1985 06 Koń Trojański

background image

Ryszard Pietrzak

KOŃ TROJAŃSKI

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej

Warszawa 1974

Okładkę projektował: Janusz Dubrawski

Redaktor: Wanda Włoszczak

Redaktor techniczny: Anna Lasocka

Korektor: Jadwiga Stuglik

background image

„Tirpitz” opuszcza kryjówkę

Kapitan Marynarki Królewskiej George Gonin wszedł do gmachu Admiralicji od strony prospektu Mall.

Idąc korytarzem, utrzymanym w stylu typowego ratusza ze środkowej Anglii, oddawał raz po raz honory
wojskowe.

Wyżsi stopniem oficerowie ledwie zatrzymywali na nim spojrzenie. Niektórzy z nich mogli jedynie się

domyślać, że ten starszy wiekiem kapitan jest pracownikiem Naval Intelligence Division *. A już tylko paru
ludzi w Admiralicji wiedziało, co Gonin robi w NID.

Po zwolnieniu z marynarki wojennej pracował przez wiele lat w Antwerpii i stał się specjalistą od spraw

linii wybrzeża, portów i wód śródlądowych Holandii, Belgii i północnej Francji. Ktoś kiedyś powiedział, że
gdyby nie natrafiono na Gonina, wywiad morski mógłby zawiesić swą działalność na kołku. Było w tym
wiele przesady, ale też i ziarno prawdy. Osoby odpowiedzialne za rozpoznanie wybrzeża po drugiej stronie
kanału La Manche i nad Morzem Północnym dopuściły się bowiem w okresie międzywojennym poważnych
zaniedbań. Wiara w militarną potęgę Francji była tak silna, że brytyjskie ośrodki planowania i wywiadu nie
wpadły na myśl, iż mogą w przyszłości potrzebować informacji o jej portach oraz fortyfikacjach
obronnych...

Kapitan Gonin szedł jak co dzień rano długim korytarzem, który kończył się jak gdyby małą nawą

poprzeczną. Ta część pomieszczeń, oddzielona od pozostałych rzędami filarów, należała do biur Ośrodka
Wywiadu Operacyjnego, pracującego dla sztabu marynarki.

Panował tu hałas i rozgardiasz jak w redakcji dziennika. Co chwila odzywały się telefony, prowadzono

jednocześnie po kilka rozmów. W wąskich przejściach, łączących poszczególne pokoje, mijały się sekretarki
z plikami dokumentów oraz taśmami wyrwanymi z dalekopisów.

Gonin lubił tę atmosferę, lubił ten gmach, który Churchill nazwał „ogromnym monstrum

przytłaczającym swoim wyglądem promenadę Gwardii Konnej”.

„Niech sobie będzie monstrum — powiedział ubawiony Gonin, kiedy powtórzono mu to określenie. —

W każdym razie jest to najlepiej zabezpieczony przed bombami budynek w Londynie. Gruba na dwadzieścia
stóp ściana z żelazobetonu — to nie byle co! Nie chciałbym znajdować się na miejscu premiera w jego
schronie w Storey Gate, zaledwie o sześćset jardów ** od nas. Zapewne myśli niejednokrotnie o tym, czy
kolejny nalot nie spowoduje zalania schronu wodami Tamizy...”

Kapitan zdawał sobie jednak sprawę, jak wysoką cenę płacili za bezpieczeństwo ludzie tu zatrudnieni.

Byli całkowicie odizolowani od świata zewnętrznego. Nie docierały do ich pomieszczeń odgłosy ulicy, a
także śpiew ptaków i szum drzew z pobliskiego parku Świętego Jakuba. Nie wiedzieli nawet, czy pada
deszcz, czy też świeci słońce. Paliło się tutaj zawsze elektryczne światło, ponieważ nie było okien. Tak
wyglądało serce NID.

Kapitan Gonin otworzył drzwi swego pokoju i wszedł do środka. Przekręcił wyłącznik, zdjął czapkę i

ściągnął z siebie marynarski płaszcz. Miał zwyczaj przystępowania od razu do pracy. Podszedł do sejfu w
ścianie i wyjął pokaźnych rozmiarów publikację, która przypominała album prac graficznych.

Na okładce wydrukowano dużymi literami: Port w Saint-Nazaire. Dok „Normandie”. Opis nowych śluz

wraz z rysunkami. Pod spodem zaś: Instytut Projektów Inżynieryjnych na Great George Street.

Ilekroć Gonin brał do rąk tę publikację, zawsze uśmiechał się ironicznie. Trafił na nią zupełnie

przypadkowo. Jeden z jego kolegów znał pewnego inżyniera z tegoż Instytutu, który dziwnym zbiegiem
okoliczności mieścił się niedaleko od gmachu Admiralicji. Z tego faktu Gonin wysnuł wniosek, że wywiad
morski, podobnie zresztą jak i inne służby rozpoznawcze, dochodzi niekiedy do ważnych odkryć w sposób z
góry nie planowany lub wręcz przypadkowy. Wartościowe materiały o istotnym znaczeniu dla tajnych
operacji zamiast znajdować się w sejfach NID zalegały po prostu na półkach w różnych cywilnych
instytucjach i mógł do nich zajrzeć każdy, kto tylko miał na to ochotę.

Usiadł za biurkiem i zaczął studiować opis śluz. Robił to już od dawna, sporządzając przy tym

szczegółowe notatki, które przenosił do tajnego brulionu. Na jego okładce umieścił napis: St. Nazaire — cel
ataku
.

* Oddział Wywiadu Morskiego (ang.)
** Angielskie miary długości: stopa = 30,48 cm, jard = 0.9144 m

background image

Gonin jako jeden z pierwszych w NID wysunął śmiały pomysł rajdu na tę bazę morską w okupowanej

przez Niemców zachodniej części Francji. Wielokrotnie rozmawiał na ten temat ze swymi kolegami z
wydziału niemieckiego i z sekcji Kriegsmarine. Ryzykowny projekt, uznawany początkowo za fantazję,
stopniowo zaczął wywoływać coraz większe zainteresowanie i znajdować nowych zwolenników. Z
dokonywanych analiz niezbicie wynikało, że w nabierającej rozmachu bitwie o Atlantyk francuskie porty
Biest, Lorient i St. Nazaire odgrywają zasadniczą rolę, o wiele ważniejszą niż porty norweskie. Niemcy
urządzili w nich bazy dla swych okrętów podwodnych, tam znalazły schronienie ciężkie jednostki nawodne
Kriegsmarine, stamtąd wreszcie bez przeszkód można było wypływać na ocean. Każdy z pracowników NID
zdawał sobie z tego sprawę, ale tylko nieliczni wiedzieli, że jedna z tych baz — St. Nazaire — spełnia w tym
systemie rolę szczególną. Jeszcze przed wojną Francuzi zbudowali tam nowoczesny suchy dok
„Normandie”, zaliczany do największych w świecie, który w warunkach wojennych mógł być wykorzystany
do przeglądu i remontów wszystkich bez wyjątku krążowników i pancerników Kriegsmarine. Na liście tych
jednostek znajdował się też „Tirpitz” — bliźniak zatopionego „Bismarcka”, groźny olbrzym wywołujący
niepokój w Admiralicji od czasu, gdy wszedł do akcji.

Jeszcze świeżo w pamięci mieli wszyscy rajd „Bismarcka”, który po zatopieniu „Hooda”, dumy

Królewskiej Marynarki, wycofywał się pośpiesznie atlantyckim szlakiem do St. Nazaire, bo tylko tam, w
doku „Normandie”, ekipy stoczniowców mogły mu przywrócić bojową sprawność i usunąć liczne
uszkodzenia. Żaden inny francuski port, też przecież wyposażony w urządzenia naprawcze, nie sprostałby
temu zadaniu.

„Bismarck” poszedł na dno — m.in. dzięki brawurowej akcji polskiego niszczyciela ORP „Piorun”,

który w decydującym momencie jako pierwszy wytropił nieprzyjaciela i zmusił go do nawiązania kontaktu
ogniowego, ułatwiając w ten sposób wprowadzenie do walki głównych sił pościgowych — ale na arenie
pojawił się wkrótce jego następca, „Tirpitz”. Cały NID postawiono na nogi, żeby śledzić ruchy tego
pancernika. Niemcy tym razem działali ostrożniej, nie mogli sobie po prostu pozwolić na stratę
największego okrętu. Dopóki „Tirpitz” był w Norwegii, wywiad na ogół szybko uzyskiwał informacje o jego
rejsach. W Altafiord, gdzie mieściła się jego baza paliwowa, w Trondheim i w innych portach norweskich
Brytyjczycy zdołali zorganizować sprawną sieć agentów, którzy drogą radiową meldowali o każdym wyjściu
pancernika w morze. Oczywiście były to informacje niepełne, bo nikt poza niemiecką załogą nie wiedział,
dokąd i po co okręt wypływa, ale już sam fakt opuszczenia bazy alarmował jednostki Home Fleet operujące
na Morzu Północnym.

W tym okresie nie liczono się jeszcze z możliwością skierowania „Tirpitza” do korsarskich działań na

Atlantyku. Samotny rejs był mało prawdopodobny. Asysta dwóch innych lekkich pancerników, ,,Lützowa” i
„Scheera”, które także stacjonowały w portach norweskich, nie dawała jeszcze gwarancji przedarcia się na
ocean dwoma dostępnymi szlakami między Szkocją a Islandią lub przez Cieśninę Duńską. Nic więc
dziwnego, że projekt ataku na St. Nazaire, podnoszony ciągle przez Gonina, nie wchodził w fazę
praktycznych przygotowań. Szkoda było ponosić ryzyko w warunkach, kiedy dotarcie „Tirpitza” do
obserwowanej ustawicznie francuskiej bazy pozostawało w sferze przypuszczeń.

Sytuacja uległa radykalnej zmianie pół roku później. Korzystając ze sztormowej pogody i mgły, przez

kanał La Manche pod nosem czuwających Brytyjczyków przepłynął z Brestu do Wilhelmshaven silny zespół
Kriegsmarine, złożony z pancerników „Scharnhorst” i „Gneisenau”, ciężkiego krążownika ,,Prinz Eugen”
oraz licznych niszczycieli, torpedowców, trałowców i ścigaczy. Był to zaskakujący policzek dla Royal Navy,
panującej rzekomo niepodzielnie w strefie Kanału. Kompromitująca porażka poderwała autorytet
Admiralicji, wywołała burzę protestów w prasie i Izbie Gmin, przygnębienie zapanowało w szerokich
kręgach społeczeństwa. W tych dniach goryczy i gniewu uświadomiono sobie, jak bardzo iluzoryczne były
nadzieje na przewagę Królewskiej Marynarki na morzu, skoro nieprzyjaciel bezkarnie przedefilował przez
strzeżone wody, ignorując nawet artylerię nadbrzeżną.

W Ośrodku Wywiadu Operacyjnego ludzie nie mogli sobie spojrzeć w oczy. Z tym większą więc

zaciekłością przystąpiono do rozwiązania zagadki, w jakim celu Niemcy przegrupowali swe okręty i co mają
zamiar uczynić w najbliższych tygodniach. Niewielką pociechą był fakt uszkodzenia „Gneisenaua” i
„Scharnhorsta”, które najechały na miny już w pobliżu baz niemieckich.

Wydawało się, że w zmienionej sytuacji operacyjnej, kiedy Kriegsmarine zgromadziła w basenie Morza

Północnego wszystkie ciężkie jednostki, nieprzyjaciel podejmie nowe akcje zaczepne niezależnie od
potęgujących się działań okrętów podwodnych. Główną uwagę zwracano nadal na „Tirpitza”, który teraz w
godnym towarzystwie mógł zintensyfikować swe rajdy i wyjść na dłuższe trasy. Pancernikiem tym
interesował się nawet sam Churchill. W odręcznej notatce przekazanej Admiralicji napisał on: „»Tirpitz«
odgrywa wobec nas taką samą rolę, co »King George V« na Oceanie Indyjskim wobec Japończyków.
Stwarza poczucie stałej obawy i zagrożenia czającego się ze wszystkich stron. Pojawia się i znika,

background image

powodując zamieszanie i zamęt”.

Specjaliści z NID przewidywali dwa warianty działań: rozwinięcie na szerszą skalę akcji przeciwko

konwojom płynącym do portów radzieckich przez Morze Barentsa lub przedarcie się zespołu pancerników
na Atlantyk.

Pierwszy wariant, choć także niebezpieczny, potraktowano jako mniejsze zło. Konwoje do ZSRR

płynęły i tak nieregularnie, dostawy uzbrojenia i sprzętu opóźniały się, mimo składanych oficjalnie
deklaracji o gotowości spełniania sojuszniczych zobowiązań. Kierując się wyłącznie własnym interesem i
wyrachowaniem politycznym Brytyjczycy mogli je całkowicie zawiesić na pewien okres, co zresztą
nastąpiło kilkakrotnie.

Drugi wariant z punktu widzenia Londynu krył w sobie widmo poważniejszej katastrofy. Gdyby

„Tirpitz” z grupą innych pancerników zdołał się przedrzeć na ocean — zachęcony świeżym przykładem
swobodnego przejścia przez kanał La Manche — i gdyby włączył się do działań korsarskich na Atlantyku,
wspierając akcje U-bootów, los wielu konwojów byłby ostatecznie przesądzony. Wielka Brytania opierała
swą wojenną egzystencję na dostawach z zewnątrz, głównie ze Stanów Zjednoczonych i Kanady. Przecięcie
tych życiodajnych arterii lub zakłócenie ich normalnego funkcjonowania groziło następstwami, o których
przeciętny mieszkaniec Wysp myślał zawsze z trwogą.

I wtedy właśnie, w obliczu coraz wyraźniej rysującego się niebezpieczeństwa, na porządku dziennym w

NID stanęła sprawa rajdu na St. Nazaire. Tylko w tym porcie „Tirpitz” mógł liczyć na remont w razie
doznania uszkodzeń podczas swych atlantyckich rejsów. Zniszczenie doku „Normandie” odebrałoby
Niemcom tę nadzieję, zredukowało co najmniej o połowę operacyjną wartość pancernika, która tkwiła nie
tylko w jego właściwościach taktyczno-technicznych, w potędze artylerii i grubości pancerza, ale także w
sprawności zaplecza, w skomplikowanym zespole środków niezbędnych do regeneracji okrętu. W to
zaplecze Brytyjczycy chcieli wymierzyć celny cios.

Gonin mógł więc teraz solidnie zabrać się do roboty.
Tego dnia w ciągu kilku godzin

analizował rysunki doku „Normandie” i
jeszcze raz przyjrzał się dokładnie jego
położeniu w porcie. Obiekt sprawiał
imponujące wrażenie — przy swej długości
sięgającej blisko 350 metrów i szerokości
50 metrów mógł przyjąć statek lub okręt o
wyporności 85 000 ton, a więc każdą ze
znanych wówczas jednostek pływających w
świecie. Powstał niejako z konieczności,
gdy w St. Nazaire przystąpiono do budowy
transatlantyku „Normandie” — flagowego
statku francuskiej floty pasażerskiej.

Połączono wówczas bezpośrednio z

ujściem Loary wielki basen wewnętrzny —
Bassin de Penhouet, tworząc w ten sposób
trzecie wejście do portu.

Patrząc na rysunki doku, Gonin widział

plastycznie cały port.

Dok „Normandie” połączony był z

basenem Penhouet, a ten z kolei z basenem
zewnętrznym — basenem St. Nazaire.

Do basenu St. Nazaire prowadziły z

ujścia Loary dwa bezpośrednie wejścia,
jedno z nich od południa, niemal
równoległe z biegiem rzeki, ochraniały dwa
długie falochrony, zbiegające się ku sobie i
tworzące awanport, w którym statki
oczekiwały na zwolnienie miejsca przy
nabrzeżu. Drugie, tzw. Stare Wejście,
znajdowało się od strony wschodniej i było
chronione przez molo, spełniające rolę
falochronu, nazwane Starym Molo.

background image

Wyporność „Tirpitza” wynosząca ponad 42 000 ton powodowała, że te dwa wejścia nie mogły być w

ogóle brane pod uwagę. Przez pierwsze z nich mogła przepłynąć do basenu St. Nazaire, a następnie do
basenu Penhouet jednostka o wyporności najwyżej 10 tysięcy ton. Drugie, od strony wschodniej, było
jeszcze mniejsze.

Pozostawało więc tylko trzecie wejście — dok „Normandie”, który pełnił jednocześnie funkcję śluzy.
Zamykały go z dwóch stron dwa ogromne kesony — zewnętrzny i wewnętrzny. Gdy statek przesuwał

się do basenu Penhouet, kesony były kolejno uruchamiane za pomocą urządzeń z napędem hydraulicznym.
Gdy zaś chciano skorzystać z suchego doku, oba kesony zamykano i wypompowywano wodę.

Gonina interesował przede wszystkim zewnętrzny keson, który należyto zniszczyć.
Jak tego dokonać?
Zajrzał jeszcze raz do swoich obliczeń w brulionie.
Wrota śluzy w St. Nazaire miały ponad 50 metrów długości, 10 metrów szerokości i 16 metrów

wysokości. Była to konstrukcja wyjątkowo silna, zdolna nie tylko powstrzymać ciśnienie wody na zewnątrz,
lecz również zabezpieczona przed przypadkowymi zderzeniami ze statkiem.

Podobnie zaprojektowane i wykonane zostały wrota śluzy w wielkim doku Króla Jerzego V w

angielskim porcie Southampton...

Zajęty pracą Gonin nie zauważył nawet, kiedy pojawiła się sekretarka.
— Przesyłka z Medmenham, sir.
Spojrzał na sporych rozmiarów pakiet, który mu podała. W rogu znajdował się symbol „A

1

” i jedynie

pracownicy wywiadu wiedzieli, iż oznacza on informacje najwyższej wagi.

— Kiedy to nadeszło?
— Przed chwilą, sir.
Sekretarka opuściła pokój.
Kapitan nie miał wątpliwości, że są to zdjęcia z ośrodka w Medmenham. Przed paroma miesiącami

zwrócił się do wywiadu lotnictwa o sporządzenie w oparciu o fotografie lotnicze dużego modelu bazy w St.
Nazaire. Później pojechał do Medmenham i dokładnie omówił wszystko z ekspertami. Zdjęcia zostały
powiększone do rozmiarów stołu. Można było na nich rozróżnić nie tylko stanowiska dział oraz budynki w
porcie, lecz i drzwi do nich.

Nienasyceni saperzy podpułkownika Newmana żądali jednak ciągle nowych danych i to tak

natarczywie, że niekiedy Gonina i jego współpracowników wyprowadzało to z równowagi. Spory kończyły
się zazwyczaj pojednawczo, bo w końcu uczestnicy wypadu mieli prawo znać różne, pozornie nawet drobne
szczegóły techniczne w urządzeniach i obiektach portowych, które miały być zniszczone. Czekała ich praca
w ciemnościach pod morderczym ogniem Niemców.

Toteż Gonin nie zdziwił się na widok wręczonej mu koperty. Zawierała na pewno serię zdjęć z

kolejnego lotu rozpoznawczego w strefie portu. Jeszcze dziś po wstępnej analizie cenny materiał
fotograficzny powinien znaleźć się w Dowództwie Operacji Połączonych.

Kapitan zaczął ostrożnie rozrywać pieczęcie...

Sprawa beznadziejna

Komandor Hughes-Hallett wyraźnie się ożywił.
— Wspaniale, Ryder! Zna pan świetnie historię wojen morskich. Istotnie, lord Cochrane po raz

pierwszy użył okrętu zawierającego materiał wybuchowy... Było to w roku tysiąc osiemset dziewiątym, przy
zachodnim wybrzeżu Francji...

— Nawet niedaleko Saint-Nazaire, panie komandorze.
— Zadziwia mnie pan, Ryder. Zatem historia się powtórzy i to niemal w tym samym miejscu...

Przypuszczam, że przestudiował pan również rajd na Zeebrugge, we Flandrii, z ostatniej wojny?

— „Vindictive” odegrał tam podobną rolę, jak okręt Cochrane'a...
— Wystarczy. Jest pan dobrze zorientowany, Ryder...
Komandor porucznik Robert Ryder poczuł się jak na egzaminie. Czy ci sztabowcy uważają oficerów

liniowych za ograniczonych? Nie miał jednak do Hughes-Halletta pretensji. Ogromna wiedza i
doświadczenie upoważniały komandora do takiego prowadzenia rozmowy. Domyślał się poza tym, że
zadawane w lekkiej formie pytania miały pewien cel...

Ryder wezwany został do Dowództwa Operacji Połączonych wraz z podpułkownikiem Newmanem,

który siedział obok niego, pykał fajkę i obojętnie przysłuchiwał się tej wymianie zdań.

Po drugiej stronie prostokątnego stołu obok Hughes-Halletta zajmował miejsce jego najbliższy

background image

współpracownik, komandor porucznik Luce.

Na stole leżała duża mapa ujścia Loary.
— Dajmy sobie na razie spokój z historią. — Komandor Hughes-Hallett splótł dłonie. — Chciałbym

panom zakomunikować, że w operacji „Rydwan” weźmie udział niszczyciel typu „Town”. Jeden z
pięćdziesięciu, które przekazali nam Amerykanie. Admiralicja nie wie, co z nimi zrobić, takie są
przestarzałe. No cóż, darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, choć, prawdę mówiąc, to sojusznicy
mogliby nam przysłać coś lepszego... Niektórzy wprawdzie uważają, że jest to zbyt cenna jednostka na taki
wypad... Co pan o tym sądzi, Ryder?

Komandor porucznik Ryder poruszył się niespokojnie.
— Myślę, że tak duży okręt nie powinien uczestniczyć w rajdzie, panie komandorze.
— Dlaczego? — Hughes-Hallett zmarszczył brwi. Ryder pochylił się nad mapą.
— Ponieważ uzależnieni będziemy wówczas od przypływu morza, a to określi ściśle termin

przeprowadzenia akcji. Ujście Loary pokrywają mielizny, z których największe wynurzają się na
powierzchnię przy odpływie. Ale nas przecież odpływ morza nie interesuje. Niszczyciel będzie mógł
bowiem wejść do portu tylko podczas przyboru wód. I to jedynym kanałem żeglownym — Les Charpentier,
wąskim, wijącym się zakrętami i posiadającym około pięciu mil długości *. Przez większą część swej trasy
przebiega on w pobliżu północnego brzegu, na którym, jak należy przypuszczać, znajdują się baterie
nieprzyjaciela...

Komandor Hughes-Hallett spojrzał na Rydera z uznaniem, a potem odwrócił się do swego

współpracownika.

— Słyszał pan, Luce? A jeśli zmniejszymy ładunek okrętu?
— Wówczas nie potrzebujemy płynąć kanałem Les Charpentier — odpowiedział Ryder. — Możemy iść

na wprost przez płycizny, mniej więcej środkiem ujścia rzeki, i oczywiście podczas przypływu. Trzeba się
jednak liczyć z możliwością utknięcia na jakiejś mieliźnie... Ja nie wierzę, panie komandorze, abyśmy mogli
poważnie zmniejszyć zanurzenie okrętu...

— On nie wierzy, Luce — rzekł Hughes-Hallett. — A pan, Newman — zwrócił się do milczącego

dotychczas podpułkownika — czy pan podziela zdanie swojego kolegi?

Podpułkownik Newman wypuścił kłąb dymu.
— Tak jest, sir.
— Oni się umówili, Luce — komandor Hughes-Hallett wyglądał na lekko zniecierpliwionego. — A pan

sobie wyobraża, Ryder, że mała jednostka może się wbić w konstrukcję kesonu doku „Normandie”,
staranować go? Przecież tam są solidne odbojnice palowe, nie mówiąc już o innych wzmocnieniach. Zna pan
dok Króla Jerzego V w Southampton? To jest prawie to samo...

— Nie myślałem jeszcze o tym, panie komandorze.
— Nareszcie się pan poddaje! — Hughes-Hallett triumfował. — Ma pan jednak rację w jednym

punkcie. Do portu możecie wpłynąć jedynie wtedy, gdy poziom wód będzie wysoki. Zwrócimy się w tej
sprawie do Instytutu Przypływów i Odpływów Morza w Liverpool... A teraz, Luce, ponieważ Ryder
wspomniał o obronie nieprzyjaciela, zreferuje pan to zagadnienie...

Komandor porucznik Luce otworzył czarną teczkę i wyjął jakieś notatki.
— Są to dane wywiadu. Ze zdjęciami lotniczymi zapoznają się panowie później...
— Miejmy nadzieję, iż są to dane prawdziwe i że nie wzięli makiet za działa — wtrącił Hughes-Hallett.
— Komandor porucznik Ryder nadmienił o północnym brzegu, wzdłuż którego prowadzi kanał Les

Charpentier — mówił Luce, nie speszony zgryźliwą uwagą zwierzchnika. — Rzeczywiście jest on
najbardziej niebezpieczny. Znajdują się tu aż trzy baterie artylerii nadbrzeżnej, składające się z dział
średniego i dużego kalibru. Mogą strzelać zarówno do celów ruchomych na morzu, jak i do okrętów
płynących kanałem. Jeśli uda się minąć mieliznę Les Morées, łatwo ją poznać, gdyż stoi na niej wieża —
Luce wskazał omawiane miejsce na mapie — wówczas nic was nie powstrzyma w drodze do doków...

— Pocieszająca wiadomość, Ryder! — powiedział komandor Hughes-Hallett.
— Oprócz baterii artylerii nadbrzeżnej — kontynuował Luce — są tam jeszcze dwie baterie artylerii

przeciwlotniczej dużego kalibru. Jedna z nich umieszczona na brzegu północnym, w pobliżu Villeés-Martin,
druga na brzegu południowym, na południe od cypla Mindin — Luce znów dotknął ołówkiem mapy. — Są
to działa szybkostrzelne osiemdziesiąt osiem milimetrów. Nie jesteśmy pewni obecności tej drugiej baterii,
wiemy natomiast, że na samym cyplu jest bateria armat przeciwlotniczych o kalibrze czterdzieści
milimetrów, które mogą was porazić z małej odległości, gdy będziecie w pobliżu doków...

* Mila morska (międzynarodowa) = 1852,5 m; mila lądowa angielska = 1609 m

background image

— Teraz będzie coś dla Newmana, który, jak widzę, jest już wyraźnie znudzony — przerwał Hughes-

Hallett.

Podpułkownik Newman podniósł głowę i odłożył fajkę.
— Ostatnia linia obrony brzegowej — ciągnął monotonnym głosem komandor porucznik Luce —

składa się ze stanowisk artylerii przeciwlotniczej na nabrzeżach, falochronach i molo. Są to armaty Boforsa i
Oerlikony, które mogą prowadzić ogień zarówno do celów powietrznych, jak i bronić portu przed desantem
morskim. Umieszczono je na wybetonowanych stanowiskach. Odległość między nimi wynosi około dwustu
jardów. Przypuszczamy, że takich stanowisk jest na tym obszarze osiemnaście. Oczywiście, armaty te nie
zagrożą niszczycielowi, będą jednak groźne dla kutrów, a przede wszystkim dla ludzi. Tym bardziej że
znajdują się tam również reflektory...

Newmana, który przysłuchiwał się ostatniej wypowiedzi Luce'a z napiętą uwagą, zainteresowały dalsze

szczegóły.

— Jakie mamy informacje o garnizonie nieprzyjaciela? — spytał, biorąc do ręki kolorowy ołówek.
— Niemcy posiadają w Saint-Nazaire brygadę polową, która wyposażona jest w ciężkie moździerze i

armaty przeciwpancerne. Ale to jeszcze nie wszystko — Luce zaszeleścił notatkami. — W walce przeciwko
desantowi może wziąć także udział liczny personel Kriegsmarine, przebywający na lądzie, oraz grupy
robocze z Organizacji Todta.

— A pola minowe, zagrody sieciowe, słowem przeszkody podwodne? — zapytał komandor porucznik

Ryder.

— Przykro mi, Ryder, ale na ten temat nic nie możemy powiedzieć — Hughes-Hallett rozłożył

bezradnie ręce. — Przyjmujemy po prostu, że ich nie ma... Luce, może pan jeszcze wspomni o radarze...

— Wiemy na pewno, że stacja radiolokacyjna znajduje się na przylądku Le Croisic — mówił znowu

komandor porucznik Luce. — Być może, że jest jeszcze jedna na wyspie Noirmoutier, ale ta właściwie nas
nie interesuje. Jest mało prawdopodobne, abyście znaleźli się w jej zasięgu. A już niepodobieństwem jest, by
wykryły was przedtem mniejsze zespoły radiolokacyjne na lądzie: przy bateriach artylerii nadbrzeżnej,
reflektorach czy stanowiskach artylerii przeciwlotniczej. Prędzej możecie się natknąć na jakąś jednostkę u
wejścia do kanału, która będzie miała bezpośrednią łączność z bateriami artylerii nadbrzeżnej. Mogą tam
również patrolować silnie uzbrojone trałowce oraz torpedowce. Zaś około tysiąca jardów na południe od
Starego Molo zakotwiczony bywa zwykle okręt osłony...

— Zdaje się, że sprawa wygląda beznadziejnie — komandor Hughes-Hallett spojrzał na Rydera, później

na Newmana i westchnął głęboko.

— Taka sprawa wygląda zawsze beznadziejnie — powiedział nieoczekiwanie podpułkownik Newman.

— Jeśli jednak będziemy wiedzieli, gdzie są poszczególne działa, wystarczyć może jeden żołnierz, który
paroma granatami zlikwiduje całą obsługę. To samo dotyczy operacji na większą skalę. Rzecz jasna, że
nieprzyjaciel stara się uniknąć zaskoczenia. Nie może jednak obsadzać w nieskończoność swoich stanowisk,
nie może ciągle utrzymywać swoich ludzi w stanie gotowości bojowej, ponieważ będą wyczerpani i zasną na
posterunku.

Hughes-Hallett promieniował zadowoleniem.
— Brawo, Newman! Wygłosił pan chyba najdłuższe przemówienie w swoim życiu! Zaskoczenie będzie

zawsze istotnym czynnikiem w walce... A teraz pragnąłbym, żebyśmy się dobrze zrozumieli. Głównym
celem rajdu jest dok „Normandie” i to nie podlega dyskusji. Musicie zniszczyć ten dok, znajdujące się
pomiędzy nim a basenem St. Nazaire urządzenia z napędem hydraulicznym oraz stację pomp. Otrzymacie
model portu i wówczas zapoznacie się ze wszystkim dogłębnie. Dziś obejrzycie sobie plan doków...

Komandor Hughes-Hallett wysunął szufladę i wyciągnął z niej duży arkusz planu. W pokoju

zapanowała cisza. Przez okna widać było panoramę Londynu: budynek Ministerstwa Spraw Zagranicznych,
ogród posesji pod numerem 10 przy Downing Street, gdzie mieściła się siedziba premiera, staw w Parku
Świętego Jakuba oraz Pomnik Bohaterów Wojny. Zapadł wczesny zimowy zmierzch. Nad miastem
roztaczała się już przedwieczorna mgła. W przedłużającej się ciszy słychać było wyraźnie odgłosy z
zewnątrz: klaksony autobusów i taksówek, szum pociągów odjeżdżających z Dworca Wiktorii, sygnały
mgłowe rozlegające się w porcie. Za kilka godzin Londyn ułoży się do snu. Będzie to noc spokojna, nad
miastem nie pojawią się tak jak w roku 1940 samoloty Luftwaffe. Tylko o setki i tysiące kilometrów stąd
płonąć będą na morzach storpedowane przez niemieckie okręty podwodne statki, a późnym wieczorem w
gmachu Admiralicji znane już będą dokładnie straty...

Hughes-Hallett położył plan doków przed Ryderem i Newmanem.
— Jak panowie zapewne wiedzą, Saint-Nazaire jest trzecią pod względem wielkości, po Lorient i

Breście, nieprzyjacielską bazą U-bootów na okupowanych terenach. Zrozumiałe staje się przeto, że atakując
port powinniśmy jednocześnie spowodować jak największe szkody w tej bazie. Została ona usytuowana po

background image

zachodniej stronie basenu Saint-Nazaire. Trzeba przyznać, że jest to wprawiająca w podziw konstrukcja
czterech żelazobetonowych schronów. W każdym z nich mogą się pomieścić trzy U--booty. Poza tym są trzy
schrony spełniające rolę suchego doku; w jednym takim schronie mogą się znajdować dwa U-booty. Daje to
w sumie osiemnaście okrętów podwodnych, zabezpieczonych przed bombami. Widziałem zdjęcie,
dostarczone przez naszego agenta, które panowie jeszcze otrzymają do wglądu. Stąd też mój podziw dla tej
budowli...

Komandor Hughes-Hallett zapalił lampę, nie przerywając swego wywodu:
— Zburzenie schronów oraz znajdujących się w tej samej części portu Warsztatów remontowych

uważamy za zadanie niezwykle trudne, może nawet niemożliwe do wykonania. Będziemy, oczywiście,
starali się znaleźć słabe punkty, pracujemy nad tym od dawna. Już w przypadku wysadzenia śluz w basenach
portowych mogą być odczuwalne pływy, a to spowodowałoby uszkodzenie U-bootów... W tej chwili
chciałbym jednak zwrócić uwagę panów na coś innego. Otóż na zmeliorowanym gruncie, na wschód od
doku „Normandie”, zostały umieszczone zbiorniki paliwa dla okrętów podwodnych. Chciałbym, abyście
panowie zdali sobie sprawę ze znaczenia tej informacji. Z jednej strony doku urządzenia z napędem
hydraulicznym i stacja pomp, z drugiej — owe zbiorniki paliwa. Zaiste, kąsek to nie do pogardzenia...

Hughes-Hallett potarł w zamyśleniu czoło. Był wyraźnie zmęczony przedłużającym się spotkaniem.
— Zrobimy wszystko, żebyście wpłynęli do porti niezauważeni. — Mówił już znacznie wolniej i bez

początkowego zapału. — Dlatego też zwróciliśmy się do dowództwa lotnictwa bombowego z propozycją
wykonania ataku dywersyjnego na obszar doków w Saint-Nazaire. Atak zostałby przeprowadzony przed
lądowaniem desantu. Liczymy na to, iż odwróci on uwagę stacji radiolokacyjnej na przylądku Le Croisic i
zagłuszy warkot silników naszych kutrów wpływających do ujścia Loary. Wydaje nam się także, że dym z
płonących zabudowań, zablokowane jezdnie i przejścia oraz przerwana łączność zdezorganizują obronę
nieprzyjaciela. A o to nam przecież chodzi...

Komandor Hughes-Hallett wstał, dając tym samym znak, że rozmowa jest skończona.
Ryder, Newman i Luce podnieśli się również.
Za oknami przebijały przez mgłę blade światła Londynu...

Ostatnie przygotowania

Już z nabrzeża basenu wyposażeniowego Stoczni Devonport w Plymouth komandor porucznik Robert

Ryder zauważył, że okręt wygląda dziwacznie. W każdym razie nie był podobny do znajomej sylwetki, którą
widział przed kilkoma tygodniami w Portsmouth, gdy przybył tam wówczas z Newmanem.

HMS „Campbeltown”, bo taką nazwę nosił niszczyciel, miał usunięte dwa tylne kominy, zaś przednie

zostały skrócone i ścięte na ukos. Upodabniało to okręt do niemieckich torpedowców typu „Möwe”,
grasujących na wodach Zatoki Biskajskiej, a o to przecież chodziło.

Podchodząc bliżej Ryder zobaczył, że pomost bojowy osłonięto już płytami pancernymi, w których

znajdowały się szczeliny obserwacyjne umożliwiające sterowanie i dowodzenie okrętem. Arkusze stalowej
blachy zainstalowano też poniżej relingów, dzięki czemu komandosi mogli znaleźć schronienie przed
nieprzyjacielskim ogniem. Na niszczycielu nie było już dział artylerii głównej poza jedną szybkostrzelną
armatą przeniesioną na dziób.

Kiedy po desce, która służyła za trap, wszedł na pokład, stwierdził z zadowoleniem, że prace posuwają

się wyraźnie do przodu i nie przerywa się ich nawet na moment. Na okręcie krzątali się robotnicy
stoczniowi; rozbrzmiewał huk młotów, słychać było syk palników. Dookoła walały się puszki po farbie i
blaszanki po oleju. Po chwili z jakiegoś zakamarka wyszedł oficer w roboczym mundurze z umorusaną
smarem twarzą. Ryder z ledwością rozpoznał w nim komandora podporucznika Stephena Beattie'go,
dowódcę „Campbeltowna”.

— Co nowego, Beattie?
— Dużo jeszcze mamy do zrobienia, panie komandorze.
Przeszli na rufę. Ryder z mieszanymi uczuciami spoglądał na ogołocony pokład. Nie było już na nim

wyrzutni bomb głębinowych.

— A co z wyrzutniami torpedowymi, Beattie?
— Dziś będziemy je usuwali.
Wszystko odbywa się zgodnie z planem — pomyślał Ryder. Niewątpliwie uda się nieco zmniejszyć

zanurzenie okrętu. Tylko, że będzie on teraz bezbronny...

Beattie jak gdyby odgadł jego myśli.
— Dobrze, że dostaniemy te Oerlikony, panie komandorze.

background image

Była to mała pociecha. Obaj wiedzieli, że osiem Oerlikonów o kalibrze 20 mm to nie jest siła, którą

można przeciwstawić bateriom artylerii nadbrzeżnej. Dzięki nim mogli co najwyżej uciszyć stanowiska
artylerii przeciwlotniczej w porcie i osłonić płynące okręty przed atakiem Luftwaffe.

Ryder dotknął opancerzonej płyty przy relingu.
— Nie jest tak gruba, jak przypuszczałem.
— Ma nie więcej niż jedną czwartą cala grubości *, podobnie zresztą jak tamte na pomoście. Wykonane

zostały za to ze specjalnie hartowanej stali — wyjaśnił komandor podporucznik Beattie.

— To dobrze. Powinny jak najmniej ważyć. — Ryder wychylił się przez reling i objął spojrzeniem

rufową część niszczyciela. — Czy uda nam się zmniejszyć zanurzenie na rufie z czternastu do dziesięciu i
pół stopy, tak jak to proponowali planiści?

— Wątpię, panie komandorze. Może osiągniemy jedenaście stóp, ale i to nie jest pewne.
— Ja również tak sądzę, Beattie.
Komandor porucznik Ryder był zbyt zdyscyplinowanym oficerem, aby wspomnieć Beattie'emu o

rozmowie, którą przeprowadził na ten temat z komandorem Hughes-Hallettem. Zdawał sobie sprawę, że
musi sam szukać wyjścia.

— Zredukujemy do minimum ilość paliwa i słodkiej wody, weźmiemy tylko tyle, żeby wystarczyło na

dopłynięcie do celu.

— Tak jest, panie komandorze.
I znów zrozumieli się doskonale. Gdyby doszło do odwołania operacji, a „Campbeltown” przebył

więcej niż połowę drogi, należałoby go wziąć na hol.

Ryder ruszył w kierunku dziobu, wymijając ostrożnie skrzynki po narzędziach i sprzęt stoczniowy.
Myślał już obecnie o czym innym — o ładunku wybuchowym, którym będzie wypełniony niszczyciel.

Sprawa ta nie była jeszcze załatwiona. Najwięcej kłopotów przysparzał skomplikowany system zapalników
o działaniu ze zwłoką. Ani Ryder, ani Newman nie mieli zaufania do tych mechanizmów. Obawiali się, że po
staranowaniu doku „Normandie” i wycofaniu się Brytyjczyków, Niemcy mogą wejść na okręt i rozbroić
zapalniki. Z drugiej strony, gdyby eksplozja nastąpiła wcześniej, mogłaby zagrozić zarówno komandosom na
nabrzeżu, jak i znajdującym się w pobliżu angielskim kutrom. Należało więc zatopić okręt wkrótce po
staranowaniu doku. Zaś wybuch głównego ładunku powinien nastąpić dopiero wówczas, gdy
„Campbeltown” opadnie na dno. W ten sposób niszczyciel wgniótłby nie tylko wrota śluzy do środka i
zatarasował wejście do doku, lecz spowodowałby dalsze szkody w wyniku eksplozji. Rzecz polegała na tym,
aby mieć przynajmniej jeden zapalnik, który nie zawiedzie pod wodą...

Oficerowie w milczeniu przeszli na pokład dziobowy. Ryder zatrzymał się obok działa.
W tym momencie podszedł do niego oficer z dwoma złotymi paskami na roboczym mundurze.
Był to kapitan Tibbets, jeden z najlepszych specjalistów od materiałów wybuchowych w Royal Navy.
— Wynalazł już pan coś, Tibbets? — w głosie Rydera można było wyczuć starannie maskowane

napięcie.

Od tego kapitana, który nosił na galowym mundurze baretkę odznaczenia Distinguished Service Cross

**, zależało bardzo dużo — i to czy „Campbeltown” wypłynie, i czy operacja się powiedzie.

— Tak, panie komandorze — odpowiedział Tibbets. — Mam taki zapalnik, który może działać pod

wodą.

— A ładunek wybuchowy? Gdzie go pan umieści? — Ryder nie starał się już ukryć zadowolenia.
— Dokładnie pod pańskimi stopami, panie komandorze.
Komandor spojrzał mimo woli na swoje buty.
— Pod moimi stopami? A więc nad zbiornikami paliwa?!
— Tak. Użyjemy do tego celu dwudziestu czterech bomb głębinowych. Wybuch nastąpi po dwu i pół

godzinie — wyjaśnił zwięźle kapitan Tibbets.

Tak więc etap przygotowań zbliżał się do końca. Ryder patrzył na tych dwóch ludzi, mających

najtrudniejsze zadanie do spełnienia, i podziwiał ich skromność.

Wchodząc na trap, odwrócił się jeszcze do Beat-tie'go.
— Miałem nadzieję, że uzyskam dla pana informacje od oficerów, których statki zderzyły się z

nabrzeżem. Ci dżentelmeni przejawiają jednak wyraźną niechęć do dyskusji na ten temat...

* Jednostka miary długości stosowana w krajach anglosaskich; ok. 25,4 mm
** Krzyż za Wybitną Służbę (ang.), przyznawany młodszym oficerom marynarki wojennej

background image

Komandor porucznik Beattie uśmiechnął się leciutko:
— Nic dziwnego, nikt nie chce się przyznawać do takich kolizji... Dziób „Campbeltowna” został już i

bez tych informacji odpowiednio wzmocniony.

*

Transportowiec nazywał się „Princess Josephine Charlotte” i przypłynął do Falmouth z komandosami

na pokładzie.

Przycumował opodal kutrów w bazie marynarki wojennej. I jeśli było w tym coś niezwykłego, to tylko

to, że komandosi nie wychodzili wcale na ląd — zostali „zapieczętowani” na okręcie. W czasie wolnym od
zajęć oblepiali relingi i patrzyli na piękne, zalesione wybrzeże. Obserwowali też wpływające do portu
handlowego statki zagraniczne. Żaden z nich jednak nie opuścił okrętu-bazy. Otrzymali w tej sprawie ścisłe
wytyczne, które były podyktowane koniecznością zachowania bezwzględnej tajemnicy.

Falmouth należał do portów angielskich najbardziej narażonych na penetrację niemieckiego wywiadu.

Uważano, że nieprzyjaciel może bardzo łatwo przemycić tu swych agentów, między innymi na statkach
obcych bander. Niestety, ze względu na to, że znajdował się najbliżej celu ataku, stał się miejscem
koncentracji wojsk przygotowywanych do operacji „Rydwan”.

Podpułkownik Charles Newman stał wśród swoich ludzi na pokładzie, ćmiąc nieodłączną fajkę, i myślał

o tym, że nie może przecież od nich wymagać, aby przebywali ciągle w pomieszczeniach mieszkalnych.
Zresztą i tak transportowiec widoczny był z daleka.

Komandosi prowadzili leniwe rozmowy o dziewczynach i o piwie, które ich zdaniem było coraz gorsze.

Ktoś zauważył, że już od dawna nie widział saperów.

Istotnie, w chwili obecnej na okręcie nie było saperów. Odbywali oni pod dowództwem kapitana

Pritcharda ćwiczenia w doku Króla Jerzego V w Southampton. Zapoznawali się z urządzeniami portu,
wykonywali niejednokrotnie te same czynności z zawiązanymi chustką oczyma.

Podpułkownik Newman spojrzał na zegarek i skinął na swego adiutanta, kapitana Daya.
— Stan, przyspieszymy odprawę.
— Yes, sir.
Wkrótce w obszernym pomieszczeniu okrętowym zebrali się wezwani przez Newmana oficerowie.
Dwóch komandosów wniosło duży pakunek, przykryty brezentem. Ustawili go pośrodku kabiny i

wyszli.

Kapitan Day zdjął brezent.
Wśród zebranych przeszedł szmer podziwu.
Z zachwytem spoglądali na mistrzowsko wykonany model portu i basenów. Zaznaczone tu były nie

tylko magazyny, dźwigi i pomosty załadowcze, lecz i portowe tory kolejowe. Budynki, odtworzone z
ogromną precyzją, różniły się kształtem i wielkością. Wszystkie były wykończone niezwykle starannie.

Newman, jak to miał w zwyczaju, przystąpił od razu do sedna sprawy.
— Uchwycimy te dwie wyspy — wskazał laseczką wyspę Penhouet, uformowaną od wschodu przez

dok „Normandie” a od zachodu przez basen St. Nazaire, oraz wyspę St. Nazaire; po jej zachodnie stronie
znajdował się również basen St. Nazaire oraz prowadzące do niego śluzy.

Nie wymienił ani nazw wysp, ani basenów. Nie mógł zdradzić celu ataku, który był zawsze w takie

wypadkach osłonięty do końca najgłębszą tajemnicą.

— Wyspy powinniśmy odizolować od lądu stałego poprzez zniszczenie łączących je z nim mostów i

śluz. Aby tego dokonać, trzeba unieszkodliwić znajdujące się tam stanowiska artylerii przeciwlotniczej —
wskazywał je po kolei.

Oficerowie przyglądali się uważnie modelowi bazy.
— Przewidujemy trzy rejony lądowania — kontynuował podpułkownik Newman. — W związku z

tym oddział nasz podzielony zostanie na trzy grupy. Grupa pierwsza, osiemdziesięciu dziewięciu ludzi pod
dowództwem kapitana Hodgsona, osiągnie tę wyspę — dotknął laseczką wyspy St. Nazaire — a właściwie
wybiegający w morze falochron, nazwijmy go Stare Molo. Zwracam nań uwagę panów, ponieważ nastąpi tu
odwrót...

W tym momencie Newman po raz pierwszy użył prawdziwej nazwy obiektu w porcie St. Nazaire,

nazwy nie ujawniającej zresztą tajemnicy...

— Grupa druga, osiemdziesięciu pięciu ludzi pod dowództwem kapitana Burna, wyląduje po obu

stronach wejścia do tego basenu — wskazał wschodnie wejście do basenu St. Nazaire. — Znajduje się ono
pomiędzy dwoma interesującymi nas wyspami. Jest to tak zwane Stare Wejście...

background image

Po raz drugi wymienił Newman prawdziwą nazwę.
— I wreszcie grupa trzecia, siedemdziesięciu pięciu ludzi, którą będzie dowodził mój zastępca major

Copeland, wyląduje po obu stronach tego suchego doku. Dok zostanie uprzednio staranowany przez okręt...

Rozległ się znów szmer podziwu. Podpułkownik Newman nabił fajkę.
— Widzę, że zaciekawiła was ostatnia wiadomość. Zacznijmy więc od grupy Copelanda. Podobnie jak

inne, będzie się ona składała z pododdziałów szturmowych, burzących i osłony... Pododdział szturmowy
porucznika Rodericka zajmie obszar na wschód od suchego doku. Zmusi do milczenia niemieckie
stanowiska ogniowe i zniszczy zbiorniki paliwa... Pododdział szturmowy kapitana Roya znajdzie się po
zachodniej stronie doku... Tam również wyląduje porucznik Chant ze swoimi saperami. Wysadzą oni stację
pomp i urządzenia hydrauliczne... Porucznik Etches zniszczy wewnętrzny keson na drugim końcu doku.
Liczymy bowiem na to, że keson zewnętrzny zostanie uszkodzony w wyniku uderzenia okrętu...

Newman mówił jeszcze przez kilkanaście minut, określając szczegółowo zadania poszczególnych grup.
Starszy szeregowiec Harrington, który stał pod drzwiami, mruknął do siebie półgłosem:
— Ale stary ma dziś gadane. Coś wisi w powietrzu...

*

Dni biegły jeden za drugim. Często wyłaniały się nowe trudności, które należało rozwiązać.
Komandor porucznik Robert Ryder został już oficjalnie mianowany dowódcą zespołu okrętów w

operacji ,,Rydwan”. Podpułkownik Charles Newman był dowódcą grupy lądowej.

Obaj oficerowie widywali się coraz rzadziej, gdyż każdy z nich miał do spełnienia inne zadania.
Gdyby nie pomoc, której udzielił Ryderowi dowódca bazy w Plymouth, admirał floty sir Charles

Forbes, wyprawa nie doszłaby chyba do skutku.

Najpierw problemem były kutry. Postanowiono, że wezmą udział w ekspedycji, ponieważ posiadały

małe zanurzenie, co umożliwiało przejście przez mielizny. Ale kutry, z ich największą prędkością 16
węzłów, miały ograniczony zasięg pływania — około 600 mil morskich — należało więc umieścić na ich
pokładach dodatkowe zbiorniki paliwa. A to już stanowiło poważne niebezpieczeństwo w wypadku
zetknięcia się z nieprzyjacielem. Uważano, co prawda, że zbiorniki te będą opróżnione w chwili, gdy
ekspedycja wpłynie do ujścia Loary, co stanowiło mniejsze ryzyko, ale w razie niespodziewanego,
wcześniejszego ataku mogły w jednej chwili zmienić się w pochodnie.

Jeszcze większe kłopoty sprawił Ryderowi ścigacz artyleryjski MGB 314 *. Jego dowódcą był kapitan

Curtis z Królewskiej Morskiej Rezerwy Ochotniczej. Ścigacz miał poprowadzić ekspedycję przez płycizny.
Okazało się, iż nawet po zainstalowaniu dodatkowych zbiorników paliwa, posiada on niedostateczny zasięg
pływania. Na ścigaczu znajdował się jednak aparat radiolokacyjny oraz echosonda. I co najważniejsze
rozwiał on prędkość 24 węzłów. To zadecydowało, że stał się okrętem flagowym zespołu. Oczywiście,
zdawano sobie sprawę, iż w drodze do celu trzeba go będzie wziąć na hol...

Najwięcej trudności przysporzył ścigacz torpedowy MTB 74 ** jednostka o niewielkim zasięgu i

niezbyt sprawnym napędzie. Wystarczyło, żeby jeden silnik przestał pracować, a pozostałe cztery zaraz
dotrzymywały mu towarzystwa. Ryder rwał sobie włosy z głowy, ale w końcu uległ krasomówstwu dowódcy
ścigacza, porucznika Wynna. MTB 74 miał storpedować wrota śluzy doku „Normandie”, gdyby
„Campbeltown” utknął na mieliźnie...

Patrząc przez okna hotelu w Falmouth na nabrzeże (w hotelu mieściło się dowództwo marynarki

wojennej) Ryder i Newman zastanawiali się, w jaki sposób utrzymać w tajemnicy przed osobami
niepowołanymi cel operacji. Nie ulegało wątpliwości, że oficerowie ze sztabu, a także wrenki i marynarze,
którzy załatwiali rozliczne sprawy dla ekspedycji, rozmawiają między sobą o niezwykłym ruchu w porcie.
Postanowiono zatem nadać kilka fałszywych sygnałów do dowódcy bazy w Plymouth, admirała Forbesa,
które wprowadziłyby tych ludzi na fałszywy trop.

Po kilku dniach pracownicy portu szeptali między sobą, że w Falmouth przygotowuje się do

wypłynięcia ofensywna grupa poszukująca, która przechwyci U-booty powracające do portów Zatoki
Biskajskiej.

Wydawało się z początku, iż jest to wystarczającym uzasadnieniem faktu, że kutry posiadają zapasowe

zbiorniki paliwa.

* MGB Motor Gun Boat (ang.) — ścigacz artyleryjski
** MTB — Motor Torpedo Boat (ang.) — ścigacz torpedowy

background image

Ale i ten wybieg stawał się przejrzysty dla co inteligentniejszych oficerów.
Należało wymyślić coś nowego, bardziej przekonywającego.
Poradził więc Ryder dowódcom kutrów, aby przygotowali dla swoich ludzi umundurowanie tropikalne.
„Tylko nie trzeba o tym mówić” — dodał.
Teraz już wszyscy uśmiechali się tajemniczo.
„Wiemy, o co wam chodzi! Po opuszczeniu Zatoki Biskajskiej grupa ścigaczy popłynie dalej, na

południe!”

I wówczas wybuchła bomba. Oficerowie przypomnieli sobie nagle, że podczas zakładania Oerlikonów

wyładowano z kutrów dinghy.

„Jakże płynąć na ocean bez dinghy!”
Ryder wydał rozkaz, żeby dinghy wysłano do magazynów marynarki w Greenock koleją. Stamtąd miały

być załadowane na statek i przewiezione drogą morską do portu przeznaczenia ofensywnej grupy
poszukującej.

Grupa ścigaczy rozpoczęła ćwiczenia. Odbywały się one głównie nocą i obejmowały manewrowanie

wśród doków i basenów portowych. Dowódcy kutrów klęli w duchu Rydera, który niezliczoną ilość razy
nakazywał im zmieniać miejsce postoju i rzucać cumy wzdłuż nabrzeży. A już do pasji doprowadzało ich
uzupełnianie paliwa w ciemności.

Ryder zdawał się nie dostrzegać zniecierpliwienia swoich podwładnych. Ciągle wymyślał nowe zadania

jak najbardziej zbliżone do tych, które czekały marynarzy w Saint-Nazaire.

W tym samym czasie podpułkownik Newman „męczył” komandosów i saperów. Wprawdzie byli oni

świetnie przygotowani do tego rodzaju akcji — niektórzy z nich udowodnili swoje wysokie umiejętności w
rajdzie na Vaagsö, wyspę u wybrzeży Norwegii — niemniej jednak dowódca zorganizował kilka ćwiczeń
oraz akcji saperskich w warunkach zbliżonych do panujących w niemieckiej bazie we Francji.

Poza tym obaj dowódcy doszli do wniosku, że konieczne jest przeprowadzenie próby desantu, podczas

której nastąpiłoby sprawdzenie stanu przygotowań załóg i komandosów. Dla wprowadzenia w błąd
ciekawskich ćwiczeniu nadano taki charakter, jakby chodziło o wypróbowanie obrony, a nie ataku. Miejscem
lądowania „nieprzyjaciela” stała się stocznia Devonport w Plymouth, a do jej obrony wciągnięto wojsko,
marynarzy, a nawet Straż Obywatelską.

Lądowanie przebiegło fatalnie, co było chyba najlepszą rzeczą, jaka mogła się w tym wypadku zdarzyć.

Obrońcy stoczni triumfowali i przesyłali do dowództwa bazy szczegółowe raporty.

Przekonano się, że znajdujący się u wejścia do portu okręt stanowi poważne zagrożenie dla desantu, zaś

zmasowane i oślepiające światła reflektorów wręcz uniemożliwiają żeglugę i manewrowanie, czyniąc
niezwykle trudnym odnalezienie poszczególnych rejonów lądowania.

Dowódcy przygotowywanej wyprawy mieli niezbity dowód, że jednym z najistotniejszych warunków

powodzenia akcji będzie zaskoczenie. Zaczęto więc przemyśliwać, jak zmylić czujność Niemców. Długie
godziny spędzał obecnie Ryder na dyskusjach z oficerem nawigacyjnym, kapitanem Greenem, i oficerem
łączności, porucznikiem O'Rourke, którzy stanowili jego sztab na ścigaczu artyleryjskim MGB 314. Do tych
poufnych rozmów dopuszczony został jedynie starszy sygnalista Pike.

W stoczni prace były już ukończone. W ostatniej chwili przemalowano jeszcze kadłub jednego z

kutrów, który w czasie próbnego desantu okazał się najbardziej widoczny w świetle reflektorów...

W Falmouth znajdowały się już dwa niszczyciele eskortowe typu „Hunt”: „Atherstone” i „Tynedale”,

które miały odprowadzić zespół pod nieprzyjacielski brzeg i oczekiwać na wycofujące się ścigacze, aby
znów służyć im pomocą i wsparciem. Przypłynął również z Plymouth „Campbeltown”.

Prognozy Instytutu Przypływów i Odpływów Morza w Liverpool wskazywały, że najkorzystniejsze

warunki przyboru wód wystąpią u ujścia Loary w końcu marca i na początku kwietnia. W związku z tym
atak na port w St. Nazaire powinien nastąpić w noc księżycową pomiędzy godziną 24.00 a 2.00.

Od kilku dni utrzymywała się ładna pogoda z lekkim wiatrem wschodnim. Nie można było dłużej

czekać. Zapadła ostateczna decyzja, że ekspedycja wyruszy z Falmouth 26 marca 1942 roku...

Dzień przed wypłynięciem Ryder i Newman otrzymali zdjęcia z ostatniego rozpoznania lotniczego

bazy. Oglądali je bardzo uważnie, analizując poszczególne fragmenty.

W pewnym momencie opanowany zazwyczaj Ryder aż krzyknął z przejęcia:
— Niech to szlag trafi!
Cztery niemieckie torpedowce przycumowały obok miejsca, które Newman wybrał na stanowisko

dowodzenia.

— I co pan teraz zrobi, Newman? — Ryder spojrzał z troską na swego kolegę. Widać było jednak, że z

trudem powstrzymuje uśmiech.

Podpułkownik zapytał pogodnie:

background image

— Ilu trzeba ludzi, żeby zdobyć te torpedowce?
Ryder, tak jak Newman, odpowiedział pytaniem:
— Jakie ma pan odwody?
— Dwunastu.
— Dwunastu?! — Ryder nie mógł już pohamować śmiechu.
— Oczywiście, dwunastu żołnierzy, a nie dwanaście pododdziałów — Newman zachowywał nadal

spokój.

— Sądzę, że będzie ich pan potrzebował wszystkich.
W nocy motorówki podpłynęły pod burtę transportowca „Josephine Charlotte” i komandosi zaczęli

zajmować w nich miejsca. Później motorówki podchodziły do poszczególnych kutrów i do
„Campbeltowna”. Wysportowani żołnierze z łatwością wspinali się po sznurowych drabinkach na pokład.
Marynarze z ciekawością obserwowali przybyłych. Jedynie oficerowie wiedzieli, co to znaczy. Zostali
wcześniej poinformowani, że nastąpi desant.

Gdy nadszedł dzień, w porcie znów panował spokój. HMS „Princess Josephine Charlotte” stał na swym

miejscu, a na jego pokładzie panował zwykły „ruch”. Kucharze, pisarze, gońcy, w mundurach komandosów,
pozorowali niezmienność stanu liczbowego. Nikt z nie wtajemniczonych nie domyślał się nawet, że okręt
opustoszał.

Po południu wypłynęły z portu kutry, a w godzinę później trzy niszczyciele...

Tajemniczy U-boot

Hurricane krążył nad konwojem, utrzymując się stale na wysokości poniżej trzystu metrów. Aż

wreszcie, wykonując zakręt przechylił się ostro, zwiększył prędkość i pomknął na północ. Za chwilę zniknął
w lekkiej mgle. Przez kilkadziesiąt sekund słychać jeszcze było warkot silnika, potem wszystko ucichło.

Komandor porucznik Robert Ryder, stojący na pomoście bojowym HMS „Atherstone”, spoglądał na

znikający w dali samolot. Zresztą nie tylko on. Podpułkownik Newman i dowódca niszczyciela, komandor
podporucznik Jenks, trzymali jeszcze lornetki przy oczach. Patrzyli również w górę dwaj marynarze „na
oku” i wsparty o lampę sygnalista. Wszyscy oni odczuwali to samo co Ryder. Wraz ze zniknięciem
Hurricane'a, który za kwadrans wyląduje bezpiecznie na lotnisku, zerwana została ostatnia więź łącząca ich
z ziemią ojczystą. Opuścili ją przed sześcioma godzinami. Od tego momentu byli już sami, zdani wyłącznie
na własne siły...

I dopiero teraz, kiedy powoli zbliżali się do celu, Ryder uświadomił sobie, że dotychczas nie miał czasu

na zastanawianie się nad tym, co może nastąpić. Ciągłe napięcie i wieczna gonitwa za zbyt szybko
uciekającym czasem wykluczały wszelką refleksję. I oto nadeszła chwila, kiedy zdał sobie sprawę z tego, jak
bardzo jest zmęczony. Cała ta wyprawa, do której przygotowywali się tak intensywnie, wydała mu się
odległa i nierealna. Przypomniał sobie, że podobnego uczucia doznał, gdy dowodził w latach trzydziestych
jachtem „Penola”, podczas naukowej ekspedycji na Antarktydę. Ale wówczas był znacznie młodszy i poza
sztormami, nie groziło im żadne niebezpieczeństwo. Dziś miał już trzydzieści cztery lata, toczyła się okrutna
wojna na morzu, a on przed rokiem się ożenił...

Wiatr, który nie tak dawno poświstywał w olinowaniu „Atherstone'a”. prawie ucichł. Zapowiadała się

spokojna, księżycowa noc.

Podążali w szyku torowym dwoma kolumnami, z prędkością czternastu węzłów — trzy niszczyciele,

dwa ścigacze i szesnaście kutrów. „Atherstone” i „Campbeltown” wzięły na hol ścigacze MGB 314 i MTB
74. Jedynie „Tynedale” płynął swobodnie. Jeszcze tylko parę godzin i znajdą się na wysokości wyspy
Ushant, a potem na wodach Zatoki Biskajskiej, gdzie roi się od wilczych stad U-bootów.

Dzień przebiegł bez emocji. Ustalanie kursu, ciągłe wypatrywanie za samolotami rozpoznawczymi

nieprzyjaciela, przygotowywanie ekwipunku i sprawdzanie broni przez komandosów.

Na pomoście bojowym niszczyciela „Atherstone” rozlegał się monotonny gwizd asdiku, antena

radarowa omiatała horyzont, żarzyło się światło kompasu.

*

Dzień wstał pogodny i bezchmurny. Widoczność była wspaniała. Na okrętach ogłoszono stan gotowości

alarmowej. Obsługi Oerlikonów i wachtowi z lornetkami przy oczach omiatali wzrokiem horyzont,
spodziewając się lada moment ataku z powietrza lub z morza. Zmniejszono prędkość do ośmiu węzłów, aby

background image

po zapadnięciu zmroku znowu ją zwiększyć. Zespół wszedł na kurs południowo-wschodni. Oddalili się od
wyspy Ushant o ponad sto mil.

Było pięć po siódmej, kiedy „Tynedale” zasygnalizował o podejrzanym obiekcie na horyzoncie, z tyłu

za okrętami.

Komandor porucznik Ryder natychmiast rzucił rozkaz:
— Maszyny stop! Wypuścić linę holowniczą!
Turbiny gwałtownie zmniejszyły obroty.
Zaczęto uwalniać „Atherstone'a” od ścigacza artyleryjskiego.
Ryder, obserwując manewr za rufą, powiedział spokojnym głosem:
— Alarm bojowy!
Zabrzmiały klaksony, zadudniły po pokładach marynarskie buty.
Oparty o reling pomostu sięgnął po lornetkę i nie dostrzegając w zasięgu wzroku nic godnego uwagi

zwrócił się do sygnalisty:

— Nadawaj: co zobaczyłeś?
Mrugnęły migacze na obu okrętach.
— Obiekt nie zidentyfikowany. Prawdopodobnie U-boot lub statek rybacki — odpowiedział

„Tynedale”.

Ryder rzucił przez zęby jakieś przekleństwo.
— Zbliż się i sprawdź. Popłyniemy za tobą.
„Atherstone” po wypuszczeniu liny był wolny. Mógł zwiększyć obroty i ruszyć tropem wroga.

*

Dowodzący niszczycielem „Tynedale” komandor podporucznik Tweedie widzi już dokładnie kiosk

niemieckiego okrętu podwodnego. Nie ulega wątpliwości, że jeszcze kilka minut i Niemcy również ich
zauważą i natychmiast skryją się w głębinie.

Ale cóż to! Okręt wyraźnie wypływa na powierzchnię! Tweedie wprost nie wierzy własnym oczom.

Groźna sylwetka U-boota sunie spokojnie na północ. Nie mogą już dłużej czekać. Muszą zaatakować
Niemca.

„Tynedale” pędzi jak szalony, rozwijając maksymalną prędkość dwudziestu siedmiu węzłów. Tnie falę

dziobnicą, pozostawiając za sobą kipiący ślad. Na gaflu tylnego masztu powiewa brytyjska bandera.

Radarzysta podaje kolejne namiary. Odległość zmniejsza się z minuty na minutę... Na pokładzie

dziobowym marynarze w hełmach na głowach czekają na sygnał do oddania strzału... Jeszcze kilka metrów,
jeszcze trochę cierpliwości... Teraz...

— Podać cel! — pada komenda.
W tym momencie ponad U-bootem wytrysnęło pięć białych rakiet.
— Sygnał rozpoznawczy, panie komandorze! — krzyczy podniecony sygnalista.
Tweedie nie reaguje, jeszcze raz sprawdza odległość... Dwie i pół mili...
— Ognia!
Huk działa, potężny słup wody i już wiadomo, że strzał był niecelny. Poprawka. Drugi strzał. Ogromna

fontanna tryska tuż za rufą okrętu podwodnego. Chyba jednak dostał — myśli Tweedie.

U-boot nie podejmuje walki, usiłuje skryć się przed atakującym niszczycielem. Dziób niemieckiego

okrętu jest już pod wodą, kiedy odzywa się umieszczony na pokładzie „Tynedale'a” pom-pom. Na rufie
marynarze z obsługi wyrzutni bomb głębinowych czekają na swoją kolej.

— Przygotować pierwszą serię do odpalenia! Morze burzy się gwałtownie. Wraz ze słupem wody

wyrzuca na powierzchnię splątane glony i zmasakrowane ciała ryb. Nie ma wśród nich szczątków okrętu
podwodnego i nawet śladu ropy. Zresztą i tak nie mieli złudzeń. Gdyby trafili, usłyszeliby głuchy, podwodny
wybuch. Zepsuty asdic nie łapie kontaktu. Z ekranu radaru zniknęła świetlna plamka U-boota.

„Tynedale” rozpoczyna poszukiwania. Naprawiony asdic poświstuje jak zwykle. Na próżno jednak

próbują wyłowić twarde echo. Może „Atherstone” będzie miał większe szczęście...

Tymczasem „Atherstone”, który był już w pobliżu, usiłował nawiązać kontakt z dowódcą „Tynedale'a”.

Migocące światło sygnału rozbłyskiwało przez dłuższy czas.

— Być może, w ciągu tej godziny U-boot przekazał meldunek — Ryder dzielił się swoimi

przypuszczeniami z dowódcą „Tynedale'a”. — Mogą wysłać samolot rozpoznawczy i obserwować nas.
Zamierzam kontynuować operację.

Tweedie zdawał sobie sprawę, jak olbrzymia odpowiedzialność spoczywa na Ryderze. Kontynuować

background image

operację, czy ją odwołać? Taką decyzję mógł podjąć tylko Ryder jako dowodzący ekspedycją. Nikt inny nie
był do tego upoważniony i Ryder zresztą nie prosił o radę. A przecież wyczuwało się w przekazanym
tekście, że na taką radę liczył.

— Zapisuj — powiedział Tweedie do sygnalisty, który stał obok niego z otwartym blokiem

sygnałowym i ołówkiem w ręku. — Wydaje się nieprawdopodobne, aby okręt podwodny zauważył kutry.
Ewentualna ocena nieprzyjaciela będzie taka: dwa niszczyciele płyną do Gibraltaru.

Odpowiedź z „Atherstone'a” była krótka: Zgadzam się.

*

— Zanurzenie alarmowe!
Komandor podporucznik Kelbling zamknął i dokręcił pokrywę włazu kiosku, a potem zbiegł po trapie

do centrali.

— Dziewięćdziesiąt metrów! — rozkazał.
Miał jeszcze w oczach obraz pędzącego niszczyciela z jego zadartym dziobem. Zum Donnerwetter noch

einmal! Jak mógł do tego dopuścić! Zachciało mu się sygnałów rozpoznawczych! I ta decyzja, żeby uciekać
na powierzchni. Na co właściwie liczył? Że włączy silniki spalinowe, rozwinie prędkość dwudziestu węzłów
i pozbędzie się w ten sposób prześladowców? Przecież to nonsens! Prędzej czy później niszczyciel by ich
doszedł. Musiałby przyjąć walkę — zginąć lub poddać się.

U-593 znikał szybko pod wodą. Kelbling patrzył na manometr zanurzenia, tachometry i wskaźniki

położenia sterów. Załoga była znakomicie wyszkolona i dowódca miał do niej całkowite zaufanie. Jeszcze
piętnaście sekund i okręt osiągnie głębokość peryskopową.

Suchy trzask w okolicy przedziału rufowych wyrzutni torpedowych. A więc tamci strzelają z działa.

Czyżby trafili? Nasłuchiwał przez chwilę. Nie jest źle. Podwójny kadłub U-boota i to wytrzyma.

Okręt osiągnął już głębokość peryskopową. Kelbling otarł pot z czoła. Stwierdził, że po raz pierwszy w

życiu boi się. Obrzydliwe uczucie. Jeszcze nigdy nie był w tak parszywej sytuacji. Wszystko wisiało na
włosku.

Postanowił gwałtownie zmienić kurs i wymknąć się z obszaru zagrożenia. Nie wątpił, że Anglicy rzucą

bomby głębinowe. Już słychać było wyraźnie szum śrub zbliżającego się niszczyciela.

Dotknął ręką pleców marynarza przy sterach. Sekundy dłużyły się niemiłosiernie. Teraz powinni

wyrzucić bomby — pomyślał. I rzeczywiście, w tym momencie nastąpił wybuch, podobny do tamtego
suchego trzasku z działa. Tylko że teraz trzasków było więcej. Z poszycia kadłuba posypał się korek. Z
włazów polało się trochę wody. Kelbling odetchnął z ulgą. Wiedział, że nadszedł moment, w którym może
uratować okręt i załogę, i że nie wolno mu zmarnować tej szansy. Musi zmylić przeciwnika, zanim ten zdoła
ponownie nawiązać z nimi kontakt i przejść do kolejnego ataku.

Marynarz przy asdiku zameldował:
— Oddala się na szybkich obrotach!
— Oba motory stop! Cisza na okręcie! — rozkazał Kelbling.
Po kilkudziesięciu minutach wyszli znów na głębokość peryskopową. Dowódca przywarł oczami do

okularu. Dwa brytyjskie okręty były już w znacznej odległości.

— Sygnał radiowy — powiedział. — Dwa niszczyciele płyną w kierunku południowo-zachodnim.
Chciał jeszcze dodać „prawdopodobnie do Gibraltaru”, ale w końcu machnął na to ręką. W sztabie sami

się domyślą.

*

Trawlery!... Dziesięć, jedenaście, dwanaście... Komandor porucznik Ryder przestał już nawet liczyć. Co

teraz robić? Przed wypłynięciem z Falmouth wydał rozkaz, żeby sprawdzić każdy statek rybacki. Nie
dowierzał ani trawlerom francuskim, ani tym z krajów neutralnych. Podejrzewał, że mogą być na nich
obserwatorzy niemieccy wyposażeni w radiostacje. Zdarzały się również okręty-pułapki z obsługą wojskową
i zamaskowanym uzbrojeniem.

Ale sprawdzić wszystkie? Na to nie mają czasu. Może wystarczy skontrolować dwa najbliższe? Tak, to

jest wyjście. Wypuszczą jeszcze raz linę holowniczą i ścigacz artyleryjski MGB 314 zajmie się jednym a
„Tynedale” — drugim. Załogi opuszczą pokład, a angielscy marynarze przeszukają wszystkie zakamarki.
Jeśli nic nie znajdą, pozostawią inne w spokoju.

background image

Nie minęło pół godziny, gdy dowódca MGB 314, kapitan Curtis, wszedł ze swoimi marynarzami na

pokład francuskiego trawlera ,,Le Slack”.

— Muszę was zmartwić, ale popłyniecie na niszczycielu do Anglii... — Curtis, z wykształcenia

romanista, mówił płynną francuszczyzną.

Bretończycy nie wyglądali na zmartwionych. Spoglądali na przybyłych z zaciekawieniem i, o dziwo,

uśmiechali się przyjaźnie.

Kapitan trawlera, barczysty mężczyzna o szerokiej i pooranej zmarszczkami twarzy, wyciągnął rękę na

powitanie.

— O niczym innym nie marzymy. Mamy już dość tych szwabów. Chcemy się przyłączyć do Wolnych

Francuzów.

— A oddacie nam rozkazy wyjścia, mapy, listy sygnałów, formularze zużycia paliwa? — Curtis poczuł

się onieśmielony. Mimo wszystko nie spodziewał się takiego przyjęcia.

— Wszystko wam damy i jeszcze coś na dodatek. Proszę do kabiny —- kapitan trawlera ruszył

pierwszy, wskazując Curtisowi drogę.

Gdy wyszli na pokład, dowódca MGB 314 niósł mapy i dokumenty, a Francuz tulił do piersi... parę

butelek wina.

*

Zespół sformowano w szyk bojowy przeciwko okrętom podwodnym — trzy niszczyciele szły na końcu.

Chodziło nie tyle o poszukiwanie U-bootów, ile o to, aby nieprzyjacielski samolot rozpoznawczy został
wprowadzony w błąd. W tym samym celu starano się stwarzać pozory, iż okręty zmierzają kursem na La
Pallice.

Po południu pogoda zmieniła się. Ciężkie, ołowiane chmury zdawały się dotykać topów masztów.

Widzialność była bardzo słaba. Komandor porucznik Ryder promieniał. Kiedy jednak odebrał sygnał
radiowy od dowódcy bazy w Plymouth, mina mu wyraźnie zrzedła. Admirał Forbes informował, iż pięć
niemieckich torpedowców znajduje się w pobliżu St. Nazaire i że ekspedycja może je napotkać. Torpedowce
owe miały przewagę nad kutrami i ścigaczami angielskiego zespołu zarówno pod względem uzbrojenia, jak i
prędkości. Ryder zaczął ponownie myśleć o odwołaniu operacji.

Wkrótce nadszedł kolejny sygnał od Forbesa. Dwa niszczyciele typu „Hunt”: „Cleveland” i

„Brocklesby”, wypłynęły z Falmouth, by następnego dnia połączyć się z powracającym do bazy zespołem.

Ryder podyktował sygnaliście rozkaz, który z pokładu ,,Atherstone'a” nadano do wszystkich kutrów:
Jeśli uznane to zostanie za konieczne, komandosi i załoga „Campbeltowna” przeniosą się w drodze

powrotnej na niszczyciele. W przypadku zaatakowania przez przeważające siły przeciwnika, niszczyciele
poprowadzą kutry, wykorzystując prędkość i zasłony dymne. Dowodzący marynarką pozostanie na ścigaczu
artyleryjskim MGB 314. Jeśli kutry się rozproszą, powinny płynąć na obszarze: szerokość 46° N długość 4°
W, szerokość 46° N długość 7° W, stamtąd na północ długość 7° W. Podjęte będą przygotowania, aby je
wziąć na hol pod silną eskortą
.

Powoli zapadał zmrok, przykrywając ciemną zasłoną sunące w kierunku ujścia Loary okręty. O

godzinie dwudziestej zespół zatrzymał się na morzu.

Ryder i Newman wymienili uścisk dłoni z komandorem podporucznikiem Jenksem, dowódcą

,,Atherstone'a”, i wraz ze swymi sztabami przenieśli się na ścigacz artyleryjski MGB 314.

Okręty sformowały szyk, w jakim miały wchodzić do St. Nazaire. Stanowił on kombinację szyku

torowego, złożonego z dwóch kolumn, i szyku klina. Na czele zespołu znalazł się ścigacz artyleryjski, nieco
z tyłu, po jego obu stronach, dwa kutry stanowiące straż przednią, dalej „Campbeltown”, a za nim dwanaście
kutrów ustawionych dwutorowo. Na końcu płynęły dwa kutry: jeden jako straż tylna, drugi zapasowy dla
komandosów, na wypadek gdyby któryś z kutrów transportowych uległ awarii. Ścigacz torpedowy MTB 74
zamykał pochód.

Niszczyciele zajęły pozycje z prawej i lewej strony, aby nawiązać kontakt wzrokowy z okrętem

podwodnym „Sturgeon”, który miał się wynurzyć w odległości czterdziestu mil od St. Nazaire.

Przegrupowanie odbyło się szybko i sprawnie. Zespół zachowując ciszę ruszył w kierunku ujścia Loary.

Po kilku minutach marszu jeden z kutrów zasygnalizował o defekcie silnika. Ryder rozkazał, by załoga
opuściła pokład i przeniosła się na kuter rezerwowy, podążający z tyłu.

O godzinie dwudziestej drugiej zauważono światło „Sturgeona”. MGB 314 podpłynął do okrętu

podwodnego i Ryder podniósł do ust mikrofon głośnika.

— Dziękujemy ci, dobry duszku!

background image

— Połamcie nogi! Nie wykręcicie się od podwójnej porcji whiski po powrocie! — zawołano ze

,,Sturgeona”.

Niszczyciele „Atherstone” i „Tynedale” opuściły zespół, który zbliżał się do wybrzeży Francji.
Około północy nad St. Nazaire ukazały się błyski wystrzałów i niebo nad portem rozświetliły smugi

reflektorów. W pół godziny później nad horyzontem błyszczała szeroka łuna. Wiedzieli, że siedemdziesiąt
Wellingtonów bombarduje St. Nazaire i to dodało im odwagi.

Dochodziła za kwadrans pierwsza, kiedy marynarz na oku MGB 314 zameldował:
— Widzę ląd, panie komandorze!

Atak

Poprzez zwisające nisko chmury przebijało delikatne światło księżyca. Ryder stojący na pomoście

bojowym ścigacza wytężał wzrok, by dojrzeć jakieś szczegóły na rysującym się w dali północnym brzegu
ujścia Loary. Niestety, przelotne mżawki i zamglenia utrudniały widoczność.

— Jaka odległość? — zapytał oficera nawigacyjnego, który pochylony nad stołem do map obserwował

ekran radaru.

— Dwa kable * od wieży latarni morskiej Les Morées, panie komandorze — odpowiedział kapitan

Green.

— Pike, czy jesteście gotowi? — rzucił Ryder.
— Tak jest, panie komandorze — odparł starszy sygnalista, który stał przy aldisie.
Ryder odwrócił się do dowódcy ścigacza, jakby i jego chciał o coś zapytać, ale w końcu machnął ręką i

spojrzał na Newmana. Podpułkownik stał jak posąg trzymając w dłoni wygasłą dawno fajkę. Na pomoście
MGB 314 przebywał również oficer łączności, porucznik O'Rourke, który wraz z Greenem i Pike'em
wchodził w skład sztabu Rydera.

Komandor zerknął na zegarek. Pierwsza piętnaście. Za ile minut odkryją ich Niemcy? Każda minuta to

życie jednego człowieka, a może nawet kilku. Znajdowali się przecież w zasięgu baterii artylerii
nadbrzeżnej. Z lewej burty mieli kanał Les Charpentier, z prawej minęli już mieliznę Le Chatelier.
Echosonda działała sprawnie. Wysyłała krótkotrwałe impulsy, które po odbiciu od dna powracały do
odbiornika. A jednak Ryder nie był pewien, czy „Campbeltown” nie natknie się na jakąś płyciznę.

Zbliżali się do latarni Les Morées i napięcie na pomoście osiągnęło punkt kulminacyjny.
— Niech mi pan powie, Newman, dlaczego w restauracjach londyńskich jest coraz gorsze żarcie? —

Ryder postanowił przerwać przedłużającą się ciszę.

— Sądzę, że powinien pan, komandorze, spytać o to tamtych panów — odpowiedział z niezmąconym

spokojem podpułkownik, wskazując ręką w kierunku wybrzeża Francji.

Na pomoście rozległ się śmiech. Posypały się żarty.
Nagle jasny promień reflektora rozdarł ciemności, musnął zamykającą szyk sylwetkę ścigacza

torpedowego MTB 74 i zgasł.

Śmiech ucichł, urwali rozmowę w pół słowa, wstrzymali oddech. W świetle reflektora ujrzeli jakąś

jednostkę na kanale w pobliżu wejścia do portu.

Minęła jeszcze jedna pełna napięcia minuta. Mieli do pokonania niecałe dwie mile. Ominęli szczęśliwie

mielizny, pola minowe i zagrody sieciowe. Czyżby Niemcy naprawdę ich nie zauważyli?

Ryder znów spojrzał na zegarek. Pierwsza dwadzieścia dwie. W tym momencie zapaliły się reflektory

na obu brzegach: północnym i południowym, wydobywając z ciemności płynące kutry. Światła
prześlizgiwały się po kadłubach i masztach, zatrzymywały na brudnych i poszarpanych banderach
brytyjskich. ,,Campbeltown” ze swymi przednimi, ściętymi na ukos, kominami, z których buchał gesty dym,
widoczny był jak na dłoni.

Niemcy zdezorientowani, nie wiedząc, kto zbliża się do portu, wezwali zespół do zatrzymania się. Z

początku migotał reflektor jednej z baterii nadbrzeżnych. Później włączył się inny, gdzieś od strony stoczni
marynarki wojennej. Kilka sekund ciszy i zagrały działa artylerii przeciwlotniczej. Strzelano jednak
niepewnie, rzadko i na oślep.

Pierwsza dwadzieścia trzy. Półtorej mili do celu. Jeszcze dziesięć minut i będą w porcie. Ryder odwrócił

się do sygnalisty i skinął głową.

* Kabel — 0,1 mili morskiej

background image

Pike począł błyskać aldisem. Znał świetnie niemiecki system posługiwania się sygnałami Morse'a. Nie

wiedział jednak, jak należy odpowiedzieć na wezwanie Niemców w momencie nawiązania korespondencji
optycznej. Nadał więc szybko: „Czekać”, a potem przesłał sygnał wywoławczy jednego z niemieckich
torpedowców. Nie dając wrogowi czasu na zastanowienie, wytrzaskiwał ryglem reflektora: „Pilne. Dwie
jednostki uszkodzone przez nieprzyjaciela proszą o pozwolenie natychmiastowego wejścia do portu”.
Zaledwie to skończył, nadał jeszcze raz: „Czekać”.

Hitlerowskie baterie umilkły.
Ryder odetchnął z ulgą. Minęli już pierwszy posterunek nadbrzeżny. Teraz musieli odpowiedzieć na

wezwanie drugiego.

Niemcy znów otworzyli ogień. Pike przesłał międzynarodowy sygnał dla okrętów i statków, które

zostały ostrzelane przez własne jednostki.

Ogień ucichł.
Jeszcze tylko sześć minut i „Campbeltown” staranuje wrota śluzy doku „Normandie”. Ryder wiedział,

że niemieckie działa dużego kalibru są już niegroźne — nie dosięgną i nie zatopią niszczyciela. Gdyby
jednak trafili z armat przeciwlotniczych w urządzenie sterowe lub w pomost „Campbeltowna”, okręt nie
dotarłby do celu...

Pierwsza dwadzieścia siedem. Ogień przybiera na sile. Zgromadzeni na pomoście oficerowie nie mają

żadnych wątpliwości. Niemcy ich zidentyfikowali.

Pierwszy przerwał milczenie „Campbeltown”, za jego przykładem poszły ścigacze i kutry. Rozległ się

ogłuszający huk. Powietrze przecięły pociski smugowe, znacząc swą drogę ściegiem czerwonych i zielonych
paciorków.

W oślepiającym i zmasowanym świetle reflektorów Brytyjczycy widzieli wyraźnie zakotwiczony obok

południowego wejścia do portu okręt strażniczy z artylerią przeciwlotniczą na pokładzie.

Głucho i monotonnie odezwał się pom-pom na ścigaczu artyleryjskim. Okręt nieprzyjaciela zamilkł. Po

chwili wysoki płomień oświetlił nieruchomą sylwetkę. Przepływające obok kutry pakowały weń nowe porcje
ołowiu.

Po paru minutach ogień hitlerowców jak gdyby osłabł. Artylerzyści na kutrach wstrzeliwali się obecnie

w wybetonowane stanowiska artylerii przeciwlotniczej wroga. Uwijali się na pokładach, odsłonięci niemal
ze wszystkich stron. Jedynie „Campbeltown” miał jaką taką osłonę — umocowane poniżej relingów płyty
pancerne. Na niego też przede wszystkim skierowany został ogień Niemców. Ale okręt nie zważając na
sypiące się zewsząd pociski, rozwijając prędkość 19 węzłów, przepływał już obok Starego Molo i podążał w
stronę doku „Normandie”...

*

Dowodzący obroną przeciwlotniczą w porcie Saint-Nazaire kapitan Karl Konrad Mecke przebywał

nadal w centrali dowodzenia. Po krótkotrwałym nalocie Brytyjczyków alarm nie został jeszcze odwołany.
Wszystkie stanowiska ogniowe były obsadzone. Ludzie znajdowali się ciągle w gotowości bojowej.

Mecke patrząc to na planszecistów, to na rozłożoną przed nimi mapę, na którą naniesiono dane o

niedawnej sytuacji powietrznej, przechadzał się po obszernym pomieszczeniu i zastanawiał nad celem tego
ataku.

Wellingtonów było na pewno więcej niż sześćdziesiąt. Czyżby Brytyjczycy zamierzali zniszczyć

stocznię marynarki wojennej? Ale dlaczego wybrali tak fatalną pogodę? Przecież zdawali sobie sprawę, że
przy tak nisko wiszących chmurach niewiele bomb osiągnie cel.

Mecke tak się zamyślił, że nie spostrzegł nawet, kiedy podszedł do niego jeden z podoficerów.
— Posterunek nadbrzeżny przekazał niepokojącą wiadomość, panie kapitanie.
— Ponowny nalot?
— Nie. Tym razem chodzi o cele nawodne. Do ujścia rzeki wpłynęło kilkanaście nie rozpoznanych

jednostek.

— Przygotować się do strzelania na wprost! — padła komenda.
Kapitan Mecke wiedział, że nic go już nie powstrzyma od otwarcia ognia. To mógł być tylko

nieprzyjaciel.

*

background image

Komandor podporucznik Stephen Beattie nie mógł narzekać na brak emocji.
Po wpłynięciu do ujścia Loary „Campbeltown” dwukrotnie natrafił na mielizny, ale na szczęście

przeszedł po nich lekko. Mimo to Beattie z przyjemnością widziałby tej nocy obok siebie planistów, którzy
zapewniali, że uda się zmniejszyć zanurzenie na rufie z czternastu do dziesięciu i pół stopy. Tymczasem przy
prędkości do piętnastu węzłów zanurzenie to wynosiło około dwunastu stóp.

Światła reflektorów, krwawe błyski wystrzałów zdezorientowały zupełnie dowódcę niszczyciela.

Właściwie nie wiedział, gdzie się obecnie znajdują. Stał na pomoście bojowym, patrzył przez otwory
opancerzenia i wydawało mu się, że są już w pobliżu Starego Molo. Ale to był dopiero falochron u
południowego wejścia do portu.

Kiedy się zorientował, było już za późno. Zdenerwowany wydał rozkaz do sterówki o natychmiastowej

zmianie kursu w prawo. Ominęli Stare Molo w ostatnim momencie.

Beattie zacisnął zęby. Teraz należało wyjść na nowy kurs, aby uderzyć z rozpędem we wrota doku

„Normandie”. Jeszcze raz pochylił się nad rurą głosową:

— Ster lewo sześćdziesiąt!
— Ster lewo sześćdziesiąt! Leży lewo sześćdziesiąt! — odpowiedział sternik.
„Campbeltown” szedł już nowym kursem. Po obu jego burtach rozrywały się pociski. Fontanny wody

tryskały wysoko w górę. Żeby tylko nie trafili w sterówkę — pomyślał Beattie i w tym momencie usłyszał
meldunek:

— Tu kapitan Tibbets! Sternik śmiertelnie ranny. Przejmuję koło!
Jeszcze tylko minuta — myślał gorączkowo Beattie. Czy Tibbets da sobie radę?
Dok „Normandie” był coraz bliżej. Beattie widział już dokładnie zewnętrzny keson, który mieli

staranować. Dziewiętnaście węzłów... Czy przy takiej prędkości okręt nie rozpadnie się, nie przełamie się
wpół?

Nagle niszczyciel drgnął leciutko. Przeciwtorpedowa sieć ochronna! Przeciął ją! Nie wytracił

szybkości! Trzysta jardów... Dwieście jardów... Beattie rozróżniał już odbojnice palowe.

I naraz potężny łomot. Zazgrzytało żelazo, w powietrze frunęły kawałki drewna, buchnęły płomienie na

dziobowym pokładzie w pobliżu przedniego działa.

Beattie połączył się z maszynownią.
— Szefie, żyjecie?!
— Tu maszynownia — usłyszał w odpowiedzi. — Czy na pewno uderzyliśmy, panie komandorze?
— Uderzyliśmy, szefie! — Beattie był uszczęśliwiony i jednocześnie zdumiony, że wszystko poszło tak

gładko. — Rzućcie wszystko i wyłaźcie na pokład!

Była godzina pierwsza trzydzieści cztery. Zaledwie cztery minuty później niż przewidywał plan

operacyjny „Campbeltown” wbił się w konstrukcję kesonu doku „Normandie”.

Gdy ugaszono pożar na pokładzie i dym opadł, Beattie zobaczył, że dziób niszczyciela wgniótł się co

najmniej 36 stóp, ale niestety wystawał ponad zewnętrzny keson i mogło to uniemożliwić zatopienie okrętu.

Na pokładzie dziobowym pojawili się już komandosi. Ostrożnie przesuwali się wzdłuż relingów,

ciągnąc za sobą drabiny.

Ogień niemiecki wzmagał się z minuty na minutę. Wyglądało na to, że załoga portu widzi tylko jeden

cel — „Campbeltowna”.

*

Tymczasem dwie kolumny kutrów, sunące za ścigaczem artyleryjskim, zmierzały do wyznaczonych

uprzednio rejonów lądowania.

Kutry prawej kolumny miały wysadzić komandosów po obu stronach wschodniego wejścia do basenu

St. Nazaire, lewej — po północnej stronie Starego Molo.

Pierwszy kuter prawej kolumny, na którym znajdował się jeden z pododdziałów szturmowych, zdołał

dotrzeć jedynie do południowego krańca Starego Molo. Tu został trafiony, zapalił się, skręcił ostro w bok
przecinając drogę lewej kolumnie, i osiadł na mieliźnie.

Podążające za nim dwie następne jednostki, oślepione światłem reflektorów, minęły Stare Wejście i

ruszyły w górę rzeki. Spostrzegłszy omyłkę, zawróciły i dotarły do wyznaczonego rejonu lądowania.
Wyglądało na to, że uda im się wykonać zadanie. Komandosi pospiesznie opuścili kutry, lecz, niestety, ogień
niemiecki był tak silny, że musieli z powrotem wycofać się na pokłady swych jednostek.

Czwarty kuter został trafiony tuż przed celem. Płonął jak pochodnia. Podążającej za nim jednostce

również nie udało się dotrzeć do Starego Wejścia. Celny pocisk ugodził w urządzenia sterowe i kuter z

background image

wieloma rannymi na pokładzie wycofał się z pola walki. Jedynie zamykający kolumnę szósty kuter, którego
dowódcą był porucznik Rodier, podpłynął do Starego Wejścia i wysadził szczęśliwie komandosów ze
starszym sierżantem Hainesem na czele...

Z kolei jednostki lewej kolumny kierowały się ku Staremu Molo.
Kuter prowadzący przed dojściem do nabrzeża w mgnieniu oka zamienił się w płonący wrak. Wróg bił

celnie. Nie zważając na padające pociski kapitan Collier, dowódca drugiego kutra, zdołał podpłynąć do
Starego Molo. Zgromadzeni na pokładzie jednostki saperzy pod dowództwem kapitana Pritcharda wdarli się
błyskawicznie na ląd. Opuszczony przez żołnierzy desantu kuter odpłynął kilkanaście metrów od brzegu,
krążył wokół i spróbował znów podejść do falochronu, aby zniszczyć z bliska stanowisko ogniowe
nieprzyjaciela. Został jednak odparty i zmuszony do wycofania. Gdy znalazł się na środku rzeki, otrzymał
celne trafienie i stanął w płomieniach.

Następny kuter podszedł do Starego Molo, gdzie został ostrzelany i obrzucony granatami. Marynarze i

komandosi w czasie krótkiej i zaciętej walki, którą stoczyli z broniącymi falochronu hitlerowcami, ponieśli
ogromne straty. Kuter wycofał się, osiadł na mieliźnie, później oderwał się od niej, odpłynął dalej i znowu
strzelał do baterii i reflektorów.

Czwarty kuter, podobnie jak dwie jednostki prawej kolumny, został oślepiony reflektorami i popłynął za

daleko. Powrócił do falochronu, lecz już nie zdołał wysadzić desantu.

Fiaskiem zakończyło się również lądowanie z piątego kutra, który podszedł wprawdzie do Starego

Molo, ale wskutek tego, że po obu jego stronach płonęły wraki dwóch innych kutrów, komandosom nie
udało się dotrzeć na ląd.

Lewą kolumnę zamykał szósty kuter, który tuż przed spotkaniem z okrętem podwodnym „Sturgeon”

miał defekt silnika. Załoga zdołała usunąć usterkę i jednostka ta po dwu godzinach samotnego rejsu
dopędziła zespół wpływający już do ujścia Loary. Niestety zapuściła się za daleko i minęła rejon lądowania.
Później kuter powrócił i próbował dostać się do Starego Molo. Ostrzeliwany z armat przeciwlotniczych i
kaemów — wielu komandosów, łącznie z dwoma oficerami i sierżantem odniosło rany — wycofał się.

Pozostałe trzy kutry, które wprawdzie nie wiozły komandosów, ale wyposażone były w wyrzutnie

torpedowe, właściwie też nie wykonały swych zadań. Pierwszy otrzymał trafienie w rufę i wycofał się, drugi
został rozerwany na strzępy, trzeci pod dowództwem kapitana Boyda — zaangażował się w walkę przeciwko
bateriom artylerii przeciwlotniczej, wystrzelił swoje torpedy do niemieckiego okrętu, prawdopodobnie
niszczyciela, po czym udzielił pomocy załodze jednego z płonących kutrów.

Ryder patrzył z rozpaczą na płonące kutry, na atramentową wodę, na której powierzchni przelewała się i

buzowała wysokim płomieniem ropa. Ginęli w niej ludzie, którzy płonęli tak jak kutry.

Nie minęła godzina od otwarcia przez Niemców ognia, a już co najmniej połowa jednostek była

zatopiona lub poważnie uszkodzona.

Czy nie można było tego przewidzieć? Przecież kadłuby kutrów były drewniane, bez żadnej osłony

przeciwko pociskom z wyjątkiem lekkiego opancerzenia wokół pomostu i małych tarcz działek, przecież
każdy kuter posiadał na górnym pokładzie dwa dodatkowe zbiorniki paliwa i wystarczyło jedno trafienie,
aby wyleciał w powietrze...

Ryder nie miał jeszcze pełnego obrazu sytuacji. Antena radiowa na ścigaczu artyleryjskim MGB 314

została zerwana celnym uderzeniem pocisku i oficer łączności, porucznik O'Rourke, pozostał właściwie bez
zajęcia. Można było jedynie posługiwać się głośnikiem i reflektorem.

Przed kilkoma minutami MGB 314 podpłynął do Starego Wejścia i wysadził podpułkownika Newmana

wraz z jego sztabem. Ryder widział, że jeden z kutrów prawej kolumny dotarł tam już uprzednio i
komandosi wydostali się na brzeg. Odpływając od nabrzeża ścigacz znalazł się tuż przy burcie tego kutra.

— Podpłyńcie do „Campbeltowna” i zabierzcie ludzi! — rozkazał Ryder dowódcy. Przypuszczał, że

niektórzy marynarze mogli nadal przebywać w pobliżu niszczyciela.

Ścigacz artyleryjski ponownie powrócił do Starego Wejścia. Skoro tylko tam przybił, po kamiennych

stopniach zbiegli marynarze z „Campbeltowna” i poczęli wdrapywać się na pokład. Ciężko ranni byli
wnoszeni przez kolegów.

Ryder wpatrywał się w ich czarne od dymu twarze.
— Gdzie są oficerowie? Gdzie jest Beattie? — pytał z niepokojem zmordowanych marynarzy.
Ktoś wskazał ręką w kierunku niszczyciela.
Ryder próbował, dowiedzieć się, jak przebiegła akcja, czy „Campbeltown” rzeczywiście staranował

wrota śluzy doku „Normandie”. Niestety, relacje marynarzy były urywane i niedokładne. Postanowił więc
sprawdzić wszystko osobiście. Zeskoczył z pokładu okrętu i ruszył pochylony wzdłuż nabrzeża.

— Panie komandorze, pójdę z panem!
Starszy sygnalista Pike, uzbrojony jedynie w bagnet, podążał za Ryderem.

background image

Zbliżali się już do budynku przy suchym doku, gdy nagle zza węgła wysunęła się postać w płaskim

hełmie na głowie i z pistoletem maszynowym w rękach.

— Hasło? — Komandos zagrodził biegnącym drogę.
— Robert — odpowiedział z uśmiechem Ryder. Jego własne imię posłużyło podczas operacji za hasło.
Na niszczycielu nie było już żywej duszy. Stanęli nieco z boku i przyglądali się sylwetce

unieruchomionego okrętu, gdy nagle z jego wnętrza dobiegły odgłosy głuchych detonacji. „Campbeltown”
pogrążył się rufą w wodzie.

— Idziemy — Ryder dotknął ramienia Pike'a i pobiegli z powrotem w kierunku ścigacza.
Z tyłu za nimi, rozległy się następne, przytłumione eksplozje.
Ryder jeszcze raz się obejrzał. Nie ulegało wątpliwości, że to komandosi wysadzili stację pomp oraz

budynek, w którym znajdowały się urządzenia z napędem hydraulicznym. Długie języki płomieni
wydobywały się już z tych pomieszczeń, rzucając wokoło ponury, trupi odblask.

Wchodząc na pokład MGB 314 komandor dostrzegł zbliżający się do nich ścigacz torpedowy MTB 74.

„Campbeltown” wbił się idealnie w konstrukcję kesonu doku „Normandie” — myślał Ryder, i niebawem
położy się na dnie. A więc torpedy nie są nam już potrzebne.

Zawołał przez głośnik do dowódcy MTB 74, porucznika Wynna:
— Storpedujcie wrota śluzy przy Starym Wejściu!
Ścigacz minął okręt dowódcy i z dogodnej pozycji odpalił salwę. Dwie torpedy z zapalnikami

czasowymi plusnęły w wodę, mknąc w kierunku bliskiego celu. Wybuch miał nastąpić później. Załoga
ścigacza, wykonując manewr odwrotowy, zabrała dziesięciu rannych rozbitków z przepełnionego ludźmi
pokładu MGB 314.

— Wracajcie do Anglii! Cała naprzód! — rzucił Ryder.
Porucznik Wynn usiłował protestować.
— To jest rozkaz! — Ryder nie dopuścił go do głosu.
Ścigacz torpedowy, rozwijając prędkość 40 węzłów, wychodził już na środek rzeki...
Dowódca zespołu spojrzał na zegarek. Druga trzydzieści. Teraz należało podejść do Starego Molo i

zabrać na pokład komandosów. Tylko czy oni już tam będą? Do odwrotu pozostała jeszcze godzina... O Stare
Molo toczyła się tymczasem zaciekła walka. Niemcy strzelali z dwu betonowych schronów bojowych i z
dachów okolicznych zabudowań portowych, na których umieszczono karabiny maszynowe.

Gdy MGB 314 zbliżył się do rejonu walki, jeden z kutrów toczył właśnie pojedynek z załogą schronu.

Trafiony, wycofał się, a jego miejsce zajął natychmiast drugi, który po chwili stanął w płomieniach. Z
rozbitych zbiorników spływała ognista struga, rozświetlając czarną toń morza.

MGB 314 włączył się do walki z niemieckim bunkrem. Kapitan Curtis kierował osobiście ogniem

jedynego pom-poma, a celowniczy William Savage dokładał wszelkich starań, aby zmusić hitlerowców do
milczenia. W pewnym momencie ów najgroźniejszy schron ucichł. Savage strzelał już teraz do stanowisk
karabinów maszynowych na dachach budynków. Było to jednak przedsięwzięcie beznadziejne — pociski
odbijały się od solidnych, murowanych ścian.

Naraz na przeciwległym brzegu odezwały się armaty Boforsa i ponownie ożył milczący schron. Ścigacz

wzięty w krzyżowy ogień miotał się na ograniczonej przestrzeni wodnej pomiędzy Starym Wejściem a
Starym Molo. Savage jeszcze raz zmusił do milczenia hitlerowskie stanowisko ogniowe na falochronie.
Nagle przecięty serią z kaemu zwalił się na pokład.

Ryder rozkazał Curtisowi płynąć do Starego Wejścia. Nie było jednak mowy, aby się doń zbliżyć.

Pociski padały ze wszystkich stron. Nie można już było odróżnić wrogów od swoich.

Druga pięćdziesiąt. Czterdzieści minut do zakończenia operacji — myślał Ryder. Niemcy panują nad

sytuacją. Zabranie komandosów z nabrzeża i załadowanie ich na ścigacz jest prawie niemożliwe. Rozejrzał
się dokoła. Spojrzał na palące się kutry, osadzone na mieliznach, rzucił okiem na pokład ścigacza, na którym
leżeli ranni marynarze, i wiedział już, iż musi podjąć decyzję i że będzie to najtrudniejsza decyzja w jego
życiu.

— Zasłona dymna! Ruszamy w dół rzeki!
Ścigacz wykonał gwałtowny skręt i, ciągnąc za sobą obłok dymu, wypłynął na środek Loary.
Ryder spoglądał na Stare Molo, które pulsowało ogniem. Pozostawili na łasce losu ludzi, swoich ludzi...

Komandosi

Zeskakiwali z pokładu dziobowego „Campbeltowna” na obie strony ogromnego kesonu. Nim znaleźli

się na nabrzeżu, mieli już rannych. Niemcy prowadzili celny ogień.

background image

Pododdział szturmowy kapitana Roya skierował się na zachód od suchego doku. Komandosi zarzucili

granatami stanowisko artylerii przeciwlotniczej, a później zaczęli się wspinać po drabinach na dach
dwupiętrowej stacji pomp.

Ciążyło oporządzenie, ciążyły Breny, pistolety maszynowe, zapasowa amunicja i granaty, a mimo to

posuwali się szybko w górę.

Jeszcze tylko parę stopni, rzut granatem, seria z Brena i dwa niemieckie kaemy na płaskim dachu

budynku zamilkły.

Odetchnęli z ulgą...
Na dole saperzy porucznika Chanta dotarli tymczasem do wielkich, stalowych drzwi stacji pomp. Były

zamknięte na zasuwę. Próbowali ją podważyć, ale bez skutku.

— Wysadzamy!
Chant sprawnie założył mały ładunek. Odskoczyli, upadli na ziemię. Głośny wybuch, drzwi stały

otworem.

Wtargnęli do wnętrza. Sunęli po omacku, wdychając wilgotne, zatęchłe powietrze, przesycone

zapachem smarów i ropy. Znali budowę takiej stacji na pamięć, a jednak nie czuli się pewnie. W każdym
zakamarku, w każdym załomie mógł czaić się wróg.

Oczy powoli przyzwyczajały się do ciemności. Natrafili na stalowe drabiny i poczęli schodzić w dół.

Dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści stóp. Nareszcie! Przyświecając sobie latarkami, umieszczali ładunki
wybuchowe na najbardziej czułych częściach mechanizmów — wsuwali je pomiędzy wirniki pomp,
mocowali na tablicy rozdzielczej, transformatorach i silnikach pomocniczych. Pracowali w zupełnej ciszy.

— Wychodzimy! — rzucił półgłosem porucznik Chant.
I znowu pełzli w górę po stalowych drabinach. Po chwili wybiegli z mrocznego budynku. Pokonali

przestrzeń kilkudziesięciu metrów i zalegli.

Eksplozje nastąpiły jednocześnie. Budynek rozjarzył się pomarańczowym błyskiem, jakby ktoś zapalił

w nim światło o mocy paru tysięcy wat. Potem płomień zgasł, a z okien i drzwi zaczął wydobywać się gęsty
dym.

— Z powrotem! — Chant zerwał się pierwszy. Znów biegli w kierunku płonącego gmachu. Musieli

sprawdzić, czy wszystkie urządzenia zostały zniszczone.

W duszącym, białym dymie ledwie odróżniali interesujące ich szczegóły. Płonęła podłoga, waliły się

stropy. Nie mieli chwili do stracenia. Musieli odskoczyć. Jeszcze jeden rzut okiem do tyłu, jeszcze kilka
granatów. Gwałtowne wybuchy, ale oni już są bezpieczni...

W tym samym czasie inna grupa wysadziła pobliski budynek, w którym mieściły się urządzenia z

napędem hydraulicznym...

Pododdział porucznika Etchesa, znajdujący się po tej samej stronie doku „Normandie”, podchodził do

wewnętrznego kesonu i połączonego z nim drugiego budynku z urządzeniami o napędzie hydraulicznym.
Saperzy umieścili tam kostki materiału wybuchowego i uszkodzili poważnie keson oraz zniszczyli
budynek...

Po drugiej stronie doku pododdział szturmowy porucznika Rodericka zmusił do milczenia niemieckie

stanowisko artylerii przeciwlotniczej i znalazł się przy zbiornikach paliwa dla okrętów podwodnych. Tu
natarcie się załamało. Brytyjczycy zalegli pod nieprzyjacielskim ogniem. Przez pewien czas utrzymywali
wytrwale swoje pozycje, a później wycofali się biorąc różnokolorowe pociski smugowe nieprzyjaciela za
sygnał odwrotu...

Major Copeland słuchając meldunków składanych przez dowódców poszczególnych pododdziałów

uśmiechał się z zadowoleniem. W rejonie doku „Normandie” zadania zostały niemal w pełni wykonane. Nie
zniszczono jedynie zbiorników paliwa dla U-bootów...

*

Było jeszcze ciemno. Jedynie od czasu do czasu ciemności nocy rozjarzały się błyskami wystrzałów,

pocisków smugowych i rakiet. Długie promienie reflektorów coraz częściej przesuwały się po nabrzeżach i
pomostach załadowczych, okrętowych warsztatach remontowych i magazynach.

Najbardziej obawiali się tych reflektorów. Kiedy snop światła wymacywał ich nagle w ciemnościach,

padali natychmiast na ziemię.

Wylądowali pomyślnie przy Starym Wejściu. Ścigacz artyleryjski zaraz odskoczył od nabrzeża. Ryder

ściskał kolejno ich dłonie i podpułkownik Newman pomyślał sobie, że ten uścisk był mocniejszy niż
zazwyczaj.

background image

Ośmiu ludzi. Newman znał ich doskonale i wiedział, że może na nich polegać. Byli jednak prawie

całkowicie bezbronni wobec Niemców, którzy mogli się znajdować w każdym z zabudowań portowych...

Mieli już poderwać się i biec naprzód, gdy przeraźliwie jasny promień reflektora prześliznął się nad

nimi i uderzył w budynek u północnego krańca wyspy St. Nazaire.

— To na pewno ten — wymruczał podpułkownik Newman do swego adiutanta, który leżał obok niego.
Kapitan Day skinął głową.
Upatrzyli sobie ten budynek jeszcze przed rozpoczęciem akcji, kiedy analizowali szczegółowo model

portu. Wydawało im się, że jest on najbardzej dogodny na stanowisko dowodzenia.

Promień reflektora zgasł.
Poderwali się jednocześnie, bez komendy. Newman wyciągnął pistolet z kabury. Day biegł ramię w

ramię z dowódcą, trzymając w pogotowiu pistolet maszynowy. Z tyłu podążali podoficerowie, na końcu
starszy szeregowiec Harrington.

Naraz Day zaklął głośno. Było już za późno, by się zatrzymać. Siłą rozpędu wpadł na ciemną sylwetkę,

w głębokim hełmie na głowie. Zamachnął się pistoletem, błyskawicznie przygniótł przeciwnika do ziemi.
Niemiec nie zdążył nawet jęknąć.

Hände hoch! — rzucił półgłosem, chociaż było to zbyteczne, Niemiec nie miał zamiaru się bronić.

Leżał bezwładnie.

— Spokojnie, Stan — Newman uspokoił rozgorączkowanego kapitana. — Zapytaj go o ten budynek.
Hitlerowiec był tak przestraszony, że przez parę minut nie mógł wydobyć z siebie głosu. Wreszcie

zaczął mówić, rozglądając się trwożnie.

Day szybko tłumaczył.
Budynek, który wybrali na stanowisko dowodzenia, należał do niemieckiego dowództwa portu.
Newman oniemiał. Co za pech! Najpierw — widzieli to z Ryderem na fotografiach lotniczych —

przycumowały tu cztery niemieckie torpedowce, które na szczęście odpłynęły, a teraz ten pasztet! Jeśli
Newman żywił przedtem pewien podziw dla działalności oddziału wywiadu wojskowego MI-19, to obecnie
niewiele już z tego pozostało *.

Zachowując zimną krew, zwrócił się do Daya:
— Powiedz mu, Stan, żeby poszedł do swoich kamratów. Mają wyjść z budynku z podniesionymi do

góry rękami. W przeciwnym razie...

Kapitan Day przetłumaczył słowa przełożonego i wymownym gestem przeciągnął dłonią po szyi.
Niemiec potakiwał gorliwie. Rozbrojony, oddalił się spiesznie.
Nagle zostali porażeni ogniem. Niemiecki trałowiec, pływający wzdłuż basenu St. Nazaire, wypluwał

pociski do widocznych w świetle reflektora Brytyjczyków.

Przypadli do ziemi.
W chwilę później zamajaczyły przed nimi jakieś sylwetki. Unieśli pistolety maszynowe.
— To Haines! — krzyknął radośnie kapitan Day.
Starszy sierżant Haines ze swymi czternastoma ludźmi, którzy wylądowali przed nimi, meldował się

dowódcy. Widział jak kuter, na którym znajdował się sierżant sztabowy Moss ze swoim pododdziałem,
zatonął, a Moss posiadał pistolet sygnałowy i rakiety sygnalizacyjne, które miały posłużyć im przy odwrocie.

Rozmawiali cicho, gdy znowu wymacał ich reflektor. Odezwały się kaemy na szczytach schronów U-

bootów po przeciwległej stronie basenu. Strzelano również z pobliskiego budynku dowództwa.

— Moździerz! — zawołał podpułkownik Newman.
Pospiesznie załadowali lekki, dwucalowy moździerz, który podwładni Hainesa przywlekli ze sobą.
Starszy sierżant kierował ogniem.
Na dachach schronów okrętów podwodnych wykwitły pomarańczowe pióropusze wybuchów.
Hitlerowskie stanowiska umilkły.
Dwóch komandosów podczołgało się do budynku dowództwa. Wrzucili przez okna granaty i, osłaniani

przez kolegów, wycofali się...

*

Kapitan Burn był sam, zupełnie sam. Co może odczuwać dowódca, który stracił wszystkich ludzi?

* Niestety, osławiony wywiad angielski mylił się w podobnych wypadkach często. Np. przed rajdem na Dieppe w północnej

Francji 19 sierpnia 1942 roku błędnie ustalił dyslokację dowództwa niemieckiej dywizji.

background image

Burn starał się o tym nie myśleć, ale obraz tragedii, która rozegrała się kilkanaście minut temu, tkwił

uparcie przed jego oczyma.

Znajdował się ze swym pododdziałem na pierwszym kutrze prawej kolumny, gdy otrzymali celne

trafienie. Kuter zapalił się, przeciął drogę lewej kolumnie, a potem dryfował ku brzegowi.

Ci, którzy przeżyli, skakali do wody. Była jeszcze w tym miejscu głęboka. Ciężko poparzeni nie mieli

żadnych szans.

Burn wytrwał do ostatniej chwili. Dopiero gdy kuter osiadł na mieliźnie u południowego krańca Starego

Molo, wyskoczył przez burtę.

Lodowata woda, sięgająca piersi, ściskała twardą obręczą. A jednak poczuł pewną ulgę. Zdawało mu

się, że wszystko jest lepsze od śmierci w płomieniach.

Stopy dotknęły dna — to najważniejsze. Unosząc jedną ręką do góry pistolet maszynowy, drugą

odgarniał wodę. Żeby tylko nie zgubić granatów — myślał z rozpaczą.

Nareszcie! Woda sięgała do pasa, do kolan, do kostek. Wspiął się na falochron. Opadł wyczerpany na

kamienne podłoże.

Leżał tak parę minut, zastanawiając się nad sytuacją. Jego pododdział, czternastu ludzi, miał zniszczyć

dwa stanowiska artylerii przeciwlotniczej u północnego krańca wyspy Penhouet. Jego pododdział, który już
nie istniał!

Szedł jak zahipnotyzowany. Nie odczuwał gorączki i dreszczy wstrząsających co pewien czas jego

ciałem.

Przeciął spokojnie wyspę St. Nazaire. Wydawało mu się, że odbywa wieczorny spacer po Regent Street

w Londynie i wkrótce wyjdzie na Piccadilly Circus.

Skręcił w prawo. Podążał teraz wzdłuż basenu St. Nazaire. Przez most nad Starym Wejściem przeszedł

tak, jakby to był London Bridge, tylko znacznie krótszy.

Jeszcze pięćset jardów — myślał. Odległość znał na pamięć z modelu portu i teraz odmierzał ją

krokami.

Już! Przed nim znajdowało się pierwsze stanowisko. Cisza. Nie strzelają. Obszedł je dookoła, trzymając

palec na spuście pistoletu maszynowego. Zajrzał do wnętrza. Nie było nikogo.

Armata Boforsa 40 mm, skrzynki z amunicją — zarejestrował mechanicznie.
Wydobył ostrożnie ręczny granat przeciwpancerny i odszedł kilkanaście metrów do tyłu. Zatrzymał się

obok głębokiego okopu dla samochodu ciężarowego. Nasyp ziemny gwarantował osłonę przed odłamkami.
Odbezpieczył więc granat i rzucił go z rozmachem w stronę opuszczonego stanowiska ogniowego.

Potężny grzmot targnął powietrzem, chlusnął w górę słup płomieni. Ostry blask wyłuskał z mroku

kontury najbliższych budynków.

Kapitan Burn stał przez chwilę ogłuszony, potem opuścił swą kryjówkę i skierował się do drugiego

stanowiska, które też było opuszczone.

Celnie rzucony granat zmiótł w mgnieniu oka stertę skrzynek z amunicją. Wybuch był jeszcze

gwałtowniejszy.

Burn ruszył w drogę powrotną.

*

Starszy szeregowiec Harrington biegł w kierunku mostu nad Starym Wejściem. Miał odnaleźć i

przyprowadzić pododdział szturmowy kapitana Roya, który dotychczas nie stawił się na wyspie St. Nazaire.
Podpułkownik Newman był tym wyraźnie zaniepokojony. Pododdział ten po wykonaniu swojego zadania
miał przecież utrzymać przyczółek i zapewnić bezpieczny odwrót pozostałych pododdziałów. Na miejsce
zbiórki przybył już major Copeland oraz porucznicy Chant, Etches i Roderick ze swymi ludźmi, a Roya jak
nie było, tak nie było.

Harrington biegł lekko, niemal bezszelestnie, w swych butach „cichołazach” na gumowej podeszwie i

myślał o tym, że gdyby nie wojna, to mógłby zostać długodystansowcem.

Z drugiej jednak strony był dumny, iż służy w specjalnym oddziale, złożonym wyłącznie z ochotników,

w oddziale, który wyróżniał się spośród innych tym, że jego żołnierze nosili na rękawach naszywki
,,Commando” oraz emblematy przedstawiające pistolet maszynowy, skrzydła samolotu i kotwicę — symbole
trzech połączonych rodzajów sił zbrojnych: wojsk lądowych, lotniczych i marynarki wojennej.

„United we conquer” — zjednoczeni zwyciężymy, to było ich hasło.
Zjawiali się niespodziewanie, najczęściej pod osłoną nocy, spadali z powietrza na spadochronach,

lądowali na plażach z łodzi desantowych.

background image

Ale prawdą też było, że niewielu z nich powracało.
Ich wzdęte przez wodę ciała, opięte w battledressy, wyrzucało morze na brzeg. Ich zmasakrowane

zwłoki znajdowano na drutach kolczastych i na polach minowych, na stromych zboczach zimnych
norweskich fiordów i w nagrzanych przez słońce szczelinach skał kredowych klifowego wybrzeża Francji.

Harrington był dumny ze swoich kolegów, szczególnie dziś, gdy po złożeniu meldunków o wykonaniu

zleconych zadań salutowali dziarsko jak podczas uroczystego apelu. Zdawało mu się nawet przez chwilę, że
znajdują się w Szkocji, a nie w zawzięcie bronionym przez Niemców francuskim porcie.

A teraz biegł do mostu nad Starym Wejściem, by powiadomić towarzyszy, że powinni się już wycofać.
Rozłożył umiejętnie siły i mógł obecnie przyspieszyć jak na finiszu. Jeszcze kilka kroków i będzie na

moście.

W tym momencie jak na komendę zagrzmiały działa. Niemcy w końcu zorientowali się, że muszą

bronić bardziej zdecydowanie tego przejścia.

Do łoskotu artylerii dołączył się werbel bijących długimi seriami karabinów maszynowych. Na dodatek

jeszcze przeklęte reflektory. Jak sforsować ostatni odcinek trudnej drogi?

Harrington padł na ziemię. Pierwszy odruch — wycofać się, odejść stąd jak najdalej. I zaraz myśl: oni

tam czekają.

Kilka ostrożnych ruchów. Sunął do przodu, starając się wtopić w brudną, wilgotną portową jezdnię.

Wiele dałby w tej chwili za czapkę-niewidkę. Minęło kilka minut, nim zdołał przylepiony niemal do ziemi
pokonać przestrzeń dzielącą go od mostu. Teraz postanowił rzucić wszystko na jedną szalę. Posuwał się
znacznie szybciej. Pociski uderzały w stalowe konstrukcje, wydając ostry, metaliczny dźwięk.

Zlany potem wydostał się wreszcie spod tego morderczego ognia. Czołgał się jeszcze parę metrów i

wstał. Znów nisko pochylony biegł wzdłuż nabrzeża. W dali majaczyły jakieś postacie. Płaskie hełmy! Swoi!
Zapytany o hasło, wykrzyczał je prawie, szczęśliwy, że jest wśród swoich.

Komandosi klepali go po ramionach, wypytywali o towarzyszy. Kapitan Roy wysłuchał uważnie

rozkazu i zarządził odwrót.

Harrington wiedział, że jeszcze raz będzie musiał przejść przez most. Ale teraz wydawało mu się to

zupełnie proste. Nie był już sam.

Wysunął się do przodu. Czekali na moment, gdy Niemcy poprowadzą ogień krótkimi seriami. Ruszyli...

Na miejsce dotarli bez ofiar.

*

Podpułkownik Newman mógł już dokonać oceny położenia bojowego. Niestety nie przedstawiało się

ono pomyślnie.

Po obu stronach doku „Normandie” wylądowała w całości jedynie grupa Copelanda. Z grupy kapitana

Burna, poza nim samym, wydostali się na nabrzeże tylko nieliczni — wśród nich pododdział starszego
sierżanta Hainesa, wysadzony przy Starym Wejściu. Żołnierze z pododdziału Burna zginęli na płonącym
kutrze lub utonęli.

Z grupy kapitana Hodgsona wylądowali saperzy z kapitanem Pritchardem i porucznikiem Waltonem na

czele oraz mały pododdział osłony porucznika Watsona. I właśnie ci ostatni, zaledwie sześciu ludzi,
stanowili w rejonie Starego Molo jedyny pododdział walczący, zdolny przez jakiś czas utrzymać obronę
okrężną. Pritchard i Walton skierowali się bowiem z saperami ku południowemu wejściu do basenu St.
Nazaire, aby tam zniszczyć śluzę i podnoszony most.

Zespół Watsona, uwikłany w beznadziejną walkę, przyjął na siebie morderczy ogień Niemców i

umożliwił tym samym odwrót innych pododdziałów na wyspę St. Nazaire.

Ale czy można było wymagać od tych sześciu komandosów, by zniszczyli dwa betonowe schrony

bojowe na Starym Molo?

Newman pojmował, że było to nieprawdopodobieństwem. Zresztą i później, kiedy przybyły już inne

pododdziały, niewiele dało się zrobić. Gdy tylko udało im się zmusić do milczenia jeden schron, drugi
natychmiast pluł ogniem. Nie posiadali ciężkich moździerzy. Z jednym lekkim moździerzem i garstką
Brenów byli bezradni.

W tej sytuacji odwrót ze Starego Molo był niemożliwy.
Ale nawet gdyby dostali się na falochron, któż by ich zabrał?
Na rzece nie było już żadnego kutra. Jedynie na mieliznach sterczały dopalające się wraki.
A jednak podpułkownik Newman ciągle miał nadzieję... i czekał...

background image

46 równoleżnik

Wypływając na otwarte morze ścigacz artyleryjski MGB 314 trzymał się południowego brzegu Loary,

na którym znajdowała się tylko jedna bateria artylerii nadbrzeżnej.

Komandor porucznik Ryder wybierając tę drogę liczył się również z niebezpieczeństwem, jakie groziło

jego jednostce ze strony baterii artylerii przeciwlotniczej dużego kalibru, usytuowanej na brzegu
południowym i na południe od cypla Mindin. Nie ulegało wątpliwości, że właśnie stamtąd Niemcy
prowadzili ogień z dział szybkostrzelnych 88 mm.

Ciągnąc za sobą zasłonę dymną, przez którą starały się przebić światła reflektorów z obu brzegów,

niewielki i ruchliwy ścigacz usiłował dotrzeć na pełne morze. Artylerzyści niemieccy strzelali w ten obłok
dymu z niezwykłym samozaparciem, ale ku zadowoleniu Brytyjczyków niecelnie.

W pewnym momencie Ryder dostrzegł maleńką sylwetkę kutra, podążającego za ścigaczem. Wahał się

przez chwilę, czy nie zmniejszyć prędkości i nie zaczekać nań, ale uznał, iż jest to zbyt ryzykowne i rozkazał
tylko, aby wytworzono jeszcze raz zasłonę dymną, pod którą mógłby się schronić osamotniony kuter.

Gdy znaleźli się poza zasięgiem baterii przeciwlotniczych, rozległ się ogłuszający huk. To strzelały

działa artylerii nadbrzeżnej, kierowane radarem. Pociski padały niebezpiecznie blisko. Ryder nakazał
natychmiast zmianę kursu na południe. Ogień artylerii towarzyszył im jeszcze przez jakiś czas, nie czyniąc,
na szczęście, żadnej szkody. Najgorsze było już poza nimi.

Ryder westchnął z ulgą i przesłał pełne uznania spojrzenie oficerowi nawigacyjnemu. Kapitan Green

dokonał w istocie wyczynu niebywałego. Poprowadził ekspedycję w górę rzeki bez brzegowych świateł
nawigacyjnych i pław świetlnych. Obliczył czas wejścia do portu z dokładnością do czterech minut. A teraz
umiejętnie wyprowadził okręt z ujścia Loary. Ryder był przekonany, że piloci w St. Nazaire będą wspominali
to wydarzenie przez długie lata...

Naraz marynarz na oku zawołał:
— Jeszcze jeden kuter, panie komandorze!
Zbliżali się do płynącego przed nimi okrętu. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i będą mogli wziąć

towarzyszy pod swoją opiekę. Nie przewidują żadnej niespodzianki.

— To niemiecka łódź patrolowa! — Kapitan Curtis, dowódca ścigacza, pierwszy zorientował się jak

tragiczną popełnili pomyłkę.

Ale jest już za późno. Niemcy otworzyli ogień. Strumień pocisków smugowych dosięgnął jednego ze

zbiorników z paliwem.

Za chwilę wylecimy w powietrze — pomyślał Ryder. Sekundy oczekiwania na nieuniknioną tragedię

wydawały się wiekiem całym. Eksplozja jednak nie nastąpiła. Zbiornik był pusty.

Dokonali gwałtownego skrętu w bok. Na ścigaczu zagrało działko przeciwlotnicze. Niemiecka łódź

patrolowa, trafiona celnym pociskiem, stanęła w płomieniach. Płynęli dalej nie interesując się jej losem.

Wkrótce zamajaczyła przed nimi sylwetka kolejnego kutra. Byli już ostrożniejsi. Podpłynęli bliżej

dopiero wtedy, kiedy przekonali się, że to swoi.

Kuter, którego dowódcą był kapitan Irwin, miał uszkodzone elektromechaniczne urządzenie

samosterownicze.

— Zmniejszymy prędkość do dwunastu węzłów. Płyńcie za nami! — rozkazał Ryder.
— Tak jest! Płyniemy za wami!
Dwie jednostki podążały już razem.
— Niech pan spojrzy, panie komandorze! Zjawisko luminescencji! — Curtis wskazał ręką na

oświetlony z nagła dziób ścigacza.

Ryder popatrzył na dziób, a potem obejrzał się do tyłu. Kilwater też połyskiwał. Ileż organizmów

morskich, ile pierwotniaków, meduz i osłonie złożyło się na to niezwykłe „zimne światło”. Gdyby nie wojna,
podziwialiby to wszystko. Teraz świecenie morza było dla nich niebezpieczne. W każdej chwili mogły się
pojawić niemieckie torpedowce.

Ryder myślał o nich z niepokojem. Wypłynęły z Saint-Nazaire, gdy Brytyjczycy zbliżali się do portu.

Admirał Forbes wysłał jeszcze co prawda dwa niszczyciele: „Clewelanda” i „Brocklesby'ego”, ażeby
wzmocnić eskortę. Było jednak mało prawdopodobne, by znalazły się one przed świtem na wodach Zatoki
Biskajskiej.

A „Tynedale” i „Atherstone”? Te okręty były ostatnią deską ratunku. Czy zdążą się z nimi spotkać,

zanim torpedowce się pojawią?

Na pomoście MGB 314 panowała cisza, przerywana tylko od czasu do czasu jękiem któregoś z rannych

marynarzy, którzy leżeli obok siebie na górnym pokładzie. Starszy sygnalista Pike stał przy lampie
sygnalizacyjnej, kapitan Green obliczał coś na mapie, porucznik O'Rourke zajmował miejsce obok

background image

radiotelegrafisty. Antena radiowa została już wprawdzie naprawiona i można było posługiwać się radiem, ale
oni woleli jeszcze zachować ciszę w eterze.

Ryder pomyślał o Newmanie i o jego ludziach, którzy pozostali na nabrzeżu. Czy spotkają się

kiedykolwiek ze sobą?

Dochodziła godzina 4.25, gdy zobaczyli olbrzymi pomarańczowy błysk na widnokręgu.
— Jaka odległość? — spytał Ryder.
— Dwadzieścia mil, panie komandorze — odparł kapitan Green.
— O'Rourke, proszę nadać przez radio do dowódcy bazy w Plymouth — Ryder zastanawiał się przez

chwilę — że„Campbeltown” wyleciał w powietrze...

— Tak jest, panie komandorze!
— Że to mógł być „Campbeltown” — poprawił się Ryder.
Pomarańczowy błysk utrzymywał się przez parę sekund, rozświetlając wokół horyzont, a później znikł.
Wybuch głównego ładunku nastąpił po niespełna trzech godzinach, tak jak przewidywał Tibbets —

pomyślał Ryder.

— Szerokość północna czterdzieści sześć stopni, długość zachodnia cztery stopnie. Zbliżamy się do

rejonu zbiórki — zameldował kapitan Green.

— Dziękuję, Green. Nie zatrzymamy się jednak ze względu na torpedowce — rzekł Ryder.
Na pomoście znów zaległa cisza.
Była godzina 5.30, kiedy w odległości kilku mil na północ spostrzegli pociski smugowe.
— To chyba ten kuter, który pozostawiliśmy u ujścia rzeki. Został zapewne zaatakowany przez

torpedowce — odezwał się półgłosem kapitan Curtis.

Nikt nie podjął rozmowy.
O 6.30 zaobserwowali jeszcze jedną akcję, już bliżej, w kierunku wschodnim. Była o wiele bardziej

gwałtowna.

— To „Tynedale” albo „Atherstone” i niemieckie torpedowce — stwierdził Ryder.
Niebo na wschodzie stawało się coraz jaśniejsze, ciemne dotychczas morze pobladło. Wstawał poranny

brzask.

Ścigacz artyleryjski i podążający za nim kuter zmniejszyły prędkość do 8 węzłów.
— Dwa kutry, panie komandorze!
Jeden zbliżał się z tyłu, a drugi płynął o milę na północ.
Ścigacz obrócił się dziobem i wychodził na spotkanie kutra, który podążał z tyłu.
W tym momencie marynarz na oku krzyknął podniecony:
— „Atherstone” i „Tynedale”!

*

Piąty kuter lewej kolumny, który nie zdołał wysadzić komandosów przy Starym Molo, opuścił port

Saint-Nazaire o godzinie 2.00.

Kapitan Henderson z Królewskiej Morskiej Rezerwy Ochotniczej stał na pomoście bojowym i

spoglądał smętnie na jeden Oerlikon, który nadawał się do użytku — drugi był poważnie uszkodzony
odłamkiem pocisku.

Przy działku stał plutonowy Thomas Durrant z Królewskiego Pułku Saperów, który został

odkomenderowany na czas rajdu do oddziału numer dwa.

Komandosi zajmowali miejsca na górnym pokładzie wzdłuż relingów. Oprócz pistoletów maszynowych

posiadali tylko dwa Breny.

Henderson zdawał sobie sprawę, że jeśli dojdzie do spotkania z niemieckimi torpedowcami, nie będą

mieli żadnych szans. Byli bezbronni, a przy prędkości 19 węzłów, którą rozwijali, nie mogli nawet liczyć na
ucieczkę.

Okryci gęstą zasłoną dymną opuścili ujście rzeki. W świetle reflektorów widzieli sunącą przed nimi

sylwetkę ścigacza artyleryjskiego. Henderson nie miał właściwie żalu do Rydera, że nie zmniejszył
prędkości i nie zaczekał na nich. Pojęcie „żalu” nie istniało zresztą w regulaminie Royal Navy. Była tam co
najwyżej mowa o solidarności ludzi morza.

Kuter pruł dziobnicą spokojną toń wody. Henderson wytężając wzrok usiłował przebić okalające ich

ciemności. Za jego plecami stali jak dwa cienie porucznicy: Dark i Landy.

Była godzina 5.26, gdy dostrzegli z lewej burty kilka dużych jednostek podążających w szyku torowym.
Niemieckie torpedowce czy brytyjskie niszczyciele?

background image

— Zatrzymać motory! — rozkazał Henderson.
Nie zidentyfikowane okręty przesunęły się w odległości stu metrów. Henderson widział je zupełnie

wyraźnie. Torpedowce typu „Möwe”! Szły zaciemnione.

Kiedy rozpłynęły się w ciemnościach, z pomostu bojowego padł rozkaz:
— Oba motory cała naprzód!
Zawarczały silniki. Kuter ruszył do przodu.
I w tym momencie Henderson zrozumiał, że popełnił błąd. Za wcześnie się ujawnili! Ale już nic nie

można było zmienić.

Zalał ich strumień jasnego światła. To podążający na końcu szyku torpedowiec włączył reflektor.

Nieprzyjacielskie okręty zawróciły i zaczęły krążyć wokół małej jednostki jak koty wokół myszy, z którą
pragną się podroczyć. Niemcy byli pewni swej zdobyczy. Ich okręty rozwijały prędkość do 33 węzłów, czyli
prawie dwukrotnie większą od maleńkiego kutra.

Po kilku minutach „zabawy” pierwszy torpedowiec otworzył ogień z broni maszynowej i działek

przeciwlotniczych.

Plutonowy Durrant odpowiedział natychmiast ze swego Oerlikona. Strzelał precyzyjnie z zimną krwią,

tak jakby znajdował się na ćwiczeniach, a nie w autentycznym boju. Do walki włączyli się także komandosi
— pruli ze swych Brenów długimi seriami.

Niemieckie okręty były coraz bliżej. Henderson pojął, że chcą staranować kuter. Gwałtowny zwrot i

Brytyjczykom udało się uniknąć zderzenia. Jeden z torpedowców musiał jednak zawadzić lekko o burtę
kutra, bo ten przechylił się nieco i paru komandosów wpadło do morza.

Atakujący torpedowiec oddalił się i otworzył ogień z działa 102 mm. Pocisk trafił w pomost bojowy

osaczonego kutra. Henderson padł martwy. Porucznicy Dark i Landy odnieśli rany.

Hitlerowski okręt był znów zupełnie blisko. Ktoś zawołał przez tubę głosową w łamanej

angielszczyźnie.

— Poddajcie się!
Porucznik Landy powstał z wysiłkiem i podniósł do góry ręce. Plutonowy Durrant leżał ciężko ranny

obok Oerlikona.

*

Dwa niszczyciele „Tynedale” i „Atherstone” przez całą noc patrolowały wybrzeże, wchodząc także w

strefę otwartych wód.

Do godziny drugiej panował spokój i całkowita cisza w eterze. Między 2.18 a 3.25 na okrętach

odebrano sygnały radiowe od pięciu kutrów opuszczających ujście rzeki. O godzinie 4.30 obserwatorzy
brytyjscy dostrzegli trzy małe zespoły kutrów, które kierowały się do rejonu zbiórki. W godzinę później
okręty ruszyły kursem powrotnym, oddalając się od siebie o pięć mil, z zamiarem ściągnięcia maruderów.

Ani dowódca „Tynedale'a”, komandor podporucznik Tweedie, ani też dowódca „Atherstone'a”,

komandor podporucznik Jenks, nie wiedzieli oczywiście, że większość kutrów została zatopiona lub
zniszczona.

Ledwo minęła szósta, gdy na ekranie radaru, zainstalowanego na pomoście „Atherstone'a”, pojawiło się

pięć świetlistych punkcików.

Po dwudziestu minutach, kiedy niebo zaczynało się już rozjaśniać, ukazały się na widnokręgu

niemieckie torpedowce. Było ich pięć i podążały w szyku torowym. Miały zdecydowaną przewagę ogniową
nad brytyjskimi niszczycielami.

Komandor podporucznik Jenks połączył się z radiokabiną.
— Do „Tynedale'a” od „Atherstone'a” — począł przekazywać sygnał. — Pięć niemieckich

torpedowców. Zbliżają się do rejonu zbiórki. Co mam robić?

„Tynedale” był teraz okrętem flagowym i Jenks musiał czekać na instrukcje od Tweedie'go.
Zadźwięczał dzwonek z kabiny radiostacji. Jenks pochylił się nad rurą głosową.
— Odpowiedź z „Tynedale'a”, panie komandorze: „Zmienić kurs na południowy. Odciągnąć

torpedowce od kutrów. Płyniemy do was”.

A więc posłużymy za przynętę — pomyślał Jenks. Musimy zwiększyć prędkość.
Torpedowce również przyspieszyły.
Wkrótce po prawej burcie pojawił się „Tynedale”. Zbliżał się do „Atherstone'a”, przecinając drogę

torpedowcom.

Ciekawe, którego z nas wybiorą — myślał Jenks. Chyba jednak „Tynedale'a”. Jest już bliżej.

background image

Nie pomylił się.
Najpierw zobaczyli błysk na jednym z okrętów nieprzyjaciela, a później usłyszeli huk wystrzału.

„Tynedale” znalazł się pod ześrodkowanym ogniem dział przeciwnika...

Komandor podporucznik Tweedie był na to przygotowany. Działa „Tynedale'a” były już naprowadzone

na cel.

Padła komenda: „Ognia!”
Dwie lufy dziobowej wieży skoczyły gwałtownie do tyłu.
Torpedowiec zajmujący w szyku trzecią pozycję otrzymał trafienie.
W tym momencie celny pocisk ugodził również „Tynedale'a”. Niemcy zdołali się już wstrzelać i

Tweedie zorientował się, że mogą mu zniszczyć okręt. Jedyny ratunek to zasłona dymna. Gęste kłęby
białego dymu otuliły niszczyciela, kryjąc go przed okiem wroga. W ostatniej chwili, kiedy zdawało się, że są
bezpieczni, padł kolejny pocisk. Na szczęście obyło się bez większych szkód.

O godzinie 6.45, po dziewięciu minutach walki, akcja została zakończona. Niemcy nie podjęli pościgu.
Niszczyciele zbliżyły się do siebie i szły na spotkanie z kutrami.

*

Pokłady ścigacza artyleryjskiego były śliskie od krwi. Ranni leżeli stłoczeni obok siebie i lekarz, który

przybył z „Atherstone'a”, ledwie mógł przejść między nimi. Wstrzykiwał naprędce morfinę i udzielał
towarzyszącemu mu felczerowi wskazówek.

Do ścigacza i kutrów jedna za drugą podpływały łodzie, na które przenoszono rannych i zabitych.

Kierowały się one następnie ku burtom niszczycieli. Trwało to wszystko dość długo — co najmniej dwa
kwadranse. Na szczęście dokoła panowała cisza. Morze było spokojne, a co dziwniejsze niemieckie
torpedowce nie nadchodziły.

Komandor porucznik Ryder stał na pomoście MGB 314 i wysłuchiwał utyskiwań kapitana Curtisa.
Kadłub ścigacza był podziurawiony w wielu miejscach. Widniały w nim otwory po pociskach.

Uszkodzony został dziób, woda zalała jeden przedział.

Gdy o 7.50 ostatnia łódź przybiła wreszcie do burty „Tynedale'a”, zespół sformował szyk bojowy i

ruszył, rozwijając prędkość czternastu węzłów.

Zespół! Dwa niszczyciele, ścigacz artyleryjski i dwa kutry. To było wszystko, co pozostało z

dwudziestu jednostek, które wypłynęły z Falmouth.

Jeden z kutrów, najbardziej uszkodzony, musieli zatopić, nie można bowiem było na nim płynąć.

Rozkręcono więc zawory denne, i nie czekając na skutek tego posunięcia, ruszono do przodu. Zgromadzeni
na pomostach spoglądali na pogrążającą się w wodzie jednostkę.

Nagle w powietrzu rozległ się warkot silników. Heinkel 115! Olbrzymi cień samolotu, używanego do

rozpoznania wybrzeża, przesunął się nad nimi. Zanim otworzyli ogień wykonał zakręt i poleciał w kierunku
tonącego kutra. Posypały się bomby. Poszedł w górę słup wody. Kuter zniknął w odmętach. He -115 odleciał
na wschód.

Jeszcze nie ochłonęli z emocji, jeszcze cieszyli się, że tak tanim kosztem udało im się wybrnąć z

opresji, kiedy znów usłyszeli ryk nadlatującego samolotu.

Beaufighter! Brytyjski pilot pomachał na powitanie skrzydłami. Na okrętach rozległ się krzyk radości.
Samolot krążył nad małym zespołem, gdy niespodziewanie nadleciał Junkers Ju-88. Niemiecki

wielozadaniowy samolot znajdował się w lepszej pozycji, spadał z góry. Już otwierał ogień ze swych
działek.

Marynarze wstrzymali oddech. Byli bezsilni. Nie mogli strzelać z Oerlikonów, żeby nie trafić swego.
W ostatniej chwili Beaufighter wywinął się Junkersowi — wyszedł pod nim ostrym zakrętem.
Niemiec oddalił się od konwoju, a za nim po gwałtownym zakręcie pomknął jak cień brytyjski

myśliwiec.

Marynarze nie wierzyli własnym oczom.
Beaufighter uderzył w Junkersa, staranował go!
Dwie maszyny rozsypały się w powietrzu, ich płonące szczątki spadły do morza.
„Tynedale” odłączył od konwoju i pospieszył na miejsce upadku. Po lotnikach nie było nawet śladu.
Około godziny dziewiątej dostrzeżono zarysy dwóch okrętów. Niszczyciele ,,Cleveland” i „Brocklesby”

podążały na spotkanie zespołu.

Teraz już nie musieli się obawiać niemieckich torpedowców. W dalszym ciągu jednak mogły nastąpić

ataki z powietrza, tym bardziej iż niebo zachmurzyło się, a w takich wypadkach bombowce wypadały

background image

niespodziewanie zza chmur. Pogoda ta byłaby, oczywiście, sprzyjająca dla zespołu, gdyby nieprzyjaciel nie
znał jego pozycji. Niemieckie samoloty rozpoznawcze krążyły jednak ciągle w pobliżu.

„Cleveland” przejął funkcję okrętu flagowego. Niszczyciele szły zygzakiem wokół małego konwoju,

utrudniając w ten sposób ewentualny atak niemieckich U-bootów, które przy gwałtownych zmianach kursu
nie mogły odpalić celnej salwy torped.

Od północnego zachodu powiał świeży wiatr. Gładka dotąd powierzchnia morza zmarszczyła się. Kutry

płynęły coraz wolniej. Zaczęły przeciekać.

Tempo marszu spadało z minuty na minutę, wreszcie prędkość okrętów nie przekraczała 10 węzłów.
Dowódca „Clevelanda”, komandor porucznik Sayer, niepokoił się coraz bardziej. Wiedział, jak

ogromna odpowiedzialność spoczywa na jego barkach, wiedział, że od jego decyzji zależy życie wielu
rannych. Musieli jak najprędzej dotrzeć do bazy i przekazać tych ludzi w ręce lekarzy specjalistów. Jeśli to
się nie uda, wielu z nich może nie przeżyć tego rejsu. W tej sytuacji było tylko jedno wyjście.
Przetransportować załogi ze ścigacza i kutrów na niszczyciele, a okaleczone, niesprawne jednostki, które
były tylko kulą u nogi, zatopić.

Konwój zatrzymał się.
Komandor porucznik Ryder z żalem opuszczał pokład ścigacza, który z takim trudem wydostał się z

ujścia Loary. Później patrzył z pomostu „Clevelanda”, jak artylerzyści zatapiają go ogniem z dział.

Dwa kutry podzieliły los swego towarzysza...
Jak się potem okazało, była to mądra decyzja. Niemcy przygotowywali się do zasadniczej rozprawy z

brytyjskim zespołem. Ponad sto samolotów wysłanych z Holandii brało właśnie w tym momencie ładunek
bomb na lotnisku w Rennes, w północnej Francji...

Była godzina 13.50, kiedy ruszyli w dalszą drogę. Niszczyciele rozwinęły obecnie prędkość dwudziestu

pięciu węzłów i rozpoczęły poszukiwania trzech kutrów, które „Cleveland” i „Brocklesby” widziały przed
spotkaniem z resztkami zespołu. Kutry kierowały się wówczas na północny zachód.

Poszukiwania nie dały rezultatów. O godzinie 18.50 ,,Cleveland” przejął sygnały radiowe wysłane z

kutrów. Wydawało się, że odnalezienie zabłąkanych jednostek jest tylko kwestią czasu. Komandor porucznik
Sayer rozkazał więc, aby „Tynedale” i Atherstone” popłynęły z rannymi do Plymouth, a „Cleveland” i
„Brocklesby” kontynuowały akcję.

Kontakt z kutrami nie został jednak nawiązany...

*

Z portu wydostało się jeszcze kilka jednostek, ale tylko cztery z nich doszły do Falmouth.
Kuter, na którym znajdowała się część załogi „Campbeltowna” i wszyscy oficerowie — byli wśród nich

komandor podporucznik Stephen Beattie oraz kapitan Tibbes — płynął w dół rzeki. Stłoczeni na pokładzie
ludzie mieli nadzieję, że uda im się uniknąć pocisków wroga i dotrzeć szczęśliwie do Anglii. Niestety. Dwa
celne trafienia zmieniły niewielką jednostkę w płonącą żagiew. Marynarze zdołali wprawdzie spuścić tratwy
ratunkowe, ale od tej chwili zdani byli wyłącznie na łaskę Niemców.

Ścigacz torpedowy MTB 74, mogący rozwijać prędkość 40 węzłów, miał największą szansę

wymknięcia się z rejonu walki, jednak z niej nie skorzystał. Widząc płynący obok kuter, pospieszył z
pomocą jego załodze, został trafiony i sam się zapalił.

Dla trzech kutrów, poszukiwanych przez „Clevelanda” i „Brocklesby'ego”, los był nieco łaskawszy.

Dowodzone przez kapitana Platta z Rezerwy Królewskiej Marynarki Wojennej, bez eskorty i na ostatnich
kroplach paliwa dotarły do Falmouth.

Wprawdzie w czasie drogi atakowane były dwukrotnie przez niemieckie lotnictwo, ale szczęście im

dopisało. Strącili Heinkla He-111, a wodnosamolot typu Blohm und Voss uszkodziły i zmusiły do odwrotu.

Do Falmouth przybył również bez eskorty kuter, który miał defekt silnika przed spotkaniem z okrętem

podwodnym „Sturgeon”...

Osaczeni

Leżeli obok siebie pod platformami, stojącymi na portowych torach kolejowych — była to znakomita

osłona przed padającymi gęsto pociskami.

Niemiecki ogień nie ustawał nawet na moment.
Komandosi odpowiadali z rzadka — oszczędzali amunicję.

background image

Podpułkownik Charles Newman wyciągnął manierkę, pociągnął łyk whisky i podał spłaszczone

naczynie majorowi Copelandowi, który przekazał je z kolei kapitanowi Stanowi Dayowi.

— Przejdziemy lądem do Hiszpanii — rzucił Newman. — To najbliższy neutralny kraj.
Copeland i Day spojrzeli uważnie na dowódcę.
— To prawie sześćset mil — rzekł Copeland.
— Tak. To prawie sześćset mil, ale nie mamy innego wyjścia — powiedział twardo Newman.
— Sądzę, że możemy liczyć na poparcie miejscowej ludności. Francuzi mają już dość szwabów —

wtrącił się do rozmowy Day.

— W jaki sposób wyjdziemy z okrążenia? — Copeland zainteresował się sprawą najistotniejszą.
— Stan, ilu mamy ludzi? — Newman jakby nie dosłyszał pytania swego zastępcy.
— Około siedemdziesięciu, panie pułkowniku — odpowiedział adiutant.
— Pytałem o dokładną liczbę — Newman podniósł nieco głos. — Przekaż moją decyzję dowódcom

pododdziałów.

— Yes, sir — kapitan Day odpełznął na bok.
— W jaki sposób wyjdziemy z okrążenia? — podpułkownik powtórzył teraz pytanie swojego zastępcy.

— Nie jestem całkowicie pewien, czy to jest okrążenie. Przecież nie oni wysadzili desant, a my. Mamy
dostęp do niektórych nabrzeży. Nie zostaliśmy zupełnie odizolowani od własnych sił. Jesteśmy w kupie,
wszyscy razem, z wyjątkiem saperów Pritcharda. Powinien pan wiedzieć, co to jest klasyczne okrążenie,
Copeland...

Zaśmiał się, ale śmiech ten zabrzmiał gorzko.
Major Copeland poczuł ukłucie w sercu, choć przyzwyczajony był do ironizowania dowódcy.
— Rzecz w tym — dodał już innym tonem Newman — jaki oni osiągnęli stopień gotowości bojowej.

Przecież nie zdążyli jeszcze rzucić przeciwko nam całej swojej brygady polowej. Jeśli przedostaniemy się
przez miasto, będziemy uratowani...

Milczeli przez jakiś czas. Słyszeli teraz wyraźnie, że Niemcy strzelają nie tylko z ciężkich karabinów

maszynowych, lecz i z pistoletów maszynowych. Newmanowi wydawało się nawet, że w tym nieustającym
huku pistolety i ręczne karabiny maszynowe przeważają nad bronią zespołową. Widocznie przybyły do portu
posiłki. Czyżby to rzeczywiście było okrążenie?

— Sądzę, że nie ma sensu pozostawać przy dawnym podziale. Powinniśmy się zorganizować w nowe

grupy. Wielu żołnierzy jest wykrwawionych — odezwał się Copeland.

— Myślałem o tym. Wystarczy po dwudziestu ludzi w każdej grupie — zgodził się Newman. —

Będziemy przedzierali się w dwu kierunkach: przez wewnętrzny most u północnego krańca basenu St.
Nazaire oraz przez most podnoszony nad południowym wejściem do tego basenu. Zastosujemy ogień i ruch.

Użył słowa „przedzierali”, jak gdyby już miał pewność, że są otoczeni.
Powrócił kapitan Day.
— Jak to przyjęli? — spytał Newman.
— Wspaniale! — Day był zachwycony. — Gotowi są na wszystko!
Nagle w odległości paru metrów od rozmawiających padł ręczny granat z długim trzonkiem. Pochylili

twarze ku ziemi. Jedna, dwie, trzy sekundy... Wybuch nie nastąpił. Podnieśli głowy.

— To szczęśliwy znak! — stwierdził Copeland. — Oby takie zdarzały się nam częściej...
Po kilkunastu minutach dwie grupy, osłaniane przez starszego sierżanta Hainesa, zdążały w kierunku

mostu nad południowym wejściem. Przed nimi był najtrudniejszy odcinek drogi, chcieli go przebyć jak
najprędzej. Kiedy wbiegli na most, w powietrzu zamigotamy gęste roje pocisków, przelatując nad ich
głowami. Niemcy podnieceni walką źle odmierzyli odległość i nie skrócili celowników.

Newman, biegnący skrajem mostu, zobaczył dwa małe niemieckie trałowce, które płynąc pogrążały się

coraz bardziej w wodzie kanału. To chyba robota Pritcharda — pomyślał. Co się z nim stało? Zapewne został
zabity...

Wpadli do miasta. Opustoszałe, wymarłe ulice. Światła w oknach pogaszone.
Naraz w oddali rozległ się warkot motorów.
— Przeskakujemy przez murek! — zawołał Newman.
Przechodzili pospiesznie przez ogrodzenie, podsadzali rannych.
Znaleźli się w jakimś ogródku, na zapleczu małego domku. Wyglądało to jak pułapka. Nie mieli innego

wyjścia, musieli przejść przez pomieszczenie tej niewielkiej posesji.

Newman ruszył pierwszy. Z rozpędem skoczył przez niskie, parterowe okno. Szyba rozbiła się w

drobny mak.

Kuchnia. Kątem oka dostrzegł przykryty obrusem w kratkę stół. Na nim czyste nakrycia, pożywienie.

Kolacja? Śniadanie? — pomyślał. Jakie to wszystko dziwne.

background image

Jeszcze jeden pokój. Sypialnia. Pusta.
Wypadli na zewnątrz, na inną ulicę. Przesuwali się pod ścianami domów.
I znów usłyszeli warkot motorów. Narastał, wibrował w uszach.
Tuż przed nimi pojawił się samochód pancerny, plujący ogniem we wszystkich kierunkach.
Skręcili w jakąś ciemną aleję.
Wóz bojowy przejechał.
Nagle wyskoczył zza zakrętu motocykl z przyczepą. Jeden z komandosów wypuścił serię z Brena.
Motocykl wjechał na chodnik i walnął z łoskotem o ścianę budynku. Niemieccy żołnierze jak ciężkie

worki wysypali się na trotuar.

— Ciężarówka! — major Copeland wskazał ręką stojący na poboczu samochód. Podchodzili ostrożnie z

karabinami maszynowymi przygotowanymi do strzału. Pojazd był pusty.

Copeland wskoczył do kabiny kierowcy. Próbował uruchomić silnik. Pedał hamulca, pedał sprzęgła.

Zapaliły się przednie światła. Jeszcze jedna próba. Nerwowe ruchy przy stacyjce. Cisza. Samochód był
niesprawny... Ruszyli dalej.

Ranni ledwie dotrzymywali kroku kolegom. Porucznik Etches, który został trafiony jeszcze przed

lądowaniem i stracił mnóstwo krwi, zaciskał z bólu zęby i wspierał się na ramionach swych żołnierzy.

Doszli do skrzyżowania. Zatrzymali się, by zbadać sytuację. Niestety droga była zamknięta. Niemcy na

każdym rogu. Po prawej stanowisko karabinu maszynowego!

Wycofywali się chyłkiem. Znów znaleźli się w jakiejś bocznej uliczce. Wylot na główną arterię? Nie

przebyli dwustu metrów, gdy ponownie spostrzegli kilku niemieckich żołnierzy przy kaemie.

Dokoła Niemcy. Obsadzili wszystkie skrzyżowania Czy jest jakakolwiek szansa wydostania się z

miasta?

Wstawał świt. Komandosi odróżniali już swoje twarze — wymęczone i pobladłe.
Newman nie potrzebował nawet patrzeć na zegarek. Wiedział, że w Saint-Nazaire słońce wschodzi o

6.48*. A więc upłynęły prawie trzy godziny od chwili, gdy przedostali się do miasta. Trzy godziny krążenia
po ulicach! W ciągu tego czasu Niemcy zdążyli, oczywiście, ściągnąć wojsko, które kwaterowało poza
miastem. Dlaczego jednak tak wielu żołnierzy było w porcie w momencie, gdy nastąpił desant? A może
zostali uprzedzeni?

Jeszcze kwadrans i będzie zupełnie widno. Ludzie słaniają się na nogach. Trzeba opatrzyć rannych,

dłużej nie wytrzymają.

Biały napis na ścianie domu: Luftschutzraum — schron przeciwlotniczy.
— Zatrzymamy się tutaj! — rozkazał Newman.
Ostrożnie schodzili po kamiennych stopniach w dół.
— Proszę, nawet materace! — zdziwił się kapitan Day.
Starszy sierżant Haines wyznaczył plutonowego Steele'a, aby pełnił wartę na podeście. Pozostali zwalili

się na leżące pod ścianą materace.

— Wolno palić!
Wyciągali z kieszeni wymięte paczki papierosów, częstowali się wzajemnie, przypalali, zaciągali się

chciwie dymem.

Newman wydobył fajkę i, nie śpiesząc się, napełniał ją starannie tytoniem. Stwierdził, że jeszcze nigdy

w życiu tak mu nie smakowała.

Sanitariusz wydobył z torby bandaże i przewiązał rany towarzyszom.
— Zostaniemy tu do nocy — zwrócił się Newman do Copelanda. — A później wyruszamy parami...
— Nic innego nie możemy zrobić. — Major Copeland zaakceptował plan dowódcy. — W kupie od razu

nas zauważą. Nie mamy już prawie amunicji.

-— Jeśli znajdą nas w tej piwnicy, poddamy się — Newman mówił wolno, jak gdyby z wysiłkiem. —

Wystarczy, aby rzucili tu jeden granat, a będzie jatka...

Major milczał. A więc na tym polega odpowiedzialność dowódcy? Po raz pierwszy zetknął się z tym

problemem tak namacalnie, w warunkach bojowych. A honor żołnierski, godność? Ale przecież względy
praktyczne i rozum przemawiają za takim, a nie innym rozwiązaniem.

Copeland, który w porcie był przez moment niezdecydowany, który nie wiedział, co mają dalej robić,

później nabrał przekonania, iż wszystko ułoży się pomyślnie i że na pewno nie wpadną w ręce Niemców.

* W całym tomiku podawany jest brytyjski czas letni.

background image

Newman odwrotnie, w porcie był pewien siebie, gotów na wszystko. Teraz jednak zdawał sobie sprawę

z beznadziejności sytuacji. Myślał o niedawnym, haniebnym poddaniu garnizonu brytyjskiego w Singapurze,
gdzie osiemdziesiąt pięć tysięcy ludzi skapitulowało wobec słabszych liczebnie Japończyków. Zastanawiał
się nad postępowaniem żołnierzy japońskich, którzy walczyli do końca, nie dawali się brać żywcem, bo tak
im nakazano, ale gdy zostali pojmani, załamywali się niezwykle szybko, ponieważ wydawało im się, że nie
mają już nic do stracenia. Odrzucali wówczas wszelkie hamulce moralne i udzielali łatwo informacji
amerykańskim oraz brytyjskim oficerom wywiadu. Jak zachowają się jego ludzie?

Oparł się o ścianę i przymknął oczy. Naraz drgnął. Ponad nimi rozległo się ciężkie stąpanie. Niemcy

weszli do budynku. Wchodzili po schodach na górę.

Komandosi unieśli się z materaców, zastygli w oczekiwaniu. Żeby tylko nie natknęli się na Steele'a —

pomyślał Newman.

Przez kilka minut panowała cisza. Później stąpanie znów się rozległo. Schodzili w dół... Wyszli...
Brytyjczycy odetchnęli z ulgą.
Nagle ktoś krzyknął na podeście:
— Engländer!
To już koniec — pomyślał Newman i rzucił się po schodach na górę. Lufy pistoletów maszynowych

stanowiły zaporę nie do przebycia. Mówił nieskładnie po niemiecku, że chcą się poddać.

Hitlerowcy wtargnęli do schronu. Wypychali brutalnie komandosów na ulicę. Obmacywali ich, szukając

broni. Zrywali emblematy.

— Raus! Schnell!
Poprowadzili ich przez ulicę do gmachu znajdującego się naprzeciw.
Newman zdążył jeszcze przeczytać napis na tablicy: Kommandantur... Zaklął. Ale wybrali sobie miejsce

na schronienie!

Z uczuciem poniżenia, z podniesionymi do góry rękami weszli do siedziby komendy garnizonu.
Komandosi z innych grup ukrywali się w mieście przez cały następny dzień. Wreszcie i oni zostali

odnalezieni i pojmani. Jedynie pięciu — kapral Wheeler, starsi szeregowcy: Douglas, Howarth i Sims, oraz
szeregowiec Harding — zdołało zmylić czujność Niemców i zbiec. Dzięki pomocy Francuzów, którzy
ryzykowali życiem, aby ich ukryć, uniknęli niewoli i przedostali się do Anglii.

Koń trojański

Kapitan George Gonin podszedł do sejfu i wydobył zeń trzy różnokolorowe teczki.
Na pierwszej z nich widniał napis: Nasłuch radiowy i publikacje prasowe, na drugiej — Zdjęcia z

Medmencham, a na trzeciej wypisano dużymi literami: Raporty agentów.

Wszystkie one dotyczyły rajdu na Saint-Nazaire i Gonin musiał przyznać, że od czasu, gdy zaczął się

zajmować tą operacją, materiałów wciąż przybywało.

Przesiadywał codziennie w biurze Ośrodka Wywiadu Operacyjnego do późnych godzin nocnych —

przychodził najwcześniej i wychodził ostatni. Z różnych, często sprzecznych ze sobą źródeł, próbował
wyłuskać ziarno prawdy.

Teraz też zasiadł za biurkiem, otworzył pierwszą teczkę i wyjął z niej cieniutką bibułkę, upstrzoną gęsto

maszynowym pismem. Była to audycja Radia Frankfurt nadana 29 marca 1942 roku o godzinie 19.00.

Zagłębił się w tekst:
Rajd na St. Nazaire — zniekształcenie faktów u stylu brytyjskim.
Dalsze komentarze na temat pożałowania godnej ofensywy Brytyjczyków. Katastrofalne niepowodzenie

Brytyjczyków w St. Nazaire staje się jeszcze jednym przykładem kłamliwości oficjalnej angielskiej
propagandy. Kolejno po sobie następujące komunikaty dotyczące tego żałosnego rajdu ilustrują w pełni
metody propagandy churchillowskiej. W pierwszym komunikacie, ogłoszonym wczoraj po południu, Anglicy
mówili o mistrzowskim posunięciu w St. Nazaire. Obiecano, iż dalszy komunikat będzie ogłoszony, gdy
oddziały brytyjskie powrócą z St. Nazaire. Później ta pierwsza wiadomość została powtórzona, ale
opuszczono już w niej zapowiedź owego dalszego komunikatu. Londyn milczał aż do soboty wieczór (28
marca), kiedy to opublikowany został nasz specjalny komunikat bez podania angielskiej wersji. Dzisiejszego
ranka Anglicy przedstawili własną interpretację wydarzeń. W tym oficjalnym komunikacie brytyjska
Admiralicja przyznaje w każdym razie, iż rajd nie obył się bez ofiar. Charakterystyczne, iż wyrażona została
jedynie nadzieja, że operacja może okazać się sukcesem. Aby podnieść na duchu własne społeczeństwo oraz
sprzymierzeńców w Moskwie, i Waszyngtonie, obiecano, że dalsze komunikaty nastąpią, skoro tylko — znów
ten sam argument — „brytyjskie wojska powrócą z Saint-Nazaire”. Oto mamy przykład oficjalnej

background image

propagandy angielskiej: niezdarne zniekształcanie faktów, nieuzasadnione niczym zwycięskie fanfary, a
wszystko po to, by pocieszyć społeczeństwo za pomocą pustych frazesów i jałowych obietnic. Londyn
oczekuje na próżno na powrót swych żołnierzy z St. Nazaire. Jeśli Anglicy będą tylko polegali na
informacjach z Londynu, będą musieli czekać długo i upłynie sporo czasu, zanim brytyjskie wojska
aresztowane w St. Nazaire powrócą z niemieckiej niewoli i zameldują się do raportu
...

Kapitan Gonin położył na biurku cieniutką kartkę i popadł w zadumę. Niemcy bardzo zręcznie starali

się zdyskredytować brytyjskie komunikaty radiowe i prasowe, ogłoszone po zakończeniu operacji. Zrobili to
z taką wprawą, iż wiele ludzi w Wielkiej Brytanii — wśród nich także oficerowie marynarki — odniosło
wrażenie, że „wątpliwy” sukces wyprawy nie równoważył poniesionych strat. Koszty rajdu na Saint-Nazaire
były zresztą bardzo wysokie. Z 630 marynarzy i komandosów nie powróciło do Anglii 403. Największe były
oczywiście straty wśród komandosów. Z 277 oficerów i szeregowych, którzy wzięli udział w operacji, 59
uznano za zabitych, a 153 dostało się do niewoli. Oddział dywersyjno-rozpoznawczy nr 2 przestał właściwie
istnieć.

Gonin przerzucił jeszcze parę kartek nasłuchu radiowego i zatrzymał wzrok na ostatniej:
Radio Nowej Brytanii na falach 25,8, 30,77 i 41,07 m.
Audycja w języku angielskim nadana 30 marca 1942 roku o godzinie 20.30.
Przegląd wiadomości, które nie podlegają cenzurze.
Jeżeli wiadomości o rajdzie na St. Nazaire okażą się nieprzekonywające, Ministerstwo Informacji

przygotuje sfałszowane zdjęcia portu, które będą następnie reprodukowane w prasie. Od pewnego czasu
rozwija działalność laboratorium fotograficzne powiązane z Departamentem Prasy tegoż Ministerstwa. W
laboratorium tym zdjęcia oficjalnie oceniane jako „niezbyt wyraźne do reprodukcji” są retuszowane. Są to
zwykłe fotografie lotnicze albo też fotografie uzyskane drogą radiową lub telegraficzną. Działalność tego
laboratorium otoczona jest największą tajemnicą. Ma doń wstęp jedynie dr William Mathers, który nim
kieruje, oraz jego najbliżsi współpracownicy. Możemy dziś ujawnić słuchaczom, iż zadanie Mathersa polega
nie tylko na retuszowaniu negatywów, aby uczynić zdjęcia wyraźniejszymi, lecz również na takim ich
preparowaniu, by dawały zupełnie odmienne od pierwotnego pojęcie o fotografowanym obiekcie. Mathers
jest odpowiedzialny za zdjęcia „Scharnhorsta” i „Gneisenaua” w Breście, które miały udowodnić, iż owe
pancerniki zostały fatalnie uszkodzone przez lotnictwo. Mathers pracuje obecnie nad zdjęciami lotniczymi
śluz w St. Nazaire i gdy zakończy pracę, zobaczymy na nich, że śluzy zostały prawie całkowicie zniszczone.
Fotografie te wykonano w roku 1938.

Gonin wiedział dobrze, że Niemcy podając te informacje chcą upiec jednocześnie dwie pieczenie. Z

jednej strony wzbudzić nieufność Brytyjczyków do oficjalnych komunikatów prasowych, z drugiej —
przypomnieć o udanej ucieczce swych okrętów, co, jak wiedzieli, zraniło dumę Anglików. Kapitan wyjął
teraz z teczki egzemplarz hitlerowskiego czasopisma z zamieszczonym na pierwszej stronie zdjęciem
„Campbeltowna”. Niszczyciel przylegał dziobem do konstrukcji kesonu, a na jego pokładzie dziobowym
znajdowali się niemieccy marynarze i żołnierze. Podpis pod zdjęciem głosił, że keson pozostał nietknięty.

Nie bardzo się to, co prawda, zgadzało z początkowymi doniesieniami niemieckiej agencji prasowej, iż

„Campbeltown” wyleciał w powietrze przed staranowaniem doku „Normandie”, ale Gonin nie miał
wątpliwości, że zdjęcie jest autentyczne.

Sięgnął z kolei po teczkę ze zdjęciami z rozpoznania lotniczego portu w Saint-Nazaire. Wziął do ręki

powiększające szkło i zaczął analizować kolejne fotogramy. W miarę upływu czasu twarz jego rozjaśniała
się coraz bardziej.

Odłożył fotografie i otworzył trzecią teczkę z raportami agentów. Czytał je długo i uważnie. Kiedy do

pokoju weszła sekretarka, zwrócił ku niej rozradowaną twarz:

— Czy pani wie, Kate, co to jest koń trojański? — zapytał bez żadnych wstępów.
— Ależ, panie kapitanie...
— Nie chciałem pani urazić, ale niech pani sobie wyobrazi, że „Campbeltown" odegrał w jakimś sensie

rolę konia trojańskiego...

— Koń trojański — sekretarka namyślała się przez chwilę — był to drewniany koń wprowadzony

podstępem do Troi. Ukryci w nim Grecy otworzyli w nocy swym towarzyszom bramy miasta. Troja padła.
Ale co to ma wspólnego z „Campbeltownem”?

— Proszę spojrzeć na ten fragment raportu — Gonin podsunął jej dokument...

„W nocy z 27 na 28 marca — donosił w swoim raporcie agent — mieszkańcy St. Nazaire i okolic

obudzeni zostali przez huk wystrzałów artyleryjskich. Pociski smugowe przelatywały nad starą dzielnicą
miasta, a obszar doków był oświetlony jak w dzień.

Później rozległ się na ulicach warkot motorów. Ciężarówki pełne niemieckich żołnierzy pędziły do

background image

doków.

René i Michel, tak jak wielu mieszkańców, myśleli, że to inwazja, i chcieli już wybrać się do portu, ale

ich powstrzymałem.

Rano wraz z innymi robotnikami stoczni udaliśmy się do pracy. Tramwaje i kolejka były nieczynne. Ale

my mieliśmy rowery i wkrótce znaleźliśmy się na obszarze doków.

Ciągle jeszcze trwała strzelanina i widzieliśmy ciężarówki, które teraz podążały w kierunku miasta.

Siedzieli na nich żołnierze i marynarze brytyjscy w otoczeniu konwojentów.

Zorientowałem się, że Anglicy dokonali rajdu na port.
Gdy podjechaliśmy bliżej doków, zostaliśmy zatrzymani przez żołnierzy Wehrmachtu. Wkoło

rozstawione były gęsto posterunki.

Rozkazano nam wrócić do domów, co też uczyniliśmy.
O godzinie dziesiątej strzelanina ustała.
Przed południem, a dokładnie o godzinie 11.35*, nastąpiła w porcie eksplozja. Była tak gwałtowna, że

wszystkie szyby w naszym domu i w sąsiednich wyleciały. Potem znów przez cały dzień było spokojnie.

W następnym dniu wysłuchaliśmy przez radio komunikatu BBC. Moje domysły co do rajdu

potwierdziły się.

W poniedziałek 30 marca pozwolono nam wejść na obszar doków. Niemcy wydawali się

zdezorientowani, nie mogliśmy się dowiedzieć, czy wszystkie wydziały stoczni są już czynne.

Poszliśmy w kierunku naszego warsztatu. Tutaj ponownie zostaliśmy zatrzymani przez żołnierzy

Wehrmachtu. Udało nam się jednak zmylić ich czujność i rozejrzeliśmy się wokół.

Po niszczycielu, który staranował wrota śluzy, nie było ani śladu. Zewnętrzny keson został całkowicie

zniszczony — była to teraz góra pogiętego żelastwa. Zrozumiałem, że eksplozja skutecznie wygięła ów
keson do wewnątrz, słowem uwolniła go. Pod wpływem ciśnienia wody, która wdarła się do pustego
wówczas doku „Normandie”, keson obrócił się o dziewięćdziesiąt stopni wzdłuż tego doku. Nie mogłem
tylko pojąć, dlaczego wybuch nastąpił z takim opóźnieniem, po jedenastu godzinach. W komunikacie radia
brytyjskiego była bodaj mowa o trzech godzinach **.

Co nas jednak najbardziej uderzyło, to ludzkie szczątki, które poniewierały się na nabrzeżach.
Był to straszny widok: nogi, ręce, głowy, wnętrzności — wszystko to leżało oddzielnie. Z satysfakcją

stwierdziliśmy, że na pokrwawionych rękawach były niemieckie emblematy, a niektóre głowy były jeszcze
osadzone w głęboko ocienionych hełmach.

René aż zagwizdał z podziwu, a Michel nie wytrzymał i zaczął wymiotować.
Pijani niemieccy żołnierze z grup roboczych zbierali te szczątki ludzkie łopatami, ładowali na

samochody ciężarowe i posypywali każdą warstwę piaskiem.

René zastanawiał się, czy wyślą owe szczątki do Vaterlandu i czy będą później przesiewali piasek przez

sito.

Udaliśmy się do warsztatu. Był tam już nasz majster, Herr Johann Günsch z Düsseldorfu, lat 49, ojciec

czworga dzieci, o którym napomknąłem w poprzednim raporcie.

Powitał nas z posępną miną.
— Co pan jesteś taki roztrzęsiony, Herr Günéisch? Stało się coś? — spytał niewinnie René.
Majster nic nie odpowiedział.
René wydobył zza pazuchy butelkę samogonu z winogron, którą wziął ze sobą na wszelki wypadek.
— Golnij sobie pan, panie Günsch. Co się pan będziesz przejmował!
Niemiec wahał się, wreszcie wziął butelkę, przytknął ją do ust i wydudlił z połowę.
Oczy mu się zaszkliły, opadł na stołek przy obrabiarce i westchnął głęboko.
— Pan nie wie, co tu się zdarzyło. Mamy żałobę narodową w Saint-Nazaire...
— Żałobę narodową? Pan przesadza. Przecież to wy wzięliście do niewoli Anglików.
— Nie o to mi chodzi. Ten angielski okręt, co to uderzył we wrota śluzy doku „Normandie”, wyleciał w

powietrze. Mein Gott! Co tam się działo!

— Na okręcie byli Anglicy?
— Właśnie że nie! To nasi jak te głupki poszli na ten okręt. Nie rozbroili przedtem zapalników. A

wiadomo, że Anglicy wszędzie zastawiają pułapki!

* Czasu miejscowego, czyli o 12.35 według brytyjskiego czasu letniego.
** Zapalniki zastosowane przez kapitana Tibbetsa posiadały urządzenie opóźniające, które, jak już wspomnieliśmy, miało

spowodować wybuch głównego ładunku na „Campbeltownie” po dwu i pół godzinie. Z niewiadomych przyczyn zaczęło ono działać
dopiero po jedenastu godzinach.

background image

— Ilu zginęło? — René starał się zachować spokój.
— A więc najpierw weszło na pokład czterdziestu wyższych oficerów z komendantem portu,

admirałem, którzy dokonali przeglądu i ustalili, w jaki sposób najlepiej stamtąd usunąć okręt. Później
przybyło paruset żołnierzy i gapili się na ten niszczyciel. Wycieczkę turystyczną sobie urządzili, do stu
piorunów! — Günsch nie mógł pohamować złości. — Admirał, na szczęście, przebywał na okręcie krótko,
potem odjechał samochodem. A oficerowie i żołnierze zostali. I wtedy nastąpił ten wybuch. Nikt się nie
uratował. Powiadają, że zginęło pięćdziesięciu oficerów i trzystu szeregowych *.

Zostawiliśmy Günscha, który wsparł się na obrabiarce i zasnął.
Wyszliśmy z warsztatu i usiedliśmy pod murem. O pracy nie mogło już dziś być mowy.
Było wpół do piątej po południu, gdy nastąpiła w porcie potężna eksplozja. Zerwaliśmy się i

pobiegliśmy z innymi do Starego Wejścia.

Wysadzone znów zostały wrota śluzy!
Dowiedzieliśmy się, że ciało jednego z dokerów, który znajdował się w pobliżu, wyrzucone zostało

podmuchem aż do rzeki.

W godzinę później druga eksplozja rozniosła resztki śluzy! **
— Uciekajmy stąd! — rzuciłem i puściliśmy się pędem do pozostałego obrotowego mostu, który łączył

wyspę Penhouet z miastem.

Zanim tam dobiegliśmy, przed mostem zgromadził się tłum robotników.
Posterunki strzegły przejścia i żołnierze nie chcieli nikogo przepuścić.
Tłum falował, wreszcie ruszył na most.
Niemcy otworzyli ogień z pistoletów maszynowych.
Było oczywiste, że potracili głowy, nie widzieliśmy wśród nich ani jednego oficera.
Kilkunastu robotników padło na ziemię. Tłum przeszedł po ich ciałach i znalazł się na moście.
Rozwścieczeni robotnicy dopadli niemieckich żołnierzy, wyrwali im broń i zepchnęli ich przez bariery

do kanału.

Na moście było tak ciasno, że ci, którzy mieli rowery, musieli je wyrzucić do kanału.
Cisnęliśmy także z René i Michelem nasze rowery do wody.
René uderzył jakiegoś żołnierza, odebrał mu pistolet maszynowy i położył na miejscu trupem trzech

Niemców.

Nie przewidzieliśmy jednak, że za mostem będą również posterunki.
Niemcy zaczęli teraz do nas strzelać z karabinów maszynowych.
Tłum zatrzymał się, dreptał w miejscu. Widziałem, jak padają przed nami dziesiątkami ludzie.
Pociągnąłem za sobą René i Michela. Ukryliśmy się w okopie przy bocznicy kolejowej.
W całym porcie słychać było strzały. Pomyślałem, że Niemcy chyba oszaleli, ponieważ biorą

robotników za komandosów brytyjskich.

Wychyliłem się nieco z okopu.
Przez most przebiegali właśnie żołnierze z grup roboczych Organizacji Todta. Noszą oni, jak wiadomo,

mundury w kolorze khaki trochę podobne do brytyjskich battledressów.

I posterunki Wehrmachtu otworzyły do nich ogień z kaemów!
Kładli się na ziemię jak łany zboża podczas srogiej burzy.
Jakiś podoficer w okularach, o wyglądzie nauczyciela gimnazjalnego, przebiegł obok nas, krzycząc:
— Trojanisch Pferd! Trojanisch Pferd!
— Gdzie on widzi tego konia? — zainteresował się René, który również wyjrzał z okopu.
— To z mitologii greckiej — odpowiedziałem. — Później ci wytłumaczę. Oni myślą, iż Anglicy wyszli

z tego okrętu i że są odpowiedzialni za następne eksplozje...

— Z tego, co wyleciał w powietrze? — rzekł René. — Nic nie rozumiem...
Przesiedzieliśmy w okopie prawie do północy. Strzelanina jeszcze trwała.
Potem, klucząc między magazynami portowymi, przedostaliśmy się do miasta.
Dowiedzieliśmy się, że maquis *** rozpoczęli tego wieczoru walkę z Niemcami. Oni również myśleli,

iż komandosi znajdują się nadal w porcie.

* Faktyczne straty niemieckie spowodowane wybuchem „Campbeltowna” wynosiły: 60 oficerów i 320 szeregowych.
** Były to dwie torpedy wystrzelone z MTB 74. Posiadały one zapalniki opóźnionego działania. Wybuch ładunku bojowego

miał nastąpić, tak jak w przypadku „Campbeltowna”, po dwu i pół godzinie. Faktycznie zaś nastąpił w dwa i pół dnia później.

*** Popularna nazwa członków francuskiego ruchu oporu walczących w oddziałach partyzanckich w czasie II wojny

światowej.

background image

Na drugi dzień zebrałem nieco szczegółów. Partyzantów było pięćdziesięciu. Byli bardzo słabo

uzbrojeni. Właściwie zdobywali broń na wrogu. Walczyli z niezwykłym poświęceniem. Niemal wszyscy
zginęli lub zostali rozstrzelani na miejscu. Ginęli z okrzykiem: »Niech żyje Wolna Francja!«

We wtorek 31 marca port otoczyło wojsko.
Do starej dzielnicy miasta, przyległej do południowego wejścia, wtargnęły samochody pancerne,

transportery opancerzone i buldożery.

Rozkazano, aby wszyscy mieszkańcy wyszli z domów.
Kobiety i dzieci płakały. Mężczyźni byli przygotowani na najgorsze.
Podjechały ciężarówki.
Całą ludność Starego Miasta przesiedlono do okolicznych wsi.
Wzięto spośród mężczyzn stu zakładników.
Gdy piszę ten raport, zakładnicy jeszcze przebywają w więzieniu *.
Wiele starych budynków zostało podpalonych miotaczami ognia. Później buldożery zrównały

rumowiska z ziemią.

Ten proces bezmyślnego niszczenia trwał od wtorku do czwartku.
Według wstępnych ocen zostało zabitych około czterystu robotników. Straty wśród żołnierzy

Wehrmachtu były znacznie mniejsze. Największe ofiary poniosły grupy robocze Organizacji Todta. Nie
udało mi się jednakże ustalić tej ostatniej liczby.

W instrukcjach, które otrzymałem, była mowa, abym informowało nastrojach ludności.
Otóż rajd na St. Nazaire spowodował rozgoryczenie wśród wielu robotników. Spodziewali się, że jest to

inwazja, otwarcie drugiego frontu. Charakterystyczne, że takie same opinie wypowiadali Niemcy.

Robotnicy mówili: »Dlaczego nas nie ostrzeżono? ** Rosjanie walczą przyparci do muru, a

Brytyjczycy ograniczają się tylko do wypadów na nasze wybrzeże«.

Postawa robotników i maquis wywarła na Niemcach duże wrażenie. W stoczni zaprowadzono nadzór

policyjny. Zmienili do nas swój stosunek majstrowie niemieccy. Stali się nieprzyjemni i wymagający ponad
miarę. Günsch nie daje się już wciągnąć w rozmowę.

W mieście znajduje się obecnie dwukrotnie więcej wojska niż uprzednio.”
Główny cel rajdu osiągnięto. Dok „Normandie” został zniszczony. Mimo żmudnych i kosztownych prac

prowadzonych przez osiemnaście miesięcy, Niemcy nie zdołali go już odbudować.

„Campbeltown”, a właściwie jego tylna część została później odnaleziona pośrodku doku, gdzie zniósł

ją pęd wody. Część przednia okrętu wraz z przednim kominem po prostu rozpadła się pod wpływem
wybuchu. Uszkodzone zostały również dwa średniej wielkości statki handlowe, które znajdowały się w
doku.

Brytyjczycy mieli więc powody do zadowolenia. „Tirpitz”, którego się tak obawiali, nie mógł już

wpłynąć do St. Nazaire.

Do tego wydarzenia historia dopisała nowy rozdział. Okazało się, że mimo przegrupowania ciężkich

jednostek nawodnych, które opuściły Brest, Niemcy nie zamierzali kierować ich do działań na Atlantyku.
Nie był również przygotowany do takiego rajdu groźny „Tirpitz”. Ulegając sugestiom admirała Doenitza,
rzecznika wojny podwodnej bez żadnych ograniczeń, Hitler uznał, że bitwę o Atlantyk rozstrzygną U-booty.
Pancernikom powierzono inne zadanie: operując z baz norweskich i korzystając z osłony lotnictwa dalekiego
zasięgu — w tych miesiącach, kiedy to było możliwe — miały one zająć się wyłącznie przechwytywaniem i
niszczeniem konwojów, płynących z dostawami do Murmańska i Archangielska. Na skutek tej decyzji
arktyczne szlaki Dalekiej Północy — zwłaszcza Morze Norweskie, rejon Wyspy Niedźwiedziej i Morze
Barentsa — stały się widownią wielu dramatów. Zaczepne działania w tej strefie były ściśle związane z
ogólnym położeniem na froncie wschodnim. Wbrew optymistycznym przewidywaniom sztabowców
niemieckich i chełpliwym oświadczeniom samego Hitlera ten front uwikłał agresora w najcięższe zmagania.
Klęska pod Moskwą — pierwsza na taką skalę od początku wojny — odbiła się wstrząsem nie tylko w
Wehrmachcie, ale w całej III Rzeszy. Właśnie dlatego, żeby „uratować twarz” i przywrócić inicjatywę w
działaniach ofensywnych na wschodzie, Hitler kategorycznie domagał się przecięcia północnych tras
żeglugowych i pchnął do akcji ciężkie jednostki Kriegsmarine łącznie z „Tirpitzem”. Potrzeby frontu
wschodniego znowu okazały się nadrzędne.

* Zakładnicy nie zostali straceni.
** Wyciągnięto z tego wniosek w kilka miesięcy później, podczas rajdu na Dieppe. W momencie lądowania wojsk angielskich

i kanadyjskich na plażach podany został przez radio brytyjskie komunikat, by mieszkańcy nie brali udziału w walce ze względu na
represje ze strony nieprzyjaciela.

background image

Gwoli ścisłości i prawdzie historycznej należy jednak podkreślić, że mimo tych rajdów i topionych

statków zaplecze Kraju Rad — rozwijające z każdym miesiącem produkcję uzbrojenia i sprzętu w stopniu
bez przesady imponującym — mogło we własnym zakresie dostarczyć walczącemu żołnierzowi to wszystko,
czego wymagała wojna. Dostawy alianckie stanowiły niewielki procent w porównaniu z rozmiarami tego
wysiłku.

Tak więc w całokształcie działań na morzu rajd na St. Nazaire — przeprowadzony na pewno śmiało z

wykorzystaniem elementu zaskoczenia — był tylko epizodem, do którego Brytyjczycy w ostatecznym
bilansie nie przywiązywali dużego znaczenia. Nazywali go „prztykiem w nos”, co mówi samo za siebie. W
1942 roku uwagę ich pochłaniała bitwa o Atlantyk, rzeczywiście ciężka i pociągająca ogromne straty w
tonażu i dostarczanych drogą morską środkach materiałowych. Na jej tle — według opinii Londynu —
walka z konwojami płynącymi do ZSRR była zjawiskiem drugorzędnym. W grę wchodziły bowiem nie tylko
względy wojskowe, ale przede wszystkim polityczne.

Inicjatorzy desantu na St. Nazaire liczyli się z tym, że w sprzyjających warunkach któryś z pancerników

Kriegsmarine, nie wykluczając nawet „Tirpitza”, może podjąć desperacką próbę przedarcia się na Atlantyk.
Gdyby Niemcy całkowicie odrzucali taką ewentualność, zrezygnowaliby na pewno z remontu doku
„Normandie”, a takie prace były prowadzone, co potwierdzał wywiad lotniczy. Admiralicja nie wiedziała
wówczas o pogłębiających się rozdźwiękach w samym dowództwie niemieckiej floty. Admirał Raeder jako
zwolennik połączonych działań sił nawodnych i podwodnych nie chciał odrzucić koncepcji wykorzystania
ciężkich jednostek do rajdów atlantyckich. Forsując ten punkt widzenia, domagał się zachowania sprawnych
baz francuskich łącznie z St. Nazaire. Hitler przychylał się jednak do zdania Doenitza, który w broni
podwodnej widział klucz do złamania woli oporu W. Brytanii i nie wiązał nadziei z ofensywnymi atutami
ciężkich jednostek nawodnych. Skierowanie ich na Daleką Północ miało być rozwiązaniem
kompromisowym. Doenitz wyeliminował w końcu swego przeciwnika i uzyskując pełne poparcie Hitlera —
zafascynowanego tonażem topionych przez U-booty statków na Atlantyku — skłonny był nawet w ogóle
przeznaczyć pancerniki na złom po wymontowaniu ciężkich dział. Projekt ten nie doczekał się realizacji,
Ostatecznie podzieliły one los wielu innych okrętów Kriegsmarine. Uszkodzony bombami „Gneisenau”
został przyholowany do Gdyni i rozbrojony. Od 1942 r. stał tam bezużytecznie. Jego wrak usunęli po wojnie
Polacy. „Scharnhorst” zatonął 26 grudnia 1943 roku po nieudanym wypadzie na konwój idący do
Murmańska. „Tirpitz” — pirat północnych szlaków — poszedł na dno 12 listopada 1944 roku, zatopiony z
całą prawie załogą przez bombowce RAF.

Operacja „Rydwan”, choć nie odegrała ważnej roli w skali strategicznej, przyniosła wiele cennych

spostrzeżeń i praktycznych wniosków jako ogniwo w długim łańcuchu przygotowań do przyszłej inwazji na
kontynent europejski. Poglądową lekcję otrzymali nie tylko Brytyjczycy, lecz także Niemcy.

Po stronie brytyjskiej uznano, iż pomyłką, jakkolwiek nie błędem w ogólnych założeniach, był nalot

lotniczy. Wskutek niekorzystnych warunków atmosferycznych nie spełnił on swej roli — tylko nieliczne
samoloty zdołały zrzucić celnie bomby — a nawet wywołał niekorzystne skutki. Niemcy zostali postawieni
w stan gotowości bojowej. Podczas rajdu na Dieppe nie bombardowano już tego portu, by nie zaalarmować
nieprzyjaciela przed lądowaniem wojsk na plażach.

Po szczegółowej analizie przebiegu operacji dowództwo brytyjskie przyznało się do dwóch

zasadniczych błędów.

Pierwszy z nich dotyczył wojsk lądowych. Jak pamiętamy, odwrót wszystkich pododdziałów miał

nastąpić ze Starego Molo. Ale Stare Molo było zaciekle bronione przez Niemców — wylądowało tu
najmniej komandosów. Spowodowało to również, iż nie zniszczono śluz przy południowym wejściu do portu
i nie poczyniono żadnych szkód w bazie U-bootów. Otóż w mniemaniu dowódcy marynarki wojennej,
komandora porucznika Roberta Rydera, odwrót powinien był nastąpić z poszczególnych rejonów lądowania.
„Powinien był”, gdyby kutry nie zostały zniszczone... Wydaje nam się, że poważniejszym błędem był brak
większych odwodów. Gdyby Brytyjczycy takie odwody posiadali, mogliby je wysadzić przy Starym
Wejściu, które było w ich rękach i w rezultacie zdobyliby Stare Molo.

Drugi błąd dotyczył marynarki wojennej. Brytyjczycy nie wykorzystali szansy, ażeby wciągnąć pięć

niemieckich torpedowców w zasadzkę. Łudzili się, że torpedowce odpłyną daleko od St. Nazaire. A to było
wszystko, co Niemcy posiadali w tym porcie z większych jednostek, poza okrętami podwodnymi. Poza tym
niszczyciele „Cleveland” i „Brocklesby” wypłynęły za późno z Falmouth i nie znalazły się w decydującym
momencie na wodach Zatoki Biskajskiej. Dowódca bazy w Plymouth, admirał Forbes, przyznał, że ponosi za
to całkowitą odpowiedzialność.

Z kolei Niemcy zwalili winę na swoje łodzie patrolowe, które nie wykryły przedtem Anglików. Uważali

także, iż błędem było, że nie postawili zagród sieciowych i zapór przeciwdesantowych w porcie (później je
zainstalowali we wszystkich portach). Mieli też pretensje do swojego dowództwa, że pozbawiało ich

background image

urządzeń radiolokacyjnych, wysyłając je na front wschodni.

Ciekawe, że rajd na St. Nazaire spowodował przesunięcie wszystkich sztabów operacyjnych

Kriegsmarine w głąb lądu; obawiano się lądowania sprzymierzonych w zachodniej Francji. Już na drugi
dzień, 29 marca, przeniesiono z Lorient do Paryża sztab dowództwa U-bootów. Była to decyzja Hitlera.

Operacja „Rydwan” była niewątpliwie przedsięwzięciem niezwykle śmiałym. Warto zauważyć, że

Niemcy nawet w okresie swej potęgi na morzu nigdy nie zdobyli się na tego rodzaju wypad na Wyspy
Brytyjskie.

Za rajd St. Nazaire pięciu jego uczestnikom przyznano najwyższe brytyjskie odznaczenie wojskowe —

Krzyż Wiktorii, który nadawany jest żołnierzom i jednostkom wojskowym za odwagę lub bohaterstwo w
obliczu nieprzyjaciela. Otrzymali je pośmiertnie: celowniczy William Savage ze ścigacza artyleryjskiego
MGB 314 oraz plutonowy Thomas Durrant z kutra, który dostał się do niewoli. Krzyżem Wiktorii
odznaczeni zostali również: komandor porucznik Robert Ryder, podpułkownik Charles Newman i komandor
podporucznik Stephen Beattie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Koń Trojański (Turcja)
Kon trojanski biznesu manipulacja
Koń trojański kalorii
Ken McClure Kon trojanski
Koń Trojański, CIEKAWOSTKI,SWIADECTWA ####################
1125806 Srokowski Kon trojanski
UFO Operacja Kon Trojanski   2008r
Plik #7 Chiński koń trojański
Koń Trojański (Turcja)
Koń trojański
McClure Ken Koń Trojański
1985 06 02 Slavorum apostoli
McClure Ken Kon trojanski
Obiecujący koń trojański zwalczający raka od środka
czcionki szkolne, TAB, Kamil Trojan 1998.03.06

więcej podobnych podstron