AGATHA CHRISTIE
MORDERSTWO NA POLU GOLFOWYM
TŁUMACZYŁ JAN S. ZAUS
TYTUŁ ORYGINAŁU: THE MURDER ON THE LINKS
ROZDZIAŁ PIERWSZY
TOWARZYSZKA PODRÓŻY
Sądzę, że nadal krąży znana anegdota o młodym pisarzu, który chcąc już od
pierwszego słowa wzbudzić zainteresowanie wielce zblazowanego wydawcy,
rozpoczął powieść następującym zdaniem:
— Do diabła! — powiedziała księżna.
Dziwnym zbiegiem okoliczności moja opowieść zaczyna się w ten sam sposób.
Tylko, że dama, która wydała ów okrzyk, bynajmniej nie była księżną.
Na początku lipca, po załatwieniu kilku spraw w Paryżu, wracałem porannym
ekspresem do Londynu. Ciągle dzieliłem mieszkanie z moim starym przyjacielem,
Herkulesem Poirotem, jeszcze do niedawna belgijskim detektywem.
Ekspres, jadący z Calais, był osobliwie pusty i poza mną w przedziale znajdowała
się tylko jedna osoba. Hotel opuściłem w pośpiechu i teraz zająłem się sprawdzaniem
bagaży. Z tego też powodu ledwo zwróciłem uwagę na towarzyszkę podróży, która
nagle przypomniała mi o swej obecności. Zerwała się ze swego miejsca, opuściła
okno, wychyliła się, ale zaraz cofnęła wykrzykując z całym przekonaniem:
— Do diabła!
Przyznaję, jestem człowiekiem staromodnym. Według mnie kobieta powinna być
kobieca. Nie mam cierpliwości do tych wszystkich nowoczesnych neurotycznych
dziewcząt słuchających od rana do wieczora jazzu, palących i dymiących jak komin i
mówiących językiem, który mógłby wywołać rumieniec na twarzy przekupki z
Billingsgate! Podniosłem głowę i zmarszczyłem brwi. Pod krzykliwym, czerwonym
kapelusikiem ujrzałem ładną, bezczelną twarzyczkę okoloną gęstymi, czarnymi
lokami zakrywającymi uszy. Choć dziewczyna miała niewiele ponad siedemnaście lat,
jej policzki pokrywała warstwa pudru, a wargi były nienaturalnie czerwone.
Nie speszona, śmiało zniosła moje spojrzenie i odpowiedziała na nie wymownym
grymasem.
— O, mój Boże, zaszokowaliśmy pewnego dżentelmena! — zwróciła się do nie
istniejącego audytorium. — Uprzejmie przepraszam za mój sposób wyrażania się!
Przyznaję, to nie przystoi prawdziwej damie, ale — o, Boże, miałam poważny powód!
Czy pan wie, że straciłam jedyną siostrę?
— Doprawdy? — powiedziałem uprzejmie. — To godne pożałowania.
— On mnie potępia! — zauważyła młoda panna. — Najwyraźniej potępia… mnie i
moją siostrę, a to ostatnie jest nie fair, bo nawet jej nie widział!
Otworzyłem usta, ale nie dopuściła mnie do słowa.
— Niech pan nic nie mówi! Nikt mnie nie kocha! Za karę powinnam iść do ogrodu i
zjadać szkodniki. Buuu…! Zostałam ukarana!
Zasłoniła się płachtą francuskiego czasopisma satyrycznego. Za chwilę zauważyłem,
że zerka na mnie ukradkowo ponad pismem. Na przekór sobie nie mogłem się
powstrzymać od uśmiechu i w tym momencie odrzuciła czasopismo i roześmiała się
perliście.
— Wiem, że nie jest pan takim strasznym ponurakiem, na jakiego pan wygląda —
rzekła.
Jej śmiech był tak zaraźliwy, że nie mogłem dłużej zachowywać powagi, mimo, że
określenie „ponurak” nie przypadło mi do gustu.
— Nareszcie! A więc jesteśmy już przyjaciółmi! —oświadczyła pannica. — Niech
pan powie, że jest mu przykro z powodu mojej siostry…
— Jestem zrozpaczony…
— Dobry chłopiec!
— Proszę pozwolić mi dokończyć. Chciałem dodać, że chociaż jestem zrozpaczony,
doskonale mogę znieść jej nieobecność.
Przy tych słowach skłoniłem trochę głowę. Ale ta młoda, i w istocie nieobliczalna,
istotka zmarszczyła brwi i potrząsnęła głową.
— Dosyć. Wolę już pańską dostojną dezaprobatę. Och, ten wyraz twarzy! Widać na
niej wypisane słowa: „To nie jest osoba z naszego towarzystwa”. I nie myli się pan,
chociaż w dzisiejszych czasach trudno odróżnić księżnę od kobiety z półświatka.
Masz tobie, znowu pana zaszokowałam, prawda? Pan z pewnością niedawno wyszedł
z dżungli, ale mnie to nie przeszkadza. Żałuję, że ludzie pańskiego pokroju, to dziś
przeżytek. Nienawidzę ludzi, którzy są zbyt śmiali. Natychmiast się wściekam.
Potrząsnęła energicznie głową.
— Jak pani wygląda, gdy się wścieka? — zapytałem z uśmiechem.
— Wtedy wstępuje we mnie diabeł. Nie zwracam uwagi na to, co mówię i co robię.
Załatwiłam tak pewnego faceta. Naprawdę. Ale zasłużył na to.
— No to — powiedziałem błagalnie — niech się pani na mnie nie wścieka.
— Nie będę. Lubię pana… polubiłam pana od pierwszej chwili. Ale sprawiał pan
wrażenie takiego zdegustowanego, że pomyślałam, iż nigdy się nie zaprzyjaźnimy.
— A jednak zostaliśmy przyjaciółmi. Proszę mi powiedzieć coś o sobie.
— Jestem aktorką. Nie… nie taką, jak pan myśli. Występuję na scenie od szóstego
roku życia. Wywracam koziołki.
— Pani wybaczy, ale… — zacząłem zaskoczony.
— Nigdy nie widział pan dzieci robiących różne sztuczki akrobatyczne?
— Ach tak, rozumiem!
— Z urodzenia jestem Amerykanką, ale prawie całe życie spędziłam w Anglii.
Właśnie opracowałyśmy nowy numer…
— My?
— Moja siostra i ja. Taka mieszanka, trochę śpiewu, trochę tańca, potem
odklepujemy tekst i do tego stare sztuczki. W sumie nowy pomysł, który zawsze
bierze. I daje szansę na niezły zarobek…
Moja nowa znajoma pochyliła się i mówiła dalej z zapałem, używając
niezrozumiałych dla mnie określeń. Ale mimo to zauważyłem, że coraz bardziej mnie
interesuje. Wydawała się ciekawą mieszaniną dziecka i kobiety. Chociaż życiowo
doświadczona i — jak twierdziła — zdolna o siebie zadbać, w jej prostych poglądach
na życie i determinacji, aby odnieść sukces, było coś interesująco naiwnego.
Minęliśmy Amiens. Ta nazwa wywołała wspomnienia. Moja towarzyszka zdawała
się czytać w moich myślach.
— Myśli pan o wojnie?
Skinąłem głową.
— Brał pan w niej udział, jak sądzę?
— A jakże. Zostałem ranny i po bitwie nad Sommą odesłano mnie do domu. Teraz
jestem kimś w rodzaju prywatnego sekretarza posła do parlamentu.
— O Boże! Ma pan głowę na karku!
— Nie, to nic ciekawego. W istocie nie mam wiele do roboty. Najwyżej dwie
godziny dziennie. A poza tym to nudna praca. I doprawdy nie wiem, co bym robił,
gdybym nie miał innego, bardziej interesującego zajęcia.
— Niech pan nie mówi, że kolekcjonuje owady!
— Nie. Mieszkam z bardzo interesującym człowiekiem. To Belg — były detektyw.
Obecnie mieszka w Londynie i zajmuje się niezwykłymi sprawami. To doprawdy
wspaniały człowiek. Niejeden raz rozwiązał sprawę, z którą policja nie potrafiła sobie
poradzić.
Moja towarzyszka słuchała z szeroko otwartymi oczami.
— To fascynujące! Ubóstwiam zbrodnie. Oglądam wszystkie filmy kryminalne. A
kiedy wydarzy się jakieś morderstwo, po prostu pożeram dzienniki.
— Pamięta pani morderstwo w Styles*? — zapytałem.
— Chwileczkę… czy to wtedy otruto starszą panią? Gdzieś w hrabstwie Essex?
Skinąłem głową.
— To była pierwsza wielka sprawa Poirota. Gdyby nie on, morderca uszedłby
bezkarnie. To był cudowny popis zręczności detektywistycznej.
Zapaliwszy się do tematu, zacząłem opisywać główne etapy śledztwa, aż do
zaskakującego, triumfalnego zakończenia.
Dziewczyna słuchała oczarowana. Byliśmy tak zaabsorbowani, że nawet nie
zauważyliśmy, że pociąg zatrzymał się na dworcu w Calais.
Zawołałem dwóch bagażowych i wysiedliśmy na peron. Moja towarzyszka podała
mi rękę.
— Do widzenia. W przyszłości będę się starała lepiej wyrażać.
— Och, ale pozwoli pani, że zaopiekuję się nią na statku?
— Może nie wsiądę na ten statek. Wpierw muszę poszukać siostry i upewnić się,
czy jechała razem z nami. W każdym razie dziękuję.
— Ale z pewnością jeszcze się spotkamy, prawda? Nie podała mi pani swojego
imienia! — krzyknąłem, gdy odwracała się.
Spojrzała na mnie przez ramię.
— Kopciuszek — odparła i zaśmiała się.
Wtedy nawet nie przyszło mi do głowy, kiedy i w jakich okolicznościach znowu ją
spotkam.
ROZDZIAŁ DRUGI
WEZWANIE NA POMOC
Następnego dnia pięć po dziewiątej wszedłem do naszego wspólnego salonu na
śniadanie. Mój przyjaciel, Poirot, jak zawsze punktualny, właśnie rozbijał skorupkę
drugiego jajka.
Uśmiechnął się promiennie na mój widok.
— Dobrze spałeś? Odpocząłeś po tej okropnej podróży? To wspaniale, dziś rano
jesteś wyjątkowo punktualny. Pardon, ale twój krawat leży niesymetrycznie.
Pozwolisz, że go poprawię?
Herkulesa Poirota opisałem już w innej książce. To niezwykły człowieczek! Jego
wzrost nie przekracza metra sześćdziesięciu centymetrów; ma owalną głowę, zwykle
przechyloną nieco na bok; oczy, gdy jest podniecony, rzucają zielone błyski; wąs
zakręcony sztywno po wojskowemu; zawsze elegancki jak dandys. A poza tym jest
we wszystkim niesamowitym pedantem. Na widok krzywo stojącego bibelotu, śladu
kurzu, czy też najmniejszej niedbałości w czyimś stroju, cierpi istne tortury, dopóki
nie zaprowadzi porządku. Porządek i Metoda, to jego bóstwa. Gardzi namacalnymi
dowodami, takimi jak ślady stóp i popiół z papierosa, twierdząc, że tego rodzaju
rzeczy nigdy nie doprowadzą detektywa do rozwiązania zagadki. Wykładając to
zwykle pukał się z zadowoleniem w jajowatą głowę i powtarzał z satysfakcją:
— Małe, szare komórki — zawsze pamiętaj o małych, szarych komórkach, mon
ami.
Usiadłem na swoim miejscu i w odpowiedzi na powitanie Poirota zauważyłem od
niechcenia, że godzinną podróż z Calais do Dover trudno nazwać okropną.
— Nie ma nic interesującego w dzisiejszej poczcie? — zapytałem.
Poirot potrząsnął z niezadowoleniem głową.
— Jeszcze nie przejrzałem wszystkich listów, ale dotychczas nie przyszło nic
interesującego. Wielcy zbrodniarze, przemyślne zbrodnie, to wszystko nie istnieje.
Potrząsnął głową przygnębiony, a ja roześmiałem się.
— Nie przejmuj się, Poirot, jeszcze uśmiechnie się do ciebie szczęście. Otwórz
listy. Każdy z nich może zawierać jakąś sprawę rysującą się na horyzoncie.
Poirot uśmiechnął się, chwycił mały nożyk do otwierania listów i zaczął rozcinać
pierwszą z brzegu kopertę leżącą na wierzchu kilku listów znajdujących się obok jego
talerza.
— Rachunek. Następny rachunek. Na starość robię się rozrzutny. Ach! Otóż i
wiadomość od Jappa.
— Doprawdy? — Nadstawiłem uszu. Inspektor Scotland Yardu niejeden raz
wciągnął nas w interesującą sprawę.
— Tylko dziękuje mi (na swój własny sposób) za pomoc w sprawie Aberystwitha,
kiedy skierowałem go na właściwy trop. Z przyjemnością mu pomagałem.
Poirot nadal bez entuzjazmu przeglądał korespondencję.
— Prośba o wykład dla naszych miejscowych skautów.
Hrabina Forfanock będzie zobowiązana, jeśli ją odwiedzę. Pewnie następny piesek
salonowy! Ina koniec… Ach… W jego głosie zaszła nagła zmiana. Podniosłem
wzrok. Poirot czytał z uwagą. Po chwili podsunął mi kartkę papieru.
— To coś niezwykłego, mon ami. Przeczytaj.
List, na zagranicznym papierze, napisany był pewną ręką.
WILLA GENEVIÉVE,
MERLINVJLLE–SUR–MER,
FRANCJA
Szanowny Panie,
Potrzebuję usług dobrego detektywa, ponieważ z pewnych względów — które
podam panu później — nie chcę powiadamiać policji. Słyszałem o Panu z wielu
różnych źródeł i wszyscy twierdzą, że jest Pan nie tylko bardzo zdolny, ale również
dyskretny. Nie chcę podawać w liście szczegółów, ale z uwagi na posiadaną tajemnicę
obecnie żyję w ciągłym strachu. Jestem przekonany, że niebezpieczeństwo jest
bliskie, i dlatego błagam, żeby nie tracił Pan czasu i jak najszybciej przybył do
Francji. Proszę przysłać depeszę z datą przyjazdu, to przyślę po Pana samochód do
Calais. Byłbym zobowiązany, gdyby porzucił Pan prowadzone obecnie dochodzenia i
całkowicie poświęcił się moim sprawom. Jestem przygotowany zapłacić każde
honorarium. Być może będę potrzebował Pańskich usług przez dłuższy czas i może
zaistnieć konieczność udania się do Santiago, gdzie mieszkałem przez wiele lat.
Jeszcze raz zapewniam Pana, że sprawa jest niezwykle pilna.
Z poważaniem
P. T. Renauld
Pod podpisem skreślone były drżącą ręką prawie nieczytelne słowa:
„Na litość boską, niech pan przyjedzie”.
Z przyspieszonym biciem serca zwróciłem Poirotowi list.
— Nareszcie coś niezwykłego! —powiedziałem.
— Istotnie — odparł Poirot w zamyśleniu.
— Oczywiście pojedziesz—dodałem.
Poirot skinął głową. Myślał intensywnie. W końcu ocknął się i spojrzał na zegarek.
Jego twarz była bardzo poważna.
— Jak wiesz, przyjacielu, nie mamy czasu do stracenia. Jednak ekspres na
kontynent odjeżdża z dworca Victoria dopiero o jedenastej, więc nie denerwuj się,
mamy dość czasu. Możemy poświęcić dziesięć minut na dyskusję. Będziesz mi
towarzyszył, n‘est–ce pas!
— No…
— Mówiłeś, ze twój pracodawca nie będzie ciebie potrzebował przez następne kilka
tygodni.
— Och, tak, wszystko się zgadza. Ale pan Renauld dał niedwuznacznie do
zrozumienia, że to sprawa prywatna.
— Dobrze, dobrze. Załatwię to z panem Renauldem. A przy okazji, chyba znam
skądś to nazwisko?
— Znany południowoamerykański milioner nazywa się Renauld. Nie wiem, czy to
ten sam.
— Niewątpliwie. To wyjaśnia Santiago. Santiago jest w Chile, a Chile leży w
Południowej Ameryce! No, w każdym razie zrobiliśmy postępy! Zwróciłeś uwagę na
dopisek? Co cię w nim uderzyło?
Zamyśliłem się.
— Wyraźnie cały list napisał pewną ręką, ale pod koniec przestał się kontrolować i
pod wpływem nagłego impulsu dopisał te sześć słów.
Mój przyjaciel potrząsnął energicznie głową.
— Mylisz się. Nie zauważyłeś, że atrament podpisu jest wyraźnie czarny, a w
dopisku blady?
— I co z tego? — zapytałem z ciekawością.
— Mon Dieu, mon ami*, użyj swoich szarych komórek. Czy to nie oczywiste? Pan
Renault napisał cały list. Nie osuszając go bibułą przeczytał uważnie. Następnie, nie
powodowany impulsem, ale rozmyślnie, dodał ostatnie słowa i natychmiast wysuszył
je bibułą.
— Dlaczego?
— Parbleu! Aby wywrzeć na mnie odpowiednie wrażenie — takie jakie wywołał na
tobie.
— Co?
— Mais oui… chciał być pewien, że przyjadę! Przeczytał napisany list i nie był z
niego zadowolony. Nie był wystarczająco przekonujący!
Przerwał, a po chwili — z świadczącym o wewnętrznym podnieceniu zielonym
błyskiem w oczach — dodał łagodnie:
— Tak więc, mon ami, skoro nie pod wpływem impulsu, ale na trzeźwo, z zimną
krwią dodał to postscriptum, sprawa jest niezwykle pilna i musimy dotrzeć do niego
tak szybko, jak to tylko możliwe.
— Merlinville–Sur–Mer…—mruknąłem w zamyśleniu.
— Wydaje mi się, że słyszałem już tę nazwę.
Poirot skinął głową.
— To spokojna, mała miejscowość — ale szykowna! Leży w połowie drogi między
Boulogne i Calais. Jak sądzę, pan Renauld ma dom w Anglii?
— Tak, o ile dobrze pamiętam, przy Rutland Gate. I jakąś dużą posiadłość na
prowincji, w Hertfordshire. Prawdę mówiąc mało o nim wiem, nie lubi się udzielać
towarzysko. Chyba ma w City biuro prowadzące jakieś interesy z Południową
Ameryką i większość życia spędził w Chile i Argentynie.
— Wszystkich szczegółów dowiemy się od niego samego. Chodźmy się spakować.
Wystarczy jedna mała walizka dla każdego, a potem taksówka na dworzec Victoria.
O jedenastej pociąg ruszył w kierunku Dover. Przed odjazdem Poirot wysłał
depeszę do pana Renaulda, podając czas przybycia do Calais.
Wiedziałem, że na statku lepiej nic zakłócać samotności mojego przyjaciela. Była
wspaniała pogoda i morze gładkie jak lustro, więc nie byłem zaskoczony, gdy po
przybiciu do Calais Poirot dołączył do mnie z uśmiechem. Ale czekało nas
rozczarowanie; nie przysłano po nas samochodu. Wyglądało na to, że depesza Poirota
utknęła gdzieś po drodze.
— Musimy wynająć taksówkę — oświadczył wesoło. Po kilku minutach, jechaliśmy
do Merlinville w okropnie rozklekotanym aucie.
Byłem w dobrym nastroju, ale mój mały przyjaciel obserwował mnie posępnie.
— Zachowujesz się jak niespełna rozumu, Hastings. A to wróży nieszczęście.
— Nonsens. W każdym razie ty nie podzielasz moich uczuć.
— Nie, ale boję się.
— Czego?
— Nie wiem. Mam przeczucie …je ne sais quoi!*
Powiedział to tak poważnie, że wbrew wszystkiemu i mnie się to udzieliło.
— Czuję — powiedział wolno — że to będzie duża sprawa — długi, nużący i
niełatwy do rozwiązania problem.
Nie zadawałem dalszych pytań, bo właśnie przyjechaliśmy do małego miasteczka
Merlinville i zwolniliśmy, żeby zapytać o drogę do willi Genevi?ve.
— Prosto, monsieur, przez miasto. Willa Genevi?ve znajduje się osiemset metrów
za miastem. Nie zabłądzicie. To duża willa z widokiem na morze.
Podziękowaliśmy informatorowi i pojechaliśmy wedle wskazówek. Drugi raz
zatrzymaliśmy się na rozwidleniu dróg. W naszym kierunku wlókł się jakiś wieśniak i
czekaliśmy, aż się zbliży, żeby znowu zapytać o drogę. Po prawej stronie drogi stała
niewielka willa — zbyt mała na tę, której szukaliśmy. Nagle otworzyła się furtka i
wyszła z niej jakaś dziewczyna.
Szofer wychylił się przez okno i zapytał mijającego nas wieśniaka o drogę.
— Willa Genevi?ve? To kilka kroków stąd, trzeba skręcić w drogę po prawej,
monsieur. Moglibyście ją widzieć, gdyby nie stała za zakrętem.
Szofer podziękował i ruszyliśmy. Patrzyłem zafascynowany na stojącą dziewczynę.
Trzymała rękę na klamce furtki i patrzyła na nas. Jestem wielbicielem piękna, a teraz
miałem przed sobą istotę, obok której nie sposób przejść obojętnie. Wysoka, o
proporcjach młodej boginki, złote włosy błyszczały w słońcu. Mógłbym przysiąc, że
nigdy nie widziałem piękniejszej dziewczyny. Mijając ją, odwróciłem głowę i
patrzyłem oczarowany.
— Na Boga, Poirot — wykrzyknąłem — zauważyłeś tę młodą boginię?
Poirot uniósł brwi.
— Ça commence!* — mruknął. — Już zdążyłeś zobaczyć boginię!
— Niech to diabli, czy to nie była bogini?
— Możliwe, ale ja tego nie zauważyłem.
— Nie zauważyłeś jej?
— Mon ami, dwóch ludzi rzadko widzi to samo. Ty, na przykład, widziałeś boginię,
a ja… — zawahał się.
— A ty…?
— Widziałem tylko dziewczynę o niespokojnych oczach — odparł poważnie Poirot.
W rym momencie zajechaliśmy przed wielką, zieloną bramę i oboje równocześnie
wydaliśmy okrzyk zdumienia. Przed bramą stał imponującego wzrostu policjant, który
na nasz widok podniósł rękę.
— Zakaz wjazdu, messieurs.
— Ale my chcemy się widzieć z panem Renauldem — wykrzyknąłem. — Jesteśmy
umówieni na spotkanie. To przecież jego willa, prawda?
— Tak, monsieur, ale…
Poirot pochylił się do przodu.
— Ale co?
— Monsieur Renauld został dziś rano zamordowany.
ROZDZIAŁ TRZECI
W WILLI GENEVI?VE
Poirot wyskoczył z samochodu, jego oczy błyszczały z podniecenia.
— O czym pan mówi? Zamordowany? Kiedy? Jak?
Policjant wyprostował się.
— Nie wolno mi odpowiadać na żadne pytanie, monsieur.
— Tak, to prawda. Rozumiem. — Poirot zastanawiał się przez chwilę. —
Niewątpliwie w willi jest teraz komisarz policji?
— Tak, monsiuer.
Poirot wyjął wizytówkę i napisał kilka słów.
— Voil?! Czy będzie pan tak dobry i natychmiast przekaże ten bilecik panu
komisarzowi?
Mężczyzna wziął wizytówkę, odwrócił głowę i zagwizdał. Po chwili zjawił się jego
kolega i odebrał wizytówkę Poirota. Po kilku minutach pojawił się niski, otyły
mężczyzna z sumiastym wąsem. Szybko podszedł do bramy.
— Drogi monsieur Poirot! — wykrzyknął. — Jakie to szczęście, że się pan tu
zjawił.
Twarz Poirota rozpromieniła się.
— Monsieur Bex! Jestem zachwycony. — Odwrócił się do mnie. — Pozwolą
panowie, że ich przedstawię. Oto mój angielski przyjaciel, kapitan Hastings, a to
monsieur Lucien Bex.
Skłoniliśmy się sobie ceremonialnie i pan Bex zwrócił się do Poirota:
— Mon vieux, nie widziałem pana od 1909 roku, gdy spotkaliśmy się w Ostendzie.
Ma pan jakieś informacje?
— Może już je pan zna. Wie pan, że zostałem tu wezwany listownie?
— Nie. Przez kogo?
— Przez zamordowanego. Wydaje się, że wiedział, iż ktoś nastaje na jego życie. Na
nieszczęście wezwał mnie za późno.
— Sacre tonnerre!* wykrzyknął Francuz. — Zatem przewidział własne morderstwo.
To w znacznym stopniu podważa nasze teorie! Ale wejdźmy do środka.
Otworzył bramę i ruszyliśmy w kierunku domu. Monsieur Bex kontynuował:
— Natychmiast musi pan to powtórzyć sędziemu śledczemu, monsieur Hautetowi.
Właśnie skończył badanie miejsca zbrodni i teraz przesłuchuje świadków.
— Kiedy popełniono zbrodnię? — zapytał Poirot.
— Ciało znaleziono dziś rano około dziewiątej. Według zeznania pani Renauld i
orzeczenia lekarzy, śmierć musiała nastąpić około drugiej w nocy. Ale proszę,
wejdźmy do środka.
Pokonaliśmy kilka stopni wiodących do frontowych drzwi willi. W holu siedział
następny policjant. Wstał na widok komisarza.
— Gdzie teraz jest monsieur Hautet? — zapytał Bex.
— W salonie, proszę pana.
Komisarz otworzył drzwi po lewej stronie i weszliśmy do salonu. Monsieur Hautet
siedział ze swoim sekretarzem przy dużym okrągłym stole. Spojrzał, gdy
wchodziliśmy. Komisarz przedstawił nas i wyjaśnił naszą obecność.
Sędzia śledczy, monsieur Hautet, był wysokim, chudym mężczyzną, o
przenikliwych oczach i starannie przyciętej bródce, którą miał zwyczaj gładzić, gdy
mówił. Przy kominku stał starszy, trochę przygarbiony mężczyzna, którego
przedstawiono nam jako doktora Duranda.
— To doprawdy niezwykłe — zauważył monsieur Hautet, gdy komisarz skończył.
— Ma pan przy sobie ten list ?
Poirot podał mu list i sędzia zaczął czytać.
— Hm… Pisze o jakiejś tajemnicy. Jaka szkoda, że nie wyjaśnił tego bliżej.
Jesteśmy bardzo wdzięczni, że pan przyjechał, panie Poirot. Mam nadzieję, że uczyni
nam pan łaskę i weźmie udział w śledztwie. A może musi pan wracać do Londynu?
— Panie sędzio, zamierzam zostać. Nie przyjechałem w porę, aby zapobiec śmierci
mego klienta, i mój honor nakazuje mi teraz wykryć mordercę.
Sędzia skłonił się.
— To bardzo chwalebne. Bez wątpienia madame Renauld również zechce
skorzystać z pańskich usług. W każdej chwili spodziewamy się pana Girauda z S?reté
w Paryżu i jestem pewien, że wzajemnie będziecie się wspomagać w śledztwie. A
tymczasem mam nadzieję, że uczyni mi pan grzeczność i weźmie udział w
przesłuchaniu; chyba nie muszę dodawać, że w razie potrzeby służymy pomocą.
— Dziękuję. Obecnie, jak pan wie, poruszam się w kompletnych ciemnościach. Nie
mam o niczym pojęcia.
Sędzia kiwnął na komisarza, który zaczął relacjonować:
— Dziś rano stara służąca, Françoise, zeszła na dół, aby zacząć codzienne zajęcia i
zauważyła, że frontowe drzwi są otwarte. Obawiając się, że do domu weszli złodzieje,
zajrzała do jadalni, ale przekonawszy się, że srebra są w komplecie, przestała się
martwić. Doszła do wniosku, że niewątpliwie jej pan wstał wcześnie i wyszedł na
spacer.
— Przepraszam, monsieur, że przerwę, ale czy leżało to w jego zwyczaju?
— Nie, ale stara Françoise ma wyrobione zdanie na temat Anglików — uważa, że
wszyscy są pomyleni i często postępują w sposób niewytłumaczalny! Gdy pokojówka
Léonie, młoda dziewczyna, poszła zbudzić swoją panią, z przerażeniem odkryła, że
leży na łóżku związana i zakneblowana. Niemal w tej samej chwili nadeszły
wiadomości, że znaleziono ciało pana Renaulda z sztyletem w plecach.
— Gdzie?
— Otóż to właśnie jest najdziwniejsze w tej sprawie, panie Poirot. Ciało leżało
twarzą do ziemi… w otwartym grobie.
— Co?
— Tak. Grób był świeżo wykopany — zaledwie kilka metrów za ogrodzeniem.
— Kiedy nastąpiła śmierć?
Na to pytanie odpowiedział doktor Durand.
— Zbadałem ciało o dziesiątej rano. Śmierć musiała nastąpić co najmniej siedem
albo dziesięć godzin wcześniej.
— Hmmm… To znaczy, że mieczy północą i trzecią nad ranem.
— Zgadza się, a poza tym zeznanie pani Renauld wskazuje na drugą, co dokładnie
określa czas popełnienia zbrodni. Śmierć musiała nastąpić natychmiast i oczywiście
wyklucza się samobójstwo.
Poirot skinął głową i komisarz kontynuował:
— Przerażona służba szybko uwolniła panią Renauld z więzów. Była niezmiernie
osłabiona, prawie nieprzytomna z bólu, jaki spowodowały sznury. Okazało się, że do
sypialni wdarło się dwóch zamaskowanych mężczyzn, zakneblowali ją i związali,
potem siłą uprowadzili jej męża. Ale o tym dowiedzieliśmy się z drugiej ręki, od
służby. Gdy nadeszły tragiczne wieści, pani Renauld wpadła w czarną rozpacz.
Doktor Durand po przybyciu natychmiast podał jej środek nasenny. Teraz
niewątpliwie śpi spokojnie i odpoczywa po napięciu wywołanym przesłuchaniem.
— Kto mieszka w tym domu?
— Gospodyni, stara Françoise. Od wielu lat służyła u poprzednich właścicieli willi.
Następnie mamy dwie młode dziewczyny, siostry Denise i Léonie Oulard. Pochodzą z
Merlinville i mają bardzo porządnych rodziców. Dalej, szofer, którego pan Renauld
przywiózł z Anglii. Obecnie jest na urlopie. Wreszcie sama pani Renauld i jej syn,
Jack Renauld. Ale i on w tej chwili jest nieobecny. Poirot skinął głową.
— Marchaud! — zawołał Hautet. Pojawił się policjant.
— Przyprowadź Françoise.
Policjant zasalutował i wyszedł. Po chwili przyprowadził wystraszoną gospodynię.
— Nazywa się pani Françoise Arrichet?
— Tak, proszę pana.
— Od jak dawna służy pani w willi Genevi?ve?
— Przez jedenaście lat służyłam u pani wicehrabiny. Potem wiosną sprzedała willę i
ugodziłam się na służbę do tego angielskiego milorda. Nigdy nie wyobrażałam sobie,
że…
Sędzi a krótko jej przerwał.
— Niewątpliwie, niewątpliwie. Niech nam pani powie, Françoise, kto zwykle
zamyka na noc drzwi frontowe?
— Ja, proszę pana.
— A wczoraj wieczorem?
— Zamknęłam je, jak zwykle.
— Jest pani tego pewna?
— Przysięgam na wszystkie świętości, monsieur.
— O której godzinie?
— Normalnie, o wpół do jedenastej.
— Czy inni mieszkańcy udali się już na spoczynek?
— Madame dawno już poszła do siebie. Denise i Léonie poszły ze mną na górę.
Monsieur został w gabinecie.
— A zatem jeśli ktoś potem otworzył drzwi, to mógł to zrobić tylko pan Renauld?
Françoise wzruszyła szerokimi ramionami.
— A po co miałby to robić? Przecież ciągle kręcą się tutaj złodzieje i bandyci! Co
za pomysł! Monsieur nie był głupcem. Przecież nie musiał wpuszczać tej damy…
Sędzia szybko przerwał:
— Dama? O jakiej damie pani mówi?
— O tej, co przyszła do niego.
— Wczoraj wieczorem odwiedziła go jakaś kobieta?
— Ależ tak, proszę pana… Często przychodziła wieczorem.
— Kto to był? Zna ją pani?
Kobieta skrzywiła się chytrze.
— A skąd niby to miałabym wiedzieć? — mruknęła. — Ja jej wczoraj wieczorem
nie wpuszczałam.
— Hola! — krzyknął sędzia, uderzając pięścią w stół. — Chce się pani bawić z
policją w kotka i myszkę? Proszę natychmiast powiedzieć nazwisko tej kobiety, która
wieczorami odwiedzała pana Renaulda.
— Policja… policja — mruczała Françoise. — Nigdy nie myślałam, że będę miała
do czynienia z policją… Wiem dobrze, kto to był. Pani Daubreuil.
Komisarz wydał cichy okrzyk zaskoczenia.
— Pani Daubreuil… z położonej w pobliżu willi Marguerite?
— Zgadza się, monsiuer. Och, ładny z niej numerek. Kobieta pokiwała głową
pogardliwie.
— Pani Daubreuil… — mruczał komisarz. — Niemożliwe.
— Voil? — dodała Françoise. — Oto co mnie spotyka za to, że wyznałam prawdę.
— Ależ nie — odparł sędzia uspokajająco. — Tylko byliśmy tym zaskoczeni. A
więc madame Daubreuil i monsieur Renauld, oni byli…? — przerwał taktownie. —
No? Niewątpliwie o to chodziło, prawda?
— A skąd mam wiedzieć? O czym pan mówi? Przecież mój pan był angielskim
dżentelmenem… bardzo bogatym… a pani Daubreuil jest biedna, ale bardzo
szykowna. A poza tym ona mieszka spokojnie z córką. Niewątpliwie to kobieta z
przeszłością! I nie jest już młoda — chociaż ma foi! A ja, która panu o tym mówię,
widziałam, jak mężczyźni odwracają się i gapią na nią, gdy idzie ulicą. Ostatnio
wydawała więcej pieniędzy — wszyscy w mieście o tym wiedzą! — Françoise
potrząsnęła głową z absolutną pewnością.
Pan Hautet głaskał brodę w zamyśleniu.
— A pani Renauld? — zapytał. — Jak ona odnosiła się do tej… przyjaźni?
Françoise wzruszyła ramionami.
— Zawsze była bardzo miła… bardzo uprzejma. Ktoś mógłby powiedzieć, że
niczego sienie domyśla. Ale mimo wszystko — czy nie jest tak, że serce cierpi,
prawda proszę pana? Obserwowałam, jak z dnia na dzień pani stawała się coraz
bledsza, coraz szczuplejsza. Nie była już tą samą kobietą, która przybyła tu miesiąc
temu. Monsieur też się zmienił. On też miał swoje zmartwienia. Każdy mógł
zauważyć, że znajduje się na skraju wyczerpania nerwowego. I czy można się temu
dziwić, skoro tak pokierował swoim romansem? Żadnej powściągliwości, żadnej
dyskrecji. To zupełnie w angielskim stylu!
Oburzony poruszyłem się na krześle, ale sędzia, nie zrażony tymi dygresjami,
kontynuował pytania.
— Więc mówi pani, że monsieur Renauld nie musiał sam wypuszczać madame
Daubreuil. No, ale w końcu wyszła?
— Tak, proszę pana. Słyszałam, jak oboje wychodzą z gabinetu i idą do drzwi.
Monsieur Renauld pożegnał ją i zamknął drzwi.
— Która to była godzina?
— Chyba dwadzieścia pięć minut po dziesiątej.
— Słyszała pani, o której pan Renauld poszedł spać?
— Słyszałam, jak poszedł na górę mniej więcej dziesięć minut po nas. Schody tak
trzeszczą, że słychać, jak się po nich chodzi.
— I to wszystko? Słyszała pani coś niepokojącego w nocy?
— Nie, nic takiego nie słyszałam.
— Kto ze służby zszedł rano pierwszy na dół?
— Ja. I zaraz zobaczyłam otwarte drzwi.
— Czy wszystkie okna na parterze były zamknięte?
— Tak, panie sędzio. Nie zauważyłam nic podejrzanego.
— Dobrze, może pani odejść, Françoise.
Stara kobieta powlokła się do drzwi. W progu obejrzała się. — Chcę panu coś
powiedzieć. Ta madame Daubreuil, to zła kobieta! O tak, kobieta zawsze pozna się na
drugiej kobiecie. Ona jest zła, proszę to zapamiętać — przy tych słowach potrząsnęła
ze znawstwem głową i wyszła z pokoju. — Léonie Oulard! — krzyknął sędzia.
Pojawiła się Léonie, tonąc we łzach, skłonna do histerii. Pan Hautet zajął się nią
zręcznie. Pokojówka potwierdziła, że jej pani została zakneblowana i związana. Fakty
te znacznie wyolbrzymiła i udramatyzowała. Ale, podobnie jak Françoise, w nocy nic
nie słyszała.
Denise potwierdziła zeznania siostry. I ona też zauważyła, że jej pan ostatnio bardzo
się zmienił.
— Z dnia na dzień stawał się coraz bardziej markotny. Jadł mniej. Ciągle był
przygnębiony. — Denise miała co do tego własną teorię. — Niewątpliwie mafia
wpadła na jego ślad! Dwóch zamaskowanych mężczyzn… Kto inny, jak nie mafia?
To straszne!
— Tak, tak, oczywiście — stwierdził sędzia pojednawczo. — A teraz, moja droga,
powiedz nam, czy to ty wczoraj wieczorem wpuściłaś do domu madame Daubreuil?
— Nie wczoraj wieczorem, tylko przedwczoraj.
— Ale Françoise przed chwilą powiedziała, że madame Daubreuil była tu wczoraj
wieczorem?
— Nie. Wczoraj wieczorem do naszego pana przyszła kobieta, ale to nie była pani
Daubreuil.
Zaskoczony sędzia zaczął się upierać, ale dziewczyna nie ustąpiła. Znała dobrze
panią Daubreuil z widzenia. A ta kobieta, chociaż też ciemnowłosa, była niższa i
młodsza. Nic nie mogło zachwiać jej przekonania.
— Widziałaś ją już przedtem?
— Nigdy. — Ale myślę, że to była Angielka.
— Angielka?
— Tak, proszę pana. Zapytała o monsieur Renaulda po francusku, ale z takim
akcentem… po tym każdy by poznał. Poza tym, gdy wychodzili z gabinetu, mówili po
angielsku.
— Słyszałaś, co mówili? Jak sądzę zrozumiałaś?
— Mówię dość dobrze po angielsku — odparła Denise z dumą. — Jednak ta pani
mówiła za szybko, żebym mogła ją zrozumieć, ale gdy pan otwierał przed nią drzwi,
usłyszałam, jak do niej mówił… — przerwała, a następnie powtórzyła starannie i
mozolnie: — „Ta… ta… ale teraz, na miłość boską, niech już pani idzie!”
— Tak, tak, ale teraz, na miłość boską, niech już pani idzie! — powtórzył sędzia.
Zwolnił Denise i po chwili zastanowienia polecił wezwać Françoise. Zaraz na
wstępie zapytał, czy przypadkiem nie pomyliła się co do wieczoru, w którym złożyła
wizytę pani Daubreuil. Jednak Françoise okazała niespodziewany upór. Madame
Daubreuil przyszła wczoraj wieczorem. Bez wątpienia to była ona. Denise chciała na
siebie zwrócić uwagę, voil? tout!* Dlatego snuła opowieść o jakiejś dziwnej kobiecie.
No i z pewnością chciała się pochwalić znajomością angielskiego! Pewnie jej pan
nigdy nie wypowiedział takiego zdania po angielsku, ale — nawet gdyby
wypowiedział — to i tak o niczym nie świadczy, ponieważ pani Daubreuil doskonale
mówi po angielsku i zwykle używa tego języka w rozmowie z państwem Renauld.
— Widzi pan, panicz Jack, syn naszego pana, prawie zawsze tu przebywał, a on
mówi bardzo źle po francusku.
Sędzia nie upierał się więcej. Zmienił temat i zapytał o szofera. W odpowiedzi
usłyszał, że wczoraj pan Renauld oświadczył, iż nie będzie potrzebował samochodu i
szofer może wziąć urlop.
Poirot zmarszczył w zamyśleniu brwi.
— O co chodzi? — wyszeptałem. Potrząsnął głową niecierpliwie i zapytał:
— Przepraszam, panie Bex, monsieur Renauld z pewnością miał prawo jazdy?
Sędzia spojrzał na Franpoise i stara kobieta natychmiast odparła:
— Nie, proszę pana, on nie potrafił prowadzić samochodu.
Poirot jeszcze mocniej zmarszczył brwi.
— Możesz mi powiedzieć, o co ci chodzi? — zniecierpliwiłem się.
— Nie rozumiesz? W liście napisał, że przyśle po nas samochód do Calais.
— Może miał na myśli samochód wynajęty — podsunąłem.
— Niewątpliwie, choć po co wynajmować samochód, skoro ma się własny?
Dlaczego akurat wczoraj, w dzień naszego przyjazdu, nagle wysłał szofera na urlop?
Czy istniał jakiś powód, dla którego chciał się go pozbyć przed naszym przybyciem?
ROZDZIAŁ CZWARTY
LIST OD BELLI
Françoise opuściła pokój. Sędzia w zamyśleniu bębnił palcami po stole.
— Monsieur Bex — powiedział w końcu — mamy wyraźną sprzeczność zeznań.
Której powinniśmy wierzyć? Françoise czy Denise?
— Denise — odparł zdecydowanym tonem komisarz. — To ona otworzyła drzwi tej
pani. Françoise jest stara i uparta, a w dodatku wyraźnie nie lubi pani Daubreuil. Poza
tym posiadamy dokument świadczący, że Renauld uwikłał się w intrygę miłosną z
inną kobietą.
— Tiens! — wykrzyknął monsieur Hautet. — Zapomnieliśmy o tym poinformować
monsieur Poirota. — Poszukał między papierami leżącymi na stole i wręczył jeden z
nich mojemu przyjacielowi. — Ten list, monsieur Poirot, znaleźliśmy w kieszeni
płaszcza zamordowanego
Poirot rozłożył list. Był bardzo pognieciony. Napisała go po angielsku niewprawna
ręka:
Mój Najdroższy,
Dlaczego tak długo do mnie nie piszesz? Czy kochasz mnie jeszcze? Twoje ostatnie
listy były takie inne, zimne i obce, a teraz takie długie milczenie. Boję się. Czyżbyś
już przestał mnie kochać? Ależ to niemożliwe — jaka ja głupia — po co wyobrażam
sobie takie straszne rzeczy! Gdybyś naprawdę przestał mnie kochać, nie wiem, co
bym zrobiła. Pewnie zabiłabym się! Nie mogę żyć bez Ciebie. Czasem wyobrażam
sobie, że stoi między nami inna kobieta. Powiedz, żeby się strzegła… i ty też strzeż
się! Prędzej cię zabiję, niż oddam innej! Przysięgam!
Ale po co wypisuję takie bzdury. Ty mnie kochasz i ja kocham ciebie… tak,
kocham, kocham, kocham!
Twoja i tylko twoja, ubóstwiająca cię
Bella
Nie było daty ani adresu nadawcy. Poirot z poważnym wyrazem twarzy zwrócił list
sędziemu.
— I jakie są panów przypuszczenia…?
Sędzia wzruszył ramionami.
— Monsieur Renauld z pewnością miał kochankę w Anglii… o imieniu Bella!
Przyjechał tutaj, poznał madame Daubreuil i zaczął z nią romansować. Wtedy jego
stosunek do tamtej stał się chłodniejszy, a ona natychmiast zaczęła coś podejrzewać.
Ten list zawiera wyraźną pogróżkę. Na pierwszy rzut oka sprawa wydaje się bardzo
prosta. Zazdrość! To, że Renauld otrzymał cios w plecy, wydaje się wskazywać, że
zabiła go kobieta.
Poirot skinął głową.
— Sztylet w plecach, tak… ale nie grób! Kopanie grobu to ciężka i żmudna praca,
której nie podoła kobieta. To może wykonać tylko mężczyzna.
— Tak, tak, ma pan rację! — wykrzyknął podniecony komisarz. — Nie
pomyśleliśmy o tym.
— Jak powiedziałem — ciągnął sędzia — na pierwszy rzut oka sprawa wydaje się
bardzo prosta, ale zamaskowani mężczyźni i list, który otrzymał pan od Renaulda,
bardzo ją komplikują. To zupełnie zmienia sytuację, wydaje się, że mamy dwie, nie
powiązane ze sobą i różniące się okoliczności. Czy sądzi pan, że list, który pan
otrzymał, może dotyczyć Belli i jej pogróżek?
Poirot potrząsnął głową.
— Nie. Taki człowiek jak Renauld, który obijał się po całym świecie i prowadził
awanturnicze życie, nie będzie prosił o pomoc w obawie przed kobietą.
Sędzia skinął głową z głębokim przekonaniem.
— Zgadzam się z panem. Zatem rozwiązania zagadki tego listu musimy poszukać…
— W Santiago — dokończył komisarz. — Niezwłocznie wyślę telegram do policji
w Santiago z prośbą o informacje dotyczące zamordowanego z czasów jego pobytu w
tym mieście. Musimy się dowiedzieć o jego romansach, jakie prowadził interesy,
jakich miał przyjaciół i wrogów. Byłoby dziwne, gdybyśmy w ten sposób nie znaleźli
klucza do rozwiązania zagadki morderstwa.
Komisarz rozejrzał się, oczekując aprobaty.
— Wspaniale! — powiedział Poirot z uznaniem. — Czy wśród papierów Renaulda
znaleźliście inne listy Belli? —— zapytał.
— Nie, ale oczywiście w pierwszym rzędzie przejrzeliśmy tylko dokumenty
znajdujące się w jego gabinecie. Jednak nie znaleźliśmy nic interesującego. Wszystko
wydaje się normalne i uczciwe. Natomiast zainteresował nas jego testament. Oto on.
Poirot zaczął czytać.
— Tak. Zapis tysiąca funtów dla pana Stonora… Kim jest pan Stonor?
— To sekretarz Renaulda. Został w Anglii, ale przyjeżdżał tu kilka razy na
weekendy.
— Cały majątek zapisuje bez zastrzeżeń swej ukochanej żonie, Eloise. Prosty,
legalny zapis. Podpisany przez dwóch świadków, Denise i Françoise. Nie widzę w
nim nic niezwykłego.
Poirot zwrócił testament sędziemu.
— Być może — wtrącił Bex — ale nie zwrócił pan uwagi na…
— Datę? — szybko przerwał Poirot. — Ależ tak, zauważyłem. Sprzed dwóch
tygodni. Zapewne wtedy otrzymał pierwszą pogróżkę. Wielu bogatych ludzi umiera
bez testamentu, ponieważ nie przychodzi im do głowy, że mogliby umrzeć. Ale
niebezpiecznie jest przedwcześnie wyciągać wnioski. Jednak w tym wypadku
wyraźnie widać uczucie i przywiązanie do żony, mimo różnych miłosnych intryg.
— Tak — odparł z powątpiewaniem pan Hautet. — Lecz może to nie w porządku w
stosunku do syna, którego całkowicie uzależnił od matki. Gdyby wyszła powtórnie za
mąż za kogoś, kto by ją całkowicie zdominował, mogłoby się okazać, że chłopiec
nigdy nie ujrzy grosza z pieniędzy ojca. Poirot wzruszył ramionami.
— Człowiek, to stworzenie próżne. Monsieur Renauld bez wątpienia wyobrażał
sobie, że wdowa po nim nigdy powtórnie nie wyjdzie za mąż. A jeśli chodzi o syna —
to uważał, że bezpieczniej będzie pozostawić pieniądze w rękach matki. Synowie
bogaczy bywają przysłowiowo rozrzutni.
— Może ma pan rację. A teraz, monsieur Poirot, z pewnością zechce pan obejrzeć
miejsce zbrodni. Przykro mi, ale ciało zostało zabrane. Jednak mamy fotografie
zrobione pod różnymi kątami i otrzyma je pan, jak tylko zostaną wywołane.
— Dziękuję. Jest pan bardzo uprzejmy. Komisarz wstał.
— Panowie, proszę za mną.
Otworzył drzwi i skłonił się ceremonialnie, puszczając przodem Poirota. Poirot,
również bardzo uprzejmy, cofnął się i skłonił przed komisarzem.
— Pan pierwszy.
— Ależ pan, monsieur.
W końcu jakoś udało im się wyjść do holu.
— Czy to tu jest gabinet? — zapytał nagle Poirot, wskazując drzwi położone
naprzeciwko.
— Tak. Chce pan tam wejść?
— Komisarz, otworzył drzwi i weszli do środka. Pokój, który Renauld wybrał do
prywatnego użytku, był mały, ale umeblowany wygodnie i z dużym smakiem. Przy
oknie umieszczono duże biurko z wieloma szufladkami. Przed kominkiem stały dwa
skórzane fotele, a między nimi okrągły stół pokryty książkami i czasopismami.
Poirot stał przez chwilę, uważnie się przyglądając. Potem podszedł do foteli, lekko
przeciągnął dłonią po ich oparciach, podniósł ze stolika czasopismo, a następnie
delikatnie przesunął palcem po dębowym blacie kredensu. Na jego twarzy ukazał się
wyraz zadowolenia.
— Ani śladu kurzu? — zapytałem z uśmiechem. Spojrzał na mnie z uznaniem,
doceniając moją wiedzę na temat jego szczególnych upodobań.
— Ani śladu, mon ami! I być może tym razem szkoda, że nie ma.
Jego bystre, sokole oczy, przesuwały się z miejsca na miejsce.
— Ach! — zauważył z ulgą — dywanik przed kominkiem leży krzywo — i pochylił
się, aby go wyprostować. Nagle wydał okrzyk i wyprostował się. Trzymał w ręce mały
kawałek różowego papieru.
— We Francji, podobnie jak w Anglii — stwierdził — służba też ma zwyczaj
podmiatać śmieci pod dywan?
Bex wziął od niego skrawek papieru i zaczął go oglądać.
— Poznajesz to… Hastings?
Potrząsnąłem głową zaintrygowany — a jednak ten szczególny różowawy odcień
papieru był mi skądś znany. Komisarz skojarzył szybciej ode mnie.
— To fragment czeku! — wykrzyknął.
Skrawek papieru miał około trzech centymetrów kwadratowych i widniało na nim
napisane atramentem słowo „Duveen”.
— Bien! — rzekł Bex. — Ten czek albo miał opiewać na jakiegoś Duveena, albo
był przez niego wystawiony.
— Prędzej to pierwsze — stwierdził Poirot. — Ponieważ, o ile się nie mylę,
napisała to ręka pana Renaulda.
Wkrótce jego domysł się potwierdził; wystarczyło porównać charakter pisma z
notatką leżącą na biurku.
— Mój Boże — mruczał strapiony komisarz — wprost nie mogę sobie wyobrazić,
jak mogłem to przeoczyć.
Poirot zaśmiał się.
— Płynie z tego nauczka — zawsze zaglądaj pod dywan! Mój przyjaciel, Hastings,
może panu coś powiedzieć na temat tego, jak bardzo denerwuje mnie bałagan. Gdy
tylko ujrzałem, że ten dywanik leży krzywo, powiedziałem sobie tiens! Nie dał się
odsunąć, bo zahaczył o nogi fotela. Może leżeć pod nim coś, co przeoczyła nasza
dobra Françoise.
— Françoise?
— Albo Denise, czy Léonie. Ten, kto tu sprzątał. A musiał ktoś sprzątać dziś rano,
nie znalazłem bowiem śladu kurzu. Zrekonstruujmy więc wydarzenia: wczoraj, być
może wieczorem, monsieur Renauld wypisał czek komuś o nazwisku Duveen. Potem
podarł go i rzucił na podłogę. Dziś rano…
Monsieur Bex niecierpliwie nacisnął dzwonek.
Zjawiła się Françoise. Tak, na podłodze było pełno skrawków papieru. Co z nimi
zrobiła? Oczywiście spaliła w kuchennym piecu! A co innego mogła zrobić?
Bex zwolnił ją gestem rozpaczy. Po chwili jego twarz rozpromieniła się i podbiegł
do biurka. Po chwili znalazł książeczkę czekową zamordowanego. Jednak czekało go
rozczarowanie. Ostatni odcinek czeku był czysty.
— Odwagi! — wykrzyknął Poirot, klepiąc go po plecach. — Niewątpliwie madame
Renauld będzie mogła powiedzieć nam coś na temat owej tajemniczej osoby
nazwiskiem Duveen.
— Racja — twarz komisarza rozjaśniła się. — Przejdźmy zatem do oględzin ciała.
Już miał wychodzić, gdy Poirot zauważył zdawkowo:
— To w tym pokoju monsieur Renauld przyjmował gościa wczoraj wieczorem,
prawda?
— Tak. Ale na jakiej podstawie pan tak sądzi?
— Na podstawie tego. Znalazłem to na oparciu fotela — pokazał trzymany między
kciukiem a palcem wskazującym długi czarny włos. Włos kobiety!
Pan Bex zaprowadził nas za dom, do malej szopy przylegającej do willi. Wyjął z
kieszeni klucz i otworzył drzwi.
— Ciało leży tutaj. Usunęliśmy je z miejsca zbrodni tuż przed przybyciem panów,
zaraz po sporządzeniu odpowiednich zdjęć.
Weszliśmy do środka. Zamordowany leżał na ziemi, przykryty prześcieradłem. Bex
zręcznie odsłonił nakrycie. Renauld był szczupłym mężczyzną średniego wzrostu.
Miał około pięćdziesięciu lat, jego ciemne włosy zaczynały siwieć. Był gładko
ogolony, miał długi, cienki nos i blisko osadzone oczy. Oliwkowa cera świadczyła o
długim przebywaniu pod niebem tropików. Rozchylone wargi ukazywały zęby, a na
twarzy zastygł wyraz absolutnego zdumienia i grozy.
— Już z twarzy ktoś mógłby wyczytać, że otrzymał cios w plecy — zauważył
Poirot.
Bardzo delikatnie odwrócił ciało. Między łopatkami widniała okrągła ciemna plama.
W środku niej znajdował się w płaszczu otwór. Poirot obejrzał go z bliska.
— Wiecie, jakim narzędziem popełniono zbrodnię?
— Tkwił w ranie. — Komisarz podał detektywowi szklany słój. Leżał w nim mały
przedmiot, przypominający nóż do rozcinania papieru. Miał czarną rękojeść i wąskie,
lśniące ostrze. Całość nie miała więcej jak dwadzieścia pięć centymetrów długości.
Poirot sprawdził palcem ostrze.
— Ma foi! Ostry jak brzytwa! Piękne narzędzie zbrodni!
— Niestety, nie znaleźliśmy na nim żadnych odcisków palców — zauważył z żalem
Bex. — Morderca zapewne nosił rękawiczki.
— To zupełnie oczywiste — powiedział Poirot w zamyśleniu. — Nawet w Santiago
znają się na tym. Także w Anglii wiedzą o tym różni amatorzy — a to dzięki
rozreklamowaniu w prasie metody Bertillona. Mimo wszystko, to bardzo ciekawe, że
nie było odcisków palców. Przecież to zdumiewająco proste — zostawić odciski
kogoś innego. A policja byłaby zachwycona. — Potrząsnął głową. — Obawiam się, że
nasz morderca nie jest człowiekiem metodycznym — albo nie miał czasu. Ale to się
okaże.
Ostrożnie odwrócił ciało, układając je w poprzedniej pozycji.
— Jak widzę, pod płaszczem miał na sobie tylko bieliznę — rzekł.
— Tak. Badający go sędzia również był tym zdziwiony.
W tym momencie usłyszeli pukanie do drzwi. Bex otworzył. Była to Françoise. Z
niezdrową ciekawością zerknęła do środka.
— O co chodzi? — zapytał Bex niecierpliwie.
— Pani czuje się lepiej i może już odpowiadać na pytania sędziego.
— Dobrze — rzucił żywo komisarz. — Proszę to powtórzyć monsieur Hautetowi i
powiedzieć, że zaraz przyjdziemy.
Poirot ociągał się przez chwilę, spoglądając na zwłoki. Przez moment pomyślałem,
że zamierza do nieboszczyka przemówić, oświadczając mu, że nigdy nie spocznie,
dopóki nie znajdzie mordercy. Ale gdy przemówił, zabrzmiało to jakoś niezręcznie i
komentarz śmiesznie nie pasował do powagi chwili.
— Ten jego płaszcz jest dziwnie długi — zauważył z zażenowaniem.
ROZDZIAŁ PIĄTY
OPOWIEŚĆ PANI RENAULD
Razem z Hautetem, który czekał na nas w holu, weszliśmy za Françoise na piętro.
Poirot szedł po schodach zygzakiem, co bardzo mnie zaciekawiło. Moje zdziwienie
ustąpiło, gdy szepnął do mnie, krzywiąc się:
— Nic dziwnego, że służba słyszała, jak Renauld wchodził po schodach. To nie
jedna deska, ale całe schody tak skrzypią, że mogłyby obudzić umarłego!
Od szczytu schodów odchodził w bok wąski korytarz.
— Prowadzi do pomieszczeń dla służby — wyjaśnił Bex.
Françoise zapukała do ostatnich drzwi po prawej stronie głównego korytarza.
Słaby głos powiedział „proszę”. Weszliśmy do dużego, słonecznego pokoju z
oknami wychodzącymi na morze, które w odległości około pół kilometra połyskiwało
błękitem.
Obłożona poduszkami, obsłużona już przez doktora Duranda, spoczywała na
kanapie wysoka, zwracająca na siebie uwagę kobieta. Była w średnim wieku, i
chociaż jej czarne włosy przyprószyła siwizna, najwyraźniej promieniowała
żywotnością i siłą osobowości. Każdy natychmiast mógł się zorientować, że stoi przed
osobą, którą Francuzi nazywają une maîtresse femme*.
Powitała nas dostojnym skinieniem głowy.
— Proszę, niech panowie usiądą.
Zajęliśmy miejsca, a sekretarz sędziego śledczego usiadł przy okrągłym stole.
— Mam nadzieję, madame — zaczął monsieur Hautet — że nie zmęczy panią
zrelacjonowanie nam wypadków, jakie ostatnio się wydarzyły?
— Nie zmęczy, proszę pana. Wiem, jak cenny jest czas, jeśli ci podli mordercy mają
zostać ujęci i skazani.
— Doskonale. Chyba mniej się pani zmęczy, jeśli będę zadawał pytania, na które
pani będzie odpowiadała. O której udała się pani wczoraj na spoczynek?
— O wpół do dziesiątej. Byłam zmęczona.
— A pani mąż?
— Zdaje się, że godzinę później.
— Czy zdradzał jakiś niepokój… był czymś poruszony?
— Nie, nie bardziej niż zwykle.
— Co się potem wydarzyło?
— Zasnęliśmy. Obudziłam się, czując, że ktoś przyciska mi dłoń do ust.
Próbowałam krzyknąć, ale nie mogłam. W pokoju znajdowało się dwóch mężczyzn.
Obaj zamaskowani.
— Może ich pani opisać?
— Jeden wysoki, z długą czarną brodą, drugi niski, gruby i miał rudą brodę. Obaj
nosili zasłaniające oczy kapelusze.
— Hm… — mruknął sędzia w zamyśleniu — obawiam się, że coś tu za dużo tych
bród.
— Myśli pan, że były fałszywe?
— Tak, madame. Ale proszę mówić dalej.
— Trzymał mnie ten niższy. Wetknął mi w usta knebel, a potem związał ręce i nogi.
Drugi stał nad moim mężem. Chwycił z toaletki nóż do przecinania papieru i
przytknął ostrze do jego piersi. Gdy niższy skończył mnie wiązać, przyłączył się do
tamtego i obaj zmusili mego męża, żeby wyszedł z nimi do ubieralni. Leżałam niemal
omdlała ze strachu, ale mimo to rozpaczliwie nadsłuchiwałam.
Mówili za cicho, żebym zrozumiała słowa. Ale rozpoznałam język, jakąś wulgarną,
hiszpańską gwarę, jaką posługują się w pewnych częściach Ameryki Południowej.
Zdawało się, że domagają się czegoś od męża i kiedy gniewnie podnieśli głos
usłyszałam, jak ten wyższy powiedział: „Wiesz, czego chcemy? Musisz nam zdradzić
tajemnicę!” Nie wiem, co mój mąż odpowiedział, ale ten drugi odparł z wściekłością:
„Łżesz! Wiemy, że to masz. Gdzie są klucze?”
Potem usłyszałam, jak wysuwają szuflady. W ubieralni znajdowała się w ścianie
kasa pancerna, w której mąż zwykle trzymał dość dużą sumę pieniędzy na bieżące
wydatki. Później Léonie powiedziała mi, że kasa jest otwarta i pieniądze zniknęły, ale
najwyraźniej nie znaleźli tego, czego szukali, ponieważ ten niższy zaklął i rozkazał
mojemu mężowi ubrać się. Krótko potem zaniepokoił ich jakiś hałas w domu i na pół
ubranego męża wepchnęli z powrotem do sypialni.
— Przepraszam — wtrącił Poirot — czy nie ma innego wyjścia z ubieralni?
— Nie, proszę pana, tylko przez sypialnię. Niższy mężczyzna szedł przed moim
mężem, a wysoki za nim, ciągle z nożem w ręce. Paul próbował podejść do mnie.
Ujrzałam jego pełen cierpienia wzrok. Odwrócił się do swoich prześladowców.
„Muszę z nią porozmawiać”, powiedział. Potem zbliżył się do łóżka i rzekł:
„Wszystko w porządku, Eloise. Nie bój się, do rana wrócę”. Ale chociaż próbował
mówić spokojnie, wyraźnie widziałam w jego oczach grozę. Potem popędzili go do
drzwi i wysoki powiedział: „Wydasz jakiś dźwięk — i jesteś martwy, pamiętaj”.
Później musiałam zemdleć. Następną rzeczą, jaką pamiętam, to jak Léonie rozcierała
mi ręce i podawała brandy.
— Pani Renauld — spytał sędzia — domyśla się pani, czego bandyci szukali?
— Ani trochę.
— Wiedziała pani, że mąż się czegoś bał?
— Tak. Zauważyłam w nim zmianę.
— Kiedy?
Pani Renauld zastanawiała się.
— Jakieś dziesięć dni temu.
— Nie dawniej?
— Możliwe, ale wtedy to zauważyłam.
— Nie pytała pani męża o powód tej zmiany?
— Tylko raz, ale udzielił mi jakiejś wymijającej odpowiedzi. Niemniej byłam
przekonana, że coś go strasznie gnębi. Jednak, skoro wyraźnie chciał coś przede mną
ukryć, próbowałam udawać, że nic nie dostrzegam.
— Wiedziała pani, że zwrócił się o pomoc do detektywa?
— Do detektywa? — wykrzyknęła pani Renauld, zaskoczona.
— Tak, do tego dżentelmena — do monsieur Herkulesa Poirota. — (Poirot skłonił
się.) — Przyjechał dziś rano w odpowiedzi na wezwanie pani męża.
Sędzia wyjął z kieszeni list Renaulda i wręczył go pani Renauld.
Przeczytała go z niekłamanym zdumieniem.
— Nie miałam o tym pojęcia. Wyraźnie uświadamiał sobie grożące mu
niebezpieczeństwo.
— Proszę, żeby była pani ze mną zupełnie szczera. Czy w życiu pani męża, z czasu
pobytu w Ameryce Południowej, wydarzyło się coś, co mogłoby rzucić światło na
powód jego nagłej śmierci?
Pani Renauld zamyśliła się głęboko, ale w końcu potrząsnęła przecząco głową.
— Nic takiego nie przychodzi mi na myśl. Mój mąż z pewnością miał wielu
wrogów, ludzi, z którymi stykał się w różnych sprawach, ale nie wiem o niczym
szczególnym. Nie mogę też powiedzieć, że nie było różnych incydentów — ja po
prostu o nich nie wiedziałam.
Sędzia z roztargnieniem gładził brodę.
— Może pani podać godzinę napadu?
— Tak, doskonale pamiętam, jak zegar na gzymsie kominka wybił drugą. —
Wskazała głową stojący na środku gzymsu podróżny zegar w skórzanym futerale.
Poirot wstał, obejrzał dokładnie zegar i kiwnął głową zadowolony.
— A tutaj — wykrzyknął Bex — leży zegarek na rękę. Najwyraźniej strącił go z
toaletki któryś z bandytów i zgniótł butem. Zapewne nie sądzili, że będzie świadczyć
przeciwko nim.
Ostrożnie pozbierał okruchy szkiełka. Nagle jego twarz zmieniła się pod wpływem
zdumienia.
— Mon Dieu! — wykrzyknął.
— O co chodzi?
— Wskazówki zatrzymały się na siódmej!
— Co takiego? — sędzia śledczy był również zdumiony. Jednak Poirot, ze zwykłą
sobie zręcznością, wziął od zaskoczonego komisarza zegarek, przyłożył do ucha i
uśmiechnął się.
— Szkło jest zbite, ale zegarek ciągle chodzi.
To wyjaśnienie powitano uśmiechem ulgi. Ale sędzia myślał już o czymś innym.
— Przecież teraz nie jest godzina siódma?
— Nie — odparł Poirot łagodnie — teraz jest kilka minut po piątej. Czy pani
zegarek się spieszy, madame?
Pani Renauld zmarszczyła brwi zakłopotana.
— Spieszy się — przyznała — ale nie wiedziałam, że aż tak bardzo.
Sędzia z gestem zniecierpliwienia zostawił na boku problem zegarka i wrócił do
przesłuchania.
— Madame, frontowe drzwi znaleziono otwarte. To prawie pewne, że mordercy tą
drogą dostali się do domu, ale nie było żadnych śladów włamania. Jak pani to
wytłumaczy?
— Może mój mąż przed udaniem się na spoczynek wyszedł na przechadzkę i
zapomniał za sobą zamknąć drzwi.
— Pani uważa, że coś takiego mogło się zdarzyć?
— Tak. Mój mąż był bardzo roztargniony.
Mówiąc to lekko zmarszczyła brwi, jakby kiedyś denerwowała ją ta cecha zmarłego.
— Myślę, że możemy z tego wysnuć tylko jeden wniosek — zauważył nagle
komisarz. — Ponieważ ci ludzie nalegali, żeby monsieur Renauld ubrał się, można
przyjąć, że chcieli go zabrać do miejsca, w którym ukryta była owa „tajemnica”. A to
miejsce znajduje się gdzieś daleko poza obrębem willi.
Sędzia skinął głową.
— Tak, daleko, a jednak nie tak daleko, przecież mówił, że wróci rano.
— O której odchodzi ostatni pociąg z Merlinville? — zapytał Poirot.
— O 11.50 w jednym kierunku, a o 12.17 w drugim, ale bardziej prawdopodobne,
że mieli do dyspozycji jakiś własny pojazd.
— Oczywiście — zgodził się Poirot, wyglądając na strapionego.
— Może nie będzie trudno ich wyśledzić — kontynuował sędzia. — Motocykl z
dwoma obcokrajowcami z pewnością został przez kogoś zauważony. To bardzo
ważny punkt, monsieur Bex.
Uśmiechnął się do siebie, ale zaraz spoważniał i zwrócił się z pytaniem do pani
Renauld:
— Zna pani kogoś o nazwisku Duveen?
— Duveen — powtórzyła pani Renauld, zastanawiając się. — Nie. Nie mogę sobie
przypomnieć.
— Nigdy pani nie słyszała, żeby mąż wymieniał to nazwisko?
— Nigdy.
— Zna pani kogoś imieniem Bella?
W tym momencie pilnie obserwował panią Renauld. Spodziewał się zaskoczenia,
jakichś oznak gniewu lub błysku świadczących o znajomości tego imienia, ale ona
tylko potrząsnęła głową przecząco.
— Wie pani, że mąż miał wczoraj wieczorem gościa? — kontynuował.
Zobaczył, że jej policzki lekko się zaróżowiły, jednak odparła spokojnie:
— Nie, kto to był?
— Kobieta.
— Doprawdy?
Chwilowo sędzia nie uważał za stosowne zdradzać więcej. Wydawało się
nieprawdopodobne, aby pani Daubreuil miała coś wspólnego z morderstwem i nie
chciał niepokoić pani Renauld bardziej niż to konieczne. Skinął na komisarza, który
wstał i podszedł z szklanym słojem, który widzieliśmy w szopie. Wyjął z niego
sztylet.
— Madame ~ powiedział łagodnie — poznaje pani ten przedmiot?
Wydała cichy okrzyk.
— Tak, to mój sztylecik. — Ujrzawszy plamę, cofnęła się gwałtownie, jej oczy
rozszerzyły się ze zgrozy. — Czy to… krew?
— Tak, madame. Tym sztyletem zamordowano pani męża. — Szybko schował
broń. — Jest pani całkiem pewna, że właśnie ten nóż leżał wczoraj wieczorem na pani
toaletce?
— Och… tak. To prezent od mojego syna. W czasie wojny służył w lotnictwie.
Sfałszował datę urodzenia, podając, że jest starszy. — W głosie matki zabrzmiała nuta
dumy. — Ten sztylet wykonano z części samolotu i otrzymałam go od syna jako
pamiątkę z wojny.
— Rozumiem, madame. To nasuwa nam następne pytanie. Chodzi o pani syna,
gdzie jest teraz? Należy go bezzwłocznie zawiadomić telegraficznie.
— Jack? Jest w drodze do Buenos Aires.
— Co takiego?
— Tak. Mąż wczoraj do niego telegrafował. Wysłał go w interesach do Paryża, ale
wczoraj dowiedział się, że musi natychmiast udać się do Ameryki Południowej. W
nocy z Cher—bourga odpływał statek do Buenos Aires i mąż zatelegrafował do syna,
żeby na niego wsiadł.
— Wie pani, co miał załatwić w Buenos Aires?
— Nie, monsieur, nie mam pojęcia, ale Buenos Aires nie było docelowym miastem.
Syn miał się stamtąd udać do Santiago.
— Santiago! Znowu Santiago! —wykrzyknę! i jednocześnie sędzia i komisarz.
Nie zdołaliśmy się jeszcze otrząsnąć ze zdumienia kiedy Poirot podszedł do pani
Renauld. Dotąd stał przy oknie, sprawiając wrażenie pogrążonego w zadumie, i
wątpiłem, czy zwracał uwagę na to, co się dzieje w pokoju.
— Pardon, madame — skłonił się — czy mogę obejrzeć nadgarstki pani rąk?
Pani Renauld, trochę zaskoczona, podała mu obie ręce. Wokół nadgarstków
widniały czerwone ślady okrutnie zaciśniętych sznurów. Wydawało mi się, że w
oczach Poirota dostrzegam błysk zaciekawienia.
— To musiało pani sprawić wielki ból — zauważył i znowu odniosłem wrażenie, że
był tym mocno zaintrygowany.
— Trzeba natychmiast wysłać depeszę do pana Renauld juniora. Musimy się od
niego dowiedzieć, po co jedzie do Santiago. — Zawahał się. — Miałem nadzieję, że
będzie tutaj, co oszczędziłoby pani wiele bólu, madame. — Przerwał.
— Ma pan na myśli identyfikację ciała mojego męża? — zapytała cicho.
Sędzia skinął głową.
— Jestem silną kobietą. Zniosę wszystkie niezbędne formalności. Jestem gotowa…
możemy iść.
— Och… zapewniam panią, że wystarczy, jak jutro…
— Wolę to mieć za sobą — przerwała stanowczo. Przez jej twarz przemknął skurcz
bólu. — Może mi pan podać ramię, doktorze?
Doktor podszedł szybko, narzucił na ramiona pani Renauld płaszcz i zeszli na
parter. Pan Bex pobiegł przodem i otworzył drzwi szopy. Po chwili pojawiła się w
progu pani Renauld. Była bardzo blada, ale zdecydowana. Uniosła rękę do twarzy.
— Chwileczkę, panowie, muszę się przedtem przygotować.
Opuściła rękę i spojrzała na leżącego mężczyznę. Wówczas dotychczasowe
opanowanie opuściło ją i krzyknęła rozdzierająco:
— Paul! Mój mąż! O, Boże! — postąpiła krok do przodu i upadła zemdlona.
W jednej chwili Poirot znalazł się przy niej, uniósł powieki i zbadał puls.
Przekonawszy się, że naprawdę zemdlała, odsunął się.
— Drogi przyjacielu — powiedział, chwytając mnie za ramię — jestem
skończonym osłem! Jeżeli kiedykolwiek słyszałem miłość i rozpacz w głosie kobiety,
to właśnie teraz byłem tego świadkiem. Miałem pewien pomysł, ale okazał się zły. Eh
bien! Muszę zacząć od początku!
ROZDZIAŁ SZÓSTY
MIEJSCE ZBRODNI
Lekarz i sędzia zanieśli nieprzytomną kobietę do domu. Komisarz potrząsnął głową.
— Pauvre femme* — mruczał do siebie. — To dla niej zbyt wielki wstrząs. No cóż,
nic na to nie możemy poradzić. A teraz, monsieur Poirot, zechce pan obejrzeć miejsce
zbrodni?
— Jeśli będzie pan tak łaskaw, monsieur Bex. Wyszliśmy z domu frontowymi
drzwiami. W holu Poirot spojrzał na mijane schody i pokiwał z niezadowoleniem
głową. — To wprost niewiarygodne, żeby służba niczego nie słyszała. Trzech
mężczyzn schodzących po trzeszczących schodach… Przecież to może obudzić
umarłego!
— Proszę pamiętać, że to był środek nocy. Wszyscy już spali.
Ale Poirot nadal kiwał głową, jakby nie w pełni akceptując to wyjaśnienie. Gdy
znaleźliśmy się przed willą, odwrócił się i spojrzał na fasadę.
— Dlaczego napastnicy w ogóle sprawdzili, czy drzwi frontowe są otwarte?
Przecież to było mało prawdopodobne. Powinni raczej zainteresować się oknami.
— Okna na parterze mają metalowe żaluzje — przypomniał komisarz.
Poirot wskazał okna na piętrze.
— To okno sypialni pani Renauld, prawda? Widzi pan przed nim drzewo, po
którym łatwo można się wspiąć?
— Możliwe — przyznał komisarz. — Ale wtedy zostawiliby ślady stóp na
klombach.
Uważałem, że była to słuszna uwaga. Po obu stronach stopni wiodących do drzwi
frontowych znajdowały się owalne klomby, obsadzone szkarłatnym geranium.
Wspomniane drzewo rosło tuż przy jednym z klombów i nie można się było do niego
dostać bez wejścia między kwiaty.
— W czasie bezdeszczowej pogody na ścieżkach nie mogły się odbić ślady —
kontynuował komisarz — ale na miękkiej ziemi klombu to zupełnie coś innego.
Poirot podszedł do klombu i zaczął go dokładnie badać. Tak jak powiedział Bex,
miękka ziemia była zupełnie gładka, kwiaty nienaruszone.
Poirot skinął głową, sprawiając wrażenie przekonanego i ruszyliśmy dalej. Nagle
szybko podszedł do drugiego klombu i zaczął go badać.
— Monsieur Bex! — zawołał. — Proszę spojrzeć. Znajdzie pan tu wiele
interesujących śladów.
Komisarz podszedł… i uśmiechnął się.
— Drogi monsieur Poirot, to są niewątpliwie ślady podkutych butów ogrodnika. W
każdym razie nie mają one żadnego znaczenia, w tym miejscu bowiem nie rośnie
drzewo, po którym można się wspiąć na piętro.
— To prawda — zgodził się niechętnie Poirot. — Zatem uważa pan, że te ślady są
bez znaczenia?
— Całkowicie bez znaczenia.
W tym momencie, ku mojemu zaskoczeniu, Poirot powiedział:
— Nie zgadzam się z panem. Mam pewien pomysł i moim zdaniem te ślady są
najważniejszą rzeczą, jaką dotąd widzieliśmy.
Bex w milczeniu tylko wzruszył ramionami. Był zbyt uprzejmy, aby wydać w tej
sprawie swojąopinię.
— Możemy już iść? — zapytał.
— Oczywiście. Zajmę się tymi śladami później — odparł Poirot wesoło.
Bex nie prowadził nas do bramy, skręcił w alejkę biegnącą wzdłuż żywopłotu i
okrążającą willę. Nagle znaleźliśmy się na niewielkiej polance, z której otwierał się
widok na morze. Stała tu ławka, a niedaleko od niej widać było dość zniszczoną
szopę. W odległości kilku kroków od niej ciągnęła się równa linia niskich krzaków
znaczących granicę posiadłości. Komisarz rozgarnął krzewy i po chwili znaleźliśmy
się na rozległym, otwartym terenie. Rozejrzałem się i zobaczyłem coś, co napełniło
mnie zdumieniem.
— Przecież to pole golfowe! — wykrzyknąłem.
Bex skinął głową.
— Jeszcze nie jest ukończone — wyjaśnił — mam nadzieję, że zostanie
udostępnione w przyszłym miesiącu. Właśnie tu wcześnie rano robotnicy znaleźli
ciało.
Wydałem cichy okrzyk. Trochę na lewo ode mnie przy długim, wąskim rowie,
twarzą do ziemi leżał jakiś człowiek! Serce zabiło mi gwałtownie i przez chwilę
pomyślałem, że powtórzyła się wczorajsza tragedia. Ale komisarz rozwiał moje
złudzenie. Podszedł do „nieboszczyka” i zawołał z gniewem:
— Gdzie jest policja? Przecież wydałem wyraźny rozkaz, że nikomu nie wolno tu
wchodzić bez odpowiedniego zezwolenia!
Człowiek leżący na ziemi odwrócił głowę.
— Mam odpowiednie zezwolenie — wyjaśnił i wolno podniósł się z ziemi.
— Ach, to przecież monsieur Giraud — zawołał komisarz. Nie miałem pojęcia, że
pan już przyjechał. Sędzia śledczy niecierpliwie czeka na pana.
W czasie, gdy to mówił, przyglądałem się z wielkim zainteresowaniem przybyłemu.
Znałem z nazwiska słynnego detektywa z paryskiej S?reté i bardzo chciałem go
poznać osobiście. Był bardzo wysoki, miał około trzydziestu łat, kasztanowe włosy,
wąsy i wojskową postawę. W jego zachowaniu znać było arogancję świadczącą o tym,
że jest w pełni świadom wagi swego stanowiska. Gdy Bex przedstawił nas,
nadmieniając, że Poirot jest jego kolegą po fachu, w oczach Francuza pojawił się
błysk zainteresowania.
— Słyszałem o panu, monsieur Poirot — rzekł. — Niegdyś był pan bardzo znany,
prawda? Ale teraz metody śledztwa bardzo się zmieniły.
— Jednak zbrodnie pozostały takie same — zauważył Poirot łagodnie.
Od razu zauważyłem, że Giraud był wrogo nastawiony. Nie chciał z nikim
współpracować i czułem, że jeśli wpadnie na jakiś ważny trop, to bardziej niż
prawdopodobne, że zatrzyma to dla siebie.
— Sędzia śledczy… — zaczął znowu Bex. Ale Giraud przerwał mu szorstko:
— Gwiżdżę na sędziego śledczego! Najważniejsza rzecz to dobre światło. Za pół
godziny praktycznie nic nie będzie widać. Wiem wszystko na temat tej sprawy.
Przesłuchania mogą zaczekać do jutra, ale jeśli mordercy zostawili jakieś ślady, to tu
należy ich szukać. Czy to pańscy funkcjonariusze zadeptali tu wszystko? Myślałem,
że w dzisiejszych czasach policja jest bystrzejsza.
— Zapewniam, że to nie oni. Te wszystkie ślady pozostawili robotnicy, którzy
odkryli ciało.
Giraud chrząknął niezadowolony.
— Przez żywopłot wyraźnie przedzierało się trzech mężczyzn — jednak byli bardzo
sprytni. W środku można rozpoznać ślady stóp Renaulda, ale ślady pozostałych
dwóch osób zostały starannie zatarte. Nie chcieli ryzykować, chociaż na tym twardym
gruncie byłyby prawie niewidoczne.
— Pan szuka śladów zewnętrznych — zauważył Poirot. — Prawda?
Detektyw spojrzał na niego zdumiony.
— Oczywiście.
Na ustach Poirota ukazał się nikły uśmieszek. Zdawało się, że chce jeszcze coś
powiedzieć, ale powstrzymał się. Pochylił się w miejscu, gdzie leżała łopata.
— Grób wykopano tą łopatą — wyjaśnił Girauld. — Ale nic z tego nie wynika.
Należała do Renaulda, a ten kto kopał, założył rękawiczki. Oto one. — Wskazał nogą
leżące obok łopaty pobrudzone ziemią rękawiczki. One też należą do Renaulda… albo
do jego ogrodnika. Mówię panu, ci, którzy popełnili tę zbrodnię, nie chcieli
ryzykować. Zamordowano go własnym sztyletem i miał zostać pochowany w grobie
wykopanym należącą do niego łopatą. Nie zamierzali zostawiać żadnych śladów! Ale
ja ich dopadnę. Zawsze coś się znajdzie!
Uwagę Poirota zwróciło coś innego: leżący obok łopaty kawałek ołowianej rurki.
Dotknął ją delikatnie końcem palca.
— To też należało do zamordowanego? — zapytał i wydało mi się, że dosłyszałem
w jego głosie cień ironii.
Giraud wzruszył ramionami na znak, że nie jest tym zainteresowany.
— Mogła tu leżeć od wielu tygodni. To nic ciekawego.
— Przeciwnie, uważam, że bardzo ciekawe — sprzeciwił się łagodnie Poirot.
Pomyślałem, że chce po prostu rozdrażnić paryskiego detektywa, co mu się w
zupełności udało, Giraud bowiem nagle odwrócił się, mówiąc, że nie ma ochoty
marnować czasu, i znowu pochylił się, badając uważnie ziemię.
Tymczasem Poirot, jakby pod wpływem jakiegoś nowego pomysłu, wrócił na teren
posiadłości, podszedł do małej szopy i spróbował otworzyć drzwi.
— Zamknięte na klucz — rzucił przez ramię Giraud. — Ale tam są tylko narzędzia
ogrodnika. Ta łopata nie pochodzi stąd, tylko z szopy na narzędzia przy domu.
— To niesamowite — mruknął do mnie podniecony monsieur Bex. — Jest tu
dopiero od pół godziny, a już wszystko wie! Co za człowiek! Niewątpliwie Giraud
jest największym żyjącym detektywem.
Chociaż szczerze nie spodobał mi się ten detektyw, w duszy byłem pod wrażeniem.
Zdawała się promieniować z niego sprawność. Nie mogłem oprzeć się uczuciu, że jak
dotąd Poirot nic nie zrobił i to mnie zdenerwowało. Wydawało się, że zanadto się
rozprasza, zwracając uwagę na jakieś nie mające nic wspólnego ze sprawą nieistotne
drobiazgi. Jakby na potwierdzenie tego w pewnym momencie zapytał Bexa:
— Błagam, niech mi pan powie, co oznacza ta wyznaczona wapnem linia wokół
grobu? Czy to jakiś znak zrobiony przez policję?
— Nie, monsieur Poirot, to związane jest z grą w golfa. Pokazuje, gdzie znajduje się
zawada w grze.
— Zawada? — Poirot zwrócił się do mnie. — Czy to nieregularna dziura
wypełniona piaskiem, z nasypem z jednej strony?
Przytaknąłem.
— Monsieur Renauld niewątpliwie grał w golfa?
— Tak, był zapalonym graczem. To pole głównie było jego dziełem i to on w
większości finansował prowadzone roboty. Brał nawet udział w projektowaniu.
Poirot w zamyśleniu skinął głową. Potem zauważył:
— Niezbyt szczęśliwie wybrano miejsce na pochowanie ciała, prawda? Przecież
robotnicy przekopując teren mogli znaleźć ciało.
— Właśnie — wykrzyknął triumfalnie Giraud. — A to dowodzi, że mordercy byli w
tych stronach obcy. W ten sposób mamy wspaniały dowód pośredni.
— Tak — rzekł z powątpiewaniem Poirot. — Nikt nie pochowałby w tym miejscu
ciała, chyba że… chciał, aby je odkopano. Ale przecież to absurd, prawda?
Giraud nawet nie zadał sobie trudu, aby odpowiedzieć.
— Tak — dodał Poirot, z jakiegoś powodu niezadowolony. — Tak… to
niewątpliwie… absurd!
ROZDZIAŁ SIÓDMY
TAJEMNICZA MADAME DAUBREUIL
W drodze powrotnej do willi pan Bex przeprosił, że musi nas opuścić, ale powinien
uprzedzić sędziego śledczego o przybyciu Girauda. Sam Giraud oczywiście był
zachwycony, gdy Poirot oświadczył, że widział już wszystko, co chciał widzieć. Przed
opuszczeniem pola golfowego zobaczyliśmy jeszcze, jak Giraud czołga się na
czworakach, z godną podziwu gorliwością badając każdy skrawek terenu. Gdy
zostaliśmy sami Poirot, zgadując moje myśli, zauważył ironicznie,
— Nareszcie zobaczyłeś detektywa, którego możesz podziwiać — pies gończy w
ludzkim ciele. Czy nie tak, mój przyjacielu?
— On, w każdym razie, coś robi w tej sprawie — stwierdziłem dość szorstko. —
Jeśli jest coś do znalezienia, on to z pewnością znajdzie. Natomiast ty…
— Eh bien! Ja także coś znalazłem! Kawałek ołowianej rury.
— Bzdura, Poirot. Bardzo dobrze wiesz, że to bez znaczenia. Ja mam na myśli
drobne rzeczy — ślady mogące nas nieomylnie zaprowadzić do morderców.
— Mon ami, trop długości metra jest tak samo ważny jak ten, który mierzy dwa
milimetry! Co za romantyczny pomysł, że wszystkie ważne ślady muszą być
nieskończenie małe. Uważasz, że ten kawałek ołowianej rurki nie ma nic wspólnego
ze zbrodnią, ponieważ tak ci powiedział Giraud. Nie — sprzeciwił się, gdy
próbowałem się wtrącić — nie będziemy więcej na ten temat mówić. Niech Giraud
kontynuuje swoje poszukiwania, a mnie pozwól snuć moje domysły. Cała ta sprawa
wydaje się dosyć prosta… a jednak… a jednak, mon ami, nie jestem zadowolony ! A
wiesz dlaczego? Dlatego, że zegarek na rękę spieszy się dwie godziny. Poza tym są
też inne, ciekawe, nie pasujące do siebie drobne fakty. Na przykład, jeżeli motywem
zbrodni była zemsta, to dlaczego nie zasztyletowali Renaulda we śnie?
— Chcieli znać jakąś tajemnicę — przypomniałem.
Poirot z wyrazem niezadowolenia strzepnął z rękawa jakiś pyłek.
— No więc, gdzie znajduje się ta tajemnica? Z pewnością gdzieś daleko, skoro
kazali mu się ubrać. A jednak ciało znaleziono blisko domu. A poza tym, czy to nie
czysty przypadek, że taka broń jak sztylet była na wierzchu, pod ręką?
Przerwał, zmarszczył brwi i ciągną! dalej:
— Dlaczego służba nic nie słyszała? Może dostali środek nasenny? Czy mieli
wspólnika i czy ten wspólnik dopilnował, żeby frontowe drzwi nie były zamknięte na
klucz? Zastanawiam się, czy…
Nagle zatrzymał się i odwrócił do mnie. Właśnie znaleźliśmy się na głównej alei
prowadzącej do willi.
— Drogi przyjacielu, teraz cię zaskoczę — sprawię ci przyjemność! Wziąłem sobie
do serca twoje wyrzuty! Obejrzymy sobie ślady stóp!
— Gdzie?
— Na klombie położonym po prawej stronie od wejścia. Bex twierdził, że to ślady
butów ogrodnika. Sprawdzimy. Popatrz, właśnie zbliża się z taczką.
Istotnie, aleją szedł stary człowiek pchając przed sobą taczkę. Poirot zawołał go.
Ogrodnik postawił taczkę i utykając podszedł do nas.
— Poprosisz go o but, żeby sprawdzić ślady? — zapytałem bez tchu. Wróciła moja
wiara w Poirota. Jeżeli uważa, że ślady na tym klombie maj ą znaczenie, to z
pewnością są ważne!
— Tak — odparł Poirot.
— Czy jednak nie pomyśli, że to bardzo dziwne? — Nie będzie się nad tym
zastanawiał.
Nie mogliśmy dłużej o tym mówić, ogrodnik bowiem był już blisko nas.
— Życzy pan sobie coś, monsieurl
— Tak. Dawno pracujecie w tym domu?
— Dwadzieścia cztery lata.
— I macie na imię…?
— Auguste, monsieur.
— Podziwiałem to wspaniałe geranium. Jest naprawdę wyjątkowe. Dawno je
zasadziliście?
— Dość dawno. Ale po to, aby klomb wyglądał ładnie, od czasu do czasu trzeba coś
dosadzić, usunąć zwiędłe kwiaty, przepikować…
— Wczoraj zasadziliście nowe flance? Tam pośrodku i w tym drugim klombie.
— Monsieur ma bystre oko. Zawsze minie dzień lub dwa, zanim zrównają się z
innymi. Tak, wczoraj wieczorem w każdym klombie umieściłem po dziesięć
sadzonek. Jak pan wie, nie należy sadzić, gdy grzeje słońce.
Auguste był zachwycony zainteresowaniem Poirota i stał się gadatliwy.
— Och, widzę tu szczególnie piękny okaz — rzekł Poirot, wskazując wybrany
kwiat. — Możecie mi go wyjąć z ziemi?
— Ależ naturalnie, monsieur.
Stary wszedł na klomb i ostrożnie wyjął podziwianą przez Poirota sadzonkę.
Poirot serdecznie podziękował i Auguste odszedł z taczką.
— Widzisz? — powiedział z uśmiechem Poirot, pochylając się nad klombem i
porównując pozostawione przez ogrodnika ślady podkutych butów. — To zupełnie
proste.
— Nie wiedziałem…
— Tego, że w bucie będzie stopa? Nie wykorzystujesz wystarczająco możliwości
swego wspaniałego umysłu. No więc, co z tymi śladami?
Zbadałem dokładnie klomb.
— Wszystkie ślady na klombie pozostawiły te same buty — stwierdziłem.
— Tak myślisz? Eh bien! Zgadzam się z tobą — odparł Poirot. Wydawało się, że
przestało go to interesować i myśli o czymś innym.
— W każdym razie — zauważyłem — teraz pozbyłeś się już jednej ze swoich
obsesji.
— Mon Dieu! Skąd ci to przyszło do głowy? Co masz na myśli?
— Chciałem powiedzieć, że teraz przestaniesz się już zajmować tymi śladami
butów.
Ale, ku memu zaskoczeniu, Poirot potrząsną głową.
— Nie, nie, mon ami. W końcu trafiłem na właściwy trop. Błądzę jeszcze w
ciemności, ale, jak już wspomniałem komisarzowi, te ślady są najbardziej interesującą
rzeczą w sprawie! Biedny Giraud — nie byłbym zdziwiony, gdyby nie zwrócił na
nieuwagi.
W tej chwili otworzyły się drzwi frontowe i ukazał się w nich pan Hautet, a za nim
komisarz Bex.
— Ach, monsieur Poirot, szukaliśmy pana—rzekł sędzia. — Robi się późno, a ja
chciałem jeszcze złożyć wizytę madame Daubreuil. Z pewnością będzie bardzo
wytrącona z równowagi wiadomością o śmierci Renaulda, ale może udzieli nam
jakiejś pomocnej wskazówki. Renauld mógł jej powiedzieć coś, czego nie chciał
mówić żonie. Może zwierzył się kobiecie, której miłość uczyniła go niewolnikiem.
Wiemy, jaką słabość wykazujemy my, Samsonowie, wobec Dalili, prawda?
Milczeliśmy, ale podzielaliśmy jego zdanie. Poirot szedł z sędzią, a ja z komisarzem
kilka kroków za nimi.
— Nie ma wątpliwości, że opowieść Françoise jest w znacznym stopniu prawdziwa
— zwrócił się do mnie poufnym tonem. — Telefonowałem do komendy głównej i
dowiedziałem się, że pani Daubreuil trzy razy w ciągu ostatnich sześciu tygodni — to
jest od przybycia Renaulda do Merlinville — wpłacała duże sumy na swoje konto
bankowe. Łącznie ulokowała w banku dwieście tysięcy franków!
— O, Boże! — zawołałem, szybko przeliczając w myślach. — To około czterech
tysięcy funtów!
— Dokładnie. Tak, niewątpliwie musiał być bardzo w niej zakochany. Tylko czy
powierzył jej swój sekret? Sędzia ma taką nadzieją, ale ja się z nim nie bardzo
zgadzam.
Rozmawiając dotarliśmy do rozwidlenia dróg, gdzie przed kilkoma godzinami
zatrzymał się nasz samochód, i w następnej chwili stwierdziłem, że willa Marguerite,
w której mieszka tajemnicza madame Daubreuil, to właśnie ów niewielki budynek, z
którego wyszła dziewczyna uznana przeze mnie za boginię.
— Mieszka tu od wielu lat — powiedział komisarz, wskazując głową na dom. —
Żyje bardzo spokojnie, nikomu nie wchodzi w drogę. Nic nie wiadomo ojej krewnych
czy przyjaciołach z przeszłości, styka się tylko z ludźmi poznanymi w Merlinville.
Nigdy nie mówi o swojej przeszłości ani o mężu. Nikt nie wie, czy żyje. Otacza ją
kompletna tajemnica.
Skinąłem głową, czując rosnącą ciekawość.
— A… córka? — zaryzykowałem.
— To naprawdę piękna dziewczyna… skromna, pobożna, ma wszystkie niezbędne
zalety. Można jej współczuć, ponieważ nic nie wie o swej przeszłości, a mężczyzna,
który poprosi ją o rękę, będzie chciał coś o niej wiedzieć, a poza tym… — komisarz
wzruszył cynicznie ramionami.
— Przecież to nie jej wina! —wykrzyknąłem oburzony.
— Oczywiście. Ale odpowiadałoby to panu? Mężczyzna chce wiedzieć wszystko o
przeszłości swojej żony.
Urwaliśmy dyskusję, gdyż staliśmy już na progu domu. Hautet nacisnął dzwonek.
Po kilku minutach usłyszeliśmy kroki i drzwi się otworzyły. Na progu ukazała się
moja bogini, ujrzawszy nas zbladła, jej oczy rozszerzyły się z lęku. Co do tego nie
miałem żadnej wątpliwości — ona się nas przestraszyła!
— Mademoiselle Daubreuil — rzekł Hautet, zdejmując kapelusz — przykro mi, że
musimy panie niepokoić, ale, sama pani rozumie, prawo jest prawem. Proszą złożyć
wyrazy uszanowania matce i zapytać ją, czy byłaby tak uprzejma i poświęciła nam
kilka minut.
Dziewczyna przez chwilę stała bez ruchu. Lewą rękę trzymała przyciśniętą do
piersi, jakby chciała uspokoić gwałtowne bicie serca. Po chwili opanowała się i
odpowiedziała cicho:
— Proszę wejść. Zaraz do niej pójdę.
Weszła do pokoju położonego po lewej stronie holu i usłyszeliśmy jej przyciszony
głos. Potem drugi, podobnie brzmiący, ale nieco niższy i ostrzejszy, odpowiedział:
— Ależ oczywiście. Poproś, żeby weszli.
W następnej chwili stanęliśmy przed tajemniczą madame Daubreuil.
Była nieco niższa od córki i miała pełniejsze kształty, a jej uroda nosiła cechy
dojrzałej kobiety. Jej włosy, w przeciwieństwie do włosów córki, były ciemne, z
przedziałkiem na środku, jak u Madonny. Oczy, do połowy ukryte pod przymkniętymi
powiekami, były niebieskie. Chociaż dobrze się trzymała, jej młodość minęła już
dawno, ale pozostał niezależny od wieku urok.
— Panowie życzą sobie czegoś ode mnie? — zapytała.
— Tak, madame. — Monsieur Hautet chrząknął. — Prowadzę śledztwo w sprawie
śmierci pana Renaulda. Niewątpliwie słyszała pani o tym?
W milczeniu pochyliła głowę. Jej zachowanie nie uległo zmianie.
— Chcemy panią zapytać, czy pani może… hm… rzucić światło na towarzyszące
temu okoliczności?
— Ja? — Była wyraźnie zaskoczona.
— Tak, madame. Mamy podstawę sądzić, że często wieczorami odwiedzała pani
nieboszczyka. Może pani to potwierdzić?
Policzki kobiety zabarwił rumieniec, ale odparła spokojnie:
— Nie ma pan prawa zadawać mi tego rodzaju pytania!
— Madame, ja prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa.
— Co z tego? Nie mam nic wspólnego z morderstwem.
— Ani przez chwilę tego nie twierdziliśmy. Ale za to pani dobrze znała
zamordowanego. Może zwierzał się pani, że grozi mu jakieś niebezpieczeństwo?
— Nigdy o tym nie mówił.
— Nie wspominał o swoim życiu w Santiago, o tamtejszych wrogach?
— Nie.
— Zatem nie może nam pani pomóc?
— Obawiam się, że nie. Doprawdy nie rozumiem, dlaczego panowie zwrócili się do
mnie. Nie mogli panowie o to wszystko spytać jego żony? — w jej głosie zabrzmiał
ślad ironii.
— Pani Renauld powiedziała nam wszystko, o czym wie.
— Ach! — rzekła madame Daubreuil. — Ciekawe…
— Co, madame?
— Nic.
Sędzia śledczy spojrzał na nią. Czuł, że prowadzi pojedynek i że ma przed sobą
niebezpiecznego przeciwnika.
— Podtrzymuje pani, że pan Renauld z niczego się pani nie zwierzył?
— Dlaczego pan myśli, że miałby mi się z czegoś zwierzać?
— Ponieważ, madame — odparł Hautet z zamierzoną brutalnością — mężczyzna
spowiada się kochance z tego, co nie zawsze chce mówić żonie.
— Ach! — zerwała się z krzesła. Jej oczy ciskały błyskawice. — Monsieur, pan
mnie obraża! I to w obecności mojej córki ! Nic panu nie powiem. Proszę natychmiast
opuścić mój dom!
Miała rację i w tej sytuacji nie pozostało nam nic innego, tylko opuścić willę
Marguerite jak zawstydzeni uczniowie.
Sędzia mruczał gniewnie do siebie. Poirot wydawał się pogrążony w myślach. Nagle
wyrwał się z zadumy i zapytał monsieur Hauteta, czy w pobliżu jest jakiś dobry hotel.
— Po tej stronie miasta jest niewielki hotelik. Nazywa się Hotel des Bains. Tą
drogą, kilkaset metrów stąd. Będzie tam panu wygodnie. Przypuszczam, że
zobaczymy się jutro rano?
— Tak, dziękuję, monsieur Hautet.
Pożegnaliśmy się uprzejmie. Poirot i ja pomaszerowaliśmy w kierunku Merlinville,
natomiast sędzia z komisarzem wrócili do willi Genevi?ve.
— Francuska policja jest doskonale zorganizowana — zauważył Poirot, patrząc w
ślad za nimi. — Posiada szczegółowe informacje o życiu każdego obywatela. Dobrze
znali przyzwyczajenia i gusty monsieur Renaulda, chociaż przebywał tu dopiero od
sześciu tygodni. Podobnie szybko uzyskali informacje o sumach, jakie madame
Daubreuil wpłaciła do banku! Niewątpliwie dobra kartoteka to wspaniała rzecz. Ale
co to? Odwrócił się szybko.
Ktoś biegł za nami. Była to Marthe Daubreuil.
— Proszę mi wybaczyć — zawołała bez tchu, zbliżając się do nas. — Ja… ja nie
powinnam tego robić. Wiem o tym. Proszę nie mówić mamie. Czy to prawda, co
ludzie mówią, że pan Renauld przed śmiercią wezwał detektywa i… i że tym
detektywem jest pan?
— Tak, mademoiselle — potwierdził Poirot łagodnie. — To prawda. Ale skąd pani
o tym wie?
— Françoise powiedziała to naszej Amelie — wyjaśniła Marthe, czerwieniąc się.
Poirot skrzywił się.
— W takich sprawach niemożliwe jest zachowanie dyskrecji! Cóż, mademoiselle, a
o co chciała pani zapytać?
Dziewczyna zawahała się. Wydawało się, że pragnie się czegoś dowiedzieć, jednak
boi się pytać. W końcu zapytała niemal szeptem:
— Czy… ktoś jest podejrzany?
Poirot spojrzał na nią ostro, a potem odparł wymijająco:
— Podejrzany może być każdy, mademoiselle.
— Tak, wiem… ale… czy jest ktoś szczególnie podejrzany?
— Dlaczego chce pani to wiedzieć?
Zdawało się, że dziewczynę przestraszyło to pytanie. W tym momencie
przypomniałem sobie słowa, jakie Poirot wypowiedział wcześniej na jej widok:
„Widziałem dziewczynę o niespokojnych oczach”.
— Pan Renauld zawsze był dla mnie bardzo dobry —odpowiedziała w końcu. —
Dlatego tak bardzo mnie to interesuje.
— Rozumiem — rzekł Poirot. — No więc, mademoiselle, obecnie podejrzewamy
dwie osoby.
— Dwie?
Mógłbym przysiąc, że w jej głosie zabrzmiały jednocześnie ulga i zaskoczenie.
— Nie znamy ich nazwisk, ale sądzimy, że są Chilijczykami z Santiago. Widzi pani,
mademoiselle, co może uroda i młodość! Zdradziłem pani tajemnicę zawodową!
Dziewczyna roześmiała się wesoło, a potem podziękowała trochę zawstydzona.
— Muszę już wracać. Mama może zauważyć moją nieobecność.
Odwróciła się i pobiegła do domu. Przypominała mi współczesną Atalantę. Nie
mogłem oderwać od niej wzroku.
— Mon ami — rzekł Poirot, swoim delikatnie ironicznym tonem — czy mamy tu na
noc zapuścić korzenie tylko dlatego, że zobaczyłeś ładną dziewczynę i straciłeś dla
niej głowę?
Zaśmiałem się i przeprosiłem go.
— Ależ, Poirot, ona jest piękna. To może każdego usprawiedliwić.
Ku memu zaskoczeniu, Poirot bardzo poważnie potrząsnął głową.
— Ach, mon ami, nie łam sobie serca z powodu Marthe Daubreuil. Ona nie jest dla
ciebie! Posłuchaj rady papcia Poirota!
— Dlaczego? — wykrzyknąłem. — Przecież komisarz zapewnił mnie, że jest tak
samo dobra, jak piękna! To prawdziwy anioł!
— Niektóre znane mi wielkie zbrodniarki miały twarze aniołów — odparł wesoło
Poirot. — Twarz Madonny nie wyklucza degeneracji szarych komórek.
— Poirot! — krzyknąłem ze zgrozą. — Chyba nie podejrzewasz tego niewinnego
dziecka?
— Ta–ta–ta! Nie podniecaj się! Nie powiedziałem, że ją podejrzewam. Ale musisz
przyznać, że jej niepokój o to, kogo podejrzewamy, jest czymś niezwykłym.
— Po raz pierwszy widzę dalej niż ty — stwierdziłem. — Ona niepokoi się nie o
siebie, tylko o matkę.
— Drogi przyjacielu — rzekł Poirot — ty jak zwykle nic nie widzisz. Madame
Daubreuil potrafi bardzo dobrze zadbać o siebie bez pomocy córki. Przyznaję, że
trochę z ciebie drwiłem, ale powtarzam to, co już powiedziałem — nie łam sobie
serca z powodu tej dziewczyny. Ona nie jest dla ciebie! Ja, Herkules Poirot, wiem o
tym. Sacre! Gdybym tylko mógł sobie przypomnieć, gdzie widziałem tę twarz!
— Czyją twarz? — zapytałem zaskoczony. — Córki?
— Nie. Matki.
Zauważywszy moje zaskoczenie, skinął głową z głębokim przekonaniem.
— Ależ tak… mówię ci. To było dawno temu, gdy służyłem w policji belgijskiej.
Nigdy tej kobiety osobiście nie widziałem, ale widziałem jej zdjęcie… w związku z
jakąś sprawą. Przypuszczam, że…
— Że co?
— Może się mylę, ale przypuszczam, że była to sprawa morderstwa.
ROZDZIAŁ ÓSMY
NIESPODZIEWANE SPOTKANIE
Następnego dnia przybyliśmy do willi bardzo wcześnie. Tym razem policjant
stojący na straży przy bramie wpuścił nas salutując bez słowa. Ze schodów właśnie
schodziła pokojówka Léonie i wydawało się, że ma ochotę z nami porozmawiać.
Poirot zapytał o zdrowie pani Renauld.
Léonie potrząsnęła głową.
— Biedna pani jest bardzo roztrzęsiona! Nic nie je… absolutnie nic! Jest blada jak
upiór. Serce pęka, jak się na nią patrzy. Ach, ja nie rozpaczałabym tak po człowieku,
który zdradzał mnie z inną kobietą!
Poirot pokiwał głową ze współczuciem.
— Masz zupełną rację, ale co ty byś zrobiła? Serce kochającej kobiety zdolne jest
wszystko wybaczyć. Niewątpliwie w ciągu minionych kilku miesięcy dochodziło
między nimi do wielu kłótni z wzajemnymi oskarżeniami?
Léonie znowu potrząsnęła głową.
— Nigdy, monsieur. Nigdy nie słyszałam z ust pani ani jednego słowa potępienia…
nawet wymówki! Ma naturę i usposobienie anioła. Nie to co jej mąż.
— Pan Renauld nie miał natury anioła?
— Pewnie, że nie miał. Jak mu się coś nie spodobało, cały dom o tym wiedział.
Tego dnia, gdy pokłócił się z paniczem Jackiem, tak wrzeszczeli, że pewnie słyszano
ich na rynku!
— Naprawdę? — rzekł Poirot. — A kiedy ta kłótnia miała miejsce?
— Och, to było przed wyjazdem panicza Jacka do Paryża. Wtedy omal nie spóźnił
się na pociąg. Wyszedł z biblioteki i chwycił walizkę, którą zostawił w holu.
Ponieważ samochód był w naprawie, musiał biec całą drogę na dworzec. Byłam wtedy
w salonie i widziałam go przez okno… był blady, z dwoma czerwonymi plamami na
policzkach. Ale był wściekły! Léonie rozkoszowała się opowieścią.
— O co się kłócili?
— Ach, tego nie wiem — wyznała. — Co prawda krzyczeli, ale ich głosy były takie
głośne i piskliwe, mówili tak szybko, że mógłby ich zrozumieć tylko rodowity Anglik.
Potem pan cały dzień chodził jak chmura gradowa! W niczym nie można mu było
dogodzić!
Potok słów Léonie przerwał hałas zatrzaskiwanych drzwi.
— Czeka na mnie Françoise! — wykrzyknęła, dość późno przypominając sobie o
obowiązkach. — Ta stara zawsze mnie beszta.
— Jeszcze chwilkę, mademoiselle. Gdzie teraz jest sędzia śledczy?
— Wyszedł do garażu obejrzeć samochód. Monsieur komisarz myśli, że posłużono
się nim w noc zbrodni.
— Quelle idee* — mruknął Poirot, gdy dziewczyna odeszła. — Pójdziesz do nich?
— Nie, zaczekam na ich powrót w salonie. Tam jest za chłodno jak na dzisiejszy
gorący ranek.
Taki plan mi nie odpowiadał.
— Jeżeli nie masz nic przeciwko… — zawahałem się.
— Absolutnie. Chcesz przeprowadzić dochodzenie na własną rękę, prawda?
— No, chciałbym zobaczyć, co porabia Giraud. Jeśli kręci się tu gdzieś w pobliżu…
— To pies gończy w ludzkiej skórze — mruknął Poirot, sadowiąc się wygodnie w
fotelu i zamykając oczy. — Bardzo proszę, idź. Au revoir.
Wyszedłem z domu. Ranek był naprawdę ciepły. Skierowałem się na ścieżkę, którą
szliśmy wczoraj. Miałem zamiar sam jeszcze raz obejrzeć miejsce zbrodni. Jednak nie
chciałem iść tam wprost, tylko skróciłem drogę, przecinając zarośla, aby wyjść na
pole golfowe jakieś sto metrów dalej na prawo. Zarośla rosły tu gęściej i z trudem
przebijałem sobie drogę. Gdy w końcu nagle i gwałtownie wynurzyłem się na polu
golfowym, wpadłem na młodą kobietę stojącą tyłem do krzaków.
Zaskoczona, wydała stłumiony okrzyk. Ja również krzyknąłem ze zdumienia. Była
to bowiem moja przyjaciółka z pociągu. Kopciuszek!
— To pan! — zawołała.
— To pani? — spytałem z niedowierzaniem. Dziewczyna pierwsza odzyskała zimną
krew.
— Co pan tu robi, na miłość boską?
— Mogę panią zapytać o to samo — zareplikowałem.
— Przedwczoraj, gdy ostatni raz pana widziałam, udawał się pan jak grzeczny
chłopiec do domu, do Anglii.
— Kiedy ja panią ostatni raz widziałem — odparłem — udawała się pani z siostrą
do domu, jak grzeczna dziewczynka. A przy okazji, jak się miewa pani siostra?
Wynagrodziła mnie błyskiem białych ząbków w uśmiechu.
— Miło, że pan o nią pyta! Dziękuję, miewa się dobrze.
— Jest tutaj z panią?
— Została w mieście — wyjaśniła z godnością.
— Nie wierzę, że ma pani siostrę— zażartowałem. — A jeśli tak, to ma na imię
Harris!
— Pamięta pan moje imię? —zapytała z uśmiechem.
— Kopciuszek. Ale teraz zdradzi mi pani swoje prawdziwe imię, prawda?
Potrząsnęła głową i rzuciła mi filuterne spojrzenie.
— Nawet nie zdradzi mi pani, po co tutaj przyjechała?
— Och, o to chodzi! Przypuszczam, że słyszał pan, że ludzie mojego zawodu też
odpoczywają.
— W luksusowych francuskich kąpieliskach?
— Jest bardzo tanio, jeśli się wie, gdzie pojechać. Spojrzałem na nią badawczo.
— Jednak nie miała pani zamiaru przyjeżdżać tutaj, gdy spotkałem panią przed
dwoma dniami?
— Wszyscy doświadczamy zawodów — odparła sentencjonalnie panna Kopciuszek.
— No, powiedziałam tyle, ile może pan wiedzieć. Grzeczni chłopcy nie powinni za
dużo pytać. Ale pan jeszcze mi nie powiedział, co tu robi??
— Pamięta pani, jak mówiłem, że mój przyjaciel jest detektywem?
— Tak. I co z tego?
— A może słyszała pani, że w willi Genevi?ve popełniono zbrodnię…?
Patrzyła na mnie zdumiona.
— Chce pan powiedzieć, że… pan się tym zajmuje?
Skinąłem głową. W ten sposób niewątpliwie wiele zyskałem w oczach dziewczyny,
zaczęła mi się bowiem przypatrywać z większym zainteresowaniem. Potem skinęła
energicznie głową.
— A niech mnie! Musi mi pan pokazać te wszystkie okropności.
— Co pani ma na myśli?
— To, co powiedziałam. Drogi chłopcze, czy nie mówiłam panu, że szaleję za
zbrodniami? Mogę węszyć całymi godzinami. To naprawdę szczęście, że pana
spotkałam. Dalej, niech mi pan wszystko pokaże.
— Ależ… chwileczkę. Nie mogę. Tam nikogo nie wpuszczają. Jest surowy zakaz.
— Czy pan i pański przyjaciel nie jesteście ważnymi osobami?
Bardzo nie chciałem rozwiewać tego jej złudzenia.
— Dlaczego tak się pani do tego zapaliła? — zapytałem słabo. —1 co chce pani
zobaczyć? — Och, wszystko! Miejsce i narzędzie zbrodni, odciski palców i te
wszystkie interesujące rzeczy. Nigdy nie miałam okazji zetknąć się tak blisko ze
zbrodnią. Będę to wspominała przez całe życie.
Odwróciłem się z niesmakiem. Oto dzisiejsze kobiety! Upiorna ciekawość
dziewczyny przyprawiła mnie o mdłości.
— Spuść pan z tonu — powiedziała nagle. — Czy, jak poproszono was o
rozwiązanie tej sprawy, zadarł pan nosa i oświadczył, że nie chce się pakować w taki
paskudny interes?
— Nie o to chodzi, tylko…
— Gdyby przyjechał pan tu na urlop, to czy nie węszyłby pan tak samo jak ja? Z
pewnością by to pan robił.
— Ja jestem mężczyzną, a pani kobietą.
— Pan uważa, że wszystkie kobiety na widok myszy wrzeszczą i wskakują na
krzesło. To prehistoria. No więc pokaże mi pan wszystko, czy nie? To może mieć dla
mnie wielkie znaczenie.
— Dlaczego?
— Przecież pan wie, że nie wpuszczono żadnych reporterów. Mogę napisać wielki
szlagier do jakiejś znanej gazety. Zdaje pan sobie sprawę, ile oni za coś takiego płacą?
Zawahałem się. Wsunęła w moją dłoń drobną, miękką rączkę.
— Proszę … niech pan będzie miły. Skapitulowałem. W duszy czułem, że z
przyjemnością będę służył tej dziewczynie za przewodnika.
Wpierw skierowaliśmy się na miejsce, gdzie znaleziono ciało. Stał tam policjant, ale
na mój widok zasalutował i nie pytał o moją towarzyszkę. Z pewnością uznał, że
ręczę za nią. Objaśniłem Kopciuszkowi, jak znaleziono ciało. Słuchała uważnie,
zadając inteligentne pytania. Potem zaczęliśmy zbliżać się do domu. Szedłem bardzo
ostrożnie, bo prawdę mówiąc nie chciałem, żeby nas ktoś zobaczył. Przeprowadziłem
dziewczynę przez krzaki do miejsca, w którym stała mała szopa. Przypomniałem
sobie, że wczoraj wieczorem po zamknięciu drzwi monsieur Bex przekazał klucz
policjantowi, Marchaudowi — „na wypadek, gdyby monsieur Giraud chciał tam
wejść, gdy my będziemy na piętrze”. Pomyślałem, że to całkiem prawdopodobne, iż
detektyw z S?reté zwrócił klucz Marchaudowi. Zostawiłem dziewczynę ukrytą w
krzakach i wszedłem do domu. Marchaud pełnił wartę przy drzwiach salonu. Zza
drzwi dochodził pomruk głosów.
— Pan chce się widzieć z monsieur Hautetem? On teraz przesłuchuje Françoise.
— Nie — odparłem szybko. — Nie chcę z nim rozmawiać. Byłbym wielce
zobowiązany, gdyby dał mi pan klucz do szopy przy domu. Naturalnie, jeśli to nie
będzie wbrew przepisom.
— Ależ oczywiście, monsieur. — Podał mi klucz. — Pan sędzia polecił, żeby nie
robić panu żadnych trudności. Proszę go później zwrócić.
— Dobrze.
Poczułem dreszcz satysfakcji na myśl, że w oczach Marchauda jestem tak samo
ważny jak Poirot. Dziewczyna czekała na mnie w krzakach. Wydała okrzyk
zadowolenia widząc w moim ręku klucz.
— Ma go pan!
— Jasne — odparłem chłodno. — Jednak, jak pani wie, to co robię jest nielegalne.
— Jest pan kochany. Idziemy. Nie będą nas widzieć z domu, prawda?
— Chwileczkę. — Musiałem ją uprzedzić. — Nie mogę pani powstrzymać, jeżeli
naprawdę chce pani tam wejść. Chce pani? Widziała pani grób, cały teren, usłyszała
pani wszystkie szczegóły sprawy. Czy to nie wystarczy? To, co teraz pani zobaczy,
jest makabryczne i… nieprzyjemne.
Patrzyła na mnie przez chwilę z wyrazem, który nie bardzo mogłem zgłębić, a
potem zaśmiała się.
— Lubię makabrę — odparła. — Idziemy. Podeszliśmy w milczeniu do drzwi
szopy. Otworzyłem i weszliśmy do środka. Zbliżyłem się do ciała i ostrożnie
zsunąłem prześcieradło, podobnie jak uczynił to wczoraj komisarz Bex. Moja
towarzyszka wydała cichy okrzyk. Na jej twarzy malował się wyraz przerażenia.
Zniknął jej dobry nastrój. Nie posłuchała mnie i została ukarana. Postanowiłem być
bezlitosny. Delikatnie odwróciłem ciało.
— Widzi pani, otrzymał cios w plecy. Zapytała niemal szeptem:
— Czym? Wskazałem szklany słój.
— Tym sztyletem.
Nagle dziewczyna zachwiała się i zaczęła osuwać się na ziemię. Podskoczyłem,
żeby j ą podtrzymać.
— Słabo pani. Wyjdźmy stąd. To dla pani za wiele.
— Wody — wymamrotała — szybko. Wody.
Zostawiłem ją i pobiegłem do domu. Na szczęście w pobliżu nie było nikogo ze
służby i mogłem niezauważenie napełnić szklankę wodą. Wlałem kilka kropli brandy
i wróciwszy po kilku minutach zastałem dziewczynę leżącą w takiej pozycji, w jakiej
ją opuściłem. Wystarczyło kilka kropli wody z domieszką brandy, aby całkowicie
odzyskała przytomność.
— Proszę mnie stąd zabrać… och, szybko, szybko! — wykrzyknęła, drżąc.
Podtrzymując dziewczynę ramieniem, wyprowadziłem ją na zewnątrz. Gdy
zamknęła za nami drzwi szopy, odetchnęła głęboko.
— Już lepiej. Och, to było okropne! Dlaczego pozwolił mi pan tam wejść?
Nie mogłem powstrzymać uśmiechu na tę typowo kobiecą logikę. W duszy byłem
zadowolony z jej zachowania, gdyż dowodziło ono, że nie była taka nieczuła, za jaką
chciała uchodzić. Była przecież jeszcze bardzo młoda i jej ciekawość mogła
wypływać z bezmyślności.
— Niech pani nie zapomina, że próbowałem panią powstrzymać — powiedziałem
łagodnie.
— Tak, to prawda. No, teraz już pożegnam pana.
— Chwileczkę, nie może pani tak sama odejść. Jeszcze nie czuje się pani dobrze.
Odprowadzę panią do Merlinville.
— Nonsens. Czuję się zupełnie dobrze.
— A jeżeli pani po drodze zasłabnie? Nie, muszę pani towarzyszyć.
Opierała się stanowczo, ale w końcu pozwoliła się odprowadzić do skraju miasta.
Poszliśmy tą samą drogą przez krzaki i obok grobu, a potem skręciliśmy na drogę.
Zatrzymała się przy pierwszych domach przedmieścia i wyciągnęła rękę.
— Do widzenia i jeszcze raz dziękuję za wszystko.
— Jest pani pewna, że może iść sama?
— Tak, dziękuję. Mam nadzieję, że nie będzie pan miał z mojego powodu
kłopotów.
Zapewniłem ją, że nie będę miał najmniejszych kłopotów.
— No to żegnam.
— Do zobaczenia — sprostowałem. — Jeżeli zatrzymała się pani w mieście, to się
jeszcze spotkamy.
Posłała mi uśmiech.
— Dobrze, a zatem do zobaczenia.
— Chwileczkę, nie podała mi pani swojego adresu.
— Och, zatrzymałam się w Hotelu du Phare. To mały hotel, ale całkiem wygodny.
Proszę mnie jutro odwiedzić.
— Będę na pewno — odparłem z być może nie zamierzoną skwapliwością.
Patrzyłem za nią, aż znikła mi z oczu, potem odwróciłem się i skierowałem do willi.
Przypomniałem sobie, że nie zamknąłem szopy na klucz. Na szczęście nikt tego nie
zauważył, obróciłem więc klucz w zamku i oddałem go policjantowi. Nagle
uzmysłowiłem sobie, że chociaż otrzymałem od Kopciuszka adres, to nadal nie znam
jej imienia ani nazwiska.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
MONSIEUR GIRAUD ZNAJDUJE POSZLAKI
W salonie zastałem sędziego śledczego zajętego przesłuchiwaniem starego
ogrodnika. Obecni przy tym Poirot i komisarz przywitali mnie uprzejmym uśmiechem
i skinieniem głowy. Usiadłem cicho. Hautet prowadził śledztwo niezwykle
drobiazgowo, ale jak dotąd nie udało mu się natrafić na nic ważnego.
Auguste przyznał, że rękawice ogrodowe należą do niego. Nosił je sadząc pewne
odmiany pierwiosnków, które są dla niektórych szkodliwe. Nie pamięta, kiedy
zakładał je ostatni raz. Z pewnością ich nie zgubił. Gdzie je zawsze trzymał? Czasem
w tym, czasem w innym miejscu. Łopatę można było zwykle znaleźć w szopie na
narzędzia. Czy była zamknięta na klucz? Oczywiście, że była zamknięta. A gdzie był
klucz? Parbleu, klucz rzecz jasna tkwił w zamku. Tam nie było nic cennego, co warto
by ukraść. Kto mógłby się spodziewać bandytów albo morderców? Takie rzeczy nie
zdarzały się w czasach pani wicehrabiny.
Sędzia dał znać, że skończył i stary pomrukując zbierał się do odejścia. Pamiętając,
jak wielką wagę Poirot przywiązywał do śladów na klombie, obserwowałem uważnie
ogrodnika podczas zeznań. Albo nie miał on nic wspólnego ze zbrodnią, albo był
doskonałym aktorem. Nagle, gdy był już prawie przy drzwiach, wpadł mi do głowy
pewien pomysł.
— Przepraszam, panie sędzio — zwołałem — czy pozwoli pan, że zadam jedno
pytanie?
— Oczywiście, monsieur.
Zachęcony zwróciłem się do Auguste’a:
— Gdzie trzymacie swoje robocze buty?
— Noszę je na nogach — warknął ogrodnik. — A gdzie niby miałyby być?
— Gdzie się znajdują, gdy idziecie spać?
— Pod łóżkiem.
— A kto je czyści?
— Nikt. Po co miałby ktoś je czyścić? Czy wychodzę w nich na promenadę, jak
jakiś fircyk? W niedzielę noszę buty na niedzielę, a na co dzień… — wzruszył
ramionami.
Potrząsnąłem głową zniechęcony.
— No i nie posunęliśmy się dalej — rzekł sędzia. — I niewątpliwie nie posuniemy
się, dopóki nie nadejdzie odpowiedź z Santiago. Czy ktoś widział Girauda?
Doprawdy, temu to brak dobrego wychowania! Już chciałem po niego posłać i…
— Nie musi pan daleko posyłać.
Spokojny głos zaskoczył nas. Giraud stał na zewnątrz budynku i zaglądał do pokoju
przez otwarte okno. Wskoczył do środka i podszedł do stołu.
— Oto jestem! Do usług! Proszę przyjąć moje przeprosiny, że nie zjawiłem się
wcześniej.
— Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi — odparł sędzia trochę zbity z tropu.
— Ja, oczywiście, jestem tylko detektywem i nie znam się na formalnych
przesłuchaniach — kontynuował Giraud. — Ale gdybym kogoś przesłuchiwał, nie
robiłbym tego przy otwartym oknie. Ktoś może stać na zewnątrz i wszystko słyszeć.
Ale nie ma o czym mówić.
Monsieur Hautet zaczerwienił się z gniewu. Wyraźnie obaj mężczyźni nie pałali do
siebie miłością. Od początku wzajemnie wytykali sobie popełniane błędy i napadali na
siebie. Dla Girauda wszyscy sędziowie śledczy byli głupcami, a dla Hauteta
zachowanie przybyłego z Paryża detektywa było obraźliwe. — Eh bien, monsieur
Giraud — powiedział ostro sędzia. — Niewątpliwie doskonale wykorzystał pan czas!
Zna pan może nazwiska zbrodniarzy? I z pewnością zlokalizował pan miejsce ich
pobytu?
Pan Giraud odparł, nie zrażony ironią:
— Przynajmniej wiem, skąd mogli przybyć.
Giraud wyjął z kieszeni dwa małe przedmioty i położył je na stole.
Zbliżyliśmy się. Nie było to nic nadzwyczajnego: niedopałek papierosa i nie
używana zapałka. Detektyw zwrócił się do Poirota:
— Co pan tu widzi? — zapytał.
W tonie jego głosu zabrzmiała jakaś zaczepna nuta, która wywołała na moich
policzkach rumieniec. Ale Poirot pozostał obojętny i tylko wzruszył ramionami.
— Niedopałek papierosa i zapałkę.
— I co to panu mówi? Poirot rozłożył ręce.
— Nic.
— Ach! — wykrzyknął Giraud z zadowoleniem. — Pan się tymi rzeczami nie
interesował. To nie jest zwyczajna zapałka — przynajmniej nie w naszym kraju.
Takich zapałek używają w Ameryce Południowej. Na szczęście nie została spalona.
Inaczej nie byłbym jej rozpoznał. Najwyraźniej jeden z mężczyzn wyrzucił niedopałek
i zapalił następnego papierosa, przy okazji gubiąc zapałkę z pudełka.
— A ta druga zapałka? — zapytał Poirot.
— Jaka druga?
— Ta, którą zapalił papierosa. Znalazł ją pan?
— Nie.
— Może nie szukał jej pan dość starannie.
— Nie szukałem… — przez chwilę zdawało się, że detektyw wybuchnie gniewem,
jednak się opanował, choć z trudem. — Widzę, że lubi pan dowcipy, monsieur Poirot.
Nieważna zapałka, wystarczy niedopałek papierosa. To papieros pochodzący z
Ameryki Południowej, którego bibułka wykonana jest z papieru wyprodukowanego z
liści lukrecji.
Poirot skłonił się.
— Niedopałek papierosa i zapałka mogły należeć do pana Renaulda — wtrącił
komisarz. — Pamiętajmy, że upłynęły zaledwie dwa lata od jego powrotu z Ameryki
Południowej.
— Nie — zaprzeczył Giraud. — Przeszukałem już rzeczy Renaulda. Palił zupełnie
inne papierosy i używał innych zapałek.
— Nie sądzi pan, że to dziwne — zapytał Poirot — iż ci obcy zjawili się tu bez
broni, bez rękawiczek i łopaty i że wszystko to bez problemu znaleźli na miejscu?
Giraud uśmiechnął się z wyższością.
— Tak, to jest niewątpliwie dziwne. Możliwe do wyjaśnienia tylko na gruncie mojej
teorii.
— Ach! — wykrzyknął monsieur Hautet. — Mieli w domu wspólnika!
— Albo poza domem — uzupełnił Giraud z dziwnym uśmieszkiem na ustach.
— Ale ktoś musiał ich wpuścić do domu. Przecież nie możemy przyjąć, że jakimś
wyjątkowym kaprysem losu znaleźli drzwi otwarte, prawda?
— Drzwi zostały specjalnie otwarte; z łatwością mógł je z zewnątrz otworzyć ten,
kto posiadał klucz.
— Ale kto posiadał klucz?
Giraud wzruszył ramionami.
— Jeśli o to chodzi, to nikt się do tego nie przyzna. Ale klucz mogło posiadać wielu
ludzi. Na przykład syn, monsieur Jack Renauld. To prawda, że jest w drodze do
Ameryki Południowej, ale przecież mógł go zgubić albo ktoś mógł mu ukraść. Potem
ogrodnik — służy tu od wielu lat. Któraś z młodych służących może mieć kochanka.
Łatwo jest wykonać odcisk klucza i sporządzić duplikat. Istnieje wiele możliwości.
Jest jeszcze jedna osoba, która prawdopodobnie posiadała coś takiego na własność.
— Kto?
— Madame Daubreuil — odparł detektyw.
— Ho, ho! — zdziwił się sędzia. — A więc i o tym pan wie?
— Ja wiem wszystko — stwierdził Giraud niewzruszony.
— Mogę przysiąc, że o pewnej rzeczy pan nie wie — rzekł pan Hautet, rozkoszując
się faktem, że teraz może pochwalić się większą wiedzą i bez dalszych ceregieli
zrelacjonował opowieść o tajemniczym wieczornym gościu. Poruszył też temat czeku
z nazwiskiem „Duveen”, a na koniec wręczył Giraudowi list z podpisem „Bella”.
— To wszystko jest bardzo interesujące, ale w niczym nie przeczy mojej teorii.
— A jaka jest ta pańska teoria?
— Na razie wolę nie mówić. Proszę pamiętać, że dopiero zacząłem śledztwo.
— Monsieur Giraud — wtrącił nagle Poirot — proszę mi coś wyjaśnić. Pańska
teoria przyjmuje, że drzwi były otwarte. To jednak nie wyjaśnia, dlaczego pozostały
otwarte. Kiedy odeszli, to czy nie jest rzeczą naturalną, że powinni je zamknąć za
sobą? Gdyby wtedy podszedł do domu jakiś policjant, co często się zdarza, aby się
przekonać, czy wszystko w porządku, bandyci zostaliby prawie natychmiast ujęci.
— No cóż, zapewne zapomnieli o tym. Przyznaję, że popełnili błąd.
Wtedy, ku mojemu zdumieniu, Poirot powtórzył niemal te same słowa, jakie
wypowiedział przed Bexem wczoraj wieczorem:
— Nie zgadzam się z panem. Drzwi pozostawili otwarte albo rozmyślnie, albo z
konieczności i każda nie licząca się z tym teoria prowadzi donikąd.
Wszyscy ze zdumieniem spojrzeliśmy na Poirota. Myślałem, że upokorzył go brak
rozeznania dotyczący pochodzenia zapałki, ale teraz był jak zawsze w dobrym
nastroju i traktował Girauda bez żadnych uprzedzeń.
Detektyw kręcił wąsem, spoglądając kpiąco na mojego przyjaciela.
— A zatem nie zgadza się pan ze mną? A co pana szczególnie uderzyło w tej
sprawie? Chciałbym na ten temat usłyszeć pańskie zdanie.
— Obecnie jedna rzecz wydaje mi się szczególnie znacząca. Niech mi pan powie,
monsieur Giraud, czy nie widzi pan nic znajomego w tej sprawie? Czy nic ona panu
nie przypomina?
— Coś znajomego? Nie mogę panu tak zaraz odpowiedzieć. Jednak nie sądzę.
— Myli się pan — rzekł spokojnie Poirot. — Już kiedyś miała miejsca prawie
identyczna zbrodnia.
— Kiedy? Gdzie?
— Ach, niestety, w tej chwili nie pamiętam, ale przypomnę sobie. Miałem nadzieję,
że mi pan w tym pomoże.
Giraud parsknął niedowierzająco.
— W wielu sprawach występują zamaskowani przestępcy. Nie pamiętam
szczegółów wszystkich takich przypadków. W mniejszym lub większym stopniu
wszystkie zbrodnie są do siebie podobne.
— A jednak każda ma w sobie coś indywidualnego. — Poirot nagle przybrał ton
wykładowcy i zwrócił się do wszystkich: — Będę teraz mówił o psychologii zbrodni.
Monsieur Giraud doskonale wie, że każdy zbrodniarz ma swój własny sposób
postępowania i dlatego policja — wezwana, powiedzmy, do włamania — może z
łatwością ująć przestępcę. (Japp mógłby to potwierdzić, Hastings.) Człowiek nie jest
zbyt oryginalnym stworzeniem. Nie jest oryginalny w uczciwym życiu codziennym, i
jest równie mało oryginalny w czynach niezgodnych z prawem. Jeśli człowiek raz
popełni zbrodnię, każda następna będzie do niej podobna. Dobrym przykładem może
być angielski morderca, który topił swe żony w wannie. Gdyby zmienił metodę, być
może do dziś dnia nie zostałby ujęty. Uległ jednak dyktatowi wspólnej dla wszystkich
ludzi natury — wierze, że jeśli raz się coś uda, musi się zawsze udawać. I za ten brak
pomysłowości został ukarany.
— I co z tego wynika? — zaśmiał się ironicznie Giraud.
— To, że jeżeli mamy przed sobą dwie zbrodnie, podobnie zaplanowane i
wykonane, możemy sądzić, iż stał za nimi ten sam mózg. Właśnie szukam tego
mózgu, monsieur Giraud — i znajdę go. To bardzo ważna poszlaka — poszlaka
psychologiczna. Pan może wiedzieć wszystko o papierosach i zapałkach, monsieur
Giraud, ale ja, Herkules Poirot, znam ludzki umysł.
Zdawało się, że Giraud nie przejął się tym szczególnie.
— Mogę pana poinformować — ciągnął Poirot — o pewnym fakcie, który mógł
ujść pańskiej uwadze. Mam na myśli zegarek na rękę, należący do madame Renauld.
Następnego dnia po tragedii spieszył się dwie godziny.
Giraud spojrzał na Poirota badawczo.
— Może zawsze się spieszy?
— Istotnie, tak mi powiedziano.
— W takim razie wszystko w porządku.
— Dwie godziny, to jednak trochę dużo — zauważył Poirot. — Pozostaje jeszcze
sprawa odcisków stóp na klombie.
Kiwnął głową w stronę otwartego okna. Giraud szybko podszedł i wyjrzał przez
okno.
— Nie widzę żadnych śladów.
— Nie — rzekł Poirot, poprawiając stosik książek leżących na stole. — Bo ich tam
nie ma.
Na chwilę na twarzy Girauda odbiła się mordercza wściekłość. Ruszył w kierunku
swego dręczyciela, ale w tym momencie otworzyły się drzwi i Marchaud
zaanonsował:
— Właśnie przybył z Anglii sekretarz pana Renaulda, pan Stonor. Czy może wejść?
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
GABRIEL STONOR
Powierzchowność mężczyzny, który wszedł do pokoju, mogła zwrócić na siebie
uwagę. Bardzo wysoki, o atletycznej budowie ciała, a jego twarz i szyja były spalone
na brąz. Nawet Giraud wydawał się przy nim jakiś anemiczny. Gdy poznałem go
bliżej, przekonałem się, że Gabriel Stonor miał nieprzeciętną osobowość. Anglik z
urodzenia, wiele podróżował po całym świecie. Polował w Afryce, przemierzył
Koreę, prowadził fermę w Kalifornii i handlował na wyspach mórz południowych.
Spojrzał badawczo na Hauteta.
— Pan jest prowadzącym tę sprawę sędzią śledczym? Miło mi pana poznać.
Straszna historia! Jak się czuje pani Renauld? Jak zniosła ten cios? To musiał być dla
niej straszny szok.
— Straszny, przerażający — odparł monsieur Hautet. — Pozwoli pan, że
przedstawię komisarza Bexa z miejscowej policji i monsieur Girauda z S?reté. Ten
pan, to monsieur Herkules Poirot. Posiał po niego pan Renauld, ale przybył za późno,
aby zapobiec tragedii. A oto przyjaciel monsieur Poirota, kapitan Hastings.
Stonor spojrzał na Poirota z pewnym zaciekawieniem.
— Pan Renauld wezwał pana?
— Nie wiedział pan, że monsieur Renauld miał zamiar wezwać detektywa? —
zapytał Bex.
— Nie. Ale nie jestem tym zaskoczony.
— Dlaczego?
— Ponieważ wyraźnie był roztrzęsiony. Nie wiem, z jakiego powodu, nie zwierzył
mi się. Nie łączyły nas na tyle bliskie stosunki. Ale wyraźnie miał jakieś przykrości…
duże przykrości.
— Hm… — mruknął Hautet. — Nie podejrzewał pan, co to mogły być za
przykrości?
— Mówiłem już, że nie wiem.
— Proszę mi wybaczyć, panie Stonor, ale musimy zacząć od kilku formalności.
Pańskie nazwisko?
— Gabriel Stonor.
— Od kiedy był pan sekretarzem pana Renaulda?
— Mniej więcej od dwóch lat, od czasu gdy przybył z Ameryki Południowej.
Poznałem go przez naszego wspólnego przyjaciela i wtedy zaproponował mi to
stanowisko. Był bardzo dobrym szefem.
— Czy rozmawiał z panem na temat swego życia w Południowej Ameryce?
— Tak, dość często.
— Wie pan, czy często bywał w Santiago?
— Odniosłem wrażenie, że bywał tam wiele razy.
— Wspomniał o jakimś szczególnym incydencie, jaki miał tam miejsce — o czymś,
co mogłoby wywołać przeciwko niemu coś w rodzaju wendety?
— Nie.
— Mówił o jakiejś tajemnicy, którą posiadł?
— Nie przypominam sobie. Ale wiem, że jego samego otaczała jakaś tajemnica. Na
przykład nigdy nie słyszałem, żeby mówił o swojej młodości ani o tym, co robił przed
przyjazdem do Ameryki Południowej. Z pochodzenia był, ja się wydaje, kanadyjskim
Francuzem, ale nigdy nie mówił o swoim życiu w Kanadzie. W pewnych wypadkach
zamykał się w skorupie jak ostryga.
— Zatem nie znał pan jego wrogów i nie może nam udzielić informacji co do
charakteru posiadanej przez niego tajemnicy, z powodu której prawdopodobnie został
zamordowany?
— Niestety, nie.
— Panie Stonor, czy w związku z panem Renauldem słyszał pan nazwisko Duveen?
— Duveen, Duveen. — Powtórzył to nazwisko w zamyśleniu. — Nie sądzę. A
jednak brzmi jakoś znajomo.
— Zna pan przyjaciółkę monsieur Renaulda o imieniu Bella?
Pan Stonor znowu potrząsnął głową.
— Bella Duveen? Tak brzmi jej pełne nazwisko? To ciekawe. Jestem pewien, że je
słyszałem. Jednak nie mogę sobie przypomnieć, w związku z czym.
Sędzia chrząknął.
— Niech pan zrozumie, że w tego rodzaju sprawie nie można mieć zastrzeżeń i
oporów. Nie wolno nic ukrywać. Pan, być może ze względu na szacunek żywiony
względem madame Renauld, chce zataić pewne fakty, a tego w żadnym wypadku nie
wolno robić!
Stonor spojrzał na niego uważnie, a w jego oczach pojawił się wyraz zdziwienia.
— Niezupełnie pana rozumiem — powiedział łagodnie. — Co ma z tym wspólnego
pani Renauld? Żywię dla niej bardzo wiele szacunku i darzę dużą sympatią; to
wspaniała, nieprzeciętna kobieta i doprawdy nie mam pojęcia, w czym mogłaby jej
zaszkodzić moja niedyskrecja.
— Nawet gdyby dowiedziono, że Bella Duveen była kimś więcej niż przyjaciółką
jej męża?
— Ach! Teraz pana rozumiem. Ale założę się o ostatniego dolara, że jest pan w
błędzie. Mój szef nigdy nie latał za spódniczkami. Uwielbiał żonę. Byli bardzo
kochającą się parą.
Sędzia Hautet pokiwał z powątpiewaniem głową.
— Panie Stonor, my mamy na to niezbite dowody — list miłosny napisany do
Renaulda i podpisany „Bella”, w którym wyrzuca mu, iż ją zaniedbuje. Ponadto mamy
dalsze dowody na to, że w wieczór przed śmiercią monsieur Renauld był wplątany w
romans z inną kobietą, z Francuzką nazwiskiem Daubreuil, która wynajmuje sąsiednią
willę. Sekretarz zmrużył oczy.
— Chwileczkę, panie sędzio. Pan chyba znajduje się na fałszywym tropie. Dobrze
znałem Paula Renaulda. To, co pan twierdzi, moim zdaniem jest zupełnie niemożliwe.
Musi być jakieś inne wyjaśnienie.
Sędzia śledczy wzruszył ramionami.
— Jakie może być inne wyjaśnienie?
— Co nasunęło panu myśl, że to był romans?
— Madame Daubreuil miała zwyczaj odwiedzać go wieczorami. Od czasu, gdy
monsieur Renauld wprowadził się do willi Genevi?ve, madame Daubreuil wpłaciła
dużą sumę pieniędzy w swoim banku. W sumie było to, licząc w pańskiej walucie,
cztery tysiące funtów angielskich.
— Zgadza się — odparł spokojnie Stonor. — Na życzenie pana Renaulda
przekazałem taką sumę. Ale tu nie chodziło o żadną miłosną intrygę.
— Więc o co chodziło?
— O szantaż — rzucił Stonor ostro, uderzając pięścią w stół. — O to chodziło.
— Ach! — wykrzyknął mimowolnie sędzia.
— Szantaż — powtórzył Stonor. — Żyłowała go — wyciągnęła z niego dużo
pieniędzy. Cztery tysiące w ciągu dwóch miesięcy! Nieźle, co? I mówię panu, że
dotyczyło to tajemnicy otaczającej Renaulda. Widocznie madame Daubreuil wiedziała
tyle, żeby go zmusić do płacenia.
— Tak, to możliwe — wykrzyknął poruszony komisarz. — Tak, oczywiście, to
bardzo możliwe!
— Możliwe? — ryknął Stonor. — To pewne! Niech mi pan powie, czy rozmawiano
z panią Renauld o tej aferze miłosnej męża?
— Nie, monsieur. Nie chcieliśmy przyczyniać jej więcej przykrości, niż to
niezbędnie konieczne.
— Przykrość? Ależ ona wyśmiałaby was. Mówię wam, to było kochające się,
przykładne małżeństwo.
— To mi coś przypomniało — rzekł monsieur Hautet. — Czy pracodawca
wtajemniczył pana w dyspozycje zawarte w testamencie?
— Znam treść testamentu — zdeponowałem go u rejenta. Mogę panom podać
nazwiska jego prawników. To bardzo prosty zapis. Połowa majątku przechodzi
dożywotnio na żonę, drugą połowę dziedziczy syn. Poza tym jest kilka legatów. Zdaje
się, że mnie zostawił tysiąc funtów.
— Kiedy sporządził testament?
— Och, około półtora roku temu.
— Czy byłby pan bardzo zaskoczony, monsieur Stonor, gdyby dowiedział się pan,
że pan Renauld, przed niespełna dwoma tygodniami, sporządził inny testament?
Stonor był wyraźnie bardzo zaskoczony.
— Nie miałem o tym pojęcia. Jaka jest jego treść?
— Cały majątek zapisał bez żadnych zastrzeżeń żonie. Nie ma wzmianki dotyczącej
syna.
Stonor przeciągle zagwizdał.
— To będzie ciężki cios dla tego chłopca. Matka oczywiście kocha go, ale wszyscy
będą w tym widzieć brak zaufania ojca do syna. To ciężka próba dla jego dumy. Ale
potwierdza moje słowa, że Renauld żył z żoną w doskonałej harmonii.
— Właśnie, właśnie — rzekł Hautet. — Możliwe, że będziemy musieli zrewidować
nasze pomysły. Oczywiście zatelegrafowaliśmy do Santiago i w każdej chwili
spodziewamy się odpowiedzi. Wtedy z dużym prawdopodobieństwem wszystko
zostanie wyjaśnione. Jeżeli jednak słuszna jest pańska sugestia szantażu, pani
Daubreuil powinna dostarczyć nam wielu cennych informacji.
— Monsieur Stonor —wtrącił Poirot — czy szofer, Masters, długo służył u pana
Renaulda?
— Ponad rok.
— Wie pan, czy był kiedyś w Ameryce Południowej?
— Jestem pewien, że nie był. Przed zatrudnieniem się u pana Renaulda pracował u
moich dobrych znajomych z Gloucestershire, w Anglii.
— A zatem może pan stanowczo stwierdzić, że jest poza podejrzeniem?
— Mogę.
Poirot wydawał się nieco zbity z tropu. Tymczasem sędzia wezwał Marchauda.
— Proszę złożyć pani Renauld wyrazy uszanowania i powiedzieć, że chciałbym z
nią porozmawiać przez kilka minut. Niech się nie fatyguje, ja pójdę do niej na górę.
Marchaud zasalutował i wyszedł.
Czekaliśmy kilka minut, a następnie ku naszemu zdumieniu otworzyły się drzwi i
stanęła w nich śmiertelnie blada pani Renauld w ciężkiej żałobie.
Pan Hautet podsunął jej krzesło, usprawiedliwiając się, ale ona tylko podziękowała
mu z uśmiechem. Stonor, wyraźnie nie mogąc wydobyć słowa, ze współczuciem ujął
jej rękę. Pani Renauld zwróciła się do sędziego:
— Chciał mnie pan o coś zapytać?
— Tak, jeśli tylko pani pozwoli, madame. Jak się dowiedziałem, pani mąż był
Kanadyjczykiem pochodzenia francuskiego. Może pani coś powiedzieć o jego
młodości albo wychowaniu?
Potrząsnęła przecząco głową.
— Mój mąż nigdy o sobie nie mówił, monsieur. Wiem, że pochodził gdzieś z
okręgu północno–zachodniego, ale przypuszczam, że nie miał szczęśliwego
dzieciństwa, ponieważ nie lubił tego wspominać. Żyliśmy teraźniejszością i
przyszłością.
— Czy w jego przeszłości kryła się jakaś tajemnica? Pani Renauld uśmiechnęła się
słabo i potrząsnęła głową.
— Jestem pewna, że nie było to nic tak romantycznego. Monsieur Hautet również
uśmiechnął się.
— To prawda, nie można się doszukiwać we wszystkim melodramatu. Ale jest coś
jeszcze… — zawahał się.
Stonor wtrącił gwałtownie:
— Ci panowie wpadli na dość oryginalny pomysł. Przypuszczają, że pan Renauld
miał romans z państwa sąsiadką, madame Daubreuil.
Policzki pani Renauld pokryły szkarłatne rumieńce. Uniosła wyżej głowę i zagryzła
wargi, twarz drgała konwulsyjnie. Stonor patrzył na nią ze zdumieniem, ale komisarz
Bex pochylił się i powiedział łagodnie:
— Przykro nam, że sprawiamy pani ból, ale czy ma pani jakiś powód sądzić, że
madame Daubreuil była kochanką pani męża?
Pani Renauld ze szlochem ukryła twarz w dłoniach. Łkania wstrząsały jej
ramionami, nagle podniosła głowę i powiedziała przerywanym głosem:
— Może była.
Nigdy jeszcze nie widziałem na czyjejś twarzy wyrazu takiego zdumienia, jakie
teraz ukazało się na twarzy Stonora. Był kompletnie zaskoczony.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
JACK RENAULD
Nie wiem, jak potoczyłaby się dalsza rozmowa, gdyby w tym momencie nie
otworzyły się gwałtownie drzwi i nie wpadł przez nie do pokoju wysoki młodzieniec.
Przez chwilę miałem niesamowite wrażenie, że widzę przed sobą zamordowanego.
Jednak natychmiast zorientowałem się, że jego czarnych włosów nie tknęła siwizna i
że mężczyzna, który tak bezceremonialnie zjawił się przed nami, jest bardzo młody.
Nie zwracając na nas uwagi, podszedł prosto do pani Renauld.
— Mamo!
— Jack! — Z płaczem objęła go ramionami. — Mój najdroższy! Skąd się tu
wziąłeś? Przecież dwa dni temu odpłynąłeś z Cherbourga na „Anzorze”? — Potem,
nagle przypomniawszy sobie o naszej obecności, odwróciła się z godnością i dodała:
— To mój syn.
— Ach! — odezwał się sędzia i składając ukłon przybyłemu zauważył: — Zatem
nie odpłynął pan na statku „Anzora”?
— Nie, monsieur. Mogę to wyjaśnić; „Anzora” miała dwudziestoczterogodzinne
opóźnienie z powodu jakichś kłopotów z silnikiem. Zamiast przedwczoraj,
odpłynąłbym wczoraj wieczorem, ale kupiłem wieczorną gazetę i rzucił mi się w oczy
artykuł opisujący to straszne nieszczęście, które… tak nagle na nas spadło… — Jego
głos załamał się i z oczu popłynęły łzy. — Biedny ojciec… mój biedny ojciec.
Patrząc na niego nieprzytomnie, pani Renauld powtórzyła:
— Więc nie odpłynąłeś?
A potem z gestem nieopisanego znużenia, wymamrotała jakby do siebie:
— Teraz… to i tak nie ma już żadnego znaczenia.
— Proszę usiąść, panie Renauld — rzekł Hautet, wskazując krzesło. — Bardzo
panu współczuję. To musiał być dla pana prawdziwy szok. Jednak dobrze się stało, że
pan nie wypłynął. Mam nadzieję, że będzie pan mógł udzielić nam informacji, których
potrzebujemy do wyjaśnienia tajemnicy.
— Jestem do panów dyspozycji. Proszę pytać.
— Jak dobrze zrozumiałem, podjął pan podróż na życzenie ojca?
— Zgadza się, monsieur. Otrzymałem telegram, w którym ojciec nakazał mi, abym
natychmiast wyruszył do Buenos Aires, a stamtąd przez Andy do Valparaiso i
Santiago.
— Ach! A jaki miał być cel tej podróży? — Nie mam pojęcia.
— Co takiego?
— Naprawdę. Oto ten telegram. Sędzia odczytał na głos:
— „Jedź natychmiast do Cherbourga i wsiądź na «Anzorę», odpływającą wieczorem
do Buenos Aires. Ostateczny cel Santiago. Dalsze instrukcje otrzymasz w Buenos
Aires. Bądź posłuszny. Sprawa wyjątkowej wagi. Renauld”. Była jeszcze jakaś inna
korespondencja w tej sprawie?
Jack Renauld potrząsnął przecząco głową.
— To jedyna wiadomość, jaką otrzymałem. Wiem oczywiście, że ojciec, mieszkając
długo w Buenos Aires, prowadził tam wiele różnych interesów, ale nigdy ze mną o
nich nie mówił i nie zamierzał mnie tam wysłać.
— Pan oczywiście dobrze zna Amerykę Południową?
— Mieszkałem tam będąc dzieckiem. Kształciłem się w Anglii i tam przeważnie
spędzałem wakacje, więc znam ten kraj gorzej, niż można by się tego spodziewać.
Potem, gdy miałem siedemnaście lat, wybuchła wojna.
— Pan służył w brytyjskich siłach powietrznych?
— Tak, monsieur.
Monsieur Hautet skinął głową i rutynowo zadawał następne pytania. Jack Renauld
twierdził stanowczo, że nic nie wie o wrogach ojca w Santiago ani w innym miejscu
kontynentu południowoamerykańskiego; ostatnio nie zauważył żadnej zmiany w
zachowaniu ojca i nigdy nie słyszał o żadnej tajemnicy. Swój wyjazd do Ameryki
Południowej kojarzył z interesami ojca.
Gdy sędzia przerwał na chwilę, odezwał się spokojny głos Girauda:
— Jeśli pan pozwoli, panie sędzio, to chciałbym zadać kilka pytań.
— Bardzo proszę, monsieur Giraud — odparł chłodno sędzia.
Giraud przysunął krzesło bliżej stołu.
— Czy był pan w dobrych stosunkach z ojcem, monsieur Renauld?
— Oczywiście — odparł młodzieniec wyniośle.
— Stanowczo tak pan twierdzi?
— Tak.
— Nigdy żadnych sprzeczek, nieporozumień?
Jack wzruszył ramionami.
— Wszystkim zdarzają się różnice poglądów na to czy owo.
— Właśnie, właśnie… Gdyby jednak ktoś twierdził, że w wieczór pańskiego
wyjazdu do Paryża miał pan ostrą sprzeczkę z ojcem, to bez wątpienia ta osoba
mówiłaby nieprawdę?
Musiałem przyznać, że Giraud okazał przebiegłość. Nie na darmo chwalił się, że
wie wszystko. Jack Renauld wyraźnie był zakłopotany.
— No tak… posprzeczaliśmy się — przyznał.
— Ach, posprzeczaliście się! l podczas tej sprzeczki powiedział pan: „Jak umrzesz,
będę mógł robić, co mi się podoba!”
— Możliwe — mruknął młodzieniec. — Nie pamiętam.
— Pański ojciec w odpowiedzi rzekł: „Ale jeszcze nie umarłem!” Na co pan
krzyknął: „Szkoda”.
Młodzieniec milczał. Nerwowo bawił się przedmiotami, leżącymi przed nim na
stole.
— Proszę, aby udzielił mi pan odpowiedzi, monsieur Renauld — ponaglił go ostro
Giraud.
Z okrzykiem gniewu młodzieniec strącił na podłogę masywny nóż do papieru.
— I co to ma za znaczenie? Mogę panu powiedzieć. Tak, pokłóciłem się z ojcem.
Może mówiłem to wszystko — byłem zły i teraz już nie pamiętam, co powiedziałem!
Wpadłem w furię — wtedy pewnie mógłbym go nawet zabić — a teraz zróbcie z tym,
co chcecie!
Rozparł się w krześle, patrząc na zebranych wyzywająco. Giraud uśmiechnął się,
potem cofnął trochę krzesło i powiedział:
— To wszystko. Pan niewątpliwie, zechce kontynuować przesłuchanie, monsieur
Hautet.
— No tak, z pewnością — odparł Hautet. — A jaki był powód tej sprzeczki?
— Stanowczo odmawiam odpowiedzi na to pytanie.
Sędzia wyprostował się.
— Monsieur Renauld, nie wolno kpić z prawa! — zagrzmiał. — Jaki był powód tej
sprzeczki?
Młody Renauld milczał, jego chłopięca twarz zachmurzyła się. W tym momencie
odezwał się niewzruszony, spokojny głos Herkulesa Poirota:
— Jeśli panowie pozwolą, mogę to wyjaśnić.
— Pan wie?
— Tak, wiem. Powodem tej kłótni była mademoiselle Marthe Daubreuil.
Renauld drgnął gwałtownie. Sędzia pochylił się ku niemu.
— Czy to prawda, monsieur!
Jack Renauld pochylił głowę.
— Tak — przyznał. — Kocham mademoiselle Daubreuil i chcę się z nią ożenić.
Kiedy powiedziałem o tym ojcu, natychmiast wpadł w szał. Oczywiście nie mogłem
pozwolić, żeby obrażał drogą mi dziewczynę i… straciłem równowagę.
Monsieur Hautet spojrzał na panią Renauld.
— Wiedziała pani o tym… zaangażowaniu uczuciowym syna, madame?
— Obawiałam się tego — odpowiedziała po prostu.
— Mamo! — wykrzyknął chłopiec. — Ty też! Marthe jest tak samo dobra, jak
piękna. Co masz przeciwko niej?
— Osobiście nic nie mam przeciwko mademoiselle Daubreuil. Wolałabym jednak,
abyś poślubił Angielkę, a jeśli już ma to być Francuzka, to nie taka, której matka ma
wątpliwych przodków!
W jej głosie wyraźnie można było dosłyszeć niechęć do pani Daubreuil i pojąłem,
jak bardzo musiała cierpieć, gdy dowiedziała się, że jedyny syn zakochał się w córce
jej rywalki.
Pani Renauld kontynuowała, zwracając się do sędziego:
— Może powinnam o tym powiedzieć mężowi, ale miałam nadzieję, że to tylko
obopólne młodzieńcze zauroczenie, które tym szybciej przeminie, im mniej się będzie
na nie zwracało uwagi. Teraz winię siebie za to milczenie, jednak — jak już panom
mówiłam — mąż wydawał się taki niespokojny, taki odmieniony, że postanowiłam
oszczędzić mu dodatkowych zmartwień.
Monsieur Hautet skinął głową.
— Czy ojciec był zaskoczony, gdy go pan poinformował co do swych zamiarów
względem mademoiselle Daubreuil?
— Wydawał się kompletnie wyprowadzony z równowagi. Potem apodyktycznie
rozkazał mi wybić to sobie z głowy. Powiedział, że nigdy nie zgodzi się na to
małżeństwo. Zacząłem domagać się, żeby powiedział, co ma przeciwko panie
Daubreuil, ale nie otrzymałem zadowalającej odpowiedzi, tylko jakieś mętne
wzmianki o tajemnicy otaczającej matkę i córkę. Odpowiedziałem, że chcę się ożenić
z Marthe, a nie z jej przodkami, ale zakrzyczał mnie i odmówił dalszej dyskusji na ten
temat. Musiałem się poddać. Niesprawiedliwość i despotyzm ojca oburzyły mnie tym
bardziej, że sam zawsze nadskakiwał obu paniom Daubreuil i ciągle je zapraszał.
Straciłem głowę i zaczęliśmy się kłócić. Ojciec przypomniał mi, że jestem całkowicie
od niego zależny i zapewne wtedy krzyknąłem, że po jego śmierci zrobię to, co będę
chciał…
W tej chwili Poirot szybko wtrącił:
— Czy zna pan treść testamentu ojca?
— Wiem, że połowę majątku zapisał mnie, a drugą powierzył dożywotnio matce —
odparł chłopiec.
— Proszę mówić dalej — rzekł sędzia.
— Potem już tylko wrzeszczeliśmy na siebie ze złości. Nagle zorientowałem się, że
mogę się spóźnić na pociąg do Paryża. Biegnąc na dworzec, cały czas czułem
zalewającą mnie wściekłość. Jednak w miarę oddalania się od domu powoli
uspokajałem się. Napisałem do Marthe o tym, co się wydarzyło, i jej odpowiedź
uspokoiła mnie całkowicie. Pisała, żebym się trzymał, a ojciec prędzej czy później się
złamie. Musimy udowodnić, że nasze uczucia oprą się wszelkim próbom i kiedy
rodzice przekonają się o naszej stałości, z pewnością ulegną i zgodzą się na nasz
związek. Oczywiście nie napisałem jej o głównych obiekcjach ojca co do naszego
małżeństwa. Zrozumiałem też, że na siłę niczego nie zyskam.
— Przejdźmy do innej sprawy. Czy znane jest panu nazwisko Duveen, monsieur
Renauld?
— Duveen? — zastanawiał się Jack. — Duveen? — Pochylił się i powoli podniósł
zrzucony ze stołu na podłogę nóż do papieru. Gdy się wyprostował i podniósł głowę,
spotkał wzrok Girauda. — Duveen? Nie, chyba nie.
— Może pan przeczytać ten list, monsieur Renauld? I powiedzieć mi, czy ma pan
pojęcie, kim może być kobieta, która napisała go do pańskiego ojca?
Jack Renauld zaczął czytać. Na jego policzki wpłynął silny rumieniec.
— Napisała go do mojego ojca? — w jego głosie wyraźnie zabrzmiało oburzenie.
— Tak. Znaleźliśmy go w kieszeni jego płaszcza.
— Czy… — zawahał się, zerkając kątem oka w stronę matki.
Sędzia zrozumiał.
— Jak dotąd… nie. Może pan podać jakąś wskazówkę, kto go napisał?
— Nie mam najmniejszego pojęcia.
Pan Hautet westchnął.
— Bardzo tajemnicza sprawa. No dobrze. Na razie zostawmy ten list na boku. Co
my tu mamy dalej? Aha, narzędzie zbrodni. Obawiam się, że to może sprawić panu
ból, monsieur Renauld. Jak się dowiedziałem, sprezentował pan ten nóż matce. To
bardzo smutne… bardzo tragiczne…
Jack Renauld pochylił się do przodu. Jego twarz, zaczerwieniona podczas lektury,
teraz śmiertelnie zbladła.
— Twierdzi pan, że… tym nożem do papieru, zabito mojego ojca? Ależ to
niemożliwe! On jest taki mały!
— Niestety, monsieur Renauld, to prawda! Obawiam się, że to małe narzędzie jest
bardzo wygodne w użyciu. Ostre jak brzytwa.
— Gdzie on jest? Mogę go zobaczyć? Czy ciągle jeszcze… tkwi w ciele?
— Och, nie, został wyjęty. Chce pan go obejrzeć? Aby mieć pewność? Chociaż
pańska matka już go zidentyfikowała, to jednak… może… Monsieur Bex, jeśli nie
sprawi to panu kłopotu…?
— Oczywiście. Zaraz przyniosę.
— Może lepiej zaprowadzić monsieur Renaulda do szopy? — zasugerował Giraud.
— Niewątpliwie zechce obejrzeć ciało ojca.
Młodzieniec zaprzeczył gestem ręki i sędzia, zawsze starając się sprzeciwić
Giraudowi, odparł:
— Jeszcze nie…nie teraz. Monsieur Bex będzie tak uprzejmy i przyniesie nóż tutaj.
Komisarz opuścił pokój. Stonor podszedł do Jacka i w milczeniu uścisnął mu dłoń.
Poirot wstał i poprawił dwa krzywo ustawione świeczniki. Sędzia jeszcze raz
przeczytał tajemniczy list miłosny, rozpaczliwie trzymając się pierwotnej teorii
zbrodni z zazdrości, w której kobieta posługuje się sztyletem, zadając cios w plecy.
Nagle otworzyły się drzwi i do pokoju wbiegł komisarz.
— Panie sędzio! Panie sędzio!
— Co się stało?
— Sztylet! Zniknął!
— Jak to, zniknął?
— Zniknął. Przepadł. Słój, w którym się znajdował, jest pusty.
— Co? — krzyknąłem. — To niemożliwe. Przecież dziś rano widziałem… — w
tym momencie ugryzłem się w język.
Ale było już za późno, wszyscy w pokoju zwrócili na mnie wzrok.
— Co pan powiedział? — wykrzyknął komisarz. — Dziś rano?
— Widziałem go dziś rano — odparłem powoli. — Dokładnie półtorej godziny
temu.
— A zatem wchodził pan do szopy? Skąd pan miał klucz?
— Poprosiłem policjanta, żeby mi go dał.
— I wszedł pan do środka? Po co?
Zawahałem się, ale pomyślałem, że lepiej wyznać całą prawdę.
— Monsieur Hautet — powiedziałem — popełniłem straszny błąd i teraz muszę
pana błagać o wybaczenie.
— Co się stało?
— Faktem jest — ciągnąłem, pragnąc znaleźć się wszędzie tylko nie w tym miejscu
— że spotkałem młodą dziewczynę, moją znajomą. Bardzo chciała wszystko
zobaczyć, a ja… no, krótko mówiąc, wziąłem klucz i pokazałem jej ciało.
— Ach! — zawołał z oburzeniem sędzia. — Kapitanie Hastings, popełnił pan błąd
nie do wybaczenia. To wbrew wszelkim przepisom. Nie powinien był pan pozwalać
sobie na takie głupstwo.
— Wiem — odparłem potulnie. — Nic, cokolwiek pan powie, nie będzie dla mnie
dostatecznie surowe, monsieur.
— Chyba nie zaprosił pan tej dziewczyny, aby tu przyszła?
— Oczywiście, że nie. Spotkaliśmy się przypadkowo. Ona jest Angielką i tak się
złożyło, że przyjechała do Merlinville na wypoczynek i do naszego spotkania nie
miała pojęcia, że miało tu miejsce morderstwo.
— No cóż — rzekł sędzia łagodniej. — Postąpił pan nie w porządku, ale ta
dziewczyna z pewnością jest bardzo młoda i ładna! Co to znaczy być młodym! —
westchnął sentymentalnie.
Ale komisarz, mniej sentymentalny i bardziej praktyczny, zaczął mnie naciskać:
— Ale wychodząc, chyba nie zapomniał pan zamknąć drzwi na klucz? ‘
Właśnie o to chodzi — odparłem wolno. — Z tego powodu robię sobie największe
wyrzuty. Na widok zwłok moja przyjaciółka doznała takiego wstrząsu, że prawie
zemdlała. Pobiegłem do domu po wodę z brandy, a potem odprowadziłem ją do
miasta. W zdenerwowaniu zapomniałem zamknąć drzwi szopy i zrobiłem to dopiero
po powrocie.
— Zatem co najmniej przez dwadzieścia minut… — zaczął powoli komisarz.
— Zgadza się — potwierdziłem.
— Dwadzieścia minut — powtórzył cicho komisarz.
— To godne ubolewania — rzekł monsieur Hautet, wracając do poprzedniej
surowości.
Nagle rozległ się spokojny głos:
— Twierdzi pan, że to godne ubolewania? — zapytał Giraud.
— Tak.
— A ja twierdzę, że to wspaniale! — odparł detektyw niewzruszony.
Ten nieoczekiwany sojusznik bardzo mnie zdumiał.
— Wspaniałe, monsieur Giraud? — zdziwił się sędzia, wpatrując się w niego
uważnie.
— Tak, wspaniale.
— Dlaczego?
— Ponieważ teraz wiemy, że zabójca, albo jego wspólnik, zaledwie ponad godzinę
temu znajdował się w pobliżu willi i byłoby dziwne, gdybyśmy mając taką informację,
nie zdołali go szybko złapać. — W jego głosie zabrzmiała groźba. — Dużo
ryzykował, żeby zdobyć ten sztylet. Może bał się, że odkryjemy na nim jakieś odciski
palców.
— Pan twierdził, że na sztylecie nie ma odcisków palców? — zauważył Poirot,
zwracając się do Bexa.
Giraud wzruszył ramionami. — Może nie był tego pewny. Poirot spojrzał na niego.
— Myli się pan, monsieur Giraud. Morderca nosił rękawiczki. Dlatego nie musiał
się niczego obawiać.
— Nie twierdzę, że to był sam morderca. To mógł być jego wspólnik, który o tym
nie wiedział.
Sekretarz sędziego zaczął składać papiery na stole. Sędzia Hautet zwrócił się do
wszystkich:
— Nasze czynności tutaj zostały zakończone. Monsieur Renauld będzie tak łaskaw i
wysłucha swoich zeznań. Całe postępowanie starałem się prowadzić w sposób
maksymalnie nieformalny. Mówi się, że mam oryginalne metody, a ja uważam, że
oryginalność nie jest zła. Teraz sprawa spoczywa w doświadczonych rękach monsieur
Girauda. Nie wątpię, że nie zawiedzie i dziwiłbym się, gdyby już wkrótce nie ujął
mordercy! Madame, proszę jeszcze raz przyjąć wyrazy mego najszczerszego
współczucia. Panowie, życzę dobrego dnia.
Z tymi słowami, w towarzystwie swego sekretarza i komisarza policji, opuścił
pokój.
Poirot wyjął z kieszonki swój olbrzymi zegarek i sprawdził godzinę.
— Czas wracać do hotelu na lunch, przyjacielu — rzekł. — Chciałbym od ciebie
usłyszeć dokładną relację z dzisiejszego ranka. Nikt na nas nie zwraca uwagi.
Ulatniamy się po cichu.
Szybko wymknęliśmy się z pokoju. Sędzia właśnie odjeżdżał swoim samochodem.
Schodziłem ze stopni, gdy nagle Poirot zatrzymał mnie:
— Zaczekaj, mój drogi.
Zręcznie wyjął z kieszeni miarkę i z całą powagą zaczął od kołnierza do dołu
mierzyć wiszący w holu płaszcz. Nie widziałem go tam przedtem i zgadywałem, że
należał albo do Stonora, albo do Jacka Renaulda.
Potem Poirot cicho mruknął z zadowoleniem, schował miarkę do kieszeni i wyszedł
ze mną na świeże powietrze.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
POIROT WYJAŚNIA NIEKTÓRE SPRAWY
— Po co mierzyłeś ten płaszcz? — zapytałem z ciekawością, gdy wolnym krokiem
szliśmy rozpaloną, zakurzoną drogą.
— Parbleu! Aby przekonać się, jaki jest długi — odparł spokojnie mój przyjaciel.
Byłem tym trochę dotknięty. Poirot miał nieuleczalny zwyczaj robienia ze
wszystkiego tajemnicy, co zawsze mnie denerwowało. Milczałem zatem, śledząc
własne myśli. Chociaż nie słuchałem specjalnie uważnie, niektóre adresowane do syna
słowa pani Renauld teraz zaczynały nabierać nowego znaczenia. „Więc nie
odpłynąłeś?” — powiedziała do syna, a potem dodała: „Teraz… to i tak nie ma już
żadnego znaczenia”.
Co chciała przez to powiedzieć? Te słowa były zagadkowe — i znaczące. Czy to
możliwe, żeby wiedziała więcej, niż przypuszczaliśmy? Zaprzeczyła, że wie o
tajemniczej misji, z jaką jej mąż wysłał syna. Ale czy naprawdę nie wiedziała, czy
tylko udawała, że nie wie? Może, gdyby chciała, mogłaby nas oświecić, a jej
milczenie było częścią dobrze przemyślanego planu?
Im więcej nad tym myślałem, tym bardziej byłem przekonany, że mam rację. Pani
Renauld z pewnością wiedziała więcej, niż powiedziała, l na widok syna była tak
zaskoczona, że mimo woli zdradziła się. Byłem przekonany, że znała, jeśli nie
morderców, to przynajmniej motyw zbrodni. Jednak, ze względu na jakieś poważne
okoliczności, postanowiła milczeć.
— Widzę, że głęboko się zamyśliłeś, przyjacielu — naraz przerwał mi Poirot. — Co
cię tak bardzo zaintrygowało? Powiedziałem mu, pewien swoich domniemań, chociaż
czułem, że mnie wyśmieje. Ale, ku memu zaskoczeniu, skinął w zamyśleniu głową.
— Masz całkowitą rację, Hastings. Od początku czułem, że ona coś ukrywa. Od
początku podejrzewałem, że jeśli nie była inspiratorką, to brała udział w tym
morderstwie.
— Podejrzewałeś ją? — wykrzyknąłem.
— Oczywiście. Odniosła z niego ogromne korzyści — w świetle nowego testamentu
jest jedyną osobą, która skorzystała na zbrodni. Tak, od pierwszej chwili zwróciłem
na nią baczną uwagę. Przypominasz sobie, że jak tylko nadarzyła się okazja,
obejrzałem przeguby jej rąk? Chciałem się przekonać, czy mogła sama się
zakneblować i związać. Eh bien, otóż przekonałem się, że nie udawała, więzy
zaciśnięte były tak mocno, iż sznury wżarły się w skórę. To wykluczyło możliwość, że
to ona popełniła zbrodnię. Ale nadal istniało prawdopodobieństwo, że była w zmowie
albo że podżegała do niej, posługując się jakimś wspólnikiem. Ponadto cała jej
opowieść brzmiała mi dziwnie znajomo — zamaskowani mężczyźni, których nie
można rozpoznać, oraz wspomniana „tajemnica” — już kiedyś słyszałem albo
czytałem o czymś takim. Jest jeszcze jeden drobny szczegół, potwierdzający moje
przekonanie, że nie mówiła prawdy. Zegarek na rękę, Hastings, zegarek!
Znowu ten zegarek! Poirot patrzył na mnie uważnie.
— Widzisz, mon ami? Rozumiesz?
— Nie — odparłem z rozdrażnieniem. — Ani nie widzę, ani nie rozumiem.
Nagromadziłeś tyle przeklętych tajemnic i nawet nie warto prosić, żebyś je wyjaśnił.
Ty zawsze do ostatniej chwili chowasz asa w rękawie.
— Nie gniewaj się, przyjacielu — odparł Poirot z uśmiechem. — Ale jeśli chcesz,
mogę ci wszystko wyjaśnić. Tylko ani słowa Giraudowi, c‘est entendu?* Traktuje
mnie jak starego pryka, który już się nie liczy! Ale jeszcze zobaczymy! Przez zwykłą
uprzejmość podsunąłem mu pewną wskazówkę. To, czy ją wykorzysta, pozostaje jego
prywatną sprawą.
.Zapewniłem Poirota, że może liczyć na moją dyskrecję.
— C’est bien! A teraz zatrudnijmy nasze szare komórki. Powiedz mi, drogi
przyjacielu, o której godzinie twoim zdaniem rozegrała się ta tragedia?
— No, około drugiej w nocy — odparłem zaskoczony. — Pamiętasz, jak pani
Renauld mówiła, że słyszała, jak zegar bił drugą w chwili, gdy bandyci byli w pokoju.
— Tak, pamiętam. I na tym zeznaniu oparli się sędzia, komisarz Bex i cała reszta,
akceptując je bez zastrzeżeń. Ale ja, Herkules Poirot, twierdzę, że madame Renauld
skłamała. Zbrodnię popełniono dwie godziny wcześniej!
— Ale lekarze…
— Po przeprowadzeniu obdukcji ciała lekarze stwierdzili, że śmierć nastąpiła od
dziesięciu do siedmiu godzin wcześniej. Mon ami, z jakiegoś powodu konieczne było
stworzenie pozorów, że zbrodnię popełniono później niż w rzeczywistości. Z
pewnością czytałeś o rozbitych zegarach, które dokładnie wskazywały godzinę
popełnienia zbrodni? Aby czasu nie ustalać wyłącznie na podstawie zeznań pani
Renauld, ktoś przesunął o dwie godziny wskazówki jej zegarka, a potem rzucił nim
silnie o podłogę. Ale, jak się to często zdarza, przypadek pokrzyżował ich plany. Co
prawda szkło się stłukło, ale zegarek nadal chodził. To było z ich strony duże
niedopatrzenie, gdyż natychmiast zwróciło uwagę na dwa punkty: pierwszy, że
madame Renauld kłamie i drugi, że musiał istnieć jakiś ważny powód, aby sądzono,
że zbrodnię popełniono później niż w rzeczywistości.
— Ale jakiż mógł być tego powód?
— Ach, w tym właśnie cały problem! W tym tkwi cała tajemnica. Na razie nie mogę
jej wyjaśnić. Moim zdaniem jest tylko jedno wyjaśnienie.
— Jakie?
— Ostatni pociąg odchodził z Merlinville siedemnaście po dwunastej w nocy.
Przez chwilę zastanawiałem się nad tym.
— A ponieważ zadbano o to, żeby wszyscy byli przekonani, że morderstwo
wydarzyło się dwie godziny później, więc ten, kto odjechał tym pociągiem, miałby
niezbite alibi!
— Doskonale, Hastings! Właśnie o to chodzi!
Podskoczyłem.
— Musimy zasięgnąć informacji na dworcu kolejowym! Z pewnością nie mogli nie
zauważyć dwóch obcokrajowców, którzy odjechali pociągiem! Musimy tam iść
natychmiast!
— Tak sądzisz, Hastings?
— Oczywiście. Zaraz tam idziemy.
— Poirot położył mi rękę na ramieniu. Jeśli chcesz, idź, mon ami — ostudził mój
zapał — jednak nie radziłbym ci pytać o tych dwóch obcokrajowców.
Spojrzałem zdziwiony, ale on, trochę zniecierpliwiony, dodał tylko:
— L?, l?, chyba nie wierzysz w te wszystkie bzdury? W tych zamaskowanych
bandytów i całą resztę tej historyjki?
Te słowa tak mnie zaskoczyły, że nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
— Słyszałeś, co powiedziałem Giraudowi — ciągnął łagodnie — że wszystkie
szczegóły tej zbrodni sami skądś znane? Eh bien, to oznacza jedno z dwojga: albo że
mózg, który zaplanował tamtą zbrodnię, zaplanował też tę, albo że w pamięci
mordercy zakorzenił się przeczytany opis poprzedniej zbrodni i został podświadomie
wykorzystany. W tej sprawie wypowiem się ostatecznie dopiero po… — nagle
przerwał.
Gorączkowo rozważałem rozmaite możliwości.
— A co z listem pana Renaulda? Przecież wyraźnie w nim wspomniał o jakiejś
tajemnicy i o Santiago!
— W życiu monsieur Renaulda niewątpliwie istnieje jakaś tajemnica. Ale z drugiej
strony Santiago to tylko przynęta, mająca nas zwabić na fałszywy trop. Możliwe, że
podobną rolę odegrało w przypadku Renaulda, aby stłumić jego podejrzenia. Och,
zapewniam cię, Hastings, że grożące mu niebezpieczeństwo nie pochodziło aż z
Santiago, ono było tu blisko, we Francji. Mówił tak poważnie i z taką pewnością
siebie, że i mnie się to udzieliło. Wysunąłem ostatnie zastrzeżenie:
— A zapałka i niedopałek papierosa, znalezione w pobliżu ciała? Jak je wyjaśnisz?
Na twarzy Poirota ukazał się błysk rozbawienia.
— Podrzucone! Rozmyślnie podrzucone dla kogoś takiego jak Giraud! O, Giraud
jest przebiegły! Zna wszystkie sztuczki! Zupełnie jak pies myśliwski. Znajduje w tym
prawdziwą rozkosz. Potrafi godzinami czołgać się na brzuchu. „Widzicie, co tu
znalazłem”, mówi. A potem zwraca się do mnie: „Co pan o tym sądzi?” A ja na to
odpowiadam szczerze, z głębokim przekonaniem: „Nic”. Na to Giraud, wielki Giraud,
śmieje się i myśli: „Och, ten stary to kompletny kretyn!” No, ale jeszcze zobaczymy!
— Zatem ta cała historia z zamaskowanymi bandytami…? — powróciłem do
zasadniczego tematu.
— Jest zmyślona.
— Więc jak było naprawdę?
Poirot wzruszył ramionami.
— Tylko jedna osoba może odpowiedzieć na to pytanie — pani Renauld. Tylko że
ona nic nie powie. Nie poruszą ją ani groźby, ani prośby. To niezwykła kobieta,
Hastings. Gdy ją zobaczyłem, od razu zorientowałem się, że mam do czynienia z
kobietą niezwykłą. Z początku, jak już mówiłem, podejrzewałem, że brała udział w
zbrodni, ale potem zmieniłem zdanie.
— Co cię do tego skłoniło?
— Jej spontaniczna i głęboka rozpacz na widok zwłok męża. Mógłbym przysiąc, że
ten okrzyk ogromnego bólu był zbyt szczery.
— Tak — zgodziłem się w zamyśleniu — w takich sprawach trudno się mylić.
— Przepraszam cię, drogi przyjacielu, ale w takich sprawach właśnie można się
pomylić. Weź na przykład wielkich aktorów; czy aktorka nie mogłaby tak odegrać
sceny rozpaczy, że byłbyś nią głęboko poruszony? Nie, mogę być o czymś głęboko
przekonany, ale aby się całkowicie upewnić, muszę mieć inne dowody. Wielcy
zbrodniarze mogą też być wielkimi aktorami. W tej sprawie opieram się nie na
osobistych przeświadczeniach, ale na niepodważalnym fakcie, że madame Renauld
autentycznie zemdlała. Podniosłem jej powieki i zbadałem puls. Nie udawała —
naprawdę zemdlała. To mnie upewniło, że jej cierpienie było prawdziwe. Poza tym
jest jeszcze jeden drobny fakt. Madame Renaud nie musiała okazywać aż tak
wielkiego bólu. Już wystarczająco okazała rozpacz, gdy po raz pierwszy dowiedziała
się o śmierci męża, nie musiała więc symulować następnego, tak gwałtownego
paroksyzmu bólu na widok jego zwłok. Nie, madame Renauld nie zabiła męża. Ale
dlaczego kłamała? Kłamała o zegarku na rękę, kłamała o zamaskowanych bandytach
— i skłamała też po raz trzeci. Powiedz mi, Hastings, jak wyjaśnisz te otwarte drzwi?
— No — odparłem, nieco zaambarasowany — sądzę, że to była zwykła nieuwaga.
Zapomnieli je zamknąć. Poirot potrząsnął głową i westchnął.
— Tak to wyjaśnia Giraud. Mnie jednak ono nie zadowala. Te otwarte drzwi mają
jakieś znaczenie, którego jeszcze nie rozumiem. Ale jednego jestem pewien — oni nie
wyszli tymi drzwiami. Wyszli oknem.
— Co?
— Tak, z pewnością oknem.
— Na klombie nie było śladów stóp!
— Nie było — a powinny być. Posłuchaj, Hastings. Jak sam słyszałeś, ogrodnik,
Auguste, po południu zasadził na obu klombach geranium. Na jednym klombie
znajduje się wiele śladów podkutych butów — a na drugim nie ma żadnego!
Rozumiesz? Ktoś, kto po nim przeszedł — obojętnie kto — zatarł ślady i wygładził
powierzchnię ziemi na klombie grabiami.
— Skąd wzięli grabie?
— Z tego samego miejsca, skąd zabrali łopatę i rękawice ogrodnicze — odparł
niecierpliwie Poirot. — Nie mieli z tym żadnych trudności.
— Dlaczego przypuszczasz, że wyszli oknem? Czy nie byłoby bardziej
prawdopodobne, że weszli oknem, a wyszli drzwiami?
— To oczywiście jest możliwe. Jednak jestem głęboko przekonany, że wyszli
oknem.
— Myślę, że się mylisz.
— Możliwe, mon ami.
Zamyśliłem się nad nowymi możliwościami, jakie otworzyły dedukcje Poirota.
Wspominałem jego zagadkowe uwagi dotyczące klombu i zegarka na rękę. Wtedy te
wydawały mi się bez znaczenia, a teraz po raz pierwszy zorientowałem się, jak
wspaniale z kilku drobnych faktów odgadł tajemnicę otaczającą tę sprawę. Wyraziłem
memu przyjacielowi nieco spóźnione uznanie.
— A tymczasem — powiedziałem — chociaż teraz wiemy dużo więcej, nie
zbliżyliśmy się do rozwiązania tajemnicy, kto zabił pana Renaulda.
— Nie — zgodził się wesoło Poirot. — A nawet jesteśmy dalej niż przedtem.
Stwierdzenie tego faktu zdawało się sprawiać mu tak wielką przyjemność, że
spojrzałem na niego ze zdziwieniem. Spotkał mój wzrok i uśmiechnął się.
Nagle zrozumiałem.
— Poirot! Pani Renauld! Teraz rozumiem. Ona wyraźnie kogoś osłania!
Ze spokoju, z jakim Poirot przyjął moją uwagę, wywnioskowałem, że ta myśl i jemu
przyszła do głowy. — Tak— odparł zamyślony. — Kogoś osłania. Gdy wchodziliśmy
do hotelu, gestem nakazał mi milczenie.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
DZIEWCZYNA O NIESPOKOJNYCH OCZACH
Przez jakiś czas w milczeniu z wielkim apetytem jedliśmy lunch, a potem Poirot
zauważył złośliwie:
— Eh bien! I ta twoja nieostrożność! Nie chcesz o tym mówić?
Czułem, że się czerwienię.
— Och, myślisz o tym, co się stało dziś rano? — usiłowałem nadać głosowi
swobodny ton.
Ale z Poirotem nie mogłem prowadzić tego rodzaju gry. W ciągu kilku minut z
filuternym błyskiem w oku wyciągnął ze mnie całą prawdę.
— Tiens! Bardzo romantyczna historia. Jakie jest imię tej czarującej damy?
Musiałem wyznać, że nie wiem.
— To jeszcze bardziej romantyczne! Pierwsze spotkanie w pociągu z Paryża, a
drugie tutaj. Koniec podróży w spotkaniu kochanków, czy tak to się określa?
— Nie błaznuj, Poirot.
— Wczoraj mademoiselle Daubreuil, a dzisiaj mademoiselle Kopciuszek! Hastings,
ty masz serce pojemne jak Turek! Powinieneś założyć harem!
— Dobrze ci ze mnie kpić. Medemoiselle Daubreuil jest bardzo piękną dziewczyną,
szczerze ją podziwiam i nie zamierzam się tego wypierać. Natomiast ta druga nie ma
w sobie nic nadzwyczajnego i nie sądzę, żebym ją jeszcze spotkał.
— Nie zamierzasz się z nią spotkać?
Spojrzał na mnie badawczo. Wtedy ujrzałem przed oczami wielki napis „Hotel du
Phare”, znowu usłyszałem jej głos, mówiący: „Proszę przyjść mnie odwiedzić” i moją
gorliwą odpowiedź: „Przyjdę”.
Jednak Poirotowi odpowiedziałem beztrosko:
— Zaprosiła mnie do siebie, ale oczywiście nie skorzystam z tego.
— Dlaczego „oczywiście”?
— No, bo nie chcę.
— Mówiłeś, że panna Kopciuszek zatrzymała się w hotelu d’Angleterre, prawda?
— Nie, w hotelu du Phare.
— Prawda, zapomniałem.
W tej chwili ogarnęło mnie złe przeczucie. Na pewno nie wymieniłem Poirotowi
żadnej nazwy hotelu. Spojrzałem na niego i uspokoiłem się. Kroił chleb na równe
kwadraty, całkowicie pochłonięty tym zajęciem. Pewnie miał złudzenie, że
powiedziałem, gdzie się ta dziewczyna zatrzymała.
Kawę wypiliśmy na zewnątrz hotelu, skąd roztaczał się widok na morze. Poirot
zapalił jeden ze swoich cienkich papierosów i wyciągnął zegarek z kieszeni.
— Pociąg do Paryża odchodzi o drugiej dwadzieścia pięć — powiedział. — Muszę
już iść.
— Do Paryża? — wykrzyknąłem.
— Tak, mon ami.
— Chcesz jechać do Paryża? Po co?
— Aby poszukać mordercy monsieur Renaulda — odparł bardzo poważnie.
— Myślisz, że znajdziesz go w Paryżu?
— Jestem zupełnie pewien, że go tam nie ma. Niemniej właśnie tam muszę go
szukać. Nie rozumiesz, ale wyjaśnię ci to w odpowiednim czasie. Wierz mi, ta podróż
do Paryża jest niezbędna. Nie będę tam zbyt długo. Najprawdopodobniej wrócę jutro.
Nie proponuję ci, żebyś mi towarzyszył. Zostań tu i obserwuj Girauda. A także
postaraj się dużo przebywać w towarzystwie monsieur Renaulda–syna.
— To mi przypomina — wtrąciłem — że nie powiedziałeś mi, skąd wiedziałeś o
związku tych dwojga?
— Mon ami, znam ludzką naturę. Doprowadź do spotkania takiego chłopca, jak
młody Renauld, z tak piękną dziewczyną, jaką jest mademoiselle Marthe i efekt
będzie łatwy do przewidzenia. No i wiedziałem o kłótni! Mogła być tylko albo o
pieniądze, albo o kobietę. Pamiętając słowa Léonie na temat gniewu chłopca —
doszedłem do przekonania, że chodziło o kobietę. Zaryzykowałem, wymieniłem tę
dziewczynę— i zgadłem.
— Ty już przedtem podejrzewałeś, że kocha się w młodym Renauldzie?
Poirot uśmiechnął się.
— Ja w każdym razie widziałem, że ona ma niespokojne oczy. Zawsze tak
określałem w myślach mademoiselle Daubreuill — dziewczyna o niespokojnych
oczach.
Jego głos brzmiał tak poważnie, że poczułem niejasny lęk.
— Co chcesz przez to powiedzieć, Poirot?
— Mam nadzieję, drogi przyjacielu, że niedługo dowiemy się tego. Ale muszę już
iść.
— Odprowadzę cię — powiedziałem, podnosząc się.
— Nie rób tego. Zabraniam.
Powiedział to tak stanowczo, że spojrzałem na niego zaskoczony. Skinął
energicznie głową.
— Mówię poważnie, mon ami. Do widzenia.
Po odejściu Poirota poczułem się trochę zagubiony. Zszedłem na plażę, aby
przyjrzeć się kąpiącym, ale nie miałem dość sił, żeby się do nich przyłączyć.
Myślałem, że może znajdę Kopciuszka w jakimś fantazyjnym kostiumie, ale nie
dostrzegłem żadnych śladów jej obecności. Spacerowałem po piasku bez celu,
kierując kroki ku drugiemu końcowi miasta. W czasie tej wędrówki przyszło mi na
myśl, że być może niezbyt grzecznie postąpiłem, nie zjawiając się u dziewczyny w
hotelu. Może wtedy cała sprawa zostałaby definitywnie zakończona. Nie chciałem
kontynuować naszej znajomości. Jeśli jednak tego nie zrobię, może przyjść i zacząć
mnie szukać w willi.
Skutkiem tego szybko opuściłem plażę i ruszyłem do miasta. Wkrótce znalazłem
skromny hotel du Phare. Zły byłem, że nie znałem nazwiska dziewczyny, ale aby
zachować godność, postanowiłem wejść do środka i rozejrzeć się. Może znajdę ją w
holu. Wszedłem do środka, ale nigdzie jej nie dostrzegłem. Jakiś czas czekałem, aż w
końcu zniecierpliwiony postanowiłem zasięgnąć języka. Podszedłem do portiera i
wsunąłem mu do ręki pięć franków.
— Chciałbym się widzieć z pewną młodą panną, która zatrzymała się w tym hotelu.
To Angielka, niewysoka, ciemnowłosa. Nie pamiętam jej nazwiska.
Portier skinął głową i wydało mi się, że ukrył uśmiech.
— Nie mieszka u nas osoba odpowiadająca temu opisowi.
— Ależ ta pani powiedziała mi, że tu mieszka.
— Monsieur zapewne się pomylił — albo może ta pani się pomyliła. Przed panem
był tu już ktoś inny i pytał o to samo.
— Co pan mówi? — wykrzyknąłem zaskoczony.
— Tak, monsieur. Ten pan opisał ją w ten sam sposób.
— Jak on wyglądał?
— Niski, bardzo elegancki, z bardzo starannie ułożonymi wąsami, z głową o
szczególnym kształcie i zielonymi oczami.
Poirot! To dlatego zabronił mi odprowadzić się na dworzec. Co za impertynencja!
Już ja mu podziękuję za wtrącanie się w moje sprawy. Czy on wyobrażał sobie, że
musi mnie niańczyć?
Podziękowałem portierowi i wyszedłem nie wiedząc co począć, ale zarazem
rozzłoszczony postępowaniem przyjaciela.
Ale co się stało z dziewczyną? Poskromiłem gniew i starałem się rozwiązać tę
zagadkę. Pewnie przez roztargnienie pomyliła nazwę hotelu. Potem zadałem sobie
pytanie: czy na pewno przez roztargnienie? A może celowo zataiła nazwisko i podała
fałszywy adres?
Im więcej o tym myślałem, tym bardziej byłem przekonany, że to ostatnie było
prawdą. Z tego czy innego powodu nie chciała, aby nasza znajomość przerodziła się w
głębszą przyjaźń. I chociaż pół godziny wcześniej i ja tego nie chciałem, teraz nie
byłem zadowolony, że pobiła mnie moją własną bronią. Cała ta przygoda była wysoce
nieprzyjemna. Zły, skierowałem kroki do willi Genevi?ve. Nie wszedłem do domu,
ale udałem się na ławeczkę w pobliżu szopy, gdzie usiadłem, aby trochę ochłonąć.
Dochodzące z bliska głosy zakłóciły moje myśli. W chwilę później zorientowałem
się, że nie dochodzą z ogrodu madame Renaud, ale z ogrodu sąsiedniej willi
Marguerite, i szybko się ku mnie zbliżają. Poznałem głos kobiety, pięknej Marthe.
— Ch?ri — mówiła — Czy to prawda? Wszystkie nasze kłopoty już minęły?
— Przecież wiesz, Marthe — odparł Jack Renauld. — Nic już nas nie rozdzieli,
ukochana. Przestała istnieć ostatnia przeszkoda zagrażająca naszemu związkowi. Nic i
nikt mi ciebie nie odbierze.
— Nic i nikt? — wyszeptała dziewczyna. — Och, Jack, Jack… boję się.
Już miałem wstać i odejść, nie chcąc być mimowolnym świadkiem ich rozmowy.
Wstając, zobaczyłem ich przez lukę w żywopłocie. Stali blisko siebie, mężczyzna
otoczył ramieniem dziewczynę i patrzył jej w oczy. Tworzyli piękną parę; ciemny,
tryskający zdrowiem młodzieniec i niewinnie piękna młoda bogini. Zdawali się
stworzeni dla siebie, szczęśliwi mimo strasznej tragedii kładącej cień na ich młode
życie.
Ale twarz dziewczyny wyrażała udrękę i Jack Renauld wyraźnie to zauważył,
przytulił ją bowiem mocniej i zapytał:
— Czego się boisz, kochana? Czego można się obawiać… teraz?
Wtedy dostrzegłem wyraz jej oczu, spojrzenie o którym mówił Poirot. Wyszeptała
coś. czego nie słyszałem dokładnie, ale domyśliłem się słów:
— Boję się… o ciebie.
Nie dosłyszałem odpowiedzi Renaulda, gdyż mój ą uwagę przyciągnęło coś
dziwnego w żywopłocie. Dostrzegłem jakiś brązowy krzew, co wczesnym latem
wydało mi się dziwne. Ruszyłem w tym kierunku. Nagle krzak odwrócił się w moją
stronę, trzymając palec na ustach. Okazało się, że to Giraud. Nakazując ostrożność,
poprowadził mnie wokół szopy. Gdy znaleźliśmy się poza zasięgiem głosu,
zapytałem:
— Co pan tu robi?
— Dokładnie to, co pan. Podsłuchiwałem.
— Ale ja tu nie przyszedłem w tym celu!
— A ja tak — odparł Giraud.
Jak zwykle nie mogłem oprzeć się podziwowi dla człowieka, którego przecież nie
lubiłem. Zmierzył mnie niechętnym wzrokiem.
— Niepotrzebnie mi pan przeszkodził. Jeszcze chwila i usłyszałbym coś
interesującego. Co pan zrobił ze swoją skamieliną?
— Monsieur Poirot wyjechał do Paryża — odparłem zimno. Giraud pstryknął
palcami pogardliwie.
— Zatem wyjechał do Paryża? Dobrze zrobił. Im dłużej tam zostanie, tym lepiej.
Ale czego tam szuka?
Wydawało mi się, że w tym pytaniu kryje się pewien niepokój. Zatrzymałem się.
— Nie jestem upoważniony odpowiadać na to pytanie — powiedziałem spokojnie.
Giraud rzucił mi przenikliwe spojrzenie.
— Pewnie był na tyle rozsądny, że nie powiedział panu — zauważył gburowato. —
Żegnam pana. Jestem bardzo zajęty.
Odwrócił się na pięcie i bezceremonialnie zostawił mnie samego.
Wydawało się, że w willi Genevi?ve nic się nie zmieniło. Giraud wyraźnie nie
pragnął niego towarzystwa, również Jack Renauld nie bardzo miał na to ochotę.
Wróciłem do miasta, z rozkoszą wykąpałem się w morzu i poszedłem do hotelu.
Położyłem się wcześnie, zastanawiając się, czy jutrzejszy dzień przyniesie coś
interesującego.
Jednak nie byłem w najmniejszym stopniu przygotowany na to, co się stało. Jadłem
moje petit dejeuner* w jadalni, gdy kelner, który rozmawiał z kimś na zewnątrz,
wrócił wyraźnie podniecony. Wahał się przez minutę, mnąc w ręku serwetkę, a potem
wybuchnął:
— Monsieur, proszę mi wybaczyć, ale czy jest pan związany z tą sprawą w willi
Genevi?ve?
— Tak — odparłem żywo. — Ale o co chodzi?
— Słyszał pan nowiny?
— Jakie nowiny?
— Wczoraj wieczorem popełniono tam następne morderstwo!
— Co ???
Zostawiłem niedokończone śniadanie. Chwyciłem kapelusz i wybiegłem z hotelu.
Następne morderstwo — a Poirota nie ma! Co za pech! Kogo zamordowano?
Wbiegłem przez bramę. Na podjeździe do willi zgromadziła się służba, żywo
dyskutując i gestykulując. Chwyciłem za ramię Françoise.
— Co się stało?
— Och, monsieur, monsieur! Drugie morderstwo! To straszne. Na ten dom spadło
przekleństwo. Tak, powtarzam, przekleństwo! Powinni posłać po egzorcystę, żeby
przyszedł tu ze święconą wodą. Pod tym dachem nie prześpię już ani jednej nocy. Kto
wie, może teraz na mnie kolej?
Przeżegnała się.
— Dobrze — krzyknąłem — ale kogo zabito?
— Nie wiem… To jakiś mężczyzna… obcy. Znaleźli go tam… w szopie… może
sto metrów od tego miejsca, w którym znaleziono biednego pana. Ale to nie wszystko.
On został zasztyletowany — otrzymał cios prosto w serce tym samym sztyletem, co
monsieur Renauld!
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
DRUGIE CIAŁO
Nie słuchając dłużej Françoise, pobiegłem ile sił do szopy. Na mój widok odsunęło
się dwóch policjantów stojących na straży. Wszedłem skrajnie podniecony.
W szopie o ścianach wykonanych z surowego drewna panował mrok.
Magazynowano tu stare doniczki i narzędzia ogrodowe. Wpadłem do środka
gwałtownie, ale na progu zastopowałem, bo uderzył mnie fascynujący widok.
Giraud pełzał na czworakach z latarką w ręku i badał dokładnie ziemię cal po calu.
Słysząc, jak wpadam do środka, uniósł głowę i zmarszczył brwi, ale zaraz na jego
twarzy pojawił się pogardliwy uśmieszek.
— On tam leży! — powiedział i skierował promień latarki w kąt szopy.
Podszedłem bliżej.
Nieżywy mężczyzna leżał na plecach. Był średniego wzrostu, o ciemnej cerze i
liczył około pięćdziesięciu lat. Miał na sobie podniszczony, choć dobrze skrojony
ciemnoniebieski garnitur, pochodzący prawdopodobnie od drogiego krawca. Jego
twarz była okropnie wykrzywiona, a po lewej stronie piersi widać było wystającą
lśniącoczarną rękojeść sztyletu. Poznałem ją. To był ten sam sztylet, który
poprzedniego dnia rankiem widziałem w szklanym słoju!
— Lada moment spodziewam się przybycia lekarza — wyjaśnił Giraud. — Chociaż
tak naprawdę, to nie jest nam potrzebny. Ten człowiek jest martwy jak głaz. Otrzymał
cios prosto w serce i śmierć nastąpiła natychmiast.
— Kiedy to się stało? Wczoraj wieczorem? Giraud potrząsnął głową.
— Nie sądzę. Nie mam prawa wydawania orzeczeń medycznych, ale uważam, że
ten człowiek z pewnością nie żyje od dobrych dwunastu godzin. Kiedy ostatni raz
widział pan ten sztylet?
— Wczoraj, około dziesiątej rano.
— Jestem skłonny sądzić, że zbrodnia miała miejsce wkrótce potem.
— Ale wokół tej szopy nieustannie kręciło się wielu ludzi.
Giraud zaśmiał się nieprzyjemnie.
— Robi pan zdumiewające postępy! Kto panu powiedział, że zamordowano go w
szopie?
— No… — zacząłem, zmieszany. — Ja… byłem o tym przekonany.
— Och, ładny z pana detektyw! Niech pan na niego spojrzy. Czy człowiek, który
zostaje śmiertelnie zraniony ciosem prosto w serce, pada w ten sposób —
wyprostowany, z nogami złączonymi i rękoma ułożonymi wzdłuż ciała? Nie. A może
kładzie się na plecach i dobrowolnie pozwala się zadźgać? To absurd, prawda? Ale
niech pan spojrzy tu… i tam… — Rzucił promień światła latarki na ziemię.
Dostrzegłem dziwne, nieregularne ślady na miękkiej ziemi. — Został tu przywleczony
po śmierci. Częściowo ciągnięty, częściowo niesiony przez dwie osoby. Na zewnątrz
szopy na twardym gruncie nie widać śladów, a tutaj zostały zatarte; ale, młody
przyjacielu, wiem, że jedna z dwóch osób była kobietą.
— Kobietą?
— Tak.
— Skąd pan wie, skoro ślady zostały zatarte?
— Ponieważ odciski kobiecego bucika, nawet zatarte, są zawsze rozpoznawalne.
Ale poznałem też po tym…— pochylił się, zdjął coś z rękojeści sztyletu i pokazał mi.
Był to długi czarny kobiecy włos, podobny do tego, jaki Poirot znalazł na poręczy
fotela w bibliotece.
Giraud z ironicznym uśmiechem owinął go z powrotem wokół rękojeści sztyletu.
— Tak długo, jak to możliwe, musimy wszystko pozostawić w nienaruszonym
stanie — wyjaśnił. — To uszczęśliwi sędziego śledczego. Zauważył pan coś jeszcze?
Byłem zmuszony odpowiedzieć przecząco.
— Proszę spojrzeć na ręce.
Spojrzałem. Paznokcie były połamane i odbarwione, a skóra dłoni zgrubiała. Nie
wiedziałem, co mam z tego wnioskować. Spojrzałem na Girauda.
— To nie są ręce dżentelmena — wyjaśnił w odpowiedzi na mój pytający wzrok. —
W przeciwieństwie do ubrania, które wskazuje na człowieka zamożnego. Prawda, że
to dziwne?
— Bardzo dziwne — zgodziłem się.
— Na żadnej części ubrania nie ma znaków firmowych. O czym to świadczy? Ten
człowiek usiłował uchodzić za kogoś innego, niż był w rzeczywistości. Był w
przebraniu. Dlaczego? Bał się czegoś? Próbował się ukryć? Tego jeszcze nie wiemy,
ale wiemy jedno — że ze strachu próbował ukryć swoją tożsamość.
Spojrzał na ciało.
— Teraz też nie ma odcisków palców na rękojeści sztyletu. Morderca znowu nosił
rękawiczki.
— Myśli pan, że to był ten sam morderca? — zapytałem szybko.
Giraud stał się tajemniczy.
— Nieważne, co myślę. Zobaczymy. Marchaud!
W drzwiach pojawił się policjant.
— Słucham, monsieurl
— Dlaczego jeszcze nie przyszła tu madame Renauld? Posłałem po nią przed
kwadransem.
— Właśnie nadchodzi z synem.
— Dobrze. Chcę ich tu mieć, ale pojedynczo. Marchaud zasalutował i zniknął. Po
chwili pojawił się zpaniąRenauld.
— Proszę wejść, madame.
Giraud postąpił do przodu ze zdawkowym ukłonem.
— Tędy, madame. — Podprowadził j ą do ciała i odsunął się nagle na bok. — Tu
jest ten mężczyzna. Zna go pani?
Mówiąc to, patrzył na nią uważnie, jakby chciał przeniknąć jej myśli, zanotować
każdą zmianę zachowania.
Ale pani Renauld pozostała zupełnie spokojna — według mnie zbyt spokojna.
Patrzyła na ciało niemal obojętnie, nie zdradzając żadnych uczuć lub śladu
rozpoznania.
— Nie — powiedziała. — Nigdy w życiu go nie widziałam. Jest dla mnie zupełnie
obcy.
— Jest pani pewna?
— Całkiem pewna.
— A może rozpoznaje pani w nim jednego z napastników?
— Nie. — Zawahała się, jakby nagle uderzyła ją jakaś myśl. — Nie, nie sądzę. Oni
przecież mieli brody… Chociaż sędzia śledczy twierdził, że były fałszywe, jednak…
nie, chyba nie. — Teraz wydawała się zupełnie pewna. — Jestem przekonana, że to
nie jest żaden z tych dwóch napastników.
— No cóż, madame. Zatem to wszystko.
Wyszła z podniesioną głową, promień słońca zalśnił w srebrnych nitkach jej
włosów. Do szopy wszedł Jack Renauld. On również, zupełnie spokojnie, stanowczo
zaprzeczył, jakoby znał zamordowanego.
Giraud tylko mruknął coś pod nosem. Nie miałem pojęcia, czy był zadowolony, czy
rozczarowany. Zawołał Marchauda.
— Masz tam tę drugą?
— Tak, monsieur.
— Przyprowadź.
„Tą drugą” była madame Daubreuil. Weszła oburzona i zaczęła od progu
gwałtownie protestować:
— Stanowczo się temu sprzeciwiam! To wyraźne szykany! Co ja mam z tym
wspólnego?
— Madame — rzucił brutalnie Giraud — prowadzę śledztwo w sprawie dwóch
morderstw! Skąd mam wiedzieć, czy to nie pani je popełniła?
— Jak pan śmie! — krzyknęła. — Jak pan śmie obrażać mnie podobnie
niedorzecznym oskarżeniem? To skandal!
— Twierdzi pani, że to skandal? A co pani powie na to? — Po raz drugi odwinął
włos i podniósł go wyżej. — Widzi pani, madame? — Podszedł do niej. — Pozwoli
pani, że porównam?
Zbladła i odskoczyła z krzykiem.
— To nieprawda, przysięgam! Nic nie wiem o tej zbrodni — ani o żadnej zbrodni.
Każdy, kto twierdzi inaczej… kłamie! Ach, mon Dieu, co mam robić?
— Proszę się uspokoić, madame — odparł zimno Giraud. — Jeszcze nikt pani nie
oskarżył. Jednak dobrze pani zrobi, odpowiadając na moje pytania bez dalszych
ceregieli.
— Zrobię wszystko, co pan zechce, monsieur.
— Proszę się przyjrzeć zamordowanemu. Czy kiedyś go pani widziała?
Madame Daubreuil podeszła do zwłok; jej twarz nabrała kolorów. Spojrzała na
ofiarę z pewną dozą zainteresowania. Potem potrząsnęła głową.
— Nie znam go.
Wydawało się niemożliwe wątpić w jej szczerość, wypowiedziała te słowa w sposób
zupełnie naturalny. Giraud odprawił ją skinieniem głowy.
— Pozwolił jej pan odejść? — zapytałem cicho. — Czy to rozsądne? Ten czarny
włos niewątpliwie do niej należy.
— Nie musi mnie pan uczyć fachu — odparł Giraud sucho.
— Ona jest pod stałym nadzorem. Nie zamierzam jej jeszcze aresztować. Potem
zmarszczył brwi, spoglądając na zwłoki.
— Czy on pańskim zdaniem może przedstawiać typ hiszpański? — zapytał nagle.
Przyjrzałem się badawczo twarzy.
— Nie — odparłem. — Zdecydowanie określiłbym go jako Francuza.
Giraud chrząknął niezadowolony.
— Ja też tak sądzę.
Przez chwilę stał bez ruchu, a następnie stanowczym gestem odsunął mnie na bok i
znowu przypadł do ziemi na czworakach, kontynuując przeszukiwanie szopy. Był w
tym naprawdę wspaniały. Nic nie uszło jego uwagi. Posuwał się cal za calem,
odwracał doniczki, szperał w starych workach. Rzucił się skwapliwie na jakiś tobołek
przy drzwiach, ale okazało się, że to tylko zniszczona marynarka i spodnie. Odrzucił
je z przekleństwem. Natomiast zainteresowały go dwie pary rękawic, jednak
ostatecznie potrząsnął głową i odłożył je na bok. Wrócił do doniczek i zaczął je po
kolei odwracać. W końcu wstał, kiwając głową w zamyśleniu. Wydawał się
zaskoczony i zakłopotany. Miałem wrażenie, że zapomniał o mojej obecności.
W tym momencie na zewnątrz rozległy się kroki i w drzwiach ukazał się sędzia
śledczy, w towarzystwie swojego sekretarza i komisarza Bexa. Za nimi szedł lekarz.
— To niesamowite, monsieur Giraud! — wykrzyknął Hautet. — Następne
morderstwo! Nie, my jeszcze nie dotarliśmy do sedna tej sprawy! W tym tkwi jakaś
głębsza tajemnica. Kto tym razem jest ofiarą?
— Tego właśnie nikt nam nie może powiedzieć, monsieur. Zamordowany nie został
zidentyfikowany.
— Gdzie jest ciało? — zapytał lekarz. Giraud odsunął się trochę na bok.
— Tam, w kącie. Jak pan widzi, otrzymał cios w serce. Posłużono się skradzionym
wczoraj sztyletem. Mam wrażenie, że morderstwo popełniono wkrótce po kradzieży,
ale to sprawa, którą pan musi ustalić. Może pan dotykać rękojeści sztyletu — nie ma
na niej odcisków palców.
Lekarz ukląkł przy zwłokach, a Giraud zwrócił się do sędziego śledczego:
— Piękny problem, prawda? Ale ja go rozwiążę.
— A więc nikt go nie rozpoznał — mruknął sędzia. — Czy to możliwe, żeby to był
jeden z morderców? Może doszło miedzy nimi do kłótni?
Giraud potrząsnął głową.
— Mógłbym przysiąc, że to Francuz.
Lekarz, który kucał przy zwłokach, spojrzał na nich zdumionym wzrokiem.
— Pan twierdzi, że został zabity wczoraj rano? — spytał.
— Opieram się na fakcie kradzieży sztyletu — wyjaśnił Giraud. — Mógł
oczywiście zostać zabity później.
— Tego samego dnia o późniejszej porze? To zupełnie niemożliwe! Ten człowiek
nie żyje co najmniej od czterdziestu ośmiu godzin, a może nawet dłużej.
Spojrzeliśmy po sobie zupełnie oszołomieni.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
FOTOGRAFIA
Słowa lekarza były tak zdumiewające, że przez chwilę wszyscy staliśmy oniemieli.
Mężczyznę zamordowano sztyletem, który — jak wiedzieliśmy — został skradziony
zaledwie przed dwudziestoma czterema godzinami, a jednak doktor Durand twierdził
stanowczo, że ten człowiek nie żyje już od czterdziestu ośmiu godzin! To było coś
absolutnie fantastycznego.
Zaledwie przyszliśmy nieco do siebie, gdy doręczono mi telegram. Przyniósł go
posłaniec z hotelu. Otworzyłem. Nadał go Poirot, donosząc, że wróci do Merlinville
pociągiem o dwunastej dwadzieścia osiem.
Spojrzałem na zegarek i stwierdziłem, że zdążę jeszcze wyjść po niego na dworzec.
Czułem, że powinien natychmiast dowiedzieć się o nieoczekiwanym rozwoju sytuacji.
Pomyślałem, że Poirot najwyraźniej nie miał trudności w znalezieniu w Paryżu tego,
czego szukał. Świadczył o tym jego szybki powrót — zaledwie po kilku godzinach.
Zastanawiałem się, jak przyjmie wiadomość, którą miałem mu przekazać.
Pociąg spóźniał się i spacerując bez celu po peronie wpadłem na myśl, że mogę
zapytać, kto w wieczór tragedii ostatnim pociągiem opuścił Merlinville.
Podszedłem do szefa tragarzy, człowieka o inteligentnym wyglądzie, i bez trudu
udało mi się go naprowadzić na interesujący mnie temat. Głośno wyraził
rozgoryczenie działaniem policji. Jeśli dalej tak będzie, to wszyscy bandyci i
mordercy ujdą bezkarnie. Wtedy podsunąłem mu myśl, że może właśnie umknęli
nocnym pociągiem, ale zdecydowanie odrzucił tę możliwość. Na pewno zauważyłby
dwóch obcokrajowców — tym pociągiem odjechało tylko około dwudziestu
pasażerów i z pewnością by ich nie przeoczył.
Nie wiem, skąd mi ta myśl przyszła do głowy, może podsunęła mi ją nuta
niepokoju, jaką dosłyszałem w głosie Marthe Daubreuil. Nagle zapytałem:
— A młody monsieur Renauld — czy on też odjechał tym pociągiem?
— Ach, nie, monsieur. Po co miałby wyjeżdżać, skoro przyjechał zaledwie godzinę
wcześniej!
Spojrzałem zdumiony na bagażowego. Z początku nie mogłem zrozumieć znaczenia
tych słów. Nagle pojąłem.
— Chce pan powiedzieć — rzekłem, czując, jak serce wali mi w piersi — że
monsieur Jack Renauld przybył tego wieczoru do Merlinville?
— Ależ tak, monsieur. Ostatnim pociągiem, o jedenastej czterdzieści.
Czułem w głowie zamęt. Zatem Marthe miała powód do niepokoju! Jack Renauld
był w Merlinville w noc zbrodni. Ale dlaczego się do tego nie przyznał? Dlaczego
kazał nam wierzyć, że znajdował się wtedy w Cherbourgu? Przypominając sobie jego
szczerą, młodą twarz, z trudem mogłem uwierzyć, żeby miał jakiś związek z
morderstwem. Ale co miało znaczyć jego milczenie w tak ważnej sprawie? Jedno było
pewne: Marthe o wszystkim wiedziała. Stąd jej niepokój i pytanie, jakie zadała
Poirotowi, czy ktoś jest podejrzany.
Moje rozmyślania przerwało przybycie pociągu i chwilę później witałem Poirota.
Promieniował. Był pełen energii i w doskonałym nastroju. Zapomniawszy o mojej
angielskiej powściągliwości, uściskał mnie serdecznie na peronie.
— Mon cher ami, powiodło mi się — nadspodziewanie powiodło!
— Doprawdy? Miło mi to słyszeć. Znasz tutejsze nowiny?
— A powinienem je znać? Poczyniono jakieś postępy w śledztwie, co? Wielkiemu
Giraudowi udało się kogoś aresztować? Ach, aleja go dopiero zaskoczę! Dokąd mnie
prowadzisz, przyjacielu? Nie idziemy do hotelu? Muszę doprowadzić do porządku
wąsy — po podróży kompletnie opadły. A poza tym mój płaszcz jest niewątpliwie
zakurzony, l muszę na nowo zawiązać krawat…
— Mój drogi — przerwałem jego protesty — to wszystko jest nieważne.
Natychmiast musimy iść do willi. Popełniono tam drugie morderstwo!
Nigdy jeszcze nie widziałem człowieka do tego stopnia oszołomionego. Wpatrywał
się we mnie z otwartymi ustami, zniknął cały jego dobry nastrój .
— Coś ty powiedział? Następne morderstwo? W takim razie pomyliłem się.
Popełniłem błąd. Giraud będzie mógł ze mnie kpić — będzie miał całkowitą rację!
— Nie spodziewałeś się tego?
— Ja? Nigdy w świecie. To obala moją teorię, całkowicie ją rujnuje… to… ale, nie!
— przerwał i uderzył się w piersi. — To niemożliwe! Nie mogę się mylić! Fakty,
rozpatrzone metodycznie i we właściwym porządku, dają tylko jedno rozwiązanie. Z
pewnością mam rację. Na pewno mam rację!
— Ale… Przerwał mi:
— Zaczekaj, przyjacielu. Jeżeli mam rację, to nowe morderstwo jest niemożliwe,
chyba że… chyba że… Zaraz, błagam, nic nie mów.
Po chwili milczenia, całkowicie już opanowany, powiedział spokojnie:
— Ofiarą jest mężczyzna w średnim wieku. Ciało znaleziono w zamkniętej na klucz
szopie w pobliżu miejsca pierwszej zbrodni. Nie żyje od co najmniej czterdziestu
ośmiu godzin.
Najprawdopodobniej został zabity w podobny sposób jak pan Renauld, ale
niekoniecznie ciosem w plecy.
Teraz ja z kolei oniemiałem. W ciągu całej naszej znajomości Poirot nigdy nie
zrobił czegoś tak zdumiewającego. I nieuchronnie w mojej głowie zrodziło się
podejrzenie.
— Poirot! — krzyknąłem — kpisz sobie ze mnie! Ty już o tym słyszałeś?
Spojrzał na mnie z wyrzutem.
— Dlaczego miałbym z ciebie kpić? Zapewniam cię, że nic o tym nie słyszałem.
Czy nie zauważyłeś, jakie to na mnie zrobiło wrażenie?
— Ale skąd, na Boga, to wszystko wiedziałeś?
— A więc mam rację, tak? Wiedziałem. To małe, szare komórki, przyjacielu. Małe,
szare komórki powiedziały mi, w jaki sposób mogło zostać popełnione drugie
morderstwo. A teraz opowiedz mi wszystko. Jeśli skręcimy tu na lewo, przetniemy
tereny golfowe i szybciej znajdziemy się w willi Genevi?ve.
Po drodze relacjonowałem wypadki. Poirot słuchał uważnie.
— Mówisz, że sztylet tkwił w ranie? To ciekawe. Jesteś pewien, że to ten sam?
— Absolutnie pewien. I to właśnie wydaje się zupełnie niemożliwe.
— Wszystko jest możliwe. Mogły być dwa identyczne sztylety.
Zdziwiony uniosłem brwi.
— Ależ to zupełnie nieprawdopodobne? Byłby to nadzwyczajny zbieg okoliczności.
— Jak zwykle mówisz bezmyślnie, Hastings. W pewnych wypadkach istnienie
dwóch identycznych narzędzi zbrodni byłoby czymś nieprawdopodobnym. Ale w
naszym wypadku ten sztylet był pamiątką z wojny i został wykonany na zamówienie
Jacka Renaulda. Jeśli się dobrze zastanowisz, dojdziesz do wniosku, że jest wysoce
nieprawdopodobne, aby polecił wykonać tylko jeden egzemplarz. Z pewnością
zamówił drugi dla siebie.
— Jednak nikt nawet o tym nie wspomniał — sprzeciwiłem się.
Poirot odparł tonem wykładowcy:
— Drogi przyjacielu, pracując nad jakąś sprawą, nie bierze się pod uwagę tylko
tego, co ktoś „wspomni”. Nie ma powodu wspominać o wielu rzeczach, które mogą
być ważne. Równocześnie niekiedy istnieją powody, by o niektórych rzeczach nie
wspominać. Masz dwa motywy do wyboru.
Milczałem, mimo woli poruszony jego słowami. Po kilku minutach stanęliśmy przy
sławetnej szopie. Zastaliśmy tu wszystkich naszych przyjaciół i po wymianie
uprzejmości Poirot zabrał się do roboty.
Ponieważ wcześniej obserwowałem Girauda przy pracy, z tym większym
zainteresowaniem przyglądałem się Poirotowi. Mój przyjaciel pobieżnie obrzucił
wzrokiem wnętrze szopy. Bliżej obejrzał tylko leżące przy drzwiach zniszczoną
marynarkę i spodnie. Na wargach Girauda ukazał się pogardliwy uśmieszek i Poirot,
jakby go widząc, odrzucił je na ziemię.
— To stare ubranie ogrodnika? — zapytał.
— Zgadza się — odparł Giraud.
Poirot ukląkł przy zwłokach. Jego palce poruszały się szybko, lecz metodycznie.
Zbadał materiał ubrania i sprawdził, czy nie ma metki firmowej. Szczególnie starannie
obejrzał obuwie, a potem brudne, połamane paznokcie. Oglądając je, rzucił krótkie
pytanie Giraudowi:
— Widział pan?
— Tak, widziałem — odparł detektyw. Jego twarz pozostała niewzruszona.
Nagle Poirot wyprostował się.
— Doktorze Durand!
— Słucham? — powiedział lekarz, podchodząc.
— Widzę pianę na ustach. Zauważył pan?
— Muszę przyznać, że nie zwróciłem na to uwagi.
— Ale teraz widzi pan?
— Tak, widzę!
Poirot znowu rzucił pytanie Giraudowi:
— Pan niewątpliwie ją zauważył?
Giraud milczał. Poirot badał dalej. Wyjęty z rany sztylet spoczywał teraz w
stojącym przy zwłokach szklanym słoju. Poirot zbadał go, a potem uważnie obejrzał
ranę. Gdy podniósł głowę, jego oczy z podniecenia rzucały dobrze mi znane zielone
błyski.
— To bardzo dziwna rana! Zupełnie nie krwawiła. Nie ma plam na ubraniu. Tylko
ostrze jest trochę zabarwione. Co pan o tym myśli, monsieur le docteur?
— Mogę tylko stwierdzić, że to bardzo niezwykłe.
— Nie ma w tym nic niezwykłego. To zupełnie proste. Ten człowiek został
zasztyletowany po śmierći. — I Poirot, uciszając gestem ręki podnoszące się protesty,
zwrócił się do Girauda: — Zgadza się pan ze mną, monsieur Giraud, prawda?
Bez względu na to, w co Giraud wierzył, zaakceptował pogląd Poirota bez drgnienia
powiek i odpowiedział spokojnie, prawie pogardliwie:
— Oczywiście.
Wśród zgromadzonych rozszedł się pomruk zdziwienia.
— Cóż to za pomysł! — wykrzyknął sędzia. — Zasztyletować człowieka po
śmierci! Barbarzyństwo! To niebywałe! Może to akt jakiej ś obłędnej nienawiści?
— Nie — wtrącił Poirot. — Myślę, że zrobiono to z zimną krwią… aby stworzyć
pewną iluzję.
— Jaką iluzję?
— Taką właśnie, jaką niemal udało się stworzyć — odciął się Poirot proroczo.
Monsieur Bex zamyślił się.
— Zatem jak ten człowiek został zabity?
— Nie został zabity. On umarł. Umarł, jeśli się nie mylę, w ataku epilepsji!
To oświadczenie Poirota ponownie wywołało wielkie poruszenie. Doktor Durant
znowu ukląkł, szczegółowo obejrzał zwłoki i wstał.
— Monsieur Poirot, jestem skłonny uznać słuszność pańskiej diagnozy. Pomyliłem
się. Bezsporny fakt, że ten mężczyzna otrzymał cios sztyletem, odwrócił moją uwagę
od innych objawów.
Poirot stał się bohaterem chwili. Sędzia śledczy sypał komplementami. Poirot
odpowiadał z wdziękiem, a potem, tłumacząc, że ani on, ani ja nie jedliśmy jeszcze
lunchu i chce się przebrać po podróży, powiedział, że musimy odejść. Gdy
wychodziliśmy z szopy, podszedł do nas Giraud.
— Jeszcze coś, monsieur Poirot — odezwał się uprzejmie kpiącym głosem. — Otóż
znaleźliśmy na rękojeści sztyletu… kobiecy włos.
— Ach! — wykrzyknął Poirot. — Kobiecy włos? Czyj?
— Też chciałbym wiedzieć — odparł Giraud. Potem z ukłonem odszedł.
— Natarczywy jest ten nasz dobry Giraud — powiedział Poirot w zamyśleniu, gdy
szliśmy w kierunku hotelu. — Zastanawiam się, na jaki fałszywy trop miał zamiar
mnie skierować? Kobiecy włos… hm!
Zjedliśmy lunch z wielkim apetytem, ale Poirot był nieco roztargniony i nie zwracał
na mnie uwagi. Potem przeszliśmy do naszego salonu i tam poprosiłem go, żeby
opowiedział mi o swojej tajemniczej podróży do Paryża.
— Chętnie, mój drogi. Pojechałem do Paryża, aby znaleźć to!
Wyjął z kieszeni wycinek z gazety. Była to fotografia kobiety. Podał mi ją.
Wydałem okrzyk zdziwienia.
— Poznajesz ją?
Skinąłem głową. Chociaż fotografia wyraźnie pochodziła sprzed wielu lat i kobieta
miała inną fryzurę, podobieństwo było uderzające.
— Madame Daubreuil! —wykrzyknąłem.
Poirot z uśmiechem potrząsnął głową.
— Niezupełnie, mój drogi. Wtedy nie nosiła tego nazwiska. To fotografia
osławionej madame Beroldy!
Madame Beroldy! Nagle doznałem olśnienia. Proces o morderstwo, który wzbudził
światowe zainteresowanie.
Proces Beroldy.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
PROCES BEROLDY
Przed około dwudziestu laty pan Arnold Beroldy, pochodzący z Lyonu, przybył do
Paryża w towarzystwie pięknej żony i córeczki, jeszcze niemowlęcia. Pan Beroldy,
młodszy wspólnik firmy handlującej winem, dość tęgi mężczyzna w średnim wieku,
lubił dobrze żyć, oddany czarującej żonie, ale poza tym był pod każdym względem
człowiekiem przeciętnym. Firma, w której pracował, nie była duża i, chociaż dobrze
prosperowała, nie przynosiła mu wielkich zysków. Beroldowie zajmowali niewielkie
mieszkanie i z początku prowadzili dość skromne życie.
Jeśli jednak pan Beroldy był człowiekiem przeciętnym, jego żonę natura hojnie
obdarzyła. Młoda, przystojna, o nieprzeciętnym uroku osobistym, pani Beroldy
natychmiast stała się sensacją dzielnicy, a szczególnie wtedy, gdy zaczęto szeptać, że
jej dzieciństwo otoczone jest jakąś interesującą tajemnicą. Krążyły plotki, że jest
nieślubnym dzieckiem rosyjskiego wielkiego księcia. Inni z kolei zapewniali, że jest
owocem legalnego, choć morganatyczncgo małżeństwa austriackiego arcyksięcia.
Jednak we wszystkich historiach osoba Jeanne Beroldy była centrum jakiejś
interesującej tajemnicy.
W gronie przyjaciół i znajomych Beroldów znajdował się też młody prawnik,
Georges Conneau. Wkrótce stało się wyraźnie widoczne, że jego sercem całkowicie
zawładnęła fascynacja Jeanne Beroldy. Madame Beroldy w dyskretny sposób
ośmielała młodego człowieka, zapewniając go jednocześnie o swej wierności do męża
w średnim wieku. Niemniej złośliwi nie wahali się twierdzić, że młody Conneau był
jej kochankiem — i nie tylko on!
Trzy miesiące po przybyciu Beroldów do Paryża na scenie pojawiła się jeszcze
jedna postać. Był nią niezwykle bogaty Amerykanin, Hiram P. Trapp. Przedstawiony
czarującej i tajemniczej madame Beroldy, natychmiast zakochał się w niej bez
pamięci. Jego uwielbienie było wyraźnie widoczne, chociaż okazywał je z pełnym
szacunku dystansem.
W tym czasie madame Beroldy stała się bardziej wylewna w swych zwierzeniach.
Wielokrotnie mówiła swoim przyjaciołom, że bardzo niepokoi się o męża. Wyjaśniła,
iż wplątał się w jakieś sprawy natury politycznej i wspominała, że powierzono mu
pewne ważne dokumenty, które zawierają „tajemnicę” mającą ogólnoeuropejskie
znaczenie. Przekazano mu te dokumenty, aby zmylić ślady. Madame Beroldy
denerwowała się, gdyż rozpoznała wielu ważnych członków z kręgu rewolucjonistów
paryskich.
Tragedia wydarzyła się dwudziestego ósmego listopada. Kobieta, która codziennie
sprzątała u państwa Beroldy, ze zdziwieniem znalazła drzwi do mieszkania szeroko
otwarte. Słysząc dochodzące z sypialni słabe jęki, weszła do środka. Oczom jej ukazał
się przerażający widok. Pani Beroldy leżała na podłodze z związanymi rękoma i
nogami, wydając słabe jęki, ponieważ udało jej się jakoś wypchnąć knebel z ust. Na
łóżku w kałuży krwi leżał pan Beroldy z nożem w sercu.
Historia, jaką opowiedziała pani Beroldy, była zupełnie prosta. Obudziła się nagle i
zobaczyła pochylonych nad sobą dwóch zamaskowanych mężczyzn. Związali ją i
zakneblowali, żeby nie krzyczała. Potem zaczęli się domagać od jej męża, aby
zdradził im ową sławetną „tajemnicę”.
Ale nieustraszony handlarz win kategorycznie odmówił. Jeden z napastników,
wściekły za ten upór, wbił mu nóż w serce. Potem znalezionym kluczem otworzyli
stojący w kącie sejf i zabrali z niego cały plik dokumentów. Obaj mieli długie brody,
nosili maski i madame Beroldy twierdziła kategorycznie, że byli Rosjanami.
Cała ta sprawa natychmiast wywołała niezwykłą sensację. Czas płynął, ale nigdzie
nie natrafiono na ślad brodatych mężczyzn. A kiedy już zainteresowanie osłabło,
wydarzyło się coś zdumiewającego: madame Beroldy została aresztowana pod
zarzutem zamordowania męża.
Proces wzbudził ogromne zainteresowanie. Oskarżona była młodą i piękną kobietą
o tajemniczym pochodzeniu, co wystarczyło, żeby uczynić z całej historii cause cél?
bre*.
Zostało udowodnione ponad wszelką wątpliwość, że rodzice Jeanne Beroldy byli
godną szacunku, normalną parą sprzedawców owoców i mieszkali na przedmieściu
Lyonu. Rosyjski wielki książę, dworskie intrygi i polityczne związki — wszystkie te
opowieści okazały się jedynie wytworem fantazji pani Beroldy! Cała jej przeszłość nie
miała w sobie nic romantycznego. Odkryto też motyw zbrodni. Pan Hiram Trapp,
poddany bezlitosnemu badaniu, przyznał, że kochał ją i, gdyby była wolna, z
pewnością poprosiłby, żeby została jego żoną. Fakt, że łączył ich tylko stosunek
platoniczny, świadczył przeciwko oskarżonej. Nie mogąc zostać kochanką Trappa,
który nie obraziłby jej tego rodzaju propozycją, Jeanne Beroldy uknuła szatański plan
pozbycia się męża, aby móc poślubić bogatego Amerykanina.
W czasie rozprawy madame Beroldy w konfrontacji z oskarżeniami wykazała zimną
krew i duże opanowanie. Nie zmieniła swoich zeznań. Nadal twierdziła, że ma
królewskie pochodzenie i że w niemowlęctwie została oddana na wychowanie
małżeństwu zajmującemu się handlem owocami. Mimo że te opowieści były
kompletnym absurdem, wiele osób uwierzyło jej bez zastrzeżeń.
Jednak sąd był nieubłagany. Dowiedziono, iż zamaskowani Rosjanie są wytworem
wyobraźni i orzeczono, że zbrodnię popełniła madame Beroldy i jej kochanek,
Georges Conneau. Wydano rozkaz aresztowania Conneau, ale był na tyle przebiegły,
że zdążył zniknąć. Śledztwo wykazało, że madame Beroldy skrępowana była na tyle
luźno, iż z łatwością sama się mogła uwolnić.
Pod koniec procesu oskarżyciel publiczny otrzymał list nadany z Paryża. Georges
Conneau, nie zdradzając miejsca swego pobytu, podawał w nim pełen opis zbrodni.
Przyznawał w nim, ze to on zadał śmiertelny cios, za namową madame Beroldy.
Zbrodnię zaplanowali oboje. Wierząc, że mąż ją źle traktował, zaślepiony własną do
niej namiętnością, którą jak sądził odwzajemniała, postanowił go zbić i zadał fatalny
cios, który miał uwolnić ukochaną kobietę od znienawidzonego małżeństwa. Teraz
dopiero dowiedział się, że ubóstwiana przez niego kobieta zdradziła go z panem
Hiramem P. Trappem! A więc nie z miłości do niego chciała być wolna, ale
planowała małżeństwo z tym bogatym Amerykaninem. Był narzędziem w jej ręku.
Oszalały z zazdrości, postanowił ją wydać, i oświadcza, iż działał na jej polecenie.
Wtedy madame Beroldy udowodniła, że była naprawdę niezwykłą kobietą. Bez
wahania porzuciła poprzednią linię obrony i przyznała, że ci Rosjanie byli jedynie
tworem jej wyobraźni. Natomiast rzeczywistym mordercą jest Georges Conneau.
Popełnił tę zbrodnię z szalonej do niej namiętności, przysięgając, że jeśli go zdradzi,
straszliwie się na niej zemści. Zgodziła się, sterroryzowana pogróżkami — ale
zgodziła się też w obawie o to, że jeśli powie prawdę, może zostać oskarżona o
współudział w popełnieniu zbrodni. Po zbrodni zerwała kontakty z mordercą męża i
twierdziła, że oskarżający ją list był zemstą za to zerwanie. Przysięgła uroczyście, że
nie brała udziału w planowaniu zbrodni i że kiedy owej pamiętnej nocy obudziła się,
ujrzała Georges’a Conneau stojącego nad nią z zakrwawionym nożem w ręce. Cała ta
opowieść była dość mętna i nie bardzo wiarygodna. Jednak madame Beroldy potrafiła
wywrzeć wrażenie na sędziach przysięgłych i posiadała niezwykły dar przekonywania.
Ze łzami w oczach mówiła o córce, o swoim kobiecym honorze, o pragnieniu
zachowania dla dobra dziecka nieskazitelnej opinii. Przyznała, że Georges Conneau
był jej kochankiem i że być może moralnie jest odpowiedzialna za popełnioną przez
niego zbrodnię — ale, przysięga przed Bogiem, nic więcej! Wie, że popełniła
niewybaczalny błąd, nie wydając Georges’a Conneau, jednak, zapytała łamiącym się
głosem, która kobieta zdobyłaby się na tak rozpaczliwy czyn? Przecież ona go
kochała! Czy mogła go bez wahania posłać na gilotynę? Była, oczywiście, winna, ale
nie popełniła tego straszliwego morderstwa.
Jej cała postawa, czar i dar przekonywania wywołały pożądany skutek. Odniosła
zwycięstwo. Pośród niesłychanej wrzawy i okrzyków podniecenia, uniewinniono
madame Beroldy.
Mimo wysiłków policji, nigdy nie znaleziono Georges’a Conneau. Nikt więcej nie
słyszał o madame Beroldy. Razem z córką opuściła Paryż, aby zacząć nowe życie.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
PROWADZIMY DALSZE BADANIA
Przedstawiłem sprawę Beroldy w całości. Oczywiście nie pamiętałem wszystkich
szczegółów tak, jak je zrelacjonowałem, niemniej sprawę dobrze znałem, gdyż swego
czasu wzbudziła wielkie zainteresowanie i była szczegółowo opisywana w angielskich
gazetach. Nie musiałem więc wielce wysilać pamięci, aby przypomnieć ją sobie
wystarczająco dobrze.
Pod wpływem podniecenia przez moment wydawało mi się, że to nowe odkrycie
rozwiązuje całą sprawę. Przyznaję, że jestem impulsywny — Poirot nie znosi mojego
zwyczaju pochopnego wyciągania wniosków — ale myślę, że w tym wypadku byłem
usprawiedliwiony. Natychmiast uderzyło mnie, jak bardzo to odkrycie usprawiedliwia
punkt widzenia Poirota.
— Poirot — rzekłem — gratuluję ci. Teraz wszystko rozumiem. Poirot, jak zwykle
pedantycznie zapalił cienkiego papierosa, potem spojrzał na mnie.
— A cóż takiego teraz rozumiesz, mon ami?
— No, że to madame Daubreuil — Beroldy — zamordowała pana Renaulda.
Dowodzi tego ponad wszelką wątpliwość podobieństwo obu spraw.
— Zatem uważasz, że madame Beroldy została niesłusznie uniewinniona? Że była
winna i współuczestniczyła w zamordowaniu męża?
Otworzyłem szeroko oczy. — Oczywiście! Ty tak nie uważasz? Poirot wolno
przeszedł na drugi koniec pokoju, po drodze odruchowo poprawił dwa krzesła i rzekł
z zamyśleniem: — Tak, ja też tak uważam. Ale nie użyłbym słowa „oczywiście”,
drogi przyjacielu. Ujmując sprawę proceduralnie, madame Beroldy jest niewinna.
— Może w wypadku tamtej zbrodni, ale nie tej.
Poirot usiadł i patrzył na mnie, zamyślony głębiej niż poprzednio.
— Więc według ciebie, Hastings, madame Daubreuil zamordowała Renaulda?
— Tak.
— Dlaczego?
Rzucił to pytanie tak nagle, że poczułem się oszołomiony.
— Dlaczego? — powtórzyłem. — Dlaczego? Och, ponieważ… — przerwałem.
Poirot pokiwał głową.
— No widzisz. Natychmiast natrafiasz na trudność. Dlaczego madame Daubreuil
(będę ją tak nazywał dla większej jasności) zamordowała monsieur Renaulda? Nie
znajdujemy nawet cienia motywu. Nie miała żadnej korzyści z jego śmierci; gdyby
była jego kochanką, albo gdyby go szantażowała, mogła by na tym tylko stracić. Nie
ma morderstwa bez motywu. Pierwsza zbrodnia była zupełnie inna — mieliśmy
bogatego kochanka, który chciał zająć miejsce męża.
— Pieniądze nie są jedynym motywem zbrodni — zauważyłem.
— To prawda — zgodził się łagodnie Poirot. — Są jeszcze dwie inne możliwości.
Jedną z nich jest zbrodnia z namiętności. Trzecią możliwością, chociaż bardzo rzadką,
jest zabójstwo dla jakiejś idei, ale najczęściej dowodzi ona zaburzeń umysłowych. Do
tego rodzaju zbrodni należą: mania mordowania i fanatyzm religijny. W naszym
przypadku możemy to wykluczyć.
— A co z zabójstwem na tle namiętności? Czy wykluczasz też tę możliwość? Jeśli
madame Dabreuil była kochanką Renaulda i stwierdziła, że jego miłość stygnie, albo
jeżeli z jakiegoś powodu stała się zazdrosna, to czy nie mogła zabić go w chwili
złości?
Poirot potrząsnął głową.
— Jeżeli — ale zwróć uwagę, że mówię „jeżeli” — madame Daubreuil była
kochanką Renaulda, nie miał czasu znużyć się nią. A tak ogólnie, to mylisz się co do
oceny jej charakteru. To wspaniała aktorka. Potrafi symulować nawet największy stres
emocjonalny. Ale naprawdę nic takiego nie przeżywa — spójrz tylko obiektywnie na
jej życie. Zawsze działała z zimną krwią — jej postępowaniem kieruje jedynie zimna
kalkulacja. Planując zamordowanie męża, nie robiła tego po to, aby połączyć się z
kochankiem. Jej prawdziwym celem był bogaty Amerykanin, który uczuciowo
prawdopodobnie guzik ją obchodził. Gdyby popełniła zbrodnię, zawsze uczyniłaby to
dla jakiejś korzyści. A w naszym przypadku nie miałaby z niej żadnego zysku. Poza
tym jak wyjaśnisz ten świeżo wykopany grób? To zrobił mężczyzna.
— Może miała wspólnika — podsunąłem, niezadowolony, że muszę zrezygnować z
moich teorii.
— Przejdźmy do następnego zarzutu. Mówiłeś o podobieństwie obu zbrodni.
Powiedz mi, w czym widzisz to podobieństwo?
Wpatrywałem się w niego zdumiony.
— Ależ, Poirot, przecież ty sam zwróciłeś mi na nie uwagę! Zamaskowani
napastnicy, tajemnica, dokumenty!
Poirot uśmiechnął się.
— Błagam cię, nie oburzaj się. Niczemu nie przeczę. Podobieństwo tych dwóch
przypadków niewątpliwie zbliża je do siebie. Jednak zastanów się nad jednym bardzo
ciekawym punktem. To nie madame Daubreuil relacjonuje nam ten napad — wtedy
wszystko byłoby bardzo proste — ale madame Renauld. Czyżby działała w zmowie z
tamtą kobietą?
— W to nie mogę uwierzyć — odparłem wolno. — A gdyby tak było, to musiałaby
być aktorką, jakiej jeszcze nie ma na świecie.
— Ta, ta, ta! — rzucił Poirot niecierpliwie. — Znowu przeważają u ciebie
sentymenty nad logiką! Jeżeli zbrodniarka musi być dobrą aktorką, to należy przyjąć,
że nią jest. Ale czy to było konieczne? Z wielu powodów nie wierzę, żeby pani
Renauld była w zmowie z madame Dau—breuil. Niektóre z nich już ci podałem. Inne
są zupełnie oczywiste. Tak więc, po wyeliminowaniu tej możliwości, zbliżyliśmy się
do prawdy, która jest jak zawsze bardzo interesująca.
— Poirot! —wykrzyknąłem—ty wiesz coś jeszcze!
— Mon ami, powinieneś sam wyciągnąć wnioski. Masz dostęp do faktów. Zatrudnij
swoje szare komórki. Rozumuj — nie jak Giraud, ale jak Herkules Poirot!
— Jesteś pewny?
— Mój przyjacielu, w niejednym byłem głupcem. Ale teraz wszystko widzę jasno.
— Znasz prawdę?
— Odkryłem to, co zlecił mi odkryć monsieur Renauld.
— I znasz mordercę?
— Znam jednego z morderców.
— Co masz na myśli?
— Chyba się nie rozumiemy. Nie mamy jednego zabójstwa, ale dwa. Pierwsze
rozwiązałem, natomiast drugie… eh bien, przyznaję, nie jestem pewien!
— Ależ, Poirot, myślałem, że powiedziałeś, iż ten mężczyzna w szopie zmarł
śmiercią naturalną?
— Ta, ta, ta! — zniecierpliwił się Poirot. — Ciągle nie rozumiesz. Można mieć
zbrodnię bez mordercy, ale żeby mieć dwie zbrodnie, trzeba mieć dwa trupy.
Ta uwaga wydała mi się tak szczególna i mętna, że spojrzałem na niego z
niepokojem. Ale Poirot wyglądał zupełnie normalnie. Nagle wstał i podszedł do okna.
— Otóż i on — powiedział.
— Kto?
— Jack Renauld. Posłałem mu liścik z prośbą, żeby tu przyszedł.
To zmieniło tok moich myśli i zapytałem Poirota, czy wie, że Jack Renauld był w
wieczór zbrodni w Merlinville. Miałem nadzieję, że złapię mego przebiegłego
przyjaciela na niedbalstwie, ale on jak zwykle o wszystkim wiedział. Również
rozpytywał na dworcu.
— Niewątpliwie nie byliśmy w tym zbytnio oryginalni, Hastings. Ten nasz
znakomity Giraud prawdopodobnie zadał podobne pytania.
— Myślisz… — przerwałem. — Ach, nie, to byłoby zbyt przerażające!
Poirot spojrzał na mnie pytająco, ale milczałem. Nagle wpadło mi do głowy, że
mamy siedem kobiet, pośrednio i bezpośrednio zamieszanych w tę sprawę — pani
Renauld, madame Daubreuil i jej córka, tajemnicza nieznajoma i trzy służące.
Natomiast z mężczyzn dysponowaliśmy tylko starym Auguste’em (którego trudno
liczyć) i Jackiem Renauldem. A grób mógł wykopać tylko mężczyzna!
Nie miałem czasu dłużej się nad tym zastanawiać, do pokoju bowiem wszedł Jack
Renauld.
— Proszę siadać, monsieur. Bardzo przepraszam za fatygę, ale zapewne rozumie
pan, że nie odpowiada mi atmosfera panująca w willi. Monsieur Giraud i ja nie
patrzymy na sprawę w podobny sposób. Nie był dla mnie zbyt uprzejmy i dlatego nie
mam zamiaru dzielić się z nim moimi drobnymi odkryciami.
— Zgadzam się z panem, monsieur Poirot — odparł młodzieniec. — Ten Giraud, to
źle wychowany facet i byłbym bardzo rad, gdyby ktoś nauczył go rozumu.
— Czy wobec tego mogę pana poprosić o pewną przysługę?
— Oczywiście.
— Chciałbym, aby pan poszedł na dworzec kolejowy i pojechał do następnej stacji,
Abbalac. Tam zapyta pan w przechowalni bagażu, czy w wieczór zbrodni dwóch
obcokrajowców złożyło w depozycie walizkę. To mała stacja i z pewnością będą
pamiętać. Zrobi pan to?
— Naturalnie! — odparł zaintrygowany młodzieniec z ochotą.
— Rozumie pan, że ja i mój przyjaciel mamy inne zadania do wykonania —
wyjaśnił Poirot. — Pociąg odchodzi za kwadrans. Proszę nie wracać do willi, nie
chcę, aby Giraud coś podejrzewał.
— Dobrze, pójdę prosto na dworzec.
Już wstawał, ale powstrzymał go głos Poirota:
— Chwileczkę, monsieur Renauld, jest coś, co mnie trochę zastanawia. Dlaczego
wczoraj nie powiedział pan sędziemu śledczemu, że był pan w wieczór zbrodni w
Merlinville?
Jack Renauld zaczerwienił się. Opanował się z wysiłkiem.
— Myli się pan. Tak jak powiedziałem sędziemu śledczemu, byłem w Cherbourgu.
Poirot spojrzał na niego zmrużonymi jak u kota oczami, w których błysnęło zielone
światełko.
— W takim razie zaistniała dziwna pomyłka, pomyliłem się razem z służbą
kolejową. Poinformowano mnie, że przyjechał pan pociągiem o jedenastej
czterdzieści.
Jack Renauld wahał się przez moment.
— A jeśli nawet przyjechałem? Chyba nie oskarża mnie pan o udział w
zamordowaniu ojca?
Rzucił to pytanie wyniośle, z wysoko podniesioną głową.
— Wolałbym wiedzieć, po co przyjechał pan o tej porze.
— To bardzo proste. Chciałem się spotkać z moją narzeczoną, mademoiselle
Daubreuil. Miałem przed sobą perspektywę dalekiej i długiej podróży i nie
wiedziałem, kiedy wrócę. Chciałem się z nią zobaczyć przed wyjazdem i zapewnić o
moim całkowitym oddaniu.
— I widział się pan z nią? — zapytał Poirot, nie spuszczając z niego oczu.
Renauld odpowiedział po dłuższej chwili:
— Tak.
— A potem?
— Stwierdziłem, że spóźniłem się na ostatni pociąg. Poszedłem pieszo do St.
Beauvais, gdzie udało mi się dostać samochód, który zawiózł mnie do Cherbourga.
— Do St. Beauvais? To piętnaście kilometrów. Długa droga, monsieur Renauld.
— Ja… ja miałem ochotę się przejść.
Poirot skinął głową na znak, że przyjmuje to wyjaśnienie. Jack Renauld chwycił
kapelusz i laseczkę i wyszedł. Poirot natychmiast zerwał się z miejsca.
— Szybko, Hastings. Musimy go śledzić.
Trzymając się w bezpiecznej odległości od naszego młodzieńca, szliśmy za nim
ulicami Merlinville. Ale, gdy Poirot stwierdził, że skręca na dworzec, zatrzymał się.
— Wszystko w porządku. Złapał przynętę. Pojedzie do Abbalac i zapyta o tę
mityczną walizkę zostawioną przez mitycznych obcokrajowców. Tak, mon ami, to był
tylko taki mały wybieg.
— Chciałeś się go na jakiś czas pozbyć! — wykrzyknąłem.
— Jesteś zdumiewająco przenikliwy, Hastings! A teraz, jeśli pozwolisz, udamy się
do willi Genevi?ve.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
GIRAUD DZIAŁA
Po przybyciu na miejsce Poirot skierował kroki do szopy, gdzie znaleziono drugie
ciało. Jednak nic wszedł do środka, tylko zatrzymał się przy ławce, która, jak już
wspomniałem, stała w odległości kilku metrów od szopy. Przez chwilę przyglądał się
jej, potem odmierzonymi krokami podszedł do żywopłotu rozgraniczającego tereny
willi Genevi?ve od terenów willi Marguerite. Następnie wrócił tą sama drogą i
potrząsnął głową. Jeszcze raz wrócił do żywopłotu i rozgarnął krzaki.
— Gdybym miał szczęście — rzucił przez ramię — to zastałbym mademoiselle
Marthe w ogrodzie. Chciałbym z nią porozmawiać, ale wolę nie robić tego formalnie
w willi Marguerite. Ach, doskonale, otóż i ona! Halo, panienko! Halo! Un moment, s
‘il vous plait*.
Dołączyłem do niego w chwili, gdy nieco zaskoczona Marthe Daubreuil
podchodziła do żywopłotu.
— Chciałbym z panią zamienić kilka słów, jeśli pani pozwoli.
— Proszę bardzo, monsieur Poirot.
Mimo wrażenia zgody, jej oczy patrzyły niepewnie i ze strachem.
— Mademoiselle, czy pamięta pani, jak pobiegła za mną tego dnia, gdy przyszedłem
do was do domu razem z sędzią śledczym? Zapytała mnie pani wtedy, czy ktoś jest
podejrzany o popełnienie tego morderstwa.
— A pan powiedział mi, że podejrzani są dwaj Chilijczycy.
Zdawało się, że jej głos trochę drży. Przycisnęła lewą rękę do piersi.
— Czy teraz chce mi pani zadać to samo pytanie, mademoiselle?
— O co panu chodzi?
— O to, że gdyby mnie pani teraz zapytała, udzieliłbym innej odpowiedzi.
Podejrzewamy kogoś — tylko że to nie jest Chilijczyk.
— A kto? — zapytała słabo, na pół rozchylonymi wargami.
— Monsieur Jack Renauld.
— Co? — krzyknęła. — Jack? To niemożliwe. Kto śmie go podejrzewać?
— Giraud.
— Giraud! — Twarz dziewczyny poszarzała. — Boję się tego człowieka. Jest
okrutny… On chce… on chce… — przerwała. Na jej twarzy ukazał się wyraz odwagi
i zdecydowania. W tej chwili przekonałem się, że jest osobą, która walczy o swoje.
Poirot również przyglądał jej się uważnie.
— Pani oczywiście wie, że był tutaj w wieczór popełnienia morderstwa? — zapytał.
— Tak — odparła odruchowo — mówił mi o tym.
— To było bardzo nierozsądne, że ukrył ten fakt — kontynuował Poirot.
— Tak, tak — odparła niecierpliwie. — Ale nie marnujmy czasu na ubolewania.
Musimy w jakiś sposób go ocalić! On jest oczywiście niewinny, ale nic mu to nie
pomoże, jak ma do czynienia z takim człowiekiem jak Giraud, który przede
wszystkim dba o swoją opinię. On musi kogoś aresztować i tym kimś ma być Jack.
— Fakty świadczą przeciwko niemu — zauważył Poirot. — Zdaje pani sobie z tego
sprawę?
Spojrzała na niego badawczo.
— Nie jestem dzieckiem, monsieur. Mam tyle odwagi, żeby spojrzeć faktom prosto
w oczy. On jest niewinny i musimy go ocalić. Mówiła z jakąś rozpaczliwą energią.
Potem umilkła i wydawała się nad czymś głęboko zastanawiać.
— Mademoiselle — powiedział Poirot, przyglądając się jej bardzo uważnie — czy
jest coś, czego nam pani nie powiedziała?
Skinęła głową zakłopotana.
— Tak, jest coś, ale nie wiem, czy mi pan uwierzy — wydaje się takie
nieprawdopodobne.
— Mimo wszystko niech nam pani powie, mademoiselle.
— Monsieur Giraud wezwał mnie, abym spróbowała zidentyfikować tego
człowieka. — Ruchem głowy wskazała szopę. — Ale nie udało się. To znaczy nie
rozpoznałam go w pierwszej chwili. Ale potem, po zastanowieniu się…
— Tak?
— To wydaje się takie dziwaczne, a jednak jestem prawie pewna. Rano, w dniu, gdy
zamordowano monsieur Renaulda, przechadzałam się po ogrodzie i usłyszałam głosy
dwóch kłócących się mężczyzn. Rozsunęłam gałęzie i zajrzałam do sąsiedniego
ogrodu. Jednym z tych mężczyzn był monsieur Renauld, drugim jakiś obrzydliwy
włóczęga w łachmanach. Na zmianę to prosił, to znów groził. Wydawało mi się, że
chciał pieniędzy, ale w tym momencie z domu odezwało się wołanie mamy i
odeszłam od żywopłotu. To wszystko, tylko że… teraz jestem prawie pewna, iż ten
włóczęga i nieżywy mężczyzna w szopie, to ta sama osoba.
Poirot wydał okrzyk.
— Ale dlaczego od razu nie powiedziała pani tego, mademoiselle?
— Dlatego, że na początku miałam tylko niejasne wrażenie, że widziałam kiedyś tę
twarz. Jednak ten mężczyzna był zupełnie inaczej ubrany i najwyraźniej pochodził z
innych sfer.
Od strony domu rozległo się wołanie.
— Maman — wyszeptała Marthe. — Muszę iść. I zniknęła między drzewami.
— Idziemy — rozkazał Poirot, chwytając mnie za ramię i zwracając się w kierunku
willi.
— Co o tym wszystkim myślisz? — spytałem zaciekawiony. — Czy ta dziewczyna
mówiła prawdę, czy też próbowała odwrócić podejrzenie od ukochanego?
— To interesująca historia — stwierdził Poirot. — Ale myślę, że jest całkowicie
prawdziwa. Mademoiselle Marthe niechcący powiedziała prawdę o czymś zupełnie
innym — przypadkowo udowodniła, że Jack Renauld kłamał. Przypominasz sobie
jego wahanie, gdy zapytałem, czy w wieczór morderstwa widział się z Marthe
Daubreuil? Przez chwilę milczał, a potem powiedział „tak”. Wtedy podejrzewałem, że
skłamał. Musiałem więc zobaczyć się z Marthe, zanim uzgodnią zeznania.
Wystarczyły jej cztery słowa, abym otrzymał interesującą mnie informację. Kiedy
zapytałem, czy wie, że Jack Renauld był tutaj w wieczór morderstwa, odpowiedziała:
„mówił mi o tym”. A zatem, Hastings, co Jack Renauld robił tutaj w ów fatalny
wieczór? A jeżeli nie spotkał się z mademoiselle Marthe, to z kim się widział?
— Ależ, Poirot — wykrzyknąłem osłupiały — przecież nie wierzysz, że ten
chłopiec zamordował własnego ojca?
— Mon ami — odparł Poirot — ty ciągle jesteś niepoprawnie sentymentalny!
Widziałem matki, które dla zdobycia pieniędzy z ubezpieczenia mordowały własne
dzieci! Można uwierzyć we wszystko.
— A motyw?
— Oczywiście pieniądze. Przypomnij sobie, że Jack Renauld był przekonany, iż
odziedziczy połowę majątku ojca.
— A ten włóczęga? Co on ma z tym wspólnego? Poirot wzruszył ramionami.
— Giraud powiedziałby, że był jego wspólnikiem — jakiś pospolity bandyta, który
pomógł młodemu Renauldowi popełnić morderstwo, i został potem usunięty.
— Jest jeszcze ten włos na rękojeści sztyletu. Co z tym kobiecym włosem? — Ach!
— Poirot uśmiechnął się szeroko. — Dowcipniś z tego naszego Girauda. On jest
przekonany, że wcale nie chodzi o włos kobiety. Pamiętaj, że dzisiejsi młodzi
mężczyźni noszą włosy zaczesane do tyłu i pomadują je, żeby dobrze leżały. W ten
sposób niektóre włosy osiągają znaczną długość.
— I ty sądzisz, że w tym wypadku o to chodzi?
— Nie — odparł Poirot z dziwnym uśmiechem. — Dlatego, że ja wiem, iż to był
włos kobiety — co więcej, wiem której.
— Madame Daubreuil — stwierdziłem kategorycznie.
— Być może — rzekł Poirot, spoglądając na mnie ironicznie. Ale nie dałem się zbić
z tropu.
— Co teraz zrobimy? — zapytałem, gdy znaleźliśmy się w holu willi Genevi?ve.
— Zamierzam przejrzeć rzeczy Jacka Renaulda. Dlatego pozbyłem się go na kilka
godzin.
Poirot starannie i metodycznie otwierał po kolei wszystkie szuflady, badał ich
zawartość i zasuwał tak, aby niczego nie można było poznać. Była to żmudna i nudna
czynność. Poirot grzebał w kołnierzykach, piżamach i skarpetkach. Wtem usłyszałem
za oknem warkot, który poderwał mnie z miejsca.
— Poirot! — wykrzyknąłem. — Właśnie zajechał jakiś samochód. Wysiadają z
niego Giraud, Jack Renauld i dwóch żandarmów.
— Sacre tonnerre! — mruknął Poirot. — Ten bydlak Giraud nie mógł zaczekać?
Chyba nie zdążę już ułożyć rzeczy w ostatniej szufladzie. Pospieszmy się.
Bezceremonialnie wyrzucił zawartość ostatniej szuflady na podłogę — w
większości krawaty i chusteczki. Nagle z okrzykiem triumfu podniósł mały kartonik,
najwyraźniej fotografię. Szybko schował ją do kieszeni, wepchnął cały bałagan do
szuflady i chwyciwszy mnie za ramię pociągnął na schody. W holu spotkaliśmy
Girauda, który w milczeniu przyglądał się swemu więźniowi.
— Witam, monsieur Giraud — rzekł Poirot. — Co my tu mamy?
Giraud wskazał ruchem głowy Jacka.
— Próbował uciec, ale okazałem się przewidujący. Jest aresztowany pod zarzutem
zamordowania ojca, monsieur Paula Renaulda.
Poirot odwrócił się gwałtownie i spojrzał na pobladłego młodzieńca, opartego o
framugę drzwi.
— Co pan na to, jeune homme?*
Jack Renauld wpatrywał się w niego zimnym wzrokiem.
— Nic — odparł.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
ZATRUDNIAM SWOJE SZARE KOMÓRKI
Byłem zupełnie oszołomiony. Nie mogłem uwierzyć, że Jack Renauld jest winny.
Po tym pytaniu Poirota spodziewałem się gwałtownych protestów, błagania,
zapierania siej, że nie jest winny. Ale teraz, patrząc na niego, gdy tak stał oparty o
ścianę, jakby życie z niego uciekło i słysząc odpowiedź, jaka padła z jego ust —
porzuciłem wszelkie wątpliwości.
— Na jakiej podstawie aresztował go pan? — spytał Girauda Poirot.
— Spodziewa się pan, że udzielę na to pytanie odpowiedzi?
— Tak, choćby przez zwykłą uprzejmość.
Giraud spojrzał na niego nieufnie. Pragnienie brutalnego odmówienia odpowiedzi
walczyło w nim z chęcią zatriumfowania nad swym konkurentem.
— Zapewne sądzi pan, że popełniłem pomyłkę? — zapytał szyderczo.
— Nie byłbym tym zaskoczony — odparł Poirot, rewanżując się ironią.
Twarz Girauda pokryła się ciemnym rumieńcem.
— Eh bien, niech pan wejdzie. Sam pan osądzi. Otworzył drzwi do salonu i
weszliśmy do środka, zostawiając Jacka Renaulda pod strażą dwóch żandarmów.
— A teraz, monsieur Poirot — rzekł Giraud z nie ukrywanym sarkazmem, kładąc
kapelusz na stole — pozwoli pan, że wygłoszę mały wykład na temat pracy
detektywa. Pokażę panu, na czym polega nowoczesna praca.
— Bien! — odparł Poirot, przygotowując się do słuchania.
— A ja pokażę panu, jak potrafi słuchać stara gwardia. — Oparł się wygodnie w
fotelu i przymknął oczy. Otworzył je na moment i dodał: — Proszę się nie obawiać,
że zasnę. Słucham z największą uwagą.
— Oczywiście — zaczął Giraud — bardzo szybko rozszyfrowałem całą tę
błazenadę z Chilijczykami. Istotnie, mamy w tej sprawie dwóch mężczyzn — tylko że
nie są oni tajemniczymi obcokrajowcami! To zwykłe mydlenie oczu.
— Jak dotąd wszystko jest bardzo prawdopodobne, drogi Giraud — mruknął Poirot.
— Szczególnie po tym wspaniałym dowcipie, jaki zrobiono panu, z niedopałkiem
papierosa i zapałką
Giraud przeszył go lodowatym wzrokiem, ale mówił dalej:
— Z tą sprawą musiał być związany mężczyzna, który wykopał grób. Wiemy, że
żaden z mężczyzn nie odniósł korzyści z morderstwa, ale wiemy też, iż jest jeden,
który myślał, że będzie miał z niego korzyść. Dowiedziałem się o kłótni Jacka
Renaulda z ojcem i o tym, że mu groził. Zatem ustaliłem motyw. A teraz zastanówmy
się, jak to się stało. Jack Renauld był w Merlinville tego wieczoru. Ukrył to — co
zmieniło podejrzenie w pewność. Potem znaleźliśmy drugą ofiarę — ugodzoną tym
samym sztyletem. Wiemy, kiedy go skradziono. Kapitan Hastings może nam podać
dokładny czas. Tylko Jack Renauld, po przybyciu z Cherbourga, mógł ukraść sztylet.
Ustaliłem, gdzie w tym czasie przebywali domownicy.
Poirot przerwał:
— Myli się pan. Jest jeszcze inna osoba, która mogła ukraść sztylet.
— Ma pan na myśli monsieur Stonora? Przywiózł go do drzwi willi samochód
jadący prosto z Calais. Ach, może mi pan wierzyć, wszystko dokładnie sprawdziłem.
Monsieur Jack Renauld przyjechał pociągiem. Od przyjazdu na dworzec do przybycia
do willi minęła godzina. Niewątpliwie widział kapitana Hastingsa, jak ze swoją
towarzyszką opuszcza szopę, wśliznął się do środka, zabrał sztylet i potem w szopie
zabił nim wspólnika…
— Który już wtedy nie żył!
Giraud wzruszył ramionami.
— Zapewne nie zdawał sobie z tego sprawy. Może sądził, że śpi. Niewątpliwie
mieli tam wyznaczone spotkanie. W każdym razie wiedział, że to drugie morderstwo
bardzo skomplikuje sprawę. No i skomplikowało.
— Ale nie oszukało detektywa, monsieur Girauda — mruknął Poirot.
— Pan kpi ze mnie! Ale zaraz przedstawię panu ostatni, niepodważalny dowód!
Opowieść madame Renauld była kłamstwem — była od początku do końca zmyślona.
Jesteśmy przekonani, że kochała męża — a jednak kłamała, aby osłonić jego
mordercę. Z jakiego powodu kobieta kłamie? Czasem robi to ze względu na siebie,
zwykle ze względu na mężczyznę, którego kocha, i zawsze dla swoich dzieci. I to jest
ten ostatni, niepodważalny dowód. Nie może go pan podważyć — skończył Giraud
triumfalnie.
Poirot obserwował go spokojnie.
— Oto, jak ja widzę tę sprawę — rzekł Giraud. — Co może pan ze swej strony
dodać?
— Tylko to, że zapomniał pan o jednej rzeczy.
— O czym?
— Jack Renauld z pewnością wiedział o pracach prowadzonych na polu golfowym i
wiedział też, że ciało zostanie szybko odkryte, gdy robotnicy zaczną w tym miejscu
kopać.
Giraud zaśmiał się głośno.
— Ależ to, co pan powiedział jest zupełną bzdurą! Przecież on właśnie chciał, żeby
ciało szybko znaleziono! Dopóki ciało nie zostałoby znalezione, nikt by nie wiedział o
śmierci ojca i Jack Renauld nie mógłby przejąć odziedziczonego majątku.
— Wobec tego, po co go grzebał? — zapytał bardzo łagodnie Poirot, podnosząc się
z fotela. Jego oczy błyszczały na zielono. — Zastanów się, Giraud. Jeżeli zależało mu,
aby ciało znaleziono szybko, to po co je grzebał?
Giraud milczał. Nie był przygotowany na to pytanie. Wzruszył ramionami, jakby
chciał w ten sposób pokazać, że dla niego fakt ten nie ma najmniejszego znaczenia.
Poirot skierował się do drzwi. Poszedłem za nim.
— Zapomniał pan jeszcze o jednej rzeczy — rzucił przez ramię.
— O czym?
— O kawałku ołowianej rurki — odparł Poirot i wyszedł z pokoju.
Jack Renauld ciągle stał w holu, milczący, z bladą twarzą. Gdy wyszliśmy z salonu,
spojrzał na nas uważnie. W tej samej chwili rozległy się kroki na schodach. Schodziła
pani Renauld. Na widok syna między dwoma żandarmami zatrzymała się jak
skamieniała.
— Jack — zaczęła niepewnie. — Jack, co to ma znaczyć? Spojrzał na nią i
powiedział bezbarwnym głosem:
— Zostałem aresztowany, mamo.
— Co?
Krzyknęła przeraźliwie i, zanim ktoś zdążył ją pochwycić, upadła bezwładnie na
wznak. Podbiegliśmy do niej. Po chwili Poirot wyprostował się.
— Uderzyła silnie głową o stopień. Sądzę, że ma lekki wstrząs mózgu. Jeśli Giraud
chce ją przesłuchać, będzie musiał z tym poczekać. Sądzę, że przynajmniej przez
tydzień będzie nieprzytomna.
Denise i Françoise przybiegły na ratunek swojej pani i Poirot, zostawiwszy ją pod
ich opieką, opuścił dom. Szedł milczący, z opuszczoną głową i zmarszczonymi
brwiami. Przez jakiś czas również milczałem, ale w końcu nie wytrzymałem i
zapytałem: — Czy mimo wszystkich pozorów, wierzysz w winę Jacka Renaulda?
Poirot nie odpowiedział natychmiast. Po dłuższej chwili rzekł ponuro:
— Nie wiem, Hastings. Istnieje taka możliwość. Oczywiście Giraud całkowicie się
myli — myli się od początku do końca. Jeżeli Jack Renauld jest winny, to nie
dowodzą o jego winie argumenty Girauda. A tylko ja znam coś, co go najbardziej
oskarża.
— Co to jest? — zapytałem zaskoczony.
— Gdybyś użył swoich szarych komórek i zobaczył całą sprawę tak jasno, jak ja ją
widzę, drogi przyjacielu, sam byś się domyślił.
Była to jedna z odpowiedzi Poirota, które zawsze mnie irytowały. Nie czekając, co
powiem, kontynuował:
— Przejdźmy się nad morze. Usiądziemy na wydmie, popatrzymy na plażę i
zastanowimy się nad naszą sprawą. Powinieneś wiedzieć wszystko to, co ja wiem, ale
chciałbym, żebyś sam odkrył prawdę — nie będę prowadził cię za rękę.
Usiedliśmy, tak jak chciał Poirot, na piaszczystej wydmie, i patrzyliśmy na morze.
— Myśl, drogi przyjacielu — rzekł zachęcająco Poirot. — Uporządkuj myśli. Bądź
metodyczny. Bądź zdyscyplinowany. W tym tkwi tajemnica powodzenia.
Usiłowałem być mu posłuszny, rozważając w myślach wszystkie szczegóły sprawy.
I nagle wpadła mi do głowy świetna myśl. Podniecony, z drżeniem budowałem
własną hipotezę.
— Widzę, że wpadłeś na jakiś pomysł, mon ami! Wspaniale. Robimy postępy.
Wyprostowałem się i zapaliłem fajkę.
— Poirot — powiedziałem — wydaje mi się, że dopuściliśmy się karygodnego
niedbalstwa. Powiedziałem my, chociaż prawdę mówiąc powinienem powiedzieć ja.
Ale musisz teraz płacić za swoją dotychczasową tajemniczość. Powtarzam raz
jeszcze, popełniliśmy karygodne niedbalstwo. Istnieje jeszcze ktoś, o kim
zapomnieliśmy.
— A któż to taki? — zapytał Poirot z przekornym błyskiem w oku.
— Georges Conneau!
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
ZDUMIEWAJĄCE OŚWIADCZENIE
W chwilę potem Poirot objął mnie i serdecznie ucałował w oba policzki.
— Nareszcie! Doszedłeś do tego! I to zupełnie sam. To nadzwyczajne! Myśl dalej.
Masz rację. Zdecydowanie popełniliśmy błąd, zapominając o Georges’u Conneau.
Byłem tak wstrząśnięty zachowaniem mego przyjaciela, że z trudem mogłem mówić
dalej. Jednak jakoś udało mi się zebrać myśli i dodałem:
— Georges Conneau zniknął dwadzieścia lat temu, ale nie mamy żadnych podstaw
sądzić, że nie żyje.
— Żadnych — przyznał Poirot. — Mów dalej.
— A zatem przyjmijmy, że żyje.
— Dobrze.
— Albo żył jeszcze do niedawna.
— Coraz lepiej, coraz lepiej!
— Możemy też przyjąć — ciągnąłem z rosnącym entuzjazmem — że znalazł się w
kłopotach. Stał się pospolitym przestępcą, został włóczęgą — jak wolisz. Przypadek
sprowadził go do Merlinville. I tu spotkał kobietę, której nigdy nie przestał kochać.
— No, no, tylko bez sentymentalizmu — ostrzegł Poirot.
— Tam gdzie jest nienawiść, jest też miłość — zacytowałem, chociaż wydawało mi
się, że coś pokręciłem. — W każdym razie znalazł się tutaj i zamieszkał pod
przybranym nazwiskiem. Ale ona miała już nowego kochanka, Anglika, Renaulda.
Georges Conneau, owładnięty wspomnieniami dawnych przejść, wdał się w awanturę
z Renauldem. Zaczaił się na niego i gdy wracał z odwiedzin u kochanki, zadał mu cios
w plecy. Potem, przerażony swoim czynem, zaczyna kopać grób. Przypuszczam, że
istnieje możliwość, iż madame Daubreuil wyszła za swym dawnym kochankiem.
Wtedy między nią a Georges’em Conneau dochodzi do okropnej sceny. Wlecze ją do
szopy, ale tam nagle pada dotknięty atakiem epilepsji. Wyobraźmy sobie, że w tym
momencie pojawia się Jack Renauld. Madame Dubreuil opowiada mu o wszystkim,
wskazując na straszliwe konsekwencje dla jej córki, jeśli wyjdzie na jaw jej
skandaliczna przeszłość. Zabójca jego ojca nie żyje, zatem muszą wszystko
zatuszować. Jack Renauld wyraża zgodę. Wraca do domu, przekonuje matkę i
instruuje, co ma robić. Zgodnie z opowieścią madame Daubreuil, która dała mu opis
własnych doświadczeń, matka zgadza się na skrępowanie i zakneblowanie. No i co o
tym myślisz?
Oparłem się wygodnie, dumny z tak zręcznie przeprowadzonej rekonstrukcji.
Poirot patrzył na mnie w zamyśleniu.
— Myślę, że powinieneś pisać scenariusze filmowe, mon ami — stwierdził w
końcu.
— To znaczy…
— To znaczy, że z tej historii, jaką mi opowiedziałeś, można by zrobić doskonały
film — ale nie ma ona żadnego związku z rzeczywistością.
— Przyznaję, że nie podałem wszystkich szczegółów, ale…
— Nie tylko ich nie podałeś, ale całkowicie je pominąłeś. Co, na przykład, oznaczał
strój tych dwóch mężczyzn? Czy sugerujesz, że Conneau, po zasztyletowaniu swojej
ofiary, zdjął z niej ubranie, przebrał się w nie i ponownie wbił sztylet?
— Nie rozumiem jakie to ma znaczenie — zaperzyłem się, trochę dotknięty. —
Pieniądze i ubranie mógł dostać tego dnia od madame Daubreuil. Pewnie jej groził.
— Groził? Naprawdę tak przypuszczasz?
— Naprawdę. Mógł grozić, że zdradzi jej tożsamość Renauldowi, który
najprawdopodobniej udaremniłby wszelkie nadzieje na małżeństwo jej córki.
— Mylisz się, Hastings. Nie szantażował jej, to ona trzymała go w garści. Pamiętaj,
że Georges Conneau ciągle jest poszukiwany w związku z popełnieniem morderstwa.
Jedno jej słowo może go zaprowadzić na gilotynę.
Z wielkim żalem musiałem mu przyznać rację.
— Nie wątpię, że twoja teoria jest doskonała w każdym szczególe — rzekłem
kwaśno.
— Moja teoria jest zgodna z prawdą — odparł spokojnie Poirot. — A prawda
wszystko wyjaśnia. Ty w swojej teorii popełniłeś fundamentalny błąd. Pozwoliłeś
ponieść się fantazji dotyczącej wszystkich nocnych spotkań i namiętnych scen
miłosnych. Ale w śledztwie dotyczącym morderstwa musimy opierać się na sprawach
zwyczajnych, przyziemnych. Chcesz, abym zapoznał cię z moimi metodami?
— Ależ tak, zademonstruj je!
Poirot usiadł prosto i zaczął mówić, podkreślając palcem wskazującym co
ważniejsze punkty.
— Zacznę podobnie jak ty, od najważniejszej osoby jaką jest Georges Conneau.
Opowieść madame Beroldy przed sądem o tych Rosjanach była oczywiście zmyślona.
Gdyby była niewinna, to zgodnie z tym, co oświadczyła, mogła tę historię wymyślić
tylko sama. Ale jeśli nie była niewinna, to mogła ją obmyślić sama albo mógł to
zrobić Georges Conneau.
Teraz w sprawie, którą badamy, mamy do czynienia z podobną bajeczką. Jak ci już
mówiłem, fakty zdają się przeczyć uczestnictwu madame Daubreuil. Wróćmy więc do
hipotezy, że ta historia zrodziła się w mózgu Georges’a Conneau. Doskonale. W
takim razie Georges Conneau zaplanował zbrodnię przy współudziale pani Renauld. I
tak oto pani Renauld wysuwa się na pierwszy plan, a za nią kryje się w cieniu postać,
której obecnego imienia, niestety, nie znamy.
Prześledźmy więc całą sprawę Renaulda od początku, notując wszystkie ważniejsze
punkty w porządku chronologicznym. Masz notes i ołówek? Dobrze. Co zatem
zanotujesz w pierwszym punkcie?
— List do ciebie?
— To pierwszy punkt, o którym wiemy, ale nie jest to początek całej sprawy.
Według mnie pierwszym punktem jest przemiana, jaka nastąpiła u monsieur Renaulda
wkrótce po przybyciu do Merlinville, a którą potwierdza wielu świadków. Mamy też
nawiązanie przyjaznych stosunków z madame Daubreuil i przelanie ogromnych sum
na jej konto. Od tego przechodzimy wprost do daty dwudziestego trzeciego maja.
Poirot przerwał, odchrząknął i polecił, żebym zapisał:
— 23 maja. Monsieur Renauld kłóci się z synem, który zamierza się ożenić z
Marthe Daubreuil. Syn wyjeżdża do Paryża.
24 maja. Monsieur Renauld zmienia testament, pozostawiając żonie wyłączną
kontrolę nad majątkiem.
7 czerwca. Kłótnia w ogrodzie z włóczęgą. Świadkiem jest Marthe Daubreuil.
List wysłany do Herkulesa Poirota, z błaganiem o pomoc.
Telegram wysłany do Jacka Renaulda, z poleceniem, aby na statku „Anzora”
popłynął do Buenos Aires.
Szofer Masters zostaje wysłany na urlop.
Wieczorem willę odwiedza jakaś kobieta. Odprowadzając ją do wyjścia, Renauld
mówi: „Tak, tak… ale na litość boską, idź już…”
Poirot przerwał.
— A teraz, Hastings, weź każdy z tych faktów z osobna i zbadaj dokładnie, a potem
porównaj z innymi i powiedz mi, czy nie rzucają nowego światła na sprawę.
Postanowiłem postąpić według jego rady. Ale po jakimś czasie powiedziałem z
powątpiewaniem: — Ciągle nasuwa mi się pytanie związane z pierwszymi punktami.
Nie wiem, czy należy przyjąć hipotezę szantażu, czy też fakt namiętności do tej
kobiety.
— Zdecydowanie szantaż. Słyszałeś, co Stonor mówił o jego charakterze i
przyzwyczajeniach.
— Pani Renauld nie potwierdziła tego — zauważyłem.
— Zdążyliśmy się już przekonać, że nie możemy polegać na zeznaniach madame
Renauld. Natomiast możemy wierzyć w to, co powiedział Stonor.
— Jeżeli jednak Renauld miał romans z kobietą o imieniu Bella, to nie wydaje się
nieprawdopodobne, że miał też inny — z madame Daubreuil.
— Absolutnie się z tobą zgadzam. Hastings. Ale pytanie, czy miał romans z Bellą?
— List, Poirot. Zapomniałeś o liście.
— Nie, nie zapomniałem. Ale co cię skłoniło do twierdzenia, że ten list pisany był
do monsieur Renaulda?
— No, znaleziono go w jego kieszeni i… i…
— I to wszystko! — przerwał Poirot. — Ani razu nie ma w nim .imienia tego, do
kogo list był adresowany. Przyjęliśmy, że adresowany był do nieboszczyka, ponieważ
znaleźliśmy go w jego płaszczu. Ale, mon ami, coś mnie w tym płaszczu uderzyło.
Zmierzyłem go i zauważyłem, że Renaud nosił dziwnie długi płaszcz. Ta uwaga
powinna dać ci coś do myślenia.
— Pomyślałem, że powiedziałeś to tylko po to, aby coś powiedzieć — przyznałem.
— Ach, quelle idee! Potem widziałeś, jak mierzę płaszcz Jacka Renaulda. Eh bien,
monsieur Jack Renauld nosi bardzo krótki płaszcz. Porównaj ze sobą te dwa fakty i
dołącz do nich trzeci, mianowicie to, że Jack Renauld wybiegł z domu spiesząc się na
pociąg do Paryża, i powiedz, jaki z tego płynie wniosek?
— Wnioskuję — odparłem wolno, gdy zaczęło docierać do mnie znaczenie uwag
Poirota — że list był pisany do Jacka Renaulda — a nie do jego ojca. W
zdenerwowaniu i pośpiechu chwycił nie swój płaszcz. Poirot skinął głową.
— Doskonale! Później wrócimy do tego punktu. Tymczasem musimy przyjąć, że
ten list nie był adresowany do monsieur Renaulda ojca i przejdźmy do następnego
punktu z porządku chronologicznego.
— „23 maja — odczytałem. — Monsieur Renauld kłóci się z synem, który zamierza
się ożenić z Marthe Daubreuil. Syn wyjeżdża do Paryża”. Nie widzę w tym nic
nadzwyczajnego i zmiana testamentu następnego dnia wydaje się zupełnie jasna. Był
to skutek owej kłótni.
— Zgadzamy się, mon ami — przynajmniej w tym punkcie. Jaki jest jednak
bezpośredni motyw takiej decyzji monsieur Renaulda?
Otworzyłem szeroko oczy zaskoczony. — Był oczywiście wściekły na syna.
— A jednak pisał do niego do Paryża serdeczne listy?
— Tak twierdził Jack Renauld, ale nie pokazał ich.
— Dobrze, idźmy dalej.
— Teraz mamy dzień tragedii. Ustaliłeś porządek rannych wypadków. Czym się
kierowałeś?
— Przekonałem się, że list, który otrzymałem, był wysłany jednocześnie z nadaniem
telegramu. Wkrótce potem Masters dowiedział się, że może wziąć urlop. Według
mnie kłótnia z włóczęgą miała miejsce w trakcie tych wypadków.
— Nie wiem, jak to można dokładnie ustalić, chyba że zapytasz madame Daubreuil.
— Nie muszę. Wiem dokładnie. A jeśli ty tego nie wiesz, Hastings, to nic nie
rozumiesz.
Patrzyłem na niego przez chwilę.
— Oczywiście! Ale ze mnie głupiec. Jeżeli włóczęgą był Georges Conneau, to
dopiero po tej awanturze pan Renauld uświadomił sobie, że grozi mu
niebezpieczeństwo. Odprawił szofera, Mastersa, którego podejrzewał, że jest na
usługach tamtego, wysłał telegram do syna, a potem wezwał ciebie. Na wargach
Poirota pojawił się słaby uśmiech.
— Nie wydaje ci się dziwne, że użył w liście tych samych określeń, którymi później
posłużyła się madame Renauld? Jeżeli wzmianka o Santiago miała na celu
wprowadzenie w błąd, to dlaczego Renauld wspomniał o tym i — co więcej — wysłał
tam syna?
— Tak, przyznaję, to zagadkowe. Ale może później znajdziemy jakieś wyjaśnienie.
Teraz zbliżamy się do wieczoru i wizyty owej tajemniczej kobiety. Przyznaję, że
byłbym zaskoczony, gdyby to nie była madame Daubreuil, jak cały czas utrzymywała
Françoise.
Poirot potrząsnął głową.
— Przyjacielu, drogi przyjacielu, co się stało z twoim rozumem? Zapomniałeś o
skrawku czeku i fakcie, że nazwisko Bella Duveen nie było obce Stonorowi. Myślę, iż
możemy przyjąć, że Bella Duveen była ową tajemniczą korespondentką Jacka i że to
ona była tego wieczoru w willi Genevi?ve. Nie mamy pewności, czy chciała się
widzieć z Jackiem, czy też miała zamiar rozmówić się z jego ojcem. Jednak możemy
sobie wyobrazić przebieg wypadków. Zaczęła występować z żądaniami pod adresem
Jacka, a potem prawdopodobnie pokazała mu listy, które do niej napisał, a jego ojciec
próbując je od niej odkupić, wypisał czek, który z oburzeniem podarła. Treść listu
zdradzała kobietę naprawdę zakochaną. Dziewczyna była zapewne głęboko dotknięta
i odmówiła przyjęcia pieniędzy. W końcu pozbył się jej. Słowa, które wypowiedział
przy pożegnaniu, są znaczące.
— „Tak, tak, ale na litość boską idź już”— zacytowałem. — Według mnie
zachował się trochę zbyt gwałtownie i to wszystko.
— Ale to wystarczy. Rozpaczliwie chciał, żeby dziewczyna już poszła. Dlaczego?
Nie dlatego, że sama rozmowa nie była przyjemna. Nie, chodziło o to, że czas mijał, a
czas był dla niego najdroższy.
— Dlaczego? — zapytałem zdumiony.
— Takie właśnie musimy sobie zadać pytanie. Dlaczego, A potem nastąpił incydent
z zegarkiem na rękę — który znowu wskazuje nam, że czas odgrywa ważna rolę w tej
zbrodni. Teraz szybko zmierzamy do rzeczywistej tragedii. Jest wpół do jedenastej.
Bella Duveen już odeszła, a z rozbitego zegarka wiemy, że zbrodnię popełniono —
albo ją zainscenizowano —— przed północą. Sprawdziliśmy wszystkie fakty
poprzedzające morderstwo i pozostał tylko jeden, którego nie możemy umiejscowić.
Według orzeczenia lekarskiego w chwili, gdy znaleziono włóczęgę, nie żył już od co
najmniej czterdziestu ośmiu godzin — a może nawet o dwadzieścia cztery godziny
dłużej. Tak więc, opierając się na znanych nam faktach, mogę twierdzić, że nie żył już
od rana siódmego czerwca.
Wpatrywałem się w niego zdumiony.
— Ale jak? Dlaczego? Skąd to przypuszczenie?
— Ponieważ tylko w ten sposób możemy logicznie wyjaśnić następstwo wypadków.
Mon ami, przez całą drogę prowadziłem cię krok po kroku. Jeszcze nic dostrzegasz
tego, co rzuca się wyraźnie w oczy?
— Drogi Poirot, mnie nic się wyraźnie nie rzuca w oczy. Na początku wszystko
wydawało się takie jasne, ale teraz czuję się bezradny, tonę w absolutnych
ciemnościach. Na litość boską, zdradź mi w końcu, kto zabił Renaulda.
— Sam tego jeszcze nie jestem pewien.
— Przecież powiedziałeś, że to się rzuca wyraźnie w oczy!
— Oboje mamy co innego na myśli, drogi przyjacielu. Pamiętaj, że mamy do
rozwiązania zagadkę dwóch zbrodni — do których, jak już zaznaczyłem, mamy dwa
niezbędne ciała. Zaraz, zaraz, nie bądź taki niecierpliwy! Wszystko wyjaśnię. Przede
wszystkim rozważmy sprawę pod kątem psychologicznym. Zanotowaliśmy, że
monsieur Renauld trzykrotnie wyraźnie zmienił poglądy i sposób zachowania —
dlatego mamy trzy psychologiczne punkty zwrotne. Pierwszy raz natychmiast po
przybyciu do Merlinville, drugi raz po kłótni z synem, która miała konkretne podłoże;
oraz trzeci raz rankiem siódmego czerwca. Za każdym razem z trzech różnych
przyczyn. Zbadajmy teraz przyczyny. Pierwszą możemy przypisać spotkaniu z
madame Daubreuil. Druga związana jest z nią pośrednio, skoro chodzi o małżeństwo
jego syna z jej córką. Ale trzecia przyczyna jest nam nie znana. Musimy dedukować.
A teraz, mon ami, pozwól, że zadam ci jedno pytanie: kto twoim zdaniem zaplanował
tę zbrodnię?
— Georges Conneau — odparłem z powątpiewaniem, ostrożnie zerkając na Poirota.
— Doskonale! Pamiętaj, że Giraud twierdzi, że kobieta kłamie wtedy, gdy chce
ratować samą siebie, swego kochanka lub dziecko. Jeśli mamy podstawę sądzić, że
kłamstwo podyktował jej Georges Conneau i że Georges Conneau nie jest Jackiem
Renauldem, oznacza to, że nasza trzecia hipoteza upada. Ale, jeśli przypiszemy
zbrodnię Georgesowi Conneau, to pierwsza też jest wykluczona. Wobec tego musimy
zastanowić się nad drugą — czyli że madame Reanuld kłamała po to, aby osłonić
kochanego przez siebie mężczyznę, aby ocalić Georgesa Conneau. Zgadzasz się ze
mną?
— Tak — przyznałem. — To wydaje się dość logiczne.
— Bien! Madame Renauld kochała Georges’a Conneau. Kto zatem jest Georges’em
Conneau?
— Ten włóczęga.
— Czy mamy jakiś dowód na to, że kochała włóczęgę?
— Nie, ale…
— Doskonale. Porzuć teorię, której przeczą fakty. Zadaj sobie pytanie, kogo
madame Renauld kochała.
Potrząsnąłem głową zakłopotany.
— Mais oui, wiesz doskonale. Kogo madame Renauld kochała tak szczerze, że
ujrzawszy go martwego padła zemdlona?
Wpatrywałem się w Poirota oniemiały ze zdumienia.
— Męża…? — wykrztusiłem. Poirot skinął głową.
— Tak, męża albo Georges’a Conneau, jeśli wolisz go tak nazywać.
Próbowałem się skupić.
— Ależ to niemożliwe.
— Dlaczego niemożliwe? Czyż obaj nie zgodziliśmy się, że madame Daubreuil
szantażowała Georgesa Conneau?
— Tak, ale…
— Czy nie szantażowała z dużym powodzeniem monsieur Renaulda?
— To może i prawda, ale…
— I czy nie jest to faktem, iż nic nie wiemy o młodości monsieur Renaulda? Nagle
— dokładnie dwadzieścia dwa lata temu — wypłynął jako Kanadyjczyk pochodzenia
francuskiego.
— To wszystko jest prawdą — stwierdziłem bardziej stanowczo — ale wydaje mi
się, że przeoczyłeś dość istotny punkt.
— Co masz na myśli, drogi przyjacielu?
— Przyjęliśmy, że Georges zaplanował zbrodnię. A to prowadzi nas do śmiesznej
konkluzji, że zaplanował zamordowanie samego siebie!
— Eh bien, mon ami — rzekł spokojnie Poirot — on właśnie to zrobił!
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
ROZWAŻANIA HERKULESA POIROTA
Poirot zaczął mówić miarowym głosem:
— Dziwne ci się wydaje, mon ami, że człowiek może zaplanować własną śmierć?
Tak dziwne, że wolisz odrzucić prawdę jako zbyt fantastyczną i zaakceptować
historię, która jest dziesięć razy mniej prawdopodobna. Tak, monsieur Renauld
zaplanował własną śmierć, tylko że jest jeden szczegół, który być może ci umknął —
on wcale nie miał zamiaru umierać.
Potrząsnąłem niedowierzająco głową.
— Ależ tak, to wszystko jest bardzo proste — ciągnął łagodnie Poirot. — Do
zbrodni, którą sobie zaplanował monsieur Renauld, nie był potrzebny morderca, ale
— jak już wspomniałem — trup. Spróbujmy wszystko zrekonstruować, śledząc
sprawę pod innym kątem.
Georges Conneau umknął do Kanady przed wymiarem sprawiedliwości. Tam, pod
zmienionym nazwiskiem, ożenił się i zbił fortunę w Ameryce Południowej. Jednak
dręczy go tęsknota za rodzinnym krajem. Minęło dwadzieścia lat, zmienił się
fizycznie, a ponadto stał się człowiekiem tak poważanym, że nikomu nie przyszłoby
do głowy, iż łączy go coś ze zbiegłym przed wielu laty przestępcą. Doszedł więc do
wniosku, że może całkiem bezpiecznie wrócić. Zakłada swoją główną kwaterę w
Anglii, ale każde lato postanawia spędzać we Francji. Jakiś fatalny traf albo mroczny
wyrok losu, który kieruje ludzkimi losami nie pozwalając uniknąć konsekwencji
popełnionych czynów, sprawia, że trafia właśnie do Merlinville. A tu mieszka jedyna
w całej Francji osoba, która może go rozpoznać. Renauld, oczywiście, jest dla
madame Daubreuil kopalnią złota, z której nie waha się czerpać pełnymi garściami.
Jest bezradny, znajduje się całkowicie w jej rękach. A ona bezlitośnie upuszcza mu
krwi.
Nadchodzi nieuniknione. Jack Renauld zakochuje się w pięknej dziewczynie, którą
widuje niemal codziennie, i chce ją poślubić. To budzi wściekłość ojca. Za wszelką
cenę chce przeszkodzić małżeństwu syna z córką tej podłej kobiety. Jack Renauld nie
zna przeszłości ojca, ale zna ją madame Renauld. To kobieta o bardzo silnym
charakterze i namiętnie oddana mężowi. Postanawiają się naradzić. Renauld widzi
tylko jedno wyjście — śmierć. Musi pozornie umrzeć, ale w rzeczywistości ucieknie
do innego kraju, gdzie znowu rozpocznie nowe życie pod przybranym nazwiskiem i
gdzie madame Renauld, grając chwilowo rolę wdowy, przyłączy się do niego. Ale
ponieważ muszą mieć kontrolę nad całym majątkiem, zmienia testament. Nie wiem,
jak naprawdę wyobrażali sobie całą tę historię z trupem — może jakiś spalony
szkielet odkupiony od studenta Akademii Sztuk Pięknych czy coś w tym rodzaju —
ale zanim do końca obmyślili swój plan, zdarzył się wypadek, który dostarczył im
okazji do jego urzeczywistnienia. Otóż do ich ogrodu dostaje się jakiś wulgarny,
obcesowy włóczęga. Wywiązuje się walka, Renauld stara się go wyrzucić, ale nagle
włóczęga, epileptyk, dostaje ataku, pada na ziemię i umiera. Renauld wzywa żonę.
Razem wloką go do szopy — jak wiemy, wypadek wydarzył się na zewnątrz — i
wtedy dostrzegają, jaka to nadarzyła im się wspaniała okazja. Włóczęga absolutnie nie
jest podobny do Renaulda, ale nie jest już młody i ma typowo francuskie rysy. To
wystarczy.
Wyobrażam sobie, że usiedli na stojącej w pobliżu ławce, której nie widać z okien
domu, i omówili całą sprawę. Szybko nakreślili plan działania. Rozpoznanie zwłok
musiało się opierać wyłącznie na zeznaniu madame Renauld. Należy usunąć z domu
Jacka Renaulda i szofera, który służył u nich od dwóch lat. Wątpliwe, żeby służba
miała powód, by zbliżyć się do zwłok, a w każdym razie Renauld zamierzał podjąć
kroki, by zwieść każdego, kto nie będzie zbytnio zwracał uwagi na szczegóły. Wysłał
Mastersa na urlop, nadał telegram do Jacka — nakazując mu udanie się do Buenos
Aires, co jeszcze bardziej uprawdopodobni przygotowaną przez Renaulda opowieść.
Ponieważ słyszał o mnie, jako o dość nieznanym i podstarzałym już detektywie, pisze
list, w którym wzywa mnie na pomoc. Wiedział, że gdy przyjadę, przedstawię list,
który wywrze na sędzim śledczym odpowiednio silne wrażenie — co, naturalnie,
sprawdziło się w praktyce.
Przebrali trupa włóczęgi w garnitur Renaulda, jego zaś łachmany rzucili przy
drzwiach szopy, nie mając odwagi zanieść ich do domu. Aby historię, którą miała
opowiedzieć pani Renauld, uczynić bardziej prawdopodobną, wbili mu w serce
sztylet. Tej nocy Renauld miał związać i zakneblować żonę, a potem wziąć łopatę i
wykopać grób w miejscu, gdzie prowadzono roboty na terenie pola golfowego.
Szczególnie ważne było, żeby znaleziono trupa — madame Daubreuil nie mogła
nabrać żadnych podejrzeń. Jednak z drugiej strony, gdyby upłynęło trochę czasu,
zmalałoby niebezpieczeństwo zbyt dokładnego rozpoznania ciała. Potem Renauld
miał przebrać się w łachmany włóczęgi, pójść na dworzec, skąd nie zauważony
odjechałby pociągiem o dwunastej dziesięć w nocy. Stwarzając pozory, że
morderstwo zostało popełnione dwie godziny później, nikt nie mógłby go
podejrzewać o udział w zbrodni.
Teraz rozumiesz, dlaczego wpadł w złość z powodu niespodzianej wizyty Belli.
Każda chwila zwłoki mogła być fatalna dla jego planów. Szybko się jej pozbył.
Następnie zabrał się do pracy. Zostawił frontowe drzwi uchylone, aby stworzyć
pozory ucieczki złoczyńców tą drogą. Związał i zakneblował madame Renauld,
naprawiając popełniony przed dwudziestu dwu laty błąd, kiedy więzy były zbyt słabe,
co rzuciło podejrzenie na jego wspólniczkę. Resztę pozostawił bez zmian w stosunku
do poprzedniej historii. Noc była chłodna, więc narzucił płaszcz na piżamę, mając
potem zamiar wrzucić go do grobu razem z trupem. Wyszedł przez okno, zacierając
starannie grabiami ślady na klombie — co jest najsilniej świadczącą przeciwko niemu
poszlaką. Poszedł na puste pole golfowe, zaczął kopać… A potem…
— Właśnie…
— Potem — ciągnął Poirot poważnie — dosięgła go wreszcie sprawiedliwość,
której tak długo się wymykał. Jakaś nieznana ręka wbiła mu sztylet w plecy. Czy teraz
rozumiesz, Hastings, co miałem na myśli, mówiąc o dwóch zbrodniach? Pierwsza,
którą monsieur Renauld w swej arogancji chciał, żebyśmy zbadali — została
wyświetlona. Ale pod tą zbrodnią kryje się inna, znacznie bardziej skomplikowana i
wyświetlenie jej będzie trudne — tym bardziej, że morderca sprytnie posłużył się w
niej pomysłami Renaulda. I to właśnie czyni tę sprawę zaskakującą i szczególnie
kłopotliwą do rozwiązania.
— Jesteś nadzwyczajny, Poirot — zauważyłem z podziwem. — Absolutnie
nadzwyczajny. Nikomu nie udałoby się tego wszystkiego dokonać!
Odniosłem wrażenie, że te słowa sprawiły mu przyjemność. Po raz pierwszy w
życiu wydawał się zakłopotany.
— Biedny Giraud — rzekł Poirot, próbując bez powodzenia udawać skromność. —
Niewątpliwie nie wszystko, co robił, było głupie. Po prostu kilka razy miał pecha. Na
przykład ten czarny włos owinięty wokół rękojeści sztyletu. To każdego by
zbałamuciło.
— Mówiąc prawdę, Poirot — powiedziałem wolno — nawet teraz niezupełnie
rozumiem, czyj jest ten włos.
— Oczywiście madame Renauld. To właśnie był ten pech Girauda. Jej z natury
ciemne włosy teraz są niemal całkiem siwe. Mógłby to być całkiem dobrze włos siwy
— wtedy Giraud, choćby nie wiem, jak się upierał, nie mógłby twierdzić, że
pochodził z głowy Jacka Renaulda! Ten człowiek jest niezwykle uparty.
Zawsze nagina fakty do wypracowanej przez siebie teorii! Madame Renauld, gdy
odzyska świadomość, niewątpliwie dużo nam powie. Nigdy nie przyszło jej na myśl,
że syn zostanie oskarżony o popełnienie morderstwa. Nie mogło, ponieważ wierzyła,
że jest bezpieczny, płynąc na pokładzie „Anzory”. Ach! Voil? une femme, Hastings!
Co za siła, jakie opanowanie! Popełniła tylko jeden mały błąd. Na jego niespodziany
powrót powiedziała, że teraz to już nie ma znaczenia. I nikt na to nie zwrócił uwagi
— nikt nie pojął znaczenia tych słów. Jak straszna rola przypadła w udziale tej
nieszczęsnej kobiecie. Wyobraź sobie szok przy identyfikacji ciała. Zamiast tego,
kogo się spodziewała, widzi nieruchome ciało męża, który — jak sądziła — znajduje
się teraz daleko stąd. Nic dziwnego, że zemdlała! Ale od tej chwili, mimo bólu, mimo
wielkiego cierpienia, jakże rozpaczliwie musiała grać swoją rolę! Nie mogła
powiedzieć prawdy, aby naprowadzić nas na ślad prawdziwych zabójców jej męża. Ze
względu na syna nie mogła zdradzić, że Paul Renauld był przestępcą, Georges’em
Conneau. Ostatecznym i najgorszym ciosem musiało być dla niej publiczne
przyznanie, że madame Daubreuil była kochanką jej męża — bowiem napomknięcie
tylko o szantażu, mogło się fatalnie skończyć dla jej tajemnicy. Jak sprytnie
odpowiedziała sędziemu śledczemu, gdy zapytał, czy w życiu jej męża istnieje jakaś
tajemnica. „Jestem pewna, że nie było w nim nic romantycznego, monsieur”…
Wypowiedziała to tonem doskonale swobodnym, niemal ironicznym. Monsieur
Hautet poczuł się głupio, melodramatycznie. Tak, to niezwykła kobieta! Jeżeli
kochała zbrodniarza, to kochała go po królewsku!
Poirot zamyślił się.
— Jest coś jeszcze, Poirot — zauważyłem. — Co z tym kawałkiem ołowianej rurki?
— Nie rozumiesz? Miała posłużyć do zniekształcenia twarzy ofiary tak, aby nikt jej
nie mógł rozpoznać. To przede wszystkim ona naprowadziła mnie na właściwy trop.
A ten kretyn, Giraud, dwoił się i troił, badając niedopałek papierosa i zapałkę. Czy nie
mówiłem ci, że każdy ślad jest ważny, bez względu na jego wielkość? Jak widzisz,
Hastings, teraz musimy zaczynać od początku. Kto zamordował monsieur Renaulda?
Ktoś, kto był w pobliżu willi tuż przed dwunastą w nocy; ktoś, kto mógł odnieść z tej
śmierci korzyści — i opis ten, aż nadto dobrze, pasuje do Jacka Renaulda. To nie
musiała być zbrodnia popełniona z premedytacją. I do tego ten sztylet!
Nareszcie zrozumiałem. Aż podskoczyłem z wrażenia. — Oczywiście —
powiedziałem — ten sztylet, który znaleźliśmy w ciele włóczęgi, był sztyletem pani
Renauld? Czyżby istniały dwa identyczne sztylety?
— Z pewnością. A ponieważ mamy do czynienia z dwoma identycznymi sztyletami,
ten należał do Jacka Renaulda. Ale nie to jest dla mnie najważniejsze. Przyznam się,
że mam pewien pomysł, jeśli chodzi o te sztylety. Dla mnie najbardziej obciąża go coś
z zakresu psychologii — dziedziczność, mon ami, dziedziczność! Podobieństwo ojca i
syna — Jack Renauld jest nieodrodnym dzieckiem Georges’a Conneau.
Mówił z całą surowością i powagą i ten ton mimo woli zrobił na mnie wrażenie.
— Ale co to za pomysł, o którym wspomniałeś? — spytałem.
Poirot w odpowiedzi zerknął na swój ogromny zegarek i zapytał:
— O której godzinie po południu wypływa statek z Calais?
— Sądzę, że około piątej.
— Doskonale. Mamy dosyć czasu.
— Chcesz popłynąć do Anglii?
— Tak, przyjacielu.
— Po co?
— Aby znaleźć tam pewnego świadka.
— Kto nim jest?
Poirot odpowiedział z trochę ironicznym uśmiechem:
— Panna Bella Duveen.
— Jak ją znajdziesz? Co o niej wiesz?
— Nic o niej nie wiem — ale wielu rzeczy mogę się domyślić. Możemy przyjąć, że
istotnie nazywa się Bella Duveen, a skoro jej nazwisko nie jest zupełnie obce
Stonorowi, chociaż wyraźnie nie łączy go z rodziną Renauldów, to możemy
przypuszczać, że zna je ze sceny. Jack Renauld, to bogaty dwudziestoletni mężczyzna.
Możliwe, że jego pierwszą miłością była aktorka. To tłumaczyłoby, dlaczego
monsieur Renauld usiłował udobruchać ją za pomocą czeku. Myślę, że znajdę ją z
łatwością — szczególnie posługując się tym.
Wyjął z kieszeni fotografię, którą znalazł w szufladzie Jacka Renaulda. W rogu
nakreślone były słowa: „Od kochającej Belli”. Jednak nie to przyciągnęło moje
zdumione spojrzenie. Poczułem lodowaty ucisk, jakby spadło na mnie jakieś
niewyobrażalne nieszczęście.
Zdjęcie przedstawiało Kopciuszka.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
ZNAJDUJĘ SWOJĄ MIŁOŚĆ
Trzymając fotografię w ręku, siedziałem przez chwilę jak skamieniały. Potem
zebrałem całą odwagę i udając obojętność oddałem ją Poirotowi, rzucając mu
jednocześnie badawcze spojrzenie. Czy coś zauważył? Odetchnąłem, gdyż zdawało
mi się, że nie obserwuje mnie. Z pewnością nie zauważył nic niezwykłego w moim
zachowaniu. Nagle wstał.
— Nie mamy czasu do stracenia. Musimy się pospieszyć. Wszystko się dobrze
składa —morze jest spokojne!
W zamieszaniu poprzedzającym podróż nie miałem czasu wiele się zastanawiać, ale
kiedy znalazłem się na pokładzie statku, spokojny, że Poirot mnie nie obserwuje,
zebrałem się w sobie i zacząłem chłodno rozmyślać nad zaistniałymi faktami. Ile
Poirot wiedział i dlaczego chciał odszukać tę dziewczynę? Czy podejrzewa, że
widziała, jak Jack Renauld popełnia zbrodnię? Albo może podejrzewa, że to ona…
Nie, to niemożliwe! Przecież nic nie miała przeciwko staremu Renauldowi! Nic nie
zyskiwała na jego śmierci. Co ją sprowadziło na miejsce zbrodni? Dokładnie
rozważałem wszystkie znane mi fakty. Musiała wysiąść z pociągu w Calais, gdzie się
rozstaliśmy. Nic dziwnego, że nie spotkałem jej na statku. Jeżeli zjadła kolację w
Calais i potem wsiadła do pociągu jadącego do Merlinville, to przybyła do willi
Genevi?ve akurat o godzinie, którą podała stara Françoise. Wyszła o dziesiątej. Co
robiła potem? Z pewnością albo udała się do hotelu, albo wróciła do Calais. A
później? Zbrodnia została popełniona we wtorek wieczorem. W czwartek rano znowu
była w Merlinville. Czy w ogóle opuszczała Francję? Bardzo w to wątpiłem. Co ją tu
zatrzymywało? Nadzieja, że spotka się z Jackiem Renauldem? Powiedziałem jej
(wtedy byłem o tym przekonany), że Jack Renauld jest w drodze do Buenos Aires.
Może wiedziała, że „Anzora” nie wypłynęła. Jednak żeby o tym wiedzieć, musiała się
widzieć z Jackiem. Czy Poirot właśnie to chciał wyświetlić? Czy Jack Renauld,
wracając, aby spotkać się z Marthe Daubreuil, zamiast tego stanął twarz w twarz z
Bellą Duveen, dziewczyną, którą tak bezlitośnie porzucił?
Zacząłem dostrzegać światełko w tunelu. Jeśli to była prawda, to fakt ten mógł
stanowić dla Jacka Renaulda znakomite alibi. Jednak w tych okolicznościach jego
milczenie wydawało się trudne do wyjaśnienia. Dlaczego tak uparcie milczał? Czy bał
się, aby wiadomość o jego byłym romansie dotarła do uszu Marthe Daubreuil?
Potrząsnąłem głową, niezadowolony z siebie. Przecież cały ten romans był taki
niewinny, ot taka przelotna afera miłosna młodego chłopca i młodej dziewczyny.
Powiedziałem też sobie cynicznie, że aby biedna Francuzka odrzuciła syna milionera,
którego poza tym szczerze kocha, przyczyna musiałaby być znacznie poważniejsza.
Poirot zszedł na ląd w Dover wesoły i promieniujący i nasza dalsza droga do
Londynu upłynęła bez żadnych wydarzeń. Przybyliśmy po dziewiątej. Sądziłem, że
pojedziemy prosto do naszego mieszkania i nic nie będziemy robić do rana.
Ale Poirot miał inne plany.
— Nie powinniśmy tracić czasu, mon ami. Wiadomości o aresztowaniu pojawią się
w angielskiej prasie dopiero pojutrze, ale mimo to nie możemy tracić czasu.
Nie bardzo rozumiałem, o co mu chodzi, więc zapytałem, jak chce odnaleźć tę
młodą dziewczynę.
— Pamiętasz agenta teatralnego, Josepha Aaronsa? Nie? Pomogłem mu w sprawie
japońskiego zapaśnika. Piękny problem, kiedyś ci o nim opowiem. Niewątpliwie
będzie nam mógł udzielić wszystkich niezbędnych informacji.
Zmarnowaliśmy dużo czasu, aby zlokalizować pana Aaronsa i w końcu po północy
udało nam się go znaleźć. Bardzo serdecznie przywitał Poirota i oświadczył, że jest
gotów nam pomóc.
— W świecie teatru mało jest rzeczy, o których bym nie wiedział — orzekł z
promiennym uśmiechem.
— Eh bien, monsieur Aarons, chcę znaleźć młodą dziewczynę nazwiskiem Bella
Duveen.
— Bella Duveen… Znam to nazwisko, ale w tej chwili nie mogę go skojarzyć.
Czym ona się zajmuje?
— Tego też nie wiem… Ale tu mam jej fotografię.
Pan Aarons przyglądał się przez chwilę. Nagle jego twarz rozjaśniła się.
— Mam! — klepnął się w kolano. — Na Boga, to zespół Dulcibella Kids!
— Dulcibella Kids?
— Tak. Siostry. Akrobatki, tancerki i piosenkarki. Cieszą się dużym wzięciem.
Teraz, jak sądzę, występują gdzieś na prowincji — o ile nie zrobiły sobie wakacji.
Przez ostatnie dwa — trzy tygodnie przebywały w Paryżu.
— Może pan dokładnie określić, gdzie teraz można je znaleźć?
— Z łatwością. Wracajcie do domu, a ja rano przyślę wam wiadomość.
Uzyskawszy tę obietnicę, pożegnaliśmy się. Pan Aarons okazał się tak samo
sprawny, jak był słowny. Następnego dnia około jedenastej otrzymaliśmy kartkę z
notatką: „Siostry z Dulcibella Kids występują w Pałace, w Coventry. Życzę
szczęścia”.
Natychmiast wyruszyliśmy do Coventry. Poirot nie zadawał żadnych pytań w
teatrze, tylko zadowolił się zarezerwowaniem dwóch miejsc na wieczorne
przedstawienie.
Spektakl był niezwykle nudny — albo tak mi się wydawało ze względu na nastrój,
w jakim się wówczas znajdowałem. Występowała jakaś japońska rodzina, która
utrzymywała równowagę w jakiś nieprawdopodobnie ryzykowny sposób;
pseudomodni mężczyźni w zielonych frakach i wypomadowanych włosach pletli
jakieś bzdury i cudownie tańczyli. Otyła primadonna śpiewała drąc się wniebogłosy;
jakiś komik usiłował bez powodzenia naśladować znanego komika.
W końcu zapowiedziano numer Dulcibella Kids. Czułem, jak serce zaczyna mi
szybko bić. Pojawiły się, jedna o włosach koloru lnu, druga ciemna, jednakowego
wzrostu, w krótkich zwiewnych spódniczkach, z ogromnymi kokardami we włosach.
Sprawiały wrażenie pary dość pikantnych dziewczynek. Zaczęły śpiewać. Ich głosy
były świeże, naturalne, nieco piskliwe i rewiowe, ale mimo to miłe dla ucha.
Był to całkiem sympatyczny występ. Ładnie tańczyły, zrobiły kilka zręcznych
sztuczek akrobatycznych. Słowa ich piosenek były proste, łatwe do zapamiętania.
Kiedy opadła kurtyna, ozwały się gorące oklaski. Najwyraźniej siostry Dulcibella
Kids cieszyły się powodzeniem.
Nagle poczułem, że nie mogę tu zostać ani minuty dłużej. Musiałem wyjść na
świeże powietrze. Zaproponowałem Poirotowi, żebyśmy opuścili teatr.
— Wyjdź, nie krępuj się, mon ami. Ja się świetnie bawię i zostanę do końca.
Spotkamy się później.
Z teatru do hotelu miałem tylko kilka kroków. Usiadłem w salonie, zamówiłem
whisky z wodą sodową i piłem wolno, patrząc w zamyśleniu w pusty kominek.
Usłyszałem odgłos otwieranych drzwi i odwróciłem głowę, myśląc, że to Poirot.
Jednak natychmiast zerwałem się na równe nogi. W progu stał Kopciuszek. Zdyszana
zaczęła szybko mówić, z trudem chwytając powietrze.
— Widziałam pana na widowni. Pana i pańskiego przyjaciela. Kiedy pan wstał,
wyszłam przed teatr i poszłam za panem. Dlaczego przyjechaliście tu… do Coventry?
Co tu robicie? Czy ten człowiek, który jest z panem to… detektyw?
Stała w progu. Płaszcz, który narzuciła na teatralny kostium, zsunął się z jej ramion
i upadł na podłogę. Jej twarz pod makijażem była blada, a w głosie dosłyszałem
przerażenie. W tym momencie wszystko zrozumiałem — zrozumiałem, dlaczego
Poirot jej szukał, czego się bała i nareszcie zrozumiałem własne serce…
— Tak — odparłem łagodnie.
— On szuka mnie…? — zapytała niemal szeptem. Milczałem. Dziewczyna osunęła
się na podłogę obok fotela i zaczęła gorzko szlochać.
Ukląkłem przy niej, objąłem ramieniem i odganiałem opadające na twarz włosy.
— Nie płacz, dziecko, na litość boską, nie płacz. Tutaj jesteś bezpieczna.
Zaopiekuję się tobą. Tylko nie płacz, kochanie, nie płacz. Ja wiem… wiem wszystko.
— Och, nie, to niemożliwe!
— A jednak myślę, że wiem.
Chwilę później, gdy nieco się uspokoiła, zapytałem:
— To pani zabrała sztylet, prawda?
— Tak.
— Dlatego chciała pani, żebym jej wszystko pokazał? I udała pani omdlenie?
Skinęła głową.
— Dlaczego zabrała pani sztylet? — zapytałem.
Odpowiedziała po prostu, jak dziecko:
— Bałam się, że mogą na nim być odciski palców.
— Zapomniała pani, że wtedy miała rękawiczki?
Potrząsnęła głową, jakby trochę zdziwiona, a potem powiedziała wolno:
— Czy pan… czy pan odda mnie w ręce policji?
— Dobry Boże! Nie!
Posłała mi poważne spojrzenie, a następnie zapytała spokojnie głosem, w którym
znać było obawę:
— Dlaczego?
Było to niestosowne miejsce i niewłaściwa pora na deklaracje miłości — i Bóg mi
świadkiem, nigdy nie wyobrażałem sobie, aby to uczucie nawiedziło mnie w taki
sposób. Mimo to odpowiedziałem prosto i spokojnie:
— Ponieważ kocham cię, Kopciuszku.
Pochyliła głowę, jakby zawstydzona, i szepnęła jąkając się:
— Pan nie może… pan nie może… nie, jeśli pan wie… — A potem, jakby próbując
się uspokoić, spojrzała mi prosto w oczy i zapytała:
— Ale co pan wie?
— Wiem, że przyjechała pani spotkać się tego wieczoru z panem Renauldem.
Ofiarował pani czek, ale podarła go pani z oburzeniem. Potem opuściła pani jego
dom… — przerwałem.
— Proszę dalej… co potem?
— Nie wiem, czy pani wiedziała, że tej nocy ma przyjechać Jack Renauld, czy po
prostu czekała pani w nadziei, że spotka go przypadkowo, niemniej czekała pani. A
może, czując się strasznie nieszczęśliwa, przechadzała się pani bez celu — w każdym
razie krótko przed północą ciągle znajdowała się pani w pobliżu willi i wtedy ujrzała
pani mężczyznę na polu golfowym…
Znowu przerwałem. W chwili, gdy Bella wchodziła do pokoju, nagle ujrzałem całą
prawdę, ale teraz jej obraz ukazał mi się jeszcze jaśniej i wyraźniej. Dostrzegłem
wyraźnie dziwnie krótki płaszcz na zwłokach pana Renaulda i przypomniałem sobie
zdumiewające podobieństwo między ojcem i synem, podobieństwo tak uderzające, że
w chwili, gdy wszedł do salonu, miałem wrażenie, że widzę zmartwychwstałego
nieboszczyka.
— Niech pan mówi dalej — powtórzyła dziewczyna uparcie.
— Wyobrażam sobie, że stał do pani tyłem — ale poznała go pani albo sądziła, że
poznaje. Poznała go pani po ruchach i postawie oraz po kroju płaszcza. —
Przerwałem. — W jednym ze swoich listów groziła pani Jackowi Renauldowi. Kiedy
więc ujrzała go pani, gniew i zazdrość doprowadziły panią do szaleństwa — i wtedy
go pani zaatakowała! Ani przez moment nie wierzyłem, że chciała go pani zabić. Ale
zabiła go pani, Kopciuszku.
Ukryła twarz w dłoniach i powiedziała zdławionym głosem:
— Ma pan rację… tak, ma pan rację… Widzę to wszystko tak, jak pan opisał. —
Naraz zwróciła się do mnie z gniewem: — I pan mnie kocha? Może mnie pan kochać,
wiedząc, co zrobiłam?
— Sam tego nie rozumiem — odparłem słabo. — Miłość to coś, czemu… czemu
nie można się oprzeć. Próbowałem, broniłem się — od pierwszego dnia, gdy panią
spotkałem. Ale miłość jest silniejsza ode mnie.
Wtedy nagle, gdy się tego najmniej spodziewałem, znowu się załamała, osunęła na
podłogę i zaczęła rozpaczliwie szlochać.
— Och, nie mogę! — krzyknęła. — Nie wiem, co robić! Nie wiem, dokąd mam iść!
Och litości, niech się pan zlituje i powie, co mam teraz zrobić?
Ponownie ukląkłem, starając się ją uspokoić.
— Mnie się nie musisz obawiać, Bello. Na litość boską, nie obawiaj się mnie.
Kocham cię, to prawda, ale nie żądam nic w zamian. Pozwól tylko sobie pomóc.
Kochaj go nadal, jeśli tego pragniesz, ale pozwól sobie pomóc. On ci nie pomoże.
Wydawało się, że skamieniała na dźwięk tych słów. Uniosła głowę i wpatrywała się
we mnie badawczo.
— Pan naprawdę tak myśli? — wyszeptała. — Jest pan przekonany, że kocham
Jacka Renaulda?
Potem na pół śmiejąc się, na pół płacząc, objęła mnie namiętnie za szyję, przytulając
słodką twarzyczkę do mojego policzka.
— Nie kocham go tak, jak pana — wyszeptała. — Nigdy nie kochałam tak, jak
pana!
Wargami dotknęła mojego policzka, a potem poszukała ust i całowała raz za razem,
z niesłychaną słodyczą i ogniem namiętności. Było to takie cudowne, takie namiętne,
że nigdy nie zapomnę… tak, zapamiętam to na całe życie!
Nagle jakiś dźwięk od drzwi spowodował, że spojrzałem w tę stronę. W drzwiach
stał Poirot patrząc na nas.
Nie wahałem się. Jednym skokiem znalazłem się przy nim i chwyciłem go mocno za
ramię.
— Szybko — rzuciłem dziewczynie. — Uciekaj. Tak szybko jak tylko możesz.
Zatrzymam go.
Rzuciła mi ostatnie spojrzenie i wybiegła z pokoju. Trzymałem Poirota w żelaznym
uścisku.
— Mon ami — powiedział spokojnie — świetnie opanowałeś tego rodzaju
ćwiczenia. Gdy trzyma mnie silny mężczyzna, jestem bezradny jak dziecko. Ale to
niezbyt wygodna pozycja, a przy tym bardzo śmieszna. Pozwól, że usiądziemy
spokojnie.
— Nie będziesz jej ścigał?
— Mon Dieu! Nie. Czy ja jestem Giraudem? Puść mnie, drogi przyjacielu.
Patrzyłem na niego podejrzliwie, że nie mogę rywalizować z jego przebiegłością.
Puściłem go i Poirot osunął się na fotel, rozcierając ramię.
— Jesteś niesamowicie silny, gdy jesteś rozdrażniony, Hastings! Eh bien, czy
sądzisz, że to było grzeczne w stosunku do starego przyjaciela? Pokazałem ci zdjęcie
dziewczyny i rozpoznałeś ją, ale nie powiedziałeś ani słowa.
— Nie musiałem, skoro i tak wiedziałeś, że ją rozpoznałem — odparłem z goryczą.
Zatem Poirot wiedział o wszystkim! Nawet na moment nie dał się oszukać.
— Ta, ta! Nie miałeś pojęcia, że o tym wiem. A dziś wieczorem pomogłeś
dziewczynie uciec, kiedy z takim trudem udało nam się ją znaleźć. Eh bien! A więc
wszystko sprowadziło się do tego — pracujesz ze mną, Hastings, czy przeciwko
mnie?
Milczałem przez chwilę. Zerwanie współpracy z moim przyjacielem sprawiłoby mi
wiele bólu. A jednak teraz musiałem stanąć po przeciwnej stronie barykady. Czy mi
kiedykolwiek wybaczy? Był dziwnie spokojny, ale wiedziałem, że wspaniale umiał
panować nad sobą.
— Poirot — powiedziałem — bardzo mi przykro. Przyznaję, że brzydko
postąpiłem. Ale czasem nie ma się wyboru. W przyszłości będę musiał iść własną
drogą.
Poirot skinął kilka razy głową.
— Rozumiem — odparł. Ironiczny błysk w jego oczach zgasł i mówił z łaskawością
i szczerością, która mnie zaskoczyła: — A więc ostatecznie stało się to, co się stać
musiało? Zakochałeś się, ale ta miłość zaskoczyła cię, gdyż nie pojawiła się radośnie,
w całym blasku, ale zrodziła się w bólu i męce. No, no… uprzedzałem cię.
Ostrzegałem, gdy zrozumiałem, że ta dziewczyna zabrała sztylet. Przypomnij sobie.
Ale wtedy i tak było już za późno. Powiedz mi jednak, co wiesz?
Wytrzymałem jego wzrok bez mrugnięcia.
— Nic z tego, co mi powiedziałeś, nie zaskoczyło mnie, Poirot. Proszę to
zrozumieć. Ale na wypadek, gdybyś chciał odszukać pannę Duveen, musisz jasno
wiedzieć o pewnej rzeczy. Jeżeli uważasz, że była zamieszana w zamordowanie pana
Renaulda i że to ona była u niego tego wieczoru, to mylisz się. Tego dnia jechałem z
nią z Francji do Anglii i tego wieczoru rozstaliśmy się na dworcu Victoria, jasne jest
więc, że nie mogła być w tym czasie w Merlinville.
— Ach! — Poirot patrzył na mnie zamyślony. — I mógłbyś to przysiąc przed
sądem?
— Z całą pewnością. Poirot wstał i skłonił się.
— Mon ami! Vive l‘amour! Miłość sprawia cuda. To, co wymyśliłeś na jej obronę,
doprawdy jest niezwykłe. Pokonałeś nawet mnie, Herkulesa Poirota!
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
PIĘTRZĄ SIĘ TRUDNOŚCI
Po stresie, jaki opisałem, musi nastąpić reakcja. Resztę nocy spędziłem pławiąc się
w triumfie, ale obudziwszy się rano stwierdziłem, że moje problemy nie minęły. Co
prawda nie widziałem luki W co dopiero wymyślonym alibi. Jeśli będę się go ściśle
trzymał, nie widziałem możliwości, by oskarżyć Bellę.
Czułem jednak, że muszę działać ostrożnie. Niełatwo pokonać Poirota. Wiedziałem,
że będzie usiłował odwrócić role i to w chwili, w której najmniej się spodziewam.
Następnego dnia jakby nigdy nic spotkaliśmy się na śniadaniu. Chociaż Poirot był w
normalnym nastroju, czułem w stosunku do siebie rezerwę. Po śniadaniu oznajmiłem,
że mam ochotę udać się na spacer. W oczach Poirota błysnął złośliwy uśmieszek.
— Jeśli wychodzisz, by zdobyć jakąś informację, to trudzisz się daremnie. Możesz
się wszystkiego dowiedzieć ode mnie. Siostry z zespołu Dulcibella Kids zerwały
kontrakt i opuściły Coventry, udając się w nieznanym kierunku.
— Doprawdy, Poirot? — zdziwiłem się.
— Możesz mi wierzyć, Hastings. Od samego rana zasięgnąłem już informacji. A ty
czego się spodziewałeś?
To prawda, w tych okolicznościach niczego innego nie mogłem się spodziewać.
Kopciuszek skorzystał z mojej pomocy i z pewnością nie tracił czasu, aby zniknąć i
ukryć się przed pościgiem. Zrobiła to, co chciałem i co planowałem. Niemniej
czułem, że wikłam się w sieci nowych trudności.
Nie miałem żadnych możliwości skontaktowania się z dziewczyną, a przecież
powinna wiedzieć, jaką nakreśliłem dla niej linię obrony, której miałem zamiar
trzymać się za wszelką cenę. Możliwe, że w jakiś sposób spróbuje przesłać mi
wiadomość, ale nie bardzo wiedziałem, jak to zrobi. Mogła się obawiać, że list
wpadnie w ręce Poirota, a to z kolei zaraz naprowadzi go na jej trop. W tej sytuacji
nie pozostało jej nic innego, jak natychmiast zniknąć.
Ale co tymczasem będzie robił Poirot? Przyglądałem mu się uważnie. Siedział z
najniewinniejszą miną na świecie i w zamyśleniu wpatrywał się gdzieś w przestrzeń.
Równocześnie był zbyt spokojny i pogodny, aby mu ufać. Długie lata wspólnego
przebywania nauczyły mnie, że im bardziej Poirot sprawiał wrażenie niewinnego, tym
bardziej był niebezpieczny. Teraz ten jego spokój niepokoił mnie. Widocznie
zauważył w moim wzroku ten niepokój, uśmiechnął się bowiem dobrodusznie.
— Jesteś ciekaw, Hastings, dlaczego nie rzuciłem się w pościg?
— No… w pewnym sensie.
— Ty niewątpliwie zrobiłbyś to na moim miejscu. Ale ja nie należę do ludzi
ganiających po całym kraju w poszukiwaniu igły w stogu siana. Nie — niech
mademoiselle idzie, dokąd chce. Niewątpliwie znajdę ją, gdy będę jej potrzebował.
Do tej pory mogę poczekać.
Patrzyłem na niego z powątpiewaniem. Chciał mnie oszukać? Denerwowało mnie,
że teraz to on był panem sytuacji. Powoli traciłem poczucie wyższości. Ułatwiłem
dziewczynie, ucieczkę, opracowałem doskonały plan uchronienia jej sprzed
konsekwencjami okropnego czynu — a mimo to nie byłem spokojny. Spokój Poirota
budził we mnie tysiące obaw.
— Mam wrażenie, Poirot — powiedziałem trochę nieśmiało — że nie mam już
prawa pytać cię, jakie masz plany?
— Ależ masz prawo. To nie żadna tajemnicy. Bezzwłocznie wracamy do Francji.
— My?
— Oczywiście, że my! Dobrze wiesz, że nie możesz spuścić oka z papy Poirota.
Czy nie tak, drogi przyjacielu? Ale jeśli chcesz, możesz zostać w Anglii…
Potrząsnąłem głową. Zabił mi porządnego ćwieka. Rzeczywiście nie mogłem go
tracić z oczu. Po tym, co się stało, nie mogłem się spodziewać, że będzie ze mną
szczery, ale mogłem śledzić jego działania. Belli groziło niebezpieczeństwo tylko z
jego strony. Dla Girauda i francuskiej policji nie istniała. Za wszelką cenę musiałem
trzymać się blisko Poirota.
Poirot obserwował mnie uważnie przez cały czas, gdy nad tym wszystkim
rozmyślałem, i skinął głową z zadowoleniem.
— Mam rację, prawda? Oczywiście mógłbyś próbować mnie śledzić jakoś
absurdalnie przebrany, z fałszywą brodą czy czymś w tym rodzaju, ale to niewątpliwie
zwróciłoby tylko na ciebie uwagę. Zatem lepiej, żebyśmy pojechali razem. Byłoby mi
bardzo przykro, gdybyś naraził się na śmieszność.
— A więc dobrze. Ale lojalnie cię ostrzegam, że…
— Wiem… wszystko wiem. Jesteś moim wrogiem! Zatem bądź moim wrogiem.
Wcale mnie to nie martwi.
— To dobrze. Nie mam nic przeciwko temu, dopóki wszystko jest jasne i uczciwe.
— Doceniam twoją angielską namiętność do przestrzegania zasady fair play\ Teraz,
gdy pozbyłeś się już skrupułów, możemy natychmiast ruszać w podróż. Nie ma czasu
do stracenia. Nasz pobyt w Anglii był krótki, ale owocny. Wiem to, co chciałem
wiedzieć.
Mówił swobodnie, ale wyczytałem w jego słowach jakąś groźbę.
— Jednak… — zacząłem.
— A jednak — jak powiedziałeś. Niewątpliwie jesteś zadowolony z roli, jaką tu
odegrałeś. Ja obecnie interesuję się Jackiem Renauldem.
Jack Renauld! Te słowa przejęły mnie dreszczem. Zupełnie zapomniałem o tym
aspekcie naszej sprawy. Jack Renauld w więzieniu, z cieniem wznoszącej się nad jego
głową gilotyny. Nagle ujrzałem moją rolę w bardziej ponurym świetle. Może uda mi
się ocalić Bellę — tak, ale robiąc to ryzykowałem posłanie niewinnego człowieka na
śmierć.
Odepchnąłem tę myśl ze zgrozą. To się nie zdarzy. On zostanie uniewinniony! Z
pewnością będzie uniewinniony. Jednak poczułem mrożący krew w żyłach strach. A
jeśli nie zostanie uniewinniony? Co wtedy? Czy miałem jego śmierć wziąć na swoje
sumienie? Co za przerażająca myśl! Miałem do tego dopuścić? Miałem wybierać
między nim i Bellą? Serce mówiło mi, że za zapłacę każdą cenę, aby ocalić
dziewczynę, którą kocham. Ale jeśli zapłacić miałby ktoś inny, sprawa przedstawiała
się zupełnie inaczej.
Co by na to powiedziała Bella? Przypomniałem sobie, że nie wspomniałem jej o
aresztowaniu Jacka Renaulda. Tak więc nic nie wiedziała, że jej były kochanek
znajduje się w więzieniu, oskarżony o ohydne morderstwo, którego nie popełnił. Jak
się zachowa, gdy się o tym dowie? Czy zechce ocalić swe życie kosztem jego życia? Z
pewnością nie wolno jej podjąć żadnej pochopnej decyzji. Jack Renauld może, a
nawet powinien, zostać zwolniony bez interwencji z jej strony. Jeśli się tak stanie —
to dobrze. Ale jeśli nie zostanie zwolniony? Wtedy powstanie przerażający,
niemożliwy do rozwiązania problem. Wydawało mi się, że Bella nie musi obawiać się
kary śmierci. W jej sprawie okoliczności popełnienia zbrodni były zupełnie odmienne.
Mogła ją usprawiedliwić zazdrość i skrajna prowokacja ze strony zamordowanego, a
poza tym mogła jej też pomóc uroda i młodość. Fakt, że przez tragiczną pomyłkę
ofiarą zbrodni padł pan Renauld, a nie jego syn, który teraz płaci za to więzieniem, w
niczym nie zmieniał motywu zbrodni. Mimo to, nawet gdyby wyrok sądu był łagodny,
na pewno czekało ją wieloletnie więzienie.
Nie, Bellę należało chronić. A jednocześnie należało ocalić Jacka Renaulda. Tylko
w jaki sposób to zrealizować? Tego nie wiedziałem. Cała nadzieja w Poirocie; on
wiedział. Cokolwiek się zdarzy, on z pewnością ocali niewinnego człowieka. Musi
znaleźć jakiś pretekst. To mogło być trudne, ale jakoś to załatwi. Bella niczego nie
będzie podejrzewać, Jack Renauld zostanie uniewinniony i wszystko dobrze się
skończy. Ciągle to sobie powtarzałem, ale w głębi duszy nadal czułem mrożący krew
w żyłach strach.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
„RATUJCIE GO!”
Opuściliśmy Anglię wieczornym statkiem, a następnego dnia rano znaleźliśmy się w
St. Omer, dokąd przewieziono Jacka Renaulda. Poirot natychmiast udał się do
monsieur Hauteta. Towarzyszyłem Poirotowi, widząc, że nie przeszkadza mu moja
obecność.
Po długich i skomplikowanych formalnościach wstępnych zaprowadzono nas do
gabinetu sędziego śledczego, który przywitał nas serdecznie.
— Mówiono, że wrócił pan do Anglii, monsieur Poirot. Cieszę się, że stało się
inaczej.
— To prawda, byłem w Anglii, monsieur, ale tylko przelotnie. Chciałem zbadać
pewne drugorzędne poszlaki.
— Tak? I zbadał pan?
Poirot wzruszył ramionami. Monsieur Hautet skinął głową z westchnieniem.
— Obawiam się, że musimy się poddać. Ten gbur Giraud, chociaż jego maniery są
odrażające, trzeba przyznać, że osiąga dobre rezultaty! Nie ma raczej nadziei, że
popełnił pomyłkę.
— Tak pan sądzi?
Tym razem sędzia śledczy wzruszył ramionami.
— No dobrze, pomówmy szczerze — oczywiście w zaufaniu — czy potrafi pan
znaleźć inne wyjście?
— Szczerze mówiąc mam wrażenie, że wiele punktów wymaga wyjaśnienia.
— Na przykład…?
Ale Poirot nie dał się sprowokować.
— Jeszcze dokładnie nie ustaliłem — stwierdził. — To była tylko uwaga ogólna.
Polubiłem tego młodzieńca i przykro by mi było, gdybym musiał uznać, że jest winny
tak potwornej zbrodni. A przy okazji, co on sam mówi o tej sprawie?
Sędzia zmarszczył brwi.
— Nie mogę go zrozumieć. Wydaje się nie zainteresowany obroną swej skóry.
Ogromnie trudno wydobyć z niego odpowiedzi na jakiekolwiek pytania. Ciągle
wszystkiemu zaprzecza, a potem chroni się w uparte milczenie. Jutro zamierzam
ponownie przeprowadzić przesłuchanie, może chcecie być przy tym obecni?
Zgodziliśmy się z wielka ochotą.
— To przygnębiająca sprawa — dodał sędzia z westchnieniem. — Darzę madame
Renauld dużą sympatią.
— A jak się miewa madame Renauld?
~ Jeszcze nie odzyskała przytomności. W pewnym sensie to zbawienne dla tej
biednej kobiety, w ten sposób uniknie wielu bolesnych przeżyć. Lekarze mówią, że
nie ma niebezpieczeństwa, ale gdy odzyska przytomność, będzie potrzebowała
absolutnego spokoju. Jej stan obecny, jak zrozumiałem, wywołany jest w równym
stopniu upadkiem, co przeżytym wstrząsem psychicznym. To byłoby straszne, gdyby
jej umysł miał doznać jakiejś szkody; jednak nie dziwiłbym się wcale… tak,
doprawdy, nie byłoby w tym nic dziwnego.
Sędzia usiadł wygodniej w fotelu i potrząsnął głową, jakby w tej ponurej
perspektywie znajdował sadystyczne zadowolenie. Nagle wyprostował się i
powiedział z podnieceniem:
— To mi coś przypomniało. Mam dla pana list, monsieur Poirot. Chwileczkę,
gdzież on się podział?
Zaczął grzebać w stosie papierów. W końcu znalazł i podał Poirotowi grubą
kopertę.
— Przyszedł do mnie w drugiej kopercie z prośbą, abym go panu doręczył —
wyjaśnił. — Ponieważ nic zostawił pan swojego adresu, nie mogłem tego zaraz
uczynić.
Poirot studiował z ciekawością kopertę. Pismo było pochyłe, litery wydłużone,
nieangielskie. Wyraźnie wyczuwało się kobiecą rękę. Poirot nie otworzył koperty.
Wsunął ją do kieszeni i wstał.
— A zatem do jutra. Bardzo dziękuję za uprzejmość.
— Nie ma za co. Jestem zawsze do pańskiej dyspozycji.
Wychodząc z budynku, spotkaliśmy Girauda. Był bardziej elegancki niż zwykle i
wydawał się niezwykle z siebie zadowolony.
— Ach, monsieur Poirot! — zawołał wesoło. — A więc wrócił pan z Anglii?
— Jak pan widzi — odparł Poirot.
— Wydaje mi się, że wkrótce nastąpi wyjaśnienie naszej sprawy.
— Zgadzam się z panem, monsieur Giraud.
Poirot odpowiedział cicho. Jego przygnębienie zdawało się wprawiać Girauda w
zachwyt.
— Ten nasz zbrodniarz, to kompletny mięczak! Nawet nie zamierza się bronić. To
coś absolutnie niezwykłego!
— Tak niezwykłe, że daje nam wiele do myślenia, prawda? — podsunął łagodnie
Poirot.
Ale Giraud nie słuchał. Bawił się niedbale laską.
— No to do zobaczenia, monsieur Poirot. Cieszę się, że nareszcie przekonał się pan
do winy Jacka Renaulda.
— Pardon! Ja jednak wcale nie jestem o tym przekonany. Jack Renauld jest
niewinny.
Giraud przez chwilę stał zaskoczony — potem zaczął się głośno śmiać i stuknął się
palcem w czoło.
— Toque!*
Poirot wyprostował się. W jego oczach pojawił się niebezpieczny ogień.
— Monsieur Giraud, przez cały czas prowadzenia tej sprawy zachowywał się pan w
stosunku do mnie szczególnie arogancko. Należy się panu za to nauczka. Gotów
jestem założyć się z panem o pięćset franków, że znajdę zabójcę monsieur Renaulda
wcześniej niż pan. Zgadza się pan?
Giraud wpatrywał się oszołomiony w mojego przyjaciela i znowu mruknął:
— Toque!
— No więc — ponaglił Poirot — zgadza się pan?
— Nie mam zamiaru wyciągać od pana pieniędzy.
— Niech się pan nie obawia. Nie wyciągnie ich pan ode mnie!
— Zatem dobrze, zgadzam się! Powiedział pan, że moje zachowanie było
obraźliwe. No cóż, kilka razy pańskie zachowanie również i mnie zdenerwowało.
— Miło mi to słyszeć — odparł Poirot. — Do widzenia, monsieur Giraud. Idziemy,
Hastings.
Szliśmy ulicą w milczeniu. Czułem na sercu ciężar. Poirot zupełnie jasno wyłożył
swoje zamiary. Coraz bardziej wątpiłem, czy moje wysiłki ocalenia Belli przed
konsekwencjami jej czynu okażą się skuteczne. To niefortunne spotkanie z Giraudem
ubodło Poirota do żywego.
Nagle poczułem rękę na ramieniu i odwróciwszy się ujrzałem Gabriela Stonora.
Zatrzymaliśmy się, aby się z nim przywitać. Zaproponował, że odprowadzi nas do
hotelu.
— Co pana tu sprowadziło, monsieur Stonor? — zapytał Poirot.
— Należy wspierać duchowo przyjaciół — odparł sucho. — Szczególnie wtedy, gdy
są niesłusznie oskarżani.
— A więc pan nie wierzy, że Jack Renauld popełnił tę zbrodnię? — zapytałem
szybko.
— Oczywiście, że nie wierzę. Znam dobrze tego chłopca. Przyznaję, że w tej
sprawie jest kilka punktów, które zupełnie zbiły mnie z tropu, ale mimo to — i mimo
jego biernej postawy godzenia się z oskarżeniem — nigdy nie wierzyłem, że Jack
Renauld jest mordercą.
Poczułem do sekretarza ogromna sympatię. Jego słowa zdawały się zdejmować
ciężar z mego serca.
— Nie wątpię, że wielu ludzi też tak uważa! — wykrzyknąłem. — Za mało
dowodów przemawia przeciwko niemu. Ja osobiście twierdzę, że powinni go
uniewinnić.
Ale Stonor nie odpowiedział tak, jak to sobie wyobrażałem.
— Dużo bym dał, żeby być tak przekonany o tym, jak pan — odparł ponuro. — A
jaka jest pańska opinia, monsieur? — zwrócił się do Poirota.
— Myślę, że jego przyszłość jawi się w czarnych barwach — rzekł spokojnie Poirot.
— Pan wierzy w jego winę? — zdziwił się Stonor.
— Nie wierzę, ale myślę, że trudno będzie tego dowieść.
— Piekielnie dziwnie się zachowuje — mruknął Stonor.
— Oczywiście pewien jestem, że w tej sprawie kryje się więcej, niż widać gołym
okiem. Ale Giraud niczego nie dostrzega, dlatego że jest z zewnątrz, a poza tym cała
sprawa jest cholernie dziwna. Lepiej o tym wszystkim za dużo nie mówić. Jeżeli pani
Renauld chce coś ukryć, to ja biorę z niej przykład. To jej sprawa i tylko ona o tym
decyduje. Mam dla niej zbyt wiele szacunku, żeby się wtrącać, jednak nie mogę
zrozumieć postępowania jej syna. Można by pomyśleć, że on chce zostać uznany
winnym.
— Ależ to absurd! — wykrzyknąłem. — Po pierwsze ten sztylet… — przerwałem,
niepewny, czy Poirot życzy sobie, abym zdradzał nasze tajemnice. Po chwili podjąłem
na nowo, starannie dobierając słowa: — Wiemy, że owego wieczoru sztylet nie mógł
się znajdować w posiadaniu Jacka Renaulda. Pani Renauld też o tym wie.
— To prawda — rzekł Stonor. — Gdy odzyska świadomość, na pewno wyjaśni to i
wiele innych spraw. No, ale muszę już panów opuścić.
— Chwileczkę — powstrzymał go Poirot. — Czy może mi pan dać znać
natychmiast, gdy pani Renauld odzyska przytomność?
— Oczywiście. Nic łatwiejszego. — Czy dobrze powiedziałem o tym sztylecie,
Poirot? — zapytałem, gdy znaleźliśmy się w naszym pokoju. — Nie mogłem więcej
mówić Stonorowi.
— Postąpiłeś zupełnie prawidłowo. Ale lepiej zachowywać w tej sprawie tajemnicę
tak długo, jak tylko można. Jeśli chodzi o ten sztylet, to niewiele pomogłeś Jackowi
Renauldowi. Przypominasz sobie, że tego ranka, gdy wybieraliśmy się do Londynu,
byłem nieobecny przez godzinę?
— Tak.
— Próbowałem odnaleźć firmę, która wyprodukowała dla Jacka te pamiątki z
wojny. Okazało się to zupełnie łatwe. Eh bien, Hastings, wykonano na jego
zamówienie nie dwa noże do papieru, ale trzy.
— Zatem…
— Zatem jeden otrzymała jego matka, jeden Bella Duveen, a trzeci niewątpliwie
zachował dla siebie. Nie, Hastings, obawiam się, że sprawa sztyletu nie pomoże nam
ocalić jego głowy od gilotyny.
— Nie może dojść do tego! — krzyknąłem z przerażeniem. Poirot pokręcił
niepewnie głową.
— Ty go ocalisz! — wykrzyknąłem z głębokim przekonaniem.
Poirot spojrzał na mnie poważnie.
— A czy przypadkiem ty sam mi tego nie uniemożliwiasz, mon ami!
— Istnieją różne sposoby…—mruknąłem.
— Ach! Sapristi! Żądasz ode mnie cudu. Nie… nie mów więcej. Zobaczmy, co jest
w tym liście.
Wyjął z kieszeni na piersi kopertę. Przeczytał w skupieniu, po czym podał mi małą
kartkę papieru.
— Są na tym świecie jeszcze inne cierpiące kobiety, Hastings.
Litery były niewyraźne, najwyraźniej pisała je ręka osoby bardzo podnieconej.
Drogi monsieur Poirot,
Jeśli otrzyma pan ten list, błagam pana o przybycie na pomoc! Nie mam się do kogo
zwrócić, a Jacka za wszelką cenę uratować. Błagam pana na klęczkach, niech pan
nam pomoże.
Marthe Daubreuil
Wzruszony oddałem mu list.
— Udzielisz jej pomocy?
— Natychmiast. Musimy zamówić samochód.
W ciągu pół godziny przybyliśmy przed willę Marguerite. Marthe wyszła na nasze
spotkanie. Zobaczywszy Poirota, schwyciła obydwiema rękami jego rękę.
— Ach, jednak pan przyjechał. Jaki pan dobry. Byłam zrozpaczona i nie
wiedziałam, co robić. Nie pozwolili mi odwiedzić go w więzieniu. Okropnie cierpię!
Jestem na pół obłąkana. Czy to prawda, co mówią, że nie wypiera się tej zbrodni? To
niemożliwe, aby on to zrobił! Nigdy w to nie uwierzę.
— Ja też w to nie wierzę, mademoiselle — stwierdził łagodnie Poirot.
— To dlaczego nie chce mówić? Nie rozumiem.
— Może kogoś osłania — podsunął Poirot, patrząc na nią uważnie.
Marthe zmarszczyła brwi.
— Kogoś osłania? Ma pan na myśli jego matkę? Ach, podejrzewałam ją od samego
początku. Kto dziedziczy cały ten ogromny majątek? Ona. Łatwo jest przywdziać
wdowie szaty i grać rolę hipokrytki. Mówiono, że gdy Jacka aresztowano, padła
zemdlona! Dobrze to zagrała! — Marthe uczyniła dramatyczny gest. — I niewątpliwie
monsieur Stonor jej w tym pomagał. To niezła parka. To prawda, że ona jest od niego
starsza — ale co to znaczy dla mężczyzny, gdy kobieta jest bogata! W jej głosie
wyczuwało się gorycz.
— Stonor był w tym czasie w Anglii — wtrąciłem.
— To on tak twierdzi… ale kto to sprawdził?
— Mademoiselle — rzekł spokojnie Poirot — jeżeli mamy współpracować, to
musimy sobie wszystko jasno powiedzieć. Na początek chcę pani zadać pytanie.
— Słucham, monsieur.
— Czy pani zna prawdziwe nazwisko swojej matki? Marthe patrzyła na niego przez
chwilę, potem powoli skinęła głową i wybuchnęła płaczem.
— Spokojnie, spokojnie — powiedział Poirot, gładząc ją po ramieniu. — Proszę się
uspokoić, petite, widzę, że pani zna. Teraz drugie pytanie — czy pani wie, kim
naprawdę był monsieur Renauld?
— Monsieur Renauld? — uniosła głowę i patrzyła na niego zdziwiona.
— No tak, tym razem widzę, że pani nie wie. A więc proszę uważnie słuchać.
Opowiedział jej po kolei całą sprawę, tak jak przedstawił ją mi w dniu, gdy
opuszczaliśmy Anglię. Marthe słuchała w milczeniu. Gdy skończył, dziewczyna
głęboko westchnęła.
— Pan jest wspaniały… cudowny! Jest pan największym detektywem na świecie.
Szybkim ruchem zsunęła się z krzesła i klęcząc przed Poirotem wyrzuciła z siebie z
iście francuskim temperamentem:
— Pan go ocali, monsieur! — wykrzyknęła. — Ja go tak kocham. Och, niech go pan
ocali, niech go pan ocali!
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
NIESPODZIEWANE ROZWIĄZANIE
Następnego ranka byliśmy obecni przy przesłuchaniu Jacka Renaulda. Mimo
krótkiego czasu, jaki upłynął od uwięzienia, w jego wyglądzie nastąpiła wstrząsająca
zmiana. Zapadnięte policzki, podkrążone oczy i wyraz twarzy świadczyły o tym, że
daremnie usiłował zasnąć przez wiele nocy. Na nasz widok nie zdradził żadnych
uczuć.
— Renauld — zaczął sędzia — czy pan zaprzecza, że w noc popełnienia zbrodni był
w Merlinville?
Jack odpowiedział dopiero po chwili i to z wahaniem, mogącym wzbudzić praw
dziwa litość:
— Ja… ja… powiedziałem już, że byłem w Cherbourgu.
Sędzia odwrócił się szybko.
— Wezwać świadków.
Po chwili otworzyły się drzwi i wszedł mężczyzna, w którym poznałem tragarza z
dworca w Merlinville.
— Pan miał służbę w nocy siódmego czerwca?
— Tak, monsieur.
— Był pan przy nadejściu pociągu o jedenastej czterdzieści?
— Tak, monsieur.
— Proszę spojrzeć na więźnia. Czy pan poznaje w nim jednego z pasażerów, którzy
wysiedli z tego pociągu?
— Tak, monsieur.
— Jest pan zupełnie pewien?
— Tak, monsieur. Znam dobrze monsieur Jacka Renaulda.
— Nie myli się pan co do daty?
— Nie, monsieur. Następnego dnia rano, to jest ósmego czerwca, dowiedziałem się
o morderstwie.
Wprowadzono następnego pracownika kolei, który potwierdził zeznania swego
poprzednika. Sędzia spojrzał na Jacka Renaulda.
— Ci ludzie rozpoznali pana. Co pan na to? Jack wzruszył ramionami.
— Nic.
— Renauld — kontynuował sędzia — czy pan to poznaje? Wziął jeden z leżących
na stole przedmiotów i wyciągnął rękę w kierunku więźnia. Drgnąłem. Był to sztylet
wykonany z części samolotu.
— Chwileczkę! — krzyknął mecenas Grosier, obrońca Jacka. — Chcę porozmawiać
z klientem, zanim udzieli na pańskie pytanie odpowiedzi.
Ale Jack Renauld nie miał żadnych względów dla swego nieszczęsnego obrońcy,
odsunął go na bok i odparł spokojnie:
— Oczywiście, że poznaję. To prezent, jaki ofiarowałem matce. Jest pamiątką z
wojny.
— Czy istnieje drugi identyczny sztylet?
Mecenas Grosier ponownie interweniował, ale Jack znowu go zlekceważył.
— Nic o tym nie wiem. Osobiście go zaprojektowałem.
Ten upór więźnia zdziwił nawet sędziego. Zdawało się, że Jack Renauld naprawdę
pragnie przyspieszenia własnej zguby. Ja oczywiście wiedziałem, że robiąc to
wszystko dla ocalenia Belli, chciał za wszelką cenę ukryć fakt istnienia drugiego
identycznego noża do papieru. Tak długo, jak wszyscy są przekonani, że nie ma
duplikatu, nikt nie może jej podejrzewać. Bohatersko krył kobietę, którą niegdyś
kochał — ale za jaką cenę! Zacząłem zdawać sobie sprawę, jak trudne zadanie
złożyłem na barki mego przyjaciela. Niełatwo będzie uwolnić Jacka Renaulda, nie
wyjawiając całej prawdy.
— Madame Renauld zeznała — powiedział Hautet ironicznym tonem — że w noc
popełnienia morderstwa sztylet leżał na jej toaletce. Ale madame Renauld jest matką!
Może to pana zaskoczy, Renauld, ale uważam za bardzo prawdopodobne, że madame
Reanuld myliła się i że — być może przez nieuwagę — zabrał pan ten sztylet ze sobą
do Paryża. Może będzie pan chciał mi zaprzeczyć…
Dostrzegłem, że skute kajdankami ręce młodzieńca zaciskają się w pięści. Na czole
pojawił się perlisty pot.
— Nie będę panu zaprzeczał — powiedział z wyraźnym wysiłkiem, ochrypłym
głosem. — To możliwe.
Jego słowa wywarły piorunujące wrażenie na zebranych. Mecenas Grosier zerwał
się na równe nogi.
— Mój klient doznał wstrząsu psychicznego — zawołał — i jego nerwy nie
wytrzymują napięcia. Proszę zanotować, że uważam, że nie jest zdolny w pełni
odpowiadać za swoje słowa.
Sędzia śledczy z gniewem nakazał mu milczenie, ale przez moment zdawało się, że
w jego umyśle zrodziło się podobne podejrzenie. Tym razem Jack Renauld nieco
przeszarżował. Sędzia pochylił się do przodu i wpatrywał się przenikliwie w więźnia.
— Czy pan w pełni rozumie, Renauld, że udzielane odpowiedzi upoważniają mnie
do postawienia pana w stan formalnego oskarżenia?
Blada twarz Jacka spłonęła krwistym rumieńcem. Patrzył bez mrugnięcia prosto w
oczy sędziego.
— Monsieur Hautet, przysięgam, że nie zabiłem mojego ojca.
Ale chwila zwątpienia sędziego już minęła. Zaśmiał się nieprzyjemnie.
— Niewątpliwie! Niewątpliwie! Nasi więźniowie są zawsze niewinni! Ale
oskarżają pana własne słowa. Nie podał nam pan żadnego dowodu na swoją obronę,
żadnego alibi — w zamian podając oświadczenia o swej niewinności, które nie
zwiodłoby nawet dziecka. Pan zabił ojca, Renauld — w sposób okrutny i podstępny
— i to dla pieniędzy, które jak pan sądził otrzyma po jego śmierci. Matka jest pańską
wspólniczką. — Ze względu na fakt, że działała z pobudek macierzyńskich, sąd
zapewne okaże jej pobłażliwość, której nie będzie miał dla pana. I całkiem słusznie!
Popełnił pan potworną zbrodnię — godną potępienia przez ludzi i Boga!
Uchyliły się drzwi, pan Hautet z wielkim niezadowoleniem musiał przerwać.
— Panie sędzio! Panie sędzio! — wyjąkał woźny. — Przyszła jakaś pani, która
mówi, że… mówi, że…
— Co mówi? — zawołał sędzia ze złością. — To wbrew przepisom. Zabraniam…
Kategorycznie zabraniam.
Ale w tym momencie smukła postać odsunęła woźnego i wślizgnęła się do sali.
Ubrana była na czarno, a twarz kryła gęsta woalka.
Serce zabiło mi gwałtownie. A więc przybyła! Wszystkie moje wysiłki były
daremne! Musiałem podziwiać odwagę, która nakazała jej posunąć się do takiego
kroku.
Uniosła woalkę — i zamarłem ze zdumienia. Mimo łudzącego podobieństwa to nie
był Kopciuszek! Teraz, gdy zobaczyłem ją bez teatralnej peruki z blond włosów,
poznałem, że była to dziewczyna z fotografii znalezionej w pokoju Jacka Renaulda.
— Czy pan jest sędzią śledczym? Nazywa się pan Hautet? — zapytała.
— Tak, ale zabraniam…
— Nazywam się Bella Duveen. To ja zabiłam pana Renaulda.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
OTRZYMUJĘ LIST
Mój przyjacielu,
gdy dostanie Pan ten list, będzie Pan już wszystko wiedział. Moje słowa nie
wywarły na Belli najmniejszego wrażenia. Pojechała, aby oddać się w ręce policji.
Jestem już zmęczona walką.
Już Pan wie, że oszukałam Pana, że kłamstwem odpłaciłam się za okazane mi
zaufanie. Może się to Panu wydać czymś nie do wybaczenia, ale zanim na zawszę
zniknę z Pańskiego życia, chcę żeby Pan wiedział o wszystkim. Byłoby mi lżej na tym
świecie, gdybym wiedziała, że może mi Pan wybaczyć. Ale nie robiłam tego
wszystkiego we własnym interesie — i tylko tyle mogę powiedzieć na swoje
usprawiedliwienie.
Zacznę od dnia, w którym spotkałam Pana w pociągu z Paryża. Byłam wtedy bardzo
niespokojna z powodu Belli. Szalała z miłości do Jacka Reanulda, najchętniej
zmiatałaby pył sprzed jego stóp, a gdy bardzo się zmienił, przestał do niej tak często
pisać, była bliska utraty zmysłów. Wtedy nabrała przekonania, że kocha inną i
oczywiście, jak się później okazało, nie myliła się. Postanowiła pojechać do
Merlinville i spróbować spotkać się z Jackiem. Wiedziała, że byłam temu przeciwna, i
usiłowała pojechać tam w tajemnicy. Kiedy przekonałam się, że nie ma jej w pociągu
do Calais, postanowiłam bez niej nie wracać do Anglii. Czułam, że jeśli jej nie
powstrzymam, stanie się coś niedobrego.
Wyszłam na następny pociąg z Paryża. Znalazłam siostrę i przekonałam się, że
zamierza natychmiast jechać do Merlinville. Perswadowałam jej jak tylko mogłam,
ale to nic nie pomogło. Uparła się i chciała wszystko załatwić na swój własny sposób.
Wtedy umyłam ręce i postanowiłam się nie wtrącać. Zrobiłam wszystko, co możliwe.
Robiło się późno. Poszłam do hotelu, a Bella wyruszyła do Merlinville. Ciągle nie
mogłam się pozbyć przeczucia, że —jak to piszą w książkach — w powietrzu wisi
nieszczęście.
Następnego dnia Bella nie wróciła. Umówiła się ze mną w hotelu, ale nie zjawiła
się. Cały dzień nie dała znaku życia. Byłam bardzo niespokojna. Potem ukazały się
wieczorne gazety z wiadomościami o zbrodni.
To było straszne! Nie miałam oczywiście pewności, ale bardzo się bałam.
Wyobrażałam sobie, że spotkała papcię Renaulda, powiedziała mu o sobie i Jacku, a
on ją obraził, czy coś w tym rodzaju. Obie z natury jesteśmy bardzo gwałtowne.
Potem pojawiła się ta historia z zamaskowanymi cudzoziemcami i nabrałam trochę
otuchy. Jednak nadal dręczył mnie fakt, że Bella nie zjawiła się u mnie o umówionej
porze.
Następnego dnia rano byłam już tak roztrzęsiona, że postanowiłam pojechać do
Merlinville i przekonać się, co się stało. Zaraz po przybyciu na miejsce wpadłam na
Pana. Pan o tym wszystkim wie… Kiedy ujrzałam trupa podobnego do Jacka i w jego
płaszczu, wszystko zrozumiałam! A potem zobaczyłam ten nóż — ten straszny nóż —
identyczny jak ten, który Jack podarował Belli. Dziesięć do jednego, że są na nim
odciski jej palców! Nie potrafię Panu opisać dręczącego mnie wtedy lęku i uczucia
bezradności. Wiedziałam jasno tylko jedno: muszę zabrać stąd ten sztylet i uciec,
zanim ktoś odkryje, że zniknął. Udałam omdlenie i, gdy Pan poszedł po wodę,
ukryłam go pod suknią.
Powiedziałam Panu, że zatrzymałam się w hotelu du Phare, ale w istocie
natychmiast wróciłam do Calais i tam wsiadłam na pierwszy statek płynący do Anglii.
Na środku kanału wyrzuciłam sztylet do wody. I wtedy naprawdę odetchnęłam z ulgą.
Bella znajdowała się już w naszym londyńskim mieszkaniu. Była w okropnym
stanie. Powiedziałam, co zrobiłam, i że na razie jest zupełnie bezpieczna. Spojrzała na
mnie badawczo, a potem zaczęła się śmiać… i śmiała się, śmiała… to było
przerażające! Pomyślałam, że trzeba ją czymś zająć. Zwariuje, jeśli zacznie
rozpamiętywać swój czyn. Na szczęście natychmiast otrzymałyśmy angaż.
A potem ujrzałam w Coventry Pana z przyjacielem… Byłam przerażona. Z
pewnością nabrał Pan podejrzeń, inaczej nie śledzilibyście nas aż do Coventry.
Musiałam poznać najgorsze, dlatego śledziłam Pana. Byłam zdesperowana. Ale
potem, zanim zdążyłam Panu coś powiedzieć, zorientowałam się, że to mnie Pan
podejrzewa, a nie Bellę! A dokładniej, odkąd dowiedział się Pan, że ukradłam sztylet,
myślał Pan, iż to ja jestem Bellą.
Chciałabym, mój drogi, aby Pan wiedział, co siedziało w mojej duszy… a wtedy
może mi Pan wybaczy… Tak strasznie się bałam, taka byłam zrozpaczona i
zdecydowana na wszystko… Rozumiałam tylko, że próbuje mnie Pan ocalić — ale
nie wiedziałam, czy chciałby Pan pomóc prawdziwej Belli… Zapewne nie — to nie
byłoby to samo! Nie mogłam ryzykować! Bella jest moją siostrą–bliźniaczką —
muszę dla niej robić wszystko, co tylko w mojej mocy. Więc dalej brnęłam w
kłamstwie. Wtedy czułam, i czują też dzisiaj, dla siebie pogardę. To wszystko… Pan
pewnie powie, że wystarczy. Powinnam była Panu zaufać… Gdybym zaufała…
Od chwili, gdy pojawiły się w gazetach wieści o aresztowaniu Jacka Renaulda,
wszystko rozsypało się w gruzy. Bella nawet nie chciała czekać, jak się sprawy dalej
potoczą…
Jestem bardzo zmęczona. Nic mogę już dalej pisać.
Zaczęła podpisywać się „Kopciuszek”, ale przekreśliła i napisała: „Dulcie Duveen”.
Cały list napisany był nierównym pismem, pełno w nim było plam atramentu — ale
zachowałem go do dnia dzisiejszego.
Poirot był przy mnie, gdy czytałem. Kartki wypadły mi z ręki. Spojrzałem na niego.
— Cały czas wiedziałeś, że to była — tamta?
— Tak, drogi przyjacielu.
— Dlaczego mi nie powiedziałeś?
— Na początku nie mogłem uwierzyć, że możesz popełnić taką pomyłkę. Widziałeś
jej fotografię. Siostry są do siebie bardzo podobne, ale nie aż do tego stopnia.
— Jednak te jasne włosy…?
— Peruka, założona dla uzyskania kontrastu na scenie. Czy można sobie wyobrazić,
że jedna z bliźniaczek jest blondynką, a druga brunetką?
— Dlaczego nie powiedziałeś mi tego wieczorem w hotelu w Coventry?
— Uciekłeś się do trochę gwałtownych metod, mon ami — odparł sucho Poirot. —
Nie dałeś mi szansy.
— Ale potem?
— Ach, potem! Dobrze, powiem ci dlaczego. Przede wszystkim byłem dotknięty, że
straciłeś wiarę we mnie. Ponadto chciałem się przekonać, czy twoje uczucie wytrzyma
próbę czasu. Musiałem wiedzieć, czy chodzi tu o prawdziwą miłość, czy tylko o
przelotną miłostkę. Ale i tak długo nie pozostawiłbym cię w błędzie.
Skinąłem głową. W tonie jego głosu brzmiało tyle uczucia, tyle przyjaźni, że dłużej
nie mogłem czuć do niego żalu. Spojrzałem na porzucone kartki listu. Nagle
podniosłem je z podłogi i podałem mu ze słowami:
— Przeczytaj. Zrobisz mi tym przyjemność. Przeczytał list w milczeniu i spojrzał na
mnie.
— Coś cię dręczy, Hastings?
Wydawało się, że Poirot się zmienił, zachowywał się zupełnie inaczej niż zwykle.
Znikła jego ironia. Teraz mogłem mu powiedzieć wszystko, co mi leżało na sercu.
— Ona nie napisała… nie powiedziała mi… no, nie wiem czyjej na mnie zależy.
Poirot jeszcze raz przejrzał list.
— Moim zdaniem mylisz się, Hastings.
— Gdzie to jest? — wykrzyknąłem, pochylając się z podnieceniem.
Poirot uśmiechnął się.
— Kryje się w każdej linijce tego listu, mon ami.
— Ale gdzie mam ją znaleźć? Nie podała żadnego adresu. Jest tylko francuski
znaczek pocztowy.
— Nie denerwuj się! Zostaw to ojczulkowi Poirotowi. Znajdę ci tę dziewczynę —
jak tylko będę miał pięć minut wolnego czasu.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY
OPOWIADANIE JACKA RENAULDA
— Gratuluję panu, monsieur Jack — powiedział Poirot, ściskając serdecznie jego
dłoń.
Młody Renauld zjawił się u nas zaraz po zwolnieniu z więzienia — jeszcze przed
wyjazdem do Merlinville, gdzie miał się spotkać z matką i Marthe. Towarzyszył mu
Stonor. Jego wesołość stała w jaskrawej sprzeczności z mizernym wyglądem chłopca.
Było całkiem jasne, że Jack znajdował się na skraju załamania nerwowego. Posłał
Poirotowi smutny uśmiech i rzekł cicho:
— Chciałem ją osłonić i wszystko poszło na marne.
— Nie mógł się pan spodziewać, że dziewczyna przyjmie ofiarę z pańskiego
życia— zauważył sucho Stonor. — To zrozumiałe, że przybyła w chwili, gdy
dowiedziała się, że zmierza pan prosto pod gilotynę.
— Eh, ma foi! Co z pewnością wkrótce by nastąpiło — dodał Poirot z przelotnym
uśmiechem. — Gdyby pan nadal trzymał się tej linii postępowania, miałby pan na
sumieniu mecenasa Grosiera. Zapewne umarłby ze złości.
— Na pewno miał dobre chęci — stwierdził Jack. — Tylko że potwornie mnie
denerwował. Widzi pan, nie bardzo mogłem mu się zwierzać. Ale, mój Boże, co się
stanie z Bellą?
— Na pańskim miejscu — powiedział Poirot szczerze — nie przejmowałbym się
tym tak bardzo. Francuskie sądy są bardzo wyrozumiałe dla piękna, młodości i dla
zbrodni z namiętności! Sprytny adwokat z pewnością postawi na tego rodzaju
okoliczności łagodzące. Ale nie będzie to dla pana przyjemne…
— Nie dbam o to. Pan rozumie, monsieur Poirot, że w pewnym sensie czuję się.
winny śmierci ojca. Byłby dzisiaj żył, gdyby nie mój romans z tą dziewczyną. No i do
tego to moje niedbalstwo z zamianą płaszcza. Nie mogę pozbyć się uczucia
odpowiedzialności za jego śmierć. Będzie mnie prześladować do końca życia!
— Nie, nie — powiedziałem uspokajająco.
— Oczywiście to straszne myśleć, że Bella zabiła mojego ojca — podjął Jack — ale
potraktowałem ją w tak haniebny sposób. Po spotkaniu Marthe doszedłem do
wniosku, że popełniłem pomyłkę. Powinienem jej o tym szczerze napisać. Jednak
bałem się awantury, nie chciałem, żeby Marthe się o tym dowiedziała i pomyślała, że
jest to coś poważniejszego niż w rzeczywistości. Po prostu stchórzyłem, mając
nadzieję, że wszystko jakoś samo się ułoży. Pozwoliłem wypadkom toczyć się bez
mojego udziału — nie zdając sobie sprawy, że pogrążam to biedne dziecko w
rozpaczy. Gdyby mnie zabiła, tak jak zamierzała, dostałbym to, na co sobie
zasłużyłem. Ale sposób, w jaki teraz przybyła, żeby się oskarżyć, jest dowodem jej
ogromnej odwagi. Ja osobiście zniósłbym wszystko — od początku do końca.
Przez chwilę milczał, potem pod wpływem jakiejś myśli wykrzyknął:
— Dziwi mnie tylko, dlaczego ojciec w nocy chodził po ogrodzie, w samej
bieliźnie, tylko na ramiona narzucił mój płaszcz! Czyżby uciekał przed bandytami, o
których mówiła moja matka? Ale przecież musiała się pomylić mówiąc, że wtargnęli
o drugiej w nocy. Albo… albo może to wszystko było tylko zaaranżowane? Przecież
matka chyba nie wierzyła… nie mogła w to wierzyć… że to byłem ja!
Poirot szybko go uspokoił:
— Nie, nie, monsieur Jack. Tego nie musi się pan obawiać. Resztę wyjaśnię panu w
ciągu kilku dni. To bardzo interesująca historia. Czy zechce pan dokładnie
przedstawić nam, co się wydarzyło owej tragicznej nocy? — Niewiele mam do
powiedzenia. Wróciłem z Cherbourga, aby przed wyjazdem na koniec świata spotkać
się. jeszcze z Marthe. Pociąg się. spóźnił, postanowiłem więc skrócić drogę i pójść
przez pole golfowe. Stamtąd łatwo mogłem się dostać do willi Marguerite. Byłem już
prawie na miejscu, gdy…
Przerwał i przełknął ślinę.
— Proszę dalej.
— Usłyszałem straszny krzyk. Nie był zbyt głośny — raczej zduszony jęk,
charczenie — ale bardzo mnie przestraszył. Przez moment stałem jak skamieniały.
Potem ruszyłem, okrążając krzewy. Świecił księżyc. Ujrzałem grób i leżącą twarzą do
ziemi postać z nożem w plecach. A potem… potem… podniosłem wzrok i
zobaczyłem ją! Wpatrywała się we mnie, jakby ujrzała ducha — i zapewne w
pierwszej chwili miała takie wrażenie — na jej twarzy malował się wyraz skrajnego
przerażenia. Krzyknęła i uciekła.
Znowu przerwał, próbując opanować emocje.
— A później…? — zapytał łagodnie Poirot.
— Naprawdę nie wiem, co się działo później. Przez jakiś czas stałem oszołomiony,
nie mogąc ruszyć się z miejsca. Potem doszedłem do wniosku, że lepiej szybko
uciekać. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że zostanę podejrzanym, ale bałem się, że
będę musiał zeznawać przeciwko niej. Tak jak panu powiedziałem, pobiegłem do St.
Beauvais i stamtąd wróciłem samochodem do Cherbourga.
Rozległo się pukanie do drzwi i wszedł posłaniec z telegramem do Stonora.
— Pani Renauld odzyskała przytomność — oznajmił Stonor, przeczytawszy treść.
— Ach! — zawołał Poirot, zrywając się z krzesła. — Natychmiast jedziemy do
Merlinville!
Zebraliśmy się pospieszne. Jednak na prośbę Jacka Stonor został, aby zrobić
wszystko, co tylko możliwe, dla Belli Duveen. Poirot, Jack Renauld i ja wsiedliśmy
do samochodu Renaulda.
Jazda trwała ponad czterdzieści minut. Gdy zbliżaliśmy się do willi Marguerite,
Jack Renauld rzucił Poirotowi pytające spojrzenie.
— Może byłoby lepiej, gdyby pan poszedł sam i uprzedził matkę, że jestem
wolny…?
— A tymczasem pan zaniósłby osobiście tę nowinę mademoiselle Marthe, co? —
dokończył Poirot z mrugnięciem. — Ależ tak, dobrze, właśnie chciałem to samo
zaproponować.
Jack Renauld nie ociągał się. Zatrzymał samochód, wyskoczył i pobiegł do drzwi
willi Marguerite. My tymczasem pojechaliśmy do willi Genevi?ve.
— Poirot — zapytałem — pamiętasz, jak przyjechaliśmy tu pierwszego dnia? I jak
powitała nas wiadomość o zamordowaniu pana Reanulda?
— Ależ tak, jasne, że pamiętam. To było tak niedawno. Ale ile się od tego czasu
wydarzyło, szczególnie w twoim życiu, drogi przyjacielu.
— Tak, masz rację — westchnąłem.
— Ty to postrzegasz z sentymentalnego punktu widzenia, Hastings. Ale ja tak nie
myślę. Ja mam nadzieję, że mademoiselle Bella zostanie potraktowana pobłażliwie, a
poza tym Jack Reanuld nie może poślubić dwóch kobiet naraz. Teraz mówię z
zawodowego punktu widzenia. To nie była zbrodnia porządnie zaplanowana i
wykonana, taka zbrodnia nie daje detektywowi żadnej satysfakcji. Inscenizacja,
opracowana przez Georges’a Conneau była istotnie perfekcyjna, tylko jej realizacja…
ach, nie! Człowiek, który zginął przypadkowo z ręki oszalałej z gniewu dziewczyny…
Tak, rzeczywiście, gdzież w tym wszystkim porządek i metoda?
Zaśmiewałem się z tych dziwnych upodobań Poirota, gdy drzwi otworzyła nam
Françoise.
Poirot oznajmił jej, że natychmiast musi się widzieć z panią Renauld i służąca
zaprowadziła go na piętro. Zostałem w salonie. Upłynęło trochę czasu, zanim Poirot
wrócił. Był niezwykle poważny.
— Vous voil?, Hastings! Sacré tonnerre! Czeka nas nie byle jaka przeprawa!
— Co masz na myśli? — spytałem.
— Nie przyszło mi to do głowy — odparł Poirot w zamyśleniu — ale kobiety są
takie nieprzewidywalne.
— Właśnie idzie Jack z Marthe Daubreuil! — wykrzyknąłem, patrząc przez okno.
Poirot wybiegł z pokoju i zatrzymał ich na schodkach przed domem. — Nie
wchodźcie. Lepiej tego nie róbcie. Pańska matka jest wytrącona z równowagi.
— Wiem, wiem — odparł Jack Renauld. — Natychmiast muszę iść do niej.
— Niech pan nie idzie. Radzę panu. Lepiej nie.
— Ale Marthe i ja…
— A w każdym razie niech pan nie idzie razem z mademoiselle. Ostatecznie niech
pan idzie sam, ale lepiej pan zrobi słuchając mojej rady.
W tym momencie zaskoczył nas głos dochodzący ze schodów za naszymi plecami:
— Dziękuję za pańskie dobre rady, monsieur Poirot, ale poradzę sobie sama.
Patrzyliśmy zdumieni. Po schodach, prowadzona przez Léonie, schodziła wolno
pani Renauld z obandażowaną głową. Francuska służąca płacząc próbowała ją
nakłonić do powrotu do łóżka.
— Pani się zabija. To wbrew zaleceniom lekarzy!
Pani Renauld nie słuchała.
— Mamo! — zawołał Jack, podbiegając do niej. Jednak powstrzymała go ruchem
ręki.
— Nie jestem już twoją matką! A ty nie jesteś moim synem! Od dziś, od tej chwili,
wyrzekam się ciebie.
— Mamo! — powtórzył Jack w osłupieniu.
Zawahała się, przez moment wydawało się, że ulegnie. Poirot uczynił gest, jakby
chciał w tym pośredniczyć, ale opanowała się i powiedziała stanowczo:
— Na twoich rękach jest krew ojca. Jesteś moralnie odpowiedzialny za jego śmierć.
Wystąpiłeś przeciwko niemu, zlekceważyłeś jego słowa, i to wszystko dla tej
dziewczyny. A przez bezwzględne odepchnięcie innej sprowadziłeś na niego śmierć.
Wynoś się z mojego domu. Jutro podejmę kroki, aby na zawsze pozbawić cię praw do
majątku ojca. Nigdy nie otrzymasz ani pensa. Idź swoją drogą w świat i niech ci
pomaga ta, która jest córką najzaciętszego wroga twojego ojca!
Odwróciła się i wolno, z trudem wróciła na górę.
Staliśmy kompletnie oszołomieni — zupełnie nie przygotowani na tego rodzaju
wystąpienie. Jack Renauld, wyczerpany już niedawnymi przejściami, omal nie upadł
zemdlony. Podbiegłem z Poirotem i podtrzymaliśmy go.
— Jest zupełnie wykończony — mruknął Poirot. — Gdzie go umieścimy?
— U nas w domu! W willi Marguerite. Zaopiekujemy się nim, ja i moja matka. Mój
biedny Jack!
Zabraliśmy chłopca do sąsiedniej willi, gdzie na pół oszołomiony padł bezwładnie
na fotel. Poirot dotknął jego czoła i zbadał puls.
— Ma gorączkę. Zaczyna dawać znać o sobie długotrwałe napięcie. A teraz jeszcze
ten wstrząs. Połóżcie go do łóżka, a Hastings i ja sprowadzimy lekarza.
Wkrótce zjawił się lekarz. Po zbadaniu pacjenta oznajmił, że to normalny objaw
wyczerpania nerwowego. Przy zupełnym spokoju i odpoczynku chłopiec nazajutrz
będzie prawie zdrów. Ale jeżeli nadal będzie w stanie podniecenia, może się to
przerodzić w zapalenie mózgu. Ktoś powinien czuwać przy nim przez całą noc.
Uczyniliśmy wszystko, czego od nas wymagał obowiązek, teraz mogliśmy
pozostawić Jacka pod czułą opieką Marthe i jej matki i wrócić do miasta.
Minęła już pora naszego zwykłego posiłku i obaj byliśmy bardzo głodni. Głód
zaspokoiliśmy w pierwszej napotkanej restauracji, gdzie spożyliśmy wspaniały omlet i
równie doskonały antrykot.
— A teraz musimy znaleźć jakieś lokum na noc — zauważył Poirot przy kawie
kończącej ucztę. — Może pójdziemy do naszego ulubionego hotelu de Bains?
Nie zwlekając skierowaliśmy tam kroki.
— Tak, panowie, mamy dla was dwa ładne pokoje z widokiem na morze —
oznajmił portier.
Wtedy Poirot zadał pytanie, które mnie zaskoczyło:
— Czy przybyła już Angielka, panna Robinson?
— Tak, monsieur. Czeka w małym salonie.
— Ach!
— Poirot! — wykrzyknąłem, idąc za nim korytarzem — kim, na Boga, jest ta panna
Robinson?
Poirot rzucił mi promienne spojrzenie.
— To osoba, z którą chcę cię ożenić, Hastings.
— Ale już mówiłem…
— Ba! — rzucił Poirot i wepchnął mnie do pokoju. — Myślisz, że chciałem, aby
całe Merlinville trąbiło, że przyjechała panna Duveen?
To naprawdę był mój Kopciuszek! Chwyciłem jej ręce; oczy wyraziły resztę.
Poirot chrząknął.
— Mes enfants* — rzekł — teraz nie mamy czasu na sentymenty. Czeka nas dużo
pracy. Mademoiselle, zrobiła pani to, o co prosiłem?
Kopciuszek w odpowiedzi wyciągnął z torebki jakiś przedmiot owinięty w papier i
w milczeniu wręczył go Poirotowi.
Mój przyjaciel odwinął papier. Zadrżałem, widząc sztylet wykonany z części
samolotu ten sam, który — jak sądziłem — spoczywa na dnie morza. To dziwne, jak
kobiety niechętnie pozbywają się najbardziej kompromitujących przedmiotów i
dokumentów!
— Tres bien, mon enfant* — rzekł Poirot. — Jestem z pani zadowolony. A teraz
niech pani idzie trochę odpocząć. A ja i Hastings mamy jeszcze coś do zrobienia.
Zobaczy go pani jutro.
— Dokąd idziecie? — zapytała dziewczyna.
— Jutro się pani o wszystkim dowie.
— Dokądkolwiek idziecie, idę z wami.
— Ależ, mademoiselle…
— Powiedziałam, że idę z wami.
Poirot poddał się widząc, że nie ma sensu dyskutować.
— No, dobrze, niech pani idzie. Ale nie będzie to zabawne. Według wszelkiego
prawdopodobieństwa nie wydarzy się nic ciekawego.
Dziewczyna nie odpowiedziała.
Po upływie dwudziestu minut wyruszyliśmy w drogę. Było już zupełnie ciemno.
Poirot poprowadził nas za miasto, w kierunku willi Genevi?ve. Gdy dotarliśmy do
willi Marguerite, zatrzymał się.
— Chciałbym przekonać się, czy Jack Renauld dobrze się czuje. Chodź ze mną,
Hastings. Niech pani tu zaczeka. Madame Daubreuil mogłaby powiedzieć coś, co by
panią uraziło.
Otworzyliśmy furtkę i skierowaliśmy się ścieżką do wejścia. Gdy okrążyliśmy dom,
zwróciłem uwagę Poirota na okno pierwszego piętra. Na zaciągniętej zasłonie
wyraźnie rysował się cień profilu panny Marthe Daubreuil.
— Ach! — westchnął Poirot. — Sądzę, że w tym pokoju powinniśmy znaleźć Jacka
Renaulda.
Drzwi otworzyła nam madame Daubreuil. Powiedziała, że stan Jacka nie zmienił
się, ale jeśli chcemy, sami możemy się przekonać. Zaprowadziła nas do sypialni na
pierwszym piętrze. Marthe siedziała przy stole, na którym stała zapalona lampa.
Widząc, że wchodzimy, przytknęła palec do ust.
Jack Renauld spał niespokojnie, oddychając nieregularnie i często obracając z boku
na bok głowę, jego twarz ciągle była nadmiernie zaczerwieniona.
— Czy lekarz jeszcze przyjdzie? — zapytał Poirot szeptem.
— Nie, chyba że go wezwiemy. Teraz śpi — a to już sukces. Mama podała mu
ziółka.
Gdy wychodziliśmy z pokoju, ponownie usiadła z robótką. Madame Daubreuil
sprowadziła nas na parter. Odkąd poznałem jej przeszłość, przyglądałem się tej
kobiecie z rosnącym zainteresowaniem. Stała ze spuszczonymi oczami, z ciągle tym
samym słabym, tajemniczym uśmieszkiem na ustach. Nagle poczułem, że się jej boję,
tak jak się można bać pięknej jadowitej żmii.
— Mam nadzieję, że nie zakłóciliśmy pani spokoju, madame ~ rzekł uprzejmie
Poirot, gdy otwierała nam drzwi.
— Proszę się o to nie martwić, monsieur.
— A przy okazji — wtrącił Poirot, jakby wpadło mu to do głowy w ostatniej chwili
— monsieur Stonor nie przybył dzisiaj do Merlinville, prawda?
Nie wiedziałem, jaki sens ma to pytanie, tym bardziej, że w sprawach interesujących
Poirota nie miało znaczenia. Madame Daubreuil odpowiedziała całkiem spokojnie:
— Nic mi o tym nie wiadomo.
— W takim razie nie rozmawiał z madame Renauld?
— Skąd mam wiedzieć, monsieur?
— To prawda — odparł Poirot. — Pomyślałem tylko, że może pani widziała, jak
przyjechał i wszedł do domu, to wszystko. Dobranoc, madame.
— Dlaczego…— zacząłem.
— Żadnego „dlaczego”, Hastings. Będzie na to czas później.
Spotkaliśmy się z Kopciuszkiem i natychmiast pospieszyliśmy w kierunku willi
Genevi?ve. Poirot rzucił jeszcze okiem na oświetlone okno i profil pochylonej nad
robótką Marthe.
— Jest dobrze strzeżony — mruknął.
Po przybyciu do willi Genevi?ve Poirot obrał sobie punkt obserwacyjny za krzakami
rosnącymi po lewej stronie od podjazdu, skąd — samemu będąc niewidocznym —
mógł widzieć wszystko, co się działo w otoczeniu domu. Willa pogrążona była w
kompletnych ciemnościach, wszyscy z pewnością już spali. Znajdowaliśmy się prawie
pod oknem sypialni pani Renauld. Zauważyłem, że było otwarte. Wydawało mi się, że
Poirot wpatruje się w to miejsce.
— Co my tu mamy robić? — zapytałem szeptem.
— Obserwować.
— Ale…
— Spodziewam się, że przez godzinę — dwie nic się nie będzie działo, choć…
Przerwał mu długi, piskliwy okrzyk:
— Pomocy!
W oknie na pierwszym piętrze, po prawej stronie frontowych drzwi, zabłysło
światło. To stamtąd dobiegł okrzyk. Patrząc w okno, ujrzeliśmy na zasłonie cienie
dwóch walczących ze sobą postaci.
— Mille tonnerres! — wykrzyknął Poirot. — Zmieniła pokój! Poirot rzucił się do
drzwi i zaczął w nie walić pięściami.
Potem podbiegł do drzewa rosnącego na klombie pod oknem i wspiął się na nie z
kocią zręcznością. Poszedłem w jego ślady, gdy on tymczasem wskoczył do pokoju
przez otwarte okno. Obejrzałem się przez ramię i zobaczyłem, że Dulcie chwyta gałąź
tuż za mną.
— Uważaj! — krzyknąłem.
— Sam uważaj! — odkrzyknęła mi dziewczyna. — To dla mnie dziecinna zabawa.
Poirot przebiegł jak burza przez pokój i zaczął walić w drzwi.
— Zamknięte na klucz i zaryglowane z zewnątrz — mruknął.
— Trzeba dużo czasu, żeby je wyłamać.
Wołanie o pomoc stawało się coraz słabsze. Ujrzałem rozpacz w oczach Poirota.
Razem rzuciliśmy się na drzwi, próbując je wyważyć. Naraz usłyszeliśmy od strony
okna spokojny głos Kopciuszka:
— Nie zdążycie. Tylko ja mogę wam pomóc.
Zanim zdążyłem ją po wstrzymać, skoczyła. Podbiegłem do okna i ze zgrozą
ujrzałem, jak wisząc na rękach na skraju dachu, powoli zbliża się do oświetlonego
okna.
— Wielkie nieba! Ona się zabije! — krzyknąłem.
— Zapomniałeś, że to zawodowa akrobatka, Hastings. Opatrzność nam ją zesłała.
Modlę się tylko, żeby zdążyła. Ach!
W końcu dziewczyna dotarła pod okno pani Renauld. Zaczęła wchodzić do środka.
Nagle, ciszę nocną rozdarł przerażający krzyk, a po chwili usłyszeliśmy jasny wyraźny
głos Kopciuszka:
— Nie, nic z tego! Mam cię… a moje ręce są jak ze stali!
W tym momencie drzwi naszego więzienia uchyliły się i ukazała się w nich
Françoise. Poirot odepchnął ją bezceremonialnie i pobiegł do drzwi, przy których
zgromadziła się służba.
— Zamknięte od środka, monsieur.
Usłyszeliśmy, jak za drzwiami ktoś ciężko upadł. Po chwili w zamku zgrzytnął
klucz i drzwi wolno się otwarły. Kopciuszek, bardzo blady, dał nam znak, żebyśmy
weszli.
— Bezpieczna? — zapytał Poirot.
— Tak, przybyłam w porę. Była już bardzo wyczerpana. Pani Renauld, ciężko
dysząc, na pół leżała na łóżku.
— Omal mnie nie udusiła… — wyjąkała z trudem. Dziewczyna podniosła coś z
podłogi i podała Poirotowi.
Była to jedwabna sznurowa drabinka, bardzo cienka, ale bardzo mocna.
— Przygotowana do ucieczki — mruknął Poirot. — Przez okno, podczas gdy my
będziemy wyważać drzwi. Gdzie… ona jest?
Dziewczyna odsunęła się na bok i wskazała ręką. Na podłodze leżała postać
owinięta w jakiś czarny materiał, który zasłaniał jej twarz.
— Nie żyje? Skinęła głową.
— Tak sądzę. Uderzyła głową o marmurowy gzyms kominka.
— Kto to jest? — wykrzyknąłem.
— Morderczyni Renaulda, Hastings. I niedoszła morderczyni pani Renauld.
Nic nie rozumiejąc, zaciekawiony ukląkłem, uniosłem brzeg materiału i oczom
moim ukazała się piękna twarz Marthe Daubreuil!
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
KONIEC PODRÓŻY
Mętnie wspominam dalsze wypadki tej nocy. Poirot zdawał się być głuchy na moje
powtarzające się pytania. Nieustannie czynił Françoise wymówki, że nie powiedziała
mu, iż pani Renauld zmieniła miejsce nocnego spoczynku.
Chwyciłem go za ramię, zdecydowany zmusić go, aby wreszcie zwrócił na mnie
uwagę i żeby mnie wysłuchał.
— Przecież ty musiałeś wiedzieć — robiłem mu wymówki. — Byłeś tu i widziałeś
się z nią tamtego popołudnia.
Poirot raczył poświęcić mi chwilę uwagi.
— Leżała wtedy na kanapie, która stała w środkowym pokoju — który jest jej
buduarem — wyjaśnił.
— Ależ, monsieur! — wykrzyknęła Françoise — madame zmieniła pokój prawie
natychmiast po tych zbrodniach. Miała złe wspomnienia związane z tym pokojem.
— Dlaczego więc nie zostałem o tym poinformowany? — upierał się Poirot,
uderzając ze złością pięścią w stół. — Domagam się odpowiedzi na pytanie, dlaczego
nikt mnie o tym nie poinformował! Pani jest kompletnie skretyniałą staruszką! A
Léonie i Denise też nie są lepsze. Wszystkie zachowujecie się jak kompletne idiotki!
Wasza głupota mogła przyczynić się do śmierci madame Renauld. Tylko dzięki
odwadze tego dziecka…
Przerwał i podbiegł do dziewczyny, która pochylona obejmowała, tuliła i pocieszała
madame Renauld z iście francuską serdecznością. Przyznam, że trochę jej tego
zazdrościłem.
Z tego stanu lekkiego otumanienia wyrwało mnie ostre polecenie Poirota, bym
sprowadził lekarza. Następnie należało zawiadomić policję. A potem dodał jeszcze,
aby mnie do reszty zniechęcić:
— Jak już wszystko załatwisz, to właściwie nie masz tu po co wracać. Będę zbyt
zajęty, żeby poświęcać ci uwagę. Wystarczy, że zostanie ze mną mademoiselle i
zaopiekuje się chorą.
Oddaliłem się z godnością i po wykonaniu poleceń wróciłem do hotelu. Nic z tego
wszystkiego nie rozumiałem. To, co się wydarzyło, wydawało się zbyt fantastyczne,
wprost niemożliwe. Nie uzyskałem odpowiedzi na żadne pytanie. Nikt mnie nie
słuchał. Wściekły położyłem się spać i zasnąłem kompletnie oszołomiony i skrajnie
wyczerpany.
Gdy się obudziłem, pokój zalewały wpadające przez otwarte okna promienie słońca.
Przy łóżku siedział Poirot. Był elegancko ubrany i uśmiechnięty.
— No, w końcu się obudziłeś! Masz zdrowy sen, Hastings! Czy wiesz, że jest już
blisko jedenasta?
Jęknąłem i chwyciłem się za głowę.
— Miałem okropny sen — powiedziałem. — Czy wiesz, że śniło mi się, iż
znaleźliśmy ciało Marthe Daubreuil w pokoju pani Renauld, a ty oświadczyłeś, że to
ona zamordowała pana Renaulda?
— To nie był sen, to wszystko działo się naprawdę.
— Ale przecież to Bella Duveen zabiła pana Renaulda?
— O nie, Hastings, nie zabiła! Tak oświadczyła… to prawda… ale chciała w ten
sposób ocalić ukochanego od gilotyny.
— Co?
— Przypomnij sobie opowiadanie Jacka Renaulda. Oboje zjawili się na scenie w
tym samym momencie i każde myślało, że drugie jest sprawcą zbrodni. Dziewczyna
wpatrywała się w niego z przerażeniem, a następnie z krzykiem uciekła. Ale gdy
usłyszała, że został aresztowany pod zarzutem popełnienia morderstwa, nie mogła
znieść tej myśli i wróciła tu, aby oskarżyć siebie, a przez to ocalić go od pewnej
śmierci.
Poirot oparł się wygodnie i zetknął palce czubkami w swoim ulubionym geście.
— Ta sprawa ciągle nie dawała mi spokoju — rzekł. — Przez cały czas odnosiłem
silne wrażenie, że mamy do czynienia ze zbrodnią z premedytacji, popełnioną z zimną
krwią przez kogoś, kto potrafił (bardzo sprytnie) wykorzystać opracowany przez
monsieur Renaulda plan wprowadzenia policji w błąd. Wielcy zbrodniarze (może
przypominasz sobie, jak ci już o tym kiedyś wspominałem) zawsze działają w sposób
bardzo prosty.
Skinąłem głową.
— Dla potwierdzenia mojej teorii konieczne było, aby zbrodniarz dokładnie znał
plany monsieur Renaulda. A to prowadzi nas do pani Renauld. Jednak fakty nie
potwierdzały teorii o jej winie. Czy wobec tego ktoś jeszcze mógł je znać? Tak. Od
samej Marthe Daubreuil wiemy, że podsłuchała kłótnię pana Renaulda z włóczęgą. A
jeżeli podsłuchała to, równie dobrze mogła podsłuchać całą resztę, szczególnie jeśli
państwo Renauld byli .tak nieostrożni, by omawiać swoje plany na ławce koło szopy.
Przypomnij sobie, z jaką łatwością ty sam podsłuchałeś z tego miejsca rozmowę
Marthe z Jackiem Renauldem.
— Ale jaki motyw miała Marthe, aby zamordować pana Renaulda? — sprzeciwiłem
się.
— Motyw? Pieniądze! Renauld był milionerem i wraz z jego śmiercią (w co ona i
Jack wierzyli) połowa ogromnego majątku przechodziła w ręce jego syna.
Zrekonstruujmy więc wszystko z punktu widzenia Marthe Daubreuil.
Marthe Daubreuil podsłuchała rozmowę Renaulda z żoną. Dotychczas był on
źródłem całkiem milutkich dochodzików dla matki i córki. Ale teraz postanowił
wymknąć się i przestać płacić haracz. Prawdopodobnie pierwszą jej myślą było
przeszkodzić mu w realizacji tego zamiaru. Potem jednak zaświtał jej w głowie
odważniejszy pomysł, który bynajmniej nie przeraził córki Jeanne Beroldy! Renauld
nieubłaganie sprzeciwiał się jej małżeństwu z Jackiem. Jeśli Jack przeciwstawi się
jego woli, może zostać wydziedziczony — a to wcale się nie podobało mademoiselle
Marthe. Prawdę mówiąc, poważnie wątpię, czy kiedykolwiek darzyła głębszym
uczuciem Jacka Renaulda. Potrafi udawać uczucia, ale w rzeczywistości jest podobna
do matki, zimna i wyrachowana. Wątpię też, czy była całkiem pewna jego uczuć.
Oczarowała go i miała na niego wielki wpływ, ale jeśli się rozdzielą — co, jak się
trafnie domyślała, było celem jego ojca — to łatwo mogła stracić nad nim władzę.
Gdyby jednak Renauld umarł, Jack odziedziczyłby połowę majątku. Mogłaby
natychmiast wyjść za niego za mąż i od razu zdobyłaby bogactwo — nie jakieś
nędzne kilka tysięcy franków, jakie dotychczas udało się wyciągnąć od Renaulda.
Prostota rozwiązania przemówiła do jej inteligencji. Wszystko pójdzie łatwo. Renauld
już zaplanował okoliczności własnej śmierci. Wystarczy tylko, żeby pojawiła się w
odpowiednim momencie, aby zmienić farsę w tragiczną rzeczywistość. A teraz drugi
punkt, który bezbłędnie wskazał na Marthe Daubreuil — sztylet! Jack Renauld
wykonał trzy egzemplarze tej pamiątki. Jeden dał matce, drugi Belli Duveen. Czy
zatem nie zachodziło prawdopodobieństwo, że trzeci ofiarował Marthe Daubreuil?
A teraz podsumujmy. Mamy cztery punkty przemawiające przeciwko Marthe
Daubreuil:
1. Marthe Daubreuil podsłuchała plany Renauldów.
2. Marthe Daubreuil była bezpośrednio zainteresowana śmiercią Renaulda.
3. Marthe Daubreuil była córką osławionej madame Beroldy, według mnie moralnie
i faktycznie winnej śmierci swojego męża, chociaż być może śmiertelny cios zadała
ręka Georges’a Conneau.
4. Marthe Daubreuil była jedyną osobą — poza Jackiem Renauldem — która
najprawdopodobniej posiadała trzeci sztylet. Poirot przerwał i odchrząknął.
— Oczywiście, gdy się dowiedziałem o istnieniu innej dziewczyny, Belli Duveen,
pomyślałem, że to całkiem możliwe, iż to ona właśnie zamordowała Renaulda. Jednak
takie rozwiązanie nie przemawiało mi do przekonania, ponieważ — jak ci już
nadmieniłem — taki ekspert jak ja lubi mieć do czynienia z godnym przeciwnikiem.
Jednak ktoś musi się zająć zbrodniami takimi jakie są, a nie takimi jakie chciałby,
żeby były. Nie wydawało mi się prawdopodobne, żeby Bella Duveen krążyła po
okolicy z nożem do przecinania papieru w ręce, ale oczywiście cały czas mogła nosić
w sercu myśl o zemście na Jacku Renauld. Gdy rzeczywiście posunęła się do tego, aby
przyznać się do morderstwa, wydawało się, że sprawa jest zamknięta. A jednak — nie
byłem co do tego przekonany, mon ami, nie byłem przekonany…
Przeanalizowałem całą sprawę punkt po punkcie i doszedłem do tego samego
wniosku jak na początku. Jeżeli to nie była Bella Duveen, to jedyną osobą, która
mogła tej zbrodni dokonać była Marthe Daubreuil. Ale nie miałem przeciwko niej
najmniejszego dowodu!
Kiedy przeczytałem list od mademoiselle Dulcie, dostrzegłem szansę ostatecznego
zakończenia tej sprawy. Pierwszy sztylet ukradła Dulcie Duveen i wrzuciła go do
morza — przekonana, iż jest to sztylet jej siostry. Jeżeli jednak, przez jakiś
przypadek, nie należał do jej siostry, ale do Marthe Daubreuil — wtedy Bella Duveen
nadal powinna mieć swój w domu! Nic ci nie powiedziałem, Hastings (to nie był
właściwy czas na sentymenty), ale odszukałem mademoiselle Dulcie, powiedziałem
jej tyle, ile uważałem za stosowne, i poleciłem przeszukać rzeczy siostry. Wyobraź
sobie moją radość, gdy zgłosiła się do mnie (zgodnie z podanymi instrukcjami) jako
panna Robinson, i przywiozła ze sobą ten cenny prezent!
Tymczasem poczyniłem pewne kroki, aby zmusić mademoiselle Marthe do
ujawnienia się. Na moje polecenie madame Renauld wyklęła syna i oznajmiła, że
następnego dnia zmieni swój testament, tak aby syn nigdy nie miał dostępu do
najmniejszej części majątku ojca. Był to krok zaiste rozpaczliwy, ale konieczny, aby z
kolei zmusić mademoiselle Marthe do podjęcia ryzyka — na nieszczęście madame
Renauld nie wspomniała, że zmieniła pokój. Przypuszczalnie myślała, że wiem o tym.
Wszystko potoczyło się tak, jak przewidywałem. Marthe Daubreuil uczyniła ostatni
rozpaczliwy wysiłek, aby zdobyć miliony Renauldów — i przegrała!
— Mnie najbardziej zdumiewa — stwierdziłem — że weszła do willi, a myśmy jej
nie widzieli. To wygląda na jakiś cud. Zostawiliśmy ją w domu i poszliśmy prosto do
willi Genevi?ve — a jednak była już tam przed nami!
— Ach, ale ona wcale nie została w willi Marguerile. Wyszła tylnymi drzwiami w
czasie, gdy w holu zajęci byliśmy rozmową z matką. Udało jej się wpuścić w maliny
Herkulesa Poirota!
— Ale ten cień na zasłonie? Widzieliśmy z drogi.
— Eh bien, kiedy spojrzeliśmy w to okno, madame Daubreuil zdążyła już wbiec na
górę i zająć jej miejsce.
— Madame Daubreuil?
— Tak. Jedna jest starsza, druga młodsza; jedna brunetka, druga blondynka, ale gdy
ogląda się tylko cień ich profilu na zasłonie — są nie do odróżnienia. Nawet ja nie
podejrzewałem podstępu — taki ze mnie patentowany osioł! Myślałem, że mam
mnóstwo czasu i że tak szybko nie odważy się zakraść do willi Genevi?ve. Ale piękna
mademoiselle Marthe miała główkę nie od parady!
— I chciała zamordować panią Renauld?
— Tak. Wtedy cały majątek przeszedłby w ręce jej syna. Ale to miało być
samobójstwo, mon ami! Na podłodze, obok ciała Marthe Daubreuil, znalazłem watę,
buteleczkę z chloroformem i strzykawkę zawierającą śmiertelną dawkę morfiny.
Rozumiesz? Najpierw chloroform, a potem, gdy ofiara straci przytomność, zastrzyk z
morfiny. A rano, gdy rozwieje się zapach chloroformu, na podłodze zostanie tylko
strzykawka, która wypadła z ręki madame Renauld. I co na to powiedziałby nasz
wspaniały monsieur Hautet? „Biedna kobieta! To było do przewidzenia. Szok
wywołany radością. To było dla niej zbyt wiele. Czy nie mówiłem, że jej umysł nie
wytrzyma? Doprawdy, wyjątkowo tragiczna sprawa!”
A jednak, Hastings, nie wszystko odbyło się tak, jak sobie zaplanowała
mademoiselle Marthe. Zacznijmy od tego, że madame Renauld nie spała, tylko
czekała na nią. Wywiązała się walka. Madame Renauld była jeszcze bardzo słaba. Tu
Marthe Daubreuil widziała swoją ostatnią szansę. Nie da się wprawdzie upozorować
samobójstwa, ale swoimi silnymi dłońmi może uciszyć madame Renauld, a potem
uciec przez ono po jedwabnej drabince, w czasie gdy my będziemy wyważać drzwi.
Zanim zdążylibyśmy wrócić do willi Marguerite, siedziałaby już na swoim miejscu
przy stole i trudno byłoby znaleźć przeciwko niej jakiś dowód. Ale została pokonana
— i to nie przez Herkulesa Poirota, ale przez la petite acrobate* o stalowych rękach.
Zastanawiałem się nad tym, co usłyszałem od Poirota.
— Kiedy po raz pierwszy zacząłeś podejrzewać Marthe Daubreuil? Czy wtedy, gdy
powiedziała nam, że podsłuchała kłótnię w ogrodzie?
Poirot uśmiechnął się.
— Drogi przyjacielu, przypominasz sobie nasz przyjazd do Merlinville? I piękną
dziewczynę, którą ujrzałeś stojącą przy furtce? Zapytałeś mnie, czy widziałem młodą
boginię, a ja odpowiedziałem, że widziałem tylko dziewczynę o niespokojnych
oczach. I tak właśnie od samego początku myślałem o Marthe Daubreuil. Dziewczyna
o niespokojnych oczach! Dlaczego były niespokojne? Nie z powodu Jacka Renaulda,
przecież nie wiedziała, że był w Merlinville poprzedniego wieczoru.
— A przy okazji — wtrąciłem —jak się miewa Jack Renauld?
— Znacznie lepiej. Ciągle jest w willi Marguerite. Ale madame Daubreuil znikła.
Szuka jej policja.
— Myślisz, że była wspólniczką córki?
— Tego się nigdy nie dowiemy. To kobieta, która potrafi strzec swych tajemnic. I
bardzo wątpię, czy policja ją kiedykolwiek znajdzie.
— A… Jack Renauld? Czy on o tym wie?
— Jeszcze nie.
— To będzie dla niego straszny szok!
— Oczywiście. Ale tak naprawdę, Hastings, to wątpię, czy jego serce było poważnie
zaangażowane. A ty jak myślisz? Dotychczas obaj uważaliśmy, że Bella Duveen jest
uwodzicielką, natomiast Marthe Daubreuil to dziewczyna, która potrafi prawdziwie
kochać. Myślę jednak, że będziemy bliżsi prawdy, jeśli odwrócimy role. Marthe
Daubreuil była bardzo ładna. Postanowiła usidlić Jacka i udało jej się, ale nie
zapominaj o jego osobliwej niechęci zerwania z tą drugą dziewczyną, dla której gotów
był nawet pójść na szafot. Wydaje mi się, że gdy dowie się prawdy, będzie przerażony
i tak przepełniony wstrętem, że szybko zapomni o swej wielkiej miłości do Marthe.
— A co z Giraudem?
— Przeżył biedak kryzys nerwowy! Musiał wrócić do Paryża. Uśmiechnęliśmy się
jednocześnie.
Sprawdziły się przewidywania Poirota. Kiedy lekarz oznajmił, że Jack Renauld jest
na tyle silny, iż może dowiedzieć się prawdy, Poirot podjął się tej trudnej misji. To, co
chłopiec od niego usłyszał, rzeczywiście wywołało wielki szok. Jednak, jak się
okazało, szybciej niż się można było spodziewać odzyskał równowagę psychiczną.
Miłość matki pozwoliła mu łatwiej przeżyć te ciężkie dni. Teraz matka i syn byli
nierozłączni.
Potem czekało go jeszcze jedno trudne zadanie. Poirot wyznał pani Renauld, że zna
jej tajemnicę i przekonał ją, że nie powinna ukrywać przed synem przeszłości ojca.
— Ukrywanie prawdy nigdy nie przynosi pożytku, madame! Proszę zdobyć się na
odwagę i wyznać mu wszystko.
Pani Renauld z ciężkim sercem wyraziła zgodę i Jack dowiedział się, że ojciec,
którego tak kochał, był zbiegiem poszukiwanym przez wymiar sprawiedliwości. Na
jego trwożne pytanie Poirot natychmiast udzielił odpowiedzi:
— Niech się pan uspokoi, monsieur Jack. Nikt nie zna tej tajemnicy. Ja osobiście
nie czuję się zobowiązany zdradzać jej policji. Nie pracowałem dla nich, ale na
polecenie pańskiego ojca. Sprawiedliwość i tak już go dosięgła i nikt nie musi
wiedzieć, że on i Georges Conneau, to jedna i ta sama osoba.
Naturalnie policja była zainteresowana wieloma szczegółami tej sprawy, ale Poirot
wyjaśnił wszystko w zadowalający sposób.
Wkrótce po powrocie do Londynu zauważyłem na gzymsie kominka w domu mego
przyjaciela wspaniała rzeźbę psa gończego. W odpowiedzi na mój pytający wzrok,
Poirot rzekł:
— Mais oui! Wygrałem pięćset franków! Czy nie jest wspaniały? Nazwę tego psa
Giraud!
Kilka dni później odwiedził nas Jack Renauld. Na jego twarzy malował się wyraz
zdecydowania.
— Monsieur Poirot, przyszedłem się pożegnać. Wyruszam do Ameryki
Południowej. Ojciec prowadził za oceanem duże interesy i zamierzam tam rozpocząć
nowe życie.
— Płynie pan sam, monsieur Jack?
— Towarzyszy mi matka i… zatrzymam też Stonora jako sekretarza. Lubi
podróżować po świecie.
— Nikt więcej z panem nie płynie?
Jack zaczerwienił się.
— Kogo ma pan na myśli?
— Dziewczynę, która kocha pana tak gorąco, że skłonna była oddać za pana życie.
— Jakże mógłbym ją o to prosić? — wyszeptał chłopiec. — Miałbym po tym
wszystkim, co się stało, iść do niej i… Wszystko, co mógłbym jej powiedzieć, będzie
strasznie kulawe.
— Les femmes*… mają cudowną zdolność wspierania kulejących.
— Tak, ale… ja byłem takim piekielnym głupcem.
— Niekiedy wszyscy bywamy głupcami — odparł filozoficznie Poirot.
Na twarzy Jacka malował się upór.
— Jest coś jeszcze. Chodzi o mojego ojca. Jestem przecież jego synem. Czy ktoś
zechce mnie poślubić, wiedząc, jakiego miałem ojca?
— Mówi pan, że jest synem takiego ojca. Obecny tu Hastings może panu
powiedzieć, że wierzę w dziedziczność…
— No właśnie…
— Chwileczkę. Ale znam też pewną kobietę, kobietę dzielną, cierpliwą i niezwykle
wytrzymałą, zdolną do wielkiej miłości, do skrajnego poświęcenia…
Chłopiec podniósł wzrok. Jego oczy napełniły się łzami.
— Moja matka!
— Tak. Jest pan też synem swojej matki. A więc niech pan idzie do mademoiselle
Belli. I wszystko jej wyzna. Niech się pan nie waha — a zobaczymy, co ona na to
powie!
Jack sprawiał wrażenie niezdecydowanego.
— Niech pan postąpi nie jak chłopiec, ale jak mężczyzna — mężczyzna, który ugiął
się pod jarzmem przeszłości i teraz dźwiga ciężar teraźniejszości, ale który patrzy
śmiało w przyszłość, chcąc rozpocząć nowe, wspaniałe życie. Niech pan zapyta, czy
chce je z panem dzielić. Może pan nie zdaje sobie z tego sprawy, ale pańska miłość
zwycięsko przeszła próbą ogniową. Przecież oboje chcieliście za siebie oddać życie.
* * *
A co z kapitanem Arthurem Hastingsem, skromnym autorem tych stron?
Mówiło się o jego wizycie na ranczo państwa Renauld za oceanem, ale aby
zakończyć tą opowieść, wolę się cofnąć do pewnego ranka w ogrodzie willi Genevi?
ve.
— Nie mogę nazywać pani Bellą — oświadczyłem — ponieważ nie jest to pani
prawdziwe imię. A Dulcie wydaje mi się takie obce. A więc niech zostanie
Kopciuszek. Jak pani pamięta, Kopciuszek poślubił księcia. Nie jestem księciem,
ale…
Przerwała mi:
— O ile wiem, Kopciuszek ostrzegał go. Ona bynajmniej nie twierdziła, że zmieni
się w księżniczkę. W końcu była tylko biedną, umorusaną dziewczynką…
— Czas na to, by książę jej przerwał — wtrąciłem. — Wie pani, co wtedy
powiedział?
— Nie.
— „Do diabła”, wykrzyknął książę i… pocałował ją!
Zrobiłem dokładnie to samo.
* Patrz A. Christie Tajemnicza historia w Styles
* fr. Mój Boże, przyjacielu
* fr. To coś trudnego do określenia
* fr. Zaczyna się
* fr. Do stu piorunów!
* fr. To wszystko!
* fr. Energiczna kobieta
* fr. Biedna kobieta
* fr. Co za pomysł
* fr. zrozumiałeś
* fr. śniadanie
* fr. głośna sprawa
* fr. Proszą na chwilą
* fr. Młody człowiek
* fr. Stuknięty
* fr. Moje dzieci
* fr. Doskonale, moje dziecko
* fr. Mała akrobatka
* fr. Kobiety