MONICA HUGHES
SK
ĄD NIE WIDAĆ
ZIEMI
TYTUŁ ORYGINAŁU: EARTHDARK
PRZEKŁAD: MIRA MICHAŁOWSKA
INSTYTUT WYDAWNICZY „NASZA KSIĘGARNIA” WARSZAWA 1984
Glenowi,
który w marzeniach
wybiega poza Genezis.
GŁÓWNE DATY Z DZIEJÓW KOLONIZACJI KSIĘŻYCA
1959 Wysłanie Łuny 2 na Księżyc.
1968 Apollo 8: pierwszy pojazd z załogą na orbicie Księżyca.
1969 Apollo 11: pierwsze lądowanie człowieka na Księżycu.
1975 Połączenie statków Apollo-Sojuz.
1985 Założenie bazy ONZ na Sinus Medii: astronauci ZSRR i USA we współpracy
z naukowcami angielskimi, francuskimi i niemieckimi.
1987 Założenie tymczasowej bazy w Kraterze Keplera. Rozpoczęcie prac nad
techniką egzystencji w warunkach próżni i niskiej temperatury.
1988 Konstrukcja pierwszego magnetowozu. Otwarcie stacji Imbrium.
1989 Założenie tymczasowych baz w Kraterach Kopernika i Alfonsusa.
1990 Założenie stałej bazy w Kraterze Keplera.
1991 Założenie stałej bazy w Kraterze Kopernika.
1994 Założenie stałej bazy w Kraterze Alfonsusa.
1995 Narodziny pierwszego człowieka na Księżycu; dziecko — syn gubernatora
Mastermana — otrzymuje imię Kepler.
1999 Początek eksploatacji surowców w Kraterze Aristarchusa.
2000 LEMCON otrzymuje od ONZ prawo eksploatacji zasobów mineralnych
Księżyca.
2003 LEMCON ogłasza zakaz wstępu dla kolonistów do swojej bazy na
Aristarchusie.
2005 Początek projektu Genezis.
2010 Gubernator Masterman udaje się na Ziemię, do siedziby ONZ w sprawie
uzyskania nowego mandatu dla kolonistów Księżyca. Nowy mandat ONZ.
Zakończenie budowy Genezis.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Prom księżycowy usiadł na lądowisku numer 4 dworca lotniczego na Imbrium w samo
południe. Powracałem na Księżyc, po trzech miesiącach nieobecności.
Głuchy, raczej odczuwalny niż słyszalny stuk uświadomił mi, że transporter połączył
się ze śluzą powietrzną. Drzwi kabiny rozsunęły się z lekkim sykiem. Siedzieliśmy z ojcem
na sąsiadujących ze sobą fotelach. Teraz rozpięliśmy pasy bezpieczeństwa i podążyliśmy
przez wąskie przejście ku wyjściu. Po drodze lustrowałem pozostałe fotele. Z pozostałych
czternastu dwanaście zajmowali oczywiście turyści. Tuzin pasażerów to wcale dobry komplet
jak na południowy rejs. Sezon rozpoczynał się wraz ze wschodem Słońca, a wtedy ceny
przelotu były znacznie wyższe i oprócz pieniędzy trzeba było mieć dobre chody, żeby zdobyć
bilet.
Albowiem po porannym lądowaniu podróżni mogli oglądać z balkonów hotelu „Srebrny
Hilton” wspaniałą panoramę gór Haemus rozciągających się na południowym wschodzie,
których wierzchołki stawały — jeden po drugim — w blasku nowego dnia, aż cały łańcuch
przeistaczał się w płomieniste półkole. Potem na czarnym jak atrament niebie ukazywało się
Słońce i zalewało pusty basen Morza Spokoju oślepiającym światłem. Był to zaiste widok
wart olbrzymich sum w dolarach, funtach, markach czy rublach, więc nic dziwnego, że poran-
ne loty na Księżyc zamawiać trzeba było na rok lub dłużej z góry.
Mniej zamożni turyści przyjeżdżali w południe, tak jak dzisiaj ojciec i ja. Krajobraz
księżycowy jest wówczas rozmyty przez znajdujące się prosto nad głową ostre światło Słońca
i mój piękny świat wygląda jak wymodelowany w szarawym cemencie. Nocne promy wype-
łnione są zazwyczaj naukowcami, którymi są bądź astronomowie wykorzystujący swoje urlo-
py, by napawać się widokiem wszechświata nie zakłóconego przez atmosferę, bądź też inży-
nierowie, pragnący osobiście zbadać zjawisko superzimnej próżni, którą odznacza się długa
księżycowa noc.
Jakiś niecierpliwy byznesmen poszedł za naszym przykładem i nie chcąc stracić ani
chwili cennego i kosztownego czasu zerwał się na nogi. Natychmiast opadł z powrotem na
siedzenie i wydając bolesny jęk chwycił się za głowę, którą uderzył w sufit. Pozostali pasaże-
rowie leżeli potulnie w swoich fotelach i czekali, aż stewardesa pomoże im dostosować się do
nagłej utraty wagi.
Daremnie powstrzymywałem się od śmiechu. Przez trzy miesiące przebywałem poza
moim żywiołem walcząc z udręką sześciokrotnie zwiększonej wagi mojego ciała i wysłuchu-
jąc irytujących uwag Ziemian. Jakże dobrze było znaleźć się znowu we własnym świecie!
Ciało moje bez trudu przypominało sobie znajome ruchy, nogi wykonywały długie powolne
susy, chodząc przenosiłem się z pięt na palce, przechylone ku przodowi ciało rozluźniało się,
ramiona równoważyły ruchy nóg.
Przez całą drogę do dworca lotniczego Morza Deszczów czułem się znakomicie. Trans-
porter połączył się ze śluzą, drzwi rozsunęły się ukazując wąski tunel pomalowany na dobrze
mi znany kolor ciemnej zieleni. Księżycowej zieleni!
Nie wiem, czy to na Ziemi jakiś zatrudniony w przemyśle psycholog uznał, że ten odra-
żający kolor jest najbardziej odpowiedni dla ludzi przebywających w izolowanych pomie-
szczeniach, czy też jakiś humorysta orzekł, że skoro już wiadomo, że Księżyc nie jest zrobio-
ny z zielonego sera, to powinien przynajmniej być pomalowany na zielono. I tak się stało.
Zieleń pokrywała wszystko. A ja już zapomniałem jak przygnębiający jest ten kolor.
Drzwi u końca tunelu otworzyły się, weszliśmy pod kopułę hali dworcowej. Zastaliśmy
tam oczywiście tłumy, które przyszły na powitanie mojego ojca, gubernatora Księżyca. Roz-
poznałem Milesa Fargo, dyrektora LEMCON-u, czyli konsorcjum zajmującego się eksploata-
cją zasobów mineralnych Księżyca, otoczonego przez swoich zbirów, którzy wyglądali jakby
rwali się do bitki. LEMCON * to olbrzymi koncern wielonarodowy, który odsunął wcze-
snych kolonistów księżycowych i opanował całą eksploatację naszych zasobów mineralnych.
Znalazł też sposób na przekazywanie zysków macierzystemu przedsiębiorstwu na Ziemi. My,
ludzie Księżyca, nie mieliśmy udziału w tych zyskach, toteż mój ojciec i pan Fargo byli wro-
gami, chociaż nigdy nie podnieśli na siebie ani ręki, ani głosu. To, czego chcieli dokonać na
Księżycu, było krańcowo sprzeczne.
Pozostali witający byli naszymi przyjaciółmi — przeważnie przedstawiciele różnych
baz księżycowych.
Dostrzegłem Joe Asakę z bazy Kopernika i Pierre'a Laframboise, dyrektora „Srebrnego
Hiltona”. Przypuszczam, że był zaniepokojony plotkami o tendencjach niepodległościowych
na Księżycu. Obawiał się, że wpłyną na zmniejszenie ruchu turystycznego, który był wciąż
głównym źródłem naszych dochodów.
Sir Michael Stokes, na którego przyjaciele mówią Mick, przemierzył tysiąc trzysta kilo-
metrów od stacji wulkanologicznej z bazy Alfonsusa, żeby porozmawiać z ojcem. Nad tłu-
mem witających górowała siwa czupryna Huntleya Shepparda. Jego przybycie nie było dla
nas niespodzianką. Pod nieobecność gubernatora właśnie on zarządzał kolonią. Sprawował
urząd kontrolera, toteż miał ojcu wiele spraw do przekazania.
Koloniści i przedstawiciele LEMCON-u otoczyli nas, czekając na okazję do rozmowy z
ojcem, a dwunastu turystów, którzy wysiedli z promu, kręciło się niespokojnie po hallu w
oczekiwaniu transportu do hotelu, tak więc dopiero po kilku minutach zorientowałem się, że
Ann Sheppard nie przybyła z ojcem z bazy Keplera, żeby mnie powitać.
W czasie trzymiesięcznego pobytu na Ziemi pisywałem do niej regularnie... może nie za
często, gdyż tak wiele działo się dokoła mnie... ale przecież wciąż o niej myślałem, zwłaszcza
w czasie ostatnich trzech tygodni pobytu na Ziemi, już po pożegnaniu się z Hilary. A miałem
przecież tyle do opowiedzenia. O moim pobycie w morzu na konszelfie ** z wujem Tedem,
ciotką Janet i kuzynem Jonem. I o Hilary.
Chociaż postanowiłem, że nie powiem Ann zbyt wiele o Hil. Trudno byłoby mi wytłu-
maczyć jej moje uczucia w stosunku do dziewczyny o rudych włosach i perłowej cerze, nie
raniąc jej uczuć. A tymczasem Ann wcale nie przyjechała. Nie przebyła tych bez mała dzie-
więciuset kilometrów z bazy Keplera, żeby mnie powitać.
Przełknąłem ślinę, opadły mi ramiona. Ojciec był wmieszany w tłum ludzi, z których
każdy próbował dotrzeć do niego, przy czym wszyscy mówili naraz. Ojciec krzyknął do mnie
ponad głowami ciżby, która popychała go w stronę wind:
— Kep, przepraszam cię bardzo. To mi zajmie kilka godzin. Dasz sobie radę?
— Oczywiście, ojcze. Na pewno. Przecież jestem w domu!
Wyszczerzyłem zęby w szerokim uśmiechu. Turyści patrzyli na mnie z respektem i
szeptali pomiędzy sobą.
Ostre światło zbliżającego się odrzutowca zabłysło przez chwilę w ciemnych szybach
okien. Przedstawiciel hotelu zaczął poganiać turystów w kierunku śluzy powietrznej, do któ-
rej właśnie przycumował luksusowy pojazd odrzutowy. Za kilka chwil polecą wzdłuż łańcu-
cha Apeninów do hotelu zbudowanego na wschodniej krawędzi przylądka Fresnela.
Właz śluzy zamknął się za nimi. Byłem sam.
Aparatura klimatyzacyjna szumiała z cicha. Plastykowe paski zwisające z otworów we-
ntylacyjnych pod sufitem unosiły się i skręcały. Przechodząc przez pustą halę stąpałem bez-
szmerowo po zielonej, wyłożonej winylem posadzce.
Spojrzałem na rząd wind. Wyboru wielkiego nie miałem. Mogłem zjechać jedno piętro
w dół do kafeterii i coś zjeść, ale w całkowitej samotności, gdyż nie będzie tam nawet kelner-
* Skrót od nazwy: Lunar Exploration and Mining Consortium
** Przeżycia bohatera na Ziemi opisała autorka w wydanej w r. 1980 książce pt. Bunt na Konszelfie 10.
ki, z którą można by zamienić kilka słów. Dwa piętra niżej znajdowała się siedziba personelu
technicznego i kierowców oraz jakie pół tuzina przegród z łóżkami dla gości. Trzecia dolna
kondygnacja była niedostępna dla wszystkich oprócz członków ekipy technicznej. Znajdowa-
ły się tam urządzenia do oczyszczania wody i regenerator powietrza oraz aparatura włączają-
ca jedno i drugie do ponownego obiegu, monitory ciśnienia i ogrzewania oraz elektrownia.
Jeszcze niżej, głęboko pod powierzchnią Księżyca, znajdował się schron przeciwburzowy i
wielki skład pojemników z wodą i tlenem.
Odwróciłem się od wind i wspiąłem się kręconymi schodami na wieżę obserwacyjną
siedzącą niczym wielki pęcherz na wypukłym dachu kopuły hali dworcowej. Metalowe scho-
dy hałasowały, właz ciężkiej śluzy powietrznej otworzył się z trzaskiem. Kiedy znalazłem się
na górze, zamknąłem za sobą właz. Półkolista szyba oddzielająca mnie od próżni stanowiła
słaby punkt budowy dworca, ale projektanci uznali, że wspaniały widok, jaki dzięki niej uzy-
skali, usprawiedliwia ryzyko. Znajdujące się pod moimi nogami drzwi zabezpieczały resztę
budynku przed ciśnieniem, w razie gdyby stało się tutaj coś złego.
Pomieszczenie to miało surowy charakter i było puste, jeżeli nie liczyć barierki biegną-
cej wzdłuż ścian na wysokości metra od podłogi. Przybysze z Ziemi doznawali czasami za-
wrotów głowy, kiedy po raz pierwszy spoglądali na nagą powierzchnię Księżyca, roztaczającą
się dokoła nich i pod ich nogami, no i na gwiazdy połyskujące w bezkresnej, czarnej prze-
strzeni nad ich głowami. Barierka umożliwiała im oparcie się o coś.
Pomieszczenie, jak już mówiłem, miało charakter surowy, ale nie tak surowy jak widok
rozciągający się za przyciemnioną szybą. Było samo południe i jedyny cień w polu widzenia
stanowiła czarna smuga pod brzuchem hotelowego odrzutowca zaparkowanego na lądowisku.
Poza tym krajobraz księżycowy oślepiał cementową bielą.
Był to ten sam widok Księżyca, jaki zapamiętali prawie wszyscy Ziemianie podczas
pierwszych lądowań Apolla. ówczesne zdjęcia telewizyjne utrwaliły w umysłach ludzkich
Księżyc jako satelitę Ziemi absolutnie białego i jałowego.
Ale on nie zawsze jest taki. Bywa bardzo piękny, zależnie od swoich faz i nastrojów.
Rano kładą się nań długie, faliste cienie, a terminator * iskrzy się niczym droga wybrukowana
milionem kosztownych kamieni. Pod wieczór jego powierzchnia mieni się subtelnymi paste-
lowymi barwami, a nocą ciemnieje do głębokiego brązu pod wpływem promieniującego z
Ziemi światła.
Uważałem Księżyc za najpiękniejsze miejsce wszechświata, ale musiałem przyznać, że
południowe Słońce nie było dlań łaskawe. Jego przerażający blask rozmazywał delikatny
rysunek skał, niweczył subtelne kontury krajobrazu, poza tym zdawałem sobie sprawę, że na
zewnątrz panuje straszliwe gorąco, trzykrotnie większe niż to, jakie bywa w kalifornijskiej
Dolinie Śmierci. Potrafi ono w ciągu kilku sekund całkowicie odwodnić ludzki organizm.
Spojrzałem w niebo. Mając Słońce za sobą, mogłem obserwować wszystkie odcienie
ciemnego, upstrzonego gwiazdami nieba, od ostrego błękitu aż po ciemną czerwień.
Ziemia znajdowała się na wschód od Słońca, w tym samym co ono kwadrancie **; żeby
ją zobaczyć, musiałem przesłaniać oczy. Na Ziemi panowała noc. Patrzyłem na tę miedzianą
tarczę, która zdawała się zwisać tuż nad moją głową, i próbowałem rozróżniać zarysy konty-
nentów.
Czy to, co jest na prawo, to atlantyckie wybrzeże Ameryki Północnej? Wiedziałem, że
tam, w głębinach Atlantyku, znajduje się Konszelf 10, zimny, ciemny, podwodny świat, nie
znający Słońca, Księżyca i fal. Przez trzy wspaniałe miesiące to spokojne miejsce było moim
domem. Tam mieszkają moja ciotka, mój wuj i kuzyn Jon. Opodal, w swoim domu, śpi teraz
Hilary... Hil o perłowej cerze i koralowych włosach... Jej oczy są najbłękitniejsze na świecie,
a przy kącikach ust ma małe dołeczki...
* Linia odgraniczająca część powierzchni Księżyca oświetloną przez Słońce od części nie oświetlonej.
** Ćwiartka obwodu koła.
Hilary potrafiła czynić ze mnie najszczęśliwszego z ludzi, ale i rozgniewać bardziej niż
ktokolwiek inny. Była żywa i jakże pociągająca. Także wtedy, kiedy śmiała się i naigrywała
ze mnie, pouczała mnie, okłamywała, oszukiwała, a nawet kiedy narażała nas na śmierć.
Hilary robiła wszystko z pasją i zapamiętaniem.
Postanowiłem przestać o niej myśleć i skoncentrowałem się na Ann. Przecież to Ann
zostanie moją żoną i to już za trzy lata, kiedy tylko skończę ze szkołą i zacznę pracować.
Wobec tej perspektywy samo myślenie o Hilary było zdradą. Ale dlaczego Ann nie przyje-
chała, żeby mnie powitać?
Zjechałem do kafeterii, nacisnąłem guziki automatu i wziąłem sobie zupę i sandwicza.
Na sali stało kilkanaście małych, metalowych stolików. Wszystkie były puste. Mogłem sobie
wybrać dowolne miejsce.
Zupa była gorąca i pożywna, na bazie soi, okraszona syntetycznym smakiem cebulo-
wym, a sandwicz zawierał produkty drożdżowe pochodzące z naszych plantacji, opartych na
bezglebowej uprawie wodnej roślin. Było to solidne, wysokoproteinowe jedzenie. Będę się
tak odżywiał do końca życia. Dlaczego więc nagle smakowało mi to jakby było tekturą? I
dlaczego przychodziła mi ślinka do ust na myśl o frykasach podmorskiej kuchni ciotki Janet?
Odsunąłem talerz. Miałem dość. Spojrzałem na najbliższy ekran. Zobaczyłem na nim
luksusowy odrzutowiec. Jego silniki wznosiły chmurę księżycowego pyłu. Patrzyłem, jak z
wolna znikał z pola widzenia, podążając na wschód w kierunku „Srebrnego Hiltona”. Obłok
pyłu osiadał powoli. Jak bardzo powoli działo się wszystko w obrębie niskiej grawitacji Księ-
życa!
„Jakim sposobem oglądamy te widoki siedząc dziesięć metrów pod ziemią?” — dziwili
się zazwyczaj turyści. Wówczas tłumaczyliśmy im, że to dzięki zamkniętemu obwodowi tele-
wizyjnemu. Pierwsi koloniści zainstalowali go, żeby obronić się przed uczuciem, że jest się
zamkniętym i pogrzebanym. Ja osobiście nigdy czegoś takiego nie odczuwałem. Może dlate-
go, że nie znałem domu o prawdziwych oknach, za którymi była prawdziwa atmosfera.
Nagle usłyszałem jakiś hałas na korytarzu. Z pokoju konferencyjnego wysypali się
ludzie. Ponad tłumem mężczyzn i kobiet wybijały się dwie głowy: mojego ojca i Huntleya
Shepparda. Odsunąłem mój nieciekawy posiłek i przecisnąłem się ku nim.
— Panie doktorze, gdzie Ann? — zapytałem natarczywie, bez śladu obowiązującej na
Księżycu uprzejmości.
Skrzywił się na mój brak wychowania, ale po kilku sekundach wahania odpowiedział,
mówiąc z miękkim szkockim akcentem:
— Ann? Cóż, jest teraz w domu, w bazie Keplera. A gdzież by miała być?
— Tutaj. Żeby mnie powitać. Po trzech miesiącach rozstania.
Mówiłem trochę za głośno, więc ludzie zaczęli mi się przyglądać. Myślałem o tym, że
niewiele brakowało, a rozstalibyśmy się z Ann na zawsze. Przecież omal nie zginąłem w lo-
dowatych wodach Atlantyku, kiedy próbowałem przywołać do rozsądku oszalałych podmor-
skich buntowników. Zaczerwieniłem się ze złości.
— No tak — Sheppard uniósł brwi. — Trzy miesiące. Tylko trzy księżycowe dni i noce.
Ale w tym krótkim czasie zmieniłeś się bardzo, prawda? Bądź spokojny, niedługo zobaczysz
Ann. Dzisiaj jest zajęta.
Odwrócił się i zaczął rozmawiać z Mickiem Stokesem, wulkanologiem. Znalazłem się
sam. Stałem w tłumie z uszami płonącymi ze wstydu i tymi moimi zbyt długimi, ostrzyżony-
mi według ziemskiej mody włosami.
Na szczęście nie trwało to długo. Transporter do bazy Keplera był gotów do odjazdu.
Ojciec wydostał się zręcznie z grupy ludzi wyglądających na pracowników LEMCON-u.
Wsiedliśmy do windy jadącej w górę do hali dworcowej. Wysiedliśmy z niej wprost do ma-
gnetowozu.
Kontroler pozostał na dole, chcąc wykorzystać obecność przedstawicieli wszystkich baz
księżycowych, by omówić z nimi bieżące sprawy. Byliśmy więc z ojcem sami, jeżeli nie
liczyć kierowcy i jego pomocnika.
Obawiałem się, że mnie skarci, ale ojciec powiedział tylko:
— Kep, musisz się znowu dostosować do naszych zwyczajów. Niedługo wejdziesz
znów w tutejszy tryb. Ja też lubię swobodny sposób bycia Ziemian, ale pamiętaj, że na Księ-
życu jesteśmy społeczeństwem zamkniętym i ściśle nadzorowanym. Po prostu nie możemy
sobie pozwolić na zadzieranie z ludźmi.
Od czasu śmierci matki i jego nominacji na gubernatora widywaliśmy się rzadko, ale
był on dla mnie nadal najmilszym i najwspanialszym człowiekiem, jakiego znałem.
Zostawiłem go wyjmującego z teczki plik papierów i przeszedłem do kabiny kierowcy.
Jego pomocnik spał, wykorzystując przerwę w pracy, więc usiadłem obok Tima O'Connora i
przyglądałem się krajobrazowi przesuwającemu się przed nami na monitorach telewizora.
Magnetowóz był nisko zawieszony na wielkich kołach, przedziały dla pasażerów i
załogi umieszczone były tuż nad osiami tych kół, bo zachowanie równowagi w tym świecie
słabej grawitacji nie było rzeczą prostą. Ograniczoną widoczność kompensowało telewizyjne
oko zamontowane na niewielkim maszcie.
Aluminiowe przesłony umieszczono z przodu, z tyłu i poniżej masztu i to z ich powodu
żartobliwie nazywano wóz „parasolką”. Przesłony chwytały promienie słoneczne i przemie-
niały je w elektryczność dla silników umieszczonych nad każdym z kół. Magnetowóz był
stosunkowo powolnym pojazdem, wolniejszym od lewiciągu. Potrzebował prawie czterech
godzin na przebycie dziewięciuset kilometrów od dworca Imbrium do bazy Keplera. W nocy
ta sama podróż trwa niecałą godzinę.
W nocy, kiedy intensywne zimno i próżnia wprawiają w ruch prawa fizyki znane na
Ziemi jedynie z teorii, księżycowe lewiciągi przelatują po specjalnych, pokrytych aluminium
torach z szybkością dochodzącą do tysiąca pięciuset kilometrów na godzinę. Teoretycznie
mogą osiągać dwukrotnie większą szybkość, ale nigdy nie spróbowaliśmy tego. Ilość energii
zużytej na hamowanie byłaby marnotrawstwem nawet przy podróżach między bazami odle-
głymi od siebie o półtora tysiąca kilometrów.
W nocy srebrne szlaki roiły się od pojazdów towarowych, przewożących minerały
wydobyte w kopalni LEMCON-u do stacji ziemskich promów, wodę z kopalni do baz kolonii
i ważne dla nas, a nie istniejące na Księżycu surowce ze stacji Imbrium do kolonii. Sieć
delikatnych, pokrytych aluminium szlaków przecinała powierzchnię Księżyca połyskując w
świetle Ziemi niczym sieć olbrzymiego pająka.
Ale teraz, gdy przypiekało Słońce, lewiciągi były bezużyteczne, a srebrne drogi leżały
odłogiem. My tymczasem jechaliśmy naszą staroświecką „parasolką” wyschniętym mare *
mając Karpaty po lewej stronie.
— Co się tu u was działo, Tim? — zapytałem kierowcę.
— Jakoś leciało — wzruszył ramionami nie spuszczając z oka monitora. — Twój ojciec
zrobił dla nas wspaniałą robotę w ONZ, ale zapamiętaj moje słowa, zobaczysz, że LEMCON
się odegra.
— Odegra się? — powtórzyłem. — A co oni mogą zrobić? Skoro ONZ dał nam mandat
na samodzielne prowadzenie naszych spraw nie wyłączając eksploatacji surowców, to
LEMCON musi zastosować się do tej decyzji.
— Nie wiem — Tim O'Connor znów wzruszył ramionami. — Kierowca w czasie jazdy
słyszy różne rzeczy. Mówi się, że górnicy na Aristarchusie są bardzo wzburzeni. Oni też są
zainteresowani sytuacją na Księżycu. Pracują przecież przez osiemnaście miesięcy z dala od
domu i rodziny. To nie jest przyjemne.
— O ile wiem, dobrze im się za to płaci.
* Morze (łac.).
— No tak, ale przecież nie za nic. To ciężka praca, samotna i niebezpieczna. Możesz
być pewny, że jeżeli koloniści księżycowi mają mieć sprawiedliwy udział w zyskach z górni-
ctwa, to nie stanie się to kosztem dochodów akcjonariuszy LEMCON-u na Ziemi. Wyduszą je
z premii górników albo za cenę zmniejszenia warunków bezpieczeństwa w kopalniach. Mówi
się także, że LEMCON planuje zwolnienie ludzi z pracy, a nawet całkowite wycofanie się z
eksploatacji Księżyca i powrót na Ziemię.
Potrząsnąłem głową.
— To byłoby szaleństwo. Im nasze surowce są potrzebne. Przecież wielkie mocarstwa
na Ziemi niemalże wyczerpały swoje zasoby. To, co jeszcze pozostało, znajduje się w krajach
rozwijających się, a te potrzebują surowców dla własnego rozwoju, jeżeli mają się w ogóle
rozwijać.
— Mam nadzieję, Kep, że nigdy nie dojdzie do konfrontacji. Kiedy słaby ma obwarza-
nek, a silny jest głodny, to można bez pomocy wróżki przewidzieć, co się stanie.
Spojrzał na monitor, sprawdził nasze położenie i zmienił kurs w kierunku południowo-
zachodnim. Nie jechaliśmy już po stosunkowo płaskim Mare Imbrium, ale musieliśmy prze-
mykać się pomiędzy kraterami, przy czym niektóre przesmyki były tak wąskie, że groziło
nam stracenie koła, inne natomiast tak wielkie jak Kepler. Słońce mieliśmy teraz po lewej
stronie. Świeciło prosto w monitor, który pokazywał nam szczyty Karpat. Tim pokręcił gałka-
mi, dostroił filtry i przyciemnił ekran tak, żeby wyeliminował słoneczny poblask, ale otrzymał
dość jasny obraz. Wiedziałem, że na odcinku następnych osiemdziesięciu kilometrów nawiga-
cja będzie trudna. Zostawiłem więc Tima i powróciłem do kabiny pasażerskiej do ojca.
Powtórzyłem mu to, co mówił Tim o LEMCON-ie. Ojciec uśmiechnął się trochę sztucznie.
— Tim O'Connor mówi zupełnie to samo, co Miles Fargo.
— Dyrektor LEMCON-u? Czy jest bardzo zły?
— Nie spodziewasz się chyba, że jest zadowolony? Ale to realista. Wiedział, że wcze-
śniej czy później to musiało nastąpić. Kolonia księżycowa ma już prawie dwadzieścia pięć lat
i od dziesięciu LEMCON eksploatuje ją bezlitośnie. Wykorzystuje naszą, z trudem zdobytą,
technologię, bogaci się na naszych zasobach surowcowych, osiągnął olbrzymie zyski i nie
płaci nam ani grosza. Tak dłużej być nie mogło. Miles Fargo wie to równie dobrze jak my.
— Ale obawiasz się, że to nie powstrzyma go od walki z nami — patrzyłem ojcu prosto
w twarz. — Ojcze, a co zrobisz, jeżeli górnicy zbuntują się? — zapytałem brutalnie.
Z kolei on spojrzał mi w oczy, unosząc wysoko krzaczaste brwi.
— No cóż. Tim O'Connor jest tym jedynym Irlandczykiem nieskłonnym do przesady.
Ale jeżeli wydarzy się coś takiego, to mam nadzieję, że zajmie się tym policja kopalniana.
— A jeżeli nie? Przypuśćmy, że LEMCON zdecyduje się przymknąć oczy i pozwolić
na bunt. Ojcze, przecież my w ogóle nie mamy policji!
— I dzięki Bogu nigdy jej nie potrzebowaliśmy. Dwadzieścia pięć lat bez jednego
przestępstwa to znakomita statystyka. Mam nadzieję, że ją utrzymamy... Wierzę, że uda się to
nam. Jeżeli wszyscy zachowają zimną krew. W s z y s c y, Kep.
Ojciec otworzył inną teczkę i ponownie nałożył okulary na nos, kończąc w ten sposób
rozmowę.
Poczułem się dotknięty. Czyżby ojciec uważał, że wtrącam się do nie swoich spraw?
Czyżby nie miał do mnie zaufania? Przecież to, co zdarzyło się na Konszelfie 10, nie było z
mojej winy. To się po prostu... no... zdarzyło. I wszystko się dobrze skończyło. W morskiej
głębinie zapanował spokój, a ojciec powrócił tryumfalnie na Księżyc z mandatem ONZ w
kieszeni.
O co więc chodziło? Dlaczego poczułem się opuszczony, dlaczego byłem niespokojny?
Czy dlatego; że sprawy nie ułożyły się tak, jak sobie wyobrażałem? Myślałem, że wyląduje-
my z ojcem na Księżycu w blasku glorii! Powitają nas jak bohaterów i Ann będzie się przy-
glądała temu tryumfowi. A ona w ogóle nie przyjechała. To prawie tak, jak gdyby nie po-
chwalała tego, co zrobiłem. Poza tym o żadnym tryumfie nie było mowy. Wszystko okazało
się niewypałem.
Zaczynałem wątpić, czy aby mandat ONZ był wart tyle, co papier, na którym został
napisany. Może Księżyc musi sam zadbać o siebie, włącznie z utworzeniem własnej policji?
Wtedy dopiero pokażemy LEMCON-owi, kto tu rządzi... W tym momencie przypomniałem
sobie, ile osób pracowało w siłach policyjnych na Konszelfie 10 i nienawiść, która ich otacza-
ła. Więc i to nie jest rozwiązaniem.
Jechaliśmy na południowy zachód, ojciec całkowicie ugrzązł w papierach, a ja rozpa-
rłem się w fotelu, wsunąłem ręce do kieszeni i nienawidziłem całego świata. Nie wiem nawet,
kiedy ukazała się w naszym polu widzenia baza Keplera, baza księżycowa, gdzie przyszedłem
na świat. Ja, pierwsze dziecko urodzone na Księżycu. Nie zauważyłem, kiedy minęliśmy
brzeg krateru. Dopiero kiedy poczułem lekki stuk świadczący o tym, że połączyliśmy się ze
śluzą powietrzną, zdałem sobie sprawę, że wreszcie dotarłem do domu.
Tym razem Ann na mnie czekała. Przyszło chyba z pięćdziesiąt osób, ale ja widziałem
tylko ją. Zanim ojciec zdążył zgarnąć swoje papiery, byłem już po drugiej stronie śluzy i trzy-
małem ją w ramionach.
Wydała mi się tak drobna i delikatna, że dopiero w tym momencie zdałem sobie sprawę,
jak rozwinęły się moje mięśnie w czasie pobytu pod powierzchnią oceanu.
— Przepraszam, Ann. Nie chciałem cię zgnieść!
Odsunęła się nieco, a na jej bladą twarz wystąpił rumieniec.
— Kep! Wszyscy na nas patrzą!
— A niech patrzą. Och, Ann, tak mi ciebie brakowało!
— Tak, oczywiście, mnie też — wyszeptała. — Ale uważaj. Nie można publicznie
okazywać swoich uczuć. Czy już zapomniałeś o manierach obowiązujących u nas?
Tym razem ja się zarumieniłem. Opuściłem ręce.
— Przepraszam... Byłem po prostu...
Uśmiechnęła się skromnie i odgarnęła swoje krótkie, ciemne włosy. Nie pamiętałem
już, jak piękne były jej piwne oczy. Kiedyś, w porywie poetyckiego uniesienia, powiedziałem
jej, że są przepastne jak kosmos. Było to nadal prawdziwe. Tylko... tylko szkoda, że nie roz-
palały się w nich iskierki, kiedy się uśmiechała. Tak jak w oczach Hil.
Odsunąłem od siebie wspomnienie o tamtej dziewczynie.
— Czy masz teraz czas, Ann? Szukałem cię na dworcu w Imbrium. Dlaczego nie
przyjechałaś? Tyle mamy sobie do opowiedzenia!
Ann zawahała się.
— Nie wiem, Kep. Czuję się jakoś dziwnie. Tak dużo słyszałam... myślę o twoich przy-
godach na Ziemi. Ale mam teraz czas. Jest przerwa obiadowa, a potem właściwie powinnam
przez kilka godzin odrabiać lekcje. Ale mogę chyba raz jeden zwagarować.
Uśmiechnęła się i ruszyła naprzód do windy. Była niska, nie mogła mieć więcej niż
metr pięćdziesiąt wzrostu. Ale dzięki wspaniałej postawie i iście królewskiemu sposobowi
poruszania się robiła wrażenie wysokiej. Umiała nawet przydać elegancji i oryginalności pło-
wemu mundurowi, składającemu się z tuniki i spodni, które na Księżycu nosili zarówno męż-
czyźni, jak i kobiety.
„Mam szczęście” — powiedziałem sobie stanowczo i wszedłem za nią do windy.
— Cóż za szczęście znaleźć się znowu w domu! — zawołałem.
ROZDZIAŁ DRUGI
Co za szczęście znaleźć się znowu w domu! W ciągu następnych siedmiu zmian księ-
życowego dnia i czternastu zmian nocy powtarzałem sobie uparcie, że dobrze jest znaleźć się
znowu w domu, czyli na Księżycu. I ilekroć kierowałem te słowa, czy to do siebie, czy do
moich starych przyjaciół, stawałem się ponury, coraz bardziej ponury.
Poza tym byłem wściekły na samego siebie. Zawsze uważałem Księżyc za najwspania-
lsze miejsce w całym systemie słonecznym. Ale teraz wszystko mi się pokręciło. Denerwowa-
łem się, kiedy stałem w kolejce w kafeterii albo przed łazienką, kląłem całkiem nie na tutejszy
sposób, kiedy wyczerpała się woda w liczniku prysznicu, zanim zdążyłem się umyć, i stałem
jak głupi cały w mydlinach.
Moja kabina sypialna o powierzchni czterech metrów kwadratowych wydawała mi się
celą więzienną i czułem, że dostanę choroby przestrzennej, jeżeli jeszcze raz zobaczę zieloną
ścianę albo sufit pomalowany na zielono. W bazie Keplera zużyto tyle zielonej farby, że
można by przy jej pomocy zazielenić cały Ocean Burz.
Wciąż myślałem o przytulnej bawialni na Konszelfie 10, o kremowych firankach i
poduszkach, o jaskrawym dywanie utkanym przez ciotkę Janet. Opowiedziałem o tym wszy-
stkim Ann. Przypuszczałem, że o n a mnie zrozumie.
Ale spojrzała na mnie jak na wariata.
— Utkać dywan? Któż by chciał marnować cenny czas na taką robotę? Jaki byłby z
tego pożytek? Nasze podłogi są zawsze rozkosznie ciepłe.
— Czy wszystko musi być pożyteczne? Czy od czasu do czasu nie moglibyśmy robić
czegoś dla samej przyjemności? Dla rozrywki?
Ann zastanawiała się z kamienną twarzą.
— Kep, kochanie — nie mówiła do mnie zazwyczaj tak łagodnie. — Kep, czy nie
chciałbyś porozmawiać z którymś z naszych psychologów? Od czasu, kiedy powróciłeś z
Ziemi... — wzruszyła ramionami i nie skończyła zdania.
— Uważasz, że ze mną jest coś nie w porządku, ponieważ widzę, że baza Keplera jest
ponura i brzydka i życie na niej nie jest wesołe? Jesteście wszyscy tacy z siebie zadowoleni,
że się wierzyć nie chce. Pomyśl, Ann. Przecież pamiętasz jeszcze Ziemię. Twoja rodzina
osiedliła się tu dopiero pięć lat temu. Przypomnij sobie, jak tam było, a potem rozejrzyj się
dokoła.
Staliśmy właśnie w kafeterii. Zmiana „A” skończyła kolację i sala była niemal pusta.
Oboje mieliśmy iść na wykład, ale ja zatrzymałem ją.
— Popatrz na to — wskazałem ręką.
Czterdzieści stolików stało w dwóch równych rzędach na zielonej winylowej podłodze.
Ich białe blaty lśniły czystością. Żadnych kwiatów czy obrusów, nie było nawet butelek z
keczupem, bo to mogłoby zakłócić symetrię. Personel szorował miseczki z nierdzewnej stali,
przygotowując je dla mężczyzn i kobiet ze zmiany „C”, która za godzinę miała przyjść na
śniadanie.
— Popatrz na to, Ann. Co to za życie?
— Wszystko tu świetnie urządzone. Czego jeszcze chcesz?
— Wystrój tej sali jest tak samo bez smaku jak jedzenie. Jestem przekonany, że nasze
życie mogłoby być znacznie przyjemniejsze, gdybyśmy trochę pofolgowali wyobraźni.
— Lepsze? Nie zdajesz sobie sprawy, jak nam tu jest dobrze. Naprawdę, Kep, mówisz
nagle jak jakiś wielki ziemski ekspert. Ale coś ty właściwie widział przez te trzy miesiące?
Wnętrze luksusowego hotelu i podmorską kolonię. Posłuchaj mnie, Keplerze Masterman.
Kiedy przyjechaliśmy na Księżyc, miałam tylko dziewięć lat, ale dobrze pamiętam, co jest na
Ziemi. Przeludnienie. Smród, nędza. Wszyscy walczą ze sobą o marne ochłapy nieco lepsze-
go życia. Nie, dziękuję. Jestem wdzięczna za to, że żyjemy na Księżycu, podoba mi się wszy-
stko, co na nim jest.
Wybiegła z kafeterii. Postanowiłem nie podnosić więcej tej sprawy. Znowu spóźniłem
się na lekcję.
W dwa dni później, kiedy jechaliśmy na dwunaste piętro do Wydziału Astronomii, Ann
rzuciła mi zdawkowo:
— Wiesz, Kep, załatwiłam sobie przeniesienie do zmiany „B” na następnych kilka
miesięcy.
Przez chwilę nie zastanawiałem się nad tym, co powiedziała.
— Tak? — odparłem, ale zaraz potem ogarnęło mnie zdziwienie.
Nawet dorośli rzadko przenosili się na inną zmianę, a dzieci i uczniowie nigdy tego nie
robili. Przynależeliśmy automatycznie do tej samej zmiany, co nasi rodzice, wychowywali-
śmy się razem z tymi dziećmi, które do niej należały, jadaliśmy razem, razem uczyliśmy się,
pracowali i bawili. Nawet nasze kabiny sypialne rozmieszczone były na tym samym piętrze.
Sypialnie zmiany „A” znajdowały się na trzecim piętrze, niemal na samym dnie bazy
Keplera i tylko urządzenia konserwacyjne, schrony używane w czasie burz kosmicznych i
składy wody i tlenu były poniżej. Sypialnie zmiany „B” położone były na czwartym piętrze, a
„C” — na piątym. W ciągu ośmiu godzin na dobę jedno z pięter sypialnych pogrążone było w
ciemności i jedna trzecia całego personelu bazy spała.
Był to funkcjonalny system, ale pociągał za sobą pewne konsekwencje społeczne.
Większość z nas znała osobiście z tysiąca dwustu ludzi zamieszkujących bazę Keplera tylko
czterystu należących do tej samej, co oni zmiany. Innych spotykaliśmy czasem przypadkowo
na korytarzach, w części rekreacyjnej, bądź też na specjalnych uroczystościach, takich jak
przyjęcie noworoczne albo odczyt jakiegoś przybyłego z Ziemi profesora. Przypominam
sobie tylko jeden wypadek małżeństwa pomiędzy dwojgiem naukowców z różnych zmian, ale
okazało się, że znali się oni jeszcze na Ziemi sprzed swojego przyjazdu na Księżyc. Przez całe
piętnaście lat spędzonych na Księżycu nigdy nie wysiadłem z windy na czwartym czy piątym
piętrze.
Przystanąłem i spojrzałem uważnie na Ann.
— Nie możesz tego zrobić!
— Oczywiście, że tak. To już załatwione.
— To nie mogło być łatwe. Czy prosiłaś ojca o pomoc?
— Nie mów tak, Kep. Ja ci nigdy nie dokuczałam twoim ojcem.
— Przepraszam. Nie miałem nic złego na myśli. Ale dlaczego to robisz?
— Kiedy byłeś na Ziemi, uczęszczałam na wykłady Guya Rogeta. Nie mówiłam ci?
Blade zazwyczaj policzki Ann zaróżowiły się, miałem wrażenie, że nie jest ze mną
całkiem szczera.
— Organizuje specjalny kurs mechaniki kosmicznej, który mnie bardzo zainteresował.
Ale nie pasuje do schematu zmiany „A”. Na zmianie „B” jakoś sobie poradzę.
— Czy to jest takie ważne? Jakiś tam kurs.
— Jesteś naprawdę bardzo ciekawy.
Gapiłem się na nią. Guy Roget? Byłem p e w n y, że nigdy przedtem o nim nie wspo-
mniała. Był po prostu pretekstem, eleganckim pretekstem do przeniesienia się na inną zmianę.
To musiało mieć jakiś związek ze mną. Widocznie wolała się ze mną nie widywać. Ale...
— Ann!
— Nie ma mowy, Kep.
Spuściłem oczy.
— Więc naprawdę się przenosisz? Kiedy?
— Już jutro. Rano jeszcze będę na dawnej zmianie, a potem przenoszę się na „B”, gdzie
zapalają światło o 15.00.
— Czy mogę ci pomóc?
— Nie, dziękuję ci. Nie mam wielu rzeczy.
Wielu rzeczy żadne z nas nie miało. Dwa mundurki, przybory toaletowe, kilka mikro-
książek, parę fotografii. To, co zebrało się przez czternaście lat, mogło zmieścić się w małej
walizeczce. Ale tak już jest na Księżycu, wszystko jest sprowadzone do rzeczy najistotniej-
szych.
— Nie będę cię w ogóle widywał. Dlaczego nie powiedziałaś mi wcześniej o swoich
planach? Postarałbym się także o przeniesienie. Może jeszcze nie jest za późno. Chyba zacznę
się, starać.
— Nie, nie rób tego, Kep. To nie jest dobry pomysł.
— Dlaczego?
— Choćby dlatego, że twój ojciec zostałby zupełnie sam.
— Ojciec? To zabawne. Widuję go teraz rzadziej, niż będę się z tobą widywał od jutra.
No ale co z twoją rodziną? Czy nie będzie im ciebie brakowało?
— To co innego. Matka i tatuś mają siebie. A poza tym ty masz przecież dużo do odro-
bienia na kursie komputerowym. Gdybyś się przeniósł na inną zmianę, pozostałbyś jeszcze
bardziej w tyle.
— Chyba tak. Będzie mi ciebie bardzo brakowało, Ann.
Uśmiechnęła się swoim przelotnym, jasnym uśmiechem i popatrzyła na mnie ciemnymi,
przepastnymi oczyma.
— Pracuj, Kep. Może bez rozrywek pójdzie ci łatwiej. Przenoszę się tylko na trzy mie-
siące. Potem...
— Potem?
— Potem zobaczymy. Muszę już iść. Nie chcę się spóźnić na lekcję.
Pobiegła korytarzem do klasy astrofizyki, a ja zostałem przy windach z rozdziawioną
gębą. Potem stwierdziłem, że znowu gdzieś zostawiłem książki, nie pamiętam gdzie. Nie
pamiętałem też, do jakiej mam iść klasy.
W pewnym sensie odczułem ulgę, że nie muszę dotrzymywać Ann kroku, ale potrzebny
mi był przyjaciel, z którym mógłbym rozmawiać. Wiedziałem, że po jej odejściu będę bardzo
osamotniony. Czterdziestka, z której składała się grupa nastolatków zmiany „A”, trzymała się
zawsze razem. Ale w ciągu tych trzech miesięcy moi towarzysze jak gdyby zamknęli lukę,
jaka po mnie pozostała. Nie było już wśród nich miejsca dla mnie, w każdym razie nie czułem
się z nimi tak dobrze jak dawniej.
Wszyscy się zmienili. Nie tylko Ann była inna. Życie w bazie Keplera było nie tylko
ubogie, ale surowe. Pozostawały jedynie wykłady, praca w laboratoriach i długie dyskusje o
warunkach ekonomicznych i społecznych na Księżycu. Nawet zajęcia pozalekcyjne stanowiły
tylko przedłużenie nauki w szkole i sprowadzały się do astronomii czy genetyki roślin. Nie-
którzy grywali w szachy, ale ja nie miałem do tego cierpliwości.
W czasie następnej przerwy rozejrzałem się. Żaden z moich kolegów nie odpoczywał,
nie lenił się ani też nie robił czegoś dla samej tylko przyjemności. Obserwowałem ich długo.
Było tak, jakbym ich widział po raz pierwszy. Czułem się jak przybysz z innej planety. Czy ja
też byłem dawniej tak śmiertelnie poważny?
Po chwili poszedłem do sklepu i przyniosłem sobie papier, klej i dyktę. Usiadłem przy
jednym z małych stolików i zacząłem budować wieżę. Z początku kiepsko mi szło, bo byłem
nerwowy i rozkojarzony. Ale po chwili zacząłem pracować sprawniej i moja wieża rosła,
wysoka, smukła i bardzo niezwykła. Ozdobiłem ją gwiazdami wyciętymi w kolorowym, bły-
szczącym papierze.
Miała siedemdziesiąt pięć centymetrów wysokości. Z powodu niskiej grawitacji księży-
cowej kołysała się wytwornie, a gwiazdki mieniły się przepięknie.
Koledzy zaczęli porzucać prace i podchodzić do mojego stolika. Wkrótce zgromadził
się dokoła mnie mały tłum.
— Co to jest?
— Wieża, oczywiście.
— To widać. Ale po co ją zrobiłeś?
— Nie uwierzycie mi. Po prostu dla zabawy.
— Dajże spokój, Kep!
Jerry spojrzał na mnie przechylając krytycznie głowę.
— Może jest pomyślana jako wieża cumownicza dla sterowców?
— No tak, gdybyśmy mieli atmosferę! — zauważył ktoś.
— A może to jest wieża do skoków do wody?
— Gdyby w naszych morzach była woda!
Wybuchnęli śmiechem. Przez kilka chwil moja wieża bawiła ich. Ale kiedy zorientowa-
li się, że naprawdę do niczego nie służy i że nie zrobiłem jej dla jakiegoś nie znanego im celu,
powrócili do swoich zajęć. Tylko Wanda wyciągnęła palec i delikatnie, niemal z żalem, do-
tknęła wieży.
Paul zatrzymał się przy mnie, żeby mi grzecznie zwrócić uwagę na fakt, że marnuję
cenny materiał na projekt, który nie ma żadnego znaczenia dla naszej kolonii.
— Nie będzie zmarnowany — warknąłem.
— W takim razie powiedz nam, po co zmajstrowałeś tę konstrukcję?
Chciałem mu powiedzieć, że dla mnie jest ta wieża czymś w rodzaju własnoręcznie
utkanego dywanu, ale wiedziałem, że nic z tego nie zrozumie, a ja wcześniej czy później wy-
ląduję u psychiatry. Milczałem więc i pozwoliłem mu mieć ostatnie słowo.
Zaniosłem wieżę na dół do mojego pomieszczenia sypialnego i postawiłem ją na małej
komodzie, która poza łóżkiem była jedynym meblem w pokoju. Wyglądała wesoło i zabawnie
w zestawieniu z zielonymi ścianami, pomalowanymi metalowymi meblami i szarym kocem
elektrycznym. Chybotała się pod wpływem ruchu powietrza wydobywającego się z otworu
wentylacyjnego i błyszczała. Pokój przestał był anonimowy. Był mój i niczyj inny. Poczułem,
że zrobiłem wielki wynalazek.
Poszedłem prosto do biura ojca do skrzydła administracyjnego. Chciałem porozmawiać
z nim o tym, co działo się w mojej głowie... Czułem, że jeżeli nie porozumiem się z nim, to
albo wybuchnę, albo dostanę bzika.
Ale ojca nie było.
Zesztywniałem. Sekretarka ojca, Thomasina McLeod, zwana przez wszystkich Tommy,
chyba myślała, że jej nie słyszę.
— Nie ma go w bazie, Kep — powtórzyła.
— Kiedy wyjechał?
— Kilka dni temu. Nie wiedziałeś?
Spróbowałem się uśmiechnąć.
— Nikt mi nigdy nic nie mówi; Tommy. Od czasu powrotu widziałem ojca tylko przez
kilka minut.
— Był ogromnie zajęty sprawami mandatu.
— Wiem, że to nie jego wina. Ale dokąd pojechał? Może mógłbym złapać następny
lewiciąg i dogonić go. Albo zadzwonić do niego?...
Mój głos załamał się pod wpływem jej wzroku.
— Ale on jest na Aristarchusie!
— W centrali LEMCON-u?
Zdziwiło mnie to. Nawet przed okresem obecnego napięcia naukowcy i koloniści
księżycowi trzymali się z daleka od ludzi z LEMCON-u. I na odwrót. Zastanawiałem się,
czego u licha ojciec szukał na Aristarchusie.
— Tak. — Tommy bawiła się bezwiednie jakimiś drobiazgami na biurku. Po chwili
spojrzała na mnie. — Słuchaj, Kep, to nie jest chyba dobry pomysł, żebyś teraz telefonował
do ojca. Na pewno zastałbyś go na konferencji. Czy nie możesz poczekać aż wróci?
— Chyba będę musiał. Poproszę, żeby mi wyznaczył spotkanie — roześmiałem się
.sarkastycznie.
— To dobra myśl — twarz Tommy była najzupełniej poważna. — Nie jestem pewna,
kiedy ojciec będzie, ale zapiszę cię. Czy pół godziny ci wystarczy?
— Poproszę o godzinę, jeżeli można.
Tommy znowu jakby nie zauważyła mojej ironii.
— Zobaczę, co się da zrobić — uśmiechnęła się i powróciła do pracy.
Nie pozostawało mi nic innego jak nonszalancko odejść. Minąłem powoli biurka
maszynistek i już przy drzwiach potknąłem się o własne nogi.
„Może powinienem napisać do niego list — pomyślałem — i zostawić go w jego
sypialni:
Drogi ojcze!
Kiedy wygospodarujesz chwilę czasu z ciężkich obowiązków rządzenia Księżycem,
uspokajania LEMCON-u i poganiania ONZ, będę ci wdzięczny za wyznaczenie mi spotkania.
Dzieje się ze mną coś niedobrego.
Twój skołowany syn, Kepler.
P.S. Czy jeszcze mnie pamiętasz?”
No, ale dosyć tego. Może zapomnę o wszystkich moich problemach, kiedy skoncentruję
się na. pracy. To z pewnością poradziłby mi psycholog. Wezmę się do studiowania tych
piekielnych obwodów komputerowych.
Ale się do tego nie zabrałem. Wsiadłem natomiast do windy i pojechałem na samą górę
pod kopułę. Nie było tam nikogo. Przemknąłem się po schodach do obserwatorium. Miałem
nieczyste sumienie. Znowu marnowałem czas.
Sfalowana powierzchnia Krateru Keplera skąpana była w srebrnej poświacie magiczne-
go, ziemskiego światła. Dochodziła północ i Ziemia znajdowała się niemal w pełni. Spojrza-
łem na ścienny termometr. Na zewnątrz panowała temperatura minus sto dwadzieścia stopni
Celsjusza i wciąż spadała. O świcie, za siedem zmian, będzie o dalsze pięćdziesiąt stopni
niższa.
Gwiazdy płonęły jak szalone tłocząc się na odległym niebie, lecz na wschodzie tak bli-
skim, że zdawało się, iż za chwilę spadnie na głowę. Nade mną wisiała Ziemia, trzycentyme-
trowy srebrny dysk. Wpatrywałem się w nią, a ona we mnie — wielkie oko sterczące na nie-
bie, nieruchome, zawieszone nad głową niczym sumienie odczytujące moje najskrytsze myśli.
Żachnąłem się. Tak wcale nie było. Ziemia nie jest mi wrogiem. Na niej mieszkają moi
przyjaciele.
Jaskrawa plama światła na powierzchni Ziemi zwróciła moją uwagę. Nie byłem pewny,
jakie kontynenty widoczne były w tej fazie, ale wyglądało mi na to, że ta jasna plama to
chmury wzbierającego huraganu w Zatoce Meksykańskiej. Jeżeli tak, to niedaleko, nieco na
północny wschód, znajdował się Konszelf 10.
Tam jest teraz wczesne przedpołudnie i wszyscy pracują w laboratoriach, na polach
wodorostów albo w zagrodach rybnych. Jak mi ich brakowało! Wuja Teda, ciotki Janet, Jona.
Mimo koszmarnych przygód, które mi się tam przytrafiły, mimo sprawy sądowej i porwania
miałem tam tak wiele wspaniałych przeżyć. Oni tam, pod morzem, zawsze na wszystko mieli
czas. Czas na zadumę, na rozejrzenie się dokoła. Czas na to, żeby usiąść i porozmawiać.
A poza tym była tam Hil. Ale chyba lepiej nie będę myśleć o Hil.
Ziemia patrzyła mi prosto w twarz swoim jasnym, czujnym okiem. Ruszyłem w stronę
schodów pełen poczucia winy. Trzeba zejść na dół i zająć się nauką, bo jutro szkoła.
ROZDZIAŁ TRZECI
Nie widziałem Ann przez tydzień nawet przez chwilę. I pewnie potrwałoby to dłużej,
gdyby nie to, że z okazji Nowego Dnia młodzież zorganizowała jak zawsze zabawę. Taka wy-
tworzyła się tradycja od samego początku i nowi przybysze z Ziemi zawsze sobie z nas żarto-
wali i mówili: „Ależ jesteście zepsuci. Codziennie zabawa!”
Jednakże to nie było oczywiście codziennie, bo nie z okazji każdej dziennej zmiany —
najwyżej dwanaście, trzynaście razy do roku — i nie miało bynajmniej ekstrawaganckiego
charakteru. Oszczędzaliśmy przez poprzedzający zabawę tydzień nasze racje biszkoptów, tak
że nic się nie marnowało, a małe dzieciaki przepadały za tymi zabawami. Odbywały się
zawsze w kafeterii, jedynym pomieszczeniu w bazie Keplera zdolnym pomieścić dzieci ze
wszystkich trzech zmian i jedynej sali, która miała widok na wszystkie cztery strony.
Nie od razu zauważyłem Ann. Razem z innymi dziećmi ze zmiany „A” obserwowałem
roziskrzony strumień strzelistych promieni, tryskający z świetlnego kręgu Słońca na kilka
ostatnich sekund przed jego wschodem. Był w tym jakiś nieodparty czar. Pierwsze promienie
uczyniły z brzegu krateru koło z białych płomieni. Czarne jak najciemniejsza noc cienie cią-
gnęły od dna krateru pod naszą kopułę. Potem nagle przed naszymi oczami wybuchło Słońce
— jak niegdyś chyba bomba atomowa. Koniec nocy. Wszyscy zaczęli wiwatować. Ktoś włą-
czył aparaturę muzyczną i zaczęła się zabawa.
Z początku nie miałem ochoty tańczyć. Usiadłem sam przy stoliku i radowałem się
Nowym Dniem. Był wszędzie, w powietrzu, na stole, na podłodze. Cała baza Keplera przesta-
wiała się z dwóch długich tygodni nocy na dwa tygodnie dnia. Odczuwałem to zupełnie tak,
jak gdybym był częścią budynku. Jak gdybym się znajdował na jego zewnętrznej ścianie,
gdzie bank słonecznych baterii wchłaniał energię słoneczną, żeby zmagazynować ją w zbio-
rnikach gorącej wody, co zabezpieczało nam ciepło i światło na okres następnej nocy. Jak
gdybym był na terenie hydroponiki *, gdzie Słońce karmiło swoimi promieniami dwanaście
kilometrów plastykowych rur, w których rosły algi stanowiące nasze pożywienie, a jednocze-
śnie oczyszczające powietrze bazy i wytwarzające tlen. Jak gdybym był w laboratorium astro-
nomicznym, gdzie pracownicy ze słonecznej zmiany trwali przy przyrządach rejestrujących
słoneczne burze. Po wschodzie Słońca, pozbawieni ochronnego płaszcza atmosfery, byliśmy
wystawieni na ciągłe niebezpieczeństwo radioaktywnego opadu z największego stosu atomo-
wego, jakim jest Słońce.
Muzyka grała, młodzież tańczyła. Zdawało mi się, że wyczuwam czubkami palców całą
bazę Keplera, zupełnie jak gdyby była ich przedłużeniem. Stanowiłem jej integralną część. A
ona była integralną częścią mojego organizmu.
Grupa czterolatków wpadła na mój stolik. Malcy stawali się coraz bardziej rozochoceni.
W księżycowej grawitacji tańczenie bywało niebezpieczne. Poruszanie nie wymagało wiele
energii, ale wpadnięcie na ścianę albo na metalowy stolik mogło być bardzo bolesne. Zgarną-
łem dzieciaki i przekazałem je przedszkolance, która uspokoiła je przy pomocy kilku biszko-
ptów.
Wtedy zobaczyłem Ann. Tańczyła z jakimś obcym mi facetem. Przypuszczam, że był to
nowy kolega ze zmiany „B”. Rozdzieliłem ich bezceremonialnie.
— Szczęśliwego Nowego Dnia, Ann.
— Szczęśliwego Dnia, Kep.
Tańczyliśmy przez chwilę w milczeniu, poruszając się łagodnie, płynąc niemal. Wyglą-
dała bardzo pięknie. Chciałem jej się zwierzyć z moich myśli o bazie i Nowym Dniu. Czy po-
trafi zrozumieć moje uczucie jedności z organizmem, który nazywaliśmy domem? Może tak,
* Kultura wodna, czyli bezglebowa uprawa roślin na pożywkach wodnych.
ale na pewno nie tutaj, nie w tym tłumie i zgiełku.
— Chodź, Ann — pociągnąłem ją za rękę i zeszliśmy z parkietu.
— Dokąd?
— Na górę, pod kopułę. Na wieżę obserwacyjną.
— Po co, Kep? Po co wjeżdżać na szóste piętro, skoro możemy wszystko oglądać tutaj
na ekranach obserwacyjnych?
— To nie to samo, Ann. Tamten widok jest prawdziwy, a ten jak z konserwy. A poza
tym chcę z tobą pogadać sam na sam.
— No dobrze — wzruszyła ramionami. — Nie zmieniłeś się ani trochę, Kep. — Ton jej
głosu wskazywał, że nie był to komplement.
Z wieży obserwacyjnej widać było dno krateru i przecinający je terminator. Na wscho-
dzie wszystko było skąpane w białym świetle, tylko grzbiet krateru tonął w cieniu. Na zacho-
dzie panowała noc, na szczycie krateru płonął pas ognia. Długie cienie leżały w poprzek dna
niczym czarne palce, zupełnie tak jak gdyby noc czepiała się go z uporem i nie chciała się dać
odpędzić. Natomiast szczyty księżycowych skał rozkwitały w pierwszych promieniach
wschodzącego Słońca. Co za oszałamiający kalejdoskop czerni i bieli!
Poczułem przemożną chęć znalezienia się tam i zjednoczenia się z Księżycem.
— Zobacz, Ann — wskazałem na dół. — Tam, przy czwartej śluzie, stoi dwuosobowy
pełzacz. Wymknijmy się stąd i przejedźmy się.
Chwyciłem ją za rękę i spojrzałem jej błagalnie w oczy.
— Bez celu? Bez pozwolenia? — wyrwała mi rękę..— Kep, ty chyba oszalałeś!
— Może oszalałem. Może wszyscy tutaj są szaleni. Tam, na Ziemi, Hil... niektórzy
ludzie nazywali mnie obłąkanym lunatykiem, dlatego że pochodzę z Księżyca. Był to dowcip,
ale może... Ann, chcę koniecznie zejść na dół i przejechać się po terminatorze. Nie byłem tam
od lat. A ty? Kiedy byłaś ostatnio na przejażdżce o świcie?
Ann potrząsnęła głową.
— Nie pamiętam. Lata temu.
— Czy już zapomniałaś, jakie to cudowne? Pójdź ze mną!
— Wiesz dobrze, że nie wolno nam wychodzić na zewnątrz bez zezwolenia rodziców.
— Ojciec wyjechał. Kiedy go znowu zobaczę, będziemy już prawdopodobnie znowu w
środku nocy. No, dobra. Poproś swojego ojca o pozwolenie i to dla nas obojga.
Ann potrząsnęła głową.
— Nie, nie poproszę go. Nie chcę. To nie ma sensu.
Poderwało mnie.
— Okay. Jadę sam. Jeszcze raz cię proszę: chodź ze mną. Tak czy tak pojadę, ale bła-
gam cię, jedź też!
Twarz jej znieruchomiała.
— Zwariowałeś! Nigdzie nie pojadę. Wracam na zabawę. Lepiej zapomnij o tej bzdurze
i zejdź na dół. Jeżeli wyjdziesz na zewnątrz, będę zmuszona o tym zaraportować. Doskonale o
tym wiesz.
Wpatrywałem się w nią z uporem, aż spuściła wzrok. Wzruszyłem ramionami i odwró-
ciłem się od niej.
— Zrobisz, jak zechcesz. Ale daj mi trochę czasu, zanim doniesiesz na mnie, dobrze?
Podeszła bliżej. Miała dziwnie błyszczące oczy.
— Ann, ty płaczesz?
Było to równie niepokojące i niezwykłe, jak gdyby skały księżycowe zaczęły nagle
topnieć.
— Oczywiście, że nie. Głupi jesteś. Ja nigdy nie płaczę. Światło jest za silne, to wszy-
stko. To okno nie jest wystarczająco przyciemnione. Ale słuchaj, Kep. Daję ci pół godziny.
Potem będę musiała złożyć meldunek. Proszę cię, wróć do tego czasu, wtedy może nie ukara-
ją cię zbyt ostro.
Ann odwróciła się i pobiegła w dół po schodach do hallu i do wind. Kiedy już zniknęła,
zasunąłem pokrywę luku wieży obserwacyjnej i poszedłem do szatni po kombinezon kosmo-
nautyczny. Najpierw naciągnąłem obcisły, elastyczny dres z termicznej siatki przeciwpró-
żniowej, na to drugi, luźny, lekki aluminiowy dres zewnętrzny z butami o podwójnej pode-
szwie, naciągnąłem szczelne rękawice ochronne, na głowę wcisnąłem hełm. Sprawdziłem
wskaźnik ciepła, zapas tlenu i filtr na dwutlenek węgla, po czym nacisnąłem guzik wprowa-
dzając w ruch mechanizm łączący śluzę z pełzaczem.
Nasze dwuosobowe pełzacze różnią się od magnetowozów i lewiciągów, a także od
towarowych odrzutowców i luksusowych nośników tym, że są zbudowane z bardzo mocnych,
lekkich stopów, mają dach z plastyku i jednoosobową śluzę powietrzną.
Dają bardzo dobrą widoczność na krótki dystans, ale nie ma w nich ani toalety, ani
urządzeń sypialnych czy kuchennych. Napędzane są bateriami i małym silnikiem odrzuto-
wym, a ich zapas paliwa wystarcza teoretycznie na osiemset kilometrów. Miały służyć jako
taksówki albo do przewożenia naukowców z bazy do urządzeń znajdujących się na powierz-
chni Księżyca.
Siadłem za kierownicą, zapiąłem pasy bezpieczeństwa, sprawdziłem ciśnienie i pieczę-
cie, po czym zamknąłem śluzę powietrzną. Teraz mogłem spokojnie podnieść przyłbicę prze-
ciwsłoneczną hełmu i zdjąć niewygodne rękawice. Wjechałem powoli na samych bateriach w
strefę bezpieczeństwa i włączyłem silniki odrzutowe.
Pełzacz zadrgał pod moimi stopami i powoli ruszył po dnie krateru. Nigdzie nie było
żywej duszy. Miałem szczęście.
Kiedy zbliżałem się do usianych odłamkami skalnymi ścian Krateru Keplera, nacisną-
łem gaz. Pojazd natychmiast zareagował na pół wznosząc się w górę, na pół pełznąc po trasie
o nachyleniu pięćdziesięciu stopni. Była to najtrudniejsza część operacji, prawie tak trudna
jak powrót do bazy. Wymagała ogromnego wysiłku rąk i nóg i ogromnej praktyki. Chodziło o
to, żeby pełzacz utrzymać w pełnej równowadze, i to tak, żeby nie przekoziołkować do tyłu
ani nie wpakować się na skały.
Wielokrotnie jeździłem pełzaczem, ale nigdy dotąd nie prowadziłem go, tak że kiedy
wreszcie wydostałem się z krateru, miałem ręce śliskie od potu. Teraz wyłączyłem silnik i
posadziłem pojazd na grani Keplera. Szeroko bieżnikowane opony pełzacza wbiły się mocno
w skalny piach.
Wytarłem twarz i ręce i skierowałem wzrok na łuk terminatora. Stąd, z grani Keplera,
siedemset metrów nad bazaltową powierzchnią Oceanu Burz roztaczał się widok na czterdzie-
ści pięć kilometrów przestrzeni nie skażonej dymem, mgłą, kurzem ani nawet atmosferą i
kończył się dopiero na krzywiźnie horyzontu, za którym czerniał kosmos.
Na lewo ode mnie, po stronie nocy, małe odpryski skalne, nie większe od mojej pięści,
rażone nagle promykiem Słońca rozświetlały się gwałtownie i gasły, rzucając cienie tak dłu-
gie i gęste, że robiły wrażenie szczelin przecinających księżycową dolinę będącą dnem wy-
schniętego morza, zwanego mare. Jakże trudno było się w tym wszystkim zorientować. Na
prawo szczegóły krajobrazu tonęły w absolutnej bieli, jaskrawe światło raziło oczy, mimo że
szyba pełzacza była przyciemniona.
Prosto przede mną, tam gdzie Słońce załamywało się nie rzucając cienia na gładkiej
powierzchni mare, ciemniały smugi wyrzuconego z Krateru Keplera popiołu odcinając się od
ciemnego bazaltu skał.
Na północy jedna z tych smug była tak prosta i szeroka, że robiła wrażenie autostrady.
Wiedziałem, że za horyzontem, jakieś trzysta kilometrów od bazy, zbiegała się ze szlakiem
popiołu wyrzuconym przed dziesięcioma tysiącami lat z Aristarchusa.
Jakże pociągała mnie myśl przejechania się po tej szosie, utkanej z leciutkiego popiołu.
Ann błagała mnie, żebym wrócił za pół godziny, ale przecież nie obiecywałem jej niczego.
Terminator ciągnął się biegnąc w kierunku północnym. Wiedziałem, że nie powinienem
jechać jego śladem. Gdybym teraz zawrócił, mógłbym jeszcze dołączyć się do zabawy i nikt
nie dowiedziałby się o mojej wyprawie. Ale niewidzialny szlak przyzywał mnie.
Polecę na północ i wrócę, obiecywałem sobie; sto pięćdziesiąt kilometrów tam i z
powrotem, ani kilometra dalej. Da mi to kilka godzin samotności i czas na przemyślenie wielu
rzeczy. A jeżeli wpadnę w konflikt z policją, co jest niemal pewne, to może wtedy ojciec
znajdzie dla mnie czas i zdobędzie się na rozmowę ze mną.
Rozpalone do białości Słońce rozgrzewało bok pełzacza, chłodzenie włączyło się auto-
matycznie. Z tej wysokości nie mogłem widzieć tego, o czym tak marzyłem. Wyłączyłem
więc motory i zacząłem z wolna zjeżdżać po łagodnym, zewnętrznym stoku krateru ku
powierzchni mare. Ale wciąż nie widać było mojego upragnionego widoku. Ruszyłem więc
prosto na północ.
Upłynęła niemal godzina, zanim ujrzałem zjawisko występujące zawsze o wschodzie
Słońca, a które młodzież księżycowa nazywa „gwiezdnym pyłem”. Przez dłuższy czas jecha-
łem w ciemności, a potem nagle, prosto przede mną jak okiem sięgnąć cała powierzchnia
księżycowej doliny zabłysła milionem drgających świetlików, mieniących się bielą, błękitem,
zielenią i czerwienią. Zatrzymałem pełzacz i siedziałem wpatrując się w ten cud jak zaczaro-
wany.
Przypomniały mi się ognie sztuczne, jakie widziałem kiedyś na filmie w naszej biblio-
tece, tylko że tutaj nie było ani huku, ani dymu. I trwało to a trwało. Panowała kompletna
cisza. Słychać było tylko łagodny szum aparatury chłodzącej i od czasu do czasu ciche „ping”
— kiedy cząstka gwiezdnego pyłu skraplała się na przeciwmeteorytowej osłonie pełzacza.
Światła mrugały, migały, gasły i pojawiały się na powrót.
Zazwyczaj mówiłem malcom, kiedy przywożono ich po raz pierwszy na oglądanie tego
spektaklu, że o świcie każdego nowego dnia aniołowie zamiatają gwiazdy i wtedy gwiezdny
pył spada na Księżyc i lśni się, i iskrzy. Opowiadała mi to przed laty matka, kiedy jeszcze
żyła.
Marzyłem niegdyś, tak jak wszystkie księżycowe dzieci, żeby chwycić garść gwiezdne-
go pyłu i włożyć go do słoika, żeby migotało tam po wsze czasy. Ale kiedy dorosłem, zrozu-
miałem, że ten gwiezdny pył jest jak szczęście. Nie da się go zamknąć w butelce.
Jeszcze później zapoznałem się z faktami naukowymi. Najróżniejsze minerały rozpylo-
ne na powierzchni Księżyca, bombardowane przez protony niesione ze słoneczną wichurą
zaczynają fluoryzować pod wpływem ultrafioletowych promieni wydzielanych przez wscho-
dzące Słońce. Jakże nudna była teoria! A jak piękna rzeczywistość! Pragnąłem, żeby trwała
całą wieczność, ale przecież wiedziałem, że to niemożliwe. Krople ziemskiej rosy na pajęczy-
nie, ulotne, ale niezapomnianie piękne, oto z czym kojarzył mi się ten gwiezdny pył.
Przez całe szesnaście lat przeżyte na Księżycu nie widziałem równie pięknego spekta-
klu. Było tak, jakby Księżyc chciał uczcić mój powrót do domu i to w sposób zupełnie wyją-
tkowy. Siedziałem bez ruchu, oczarowany, podczas gdy terminator przesuwał się niemal
niedostrzegalnie w lewo. Mógłbym tak siedzieć, dopóki nie zabrakłoby mi powietrza, a
terminator znikłby za horyzontem, gdyby nie to, że zostałem wyrwany z marzeń przez dzwo-
nek alarmowy.
Przeciął ciąg moich myśli niby nożem, poczułem coś w rodzaju draśnięcia ściernym
papierem po skórze. Podskoczyłem i automatycznie przekręciłem gałkę radia na odbiór.
Powinno być stale włączone, ale ja chciałem mieć trochę ciszy i spokoju.
Nasze życie na Księżycu narażone było stale na niebezpieczeństwa. Pracowaliśmy na
jego powierzchni w temperaturze wahającej się od minus stu siedemdziesięciu stopni Celsju-
sza przed wschodem Słońca do stu trzydziestu plus w południe. Egzystowaliśmy w atmosfe-
rze, której gęstość stanowiła jedną dziesiątą miliarda atmosfery ziemskiej, a więc w próżni
doskonalszej niż mogłoby wytworzyć jakiekolwiek ziemskie laboratorium. Powierzchnia
Księżyca stanowiła pozbawioną wody pustynię, nieustannie smaganą przez wiatry słoneczne.
Nie miały nic wspólnego z wiatrami ziemskimi, burzami czy nawet huraganami. Był to nie-
widzialny i niewyczuwalny wypływ materii, deszcz protonów wyrzucanych przez Słońce z
niewiarygodną wprost szybkością. W odróżnieniu od Ziemi Księżyc nie był otoczony war-
stwą ozonu, nie miał żadnej atmosfery, która by go osłaniała przed tym ustawicznym bomba-
rdowaniem. Toteż dzwonek alarmowy stanowił integralną część naszego normalnego życia.
Często po prostu zależało ono od niego. Jego szczególny, niepokojący dźwięk przerywał nam
pracę, rozmowy, sen. Teraz wyrwał mnie z zamyślenia. Automatycznie sięgnąłem jedną ręką
do dwustabilnego przełącznika radia, drugą zamknąłem przyłbicę hełmu.
— Uwaga personel znajdujący się na powierzchni! Powrócić natychmiast do bazy i
udać się do schronu. Nadchodzi burza słoneczna. Cały personel znajdujący się na powierzchni
powraca do bazy!
Tekst ten został powtórzony dwukrotnie. Pod koniec radio zaczęło syczeć i słowa stały
się niezrozumiałe. Pierwsze podmuchy słonecznego wiatru wyprzedzając deszcz śmierciono-
śnych protonów już zniekształcały audycję. Metalowa powłoka pełzacza była wprawdzie od-
porna na radiację, ale dopiero gruba na dwanaście metrów skała mogła mnie ochronić przed
bombardowaniem protonów, które już nadciągało. Żeby uniknąć śmiertelnej ich dawki, trzeba
było szybko poszukać schronienia.
W pierwszej chwili ogarnięty paniką sięgnąłem do przyrządów kierowniczych wozu,
żeby uruchomić silniki i wrócić do domu. Ale zaraz odezwał się rozsądek. Nabrałem powie-
trza w płuca i poświęciłem trzydzieści cennych sekund na odczytanie zegara i nawigatora bez-
władnościowego. Okazało się, że przejechałem prawie sto pięćdziesiąt kilometrów na północ i
przesunąłem się o jeden czy dwa stopnie na zachód. Przez ten czas linia terminatora przesu-
wała się na zachód w tempie piętnastu kilometrów na godzinę. Powrót do bazy Keplera musi
potrwać godzinę, przy czym będę jechał prosto w Słońce, a więc pod słoneczny wiatr.
Następna minuta upłynęła mi na sprawdzeniu mapy. Na północnym zachodzie, niemal
trzy razy dalej niż baza Keplera, leżał zespół kopalni Aristarchusa. Trzy razy dalej! Ale na
Aristarchusie panowała jeszcze noc. Jeżeli pojadę na Aristarchusa, to będę się poruszał w
kierunku przeciwnym do burzy zamiast lecieć prosto w nią. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie,
dojadę tam cało i schronię się w budynkach LEMCON-u, zanim do nich dotrze protonowa
zawierucha.
Dwie minuty zajęło mi wyznaczenie kursu i sprawdzenie go. Następnie nastawiłem
nawigator bezwładności, włączyłem silniki i ruszyłem w stronę Aristarchusa z maksymalną
szybkością, na jaką stać było mój pojazd.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Ogarnięty czymś w rodzaju ostrożnej desperacji posuwałem się ku Aristarchusowi.
Miałem do przebycia trzysta kilometrów bazaltowej powierzchni pokrytej drobnym jak talk
księżycowym pyłem, maskującym mnóstwo szczelin i rozpadlin, z których każda mogła stać
się moją zgubą, gdybym zbyt gwałtownie lub pod zbyt ostrym kątem na nie wjechał.
Ratowało mnie światło Słońca, które wschodziło po mojej lewej stronie niemal trzy-
dzieści razy wolniej niż na Ziemi. Jego długie cienie uwypuklały każdy zwał lawy, każdy
kamień i każdy krater, zaczynając od małych, nie większych od bańki mydlanej, a kończąc na
wielkich jak stadion piłkarski. Zawieszona wysoko na niebie Ziemia łagodziła rzucane przez
Słońce cienie i nadawała im kolor ciemnego brązu.
Przerażająca była to jazda. Jednym okiem obserwowałem szybkościomierz, a drugim
ciągnące się przede mną pustynne bezdroża, starając się utrzymać szybkość w granicach umo-
żliwiających mi szybką reakcję na nagłe przeszkody.
I przez cały czas myślałem o nadciągającej burzy słonecznej. Nic jej na razie nie zwia-
stowało. Nie był to bowiem ani huragan smagający wody atlantyckiego wybrzeża, ani burza
piaskowa zdarzająca się na Saharze. O nie! Deszcz protonów był niewidzialny i niesłyszalny.
Gdyby dosięgną! mnie, nawet bym go nie poczuł. Gdybym znajdował się na powierzchni w
czasie burzy kosmicznej, protony wpadające w pole grawitacji Księżyca niczym miliony
niewidzialnych miniksiężyców przeszywałyby moje ciało nie zwalniając swojej szybkości.
A ja byłbym zupełnie nieświadom tego, co się ze mną dzieje. Tylko kontrolne taśmy
filmowe znajdujące się w kieszeni mojego kombinezonu pociemniałyby. Po kilku godzinach
zaczęłyby się mdłości i bóle głowy. Gdybym dotarł do szpitala, analiza wykazałaby olbrzymi
i gwałtowny spadek ilości białych ciałek krwi. Nie miałoby to zresztą znaczenia, bo i tak nie
potrafiono by mnie uratować.
Przemierzałem mare i przez cały czas śmierć zaglądała mi przez ramię. Byłem teraz
znowu po stronie nocy. Tylko od czasu do czasu poblask promieni słonecznych odbijał się od
wyższej tu krawędzi krateru. Prowadziłem pojazd ku ciemności.
Jeżeli nie omyliłem się w obliczeniu, to Aristarchus powinien znajdować się prosto
przede mną. Poruszyłem się ostrożnie i rozkurczyłem nieco ręce, które trzymałem na sterze.
Siedzenie wydawało mi się niezwykle twarde, nogi sztywniały. Pełzacze nie były przeznaczo-
ne do długiej jazdy i nie miały specjalnych urządzeń tak jak pasażerskie odrzutowce czy
magnetowozy. Do palącej potrzeby ucieczki przed gradem protonów dołączyło się palące pra-
gnienie pójścia do toalety.
Znajdowałem się na powierzchni już dobre trzy godziny i znowu w nocy. Przez ten czas
terminator przesunął się o jakieś czterdzieści pięć kilometrów na zachód od bazy Keplera.
Czy mogłem się już czuć bezpiecznie? Przypomniałem sobie, że cząsteczki materii słonecznej
wyrzucane z olbrzymią szybkością w przestrzeń lecą w linii prostej, chyba że wpływa na nie
jakaś inna siła. Taką siłą jest pole grawitacyjne Księżyca. Mogą wirować dokoła Księżyca,
zanim jeszcze dysk Słońca stanie się widoczny.
Ciągnąca się przede mną powierzchnia mare zmieniła się, zaczęła się ledwie dostrzega-
lnie podnosić. Było na niej coraz więcej odłamków skalnych i głazów. Musiałem zwolnić, że-
by móc bezpiecznie pomiędzy nimi lawirować. Dostrzegłem nagle słaby blask przypominają-
cy podwodną fluorescencję. A więc udało się! To, co widziałem, było pyłem Aristarchusa, tak
bogatym w fluoryzujący wilemit.
Wjechałem na brzeg krateru, zatrzymałem się i rozejrzałem. Czyżby mnie wzrok mylił?
Byłem na Aristarchusie przed laty, jeszcze jako dzieciak, zanim LEMCON zjawił się na Księ-
życu, i doskonale pamiętałem ten krater o czterdziestokilometrowej średnicy ze wznoszącym
się pośrodku szczytem górskim, o którym ojciec mówił mi, że odblask Słońca, rozświetlający
go tuż przed wschodem, widoczny jest na Ziemi.
Góra była wprawdzie na swoim miejscu, ale jej zbocza całe poryte przez koparki z
pewnością nie odbijały już słonecznych promieni. Dno krateru roiło się od drobnych świateł.
Miałem wrażenie, że wpłynąłem do jaskini pełnej świecących ryb, które na mój widok pierz-
chają na wszystkie strony. Nie słychać było oczywiście najlżejszego nawet dźwięku. Nie było
tu atmosfery, w której mógłby się przenosić głos, ale kiedy tak siedziałem obserwując rój
krzyżujących się pojazdów, czułem pod nogami dygotanie ciężkich maszyn.
A więc to było królestwo LEMCON-u. Główna kwatera księżycowa konsorcjum, które
wydzierało Księżycowi wszystkie jego zasoby, minerały, nie płacąc nam nic, a pobierając od
nas wysokie opłaty za dostawę tlenków, z których wydobywaliśmy tlen na codzienny użytek,
i za każdy litr wody pitnej — ubocznego produktu ich rafinerii.
Tereny LEMCON-u były zamknięte dla kolonistów, więc kiedy tak siedziałem w pełza-
czu na grani krateru, czułem się jak intruz. Zorientowałem się, że wszystkie pojazdy
LEMCON-u zmierzają w jednym kierunku, do punktu znajdującego się tuż pode mną. Serce
skoczyło mi do gardła. Co ja zrobiłem? Czy oni chcą mnie schwytać? Jednakże po chwili
zorientowałem się, że prawdopodobnie reagują na ten sam alarm, który i ja usłyszałem, i że
jadą do podziemnego schronu.
Ogarnął mnie nowy lęk. Jeżeli nie zdążę zjechać na dno krateru, a wszyscy ci ludzie bę-
dą już pod ziemią, to mogę nie znaleźć śluzy powietrznej, a nawet kiedy ją znajdę, nie zdołam
jej otworzyć.
Włączyłem silniki i ostrożnie skierowałem pełzacz w dół poprzez grań krateru. Jecha-
łem teraz dobrą drogą wybitą łupanymi kamieniami, ale poprzecinaną koleinami wyżłobiony-
mi przez gąsienice ciężkich pojazdów. Wiła się serpentynami tam i z powrotem po ścianie
krateru, który był znacznie głębszy i węższy niż Krater Keplera. W pewnej chwili moja lewa
ręka niemalże ocierała się o skalną ścianę, prawa zaś zawisała nad przepaścią. W następnej
chwili sytuacja odwróciła się. Prawa, lewa, znowu prawa. Jechałem zygzakiem. W pojeździe
zaczynało być duszno. Ziewałem coraz częściej, zaczęło mi się kręcić w głowie.
Wreszcie zatrzymałem się na stosunkowo poziomej powierzchni dna krateru i rozejrza-
łem się. Większość maszyn stała porzucona przez załogę, a łopaty koparek Kołysały się ni-
czym szczypce nieżywych homarów. Gdzie mogło być wejście na teren LEMCON-u?
Olbrzymia, podobna do dinozaura koparka obróciła się w moją stronę. Jej latarnie
zabłysły dwojgiem oczu, potem czworgiem, zatoczyły koło i zgasły.
Kiedy przyszedłem do siebie, wciągano mnie właśnie przez klapę śluzy powietrznej.
Nie miałem hełmu na głowie, twarz zasłaniała mi maska tlenowa. Wyciągnąłem rękę i przyci-
snąłem maskę do nosa i ust, chciwie wdychając czysty tlen. Światła kołysały się teraz łago-
dnie jak łódka na małej fali. Zamknąłem oczy. Ktoś ściągnął ze mnie kombinezon i postawił
mnie na nogi.
— Chcę do ubikacji — udało mi się z siebie wykrztusić.
Potem dostałem nieco wody — prawdziwej, świeżej, nie zaś regenerowanej — potem
padłem twarzą w dół na miękkie posłanie. Zakołysało się pode mną, wtuliłem się w sen.
Nie wiem, jak długo spałem, ale kiedy się obudziłem, byłem zupełnie przytomny i pa-
miętałem, gdzie jestem i skąd się tu wziąłem. Powoli otworzyłem oczy i spojrzałem w zimne,
szare oczy człowieka, który stał nade mną.
Powstrzymałem się od tego, żeby zeskoczyć z łóżka, wiedziałem instynktownie, że nie
powinienem się ruszać. Okazało się, że ten człowiek wcale nie stoi nade mną, ale po drugiej
stronie szklanych drzwi, oddalony ode mnie o dobre półtora metra. Czyjś cień przesłonił
drzwi i cofnął się. Inny człowiek.
Wielkie chłopy. Ich waga była chyba tuż na granicy wagi dopuszczalnej do lotów
kosmicznych. Ten o szarych oczach miał więcej tłuszczu niż mięśni, połyskliwą różową cerę i
tak jasne włosy, że robiły wrażenie białych! Gdyby jeszcze zapuścił, puszystą brodę, mógłby
uchodzić za świętego Mikołaja, ale tylko dopóty, dopóki nie spojrzało się w jego oczy. Były
stalowo-szare i tak zimne i pozbawione wyrazu jak księżycowe głazy.
Kiedy drugi mężczyzna obrócił się, zobaczyłem jego opaloną i pomarszczoną od słońca
twarz. Miał duży nos, wystające kości policzkowe, bardzo niebieskie oczy, rude jak marche-
wka, ostrzyżone na jeża włosy.
Nic nie słyszałem przez szczelnie zamknięte drzwi. Ale z wyrazu ich twarzy i ruchów
rąk zorientowałem się, że sprzeczają się. Zacząłem ich obserwować poprzez półprzymknięte
powieki...
My, dzieci z Księżyca, mamy pewne umiejętności, które nam wydają się normalne, ale
mogłyby zadziwić obserwatorów z zewnątrz. Jedną z nich jest odczytywanie mowy z ruchów
warg. Kiedy jest się na powierzchni Księżyca w kombinezonie kosmonautycznym i ma się
coś prywatnego do powiedzenia koledze, coś, czego nie chce się puścić na głośnikowy system
bazy, trzeba — z konieczności — czytać z warg. Tak więc dwaj mężczyźni nie wiedzieli o
tym, że odczytywałem każde wypowiedziane przez nich słowo — oczywiście dopóki byli
zwróceni do mnie twarzami.
Od czasu do czasu jednak odwracali się ode mnie i wtedy musiałem dopowiadać sobie
po kilka słów, ale treść rozmowy była dla mnie oczywista. Zrozumiałem, że tym razem napra-
wdę wpadłem w kabałę.
Rudy opierał się koledze mówiąc:
—Daj spokój, Clint, przecież to szczeniak.
— Och ty australijski zakuty łbie! — warknął na niego gruby. Miał niesympatyczne
wąskie usta i wyrzucał z nich słowa zupełnie tak, jak gdyby chciał się ich pozbyć. — Ma
piętnaście, może szesnaście lat, nie jest dzieckiem. Jesteś skończonym idiotą, że go tu przyta-
szczyłeś.
— A co miałem zrobić?... Zostawić go na pastwę protonów? Zlituj się, Clint.
— No i zlitowałeś się nad nim! Twoje miękkie serce zgubi cię. Powiem ci wprost:
LEMCON nie potrzebuje mięczaków.
— LEMCON! — Rudy wyrzucił z siebie potok przekleństw, co trwało całe osiemdzie-
siąt sekund. — Powiem ci wprost, Clint, nigdy w życiu nie widziałem czegoś takiego... Praco-
wałem w kopalni opali w Andamooka w temperaturze stu osiemdziesięciu stopni Fahrenheita,
gdzie muchy żarły nas żywcem i doprowadzały nas do szału... gdzie nie mogłeś zaufać sąsia-
dowi, że nie poderżnie ci gardła we śnie, żeby ci zwędzić tobołek... kopałem w Randzie w
roku, w którym zbuntowali się czarni, a krew lała się w sztolniach jak woda... ale nigdy w
życiu nie byłem w takiej parszywej zapomnianej przez Boga dziurze... jak się tylko skończy
mój kontrakt, wynoszę się, nikt mnie tu więcej nie zobaczy!
— Nikt cię do niczego nie zmuszał. Podpisałeś umowę z własnej woli. A płaca jest tu
najlepsza we wszechświecie.
Lodowate oczy grubasa wpatrywały się we mnie, kiedy to mówił. Leżałem bez ruchu.
Rudy wiercił się niespokojnie.
— Płaca! Żadna płaca nie jest warta takiej harówki... Żyje się tu, jakby się było kretem
w kretowisku... wącha się przez osiem godzin dziennie własny pot, dusi się człowiek w tym
zafajdanym kombinezonie. Żadnej knajpy, żadnych kobiet, żadnej porządnej wyżerki przez
osiemnaście miesięcy...
— Co to znaczy porządna wyżerka? Jak często miałeś w gębie porządny befsztyk tam,
na Ziemi. Bzdury gadasz!
— Wiesz dobrze, że od tygodni befsztyka na oczy nie widziałem. Nic, tylko to świń-
stwo z puszki.
— Daj spokój! Ostatni transport zaopatrzeniowy musiał nam dostarczyć dodatkowych
wierteł. Dostaniesz befsztyka za tydzień.
Rudy potarł sobie twarz.
— ...a te nadgodziny... W zeszłym tygodniu robiłem non stop osiemdziesiąt godzin.
Zasypiałem na nogach.
— LEMCON to nie miejsce dla mięczaków! — uśmiechały się wąskie usta grubego.
Żylaste ramię rudego uniosło się, aż grubas się cofnął.
— Dotknij mnie, ty australijski kangurze, a złożę na ciebie raport. Znasz przepisy.
— To przestań mi wymyślać albo koniec przyjaźni. Poza tym jestem ci potrzebny, bo
kto za ciebie będzie odwalał brudną robotę? A teraz powiedz mi nareszcie... co się tu dzie-
je?... pracujemy w takim pośpiechu, że można pomyśleć, że chcemy wypatroszyć cały Księ-
życ z minerałów... potrójne stawki za nadgodziny, wiertła łamią się jak zapałki. Czy to ma
sens?
Clint uśmiechnął się.
— Czy nie oglądasz telewizji? LEMCON się kończy. Miles Fargo dostał instrukcje.
Musimy wywieźć z Księżyca ostatni kawałek rudy, zanim zjedzie tu ekipa ONZ.
Rudy podrapał się w głowę.
— A to, jak to... się tam nazywa...?
— Moratorium? Nie rozśmieszaj mnie! Fargo dostał instrukcje, mówię ci. LEMCON
zabiera, co się da, i zwija się. Co zrobią koloniści, jak zostaną bez wody, bez tlenu i transpor-
tu? Wytrzymają może pięć, najwyżej dziesięć lat. Potem opuszczą Księżyc. Wtedy LEMCON
wróci i przejmie wszystko, co powinien był zrobić od początku.
— To granda.
— No i co z tego? Uczciwie to możesz wygrać parę orzechów, ale nie większą forsę.
— No dobrze. Ale dlaczego się tak awanturujesz o tego chłopaka? Jak tylko ekipa ONZ
wyląduje na dworcu Imbrium, zorientuje się od razu w kombinacji Fargo.
Grubas wzruszył ramionami, nie spuszczając ze mnie zimnego wzroku. Leżałem bez
ruchu na wąskiej leżance, głową zwrócony ku drzwiom, z przymrużonymi oczyma i ręką
przesłaniającą twarz.
— Nic nie rozumiesz, głupi kangurze. Dopóki ci faceci z ONZ nie wyniuchają, że tu
dzieje się coś nielegalnego, nie będą. się do nas spieszyli. Zresztą zanim wybiorą przewodni-
czącego i uzgodnią skład delegacji, będziemy mieli co najmniej rok na zatarcie śladów. Może
nawet więcej. Byle zaburzenia w Afryce mogą odciągnąć ich uwagę od nas.
Australijczyk patrzył na grubego z uwagą.
— Myślisz, że Miles Fargo jest zdolny do takich rzeczy?
— Fargo? Nie rozśmieszaj mnie! LEMCON jest potężniejszy i sięga dalej, niż mu się
kiedykolwiek śniło. Wpakowano tu więcej pieniędzy, niż potrafisz sobie wyobrazić... To są
petrodolary. Trzymaj się mnie, Blue, a jeszcze się wzbogacisz. Ale ten szczeniak widział
hałdy kruszcu, widział te wszystkie koparki, wie, że mamy inhibitor. A to niedobrze. Przecież
ostrzegano nas przed szpiegami. Widzisz, co narobiłeś tym swoim miękkim sercem. Po coś
go tu sprowadził?
Nastąpiło milczenie. A potem:
— Co zrobimy, Clint?
— Pozbędziemy się go, oczywiście.
Zamknąłem oczy i przełknąłem ślinę. Ogarnęła mnie panika, ale nie chciałem im tego
pokazać. Pot wystąpił mi na czoło, oddychałem z trudem.
Kiedy usłyszałem dźwięk otwierających się drzwi, zacisnąłem mocno powieki. Poczu-
łem na ramieniu czyjąś rękę. Ktoś mną potrząsał. Jęknąłem i obróciłem się na wznak. Spoj-
rzałem na dwóch mężczyzn, którzy stali nade mną, udając, że widzę ich po raz pierwszy.
— Na nogi — powiedział grubas.
Miał niepokojąco łagodny głos, a z jego gardła wydobywał się niemal szept. Spuściłem
nogi na podłogę i rozejrzałem się. Poza łóżkiem pomieszczenie było puste. Sąsiedni pokój
wyglądał na biuro, kilka krzeseł, biurko i szafki. Następne drzwi były zamknięte.
— Jak się nazywasz? Skąd jesteś? — nalegał gruby tym swoim głosem.
— Kepler... — wykrztusiłem z siebie, a przez głowę przebiegały mi plany ucieczki.
Nagle olśniło mnie. Zrozumiałem, co się stało. Burza słoneczna przerwała komunikację
między bazami. Nie można było ogłosić wiadomości o zaginięciu Keplera Mastermana, syna
gubernatora Księżyca. Więc jeżeli uda mi się przekonać Clinta i Blue, że nie jestem nikim
ważnym, że to wszystko jest pomyłką, to wtedy może, może puszczą mnie.
— Mieszkam w bazie Keplera — powiedziałem i zawahawszy się tylko przez sekundę
czy dwie dodałem: — Nazywam się Eric Ericson.
— A twój ojciec?
— Bjorn Ericson, proszę pana. Astronom.
— Skąd się tu wziąłeś? Wiesz dobrze, że kolonistom nie wolno tu przyjeżdżać.
— Wiem, proszę pana. Bardzo mi przykro. Nie chciałem... — głos mi się załamał.
— Nie mów do mnie „proszę pana”. Nie jestem żadnym z tych panów kolonistów. Baza
Keplera jest odległa o sześćset kilometrów. Nie mogłeś tu trafić przez pomyłkę. Mów pra-
wdę!
Więc powiedziałem mu prawdę, o zabawie i o jeździe po terminatorze.
— Zabawa? — grubas skrzywił się. — Co za zepsute szczeniaki! W waszym wieku już
od kilku lat zarabiałem na chleb. Cóż, to, co mówisz, jest takie głupie, że może być prawdzi-
we. Lepiej dla ciebie, żeby tak było. — Zwrócił się do rudego: — Pilnuj go, Blue, a ja tym-
czasem sprawdzę jego historyjkę.
Wyszedł z pokoju; jak na takiego grubasa miał lekki chód. Nim drzwi zatrzasnęły się za
nim, zobaczyłem odcinek pomalowanego na biało korytarza. Wstałem i zajrzałem do sąsie-
dniego pokoju. Było to biuro, surowo i funkcjonalnie umeblowane. Nie miało w ogóle okien,
nic nie wskazywało na to, gdzie jestem.
Byłem uwięziony. Nawet gdyby udało mi się znaleźć drogę do śluz powietrznych, nie
miałem kombinezonu kosmonautycznego i nie wiedziałem, gdzie jest mój pełzacz. Bez tych
dwóch rzeczy byłem unieruchomiony. Grubas o tym wiedział. A jednak kazał, żeby Blue
mnie pilnował. Dlaczego?
Wiedziałem, że powinienem jak najszybciej znaleźć odpowiedź na to pytanie. Za kilka
godzin łączność zostanie przywrócona i ludzie LEMCON-u dowiedzą się, kim naprawdę
jestem. Nie wątpiłem, że tym razem pozycja syna gubernatora nie będzie dla mnie najwygo-
dniejsza.
Zakręciło mi się nagle w głowie, oparłem się o futrynę drzwi ręką mokrą od potu. Łzy
podeszły mi do gardła.
— Co ci jest, chłopcze? — zapytał Blue. Mówił z silnym akcentem australijskim.
— Nic... chyba nic.... — opadłem bezwładnie na łóżko.
Było mi nieco lepiej, ale wciąż czułem się jak zwierzę w potrzasku. Gorączkowo szuka-
łem jakiegoś wyjścia z tej sytuacji.
— Radiacja... — jęknąłem. — Czy byłem długo na powierzchni?
— Nie — powiedział rudy uspokajająco. — Nie bój się. Wciągnąłem cię do środka na
dobre dziesięć minut. przed nadejściem burzy.
— Nic nie rozumiem. Wiem, że zemdlałem... pamiętam tylko, że próbowałem prowa-
dzić pełzacz pod górę, po zboczu krateru. To wszystko. Czy trafiłeś na mnie już blisko grani?
Jak to się stało, że mnie zauważyłeś?
— Twoje pochłaniacze dwutlenku węgla chyba przestały działać — odpowiedział Blue
po dłuższej przerwie. — Kiedy wyciągałem ciebie z pełzacza, oddychałeś już bardzo kiep-
skim powietrzem. Nie pamiętasz?
— A co?
— Byłeś prawie na dnie krateru, w pobliżu naszych śluz powietrznych. Czy naprawdę
nie pamiętasz, jak się tam znalazłeś?
Potrząsnąłem głową. Blue przypatrywał mi. się ze zdziwieniem. Powrócił Clint i powie-
dział do Blue zupełnie jak gdyby mnie przy tym nie było:
— Eric Ericson istnieje. Ma piętnaście lat. Żyje w bazie Keplera od trzech lat.
— Od pięciu — przerwałem mu.
Eric zjawił się na Księżycu tym samym promem, co Ann i jej rodzina. Byłem więc
pewny daty. Kątem oka dostrzegłem, że gruby jak gdyby uspokoił się. Skinął ledwie dostrze-
galnie na Blue.
Odetchnąłem z ulgą. Wyglądało na to, że przynajmniej na razie jestem ułaskawiony.
Blue, oparty o framugę drzwi, wyprostował się.
— Jesteś głodny, chłopcze? Zjadłbyś coś?
— Owszem, jestem głodny. Konam z głodu.
— To dobrze — Blue wyszedł z pokoju.
Gruby patrzał na mnie swoimi zimnymi oczyma, a ja instynktownie nie odwracałem
wzroku.
— Konasz z głodu? Zdawało mi się, że wspomniałeś o jakiejś zabawie.
Uśmiechnął się, na jego różowych policzkach ukazały się dwa dołki. Kontrast pomiędzy
chłodem jego spojrzenia a tymi dołkami był koszmarny. Wzdrygnąłem się, jakbym zobaczył
uśmiechającego się trupa. Ciarki przeszły mi po plecach. Spuściłem oczy.
— To nie była wielka zabawa — wyjąkałem z siebie. — Po prostu muzyka, tańce i
trochę biszkoptów drożdżowych dla maluchów.
Gruby nic nie powiedział, po pewnym czasie milczenie stało się nie do zniesienia.
— Przypuszczam, że uważa pan te zabawy z okazji Nowego Dnia za dość głupie, ale
one... one umilają nam cały rok, a maluchy uwielbiają je — gadałem byle gadać.
— My tu tylko pracujemy. Jemy. Śpimy. To wszystko.
— Ale jest was na pewno tyle, żebyście mogli sobie coś zorganizować. Trochę muzyki,
jakieś przedstawienie. Przecież chyba nie mieszkacie osobno, nie jecie osobno?
— Po co zadajesz te pytania? Dlaczego cię to interesuje?
— Przepraszam pana, po prostu myślałem... nie mam specjalnego powodu...
Ucieszyłem się, kiedy zjawił się Blue z tacą. Postawił ją na stole.
— Masz, chłopcze. Zobaczmy, co dostałeś.
Clint stał pomiędzy mną a stołem. Spróbowałem go obejść. Wysunął rękę i złapał mnie
za ramię. Może nie wyglądał na osiłka, ale to były pozory. Pod warstwą tłuszczu grały stalo-
we mięśnie. Jeszcze po godzinie czułem uścisk każdego z jego palców.
— Nie masz specjalnego powodu? Tak? — odepchnął mnie brutalnie od siebie. —
Uważaj na niego, Blue! — spojrzał na Australijczyka zimnym wzrokiem i znowu opuścił po-
kój.
Patrzyłem za nim i masowałem sobie ramię. Ale zapach gorących potraw był tak kuszą-
cy, że siadłem za stołem i zabrałem się do jedzenia. Blue patrzył na mnie z zainteresowaniem.
— Kiedy ostatni raz jadłeś taki obiad? — zapytał.
— Kiedy byłem ostatni raz na Ziemi — odpowiedziałem mając usta pełne kartofli i
sosu.
— Pięć lat temu? To długa przerwa pomiędzy posiłkami. A wcale nie wyglądasz na
wygłodzonego.
W ostatniej chwili przypomniałem sobie, że nie mogę przecież powiedzieć mu, że po-
wróciłem na Księżyc przed niespełna miesiącem. Zakrztusiłem się, przełknąłem łyk świeżej
wody — świeżej wody, a nie tej wstrętnej obiegówki!
— Jadamy przeważnie syntetyczne potrawy — oświadczyłem. — Są bardzo pożywne,
ale smaku nie mają i po pewnym czasie strasznie się nudzą. A to jedzenie jest pyszne.
— Pyszne? Przecież to tylko gulasz z puszki, kolego, a nie bażant w galarecie.
— Gulasz z puszki? Przecież są wysokie kary za obarczanie transportowców takim
ładunkiem! Jakżeście go tu przywieźli?
Tym razem zdziwił się Blue.
— Transportowcem rudy, oczywiście. Zjeżdżają na Ziemię z ładunkiem, a wracają z
powrotem z zaopatrzeniem. LEMCON nigdy nie zdobyłby doświadczonych górników, gdyby
nie dawał im dobrego wyżywienia. Górnicy są bardzo wymagający w tej dziedzinie.
Jedząc, zastanawiałem się nad tym, co powiedział.
— Ale skoro transportowce wracają puste z Ziemi, to dlaczego i koloniści nie mogą
sobie nimi sprowadzać towarów?
Wzruszył ramionami.
— Przypuszczam, że moglibyście, gdybyście chcieli pokryć koszta transportu.
— Czy ma pan pojęcie, ile LEMCON żąda od nas za fracht na Ziemi?
— Przypuszczam, że tyle, ile się tylko da. To nie jest instytucja charytatywna.
— Coś tu nie gra, proszę pana. Coś tu nie gra.
Odsunąłem talerz.
— Koloniści byli pierwsi. Dopiero piętnaście lat później LEMCON otrzymał prawo do
eksploatacji rud. Opracowana przez nas specjalna technologia umożliwiła racjonalne wydoby-
wanie tutejszych surowców.
— Na pewno, chłopcze, na pewno. Ale pomyśl o tym, co LEMCON wam za to daje.
Transakcja jest uczciwa. I przestań mówić do mnie: proszę pana. Mów mi: Blue.
— Dobrze, pro... dobrze, Blue. Co nam daje LEMCON? Każe nam tak drogo płacić za
wodę, że musimy ją regenerować przez powtórne włączenie do obiegu i racjonować. Po za-
płaceniu wam nieludzkich cen za tlenki nie mamy już pieniędzy na porządną żywność, meble
czy inne luksusy. Ubieramy się w mundurki, a nasze pomieszczenia mieszkalne przypominają
koszary. Żywimy się potrawami sporządzonymi z produktów pochodzących z bezglebowej
plantacji wodnej i płacimy horrendalne ceny za jakiekolwiek wiktuały sprowadzone z Ziemi. I
ani grosza tantiem z LEMCON-u. Dlatego mandat ONZ jest dla nas taki ważny.
Przez chwilę Blue nie odpowiadał. Potem roześmiał się.
— Cóż, muszę przyznać, że mówisz dobrze. Waszym ludziom udało się dobrze indo-
ktrynować młodzież. O, nie rób takich niewinnych minek. To wszystko propaganda. Każdy
wie, że koloniści mają łatwe życie, że żyją w wygodnych domach z żonami i dziećmi, że mają
lekką i łatwą pracę. A jak ty sobie wyobrażasz nasze życie? Przez osiemnaście przeklętych
miesięcy dziko harujemy i albo się dusimy z gorąca, albo marzniemy po nocach. Potem wra-
camy do pustego domu, w którym nas nikt nie czeka. Jak myślisz? Co my czujemy?
— Więc po co wam to? Dlaczego przyjeżdżacie?
— Ja chyba musiałem mieć fioła, kiedy się zgodziłem. Oczywiście, że chodziło mi o
forsę. Tylko dla forsy można przyjechać na Księżyc.
— Ale to nie jest...
Drzwi otworzyły się z trzaskiem, stanął w nich grubas. Chwycił mnie wielką łapą za
ramię, a drugą uderzył w twarz tak gwałtownie, że moja głowa poleciała w tył. Zamachnąłem
się, ale on rąbnął mnie drugi raz. I trzeci. Kolana ugięły się pode mną, upadłem.
Blue odciągnął grubasa.
— Co ty, do cholery, robisz, Clint?
Zwaliłem się na krzesło.
— To oszust. Już ja mu pokażę.
— Uspokój się i powiedz, co jest. Co on takiego zrobił? Na mój rozum jest całkiem
niewinny. Mówi różne bzdury, ale nic poza tym.
— Niewinny! Nie rozśmieszaj mnie! Kłamie, słyszysz, Blue, kłamie jak z nut. Nie
nazywa się Eric Ericson. Radio znów działa. Żaden Ericson z bazy Keplera nie zaginął.
— Może jeszcze nie wiedzą, może jeszcze nie odkryli, że zaginął. Czy pomyślałeś o
tym, zanim zacząłeś go bić?
— Kiedy oni już odkryli brak pełzacza. I zaginięcie jakiegoś chłopca. Tylko, że nie jest
to synek żadnego tam astronoma, ale syn gubernatora, Kepler Masterman. To on przyjechał
na Aristarchusa na przeszpiegi. Syn gubernatora Księżyca we własnej osobie!
Blue spojrzał na mnie i roześmiał się, ale jakoś bez wesołości.
— Wiedziałem, że wszystko, co pleciesz, to propaganda. Od razu wiedziałem.
— Mylisz się, Blue. Powiedziałem ci czystą prawdę. Po prostu nie chciałem wam podać
swojego prawdziwego nazwiska, bo bałem się, że wpadnę w jeszcze większe kłopoty. To
wszystko. Ale to, co ci mówiłem, to szczera prawda, przysięgam. Możecie mnie zawieźć do
bazy Keplera i sami sprawdzić, jak tam jest. Mój ojciec chętnie was oprowadzi. Wtedy prze-
konacie się, kto ma rację: my czy LEMCON.
— Słyszysz go, Blue? — Clint uśmiechnął się zimno. — Zawsze byłeś głupi. Lepiej
słuchaj mnie, bo inaczej rozejrzę się za lepszym partnerem.
— Grozisz mi?
— Po prostu mówię ci, co i jak. Teraz zamknij się. Muszę chwilę pomyśleć. Czy ktoś
cię widział, jak go tu taszczyłeś?
Blue potrząsnął głową.
— Dobrze. W takim razie, jeżeli uda nam się wynieść go stąd tak, żeby nas nikt nie
zauważył, będziemy mogli zaaranżować mały wypadek, który spotka go w połowie drogi na
bazę Keplera. W ten sposób LEMCON będzie czysty, a sprawa załatwiona.
— Jaki wypadek?
— Jeszcze nie obmyśliłem wszystkich szczegółów. Ale ty się tak nie denerwuj.
— Nie wezmę udziału w morderstwie. Nie zabiję dzieciaka. I mówię ci, że to zupełnie
niepotrzebne. On w ogóle nic nie widział.
— Co to znaczy?
Blue spojrzał na mnie i ściszył głos.
— Nie widział inhibitora. Nic nie pamięta, naprawdę. Nie ma potrzeby wykańczać go.
— To szpieg.
— Daj spokój, Clint. Wszędzie widzisz szpiegów. To bez sensu. Jeżeli jesteś taki nie-
spokojny, to zaprowadź go do szefa.
— Do Fargo? Nie rozśmieszaj mnie ciągle. Fargo przekaże go tatusiowi i jeszcze będzie
słodki jak miód. Ja nie podlegam Fargo. Mogę ci powiedzieć, że ludzie, dla których pracuję,
na pewno kazaliby mi pozbyć się tego chłopaka na dobre. I nie ucieszyliby się, gdybym im
powiedział, że to właśnie twoja głupota zmusiła ich do tej paskudnej roboty.
Opalenizna jakby zniknęła z twarzy Australijczyka.
— O czym ty mówisz? Hej, wyłącz mnie z tego, dobrze?
— Mowy nie ma. Tkwisz w tym po uszy. A poza tym nie rozumiem, dlaczego jesteś
nagle taki miękki? Zapomniałeś może, jak wykończyłeś tego faceta w Andamooka?
— To była zupełnie inna sprawa i dobrze o tym wiesz. Był sobie sam winien. Ukradł mi
wszystkie opale, jakie uzbierałem przez te przeklęte cztery miesiące. A poza tym nie był dzie-
ckiem.
— Widzę, że ci koloniści to cwaniaki. Na pewno sobie tak wszystko obmyślili. Przysłali
do nas szczeniaka na przeszpiegi. A ty chcesz, żebyśmy go grzecznie odesłali z powrotem do
bazy Keplera do tatusia gubernatora. A on powie tatusiowi dokładnie, ile koparek zobaczył i
ile hałd rudy, a tatuś zawiadomi ONZ. Zanim zdążysz zmówić pacierz, zaroi się na Aristar-
chusie od obserwatorów ONZ. Wtedy stracisz pracę, Blue, i to nie tylko na Księżycu. Ponie-
waż jak tylko powrócimy na Ziemię, postaram się dla ciebie o wilczy bilet. Nie dostaniesz
żadnej pracy tam, gdzie moi przyjaciele mają coś do powiedzenia, a możesz mi wierzyć, że
oni są wszędzie. I to wszystko będziesz miał do zawdzięczenia temu szczeniakowi. To tak,
jakby ci wyciągnął premię z kieszeni.
— Ale przecież on nic nie widział!
— Nie, Blue. Na pewno zauważył inhibitor. Wygada wszystko i wpadniemy. Pomyśl
przez chwilę. Musimy go zlikwidować. Zastanów się! To taki sam facet, jak ten, co ci ukradł
opale.
Na twarzy Australijczyka odmalowała się po chwili determinacja. Jeszcze pięć minut
temu Blue był niemalże moim przyjacielem. Teraz patrzał na mnie z nienawiścią. Nic się wła-
ściwie nie zmieniło, ale nagle ci ludzie, zjednoczyli się przeciwko mnie — dwaj przeciwko
mnie jednemu.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Jak uciekać, kiedy nie ma dokąd? Nie miałem kombinezonu księżycowego. Nie wie-
działem, co Blue zrobił z moim pełzaczem. Nie miałem pojęcia o topografii Aristarchusa, nie
wiedziałem, na jakiej znajdowaliśmy się głębokości, gdzie są windy, jak funkcjonują śluzy. A
poza tym co to jest ten „inhibitor”? Cokolwiek to było, nie przyniosło mi jak dotąd nic dobre-
go i prawdopodobnie nie pomoże mi w próbie wydostania się stąd.
Tak więc kiedy Blue spojrzał na mnie oczami płonącymi złością i wspomnieniem
australijskich opali, a Clint powiedział: „Chodź, chłopcze, ale żadnych kawałów” — wstałem
posłusznie i wyszedłem z nimi z pokoju.
Gdzieś z głębi korytarza doszedł nas wybuch chrypliwego śmiechu. Przez krótką chwilę
zawahałem się. Czy Clint odważy się zabić mnie w samym sercu LEMCON-u? Gdybym ty-
lko mógł dostać się między górników... dwie osoby mogą sobie zaplanować morderstwo, ale
przecież nie dziesięć czy dwadzieścia... Zdałem sobie nagle sprawę, że tylko oni dwaj chcą
mnie zabić... Dlatego tak mnie pilnowali. Nie musiałem więc uciekać z Aristarchusa, ale tylko
od Clinta i Blue. Miles Fargo był może łajdakiem, ale przecież nie mordercą... gdybym się tak
mógł dostać do niego.
Rzuciłem się naprzód, przebiegłem między moimi strażnikami i popędziłem wzdłuż
długiego, białego korytarza. Już trzymałem rękę na klamce drzwi, już słyszałem głosy i śmie-
chy, już otwierałem usta do krzyku.
Ciężka ręka zamknęła mi usta i stalowe palce zacisnęły się na moim ramieniu. Kopany i
popychany, ale opierający się, zostałem mimo to zawleczony z powrotem przez korytarz i
wepchnięty do windy.
Drzwi zasunęły się pomiędzy nami i normalnymi ludzkimi istotami. Ruszyliśmy do
góry.
— Tylko spróbuj jeszcze raz... — Clint otworzył pięść i pokazał mi rewolwer, pasku-
dnie wyglądającą ziemską broń. Nigdy przedtem czegoś takiego nie widziałem, ale czytałem
o tym, jaka jest groźna.
Przełknąłem ślinę i potrząsnąłem głową.
— Już nie. Obiecuję.
Drzwi otworzyły się na inny pomalowany na biało korytarz prowadzący w prawo i
lewo, rozgałęziający się u wylotów niczym rozczapierzona dłoń.
Skręciliśmy w lewo. Szliśmy bardzo szybko. Blue na przedzie, a Clint za mną z lufą
rewolweru wbitą w moje plecy. Na końcu korytarza wyłoniła się grupa ludzi. Szli ku nam.
Clint nie zwolnił kroku, ale jego broń boleśnie wbijała się w moje żebra.
Nie miał powodu do obaw. Ludzie minęli nas nie zwracając na nic uwagi. Byli nie ogo-
leni, jechało od nich potem, wyglądali na półprzytomnych ze zmęczenia. Jeden z nich zato-
czył się w moim kierunku i przez chwilę znaleźliśmy się twarzą w twarz. Czułem zapach pyłu
księżycowego okrywającego jego ubranie i widziałem, jak pot spływał mu po czole i poli-
czkach. Miał coś dziwnego w oczach, a przez cały policzek biegła od oka biała szrama.
Nie zdążyłem nawet otworzyć ust. Człowiek ten minął mnie, obojętny i niewidzący.
Wiedziałem, że nawet gdyby udało mi się uciec od Clinta i Blue i pobiec za tymi ludźmi, oni
nie zareagowaliby na moją sytuację, nawet nie usłyszeliby moich słów. Po kilku sekundach
zniknęli w czeluściach wind i znowu byliśmy sami.
— Dobrze — pochwalił mnie Clint i nacisk jego rewolweru zmniejszył się nieco.
Zatrzymaliśmy się na końcu głównego korytarza. Zobaczyłem teraz, że każde jego
odgałęzienie kończy się szatnią z szafkami, a umieszczone na końcu drzwi są wejściem do
śluz powietrznych.
Skręciliśmy w ostatnie chyba odgałęzienie korytarza. Clint otworzył szafkę i rzucił mi
niewygodny kombinezon ziemskiego kroju.
— Włóż to i pośpiesz się.
Złapałem kombinezon. Pod jego ciężarem ugięły mi się kolana.
— To nie dla mnie — zaprotestowałem. — Jest o wiele za duży i za ciężki.
— Rób, co ci każę! — Clint podniósł rękę do góry, ale kiedy się uchyliłem, Blue złapał
go za ramię.
— Daj mu spokój, Clint. Chłopak ma rację. Przecież nie chcesz, żeby go znaleziono w
jednym z naszych kombinezonów.
Ręka Clinta opadła. Uśmiechnął się. Dołki na jego policzkach pogłębiły się.
— Masz rację, Blue. Szybko się uczysz! Dobrze! Co zrobiłeś z kombinezonem szcze-
niaka? Pospiesz się. Nie chcę, żeby go ktoś zobaczył.
— Jest w mojej szafce. Chwileczkę. O, proszę. Wsunąłem go za moje rzeczy. Co za
delikatny materiał! Ja nie miałbym do tego zaufania — rzucił kombinezon w moją stronę.
— Nie jest mu potrzebny na długo — uśmiechnął się grubas, a wyraz jego oczu przy-
prawił mnie o dreszcze.
Zbadałem szczelność hełmu i rękawic, zbiornika tlenowego i pochłaniacza dwutlenku
węgla, podczas gdy oni wtłaczali się w swoje ciężkie staromodne kombinezony.
Clint nacisnął guzik opatrzony literami ATM. Słyszałem odgłos pompy powietrznej
pracującej w śluzie. Czerwone światło zgasło, zapaliło się zielone oko wskaźnika ciśnienia
atmosferycznego. Pokrywa luku odsunęła się, zanim para moich dręczycieli skończyła zakła-
danie kombinezonów.
Clint spojrzał wzdłuż korytarza.
— No już, właź do środka.
Kiedy pokrywa zasunęła się za nami, widziałem, że korytarz jest wciąż pusty. Nikt na
Aristarchusie mnie nie widział prócz tej pary i słaniających się ze zmęczenia, schodzących ze
zmiany górników.
Dotychczas szczęście sprzyjało Clintowi i Blue. Teraz chyba moja kolej, pomyślałem,
trzeba być na wszystko przygotowanym. Obserwowałem, jak sprawdzają sobie nawzajem
kombinezony. Dla pewności robili to dwukrotnie. Zrozumiałem, że się boją. Że boją się Księ-
życa. Osłonięci starymi, niewygodnymi kombinezonami kosmicznymi widzieli w nim tylko
wroga.
Przypomniałem sobie, co czułem, kiedy po raz pierwszy nurkowałem na Konszelfie 10.
Doznałem wówczas cudownego poczucia wolności i lekkości dzięki kombinezonowi i poje-
mnikowi z tlenem na plecach. Kombinezon księżycowy dawał mi takie samo poczucie.
LEMCON odwrócił się plecami do kolonii księżycowej, ignorował wszystkie nasze
obyczaje, nawet naszą wysoko rozwiniętą technologię. Teraz płacił wysoką cenę za lekcewa-
żenie naszych zdobyczy. Bo jego ludzie nie czuli się na Księżycu tak jak ja — dobrze i
pewnie.
Obserwowałem ich, podczas gdy śluza opróżniała się z powietrza. Było ich przecież
dwóch, a każdy ważył co najmniej dwa razy tyle co ja. Ale ja byłem dzieckiem Księżyca.
Księżyc był moją planetą. Urodziłem się w jego grawitacji i próżnia nie była mi obca. Umia-
łem odczytywać pozycję Słońca, Ziemi i gwiazd i określać z dokładnością do kilku kilome-
trów, zarówno w dzień, jak i w nocy, gdzie jestem. Poruszałem się na Księżycu tak jak każdy
chłopiec na Ziemi w drodze ze szkoły do domu.
Poza tym nie bałem się Księżyca i to było moją najpotężniejszą bronią. Czułem się jak
partyzant walczący z dwoma opryszkami ubranymi w średniowieczne zbroje. Gdybym tylko
dożył do odpowiedniego momentu, to miałbym szansę... jeżeli taki moment przyjdzie... jeżeli
w porę zorientuję się, że nadszedł.
Pompy stanęły, pokrywa śluzy otworzyła się. Przed nami ziała przestrzeń kosmosu.
Śluza była nachylona, więc musieliśmy iść pod górę dość stromą rampą pokrytą księżycowym
pyłem. Ile godzin przebywałem na dole?
Chyba niezbyt długo. Dno krateru upstrzone było światełkami hełmów górniczych i
poprzecinane reflektorami pojazdów, ale Słońce wciąż stało poniżej grani krateru. Miałem
bardzo niewiele czasu na rozejrzenie się, gdyż spiesznie zawleczono mnie przez pusty teren
ku grupie pojazdów. Ukryty wśród nich stał mój pełzacz. Sam bym go nigdy nie znalazł.
Próbowałem dostosować krok do powolnych kroków moich ciemięzców. Im mniej będą się
orientowali w moich możliwościach, tym większe są moje szanse na zaskoczenie ich w spo-
sobnej chwili.
Clint przybliżył hełm do hełmu Blue, żeby móc porozumiewać się z nim bezpośrednio
bez użycia radia, w które każdy mógł się włączyć. W księżycowej próżni dźwięki nie rozcho-
dzą się, więc jego słowa nie doszły mnie, ale to nie miało większego znaczenia.
Clint stał nieco niżej niż Blue, światło reflektorów oświetlało dolną część jego przeciw-
słonecznej osłony. Oczy miał w cieniu, ale usta doskonale widoczne. Odczytywałem z nich
każde jego słowo...
— Wsiądę z nim do pełzacza. Ty pojedziesz za nami. Trzymaj się dokładnie naszych
śladów. I żebyś nas nie zgubił. Kiedy oddalimy się wystarczająco od Aristarchusa, otworzę
śluzę pełzacza i dołączę do ciebie. Wrócimy do bazy na długo, zanim go znajdą. Nie będzie
sposobu na udowodnienie, że nie zginął na skutek własnej lekkomyślności.
Blue skinął głową na znak zgody. Miał twarz w cieniu, więc nie mogłem odcyfrować
jego myśli. Gdyby to on pilotował mojego pełzacza, może mógłbym go jakoś przekabacić...
ale Clint oczywiście przewidział to. Dlatego postanowił sam mnie załatwić.
Wsiedliśmy więc z Clintem do mojego pełzacza i bez przygód przejechaliśmy dno
krateru. Ten ich inhibitor — o którym w dalszym ciągu nic nie wiedziałem — musiał być
wyłączony. Zajechaliśmy serpentynami na grań krateru i zaczęliśmy zjeżdżać po zewnętrznej
jego stronie ku mare. Panowała tam czarna noc, jak okiem sięgnąć aż po horyzont odległy o
jakie czterdzieści kilometrów od grani krateru. Kiedy znaleźliśmy się na dnie, Clint zaczął
krążyć wokoło. To, czego szukał, zobaczył w tej samej chwili, co ja. Chodziło o ślady mojego
pełzacza pozostawione w pyle księżycowym. Prowadziły prosto od śladów innych pojazdów
— niczym ślad komety — do bazy Keplera.
Osadzone na podwoziu reflektory pełzacza oświetlały jaskrawo charakterystyczny rysu-
nek. Ślady były nietknięte, nie osiadł na nich najmniejszy nawet pył, a że nie było tu ani
wiatru, ani deszczu, mogły pozostać tak na wieki. Clint najwyraźniej tego nie chciał.
Clint był złym, człowiekiem i sama jego obecność przyprawiała mnie o gęsią skórkę,
ale był to najlepszy kierowca, jakiego w życiu spotkałem. Nigdy przedtem nie siedział w
księżycowym pełzaczu, ale w ciągu kilku minut opanował technikę prowadzenia go. Jechał
teraz po pozostawionych przeze mnie śladach.
Kiedy obejrzałem się za siebie, zobaczyłem, że pojazd górniczy, który prowadził Blue,
sunął za nami tak blisko, że jego reflektory oświetlały unoszący się spod naszych gąsienic
gęsty pył, jak gdybyśmy znajdowali się w atmosferze.
Clint prowadził mój pojazd tak, by zatrzeć wszystkie ślady. Nikt nie będzie mógł domy-
ślić się, ile pojazdów i kiedy przejechało tą trasą. Zastanawiałem się, w jakiej odległości od
bazy Keplera przyjdzie mi umierać. Starałem się oddychać równomiernie i zachować spokój.
Pilnie obserwowałem Clinta w nadziei, że popełni jakąś omyłkę.
Byliśmy oddaleni prawie sto pięćdziesiąt kilometrów od Aristarchusa, kiedy nadeszła
chwila, na którą czekałem. Słońce chowało się wciąż za horyzontem na lewo od nas. Na
Księżycu jeszcze nie świtało, czerwona łuna nie oświetlała jeszcze wschodniej strony nieba.
Ale ja zauważyłem coś, co Clintowi nic nie mówiło; leciutką perłowoszarą poświatę słone-
cznej korony.
Za kilkadziesiąt sekund oślepiające światło zaleje płaszczyznę mare i uderzy w zaku-
rzoną kopułę pełzacza. Przez piętnaście sekund ściemnieje szkło reagujące na światło i przez
te piętnaście sekund będziemy jechali na oślep.
Rozglądałem się gorączkowo za czymś, czym mógłbym odwrócić uwagę Clinta. Tylko
kilka sekund... wszystko teraz zależy od synchronizacji. Jedna sekunda za wcześnie, a Clint
zorientuje się, do czego zmierzam. Jedna sekunda za późno, a oślepiony przez Słońce naciśnie
na hamulec, żeby zwolnić bieg pełzacza.
To, czego szukałem, znalazłem tuż po prawej stronie pojazdu. Dokładnie to, co było mi
potrzebne. Gdyby Clint nie koncentrował się wyłącznie na prowadzeniu pełzacza po moich
śladach, zauważyłby, że w drodze do Aristarchusa w pewnym momencie skręciłem, żeby
ominąć spory kopiec pyłu. Cały napięty wpatrywałem się w horyzont.
Płomień światła błysnął od wschodu jak rakieta i uderzył w szklaną kopułę pełzacza.
Przeskoczyłem przez całą długość kabiny, lekki jak piórko w moim księżycowym kombine-
zonie.
— Uważaj, człowieku! Czy nic nie widzisz? Skręcaj! — wrzasnąłem i silnie skręciłem
kierownicę w prawo.
Clint oślepiony Słońcem uniósł lewe ramię, żeby sobie zasłonić oczy. Zaskoczenie było
całkowite. Zanim zdołał odebrać mi kierownicę, pełzacz zazgrzytał i przez długą, dech zapie-
rającą chwilę trząsł się gwałtownie, po czym osiadł w pyle.
Wszystko to trwało nie dłużej niż dziesięć sekund. Kiedy grubas zorientował się w
sytuacji, było po wszystkim. Zaklął i nacisnął gaz. Gąsienice wbijały się głęboko w pył,
wznosząc wielkie tumany kurzu. Pełzacz osiadał coraz niżej. Silniki odrzutowe zaczęły się
dławić, wreszcie — przegrzane — stanęły.
Siedzieliśmy w milczeniu, a kurz powoli, bardzo powoli opadał. Po kilku minutach
zobaczyłem pojazd LEMCON-u. Zatrzymał się na twardszym terenie na lewo od nas.
— Co się stało? Coś ty zmajstrował? — głos Clinta brzmiał ostro i podejrzliwie.
— Nie widzisz? — zdziwiłem się. — To jedna z paskudniejszych baniek, jakie widzia-
łem. Krzyczałem, żebyś hamował, ale nie słyszałeś.
— Co to było?
— Bańka pyłowa — powiedziałem.
— Co to jest, do cholery?
— Kiedyś z wnętrza Księżyca wydostało się trochę gazu, który pozostawił po sobie
cienką, porowatą pokrywę jakby bańkę mydlaną. Z czasem pokrywa pękła i stopniowo wype-
łniała się pyłem. Niektóre z tych pęcherzy są tak wielkie, że mogą pochłonąć cały pełzacz, aż
po dach.
To było kłamstwo, ale podziałało. Clint aż się spocił ze strachu. Krople potu ściekały
mu po policzkach.
— A można się wydostać z takiego pęcherza? Można z niego wyjechać?
— Bo ja wiem? Trzeba próbować — powiedziałem, udając zgnębionego. — Nie będzie
to łatwe. Trzeba, żeby inny pojazd nas pociągnął. Dlatego zwykle jeździmy parami. Chociaż
te bańki pyłu są na ogół dobrze widoczne i łatwo je objechać. Mieliśmy pecha, że nadzialiśmy
się akurat w momencie wschodu Słońca. — A może wkopaliśmy się na dobre? Może wpa-
dliśmy w pułapkę? Śluza da się otworzyć?
Clint rozumował dokładnie tak, jak przewidywałem. Z trudem powstrzymywałem się od
śmiechu.
— Ta bańka nie jest aż tak głęboka. Ma nie więcej niż pół metra. Nawet nie trzeba
będzie wysiadać. Jeżeli twój przyjaciel podjedzie do nas z kablem, to wyciągnie nas.
Clint siedział przez chwilę w milczeniu, po czym uśmiechnął się. Po chwili zarechotał.
— Powiadasz, że zazwyczaj jeździcie parami? Szkoda, że zapomniałeś o tej zasadzie,
kiedy pojechałeś sobie dla hecy na terminator! Więc jak zostaniesz sam, będziesz zupełnie
bezbronny, prawda? Posiedzisz sobie, aż zabraknie ci powietrza. Możesz się, oczywiście,
zawsze przespacerować... — Znowu zarechotał.
Postanowiłem zachować spokój. Przecież on nie wiedział, że odczytałem z ruchów jego
warg wszystko, co przedtem powiedział do Blue.
— Ale nie jesteśmy przecież sami. Jest Blue...
— Obawiam się, że nic ci nie pomoże. Nie wiedziałby nawet, jak się do tego zabrać.
Ostatecznie jest od bardzo niedawna na Księżycu.
Patrzyłem na niego z otwartymi ustami.
— Ale ty też tu jesteś — wyjąkałem. — Powietrze wyczerpie się dla nas obu. Powiedz
mu, żeby nam pomógł. Niech...
— Nie mogę mu rozkazywać. Blue to bardzo niezależny facet. O mnie się nie martw.
Już ja sobie dam radę. Widzisz, ja mam dokąd pójść. — Clint wstał. — I powinieneś mi być
wdzięczny, bo jak zniknę, to wystarczy ci tlenu na trochę dłużej. Właściwie oddaję ci przy-
sługę.
Złapałem go za nogę i wrzasnąłem:
— Nie możesz mnie tu zostawić! Przecież zginę tu sam! Tędy nikt nie przejeżdża od
lat! To jest morderstwo! — robiłem wielki wysiłek, żeby wydawać się straszliwie przerażo-
nym.
Clint kopnął mnie ciężkim butem.
— Nie powinieneś był się mieszać do naszych spraw. LEMCON ustalił, że nie macie do
nas wstępu. Trzeba się było do tego stosować.
— Kiedy nie miałem innego wyjścia. Nie chciałem wcale...
— Mam swoje rozkazy.
Przepchnął się koło mnie i szybkim ruchem przerwał przewody radia.
— Jeżeli mnie tu zostawisz, będziesz mordercą. Nigdy nie wyjedziesz z Księżyca. Moi
przyjaciele odnajdą cię.
Clint potrząsnął głową.
— Mordercą? Nonsens. W każdym razie nie twoim. Po prostu przydarzy ci się nie-
szczęśliwy wypadek. Nikt nie będzie dochodził, co i jak. Wyjdę i zamknę za sobą śluzę po-
wietrzną. Wszystko udało się doskonale. Nie potrafiłbym tego lepiej wymyślić.
Spuścił zasłonę hełmu i wsunął się do śluzy. Nie próbowałem go zatrzymać. Nie chcia-
łem ryzykować. Mógł mnie rąbnąć w głowę i pozbawić przytomności.
Powietrze wyszło ze śluzy ze świstem. Słyszałem, jak otwiera się i zamyka jej zewnę-
trzna pokrywa. Ruszyła pompa. Clint stuknął pięścią w karoserię pełzacza na znak pożegna-
nia i tryumfu.
Spojrzałem przez pokrytą pyłem szybę i patrzyłem, jak wydostaje się z pęcherza pyłu i
włazi do pojazdu LEMCON-u. Śluza otworzyła się na jego przyjęcie. Cofnął pojazd, obrócił
go i odjechał. Wszystko trwało nie dłużej niż minutę. Po upływie dalszych trzech minut zni-
knął mi z oczu.
Byłem sam. Odetchnąłem głęboko i zabrałem się do roboty.
Clint nie mógł wiedzieć — ja zaś oczywiście nie miałem zamiaru o tym mu mówić —
że pełzacze, a właściwie wszystkie nasze pojazdy, mają specjalny system bezpieczeństwa słu-
żący do wydostania się z takiej właśnie sytuacji jak ta, w jakiej się znalazłem.
Silniki odrzutowe wbiły się głęboko w księżycowy pył i zatkały się. Nie chciałem zary-
zykować próby zapalenia ich, bo mógłbym rozwalić pełzacz. Musiałem więc zadowolić się
akumulatorami. Wpadliśmy rzeczywiście dość głęboko w ten pyłowy pęcherz, a Clint dodając
gazu pogorszył sprawę.
Sprawdziłem temperaturę i zapaliłem elektryczne silniki. Od razu zaskoczyły. Miałem
szczęście, ze pył znajdujący się w pęcherzu był zimny, bo panująca od dwóch tygodni noc
była mroźna. Następnie wprowadziłem w ruch dodatkowy silnik, który uruchamiał podnośnik
zamontowany na stałe pod podwoziem pełzacza. Silnik zawył i przód pełzacza zaczął powoli
wyłaniać się z pyłu. Następnie przełożyłem dźwignię znajdującą się wśród przyrządów stero-
wniczych, co spowodowało wyskoczenie haka z zaczepem z przedniej części pełzacza, tuż
ponad kołami. Hak wrył się w pył na jakie trzy metry przed dziobem pełzacza i wrócił.
Powtórzyłem tę operację. I jeszcze raz. I jeszcze. Za czwartym razem hak zaczepił o solidną
skałę.
Ruszyłem powoli do przodu koncentrując się na utrzymywaniu kabla w napięciu, ale pi-
lnując, żeby nie pękł. Powoli, w miarę jak kabel się skracał, wycofywałem podnośnik. Z ogro-
mną ostrożnością wyprowadzałem pojazd na równy teren. Nagle hak puścił i wsunął się pod
podwozie dokładnie w chwili, kiedy wyjeżdżałem na równy teren. Wtedy zapuściłem silniki
odrzutowe, dodałem gazu i pełzacz wyskoczył na twardy grunt.
Siedziałem przez chwilę bez ruchu. Ręce trzęsły mi się, w ustach miałem sucho, nad
pełzaczem wisiała chmura pyłu księżycowego.
Czekając, aż pył osiądzie, wstałem. Zauważyłem, że kolana uginają się pode mną.
Wydobyłem ze schowka pigułkę proteinową i przełknąłem ją. Spojrzałem na wskaźnik zapasu
tlenu, po czym usiadłem, żeby nastawić instrumenty na kurs powrotny — na bazę Keplera.
Jechałem po własnych śladach i chyba pobiłem wszystkie dotychczasowe rekordy szy-
bkości pełzaczy. Kiedy dojechałem do śluzy wejściowej bazy Keplera, miałem tlenu jeszcze
na pięć minut, toteż patrol ratunkowy nie musiał mnie wynosić z wozu.
Ale czekano na mnie. Sam otworzyłem śluzę prowadzącą do hallu i wszedłem do śro-
dka na sztywnych nogach, lekko się chwiejąc. Zaprowadzono mnie do mojej kabiny na trzecie
piętro. Reszta zmiany była przy pracy i całe moje skrzydło mieszkalne było opuszczone. Tak
więc na domiar złego przegapiłem swoją zmianę.
— Muszę pomówić z ojcem — błagałem ratowników. — Mam mu coś bardzo ważnego
do powiedzenia.
Ale oni tylko potrząsali głowami i zamknęli za mną drzwi.
Usiadłem na brzegu wąskiego łóżka bardzo strapiony. Po chwili zacząłem chodzić tam i
z powrotem po pokoju, cztery kroki w jedną stronę, cztery w drugą. Bardzo chciałem się
umyć, ale bałem się otworzyć drzwi i natknąć się w korytarzu na wartownika pilnującego
mnie jak zbrodniarza. Nie dopuszczałem na razie myśli, że moja sprawa jest aż tak kiepska.
W końcu postanowiłem po prostu przebrać się i uczesać. Potem znowu zacząłem krążyć po
pokoju.
Wreszcie drzwi się otworzyły.
— Gubernator przyjmie cię teraz.
Nie „ojciec”, ale „gubernator”...
Przełknąłem ślinę i poszedłem za wartownikiem do wind. Na piętrze administracyjnym
czułem na sobie dziesiątki oczu. Wszedłem do pokoju ojca z płonącymi policzkami i uszami.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Od czasu naszego powrotu z Ziemi — trzy tygodnie temu — prawie nie widywałem
ojca. Teraz wydał mi się starszy i ogromnie zmęczony. Stracił jakby nieco z charakteryzującej
go sprężystości. Czyżby z mojej winy? Było mi go żal, jednocześnie wstydziłem się za siebie.
— Dlaczego, Kep? — zapytał mnie tylko, ale spojrzenie, którym mnie obrzucił, wybiło
mi z głowy wszystko, co wiedziałem o Aristarchusie i LEMCON-ie. Zacząłem trząść się na
całym ciele.
— Uspokój się, Kep. Siadaj. Tommy, nie ma mnie dla nikogo — powiedział do sekre-
tarki i zamknął drzwi. — Kep, dlaczego to zrobiłeś? — zapytał znowu. Ale teraz głos jego był
łagodniejszy.
— Sam nie wiem. Naprawdę nie wiem. Po prostu... strasznie mi przykro, ojcze...
— Czy coś się stało? Od czasu, kiedy powróciliśmy z Ziemi, mam stale niepokojące
informacje o tobie.
Podniosłem głowę.
— Przypuszczam, że od ojca Ann?
— Zdaje się, że zrobiłeś Ann dużą przykrość. Wiesz o tym na pewno lepiej niż ja. Sły-
szałem również niedobre rzeczy o tobie od twoich nauczycieli, od twoich kolegów. Gdybym
cię tak doskonale nie znał, przypuszczałbym, że te bohaterskie wyczyny na Ziemi uderzyły ci
do głowy.
— Ależ skąd! — ta jego uwaga naprawdę mnie zabolała.
Jeżeli ostatnio rzeczywiście dużo myślałem o Ziemi i o Konszelfie 10, to dlatego, że
pozostawiłem tam tylu przyjaciół, a nie z powodu moich wyczynów. Podskoczyłem więc tak
gwałtownie, że przewróciłem krzesło.
— Przepraszam, ale nie o to chodzi, ojcze... To... to tak trudno jest wyrazić... to dlatego,
że Księżyc wydaje mi się inny niż dawniej. Wszyscy są tu strasznie poważni. Nikt nie ma
czasu na rozrywki, na przyjemności...
— Ludzie, którzy tu przybyli, uważają to na ogół za poświęcenie. Ty też byłeś kiedyś
taki sam jak oni. To nie my zmieniliśmy się. Po prostu dawniej nie drażniła cię tutejsza atmo-
sfera. Zastanawiam się, dlaczego teraz tak jest.
— Może dlatego, że dotąd nie znałem innego życia. Nie przypuszczałem nawet, że
istnieje jakieś inne. Tam, na Ziemi, jest tyle możliwości wyboru, taka wolność...
— „Jak zatrzymasz ich na wsi, człowiecze, kiedy już widzieli Paryż...” — zacytował
ojciec.
— Co?
— To stara piosenka ziemska z czasów jednej z wojen, która mówi o tym, że jak ktoś
zasmakował wolności i luksusu, to trudno go od tego odzwyczaić. Kep, czy ty zastanawiałeś
się kiedyś nad tym, że wszyscy dorośli i większość młodzieży przybyli tu z Ziemi rezygnując
ze wszystkich swoich szans, ba, nawet z wolności, po to, żeby móc się przyczyniać do rozwo-
ju naszej kolonii. Ci ludzie uważają, że znaleźli tutaj coś znacznie lepszego.
— Ale to był ich wolny wybór, ojcze. Nie mówię, że to ja mam rację, a oni nie. Oni
mieli możność wyboru, a ja nie. Urodziłem się tutaj i tu utkwiłem.
— I tak cię boli ten brak wyboru?
— Chyba tak. Tak. Na pewno.
— Dobrze, Kep. Więc daję ci go.
Musiałem przybrać bardzo głupi wyraz twarzy.
— Chcesz mieć wybór. Proszę bardzo — powtórzył ojciec. — Zastanów się nad tym,
czy wolisz pozostać na Księżycu i poświęcić mu swoje życie, być tu razem z nami, którzy
wierzymy w przyszłość Księżyca, czy też powrócisz na Ziemię. Wybieraj. Będzie, jak ze-
chcesz. Ja ci to załatwię.
I stała się rzecz dziwna: od momentu, kiedy ojciec dał mi możność wyboru, przestało
mi na tym tak bardzo zależeć. Zacząłem w duchu szukać argumentów na pozostanie w kolonii
księżycowej. Jedynym powodem zrezygnowania z życia na Księżycu i powrotu na Konszelf
10 mogła być Hil. Ale Hil nigdy nie zaakceptowałaby uciekiniera. Była to jednak zbyt osobi-
sta sprawa, żebym mógł ją omawiać z ojcem.
Otworzyłem usta, ale zaraz się zreflektowałem.
— Czy mogę się nad tym wszystkim zastanowić? — zapytałem ostrożnie.
Wydało mi się, że jest lekko zawiedziony, ale me byłem tego pewien, bo już po seku-
ndzie ojciec uśmiechnął się i powiedział:
— Tak, oczywiście. Takiej decyzji nie podejmuje się natychmiast. Namyśl się spokoj-
nie. Jak się zdecydujesz, dasz mi znać.
Nastąpiła przykra chwila ciszy. Potem ojciec złożył palce w wieżyczkę, co zawsze czy-
nił, kiedy się nad czymś głęboko zastanawiał, zmarszczył brwi i spojrzał na mnie poprzez blat
biurka.
— Rozumiem, że trudno ci się było przystosować do tutejszego życia i bardzo żałuję,
że nie miałem dla ciebie więcej czasu, kiedy tak bardzo mnie potrzebowałeś.
— Ojcze, kiedy ja rozumiem...
— Ale mimo to — przerwał mi — twoje ostatnie wybryki są niewybaczalne. Zabrałeś
samowolnie pojazd. Pojechałeś nim sam. Zignorowałeś sygnały radiowe i ostrzeżenie przed
burzą. Każda z tych niesubordynacji mogłaby spowodować twoją śmierć. I że to właśnie ty,
który wychowałeś się w przeświadczeniu o konieczności tych przepisów... Wciąż nie rozu-
miem, jakim cudem powróciłeś zdrowy i cały. Gdzie byłeś, kiedy...
— Byłem na Aristarchusie — przerwałem mu.
— Gdzie?
Było to jak nagły wybuch płomieni z dna spokojnego krateru. Ojciec opanował się z
widocznym wysiłkiem. W sąsiadującym z gabinetem sekretariacie zapanowała kompletna
cisza. Nawet maszyny do pisania zatrzymały się.
— No to opowiadaj — zażądał ojciec, kiedy cisza stała się już nie do zniesienia.
Więc opowiedziałem mu wszystko, nie ukrywając niczego. Przez cały czas nie ruszał
się ani nie przerywał mi. Wyraz jego twarzy też się nie zmieniał, nawet. wtedy, kiedy dosze-
dłem do tego, jak to LEMCON narusza zakaz ONZ i prowadzi dalszą eksploatację surowców
księżycowych. Tylko kiedy mówiłem o tym, jak Clint chciał mnie zabić, zacisnął dłonie tak
silnie, że zbielały mu napięstki.
Kiedy skończyłem swoją opowieść, znowu nastąpiła długa cisza.
— No więc tak to było — chrząknąłem, kiedy milczenie stało się zbyt bolesne. — Jest
mi naprawdę przykro, ojcze, że tak narozrabiałem.
— W porządku — powiedział, wciąż zagubiony w swoich rozważaniach.
Miałem wrażenie, że jest myślami o całe lata świetlne ode mnie i że wcale nie o mnie
myśli. Wreszcie mrugnął powiekami i popatrzył na mnie jak prokurator na świadka, a nie jak
ojciec na własnego syna. Było mi głupio i nie do śmiechu.
— Chcę, żebyś mi opowiedział jeszcze raz całą tę historię — zażądał. — Ale tym razem
będziesz mówił do magnetofonu. Zacznij od momentu, kiedy zbliżałeś się do Aristarchusa i
żebyś mi nic nie opuścił, ale to nic.
Powtórzyłem więc wszystko jeszcze raz, po czym musiałem odpowiadać na pytania:
„Jesteś pewien, że twój sprzęt działał sprawnie?”
„Czy Blue nazywa? to pole inhibitorem?”
„Powtórz, co Clint odpowiedział, kiedy Blue zapytał go, czy został osobiście zwerbo-
wany przez Milesa Fargo?”
I tak dalej, i tak dalej, aż rozbolała mnie głowa i nerwy zaczęły nawalać.
Wreszcie ojciec wstał.
— No dobrze już, Kepler. Teraz chcę, żebyś mi dał słowo, że nic, ale to nic z tego, coś
mi powiedział, nie wyjdzie poza drzwi tego pokoju. No jak, dajesz słowo?
Wzruszyłem ramionami.
— Tak, ojcze, tak, ale...
— Żadnego „ale”. To bardzo istotne. Dajesz mi słowo?
— A jeżeli ktoś zapyta mnie, gdzie byłem? Jeżeli to będzie Ann?
— Nic jej nie powiesz. Czy to jasne?
— Tak, zupełnie jasne. Ale co to jest ten inhibitor? I dlaczego nie byłeś wcale zasko-
czony, kiedy powiedziałem ci, że LEMCON nadal prowadzi rabunkową eksploatację Księży-
ca? Kiedy chciałem się z tobą zobaczyć w zeszłym tygodniu, Tommy powiedziała mi, że
jesteś na Aristarchusie, ale przecież nie mogłeś tam być. Gdzie więc byłeś, ojcze, i co się tu w
ogóle dzieje?
Przez chwilę ojciec wahał się, wreszcie potrząsnął głową.
— Widzę, że po tym, co narozrabiałem, nie ufasz mi już.
— Tego nie powiedziałem, synu.
— To jest bez znaczenia. Czy przebaczysz mi kiedyś? Zrobiłem błąd. Przepraszam. To
się nigdy więcej nie zdarzy.
— Masz szczęście, że możesz podjąć taką decyzję. Księżyc zazwyczaj nie daje człowie-
kowi drugiej szansy.
Patrzał na mnie, wyraz jego. twarzy łagodniał; wreszcie uśmiechnął się. Po chwili znów
spoważniał. Stanął wyprostowany za biurkiem. Gubernator Księżyca, przypomniałem sobie
nagle, był poza tym jeszcze naszym sędzią.
— Za samowolne zabranie pojazdu i złamanie przepisów bezpieczeństwa otrzymujesz
zakaz opuszczania bazy do następnego wschodu Słońca.
— Tak jest.
— Teraz możesz odejść.
— Tak jest.
Wybiegłem pędem z gabinetu ojca. Kiedy zobaczyłem zdumione spojrzenie Tommy, z
trudem powstrzymałem się od trzaśnięcia drzwiami. Nie dlatego byłem zły, że mnie ukarano.
Ojciec miał pełną rację. Mógł był wydać znacznie surowszy wyrok. Reszta dnia księżycowe-
go. czyli odpowiednik dwudziestu siedmiu ziemskich dni, to długi okres, szczególnie jeżeli
trzeba go będzie spędzić bez rozrywek, nie opuszczając bazy nawet na pięciominutowy spacer
księżycowy, ale gdyby ojciec chciał, mógłby mi znacznie więcej dołożyć. Wiedziałem o tym i
ojciec wiedział, że ja to wiem.
Wściekły byłem głównie dlatego, że czułem, iż coś ukrywa przede mną. Coś dziwnego
działo się na Księżycu. Coś, co rzucało cień pomiędzy nas. Coś sekretnego, skomplikowane-
go i bardzo ważnego. Coś, czego nie mógł powierzyć własnemu synowi. Jakże zły byłem na
niego, że mi nie ufał!
Pracowałem pilnie na swoich wszystkich zmianach. Opanowałem teorię rachunku
matrycowego i wszystkie warianty połączeń komputerowych. Wykułem się na pamięć wszy-
stkiego, co opuściłem w czasie pobytu na Ziemi. Nie wypuściłem z siebie słowa krytyki, ani
razu nie porównałem nieprzychylnie niczego, co działo się w bazie, z tym, co przeżyłem na
Ziemi, w każdym razie nie na głos. Byłem posłuszny aż do obrzydzenia. Ale przez cały czas
gotowało się we mnie.
Po piętnastej kolejnej zmianie Ann podeszła do mnie w kafeterii. Było to wkrótce po
przesunięciu się terminatora poza bazę. Znajdowaliśmy się znowu w samym środku nocy.
Dużo nie brakowało, a porwałbym ją w ramiona. Może rozmowa z nią ułatwi mi oderwanie
się od myśli o ojcu. Pobiegłem, żeby podać jej krzesło, i przyniosłem dwa kubki namiastki
kawy.
— Kep, musisz mi pomóc — powiedziała bez żadnych wstępów.
Nie odezwała się do mnie ani jednym słowem, nawet głupim „przepraszam”, od czasu,
kiedy opuściła hall, a ja pojechałem na wyprawę na terminator. Teraz nie wspomniała nawet,
że cieszy się z mojego powrotu. Zrobiło mi się przykro, kiedy to sobie uświadomiłem.
— Kep, musisz mi pomóc — powtórzyła. — Nie wiem, co robić. Mój ojciec zniknął.
Nikt nie wie, gdzie jest, ani co się z nim stało.
Patrzyłem na nią poprzez blat stolika. Właśnie skończyłem jeść śniadanie i przede mną
leżał stos podręczników. Była godzina za piętnaście ósma. Przypomniałem sobie, że Ann pra-
cuje teraz na zmianie „B”.
— Co ty, do stu tysięcy księżyców, robisz? — zawołałem. — Powinnaś teraz spać!
— Jakże mogłabym zasnąć, kiedy boję się, że coś złego stało się z ojcem! — krzyknęła
zdenerwowana.
Jej zachowanie było tak dla niej nietypowe, że skłoniło mnie niemal do zapomnienia o
własnych kłopotach. Była jeszcze bledsza niż zazwyczaj, jej ciemne oczy zdawały się jeszcze
ciemniejsze, a gładko zazwyczaj zaczesane włosy były w lekkim nieładzie. Wszystko to wy-
dawało mi się bardzo dziwne. Przyglądałem jej się uważnie.
Wyciągnęła rękę i dotknęła mojego ramienia.
— Proszę cię, Kep, poza tobą nie mam nikogo, do kogo mogłabym się zwrócić.
— A na przykład Guy Roget? — zapytałem nie mogąc się powstrzymać od złośliwości.
Ann poczerwieniała.
— Nie wygłupiaj się. Wiesz dobrze, że Guy był tylko pretekstem. Chciałam się po pro-
stu jakoś od ciebie oderwać. To wszystko.
Postanowiłem dać temu spokój.
— Zrobię wszystko, co potrafię. Przecież wiesz. Ale teraz powiedz szybko, co i jak. Za
piętnaście minut muszę być w laboratorium.
— Nie mógłbyś nie pójść? Ten jeden raz?
Spojrzałem na nią ze zdziwieniem. Zachowywała się zupełnie inaczej niż dotychczas.
Raczej tak jak ja.
— Ann, mam już tylko dwanaście karnych zmian do odrobienia. Nie chcę, żeby ktoś
doniósł, że opuszczam lekcje. Jeżeli mamy porozmawiać, to nie tutaj.
— Możemy pójść do jednego z gabinetów pracy przy bibliotece — zaproponowała i
wstała ruszając ku drzwiom, zanim zdążyłem jej powiedzieć, że nie mogę opuścić ćwiczeń
laboratoryjnych. Ale przecież doktor Sheppard zaginął. Cóż to znów za historia? Zabrałem
podręczniki i poszedłem za nią. No cóż, całe moje dotychczasowe nieposzlakowane zachowa-
nie na nic!
Znalazłem ją w jednej z dźwiękoszczelnych kabin przy głównej bibliotece. Poprosiłem,
żeby usiadła, bo miała tendencję do chodzenia tam i z powrotem i do załamywania rąk.
— Opowiedz mi wszystko, Ann. Od samego początku.
— Zaczęło się na zabawie z okazji Nowego Dnia, Kiedy zorientowałam się, że pojecha-
łeś sam, zaniepokoiłam się. No bo sam wiesz, że od czasu powrotu z. Ziemi zachowywałeś się
bardzo dziwnie.
— Dziwnie? — przerwałem. — O co ci chodzi? Po prostu zacząłem patrzeć na tutejsze
sprawy innym wzrokiem.
— Dajmy temu spokój — przerwała mi. — Przepraszam, że poruszyłam tę sprawę. To
nie ma nic wspólnego z tym, co się stało, tyle że zupełnie nie wiedziałam, jak nasze sprawy
stoją, i chciałam o tym, pomówić z tatusiem. Ale nie znalazłam go w jego pokoju, bo nie spał
tam tej nocy. Poszłam więc do gmachu administracji, do jego sekretariatu, ale i tam go nie
było.
— No i co z tego? Nie rozumiem. Mógł się znajdować w jednym z tuzina różnych
miejsc.
— Ale nigdzie go nie było. Szukam go od tego czasu. Wszelki ślad po nim zaginął. W
domu go nie ma, a wyraźnie słyszałam, jak jego sekretarka zapewniała kogoś, że jest u siebie,
bo ma jakąś infekcję wirusową. Dodała, że nie wolno go odwiedzać i że otrzymała rozkaz
przekazywania wszystkich telefonów do jego zastępcy.
— Do Mary Macasey? A rozmawiałaś z nią?
— Oczywiście. Potwierdziła mi to. Powiedziano jej, żeby załatwiała wszystkie sprawy
finansowe, dopóki ojciec nie wróci.
— I nie ma go w domu?
— Nie. Już to mówiłam.
— Poczekaj. A szpital? Czy pomyślałaś o szpitalu?
— Kep, czy ty masz mnie za zupełną idiotkę? Oczywiście, że pomyślałam, ale tam też
nikt go nie widział. Po prostu nie ma go w bazie.
— Czy to się już kiedyś zdarzyło?
— Zdarzało się, że wyjeżdżał na pewien czas, zwłaszcza w ostatnich dwóch latach, ale
zawsze mówił mi, dokąd jedzie i kiedy wróci. Zawsze.
— Nie denerwuj się. To po prostu nieporozumienie. Jeżeli nie jest w bazie, to musi być
w innym miejscu, ale na Księżycu. Jest przecież wiele innych możliwości. Kopernik, Alfon-
sus, Serenity, Imbrium, Aristarchus...
— Tam na pewno nie — przerwała mi. — Nawet gubernator nie pojechałby na Aristar-
chusa. To niemożliwe przy obecnych stosunkach z LEMCON-em. Ale sprawdziłam już wszy-
stkie księżycowe bazy, wszystkie możliwe miejsca. Nikt go nigdzie nie widział.
— Chwileczkę, Ann. Minęło już szesnaście zmian od ostatniego świtu. Czy chcesz mi
powiedzieć, że nie widziałaś ojca od szesnastu zmian i że nikt nie wie, gdzie on się podział?
— Tak, Kep. Właśnie o tym mówię. Czy nie możesz tego zrozumieć? — załamała ręce.
— Musiał mieć wypadek i nikt mi nic nie chce powiedzieć. Wszyscy coś przede mną ukrywa-
ją. Dlaczego? Muszę to za wszelką cenę wyjaśnić.
Zastanawiałem się głęboko.
— Przecież twoja matka musi wiedzieć, gdzie on jest. Czy pytałaś ją?
— Dajże spokój, Kep. Oczywiście, że ją pytałam.
— I co?
— Spojrzała na mnie tym swoim denerwującym, nieobecnym wzrokiem i powiedziała:
„Jeżeli w administracji mówią, że ojciec leży w domu z chorobą wirusową, to pewnie tak jest.
Nie rozrabiaj, Ann”. I zaraz powróciła do swojego mikroskopu. Jest okropna. Nie można się z
nią w ogóle porozumieć.
Uśmiechnąłem się. Doktor Beth Sheppard była mikrobiologiem i laureatką Nagrody
Nobla. Wiedziałem dokładnie, co Ann miała na myśli, no ale chyba, gdyby...
— Gdyby twój ojciec miał wypadek, to z pewnością zawiadomiono by ją o tym, nawet
gdyby akurat pracowała nad ważnym eksperymentem, a taka wiadomość musiałaby nawet ją
wyprowadzić z równowagi.
— Nie jestem pewna — powiedziała Ann ze smutkiem. — Obawiam się, że jednak coś
przed nią ukrywają, bo nie chcą jej przeszkadzać w pracy.
— „Coś”? Co rozumiesz przez to „coś”?
— Coś, co się ojcu przydarzyło. Moim zdaniem został porwany.
— Porwany? Ależ Ann! Jesteśmy na Księżycu, a nie na Ziemi! A w ogóle kto by go
miał porwać, na litość boską?
— Nie wiem. Może ludzie LEMCON-u. Nie śmiej się. Oni są zdolni do wszystkiego.
Są wściekli od czasu decyzji ONZ.
— Ale co im może dać porwanie twojego ojca? Przecież to nie on, ale ojciec negocjo-
wał w sprawie mandatu. Gdyby chcieli kogoś porwać, to jego. W każdym razie...
Urwałem w pół zdania, bo przypomniałem sobie moje własne przygody na Aristarchu-
sie. Znajdujący się na Ziemi akcjonariusze LEMCON-u na pewno nie zatrudniali dwóch od-
dzielnych organizacji terrorystycznych na Księżycu. Gdyby Clint trzymał doktora Shepparda
jako zakładnika, w zamian za zwolnienie którego miałby żądać jakichś koncesji dla
LEMCON-u ze strony kolonistów, to byłby zachwycony moim pojawieniem się jako doda-
tkowym zakładnikiem. Ale Clint wcale nie był zadowolony. Odwrotnie, chciał się mnie jak
najszybciej pozbyć, nie wahając się nawet przed morderstwem. W takim razie nie on jest
odpowiedzialny za porwanie doktora Shepparda. A jeżeli nie on, to na pewno i nie LEMCON.
Nie mogłem jednak powiedzieć tego Ann. Obiecałem ojcu...
— Nonsens — powiedziałem zdecydowanie. — To nie wydaje mi się prawdopodobne.
Ale zaraz, co na to mój ojciec? Czy rozmawiałaś z nim?
— Oczywiście, że rozmawiałam. Przyjął mnie na jakieś dwie minuty. Powiedziałam
mu, że tatusia nie ma ani w domu, ani w pracy, ani w ogóle nigdzie na Księżycu, w każdym
razie wszędzie tam, gdzie go szukałam. Wysłuchał mnie na swój grzeczny sposób — znasz go
przecież, Kep — złożył koniuszki palców w wieżyczkę i spojrzał na mnie spod oka.
Roześmiałem się. To był dokładnie styl mojego ojca.
— I co ci powiedział?
— Powiedział, zacytuję ci dosłownie: „Radzę ci posłuchać matki i nie mieszać się do tej
sprawy”. A potem... — zawahała się.
— Co potem?
— To było naprawdę bardzo dziwne. Potem dodał:
„Dla dobra twojego ojca i twojego własnego”. Zabrzmiało to niemal jak groźba, ale
przecież to się nie trzyma kupy. Chyba chciał mi dać do zrozumienia, że stało się coś niedo-
brego... jak na przykład porwanie.
Kiwnąłem bezradnie głową.
— Nie spytałaś go wprost?
— Nie, bo nie dał mi dojść do słowa. Posłuchanie było skończone. Wymietli mnie z
jego gabinetu jakbym była ziarnkiem pyłu księżycowego. Czy nie miewasz czasem wrażenia,
że dorośli nie uważają nas za ludzi? Rok temu nie pozwoliłabym sobie nawet na zapytanie, co
robi mój ojciec albo gdzie jest. Ale teraz jestem już dorosła. Albo prawie. I chcę wiedzieć, co
się tu dzieje. Ale boję się stawiać dalsze pytania, bo może twój ojciec nie na żarty ostrzegł
mnie, żebym nie wtrącała się do tej sprawy.
— Więc dlaczego zwracasz się do mnie? Jak ja ci mogę pomóc? Wiesz, że zrobiłbym
dla ciebie wszystko, co w mojej mocy, ale w tej sprawie jestem bezradny. Może będzie najle-
piej, jak posłuchasz rady mojego ojca i odczekasz.
Ann potrząsnęła głową. Potem przechyliła się przez stolik i zaczęła szeptać, mimo że
pokój był dźwiękoszczelny.
— Jest jeszcze coś. Coś strasznego... Byłam w pokoju tatusia i zrewidowałam go...
— Co zrobiłaś? — wpatrywałem się w Ann. Sypialne kabiny były jedyną naszą prywa-
tną domeną i nikt nigdy nie wchodził do cudzego pomieszczenia nie mówiąc już o grzebaniu
w cudzych rzeczach. To, że właśnie Ann, zawsze taka przykładna i posłuszna, złamała to nie-
pisane prawo, było wprost niewiarygodne. Musiała chyba być śmiertelnie przerażona...
Ann poczerwieniała i opuściła oczy.
— Kep, musiałam to zrobić! Czy nie rozumiesz? Byłam w okropnym stanie. Wszyscy
dokoła okłamywali mnie. Nie miałam się do kogo zwrócić, nie miałam komu zaufać. Pomy-
ślałam sobie, że przejrzę jego rzeczy i może znajdę jakieś poszlaki.
— Chyba posunęłaś się za daleko — zauważyłem i nagle uświadomiłem sobie śmie-
szność tego, że to ja gorszę się postępowaniem Ann, a nie ona moim. Uśmiechnąłem się: — I
oczywiście nic nie znalazłaś?
— Ależ tak, znalazłam! Na tym polega cała sprawa! Dlatego potrzebna mi jest twoja
pomoc. Nie mogę tego zrobić sama.
— Czego nie możesz zrobić?
— Odnaleźć ojca. Wiem, gdzie jest. A raczej, dokąd został zabrany. Popatrz, Kep.
Sięgnęła do kieszeni mundurka i podała mi kartkę papieru.
Rozłożyłem ją na stole. Był to rysunek przedstawiający część zachodniej półkuli Księ-
życa. Od góry kończył się na trzydziestym stopniu długości północnej, a od dołu na równiku.
Po bokach zaś — z jednej strony na dwudziestym stopniu, z drugiej na sto dziesiątym stopniu
szerokości zachodniej. Tuż przy prawym marginesie widać było kratery Kopernika, Aristar-
chusa i Keplera, trójkąt stanowiący serce księżycowej kolonii. Miejsca te były zaznaczone
dość pobieżnie, bardziej szczegółowo narysowana była ta część Księżyca, która jeszcze nie
była zaludniona przez kolonistów i nie eksploatowana przez LEMCON.
— No i co? To jest po prostu mapa Księżyca.
— Kep, przyjrzyj jej się dobrze. Jest tam wyznaczony szlak. Zobacz, dokąd prowadzi.
Na ciemną stronę Księżyca.
Spojrzałem ponownie na mapę i wprost nie mogłem uwierzyć oczom.
Wykropkowana linia prowadziła od bazy Keplera w kierunku północno-zachodnim
poprzez Ocean Burz, mijała Krater Mariusza i miejsce, w którym wylądowała Łuna 13, jeden
z pierwszych pojazdów radzieckich w latach sześćdziesiątych. Stamtąd prowadziła na zachód
stosunkowo najłatwiejsza z dróg pomiędzy niemal zupełnie skruszałymi ścianami kraterów
Eddingtona i Struvego, mijała kratery Balboa'y, Mosleya aż po dziewięćdziesiąty stopień dłu-
gości, czyli do samej granicy widocznej części tarczy Księżyca. Ale mapa nie kończyła się w
tym miejscu. Szlak prowadził zakolem na zachód ku obszarowi zwanemu na Ziemi „ciemną
stroną Księżyca”.
Patrząc na tę mapę myślałem o tym, jak niezwykle egocentryczni są mieszkańcy Ziemi.
Tę część tarczy Księżyca, która była dla nich widoczna, nazywali jasną, a tę, która była od
Ziemi odwrócona — ciemną. W rzeczywistości Słońce oświetla jednakowo całą powierzchnię
Księżyca przez dwa z każdych czterech tygodni. Tyle że kiedy przekraczało się dziewięćdzie-
siąty stopień długości, Ziemia kryła się za przeciwległym horyzontem i przestawała zajmo-
wać widoczne miejsce na niebie Księżyca. Nasi koloniści nazywali tę półkulę swojej planety,
której nie widać z Ziemi, nie Ciemną Stroną Księżyca, lecz Ciemną Stroną Ziemi.
— No i co ty na to? — głos Ann przerwał moje myśli.
— Na co?
— Na tę mapę. Myślę, że oni właśnie tam zabrali mojego ojca.
— Ann, to niemożliwe. Przecież wiesz, że tam nikt nie mieszka. Gdybyś dotarła do
Krateru Mosleya, zobaczyłabyś, że Ziemia stoi tam tak nisko na niebie, że wszelka łączność z
nią staje się niemal niemożliwa.
— Ale popatrz tylko na mapę. Ta wykropkowana linia to niewątpliwie szlak. Zaczyna
się od krzyżyka w Kraterze Keplera i kończy się w kraterze też zaznaczonym krzyżykiem, ale
już po Ciemnej Stronie — dotknęła tego miejsca palcem.
— Ta mapa jeszcze o niczym nie świadczy. Może ktoś zrobił po prostu dowcip, ma-
chnął sobie rysunek dla własnej rozrywki.
— I ukrył go w sypialni ojca?
— Ukrył? Czy ty czasem trochę nie przesadzasz? Chcesz powiedzieć: pozostawił lub
porzucił.
Zaprzeczyła ruchem głowy.
— Właśnie że ukrył! Przeszukiwałam jedną z szuflad ojca, wysunęła mi się za daleko i
upadła na ziemię. Ta mapa była przyklejona pod jej spodem.
Przyjrzałem się mapie nieco dokładniej niż przedtem, ale nie dostrzegłem na niej nic
innego niż przedtem. A może jednak...?
— Dobrze, przekonałaś mnie, że nie chodzi o żart. Mapę znalazłaś w pokoju ojca. Jeżeli
pojechał na Ciemną Stronę, to na pewno z własnej woli. Ale po co? I z kim? Nie ma tam
żadnego osiedla. LEMCON nie prowadzi tam żadnych prac górniczych. Bo to niemożliwe.
Przecież sama to rozumiesz, Ann. Bez atmosfery i bez jakiejś planety, która jak Ziemia odbi-
jałaby fale radiowe i telewizyjne, nie ma mowy. o jakiejkolwiek łączności na dalszą odległość
niż kilka kilometrów. Egzystowanie tam jest niemożliwe.
Ann wzruszyła ramionami.
— Wiem to wszystko, Kep. Przemyślałam to wiele razy. Ale ojciec zniknął, a ta mapa
była ukryta w jego pokoju. I szlak na niej wytyczony prowadzi prosto na Ciemną Stronę.
Więc błagam cię, powiedz, że mi pomożesz.
— Oczywiście! Mów, co mam zrobić.
— Daj mi słowo.
— Dobrze, daję słowo. Tylko nie histeryzuj. Więc co mam robić? Pokazać mapę moje-
mu ojcu i...?
— Skądże! Oni wszystko przede mną ukrywają, twój ojciec i administracja... rozmowa
z nim nic nam nie da.
— Nie płacz, Ann.
Byłem przerażony. Bałem się, że ta moja stateczna, samodzielna dziewczyna księżyco-
wa za chwilę zupełnie się rozłoży. To już drugi raz od mojego powrotu widziałem Ann we
łzach.
— Wszystko będzie dobrze. Zrobię, co zechcesz — dodałem nieopatrznie, żeby tylko
zatrzymać łzy płynące ciurkiem po policzkach.
— Chcę, żebyś pojechał ze mną na poszukiwanie ojca. Chcę, żebyśmy pojechali szla-
kiem wytyczonym na mapie. On nas do niego zaprowadzi. Jestem tego zupełnie pewna.
Otworzyłem szeroko usta. i patrzałem na nią jak porażony.
— Obiecałeś! — krzyknęła.
Potrząsnąłem głową i przełknąłem ślinę.
— Ty nawet nie wiesz, o co mnie prosisz, Ann. Chyba zupełnie zwariowałaś. To zupe-
łnie wykluczone!
— Obiecałeś, Kep!
— Wiem, ale gdybym ci obiecał, że polecę na Słońce, czy spodziewałabyś się, że spe-
łnię obietnicę? Nie możemy sami pojechać na Ciemną Stronę. Czy ty zdajesz sobie z tego
sprawę, jak to jest daleko?
— Tysiąc osiemset kilometrów — wytarła nos i westchnęła głęboko.
— W jedną stronę. I tysiąc osiemset z powrotem. To znaczy, jeżeli planujesz powrót.
Teraz mamy noc, wobec czego nie możemy jechać magnetowozem, a żadnych torów tam pro-
wadzących oczywiście nie ma. Jak więc zamierzasz się tam dostać? Nie możemy wziąć pełza-
cza. One mają za mały zasięg.
— Nie musimy brać pełzacza. Jest coś innego.
— Bardzo bym chciał usłyszeć, co — powiedziałem ironicznym tonem. Ostatecznie o
pojazdach księżycowych wiedziałem wszystko, co można wiedzieć.
— Później ci powiem. Na razie musisz uwierzyć mi na słowo. Jest pewien sposób.
— Dobrze. A co będzie z nawigacją? Czy zdajesz sobie sprawę z trudności?
— Pojechałeś całkiem bezpiecznie po terminatorze i z powrotem. A byłeś zupełnie sam.
To mi właśnie nasunęło ten pomysł.
Jęknąłem.
— Słuchaj, Ann, ta cała moja jazda była nonsensowna. Sprzyjało mi po prostu szczę-
ście. Poza tym miałem pełną możność orientowania się na Słońce i na Ziemię, nie mówiąc już
o radiu kierunkowym. Na Ciemnej Stronie nie będzie nic prócz gwiazd i bezwładnościowego
systemu nawigacyjnego. Wystarczy mała pomyłka w obliczeniach, wystarczy zboczyć z
kursu o trzy kilometry i człowiek jest zgubiony na zawsze. Nie ma tam żadnych punktów
charakterystycznych w terenie, poza tym nie jestem zawodowym pilotem czy nawigatorem.
— Ja będę nawigować. Wiem, że to potrafię. Zaufaj mi!
— Zaufać ci! — spróbowałem przejechać palcami przez czuprynę, ale zapomniałem, że
ostrzyżono mnie na księżycowego jeża. — Doprawdy, Ann, w nastroju, w jakim jesteś, nie
nadajesz się do niczego. Ale muszę uciekać. Nie mogę opuścić jeszcze jednych ćwiczeń labo-
ratoryjnych, zwłaszcza teraz, kiedy jeszcze nie odrobiłem kary. Daj mi tę mapę. Pomówię z
ojcem, zmuszę go, żeby mnie wysłuchał. I nie martw się tak. Wszystko się wyjaśni.
Chwyciłem mapę i podręczniki i pobiegłem do wind, zostawiając ją samą. Przez resztę
dnia było mi trudno skoncentrować się na pracy. Obraz przerażonej i bladej Ann nie opu-
szczał mnie ani na chwilę.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Od czasu powrotu na Księżyc byłem rozczarowany Ann. Nie znaczy to, że przestałem
ją kochać. Myślę, że nigdy nie czułem do niej tego, co do Hil. Za trzy lata mieliśmy się po-
brać, co było decyzją psychologów naszej kolonii, a nie moją czy Ann.
Im wydawało się, że bardzo do siebie pasujemy. Miłości nie brali w ogóle pod uwagę.
Na Księżycu zakazane były wszelkie formy zalotów, rywalizacji, flirtu oraz wszelkie poza-
małżeńskie igraszki uprawiane przez młodzież na Ziemi. W naszym małym, zamkniętym spo-
łeczeństwie byłyby równie niebezpieczne jak wprowadzenie ładunku dynamitu do pieca do
wytapiania rudy.
Psychologowie dobierali nas w pary, kiedy kończyliśmy czternaście lat i tyle. Pogodzi-
łem się z faktem, że nie jestem prawdziwie zakochany w Ann, ale od powrotu na Księżyc
zrozumiałem, że jej nawet specjalnie nie lubię. Była po prostu za sprawna, za chłodna, zbyt
doskonała.
Teraz nagle ukazała mi się zupełnie inna Ann. To nie była ta sama dziewczyna, którą
znałem. Zobaczyłem ją rozszlochaną, poruszoną, ba! zdenerwowaną. Zamierzała łamać prze-
pisy, te nasze sztywne, niewzruszone przepisy księżycowe. Ale przede wszystkim zoriento-
wałem się, że mnie potrzebuje. Obsadziła mnie w roli swojego obrońcy, co było zupełnie nie-
oczekiwane.
Z chwilą gdy skończyłem pracę w laboratorium, poszedłem do biura ojca. Pracował jak
zwykle po godzinach, więc sekretariat był pusty, tyle że Tommy wciąż tkwiła za swoim biur-
kiem. Drzwi do gabinetu ojca były zamknięte.
— Muszę się z nim zobaczyć — powiedziałem bez wstępów.
— Przykro mi, Kep, ale tam jest narada.
— Poczekam.
— To niemożliwe. Nie wiem, jak długo potrwa. Może kilka godzin. Radzę ci iść na
górę, zjeść kolację i wrócić znacznie później.
— W ten sposób mógłbym się z nim rozminąć. A to, co mam mu do powiedzenia, jest
bardzo ważne.
Usiadłem na wprost drzwi gabinetu i założyłem nogę na nogę. Tommy wstała i zaczęła
się bezradnie kręcić po pokoju.
— Kep, proszę cię, wstań i idź sobie. Nie powinieneś się tak zachowywać. Ojciec bę-
dzie wściekły. Na ciebie i na mnie też — dodała.
— Przykro mi, Tommy, ale mimo wszystko zostanę. Dlaczego ty nie pójdziesz na
kolację? Nie ma sensu, żebyśmy oboje byli głodni. Obiecuję, że będę tu siedział do twojego
powrotu.
— Więc nic cię nie przekona?
— Nie ruszę się stąd.
— Cóż... — stała nade mną niezdecydowana. Byłem mniej więcej o trzydzieści centy-
metrów wyższy od niej i cięższy o dwadzieścia pięć ziemskich kilogramów. — Może rzeczy-
wiście pójdę i zjem coś — westchnęła. — To nie potrwa długo. Wrócę za dwadzieścia minut.
Powiesz mu, gdyby...
— Nic się nie martw, Tommy. Powiem mu, że kazałem ci iść, mimo że broniłaś się
rękami i nogami i że nie opuściłaś placówki z własnej nieprzymuszonej woli.
Wyszła. Właściwie pozbyłem się jej bez większego trudu. Rozbawiony rozsiadłem się
w fotelu. Myślałem o tych wszystkich okazjach, kiedy chciałem się dostać do ojca i napotyka-
łem przeszkody w postaci sekretarek, protokółu i różnych wielkich słów, jakimi obwarowy-
wali się dorośli. A okazało się, że wystarczy się twardo postawić.
Minęło dziesięć minut. Piętnaście, osiemnaście. Nastawiłem uszu. Słychać było suwa-
nie krzesła po wyłożonej gumolem podłodze i głos kogoś, kto stał blisko drzwi: „... jeżeli pan
się nie zgodzi, to skrupi się to na doktorze Sheppardzie, ostrzegam pana”. Skoczyłem na nogi,
ale nie zdążyłem cofnąć się od drzwi, zanim ten człowiek je pchnął. Był tak szybki i sprawny,
że zaskoczył mnie.
— Ostrożnie, synu — powiedział, chwycił mnie za ramiona i odsunął.
Nasze spojrzenia skrzyżowały się na chwilę. Uścisk jego rąk wzmocnił się na sekundę,
ale mógłbym przysiąc, że wyraz jego twarzy nie zmienił się. Żelazny uścisk, w jakim trzymał
moje ramiona, zbulwersował mnie. Przyjrzałem mu się uważnie.
Twarz miał nijaką, niczym nie wyróżniającą się i bardzo bladą. Zauważyłem jednak
pewne cechy szczególne. Jedno oko miał niebieskie, drugie jasno-brązowe. Nigdy w życiu nie
spotkałem się z czymś takim. A może jednak? Usiłowałem sobie gwałtownie przypomnieć —
gdzie. Poza tym od nasady policzka do lewego oka, tego niebieskiego, przebiegała ostra, cie-
nka blizna.
Wybiegł z pokoju w mgnieniu oka, ruchy miał błyskawiczne i sprawne jak atleta. Kiedy
zostałem sam, zauważyłem, że ojciec stoi w drzwiach swojego gabinetu. Trudno się było
zorientować, czy jest bardziej zdziwiony, czy zły.
— To moja wina, Tommy była bezsilna — powiedziałem szybko, spełniając daną jej
obietnicę. — Próbowała mnie wyrzucić, ale nie dałem się.
— Rozumiem. Cieszę się, że nie muszę jej zganić. O co chodzi, Kepler? Przypuszczam,
że o coś ważnego, ale naprawdę nie mam czasu.
— Rozumiem.
Moja ręka powędrowała do kieszeni i dotknęła mapy doktora Shepparda. Skąd znałem
twarz tego człowieka? To nie było tak ważne jak zniknięcie doktora, a jednak...
— Ojcze, powiedz mi, kim jest ten człowiek. Nie jest z Keplera, a przecież na pewno
wiem, że go już kiedyś widziałem.
— To możliwe. Jest od osiemnastu dni na Księżycu. Prowadzi ze mną rozmowy. Przy-
jechał ostatnim nocnym promem.
— Kto to jest?
— Mój łącznik z ONZ.
Ojciec odpowiedział mi swobodnie, nie miałem żadnego powodu, żeby mu nie wierzyć.
Nigdy dotąd nie przyłapałem go na kłamstwie. A teraz...
ONZ... moratorium... LEMCON... Aristarchus... — myśli błyskawicznie przebiegały
przez mój mózg i nagle przypomniałem sobie, kiedy i gdzie widziałem tę twarz i tę bliznę,
tego niby-łącznikowego urzędnika ONZ: był jednym z grupy górników schodzących ze zmia-
ny w momencie, kiedy Clint i Blue wyprowadzali mnie z bazy LEMCON-u na Aristarchusie.
To on wtedy zatoczył się na mnie. Teraz rozpoznał mnie. Byłem tego pewny.
— Kep, co ci jest? Jesteś blady jak ściana. Siadaj, synu.
Przełknąłem ślinę i wziąłem się w garść.
— Nic mi nie jest, ojcze. Po prostu nie powinienem był opuścić kolacji. Pójdę teraz,
zanim zamkną kafeterię. Powiadasz, że to urzędnik łącznikowy ONZ? Pewnie poznałeś go w
czasie naszego pobytu na Ziemi? Przyjechał na Keplera ostatnim nocnym promem?
— Tak, pracuję z nim od pewnego czasu. Co się do licha z tobą dzieje?
— Nic. Czuję się doskonale.
— Mówiłeś, że masz do mnie ważną sprawę. O co więc chodzi? Znajdę dla ciebie czas.
— Nie, dziękuję. Już w porządku. Ja... ja... zmieniłem zamiary. Przepraszam, że się tak
do ciebie wkręciłem. Pomówimy innym razem. Teraz pójdę na kolację.
Wciąż mamrocząc coś pod nosem wybiegłem z pokoju, wpadając po drodze na Tommy,
która szła do swojego biurka. Kiedy zamykały się za mną drzwi windy, widziałem ją, jak stoi
nieruchoma, a za nią postać ojca.
Nie poszedłem do kafeterii. Zjechałem na poziom „A”, na którym mieszkałem. Nie
pozwoliłem sobie na żadne spekulacje myślowe, zanim drzwi mojej prywatnej kabiny nie
zamknęły się za mną.
Ojciec kłamał. Kłamał! Nie pamiętałem ojca innego niż całkowicie szczerego i prostoli-
nijnego w stosunku do mnie. Ale dzisiaj kłamał! Żeby zakamuflować człowieka LEMCON-u.
Stałem oparty plecami o drzwi i próbowałem opanować się i zachować trzeźwość
umysłu. Obok mojego łóżka stała smukła, zbudowana przeze mnie wieżyczka; jej delikatne, z
kolorowego papieru wycięte boki drżały od lekkiego podmuchu przewodów wentylacyjnych.
Śmieszna, dziecinna zabawka. Stwierdziłem nagle, że płaczę, że gwałtowne, suche łkanie wy-
dobywa się z mojej piersi. Chwyciłem wieżę, rozerwałem jej papierowe ścianki, połamałem ją
na drzazgi. Potem runąłem twarzą w dół na łóżko.
Dopiero po długiej chwili zacząłem znowu rozsądnie myśleć. Dlaczego ojciec kłamał?
Dlaczego wymyślił, że człowiek z blizną jest od dłuższego czasu na Keplerze, kiedy ja spo-
tkałem go na Aristarchusie i wiedziałem, że tam pracuje? Ojciec nie wiedział o tym, oczywi-
ście. A może właśnie wiedział? Przewróciłem się na wznak i zacząłem wpatrywać się w sufit.
Byłem pewien, że nie wspomniałem ojcu o moim przelotnym spotkaniu z górnikami,
ponieważ nie miało ono żadnego znaczenia dla całej mojej historii. Wobec tego człowiek z
blizną mógł mówić ojcu, co mu się podobało.
Jaki jest związek pomiędzy dobrze ubranym łącznikiem ONZ w biurze ojca a spoconym
i obrośniętym górnikiem, który potrącił mnie niechcący obok przejścia do śluzy? Dlaczego
ojciec zdecydował się łgać
dla człowieka LEMCON-u? A w ogóle czego pracownik LEMCON-u mógł szukać na
Keplerze? A zwłaszcza w gabinecie ojca? A w ogóle to dlaczego Tommy powiedziała mi
przedtem, że ojciec pojechał na Aristarchusa? To był nonsens, chyba że okazałoby się, że pra-
cuje dla LEMCON-u, a nie dla Księżyca. Nie, to niemożliwe. Nie ojciec. Niemożliwe, chyba
że jest z jakiegoś powodu przez nich zaszantażowany. A słowa, które usłyszałem poprzez
drzwi gabinetu? „Jeżeli pan się nie zgodzi, to skrupi się to na doktorze Sheppardzie, ostrze-
gam pana”. Co to wszystko znaczyło?
Przez mózg przebiegła mi myśl, od której niemal nie zemdlałem. Usiadłem i spuściłem
nogi na podłogę. Przypuśćmy, że LEMCON kazał porwać doktora Shepparda, a teraz zmusza
ojca do posłuszeństwa grożąc, że zabije ojca Ann.
Im dłużej o tym myślałem, tym bardziej wydawało mi się to prawdopodobne. To Ann
miała rację, a nie ja. Ktoś w LEMCON-ie, ktoś, kto nie był w zmowie z Clintem, porwał
doktora Shepparda. I dlatego ojciec był taki dziwny, dlatego nie można go było ostatnio nigdy
znaleźć, dlatego był stale zmęczony i roztargniony, dlatego kłamał mówiąc o tym, gdzie był,
kłamał mówiąc o doktorze Sheppardzie i o człowieku z blizną.
Człowiek z blizną? Był na Keplerze, żeby obserwować ojca, upewnić się, że milczy i
trzyma stronę LEMCON-u w podłym targu, jaki ubił z tą upiorną organizacją.
Muszę pomówić z Ann. Natychmiast. Wyszedłem, pozostawiając resztki drzewa i strzę-
py papieru tam, gdzie upadły.
Zmiana „B” była przy pracy, jednakże Ann znalazłem nie w laboratorium — gdzie
mógłbym się jakoś wkręcić — ale w jednej z dużych sal wykładowych. Musiałem poczekać
na nią w hallu i dopiero po całych dwóch godzinach drzwi otworzyły się i wreszcie studenci
zaczęli wychodzić.
Ann od razu mnie zobaczyła, przybiegła przepychając się przez tłum młodzieży. Stanęła
przede mną i patrzyła na mnie bez słowa przez chwilę. Dźwigała całe naręcze podręczników.
— Więc jak, Kep? Zrobisz to? Pojedziesz ze mną?
Skinąłem głową.
— Dziękuję! Jestem ci szalenie wdzięczna. Co cię skłoniło do zmiany decyzji?
— Nie chcę o tym mówić. Zawiozę cię na Ciemną Stronę, ale pod warunkiem, że prze-
staniesz mi dziękować.
— Dobrze, Kep — położyła mi rękę na ramieniu. — Dobrze.
— Przede wszystkim trzeba wszystko dokładnie zaplanować. Chodźmy do biblioteki.
Kiedy znaleźliśmy się bezpiecznie w dźwiękoszczelnym pomieszczeniu służącym do
nauki, usiedliśmy po dwóch stronach stołu i zaczęliśmy omawiać szczegóły naszej odysei na
Ciemną Stronę.
— Najważniejsza rzecz to pojazd. Pełzacz nie nadaje się. Mówiłaś, że jest inna możli-
wość.
Ann skinęła głową i powiedziała:
— Nasi inżynierowie zbudowali nowy pojazd, coś w rodzaju prymitywnego wozu
kampingowego. Ten kamper skonstruowany jest podobnie jak pełzacz, tyle że jest szerszy i
znacznie dłuższy. Ma pryczę, stolik, toaletę, umywalkę i kuchenkę.
— Na jakiej zasadzie funkcjonuje? — byłem sceptyczny. Wydawało mi się to za ciężkie
nawet do jazdy po Księżycu.
— Chyba na tej samej, co pełzacz. Na każdym jego kole umocowany jest silnik elektry-
czny, zasilany przez baterie, które włącza się do wolnej jazdy i do manewrowania. Prócz tego
posiada standardowe silniki odrzutowe do jazdy szybkiej. Zbiornik paliwa jest bardzo duży,
ma pojemność paliwa wystarczającą na cztery i pół tysiąca kilometrów. Baterie ultranowocze-
sne.
— To fantastyczne — aż gwizdnąłem z podziwu. — Ale skąd ty tyle o tym wiesz, pod-
czas gdy ja nie słyszałem nawet plotek na ten temat.
— Słyszałeś, ale jakoś nie zwróciłeś na to uwagi. Widziałeś nawet plany tego wozu w
ramach ćwiczeń kreślarskich, jeszcze zanim pojechałeś na Ziemię, prawie rok temu.
— Ach tak! — zrobiło mi się głupio. — Ale to był przecież tylko projekt, nie było
nawet mowy o prototypie!
Ann uśmiechnęła się.
— Ale teraz jest. I to ulepszony. Zbudowano już trzy egzemplarze. Wszystkie trzy fun-
kcjonują. Widziałam je na własne oczy.
— Gdzie?
— Są ukryte w jednej z tych starych jaskiń powybuchowych, tuż przy grani krateru w
północno-zachodnim kwadrancie.
— Ukryte? Naprawdę? A kto je skonstruował? Czyje one są? Jak na nie trafiłaś?
— Trudno mi odpowiedzieć nawet na twoje pierwsze pytanie, nie mówiąc już o półtuzi-
nie moich własnych, które mnie męczą, odkąd zobaczyłam te kampery. A jak je znalazłam?
Zaprowadziła mnie do nich po prostu mapa.
— Mapa? — wyjąłem z kieszeni i rozłożyłem na stole.—W jaki sposób?
— Widzisz, byłam coraz bardziej niespokojna o ojca. Nie mogłam od nikogo uzyskać
żadnych informacji, więc ciągle studiowałam tę mapę. Była to jedyna rzecz jakoś powiązana z
ojcem, a sposób, w jaki została ukryta, wskazywał, że jest kluczem do sytuacji. Im dłużej na
nią patrzyłam, tym bardziej mnie intrygowała. Jest wprawdzie tylko prymitywnym szkicem,
ale szlak narysowany jest na niej bardzo precyzyjnie. Cała ta droga od krzyżyka w Keplerze
do Mariusza, od Mariusza do Łuny 13 i granicy Ciemnej Strony Księżyca aż do drugiego
krzyżyka wyznaczającego tamten krater.
— Tak, widzę to, ale...
— Popatrz jeszcze raz na mapę. Zwróć uwagę na jej kształt. Jest narysowana na bardzo
długim i wąskim skrawku papieru.
— Bo narysowany szlak jest długą, niemal prostą linią. Ciągnie się przez siedemdziesiąt
stopni szerokości, a ledwo dwadzieścia stopni długości. Ale to nieważne. Przecież nie intere-
suje nas w tej chwili estetyczny aspekt tej mapy.
— Kiepski dowcip. Kep, słuchaj. Dlaczego ktoś, kto dobrze zna topografię Księżyca,
miałby się bawić w wyznaczanie drogi z Keplera do Łuny 13. Kepler jest sercem kolonii, a
Łuna to słynne miejsce, figurujące na wszystkich mapach. Ktokolwiek sporządził tę mapę,
powinien był zacząć od Łuny i narysować tylko tę część szlaku, która prowadzi od niej na
Ciemną Stronę.
— Rozumiem. Wtedy mapa zmieściłaby się na zwykłej kartce papieru maszynowego.
Nie trzeba by było specjalnie wycinać paska z arkusza papieru technicznego. Chcesz więc
powiedzieć, że ten fragment szlaku, który prowadzi od Keplera do Łuny 13, jest szczególnie
ważny i musiał być uwzględniony na mapie.
Skinęła głową.
— Czy teraz domyślasz się, o co mi chodzi?
— Nie. Więc mów już, co i jak.
— Chodzi o ten krzyżyk zaznaczony na bazie Keplera. Wydaje mi się, że to coś więcej
niż oznaczenie początku szlaku. On musi oznaczać coś innego. Więc nałożyłam plecak odrzu-
towy i udałam się na północno-zachodnią krawędź grani do miejsca, w którym przecinają się
ramiona krzyżyka, i tam znalazłam jaskinię. Jest pozostałością po wybuchu. Stoją w niej te
trzy nowiutkie kampery.
Patrzyłem na Ann, jak gdybym ją widział po raz pierwszy w życiu. Co za niespodzia-
nka! Rozsądna była zawsze, ale uważałem ją za całkowicie pozbawioną wyobraźni.
— Ann, jesteś nadzwyczajna! Nie wpadłbym na ten pomysł, choćbym myślał milion łat.
Zarumieniła się.
— Może ich tam nie ma. Widziałam je dwie zmiany temu. Musielibyśmy sprawdzić.
Posmutniałem.
— Jest noc i absolutnie każdy pojazd jest w ruchu. Niedobra sprawa.
— Nie sądzę, żeby byle kto mógł mieć do nich dostęp — mówiła Ann powoli. — Mają
chyba bardzo specjalne przeznaczenie, choć nie wiem jakie. Były naprawdę bardzo starannie
ukryte.
— Ale znalazłaś je.
— Miałam trochę szczęścia. Szukałam czegoś, sama nie wiedząc czego. W nocy w ogó-
le nie widać tej jaskini, w Słońcu stanowi po prostu wielką plamę cienia. Ale widzisz, mam
kompas...
— Kompas?
— Nie śmiej się. Kuzyn podarował mi go, kiedy jechałam na Księżyc. Nie wiedział, że
na Księżycu kompasy są bezużyteczne, bo tu nie ma stałego pola magnetycznego. Ja tego
zresztą też nie wiedziałam. Przecież oboje byliśmy jeszcze dziećmi. Kiedy tu wylądowałam,
bardzo się zmartwiłam, że mój kompas nie funkcjonuje. Więc ojciec zrobił mi z niego coś w
rodzaju amuletu, który zawsze mam przy sobie, kiedy wychodzę na powierzchnię.
— Nigdy tego nie zauważyłem.
— Jest wiele rzeczy, których nie zauważyłeś, a które dotyczą mnie... No ale, jak mówi-
łam, zawsze noszę ten kompas przypięty do paska kombinezonu. Poruszałam się więc wzdłuż
krawędzi krateru, kiedy nagłe zauważyłam, że kompas drgnął.
— Nie pomyślałaś, że może to być po prostu koncentracja masy? Przecież na mare
istnieje wiele takich miejsc.
— Tak też z początku myślałam. Ale to nie było poniżej powierzchni mare, gdzie mo-
żna się spodziewać różnych anomalii grawimetrycznych. Strzałka mojego kompasu przechy-
lała się najpierw w jedną stronę, a kilka metrów dalej — w drugą. Rozejrzałam się więc uwa-
żnie i znalazłam jaskinię.
— A w niej kupę metalu, na co zareagował kompas?
Skinęła głową.
— Jesteś wspaniała, Ann. No, ale powiedzmy, że znajdziemy odpowiedni pojazd. Skąd
weźmiemy zapas koncentratów spożywczych na dwa do czterech dni? Dwa dni w jedną stro-
nę, dwa z powrotem.
— Nawet więcej. Przecież w drodze powrotnej będzie z nami ojciec.
Spojrzałem na nią uważnie. Z jej ciemnych oczu nie można było nic wyczytać. Czy
naprawdę wierzyła, że odnajdziemy jej ojca, czy tylko tak mówiła? Skinąłem głową.
— Masz rację. Potrzebna nam jest żywność, woda i tlen dla trzech osób na okres czte-
rech dni i zapas na kilka dodatkowych dni, gdyby stało się coś nieprzewidzianego. Zastana-
wiam się nad tym, jak u licha wyniesiemy to wszystko z bazy nie zwracając na siebie uwagi.
— Kiedy oglądałam pojazdy, zauważyłam, że mają pełne cylindry tlenowe i zbiorniki
wody. Wydaje mi się, że są całkowicie wyposażone i gotowe do drogi.
— Musimy to sprawdzić. Ale jak zamierzasz wykraść żywność?
Ann wzdrygnęła się na słowo „wykraść”, ale użyłem go celowo. Nie chciałem, żeby
wycofała się w połowie przygotowań. Nawet buchnięcie przez dziecko jednego biszkopta
uważane było na Księżycu za czyn wysoce aspołeczny. Przekroczenie wyznaczonego przy-
działu kalorycznego było nie tylko niezdrowe, ale z uszczerbkiem dla innego kolonisty. Kra-
dzież jednego małego biszkopta! Cóż dopiero kradzież żywności dla trojga ludzi na sześć dni!
— Och, Kep! Czy ja naprawdę muszę to zrobić?
— Wiesz przecież, że jestem wciąż objęty karą. Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby
mnie przyłapano w pobliżu kuchni. Jeżeli ty tego nie zrobisz, będziemy musieli zrezygnować
z wyprawy.
Ann przełknęła ślinę.
— Ja... ja to zrobię w czasie przerwy kolacyjnej dla zmiany „A”. Personel kuchni bę-
dzie zajęty wydawaniem posiłków, a w spiżarni nikogo wtedy nie ma.
— Kiedy to będzie?
Ann spojrzała na zegarek.
— Teraz jest 22.30. Trzeba poczekać prawie dwie godziny. I jeszcze jedno. Dokąd mam
to wszystko zanieść?
Zastanawiałem się przez chwilę.
— Do pracowni niskich temperatur. Będzie pusta o tej porze, bo wszyscy pracują wtedy
na- powierzchni Tam się spotkamy.
— Dobrze, Kep. Słuchaj... dziękuję ci.
— Robię to i dla siebie, Ann.
Nie powiedziałem jej, że chodzi mi również o mojego ojca, dla którego gotów byłem
zrobić wszystko. Nawet pojechać w beznadziejną podróż na Ciemną Stronę, gdyby to mogło
go wyratować z rąk człowieka z blizną i wyciągnąć ze szponów LEMCON-u.
— Słuchaj, jeżeli się okaże, że kampery wcale nie są przygotowane do jazdy, to będzie-
my musieli wrócić po wodę i tlen. A paliwo! Co z paliwem? Pamiętaj, że ja jestem uwiązany.
Nie mogę się pokazać na zewnątrz, no i w ogóle nie mam prawa kręcić się po bazie.
— Pewnie boisz się ojca. Zabiłby cię, gdyby się dowiedział o twoich zamiarach.
— Jeżeli wszystko się powiedzie, będzie zadowolony.
— A jeżeli nie? Jeżeli...
— No to powiem ci, że jest mi już wszystko jedno. Ale ja wiem, że wszystko pójdzie
dobrze. A teraz uciekaj i zrób, co do ciebie należy. Ja też zmykam. Jeszcze nas tu ktoś przyła-
pie i zacznie stawiać głupie pytania.
Spotkaliśmy się znowu, zgodnie z umową o godzinie 0.30, czwartego dnia nocy księży-
cowej. Nowa zmiana właśnie zajęła swoje stanowiska. Należałem do poprzedniej i koledzy
moi udali się na spoczynek. Nikt nie będzie mnie szukał przez następnych osiem godzin.
Zmiana Ann też miała okres odpoczynku, a potem kilka godzin przerwy na odrobienie lekcji.
Razem szesnaście godzin, w ciągu których nikt nie powinien był zwrócić uwagi na naszą nie-
obecność. Lepiej być nie mogło.
Hala pod kopułą była pusta, kiedy wymknęliśmy się z windy. Każde z nas niosło duże
pudło zawierające koncentraty spożywcze. Rozdzieliliśmy się przy szatniach. Wydostałem ze
schowka szatni męskiej mój kombinezon kosmiczny. Poczułem się lepiej. W srebrzystym
kombinezonie z białym hełmem na głowie i opuszczoną przesłoną. wszyscy ludzie wyglądali
jednakowo, zwłaszcza w nocy. Liczyłem na to, że nikt nie podejdzie do mnie zbyt blisko, nie
doniesie na mnie, nie zainteresuje się- tabliczką z nazwiskiem przypiętą do kieszeni kombine-
zonu, nie zechce odczytać mojego numeru na rękawie.
Wyszliśmy jednocześnie z szatni i pomogliśmy sobie nawzajem założyć plecaki odrzu-
towe. Potem zabraliśmy kartony z żywnością, przeszliśmy przez śluzę i znaleźliśmy się na
powierzchni Księżyca.
Ann ruszyła przodem i szybko skręciła w lewo. Srebrzyła się w ciemnościach niczym
wielka ćma. Podążyłem za nią. Nie ma jak plecak odrzutowy na krótkie dystanse. W waru-
nkach księżycowych motor nie robi oczywiście żadnego hałasu, człowiek wie o tym, że leci,
tylko dlatego, że czuje lekki ucisk szelek plecaka pod pachami. Nie ma też pędu powietrza, a
grawitacji starczy akurat na tyle, żeby można było utrzymać równowagę, kiedy się tak dryfuje
na zaledwie trzydzieści centymetrów ponad powierzchnią Księżyca, mając nad głową bezkre-
sną czerń gęsto usianą gwiazdami, oddzieloną jedynie cieniutką konchą przesłony hełmu.
Jednocześnie zaś powierzchnia Księżyca jest tak blisko, że widzi się każdy kamień, każde
zagłębienie, każdy błysk szkła i mieniące się milionem odcieni cząstki pyłu księżycowego.
Przemierzyliśmy piętnaście kilometrów dzielących bazę Keplera od krawędzi .krateru w pię-
tnaście minut, a następne pięć zajęło Ann znalezienie, przy pomocy zawieszonego na branso-
letce kompasu, dobrze ukrytego „garażu”.
Wpuściliśmy światło latarek do czarnego wnętrza. Powstała po wybuchu pieczara była
rzeczywiście znakomitą kryjówką.
Kiedy pierwsi koloniści przybyli na Księżyc, musieli zbudować sobie tymczasowe kli-
matyczne schronienia, zabezpieczające ich przed brakiem atmosfery na czas budowy stałych
pomieszczeń i laboratoriów podziemnych. Najszybszym, najbezpieczniejszym i najtańszym
wyjściem z sytuacji było wykorzystanie odpowiedniego miejsca w ścianie krateru, tam gdzie
skała była najsłabsza i porowata. Jeden ładunek środka wybuchowego wystarczał zwykle na
wybicie otworu wielkości dużego pokoju. Następnie pokrywano ściany plastykiem w aerozo-
lu, który twardniał jak skała i tworzył barierę izolacyjną od zimna i księżycowej próżni.
Zamykano go prefabrykowaną śluzą powietrzną przywożoną z Ziemi i w ten sposób pieczara
stawała się bezpiecznym, chociaż ciasnym domem. Kiedy podziemne budynki zostały wykoń-
czone, tymczasowe mieszkania porzucono, a śluzy rozmontowano.
Ukryty garaż był właśnie jednym z tych porzuconych prowizorycznych pomieszczeń.
Było w nim akurat miejsce na trzy nowiutkie kampery, kilka cylindrów z tlenem, zapasowe
baterie i beczki z paliwem.
Przyłożyłem swój hełm do hełmu Ann, żeby móc z nią rozmawiać, gdyż było za ciemno
na czytanie z warg.
— Jak myślisz, kto je tu wstawił? Kto zna to miejsce? Żyję na Księżycu od urodzenia i
nigdy o nim nie słyszałem.
— Przypuszczam, że tylko ci, którzy znajdowali się tutaj, kiedy budowano bazę Keple-
ra.
Dochodzący mnie przez dwa hełmy głos Ann brzmiał metalicznie jak głos robota.
Nigdy bym go nie rozpoznał.
Zarówno ona, jak jej ojciec i matka mieszkali na Księżycu od zaledwie pięciu lat. Nie
było już w naszej kolonii wielu jej założycieli. O jaskini mogło wiedzieć najwyżej tuzin osób.
Jedną z nich był mój ojciec.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Ann paliła się wprost, żeby natychmiast wyruszyć, ale ja wolałem się zbytnio nie
spieszyć. W pieczarze byliśmy całkowicie bezpieczni, nikt nie mógł nas widzieć z zewnątrz.
Z powodu braku atmosfery na Księżycu nie istniało zjawisko promienia świetlnego. Nasze
latarki rzucały jedynie małe krążki złota w ciemność i tworzyły świetlne elipsy wyłącznie na
przedmiotach, na które je kierowaliśmy.
Wybrałem kamper stojący najbliżej wyjścia, bo ten najłatwiej było wyprowadzić z pie-
czary i obejrzałem go sobie dokładnie z zewnątrz i wewnątrz. Był już używany. Kilka cząstek
pyłu księżycowego osiadło na smarze silnikowym, konserwującym jego ruchome części, a na
jednym z pokrytych teflonem zaworów widać było nikłe ślady zadrapań. Ale w praktyce był
to wóz fabrycznie nowy. I piękny. Jak mówiła Ann, stanowił udoskonalony model, był wię-
kszy od zwykłych pełzaczy, silniejszy i jeszcze solidniej zbudowany.
„Kiedy go skonstruowano — zastanawiałem się. — Kiedy i gdzie? Ale przede wszy-
stkim dlaczego zrobiono to potajemnie i dlaczego ukryto go tak starannie?”
Wstawiliśmy do środka kartony z żywnością, zamocowaliśmy je, sprawdziliśmy zapas
paliwa, tlenu i tlenków litu, które służyły do eliminacji dwutlenku węgla z wydychanego
przez załogę powietrza. Wszystko było w porządku. Woda, jak to woda magazynowana, mia-
ła przykry smak, ale nadawała się do picia. Ciekawe, ale nie miała smaku odzyskanej z obie-
gu.
Zamknąłem śluzę powietrzną, sprawdziłem szczelność kampera, wreszcie zdjąłem ręka-
wice i odsunąłem zasłonę hełmu. Ann zrobiła to samo i uśmiechnęliśmy się do siebie niemal
tryumfalnie. Na razie wszystko szło gładko.
— Zapnij pasy — poradziłem jej. — Spróbuję wydostać się z jaskini i przejechać przez
grań krateru bez świateł. Wolałbym nie zwrócić na nas niczyjej uwagi.
Ann nie odezwała się, ale posłuchała. Patrzała na mnie wielkimi, ciemnymi, nieco prze-
straszonymi oczami.
— To nie będzie trudne — powiedziałem, chcąc dodać otuchy sobie i jej. — Ziemia już
weszła w drugą kwadrę. Powinno być dosyć jasno.
Zgasiliśmy latarki. Chwilę czekałem, żeby moje oczy zaczęły rozróżniać czerń jaskini
od nieco jaśniejszego dna krateru.
Włączyłem baterie i usłyszałem szum cicho pracujących silników. Głęboki oddech.
Ręce na kierownicę. Ruszyliśmy z wolna naprzód i wyjechaliśmy z pieczary nie musnąwszy
nawet dwóch pozostałych wozów. Żeby wjechać na stromą wewnętrzną ścianę Krateru
Keplera, musiałem zapalić silniki odrzutowe. W bazie i na dnie krateru kręciło się dziesiątki
pełzaczy, toteż liczyłem, że światła jeszcze jednego pojazdu nie wzbudzą niczyjej uwagi.
Kiedy znaleźliśmy się na szczycie grani, spojrzałem w dół ku wjazdom do naszego kra-
teru. Roiło się tam wprost od punkcików świetlnych. Wszystkie pełzacze powracały do bazy.
Dokoła nas rozciągało się puste mare, hen w dal aż po horyzont, nad naszymi głowami migo-
tały roje gwiazd, a wśród nich srebrzysta półkula Ziemi. Jej ciemna strona odcinała się mro-
czną czerwienią od głębokiej czerni kosmosu.
„Ileż to czasu upłynie, zanim znowu zobaczymy Keplera — pomyślałem. — Jeżeli go w
ogóle kiedykolwiek zobaczymy”. Nabrałem głęboko powietrza w płuca, usiadłem wygodniej
w fotelu i zacisnąłem pasy.
Jechaliśmy przez Ocean Burz w kierunku północno-zachodnim. Ziemia była za nami.
Nie włączyłem reflektorów. Nasze oczy dostosowały się już do warunków, a światło gwiazd i
poświata Ziemi dawały w sumie niewielką, lekko brunatną, ale wystarczającą jasność. Cienie
nie były wprawdzie dość głębokie, żeby uwypuklać niewielkie przeszkody czy kamienie, ale
nasz pojazd miał doskonałe zawieszenie. Jechało się nim znacznie lepiej niż zwykłym pełza-
czem.
Po dwóch bez mała godzinach względnie równa powierzchnia skończyła się. Trzeba
było omijać coraz to liczniejsze doły i głazy, jednakże ich obecność napawała nadzieją.
— Twoja nawigacja jest wspaniała, Ann. Za chwilę powinniśmy zobaczyć po lewej
stronie Krater Mariusza.
— Już go widać — Ann przechyliła się przez moje ramię i wskazała palcem. — Przy-
najmniej tak mi się wydaje.
Roześmiałem się. Kiedy jedzie się po mare, widoczność jest ograniczona do dwóch
kilometrów i wszystkie kratery wyglądają mniej więcej jednakowo. Wydają się po prostu lek-
kim wzniesieniem terenu o różnej pod względem intensywności barwie. Kolor bazaltu sprzed
trzech miliardów lat ustępował bowiem miejsca jaśniejszemu kolorowi wulkanicznej materii
wyrzuconej na powierzchnię w czasie wybuchu, z którego powstał krater. Część tej materii, a
więc głazy i nieco jaśniejsza brekcja *, widoczne już były gołym okiem.
— Tak, to na pewno Mariusz, więc nie niepokój się, Ann. Sprawujesz się doskonale.
Ale właśnie myślałem o tym, że kiedy wjedziemy na Ciemną Stronę, będziemy mogli nawi-
gować jedynie według gwiazd i przy pomocy nawigatora bezwładnościowego. To raczej tru-
dne i będziesz musiała się dobrze gimnastykować z matematyką. Spróbujmy teraz, czy potra-
fisz zaprowadzić nas stąd do Łuny 13 bez kierowania się sygnałami radiowymi i pozycją
Ziemi. Jeżeli okaże się, że nie potrafisz, to lepiej żebyśmy się o tym przekonali teraz, a nie
wtedy, kiedy już będzie za późno.
Ann skinęła głową na znak zgody i bez słowa wyłączyła aparat radiowy. Wszystko to
robiła bardzo pewnie i sprawnie. Przyglądałem się jej z szacunkiem. Miała dziewczyna odwa-
gę. Bo to, co robiła, można było tylko przyrównać do wybrania się na wycieczkę w nieznany
teren z zawiązanymi oczyma.
— Tylko bez szachrajstwa — zażartowałem. —- Żebyś mi nie patrzyła ukradkiem na
Ziemię.
Ann uśmiechnęła się tylko i wzięła się do pracy. Po pięciu minutach podała mi popra-
wkę kursu. Teraz, kiedy już robiliśmy coś, co rzeczywiście mogło pomóc jej ojcu, była spo-
kojna i opanowana. Ufałem jej, bo wiedziałem, że celuje w matematyce i potrafi obliczyć
nasze położenie w każdym punkcie galaktyki.
Jechaliśmy w kompletnej ciszy przez milczące mare. Ocean Burz. Dziwna to nazwa,
którą nasi przodkowie nadali obszarowi obejmującemu bez mała milion kilometrów kwadra-
towych piaszczystej, bazaltowej równiny upstrzonej kraterami, nie dotkniętemu przez wiatry
ani przez wodę od zarania świata.
Kiedy minęliśmy Krater Mariusza, rozpadliny i szczeliny zaczęły występować coraz
częściej. Lawirowałem pomiędzy nimi, dopóki nie wjechaliśmy na gładszy teren. Miałem na-
dzieję, że zarówno zmysł Ann, jak i nawigator bezwładnościowy funkcjonują dobrze.
Znowu poprawka kursu, tym razem niewielka. Minęła godzina. Dwie. Szukanie Łuny
13 na bezkresnej równinie mare można było porównać tylko z rozglądaniem się za boją na
środku Atlantyku.
— Jeszcze pięć minut, Kep — głos Ann przerwał ciszę.
Skinąłem głową nie przestając się wpatrywać przed siebie.
— Dwie minuty.
— Zapalmy lepiej reflektory — włączyłem latarnie zamontowane na zewnątrz przed
kabiną sterowniczą i zacząłem nimi tak manewrować, że długa elipsa światła przesuwała się
po powierzchni mare oświetlając odcinek co najmniej czterystu metrów przed nami.
— Jedna minuta.
Zwolniłem. Nie wolno nam było omijać tej sondy księżycowej. Od niej mieliśmy wziąć
* Inaczej: druzgot; skała składająca się z ostrokrawędzistych odłamków skalnych zespolonych np. lawą
lub spoiwem krzemionkowym.
kurs na zachód i pojechać prosto na Ciemną Stronę.
Patrzyłem intensywnie przed siebie. Czyżby coś mignęło? Zatoczyłem reflektorami łuk
od prawa do lewa. Oto ona! Łuna 13! Na jakie piętnaście metrów w prawo od nas. Wyłączy-
łem silniki odrzutowe i jechałem teraz na bateriach.
— Wspaniała nawigacja, Ann! Winszuję ci!
Uśmiechnęła się lekko, ale nie odpowiedziała. Kiedy wyłączyłem reflektory i silniki,
Ann przymocowała mapę i stylograf do tablicy trzymanej na kolanach.
Pozostawiłem pomocniczą baterię w ruchu, aby zasilała grzejnik i wewnętrzne oświetle-
nie. Zamknęliśmy na chwilę oczy i rozprostowaliśmy ręce i nogi. Po niemal czterech godzi-
nach bez ruchu było to wspaniale uczucie. Wstaliśmy i przeszliśmy się po wnętrzu kampera.
Był zupełnie jak mały, przytulny domek, ciepły i bezpieczny. Światła odganiały ciemności
mare sprzed naszych okien, nasz świat skurczył się do dziesięciu metrów kwadratowych, a
jeszcze przed chwilą miał rozmiary kosmosu.
Stojąc jedliśmy biszkopty proteinowe, piliśmy wodę. Miałem jednak wciąż potrzebę
ruchu.
— Chodź! Wyjdziemy na zewnątrz i przyjrzymy się Łunie z bliska — zaproponowałem
Ann.
Wiedziałem, że ona nie chciała stracić ani sekundy, ale czułem, że będę prowadził
bezpieczniej, jeżeli przestaną mi grozić kurcze w nogach. Opuściliśmy przyłbice hełmów,
nałożyliśmy rękawice, sprawdziliśmy sobie nawzajem umocowane na plecach butle z tlenem i
przez dwuosobową śluzę wyszliśmy na Księżyc.
Łuna 13 stała wbita w księżycowy pył, w tym samym miejscu, w którym wylądowała
przed laty. Obeszliśmy ją, stąpając po śladach kolonistów, którzy przyjeżdżali na to pustko-
wie Oceanu Burz, żeby obejrzeć sobie tę starą rosyjską sondę.
Usiłowałem sobie wyobrazić, jak to wtedy było — jeszcze przed kolonizacją Księżyca,
kiedy Stany Zjednoczone i Związek Radziecki konkurowali ze sobą, próbowali wyprzedzać
jedni drugich w wyścigu na Księżyc. Ale to należało już do historii. Koloniści przybyli na
Księżyc ze wszystkich państw świata podlegali ONZ i mieli mandat od niej. Przypomniałem
sobie, że nawet LEMCON był częścią międzynarodowego kartelu.
Zmierzyliśmy położenie Ziemi w stosunku do gwiazd, sprawdziliśmy dane z nawigatora
bezwładnościowego z naszym odczytem i z sygnałem radiowym. Wszystko się zgadzało.
Wszystko świetnie grało. Byliśmy już pewni, że zasięg wiedzy matematycznej Ann wystar-
czy, żeby zaprowadzić nas na Ciemną Stronę i wrócić.
Ann była wciąż milcząca i napięta. Niepokoiło mnie to. Zanim powróciliśmy do kam-
pera, namówiłem ją na zabawę w berka. Trzymaliśmy się oczywiście obszaru światła z kam-
pera, robiąc kilkumetrowe skoki w jedną i drugą stronę. Ann właśnie mnie goniła, kiedy zoba-
czyłem coś, co kazało mi się gwałtownie zatrzymać. Ann upadła na mnie i przewróciliśmy się
oboje. Dzięki księżycowej grawitacji upadliśmy bardzo miękko, właściwie baraszkowaliśmy
tylko wśród kotłowaniny butów, hełmów, pojemników z tlenem, śmiejąc się, aż nam zabrakło
tchu.
Jak dobrze było móc się znowu śmiać! Głupio, ale przyjemnie. Ann oparła się o mnie
tak, że nasze hełmy dotknęły się.
— Och, Kep, jak to dobrze! Czułam się okropnie, kiedy kradliśmy kamper i żywność.
Przecież to straszne przestępstwo. Czyż nie tak?
— Oczywiście, że tak — pomogłem jej wyprostować się. — Ale nie ma na to rady.
— Dlaczego zatrzymałeś się tak nagle? — zapytała, trzymając się wciąż mojego ramie-
nia.
Pokazałem ręką w dół. W księżycowym pyle widać było ślady innego pojazdu i to tak
wyraźnie, jakby został wyciśnięty przed pięcioma minutami.
Dokoła Łuny 13 było mnóstwo śladów pojazdów i ludzkich stóp. Stanowiła ona nieofi-
cjalny wprawdzie, ale widoczny znak — „najdalej na zachód wysuniętego punktu”. Ale te
ślady różniły się od innych tym, że nie wracały bądź na południowy wschód do bazy Keplera
czy Kopernika lub też na wschód — do Karpat i Apenin. Prosto jak strzelił, samotnie jak ślad
komety prowadziły na zachód — w nieznane.
Ann spojrzała i jej ręka leżąca na moim ramieniu zacisnęła się. Mimo rękawic jej palce
wbijały się mocno w materię mojego kombinezonu kosmicznego. Uwolniłem się łagodnie.
— Zaczekaj tu — powiedziałem. — Przyprowadzę kamper i puścimy się po tych śla-
dach. To nam ułatwi nawigację.
Ann skinęła głową, a ja powróciłem równym księżycowym kłusem do miejsca w pobli-
żu Łuny 13, w którym pozostawiłem nasz kamper. Kiedy już wgramoliłem się do środka,
spojrzałem na małą, surrealistyczną niemal postać Ann oświetloną brunatną poświatą Ziemi.
Ruszyłem z wolna w jej kierunku, do miejsca, w którym zobaczyłem ślad prowadzący na
zachód.
Ann wcisnęła się do środka przez śluzę powietrzną. była szalenie podniecona.
— Kep, to na pewno pojazd ojca! Miałam rację. Ta mapa jest dobra!
— Nie podniecaj się za bardzo. Te ślady mogły powstać w dowolnym czasie od wylą-
dowania człowieka na Księżycu. I wyglądałyby równie świeżo.
Spoważniała.
— Masz rację... Mógł je pozostawić ktokolwiek. Ale z drugiej strony — poweselała —
mógł to również być ojciec.
— Naturalnie. I będziemy jechali tak długo, jak będą nas prowadzić na Ciemną Stronę.
Na wszelki wypadek nie spuszczaj z oka przyrządów nawigacyjnych.
Pomyślałem sobie, że są szanse natrafienia za kilkadziesiąt kilometrów na unierucho-
miony pojazd. I zastanawiałem się, co zrobię z Ann, jeżeli się okaże, że za kierownicą poja-
zdu będą tkwiły zwłoki jej ojca. Że zmarł sam w tej strasznej pustce, że zamarzł, udusił się.
Tam, dokąd jechaliśmy, daleko na zachodzie, unieruchomiony pojazd nie mógł liczyć na ża-
dną pomoc. Żadne SOS nie rozeszłoby się stamtąd. Z chwilą przekroczenia granicy widzia-
lności Ziemi z Księżyca i my będziemy całkowicie zdani na siebie.
Gdybym chciał zastosować się do życzeń Ann, musiałbym prowadzić przez dwadzie-
ścia cztery godziny bez przerwy. Ale opuściłem już jeden okres snu i zaczynało mi migać
przed oczami. Kilometry pustynnego mare koloru gorzkiej czekolady rozciągały się przed na-
mi w nieskończoność. Każdy kilometr taki sam jak poprzedni. Nic przed nami, tylko ten pro-
sty jak strzała ślad po czyimś pojeździe. Miałem dziwne wrażenie, że w gruncie rzeczy stoi-
my w miejscu i co chwila sprawdzałem położenie strzałki szybkościomierza.
Wreszcie zatrzymałem się.
— Co się stało? — zapytała Ann ostro.
— Dłużej prowadzić nie mogę. Musimy zjeść suty posiłek i przespać się przez kilka
godzin.
— Ale...
— Słuchaj, przejechaliśmy ponad połowę drogi. Jeżeli wpadnę na krawędź krateru albo
wpakuję nas w szczelinę czy w pęcherz pyłowy, to nie zbliży to nas do celu. A piechotą stąd
do domu nie wrócimy. Ruszaj się, Ann, otwieraj racje żywnościowe. Muszę się wyciągnąć.
Zjedliśmy w wygodnym przedziale sypialnym siedząc na leżance. Jedzenie było okro-
pne, typowy awaryjny posiłek złożony z syntetycznej proteiny i mieszanki węglowodanów w
papierowych pojemnikach. Popijaliśmy to zupą z proszku rozpuszczonego w wodzie. Wszy-
stko to było pozbawione smaku i kleiste, ale wysoce regeneracyjne. Potem już nie rozmawia-
liśmy. Zgasiliśmy światło i zasnęliśmy natychmiast.
Kiedy obudziłem się, nie mogłem sobie uświadomić, gdzie jestem, dopóki nie wycią-
gnąłem się i uderzyłem nogami o ściankę kabiny kierowniczej. Ann, zwinięta w kłębek jak
kot, jeszcze spała.
Spojrzałem na zegarek i zerwałem się.
— Ann, obudź się — potrząsnąłem nią łagodnie. — Przespaliśmy całe dziesięć godzin!
Obudziła się i zaczęła przecierać oczy.
— Czy zrobić śniadanie?
— Nie. Trzeba ruszać. Zjemy coś, kiedy zatrzymamy się dla odpoczynku.
Ruszyliśmy znów prosto na zachód, a Ann co chwila sprawdzała instrumenty nawiga-
cyjne. Przemierzyliśmy olbrzymią arenę Krateru Eddingtona, którego gładkie, bazaltowe dno
obnażone zostało przez ten sam wielki kataklizm, z którego powstał Ocean Burz. Doskonale
się po nim jechało.
Po osiemdziesięciu kilometrach tej jazdy teren zmienił się.
— Kep, czy nie możesz jechać szybciej?
— Niestety, Ann, jeżeli tu utkwimy, nikt nie przyleci nam z pomocą. Teren jest coraz
bardziej wyboisty. Przejeżdżamy chyba przez resztki Krateru Struvego. I nie ma nadziei na
szybką poprawę terenu. Spójrz tylko na mapę!
Po przejechaniu Krateru Struvego znaleźliśmy się na samym obrzeżu Oceanu Burz. W
obszarze tego mare spędziłem całe moje życie. Była to podniecająca, ale przerażająca zara-
zem myśl. Teraz przyjdzie nam manewrować pomiędzy wielkimi kraterami. Nie byłem pe-
wny, czy temu sprostam, przerażało mnie to. Zmniejszyłem szybkość do osiemdziesięciu
kilometrów na godzinę. Potem do pięćdziesięciu.
— W tym tempie nigdzie nie zajedziemy, Kep — narzekała Ann przechylając się przez
moje ramię. — Jedziemy zaledwie czterdziestką!
— Przestań marudzić. Robię, co mogę. Sprawdź lepiej nasze położenie. Jeszcze trzysta
kilometrów i stracimy z oczu Ziemię.
— Przepraszam. Ale zrozum, że okropnie martwię się o ojca...
Sunęliśmy dalej na zachód. Za nami biało-niebieska kula Ziemi zachodziła powoli za
wschodni horyzont.
— Zniknęła. Skończyła się łączność radiowa — powiedziała nagle Ann. To było dla
niej w tej chwili najważniejsze.
Ale ja miałem jeszcze inne odczucia. Obróciłem się i spojrzałem w puste niebo. Od
piętnastu lat obserwowałem Ziemię, patrzyłem, jak zmieniała się z sierpa w półksiężyc, jak
wchodziła w trzecią kwadrę, wreszcie w pełnię, a potem malała i przechodząc wszystkie fazy
powracała do pełnego kształtu! Razem z jej obrotem jej kontynenty, oceany, zmieniające się
na niej pory roku charakteryzowały się różnorodnymi formacjami chmur; inne było lato na
północy, inne na południu. Kula ziemska wisiała wysoko nad Kraterem Keplera po wscho-
dniej części nieba, nieco na południe. Patrzała na mnie codziennie swoim wielkim, niebie-
skim, mrugającym okiem, które otwierało się i zamykało. Ziemia, oko patrzące na mnie z
nieba.
I nagle przestała być częścią mojej rzeczywistości. Znalazłem się jak gdyby na innym
Księżycu, na który żadne oko nie patrzało z nieba. Na którym nikt mnie nie obserwował.
Czułem się wolny i beztroski, jak ktoś, kto porzucił dom i ruszył w świat, żeby żyć własnym
życiem. Wolny, a jednocześnie trochę przestraszony.
— Co jest, Kep? — wyrwał mnie z zamyślenia głos Ann.
Ocknąłem się i ruszyliśmy szybciej wciąż w kierunku zachodnim. Pozbawiona promieni
słonecznych i poświaty ziemskiej leżąca przed nami droga była zupełnie ciemna. Reflektor
kampera oświetlał ją eliptyczną plamą, przecinając jakby nożycami czarny aksamit nocy.
Dalej widniał już tylko ciemny łuk księżycowego horyzontu, nieprzenikniona czerń kosmosu
upstrzona była gwiazdami.
Zatrzymaliśmy się dwukrotnie, żeby zjeść po biszkopcie i wypić kubek gorącej miesza-
nki proteinowej, ale ten ciemny, nieprzenikniony świat robił się znacznie groźniejszy, kiedy
się przystawało, tak że bez zachęty ze strony Ann ująłem znów kierownicę.
Jazda stała się monotonna. Każda ściana krateru wyglądała tak samo jak poprzednia.
„Będziemy tak jechali już zawsze — pomyślałem nagle — już nigdy nie przestaniemy krążyć
po powierzchni Księżyca, po jego mrocznej stronie, w wiecznej nocy jak ów Latający Holen-
der z ziemskiej legendy. I nigdy nie zawiniemy do portu”.
— Kepler, patrz — przestraszony głos Ann przerwał tok moich myśli. Przyhamowałem
gwałtownie i skierowałem wzrok za wyciągniętą ręką Ann.
Nisko, na południowo-wschodnim niebie, ukazała się nagle Ziemia. Uderzyła mnie
niepokojąca myśl, że oto jesteśmy dwoma mikroskopijnymi stworzeniami pełznącymi po
powierzchni przeogromnej kuli z silikonu i bazaltu, kuli toczącej się, a raczej zataczającej się
przez kosmos jak pijany zając. Ale po chwili górę wzięło poczucie realizmu. Byłem znowu na
twardej, księżycowej glebie, a niebo stało nade mną. Księżyc był solidnie zawieszony w prze-
strzeni i wszystko kręciło się dokoła niego.
Po chwili Ziemia znowu schowała się za horyzontem. Wiedziałem przecież, chociaż
przedtem nie musiałem sobie tego dokładnie wyobrażać, że tu na tej „ziemi niczyjej” pomię-
dzy Ciemną a Jasną stroną Księżyca kula ziemska wynurza się i niknie za horyzontem serią
skomplikowanych ruchów podobnych do gry w jo-jo.
Ann roześmiała się niepewnie.
— To było niebywałe zjawisko. Ale skorzystałam z niego i zrobiłam namiar — dodała z
dumą.
Kiedy ruszyliśmy, zaczęła sprawdzać naszą pozycję na podstawie położenia gwiazd.
— Co to jest? — wskazała palcem w górę. — To coś zupełnie nieznanego.
Spojrzałem i ja. Nie, to nie było obce mi zjawisko. Świeciło jasno niby planeta na
zachodnim horyzoncie, gdzie przecież nie było żadnych planet. Sięgnąłem po lornetkę.
— Ma doskonale widzialną tarczę — powiedziałem po chwili. — To musi być satelita.
— Niemożliwe. Przecież my nie mamy satelity. Może to jakiś odłamek kosmiczny?
— Zobacz sama — podałem jej lornetkę.
— Tak, masz rację. Ale...
— Krąży po synchronicznej orbicie tuż nad centrum Ciemnej Strony Księżyca. Niewi-
doczny z Ziemi, a także ze szlaku promu ziemskiego. Ale przecież ktoś go tam umieścił.
Dlaczego zrobił to potajemnie?
— Co się dzieje, Kep? Satelita tutaj, gdzie nie ma żywej duszy?
Głos Ann zmienił się, patrzała na mnie przerażona.
Chwyciłem ją za rękę.
— Sama sobie dałaś odpowiedź. Tu muszą mieszkać i pracować jacyś ludzie. I musi ich
być tylu, żeby opłacały się koszta satelity komunikacyjnego.
— Ale kto mógł tu założyć kolonię? LEMCON? On ma nieograniczone fundusze. Nasi
ludzie z pewnością nie. Wiedzielibyśmy o tym.
— Chyba, że to jest jakaś niezależna grupa. Jak na przykład skrzelowcy na Konszelfie
10. Ci, którym nie podobają się układy polityczne, więc łamią wszelkie prawa i wyłamują się
ze społeczności.
— A ojciec? Co z nim? To wykluczone, żeby przyłączył się do buntowników! To zna-
czy, że ktoś go szantażuje. LEMCON? Buntownicy? Jak myślisz, Kep? — głos jej był na-
brzmiały strachem.
Przypomniałem sobie moje spotkanie w drzwiach gabinetu ojca z człowiekiem z blizną
i to, że ojciec skłamał na jego temat. Ten człowiek był człowiekiem LEMCON-u. Tyle
wiedziałem na pewno.
— Myślę, że działa tu LEMCON. To jest najbardziej prawdopodobne.
— Jedźmy prędzej, Kep!
Sunęliśmy znowu na zachód, mniej więcej wzdłuż dwudziestego równoleżnika. Umia-
łem nawigować po Oceanie Burz, po jego gładkiej wulkanicznej powierzchni bazaltowej,
upstrzonej licznymi, świeżymi kraterami. Ale tu było zupełnie inaczej. Tu, na Ciemnej Stro-
nie, nie było żadnych mare, żaden wulkaniczny wybuch nie zalał powierzchni Księżyca roz-
topionym bazaltem. Tutaj, ponieważ Księżyc był ciałem stałym, kratery były wynikiem ude-
rzeń meteorów. Leżały tak blisko jeden obok drugiego, że niemal zachodziły na siebie, zupe-
łnie jak rodzynki w keksie ciotki Janet.
Kiedy przemykałem się pomiędzy krawędziami kraterów, marzyłem o świecie posiada-
jącym pole magnetyczne, które pozwoliłoby mi zrobić przy pomocy kompasu namiar i trzy-
mać się go...
Ann była jakby przykuta do mapy i nawigatora bezwładnościowego. Kiedy przekroczy-
liśmy setny stopień długości, stwierdziła, że jesteśmy o kilka kilometrów w jedną lub w drugą
stronę od zamierzonego kursu.
Po dalszych stu dwudziestu kilometrach jazdy obliczyliśmy, że znajdujemy się tuż u
celu. Czymkolwiek był.
Jechaliśmy po nierównej, wewnętrznej płaszczyźnie wielkiego krateru, o średnicy około
stu kilometrów, większego niż Kopernik.
— I co teraz? — wyprostowałem się i obróciłem się wraz z fotelem ku Ann.
— Znaleźliśmy tamtą jaskinię po krzyżyku na mapie. Spróbujmy zrobić to samo tutaj.
Patrz. Jest na samym środku zachodniej ściany.
Pokazała mi znak na mapie.
— Pójdę na zwiady. Jeżeli... jeżeli coś się stanie, zaprowadzisz kamper z powrotem do
bazy i opowiesz im o wszystkim, co się stało.
— Mowy nie ma! — zerwała się ze swojego fotela. — Pójdziemy razem albo wcale.
Spojrzałem na nią. Miała zaciśnięte usta, blada zwykle twarz silnie poczerwieniała, w
oczach pojawiły się błyski, których nigdy dotąd nie widziałem. Podniosłem ręce do góry.
— No dobrze, dobrze. Nie musisz patrzeć na mnie tak, jakbyś mnie chciała pożreć.
Pójdziemy razem.
Wyłączyłem silniki odrzutowe i pojechałem wolno na samych bateriach w stronę zacho-
dniej ściany krateru. Wyłączyłem wszystkie światła z wyjątkiem lampki oświetlającej wejście
do śluzy powietrznej.
Wyraz twarzy Ann nic mi nie mówił, ale kiedy wychodziłem w nieprzeniknioną czerń
nocy Ciemnej Strony, czułem się bardzo mały i bardzo samotny. Zostawiłem pokrywę luku
otwartą. Pocieszała mnie myśl, że mamy gdzie się schronić.
Stanęliśmy tuż obok siebie, dotykając się niemal ramionami. Nasze oczy powoli oswa-
jały się z ciemnością, zaczynaliśmy się orientować w terenie. W górze płonęła Droga Mleczna
ogniem pięćdziesięciu miliardów gwiazd.
Na zachodzie gwiazdy ginęły za strzępiastą linią ciemności, nieco jaśniejszą od czerni
kosmosu. Była to ściana krateru. Ruszyliśmy ostrożnie w jej kierunku przy pomocy naszych
odrzutowych plecaków.
Włączyłem interkom. Tutaj na Ciemnej Stronie można było nie bać się podsłuchu.
— Gdzie kompas?
Głos mój brzmiał głucho pod hełmem. Ale głos Ann był ciepły i bardzo bliski.
— Mam go przy sobie.
Poleciała naprzód, patrząc na przymocowany do przegubu ręki kompas. Raz zatrzymała
się, cofnęła i potrząsnęła głową. Przebyliśmy około piętnastu kilometrów na północ, kiedy
zatrzymała się.
— Myślę, że polecieliśmy za daleko. Spróbujmy się cofnąć.
Ruszyła z powrotem wzdłuż stoku krateru w kierunku miejsca, w którym zaparkowali-
śmy nasz pojazd. Sygnalne światło przy śluzie wejściowej migało zapraszająco. Ale pozosta-
wiliśmy je za sobą i popłynęliśmy w ciemność.
Przede mną lśniła poświata plecaka odrzutowego Ann, krąg światła jej latarki odbijał
się od ściany krateru. Zwolniła, zawisła w powietrzu, wyłączyła swoje silniki i wylądowała
lekko na podeszwach butów księżycowych. Kłąb kurzu zawirował dokoła niej i z wolna
osiadł, pokrywając jej buty brunatnoszarym nalotem.
Wylądowałem tuż przy niej i spojrzałem na kompas. Jego strzałka wskazywała prosto
na ścianę krateru znajdującego się tuż przed nami.
— Fantastyczna nawigacja! Tysiąc osiemset kilometrów i wyszliśmy prosto na fronto-
we drzwi!
Ann wykonała żartobliwy ukłon, co niezbyt zgrabnie jej wyszło.
— A drzwi frontowe to śluza powietrzna.
— I to zupełnie nowa. Inna od tych, które zakładali pionierzy.
Przesunęła dłonią po zaworze.
— Ale co znajduje się po drugiej stronie? — głos Ann załamywał się lekko. Moment
uniesienia przeminął.
— Zaraz się przekonamy.
Przekręciłem wielką, okrągłą tarczę. Obracała się swobodnie, co oznaczało, że w śluzie
jest zerowa atmosfera, ciężkie drzwi otworzyły się z wolna. W środku panował przytłumiony
półmrok, prawdopodobnie utrzymywany przez baterie słoneczne, które były już na wyczerpa-
niu w tych ostatnich godzinach przed nastaniem nowego dnia. Widzialność była jednak wy-
starczająca na tyle, żebym mógł zamknąć zewnętrzny luk i znaleźć włącznik pompy powietrz-
nej zasilającej śluzę.
Po długich dwóch minutach odezwał się brzęczyk wskazujący, że ciśnienie wyrównało
się, więc mogłem otworzyć wewnętrzną pokrywę i zajrzeć w głąb korytarza. W słabym sufi-
towym świetle zahaczyłem długi na jakie trzy metry tunel, którego wysokość i szerokość do-
stosowane były do wzrostu i szerokości ramion człowieka. Skała księżycowa została wygła-
dzona i zaimpregnowana warstwą plastyku. W głębi tunelu było bardzo ciemno.
Odsłoniłem twarz i ostrożnie nabrałem powietrza w płuca. Było świeże i przyjemnie
wilgotne.
— W porządku.
Odwróciłem się, żeby pomóc Ann przy zdejmowaniu hełmu i w tej samej chwili drzwi
za nami zatrzasnęły się z hukiem. Zamek zasunął się automatycznie, usłyszeliśmy szum
pompy.
— Szybko, Ann!
Skoczyłem do drzwi. Razem próbowaliśmy przekręcić zawór. Był nieruchomy jak ska-
ła, żadnych dźwigni czy guzików kontrolujących pracę pompy, żadnego sposobu zatrzymania
jej ani otwarcia drzwi.
Po chwili pompa zatrzymała się. Zrobiło się cicho. Ann wskazała na światełko sygnalne
nad wejściem. Świeciło bladą czerwienią. Po naszej stronie drzwi ciśnienie atmosferyczne
wynosiło 1,03 kg na centymetr kwadratowy. Po drugiej stronie było niemal bliskie zera.
Próżnia kosmosu. Nikt nigdy nie zdoła otworzyć tych drzwi.
— Kep! Jesteśmy w potrzasku!
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Nieco trzęsącymi się rękami zdjąłem hełm i położyłem go ostrożnie na pokrytej plasty-
kiem podłodze, po czym pomogłem Ann przy zdejmowaniu jej hełmu. Widziałem, że jest
blada i że jej wielkie ciemne oczy są jeszcze większe niż zwykle. Ściągnąłem rękawice i
zacząłem jej rozcierać ręce.
— Okay, okay, Ann. Wszystko będzie dobrze.
Uśmiechnęła się słabo.
— Masz siłę perswazji, to fakt. Gdybyś widział swoją twarz! Kep, co się stało? Jak my
się stąd wydostaniemy?
— Pojęcia nie mam. Ale to nie jest przypadek. Te drzwi są z pewnością tak pomyślane,
żeby się same zatrzaskiwały. — Próbowałem mówić nieco weselszym tonem: — Twoja nawi-
gacja była bezbłędna. Tysiąc osiemset kilometrów od drzwi do drzwi, że tak powiem. Może ta
mapa miała na celu zwabienie nas tutaj. Założę się, że niedługo ktoś tu po nas przyjdzie. —
Im bardziej uspokajająco przemawiałem, tym bardziej zaczynałem w to wierzyć. — Założę
się! To jest umowny punkt spotkań. Drzwi są tak urządzone, że można je otwierać tylko z
zewnątrz. Wewnątrz śluzy powietrznej na pewno jest przycisk, który utrzymuje pokrywę luku
w pozycji otwartej, jeśli go nacisnąć. Kiedy się tego nie robi, śluza zamyka się automatycznie.
Ann skinęła głową.
— To brzmi rozsądnie. Więc rozejrzyjmy się na razie. Zastanawiam się, czy są tu jakieś
zapasy żywności.
— Bardzo dobra myśl.
Wziąłem ją za rękę i przeszliśmy przez wąskie przejście, minęliśmy zakręt. Rozmawia-
liśmy wesoło, próbując dodawać sobie nawzajem otuchy. Weszliśmy do absolutnie ciemnej
jaskini. To była pierwsza niespodzianka. Zapaliłem latarkę, ale zanim zdążyłem cokolwiek
zobaczyć, zostałem oślepiony ostrym światłem. W tej samej chwili wyrwano mi latarkę z
ręki. Ann krzyknęła. Obróciłem się.
— Zostaw ją, bo...
— Spokój! — warknął ktoś miękkim australijskim akcentem. — Tylko spokojnie,
szczeniaku, a nie dotknę twojej koleżanki. Ale nie próbuj... — nie dokończone zdanie zawie-
rało niedwuznaczną groźbę.
Przełknąłem ślinę i skinąłem głową.
— W porządku.
— Świetnie — doszedł do nas głos Grubasa, gładki i słodki jak krem. — Blue, zapal
światła. Harris, sprawdź pokrywę śluzy.
Zaświeciły się górne światła na suficie, a oślepiający mnie reflektor zgasł.
Rozejrzałem się po pieczarze. Na ziemi leżały śpiwory, stał stół, dwa krzesła i kilka
skrzyń. Miałem nadzieję, że zawierają żywność. Poza tym był tam jeszcze regenerator wody i
przenośny aparat do oczyszczania powietrza, utrzymujący w jaskini nieco może zbyt niską,
ale zupełnie znośną temperaturę.
Clint — bo to właśnie był on — stał ze znajomym mi rewolwerem w ręku. Otoczyłem
Ann ramieniem i przycisnąłem ją do siebie. Blue obmacał nasze kombinezony kosmiczne.
— Nie są uzbrojeni — stwierdził i stanął obok Clinta.
Z tyłu doszedł nas odgłos kroków. Clint i Blue spojrzeli ponad nasze głowy. Człowiek
nazywany Harrisem wszedł do jaskini i otarł się o nas.
— Pokrywa jest zamknięta — powiedział tylko, ale pozostali dwaj mężczyźni wyraźnie
zmarkotnieli, a Clint mocno zacisnął usta.
— Ty miałeś wartę, Harris. Czy nie słyszałeś, jak wchodzili? Pewnie spałeś.
Harris potrząsnął głową.
— Nic nie słyszałem. To przejście zagłusza wszelkie dźwięki.
Clint wsunął rewolwer do kieszeni kurtki.
— A więc znowu spotykamy się, młody panie Masterman. Istne czary! Ciekaw jestem,
czy szczęście będzie ci dalej dopisywało.
— Grozisz mi? Mój ojciec już wie, że próbowałeś mnie zabić. Tym razem będzie wie-
dział, gdzie szukać sprawcy.
— Grozić? Ja? Skądże! Wszyscy jesteśmy w tej samej łódce, a raczej jaskini.
— Co takiego?
— On mówi o tej cholernej jaskini, kotku — powiedział Australijczyk niemal dyszkan-
tem. — Można się do niej łatwo dostać, ale o wyjściu nie ma mowy.
— A więc to nie wy nastawiliście tak śluzę, żeby się sama zatrzasnęła? W takim razie
kto...?
— Oto jest pytanie!
— Ale jak wyście się tu dostali? Czy śledziliście nas?
— Nie gadaj bzdur. Siedzimy tu już od dobrych kilku godzin. Mieliśmy mapę.
— Zamknij się, Blue — wycedził Grubas przez swoje cienkie wargi. — Za dużo ga-
dasz. Pytania to my będziemy stawiać. Jak się tutaj znaleźliście, co?
— My też mieliśmy mapę — wyciągnąłem ją z kieszeni w nogawce moich spodni i
podałem Clintowi.
— Identyczna! Harris, co ty na to?
Harris wzruszył ramionami.
— Przypuszczam, że to oryginał. Znaleźli go w pokoju doktora Shepparda. Ja sfotogra-
fowałem mapkę i pozostawiłem na miejscu. Przecież wiesz.
Ann wzdrygnęła się cała. Odtrąciła moje ramię i skoczyła na Harrisa jak rozwścieczona
kotka.
— To ty ukradłeś mapę? Z pokoju mojego ojca? Gdzie on jest? Coście z nim zrobili?
Trzeba było dwóch ludzi, żeby odciągnąć ją od Harrisa. Dzięki Bogu, że Clint schował
przedtem rewolwer do kieszeni. Wreszcie pchnęli ją w moją stronę. Płakała i trzęsła się na
całym ciele.
— Jeżeli jej nie uspokoisz, będę ją musiał związać — powiedział zimno Clint i spojrzał
na Harrisa. — Ale o czym ona mówi? Czy ty mnie czasem nie oszukujesz?
Człowiek zwany Harrisem potrząsnął głową. Wytarł chustką lewy policzek i obrócił się,
tak że zobaczyłem po raz pierwszy całą jego twarz.
— Człowiek z blizną! — byłem tak zdumiony, że powiedziałem to na cały głos.
Spojrzał na mnie ponuro, ale nie zdradził się niczym. Ocierał krwawiące zadrapanie na
policzku, odcinające się ostro od białej, ściągniętej blizny ciągnącej się od oka przez całą kość
policzkową.
— Ciekawe — Blue stanął pomiędzy nami. — Co się właściwie tu dzieje? Skąd wy się
znacie? Wytłumacz to, Harris. I co znaczy ta cała historia o ojcu tej. małej? Kim jest jej
ojciec?
— Jest kontrolerem Księżyca. A ten człowiek... — Ann wskazała trzęsącą się ręką na
Harrisa — ten człowiek na pewno go porwał. Inaczej po co fotografowałby mapę? Była sta-
rannie ukryta w pokoju ojca.
— A więc to tak? — australijski akcent Blue stał się silniejszy. — Coś namieszałeś,
Harris! Może chciałeś zarobić kilka groszy na boku i porwałeś kontrolera? A może pracujesz
dla tamtej strony, co?
— Nie wygłupiaj się, Blue. Ta dziewczyna ma hysia. Po co miałbym porywać kontro-
lera? Te szczeniaki w coś grają, ale w co, to jest dopiero pytanie.
— Niebezpieczna gra, która prowadzi tak daleko od domu — głos Clinta był zimny jak
przestrzeń kosmiczna. Znowu miał w ręku rewolwer. Tylko, że tym razem mierzył w Harrisa.
— To bardzo ciekawe, że młody Masterman cię rozpoznał. Gdzie wyście się właściwie spo-
tkali?
Wpadłem na szalony pomysł ratunku przez napuszczenie dwóch pracowników
LEMCON-u na siebie, więc szybko dolałem oliwy do ognia.
— Znam tego faceta. Ostatni raz widziałem go, jak rozmawiał z moim ojcem w jego
gabinecie, i to bardzo przyjaźnie.
Widziałem, jak napinają się mięśnie na karku i dokoła ust Harrisa. „Ale ci dałem nau-
czkę — pomyślałem z satysfakcją. — Nie można bezkarnie porywać doktora Shepparda i gro-
zić mojemu ojcu...”
Mimo swej tuszy Clint ruszył z szybkością strzały i całkowicie zaskoczył Harrisa.
Kolbą pistoletu walnął go mocno w skroń. Harris osunął się na ziemię. Ann krzyknęła. Clint
schował rewolwer.
— Zwiąż go, Blue. Ale mocno!
— Może go od razu wykończyć?
— Co? I mieć tu jego ciało? Ruszże głową, Blue. Będzie na to czas później.
— A co z tą parką?
— Co tam. Nigdzie nie pójdą. Są tak samo w potrzasku jak my.
— Ten chłopak to chytrus. Nie widzisz tego? Nabrał cię. — Blue uśmiechnął się złośli-
wie.
— Nie szkodzi — powiedział Clint sucho. — Ale jeżeli się denerwujesz, to go też
zwiąż. A dziewczyna... niech nam przygotuje jakiś porządny posiłek. Może potrafi zrobić coś
jadalnego z tego ich księżycowego żarcia.
Blue rzucił Harrisa w kąt jaskini, a potem związał mi ręce na plecach i przytroczył mnie
do regeneratora. Przekręcając się trochę mogłem widzieć twarz Harrisa. Miał zamknięte oczy
i okropny, gliniasty kolor skóry. Dokoła jego ust ciągnęła się sina linia, a rana za uchem
krwawiła obficie. Czułem się okropnie. To była moja wina, to było tak, jak gdybym go sam
uderzył pistoletem. Nawet jeżeli porwał doktora Shepparda, nawet jeżeli groził mojemu
ojcu... Czy on jeszcze żyje? Skoro rana krwawi, to chyba tak.
Ann krzątała się pomiędzy skrzynkami, wyciągając pojemniki z żywnością i odczytując
nalepki na puszkach. Powoli zbliżała się do mnie, aż wreszcie znalazła się tuż obok.
— Czy nic ci nie jest? — szepnęła.
— Nie martw się. Swędzi mnie tylko w nosie.
To ją rozśmieszyło. Ale kiedy spojrzała na Harrisa, spoważniała.
— Czy on żyje?
— Chyba tak.
— Kim oni są? Skąd ich znasz? O co w ogóle chodzi?
— To są ludzie LEMCON-u. Uważaj. Później ci wszystko powiem.
— Od razu wiedziałam. Chętnie bym ich otruła.
— Ann, niech ci to nawet nie przychodzi do głowy. Nie prowokuj ich. Rób, co ci każą.
Oni są zdolni do wszystkiego. Już próbowali mnie wykończyć na Aristarchusie.
Otworzyła szeroko oczy. Potem odwróciła się i wróciła do roboty. Ale widziałem, że
ręce jej się trzęsą.
W jaskini znajdowała się także elektryczna kuchenka. Na niej Ann ugotowała nam
wysokoproteinowe danie. Kiedy rozdała je, Blue zaklął soczyście, a Clint powiedział:
— Zabierz to świństwo i daj nam coś prawdziwego do jedzenia.
— Niestety nie ma tu nic innego, proszę pana. To są nasze normalne racje podróżne.
Bardzo pożywne. — Głos jej drżał. — Ale znalazłam jakieś konserwy mięsne. Mogę je podać
i jeszcze zrobić wam jajecznicę z jajek w proszku.
— Świetnie. I dużo gorącej kawy.
— Jest tylko mieszanka syntetyczna — Ann była bliska płaczu.
Clint mruknął coś pod nosem i Ann powróciła do kuchenki.
Kiedy ich obsłużyła, zapytała uprzejmie.
— Czy możemy sobie wziąć z Kepem trochę wysoko proteinowej kaszy? Jesteśmy
bardzo głodni.
Clint skinął głową, a Blue roześmiał się pełną gębą.
— Świńskie żarcie dla księżycowych świń.
— Nie pozwalam ci go rozwiązać. Jak chcesz, to karm go łyżeczką — oświadczył Clint,
patrząc nienawistnie na Ann. Przyniosła miseczkę z gorącą kaszą i uklękła przy mnie.
— Kep, tak mi przykro.
Miała oczy pełne łez.
— Daj spokój. Nie czas na głupią próżność. Dawaj jeść. Umieram z głodu.
Ann nakarmiła mnie, potem usiadła na podłodze pomiędzy mną a Harrisem i zjadła
swoją kaszę. Widziałem, jak w pewnym momencie wyciągnęła rękę i dotknęła karku nieprzy-
tomnego człowieka. Kiedy Clint podniósł wzrok znad swojej jajecznicy na mięsie, Ann nie-
winnie zajadała ze swojej miski.
— Czy jeszcze żyje? — zapytałem ją szeptem.
— Wyczułam puls. Ale on jest zbyt długo nieprzytomny. Może ma uszkodzony mózg?
Wzruszyłem ramionami. Też już o tym myślałem, ale wolałem nie zastanawiać się nad
tym. Słyszałem, jak groził ojcu. Być może porwał doktora Shepparda. Jeżeli nawet był wro-
giem Clinta i Blue, to nie czyniło go to automatycznie moim przyjacielem. Wolałem jednak,
żeby nie wyglądał na takiego okropnego truposza.
Po posiłku Ann usiadła tuż przy mnie. Harris oddychał teraz ciężko, niemal chrapał,
Clint i Blue usiedli przy stole przy wejściu do pieczary i zaczęli grać w karty. Godziny pły-
nęły. Wreszcie Blue klnąc rzucił karty na stół i zaczął szybko chodzić po jaskini. Obszedł
ściany, badał je uważnie, cal za calem. Ann przytuliła się do mnie, kiedy się do nas zbliżał.
— Już przecież obejrzeliśmy wszystko, barania głowo — warknął Clint. — Dobrze
wiesz, że nie ma stąd jak wyjść.
— Czy chcesz tu siedzieć, aż zabraknie nam wody i powietrza?
— Wystarczy tego na miesiąc.
— A co potem?
— Pójdź po rozum do głowy. Przecież to jest miejsce używane. Wcześniej czy później
ktoś się zjawi. Tym razem będziemy przygotowani.
— Cholerny szpicel — Blue kopnął Harrisa w żebra i wrócił do stołu.
Spojrzałem na zegarek Ann i spróbowałem przybrać wygodniejszą pozycję. Bolały
mnie ramiona, mięśnie pleców były nieznośnie napięte.
Harris przestał chrapać. Spojrzeliśmy na niego. Miał teraz otwarte oczy — dziwne oczy
— jedno niebieskie, drugie piwne. Oblizywał sobie wargi.
Ann wstała spokojnie, nalała sobie wody do szklanki i wypiła ją. Potem wróciła i usia-
dła z drugą szklanką wody w ręku. Przy stole Blue i. Clint siedzieli pochyleni nad kartami.
Ann wlała Harrisowi trochę wody w usta. Przełknął ją łapczywie, znowu oblizał wargi i
poruszył nimi. Nie spuszczając z oczu Blue i Clinta, Ann nachyliła się nad nim.
— On mówi, że może nam pomóc w wydostaniu się stąd — szepnęła mi do ucha.
Potrząsnąłem głową. Ten człowiek wygląda prawie na nieżywego. Jak mógłby nam
pomóc?
Ann wbiła we mnie błagalny wzrok.
— Zaufajcie mi. — Nie słyszałem słów, odczytywałem je raczej z ruchu jego warg.
Wzruszyłem ramionami. Ostatecznie nie mieliśmy nic do stracenia.
— Ale na wszelki wypadek nie rozwiązuj go.
Zobaczyłem, jak Ann odwraca się tyłem do Harrisa i wsuwa rękę do kieszeni jego blu-
zy. Mała buteleczka zalśniła w jej dłoni. Harris szepnął coś. Przez ramię Ann widziałem jego
wargi.
— ... w następnym jedzeniu. Ale wy nic nie jedzcie.
Buteleczka znikła w rękawie Ann. Harris zamknął oczy. Ann spojrzała na zegarek i
przeciągnęła się. Potem powoli wstała i zaczęła przygotowywać następny posiłek. Był to mro-
żony gulasz, przeznaczony dla gości z Ziemi. Nie widziałem, jak wydobywała z rękawa
buteleczkę, ale zauważyłem, że rzuciła ją, już pewnie pustą, do pojemnika na odpadki. Potem
zaniosła talerz z jedzeniem do Clinta i Blue.
— Zupełnie niezłe — powiedział Blue wąchając gulasz i chwycił Ann za rękę. — Jesteś
całkiem, całkiem. Ładniutka. Podobasz mi się. Może trochę za chuda. Nie spróbowałabyś tro-
chę prawdziwego żarcia? — nadział kawał mięsa na widelec i trzymał go przed nosem Ann.
— No jedz, kurczaczku.
Ann zawahała się, ale otworzyła usta. Wstrzymałem oddech. Blue roześmiał się, prze-
łknął trzymany na widelcu kęs i odepchnął ją.
— Idź i żryj to swoje świństwo. No idź.
Wypuściłem powoli oddech z płuc. Ann wracała do mnie próbując z całej siły nie dygo-
tać. Stanęła przy kuchence tyłem do tamtych, zmieszała proteinową kaszę z wodą, przyniosła
nam talerze i usiadła.
Nakarmiła mnie, potem sama zjadła.
W jaskini panowała cisza. Widziałem, że Ann przychodzi z trudnością jedzenie kleistej
mazi, zresztą tak jak i mnie.
Spojrzałem na karciarzy, Blue położył głowę na stole, a jego długie ręce zwisały w dół,
chybocąc się jak wahadła zegara. Clint siedział skulony i zapadnięty w siebie. Wyglądał jak
worek z wymiętą odzieżą.
— Będą spali przez co najmniej trzy godziny. — Głos Harrisa był słaby, ale spokojny.
— Bądź tak dobra i rozwiąż mnie, dziewczyno, i podaj mi jeszcze trochę wody.
— Nie! — krzyknąłem, a potem spojrzałem na Clinta i Blue. Spali jak zabici. — Naj-
pierw uwolnij mnie, a potem dasz mu wodę. I nie rozwiązuj go, zanim nie dowiemy się, co to
wszystko znaczy.
— Chcecie się stąd wydostać, tak czy nie? No to rozwiązujcie mnie, ale szybko.
— Co z nami zrobisz?
— Zaprowadzę was do... tam, gdzie będziecie bezpieczni.
— Och, Kep!
— Poczekaj, Ann.
Wstałem i począłem rozcierać sobie dłonie.
— Panie Harris, pan bardzo ładnie mówi. Ale' jeżeli pan wie, jak stąd wyjść, to dlacze-
go nie zrobił pan tego wcześniej?
— Razem z Clintem i Blue? Po kłopotach, jakie miałem, żeby ich tu zwabić przy pomo-
cy fałszywej mapy...?
— Co? — Czułem się tak, jak gdybym spadał w przepaść. — fałszywej mapy?
Ann przeszła koło mnie, przecięła więzy Harrisa i pomogła mu usiąść.
Harris jęknął.
— Muszę coś wziąć na ten ból, bo znowu zemdleję. Podaj mi podręczną apteczkę.
Przyniosłem mu ją i stałem patrząc, jak grzebie w niej, aż wreszcie znalazł coś odpo-
wiedniego. Przełknął tabletkę z wodą, a potem powoli wstał z podłogi.
— Powinien pan odpocząć — powiedziała Ann, kiedy zobaczyła, jak kurczowo trzyma
się regeneratora wody.
Potrząsnął głową.
— Ojejku! Przypomnij mi, żebym więcej nie jęczał. Mamy mało czasu. Kepler, pomóż
mi nałożyć kombinezon. Chodź, trzeba się spieszyć.
Miał taki staroświecki kombinezon jak wszyscy z LEMCON-u, więc nałożenie go za-
brało nam sporo czasu. Potem pokuśtykał przez jaskinię w kierunku śluzy, zabierając po dro-
dze Clintowi rewolwer.
Grubas nawet nie drgnął.
Zatrzymaliśmy się przed zamkniętą śluzą powietrzną. Harris uśmiechnął się słabo.
— Wypowiem teraz znane zaklęcie: „Sezamie, otwórz się”. Kepler, podsadź dziewczy-
nę, żeby mogła dosięgnąć światła sygnalnego nad wejściem. W porządku. Teraz musisz po-
macać ścianę... tam jest gdzieś mały guziczek. Masz go? Naciśnij dwa razy. No i... Sezamie,
otwórz się.
Kiedy pompa zaczęła działać, Ann zeskoczyła na podłogę.
— Działa! — krzyknęła.
— Nie wierzyliście mi, prawda? A teraz, dzieci, nałóżcie hełmy i rękawice. Wychodzi-
my.
Drzwi rozsunęły się, a kiedy wleźliśmy do śluzy, zaraz zamknęły się za nami. Było nam
ciasno we troje. bo na dodatek mieliśmy jeszcze plecaki odrzutowe.
— Poczekaj! — Położyłem dłoń na ramieniu Harrisa, kiedy sięgał do tablicy rozdziel-
czej. — Powiedz nam, jak to działa. Przecież to bez sensu, żeby budować śluzę powietrzną,
która jest pułapką.
Harris uśmiechnął się.
— Uważacie nas pewno za wariatów. Ale mamy swoje powody, żeby budować takie
śluzy. Powiem wam, jak to działa. Trzeba nacisnąć guzik dwa razy, wtedy pompa zaczyna
pracować i śluza otwiera się zupełnie normalnie. Tylko dla intruza staje się więzieniem.
Zrozumieliście? Okay. Spuśćcie zasłony hełmów.
Kiedy znaleźliśmy się znowu na zewnątrz, zawahałem się, ale Harris pchnął mnie w
kierunku kampera.
— Pojadę z wami — powiedział, kiedy wszyscy troje znaleźliśmy się w środku. —
Mniej szans na wywołanie paniki wśród tubylców, niż gdybym się zjawił z wami w pojeździe
LEMCON-u.
— A gdzie jest pański pojazd? — zapytałem, rozglądając się. Wciąż nie ufałem mu. —
Kiedy przyjechaliśmy, nie zauważyliśmy go.
— Bo nie mogliście zauważyć. Zostawiłem go tam... — Harris zrobił nieokreślony ruch
ręką w stronę wnętrza krateru. — Uważałem, że będzie bezpieczniej zaprowadzić tę parę
łobuzów piechotą, kiedy przekonałem się, że znają właściwy krater.
— Jeżeli nie miał pan do nich zaufania, to dlaczego pojechał pan z nimi? Dlaczego dał
się pan razem z nimi złapać w pułapkę?
— Dla mnie nie była to pułapka. W każdym razie do chwili, kiedy zdemaskowaliście
mnie. Po prostu grałem na zwłokę. Ale czas na nas. Niedługo zrobi się jasno, a czeka nas
jeszcze sporo roboty.
Kazał mi zrobić kawałek lodu przez wystawienie na sekundę na zewnątrz szmatki
zamoczonej w wodzie pitnej. Ann zrobiła mu z tego okład na spuchnięte miejsce za uchem.
Po chwili stwierdził, że czuje się znacznie lepiej. Podziękował jej z ujmującym uśmiechem,
zupełnie nie pasującym do jego dziwnych oczu i wstrętnej szramy na policzku.
Miałem mieszane uczucia w stosunku do Harrisa. Chwilami lubiłem go, ale kiedy
patrzyłem na opinający go kombinezon LEMCON-u ogarniała mnie złość.
Ann nie miała tego problemu. Kiedy bandażowała mu głowę, dotknęła zadrapania na
policzku, które było jej dziełem.
— Tak mi przykro, panie Harris. Wygłupiłam się. Przecież to nie pan porwał mojego
ojca. Prawda?
— Nie, nie byłem nawet w jego pokoju. Ale proszę się nie martwić. Rozumiem panią
doskonale.
Poprosiła, żeby mówił do niej po imieniu, i wkrótce byli już tak ze sobą zaprzyjaźnieni,
że wściekłem się.
— Ja wciąż nie jestem pewny, czy pan nie kłamie. Co pan robił na Aristarchusie? I w
gabinecie mojego ojca? I w jaki sposób zdobył pan mapę, jeżeli nie był pan w pokoju doktora
Shepparda?
— Hej, zaraz, spokojnie, młody człowieku. To dość skomplikowana sprawa. Żałuję, że
zobaczyłeś mnie tego dnia na Aristarchusie. To utrudniło mi sytuację. Widzicie, reprezentuję
— jakby to powiedzieć? — bardziej umiarkowaną grupę akcjonariuszy LEMCON-u, na
Ziemi. Tych, którzy nie zgadzają się na praktyki przymusu, jakie są używane w stosunku do
górników. Zostałem tu przysłany, żeby zorientować się, co się tu naprawdę dzieje.
— A wasi przeciwnicy przysłali Clinta i Blue?
— Clinta na pewno. Blue jest prostakiem, którego Clint używa do brudnej roboty.
Twoje pojawienie się na Aristarchusie przyśpieszyło pewne sprawy. Musiałem prosić twojego
ojca o pomoc w wywabieniu tych dwóch łajdaków z Aristarchusa. Obawialiśmy się buntu
górników. Tylko nam tego brakowało. Twój ojciec dał mi tę mapę... a raczej jej kopię...
— W takim razie, w jaki sposób oryginał mapy znalazł się w pokoju doktora Sheppa-
rda? I dlaczego, jeżeli nie była ważna, została tak przemyślnie ukryta?
Harris roześmiał się.
— Dobry zwiadowca bierze pod uwagę wszelkie ewentualności. Nie wiedziałem wte-
dy... i wciąż tego nie wiem... czy mocodawcy Clinta mają człowieka w bazie Keplera. Powie-
działem, że znalazłem oryginał mapy w pokoju doktora Shepparda, ponieważ tam powinna
była być. Dla niepoznaki. To wszystko. Twój ojciec schował ją tam dla mnie. Tak, Kepler.
Żaden z nas nie spodziewał się, że wy, przedsiębiorcze dzieciaki, znajdziecie ją.
Czułem, że się rumienię po same uszy.
— Chce pan powiedzieć, że nabraliśmy się na tę wymyślną trasę i przejechaliśmy cały
Ocean Burz aż na Ciemną Stronę Księżyca zupełnie niepotrzebnie?
— Obawiam się, że tak. — Głos Harrisa był poważny, ale w jego dziwnych oczach
czaił się uśmiech. — Słuchaj, Kep, nie przejmuj się. Przecież nawet taki fachowiec jak Clint
nabrał się na nasz fortel.
To mnie nieco pocieszyło. Harris naprawdę nie był taki zły, na jakiego wyglądał.
— Co dalej? Czy zabierze nas pan z powrotem do bazy Keplera?
— „Że tak daleko was zawiodłem i tak szybko wam biec kazałem” * — zacytował. —
Nie, nie sądzę. To byłoby dla was zbyt wielkim rozczarowaniem. Zresztą nie mam na to
czasu. Ale muszę coś sprawdzić przez radio. Wybaczcie mi.
Przeciskając się koło nas, przełazi do szoferki. Skoczyłem za nim.
— Hej, nie wolno panu majstrować przy moich instrumentach! — krzyknąłem, ale on
spojrzał na mnie sponad zegarów z lekkim uśmiechem.
— Wciąż nie masz pewności, czy jesteśmy po tej samej stronie, co?
— Bo ja wiem? Widzi pan, kiedy pan był u ojca, słyszałem, jak mu pan groził.
— Groził?
Powtórzyłem mu ostatnie słowa, które powiedział wychodząc z gabinetu ojca.
Przez chwilę patrzył na mnie ze zdumieniem, potem wybuchnął śmiechem.
— Ach, ta moja głowa! Przykro mi, Kepler, ale to jest znowu nieporozumienie. Ty sły-
szałeś... jak to brzmiało?... „Jeżeli pan się nie zgodzi, to skrupi się to na doktorze Sheppa-
rdzie”... Tak? I wywnioskowałeś, że jestem porywaczem i grożę twojemu ojcu! O Boże!
Poklepał mnie po ramieniu.
— Łatwo było popełnić ten błąd, zwłaszcza po tym, co ci powiedziała Ann. Widzisz... a
ja właśnie mówiłem twojemu ojcu, że Clint jest zbyt bliski odkrycia planów nowych kolonii...
to znaczy planów doktora Shepparda. Powiedziałem, że muszę za wszelką cenę pozbyć się
Clinta i Blue. W chwilę później twój ojciec dał mi kopię mapy.
Milczałem. Harris ciągnął dalej:
— Niezależnie od wszystkiego, uważam, że ty i Ann jesteście wspaniali. Nie pisnęliście
słowa i przejechaliście połowę Księżyca w tej waszej misji ratunkowej. Zasługujecie na me-
dal.
— Ale to okazało się zupełnie niepotrzebne. Czuję się jak idiota.
— Liczą się zamiary — powiedział Harris jakby od niechcenia i zaczął kręcić gałką
* Cytat z książki angielskiego pisarza Lewisa Carolla (1832 —1898) pt. Po drugiej stronie lustra
stanowiącej kontynuację znanej powieści Alicja w krainie czarów.
radia.
— To pudło jest nic niewarte na Ciemnej Stronie — przypomniałem mu. — Może pan
kręcić, ile pan chce. Fale radiowe nie mają się od czego odbić.
— Chcesz się założyć? — Gwizd, który właśnie wydobył się z głośnika, udowodnił, że
nie miałem racji. — Zapomniałeś o naszym satelicie. — Wskazał ręką w górę. — Jest na
orbicie synchronicznej nad samym centrum Ciemnej Strony i spełnia tę samą rolę, co Ziemia
dla tamtej strony.
Harris powiedział „nasz” satelita. Wpatrywałem się w niego uważnie i coraz to nowe
dręczyły mnie pytania. „Nasz”.
Włączył odbiornik w „swoim” hełmie, tak że słyszałem tylko to, co on mówił.
— Halo, Gen jeden! Tu Samotnik. Czy mogę przyprowadzić dwoje gości? Nie, nie ich.
Tamci śpią spokojnie, tak jak było umówione... Kepler Masterman i Ann Sheppard. ...To wła-
śnie powiedziałem. No dobra, więc przywiozę ich. Do widzenia, Gen jeden!
Wyłączył radio.
— Może ja poprowadzę — zwrócił się do mnie. — Znam drogę na pamięć.
Skinąłem głową na znak zgody. Byłem zupełnie skonfundowany. Poszedłem do prze-
działu sypialnego, do Ann.
— Co się dzieje? — zapytała, kończąc porządkowanie apteczki podręcznej.
Wzruszyłem ramionami.
— Nie pytaj. Ale w każdym razie ten Harris należy do zespołu, który umieścił tu sateli-
tę na orbicie. Niedaleko jest na pewno jakieś ludzkie osiedle. Ale to nie są ludzie LEMCON-u
— dodałem. — W każdym razie tak mi się wydaje.
— Oczywiście, że nie. Jestem o tym przekonana. Harris to bardzo fajny facet.
Chciałem jej przypomnieć, że przed zaledwie pięcioma godzinami rzuciła się na tego
fajnego faceta z pięściami i pazurami, ale pomyślałem sobie, po co mamy się oboje czuć głu-
pio. Milczałem więc.
Po chwili Ann zapytała:
— Dokąd jedziemy?
Roześmiałem się gorzko.
— Sam chciałbym to wiedzieć. Ta sprawa wymknęła się nam z rąk. Na nic całe gadanie
o bohaterstwie, o wyprawie na ratunek twojemu ojcu przed jakimś tajemniczym niebezpie-
czeństwem... Teraz nie wiem nawet, dokąd jedziemy...
Położyła mi rękę na ramieniu.
— Kep, nigdy nie zapomnę tego, co dla mnie zrobiłeś. Nawet teraz, kiedy jestem już
prawie pewna, że ojciec nie potrzebuje naszej pomocy, cieszę się, że zdecydowaliśmy się na
tę wyprawę. Dopiero tu, z dala od wszystkich, z dala od bazy, poznałam cię naprawdę...
Jej słowa podniosły mnie na duchu. Myślałem o tym, jakie dziwne są ludzkie losy. Bo
przecież i ja odnalazłem w Ann, w tych warunkach, siłę, o którą nie podejrzewałem jej tam, w
bazie Keplera.
— Jesteśmy prawie na miejscu — odezwał się głos Harrisa. — Ubierajcie się.
Staliśmy gotowi do wyjścia przy śluzie powietrznej, kiedy dołączył do nas.
— A pan? Czy pan nie wychodzi?
Harris tarasował sobą przegrodę pomiędzy dwoma przedziałami kampera.
— Nie. Tutaj nasze drogi się rozchodzą. W ścianie krateru, prosto przed wami jest śluza
powietrzna. Przemierzycie korytarz i na jego końcu zobaczycie drugą śluzę. Nie zapomnijcie,
co wam powiedziałem o sposobie ich otwierania. Cześć, dzieciaki.
— Mówi pan tak, jakbyśmy się już nigdy nie mieli zobaczyć — zagadnęła go Ann.
— Byłbym zdziwiony, gdyby nasze drogi jeszcze się kiedyś skrzyżowały. Jadę na Zie-
mię, żeby złożyć sprawozdanie mojemu szefowi. Nie mam pojęcia, dokąd zapędzi mnie na-
stępna misja, ale na pewno nie na Księżyc. No, ale teraz jazda i powodzenia.
Odwrócił się od nas szybko. Miałem wrażenie, że był wzruszony.
Wyszliśmy przez śluzę na powierzchnię Księżyca. Było nadal ciemno, ale hen ponad
naszymi głowami sam szczyt grani krateru już się iskrzył drobnymi punktami światła. Zbliżał
się świt.
Śluza w ścianie krateru była taka sama jak ta, która tak niedawno przyczyniła się do
naszego uwięzienia. Ale znaliśmy już jej tajemnicę, więc szybko przeszliśmy przez nią i zna-
leźliśmy się w długim, opadającym nieco w dół korytarzu, który — jak przypuszczałem —
prowadził do wnętrza krateru.
— Czy myślisz, że wyjdziemy znowu na powierzchnię Księżyca? — zapytałem Ann. —
Może dlatego są tu dwie śluzy?
— Myślę, że jest to raczej coś takiego jak zwodzony most nad fosą, który służy do trzy-
mania z daleka intruzów — powiedziała cichym głosem Ann. — Po tamtej stronie... znajdzie-
my może zamczysko z bajki.
Trawieni ciekawością przeszliśmy przez drugą śluzę i znaleźliśmy się w hallu, w
którym panowała ziemska atmosfera. Zdjęliśmy rękawice i hełmy, rozpięliśmy kombinezony
kosmiczne. Było bardzo ciepło, prawie gorąco.
Wilgotne powietrze miało dziwny zapach... jak... jak... co właściwie?
— Pachnie zupełnie jak na Ziemi! — krzyknęła Ann i pobiegła prosto ku otwartej
przestrzeni. — To nie do wiary!
— Ann, wracaj natychmiast!
— Och, Kep! — obróciła się i spojrzała na mnie błyszczącymi oczami. Nie pamiętałem
jej tak radosnej. — Kep, to jest naprawdę jak z bajki! Chodź i zobacz sam!
Tuż za wyjściem z hallu zobaczyłem masę zielonych krzewów powoi wijących się ku
srebrzystej kopule nieba, aż po kratownicę ze świateł łukowych zawieszoną wysoko ponad
naszymi głowami.
Przed nami, na lewo od nas i na prawo, rosły całe rzędy krzewów o wielkich, zielonych
liściach, otwartych jak parasole — tam gdzie padało na nie światło, i zamkniętych — tam
gdzie padał na nie cień. Wiele z nich kwitło, a niektóre — jak zauważyłem — owocowały
wielkimi strąkami, tak ciężkimi, że zwisały w dół pomimo niskiej grawitacji księżycowej.
Spojrzałem w górę.
— Ann, dlaczego nie ma tu...?
— Czego?
— Próżni.
— Bardzo dziwnie rozumujesz. Bo ja właśnie myślałam o tym, jak to się dzieje, że
udało im się zatrzymać tu powietrze. Wciągnij je. Czy nie jest wspaniałe? Prawdziwy tlen z
roślin. Jesteśmy pod kopułą. Zaraz się zorientujesz. Jak tylko słońce pójdzie nieco wyżej. Jest
chyba zrobiona z pokrytego aluminium plastyku. Spójrz za siebie, na ścianę krateru. Tam
widać miejsce, z którego się wznosi.
— Kopuła z plastyku? To obłęd! Prędzej czy później zostanie przebita przez meteor.
Jak pęcherz.
Na samą myśl o takiej katastrofie zrobiło mi się słabo. Poczułem się bezbronny i nagi.
— Co się z tobą dzieje, Kep? Przecież to cudowna rzecz! Jest tu zupełnie jak na Ziemi,
tyle że nie ma brudu i tłoku. Och! — krzyknęła nagle Ann, bo wpadła na człowieka, który
przybiegł od strony śluzy.
Miał na sobie normalny uniform kolonisty. Spojrzałem na niego i nie chciałem uwie-
rzyć własnym oczom.
— Tim O'Connor!
Tim, najbardziej lubiany i zaufany pilot Księżyca.
— Tim, co ty tu robisz?
— Och, po prostu trafiło mi się. Zresztą mógłbym was zapytać o to samo. Zrobiliście
straszne zamieszanie. No, ale co tam, witajcie w bazie Genezis. Macie iść za mną. Szef chce
się z wami zobaczyć. Ale, ale, przyczepcie sobie to do pasków. Przyda wam się na czas poby-
tu tutaj.
— Co to jest? — spojrzałem z ciekawością na mały plastykowy sześcian, który podał
mi Tim. Widziałem już kiedyś taki...
— To kasownik. Przyczep go do paska i nie rozstawaj się z nim, bo inaczej obudzisz się
z kacem.
To też już kiedyś słyszałem.
— A co kasuje ten kasownik?
Tim wzruszył ramionami.
— Pewnie i tak wszystko wam powiedzą, bo inaczej nie wpuściliby was do środka.
Otóż trzeba było otoczyć kopułę warstwą energii, czymś w rodzaju pola magnetycznego, żeby
odeprzeć meteory i wyeliminować promienie ultrafioletowe. Działa znakomicie, ale jest nie-
stety szkodliwe dla ludzkiego organizmu. Więc zawsze noś kasownik i wszystko będzie na
medal. Zrozumiałeś?
Zrozumiałem i przypomniałem sobie, gdzie widziałem poprzednio takie kasowniki. Na
Aristarchusie! Mieli je Clint i Blue. Aż mi się w głowie zakręciło od myślowych spekulacji.
Jakby z daleka doszedł mnie podniecony głos Ann.
— Powiedz nam, kiedy ta baza została założona? I dlaczego w takiej tajemnicy?
— Istnieje już pięć lat. A zresztą, szef wam na pewno wszystko sam wyjaśni.
Szef? Znowu poczułem jakby dotyk grozy pełzającej dokoła nas. Któż mógł założyć
taką kosztowną bazę, jeżeli nie LEMCON? Konkurencyjna grupa Ziemian? A może grupa
zbuntowanych kolonistów? I w jaki sposób Clint i Blue zdobyli kasowniki?
A przede wszystkim kim był szef?
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Poszliśmy za Timem i znaleźliśmy się w zaczarowanym zielonym świecie. Po pewnym
czasie pnącza i krzewy ustąpiły miejsca krótkopiennym roślinom podobnym do wrzosu.
Chodziło się po nich jak po materacu. Wreszcie ujrzeliśmy grupę budynków.
Poczułem się zawiedziony ich widokiem. Po wrażeniu, jakiego doznaliśmy na widok
bajkowego ogrodu księżycowego, spodziewałem się architektury bardziej fantazyjnej, przy-
pominającej to, co widywałem na ilustracjach w książkach fantastycznonaukowych — ele-
ganckie iglice, dekoracyjne wieże i strzeliste kolumny. Tymczasem było to po prostu kilkana-
ście przerobionych na pomieszczenia mieszkalne zbiorników na paliwo, wpuszczonych w dno
krateru i podzielonych na piętra. Każdy z tych kolistych zbiorników miał na szczycie wielki
pokój z kopułą, pod nim drugi, a pod ziemią spiżarnie i składy.
— Chodźcie za mną — Tim wszedł przez jedne z otwartych drzwi.
Drzwi otwartych na przestrzeń! Zachwycony ruszyłem za nim. Gdyby coś rozerwało
plastykową kopułę, zginąłbym na miejscu, ale wewnątrz budynku czułem się jednak bezpie-
czniej.
Tim poprowadził nas w dół po kręconych schodach, a następnie przez szereg pokoi
zastawionych skrzyniami albo urządzonych jak biura i laboratoria. Na Ciemnej Stronie pro-
wadzono najwidoczniej działalność na wielką skalę. Innymi schodami wspięliśmy się znów w
górę i stanęliśmy przed zamkniętymi drzwiami. Tim zapukał do nich. Zastanawiałem się go-
rączkowo nad tym, co należy powiedzieć tajemniczemu szefowi, ale nie mogłem nic wymy-
ślić, nie wiedząc, kim jest.
— Proszę wejść — odezwał się męski głos z pokoju.
Tim pchnął drzwi.
— Oto oni — powiedział i zostawił nas na progu.
— Ann, Kep! Zmęczyliście się trochę, co?
— Tato, tato! — Ann rzuciła się ojcu na szyję jak szalona.
Stałem z rozdziawioną gębą. Gdzieś w kąciku serca czaił się żal, że Ann nigdy nie
objawiała tak gorących uczuć w stosunku do mnie, ale reszta mojej świadomości wypełniona
była samymi znakami zapytania.
Doktor Sheppard uwolnił się delikatnie z uścisku ramion swojej córki.
— Siadajcie, dzieci, i powiedzcie mi, jak, u licha, znaleźliście się tutaj.
Nastąpiła niezręczna pauza, po czym oboje zaczęliśmy mówić naraz. Mówiąc jedno
przez drugie i odpowiadając na dociekliwe pytania doktora Shepparda, powiedzieliśmy mu
całą prawdę. Zabrzmiała nawet dziwaczniej niż to, co opowiedziałem Harrisowi.
Kiedy skończyliśmy, Huntley Sheppard spojrzał na nas surowo spod krzaczastych brwi.
— No cóż, nie wiem, czy kazać was rozstrzelać o świcie za przekroczenie wszystkich
pisanych i niepisanych księżycowych praw, czy też przypiąć wam ordery w nagrodę za to, co
próbowaliście zrobić.
— Tatusiu, więc ty naprawdę nie byłeś w niebezpieczeństwie? — zapytała cichutko
Ann.
— Nie, mój kochany głuptasie. Groziło mi najwyżej rozchorowanie się ze strachu o
moją jedyną córkę, która była zawsze taką spokojną dziewczyną.
Ann zarumieniła się.
— Bardzo cię przepraszam, tato, ale dlaczego tak nagle zniknąłeś? Nigdy tego przedtem
nie robiłeś. Byłam strasznie niespokojna... i nikt nie chciał mi nic powiedzieć...
— Przykro mi, kochanie. Ale te nieliczne osoby, które wiedziały, gdzie jestem, zostały
zaprzysiężone na zachowanie tajemnicy. Zawsze miałem czas na kamuflowanie moich wyja-
zdów tutaj, ale tym razem sprawa była pilna, więc pojechałem dosłownie z minuty na minutę,
a ściślej mówiąc, natychmiast potem, jak Kep powrócił z Aristarchusa ze swoimi sensacyjny-
mi wiadomościami.
— Ja? Ja przywiozłem sensacyjne wiadomości?
— Tak, ty. Kiedy opisałeś ojcu noszone tam przez niektórych ludzi plastykowe kostki u
pasa, zrozumieliśmy, że mamy w Genezis szpiegów LEMCON-u, gdyż te kasowniki nosi się
wyłącznie tutaj. Musiałem więc natychmiast jechać, ponieważ nie istnieje żaden bezpieczny
sposób komunikowania się pomiędzy bazą Keplera a Ciemną Stroną. Każdy mógłby nas pod-
słuchać, i z LEMCON-u, i z Ziemi. Nie było innej rady.
— To pan jest szefem?
— Tak.
— A ojciec? On wie o wszystkim, prawda? O Genezis?
— Ależ oczywiście, że tak... Kepler, jak myślisz, co my tu właściwie organizujemy?
Wybuchnąłem złością.
— To wszystko tak zostało przez was otoczone tajemnicą, że trudno się było zoriento-
wać. Najpierw myślałem, że to dywersja LEMCON-u, potem że jesteście zbuntowanymi
kolonistami.
— Ładna historia! Widzę, że miałeś o mnie dziwne pojęcie! Najpierw jestem ofiarą
porywaczy, potem szefem kryminalnego gangu. Słuchajcie, głuptasy. Genezis to nasza baza.
To kolonia księżycowa. Nasza i wasza.
— Więc po co te tajemnice? — powiedziała Ann niemal z płaczem. — Ten cały
koszmar ominąłby nas, gdybyście mieli do nas odrobinę zaufania.
— Naprawdę przykro mi, kochanie, ale nie mogliśmy wam nic powiedzieć. Budowali-
śmy Genezis przez pięć lat. Twój ojciec zrobił mnie szefem budowy. To było moje główne
zajęcie, a pracę kontrolera wykonywał nowy komputer. Od początku pracowaliśmy w naj-
większej tajemnicy. Gdyby LEMCON dowiedział się o naszym przedsięwzięciu, z pewnością
zorganizowałby sabotaż.
— Dlaczego? — przerwałem mu.
— Bo nasz sukces oznacza ich klęskę, a stawka jest duża. Chodzi o inwestycje w
postaci ziemskich petrodolarów. Ni mniej, ni więcej. Nasi naukowcy wiedzieli tylko tyle, ile
było konieczne, i zostali zaprzysiężeni. Zdawało się nam, że rzeczywiście nikt nic nie wie, aż
Kepler wrócił z Aristarchusa i wsadził kij w mrowisko.
— Czy znaleźliście szpiega, który ukradł kasowniki?
— Nie. Jest to poważny problem, ale do pokonania. Odnieśliśmy za to duży sukces, bo
ukończyliśmy budowę Genezis na miesiąc przed terminem. Po następnym wschodzie Słońca
twój ojciec zawiadomi ONZ, że LEMCON dopuścił się złamania traktatu i zażąda natychmia-
stowego przysłania grupy inspektorów. Pokażemy im Genezis l i zażądamy pełnej niezawisło-
ści.
Huntley Sheppard przechylił się do tyłu wraz z fotelem, uśmiechając się triumfalnie.
— Ale czym jest Genezis? Czy tylko tą plantacją pod kopułą?
— Czymś znacznie ważniejszym. Genezis to podstawa naszej niepodległości. Zawsze
wiedzieliśmy, że kiedy LEMCON wycofa się, zainteresowanie Księżycem na Ziemi skończy
się także. Baliśmy się, że zostaniemy tu bez żadnych możliwości egzystowania.
— Słyszałem, jak Clint mówił to samo do Blue! — krzyknąłem.
— Ale czy Księżyc może być naprawdę zupełnie samowystarczalny? — zapytała Ann.
— Teraz już tak. Potrafimy już wyprodukować wystarczającą ilość wody, tlenu i ży-
wności, żeby utrzymać naszą rozwijającą się społeczność, a z resztą spraw też sobie na pewno
poradzimy. Przed pięciu laty zaczęliśmy od umieszczenia satelity na naszej orbicie, od zbudo-
wania kopuły, budynków i skonstruowania urządzeń komunikacyjnych. Potem zaczęliśmy
cierpliwe prace nad rozwojem nowych gatunków roślin, bogatych w wartości odżywcze i pro-
dukujących duże ilości tlenu. Opracowaliśmy nowe metody wydobywania wody z rudy, zna-
cznie wydajniejsze niż metody LEMCON-u. Oparliśmy je na wykorzystaniu różnicy pomię-
dzy wysoką temperaturą dnia a niską temperaturą nocy w strefie terminatora. Poza tym wy-
kryliśmy lód leżący u stóp gór na południu, którego starczy nam na co najmniej sto lat. Zanim
się wyczerpie, na pewno znajdziemy nowe metody, być może przez sztuczne powiększenie
masy Księżyca, tak że będzie on mógł utrzymać atmosferę. Wtedy stworzymy właściwe wa-
runki dla prawdziwego środowiska naturalnego. Nikt nie zna kresu księżycowych możliwo-
ści. Pomyślcie tylko, jak wielkie postępy zrobiliśmy od roku 1987!
— Ojcze, to jest szalenie interesujące! Jestem dumna, że mogę w tym brać udział.
Gdybyś nas tylko chciał wcześniej wtajemniczyć! Nie odsyłaj nas jeszcze do domu. Daj nam
czas na rozejrzenie się, proszę cię bardzo!
— Nie powinniście się byli w ogóle tu znaleźć. Trudno, stało się! Powiem Timowi,
żeby wam wszystko pokazał. Możecie zostać, ale najwyżej kilka dni. I trzymajcie się z daleka
od ludzi.
— Jeszcze jedna sprawa, doktorze — zatrzymałem się w drzwiach — Clint i Blue. Co z
nimi będzie?
— Pójdą pod sąd na Ziemi, między innymi za zamach na wasze życie. Wciąż jeszcze
nie wiemy, jak oni zdobyli kasowniki. Nie podejrzewałem ich o taką inteligencję.
— Nazywają je inhibitorami — przypomniałem sobie.
— No właśnie. Co za durnie. Jak to się stało, że znaleźli się tak blisko Genezis, żeby
móc ukraść kasowniki, nie wiedząc nawet, do czego służą? Byłby to bezcenny łup dla
LEMCON-u. Ale wystawić się na ich uboczne działania, a jednocześnie zupełnie nie wiedzieć
o ich zaletach — tylko idioci są zdolni do czegoś takiego.
Pokręcił głową z pogardą.
— A człowiek z blizną? To znaczy Harris? Co z nim?
— Pojedzie na Ziemię razem z Clintem i Blue. On jest jednym z niewielu dowodów na
to, że i ludzie LEMCON-u nie są pozbawieni pewnych zalet. To dobrze świadczy o akcjona-
riuszach, że wynajęli takiego człowieka dla zbadania działalności firmy na Księżycu. Nigdy
nie zetknąłem się z Harrisem, a twój ojciec widział go tylko raz czy dwa, ale uważa go za
przyzwoitego człowieka. Sprytnego i bardzo przytomnego. Zastawił niezłą pułapkę na tych
dwóch łajdaków.
— Ale i na nas, jak się okazało — dodałem ponurym tonem.
— Już po wszystkim, mój drogi. Mam nadzieję, że drugi raz nie zrobicie takiego błędu.
A teraz uciekajcie już. Mam mnóstwo roboty.
*
Przez następne dwa dni krążyliśmy po Genezis, z początku w towarzystwie Tima
O'Connor, a potem sami. Kopuła obejmowała całe dno krateru, miała średnicę piętnastu
kilometrów. Można by pod nią doskonale zbudować małe miasto i jeszcze zostałoby miejsce
na pas zieleni produkującej żywność i tlen. Było więc co oglądać.
Ciężkie maszyny i pełzacze produkujące wodę pracowały na zewnątrz, poza bazą. Pod
kopułą nie było maszyn. Ludzie jeździli na szerokokołowych rowerach. Było cicho i czysto, a
gdy przyzwyczaiłem się do dziwnego uczucia nagości, które odczuwałem z powodu nieno-
szenia kosmicznego kombinezonu, zacząłem cieszyć się tym samym poczuciem wolności,
które znałem z pobytu pod powierzchnią morza.
— Chciałbym tu spędzić resztę życia — wyznałem Ann spacerując wzdłuż łanów
pachnącej soi.
— Pytałam ojca o taką możliwość — przyznała się Ann. — Powiedział, że kiedy skoń-
czymy dwadzieścia lat, no i studia, będziemy mogli się tu przenieść. Jest tu dużo do zrobienia,
ale potrzebny jest tylko wykwalifikowany personel. No i jeszcze jedna trudność.
— Jaka?
— Oni chcą kolonizować miasta Genezis wyłącznie małżeństwami.
Roześmiałem się.
— No to jak będzie, Ann? Czy wykłady mechaniki kosmicznej w grupie „B” są zbyt
ciekawe, żeby z nich rezygnować? Czy też zastanowisz się nad powrotem na zmianę „A”?
— Jesteś wstrętny. Dobrze wiesz, że przeniosłam się na zmianę „B” tylko po to, żeby
móc spokojnie zastanowić się nad naszymi sprawami. Kiedy wróciłeś po tych trzech miesią-
cach pobytu na Ziemi, byłeś strasznie... och, kochanie, byłeś zupełnie niemożliwy! Nie chcia-
łam nawet myśleć o małżeństwie z tobą.
— A teraz?
— Zmieniłeś się. I mam nadzieję, że na dobre.
Objąłem ją i pocałowałem w koniuszek nosa.
— Ty też. I to bardzo na dobre.
Przechadzaliśmy się już chyba godzinę wśród krzaczastej dżungli, nie zastanawiając się,
dokąd idziemy. Nie miało to dla nas znaczenia. Słońce wzeszło już przed dwoma dniami,
widzieliśmy jego promienie przefiltrowane przez połyskliwy plastyk kopuły. Stało teraz nisko
nad wschodnim horyzontem. Wiedzieliśmy, że wystarczy pilnować się, żeby było stale po
naszej prawej stronie, a wcześniej czy później znajdziemy drogę do grupy budynków stano-
wiących centrum kolonii Genezis 1.
Właśnie zawróciliśmy i teraz szliśmy powoli i beztrosko zielonym tunelem, nie wyma-
gając od życia niczego innego poza tym, co mieliśmy w tej chwili.
Nagle Ann zawołała:
— Kep, spójrz w prawo! Polana i budynek. Co to może być?
— Chcesz zobaczyć?
— Aha. Chodźmy.
Okazało się, że jest to po prostu szopa otwarta na przestrzał i służąca do przechowywa-
nia narzędzi i ich ochrony przed Słońcem i wilgocią wytwarzaną dla nawadniania roślin. Była
pusta. Otwarta księga rachunkowa leżała na jednym ze stołów.
— Nie ma tu nic ciekawego. Chodźmy! Jest już pora obiadu, a mnie chce się jeść.
— Zawsze chce ci się jeść — roześmiała się Ann, potrząsając moim ramieniem.
Wychodząc wpadliśmy na niego w samych drzwiach. Twarzą w twarz. Gdyby to było w
innym miejscu, nie zwrócilibyśmy na niego najmniejszej uwagi. W innym miejscu zdążyłby
może opanować swoje reakcje.
Wyglądał całkiem zwyczajnie w tym. swoim przepisowym stroju kolonistów. Miał
krótkie włosy nijakiego koloru i wyblakłe, niebieskie oczy. Był mojego wzrostu, a jestem wy-
soki jak na mój wiek. Lekarze mówią, że to dlatego, że urodziłem się w księżycowej grawita-
cji. Ten człowiek miał twarz, jakiej po prostu nie jest się w stanie zapamiętać. Średniej wie-
lkości nos, niewielkie usta, żadnych specjalnych zmarszczek czy brodawek. Nic nie przycią-
gało w niej uwagi z wyjątkiem przykrego zadrapania na lewym policzku. Czerwone i opu-
chnięte, było chyba zainfekowane.
Odsunąłem się, mruknąłem „przepraszam”, ale Ann stała jak wryta i wpatrywała się w
mężczyznę z takim wstrętem, jakby zobaczyła żmiję.
Jego reakcja też była dziwna. Zbladł jak płótno. Widziałem wyraźnie, jak krew mu
odpływa od głowy. Zadrapanie stało się przez to jeszcze jaskrawsze, rysy zaostrzyły mu się.
Patrząc na Ann podniósł machinalnie rękę, żeby zakryć policzek.
Wszystko to trwało najwyżej dziesięć sekund, ale działo się jak gdyby w zwolnionym
tempie. Dla mnie trwało wieczność.
Ann opanowała się pierwsza.
— Ach, to pan! Poznałam pana od razu po tym zadrapaniu. Jest zainfekowane. Musi
pan to koniecznie posmarować antybiotykiem, bo inaczej nie będzie się goiło. Ale... — pa-
trzyła na niego z obrzydzeniem. — Ale co się stało? Dlaczego pan nie wrócił na Ziemię? I
gdzie znikła ta straszna szrama na pańskim policzku? Nic nie rozumiem. A pańskie oczy?
Jedno było brązowe, prawda Kep? — obróciła się ku mnie i wtedy tamten podniósł ramię i
zamierzył się na nią.
Chwyciłem ją za rękę i odciągnąłem. Cios mężczyzny poszedł w próżnię. Opanował się
jednak szybko. Dlaczego zdawało mi się, że widzę w jego oczach cień niezdecydowania? A te
jego oczy. Zimne jak kosmos. I równie jak kosmos samotne i niebezpieczne.
— Leć, Ann! Wezwij ludzi na pomoc! Biegnij jak najszybciej!
Stanąłem pomiędzy Harrisem a uciekającą Ann, ale bałem się spojrzeć za siebie. Zaczą-
łem cofać się ku wyjściu, uskakując przed nim raz w lewo, raz w prawo, trzymając się poza
zasięgiem jego rąk.
Wreszcie znalazłem się na zewnątrz i puściłem się biegiem w kierunku osiedla. Ann nie
było już widać. Musiała wybrać inną drogę. Pędziłem wielkimi susami przez zielony tunel,
który jeszcze przed chwilą wydawał mi się istną bramą do raju. Teraz był pułapką. Słyszałem
za sobą ciężkie kroki Harrisa. Bliżej. Coraz bliżej. Rzuciłem się gwałtownie w bok, Harris
przeleciał obok. Rozpostarł ręce, próbując zatrzymać się.
Zdałem sobie sprawę, że jest szybszy ode mnie, ale — słabo przystosowany do funkcjo-
nowania w księżycowej grawitacji — nie potrafił panować nad szybkością swoich kroków i
był mało zwrotny. Jeżeli miałem wyjść z tej opresji cało, to musiałem go zmusić do walki w
warunkach dogodnych dla mnie.
Potrzebowałem przede wszystkim czasu. Czasu, który pozwoliłby Ann dobiec do osie-
dla i sprowadzić pomoc. Jak daleko od niego znajdujemy się? Jak szybko nadejdzie pomoc?
Za dwadzieścia minut? Może później? Czy zdołam utrzymać przez ten czas Harrisa na odle-
głość ramienia?
Przyszła mi do głowy szaleńcza myśl, że jeżeli zdołam skierować jego uwagę na coś
innego, skłonić go do mówienia o sobie, to może uda mi się zyskać choć trochę czasu. Był to
najczęściej używany fortel przez autorów powieści kryminalnych.
Staliśmy naprzeciwko siebie, unikając wzajemnie ciosów. Na jego twarzy malował się
teraz bezczelny uśmieszek. Czy był świadectwem siły, czy słabości?
— Nic nie rozumiem, Harris. Byłem pewny, że powróciłeś na Ziemię.
— Na Ziemię? Skądże! Mieszkam tutaj, w Genezis, a nie na Ziemi. I nie nazywam się
Harris. Coś ci się pomyliło.
Uśmiechając się, wciąż próbował mnie dosięgnąć. Nie wiem, kto uczył go walczyć, ale
był dobry.
Odskoczyłem w tył i jego dłoń ześlizgnęła się po moim dresie.
— Jak mogłeś być jednocześnie w Genezis i na Aristarchusie? — zapytałem dysząc
ciężko.
— To nie było łatwe. Ale na szczęście mam opinię samotnika. Jeżeli człowiek ma dobrą
orientację, może zmylić wszystkie kontrole. Owszem, udało mi się pracować jednocześnie na
Ciemnej Stronie i na Aristarchusie!
Skoczył ku mnie, ale dałem nura pod jego ramię i znalazłem się za jego plecami.
Obrócił się. Jego uśmiech był teraz groźny. Walczyliśmy przez jakiś czas w milczeniu. Po
chwili odezwałem się znowu.
— To ty wykradłeś tajemnicę pola magnetycznego?
— Oczywiście, że ja. Dzięki temu uzyskałem zaufanie Clinta. Powiedziałem mu, że
jestem z głównej kwatery LEMCON-u. Kiedy zobaczył, jak to pole działa, uwierzył we wszy-
stko, co mu później mówiłem.
Skoczył na mnie, a ja uchyliłem się w drugą stronę. Odzywaliśmy się tylko w momen-
tach nabierania oddechu w tym sparingu. Nie spuszczaliśmy z siebie oczu, podskakiwaliśmy,
cofaliśmy się i ruszali naprzód jakby w jakimś dziwnym, staromodnym tańcu.
— Ale jeżeli pracowałeś dla LEMCON-u, to dlaczego działałeś przeciwko Clintowi i
Blue?
Harris zaśmiał się chrapliwie.
— Clint zaczął mi działać na nerwy, a po ich nieudanej próbie zabicia ciebie postano-
wiłem z nimi skończyć.
— Jeżeli staną przed sądem na Ziemi, na pewno będą sypać.
— Nigdy tam nie dotrą! Nie domyślasz się? Nieszczęśliwy wypadek. Coś się zepsuło w
mechanizmie śluzy powietrznej. Kiedy wróciłem do jaskini, nie było w niej atmosfery. Szko-
da. — Potrząsnął głową. — Ale musieli mieć lekką śmierć. Nie zdążyli się nawet zoriento-
wać, co i jak.
Wzdrygnąłem się. Przecież, to ja i Ann dołożyliśmy do tego rękę. Podaliśmy tym
ludziom narkotyk. A Harrisa rozwiązaliśmy. Teraz wiedziałem już na pewno, że Harris nie
może pozwolić mi ujść. Jego przeszłość musiała umrzeć, a ja byłem częścią tej przeszłości.
Chyba wyczytał te myśli z moich oczu, bo powiedział:
— Masz rację, drogi chłopcze. Wścibskość, widzisz, nie popłaca.
Nie wolno mi uciekać, powiedziałem sobie stanowczo. Muszę walczyć w sposób dogo-
dny dla mnie, nie dla niego. Udało mi się uśmiechnąć i wtedy zobaczyłem w jego oczach
błysk podziwu.
— Co osiągniesz pozostając w Genezis? Przegrałeś. O północy zjawi się komisja ONZ.
Nic już na to nie poradzisz. Nie uda ci się już zaszkodzić kolonii.
— Zaszkodzić? — powiedział obrażonym tonem. — Dlaczego miałbym jej szkodzić?
Źle oceniasz moje intencje. Nigdy nie zamierzałem szkodzić Genezis. Odwrotnie. Firma, dla
której pracuję, chciałaby raczej pomóc. LEMCON jest skończony. To jest dla nas jasne od
dłuższego czasu. Moja firma chce tu zainwestować swoje kapitały. Genezis ma przed sobą
wielką przyszłość, a my mamy mnóstwo pieniędzy i pragniemy przyczynić się do rozwoju
tego projektu.
— To pewnie pieniądze mafii? A może petrodolary? — Zaczynało mi brakować tchu.
Ostry ból w boku dawał mi się we znaki. — Nie chcemy waszych kapitałów, a zwłaszcza
kontroli, która im towarzyszy. Nie są nam potrzebne.
— Moje zadanie polega właśnie na tym, żeby taką potrzebę stworzyć — powiedział
Harris słodkim głosem. — Zobaczysz, że już niedługo Księżyc będzie bardzo potrzebował
naszych pieniędzy. Postaramy się o to. Możesz na to liczyć.
— Ty podły draniu! Tacy jak ty, zawsze wszystko niszczą.
Zapomniałem o całej mojej strategii i skoczyłem na niego. Znalazłem się zbyt blisko,
żeby jego uderzenie typu karate mogło mnie wykończyć, ale poczułem, że pękło mi żebro.
Mimo to udało mi się uwolnić z jego uścisku.
Cofnąłem się. Ból był okropny. Harris znowu rzucił się na mnie. Odskoczyłem, ale nie
byłem dość szybki i sprawny. I wtedy Harris chwycił kasownik zawieszony na moim pasku i
odrzucił go za siebie, daleko w zielone krzewy. Widziałem, jak plastykowy sześcian kozioł-
kuje w powietrzu i opada pomiędzy liście. Nie zdołałem zorientować się, gdzie dokładnie
wylądował. Mógłbym go szukać godzinami i nigdy nie znaleźć.
Harris odwrócił się ode mnie i popędził w stronę zabudowań. Aż nie mogłem wierzyć
szczęściu. Darował mi życie!
Ale on zatrzymał się w odległości stu metrów ode mnie i zaczął mnie obserwować. I
nagle zdałem sobie sprawę, że bez kasownika najdalej za pięć minut stracę przytomność.
Harris mógł sobie spokojnie stać i przyglądać się, jak słabnę, padam, a potem wykończy
mnie, nie narażając się nawet na podrapanie.
Kiedy zagoi mu się rana na policzku, czy Ann pozna go? Bez tej szramy i bez brązo-
wego szkła kontaktowego w jednym oku widziała go zaledwie przez kilka sekund. Co innego
ja. Kiedy patrzało się w oczy człowieka i widziało tam swoją śmierć, nie zapomina się go
nigdy. Nigdy. Tyle, że teraz wszystko wskazywało na to, że to „nigdy” będzie bardzo krótkie.
Jeżeli pobiegnę w stronę Harrisa, wystarczy mu się cofnąć o dalsze sto metrów, a ja
oddalę się jeszcze bardziej od wszelkiej możliwości pomocy...
Podbiegłem kilka metrów w jego stronę, a. kiedy odwrócił się do mnie plecami i zaczął
iść przed siebie, skoczyłem przez ścianę zieleni na sąsiednią ścieżkę. Słyszałem, jak Harris
zatrzymał się. Wtedy zacząłem szybko i jak najciszej posuwać się naprzód. Mój przeciwnik
stanął zapewne zdziwiony, zastanawiając się, gdzie się podziałem.
Poczułem zawrót głowy, zatoczyłem się i otarłem o wielkie liście. Usłyszałem zbliżają-
ce się kroki i zamarłem z przerażenia. Jego buty zgrzytały po skruszonej lawie. Trwałem bez
ruchu, starając się równo oddychać i odzyskać siły. Jakoś to podziałało. Zaczęło mi się przeja-
śniać w głowie, wzrok poprawił mi się trochę. Musiał być bardzo blisko mnie — jego kaso-
wnik chronił nas obydwóch przed wpływem pola energetycznego otaczającego kopułę.
Zdawało mi się, że wprost słyszę, jak nasłuchuje wspinając się na palce, jak nastawia
pięści gotowy do skoku. Stałem rozluźniony, oddzielony od niego tylko zasłoną z liści, stara-
łem się panować nad oddechem i zapomnieć o bólu w złamanym żebrze.
Każda minuta grała na moją korzyść. Jeżeli zdołam przewidzieć jego ruchy i trzymać
się w obrębie działania jego kasownika, to chyba jakoś wytrwam do chwili nadejścia pomocy.
I kiedy ten człowiek zorientuje się w mojej grze?
Ruszył znowu w stronę miejsca, w którym mnie zostawił. Ja za nim. Cicho, cichutko.
Stanął. Chyba musiał się denerwować. Odbierałem jego wibracje, były pełne niepokoju. Zno-
wu zrobił kilka kroków. Ale ja nie ruszyłem się. On nasłuchiwał, ja czekałem.
Nagle puścił się biegiem, jak gdyby powziął jakąś decyzję. Pobiegłem równolegle z
nim, ale po drugiej stronie żywopłotu. Za chwilę dostrzeże wyrwę w krzakach, jaką zrobiłem
przerzucając się na drugą stronę. Wtedy mnie zobaczy. I nie pozwoli mi już na pewno na
dalszy unik.
Miałem dwa wyjścia: mogłem ukryć się pomiędzy liśćmi w nadziei, że nie wyzionę
ducha, zanim ludzie sprowadzeni przez Ann, odnajdą mnie, i że uczynią to wcześniej niż
Harris, mogłem też wyjść z ukrycia i walczyć, próbując wyrwać mu kasownik i tym samym
unieszkodliwić go.
Na konszelfie, pod powierzchnią morza, nauczono mnie nigdy nie odwracać się tyłem
do drapieżnych ryb. Trzymałem się teraz tej zasady. Przylgnąłem płasko do krzaka, tuż koło
wyrwy, którą zrobiłem skacząc na łeb i szyję przez gęstą zieleń. Trwałem bez ruchu, wstrzy-
małem oddech, niemalże przestałem istnieć. Czekałem.
Harris przedarł się przez dziurę w żywopłocie z rękami gotowymi do ciosu. Umknąłem
cudem jego morderczym łapom, chwyciłem jego kasownik i rzuciłem wysoko w górę, niemal
pod samą kopułę.
Potem znalazłem się na ziemi, a on przygniótł moją pierś kolanem i zacisnął mi ręce na
gardle. Walczyłem, dopóki jeszcze coś widziałem, a potem zakręciło mi, się w głowie i zapa-
dłem się w czarną otchłań niebytu. Zemdlałem.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Kiedy obudziłem się, byłem sztywny jak mumia, cały w bandażach, od pach po pas, i
potwornie bolało mnie gardło. Znowu byłem w podziemiu. W bazie Keplera... w szpitalu.
Przy moim łóżku siedział ojciec i patrzał na mnie niespokojnym wzrokiem.
— Czy złapaliście Harrisa? — udało mi się wyszeptać. Mówienie było męką.
Ojciec skinął głową i wziął moją rękę w swoje ciepłe dłonie.
— Tylko dzięki tobie, Kep. Bardzo jestem z ciebie dumny.
— To on był tym szpiegiem.
— Wiem.
— ...zabił Clinta i Blue. Sam mi powiedział.
— Znaleźliśmy ich. Przypuszczaliśmy, że to jego robota. Ale nie mów już, Kep. Jest po
wszystkim. Księżyc jest bezpieczny.
— Ann?
— Zobaczysz ją wkrótce. Teraz śpij. To jest rozkaz.
Usłuchałem rozkazu.
Trzy tygodnie później, o północy, kiedy Ziemia wyglądała jak wielki, srebrny dolar
zawieszony na niebie, przybyła na Księżyc komisja ONZ. Byłem przy ojcu, kiedy ogłoszono
ostateczną decyzję, zlikwidowano LEMCON, a Księżyc zrobił pierwszy dumny krok na dro-
dze ku niepodległości.
— Mam nadzieję, że nie ma pan do nas pretensji — powiedział ojciec ściskając dłoń
Milesa Fargo, kiedy już wszystko zostało podpisane i przypieczętowane.
Fargo zdobył się na uśmiech.
— Pretensji? Skądże. Nie straciliśmy na tym interesie. Ale martwię się o to, co stanie
się z naszymi chłopcami, kiedy koloniści obejmą kopalnie.
— Przydaliby mi się doświadczeni górnicy.
Ojciec gładził podbródek w zamyśleniu.
— To są dobrzy fachowcy. Najlepsi. Ale ostrzegam, że diabelnie trudni.
— Nie będą trudni, jeżeli da im się porządne mieszkania i pozwoli na sprowadzenie
rodzin.
— To by was kosztowało fortunę.
— Opłaci się na dalszą metę. Na szczęście nie musimy się już opowiadać waszym
akcjonariuszom i jesteśmy w stanie sami powziąć decyzje. Miles, chciałbym zapytać pana o
coś. Czy nie byłoby dobrze, gdyby właśnie pan zarządzał kopalniami? Kolonia ustali godziwe
ceny, da panu przyzwoite wynagrodzenie i będzie wysyłała minerały na Ziemię na zasadach
zapotrzebowania, a nie czyjegoś widzimisię.
— W ten sposób nie wzbogaci się pan nigdy, gubernatorze. I ja też nie. Dziękuję
bardzo, ale muszę panu odmówić.
— Mam dodatkową propozycję. To znaczy gdyby pan zmienił zdanie i zaakceptował tę
pierwszą.
Ojciec sięgnął do szuflady i wyjął z niej małe pudełko. Kiedy je otworzył, zdawało się,
że cały pokój zapłonął.
Miles odetchnął głęboko.
— Wspaniałe! — zachwycił się i wziął klejnot w palce. — Co to za kamień?
Cały pokój jaśniał odcieniami rubinu i szafiru. Wewnątrz kamienia drgało coś podobne-
go do komety przelatującej przez kosmiczną przestrzeń.
— Co to za kamień? — ojciec powtórzył za Milesem. — Nie ma jeszcze nazwy. Mogę
panu tylko podać jego skład chemiczny. Myślę, że to pana mało interesuje. Ale może zainte-
resuje pana fakt, że znaleźliśmy sporo tych kamieni na Ciemnej Stronie. Może pan zechciałby
znaleźć dla nich nazwę?
— I zająć się ich eksploatacją?
Palce Fargo zacisnęły się mocniej na cudownym klejnocie.
— Owszem, jeżeli przyjmie pan moją propozycję w całości. Nie będę się nawet intere-
sował tym, jaką cenę wyznaczy pan za te klejnoty. Niech pan bierze tyle, ile zechcą panu dać.
To nie jest towar dla tych, co potrzebują, ale dla tych, co mają aż za dużo.
— Zgoda, gubernatorze. Przyjmuję pańskie warunki. Poprowadzę kopalnie. Pan zajmie
się eksportem i ustalaniem ceny na wszystko z wyjątkiem tych kamyków. Da mi pan wyłą-
czne prawo do ich eksploatacji.
— Załatwione.
Uścisnęli sobie ręce i Miles Fargo skierował się w stronę wyjścia z pudełkiem zawiera-
jącym błyszczący kamień.
— Miles!
— Tak, gubernatorze? — zatrzymał się w drzwiach.
— Jeszcze jedna, ostatnia sprawa. Czy zechciałby pan dobrać dwanaście pięknych ka-
mieni i kazać wykonać z nich naszyjnik dla mojej synowej?
Miles Fargo uśmiechnął się.
— Będzie go pan miał, gubernatorze.
Kiedy zostaliśmy sami, ojciec zwrócił się w moją stronę.
— Mam nadzieję, że nie palnąłem głupstwa, Kep?
— Nie, ojcze. Na pewno nie. Wszystko ułożyło się jak najlepiej pomiędzy mną i Ann.
— Żadnych projektów powrotu na Konszelf 10?
— Wiele o tym myślałem. Nigdy go nie zapomnę. Ale nie powrócę tam. Mamy tyle do
zrobienia na Ciemnej Stronie. Tam jest nasza przyszłość. Chyba już nigdy nie pojadę na Zie-
mię. Ale może kiedyś — któreś z naszych dzieci...