Tfloje życie z psem
iwiemem.
Cudowny i okropny pies w zabawnej i wzruszającej opowieści dla wszystkich, którym
podobał się Marley i ja
Judith Summers
Tfioje życie z psem imieniem fyeorfie
Т
(\о\е życie z psem wkńem Сіеогср
Judith Summers
Przekład ALINA SIEWIOR-KUŚ
AMBER
Korekta
Magdalena Kwiatkowska
Małgorzata Lazurek
Ilustracja na okładce Diana Miller
Opracowanie graficzne okładki Wydawnictwo Amber
Skład Wydawnictwo Amber
Druk
Łódzka Drukarnia Dziełowa SA.
Tytuł oryginału
My Life With George
Copyright © Judith Summers, 2007. Ali rights reserved.
For the Polish edition
Copyright © 2007 by Wydawnictwo Amber Sp. z
ISBN 978-83-241-2985-0
Warszawa 2007. Wydanie I
Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 40 13, 620 81
62
www.wydawnictwoamber.pl
1
(jrłos budzika wyrywa mnie ze snu dokładnie o wpół do siódmej. Nie jest to budzik na
nocnym stoliku, który nastawiłam na siódmą piętnaście, ale przeraźliwe szczekanie z holu.
Naciągam poduszkę na głowę i próbuję zasnąć. Marną mam na to szansę, bo ujadający budzik
nie jest wyposażony w wyłącznik. Szczekanie powtarza się w odstępach półminutowych, aż
wreszcie zalewają mnie wyrzuty sumienia. W końcu budzik od północy siedzi zamknięty w
domu i pewnie pęcherz mu pęka.
Staczam się z łóżka, chwiejnym krokiem wlokę do holu i otwieram drzwi gabinetu.
Jedenastokilogramowy spaniel rasy cavalier king charles waruje w gotowości koło swojego
kosza z tylkiem przyklejonym do podłogi i ogonem szorującym po niej jak flaga startera. W
ułamku sekundy zrywa się na cztery łapy i wpycha między moje nogi, nie obdarzając mnie
nawet przelotnym spojrzeniem. Zamiast skierować się ku klapce w drzwiach, pędem biegnie
po schodach do kuchni, nie przestając szczekać. W jego oczach płonie zwycięski ogień.
Ha, może i George'owi pęcherz za chwilę eksploduje, ale jeszcze większą ochotę ma na
ś
niadanie.
7
Wściekła na siebie, że dałam się nabrać na tę samą sztuczkę, którą George zastosował
wczoraj, przedwczoraj i przedprzedwczoraj, wracam do łóżka. Minutę później koło mojej
poduszki pojawia się wilgotny czarny nos, któremu towarzyszą dwie białe puszyste łapy i
obłok psiego oddechu.
- Idź sobie! - mruczę mało uprzejmie. Ale George nie należy do tych, co łatwo się poddają, i
uparcie prowadzi jednostronną konwersację przy moim łóżku. O tej porze dnia istnieje tylko
jeden sposób na pozbycie się go, a polega on na poddaniu się jego woli.
Na piętrze, w otwartym pomieszczeniu składającym się z salonu i kuchni, George siada tak
blisko lodówki, jak tylko może, nie blokując przy tym drzwi, i wpatruje się we mnie
nieruchomym wzrokiem. Odmierzam szczodrą porcję suchej karmy do miski i stawiam ją na
kamiennym obmurowaniu kominka, ale George nie rusza się z miejsca. Wie, co jest w misce -
stos suchych jak żwir, okrągłych, twardych herbatników, które pociągają go mniej niż
identyczne z wyglądu królicze odchody zaśmiecające Hampstead Heath. Znacząco patrzy na
lodówkę, potem na mnie. Obiektem pożądania George'a jest znajdująca się w środku wielka
puszka. Aby zyskać pewność, że wiadomość do mnie dotarła, kilka razy wywraca oczami i
zamaszyście oblizuje wargi.
Muszę przyznać, że jak na zwierzę, którego mózg jest wielkości i konsystencji grzyba,
George rozwinął niezwykle skuteczną umiejętność komunikowania się.
Ustępując -w końcu ja też nie miałabym ochoty najedzenie króliczych odchodów - otwieram
lodówkę i wyjmuję upieczonego wieczorem kurczaka. George z podnieceniem tańczy salsę
przy moich nogach, ja tymczasem odrywam kilka kawałków mięsa i wrzucam do miski.
Kiedy z powrotem zanoszę ją na kominek, George sunie przede mną, ani na chwilę nie
spuszczając naczynia z oka. Nim miska dotyka podłogi, on już zanurza w niej pysk. Jeszcze
się nie zdążyłam odwrócić, już wybiera resztki kurczaka i szczekaniem domaga się repety.
8
- Przykro mi, mały - mówię stanowczym głosem oznaczającym „więcej nie dostaniesz".
Mimo iż George właściwie nie jest otyły, z całą pewnością trudno nazwać go szczupłym. Jest
na diecie odchudzającej od czasu, gdy wyleczył się z anoreksji, a ja mam dopilnować, by się
jej trzymał.
George wraca do lodówki i obszczekuje zamknięte drzwi. Staram się go ignorować i zabieram
się do porządkowania bałaganu, który wczoraj w nocy zostawił mój siedemnastoletni syn:
porzucona bluza zgnieciona w kulę między poduchami sofy, komórka na suszarce, chipsy na
kominku, otwarty karton mleka kwaśniejącego na stoliku do kawy, trzy sportowe buty
(dlaczego trzy?) rozsypane zdradziecko na dywanie, dokładnie tam, gdzie z największym
prawdopodobieństwem mogę się o nie potknąć. W końcu George milknie, skacze na fotel i
wpatruje się we mnie z urazą. Wolno, acz zdecydowanie opuszcza łeb. Pogodził się z faktem,
ż
e w najbliższej przyszłości nie dostanie nic do jedzenia, i zamierza oddać się swojej
ulubionej rozrywce: zapaść w głęboki sen.
O ósmej piętnaście, kiedy zdołałam wyrwać syna z przypominającego śpiączkę snu i
wyprawić go do szkoły, budzę George'a. Ponieważ wie, jaka jest następna pozycja w
rozkładzie dnia, z ociąganiem podnosi łeb i wpatruje się we mnie z przerażeniem. Mam
zamiar zrewanżować mu się za pobudkę bladym świtem, dlatego najbardziej entuzjastycznym
tonem wołam:
- Spacerek!
Przypinam smycz do obroży, ściągam George'a z fotela i wlokę do drzwi. Rzucając na dom
tęskne spojrzenie, drepcze koło mnie i macha ogonem na każdy zaparkowany samochód w
nadziei, że do niego wsiądziemy. Spacerki w samochodzie, gdzie siedzi wyprostowany na
przednim siedzeniu i podziwia mijane krajobrazy, to jego ulubiona forma aktywności
fizycznej, co zresztą jest powodem problemów z wagą.
Zdecydowanym krokiem mijam samochody, podczas gdy mój krnąbrny George wlecze się
coraz wolniej na rozciąganej smyczy.
9
Д
to dopiero początek. Kiedy widzi przed sobą Heath, zapiera się łapami i nieruchomieje.
Łagodnie szarpię pięciometrową smycz, która jias teraz dzieli, ale on nawet nie drgnie.
Próbuję go przekonać łagodnym „Idziemy, kochanie", a gdy to nie odnosi to skutku, w moim
dotąd słodkim tonie pojawia się desperacja:
- Idziemy! George! Do nogi! Do nogi, powiedziałam! Rób, co ci każę!
George sadowi swój tłusty tyłek na chodniku. Niczym rewolwerowcy w czasie pojedynku
obrzucamy się płonącym wzrokiem £ obu stron smyczy. Pamiętam, co radził mi specjalista od
zachowania Zwierząt, z którym się konsultowałam: muszę pokazać George'owi, kto jest
przewodnikiem stada, i w żadnym razie nie mogę mu ustępować.
- Okay - mówię z całym spokojem, na jaki mnie stać. - Dość t^go!
Odwracam się i ruszam dalej, a ponieważ George odmawia przerwania swojego protestu,
wlokę go na tyłku. Obroża przesunęła się mu na ucho i niczym król dramatu, którym zresztą
jest, zaczyna kaszleć i dławić się, jakby go duszono.
- Och, popatrz na tego biednego pieska!
Grupka dzieci idących do szkoły rozczula się nad nim, więc jestem zmuszona stanąć. Dzieci
otaczają George'a i wołają:
4)eJ>jaki on słodki! Jaki śliczny! Chciałbym mieć takiego psa!
Trzepocząc rzęsami, George podrywa się i łasi do nich, jakby był prawdziwym
niewiniątkiem. Kiedy jednak zbliżają się matki, odchodzi na bok, wygina grzbiet i...
- Uch! Er!
George umieszcza na chodniku idealną rozetę. Kiedy pochylam siC> by ją zebrać w
higieniczną plastikową torebkę, matki doganiają swoje piszczące pociechy. Wszyscy wpatrują
się w rozetę, w George'a i we mnie z wyraźną odrazą, jakbym pozwalając mojemu psu
załatwiać się na ulicy, obniżała rangę okolicy. Tak szybko jak potrafię,
10
wiążę rączki torebki, żeby smród się nie rozszedł, ale nie jestem dostatecznie szybka.
Rozdymając upudrowane nozdrza, kobiety mimowolnie drżą i odciągają dzieci. Jedna
obrzuca mnie tak nieprzyjemnym spojrzeniem, jakbym molestowała dzieci albo sama narobiła
tego bałaganu.
Kiedy tam stoję upokorzona, z plastikową torebką wypełnioną ciepłą i miękką zawartością,
ogarnia mnie niewytłumaczalna irytacja na George'a. Dostatecznie fatalne jest to, że należę do
nielicznych właścicieli psów, którzy sami wyprowadzają swoich podopiecznych zamiast
zatrudnić profesjonalistę, sprzątanie jego odchodów tylko pogarsza sprawę. Poza tym
podobne incydenty zdarzają się z taką regularnością, że zaczynam podejrzewać, iż George
specjalnie je powoduje, żeby wpędzić mnie w zakłopotanie przed przedstawicielami mojego
gatunku. Innymi słowy odgrywa się za to, że wbrewjego woli zabieram go na spacer. Czy to
może być prawda? Czy mój pies z żądzy zemsty załatwia się na życzenie - albo ja całkiem
oszalałam?
Teraz trzeba uporać się z wrzuceniem torebki do pojemnika z psimi odchodami na końcu
naszej ulicy. Stoi tam, pochlapany błotem, czerwony, rojący się od bakterii E. coli i
toksokarozy. Wstrzymując oddech, by nie zwymiotować, unoszę pokrywę koniuszkiem
jednego palca, wrzucam worek i oddalam się biegiem, nim otoczy mnie chmura toksycznych
oparów. To, mówię sobie, jest minus posiadania psa.
Czasami, takjak dzisiaj, trudno sobie przypomnieć, na czym polegają plusy.
George robi skręt o sto osiemdziesiąt stopni i rusza w kierunku domu - w końcu załatwił już
swoją sprawę i nie rozumie, jakim celom miałoby służyć kontynuowanie spaceru - ale ja nie
zamierzam na to pozwolić. Naprężam smycz i ciągnę go w kierunku drogi oddzielającej część
mieszkalną Hampstead Village od otwartej przestrzeni parku. Po drugiej stronie ulicy
gratuluję sobie odniesienia poważnego zwycięstwa: udało mi się przywlec George'a aż tutaj, a
jest dopiero za piętnaście dziewiąta. George, który pojął, że tym
11
razem próba oporu na nic się nie zda, drepcze za mną ze zwieszoną głową. Może i idzie na
spacer, ale prędzej trupem padnie, niż okaże radość z tego faktu.
Spuszczam go ze smyczy, gdy skręcamy na porośniętą drzewami ścieżkę prowadzącą na
rozległe łąki, które schodzą w dół ku stawom na South End Green. Wokół nas retrievery,
labradory, owczarki alzackie, dalmatyńczyki, dachshundy, terriery i najróżniejsze mieszańce
skaczą wśród wysokich traw, goniąc piłki, aportując patyki albo po prostu hasając beztrosko
koło swoich panów. W przeciwieństwie do nich George stoi jak wmurowany, chociaż się od
niego oddalam. W połowie łąki ukradkiem zerkam przez ramię, by sprawdzić, czy za mną
idzie. Nie, tkwi dokładnie w tym samym miejscu, w którym zdjęłam mu smycz. Jak zwykle
George bezruchem wyraża protest przeciwko chodzeniu.
Wołam go. Krzyczę. Gwiżdżę. Wrzeszczę. George jest nieruchomy jak słodki pluszak,
którego tak bardzo przypomina. Dopiero kiedy kryję się za drzewem i znikam mu z oczu,
wraca do życia. W obawie przed całkowitą utratą mięsnych posiłków robi kilka ostrożnych
kroków w moim kierunku, później zaczyna szybko kłusować, by wreszcie przejść w
gorączkowy galop.
A kiedy biegnie, ulega cudownej metamorfozie: z jego pyska znika żałosny wyraz.
Mogłabym przysiąc, że w połowie łąki już się uśmiecha, może nawet szczerzy wesoło zęby.
Nawet pies tak unikający ćwiczeń jak on nie jest w stanie oprzeć się biegowi po Heath w
słoneczny wiosenny poranek, kiedy powietrze jest rześkie i świeże, słońce rozpoczyna
wędrówkę po nieboskłonie, a na drzewach pojawiają się pierwsze pąki.
Nagle George jest innym zwierzęciem - czy raczej teraz jest zwierzęciem. Z nosem przy ziemi
jak psy myśliwskie, od których jego rasa się wywodzi, podąża za zapachem tysięcy królików,
wiewiórek i lisów, biegnąc zygzakiem przez łąkę. Straszy straszące piórka dzięcioły i atakuje
sroki. Goni wiewiórki na drzewa i pije wodę z błotnistych kału-
12
ż
y. Przestaje węszyć, pada na grzbiet i przewraca się zmysłowo z boku na bok, wesoło
wierzgając łapami.
Siadam na ławce i przyglądam mu się czując, jak moje zdenerwowanie ustępuje. Okay,
George jest trudny, kapryśny i uparty, nie lubi przebywać na świeżym powietrzu. Nie goni za
piłkami jak normalne psy, nie słucha poleceń, nie aportuje patyczków, nie podaje łapy i nie
wykonuje innych sztuczek. W gruncie rzeczy żaden z niego pożytek. Nadaje się wyłącznie do
pożerania kurczaków, ujadania, darcia na strzępy chusteczek, bycia obsługiwanym i
przyjmowania względów. Czasami jednak przestaje być rozpuszczonym jak dziadowski bicz
królewiczem i staje się zwykłym kundlem, tryskającym czystą, zaraźliwą, zwierzęcą radością.
Kiedy oglądam go w takim wcieleniu, humor zawsze mi się poprawia.
Usatysfakcjonowany tarzaniem się po trawie i wyglądający na nadzwyczajnie, euforycznie
zadowolonego z siebie, George zrywa się, dostrzega mnie, pędem biegnie i ładuje mi się na
kolana. Owładnięta uczuciem do Najlepszego Przyjaciela Kobiety, przytulam go i całuję białe
puszyste futro na jego cudownym łbie.
- Grzeczny piesek- mówię śpiewnie niczym zwariowana na punkcie psów pańcia, którą w
głębi serca jestem. - Śliczny piesek. Kocham cię, Georgie-Porgie!
I kiedy tak razem siedzimy na ławce, pani i jej pies w szczęśliwej harmonii, ostry, piżmowy i
niewątpliwie obrzydliwy zapach wolno unosi się z jego rozgrzanego ciała ku moim
nozdrzom. Spoglądam na niego i uświadamiam sobie, że George nie tarzał się po trawie dla
sarnej tylko przyjemności. Nie, on się tarzał w czymś - i to coś jest lepkie, brązowe i
odrażające. Cokolwiek to jest (a wolę nie dociekać pochodzenia tej substancji), znajduje się
teraz na jego grzbiecie, pysku, przednich i tylnych łapach. Nie tylko on jest cały tym
ś
wiństwem pokryty, ja też.
Spycham brudnego, lepkiego potwora z kolan i wycieram brudne, lepkie ręce w kępę trawy.
Przypinam smycz do brudnej, lepkiej
13
obroży i ruszam w stronę domu. George prowadzi, brudny, lepki ogon uniesiony ma wysoko i
macha nim jak poszarpaną zwycięską chorągwią. I chyba się nje туц wbrew wszelkim
oczekiwaniom zdołał odwrócić sytuację na swoją korzyść i wygrać bitwę: poranny spacer,
który według moich planów miał potrwać co najmniej czterdzieści minut, zakończy} się
jedwo po dziesięciu.
Po przekroczeniu progu domu, zrzucam brudne ubranie i wpycham George'a do wanny,
wcześniej jednak on zdążył wytarzać się po dywanie w holu І rozsmarować na nim
obrzydliwą maź. Myję ^eorge a szamponem, potem suszę go własną suszarką. Czyszczę
dywan w holu, szoruję wannę. Szoruję siebie, wkładam czyste ubranie i wrzucam moje dżinsy
do pralki razem z brudnymi ręcznikami George'a.
Na koniec wkladam poplamioną kurtkę w plastikowy worek i zanoszę do pralni chemicznej w
Hampstead Village. Tym razem nie biorę George'a ze sobą. Кейу idę ścieżką przez ogród,
George skacze na oparcie sofy i patr2y na тше z wyrzutem przez wykuszowe okno, jakby
pytał, dlaczego go opuszczam.
Po powrocie do domu znajduję George'a leżącego na mojej białej narzucie, która w przeciągu
ostatniej pół godziny zyskała motyw ze 101 dalmatyńczyków w postaci śladów szarych łap.
George smacznie chrapie, opierając Pomarszczony nos na pościeli pomiędzy łapami. Mimo że
nie wolno mu wcnodzić na łóżko, wygląda tak spokojnie, ze nie mam serca go niepokoić.
Zamiast zabrać się do pracy, padam obok niego.
Chociaż dopiero minę}a dziesiąta trzydzieści rano, czuję się wyczerpana. Jestem na nogach
od czterech godzin, z których każdą w taki czy inny sposób całkowicie zdominował George.
Czemu, pytam sigmie, och czemu sprawiłam sobie psa?
2
rok 1998, pierwszy tydzień listopada. Niedawno cofnięto zegary, co znaczyło oficjalny
początek zimy. Piąta po południu przedtem była teraz zaledwie czwartą i kiedy
przyprowadzałam mojego dziewięcioletniego syna Joshuę ze szkoły, zapadał już zmrok.
W latach minionych w takie listopadowe popołudnia wracalibyśmy do oświetlonego domu.
Otwierając drzwi, słyszelibyśmy głośny jazz lub muzykę flamenco z odtwarzacza CD, zwykle
zmieszane z głosem prezentera Radio 4, a często także ze ścieżką dźwiękową filmu
odtwarzanego na wideo. Ponad tą kakafonią wznosiłby się ożywiony i często rozgniewany
męski głos. Udi Eichler, mój mąż i ojciec Joshui, siedząc na swoim ulubionym krześle u
szczytu kuchennego stołu, rozmawiał przez telefon.
Udi nieodmiennie otoczony był morzem dzienników, politycznych i literackich czasopism,
magazynów o łodziach motorowych, do połowy przeczytanych książek kandytatów do
nagrody Bookera, zapełnionych gryzmołami notatników, pozbawionych nakrętek piór i
otwartych woreczków tytoniu gauloises z niebieskiego plastiku. A tak, był tam też jego
ukochany organizator Psion, urządzenie, z którym nigdy z własnej woli się nie rozstawał.
Często prowadził dwie
Był
15
rozmowy telefoniczne równocześnie, jedną z telefonu stacjonarnego, drugą z komórki
wetkniętej niewygodnie między ramienic a ucho. W palcach prawej dłoni trzymał cienki,
wilgotny rulonik, wyglądający raczej jak źle zrolowany joint niż zwykły papieros, którym w
istocie był. Kiedy Udi regularnie zaciągał się, strzepując popiół wszędzie, tylko nie do
nieskazitelnie czystej popielniczki przed nim, smużki dymu unosiły się w powietrze i
tworzyły upiorną aureolę nad jego głową.
Idąc tego roku z Joshuą, miałam wrażenie, że w środku ciąży mi ołów. Nasz dom był ciemny
i cichy. W kuchni nie paliło się światło, przez okno nie dobiegała muzyka Johna Сокгапе'а
ani Gypsy Kings. Kiedy szliśmy ścieżką, paplałam wesoło do Joshui w nadziei, że nie
zauważy, jak bardzo wszystko się zmieniło, choć nie sądzę, by dał się oszukać.
- Jak było na WF-ie, kochanie?
- To nie WF, tylko piłka nożna. Padał deszcz.
- Och, co za szkoda! Co robiliście w zamian?
- Nic.
- Zupełnie nic? Panna Sandra niczego wam nie zaproponowała?
- Była zajęta. Wygłupialiśmy się w klasie.
- Musieliście świetnie się bawić. Dużo masz lekcji do odrobienia?
- Tylko trochę z matematyki. Dlaczego mnie o to wszystko pytasz?
- Bo mnie to interesuje.
- Dlaczego? To tylko szkoła, mamo. A poza tym codziennie mnie o to pytasz.
Z ciężkim sercem przekręciłam klucz we frontowych drzwiach. Mało jest rzeczy, których nie
znoszę bardziej od wracania do pustego domu. Z Udim nasz dom był wypełniony do punktu
grożącego przelaniem. Teraz zamiast tornada aktywności, który Udi wytwarzał wokół siebie,
w pokojach panował nieprzyjemny spokój. Paplając o tym, co robiłam w ciągu dnia,
włączyłam wszystkie światła, zamknęłam
16
drewniane okiennice na czerniejących szybach i zapaliłam gazowe palenisko w kominku.
Nastawiłam w radiu program nadający muzykę rockową i dla kompletu włączyłam telewizor.
Celem wszystkich tych poczynań było zamaskowanie dotykalnej nieobecności Udiego,
symbolizowanej przez puste krzesło u szczytu kuchennego stołu, które niegdyś było jego
tronem.
Udi umarł pięć miesięcy wcześniej w wieku pięćdziesięciu sześciu lat. Wpadł szturmem w
moje życie trzynaście lat wcześniej, ubrany w płaszcz z futrzanym kołnierzem zakupiony w
sklepie Oxfam i czarny kapelusz, prezent od amerykańskiego pisarza Saula Bellowa. Eks-
trowertyczny, tryskający joie de vivre mieszkaniec Europy Środkowej, był cenionym twórcą
telewizyjnych dokumentów i wnikliwych reportaży, poza tym zdobył uprawnienia
psychoterapeuty, którą to profesję uprawiał na pół etatu. Błyskotliwy, uroczy, prowokujący,
urodzony krasomówca, Udi miał wiele zainteresowań, począwszy od sztuki, skończywszy na
windsurfingu; potrafił godzinami rozmawiać na wszelkie tematy, niezależnie od tego, czy
były to motocykle, schizofrenia czy literatura postmodernistyczna. Przy opisie Udiego tylko
jeden ze wszystkich istniejących przymiotników nie miał zastosowania: „nudny".
Udi od pierwszej chwili potrafił zdominować każdą przestrzeń, w której się znalazł,
niezależnie od tego, czy była to kuchnia, biuro, czy salon. Zwłaszcza na przyjęciach z
upodobaniem kwestionował -lub raczej rozbijał w proch - poglądy wygłaszane z nadmierną
pewnością siebie przez gości. Nie należał do typu intelektualnego snoba, wręcz przeciwnie,
wszystkich traktował z jednakowym szacunkiem: i sławnych pisarzy, jak Saul Bellów,
którego poznał w trakcie pracy nad dokumentem, i taksówkarzy, jak zaprzyjaźnionego z nim
Etiopczyka Josepha. Udi godzinami, a czasem miesiącami, pomagał znajomym i przyjaciołom
rozwiązywać problemy osobiste. Szczerze fascynował go każdy człowiek, z którym wszedł w
kontakt osobisty.
Być może tak szczodrze siebie dawał i przeżywał życie z takim zapamiętaniem, ponieważ
miał trudne dzieciństwo. Urodził się ze
2-Moje życie z...
17
szpotawa stopą w roku 1942 w okupowanej przez nazistów Austrii. Jego matka, narcystyczna
siedemnastolatka imieniem Gertie, zdołała później zmieścić sześciu mężów w niemal takim
samym przedziale lat. Biologiczny ojciec Udiego niewiele miał wspólnego z synem.
Kiedy Udi był niespokojnym trzynastolatkiem, Gertie wysłała go na dwutygodniowe wakacje
do Anglii w towarzystwie Gusa, właściciela ulubionego przez cyganerię klubu jazzowego
niedaleko Fulham Road w Londynie i jedynego z jej byłych mężów, który okazywał
jakiekolwiek zainteresowanie chłopcem. Ku przerażeniu Gusa, na koniec wakacji Udi
odmówił powrotu do domu. Kiedy Gus wyrzucił go z pięciofuntowym banknotem w kieszeni,
Udi zdał się na łaskę Home Office- Oznajmił urzędnikom, że czuje się Anglikiem, nie
Austriakiem, i pragnie pozostać w Anglii.
Home Office w połowie lat pięćdziesiątych różnił się diametralnie od trzymającej się sztywno
przepisów, zbiurokratyzowanej instytucji, jaką jest dzisiaj. Zdumieni i przypuszczalnie
rozbawieni determinacją trzynastoletniego Austriaka urzędnicy ministerialni nie tylko
udzielili mu pozwolenia na pobyt, ale też wzięli go pod swoje skrzydła. Wysławszy Udiego
na pół roku do czegoś w rodzaju domu poprawczego (nie mieli pojęcia, co z nim zrobić),
znaleźli mu potem miejsce w jedynej państwowej szkole z internatem prowadzonej przez
Inner London Education Authority, cudownej placówce niedaleko Ipswich o nazwie
Woolverstone Hall. Po ukończeniu jej studiował ekonomię, a po studiach rozpoczął staż w
BBC Television.
Początkowo Udi nie przypadł do gustu moim rodzicom, którzy w żadnym razie nie wybraliby
go na partnera ukochanej młodszej córki. Problem w tym, że nigdy nie spotkali człowieka
takiego jak on - niewielu miało taką okazję - i nie mieli pojęcia, co o nim sądzić. Udi, który
niedawno rozstał się z Dianą po dwudziestu czterech latach małżeństwa, był ode mnie o
jedenaście lat starszy. Jako że ożenił się w wieku dziewiętnastu lat, miał dwie dorosłe córki,
Tabby i Hannah, wychowane w wyjątkowej psychoterapeutycznej społeczności
18
w Kew w zachodnim Londynie. Jeździł starym motocyklem, w poobijanym kasku, kwiecistej
koszuli i obcisłych spodniach z czarnej skóry, które mój ojciec pogardliwie nazywał
Lederhosen. Nosił buty w kolorze jaskrawej zieleni. Odpalał jeden od drugiego zwijane
papierosy i sypał popiół wszędzie, na dywany, stoliki i ubrania, jakby odprawiał coś w
rodzaju błogosławieństwa. W rozmowie poruszał cały wachlarz tematów, od Nietzschego i
libertanizmu począwszy, na najbardziej intymnych pytaniach skończywszy (typowym
gambitem na otwarcie było zwrócenie się do kompletnego nieznajomego ze słowami:
„Opowiedz mi o swoim pierwszym seksualnym doświadczeniu", a najdziwniejsze, że
nieznajomy zwykle spełniał jego prośbę). Tego rodzaju pytania bez problemu przełykała
londyńska cyganeria, ale w konwencjonalnej żydowskiej społeczności z klasy średniej takie
niezwykle osobiste przesłuchania przyjmowano podejrzliwie, by nie powiedzieć, że odbierano
jako skandal.
Ponieważ jednak mimo skończonej trzydziestki wciąż byłam sama, rodzice zaakceptowali
Udiego. A od chwili, gdy na świat przyszedł ich pierwszy wnuk Joshua, Udi w ich oczach
pozbawiony był wad. Z czasem pokochali mojego starego i niezwykle gościnnego męża, a on
tę miłość odwzajemniał.
Mimo iż miał nadwagę, palił jak komin i wypijał litry mocnej czarnej kawy, Udi zawsze
wydawał się cieszyć dobrym zdrowiem, tak więc moje ciągłe ostrzeżenia dotyczące otyłości,
zawału i raka płuc puszczał mimo uszu. Jednakże w maju 1997 roku wyglądał i czuł się
okropnie. Jego skóra przybrała szary odcień, dokuczały mu bóle w piersiach, których
powodem, jak twierdził, była niestrawność, i często po powrocie z pracy zasypiał na sofie. To
było nietypowe zachowanie dla ludzkiego dynamitu, który zwykłe nie kładł się przed trzecią
nad ranem, a wstawał cztery godziny później, świeży i gotów do działania.
Musiałam się nieźle nazrzędzić, by wreszcie poszedł do lekarza. Jako psychoterapeuta Udi
godzinami diagnozował medyczne lub psychiczne problemy innych ludzi, jednak był
przekonany, że sam
19
takiej pomocy nigdy nie będzie potrzebował. Ale na początku czerwca nagle zaczął mieć
trudności z przełykaniem i wizyty u lekarza nie dało się dłużej odwlekać.
Lekarka zaleciła przeprowadzenie endoskopii w naszym szpitalu, Royal Free w Hampstead.
Udi zaraz po badaniu miał ważne spotkanie, dlatego uparł się, by zrobiono je bez
znieczulenia, odmówił nawet przyjęcia środka przeciwbólowego. Wyszedł z gabinetu
roztrzęsiony, czując mdłości. Nie ulegało wątpliwości, że coś jest z nim nie w porządku, i bał
się, że sprawa jest poważna.
Kilka minut później konsultant zaprosił nas do gabinetu, gdzie powitał nas budzącymi zimny
dreszcz słowami: „Bardzo mi przykro". Powiedział, że Udi ma raka przełyku, a prognozy nie
są optymistyczne. Krótko mówiąc, musi poddać się niebezpiecznej operacji usunięcia
wielkiego fragmentu krtani, mimo to szanse na całkowity powrót do zdrowia są nikłe.
Jak to bywa, diagnoza - choć tragicznym zbiegiem okoliczności nie prognoza - okazała się
błędna. Mały guzek, który specjalista dostrzegł u podstawy przełyku, był zaledwie czubkiem
góry lodowej: potężny guz rozrastał się na ścianie żołądka od nie wiadomo jak dawna. Kiedy
go odkryto, zdążył przebić się przez ścianki żołądka i osiągnąć rozmiar cegły. Po rezonansie
magnetycznym profesor Marc Win-slett, wspaniały chirurg, stwierdził, że Udi cierpi na
stadium czwarte linitis piąstka, rzadko występującej formy raka żołądka. Prognozy nie mogły
być gorsze.
Pod koniec sierpnia podczas zagrażającej życiu sześciogodzinnej operacji Winslett usunął
olbrzymi złośliwy guz razem z całym żołądkiem Udiego, a następnie zbudował maleńki
fałszywy „żołądek" z kawałka jelita. Pozostając na drakońskiej diecie po zaszyciu żołądka,
Udi mógł jeść tylko maleńkie porcje i bardzo schudł.
- Zawsze chciałaś szczupłego męża - żartował, gdy odprowadzałam go do sali operacyjnej. -
Teraz będziesz takiego miała.
20
Mój libertyński mąż, który nigdy nie był łatwym pacjentem, zaczął rozrabiać od chwili, gdy
odzyskał przytomność na oddziale intensywnej terapii, żądając w imię wolności osobistej, by
pozwolono mu zapalić papierosa. Pielęgniarki na próżno protestowały: po pierwsze papieros
to ostatnia rzecz, jakiej potrzebuje, po drugie w szpitalu obowiązuje całkowity zakaz palenia,
po trzecie dym może zabić innych pacjentów na oddziale, po czwarte palenie w czasie, gdy
przez nozdrza do płuc tłoczą mu czysty tlen, może skończyć się tak, że Udi eksploduje. Mimo
iż po długim znieczuleniu nie myślał całkiem trzeźwo i był przypięty do niezliczonych
monitorów i rurek, nie przestawał zrzędzić i narzekać, aż wreszcie dwanaście godzin później
personel intensywnej terapii, nie mogąc dłużej tego znieść, przeniósł go na oddział gastryczny
o całą dobę wcześniej, niż należało.
Kilka dni później wieczorem, zaraz po tym, jak się z nim pożegnałam, pod wpływem impulsu
Udi opuścił oddział, niezauważony przez pielęgniarki. Ogarnięty euforią po udanej operacji,
zdecydowany był nie marnować na gapienie się na ponure szpitalne ściany ani jednej godziny
z tych, które jeszcze mu pozostały. Trzymany w całości od mostka do pępka przez rząd
metalowych spinaczy i ubrany jedynie w piżamę i szlafrok, na szpitalnym parkingu poprosił
kogoś o podwiezienie i bez kluczy zjawił się przed domem, w którym nikogo nie było. W
nadziei, że Joshua i jajesteśmy u mojej siostry mieszkającej za rogiem (rzeczywiście tam
byliśmy), przyszedł pieszo, zaskakując nas wszystkich. Ze szklanką soku pomarańczowego w
ręce, z nonszalancko założonymi nogami, otoczony rodziną, śmiał się i żartował, jakby był na
szczycie. Wydawał się niezwyciężony.
A mimo to dziesięć miesięcy później już nie żył. To, co onkolog określił mianem
„agresywnego reżimu" chemioterapii (sam przyznawał, że nie ma pojęcia, czy terapia okaże
się skuteczna), ani nie było cudownym lekiem, na który Udi miał nadzieję, ani nie
podarowało mu kolejnych dwóch, trzech lat życia, na co w najgorszym razie liczył. Wręcz
przeciwnie, fatalnie zniósł chemioterapię, która tylko na
21
krótko powstrzymała rozrost maleńkich komórek rakowych, już usadowionych w całym
organizmie.
Niewidzialne, niemożliwe do wykrycia, a mimo to równie groźne jak zarodniki śmiertelnie
trujących grzybów, czekały na okazję, by się rozwinąć - a okazja taka pojawiła się w chwili,
gdy Udi zakończył trzymiesięczną chemioterapię. W styczniu, kiedy zabrał całą rodzinę na
narty do Austrii, wydawało się, że niemal całkowicie wrócił do zdrowia. Pod koniec marca
przeszedł nagłą operację usunięcia drobnego zatoru z jelit i wtedy powiedziano nam, że ma
przed sobą nie więcej niż pół roku życia. Na początku maja po trzeciej operacji ten i tak za
krótki okres skurczył się do miniaturowych trzech tygodni.
Trzytygodniowy wyrok śmierci był nie tylko głębokim wstrząsem, ale kwestią dosłownie nie
do przyjęcia, zwłaszcza że Udi wciąż sprawiał wrażenie tryskającego życiem. Podkręcany
samodzielnie aplikowaną kroplówką z morfiny, którą dostarczały do domu pielęgniarki z
oddziału opieki paliatywnej, nazywanego przez niego „Szwadronem Śmierci", wychodził na
kawę z przyjaciółmi, dopóki wystarczało mu sił. Kiedy osłabł, przyjmował gości na sofie w
salonie, a później w hospicjum, gdzie przyjaciele, krewni i znajomi przychodzili się z nim
pożegnać. Przybywało tak wielu (niektórzy przyjechali aż z Ameryki), że na wzór asystenta
ministra musiałam zapisywać terminy w diariuszu i ograniczać czas wizyt, żeby wszyscy nie
zaskoczyli nas jednocześnie.
Szczerze mówiąc, parzenie trzydziestu filiżanek kawy na dzień oraz oferowanie słów
pociechy i chusteczek higienicznych roztrzęsionym ludziom, którzy opuszczali nasz dom we
łzach, nie było najlepszym sposobem na spędzenie ostatnich dni z mężem. Co gorsza, mój
mieszkający we Francji ojciec umierał na rab dokładnie w tym samym czasie i nie mogłam się
wyrwać, żeby do niego pojechać. Z drugiej wszak strony, to Udi kończył życie, nie ja, i miał
pełne prawo odejść tak, jak uważał za stosowne, trzymałam więc język za zębami. Jego
otwartą, stoicką postawę wobec bliskiej śmierci i bujne życie towarzyskie
22
otoczenie uważało niemal za przejaw świętości. Ja odbierałam to inaczej. W Udim
perspektywa odejścia budziła przerażenie i unikał pozostawania sam na sam z najbliższymi:
ze mną, która była jego partnerką i żoną przez ostatnie trzynaście lat, z Tabbym i Hannah,
ukochanymi dorosłymi córkami, które wprowadziły się do nas, by pomóc w opiece nad nim, z
Nathanielem, uwielbianym czteroletnim wnukiem, a przede wszystkim z ośmioletnim Joshuą,
który siedział na szpitalnym łóżku i malował ojcu paznokcie u nóg na jaskrawy róż. Udi z
dumą pokazywał je wszystkim gościom, a chociaż śmiał się, była w tym śmiechu nuta
goryczy. Kochał Joshuę głęboko i myśl, że nie będzie widział, jak syn dorasta, sprawiała mu
ból nie do zniesienia.
Od samego początku Joshua wiedział, że stan ojca jest poważny. Trudno było utrzymać w
sekrecie i pierwszą wielką operację, po której Udiemu pozostała na brzuchu blizna jak u
potwora doktora Frankensteina, i wielomiesięczną chemioterapię, która wyssała z Udiego
siły, a także sprawiła, że wypadły mu włosy, łatwo się irytował i był zmęczony. Poza tym Udi
jako psychoterapeuta nie wierzył w ukrywanie prawdy przed kimkolwiek, nawet dziećmi.
Twierdził z przekonaniem, że zawsze lepszym wyjściem jest stawić czoło prawdzie, także tej,
której człowiek wolałby nie słyszeć.
- Czy tatuś poczuje się lepiej? - To pytanie Joshua często zadawał mi na początku.
- Mam taką nadzieję! - odpowiadałam z oburzeniem, dzięki któremu brzmiało to jak pewnik.
Nie kłamałam. Pomimo przerażających prognoz szczerze wierzyłam, że Udi wyjdzie z tego
cało. Był szczęśliwcem, który żeglował po burzliwych wodach zarówno w życiu osobistym,
jak i zawodowym. Prowokował niebezpieczeństwo, a mimo to zawsze jakoś w ostatniej
chwili udawało mu się go uniknąć.
Nie tym razem, niestety.
Miesiące mijały i wbrew moim wysiłkom, by w domu zachowywać wesoły i sztucznie
normalny nastrój, Joshua był blady i tak samo zmęczony jak ojciec. Teraz najczęściej pytał:
„Czy tatuś umrze?"
23
Najpierw odpowiadałam: „Mam nadzieję, że nie", później: „Nie sądzę". Joshua kazał mi
przysiąc, że nie będę go okłamywała. Jeśli Udi ma umrzeć, chce wcześniej o tym wiedzieć.
Kiedy więc nie mogłam dłużej unikać szczerej odpowiedzi, mówiłam: „To niewykluczone", a
potem: „Tak, chyba tak."
Pewnego dnia Joshua zapytał mnie niewinnie: „Jeśli umrze, czy będę miał wolny dzień w
szkole?" Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, jak niewiele rozumie z ogromu wydarzenia,
które nas czeka, i wpływu, jaki będzie miało ono na nasze życie.
Kiedy profesor Winslett dał Udiemu trzytygodniowe wypowiedzenie, zmieniłam taktykę
wobec syna. Wiedziałam, że Udi będzie rozmawiał otwarcie o swojej bliskiej śmierci
zarówno z odwiedzającymi go przyjaciółmi, jak i przez telefon. Jeśli nie powiemy nic Jo-shui,
z całą pewnością trafi na którąś z tych rozmów, a to będzie dla niego gorsze, niż gdyby
usłyszał to od nas.
W końcu zdecydowaliśmy, że powiemy mu: Tak, Udi umrze i stanie się to dość szybko. Tej
decyzji od razu zaczęłam żałować. Czym była śmierć dla ośmiolatka? Myśl, że ojciec w
każdej chwili może umrzeć, cokolwiek to oznaczało, przerażała go. Przy Udim nie krył
zdenerwowania, dopiero potem zaczął się odprężać, tak że pod koniec tych trzech tygodni
projektował dla ojca grób w kształcie piramidy i opiekował się z nim razem ze swoją siostrą
Hannah. Pamiętam, jak w ostatni dzień życia Udiego powiedział: „Jestem z ciebie bardzo
dumny, tatusiu".
Pozornie spokojny i zrezygnowany, w duchu szalejący z wściekłości, że pozbawiono go
przyszłości i znosić musi upokarzającą słabość ciała, Udi umarł o świcie trzeciego czerwca
1998 roku. „Tak cholernie dużo jeszcze nie przeżyłem", napisał do profesora Winsletta kilka
tygodni wcześniej. „Chociaż zdołałem upakować przynajmniej dwa życia w dany mi czas, to i
tak było za mało!" W kremacji jego ciała tydzień później udział wzięło ponad dwieście
pięćdziesiąt osób. Była to świecka uroczystość czcząca jego charyzmatyczną osobowość,
podwój-
24
ną karierę producenta telewizyjnego i psychoterapeuty oraz wyjątkowy talent rozumienia
innych i nawiązywania przyjaźni. Niepowtarzalny, altruistyczny, wymagający, egzotyczny,
pomagający innym się rozwijać, niezwykle wścibski, lojalny, dziwaczny, inspirujący,
nieugięcie uczciwy, żywiołowy, zaangażowany, stąpający twardo po ziemi, niezastąpiony: to
tylko niektóre słowa opisujące Udiego. Mowy wygłosili jego starzy przyjaciele i dawni
koledzy z telewizji. Ulubioną arię Udiego z Czarodziejskiego fletu Mozarta Dies Bildnifs
zaśpiewał Robert Johnston, młody tenor, który wychował się w społeczności w Kew, gdzie
Udi swego czasu mieszkał. Aktor John Thaw, jeden z wielu znanych pacjentów Udiego,
recytował poemat To My Friend Primo Leviego. Tabby i Hannah odczytały przejmujący hołd
dla ojca, a Joshua wygłosił napisany przez siebie wiersz, w którym porównywał Udiego do
liścia porwanego przez wicher. Słuchając go, wszyscy płakali.
Na koniec uroczystości wybrałam Cheek To Cheek, klasyczny standard Irvinga Berlina z lat
trzydziestych. To zawsze była „nasza" piosenka, chociaż Udi nigdy nie pamiętał słów poza
jednym wersem-pierwszym. Kiedy wychodziliśmy, głos Freda Astaire'a odbijał się od ścian z
czerwonej cegły. „Jestem w niebie", śpiewał Fred - i wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Nie potrafiłam powstrzymać się od myśli, że gdyby Udi mógł odegrać rolę gospodarza, całe
to wydarzenie przekształciłoby się w najcudowniejsze przyjęcie. Niezwykłą przyjemność
sprawiałyby mu pochlebne komentarze i okazywana przez zebranych uwaga, a jako producent
telewizyjny z krwi i kości z całą pewnością zaproponowałby kilka zmian w porządku.
Następnego dnia moja siostra Sue i ja zabrałyśmy dzieci do Francji, by odwiedzić naszego
poważnie chorego siedemdziesięciodzie-więcioletniego ojca Davida, którego nie widziałam
od wielu miesięcy. W czasie naszego ostatniego spotkania był bardzo chory, ale wciąż się
poruszał. Teraz był zbyt słaby, żeby utrzymać się na nogach czy nawet otworzyć oczy.
25
Kiedy byłam mała, mój ojciec wydawał mi się najsilniejszym człowiekiem we
wszechświecie. Zaciskał mięśnie prawej ręki i zachęcał mnie i siostrę, żebyśmy się na niej
huśtały, palcami łupał orzechy albo gołą dłonią łamał jabłko na dwie połowy, bo chciał zrobić
na nas wrażenie. Pod siłą fizyczną kryło się łagodne serce, doskonałe maniery i
wielkoduszność. Syn sklepikarza z East Endu, własną pracą wydobył się z nędzy jako
relatywnie młody człowiek, zarobił na wykształcenie i dał nam, swojej rodzinie, wszystko to,
czego brakowało mu w dzieciństwie. Byłam jego młodszą córką i strasznie mnie rozpieszczał.
Ojciec i Udi często przekomarzali się przez telefon, który będzie pierwszy na mecie, w końcu
jednak Udi pokonał teścia na ostatniej prostej. Przez lata ojciec zwierzał się Udiemu ze spraw,
o których nigdy nikomu nie mówił. Wieść o śmierci zięcia przyjął z głębokim smutkiem i
bardzo się martwił o przyszłość moją i Joshui. Siedziałam na brzegu łóżka, trzymałam go za
rękę i usiłowałam zapewnić, że wszystko będzie w porządku.
Jak gdyby czekając tylko na pożegnanie się z córkami i wnukami, ojciec umarł w niecałe
dwadzieście cztery godziny po naszym przyjeździe do Francji. Zrozumiałe, że Joshuę ta druga
ś
mierć, która nastąpiła zaledwie w jedenaście dni po śmierci jego ojca, bardzo przeraziła.
„Umierają wszyscy mężczyźni w naszej rodzinie", powiedział zrozpaczony. Martwił się, że
będzie następny.
Przetransportowaliśmy samolotem ciało ojca do Anglii, a nazajutrz znowu zgromadziliśmy
się w krematorium w Golders Green na drugi rodzinny pogrzeb w przeciągu dwóch tygodni.
Ponieważ udział w nim brało wielu tych samych przyjaciół i krewnych, przypominał
powtórkę pogrzebu Udiego.
Okrutną ironią losu wszystkie witryny sklepowe w tamtym tygodniu wypełnione były
dekoracjami na Dzień Ojca, kartami i prezentami. Dokładałam wszelkich starań, by odwrócić
uwagę Joshui i samej też nie patrzeć, ale nie można było od nich uciec. Za każdym razem
widok tych witryn był niczym sól wcierana w moje dwie otwarte rany.
26
Byłam roztrzęsiona. Za zamkniętymi drzwiami naszej sypialni otworzyłam szafę Udiego i
ś
lepo wpatrywałam się w starannie ułożone koszule i spodnie, które nagle zmieniły się w
bezwładne, bezużyteczne relikty. Wsunęłam dłonie w buty, wciąż zachowujące odcisk stóp
Udiego, i schowałam twarz w marynarkach, których nigdy nie włoży. Pachniały jego żarem,
tytoniem, nim.
з
Po pogrzebach dwóch bliskich mi osób przebrnęłam przez lipiec i sierpień w taki sam sposób,
w jaki zdołałam przetrwać miniony rok, wspomagana przez cudowną sieć krewnych i
przyjaciół. Tak jak moja matka, dwie ciotki, babka i jej siostra, byłam teraz wdową -
przerażające słowo, które wciąż kojarzy się ze starymi paniami siedzącymi w fotelach na
biegunach i robiącymi na drutach swetry; nie wiem, dlaczego tak jest, żadna z nich bowiem
nawet mgliście do tego obrazu nie pasowała. Ja miałam dopiero czterdzieści parę lat i z całą
pewnością nie chciałam należeć do żałosnego stowarzyszenia sióstr we wdowieństwie,
dlatego odrzuciłam ich solidarność.
Jak w przypadku wszystkich bolesnych strat, żadne wcześniejsze rozważania nie są w stanie
przygotować cię na odejście ukochanej osoby. Musisz po prostu zmagać się z tym dzień po
dniu. A kiedy umiera ktoś, kto był twoją bratnią duszą i najbliższym przyjacielem,
najgorszym chyba aspektem całego doświadczenia jest to, że nie ma przy tobie tej jednej
osoby, z którą chciałbyś porozmawiać o swoich doznaniach. Nie możesz nawet do niej
zadzwonić. Zniknęła bez śladu właśnie w chwili, gdy najbardziej jej potrzebowałeś.
28
Na pozór wydawałam się spokojna i nienaturalnie opanowana. W środku czułam rozpacz i
panikę, jak pasażerka statku, którego kapitan wypadł za burtę. Nie miałam pojęcia, co
powinnam robić, jak reagować. Czy poradzę sobie jako samotna matka? Czy kiedykolwiek
będę miała taki apetyt na życie jak mój mąż? Czy Joshua albo ja, a może oboje powinniśmy
udać się do terapeuty, który pomoże nam uporać się z żałobą? Jak sobie dam radę finansowo,
skoro ledwo umiem dodawać? Powinnam sprzedać nasze obszerne wiktoriańskie mieszkanie i
przenieść się do mniejszego, jak podpowiadał mi tłum doradców, czy też zostać w domu,
który Udi tak bardzo kochał? Obawiałam się, że się załamię. Dzięki Bogu jednak to ostatnie
nie wchodziło w grę, bo miałam pod opieką ośmioletniego syna i bardzo wiele spraw
praktycznych do rozwiązania.
Były też inne osoby wymagające zainteresowania i wsparcia. Przecież nie tylko Joshua i ja
straciliśmy bliskiego. Tabby i Hannah straciły ojca. Moja matka straciła męża i barwnego,
ekscentrycznego zięcia. Moja siostra straciła ojca i szwagra, który był jej przyjacielem i
intelektualnym partnerem sparringowym. Chociaż Sue okazała nam niewiarygodne
zrozumienie, nikt jej nie oferował współczucia, bo wszyscy byli zajęci moją matką, Joshua i
mną.
W akcie wypierania, jak sądzę, wypełniłam długie letnie dni zajęciami i wróciłam do życia z
całym entuzjazmem, na jaki było mnie stać. Nie chciałam, żeby mnie żałowano czy sądzono,
ż
e sobie nie radzę. W dzień sportu w szkole Joshui, który wypadł w niecały tydzień po
ś
mierci Udiego, z uśmiechem przyklejonym do twarzy zrzuciłam buty, podwinęłam spodnie i
wzięłam udział w wyścigu w workach, zdecydowana pokazać wszystkim, że nie tylko nie
jestem w rozpaczy, ale też mogę dorównać rodzicom innych dzieci. Biegłam rewelacyjnie,
dopiero tuż przed metą skręciłam kostkę i przewróciłam się. Ku zakłopotaniu Joshui przez
resztę dnia utykałam.
Ponieważ moja matka mieszkała we Francji, w sierpniu pojechaliśmy do niej na dwa
tygodnie. W poprzednich latach Joshua miał
29
dziadka i ojca, z którymi szalał w basenie. Teraz otaczał go tłumek trzęsących się nad nim
kobiet: babcia, ciocia, młodsza kuzynka Jes-sica i ja. Kiedy ze łzami wyznał mi, że Udi
obiecał mu przerażającą i kosztowną eskapadę, polegającą na przypięciu się ze spadochronem
do liny ciągniętej przez motorówkę (a Joshua był o wiele za młody, żeby zrobić to samemu),
uznałam, że to doświadczenie w żadnym razie nie powinno go ominąć. Mimo iż bałam się
zarówno wysokości, jak jazdy na nartach wodnych, pozwoliłam włożyć sobie uprząż ze
spadochronem i z Joshuą przy boku zawisłam wysoko nad morzem. Byłam tak przerażona, że
niewiele pamiętam, choć przypuszczam, że przez cały czas wrzeszczałam synowi do ucha:
„Uważaj!"
- Muszę ci coś powiedzieć, mamo - oznajmił rozradowany, choć cokolwiek zmieszany Joshua
po powrocie na stały ląd. - Tatuś wcale nie obiecywał mi przejażdżki ze spadochronem. To ja
chciałem spróbować.
Nie rozzłościłam się, uznałam natomiast tę ewidentną manipulację emocjonalną za oznakę, że
mój syn radzi sobie lepiej niż ja. Choć naturalnie strata ojca była nieuchronnie i dotkliwie
bolesna. Joshua często wybuchał płaczem, nie potrafiąc pogodzić się z faktem, że lekarze nie
byli w stanie wyleczyć Udiego. Innym ludziom przeszczepia się serca i płuca, więc dlaczego
Udiemu nie mogli przeszczepić żołądka? Czasami Joshua leżał na podłodze mojej sypialni,
gotując się z wściekłości, że inne dzieci wciąż mają ojców, a on nie. Dlaczego został
wybrany, by cierpieć? Nie byliśmy religijni, dlatego nie miałam łatwych odpowiedzi na
podorędziu, które ukoiłyby jego gniew. Mogłam tylko powtarzać, że ten okres w naszym
ż
yciu będzie niezwykle trudny, ale przyrzekałam, że jakimś sposobem oboje przetrwamy.
Nim wrzesień dobiegł końca, Joshua usunął ze swojego słownika słowa „Udi" i „tatuś".
Martwiłam się, że zaczyna wypierać to, co się zdarzyło (nie można przez lata żyć z terapeutą,
nie przyjmując choć w części psychologicznego żargonu), zaczerpnęłam więc inspirację z
jednej z książek o pogrążonych w żałobie dzieciach, zdjęłam z kominka fotografię Udiego i
łagodnie zwróciłam się do Joshui:
30
- To śliczne zdjęcie tatusia, prawda?
Nie zdążyłam nic dodać, bo mój syn posłał mi lodowate spojrzenie i powiedział:
- Próbujesz mnie zmusić do rozmowy o tym, tak, mamo? Gapiłam się na niego bez słowa.
Czy mój syn jest taki sprytny, czy
mnie tak łatwo było przejrzeć?
- Nie! No cóż... chyba tak - przyznałam, rumieniąc się jak złodziejka, którą przyłapano z
dłonią w kasie. - Ale wiesz, ja też chcę o nim porozmawiać.
- Za to ja nie chcę! -Joshua wstał i wyszedł z pokoju, Przechytrzyło mnie dziecko, które
instynktownie rozumiało psychoterapię tak samo dobrze jak jego ojciec i bez wątpienia o
wiele lepiej niż ja. Postanowiłam wtedy, że pozwolę Joshui radzić sobie z żalem na własny
sposób i we własnym tempie, niezależnie od tego, co twierdzą eksperci. Zapewniłam go, że
jeśli kiedykolwiek będzie chciał porozmawiać o Udim, może na mnie liczyć, ale więcej nie
naciskałam.
Było mi bardzo żal Joshui, a równocześnie czułam się całkowicie bezradna, nie mogąc mu
pomóc. Był o wiele za młody (dopiero skończył dziewięć lat), by pojąć ostateczność śmierci.
Ja, kobieta czterdzie-stoparoletnia, ledwo sama to rozumiałam. Orientował się jednak, że w
naszym życiu zaszła potężna zmiana, i to na gorsze. Z nas dwojga to Udi ze swoją
optymistyczną naturą i skłonnością do brawury był rodzicem, który zgadzał się na każdą
prośbę czy nowy pomysł, podczas gdy ja (pomimo eskapady ze spadochronem) odznaczałam
się o wiele większą przezornością i raczej odmawiałam.
Teraz ojciec, który był źródłem aktywności, spontaniczności i zabawy w życiu Joshui,
odszedł na zawsze, a on został ze mną, spokojniejszą, pełną obaw matką, która plątała się po
domu sprawiającym wrażenie na wpół opustoszałego z tego prostego powodu, że był na wpół
opustoszały. Bez potężnej osobowości Udiego w pokojach dzwoniła cisza, nawet gdy w nich
przebywaliśmy. Poduchy po jego stronie naszego wielkiego łóżka tęskniły za nim. Na
kuchennym stole
31
nie wznosiły się stosy rupieci, nie było koszul do prasowania, a telefon dosłownie zamilkł.
Przedtem do supermarketu trzeba było chodzić co kilka dni, teraz zakupy wystarczały na
ponad tydzień, a gdy pchałam wózek alejkami w Waitrose albo Sainsbury, nieodmiennie
zalewałam się łzami. Ponieważ nie mogłam zmusić się do gotowania tylko dla nas dwojga i
całkiem straciłam apetyt, góryjedzenia psuły się w naszej lodówce.
W domu zrobiło się jeszcze samotniej, gdy w ostatnią niedzielę października przestawiliśmy
zegary. Ciemność za oknem o piątej po południu działała niczym zimny prysznic. Zdawała się
podkreślać, że Joshua i ja kulimy się tu we dwoje. Myślę, że kiedy siedzieliśmy naprzeciw
siebie przy kuchennym stole i jedliśmy kurczaka z frytkami (jeszcze nie potrafiłam zmusić się
do zajęcia krzesła u szczytu stołu, który uważałam za miejsce Udiego), Joshua tak samo jakja
uświadamiał sobie sztuczność lekkiej rozmowy, jaką z wysiłkiem próbowałam
podtrzymywać.
Pewnego wieczoru przerwał mi brzemiennymi w skutki słowami:
- Mamo, myślę, że powinniśmy kupić sobie psa.
- Psa? - Byłam kompletnie zaskoczona. - Po co? Joshua nabił frytkę na widelec i umoczył ją
w ketchupie.
- Tom ma psa, wabi się Molly. - Tom Alwyn był nowym przyjacielem mojego syna. Razem z
młodszym o rok bratem Joem od września zapisali się do jego szkoły. Ich rodzice, Elizabeth i
Richard, byli wesołymi, ciepłymi i niezwykle sympatycznymi ludźmi. Joshua spędził na
zabawie poprzednie sobotnie popołudnie w ich przyjaznym dzieciom, cudownie
bałaganiarskim domu. - Tom i Joe mają też koty - ciągnął Joshua. - Dwa. I świnkę morską,
która mieszka w klatce pod łóżkiem Toma. Mają mnóstwo zwierzaków. W ich domu ciągle
coś się dzieje.
- To brzmi bardzo zachęcająco. Joshua przełknął frytkę i spojrzał na mnie.
32
- No wiesz, mielibyśmy kogoś, kto czekałby na nas po powrocie do domu.
- Przecież mamy siebie! Wbił wzrok w talerz.
- Kogoś innego. Teraz, kiedy nie ma tatusia.
Joshua był mądrzejszy, niż przypuszczałam. Naturalnie czuł dokładnie to samo co ja: śmierć
Udiego spowodowała w naszym życiu potężną wyrwę, którą należało zapełnić, ale pies nie
jest substytutem ojca czy męża. Poza tym przerażała mnie myśl o obowiązkach, jakie się z
tym wiążą. W dzieciństwie miałam zwierzęta i wiedziałam, że psy potrzebują troskliwej i
czasochłonnej opieki. Pięć miesięcy po stracie Udiego i ojca ledwo mogłam opiekować się
Joshua. W gruncie rzeczy marzyłam, by jakaś nowa Mary Poppins ze wzorzystą torbą na
ramieniu wpłynęła przez moje frontowe drzwi i wzięła sprawy w swoje ręce.
- Pomyślę o psie - powiedziałam w miarę możliwości niezobowiązująco.
Joshua wydął dolną wargę.
- Ha! Domyślam się, że to znaczy nie!
- To znaczy, że się zastanowię.
Mój syn przekrzywił głowę i przyjrzał mi się znacząco. Potem głośno westchnął, opuszczając
kąciki ust.
- Mamusiu, pamiętasz, co tatuś zawsze powtarzał?
- Co?
Wargi mu drżały, jakby zaraz miał wybuchnąć płaczem, choć nie odrywał ode mnie oczu.
Ogarnęło mnie dziwne uczucie, że tak samo jak w przypadku spadochronu za chwilę zostanę
poddana skutecznej manipulacji. I nie myliłam się.
- Powiedział: „Zawsze odpowiadaj twierdząco, kiedy ktoś pyta, czy może coś zrobić, chyba
ż
e masz naprawdę dobry powód, żeby odmówić". Mamusiu, skoro nie ma tatusia, który
zgadzałby się na różne rzeczy, czy nie uważasz, że ty powinnaś to zrobić?
3 -Moje życie z...
4
następną sobotę rano pojechaliśmy z Joshuą na coroczną wystawę Discover Dogs
organizowaną przez Kennel Club w Earls Court w zachodnim Londynie.
Pomimo oporów obiecałam synowi, że poważnie zastanowię się nad kupnem szczeniaka. Z
pozoru to wcale nie był zły pomysł. Ponieważ wychowywałam się w domu, w którym były
zwierzęta, wiedziałam, jak ważne dla dziecka mogą być relacje z nimi. Poza tym niedawno
przeczytałam artykuł o tak zwanej terapii wspomaganej przez zwierzęta. Dowiedziałam się,
ż
e już od DC wieku wykorzystywano zwierzęta, by pomagały ludziom przetrwać trudny
okres: w belgijskim mieście Geel zlecano opiekę nad nimi ludziom okaleczonym. Kiedy w
XVIII wieku kwakierski handlarz herbaty nazwiskiem William Tukę otworzył York Retreat,
oświecony przytułek dla psychicznie chorych, kontakt ze zwierzętami uczynił jednym ze
sposobów leczenia. (Ponieważ inne ówczesne sposoby leczenia polegały na przykuwaniu
szaleńców do ściany żelaznymi łańcuchami, obracaniu na specjalnych „wirujących
krzesłach", aż nieszczęśnikom krew tryskała uszami, zanurzaniu w lodowatej wodzie i
puszczaniu krwi litrami, głaskanie zwierzęcia, nawet dzikiego, mogło być tylko krokiem ku
lepszemu).
34
Jak pisała pionierka współczesnego pielęgniarstwa Florence Nightingale, która na starość
przez czternaście lat leżała przykuta do łóżka, małe zwierzę „często jest doskonałym
towarzyszem pacjentów, zwłaszcza cierpiących na choroby przewlekłe". Nawet wielki
Zygmunt Freud, ojciec psychoanalizy, szukał pociechy u swego psa rasy chow, gdy
ś
miertelnie zachorował na raka. Wiedział, co robi, obecnie dogoterapia jest szczytem mody.
Udowodniono, że zabawy z psami i kotami obniżają ciśnienie krwi, pomagają w odzyskaniu
sprawności po wylewach oraz ogólnie poprawiają zdrowie psychiczne i fizyczne. Także
niepokryte futrem ssaki sprawdzają się doskonale: badania przeprowadzone na University of
Leicester dowiodły, że pływanie z delfinami pomaga pacjentom w przezwyciężeniu depresji.
W naszej łazience z pewnością nie było miejsca dla delfina, za to w domu szczeniak by się
zmieścił. Mimo to pomysł nie budził we mnie nadmiernego entuzjazmu. W planach nie
miałam obowiązków związanych z opieką nad psem ani w najbliższej przyszłości, ani wcale.
Kiedy wysiedliśmy z metra w Earls Court, usilnie starałam się nie myśleć o kłopotach, jakie
sprawia szczeniak. Nasze mieszkanie jest dwupoziomowe. Na górze mieści się jeden otwarty
pokój, sypialnie są poniżej, nie da się ustalić rejonu wolnego od kałuż do czasu, gdy zwierzak
nauczy się czystości. W ostateczności przebywałby wyłącznie w salonie, czyli sikałby przy
sofie i na dywan, a kałuże mogłyby przeciekać do naszych sypialni.
Czymże jednak jest kilka plam i kałuż w porównaniu z radością i (miałam taką nadzieję)
ozdrowieńczym wpływem, jaki zwierzak wywarłby na mojego zestresowanego syna? Takie
pytanie zadawałam sobie, gdy z Joshuą wchodziliśmy do sali. Hasło reklamowe głosiło, że
pokaz jest idealnym miejscem na pogłębienie wiedzy o radościach z psiego towarzystwa. W
tym wesołym otoczeniu ludzie mogli zobaczyć psy od ich najlepszej strony. W
przeciwieństwie do egazaltowa-nego pokazu Crufts, gdzie rozpieszczone zwierzaki trzymane
są na
35
bezpieczny dystans od hoi polki niczym sławy na premierze filmu, organizatorzy Discover
Dogs stawiali na kontakt bezpośredni. Wielbiciele psów nie tylko mogli zakupić najróżniejsze
akcesoria, począwszy od czapek Świętego Mikołaja, na smyczach ze skóry nosorożca
skończywszy, ale też przedyskutować wady i zalety poszczególnych ras z ich właścicielami, a
nawet pogładzić i przytulić - psy, nie właścicieli. Na wystawie prezentującej sto osiemdziesiąt
ras - ho ho! - nie można było dokonać zakupu, ale dawała rewelacyjną okazję do wybrania
idealnego towarzysza, który odpowiadałby naszemu stylowi życia. Discover Dogs był bez
dwóch zdań najlepszą imprezą pozwalającą podjąć decyzję przed zakupem.
Joshua i ja chodziliśmy zatłoczonymi alejkami, przystając przy każdym stoisku.
Podziwialiśmy eleganckie charty afgańskie i kanadyjskie husky, które wyglądały, jakby były
głodne. Ominęliśmy angielskie bullterriery, które zeszły ze stron powieści Dickensa, i
rozczulaliśmy się nad słodkimi dandie dinmonts wprost z disneyowskiej kreskówki. W
pewnym momencie o mało nie zmiażdżył nas olbrzymi i strasznie nieposłuszny mastiff
neapolitański, którego pomarszczony pysk wyraźnie domagał się botoksu. Zachwycił nas
ż
ywiołowy bergamasco, owczarek włoski; dredy długości czterdziestu pięciu centymetrów
nadawały mu wygląd rastafarianina.
Na dłuższą chwilę zatrzymaliśmy się przy bernardynie Bercie. Miałam słabość do tej rasy od
dnia, gdy w szkole podstawowej uczyłam się na geografii o wspaniałych psach ratujących
łudzi w szwajcarskich górach. Chociaż dorosły samiec może ważyć do dziewięćdziesięciu
kilogramów, bernardyny znane są w świecie psów jako łagodne olbrzymy. Uwielbiają małe
dzieci -Joshua wdrapał mu się na grzbiet, a on nie zaprotestował. Hodowca wyjaśnił nam, że
psy te nie potrzebują dużo ruchu.
Bert był wielki jak lew. Przyklękłam, żeby pogładzić go po głowie, niemal trzy razy większej
od mojej. Kiedy uderzył ogonem w podłogę, zdawało się, że cała sala wibruje. Wpatrując się
w jego wielkie
36
smutne oczy z czerwonymi obwódkami, poczułam pod powiekami łzy. Sam jego rozmiar
sprawiał, że była to rasa absolutnie dla nas nieodpowiednia - gdyby Bert położył się w
naszym salonie, wyglądałby jak dywan przykrywający podłogę od ściany do ściany. A mimo
to było coś dodającego otuchy w jego potężnej postaci i ogarnęła mnie dziwna pokusa.
Zapytałam dumną właścicielkę o minusy posiadania takiego psa. Odpowiedziała, że nie ma
ż
adnych, pod warunkiem że nie przeszkadza mi ślinienie i zrzucanie sierści. W domu Bert
nosi śliniak, a kiedy rano go szczotkuje, sierść wypełnia torbę na zakupy. Ostrzegła mnie, że
w moich czarnych spodniach i swetrze nie powinnam nadmiernie się do niego zbliżać.
Ale było za późno. Kiedy z Joshua opuszczaliśmy stanowisko Berta, byliśmy mokrzy i od
stóp do głów pokryci białą sierścią i podobni do yeti. Może stąd się brała legenda o człowieku
ś
niegu. Nic dziwnego, że psom wysyłanym na poszukiwanie zaginionych alpinistów
przywiązywano do szyi beczułki, w których wcale nie było stawiającego na nogi koniaku, jak
uczono mnie w szkole - chodziło o to, żeby ludzie nie utonęli w psiej ślinie.
Nie zaprzestaliśmy poszukiwań psa idealnego, choć teraz wróciliśmy już do zimnej
rzeczywistości - w każdym razie ja. Joshua wciąż biegał od stoiska do stoiska, zakochując się
w jednej chwili w ślicznym szczeniaku labradora, a w następnej w dorosłym irlandzkim se-
terze, ja tymczasem szłam za nim i temperowałam jego entuzjazm głosem rozsądku. Nie, nie
możemy wziąć charta, potrzebuje dużo ruchu. Mopsy za głośno sapią, tak samo jak boksery i
pekińczyki. Jamniki cierpią na problemy z kręgosłupem. Podobnie jak bernardyn Bert,
wilczarz irlandzki jest o wiele za duży do mieszkania, a szpic pomorski, jakkolwiek mądry i
ś
liczny, jest z kolei za mały i będzie się nam plątał pod nogami. Nie, to naprawdę nie w
porządku trzymać w mieście nowofundlanda, skoro anatomicznie jest przystosowany do
pływania, a przecież nie zmieściłby się nawet w naszej wannie. I tak,
37
ten maleńki szczeniak rotweilera jest śliczny, ale to się zmieni, kiedy urośnie na metr i
zaciśnie kły na moim gardle.
Wokół nas ludzie poddawali się psiemu szaleństwu. Jedni dla swych ulubieńców kupowali
suszone penisy byka, długie na metr i ważące trzy funty. Inni wybierali różowe skórzane
kubraczki, smycze ze skóry i modne obroże ze srebrnymi amuletami. Jakiś kupiec próbował
sprzedać mi składany wózek dla psa, bardzo podobny do tego, w którym woziłam małego
Joshuę. Mówił, że to doskonały sposób na zabieranie leniwego pieska na spacer, jego
delikatne łapki nie będą musiały stykać się z ziemią.
Joshua i ja przez dwadzieścia minut oglądaliśmy konkurs machania ogonem.
- Szukam psa z uśmiechniętym ogonem - oznajmił z największą powagą sędzia.
Potem odbyły się psie tańce, znane też jako Heelwork to Musie, po którym to pokazie
podjęliśmy nasze poszukiwania idealnego ulubieńca. Kiedy nie spodobała mi się kolejna rasa
(chyba był to doberman), Joshua wpadł w płaczliwy nastrój, a ja dotarłam na skraj mojej
smyczy, to znaczy do kresu wytrzymałości.
Była już najwyższa pora zabierać się stąd. Wystawa Discover Dogs nauczyła mnie jednej
cennej rzeczy: nie chciałam psa. Złapałam syna za rękę i pociągnęłam w kierunku wyjścia.
Zanim jednak tam dotarliśmy, trafiliśmy na stoisko z najpiękniejszymi istotami, jakie w życiu
widziałam. Baraszkując, machając ogonami jak szalone, biegały w metalowej zagrodzie
niczym spłoszone owce. Różnokolorowe, brązowe lub w czarno-biało-brązowe łaty, miały
długie jedwabiste uszy, słodkie okrągłe czarne nosy i ogromne, błyszczące, wyraziste ślepka.
Joshua wyrwał rękę z mojej dłoni i rzucił się ku nim. Widząc go, popędziły na smukłych,
puszystych łapkach.
- Mogę jednego pogłaskać? - zapytał błagalnie Joshua.
Dwaj mężczyźni otworzyli furtkę do zagrody i wciągnęli mojego syna do środka. W ciągu
kilku sekund otoczyła go ruchoma masa po-
38
łyskliwej sierści, uśmiechniętych pysków i różowych języków. Jeden szczeniak wczołgał mu
się na kolana, drugi skoczył w ramiona, a trzeci dokładnie wylizał ucho.
- One nie są za małe ani za duże dla nas, prawda, mamusiu? - zapytał Joshua z nadzieją.
Pokręciłam głową. Musiałam przyznać, że ze swymi trzydziestoma centymetrami są w sam
raz, jak krzesełko misia w bajce o Złotowłosej.
Ja też weszłam do zagrody i hodowca podał mi do potrzymania młodą suczkę imieniem
Darling. Przytuliła się do mnie w taki sam sposób, w jaki robił to Joshua, gdy był
niemowlęciem. Uniosła łebek i polizała mnie w szyję; to była psia pieszczota, inaczej nie
mogłam tego nazwać. Serce zaczynało mi topnieć.
Wiedziałam, że znajduję się na prostej drodze do utraty wolności, postawiłam więc Darling na
ziemi i poprosiłam hodowców, żeby szczegółowo opowiedzieli mi o wadach tej rasy.
Wybuchnęli śmiechem i odparli, że żadne nie istnieją. Chociaż te małe ślicznotki wywodzą
się z psów myśliwskich, nie potrzebują wiele ruchu. Nie odznaczają się agresywnością.
Pomimo urodyjak z obrazka nie są głupie, wręcz przeciwnie, są sprytne i łatwe do ułożenia.
Nie denerwują się, nie wpadają w zły humor, są lojalne, łagodne i uczuciowe. Uwielbiają
dzieci. Krótko mówiąc, jak dawno temu odkryła jedna z brytyjskich królowych, są to
doskonałe, niestwarzające żadnych problemów zwierzęta domowe.
Patrzyłam na szczenięta tłoczące się wokół Joshui, na powiewające długie uszy, machające
ogony, otwarte pyszczki sprawiające wrażenie uśmiechniętych. Nagle uświadomiłam sobie,
ż
e nie widziałam, by od czasu śmierci ojca mój syn był tak szczęśliwy.
- Mamusiu, mamusiu, możemy takiego kupić? - błagał. - Proszę, proszę, proszę!
Wzięłam głęboki oddech.
39
- Tak, kochanie - odparłam. - Oczywiście, że możemy. Dalsze uniki nie miały sensu.
Wiedziałam, że poniosłam klęskę. Spotkałam swoje psie przeznaczenie: spaniela cavalier
king charles.
5
Łj perspektywy czasu rozumiem, że nie sam czysty przypadek zaprowadził mnie do stoiska ze
spanielami. Znałam je wcześniej, czy raczej znałam rodzinę, która zawsze je miała.
Poznałam moją przyjaciółkę Jenny w roku 1968, kiedy wkręciłam się bez zaproszenia na
przyjęcie z okazji czternastych urodzin, odbywające się w jej domu w północnozachodnim
Londynie. Moi ówcześni znajomi rzadko byli zapraszani na przyjęcia i równie rzadko
dostawali pozwolenie na organizowanie imprez; moi rodzice przekonali się na przyjęciu z
okazji moich czternastych urodzin, że wpuszczenie nieznanej liczby rozbrykanych
nastolatków do domu jest szybkim sposobem na zrujnowanie go - nawet w tamtych czasach.
Wkręcanie się bez zaproszenia było dla nas rzeczą normalną, choć teraz nie jestem z tego
dumna. Zwykle pukaliśmy do drzwi w połowie imprezy i twierdząc, że jesteśmy przyjaciółmi
przyjaciół przyjaciół, jakimś cudem dostawaliśmy się do środka. U Jenny ten sposób zawiódł
i jakiś przedsiębiorczy członek naszej grupy znalazł alternatywną drogę wejścia - przez okno
toalety na parterze. Byłam o wiele za grzeczna, nie wspominając już o bojaźliwości, żeby
zrobić coś równie śmiałego, więc do środka musiała mnie wepchnąć (w każdym znaczeniu
tego słowa) dziewczyna imieniem Lucy.
41
Rodzina Jenny od pierwszej chwili przyjęła mnie na swoje łono. W moich oczach Brenda i
Bernie byli ideałem rodziców, jakich w latach sześćdziesiątych mógł mieć nastolatek:
niekonwencjonalni, wielkoduszni, tolerancyjni, z szerokimi horyzontami i niezwykłym
poczuciem humoru. Bernie, w przeszłości wydawca, obecnie zajmował się budownictwem, a
w wolnych chwilach był restauratorem. Jego restauracja Keats w Hampstead pożerała
pieniądze szybciej niż goście smakujący wykwintne dania, ale należała do najmodniejszych
londyńskich lokali, podobnie jak jej siostra Whistler's przy King's Road w Chelsea.
Błyskotliwy i ruchliwy, Bernie z wielką przyjemnością kpił i próbował wpędzić w
zakłopotanie nas, młodzież (do dzisiaj mówi do mnie „Myszka Miki", który to pseudonim
nadał mi ze względu na mój szeroki uśmiech i nos). Dla kontrastu Brenda była kojąca,
rzeczowa i spokojna - prawdziwy typ macierzyński. Była też inteligentna i dobra, zawsze
znajdowała czas, by wysłuchać cudzych zwierzeń.
Rodzice Jenny stanowili centrum większego i w moich oczach wspaniałego towarzyskiego
kręgu, do którego należeli pokerzyści, intelektualiści i pisarze z Hampstead, a także
ekscentryczny ojciec Ber-niego, Jack, oraz przyjaciele czwórki ich dzieci:
siedemnastoletniego Lawrence'a, piętnastoletniego Andrew (czy raczej Hani, jak wszyscy go
nazywali), czternastoletniej Jenny i Timothy'ego, wówczas dwunastoletniego beniaminka
rodziny. Ich wielki, pełen zakamarków dom blisko Golders Hill Park był zawsze otwarty dla
potężnej bandy nastolatków, do której wkrótce ja też się zaliczałam. Przychodziliśmy w
sobotę po południu, często zostawaliśmy na noc, razem z rodziną szliśmy na lunch do Keats,
a do własnego domu z ociąganiem wracaliśmy dopiero późnym wieczorem w niedzielę. Jenny
i Hani należeli do moich najbliższych przyjaciół, a przez następne trzy, cztery lata ich dom
traktowałam jako mój.
I tak doszliśmy do psów. W domu Jenny zawsze biegały trzy spaniele cavalier king charles:
Fanny, Sapphie i jej dziecko Aphrodite.
42
Widzę je teraz, jak drepczą po parkietach w pogoni za Brendą albo wędrują pomiędzy gośćmi
na corocznym przyjęciu w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, machając ogonami i
próbując dostać się do wielkich tac pełnych jedzenia. Były słodkimi, przyjacielskimi psami,
które nigdy nie zachowywały się niegrzecznie; trudno zresztą byłoby im tego dokonać.
Biegały swobodnie po całym domu, wskakiwały ludziom na kolana, jadły przy stole, spały na
meblach i białym futrzanym chodniku przed kominkiem w holu. Rozpieszczała je cała
rodzina, a zwłaszcza Jenny. Kiedy wyciągnięte na jej łóżku płakałyśmy z powodu chłopców
(zwykle byłyśmy nieszczęśliwie zakochane w tym albo innym koledze jej starszych braci),
Afrodyta tuliła się do nas, okazując współczucie.
Wówczas nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale dom Jenny i psy stały się dla mnie
symbolem wyidealizowanej wizji życia rodzinnego, pełnego ciepła i zabawy,
skomplikowanego, a równocześnie ogarniającego wszystkie aspekty - takiego życia, jakie Udi
bez wysiłku tworzył wokół siebie. Po jego śmierci za takim życiem tęskniłam, ale nie czułam
się zdolna, by sama je zbudować.
Kiedy zapoznałam się z historią spanieli cavałier king charles, odkryłam, że rodzina Jenny i ja
nie byliśmy pierwszymi ludźmi, których swym urokiem zawojowała ta rasa. Znajdowaliśmy
się w doborowym towarzystwie. Początkowo znane pod nazwą angielskiego spaniela toy
[zabawka] i przypuszczalnie wyhodowane dzięki skrzyżowaniu hiszpańskich psów
myśliwskich z maleńkimi wschodnimi pieskami, takimi jak „pałacowy" spaniel tybetański i
japoński chin, psy niemal identyczne ze współczesnymi cavalier king charles od
niepamiętnych czasów były ulubieńcami europejskich dworów. Występują na niezliczonych
dziełach sztuki, prezentując się równie arystokratycznie, jak ich właściciele. Jeden skacze na
swoją panią na piętnastowiecz-nym arrasie Ofiarowanie serca, inny śpi słodko na portrecie
księżnej Urbino pędzla Tycjana z roku 1538, dwa inne siedzą spokojnie
43
u stóp „krwawej" królowej Marie i jej męża księcia Filipa Hiszpańskiego na podwójnym
portrecie, namalowanym po ślubie pary przez Antonio Moro w roku 1534.
Spaniele toy, jak boleśnie się przekonały podczas swego dzieciństwa Maria i jej przyrodnia
siostra Elżbieta Tudor, często towarzyszyły ludziom dłużej niż małżonki i matki, zwłaszcza
na dworze Henryka VIII, na którym, jak głoszą przekazy, mogły przebywać jako jedyne psy
„małe spanjele dla dam" . Miejmy nadzieję, że Krwawa Mary otrzymała więcej uczucia od
swoich psów niż od księcia Filipa, który podobno nie czuł do niej „miłości cielesnej" i wrócił
do Hiszpanii po zaledwie czternastu miesiącach małżeństwa.
Nie bez kozery małe pieski nazywano w tamtych czasach „pocieszycielami". Hodowane
zarówno jako zwierzęta domowe, jak i myśliwskie, ogrzewały właścicieli, siedząc im na
kolanach w pełnych przeciągów komnatach i leżąc pod stopami w trakcie długich podróży
powozami. Nocami zwijały się w kłębek pod pierzynami, nie tylko dostarczając więcej ciepła
niż mosiężne pojemniki napełnione rozżarzonymi węglami, ale i stanowiąc bezpieczniejszą
alternatywę (choć spaniele toy były bardzo żywymi psami, istniała niewielka szansa, że
pościel zajmie się od nich ogniem). Właściciele cierpiący na reumatyzm przykładali swoich
ulubieńców do chorych kończyn, by złagodzić ból. W czasach, gdy nie znano środków
owadobójczych, uważano powszechnie, że piesek na kolanach zwabi wszy i pchły, od których
tak często roiło się w ubraniach.
„Spaniel łagodny, ciepły - delikatny, schludny i śliczny gatunek psa... towarzysz pokojowy,
miły do zabawy" - tak oto doktor John Caius, medyk Elżbiety I, opisał je w swojej
pochodzącej z 1570 roku pracy Canibus Britannicis, w której zamieścił wszystkie znane w
swoich czasach rasy psów. Jednakże spaniele dostarczały nie tylko przyjemności. W świecie,
gdzie rodzice znikali, spadała na nich hańba, nawet ucinano im głowę, w świecie, w którym
nie można było ufać najbliższym krewnym, w którym jeśli nie rozegrałeś kart właściwie,
44
mogła spotkać cię śmierć, śliczne pieski ze słodkimi pyszczkami i jedwabistą sierścią
okazywały się najwierniejszymi i lojalnymi towarzyszami.
Kiedy królowa Szkocji Maria została stracona na rozkaz jej kuzynki Elżbiety I w zamku
Fotheringhay ósmego lutego 1587 roku, w drodze na szafot towarzyszył jej mały czarno-biały
spaniel. Po odcięciu głowy przerażone zwierzątko odnaleziono ukryte pod nasiąkniętą krwią
bielizną królowej. „Wówczas jeden z katów, zdejmując jej podwiązki, dostrzegł małego
pieska, który wczołgał się pod ubranie -relacjonował świadek naoczny nazwiskiem Robert
Wynkfielde. Trzeba było usunąć go siłą, potem zaś nie chciał odejść od martwego ciała, tylko
leżał pomiędzy głową a ramionami. Mokrego od krwi królowej, wyniesiono i umyto, bo
wszelkie rzeczy zabrudzone krwią trzeba było spalić albo oczyścić, a następnie odesłano
katów z zapłatą za usługi, bez żadnej rzeczy, która by do niej należała."
Sześćdziesiąt lat później nieszczęsny wnuk Marii, król Karol I, uciekając przed ścigającymi
go Okrągłogłowymi Cromwella, ukrył się w zamku Carisbrooke na Isle of Wight, gdzie
zabrał ze sobą swojego spaniela imieniem Rogue. W styczniu roku 1649 Karol oskarżony
został o zdradę stanu. Podczas ostatniej przechadzki na szafot, wzniesiony przed Banąueting
Hall w pałacu Whitehall, królowi towarzyszył Rogue. Później tego samego dnia złapali go
zwycięscy Okrągłogłowi i nosili po mieście jako równie znaczący symbol pokonania
monarchii co odcięta głowa jego pana.
Dzieci Karola I, przebywając na wygnaniu we Francji, której władcy także faworyzowali
angielskie spaniele toy, kontynuowały ten psi romans. Syn i następca straconego króla, na
razie niekoronowany Karol II, tak był zafascynowany spanielami, że w rezultacie nazwano je
jego imieniem. Kiedy trzydziestoletni monarcha w maju 1660 roku powrócił z wygnania do
Anglii, towarzyszył mu ukochany spaniel; z królewskiego statku na brzeg płynął w tej samej
łodzi co dandys i pamiętnikarz Samuel Pepys, który pozostawił barwną relację: „Ja,
45
pan Mansell i jeden z lokajów Króla popłynęliśmy z psem, którego nasz monarcha kocha
(pies srał w łodzi, co bardzo nas śmieszyło, a mnie nasunęło myśl, że Król i wszystko, co do
niego należy, niczym się od innych nie różni)".
Defekacja w łodziach nie była końcem problemów, jaki spaniele Karola II powodowały w
następnych latach. Wielka ich zgraja towarzyszyła królowi, gdziekolwiek szedł, nawet na
zebrania rządu, gdzie zabawą z ulubieńcami urozmaicał sobie nudne godziny. „Jedyne, co
zaobserwowałem, to głupota Króla - zauważył Pepys w trakcie jednego ze spotkań w
Whitehall - przez cały czas bawił się ze swoim pieskiem albo sączkiem na genitalia, zupełnie
nie zważając na poruszane kwestie". Wydaje się, że psy z większą powagą traktowały
„poruszane kwestie" niż król, bo jak pisał poeta lord Rochester, „swą surową i mądrą miną
psy w niczym nie różnią się od lordów".
Whitehall, St. James's, Hampton Court: wszystkie te królewskie pałace były domami
wolności dla monarszych spanieli. Szalały po korytarzach, spały na obitych jedwabiem
krzesłach, załatwiały się swobodnie na podłogach i dywanach. Z błogosławieństwem pana
suki szczeniły się i karmiły swoje młode w królewskim łożu. Jak stwierdził pisarz John
Evelyn, „wszystko to było bardzo nieprzyjemne i w istocie sprawiało, że w całym dworze
panował brud i odór". Karol z pewnością nie był odporny na smród: w roku 1662 rozkazał
George'owi Russellowi, sokolnikowi, by ten wyprowadzał psy na spacer. To, że znajdowały
się pod profesjonalną opieką, nie przeszkadzało im w ucieczkach. Mała notka w „London
Gazette" z października 1667 roku głosiła: „W Dean's Yard w Westminsterze zaginął młody
spaniel, około półroczny, z czarnym łbem, czerwonymi brwiami i czarną plamką na grzbiecie.
Należał do Jego Wysokości Księcia Ruperta [kuzyn Karola II]. Ten, kto przyprowadzi go do
siedziby księcia Ruperta w Stone Gallery w Whitehall, otrzyma sowitą nagrodę za swój trud".
Po roku 1689, kiedy uwielbiający spaniele młodszy brat i następca Karola, Jakub II, został
pozbawiony praw do tronu na rzecz swojej
46
córki i zięcia, Marii II i Wilhelma Orańskiego, miejsce spaniela jako pierwszego psa na
dworze zajął import z Holandii: mops o spłaszczonym nosie i wyłupiastych oczach.
Krzyżówki mopsów, a może nawet buldogów ze spanielami dały w rezultacie hybrydę z
kopulastym łbem, wyłupiastymi oczami, płaskim nosem i skróconym pyskiem, który nasuwał
skojarzenie, że zderzyły się z pałacową wygódką. To był przodek współczesnego spaniela
King Charles, rasy odrębnej od Cavaliera.
W dzieciństwie księżniczka Wiktoria uciekała przed tyranią matki, bawiąc się z Dashem,
czarno-biało-brązowym spanielem. Po męczącej pięciogodzinnej ceremonii koronacyjnej
dwudziestego ósmego czerwca 1838 roku osiemnastoletnia wówczas królowa wraca do
pałacu Buckingham i od razu biegnie na piętro, gdzie zrzuca uroczysty strój, by wykąpać
Dasha. „Kochał bezwarunkowo, bawił się, nie czyniąc innym krzywdy, był niezłomnie
wierny", wyryto na epitafium, gdy dwa lata później umarł. „Przechodniu, jeśli żyć będziesz
otoczony miłością, a po śmierci płakać za tobą będą, pójdziesz śladem Dasha".
Czterdzieści osiem lat później w Wielkiej Brytanii powstał Klub Spanieli Toy. Na początku
XX wieku klub złożył wniosek, by przemianować się na Klub Spaniela King Charles, ale
Stowarzyszenie Kynologiczne, ostateczny arbiter we wszelkich pieskich sprawach, uznało, że
należy zachować dawną nazwę. Dopiero po interwencji króla Edwarda VII, którego żona,
królowa Aleksandra, także była właścicielką takiego spaniela, stowarzyszenie zaakceptowało
zmianę.
Pierwsze osobniki oficjalnie nazwane spanielami King Charles zupełnie nie przypominały
psów, które taką miłością darzył Karol II. Zamiast płaskich łbów i długich pysków miały
czaszki w kształcie kopuły i spłaszczone nosy, które w czasach Williama i Mary zyskały
dzięki krzyżówkom z mopsami. W gruncie rzeczy owe staroświeckie cechy uznawano za
wysoce niepożądane aż do roku 1926, kiedy to pewien nowojorczyk nazwiskiem Roswell
Eldridge postawił sobie za cel
47
przywrócenie ich. Umieścił on w katalogu Crufts Dog Show ogłoszenie, oferując nagrodę w
wysokości dwudziestu pięciu funtów, co w owych czasach było sporą sumą, za „spaniele
Blenheim z długimi pyskami dawnego typu, jakie widać na obrazach z czasów Karola II". W
ciągu dwóch lat pomysł Eldridge'a nabrał rozpędu i staroświecki spaniel wrócił pod nazwą
cavalier king charles.
Od tamtej pory cavaliery stały się ulubionymi zwierzętami domowymi zarówno w Brytanii,
jak i w Ameryce: Brytyjskie Stowarzyszenie Kynologiczne w roku 2006 zarejestrowało
narodziny 11 411 rasowych szczeniaków, co czyni je najbardziej popularnymi w kraju.
Królowa Elżbieta II może i przedłożyła ponad psa nazwanego imieniem jej kędzierzawego
przodka rasę, która wzięła swą nazwę od Confederation for the Registration of Gas Installers -
corgi - ale pośród sławnych posiadaczy cavalierów w XX wieku znajdują się Frank Sinatra,
Ronald Reagan, Lauren Bacall, Sylvester Stallone i Kirk Douglas.
W niedzielny poranek pod koniec listopada 1998 roku ktoś jeszcze miał przyłączyć się do
tego wykwintnego grona: ja.
Kilka dni po wizycie na wystawie Discover Dogs pod wpływem impulsu zadzwoniłam do
Stowarzyszenia Kynologicznego i poprosiłam o nazwiska hodowców cavalierów, którzy
aktualnie mają na sprzedaż szczeniaki. Jedna z nich, niejaka pani Colman, mieszkała pod
Henley miasteczkiem nad Tamizą: w tamtej okolicy moi rodzice mieli kiedyś dom. Uznałam
ten drobny zbieg okoliczności za dobry omen i zadzwoniłam do niej. Tak, potwierdziła pani
Coleman, ma cztery szczeniaki, ale skończyły czternaście dni i będzie je można odebrać
dopiero za sześć tygodni, mimo to znalazły nabywców szybciej niż kaszmirowe swetry za
połowę ceny na wyprzedaży u Har-rodsa. Suczek już nie ma, za to dwa psy są wciąż na
sprzedaż, więc jeśli chciałabym któregoś kupić, powinnam jak najszybciej ją odwiedzić i
zrobić rezerwację. Ach, dodała pani Coleman, ma także pięciomiesięcznego pieska, ale z nim
sprawa nie jest wyjaśniona. Problem w tym, że ona wolałaby go zatrzymać, ale mąż się
sprzeciwia.
48
Kiedy z Joshuą ruszyliśmy spod domu, on przypięty pasami na tylnym siedzeniu naszego
poobijanego samochodu słuchał kasety zjust William, ja za kierownicą rozprawiając się z
opakowaniem słodyczy ukrytym w schowku, czułam dreszcze, które nie miały nic wspólnego
z zepsutym ogrzewaniem. Czy naprawdę chcę psa, skoro mam tyle innych obowiązków?
Oczyma wyobraźni widziałam, jak Udi z dezaprobatą kręci głową. Słyszałam, jak mój świętej
pamięci ojciec mówi: „Oszalałaś!" Tak, chyba oszalałam: chociaż mojemu synowi wizyta u
szczeniaków sprawi ogromną radość, popełniam potężny błąd, zabierając go ze sobą.
Gdybym zmieniła zdanie, byłby strasznie rozczarowany.
- Pamiętaj, dzisiaj jedziemy tylko obejrzeć psy - ostrzegłam, gdy M40 jechaliśmy w kierunku
Berkshire. - Może się nam nie spodobają.
Wydało mi się, że Joshua mruczy; „Na pewno nam się spodobają", zaraz jednak pośpiesznie
dodał:
- Co mówiłaś, mamusiu? William cię zagłuszył.
Pomyślałam, że się przesłyszałam, i zerknęłam we wsteczne lusterko. Joshua ze słuchawkami
na uszach i obojętną twarzą wpatrywał się w krajobraz za oknem.
- Wiesz, nawet gdyby się nam spodobały - ciągnęłam - są malutkie i przez sześć tygodni nie
można zabierać ich od matki. Słyszysz, co mówię, kochanie? Rozumiesz to, prawda? - Joshua
nie reagował. -Joshua. Zdejmij na moment słuchawki, dobrze? Joshua!
- Co?
- Rozumiesz, że w żadnym razie dzisiaj nie możemy zabrać szczeniaka do domu? Nie
będziesz rozczarowany, prawda?
Jego usta wygięły się w przerażająco chytrym uśmieszku.
- Nie przejmuj się, nie będę rozczarowany.
Domu pani Coleman nie można było nie zauważyć. Kamienny ca-valier stał na straży przed
furtką. Na plakietce powitalnej na drzwiach frontowych widniał uśmiechnięty pyszczek
cavaliera. Kołatka z brązu
4-Moje życie z
49
miała kształt łba cavaliera. Wycieraczkę ozdabiały cztery cavaliery: rudy Ruby, czarno-biało-
brązowy, czarno-brązowy i brązowo-bia-ły Blenheim; na wystawie Discover Dogs
dowiedziałam się, że takie nazwy noszą te odmiany. Koło dzwonka wisiała też tabliczka z
cava-lierem głosząca: „Uwaga, psy". Gdy nacisnęłam guzik, w odpowiedzi rozległa się
symfonia szczęknięć i powarkiwań, a kiedy drzwi się otworzyły, mnie i Joshuę zalała fala
błyszczącej sierści, połyskliwych oczu i szybko machających ogonów. Mając w oczach
ostrzeżenie na drzwiach, złapałam mocno dłoń syna, ale groziło nam tylko zalizanie na
ś
mierć.
Zamknąwszy liczące około dwadzieścia pięć zwierzaków stado w kuchni z mężem, drobna i
ś
liczna pani Cołman zaprowadziła nas do salonu, w którym tarcza zegara z zielonego
marmuru miała kształt pyska cavaliera. Obok niego na kominku stały fotografie
przedstawiające ulubieńców gospodarzy. Z ręcznie haftowanych poduszek na pokrytych
sierścią sofach uśmiechały się pyszczki cavalierów, na stolikach stały dumnie lampy
przerobione z figurynek cavalierów. Obrazy olejne w złotych ramach przedstawiały
championów z hodowli pani Coleman, do tablicy korkowej przypięte były rozety
zwycięzców. Na parapetach tłoczyły się figurki, tace na wizytówki, podstawki pod garnki w
kształcie cavałierów. Nawet na okrągłych klamkach namalowane były pieski. OHver
Cromwell nie miałby szans.
Pani Coleman poczęstowała nas filiżanką herbaty i kawałkiem domowej roboty ciasta
czekoladowego, po czym zaczęła piać pochwały na temat swoich rasowych podopiecznych,
następnie zaś poddała mnie surowemu przesłuchaniu. Czyjestem notowana na policji? Czy
byłam oskarżona o okrucieństwo wobec zwierząt? Czy mam ogród z bezpiecznym
ogrodzeniem oraz pomieszczenie, z którego szczeniak nie będzie mógł się wymknąć? Czy w
domu są inne zwierzęta? Czy przez cały dzień nie ma mnie w domu? Czy miałam już psa?
Czy zamierzam wykupić dla niego ubezpieczenie zdrowotne? Jaki jest mój stosunek do kary
ś
mierci? Czy u mojego rzeźnika są świeże dostawy
50
flaczków? Wyczerpawszy listę pytań, przedstawiła mi spis rzeczy, które koniecznie muszę
nabyć, jeśli ona zgodzi się sprzedać mi jednego ze swoich drogocennych cavalierów. Wśród
nich znalazły się: skrzynka, zagroda do ćwiczeń, bramki na schody, łopatka do zbierania
odchodów, legowisko, koc z polaru, wybór miękkich zabawek i kości do gryzienia, szczotka i
grzebień, szczotka do zębów, szampon, obcinacz do paznokci, miski na wodę i jedzenie z
nierdzewnej stali oraz apteczka zawierająca co najmniej pincetę, zimne okłady, leki na
biegunkę, strzykawkę i termometr do odbytu.
- Teraz pewnie chciałaby pani obejrzeć pieski - powiedziała na zakończenie.
Wstrząśnięta na myśl o tym termometrze do odbytu, wolno podniosłam się na nogi, podczas
gdy Joshua rzucił się ku schodom prowadzącym do sypialni, w której były szczenięta.
Pokój był mały i podobnie jak cała reszta domu, ozdobiony obrazkami przedstawiającymi
cavalierów. Matka, odmiana brązowo-biała Blenheim, leżała wyciągnięta i smacznie spała na
łóżku przykrytym narzutą z różowego pluszu. Wyglądała na wyczerpaną, do czego miała
prawo jako każda matka czworaczków. Na podłodze w wyłożonym kocem pudle po omacku
czołgały się jej cztery pociechy. Ślepka miały zamknięte, spod rzadkiej białej sierści
przeświecała różowa skóra. Chociaż dla mnie wyglądały identycznie, pani Coleman wskazała
dwa i powiedziała, że te są jeszcze wolne. Z czasem, kiedy otworzą oczy i u każdego rozwiną
się cechy indywidualne, zamienią się w piękne okazy odmiany Blenheim, urodą dorównujące
matce.
Joshua, którego gospodyni ostrzegła, by nie brał maleństw na ręce, bo jeszcze nie można się z
nimi bawić, ukląkł koło pudła i głaskał popiskujące szczeniaki. Jakie piękne, powtarzał bez
tchu. Nie powiem, że się z nim zgadzałam. Dla mnie wyglądały jak białe tłuste szczury z
długimi uszami.
- Są takie małe - odparłam. - Wydają się bezbronne. Pani Coleman wybuchnęła serdecznym
ś
miechem.
51
- Szczenięta rosną bardzo szybko, moja droga. Kiedy weźmie pani swojego do domu, będzie
wszędzie biegał, gryzł, co się da, i sikał po kątach. Proszę się nie przejmować, trzeba go
karmić tylko cztery razy dziennie. Co do niszczenia domu; kiedy odkryje pani jego zwyczaje,
nauczy go pani czystości w mgnieniu oka.
Już miałam pobiec do samochodu, wrzeszcząc ile sił w płucach: „Nie!", kiedy przypomniałam
sobie starszego szczeniaka, o którym pani Coleman wspomniała przez telefon. Skoro ma pięć
miesięcy, na pewno jest już przyuczony do czystości? Pani Coleman zawahała się. Tak,
naturalnie, jest już przyuczony, choć czasami zdarzają mu się wpadki, tylko że ona nie chce
się z nim rozstawać, bo ma do niego słabość, w gruncie rzeczy lubi go najbardziej ze
wszystkich swoich psów. Innego zdania jest mąż; twierdzi, że pies ma za dużą głowę, więc
nie nadaje się do rozmnażania, a ponieważ jest bezużyteczny, powinni się go pozbyć.
Bezużyteczny, wielkogłowy pies. To brzmiało jak feministyczny żart kończący się puentą: „A
w ogóle są inni?" - tylko czy chcę takiego w domu? Zapytałam, czy możemy zobaczyć tego
wyrośniętego potwora.
- Och, nic złego się nie stanie, jak zerkniecie - odparła pani Coleman, po czym z niejakim
ociąganiem poszła po niego do kuchni.
Oderwałam Joshuę od szczeniąt i ruszyliśmy po schodach. W tej samej chwili na dole
pojawiło się anielskie zjawisko i pogalopowało ku nam.
Stanęliśmy jak wryci. Ten cavalier wcale nie był potworem z wodogłowiem, ale po prostu
najpiękniejszym psem, jakiego w życiu widziałam. Miał wielkie białe łapy w brązowe łatki i
szaleńczo machał puszystym ogonem. Oczy były okrągłe i jasne jak reflektory, lekko zadarty
nos znaczyły jasnobrązowe piegi. Przysięgam, że uśmiechał się do nas, przez co od widoku
jego pyszczka serce topniało. Wszystkie cavaliery, które dotąd widziałam, były ładne, ale w
porównaniu z tym pięciomiesięcznym szczeniakiem dość pospolite. On natomiast był
52
przystojny, oszałamiająco przystojny. Miał ten rodzaj urody gwiazdy filmowej, która zapiera
dech w piersiach.
Usiedliśmy z Joshuą na podeście i przedstawiliśmy się Geor-ge'owi - tak miał na imię, jak
wyjaśniła pani Coleman, gdy wyszła z kuchni. George rzucił się na nas, jakbyśmy byli jego
od dawna niewidzianymi najlepszymi przyjaciółmi, lizał nas po rękach, potykał się o nasze
stopy i szczekał z entuzjazmem. Nim się zorientowałam, wdrapał mi się na kolana, położył
łapy na moich ramionach i polizał w usta.
George potrafił uwodzić ludzi.
- Jest cudowny! - wykrzyknęłam.
Wcześniej zdarzało mi się zakochać od pierwszego wejrzenia, ale nigdy w psie. Tymczasem
na widok George'a doznałam tego, co Francuzi nazywają coup defoudre. Byłam oszołomiona,
nieodwracalnie zauroczona. Jeśli nawet George miał za duży łeb - a ja absolutnie tego nie
widziałam - to nic nie szkodzi, był przecież taki śliczny.
Jakby wyczuwając, że już mnie zdobył, George zajął się Joshuą. Przeskoczył mu na kolana i
zlizał z brody resztki czekoladowego ciasta.
- Hej! - powiedział Joshuą, odwracając głowę i przytulając do piersi wyrywającego się
psiaka. Z braku innej możliwości George zaczął lizać mojego syna po szyi. Od lat nie była tak
dokładnie wyszorowana jak teraz przez mały różowy języczek, który przesuwał się po niej
metodycznie. Mój podatny na łaskotki syn śmiał się uszczęśliwiony.
Pani Coleman popatrzyła na nas z rezygnacją.
- Cóż, skoro naprawdę go chcecie... chyba będę w stanie się z nim rozstać - powiedziała. -
Możecie zabrać go na próbę. Gdyby się okazało, że nie dajecie sobie z nim rady, przywieźcie
go z powrotem w przyszłym tygodniu.
Spojrzałam na panią Coleman stojącą przy schodach ze łzami w oczach. Spojrzałam na
Joshuę, który na twarzy wypisane miał
53
błaganie. Spojrzałam na George'a. Był niemal ideałem szczeniaka, o jakim mogłam marzyć.
Przecież wiedział już, gdzie się załatwiać! Co więcej, właścicielka zaproponowała, że w razie
problemów weźmie go z powrotem. Wiedziałam jednak, że jeśli George przyjedzie z nami do
domu, to już zostanie. Postąpiłabym bardzo okrutnie, gdybym po tygodniu odebrała go
Joshui. Przeżył już jedną stratę.
Ale czy naprawdę chciałam brać na siebie obowiązki związane z psem? śałowałam, że nie ma
przy mnie Udiego i nie mogę zapytać go, co powinnam zrobić. Był studnią dobrych rad,
zwłaszcza gdy nikt go o nie prosił, ale teraz, kiedy najbardziej potrzebowałam jego opinii,
zachowywał straszliwe milczenie. Czy mi się to podobało, czy nie, byłam teraz jedynym
dorosłym członkiem naszej rodziny i musiałam natychmiast podjąć decyzję, która nie tylko
wpłynie na szczęście mojego syna, ale przypuszczalnie też na następne piętnaście, szesnaście
lat mojego życia.
Powinnam wziąć George'a czy nie?
Decyzja należała wyłącznie do mnie.
Pół godziny później jechałam z powrotem do Londynu. Wyjadałam resztki słodyczy ze
schowka, zadając sobie z niepokojem pytanie, czy postąpiłam słusznie.
Ukradkiem zerknęłam we wsteczne lusterko. Joshua siedział na tylnym siedzeniu ze
słuchawkami na uszach i słuchałJust William, tak samo jak robił w drodze do Berkshire.
Kiedy zahamowałam na światłach, obejrzałam się przez ramię. Najnowszy członek naszej
rodziny leżał na kolanach Joshui. Śpiąc smacznie i cichutko pochrapując, George był
uosobieniem zadowolenia.
Tak samo jak mój syn po raz pierwszy od śmierci swojego ojca.
6
Kiedy zaparkowałam przed domem, obudziłam Joshuę.
- Joshua, zanim wejdziemy z George'em do środka, chcę jasno ustalić dwie podstawowe
zasady. Zasada numer jeden: w żadnym razie nie wolno mu wchodzić na meble. Zasada
numer dwa: nie wolno, powtarzam nie wolno mu w nocy spać w naszych sypialniach.
Mój syn pokiwał sennie głową. W tamtej chwili był szczęśliwy, że trzyma George'a w
objęciach, i zgodziłby się na wszystko, o co bym go poprosiła. Później uświadomiłam sobie,
ż
e powinnam dodać kilka zasad do tej listy: że Joshua musi sprzątać każdy klocek lego, który
upuści na podłogę, że nigdy więcej nie poprosi o podniesienie kieszonkowego, że będzie
opiekował się mną na starość.
Ponieważ rano nawet przez myśl mi nie przeszło, że wieczorem wrócimy do domu z psem,
byłam tak samo nieprzygotowana jak kobieta, która znajduje na progu niemowlę. Poza
torebką karmy, którą dała mi pani Coleman, żebyśmy jakoś przetrwali do rana, nie miałam
zupełnie nic z jej spisu niezbędnych rzeczy: żadnego pudła, misek z nierdzewnej stali,
legowiska, koca z polaru, apteczki, no i naturalnie termometru doodbytniczego. A ponieważ
nie mieliśmy nawet smyczy, musiałam George'a nieść na rękach.
55
Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu powrót do ciemnego domu nie budził we mnie
oporów. Oboje z Joshuą byliśmy zbyt podekscytowani. Tak samo zresztąjak George. Jego
ś
wiat do tej pory ograniczał się do domu i ogrodu Colemanów, tutaj miał nowy wszechświat
do zbadania. Powęszył ciekawie po naszej kuchni, szczególną uwagę zwracając na okruchy
na niezamiecionej podłodze, potem ruszył do salonu, gdzie przeczołgał się pod stolikiem do
kawy i pobieżnie zbadał kominek.
Na widok sofy obitej czerwonym aksamitem oczy mu zapłonęły. Jakby ją rozpoznając,
wyszczerzył zęby w uśmiechu. Podszedł, usiadł przed nią i utkwił w niej tęskny wzrok, jakby
była soczystą kością.
- Myślę, że chce wskoczyć na sofę, mamusiu - powiedział Joshuą z podziwem.
- Ale tego nie zrobi. To zasada numer jeden, pamiętasz, kochanie? Nie, George! Nie!
George obejrzał się na mnie, po czym znowu spojrzał na sofę, tym razem zginając tylne łapy
w przygotowaniu do skoku.
- Nie! - burknęłam, dla lepszego efektu grożąc mu palcem. -Nie wolno wchodzić na meble!
- Mamo, nie krzycz na niego!
- Wcale nie krzyczę!
- Krzyczysz!
- Nie, Joshua! Ja tylko jestem stanowcza.
- Nieprawda!
Zamiast tworzyć w domu miłą atmosferę, George już stał się powodem kłótni między nami.
Nic go to jednak nie obchodziło. Jak wkrótce mieliśmy się przekonać, George żył we
własnym świecie, w którym wszyscy go uwielbiali, a on nic nie robił źle. Poza tym jego
uwagę wciąż przyciągała sofa. Ciekawie przekrzywiając głowę, usiadł na dywanie i znowu na
mnie spojrzał swymi mądrymi brązowymi oczami. Ogarnęło mnie dziwne uczucie, że
doskonale rozumie, o co mi chodzi.
56
- Grzeczny piesek! - powiedziałam śpiewnie. - Bardzo grzeczny! Nie wolno wchodzić na
meble! Właśnie, nie wolno!
Wyglądało na to, że George nie tylko jest mądry, ale i posłuszny. Wszystko wskazywało na
to, że życie z nim nie będzie wcale tak trudne, jak się obawiałam.
George odwrócił się ode mnie i po raz trzeci obrzucił wzrokiem sofę. Sekundę później zgiął
tylne nogi niczym sportowiec na igrzyskach olimpijskich, uniósł przednie i wylądował gładko
na samym środku wypełnionych puchem poduch. Usiadł i uśmiechnął się do nas, jakby
oczekiwał pochwał, pośpiesznie machając ogonem.
- Nie!-wrzasnęłam.
Joshua ponownie rzucił mu się na pomoc.
- Nie krzycz na niego, mamo! On dopiero do nas przyjechał! I nie każ mu schodzić! Tak
ładnie wygląda!
I to niestety była prawda. Jak swój imiennik król Karol II, który na tronie przyjmował hołdy,
cavalier George sprawiał wrażenie, że czerwona sofa to przynależne mu miejsce - nie miałam
serca go zrzucać. Wręcz przeciwnie, usiadłam obok niego i pogładziłam go.
ś
elazna zasada numer jeden rozpadła się w proch, a George przebywał w domu mniej niż
pięć minut.
Zawsze zostaje zasada numer dwa, mówiłam sobie, podczas gdy George zwinął się między
nami w kłębek i zapadł w rozkoszną drzemkę.
Może nie powinnam była mu na to pozwolić, bo kiedy na nas przyszła kolej pójść do łóżka,
George wcale nie był senny. Długo się zastanawiałam, gdzie postawić jego legowisko, czy
raczej kartonowe pudło wyłożone starym kocem, które tej nocy musiało mu wystarczyć. W
końcu zdecydowałam się na łazienkę na piętrze: była mała, przytulna i ciepła, a przez okno
wpadało tam światło ulicznych lamp i widać było gwiazdy.
Jako że pochodził z domu pełnego psów, George nigdy dotąd nie spał samotnie. Pani
Coleman przestrzegła mnie, że na początku
57
będzie tęsknił za rodzicami i licznym rodzeństwem, kuzynami, ciotkami i wujami.
Zasugerowała, żebym włożyła mu do legowiska termofor, który będzie mu przypominał
ciepło ich ciał. Tak więc około wpół do jedenastej tamtego wieczoru napełniłam stary termos
Joshui z Kubusiem Puchatkiem, włożyłam go do pudła i próbowałam skłonić George'a, żeby
się położył.
- Da sobie radę sam? - zapytał z powątpiewaniem Joshua, gdy George już po raz trzeci
wygramolił się z pudła, ciągnąc termos za uchwyt. -A jak mu się coś stanie?
- A co może mu się tu stać? Przecież będzie w łazience. I czuje się tu bardzo dobrze!
Istotnie, George czuł się doskonale, wskakując i wyskakując z pudła. Robił tak, dopóki nie
wyszliśmy, zamykając za sobą drzwi. Trzydzieści sekund później krótko i przenikliwie zawył.
Nastąpiła przerwa, a po niej kolejne wycie. Ten wzór powtarzał się przez następne dziesięć
minut z regularnością metronomu, podczas gdy Joshua kręcił się niespokojnie przy drzwiach.
- Jest samotny, mamusiu. Jest nieszczęśliwy. Tęskni za innymi psami. Tylko pomyśl, jak ty
byś się czuła. Musimy go wypuścić, tylko na dzisiejszą noc. Może spać u mnie.
Upierałam się przy swoim.
- Nie. Musimy od początku robić tak, jak chcemy, żeby przez cały czas było. George nie
będzie spał w naszych sypialniach. Koniec, kropka.
- Dlaczego nie?
- Bo taka jest zasada. Bo to niezdrowe.
- Dlaczego?
Dlaczego, dlaczego, dlaczego! Jak ja nienawidziłam tego zadawanego nieustannie pytania!
Próbowałam przypomnieć sobie wszystkie powody, dla których spanie z psem jest niezdrowe,
ałe żaden nie przychodził mi na myśl. Może tojednak wcale nie jest niezdrowe. Bo przecież
psy mojej przyjaciółki Jenny spały u niej w pokoju i wcale
58
jej to nie zaszkodziło. Wytężyłam rozum, ale na próżno. Teraz jednak doszłam tak daleko, że
nie mogłam się wycofać.
- Bo tak — odparłam stanowczo.
- To nie jest powód!
- Puść tę klamkę! Nie wolno ci go wypuścić!
- W takim razie będę spał z nim w łazience!
W sprzeczce, która potem nastąpiła, ja postawiłam na swoim, choć udało mi się to ledwo,
ledwo. Ułożyłam Joshuę do snu, przeczytałam mu bajkę do wtóru pełnego pretensji
szczekania George'a i poszłam do drugiej łazienki zmyć makijaż. Ponieważ Książkę tygodnia
czytaną w Radio 4 ujadanie całkowicie zagłuszyło, przełączyłam najpierw na Capital, potem
na Classic, LBC, Kiss, a wreszcie na XFM. Nawet głośny rock nie zdołał przytłumić coraz
donośniej szych lamentów George'a.
Kompletnie wyczerpana padłam do łóżka. Ujadanie nie ustawało przez następne dwadzieścia
minut, w czasie których nabrałam przekonania, że popełniłam straszliwy błąd, kupując
George'a. Jak mogłam być taka głupia i myśleć, że dam sobie radę ze szczeniakiem, nawet
jeśli ma już pięć miesięcy? W końcu w progu mojej sypialni stanął Joshua.
- Nie mogę spać przez to szczekanie - powiedział.
- Ja też nie. Wracaj do łóżka. Niedługo przestanie, zobaczysz -odparłam z większym
przekonaniem, niż czułam. - Szczeniaki są jak małe dzieci, jeśli zostawisz je płaczące na
odpowiednio długo, to w końcu się zmęczą i zasną.
- Tak robiłaś ze mną, jak byłem mały? Pozwalałaś, żebym tak długo płakał, aż zasnę? -
Joshua przyglądał mi się podejrzliwie,jakby tworzył katalog złego traktowania przez
rodziców do przedstawienia w przyszłości swojemu psychoanalitykowi.
- No... niezbyt często - przyznałam. - Prawdę mówiąc, nigdy. Wbrew radom bardziej
doświadczonego Udiego, który wychował już Tabby i Hannah, biegałam do łóżeczka Joshui
przy każdym
59
najsłabszym piśnięciu. Czasami siedziałam nad nim, choć spał smacznie, by upewnić się, że
wciąż oddycha.
Trochę pocieszony, mój dziewięcioletni syn położył się obok mnie. Po jakimś czasie George
umilkł.
- Widzisz? - powiedziałam chytrze. - Mówiłam ci, że się uspokoi.
W milczeniu leżeliśmy obok siebie i czekaliśmy, czy George podejmie protest. Czas upływał,
ale nic się nie działo. W końcu cisza stała się bardziej niepokojąca niż wcześniejsze
szczekanie.
- Myślisz, że wszystko z nim w porządku? - zapytał Joshua po czasie, który wydawał się
godziną, a przypuszczalnie był pięcioma minutami. - Może coś mu się stało.
- Na przykład co?
- Może zaszczekał się na śmierć.
- Psy nie zaszczekują się na śmierć! - wykrzyknęłam, chociaż cisza złowrogo dzwoniła mi w
uszach. Ja też zaczynałam się niepokoić.
- Mamo, zrób coś!
- Co? Posłuchaj, on przypuszczalnie już śpi. Sam też idź spać. Chociaż wiesz co? - ustąpiłam,
coraz bardziej niespokojna. -Jeśli naprawdę się martwisz, zajrzę do niego.
Z Joshuą następującym mi na pięty poszłam na palcach na piętro. Starając się robić jak
najmniej hałasu, przystawiliśmy ucho do drzwi. Z łazienki dobiegł dziwny odgłos toczenia,
potem dławiący, duszący kaszel. Ogarnięci paniką otworzyliśmy drzwi. Naszym oczom
ukazał się oślepiająco biała burza śnieżna. Wjej środku stał George, wydalając resztki rolki
papieru toaletowego, którą wcześniej rozwinął i podarł na drobniusieńkie kawałki.
Zachwycony naszym pojawieniem się, skoczył na nas, a potem wypadł zza drzwi. Zanim
posprzątaliśmy bałagan, zniknął gdzieś i nie reagował na wołania.
W końcu znaleźliśmy go w mojej sypialni, rozciągniętego na brzuchu na środku łóżka. Tylne
nogi przypominały żabie udka, uszy
60
leżały po obu stronach głowyjak u słonia Dumbo, czarny nos spoczywał wygodnie między
przednimi łapami. Kiedy weszliśmy, otworzył jedno oko, ale zaraz szybko je zamknął. To
spojrzenie powiedziało mi wszystko: George nie zamierza się stąd ruszać.
ś
elazna zasada numer dwa podzieliła los żelaznej zasady numer jeden. To tyle, jeśli chodzi o
dyscyplinę w moim domu. Zabrakło mi hartu, by dłużej z nim walczyć. W końcu, myślałam,
to jego pierwsza noc w nowym domu, z dala od licznej rodziny psów, którą znał od
urodzenia. I jest młodym szczeniakiem. Dzisiaj w nocy zgodzę się na wszystko, a jutro od
rana zaprowadzę surowy rygor. Teraz George najwyraźniej potrzebuje mnie i Joshui, tak
samo jak my potrzebowaliśmy jego.
Ostrożnie, by nie obudzić naszego nowego domownika, położyliśmy się po obu jego bokach.
Ogrzewani jego ciepłem, szybko zasnęliśmy.
7
О
szóstej rano następnego dnia obudziło mnie straszliwe syczenie. Półprzytomna myślałam,
ż
e to pewnie gaz z pękniętej rury, ale zaraz przypomniałam sobie, że przez moją sypialnię
ż
adna rura nie przechodzi.
Przypomniałam sobie coś jeszcze: przed przybyciem George'a nasz dom wcale nie był strefą
wolną od zwierząt domowych.
Przecież mamy kota.
Otworzyłam oczy. Kotka stała w nogach łóżka z wygiętym grzbietem, uniesionym ogonem, z
pręgowaną jak u tygrysa sierścią nastroszoną jak u zwierzęcego bohatera kreskówek
podłączonego do prądu. Cofnięte wargi odsłaniały ostre jak u rekina zęby, pysk był
wykrzywiony w złośliwym grymasie. śółte jak u diabła i błyskające czerwonymi ognikami
ś
lepia utkwione były w psim uzurpatorze, który leżał sobie wygodnie między Joshuą a mną.
Potworzyca Mog wróciła do domu po swojej całonocnej eskapadzie. I zaraz miało rozpętać
się piekło.
Zastanawiacie się pewnie, dlaczego wcześniej nie wspomniałam o naszej kotce. Cóż, prawda
jest taka, że dołożyłam wszelkich starań, by o niej zapomnieć. To wcale nie znaczy, że ją
zaniedbywałam. Opie-
62
kowałam się Potworzyca Mog tak samo gorliwie jak innymi kotami. Były wśród nich
Orzeszek i Próg, para zabłąkanych kochanków, które wskoczyły przez okno do mojego
salonu i życia parę lat wcześniej, by po kilku dniach zrobić mi prezent z pięciorga pięknych
kociąt; Izzie i Ozzie, identyczne bliźnięta, które za namową siostry adoptowałam ze
schroniska - jedno miało agorafobię, drugie bulimię (Izzie zbyt się bał, żeby wyjść z domu, w
rezultacie załatwiał się na dywan, Ozzie natomiast pożerał jedzenie z nieskrywanym
łakomstwem i niemal natychmiast je zwracał); i wreszcie moja kochana Gremlin, maleńka
szara kotka, do której byłam przywiązana pomimo, a może z powodu jej niezliczonych nerwic
(należały do nich paniczny strach przed odkurzaczem oraz wszelkimi ludzkimi istotami z
wyjątkiem mnie) i którą ku mojemu przerażeniu i długotrwałemu żalowi przypadkiem
zabiłam pewnego wieczoru, bo przebiegła przez drogę, żeby mnie przywitać, gdy
parkowałam na wstecznym biegu.
Potworzyca Mog była zupełnie inna niż jej poprzednicy, którzy w większości jak Gremlin
zakończyli życie na londyńskich ulicach („Albo zamknie je pani w domu, albo wypuści, żeby
dobrze się bawiły", powiedział mi bardzo rozsądny weterynarz, kiedy mój drugi kot zginął
pod kołami samochodu, którego kierowca uciekł z miejsca wypadku. „Na pani miejscu
pogodziłbym się z tym, że najlepiej jest, gdy mają krótkie, ale pełne przyjemności życie").
Wroga, gwałtowna, odznaczająca się nieprzewidywalnym usposobieniem Potworzyca Mog
była jak dręczyciel w biurze: chociaż czasami słodka jak cukierek, nigdy nie wiedziałeś, kiedy
zwróci się przeciwko tobie. Generalnie rzecz biorąc, najlepiej było schodzić jej z drogi.
Niekiedy zwijała się w kłębek na kolanach i mruczała z zadowoleniem, gdyją gładziłeś, a
potem bez uprzedzenia rzucała się na ciebie z pazurami i zostawiała krwawe ślady na rękach.
Innym razem skakała ci na ramię i delikatnie gryzła w ucho, by sekundę później zatopić zęby
w twojej szyi. Weźmiesz ją na ręce, Potworzyca Mog zaraz się uwolni. Postawisz ją, będzie
wspinać ci się po nodze. Niepodejrzewający niczego goście,
63
uwiedzeni uśmiechem Kota z Cheshire, często padali ofiarąjej kaprysów, bo ignorowali nasze
ostrzeżenia, by lepiej mieli się na baczności. Nosiłam wiele blizn po starciach z nią:
przecięcie na szyi, ślady zębów na przegubach i kostkach, niewielkie zadrapanie usytuowane
niebezpiecznie blisko lewego oka.
Gdyby istniało jakieś poważne psychologiczne uzasadnienie dla zachowania Potworzycy Mog
- przemoc w kocięctwie albo traumatyczny epizod polegający na zamknięciu w izolatce w
schronisku -może bym jej współczuła. Tymczasem była u nas, odkąd skończyła dwanaście
tygodni, znaliśmy dom, z którego pochodziła, i o ile wiem, nikt nigdy nie potraktował ją źle,
zawsze wszyscy odnosili się do niej serdecznie.
Teraz miała pięć lat i żyła własnym życiem. Chociaż zawsze zjawiała się na posiłki, zaraz po
nich znikała, wyskakując przez klapkę w drzwiach z egoistyczną obojętnością ponurego
nastolatka, którego rodzice oskarżają o traktowanie domu jak hotelu. I podobnie jak
zaabsorbowaną sobą szesnastolatkę guzik ją obchodziło, jak jej zachowanie odbija się na nas,
jej rodzinie, do której najwyraźniej nie czuła nic poza rodzajem lekceważącej pogardy. Gdyby
potrafiła włączać radio, kiedy wczesnym świtem wracała do domu, bez wątpienia by to robiła,
nastawiając na kanał nadający gangsta rap i podkręcając głośność do maksimum.
Już dawno przestałam szukać usprawiedliwień dla Potworzycy Mog. Przyjaciele sugerowali,
ż
e powinnam znaleźć jej nowy dom, skoro tak wyraźnie nie lubi naszego, ale nie mogłam się
do tego zmusić. Pomimo swego zdradliwego charakteru stanowiła część naszej rodziny i
wszyscy, zwłaszcza Joshua, byliśmy do niej przywiązani. Poza tym ponosiłam za nią
odpowiedzialność. Uważałam, że przyjęcie do domu zwierzęcia to jak związanie się z kimś na
całe życie: na dobre i na złe.
Oczywiście powiedziałam pani Coleman, że mamy kota. Ponieważ ta informacja nie zrobiła
na niej wrażenia, spodziewałam się,
64
ż
e George zareaguje tak samo. W większości domów, w tym także w domu naszych
przyjaciół Alwynów, których menażeria natchnęła Joshuę do poproszenia mnie o kupno
zwierzaka, koty i psy koeg-zystowały w harmonii, a gdyby Potworzyca Mog zaczęła
wyprawiać swoje sztuczki, nie wątpiłam, że głośnym warknięciem George pokaże, gdzie jej
miejsce. Bo choć miał dopiero pięć miesięcy, był od niej większy. I był psem, tradycyjnie
najgorszym wrogiem kota, więc w każdym starciu o władzę musiał zwyciężyć.
Czy bardziej mogłam się mylić? Zapomniałam wziąć pod uwagę charakterek Potworzycy
Mog, a także ideę praw terytorialnych. Potworzyca Mog nie tylko była potworna, ale też
pierwsza zamieszkała w naszym domu. Za życia Udiego co prawda nie wolno jej było
wchodzić do naszej sypialni (Udi nie należał do miłośników kotów), ostatnio jednak wpadała
do mnie z wizytą, wracając do domu o świcie, nabrała także zwyczaju spania w nogach
mojego łóżka. Mimo że na jawie bywała bardzo nieprzyjemna, jej obecność sprawiała, że
czułam się trochę mniej samotna.
A pomimo wsparcia rodziny i przyjaciół czułam się straszliwie samotna. Dnie bez trudu
wypełniałam zajęciami, mając pod opieką dziecko, ale wieczory to była zupełnie inna sprawa.
Kiedy Joshua kładł się spać, siedziałam sama w salonie i nie wiedziałam, co ze sobą począć.
Nie lubiłam słuchać muzyki, bo się przy niej rozklejałam, oglądałam więc niekończące się
brednie w telewizji albo kartkowałam swój kalendarz w poszukiwaniu kolejnej osoby, do
której mogłabym zadzwonić. Próbowałam czytać, ale nie potrafiłam dłużej skupić się na
ż
adnej książce. Nawet artykuły w gazetach i tygodnikach nie przykuwały mojego
zainteresowania.
Z sofy, na której siadywałam wieczorami - na której przedtem siadywaliśmy z Udim
przytuleni do siebie - widziałam przez prowadzący do kuchni łuk stół i krzesło u szczytu,
które wciąż uważałam za jego krzesło. Ten widok mnie przygnębiał. Wspominałam, jak
siedział na nim Udi, prowadząc jedną z wielu długich telefonicznych rozmów
5 - Moje życie z
65
z roztrzęsionym pacjentem albo krewnym z Austrii, słuchając Radia 4 i czytając „Guardiana";
kartkując „Times Literary Supplement" albo katalog Innovations. Katalog przypuszczalnie
stanowił ulubioną lekturę mojego męża, czego dowodem był pokaźny zbiór dziwnych
domowych gadżetów, będący w naszym posiadaniu. Należały do niego między innymi:
połowa magnetycznego zestawu z gąbką do czyszczenia zewnętrznej strony okien z wnętrza
domu (druga połowa wpadła w żywopłot naszego sąsiada, gdy pierwszy raz go użyliśmy),
przyrząd na baterię do usuwania zmechaceń, który wyrwał dziury w naszych swetrach, oraz
wielka plastikowa zgniataczka do czosnku wyglądająca jak narzędzie tortur, z której kawałki
poleciały na całą kuchnię, gdy jedyny raz z niej korzystaliśmy.
Podczas ciągnących się w nieskończoność wieczorów tęskniłam za tymi aspektami
zachowania Udiego, które przedtem doprowadzały mnie do szału: ciągłe palenie, niezwykła
zdolność do zmiany celów za każdym razem, gdy omawialiśmy poważną sprawę, brakowało
mi nawet dobrej kłótni o moje bałaganiarstwo. Ludzie mówili mi, jak szczęśliwy i spełniony
był Udi ze mną, mimo to martwiłam się, zapewne niesłusznie, że nie byłam dla niego dość
miła. Wierzcie mi, nic tak jak śmierć współmałżonka nie każe ci na nowo oceniać
poprzednich zachowań i uznawać je za niewłaściwe. Wyrzucałam sobie wszystkie te chwile,
gdy przez wiele dni dąsałam się po jakiejś błahej sprzeczce. Gdy uparłam się, żebyśmy
spędzili letnie wakacje u moich rodziców we Francji, zamiast pojechać do Hiszpanii, którą
Udi kochał. Gdy nie poświęcałam mu dostatecznej uwagi albo gładziłam Potworzycę Mog,
zamiast trzymać go za rękę. Gdy wszczynałam kłótnię na zakończenie miłego wieczoru, bo
byłam wściekła z powodu nietaktownej uwagi Udiego (a mój drogi świętej pamięci mąż był
specjalistą od nietaktownych uwag). Nieuchronną koleją rzeczy doszłam do wniosku, że może
jako żona i partnerka byłam w porządku, ale nie okazałam się dostatecznie dobra, zwłaszcza
dla człowieka, którego przeznaczeniem było umrzeć w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat
66
i naprawdę należało mu się więcej względów za życia. Oczywiście było za późno, żeby coś z
tym zrobić. Nie potrafiłam wynagrodzić błędów przeszłości. Nie mogłam nawet przeprosić.
Przygniatał mnie ciężar winy, który musiałam nieść do końca swoich dni.
Wpędziwszy się w przygnębienie, gasiłam w salonie światło, schodziłam do sypialni i nadal
się zamartwiałam. To nie duch Udiego mnie straszył, aleja sama. W głowie wirowały mi
wszystkie troski związane ze szczęściem Joshui, pieniędzmi, przyszłością. Ciągle zadawałam
sobie pytanie, dlaczego tak się stało? W jaki sposób ucierpi mój syn, dorastając bez ojca,
który by wskazywał mu drogę? Dlaczego to mój mąż musiał umrzeć? A równocześnie
czułam, że nie mam prawa użalać się nad sobą. Dopóki dwa ostatnie lata wszystkiego nie
zburzyły, prowadziłam baśniowe życie. Niczym „zadowolone z siebie mężatki" Bridget Jones
miałam wspaniały dom, ciekawe życie, kochającego męża, cudowną liczną rodzinę, zdrowe
dziecko i dwie urocze dorosłe pasierbice, z którymi dobrze mi się układało. Chociaż straciłam
męża i ojca, wciąż bardzo wiele mi pozostało. Co więcej, w przeciwieństwie do wielu kobiet
w mojej sytuacji, miałam także zapewniony dach nad głową i dość pieniędzy w banku, by nie
martwić się nadmiernie o rachunki za następne kilka miesięcy.
Ale co będzie później? Zarabianie pieniędzy nigdy nie wychodziło mi szczególnie dobrze. W
przeszłości moja kariera przebiegała burzliwie, by ująć rzecz najkrócej. Kiedy po dwudziestce
zrezygnowałam ze studiów plastycznych w college'u, byłam kolejno tymczasową
sprzedawczynią, tymczasową sekretarką (taką, która nie zna ortografii i stenografii ani nie
potrafi pisać na maszynie), niewykwalifikowaną administratorką rewolucyjnej lewicowej
grupy teatralnej, stażystką w dziale montażu w BBC, przewodniczką wycieczek po Londynie,
niezależną dziennikarką, a ostatnio autorką czterech wydanych powieści i jednej książki
historycznej, przy czym żadna z tych pozycji nie okazała się przebojem na liście
bestesellerów. Jako odnoszący sukcesy producent telewizyjny Udi zawsze zarabiał o wiele
więcej
67
niż ja. Jak zdołam zachować nasz wygodny styl życia przy moich mizernych dochodach?
Co noc takie myśli nie pozwalały mi zasnąć. Cierpiałam na niemal chroniczną bezsenność,
nad ranem dzwoniłam do przyjaciół w Ameryce Północnej, bo wiedziałam, że na pewno nie
ś
pią. Kiedy wreszcie zapadałam w sen, najczęściej za pomocą tabletek, budziłam się przy
najlżejszym szeleście. Mimo że mieszkaliśmy w północnym Londynie, niecałe dwa kilometry
od najbardziej ruchliwych ulic metropolii, na naszej uliczce panował zadziwiający spokój.
Tak mało samochodów tędy przejeżdżało, że słyszałam pohukujące sowy, lisy grzebiące w
ś
mietnikach, czasami nawet krzyk borsuka na pobliskim Hamp-stead Heath. Często bez
ż
adnego powodu budziłam się o czwartej nad ranem, przespawszy kilka godzin, i wówczas
otaczała mnie przerażająca i przytłaczająca cisza. Zadawałam sobie ponure pytanie, czy tak to
jest być martwym? Nie mogę powiedzieć, że w takich chwilach Potworzyca Mog zwinięta w
nogach łóżka dawała mi prawdziwą pociechę, mimo to byłam zadowolona, że przy mnie jest.
Tamtego dnia rano nie byłam tego taka pewna. Potworzyca Mog wróciła do domu i - o
zgrozo! - znalazła wielkiego szczeniaka na swym zwykłym miejscu. Syczenie przybierało na
sile, a ponieważ Jo-shua wiedział, jaka potrafi być złośliwa, usiadł sztywno i wpatrywał się w
nią ze strachem. Tymczasem nieświadomy niczego George uniósł łeb z wygodnego
legowiska, które między nami sobie umościł, i spojrzał na nią z nieśmiałą radością dziecka,
gdy na placu zabaw spotyka uśmiechniętego dorosłego. Najwyraźniej nigdy wcześniej nie
widział stworzenia podobnego do Potworzycy Mog i nie odczuwał typowej dla swojego
gatunku awersji do kotów. Zamiast na nią szczekać, jak pewnie zrobiłby inny pies, wyciągnął
ku niej swój ładny czarny nosek i zaczął ciekawie, niemal uprzejmie węszyć.
Na Potworzycy nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Parsknęła gniewnie i cofnęła się.
George nie zrozumiał przesłania. Machając ogonem, powolutku zbliżał się ku nowej
przyjaciółce. Kotka znowu
68
parsknęła. Zdziwiony, choć nieprzestraszony George łapą starł jej ślinę z pyska i
przypuszczając, że to jakaś zabawa, przysunął się bliżej.
- Zrób coś, mamo! - szepnął Joshua. - Potworzyca Mog wyrządzi mu krzywdę!
- Nie przejmuj się - odparłam. - To pies. Na pewno sam sobie z nią poradzi.
W tej samej chwili kotka skoczyła na George'a i podrapała go w ucho. Zamiast się na nią
rzucić, nasz cavalier zaskomlał, podkulił ogon i ukrył się pod kołdrą. Po kilku minutach
ostrożnie wystawił drżący nos. Był przerażony.
Wciąż głośno sycząc, Potworzyca Mog wpatrywała się w niego z wściekłością, jakby chciała
go zabić. Po kilku minutach odsłoniła zęby w pogardliwym grymasie i zeskoczyła z łóżka,
prychając lekceważąco. Opuszczając pokój, uniosła gwałtownie ogon i poczęstowała nas
znaczącym widokiem swojego tyłka.
8
.Pomimo tego mało zachęcającego początku naiwnie wierzyłam, że to tylko kwestia tygodni,
nim nasza kotka i pies dojdą do porozumienia. Może nigdy nie będą najlepszymi
przyjaciółmi, ale wkrótce się polubią, a w najgorszym razie nauczą się tolerować swoją
obecność. Myliłam się.
Nic dziwnego, że Potworzyca Mog była zazdrosna o George'a. Dla niej był wrogim
uzurpatorem, który włamał się do jej domu tylnymi drzwiami - czy raczej został wniesiony od
frontu niczym książę - po czym zajął jej miejsce na sofie, na moim łóżku i w naszych sercach.
Oboje z Joshuą ciągle się z nim bawiliśmy i rozpieszczaliśmy go. W rewanżu gdy tylko
siadaliśmy, wskakiwał na nasze kolana, odbierając Potworzycy Mog szansę zrobienia tego
samego. Sprawę pogarszało jeszcze to, że gdy wychodziliśmy, zwykle towarzyszył nam
George, prowadząc nas na smyczy, ona natomiast zostawała sama.
Mój szwagier Philip współczuł Potworzycy Mog. Mnie też było jej żal, ale wiedziałam, że
obecna sytuacja wynikła w głównej mierze z jej winy. Wystarczy spojrzeć na kontrast
pomiędzy ich usposobieniami. Ona była wybuchowa i trudna, on słodki i uczuciowy. Przy
niej ludzie się denerwowali, przy nim świetnie się bawili. On był
70
niewzruszenie lojalny, ona zdradliwa. Ona traktowała nas jak swoich niewolników, on
chodził za nami wszędzie jak przymilny nadworny błazen i nawet lizał nas po stopach przy
każdej nadarzającej się okazji. Ona była agresywna jak pitbulłterrier, on zasługiwał na
określenie „kociaczek". Ona była wredna i pełna pretensji, on tryskał miłością i niewinną joie
de vivre, szalejąc po drewnianych podłogach z radosnym impetem piłki kopniętej przez
Thierry'ego Henry'ego.
Człowiek nic nie mógł poradzić na to, że miał się na baczności przed Potworzyca Mog, tak
samo jak nic nie mógł poradzić na to, że George'a kochał. Łagodny, przymilny, dobry i skory
do zabawy, był jak żywa pluszowa zabawka, poruszana wspaniałym poczuciem humoru.
Marnowaliśmy godziny na gonieniu się z nim i próbach nauczenia go podstawowych
komend: Siad!, Leżeć!, Do nogi! Zarzucaliśmy mu koc na głowę i patrzeliśmy, jak usiłuje się
spod niego uwolnić. Obserwowaliśmy, jak szczeka na swoje odbicie w lustrzanych drzwiach
szafy i próbuje dostać się na drugą ich stronę, do tamtego psa. Piszczące zabawki
sprzedawane w sklepach dla zwierząt wcale go nie pociągały, za to prawdziwą fascynację
budził w nim papier. Pożerał „Guardia-na" szybciej niż lewicowi liberałowie i poczynił
wielkie spustoszenie w papierze do pakowania w naszym sklepie obuwniczym. Na szczęście
kierowniczka lubiła psy. Zamiast zgłaszać pretensje, jeszcze go zachęcała.
Najlepszym prezentem na świecie było pudełko chusteczek higienicznych: George darł
zawartość, z czego połowę połykał, a potem zwracał swoją drugą stroną. Zniszczył niejeden
artykuł, który usiłowałam pisać, ale wyglądał na tak skruszonego, kiedy robiłam mu wyrzuty,
ż
e natychmiast zyskiwał moje przebaczenie.
George najbardziej lubił bawić się prowizoryczną zabawką zrobioną ze starej skarpety
wypchanej papierem. Joshua machał mu nią przed nosem i George ruszał w pogoń po całym
mieszkaniu, biegając tam i z powrotem po schodach, tratując wszystko, co stanęło mu na
drodze: sofy, krzesła, stolik, świeżo pościelone łóżka, siedzących
71
ludzi, nawet oburzoną Potworzycę Mog, i nie zwracał najmniejszej uwagi na bałagan, który
powodował. Kiedy wreszcie udało mu się wyrwać Joshui wypchaną skarpetę, wywijał nią z
siłą lwa zabijającego ofiarę, po czym siadał spokojnie, by ją rozerwać. Po wygryzieniu dziury
w tkaninie i wyłowieniu zawartości zwykle był tak wyczerpany, że zasypiał z głową ułożoną
na stosie mokrego papieru.
Nie przeszkadzało mi, że muszę sprzątać bałagan po George'u, nawet jeśli od czasu do czasu
była to kałuża, ponieważ byłam do niego bardzo przywiązana. Może nie wygrałby żadnej
nagrody za inteligencję - nigdy nie zdałby podstawowego egzaminu z komendy Aportuj! - ale
na jego widok serce mi topniało. Jak dziecko-kwiat z lat sześćdziesiątych, George kochał
wszystkich, począwszy od nas, jego właścicieli, na włamywaczu skończywszy, którego
pewnego popołudnia przyłapaliśmy na próbie włamania się do domu. George nieustannie
machał ogonem. Może to była kwestia rasy, jako że istnieje dowcip o ogonach spanieli
cavalier king charles. Pan Smith prowadzi swojego cavaliera do weterynarza i prosi o
obcięcie mu ogona. Wstrząśnięty weterynarz pyta: „Dlaczego chce pan to zrobić? To okrutne,
niepotrzebne i bolesne! Ta rasa znana jest z tego, że często macha ogonem. W taki sposób
wyraża swoją radość i przywiązanie." Pan Smith wzrusza ramionami i ponuro odpowiada: „W
tym problem. Widzi pan, moja teściowa przyjeżdża do nas z wizytą i nie chcę, żeby
pomyślała, że ktoś z nas cieszy się na jej widok".
George nie sprawił, że przestaliśmy tęsknić za Udim, ale udało mu się to, na co liczyłam:
przywrócił nam radość życia i sprawił, że lepiej się poczuliśmy. Teraz Joshua i ja nie
musieliśmy już zmuszać się do rozmowy, gdy byliśmy we dwoje. Zawsze mieliśmy temat:
George'a. Kiedy Joshua wracał ze szkoły, w domu czekał na niego towarzysz zabaw. W
weekendy mieliśmy prawdziwy powód do spacerów po Hampsted Heath: George potrzebuje
ruchu. A gdy Joshua, moja siostrzenica Jessica i mój wnuk Nathaniel budowali w salonie
zamek z poduch, poduszek i prześcieradeł, co często robili, teraz mie-
72
li jeńca, którego mogli uwięzić w środku: drogiego, nieszczęsnego George'a. Kiedy
wieczorami siedziałam sama na sofie z George'em śpiącym przed kominkiem, czułam, że
nasze mieszkanie przestało być mauzoleum i znowu stało się prawdziwym domem. Za
wszystko to byłam nieskończenie wdzięczna George'owi. Ciągłe się nad nim rozczulałam.
Podobnie jak inni. Nieznajomi zatrzymywali mnie na ulicy, by podziwiać George'a. Dzieci
przed szkołą ustawiały się w kolejce, żeby go pogłaskać. Dorośli obojga płci przystawali,
ż
eby dać mu całusa i przemawiać do niego pieszczotliwie jak do małego dziecka. Wszyscy
krewni także zadurzyli się w George'u, nie wyłączając mojej dziewięćdziesięcioczteroletniej
babci Laury i mojej mamy Ho-ney, która mimo upływu lat wciąż nosiła żałobę po Freddym,
naszym yorku.
Co do Sue... Pomiędzy nami zawsze istniała zdrowa siostrzana rywalizacja, w której częściej
to ona wygrywała. Wspaniałe cenzurki szkolne: „Doskonała praca!", „Szóstka!", „Kolejny
udany semestr!" przyćmiewały moje, aczkolwiek nie było to trudne, ponieważ nauczyciele w
najlepszym razie mogli o mnie powiedzieć, że jestem „leniwa", „niedbała" i jeszcze nie
osiągnęłam poziomu wytyczonego przez mityczny i nigdy niewykorzystany „potencjał". Jeśli
chodzi o mężczyzn, to odkąd moja niezwykle atrakcyjna siostra skończyła trzynaście lat,
zawsze ustawiały się do niej kolejki konkurentów, podczas gdy ja wzdychałam do jakiegoś
długowłosego typka, który nawet nie wiedział o moim istnieniu. W późniejszym okresie Sue
jako doskonała dziennikarka i redaktorka daleko wyprzedziła moje zawodowe dokonania, nie
wspominając już o możliwościach zarobkowania. A teraz wreszcie ja ją pobiłam.
- Skąd go wzięłaś?! - wykrzyknęła, kiedy przyszła obejrzeć George'a. -Wiesz, zawsze
chciałam właśnie takiego psa!
W końcu mogłyśmy z Sue ująć naszą siostrzaną rywalizację w słowa i pośmiać się z niej.
Inaczej było z Potworzycą. Zżerana zazdrością
73
o George'a, niechcianego młodszego braciszka, nie zamierzała go tolerować. Z dnia na dzień
jej zachowanie całkowicie się zmieniło. Zamiast wyprawiać się na swe tajemnicze eskapady
(przypuszczalnie polegające też na braniu cracka w towarzystwie bandy wyrostków, którzy
spędzali czas w pobliskiej alejce) sadowiła się na środku schodów. Zawsze potrafiła
zaznaczyć swoją obecność w domu i teraz też obrała błyskotliwą taktykę: idąc z dołu na
piętro albo odwrotnie, musieliśmy przystawać i głaskać ją, no i naturalnie George, jeśli chciał
nam towarzyszyć, musiał obok niej przejść.
Niczym Cerber pilnujący wrót do antycznego świata podziemnego, Potworzyca Mog siedziała
na środkowym stopniu i zagradzała George'owi drogę. Kiedy na nią szczekał, parskała. Kiedy
próbował ją wyminąć, bila go albo drapała, często do krwi. Po jakimś czasie zaczęłam
ż
ałować, że George'owi nie przychodzi do głowy, żeby wyszczerzyć zęby i zdrowo ją
pogonić. Byłam przekonana, że jeden pokaz psiej agresji wystarczyłby do wyleczenia jej z
tego okropnego zwyczaju. Chociaż jednak George objawiał stalowe nerwy, gdy za oknem
wybuchały fajerwerki albo strzelały kapiszony, wobec Potworzycy Mog stawał się
kompletnym mięczakiem. Nie odpowiadał atakiem na jej groźby, tylko drżąc na całym ciele,
zbiegał do holu albo kulił się na piętrze i skomlał, żeby ktoś z nas po niego przyszedł.
Ponieważ Jo-shua chodził do szkoły, obowiązek ten spadał na mnie. Pisałam wtedy powieść,
zamiast jednak skupiać się na pracy, musiałam ciągle ratować mojego ulubieńca, biegając w
górę i w dół po schodach co najmniej pięćdziesiąt razy dziennie. Namawiałam George'a, żeby
wyminął Po-tworzycę Mog, przesuwałam ją na bok, robiąc mu przejście, a w najgorszym
razie przenosiłam go ponad jej głową, podczas gdy ona drapała mnie w kostki.
Torturując przy nas psa, Potworzyca Mog próbowała równocześnie wynagrodzić nam,
ludziom, swoje złe zachowanie. Pojednawcze prezenty pojawiały się w nieoczekiwanych
miejscach: kumkające żaby na dywanie w salonie, tłusty ślimak w wannie, potężna ćma
bezradnie
74
wymachująca pogryzionymi skrzydłami w kuchni oraz myszy, jedne żywe i miotające się,
inne pozbawione głów. Wiedziałam, że Potworzyca Mog ma dobre intencje, nie potrafiłam
jednak docenić tych darów. Być może wyczuwała, że tak byłam zauroczona George'em, że
nikt inny nie miał u mnie szans.
Po trzech miesiącach pobytu u nas George wciąż nocami skomlał w łazience, w rezultacie
więc wciąż sypiał w mojej sypialni. Kupiłam mu posłanie ze sztucznego futra, w którym
każdy normalny pies z przyjemnością zwinąłby się w kłębek, i ustawiłam w kącie pokoju, ale
on nie chciał się w nim położyć. Jak jego poprzednicy, spaniele króla Karola II, mój cavalier
wolał spędzać noc na porządnym podwójnym łóżku obok swojej właścicielki. A ściślej rzecz
biorąc, wcale nie obok, tylko wręcz na niej.
Siłą nawyku wciąż spałam na prawym skraju materaca - moim miejscu za życia Udiego,
druga strona wydawała mi się święta. Podobnie jak w przypadku krzesła przy kuchennym
stole czułabym się jak intruz, gdybym się tam położyła. George nie miał takich skrupułów.
Zaczynał wieczór od umoszczenia się w nogach po stronie Udiego, po czym w
niedostrzegalny na oko sposób przesuwał się do góry. O północy jego nos od moich kostek
dzieliło kilka centymetrów, o pierwszej w nocy przyciskał łeb do moich kolan, o drugiej do
pleców. O trzeciej wąsami łaskotał mnie w ramię, a kiedy budziłam się o siódmej, klatkę
piersiową przygniatał mi jego pysk i przednie łapy, o kilka centymetrów oddalone od mojej
szyi.
Potworzyca Mog, nie zamierzając dać się w ten sposób pokonać, kładła się po mojej drugiej
stronie. Chociaż podwójne łoże miało prawie dwa metry szerokości, dla mnie zostawał pas
szeroki na trzydzieści centymetrów. Byłam ziemią niczyją, wtłoczoną pomiędzy dwóch
wrogów. Kiedy oboje spali, zachowywali rozejm, tak więc ledwo ośmielałam się poruszyć
nogami albo odwrócić na bok w obawie, że obudzę kotkę i zacznie się awantura. Jakimś
cudem do głowy mi
75
nie wpadło, żeby wypędzić z sypialni jednego lub oba zwierzaki. Nic dziwnego, że wciąż
dręczyła mnie bezsenność.
Pewnego dnia wczesnym rankiem ta niewygodna sytuacja osiągnęła krwawe apogeum. Po
kilku godzinach niespokojnego czuwania, ściśnięta pomiędzy moimi współspaczami, w końcu
zdołałam zasnąć dzięki tabletce. Wydawało mi się, że minęło kilka sekund, kiedy obudził
mnie dziwny szelest w pobliżu.
Moją pierwszą myślą było, że jakiś intruz wdarł się do mieszkania. Spojrzałam na budzik: za
kwadrans czwarta. Z przerażeniem nadstawiłam uszu. I znowu ten szelest! Przymrużyłam
oczy, wpatrując się w ciemność. George nie spał, leżał równolegle do mnie. Po drugiej stronie
siedziała wyprostowana Potworzyca Mog. Oboje wpatrywali się w jedno miejsce. Z
niezwykłą dla siebie solidarnością, łapa za łapą, jak najdalej ode mnie.
Ktoś - albo coś - znajdował się w nogach mojego łóżka.
Zapaliłam światło jednym szybkim i niewiarygodnie odważnym ruchem. Wstrzymując
oddech, wpatrywałam się w intruza siedzącego na końcu kołdry. To była zakrwawiona mysz z
jedną łapką w połowie odgryzioną. Maleńkie stworzonko z oczkami jak łebki od szpilki,
brudnym brązowym futerkiem, długim ogonkiem, drgającym pyszczkiem i wielką raną
wyglądało na zszokowane i przerażone, co w tych okolicznościach było całkowicie
zrozumiałe. Nie było jednak nawet w połowie tak zszokowane i przerażone jakja.
Z krzykiem wyskoczyłam z łóżka. Potworzyca Mog spojrzała na mnie i oblizała pyszczek w
kolorze jaskrawej szminki; tę samą barwę miały krwawe plamki na dywanie. Kotka musiała
wybrać się na łowy, kiedy spałam, złapała mysz, przyniosła ją do domu przez klapkę w
drzwiach i położyła na łóżku w charakterze prezentu dla mnie. Czułam wdzięczność podobną
do tej, którą czułby aktywista ruchu obrony praw zwierząt, gdyby na urodziny dostał futro.
Miałam ochotę powiedzieć: wielkie dzięki, a teraz bardzo proszę, zabierz to z powrotem.
76
Niechciana, niewyobrażalnie przerażona, śledzona czujnie przez dwoje zgłodniałych
olbrzymów mysz skoczyła na krawędź łóżka, szukając jakiejś drogi ucieczki, ale zamiast tego
znalazła się w pułapce. Oba giganty ruszyły za nią. Pierwsza była Potworzyca Mog. Przednią
łapką uderzyła mocno w maleńką czaszkę, przygwożdżając ją do skrwawionej białej
poszewki na kołdrze. Zabawa w kotkę i myszkę trwała przez kilka minut, podczas gdy ja
bezużytecznie miotałam się przy łóżku. Gdyby tylko Udi tu był! On by wiedział, co zrobić!
Ale Udiego nie było. Oczywiście że nie! Gdyby był, nie mielibyśmy George'a, a Potworzyca
Mog w żadnym razie nie mogłaby wchodzić do sypialni i nie przywlokłaby myszy.
To nie była pora na próżne żale. Musiałam ratować krwawiącego gryzonia, nim Potworzyca
Mog go zabije albo co gorsza, biedactwo ucieknie. Nie boję się myszy, ze strachu przed nimi
wyleczyłam się skutecznie w czasach college'u, gdy mieszkałam na studenckiej kwaterze, w
której się od nich roiło. Z całą pewnością jednak nie chciałam patrzeć, jak to nieszczęsne
stworzenie rozrywane jest na strzępy, nie chciałam też, by kuśtykało po domu, a potem
zwinęło się w kłębek i zdechło pod moim łóżkiem. Złapałam pierwszą rzecz, która wpadła mi
w ręce, mój biały płaszcz kąpielowy, odepchnęłam Potworzycę Mog i zarzuciłam płaszcz na
jej ofiarę. Zawinęłam ją w miękkie fałdy i zaniosłam ku klapce w drzwiach, przy czym ze
szczekaniem i miauczeniem moje zwierzaki następowały mi na pięty. Mój plan, może nie
najlepszy, polegał na tym, by wypchnąć płaszcz przez klapkę, uwolnić mysz, a następnie
zamknąć klapkę od środka, tak by Potworzyca Mog i George nie mogli się wydostać. To
dałoby myszy niewielką szansę na przeżycie.
Nieświadoma, że w bezinteresownym odruchu chcę ją uratować, mysz piszczała i wierciła się
w swym coraz bardziej zakrwawionym więzieniu, tak samo przerażona mną jak
przedstawicielami dwóch gatunków, których wcześniej spotkała. Kiedy uklękłam koło klapki
w drzwiach, wyśliznęła się z moich ciasno splecionych dłoni, zniknęła
77
w rękawie płaszcza, by w ułamek sekundy później pojawić się pod jego rąbkiem. Na swych
trzech i pół nogach pomknęła jak błyskawica, kryjąc się pod wysokim i ciężkim
wiktoriańskim biurkiem.
- Wynoście się! - krzyknęłam, gdy George i Potworzyca Mog zaczęli drapać po meblu.
Położyłam się obok nich, głowa przy głowie, i wytężyłam wzrok, wpatrując się w mroczną
lukę pomiędzy dywanem a podstawą biurka. Zobaczyłam, że uciekinierka kuli się przy
ś
cianie.
Nagle otworzyły się drzwi sypialni Joshui i w progu stanął mój blady, zaspany syn.
- Co się dzieje?! - krzyknął, widząc całą naszą trójkę leżącą przy biurku z nosami
przyciśniętymi do podłogi. Tak bardzo byłam przyzwyczajona do chronienia go przed
rzeczami, które mogłyby go przestraszyć albo zdenerwować, że usiadłam i automatycznie
odparłam:
- Nic!
Joshua potarł zaspane oczy.
- Obudziłem się, bo usłyszałem hałas. Dlaczego w piżamie leżysz na podłodze? Coś ci się
stało?
- Nie, nie, wszystko w porządku. Wracaj do łóżka. Ja... hm, coś upuściłam i teraz tego
szukam.
- Akurat, w środku nocy?
Nie potrafię kłamać. Prawda wkrótce wyszła na jaw. Joshua wcale się nie zdenerwował,
wręcz przeciwnie, wspaniale stawił czoło sytuacji. Demonstrując stopień zorganizowania, z
którego jego ojciec mógłby być dumny, zamknął George'a w mojej sypialni, a Potwo-rzycę
Mog w gabinecie, po czym pobiegł do kuchni na poszukiwanie przyjaznej zwierzętom
pułapki na myszy wielokrotnego użytku, bo sobie przypomniał, że Udi zamówił ją kiedyś z
katalogu Innovations. Pułapka przez trzy ostatnie lata walała się bezużytecznie pod zlewem
razem z wieczną pastą do brązu („wieczną", bo nigdy jej nie otworzyliśmy), zdalnym
termometrem kucharskim, do którego nigdy nie udało nam się kupić właściwych baterii oraz
automatycznym dozow-
78
nikiem mydła z wbudowaną pozytywką, wciąż tkwiącym w fabrycznym opakowaniu.
Teraz wreszcie jeden z tych gadżetów miał znaleźć zastosowanie. Umieściwszy w pułapce
kawałek czekolady, linijką wepchnęliśmy ją pod biurko. Leżąc w odpowiedniej odległości na
podłodze, czekaliśmy w nieskończoność, aż kaleka, zwabiona nieodpartym aromatem
czekolady Cadbury's z orzechami i owocami, wkuśtyka do małej tuby z czarnego plastiku i
zamkną się za nią drzwiczki.
Nie mając pojęcia, co innego mogłabym zrobić, wyciągnęłam pułapkę, narzuciłam płaszcz na
piżamę, wsunęłam stopy w adidasy, po czym wyszłam na mroczną, zalaną deszczem ulicę i w
odległości około pięciu metrów od naszego domu zostawiłam mysz na łasce nieznanego losu.
Po powrocie wypuściłam hałasujące zwierzaki, kazałam mojemu podekscytowanemu synowi
wracać do łóżka, zdjęłam z kołdry poplamioną krwią poszewkę i wrzuciłam do pralki razem z
moim płaszczem kąpielowym. Kiedy na nowo pościeliłam łóżko i wczołgałam się pod
przykrycie, było już po piątej. Nie minęło kilka minut, a przyłączyły się do mnie zwierzaki,
które wyczerpane podniecającymi wydarzeniami, od razu zapadły w głęboki sen. Przyrzekłam
sobie, że wykopię je z sypialni następnego dnia. Byłam zbyt zmęczona, żeby walczyć z nimi
teraz.
Ale porcja rozrywki na tę noc jeszcze się nie wyczerpała. Zaczynałam odpływać w sen, kiedy
usłyszałam dochodzące z ogrodu odgłosy przepychanki, po których nastąpiła seria
przeraźliwych wrzasków, jakby kogoś duszono. Potworzyca Mog skoczyła na nogi,
wyginając grzbiet, George zaczął ujadać jak szaleniec. Zerwałam się z łóżka, uniosłam
ż
aluzję i z mojego okna w piwnicy wyjrzałam na ulicę akurat w porę, by zobaczyć, jak przez
ż
ywopłot przeciskają się wielki lis i lisica. Poszły sobie! Wkrótce jednak miałam się
przekonać, że one też zostawiły mi szczególny prezent: jeden polał moczem całe okno.
Chwilę później sypialnia wypełniła się nieznośnie silnym odorem, podobnym do odoru
skunksa.
79
Znowu włożyłam płaszcz i adidasy, tym razem do kompletu dodając żółte gumowe rękawice.
Z wiadrem pełnym gorącej wody zmieszanej ze środkiem dezynfekującym, wróciłam na mrok
i deszcz. Ostrożnie zeszłam po pochyłym frontowym trawniku i wyszorowałam okno sypialni.
Pomimo moich wysiłków wstrętny odór wciąż unosił się w powietrzu, kiedy padłam na łóżko.
Właściwie dochodziła pora wstawania. Ponownie skazana na ziemię niczyją, z rozpaczą
wpatrywałam się w sufit. Nie miałam nic przeciwko odrobinie dzikości w sypialni, ale na
pewno nie tego rodzaju.
Sytuacja wymknęła się spod kontroli. Władzę nad moim domem przejęły zwierzęta.
Ajedno w szczególności przejmowało władzę nad moim życiem.
\ \
9
Jako dziennikarka i pisarka dobrze wiedziałam, jak ważne jest zebranie materiałów na dany
temat. Dla pisarza oznacza to zebranie informacji, zanim historię przeleje na papier. Dla
dziennikarza stanowi o kompozycji książki lub artykułu, a także dostarcza cegieł i zaprawy do
budowy. To szkielet, na którym zawiesza się mięśnie opowieści. Jeśli zrobi to dobrze, może
oddzielić istotne fakty, a resztę wyrzucić. Wie, dokąd idzie i którędy powinien tam dotrzeć.
Innymi słowy, wie, na czym stoi.
A z drugiej strony, jeśli nie przyłoży się do tej wstępnej pracy, wykona ją po łebkach, jest jak
wykolejony pociąg. Nie panuje nad opowieścią i nie ma zielonego pojęcie, dokąd zmierza
albo (co w tym przypadku jest ważne) ile cennego czasu zajmie mu podróż.
Ponieważ doskonale zdawałam sobie z tego wszystkiego sprawę, wydać się może dziwne, że
choć przed sprowadzeniem George'a do domu poznałam dokładnie historię spanieli cavalier
king charles, zupełnie pominęłam kwestię opieki nad nimi. Uważałam po prostu, że pies to
pies. Karmisz go, poisz, zapewniasz ciepło, zabierasz na częste spacery i otaczasz miłością.
Nie orientowałam się, że cavaliery są pod każdym względem wyjątkowe: wybredne jeśli
chodzi o dietę,
6 - Moje życie z
81
często trzeba zabierać je do weterynarza, utrzymanie zębów w czystości sprawia wiele
kłopotów i generalnie rzecz biorąc, opieka nad nimi bywa szalenie wyczerpująca.
A może problemy, które powstały wkrótce po przybyciu George'a do naszego domu nie miały
nic wspólnego z cavalierami w ogólności - może problemem był sam George.
Z drugiej strony, może problemem byłam ja.
Ze wszystkich pięknych cavalierów George był ulubieńcem pani Coleman. Zanim więc
pozwoliła mi go przenieść za próg swojego domu, posadziła mnie w Muzeum cavalierów,
jakim był jej salon, i wygłosiła wykład na temat opieki nad nimi. Trzeba go szczotkować n
razy na tydzień i karmić x razy dziennie świeżymi zwierzęcymi wnętrznościami, psimi
herbatnikami oraz karmą, do której muszę dodać połowę tabletki czosnkowej. Co kilka dni
czeka mnie to i tamto. Szczepienia, zastrzyki, czyszczenie łap, osobista higiena, nauka
dobrego zachowania, nauka czystości, czyszczenie zębów... Próbowałam koncentrować się na
jej słowach, ale do tego stopnia byłam oszołomiona dorosłym czynem, którego dokonałam —
kupiłam psa! -że wszystko to wlatywało mi jednym i wylatywało drugim uchem.
Dopiero po kilku tygodniach i lekturze starej książki o cavalie-rach, którą znalazłam w
naszym antykwariacie, pojęłam w pełni, w co się wplątałam. Okazało się, że cavalier to nie
jest zwyczajny pies, ale bardzo skomplikowane stworzenie, niezwykle trudne w utrzymaniu,
po prostu Victoria Beckham w świecie psich ras. I nie mówię tu wcale o zakupach. George
nie ma ubrań. Nie ma kubraczka z polaru, który ogrzewałby go w chłodne jesienne dni,
zdobionego dżetami fraczka do uwodzenia suczek na zajęciach z tresury, obroży ze sztucznej
skóry lamparta wysadzanej stalowymi szpikulcami do kłucia innych samców w oczy swoją
męskością ani psiego odpowiednika butów Jimmy Choo, chroniących jego wrażliwe łapy
przed brutalnymi londyńskimi chodnikami. Ha, nie ma nawet podbitej futrem kurteczki z
odpinanymi rękawami, pasującego do kompletu kapelusza i ocieplanych kaloszy
82
na spacery po błotnistym i zalanym deszczem Hampstead Heath! Ma tylko to, w czym
przyszedł na świat: swoje własne, dość zmierzwione futro oraz rozciąganą smycz i prostą
rozciąganą obrożę z czarnego plastiku (rozciąganą, by można było ją poluzować, gdy
przybierze na wadze). W gruncie rzeczy należałoby stwierdzić, że w porównaniu z innymi
psami (mam na myśli zwłaszcza włoskiego charcika, poznanego pewnego razu w północnym
Londynie, który miał siedem obróżek wysadzanych prawdziwymi perłami i garderobę dwa
razy większą od mojej, złożoną z ręcznie szytych markowych kreacji) nieszczęsny George
ż
yje w ubóstwie.
Kiedy mówię o skomplikowanej opiece, mam na myśli to, że w ciągu dnia ciągle musiałam
poświęcać mu uwagę. Okazało się, że George pochłania tyle czasu co noworodek. Była
jednak zasadnicza różnica: w przeciwieństwie do noworodka on nigdy nie dorósł.
Trzysta lat przemieszkiwania na królewskich dworach, informowała książka o cavalierach,
jest powodem, że zęby tej rasy mają skłonność do próchnicy. Tak więc niczym obecny książę
Walii, mój „Charlie" też wymaga pomocy przy higienie jamy ustnej. Nie chodziło o kogoś,
kto wyciśnie mu pastę na szczotkę, ale o osobę, która do końca jego życia będzie codziennie
myła mu zęby. A kto tą osobą miał być?
Cavalierowi często łzawią oczy. Tak jak w przypadku zębów, jest to cecha przypisana tej
rasie i wcale nie znaczy, że pies jest nieszczęśliwy. Aby mieć pewność, że ulubieniec nie
złapie infekcji, właściciel powinien codziennie przemywać mu oczy roztworem optreksu. A
ponieważ lubią, żeby im czyścić pyski, nie zaszkodzi, gdy przy okazji zostaną umyte.
W kwestii mycia książka zalecała, by długie uszy czyścić w środku i zewnątrz co najmniej raz
na tydzień, należy też regularnie sprawdzać kanały uszne, czy nie pojawiło się zapalenie,
nadmierna ilość wo-skowiny czy insekty. Od czasu do czasu przyda się kąpiel w specjalnym
psim szamponie oraz szczotkowanie sierści kosztowną szczotką z prawdziwego włosia marki
Mason Pearson w rodzaju tych, których
83
sobie nigdy nie kupowałam, bo wydawały mi się za drogie. Wstępnemu szczotkowaniu
zawsze powinno towarzyszyć rozczesywanie stalowym grzebieniem skołtunionej sierści. A
jeśli cavalier bardzo się zabrudzi na odbywanym dwa razy dziennie spacerze, właściciel musi
nadmiar błota zdjąć ręcznikiem i poczekać, aż pies wyschnie, następnie przywrócić lśnienie
sierści przez polerowanie irchową ściereczką albo jedwabną chusteczką.
Pazury cavaliera rosną bardzo szybko, czytałam dalej, dlatego należy je obcinać specjalnymi
nożyczkami co najmniej raz na dwa tygodnie. Sierść pod łapami także szybko rośnie i
wymaga regularnego przystrzygania, żeby zwierzę nie ślizgało się na drewnianej podłodze i
przypadkiem nie zrobiło sobie krzywdy. Po każdym spacerze właściciel musi sprawdzać, czy
między wymanikiurowanymi pazurami cavaliera nie pozostały nasiona trawy, błoto albo
grudki lodu, ponieważ takie rzeczy mogą podrażnić wrażliwą skórę i spowodować egzemę.
Czy widziałam, jak mój cavalier „sunie" na tyłku albo go liże? - pytała autorka książki. Tak,
widziałam. Niewykluczone, że pies ma robaki, choć z drugiej strony, takie zachowanie może
oznaczać, że przeszkadzają mu gruczoły odbytnicze. Do diabła, co to są gruczoły odbytnicze?
- pytałam siebie - niepotrzebnie, jak się okazało, ponieważ autorka wyjaśniła rzecz
szczegółowo. Znajdujące się w odbycie każdego psa gruczoły zwykle opróżniają się, gdy pies
wydala kał albo jest bardzo przerażony. Niestety, cavalierowie niekiedy potrzebują małej...
jakby to ująć? Zachęty. Innymi słowy, trzeba je opróżnić ręcznie. Można to zrobić albo za
pomocą odpowiednio umieszczonej chusteczki higienicznej i ściskania psiego tyłka (autorka
zamieściła wyrazistą fotografię), albo przez wsunięcie do odbytu palca w rękawiczce
posmarowanej nawilżaczem (tutaj radę ilustrował niezrozumiały przekrój poprzeczny,
podobny do tych, które na lekcjach biologii zniechęciły mnie do seksu). Chociaż procedura
była nieprzyjemna (towarzyszył jej bałagan i odór), każdy właści-
84
ciel bez trudu powinien ją opanować, a w razie problemów zapytać o radę weterynarza.
Ponieważ ta konkretna właścicielka cavaliera, czyli ja, nie miała najmniejszego zamiaru
uczyć się opróżniania woreczków gruczołów odbytnicznych swojego psa, był czas najwyższy
zarejestrować go u weterynarza, do którego już wcześniej chodziłam z Potworzycą Mog.
Podczas naszej pierwszej wizyty weterynarz oznajmił, że przy swej wadze wynoszącej pięć
kilogramów z drobnym hakiem George jest idealnym okazem młodego szczupłego spaniela
Cavalier King Charles. Na szczęście był absolutnie zdrowy i nie dolegały mu żadne typowe
dla jego rasy problemy z sercem, biodrem, kolanem czy okiem. Weterynarz przewidywał, że
kłopoty mogą być z dietą George'a. Zalecane przez hodowcę zwierzęce wnętrzności i kaszę
określił mianem „potworność". Zamiast tego sugerował, że powinnam karmić George'a nową,
doskonałą, zawierającą wszystkie niezbędne składniki suchą karmą, która pojawiła się na
rynku. Zapewne jakiś czas potrwa, nim się do niej przyzwyczai - powinnam się przygotować
na protesty, nawet biegunkę - ale w ogólnym rozrachunku warto w tej sprawie okazać
stanowczość.
Kiedy opuszczaliśmy gabinet, George miał woreczki analne opróżnione (zrobiła to
pielęgniarka w pokoju zabiegowym daleko od moich oczu), a ja niosłam walizeczkę pełną
leków i innych niezbędnych każdemu psu drobiazgów. Były wśród nich tabletki przeciw
robakom, spreje na pchły, sucha karma z aromatem wołowiny, pasta do zębów o smaku
kurczaka i szczotka do zębów, szczotka, grzebień, szampon, odżywka, samochodowy pas
bezpieczeństwa, kilka zabawek i torebka dropsów do żucia z fluorem. Wymieńcie cokolwiek,
co ma przed sobą określenie „psi", a ja to kupiłam.
Po wizycie u weterynarza postanowiłam poważnie podejść do moich obowiązków
właścicielki psa. Teraz opieka na cavalierem zdominowała całe moje życie. Nieistotne, że
miałam dziecko i pracę, cały mój czas zajmował George. Dzień zaczynałam od tego, że
wypuszczałam
85
go do ogródka, potem szlam do kuchni, napełniałam jedną miskę świeżą wodą, a drugą
szczodrą porcją suchej karmy od weterynarza. Naprawdę nie wiem, po co się fatygowałam,
ponieważ George nawet jej nie tknął. Za pierwszym razem powąchał zawartość miski
ciekawie, po czym rzucił się na podłogę i utkwił we mnie pełen nagany wzrok. Od tamtego
czasu prowadził strajk głodowy.
Naturalnie George towarzyszył Joshui i mnie w drodze do szkoły. Z nosem przyciśniętym do
ziemi, odwracał każdy brudny odpadek w nadziei, że znajdzie coś jadalnego - była to wyraźna
wiadomość, że dosłownie woli jeść śmieci niż te suche twarde kupki, które dostaje w domu.
Co najmniej raz en route musieliśmy siłą otwierać mu pysk i usuwać jakąś potencjalnie
ś
miertelną zapleśniałą starą kość albo zaschnięty cukierek wygrzebane z rynsztoka. Co
najmniej dwa razyjoshua i ja staraliśmy się stać niewidzialni, gdy George robił kupkę zwykle
w najbardziej niewygodnych miejscach, takich jak środek chodnika albo pasa dla autobusów.
Chociaż na pozór niewiele wchodziło przez jego przedni otwór, straszliwie dużo wydobywało
się z tylnego.
- Musisz to zbierać, mamo? - jęczał mój syn, kiedy zgarniałam odchody do jednego z wielu
plastikowych woreczków, które teraz wypełniały kieszenie mojego płaszcza. - Nie możesz jak
inni zostawić?
Co najmniej pięć, sześć razy w drodze do szkoły musieliśmy przystanąć i pozwolić
George'owi oblać uliczne słupy. W dniu, gdy przywieźliśmy go od pani Coleman, był mniej
lub bardziej przyuczony do czystości, ale podczas pierwszych tygodni u nas owo „mniej"
przeważyło i wszędzie natykaliśmy się na kałuże. Skonsultowałam się z moją książką o
cavalierach i spędziłam wiele godzin na włóczeniu się koło pobliskich latarni ulicznych,
mrucząc zachęcająco i czule: „Siusiu!" i „Bądź grzeczny!", a równocześnie usiłując nie
wyglądać na prostytutkę wabiącą klientów. Na szczęście George szybko odkrył na nowo
przyjemności sikania na dworze i zaraz za progiem pędził jak bły-
86
skawica ku najbliższej latarni, ciągnąc mnie i Joshuę za sobą, jakbyśmy byli narciarzami
wodnymi przypiętymi do motorówki. Ponieważ autorka książki zalecała, by nie szczędzić psu
pozytywnego wzmocnienia, za każdym razem, gdy George unosił tylną nogę, chwaliliśmy
jego osiągnięcie z takim zapałem, że można by pomyśleć, iż dostał Nagrodę Nobla.
Wkrótce już George'a nie dało się powstrzymać. Po oblaniu pierwszej latarni solidnym
strumieniem biegł do następnej, której urządzał mini prysznic, stamtąd do słupka, by go
spryskać, a wreszcie do drzewa, gdzie... nic się nie działo. Najwyraźniej nie potrafił jeszcze
rozróżnić pomiędzy aktem właściwym a pustym gestem, ponieważ niezależnie od potrzeby z
uporem podnosił nogę przy każdej pionowej powierzchni, którą mijaliśmy. Za każdym razem
machał ogonem i uśmiechał się do nas z oczami błyszczącymi dumą.
- Dobra robota, George, doskonała! - mówiliśmy pieszczotliwe ku rozbawieniu
przechodniów, którzy widzieli suchy jak kość chodnik. To nie najlepiej wpływało na moją
reputację w sąsiedztwie.
Były też inne minusy odprowadzenia Joshui do szkoły w towarzystwie George'a. Po pierwsze,
trwająca uprzednio dwadzieścia minut droga teraz bez problemu wydłużała się do trzech
kwadransów przez wszystkie te przystanki, siusianie, kupki oraz pochwały, które musieliśmy
wygłaszać. Po drugie, stawałam się coraz bardziej niepopularna wśród sąsiadów. Nie
wystarczyło, że gorliwie sprzątałam odchody. Sądząc po pełnych dezaprobaty spojrzeniach,
jakimi mnie obrzucano, sam fakt, że pozwalałam mojemu psu oddawać mocz na ulicy, przez
niektórych uważany był za czyn antyspołeczny, porównywalny z zapaleniem papierosa na
oddziale położniczym.
Zawsze uważałam, że my, Brytyjczycy, jesteśmy narodem kochającym psy, teraz odnosiłam
wrażenie, że jest wręcz przeciwnie. We Francji psy wciąż mogły jeść obiad w najlepszych
restauracjach. W Stanach Zjednoczonych dzienne spa dla psów czynne były co tydzień. W
Melbourne w Australii otwarto bar capuccino dla psów. Ale
87
w Hampstead w północnowschodnim Londynie mojego George'a wyrzucano z kawiarni,
restauracji, sklepów, a nawet, czego zupełnie wyjaśnić się nie da, z poczty. Wkrótce
przekonałam się, że nie mogę wykonać żadnej domowej pracy, jeśli przy mnie jest George.
Pewnego dnia popełniłam błąd i weszłam z nim do centrum handlowego Brent Cross, bo
przypomniałam sobie, że w domu nie ma żarówek. W chwili, gdy wniosłam go do działu
oświetleniowego, ochroniarze pojawili się z taką prędkością i w takiej sile, że można by
pomyśleć, iż mam przy sobie żywego grzechotnika. Argumentowałam, że na drzwiach nie ma
zakazu wprowadzania psów, a George z pewnością nic złego nie zrobi; trzymałam go pod
pachą i nawet nie dotykał łapami podłogi. Na nic się to jednak nie zdało. Dwaj solidni
mężczyźni, którzy eskortowali mnie do wyjścia, oznajmili mi stanowczo, że jeśli chcę zabrać
mojego psa na zakupy, powinnam udać się sklepu Petera Jonesa przy Sloane Square w
Chelsea. Najwyraźniej u Petera Jonesa psy miały specjalną dyspensę, żeby królowa ze swoimi
corgie mogła robić tam zakupy. Personel prowadził księgę, w której zapisywał wybryki
swoich czworonożnych klientów. Całkiem jak w piłce nożnej -dwa faule i psom zakazywano
wstępu.
Najlepszy przyjaciel człowieka z wolna staje się pariasem. Odnosiłam wrażenie, że nie minie
wiele czasu, a posiadanie psa będzie niezgodne z prawem. Właściciele zmuszeni będą nosić
smycze na szyjach, tak by reszta społeczeństwa od razu wiedziała, z kim ma do czynienia, psy
wyrzuci się z ulic, sklepów dla zwierząt i prywatnych ogrodów, a załatwiać się będą mogły
wyłącznie w domu w towarzystwie wyrażających na to zgodę dorosłych. Wtedy skończą się
dla George'a spacerki.
Co właściciel psa miał zrobić, by nie czuć się w towarzystwie jak osoba niepożądana?
Zaczynałam myśleć, że powinnam chodzić po Hampstead z mopem i wiadrem, żeby od razu
sprzątać po George'u. To powinno spacyfikować niechętnych sąsiadów. A może powinnam
zakładać mu pieluchy. Nie sądzę, by chętnie się zgodził na pampersa
88
krępującego mu dolne rejony, w dodatku gruba podkładka przeszkadzałaby w podnoszeniu
nogi, a przecież ciągle mu powtarzaliśmy, że podnoszenie nogi jest dobre. A dla George'a
ś
wiat był osobistym pisuarem i zamierzał w pełni to wykorzystać.
Jako że robienie zakupów z George'em było niemożliwe, zaprowadzałam go do domu zaraz
po odprowadzeniu Joshui do szkoły, po czym szłam sama, żeby zaopatrzyć się w jedzenie.
Wróciwszy do domu po raz drugi, zapinałam George'owi smycz i zabierałam go na spacer na
Heath. Po raz trzeci wróciwszy do domu po półgodzinie, wsadzałam George'a do wanny,
zmywałam mu błoto z łap i zabierałam się do jego pielęgnacji. Raz w tygodniu kąpałam go i
suszyłam moją suszarką. W pozostałe dni przemywałam mu tylko oczy i pysk roztworem
optreksu oraz sprawdzałam, czy w łapach nie utknęły mu nasiona trawy. Potem go
szczotkowałam i czesałam, a Potworzyca Mog stała obok, sycząc i prychając. W nadziei, że
to ją ułagodzi, czasami ją szczotkowałam, ale to w żaden sposób nie wpływało na jej nastrój.
Podziękowała mi za wysiłki, gryząc dotkliwie w palec.
Po pielęgnacji sierści przychodziła pora na higienę jamy ustnej George'a. Było to zadanie,
którego z całego serca nienawidziłam, przede wszystkim dlatego, że on też tego nie znosił.
Gdy tylko widział, że wyjmuję szczotkę do zębów z szafki w łazience, uciekał za sofę i
kurczowo zaciskał szczękę. Namawiałam, pochlebiałam, siłą wyciągałam George'a z
kryjówki, chwytałam mocno i niczym strażnik więzienny, który przemocą próbuje nakarmić
sufrażystkę, usiłowałam wetknąć szczoteczkę pomiędzy jego zęby, choć uważałam, że mam
szczęście, jeśli udawało mi się dostać za jego wargi. Chociaż nigdy nie kłapnął na mnie
zębami, nawet nie szczeknął, z uporem odmawiał współpracy. Wkrótce pojęłam, że nie
potrafię zmusić go do szczotkowania zębów, i zrezygnowałam z dalszych prób. Oboje
odczuliśmy ulgę. Jego zęby będą musiały same sobą się zająć.
Zwykle mijała północ, kiedy szłam do gabinetu, siadałam za biurkiem i usiłowałam pisać
artykuł. Ale z George'em w pobliżu, tak jak
89
z małym dzieckiem, niemożliwością było skupić się na pracy. Miałam obowiązek ratować go
na schodach. Wkrótce też pojawiła się konieczność częstszych spacerów. Potem wdrapywał
mi się na kolana, uniemożliwiając pisanie, bo za każdym razem, gdy zapadał w drzemkę,
trącał pyskiem klawisze i posyłał moją niezapisaną pracę w elektroniczną próżnię.
Najbardziej rozpraszające było jego nieustanne szczekanie. Stał przy moim biurku, przez
wiele godzin ujadając z otępiającą regularnością. Dlaczego szczekał? Bo był głodny. Nie na
tyle, by zaryzykować zjedzenie zdrowych chrupek z miski, ale wystarczająco, by całkiem
obrzydzić mi życie. Protest przy pierwszej próbie podania mu suchej karmy przeszedł w
ciągłą wojnę, w czasie której orężem była siła woli.
Kiedy dłużej nie mogłam znieść szczekania, zanosiłam George'a do kuchni i sadzałam go
przed miską suchej karmy. Po kilku sekundach uszczęśliwienie znikało z jego mordki, która
marszczyła się w wyrazie żałosnego smutku, a płomyk nadziei gasł w oczach. Zdawał się
pytać: czy poza tym twardym żwirem nic nigdy nie dostanie do jedzenia? Klęczałam na
podłodze i próbowałam go karmić z ręki. Zrezygnowany zjadał jedną czy dwie chrupki, ale
przez większość czasu po prostu odwracał głowę.
Po dwóch tygodniach na suchej karmie George stał się apatyczny i nieszczęśliwy. Pyszczek
mu schudł, a kiedy go głaskałam, czułam pod dłonią wystające żebra. Miałam wrażenie, że
poniosłam klęskę jako matka- to znaczy pani psa. Znowu poszłam z nim do weterynarza.
- Dlaczego nic nie chce jeść? - zapytałam, kładąc worek kości, którym teraz był George, na
wadze. Ważył zaledwie cztery i pół kilograma. - Co robię źle?
Weterynarz o imieniu Greg był młodym i niepokojąco przystojnym kędzierzawym szatynem
o wielkich niebieskich oczach. Uśmiechnął się do mnie uspokajająco i jak miałam nadzieję,
zalotnie.
90
- Wątpię, czy cokolwiek robi pani źle.
- Kiedy daję mu jedzenie, wygląda na nieszczęśliwego, niemal niespokojnego. Czy jest
chory?
- Zbadałem go i z tego, co widzę, nie dolega mu nic poza brakiem apetytu.
- Wiem, ale... Czy to możliwe, że jest przygnębiony, bo zabraliśmy go od rodziny?
- Przygnębiony? - powtórzył weterynarz, podczas gdy George machnął ogonem, wyrzucając
w powietrze butelkę ze środkiem dezynfekującym.
- Myśli pan, że... - Urwałam, niezdolna ująć w słowa mojej najgorszej obawy.
- Tak?
Wzięłam głęboki oddech.
- Czy pana zdaniem może cierpieć na апогехіа nerposa? Usta Grega drgnęły.
- Nigdy dotąd nie spotkałem się z psem, który świadomie chciałby się zagłodzić - zapewnił
mnie, dokładając starań, by powściągnąć uśmiech. - George przypuszczalnie jest grymaśny, to
cecha częsta u cavalierów. Protestuje przeciwko suchej karmie i stara się panią zmusić, żeby
dała mu pani coś innego. Ale czasami trzeba być okrutnym, żeby być dobrym. Upierałbym się
przy suchej karmie zawierającej wszystkie składniki, która na dłuższy dystans będzie dla
niego zdrowsza. Jeśli w ciągu następnych kilku tygodni nie nastąpi poprawa, proszę go
przyprowadzić. Dokładnie go zbadamy, może też zrobimy testy wątrobowe.
- Doskonale!
- Niech pani wypróbuje karmę o innym smaku, na przykład jagnęciny. Mam ją akurat pod
ręką. - Otworzył torebkę i podsunął chrupkę Georgowi. Mój pies pożarł ją błyskawicznie;
myślałam, że się zadławi. - Proszę. Niewykluczone, że to odpowiedź na pani kłopoty.
91
Nabyłam nową karmę, płacąc za nią słono, i wróciliśmy do domu. Ale kiedy karma znalazła
się w misce, George nie chciał nawet na nią patrzeć. Wolał ryzykować śmierć i trwałe
kalectwo, kradnąc konserwowane mięso spod nosa Potworzycy Mog. Sytuacja się pogarszała.
Za każdym razem, gdy piekłam kurczaka, George wpadał w histerię i gorączkowo ujadał
widząc, że z Joshuą siadamy do stołu. Szczekał jak szalony. Będąc na skraju wytrzymałości,
ukradkiem rzucaliśmy George'owi kawałeczek kurczaka. Potem następny i następny.
Zasadniczo jednak okazywałam stanowczość: ja wygram batalię o karmę, nie George. Skoro
weterynarz twierdzi, że pierwszorzędna sucha karma zawierająca wszystkie niezbędne
składniki jest najlepsza dla naszego psa, będzie ją jadł i koniec.
Minęły dwa tygodnie, a George'owi apetyt wcale się nie poprawił. Poszłam do weterynarza i
poprosiłam o znalezienie wyjścia z tej sytuacji. Weterynarz zostawił go na noc i
przeprowadził rozmaite testy. Wyniki nie odbiegały od normy, a w dodatku George jadł
wszystko, co mu dawali.
- Tak się zastanawiam... Czy karmi go pani kawałkami ze swojego talerza? - zapytał Greg,
kiedy przyszłam odebrać mojego psa i zapłacić niebotyczny rachunek.
- Prawie wcale! - odparłam stanowczo.
- Bo wie pani, George wprawdzie nadal jest bardzo chudy, ale trochę przybrał na wadze,
ś
ciślej rzecz biorąc czterdzieści dekagra-mów. - Greg zmrużył oczy, niczym detektyw
rozgryzający sprytnego przestępcę. - Coś musi jeść.
- Nie mam pojęcia, co to może być.
- Dla własnego spokoju może go pani co tydzień przyprowadzać na ważenie, pielęgniarki
będą notowały rezultaty.
Przekonana, że mój biedny pies cierpi na zaburzenia łaknienia, co tydzień zabierałam
George'a na ważenie. Po raz pierwszy cieszyłam się, że Udi nie dzieli ze mną tego
doświadczenia: miałby używanie na całego. Zawsze uważał, że jestem neurotyczną matką,
która
92
niepotrzebnie trzęsie się nad zdrowiem i dietą Joshui. Oczywiście nie miał racji.
Zachowywałam się całkowicie normalnie. Jeśli Joshua miał nieznacznie podwyższoną
temperaturę, jak wszystkie matki podejrzewałam, że to początek groźnej choroby i
telefonowałam do lekarza niezależnie od pory nocy. A kiedy był przeziębiony, obklejałam mu
klatkę piersiową plastrami Vick i wypełniałam pokój parą wodną. Kiedy wolał mrożoną pizzę
od robionej w domu zapiekanki ze szpinaku i ryby albo szarlotki, martwiłam się, że wjego
diecie jest za dużo soli, tłuszczu i cukru, natomiast brakuje w niej witamin, składników
mineralnych, białka i błonnika. Teraz do szaleństwa niepokoiłam się posiłkami mojego psa. A
sytuacja zamiast się poprawić, nagle bardzo się pogorszyła.
Pewnego dnia, niemal w cztery miesiące od pojawienia się w naszym domu, George przestał
w ogóle jeść. Rezygnując z suchej karmy, dawałam mu wshiskas, jajecznicę i pokrojoną pierś
pieczonego kurczaka, ale niczego nie tknął, chociaż godzinami siedziałam koło niego na
podłodze i próbowałam karmić go z ręki. Biedny George leżał apatycznie, pozbawiony swej
zwykłej radości i energii. A potem zaczął wymiotować: na dywany, sofy i dla lepszego efektu
na moje łóżko. Mój Boże, pomyślałam, nie tylko jest anorektykiem, ale i bulimikiem! W
wymiocinach jaskrawiły się żółte kawały jakiejś substancji.
- Mamo, nie wiesz, gdzie podziała się moja piłka? - zapytał Joshua, przychodząc na górę,
gdzie na kolanach sprzątałam kałuże. - Ta z żółtej pianki?
Złapaliśmy George'a, wskoczyliśmy do samochodu i pojechaliśmy prosto do weterynarza; tę
drogę mój samochód odbywał tak często, że właściwie mógł tam trafić sam. Z oznakami
ż
ycia prawie takimi, jakie widać w porcji mięsa u rzeźnika, nasz najdroższy cavalier leżał na
stole do badania, podczas gdy Greg delikatnie uciskał go i dźgał, a my z Joshuą patrzyliśmy
na to we łzach. Prześwietlenie wykazało, że jelita George'a pełne są gąbczastej substancji.
Weterynarz nie zdecydował się na natychmiastową operację, zalecił natomiast, żebym czujnie
obserwowała George'a i przyszła z nim nazajutrz.
93
Joshua i ja przez całą noc czuwaliśmy przy George'u. Potworzy-ca Mog siedziała z nami,
mrucząc z zadowoleniem. Rano przeżyła wielkie rozczarowanie, bo jej rywal odzyskał siły.
Po kolejnych dwóch prześwietleniach Greg uznał, że operacja jest zbędna, choć i bez niej
rachunek za rentgen i dwie konsultacje wyniósł sto dwadzieścia funtów. Resztki żółtej
substancji pojawiły się dwadzieścia cztery godziny później na przejściu dla pieszych na High
Streat w Hampstead. Oszczędzę wam detali.
George w niezwykle wyrazisty sposób dał do zrozumienia, że raczej będzie jadł cokolwiek
niż suchą karmę. Na dnie serca nie mogłam go winić, ja też nie chciałabym jej jeść. Nie chcąc
wyrzucać wielkiej torby karmy, którą kupiłam, rozrzuciłam chrupki po trawniku,
spodziewając się, że zjedzą je ptaki. Pomyliłam się, lisy także ich nie ruszyły. Przez kilka
tygodni leżały na trawie jak brunatne kamyczki, później rozłożyły się i wsiąkły w ziemię.
Tak samo jak w przypadku łóżek i siedzenia na sofach, teraz też George postawił na swoim.
Pokonał nawet Grega: po incydencie z piłką Greg przepisał tymczasową dietę składającą się z
kosztownych konserw dla psich rekonwalescentów, które mój cavalier z rozkoszą pochłaniał.
Później wrócił do pieczonego kurczaka, po którym dostawał pieczonego kurczaka i dla
urozmaicenia pieczonego kurczaka zmieszanego z wshiskas Potworzycy Mog, gdy kotka nie
patrzyła. Skończyło się też wieczne ujadanie. Wreszcie nasz pies był szczęśliwy - na chwilę.
10
marcu 1990 roku moja siostra postanowiła przedstawić mi pewnego mężczyznę. Wiedziała,
ż
e oboje z Joshuą przechodzimy poważny kryzys. Dziewięć miesięcy po śmierci Udiego
wreszcie do nas dotarło, że on nigdy nie wróci, a chociaż George swymi wybrykami
poprawiał nam nastrój, nie mógł naturalnie całkowicie rozproszyć smutku.
Wszyscy w rodzinie żyli w cieniu podwójnej śmierci, która spadła na nas poprzedniego roku
w czerwcu, a najbardziej przeżywał to mój syn. Niepewny i smutny, z dnia na dzień domagał
się większej uwagi, a ja nie najlepiej sobie z tym radziłam. Próbowałam wznieść się ponad
jego zmienne nastroje, by utrzymać nasze życie w jakiej takiej równowadze, ale nieuchronnie
razem z nim dawałam się wciągać wirowi. Drobne sprzeczki o sprawy codzienne: co będzie
na kolację albo o której Joshua powinien iść spać, szybko przekształcały się w wielkie
awantury, a nie było trzeciej osoby, która podjęłaby się mediacji albo ustaliła obowiązujące
zasady.
Sue, moja matka, Tabby i Hannah udzielały nam jak zawsze niezwykłego wsparcia, w
ostatecznym rozrachunku jednak to ode mnie zależało, co się stanie. Nie mogłam absolutnie
dopuścić, by Joshua się załamał. Musiałam też siebie chronić od załamania i wrócić do pracy.
95
Oboje musieliśmy iść dalej, stworzyć dla siebie nowe życie bez znaczącej obecności Udiego.
Wszystko to jednak łatwiej było powiedzieć, niż zrobić.
Przyjaciel Sue, Anthony, był znakomitym architektem tuż po sześćdziesiątce. On także był
wdowcem, jego piękna młoda żona umarła na raka piersi osiem lat wcześniej. Może właśnie
fakt, iż oboje utraciliśmy partnerów, przyciągnął nas do siebie, bo wbrew moim
oczekiwaniom od razu przypadliśmy sobie do gustu. Uważałam, że Anthonyjest fantastyczny,
i myślę, że on też musiał mnie polubić, ponieważ nie uciekł z krzykiem do najbliższego
wyjścia na widok mojego stadka, chociaż nie lubił psów i szczerze nie znosił kotów.
Jak powiedział nam podczas kolacji, którą dla nas urządziła Sue, jego zmarła żona Jackie
miała trzy koty, nazywały się Dinsdale, Gin-ger i Norman. Anthony żadnego nie darzył
szczególną sympatią, ale Norman, która wbrew męskiemu imieniu była kotką, szczególnie
działała mu nerwy. Mimo że drobnej budowy, była niesamowicie niezależna, absolutnie
nieustraszona i złośliwa. Spotykając doga olbrzyma, który mieszkał piętro niżej, Norman
rzucała się na niego jak rakieta, lądując mu na grzbiecie i wbijając w skórę pazury.
Pewnego dnia, gdy Jackie była w pracy, ich córki w szkole, a Anthony pracował w domu,
koty zaczęły mu skakać po desce kreślarskiej.
- Wszystkie trzy dranie naraz. Nagle poczułem, że to za wiele.
Bez namysłu zamknął Norman w kartonowym pudle, wsadził pudło do samochodu i pojechał
z Camden Town na Hampstead. Tam poszedł do najbardziej oddalonego i porośniętego
drzewami zakątka Heath, wypuścił Norman z pudła, po czym sam wrócił do samochodu.
Wiedział, że postępuje okropnie, ale nie potrafił się powstrzymać.
Tamtego wieczoru Jackie razem z córkami, Lara i Alice, wyszły do ogrodu, żeby jak zwykle
zawołać koty na kolację. Dinsdale i Ginger posłuchały, ale Norman nigdzie nie było. Pytały
Anthony'ego, czyjej nie widział. Odpowiadał przecząco. Przez kilka następnych dni rytuał
96
się powtarzał. Dziewczynki chodziły po okolicznych ulicach, szukając kota, Jackie
telefonowała do pogotowia dla zwierząt, ale po Norman wszelki ślad zaginął.
Anthony obserwował to wszystko z boku, dręczony poczuciem winy, choć teraz było już za
późno, żeby cokolwiek poradzić na tę sytuację. Sądził, że już nigdy nie zobaczy Norman.
Mniej więcej sześć tygodni później po powrocie z pracy powitały go rozradowane córki.
- Zgadnij, co się stało? Norman wróciła! - krzyczały podniecone.
Anthony wszedł do kuchni. Na stole siedziało jego przeznaczenie, chudsze, brudniejsze,
bardziej pokryte parchami i zżarte przez pchły niż wcześniej. Obrzuciła Anthony'ego
oskarżycielskim spojrzeniem, ale wiedział, że jego sekret jest przy niej bezpieczny. Gdzie
była przez te sześć tygodni? A co ważniejsze, w jaki sposób znalazła drogę powrotną do
Camden Town?
Anthony zdawał sobie sprawę, że zachował się paskudnie, sposób jednak, w jaki opowiedział
tę historię, sprawił, że nawet taka miłośniczka zwierząt jak ja pokładała się ze śmiechu. Tylko
mój szwagier Philip jakoś nie potrafił dostrzec w niej zabawnych aspektów. Nie jestem
pewna, czy kiedykolwiek wybaczył Anthony'emu.
Można by pomyśleć, że dziewięć miesięcy po śmierci męża to stanowczo za wcześnie na
rozpoczynanie nowego związku, ale dla mnie było to błogosławieństwo, niemal cud. Po
latach bycia samej albo pozostawania w przelotnych związkach, które nieodmiennie kończyły
się fatalnie, uwielbiałam ów trzynastoletni okres spędzony z Udim, i to zarówno ze względu
na zwyczajne domowe sprawy, jak i te bardziej podniecające. Najmniej zależało mi na tym,
ż
eby znowu być samotną, ale los zdecydował inaczej i w tej kwestii nie miałam nic do
powiedzenia. A teraz poznałam Anthony'ego. Nie czułam wyrzutów sumienia z tego powodu,
ponieważ Udi przed śmiercią powiedział mi, że ma nadzieję, iż wkrótce znajdę nowego
partnera. Zakładał się nawet, kto nim będzie, ale się pomylił.
7-Moje życie z...
97
Nie oczekiwałam, że znowu się zakocham, w dodatku tak szybko po śmierci Udiego, ale tak
się stało. Anthony wpadł w moje życie jak powiew wiosennego powietrza. Był utalentowany,
ciepły, inteligentny i potrafił mnie rozśmieszyć. Lubił dobre jedzenie i kino, surową urodą nie
ustępował bohaterom harleąuinów. Doskonale się ubierał (garderobę miał pełną
nieskazitelnych swetrów Prądy i marynarek Armaniego) i miał bzika na punkcie sprawności
fizycznej: podnosił ciężary, co rano biegał i uwielbiał rugby. Jaka kobieta mogłaby się mu
oprzeć?
Co ważniejsze, ponieważ łączyły nas podobne doświadczenia, Anthony intuicyjnie rozumiał,
przez co przechodzę, nie musiałam mu nic mówić. Od śmierci jego żony minęło już osiem lat
i pokazał mi, że życie niekoniecznie musi się kończyć po stracie partnera. Po drugiej stronie
ż
ałoby istniał inny świat, który - czy starczy śmiałości, by to powiedzieć? - może być
ekscytujący.
Bardzo lubiłam Anthony'ego. Polubiłam też jego cztery urocze, inteligentne dorosłe córki:
Larę i Alice po zmarłej żonie oraz Cin-dy ijustine z poprzedniego małżeństwa. Jeśli nawet
snułam fantazje o nas wszystkich tworzących jedną wielką szczęśliwą rodzinę, szybko
musiałam z nich zrezygnować. Bo Joshua nie znosił Anthony'ego.
Już wtedy zdawałam sobie sprawę, że to było do przewidzenia. Dziewięć miesięcy stanowiło
okres o wiele za krótki dla mojego syna, by mógł brać pod uwagę pojawienie się innego
mężczyzny na scenie. Nie miał pojęcia, jakie konsekwencje wypłyną z faktu, że czasami
jadłam kolację z mierzącym ponad metr osiemdziesiąt facetem, który podnosi ciężary. Kim
jest ten potężny, muskularny nieznajomy, który raz na tydzień przychodzi do naszego domu?
Czy będzie się starał zająć miejsce ojca Joshui? Czy stanie między nami? Wprowadzi się do
nas, zacznie rozkazywać Joshui? W rzeczywistości żadna z tych ewentualności nie wchodziła
w grę, ale dziewięcioletni Joshua nie mógł tego wiedzieć. Wiedział tylko, że stracił ojca, a
teraz bał się, że straci także mnie. Zapewniałam go, że nikogo na świecie nie kocham tak
98
bardzo jak jego i że zawsze będzie dla mnie najważniejszy, ale moje słowa padały w próżnię.
Anthony, urodzony optymista, był przekonany, że zdobycie sympatii Joshui jest możliwe,
choć niełatwe. Pewnego wieczora przyniósł oddział miniaturowych mechanicznych robotów i
spędził dwie godziny, wyjaśniając ich działanie i bawiąc się z moim synem w kuchni.
Lodowaty stosunek Joshui do Anthony'ego lekko stopniał, ale to nie trwało długo. Kiedy
kilka miesięcy później Anthony zabrał go do swojej pracowni architektonicznej i pokazał mu
warsztat, w którym zręczni rzemieślnicy wykonywali miniaturowe modele projektowanych
przez niego niezwykłych minimalistycznych budynków, Joshua przyglądał się im w
pogardliwym milczeniu.
Nadmiernie być może wyczuleni na emocje Joshui, dokładaliśmy wszelkich starań, by unikać
przy nim intymnych gestów. Jeśli na przykład byliśmy w kuchni i trzymałam Anthony'ego za
rękę, puszczałam ją niczym rozżarzony węgiel, gdy słyszałam zbliżające się ku nam gniewne
tupanie mojego syna, a jeśli siedzieliśmy obok siebie na sofie, odskakiwaliśmy jak magnesy o
jednakowych znakach, kiedy Joshua z podejrzliwą miną wpadał do salonu. W żaden sposób
nie poprawiało to jednak sytuacji. Podczas każdej wizyty Anthony'ego Joshua wałęsał się po
domu jak Hamlet, książę Danii, po zamku Elsy-nor. Niemal słyszeliśmy, jak mówi: „Słabość,
na imię ci kobieta!"
Biedny Anthony! Przychodził do mnie po dniu ciężkiej pracy z nadziejami na romantyczny
wieczór, tymczasem musiał siedzieć na sofie oddalony ode mnie o pół metra, z George'em
zwiniętym w kłębek między nami, Potworzycą Mog usadowioną na poręczy obok niego i
pazurami drącą obicie oraz Policją Moralną (znaną też jako Joshua) patrolującą salon dla
pewności, że między nami nie zachodzi żaden fizyczny kontakt. Cud prawdziwy, że jakoś to
znosił.
Biedny Joshua! Do żalu po śmierci ojca dołączyły teraz gniew, przerażenie i dezorientacja.
Widział, że życie zaczyna być lepsze, ale tylko dla mnie, nie dla niego. Wynikało to z braku
równowagi: ja, jego
99
matka, mogłam znaleźć nowego partnera, za to on nigdy nie znajdzie nowego ojca. Kiedy
umarł Udi, Joshua stracił kogoś, kogo nie da się zastąpić. To sprawiało, że czułam potworne
wyrzuty sumienia.
Rozważałam, czy nie zerwać z Anthonym dla dobra Joshui, ale jakiś głos wewnętrzny mówił
mi, żebym tego nie robiła. Czy byłam egoistką? Być może. Syn był dla mnie najważniejszy,
stanowił cel mojej egzystencji, równocześnie jednak wiedziałam, że muszę mieć jakieś życie
poza domem, jeśli chcę pozostać przy zdrowych zmysłach. Utrata Udiego i ojca w przeciągu
dwóch tygodni nauczyła mnie, że życie jest nazbyt kruche i cenne, by je marnować. Musiałam
łapać szczęście, kiedy było to możliwe, i to dla dobra nas obojga, mojego syna i mnie. Syn
niewielką będzie miał ze mnie korzyść, jeśli pogrążę się w rozpaczy. Poza tym Anthonyjest
człowiekiem zajętym, który cieszy się swoją niezależnością. O ile wiedziałam, nie brał pod
uwagę wspólnego zamieszkania, a ponieważ nie bywał u nas ciągle, Joshua musiał znosić
jego obecność tylko od czasu do czasu.
Jednakże wszystkie te samousprawiedliwienia nic nie znaczyły, kiedy patrzyłam na nadąsaną
buzię Joshui, dawałam się wciągać w długie, gorzkie awantury, które prowadziły nas donikąd,
albo zastawałam go płaczącego, bo jakiś mały wredny brutal w szkole wyśmiewał się z niego,
ż
e nie ma ojca. Martwiąc się przygnębieniem Joshui i faktem, że tracę kontrolę nad sytuację,
zaprowadziłam syna do terapeuty rodzinnego. To był mądry człowiek, udzielił mi
przypuszczalnie najlepszej rady, jaką rodzic może usłyszeć: „Niech się pani nie daje wciągać
w bezsensowne kłótnie. I proszę pamiętać, on jest dzieckiem, pani osobą dorosłą. Pani musi
przejąć prowadzenie. On tego potrzebuje".
Od tamtej chwili przy posiłkach nie siedziałam naprzeciwko Joshui, ale przeniosłam się na
miejsce Udiego u szczytu stołu. Gest ten, choć drobny, pomógł mi zdobyć rodzicielski
autorytet. Przestałam pytać Joshuę o radę w każdej rodzinnej sprawie, tylko sama
podejmowałam decyzję i informowałam go o niej. Na początku Joshua strasz-
100
liwie protestował, szybko jednak nauczył się, że „nie" oznacza „nie" oraz że są sytuacje, w
których sprzeciw nie przynosi skutku.
Gdyby tylko radzenie sobie z George'em było takie łatwe!
Miałam nadzieję, że Joshua z czasem polubi Anthony'ego. Chociaż jednak spotykaliśmy się
od pół roku, mój syn w najlepszym razie traktował go chłodno, w najgorszym okazywał
otwartą wrogość; to było jak powtórka z relacji między George'em a Potworzycą Mog. Mimo
ż
e Anthony był uosobieniem dobroci i cierpliwości, Joshua odnosił się do niego niegrzecznie,
ignorując moje polecenie, że wprawdzie nie musi go lubić, musi natomiast być wobec niego
uprzejmy. Mój nowo nabyty autorytet najwyraźniej nie był aż tak wielki. Joshua wciąż
odmawiał przywitania się z Anthonym, przerywał mu, gdy ten się odzywał, i ucinał wszelkie
próby nawiązania rozmowy. W gruncie rzeczy jedyne słowa, jakie Joshua z niejakim
entuzjazmem wypowiedział do Anthony'ego, brzmiały: „Do widzenia".
11
N egatywna reakcja Joshui na mój nowy związek była rzeczą absolutnie naturalną.
Spodziewałam się, że syn da mi się we znaki, i nie rozczarowałam się. Nie oczekiwałam
natomiast, że dołączy do niego George.
Anthony'emu było przykro z powodu stosunku Joshui do niego, ale moje zwierzaki to była
zupełnie inna sprawa. Próbowałam przekonać Anthony'ego, że cudownie mieć je przy sobie,
nie było to jednak łatwe, wziąwszy pod uwagę jego dawne doświadczenia z kotami.
Potworzyca Mog była jak zwykle potworna i złośliwa, niemal jak druga Norman, a latem
1999 roku George przeżywał psie dojrzewanie. W maju spędził kilka dni u hodowcy, bo
wyjechaliśmy z Joshuą na ferie, i wrócił do domu kompletnie odmieniony. Testosteron zaczął
w nim szaleć i błyskwjego oczach oznaczał teraz coś innego niż przy-milność przytulanki.
Od tamtego czasu objawiał swoją męskość w domu, podnosząc nogę, zwłaszcza w pokoju
Joshui. Skakał po moim łóżku, zostawiając ślady brudnych łap na pościeli, opróżniał każdy
kosz na śmieci i gryzł jego zawartość, strasznie przy tym bałaganiąc. Domagał się, żebym
brała go na kolana, nawet gdy pracowałam, a chociaż wyrzucałam go
102
z sypialni w te noce, gdy był u mnie Anthony, skrobał w drzwi o trzeciej albo czwartej nad
ranem, na próżno usiłując dostać się do środka.
Latem wpadłam na pomysł, że „rodzinne spacery" po Heath z George'em mogą złagodzić
rosnący konflikt międzyjoshuą a Antho-nym oraz Anthonym a George'em. Jak mogłam być
aż tak głupia? Joshua z ponurą miną wlókł się za nami, George natomiast coraz bardziej
interesował się płcią odmienną. Gdy tylko zwęszył suczkę, napinał smycz, i natychmiast po
spuszczeniu ze smyczy znikał w zaroślach i nie reagował na wołania.
- Zwykle taki nie jest - zapewniałam Anthony'ego, ale to go nie przekonywało.
Minuty mijały, a po George'u wciąż nie było śladu. Joshua zaczynał się martwić i złościć, we
mnie rosło napięcie, a Anthony'ego, co zrozumiałe, ogarniało zniecierpliwienie. „Czy tego
psa nie powinno się wytresować?" - zapytał zirytowany, gdy w szybko zapadającym zmroku
nieobecność George'a przedłużyła się do pół godziny.
Roześmiałam się: „wytresować"? Czy tresura psu jest rzeczywiście potrzebna? Przecież w
mojej rodzinie nikt nigdy nie zadawał sobie trudu, żeby tresować psa! W latach
pięćdziesiątych moi dziadkowie ze strony mamy, Laura i Phil, mieli czarnego cocker spaniela
o niepo-zostawiającym pola wyobraźni imieniu Black, który swobodnie biegał po
Cricklewood, przedmieściu północnego Londynu, gdzie wówczas mieszkaliśmy. Chociaż
zamykano go w domu przy Dicey Ave-nue, kiedy babcia wychodziła do pracy, Blackie
nieodmiennie uciekał i podążał za nią na przystanek autobusowy przy Cricklewood
Broadway, oddalony prawie o półtora kilometra. Po drodze przyłączały się do niego inne psy
z sąsiedztwa, kiedy więc moja elegancko ubrana babcia z utlenionymi włosami docierała do
celu, zawsze prowadziła procesję kilkunastu szczekających psów, zupełnie jak psia wersja
Szczurołapa. Blackie wskakiwał za nią do autobusu, porzucając kumpli na rzecz
niebezpieczeństw czyhających w sklepach. Ponieważ jednak salon babci na West Endzie, w
którym projektowała i szyła ślubne
103
suknie, nie był właściwym miejscem dla zabłoconego i śliniącego się psa, wysadzała
Blackiego na jednym z przystanków przed Kilburn i zostawiała go, by w tamtych relatywnie
beztroskich czasach sam odnajdywał drogę do domu, co zawsze mu się udawało.
Blackie często wpadał do nas, a mieszkaliśmy kilka przecznic od dziadków, by odwiedzić
pudlicę Gigi. W przeciwieństwie do rasowych okazów z wywoskowanymi nogami i
pomponami w nieoczekiwanych miejscach, które widuje się na wystawach, naszą Gigi sploty
sierści pokrywały od stóp do głów. Pomimo niechlujnego wyglądu była bez wątpienia
femmefatale naszej dzielnicy. Kiedy w czasie ciecz-ki zamykano ją w domu, banda jurnych
kundli gromadziła się pod oknami i urządzała godowy koncert. Jeśli Gigi udało się wymknąć,
a udawało się niemal zawsze (najwyraźniej Blackie nauczył ją paru sztuczek), bez chwili
wahania razem z wybrankiem zabierała się do rzeczy, często na podjeździe naszego bliźniaka,
gdzie widzieli ją wszyscy sąsiedzi.
- Znowu to robi! - krzyczała z gniewem moja mama, spoglądając przez okno. Uzbrojony w
wiadro zimnej wody ojciec wychodził, by położyć kres zabawie, zwykle jednak pojawiał się
za późno. Kilka miesięcy później wydawała na świat dziwnie wyglądające, ale słodkie
szczenięta. Rodzice tygodniami gorączkowo musieli szukać im domów.
Kiedy miałam osiem lat, przeprowadziliśmy się z Cricklewood do obszernego mieszkania
niedaleko Baker Street na West Endzie. Siostra i ja nie miałyśmy pojęcia, że Gigi jest bardzo
chora. W tamtym czasie uwielbiany przez nas dziadek umarł na raka płuc w wieku
pięćdziesięciu ośmiu lat; rodzice nie chcieli przekazywać nam kolejnych złych wieści,
powiedzieli więc, że trzymanie psa w mieszkaniu byłoby nie w porządku, dlatego Gigi dla
własnego dobra zamieszka na farmie na wyspie Wight. Na dźwięk słów „farma na wyspie
Wight" już zawsze będzie ściskało mi się serce: jako dorosłe kobiety dowiedziałyśmy się z
Sue, że nie było żadnej farmy, tym eufemizmem rodzice określili eutanazję.
104
Mimo iż w tamtym czasie nie miałam pojęcia, co naprawdę stało się z Gigi, nie mogłam
otrząsnąć się z żalu po ukochanym psie i naszym małym ogródku. Płakałam, że odsyłając
Gigi na wieś, a mnie zmuszając do życia w miejskim mieszkaniu, rodzice chcą mnie zabić.
Pod wpływem wyrzutów sumienia (wcale nie knuli intryg mających na celu moją śmierć,
chcieli natomiast poprawić nasze życie dzięki przeprowadzce z przedmieścia do centralnego
Londynu) pewnego dnia udali się do Harrodsa i tam w znajdującym się na piętrze dziale
zoologicznym kupili ośmiotygodniowego terriera Yorkshire dzięki niedawno nabytej karty
kredytowej. Podając im wijący się kłębek brą-zowo-czarno-szarej sierści, sprzedawczyni
powiedziała złowieszczo: „Tylko nie pozwólcie, żeby wami rządził!" Rodzice wybuchnęli
ś
miechem. Pomysł, że ta maleńka, drżąca kulka może kimkolwiek rządzić, wydał im się
nieprawdopodobny.
Powinni jednak byli posłuchać i od razu ją oddać. A przynajmniej na kilka miesięcy powinni
zostawić szczeniaka w najbliższej szkole tresury. Niestety, był początek lat sześćdziesiątych i
tego rodzaju psie organizacje jeszcze nie powstały. Rodzice nie mieli pojęcia, że puszysta
kulka nie trzęsie się ze strachu, tylko z wściekłości; zawinęli ją w płaszcz mojej matki i
przywieźli do domu w Hanover Gate Mansions, gdzie moja siostra i ja zakochałyśmy się w
niej od pierwszego wejrzenia.
To był Freddy, za którym moja mama wciąż tęskniła, mimo że od jego śmierci minęło
dwadzieścia lat. Jako dorosły miał mniej niż trzydzieści centymetrów wzrostu, ale
zdominował nasze życie na piętnaście lat. Nie należał do najlepszych okazów swojej rasy
(uszy miał zawadiacko przekrzywione, choć powinny być wyprostowane), w naszych oczach
jednak był uosobieniem psiej urody. Ale próżność nie leżała w charakterze Freddy'ego. Kiedy
mama wyszczotkowała mu sierść i zawiązała na głowie niebieską wstążkę, tylko raz zerknął
na swoje odbicie w lustrze, po czym przerażony zwiał pod łóżko. Długo i gwałtownie trząsł
głową, wreszcie wyszedł, bardzo z siebie zadowolony i bez wstążki.
105
Udawał, że jest głuchy, kiedy przywoływaliśmy go w parku, za to słyszał odgłos odwijanego
batonika Cadbury's Dairy Milk z odległości pięćdziesięciu metrów i w ciągu kilku sekund był
już przy nodze, błagając o kawałek. Zawsze wybredny, jeśli chodzi o jedzenie, w końcu żywił
się wyłącznie czekoladą i gotowanymi wołowymi sercami, które zalecił weterynarz. Mama,
zbyt zakłopotana, by przyznać, że kupuje serca dla psa, mówiła rzeźnikowi, że ojciec bardzo
je lubi, ale nie jestem pewna, czyjej wierzył.
- Są dla niego, prawda? - mówił, celując oskarżycielsko palcem w wijące się pod jej pachą
stworzenie, i żadne zaprzeczenia nie mogły go przekonać.
Intensywny, mdlący zapach gotujących się serc towarzyszył mi przez całą młodość. Krojenie
wielkich, ciemnobrązowych organów z aortami, zastawkami, komorami i ściętą krwią było
zajęciem, od którego z siostrą ze wszystkich sił starałyśmy się wymigać. Sue jakimś cudem
się udawało, mnie nie. Gdybym nie zdecydowała się studiować sztuk plastycznych, byłby ze
mnie doskonały kardiochirurg.
Można by pomyśleć, że jedząc tyle serc, Freddy wyrośnie na słodkiego, serdecznego psa. Ale
już w szczenięctwie odznaczał się kłótliwością, która z wiekiem tylko się pogłębiała. Z jakich
powodów wpadał w gniew? Nie miał na co narzekać w domu, bo wszyscy uwielbialiśmy go i
rozpieszczaliśmy. A mimo to jak w przypadku Potwo-rzycy Mog nigdy nie można było być
pewnym, czy nie wbije ostrych ząbków w ciało, które akurat miał pod pyskiem.
Szczotkowanie długiej, splątanej sierści związane było z takim ryzykiem jak włożenie dłoni w
paszczę tygrysa.
Freddy warczał i rzucał się na inne psy niezależnie od ich rozmiaru. Szczekał jak szalony,
kiedy przychodzili do nas goście, i wpadał w jeszcze większą histerię, kiedy wychodzili.
Szczególną niechęcią darzył robotników: czyścicieli okien, śmieciarzy i wszystkich, którzy
nosili berety. Weterynarz radził, żeby go wykastrować, co
106
może zmniejszyć jego agresję. Freddy nie ucieszył się z zabiegu -jaki samiec by się ucieszył?
- i stał się jeszcze bardziej zrzędliwy niż wcześniej.
Freddy miał naprawdę okropny zwyczaj, ale muszę o nim wspomnieć. Mimo iż
wyprowadzano go regularnie na spacery do londyńskich parków, nigdy nie został porządnie
przyuczony do czystości. Może mylił róg sofy z uliczną latarnią. W piątkowe wieczory, kiedy
moje obie owdowiałe babcie przychodziły na kolację (ojciec siedział między nimi przy stole i
pił francuskie białe wino, które ochrzcił mianem Entre Deux Merę), Freddy czekał, aż mama
zacznie podawać główne danie, po czym spoglądał na nią buntowniczo i podnosił nogę przy
długich do ziemi zasłonach. Zbyt wstrząśnięta, by zwracać uwagę stołowników na to
obrzydliwe zachowanie, mama patrzyła przerażona i nie reagowała, dopóki babcie się nie
pożegnały. Do tego czasu na zasłonach widniały niemożliwe do usunięcia plamy, a Freddy
spał smacznie pod stolikiem, wyciąganie go i wtykanie jego nosa do mokrego dywanu nie
robiło na nim większego wrażenia. Chociaż umykał z podkulonym ogonem, drżąc na całym
ciele, w przeciągu minuty odzyskiwał równowagę i znowu robił to samo.
Jestem przekonany, że gdybyśmy nie byli tak głęboko przywiązani do Freddy'ego,
powędrowałby śladem Gigi na ową „farmę na wyspie Wight". Pomimo jednak jego
rozlicznych wad bardzo go kochaliśmy. W przypadku Freddy'ego miłość oznaczała, że nigdy
nie musiał za nic przepraszać. Nawet mojego ojca, który początkowo zarzekał się, że nie
będzie się włączał do opieki nad Freddym, połączyła z naszym terrierkiem silna więź. W
domu, gdzie był rodzynkiem pośród trzech kobiet, pies był jego jedynym męskim
sojusznikiem. Po starciach z żoną unoszoną na fali zmiennych emocji i dwoma burzliwymi
nastoletnimi córkami ojciec odnajdywał u Freddy'ego odświeżającą męską twardość, którą
przypuszczalnie podziwiał. Freddy, choć pewnego wieczoru na wsi solidnie poszarpał go
rozgniewany labrador, którego drażnił zza żywopłota, dożył sędziwego wieku lat piętnastu
107
mimo słabego serca i chronicznego kaszlu, przy czym obie te dolegliwości wymagały
kosztownych leków.
Czy wytresowanie psa jest możliwe? - zadawałam sobie pytanie. Ku mojej uldze George w
końcu się pojawi w obłoku wyraźnie nieprzyjemnego odoru. Zaciągnięty wbrew swojej woli
do domu, nasikał w sypialni Joshui. Nie ulegało wątpliwości, że pora spróbować. Ponieważ w
ż
adnej okolicznej szkole tresury dla szczeniąt nie było wolnych miejsc, zadzwoniłam do
prywatnego tresera, którego poleciła mi moja sąsiadka. Carol także niedawno sprawiła sobie
psa, sznaucera imieniem Snizz, a chociaż Snizz nie mogła pochwalić się wojskową
dyscypliną, to przynajmniej reagowała na wołanie.
Tak oto pojawił się Pete i jego mała metalowa kołatka, "według mnie był bardziej psim
terapeutą niż treserem. Brał pięćdziesiąt funtów za godzinę i bez wątpienia tyle był wart, a
gdyby zamiast czarnej brody miał siwą, można by go wziąć za drugiego Freuda. W okrągłych
szylkretowych okularach i sztruksowej marynarce ze skórzanymi łatami na łokciach wyglądał
w każdym calu na staroświeckiego uczonego. Do George'a podszedł od strony intelektualnej.
Podczas gdy George leżał na kanapie, jak przystało na pacjenta psychoterapeuty, i cicho
pochrapywał, ja siedziałam naprzeciwko Pete'a przy kuchennym stole i opowiadałam mu o
problemie czy raczej całym ich pęku z George'em: niekonsekwencja, nieposłuszeństwo, upór,
niszczenie koszy na śmieci, żałosny strach przed Potwo-rzycą Mog. Pete wzdychał, mruczał i
kiwał głową ze zrozumieniem. Do tej pory o godnym pożałowania zachowaniu moich
zwierzaków mówiłam tylko mamie i siostrze, które kazały mi się zebrać w sobie i ostro za
każdym razem reagować, cudownie więc było zrzucić to z serca przed kimś, kto naprawdę
mnie rozumiał.
- Nie mogę dłużej tego znieść! - szlochałam, wycierając samotną łzę, która spływała mi po
policzku.
Pete poczekał, aż się uspokoję, potem powiedział:
108
- Przede wszystkim musi pani zdać sobie sprawę, że sikanie George'a w domu nie ma nic
wspólnego z panowaniem nad pęcherzem. Moim zdaniem on próbuje zwrócić na siebie pani
uwagę.
- Właśnie! - odparłam. Zaraz jednak pomyślałam: czy George nie ma jej aż za dużo? Przecież
od świtu do zmroku siedem dni w tygodniu opiekowałam się nim. Ile uwagi może
potrzebować dość niewielki w końcu pies? Ale Pete był ekspertem, dołożyłam więc starań, by
jego słowa przyjmować bez uprzedzeń.
- To, że jego ulubione miejsce do sikania znajduje się w pokoju pani syna, mówi niezwykle
wiele o jego zamiarach.
- Naturalnie! Oczywiście! Naprawdę?
- O tak. Ponieważ nie udało mu się zyskać dominacji nad waszym kotem, George usiłuje
zdominować Joshuę. Jego intencje są oczywiste. On chce rządzić Joshuą.
Miałam ochotę odpowiedzieć, że George jest spanielem Cavalier King Charles, więc pewnie
stąd mu się to bierze, ale powstrzymałam się od tej żartobliwej uwagi i sama będąc
domorosłym psychoterapeutą, sprzeciwiłam się teorii Pete'a, przedstawiając własną:
- Czy pana zdaniem George tęskni za towarzystwem psów? Bo widzi pan, mieszkał z
licznym stadem do piątego miesiąca życia. Potem nagle my go wzięliśmy. Może ma o to do
nas pretensje. Mówię tak, bo kiedy na ferie zostawiliśmy go u innego hodowcy cavalierów,
wydawał się uszczęśliwiony. W każdym razie był uszczęśliwiony, kiedy po niego
przyjechaliśmy.
Prawdę mówiąc, sądząc z zachowania George'a, kiedy chcieliśmy go zabrać (odniósł się do
nas z całkowitą obojętnością), bawił się jak nigdy w życiu.
Pete posłał mi protekcjonalny uśmiech.
- Może pani myśleć, że George był szczęśliwy, mieszkając u hodowcy - oznajmił. - Może
nawet sprawiał takie wrażenie. Ale najprawdopodobniej był w depresji.
109
Co? Był w depresji, szalejąc po polach koło High Wycombe niczym statysta ze 101 spanieli
cavalier king Charles"?
- Och, naprawdę pan tak uważa? Pete z powagą pokiwał głową.
- Bez wątpienia tęsknił za towarzystwem ludzi. Proszę się zastanowić, ile uwagi mógł mu
poświęcić hodowca, skoro było tam tyle innych psów?
Uznałam, że Pete może mieć rację. W domu George był obiektem niepodzielnej uwagi dwóch
istot ludzkich przez większą część doby. Przemawialiśmy do niego, pieściliśmy, ratowaliśmy
od kłów i pazurów Potworzycy Mog, rzucaliśmy piłeczki w próżnej nadziei, że końcu się
nauczy je aportować. Jednym słowem, reagowaliśmy na każde machnięcie ogona i
szczeknięcie. U hodowcy miał tylko nieograniczoną wolność i osiemnaście innych psów do
zabawy - ach tak, jeszcze telewizję satelitarną oraz Super Nintendo.
Pete zbił moją kolejną teorię: że George jest po prostu nie grzeczny.
- Wie pani - powiedział - nie istnieje nic takiego jak niegrzeczny pies. Są tylko psy źle
rozumiane. George cierpi z braku szacunku do siebie. Obecnie potrzebuje pozytywnego
wzmocnienia. Proszę chwalić jego dobre zachowanie i ignorować złe.
- Jasne, rozumiem. Ale co mam robić, kiedy sika w pokoju Joshui?
- Proszę to ignorować. Nic nie mówić. Najgorszą rzeczą, jaką może pani zrobić, to krzyczeć
na niego albo wtykać mu nos w kałużę. To tylko pogłębi jego potrzebę zwracania uwagi.
Proponuję, żeby sprzątała pani bałagan, kiedy George'a nie będzie w pokoju. W żadnym razie
niech pani nie pozwala, żeby widział, jak pani to robi.
- Oby.
W szybkim tempie traciłam wiarę w Pete'a, wtedy jednak wyjął torbę z psimi przysmakami i
małym metalowym urządzeniem, które wydawało odgłos taki jak kołatka. Wykorzystując
przysmaki jako nagrody, a kołatkę jako „marker do podkreślenia pożądanych reak-
110
cji" (słowa Pete'a, nie moje), nauczył George'a siadać, przychodzić do nogi i kłaść się na
komendę, a wszystko w ciągu kilku minut. Już samo to warte było pięćdziesięciu funtów.
Owładnięta entuzjazmem na myśl o możliwościach wytresowania George'a, dałam się
ponieść, gdy Pete wyszedł.
- Siad, George! - powiedziałam najbardziej zdecydowanym tonem, szczękając kołatką.
Ku mojemu zachwytowi George usiadł, wyszczerzył zęby w uśmiechu i pomachał ogonem.
Nadeszła pora na pozytywne wzmocnienie.
- Grzeczny piesek! Mądry piesek! - pochwaliłam, wkładając dłoń do torby. Zanim jednak
zdążyłam wyjąć z niej przysmak, George skoczył ku mnie, wyrwał mi torbę i uciekł z kuchni.
Kiedy go dogoniłam, po przysmakach nie został ślad, torba leżała podarta na strzępy, a koło
łóżka Joshui widniała świeża kałuża.
Czując, że całkowicie nie dorastam do sytuacji, zatelefonowałam do pani Coleman i
zapytałam, czy naprawdę powinnam ignorować George'a, kiedy sika w domu. Pani Coleman
wybuchnęła śmiechem. Treser wygaduje głupstwa, oznajmiła. Klaps zwiniętą gazetą w nos
zwykle skutkuje w przypadku jej szczeniąt, a o ile wie, żadne nie miało nigdy problemów
emocjonalnych, kiedy dorosło.
Pozostała kwestia coraz częstszych ucieczek George'a na Heath. Weterynarz powiedział, że
powinnam go wykastrować, zanim wpadnie pod samochód w pogoni za suką albo zniknie na
dobre. Po długich rozważaniach i kilku kolejnych niemiłych spacerach z Anthonym ijoshuą
pewnego dnia zawiozłam moją biedną psinę do weterynarza i dręczona wyrzutami sumienia
zostawiłam go tam, by wykonano przerażający zabieg.
12
oże Narodzenie roku 1999 było drugim, które spędzaliśmy bez Udiego, i jak poprzednim
razem czekałam na nie z ciężkim sercem. Jak wszyscy rodzice pragnęłam, by moje dziecko
cieszyło się świętami, które obchodziliśmy, mimo że byliśmy żydami. Jednakże i teraz
czekały nas bolesne chwile. Niezależnie od tego, w jaki sposób spędzaliśmy te dni i ile
wysiłku wkładała reszta rodziny, by zapewnić Joshui wyjątkowe przeżycia, Boże Narodzenie
było dla niego czasem wdzięczności za to, co zyskał (mam tu na myśli jego prezenty), ale też
czasem, gdy opłakiwał to, co utracił. Bez ojca Boże Narodzenie nigdy nie będzie takie samo.
To zawsze był wyjątkowy okres dla Udiego. Być może dlatego, że jego dzieciństwo w
powojennej Austrii znaczone było nędzą i towarzyskim ostracyzmem, entuzjazmował się
ś
wieckim nastrojem świątecznym jak przerośnięte dziecko. Wyruszał na zakupy do Soho,
Ham-łeys i Heals na swoim motocyklu, który w czasie drogi powrotnej do Hampstead miał
kilkanaście toreb z zakupami powieszonych na kierownicy i był wyładowany prezentami jak
sanie Świętego Mikołaja. Były tam srebrne bransolety dla Hannah, zabawki i różne
urządzenia dla Nathaniela i Joshui, luksusowe kosmetyki i słoje ulubionych pikli
112
dla Tabby oraz często biżuteria dla mnie. Mimo iż motocykl był dość mały, czasami z tyłu
przywiązane miał wielkie pudła z elektrycznymi gadżetami w rodzaju ekspresu do kawy, a
raz nawet stolik.
W czasie bożonarodzeniowych wypraw do Heals Udi zawsze odwiedzał dział z dekoracjami,
gdzie kupował najbardziej ekstrawaganckie i piękne bombki, jakie tylko mógł znaleźć. W
domu dodawał je do tych, które nazbierał przez lata, i układał na sofie. Potem z Jo-shuą
usadowionym niebezpiecznie na czubku drabiny ubierali nasze potężne drzewko. Mały
gustowny świerk, jakie widuje się w oknach wystawowych sklepów, ozdobiony tylko
jednokolorowymi kokardami, nie był dla Udiego. Jego choinka miała całe dwa metry
wysokości i była tak gęsta, że zajmowała niemal połowę naszego salonu, a kiedy Joshua
kończył zawieszanie ozdób, żadna gałązka nie pozostawała naga. Pomiędzy jaskrawo
zdobionymi, kolorowymi bombkami, malowanymi drewnianymi figurkami, staroświeckimi
cukierkami, Świętymi Mikołajami z czekolady i grubymi łańcuchami z połyskliwej lamety
przeplecione było trzy albo cztery oddzielne zestawy lampek, z czego co najmniej jeden
muzyczny. Mieliśmy kiedyś wyprodukowane w Chinach lampki, które wygrywały czternaście
melodii; między nimi ku swemu zdumieniu rozpoznałam hymn socjalistów znany jako
Międzynarodówka albo Czerwony sztandar - tak w każdym razie sądziłam, dopóki Udi nie
powiedział mi, że jest to melodia tradycyjnej niemieckiej pieśni zatytułowanej O
Tannenbaum, czyli O choinko, która w Iowie, Marylandzie, Michigan i New Jersey
wykorzystana została w hymnach stanów.
Na naszym drzewku były też prawdziwe świece na specjalnych metalowych klipsach, Udi
bardzo się przy nich upierał. Pamiętał je z rodzinnej Austrii, gdzie co najmniej w trzech albo
czterech domach spowodowały pożar, dlatego do Wigilii ich nie zapalaliśmy. Kiedy
nadchodził wieczór, stałam obok z osobistą kuchenną gaśnicą (chyba jedyna potencjalnie
użyteczna rzecz oprócz pułapki na myszy, jaką kiedykolwiek nabyliśmy z katalogu
Innovations), a Udi gasił wszystkie
8 - Moje życie z
113
lampy i przykładał zapałkę do knotów. Z migoczącymi w ciemności ognikami choinka
wyglądała przepięknie. Podziwialiśmy ją przez jakieś pięć minut, po czym gasiliśmy świece.
To było bezpieczne - albo tak nam się wydawało.
Raz w sylwestra urządziliśmy wielkie przyjęcie dla rodziny i przyjaciół, w rodzaju
swobodnych, międzypokoleniowych spotkań, na które niegdyś tak lubiłam chodzić do domu
mojej przyjaciółki Jenny. Nasz salon zapełniony był świetnie się bawiącymi małymi dziećmi,
nastolatkami i dorosłymi. Udi, choć tak kochał życie, rzadko przesadzał z alkoholem, ale
tamtego wieczora wypił o kilka kieliszków za dużo i postanowił zapalić świeczkę na choince.
- Nie bądź taką neurotyczką! - powiedział mi, kiedy protestowałam, że to zbyt niebezpieczne,
skoro w domu jest tyle osób. - Nie ruszę się stąd i będę miał oko na drzewko!
I tak robił - dopóki jego zamglony wzrok nie padł na deser na kuchennym stole i bez namysłu
poszedł tam, żeby poczęstować się czekoladowym musem. Niedługo potem czteroletnia
Jessica przybiegła do mnie podekscytowana.
- Ciociu, choinka się pali!
Rozbawił mnie sposób, w jaki przekręciła znaczenie tych słów.
- Nie, kochanie, są na niej elektryczne lampki... O mój Boże! Od świecy ogniem zajęła się
gałązka i małe płomyki rozbiegły
się na wszystkie strony niczym armia czerwonych i żółtych mrówek. Cała wysuszona na
popiół choinka, opleciona elektrycznymi kablami, za chwilę miała zapłonąć jak pochodnia.
Krzycząc na wszystkich, żeby się cofnęli, złapałam dwie poduchy z sofy i zaczęłam machać
nad nimi przed palącą się gałązką, próbując w ten sposób zgasić ogień. Moje intuicyjne
działanie odniosło wręcz przeciwny skutek, zwiększając dopływ tlenu i powodując
rozprzestrzenienie się pożaru. Nic dziwnego, że wyrzucono mnie z harcerstwa.
Kilka sekund później Udi przybiegł z naszą osobistą kuchenną gaśnicą po to tylko, by się
przekonać, że nie ma zielonego pojęcia,
114
jak się ją obsługuje. Ja też nie miałam. śadne z nas nie było w stanie przeczytać instrukcji, bo
literki były za małe, a brakowało czasu na poszukanie okularów. Kiedy ogniem zajął się pień,
nasz przyjaciel Nigel heroicznie zdusił ogień gołymi rękami, przy okazji przewracając
choinkę.
- Jak mogłeś być taki głupi?! - wrzasnęłam na Udiego, kiedy otworzyliśmy okna, by
wypuścić dym, i zajęliśmy się szacowaniem strat: rozbite bombki, podłoga zasypana
igliwiem, przypalone poduchy, poczerniałe od sadzy białe ściany. - Mogłeś nas wszystkich
zabić!
- Ale jestem pewien, że zdmuchnąłem świecę! - protestował słabo. Chociaż starczyło mu
przyzwoitości, by sprawiać wrażenie skruszonego, niedługo potem śmiał się głośno i przez
długi czas zabawiał gości tą historią.
Kiedy Joshua budził się w pierwszy dzień świąt, zwykle o jakiejś nieludzkiej porze w rodzaju
piąta nad ranem, przynosił swoją skarpetę do naszej sypialni i wyrzucał zawartość na łóżko.
Jego ojciec, producent telewizyjny, filmował całą scenę z tą samą profesjonalną starannością,
z jaką podchodziłby do dokumentu robionego na zlecenie Channeł 4. Praktycznie nie
rozstając się z kamerą, Udi filmował Jo-shuę od dnia, gdy ten przyszedł na świat: awantury i
grymasy, jedzenie posiłków, budowanie namiotów w salonie. Natychmiast też odtwarzał
nakręcony materiał, a Joshua, siedząc mu na kolanach, śmiał się do rozpuku albo krzywił ze
strachu na widok swoich wybryków. Często protestowałam, że oglądanie swoich poczynań na
ekranie telewizyjnym w kilka minut po ich przeżyciu może mieć w dłuższej perspektywie
negatywny wpływ na małe dziecko, ale Udi odpowiadał, że to bzdury, i jak zwykle okazało
się, że miał rację.
Co roku Sue i ja na zmianę przygotowywałyśmy świąteczny obiad dla naszych rodzin, co
oznaczało, że przy stole zasiadało od dwunastu do czternastu osób. W drugi dzień świąt
przychodziły do nas Hannah, Tabby i jej partner Carlton, a później także ich syn Nathaniel.
Ponieważ dziewczęta jadły tradycyjny posiłek u matki poprzedniego dnia,
115
jedzenie nie było tak ważne jak coroczny spacer. Odziani w płaszcze, śniegowce i szale
wyprawialiśmy się na Heath.
- Masz klucze? - zapytał mnie pewnego razu Udi, zatrzasnąwszy drzwi do naszego
mieszkania i wejściowe drzwi do domu.
- Nie. A ty swoich nie masz?
Znalezienie ślusarza dwudziestego szóstego grudnia w Londynie było rzeczą niemożliwą,
zadzwoniliśmy więc na 999 i zdaliśmy się na łaskę strażaków. Ponieważ nie byli zbyt zajęci
(na szczęście austriackie zamiłowanie do podpalania choinek nie rozprzestrzeniło się wśród
Anglików), przed nasz dom zajechały dwa potężne wozy, z których wyskoczyło kilkunastu
dobrze zbudowanych strażaków. Joshua bardzo się cieszył, Udi mniej, zwłaszcza gdy
strażacy, obszedłszy dom i zajrzawszy przez okna do środka, oznajmili, że z powodu licznych
zamków i urządzeń zabezpieczających nie są w stanie wejść do środka, nie wyłamując drzwi.
- To wszystko twoja wina! - warknął na mnie Udi, podczas gdy drżąc z zimna, staliśmy na
dworze.
- Moja? Dlaczego?
- Gdybyś się nie uparła, żeby zamienić nasz dom w Fort Knox, nie znaleźlibyśmy się w tej
sytuacji!
- Nie znaleźlibyśmy się w tej sytuacji, gdybyś nie zatrzasnął drzwi! - odwarknęłam.
Burzliwa kłótnia, która potem nastąpiła, a także podwójne wyzwanie, by wejść do środka,
powodując jak najmniejsze zniszczenia, oraz zrobić wrażenie na moich dwóch pięknych
pasierbicach, natchnęły strażaków myślą, żeby w jednym z okien wywiercić dziurę i dzięki
temu go otworzyć. Strażacy byli wspaniali.
Co mogło się równać z takimi wspomnieniami? Teraz, jak wszyscy osieroceni ludzie, którym
przed śmiercią Udiego nie poświęcałam ani jednej myśli, wraz ze zbliżającymi się świętami
Joshua i ja musieliśmy znosić szczęśliwe rodzinne scenki: na każdym billboardzie
116
uśmiechnięci ojcowie otwierali prezenty, w każdej reklamie telewizyjnej uśmiechnięci
ojcowie kroili indyka i w każdym bożonarodzeniowym filmie familijnym występowali
uśmiechnięci ojcowie, spotykający się z synami po długiej rozłące. One też najbardziej mnie
przygnębiały; kiedy widziałam, jak ojciec z otwartymi ramionami biegnie ku swojemu
synowi, uciekałam do łazienki, żeby Joshua nie widział, jak płaczę.
W okresie świątecznym myślałam też o swoim ojcu. Jest rzeczą normalną, że osoby dorosłe
tracą rodziców, dlatego w ciągu ostatniego półtora roku czasami wpadałam na rówieśników,
którzy niedawno stracili swoich. Mówili, że nie potrafią sobie z tym poradzić, nawet jeśli
bliskiej śmierci należało się dopiero spodziewać. Okazywałam im współczucie, choć w
ś
rodku jakiś zwyrodniały głos chciał im powiedzieć, żeby wzięli się w garść. Całą moją
uwagę pochłaniała pomoc Joshui w radzeniu sobie ze śmiercią jego ojca, w rezultacie więc
rzadko miewałam okazję, by pomyśleć o własnej stracie.
Wychodząc na świąteczne zakupy, omijałam z daleka działy z odzieżą męską, jakby szalał w
nich wirus Ebola, a w działach papierniczych, których nie mogłam ominąć, nieuchronnie mój
wzrok przyciągały kartki z napisem „Wesołych świąt, tatusiu". Chociaż wybieranie prezentów
dla mojego ojca i Udiego nigdy nie wychodziło mi najlepiej, teraz dostrzegałam mnóstwo
rzeczy, które z pewnością by im się spodobały. Rekompensowałam to, obrzucając Joshuę
kosztownymi podarkami. Podając kasjerce dość obciążoną kartę kredytową, powtarzałam
sobie, że Boże Narodzenie to nie jest odpowiednia pora na oszczędzanie.
A kiedy była? Musiałam poważnie pomyśleć o sprawach finansowych, ponieważ wraz ze
zbliżającym się milenium w zastraszającym tempie zaczynało brakować mi pieniędzy.
Zdążyłam już tyle razy naruszyć niewielki kapitalik, który zostawił mi Udi, że prawie nic nie
miałam i groziło mi bankructwo. Dopóki Udi nie zachorował, próbowałam wyrobić sobie
pozycję jako autorka lekkich powieści dla
117
kobiet; po jego śmierci kilkakrotnie usiłowałam zacząć kolejną, ale po dwóch, trzech
rozdziałach zawsze brakowało mi pary i rezygnowałam. Problem polegał na tym, że nie było
mi lekko na sercu, a jeśli chodzi o wiek, to przed pięćdziesiątką byłam raczej starą kwoką. W
ostatnim roku nie zarobiłam prawie nic z wyjątkiem kilku honorariów, które jakimś cudem
zawsze pojawiały się, gdy najbardziej były mi potrzebne.
Może przyszła pora zmienić zawód i poszukać sobie „prawdziwej pracy", jak mawiali moi
rodzice. Nie ukończyłam wydziału plastycznego w college'u, pomimo literackiej kariery
ledwo potrafiłam pisać na maszynie, nie znałam dobrze ortografii i w rachunkach też nie
byłam orłem: z takimi kwalifikacjami trudno by mnie uznać za dar od Boga dla potencjalnego
pracodawcy, może jednak ktoś by mnie zechciał. Ajeśli nie, mówiłam sobie, zawsze mogę
sprzedać mój dobytek- o ile oczywiście miałabym coś cennego. Gdybym znalazła się w
prawdziwie rozpaczliwej sytuacji, sprzedałabym nawet siebie. Właściwie raz w żartach
zasugerowałam to Udiemu, kiedy brakowało nam gotówki.
- Kochanie - odparł z całą powagą - obawiam się, że niewiele byś zarobiła. Ciągle mówiłabyś
potencjalnym klientom: „Nie, przepraszam, tego nie zrobię. Tego też nie. A to już zupełnie
nie wchodzi w grę!"
Kiedy ogłosiłam, że w nowym roku zacznę szukać pracy, Joshua zaproponował:
- Mamo, a czemu nie zaczniesz wyprowadzać psy na spacer?
- Co takiego? - Popatrzyłam na niego, jakby kompletnie stracił rozum.
- Zastanów się. Przecież i tak codziennie chodzisz z George'em na Heath, więc mogłabyś
przy okazji zabierać inne psy i zarobić trochę gotówki.
- Kochanie, mnie są potrzebne prawdziwe pieniądze - zaprotestowałam. - Za wyprowadzanie
psów dostaje się pewnie grosze.
118
- Nieprawda. Kilka dni temu zapytałem panią, która to robi, i powiedziała, że dostaje dziesięć
funtów za każdy spacer. Posłuchaj, gdybyś przez pięć dni w tygodniu wyprowadzała dziesięć
psów dwa razy na dzień i brała od ich właścicieli dziesięć funtów za spacer, zarabiałabyś...
poczekaj... - Policzył na palcach. - Tysiąc funtów tygodniowo!
Szczęka mi opadła, zarówno z powodu dotąd ukrytego zmysłu do interesów, który objawił
mój syn, jak i wielkości sumy. Sprawdziłam na kalkulatorze -Joshua miał rację. Zgodnie z
jego obliczeniami, zarabiałabym pięćdziesiąt dwa tysiące rocznie jako osoba wyprowadzająca
psy, co najmniej dwa razy więcej, niż kiedykolwiek zarobiłam jako pisarka.
Na kartce wydartej z zeszytu Joshui wypisałam plusy i minusy zawodowego wyprowadzania
psów na spacer. Za: podwojenie dochodów, samozatrudnienie, możliwość dostosowania
pracy do ferii szkolnych, zabieranie George'a, radość obcowania z naturą i tak dalej, a także
ciągły ruch, który oznaczałby koniec cellulitu. Przeciw: jeżdżenie po całym północnym
Londynie w cuchnącym, zapchlonym samochodzie, starcia ze strażą miejską, gotową
zakładać mi klamry, gdy będę zabierać rozbrykanych podopiecznych z luksusowych domów,
chodzenie w zabłoconej kurtce po Heath w ulewnym deszczu i nawoływanie: „Molly!
William! Rupert! Megan! Sebastian!" (mówimy o snobistycznych psach z północnego
Londynu), a co najgorsze, zbieranie kup, które wspomniane powyżej rasowe pieski zostawią
na ziemi.
To ostatnie przeważyło szalę. Zbieranie ekskrementów obcego psa musi być gorsze niż
zmienianie pieluszki cudzemu dziecku: ledwo sobie z tym radzisz w przypadku własnego
potomka, w przypadku cudzego tym bardziej robi ci się niedobrze. Nie, musiałam znaleźć
jakiś inny sposób zarobienia pieniędzy. Jeśli dojdzie do najgorszego, miałam w zapasie
wyjście awaryjne, ale nie chciałam z niego korzystać. Jak nie przestawali mi powtarzać
doradcy, siedziałam na swoim najlepszym skarbie, i wcale nie był to mój derriere.
119
W miesiącach, które nastąpiły po śmierci Udiego, zwróciłam się do profesjonalnego doradcy
finansowego.
- Najcenniejszą rzeczą, jaką pani posiada, jest mieszkanie - powiedział mi. - Powinna je pani
sprzedać i kupić mniejsze, a zyski przekazać mnie do zainwestowania, tak bym mógł je
zmaksymalizować. Po co pani mieszkanie z trzema sypialniami, skoro jest was dwoje?
Przypuszczalnie miał rację, ale mogłabym go zabić za ten brak wrażliwości. To był nasz dom,
mój i Joshui. Przez osiemnaście miesięcy stanowił też ogniwo łączące nas z Udim, który
bardzo go kochał. Razem urządzaliśmy mieszkanie, wszystko, począwszy od wieszaka na
ręczniki w łazience do szopy w ogrodzie nosiło na sobie piętno jego osobowości.
Ś
lady Udiego pozostały w każdej szafie i szufladzie w postaci starych telefonów
komórkowych, zakurzonych notesów zapisanych jego ręką, ciężkich pęków tajemniczych
kluczy, z którymi nigdy się nie rozstawał, i okruszków aromatycznego tytoniu na dnie
skrzynki z narzędziami. Najbardziej przejmujący był organizator marki Psion, obecnie
całkowicie bezużyeczny, który dziwnym zbiegiem okoliczności zepsuł się niedługo po
ś
mierci Udiego, zabierając do elektronicznego raju niemożliwe do odtworzenia zapiski z
kilku ostatnich tygodni; Udi pisał dziennik od dnia narodzin Joshui.
Dlaczego wciąż przechowywałam te niepotrzebne przedmioty? Nie potrafiłam przekonująco
odpowiedzieć na to pytanie. Pozbycie się ich wydawało mi się aktem zbyt ostatecznym.
Dopiero niedawno zebrałam się na odwagę i przejrzałam ubrania Udiego. Zagryzając zęby
pewnego popołudnia, gdy Joshui nie było w domu, spakowałam wszystko, załadowałam do
samochodu i zawiozłam do sklepu Oxfam na drugiej stronie Londynu; gdybym wybrała sklep
bliżej domu, ryzykowałabym, że pewnego dnia natknę się na nieznajomego ubranego jak
duch mojego zmarłego męża. Jeśli chodzi o buty Udiego, nie mogłam znieść myśli, że ktoś
inny będzie wkładał w nie stopy, więc
120
je wyrzuciłam, poza jedną dość ekscentryczną parą z paskami i zapinkami, które miał na
naszej pierwszej randce. Schowałam je w mojej szafie razem z kupionym z drugiej ręki
płaszczem z futrzanym kołnierzem, kilkoma marynarkami i jego ulubioną koszulą z czarnego
aksamitu.
Nadchodził wiek XXI i wiedziałam, że czas najwyższy pozbyć się tych rzeczy, może nawet
mieszkania, i pójść dalej. Ale to łatwiej było powiedzieć, niż zrobić. Dokąd właściwie
zmierzałam? Mój związek z Anthonym nie układał się dobrze. Stosunek Joshui do niego nie
był naszym jedynym problemem: spotkaliśmy się w niewłaściwym czasie, chyba zbyt szybko
po śmierci Udiego, a także na różnych etapach naszego życia. Szukałam kogoś, z kim
mogłabym spróbować domowych rozkoszy, kogoś, kto gotów był razem ze mną przyjąć także
Jos-huę. Im starszy był Joshua, tym wyraźniej uświadamiałam sobie, jak bardzo potrzebuje
silnej męskiej obecności, i rozpaczliwie pragnęłam mu ją zapewnić. Pod wieloma względami
Anthony byłby idealnym ojczymem, ale Joshua nie potrafił tego zrozumieć.
Szczerze mówiąc, Anthony też nie. Naprawdę starał się ułożyć stosunki z Joshua, ale kiedy
przekonał się, że do niczego to nie prowadzi, zrezygnował, co było całkiem zrozumiałe. W
głębi ducha wcale nie chciał wiązać się z kobietą z dzieckiem: przeżył to dwukrotnie. Jego
cztery córki były już dorosłe i po raz pierwszy, odkąd miał dwadzieścia kilka lat, Anthony
mógł się cieszyć relatywnie beztroskim życiem, co oznaczało wychodzenie niemal co
wieczór, częste wakacje, a w weekendy oglądanie godzinami transmisji sportowych. Pomysł,
ż
e miałby przyjąć na pokład nie tylko mnie, ale George'a, Potworzy-cę Mog i Joshuę - „cały
domowy kram", jak to nazywał - nie budził w nim entuzjazmu. Kto mógłby go o to obwiniać?
Odkrywałam, że trudno ustalić zasady nowego związku, jeśli najważniejsze jest dla ciebie
dziecko. Na początek przez okno wyleciała spontaniczność. Nie możesz pod wpływem chwili
iść do kina, zostać na noc w domu partnera czy spędzić poza domem więcej niż parę
121
godzin, nie poczyniwszy uprzednio skomplikowanych ustaleń. Romantyczne weekendy
pozostawały w sferze marzeń. Zaplanowanie trzech dni w Paryżu z Anthonym okazało się
równie skomplikowane jak organizacja inwazji na Falklandy, choć obyło się bez okrętów i
czołgów. Należało rozpisać każdą minutę, każdy ruch Joshui, tak by przez całą dobę znane
było miejsce jego pobytu. Numery telefonów i klucze krążyły wśród członków rodziny oraz
rodziców kolegów Joshui, a lista z instrukcjami dotyczącymi karmienia Potworzycy Mog
powędrowała do sąsiadki. George'a wysłałam do Paw Seasons, wyjątkowego „psiego hotelu"
w Kent, wygodami i miłą atmosferą przewyższającego ten na lewym brzegu Sekwany, w
którym zatrzymaliśmy się z Anthonym.
Nawiasem mówiąc, to była prawdziwa katastrofa. Po wielogodzinnych poszukiwaniach
znalazłam hotel w Internecie. Mieścił się w cudownym starym domu, ale położony był tuż
przy światłach pomiędzy ruchliwym Boulevard St. Michel i jeszcze bardziej zatłoczonym
Bou-levard St. Germain, a nasz pokój na parterze miał wielkie, acz pojedyncze okna. Równie
dobrze moglibyśmy próbować się zdrzemnąć na pasie ochronnym autostrady M25 co na tym
malowniczym łóżku z brązu. Wibracje i odgłosy ruchu ulicznego, piski hamulców i ryk
akceleratorów nie pozwoliły nam zasnąć do rana; niekiedy brzmiały tak blisko, że
obawialiśmy się, iż nas przejadą. Wyczerpani i wyraźnie na siebie zirytowani prawie cały
następny dzień chodziliśmy po okolicy, szukając cichszego lokum. Po odwiedzeniu
praktycznie każdego hotelu w ąuartier, z których każdy miał komplet gości, w końcu
znaleźliśmy wolny pokoik na strychu z jednym małym okienkiem.
- Och, czy to nie cudowne? - westchnęliśmy, opadając wieczorem na łóżko z nadzieją, że
wreszcie porządnie się wyśpmy; nic bardziej romantycznego nie mieliśmy w planie. Dwie
minuty później ciszę przerwały podniesione głosy, hucząca na cały regulator muzyka
rockowa, śmiech i strzelanie korków z szampana. Wyskoczyłam z łóżka i rozchyliłam
zasłony. Po drugiej stronie ulicy odbywało się dzikie
122
paryskie przyjęcie, którego wszystkie podwójne szyby we Francji nie zdołałyby stłumić.
Paryż okazał się pocałunkiem śmierci dla naszego związku, który rozpadł się wkrótce po
naszym powrocie. Chociaż pozostaliśmy przyjaciółmi, czekały mnie samotne święta i Nowy
Rok. Mój mały Hamlet może i był szczęśliwszy bez „wuja Klaudiusza", za to mnie ogarnął
ponury nastrój i nie byłam nawet w stanie zająć się dekorowaniem choinki. W Wigilię
przyszli Tabby, Hannah i Nathaniel, żeby nam pomóc. George także się przyłączył, drąc na
kawałeczki zgniecioną gazetę, w którą zawinięte były bombki. Kiedy patrzyłam, jak wszyscy
ś
wietnie się bawią, pomyślałam, że śmierć Udiego przyniosła jedną cudowną korzyść:
wcześniej obawiałam się, że stracę kontakt z jego córkami, a tymczasem stało się odwrotnie i
jeszcze bardziej się zbliżyłyśmy.
Po ich odejściu dom znowu wydawał się przerażająco pusty.
- Chciałbym, żeby tata tu był - wyznał Joshua, kiedy siedzieliśmy na sofie i oglądaliśmy
telewizję. Na naszych kolanach leżał wyciągnięty George z brzuchem pełnym babeczek, które
znalazł pod kuchennym stołem.
- Ja też, kochanie - odpowiedziałam. -Ja też. Wybuchnęliśmy płaczem, ale teraz żal był
niczym kolejka górska
i kwadrans później zaśmiewaliśmy się z oglądanego na DVD programu Harry'ego Enfielda
Kevin and Perty Go Large.
Kiedy nocą leżałam w łóżku, martwiąc się sytuacją finansową i czekając, aż Joshua zaśnie,
ż
ebym mogła zanieść mu do pokoju wyładowaną prezentami skarpetę (na tę jedną noc
zawieszał swoją niewiarę w Świętego Mikołaja), stwierdziłam, że strasznie tęsknię za Udim.
A potem usłyszałam szczęk w holu - to George wrócił z ogrodu przez klapkę w drzwiach.
Kilka sekund później machając ogonem, wmaszerował do mojej sypialni. Uniósł łeb, by
sprawdzić, gdzie jest Potworzyca Mog (leżała zwinięta w kłębek przy moich stopach), po
czym wskoczył na łóżko. Starannie ją ominął
123
i przeszedł po moich kolanach, zostawiając na pościeli ślady zabłoconych łap.
— George, co ty wyprawiasz? Wynoś się!
Zignorował moje protesty i usiadł mi ciężko na piersiach. Spojrzał mi w oczy i jakby
wyczuwając, że jestem w marnym nastroju, zajął się zlizywaniem kremu do rąk, którym
dopiero co posmarowałam dłonie. Pomimo bałaganu, jaki narobił, doceniłam ten serdeczny
gest. Kiedy gładziłam jego długie, pokryte kędzierzawym włosem uszy, położył się w
poprzek mnie i wzdychając z zadowoleniem, zasnął. Nagle poczułam się lepiej. Przy
George'u nie można było pogrążać się w smutku, jego obecność dawała ukojenie. Nic
dziwnego, że jego rasa już dawno temu zasłużyła sobie na miano „pocieszycieli".
Mierzwiąc kępki sierści, które od wykastrowania wyrastały mu prosto na łbie jak u psa z
kreskówki, wpatrywałam się w starą czarno--białą rycinę wiszącą na ścianie naprzeciwko
łóżka. Kupiłam ją w roku 1989, kiedy byłam w ciąży z Joshuą i pisałam historię Soho,
ś
ródmiejskiej dzielnicy Londynu. Rycina, pochodząca z XVIII wieku, przedstawiała Soho
Sąuare, najlepszy adres w bardzo podówczas modnej okolicy. Była to także siedziba
niezwykłej kobiety, która nigdy nie przestała mnie fascynować. Nazywała się Teresa
Cornleys.
Historia jej życia jest zadziwiająca. Córka aktorki i impresaria teatralnego, urodziła się w roku
1723 w Wenecji, która w tamtych czasach była stolicą Europy, jeśli chodzi o przyjęcia i
seksturystykę -miejscem równie szalonym jak obecnie Ibiza, choć nieporównanie
piękniejszym i bardziej wyrafinowanym. Piętnastoletnia Teresa, od wczesnej młodości
prawdziwa femme fatale, zdobyła serce siedemdziesięciopięcioletniego senatora, który błagał
ją, by za niego wyszła. Flirtowała także z piętnastoletnim Giacomo Casanovą; kilka lat
później jej romans ze słynnym kochankiem dał owoc w postaci ich córki Sophii.
Ukończywszy dwadzieścia lat, Teresa zdobyła uznanie jako sopranistka i wysokiej klasy
kurtyzana na dworach królewskich Europy
124
ś
rodkowej. Po trzydziestce straciła wszystko, co miała, i dosłownie żebrała w salach
koncertowych Amsterdamu. Dobiegając wieku, który w tamtej epoce uważano za wiek
ś
redni, zaczęła tracić swój anielski głos i urodę, które dotąd pozwalały utrzymywać się jej na
powierzchni. Starzejąca się aktorka i pieśniarka naturalną koleją rzeczy zostawała prostytutką,
ale determinacja Teresy w połączeniu z jej niezwykłym talentem sprawiły, że dopiero czekał
ją najbarwniejszy i najbardziej pomyślny okres jej życia.
W roku 1759 Teresa z pięcioletnią Sophią przyjechała do Anglii. Chociaż nie miała grosza
przy duszy i nie znała słowa po angielsku, zdołała zapewnić sobie pomoc kilku arystokratek i
wykorzystując fundusze bogatego kochanka, urządziła w Soho elegancką siedzibę. Carlisle
House, jak nazywano jej przestronny, pięknie zdobiony dom na wschodnim boku Soho
Sąuare, był pierwszym w świecie nocnym klubem i miejscem imprez. Zapewniał rozrywkę
bogatym i wysoko urodzonym, sławnym i cieszącym się złą sławą, poważnym
intelektualistom i pozerom.
W ciągu kilku miesięcy wspaniałe koncerty, całonocne bale i wykwintne maskarady
urządzane przez Teresę w Carlisle House stały się tematem plotek nie tylko w Londynie, ale i
w prasie wydawanej w tak odległych zakątkach jak amerykańskie kolonie. Teresa stała się
sławna i z dużym prawdopodobieństwem była najlepiej zarabiającą kobietą interesu w Anglii.
Mimo to, gdy jakieś czterdzieści lat później umarła, była zrujnowana: straciła wszystko, także
swą ukochaną córkę, zmarła zapomniana przez ludzi z towarzystwa, którzy niegdyś ją
fetowali.
Miałam obsesję na punkcie tych nielicznych informacji o życiu Teresy od czasu, gdy po raz
pierwszy w piwnicy London Library natknęłam się na wzmiankę o niej w zakurzonym tomie.
Podziwiałam jej silny charakter i bezwzględność, a przede wszystkim nieugiętego ducha.
Zycie zafundowało jej kilka potężnych ciosów, w tym powtarzające się bankructwa, rozpad
małżeństwa, udrękę więzienia i śmierć
125
co najmniej jednego z jej dzieci. Mimo to za każdym razem podnosiła się i zaczynała od
nowa, nie zważając na przeciwności.
Od śmierci Udiego niezłomna Teresa stała się dla mnie czymś w rodzaju inspiracji. Kiedy
przyjechała do Anglii, nie miała dosłownie nic, ale to jej nie powstrzymało od wymyślenia
siebie na nowo. W porównaniu z nią, jakie ja miałam powody do narzekań? Skoro kobieta w
XVIII wieku potrafiła odbudować swoje życie wyłącznie na popiołach dawnych klęsk, ja też
to potrafię.
Zawsze wypatrywałam nowych informacji o Teresie i drżałam ze strachu, by nie dowiedzieć
się, że ktoś inny zaczął pisać historię jej życia, nim ja zdążę się do tego zabrać; wiedziałam,
ż
e tego bym sobie nie darowałam.
- Czemu zamiast ciągle o tym mówić, nie zaczniesz pisać? - zganił mnie zniecierpliwony
Anthony na krótko przed naszym zerwaniem, kiedy po raz kolejny snułam opowieść o
Teresie.
W tamtą Wigilię przy dźwięku kościelnych dzwonów wzywających wiernych na pasterkę
delikatnie zepchnęłam George'a ze swojego brzucha, wstałam i uważnie przyjrzałam się
rycinie przedstawiającej Soho Sąuare. Oto dom Teresy, nad nim prosto w górę prowadzi
Charles Street, krzyżująca się z Tyburn Road, obecnie przemianowaną na Oxford Street, na
końcu której stoi niewielki młyn, znacząc granice miasta. Przesunęłam palcem po ścieżce w
kierunku północnym na wzgórek, koło którego staroświeckim pismem napisano „Hampf-
tead" - miejsce mojego zamieszkania. Na szczycie wzgórza był nawet miniaturowy kościół,
ten sam, którego dzwony teraz słyszałam.
Po kręgosłupie przeszedł mi dreszcz. Widziałam przed sobą bezpośrednie ogniwo łączące
mnie z Teresą. W tamtej chwili usłyszałam, jak wzywa mnie poprzez dzielące nas stulecia.
Nagle pojęłam, że ja i tylko ja powinnam na nowo ją ożywić. Ostre słowa Anthony'ego
zawstydziły mnie i zmusiły do działania. Postanowiłam, że zrezygnuję z prób napisania
powieści dla kobiet, a zamiast tego zajmę się biografią Teresy.
126
Jakby słysząc moje myśli, George głośno zachrapał, przetoczył się po łóżku, wyciągnął
wielkie, owłosione łapy ku poduszce i westchnął. Wydawało się, że on też do mnie woła.
- Tylko o mnie nie zapomnij!
\
13
Zaraz po Bożym Narodzeniu naszkicowałam dzieje Teresy i wysłałam do agenta. Ku mojemu
zdumieniu wydawca zaakceptował projekt biografii. Wróciłam do pisarskiej branży.
To, że za poskładanie w całość historii Teresy dostanę pieniądze, było niczym cudowny
prezent. Stanowiło także fantastyczny i ekscytujący sposób na rozpoczęcie nowego stulecia.
Ale był jeden problem: kto zaopiekuje się Joshuą, gdy będę w bibliotekach zbierała materiały
do książki? Nie chciałam, żeby codziennie wracał ze szkoły do pustego domu, nie chciałam
też zostawiać go samego podczas szkolnych wakacji. Mój syn miał silny charakter i jak dotąd
lepiej sobie radził ze śmiercią ojca, niż ośmielałam się marzyć. Ale to był dopiero początek.
Wiedziałam z literatury, że pozbawieni ojców chłopcy są bardziej podatni na wykolejenie, i
zdecydowałam, że zrobię wszystko, by zapewnić Joshui stabilne życie domowe.
No i był George. Jego też nie mogłam zostawić samego w domu -a ściślej rzecz biorąc, nie
samego, ale na łasce Potworzycy Mog. Nasz cavalier należał do rodziny od półtora roku, a
ona wciąż prowadziła z nim wojnę i wciąż zdecydowana była ją wygrać wszelkimi
dostępnymi środkami. Zawsze traktowała George'a okropnie, ale odkąd został
128
wykastrowany, jej zachowanie wobec niego stało się nie do zniesienia. Może wyczuwała, że
przestał być „kompletnym" psem, jak eufemistycznie ujął to weterynarz, i bardziej niż
przedtem wykorzystywała swoją przewagę. Zmieniła taktykę: ze sporadycznych,
przypadkowych ataków przeszła do nieustannego dręczenia. Drapała go pysku, biła po
uszach, kradła mu jedzenie, syczała, wbijała pazury, skakała na grzbiet: do takich incydentów
dochodziło codziennie, w dodatku z narastającą gwałtownością.
- Warcz na nią, George! No, szczekaj! - ponaglałam. Ale mój doping nie odnosił skutku, bo
George nie chciał albo nie mógł podjąć walki. Nawet przed kastracją nie było w nim źdźbła
agresji, a od operacji zmienił się w podwójnego mięczaka. W przeciwieństwie do stronników
Karola I, którzy wprawdzie wojnę przegrali, ale przynajmniej walczyli z Okrągłogłowymi,
nasz cavalier nie był zdolny nawet do samoobrony.
Członkowie rodziny na ochotnika zgodzili się w wolnych chwilach opiekować Joshuą i
George'em, ale nie mogłam przez cały czas na nich polegać, jako że byli bardziej zajęci ode
mnie. Tabby poza opieką nad małym Nathanielem pracowała o różnych porach dnia i nocy w
organizacji dobroczynnej. Hannah, wcześniej z branży muzycznej, teraz zdobywała
kwalifikacje pielęgniarskie; poczuła powołanie do tego zawodu w czasie choroby Udiego.
Sue także zmieniała zawód. W przeszłości była niezależną dziennikarką specjalizującą się w
tematyce mediów, obecnie zajmowała się produkcją telewizyjną i filmową. A mama
niedawno wróciła do Londynu z Francji, gdzie życie bez męża stało się dla niej nieznośnie
samotne, i po ponad dwudziestu latach za granicą na nowo przyzwyczajała się do Anglii.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki mój problem został rozwiązany, gdy Eva, moja
czeska przyjaciółka, powiedziała, że jej dwudziestoletnia siostrzenica planuje na kilka
miesięcy przyjechać do Anglii i podjąć pracę w charakterze au pair. Czy znam rodzinę, która
zechciałaby ją przyjąć? Obdzwoniłam wszystkich znajomych
9 - Moje życie z
129
z pytaniem, czy nie szukają opiekunki do dziecka, a potem olśniło mnie, że jeśli komuś taka
pomoc jest potrzebna, to właśnie mnie.
Linda była jak marzenie: atrakcyjna, mądra i pełna życia. Doskonale mówiła po angielsku i
była jedną z najenergiczniejszych osób, jakie w życiu poznałam. Chociaż jej obowiązki
polegały wyłącznie na doglądaniu Joshui i George'a przez kilka godzin dziennie, szorowała
dom od podłogi do strychu, kosiła trawnik, zlikwidowała dżunglę chwastów, która wyrosła na
rabatkach, i uporządkowała każdą szufladę w domu, a wszystko to z własnej woli. Kiedy
pewnego wieczoru wróciłam do domu i zobaczyłam, co Linda zrobiła z wielkim kłębem
pomiętego prania, które leżało upchnięte w suszarni, rozpłakałam się. Nigdy nie widziałam
czegoś równie pięknego, jak te starannie ułożone stosy wyprasowanych poszewek i
ręczników: jak na półkach w sklepie z pościelą. Linda była do tego stopnia skuteczna, że
zanim na koniec lata wróciła do Czech, znalazła dla siebie zastępczynię. Piękna Barbara o
sarnich oczach także przyjechała do Anglii jako au pair, ale uciekła, gdy mąż w rodzinie, w
której przebywała, zaczął jej robić awanse.
Linda i Barbara były pierwszymi z gromadki młodych Czeszek, które przez następne cztery
lata dzieliły z nami dom. Jedna rozstała się z nami po kilku dniach, za to wysoka, piękna
blondynka, absolwentka prawa imieniem Martina spędziła u nas dwa i pół roku. Zgromadziła
w tym czasie kolekcję butów na wysokich obcasach, na widok których Imelda Marcos
zzieleniałaby z zazdrości. Wysypywały się z jej maleńkiej szafy lawiną czarnej skóry i leżały
w wielkich stosach na podłodze.
Martina i jej rodaczki nie tylko wyprowadzały George'a na poranny spacer, opiekowały się
Joshuą, kiedy wieczorami wychodziłam, i czekały na niego w ciągu dnia, gdy pracowałam
poza domem, ale miały też własne życie. Uwielbiałam ich obecność, chociaż oznaczało to, że
muszę pisać w kącie swojej sypialni, ponieważ gabinet został zmieniony w pokój dla nich.
Największym plusem było to, że dom przestał wydawać się zbyt cichy i pusty dla nas. Wręcz
przeciwnie:
130
panował w nim gwar i ożywienie, a my tłoczyliśmy się jak sardynki w puszce. Bywali u nas
regularnie koledzy Joshui oraz przyjaciele i krewni opiekunek z Czech. Pośród nich była
matka Barbary, która przyjechała z tygodniową wizytą - gdy tylko przekroczyła próg, włożyła
fartuch i zaczęła piec jabłkowy strudel - a później przyjaciółka Martiny, Ivona, kolejna
oszałamiająca blondwłosa absolwentka prawa, pracująca jako au pair w pobliskim Belsize
Park. Do jej obowiązków należała opieka nad epileptycznym beagle'em gospodarzy, który
czasami odwiedzał George'a,
Z psimi podopiecznymi na kolanach, w nieskazitelnym pełnym makijażu, jakby przed chwilą
zeszły ze stronic „Vogue'a", Martina i Ivona siedziały przy kuchennym stole, popijały
capuccino i jak karabiny maszynowe terkotały w ojczystym języku.
- Nigdy nie nauczycie się angielskiego, jeśli wciąż będziecie rozmawiać ze sobą po czesku -
ostrzegałam. Rozmawiały Bóg wie o czym, najpewniej o przygodach z poprzedniej nocy.
Prowadziły bardzo ożywione życie towarzyskie. Ubrane niczym gwiazdy filmowe, bywały w
klubach co najmniej dwa razy na tydzień. Wychodziły o wpół do jedenastej albo jedenastej
wieczorem, a do domu wracały dopiero o czwartej, piątej nad ranem. Ponieważ o wpół do
ósmej zaczynały się zajęcia w szkole językowej, Martina przez cały dzień wyglądała na
absolutnie wykończoną, ale nigdy, przenigdy nie była w złym nastroju. Mogła padać z nóg,
ale zawsze miała uśmiech na twarzy, kojące słowo na uspokojenie moich histerycznych
ataków i wyjątkowy talent do odnajdywania zapodzianych kluczy.
Z Martina, która przejęła na siebie część domowych obowiązków, i nową książką do pisania
moje życie po raz pierwszy od śmierci Udiego potoczyło się ustalonym tokiem. Ja nie byłam
tak spięta i Joshuą także czuł się lepiej. Niestety, tego samego nie można powiedzieć o
George'u. Chociaż uwielbiał Martinę i czasami dreptał za nią po domu, tak jak dreptał za mną,
stres życia pod jednym dachem z wrogiem, Potworzycą Mog, zaczął odbijać się na jego
zdrowiu. Wkrótce
131
został pacjentem odwiedzającym regularnie gabinet weterynarza. Przez następne dwa lata
prowadziłam go tam częściej, niż chciałabym pamiętać. No dobra, pamiętam: to były
czterdzieści dwie wizyty, liczba doprawdy kłopotliwa. W gruncie rzeczy dzięki rachunkom za
nasze wizyty rozbudowano gabinet; zastanawiali się nawet, czy nie nazwać nowej części
Skrzydłem George'a. Gdyby nie ubezpieczenie zdrowotne, zbankrutowałabym tak samo jak
Teresa Cornelys.
George był u weterynarza z powodu infekcji uszu (czterokrotnie, przy czym średni koszt
wizyty wynosił 90 funtów), chorego gardła (dwukrotnie, średni koszt 57 funtów), podrażnień
skóry (niezliczoną ilość razy, ale o tym potem) oraz małego, ale dziwnie wyglądającego
brodawkowatego naroślą na grzbiecie, które usuniętą pod narkozą za 237 funtów i 30 pensów.
Ponieważ jego zęby nie były właściwie czyszczone (mea culpa), a dieta wiele pozostawiała
do życzenia (jak wyżej), kły wkrótce pokryły się kamieniem. Zabieg jego usunięcia, także
przeprowadzony pod narkozą, kosztował 285 funtów i 99 pensów. Niedługo potem George
nabawił się kaszlu i musiał zażywać kosztowne antybiotyki. Następnie złapał pchły od
Potworzycy Mog, co oznaczało, że oba zwierzaki, a także cały dom trzeba było
zdezynfekować stosownym sprejem (pochłonęło to dziesięć godzin oraz 320 funtów, w tym
za noc spędzoną w hotelu). Nie minęło wiele czasu, a George nastąpił na kawałek szkła i
przeciął poduszkę lewej przedniej łapy (marne 43 funtów i 56 pensów). Rana była za mała,
ż
eby ją szyć (co wiązałoby się z kolejną narkozą), musiałam więc zakładać mu na łapę
plastikowy woreczek, kiedy wychodziliśmy na spacer, i przemywać ją dwa razy dziennie
ś
rodkiem dezynfekującym.
Kiedy łapa się zagoiła, George padł ofiarą hałaśliwej labradorki. Nie chciała zrobić mu
krzywdy, miała tylko ochotę na pieszczoty, niestety, naszego nie całkiem kompletnego
cavaliera płeć przeciwna zupełnie przestała interesować. W jednostronnych przepychankach
George stracił pazur, co wiązało się z kolejną operacją i kolejnym sło-
132
nym rachunkiem: 363 funty 10 pensów. Ponieważ George szarpał szew, Greg założył mu na
szyję plastikowy kołnierz podobny do aba-żura. I w tym kołnierzem George wszedł pod moje
łóżko w poszukiwaniu starych chusteczek higienicznych, i utknął pomiędzy walizkami, które
tam przechowywałam. Podczas prób wydostania się wypadł mu dysk. Rozpaczliwie
skowyczącego, zawieźliśmy go z Joshuą do całonocnego szpitala dla zwierząt w Camden
Town, gdzie zaaplikowano mu środki przeciwbólowe oraz zalecono kilka tygodni aresztu
domowego (wysokość rachunku: 73 funty 25 pensów).
Po pierwszym zapaleniu dziąseł u George'a powróciłam do szorowania mu zębów,
aczkolwiek i tym razem poniosłam klęskę. Obowiązek przejęła ode mnie Martina z nieco
lepszym skutkiem. Mimo to George wrócił na zabieg czyszczenia kamienia oraz pierwszą z
wielu ekstrakcję zęba. W tym samym okresie poddano go testom z powodu podrażnień skóry
i wągrów, które zaczęły go prześladować. W rezultacie tamtego dnia rachunek za leczenie
dziąseł, biopsje, badania laboratoryjne oraz leki wyniósł w sumie 930 funtów 98 pensów, co
wystarczyłoby na kupno trzech nowiutkich szczeniaków z hodowli pani Coleman.
I tak to szło. Alergie, ból kręgosłupa, zapalenie spojówek, biegunka. .. Lista dolegliwości
George'a wkrótce przypominała leksykon psich chorób. Kiedy nie jechałam z nim do
weterynarza, klęczałam w domu, kąpiąc go w specjalnych szamponach, wlewając mu środki
przeciwbólowe w płynie do gardła albo zawijając jaskraworóżowe pigułki w plastry sera,
ż
eby skłonić go do ich połknięcia. Nieważne jednak, wjaką ilość goudy, cheddara czy
laughing cowje upychałam, George'owi zawsze udawało się zjeść ser i zostawić na podłodze
nietknięte lekarstwo.
Czułam się odpowiedzialna za częste choroby i wypadki George'a. Przybył do naszego domu
jako idealnie zdrowe szczenię, więc może to wszystko, co się z nim działo, było moją winą.
Może cierpiałam na syndrom Munchausena i nie zdając sobie z tego sprawy, specjalnie
133
wywoływałam w nim choroby. Ale weterynarz zapewnił mnie podczas czterdziestej wizyty
(podrażnienia skórne), że George po prostu ma pecha. Przydarzają mu się różne rzeczy.
A wiosną 2001 roku różne rzeczy zaczęły przydarzać się naszemu domowi.
14
Pierwszy odkrył to Joshua. Pewnego dnia wrócił ze szkoły i jak zwykle z pilotem w ręku
rzucił się na sofę. Zamiast jednak swoim zwyczajem pozostać przed telewizorem w pozycji
leniwca aż do wieczora, momentalnie zerwał się na równe nogi.
- Hej! - krzyknął. - Sofa jest mokra!
- Co? Jesteś pewien? - zapytałam. Obrzucił mnie miażdżącym spojrzeniem.
- Mamo, pamiętasz, jak ci powiedziałem, że po salonie lata ptak, a ty mi nie uwierzyłaś?
- Jak mogłabym zapomnieć? Nabrudził na dywanie.
- Właśnie. Wtedy miałem osiem lat, a teraz mam jedenaście i pół. Nie sądzisz, że czas
najwyższy, żeby zacząć traktować mnie poważnie?
Joshua dojrzewał szybciej, niż chciałam to przyznać. Dzięki mojej szczęśliwej gwieździe
wyrastał na normalnego chłopaka, przez co rozumiem, że był normalnie przemądrzały,
normalnie niechlujny i normalnie niezrozumiały: bliższa prawdzie transkrypcja powyższego
zdania brzmiałaby następująco: „Waśnie. Wtedy miaem ośm, a tera mam jedenaście i pół. Nie
sądzisz, że czas najwyższy traktować mnie
135
poważnie?" Ugryzłam się w język, nie ganiąc go jak zwykle za wymowę, o ile tak to można
nazwać, i dokładnie obejrzałam poduchy. Istotnie, na jednej widniała wielka mokra plama.
Jedno pociągnięcie nosem powiedziało mi, że to uryna. Przelotne dotknięcie przekonało, że
ciecz jest ciepława, więc występek popełniono niedawno. Okręciłam się na pięcie, szukając
sprawcy. George i Potworzyca Mog stały tuż za mną.
- Które z was to zrobiło? - zapytałam. śadne się nie przyznało ani palcem nie wskazało na
drugie. Obrzucając mnie nieprzeniknionym wzrokiem, Potworzyca Mog wskoczyła na sofę.
Powąchała poduchę i rozdęła nozdrza w wyrazie głębokiego niesmaku. Ależ to obrzydliwe,
zdawała się mówić, wchodząc na oparcie i układając się z przednimi łapami skrzyżowanymi
w geście wystudiowanego samozadowolenia.
Spojrzałam na drugiego potencjalnego winowajcę. Z przekrzywioną głową trzyletni George
uśmiechnął się do mnie swymi wielkimi, wilgotnymi, ufnymi ślepiami. Wyglądał tak
przyjacielsko, słodko, miło, tak dobrodusznie. To na pewno nie on. Przecież dawno temu
nauczył się czystości, a poza tym niespełna godzinę wcześniej wyprowadziłam go, żeby
wysikał się na chodnik. Po prostu nie mogłam uwierzyć, że to zrobił, zwłaszcza że sofa była
jednym z jego ulubionych miejsc do zwijania się w kłębek.
Znowu spojrzałam na Potworzycę Mog. Odpowiedziała mi niewinnym, spokojnym
spojrzeniem. Z całą pewnością miała wiele wad, ale załatwianie się w domu do nich nie
należało. Przeniosłam wzrok na George'a. Kiedy zmrużyłam powieki, spuścił łeb i ogonem,
który dotąd leżał na podłodze, zaczął nerwowo machać.
- Ty to zrobiłeś? - zapytałam podejrzliwie, podnosząc go za obrożę i przytykając mu nos do
mokrej plamy. Powąchawszy ją, wyrwał mi się i wycofał, sprawiając wrażenie winnego.
Niczym brat okazujący solidarność w starciu z rodzicem, Joshua skoczył na pomoc
George'owi.
136
- Zostaw go w spokoju! Pamiętasz, co powiedział treser? Mamy ignorować złe zachowanie i
chwalić za dobre! A poza tym może wcale tego nie zrobił! A jeśli nawet, to mógł być
wypadek!
To musiało być wytłumaczenie, żadnej innej możliwości nie byłam w stanie brać pod uwagę.
A jeśli tak, wytykanie biednemu psu jego postępku nie miał sensu. Jak dziecko, które
zmoczyło się przez sen, George potrzebował zrozumienia, nie nagany. Jednakże w
przeciwieństwie do Joshui, który wziął go na ręce, ja nie miałam ochoty od razu mu
wybaczyć.
Włożyłam gumowe rękawice, ściągnęłam ciężką poduchę z sofy i zdjęłam zapinany na zamek
błyskawiczny pokrowiec. Jęknęłam głośno. Wypełnioną białymi piórami poduchę na samym
ś
rodku znaczyła wielb żółta plama. Wyglądała jak potężne pieluchomajtki. Do diabła, jak ja
to wyczyszczę?
- Chyba najlepiej zrobimy, jak to wypierzemy - powiedziałam.
- Tak, mamo - zgodził się mój syn. - Najlepiej zrobisz, jak to wypierzesz. Jasne, chciałbym ci
pomóc, ale mam dużo lekcji.
- Przed chwilą zamierzałeś oglądać telewizję!
- No tak, tylko że muszę się przebrać. Usiadłem w kałuży, no nie?
- Wielkie dzięki.
Niepotrzebne siliłam się na ironię, i takjej nie zrozumiał.
- Nie ma za co- powiedział zaskakująco uprzejmie, po czym zbiegł na dół.
- Joshua, wracaj, pomóż mi! - zawołałam.
- Tak, mamo, ale nic nie słyszę.
Zastanawiając się, co za potwora hoduję na własnym łonie, zaniosłam poduchę do łazienki i
wrzuciłam do wanny. Złapałam prysznic i zaczęłam bezskutecznie szorować plamę. Nie
miałam pojęcia, jak nie piorąc całej poduchy, pozbędę się moczu, który zdążył przeniknąć do
ś
rodka, i jak potem miałabym ją wysuszyć.
Główny podejrzany przydreptał do łazienki, oparł się łapami o brzeg wanny i dotrzymywał mi
towarzystwa, szturchając pyskiem
137
w rękę. Najwyraźniej George w ekspresowym tempie otrząsnął się z zakłopotania, bo znowu
się do mnie uśmiechał i machał uniesionym niczym biała flaga ogonem. Przez ostatni rok
nauczyłam go wskakiwać do wanny zaraz po powrocie ze spaceru po Hampstead Heath, żeby
umyć mu łapy. Chyba sądził, że teraz też tego od niego oczekuję, bo cofnął się, wziął rozbieg
i wskoczył.
- Wynoś się! - krzyknęłam, kiedy podeptał pokrowiec i wpadł pod strumień wody. Położyłam
prysznic, złapałam George'a i postawiłam go na łazienkowym dywaniku. W tym czasie
prysznic okręcił się jak wąż, mocząc mnie i ściany.
Szczerze rozradowany nową zabawą, George z głośnym ujadaniem wskoczył do wanny.
Wyjęłam go i ile sił w płucach wrzasnęłam:
- Nie ruszaj się!
W przeciwieństwie do niego nie byłam w nastroju do zabawy. W każdym razie teraz do niego
to dotarło: koniec z kąpielą. Otrząsnął się, opryskując mnie od stóp do głów, po czym zaczął
tarzać się po podłodze, wierzgając przy tym łapami.
- Przestań natychmiast! - krzyknęłam i złapałam go za obrożę. Ale to i tak nie miało sensu:
dywanik był przemoczony na wskroś. Tak samo jakja, a co ważniejsze, poducha też,
ponieważ zapomniałam zakręcić kurki, gdy zajmowałam się George'em. Wypełniające ją
pierze wchłonęło litry wody jak potężna gąbka.
Była teraz tak ciężka, że musiałyśmy z Martina zdrowo się napracować, żeby wywlec ją z
łazienki i umieścić na grzejniku, gdzie przez tydzień ociekała. Wszelkie wysiłki, by usunąć
plamę za pomocą najsilniejszych chemikaliów, spełzły na niczym. Odór także pozostał, choć
spryskałam poduchę moimi najlepszymi perfumami.
Po odebraniu pokrowca z pralni chemicznej w naszym salonie zapanował porządek. W
każdym razie sofa wyglądała normalnie, choć może trochę cuchnęła. Dwa dni później, kiedy
w sypialni usiłowałam skupić się na pracy, Martina wsadziła głowę przez uchylone drzwi i
powiedziała przepraszająco:
138
- Judith, musisz przyjść. Sofa znowu jest mokra.
Tajemniczy sprawca powrócił. Teraz też wszystko wskazywało na George'a. Wściekłam się.
Zapominając o radach psiego tresera Pete'a, który kazał ignorować występki, wrzeszczałam
na George'a, wtykałam mu pysk w mokrą plamę i dawałam klapsy w zad zwiniętą gazetą.
Spoglądając na mnie z niedowierzaniem pomieszanym z pretensją, ukrył się pod kuchennym
stołem z podwiniętym żałośnie ogonem. Potworzyca Mog obserwowała całą scenę z kominka
z pogardliwą miną: a nie mówiłam. Zawsze uważała, że pies to wstrętny uzurpator, któremu
nie można zaufać, a teraz okazało się, że miała rację.
Od tamtej pory wyprowadzaliśmy George'a na spacer co godzinę. Mimo to wkrótce
odkryliśmy następną kałużę, tym razem na moim łóżku. Niestety, mocz zdążył przesiąknąć
przez kołdrę do materaca. Nakrzyczałam na George'a, zrzuciłam całą pościel, spryskałam
materac środkiem dezynfekującym i zabrałam pokrowiec razem z kołdrą do pralni. Nim
wróciłam, George - bo nie ulegało wątpliwości, że to on - znowu nasikał na sofę. Do tego
sprowadza się moje życie, rozmyślałam, wlokąc poduchę do łazienki. To jakiś koszmar. Nie
ma nic gorszego od uryny wsiąkającej w tapicerowane meble albo materace: nieważne, jakie
ś
rodki chemiczne zostaną użyte, odór nie znika. Do końca tygodnia cała nasza pościel była
poplamiona, i to pomimo częstego prania z gotowaniem. Mokre poduchy suszyły się na
wszystkich grzejnikach, żadna sofa nie miała siedzeń, a cały dom śmierdział jak betonowa
klatka schodowa na wielopiętrowym parkingu.
Zadzwoniłam do Pete'a, wyznałam wszystko i poprosiłam o radę. Wdychał i pomrukiwał jak
wtedy, gdy siedział przy naszym kuchennym stole; niemal widziałam, jak poprawia swoje
freudowskie okulary i gładzi się po brodzie.
- Gdyby udało się pani przyłapać George'a na siusianiu - oznajmił po długim namyśle - może
dobrze by było bardzo delikatnie go zbesztać.
139
- Ajeśli nie przyłapię?
- Cóż, w takim przypadku karanie nie ma sensu. Może odnieść przeciwny skutek. Aby
rozwiązać problem, musi pani dotrzeć do jego korzeni. Na pani miejscu spróbowałbym
zapomnieć o kałużach i zajrzeć George'owi w duszę.
- W duszę? Jasne.
- Bo wie pani, obskikując ukradkiem meble, George najwyraźniej usiłuje coś pani przekazać
na szalenie podprogowym, niezwykle głębokim poziomie.
O tak, najwyraźniej. Poziom, na którym George usiłował porozumieć się ze mną, był tak
głęboki, że obecnie sięgał nie tylko poduch i materaca, ale też ramy łóżka. Pete zasugerował
intensywną terapię: uważał, że dziesięć sesji po czterdzieści funtów każda załatwi sprawę,
aleja zamiast się zgodzić, raz na zawsze kazałam George'owi trzymać się daleko od mebli i od
czasu do czasu w rozmowę wtrącałam słowa „Battersea" i „schronisko dla psów". Miałam
nadzieję, że komunikacja podprogowa będzie działać w obie strony.
Na nieszczęście do George'a to nie dotarło. Przez następne siedem dni coraz bardziej się na
niego irytowałam, on natomiast był coraz bardziej zdezorientowany i niespokojny. W tym
samym czasie Potworzy-ca Mog okazywała nam wielką serdeczność - tak miła nigdy dotąd
nie była. Może pojęła, że rozczarował mnie jej śmiertelny wróg, i wykorzystywała sytuację.
Ponieważ teraz George skazany był wyłącznie na podłogę, przy każdej okazji wskakiwała mi
na kolana i pozwalała się głaskać, nie gryząc mnie ani nie drapiąc. Czasami nawet mruczała.
Biedny George patrzył na to z cichym przerażeniem, jakby nie mógł uwierzyć własnym
oczom. Moja matka bardzo mu współczuła, no ale nie musiała mieszkać z nim pod jednym
dachem.
- Może biedactwo jest chore - powiedziała.
- O mój Boże, mamo, może masz rację!
Ogarnięta wyrzutami sumienia raz jeszcze zawlokłam George'a do weterynarza.
140
Wsunął mu termometr w tyłek, nacisnął żebra i posłuchał bicia serca.
- Wygląda na to, że wszystko w nim porządku - oznajmił. -Z drugiej strony niewykluczone,
ż
e złapał infekcję pęcherza i nie panuje nad nim. Na wszelki wypadek chciałbym zbadać jego
mocz.
- Jasne. Zgadzam się na wszystko.
- Oczywiście za opłatą. I będę potrzebował pani pomocy.
- Zrobię wszystko, absolutnie wszystko.
Weterynarz wręczył mi szklany pojemnik w plastikowym woreczku.
- Co to jest? - zapytałam, siląc się na swobodny ton.
- Sterylna buteleczka na próbkę. Kiedy George podniesie nogę przy słupie, musi pani nabrać
do niej moczu. Jeśli uważa pani, że sobie z tym nie poradzi - dodał, gdy moja szczęka walnęła
o ziemię -może pani zostawić go u nas na kilka godzin. Przywiążemy mu do penisa woreczek
i w ten sposób pobierzemy próbkę.
Minutę później George pobiegł wesoło za pielęgniarką, która zaopatrzyła go w worek. Kiedy
dwie godziny później wróciłam po niego, sprawiał wrażenie oburzonego, co w tej sytuacji
było całkiem zrozumiałe. Badanie moczu wykazało, że fizycznie nic mu nie dolega. Nie jest
chory i nie wymaga leczenia, powiedział mi weterynarz. Wszystko wskazywało na to, że
George po prostu jest niegrzeczny.
Pod koniec następnego tygodnia byłam w rozpaczy. Mój śliczny dom został zamieniony w
ruinę przez mojego ukochanego psa. Wiedziałam, że dłużej tego odoru nie zniosę, a mimo to
pomysł pozbycia się George'a nie mieścił mi się w głowie. Tak bardzo zżył się z naszą
rodziną, że był dla mnie niemal jak drugie dziecko. Mówię „niemal", ponieważ w głębi ducha
wiedziałam, że George nie jest dzieckiem, ale psem, z którym nie można mieszkać pod
jednym dachem. Co w tych okolicznościach mogłabym zrobić poza znalezieniem mu innego
domu, gdzie - miejmy taką nadzieję - będzie zachowywał się lepiej niż u nas? Gdybym jednak
to zrobiła, serce by mi pękło. Nie wspominając już o reakcji Joshui.
141
Niezdolna pracować ani spać, wałęsałam się pewnego popołudnia po domu, wyłamując palce
i popłakując. George dreptał za mną i próbował zlizać mi krem do ciała z bosych stóp,
kompletnie nieświadom zdradzieckich myśli, kłębiących się w mojej głowie. Wchodząc po
cuchnących schodach, na których poprzedniego wieczoru odkryliśmy kolejną kałużę,
zdecydowałam, że nie pozostało nic innego: George musi odejść.
I właśnie wtedy przyłapałam sprawcę na gorącym uczynku.
Kiedy z George'em weszliśmy do salonu, kucała na czerwonej aksamitnej sofie i sikała w
najlepsze z zimnymi wzrokiem utkwionym przed siebie. Zaparło mi dech. Potworzyca Mog!
Więc od początku to była jej sprawka! Nie tylko zniszczyła dom, ale pozwoliła, by wina
spadła na George'a. Znając ją, byłam pewna, że uknuła tę intrygę jako część podłego planu,
mającego na celu pozbycie się go.
Podbiegłam do niej, kipiąc z krwiożerczego gniewu.
- Ani się waż! - wrzasnęłam. Kiedy zepchnęłam ją z poduchy, strumień gorącego kociego
moczu spadł z aksamitu na dywan i moje stopy. George z podwiniętym ogonem uciekł z
pokoju, martwiąc się, że jak zwykle zostanie obwiniony o coś, czego nie zrobił. Wściekła, że
ją przyłapano, Potworzyca Mog pokazała pazury i posłała mi spojrzenie pełne czystej
nienawiści. Na nic więcej nie zasługujesz, zdawała' się mówić, skoro sprowadziłaś to
stworzenie do mojego domu!
Przez ostatnie osiem lat tak wiele znosiłam ze strony Potworzycy Mog: złe nastroje i
nieprzewidywalność, przynoszone przez nią żywe żaby i martwe albo okaleczone myszy,
ciągłe akty okrucieństwa wobec George'a i okazjonalne wobec nas. Teraz jej tyrania dobiegła
końca. Próby pozbycia się konkurenta okazały się chybione. Sikając w domu, Potworzyca
Mog strzeliła sobie w łapę.
Nadeszła pora, by znaleźć jej nowy dom bez psa, w którym to ona znalazłaby się w centrum
uwagi. Zaproponowałam ją Phiłipowi, twierdzącemu z przekonaniem, że jej odpychające
zachowanie wynika wyłącznie z tego, że jej nie kocham, za bardzo kocham George'a.
142
Może on i Sue okazaliby kotce uczucie i zrozumienie, których najwyraźniej nie dostaje ode
mnie. Dziwne, ale odrzucili tę jedyną w życiu szansę. Może miało to coś wspólnego z ich
nieskazitelnie białymi dywanami i kremowymi sofami.
Co począć z Potworzyca Mog? Rozważałam, czy by nie pójść w ślady Anthony'ego, to
znaczy włożyć ją do pudła, wywieźć daleko i wypuścić, ale wiedziałam, że na to mnie nie
stać. Poza tym tak jak Norman Anthony'ego ona też mogła znaleźć drogę powrotną. Nie,
muszę znaleźć mojej kotce serdeczną rodzinę. Ale kto ją zechce z takimi okropnymi
przyzwyczajeniami? Nikomu nie życzyłabym takiego zwierzaka.
W końcu weterynarz poradził mi, żebym oddała Potworzycę Mog do schroniska. Personel
przyrzekł, że znajdzie dla niej nowy dom, i dotrzymał słowa. Kiedy ostatnio miałam o niej
wiadomości, mieszkała pod imieniem Tiddles u starszego dżentelmena w mieszkaniu z
ogródkiem na przedmieściach południowego Londynu.
Bardzo daleko od nas.
15
1 rzeciego czerwca 2001 roku Tabby, Hannah, Joshua, Nathaniel i ja uczciliśmy trzecią
rocznicę śmierci Udiego w ten sam sposób, w jaki czciliśmy dwie poprzednie: zabierając
George'a na spacer. Naszym celem była drewniana ławka na Hampstead Heath, którą
zadedykowaliśmy pamięci Udiego. Zwyczajem, szybko stającym się naszą tradycją,
sfotografowaliśmy się na ławce, wypuściliśmy kilka wypełnionych helem balonów i
wznieśliśmy szampanem toast za Udiego. Później wdrapywaliśmy się na drzewa, George'owi
także udawało się pokonać najniższe konary pobliskiego dębu, a na koniec rozgrywaliśmy
mecz w piłkę nożną, chłopcy przeciwko dziewczętom. Jak zwykle chłopcy zaliczyli hat-tricka
i pokonali nas, dorosłe „dziewczęta", w pierwszych pięciu minutach, podczas gdy George z
ujadaniem biegał za piłką albo dopingował z autu obie drużyny.
Udi życzył sobie, żeby go skremowano, tak więc w jakiś czas po uroczystości pojechaliśmy
nad Kimmeridge, piękną zatokę w hrabstwie Dorset, gdzie spędził wiele szczęśliwych chwil
na pływaniu motorówką i windsurfingu, i rozsypaliśmyjego popioły nad morzem. W
rzeczywistości ten pożegnalny gest okazał się o wiele mniej wzruszający, niż wynikałoby z
opisu. Wiał porywisty wiatr i popioły, za-
144
miast z wdziękiem zatonąć w wodzie, osiadły nam na twarzach i ubraniach, co równocześnie
rozśmieszyło nas i rozczuliło do łez. To było tak, jakby Udi jeszcze na sam koniec okazał swą
przekorę.
Tak więc nie było grobu, który moglibyśmy odwiedzać, nie było nawet pamiątkowej tabliczki
- bo też w jakim innym znaczącym dla Udiego miejscu mielibyśmyją umieścić, jeśli nie w tak
zwanym „wydziale rozwiązań parkingowych" urzędu dzielnicowego w Camden? (Treść
mogłaby być następująca: „Pamięci Udiego Eichlera, który umarł po długiej batalii ze strażą
miejską, pozostawiając po sobie dług wobec miasta w wysokości 2000 funtów w formie
niezapłaconych mandatów".) Dość szybko jednak mój szwagier wystąpił z niezwykłym
pomysłem: powinniśmy ufundować ławkę na Hampstead Heath. Po krótkich poszukiwaniach
znaleźliśmy idealne miejsce na łące naprzeciwko dwóch małych, rozłożystych dębów, na
które często wdrapywali się Joshua, Jessica i Nathaniel podczas spacerów z nim. Mimo iż
zimą pomiędzy konarami widać było Royal Free Hospital (nie dość, że pochodzący z lat
sześćdziesiątych betonowy budynek kłuł w oczy brzydotą, to jeszcze właśnie tam u Udiego
zdiagnozo-wano raka, a następnie poddano go leczeniu), miejsce odznaczało się wyjątkową
urodą. Latem w wysokiej trawie kwitły dzikie kwiaty i pełno było motyli.
Przystawałam przy ławce Udiego - tak wszyscy w rodzinie ją nazywali - podczas każdego
spaceru z George'em. Prawdę mówiąc, sam biegł prosto do niej, gdy tylko spuszczałam go ze
smyczy, sadowił się i czekał na mnie. „Pamięcijedynego i wyjątkowego Udiego Eichlera",
głosiła inskrypcja. Tym, którzy nie znali Udiego, mogłoby się to wydawać niemądre, ale jemu
na pewno by się spodobało. W końcu bez wątpienia był wyjątkowy. I miał niezwykłe imię. W
przeciwieństwie do powiedzmy Johna Smitha czyjane Brown istniał tylko jeden Udi Eichler,
chociaż ani nazwisko, ani imię nie były prawdziwe. Wprawdzie przyszedł na świat w
okupowanej przez nazistów Austrii, siedemnastoletnia matka-Anglofilka nadała mu na
chrzcie imię „Gerald";
10 - Moje życie z...
chciała, by na imię miał „Percy", ale odwiódł ją od tego przyjaciel. Wymyślając siebie na
nowo po przyjeździe do Anglii, nastoletni Ger-ri, jak wówczas się do niego zwracano, chwalił
się przyjacielowi, że jest potomkiem austriackiego księcia nazwiskiem Udo Schaumburg von
der Lippe. Nigdy nie dowiemy się, jak bliskie pokrewieństwo łączyło go z księciem, ale od
tamtej pory przyjaciel zwracał się do niego per „Udi", co jest zdrobnieniem hebrajskiego
imienia Ehud oznaczającego „zjednoczony", i tak już zostało. Jeśli chodzi o nazwisko, Udi
wziął je od swojego trzeciego ojczyma. O Eichlerze wiedział tylko tyle, że był instruktorem
tańca w Grazu.
Nie mogłam uwierzyć, że minęły trzy pełne lata od śmierci Udiego. Czasami odnosiłam
wrażenie, że to było bardzo dawno, jakby w poprzednim życiu, kiedy indziej wydawało mi
się, że umarł kilka godzin temu, tak wyraziste i bolesne były wspomnienia. W pewne dni
ledwo potrafiłam przypomnieć sobie jego głos, w inne nie mogłam pogodzić się z myślą, że
ktoś tak pełen życia odszedł, choć przecież byłam przy nim do końca. Widziałam zbliżającego
się ku mnie chodnikiem mężczyznę w kapeluszu i okularach podobnych do tych, które nosił
Udi, i przystawałam, przez ułamek sekundy przekonana, że to on. Na dźwięk hamującego
przed domem motocykla biegłam do okna, po części spodziewając się, że zobaczę na ścieżce
Udiego, ubranego w swoje Lederhosen i kask, z zarzuconym nonszalancko na szyję czarno-
białym szalem z lureksu, do którego był bardzo przywiązany.
- W głowie mi się nie mieści, że nigdy więcej nie zobaczę taty -powtarzał Joshua, choć z
trudem przypominał sobie ojca, którego nie widział od trzech lat, jedną czwartą swojego
ż
ycia. Doskonale go rozumiałam. Mogłam żyć dalej bez Udiego, nawet znaleźć dla siebie
szczęście, mimo to tęskniłam za nim bardziej niż kiedykolwiek. Pierwsze dwa lata po jego
ś
mierci odznaczały się określoną dynamiką. Siłą zmuszona do przyjęcia roli wdowy w
stosunkowo młodym wieku, czasami czułam się jak główna postać w sztuce - śpieszę
146
dodać, że nie w takiej, w której chciałabym grać. Teraz kurtyna opadła i przestałam być
bohaterką wzbudzającą sympatię w ludziach, stałam się po prostu kolejnym widzem. Dramat
utraty męża dobiegł końca. To była reszta mojego życia i tak jak Teresa Cornelys w XVIII
wieku musiałam wziąć się w garść i przestać wypłakiwać przez telefon mojej biednej siostrze.
Jeśli chodzi o Joshuę, miał prawie dwanaście lat i stawał się dość zrzędliwy i zamknięty w
sobie. Gzy zmiany nastrojów były rzeczą normalną dla chłopca w jego wieku, czy też w głębi
serca cierpiał w sposób, którego nie potrafiłam zrozumieć? Bez wyjątkowo przenikliwych
wskazówek Udiego musiałam czekać, żeby się o tym przekonać. Jak inni rodzice starałam się
nie reagować, gdy od czasu do czasu odnosił się do mnie niegrzecznie, i zachowywać spokój,
gdy zaczynał szaleć albo był mniej niż uprzejmy wobec innych dorosłych. Czasami nawet mi
się udawało. Czułam, że muszę go chronić; w końcu miał uzasadniony powód, żeby gniewać
się na świat. Jak sam to kiedyś ujął: „Inni chłopcy mają prawdziwych ojców, a ja mam tylko
ławkę na Heath". Na zewnątrz jednak przyjęłam dość twardą linię i starałam się nie
rozpieszczać go nadmiernie. Przypominałam mu często, że musimy w najlepszy sposób
rozegrać karty, które dał nam los, i dodawałam, że mnóstwo ludzi jest w o wiele gorszej
sytuacji niż my.
Generalnie rzecz biorąc, wydawało się, że Joshua radzi sobie doskonale, i byłam z niego
niezwykle dumna. Zbliżał się jednak do wieku dojrzewania i dostrzegałam, że bardziej niż
kiedykolwiek potrzebuje kierownictwa ojca. Ja ze swej strony nie zrezygnowałam z
pragnienia, by znaleźć mu substytut ojca. Na razie mi się nie udało. Przypuszczalnie
oczekiwałam za wiele, mając nadzieję, że spotkam człowieka, z którym będę chciała związać
swoje życie, a który będzie lubił mnie na tyle, by przyjąć mnie i mojego syna. Miałam
szczęście, poznając Anthony'ego, ale nam nie wyszło. Wydawało się mało prawdopodobne,
bym kiedykolwiek jeszcze znowu się zakochała, a tym bardziej w kimś „odpowiednim".
147
Kilka tygodni później o trzeciej po południu wsiadłam do metra Northern Linę przy Leicester
Sąuare. Cały dzień pracowałam w London Library przy St. James Sąuare, a teraz jechałam na
spotkanie z Joshuą, który kończył lekcje o czwartej. Wagon właściwie był pusty, usiadłam
więc i zaczęłam przeglądać notatki. Praca całkowicie mnie pochłonęła.
Po minucie metro zatrzymało się na stacji Goodge Street. Rozsunęły się drzwi i wsiadło kilka
osób. Kącikiem oka dostrzegłam siwowłosego mężczyznę, z wyglądu
pięćdziesięcioparoletniego. Przez moment się zawahał, a potem, chociaż w przedziale było
mnóstwo wolnych miejsc, usiadł koło mnie.
Drzwi się zamknęły, pociąg przyśpieszył, opuszczając stację. Nie pytajcie dlaczego, ale coś
skłoniło mnie do spojrzenia na sąsiada. Zauważyłam beżowe bawełniane spodnie i dwie
jasne, ładnie ukształtowane dłonie wyłaniające się z rękawów pogniecionej marynarki z
czarnego lnu. Na kolanach trzymał wielką, podniszczoną skórzaną torbę. Była otwarta,
widziałam więc jej chaotyczną zawartość, na którą składało się kilka piór, wielki pęk kluczy,
paczka papierosów oraz - co najbardziej mnie zainteresowało - maszynopis z ręcznymi
poprawkami naniesionymi niebieskim długopisem.
Sądzę, że to obudziło moją ciekawość. Może jest pisarzem jak ja, pomyślałam. Ukradkiem
zerknęłam na jego profil. Miał długi ostry nos, ładnie ukształtowane usta i nadające mu
niespokojny wygląd po-brużdżone czoło, w połowie zakryte gęstymi srebrnoszarymi lokami.
To nie była szczególnie przystojna twarz, choć mnie wydała się interesująca - nie, bardziej niż
interesująca, pociągająca. Odnosiłam wrażenie, że skądś ją znam, choć nigdy wcześniej tego
człowieka nie spotkałam. Poczułam też intuicyjnie, że chciałabym poznać go lepiej.
Nagle się odwrócił i na moment nasze oczy się spotkały. Natychmiast odwróciłam wzrok,
jakbym się sparzyła. To nie było zwykłe spojrzenie: miałam wrażenie, że nieznajomy
przejrzał mnie na wylot.
148
Pociąg zatrzymał się na stacji Warren Street. Drzwi się rozsunęły, potem zasunęły. Zajęta
burzą uczuć w moim sercu, tym razem nie miałam pojęcia, czy ktoś wysiadł albo wsiadł. Z
jakiegoś dziwnego powodu, którego nie potrafiłam sobie wytłumaczyć, byłam przekonana, że
moim przeznaczeniem jest zestarzeć się przy boku siedzącego obok mężczyzny. A co
dziwniejsze, nie wątpiłam, że on czuje to samo w stosunku do mnie.
Londyńskie metro sławne jest ze swojej anonimowości. Pasażerowie rzadko ze sobą
rozmawiają, może dlatego, że przez większość czasu stłoczeni są jak bydło. Ze słuchawkami
MP3 w uszach albo pochłonięci lekturą książki czy gazety, niezwykle przekonująco udają, że
poza nimi nikogo innego na świecie nie ma. Nawiązanie rozmowy ze współpasażerem to
rzecz niezwykle rzadka i gdyby nie grzechot wagonów i pisk hamulców między stacjami
można by usłyszeć spadającą szpilkę. Tak więc gdy mój sąsiad nagle się do mnie odezwał,
wiedziałam, że to nie jest zwykła pogawędka. To coś oznaczało.
- Przepraszam - powiedział - czy pani wie, skąd ten pociąg przyjechał?
Zdumiał mnie. Ha, wyjątkowo marny gambit na otwarcie. Kogo do diabła obchodzi, skąd
metro przyjechało? Ważne jest to, dokąd jedzie.
- Nie mam pojęcia - odparłam.
Mój współpasażer pokiwał głową i nerwowo odchrząknął. Chciałam kontynuować rozmowę,
wygłaszając równie niemądrą kwestię w rodzaju: „A dlaczego pan pyta?", ale się
powstrzymałam. Nie miałam w zwyczaju gawędzić z mężczyznami w metrze. Kobiety takie
jak ja nie robią takich rzeczy. Ten człowiek był obcy, nic o nim nie wiedziałam. Równie
dobrze mógł być szczęśliwym mężem. Albo głęboko zaburzonym nieszczęśnikiem. Albo
brutalnym gwałcicielem. Albo seryjnym mordercą. Albo też wszystkim tym naraz!
W przygniatającym milczeniu jechaliśmy przez Euston, Mor-nington Crescent i Camden
Town. Kiedy zbliżaliśmy się do Chalk
149
Farm, wyczułam, że mój sąsiad odwraca się i patrzy na mnie. W mojej głowie odgrywał się
dziwaczny scenariusz, przewijały się urywki biało-czarnego filmu. Siedzieliśmy przy stole w
staroświeckiej wiejskiej kuchni. Nie rozmawialiśmy, tylko pisaliśmy w miłej, przyjacielskiej
atmosferze. Joshua też tam był. Mężczyzna uśmiechał się do niego. Panowała między nimi
zażyła swoboda, taka sama jak między mną a nim...
Pociąg zatrzymał się na stacji Belsize Park, mężczyzna z mojego filmu wstał i ruszył ku
drzwiom. Nim wysiadł, odwrócił się i spojrzał wprost na mnie. Zamiast odejść, stał na
peronie i przyglądał mi się z namysłem przez otwarte drzwi. Sprawiał wrażenie, jakby siłą
woli nakazywał mi, żebym także wysiadła.
Chciałam to zrobić, bardzo chciałam. Wiedziałam, że w przeciwnym wypadku będę gorzko
ż
ałować. Ale szansa na działanie mijała w błyskawicznym tempie. Za kilka sekund przeminie
ostatecznie.
Pozostałam na miejscu. Drzwi zamknęły się z sykiem. Mężczyzna spojrzał na mnie ze
smutkiem. Zniknął mi z oczu, gdy pociąg ruszył.
Jeśli przeznaczenie zdecydowało, że spotkam swoją bratnią duszę w metrze, udało mi się je
przechytrzyć. Przeklinałam siebie za swoje konwencjonalne, tchórzliwe zachowanie.
Nie pozwolę, żeby następna okazja wymknęła mi się z rąk.
16
1 amtego lata spotkałam Aleksa na rogu ulicy - ściślej rzecz biorąc, na rogu naszej ulicy.
Kręciłam się z George'em obok jego ulubionej latarni, ciesząc się promieniami
popołudniowego słońca. Nagle mój pies zobaczył wiewiórkę i rzucił się za nią w pogoń.
- Przepraszam! - Tuż za rogiem wpadłam na wysokiego, mocno zbudowanego,
ciemnowłosego mężczyznę w trenczu. Wysiadł z mercedesa kabrioleta, w objęciach
trzymając torby z zakupami, z których jedna poleciała prosto na chodnik. Koło jego nóg
kręcił się mieszaniec charta i owczarka szkockiego.
Kiedy się pochyliłam, żeby pomóc w pozbieraniu rozrzuconych produktów, spojrzał na mnie
swymi bardzo okrągłymi, bardzo ciemnymi i kpiącymi oczami.
- Proszę, stłukła mi pani butelkę szampana! - powiedział, wskazując kałużę białego płynu.
- Mnie to wygląda na mleko!
Nasze psy zaczęły się obwąchiwać, a my gawędzić. Okazało się, że jesteśmy sąsiadami. Аіех,
emerytowany biznesmen pracujący na pół etatu i rozwiedziony ojciec czwórki dzieci,
przeprowadził się do domu położonego przy sąsiedniej ulicy jakieś pół roku po śmierci
151
Udiego. Chociaż ja słyszałam o nim, a on o mnie, nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy:
typowy londyński scenariusz. Odkryliśmy, że pochodzimy z bardzo podobnych środowisk:
nasze żydowskie rodziny o raczej świeckich niż religijnych tradycjach należały do klasy
ś
redniej z północnego Londynu, a dzieciństwo spędziliśmy w pobliskim Cricklewood.
I jeszcze coś nas łączyło: oboje byliśmy rodzicami samotnie wychowującymi dzieci. Dwaj
synowie i dwie córki Aleksa, w wieku od ośmiu do piętnastu lat, przez pół roku mieszkały
razem z nim i Rocket Ro-nem, mieszańcem, którego niedawno wziął ze schroniska w
Battersea, potem przenosiły się do oddalonego o kilka kilometrów domu matki.
W towarzystwie Aleksa czułam się swobodnie. Olbrzym o wielkim sercu, emanował ciepłem
i poczuciem humoru. Każde jego słowo wywołowywało uśmiech na mojej twarzy. Na
pożegnanie bez namysłu powiedziałam:
- Musisz przyjść do nas kiedyś na kolację.
- Dobrze - odpowiedział. - Może pod koniec tygodnia?
Z pewnym niepokojem wymieniłam dzień. Bardziej obawiałam się reakcji Joshui na wizytę
obcego mężczyzny niż reakcji Aleksa na moją domową sytuację, ale okazało się, że w obu
tych kwestiach niepotrzebnie się przejmowałam. Pod koniec wieczoru Joshua siedział na
poręczy sofy obok Aleksa i z zapałem dyskutował z nim o Arsenału, którego obaj byli
zagorzałymi kibicami. Jeśli chodzi o George'a, usadowił się Aleksowi na kolanach.
Stwierdzenie, że Alex przyjacielsko traktuje dzieci, byłoby grubym niedopowiedzeniem.
Zawsze chętny do zabawy, wielkoduszny i pobłażliwy, sam sprawiał wrażenie dziecka, a
dzięki ojcowskiemu usposobieniu sprawiał, że dzieci czuły się przy nim bezpieczne i
swobodne. Z Joshuą polubili się od pierwszego dnia.
Zaprzyjaźniliśmy się. Rozmawialiśmy przez telefon, godzinami gawędząc o naszych losach i
dzieciach. Alex chciał, by nasza znajomość nabrała bardziej intymnego charakteru, ale ja się
bałam. Co będzie,
152
jeśli po jakimś czasie dojdziemy do wniosku, że nie pasujemy do siebie? A wtedy Joshua
zdąży się już do niego przywiązać.
Pewnego wieczoru poszliśmy do kina na Bridget Jones. Było nam ze sobą dobrze i miło;
odrzuciłam przezorność i zaczęliśmy się spotykać.
Joshua darzył Aleksa coraz większą sympatią. Lubił jego swobodny, pobłażliwy stosunek do
ludzi oraz szeroki gest; Alex niedawno sprzedał firmę komputerową, którą rozwijał od lat, i
dysponował wolnym czasem oraz pieniędzmi. Urządzaliśmy rodzinne wycieczki jego
mercedesem do Highbury na lunch i mecz Arsenału, często jadaliśmy w modnych włoskich
restauracjach, spędziliśmy niezapomniany dzień na koncercie Prince's Trust w Hyde Parku: z
domu zabrała nas przedłużana biała limuzyna i siedzieliśmy w sektorze dla VIP-ów rząd niżej
od księcia Karola, który żartował z nami i uścisnął Joshui dłoń. Wszystko to było niezwykle
pociągające dla młodzieńca, który niedawno skończył dwanaście lat i stracił ojca. Sprawy
komplikował jeszcze fakt, że mnie i Joshui, a w gruncie rzeczy wszystkim, którzy go poznali,
Alex bardzo przypominał Udiego. I nie chodziło tylko o modny kilkudniowy zarost. Alex tak
samo jak Udi był wyjątkowym człowiekiem. Tak jak Udi z każdym rozmawiał w taki sam
bezpośredni, szczery sposób. Jak Udi nie obawiał się mówić o swoich uczuciach. Jak Udi
niekiedy ubierał się i zachowywał dość ekscentrycznie. Dla przykładu w pewne upalne
popołudnie zadzwonił do moich drzwi ubrany wyłącznie w kąpielówki. Otworzyła moja
mama, która wpadła do mnie z wizytą.
- Judith! - zawołała surowo. - Ktoś przyszedł, chyba chce się z tobą zobaczyć.
Jak Udi na wszystkie prośby dzieci odpowiadał „tak", chyba że miał istotny powód odmówić.
W przeszłości królewskie pałace były oazami wolności dla spanieli króla Karola II i taka
sama wolność panowała w domu Aleksa - niemal nieograniczona. Zawsze szalały w nim
zgraje dzieci albo nastolatków, a w weekendy odbywały się przyjęcia,
153
na które zaproszenia dostawała cała moja rodzina, włącznie z Sue, Philipem, Jessicą, moją
matką (kiedy już otrząsnęła się z szoku na widok prawie nagiego mężczyzny przed drzwiami,
bardzo polubiła Aleksa), Nathanielem, Tabby i Hannah. Wszyscy oni po niedługim czasie
czuli się w towarzystwie Aleksa bardzo dobrze.
jeśli chodzi o George'a, był w psim siódmym niebie, lak samo jak Rocket Ronowi, który był
przekonany, że jest psem kanapowym, choć stojąc na tylnych łapach, miał prawie metr
osiemdziesiąt, w domu Aleksa pozwalano mu - nie, wręcz zachęcano, by łaził po meblach i
zwijał się w kłębek na kolanach gości. Na spacerach po Heath George kłusował radośnie za
swoim nowym przyjacielem. Rocket Ron, uratowany od uśpienia pies wyścigowy, kiedy
poczuł zapach królika, zrywał się nagle i gnał przed siebie, przeskakując leżące na ziemi
gałęzie i pnie drzew niczym lider gonitwy w Aintree. Na szczęście dla mnie był tak samo
nieposłuszny i źle wychowany jak George. Ponieważ nie można go było dogonić, Alex tracił
głos od bezskutecznych nawoływań. W końcu zaczął nosić w kieszeni woreczek z pieczonym
kurczakiem, żeby łapówką skłonić Rona do posłuszeństwa. I dzielił przysmaki sprawiedliwie
pomiędzy oba psy.
Droga do psiego serca prowadzi przez żołądek i w tej kwestii Alex zdobył dodatkowych
tysiąc punktów w oczach George'a. To nie był tylko kurczak. Gdy oglądając całą rodziną
transmisję z meczu piłki nożnej, jedliśmy chińszczyznę na wynos przy niskim stoliku w
salonie Aleksa, zawsze zostawały smaczne kąski, z którymi George wracał do domu. Ogród
umożliwiał jeszcze bogatsze łowy. Od maja do października nieustannie palił się grill, a
resztki kotletów i kiełbasek znaczyły trawnik równie gęsto jak stokrotki.
Poza grillowaniem, od którego nic nie mogło być lepsze dla psa, ulubionym zajęciem w
towarzystwie Aleksa było wychodzenie do restauracji. Alex uwielbiał w weekendy jeść na
mieście. Jeśli nie lało jak z cebra albo temperatura nie spadła poniżej zera, wolał siedzieć na
otwartym powietrzu, co oznaczało, że mogliśmy zabierać ze sobą psy.
154
Mercedes ze spuszczonym dachem startował spod domu Aleksa za rogiem, by po chwili
zahamować przed moim; chociaż dzieliły nas tylko cztery domy, Alex był zwolennikiem
wstępowania po dziewczynę, z którą umówił się na randkę. George gramolił się na tylne
siedzenie obok Rona, ja siadałam z przodu i przy akompaniamencie łopoczących na wietrze
uszu mojego cavaliera jechaliśmy do jednej z przyjaznych psom restauracji ze stolikami na
ś
wieżym powietrzu. Ponieważ siedząc, Ron miał swój zakończony ostro nos i paciorko-wate
oczy na poziomie naszych talerzy, przez cały posiłek dokładał starań, by wywołać w nas
wyrzuty sumienia. George ze swej strony szczekaniem i podskakiwaniem dawał nam znać o
swojej obecności, na wypadek gdyby o nim zapomniano przy podziale resztek.
Jak przystało na psa wywodzącego się z królewskiego rodu, George przystosował się do tego
nowego, lepszego stylu życia z taką swobodą, jakby się do niego urodził. A który szanujący
się pies by tego nie zrobił? Jak powiadał mój ojciec: „Wystarczy pięć minut, żeby
przyzwyczaić się do lepszych standardów życia", a te standardy odpowiadały naszemu
kochającemu luksus psu bez zastrzeżeń, aż do zaśmieconej chipolatą ziemi. Jednakże jak to
bywa u młodej gwiazdy rocka, która nagle zdobyła fortunę, charakter George'a uległ zmianie,
i to bynajmniej nie na lepsze.
Dobre życie uderzyło mu do głowy. I w każde inne miejsce.
17
Od czasu, gdy Potworzyca Mog przeniosła się do nowego domu, George stał się o wiele
pewniejszym siebie, by nie powiedzieć zadziornym psem. Na początek przestał się bać kotów.
Wręcz przeciwnie, gotów był na każdym kroku udowadniać, że już nie jest mięczakiem.
Widząc kota na ulicy, napinał smycz i szczekał jak oszalały, aż biedactwo unosiło ogon i
znikało za najbliższym murkiem. W tym to momencie George odwracał się do mnie i
uśmiechał z podnieceniem. W domu ganiał tam i z powrotem po schodach, jakby pragnął
rozproszyć wspomnienia o Cerberze trzymającym straż na środkowym stopniu.
Czułam straszliwe wyrzuty sumienia, że oskarżałam George'a o kałuże, które okazały się
dziełem Potworzycy Mog, i straszliwie go rozpieszczałam. Jednakże po kilku miesiącach
mojej znajomości z Aleksem nie był po prostu rozpieszczony, ale zepsuty. Wjego oczach
płonął gwałtowny, niemal zdziczały płomień, jakby nie wierzył własnemu szczęściu. Na
każdym spacerze ciągnął mnie albo Joshuę prosto do furtki Aleksa i nie chciał się stamtąd
ruszyć. Jeśli naciskaliśmy dzwonek i brama otwierała się ze szczękiem, wpadał do ogrodu,
unosił nogę przy lawendowym krzaku, węszył krótko w miejscu, gdzie
156
był grill, po czym galopował do frontowych drzwi i ujadaniem domagał się wpuszczenia,
jakby był tu gospodarzem. Za progiem kierował się prosto do kuchni, gdzie stała miska Rona,
po czym wylizywał ją do czysta. Ron, uosobienie łagodnego olbrzyma, kręcił się obok niego,
okazując lekki niesmak.
Jeśli próbowałam przeprowadzić George'a koło domu Aleksa albo co gorsza, ośmielałam się
się skręcić w przeciwnym kierunku, na Heath, zapierał się pazurami na chodniku i nie dał się
ruszyć, choćbym nie wiem jak mocno szarpała za smycz. Wyglądało na to, że spacer nie
wchodził w grę, jeśli nie towarzyszył nam Аіех і jego woreczek ze smakołykami.
- Idziemy, George! - krzyczałam, ściągając pełne dezaprobaty spojrzenia przechodniów. Ale
George nie zamierzał się ruszyć, chyba że dostrzegał mercedesa, w którym to przypadku
pędził do samochodu, po czym odwracał się i spoglądał na mnie z arogancją wielkiej gwiazdy
czekającej, aż szofer otworzy drzwi. Kiedy przekrzywiał łeb na bok, można było niemal
usłyszeć, jak mówi: „Znowu jemy lunch we włoskiej restauracji w Belsize Park? Nie możemy
pójść do tej greckiej na Primrose Hill? Chcę dzisiaj jagnięcy kebab!"
George stworzył sobie cały nowy słownik, aby lepiej się z nami komunikować. Prychał
uparcie, kiedy czegoś chciał, głośnym szczekaniem domagał się kawałków przy stole,
piszczał, by zwrócić na siebie naszą uwagę, kiedy rozmawialiśmy z Aleksem, regularnie i
donośnie pomrukiwał, odpoczywając czy nawet śpiąc, tylko po to, żebyśmy o nim nie
zapomnieli. Wszystkie dodatkowe smakołyki zaczęły odbijać się na jego wyglądzie:
przypominał wolno wypełniający się balon, który z dnia na dzień robił się większy i bardziej
okrągły. Brzuch mu rósł, a równocześnie stawał się coraz bardziej różowy. Minęły tygodnie,
nim wreszcie zrozumiałam, co jest powodem. Uświadomiłam sobie, że mój piękny pies
zmienia się w świnię.
157
A może jednak nie?
- Popatrz, mamusiu! Owca! - powiedziała niegrzeczna dziewczynka na ulicy, palcem
wskazując George'a. O czym ona mówi, zastanawiałam się, ogarnięta ślepotą matki, która
ż
ywi głębokie przekonanie, że jej dziecko jest najpiękniejsze na całym świecie. Już miałam
odpowiedzieć; „Jak śmiesz?", ale zerknęłam na kołyszące się z boku na bok zwierzę przy
moim boku. O mój Boże, George istotnie wyglądał jak owca - dzika, długowłosa owca ze
Szkocji! W którymś momencie od dnia, gdy przywiozłam go od pani Coleman, jego sierść
zmieniła się z połyskliwych, jedwabistych loków, jakimi modelki potrząsają w reklamach
szamponów, w długą, gęstą, kędzierzawą i matową grzywę.
- Co mu się stało? - zapytałam weterynarza, u którego zjawiłam się po południu z moim
mieszańcem psa z owcą. Kiedy podnosiłam George'a na stół do badania, ręce zabolały mnie
od jego ciężaru. -Wygląda jak pompon!
- A tak, to czasami zdarza się z samcami cavalierów po kastracji -odparł Greg mądrze,
dopiero teraz mnie o tym informując. - Faktura włosa ulega zmianie i nic się na to nie da
poradzić. - Zatopił palce w splątane kędziory George'a i przesunął dłonią po jego bokach. -
No i przytył, prawda? Nie wyczuwam żeber.
Włączył wagę elektroniczną znajdującą się pod stołem. Cyferki na ekraniku zmieniały się
szybciej niż na liczniku londyńskiej taksówki, zatrzymując się dopiero wtedy, gdy osiągnęły
imponującą liczbę 10,45 kilograma.
- Hmm - mruknął Greg. Odwrócił się do komputera i sprawdził dane George'a. - Zaraz,
zaraz... kiedy go ostatnim razem ważyłem, miał niecałe pięć kilogramów, a pani się martwiła,
ż
e jest anorekty-kiem. - Odchrząknął. - Cóż, o to nie musi się już pani martwić. Teraz George
jest klinicznie otyły.
- Jak to możliwe?
158
- A jak pani myśli? Psy tyją z tych samych powodów co ludzie. Za dużo jedzenia, za mało
ruchu. Czy George ostatnio się objadał? Dostawał przekąski między posiłkami? Czy jak
doszedł do siebie po zjedzeniu tej piankowej piłki, wróciła pani do suchej karmy?
- Eee... poniekąd - skłamałam.
- Dostawał coi poza nią?
- Czasami - przyznałam.
- Absolutnie trzeba z rym skończyć. George musi przejść na dietę. Od dzisiaj.
Biedny George. Bardzo mu współczułam. Nie przypadła mu do gustu kosmicznie droga
niskokaloryczna sucha karma, którą przepisał mu Greg. Kiedy w porze kolacji postawiłam
przed nim miskę, spojrzał na mnie tak, jakby postradała rozum.
Wybrał z brązowego stosu pojedynczą chrupkę, przesunął w pysku, po czym wypluł na
podłogę i jak zdemoralizowany król, którym był, nadąsany rzucił się na podłogę.
Wieczorem Ałex przyszedł zaprosić nas na chińszczyznę, ale zdecydowałam, że zostawię
George'a w domu: nie mogłam go wystawiać na pokusę smażonej wołowiny i krewetek w
sosie słodko-kwaśnym. Na nasze wyjście zareagował gwałtownym ujadaniem. Kiedy szliśmy
ś
cieżką do furtki, stał na oparciu sofy z nosem przyciśniętym do szyby i miną taką, jakbyśmy
porzucali go na zawsze.
- Założę się, że dalej tam siedzi - rzucił Joshua, kiedy objedzeni jak bąki wracaliśmy do
domu kilka godzin później. Jednakże miejsce na sofie było puste. Podobnie jak wszystkie
pomieszczenia.
- George! George! - wołaliśmy, ale zamiast powitalnego stukotu pazurów o podłogę
odpowiadało nam ciche, acz pełne wściekłości szczekanie z ogrodu.
- Pewnie wciąż jest obrażony - powiedziałam. - Może zbyt surowo go potraktowałam.
Przecież kilka kawałków kaczki po pekiń-sku, mu nie zaszkodziło?
159
- Mamo!
Czekaliśmy, aż George wbiegnie po schodach i przywita się z nami, ale na próżno. A kiedy
Joshua z kuchennego okna wyjrzał do ogrodu, nigdzie nie było go widać.
- Na pewno coś mu się stało, mamo. Idę go poszukać.
- Ale co miałoby się stać?! - zawołałam za nim. Odpowiedział mi gorączkowy krzyk:
- Mamo, chodź szybko!
Zbiegłam na dół. Na środku holu zobaczyłam podarte na strzępy pudełko chusteczek
higienicznych. Sprawca stał przy bocznych drzwiach. To znaczy stała tam jego tylna połowa.
Przednia znajdowała się w ogrodzie. George utknął w klapce.
- Och, George, co ci się stało?
Kiedy uklękliśmy koło jego tłustego, pokrytego sierścią zadka, George zaczął gorączkowo
machać ogonem. Tymczasem w ogrodzie jego łeb wciąż szczekał.
- Musiał połknąć za dużo chusteczek - powiedziałam. - Pewnie był głodny. Wszystko przez
tę dietetyczną karmę. śołądek mu na-puchł.
- Mamo! Spójrz w oczy faktom, on strasznie przytył!
Wspólnie próbowaliśmy przeciągnąć George'a przez otwór mierzący osiemnaście
centymetrów kwadratowych, ale się nam nie udało. Jak bardzo okrągły kołek wbity młotkiem
w o wiele za mały kwadratowy otwór, George utknął na dobre. Sprawę pogorszyło jeszcze to,
ż
e sierść zaplątała mu się w zawiasy.
- Przynieś mi nożyczki, mamo - polecił Joshua pewnym siebie tonem doświadczonego
ratownika. - Musimy go stąd wyciąć.
Po pół godzinie odcinania sierści moimi nożyczkami do manikiu-ru wreszcie byliśmy w
stanie przepchnąć George'a przez klapkę. Wyglądał, jakby wpadł w ręce punkowego fryzjera
z przepaską na oczach: w niektórych miejscach był prawie łysy, w innych sterczały mu na-
160
stroszone kędzierzawe kępki. Wróciwszy do domu, tym razem przez przestronne okno
balkonowe, przetoczył się po rozrzuconej sierści i pobiegł przed siebie, gwałtownie się
otrząsając. Minęły wieki, nim usunęłam wszystkie włosy; co gorsza, zapchały odkurzacz; za
jego wyczyszczenie sporo zapłaciłam.
A skoro o tym mowa... Nazajutrz rano zabrałam George'a do najbliższego psiego salonu
piękności. Okazało się, że jego nowa fryzura kosztuje więcej niż moja. Umyty w szamponie,
ostrzyżony, z obciętymi pazurami, wypielęgnowany, wyszedł z salonu, wreszcie
przypominając psa, którego kiedyś kupiłam, a nie niechlujną szkocką owcę. Chociaż bez
wątpienia dość pulchny, był teraz przystojny jak zawsze.
Jakby świadom piękna, które na nowo ujawniła wizysta u fryzjera, George biegł energicznie
przede mną po Heath, podskakując na dźwięk pełnych podziwu komentarzy, którymi
obsypywali go przechodnie, i z arogancją unosząc wysoko ogon. Czułam się dumna, że
jestem właścicielką takiego wspaniałego, błyszczącego, czystego zwierzęcia. Dopóki nie
doszliśmy do stawów.
To naprawdę nie była wina George'a. Nawet człowiek mógłby się pomylić i wziąć ten gruby
dywan alg i rzęsy wodnej za porośniętą trawą łąkę. A może George'a przepełniała taka
pewność siebie, że istotnie uwierzył, iż może chodzić po wodzie. Niezależnie od powodu,
wskoczył do stawu jako połyskliwy kasztanowo-biały pies, a kiedy wygramolił się na brzeg,
był szmaragdowozielony. Podobnie jak moje białe spodnie, gdy wciągałam go na stromy
brzeg.
Niespodziewane zetknięcie z lodowatą wodą najwyraźniej dodało mu sił. George biegał w
kółko, opryskując wszystko, co znajdowało się w jego zasięgu, zieloną cieczą. A potem rzucił
się na gołą ziemię i dokładnie w niej wytarzał.
Kiedy znowu stanął na nogi, sierść miał ciemnobrązową, pysk otwarty w różowym uśmiechu
i oczy błyszczące z podniecenia
11 -Moje życie z...
161
wywołanego odkryciem zupełnie nowej zabawy. Aplauz widowni, która się wokół niego
zgromadziła, sprowokował go do ponownego wytarzania się.
George uwielbiał zadowalać innych. Więc powtórzył zabawę jeszcze raz.
18
Аіех
і ja usiłowaliśmy poczynić plany na najbliższą przyszłość.
- Spotkamy się jutro wieczorem? - zapytał.
- Nie, idę na zebranie rodziców do szkoły. Może we wtorek?
- Sarah ma urodziny, szesnaste. Obiecałem jej, że zabiorę wszystkich na pizzę. Może w takim
razie umówimy się na lunch?
- Nie mogę, Alex, muszę iść do British Library. Odpowiada ci środa wieczór? Moglibyśmy
wybrać się do kina... Och, nie, Martina wychodzi do klubu, więc nie będę z kim zostawić
Joshui. W takim razie czwartek?
- W piątek Robert ma próbny egzamin z matematyki i muszę mu pomóc w powtórzeniu
materiału, a w piątek wieczorem zabieram Melanie i pięć jej koleżanek do kina. Ty i Joshua
możecie pójść z nami, jeśli chcecie.
- On ma dwanaście lat, nie jestem pewna, czy ucieszy się z wyjścia do kina w towarzystwie
sześciu dziewięcioletnich dziewczynek. Może w takim razie spotkamy się w sobotę?
- A tak, sobota. Arsenał gra mecz wyjazdowy z Manchester United. Pojadę autokarem z
kibicami. A przy okazji, mam bilet dla Joshui.
163
- Fantastycznie. Będzie zachwycony.
- Wyjeżdżamyowpółdodziewiątejrano,aleniemam pojęcia, o której wrócimy, zresztą
będziemy wykończeni. Co powiesz na lunch w niedzielę? Będą u mnie mama i kuzyn z
dziećmi. Planowałem grilla.
- Joshua i ja spotykamy się z Tabby, Hannah i Nathanielem. A niedziela wieczór?
- Obiecałem Maksowi, że pomogę mu w nauce. W takim razie może w następny
poniedziałek?
Jak na dwoje ludzi, którzy mieszkali w odległości niecałych pięćdziesięciu metrów od siebie,
natrafialiśmy na ogromne trudności, chcąc spędzić razem trochę czasu. Pół roku po tym, jak
zaczęliśmy się spotykać, leniwe lunche w dni robocze skończyły się, ponieważ pochłonęło
mnie pisanie książki. To oznaczało, że teraz mogliśmy spotykać się tylko w weekendy albo
wieczorami, co łatwiej było powiedzieć, niż zrobić. Wspólnie mieliśmy pięcioro dzieci, z
których każde chodziło do innej szkoły i było na innym etapie edukacji. Ponieważ oboje
należeliśmy do typu rodziców zaangażowanych w wychowanie, czuliśmy obowiązek
udzielania wsparcia naszym pociechom przy egzaminach i klasówkach, pracach domowych i
najróżniejszych projektach. Były też przedstawienia szkolne, koncerty, wywiadówki.
Urządzano urodziny licznych krewnych, każde z ustalonymi od dawna rytuałami, na które w
rodzinie Aleksa zawsze zapraszano jego byłą żonę. Zdarzały się okresy, kiedy po prostu
chcieliśmy być z naszymi dziećmi: spędzać z nimi czas, wspólnie poleniuchować przed
telewizorem i dopilnować, żeby kładły się spać o przyzwoitej porze.
A kiedy Aleksowi i mnie udawało się spędzić razem wolny wieczór, często nie mieliśmy
miejsca, w którym moglibyśmy być we dwoje. Po jego domu kręciło się czworo dzieci i ich
przyjaciele. U mnie był Joshua ze swoją paczką, Martina, u której ciągle przesiadywała Ivona,
popijająca w kuchni capuccino i pielęgnująca swojego epileptycznego psiego podopiecznego.
W rezultacie więc Аіех і ja spotykaliśmy na ławce na rogu, na którym krzyżowały się nasze
ulice.
164
- Popatrz na nas - powiedział pewnego wieczoru, gdy colą z puszek popijaliśmy chipsy z solą
i octem. - Mamy dwa domy na tej ulicy, a siedzimy tu jak para kloszardów.
Oboje byliśmy za bardzo zaangażowani w sprawy rodzinne. Próby żonglowania pomiędzy
dwoma domami były z góry skazane na niepowodzenie, mimo iż prawie sąsiadowaliśmy
przez ścianę. Jedynym wyjściem byłoby zamieszkanie razem, ale to wymagałoby wielkiego
zaufania z obu stron i jeszcze większego domu niż dom Aleksa, bo u mnie nie było miejsca
dla jego czwórki dzieci, a u niego dla Joshui, chyba że dwójka zamieszkałaby w jednej
sypialni, zamiast jak dotąd mieć własne pokoje, co bez wątpienia doprowadziłoby do
katastrofy.
Pozornie wydawało się, że Аіех і ja idealnie do siebie pasujemy, z jakiegoś jednak powodu,
niezrozumiałego dla żadnego z nas, nasz związek nie nabierał zdecydowanego kształtu. Choć
bardzo się lubiliśmy, nie chcieliśmy rezygnować ze stylów życia, jakie sobie stworzyliśmy.
To byłoby zbyt wielkie ryzyko i jak podejrzewam, nie wierzyliśmy, że szanse na sukces są na
tyle wysokie, by je podjąć. Tak więc zamiast romansu zdecydowaliśmy się na bliską przyjaźń,
rzecz cenną samą w sobie.
Wszystkie dobre związki kiedyś się kończą. Tym razem obawiałam się, że Joshua ciężko to
przeżyje. Oznajmił mi, że jeśli ma mieć ojczyma, chciałby, żeby był nim Alex, dlatego
obawiałam się mu powiedzieć, że już nie jesteśmy parą. Uspokojony chyba obietnicą Aleksa,
ż
e ich relacje nie ulegną zmianie, Joshua przyjął zerwanie z większym spokojem, niż sobie
wyobrażałam. Mając dwanaście lat, był silniejszy emocjonalnie i najwyraźniej bardziej
dojrzały, niż mi się wydawało to możliwe u chłopca wjego wieku, nie wspominając już o tym,
ż
e przecież stracił ojca. Bardzo mi zaimponował sposobem, w jaki poradził sobie z
potencjalnie trudną sytuacją.
To George najciężej przeżył nasze zerwanie. Nie potrafił pojąć, dlaczego nie odwiedzamy
Aleksa w domu, dlaczego skończyła
165
się chińszczyzna na wynos i kurczak tak hojnie rozdawany na Heath. Kiedy mijaliśmy furtkę
Aleksa, przystawał, by powęszyć, rzucał mi błagalne spojrzenie i machał ogonem, jakby
pytał: „Nie możemy wejść do środka?"
Ponieważ szłam dalej, niechętnie wlókł się za mną. W jego oczach pojawiał się smutek, jakby
pogrążał się we wspomnieniach o grillach i przejażdżkach w srebrnym mercedesie.
Ja także byłam smutna po rozstaniu z Aleksem, a żałowałam nie tylko smakowitych posiłków.
Wiedziałam, że miałam niewiarygodne szczęście, poznając kogoś takiego jak on, kto (rzecz
najważniejsza) od pierwszego wejrzenia przypadł do gustu mojemu synowi, i czułam, że
poniosłam klęskę, nie potrafiąc pójść na ustępstwa, by podtrzymać nasz związek. Co ze mną
nie tak? Kogo szukam, w mojej sytuacji i wieku?
Od czasu do czasu myślałam o panu Belsize Park, tajemniczym nieznajomym, którego półtora
roku wcześniej spotkałam w metrze. Zadawałam sobie pytanie, czy moje życie potoczyłoby
się inaczej, gdybym się do niego odezwała. Mógł być moją pokrewną duszą-albo seryjnym
mordercą. Tak czy owak, wypatrywałam go, podróżując Northern Linę, ale nigdy więcej go
nie zobaczyłam.
Pod koniec wiosny roku 2002 doszłam do wniosku, że czas najwyższy dać sobie spokój z
randkami i nauczyć się cieszyć własnym towarzystwem. Jak dotąd z powodzeniem unikałam
konieczności zmierzenia się ze swoją samotnością, ale w cztery lata po śmierci Udiego
nadeszła pora, żebym wreszcie dojrzała i przyzwyczaiła się do tego. W końcu skończyłam
czterdzieści dziewięć lat. Dla kobiety w moim wieku jest rzeczą niestosowną, nie
wspominając już o tym, że niewiarygodnie dziecinną, żebym jak jakaś oszalała nastolatka
biegała i szukała drugiego męża. Są w życiu sprawy o wiele gorsze niż brak partnera.
W ciągu ostatniego roku nie przestałam tęsknić za Udim, wcale nie, ale teraz nie był to żal
stale obecny niczym cierń w boku, tylko
166
tępy, przychodzący falami ból przypominający ból zęba, który wybucha, przez jakiś czas
dokucza, a potem znika. Okoliczności sprawiły, że byłam teraz zupełnie inną osobą niż w
czasie śmierci mojego męża. Byłam silniejsza, chyba twardsza i bez wątpienia bardziej pewna
siebie. Przywykłam do podejmowania decyzji, podczas gdy wcześniej czekałam, aż Udi
załatwi sprawy w swój beztroski, szalony sposób. Potrafiłam naprawić gniazdko i zawiasy w
kuchennej szafce, sprawdzić opony w samochodzie i ubrać choinkę na Boże Narodzenie.
Nauczyłam się nawet usuwać monstrualne pająki, które rano mate-rializowały się w wannie:
robiłam to szybko, gwałtownie i z przymkniętymi oczami.
Czułam się dobrze, bo Joshua czuł się dobrze. Prawdę mówiąc, rozkwitał. Jak powiedział mi
w czwartą rocznicę śmierci Udiego: ,Wciąż brakuje mi taty, ale nie jestem nieszczęśliwy.
Lubię nasze życie we dwoje, mamo". Te słowa były muzyką dla moich uszu, wprost całą
symfonią Mozarta. Miałam wiele powodów do wdzięczności.
Moja szklanka była pełna więcej niż w połowie. Miałam dziecko, miałam pracę. Pomimo
wysokich kosztów życia w Londynie dawałam sobie radę na tyle dobrze, że nie musiałam
sprzedawać domu. A chociaż w ciągu ostatnich czterech lat poddałam cierpliwość mojej
siostry ostrej próbie, wciąż okazywała mi niewiarygodne wsparcie. Miałam matkę. I Tabby,
Hannah i Nathaniela, którzy często spędzali z nami weekendy. Miałam krąg bliskich
przyjaciół; znajomość z niektórymi z nich często datowała się na lata szkolne.
Wykorzystywałam ich bezlitośnie, dręcząc długimi rozmowami telefonicznymi, przy czym
głównym tematem nieodmiennie byłam ja sama.
I był George, mój cudowny, przymilny i skandalicznie rozpieszczony pies, który w wieku
czterech lat wciąż chodził za mną krok w krok niczym pełen uwielbienia cień.
W dodatku pomimo diety z dnia na dzień stawał się coraz większy.
167
Tamtego lata w pierwszej połowie sierpnia Joshua wyjechał na obóz letni z kolegami ze
szkoły, siostra z rodziną spędzała urlop we Francji, a Martina była w Czechach z wizytą u
rodziny Ze strachem myślałam, że zostanę sama w Londynie, ale kiedy to nastąpiło, poczułam
się wyzwolona. Nieustannie towarzyszył mi George; gdy siedział obok mnie na ogrodowej
ławce i pomagał w korekcie niemal ukończonego maszynopisu biografii Teresy Cornełys,
drąc na strzępy strony, które odrzuciłam, myślałam sobie, że nie mogłabym mieć lepszego od
niego kompana.
Bez wątpienia psy są łatwiejsze w obejściu niż mężczyźni. Nigdy nie pamiętają
nieprzyjemnych rzeczy, które im mówiłaś, nie żywią pretensji, gdy wychodzisz bez nich, a
najgorsze, co może cię spotkać, to kilka podartych chusteczek higienicznych w holu po
powrocie, kiedy oczywiście witają cię z entuzjazmem. Psy nigdy nie narzekają. W
przeciwieństwie do mężczyzn kochają i akceptują ciebie oraz twoje potomstwo
bezwarunkowo. Obca jest im związkofobia. Nieważne, jak wiele od niego wymagasz, pies
nigdy cię nie opuści - chyba ze pojawi się ktoś z kieszenią pełną przysmaków, w którym to
wypadku, co całkowicie zrozumiałe, przechodzisz do historii.
Kobieta nie musi przejmować się wyglądem, żeby zrobić wrażenie na psie. Czy się wystroi,
czy rano wkłada powyciągany stary szlafrok, nie ma to żadnego wpływu na miłość psa -
wręcz przeciwnie, pies przypuszczalnie woli ją w tej drugiej wersji, z nie umytą twarzą i
nieświeżym oddechem. Psy nie obchodzi, czy w rozmowie błyszczysz intelektem, powtarzasz
się, mówisz głupio czy śmiertelnie nudzisz; nie zwracają uwagi, kiedy milczysz. Nie
narzekają, jeśli codziennie gotujesz to samo. Nie domagają się pójścia wieczorem do kina,
ponieważ wolą leżeć na sofie obok ciebie, gdy czytasz książkę albo oglądasz telewizję, a w
tym drugim przypadku nie przedkładają dokumentu o zatruciu środowiska nad powtórkę
Seksu w wielkim mieście. Tylko jedno jest dla nich ważne: że są z tobą.
168
Uwolniona z domowych obowiązków po raz pierwszy od czterech lat, przyrzekłam sobie
dwie rzeczy. Po pierwsze: podczas nieobecności Joshui nie będę gotować nic poza pieczonym
kurczakiem, którego odrobinę dodawałam do dietetycznej karmy George'a. Odkryłam, że
tylko w ten sposób mogę go skłonić, by ją zjadł. Po drugie: będę wychodzić co wieczór,
nawet gdybym musiała wychodzić sama. Przed wyjazdem Joshui zapełniłam kalendarzyk:
kolacje ze starymi przyjaciółmi, wyprawy do galerii sztuki, teatrów i kina.
Na jeden wieczór, w środę siódmego sierpnia, nie miałam planów, umówiłam się więc na
drinka z profesorem historii sztuki. Chciałam z nim uzgodnić pewne fakty, o których pisałam
w książce.
Nigdy wcześniej nie spotkałam profesora Zachary'ego 0'Neilla, który wykładał na University
of London. Jednakże pół roku wcześniej, gdy poszukiwałam portretu Teresy Cornleys, daleki
znajomy zasugerował, że powinnam skorzystać z wiedzy profesora i zapytać go o radę w tej
kwestii. Profesor 0'Neill, Amerykanin z Bostonu, mówiący z głębokim, chrapliwym
akcentem, przez telefon okazał się bardzo miły; podał mi listę muzeów i kolekcji prywatnych,
które mogą okazać się pomocne. Jak się okazało, nie były: portret Teresy nie istniał albo nie
potrafiłam go odnaleźć.
Na zakończenie naszej rozmowy profesor 0'Neill wielkodusznie zaproponował, żebym
skontaktowała się z nim ponownie, jeśli zajdzie taka potrzeba. Teraz to uczyniłam, wysyłając
do niego e-mai-la. Chociaż miałam już na koncie książkę historyczną (o Soho) i poznawałam
historię Anglii, gdy pracowałam jako przewodnik po Londynie, nie mogłam pochwalić się
dyplomem uniwerstyteckim z tej dziedziny, więcej, nie mogłam pochwalić się żadnym
dyplomem, jako że zrezygnowałam ze studiów w college'u. To wszystko sprawiało, że
podwójnie się bałam popełnienia głupich błędów w książce o osiemnastym stuleciu. Miałam
nadzieję, że profesor wyjaśni mi wiele kwestii dotyczących sztuki i architektury z czasów
Teresy.
169
Drogą internetową umówiłam się z profesorem 0'Neillem o siódmej wieczorem w barze
hotelu St. George przy Regent Street. Później będę nazwę hotelu odbierać raczej ironicznie,
ale wybrałam ten bar, ponieważ był mało znanym lokalem na czternastym piętrze, z którego
okien rozciągał się cudowny widok na Londyn, a panujący w nim spokój pozwalał na
rozmowę. Nie mogłam jednak ustalić gorszej daty. Tamtego popołudnia wybuchła jedna z
największych burz w ostatnich dziejach południowo-wschodniej Anglii z epicentrum nad
północno-zachodnim Londynem i od wpół do czwartej spadło sześćdziesiąt milimetrów
deszczu, rzecz bez precedensu. Zalało całe miasto i wiele linii metra, w tym Northern Linę,
zostało zamkniętych. Na Hampstead lał prawdziwie tropiklany deszcz monsunowy, przez
ponad godzinę bałam się, że nie będę mogła wyjść z domu do taksówki - to znaczy o ile jakąś
uda mi się złapać.
W końcu mi się udało. Kiedy siedziałam w pustym barze hotelowym, czekając na profesora,
nie wyglądałam najlepiej ani tak się nie czułam. Włosy miałam ulizane po krótkim przejściu z
domu do taksówki, tusz do rzęs udawał konturówkę do ust i mogłam myśleć wyłącznie o
Joshui. Wielkie okna baru wychodziły na zachód, na zalane deszczem dachy Marylebone i
okolice podmiejskie, dokąd na obóz wyjechał mój syn. Widziałam, jak pokryte
brudnoszarymi chmurami niebo wciąż przecinały błyskawice. Jeśli pogoda jest tam choć w
połowie tak zła jak w Londynie, obóz na pewno został zalany i Joshua przemókł do nitki.
Nagle otworzyły się drzwi i do baru wszedł mężczyzna po pięćdziesiątce. Spojrzałam na
niego i pomyślałam: to pan Belsize Park, mężczyzna, którego spotkałam w metrze. Zaraz
jednak się poprawiłam: nie, to nie on, tylko jest do tamtego podobny. Średniego wzrostu i
drobnej budowy, ubrany był w stylowy beżowy trench, a w dłoni trzymał ociekający czarny
parasol. Był tylko trochę wyższy ode mnie, miał przenikliwe czarne oczy i interesującą twarz
o nieco nieregularnych rysach, otoczoną srebrnoszarymi kręconymi włosami. Ponie-
170
waż przyszedł sam i rozglądał się po barze, założyłam, że to profesor 0'Neill, wstałam więc i
przedstawiałam się. Uniósł brwi.
- Panijestjudith?
- Na moje nieszczęście. Wydaje się pan zaskoczony.
- Bo szczerze mówiąc, jestem. Wiem, to śmieszne, ale na podstawie oficjalnego tonu e-maila
wyobraziłem sobie panią jako coś w rodzaju panny Marple: kobietę trzydzieści lat starszą, w
grubych twee-dach, elastycznych pończochach i trzewikach!
- Och, wkładam je tylko na wyjątkowe okazje.
Roześmiał się, zdjął płaszcz i starannie go zwinął, po czym przewiesił przez oparcie krzesła i
usiadł naprzeciwko mnie. Zamówiliśmy drinki (wódkę z lodem dla niego, wodę mineralną dla
mnie, jako że musiałam być trzeźwa, jeśli chciałam zadawać mu pytania), przeniosłam się na
miejsce obok niego i zaczęliśmy rozmawiać o okropnej pogodzie.
Dwie godziny później wciąż rozmawialiśmy, a ja kończyłam drugi kieliszek chardonnay.
Chociaż dyskusję o burzy zakończyliśmy dawno temu, wciąż jeszcze nie poruszyliśmy tematu
XVIII wieku. Czy się tym martwiłam? Pięćdziesięciopięcioletni profesor 0'Neill, Zach, był
miły. Bardzo miły: przyjacielski, zabawny i interesujący. Oraz pociągający. Nie przechwalał
się swoją rozległą wiedzą jak człowiek na zakupach, który rozpycha się po alejkach z pełnym
wózkiem, raczej niósł ją na ramieniu z niefrasobliwością hippisa. Amerykanin irlandzkiego
pochodzenia, urodził się i wychował w Bostonie w stanie Massachusetts. Do Anglii
przeprowadził się przed trzydziestoma laty, kiedy poznał Angielkę, która później została jego
ż
oną. Od piętnastu lat byli rozwiedzeni, a ponieważ niedawno zerwał z długoletnią partnerką,
w rezultacie był sam, takjakja.
Chyba najbardziej pociągające w nim było to, że chciał wszystko o mnie wiedzieć i wydawał
się szczerze zainteresowany tym, co mówiłam. Kiedy wino zaczęło na mnie działać (zawsze
miałam słabą
171
głowę), flirtowałam z profesorem w sposób dość oczywisty. Pytałam siebie: dlaczego to
robię? Przecież zrezygnowałam z poszukiwań Tego Jedynego i przywykłam do bycia Panią
Szczęśliwie Samotną. Skoczyłam na równe nogi i złapałam płaszcz.
- O mój Boże! Popatrz tylko na zegar! Zach, za długo cię zatrzymałam! Posłuchaj, naprawdę
muszę już iść. -Wzięłam rachunek, który kelner zostawił na stoliku. -Ja się tym zajmę.
Zach wyciągnął dłoń.
- Proszę...
- Nie, nalegam. Dziękuję za przyjście, rady dotyczące książki i w ogóle.
Spojrzał na mnie z niejakim zdziwieniem.
- Aleja żadnych rad ci nie udzieliłem!
- Nie?
- Na razie o nic mnie nie pytałaś.
- Och, rzeczywiście. Wiedziałam, że drugi kieliszek okaże się fatalny w skutkach. - Oboje się
uśmiechnęliśmy. - Może w takim razie prześlę ci pytania e-mailem?
- Okay... -Jego ciemne oczy spotkały się z moimi. - Posłuchaj, naprawdę musisz już iść?
Umieram z głodu. Może zaproszę cię na kolację? Przy jedzeniu wypytasz mnie o XVIII wiek.
Nie zrobiłam tego. Nad talerzami doskonałej kiełbasy z tłuczonymi ziemniakami w pobliskim
barze urządzonym w stylu amerykańskim („Jestem ogromnie zadowolony, na początku
myślałem, że jesteś wegetarianką", powiedział Zach, kiedy z zapałem zabrałam się do
kiełbasy) zupełnie zapomniałam o pytaniach i zabawiałam nowego znajomego anegdotami o
mojej rodzinie. Wydawał się szczerze nimi zainteresowany, co więcej, okazało się, że mamy
identyczne poczucie humoru. •
- Wielkie dzięki - powiedziałam, kiedy dwie godziny później żegnaliśmy w połowie Regent
Street. - Było bardzo miło cię poznać.
- I wzajemnie. Od wieków tak dobrze się nie bawiłem.
172
- Ja też nie. No cóż... do widzenia.
Podałam mu dłoń. Chociaż kości miał delikatne, jego uścisk był ciepły i mocny. Patrzył mi
prosto w oczy.
- Dasz się znowu zaprosić na kolację? - zapytał. - Może w końcu udałoby się nam załatwić te
sławne pytania.
No i mam, pomyślałam.
- Och, nie! To znaczy tak! - dodałam pośpiesznie. - Z wielką przyjemnością.
- W takim razie zapisz mi swój telefon, dobrze? Zadzwonię do ciebie.
19
Zadzwonił trzy dni później i rozmawialiśmy w nieskończoność.
- Więc jak, znowu się zobaczymy? - zapytał znacząco.
- Okay - zgodziłam się, choć nie bez pewnych obaw.
W następną sobotę zabrał mnie do restauracji w starej, a obecnie modnej dzielnicy Londynu
Clerkenwell, położonej tuż za Smithfield Market. Po posiłku zabrałam go na zwiedzanie
otaczającego restaurację labiryntu ulic. Chociaż Zach pasjonował się historią Londynu,
niewiele wiedział o tej jego części, jak zresztą wielu amerykańskich turystów, których
oprowadzałam po mieście. Pokazałam mu mój ulubiony kościół pod wezwaniem św.
Bartłomieja, zbudowany przez Normanów w XII wieku, a później przysłonięty targiem
mięsnym. Opowiedziałam, jak Wat Tyler, przywódca Kentish Rebels, podczas rewolty
chłopskiej w 1381 roku jechał na spotkanie z młodym królem Ryszardem II do Smithfield.
Jego aroganckie zachowanie oburzyło Lorda Majora Londynu, który wymierzył mu cios
mieczem w kark. Gdy leżał konając, czternastoletni król pojechał do buntowników,
powiedział im, że przed chwilą nadał Watowi szlachectwo, i obiecał spełnić wszystkie
żą
dania, w tym znieść poddaństwo oraz pogłówne. Kiedy się rozproszyli, Ryszard cofnął dane
chłopom słowo: „Niewol-
174
nikami jesteście i niewolnikami zawsze zostaniecie", powiedział podobno.
Podczas gdy ja snułam opowieść bardzo dramatycznym tonem, Zach przyglądał mi się z
pobłażliwym uśmiechem.
- Nie rozumiem, dlaczego przyszłaś do mnie po rady z historii -powiedział przeciągle. -
Wygląda na to, że sama wszystko wiesz.
A potem wziął mnie w ramiona.
Miesiąc później siedzieliśmy naprzeciwko siebie we włoskiej restauracji w South Kensington.
Byliśmy na wykładzie w Muzeum Wiktorii i Alberta, wygłaszanym przez jednego z kolegów
Zacha, i w drodze do domu wpadliśmy na szybki posiłek. Przez ostatnie pięć tygodni mój
profesor zalecał się do mnie. To było nasze piąte spotkanie, a ja jeszcze nie zdołałam zadać
mu ani jednego pytania o XVIII wiek. Pomiędzy spotkaniami odbywaliśmy niezliczone,
trwające co najmniej godzinę rozmowy telefoniczne, zawsze zainicjowane przez niego. Nie
mogłam poradzić nic na to, że pochlebiało mi jego zainteresowanie. To było ekscytujące i
niewiarygodnie romantyczne, że ten światowy Amerykanin dokłada starań, by mnie zdobyć,
jakbym była czymś w rodzaju syreny, a nie czter-dziestodziewięcioletnią kobietą z dzieckiem.
Zach sprawił, że czułam się młoda i pożądana.
Ponieważ niedawno rozstał się z partnerką i szukał nowego mieszkania, na razie korzystał z
gościny przyjaciół. Nie zapraszałam go do Hampstead, ponieważ nie chciałam poznawać go z
Joshuą, dopóki nie będę wiedziała, co się naprawdę między nami dzieje. W rezultacie
spotykaliśmy się wyłącznie w kawiarniach, barach i restauracjach, terytorium neutralnym,
dostatecznie oddalonym od komplikacji naszego życia. Unosiliśmy się w pięknej bańce, która
stanowi komplet z kelnerami i butelkami wina, i byliśmy tak szczęśliwi, że nie potrafiliśmy
sobie wyobrazić, by kiedyś pękła.
- Czego naprawdę spodziewasz się po związku? - zapytał mnie Zach, gdy nad pizzą
patrzeliśmy sobie w oczy.
175
Przez chwilę się zastanawiałam.
- Miłości i towarzystwa, tak sądzę. Kogoś, kto dzieliłby ze mną życie. No i odrobina
namiętności także by się przydała!
Ujęliśmy się za ręce, nasze palce się splotły. W tamtej chwili intuicyjnie wiedzieliśmy, że to,
co między nami się dzieje, jest poważne, a nie przelotne. Było nam ze sobą cudownie. Zawsze
mieliśmy tematy do rozmów. Ciągle się śmialiśmy. Czuliśmy się jak dwie połówki całości.
Ledwo mogłam w to wszystko uwierzyć.
Ta idealna chwila tak nas oszołomiła, że żadne z nas nie pomyślało, by uściślić, jakie
właściwie konsekwencje wiążą się z „towarzystwem" albo „dzieleniem życia". Później stało
się to aż nazbyt jasne.
Było coś jeszcze, o czym wygodnie zapomnieliśmy: Zach na razie nie poznał Joshui. I nie
musiał stawić czoła George'owi.
Joshua niedawno skończył trzynaście lat i przestał być gniewnym Hamletem. Miał teraz
własne zainteresowania, przede wszystkim jazdę na deskorolce, którą w czasie szkolnych
wakacji i prawie wszystkich weekendów uprawiał w centrum Londynu na południowym
brzegu Tamizy. Na podjeździe przed biurowcem niedaleko dworca Waterloo razem z
przyjaciółmi doskonalili różne sztuczki. Tam okoliczni kieszonkowcy regularnie uwalniali ich
od pieniędzy na kanapki i telefonów komórkowych. Na drugim brzegu rzeki, w City, wpadali
do opustoszałych podziemnych parkingów i de-nerowowali ochroniarzy, pędząc tam i z
powrotem po betonowych rampach.
Kiedy indziej brali we władanie naszą wąską i spokojną uliczkę w Hampstead. Zjeżdżali w
zawrotnym tempie w dół, wyskakiwali w powietrze tuż przed naszym domem, odwracali
deski i lądowali na długiej na trzy metry metalowej skrzyni, którą uratowali dla swoich celów
i przechowywali w naszym frontowym ogródku: piękny drobiazg rywalizujący z
napierającymi chwastami. Starałam się być matką doskonałą, dlatego tolerowałam to
brzydactwo i okropny hałas towa-
176
rzyszący nollying i „zgrzytanie", jak nazywali swoje sztuczki. Wiele razy jednak pękałam i
wybiegałam, krzykiem nakazując, by przestali, zanim mnie, nie wspominając już o naszych
zadziwiająco tolerancyjnych sąsiadach, doprowadzą do obłędu.
Kiedy Joshua pewnego sobotniego popołudnia poznał Zacha, przywitał się z nim z
uprzejmością, która Anthony'ego przyprawiłaby o szok, po czym zniknął, by z kolegami
jeździć na desce. Wydawało się, że nie czuje się już zagrożony chłopakiem matki, jeśli można
tak określić pięćdziesięciopięcioletniego, siwowłosego profesora. Przeciwnie, uwierzył, że
partnerzy są elementem zmiennym w moim życiu, podczas gdy on stanowi jego centrum. W
najlepszym razie wiązali się z wyprawami na mecze piłki nożnej i dodatkowymi prezentami
na Boże Narodzenie, w najgorszym zaś chodząca na randki matka była przypuszczalnie
ź
ródłem niejakiego zakłopotania. Ale Joshua był teraz przekonany, że najważniejszym
mężczyzną w moim życiu jest on. Nawet George zajmował drugie miejsce.
Podczas pierwszego roku naszego związku Joshua rzadko widywał Zacha, bo mój nowy
partner chciał mnie tylko dla siebie. Ponieważ ja też pragnęłam spędzać z nim czas we dwoje,
korzystałam z faktu, że Martina wciąż u nas mieszka, i spotykałam się z Zachem poza
domem. Pisał wtedy książkę o artystach francuskich z początku ХГХ wieku i często
wyjeżdżał z kraju, zbierając materiały albo biorąc udział w licznych konferencjach, na które
go zapraszano. Czasami Tabby albo moja mama zostawały z Joshua, a ja jechałam do Paryża
albo Rzymu na weekend. Jeśli nie mogłam się wyrwać albo Zach wyjeżdżał daleko, zawsze
przywoził mi piękny prezent: sznur pereł z konferencji w Singapurze, szal zrobiony ze starych
kimon z Chicago, kolczyki z Paryża.
Ale na koniec lata roku 2003 ta idylliczna sytuacja uległa drastycznej zmianie, bo Martina
spakowała swoją potężną kolekcję butów i bucików z czarnej skóry, i w towarzystwie
nierozłącznej Ivony wróciła do Czech, by tam zgodnie ze swym wykształceniem rozpocząć
12 - Moje życie z...
177
karierę prawniczą. Mieszkała u nas ponad dwa i pół roku i była dla mnie prawie jak córka,
dlatego jej wyjazd napełnił mnie głębokim smutkiem. Na kilka miesięcy przyjęłam następną
au pair, ale między nami się nie układało: ani Joshua, ani ja nie mieliśmy jej nic do
powiedzenia, poza tym brakowało mi Martiny i przyjemności z drugiej ręki, jakie czerpałam z
opowieści o życiu towarzyskim dwóch ślicznych młodych Czeszek. Oboje z Joshuą
doszliśmy do wniosku, że nie będziemy dłużej dzielić domu z obcą osobą, chcemy go tylko
dla siebie. Joshua był w wieku, w którym nie potrzebował opiekunki, kiedy wieczorami
wychodziłam na kilka godzin. Zastanawiając się nad tym, uświadomiłam sobie, że zatrudniam
au pair po to, żeby pomogła mi w opiece nad George'em. To nie mieściło się w głowie.
Kiedy wszakże zostaliśmy z Joshuą we dwoje, przekonałam się, że wieczorne wychodzenie
jest bardziej problematyczne, niż przypuszczałam. Chociaż Joshua cieszył się, że jest sam, nie
lubiłam go zostawiać, zwłaszcza w weekendy, i starałam się nie wracać zbyt późno. Nie
martwiłam się, gdy był u kolegi albo ktoś go odwiedział, ale czułam wyrzuty sumienia, gdy
samotnie zmagał się z nauką. I dlatego chciałam, żeby Zach spędzał więcej czasu u nas.
Powoli zaczynałam pojmować, że nie to mieliśmy na myśli, kiedy tak romantycznie
rozmawialiśmy o dzieleniu życia w tamtej pizzerii. Jemu zależało na kobiecie, która mogłaby
w ciągu tygodnia towarzyszyć mu do późnej nocy na przyjęciach, swobodnie z nim
podróżować, spędzać czas we dwoje w mieszkaniu w Hackney, gdzie niedawno się
wprowadził. Ja miałam na myśli zbudowanie wspólnego życia, co naturalnie dotyczyło też
Joshui i George'a, a także, choć w mniejszym zakresie, mojej dalszej rodziny. Po raz
pierwszy, odkąd się poznaliśmy, pojawiło się między nami napięcie. A miało być jeszcze
gorzej.
Zach bardzo lubił Joshuę, szanował go za bystry umysł, poczucie humoru i miłe usposobienie.
Był jednak intelektualistą, którego w najmniejszym stopniu nie interesowała jazda na
deskorolce
178
i Arsenał i który czul awersję do Big Brothera i Simposonów, tak więc niewiele ich łączyło.
Chociaż Zach uwielbiał swoją dwudziestoparoletnią córkę, nie miał żadnych doświadczeń w
kontaktach z nastoletnimi chłopcami, z natury nienależącymi do najbardziej
komunikatywnych istot. Sprawę komplikowało jeszcze to, że jego znajomi albo nie mieli
dzieci, albo mieli dorosłe, które już dawno wyfrunęły z gniazda. Zacha nie krępował nadmiar
domowych więzów i wcale nie chciał tego zmieniać.
Ajuż na pewno nie chciał psa.
20
Л
/liałam na własnej skórze poznać twardą życiową prawdę: żonglowanie dziećmi i
partnerami jest skomplikowane, gdy dziecko i mężczyzna nie są spokrewnieni, ale
ż
onglowanie dzieckiem, partnerem i psem to rzecz niemożliwa do wykonania. Ponieważ
mężczyzna i pies nie pasują do siebie, zwłaszcza jeśli mężczyzną jest Zach. Nieważne, jak
często zmuszasz ich do przebywania ze sobą. Możesz nawet podejmować energiczne próby
zbliżenia ich do siebie, ale w chwili, gdy zostawisz ich samym sobie, rozdzielą się
nieuchronnie jak oliwa i ocet. I nie tylko oni - w konsekwencji dotyczyć to będzie także ciebie
i twojego partnera.
Słyszałam, że są mężczyźni, którzy lubią psy swoich partnerek. Czasami nawet tak bardzo, że
pozwalają psu spać w sypialni, wręcz na łóżku. Znam mężczyznę, który zgadza się, by pies
jego żony spał pomiędzy nimi (nie wymienię nazwisk, ale on wie, o kim mówię). Inny
przyciął nogi małżeńskiego łoża, żeby ułatwić stareńkiej psinie żony wskakiwanie. A kiedy
łóżko okazało się za wysokie, zbudował miniaturowe schodki (naturalnie wyłożone
dywanikiem), tak by Fido nie musiał dłużej się męczyć.
Na świecie istnieją mężczyźni, którzy z własnej woli kupują psa. Jednym był Alex, innym
Ken, pracownik rady dzielnicowej; niezależnie
180
od pogody zamiatał liście, sprzątał śmieci i utrzymywał ulice Hamps-tead w nieskazitelnej
czystości. Kilka lat wcześniej po śmierci poprzedniego właściciela zaopiekował się ślicznym i
przyjacielskim mieszańcem owczarka alzackiego z retrieverem imieniem Tommy. O ile nie
panował wielki mróz, Tommy towarzyszył Kenowi w czasie jego dziennych rund po
Hampstead, często ubrany w ciepły kubraczek. Mieszkańcy i właściciele sklepów bardzo go
lubili, podsuwali mu smakołyki i mieli na niego oko, kiedy wypuszczał się na samotne
eskapady. Dzięki Kenowi Tommy był najsławniejszym psem w naszej dzielnicy.
Podczas spacerów z George'em po Heath spotykałam emerytowanego biznesmena z dwoma
terrierami Jack Russell, artystę z rozbrykanym labradoodle oraz mężczyznę z bassetem
imieniem Bożo, któremu taką przyjemność sprawiały pogawędki o swojej psiej połówce, że
nawet zaprosił mnie na kolację. Myślałam, że trafił mi się los na loterii, ale niestety, okazało
się, że człowiek ów nie miał ochoty na rozmowę o niczym innym poza Bożo, a dyskusja o
obwąchiwaniu tyłków jako sposobu witania się nad talerzem wodnistej lazanii nie była
pierwszym krokiem do ludzkiego romansu.
Kiedyś rozmawiałam z przystojnym, pociągającym muzykiem na Parliament Hill. Obecnie
nie miał psa, ale bardzo tęsknił za retrie-verem Roverem, który umarł dziesięć lat temu.
Muzyk co jakiś czas pakował całą rodzinę do samochodu, jechał na cmentarz dla zwierząt
koło Manchesteru, gdzie Rover został pochowany, i urządzał na jego grobie piknik. Drobna
przesada? Może, ale przynajmniej muzyk nie miał psiej fobii jak ktoś, kogo znam.
- Nie mam psiej fobii! - zaprotestował Zach, kiedy pewnego wieczoru go o to oskarżyłam.
- Ależ masz! Widzę, jak się wzdragasz, kiedy George przychodzi się z tobą przywitać.
Macha ogonem, Zach, i wcale nie chce cię ugryźć.
- Posłuchaj, kochanie, nie boję się psów, tylko nie lubię mieć ich blisko siebie.
181
Takim nastawieniem różnił się diametralnie od swoich rodziców Doris i Jeo, właścicieli
ś
licznego i wesołego mieszańca labradora, którego jako szczeniaka znaleźli pewnego dnia w
swoim ogrodzie. Do obroży miał przyczepioną kartkę następującej treści: „Proszę się nim
zaopiekować, ja dłużej nie mogę tego robić". Moro, bo tak się nazywał, był im bardzo
wdzięczny za to, że go przyjęli, i pilnował z zapałem domu. Nie odstępował ich na krok,
siedział u stóp, gdy oglądali telewizję, i spał przy łóżku. Doris i Joe byli tak do niego
przywiązani, że nigdzie się bez niego nie ruszali, odmawiali nawet wyjścia do restauracji,
jeśli nie wpuszczano tam zwierząt. Na nieszczęście gen miłości do psów musiał przeskoczyć
pokolenie, bo chociaż Tanya, ich wnuczka i córka Zacha, polubiła George'a od pierwszego
wejrzenia, Zach traktował go ozięble.
Wyczuwając, że nowy ludzki najlepszy przyjaciel pani najchętniej pozbyłby się jej
najlepszego psiego przyjaciela, a przynajmniej zepchnął go na margines, George postanowił
zdobyć względy Zacha. Wskakiwał mu na kolana, kiedy siedzieliśmy na sofie, a Zach zrywał
się na równe nogi, machał rękami i wołał: „Zejdź ze mnie!", jakby zaatakowała go potężna,
ludzkożerna pijawka. Chodził za Zachem po mieszkaniu, plącząc mu się pod nogami; Zach
twierdził nawet, że częściej się o niego potyka niż o leżące wszędzie buty Joshui.
Przywiązany w jednakowym stopniu do ubrań, jak do człowieka, George mościł się na czystej
marynarce Zacha leżącej na krześle albo z uwielbieniem kładł pysk na starannie
wyprasowanych spodniach, ułożonych na noc na fotelu. Mimo iż wiele godzin poświęcałam
na szczotkowanie sztuk odzieży Zacha, on wciąż trzymał je na odległość ramienia i
podejrzliwie się im przyglądał, szukając sierści albo nieistniejących pcheł.
Także najbardziej uczuciowy i przypochlebny gest George'a, czyli żarliwe lizanie, nie zdobył
uznania Zacha. Na próżno tłumaczyłam, że George w ten sposób składa mu hołd, i
przywoływałam biblijne, artystyczne i historyczne precedensy, w tym obraz Tintoretta
182
Chrystus myjący stopy apostołom oraz królową Elżbietę I, która czyniła to samo swoim
poddanym w Wielki Czwartek. Zach tylko wzruszał ramionami, żądał środka
dezynfekcyjnego, a kiedy sądził, że nie patrzę, rysował machinę do przekształcania żywych
psów w sznury kiełbasek, w stylu przypominającą maszyny Leonrada da Vinci.
Ktoś może powiedzieć, że domagając się kilku godzin sam na sam ze swoją partnerką,
mężczyzna nie żąda zbyt wiele. Zach też tak uważał. W noce, gdy u mnie zostawał, mój pies
dostawał zakaz wstępu do sypialni, czego zupełnie nie potrafił pojąć. Dopóki Martina
mieszkała z nami, czasami lądował na jej łóżku, ale po wyjeździe Martiny zmuszony był spać
sam - Joshui w ogóle nie brał pod uwagę. Samotny i przygnębiony, wałęsał się po domu,
stukając pazurami po drewnianej podłodze. Schodził na dół, węszył przy moich drzwiach,
potem hałaśliwie w nie drapał. Dość szybko nauczył się otwierać klamkę, Bóg jeden wie, w
jaki sposób, i włamywał się do środka, kiedy chciał, najczęściej wtedy, gdy Zach chodził po
pokoju w bieliźnie. Później zamykałam go w gabinecie i nie pozwalałam biegać swobodnie
po mieszkaniu.
To był pokój, który kiedyś radośnie dzielił z Martina, a teraz siadywał, czy raczej drzemał
przy mnie przez cały dzień, kiedy pracowałam. Miał do dyspozycji wygodny tapczan z
niebieskim polaro-wym kocem i puchowe poduszki oraz swój przytulny kosz. Sądząc jednak
z awantur, jakie urządzał, gdy go tam zamykałam, można by pomyśleć, że to więzienna cela.
George po prostu nie chciał zaakceptować swojego uwięzienia. Protestował regularnie co
dwie minuty, jak pierwszej nocy u nas, którą musiał spędzić w łazience. Teraz dostrzegałam,
ż
e wypuszczenie go wtedy było potężnym błędem. Matka słusznie mnie ostrzegała: sama na
siebie uplotłam ten bicz i do nikogo nie mogę mieć pretensji.
Podczas ostatniego roku usiłowałam nauczyć mojego starego psa nowej sztuczki polegającej
na spaniu beze mnie, ale ryzykowne metody, do jakich się uciekałam (przekonywanie,
przekupstwo, a czasami krzyki) nie odnosiły skutku. George szczekał tak długo, aż Zach,
183
Joshua i ja dłużej nie mogliśmy tego znieść. Joshua zabierał go do siebie, George'owi jednak
to nie wystarczało. Chciał być ze mną.
- Mogę go wpuścić? Błagam! - poprosiłam kiedyś Zacha o drugiej nad ranem, gdy wszyscy
troje nie zmrużyliśmy jeszcze oka.
- W żadnym razie. Chrapie. I jęczy. Wiesz, że nie mogę zasnąć, jeśli on tu jest.
- Teraz nie możesz zasnąć, kochanie - odparłam, próbując podejść do sprawy pragmatycznie.
- Nikt nie może. Jeśli przez całą noc będzie szczekał, Joshua pójdzie do szkoły wykończony,
a ja nie będę miała sił pracować.
- A co ze mną? Jutro mam dwa wykłady! A raczej dzisiaj. Musisz go wytresować, Judith.
- Robię, co w mojej mocy.
- Od roku powtarzasz to samo.
- A nie mogłabym zacząć od jutra? On szczeka od północy.
- Ha, więc idź i powiedz mu, żeby przestał.
Zwlokłam się z łóżka i poszłam do gabinetu. Kiedy otworzyłam drzwi, warujący przy nich
George rzucił się na mnie jak dziecko, które przez dziesięć wojennych lat nie widziało matki.
- Bądź cicho! - syknęłam, podczas gdy on z podnieceniem biegał dokoła moich kostek,
popiskując cicho i usiłując skoczyć mi w ramiona -przedsięwzięcie z góry skazane na
niepowodzenie, zważywszy jego obwód w pasie. - Idź spać, dobrze? Przykro mi, ale nie
możesz stąd wyjść!
Kiedy się odwróciłam, otworzył pysk, jakby nie mógł uwierzyć, że opuszczam go tak szybko
po naszym szczęśliwym połączeniu.
Wróciwszy do łóżka, leżałam i czekałam, aż George zacznie znowu szczekać. Kilka minut
później rzeczywiście zaczął. Poszłam do niego, nagadałam mu i wróciłam do łóżka. George
ponownie podjął protest. Tym razem na równe nogi zerwał się Zach. Niemal widziałam, jak z
uszu wydobywają mu się kłęby pary.
- Dobra! Ja się tym zajmę! - rzucił przez zaciśnięte zęby, wychodząc z pokoju.
184
- Dokąd się wybierasz?
- Zrobię z nim porządek!
Drzwi gabinetu otworzyły się ze szczękiem, do moich uszu dobiegł złośliwy krzyk Zacha:
- Zamknij się, George, w przeciwnym razie skończysz w przytułku dla zwierząt!
Wstrzymałam oddech. George też musiał wstrzymać oddech, bo nagle ucichł. Drzwi gabinetu
znowu trzasnęły.
- Widzisz? Po prostu musisz być wobec niego stanowcza - powiedział Zach, kładąc się do
łóżka.
- Dzięki - mruknęłam słabo.
- Nie ma za co. - Zach nakrył głowę kołdrą. - Następnym razem przyniosę sobie zatyczki do
uszu.
Chyba zasnął, ja nie. George też nie. Dziesięć minut później znowu się odezwał, tylko że
teraz nie było to ujadanie, lecz żałosne skomlenie. Przerażona, że obudzi Zacha i Joshuę,
wstałam, na palcach wyszałam z pokoju i pobiegłam do gabinetu. George siedział na
tapczanie i pojękiwał. Skierował na mnie swoje smutne ciemne oczy. Wyglądał na tak
przerażonego i przygnębionego, że nie mogłam się na niego gniewać. Usiadłam przy nim,
pogłaskałam po małej okrągłej głowie i próbowałm przemówić mu do rozsądku. W końcu
cavaliero-wie to rzekomo inteligentne psy.
- Posłuchaj, kochanie, idź spać, dobrze? Nic ci tutaj nie grozi, ja jestem dwa pokoje dalej.
Wcale cię nie porzuciłam. Lubisz tu być! Wiesz co, włączę ci radio i nie będziesz czuł się
samotny. O wiele sympatyczniej, prawda? Informacje polityczne ze świata, bardzo
interesujące. Więc bądź cicho, zgoda? Proszę! Gdybyś wiedział, co dla ciebie jest dobre! Nie
chcesz, żeby miły wujek Zach cię lubił? Grzeczny piesek!
Położyłam się obok niego na minutkę i George zaczął się uspokajać. Ja też. Jego kiwający się
łeb opadł na poduszkę. Moja głowa też. Kiedy otworzyłam oczy, przez zasłony przedzierał się
ś
wit, a nade mną stał Zach w szlafroku. Nie wyglądał na zadowolonego.
185
- Hm, widzę, że wolisz spędzać noc z psem, a nie ze mną.
Podobne incydenty zdarzały się aż nazbyt często. Zach nie potrafił zasnąć, jeśli w sypialni był
George, a George nie potrafił zasnąć, jeśli go w niej nie było. Pod koniec 2004 roku
wyjątkowy związek pomiędzy mężczyzną a psem, znany od czasów prehistorycznych, u nas
nabrał szalenie drażliwego charakteru. Nie wspominając już o napięciach w związku między
mężczyzną a kobietą.
Do przeszłości odeszły owe cudowne dni, gdy wierzyliśmy z Zachem, że nic nigdy między
nami nie stanie. Już stanęło - w postaci sprytnego spaniela cavalier king charles.
21
Jriampstead Heath to wyjątkowe miejsce. Przez trzysta pięćdziesiąt trzy dni w roku jest
gruncie rzeczy krainą spokoju. Zajmujący trzysta szesnaście hektarów park, składający się ze
wzgórz, lasów, stawów i łąk, położony jest tylko sześć i pół kilometra na północ od centrum
Londynu. Gdyby nie odległy szum ulicznego ruchu, ktoś, kto spaceruje tutaj zwłaszcza w dni
robocze, łatwo może uwierzyć, że znajduje się na najgłębszej wsi.
Z całą pewnością na Heath dzikich zwierząt jest tak samo dużo jak na wsi. W poszyciu
buszują lisy, w trawie skaczą króliki. W zagajnikach roi się od szarych wiewiórek, a czasami
widać też nierzucające się w oczy istoty, znane jako Brodaci Obserwatorzy Ptaków: ubrani w
anoraki i solidne buty, z czerwonymi nosami i lornetkami na szyi chodzą wśród drzewa. Nad
nimi zielone dzięcioły walą dziobami w pnie drzew, muskularne krogulce unoszą się w
powietrzu, wypatrując łupu w postaci ładnej tłustej myszy, cierpiącego na bezsenność kreta
albo porzuconego kebaba z pobliskiego baru.
W Vale of Health, malowniczej wiosce z chatami pochodzącymi z XVIII i XIX wieku,
położonej koło Whitestone Pond, którą pierwotnie zbudowano dla artystów, a obecnie - bo
takie jest
187
Hampstead XXI wieku - zamieszkanej przez producentów filmowych, aktorów i
pracowników międzynarodowych banków z City, para majestatycznych białych gołębi sunie
przez mały staw, za nią płyną kaczki, łyski i pardwy. Okonie skaczą na mieliznach, za nimi
podąża głodna czapla, ostrożnie przedzierając się przez trzciny na swych cienkich nogach.
Wczesnym rankiem na błotnistych ścieżkach prowadzących pod drzewami i przez zarośnięte
doliny roi się od wypielęgnowanych, odzianych w lycrę biegaczy, którzy w jednej ręce
trzymają butelkę wody evian, w drugiej iPoda. Za nimi na wpół idą, na wpół biegną
mężczyźni i kobiety w średnim wieku z wilgotnymi ręcznikami pod pachą. Wracają z
przeznaczonych dla jednej płci basenów na otwartym powietrzu, do których ci twardziele
pielgrzymują codziennie przez cały rok. Jeśli zimą woda zamarza, po prostu wyrąbują
przerębel i nurkują pod lód. Mówią, że kąpiel w temperaturze poniżej zera działa równie
oszałamiająco jak siedem dżinów z tonikiem, tylko że potem nie ma się kaca.
Z Highgate i Dartmouth Park rodzice idą z dziećmi do szkół w Hampstead, grupy dzielnych
zagranicznych turystów ze starannie poskładanymi mapami w dłoniach kierują się do
historycznego Kenwood House. Biegają psy, wyprowadzane przez właścicieli, jakja, albo
zawodowców, którzy na szyi mają osiem, dziewięć smyczy, a wokół siebie stado złożone z
przedstawicieli różnych ras. Pielęgniarki z Ro-yal Free Hospital w South End Green
rozkoszują się kanapkami i łykiem świeżego powietrza w czasie przerwy na lunch, strażnicy
parkowi jeżdżą w swoich ciężarówkach barwy butelkowej zieleni, czasem zobaczyć można
kawalerzystę, który odziany w bryczesy i kask kłusuje od strony koszar w St. John Wood.
Na południowym krańcu Heath wznosi się trawiaste Parliament Hill (sto trzydzieści dwa
metry ponad poziomem morza, jeden z najwyżej położonych punktów parku), na którym
ż
ycie toczy się szybciej niż w zalesionych obszarach na północy. Czasami bywa tu tłoczno,
188
zwłaszcza w wietrzne niedziele, kiedy pojawia się w pełnej sile brygada puszczająca latawce.
Ś
ciskając w dłoniach nylonowe linki i wielkie latawce, zadyszane rodziny truchtem biegną na
szczyt, by napawać się niewiarygodną panoramą Londynu, która otwiera się przed nimi
niczym staroświecka rycina. Wszędzie uwagę przyciągają znane obiekty, od katedry św.
Pawła projektu Wrena do gmachu parlamentu projektu Pugina, od wieżowca zwieńczonego
piramidą na Canary Wharf do wielkiego koła London Eye, od Post Office Tower w kształcie
rakiety do wysokiej na sto metrów i kosztującej miliard funtów potężnej półkuli na Isle of
Dogs, powszechnie znanej jako Millennium Dome.
Mimo iż niewiele osób odważa się wypuścić na Heath w mroźne zimowe wieczory, w długie i
upalne letnie noce przychodzą tu tłumy. Młodzi chłopcy grają w piłkę nożną. Zakochani
przytuleni do siebie siedzą na ławkach albo wymieniają namiętne pieszczoty w cieniu drzew.
Przyjaciele spotykają się na łąkach, by grać w karty, jeść sushi z przezroczystych
pojemników, pić piwo i wino. Często ktoś wyciąga gitarę i zaczyna grać; mimo upływu czasu
wciąż największą popularnością cieszą się piosenki Boba Dylana, rzadko natomiast słychać
hałaśliwy rap. Taka muzyka nie pasuje do Heath.
Jednakże trzy razy w roku, w Wielkanoc, Zielone Świątki i święto bankowe w sierpniu,
spokojna natura Hampstead Heath ulega zmianie. Człowiek budzi się rano i stwierdza, że na
parkowym parkingu nad stawami w South End Green stoi kilka przyczep. Kolejne zajeżdżają
nad Whitestone Pond, w dół zbocza toczy się sznur wielkich ciężarówek, z których każda
wiezie generator i część maszynerii. Są tam potężne, pomalowane na czerwono, kobaltowo,
niebiesko i żółto żelazne dźwigary, budki ze szklanymi ściankami zdobionymi wiktoriańskimi
rysunkami, pomazane olejem fragmenty wału korbowego, wzmacniacze, gigantyczne spodki i
części płotu, na którym widnieją napisy: „Autodrom" i „Pociąg duchów".
Następnego dnia zachodnia strona Heath ulega transformacji. Pośród drzew pojawiają
najróżniejsze urządzenia. Jest zjeżdżalnia,
189
wielkie koło balansujące ryzykownie na małych drewnianych klockach. Są karuzele: jedna w
kształcie gąsienicy, druga z samolocikami. Jest zamek do skakania, różowa jak sukienki
Barbie potężna zjeżdżalnia. Sznury kolorowych lampek wiszą na drzewach jak naszyjniki, a
tam, gdzie przedtem był tylko żwir i trawa, teraz są strzelnice, stoiska zjedzeniem i kokosy,
które strąca się kulami.
Na Hampstead trzy razy w roku zajeżdża wesołe miasteczko i przez następne cztery dni życie
tutaj nie będzie takie samo.
Wesołe miasteczka i zabawa są nieodłączną części tradycji Hampstead. W XVIII wieku
wioska była uzdrowiskiem popularnym wśród londyńczyków ze średniej i wyższej klasy,
którzy przyjeżdżali tu pić wodę z licznych źródeł żelazistych, spotykać się w salach przy Weil
Walk i oddychać świeżym powietrzem. W roku 1860 zbudowano linię kolejową łączącą
Hampstead z zamieszkiwanym przez nędzarzy londyńskim East Endem, przez co miejsce,
które do tej pory było enklawą dla najzamożniejszych, stało się dostępne dla najuboższych.
Od tamtej pory w każde święto pospólstwo zdążało do „płuc metropolii", jak nazywano
Heath. Niektórzy przywozili ze sobą jedzenie na piknik, inni pieniądze na piwo. Aby
obsłużyć wielką falę gości, trzy lata po doprowadzeniu kolei do Vale of Health powstał
Suburban Hotel, obszerna zwieńczona blankami budowla z wieżą, w której były herbaciarnie,
kręgielnia, palarnie i pokoje mogące pomieścić aż dwa tysiące gości.
W latach siedemdziesiątych XIX wieku trzydzieści tysięcy osób ze wschodniego Londynu
przyjeżdżało do Hampstead Heath w wolne od pracy pogodne dni i bawiło się obok Suburban
Hotel. W następnym dziesięcioleciu liczba ta wzrosła do stu tysięcy, a miejscowi narzekali, że
goście są sprawcami kradzieży, napadów i pijackich bijatyk. Na próżno: Hampstead Heath
stał się oczywistym celem jednodniowych wypadów dla londyńskich cockneyów. Miejsce
zyskało przydomek ,,'Appy Amstead" dzięki piosence napisanej i wykonywanej przez
ś
piewaka i autora tekstów Alberta Chevaliera:
190
Now ifyou want a High old time. Just take a tipfrom me, Why, Ampstead, 'appy Ampstead, is
The place to 'aue a spree.
Jeśli chcesz porządnie się zabawić, posłuchaj mojej rady, bo Ampstead, szczęśliwy Apmstead
to miejsce, gdzie można poszaleć.
Ponad sto lat od przeboju Alberta ,,'Appy Amstead" z licznymi sklepami, restauracjami i
barami wciąż jest idealnym miejscem do szaleństw. Wesołe miasteczko, które obecnie ma
niewielką bazę w Va-le of Health, także i teraz przyciąga liczne tłumy, aczkolwiek radykalnej
zmianie uległa jego atrakcyjność, i to nie tylko od czasów wiktoriańskich, ale też od czasów
mojego dzieciństwa. Co prawda nadal można kupić tradycyjne jabłka na patyku, na których
można połamać zęby, i różową jak lakier do paznokci watę cukrową, ale stoiska z żywnością
oferują poza tym hamburgery, hot dogi i popcorn. Nagrodą za strącenie kokosa albo celne
trafienia na strzelnicach są raczej nadmuchiwani kosmici niż żywa złota rybka, którą
wygrywało się, kiedy byłam mała. Staroświeckie karuzele z organami Wurlitzera i
malowniczymi galopującymi koniami zostały w większości zastąpione przez obrzydliwe
urządzenia o nazwach w rodzaju Kilłer Scorpion, Skyma-ster czy Ballbreaking, które pędzą z
kosmiczną szybkością, odwracają człowieka do góry nogami wysoko nad drzewami i
upuszczają go z żołądkiem w gardle na ziemię.
Wrzaski poszukiwaczy mocnych przeżyć, połączone z głośnym dudnieniem muzyki płynącej
z wielkich wzmacniaczy wystarczały, by mieszkańcy Hampstead w święta bankowe szukali
kryjówki, chyba że dzieci zaciągały ich na jarmark, jak robił Joshua, gdy był mały. Nawet
jeśli zostawali w domu, nie byli w stanie uciec od hałasu. Chociaż siedzieli w salonie z
zamkniętymi szczelnie oknami, z Beethovenem
191
na odtwarzaczu CD i The X Factor w telewizji, wciąż słyszeli wrzaski, rap i wznoszący się
nad tym sadystyczny męski głos wzmocniony przez system Tannoy: „Im szybciej kolejka
jedzie, tym głośniej krzyczycie! A im głośniej krzyczycie, tym szybciej kolejka jedzie!"
Chociaż wciąż od czasu do czasu fundowałam sobie lepką watę cukrową, jak większość
mieszkańców zasadniczo unikałam chodzenia na Heath w święta bankowe. Ponieważ byłam
bardzo uprzywilejowana, przez większość roku mając park niemal dla siebie, spacery nie
sprawiały mi przyjemności, gdy odbywał się jarmark, czym różniłam się od George'a, który z
nosem przy ziemi szukał porzuconego jedzenia. Tak więc w poniedziałek wielkanocny 2005
roku (dwudziestego ósmego marca - ta data na zawsze wryła mi się w pamięć) postanowiłam,
ż
e ten jeden raz George nie pójdzie na poranny spacer.
Prawdę mówiąc, jarmark nie był jedynym powodem tej decyzji. Byłam zła na George'a i
przygnębiona z powodu Zacha. Nie układało się między nami, a George nie był jedynym
powodem. Od naszego poznania minęło ponad dwa i pół roku, a nasz związek zamiast się
rozwijać, utknął w koleinie. Ja wciąż pragnęłam, by Zach dzielił ze mną wzloty i upadki.
Zach chciał uwolnić się od domowych więzów i wrócić do idyllicznych początków naszej
znajomości - cel może i romantyczny, ale całkowicie niepraktyczny. Oznaczał, że powinnam
często bywać u niego i wyjeżdżać z nim wakacje, a to było nierealne. Odkąd Martina wróciła
do Czech, żonglowałam dwoma odrębnymi wcieleniami: matki Joshui i partnerki Zacha, i
czułam się z tym bardzo niewygodnie. To było tak, jakbym usiłowała wcisnąć się w
rewelacyjne dżinsy, które niestety mają niewłaściwy rozmiar i krój. Jeśli wstrzymywałam
oddech, jakimś cudem dopinałam zamek, ale nie można było uciec przed prawdą, że po prostu
nie pasują na mnie. Ostatnimi czasy stawały się coraz ciaśniejsze.
Pisałam teraz kolejną książkę, biografię Giacomo Casanovy, sławnego weneckiego
awanturnika, która wymagała ode mnie szperania po bibliotekach w poszukiwaniu materiałów
oraz trudnych tłuma-
192
czeń. Joshua przygotowywał się do egzminów na koniec gimnazjum. Miał mnóstwo nauki i
wykańczała go przedegzaminacyjna trema, a ja czułam, że potrzebuje mojej obecności.
Musiałam zająć się domem, co nawet w najlepszych czasach nie było moją mocną stroną:
robić zakupy, gotować posiłki i naturalnie kąpać George'a, bawić się z nim i wyprowadzać na
spacer kilka razy dziennie. Musiałam też znaleźć czas na spotkania z mamą, siostrą,
pasierbicami i przyjaciółkami. Dzień nie miał tylu godzin, a tydzień dni, by z tym wszystkim
się uporać, a w dodatku jeszcze spędzać czas tylko we dwoje z Zachem.
Kiedy próbując zadowolić Zacha, gorączkowo jeździłam z Hamp-stead do Hackney i
wieczorem wracałam, czułam się rozdarta i okropnie nieszczęśliwa. Nie chciałam tak żyć,
pocięta na kawałki. Przede wszystkim byłam matką. Dopóki mój nastoletni syn nie dorośnie i
nie wyfrunie z gniazda, pragnęłam być przy nim w naszym domu, i tęskniłam za partnerem,
który chętnie, nie z musu, by mi tam towarzyszył. Ciągle miałam nadzieję, że sytuacja ulegnie
zmianie i Zach bardziej zainteresuje się Joshuą. Wydawali się lubić, ale o ile potrafiłam
stwierdzić, niewiele mieli wspólnego. Odnosiłam wrażenie, że zamiast z czasem mocniej
przywiązać się do mojego syna, Zach coraz bardziej się od niego oddala. Bywało, że podczas
wizyt Zacha prawie ze sobą nie rozmawiali. Nie potrafiłam tego znieść.
Może zbliżał się termin przydatności naszego związku. Miałam nadzieję, że nie. Pomimo
rosnącego między nami napięcia wciąż kochałam mojego dziwnego amerykańskiego
profesora. W najlepszych momentach był błyskotliwy, światowy i romantyczny; w jego
towarzystwie nigdy się nie nudziłam. Chociaż pochodziliśmy z całkowicie odmiennych
ś
rodowisk, czułam się przy nim niezwykle swobodnie -kiedy się nie kłóciliśmy. Pod wieloma
względami byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Przyzwyczaiłam się do jego obecności przy
moim boku i muszę przyznać, że myśl o jego odejściu budziła we mnie strach. Byłam kobietą
po pięćdziesiątce, która zainwestowała dwa i pół roku w związek i nie chciała teraz go
odrzucać. On też nie. Czy
13 - Moje życie z
193
długotrwały związek nie wiąże się z kompromisami i poświęceniem? Mówiłam sobie, że jeśli
dołożymy starań i okażemy dobrą wolę, na pewno uda nam się załatać różnice pomiędzy nami
i wszystko dobrze się ułoży.
Na dzień przed Wielkanocą Joshua wyjechał na tygodniowy obóz narciarski ze szkoły.
Planowałam, że wykorzystam wolność na spędzenie czasu z Zachem. Ale dzięki mojemu
ukochanemu psu ten wyjątkowy okres okazał się bardzo niedobry. Miałam spędzić noc u
Zacha, a ponieważ nie było nikogo, z kim mogłabym zostawić George'a, naturalnie zabrałam
go ze sobą. Pomysł wydawał się dobry, kiedy wsiadałam do samochodu. Na miejscu okazało
się, że jest odwrotnie.
Jak zwykle George bardzo się cieszył z wycieczki. Siedział na przednim siedzeniu z uniesioną
głową i przez okno patrzył na domy i sklepy. Kiedy zahamowałam, wyskoczył z samochodu i
popędził długim holem wiktoriańskiej kamienicy do mieszkania Zacha. Zaraz od progu zabrał
się do radosnego obwąchiwania nowego terenu. Czując się jak u siebie w domu, wskoczył na
stary skórzany fotel, który Zach bardzo lubił, po czym umościl się do drzemki. Ale rzecz, do
której w domu jednego chłopaka — Aleksa - był zachęcany, u Zacha okazała się
niedopuszczalna.
- Nie, nie! -jęknął mój nieskazitelnie schludny partner i zgonił George'a z fotela. - Nie
wchodź na meble.
Kiedy usiedliśmy do specjalnej kolacji, którą Zach przygotował, George zajął miejsce pod
stolikiem ze szklanym blatem. Spoglądał na nas swymi wielkimi, błyszczącymi jak relfektory
oczyma i skomleniem domagał się poczęstunku. A potem stało się coś okropnego: puścił bąka
- cichego, ale niemożliwego do zignorowania.
- Fuj! George! -jęknęłam, wachlując powietrze.
- Zaraz zwymiotuję! -wymamrotał Zach przez dłoń, którą przycisnął do ust. - Ten pies jest
wstrętny! Nie możesz coś z nim zrobić?
- A masz jakiś pomysł? - Westchnęłam. - Powinnam zakorkować mu tyłek? To tylko mały
pies, Zach. Nic na to nie poradzi, że puszcza bąki.
194
- Błagam! Czy musisz być taka dosłowna? - Od samych słów robiło mu się niedobrze. -
Wyprowadź go z pokoju, dobrze?
- Dobrze. Ale tylko na czas kolacji.
Zamknęłam George'a w niezwykle uporządkowanym gabinecie pełniącym też funkcję pokoju
gościnnego, spodziewając się protestów, tymczasem on zachowywał się niezwykle spokojnie.
Kiedy po jakichś dziesięciu minutach wróciłam, odkryłam powód. Spędził ten czas na
opróżnieniu niszczarki do papieru i podarciu cienkich jak spaghetti pasków na jeszcze
drobniejsze strzępy. Najwyraźniej miał większą niż Zach świadomość wagi, jaką należy
przykładać do ochrony danych osobowych. Z kawałeczków nie dało się nic odczytać. Padłam
na kolana i wepchnęłam pośpiesznie wilgotną masę z powrotem do niszczarki, zanim Zach ją
zobaczy.
- Wszystko w porządku?! - zawołał z salonu.
- Tak! - odkrzyknęłam. - Poczekaj, zaraz do ciebie przyjdę. Sytuacja pogorszyła się, kiedy
nadeszła pora pójścia do łóżka.
Chociaż zabrałam koszyk i ustawiłam go w rogu gabinetu, George nie chciał do niego wejść -
i nie chodziło tylko o to, żebym była z nim pokoju. Nie, musiałam siedzieć na małym
tapczanie obok koszyka. Wreszcie zostawiłam go samego, modląc się, żeby wreszcie zasnął.
Moje modlitwy nie zostały wysłuchane. I oczywiście jak zwykle skończyło się awanturą.
- Co się dzieje z tym psem? Nie możesz mu kazać, żeby był cicho? -jęknął zirytowany Zach,
kiedy niedługo po północy próbowaliśmy ignorować straszliwy hałas dochodzący zza ściany
przy naszych głowach.
- Kochanie, jak można kazać psu być cicho?
- Nie wiem! Przyciśnij mu poduszkę do głowy!
- To straszne, co mówisz!
- A niby dlaczego? Ja od pół godziny mam poduszkę na głowie! To była prawda. Uniosłam
ją za róg i zaczęłam przemawiać Zachowi do rozsądku.
195
- Zach... Kochanie? Mów do mnie! Spróbuj spojrzeć na to z punktu widzenia George'a.
Twoje mieszkanie to dla niego obcy teren.
Spod poduszki dobiegło stłumione westchnienie, po którym zaraz rozległo się skrobanie w
sąsiednim pokoju. Zach usiadł wyprostowany jak struna.
- Hej, co to za hałas? Drapie w drzwi, tak? Zniszczyje, a niedawno je pomalowałem!
- Więc ci je odnowię! Biedactwo boi się, bo musi tam sam spać. Martwi się, że go
porzuciłam.
- Och, błagam! Mogłabyś przestać antropomorfizować wszystko, co to przeklęte zwierzę
robi? - Zach patrzył na mnie z oburzeniem. Jeśli przy pierwszym spotkaniu uczucie malujące
się w jego wzroku sięgało dziewięćdziesięciu dziewięciu na skali stustopniowej, teraz spadło
do minus dziesięciu. - Judith, to twój pies, nie pacjent przychodzący na psychoterapię!
- Przestanie szczekać, jeśli go tu wpuścimy, więc dlaczego sprawiasz trudności?
- Ja sprawiam trudności?
- Czy ten jeden raz nie może tu z nami spać? Jest zdenerwowany. Nie rozumie, co się dzieje.
Zach odwrócił się do mnie plecami i znowu naciągnął poduszkę na głowę.
- Ja też nie rozumiem! - odparł złowieszczym tonem.
- Co przez to rozumiesz?
- Zawsze znajdujesz dla niego usprawiedliwienie!
- Nieprawda!
- Cieszyłbym się, gdyby uchodziła mi na sucho chociaż polowa tego, co on wyprawia! Czy
nie możemy spędzić przynajmniej jednej nocy tylko we dwoje?
Wiedziałam, że Zach ma rację, ale to wcale mi nie przeszkadzało gniewać się na niego.
Ponieważ George był czymś więcej niż
196
George'em. Stał się symbolem mojej rodziny. Dlaczego Zach nie potrafi zaakceptować, że nie
jestem sama? Jednakże kłóciliśmy się o to wiele razy i wiedziałam, że nie ma sensu znowu
wszczynać sprzeczki, zwłaszcza o tej porze.
- Jest późno, spójrzmy na sprawę praktycznie, dobrze? - powiedziałam rzeczowo. - Oboje
wiemy, że George nie przestanie szczekać, jeśli go tu nie wpuścimy albo ja nie pójdę spać do
gabinetu.
- Więc dlaczego nie idziesz?
- Oby!
Tak zrobiłam. George'a moje pojawienie się ucieszyło w takim samym stopniu, jak Zacha
moje odejście. Położyłam się na sofie, naciągnęłam koc na głowę i usiłowałam zasnąć, ale
byłam przygnębiona, a George niespokojny.
Rano ja i Zach odnosiliśmy się do siebie z wyraźną urazą, zamiast więc spędzić z nim dzień,
jak planowałam, wsadziłam George'a do samochodu i wróciłam do Hampstead. Byłam
wyczerpana. Potrzebowałam przestrzeni, spokoju i ciszy. Zapomniałam, że trwa jarmark.
Tego dnia George, co zrozumiałe, nie miał u mnie najlepszej opinii. Wręcz przeciwnie, byłam
na niego niezwykle zirytowana. Oczywiście nie zdawał sobie z tego sprawy. Wróciwszy na
własny teren, dreptał za mną po domu, słodki i zachwycający jak zwykle. Wiedziałam, że
powinnam wziąć go na spacer, ale zupełnie mnie to nie obchodziło. Mimo że był śliczny
wiosenny dzień, czułam się zbyt wyczerpana i przygnębiona, by wybrać się na zatłoczone
Heath. Kiedy więc po południu wpadli do mnie Philip, Sue i Jessica, zmusiłam ich do
wyprowadzenia George'a. On był powodem kłótni z Zachem i cieszyłam się, że na pół
godziny zejdzie mi z oczu.
Zostawszy sama, zaparzyłam sobie herbaty i boso wyszłam do ogrodu. Chociaż słyszałam
wrzaski, piski i dudniącą muzykę, zamknęłam oczy i wystawiłam twarz do słońca. Niemal
natychmiast zadzwonił telefon. Pobiegłam odebrać w nadziei, że to Zach chce się pogodzić.
197
To nie był on, tylko moja siostra. Dzwoniła ze swojej komórki. Płakała, niemal krzyczała, w
jej głosie brzmiała histeria.
- Pośpiesz się! Och, Judith! Szybko! To straszne!
- Sue? Co się stało?
- George...
- Co znowu narobił?
- On... Och, Judith, został zaatakowany!
- Co to znaczy?
- Został zaatakowany. Tamten pies... rozdarł go na strzępy!
- Co?!
- Błagam, pośpiesz się! Przychodź tu! On chyba umiera!
22
Kiedy Sue się rozłączyła, stałam jak sparaliżowana. A potem przeszłam do fazy wypierania.
Mojego pięknego psa zaatakowano na Hampstead Heath? Umiera? Przecież to niemożliwe!
Był tutaj pięć minut temu i absolutnie nic mu nie dolegało! Jak mogło się to zmienić w tak
krótkim czasie? Może Sue przesadza.
Ale nie. Z brzmienia jej głosu wiedziałam, że nie przesadza. Straszne rzeczy się zdarzają. Psy
napadają na siebie. Czasami nawet robią krzywdę dzieciom! Ogarniała mnie panika. Krew
pulsowała mi w głowie w rytm muzyki reggae dochodzącej z jarmarku. Mój George padł
ofiarą ataku. Agresywne psy są przerażającym, choć rzadkim aspektem życia na Heath, a
ponieważ George jest bezbronny, staje się dla nich naturalnym celem. Kilka razy w
przeszłości psy podbiegały do niego, obwąchiwały ciekawie, po czym rzucały się na niego
bez najmniejszej prowokacji z jego strony. George nigdy nie reagował agresją, tylko
przewracał się na grzbiet i poddawał napastnikowi. Nieuniknioną koleją rzeczy agresywnym
psom towarzyszyli agresywni właściciele, którzy zaczynali wrzeszczeć, kiedy próbowałeś
odciągnąć albo odstraszyć śliniącą się bestię, która przygważdżała do ziemi twojego psa.
Tylko dzięki wielkiemu szczęściu George nigdy nie został pogryziony. Aż do teraz.
199
Wbiegłam do domu i stanęłam w holu na parterze, nie wiedząc, w którą stronę się zwrócić.
Nagle górę wzięła praktyczna część mojej natury. Nagryzmoliłam pośpiesznie numer
weterynarza, złapałam klucze, wsunęłam stopy w pierwsze buty, jakie wpadły mi w oczy
(adidasy Joshui) i popędziłam na Heath. W połowie drogi zauważyłam zbliżających się ku
mnie Suę, Jessicę i Philipa. Sue próbowała przez telefon wezwać taksówkę, Jessica miała
bladą i zapłakaną twarz, Philip niósł George'a.
Spojrzałam w oczy George'owi. Były szkliste i puste. Na grzbiecie miał ślady po kłuciu,
jakby ktoś wielokrotnie dźgał go śrobokrętem. Z ran płynęła krew, wsiąkając w marynarkę
Philipa i kapiąc na chodnik. Mój pies sprawiał wrażenie, że życie z niego uchodzi. Umierał na
moich oczach, a ja nic na to nie mogłam poradzić.
Nie było czasu na rozmowę o tym, co się stało. Wiedzieliśmy, że musimy sprowadzić pomoc,
i to szybko. Podobnie jak Sue, wyjęłam telefon i drżącymi palcami wystukałam numer
weterynarza. Odpowiedziała sekretarka automatyczna- to oczywiste, przecież w poniedziałek
wielkanocny gabinet jest zamknięty. Ale w nagranej wiadomości podano numer
całodobowego pogotowia weterynaryjnego. Usiłowałam go zapamiętać, tylko że za
pierwszym razem nie zdołałam, straciliśmy więc cenny czas na powtórne przesłuchanie.
Wreszcie wystukałam numer. Philip zauważył taksówkę, która cudownym zbiegiem
okoliczności przywiozła ludzi na jarmark. Chociaż George krwawił obficie, kierowca kazał
nam wsiadać.
Kiedy stłoczyliśmy się w samochodzie, ktoś odpowiedział na mój telefon i podał mi adres
kliniki dla zwierząt, mieszczącej się w Hen-don, pięć kilometrów od Hampstead. Patrzyłam
na George'a i zadawałam sobie pytanie, czy dojedzie tam żywy. Był oszołomiony, kompletnie
zbity z tropu, trząsł się na całym ciele. Nagle przypomniałam sobie jednodniowy kurs
pierwszej pomocy, w którym kiedyś brałam udział. Majaczyło mi, że z jakiegoś powodu szok
może być równie niebezpieczny jak obrażenia fizyczne. Rzeczą niezwykle ważną jest,
200
by ofiarom wypadku zapewnić ciepło - może to samo dotyczy psów. Zdjęłam kurtkę,
zawinęłam w nią George'a i trzymając go w ramionach, usiadłam na podłodze takskówki.
- Co się stało? — zapytałam.
- To było straszne - odparła zrozpaczona Sue. - Weszliśmy na Heath i spuściliśmy George'a
ze smyczy. Główna ścieżka była bardzo zatłoczona, więc skręciliśmy w stronę lasku po lewej,
wiesz tego, gdzie leży zwalone drzewo. Jacyś ludzie urządzili tam sobie piknik. Wyglądali
jak... sama nie wiem... hippisi albo przeciwnicy kapitalizmu, kobiety miały długie kwieciste
spódnice, warkocze i włóczkowe czapki. Słońce świeciło przez liście i cała scenka wyglądała
uroczo. Ale kiedy George pobiegł ku nim, z kępy drzew za naszymi plecami wypadł pies.
- Nie wiadomo, skąd się wziął — powiedział Philip. - Brązowo-żółty w plamki, krzywonogi
drań. Bullterrier stradfordshire. Na widok George'a stanął jak wryty.
- Biedny George znieruchomiał - dodała Sue. - Pobiegłam, żeby wziąć go na ręce, ale nie
zdążyłam, bo ten stwór zaatakował! Wbił mu zęby w ciało i zaczął nim potrząsać, jakby
George był szmacianą lalką.
- Mamusia była bardzo odważna - powiedziała Jessica. - Uderzyła psa torebką, ale on nie
chciał puścić George'a.
- Jedna z kobiet siedzących na przewróconym drzewie przybiegła do nas i też zaczęła
krzyczeć na bullterriera. Okazało się, że jest jego właścicielką. Próbo-wała go odciągnąć, ale
nie była w stanie. Pies nie miał smyczy ani nawet obroży! Zupełnie nie można było nad nim
zapanować! Więc zaczęła bić go po łbie.
- A potem ze wszystkich stron zlecieli się obcy ludzie i krzyczeli na nią, żeby przestała bić
psa, chociaż wciąż atakował George'a!
- Myślałam, że ten pies go zabije! - szlochała Sue.
- A potem puścił George'a.
- Philip wziął George'a na ręce i trafił na jednego z policjantów patrolujących Heath, który
zaraz ku mnie przybiegł. Boja wciąż krzyczałam na tę kobietę.
201
- Kazał jej przestać bić psa i spisał ją. Powiedział, że odda sprawę do sądu.
- Och, jak to mogło się stać? - Sue otarła łzy. - Tak bardzo mi przykro!
- Dlaczego? Przecież to nie była twoja wina!
- Gdybyśmy nie zabrali George'a na spacer, nie doszłoby do tego.
- Prosiłam was o to. Chciałam, żeby wyszedł z domu. Jeśli ktoś jest winny, to ja!
Zdążyliśmy już dojechać do pogotowia weterynaryjnego przy Hendon Way. Sue, Jessica i ja
wbiegłyśmy z George'em do środka, Philip został, by zapłacić taksówkarzowi. Chociaż drzwi
samochodu pomazane były krwią, taksówkarz odmówił przyjęcia napiwku. W gabinecie
pielęgniarka odebrała ode mnie George'a i pośpieszyła do gabinetu, zostawiając nas w
poczekalni. Wydawało nam się, że to trwa wiecznie. Jessica zarzuciła mi ręce na szyję, ale nic
nie było w stanie mnie pocieszyć. Wiedziałam, że George to tylko pies, nie człowiek, ale nie
potrafiłam znieść myśli, że go stracę.
Wreszcie poprosił mnie weterynarz. George'a nie było w gabinecie-jest opatrywany w sali
zabiegowej, zapewnił lekarz, widząc przerażenie na mojej twarzy. George doznał poważnych
obrażeń i jest w szoku.
- Szok to reakcja organizmu na traumę - wyjaśnił. - My, ludzie, też tak reagujemy. Dwa
najważniejsze organy w ciele to serce i mózg. Aby ochronić je podczas traumatycznych
przeżyć, a równocześnie zapewnić dostateczną ilość tlenu, dopływ krwi do wszystkich innych
organów, na przykład do wątroby, nerek, jelit i skóry, zostaje odcięty. Organizm sam się
zamyka, jeśli pani woli. To mechanizm samoobronny.
- Więc chyba jest dobry?
- Tak i nie. Pojawiają się problemy, jeśli pozostałe organy pozbawione są tlenu przez zbyt
długi czas. W takim przypadku one też
202
mogą przejść w stan szoku, a to jest bardzo niebezpieczne, prowadzi na przykład do
niewydolności nerek albo wątroby. W przypadku George'a nie wiemy, czy tak się stanie. Na
razie na dwoje babka wróżyła. Podaliśmy pani psu silne środki przeciwbólowe oraz
kroplówkę, której celem jest zwiększenie ilości jego krwi. Chcemy mieć pewność, że
wszystkie narządy w jego ciele są dostatecznie dotlenione. Kiedy ustabilizujemy jego stan,
będziemy mogli go zoperować i oczyścić rany. Z tego, co widzimy, odniósł poważne
obrażenia lewej tylnej nogi, ale jeszcze nie wiemy, co dzieje się w jego wnętrzu.
Niewykluczone, że doszło do krwotoku wewnętrznego.
Pokiwałam tępo głową. Wszystko to ledwo do mnie docierało.
- Może pani jechać do domu - dodał weterynarz łagodnie. - Zadzwonimy do pani, jak
będziemy wiedzieli coś więcej.
- Czy mogę najpierw zobaczyć George'a?
Kiedy szliśmy betonowym korytarzem, weterynarz powiedział mi, że George jest drugim
psem, którego tego dnia przywieziono po ataku bullterriera stradforshire na Hampstead Heath,
niewykluczone więc, że w obu przypadkach napastnik był ten sam.
Weszliśmy do nieskazitelnie czystej sali, gdzie krzątało się kilka pielęgniarek w zielonych
fartuchach. Rząd punktowych lamp oświetlał wielką stalową ławę, która wyglądała jak stół
operacyjny, oraz rzędy klatek z drucianej siatki przy ścianie. W klatkach były tylko dwa
zwierzaki: spaniel jack russell, pierwszy pies zaatakowany dzisiaj po południu, i George.
Podobnie jak jego towarzysz, George leżał w małej klatce z otwartymi drzwiami. Mimo
wysiłków łeb opadał mu na boki. Pysk miał otwarty i dyszał: krótko, szybko, płytko. Do
częściowo ogolonej łapy przymocowana była kroplówka. Przez kompresy przyłożone do ran
przeciekała krew. George wyglądał jak ofiara wypadku drogowego.
Pogłaskałam go po pokrytym zaschłą krwią pysku. Kiedy uświadomił sobie, że to ja,
niespokojnie próbował podnieść się na nogi, momentalnie jednak z jękiem padł na poraniony
tyłek. Wpatrywał się
203
w moje oczy. Nie miał zielonego pojęcia, dlaczego tak bardzo go boli ani co mu się
przydarzyło, a ja nie potrafiłam mu tego wyjaśnić. Powiedziałam tylko:
- Wszystko będzie w porządku, George. Obiecuję, że wyzdrowiejesz. Musisz wyzdrowieć.
Nie chciałam go zostawiać, ale nie mogłam przecież siedzieć całą noc koło jego kojca,
plącząc się pielęgniarkom pod nogami. Tylko bym zawadzała. Poza tym wszyscy tutaj
doskonale wiedzieli, co robią. Czułam, że George jest w najlepszych rękach.
Czas się zbierać. Wsunęłam głowę do klatki i pocałowałam miękką puszystą sierść na czubku
jego głowy. Wstałam i wyszłam. Nie miałam pojęcia, czy jeszcze zobaczę go żywego.
23
Weszłam do pustego domu i rzuciłam się na sofę obitą czerwonym aksamitem tuż koło
płytkiego wgłębienia w poduchach, na których zaledwie kilka godzin temu leżał George.
Pomimo dochodzących z jarmarku hałasów w domu cisza aż dzwonita. Nie było cichych,
jakby świńskich pochrumkiwań. śadnych głębokich westchnień, chrapania, regularnego
oddechu poza moim własnym. śadnego szczekania czy skomlenia o jedzenie. Powiększona
klapka w drzwiach nie obwieszczała trzaskiem, że George przeciska się do ogrodu w pogoni
za gołębiem albo kotem. Pazury nie stukały po drewnianych podłogach.
Myślałam o radości, którą George wnosił do naszego domu przez wszystkie te lata. I teraz
miało się to skończyć? W głowie niczym taśma dalekopisu krążyła mi straszliwa myśl: jeśli
George umrze, będę musiała powitać tą wiadomością Joshuę, kiedy wróci z obozu
narciarskiego. Cóż to będzie za wspaniały powrót do domu. Przypomniałam sobie ten
przerażający poranek sprzed prawie siedmiu lat, kiedy musiałam powiedzieć mu, że umarł
jego ojciec. Nic nie mogłoby być gorsze od tamtej chwili. George to tylko pies, powtarzałam
sobie. A mimo to wydawało się wielką niesprawiedliwością, że mój syn będzie musiał się z
tym uporać.
205
Na dole panowała jeszcze większa cisza. Koszyk George'a leżał na podłodze w moim
gabinecie, z fałd koca wyglądał nadgryziony psi herbatnik. Na ten widok znowu zalałam się
łzami, a równocześnie ogarnął mnie gniew. Jak tamten bullterrier też potrzebowałam ofiary
do wyładowania agresji.
Złapałam telefon i wykręciłam numer Zacha. Odpowiedział krótkim:
- Halo?
- George'a zaatakowano! - powiedziałam oskarżycielsko.
- O czym ty mówisz?
- Zach, George'a zaatakowano na Heath!
- Och? - Wydawał się znudzony. Nie brał mnie poważnie.
- Napadł go szalony pies! Jest teraz w klinice weterynaryjnej, Zach! Może umrzeć!
Wreszcie mnie usłyszał.
- To straszne! Gdzie jesteś?
- W domu! - krzyknęłam.
- Poczekaj na mnie, zaraz u ciebie będę.
- Założę się, że będziesz zadowolony, jak George z tego nie wyjdzie! - krzyknęłam, kiedy
czterdzieści minut później zastał mnie z czerwonymi oczami, otoczoną stosem mokrych
chusteczek higienicznych, które wyglądałyby tak samo, gdyby dorwał je mój pies.
- Jak możesz coś takiego mówić? - odparł z przerażeniem. - To niesprawiedliwe. Musisz
uważać mnie za potwora.
- Tak, uważam! Nienawidzisz George'a!
Zach uśmiechnął się z niejakim smutkiem i otarł łzy z mojej twarzy.
- Posłuchaj, kochanie, może go nie kocham tak mocno jak ty, ale go nie nienawidzę. I nigdy
nie chciałem, żeby mu się stała jakaś krzywda.
Podczas operacji następnego dnia rano weterynarz odkrył, że George doznał bardzo
poważnych obrażeń podczas gwałtownego ataku
206
szaleńca. Bullterrier swymi potężnymi szczękami i zębami jak u rekina kilkakrotnie
zmiażdżył George'owi lewą tylną nogę i pośladki, przeciął żyły, uszkodził mięśnie i wyrwał
fragmenty ciała, po których zostały jamy, przez weterynarza obrazowo nazwane „martwymi
przestrzeniami". Zęby bestii o włos ominęły wprawdzie ważne organy George'a,
niewykluczone jednak, że wprowadziły tysiące szkodliwych bakterii do jego krwiobiegu i
tkanek. A chociaż mój piesek przeżył atak, nie wiadomo było, czy bakterie i obrażenia nie
wywołają fatalnej w skutkach infekcji. Wciąż groziło mu śmiertelne niebezpieczeństwo.
Kiedy wieczorem zadzwoniłam do kliniki, personel powiedział mi, że stan George'a jest tak
dobry, jak należało się tego spodziewać. Spędziłam noc jak na szpilkach, po czym rano
znowu zadzwoniłam. Dowiedziałam się, że nadal nie zaszło nic niepokojącego. Wieczorem z
wysiłkiem podniósł się na nogi, co graniczyło wprost z cudem. Powiedziano mi, że jeśli dalej
będzie w takim tempie odzyskiwał siły, mogę jutro zabrać go do domu.
Ledwo wierząc we własne szczęście, pojechałyśmy z Sue po George'a. Jego lewą tylną łapę
pokrywały szwy i bandaże, z pośladków pod dziwnymi kątami sterczało mu kilka długich,
cienkich plastikowych rurek o nazwie dreny Penrose, które odciągały płyny z ran i nadawały
mu dziwny wygląd pojemnika ze słomkami do napojów. Posiniaczony, wyczerpany,
spuchnięty, na antybiotykach i metadonie przeciw bólowi George nie był jeszcze zdrowy, ale
wszystko wskazywało na to, że jest na dobrej drodze do wyzdrowienia. Kto by się
spodziewał, że nasz kanapowiec ma taki hart?
Chociaż nie był w stanie machać ogonem ani zejść po schodach, z wyrazu jego oczu
widziałam, że cieszy się z powrotu do domu. Kiedy rodzina i przyjaciele przychodzili go
odwiedzać, a pojawiali się licznie, wolno i z bólem kuśtykał im naprzeciwko, ciągnąc za sobą
zranioną nogę. Brunatna, lepka, pomieszana z krwią ciecz wypływała ciągle z drenów i
kapała na dywany. Nie zwracałam uwagi na ten bałagan. Zamierzałam solidnie posprzątać,
kiedy George poczuje się lepiej.
207
Rachunek za wyjątkowe leczenie na pogotowiu weterynaryjnym wyniósł niecałe tysiąc
funtów. Z radością zapłaciłabym dwa razy tyle. Czułam się jak więzień z dożywotnim
wyrokiem, którego ułaskawiono. Miałam wyrzuty sumienia, że byłam na niego zła na chwilę
przed tym, nim go zaatakowano, i stałam się jego oddaną pielęgniarką i niewolnicą. Ale czy
to było coś nowego? Z wrodzoną niezgrabnością aplikowałam mu leki i środki
przeciwbólowe, zmieniałam bandaże i przemywałam dziury wokół drenów, z których sączyła
się nieprzyjemna ciecz. Gotowałam dla niego piersi kurczaka i ryż, strawę rekonwalescenta, a
ponieważ nie miał apetytu, karmiłam go z ręki. Nie potrafił pokonać schodów, więc za
każdym razem znosiłam go albo wnosiłam, żeby był przy mnie, i nie wzdrygałam się, kiedy
ciecz z drenów brudziła mi ubranie. Nie był w stanie wskoczyć na sofę, więc umościłam mu
wygodne legowiska z poduszek przy kominku w salonie, w kuchni i w moim gabinecie.
Przeniosłam także jego kosz do sypialni, żeby spał blisko mnie.
Ku mojemu zdumieniu Zach się nie sprzeciwiał. Rozumiał, że George jest za bardzo chory,
ż
eby noce spędzać samotnie, i heroicznie znosił westchnienia, chrapania, prychania i szurania,
które dobiegały z koszyka. Kiedy opiekowałam się moim cavalierem, Zach opiekował się
mną. Nagle powróciliśmy w pierwsze, pełne uniesienia dni naszego związku. Zaczynałam
myśleć, że pokonaliśmy zakręt i jakimś cudem mój dotąd cokolwiek obojętny partner
pozbywa się wreszcie swojej psiej fobii. Może nawet staje się człowiekiem rodzinnym.
Kiedy Joshua wrócił z obozu narciarskiego, George wciąż miał wetknięte w tyłek słomki i
silnie utykał, co pozostało mu na następne pół roku. Ale zapewniłam mojego zmartwionego
syna, że nasz pies bez cienia wątpliwości jest na dobrej drodze do wyzdrowienia.
Tylko że George nigdy nie był taki jak przedtem. Bullterrier spowodował trwałe uszkodzenie
systemu nerwowego. Od tamtej pory George nie panował nad drżeniem łap, nawet kiedy
siedział. Atak osłabił jego system odpornościowy i pewność siebie. Postarzał się.
208
George nie potrafił znieść myśli o rozłące ze mną nawet na sekundę. Chodził za mną, gdy w
kuchni zajmowałam się gotowaniem. Siedział tuż przy moim krześle, kiedy pracowałam, i nie
odrywał ode mnie wzroku, a jeśli ja nie spoglądałam na niego co parę minut, zaczynał
szczekać i cichł dopiero wtedy, gdy to zrobiłam. Wystarczyło, że wstałam, a George z
wysiłkiem podnosił się na nogi na wypadek, gdybym miała zamiar go zostawić. Czekał przed
łazienką, a jeśli nie wychodziłam po dozwolonych trzydziestu sekundach, zaczynał szczekać i
drapać w drzwi. Kiedy siadałam na sofie, natychmiast mościł mi się na kolanach albo opierał
o nie łapy i domagał się, bym go podniosła, bo skakanie wciąż było dla niego za trudne.
Na początku schlebiało mi to ciągłe i natarczywe domaganie się mojej uwagi - zawsze miło
jest wiedzieć, że ktoś nie potrafi bez nas żyć - ale po kilku miesiącach zaczęłam się dusić.
George pilnował mnie stale. Nie odstępował mnie na krok, a jeśli musiałam bez niego wyjść
na parę godzin, siedział w oknie i wypatrywał mojego powrotu.
George stał się nadmiernie ode mnie zależny, nie wspominając już o jego zaborczości. Z
uczuciowego, acz władczego, króla zmienił się w zazdrosnego dyktatora. Do przeszłości
należały dni, kiedy to Joshua usiłował zniechęcić mężczyzn pojawiających się w domu. Teraz
była to domena George'a. Moje życie po raz drugi nabrało wymiaru Szekspirowskiej tragedii.
Hamlet, książę Danii zszedł z afisza, obecnie wystawiano Otella, a George obsadził się w roli
głównej, Zachowi przydzielając rolę Kasja, obiektu swej zazdrości. Wieczorami, kiedy Zach
nas odwiedzał, George witał go lodowatym wzrokiem. Wpychał się z wyrzutem pomiędzy
nas, kiedy siedzieliśmy obok siebie, podejrzliwie wtykał głowę do pokoju, w którym akurat
przebywaliśmy, i szczekał jak szalony, jeśli Zach chciał mnie pocałować.
Nic dziwnego, że Zach wkrótce stracił cierpliwość. Trudno mi go o to obwiniać. Sama
zdawałam sobie sprawę, że czas najwyższy wyznaczyć granice mojemu psu. Na początku
kazałam George'owi wychodzić z sypialni i spać w gabinecie.
14 - Moje życie z
209
Ale George nie mógł znieść rozłąki ze mną nawet na sekundę. Szczekał jeszcze bardziej
histerycznie niż wtedy, gdy usiłowałam go zostawić w gościnnym pokoju Zacha. Zadawałam
sobie pytanie: chce zwrócić na siebie uwagi czy też czuje ból? A może musi wyjść na dwór?
Często tak długo nie spał, przy okazji nie pozwalając zasnąć także nam, że istotnie było to
konieczne. Jeśli wypuszczałam go do ogrodu, kręcił się tam w nieskończość i ujadał w
ciemności, aż budził Zacha, Joshuę i naszą starszą wiekiem sąsiadkę. Zamiast więc
wypuszczać go samego, czasami narzucałam płaszcz na koszulę nocną i wyprowadzałam go
do latarni przed domem. Nasza ulica o trzeciej, czwartej nad ranem była upiornie opustoszała
i ciemna. Raz stanęłam twarzą w twarz z dwoma lisami. Przy innej okazji kierowca
przejeżdżającego samochodu na widok mojego szlafroka z piskiem zahamował. Nie
czekałam, żeby się przekonać, o co mu chodzi, tylko uciekłam do domu, ciągnąc za sobą
George'a, który jeszcze nie skończył się załatwiać.
Było tylko jedno rozwiązanie, o ile tak można to nazwać, które gwarantowało nam spokojne
noce: musiałam spać z George'em w gabinecie, gdzie w końcu nieraz lądowałam.
- Posłuchaj, tego już za wiele - warknął Zach pewnego niedzielnego poranka. C2ytał gazetę,
podczas gdy George siedział przy łóżku i warczał cicho, ale nieustannie.
Rzuciłam swoją gazetą.
- Wiem - przyznałam. - Przestań, George! - Pies kompletnie mnie zignorował.- Przestań!
Chodź tutaj! Och, to beznadziejne! Problem w tym, kochanie, że on wie, że ty go nie lubisz.
- Więc to moja wina, że źle się zachowuje? Błagam!
- Co z nim zrobimy?
Teraz Zach rzucił swoją gazetą i spojrzał na mnie gniewnie.
- Ściślej rzecz biorąc, co ty z nim zrobisz? Przecież ja nie znam się na tresurze psów.
- No cóż, ja też nie.
210
- Myślałem, że jesteś ekspertką.
- Dziękuję - powiedziałam sztywno. - Coś tu jest nie w porządku, prawda?
- Ach, wreszcie to do ciebie dotarło!
- No wiesz, może George jest samotny. Może gdybym sprawiła sobie drugiego pieska,
miałby przyjaciela i przestałby chodzić za mną krok w krok.
- Drugiego pieska? - Zach spojrzał na mnie jak na istotę z innej planety. - To wspaniały
pomysł. Rewelacyjny, Judith. Może równocześnie poszukasz sobie innego mężczyzny?
- Może to zrobię! Zach pokręcił głową.
- Posłuchaj, wiem, że George'a zaatakował szaleniec, ale teraz czuje się dobrze. Rządzi
ż
yciem twoim i Joshui, a przy okazji rujnuje moje. Wziął cię pod pantofel. Ja po prostu dłużej
nie mogę tego znieść.
Zalałam się łzami.
- Więc odejdź, jeśli tego chcesz.
Uśmiechnął się smutno i pogładził mnie po policzku.
- Nie chcę i na tym polega mój problem. Ale musimy spojrzeć w oczy faktom. Dalej między
nami tak nie może być. Czasami myślę, że zajmuję ostatnie miejsce na liście twoich
priorytetów, ale to twój problem. Musisz go rozwiązać. Może powinnaś zabrać George'a do
weterynarza. I tak odnoszę wrażenie, że tam mieszkasz.
24
Weterynarz raz tylko spojrzał na moją smutną twarz i cienie pod oczyma, po czym stwierdził:
- Moim zdaniem to wyraźny przypadek zaburzeń posttrauma-
tycznych.
Wiedziałam, że w miesiącach po ataku na George'a czułam przygnębienie i nie potrafiłam
radzić sobie z najprostszymi sprawami, ale nie miałam pojęcia, co ze mną jest nie tak. A teraz
wreszcie ktoś mi to powiedział. Ogarnęła mnie taka ulga, że chciałam uścisnąć weterynarza.
- Bardzo panu dziękuję - powiedziałam i westchnęłam, powstrzymując łzy. - Przez ten atak
musiałam zmagać się z wieloma sprawami, uczuciami, które pogrzebałam w sobie po śmierci
męża. Z żałobą i stratą. Atak na George'a sprawił, że wszystko to do mnie wróciło. Mam
kłopoty ze snem i ciągle chce mi się płakać. Myślałam, że sobie poradzę, ale się pomyliłam.
Uważa pan, że powinnam pójść do lekarza?
Weterynarz odchrząknął.
- Prawdę mówiąc, miałem na myśli George'a. To on cierpi na zaburzenia posttraumatyczne.
Nie ulega wątpliwości, że atak miał na niego olbrzymi wpływ. Zalecałbym skonsultowanie
się z behawiory-stą zwierzęcym. - Podał mi wizytówkę. - Proszę zwrócić się do Jani-
212
ne Grey - dodał i niemal wypchnął mnie za drzwi. - Ona wskaże pani właściwą drogę.
Janinę Grey, psycholożka i behawiorystka zwierzęca, wpadła do mojego domu dwa dni
później, emanując tą samą aurą władzy i autorytetu, z którą niegdyś na poranne apele
wkraczała dyrektorka mojej szkoły, panna Kynaston. Ale podczas gdy panna Kynaston była
lodowatą Gorgoną z zaciśniętymi ustami, trwałą ondulacją na białych włosach i zimnymi
niebieskimi oczami (jedno spojrzenie potrafiło najbardziej zuchwałą uczennicę zmienić w
rozdygotaną płaksę), Janinę była młoda i ładna, z długimi brązowymi włosami i brązowymi
oczami. Bił od niego rozsądek i ciepło.
George, który przywykł, że każdy, kto przychodzi do domu, strasznie się nad nim rozczula,
momentalnie pokuśtykał do Janinę, która jak wszyscy inni przykucnęła, żeby się z nim
przywitać.
- Witaj, George! - powiedziała wesoło, ciągnąc go za uszy. - Słyszałam, że prowadzisz
wojnę.
W odpowiedzi George położył przednie łapy na jej kolanach i wyciągnął język ku twarzy -
zwykle tak się witał z ludźmi.
- Tego nie rób - poleciła Janinę łagodnie, ale zdecydowanie.
- Mała szansa. - Roześmiałam się. - Lizanie ludzi to jego obsesja. Ciągle to robi.
- To nie jest miłe, rozumiesz, George? - mówiła Janinę stanowczo. - Przestaniesz, prawda?
Wystarczy!
Ze zdziwieniem zobaczyłam, jak George chowa język.
- Grzeczny piesek! - pochwaliła go Janinę i wskazała kąt kuchni. - Twoja pani i ja musimy
porozmawiać. - Machając ogonem, George posłusznie pokuśtykał do kąta i legł, kładąc głowę
na łapach. — Grzeczny piesek! - powtórzyła Janinę. - Usiadła przy stole i gestem zachęciła
mnie, żebym zrobiła to samo, po czym z uśmiechem zapytała: - Więc na czym polega
problem?
- Cóż... - Spojrzałam na grzeczny puszysty kłębek, który leżał jak aniołek. - Zasadniczo rzecz
biorąc, nad George'em nie da się zapanować. Nie wykonuje poleceń.
213
- Naprawdę? - powiedziała Janinę z niedowierzaniem.
- Widzi pani, jakjuż mówiłam przez telefon, kilka miesięcy temu zaatakował go pies i o mało
go nie zabił.
- O mało nie zabił? - powtórzyła za mną.
- I od tamtego czasu stał się bardzo niepewny siebie i ciągle domaga się uwagi.
- Domaga się uwagi?
- Tak, o wiele bardziej niż poprzednio. Po prostu klei się do mnie jak cień. Oczywiście
rozumiem, dlaczego tak jest. Bardzo cierpiał i biedactwo pewnie wciąż jest w traumie po
tamtym wypadku. Nie może znieść mojej nieobecności nawet na minutę.
Janinę Grey pokiwała głową.
- On nie może znieść? Nawet na minutę, tak?
- Właśnie. Nie jestem w stanie nigdzie się bez niego ruszyć, robi taką awanturę, że muszę go
ze sobą zabrać, a czasami bywa to niewygodne. Jestem z nim prawie przez cały czas! A kiedy
na niego nie patrzę, stara się zwrócić na siebie moją uwagę. Najgorsze są noce.
- Noce?
- George bez przerwy szczeka. O trzeciej, czwartej nad ranem chce mu się siusiu i trzeba z
nim wychodzić. Budzi wszystkich, Jos-huę i Zacha też.
- Czy Zach to ojciec pani syna?
- Nie, mój mąż umarł kilka lat temu. Zach to mój chłopak, nie, raczej mężczyzna. Ma
pięćdziesiąt siedem lat. Tak czy owak, George jest powodem wielu nieporozumień między
nami.
- Nieporozumień? George? -Janinę zamrugała zdziwiona.
- No tak. Chce spać z nami w sypialni.
- W sypialni?
- Ściślej rzecz biorąc, chce spać na łóżku. Mnie to nie przeszkadza, ale mój partner Zach nie
może tego znieść.
- Nie może?
- Nie należy do ludzi, którzy lubią psy. A skoro o tym mowa, człowiekiem rodzinnym też nie
jest.
214
- Nie jest rodzinnym człowiekiem, czy tak?
Właśnie tak, do cholery. Zaczynałam trochę się niecierpliwić, by nie powiedzieć niepokoić
kierunkiem, w którym zmierzała nasza rozmowa. Janinę Grey liczyła sobie niebotyczne sto
czterdzieści funtów za dwugodzinną konsultację. To była fortuna -jej stawka prawie
dwukrotnie przewyższała godzinną stawkę, którą od swoich pacjentów brał Udi. A oni byli
ludźmi. Czy Janinę będzie powtarzać każde moje słowo przez całe sto dwadzieścia minut?
- Tak - potwierdziłam z naciskiem. - Teraz może wydawać się spokojny, ale przecież śpi,
prawda? Może mi jednak pani wierzyć, Zach jest naprawdę bardzo zaborczy i trudny.
Czasami mam wrażenie, że dłużej nie dam sobie z nim rady.
Janinę uniosła swoje idealnie ukształtowane brwi.
- Zach jest trudny? - powtórzyła. - Nie potrafi sobie pani z nim poradzić?
- Tak...
- Zach jest bardzo trudny?
Spojrzałam na behawiorystkę zwierzęcą, jakby postradała rozum.
- Słucham? Dlaczego pani tak mówi?
- To nie ja tak mówię, tylko pani. Powiedziała pani: „Zach jest bardzo zaborczy i trudny.
Czasami mam wrażenie, że dłużej nie dam sobie z nim rady".
- Naprawdę? Jest pani pewna? Och, musiałam się przejęzyczyć. Naturalnie miałam na myśli
George'a. Doprowadza Zacha do szaleństwa, mnie też.
Janinę przez ramię spojrzała na psa spokojnie leżącego w rogu. Ja zrobiłam to samo. George
jedno oko miał otwarte. Kiedy złapał mój wzrok, zaszczekał.
- Widzi pani, znowu zaczyna! Mówiłam ci, George, masz natychmiast przestać! - Wciąż
ujadając, wstał, pokuśtykał do mnie i oparł łapy o moje kolana. Odpechnęłam go. - Odejdź,
kochanie!
- Niech pani na niego nie patrzy - powiedziała Janinę spokojnie.
215
- Słucham?
- Musi pani przerwać kontakt wzrokowy, i to natychmiast. Właśnie, doskonale. Rozumie
pani, jeśli patrzy pani na George'a za każdym razem, kiedy szczeka, wzmacnia pani jego
potrzebę zwracania na siebie uwagi. Ajeśli mówi pani do niego, kiedy robi coś, co się pani nie
podoba, wywołuje pani skutek odwrotny. To tylko zachęca go do powtórzenia takiego
zachowania. Widzi pani? Teraz przestał szczekać.
George zrezygnował też z prób wdrapania się na moje kolana. Pokuśtykał do sofy i z
wysiłkiem na nią wskoczył. Coś mi się przypomniało.
- Nagradzać dobre zachowania i ignorować złe- mruknęłam. Z czasem stało się to ulubioną
mantrą Joshui, zwłaszcza kiedy sam nabroil.
Janinę się uśmiechnęła.
- Chodziła pani na tresurę psów.
- Raz skonsultowałam się z treserem. Dawno temu.
- I jak pani poradziła sobie z tresurą?
- Ja... hm... zarzuciłam ją.
- Właśnie! - Tym razem na końcu słowa nie było pytajnika. Znowu przypomniałam sobie
dyrektorkę szkoły i surowy, pełen dezabro-paty ton, którym przemawiała, gdy przyłapano
mnie na wyrzynaniu napisu: „Kocham Beatlesów" wskazówką kompasu na stole w pracowni
chemicznej.
Uśmiechnęłam się z zakłopotaniem.
- Przypuszczam, że rezygnacja nie była najlepszym pomysłem, prawda?
- Chyba nie.
- Ojej! Napije się pani herbaty albo kawy? I czy teraz chciałaby pani zbadać George'a?
- Zbadać go? - Obie spojrzałyśmy na psa zwiniętego w kłębek na sofie. - Niech sobie jeszcze
pośpi. Myślę, że więcej skorzystamy, jeśli będziemy kontynuować rozmowę o pani.
216
- O mnie? Janinę potaknęła.
- I pani rodzinie. Na przykład o Zachu.
- O Zachu? A co on ma wspólnego z George'em? Uśmiechnęła się i położyła dłoń na mojej.
- Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale z mojego doświadczenia wynika, że psy to wrażliwe
stworzenia. Bardzo szybko odczytują uczucia swoich panów. Wiedzą, jeśli coś jest nie w
porządku. Napięcie w domu, tego rodzaju sprawy. Proszę posłuchać, mogę pani podsunąć
cały zestaw sztuczek służących do uspokojenia George'a, na przykład umieszczenie
rozpylacza z feromonami w pomieszczeniu, w którym śpi, i dam pani wiele wskazówek
dotyczących radzenia sobie z nim...
- Właśnie o to mi chodzi!
- Ale pani jest jego właścielką. I jako taka ponosi pani odpowiedzialność za jego zachowanie.
Pani samopoczucie ma na niego wielki wpływ. Jeśli dla przykładu czuje się pani zagrożona
albo nieszczęśliwa, on też będzie się tak czuł. Dlatego nie mogę nie zadawać sobie pytania,
czy George jest jedynym, którego problemy wymagają uporządkowania.
25
niedzielny poranek, jeden z tych cudownych poranków babiego lata na samym początku
października, kiedy powietrze jest jak balsam, a słoneczne światło ma tę wyjątkową
właściwość, że wszystko, czego tknie - domy, drzewa, trzmiele, chwasty szalejące w moim
ogródku -wygląda, jakby zostało oblane płynnym złotem.
Ale w moim domu rozmowa ociekała kwasem dzięki nocnym wybrykom George'a.
- Wynośmy się stąd - warknął Zach, gdy siedzieliśmy przy kuchennym stole i cuciliśmy się
kawą. - Mam ochotę na spacer za miastem.
- Dobrze. - Po krótkiej chwili dodałam: - Może zapytam Jo-shuę, czy chciałby z nami
pojechać.
- Joshua? - Coś w sposobie, jaki wymówił imię mojego syna, podziałało mi na nerwy. -
Przecież jeszcze śpi.
- Zawsze mogę go obudzić.
- Daj chłopakowi spokój, Judith. Jest niedziela rano. Wiesz, że nie będzie chciał pójść.
Jestem pewien, że wolałby raczej zostać w Londynie, włóczyć się po Camdenie albo grać w
pokera i zachowywać się podejrzanie z przyjaciółmi.
Był
218
- Właśnie tego się obawiam.
- Zresztą Joshua nie przepada za chodzeniem. Będzie się nudził.
- Dobrze mu zrobi, jak przynajmniej ten jeden raz odetchnie świeżym powietrzem, zamiast
wdychać spaliny albo garbić się przed komputerem, Zach.
- Powiedz mi tylko, jaki zdrowy nastolatek chce robić rzeczy, które są dla niego dobre? Poza
tym - dodał z urazą w głosie - ostatnio nie spędzamy ze sobą za dużo czasu. śądam za wiele,
chcąc mieć ciebie dla siebie przez jeden dzień?
Dopiłam kawę.
- A co z George'em? - zapytałam po krótkiej chwili.
- A co z nim?
- Cóż, jeśli wybieramy się na spacer za miasto, to chyba może z nami pojechać?
Zach westchnął ciężko.
- Będziemy chcieli gdzieś zjeść lunch, a jego nie wpuszczą do lokalu. I może w
samochodzie... no wiesz.
- Otworzymy okna. Na pewno ten jeden raz jakoś to zniesiesz -powiedziałam dość
lodowatym tonem. Sądząc z mroźnego milczenia po drugiej stronie stołu, najwyraźniej
przekraczało to jego możliwości. - Zach?
- Posłuchaj, to ma być solidny marsz, kilkukilometrowy. Potrzebuję ruchu. To za wiele dla
George'a przy jego niesprawnej nodze. Zmęczy się.
- W takim razie muszę go wyprowadzić na spacer, zanim pojedziemy. — Teraz przyszła
kolej na mnie, by ciężko westchnąć. Wiedziałam, że Zach miał rację we wszystkim, co
powiedział, ale jego słowa wciąż mnie bolały. Już otworzyłam usta, ale się powstrzymałam.
Po co mówić cokolwiek, jeśli tylko sprowokuję kolejną kłótnię? A tych ostatnio mieliśmy z
Zachem w nadmiarze. Po namyśle uznałam jednak, że co tam, do diabła. Jedna kłótnia więcej
to tylko kropla
219
w oceanie. - Zach, chyba celem wycieczki poza miasto jest to, żebyśmy dobrze się bawili?
- Oczywiście.
- Aleja nie będę dobrze się bawić wiedząc, że Joshuajest sam, a George siedzi zamknięty w
domu.
- To pies!
- Właśnie!
- Posłuchaj, jeśli z nami pojedzie, to równie dobrze możemy wcale nie jechać.
- Świetnie! W takim razie nie jedziemy!
W końcu osiągnęliśmy kompromis. Zach wybierze się sam na długi spacer po Heath. To nie
to samo co prawdziwa wieś, burknął z pretensją, ale lepsze niż nic. Tymczasem ja przygotuję
piknik i spotkam się z nim w Kenwood House. George pójdzie ze mną.
Po wyjściu Zacha ogarnęła mnie ulga. Włączyłam radio i zaczęłam krzątać się po kuchni.
Kiedy stałam przy blacie i kroiłam chleb na kanapki z o wiele większą siłą, niż należało,
George kręcił się u moich stóp, łapiąc każdy okruszek.
- Dzień dobry! - powiedział Joshua wesoło, stając w progu. Miał na sobie szlafrok. - Co
robisz?
- Idę na Heath. W Kenwood urządzimy sobie z Zachem piknik. Chcesz pójść z nami?
Na twarzy mojego syna pojawił się wyraz przerażenia.
- Spacer? Jest niedziela - odpoczywam!
Tak więc Zach słusznie przewidział, że Joshua nie będzie chciał z nami pójść. Jakie to
irytujące! Jak kiedyś nie bez ironii powiedziała mi jego matka przez telefon, mężczyźni w
rodzinie 0'Neillów nigdy się nie mylą.
Ruszyłam przez Heath z George'em truchtającym obok na rozciąganej smyczy i machającym
ogonem. Piękna pogoda zwabiła do parku tłumy ludzi. Rodzice z małymi dziećmi karmili
kaczki i łabędzie na stawie w Vale of Health, samotni właściele psów jak ja wypro-
220
wadzali swoich ulubieńców na spacer, starsze pary chodziły pod rękę. Spoglądałam na nich z
zazdrością i podziwem: jak tym parom udaje się razem zestarzeć we współczesnych czasach,
kiedy bycie razem jest takie trudne?
Zbliżali się do mnie dwaj mężczyźni, pogrążeni w ożywionej rozmowie. Jeden wyglądał na
pięćdziesiąt pięć lat - w takim wieku był Udi, kiedy umarł. Jego towarzysz, bardzo do niego
podobny, miał koło dwudziestki. Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że to ojciec i syn. Kiedy
mnie mijali, usłyszałam, że się śmieją, jakby ze zrozumiałego tylko dla nich żartu. Ogarnął
mnie przytłaczający smutek.
Zeszłam ze ścieżki na polanę, gdzie było mniej ludzi. Ramiona przygniatał mi wielki ciężar - i
nie był to tylko plecak z jedzeniem. Przypomniałam sobie radość, z jaką zawsze wychodziłam
z domu na spotkania z Zachem w początkowym okresie naszej znajomości, zaledwie trzy lata
temu. Wtedy nie mogłam się doczekać, kiedy go zobaczę. Z naszą przyszłością wiązałam tyle
nadziei, że przez całą drogę się uśmiechałam. A teraz? Ostatnio niewiele się uśmiechałam, a
już na pewno nie w obecności Zacha.
Nagle pomyślałam o Janinę Grey. Odkąd behawiorystka zwierzęca kilka miesięcy temu
opuściła mój dom, zostawiając mnie wyczerpaną emocjonalnie na sofie obok George'a,
usiłowałam wymazać z pamięci naszą rozmowę. Powiedziała mi, że nie tylko problemy
George'a wymagają uporządkowania, ale moje też - a ściślej mówiąc, uporządkowania
wymaga mój związek z Zachem. Być może odznaczał się zaletami brylantu, ale jak wszystkie
doskonałe kamienie szlachetne posiadał też głęboką rysę: odmienne poglądy na to, co znaczy
bycie razem.
Chociaż uparcie usiłowaliśmy wmieść pod dywan dzielące nas różnice, trudno było je
ignorować. Stos urósł do rozmiarów dorosłego bernardyna. Ostatnimi czasy potykaliśmy się o
niego zawsze, gdy byliśmy razem. Ja w miarę moich możliwości starałam się, żeby Zach
221
był zadowolony, ale moje możliwości najwyraźniej nie wystarczały. Zycie było dostatecznie
trudne bez ciągłych starań, by zrobić przyjemność partnerowi. Czasami pytałam siebie, po co
tak się wysilam. Nie byliśmy dobraną parą i mieliśmy inne oczekiwania wobec życia, a co
więcej, zaczynaliśmy działać sobie na nerwy, a to było okropne. Oboje w głębi serca
wiedzieliśmy, że nadeszła pora zerwania, ale żadne z nas nie było w stanie tego zrobić.
Ś
cieżka prowadziła przez lasek otoczony labiryntem ogrodzonych obszarów ze zwalonymi,
porośniętymi mchem drzewami i gęstym poszyciem. Musiały tam mieszkać setki królików i
wiewiórek, a także bez wątpienia wiele lisów, bo George nie odrywał nosa od ziemi i węszył
z podnieceniem, gwałtownie machając ogonem i naprężając smycz. Powstrzymywałam jego
zapały. Wkrótce pomiędzy drzewami dostrzegłam fronton Kenwood House i humor mi się
poprawił, jak zawsze na ten widok. Dwór był arcydziełem zaprojektowanym przez
osiemnastowiecznego architekta Roberta Adama. Adam rozbudował dawny dom dla
Williama Murraya, pierwszego earla Mansfield, polityka i sędziego, który odegrał ważną rolę
w zniesieniu niewolnictwa w Brytanii: krokiem milowym był jego „werdykt w sprawie
Sommer-seta" dotyczący losu zbiegłego niewolnika Jamesa Somerseta, a stanowiący, że
ż
aden niewolnik nie może być siłą wywieziony z kraju przez właściciela i sprzedany za
granicą.
Robert Adam stworzył prawdziwe cudo z dworu Mansfielda. Usytuowana na szczycie
wzgórza na północnej granicy Hampstead Heath, inspirowana stylem klasycznym budowla
pokryta jest oślepiająco białym tynkiem i przypomina długi weselny tort ozdobiony
skomplikowanymi wzorami. W roku 1927 przekazał ją narodowi kolejny właściciel, magnat
piwny Edward Сесії Guinness; obecnie mieści się w niej muzeum wypełnione bezcennymi
malowidłami. Często wykorzystywana jest jako plan filmowy - najbardziej znane ujęcia
pochodzą z Notting Ній, gdzie stanowiła tło dla poważnego nieporozumienia pomiędzy Hugh
Grantem a Julią Roberts.
222
Może to powinno być dla mnie ostrzeżeniem.
Przeszłam obok małego stawu z mostkiem trompe-1'oeuil i ruszyłam w górę zbocza, gdzie
czekał na mnie Zach. Uśmiechnął się do mnie tak ciepło, że poczułam przypływ miłości do
niego. Dzielące nas różnice to nie jego wina! No, w każdym razie nie wyłącznie jego wina!
Nic na to nie może poradzić, że oczekuje od życia czegoś innego niż ja. Kiedy jednak
rozłożyliśmy na trawie koc, który przyniósł Zach, i rozpakowaliśmy plecak, ta chwila już
minęła. Znowu rzucaliśmy się sobie do gardeł, a w dodatku na dotąd błękitnym niebie
zaczynały gromadzić się chmury. George niczego nie zauważył. Za bardzo był zajęty
odkrywaniem tego, co jest w kanapkach.
- Każ mu przestać, dobrze?! - krzyknął Zach, kiedy moja psina przeszła po kocu, by wziąć do
pyska kawałek kurczaka, który nam spadł.
Dołożyłam wszelkich starań zarówno ze względu na spokój, jak i higienę.
- Schodź, George! Siadaj! Siad! Grzeczny piesek! - I za pomocą drobnej łapówki (połowy
mojej kanapki) sprawiłam, że George był mi posłuszny. To znaczy, dopóki nie skończyło się
jedzenie.
Otworzyliśmy niedzielne gazety i usiłowaliśmy je czytać. Mówię „usiłowaliśmy", bo ilekroć
przewracałam stronicę, George wsadzał w nią łeb albo ją tratował. Zach westchnął. Ponieważ
w okolicy mało było innych psów, w końcu spuściłam go ze smyczy. Wiedziałam, że nie
odejdzie ode mnie daleko, ostatnimi czasy nigdy tego nie robił. Od dnia ataku panicznie bał
się innych psów i zastygał w bezruchu, gdy jakiegoś widział. Tym razem jednak dostrzegł
innego cavaliera hasającego nad stawem. Nastawił uszu i zbiegł ze zbocza, żeby się z nim
przywitać. Podobnie jak inne psy tej rasy, George potrafił rozpoznać pobratymca i zawsze go
pozdrawiał.
- Lepiej po niego pójdę - powiedziałam. - Nie powinien tutaj biegać bez smyczy.
223
- Nie trzęś się tak nad nim - odparł Zach. - Może zrobisz sobie przerwę i poczytasz gazetę,
skoro mamy chwilę spokoju?
Zrobiłam, jak mówił, ale co pewien czas unosiłam wzrok znad lektury i patrzyłam na
George'a biegającego nad stawem, blisko lasu, skąd przyszliśmy Chmury nad naszymi
głowami gromadziły się szybko, całkowicie zasłaniając słońce. Zerwał się wiatr. Zadrżałam i
powiedziałam:
- Chyba będzie padać.
- Znalazłaś sobie kolejny powód do zmartwienia- mruknął Zach.
Zacisnęłam zęby.
Rzeczywiście spadł deszcz, nagle i z taką samą monsunową siłą jak tamtego dnia trzy i pół
roku wcześniej, kiedy po raz pierwszy spotkaliśmy się z Zachem w hotelu St. George.
Skoczyliśmy na równe nogi jak wszyscy siedzący na trawie ludzie, po czym zaczęliśmy
upychać pozostałości z pikniku i rozrzucone gazety do toreb. Spojrzałam na staw, ale
George'a tam nie było. Co gorsza, nigdzie go nie było.
- Gdzie jest George? - powiedziałam, rozglądając się po okolicy. - Zach, nie widzę go!
- Gdzieś musi być. Hej, pomóż mi spakować te rzeczy, dobrze? Pośpiesz się, jestem już
przemoczony.
- Ale gdzie on się podział? - Wszyscy wokół nas biegli schronić się w domu, teraz więc
zbocze niemal opustoszało. George'a nigdzie nie było. Zbierając namoknięte gazety, które
wiatr rozwiewał na wszystkie strony, wołałam go, ale zagłuszał mnie deszcz. Sucha ziemia
pod naszymi stopami zmieniła się w bagno. Zach złapał torby i ruszył ku wysypanej żwirem
ś
cieżce na szczycie wzgórza.
- Chodź, Judith! On wróci!
- Muszę go znaleźć! - Przeklinałam siebie, że nie pilnowałam George'a. Dlaczego byłam taka
głupia i spuściłam go ze smyczy? Nagle przypomniałam sobie zapał, z jakim węszył przez
całą drogę
224
do Kenwood. - Założę się, że uciekł do lasu. Wiem, że tam go znajdziemy.
Zach schronił się pod obrośniętą bluszczem arkadą.
- My?! - zawołał. - Nie. Sam znajdzie drogę do domu.
- Nie znajdzie. - Wgramoliłam się po śliskim zboczu pod arkadę. Poza nami nie było tu
nikogo. - Nie da sobie rady. Zeżre go jakiś lis. Albo wyjdzie na drogę i wpadnie pod
samochód. Wiem, że tak się stanie. Jak powiedział weterynarz, George'owi przydarzają się
wypadki!
Zach pokręcił głową z rozpaczą. Lało tak, że ubrania mieliśmy przyklejone do ciał.
- Nie mogę tego znieść. Idę do domu, zanim tu utonę, i tobie proponuję to samo - powiedział.
- Pomogę ci poszukać tego cholernego psa, jak przestanie padać.
- Ja idę go poszukać teraz.
- Jak chcesz.
- Mógłbyś mi pomóc.
- Mówiłem, pomogę, jak przestanie padać.
- Ale wtedy może być za późno!
Wpatrywaliśmy się gorzko i z urazą. Nagle zaczęło chodzić o coś więcej niż tylko o
bezpieczeństwo George'a. Ujęłam Zacha za rękę.
- Proszę, chodź ze mną! Uwolnił się i wziął torby.
- George ten jeden raz sam może o siebie zadbać. To tylko pies, Judith, choć ze sposobu, w
jaki go traktujesz, nikt by się tego nie domyślił.
- Dla ciebie to może tylko pies, ale stanowi część mojej rodziny.
- Ajanie?
Gęsty deszcz bębnił w żwir, spadał na nasze głowy.
- Ty nie chcesz - powiedziałam, przekrzykując szum. - I nigdy nie chciałeś, prawda? - Zach
milczał. - Posłuchaj, muszę iść. George jest dla mnie ważny.
- Ważniejszy ode mnie.
15-Moje życie z...
225
Jaki sens miałaby odpowiedź?
- Zobaczymy się później.
- Może.
Odwróciłam się i pobiegłam po śliskiej trawie w stronę lasu. W połowie drogi przystanęłam i
obejrzałam się; miałam nadzieję, że Zach idzie za mną. Stał pod obrośniętym bluszczem
łukiem w białej koszuli przyklejonej do ciała. Gestem dałam mu znać, by do mnie dołączył,
ale on nie ruszył się z miejsca.
Nagle pomyślałam o idealnych dżinsach, do których kiedyś porównałam nasz związek. W
ciągu kilku ostatnich miesięcy zamek się zepsuł, w talii trzymała je wielka agrafka. Ledwo
mogłam oddychać, tak mnie ściskały. Kiedy stałam w deszczu, poczułam, jak agrafka się
otwiera i spodnie opadają mi do kostek. Czy po raz kolejny powinnam je podnieść i jakoś
połatać?
Nie, tym razem tego nie zrobię. Już nie dało się ich zreperować. Zostawiłam je na ziemi i
pobiegłam do lasu, szukając George'a.
Minął tydzień, nim mój syn zauważył, że partner, z którym byłam przez trzy i pół roku,
przestał się u nas pojawiać.
- Gdzie jest Zach? - zapytał pewnego wieczoru, kiedy leżąc na sofach, oglądaliśmy telewizję.
Kończył się odcinek Gotowych na wszystko, rozwiedziona Susan kłóciła się ze swoim
chłopakiem Міке'ет Delfino. Nie rozumiałam, co też mogło nasunąć Joshui myśl o Zachu.
- Nie mam pojęcia.
Joshua podejrzliwie zmrużył oczy.
- Rozstaliście się?
- Z całą pewnością!
- Kiedy?
- W zeszłą niedzielę.
- Nic mi nie powiedziałaś!
- Może nie chciałam o tym rozmawiać.
226
- I odpowiada ci to, mamo?
- Całkowicie - odparłam z większym przekonaniem, niż czułam. - Chciałam tego.
- Aha. W takim razie wszystko w porządku. - Joshua odwrócił się do telewizora.
Oszałamiająca Gabrielle szła Wisteria Drive w skąpej czerwonej sukience. - Chociaż szkoda,
ż
e tak się stało.
Spojrzałam na niego ze zdumieniem.
- Co masz na myśli? Przykro ci, że zerwaliśmy?
- Tak.
- To znaczy, że lubisz Zacha?
- No, jest w porządku.
- W porządku? Co to znaczy? Przycisz telewizor, Joshua, i nie patrz na Gabrielle, tylko na
mnie. Mógłbyś to nieco rozwinąć? - Gapiłam się na mojego syna, który leżał rozciągnięty na
sofie z George'em na kolanach, stopy w skarpetkach opierając na poręczy. Może od jakiegoś
czasu nie przyglądałam mu się uważnie: nagle zauważyłam, jak niewiarygodnie długie ma
nogi i jak dorosła i przystojna stała się jego twarz.
- No, Zach jest trochę sztywny - powiedział. - Nie znosi głośnej muzyki i zawsze narzeka,
kiedy telewizor jest włączony. Ale z drugiej strony, gra w pokera i zna świetne żarty. I nie
czepia się mnie przez cały czas. Mówi ci, żebyś się tak nade mną nie trzęsła, nie zmuszała do
jedzenia warzyw i innych takich, co jest wielkim plusem. Oczywiście że go lubię. Ale to
twoje życie, mamo. - Łagodnie zdjął George'a ze swoich kolan. - Sama wiesz, co jest dla
ciebie najlepsze.
Rzuciwszy tę bombę, mój szesnastoletni syn wstał, spojrzał na mnie z wysokości stu
osiemdziesięciu centymetrów i poklepał po ramieniu, jakbym była starszą wiekiem
rekonwalescentką, którą trzeba pocieszać, po czym zszedł na dół do swojego pokoju,
zatrzasnął drzwi i zajął się własnym życiem. Nie posiadałam się ze zdumienia.
Ale przynajmniej jeden domownik był szczerze zachwycony odejściem Zacha. W noc po
naszym zerwaniu wsunął się do mojej
227
sypialni i umościł do snu w nogach łóżka: puszysty brązowo-bialy ka-napowiec z błogim
uśmiechem na pyszczku.
I nie bez powodu. Jego upór przyniósł pożądany skutek. George znowu miał mnie tylko dla
siebie. Jak zwykle, Król Psiego Rodu postawił na swoim.
26
biedemnastego stycznia 2007 roku zabrałam George'a na coroczne badanie. Kristie, młoda
lekarka w naszej przychodni weterynaryjnej, zmierzyła mu temperaturę obrzydliwym
termometrem odbytniczym, zajrzała w oczy, palcami nacisnęła okrągły brzuch, a następnie
postawiła na wadze. Chociaż George od pół roku przebywał na ścisłej diecie, mój niegdyś
anorektyczny pies ważył jedenaście i pół kilograma, co najmniej o półtora kilograma
przekraczając górną normę uznawaną za właściwą dla jego rasy.
Na koniec badania Kristie przez stetoskop posłuchała bicia jego serca.
- Mimo nadwagi stan jego zdrowia nie budzi zastrzeżeń - powiedziała - poza szmerami w
sercu.
- Przecież George nie ma szmerów w sercu! -wykrzyknęłam. Kristie ponownie go osłuchała,
po czym spojrzała na mnie ze
współczuciem malującym się w jej okrągłych niebieskich oczach.
- Bardzo mi przykro, ale ma.
Wstrzymałam oddech. Pośród licznych dolegliwości, na które George cierpiał przez
wszystkie te lata, nie było chorób serca.
229
W przeciwieństwie do innych cavalierów organ ten miał zawsze w doskonałym stanie. Albo
tak mi się wydawało.
- Obawiam się, że to choroba zastawki mitralnej - dodała Kristie.
Pokiwałam głową. Słyszałam o tej przerażającej chorobie, ale niewiele o niej wiedziałam.
Kristie wyjaśniła mi teraz, że jest to poważna, zwyrodnieniowa i skracająca życie wada
zastawki mitralnej, czyli podwójnych klapek, które działają jak otwierające się w jedną stronę
drzwi po to, by krew przez serce płynęła w jednym kierunku. Kiedy przepływa z lewego
przedsionka do lewej komory, zastawki mitralne zamykają się i uniemożliwiają jej powrót.
Choroba polega na tym, że powoli tracą elastyczność i nie domykają się całkowicie. W
rezultacie przy skurczu serca krew wpychana jest na powrót do przedsionka, co powoduje
szmery, które Kristie usłyszała przez ste-teskop. Kiedy stan się pogarsza, przedsionek i
komora powiększają się, co z kolei wpływa na płuca. A w sytuacji, gdy stan jest poważny,
zastawka mitralna przestaje działać, powodując zatrzymanie akcji serca i śmierć.
Choroba zastawki mitralnej występuje u ludzi, podobnie jak u wszystkich psów. Jednakże u
spanieli Cavalier King Charles zdarza się dwadzieścia jeden razy więcej niż u innych ras.
Stwierdzono ją u ponad połowy cavalierów p0 piątym roku życia i dotyka właściwie każdego,
który skończył dziesięć lat. Przypuszczalnie ma to coś wspólnego z całym tym królewskim
wychowaniem.
A to oznaczało, że nie da się przed nią uciec.
W przeszłości zawsze uważałam się za szczęściarę, bo George serce miał zdrowe. Wszystko
wskazywało na to, że już nie. Krew w jego sercu płynęła sobie jak chciała, niczym woda
wzbierająca w rurach. W skali oznaczającej stopień dolegliwości od jeden do sześciu Kristie
oceniła jego stan na trzy. Może nikt wcześniej tego nie zauważył, powiedziała. Odparłam, że
to niemożliwe, jej poprzednicy w przychodni przez ostatnie osiem lat osłuchiwali George'a
niezliczoną ilość razy
230
i zawsze ze zdziwieniem podkreślali, że wjego sercu nie ma szmerów. To musi być coś
nowego. Kristie zapytała, czy w ubiegłych miesiącach zauważyłam spadek aktywności
fizycznej u George'a, jako że jest to kolejny symptom świadczący o rozwijaniu się tej
choroby. Wybuch-nęłam śmiechem. Spadek aktywności? George zawsze trzy czwarte życia
przesypiał.
Po wyjściu z gabinetu otworzyłam tylne drzwi samochodu.
- Na tylne siedzenie, George! - rozkazałam. Wskoczył i posłusznie zajął wskazane miejsce.
Zanim jednak zdążyłam usiąść za kierownicą, wcisnął się w wąską lukę pomiędzy przednimi
siedzeniami, przeczołgał nad ręczym hamulcem i usadowił obok mnie -jak zwykle.
Zachwycony, że jest w samochodzie (jego ulubioną metodą przemieszczenia się z punktu A
do punktu В zawsze były cztery koła, a nie cztery łapy), siedział wyprostowany, z uniesionym
czarnym noskiem, tak by mógł patrzeć przez okno. W taki sposób podróżował przez te osiem
lat. Spojrzałam na niego kątem oka, a kiedy zatrzymałam się na światłach, podrapałam go za
uchem. George odwrócił się ku mnie, spojrzał mi w oczy i westchnął z głębokim
ukontentowaniem. Nagle poczułam w gardle kulę i mimo wysiłków nie potrafiłam jej
przełknąć.
W domu z George'em następującym mi na pięty pobiegłam do gabinetu. Usiadłam przy
komputerze i w chwili, gdy George zamknął oczy i zapadł w drzemkę, wpisałam w Google'a
słowa: „mitralna zastawka", „choroba", „cavaliers". Znalezione pliki były lekturą
przygnębiającą. Najnowsze statystyki podawały, że często po zdiagnozowaniu choroba
rozwija się gwałtownie przez następne dwa lata. Do symptomów poza powiększeniem serca
należą zadysz-ki, kłopoty ze złapaniem oddechu po wysiłku fizycznym, pojawiające się
czasami osłabienie tylnych łap, płyn w płucach powodujący odmę, zaburzenia pracy nerek i
wątroby oraz bardzo wiktoriańskie omdlenia.
Także utrata wagi. Ale nie ma obaw, że znowu nam to grozi.
231
Kiedy dotarłam do akapitu informującego, że choroba zastawki mitralnej zwykle powoduje
przedwczesną śmierć, wyłączyłam komputer i poszłam na piętro. George obudził się i
podążył za mną. Podałam mu zdrowy lunch składający się z dietetycznej suchej karmy o
smaku ryby posypanej odrobiną pokrojonego mięsa z wczorajszego dnia oraz chudego
jogurtu, który Kristie przepisała mu kilka tygodni temu na uregulowanie wiatrów. (Okazał się
dość skuteczny. George rzadziej puszczał bąki.) Po wyjedzeniu wszystkiego George wylizał
dokładnie miskę i porządnie wytarzał się na dywanie w salonie, następnie zaś wyciągnął się
na boku koło lodówki, by oddać się swojej ulubionej rozrywce: drzemce.
Wkrótce też głośno chrapał i wszystko wskazywało na to, że nie wie o bożym świecie, choć
jedno oko miał nieznacznie otwarte. Widziałam, że śledzi mój każdy krok, gdy chodziłam od
lodówki do blatu, przygotowując zapiekankę na kolację dla Joshui. Ilekroć zbliżałam się do
George'a, regularnie bił ogonem w podłogę.
Patrzyłam na niego, leżącego tak spokojnie, zadowolonego z mojej bliskości nawet podczas
snu, i zalałam się łzami. Wciąż istniała słaba szansa, że George może dożyć sędziwego wieku
lat piętnastu lub szesnastu, jeśli jednak cierpiał na chorobę zastawki mitralnej, jak
podejrzewała Kristie, o wiele bardziej prawdopodobne było to, że umrze w ciągu następnych
dwóch lat. A choć zdawałam sobie sprawę, że mój cavalier przestał już być młodzieńcem,
dwa lata wydawały mi się zbyt krótkim okresem. George był nieposłuszny, uparty,
rozpuszczony, a koszty jego utrzymania były równe kosztom utrzymania ferrari, mimo to nie
chciałam go stracić. Perspektywa, że będę musiała nastawiać budzik, żeby wstać o właściwej
porze, że przeczytam całą gazetę, bo nie zostanie podarta na strzępy, że nikt w domu nie
będzie uważał, że moje mało wymyślne gotowanie warte jest trzech gwiazdek w przewodniku
Michelina, że wracając do domu, nie zobaczę w oknie salonu niespokojonego pyszczka wy-
232
patrującego mnie w ciemności - cóż, przyznam szczerze, to było nie do zniesienia.
Mówiłam sobie stanowczo, że powinnam uważać się za szczęściarę, mając George'a przy
sobie tak długo. Przecież mogłam go stracić w poniedziałek wielkanocny w 2005 roku. Gary
Dodswelł z posterunku w Heath, który tamtego dnia przybiegł George'owi na ratunek, w
naszym imieniu wszczął sprawę przeciwko właścicielom bullter-riera stradfordshire. Był nie
tylko wstrząśnięty gwałtownością ataku na George'a, ale też gwałtownością, z jaką ludzie,
pod których opieką bullterrier pozostawał, pobili swojego psa. Postępując w myśl ustawy o
psach, która zezwala policji występować do sądu przeciwko właścicielom osobników
niebezpiecznych dla otoczenia, posterunkowy Dodswelł zebrał wszelkie możliwe dowody i w
lipcu sprawa stanęła na wokandzie. On, Philip i Sue złożyli zeznania, ale właściciele psa nie
pokazali się w sądzie. Twierdzili, że bullterrier do nich nie należy, a tamtego dnia zabrali go
tylko na spacer. Sędzia uznał ich winnymi i nakazał, by pies przez cały czas pozostawał na
smyczy, a w miejscach publicznych miał kaganiec.
Nie sposób stwierdzić, czy wzięli sobie do serca nakaz sądu. Może ich psi gangster przez cały
czas pozostaje na smyczy i w kagańcu, a może nie. Niewykluczone, że pewnego dnia George
i ja staniemy oko w oko z nim na Hampstead Heath. Posterunkowy Dodswelł poradził mi w
związku z tym, żebym nie spuszczała George'a ze smyczy. Ośmielałam się to robić tylko
wtedy, gdy dokładnie widziałam całą okolicę i byłam pewna, że w pobliżu nie ma żadnych
złośliwych bestii. George'owi bardzo to odpowiadało.
Nie potrafiłam pojąć, jak ludzie mogą żyć pod jednym dachem z niebezpiecznymi psami.
Przecież można wytresować je tak, by nie okazywały agresji. Z drugiej zaś strony, jestem
ostatnią osobą, która powinna wypowiadać się w kwestii tresury. Jak kiedyś zauważył Zach,
to nigdy nie była moja specjalność. Może gdybym wprowadziła
233
w życie wszystkie zasady i sugestie Janinę Grey George na wystawach zdobywałby czerwone
rozety za doskonałe maniery. Moglibyśmy nawet brać udział w psich tańcach na wystawie
Crufts. Ale ja tego nie zrobiłam. Uzbrojona w pudło niskokalorycznych przysmaków,
doszłam tak daleko, że nauczyłam George'a na komendę siadać i kłaść się - i tak, spać nocami
w gabinecie. Potem zrezygnowałam z dalszych wysiłków.
Problem w tym, że jeśli chodzi o George'a, nie potrafiłam konsekwentnie trzymać się zasad.
Byłam za miękka, nazbyt pobłażliwa i - przyznaję - za bardzo leniwa. Wytresowanie go
wymagało mnóstwa czasu i zaangażowania, ajajuż dość czasu i zaangażowania poświęcałam
na kąpanie George'a, wyprowadzanie George'a i sprzątanie zgryzionego papieru, który
George wyławiał z kosza na śmieci, nie wspominając o trawie, którą zjadał, gdy nie
patrzyłam, a potem zwracał w mojej sypialni. Byłam zajęta karmieniem George'a,
pielęgnowaniem George'a, bawieniem się z George'em i zaprowadzaniem George'a co dwa
miesiące do psiego salonu piękności na strzyżenie i manikiur, zmuszanie go podstępem do
zażywania tabletek i witamin, skłanianie do otwierania pyska, żebym mogła wsunąć do
ś
rodka szczoteczkę dla dzieci z odrobiną enzymatycznej pasty o smaku kurczaka i
dopilnować, by nie wypadły mu te zęby, które jeszcze miał. W tresurze psów istniała bariera
bólu, aja, zamiast przebić się przez nią z determinacją karateki kopnięciem burzącego mur,
podchodziłam do niej, bez przekonania trącałam, po czym się wycofywałam.
Usprawiedliwiałam się tym, że nie chcę mieć psa, który skacze na komendę jak dzieci von
Trappa w Dźwiękach muzyki. Lubiłam George'a takiego, jaki był: aroganckiego, kapryśnego i
nieposłusznego.
Poza tym, jak sobie czasami mówiłam, George nie nadawał się do surowego reżimu tresury.
Wciąż odnosił obrażenia. Nie chodziło tylko o jego nerwy, ale też o zdrowie fizyczne. Nim
lato roku 2005 do-
234
biegło końca, miał kłopoty z pęcherzem i cierpiał na infekcje żołądkowe. Jesienią pojawiły się
problemy ze skórą. Zawsze miał skłonność do dziwnych dolegliwości skórnych, ale nagle
jego stan się pogorszył i George cały czas się drapał. Miał wągry i pryszcze na brzuchu,
swędzące łyse placki na nogach i dziwne, wyglądające jak liszaje narośle na grzbiecie. Mówię
„dziwne", bo nawet John, rzeczowy dermatolog weterynaryjny, nie potrafił dokładnie
stwierdzić, co to jest.
- Możliwe, że to grzybica- oznajmił, przesuwając dłońmi po sierści George'a w kierunku od
ogona do głowy i przyglądając się uważnie plamom na skórze.
- Grzybica? Fuj!
- To infekcja, taka jak grzybica stóp. -John kontynuował badanie. - Hm. Z drugiej strony to
może być świerzb.
- Co? - Zrobiło mi się słabo.
- Świerzb - powtórzył, odrywając strupek i badawczo go oglądając. - Pies może się zarazić
od lisa, jeśli tarza się w miejscach, gdzie był lis. Czy w okolicy, gdzie pani mieszka, są lisy?
- Tylko na Heath. Chociaż tak, czasami w nocy przychodzą do naszego ogrodu.
- Hm. Więc to może być świerzb. A świerzb to pasożyt. Ściślej rzecz biorąc, pasożyt
powoduje tę chorobę. Sarcoptes scabei. To insekt, który wbija się pod skórę i w powiększeniu
wygląda jak pajączek. Cudowny. Może spowodować poważną utratę owłosienia, co
wyjaśniałoby te łyse placki na grzbiecie George'a.
- Tak. - Dołożyłam starań, by w moim głosie nie zabrzmiała histeria. - A ten świerzb... czy
ludzie mogą się nim zarazić?
- O tak. Jest bardzo zaraźliwy. Podobnie jak grzybica, skoro o tym mowa.
- Naprawdę?
- Szczególnie niebezpieczna jest przy bezpośrednim kontakcie. Kiedy gładzi pani psa, całuje,
przytula.
235
Ponieważ George siedział na stole do badania, w tej właśnie chwili go dotykałam. Co gorsza,
nie mogłam go puścić, bo zaraz zeskoczyłby, a przy swoim szczęściu pewnie złamałby
wszystkie cztery łapy.
- Naturalnie zarazić się można także pośrednio- ciągnął John. - Na przykład przez pościel,
meble, dywany. Nie pozwala pani George'owi wskakiwać na fotele i sofy?
Kiwnęłam głową. Było mi niedobrze. Przed oczyma przesuwały mi się wizje grzybów
wyrastających mi z uszu i pasożytów świerzbu wbijających się w moją głowę. Widziałam, jak
przy następnym myciu wypadają m garściami włosy. Nagle zaczęła mnie swędzieć cała skóra.
Mam świerzb! Łysa, pokryta parchami, będę niedłu go chodzić po High Street z dzwonkiem
w dłoni i krzyczeć: „Nieczysta! Nieczysta!"
- A z drugiej strony wszystkie te dolegliwości skórne George'a mogą być skutkiem alergii
pokarmowej albo alergii na roztocza-ciągnął weterynarz. - A może na pyłki roślin. Zrobię mu
testy. Jeśli chodzi o wągry na brzuchu... -Wziął kawałek taśmy samoprzylepnej, przycisnął
George'owi do skóry i oderwał. - Obejrzę je pod mikroskopem. Przypuszczalnie aż się roi w
nich od bakterii! - powiedział radośnie.
- Uch... Ile czasu zajmie panu zdiagnozowanie George'a?
- Jeśli to grzybica, dowiemy się niedługo. Testy na świerzb trwają tygodniami, czasami
miesiącami. Obawiam się, że nie istnieje sposób na ich przyśpieszenie, pasożyt musi się
rozwinąć.
- Co mam do tego czasu robić? - zapytałam płaczliwie. Spojrzał na mnie jak na wariatkę.
- Zachowywać się jak zwykle, to oczywiste. A poza tym będzie pani myła George'a
szamponem antygrzybicznym. Musi go pani dobrze wetrzeć, pozostawić na dziesięć minut,
następnie spłukać. Proszę się nie przejmować, nie trzeba robić tego codziennie. Wystarczy
trzy razy na tydzień.
236
Biedny George! Dopóki nie dostaniemy wyników w okolicy Bożego Narodzenia, będzie
towarzyskim wyrzutkiem. Koniec z tuleniem się do piersi naszych gości, bo nikt nie zechce
się do niego zbliżać, nawet Joshua i ja. Jak się okazało, jego najrozmaitsze dolegliwości
skórne nie zostały wywołane świerzbem czy grzybicą. George był wrażliwy na alergeny
ś
rodowiskowe, które z kolei narażały go na liczne infekcje bakteryjne. Wiosną roku 2006
został poddany skutecznej terapii przy użyciu kosztownych antybiotyków, środków
antyzapal-nych oraz specjalnych zastrzyków odpornościowych produkowanych w Ameryce,
za których sprowadzenie trzeba było zapłacić kolejne setki funtów. Niech Bóg błogosławi
firmę ubezpieczeniową dla zwierząt domowych, bo to ona pokrywała astronomiczne
rachunki, w tym jeden na kwotę 1016 funtów 68 pensów.
A to nie był koniec problemów George'a. W lipcu 2006 roku ostre nasionko trawy wbiło mu
się w głęboko w kanał prawego ucha, przez co ciągle potrząsał głową i drapał się aż do krwi.
Weterynarz próbował wymyć je solą fizjologiczną, ale George odmówił współpracy. W
końcu lekarz musiał zaaplikować mu znieczulenie ogólne. Koszt: 64 funty 57 centów za
konsultację wstępną, 324 funty 18 centów za operację.
Dwa tygodnie później Joshua i ja zabraliśmy George'a na wakacje do Kornwalii z naszymi
przyjaciółmi Alwynami i ich spanielem jack russelem imieniem Molly. Pierwszego dnia cała
nasza szóstka oraz psy ruszyliśmy po skałach na piknik do idyllicznej, choć niemal
niedostępnej zatoki niedaleko Prussia Cove. Zdążyliśmy rozłożyć jedzenie, kiedy rozległo się
rozpaczliwe skomlenie: George znalazł na plaży haczyk z przynętą i wziął je do pyska.
Wystawał mu z ust jak kolczyk punka. Sądząc z hałasu, jaki robił, ozdabianie ciała
kolczykami nie przypadło mu do gustu.
Jakiś mężczyzna próbował usunąć haczyk narzędziem wieloczynnościowym (zakupionym,
jak się okazało, z katalogu Innovations), ale
237
tak samo jak my bał się mocno szarpnąć, a haczyk wbił się głęboko. Piknik skończył się,
zanim jeszcze się zaczął. Spakowaliśmy jedzenie, wgramoliliśmy się na skały, pojechaliśmy
do odległej o wiele kilometrów przychodni weterynaryjnej na skraju osiedla i przez wiele
godzin siedzieliśmy w ponurej przychodni, podczas gdy biednemu George'owi podano środek
znieczulający i haczyk wycięto.
Jak dawno temu powiedział weterynarz, George'owi zdarzają się różne rzeczy.
Wziąwszy pod uwagę haczyk, nasionko trawy i wykonywane dwa razy na tydzień zastrzyki
uodporniające, świetnie się złożyło, że miałam sporo wolnego czasu i mogłam się nim
opiekować. Od zerwania z Zachem w październiku 2005 roku poważnie podchodziłam do
swoich obowiązków właścicielki psa i matki. Brakowało mi wielu dobrych rzeczy
związanych z moim profesorem: jego romantycznej natury, stymulujących intelektualnie
rozmów, talentu do rozśmieszania mnie, ale po raz pierwszy od trzech lat nie czułam się
rozdarta. Ku przerażeniu George'a chodziliśmy ciągle na spacery. Ku rozpaczy Joshui co
wieczór byłam w domu i gotowałam mu odżywcze i wyśmienite, jak myślałam, posiłki, na
które nieodmiennie reagował pytaniem: „O nie, znowu kurczak/kotlety/spaghetti po
bolońsku! A nie mógłbym zamówić pizzy?"
Zamiast się cieszyć, że matka jest w domu, może pomóc mu lekcjach albo proponuje wspólne
oglądanie interesujących i kształcących programów telewizyjnych, mój syn sprawiał wrażenie
cokolwiek urażonego. Okazało się, że niepotrzebnie dręczyłam się poczuciem winy, gdy
wychodziłam wieczorami, bo bardzo lubił mieć dom dla siebie przez kilka godzin, bez
nieustannie zrzędzącej mamy. Teraz zwłaszcza piątkowe i sobotnie wieczory były dla niego
ogromnym rozczarowaniem, jako że przedtem często przychodzili do niego koledzy. Grali w
karty, oglądali filmy na DVD, słuchali głośno muzyki i siedzieli do późnej nocy, robiąc tyle
bałaganu i hałasu, ile
238
się im podobało. Teraz to się skończyło, do klasy wróciła ta, co zawsze psuje zabawę.
Tamtego roku patrzyłam na Joshuę z uczuciem bliskim zdziwienia. Kiedy umarł Udi, mój syn
był zagubionym ośmiolatkiem. Nagle stał się pewnym siebie, inteligentnym, oryginalnym
młodzieńcem wchodzącym w dojrzałość. Kiedy ten czas minął? I co się stało z ojczymem,
którego pragnęłam mu dać? Może był nim pan Belsize Park, człowiek, który kiedyś siedział
obok mnie w metrze. Nigdy nie będę wiedziała, czy to była niemądra mrzonka, czy naprawdę
straciłam prawdziwą okazję.
Joshua nie był już w wieku, w którym potrzebowałby albo pragnął ojczyma tak, jak
przypuszczalnie miało to miejsce w przeszłości. Uświadomiłam sobie, że nie wszystko
zostało stracone. Zamiast pozostawać pod silnym wpływem jednego mężczyzny, Joshua
korzystał z cennego udziału w swym życiu kilku mężczyzn. Na mecze Arsenału nadal chodził
z Aleksem, mógł zawsze liczyć na Philipa, który zabierał go też na niezapomniane wakacje z
Sue i Jessicą. Był nawet dawny główny wróg Joshui, Anthony. Ponieważ się przyjaźniliśmy,
obaj zostali kumplami, a Anthony dobrodusznie docinał Joshui z powodu jego dawnego
przykrego zachowania. Był także nasz nowy sąsiad, który stracił ojca, gdy miał prawie tyle lat
co Joshua, i wiedział, czym dla dorastającego chłopca jest brak męskiego kierownictwa.
Zaproponował, że weźmie Joshuę pod swoje skrzydła i wprowadzi go w świat biznesu.
Jesienią 2006 roku na scenę powrócił Zach. Po zerwaniu w Kenwood niemal się nie
kontaktowaliśmy. A przy okazji, Zach miał rację, że George znajdzie drogę do domu. Zgubił
się na Heath i krążył bez celu, a kiedy zaczęło lać, przyłączył się do kobiety, która schroniła
się pod drzewem. Gdy sobie uświadomiła, że George jest sam, z komórki zadzwoniła na mój
numer znajdujący się na plakietce przy obroży. Ponieważ nie byłyśmy w stanie odnaleźć się
na Heath, nieznajoma zaproponowała, że podrzuci George'a do domu. Pół godziny później
239
mój uszczęśliwiony cavalier jechał samochodem marki porsche. Ja tymczasem wracałam
sama w ulewnym deszczu.
Mimo iż pod pewnymi względami życie nas obojga było łatwiejsze po zerwaniu, Zach i ja
strasznie za sobą tęskniliśmy. Tak więc dokładnie w dwanaście miesięcy później wróciliśmy
do siebie przysięgając, że tym razem dołożymy wszelkich starań, by takjuż zostało. Ja nie
spodziewałam się za wiele w kwestiach domowych, a on częściej nas odwiedzał, tworzył z
Joshuą wspólny front przeciwko mnie, a czasami nawet wyprowadzał George'a na
późnowieczorny spacer. Nie powiem, że wyglądał swobodnie, maszerując ulicą w swoim
nieskazitelnym trenczu z naszym gigantycznym pomponem truchtaj ącycm obok niego; głowę
miał pochyloną na wypadek, gdyby zobaczył go jakiś znajomy, i trzymał smycz na odległość
ramienia, jakby był przekonany, że może zarazić się dżumą. Jeśli chodzi o sprzątanie kupek -
cóż, są rzeczy, których od nikogo nie można wymagać.
Zachowi wciąż daleko jest do stania się miłośnikiem psów czy człowiekiem rodzinnym, ale
nie tracę nadziei. Cuda się zdarzają. W jednej chwili idziesz drogą z głową wysoko uniesioną,
pewien siebie i niepokonany, w następnej leżysz twarzą na asfalcie posiniaczony i
przekonany, że już nigdy się nie podniesiesz. A zaraz potem nie wiadomo skąd pojawia się
anioł dobroci, pomaga ci się pozbierać i odwozi do szpitala, jak zrobił cudowny sanitariusz,
kiedy moja mama w tym roku potknęła się na ulicy. Musi minąć jakiś czas, żebyś otrząsnął
się z emocjonalnych i fizycznych obrażeń, ale w końcu to ci się udaje. Zostawiasz za sobą
przygnębienie i odkrywasz, że znowu jesteś szczęśliwy.
Jak mawiał mój ojciec: „Najszczęśliwszymi ludźmi w świecie są ci, którzy najmniej
spodziewają się od życia". Myślę, że chciał przez to powiedzieć, iż szczęście tkwi w
docenianiu tego, co masz, a nie w tęsknotach za tym, czego nie masz. Jeśli czegoś się
nauczyłam po śmierci ojca i Udiego, którzy odeszli niemal jednocześnie, to cieszenia się z
drobiazgów. Takich jak żarty zrozumiałe dla mnie, mojej sio-
240
stry i mamy. Jak spędzanie czasu z Tabby i Hannah. Jak zabieranie George'a na spacer w
zimowy poranek, gdy trawa na Heath jest pokryta szronem połyskującym jak miliony
cekinów. Jak praca w moim gabinecie z George'em śpiącym na tapczanie. Jak sprawiający mi
największą przyjemność śmiech Joshui, gdy siedzi na sofie, odrabia lekcje, a równocześnie
ogląda mecz piłki nożnej w telewizji, gra w karty na laptopie i pisze SMS-a na komórce. O
tak, i je pizzę.
Innymi słowy wykonuje wiele czynności naraz. Jak w przeszłości robił jego ojciec.
16-Moje życie z...
Posłowie
Dawno temu powiedziałam Joshui, że trudno nam będzie pogodzić się ze śmiercią Udiego, ale
jakoś sobie poradzimy. Patrzę na niego teraz i wiem, że jakimś cudem nam się to udało.
Przypuszczam, że bez George'a też tak by się stało, ale byłoby o wiele trudniej.
Kiedy piszę te słowa, George w dalszym ciągu dominuje w naszym codziennym życiu. Przez
osiem i pół roku był naszym lojalnym przyjacielem i towarzyszem, pomógł Joshui i mnie
przetrwać najmroczniej sze chwile. Znalazł nas, kiedy byliśmy zagubieni, i zakotwiczył,
gdyśmy dryfowali. W chwili, gdy przekroczył nasz próg, słowo „dom" nabrało ciepłych
tonów - tych samych, które utraciło, kiedy jedyny i wyjątkowy Udi Eichler po raz ostatni
wyszedł przez drzwi frontowe.
George ogrzewał nasze serca, przykuwał naszą uwagę i często prowokował do histerycznego
ś
miechu, oczywiście nie mówiąc ani słowa. Nocami nie pozwalał nam spać, doprowadził do
odejścia co najmniej jednego z moich partnerów, a czasami szczekał jak oszalały, drąc nam
nerwy na strzępy. Mimo to nie wyobrażam sobie życia bez niego. Dowodem niech będzie
fakt, że co rano zmusza mnie do wyjścia na spacer, nawet jeśli leje jak z cebra - większej
miłości żad-
242
na kobieta nie okazała, zwłaszcza kiedy właśnie umyła i wysuszyła włosy.
Obecnie George w ludzkich latach dobiega sześćdziesiątki i niestety, zaczyna to być
widoczne. Im jest starszy, tym więcej kosztuje jego utrzymanie. Do dzisiaj pochłonął około
piętnastu tysięcy funtów; wchodzą w to rachunki za weterynarza, hotele, fryzjera, psią karmę
i ubezpieczenie, a czasu, który poświęciłam na opiekę nad nim, nie jestem w stanie zliczyć.
Powiedzcie mi jednak, po co człowiekowi czas i pieniądze, jeśli nie dla ludzi i rzeczy, które
kocha?
W przyszłym tygodniu idziemy do kardiologa, który zbada George'owi serce. Bez wątpienia
zaleci leki, angioplastykę, może nawet operację na otwartym sercu. Nie wspominając o
miesięcznym pobycie w jakimś kosztownym psim sanatorium. Trudno pogodzić się z faktem,
ż
e z George'em jest coś naprawdę nie w porządku, ponieważ wciąż wygląda na okaz zdrowia.
Może dlatego, że jest trochę pulchny. Albo tłusty, jak określa to Joshua. Albo ogromny, jak
bez ogródek mówi Sue. Podobnie jak większość obywateli naszego kraju, George pozostaje
na permanentnej diecie, i podobnie jak większość obywateli naszego kraju zupełnie jej nie
przestrzega. Możecie zapytać: a czyja to wina?
Nieważne jednak, jakimi przymiotnikami określicie jego talię, dla nas George wciąż jest tak
ś
liczny jak w dniu, gdy po raz pierwszy zobaczyliśmy go wbiegającego po schodach w domu
pani Coleman. Nazwijcie mnie kobietą płytką, jeśli chcecie, ale nigdy nie przestaję podziwiać
jego urody. Kiedy zwinięty w kłębek śpi przy otwartym ogniu z piegowatym pyszczkiem
spoczywającym między wielkimi puchatymi łapami i koniuszkiem języka wystającym z
pyszczka jak skrawek różowego znaczka pocztowego. Albo kiedy żebrze o resztki przy
kuchennym stole z oczami błyszczącymi jak u pluszowego misia i ogonem zamiatającym
podłogę, by zwrócić naszą uwagę. Albo kiedy biegnie ku mnie przez łąkę, a jego długie uszy
powiewają na wietrze. Albo kiedy skrada się za wiewiórką po lesie, a potem, przygotowując
243
się do pościgu, unosi przednią łapę jak pies myśliwski, od którego wywodzi się jego rasa.
Przy takich okazjach mojej pulchnej psinie udaje się wyglądać oszałamiająco,
arystokratycznie, nawet delikatnie, i nic na to nie mogę poradzić, że serce mi topnieje.
Jeśli chodzi o psa wewnętrznego, George wciąż jest tak samo słodki i godny podziwu jak
zawsze. Nigdy żaden mężczyzna nie kochał i nie pokocha mnie tak bezwarunkowo jak on.
Jest tolerancyjny do punktu graniczącego z pasywnością, lubi odpoczywać w stopniu
graniczącym ze śpiączką. Ale jest też uparty i strasznie samowolny. Wciąż nie nauczył się, że
„nie" oznacza „nie", że piłki służą do zabawy, wciąż nie rozumie komendy „aportuj",
przypuszczam więc, że nie należy do najinteligentniejszych psów na świecie. A może jest
wręcz przeciwnie. Jak na stworzenie, które nie zna żadnego ludzkiego języka, George bez
wątpienia wie, jak dostać to, na czym mu zależy: spacer, czułości, uwagę, jedzenie.
Na szczęście zdołałam wyrobić sobie niejaki autorytet w jego oczach. Zdołałam nawet
nauczyć mojego starego psa kilku nowych sztuczek. Jak na przykład spędzania nocy samemu.
Prawdę mówiąc, myślę, że lubi to bardziej niż ja. W nocy, gdy Zacha u nas nie ma, czasami
wślizguję się do gabinetu, biorę George'a i zanoszę do swojej sypialni, gdzie kładę go w
nogach łóżka. George leży przez chwilę, cicho dotrzymując mi towarzystwa, potem zsuwa się
na podłogę, wraca do pokoju i zwija się na własnym posłaniu ze sztucznego futra. On też
zaczyna cenić sobie niezależność...
Poczekajcie chwilę - słyszę, że szczeka w kuchni. Przestał i znowu zaczyna. Przestał. Na
schodach rozlega się stukot pazurów. George swoim czarnym i okrągłym jak guzik nosem
otwiera drzwi gabinetu, maszeruje wprost ku mnie i stanowczym ruchem kładzie puszyste
łapy na moich kolanach. Wygina grzbiet w wielki łuk i wykonuje taneczne kroki.
- Witaj, Georgie-Porgie! - Pochylam się, by pocałować kępkę białego puchu na czubku jego
głowy.
244
Georgie-Porgie uśmiecha się do mnie z miłością. Odpowiadam mu uśmiechem. Jego ciemne
oczy spoglądają na mnie znacząco. Ojejku. Coś mi mówi, że to nie jest tylko wizyta
towarzyska.
George oblizuje pyszczek. Spoglądam na zegarek. Piąta po południu, pora jego kolacji.
- Musisz poczekać - mówię mu i spycham jego łapy z kolan. -Jeszcze pracuję.
George tego nie kupuje. Chce jeść, i to natychmiast. Najego pyszczku uśmiech zastąpiony
zostaje wyrazem zdecydowania. Wskakuje na tapczan i aby jak najbardziej się do mnie
zbliżyć, niczym papuga przysiada na poręczy, zwieszając łapy. Czuję, że jego oczy świdrują
mi głowę na wylot. Kiedy się nie odwracam, zaczyna cicho skomleć.
Pamiętam, czego nauczyła mnie Janinę Grey, i nie zwracam na to uwagi. Nie będę nagradzała
zachowania mającego na celu zwrócenie mojej uwagi! Czas najwyższy, by George pojął, kto
tu jest przewodnikiem stada! Ale chociaż go ignoruję, George skamle coraz głośniej, bardziej
natarczywie i irytująco, aż...
Wybaczcie, muszę iść. Król Psiego Rodu przemówił.
Podziękowania
i o prawdziwa historia. Aby ochronić prywatność występujących w niej osób, zmieniłam
niektóre imiona i fakty umożliwiające identyfikację.
Przez ostatnie dziewięć lat moja rodzina i przyjaciele stanowili dla mnie źródło
emocjonalnego wsparcia. Teraz niektórzy z nich znaleźli się na niniejszych stronicach. „Za
każdy dobry uczynek czeka cię kara", jak powiedziałby mój ojciec. Jestem im wszystkim
bardzo wdzięczna za to, że pozwolili o sobie napisać.
Chciałabym podziękować następującym osobom: mojej agentce Clare Аіехап-der, która była
siłą napędową tej książki od chwili jej poczęcia; Kąty Follain i całemu personelowi w
Penguin, przede wszystkim Michaelowi Josephowi, który sprawił, że pisanie i proces
wydawniczy był prawdziwą przyjemnością (a przy okazji, George chciałby podziękować za
wyśmienite psie herbatniki o smaku chleba świętojańskiego); Hazel Orme, która po raz
kolejny wygładziła zmarszczki w moim pisaniu.
Pragnę uryrazićpodziękowania personelowi Centrum Weterynaryjnego w pół-
nocnozachodnim Londynie; przychodni Medwet w Hendon; weterynarzowi Richardowi
Leonardowi; Georgie'emu Hearne'owi; dermatologowi weterynaryjnemu Johnowi H.C.
Huttowi.
Moje życie z psem imieniem George rozpoczęto się jako artykuł w gazecie. Mój szwagier
Philip Norman zasugerował, że powinnam przekształcić go w książkę, i nie potrafię wyrazić,
jak bardzo mu jestem za to wdzięczna.
246
Moje specjalne podziękowania - w formie pieczonego kurczaka - przekazuję tytułowemu
George'owi, który stanowił dla mnie źródło niewyczerpanej inspiracji i' bezinteresownie
przespał cały okres pisania niniejszej książki.
A co najważniejsze, zaciągnęłam potężny dług wdzięczności u mojego synajo-shui, który
pozwolił mi przenieść nasze życie na papier.
Judith Summers, maj 2001
n
щ
W» *tr
- Mamo, powinniśmy kupić sobie psa.
- Psa? - Byłam kompletnie zaskoczona. - Po co?
Joshua przełknął fiytkę i spojrzał na mnie.
- No wiesz, mielibyśmy kogoś, kto czekałby
na nas po powrocie do domu.
- Przecież mamy siebie!
Wbił wzrok w tałerz.
- Kogoś innego. Teraz, kiedy nie ma tatusia.
George nie sprawił, że przestaliśmy tęsknić za Udim,
ale przywrócił nam radość życia. Teraz Joshua i ja
nie musieliśmy już zmuszać się do rozmowy,
gdy byliśmy we dwoje. Zawsze mieliśmy temat: George'a.
Kiedy Joshua wracał ze szkoły, w domu czekał na niego
towarzysz zabaw. Kiedy wieczorami siedziałam sama na sofie
z George'em śpiącym przed kominkiem, czułam, że nasze mieszkanie
przestało być mauzoleum i znowu stało się prawdziwym domem.
Za wszystko to byłam nieskończenie wdzięczna George 'owi.
Gdyjudith Summers i jej dziewięcioletni syn próbują
poradzić sobie z bolesną pustką po stracie męża i ojca,
w ich życie wkracza George. Szybko przekonują się,
ż
e mieszkanie pod jednym dachem z kapryśnym i wymagającym
spanielem to nie lada wyzwanie. Ale trudno mieć to za złe uroczemu
psiakowi, skoro dzięki niemu znów potrafią się śmiać.
Cena det. zł 29,80
www.wydawnictwoamber.pl
9788324129850