~ 1 ~
Rozdział 23
Z Freddym przyczepionym do niej na plecach oraz Cherise i Blayne po jej bokach,
Livy skierowała się z powrotem do wynajętego domu. To była długa noc, ale świetna.
Dobrze się bawiła.
Oczywiście, cała drużyna znienawidziła ją, ale to było nieważne. Miała swoją
rodzinę i przyjaciół, i to było wszystko, co liczyło się dla Livy. Nie potrzebowała więcej
przyjaciół. Mała grupka lojalnych przyjaciół była dla niej ważniejsza niż banda kumpli
od kieliszka. Więc to, że nie poszła razem z drużyną po treningu, nie miało dla niej
dużego znaczenia. Zamiast tego była Odpowiedzialną Olivią, jak lubił ją nazywać
Coop, kiedy mówiła, że musi dostarczyć Freddiego do domu.
Cherise cała w skowronkach szła z tyłu, a Blayne udawała, że nie jest z tego
powodu zadowolona, ale nawet Livy wiedziała, że po prostu chce już wrócić do domu,
do tej chodzącej góry, którą nazywała narzeczonym.
Stojąc na ulicy miasta, Livy czekała na zmianę światła. Gdy tak stała, rozejrzała się
wkoło, orientując się w swoim położeniu, badając znajdujące się wokół przypuszczalne
zagrożenia. To była umiejętność, jaką nauczyli ją rodzice, zanim jeszcze potrafiła
samodzielnie jeść.
I zajęło jej tylko chwilę, gdy tak się rozglądała, spostrzeżenie jej. Po drugiej stronie
ulicy, wychodzącą z jakiegoś kościoła.
- Hej. Cherise. – Trąciła siostrę swojej przyjaciółki. – Widzisz to, co ja widzę?
Nie było dużo rzeczy na tym świecie, które mogłyby zaszokować Livy, ale
zobaczenie Delilah Jean-Louis Parker wychodzącą z pieprzonego kościoła było z
pewnością jedną z nich.
- Jasna cholera! – wybuchła Cherise. – Czy ona teraz okrada kościoły?
- Nawet moja matka nie upadłaby tak nisko.
Tyle tylko, że Delilah rozmawiała z ludźmi z kościoła. Rozmawiała i ściskała się z
nimi.
~ 2 ~
Livy zadrżana na myśl o uściśnięciu Delilah.
Blayne podeszła do boku Livy.
- To nie jest kościół. No cóż... tak naprawdę, to zależy, co myślisz o religii i co
uważasz za religię i co uważasz…
- Blayne – przerwała jej Livy. – Dojdź do sedna zanim cię skrzywdzę.
- To jest kult. Przejęli ten kościół rok temu, albo coś koło tego, ale ludzie w
dzielnicy próbują ich zamknąć. Chodzi o młodych ludzi, którzy dołączają do kościoła, a
potem znikają na jakiejś farmie na prowincji.
Livy westchnęła.
- Świetnie.
Postanawiając, że porozmawia o tym z Toni, jak tylko wróci i rozpakuje się z
podróży, Livy podrzuciła Freddiego na swoim biodrze i ruszyła dalej do domu.
Gdy doszli, Livy pokłusowała w górę po schodach, a Freddy chichotał podskakując
na jej plecach. Podeszła do drzwi i wyciągnęła klucz, otwierając je. Ale jak tylko
wkroczyła, zamarła w drzwiach. Uniosła głowę i wciągnęła powietrze. Zanim doszła do
niej Cherise, Livy strąciła Freddiego ze swoich ramion.
- Zabierz go na drugą stronę ulicy. Blayne, idź z nimi.
Cherise ruszyła bez pytania, tak jak została nauczona. Ale Blayne...
- Ty…
- Chronię Freddiego.
To widocznie zadziałało, bo Blayne podążyła za Cherise.
Livy cicho weszła głębiej do domu, wąchając powietrze i nasłuchując jakiś
dźwięków. Obejrzała się i widząc, że byli teraz bezpieczni po drugiej stronie ulicy, bo
drzwi frontowe domu dzikich psów otworzyły się i zostali zaproszeni do środka, Livy
wysunęła swoje długie, twarde niczym stal pazury. Zwietrzyła ludzi. W prawdziwych
ludzi w domu jej rodziny. Przynajmniej jej nieoficjalnie adopcyjnej rodziny i jeśli coś –
cokolwiek – im się stało, podczas nieobecności Toni, ponieważ Livy ich nie ochroniła,
nigdy sobie tego nie wybaczy.
~ 3 ~
Skupiła się na najmocniejszym zapachu, unoszącym się w powietrzu, i ruszyła na
górę po schodach. Mogła wyczuć, że ludzie byli w każdej sypialni, chociaż wydawało
się, że nic nie zostało ruszone. Szczerze, gdyby nie była zmiennym, nawet by nie
wiedziała, że ktoś tu był.
Livy szła piętro po piętrze, przeszukując każde z nich, szybko zdając sobie sprawę,
że nikogo nie ma w domu. Chociaż większość rodziców kładła już o tej porze swoje
dzieci do łóżek, rodzina Jean-Louis Parker była znana z tego, że każdy wszystko robił
po swojemu, gdy nie był to wieczór poprzedzający szkołę. Więc szanse były takie, że
wyszli na lody albo coś podobnego. Jednak gdy Livy weszła na schody, prowadzące na
piąte i ostatnie piętro, zatrzymała się i wciągnęła powietrze jeszcze raz.
- Jackie – szepnęła, a potem ruszyła biegiem na piętro i do pokoju ćwiczeń Jackie.
Otworzyła drzwi i wpadła do środka, zatrzymując się natychmiast, gdy zobaczyła ciało
Jackie na kanapie, leżące twarzą do oparcia.
Z walącym sercem, Livy wolno podeszła do matki Toni i, kiedy była wystarczająco
blisko, łagodnie dotknęła ramienia Jackie.
Wtedy Jackie Jean-Louis Parker krzyknęła i obróciła się błyskawicznie.
Livy odskoczyła do tyłu, a Jackie roześmiała się histerycznie.
- Niech to szlag, Livy! Nie podkradaj się do mnie w ten sposób! Wystraszyłaś mnie
na śmierć!
Livy ją wystraszyła?
Po kilku sekundach, śmiech Jackie stopniowo ucichł.
- Skarbie, co się dzieje? Wyglądasz na zdenerwowaną.
Livy nabrała tchu i odparła.
- Ktoś włamał się do domu. Myślałam, że cię zabili.
Jackie zamrugała.
- Co? Nic nie słyszałam? Oh. – Podniosła słuchawki. – Słuchałam jak gra Johnny
zanim zasnęłam. To wtedy przypuszczalnie weszli. – Patrzyła na Livy przez chwilę. –
Wyglądasz, jakbyś miała się rozpłakać. Przeze mnie? Oh, kochanie!
- Jacqueline!
~ 4 ~
- Przepraszam. Przepraszam.
- Gdzie są wszyscy?
- Paul zabrał ich na lody.
- To dobrze.
Nagle Jackie skoczyła na nogi.
- O, mój Boże... Irene! – Wybiegła z pokoju, a Livy tuż za nią podążyła do jeszcze
jednego pokoju na tym piętrze.
Jackie otworzyła szeroko drzwi i Irene obróciła się momentalnie na krześle; sprzęt
komputerowy, papiery i książki walały się na dwóch biurkach. W drugim końcu
znajdowało się wąskie łóżko, które wydawało się być nieużywane.
- Coś nie w porządku? – zapytała Irene.
- Zostaliśmy okradzeni! – wypaliła Jackie.
- Nie, nie – szybko sprostowała Livy. – Mieliśmy włamanie. Ale nie widziałam,
żeby coś zabrali. Tak faktycznie, gdybym ich nie zwietrzyła, nie sądzę, żeby ktokolwiek
z nas wiedział, że tu byli. Byli dobrzy.
- Rządowi? – zapytała Jackie.
Livy wzruszyła ramionami.
- Tak sądzę.
Wtedy Jackie popatrzyła na swoją przyjaciółkę.
- Znowu, Irene?
- Skąd wiesz, że to ma coś wspólnego ze mną?
Brew Jackie uniosła się i Irene westchnęła.
- Pójdę do domu.
- Nie. – Jackie potrząsnęła głową. – Nie możemy przypuszczać, że to chodzi o
ciebie. A jeśli to chodzi o Freddiego albo Troya, będę cię tu potrzebowała.
- Dostaniemy ochronę – powiedziała Livy.
- Skontaktuję się z Dee-Ann – zdecydowała Irene.
~ 5 ~
Zarówno Livy jak i Jackie zrobiły krok do tyłu.
- Do diabła, po co? – zapytała ostro Livy.
- Jeśli jest jakaś osoba, którą znam i która ma powiązania, o których ty i ja możemy
tylko pomarzyć, i, co ważniejsze, może przestraszyć te powiązania, by dostać
odpowiedzi na temat tych obcych, którzy przeszukali dom... to jest Dee-Ann Smith.
Jak zawsze, Irene miała rację.
- Zajmij się tym – powiedziała jej Livy. – Ja zajmę się ochroną. Ale zróbcie mi
przysługę, wyjdźcie z domu i zaczekajcie u dzikich psów, dopóki nie wrócę. Zadzwoń
do Paula, by wiedział, że raczej ma zaprowadzić dzieci tam, a nie tu.
- Gdzie idziesz? – zapytała Jackie, gdy Livy ruszyła do drzwi.
- Wrócę. I Jackie... upewnij się, że nikt nie napisze ani nie zadzwoni do Toni. –
Zwęziła oczy na kobietę, której przez chwilę żałowała. – I to dotyczy także ciebie.
- Ale ona powinna wiedzieć…
- Jackie!
- No, dobrze! Obiecuję! I możesz schować te okropnie wyglądające pazury,
panienko. Nie ma potrzeby mi grozić!
***
Reece Lee właśnie przewrócił się na drugi bok, jego sen o jeździe nago na łyżwach
przed grupą pięknych samic wywołał u niego uśmiech, kiedy zapach, który właśnie
nauczył się rozpoznawać, obudził go. Pomyślał, że może zostawił obok siebie na łóżku
Niesławną Książkę Zapachów, jednak gdy otworzył oczy, zobaczył wściekłego
miodożera
1
stojącego przy krawędzi łóżka i wpatrującego się w niego.
- Aaah! – krzyknął Reece, odsuwając się tak gwałtownie, że uderzył plecami o
wezgłowie łóżka.
- Krzyczysz jak dziewczyna – zauważyła.
1
Zgodnie z sugestią jednego z chomiczków, zmieniam nazwę ratel na bardziej swojską miodożer
~ 6 ~
- Dlaczego tu jesteś? Przyszłaś mnie zabić?
- Przeszło mi to przez myśl, ale nie. Potrzebuję ochrony, a słyszałam, że firma, w
której pracujesz, jest naprawdę dobra.
- To nie może poczekać do jutra?
- Nie.
Zdając sobie sprawę, że nie zdoła wyrzucić tej dzikiej kobiety ze swojego pokoju
hotelowego bez walki, Reece przyznał.
- Słuchaj, jeśli chcesz pełną ochronę, to będzie cię kosztować, kochana.
Livy podniosła z podłogi ciemnozieloną torbę, rozpięła ją i obróciła do góry dnem,
wyrzucając ogromną ilość pieniędzy na łóżko Reece'a.
- Tyle wystarczy? – zapytała. A kiedy on tylko się wpatrywał, dodała cokolwiek
defensywnie. – Są czyste.
- Wiesz co, kochana, nie miałem zamiaru cię o to pytać. Ale teraz, kiedy je
zaoferowałaś, nie wydaje mi się, żeby te pieniądze były takie czyste.
- Chcesz je czy nie?
- Nie spinaj się. Po prostu zrobiłem spostrzeżenie.
- Czy twoi ludzie mogą zacząć dziś wieczorem?
- Tak. – Firma miała w zapasie grupy ochrony na ostatnią chwilę. – Zajmę się tym.
- Okej.
- Chodzi tylko o ciebie?
- Nie. O rodzinę Jean-Louis Parker.
Reece usiadł.
- O rodzinę Toni?
- Nic im nie jest, a Toni wciąż jest w Rosji.
- Tak. Dostałem wiadomość od Rickego. Oni są tak daleko, że nawet boi się
dzwonić, bo mogę akurat spać.
~ 7 ~
- Musimy ochronić tę rodzinę – powiedziała po chwili. – Nie mogę wezwać Toni do
powrotu do domu i…
- Nie martw się o to. Jeśli myślisz, że Toni skopie ci tyłek, jeśli coś się stanie, kiedy
jej nie ma, to będzie dziesięć razy gorzej, gdy wkurzymy mojego brata. – Uśmiechnął
się. – Ma małą obsesję na tle twojej przyjaciółki.
- Nie sądzę, żeby była mała, ale jest facetem… nie spodziewam się, byś to rozumiał.
Uśmiech Reece'a się powiększył.
- Chcesz, żebyś odrzucił to prześcieradło i pokazał ci jak bardzo jestem facetem?
Beż żadnej zmiany wyrazu twarzy, Livy odparła.
- A chcesz, żebym odcięła ci twojego fiuta?
Reece przełknął.
- Niespecjalnie.
- W takim razie sugeruję ci zostawić to prześcieradło tam, gdzie jest, dopóki nie
znajdę się w sąsiednim pokoju. Okej?
- Tak jest.
- Dobrze. – Wyszła, a Reece odetchnął z ulgą.
- Albo ta dziewczyna w końcu mnie zabije – wymamrotał, – albo zostanie jednym z
moich najlepszych przyjaciół.
- Chyba raczej cię zabiję – krzyknęła z salonu.
Reece skurczył się w łóżku, podciągając prześcieradło aż pod brodę.
- Ten miodożer jest po prostu podły – szepnął, modląc się, by go nie usłyszała. –
Podły.
Tłumaczenie: panda68