice, ujrzawszy go
wzlatującego na skrzydłach, które dotąd ukrywał pod szmaragdową suknią, wróciły w milczeniu
pod płyty grobowe. Odleciał do swej niebiańskiej siedziby i mnie tu porzucił; to nie jest
sprawiedliwe. Inne włosy pozostały na jego głowie, podczas gdy ja leżę w tym ponurym pokoju, na
podłodze pokrytej skrzepłą krwią i strzępami wyschłego mięsa; jest to miejsce przeklęte, odkąd on
się w nim zjawił; nikt tu nie przychodzi, a ja nie mogę wyjść. Więc tak! Nie zobaczę już legii
anielskich kroczących zwartymi falangami ani gwiazd przechadzających się w ogrodach harmonii.
Trudno, niech tak będzie... Potrafię znieść moje nieszczęście z rezygnacją. Ale nie omieszkam
powiedzieć ludziom, co się stało w tej celi. Pozwolę im, żeby odrzucili swe poczucie godności jak
niepotrzebne odzienie, skoro mają przykład mego pana; poradzę im, żeby ssali rózgę zbrodni, skoro
ktoś inny to już czynił...” Włos umilkł ...
Zadawałem sobie pytanie: kim mógł być jego pan? I moje oczy silniej przywierały do kraty!...
Wtem uderzył piorun; fosforyzujące światło zalało pokój. Mimo woli, powodowany jakimś
instynktem ostrzegawczym, cofnąłem się, ale chociaż byłem oddalony od okienka, usłyszałem drugi
głos, pokorny i cichy, który nie chciał być słyszany: „Nie skacz tak! Bądź cicho... Bądź cicho...
Jeszcze cię ktoś usłyszy! Umieszczę cię z powrotem wśród innych włosów, tylko poczekaj do
zachodu słońca, żeby noc skryła twe kroki... Nie zapomniałem o tobie, ale widzieliby cię przy
wyjściu i byłbym skompromitowany! Ach, gdybyś wiedział, ile wycierpiałem od tej chwili! Kiedy
wróciłem do nieba, moi archaniołowie otoczyli mnie ciekawie, nie pytając o przyczynę mej
nieobecności. Ale choć nigdy dotąd nie śmieli wznieść ku mnie oczu, teraz usiłowali przeniknąć
tajemnicę, rzucali zdumione spojrzenia na mą przygnębioną twarz i nie mogąc rozwiązać zagadki
wymieniali po cichu myśli, które wyrażały obawę, że dokonała się we mnie jakaś niezwykła
przemiana. Ronili milczące łzy, przeczuwali mgliście, że nie jestem już sobą, lecz kimś opadłym
poniżej mej tożsamości. Chcieli poznać fatalną przyczynę, która skłoniła mnie do wyjścia poza
granice nieba i zstąpienia na ziemię, aby zakosztować nietrwałych rozkoszy, przez nich głęboko
pogardzanych. Zauważyli na mym czole kroplę spermy i kroplę krwi. Pierwsza prysnęła z uda
ladacznicy, druga z żył męczennika! Ohydne stygmaty! Niezatarte rozety! Moi archaniołowie
odnaleźli zwisające z krzaków przestrzeni płomienne szczątki mej opalowej tuniki, które
powiewały nad osłupiałymi ludami. Nie potrafili jej naprawić i moje ciało pokazuje ich niewinności
swą nagość - godna upamiętnienia kara za sprzeniewierzenie się cnocie. Spójrz, jakie bruzdy
wyżłobiły sobie łożysko wzdłuż mych pobladłych policzków. To kropla spermy i kropla krwi
spływają wolno po mych suchych zmarszczkach. Już są przy górnej wardze, dokonują ogromnego
wysiłku i wsączają się w sanktuarium mych ust, przyciągane jak magnes przez nieodpartą gardziel.
Duszą mnie te nieubłagane krople. Zawsze dotąd byłem przekonany, że jestem Wszechmocny, ale
nie, muszę ugiąć karku przed wyrzutem sumienia krzyczącym mi: «Jesteś nędznikiem!» Nie skacz
tak! Bądź cicho... Bądź cicho... Jeszcze cię ktoś usłyszy! Umieszczę cię z powrotem wśród innych
włosów, tylko poczekaj do zachodu słońca, żeby noc skryła twe kroki... Widziałem Szatana, mego
wielkiego nieprzyjaciela, gdy wyprostowawszy kościstą gmatwaninę ciała nad swym larwalnym
odrętwieniem, pełen radości, wzniosły, przemawiał do swych zgromadzonych oddziałów i szydził
ze mnie, jak na to zasłużyłem. Bardzo się dziwi - powiadał - że jego dumny rywal, dzięki staraniu
odwiecznego szpiegostwa, wreszcie uwieńczonego powodzeniem, przyłapany na gorącym uczynku,
mógł się poniżyć tak dalece, żeby w długotrwałej podróży między rafami eteru całować suknię
rozpusty i zadać okrutną śmierć synowi ludzkości. Mówił, że ten młody człowiek, zmiażdżony w
trybach mych wyszukanych tortur, mógł stać się inteligencją genialną i gdy w mieszkańców ziemi
godzą ciosy losu, pocieszać ich wspaniałymi pieśniami tchnącymi poezją i odwagą. Mówił, że
zakonnice z klasztoru-lupanaru nie mogą odtąd zasnąć, błądzą po dziedzińcu gestykulując jak
opętane, depczą jaskry i bzy; oszalały z oburzenia, lecz nie aż tak, żeby nie pamiętać przyczyny,
która zmąciła ich umysły... (Oto nadchodzą, okryte białymi całunami; nic nie mówią, trzymają się
za ręce. Włosy w nieładzie spadają im na obnażone ramiona, na piersi chylą się bukiety czarnych
kwiatów. Zakonnice, wracajcie do waszych krypt; noc jeszcze nie całkiem zapadła, to dopiero
zmierzch... O włosie, sam widzisz, że ze wszystkich stron jestem osaczony rozpętanym uczuciem
mej deprawacji!) Mówił, że Stwórca, który się mieni Opatrznością wszystkiego, co istnieje, postąpił
bardzo lekkomyślnie - by nie rzec więcej - dając takie widowisko gwiezdnym światom; Szatan
wyraził bowiem niedwuznacznie zamiar powiadomienia krążących w przestrzeni planet, jak to ja
własnym przykładem podtrzymuję cnotę i dobroć w rozległych mych królestwach. Mówił, że wielki
szacunek, jaki żywił dla przeciwnika tak szlachetnego, uleciał bez śladu z jego umysłu i że wolałby
pogłaskać pierś młodej dziewczyny, chociaż to czyn ohydnie bezecny, niż napluć mi w twarz,
pokrytą trzema warstwami spermy zmieszanej z krwią, albowiem nie chce brukać swych mętnych
plwocin. Mówił, że ma wszelkie powody uważać się za istotę wyższą ode mnie, nie grzechami, lecz
cnotą i wstydliwością, nie jako zbrodniarz, lecz jako uosobienie sprawiedliwości. Mówił, że z
powodu mych niezliczonych występków należałoby uwiązać mnie na drewnianej kracie i spalić na
wolnym ogniu, a potem wrzucić do morza, o ile tylko morze zechce mnie przyjąć. Mówił, że skoro
ja, który go skazałem na wieczne męki za niegroźny bunt nie mający poważnych następstw, chlubię
się swoją sprawiedliwością, to powinienem też surowo ukarać samego siebie i bezstronnie osądzić
swoje sumienie pełne nieprawości... Nie skacz tak! Bądź cicho... Bądź cicho... Jeszcze cię ktoś
usłyszy! Umieszczę cię z powrotem wśród innych włosów, tylko poczekaj do zachodu słońca, żeby
noc skryła twe kroki.” Milczał przez chwilę; chociaż go nie widziałem, zrozumiałem, że ta przerwa
była konieczna, gdyż fala wzruszenia podnosiła jego pierś, jak cyklon wirując podrzuca do góry
rodzinę wielorybów. Boska pierś zbrukana pewnego dnia przez gorzkie zetknięcie z ciałem
bezwstydnej kobiety! Dusza królewska, którą w chwili zapomnienia owładnął krab rozpusty,
ośmiornica słabości charakteru, rekin upodlenia jednostki, wąż boa zaniku moralności oraz
potworny ślimak kretynizmu! Włos i jego pan uścisnęli się serdecznie, jak dwaj przyjaciele po
długiej rozłące. Stwórca, oskarżony stojący przed własnym trybunałem, ciągnął dalej: „I co
pomyślą ludzie, którzy mieli o mnie tak dobrą opinię, kiedy odsłonią im się błędy mojego
postępowania, chwiejny krok mojego sandała w błotnistych labiryntach materii, kierunek mojej
ciemnej drogi przez nieruchome wody i wilgotne sitowia wielkiej kałuży, gdzie spowity mgłami
sinieje i ryczy występek o ponurej łapie!... Widzę, że będę musiał dokonać ogromnego wysiłku, aby
się w przyszłości oczyścić i odzyskać ich szacunek. Jestem Wielką Całością, a jednak pod pewnym
względem istotą niższą od ludzi, do których stworzenia wystarczyło mi trochę piasku! Opowiedz im
jakieś bezczelne kłamstwo i mów, że nigdy nie opuszczałem nieba, bez przerwy zamknięty razem
ze sprawami mojego tronu wśród marmurów, posągów i mozaik moich pałaców. Stanąłem kiedyś
przed niebiańskimi synami ludzkości mówiąc: «Przepędźcie zło z chat waszych i niech pod waszą
strzechę wkroczy płaszcz dobra. Kto podniesie rękę na bliźniego swego i zabójczym żelazem
otworzy w jego łonie śmiertelną ranę, niech nie liczy na moje miłosierdzie i niech drży przed
szalami sprawiedliwości. Pójdzie ukrywać smutek po lasach, ale szmer liści u skraju polanek będzie
nucił jego uszom balladę wyrzutów sumienia; ucieknie stamtąd, kaleczony w biodro przez głóg,
ostrokrzew i błękitny oset, a jego szybkie kroki zaplączą się od giętkości lian i ukłuć skorpionów.
Pójdzie w stronę kamienistego wybrzeża, lecz przypływ, nadciągający właśnie, powie mu, razem ze
swym kroplistym oparem i niebezpieczeństwem, które przynosi, że zna całą jego przeszłość; on
pobiegnie wtedy na oślep ku wierzchołkowi nadbrzeżnej skały, a gwiżdżący wiatr jesiennego
zrównania dnia z nocą wedrze się do naturalnych grot zatoki i do jam wyżłobionych pod skalistą
ścianą, rozbrzmiewającą echem, i będzie ryczał jak ogromne stada bawołów wśród prerii. Latarnie
morskie wybrzeża będą go ścigać aż do koła podbiegunowego sarkazmem swych błysków, a błędne
ogniki moczarów, spalające zwyczajne ich wyziewy, wywołają swym fantastycznym tańcem
drżenie obrastających jego pory włosów i zielenienie tęczówki oka. Niech wstydliwość znajdzie
dobre przyjęcie w chatach waszych i będzie bezpieczna w cieniu waszych pól. Wówczas synowie
wasi będą piękni, a także pełni szacunku i wdzięczności dla rodziców; w przeciwnym razie, wątli i
skurczeni jak pergaminy bibliotek, ruszą wielkimi krokami pod przewodem buntu, pomstując na
dzień, kiedy się narodzili, i na łechtaczkę nieczystej ich matki.» Ale czy ludzie będą chcieli
przestrzegać tych surowych praw, jeżeli sam prawodawca pierwszy odmówił im posłuszeństwa?...
Moja hańba jest niezmierna jak wieczność!” Potem usłyszałem, że włos pokornym tonem przebacza
mu swe uwięzienie, skoro panem jego kierował rozsądek, a nie lekkomyślność, i niebawem ostatni
promień słońca, oświetlający moje powieki, zniknął z górskich wąwozów. Spojrzawszy znowu w
stronę włosa ujrzałem, że się zwija niczym całun... Nie skacz tak! Bądź cicho... Bądź cicho...
Jeszcze cię ktoś usłyszy! On cię umieści z powrotem wśród innych włosów. A teraz, gdy słońce jest
już niewidoczne za widnokręgiem, wy obaj, cyniczny starcze i łagodny włosie, pełznijcie oddalając
się od lupanaru, podczas gdy noc, objąwszy ciemnością mury klasztorne, ukrywa długość waszych
kroków skradających się po równinie... I wtedy wesz, wychodząc nagle spoza przylądka, rzekła mi,
najeżywszy szpony: , ,Co myślisz o tym?” Ale nie chciałem jej odpowiedzieć. Poszedłem sobie i
zatrzymałem się na moście. Starłem pierwotny napis i zastąpiłem go słowami: „Bolesną jest rzeczą
nosić tkwiącą jak sztylet taką tajemnicę w swym sercu, lecz przysięgam, że nigdy nie wyjawię,
czego byłem świadkiem, kiedy pierwszy raz wkroczyłem do tej straszliwej wieży.” Wyrzuciłem za
parapet scyzoryk, którym wyryłem powyższy napis, i zamyśliłem się przelotnie nad charakterem
tego zdziecinniałego Stwórcy, mającego jeszcze, niestety, długi czas być przyczyną cierpień
ludzkości (wieczność jest długa) przez popełniane wobec niej okrucieństwa czy przez ohydny
widok wrzodów, owocu występnych pożądań, i gdym to sobie uprzytomnił, jak człowiek pijany
zamknąłem oczy na myśl, że taki osobnik jest moim nieprzyjacielem, a potem
ruszyłem, pełen smutku, w dalszą drogę labiryntami ulic.
Koniec pieśni trzeciej
Jakiś człowiek lub kamień albo drzewo rozpocznie czwartą pieśń. Kiedy stopa pośliźnie się na
grzbiecie żaby, mamy uczucie wstrętu, ale przy najlżejszym muśnięciu ręką ciała ludzkiego skóra
palców pęka niczym łuszczasta mika, gdy jej bryłę rozbija się uderzeniami młotka; i jak serce
rekina, choć jest martwy od godziny, bije wciąż, na pokładzie, z upartą żywotnością, tak samo całe
nasze wnętrzności poruszają się gwałtownie przez długi czas po tym dotknięciu. Taką odrazę budzi
w człowieku jego własny bliźni! Mówiąc to może się mylę, ale może mówię prawdę. Znam,
wyobrażam sobie chorobę groźniejszą niż oczy spuchnięte od długich rozmyślań nad dziwnym
charakterem człowieka - lecz wciąż jej szukam i dotąd nie znalazłem! Nie jestem zapewne mniej
inteligentny niż inni, ale któż miałby odwagę twierdzić, że moje dociekania dały pomyślny wynik?
Jakież kłamstwo wyszłoby z jego ust! Starożytna świątynia w Dendera jest oddalona o półtorej
godziny drogi od lewego brzegu Nilu. Dziś niezliczone falangi os władają jej rynnami i gzymsami.
Latając okrążają kolumny niczym gęste fale czarnych włosów. Będąc jedynymi mieszkankami
zimnego portyku, strzegą wejścia do przedsionków jak swego dziedzicznego prawa. Widzę
podobieństwo między brzęczeniem ich metalicznych skrzydeł i nieustannym zderzaniem się tafli
lodowych, miotanych przez ruszające morza polarne. Wystarczy mi jednak rozważyć postępowanie
tego, któremu Opatrzność powierzyła tron ziemi, a trzy skrzydła mego cierpienia wydają szmer
głośniejszy! Gdy kometa, nieobecna przez osiemdziesiąt lat, zjawia się niespodziewanie wśród
nocnego nieba, pokazuje ziemianom i świerszczom swój ogon lśniący i mgławicowy. Według
wszelkiego prawdopodobieństwa nie ma ona świadomości, że tak długo była w podróży; ja inaczej
- leżąc w łóżku i wsparty na łokciu, podczas gdy zygzaki jałowego i posępnego horyzontu odcinają
się energicznie od tła mej duszy, jestem przepełniony współczuciem i czerwienię się za człowieka!
Przeniknięty do szpiku kości lodowatym wiatrem marynarz, odbywszy nocną wachtę, spieszy
odpocząć w swoim hamaku; dlaczego taka pociecha jest mi niedostępna? Wiem, że upadłem, sam
tego chcąc, tak nisko jak moi bliźni i że mniej niż ktokolwiek inny mam prawo skarżyć się na los,
przykuwający nas do stwardniałej pokrywy tej planety, czy też na perwersyjną naturę naszej duszy,
i ta myśl rani mnie głęboko, jak wielki gwóźdź. Zdarzają się wybuchy gazu podziemnego, które
unicestwiają całe rodziny; ale ich agonia trwa krótko, gdyż śmierć wtedy następuje prawie
natychmiast, wśród gruzów i trujących wyziewów, podczas gdy ja... ja wciąż istnieję, jak bazalt!
Anioły zawsze wyglądają jednakowo, czy to w środku życia, czy na początku - a ja od jak dawna
już nie jestem do siebie podobny! Człowiek i ja, zamurowani w granicach naszego umysłu, niczym
jeziora otoczone łańcuchami wysp koralowych, nie łączymy naszych sił, aby wspólnie stawić czoło
przypadkowi i ciosom przeznaczenia, lecz stronimy od siebie, dygocąc z nienawiści, i wybieramy
drogi, które prowadzą w przeciwnych kierunkach, jak gdybyśmy się zranili ostrymi sztyletami!
Można by powiedzieć, że obaj rozumiemy pogardę, jaką nawzajem dla siebie odczuwamy; nie
pozbawieni poczucia godności, staramy się nie wprowadzać w błąd przeciwnika; każdy pozostaje
na swoim stanowisku i wie, że gdybyśmy zawarli pokój, nie mógłby on trwać długo. A więc niech
moja wojna przeciwko człowiekowi rozciągnie się na wieczność, skoro jedna strona widzi w
drugiej własną degradację i obie są śmiertelnymi wrogami. Mniejsza, czy odniosę fatalne
zwycięstwo, czy ulegnę, walka będzie piękna - ja sam przeciwko ludzkości. Nie będę używał broni
drewnianej ani żelaznej, odepchnę nogą warstwy minerałów wydobytych spod ziemi - potężny i
seraficzny dźwięk harfy stanie się pod mymi palcami groźnym talizmanem. W niejednej już
zasadzce człowiek, ta wyniosła małpa, przebił mi pierś swoją porfirową włócznią, ale rycerz nie
pokazuje ran odniesionych nawet zaszczytnie. Ta straszna wojna będzie obu stronom zadawała
cierpienie - dwaj przyjaciele, którzy uparcie starają się zniszczyć jeden drugiego, co za dramat!
Dwa filary, które nie było trudno, a więc tym bardziej nie było niemożliwe wziąć za baobaby, stały
w dolinie większe od dwóch szpilek.
W istocie były to dwie ogromne wieże. I jakkolwiek dwa baobaby na pierwszy rzut oka nie
przypominają dwóch szpilek ani nawet dwóch wież, to przy zręcznym używaniu sznurków
rozsądku można twierdzić, nie obawiając się omyłki (albowiem gdyby na powyższe twierdzenie
padał choćby cień obawy, nie byłoby to już twierdzenie, chociaż tym jednym słowem wyrażamy
dwa zjawiska duchowe dostatecznie odrębne, aby ich nie utożsamiać lekkomyślnie), że różnica
między baobabem i filarem nie jest znowu tak wielka, wskutek czego można się zgodzić na
porównanie tych form architektonicznych... lub geometrycznych... a może jednych i drugich... lub
ani jednych, ani drugich... czy też raczej form wysokich i masywnych. I oto znalazłem - nie mam
zamiaru temu przeczyć - właściwe określenia dla rzeczowników „filar” i „baobab”; proszę o
przyjęcie do wiadomości, że odczuwam radość połączoną z dumą, gdy czynię tę uwagę na użytek
osób, które otwierając oczy podjęły chwalebną decyzję czytania niniejszej książki przy blasku
świecy - jeżeli teraz jest noc, albo przy świetle słonecznym - jeżeli jest dzień. Poza tym, gdyby
nawet jakaś wszechmocna istota rozkazała nam z najbardziej wyrazistą stanowczością rzucić w
otchłań chaosu to szczęśliwe porównanie, którym każdy bez wątpienia mógł się bezkarnie
delektować, nawet wtedy, powiadam, i zwłaszcza wtedy, należy mieć wciąż na widoku ten
zasadniczy aksjomat, tym bardziej że przyzwyczajenia ukształtowane przez wpływ czasu, książki,
obcowanie z innymi, a także przez charakter właściwy każdemu i prędko ukazujący swą pełnię,
wycisnęłyby na umyśle niezatarty stygmat recydywy, jaką będzie występne użycie (^występne,
jeżeli przelotnie i samorzutnie przyjmiemy punkt widzenia owej wszechmocnej istoty) figury
retorycznej, przez wielu pogardzanej, lecz mającej też licznych entuzjastów. Gdyby czytelnik uznał,
że to zdanie jest zbyt długie, przepraszam go, ale niech nie oczekuje z mojej strony gestów
uniżoności. Mogę przyznawać się do błędów, ale nie będę ich uwydatniał tchórzostwem. Mój
sposób rozumowania będzie czasami potrącał dzwonki obłędu i złudną powagę rzeczy
groteskowych (jakkolwiek według niektórych filozofów niełatwo jest odróżnić błazeństwo i
melancholię, albowiem samo życie to dramat komiczny lub komedia dramatyczna); niemniej każdy
ma prawo zabijać muchy lub nosorożce, aby od czasu do czasu odpocząć po wyczerpującej pracy.
Co się tyczy zabijania much, oto sposób najszybszy, aczkolwiek nie najbardziej doskonały:
miażdżymy je między dwoma pierwszymi palcami ręki. Większość autorów, którzy gruntownie
traktowali o tym przedmiocie, wyraża nader przekonywający pogląd, że w pewnych przypadkach
bardziej wskazane jest obcinać im głowę. A gdyby mi ktoś zarzucał, że poruszam temat tak
niezmiernie frywolny jak szpilki, to niech weźmie pod uwagę, bezstronnie rzecz rozpatrując, że
najbardziej doniosłe skutki często były rezultatem bardzo niepozornych przyczyn. Nie chcąc już
dalej wychodzić poza granice wytyczone tą kartką papieru, zapytam, czy nie widzisz, czytelniku, że
mozolny kawałek literacki, którego układaniem zajmuję się od początku tej strofy, prawdopodobnie
mniej znalazłby uznania, gdyby miał punkt oparcia w jakiejś zawiłej kwestii dotyczącej chemii albo
patologii wewnętrznej. Wszystkie gusty są zresztą uprawnione przez naturę, a kiedy na początku tak
szczęśliwie porównałem filary i szpilki (doprawdy nie przypuszczając, że któregoś dnia uczynią mi
z tego zarzut), jako podstawę miałem prawa optyki twierdzące, że im dłuższy jest promień
widzenia, tym mniejszy obraz przedmiotu odbije siatkówka.
Tak więc to, co skłonność naszego umysłu do kawalarstwa bierze za niewybredny dowcip, jest w
intencji autora najczęściej doniosłą prawdą, wypowiedzianą tonem pełnym namaszczenia!,Ach,
jakże niemądry był filozof, który wybuchnął śmiechem na widok osła jedzącego figę! Niczego nie
zmyślam - starożytne książki podają wszystkie szczegóły tego świadomego i haniebnego wyzucia
się z godności ludzkiej. Ja nie umiem się śmiać. Chociaż niejednokrotnie usiłowałem, nie udało mi
się to nigdy. Nauczyć się śmiechu to rzecz bardzo trudna. Albo może uczucie wstrętu do tej
potworności stanowi zasadniczą cechę mojego charakteru. A przecież byłem świadkiem czegoś
bardziej niezwykłego - widziałem, jak figa zjadała osła! Mimo to nie śmiałem się; naprawdę, nic mi
nie drgnęło w okolicy ust. Chęć płaczu opanowała mnie tak bardzo, że moje oczy uroniły łzę.
„Naturo, naturo - zawołałem łkając - jastrząb rozdziera wróbla, figa zjada osła i tasiemiec pożera
człowieka!” Nie przesądzając, czy będę kontynuował moje wywody, zastanawiam się, czy już
mówiłem o sposobie zabijania much. Mówiłem, prawda? Nie zmienia to faktu, że nie mówiłem o
niszczeniu nosorożców! Gdyby jacyś moi przyjaciele byli przeciwnego zdania, nie uwierzę im
pamiętając, jak wielkie niebezpieczeństwa kryją się w pochwale i pochlebstwie. Wszelako pragnąc
uspokoić - tak dalece, jak to możliwe - moje sumienie, nie mogę nie przyznać, że rozprawa o
nosorożcach przekroczyłaby granice cierpliwości i zimnej krwi, zniechęcając prawdopodobnie
(miejmy nawet odwagę powiedzieć, że na pewno) pokolenie dziś żyjące. Nie powiedzieć ani słowa
o nosorożcu - po musze! Powinienem był przynajmniej, szukając godziwego usprawiedliwienia,sam
stwierdzić bezzwłocznie (a nie uczyniłem tego!)to pominięcie dokonane bez premedytacji i nie
zdziwiłbym osób, które zgłębiły rzeczywiste a niewytłumaczalne sprzeczności właściwe zwojom
ludzkiego mózgu. Nie ma rzeczy niegodnych dla umysłu wielkiego i prostego - w każdym zjawisku
przyrody, o ile zawiera ono jakąś tajemnicę, mędrzec znajdzie niewyczerpany temat do rozważań.
Jeżeli ktoś zobaczy osła zjadającego figę albo figę zjadającą osła (jedno i drugie nie zdarza się
często, chyba .w poezji), bądźcie pewni, że po kilku minutach namysłu, jak mu wypada postąpić,
zejdzie z drogi cnoty i zacznie śmiać się jak kogut! Co prawda nie jest całkowicie dowiedzione, że
koguty otwierają dzioby specjalnie w tym celu, aby naśladować człowieka i wykonywać udręczony
grymas. Nazywam grymasem u ptaków to, co ma taką nazwę u ludzi! Koguty nie wykraczają poza
granice swej natury nie dlatego, żeby nie potrafiły, lecz raczej powodowane dumą. Gdybyście
chcieli nauczyć je sztuki czytania, zbuntują się. To nie papugi, które wprawia w ekstazę ich własna
słabość, nieuświadomiona lub niewybaczalna! O, jak bardzo śmiech upadla, jak czyni nas
podobnymi do kozy! Spokój czoła znika, by ustąpić miejsca parze ogromnych rybich oczu, które
(czyż to nie jest godne pożałowania?)... które... które zaczynają świecić niczym latarnie morskie!
Zdarzy mi się nieraz wypowiadać uroczyście zdania pełne błazeńskiego komizmu. Nie pojmuję
wszakże, dlaczego miałoby to być nieodpartym argumentem na rzecz rozciągania warg! Nie mogę
powstrzymać śmiechu - powiecie mi; ustępuję wobec tego absurdalnego rozumowania, lecz w
takim razie niech to będzie śmiech melancholijny. Śmiejcie się, ale jednocześnie płaczcie. Jeżeli nie
możecie płakać oczami, płaczcie ustami. Gdyby i to było niemożliwe, płaczcie moczem; tak czy
owak, podkreślam, że jakiś płyn jest konieczny, aby złagodzić oschłość, jaką ma w swym łonie
śmiech o rysach wyciągniętych ku tyłowi. Co do mnie, nigdy nie pozwolę zbić się z tropu
pociesznym gdakaniem i oryginalnym beczeniem tych, którzy zawsze będą gotowi coś wytknąć
charakterowi różniącemu się od nich, ponieważ stanowi jedną z licznych odmian duchowych
stworzonych przez Boga w obrębie jednego pierwotnego typu, aby kierowały rusztowaniem
kostnym. Poezja kroczyła dotąd niewłaściwą drogą; wzlatując ku niebu albo pełzając po samej
ziemi, nie rozumiała racji swego istnienia i nie bez słuszności często była ze strony rozsądnych
ludzi przedmiotem szyderstwa. Nie była skromna... Nie miała tej najpiękniejszej z dodatnich cech
istot niedoskonałych! Ja chcę ukazywać moje zalety, ale nie jestem tak obłudny, żeby ukrywać me
wady! Śmiech, zło, duma, szaleństwo będą występowały po kolei, między wrażliwością i
umiłowaniem sprawiedliwości, służąc przykładem osłupiałemu rodzajowi ludzkiemu - każdy się w
tym rozpozna, nie taki, jaki powinien być, a taki, jaki jest. I może ten prosty ideał, poczęty w mej
wyobraźni, przewyższy jednak wszystko, co poezja stworzyła po dzień dzisiejszy najwspanialszego
i najbardziej świętego. Jeżeli bowiem odsłaniam na tych kartach moje występne cechy, tym większą
wiarę znajdą cnoty, które jednocześnie uświetniam i których aureolę zawieszę tak wysoko, że
najwięksi geniusze przyszłości będą mi szczerze wdzięczni. Hipokryzja będzie więc bez pardonu
przegnana z mojego przybytku. W moich pieśniach znajdzie się wspaniały dowód mocy zdolnej
gardzić poglądami ogólnie uznanymi. On śpiewa tylko dla siebie, nie dla innych. Miary swego
natchnienia nie kładzie na szalach wagi ludzkiej. Wolny jak burza, osiadł pewnego dnia na
nieposkromionych brzegach swej przerażającej woli! Nie wie, co to bać się- chyba że siebie
samego! W swoich nadprzyrodzonych walkach będzie atakował człowieka i Stwórcę, mając
przewagę jak ryba-miecz, gdy wbija swą klingę w brzuch wieloryba; niech będzie przeklęty przez
własne dzieci i przez mą wychudłą rękę ten, co się upiera, żeby nie rozumieć nieubłaganych
kangurów śmiechu i dzielnych wszy karykatury!... Dwie ogromne wieże stały w dolinie;
powiedziałem to na początku. Gdyby je pomnożyć przez dwa, iloczyn wyniósłby cztery... Ale nie
bardzo widzę, dlaczego miałoby być niezbędne to działanie arytmetyczne. Szedłem dalej swoją
drogą, z twarzą rozognioną, i co chwila wykrzykiwałem: „Nie, nie... Nie bardzo widzę, dlaczego
miałoby być niezbędne to działanie arytmetyczne!” Usłyszałem zgrzytanie łańcuchów i bolesne
jęki. Niechaj nikt, przechodząc tędy, nie uzna za rzecz możliwą pomnożenie wież przez dwa, żeby
iloczyn wyniósł cztery! Są tacy, którzy podejrzewają, że kocham ludzkość, jak gdybym był jej
matką i nosił ją kiedyś przez dziewięć miesięcy w mym wonnym łonie; dlatego też nie chodzę już
doliną, gdzie wznoszą się te dwie jednostki mnożnej!
Wśród pól stała szubienica, dźwigająca o metr od ziemi człowieka, który wisiał na własnych
włosach i miał ręce związane z tyłu. Nogi pozostawiono mu wolne, aby spotęgować jego męczarnie
i wzbudzić w nim jeszcze silniejsze pragnienie czegokolwiek, co byłoby przeciwieństwem
unieruchomienia ramion. Skóra jego czoła była tak napięta ciężarem zwisania, że twarzą,
pozbawioną wskutek okoliczności jej naturalnego wyrazu, przypominał kamienną twardość
stalaktytów. Już od trzech dni był poddany tej torturze. Wołał: „Kto mi rozwiąże ramiona? Kto mi
rozwiąże włosy? Szarpię się w bezustannym ruchu, który coraz bardziej oddziela mi głowę od
nasady włosów; pragnienie i głód nie są głównym powodem, że nie mogę zasnąć. Niepodobna, by
moje życie zdołało potrwać jeszcze dłużej niż godzinę. Niechże ktoś ostrym kamieniem rozpruje mi
gardło!” Każdemu słowu towarzyszył przejmujący ryk. Wyskoczyłem zza krzaka, gdzie byłem
ukryty, i skierowałem się ku temu pajacowi czy też kawałkowi słoniny wiszącemu pod sufitem. Ale
z przeciwnej strony przybiegły nagle, tańcząc, dwie pijane kobiety. Jedna niosła worek i dwa bicze
o rzemieniach wzmocnionych ołowiem, druga baryłkę smoły i dwa pędzle. Szpakowate włosy
starszej powiewały na wietrze niczym strzępy rozdartego żagla, podczas gdy nogi drugiej, uderzając
o siebie kostkami, wydawały dźwięk jak ogon tuńczyka stukający o pokład okrętu. Ich oczy lśniły
płomieniem tak czarnym i mocnym, że w pierwszej chwili te kobiety nie wydawały mi się istotami
należącymi do mojego gatunku. Ich śmiech wyrażał arogancję bezbrzeżnego egoizmu, rysy były
niewypowiedzianie wstrętne, toteż nie mogłem wątpić ani przez chwilę, że mam przed sobą dwa
najbardziej obrzydliwe okazy rodzaju ludzkiego. Ponownie ukryłem się za krzakiem i siedziałem
cicho, jak accantophorus serraticornis w swoim gnieździe, wysuwający tylko głowę. One
tymczasem nadchodziły z szybkością przypływu morza; przykładając ucho do ziemi, wyraźnie
słyszałem rytmiczną skoczność ich marszu. Stanąwszy pod szubienicą, obie samice orangutana
przez kilka minut wdychały nozdrzami powietrze, a następnie dziwaczną gestykulacją wyraziły
bezgraniczne zdumienie, kiedy stwierdziły, że nic tu nie uległo zmianie - wyczekiwany przez nie
finał, jakim miała być śmierć powieszonego, jeszcze nie nastąpił. Zresztą nie raczyły nawet
podnieść głowy, aby się upewnić, że mortadela jest wciąż na tym samym miejscu. Jedna zapytała:
„Czy to możliwe, żebyś jeszcze oddychał? Masz twarde życie, mój ukochany małżonku.” I
podobnie jak dwaj śpiewacy kościelni intonują po kolei wersety psalmu, druga tak się odezwała:
„Nie myślisz więc umrzeć, mój uroczy synu? Powiedz mi, jakim sposobem (jestem pewna, że to
jakieś czary) udało ci się odstraszyć sępy. Twój szkielet jest już przecież taki chudy! Zefir kołysze
nim jak latarnią.” Obie wzięły do ręki pędzle i pokryły ciało wisielca smołą... Obie chwyciły bicze i
podniosły ramiona... Podziwiałem (było rzeczą absolutnie wykluczoną, abym to przyjął inaczej), z
jaką dokładnością i energią metal, nie ześlizgując się po powierzchni - jak bywa, gdy walczymy z
Murzynem i dokonujemy bezskutecznych wysiłków, właściwych koszmarom sennym, chcąc go
chwycić za włosy - wchodził, dzięki smole, głęboko w ciało i zostawiał bruzdy, których głębokość
ograniczał tylko nieunikniony opór stawiany przez kości. Nie uległem pokusie, żeby odczuwać
rozkosz w obliczu tego widowiska, niezmiernie interesującego, które zresztą nie miało takiej głębi
komizmu, jakiej można było się spodziewać. A jednak czyż mogłem, mimo mego szlachetnego
postanowienia, nie podziwiać siły tych kobiet, ich muskularnych ramion?
O ich zręczności, polegającej na tym, że biły w części najbardziej wrażliwe, jak twarz i podbrzusze,
wspomnę może, ale jedynie dlatego, że mi to nakazuje moja ambicja mówienia całej prawdy!
Chyba że, przyciskając wargi jedną do drugiej, zwłaszcza w linii poziomej (nikomu zresztą nie
trzeba mówić, że jest to najczęstszy sposób ich przyciskania), raczej zachowam pełne łez i
tajemnicy milczenie, z trudnością dające się utrzymać, które nie zdoła przeszkodzić ujawnieniu, nie
tylko równie dobrze jak słowami, lecz jeszcze lepiej (sądzę, że nie popełniam omyłki, aczkolwiek z
pewnością nie należy, pod rygorem uchybienia najbardziej elementarnym regułom zręczności,
zasadniczo wykluczać hipotetycznego ryzyka błędu), okropnych skutków furii wprawiającej w ruch
kościste śródręcza i krzepkie przeguby; nawet gdyby punkt widzenia bezstronnego obserwatora i
doświadczonego moralisty nie miał być przyjęty (przy czym, co jest sprawą niemal równie ważną,
oświadczam, iż nie godzę się, a jeżeli, to nie całkowicie, na tę restrykcję w mniejszym lub
większym stopniu nieuczciwą), wątpliwość co do tego nie potrafiłaby daleko rozciągnąć swych
korzeni gdyż nie przypuszczam, żeby obecnie znajdowała się w rękach jakiejś mocy
nadprzyrodzonej - i zginęłaby niechybnie, choć może nie natychmiast, z braku soków, które
jednocześnie spełniałyby dwa warunki, dając jej składniki odżywcze i nie zawierając materii
trujących. Rozumie się naturalnie - gdyby miało być inaczej, to przestańcie mnie czytać - że
wyrażam jedynie skromny subiektywizm osobistego mego poglądu, lecz ani myślę rezygnować z
praw bez wątpienia mi należnych! Oczywiście nie mam zamiaru przeciwstawić się twierdzeniu, w
którym błyszczy kryterium pewności, że mianowicie istnieje prostszy sposób, aby osiągnąć
porozumienie, a polega on - streszczam w kilku słowach, zawierających wszakże bogatą treść - na
tym, żeby nie dyskutować; jest to w praktyce trudniejsze, niż się powszechnie sądzi. ,,Dyskutować”
to słowo gramatyków i wiele osób uzna, że bez grubego pliku dowodów nie należy kwestionować
tego, co przed chwilą napisałem; sprawa przybiera jednak inny obrót, jeżeli można zaufać
własnemu instynktowi, że szczególną przenikliwością wzmoże swą ostrożność, gdy mu przyjdzie
wypowiadać sądy, które inaczej - bądźcie o tym przekonani - sprawiałyby wrażenie zuchwalstwa
żeglującego u brzegów fanfaronady. Aby zamknąć ten drobny incydent, który wyłonił się wskutek
swej błahości żałosnej beznadziejnie i zarazem przez fatalność uczynionej niezmiernie interesującą
(co każdy, poszukawszy w swych najświeższych wspomnieniach, łatwo potwierdzi), będzie dobrze,
o ile tylko nasz umysł jest idealnie zrównoważony albo, co jeszcze lepiej, o ile szala głupoty nie jest
dużo cięższa od tej, na której spoczywają szlachetne i wspaniałe atrybuty rozumu, to znaczy,
mówiąc wyraźniej (dotąd byłem tylko zwięzły, czego zresztą wielu czytelników mi nie przyzna z
powodu mych dłużyzn, które są jednak pozorne, jako że spełniają swoje zadanie, ścigając ze
skalpelem analizy ulotne przebłyski prawdy aż w ich najdalszych zasiekach), o ile inteligencja
wystarczająco dominuje nad skazami, których ciężarem przygniotły ją przyzwyczajenie, natura i
wychowanie, a więc będzie dobrze, powtarzam po raz drugi i ostatni - albowiem ciągle powtarzając
możemy, i rzeczywiście najczęściej tak bywa, przestać się rozumieć - wrócić z opuszczonym
ogonem (jeżeli w ogóle mam ogon) do dramatycznego wydarzenia zamkniętego w niniejszej
strofie. Przed podjęciem mej dalszej pracy wskazana jest szklanka wody. Wolę nawet wypić dwie,
niż wcale się nie napić. Tak to polując w lesie na zbiegłego Murzyna wszyscy myśliwi po pewnym
czasie wieszają strzelby na lianach, aby zgromadzić się w cieniu drzew, gdzie ugaszą pragnienie i
zaspokoją głód. Ale postój nie trwa dłużej niż kilka minut, zawzięty pościg rusza dalej i niebawem
słychać głośne halali. I jak tlen daje się poznać dzięki swej właściwości, którą ujawnia bez pychy,
gdy roznieca ogień zapałki częściowo rozżarzonej przez potarcie, moją obowiązkowość można
poznać po tym, jak szybko wracam do tematu. Gdy jedna i druga samica nie mogła już utrzymać
batoga, który zmęczenie wytrącało im z rąk, obie rozsądnie zakończyły swoje ćwiczenie
gimnastyczne, trwające przez blisko dwie godziny, i odeszły z radością nie pozbawioną gróźb na
przyszłość. Skierowałem się ku człowiekowi, który wzywał mej pomocy szklistym spojrzeniem
(był tak osłabiony wielkim upływem krwi, że nie mógł mówić, a choć nie jestem lekarzem, sądzę,
że na twarzy i podbrzuszu wystąpił u niego krwotok), i nożyczkami obciąłem mu włosy, przedtem
rozwiązawszy ręce. Opowiedział mi, że jego matka wezwała go pewnego wieczora do swego
pokoju, po czym kazała, żeby się rozebrał i spędził z nią noc w jednym łóżku; nie czekając
odpowiedzi, macierzyństwo zrzuciło z siebie całe odzienie i zaczęło wykonywać przed nim gesty
najbardziej bezwstydne. Wtedy on wyszedł. Jego uparta nieustępliwość ściągnęła na niego potem
gniew żony, która miała nadzieję, że zostanie wynagrodzona, jeżeli potrafi skłonić męża, by uległ
namiętności swej matki. Obie postanowiły powiesić go na szubienicy, przygotowanej zawczasu w
odludnym miejscu, gdzie miał konać wśród wszystkich możliwych męczarni i niebezpieczeństw.
Musiały bardzo szczegółowo i bardzo długo rozważać swoją myśl o zemście, nastręczającej
trudności prawie nie do pokonania, zanim wybrały tę wyrafinowaną torturę, której koniec nastąpił
tylko dzięki mojej nieoczekiwanej pomocy. Oznaki najżywszej wdzięczności podkreślały co słowo
tę opowieść i były nie najmniejszą ozdobą jego wyznań; zaniosłem go do najbliższej chaty, gdyż w
końcu stracił przytomność; dałem zamieszkałym tam wieśniakom moją sakiewkę, żeby
zaopiekowali się rannym, i nie odszedłem, póki mi nie przyrzekli, że będą traktować nieszczęśnika
tak serdecznie jak własnego syna. Opowiedziałem im całe wydarzenie i ruszyłem w drogę. Ale
zrobiwszy nie więcej niż sto kroków machinalnie zawróciłem i ponownie otworzyłem drzwi chaty,
wołając do jej naiwnych właścicieli: ,,Nie, nie... Nie myślcie, że mnie to dziwi!” Tym razem
wyszedłem na dobre, lecz stopy moje niepewnie dotykały ziemi; kto inny mógłby tego nie
zauważyć! Pod szubienicą, którą pewnego wiosennego dnia wzniosły połączone ręce żony i matki,
wilk nie przechodzi już w ten sam sposób jak wtedy, gdy mu jego rozmarzona wyobraźnia
ukazywała tu miraż posiłku. Kiedy spostrzega na horyzoncie te czarne włosy kołysane przez wiatr,
nie popędza swej siły bezwładu i ucieka z niezrównaną szybkością! Czy trzeba widzieć w tym
fenomenie psychologii dowód wyższej niż normalna inteligencji ssaków? Niczego nie twierdząc ani
nawet nie przypuszczając, sądzę, że to zwierzę pojęło, czym jest zbrodnia! Jakże mogłoby nie
pojąć, skoro sami ludzie odrzucili, w sposób tak niesłychany, władzę rozumnej myśli, aby
pozostawić na miejscu tej zdetronizowanej królowej tylko dziką zemstę!
*
Jestem brudny. Gryzą mnie wszy. Świnie, kiedy na mnie patrzą, dostają wymiotów. Strupy i
wypryski trądu obrosły mi ciało, pokryte żółtawą ropą. Nie znam wody rzek ani rosy obłoków. Na
moim karku, jak na stercie gnoju, rośnie grzyb o baldaszkowatych szypułkach. Siedząc na
bezkształtnym meblu, nie ruszyłem się od czterech stuleci. Moje nogi zapuściły w ziemi korzenie i
tworzą aż do brzucha rodzaj bujnej wegetacji, pełnej ohydnych pasożytów, która nie będąc jeszcze
roślinnością, już nie jest ciałem. Ale moje serce bije. Czy mogłoby jednak bić, gdyby gnicie i
wyziewy mojego trupa (nie ośmielam się nazywać tego ciałem) nie żywiły go hojnie? Pod moją
lewą pachą obrała siedzibę rodzina ropuch; kiedy jedna z nich porusza się, czuję łaskotanie.
Uważajcie, żeby któraś nie uciekła i nie zaczęła trzeć pyskiem wnętrza waszego ucha, ponieważ
mogłaby wam wejść do mózgu. Pod prawą pachą mam kameleona, który bezustannie poluje na
ropuchy, aby nie umrzeć z głodu - każdy musi żyć. A gdy obu stronom udaje się obrócić wniwecz
wzajemne podstępy, nie widzą powodów, żeby mieć skrupuły, i wysysają delikatny tłuszcz z mego
ciała - przyzwyczaiłem się do tego. Złośliwa żmija pożarła mój członek i zajęła jego miejsce -
bezecnica uczyniła mnie eunuchem. Ach, gdybym mógł się bronić moimi sparaliżowanymi
ramionami; ale mam wrażenie, że są zamienione w dwa pniaki. Czymkolwiek zresztą są, trzeba
stwierdzić, że krew już nie przenika ich swą czerwienią. Dwa małe jeże, które przestały rosnąć,
rzuciły psu, który nie odmówił poczęstunku, zawartość mych jąder i wymywszy starannie naskórek
zamieszkały w środku. W odbycie usadowił się krab; zachęcony moim bezruchem, szczypcami
pilnuje wejścia i jest przyczyną strasznego bólu! Dwie meduzy przepłynęły morza, gwałtownie
przyciągnięte nadzieją, która nie była zwodnicza. Popatrzyły uważnie na dwie umięśnione części
tworzące u człowieka siedzenie i uczepiwszy się tych wypukłych kształtów tak je zmiażdżyły
bezustannym uciskaniem, że ciało zniknęło, a pozostały tylko dwa potwory, przybyłe z królestwa
lepkości, jednakowe kolorem, kształtem i okrucieństwem. Nie ma co mówić o moim kręgosłupie,
skoro to jest miecz. Tak, tak... Nie zwróciłem na to uwagi... Wasze pytanie jest słuszne. Chcecie
wiedzieć, jakim sposobem został on pionowo umieszczony w mych lędźwiach, prawda? Nie
przypominam sobie tego dokładnie, ale jeżeli opowiem jako wspomnienie coś, co może mi się
jedynie przyśniło, to wiedzcie, iż człowiek, usłyszawszy o uczynionym przeze mnie ślubie, że będę
żył chory i nieruchomy, póki nie zwyciężę Stwórcy, podszedł do mnie z tyłu, na palcach, lecz nie
tak bezszelestnie, żebym nic nie słyszał. Przez krótką chwilę było cicho. Kiedy ten ostry sztylet
zagłębił się aż po rękojeść między ramionami głównego aktora tauromachii, przez kościec jego
przebiegło drgnięcie, które przypominało trzęsienie ziemi. Klinga tak silnie przywarła do ciała, że
po dzień dzisiejszy nikt nie potrafił jej wyciągnąć. Atleci, mechanicy, filozofowie, lekarze
próbowali po kolei najróżniejszych sposobów. Nie wiedzieli, że zła, które uczynił człowiek, nie
można odrobić! Wybaczywszy im głębię wrodzonej ignorancji, pozdrowiłem ich ruchem powiek.
Podróżniku, kiedy będziesz przechodził koło mnie, błagam, o- szczędź mi słów pociechy -
nadwątliłbyś moją odwagę. Pozwól, bym rozgrzewał moją zawziętość w płomieniu dobrowolnego
męczeństwa. Odejdź... Niech nie budzę w tobie litości. Nienawiść jest czymś dziwniejszym, niż
sądzisz-jej postępowanie jest niewytłumaczalne jak wygląd kija, pozornie złamanego po zanurzeniu
w wodzie. Ja, mimo tego, co widzisz, mogę jeszcze czynić wycieczki pod mury niebios na czele
oddziału morderców i wracać do tej postawy, aby dalej obmyślać szlachetne projekty zemsty.
Żegnaj, nie zatrzymuję cię dłużej; dla swej nauki oraz dla swego bezpieczeństwa pomyśl o fatalnym
losie, który doprowadził mnie do buntu, choć może urodziłem się jako istota dobra! Opowiesz
synowi, co widziałeś: weź go za rękę i naucz podziwiać piękno gwiazd i cuda wszechświata,
gniazdo rudzika i świątynie Pana. Będziesz zdziwiony widząc, jak posłuszny jest radom ojcowskim,
i wynagrodzisz go uśmiechem. Ale kiedy będzie myślał, że nie jest obserwowany, spojrzyj na niego,
a zobaczysz, jak opluwa cnotę; oszukał cię ten syn rodu ludzkiego, lecz więcej nie oszuka -
będziesz już wiedział, co z niego wyrośnie. Ojcze nieszczęsny, przygotuj na towarzyszy swej
starości nie dający się zatrzeć w pamięci szafot, który utnie głowę młodocianego przestępcy, i
cierpienie, które ci wskaże drogę prowadzącą do grobu.
Co to za cień rysuje na ścianie mego pokoju, z niebywałą wyrazistością, fantasmagoryjny kontur
swojej pokracznej sylwetki? Gdy kładę na mym sercu to pytanie obłędne i nieme, wstrzemięźliwość
stylu zachowuje się w ten sposób nie tylko dlatego, że szuka majestatycznej formy, lecz raczej z
potrzeby stworzenia obrazu rzeczywistości. Kimkolwiek jesteś, broń się, gdyż chcę skierować ku
tobie procę straszliwego oskarżenia: te oczy nie należą do ciebie, skąd je masz? Pewnego dnia
widziałem przechodzącą koło mnie blondynkę, która miała podobne - tyś jej wyrwał te oczy.
Chcesz wmówić wszystkim,że jesteś piękny,ale nikt ci nie wierzy; ja mniej niż inni.
Mówię ci to, żebyś nie miał mnie za głupca. Cały orszak drapieżnych ptaków, amatorów cudzego
mięsa i głosicieli pożytków łowiectwa, pięknych jak szkielety, które strącają liście z drzew
panokowych Arkansasu, okrąża w locie twoje czoło, niczym zastęp sług pokornych i mile
widzianych. Ale czy to jest czoło? Nietrudno mieć w tym względzie poważne wątpliwości.
Jest tak niskie, że nie sposób sprawdzić dowody, liczbowo niepokaźne, jego dwuznacznego
istnienia. Nie mówię tego dla żartu. A może nie masz czoła, ty, który prowadzisz po ścianie, jak źle
odbity symbol fantastycznego tańca, gorączkowe falowanie lędźwiowej części swego kręgosłupa?
Kto cię oskalpował? Jeżeli jakiś człowiek, którego dwadzieścia lat trzymałeś w więzieniu, skąd
zbiegł, by przygotować zemstę godną jego krzywdy, to postąpił słusznie i pochwalam go, ale - bo
dodam małe „ale” - nie był dość surowy.
Teraz przypominasz wziętego do niewoli czerwonoskórego, w każdym razie przypominasz go
(zauważmy to na wstępie) przez ten pełny wyrazu brak włosów. To nie znaczy, że nie mogą ci
odrosnąć, skoro według odkrycia dokonanego przez fizjologów nawet mózgi usunięte zwierzętom
odradzają się po pewnym czasie; moja myśl wszakże, poprzestając na zwyczajnej konstatacji,nie
pozbawionej,o ile mogę dostrzec,uczucia wielkiej rozkoszy, nie dociera, nawet w najśmielszych
swych perspektywach, do granicy życzenia, żebyś wyzdrowiał, lecz przeciwnie, w swojej
neutralności bardziej niż podejrzanej znajduje powody, by traktować jako pewną (albo przynajmniej
upragnioną przeze mnie)zapowiedź nieszczęść jeszcze większych to, co może być u ciebie tylko
chwilową utratą skóry okrywającej górną część głowy. Mam nadzieję, że mnie rozumiesz. Gdybyś z
pomocą przypadku, jakimś cudem absurdalnym, który czasami nie narusza praw logiki, odzyskał tę
cenną skórę, pieczołowicie przechowywaną przez twego wroga jako upajająca pamiątka
zwycięstwa, byłoby wtedy rzeczą niemal bardzo możliwą - nawet jeżeli się nie zgłębiło zasad
rachunku prawdopodobieństwa w zakresie wykraczającym poza matematykę (a wiadomo, że
analogia łatwo przenosi zastosowanie tych zasad do innych dziedzin myśli) - że twój zrozumiały,
choć nieco przesadny lęk przed zaziębieniem, lekkim lub nawet poważnym, nie wzgardziłby
sposobnością wyjątkowo korzystną i zgoła jedyną w swoim rodzaju, która nadarzyła się tak
szczęśliwie, aczkolwiek gwałtownie, by ochronić różne części twego mózgu od kontaktu z
powietrzem, przede wszystkim zimą, za pomocą nakrycia głowy w pełni ci należnego, skoro jest
darem natury, przy czym (byłoby nie do pojęcia, gdybyś mi zaprzeczył) mógłbyś je mieć na głowie
bez przerwy, nie ryzykując, co zawsze jest nieprzyjemne, że naruszysz podstawowe zasady dobrego
wychowania. Słuchasz mnie uważnie, prawda? Jeżeli posłuchasz jeszcze trochę, nie będzie groziło
twemu smutkowi wyjście z wnętrz twoich czerwonych nozdrzy. Ponieważ jestem bardzo
bezstronny i nienawidzę cię mniej, niż powinienem (gdybym się mylił, powiedz), mimo woli
słuchasz moich słów, jak gdyby ci to nakazywała jakaś siła wyższa. Jestem mniej zły niż ty i
dlatego twój geniusz dobrowolnie skłania się przed moim... Jestem mniej zły niż ty, doprawdy!
Rzuciłeś przed chwilą spojrzenie na zbocze tej góry i na miasto, które tam leży. I cóż widzę?...
Wśród jego mieszkańców nie ma już ani jednego żywego! Jestem dumny jak każdy, albo bardziej, a
odkrycie w sobie prawdopodobieństwa jeszcze jednej złej cechy wzbogaca wady charakteru.
Posłuchaj więc... Posłuchaj, o ile wyznanie człowieka, który pamięta, że przez pół wieku,
przybrawszy postać rekina, żył w prądach morskich płynących wzdłuż Afryki, jest dla ciebie
dostatecznie interesujące, aby mu poświęcić uwagę i słuchać go, może bez goryczy, a przynajmniej
nie okazując mi - byłoby to niewybaczalnym błędem - wstrętu, który w tobie budzę. Nie rzucę pod
twe stopy maski cnoty, by odsłonić swoje prawdziwe oblicze - nigdy takiej maski nie nosiłem (nie
wiem zresztą, czy to może coś usprawiedliwić); od pierwszej chwili, przyjrzawszy się z uwagą
moim rysom, stwierdzisz, że będąc pełnym szacunku twoim uczniem w perwersji bynajmniej nie
jestem groźnym rywalem. Skoro ja nie zamierzam ci wydrzeć palmy zła, nie sądzę, aby ktoś inny
miał ten zamiar - musiałby najpierw zmierzyć się ze mną, a to nie jest rzecz łatwa... Słuchaj, jeżeli
nie jesteś jakimś słabym zgęszczeniem mgły (kryjesz gdzieś swoje ciało i nie mogę na nie natrafić):
pewnego ranka ujrzałem małą dziewczynkę pochyloną nad jeziorem, by zerwać kwiat różowego
lotosu, i wspierającą się nogami z przedwczesną wprawą; kiedy stała nad wodą tak pochylona, jej
oczy napotkały moje spojrzenie (z mojej strony, co prawda, nie było to bez premedytacji). W jednej
chwili wykonała ruch podobny do wirów powstających dokoła skał, gdy nadchodzi przypływ, jej
nogi ugięły się, po czym - widok cudowny, wydarzenie tak pełne prawdy jak nasza rozmowa -
upadła na samo dno jeziora i odtąd, rzecz dziwna, nie zrywa żadnych kwiatów grzybieniowatych.
Co tam robi? Nie dopytywałem się o to. Prawdopodobnie jej wola, stanąwszy pod sztandarem
wyzwolenia, toczy zaciekłe walki z gniciem! Ale od twojego spojrzenia, mój mistrzu, iluż
mieszkańców miast zostało unicestwionych, jak mrowiska miażdżone nogą słonia! Czy nie
oglądałem przed chwilą wymownego przykładu? Popatrz, góra posmutniała... Jest samotna jak
starzec. Domy istnieją, to prawda; nie będzie wszakże paradoksem, gdy stwierdzę po cichu, że nie
mógłbyś tak powiedzieć o tych, którzy w tych domach istnieć przestali. Już docierają do mnie
trupie wyziewy. Nie czujesz ich? Popatrz na te drapieżne ptaki, które czekają chwili, kiedy sobie
pójdziemy, aby zacząć gigantyczny posiłek; nadlatują nieprzerwaną chmurą z czterech stron świata.
Ach, były tu nawet wcześniej, gdyż widziałem ich groźne skrzydła kreślące nad tobą pomnik z
licznych spirali, jak gdyby chciały cię podniecić do popełnienia zbrodni co prędzej. Czy węch twój
nie czuje najlżejszego choćby odoru? Nie inaczej postępuje oszust... O, wreszcie twoje nerwy
węchowe zostały poruszone przez aromatyczne atomy wznoszące się z unicestwionego miasta, o
czym wiesz beze mnie... Chciałbym objąć uściskiem twe nogi, ale moje ramiona chwytają tylko
jakąś przezroczystą mgławicę. Szukajmy tego ciała niedostępnego, choć je moje oczy widzą -
zasługuje ono, żebym mu złożył jak najwięcej dowodów mego szczerego podziwu. Zjawa szydzi ze
mnie, pomagając mi szukać swego własnego ciała. Kiedy jej daję znak, by stała w miejscu,
odpowiada mi tym samym znakiem... Tajemnica jest wyjaśniona, powiem jednak otwarcie, że
bynajmniej nie ku mojemu zadowoleniu. Wszystko się tłumaczy, zarówno wielkie, jak najmniejsze
szczegóły; te ostatnie nawet nie są warte uwagi, na przykład oczy wyrwane blondynce - to
drobiazg!... Czyż nie pamiętam, że i ja byłem oskalpowany, chociaż, gdy o mnie idzie, tylko przez
pięć lat (dokładnej liczby pamięć moja nie zachowała) trzymałem w murach więzienia istotę
ludzką, chcąc być świadkiem jej katuszy za to, że mi słusznie odmówiła przyjaźni, której nie
udziela się ludziom takim jak ja. Udaję, że nie wiem o śmiercionośnej sile mego spojrzenia,
zabijającego nawet planety, które krążą w przestrzeni - miałby więc rację ten, kto by stwierdził, że
brak mi zdolności pamiętania. Jedyną rzeczą, którą mogę jeszcze uczynić, będzie rozbić kamieniem
to lustro na kawałki... Nie pierwszy raz koszmar chwilowej utraty pamięci obiera sobie siedzibę w
mej wyobraźni, kiedy wskutek nieugiętych praw optyki zdarza mi się stanąć przed nie rozpoznanym
własnym moim obrazem!
Usnąłem na skalistym brzegu. Ten, kto cały dzień bezskutecznie ścigał wśród pustyni strusia, nie
miał czasu, żeby coś zjeść, i nie zmrużył oka. Jeżeli to on właśnie mnie czyta, potrafi wyobrazić
sobie w przybliżeniu, jak ciężki sen mną owładnął. Albo kiedy burza otwartą dłonią zepchnęła
pionowo statek na samo dno morza; gdy tratwa z całej załogi unosi jednego tylko człowieka,
śmiertelnie zmęczonego i znękanego wszystkimi dolegliwościami sytuacji; gdy fala podrzuca go
jak martwy szczątek godzinami, które są dłuższe niż całe życie ludzkie, aż wreszcie fregata,
przecinająca szerokim kadłubem ten smętny obszar wód, spostrzega nieszczęśnika, który obwozi na
swej tratwie wychudłe ciało, i udziela mu pomocy omal nie spóźnionej - sądzę, że taki rozbitek
jeszcze lepiej wyobrazi sobie, jaki stopień odrętwienia osiągnęły moje zmysły. Magnetyzm i
chloroform, o ile chcą zadać sobie ten trud,potrafią niekiedy wywoływać podobne katalepsje
letargiczne. Nie ma w nich żadnego podobieństwa ze śmiercią i wielkim kłamstwem byłoby
twierdzić, że tak jest. Ale przejdźmy nie zwlekając do tego, co mi się śniło, żeby osoby
niecierpliwe, spragnione lektury tego rodzaju, nie zaczęły ryczeć niczym ławica wielkogłowych
kaszalotów, walczących między sobą o ciężarną samicę. Śniło mi się, że wszedłem w ciało wieprza,
że niełatwą było rzeczą wyjść z niego i że nurzałem swoją szczecinę w najbardziej błotnistych
mokradłach. Czy to miała być nagroda? Ziściły się moje pragnienia i nie należałem już do
ludzkości! Tak to rozumiałem i moja radość nie znała granic. Mimo wszystko pilnie szukałem w
pamięci, czy dokonałem jakiegoś cnotliwego czynu, który by tłumaczył tak wielką łaskę
Opatrzności. Ale teraz, gdy rozważyłem różne okresy tego niesamowitego spłaszczenia na brzuchu
granitowych skał, trwającego dość długo, żeby przypływ,choć tego nie dostrzegłem, dwukrotnie
objął sprzeczną mieszaninę materii nieożywionej i żywego ciała, będzie zapewne rzeczą pożyteczną
oświadczyć, że moja degradacja była według wszelkiego prawdopodobieńs- i wa karą wymierzoną
mi przez sprawiedliwość boską. Któż jednak zna swoje najgłębsze potrzeby albo przyczynę swoich
jadowitych radości? Ta metamorfoza nigdy nie wydawała mi się niczym innym jak całkowitą i
dostojną apoteozą doskonałego szczęścia, którego długo wyczekiwałem. Nadszedł wreszcie dzień,
kiedy stałem się wieprzem! Próbowałem zębów na korze drzew; kontemplowałem mój ryj z błogim
uczuciem. Nie pozostała już najmniejsza choćby odrobina boskości - potrafiłem wznieść mą duszę
do niezmiernych wyżyn tej niewypowiedzianej rozkoszy. Słuchajcie mnie i nie rumieńcie się,
niewyczerpane karykatury piękna, które poważnie traktujecie śmieszny ryk waszej duszy, w
najwyższym stopniu godnej pogardy, i nie rozumiecie, dlaczego Wszechmogący, w rzadkiej u niego
chwili doskonałego błazeństwa, które z pewnością mieści się w ogólnych prawach groteski, zrobił
sobie pewnego dnia szampańską przyjemność zaludniając jedną z planet tworami osobliwymi i
mikroskopijnymi, które są nazywane „ludźmi”, a materia ich ciała przypomina różowy koral.
Zapewne, słusznie się rumienicie, o istoty będące zbieraniną kości i tłuszczu, ale słuchajcie. Nie
liczę na waszą inteligencję; wskutek obrzydzenia, jakie ma dla was, dostałaby krwotoku -
zapomnijcie o niej i bądźcie konsekwentni w stosunku do samych siebie... I odtąd przestał mi
ciążyć przymus. Kiedy chciałem zabijać, zabijałem; zdarzało się to nawet dosyć często i nikt mi nie
przeszkadzał. Prawa ludzkie ścigały mnie jeszcze swą zemstą, chociaż nie atakowałem gatunku,
który porzuciłem tak spokojnie; ale sumienie już mi nie robiło wyrzutów. W ciągu dnia toczyłem
walki z moimi nowymi bliźnimi, zostawiając plac boju pokryty grubymi warstwami skrzepłej krwi.
Byłem silniejszy i zawsze odnosiłem zwycięstwo. Na moim ciele pełno było bolesnych ran, ale
udawałem, że tego nie dostrzegam. Zwierzęta ziemi odsuwały się ode mnie i pozostawałem sam w
mojej promiennej wielkości. Toteż wielkie było moje zdziwienie, kiedy przepłynąwszy rzekę, aby
odejść z krain wyludnionych przez mą wściekłość i zanieść gdzie indziej swoje umiłowanie
morderstwa i rzezi, próbowałem iść przed siebie po ukwieconym brzegu. Moje nogi były
sparaliżowane; ani jeden ruch nie zadawał kłamu temu przymusowemu bezwładowi. Wśród
niebywałych wysiłków, żeby ruszyć z miejsca, obudziłem się i poczułem, że znowu staję się
człowiekiem. W sposób, który można zrozumieć, Opatrzność dawała mi poznać, że nie chce, aby
moje wzniosłe rojenia zostały urzeczywistnione choćby we śnie. Powrót do pierwotnego kształtu
był dla mnie tak bolesny, że wciąż jeszcze płaczę nocami z tego powodu. Moja pościel jest stale
wilgotna, jak gdyby była moczona w wodzie, i każę ją co dzień zmieniać. Jeżeli nie wierzycie,
proszę mnie odwiedzić, a przekonacie się sami, że to, co mówię, jest nie tylko prawdopodobne, lecz
nawet prawdziwe. Ileż razy po tej nocy spędzonej pod gołym niebem na skalistym brzegu
wchodziłem w stada wieprzów, aby powróciła, jako rzecz mi należna, moja zniweczona
metamorfoza! Ale czas już przerwać te dumne wspomnienia, które pozostawiają po sobie tylko
bladą drogę mleczną wiecznego żalu.
Nie jest rzeczą niemożliwą być świadkiem niezwykłych odstępstw w niejawnym lub jawnym
funkcjonowaniu praw natury. Albowiem każdy, kto zada sobie trud odkrywcy i przebiegnie
wszystkie fazy swojej egzystencji (żadnej nie pomijając, bo właśnie tej jednej mogło przeznaczenie
zlecić poparcie mej tezy), stwierdzi nie bez pewnego zdziwienia, które wyglądałoby śmiesznie w
innych okolicznościach, że kiedyś - aby zacząć od wydarzeń obiektywnych - był świadkiem
zjawiska nie tylko pozornie, lecz i rzeczywiście zadającego kłam ogólnie przyjętym pojęciom,
mającym swe źródło w obserwacji i doświadczeniu, jak na przykład deszcz ropuch, którego
magiczny widok najpewniej nie od pierwszej chwili był dla uczonych zrozumiały. Kiedy indziej -
aby poruszyć na drugim i ostatnim miejscu wydarzenia subiektywne - dusza jego ukazała
dociekliwemu spojrzeniu psychologii może niekoniecznie aż aberrację myśli (co zresztą byłoby
rzeczą interesującą, a nawet bardzo), lecz przynajmniej to, co nazwę, nie chcąc drażnić pewnych
oziębłych intelektów, które nigdy nie wybaczyłyby mi jaskrawych dowodów mojej skłonności do
przesady - ukazała zatem stan niezwykły, dość często poważny i świadczący, że niestety granica
zakreślona wyobraźni przez zdrowy rozsądek bywa od czasu do czasu, mimo efemerycznego paktu
zawartego między tymi dwiema siłami, przekraczana pod gwałtownym naciskiem woli, a także,
najczęściej, wskutek braku skutecznej współpracy; zilustrujemy to przykładami, których wartość
nietrudno jest ocenić, jeżeli przybierze się do towarzystwa pełne skupienia umiarkowanie. Oto dwa
przykłady: uniesienia gniewu i chorobliwe objawy dumy. Uprzedzam czytelnika, że powinien strzec
się niedokładnego i zwłaszcza fałszywego rozumienia tych piękności opisu, które rozrzucam w toku
swych zdań, wypowiadanych niezwykle szybko. Ach, jakżebym pragnął rozwijać moje
rozumowania i porównania wolno, bardzo uroczyście (kto jednak swobodnie dysponuje czasem?),
aby każdy w pełni pojął moje zdumienie, a nawet przerażenie, gdy pewnego letniego popołudnia, w
momencie zniżania się słońca ku widnokręgowi, spostrzegłem, jak płynęła wśród fal, wyposażona
w potężne łapy kacze zamiast dłoni i stóp oraz w płetwę grzbietową, długą i wąską niczym u
delfina, istota ludzka o silnych muskułach, a za nią liczne ławice ryb (wśród innych mieszkańców
wody ujrzałem w tym orszaku drętwę, grenlandzkiego anarnaka i straszliwego skorpena), które
manifestacyjnie okazywały jej największy podziw. Chwilami pływak nurkował i jego lepkie ciało
niemal jednocześnie wyłaniało się z powrotem o dwieście metrów dalej. Morświny, które moim
zdaniem słusznie cieszą się reputacją dobrych pływaków, ledwo mogły nadążyć za tą amfibią
nowego rodzaju. Nie sądzę, żeby moje opowiadanie rozczarowało czytelnika, o ile nie będzie
przeszkadzał sobie przy lekturze bezmyślną łatwowiernością, lecz wykorzysta tę najdoskonalszą
pomoc, jaką jest głębokie zaufanie, dyskutujące, w sposób uprawniony i ożywiony pełnią sympatii,
na temat poetycznych tajemnic, jego własnym zdaniem odmierzanych zbyt skąpo, które jestem
gotów mu objawiać, ilekroć mam po temu sposobność taką jak dzisiejsza, zdarzająca się
niespodzianie, przepojona krzepiącą wonią wodorostów, przyniesioną chłodnym powiewem wiatru
do tej strofy, zawierającej potwora, który sobie przywłaszczył charakterystyczne cechy rodziny
płetwonogich. Czy można tu zresztą mówić o przywłaszczeniu? Należy przyjąć do wiadomości, że
człowiekowi, z racji jego natury wielorakiej i złożonej, nie są obce sposoby dalszego poszerzania
jej granic; jest on istotą żyjącą w wodzie, jak pławikonik, w górnych warstwach powietrza, jak orzeł
bielik, i pod ziemią,jak kret,stonoga i niezrównana wzniosłość glisty. Taką formę,mniej lub bardziej
zwięzłą (raczej to drugie), miało ściśle wykoncypowane, nader skuteczne pocieszenie, które
usiłowałem wykrzesać ze swego umysłu, gdy myślałem, że widoczna z daleka istota ludzka, sunąca
po falach czworgiem swych odnóży lepiej niż najwspanialszy kormoran, została ukarana
ponownym przekształceniem kończyn w ekspiacji za jakąś nieznaną zbrodnię. Ale łamanie sobie
głowy, aby zawczasu spreparować pigułki litości, było niepotrzebne; nie wiedziałem, że ten
człowiek, uderzający gorzką falę na przemian jednym i drugim ramieniem, podczas gdy jego nogi,
siłą nie ustępujące spiralnym kłom narwala, powodowały cofanie się wody, ani nie przybrał tych
niezwykłych kształtów z własnej woli, ani też nie został nimi ukarany . Oto cała prawda, jak ją
później usłyszałem: długi pobyt w płynnym żywiole spowodował niepostrzeżenie u tej istoty
ludzkiej, która sama porzuciła ląd kamienisty, szereg ważnych, ale nie najbardziej istotnych zmian,
takich, że gdy w pierwszej chwili po jej ukazaniu się spojrzałem na nie dosyć pobieżnie (przez
karygodną lekkomyślność, rodzącą tak przykre uczucie, łatwo zrozumiałe dla psychologów i ludzi
ceniących ostrożność), wziąłem ten przedmiot za rybę o dziwnym kształcie, jeszcze nie figurującym
w klasyfikacjach przyrodoznawców, choć może dałoby się je znaleźć w ich dziełach pośmiertnych,
ale nie mam ochoty, mimo że nie brak powodów, skłonić się ku temu ostatniemu przypuszczeniu,
powziętemu w zbyt hipotetycznych warunkach. Amfibia ta bowiem (nie ulegało wątpliwości, że
taki właśnie stwór wchodził w rachubę) była widoczna, inaczej niż ryby i walenie, tylko dla mnie,
gdyż zauważyłem, że kilku wieśniaków, którzy przystanęli, by przyjrzeć się mojej twarzy
poruszonej tym zjawiskiem, i którzy bezskutecznie usiłowali wytłumaczyć sobie, dlaczego moje
oczy były utkwione nieruchomo, z takim uporem, jakby to było silniejsze od mej woli, choć
naprawdę nie było, w jednym punkcie, gdzie oni widzieli tylko dosyć liczne i wyraźnie
dostrzegalne ławice ryb przeróżnych gatunków - rozciągało szerokie otwory ust na miarę, kto wie,
czy nie wieloryba. Wywołało to u nich uśmiech, ale ,,nie ma od czego blednąc” - mówili swoim
dosadnym językiem; byli też dostatecznie rozgarnięci,by spostrzec,że nie obserwowałem ryb w ich
wodnych igraszkach, lecz kierowałem spojrzenie o wiele dalej. Machinalnie zwróciwszy uwagę na
niebywałą rozwartość tych potężnych ust, mówiłem sobie w myśli, że gdyby nigdzie na świecie nie
udało się znaleźć pelikana wielkiego jak góra lub co najmniej jak przylądek (proszę docenić
zręczność tej restrykcji, nie tracącej ani cala gruntu), żaden dziób drapieżnego ptaka, żadna szczęka
dzikiego zwierzęcia nie mogłyby nigdy pokusić się o przewyższenie lub choćby doścignięcie
rozmiarem któregokolwiek z tych pustych, lecz zbyt ponurych kraterów. I jakkolwiek wyznaczam
w ten sposób dużą rolę tak mi sympatycznemu zastosowaniu metafory (ta figura retoryczna oddaje
znacznie większe usługi ludzkim aspiracjom ku nieskończoności, niż zwykle wyobrażają sobie
ludzie ulegli przesądom lub fałszywym ideom, co na jedno wychodzi), nie zmienia to faktu, że
śmieszne usta rybaków pozostają nadal wystarczająco szerokie, żeby połknąć trzy kaszaloty. Ale
powściągnijmy naszą myśl, bądźmy poważni i poprzestańmy na trzech małych słoniach, które się
właśnie urodziły. Jednym ruchem kończyn amfibia zostawiała w tyle kilometr spienionej bruzdy.
Przez mgnienie oka, gdy wyciągnięte ku przodowi ramię wisi w powietrzu przed następnym
zanurzeniem, rozstawione palce tego stwora ziemnowodnego, połączone fałdą skóry mającej postać
błony, zdawały się wznosić ku wyżynom przestrzeni, aby chwytać gwiazdy. Stojąc na skale, użyłem
mych dłoni jako tuby i zawołałem takim głosem, że kraby i raki uciekły w mrok najgłębszych
szczelin: „O ty, który poruszasz się w wodzie ze swobodą przewyższającą lot długich skrzydeł
fregaty, jeżeli rozumiesz jeszcze znaczenie donośnych falowań głosu, który ludzkość wydaje
silnymi rzutami jako wiernego tłumacza swych najtajniejszych myśli, zechciej powstrzymać twą
szybką żeglugę, aby opowiedzieć mi zwięźle i prawdziwie główne wydarzenia twej historii. Ale,
uprzedzam, możesz się nie odzywać, o ile śmiałym twym zamiarem jest wzbudzić we mnie
przyjaźń i uwielbienie, które poczułem już w pierwszej chwili, gdy cię zobaczyłem odbywającego z
wdziękiem i siłą rekina tę pielgrzymkę nieposkromioną i prostolinijną.” W odpowiedzi zabrzmiało
westchnienie, od którego zlodowaciały mi kości i zachwiał się głaz pod moimi stopami (a może ja
sam, ugodzony potężnym ciosem fal dźwiękowych, przynoszących mi taki krzyk rozpaczy); było je
słychać nawet we wnętrznościach ziemi, a ryby ukryły się pod falami z łoskotem lawiny. Pływak
nie miał odwagi dotrzeć do samego brzegu, lecz gdy się upewnił, że mój organ słuchu dość
wyraźnie chwyta jego słowa, zwolnił ruchy swych płetwiastych odnóży, utrzymując tors, pokryty
trawą morską, nad powierzchnią ryczących fal. Schylił czoło, jak gdyby uroczystym rozkazem
przyzywał błędną sforę wspomnień. Nie śmiałem przerywać mu tego zajęcia dostojnie
archeologicznego - pogrążony w przeszłości, był podobny do skały. Na koniec przemówił tymi
słowy: ,,Skolopendrze nie brakuje wrogów; nadzwyczajna uroda jej niezliczonych nóg nie tylko nie
budzi sympatii innych zwierząt, lecz stanowi może silną podnietę wywołującą ich zazdrosną
irytację. Nie zdziwiłbym się, gdybym usłyszał, że ten owad jest otoczony nienawiścią wyjątkowo
gwałtowną. Nie wyjawię ci miejsca, gdzie się urodziłem; nie ma to znaczenia dla mej historii, a
obowiązek każe mi mieć na uwadze hańbę, która okryłaby moją rodzinę. Mój ojciec i moja matka
(niech im Bóg wybaczy!) po roku oczekiwania mogli dziękować niebiosom, że wysłuchały ich
modłów. Dwoje bliźniąt ujrzało światło dzienne, ja i mój brat. Dodatkowy powód, żeby się kochać.
Ale tak nie było. Ponieważ byłem ładniejszy i bardziej inteligentny, mój brat znienawidził mnie i
nawet nie próbował ukrywać swoich uczuć. Wskutek tego rodzice mnie przede wszystkim uczynili
przedmiotem swej tkliwości, ja natomiast szczerą i niezłomną przyjaźnią starałem się uspokoić tę
duszę, nie mającą prawa podnosić buntu przeciwko temu, którego urodziła nasza wspólna matka.
Wówczas mój brat, opanowany
bezgraniczną wściekłością, zgubił mnie w sercu rodziców oszczerstwem najbardziej
nieprawdopodobnym. Przez piętnaście lat żyłem w lochu, posilając się tylko larwami i błotnistą
wodą. Nie opowiem ci szczegółowo niesłychanych udręczeń, jakich doznałem podczas tego
długiego i niesprawiedliwego uwięzienia. Co pewien czas znienacka wpadali do mnie, po kolei,
trzej kaci uzbrojeni w szczypce, obcęgi i inne narzędzia tortur. Krzyki, które mi się wtedy
wyrywały, nie robiły na nich wrażenia; krew, którą broczyłem obficie, wywoływała tylko ich
uśmiech. O mój bracie, przyczyno wszystkich moich cierpień, przebaczyłem ci! Czy to możliwe, by
zaślepiona wściekłość nigdy nie zdołała przejrzeć? Dużo rozmyślałem w moim nie kończącym się
więzieniu. Możesz sobie wyobrazić, jaką nienawiść powziąłem do całej ludzkości. Postępujące
wyczerpanie, samotność ciała i ducha jeszcze nie ze wszystkim odebrały mi rozum, toteż nie
zapomniałem urazy do tych, których nie przestałem kochać i którzy byli potrójną obręczą żelazną
mej niewoli. Dzięki podstępowi zdołałem odzyskać wolność! Pełen obrzydzenia wobec
mieszkańców ziemi, mieniących się moimi bliźnimi, choć dotąd nie wykazywali żadnego ze mną
podobieństwa (jeżeli według nich byliśmy podobni, dlaczego mnie dręczyli?), pobiegłem w stronę
kamienistego wybrzeża, nieodwołalnie postanowiwszy umrzeć śmiercią samobójczą, gdybym
wśród morza miał spotkać wspomnienie lat, które los kazał mi przeżyć.
I czy uwierzysz? Odkąd rzuciłem dom rodzinny, nie ubolewam już tak bardzo, jak mógłbyś sądzić,
nad tym, że mieszkam na morzu i w jego kryształowych grotach. Opatrzność, jak widzisz, dała mi
po części organizm łabędzia. Żyję spokojnie wśród ryb i one, niczym swojemu władcy, dostarczają
mi pożywienia, którego potrzebuję. Przywołam je zaraz szczególnym gwizdnięciem, o ile ci to nie
przeszkadza, i zobaczysz ich przybycie.” Stało się, jak powiedział. Podjął znowu swoją królewską
żeglugę w orszaku poddanych. I chociaż po kilku minutach całkowicie zniknął mi z oczu, mając
perspektywę mogłem go jeszcze widzieć przy samej linii horyzontu. Wiosłował jedną ręką, drugą
ocierając oczy nabiegłe krwią wskutek straszliwego wysiłku, jakim było dla niego zbliżenie się do
lądu. Uczynił to, aby mi sprawić przyjemność. Rzuciłem instrument przybliżający o stromą ścianę;
spadał odbijając się od kamieni, aż w końcu fale pochłonęły jego rozproszone szczątki - to był
ostatni widok i ostatnie pożegnanie, mój ukłon, jak we śnie, przed szlachetną i nieszczęśliwą
inteligencją! Ale wszystko było prawdziwe w tym, co zaszło tego letniego wieczora.
Co nocy, zanurzając szeroko rozpięte skrzydła w mej konającej pamięci, wywoływałem obraz
Falmera... Co nocy. Jego złociste włosy, owalna twarz, rysy pełne godności są jeszcze żywe w mej
wyobraźni... niezniszczalne... Zwłaszcza włosy. Odsuńcie, odsuńcie tę głowę bezwłosą, gładką jak
skorupa żółwia. Miał czternaście lat, ja o rok tylko byłem starszy. Niech ten ponury głos umilknie.
Dlaczego mnie oskarża? Ach, to ja mówię. Posługując się moim własnym językiem, aby wyrazić
moją myśl, spostrzegam, że poruszam wargami i że mówię. I to ja sam, opowiadając historię
własnej młodości i czując w sercu wyrzut sumienia... to ja sam, chyba że się mylę... to ja mówię. O
rok tylko byłem starszy. Kogóż mam na myśli? To był przyjaciel, którego niegdyś miałem, zdaje mi
się. Tak, tak, już powiedziałem, jak miał na imię... Nie chcę powtarzać tych sześciu liter, nie, nie.
I powtarzać, że byłem o rok starszy, też nie warto. Któż to wie? Powtórzmy jednak, smutnym
szeptem: byłem o rok tylko starszy. Ale przecież moja przewaga fizyczna powinna była mnie
skłaniać, żeby na trudnej ścieżce życia chronić tego, który powierzył mi siebie, a nie znęcać się nad
istotą wyraźnie słabszą. A mam wrażenie, że był słabszy... Ale przecież... To był przyjaciel, którego
niegdyś miałem, zdaje mi się. Moja przewaga fizyczna... Co nocy... Zwłaszcza jego złociste włosy.
Niejeden człowiek widywał łyse głowy - starość, choroba, cierpienie (osobno lub razem) tłumaczą
to negatywne zjawisko w sposób zadowalający. Taką odpowiedź usłyszałbym z pewnością, gdybym
zapytał jakiegoś uczonego. Starość, choroba, cierpienie. Ale wiem (ja też jestem uczony), iż
pewnego dnia, kiedy przytrzymał mi rękę w chwili, gdy podnosiłem sztylet, aby przebić pierś
kobiety, chwyciłem go za włosy mym żelaznym ramieniem i obracałem w powietrzu tak szybko, że
jego włosy zostały mi w ręku, a ciało, pod działaniem siły odśrodkowej, uderzyło w pień dębu...
Wiem, że pewnego dnia jego włosy zostały mi w ręku. Ja też jestem uczony. Tak, tak, już
powiedziałem, jak miał na imię. Wiem, że popełniłem niegdyś czyn niegodny, wprawiając jego
ciało w ruch pod działaniem siły odśrodkowej. Miał czternaście lat. Gdy w przystępie obłędu
biegnę przez pola trzymając w ręku coś krwawego, co przechowuję od dawna i przyciskam do serca
jak świętą relikwię, dzieci, które biegną za mną... dzieci i stare kobiety, które biegną za mną i
rzucają kamieniami, krzyczą jęcząc żałośnie: „Oto włosy Falmera!” Odsuńcie, odsuńcie tę głowę
bezwłosą, gładką jak skorupa żółwia... Coś krwawego... Ach, to ja mówię. Jego twarz owalna, rysy
pełne godności. A mam wrażenie, że był słabszy. Stare kobiety i małe dzieci. A mam wrażenie... Co
ja chciałem powiedzieć?... A mam wrażenie, że był słabszy. Żelaznym ramieniem. Ten wstrząs, ten
wstrząs go zabił? Kości się połamały, gdy uderzył w drzewo...
i nie było ratunku? Czy ten wstrząs go zabił, spowodowany przez atletyczne ramię? Czy pozostał
przy życiu, mimo że kości się połamały i nie było ratunku... nie było ratunku?... Ten wstrząs go
zabił? Boję się, że wiem to, czego moje oczy nie widziały. Tak... Zwłaszcza te złociste włosy. Tak,
uciekam daleko i moje sumienie jest odtąd nieubłagane. Miał czternaście lat. Moje sumienie jest
odtąd nieubłagane. Co nocy. Gdy pragnący sławy młody człowiek, na poddaszu, schylony nad
stołem, w głębokim milczeniu nocnej pory słyszy lekki szmer, którego przyczyny nie dostrzega,
obraca we wszystkie strony głowę ciężką od myślenia i zakurzonych rękopisów; nic mu nie
wskazuje, skąd pochodzi ten szmer, tak lekki, lecz przecież wyraźny. Aż nareszcie widzi, że to dym
świecy wzlatujący pod sufit powoduje ledwie dające się słyszeć wibrowanie kawałka papieru, który
zwisa z gwoździa wbitego w ścianę. Na poddaszu. Tak jak pragnący sławy młody człowiek słyszy
lekki szmer, którego przyczyny nie dostrzega, podobnie ja słyszę szepczący mi w ucho melodyjny
głos: „Maldororze!” Ale zanim pojął, co to było, wydało mu się, że słyszy brzęczenie komara...
schylony nad stołem. Ja nie śnię; cóż znaczy, że leżę w moim puchowym łóżku? Z zimną krwią
czynię przenikliwą uwagę, że oczy mam otwarte, chociaż jest godzina różowego domina i balów
maskowych. Nigdy, ach, nigdy żaden śmiertelny głos nie zabrzmiał tym seraficznym tonem,
wymawiając z tak bolesną delikatnością sylaby mego imienia! Brzęczenie komara... Jak łagodny
jest jego głos... A więc przebaczył mi? Jego ciało uderzyło w pień dębu... „Maldororze!”
Koniec pieśni czwartej piąta \T i ech się czytelnik nie gniewa na mnie, jeżeli moja proza nie miała
szczęścia przypaść mu do gustu. Utrzymujesz, że moje myśli są co najmniej dziwne. Mówisz
prawdę, człowieku godny szacunku, ale prawdę częściową. A jak bogatym źródłem omyłek i
nieporozumień jest wszelka prawda częściowa! Stada szpaków latają w sposób, który jest im
właściwy i jak gdyby dyktowany przez taktykę jednolitą i regularną, która przypomina
zdyscyplinowany oddział wojska, idący dokładnie za głosem jedynego dowódcy. Szpakami kieruje
głos instynktu, a instynkt każe im zawsze dążyć do środka oddziału, podczas gdy szybkość lotu bez
przerwy unosi je w przeciwną stronę; stąd wynika, że ten ptasi tłum, złączony wspólnym pędem ku
jednemu punktowi magnetycznemu, latając ustawicznie tam i z powrotem, krążąc i wymijając się
we wszystkich kierunkach, tworzy jak gdyby wir niezmiernie ruchliwy, którego cała masa odbywa
drogę niezbyt regularną i zdaje się wykonywać dokoła samej siebie ogólny ruch obrotowy, złożony
z ruchów poszczególnych części mających własną cyrkulację, przy czym jego środek wciąż usiłuje
się rozszerzać, ale jest hamowany, odpychany przeciwnie skierowaną siłą torów opasujących go
zewnętrznie, które cisną na niego i sprawiają, że ma zawsze obwód krótszy niż jakikolwiek z
owych torów, tym mniejszych, im bliżej środka biegną. Mimo tak szczególnego sposobu wirowania
szpaki przecinają ocean powietrza z wielką szybkością i co sekundę czynią wyraźny postęp, cenny
dla kresu ich wysiłków i dla celu pielgrzymki. Ty również nie powinieneś zwracać uwagi na to, w
jak dziwny sposób śpiewam każdą strofę. Bądź natomiast przekonany, że fundamentalne akordy
poezji mimo wszystko zachowały w mej inteligencji swe najdalej idące uprawnienia. Nie
przypisujmy ogólnego sensu faktom wyjątkowym, zgoda, ale przecież charakter mój mieści się w
granicach rzeczy możliwych. Zapewne, między najdalszymi krańcami literatury, według twojego
rozumienia i mojego, istnieje nieskończona liczba odmian pośrednich i łatwo mnożyć podziały, ale
nie byłoby w tym pożytku, a wyłoniłoby się niebezpieczeństwo pewnego ścieśnienia i sfałszowania
idei z gruntu filozoficznej, która przestaje być racjonalna, gdy już nie jest rozumiana tak, jak była
poczęta, to znaczy rozlegle. Ty umiesz łączyć entuzjazm i chłód wewnętrzny, obserwatorze o
skoncentrowanym temperamencie; doprawdy, moim zdaniem jesteś istotą doskonałą... Ale nie
chcesz mnie zrozumieć! Jeżeli zdrowie ci nie dopisuje, posłuchaj mej rady (najlepszej, jaką mam
dla ciebie) i wyjedź trochę na wieś. Licha recepta, powiadasz? Gdy odetchniesz świeżym
powietrzem, odwiedź mnie - zmysły twe będą wypoczęte. Przestań płakać, nie chciałem ci
dokuczyć. Prawda, drogi przyjacielu, że moje pieśni zdobyły trochę twej życzliwości? Co ci
przeszkadza przejść dalsze stopnie? Granica między twoim i moim gustem jest niedostrzegalna;
nigdy nie zdołasz jej uchwycić - dowód, że ta granica w ogóle nie istnieje. Zdaj więc sobie sprawę
(tylko mimochodem potrącam o tę kwestię), że kto wie, czy nie zawarłeś paktu z uporem, tym
miłym dzieckiem muła, jakże bogatym źródłem nietolerancji. Gdybym nie wiedział, że nie jesteś
głupcem, nie uczyniłbym ci takiego wyrzutu. Nic ci nie da zasklepienie się w chrząstkowatej
skorupie aksjomatu, jak sądzisz, niewzruszonego. Są inne aksjomaty, tak samo niewzruszone i
kroczące obok twojego. Jeżeli w zdecydowany sposób lubisz karmel (ten wspaniały żart natury),
nikt ci tego nie poczyta za zbrodnię, ale istoty, których inteligencja bardziej śmiała i zdolna do
większych rzeczy woli pieprz i arszenik, mają wystarczające powody, żeby obstawać przy swoim
guście, choć nie zamierzają narzucać swej pokojowej dominacji tym, co drżą ze strachu przed
kretomyszem lub pełnymi wymowy powierzchniami sześcianu. Słowa, które usłyszałeś, są owocem
moich doświadczeń i ani mi w głowie odgrywać tu rolę prowokatora. Podobnie jak wrotki oraz
niesporczaki można ogrzewać prawie do temperatury wrzenia i niekoniecznie tracą żywotność, tak
samo będzie z tobą, o ile potrafisz ostrożnie przyswoić sobie ostre posocze ropopędne, wydzielające
się powoli z rozdrażnienia, którego przyczyną są moje ciekawe elukubracje. Jak to, czyż nie udało
się zaszczepić na grzbiecie żywego szczura ogona odciętego innemu szczurowi? Spróbuj więc
również przenieść w swą wyobraźnię różne modyfikacje mojego trupiego rozumu. Ale bądź
rozsądny. W chwili kiedy piszę, nowe dreszcze wstrząsają atmosferą intelektualną, trzeba tylko
mieć odwagę spojrzeć im w twarz. Po co ten grymas? I na dodatek ten gest, który można by
naśladować tylko po długich ćwiczeniach. Bądź pewien, do wszystkiego trzeba się przyzwyczaić, a
ponieważ instynktowna odraza, która wystąpiła przy pierwszych stronach, znacznie straciła na
ostrości - w stopniu odwrotnie proporcjonalnym do uwagi przy lekturze - jak nacięty czyrak, należy
się spodziewać, chociaż głowa jest nadal chora, że twoja rekonwalescencja nie omieszka wejść w
ostatni swój okres. Moim zdaniem ponad wszelką wątpliwość żeglujesz już ku całkowitemu
wyzdrowieniu; tylko że, niestety, wciąż mizernie wyglądasz! Ale odwagi! Masz umysł niepospolity,
a ja cię kocham i nie tracę nadziei na całkowite już wyleczenie, bylebyś przyjął różne substancje
lecznicze, które przyśpieszą zniknięcie ostatnich symptomów choroby. Jako pokarm ściągający i
wzmacniający zastosujesz najpierw wyrwanie ramion twojej matki (o ile jeszcze żyje), które
posiekasz na drobne kawałki, a następnie zjesz w ciągu jednego dnia, tak żeby nic w twojej twarzy
nie zdradziło wzruszenia. Gdyby twoja matka była za stara, znajdź inny obiekt chirurgiczny,
młodszy i świeższy, łatwiejszy dla skrobaczki i którego kości stępkowe bez oporu znajdują w
chodzie punkt oparcia, żeby się poruszać - weź na przykład swoją siostrę. Nie mogę oprzeć się
współczuciu dla jej losu i nie należę do ludzi, których lodowaty entuzjazm tylko udaje dobroć. Obaj
zatem wylejmy nad nią, nad tą drogą nam dziewicą (tylko że nie mam dowodów zaświadczających
jej dziewictwo), dwie niepowstrzymane łzy, dwie łzy z ołowiu. To będzie wszystko. Najbardziej
skuteczny napój uśmierzający, jaki ci radzę, to miska gruzłowatej ropy rzeżączkowej, w której
rozpuszczono włochatą torbiel z jajników, pęcherzykowaty szan- kier, napletek w stanie zapalnym,
wywrócony na żołędziu wskutek parafimozy, i trzy czerwone ślimaki. O ile zastosujesz się do tych
wskazań, moja poezja otworzy szeroko ramiona, żeby cię przyjąć, jak wesz nadcinająca swymi
pocałunkami korzeń włosa.
Widziałem przed sobą jakąś istotę, która stała na wzgórku. Nie dostrzegałem wyraźnie jej głowy,
ale zdawałem sobie sprawę, że miała kształt niezwykły, choć nie potrafiłbym dokładnie określić
proporcji konturów. Nie miałem odwagi zbliżyć się do tej nieruchomej kolumny; nawet gdybym
dysponował łapami więcej niż trzystu krabów (nie liczę kończyn służących do chwytania i żucia
pokarmu), pozostałbym długo na tym samym miejscu, gdyby pewne wydarzenie, błahe samo przez
się, nie ściągnęło ciężkiej daniny z mej ciekawości, już rozsadzającej swoje zapory. Jakiś
skarabeusz, żuchwami i czułkami toczący po ziemi kulę składającą się głównie z materii
ekskrementalnej, podążał szybkim krokiem ku wspomnianemu wzgórzu, bardzo wyraźnie okazując,
że ten właśnie kierunek obrał. To artykułowane stworzenie było trochę większe od krowy! Jeżeli
ktoś wątpi o prawdzie moich słów, niech przyjdzie do mnie, a najwięksi sceptycy uwierzą, gdy im
przedstawię godnych zaufania świadków. Szedłem za nim w dużym oddaleniu, nie kryjąc
ciekawości. Co on chciał zrobić z tą wielką czarną kulą? O czytelniku, który wciąż się chełpisz
(zresztą słusznie), że jesteś bardzo przenikliwy, czy możesz mi to powiedzieć? Nie chcę jednak
wystawiać na ciężką próbę twego upodobania do zagadek, które jest znane. Niech ci wystarczy -
jest to najłagodniejsza kara, jaką ci mogę wymierzyć - iż rozwiązanie tej zagadki znajdziesz (bo
znajdziesz je) później, gdy rozpoczniesz dyskusje filozoficzne z agonią u twego wezgłowia, lub
nawet już pod koniec tej strofy. Skarabeusz dotarł do stóp wzgórza. Kroczyłem jego śladem, lecz
byłem jeszcze daleko; albowiem niczym ptaki kałożerne, które są niespokojne, jak gdyby je
wiecznie nękał głód, i wolą morza polarne, nieczęsto zapuszczając się w strefy o klimacie
umiarkowanym, podobnie ja byłem niespokojny i postępowałem naprzód bardzo powoli. Lecz cóż
to był za stwór, ku któremu szedłem? Wiedziałem, że rodzina pelikanowatych dzieli się na cztery
gatunki: gap, pelikan, kormoran i fregata. Szary kształt, który miałem przed sobą, to nie był gap.
Foremny blok, na który patrzyłem, nie był fregatą. Szlachetne ciało, które podziwiałem, nie było
kormoranem. A więc miałem przed sobą człowieka o mózgowiu bez mostu Waroliusza!
Przeszukiwałem niepewnie zakamarki pamięci, aby odnaleźć w niej coś, co mogłoby mi
powiedzieć, w jakim kraju, tropikalnym lub północnym, widziałem już ten bardzo długi dziób,
szeroki, wypukły, sklepiony, o wyrazistej linii grzbietu, pęczniejący i silnie haczykowaty na końcu;
te krawędzie ząbkowane, proste; tę dolną szczękę o rozwidleniach aż do nasady; tę wolną
przestrzeń, którą wypełnia błoniasta skóra; tę wielką kieszeń, żółtą i workowatą, która zajmuje całą
gardziel i odznacza się dużą rozciągliwością; te nozdrza wreszcie, bardzo wąskie, wydłużone,
prawie niedostrzegalne, wyryte w głównej bruździe. Gdyby ta żywa istota, oddychająca zwyczajnie
płucami, owłosiona, była całkowicie ptakiem, aż do stóp, a nie tylko do ramion, zidentyfikowanie
jej nie byłoby dla mnie tak trudne; byłaby to nawet sprawa bardzo łatwa, jak usłyszycie. Tym razem
wszakże rezygnuję z tego, gdyż dla jasności wywodu musiałbym mieć takiego ptaka, choćby
wypchanego, na moim biurku, a to przekracza moje środki. Przyjąłbym jakąś hipotezę i
systematycznie ją weryfikując, niezwłocznie bym określił prawdziwą istotę i wyznaczył w historii
naturalnej miejsce tego stworzenia, którego szlachetność, mimo chorobliwej pozy, budziła we mnie
podziw. Z jak wielką satysfakcją, że nie były mi zupełnie obce tajniki jego podwójnego organizmu,
i z jaką zachłannością, żeby dowiedzieć się więcej, podziwiałem ten stwór w jego trwałej
metamorfozie! Chociaż nie miał twarzy ludzkiej, wydawał mi się piękny jak dwa długie włókna
mackokształtne u owada lub raczej jak przedwczesny pogrzeb albo może jak prawo regeneracji
uszkodzonych organów, a zwłaszcza jak płyn o szczególnych właściwościach gnilnych! Ale nie
zwracając najmniejszej uwagi na to, co się wokół niego dzieje, nieznajomy, z tą swoją głową
pelikana, patrzał wciąż przed siebie! Wrócę kiedyś do zakończenia tej historii, a tymczasem będę
opowiadał dalej, ponuro i żwawo, z jednej bowiem strony wam jest pilno usłyszeć, co spłodziła
moja wyobraźnia (dałby Bóg, żeby to była tylko wyobraźnia!), z drugiej natomiast postanowiłem
opowiedzieć za jednym razem (a nie za dwoma!) to, czym chcę was uraczyć. Nikt zresztą nie ma
prawa oskarżać mnie o brak odwagi. Ale w tego rodzaju okolicznościach niejeden czuje pod swą
dłonią bicie serca. Niedawno w jednym z małych portów bretońskich umarł prawie nikomu nie
znany kapitan przybrzeżnych statków, wysłużony marynarz, który był bohaterem strasznej historii.
Pływał wtedy daleko, na służbie u pewnego armatora z Saint-Malo. Jednego razu wrócił do
rodzinnych pieleszy po trzynastomiesięcznej nieobecności akurat w chwili, gdy żona wstawała z
połogu, dawszy mu męskiego potomka, którego uznać nie miał najmniejszej ochoty. Kapitan nie
pokazał po sobie, że jest zdziwiony i pełen gniewu; poprosił ozięble żonę, by się ubrała i poszła z
nim na przechadzkę po wałach obronnych miasta. Był styczeń. W Saint-Malo wały obronne są
wysokie i gdy dmie wiatr północny, najodważniejsi go nie wytrzymują. Nieszczęśliwa kobieta
wykonała polecenie, milcząca i zrezygnowana; wróciwszy dostała gorączki z majaczeniami; umarła
w ciągu nocy. Ale to była tylko kobieta. Ja natomiast, który jestem mężczyzną, nie wiem, czy w
obliczu nie mniejszego dramatu zachowam dość panowania nad sobą, żeby mięśnie mej twarzy
pozostały nieruchome! Gdy skarabeusz dotarł do stóp wzgórza, mężczyzna wyciągnął ramię ku
zachodowi (w stronę, gdzie właśnie sęp, łowca jagniąt, i wielki książę Wirginii rozpoczęli walkę
powietrzną), otarł na swym dziobie długą łzę, która mieniła się różnobarwnymi błyskami, po czym
rzekł do skarabeusza: „Nieszczęsna kula! Czy nie dosyć ci tego toczenia jej? Twoja żądza zemsty
jeszcze nie jest nasycona? Przecież ta kobieta, której nogi i ręce powiązałeś naszyjnikami z pereł,
aby z niej stworzyć nieforemny wielościan i wlec ją po dolinach i wertepach, po krzakach i
kamieniach (pozwól mi zbliżyć się i zobaczyć, czy to jeszcze ona!), ma od dawna kości wyżłobione
od ran, członki wygładzone dzięki mechanicznemu prawu tarcia obrotowego i pomieszane w
skrzepniętej mazi, co nadaje ciału, po utracie pierwotnych konturów i naturalnych krzywizn,
monotonny wygląd jednolitej całości, tym pomieszaniem zmiażdżonych składników aż nadto
przypominającej kształt kuli! Od dawna jest martwa; zdecyduj się powierzyć ziemi jej szczątki i
bacz, żeby wściekłość, która cię trawi, nie rozrosła się do niebezpiecznych rozmiarów - to już nie
jest sprawiedliwość, albowiem egoizm, ukryty w chitynie twego czoła, podnosi wolno, jak upiór,
draperię, która go zakrywa.” Sęp, łowca jagniąt, i wielki książę Wirginii, niesieni perypetiami
walki, zbliżyli się do nas. Skarabeusz zadrżał na te nieoczekiwane słowa i to, co w innej sytuacji
byłoby odruchem bez znaczenia, wyraźnie oznaczało gniew nie znający już granic teraz, kiedy
pocierał uda o pokrywy skrzydeł, wydając ostry dźwięk: „Kim ty jesteś, tchórzliwa istoto?
Widocznie zapomniałeś o różnych dziwnych rzeczach, które się zdarzyły; nie zachowałeś ich w
pamięci, bracie. Ta kobieta zdradziła nas, jednego po drugim. Ciebie najpierw, mnie później. Myślę,
że ta zniewaga nie powinna (nie powinna!) zniknąć z pamięci tak łatwo. Tak łatwo! Twój
wielkoduszny charakter pozwala ci przebaczać. Ale przecież, mimo nienormalnego układu atomów
kobiety ugniecionej niczym ciasto w dzieży (teraz nie ma znaczenia kwestia, czy nie można by
sądzić, nieco to zbadawszy, że jej ciało ma dużo większą gęstość nie tyle dzięki zwarciu się dwóch
silnych kół zębatych, co pod wpływem mej gwałtownej namiętności), ona może jeszcze żyje? Milcz
i pozwól, żebym dokonał mej zemsty.” Wrócił do swego zajęcia i odszedł tocząc kulę przed sobą.
Gdy się oddalił, pelikan zawołał: ,,Ta kobieta swoją władzą magiczną nałożyła mi głowę
płetwonoga, jednocześnie zamieniając brata mojego w skarabeusza, dlatego może zasłużyła na
gorsze kary niż te, które wymieniłem.” A ja, niepewny, czy nie śnię, i odgadując z usłyszanych słów
naturę wrogich stosunków, które łączyły nade mną, w krwawej walce, sępa, łowcę jagniąt, i
wielkiego księcia Wirginii, odrzuciłem głowę, niczym kaptur, do tyłu, aby nadać płucom potrzebny
rozmach i elastyczność, po czym wznosząc spojrzenie w górę krzyknąłem: „Przestańcie się kłócić!
Obaj macie rację, ponieważ każdemu z was przyrzekła miłość, oszukała zatem was obu. Ale nie
jesteście jedyni. W dodatku pozbawiła was ludzkiego kształtu, szydząc okrutnie z waszych
najświętszych cierpień. Jakże więc nie mielibyście mi uwierzyć! Ona zresztą nie żyje i skarabeusz
wymierzył jej karę o niezatartym piętnie, mimo litości tego, który pierwszy był zdradzony.”
Wysłuchawszy moich słów, przerwali kłótnię i nie wyrywali już sobie piór ani kawałków ciała -
postąpili słusznie. Wielki książę Wirginii, piękny jak traktat o krzywej, którą zakreśla pies biegnący
za swym panem, zagłębił się między ruiny klasztoru. Sęp, łowca jagniąt, piękny jak prawo
zatrzymywania się rozwoju klatki piersiowej u młodych ludzi, u których tendencja do wzrostu oraz
ilość molekuł przyswajanych przez organizm nie są proporcjonalne, i zniknął w najwyższych
warstwach atmosfery. Pelikan - bardzo mnie ujął swym szlachetnym przebaczeniem, ponieważ nie
uważałem tego za rzecz naturalną - znowu przypominał na swym wzgórzu majestatyczną
obojętność latami morskiej, jak gdyby uprzedzał ludzi w ich żegludze, żeby pamiętając o jego
przykładzie chronili swój los przed miłością do złowieszczych czarownic, i wciąż patrzał przed
siebie. Skarabeusz, piękny jak drżenie rąk u alkoholików, zniknął za horyzontem. Znowu czworo
istnień, które można było wykreślić z księgi życia. Wyrwałem sobie cały muskuł lewego ramienia,
nie wiedząc już, co czynię, tak bowiem wzruszyło mnie to poczwórne nieszczęście. A myślałem, że
to była materia ekskrementalna. Głupi jestem, nawet bardzo!
Przejściowe unicestwienie władz umysłowych - cokolwiek myśl wasza byłaby skłonna
przypuszczać, nie są to słowa. W każdym razie nie słowa jak inne. Niech podniesie rękę, kto sądzi,
że postąpiłby właściwie, gdyby poprosił kata, by żywcem odarł go ze skóry. Ozdobiony rozkoszą
uśmiechu, niech podniesie głowę, kto rozmyślnie byłby skłonny wystawić pierś na śmiertelne kule.
Moje oczy poszukają śladu blizn; dziesięć moich palców skupi całą uwagę przy najstaranniejszym
obszukiwaniu ciała tego ekscentryka; sprawdzę, czy odpryski mózgu padły na jedwab mego czoła.
Czyż nie jest pewne, że człowieka żądnego męczeństwa tego rodzaju nie zna kula ziemska? Nie
wiem wprawdzie, co to jest śmiech, ponieważ nigdy go sam nie doświadczyłem. Ale byłoby wielką
nieroztropnością twierdzić, że wargi moje nie rozsunęłyby się, gdyby mi było dane zobaczyć kogoś,
kto by twierdził, że taki człowiek gdzieś istnieje. To, czego nikt by sobie nie życzył, przypadło mi w
nadmiernym udziale. Nie żeby moje ciało nurzało się w jeziorze cierpienia - byłby to przypadek
znośny. Ale umysł wysycha od refleksji skoncentrowanej i bezustannie napiętej; wyje jak żaby na
bagnie, kiedy stado żarłocznych flamingów i wygłodniałych czapli siada w nadbrzeżnym sitowiu.
Szczęśliwy, kto spokojnie śpi w puchu wyrwanym z piersi kaczek edredonowych i nie zdaje sobie
sprawy, że sam siebie zdradza. Ja natomiast przez więcej niż trzydzieści ostatnich lat ani razu nie
zmrużyłem oka. Od nie dającego się nazwać dnia mych narodzin żywię dla usypiających desek
zapamiętałą nienawiść. Sam tego chciałem; nikogo nie trzeba oskarżać. Proszę niezwłocznie
odrzucić poronione przypuszczenia. Czy widzicie na mym czole ten blady wieniec? Uwiły go chude
palce uporu. Jak długo reszta gorącego soku będzie płynęła w mych kościach niby strumień
roztopionego metalu, nie będę sypiał. Co nocy zmuszam moje sine oko, by się wpatrywało w
gwiazdy przez szyby okna. Dla większej pewności kawałek drewna tkwi między mymi
spuchniętymi powiekami. Nadchodzący świt znajduje mnie zawsze w tej samej pozycji, stojącego
pionowo, z ciałem wspartym o tynk zimnej ściany. Zdarza mi się śnić, ale nie tracę wtedy ani na
chwilę żywego poczucia mej osobowości i całkowitej swobody poruszania się oświadczam wam, że
koszmar ukryty w fosforyzujących kątach mroku, gorączka, która wodzi swym kikutem po mojej
twarzy, każde nieczyste zwierzę, wyciągające krwawe szpony, są posłuszne mej woli, która chcąc
zapewnić swej ustawicznej działalności nieprzerwany pokarm, wprawia to wszystko w ruch
okrężny. Tak, ten atom, który bierze odwet za swą bezgraniczną słabość, wolna wola, nie boi się
twierdzić z największą powagą,