4
WROTA ANUBISA
5
Mojej ¿onie, Serenie
6
pod¹¿aj¹ przez ciemne, stare zak¹tki wiata,
Jak marynarze, niegdy krzepcy, o orlim wzroku,
Którzy, gdy statek siê rozbi³, nie mogli uznaæ
Owej klêski i koniecznoci zejcia z pok³adu,
Lecz postanowili pod¹¿aæ swym ukochanym wrakiem
W otch³añ mroku; nie zatonêli jednak na dobre,
Lecz p³yn¹ bezustannie pod wygiêtymi ¿aglami
Wbrew pr¹dom g³êbin pó³nocnej godziny,
Od zatoki do zatoki, od grani do mrocznej grani,
W z³udnej nadziei przedostania siê na l¹d;
I którzy, w swej zamieraj¹cej, powolnej wêdrówce
Utrac¹ niebawem wszelkie pragnienie wiat³a
I powietrza, i towarzystwa ¿ywych istot st¹d
Wyrusz¹ na poszukiwanie tylko najg³êbszych rozpadlin,
Tych najdalszych od s³oñca zapomnianego w mroku nocy
William Ashbless: Dwanacie godzin nocy
7
¯aden cz³owiek nie mo¿e wejæ dwukrotnie do tej samej rzeki,
gdy¿ za drugim razem nie jest to ju¿ ta sama rzeka
i nie jest to ju¿ ten sam cz³owiek.
Heraklit
8
9
Ksiêga I
OBLICZE UKRYTE POD
ZWIERZÊCYM FUTREM
10
11
Prolog: 2 lutego 1802 roku
Choæ du¿o sczez³o, sporo pozosta³o,
I choæ nie mamy tylu si³ co dawniej,
By niebo wzruszyæ i ziemiê jestemy
Sob¹ *
Alfred lord Tennyson
N
a szczycie wzgórza, miêdzy dwoma drzewami, sta³ bardzo stary
cz³owiek i spogl¹da³ z têsknot¹, o jak¹ siê ju¿ nie pos¹dza³, na ostat-
ni¹ grupê wycieczkowiczów; pakowali koszyki i dosiadaj¹c koni
odje¿d¿ali na po³udnie; w ich ruchach widoczny by³ popiech, gdy¿
od Londynu dzieli³o ich dobre dziesiêæ kilometrów, a s³oñce p³onê³o
ju¿ za konarami drzew porastaj¹cymi rzekê Brent oddalon¹ o trzy
kilometry na zachód.
Kiedy odjechali, stary cz³owiek odwróci³ siê, by popatrzeæ na
powolny zachód s³oñca. Barka Milionów Lat, pomyla³; ³ód umie-
raj¹cego boga Ra, ¿egluj¹ca po zachodnim niebie ku ród³om mrocz-
nej podziemnej rzeki, która p³ynie z zachodu na wschód, by po dwu-
nastu godzinach nocy ukazaæ wiatu na nowo m³odzieñcze, odro-
dzone s³oñce.
Albo te¿ pomyla³ z gorycz¹ tak odleg³a od nas, ¿e nawet
wszechwiat nie jest w stanie jej obj¹æ, wielka nieruchoma kula p³o-
n¹cego gazu, dooko³a której kr¹¿y ta maleñka planeta, jak grudka
nawozu toczona przez skarabeusza Chepri. Dokonaj wyboru, powie-
dzia³ do siebie, ruszaj¹c powoli w dó³ wzgórza, lecz b¹d gotów za
niego umrzeæ.
* Przek³ad J. Pietrkiewicz
12
Musia³ iæ bardzo ostro¿nie, gdy¿ japoñskie drewniaki nie nada-
wa³y siê do chodzenia po trawie i nierównym gruncie.
Miêdzy namiotami i wozami rozpalono ju¿ ogniska, a wieczorny,
ch³odny wietrzyk przyniós³ ze sob¹ falê intensywnych woni: odór
dochodz¹cy od strony spêtanych mu³ów, dym palonego drewna i aro-
mat pieczonego je¿a, potrawy szczególnie cenionej przez jego ludzi.
Zdawa³o mu siê te¿, ¿e ze skrzyni, któr¹ przywieziono tego popo³ud-
nia, dobywa siê fetor niewie¿ego oddechu niemal szokuj¹cy w po-
wiewach rzekiego wiatru nad ³¹kami Hampstead Heath; sprawia³o
to wra¿enie, jakby kto dobra³ perfidnie przyprawy, pragn¹c wywo-
³aæ odrazê. Gdy zbli¿y³ siê do namiotów, wybieg³y mu na spotkanie
dwa obozowe psy; gdy tylko go pozna³y, pierwszy odwróci³ siê i ru-
szy³ zdecydowanie w stronê najbli¿szego namiotu; drugi, z widocz-
n¹ niechêci¹, eskortowa³ Amenofisa Fikee do obozu.
Na widok powracaj¹cego psa z namiotu wyszed³ niady mê¿czy-
zna w pasiastym p³aszczu i ruszy³ w stronê Fikeego. Podobnie jak
zwierzêta, zatrzyma³ siê w pewnej odleg³oci od starego cz³owieka.
Dobry wieczór, rya powiedzia³. Czy zechcesz spo¿yæ wie-
czerzê? Na ogniu grzeje siê hoczewiczi, pachnie bardzo kuszto.
Jak zwykle mrukn¹³ nieobecny mylami Fikee. Nie, dziê-
kujê. Ale wy jedzcie.
Ja nie, rya. Moja Bessie zawsze uwielbia³a gotowane hoczewi-
czi, ale odk¹d mullered, umar³a, nie biorê tego do ust.
Fikee przytakn¹³, choæ najwyraniej nie s³ucha³.
Bardzo dobrze, Ryszardzie. Zamilk³, jakby maj¹c nadziejê,
¿e rozmówca co powie, ten jednak siê nie odzywa³. Kiedy s³oñce
ju¿ zajdzie, ka¿ kilku ludziom zanieæ tê skrzyniê do namiotu dokto-
ra Romany.
Cygan szarpn¹³ lni¹ce w¹sy i poruszy³ siê niespokojnie.
Tê skrzyniê, któr¹ przyniós³ dzi marynarz?
A niby jak¹, Ryszardzie? Tak, w³anie tê.
Naszym ludziom to siê nie podoba, rya. Powiadaj¹, ¿e jest w niej
co mullo dusta beszes, martwe od wielu lat.
Amenofis Fikee zmarszczy³ brwi i owin¹³ siê szczelniej p³aszczem.
Ostatnie promienie s³oñca pozostawi³ za sob¹, na szczycie wzgórza,
i teraz, poród cieni, jego kamienne oblicze mia³o w sobie niewiele
wiêcej ¿ycia ni¿ ska³a czy pieñ drzewa. Po chwili przemówi³:
No có¿, to, co w niej spoczywa, by³o na pewno wiadkiem
dusta beszes wielu, wielu lat. Obdarzy³ bojaliwego Cygana
umiechem. Wygl¹da³o to tak, jakby od zbocza odpad³ kawa³ ziemi
13
i ods³oni³ star¹, bia³¹ ska³ê. Ale nie jest mullo mam nadziejê.
Nie ca³kiem mullo.
Nie uspokoi³o to jednak Cygana, który ju¿ otwiera³ usta, by znów
wyraziæ z szacunkiem w¹tpliwoæ, ale Fikee odwróci³ siê i ruszy³
przez ³¹kê ku brzegowi rzeki. Po³y jego p³aszcza powiewa³y na wie-
trze jak skrzyd³a wielkiego owada.
Cygan westchn¹³ i powlók³ siê w stronê jednego z namiotów, æwi-
cz¹c po drodze utykanie. Mia³ nadziejê, ¿e uwolni go to od obowi¹z-
ku dwigania tej strasznej skrzyni.
Fikee szed³ ostro¿nie coraz ciemniejszym brzegiem rzeki w stro-
nê namiotu doktora Romany. Prócz chrapliwych westchnieñ lekkiej
bryzy wieczór by³ dziwnie cichy. Cyganie jakby domylali siê, ¿e ta
noc niesie ze sob¹ co donios³ego, i kr¹¿yli w ciszy, niespokojni jak
ich psy. Nawet jaszczurki przesta³y skakaæ i nurkowaæ z pluskiem
wród nadbrze¿nych trzcin.
Namiot sta³ na polance, przytrzymany niezliczon¹ liczb¹ lin, jak
wielki, zacumowany przy brzegu statek. Wygiête postronki, wraz z tu-
zinem pali, podtrzymywa³y faluj¹c¹, niezmierzon¹ p³achtê namiotu
doktora. Fikee pomyla³, ¿e wygl¹da jak ogromna zakonnica w zi-
mowym habicie, przykucniêta nad brzegiem rzeki.
Przechodz¹c schylony pod linami, zbli¿y³ siê do wejcia, odsun¹³
na bok po³ê namiotu, po czym wszed³ do g³ównego pomieszczenia.
Zamruga³ olepiony wiat³em, które p³ynê³o z licznych lamp na wy-
cie³ane dywanami wnêtrze namiotu.
Kiedy doktor Romany wsta³ zza sto³u, Fikee poczu³, jak ogarnia
go uczucie beznadziejnej zazdroci. Dlaczego, pyta³ nienawistnie, to
nie Romanelli wyci¹gn¹³ w Kairze, ubieg³ego wrzenia, krótsz¹ s³om-
kê? Fikee zdj¹³ swój bury p³aszcz i kapelusz, po czym cisn¹³ je w k¹t.
W wietle lampy jego ³ysa czaszka lni³a jak nierówno wypolerowa-
na koæ s³oniowa.
Romany podszed³ do niego, hutaj¹c siê groteskowo w swoich
wysokich butach na sprê¿ynowanych podeszwach, i chwyci³ przyby-
³ego za rêkê.
To wielka rzecz, któr¹ my, to znaczy ty zaczynasz dzisiejszej
nocy powiedzia³ zmienionym g³osem. ¯a³ujê tylko, ¿e nie bêdê
tu z tob¹ osobicie.
Fikee wzruszy³ niecierpliwie ramionami.
Obaj jestemy s³ugami. Moim posterunkiem jest Anglia, twoim
Turcja. Pojmujê, dlaczego mo¿esz byæ tu obecny tylko jako skin¹³
nieznacznie d³oni¹ replika.
14
Nie trzeba nawet wspominaæ zacz¹³ Romany niskim g³osem,
jakby chcia³ wydobyæ echo z wy³o¿onych dywanami cian namio-
tu ¿e gdyby przypadkiem umar³ dzisiejszej nocy, mo¿esz byæ pe-
wien, i¿ zostaniesz zabalsamowany i pochowany z nale¿n¹ ceremo-
ni¹ i mod³ami.
Jeli zawiodê odpar³ Fikee nie bêdzie siê do kogo modliæ.
Nie powiedzia³em: zawiedziesz. Mo¿e siê zdarzyæ, ¿e uda ci siê
otworzyæ wrota, ale umrzesz dokonuj¹c tego zauwa¿y³ obojêtnie
Romany. ¯yczy³by sobie wówczas, by post¹piono wedle obyczaju.
Doskonale odrzek³ Fikee, przytakuj¹c z wysi³kiem. Zgoda
dorzuci³ po chwili.
Od strony wejcia dobieg³o szuranie stóp i po chwili rozleg³ siê
pe³en troski g³os.
Rya? Gdzie postawiæ skrzyniê? Trzeba siê pospieszyæ, wydaje
mi siê, ¿e z rzeki wychodz¹ duchy, by zobaczyæ, co siê w niej kryje!
Nie jest to ca³kiem wykluczone mrukn¹³ doktor Romany, pod-
czas gdy Fikee nakazywa³ Cyganom, by wnieli skrzyniê do rodka
i postawili na pod³odze. Uczynili to pospiesznie, po czym wyszli tak
szybko, jak pozwala³y na to dobre obyczaje.
Przez jaki czas obaj bardzo starzy ludzie wpatrywali siê milcz¹-
co w skrzyniê. Wreszcie Fikee drgn¹³ i przemówi³:
Pouczy³em Cyganów, by w czasie mojej nieobecnoci uwa-
¿ali ciê za swego przywódcê.
Romany przytakn¹³, po czym pochyli³ siê nad skrzyni¹ i zacz¹³
odrywaæ deski wieka. Odsun¹³ na bok kilka garci zmiêtych papie-
rów i ostro¿nie wyci¹gn¹³ ma³e, drewniane pude³ko obwi¹zane sznur-
kiem. Postawi³ je na stole. Znowu odwróci³ siê w stronê skrzyni, ode-
rwa³ pozosta³e deski wieka i stêkaj¹c z wysi³ku podniós³ owiniêt¹
papierem paczkê, któr¹ po³o¿y³ na pod³odze. Mia³a kszta³t prawie
kwadratowy; ka¿dy z boków liczy³ oko³o metra, gruboæ za wyno-
si³a jakie piêtnacie centymetrów.
Podniós³ wzrok i powiedzia³:
Ksiêga.
Niepotrzebnie, gdy¿ Amenofis Fikee wiedzia³, co to jest.
Gdyby tylko móg³ tego dokonaæ tam, w Kairze wyszepta³.
Serce brytyjskiego imperium przypomnia³ mu Romany.
A mo¿e wyobra¿asz sobie, ¿e móg³by podró¿owaæ?
Fikee potrz¹sn¹³ g³ow¹ i klêkaj¹c przy stole wyci¹gn¹³ spod nie-
go globus ze szk³a, którego czêæ mo¿na by³o zdj¹æ, nastêpnie zacz¹³
rozwi¹zywaæ wêze³ki na ma³ym, drewnianym pude³ku. Romany od-
15
win¹³ tymczasem paczkê z papieru, ods³aniaj¹c czarne, drewniane
pude³ko wy³o¿one kawa³kami koci s³oniowej, które tworzy³y setki
egipskich hieroglifów Starego Pañstwa. Zamkniêcie pude³ka by³o
skórzane, ale tak sparcia³e, ¿e pod wp³ywem dotyku rozpad³o siê
w py³. W rodku znajdowa³o siê kolejne poczernia³e srebrne pude³-
ko z podobnymi hieroglifami. Kiedy Romany zdj¹³ z niego wieczko,
we wnêtrzu ukaza³o siê jeszcze jedno, tym razem z³ote, którego wspa-
niale wyg³adzona powierzchnia zap³onê³a w wietle lampy.
Fikee otworzy³ swoje drewniane pude³ko i wyci¹gn¹³ z niego za-
korkowan¹ fiolkê, która by³a zawiniêta w kawa³ek we³ny. W fiolce
znajdowa³o siê oko³o trzydziestu mililitrów czarnego, gêstego p³y-
nu, który zdawa³ siê zawieraæ jaki osad.
Doktor Romany odetchn¹³ g³êboko, po czym zdj¹³ wieko z³otego
pude³ka.
Pocz¹tkowo s¹dzi³, ¿e zgas³y jednoczenie wszystkie lampy, lecz
kiedy podniós³ wzrok, stwierdzi³, ¿e ich p³omienie s¹ równie wysokie
jak poprzednio. wiat³o jednak w znacznym stopniu przygas³o; by³o
tak, jakby widzia³ pomieszczenie przez tafle matowego szk³a. Otuli³
szyjê ko³nierzem p³aszcza; powietrze nagle siê och³odzi³o.
Po raz pierwszy tej nocy odczuwa³ strach. Zmusi³ siê, by opuciæ
wzrok i spojrzeæ na spoczywaj¹c¹ w pude³ku ksiêgê, która wch³onê-
³a wiat³o i ciep³o. Na staro¿ytnym papirusie p³onê³y hieroglify; nie
wiat³em, lecz intensywn¹ czerni¹, która zdawa³a siê wch³aniaæ jego
duszê. Znaczenie hieroglifów by³o dla niego zrozumia³e i ich sens
dr¹¿y³ jego umys³; byæ mo¿e dzia³oby siê tak samo z kim, kto nawet
nie potrafi³by odczytaæ tego przekazu, poniewa¿ powsta³ on u zara-
nia wiata za spraw¹ boga Tota, ojca samego jêzyka. Oderwa³ boja-
liwy wzrok od papirusu, gdy¿ czu³, ¿e s³owa zapadaj¹ g³êboko w je-
go duszê, pozostawiaj¹c na niej swój lad.
Krew powiedzia³ chrapliwie, gdy¿ nawet powietrze z trudem
przenosi³o dwiêki. Krew naszego pana powtórzy³, zwracaj¹c siê
do niewyranej postaci Amenofisa Fikee. W³ó¿ to do kuli.
Widzia³, jak Fikee porusza kciukiem haczyk w cianie globusa,
wyjmuje korek z flakonika i wlewa do rodka czarny p³yn, który za-
barwi³ górn¹ czêæ szklanej kuli. Ksiê¿yc musia³ ju¿ wzejæ, uwia-
domi³ sobie Romany. Kropla spad³a na d³oñ Fikeego i chyba go
oparzy³a, gdy¿ sykn¹³ przez zaciniête zêby.
Dzia³aj sam rzek³ chrapliwie doktor Romany i poruszaj¹c
siê niczym lepiec wyszed³ z namiotu na ³¹kê, gdzie wieczorne powie-
trze wydawa³o siê teraz ciep³e. Pod¹¿y³ niepewnym krokiem, ko³ysz¹c
16
siê na podeszwach swoich dziwacznych butów, wzd³u¿ brzegu rzeki,
i wreszcie zdyszany kucn¹³ na ³agodnym wzniesieniu, po czym spoj-
rza³ na widoczny z odleg³oci piêædziesiêciu metrów namiot.
Gdy jego oddech i puls uspokoi³y siê, pomyla³ o Ksiêdze Tota,
któr¹ widzia³ przelotnie, i zadr¿a³. Jeli ktokolwiek potrzebowa³ do-
wodów na istnienie magii przez ostatnie osiemnacie wieków, to owa
prehistoryczna Ksiêga by³a ich ród³em; choæ Romany nigdy przed-
tem jej nie ogl¹da³, doskonale wiedzia³, ¿e kiedy ksi¹¿ê Setnau Kha-
-em-Uast zst¹pi³ w Memfis przed tysi¹cami lat do grobowca Ptah-
-nefer-ka, by j¹ odzyskaæ, zasta³ komorê grobow¹ owietlon¹ rzêsi-
stym blaskiem p³yn¹cym z Ksiêgi.
A ten akt magii, pomyla³ niezadowolony, to niezwyk³e przedsiê-
wziêcie, maj¹ce siê dokonaæ tej nocy, by³oby skrajnie niebezpieczne
nawet wówczas, jeszcze zanim magia sta³a siê znacznie trudniejsza
i bardziej wymagaj¹ca wobec osoby czarnoksiê¿nika, i pomimo naj-
surowszej kontroli, nieprzewidywalna i zaskakuj¹ca w skutkach.
Nawet w tamtych dniach tylko najodwa¿niejsi i najsprawniejsi ka-
p³ani omieliliby siê wykorzystaæ hekau, moc s³ów, które tej nocy
mia³ wypowiedzieæ Fikee: s³owa te by³y inwokacj¹ i zarazem prob¹
o przejêcie w³adzy, skierowan¹ do Anubisa, boga o g³owie szakala;
w czasach wietnoci Egiptu sprawowa³ on pieczê nad podziemnym
wiatem zmar³ych i wrotami oddzielaj¹cymi go od wiata ¿ywych.
Doktor Romany oderwa³ wzrok od namiotu i przeniós³ spojrzenie
na przeciwleg³y brzeg rzeki, na wrzosowiska ci¹gn¹ce siê a¿ do na-
stêpnego wzniesienia zwieñczonego drzewami, których rachityczne
ga³êzie ko³ysa³y siê na wietrze. Pó³nocny krajobraz, omiatany wiatrem,
przypomina³ mu d¿in: ostry, czysty i przepojony woni¹ ja³owca.
Nie chc¹c zag³êbiaæ siê w te rozwa¿ania, pomyla³ o podró¿y do
Kairu, dok¹d przed czterema miesi¹cami udali siê wraz z Fikeem,
wezwani przez ich Mistrza, by zaradziæ pewnemu kryzysowi.
Nie mog¹c z powodu straszliwego zamieszania opuszczaæ swego
domu, Mistrz przez d³u¿szy czas korzysta³ z tajnej armii agentów
i ogromnej fortuny, by oczyciæ Egipt z muzu³mañskich i chrzeci-
jañskich elementów, a tak¿e, co by³o znacznie trudniejsze, by wy-
gnaæ tureckiego paszê i jego najemników, a tym samym wskrzesiæ
Egipt jako niepodleg³¹ potêgê wiata. Pierwszy prze³om nast¹pi³ cztery
lata wczeniej, w 1798 roku, po bitwie pod piramidami, choæ w owym
czasie wydawa³a siê ostateczn¹ klêsk¹ poniewa¿ w jej rezultacie
do Egiptu wkroczyli Francuzi. Romany przymkn¹³ powieki, wspo-
minaj¹c odg³osy strza³ów francuskich muszkietów, rozbrzmiewaj¹-
17
cych echem owego upalnego lipcowego popo³udnia nad wodami Nilu,
spotêgowanych odg³osem werbli, które towarzyszy³y szar¿uj¹cej
kawalerii mameluków; przed zapadniêciem nocy armie egipskich
gubernatorów, Ibrahima i Murada beja rozbito, w³adzê za przejêli
Francuzi pod wodz¹ m³odego genera³a, Napoleona.
Dzikie i przepe³nione bólem wycie zerwa³o doktora Romany na
równe nogi; dwiêk ten odbija³ siê jeszcze przez kilka chwil echem
od drzew porastaj¹cych brzeg rzeki, a kiedy zamar³, Romany us³y-
sza³, jak który z Cyganów mamrocze ze strachem zaklêcia. Z na-
miotu nie dobieg³ ju¿ ¿aden odg³os, wiêc doktor odetchn¹³ i znowu
przykucn¹³. Powodzenia, Amenofisie, pomyla³. Powinienem raczej
powiedzieæ, oby bogowie byli z tob¹, ale teraz sam o tym w³anie
decydujesz. Potrz¹sn¹³ niespokojnie g³ow¹.
Gdy do w³adzy doszli Francuzi, wydawa³o siê, ¿e przepad³y wszel-
kie nadzieje na przywrócenie starego porz¹dku, wiêc Mistrz, dziêki
niezwykle misternej, magicznej manipulacji wiatrem i przyp³ywami,
udzieli³ nieznacznej pomocy brytyjskiemu admira³owi Nelsonowi,
który w nieca³e dwa tygodnie póniej zniszczy³ francusk¹ flotê. Po-
tem okupacja francuska obróci³a siê jednak na korzyæ Mistrza; Fran-
cuzi ukrócili pe³n¹ arogancji w³adzê mameluckich bejów, a w 1800 r.
Muhammad odebra³ im ziemiê i wytêpi³ tureckich najemników, d³a-
wi¹cych kraj. Po powrocie Napoleona do Francji, dowództwo w Ka-
irze obj¹³ genera³ Kleber, który nie wtr¹ca³ siê w polityczne intrygi
Mistrza i nie przeszkadza³ mu w jego wysi³kach zmierzaj¹cych do
nawrócenia muzu³mañskiej i koptyjskiej ludnoci na panteistyczny
kult Ozyrysa, Izydy, Horusa i Re. Wygl¹da³o w³aciwie na to, ¿e fran-
cuska okupacja okaza³a siê dla Egiptu tym, czym szczepionka ospy
doktora Jennera dla ludzi: zast¹pieniem przez niegron¹ infekcjê,
³atw¹ po jakim czasie do zlikwidowania miertelnej choroby która
ustêpowa³a dopiero po zgonie ofiary.
Z czasem wszystko zaczê³o siê psuæ. Jaki szaleniec z Aleppo za-
sztyletowa³ Klebera na kairskiej ulicy. Potem nast¹pi³y miesi¹ce nie-
pokoju, w czasie których Brytyjczycy zaczêli zaciskaæ pêtlê; do wrze-
nia 1801 niezaradny nastêpca Klebera skapitulowa³ przed Brytyj-
czykami w Egipcie i Aleksandrii. Anglicy znaleli siê w samym
Kairze, i nim up³yn¹³ tydzieñ, aresztowano z tuzin agentów Mistrza.
Nowy gubernator znalaz³ te¿ powód, by pozamykaæ wi¹tynie sta-
rych bogów, wzniesionych przez Mistrza poza murami miasta.
W przyp³ywie rozpaczy, Mistrz pos³a³ po swoich dwóch najstar-
szych i najpotê¿niejszych zastêpców, Amenofisa Fikee z Anglii i dok-
2 Wrota Anubisa
18
tora Monboddo Romanellego z Turcji, po czym przedstawi³ im pe-
wien plan; by³ on tak fantastyczny, ¿e mo¿na by pos¹dziæ wiekowe-
go cz³owieka o niesprawnoæ umys³ow¹, ale wed³ug Mistrza by³ to
jedyny sposób, by wymazaæ Angliê z mapy wiata i przywróciæ utra-
cone przed wiekami panowanie Egiptu.
Spotkali siê w wielkiej komnacie, w której mieszka³ zupe³nie sam,
z wyj¹tkiem ushabtis, czterech odlanych z wosku ludzkich postaci
naturalnych rozmiarów. Z wysokoci swego dziwacznego tronu za-
instalowanego pod sufitem zacz¹³ ich przekonywaæ, ¿e chrzecijañ-
stwo, owa bezlitosna si³a, niszcz¹ca soki ¿ycia os³abionej magii, tra-
ci swe znaczenie wskutek zw¹tpienia, którym przepojone s¹ pisma
ludzi takich jak Wolter, Diderot czy Godwin.
Romanelli, z tak¹ sam¹ niecierpliwoci¹ przyjmuj¹cy metafory wie-
kowego maga jak wiêkszoæ informacji, wtr¹ci³ siê, by spytaæ bez ogró-
dek, jak to wszystko ma dopomóc w wyparciu Brytyjczyków z Egiptu.
Istnieje pewna magiczna procedura zacz¹³ Mistrz.
Magia! przerwa³ mu Romanelli z pogard¹, na jak¹ tylko móg³
siê odwa¿yæ. W dzisiejszych czasach dostalibymy zawrotów g³o-
wy i zaburzeñ wzroku, nie wspominaj¹c ju¿ o utracie co najmniej
trzech kilogramów wagi, gdybymy chcieli zmusiæ czarami kilka
bezdomnych psów do zejcia nam z drogi; nawet wtedy wszystko
posz³oby nie tak, kundle za pad³yby trupem na miejscu. £atwiej
wrzasn¹æ i postraszyæ je kijem. Jestem pewien, ¿e nie zapomnia³e
o swoich cierpieniach, których dozna³e przed trzema laty po mani-
pulacjach z pogod¹ w zatoce Abukir. Twoje oczy wypali³y siê ni-
czym daktyle pozostawione zbyt d³ugo na s³oñcu, a twoje nogi !
Jak powiedzia³e, nie zapomnia³em stwierdzi³ zimno Mistrz,
kieruj¹c na Romanellego swój wzrok, który ju¿ uleg³ nieznacznej
poprawie; ten drgn¹³ bezwiednie, co mu siê zawsze zdarza³o, gdy
dostrzega³ w oczach Mistrza g³êbok¹, bezsensown¹ nienawiæ. Tak
siê sk³ada, ¿e choæ bêdê przy tym porednio obecny, jeden z was
musi dokonaæ tego aktu magii, gdy¿ powinien on siê odbyæ bardzo
blisko samego serca Imperium Brytyjskiego, a wiêc w Londynie; nie-
stety stan mego zdrowia nie pozwala na podró¿. Choæ wyposa¿ê was
w najsilniejsze rodki i amulety, spe³nienie tego zadania, jak sugero-
wa³e, odbije siê w znacznej mierze na osobie maga. Bêdziecie ci¹-
gn¹æ s³omki spod obrusa na stole, a temu, który wyci¹gnie krótsz¹,
przypadnie w udziale dokonanie tego czynu.
Fikee i Romanelli wlepili wzrok w dwa patyczki wystaj¹ce spod
materia³u, a potem popatrzyli na siebie.
19
Có¿ to za akt? spyta³ Fikee.
Wiecie, ¿e nasi bogowie ju¿ odeszli. Przebywaj¹ teraz w Tuau-
cie, podziemnym wiecie, a na jego wrota napiera od osiemnastu
wieków si³a, której nie pojmujê, ale jestem pewien, ¿e ma ona zwi¹-
zek z chrzecijañstwem. Bogiem owego wiata i wrót jest Anubis,
pozbawiony jednak postaci, w jakiej móg³by siê tu pojawiæ. Sie-
dzisko Mistrza przesunê³o siê nieznacznie i starzec na chwilê przy-
mkn¹³ oczy z bólu. W Ksiêdze Tota powiedzia³ w koñcu chrapli-
wie znajduje siê zaklêcie; jest to inwokacja do Anubisa, za której
przyczyn¹ mo¿e on przenikn¹æ w maga. Pozwoli to bogu przyj¹æ
wasz¹ postaæ fizyczn¹. Wypowiadaj¹c owo zaklêcie, bêdziecie jed-
noczenie spisywaæ inne, wymylone przeze mnie, a które otworzy
wrota miêdzy dwoma wiatami; uczyni to wy³om nie tylko w murze
mierci, ale i w murze czasu, i je¿eli wszystko siê powiedzie, roze-
wr¹ siê one w podziemnym wiecie sprzed czterdziestu trzech wie-
ków, kiedy to bogowie i ja mielimy pe³niê w³adzy.
Zapad³a cisza, trwaj¹ca dostatecznie d³ugo, by siedzisko Mistrza
przesunê³o siê o kilka nastêpnych i bolesnych dla maga centymetrów.
W koñcu Fikee przemówi³:
A co siê stanie potem?
Potem odpar³ Mistrz szeptem, który obieg³ echem kolist¹ kom-
natê bogowie Egiptu pojawi¹ siê znienacka we wspó³czesnej An-
glii. ¯ywy Ozyrys i Rae porannego nieba zamieni¹ chrzecijañskie
wi¹tynie w gruzy, Horus i Konsu po³o¿¹ sw¹ transcedentn¹ si³¹ kres
wszystkim obecnie toczonym wojnom, a monstra Set i Sebek po¿r¹
tych wszystkich, którzy omiel¹ siê stawiaæ opór! Egipt odzyska he-
gemoniê, a wiat znowu stanie siê czysty i nowy.
A jak¹ rolê móg³by ty, czy te¿ my, odegraæ w tym czystym, no-
wym wiecie?, pomyla³ Romanelli.
Czy to wszystko jest mo¿liwe, czy jeste tego wszystkiego pe-
wien? spyta³ z wahaniem Fikee. W koñcu wiat by³ ju¿ niegdy
m³ody, a starzec nie mo¿e zmieniæ siê w ch³opca, podobnie jak wino
nie mo¿e staæ siê na powrót sokiem z winogron. Dostrzeg³, ¿e Mistrz
pa³a coraz wiêkszym gniewem, ale mówi³ zdesperowany dalej: Czy
absolutnie nie mo¿na zaadaptowaæ siê do nowych warunków i bo-
gów? A jeli czepiamy siê ton¹cego statku?
Mistrz dozna³ ataku wciek³oci, lini¹c siê i be³kocz¹c bezradnie.
Jeden z woskowych pos¹gów drgn¹³ i zacz¹³ poruszaæ szczêkami.
Zaadaptowaæ? wrzasnê³o g³osem Mistrza woskowe gard³o.
Chcesz przyj¹æ chrzest? Czy wiesz, co on z ciebie uczyni? Zniszczy
20
twoj¹ moc, bêdziesz jak æma w ogniu! Wciek³y potok mowy spra-
wia³, ¿e woskowe usta pêka³y. Ton¹cy statek? Ty cuchn¹cy, tchórz-
liwy pomiocie martwej ladacznicy! Nie ma znaczenia, czy zatonie,
czy zaton¹³, czy ju¿ tonie! Pop³yniemy nim. Wola³bym staæ u steru
tego zatopionego statku, ni¿ gniæ na pok³adzie nowego! Czy mam
kha kha kha jêzyk i wargi woskowej postaci odpad³y pod
wp³ywem wci¹¿ ¿ywego oddechu.
Przez kilka chwil Mistrz i jego ushabti mamrotali jednoczenie,
a¿ w koñcu starzec odzyska³ panowanie nad sob¹, pos¹g za umilk³.
Czy mam ciê uwolniæ, Amenofisie? spyta³.
Romanelli przypomnia³ sobie z niepokoj¹c¹ jasnoci¹, jak kiedy
jeden z wiekowych s³ug Mistrza uwolni³ siê nagle z magicznych wiê-
zów swego pana; cz³owiek ten w ci¹gu zaledwie kilku minut uwi¹d³,
upad³, sczez³, rozsypa³ siê na kawa³ki, a w koñcu obróci³ siê w po-
pió³; lecz od obrazu mierci i rozk³adu straszniejsze by³o to, ¿e cz³o-
wiek ten ca³y czas zachowa³ wiadomoæ a jego agonia wydawa³a
siê straszliwsza od mierci w p³omieniach.
Cisza w komnacie przeci¹ga³a siê, zak³óca³ j¹ tylko odg³os wo-
skowego jêzyka uderzaj¹cego o posadzkê.
Nie wyrzek³ w koñcu Fikee. Nie.
A zatem nale¿ysz do mej za³ogi i bêdziesz pos³uszny. Mistrz
uczyni³ gest s³abym ramieniem. Wyci¹gnij s³omkê.
Fikee spojrza³ na Romanellego, który sk³oni³ siê tylko i wskaza³
na stó³, jakby chcia³ powiedzieæ: Najpierw ty. Fikee podszed³ i wy-
ci¹gn¹³ jedn¹ z dwóch s³omek. By³a oczywicie krótsza.
Mistrz wys³a³ ich do ruin Memfis, by skopiowali z ukrytego ka-
mienia hieroglify, dziêki którym poznaj¹ jego prawdziwe imiê. Tutaj
równie¿ prze¿yli szok, gdy¿ widzieli kamieñ z imieniem Mistrza
ju¿ wczeniej, przed wieloma wiekami. Wtedy widnia³y na nim dwa
symbole: ogieñ p³on¹cy w misie, a za nim sowa i krzy¿ z pêtl¹. Wy-
mawia³o siê to Czacza-em-Ankh, Si³a ¯ycia; lecz teraz na staro¿yt-
nym kamieniu widnia³y inne znaki: trzy rysunki w kszta³cie paraso-
li, ma³y ptak, sowa, stopa, znów ptak i ryba nad limakiem. Kaibi-
tu-em-Betu-Tuf przeczyta³ Romanelli i przet³umaczy³ w mylach:
Cienie nienawici.
Pomimo piek¹cego skwaru pustyni poczu³ ch³ód, lecz przypomnia³
sobie istotê, która jêcz¹c i wij¹c siê zamienia³a siê w py³, wiêc tylko
zacisn¹³ usta i skopiowa³ imiê.
21
Gdy powrócili do Kairu, Mistrz opóni³ wyjazd Romanellego do
Turcji, by móc stworzyæ za pomoc¹ magicznego p³ynu jego replikê.
¯ywy z pozoru sobowtór, czy te¿ ka, zosta³ powo³any do ¿ycia, by
udaæ siê do Anglii wraz z Fikeem i dopomóc w przywo³aniu Anubi-
sa, ale wszyscy trzej wiedzieli, ¿e mia³ przede wszystkim pe³niæ rolê
stra¿nika i zapobiec ewentualnemu zaniedbaniu obowi¹zków. A po-
niewa¿ ta dziwaczna para mia³a zamieszkaæ a¿ do nadejcia Ksiêgi
i flakonika z krwi¹ Mistrza, wród Cyganów ze szczepu Fikeego,
Amenofis ochrzci³ ka imieniem Romany, czyli s³owem, zbli¿onym
do tego, jakim Cyganie okrelali swój jêzyk i kulturê.
Z namiotu znowu dobieg³o wycie; tym razem przypomina³o bardziej
dwiêk, jaki wydaj¹ kawa³ki metalu pocierane o siebie ni¿ odg³os doby-
waj¹cy siê z gard³a ¿ywej istoty. Stawa³ siê stopniowo coraz g³oniejszy
i wy¿szy. Przez chwilê, podczas której Romany zauwa¿y³ têpo, ¿e rzeka
trwa w bezruchu niczym tafla pomarszczonego szk³a, to dzwonienie,
zgrzytanie utrzymywa³o siê na najwy¿szej nucie, wype³niaj¹c swym
brzmieniem okolicê. Po chwili wyda³o mu siê, ¿e co pêk³o, jakby rozbi-
³a siê nad nimi ogromna kula, cicho, lecz wyczuwalnie. Upiorne wycie
te¿ ucich³o i gdy rozproszone dwiêki niknê³y w oszala³ym, rozpaczli-
wym szlochu, Romany poczu³, jak powietrze odzyskuje swe normalne
cinienie, a namiot, jakby cz¹steczki czarnej tkaniny straci³y nagle swe
w³aciwoci, rozb³ysn¹³ jasno¿ó³tym p³omieniem.
Romany ruszy³ biegiem wzd³u¿ brzegu, drogê owietla³ mu blask
ognia; parz¹c sobie palce odsun¹³ na bok p³on¹c¹ po³ê przy wejciu
i wskoczy³ do zadymionego wnêtrza. W k¹cie tkwi³ skulony i wstrz¹-
sany ³kaniem Fikee. Romany zamkn¹³ Ksiêgê Tota, w³o¿y³ do z³ote-
go pude³ka, nastêpnie wepchn¹³ je pod pachê i wyszed³ chwiejnym
krokiem na zewn¹trz.
Gdy oddala³ siê ju¿ od intensywnego gor¹ca, odwróci³ siê s³ysz¹c
za plecami warczenie i popiskiwanie. Fikee wyczo³ga³ siê z namiotu
i zacz¹³ tarzaæ siê po ziemi, chc¹c najwidoczniej ugasiæ tl¹ce siê na
nim ubranie.
Amenofisie! zawo³a³ Romany, przekrzykuj¹c szum ognia.
Fikee wsta³ i obrzuci³ towarzysza têpym spojrzeniem, jakby go
nie poznawa³, po czym przechyli³ do ty³u g³owê i zawy³ jak szakal do
ksiê¿yca.
Romany natychmiast siêgn¹³ pod p³aszcz i wyci¹gn¹³ dwa pisto-
lety ska³kowe. Wycelowa³ jeden z nich i wypali³. Fikee, zgiêty wpó³,
przelecia³ dwa metry do ty³u i usiad³ ciê¿ko na ziemi; w chwilê pó-
niej przekrêci³ siê na bok i pomkn¹³ na czworakach w ciemnoæ.
22
Romany wycelowa³ drugi pistolet, najdok³adniej jak tylko potra-
fi³, i ponownie wypali³, lecz podskakuj¹ca postaæ nie zatrzyma³a siê
i niebawem zniknê³a.
Do diab³a wyszepta³ Romany. Umrzyj tam gdzie, Ameno-
fisie. Jeste nam to winien.
Spojrza³ w niebo nie dostrzeg³ ladu nadchodz¹cych bogów;
wpatrywa³ siê dostatecznie d³ugo w zachodni horyzont, by stwier-
dziæ z ponur¹ satysfakcj¹, ¿e s³oñce nie ma zamiaru siê pokazaæ.
Potrz¹sn¹³ znu¿ony g³ow¹.
Tak to zwykle bywa z czarami w dzisiejszych czasach, pomyla³ z go-
rycz¹, co tam zadzia³a³o, choæ cel nie zosta³ osi¹gniêty.
W koñcu schowa³ pistolety, podniós³ Ksiêgê i ruszy³ powoli w stro-
nê cygañskiego obozu. Nawet psy siê pochowa³y i Romany, id¹c do
namiotu Fikeego, nie napotka³ nikogo. Gdy znalaz³ siê w rodku,
od³o¿y³ z³ote pude³ko, zapali³ lampê, po czym d³ugo w nocy, pos³u-
guj¹c siê wahad³em, poziomic¹, teleskopem i kamertonem, dokonu-
j¹c mnóstwa obliczeñ, zarówno geometrycznych, jak i alchemicznych,
stara³ siê okreliæ, do jakiego stopnia czar móg³ zadzia³aæ.
23
Rozdzia³ 1
A zatem có¿ pozostaje w tym niepowstrzymanym strumieniu
z niesionych jego nurtem rzeczy, na których tak bardzo zale¿y cz³owiekowi?
To tak, jakby kto zakocha³ siê w jednym z lec¹cych w górze wróbli,
który ju¿ zd¹¿y³ znikn¹æ sprzed oczu.
Marek Aureliusz
K
ierowca BMW podjecha³ szybko i p³ynnie do krawê¿nika, zaha-
mowa³ i wy³¹czy³ wiat³a. Brendan Doyle wychyli³ siê i spojrza³ na
ogrodzon¹, pokryt¹ kamieniami rozleg³¹ posesjê, przed któr¹ siê za-
trzymali. Tonê³a w jaskrawym blasku elektrycznych lamp zawieszo-
nych na s³upach. S³ychaæ by³o ha³as pracuj¹cych gdzie niedaleko
maszyn.
Dlaczego siê zatrzymalimy? spyta³ nieco bezradnie.
Kierowca wysiad³ z samochodu i otworzy³ tylne drzwi po stronie
Doylea. Nocne powietrze by³o zimne.
Tu w³anie przebywa pan Darrow wyjani³. Proszê pozwo-
liæ, ja to wezmê doda³, bior¹c walizkê Doylea.
W czasie dzisiêciominutowej jazdy z lotniska Heathrow Doyle siê
nie odzywa³, ale teraz zdenerwowanie by³o silniejsze ni¿ niechêæ
przyznania siê, jak niewiele wiedzia³ o swojej sytuacji.
Ja, hm, z tego, co mówili ci dwaj panowie, z którymi spotka-
³em siê w Fullerton, w Kalifornii, wywnioskowa³em, ¿e mój pobyt
tutaj ma co wspólnego z Samuelem Taylorem Coleridgeem po-
wiedzia³ niemia³o, gdy zbli¿ali siê do furtki w ogrodzeniu z drucia-
nej siatki. Czy mo¿e wie pan o co dok³adnie chodzi?
Jestem pewien, ¿e pan Darrow wyjani wszystko wyczerpuj¹-
co odpar³ kierowca, który teraz, gdy jego rola na tym etapie dobie-
24
g³a koñca, wydawa³ siê znacznie bardziej odprê¿ony. Odnoszê wra-
¿enie, ¿e ma to zwi¹zek z wyk³adem.
Doyle przystan¹³.
Wyk³ad? Nalega³ na mój przyjazd do Londynu, dziesiêæ tysiê-
cy kilometrów, tylko po to, ¿ebym wyg³osi³ wyk³ad? oferuj¹c mi
dwadziecia tysiêcy dolarów, doda³ w mylach.
Naprawdê nie wiem, panie Doyle. Jak ju¿ wspomnia³em, pan
Darrow wyjani
A mo¿e orientuje siê pan, czy ma to zwi¹zek ze stanowiskiem,
na które powo³a³ ostatnio Steerfortha Bennera? naciska³ Doyle.
Nie s³ysza³em o panu Bennerze odpar³ z o¿ywieniem kierow-
ca. Proszê siê pospieszyæ, sir, harmonogram jest raczej napiêty,
rozumie pan.
Doyle westchn¹³ i ruszy³ przed siebie. Widok zwojów drutu kol-
czastego wzd³u¿ górnej krawêdzi siatki nie wp³yn¹³ na niego uspo-
kajaj¹co. Przyjrza³ siê dok³adniej i zauwa¿y³ ma³e, zapisane skrawki
papieru, a tak¿e ga³¹zki jakiej roliny, byæ mo¿e jemio³y, przymo-
cowane w pewnych odstêpach do drutu. Przysz³o mu do g³owy, ¿e
pog³oski o Interdyscyplinarnej Badawczej Inicjatywie Darrowa
IBID s¹ prawdziwe.
Powinienem chyba wspomnieæ o tym wczeniej zwróci³ siê
¿artobliwym tonem do kierowcy ale nie potrafiê wywo³ywaæ du-
chów.
Mê¿czyzna postawi³ walizkê na ziemi i wcisn¹³ jeden z guzików
przy furtce.
Nie s¹dzê, by to by³o konieczne, sir odpar³.
Po drugiej stronie ogrodzenia spieszy³ w ich stronê umundurowa-
ny stra¿nik.
No có¿, siedzisz w tym po same uszy powiedzia³ do siebie Doy-
le. Bêdziesz móg³ przynajmniej zatrzymaæ piêæ tysiêcy dolarów,
nawet jeli odrzucisz ofertê cokolwiek to jest.
Gdy godzinê wczeniej stewardesa obudzi³a go, by przypomnieæ
o zapiêciu pasa, Doyle odczu³ ulgê, poniewa¿ znowu ni³a mu siê
mieræ Rebeki. W pierwszej czêci snu zawsze by³ nieznajomym,
obdarzonym wiedz¹ o przysz³oci, który próbuje rozpaczliwie od-
szukaæ Brendana i Rebekê Doyleów, nim zd¹¿¹ wsi¹æ na motocykl,
albo przynajmniej nim Doyle zd¹¿y wjechaæ star¹ hond¹ na krêty
zjazd z Beach Boulevard na Santa Ana Freeway. Nieodmiennie jed-
25
nak ponosi³ pora¿kê, skrêcaj¹c z piskiem opon na rogu ulicy, tylko
po to, by ujrzeæ z przera¿eniem, jak stary motocykl przyspiesza, po-
chyla siê na zakrêcie i znika za horyzontem. Zwykle budzi³ siê si³¹
woli w tym momencie, ale tym razem wypi³ kilka szklaneczek whi-
sky, wiêc mog³o mu siê to nie udaæ.
Usiad³ i zamruga³, wodz¹c spojrzeniem po rozleg³ej kabinie sa-
molotu i ludziach na s¹siednich fotelach. Pali³y siê wiat³a i tylko za
oknem widaæ by³o cêtkowan¹ ciemnoæ, a wiêc znów by³a noc, choæ
pamiêta³, ¿e jeszcze kilka godzin wczeniej spogl¹da³ w dó³ przez
lodowate po³acie chmur. Podró¿ odrzutowcem by³a i tak ju¿ dezorien-
tuj¹ca, nawet jeli nie przelatywa³o siê nad biegunami, wskutek cze-
go trudno by³o odgadn¹æ, jaki to dzieñ. Gdy ostatnim razem lecia³ do
Anglii, by³o po drodze l¹dowanie w Nowym Jorku, ale IBID oczy-
wicie nie mog³o czekaæ.
Wyci¹gn¹³ siê tak wygodnie, jak pozwala³ na to jego fotel, a wte-
dy z rozk³adanego stoliczka, który mia³ przed sob¹, zsunê³a siê ksi¹¿ka
i kilka kartek. Kartki spad³y z szelestem na pod³ogê, ksi¹¿ka za z g³u-
chym uderzeniem. Jaka dama po drugiej stronie przejcia podsko-
czy³a na swoim siedzeniu. Doyle, zak³opotany, umiechn¹³ siê prze-
praszaj¹co i schyli³ siê, ¿eby podnieæ ksi¹¿kê i papiery. Porz¹dku-
j¹c je i widz¹c przy okazji sporo pustych miejsc i postawionych
znaków zapytania, zastanawia³ siê ponuro, czy nawet w Anglii, gdy¿
zamierza³ wykorzystaæ tê darmow¹ podró¿ dla w³asnych badañ, uda
mu siê wygrzebaæ jakie informacje na temat poety, którego biogra-
fiê stara³ siê napisaæ od dwóch lat. Z Coleridgeem by³o prociej,
myla³ wpychaj¹c papiery do teczki, która sta³a miêdzy jego stopa-
mi; za to William Ashbless to wielka niewiadoma.
Ksi¹¿k¹, która zsunê³a siê ze stolika, by³a prac¹ Baileya ¯ycie
Williama Ashblessa. Spad³a roz³o¿ona na pod³ogê i kilka po¿ók³ych
ze staroci stronic oderwa³o siê. Umieci³ je ostro¿nie na swoim miej-
scu, zamkn¹³ delikatnie ksi¹¿kê, wytar³ palce z kurzu i zacz¹³ wpa-
trywaæ siê w ma³o przydatne dzie³o.
Powiedzieæ, ¿e ¿ycie Ashblessa zosta³o udokumentowane w spo-
sób niezadowalaj¹cy, pomyla³ strapiony, to eufemizm. William Ha-
zlitt dokona³ w 1825 roku krótkiej oceny jego dzie³, dorzucaj¹c przy
okazji kilka szczegó³ów o samym autorze, a najbli¿szy przyjaciel
Ashblessa, James Bailey napisa³ pe³n¹ luk i niedomówieñ biografiê,
któr¹ z braku lepszej uznano za miarodajne opracowanie. Doyle zdo³a³
uzupe³niæ tekst o kilka listów, wycinków z gazet i raportów policyj-
nych, ale ¿ycie poety wci¹¿ by³o pe³ne bia³ych plam.
26
Na przyk³ad, w jakim miecie Wirginii mieszka³ Ashbless od swo-
ich narodzin do 1810 roku? Poeta wspomnia³ przy jakiej okazji, ¿e
w Richmond, gdzie indziej ¿e w Norfolk, ale w ¿adnym z tych miast
nie zachowa³y siê lady jego pobytu. Doyle sk³ania³ siê ku przekona-
niu, ¿e k³opotliwy poeta zmieni³ nazwisko, kiedy przyby³ do Londy-
nu. Osobicie wyszuka³ nazwiska kilku mieszkañców Wirginii w wie-
ku dwudziestu piêciu lat, którzy zniknêli latem 1810 roku. Londyñ-
skie lata Ashblessa by³y stosunkowo ³atwe do ustalenia, chocia¿
biografia Baileya, bêd¹ca wersj¹ podan¹ przez samego Ashblessa,
mia³a watpliw¹ wartoæ, krótka za podró¿ do Kairu w 1811 roku,
w nieznanym celu, by³a przynajmniej udokumentowana.
To, czego brakuje, myla³ Doyle, to szczegó³y, a niektóre z bia-
³ych plam w ¿yciu poety nie dawa³y mu spokoju. Istnia³, na przyk³ad,
prawdopodobny zwi¹zek Ashblessa z czym, co Sheridan okrela³
nieodmiennie jako Ob³êd Tañcz¹cych Ma³p: chodzi³o o zadziwiaj¹-
co wysok¹ liczbê wed³ug trzewych ocen szeæ, wed³ug bardziej
fantastycznych trzysta pokrytych futrem stworów, które pojawia³y
siê wokó³ Londynu, a tak¿e w samym miecie, miêdzy rokiem 1800
a 1810; by³y to najprawdopodobniej ludzkie istoty, które, przepe³nio-
ne bólem, podrygiwa³y gwa³townie, przyprawiaj¹c wiadków o szok,
a potem pada³y na ziemiê i umiera³y w straszliwych konwulsjach,
czym wywo³ywa³y jeszcze wiêksz¹ grozê. Madame de Staël zanoto-
wa³a, jakoby Ashbless przyzna³ jej siê kiedy po pijanemu, i¿ wie
o tej dziwacznej pladze wiêcej ni¿ omieli³ siê kiedykolwiek zdra-
dziæ, i co nie ulega³o w¹tpliwoci, ¿e zabi³ jedn¹ z owych istot w ka-
wiarni niedaleko Threadneedle Street, w tydzieñ po swym przybyciu
do Londynu Niestety ku zmartwieniu Doylea trop w tym miejscu
siê urywa³. Najwidoczniej Ashbless nigdy nie upi³ siê do tego stop-
nia, by opowiedzieæ de Staël ca³¹ tê historiê, gdy¿ w przeciwnym
razie przekaza³aby j¹ komu, a biografia Baileya naturalnie nie wspo-
mina³a o tym ani jednym s³owem.
I jakie by³y okolicznoci jego mierci? Bóg jeden wie, myla³
Doyle, ilu wrogów narobi³ sobie ten cz³owiek za ¿ycia, ale który z nich
dopad³ go dwunastego kwietnia 1846 roku? Jego cia³o znaleziono
miesi¹c póniej na bagnach. By³o w stanie rozk³adu, lecz udowod-
niono, ¿e to jego zw³oki, podobnie jak to, ¿e zosta³ pchniêty szpad¹
w brzuch.
Do diab³a, myla³ Doyle, wpatruj¹c siê przygnêbiony w ksi¹¿kê
na swoich kolanach, wiêcej wiadomo o Szekspirze. A przecie¿ Ash-
bless by³ wspó³czesny ludziom takim jak lord Byron, a wiêc ludziom,
27
których ¿ycie udokumentowano zadziwiaj¹co dok³adnie! Mówi¹c
szczerze, cz³owiek ten by³ pomniejszym poet¹, a skromny i nie³atwy
dorobek zosta³by ca³kowicie zapomniany, gdyby nie kilka bardzo
krytycznych uwag Hazlitta i Wordswortha. Dlatego jego utwory za-
mieszczano czasem w szczególnie wyczerpuj¹cych antologiach; ¿y-
cie cz³owieka powinno jednak pozostawiæ po sobie wiêcej ladów.
Zobaczy³ przez okno po drugiej stronie przejcia, ¿e migotliwe
wiat³a Londynu zbli¿aj¹ siê, i doszed³ do wniosku, ¿e stewardesa
nie przyniesie mu nic do picia tu¿ przed l¹dowaniem. Rozejrza³ siê,
a potem wyj¹³ z wewnêtrznej kieszeni marynarki p³ask¹ flaszkê, od-
korkowa³ i nala³ trochê do plastikowego kubka, w którym podano
mu ostatniego drinka. Od³o¿y³ flaszkê i odetchn¹³, ¿a³uj¹c, ¿e nie
mo¿e zapaliæ jednego z cygar spoczywaj¹cych w drugiej kieszeni.
£ykn¹³ ciep³ej whisky i umiechn¹³ siê. £aphroaig by³ wci¹¿ cho-
lernie dobry, choæ nie móg³ równaæ siê z tym cudem, w jaki siê prze-
istacza³, gdy mia³ moc 45%. Prawdê mówi¹c, pomyla³, te nowe cy-
gara z Republiki Dominikany nie dorównuj¹ tym, które produkowa-
no na Wyspach Kanaryjskich.
Przysz³o mu te¿ do g³owy, ¿e ¿adna z m³odych kobiet, z którymi
siê spotyka³ od mierci Rebeki, nie by³a w ogóle interesuj¹ca.
Otworzy³ star¹ ksi¹¿kê i wlepi³ wzrok w rycinê na tytu³owej stro-
nie, portret skopiowany z popiersia d³uta Thorvaldsena: patrzy³ na
niego brodaty poeta o zapadniêtych oczach. Dziêki mistrzostwu rze-
biarza mo¿na by³o siê domyliæ potê¿nego wzrostu i szerokich ba-
rów. Jak to by³o za twoich czasów, Williamie? zastanawia³ siê Doyle.
Czy cygara, whisky i kobiety by³y lepsze?
Przez chwilê wyobra¿a³ sobie, ¿e nieznaczny, ironiczny umiech
Ashblessa jest adresowany do niego Potem dozna³ takiego zawrotu
g³owy, ¿e niemal upuci³ kubek i z³apa³ siê za porêcze swojego fotela,
gdy¿ wyda³o mu siê, ¿e Ashbless naprawdê patrzy na niego wzrokiem
pe³nym pogardliwego rozbawienia, z dystansu stu piêædziesiêciu lat.
Doyle potrz¹sn¹³ gwa³townie g³ow¹ i znowu od³o¿y³ ksi¹¿kê.
W³anie w takich chwilach wiadomo, ¿e cz³owiek jest zmêczony,
powiedzia³ sobie. Kiedy facet martwy od ponad wieku mruga do cie-
bie z portretu. Z Coleridgeem nigdy mu siê to nie zdarzy³o.
W³o¿y³ ksi¹¿kê do teczki, w której znajdowa³a siê zebrana przez nie-
go w charakterze referencji biografia Samuela Taylora Coleridgea
Bliski goæ. Pragn¹³ pocz¹tkowo, by jego nastêpn¹ ksi¹¿k¹ by³a praca
na temat Poetów Jezior, ale recenzje Bliskiego gocia, a tak¿e wyni-
ki sprzeda¿y sprawi³y, ¿e jego wydawca w Devriess University Press
28
zasugerowa³, by Doyle kontynuowa³ pracê nad, jak siê wyrazi³, mniej
zbadanym obszarem. Podziwia³em przekonywa³ go wydawca
pañskie dwa artyku³y w prasie uniwersyteckiej, które, z pewnym suk-
cesem, objani³y mroczny sens wersów Williama Ashblessa. Byæ mo¿e
biografia tego niezwyk³ego poety zostanie uznana przez krytyków
i uczelnianych bibliotekarzy za prze³omowe dzie³o.
No có¿, myla³ Doyle, zamykaj¹c teczkê, jeli nie ucieknê siê do
absolutnej fikcji, to wszystko wskazuje na to, ¿e bêdzie to cholernie
krótka ksi¹¿ka.
Samolot zni¿a³ lot, i gdy Doyle ziewn¹³, odetka³y mu siê uszy. Za-
pomnij na razie o Ashblessie, pomyla³. Za cokolwiek Darrow p³aci ci
dwadziecia tysiêcy dolarów, musi mieæ to zwi¹zek z Coleridgeem.
Napi³ siê jeszcze whisky, ¿ywi¹c nadziejê, ¿e jego obowi¹zki nie
bêd¹ wymaga³y uczestnictwa w seansach spirytystycznych czy cze-
go w tym rodzaju. Widzia³ kiedy tom poezji, który za porednic-
twem jakiego medium podyktowa³ duch Shelleya, i teraz podejrze-
wa³, ¿e jego robota w IBID mo¿e mieæ podobny charakter. Zastana-
wia³ siê te¿, czy dwadziecia tysiêcy dolarów to dostatecznie wysoka
suma za wyrzeczenie siê zawodowej godnoci i uczestnictwo w po-
dobnych bzdurach. Opró¿ni³ swój kubek, poniewa¿ mia³ wra¿enie,
¿e samolot za chwilê wyl¹duje.
By³o z pewnoci¹ dziwnym zbiegiem okolicznoci, ¿e tyle siê ostat-
nio s³ysza³o o IBID. Miesi¹c wczeniej zaproponowali pracê Steer-
forthowi Bennerowi, najzdolniejszemu absolwentowi wydzia³u lite-
ratury angielskiej, jakiego Doyle kiedykolwiek uczy³. Doyle przypo-
mnia³ sobie swoje zdziwienie, gdy siê dowiedzia³ od Bennera, ¿e
IBID wci¹¿ istnieje. S³ysza³ oczywicie o tej firmie; zaczyna³a skrom-
nie w latach trzydziestych, by staæ siê pod kierownictwem swego nie-
tuzinkowego za³o¿yciela filarem amerykañskiego przemys³u nauko-
wego, mog¹cym rywalizowaæ z IBM czy Honeywell. Uczestniczyli
na wielk¹ skalê w przedsiêwziêciach typu program kosmiczny czy
badania podwodne, a w latach szeædziesi¹tych, jak Doyle sobie przy-
pomina³, nieodmiennie sponsorowali sztuki Szekspira wystawiane
w telewizji bez reklam. Jednak w latach siedemdziesi¹tych informa-
cje o dzia³alnoci firmy przesta³y siê pojawiaæ i Doyle przeczyta³
gdzie w National Enquirer, jak mu siê zdawa³o, ¿e J.Cochran Dar-
row ma raka i po wypróbowaniu wszelkich tradycyjnych metod le-
czenia, wykorzystuj¹c rodki dostêpne IBID, zwróci³ siê ku okulty-
zmowi, w nadziei znalezienia jakiego lekarstwa w mrocznych ksiê-
gach magii. Newsweek zauwa¿y³ tylko, ¿e IBID zwalnia wiêkszoæ
29
swego personelu i zamyka orodki badawcze. Doyle przypomnia³
sobie równie¿ artyku³ w czasopimie Forbes zatytu³owany K³opoty
IBIDem na temat nag³ego spadku wartoci firmy.
I wtedy wyszukali Bennera i zaoferowali mu lukratywne, choæ
bli¿ej nie sprecyzowane stanowisko. Pewnej nocy Benner opowie-
dzia³ Doyleowi nad kuflem piwa o wszystkich testach, jakie mu-
sia³ przejæ, by siê zakwalifikowaæ: sprawdzono jego czujnoæ w sta-
nie zmêczenia i rozkojarzenia, wytrzyma³oæ fizyczn¹ i zrêcznoæ,
umiejêtnoæ szybkiego rozwi¹zywania skomplikowanych proble-
mów logicznych. Zosta³ nawet poddany kilku testom, które wyda³y
siê Doyleowi odra¿aj¹ce, a które, jak siê zdawa³o, mia³y oceniæ,
na ile Benner jest zdolny do bezwzglêdnego postêpowania. Benner
przebrn¹³ przez nie z powodzeniem i choæ powiedzia³ póniej Doy-
leowi, ¿e zosta³ przyjêty na to stanowisko, to jednak zrêcznie, choæ
jak zwykle przyjanie, unika³ wszelkich pytañ dotycz¹cych samej
pracy.
No có¿, myla³ Doyle, gdy ko³a samolotu z lekkim wstrz¹sem
dotknê³y pasa startowego, mo¿e dowiem siê tego, czego Benner nie
chcia³ mi powiedzieæ.
Stra¿nik otworzy³ bramê i odebra³ walizkê od kierowcy, który ski-
n¹³ grzecznie g³ow¹ i odszed³ w stronê pomrukuj¹cego BMW. Doy-
le odetchn¹³ g³êboko i przeszed³ na drug¹ stronê ogrodzenia, stra¿-
nik za zamkn¹³ za nim bramê.
Mi³o nam pana gociæ, sir wyrecytowa³ podniesionym g³o-
sem, by przekrzyczeæ warkot dieslowskich silników. Zechce pan
udaæ siê za mn¹.
Teren by³ bardziej rozleg³y ni¿ wygl¹da³o to od strony ulicy, tym
bardziej ¿e stra¿nik prowadzi³ go drog¹ okrê¿n¹, by unikn¹æ spotka-
nia z gronymi przeszkodami. Wielkie, ¿ó³te spychacze, które wpra-
wia³y ziemiê w drgania, ko³ysa³y siê i przemieszcza³y z miejsca na
miejsce; swoimi ko³ami rozgniata³y na py³ kamienie wielkoci ludz-
kiej g³owy, wzniecaj¹c kurz i straszliwy ha³as. Gromadzi³y niezmie-
rzone iloci gruzu w wielkie ha³dy, a potem spycha³y je gdzie w ciem-
noæ; gruz, jak zauwa¿y³ Doyle, by³ wie¿y, kamienie mia³y bia³e
krawêdzie i wydziela³y ostr¹ woñ. Krêcili siê tam te¿ ludzie, którzy
k³adli grube kable elektryczne, spogl¹dali przez instrumenty mierni-
cze i wykrzykiwali jakie liczby do swoich walkie-talkie. Piercieñ
silnych reflektorów mno¿y³ cienie ka¿dego obiektu.
30
Stra¿nik mia³ ponad metr osiemdziesi¹t wzrostu i stawia³ d³ugie
kroki, wiêc ni¿szy od niego Doyle, zmuszony chwilami do biegu, by
nie zostaæ w tyle, szybko siê zasapa³. Po cholerê ten przeklêty po-
piech, zastanawia³ siê gniewnie; choæ jednoczenie przyrzek³ sobie,
¿e rano znów zacznie æwiczyæ przysiady i pompki.
W wietle p³yn¹cym z reflektorów dostrzeg³ star¹, pogiêt¹, alu-
miniow¹ przyczepê na ko³ach, z pod³¹czonymi kablami i przewo-
dami telefonicznymi. By³ to, jak siê okaza³o, cel ich wêdrówki.
Stra¿nik pokona³ jednym skokiem trzy schodki i zapuka³, a kiedy
kto krzykn¹³ od rodka: Wejæ!, zszed³ na ziemiê i skin¹³ na
Doylea.
Pan Darrow czeka na pana.
Doyle wspi¹³ siê po schodkach, otworzy³ drzwi i wszed³ do przy-
czepy. Jej wnêtrze zarzucone by³o ksi¹¿kami i mapami; niektóre
wygl¹da³y jak starodruki z muzeum, inne by³y zupe³nie nowe; jed-
nak z wszystkich korzystano; mapy z kolorowymi pinezkami pokry-
wa³y nabazgrane o³ówkiem notatki, a ksi¹¿ki, nawet te najstarsze
i w najbardziej op³akanym stanie, by³y pootwierane i pomazane fla-
mastrami.
Zza wysokiego stosu ksi¹¿ek podniós³ siê stary cz³owiek. Doyle
by³ mimochodem poruszony, rozpoznaj¹c J.Cochrana Darrowa, zna-
nego mu dotychczas z setek zdjêæ, jakie widywa³ od wielu lat w ma-
gazynach i gazetach. Pocz¹tkowo zamierza³ traktowaæ bogatego,
lecz schorowanego i starego cz³owieka pob³a¿liwie, ale pod wp³y-
wem widruj¹cego i lodowatego spojrzenia od razu wyzby³ siê ta-
kich zapêdów.
Choæ w³osy starca by³y janiejsze i rzadsze ni¿ na stosunkowo
wie¿ych zdjêciach, a policzki bardziej zapadniête, Doyle bez trudu
uwierzy³, ¿e ma przed sob¹ cz³owieka, który by³ pionierem badañ
w tak wielu dziedzinach nauki, ¿e trudno by³o je wszystkie wymie-
niæ, i ¿e przekszta³ci³ ma³¹ fabryczkê dzia³aj¹c¹ w niewielkim mia-
steczku w finansowe imperium, przy którym dokonania innych mi-
lionerów wypada³y wrêcz blado.
Pan jest Doyle, mam nadziejê stwierdzi³ swoim s³ynnym, g³ê-
bokim g³osem, który wci¹¿ by³ silny.
Tak, sir.
Dobrze. Darrow przeci¹gn¹³ siê i ziewn¹³. Proszê mi wyba-
czyæ, przesiadujê do póna. Niech pan siada, gdziekolwiek pan znaj-
dzie miejsce. Brandy?
Z przyjemnoci¹.
31
Doyle usiad³ na pod³odze obok siêgaj¹cego kolan stosu ksi¹¿ek,
na którym w chwilê póniej Darrow postawi³ dwa papierowe kubki
i butelkê Hennessey w kszta³cie gruszki. Starzec usiad³ ze skrzy¿o-
wanymi nogami po drugiej stronie. Doyle zauwa¿y³ ze zgroz¹, ¿e
Darrow, uginaj¹c kolana, nawet nie stêkn¹³. Przysiady i pompki
powtórzy³ w myli.
Wyobra¿am sobie, ¿e zastanawia³ siê pan nad charakterem tej
pracy rzek³ Darrow, nalewaj¹c koniak. Chcê, by zapomnia³ pan
o wszelkich wnioskach, do jakich pan doszed³. Nie maj¹ z tym nic
wspólnego. Proszê. Poda³ Doyleowi kubek. Zna siê pan na Co-
leridgeu, prawda?
Tak odpar³ ostro¿nie Doyle.
I dysponuje pan wiedz¹ o jego czasach? Orientuje siê pan, co
dzia³o siê wtedy w Londynie, w Anglii, na wiecie?
Ca³kiem niele, jak s¹dzê.
A przez s³owo wiedza rozumiem nie to, ¿e ma pan w domu
ksi¹¿ki na ten temat albo ¿e wie pan, gdzie ich szukaæ w bibliotece
uniwersytetu kalifornijskiego. Chodzi mi o to, czy ma pan je w g³o-
wie, co jest znacznie porêczniejsze. Odpowied nadal brzmi tak?
Doyle skin¹³ g³ow¹.
Niech pan mi opowie o Mary Wollstonecraft. Ale nie o tej, któ-
ra napisa³a Frankensteina, tylko o matce.
No có¿, by³a prekursork¹ feminizmu, napisa³a ksi¹¿kê, chwi-
leczkê, Obrona praw kobiet, jak mi siê wydaje, i
Kogo polubi³a?
Godwina, tecia Shelleya. Umar³a w po³og
Czy Coleridge naprawdê dokona³ plagiatu Schlegla?
Doyle zamruga³.
Hm, tak. Niew¹tpliwie. Ale s¹dzê, ¿e Walter Jackson Bate ma
racjê, k³ad¹c to raczej na karb
Kiedy zacz¹³ za¿ywaæ opium?
W czasie pobytu w Cambrigde, chyba w 1790.
Kim by³ zacz¹³ Darrow, ale przerwa³ mu telefon. Starzec
zakl¹³, wsta³ i podszed³ do aparatu; podniós³ s³uchawkê i zacz¹³ ja-
k¹ przerwan¹ niew¹tpliwie wczeniej dyskusjê na temat cz¹steczek
i o³owianej os³ony.
Przez grzecznoæ, a tak¿e brak zainteresowania tematem rozmo-
wy, Doyle uda³ zaciekawienie najbli¿szym stosem ksi¹¿ek które po
chwili przerodzi³o siê w najwy¿sze zdumienie. Wzi¹³ ostro¿nie do
rêki tom le¿¹cy na samym wierzchu.
32
Otworzy³ go, a wtedy pe³ne niedowierzania przypuszczenie spraw-
dzi³o siê; by³ to dziennik lorda Robba, o którego kserokopiê Doyle
b³aga³ British Museum od roku. Jak Darrow wszed³ w jego posiada-
nie, by³o niepojête. Choæ Doyle nigdy nie widzia³ tej ksi¹¿ki, czyta³
na jej temat i wiedzia³, czego dotyczy. Lord Robb by³ kryminolo-
giem-amatorem, a jego dziennik stanowi³ ród³o najbardziej niezwy-
k³ych i czêsto niewiarygodnych historii kryminalnych z pierwszych
dwudziestu lat dziewiêtnastego wieku; prócz opowieci o szczurach
przyuczonych do zabijania, zemstach zza grobu, sekretnych brac-
twach z³odziejskich i ¿ebraczych, zawiera³ jedyn¹ szczegó³ow¹ rela-
cjê z egzekucji legendarnego mordercy londyñskiego, znanego jako
Joe Psia Twarz; by³ on powszechnie uwa¿any za wilko³aka, rzekomo
zdolnego zamieniaæ siê na cia³a z kimkolwiek, lecz który nie by³ w sta-
nie zrzuciæ z siebie przekleñstwa likantrofii. Doyle chcia³ jako po-
wi¹zaæ tê historiê z Ob³êdem Tañcz¹cych Ma³p, przynajmniej w stop-
niu, który pozwala³by na dyskusyjny przypis, dowodz¹cy jak staran-
nie autor opracowa³ temat.
Kiedy Darrow skoñczy³ rozmawiaæ, Doyle zamkn¹³ ksi¹¿kê i od³o-
¿y³ na swoje miejsce, zaznaczaj¹c w pamiêci, by poprosiæ póniej
o jej kopiê.
Darrow znowu usiad³ obok stosu ksi¹¿ek, na którym sta³a butelka
i kubki, i kontynuowa³ rozmowê dok³adnie w tym samym miejscu,
w którym przerwa³. Przez nastêpne dwadziecia minut zasypywa³
Doylea pytaniami, przeskakuj¹c z tematu na temat i rzadko pozwa-
laj¹c go rozwin¹æ; czasem ¿¹da³, by Doyle przedstawi³ wszystkie
szczegó³y danego zagadnienia: przyczyny i skutki Rewolucji Fran-
cuskiej, ¿ycie mi³osne brytyjskiego ksiêcia regenta, detale dotycz¹ce
ubiorów i architektury, ró¿nice wystêpuj¹ce w regionalnych dialek-
tach. A Doyle, który dobrze pamiêta³ niedawne badania dotycz¹ce
osoby Ashblessa, zdo³a³ odpowiedzieæ niemal na wszystkie pytania.
W koñcu Darrow odchyli³ siê i wyci¹gn¹³ z kieszeni paczkê pa-
pierosów bez filtra.
A teraz powiedzia³, zapalaj¹c i zaci¹gaj¹c siê g³êboko chcê,
by zmyli³ pan odpowied.
Zmyli³?
Zgadza siê. Powiedzmy, ¿e znajdujemy siê w pokoju pe³nym
ludzi, z których kilkoro wie o literaturze wiêcej od pana, ale uchodzi
pan za miejscowego eksperta, wiêc musi pan przynajmniej sprawiaæ
wra¿enie cz³owieka, który wie wszystko. No wiêc kto pyta pana,
dajmy na to: Panie Doyle, w jakim stopniu, wed³ug pana, ulega³
33
Wordsworth filozofii wyra¿onej w sztukach pisanych wierszem, któ-
rych autorem by³ no na przyk³ad sir Arky Malarkey? Szybko!
Doyle uniós³ brwi.
No có¿, jest b³êdem, jak s¹dzê, upraszczaæ w ten sposób dzie³o
Malarkeya. Kiedy ledzi siê uwa¿nie dojrzewanie myli tego autora,
wy³ania siê kilka systemów filozoficznych. Jedynie ostatnie jego
dokonania mog³yby przemawiaæ do Wordswortha, a jak wykazuj¹
w swoim Concordium Fletcher i Cunningham, nie ma bezporednie-
go dowodu, ¿e Wordsworth tak naprawdê czyta³ Malarkeya. S¹dzê,
¿e przy próbie okrelenia systemów filozoficznych, ktore mia³y wp³yw
na Wordswortha owocniej jest rozwa¿aæ Przerwa³ i umiechn¹³
siê niepewnie do Darrowa. Móg³bym nastêpnie rozwodziæ siê bez
koñca nad tym, jaki wp³yw wywar³a na niego Deklaracja Praw Cz³o-
wieka z Rewolucji Francuskiej.
Darrow przytakn¹³, patrz¹c spod zmru¿onych powiek przez chmurê
wij¹cego siê dymu.
Niele przyzna³. Mia³em tu dzi po po³udniu pewnego fa-
ceta; Nostrand z Oxfordu, wydaje na nowo listy Coleridgea. By³ on
oburzony sam¹ ide¹ zmylonej odpowiedzi.
Nostrand ma najwidoczniej bardziej rozwiniête poczucie etyki
ni¿ ja stwierdzi³ trochê sztywno Doyle.
Najwidoczniej. Nazwa³by siê pan cynikiem?
Nie. Doyle zacz¹³ siê irytowaæ. Niech pan pos³ucha, spyta³
mnie pan, czy umiem za pomoc¹ blefu odpowiedzieæ na pytanie, a ja,
niemal natychmiast, spróbowa³em to zrobiæ. Nie mam jednak zwy-
czaju twierdziæ, ¿e znam rzeczy, o których w rzeczywistoci nie mam
pojêcia. Czy to w s³owie drukowanym, czy na zajêciach ze studenta-
mi, zawsze jestem gotów przyznaæ
Darrow rozemia³ siê i podniós³ d³oñ.
Spokojnie, synu, nie to mia³em na myli. Nostrand jest g³up-
cem, a pañski blef podoba³ mi siê. Chodzi³o mi o to, czy jest pan
cynikiem. Czy jest pan sk³onny odrzucaæ nowe idee, jeli przypomi-
naj¹ one panu co, co zd¹¿y³ ju¿ pan uznaæ za nonsens?
No i mamy seans spirytystyczny, pomyla³ Doyle.
Nie s¹dzê powiedzia³ ostro¿nie.
A gdyby kto stwierdzi³, ¿e posiada niezaprzeczalny dowód na
to, i¿ astrologia dzia³a, albo ¿e wewn¹trz ziemi istnieje zagubiony
wiat, lub ¿e jakakolwiek z rzeczy uznawanych przez inteligentnego
cz³owieka za niemo¿liwe, jest mo¿liwa? By³by pan sk³onny go wy-
s³uchaæ?
3 Wrota Anubisa
34
Doyle zmarszczy³ brwi.
To by zale¿a³o od tego, kto tak twierdzi. Choæ prawdopodob-
nie nie.
No dobra, pomyla³. Wci¹¿ mam piêæ tysiêcy i bilet powrotny.
Darrow skin¹³ g³ow¹, wyranie zadowolony.
Mówi pan to, co myli, to dobrze. Pewien stary oszust, z któ-
rym wczoraj rozmawia³em, by³ gotów siê zgodziæ, ¿e ksiê¿yc to jed-
na z zagubionych pi³ek golfowych Boga, gdybym tylko tak powie-
dzia³. Strasznie by³ napalony na dwadziecia tysiêcy. No dobrze, damy
panu szansê. Czasu jest niewiele, a ja obawiam siê, ¿e jest pan naj-
lepszym specjalist¹ od Coleridgea, jakiego mo¿emy mieæ.
Stary cz³owiek westchn¹³, przesun¹³ palcami po rzedn¹cych w³o-
sach i pos³a³ Doyleowi twarde spojrzenie.
Czas powiedzia³ z powag¹ mo¿na przyrównaæ do rzeki p³y-
n¹cej pod warstw¹ lodu. Napina ona nas, jakbymy byli wodorosta-
mi, od korzenia po czubek, od narodzin do mierci, op³ywaj¹c wszel-
kie ska³y czy przeszkody, które trafiaj¹ siê na naszej drodze; i nikt
nie mo¿e wyjæ z tej rzeki przez ów lodowy dach, nikt te¿ nie mo¿e
ruszyæ pod pr¹d.
Przerwa³, by zgasiæ papierosa na jakiej starej, marokañskiej opra-
wie ksi¹¿ki.
Doyle by³ najwyraniej rozczarowany, s³ysz¹c niejasne komu-
na³y, podczas gdy spodziewa³ siê, ¿e jego sceptycyzm wobec ewen-
tualnych rewelacji bêdzie wystawiony na ciê¿k¹ próbê. Podejrze-
wa³, ¿e mimo wszystko z g³ow¹ starego cz³owieka nie wszystko
by³o w porz¹dku.
Hm odezwa³ siê, maj¹c wra¿enie, ¿e oczekuje siê po nim ja-
kiej odpowiedzi. Bardzo interesuj¹ce za³o¿enie, sir.
Za³o¿enie? Teraz z kolei Darrow by³ poirytowany. Nie zaj-
mujê siê za³o¿eniami, ch³opcze. Zapali³ nastêpnego papierosa i za-
cz¹³ mówiæ cicho, ale gniewnie, niemal do samego siebie. Mój Bo¿e,
najpierw wyczerpujê ca³¹ strukturê wspó³czesnej nauki, próbujê j¹
obj¹æ! Potem spêdzam lata na wyciskaniu prawdy, kropla po kropli,
z pewnych starodawnych pism, sprawdzaj¹c rezultaty i systematy-
zuj¹c je. Póniej muszê nak³oniæ, namówiæ prob¹ i grob¹, a nawet
w dwóch przypadkach zaszanta¿owaæ ch³opców w moich laboratoriach
w Denver, a przecie¿ faceci od teorii kwantowej, na litoæ bosk¹, s¹
rzekomo genialnymi i najbardziej elastycznymi naukowcami w dzisiej-
szych czasach. Muszê ich wrêcz tyranizowaæ, by zechcieli chocia¿by
rozwa¿yæ dziwne lecz diabelnie empiryczne dowody, i wyegzekwo-
35
waæ si³¹, by nadali im jaki praktyczny kszta³t. Zrobili to w koñcu,
a wymaga³o to syntezy ca³kiem nowego jêzyka, sk³adaj¹cego siê po
czêci z nieeuklidesowej geometrii, po czêci z rachunku tensorowe-
go, po czêci z symboli alchemicznych, no i mam wyniki. Jest to naj-
wa¿niejsze odkrycie w mojej karierze, czy jakiejkolwiek od 1916 roku,
i staram siê wyjaniæ ca³¹ rzecz w jednym zdaniu ludzkiej mowy
Robiê jakiemu pomniejszemu wyk³adowcy ³askê, pozwalaj¹c mu
wys³uchaæ A on uwa¿a, ¿e powiedzia³em co w rodzaju ¯ycie jest
snem, czy Mi³oæ pokona wszystko.
Wypuci³ k³¹b dymu z przeci¹g³ym, pe³nym irytacji wistem.
Doyle czu³, jak twarz mu czerwienieje.
Stara³em siê byæ grzeczny, panie Darrow, a
Ma pan racjê, panie Doyle, nie jest pan cyniczny. Pan jest po
prostu g³upi.
Dlaczego nie pójdzie pan do diab³a, sir? spyta³ Doyle g³o-
sem, któremu stara³ siê nadaæ ton nonszalancji. Niech pan sobie
jedzi na ³y¿wach po tej pañskiej zamarzniêtej rzece, dobra? Wsta³
i wychyli³ resztê brandy. I mo¿e pan sobie zatrzymaæ swoje piêæ
tysiêcy, wezmê tylko bilet powrotny i poproszê o odwiezienie na lot-
nisko. Natychmiast. Doyle zauwa¿y³, ¿e Darrow wci¹¿ marszczy
brwi, a starcza skóra wokó³ jego oczu zaczyna siê ci¹gaæ. Doyle
jednak by³ zbyt rozgniewany, by usi¹æ ponownie. Niech pan spro-
wadzi tu starego Nostranda i powie mu o wodorostach i ca³ej reszcie
tych pañskich bzdur.
Darrow podniós³ g³owê i przygl¹da³ mu siê.
Nostrand zyska³by pewnoæ, ¿e oszala³em.
A wiêc niech go pan tu sprowadzi za wszelk¹ cenê, bêdzie to
pierwszy raz, kiedy ten cz³owiek siê nie pomyli.
Starzec umiecha³ siê szeroko.
A tak na marginesie, Nostrand doradza³ mi, bym da³ sobie z pa-
nem spokój. Mówi³ mi, ¿e jedyne, co pan potrafi, to umiejêtnie wy-
korzystywaæ osi¹gniêcia innych ludzi.
Doyle otworzy³ usta, by rzuciæ jak¹ wciek³¹ ripostê, ale tylko
westchn¹³.
Do diab³a z tym powiedzia³. Gdyby jeszcze Nostrand nazwa³
pana zbzikowanym, to by³by to ju¿ drugi raz w ¿yciu, jak mia³ racjê.
Darrow rozemia³ siê z zadowoleniem.
Wiedzia³em, ¿e siê nie mylê co do pana, Doyle. Proszê siadaæ.
By³oby oznak¹ z³ego zachowania wyjæ teraz, kiedy Darrow na-
pe³nia³ jego kubek, wiêc pos³ucha³, umiechaj¹c siê niezbyt m¹drze.
36
Potrafi pan wyprowadziæ cz³owieka z równowagi zauwa¿y³.
Jestem starym cz³owiekiem, który nie spa³ od trzech dni. Szko-
da, ¿e mnie pan nie pozna³ trzydzieci lat temu. Zapali³ nastêpnego
papierosa. Niech pan spróbuje to sobie teraz wyobraziæ; gdyby móg³
pan stan¹æ nad rzek¹ czasu, powiedzmy na jakim brzegu, i przenik-
n¹æ wzrokiem lód, to nic nie sta³oby na przeszkodzie, by udaæ siê
w górê strumienia i ujrzeæ Rzym i Niniwê w dniach ich wietnoci,
albo te¿ w dó³, i zobaczyæ, co szykuje dla pana przysz³oæ.
Doyle skin¹³ g³ow¹.
A zatem po przejciu piêtnastu kilometrów w górê rzeki zoba-
czy³oby siê zasztyletowanie Cezara, a po przejciu siedemnastego
jego narodziny.
Zgadza siê! Podobnie p³yn¹c pod pr¹d, dociera siê wpierw do
czubków wodorostów, a dopiero póniej do ich korzeni. A teraz, pro-
szê s³uchaæ uwa¿nie, dochodzimy do sedna sprawy; co kiedy spo-
wodowa³o, ¿e w tej metaforycznej skorupie lodowej powsta³y szcze-
liny. Niech pan mnie nie pyta, jak do tego dosz³o, proszê przyj¹æ, ¿e
na przestrzeni z grubsza szeciuset lat mo¿na dojrzeæ wiele roz-
rzuconych szczelin, przypominaj¹cych swym uk³adem dziury po po-
cisku rutowym, szczelin, w których nie zachodz¹ pewne normalne
reakcje chemiczne, a skomplikowane maszyny nie dzia³aj¹, natomiast
funkcjonuje system, który zwiemy magi¹. Obdarzy³ Doylea wy-
zywaj¹cym spojrzeniem. Niech pan spróbuje, Doyle, niech pan tylko
spróbuje.
Doyle skin¹³ g³ow¹.
Proszê mówiæ dalej.
A zatem w jednej z tych szczelin nie bêdzie dzia³aæ telewizja,
ale w³aciwie przyrz¹dzony eliksir mi³oci Tak! Nad¹¿a pan za mn¹?
Och, bez trudu. Ale czy nikt ju¿ wczeniej nie zauwa¿y³ tych
szczelin?
Oczywicie, ¿e tak. Te ok³adki, które widzi pan przy oknie, pe³-
ne s¹ wycinków z gazet i zapisków dokonywanych w ró¿nych pa-
miêtnikach, pocz¹wszy od 1624 roku.Nadmieniaj¹ one o sytuacjach,
kiedy to magia zdawa³a siê naprawdê, w udokumentowany sposób,
dzia³aæ, a po wiekach mo¿na znaleæ jak¹ wzmiankê, akurat tego
samego dnia i miesi¹ca, o awarii w dop³ywie pr¹du czy te¿ zak³óce-
niach radiowych na tym samym obszarze. Niech pan sobie wyobrazi,
cz³owieku, ¿e jest w Soho ulica, któr¹ ludzie wci¹¿ nazywaj¹ cmen-
tarzyskiem samochodów, poniewa¿ przez szeæ dni w 1954 roku ka¿dy
samochód, który na ni¹ wjecha³, psu³ siê i musia³ byæ odholowany
37
przez konie! a potem zapala³ bez trudu na nastêpnej ulicy. Dodam,
¿e pewna trzeciorzêdna spirytystka o w³aciwociach medium, która
tam mieszka³a, organizowa³a, akurat tego tygodnia, popo³udniow¹
herbatkê i seanse spirytystyczne; nikt nigdy siê nie dowiedzia³, co
siê naprawdê wydarzy³o, ale wszystkie damy znaleziono martwe, lo-
dowato zimne ju¿ w nieca³¹ godzinê po zgonie, i to w ogrzewanym
pokoju, z wyrazem najwy¿szego przera¿enia na twarzach. Historia
zosta³a przez prasê zbagatelizowana, awarie samochodów za przy-
pisano, cytujê: akumulacji statycznych ³adunków elektrycznych.
Istniej¹ setki podobnych przyk³adów. Natkn¹³em siê na to, gdy no
có¿, próbowa³em osi¹gn¹æ co, czego nie uda³o siê nauce, a tak¿e
stwierdziæ, czy, kiedy i gdzie mog³aby zadzia³aæ magia. Stwierdzi-
³em, ¿e te promagiczne-antymaszynowe pola s¹ umiejscowione wo-
kó³ Londynu i rozrzucone na przestrzeni dziejów na wzór krzywej
w kszta³cie dzwonu, której szczyt przypada, mniej wiêcej, miêdzy
1800 a 1805 rokiem; wystêpowa³y bardzo czêsto w tych w³anie la-
tach, choæ by³y raczej krótkotrwa³e i obejmowa³y swym zasiêgiem
niewielki obszar. Stawa³y siê natomiast szersze i rzadsze, im dalej od
lat szczytowych. Nad¹¿a pan?
Tak odpar³ ostro¿nie Doyle. A¿ do tysi¹c szeæsetnego roku,
powiada pan? A zatem szczeliny w owym czasie, gdyby siê ujawni-
³y, wystêpowa³yby rzadko, ale by³yby d³u¿sze pod wzglêdem czasu
ich trwania. A potem pojawienie ich przyspiesza³oby siê i skraca³o
równoczenie, a czêstotliwoæ ich wystêpowania oko³o 1802 roku
przypomina³aby tykanie licznika Geigera. Póniej nast¹pi³o ponow-
ne ich spowolnienie i wyd³u¿enie. Czy zanikaj¹ ca³kowicie przy obu
koñcach krzywej?
Dobre pytanie. Owszem. Równania wykazuj¹, ¿e najwczeniej-
sza przypad³a na rok 1504, a zatem krzywa siêga na odleg³oæ trzy-
stu lat w ka¿d¹ stronê, co daje ³¹cznie oko³o szeciuset lat. W ka¿-
dym razie, kiedy zacz¹³em dostrzegaæ tê zale¿noæ, by³em tak zafa-
scynowany, ¿e niemal zapomnia³em o swoim pierwotnym celu.
Próbowa³em zaprz¹c do pracy nad t¹ ³amig³ówk¹ moich ch³opców.
Niestety! Widzieli tylko szalonego starca, podjêto te¿ kilka prób
umieszczenia mnie w odpowiedniej instytucji. Ale wypl¹ta³em siê
z sieci i zmusi³em ich do kontynuacji badañ, do wykorzystania w pro-
gramach komputerowych zasad Bessonusa i Midorgiusa oraz Erne-
sta Burgraviusa; no i w koñcu dowiedzia³em siê, czym by³y i s¹ te
szczeliny: szczelinami w murze czasu.
Dziury w lodzie pokrywaj¹cym rzekê przytakn¹³ Doyle.
38
Zgadza siê niech pan sobie wyobrazi dziury w tym lodowym
sklepieniu; jeli czêæ pañskiego ¿ycia, jaki fragment wodorostu sie-
demdziesiêcioletniej d³ugoci, znajdzie siê przypadkowo pod jedn¹
z tych dziur, to nic nie stoi na przeszkodzie, by wyjæ ze strumienia
akurat w tym punkcie.
Dok¹d? spyta³ ostro¿nie Doyle, pilnuj¹c siê, by w jego g³osie
nie zabrzmia³ ton szyderstwa czy litoci. Pomyla³: Mo¿e do Oz?
Albo do nieba, czy mo¿e nawet królestwa nieska¿onych warzyw.
Donik¹d odpar³ niecierpliwie Darrow. Do bezczasu. Wszyst-
ko, co mo¿na zrobiæ, to wejæ w nastêpn¹ szczelinê.
I wyl¹dowaæ w rzymskim senacie, ¿eby zobaczyæ, jak akurat
morduj¹ Cezara. Nie, przepraszam, dziury siêgaj¹ tylko 1500 roku;
no dobrze, zobaczyæ wielki po¿ar Londynu w 1666.
S³usznie, jeli akurat w tym czasie znajduje siê szczelina. I w tym
miejscu. Nie mo¿na wejæ z powrotem do rzeki czasu w dowolnym
miejscu, a jedynie przez istniej¹c¹ szczelinê. No i stwierdzi³ z nut¹
dumy typow¹ dla odkrywcy mo¿na wycelowaæ w tak¹ a nie inn¹
szczelinê, wszystko zale¿y od mocy napêdu wykorzystanego przy
wychodzeniu ze swojej szczeliny. Poza tym jest mo¿liwe dok³adne
okrelenie po³o¿enia szczeliny w czasie i przestrzeni. Pojawiaj¹ siê
wed³ug matematycznie przewidywalnego wzoru ze swego ród³a
czymkolwiek ono jest w pierwszej czêci 1802 roku.
Doyle stwierdzi³ z zak³opotaniem, ¿e ma wilgotne d³onie.
Ten napêd, o którym pan wspomnia³ powiedzia³ z namys³em.
Czy to co, co jest pan w stanie wyprodukowaæ?
Darrow umiechn¹³ siê okrutnie.
Tak.
Doyle zacz¹³ dostrzegaæ sens w destrukcji, która dokonywa³a siê
na zewn¹trz, w tych wszystkich ksi¹¿kach, nawet we w³asnej obec-
noci w tym miejscu.
A zatem jest pan w stanie podró¿owaæ przez dzieje. Umiech-
n¹³ siê niepewnie do starego cz³owieka, próbuj¹c sobie wyobraziæ
J. Cochrana Darrowa, nawet starego i schorowanego, poruszaj¹cego
siê swobodnie w jakim minionym wieku. Lêkam siê ciebie, stary
¿eglarzu zacytowa³ w myli.
Tak, wracamy do Coleridgea i pana. Czy wie pan, gdzie by³
poeta w sobotê wieczorem, pierwszego sierpnia 1810 roku?
Dobry Bo¿e, nie. William Ashbless przyby³ do Londynu zaled-
wie tydzieñ póniej. Ale Coleridge? Wiem, ¿e mieszka³ wtedy
w Londynie
39
Tak. No có¿, w ów sobotni wieczór Coleridge wyg³osi³ wyk³ad
na temat Aereopagitici Miltona w gospodzie Pod koron¹ i kotwic¹
przy Strandzie.
Och, s³usznie. Ale chodzi³o chyba o Lycidasa, prawda?
Nie. Montagu by³ wtedy nieobecny. Poda³ b³êdn¹ informacjê.
Ale jedynie list Montagu zawiera wzmiankê o tym wyk³adzie.
Doyle przekrzywi³ g³owê. Hm prawda?
Stary cz³owiek umiechn¹³ siê.
Kiedy IBID przystêpuje do pracy badawczej, synu, to wykonu-
je robotê jak nale¿y. Nie, dwaj z ludzi obecnych na wyk³adzie, urzêd-
nik wydawcy i dyrektor szko³y, pozostawili dzienniki, które wpad³y
mi w rêce. To by³a jednak Aereopagitica. Nauczycielowi uda³o siê
nawet zastenografowaæ spor¹ czêæ wyk³adu.
Kiedy pan to znalaz³? spyta³ szybko Doyle. Nie opubliko-
wany wyk³ad Coleridgea! zawo³a³ i pomyla³ pod wp³ywem gorz-
kiej zazdroci: Mój Bo¿e, gdybym zdoby³ to dwa lata temu, mój Bli-
ski goæ mia³by inne recenzje.
Jaki miesi¹c temu. Dopiero w lutym ekipa z Denver przekaza-
³a mi wyniki badañ, i od tego czasu IBID zdobywa wszystkie ksi¹¿ki
czy pamiêtniki dotycz¹ce Londynu 1810 roku.
Doyle roz³o¿y³ rêce.
Dlaczego?
Poniewa¿ jedna z tych szczelin znajduje siê niedaleko Kensing-
ton, piêæ mil od Strandu, i przypada na wieczór pierwszego sierpnia
1810 roku. I w przeciwieñstwie do innych szczelin znajduj¹cych siê
w pobli¿u ród³a 1802 roku, ta ma d³ugoæ czterech godzin.
Doyle pochyli³ siê, by dolaæ sobie brandy. Odczuwa³ ogromne
podniecenie, które próbowa³ ostudziæ powtarzaj¹c sobie, ¿e to, o czym
siê tu mówi, jest choæ fascynuj¹ce w gruncie rzeczy niemo¿liwe.
Trzymaj siê tego, przekonywa³ samego siebie, a mo¿e uda ci siê zdo-
byæ dziennik Robba albo notatnik tego nauczyciela. Ale nie oszuki-
wa³ siê, chcia³ w tym naprawdê uczestniczyæ.
No i jest oczywicie inna szczelina, tutaj i teraz.
Tutaj, zgadza siê, ale nie ca³kiem teraz. Wci¹¿ znajdujemy
siê Darrow spojrza³ na swój zegarek kilka godzin w górê stru-
mienia. Ma typowe rozmiary dla otworu znajduj¹cego siê w ta-
kiej odleg³oci od ród³a jego górna krawêd zaczyna siê dzi
wieczór, krawêd w dole strumienia przypada na wit dnia, który
zacznie siê pojutrze. Jak tylko ci z Denver zlokalizowali dok³ad-
nie tê szczelinê, wykupi³em ca³y teren, jaki pokrywa³a, i zaj¹³em
40
siê jego wyrównywaniem. Nie chcemy zabraæ ze sob¹ ¿adnych
budynków, prawda?
Doyle pomyla³, ¿e jego umiech musi byæ równie konspiratorski
jak umiech Darrowa.
Racja, nie chcemy.
Darrow westchn¹³ z ulg¹ i zadowoleniem. Podniós³ s³uchawkê
telefonu po pierwszym sygnale.
Tak? Zejd z tej linii i daj mi Lamonta. Szybko. Opró¿ni³
kubek i znów sobie nala³. Od trzech dni ¿yjê kaw¹, brandy i bato-
nami zwróci³ siê do Doylea. Ca³kiem niez³e, jak ju¿ ¿o³¹dek siê
Tim? Daj sobie na razie spokój z Newnanem i Sandovalem. Po³¹cz
siê drog¹ radiow¹ z Delmottem i powiedz mu, ¿eby zawróci³, a po-
tem zawie go prosto na lotnisko. Mamy naszego cz³owieka od Co-
leridgea.
Od³o¿y³ s³uchawkê.
Sprzeda³em dziesiêæ biletów, ka¿dy za milion dolarów, na wy-
k³ad Coleridgea. Wykonamy skok jutro wieczorem o ósmej. O szó-
stej trzydzieci organizujemy krótkie spotkanie przygotowawcze dla
naszych goci, no i oczywicie jest nam do tego potrzebny uznany
autorytet od Coleridgea.
Ja.
Tak. Wyg³osi pan krótk¹ mowê na jego temat i odpowie na
wszelkie pytania naszych goci, dotycz¹ce poety, jego wpó³czesnych
oraz jego czasów, a nastêpnie bêdzie pan towarzyszy³ w skoku do
gospody Pod Koron¹ i Kotwic¹ ca³ej grupie wraz z kilkoma pro-
fesjonalnymi stra¿nikami, którzy dopilnuj¹, by jaka romantyczna
dusza nie zechcia³a urwaæ siê na w³asn¹ rêkê. Sporz¹dzi pan notat-
ki podczas wyk³adu, a potem, znów w 1983 roku, skomentuje pan
wszystko i odpowie na dalsze pytania. Uniós³ surowo brwi i wle-
pi³ w Doylea wzrok. P³aci siê panu dwadziecia tysiêcy dola-
rów, ¿eby zobaczy³ pan i wys³ucha³ tego, za co inni p³ac¹ po mi-
lion. Powinien pan dziêkowaæ Bogu, ¿e nasze wysi³ki zmierzaj¹ce
do zapewnienia sobie wspó³pracy bardziej znanych specjalistów
od Coleridgea zawiod³y.
Niezbyt pochlebna uwaga, pomyla³ Doyle, ale powiedzia³:
Tak.
Uderzy³a go pewna myl.
Ale co z pañskim pierwotnym pomys³em, z t¹ spraw¹, której
nie zdo³a³a rozwi¹zaæ nauka, a przy okazji której odkry³ pan szczeli-
ny? Czy ju¿ pan to zarzuci³?
41
Och. Darrow wydawa³ siê niechêtny temu tematowi. Nie,
nie zarzuci³em tego jeszcze. Pracujê nad tym obecnie, stosuj¹c ró¿ne
metody. Nie ma to nic wspólnego z naszym projektem.
Doyle przytakn¹³ zamylony.
Czy znajduj¹ siê jakie szczeliny w dole strumienia?
Doyle spostrzeg³, ¿e Darrow z jakiego powodu znowu wpada
w z³oæ.
Doyle, naprawdê nie widzê do diab³a tam. Tak. Jest jedna,
ma d³ugoæ czterdziestu siedmiu godzin i przypada w lecie 2116 roku,
i jest chronologicznie ostatnia.
No tak. Doyle nie zamierza³ go prowokowaæ, ale chcia³ siê
dowiedzieæ, dlaczego Darrow najwyraniej nie chce zrobiæ tego, co
jemu wydawa³o siê rzecz¹ oczywist¹. Ale czy¿ ten ta rzecz, któ-
rej chce pan dokonaæ nie mog³aby byæ bez trudu zrealizowana,
i to z du¿ym prawdopodobieñstwem, w³anie w tym roku? To zna-
czy, jeli nauka niemal sobie z tym poradzi³a w 1983, to w 2116
To bardzo irytuj¹ce, Doyle, gdy przedstawia siê komu skróto-
wo pewien projekt, nad którym siê pracowa³o bardzo d³ugo, a potem
ten kto sugeruje b³yskotliwie pewne rozwi¹zania, które, prawdê
powiedziawszy, sam uprzednio uwa¿a³ za absolutnie niewykonalne.
Darrow wypuci³ przez zaciniête zêby smugê dymu. Sk¹d mam
wiedzieæ, czy wiat w 2116, nim do niego dotrê, nie bêdzie tylko
radioaktywnym py³em? Co? Albo czy Anglia nie stanie siê jakim
okropnym pañstwem policyjnym? Wyczerpanie w po³¹czeniu
z brandy musia³o podkopaæ jego si³y; mia³ b³yszcz¹ce oczy, gdy
mówi³. A nawet je¿eli istnia³aby taka mo¿liwoæ, to co ludzie z 2116
roku pomyleliby o cz³owieku sprzed stu lat? Gdy zgniót³ swój
papierowy kubek, po nadgarstku sp³ynê³a mu stru¿ka brandy. A je-
li potraktuj¹ mnie jak dziecko?
Czuj¹c zak³opotanie, Doyle z miejsca zmieni³ temat, wracaj¹c do
Coleridgea. Tak to bywa, pomyla³, Darrow jest kapitanem na swo-
jej ³ajbie ju¿ tak d³ugo, ¿e prêdzej pójdzie wraz z ni¹ na dno, ni¿
chwyci linê ratunkow¹ rzucon¹ ze statku jakiego dobrego Samary-
tanina, zw³aszcza jeli ów statek jest wiêkszy ni¿ jego w³asny.
Darrow te¿ pragn¹³ za wszelk¹ cenê skierowaæ rozmowê na daw-
ne tory.
Niebo na wschodzie zaczê³o bledn¹æ, kiedy Doyle zosta³ odwie-
ziony przez innego szofera do pobliskiego hotelu. Spa³ potem a¿ do
42
pónego popo³udnia, kiedy to zjawi³ siê trzeci kierowca, by zabraæ
go z powrotem na miejsce.
Teren by³ teraz p³aski jak patelnia, a wszystkie ci¹gniki zniknê³y;
krêci³o siê po nim kilku pracowników z szuflami i miot³ami, usuwaj¹c
koñski nawóz. Przyczepa wci¹¿ sta³a na swoim miejscu. Teraz, kiedy
kable elektryczne i telefoniczne zosta³y usuniête, wygl¹da³a jak statek
dryfuj¹cy po morzu. Obok niej sta³a teraz druga, tak du¿a, ¿e mog³aby
uchodziæ za dom na ko³ach. Kiedy Doyle wysiad³ z samochodu, zoba-
czy³ ko³owroty i liny, rozmieszczone w pewnych odstêpach wzd³u¿
górnej krawêdzi ogrodzenia, a tak¿e brezent pokrywaj¹cy ca³y obwód
terenu. Umiechn¹³ siê. Starzec nie lubi³ rozg³osu.
Stra¿nik wpuci³ go za ogrodzenie i zaprowadzi³ do nowej przy-
czepy, której drzwi by³y otwarte. Doyle wszed³ do rodka. W prze-
ciwleg³ym koñcu pomieszczenia wy³o¿onego drewnem orzechowym
i dywanem zauwa¿y³ Darrowa, który nie wygl¹da³ na bardziej zmê-
czonego ni¿ poprzedniego wieczoru. Starzec by³ pogr¹¿ony w roz-
mowie z wysokim blondynem. Obaj mê¿czyni mieli na sobie ubio-
ry w stylu wczesnej regencji: surduty, obcis³e spodnie i wysokie buty;
poruszali siê w nich tak naturalnie, ¿e Doyle, w swoim garniturze
z we³ny i poliestru, poczu³ siê od razu miesznie.
Ach, Doyle powiedzia³ Darrow. S¹dzê, ¿e zna ju¿ pan na-
szego szefa ochrony.
Blondyn odwróci³ siê i Doyle po chwili rozpozna³ Steerfortha
Bennera. D³ugie niegdy w³osy m³odego cz³owieka by³y krótko ob-
ciête i zakrêcone, a cienkie w¹siki, nigdy zbyt bujne, zgolone.
Benner! zawo³a³ Doyle z zadowoleniem, podchodz¹c do nich.
Podejrzewa³em, ¿e musisz mieæ co wspólnego z tym projektem.
Jego przyjañ z m³odym cz³owiekiem od chwili przejcia Benne-
ra do IBID oziêb³a w ci¹gu ostatnich miesiêcy, ale ucieszy³ siê, wi-
dz¹c tu znajom¹ twarz.
Wreszcie w tej samej firmie, Brendan odpar³ Benner z cha-
rakterystycznym dla siebie szerokim umiechem.
Skaczemy za nieca³e cztery godziny poinformowa³ Darrow
a mamy jeszcze mnóstwo do zrobienia. Doyle, przygotowalimy dla
pana strój z epoki, a te drzwi, tam dalej, to przebieralnia. Obawiam
siê, ¿e bêdzie pan ca³y czas nadzorowany, ale to wa¿ne, by wszyscy
byli ubrani jak nale¿y.
Bêdziemy tam tylko cztery godziny, tak? spyta³ Doyle.
Nigdy nie mo¿na wykluczyæ, Doyle, ¿e który z naszych goci
móg³by uciec, pomimo wysi³ków Bennera i jego ch³opców. Gdyby
43
siê komu to uda³o, nie chcemy, by mia³ przy sobie jakikolwiek do-
wód wiadcz¹cy o tym, ¿e przyby³ z innego wieku. Darrow uniós³
gwa³townym ruchem d³onie, jakby chcia³ fizycznie odparowaæ ko-
lejne pytanie Doylea. Nie, nie, synu, nasz hipotetyczny uciekinier
nie by³by w stanie powiedzieæ ludziom, jak skoñczy siê wojna albo
jak skonstruowaæ cadillaca, czy cokolwiek innego. Ka¿dy z goci,
tu¿ przed podró¿¹, po³knie kapsu³kê zawieraj¹c¹ rodek, który
ochrzczê chyba mianem anty-transchrono -traumy. ATCT. Bêdzie za-
wiera³, proszê nie protestowaæ jeszcze, panie Doyle, mierteln¹ daw-
kê strychniny i ulegnie rozpuszczeniu po szeciu godzinach. A kiedy
ju¿ wrócimy, wszystkim wpompuje siê w przewód pokarmowy akty-
wowany roztwór wêgla drzewnego. Umiechn¹³ siê lodowato.
Personelu to nie dotyczy, oczywicie, w przeciwnym razie bym o tym
nie mówi³. Ka¿dy z goci zgodzi³ siê na te warunki i mylê, ¿e wiêk-
szoæ z nich zrozumia³a, w czym rzecz.
Albo i nie, pomyla³ Doyle. Nagle ca³y projekt znów wyda³ mu
siê szaleñstwem i Doyle ujrza³ w wyobrani siebie samego, na sali
s¹dowej, i to ju¿ w nied³ugin czasie, staraj¹cego siê wyjaniæ, dla-
czego nie powiadomi³ o zamiarach Darrowa policji.
A oto przemówienie, które wyg³osi pan na odprawie ci¹gn¹³
Darrow, wrêczaj¹c Doyleowi kartkê. Proszê siê nie krêpowaæ, gdy-
by chcia³ pan co tu zmieniæ czy napisaæ je ca³kiem od nowa; bêdê
wdziêczny, jeli zechce pan siê tego nauczyæ na pamiêæ. Wyobra¿am
sobie, ¿e zamierzacie teraz obaj porównaæ notatki, wiêc zajmê siê pra-
c¹ w swojej przyczepie. Personelowi nie bêdzie wolno piæ w czasie
odprawy, ale nie widzê przeszkód, bycie ³yknêli sobie teraz.
Umiechn¹³ siê i wyszed³. Wygl¹da³ w archaicznym stroju cho-
lernie dobrze.
Kiedy zostali sami, Benner otworzy³ szafkê, która okaza³a siê
barkiem.
Aha zauwa¿y³. Przygotowali siê na twój przyjazd.
Wyci¹gn¹³ butelkê Laphroiga, Doyle za, pomimo swego niepo-
koju, zauwa¿y³ z zadowoleniem, ¿e to stary dobry trunek o mocy 45%,
w czystej szklanej flaszce.
Na Boga, nalej mi trochê. Bez dodatków.
Benner poda³ mu szklankê, a dla siebie przyrz¹dzi³ koktajl. Napi³
siê i wyszczerzy³ w umiechu zêby do Doylea.
Uwa¿am, ¿e odrobina alkoholu jest równie niezbêdna jak pan-
cerz o³owiany; nie mam najmniejszego zamiaru znaleæ siê na drodze
ca³ej tej radiacji, nie maj¹c w ¿o³¹dku kropli czego mocniejszego.
44
Doyle mia³ w³anie zapytaæ, gdzie znajduje siê telefon, z którego
móg³by wezwaæ policjê, ale s³owa Bennera zaskoczy³y go.
Co?
Proces konwersji tachionowej. Darrow ci nie wyjani³, jak prze-
biega skok?
Doyle poczu³ siê dziwnie pusty w rodku.
Nie.
Wiesz co o teorii kwantowej? Albo fizyce subatomistycznej?
Doyle, bez udzia³u wiadomej woli, podniós³ szklankê do ust i wla³
sobie do gard³a trochê scotcha.
Nie.
No có¿, sam te¿ niewiele wiem. Ale mówi¹c ogólnie ustawimy
siê wszyscy na drodze podmuchu radiacji o szalenie wysokiej czê-
stotliwoci, przewy¿szaj¹cej nawet czêstotliwoæ promieni gamma;
fotony nie maj¹ ¿adnej masy, rozumiesz, mo¿na wiêc wysy³aæ jedn¹
wi¹zkê za drug¹ bez obawy, ¿e bêd¹ sobie deptaæ po piêtach, i kiedy
nas to uderzy, niezwyk³e w³aciwoci pola szczeliny zapobiegn¹ temu,
co sta³oby siê w normalnych warunkach. Nie jestem do koñca pew-
ny, co by siê w³aciwie sta³o, ale z pewnoci¹ rozbi³oby nas w py³.
£ykn¹³ z ochot¹ swojego drinka. W ka¿dym razie, jak ju¿ bêdzie-
my w szczelinie, dojdzie do tego, a jest to jedyny sposób, by natura
zrekompensowa³a sobie wyrz¹dzon¹ jej niesprawiedliwoæ, ¿e w re-
zultacie staniemy siê honorowymi tachionami.
Chryste zawo³a³ Doyle chrapliwie staniemy siê duchami.
Zobaczymy Coleridgea, a jak¿e w niebie. Us³ysza³ dwiêk klak-
sonu dobiegaj¹cy z ulicy, który wyda³ mu siê dziwnie odleg³y i za-
cz¹³ siê zastanawiaæ, dok¹d zmierza jaka niewinna dusza i jaka¿
to trywialna przeszkoda kaza³a jej zatr¹biæ. Pos³uchaj mnie, Ben-
ner, musimy siê st¹d wydostaæ i zawiadomiæ policjê. Mój Bo¿e,
cz³owieku
To naprawdê jest absolutnie bezpieczne przerwa³ mu Benner,
wci¹¿ siê umiechaj¹c.
A sk¹d mo¿esz wiedzieæ? Ten cz³owiek to prawdopodobnie
absolutny wariat i
Uspokój siê, Brendan, i pos³uchaj. Czy wygl¹dam normalnie?
Czy ogrodzenie wci¹¿ stoi? No to przestañ siê martwiæ, poniewa¿
zafundowa³em sobie przed dwoma godzinami taki skok solo do krót-
kiej szczeliny w 1805.
Doyle przygl¹da³ mu siê podejrzliwie.
Naprawdê?
45
Klnê siê na w³asn¹ matkê. Ubrali mnie jak do diab³a, wy-
obra sobie cz³onka Ku-Klux-Klanu, który lubi blaszane szaty i nie
potrzebuje otworów na oczy, a potem kazali stan¹æ na platformie obok
ogrodzenia, podczas gdy sami ustawili po drugiej stronie tê swoj¹
piekieln¹ maszyneriê. I po chwili fiuuu! przed sekund¹ by³em tu
i teraz, a w chwilê póniej jestem w namiocie na jakim polu nieda-
leko Islington w 1805.
W namiocie?
Umiech Bennera zmieni³ siê w grymas.
Tak, to by³o dziwne, wyl¹dowa³em w jakim obozie cygañ-
skim. Pierwsze, co zobaczy³em, jak ci¹gn¹³em kaptur z g³owy,
to wnêtrze tego namiotu: pe³ne przedmiotów wygl¹daj¹cych na
staroegipskie i oparów z kadzid³a. By³ tam te¿ jaki podobny do
trupa stary i ³ysy facet, który przyl¹da³ mi siê z najwy¿szym zdu-
mieniem. Przestraszy³em siê i wybieg³em, co w tym stroju nie by³o
³atwe, i zobaczy³em wko³o typowo angielsk¹ okolicê, nie by³o
¿adnych dróg ani s³upów telegraficznych, wiêc mylê, ¿e to na-
prawdê musia³ byæ 1805 rok. Ujrza³em tam mnóstwo koni, na-
miotów i Cyganów. Wszyscy patrzyli na mnie, ale akurat szczeli-
na siê skoñczy³a dziêki Bogu nie wybieg³em poza granice pola
a wtedy mobilny haczyk z³apa³ mnie i przyci¹gn¹³ z powrotem tutaj
i teraz. Zachichota³. Zastanawiam siê, co sobie Cyganie po-
myleli, kiedy po prostu znikn¹³em, a moja szata, w której nie by³o
ju¿ cia³a, opad³a na ziemiê.
Doyle przygl¹da³ mu siê przez kilka d³ugich sekund. Benner, choæ
zawsze przyjacielski, nie nale¿a³ do ludzi, którym mo¿na by bez za-
strze¿eñ ufaæ; ale teraz nie wygl¹da³o na to, by k³ama³. Nigdy nie by³
dobrym aktorem, a ta historia, zw³aszcza fragment o starym cz³owie-
ku, zosta³a opowiedziana ze szczerym przekonaniem. Doyle uwia-
domi³ sobie niejasno, ¿e wierzy w to wszystko.
Mój Bo¿e powiedzia³ pe³nym zazdroci g³osem, który by³
bliski szeptu. Jak pachnia³a trawa? Jak czu³e pod stopami ziemiê?
Benner wzruszy³ ramionami.
wie¿e powietrze i trawiasta ziemia. A konie wygl¹da³y jak
konie. Wszyscy Cyganie odznaczali siê stosunkowo niskim wzro-
stem, ale mo¿e to dla nich typowe. Poklepa³ Doylea po plecach.
A wiêc przestañ siê martwiæ. Lewatywa z wêgla drzewnego zapewni
gociom zdrowie, a ja nie pozwolê któremukolwiek z nich zwiaæ.
Wci¹¿ chcesz wezwaæ policjê?
46
Nie przyzna³ Doyle i pomyla³: To prawda. Chcê zobaczyæ
Coleridgea. Potem doda³: Przeproszê ciê na chwilê. Muszê przy-
gotowaæ tê mowê.
Dwadziecia po szóstej Doyle uzna³, ¿e zna ju¿ swoje przemó-
wienie na pamiêæ. Siedzia³ w ma³ym biurze, z którego Darrow po-
zwoli³ mu korzystaæ. Wsta³, westchn¹³ i otworzy³ drzwi prowadz¹ce
do g³ównej sali.
W g³êbi krêci³a siê grupa elegancko ubranych ludzi, bli¿ej sta³y
puste krzes³a, a porodku du¿y stó³. W wiecznikach p³onê³y setki
wiec, wypolerowana za boazeria i rzêdy kieliszków na stole wie-
ci³y olniewaj¹cym blaskiem; w ciep³ym powietrzu unosi³ siê lekki
aromat papryki i steków pieczonych na grillu.
Benner zawo³a³ cicho, dostrzegaj¹c wysokiego, m³odego cz³o-
wieka, który sta³ obok sto³u i opiera³ siê zmêczony o cianê. Otwie-
ra³ tabakierkê i przysuwa³ do nozdrzy wierzch d³oni ze szczypt¹ br¹-
zowego proszku, co doskonale pasowa³o do jego stroju.
Benner podniós³ g³owê.
Do diab³a, Brendan, personel powinien ju¿ dawno mieæ na so-
bie odpowiedni strój. Mniejsza z tym, gocie s¹ w przebieralni, mo-
¿esz zmieniæ ubranie w ci¹gu paru minut. Od³o¿y³ tabakierkê i spoj-
rza³ zniecierpliwiony na odzie¿ Doylea. Masz ju¿ swój haczyk?
Pewnie. Doyle odwin¹³ rêkaw koszuli, ¿eby pokazaæ mu
skórzan¹ opaskê opinaj¹c¹ wygolone przedramiê i zabezpieczo-
n¹ ma³ym zapiêciem. Darrow za³o¿y³ j¹ osobicie godzinê temu.
Chod, pos³uchasz mojego przemówienia, dobrze? Wiesz dosta-
tecznie du¿o o
Nie mam czasu, Brendan, ale nie w¹tpiê, ¿e jest wietne. Ci
cholerni ludzie, ka¿dy z nich wyobra¿a sobie, ¿e jest w³adc¹ wiata.
Zbli¿y³ siê do nich szybko jaki mê¿czyzna, ubrany podobnie jak
Benner, w stylu wczesnych lat dziewiêtnastego wieku.
To znowu Treff, szefie powiedzia³ cicho. Namówilimy go
w koñcu do zdjêcia ubrania, ale okaza³o siê, ¿e ma banda¿ na nodze,
którego nie chce odwin¹æ, a nie ulega w¹tpliwoci, ¿e ukrywa co
pod spodem.
Do diab³a, wiedzia³em, ¿e który z nich co wykroi. Bogacze!
Chod, Doyle, i tak idziesz w tê sam¹ stronê.
Kiedy przemierzali zamaszystym krokiem salê, w g³ównym wej-
ciu ukaza³a siê ros³a postaæ Darrowa. Ich drogi przeciê³y siê, gdy
47
z przebieralni wypad³ oty³y, ow³osiony mê¿czyzna, który nie mia³ na
sobie niczego z wyj¹tkiem elastycznego banda¿a na udzie.
Panie Treff zwróci³ siê do niego Darrow, unosz¹c gêste, siwe
brwi i uciszaj¹c obecnych swym g³êbokim g³osem. Najwyraniej
nie zrozumia³ pan poleceñ dotycz¹cych stroju.
S³ysz¹c to, kilkoro ludzi wybuchnê³o miechem, a Treff jeszcze
bardziej poczerwienia³.
Pos³uchaj, Darrow, ten banda¿ zostaje na swoim miejscu, zro-
zumiano? To polecenie mojego lekarza, a ja p³acê ci cholerny milion
dolarów, wiêc ¿aden facet, który zwia³ od czubków nie bêdzie
Doyle akurat umiecha³ siê nerwowo do Bennera i tylko dziêki
temu dostrzeg³, ¿e ten b³yskawicznym ruchem wydoby³ z rêkawa cien-
ki nó¿; ale potem ju¿ wszyscy widzieli, jak post¹pi³ z gracj¹ krok do
przodu, niczym szermierz, i wsun¹³ ostrze pod banda¿; odczeka³ chwi-
lê dla teatralnego efektu, po czym szarpn¹³ rêk¹, odwijaj¹c zgrabnie
kolejne zwoje, od góry do do³u.
Na dywanie wyl¹dowa³o kilka ciê¿kich, lni¹cych przedmiotów.
Doyle zerkn¹³ szybko i rozpozna³ zapalniczkê sensorow¹, zegarek
kwarcowy Seiko, maleñki notatnik, ma³okalibrowy automatyczny
pistolet i przynajmniej trzy sztabki z³ota.
Planujemy przekupiæ tubylców paciorkami? spyta³ Darrow,
dziêkuj¹c jednoczenie skinieniem g³owy Bennerowi, który wypro-
stowa³ siê i schowa³ nó¿. Jak wiecie, narusza to warunki naszej
umowy; otrzyma pan zwrot kosztów w wysokoci piêædziesiêciu pro-
cent. Ochrona zaprowadzi pana teraz do przyczepy znajduj¹cej siê
poza terenem, gdzie przesiedzi pan w luksusowych warunkach a¿ do
rana. I szczerze doradzam, w duchu przyjacielskiej troski doda³
z najbardziej lodowatym umiechem, jaki Doyle kiedykolwiek wi-
dzia³ by wyszed³ pan st¹d mo¿liwie cicho.
No có¿, jedyn¹ korzyci¹ ca³ego zamieszania jest to, ¿e prze-
bieralnia siê zwolni³a. Twoja kolej, Brendan stwierdzi³ lekko Ben-
ner, gdy wyprowadzano nagiego Treffa za drzwi.
Doyle post¹pi³ naprzód, po czym mamrocz¹c do kilkunastu ludzi
Proszê mi wybaczyæ, wszed³ do przebieralni. W rodku siedzia³ na
taborecie stra¿nik, który by³ wyranie zadowolony, ¿e to nie Treff.
Doyle, czy tak? spyta³, podnosz¹c siê.
Tak.
A zatem, proszê zdj¹æ ubranie.
Wci¹gaj¹c nieznacznie brzuch, Doyle rozebra³ siê i ostro¿nie po-
wiesi³ swój garnitur na wieszaku, który poda³ mu mê¿czyzna. W tyl-
48
nej cianie przebieralni znajdowa³y siê drzwi. Stra¿nik znikn¹³ za
nimi z ubraniem Doylea.
Doyle opar³ siê o cianê, maj¹c nadziejê, ¿e o nim nie zapomn¹.
Próbowa³ podrapaæ siê pod skórzan¹ opask¹ na ramieniu, ale by³a
zaciniêta zbyt mocno, by mo¿na by³o wsun¹æ pod ni¹ palec. Zrezy-
gnowa³, postanawiaj¹c zignorowaæ swêdzenie wygolonej skóry, któ-
r¹ dra¿ni³ kawa³ek zielonego kamienia. Mobilny haczyk, jak nazwa³
to Darrow, pozwalaj¹c Doyleowi rzuciæ nañ okiem, nim zakry³ go
przytrzymuj¹c¹ opask¹. Doyle obraca³ w palcach ma³¹ bry³kê, do-
strzegaj¹c symbole wyryte na jej powierzchni; wygl¹da³y jak zbitka
hieroglifów i symboli astrologicznych. Niech pan nie patrzy na to
z tak¹ dezaprobat¹ powiedzia³ Darrow. To jest to, co sprowadzi
pana z powrotem do roku 1983. Kiedy szczelina 1810 skoñczy siê,
ten ma³y przedmiot wskoczy z powrotem do dziury, z której wyszed³,
a która jest tutaj i teraz, i dopóki ten kamyk pozostaje w kontakcie
z pañskim cia³em, zabierze je z sob¹. Gdyby go pan zgubi³, ujrza³by
pan, jak znikamy, a pan pozosta³by w roku 1810; w³anie dlatego
zosta³ do pana przytwierdzony. A wiêc wszyscy stamt¹d zniknie-
my po czterch godzinach? spyta³ Doyle, podczas gdy Darrow na-
mydla³ i goli³ mu przedramiê. A jeli b³êdnie obliczy³ pan d³ugoæ
szczeliny i wszyscy znikniemy w po³owie wyk³adu? Nie zniknie-
my odpar³ Darrow. Trzeba by siê znajdowaæ w granicach szcze-
liny, a tak¿e mieæ przez ca³y czas kontakt z haczykiem, a sama szcze-
lina znajduje siê w odleg³oci omiu kilometrów od gospody, do któ-
rej siê udamy. Przy³o¿y³ Doyleowi do ramienia kamyk i obwi¹za³
skórzan¹ opask¹. Nie pomylilimy siê jednak, poza tym mamy spory
zapas czasu, ¿eby wróciæ po wyk³adzie na pole szczeliny. Zabieramy
te¿ ze sob¹ dwa powozy, a zatem stwierdzi³, zaciskaj¹c opaskê
i umieszczaj¹c na niej ma³y mechanizm zabezpieczaj¹cy proszê siê
nie martwiæ.
A teraz nagi, opieraj¹c siê o cianê przebieralni, Doyle umiech-
n¹³ siê do swego odbicia w lustrze. Dlaczego mia³bym siê martwiæ?
Powróci³ stra¿nik i wrêczy³ Doyleowi ubranie, które prawdopo-
dobnie nie wywo³a³oby pe³nych zdziwienia spojrzeñ w 1810 roku;
udzieli³ mu te¿ instrukcji, jak nale¿y je za³o¿yæ, i prawdê mówi¹c
musia³ mu asystowaæ przy zawi¹zywaniu fularu.
Pañskie w³osy nie wymagaj¹ strzy¿enia, sir, znowu powróci³a
moda na tak¹ d³ugoæ, przyczeszê je tylko z przodu, o tak; nie ma siê
co wstydziæ ma³ej ³ysinki. Doskonale, to styl à la Rzymianin. Proszê
spojrzeæ do lustra.
49
Doyle odwróci³ siê, przekrzywi³ g³owê i po chwili wybuchn¹³
miechem.
Niele powiedzia³. Mia³ na sobie br¹zowy, dwurzêdowy sur-
dut, który z przodu siêga³ mu jedynie do pasa, ale z ty³u koñczy³ siê
na wysokoci kolan, poza tym obcis³e, be¿owe spodnie i siêgaj¹ce
kolan buty z pomponami, biel za jedwabnego fularu, wy³aniaj¹cego
siê spomiêdzy wysokich boków ko³nierzyka dodawa³a mu bez w¹t-
pienia, jeli nie zawadiackiego uroku, to przynajmniej godnoci. Ubra-
nie nie mia³o w sobie sztywnoci nowo nabytych rzeczy; choæ czy-
ste, by³o ju¿ niew¹tpliwie noszone, i dziêki temu Doyle czu³ siê w nim
swobodnie, nie maj¹c wra¿enia, ¿e zosta³ wt³oczony w jaki kostium
odpowiedni tylko na przyjêcie.
Kiedy ponownie wkroczy³ do g³ównego pomieszczenia, gocie
zmierzali ju¿ w stronê sto³u, na którym pojawi³a siê barwna obfitoæ
talerzy, tac i butelek. Doyle nape³ni³ swój talerz, a pamiêtaj¹c, ¿e
zalicza siê do personelu udawa³, ¿e nie widzi wina ani piwa w boga-
tym wyborze. Nala³ sobie tylko fili¿ankê kawy.
Proszê, panie Doyle przemówi³ Darrow, wskazuj¹c na puste
krzes³o obok siebie. Pan Doyle zwróci³ siê do pozosta³ych go-
ci jest naszym ekspertem od Coleridgea.
Wszyscy przytaknêli z umiechem, kiedy Doyle zajmowa³ miej-
sce, a pewien siwow³osy mê¿czyzna stwierdzi³:
Bardzo mi siê podoba³ pañski Bliski goæ, panie Doyle.
Dziêkujê. Doyle umiechn¹³ siê zadowolony, uwiadamia-
j¹c sobie, ¿e to Jim Thibodeau, autor monumentalnej, wielotomo-
wej Historii ludzkoci napisanej wraz z ¿on¹, któr¹ Doyle do-
strzeg³ przy boku mê¿a odznaczaj¹cej siê, chocia¿by w rozdziale
o angielskich poetach doby romantyzmu, g³êbi¹ metody badaw-
czej i lekkoci¹ stylu, których Doyle móg³ mu tylko pozazdro-
ciæ. Lecz ich obecnoæ w tym miejscu potêgowa³a jedynie jego
pe³ne nadziei podniecenie, które odczuwa³ od chwili, gdy Benner
opisa³ mu swój skok do 1805 roku. Jeli pañstwo Thibodeau bio-
r¹ to powa¿nie, to jest szansa, ¿e wszystko naprawdê dzia³a, po-
myla³.
Stó³ z jedzeniem zosta³ uprz¹tniêty, a przed podium stanê³o w pó³-
kolu dziesiêæ krzese³. Doyle, zak³opotany, powiedzia³ Bennerowi,
by podium te¿ zabraæ, a na jego miejscu postawiæ krzes³o, które mia³
zajmowaæ Treff.
4 Wrota Anubisa
50
Doyle usiad³ i wymieni³ po kolei spojrzenia z ka¿dym gociem.
Rozpozna³ piêcioro: troje, nie wy³¹czaj¹c Thibodeau, by³o wy-
bitnymi historykami, jeden znanym brytyjskim aktorem teatral-
nym, jedna za z kobiet, czego Doyle by³ pewien, s³ynn¹ spiry-
tystk¹ i medium. Niech lepiej uwa¿a na te swoje sztuczki, jak ju¿
znajdzie siê w szczelinie, pomyla³ z niepokojem Doyle, przypo-
minaj¹c sobie opowieæ Darrowa o seansie na cmentarzysku samo-
chodów w 1954 roku.
Odetchn¹³ g³êboko i zacz¹³ swój wyk³ad.
Jestecie pañstwo prawdopodobnie zaznajomieni z ¿yciem
i dzie³em cz³owieka, który by³ ojcem Romantyzmu w poezji angiel-
skiej, lecz nasza dzisiejsza wycieczka wymaga z pewnoci¹ przypo-
mnienia pewnych faktów. Urodzony w Devonshire 21 padziernika
1772 roku, Coleridge od wczesnej m³odoci odznacza³ siê dojrza³o-
ci¹ i rozleg³¹ wiedz¹, co przez ca³e ¿ycie czyni³o go, miêdzy inny-
mi, najbardziej fascynuj¹cym mówcê swych czasów, w których ¿yli
równie¿ tacy ludzie jak Byron i Sheridan
Doyle, mówi¹c dalej i wspominaj¹c o karierze kocielnej poety,
o na³ogowym za¿ywaniu opium pod postaci¹ laudanum, nieudanym
ma³¿eñstwie, przyjani z Williamem i Dorothy Wordsworthami i d³u-
gich woja¿ach zagranicznych, których przyczyn¹ by³a jego niena-
wiæ do ¿ony, obserwowa³ bacznie reakcjê audytorium. S³uchacze
byli na ogó³ zadowoleni, marszcz¹c z pow¹tpiewaniem brwi czy te¿
przytakuj¹c od czasu do czasu. Doyle uwiadomi³ sobie, ¿e jego obec-
noæ tutaj jest tylko wdziêcznym ozdobnikiem, jak wspania³a porce-
lana, na której podano jedzenie, podczas gdy w zupe³noci wystar-
czy³yby papierowe talerze. Darrow móg³by zapewne wyg³osiæ tak¹
mowê osobicie, ale starzec pragn¹³, by uczyni³ to prawdziwy auto-
rytet od Coleridgea.
Po mniej wiêcej piêtnastu minutach Doyle skoñczy³. Nast¹pi³y
pytania, na które zdo³a³ wyczerpuj¹co i pewnie odpowiedzieæ. W koñ-
cu Darrow podniós³ siê i stan¹³ obok jego krzes³a, skupiaj¹c na sobie
bez wysi³ku uwagê audytorium. Trzyma³ w rêku latarniê i ko³ysz¹c
ni¹ w stronê drzwi og³osi³:
Panie i panowie, jest za piêæ ósma, a na zewn¹trz czekaj¹
powozy.
Wszyscy wstali w pe³nym napiêcia milczeniu, po czym na³o¿yli
kapelusze, damskie czepki i okrycia wierzchnie. Sto siedemdziesi¹t
lat, pomyla³ Doyle, dzieli chwilê obecn¹ od 1810 roku. Czy mogê
dostaæ siê tam w oka mgnieniu? Tak, a potem tu wróciæ. Zauwa¿y³
51
bezwiednie, ¿e serce wali mu jak m³otem i ¿e nie jest w stanie g³êbo-
ko odetchn¹æ.
Wszyscy wyszli na zewn¹trz i stanêli na mocno ubitej ziemi. Dwa
kryte, dziewiêtnastowieczne powozy, ka¿dy zaprzê¿ony w parê koni,
czeka³y w odleg³oci kilku metrów od przyczepy. W migotliwym bla-
sku powozowych latarñ Doyle zauwa¿y³, ¿e pojazdy, podobnie jak
ubrania, które wszyscy mieli na sobie, s¹ czyste i w dobrym stanie,
ale z pewnoci¹ nie nowe.
W ka¿dym powozie pomieci siê od biedy piêciu pasa¿erów
powiedzia³ Darrow a poniewa¿ Treff nie mo¿e uczestniczyæ w na-
szej eskapadzie, ja zajmê jego miejsce. Reszta personelu podró¿uje
na zewn¹trz.
Benner uj¹³ Doylea za ³okieæ, podczas gdy gocie, którym spada-
³y kapelusze i pl¹ta³y siê szale, zaczêli wspinaæ siê do powozów.
Siadamy w drugim powozie, na tylnej ³awce wyjani³.
Obeszli stoj¹cy nieco dalej drugi pojazd i zajêli dwa ma³e krzese³-
ka, które wystawa³y z tylnej ciany na tym samym poziomie co miej-
sce wonicy. Wieczorne powietrze by³o ch³odne, wiêc Doyle by³ za-
dowolony, czuj¹c pod ³okciem ciep³o p³yn¹ce z latarni. Ze swego
wysokiego miejsca widzia³, jak od strony pó³nocnego krañca ogro-
dzonego terenu prowadz¹ jeszcze wiêcej koni.
Powóz zako³ysa³ siê na swych sprê¿ynach, kiedy dwaj stra¿nicy
wspiêli siê na kozio³. Doyle us³ysza³ stuk metalu i gdy zerkn¹³ na
Bennera, zobaczy³ kolby dwóch pistoletów wystaj¹ce ze skórzanej
torby zawieszonej tu¿ przy jego lewej d³oni.
Us³ysza³ te¿ smagniêcie lejc i stukot kopyt o ziemiê, gdy pierw-
szy powóz ruszy³ z miejsca.
Dok¹d jedziemy? spyta³, kiedy równie¿ ich powóz drgn¹³
z miejsca. Mam na muli przestrzeñ fizyczn¹.
Do ogrodzenia, tam gdzie zas³ona nie jest podniesiona. Widzisz
tê nisk¹, drewnian¹ platformê? Z drugiej strony podje¿d¿a akurat
ciê¿arówka.
Aha odpar³ Doyle, staraj¹c siê nie zdradzaæ w g³osie nerwo-
woci, jak¹ odczuwa³. Stwierdzi³, ¿e konie, które dostrzeg³ wcze-
niej, zaprzêga siê teraz do obydwu przyczep. Po chwili poci¹gnê³y
je w stronê pó³nocnego krañca ogrodzenia.
Benner spojrza³ w tym samym kierunku.
Teren pole szczeliny musi byæ przed ka¿dym skokiem do-
k³adnie oczyszczone wyjani³. Wszystko, co siê na nim znajduje,
zabralibymy z sob¹.
52
Wiêc dlaczego nie wróci³y z tob¹ te twoje namioty i Cyganie?
Ca³e pole nie odchodzi wraz z tob¹ w drodze powrotnej, tylko
haczyki i wszystko, czego dotykaj¹. Haczyk dzia³a jak gumka przy
rakietce z doczepion¹ pi³k¹ potrzeba energii, by pos³aæ pi³kê w prze-
strzeñ, i jeli na jej drodze znajdzie siê mucha, to poleci wraz z ni¹,
ale wraca tylko pi³ka. Nawet te powozy tam zostan¹. Prawdê mó-
wi¹c doda³ z umiechem, który Doyle móg³ dojrzeæ dziêki blasko-
wi latarñ zauwa¿y³em podczas swojej przeja¿d¿ki, ¿e nawet ubra-
nia tam zostaj¹, choæ w³osy i paznokcie jako siê trzymaj¹. Wiêc Treff
mia³ przynajmniej trochê zabawy. Rozemia³ siê. Pewnie dlatego
zwróc¹ mu tylko po³owê kosztów.
Doyle by³ teraz zadowolony, ¿e teren otacza brezentowa zas³ona.
Obydwa powozy podjecha³y do ogrodzenia i Doyle dostrzeg³ przez
siatkê samochód ciê¿arowy, którego boczna burta by³a spuszczona.
Tu¿ przy ciê¿arówce, na ziemi, ale po drugiej stronie ogrodzenia,
ustawiono drewniany podest, o wysokoci tylko oko³o trzydziestu
centymetrów, ale szeroki i d³ugi na ponad dwanacie metrów. Kiedy
wonice wprowadzili na niego powozy, za³omota³ g³ucho jak tuzin
bêbnów. Kilku ludzi, którzy w swych kombinezonach nie pasowali
do otoczenia, ustawi³o szybko aluminiowe s³upki i rozci¹gnê³o na
nich sztywny i niew¹tpliwie ciê¿ki materia³, tak ¿e powozy znalaz³y
siê w wielkim namiocie o kszta³cie prostopad³ocianu. Tkanina na-
miotu po³yskiwa³a matowo w wietle lamp. Doyle wychyli³ siê ze
swego miejsca, by przesun¹æ po niej palcami.
Siatka plecionych w³ókien stalowych w os³onkach o³owianych
wyjani³ Benner, którego g³os w zamkniêtej przestrzeni nabra³ mocy.
Z tego samego materia³u by³o wykonane moje ubranie i kaptur tam-
tego popo³udnia doda³ ciszej. Ciê¿arówka te¿ jest pod namio-
tem, który os³ania j¹ z trzech stron.
Doyle nie chcia³, by Benner zauwa¿y³ dr¿enie jego d³oni.
Czy naprawdê powstaje podmuch? spyta³, staraj¹c siê zapa-
nowaæ nad g³osem. Czy poczujemy jaki wstrz¹s?
Nie, w³aciwie nic siê nie czuje. Odnosi siê tylko wra¿enie prze-
mieszczania.
Doyle s³ysza³ szepty ludzi siedz¹cych pod nim, z drugiego za
powozu dochodzi³ miech Darrowa. Jeden z koni uderzy³ kopytem
o podest.
Na co czekamy? spyta³ szeptem Doyle.
Trzeba daæ czas ludziom, ¿eby dotarli do bramy i wyszli poza
ogrodzenie.
53
Choæ powozy sta³y w miejscu, Doyle wci¹¿ czu³ md³oci, a ole-
isty i metaliczny zapach tego szczególnego namiotu stawa³ siê nie do
zniesienia.
Przykro mi to mówiæ wyszepta³ ale zapach jest
Nagle co siê przesunê³o gwa³townie, lecz bez ruchu, a wtedy
z wszystkiego, co widzia³, zniknê³o poczucie g³êbi i przestrzeni i po-
zosta³a mu przed oczami jedynie p³aska mrocznoæ, upstrzona bez-
kszta³tnymi plamami wiat³a; s³upek dachu, którego siê trzyma³, by³
teraz jego jedynym oparciem, nie by³o pó³nocy ani po³udnia, góry
ani do³u, i nagle znów znalaz³ siê w tym nie, z którego minionej nocy
obudzi³a go stewardesa, i poczu³, jak stara honda przechyla siê na
mokrej jezdni przera¿aj¹co nisko, a on leci przed siebie, kozio³kuj¹c
bez³adnie z du¿¹ prêdkoci¹ i s³ysz¹c krzyk Rebeki, urwany gwa-
³townie przy pierwszym uderzeniu o asfalt
Drewniana platforma usunê³a im siê spod nóg i zadr¿a³a, gdy spa-
d³y na ni¹ z powrotem cztery konie i dwa powozy. Grunt nie by³ ju¿
p³aski, a maszty namiotu runê³y do rodka, grzebi¹c wszystko w chwi-
lê póniej pod ciê¿kimi fa³dami wzmocnionego o³owiem materia³u.
Kiedy jeden z masztów odbi³ siê od dachu powozu i trafi³ go w ra-
miê, Doyle przyj¹³ z ulg¹ ból, gdy¿ przywróci³o mu to poczucie cza-
su i miejsca. Jeli boli, to musi to byæ wiat rzeczywisty, pomyla³
otumaniony i otrz¹sn¹³ siê ze wspomnienia wypadku motocyklowe-
go. Zapach, którego tak nie lubi³, by³ niezwykle intensywny, ponie-
wa¿ namiot przygniata³ mu g³owê do dachu powozu. A przecie¿,
myla³ dalej, nic nie wi¹¿e cz³owieka z otaczaj¹c¹ go rzeczywisto-
ci¹ bardziej ni¿ md³oci.
Kiedy ju¿ mu siê wydawa³o, ¿e jednak bêdzie musia³ zwymioto-
waæ, ci¹gniêto z niego o³owian¹ zas³onê, a wie¿e nocne powie-
trze, którym teraz oddycha³, sprawi³o, ¿e uczucie obrzydzenia wy-
da³o mu siê wymuszone i przesadne. Rozejrza³ siê po sk¹panym
w ksiê¿ycowym blasku, otoczonym drzewami polu, na którym sta-
³y ich powozy.
Wszystko w porz¹dku, Brendan? spyta³ Benner ju¿ po raz
drugi, jak sobie uwiadomi³ Doyle.
Jasne, nic mi nie jest. Jezu, ale skok, co? Czy nikomu nic siê nie
sta³o? Co z koñmi? Doyle by³ dumny z siebie, ¿e zadaje trzewym
g³osem pytania, choæ wola³by mówiæ nieco ciszej i nie poruszaæ tak
gwa³townie g³ow¹.
Spokojnie powiedzia³ Benner. Wszystko w porz¹dku. Masz,
napij siê. Odkorkowa³ flaszkê i poda³ Doyleowi.
54
W chwilê póniej Doyle pomyla³, ¿e alkohol przywraca cz³owie-
ka do rzeczywistoci jeszcze skuteczniej ni¿ ból
Dziêkujê rzek³ ju¿ ciszej i odda³ butelkê.
Benner skin¹³ g³ow¹, schowa³ flaszkê do kieszeni, zeskoczy³ na
po³aman¹ platformê i ruszy³ zamaszycie ku miejscu, w którym sze-
ciu stra¿ników kopa³o w ziemi dziurê. Potem, ochraniaj¹c d³onie
rêkawicami, zwinêli o³owiany namiot; w mgnieniu oka zakopali belê
materia³u, po czym zajêli swoje miejsca na powozach. Doyle by³
przekonany, ¿e musieli to wczeniej przeæwiczyæ.
Powiniene zobaczyæ platformê stwierdzi³ Benner, dysz¹c
lekko. Zdar³o z jej spodu dobre siedem centymetrów, kiedy wyko-
nalimy skok. Gdybymy nie stali na niej, konie straci³yby kopyta,
a ko³a powozów popêka³y.
Wonice smagnêli konie lejcami i powozy zjecha³y nierówno z po-
giêtych desek na trawê. Ruszyli powoli przez pole.
Po kilku minutach dotarli do kêpy wierzb, które zakrywa³y ich od
strony drogi, a wtedy jeden ze stra¿ników zeskoczy³ na ziemiê i po-
bieg³ przed siebie. Pochylony, rozgl¹da³ siê na boki, a potem da³ znak,
by trzymaæ g³owy nisko; w chwilê póniej z lewa na prawo prze-
mkn¹³ odkryty powóz, zmierzaj¹c do miasta. Doyle patrzy³ w lad za
nim zafascynowany, myl¹c ze zgroz¹, ¿e radosna para, któr¹ dojrza³
miêdzy ga³¹zkami wierzby, umar³a dobre sto lat przed jego narodzi-
nami.
Strzeli³y lejce i zabrzêcza³y dzwonki przy uprzê¿y, kiedy konie
ruszy³y w stronê przydro¿nego rowu, by z pewnym wysi³kiem, cofa-
j¹c siê, pokonaæ go i wyjechaæ na drogê. Skrêcili w prawo i ruszyli
przed siebie, a po minucie, ko³ysz¹c siê, mknêli ze znaczn¹ prêdko-
ci¹ na wschód, w stronê Londynu. Latarnie przy powozach, które
dr¿a³y i migota³y podczas przejazdu przez rów, ko³ysa³y siê teraz
miarowo na swych hakach tam i z powrotem, rzucaj¹c ¿ó³ty blask na
koñskie grzbiety i wypolerowane elementy powozów. Wszystko by³o
sk¹pane w przyæmionym wietle ksiê¿yca, srebrz¹cym drzewa i przy-
sypuj¹cym trakt jakby najbledszym popio³em.
Gdyby pêdzi³ jak w natchnieniu, dotar³by tam w okamgnieniu;
zacytowa³ w myli Doyle.
55
Rozdzia³ 2
Jestem niesiony w ciemnoæ, przera¿aj¹co daleko
Percy Bysshe Shelley
W
ten wczesny sobotni wieczór okna okaza³ych budynków nad
zat³oczonymi trotuarami Oxford Street jarzy³y siê blaskiem lamp.
Wszêdzie widzia³o siê elegancko ubranych mê¿czyzn i kobiety, któ-
rzy spacerowali ramiê w ramiê, stali przy wystawach sklepowych,
wsiadali czy wysiadali ze zgrabnych bryczek, które przepycha³y siê,
walcz¹c o miejsce przy krawê¿niku. Powietrze rozbrzmiewa³o krzy-
kami doro¿karzy, zgrzytliwym stukotem setek kó³ o bruk i rytmicz-
nym piewem ulicznych kramarzy, którzy ci¹gn¹c od strony czynne-
go przez ca³y tydzieñ targowiska przy Tottenham Court Road, zmie-
rzali na zachód. Doyle wdycha³ ze swego miejsca zapach koni, dymu
z cygar, gor¹cych kie³basek i perfum, niesiony przez ch³odny, wie-
czorny wietrzyk.
Kiedy skrêcili w Broad Street, Benner wyci¹gn¹³ ze skórzanej sa-
kwy pistolet, broñ o czterograniastej lufie, która ze swymi kurkami
i b³yszcz¹c¹ inkrustacj¹ przypomina³a paj¹ka, i opar³ ³okieæ o dach
powozu, by wszyscy mogli widzieæ w jego d³oni broñ wycelowan¹
w niebo. Doyle zauwa¿y³, ¿e stra¿nicy uczynili to samo.
Wje¿d¿amy w okolice kocio³a St.Giles wyjani³ Benner.
Krêc¹ siê tu podejrzane typy, ale nie odwa¿¹ siê zaczepiæ grupy uzbro-
jonych mê¿czyzn.
Doyle rozejrza³ siê ze skrywanym z trudem zainteresowaniem po
w¹skich alejkach i podwórzach, na ogó³ pogr¹¿onych w mroku i od-
dalonych od ulicy, choæ niektóre rozjania³ przyæmiony blask latarñ
pal¹cych siê za najbli¿szym rogiem. Odbywa³ siê tu o¿ywiony han-
56
del, w ka¿dym razie na g³ównej ulicy. Ich powozy mija³y mnóstwo
straganów z kaw¹, kramów ze starymi ubraniami czy skrzynek z wa-
rzywami, pilnowanych przez têgie, stare kobiety, które pykaj¹c z gli-
nianych fajek obserwowa³y zmru¿onymi oczami t³um na ulicy. Paru
ludzi wo³a³o co w ich stronê z tak dziwnym akcentem, ¿e Doyle by³
w stanie zrozumieæ tylko do diab³a, czy cholerny, ale ton wyda-
wa³ siê bardziej ¿artobliwy ni¿ grony.
Spojrza³ za siebie, po czym dotkn¹³ ramienia Bennera.
Nie chcia³em ciê wczeniej niepokoiæ powiedzia³ szybko.
Ale ten wóz tam, za straganem z pomidorami ten, który wygl¹da
jak wehiku³ osadników z dzikiego zachodu. Jedzie za nami od chwi-
li, gdy skrêcilimy w Bayswater Road.
Na litoæ bosk¹, Brendan, zd¹¿ylimy przez ca³y ten czas skrê-
ciæ tylko raz sykn¹³ Benner niecierpliwie. Odwróci³ siê jednak.
Cholera, to tylko Nagle spowa¿nia³. Wydaje mi siê, ¿e to wóz
cygañski.
Znów Cyganie zauwa¿y³ Doyle. Nie mieli w zwyczaju
chcia³em powiedzieæ, ¿e na ogó³ nie wje¿d¿aj¹ do wielkich miast,
prawda?
Nie wiem odpar³ Bennner z namys³em. Nie jestem nawet
pewien, czy to naprawdê wóz cygañski, ale wspomnê o tym Darro-
wowi.
Ulica zwêzi³a siê i ciemnia³a, gdy z grzechotem kó³ wjechali
w St.Martins Lane i minêli wysoki, stary koció³. Doyle, widz¹c grup-
ki mê¿czyzn, którzy obserwowali ich przejazd z nisko sklepionych,
przyciemnionych sieni, myla³ z ulg¹ o pistoletach Bennera; po chwili
ulica znowu zajania³a wiat³em i gwarem dotarli do szerokiego
bulwaru, którym by³ Strand. Benner schowa³ sw¹ skomplikowan¹
broñ do sakwy.
Korona i kotwica jest zaraz za rogiem powiedzia³. Minêlimy
ju¿ kilka przecznic, a ja nie zauwa¿y³em twojego wozu cygañskiego.
Doyleowi mignê³a na chwilê miêdzy dwoma budynkami Tamiza,
po³yskuj¹ca w wietle ksiê¿yca. Wyda³o mu siê, ¿e nie ma na niej mostu,
który widzia³ w tym miejscu podczas wizyty w 1979, ale nim zd¹¿y³
siê zorientowaæ, gdzie siê dok³adnie znajduje, powozy skrêci³y w ma-
³¹ uliczkê i zatrzyma³y siê, skrzypi¹c piskliwie, przed dwupiêtrowym,
czêciowo drewnianym budynkiem z ko³ysz¹cym siê nad otwartymi
drzwiami szyldem. Korona i Kotwica, przeczyta³ Doyle.
Kiedy gocie wysiadali z powozów, spad³y pierwsze krople deszczu.
Darrow wysun¹³ siê na czo³o. D³onie mia³ schowane w futrzanej mufce.
57
Zaparkujesz nasze powozy skin¹³ g³ow¹ na pierwszego wo-
nicê. Pozostali wchodz¹ do rodka. Idziemy.
Wprowadzi³ grupê siedemnastu ludzi do przytulnego wnêtrza
gospody.
Dobry Bo¿e, sir zawo³a³ ch³opiec, który pospieszy³ im na spo-
tkanie wszyscy na kolacjê? Trzeba by³o daæ znaæ zawczasu, otwo-
rzyliby salê bankietow¹ na ty³ach. Ale zobaczê, czy jest doæ krzese³
w g³ównej izbie i
Nie przyszlimy na kolacjê stwierdzi³ niecierpliwie Darrow.
Przyszlimy, ¿eby wys³uchaæ wyk³adu pana Coleridgea.
Naprawdê? ch³opak odwróci³ siê i krzykn¹³ w stronê koryta-
rza: Panie Lawrence! Przysz³o jeszcze wiêcej ludzi, którzy myl¹,
¿e dzi jest w³anie ta sobota, kiedy mia³ tu mówiæ ten poeta!
Darrow, którego twarz utraci³a wszelkie barwy, zmieni³ siê nagle
w bardzo starego cz³owieka w miesznym ubraniu. Mufka zsunê³a
mu siê z r¹k i spad³a na pod³ogê. Nikt siê nie odezwa³, choæ Doyle
czu³, jak pomimo ca³ego szoku i rozczarowania, wzbiera w nim hi-
steryczny miech.
Podbieg³ do nich jaki zatroskany cz³owiek, za którym pod¹¿a³
krêpy, starszy jegomoæ o d³ugich siwych w³osach.
Jestem Lawrence, w³aciciel gospody przedstawi³ siê. Pan
Montagu zaplanowa³ wyk³ad na nastêpn¹ sobotê, ósmego padzier-
nika, nic nie poradzê, ¿e wszyscy pañstwo dzi tu przybylicie. Pana
Montagu nie ma, lecz by³by zmartwiony, gdyby
Doyle pocz¹tkowo tylko zerkn¹³ na krêpego mê¿czyznê o choro-
bliwym wygl¹dzie, który mruga³ przepraszaj¹co w czasie wypowie-
dzi Lawrencea, ale teraz przyjrza³ mu siê dok³adniej. Czuj¹c nara-
staj¹ce podniecenie, Doyle podniós³ d³oñ tak szybko, ¿e gospodarz
przerwa³ w pó³ zdania, po czym wychyli³ siê do przodu i zwróci³ siê
do mê¿czyzny stoj¹cego obok Lawrencea:
Pan Coleridge, jak przypuszczam?
Tak odpar³ mê¿czyzna. Przepraszam was wszystkich za
to ca³e
Zechce mi pan wybaczyæ. Doyle zwróci³ siê do Lawren-
cea. Ch³opak wspomnia³, ¿e jest wolna sala bankietowa.
No có¿, owszem, to prawda, ale nie jest zamieciona i nie pali
siê w kominku a poza tym, pan Montagu
Montagu nie bêdzie mia³ nic przeciwko temu. Doyle zwróci³
siê do Darrowa, który ju¿ odzyskiwa³ kolory. Jestem pewien, ¿e
dysponuje pan odpowiedni¹ gotówk¹ na nieprzewidziane wydatki,
58
panie Darrow powiedzia³. I mylê, ¿e gdyby zap³aci³ pan godzi-
wie temu cz³owiekowi, to kaza³by on rozpaliæ w sali ogieñ i przy-
nieæ nam posi³ek. W koñcu pan Coleridge najwyraniej uwa¿a³, ¿e
chodzi w³anie o ten wieczór, wiêc dlaczego mamy go s³uchaæ na
ulicy, skoro w pobli¿u znajduj¹ siê gospody z wolnymi pokojami?
Jestem pewien zwróci³ siê do Lawrencea ¿e nawet pan Montagu
nie móg³by zaprzeczyæ logice mych s³ów.
No có¿ powiedzia³ gospodarz niechêtnie bêdê musia³ ode-
rwaæ kilku moich ludzi od ich zwyk³ych obowi¹zków trzeba bê-
dzie podj¹æ dodatkowe wysi³ki
Sto z³otych suwerenów! zawo³a³ dzikim g³osem Darrow.
W porz¹dku zakrztusi³ siê Lawrence. Ale proszê tak nie
krzyczeæ.
Coleridge wygl¹da³ na przera¿onego.
Sir, naprawdê nie mogê pozwoliæ, by
Jestem obrzydliwie bogatym cz³owiekiem przerwa³ mu Dar-
row, odzyskuj¹c spokój. Pieni¹dze nic dla mnie nie znacz¹. Ben-
ner, przynie je z powozu. Tymczasem pan, panie Lawrence, zapro-
wadzi nas do sali bankietowej.
Otoczy³ jednym ramieniem barki Coleridgea, drugim Doylea,
po czym ruszy³ w lad za potê¿n¹, pe³n¹ wigoru sylwetk¹ gospo-
darza.
Wnosz¹c z pañskiego akcentu, musi pan byæ Amerykaninem?
spyta³ Coleridge, nieco zdziwiony. Doyle zauwa¿y³, ¿e poeta w spe-
cyficzny sposób wymawia swoje r. To ten akcent z Devonshire,
wci¹¿ obecny po tylu latach, pomyla³ Doyle. W jaki niezrozumia³y
sposób potêgowa³o to jeszcze wra¿enie delikatnoci, charakterystycz-
nej dla Coleridgea.
Tak odpar³ Darrow. Przyjechalimy z Wirginii. Dok³adniej
mówi¹c z Richmond.
Ach tak. Zawsze chcia³em odwiedziæ Stany Zjednoczone. Pla-
nowa³em to wraz z kilkorgiem przyjació³ w swoim czasie.
Sala bankietowa, która znajdowa³a siê na drugim koñcu budynku,
by³a ciemna i zimna.
Proszê daæ sobie spokój z zamiataniem powiedzia³ Darrow,
zdejmuj¹c energicznie krzes³a z d³ugiego sto³u i ustawiaj¹c je na
pod³odze. Proszê zapaliæ tu wiat³a i ogieñ, i przynieæ du¿o wina
i brandy, to nam wystarczy.
W tej minucie, panie Darrow odpar³ Lawrence, po czym wy-
szed³ pospiesznie z sali.
59
Coleridge ³ykn¹³ jeszcze brandy i wsta³. Rozejrza³ siê po audyto-
rium, które liczy³o teraz dwadziecia jeden osób, gdy¿ trzech mê¿-
czyzn spo¿ywaj¹cych posi³ek w jednym z pokoi us³ysza³o o wyk³a-
dzie i postanowi³o siê przy³¹czyæ. Jeden z nich otworzy³ notatnik
i trzyma³ w pogotowiu o³ówek.
Jak zapewne wiecie, przynajmniej równie dobrze jak ja za-
cz¹³ poeta poziom angielskiej literatury uleg³ zmianie, obni¿y³
siê, osi¹gaj¹c minorow¹ i mroczn¹ tonacjê, wraz z dojciem do g³osu
stronnictwa parlamentarnego Cromwella, kiedy to jego okr¹g³og³owi
poplecznicy, zwani tak od purytañskiego obyczaju krótkiego strzy-
¿enia w³osów, zdo³ali, pomimo boskich prerogatyw króla, do-
prowadziæ do ciêcia Karola I. Ateñski blask panowania El¿biety,
czy te¿ powiedzmy raczej lat jej ¿ycia, gdy¿ obejmuj¹ one okres
rozwoju wszelkich dziedzin nauki, którego nasz naród nigdy ju¿
póniej nie dowiadczy³, ust¹pi³ miejsca surowoci purytan, którzy
unikali wszelkich skrajnoci i b³yskotliwych analiz swych historycz-
nych poprzedników. John Milton liczy³ ju¿ sobie trzydzieci cztery
lata, gdy Cromwell dochodzi³ do w³adzy, i choæ popiera³ stronnic-
two parlamentarne i pochwala³ znaczenie surowej dyscypliny
i samodoskonalenia, bieg jego myli zosta³ ukszta³towany u schy³-
ku poprzedniego okresu Cromwell doszed³ faktycznie do w³a-
dzy nieco póniej; 1642 to poczatek wojny miêdzy królem a par-
lamentem.
Podczas gdy Coleridge kontynuowa³, trac¹c swój apologetycz-
ny ton i mówi¹c, w miarê oswajania siê z tematem, bardziej auto-
rytatywnie, Doyle z³apa³ siê na tym, ¿e rozgl¹da siê po niewielkim
audytorium; nieznajomy z notatnikiem zapisywa³ pracowicie s³o-
wa poety, pos³uguj¹c siê jak¹ odmian¹ stenografii, i Doyle zorien-
towa³ siê, ¿e to musi byæ ów nauczyciel, o którym zesz³ej nocy
wspomnia³ Darrow. Wlepi³ pe³en zazdroci wzrok w notatnik. Przy
odrobinie szczêcia, pomyla³, mo¿e uda³oby mi siê za sto siedem-
dziesi¹t lat zdobyæ te zapiski. Mê¿czyzna podniós³ g³owê i uchwy-
ci³ spojrzenie Doylea, po czym umiechn¹³ siê. Doyle skin¹³ g³o-
w¹ i szybko siê odwróci³. Nie rozgl¹daj siê, upomnia³ go z furi¹
w mylach. Notuj.
Pañstwo Thibodeau wpatrywali siê w Coleridgea spod przymkniê-
tych powiek. Doyle lêka³ siê przez chwilê, ¿e drzemi¹; póniej uzna³
jednak, ¿e ten z pozoru têpy wyraz twarzy oznacza intensywn¹ kon-
centracjê. Wiedzia³, ¿e zapisuj¹ w swych mylach s³owa wyk³adu
równie dok³adnie jak kamera wideo.
60
Darrow obserwowa³ poetê z b³ogim umiechem zadowolenia.
Doyle zorientowa³ siê, ¿e ten cz³owiek nawet nie s³ucha, ale po pro-
stu cieszy siê, ¿e audytorium okazuje satysfakcjê z widowiska.
Benner wpatrywa³ siê w swoje d³onie, jakby to by³o interludium,
okres wytchnienia przed jakim czekaj¹cym go wielkim wysi³kiem.
Czy siê martwi o powrót przez dzielnicê slumsów? Nie wydawa³
siê zbytnio zatroskany podczas jazdy w tê stronê zastanawia³ siê
Doyle.
A zatem Milton sprowadza zagadnienie do kwestii wiary
mówi³ Coleridge, zbli¿aj¹c siê do koñca wyk³adu i to wiary bar-
dziej niezale¿nej, autonomicznej, w gruncie rzeczy silniejszej, ni¿
ta, której poszukiwali purytanie. Wiara, powiada on, nie jest jakim
egzotycznym kwiatem, który hoduje siê pracowicie, wyrzekaj¹c siê
wiêkszoci aspektów codziennego wiata; nie jest te¿ po¿ytecznym
z³udzeniem, karmionym sofistyk¹ i pó³prawdami, takimi jak dziecinna
wiara w wiêtego Miko³aja. Krótko mówi¹c, nie jest ona celowo bez-
mylnym przywi¹zaniem do cile okrelonej religii, lecz raczej po-
winna byæ, jeli ju¿ czym ma byæ, wiadomym uznaniem wzorów
i tendencji, które znajdujemy w ka¿dym fragmencie materii wiata
i które s¹ odbiciem samego Boga. Dlatego to w³anie religia mo¿e
byæ uwa¿ana jedynie za wskazówkê i objanienie, nie za ¿aden bo-
dziec przymusu, gdy¿ jedynie wiara i zachowania, do których do-
chodzi siê niezale¿nie, a zatem na drodze wolnego wyboru, mog¹
byæ przedmiotem pochwa³y lub nagany. A tym samym nale¿y uznaæ
za ograniczanie praw cz³owieka celowe zatajanie przed nim wszel-
kich faktów i opinii; ¿aden pojedynczy fragment nie mo¿e byæ uzna-
ny za zbêdny, gdy¿ im wiêcej kamyków, zarówno jasnych, jak i ciem-
nych, tworzy mozaikê, tym wyraniejszy jest obraz Boga.
Przerwa³ i powiód³ wzrokiem po audytorium; nastêpnie podziê-
kowa³ i usiad³.
Czy s¹ jakie pytania, amplifikacje lub s¹dy przeciwne?
Doyle zauwa¿y³, ¿e gdy tylko w poecie zgas³ p³omieñ oracji, sta³
siê on na powrót pulchnym, skromnym starszym cz³owiekiem, które-
go spotkali w przedsionku gospody; podczas wyk³adu sprawia³ wiêk-
sze wra¿enie.
Percy Thibodeau, w sposób dobrotliwy, postawi³ Coleridgeowi
zarzut wzbogacenia eseju Miltona o w³asne przekonania, cytuj¹c na
dowód fragmenty jego w³asnych esejów, a najwyraniej po³echtany
tym poeta odpowiedzia³ obszernie, wskazuj¹c na wiele punktów, w któ-
rych ró¿ni³ siê z Miltonem. Maj¹c jednak do czynienia z cz³owiekiem
61
pokroju Miltona zauwa¿y³ z umiechem pró¿noæ nakazuje mi
opieraæ siê na przekonaniach, które z nim podzielam.
Darrow wydoby³ z kieszonki w kamizelce zegarek, zerkn¹³ nañ
i podniós³ siê.
Obawiam siê, ¿e musimy ruszaæ w drogê powiedzia³. Czas
i odp³yw nie czekaj¹ na cz³owieka, jak siê powiada, a mamy przed
sob¹ d³ug¹ podró¿.
Zaszura³y odsuwane krzes³a, ludzie zaczêli siê podnosiæ i wsu-
waæ ramiona w rêkawy p³aszczy. Niemal wszyscy, nie wy³¹czaj¹c
Doylea, nie omieszkali wymieniæ z Coleridgeem ucisku d³oni,
Percy Thibodeau za uca³owa³a go w policzek.
Pañska Sara z pewnoci¹ nie mia³aby pretensji o poca³unek
kobiety w moim wieku rzek³a.
Spirytystyczne medium zaczê³o wpadaæ w rodzaj transu, a wtedy
pospieszy³ Benner i umiechaj¹c siê szepn¹³ co kobiecie do ucha.
Otrz¹snê³a siê natychmiast i da³a siê wyprowadziæ za ³okieæ z sali.
Benner upomnia³ go Darrow. W porz¹dku, rób swoje. Pa-
nie Doyle czy zechcia³by pan pójæ i powiedzieæ Clitheroe, by za-
jecha³ przed wejcie?
Oczywicie.
Doyle przystan¹³ w drzwiach, by po raz ostatni popatrzeæ na Co-
leridgea ba³ siê, ¿e nie s³ucha³ go wystarczaj¹co uwa¿nie, i nie
skorzysta³ z wieczoru tak jak chocia¿by pañstwo Thibodeau, po czym
westchn¹³ i odwróci³ siê.
W korytarzu panowa³ mrok, pod³oga by³a nierówna, a Benner
i nieszczêsne medium gdzie zniknêli. Doyle dotar³ po omacku do
zakrêtu korytarza, ale zamiast w sieni prowadz¹cej do wyjcia, zna-
laz³ siê u podnó¿a schodów, których dolne stopnie wydobywa³ z mro-
ku blask wiecy p³on¹cej w kaganku na cianie. Musia³em pomyliæ
drogê, pomyla³ i zawróci³.
Drgn¹³ gwa³townie, gdy¿ ujrza³ przed sob¹ bardzo wysokiego cz³o-
wieka; jego twarz przypomina³a wyciosan¹ z kamienia i by³a pokry-
ta szpetnymi bruzdami, jakby przez ca³e ¿ycie goci³ na niej grymas
sprzeciwu, g³owê za mia³ ³ys¹ jak sêp.
Bo¿e, przestraszy³ mnie pan zawo³a³ Doyle. Przepraszam,
wydaje mi siê, ¿e pomyli³em
Ze zdumiewaj¹c¹ si³¹ mê¿czyzna chwyci³ Doylea za rêkê, po czym,
obracaj¹c nim, wykrêci³ j¹ miêdzy ³opatki, i gdy nieszczênik jêkn¹³
pod wp³ywem nag³ego bólu, przytkn¹³ mu do twarzy mokr¹ szmatê,
a wówczas Doyle, zamiast powietrza, wci¹gn¹³ w p³uca ostre opary
62
eteru. I tak nie by³ w stanie utrzymaæ równowagi, wiêc ogarniêty pani-
k¹ wierzgn¹³ do ty³u nog¹ i poczu³, jak obcas jego buta uderza mocno
w koæ, ale potê¿ne ramiona nawet nie drgnê³y. Szamocz¹c siê wci¹-
gn¹³ w p³uca jeszcze wiêcej oparów, choæ stara³ siê wstrzymaæ od-
dech. Czu³ narastaj¹cy gdzie z ty³u czaszki wielki ucisk i zastanawia³
siê gor¹czkowo, dlaczego nikt, ani Darrow, ani Benner czy nawet Co-
leridge, nie wybiega zza zakrêtu korytarza i nie wzywa pomocy.
W ostatnim, szalonym przeb³ysku wiadomoci przysz³o mu do
g³owy, ¿e to musi byæ ów podobny do trupa, stary i ³ysy facet, które-
go w 1805, w namiocie na ³¹kach Inslington, piêæ lat czy mo¿e piêæ
godzin wczeniej, przestraszy³ Benner.
Przyjemnoæ wieczornej przeja¿d¿ki, potraktowanej przez Nie-
cnego Ryszarda jako ucieczka od mozolnej roboty przetapiania co-
raz wiêkszej liczby metalowych ³y¿eczek, których dostawy wydawa-
³y siê nie mieæ koñca, zepsu³ Wilbur sw¹ opowieci¹ o tym, jak ich
zdobycz pojawi³a siê na tym polu. Podkrad³em siê i ruszy³em za
starym zwierza³ siê szeptem, gdy siedz¹c na kole wozu oczekiwa-
li powrotu szefa. Szed³ powoli przez las, zatrzymywa³ siê i znów
rusza³, i niós³ ze sob¹ te swoje dziwne zabawki: gliniany garnek z kwa-
sem i o³owiem w rodku, no wiesz, który ciê k¹sa, jak dotkniesz dwóch
metalowych guzików na wierzchu. Wci¹¿ przystawa³, ¿eby go do-
tkn¹æ, Beng tylko wie dlaczego, i widzia³em, jak jego d³oñ cofa siê
gwa³townie, ilekroæ go u¿¹dli³o. I mia³ jeszcze to co podobne do
teleskopu z brzydkimi obrazkami w rodku. Ryszard wiedzia³, ¿e
chodzi o sekstans; Wilbur nie móg³ zrozumieæ, ¿e nie ma to nic wspól-
nego z seksem, wiêc przyjmowa³ w swej naiwnoci, ¿e szef ogl¹da
nieprzyzwoite obrazki. Przystawa³ wielokrotnie i patrzy³ przez nie-
go pewnie ¿eby krew mu szybciej p³ynê³a w ¿y³ach mówi³ dalej.
No wiêc obserwowa³em go zza drzewa, kiedy ruszy³ przez pole, ogl¹-
daj¹c te swoje obrazki i k³uj¹c siê w rêkê, jakby chcia³ siê ukaraæ. Po-
tem dotkn¹³ tego garnka, ale nie cofn¹³ d³oni. Spojrza³ na niego, ruszy³
nim i znów go dotkn¹³, ale nie wstrz¹snê³o nim, wiêc ju¿ wiedzia³em,
¿e siê popsu³o. Zaraz potem pobieg³ w stronê drzew, nie zatrzymuj¹c
siê tym razem, wobec tego rozp³aszczy³em siê na ziemi, bo siê ba³em,
¿e mnie zauwa¿y. Ale nie zauwa¿y³ i kiedy spojrza³em, by³ ju¿ za drze-
wem, jakie piêædziesi¹t metrów ode mnie, i wpatrywa³ siê zawziêcie
w puste pole. Wiêc i ja zacz¹³em tam patrzeæ, i przestraszy³em siê nie
na ¿arty, bo on sam by³ zaniepokojony tym, co knu³.
63
Kiedy Wilbur przerwa³ dla zaczerpniêcia oddechu, Ryszard siê-
gn¹³ pod koszulê i potar³ kciukiem uszy swojej drewnianej ma³pki,
gdy¿ zawsze podejrzewa³, ¿e takie strachliwe gadanie j¹ irytuje.
No có¿ ci¹gn¹³ Wilbur zostalimy tam przez parê minut, nie
odchodzi³em stamt¹d ze strachu, ¿e mnie us³yszy. I nagle, ni st¹d, ni
zow¹d, rozleg³ siê g³ony ³omot, drzewami poruszy³ powiew wiatru;
akurat wyjrza³em i zd¹¿y³em zobaczyæ wielki czarny namiot, który
run¹³ w samym rodku pola. Tu cisn¹³ Niecnego Ryszarda za ra-
miê. A nie by³o go tam jeszcze parê sekund wczeniej, kiedy pa-
trzy³em! On siê tam po prostu pojawi³, rozumiesz? Zrobi³em kilka
ruchów, by odegnaæ z³o, i z tuzin razy wypowiedzia³em g³ono: »czo-
snek«!, bo ka¿dy by wiedzia³, ¿e to sprawka Bengo. Potem spod na-
miotu wyczo³ga³o siê kilku bogato ubranych ludzi, którzy odsunêli
na bok p³achtê, i co powiesz? Pod spodem by³y dwa powozy, z zapa-
lonymi latarniami i w ogóle wszystkim! I ludzie siedzieli w rodku,
a do powozów by³y zaprzê¿one konie gotowe do jazdy. I jeden z tych
pomiotów Bengo powiedzia³ g³ono: »Ale skok! Czy nikomu nic siê
nie sta³o? Co z koñmi«? A inny go uciszy³. Potem paru z nich zwinê-
³o namiot i zakopa³o, i dwa powozy ruszy³y w stronê drogi. W³anie
wtedy szef pobieg³ z powrotem do obozu, ja za nim, i kaza³ nam je-
chaæ za nimi.
Wilbur wycofa³ siê na ty³ wozu i s¹dz¹c po jego g³onym oddechu,
skorzysta³ z okazji, by uci¹æ sobie krótk¹ drzemkê. Niecny Ryszard
zazdroci³ mu tej umiejêtnoci zapominania o niepokoj¹cych rzeczach.
Stary Cygan poruszy³ siê niespokojnie na kole i wlepi³ wzrok w tylne
wyjcie Korony i Kotwicy. Ju¿ samo przebywanie w miecie sprawia-
³o, ¿e stawa³ siê nerwowy, nie mówi¹c ju¿ o tych wszystkich gorgio,
którzy siê na niego gapili, i prastamengros, którzy zawsze byli gotowi
wtr¹ciæ ludzi doktora Romany do wiêzienia, ale myl, ¿e dzia³a³y tu
czary, przyprawia³a go o ból g³owy. Ryszard odznacza³ siê nietypow¹
dla Cygana umiejêtnoci¹ porównywania przesz³ych i teraniejszych
wydarzeñ, wiêc ¿a³owa³ posêpnie, ¿e stary Amenofis Fikee znikn¹³
przed omioma laty. Kiedy im przewodzi³, ³upy by³y bogate, ¿ycie za
o wiele spokojniejsze. Ponownie wsun¹³ d³oñ pod koszulê i pog³aska³
dla uspokojenia g³owê ma³pki kciukiem.
Tylne drzwi gospody otworzy³y siê z jêkiem i doktor Romany,
z bezw³adnym cia³em przerzuconym przez ramiê, zbli¿y³ siê w pod-
skokach do wozu.
Wstawaj, Wilbur sykn¹³ Ryszard, nim szef zd¹¿y³ pojawiæ siê
z ty³u wozu.
64
Pomó¿ mi wsadziæ tego cz³owieka na wóz, Wilbur powie-
dzia³ cicho Romany.
Avo, rya odpar³ Wilbur, który oprzytomnia³ w mgnieniu oka.
Ostro¿nie, idioto. Nie obij mu g³owy potrzebujê tego, co w niej
jest. Avo, na koce, tak kuszto. A teraz zwi¹¿ go i zaknebluj. Ich
wiekowy szef zaci¹gn¹³ po³y, zasznurowa³, a potem, zadziwiaj¹co
zwinnie w swych sprê¿ynowanych butach, okr¹¿y³ wóz, wspi¹³ siê
na kozio³ i zaj¹³ miejsce obok Ryszarda. Maj¹ najwyraniej za-
miar st¹d odjechaæ powiedzia³. Z³apa³em jednego, ale trzeba ru-
szyæ i za pozosta³ymi.
Avo, rya zgodzi³ siê Ryszard. Cmokn¹³ na konie i wóz szarp-
n¹³ do przodu. P³ócienna plandeka furkota³a, gdy ¿elazne obrêcze,
na których by³a rozci¹gniêta, ko³ysa³y siê tam i z powrotem. Dwie
przecznice za Koron¹ i Kotwic¹ skrêcili w Strand, a potem podje-
chali do krawê¿nika.
Czekali niemal pó³ godziny, a przez ca³y ten czas podchodzili do
nich liczni przechodnie, zwabieni ozdobnym napisem po obu stro-
nach wozu: wêdrowny targ doktora Romany. W pewnej chwili szef
zmru¿y³ oczy.
Ryszardzie! Wreszcie wychodz¹ za nimi.
Smagnê³y lejce i wóz ruszy³ spod trotuaru. Ulica by³a zapchana
wozami i bryczkami, a gocie z Korony i Kotwicy oddalali siê szyb-
ko, wiêc stary Cygan musia³ stan¹æ na kole i u¿yæ ca³ego kunsztu
powo¿enia, by nie straciæ ich z oczu.
Gdy skrêcali ostro w St.Martins Lane przy akompaniamencie
gniewnych i pe³nych strachu okrzyków ze strony innych woniców,
doktor Romany wyci¹gn¹³ spokojnie z kieszeni zegarek, zerkn¹³ na
niego, po czym schowa³ na powrót. Ryszard pos³ysza³, jak mówi sam
do siebie:
Chc¹ przejechaæ przez wrota, nim siê zamkn¹.
Trzy pêdz¹ce powozy, z których dwa jecha³y jeden za drugim,
trzeci za trzyma³ siê w pewnej odleg³oci za nimi, pod¹¿a³y t¹ sam¹
drog¹, któr¹ przemierzy³y wczeniej. Nim skrêci³y ze stukotem kó³
w Oxford Street, kieruj¹c siê na wschód, Ryszard by³ pewien, ¿e sa-
motny mê¿czyzna siedz¹cy z ty³u drugiego powozu zd¹¿y³ ju¿ ich
zauwa¿yæ, gdy¿ utrzymywali tê sam¹ prêdkoæ. I kiedy po lewej stro-
nie mign¹³ Hyde Park i otoczy³y ich ciemne pola, przy drugim powo-
zie b³ysnê³a lufa pistoletu i rozleg³ siê g³uchy trzask. W sekundê pó-
niej od ¿elaznego prêta podtrzymuj¹cego plandekê, tu¿ nad g³ow¹
Ryszarda, odbi³a siê kula.
65
Pre my mullo dadas! zawo³a³ stary Cygan, ci¹gaj¹c instynk-
townie lejce. Ten drañ strzela do nas!
Przeklnij swojego zmar³ego ojca i popêd konie! krzykn¹³
Romany. Mój czar ochroni nas przed ich kulami.
Ryszard zacisn¹³ zêby i zakrywaj¹c jedn¹ rêk¹ swoj¹ biedn¹, drew-
nian¹ ma³pkê, smagn¹³ konie batem, by zmusiæ je do szybkiego biegu.
Ryszard, czuj¹c zimno i wilgoæ w powietrzu, ¿a³owa³ z bólem serca,
¿e nie siedzi teraz w namiocie nad gor¹cymi formami i tyglami.
Z pewnoci¹ wracaj¹ na to pole przy drodze, za drzewami
powiedzia³ Romany. Skrêæ w nastêpn¹ cie¿kê, zrobimy ko³o i za-
jedziemy do obozu.
Czy dlatego kaza³e nam siê rozbiæ w tym miejscu, rya? spy-
ta³ Niecny Ryszard, ci¹gaj¹c z ulg¹ lejce, podczas gdy powozy od-
dala³y siê drog¹. Czy wiedzia³e, ¿e ci ludzie siê zjawi¹?
Wiedzia³em, ¿e kto mo¿e siê zjawiæ mrukn¹³ Romany.
Wóz podskakiwa³ i ko³ysa³ siê na wy¿³obionym koleinami trak-
cie, który odchodzi³ od Bayswater Road i okr¹¿a³ od po³udnia szpa-
ler drzew. Przy namiotach i ogniskach nikt nie siedzia³, ale na ich
spotkanie wybieg³o kilka psów, które przygl¹da³y siê jaki czas nowo
przyby³ym, po czym pobieg³y do namiotów, by merdaniem ogonów
i podskokami daæ znaæ swoim panom, ¿e to znajomi Cyganie. W chwi-
lê póniej pojawi³o siê kilku mê¿czyzn i podesz³o do wozu, który
zd¹¿y³ siê ju¿ zatrzymaæ.
Romany zeskoczy³ na ziemiê i skrzywi³ siê, gdy podeszwy jego
butów z trzaskiem dotknê³y twardego gruntu.
Zabierz naszego wiênia do swojego namiotu, Ryszardzie
powiedzia³ i upewnij siê, ¿e nie jest ranny i ¿e nie uda mu siê zbiec.
Avo, rya zawo³a³ stary Cygan, gdy ich szef ruszy³ w dziwacz-
nych podskokach ku drzewom oddzielaj¹cym ich pole od s¹siednie-
go, na którym wed³ug s³ów Wilbura zmaterializowali siê straszliwi
nieznajomi.
Przypominaj¹c sobie mia³oæ Wilbura, który odwa¿y³ siê szpie-
gowaæ szefa, Ryszard zapragn¹³ nagle mu dorównaæ.
Zabierz go do mojego namiotu, Wilbur powiedzia³ i zwi¹¿
jak stary but niebawem wrócê.
Mrugn¹³ do towarzysza, który wytrzeszczy³ z podziwu oczy, a na-
stêpnie ruszy³ w lad za szefem.
Zboczy³ nieznacznie w lewo, by znaleæ siê jakie trzydzieci
metrów od miejsca, w którym mia³ siê przyczaiæ Romany s³ysza³,
jak starzec pod¹¿a cicho miêdzy drzewami z prawej strony, choæ nie
5 Wrota Anubisa
66
tak cicho jak Cyganie. Nim szef zd¹¿y³ ukryæ siê za szerokim pniem
na skraju pola, Ryszard u³o¿y³ siê za pagórkiem, nie czyni¹c naj-
mniejszego nawet ha³asu.
Powozy sta³y na rodku pola, jeden obok drugiego. By³y puste,
pasa¿erowie wysiedli i zbili siê w gromadkê parê metrów dalej. Ry-
szard naliczy³ siedemnacie osób, w tym kilka kobiet.
Pos³uchacie mnie czy nie? mówi³ g³ono jaki starszy cz³o-
wiek, najwyraniej podenerwowany. Nie moglimy szukaæ go ju¿
d³u¿ej. I tak ju¿ uszczuplilimy ponad rozs¹dn¹ miarê nasz margines
bezpieczeñstwa. Do diab³a, dotarlimy tu ledwie przed chwil¹, a do
zamkniêcia szczeliny pozosta³o tylko kilka sekund. Doyle najwidocz-
niej postanowi³
Rozleg³ siê g³uchy odg³os uderzenia, a wtedy wszyscy runêli na
ziemiê. Po chwili Ryszard spostrzeg³, ¿e le¿¹ce w bez³adzie kupki
to tylko ubrania ludzie, którzy mieli je na sobie zniknêli. Konie
i powozy sta³y samotnie na pustym polu sk¹panym w ksiê¿ycowym
blasku.
To byli mullo chals wyszepta³ przera¿ony Ryszard. Duchy!
Czosnek, czosnek, czosnek! Widzia³, jak doktor Romany biegnie
przez pole, wsta³ wiêc i wyci¹gn¹³ zza pazuchy swoj¹ ma³pkê. Nie
musisz mi nawet tego mówiæ wyszepta³ do niej. Wiejemy st¹d.
Popêdzi³ z powrotem do obozu.
Choæ z pocz¹tku Doyle nie by³ w stanie unieæ powiek, okropny
smak rodków antyseptycznych i zapach wype³niaj¹cy jego nozdrza
wskazywa³y, ¿e znów jest w gabinecie stomatologicznym. Przesu-
wa³ jêzykiem po jamie ustnej, próbuj¹c siê zorientowaæ, który to z¹b
wyrwano mu tym razem. Pomyla³, ¿e po³o¿yli go na cholernie bry-
³owatym materacu. No i gdzie jest pielêgniarka z gor¹c¹ czekolad¹,
zastanawia³ siê rozdra¿niony.
Otworzy³ oczy i zauwa¿y³ z niepokojem, ¿e wcale nie znajduje
siê w gabinecie stomatologicznym, a co za tym idzie, ¿e nie dostanie
prawdopodobnie swojej czekolady. By³ w jakim namiocie, w wie-
tle za lampy stoj¹cej na stole dostrzeg³ dwóch niadych mê¿czyzn
z w¹sami i kolczykami, którzy z jakich niejasnych powodów przy-
gl¹dali mu siê gronie. Jeden z nich, ten z siwizn¹ pokrywaj¹c¹ krê-
cone w³osy, dysza³, jakby dopiero co przebieg³ kawa³ drogi.
Doyle nie by³ w stanie poruszyæ rêk¹ ani nog¹, ale przypomnia³ sobie
nagle, ¿e jest w Anglii i ¿e znalaz³ siê tu, by na probê tego starego sza-
67
leñca, J.Cochrana Darrowa, wyg³osiæ mowê na temat Coleridgea. A mó-
wi³, ¿e czeka na mnie pokój w hotelu pomyla³ ze z³oci¹. Co on
nazywa pokojem? Ten cholerny namiot? I kim s¹ ci klowni?
Gdzie on jest? zaskrzecza³. Gdzie jest Darrow?
Obaj mê¿czyni cofnêli siê o krok, wci¹¿ przygl¹daj¹c siê gro-
nie. Mo¿liwe, ¿e nie pracowali dla Darrowa.
Ten stary, z którym by³em wyjani³ niecierpliwe. Gdzie on jest?
Znikn¹³ powiedzia³ zdyszany mê¿czyzna.
No to zadzwoñ do niego nakaza³ Doyle. Numer jest pewnie
w ksi¹¿ce.
Mê¿czyni westchnêli gwa³townie, jeden za wyci¹gn¹³ z kiesze-
ni ma³¹ drewnian¹ ma³pkê i cisn¹³ jej g³ówkê miêdzy kciukiem a pal-
cem wskazuj¹cym.
Nie bêdziemy dzwoniæ dla ciebie po ¿adne gorgio duchy, ty
pomiocie Benga! zasycza³. Choæ numer bestii naprawdê jest
w gorgio biblii!
W tym momencie do namiotu wbieg³ pies, zakrêci³ siê z podkulo-
nym ogonem i wybieg³ pospiesznie.
Rya wróci³ powiedzia³ ten z ma³pk¹. Wyjd tylnym wyj-
ciem, Wilbur.
Avo odpar³ ochoczo Wilbur i przecisn¹³ siê pod po³¹ namiotu.
Doyle wlepi³ w ni¹ wzrok. Kiedy pies, wbiegaj¹c do rodka, tr¹ci³
j¹ i odsun¹³ na bok, Doyle dostrzeg³ panuj¹c¹ na zewn¹trz ciemnoæ
i poczu³ powiew zimnego powietrza przesyconego zapachem drzew
i trawy. Jego pamiêæ otrz¹snê³a siê w koñcu z oparów eteru i zaczê³a
funkcjonowaæ prawid³owo. Pe³en niepokoju, odtwarza³ teraz w my-
lach wydarzenia wieczoru. Tak, skok doszed³ do skutku, potem by³o
miasto, i ta dzielnica slumsów, i tak! zgadza siê, Coleridge! I pani
Thibodeau poca³owa³a go nagle Doyle poczu³ pustkê i zimno w ¿o-
³¹dku, a na czole kropelki lodowatego potu, gdy¿ przypomnia³ so-
bie, jak obezw³adni³ go ³ysy mê¿czyzna. O Bo¿e pomyla³ przera-
¿ony, przegapi³em powrotny skok, by³em poza obrêbem pola, kiedy
szczelina siê skoñczy³a!
Kto odsun¹³ po³ê namiotu i do rodka wkroczy³ podskakuj¹c
gwa³townie ³ysy mê¿czyzna, który porwa³ go z Korony i Kotwicy.
Wyci¹gn¹³ z kieszeni cygaro i podszed³ do sto³u, po czym schyli³ siê
nad lamp¹ i przypali³ od jej p³omienia. Nastêpnie zbli¿y³ siê do lego-
wiska Doylea, przytrzyma³ mu siln¹ d³oni¹ g³owê i przysun¹³ do oka
roz¿arzony koniuszek cygara. Doyle pod wp³ywem paniki wygi¹³ siê
w ³uk i zacz¹³ wierzgaæ zwi¹zanymi stopami, ale pomimo rozpaczli-
68
wych wysi³ków jego g³owa pozosta³a unieruchomiona. Czu³ na ga³ce
ocznej ciep³o przenikaj¹ce szczelnie zaciniêt¹ powiekê; ¿arz¹cy siê
koniec cygara dzieli³ od niej niespe³na centymetr.
O, mój Bo¿e, przestañ! wybuchn¹³. Na pomoc, przestañ,
zabierzcie go ode mnie!
Po chwili ciep³o oddali³o siê i uwolniono mu g³owê. Krêci³ ni¹ na
boki i mruga³, chc¹c pozbyæ siê ³ez z lewego oka. Kiedy znów móg³
patrzeæ na otoczenie, zobaczy³, ¿e ³ysy mê¿czyzna stoi nad legowi-
skiem, zaci¹gaj¹c siê w zamyleniu cygarem.
Dowiem siê wszystkiego stwierdzi³. Powiesz mi, sk¹d przy-
byli twoi ludzie, jak wykorzystujecie wrota do podró¿y, jak je odkry-
licie wszystkiego siê dowiem. Czy wyra¿am siê jasno?
Tak jêkn¹³ p³aczliwie Doyle i pomyla³ z furi¹: Oby Bóg prze-
kl¹³ J. Cochrana Darrowa. Oby z¿ar³ go ¿ywcem nowotwór. To nie ja
mia³em przywo³aæ powozy, kiedy bylimy w gospodzie! Tak, po-
wiem wszystko. Prawdê mówi¹c, uczyniê ciê bogatym cz³owiekiem,
jeli zechcesz wywiadczyæ mi przys³ugê.
Przys³ugê powtórzy³ w zamyleniu stary cz³owiek.
Tak. Doylea swêdzia³ z powodu ³ez policzek. Doprowadza-
³o go do sza³u, ¿e nie mo¿e siê podrapaæ. Nie ¿artujê mówi¹c, ¿e
uczyniê ciê bogatym. Mogê ci podpowiedzieæ, jakie tereny zakupiæ,
w co zainwestowaæ mogê prawdopodobnie zdradziæ ci, gdzie zna-
leæ ukryte skarby, jeli bêdê mia³ czas zastanowiæ siê nad tym
z³oto w Kalifornii grobowiec Tutenchamona
Doktor Romany chwyci³ za pêtle sznura, którym by³a przewi¹za-
na pier Doylea, i uniós³ go z legowiska, nachylaj¹c siê tak nisko, ¿e
ich twarze dzieli³y od siebie jedynie centymetry.
Twoi ludzie to wiedz¹? spyta³ szeptem. Gdzie to jest?
Pozycja, w jakiej znajdowa³ siê Doyle, sprawia³a, ¿e sznur wrzy-
na³ mu siê bolenie w boki i ramiona. Czu³ siê tak, jakby mia³ znów
straciæ przytomnoæ, ale zd¹¿y³ zauwa¿yæ, ¿e wywo³a³ czym nieza-
dowolenie tego strasznego cz³owieka.
Co? wykrztusi³. Gdzie znajduje siê grobowiec króla Tuten-
chamona? Tak puæ mnie, nie mogê oddychaæ!
Romany otworzy³ d³oñ i Doyle upad³ z powrotem na legowisko.
Jego g³owa, w której i tak ju¿ mu siê krêci³o, uderzy³a o deskê.
A zatem, gdzie to jest? spyta³ gronie spokojnym g³osem Romany.
Doyle, zrozpaczony, rozejrza³ siê wko³o. W namiocie by³ jeszcze
tylko stary Cygan z ma³pk¹, który spogl¹da³ bojaliwie na Doylea
i powtarza³ mrukliwie jakie s³owo.
69
No có¿ zacz¹³ niepewnie Doyle. Dobijê targu z
Kilka chwil póniej uwiadomi³ sobie, ¿e dzwoni mu w uchu, a po-
liczek pali i jednoczenie drêtwieje, gdy¿ stary cz³owiek uderzy³ go
otwart¹ d³oni¹ w g³owê.
A wiêc gdzie to jest? powtórzy³ ³agodnie Romany.
Jezu, cz³owieku, nie gor¹czkuj siê tak! Nagle sta³o siê dla
niego jasne, ¿e jego przeladowca wie jakim cudem, gdzie to jest,
i tylko go sprawdza. Zobaczy³, ¿e Romany znów podnosi d³oñ.
W Dolinie Królów! wypali³ Pod chatami robotników, którzy bu-
dowali grobowiec innego faraona! Ramzesa czy kogo tam.
Stary cz³owiek skrzywi³ siê gronie i przez kilka d³ugich sekund
puszcza³ tylko k³êby dymu ze swojego cygara.
Powiesz mi wszystko odezwa³ siê w koñcu. Przyci¹gn¹³ so-
bie krzes³o i usiad³, ale w tym momencie do namiotu znów wbieg³
pies, po czym odwracaj¹c siê w stronê wejcia zawarcza³ cicho.
Gorgios wyszepta³ stary Cygan. Wyjrza³ na zewn¹trz. Niech
nas Duvel ma w swej opiece, rya, to prastamengros!
Doyle odetchn¹³ g³êboko, czuj¹c siê jak kto, kto ma skoczyæ z nie-
bezpiecznej wysokoci, i krzykn¹³ z ca³ej si³y, jak¹ zdo³a³ wykrzesaæ
ze swego gard³a i p³uc:
Na pooomoooc!
Stary Cygan natychmiast wykona³ pó³obrót i uderzy³ stop¹ w lam-
pê, która roztrzaska³a siê, a p³on¹cy olej ochlapa³ cianê namiotu;
Romany zatka³ jednoczenie Doyleowi usta d³oni¹ i wykrêci³ mu
g³owê na bok. Doyle patrzy³ teraz na klepisko; potem us³ysza³, jak
stary Cygan wo³a Ratunku! Pali siê!, a w sekundê póniej stwier-
dzi³, ¿e piêæ doktora Romany trafi³a go tu¿ za lewym uchem, po-
nownie wtr¹caj¹c w objêcia niewiadomoci.
P³onê³y dwa namioty. Doylea z³oci³o, ¿e nie jest w stanie przy-
wróciæ swym oczom ostroci widzenia; pragn¹³ zapomnieæ o kneblu
w ustach, smakuj¹cym we³n¹, i o sznurach, unieruchamiaj¹cych mu
d³onie przy biodrach. P³omienie wydawa³y siê doskona³ym obiek-
tem zainteresowania, który pozwoli³by mu zapomnieæ o jego po³o-
¿eniu, gdyby tylko zdo³a³ dok³adniej im siê przyjrzeæ. Pamiêta³ mgli-
cie, ¿e zosta³ posadzony pod drzewem przez tego przera¿aj¹cego
i ³ysego cz³owieka, który zbada³ mu puls i podniós³ powieki, by po-
patrzeæ przenikliwie w oczy, a potem pobieg³ z powrotem w stronê
ognia i wrzawy. W³anie to go obudzi³o ból wywo³any dotykiem
zrogowacia³ego kciuka na oparzonej powiece.
70
Przekrzywi³ g³owê do ty³u i z przestrachem ujrza³ na niebie dwa
ksiê¿yce. Jego umys³ pracowa³ jak silnik, który wymaga natychmia-
stowej regulacji, ale szybko wydedukowa³, ¿e widzi podwójnie, i ¿e
tym samym pali siê tylko jeden namiot. Z wielkim wysi³kiem po³¹-
czy³ dwa ksiê¿yce w jeden. Opuci³ g³owê i zobaczy³ tylko pojedyn-
czy p³omieñ. Zdawa³o siê, ¿e przez gor¹c¹ mrocznoæ jego umys³u
przep³ynê³a ozdrowieñcza fala ch³odnego powietrza i nagle uzmy-
s³owi³ sobie kilka rzeczy trawê i kamyki pod sob¹, chropowaty pieñ
drzewa pod plecami i bolenie zadzierzgniête sznury.
Niespodziewanie, bez sygna³u ostrzegawczego, ogarnê³a go fala
md³oci, a wtedy wróci³y mu do gard³a wytworne przek¹ski Darro-
wa. Pokona³ z wysi³kiem odruch wymiotny i prze³kn¹³ czêciowo
przetrawione resztki jedzenia. Czu³ ch³ód nocnego wiatru na twarzy
i d³oniach, które pokry³y siê nagle warstewk¹ potu. Stara³ siê nie
myleæ, co by siê sta³o, gdyby zwymiotowa³, maj¹c zakneblowane
usta i wci¹¿ bêd¹c nieprzytomnym. Zabra³ siê pracowicie do usuwa-
nia z ust knebla, przesuwaj¹c go do przodu jêzykiem, a potem przy-
trzymuj¹c miêdzy zêbami, by zacz¹æ wszystko od nowa i znów na-
pieraæ na knebel. W koñcu siê go pozby³, wpychaj¹c pod skórzany
rzemyk, który go przytrzymywa³. Potrz¹sn¹³ g³ow¹, a¿ w koñcu kne-
bel spad³ na ziemiê. Odetchn¹³ g³êboko przez otwarte usta i stara³ siê
zebraæ myli. Nie móg³ sobie przypomnieæ, co sprawi³o, ¿e zosta³ tu
porzucony, by patrzeæ sobie spokojnie na ogieñ, ale pamiêta³ cygaro
starego cz³owieka i jeden silny cios w twarz. Niemal bez udzia³u wia-
domoci odepchn¹³ siê od drzewa, po³o¿y³ siê p³asko na ziemi i za-
cz¹³ siê turlaæ.
Krêci³o mu siê w g³owie, poza tym traci³ dopiero co odzyskan¹
jasnoæ myli, ale kontynuowa³ swoj¹ wêdrówkê przez ciemn¹ pola-
nê; odbija³ siê od ziemi piêt¹, potem przechyla³ siê dziêki uniesione-
mu ramieniu, a nastêpnie wykorzystywa³ impet toczenia siê, by przy-
gotowaæ siê do nastêpnego ruchu. Zatrzyma³ siê dwukrotnie, by zwy-
miotowaæ, i dziêkowa³ Bogu, ¿e uda³o mu siê wypluæ knebel. Po chwili
zupe³nie zapomnia³, dlaczego porusza siê w tak szczególny sposób,
i wyobrazi³ sobie, ¿e jest o³ówkiem tocz¹cym siê ku krawêdzi biur-
ka, lub te¿ zapalonym cygarem tocz¹cym siê po oparciu fotela wola³
jednak nie myleæ o cygarach.
Nagle poczu³, ¿e kozio³kuje w powietrzu, i odruchowo naprê¿y³ siê,
by w chwilê póniej wpaæ do lodowatej, rw¹cej rzeki. Wyp³yn¹³ na
powierzchniê, ale nie móg³ zaczerpn¹æ powietrza w zszokowane
nag³ym zimnem p³uca, i znów znalaz³ siê pod wod¹, podczas gdy
71
ramiona i nogi zmaga³y siê bezradnie z wiêzami. Pomyla³: Umrê tu;
wci¹¿ jednak wierzga³ nogami i gdy jego g³owa wynurzy³a siê ponad
powierzchniê, zdo³a³ zaczerpn¹æ w p³uca powietrze.
Gdy wreszcie opanowa³ pocz¹tkow¹ panikê, odkry³, ¿e najlepiej
daæ siê nieæ wodzie, p³yn¹c nogami do przodu i wynurzaj¹c siê od
czasu do czasu dla z³apania oddechu. Pomyla³: Ten strumieñ musi
w którym miejscu zmieniæ siê w p³ytkie rozlewisko, zanim wpadnie
do Tamizy, a wtedy jako dobrnê do brzegu.
Zakrêci³o nim, gdy zaczepi³ o co obcasem. Uderzy³ ramieniem
o jak¹ ska³ê i krzykn¹³ z bólu. Na nastêpn¹ nadzia³ siê torsem, a wte-
dy napi¹³ miênie obola³ego brzucha, by owin¹æ siê wokó³ niej, ³a-
pi¹c jednoczenie oddech. Woda napieraj¹ca na jego plecy pomaga-
³a mu utrzymaæ siê na skale, ale czu³, ¿e siê zsuwa drapa³ bezradnie
paznokciami mokry kamieñ i nagle przesta³ wierzyæ, ¿e zdo³a bez
pomocy dop³yn¹æ do brzegu.
Na pomoooc! zawo³a³, a wysi³ek zwi¹zany z krzykiem nie
tylko os³abi³ jego d³onie uczepione ska³y, ale przywo³a³ chwilê, gdy
tak samo wzywa³ pomocy. Niech Duvel ma nas w swojej opiece,
rya, to prastamengros!, przypomnia³ sobie, p³yn¹c ponownie w dó³
strumienia, niemal pozbawiony si³.
Wzywa³ raz po raz pomocy, podczas gdy pr¹d wody niós³ go ze
sob¹. Obraca³ siê bezradnie, g³ow¹ do przodu albo nogami, i gdy
uwiadomi³ sobie rozpaczliwie, ¿e zdo³a krzykn¹æ jeszcze tylko raz,
i wychyli³ siê ponad powierzchniê, zaczerpn¹wszy do p³uc dostatecz-
nie du¿o powietrza, by g³ono zawo³aæ, co zimnego i ostrego chwy-
ci³o go za p³aszcz i szarpnê³o w kierunku przeciwnym do nurtu.
Wypuci³ z p³uc powietrze, wrzeszcz¹c ze zdumienia.
Dobry Bo¿e, cz³owieku odezwa³ siê tu¿ obok jaki przestra-
szony g³os. Nie szarp siê, wyci¹gamy ciê!
Chyba z³ama³e mu krêgos³up, tato zawtórowa³ mu pe³en prze-
jêcia, dziewczêcy g³os.
Siadaj, Sheila, nic mu nie zrobi³em. Zajmij miejsce po drugiej
stronie, o tam, nie chcê, ¿eby ³ód siê przewróci³a, jak bêdê go wci¹-
ga³ przez burtê.
Doyle, le¿¹c na plecach, czu³ gwa³towne szarpniêcia i gdy zerk-
n¹³ przez ramiê, dostrzeg³ kilkoro ludzi w ³odzi wios³owej o zaokr¹-
glonych bokach; jaki stary cz³owiek trzyma³ d³ugi bosak, którym go
chwyci³ za ko³nierz. Doyle p³yn¹³ bezw³adnie, ca³kowicie rozlunio-
ny, zanurzaj¹c g³owê w wodzie i wpatruj¹c siê w ksiê¿yc. Wci¹ga³
w p³uca du¿ymi haustami ch³odne, nocne powietrze.
72
Mój Bo¿e, Meg, spójrz tylko odezwa³ siê mêski g³os, gdy
bosak stukn¹³ o krawêd burty, a dwie rêce z³apa³y Doylea za ra-
miona. Ten twój cz³owiek jest zwi¹zany jak jaki cholerny snopek.
Kobieta mruknê³a co, czego Doyle nie dos³ysza³.
No có¿ ci¹gn¹³ mê¿czyzna nie mo¿emy pozwoliæ, ¿eby tak
p³yn¹³ za nami, prawda? Poza tym on z pewnoci¹ doceni to, ¿e je-
stemy tylko biednymi, zaharowanymi kramarzami, i nawet taki sa-
marytañski uczynek to dla nas strata czasu i pieniêdzy. Ma siê rozu-
mieæ. Rozleg³ siê trzask i po chwili ostrze no¿a ciê³o i rozrywa³o
bez trudu wiêzy. No dobra, teraz stopy, za chwilê bêdzie po wszyst-
kim. Zrobione. A teraz Do diab³a, Sheila, nie mówi³em ci, ¿e masz
tam siedzieæ?
Chcia³am sprawdziæ, czy go nie torturowali powiedzia³a
dziewczyna.
A co to jest jak nie tortura wyl¹dowaæ w potoku Chelsea ze
zwi¹zanymi rêkami i nogami, a potem uratowaæ siê tylko po to, ¿eby
wys³uchiwaæ jakiej idiotki? Siadaj.
Mê¿czyzna uniós³ Doylea za ko³nierz, potem siêgn¹³ mu przez
ramiê, odsun¹³ na boki koñce p³aszcza i chwytaj¹c za pasek od spodni
przeci¹gn¹³ go przez burtê i po³o¿y³ na poprzecznej ³awie na przo-
dzie ³odzi. Doyle stara³ siê pomagaæ, ale by³ zbyt s³aby, by zrobiæ co
wiêcej ni¿ tylko chwyciæ siê d³oñmi za krawêd burty, kiedy znalaz³a
siê pod jego brzuchem. Le¿a³ nieruchomo na ³awie, odpoczywaj¹c
i oddychaj¹c swobodnie.
Dziêkujê zdo³a³ wykrztusiæ. Nie mog³em utrzymaæ siê na
powierzchni Jeszcze tylko minuta
Mój m¹¿ uratowa³ panu ¿ycie stwierdzi³a surowo stara kobie-
ta o twarzy jak kartofel, która, nachylaj¹c siê nad nim, pojawi³a siê
w polu jego widzenia.
Pos³uchaj, Meg, on wie o tym równie dobrze jak ty, i jestem
pewien, ¿e wyrazi odpowiednio sw¹ wdziêcznoæ. A teraz daj mi p³y-
n¹æ dalej, znosi nas w stronê brzegu. Usiad³ porodku i uj¹³ wio-
s³a, a wtedy Doyle us³ysza³ brzêk dulek. Muszê zabraæ siê za wio-
s³owanie, ¿eby nadrobiæ stracony czas, Meg powiedzia³, g³oniej
ni¿ zwykle. A i tak pewnie bêdzie za póno, ¿eby dostaæ nasze sta-
re miejsce w Billingsgate.
Przesta³ wios³owaæ, ale po chwili ³ód znów drgnê³a i ruszy³a
do przodu.
Dziewczyna o imieniu Sheila nachyli³a siê zaciekawiona nad Doy-
leem.
Ubranie d¿entelmena, tyle ¿e brudne zauwa¿y³a.
73
Doyle skin¹³ g³ow¹.
W³o¿y³em je po raz pierwszy dzi wieczór wyjani³ chrapli-
wym g³osem.
A kto to by³ ten, co pana zwi¹za³ i wrzuci³ do potoku?
Doyle, który z³apa³ ju¿ oddech i odzyska³ nieco si³, usiad³ otuma-
niony.
Cyganie odpar³. Poza tym, ee, obrabowali mnie. Nie zosta-
wili mi nawet centa to znaczy, chcia³em powiedzieæ, ani pensa.
O Bo¿e, Chris wtr¹ci³a stara kobieta. On mówi, ¿e nie ma
pieniêdzy. I gada jakby by³ z obcego kraju.
Rytmiczne klekotanie wiose³ urwa³o siê raptownie.
A sk¹d pan przybywa, sir? spyta³ Chris.
Kalif ee, z Ameryki.
Powiewy wiatru, które czu³ przez mokre ubranie, przyprawia³y go
o dreszcze. Musia³ zaciskaæ zêby, ¿eby nie szczêka³y.
Pos³uchaj, Meg, przecie¿ ma pieni¹dze na podró¿e, no nie? To
chyba jasne. Gdzie jest pañski hotel, sir?
Prawdê mówi¹c, ja Do diab³a, jest mi zimno, macie co, czym
móg³bym siê okryæ? Ja dopiero co przyjecha³em. Zabrali wszyst-
ko: pieni¹dze, baga¿, mój, tego, paszport
Innymi s³owy, to trzês¹cy siê biedak stwierdzi³a Meg. Obrzu-
ci³a Doylea surowym spojrzeniem. No i jak zamierza pan odp³a-
ciæ nam za nasz¹ uprzejmoæ, czyli uratowanie ¿ycia?
Doyle zacz¹³ odczuwaæ gniew.
Dlaczego nie przedstawilicie mi wpierw rachunku? Móg³bym
wam powiedzieæ, ¿e nie staæ mnie na wasz¹ cenê, a wy pop³ynêliby-
cie sobie dalej w poszukiwaniu nieco zamo¿niejszej ofiary. Co mi
siê zdaje, ¿e nie doczyta³em do koñca tej przypowieci o mi³osier-
nym Samarytaninie; dowiedzia³bym siê, ¿e ten cwaniak przedstawi³
uratowanemu biedakowi szczegó³owy rachunek.
Pos³uchaj, Meg odezwa³ siê Chris ten nieszczênik ma ra-
cjê, poza tym nie przyjêlibymy od niego ¿adnych pieniêdzy, nawet
gdyby je mia³. Wiem, ¿e z zadowoleniem odpracuje d³ug, gdy¿
w oczach cz³owieka i Boga jest to d³ug, jak pan doskonale wie, sir;
pomo¿e nam na targu i przy noszeniu koszy, kiedy Sheila bêdzie ro-
biæ obchód. Oceni³ wzrokiem buty i p³aszcz Doylea. A teraz
dajcie mu koc, ¿eby móg³ siê rozebraæ. Dostanie stare ³achy Patryka
za te swoje zniszczone rzeczy, które spróbujemy sprzedaæ.
Doyleowi rzucono koc cuchn¹cy cebul¹, a ze skrytki na dziobie
Meg wyci¹gnê³a ciê¿ki p³aszcz i parê spodni ze sztruksu, znoszone
74
i wielokrotnie ³atane, niegdy bia³¹ koszulê i parê starych butów, które
chyba pasowa³y na stopy Chrisa, gdy by³ w wieku Doylea.
Och! wykrzyknê³a, wyci¹gaj¹c na koniec brudn¹, bia³¹ chus-
tê. Ulubiona chusta Patryka.
Ch³ód sprawia³, ¿e Doyle pragn¹³ czym prêdzej przebraæ siê w te
zniszczone, ale suche odzienie, i gdy wypchn¹³ nog¹ spod koca swo-
je mokre rzeczy, Meg pozbiera³a je i z³o¿y³a starannie. Nie w¹tpi³, ¿e
zamierzaj¹ wzi¹æ za nie dobr¹ cenê.
Wytar³ do sucha w³osy kocem, a potem, czuj¹c, ¿e jest mu ciep³o
i ¿e powracaj¹ si³y, przesun¹³ siê na koniec ³awki, byle dalej od ka³u-
¿y, w której siedzia³. ¯a³owa³, ¿e nie ma przy sobie fajki albo cygara,
czy nawet papierosa. Po chwili zauwa¿y³, ¿e ³ód jest pe³na drewnia-
nych korytek z wiekami i pêkatych worków.
Czujê cebulê i ?
Grochówkê wyjani³a Sheila. Rybacy i sprzedawcy tak marz-
n¹ na Billingsgate, ¿e p³ac¹ po dwa pensy za jeden talerz. W zimie trzy.
Cebula to nasz g³ówny towar rzek³ zdyszany wios³owaniem
Chris. Zupa to tylko dodatek dostajemy za ni¹ ledwie tyle
ile kosztuje ugotowanie.
Akurat, pomyla³ kwano Doyle.
Ksiê¿yc wisia³ nisko nad horyzontem, wielki, z³oty i zamglony.
Jego bajkowa powiata, która zalewa³a drzewa, pola i zmarszczone
wody potoku wcale nie przygas³a, gdy Meg, zdj¹wszy z haka na dzio-
bie latarniê, zapali³a j¹ za pomoc¹ krzesiwa i powiesi³a z powrotem.
Gdy koryto potoku rozszerzy³o siê, Chris skierowa³ ³ód w prawo.
Wyp³ywamy na Tamizê powiedzia³ cicho.
Na rozleg³ych wodach rzeki widaæ teraz by³o kilka innych ³odzi,
powi¹zanych ze sob¹; ciê¿kie, niskie, ka¿da z wielkim ³adunkiem
w kszta³cie prostopad³ocianu przykrytego p³acht¹ i pl¹tanin¹ sznurów.
£odzie z sianem wyjani³a Sheila, kucaj¹c przy Doyleu.
Kiedy widzielimy, jak siê taka pali³a, ludzie skakali ze stogu do
rzeki. To by³ dopiero widok lepszy ni¿ przedstawienia za pensa, no
i za darmo.
Mam nadziejê, ¿e aktorzy mieli ubaw zauwa¿y³ Doyle. Przy-
sz³o mu do g³owy, ¿e ta krótka podró¿ stanowi³aby ciekawy temat
konwersacji nad kieliszkiem brandy, którego dnia w klubie, jak ju¿
dorobi siê fortuny.
Nie mia³ co do tego ¿adnych w¹tpliwoci. Pierwsze dni bêd¹ nie-
w¹tpliwie trudne, ale korzyci wynikaj¹ce z dwudziestowiecznej wie-
dzy przechyl¹ szalê na jego korzyæ. Do licha, móg³by na jaki czas
75
zaczepiæ siê w gazecie i snuæ na jej ³amach przera¿aj¹co trafne prze-
powiednie dotycz¹ce wyniku jakiej wojny czy literackich trendów;
nie mówi¹c ju¿ o tym, ¿e za jaki tydzieñ mia³ pojawiæ siê w Londy-
nie Ashbless. Doyle bez trudu móg³by nawi¹zaæ z nim znajomoæ;
a za dwa lata bêdzie powraca³ do Anglii Byron. Mo¿na by mu siê
przedstawiæ, nim Wêdrówki Childe Harolda uczyni¹ z niego literac-
k¹ supergwiazdê. Pomyla³: A dlaczegó¿ bym nie mia³ zaj¹æ siê wy-
nalazkami ¿arówk¹, silnikiem spalinowym, nowym gatunkiem ty-
toniu, ubikacjami ze sp³uczk¹ Nie, lepiej nie kombinowaæ z udo-
kumentowanym biegiem historii; takie poprawki mog³yby anulowaæ
podró¿, jak¹ odby³em, by siê tu dostaæ, albo nawet okolicznoci, w ja-
kich poznali siê moi rodzice. Muszê byæ ostro¿ny Ale chyba móg³-
bym podsun¹æ Faradayowi, Listerowi i Pasteurowi, czy kilku podob-
nym, parê m¹drych sugestii. No, no.
Przypomnia³ sobie, jak to pyta³ portret Williama Ashblessa, czy
dziewczyny, whisky i cygara by³y za jego czasów lepsze. No có¿, na
Boga, sam siê o tym przekonam, powiedzia³ sobie. Ziewn¹³ i opar³
siê o worek z cebul¹.
Obudcie mnie, jak dop³yniemy do miasta powiedzia³ i za-
mkn¹³ oczy, pozwalaj¹c, by ³ód ko³ysa³a go do snu.
76
Rozdzia³ 3
Do miasta zatem pospieszy³ czym prêdzej,
Klowna tam spotka³ nikogo wiêcej.
Stara ballada
C
hoæ w³aciwy targ rybny Billingsgate odbywa³ siê w wielkiej, kry-
tej budzie po³o¿onej przy Lower Thames Street od strony rzeki, to
jednak wózki kramarzy wy³adowane rzep¹, kapust¹, marchwi¹ i cebu-
l¹ t³oczy³y siê ciasno ko³o przy kole, wzd³u¿ ca³ej ulicy, pocz¹wszy od
Tower Stairs na wschodzie, obok bia³ego redniowiecznego zamku
z flagami zwieszaj¹cymi siê z czterech wie¿; póniej ich rzêdy przesu-
wa³y siê ku zachodowi, za greck¹ fasadê Custom House i osiem zat³o-
czonych przystani, do Billingsgate, i dalej, prawie do samego mostu
londyñskiego. Ulica, jak d³uga i szeroka, têtni³a wrzaw¹ i ha³aliwym
handlem, od alejek po pó³nocnej stronie Thames Street a¿ do miejsca,
w którym trotuar schodzi³ jakie trzy metry ni¿ej do samej rzeki, gdzie
jedna przy drugiej, przycumowane do drewnianego nabrze¿a, sta³y
³odzie. U³o¿ono na nich deski, które tworzy³y w¹sk¹, ko³ysz¹c¹ siê na
wodzie promenadê, zwan¹ przez kramarzy ulic¹ Ostryg.
Doyle, opieraj¹c siê o naro¿nik budy z rybami, by³ przekonany,
¿e zd¹¿y³ przemierzyæ podczas porannego obchodu ka¿d¹ piêd tar-
gowiska. Spojrza³ z niechêci¹ na koszyk mizernych cebul; próbowa³
oszukaæ dokuczliwy g³ód zjadaj¹c jedn¹ z nich. Poklepa³ siê po kie-
szeni, by siê upewniæ, ¿e nie zgubi³ czterech pensów, jakie uda³o mu
siê zarobiæ. Wszystko, co zarobisz powy¿ej jednego szylinga, mo-
¿esz sobie zatrzymaæ powiedzia³ mu Chris ostatnim razem, gdy
Doyle i Sheila przystanêli przy jego ³odzi Teraz ju¿ znasz drogê
i mo¿esz zrobiæ kilka okr¹¿eñ sam. Po czym wrêczy³ Doyleowi
77
koszyk wype³niony najbardziej marnymi cebulami, jakie mia³ na ³o-
dzi, i wys³a³ go w jedn¹ stronê, Sheilê za w drug¹. Dziewczyna o cho-
robliwym wygl¹dzie nie stanowi³a najlepszego towarzystwa, ale te-
raz mu jej brakowa³o. Poza tym szyling to dwanacie pensów, myla³
zdesperowany. Nie zarobiê nawet tyle, sprzedaj¹c te nêdzne warzy-
wa, a co dopiero mówiæ o jakich nadwy¿kach.
Odsun¹³ siê od drewnianej ciany i pocz³apa³ z powrotem w stro-
nê Tower, trzymaj¹c przed sob¹ swój koszyk.
Cebule! wo³a³ bez przekonania. Kto kupi te wspania³e cebule?
To Sheila nauczy³a go, jak nale¿y zachwalaæ towar.
Obok przeje¿d¿a³ z turkotem pusty wózek jakiego straganiarza,
a ciesz¹cy siê najwidoczniej dobrobytem starszy mê¿czyzna spoj-
rza³ z wysokoci koz³a na Doylea i rozemia³ siê.
Nazywasz to cebul¹, przyjacielu? Mnie to wygl¹da na szczu-
rze ³ajno.
Wród najbli¿ej stoj¹cych zapanowa³a weso³oæ, a jaki ch³opak
o twardych rysach podbieg³ do Doylea i kopn¹³ zwinnie w dno ko-
szyka, który wylecia³ mu z d³oni, cebule za rozsypa³y siê wko³o.
Jedna trafi³a Doylea w nos, co wywo³a³o jeszcze g³oniejszy miech.
Straganiarz na wozie zacisn¹³ wargi, jakby ¿a³uj¹c, ¿e sprowoko-
wa³ ten incydent.
Ale z ciebie nieszczênik, co? zwróci³ siê do Doylea, który
sta³ po prostu i patrzy³ têpym wzrokiem na zaimprowizowany mecz
pi³karski, rozgrywny cebulami przez ch³opców na ulicy. Trzymaj,
to dwa razy tyle, ile s¹ warte. Obud siê, do diab³a! rzuci³ dwa
pensy na d³oñ, któr¹ Doyle machinalnie wyci¹gn¹³, a potem ponagli³
konia do jazdy.
Doyle schowa³ pieni¹dze do kieszeni i rozejrza³ siê. T³um prze-
sta³ ju¿ siê nim interesowaæ. Cebul, ani nawet koszyka nie by³o ni-
gdzie widaæ. Nie ma sensu iæ dalej, pomyla³ i w poczuciu klêski
ruszy³ z powrotem ku rzece.
Ach, jest tu jeden z Bractwa Boleciwych! us³ysza³ piskliwy
g³osik przypominaj¹cy g³os Myszki Miki. W³anie przyrz¹dzi³e
ze swej cebuli zupê chodnikow¹, co, sir?
Doyle, przestraszony i zak³opotany, podniós³ wzrok i zobaczy³,
¿e mówi do niego jaskrawie pomalowana kukie³ka w wysokiej bu-
dzie, na której wymalowano jeszcze barwniejsze smoki i ma³e ludzi-
ki. Rozsiad³o siê przed ni¹ skromne audytorium z³o¿one z obdartych
ch³opców i kilku starych w³óczêgów. Rozemiali siê, gdy kukie³ka
zgiê³a ramiê, wskazuj¹c na Doylea.
78
Podejd tu i pozwól, by stary Punch ciê rozweseli³ zapiszcza³a.
Doyle potrz¹sn¹³ g³ow¹, czuj¹c jak oblewa siê rumieñcem, i ru-
szy³ dalej, ale kukie³ka doda³a:
Mo¿e móg³bym ci zdradziæ, jak zarobiæ prawdziwe pieni¹-
dze, hê?
Doyle przystan¹³.
Wydawa³o siê, ¿e oczy zrobione z jakiego b³yszcz¹cego kryszta-
³u wpatruj¹ siê w niego. Kukie³ka znów skinê³a.
Co masz do stracenia, wasza lordowska moæ? zaskrzecza³a
ptasim g³osem. Ju¿ zosta³e wykpiony, a Punch nigdy nie próbuje
wywo³aæ efektu, który uda³o siê osi¹gn¹æ komu innemu.
Doyle podszed³ bli¿ej. Na jego twarzy wci¹¿ malowa³ siê scepty-
cyzm. Czy niewidoczny lalkarz naprawdê móg³ mu zaoferowaæ ja-
kie zatrudnienie? Nie staæ go by³o na odrzucenie propozycji bez
uprzedniego sprawdzenia. Zatrzymuj¹c siê kilka metrów przed bud¹,
skrzy¿owa³ ramiona.
Co masz na myli, Punch? spyta³ g³ono.
Ach! wykrzyknê³a kukie³ka, klaszcz¹c w drewniane d³onie.
Jeste obcokrajowcem! Znakomicie! Wolno ci jednak rozmawiaæ
z Punchem dopiero po przedstawieniu. Proszê spocz¹æ, wasza lor-
dowska moæ. Skinê³a d³oni¹ w stronê kamiennego trotuaru. Za-
rezerwowalimy dla ciebie i twego kompana lo¿ê.
Doyle rozejrza³ siê wko³o.
Mojego kompana? spyta³, czuj¹c siê jak tragik wystêpuj¹cy
w komedii.
O, tak zaæwierka³a kukie³ka. Chyba rozpoznajê przy twym
boku pani¹ Biedê, hê?
Doyle wzruszy³ ramionami i usiad³, naci¹gaj¹c g³êboko na oczy
czapkê. Co tam, do licha myla³ nie spodziewaj¹ siê mnie na ³o-
dzi przed jedenast¹, a nie ma jeszcze dziesi¹tej trzydzieci.
A zatem doskonale! zawo³a³a kukie³ka, prostuj¹c siê i wio-
d¹c niby-¿ywym spojrzeniem po skromnym i obdartym audytorium.
Teraz, gdy ju¿ jego lordowska moæ raczy³a przybyæ, przedstawimy
Królestwo Tajemnego Czaru, czyli Now¹ Operê Puncha.
Z wnêtrza w¹skiej budy dobieg³y takty melancholijnej muzyki
wygrywanej na katarynce, która popiskiwa³a i grzechota³a. Wymê-
czona melodia by³a mo¿e niegdy radosnym i skocznym tañcem.
Doyle zastanawia³ siê, czy w budzie jest dwóch ludzi, gdy¿ na scenie
pojawi³a siê nastêpna kukie³ka, a kto przecie¿ musia³ wygrywaæ
melodiê na katarynce.
79
T¹ now¹ kukie³k¹ by³a naturalnie Judy. Doyle patrzy³, og³upia³y
z g³odu i wyczerpania, jak tych dwoje wymienia na przemian czu³o-
ci i ciosy pa³k¹. Zastanawia³ siê, dlaczego przedstawienie nazwano
Now¹ Oper¹ Puncha, gdy¿ wygl¹da³o to na star¹, bezmylnie okrut-
n¹ histori¹ w wydaniu klasycznym; oto Punch zostawa³ w domu, by
zaopiekowaæ siê p³acz¹cym dzieckiem, piewa³, by je uspokoiæ,
a w koñcu wali³ jego g³ówk¹ o cianê i wyrzuca³ zw³oki przez ma³e
okienko chaty. Z kolei wyznawa³ wszystko Judy, a nastêpnie zabija³
j¹, gdy uderzy³a go za to, co zrobi³. Doyle ziewn¹³ przeci¹gle, maj¹c
nadziejê, ¿e przedstawienie nie bêdzie trwa³o d³ugo. Promienie s³oñ-
ca przedar³y siê w koñcu przez szaroæ, która zasnuwa³a niebo. Pod
wp³ywem ciep³a wywiechtany p³aszcz Doylea zacz¹³ wydzielaæ
zastarza³y odór ryb.
Ukaza³a siê jeszcze jedna kukie³ka klown Joey, choæ w tej wer-
sji nosi³ imiê, którego Doyle nie móg³ rozpoznaæ, us³ysza³ co jakby
horrorowy. Porusza³ siê na szczud³ach. Doyle przypuszcza³, ¿e to
jaka aktualna satyra, gdy¿ podczas porannego obchodu spotyka³
w ró¿nych miejscach targowiska klowna na szczud³ach, a ta kukie³-
ka by³a jego wiern¹ kopi¹, mia³a nawet identycznie pomalowan¹
twarz, która sprawia³a nieco przera¿aj¹ce wra¿enie. Klown, szyder-
czo, z przesadn¹ surowoci¹, pyta³ Puncha, co zamierza teraz zro-
biæ, kiedy ju¿ zabi³ ¿onê i dziecko.
A co mam zrobiæ, chyba pójdê do posterunkowego i dam siê
zamkn¹æ odpar³ smutno Punch. Taki zbrodniczy szubrawiec jak
ja powinien zawisn¹æ.
A có¿ to takiego zdumia³ siê Doyle Punch jako moralitet? To
innowacja.
A kto tak powiada? dopytywa³ siê klown, wskazuj¹c ramie-
niem na Puncha. Kto powiada, ¿e powiniene zawisn¹æ? Policja?
Kochasz gliniarzy, czy co?
Punch w odpowiedzi pokrêci³ g³ow¹.
Lokalne w³adze? ci¹gn¹³ klown. A czym¿e one s¹, jeli nie
band¹ starych, t³ustych g³upców, którzy chc¹ pozbawiæ ciê przyjem-
noci?
Punch musia³ po namyle przyznaæ, ¿e to prawda.
A wiêc mo¿e Bóg? dopytywa³ siê klown. Jaki brodaty ol-
brzym, który mieszka w chmurach? Czy widzia³e Go kiedykolwiek,
albo s³ysza³e, by mówi³, ¿e nie wolno ci robiæ tego, co tylko dusza
zapragnie?
No nie.
80
Wiêc chod ze mn¹.
Obydwie kukie³ki zaczê³y dreptaæ w miejscu, a po jakim czasie
ukaza³a siê kukie³ka w mundurze i obwieci³a, ¿e ma nakaz zabraæ
ze sob¹ pana Puncha. Punch wygl¹da³ na zaskoczonego, ale klown
wyci¹gn¹³ z rêkawa maleñki, lni¹cy nó¿ i wbi³ go w oko munduro-
wego. Ch³opcy siedz¹cy dooko³a Doylea zaczêli wiwatowaæ, gdy
kukie³ka upad³a.
Punch odtañczy³ skoczny taniec, najwyraniej uradowany.
Panie Horrabinie zwróci³ siê do klowna czy mo¿e za³atwiæ
nam pan jak¹ kolacjê?
Przedstawienie znów przybra³o klasyczn¹ formê; klown wraz
z Punchem kradli sznur kie³basy i patelniê w³acicielce gospody, choæ
Doyle nie pamiêta³, czy i ona zostaje zabita.
Punch, ogarniêty swawol¹, wirowa³ w tañcu ze sznurem kie³ba-
sek, gdy pojawi³a siê pozbawiona g³owy kukie³ka, która tañcz¹c pod-
skakiwa³a w takt szybkiej muzyki wygrywanej na katarynce. Punch
by³ przera¿ony t¹ zjaw¹, dopóki Horrabin nie wyjani³ mu, ¿e to tyl-
ko jego przyjaciel Scaramuccio, dodaj¹c: Czy¿ to nie zabawne przy-
janiæ siê z czym, czego wszyscy siê boj¹? Punch rozwa¿a³ to przez
chwilê, opieraj¹c wystaj¹cy podbródek o piêæ, potem wybuchn¹³
miechem, przytakn¹³ i znów zacz¹³ wirowaæ w tañcu. Nawet Horra-
bin tañczy³ na swych szczud³ach, a Doyle myla³ z podziwem o ³a-
mañcach, jakie musia³ wyczyniaæ lalkarz, by wprawiæ w taniec trzy
kukie³ki jednoczenie, graj¹c przy tym na katarynce.
Teraz na scenie pojawi³a siê czwarta kukie³ka, by³a to kobieta
o przesadnie bujnym ciele, jakie zwykli na murach rysowaæ kred¹
ch³opcy, ale jej bia³a twarz, ciemne oczy i d³ugi, jasny welon nie po-
zostawia³y w¹tpliwoci, ¿e to duch.
Judy, moja s³odka! zawo³a³ Punch, wci¹¿ tañcz¹c jeste te-
raz jeszcze piêkniejsza!
Podskoczy³ ku przodowi sceny, a wtedy muzyka ucich³a nagle, kur-
tyna za za jego plecami opad³a, oddzielaj¹c go od pozosta³ych kukie-
³ek. Zrobi³ jeszcze kilka pe³nych wahania kroków, a potem przystan¹³,
gdy¿ pojawi³a siê nowa kukie³ka ponura postaæ w czarnym kapturze,
która pcha³a przed sob¹ szubienicê z ko³ysz¹c¹ siê ma³¹ pêtl¹.
Jack Ketch! wykrzykn¹³ Punch.
Zgadza siê, Jack Ketch potwierdzi³ nowo przyby³y. Albo
pan £apacz, albo te¿ Kociolicy ¯niwiarz. Nie ma znaczenia, jak
mnie nazwiesz, Punch. Przyby³em, by z nakazu prawa dokonaæ na
tobie egzekucji.
81
Horrabin wysun¹³ na chwilê g³owê zza kulis.
Zobaczymy, czy uda ci siê go zabiæ powiedzia³ i cofn¹³ siê.
Punch klasn¹³ w d³onie. Potem zagada³ Jacka Ketcha i nak³oni³ go
podstêpem, by ten na³o¿y³ pêtlê na w³asn¹ szyjê, ¿eby pokazaæ, jak
wiesza siê cz³owieka. Po czym szybko zacisn¹³ sznur, podci¹gaj¹c jed-
noczenie do góry kukie³kê kata, która niemal realistycznie zaczê³a
wierzgaæ nogami w powietrzu. Punch wybuchn¹³ miechem i odwró-
ci³ siê do widowni, rozpocieraj¹c w serdecznym gecie ramiona.
Hurrra! krzykn¹³ charakterystycznym dla siebie g³osem.
mieræ nie ¿yje, mo¿emy wszyscy robiæ, co nam siê tylko podoba!
Kurtyna znów podjecha³a w górê, jednoczenie odezwa³a siê
z gwa³townym trzaskiem katarynka, wygrywaj¹c szybk¹ i dzik¹ me-
lodiê. Kukie³ki tañczy³y wokó³ szubienicy, Punch rêka w rêkê z du-
chem Judy. Kilku ch³opców i jeden ze starszych ludzi podnieli siê
z trotuaru i oddalili, mê¿czyzna potrz¹sa³ z niesmakiem g³ow¹.
Punch i duch Judy zbli¿yli siê w podskokach do proscenium. Gdy
kurtyna ponownie opad³a, a muzyka ucich³a, pozostali sami.
By³a to, panie i panowie, nowa i poprawiona wersja opery Pun-
cha pisn¹³ Punch i rozejrza³ siê z wolna po widowni, któr¹ stanowi³o
teraz tylko dwóch w³óczêgów, trzech ch³opców i Doyle. Wykona³ szybki
podskok i uszczypn¹³ lubie¿nie kukie³kê-ducha. Horrabin wywiad-
czy³ waszemu pokornemu s³udze ³askê, i to nie jedn¹, moi przyjacie-
le powiedzia³. A jeli kto chcia³by dowiedzieæ siê czego wiêcej
o widowisku, mo¿e przyjæ za kulisy i porozmawiaæ ze mn¹.
Szklane oko pos³a³o Doyleowi spojrzenie, które by³o zadziwia-
j¹co intensywne, a wtedy z obu stron opad³a zewnêtrzna kurtyna.
Przedstawienie dobieg³o koñca.
Doyle, w towarzystwie starego w³óczêgi i jednego ch³opca, ob-
szed³ w¹sk¹ budê. Punch, który z dala od sceny sprawia³ wra¿enie
bardzo ma³ego, wychyli³ siê ponad zas³on¹ s³u¿¹c¹ za tylne wejcie
i skin¹³ na nich.
Moi wielbiciele! zapiszcza³a kukie³ka. Pojedynczo Lord
Obcokrajowiec na koñcu.
Czuj¹c siê jak g³upiec, Doyle stan¹³ za niew¹tpliwie upoledzo-
nym umys³owo ch³opcem, podczas gdy starzec wciska³ siê do budki.
Wygl¹da tak, jakbymy czekali w kolejce do konfesjona³u, pomyla³
ponuro. Wra¿enie by³o tym wiêksze, ¿e z wnêtrza budy dobiega³y
ciche pytania i odpowiedzi.
Doyle niebawem spostrzeg³, ¿e niektórzy uczestnicy gwarnego
targowiska przygl¹daj¹ mu siê w szczególny sposób; dobrze ubrany
6 Wrota Anubisa
82
mê¿czyzna prowadz¹cy dziecko za rêkê zerkn¹³ na niego z miesza-
nin¹ wspó³czucia i pogardy, pewien krêpy, starszy jegomoæ gapi³
siê na niego z jawn¹ zazdroci¹, a policjant ku przera¿eniu Doy-
lea wpatrywa³ siê w niego zmru¿onymi oczami, zaciskaj¹c usta, jakby
by³ niemal zdecydowany aresztowaæ go na miejscu. Doyle wlepi³ wzrok
w swoje wielkie buciska, które Chris i Meg dali mu w zamian za jego
eleganckie trzewiki. Cokolwiek mi zaproponuje, myla³, byle siê op³a-
ca³o i nie by³o zbyt nielegalne, przyjmê to; w ka¿dym razie chwilowo,
dopóki nie stanê w tym przeklêtym wieku na nogi.
Stary cz³owiek odsun¹³ zas³onê i oddali³ siê, nie patrz¹c nawet na
ch³opca czy Doylea, który nie potrafi³ odgadn¹æ, czy znikaj¹cy w t³u-
mie w³óczêga jest zadowolony czy rozczarowany. Teraz do rodka
wszed³ ch³opiec i wkrótce zza zas³ony dobieg³ jego miech. Po chwili
wyszed³ i oddali³ siê w podskokach z nowiutkim szylingiem w d³o-
ni a tak¿e, jak zauwa¿y³ Doyle z krzy¿ykiem w kó³ku namalowa-
nym kred¹ na plecach zbyt obszernego p³aszcza.
Znów spojrza³ na budkê i napotka³ chytre spojrzenie obfitej Judy,
wygl¹daj¹cej na niego zza zas³ony.
Chod pobawiæ siê w moim sklepiku wyszepta³a i mrugnê³a.
Dzieciak dosta³ szylinga, pomyla³, wchodz¹c do rodka potem
sprawdzê, czy i ja nie mam na p³aszczu znaków po kredzie.
Kukie³ka zniknê³a, nim Doyle zd¹¿y³ odci¹gn¹æ zas³onê i wcisn¹æ
siê do rodka. Wnêtrze budki by³o ciemne, ale ujrza³ niewielki sto-
³ek, wiêc usiad³ na nim.
Z trudnoci¹ dostrzeg³, jakie pó³ metra dalej, zarys g³owy w wy-
sokim, spiczastym kapeluszu i górn¹ czêæ cia³a z groteskowo wy-
watowanymi ramionami; postaæ drgnê³a, nachylaj¹c siê do przodu.
Doyle zrozumia³, ¿e to jego gospodarz.
A teraz zrujnowany obcokrajowiec rozleg³ siê cienki g³os
który próbuje zachowywaæ siê niefrasobliwie na tej obcej ziemi. Sk¹d
pochodzisz?
Ee z Ameryki. No i jestem bez grosza nie mam ani pensa.
Wiêc jeli mo¿esz mi zaoferowaæ jak¹ pracê, bêdê
Rozleg³ siê brzêk szklanych drzwiczek lampy rzucaj¹cej przyæmio-
ne wiat³o i nagle niewyrana sylwetka okaza³a siê klownem o ohyd-
nej twarzy pomalowanej na czerwono, zielono i bia³o. Rozpalone oczy
o przekrelonych krzy¿em powiekach by³y szeroko otwarte, a spo-
miêdzy nabrzmia³ych policzków wystawa³ przera¿aj¹co d³ugi jêzyk.
By³ to ten sam klown na szczud³ach, którego Doyle widzia³ wcze-
niej na targowisku, pierwowzór kukie³ki Horrabina.
83
Choæ klown schowa³ jêzyk i przybra³ ³agodniejszy wyraz twarzy,
trudno by³o pod warstw¹ farby dostrzec jej wyraz czy nawet kszta³t.
Siedzia³ ze skrzy¿owanymi nogami na sto³ku, nieco wy¿ej od Doylea.
Jak widzê, zu¿y³e niemal do koñca zapas opa³u stwierdzi³
i w³anie zamierzasz cisn¹æ w ogieñ krzes³a i zas³ony, nawet ksi¹¿ki.
Na szczêcie spotka³em ciê dzisiaj jutro czy pojutrze, obawiam
siê, niewiele by z ciebie pozosta³o.
Doyle zamkn¹³ oczy i czeka³, a¿ uspokoi mu siê serce. Z przera-
¿eniem spostrzeg³, ¿e ten skromny przejaw wspó³czucia niemal wy-
ciska mu z oczu ³zy. Westchn¹³ g³êboko i otworzy³ oczy.
Jeli masz dla mnie jak¹ ofertê powiedzia³ cicho to przed-
staw j¹.
Klown umiechn¹³ siê szeroko, ukazuj¹c rz¹d po¿ó³k³ych zêbów,
z których ka¿dy stercza³ w inn¹ stronê, niczym nagrobki na starym,
zaniedbanym cmentarzu.
Jeszcze nie zacz¹³e zrywaæ desek z pod³ogi stwierdzi³ z apro-
bat¹. Dobrze. Masz, milordzie, wra¿liw¹ i inteligentn¹ twarz; nie
ulega w¹tpliwoci, ¿e zosta³e dobrze wychowany i ¿e nie przywy-
k³e do tych ³achmanów, które masz na sobie. Czy kiedykolwiek prze-
jawia³e zainteresowanie sztuk¹ dramatyczn¹?
No nie, nie specjalnie. Wyst¹pi³em w jakim przedstawieniu,
mo¿e dwóch, kiedy by³em w szkole.
Jak mylisz, potrafi³by nauczyæ siê roli, poddaæ j¹ pod rozwa-
gê widowni, a nastêpnie dopasowaæ j¹ do jej gustów, przybraæ po-
staæ, któr¹ bêdzie darzyæ najwiêkszym wspó³czuciem?
Doyle nie pojmowa³, o co chodzi, ale zacz¹³ ¿ywiæ niemia³¹ na-
dziejê.
Przypuszczam, ¿e tak. Gdybym tylko móg³ wpierw dostaæ tro-
chê jedzenia i miejsce do spania. Wiem z ca³¹ pewnoci¹, ¿e ulegam
scenicznej tremie, gdy¿
Chodzi o to przerwa³ mu klown czy jeste podatny na tremê
uliczn¹. Nie mówimy o pl¹sach w jakim teatrze.
Ach tak? A zatem chodzi o wystêpy uliczne? No có¿
Tak odpar³ cierpliwie klown o ich najsubtelniejsz¹ od-
mianê ¿ebraninê. Przygotujemy ci rolê, a potem, w zale¿noci
od ofiar, jakie bêdziesz sk³onny ponieæ, zdo³asz zarobiæ nawet
funta dziennie.
Nag³e uzmys³owi³ sobie, ¿e to, co bra³ za pochlebstwo, by³o jedy-
nie beznamiêtnym testem jego umiejêtnoci wzbudzania wspó³czu-
cia. Odczu³ to jak policzek.
84
¯ebranie? zakrêci³o mu siê w g³owie z gniewu. Nie, dziê-
ki powiedzia³ sztywno i podniós³ siê ze sto³ka. Mam uczciwe
zajêcie, sprzedajê cebulê.
Tak, zauwa¿y³em, jak bardzo nadajesz siê do tej pracy. A zatem
ruszaj w swoj¹ drogê, ale gdyby zmieni³ zdanie, spytaj kogokol-
wiek na East Endzie, gdzie Horrabin wystawia Puncha.
Nie zmieniê zdania odpar³ Doyle i wyszed³ z budy. Oddali³
siê, nie patrz¹c za siebie, dopóki nie dotar³ do koñca d³ugiego na-
brze¿a biegn¹cego wzd³u¿ ulicy. Horrabin, znowu na szczud³ach, ma-
szerowa³ wielkimi krokami, ci¹gn¹c za sob¹ wózek, który by³ nie-
w¹tpliwie bud¹, teraz ju¿ z³o¿on¹. Doyle zadr¿a³ i skrêci³ w lewo,
w stronê przystani, rozgl¹daj¹c siê za ³odzi¹ Chrisa i Meg.
Zniknê³a. Przy nabrze¿u sta³o teraz mniej ³odzi, rzeka w dali by³a
upstrzona czó³nami p³yn¹cymi na wschód i zachód. Co siê sta³o?
zastanawia³ siê z niepokojem Doyle. Targ nie mo¿e siê jeszcze
koñczyæ, jest dopiero przedpo³udnie.
Widzia³ w odleg³oci kilkuset metrów jak¹ ³ód wios³ow¹, w któ-
rej p³ynêli byæ mo¿e Chris, Meg i Sheila.
Hej! próbowa³ krzykn¹æ, ale od razu przekona³ siê, jak s³aby
ma g³os. Nie mogli go us³yszeæ nawet przy s¹siedniej przystani.
No dobra, o co chodzi?
Doyle odwróci³ siê i zobaczy³ policjanta, tego samego, który przy-
patrywa³ mu siê podejrzliwie kilka minut wczeniej.
Która godzina, sir? spyta³ Doyle, staraj¹c siê po³ykaæ samo-
g³oski, jak robili to tutaj wszyscy.
Policjant wyci¹gn¹³ z kieszonki zegarek na ³añcuszku, spojrza³ nañ
unosz¹c brwi, po czym schowa³ go z powrotem.
Dochodzi jedenasta. A bo co?
Dlaczego wszyscy odp³ywaj¹? spyta³ Doyle, machaj¹c d³o-
ni¹ w stronê ³odzi rozproszonych po rzece.
Jest prawie jedenasta, no nie? odpar³ funkcjonariusz, wyma-
wiaj¹c s³owa bardzo wyranie, jakby Doyle by³ pijany. I jest nie-
dziela, na wypadek gdyby pan nie wiedzia³.
Targ jest zamkniêty ju¿ o jedenastej w niedzielê, to chce pan
powiedzieæ?
Utrafi³ pan w samo sedno. Sk¹d pan jest? To nie jest akcent
z Surrey ani z Sussex.
Doyle westchn¹³.
Pochodzê z Ameryki, cilej mówi¹c z Wirginii przesun¹³ d³o-
ni¹ po czole. Polepszy mi siê, gdy tylko do miasta przybêdzie pe-
85
wien mój przyjaciel, teraz jednak jestem bez rodków do ¿ycia. Gdzie
móg³bym znaleæ jak¹ instytucjê charytatywn¹, która zaoferowa³a-
by mi wikt i nocleg, dopóki nie uporz¹dkujê swoich spraw?
Policjant zmarszczy³ brwi.
Jest pewien przytu³ek niedaleko rzeni przy Whitechapel Street;
dadz¹ panu jedzenie i ³ó¿ko za pomoc przy farbowaniu skór i opró¿-
nianiu koszy z wnêtrznociami.
Przytu³ek, powiada pan. Doyle przypomnia³ sobie, jak takie
miejsca opisywa³ Dickens. Dziêki.
Ruszy³ przygarbiony przed siebie.
Jedn¹ chwilê zawo³a³ za nim policjant. Jeli ma pan przy
sobie jakie pieni¹dze, to niech pan poka¿e.
Doyle pogrzeba³ w kieszeni i wyci¹gn¹³ szeæ pensów.
Doskonale, teraz ju¿ nie mogê zatrzymaæ pana za w³óczêgo-
stwo. Ale niewykluczone, ¿e spotkamy siê jeszcze dzisiejszego wie-
czoru. Dotkn¹³ he³mu. Dobrego dnia.
Powróciwszy na Thames Street, Doyle wyda³ po³owê swej fortu-
ny na talerz zupy jarzynowej i trochê tartych ziemniaków. Smakowa-
³y wspaniale, ale nie zdo³a³ zaspokoiæ g³odu, wyda³ wiêc trzy ostat-
nie pensy na jeszcze jedn¹ porcjê. Straganiarz pozwoli³ mu nawet
popiæ posi³ek kubkiem zimnej wody.
Ulic¹ przechadzali siê policjanci, wo³aj¹c: Zamykaæ, dzieñ wi¹-
teczny, jedenasta, zamykaæ i Doyle, ju¿ teraz niew¹tpliwy w³óczê-
ga, pilnowa³ siê, by nie wchodziæ im w drogê.
Zauwa¿y³ jakiego cz³owieka w swoim wieku, który pod¹¿a³ do-
k¹d z torb¹ ryb w rêku, prowadz¹c pod ramiê ³adn¹ dziewczynê. Doyle,
mówi¹c sobie tylko ten jeden raz, zmusi³ siê, by zajæ im drogê.
Przepraszam, sir rzek³ pospiesznie. Znajdujê siê w godnej
po¿a³owania
Gadaj, o co chodzi, cz³owieku przerwa³ mu niecierpliwie tam-
ten. Jeste ¿ebrakiem?
Nie. Ale okradziono mnie zesz³ej nocy i teraz nie mam nawet
pensa przy duszy, a jestem Amerykaninem, moje dokumenty i baga-
¿e przepad³y, chcia³bym wiêc prosiæ o jak¹ pracê albo o po¿ycz-
kê pieniêdzy.
Zdawa³o siê, ¿e dziewczyna mu wspó³czuje.
Daj co temu biedakowi, Charles powiedzia³a. Skoro nie
idziemy dzi do kocio³a.
Na jakim statku tu przyp³yn¹³e? spyta³ sceptycznie Charles.
Nie s³ysza³em jeszcze, by kto z Ameryki mówi³ takim akcentem.
86
To znaczy, ee, na Enterprise odpar³ Doyle. Niewiele brako-
wa³o, by szukaj¹c rozpaczliwie jakiej nazwy powiedzia³ Starship
Enterprise rodem z serialu Star Trek.
Sama widzisz, moja droga, ¿e to oszust stwierdzi³ z zadowo-
leniem Charles. Mo¿e jest i jaki Enterprise, ale ¿aden statek o ta-
kiej nazwie nie zawin¹³ tu ostatnio. Móg³by to od biedy byæ jaki
zagubiony jankes z Blaylocka, który przyp³yn¹³ w zesz³ym tygo-
dniu, ale przecie¿ zwróci³ siê ¿ywo do Doylea nie powiedzia³e
Blaylock, prawda? Nie powiniene próbowaæ takich sztuczek
z cz³owiekiem, który pracuje w morskim fachu. Charles rozejrza³
siê po rzedn¹cym t³umie. Krêci siê tu mnóstwo posterunkowych.
Mam ochotê oddaæ ciê w ich rêce.
Och, daj mu spokój westchnê³a dziewczyna. I tak jestemy
ju¿ spónieni, a on chyba naprawdê jest w ciê¿kim po³o¿eniu.
Doyle skin¹³ jej z wdziêcznoci¹ g³ow¹, po czym oddali³ siê po-
spiesznie. Nastêpn¹ osob¹, któr¹ zaczepi³, by³ jaki starszy cz³owiek.
Doyle by³ teraz ostro¿ny i powiedzia³, ¿e przyp³yn¹³ na Blayloc-
ku. Przechodzieñ da³ mu szylinga i pouczy³, by Doyle by³ równie
hojny wobec innych ¿ebraków, jeli jego sytuacja siê poprawi. Doy-
le zapewni³ go, ¿e bêdzie hojny.
Kilka chwil póniej, kiedy opiera³ siê o cianê tawerny, zastana-
wiaj¹c siê, czy nie zdobyæ siê na odwagê i nie utopiæ wstydu i lêku
w szklance piwa, wydaj¹c na ni¹ czêæ dopiero co zdobytego bogac-
twa, poczu³ zaskoczony, ¿e co ci¹gnie go za nogawkê spodni; nie-
mal krzykn¹³, gdy spojrza³ w dó³ i zobaczy³ dziko zaroniêtego mê¿-
czyznê, pozbawionego nóg i siedz¹cego na ma³ym wózku. Kaleka
przygl¹da³ mu siê z do³u.
Co knujesz i dla kogo pracujesz? spyta³ mê¿czyzna operet-
kowo g³êbokim g³osem.
Doyle próbowa³ siê odsun¹æ, ale mê¿czyzna zacisn¹³ palce na jego
nogawce. Wózek potoczy³ siê kawa³ek za Doyleem jak ma³a przy-
czepa. Kiedy Doyle przystan¹³ i ludzie zaczêli siê ju¿ im przygl¹daæ,
mê¿czyzna powtórzy³ swoje pytanie.
Niczego nie knujê i nie pracujê dla nikogo wyszepta³ wcie-
kle Doyle. I jeli mnie nie pucisz, to zbiegnê z nabrze¿a wprost
do rzeki!
Brodacz wybuchn¹³ miechem.
No to ju¿. Za³o¿ê siê, ¿e zdo³am pop³yn¹æ dalej ni¿ ty.
Dostrzegaj¹c pod czarnym p³aszczem szerokie bary, Doyle uwia-
domi³ sobie zdesperowany, ¿e to prawda.
87
Widzia³em, jak dorwa³e tamtych dwu, i jak dosta³e co od
drugiego. Jeste albo nowym nabytkiem kapitana Jacka, albo jed-
nym z ludzi Horrabina, albo dzia³asz na w³asn¹ rêkê. No wiêc?
Nie wiem, o czym mówisz odczep siê ode mnie, albo zawo-
³am posterunkowego. I znów Doyle poczu³, ¿e jest bliski ³ez, gdy¿
wyobrazi³ sobie, ¿e ta kreatura nigdy go nie puci i ¿e bêdzie toczyæ
siê za nim do koñca ¿ycia. Nie pracujê dla nikogo!
Tak myla³em skin¹³ g³ow¹ beznogi mê¿czyzna. Widaæ, ¿e
jeste nowy w miecie, dam ci wiêc dobr¹ radê: ¿ebracy pracuj¹cy
na w³asn¹ rêkê mog¹ próbowaæ szczêcia na wschód i na pó³noc st¹d,
ale Billingsgate, Thames Street i Cheapside zarezerwowane s¹ dla
ch³opaków Jacka Kopenhagi albo dla bandytów, którym przewodzi
Horrabin. Taki sam uk³ad obowi¹zuje na zachód od katedry wiête-
go Paw³a. Ostrzeg³ ciê sam Skate Beniamin, wiêc pamiêtaj, jeli jesz-
cze raz kto zobaczy, ¿e ¿ebrzesz na g³ównych ulicach East Endu, to
staniesz siê no có¿, mówi¹c szczerze, przyjacielu powiedzia³
Skate nie bez sympatii staniesz siê niezdolnym do jakiegokolwiek
zajêcia z wyj¹tkiem ¿ebrania. Wiêc odejd st¹d. Widzia³em co prawda
w twojej d³oni b³yszcz¹c¹ monetê, któr¹ powinienem ci zabraæ, i je-
li powiesz, ¿e nie potrafi³bym, to zmusisz mnie, bym ci udowodni³,
¿e jednak potrafi³bym, ale wygl¹dasz na cz³owieka w potrzebie.
Odejd!
Doyle ruszy³ pospiesznie na zachód, w stronê Strandu, modl¹c siê,
by redakcje gazet nie zamyka³y swych podwoi tak wczenie jak targ
w Billingsgate, i by w której z nich znalaz³o siê wakuj¹ce stanowi-
sko, i by móg³ opanowaæ przyprawiaj¹ce o zawroty g³owy podener-
wowanie, co pozwoli³oby mu przekonaæ wydawcê, ¿e jest pimienny
i wykszta³cony. Potar³ d³oni¹ brodê goli³ siê przed niespe³na dwu-
dziestoma czterema godzinami, wiêc zarost nie stanowi³ problemu,
przyda³by siê jednak grzebieñ.
Och, mniejsza o wygl¹d, pomyla³ z lekkim podnieceniem. Zdo-
bêdê tê posadê sam¹ elokwencj¹ i si³¹ osobowoci. Natê¿y³ barki
i ruszy³ przed siebie sprê¿ystym krokiem.
88
Rozdzia³ 4
Owoc, który mia³ rosn¹æ na Drzewie Wiadomoci
Z³ego, musia³ byæ wielki, gdy¿ powinien byæ godny
sto³u samego Pana Lucyfera jako nowy przysmak,
odt¹d bowiem inne posi³ki, choæ przydaj¹ce mu cia³a,
sta³y siê dlañ niewie¿e.
Thomas Dekker
B
y³a to podziemna grota, powsta³a na skutek osuniêcia siê, Bóg je-
den wie kiedy, co najmniej dwunastu kana³ów ciekowych, których
resztki zosta³y ju¿ dawno usuniête przez ³upie¿ców czy powodzie
minionych lat. Mia³a ona kszta³t ogromnej sieni o sklepieniu z po-
tê¿nych belek podtrzymuj¹cych bruk Bainbridge Street, gdy¿ osu-
niêcie gruntu nie siêgnê³o samej powierzchni; pod³oga by³a z kamie-
ni, które k³adli jeszcze Rzymianie w dniach, gdy Londinium by³o
wojskow¹ warowni¹ we wrogiej celtyckiej g³uszy. W katedralnym
mroku, na ró¿nych wysokociach, wisia³y hamaki na d³ugich linach,
ku którym wspinali siê teraz, niczym paj¹ki, obdarci ludzie, by usa-
dowiæ siê wygodnie w ko³ysz¹cych siê legowiskach. Poczêto zapa-
laæ wiat³a; dymi¹ce, czerwone lampy nape³niane t³uszczem zwisa³y
z drewnianych belek, tu¿ obok licznych wylotów kana³ów cieko-
wych. Z wy¿ej po³o¿onego otworu wyp³ywa³a woda, pocz¹tkowo
zwartym strumieniem, spadaj¹c ³ukiem przez ciemnoæ i rozprysku-
j¹c siê w czarnej ka³u¿y.
Na kamiennej posadzce ustawiono d³ugi stó³, przy którym, wspi-
naj¹c siê na palce, krêci³ siê zdeformowany karze³ o siwych w³o-
sach, stawiaj¹c na p³óciennym obrusie wspania³¹ porcelanê i rozk³a-
daj¹c srebrne sztuæce. Pomrukiwa³ cicho, ilekroæ z góry, gdzie wy-
89
poczywali ¿ebraczy lordowie, spada³ na stó³ zwiniêty kawa³ek skó-
rzanej podeszwy czy te¿ kilka kropel z flaszki schowanej w kieszeni.
Wzd³u¿ sto³u ustawiono krzes³a, a przy jednym koñcu wielkie sie-
dzisko na wysokich nogach, jakby dla gigantycznego oseska. Przy
drugim koñcu nie by³o jednak¿e krzes³a; zamiast niego widnia³o tam
co w rodzaju uprzê¿y zwisaj¹cej na d³ugiej linie, przymocowanej
do samego sklepienia rozleg³ej komnaty i ko³ysz¹cej siê w pod-
ziemnym podmuchu jakie dwa metry nad kamienn¹ posadzk¹. Ka-
rze³ co chwila zerka³ w tamt¹ stronê bojaliwie.
Nadchodzili teraz z³odziejscy lordowie i zajmowali miejsca przy
stole. Ich przesadnie eleganckie ubrania sprawia³y w tym otoczeniu
makabryczne wra¿enie. Jeden odepchn¹³ kar³a szturchañcem w bok.
Uwierz temu, który widzi blat sto³u, ¿e skoñczy³e nakrywaæ
stwierdzi³ mimochodem. Id i przynie jedzenie.
I wino, Dungy! krzykn¹³ za kar³em jeden z lordów. Szybko,
szybko.
Karze³ ruszy³ pospiesznie w g³¹b jednego z tuneli, najwyraniej
zadowolony, ¿e mo¿e opuciæ to miejsce choæby na parê minut. Lor-
dowie wyci¹gnêli gliniane fajki i hubki z krzesiwem, i niebawem pod
sklepienie zaczê³a siê unosiæ mgie³ka dymu z palonego opium i tyto-
niu, ku zadowoleniu ¿ebraczych lordów, którzy hutaj¹c siê tam i z po-
wrotem na swoich hamakach, starali siê wdychaæ jak najwiêcej oparów.
Przestrzeñ wokó³ sto³u te¿ zaczê³a siê z wolna wype³niaæ mê¿czy-
znami i ch³opcami w obdartych ubraniach, którzy witali siê g³ono.
Za nimi, i wyranie przez nich ignorowani, usadowili siê w grupkach
najnêdzniejsi, którzy ju¿ dawno przekroczyli granice psychicznej i fi-
zycznej degradacji. Przycupnêli na kamiennej pod³odze w ciemnych
k¹tach, ka¿dy samotnie, pomimo wzajemnej bliskoci, mrucz¹c i ge-
stykuluj¹c, raczej z przyzwyczajenia ni¿ z potrzeby porozumiewa-
nia siê.
Ponownie pojawi³ siê karze³, kulej¹c pod ciê¿arem rybackiej sieci
pe³nej butelek. Po³o¿y³ swój pakunek na pod³odze, po czym zacz¹³
odkorkowywaæ flaszki. Od strony którego z wiêkszych tuneli do-
bieg³o g³uche stukanie, jakby drewno uderza³o o kamieñ. W miarê
jak dwiêk odbija³ siê coraz g³oniejszym i wyraniejszym echem,
karze³ pracowa³ coraz szybciej,
Sk¹d ten popiech, Dungy? spyta³ jeden ze z³odziejskich lor-
dów, przypatruj¹c siê jego wysi³kom. Strach przed gospodarzem?
Oczywicie, ¿e nie, sir sapn¹³ stary Dungy, odkorkowuj¹c
ostatni¹ butelkê. Chcê tylko jak nale¿y wykonaæ swoj¹ robotê.
90
Stukot, ju¿ bardzo g³ony, urwa³ siê nagle i ukaza³y siê dwie na bia-
³o pomalowane d³onie, które zacisnê³y siê na kamiennym ³uku wieñ-
cz¹cym wylot tunelu, a za nimi wy³oni³a siê tu¿ pod sklepieniem, do-
bre trzy metry nad staro¿ytn¹ posadzk¹, pomalowana g³owa. Horrabin
wyszczerzy³ w umiechu zêby, a wówczas nawet najbardziej aroganc-
cy lordowie z³odziejscy odwrócili zaniepokojeni wzrok.
Znów siê spóni³e, Dungy? zapiszcza³ weso³o klown.
Wszystko powinno ju¿ byæ gotowe.
T-tak, sir odpar³ stary Dungy, nieomal upuszczaj¹c butelkê.
Tyle ¿e coraz mi trudniej nakrywaæ do sto³u, sir. Moje stare koci
zostan¹ niebawem rzucone ulicznym psom dokoñczy³ Hor-
rabin, wkraczaj¹c z wpraw¹ na swych szczud³ach do wielkiej sieni.
Jego spiczasty kapelusz i kolorowy p³aszcz z wysokimi, stercz¹cymi
ramionami przydawa³y ca³ej scenie co z karnawa³u. Moje nieco
m³odsze koci te¿ nie s¹ w najlepszym stanie, jeli chcia³by wie-
dzieæ. Przystan¹³, ko³ysz¹c siê, przed zwisaj¹c¹ ze sklepienia uprzê-
¿¹. Zabierz moje szczud³a rozkaza³.
Dungy podbieg³ i przytrzyma³ je, podczas gdy Horrabin wsun¹³
ramiona w rzemiona uprzê¿y, a nastêpnie prze³o¿y³ zgiête nogi przez
dwie dolne pêtle. Karze³ cofn¹³ siê i opar³ szczud³a o najbli¿sz¹
cianê. Klown huta³ siê teraz swobodnie trzy metry nad kamienn¹
posadzk¹.
No, tak ju¿ lepiej westchn¹³ Horrabin. Zdaje mi siê, ¿e po
kilku godzinach chodzenia przez te drewniane koñczyny zaczynaj¹
przebiegaæ z³oliwe wibracje. Podczas z³ej pogody jest jeszcze go-
rzej. Cena sukcesu. Ziewn¹³, rozwieraj¹c wielk¹ czerwon¹ dziurê
w kolorowej masce twarzy. Aaaa! No dobrze! By wynagrodziæ
obecnym tu lordom twoj¹ zw³okê przy wieczerzy, móg³by zapie-
waæ nam jak¹ piosenkê.
Karze³ skrzywi³ siê.
B³agam, sir kostium i peruka zosta³y w mojej celi. To by za-
bra³o zbyt du¿o
Mniejsza dzi wieczór o rekwizyty powiedzia³ wielkodusz-
nie klown. Nie bêdziemy robiæ ceremonii. Mo¿esz piewaæ bez
kostiumu. Podniós³ wzrok ku odleg³emu sklepieniu. Muzyka!
Ko³ysz¹cy siê w górze ¿ebraczy lordowie wyci¹gnêli z p³ócien-
nych worków przywi¹zanych do hamaków przeró¿ne instrumenty,
pocz¹wszy od cytr a skoñczywszy na drumlach, a nawet kilku z nich
wyjê³o skrzypce, po czym wszczêli harmider, który jeli nie by³ me-
lodyjny, to przynajmniej rytmiczny. Wtórowa³o mu echo, a obdarci
91
mê¿czyni i ch³opcy kucaj¹cy na posadzce wokó³ sto³u poczêli kla-
skaæ w takt muzyki.
Skoñczcie z tym idiotyzmem odezwa³ siê obcy g³os o tak
wysokim tonie, ¿e przeci¹³ jak no¿em tê kakofoniê dwiêków. Mu-
zyka i klaskanie umilk³y gwa³townie, gdy obecni uwiadomili sobie
obecnoæ nowo przyby³ego, bardzo wysokiego, ³ysego cz³owieka
odzianego w pelerynê. Wszed³ do sieni dziwnie ko³ysz¹cym siê kro-
kiem, jakby mia³ pod stopami trampolinê a nie tward¹, kamienn¹
pod³ogê.
Ach! wykrzykn¹³ Horrabin g³osem, w którym wreszcie za-
brzmia³a nuta zadowolenia. Wyraz twarzy ukrytej pod warstw¹ farby
pozosta³, jak zwykle, nieodgadniony. Nasz wêdrowny szef! No có¿,
tym razem twe honorowe miejsce nie pozostanie puste!
Nowo przyby³y skin¹³ g³ow¹, zsun¹³ z ramion pelerynê i cisn¹³ j¹
Dungyemu który z ulg¹ wybieg³ z sieni po czym zbli¿y³ siê do
wysokiego krzes³a u koñca sto³u. Teraz, gdy nie mia³ na sobie wierzch-
niego okrycia, wszyscy mogli dostrzec jego buty o sprê¿ynowanych
podeszwach, na których huta³ siê w górê i w dó³.
Lordowie ró¿nego autoramentu i zwykli miertelnicy rzek³
Horrabin tonem mistrza ceremonii niech mi wolno bêdzie przed-
stawiæ naszego zwierzchnika, króla Cyganów, doktora Romany!
w tym momencie rozleg³o siê kilka wymuszonych okrzyków i gwiz-
dów. Za jak¹¿ to spraw¹ wasza ³askawoæ zaszczyci³a sw¹ obecno-
ci¹ nasz stó³?
Romany, nim odpowiedzia³, wspi¹³ siê na wysokie krzes³o i zdj¹³
z westchnieniem ulgi swe sprê¿ynowane buty.
Przywiod³o mnie do twego podziemnego królestwa kilka spraw,
Horrabinie powiedzia³. Po pierwsze, przynoszê osobicie mie-
siêczn¹ dostawê monet z³otych suwerenów prosto z formy, jeszcze
ciep³ych, w dwudziestopiêciokilogramowych workach, które stoj¹
w przedsionku. Wiadomoæ ta wzbudzi³a szczery entuzjazm wród
obecnych. Jest te¿ co nowego w kwestii poszukiwañ. Przyj¹³ od
jednego ze z³odziejskich lordów kielich wina. Jakim cudem nie
uda³o wam siê znaleæ jeszcze cz³owieka zwanego Joe Psia Twarz.
Przeklêty wilko³ak to niebezpieczny osobnik, kolego odezwa³
siê jaki g³os, któremu towarzyszy³y zgodne pomruki.
To nie jest wilko³ak odpar³ doktor Romany, nie odwracaj¹c
siê ale zgadzam siê, ¿e jest niebezpieczny. Dlatego wyznaczy³em
tak wysok¹ nagrodê i doradzi³em wam, bycie dostarczyli mi go ra-
czej martwego ni¿ ¿ywego. W ka¿dym razie wysokoæ nagrody wzra-
92
sta teraz do dziesiêciu tysiêcy funtów w gotówce, nie wy³¹czaj¹c
podró¿y jednym z moich handlowych statków do wybranego miej-
sca na kuli ziemskiej. Pojawi³ siê jednak¿e nowy cz³owiek i chcê,
bycie znaleli go dla mnie. Ten jednak musi byæ schwytany ¿yw-
cem, bez najmniejszego uszczerbku na ciele. Nagrod¹ za dostarcze-
nie tego cz³owieka bêdzie dwadziecia tysiêcy funtów, ¿ona odpo-
wiadaj¹ca dowolnemu rysopisowi, której uczucia zostan¹ zagwaran-
towane, no i oczywicie podró¿ do wybranego miejsca.
S³uchacze poruszyli siê i zaczêli wymieniaæ cicho uwagi, nawet
ten czy ów nêdznik, który zwyk³ zsuwaæ siê ze schodów i podestów
na kamienn¹ posadzkê sieni, by wzi¹æ udzia³ w tradycyjnej walce
o resztki jedzenia, zdawa³ siê okazywaæ zainteresowanie.
Nie wiem, jak siê nazywa ci¹gn¹³ Romany ale ma oko³o
trzydziestu piêciu lat, ciemne w³osy z zacz¹tkami ³ysiny, sk³onnoæ
do tycia w pasie, twarz blad¹ i zamorski akcent. Zgubi³em go zesz³ej
nocy na polu niedaleko Kensington, tu¿ obok potoku Chelsea. By³
skrêpowany, ale najwidoczniej Romany przerwa³, gdy¿ zauwa-
¿y³, ¿e Horrabin zacz¹³ ko³ysaæ siê podniecony tam i z powrotem.
Tak, Horrabinie?
Czy by³ ubrany jak straganiarz? spyta³ klown.
Nie wtedy, gdy go ostatni raz widziano, ale jeli uciek³ skacz¹c
do potoku, jak podejrzewam, to z pewnoci¹ musia³by potem zmie-
niæ ubranie. Widzia³e go? Gdzie, kiedy?
Widzia³em cz³owieka odpowiadaj¹cego temu opisowi, lecz mia³
on na sobie stare ³achmany straganiarza i próbowa³ sprzedawaæ dzi
rano cebulê w Billingsgate, tu¿ przed zamkniêciem targowiska. Ogl¹-
da³ moje przedstawienie, a ja mu zaoferowa³em zajêcie ¿ebraka, ale
siê obrazi³ i odszed³. Powiedzia³, ¿e jest Amerykaninem. Doda³em
jednak, ¿e gdyby zmieni³ zdanie a nigdy nie widzia³e cz³owieka
równie niezaradnego to niechaj spyta, gdzie graj¹ Puncha i znów
ze mn¹ porozmawia.
Mylê, ¿e to on powiedzia³ doktor Romany, kryj¹c starannie
podniecenie. Dziêki niech bêd¹ Anubisowi! Ba³em siê, ¿e byæ mo¿e
zaton¹³ w potoku. Billingsgate, powiadasz bardzo dobrze, chcê, by
twoi ludzie przetrz¹snêli ca³y obszar na wschód od katedry w. Paw³a
i Blackfriars Bridge, a¿ do dzielnicy ruder nad dokami, a tak¿e na
pó³noc od rzeki a¿ do Christs Hospital, London Wall i Long Alley.
Cz³owiek, który przyprowadzi go do mnie ¿ywego, spêdzi resztê ¿ycia
w bajecznym bogactwie. Romany odwróci³ siê teraz i powiód³ po
ca³ym zgromadzeniu zimnym spojrzeniem. Lecz jeli ktokolwiek
93
go zabije, jego los bêdzie zdawa³ siê szukaæ odpowiedniego
porównania bêdzie tak okrutny, ¿e ów cz³owiek pozazdroci sta-
remu Dungyemu.
Od strony obdartego t³umu da³y siê s³yszeæ pomrukiwania, ¿e s¹
gorsze rzeczy ni¿ nakrywanie do wieczerzy i idiotyczne tañce, ale ci
zgromadzeni przy stole, z których paru zasiadywa³o przy nim jesz-
cze wtedy, gdy Dungy by³ ich szefem, zmarszczy³o z pow¹tpiewa-
niem brwi, jakby zastanawiaj¹c siê, czy schwytanie owego cz³owie-
ka jest warte ryzyka.
Nasze sprawy miêdzynarodowe ci¹gn¹³ Romany maj¹ siê do-
brze i za jaki miesi¹c powinny nast¹piæ niezwykle istotne zmiany, jeli
wszystko bêdzie nadal przebiega³o pomylnie. Pozwoli³ sobie na krót-
kotrwa³y umiech. Gdybym nie wiedzia³, ¿e zostanie to uznane za mia³¹
hiperbolê, to zauwa¿y³bym, i¿ ten parlament, obecnie podziemny, byæ
mo¿e jeszcze przed nastaniem zimy bêdzie rz¹dzi³ wysp¹.
Nagle w grupie kul¹cych siê w cieniu nêdzarzy wybuch³ szalony
miech, po czym jaka istota, bêd¹ca niew¹tpliwie bardzo starym
cz³owiekiem, wskoczy³a ze zwinnoci¹ owada w kr¹g wiat³a. Twarz
tego osobnika musia³a odnieæ dawno temu jakie straszliwe obra¿e-
nia, gdy¿ by³a pozbawiona oka, nosa i po³owy szczêki, a podarte
odzienie by³o tak obwis³e i postrzêpione, ¿e zdawa³o siê kryæ w so-
bie pustkê zamiast cia³a.
Niewiele pozosta³o sapn¹³, staraj¹c siê zapanowaæ nad mie-
chem, który nim skrêca³ niewiele ze mnie pozosta³o, hi hi, ale wy-
starczaj¹co du¿o, by powiedzieæ ci, ty zarozumia³y g³upcze! co
mo¿esz zrobiæ ze swoj¹ hiperbol¹, olo! g³one bekniêcie niemal
zwali³o go z nóg, wywo³uj¹c salwê miechu.
Doktor Romany przygl¹da³ siê gniewnie nêdznemu intruzowi.
Nie mo¿esz uwolniæ tego nieszczênika od jego mêki, Horrabi-
nie? spyta³ cicho.
Ty nie mo¿esz, bo tego nie zrobi³! zaskrzecza³ wiekowy
cz³owiek.
Za twym pozwoleniem, sir rzek³ Horrabin zaraz ka¿ê go
wyprowadziæ. On tu jest od zawsze, a ¿ebracy po stronie Surrey na-
zywaj¹ go swoim Szczêliwym Trafem. Rzadko siê odzywa, a kiedy
ju¿ mówi, nie ma w tym wiêcej sensu ni¿ w gadaninie papugi.
A zatem uczyñ to powiedzia³ poirytowany Romany.
Horrabin skin¹³ g³ow¹, a wtedy jeden z tych, którzy siê miali,
podszed³ do Szczêliwego Trafu z Surrey i podniós³ go, wyranie
zdumiony lekkoci¹ starego cz³owieka.
94
Starzec, gdy go pospiesznie wynoszono, odwróci³ siê i mrugn¹³
swoim jedynym okiem do doktora Romany.
Do zobaczenia w innych okolicznociach rzuci³ teatralnym
szeptem, po czym znów opanowa³ go szalony miech, który zmienia³
siê w coraz cichsze, niesamowite echo, gdy nios¹cy oddala³ siê po-
spiesznie w g³¹b jednego z tuneli.
Ciekawych goci zapraszasz na wieczerzê stwierdzi³ Roma-
ny, wci¹¿ z³y, nak³adaj¹c z powrotem sprê¿ynowane buty.
Klown wzruszy³ ramionami co przy wywatowanych ramionach
wygl¹da³o groteskowo.
Nikt nigdy nie zosta³ zawrócony sprzed siedziby Horrabina
powiedzia³. Niektórym nie wolno nigdy st¹d wychodziæ, a jeli ju¿,
to tylko drog¹ wodn¹, ale wszyscy s¹ mile widziani. Ju¿ idziesz? I to
przed wieczerz¹?
Tak. I wyjdê schodami, jeli ci to nie przeszkadza. Mam mnó-
stwo rzeczy do zrobienia muszê skontaktowaæ siê z policj¹, by i jej
zaoferowaæ du¿¹ nagrodê za z³apanie tego cz³owieka. Poza tym nigdy
nie przepada³em za t¹ odmian¹ wieprzowiny, któr¹ tu serwujesz.
Na obliczu klowna pojawi³ siê jakby cieñ ostrze¿enia; Romany
umiechn¹³ siê, nastêpnie zsun¹³ siê z powrotem na pod³ogê, krzy-
wi¹c siê nieznacznie, gdy jego dziwaczne buty zetknê³y siê z kamie-
niem, którym by³a wy³o¿ona. Dungy pospieszy³ z jego peleryn¹, któ-
r¹ Romany rozwin¹³ i za³o¿y³. Nim oddali³ siê jednym z tuneli, od-
wróci³ siê do zgromadzonych i przesun¹³ wzrokiem po dziwnie
milcz¹cym towarzystwie; obj¹³ spojrzeniem nawet zawieszonych wy-
soko ¿ebraczych lordów i zauwa¿y³, ¿e wszystkie oczy zwrócone s¹
na niego.
Znajdcie mi tego Amerykanina powiedzia³ cicho. Zapo-
mnijcie na razie o Joe Psiej Twarzy. Przyprowadcie mi Amerykani-
na, i to ¿ywego.
Niskie s³oñce za plecami Doylea owietla³o kopu³ê katedry w.
Paw³a, gdy wlók³ siê z powrotem do Billingsgate. Dziêki szklance
piwa, któr¹ kupi³ sobie dziesiêæ minut wczeniej, pozby³ siê nieprzy-
jemnego smaku z ust i dokuczliwego niepokoju.
Choæ ulica nie by³a tak zat³oczona jak rankiem, wci¹¿ panowa³ na
niej spory ruch: dzieci kopa³y pi³kê, czasem przeje¿d¿a³ ze stukotem
jaki powóz, przechodnie za musieli obchodziæ wóz, z którego ro-
botnicy zdejmowali beczki. Doyle przygl¹da³ siê mijanym ludziom.
95
Po kilku minutach dostrzeg³ id¹cego naprzeciwko jakiego cz³o-
wieka, który pogwizdywa³, i nim nieznajomy zd¹¿y³ przejæ obok,
Doyle spyta³ go, trochê niepewnie, gdy¿ by³a to ju¿ czwarta osoba,
do której siê zwraca³:
Proszê mi wybaczyæ, sir, ale czy móg³by mi pan powiedzieæ,
gdzie Horrabin wystawia dzi swojego Puncha?
Mê¿czyzna przyjrza³ siê Doyleowi od stóp do g³ów i potrz¹sn¹³
zdumiony g³ow¹.
A¿ tak le? No có¿, przyjacielu, nigdy nie widzia³em, by dawa³
to przedstawienie w nocy, ale ka¿dy ¿ebrak bêdzie chyba móg³ ciê
do niego zaprowadziæ. Oczywicie, nie krêci siê ich zbyt wielu w nie-
dzielny wieczór, ale chyba widzia³em jednego czy dwu w okolicy
Billingsgate.
Dziêkujê.
Bandyci, którym przewodzi Horrabin wspomnia³ s³owa Benia-
mina, przyspieszaj¹c kroku. Z drugiej jednak strony, jak powie-
dzia³ klown, nawet funt dziennie, jeli bêdê sk³onny do powiêceñ.
Jakich powiêceñ, jestem ciekaw? Pomyla³ o swojej rozmowie z wy-
dawc¹ Morning Post i postanowi³ nie zaprz¹taæ sobie tym g³owy.
Pod cian¹, przy naro¿niku kocio³a St.Mary-at-Hill siedzia³ stary
cz³owiek, i gdy Doyle zbli¿y³ siê do niego, zobaczy³ tabliczkê za-
wieszon¹ na jego piersi: niegdy sprawny ¿eglarz, jestem obecnie
wykluczony z zawodu przez lepotê. Muszê sprzedawaæ cukierki
miêtowe, by utrzymaæ ¿onê i chore dziecko. Chrzecijanie, oka¿cie
szczodroæ. Trzyma³ tackê z brudnymi, jak siê zdawa³o, cukierka-
mi, i gdy Doyle zwolni³ kroku, wysun¹³ j¹ przed siebie. Gdyby Doyle
siê nie zatrzyma³, uderzy³by w ni¹ i rozsypa³ jej zawartoæ na trotuar.
Stary cz³owiek sprawia³ wra¿enie zawiedzionego. Doyle, rozgl¹-
daj¹c siê wko³o, poj¹³ dlaczego; w ten wczesny wieczór spacerowa-
³o sporo zamo¿nych ludzi, którzy byliby bez w¹tpienia poruszeni
widokiem s³odyczy starego cz³owieka, rozsypanych na trotuarze.
Kupisz pan kilka doskona³ych cukierków od lepego? zajê-
cza³, przewracaj¹c oczami skierowanymi ku niebu.
Nie, dziêkujê odpar³ Doyle. Muszê znaleæ Horrabina. Hor-
rabina powtórzy³, gdy ¿ebrak przekrzywi³ g³owê, a na jego twarzy
pojawi³ siê wyraz niek³amanego zainteresowania. Wydaje mi siê,
¿e to jaki przywódca ¿ebraków.
Mam miêtówki do sprzedania zauwa¿y³ lepiec. Nie mogê
o nich zapomnieæ i zacz¹æ przypominaæ sobie ludzi, nie dostaj¹c za
stracony czas ani grosza.
96
Doyle zacisn¹³ usta, ale po³o¿y³ na d³oni ¿ebraka pensa. Nadcho-
dzi³a noc, a on rozpaczliwie potrzebowa³ miejsca do spania.
Horrabin? powtórzy³ ¿ebrak ciszej. Ach, znam go. A ¿e jest
niedziela wieczorem, bêdzie w parlamencie.
W parlamencie? Co masz na myli?
Móg³bym zaprowadziæ tam pana i pokazaæ, sir, ale to by zna-
czy³o dla mnie stratê co najmniej szylinga.
Szylinga? spyta³ zrozpaczony Doyle. Mam tylko dziesiêæ
pensów!
¯ebrak wyci¹gn¹³ b³yskawicznie rêkê.
Bêdzie mi pan winien dwa pensy, sir.
Doyle zawaha³ siê.
Czy da mi jedzenie i miejsce do spania?
Ale¿ tak, nikt nigdy nie jest odsy³any sprzed siedziby Horrabina.
Dr¿¹ca rêka wci¹¿ by³a wyci¹gniêta, wiêc Doyle westchn¹³, po-
grzeba³ w kieszeni i po³o¿y³ ostro¿nie szecio- i czteropensówkê na
d³oni starego cz³owieka.
Ee prowad.
¯ebrak zgarn¹³ pieni¹dze i cukierki do kieszeni, tackê wepchn¹³
pod p³aszcz, nastêpnie podniós³ z trotuaru kij, który le¿a³ obok, i wsta³,
wspieraj¹c siê na nim.
No to chodmy powiedzia³ i ruszy³ ¿wawo na zachód, w stro-
nê, sk¹d dopiero co nadszed³ Doyle. Macha³ przed sob¹ kijem nie-
mal nonszalancko. Doyle musia³ wyci¹gaæ nogi, by za nim nad¹¿yæ.
Cierpi¹c z g³odu na zawroty g³owy, gdy¿ przez wizytê w redakcji
Morning Post przepad³ mu obiad sk³adaj¹cy siê z zupy i tartych kar-
tofli, Doyle mru¿y³ pod wp³ywem blasku s³oñca oczy i koncentrowa³
siê na tym, by dotrzymaæ kroku ¿ebrakowi, wiêc choæ dociera³ do
niego jak przez mg³ê g³ony stukot, nie zauwa¿y³ pod¹¿aj¹cej za nim
osoby, dopóki znajoma d³oñ nie chwyci³a go za nogawkê spodni.
Straci³ równowagê i upad³ na trotuar, uderzaj¹c siê bolenie w d³o-
nie i kolana, na których wyl¹dowa³.
Odwróci³ gniewnie g³owê i stwierdzi³, ¿e patrzy w brodate obli-
cze Skatea Beniamina. Wózek beznogiego cz³owieka zatrzyma³ siê
gwa³townie w miejscu, naje¿d¿aj¹c na kostkê Doylea.
Do diab³a warkn¹³ Doyle puæ mnie. Nie ¿ebrzê i muszê iæ
za tym
Nie z Horrabinem, cz³owieku w cichym g³osie pobrzmiewa³a
szczera proba. Nie jeste doæ z³y, by zadawaæ siê z t¹ kompani¹.
Chod ze
97
Stary ¿ebrak odwróci³ siê i zbli¿a³ siê teraz pospiesznie, patrz¹c
na Skatea tak pewnym wzrokiem, ¿e Doyle po niewczasie uwiado-
mi³ sobie, ¿e tylko udawa³ lepotê.
Po co siê wtr¹casz, Beniaminie? sykn¹³ stary cz³owiek.
Kapitan Jack musi ju¿ przeprowadzaæ nowy zaci¹g?
Daj sobie spokój, Bugs odpar³ Skate. To nie twój goæ. Masz
tu znalene, z ³aski Jacka Kopenhagi.
Wydoby³ z kieszeni kamizelki dwie szeciopensówki i rzuci³ je.
Bugs chwyci³ obie monety w powietrzu jedn¹ d³oni¹.
Bardzo dobrze powiedzia³, chowaj¹c pieni¹dze wród miêtó-
wek. Jak tak, to mo¿esz wtr¹caæ siê ilekroæ zechcesz.
Rozemia³ siê skrzekliwie i ruszy³ z powrotem w stronê Billings-
gate. Gdy oddali³ siê na jakie trzydzieci metrów, zacz¹³ stukaæ przed
sob¹ swoim kijem. Doyle wsta³, opieraj¹c siê ostro¿nie na obola³ej
kostce.
Lepiej mi powiedz, zanim zniknie, czy ten Jack Kopenhaga da
mi jedzenie i ³ó¿ko.
Tak, i to o wiele wiêcej jednego i drugiego ni¿ Horrabin. Bo¿e,
ale z ciebie niezdara, co? Têdy, pospiesz siê.
Jadalnia domu ¿ebraków przy Pye Street mia³a kszta³t prostok¹ta
i osiem wielkich okien. Ka¿de z nich stanowi³o szachownicê z kwa-
dratów nierównego szk³a, po³¹czonych o³owianymi szprosami i osa-
dzonych w równych odstêpach na d³u¿szej cianie od strony ulicy.
Latarnia przed wejciem rzuca³a kilka promyków, które wpada³y przez
ma³e szybki, ale g³ównym ród³em wiat³a by³y jasne lampy oliwne
zwisaj¹ce z sufitu na ³añcuchach, a tak¿e wieczniki, ustawione po
dwa, na koñcach ka¿dego z d³ugich omiu sto³ów. W¹ski, wschodni
kraniec sali wznosi³ siê ponad metr nad poziomem pod³ogi i by³ do-
stêpny dziêki prowadz¹cym doñ czterem stopniom; po ich obu stro-
nach, do samej ciany, bieg³y drewniane balustrady, co upodabnia³o
pomieszczenie do pok³adu statku, ze wzniesionym podestem jako
forkasztelem.
¯ebracy zgromadzeni przy d³ugich drewnianych sto³ach odziani
byli w stroje stanowi¹ce parodiê ówczesnej odzie¿y: widaæ by³o ele-
ganckie surduty z bia³ymi rêkawiczkami, po³atane, lecz nieskazitel-
nie czyste; typowy strój upad³ego d¿entelmena, czyli ¿ebraka, który
wzbudza³ litoæ dowodz¹c, czêsto zgodnie z prawd¹, ¿e jest dobrze
urodzonym panem, którego do ruiny przywiod³y finansowe tarapaty
7 Wrota Anubisa
98
lub alkohol. By³y tam te¿ niebieskie bluzy i spodnie, paski z postron-
ków i czarne, brezentowe kapelusze, nosz¹ce nazwê jakiego statku
wyszyt¹ sp³owia³ymi, z³otymi niæmi, strój marynarzy rozbitków, któ-
rzy przyprawiali sw¹ mowê ¿eglarskimi terminami zaczerpniêtymi
z tanecznych przedstawieñ czy ballad. Widaæ te¿ by³o turbany, kol-
czyki i sanda³y biednych Hindusów; poczernia³e twarze górników,
którzy nabawili siê kalectwa w podziemnych katastrofach; no i oczy-
wicie anonimowe, postrzêpione szmaty typowych ¿ebraków bez
specjalizacji. Doyle, zajmuj¹c miejsce przy koñcu jednej z ³aw, za-
uwa¿y³ nawet kilku osobników ubranych, podobnie jak on, w strój
straganiarza.
Jednak¿e postaci¹ sprawiaj¹c¹ najwiêksze wra¿enie by³ wysoki
mê¿czyzna o w³osach i w¹sach barwy piasku, siedz¹cy w leniwej
pozie na fotelu z wysokim oparciem, ustawionym na podecie, który
teraz wsta³ i opar³ siê o reling, wodz¹c wzrokiem po towarzystwie
siedz¹cym przy sto³ach. Mia³ na sobie ekstrawagancki zielony saty-
nowy surdut z cienkimi koronkami wokó³ rêkawów i pod szyj¹, ob-
cis³e satynowe spodnie do kolan i bia³e jedwabne skarpety, a na no-
gach ma³e buty, które bez z³otych klamer wygl¹da³yby jak baletki.
Bez³adny gwar rozmów ucich³, gdy tylko wsta³ ze swego miejsca.
To sam Jack Kopenhaga szepn¹³ z dum¹ Skate, który przy-
stan¹³ swym wózkiem obok Doylea. Kapitan ¿ebraków z Pye Street.
Doyle przytakn¹³ machinalnie, gdy¿ jego uwagê przyci¹gn¹³ na-
gle zapach pieczonego indyka, unosz¹cy siê w ciep³ym powietrzu.
Dobry wieczór, przyjaciele powita³ zebranych kapitan. Obra-
ca³ w d³oni kielich do wina na d³ugiej nó¿ce.
Wieczór, kapitanie odpar³a chórem kompania.
Wci¹¿ spogl¹daj¹c wzd³u¿ sali jadalnej wysun¹³ na bok d³oñ z kie-
lichem, a natychmiast pospieszy³ ch³opiec w szkar³atnym p³aszczu
i wysokich butach, po czym nala³ mu z karafki czerwonego wina.
Kapitan skosztowa³ i kiwn¹³ g³ow¹.
Wytrawny medoc i pieczona wo³owina zaordynowa³, gdy ch³o-
piec oddali³ siê. A przy ptactwie wyczerpiemy pewnie zapasy s³od-
kiego wina, które nadesz³o w zesz³ym tygodniu.
Kompania wyrazi³a g³ono swe zadowolenie, Doyle równie ener-
gicznie jak pozostali.
Raporty, kary i przyjêcia nowych cz³onków odbêd¹ siê po wie-
czerzy.
To obwieszczenie tak¿e zosta³o zaakceptowane przez ¿ebraków i gdy
tylko kapitan usiad³ przy swoim stole, drzwi od kuchni otworzy³y siê
99
na ocie¿ i do sali wkroczy³o dziewiêciu ludzi, trzymaj¹cych tace z pie-
czonymi indykami. Ka¿dy stó³ dosta³ po jednym, a cz³owiek siedz¹cy
u ich szczytu otrzyma³ d³ugi nó¿ i widelec do krojenia. Doyle akurat
siedzia³ na koñcu i dziêki wprawie nabytej podczas Bo¿ego Narodze-
nia czy wiêta Dziêkczynienia da³ sobie doskonale radê. Kiedy ju¿
powrzuca³ kawa³ki miêsa na podstawione talerze, nie wy³¹czaj¹c tego,
który spod sto³u wyci¹gn¹³ Skate, na³o¿y³ trochê tak¿e i sobie, po czym
zabra³ siê z zapa³em do jedzenia, popijaj¹c kêsy sporymi ³ykami ch³o-
dzonego wina, które roznosi³a niezmordowanie ma³a armia ch³opców,
dolewaj¹c ka¿demu, kto choæby do po³owy opró¿ni³ swój kielich. Po
indyku przysz³a kolej na pieczon¹ wo³owinê, przysma¿on¹ i miêkk¹
z wierzchu, w rodku za krwisto surow¹, a tak¿e na gor¹ce bu³eczki
z mas³em w nieograniczonych, zdawa³oby siê, ilociach. No i butelki,
butelki, pe³ne wspaniale wytrawnego i mocnego bordo. Na deser po-
dano gor¹cy budyñ liwkowy i krem.
Gdy uprz¹tniêto talerze, a biesiadnicy rozparli siê wygodnie, na-
bijaj¹c ku zazdroci Doylea gliniane fajki i odpalaj¹c je z wpraw¹
od wiec na stole, Jack Kopenhaga podci¹gn¹³ swój fotel ku krawê-
dzi podestu i zaklaska³ w d³onie, by zwróciæ na siebie uwagê.
A teraz sprawy bie¿¹ce stwierdzi³. Gdzie jest Fairchild?
Drzwi prowadz¹ce na ulicê otworzy³y siê i do rodka wszed³ po-
spiesznie m³ody mê¿czyzna. Doyle s¹dzi³ przez chwilê, ¿e to w³a-
nie Fairchild, lecz przy jednym z dalszych sto³ów podniós³ siê po-
nury, nie ogolony cz³owiek i powiedzia³: Tutaj, sir. Ch³opiec, któ-
ry dopiero co wszed³, zdj¹³ apaszkê z szyi, po czym przemierzy³ salê
i usiad³ na schodach prowadz¹cych na podwy¿szenie.
Kapitan skin¹³ mu g³ow¹, a potem znów spojrza³ na Fairchilda,
który miêtosi³ nerwowo star¹ czapkê w d³oniach.
Widziano, jak chowa³e dzi rano w rynnie piêæ szylingów,
Fairchild.
Fairchild spuci³ g³owê, ale nadal patrzy³ spod krzaczastych brwi
na Jacka Kopenhagê.
Kto widzia³, sir?
Mniejsza o to. Czy zaprzeczasz, ¿e je schowa³?
Mê¿czyzna zastanawia³ siê przez chwilê.
Hm nie, sir odpar³ w koñcu. Tylko ¿e ja nie chowa³em
ich przed Marko, pojmujesz, panie, ale by³y tam te dzieciaki, które
mi dokucza³y, wiêc ba³em siê, ¿e mnie okradn¹.
Wiêc dlaczego powiedzia³e Marko, gdy zjawi³ siê o pierwszej
po po³udniu, ¿e zarobi³ tylko kilka pensów?
100
Zapomnia³em wyjani³ Fairchild. O tych tam szylingach.
M³ody cz³owiek siedz¹cy na schodach wodzi³ badawczym wzro-
kiem po t³umie ¿ebraków, jakby spodziewa³ siê kogo dostrzec. Doyle
zastanawia³ siê, kto to jest. Pomimo ma³ych w¹sików wydawa³ siê
m³ody, nie móg³ mieæ jeszcze dwudziestki i Doyleowi przysz³o do
g³owy, ¿e pierwszy w³aciciel p³aszcza, który m³odzieniec mia³ na
sobie, nie ¿y³ od co najmniej dwudziestu lat i by³ znacznie potê¿niej-
szym cz³owiekiem.
Nie jeste tu jedynym, który ma sk³onnoæ do zapominania,
Fairchild rzek³ ³agodnie kapitan. Wydaje mi siê, ¿e i ja zgodzi-
³em siê zapomnieæ o dwóch podobnych oskar¿eniach dotycz¹cych
twojej osoby, które zdarzy³y siê w ci¹gu ostatnich kilku miesiêcy.
M³ody cz³owiek zatrzyma³ wzrok na Doyleu; przygl¹da³ mu siê
w zamyleniu, a po chwili jakby z niepokojem. Gdy Doyle zacz¹³ siê
ju¿ wierciæ niespokojnie, m³odzieniec spojrza³ w inn¹ stronê.
Obawiam siê ci¹gn¹³ Jack Kopenhaga ¿e bêdziemy musieli
zapomnieæ o jeszcze kilku rzeczach: zapomnimy, ¿e kiedykolwiek
nale¿a³ do naszej kompanii, a ty ze swej strony wywiadczysz mi
przys³ugê, zapominaj¹c drogê do mego domu.
Ale¿ kapitanie sapn¹³ Fairchild ja nie chcia³em, mogê zwró-
ciæ te piêæ szylingów
Zatrzymaj je. Bêdziesz ich potrzebowa³. A teraz odejd.
Fairchild wyszed³ tak pospiesznie, ¿e Doyle domyli³ siê, i¿ ka-
pitan musi dysponowaæ jak¹ niezwykle szybk¹ i skuteczn¹ meto-
d¹ usuwania ludzi, którzy nie chc¹ opuszczaæ tego miejsca dobro-
wolnie.
A teraz rzek³ kapitan, umiechaj¹c siê przejdmy do przy-
jemniejszych obowi¹zków. Czy kto prosi o przyjêcie do kompanii?
Skate wyci¹gn¹³ rêkê tak wysoko jak tylko móg³, to znaczy nie
wy¿ej ni¿ wiece, i zamacha³ ni¹.
Ja przyprowadzi³em jednego, kapitanie zagrzmia³, a jego g³ê-
boki, wibruj¹cy g³os zrekompensowa³ mizerny gest d³oni¹.
Kapitan spojrza³ zaciekawiony w stronê sto³u, przy którym sie-
dzieli.
Niechaj powstanie.
Doyle podniós³ siê i zwróci³ w stronê Jacka.
No co¿, Skate, wygl¹da raczej ¿a³onie. Jak siê zwiesz?
Brendan Doyle, sir.
Kiedy Doyle zdo³a³ wypowiedzieæ dwie pierwsze sylaby swego
imienia i nazwiska, m³ody cz³owiek, który mu siê przypatrywa³, od-
101
wróci³ siê gwa³townie, wskoczy³ zgrabnie na podest i wyszepta³ co
gor¹czkowo do kapitana.
Kapitan Jack pochyli³ siê na bok i przekrzywi³ g³owê, a po chwili
wyprostowa³ siê i zacz¹³ patrzeæ na Doylea z pewnym niedowierzaniem;
nastêpnie wypowiedzia³ do ch³opca szeptem kilka s³ów, których, cho-
cia¿ nie by³o s³ychaæ, z pewnoci¹ musia³y oznaczaæ Jeste pewien?
M³ody cz³owiek skin¹³ energicznie g³ow¹ i doda³ co od siebie.
Doyle przygl¹da³ siê tej wymianie zdañ z rosn¹cym przera¿eniem,
zastanawiaj¹c siê, czy ten w¹saty m³odzieniec nie pracuje czasem
dla ³ysego szefa Cyganów. Zerkn¹³ na drzwi wejciowe i zauwa¿y³,
¿e s¹ uchylone. Jeli spróbuj¹ mnie pochwyciæ, pomyla³, to dopad-
nê drzwi, nim ci ch³opcy zd¹¿¹ zerwaæ siê od sto³ów.
Kapitan wzruszy³ ramionami i zwróci³ siê do coraz bardziej za-
ciekawionych biesiadników.
M³ody Jacky mówi mi, ¿e nasz nowy przyjaciel, Brendan Doy-
le, przyby³ w³anie z Bristolu, gdzie dawa³ sobie wietnie radê, uda-
j¹c nierozgarniêtego i g³uchoniemego. Wystêpuj¹c pod imieniem, ee,
Toma Niemoty, zaskarbia³ sobie przez ostatnie piêæ lat sympatiê tam-
tejszych braci, ale by³ zmuszony opuciæ to miasto, gdy¿ jak to
by³o, Jacky? Ach, przypominam sobie zobaczy³ przyjaciela wy-
chodz¹cego z burdelu, a dziewczyna, u której ten goæ by³, wychyla-
³a siê z górnego okna trzymaj¹c porcelanowy nocnik, który za-
mierza³a spuciæ biedakowi na g³owê, kiedy ten mia³ przejæ pod
jej oknem, co w³anie zamierza³ uczyniæ. Wydaje siê, ¿e posz³o o za-
p³atê. Dziewczyna uwa¿a³a, ¿e zosta³a oszukana. W ka¿dym razie
Doyle, stoj¹cy po drugiej stronie ulicy, zawo³a³ do swojego druha:
Uwa¿aj! Cofnij siê, mój przyjacielu, dziewczyna chce ci rozwaliæ
mózg! No có¿, ¿ycie przyjaciela zosta³o ocalone, ale ka¿dy na tej
ulicy us³ysza³ g³os Doylea i niebawem wszyscy ju¿ wiedzieli, ¿e
potrafi mówiæ tak jak ka¿dy z nich, no i musia³ opuciæ miasto.
¯ebracy siedz¹cy obok Doylea zaczêli go wychwalaæ jako rów-
nego gocia, Skate za stwierdzi³:
Powiniene by³ opowiedzieæ mi swoj¹ historiê dzisiejszego ran-
ka, przyjacielu.
Doyle, ukrywaj¹c swoje zaskoczenie i podejrzliwoæ, otworzy³
usta, by odpowiedzieæ Skateowi, lecz kapitan podniós³ d³oñ tak
gwa³townie i w³adczo, ¿e znów siê na niego zwróci³y wszystkie oczy,
i Doyle nie zd¹¿y³ przemówiæ.
Jacky dowodzi te¿, ¿e skoro Doyle ma nadziejê kontynuowaæ
¿ebraczy fach tutaj, w Londynie, i skoro tak dobrze mu sz³o, gdy nie
102
odzywa³ siê s³owem, po czym musia³ udaæ siê na wygnanie, gdy po
raz pierwszy przemówi³, to powinien znów powróciæ do dawnego
obyczaju porozumiewania siê jedynie gestami. Potrzebujesz prakty-
ki, by ponownie staæ siê Tomem Niemot¹, panie Doyle. Czy¿ nie
mam racji?
Wszyscy odwrócili siê w stronê Doylea, który zauwa¿y³, ¿e jed-
na z powiek kapitana drgnê³a nieznacznie. Chodzi o to, ¿eby ukryæ
moj¹ wymowê uwiadomi³ sobie Doyle. Ale dlaczego? I sk¹d
ten ch³opak wie, ¿e mam taki a nie inny akcent? Umiechn¹³ siê nie-
pewnie i przytakn¹³.
Jeste m¹drym cz³owiekiem, Tomie Niemoto stwierdzi³ Jack
Kopenhaga. Jacky zdradzi³ mi te¿, ¿e bylicie kiedy w Bristolu
wielkimi przyjació³mi, pozwolê mu wiêc pozbawiæ nas na jaki czas
twego towarzystwa, tak by móg³ ci objaniæ nasze obyczaje. A ja
tymczasem rozwa¿ê pozosta³e kandydatury. Nastêpny, powstaæ!
Gdy przy s¹siednim stole zacz¹³ siê podnosiæ jaki starzec o zam-
glonym wzroku, Jacky zeskoczy³ z podestu i ruszy³ szybko w stronê
Doylea. Po³y zbyt du¿ego p³aszcza okrywaj¹cego chud¹ postaæ trze-
pota³y jak skrzyd³a ptaka. Wci¹¿ niespokojny, Doyle zerkn¹³ na drzwi.
Brendan powiedzia³ Jacky. Nareszcie. Wiesz, ¿e zwykle nie
¿ywiê d³ugo urazy i domylam siê, ¿e dziewczyna po tygodniu rzuci-
³a ciê dla kogo innego.
Skate zachichota³ gard³owo, a Jacky mrugn¹³ i wymamrota³ co,
co mog³oby znaczyæ zaufaj mi.
Doyle odprê¿y³ siê. Trzeba komu ufaæ, myla³, a ci ludzie przy-
najmniej doceniaj¹ niez³e bordo. Skin¹³ g³ow¹ i pozwoli³ siê odpro-
wadziæ.
Fairchild zamkn¹³ cicho drzwi, a potem sta³ na ulicy przed jad³o-
dajn¹, nie mog¹c poradziæ sobie z mylami. Robi³o siê coraz ch³od-
niej, a na niebie gas³o ostatnie, szare wiat³o dnia. Zmarszczy³ brwi
po chwili ucieszy³ siê na wspomnienie piêciu szylingów ukrytych
w rynnie, gdy¿ pieni¹dze te mia³y mu zapewniæ kilka dni bezczynno-
ci urozmaiconej piwem, pasztetem i krêglami. Ale znów zmarsz-
czy³ czo³o, zak³opotany zarówno abstrakcyjnoci¹ jak i posêpnoci¹
tej myli nadejd¹ przecie¿ dni, gdy nie bêdzie ju¿ piêciu szylin-
gów. Co pocznie wtedy? Móg³by spytaæ kapitana, co robiæ Nie,
racja, przecie¿ kapitan dopiero co go wyrzuci³ i dlatego w³anie on,
Fairchild, musi myleæ o tym, co robiæ.
103
Popiskiwa³ cicho, pod¹¿aj¹c czym prêdzej Pye Street. Sam ude-
rzy³ siê kilkakrotnie d³oni¹ po twarzy, by zmusiæ g³owê do intensyw-
nego mylenia.
Wiedzia³e, ¿e mówiê obcym akcentem Doyle otuli³ siê szczel-
niej p³aszczem, gdy¿ w ma³ym pokoju, pomimo roz¿arzonych wêgli
w kominku, panowa³ ch³ód.
Oczywicie odpar³ Jacky, dorzucaj¹c kloce drewna do pale-
niska i uk³adaj¹c je odpowiednio. Powiedzia³em kapitanowi, ¿e nie
wolno ci siê odzywaæ, a on wymyli³ na poczekaniu tê historyjkê.
Zamknij okna, dobrze? A potem usi¹d.
Doyle pchn¹³ okiennice, po czym opuci³ haczyk.
Wiêc sk¹d wiedzia³e? I dlaczego ludzie nie powinni s³yszeæ
mojego g³osu?
Po obu stronach ma³ego sto³u sta³y krzes³a i Doyle zaj¹³ to bli¿sze
drzwi.
Rozpaliwszy ogieñ na dobre, Jacky podniós³ siê i podszed³ do kre-
densu.
Zdradzê ci to, jak tylko odpowiesz na kilka pytañ.
Doyle zmarszczy³ niezadowolony brwi, s³ysz¹c ten rozkazuj¹cy
ton u dzieciaka, który by³ m³odszy od wiêkszoci jego studentów,
a owo niezadowolenie tylko nieznacznie z³agodzi³ widok butelki
zdjêtej przez m³odego cz³owieka z pó³ki.
Z do³u dobieg³y przyt³umione oklaski i gwizdy, ale ¿aden z nich
nie zwróci³ na to uwagi.
Jacky usiad³ i nalewaj¹c jednoczenie brandy do dwóch kielisz-
ków obrzuci³ Doylea spojrzeniem, w którym kry³a siê zarówno cie-
kawoæ, jak i surowoæ.
Dziêki powiedzia³ Doyle, bior¹c do rêki trunek i ko³ysz¹c nim
pod nosem. Pachnia³ jak ¿aden dotychczas. Waszym ludziom nie-
le siê powodzi przyzna³ z zazdroci¹.
Jacky wzruszy³ w¹skimi ramionami.
¯ebranina to fach jak ka¿dy inny stwierdzi³ z lekk¹ niecier-
pliwoci¹ a Jack Kopenhaga potrafi go zorganizowaæ najlepiej.
£ykn¹³ ze swojego kieliszka. Powiedz mi teraz prawdê, Doyle co
takiego zrobi³e, ¿e doktor Romany tak bardzo chce ciê schwytaæ.
Doyle zamruga³.
Kto to jest doktor Romany?
Szef najpotê¿niejszej bandy cygañskiej w Anglii.
104
Doyle poczu³ na karku dotyk niewidzialnych palców.
Wysoki, ³ysy, starszy goæ? Nosi sprê¿ynowane buty?
Ten sam. Na jego polecenie ka¿dy ¿ebrak i z³odziej z wylêgar-
ni Horrabina ma szukaæ cz³owieka odpowiadaj¹cego twojemu ry-
sopisowi, o obcym, prawdopodobnie amerykañskim akcencie. I ofe-
ruje wielk¹ nagrodê za schwytanie twojej osoby.
Horrabin? Ten klown? Mój Bo¿e, spotka³em go dzi rano, kie-
dy ogl¹da³em ten jego przeklêty spektakl z kukie³kami. Nie wyda-
wa³o siê, ¿eby
Dopiero tego wieczoru doktor Romany nakaza³ wszystkim, by
ciê szukali. Horrabin wspomnia³, ¿e widzia³ ciê w Billingsgate.
Doyle zawaha³ siê, próbuj¹c rozwa¿yæ wszystkie za i przeciw.
Gdyby by³ mo¿liwy rozejm, nie mia³by nic przeciwko temu, by po-
rozmawiaæ z doktorem Romany, gdy¿ cz³owiek ten najwidoczniej
zna³ jakim cudem godziny i miejsca, w jakich ujawnia³y siê szcze-
liny; a Doyle wci¹¿ mia³ przytwierdzony do ramienia mobilny ha-
czyk. Gdyby móg³ poznaæ lokalizacjê szczeliny i stan¹æ w obrêbie
jej pola, gdy bêdzie siê zamyka³a, to wy³oni³by siê ponownie na tam-
tej posesji w Londynie roku 1983. Zala³a go fala têsknoty, gdy po-
myla³ o Kalifornii, Fullertonie, biografii Ashblessa Z drugiej za
strony, ten doktor Romany nie sprawia³ wra¿enia cz³owieka chêtne-
go do pomocy, nie mówi¹c ju¿ o cygarach i ca³ej reszcie. No i jaki
interes mia³ w tym wszystkim ten ch³opak? Prawdopodobnie chodzi-
³o mu o tê wielk¹ nagrodê.
Doyle musia³ zdradziæ siê spojrzeniem, gdy¿ ch³opak potrz¹sn¹³
ze wstrêtem g³ow¹ i powiedzia³:
Nie bój siê, nie zamierzam wydaæ ciê temu cz³owiekowi. Nie
wpakowa³bym w ³apy tej kreatury nawet wciek³ego psa nawet
gdyby zechcia³ dotrzymaæ s³owa, jeli chodzi o nagrodê, w co w¹t-
piê. By³aby ni¹ pewnie mo¿liwoæ poszukania na dnie Tamizy zgu-
bionych monet.
Przepraszam powiedzia³ Doyle, ³ykaj¹c brandy. Ale wszyst-
ko wskazuje na to, ¿e by³e obecny na zgromadzeniu tamtych ludzi.
By³em. Kapitan Jack p³aci mi za to, bym siê krêci³ to tu, to tam,
i sprawdza³, co robi konkurencja. Horrabin organizuje spotkania
w kanale ciekowym pod Bainbridge Street, a ja jestem tam czêstym
gociem. Ale przestañ uchylaæ siê od odpowiedzi dlaczego tak mu
na tobie zale¿y?
No Doyle podniós³ swój kieliszek i wpatrywa³ siê zamy-
lony w ogieñ na kominku przewituj¹cy przez ciemny trunek o bar-
105
wie topazu. Sam nie jestem pewien, ale wiem, ¿e chce siê czego
ode mnie dowiedzieæ. Przysz³o mu do g³owy, ¿e zaczyna siê upi-
jaæ. Chce wiedzieæ jak zjawi³em siê na pewnym polu niedaleko
Kensington.
No wiêc? Jak siê zjawi³e? I dlaczego tak go to obchodzi?
Powiem ci prawdê, mój ch³opcze. Przenios³em siê tam za spra-
w¹ magii.
Tak, to musia³o byæ co takiego. Lecz jakiej magii? I sk¹d przy-
by³e?
Doyle by³ zak³opotany.
Nie uznasz tego za zbyt niewiarygodne?
Zdziwi³bym siê, gdyby doktor Romany podekscytowa³ siê
czym, co nie dotyczy³oby magii. Poza tym nie jestem a¿ tak nie-
dowiadczony, by twierdziæ, ¿e magia nie istnieje. Umiechn¹³ siê
z tak¹ gorycz¹, ¿e Doyle zacz¹³ siê zastanawiaæ, czego ten ch³opak
zd¹¿y³ ju¿ dowiadczyæ. Jaka magia? powtórzy³ Jacky.
Prawdê mówi¹c, nie bardzo wiem. By³em tylko jednym z cz³on-
ków pewnej grupy, a ca³¹ t¹ magiczn¹ mechanik¹ zajmowa³ siê kto
inny. Ale to by³ jaki czar czy co w tym rodzaju, co pozwoli³o nam
skoczyæ z jednego miejsca w drugie, bez koniecznoci przemie-
rzania dziel¹cego je dystansu.
I tak przeskoczy³e a¿ z Ameryki?
Dlaczegó¿ by nie, pomyla³ Doyle i powiedzia³:
Zgadza siê. A ten doktor Romany musia³ widzieæ, jak pojawili-
my siê na tym polu. Mylê, ¿e obserwowa³ to miejsce, poniewa¿ nie
mo¿na skakaæ sobie st¹d dot¹d, jak siê tylko chce, rozumiesz, trzeba
wyruszaæ i l¹dowaæ w pewnych miejscach, które nasz szef nazywa³
szczelinami. Przypuszczam, ¿e Romany wie, gdzie siê te wszystkie
szczeliny znajduj¹, i musia³ za nami jechaæ, a¿ od tamtego miejsca,
gdy¿ pochwyci³ mnie w chwili, kiedy znajdowa³em siê akurat z dala
od pozosta³ych, a potem zabra³ mnie do jakiego obozu Cyganów.
Doyle ³ykn¹³ trochê brandy, gdy¿ ta relacja znowu wzbudzi³a w nim
lêk przed ³ysym starcem.
A co sta³o siê z innymi ludmi?
Nie wiem. Chyba zdo³ali wróciæ do szczeliny i skoczyli z po-
wrotem do, hm, Ameryki.
Po co tu przybylicie?
Doyle rozemia³ siê.
To d³uga historia, ale zjawilimy siê g³ównie po to, by wys³u-
chaæ wyk³adu.
106
Jacky uniós³ brew.
Wyk³adu? Co masz na myli?
Czy kiedykolwiek s³ysza³e o Samuelu Taylorze Coleridgeu?
Oczywicie. Ma wyg³osiæ nastêpnej niedzieli mowê na temat
Miltona w gospodzie pod Koron¹ i Kotwic¹.
Doyle uniós³ brwi. Ten m³ody ¿ebrak zaczyna³ go intrygowaæ.
S³usznie. No có¿, pomiesza³y mu siê daty i zjawi³ siê tam ze-
sz³ego wieczoru. A ¿e i my siê zjawilimy, wyg³osi³ j¹ w³anie wczo-
raj. Bardzo interesuj¹cy wyk³ad, w rzeczy samej.
Ach tak? Jacky dokoñczy³ swoj¹ brandy i zamylony dola³ so-
bie trochê. A sk¹d twoi ludzie wiedzieli, ¿e pomiesza³y mu siê daty?
Doyle roz³o¿y³ rêce.
Ten, który to wszystko nadzorowa³, wiedzia³ o tym.
Jacky milcza³ przez chwilê, skrobi¹c siê ostro¿nie pod w¹sem, po
czym uniós³ wzrok i umiechn¹³ siê szeroko.
Czy najêli ciê tylko do pilnowania koni, czy te¿ by³e zaintere-
sowany wyk³adem?
Doylea kusi³o, ¿eby powiedzieæ temu aroganckiemu ch³opako-
wi, ¿e opublikowa³ biografiê Coleridgea. Ale stwierdzi³ tylko, tak
wyniole jak umia³:
Zabrano mnie, bym wyjani³ gociom, kim by³ to znaczy kim
jest Coleridge, a tak¿e, bym odpowiedzia³ po powrocie na pytania
dotycz¹ce jego osoby.
Jacky rozemia³ siê zadowolony.
A wiêc interesujesz siê wspó³czesn¹ poezj¹! Potrafisz zaskaki-
waæ, Doyle.
Drzwi za plecami Doylea otworzy³y siê i wszed³ Jack Kopenha-
ga, sprawiaj¹c w tym ma³ym pokoju wra¿enie jeszcze wy¿szego i po-
tê¿niejszego w barach.
Dwaj nowi cz³onkowie powiedzia³, sadowi¹c siê na rogu sto-
³u i podnosz¹c butelkê brandy. Ca³kiem niez³y podupad³y d¿entel-
men i najlepszy epileptyk, jakiego w ostatnich latach spotka³em
szkoda, ¿e nie widzielicie tego ataku trzêsionki, jaki nam zademon-
strowa³, by daæ próbkê swego stylu. Zdumiewaj¹ce. A jak siê miewa
Tom Niemota?
Doyle skrzywi³ siê.
Naprawdê muszê siê wcieliæ w tê postaæ?
Jeli chcesz tu zostaæ, to musisz. Co to za historia z tym Horra-
binem? Dlaczego ciê ciga? Kapitan przechyli³ butelkê i poci¹gn¹³
spory ³yk.
107
Jacky pospieszy³ z wyjanieniami.
Chodzi o zwierzchnika Horrabina, doktora Romany. S¹dzi, ¿e
Tom Niemota zna ró¿ne czarodziejskie sztuczki, ale siê myli, wyzna-
czy³ jednak wielk¹ nagrodê, i teraz ka¿dy kundel ze szczurzego sie-
dliska Horrabina bêdzie szuka³ Brendana Doylea. Zwróci³ siê do
Doylea. Zrozum, cz³owieku, rola Toma Niemoty to dla ciebie kwe-
stia przetrwania.
Kapitan wybuchn¹³ miechem.
I dziêkuj Bogu, ¿e nie prowadzê interesu tak, jak czyni³ to oj-
ciec Horrabina.
Jacky te¿ siê rozemia³, a dostrzegaj¹c pytaj¹cy wzrok Doylea,
wyjani³:
Ojciec klowna te¿ by³ przywódc¹ ¿ebraków, tych spod ko-
cio³a St.Giles, i to takim, który nie uznawa³ fa³szerstwa; jego nie-
widomi ludzie byli naprawdê niewidomi, a kalekie dzieci chodzi³y
o kulach nie dla efektu. Bardzo chwalebne, mo¿na by powiedzieæ,
dopóki siê nie wiedzia³o, ¿e rekrutowa³ zdrowych ludzi, a potem
deformowa³ ich na potrzeby ¿ebraczego fachu. Mia³ gdzie pod
Londynem taki szpital, gdzie za pomoc¹ ró¿nych metod zmienia³
krzepkich mê¿czyzn, kobiety i dzieci w istoty maj¹ce wzbudzaæ
przera¿enie i litoæ.
Z twarzy Jackyego znikn¹³ umiech.
A zatem jeli stary Teobaldo Horrabin zdecydowa³by, ¿e powi-
niene byæ Tomem Niemot¹ stwierdzi³ kapitan to wyrwa³by ci
jêzyk, a potem spróbowa³ uczyniæ z ciebie prostaczka, wal¹c ciê
w g³owê, albo drêcz¹c dostatecznie d³ugo, by twój umys³ obumar³.
Jak powiedzia³ Jacky, by³ w tym mistrzem. Znów poci¹gn¹³ z bu-
telki. Powiadaj¹ nawet, ¿e popracowa³ nad w³asnym synem i ¿e
Horrabin nosi te workowate ubrania i maluje twarz, ¿eby ukryæ de-
formacje, bêd¹ce dzie³em ojca.
Doyle wzdrygn¹³ siê, przypominaj¹c sobie przera¿aj¹ce oblicze
klowna, na które patrzy³ w budzie teatrzyku kukie³kowego.
A co siê sta³o z pap¹ Horrabina?
Jacky wzruszy³ ramionami.
To by³o jeszcze przed moimi narodzinami.
Niektórzy powiadali, ¿e umar³, a wtedy jego synek przej¹³ inte-
res wyjani³ kapitan. Inni powiadali, ¿e sam zabi³ starego Teo-
baldo, by przej¹æ interes. S³ysza³em nawet, ¿e stary Teobaldo ¿yje
gdzie w podziemiach Choæ nie jestem pewien, czy nie wola³by
byæ martwy. Uchwyci³ pytaj¹ce spojrzenie Doylea. Och, stary
108
Horrabin by³ bardzo wysoki, wiêc ciasne pomieszczenia, nawet za-
t³oczone korytarze, bardzo go denerwowa³y.
Co jednak stracimy, jeli zrobimy z niego niemowê stwier-
dzi³ Jacky, przejmuj¹c od kapitana butelkê i nape³niaj¹c oba kielisz-
ki. On umie czytaæ.
W spojrzeniu, jakim kapitan obrzuci³ Doylea, kry³o siê wiêcej
zainteresowania ni¿ kiedykolwiek.
Potrafisz czytaæ? Zwinnie?
Domylaj¹c siê, ¿e chodzi o p³ynnie, Doyle przytakn¹³.
Doskonale! Bêdziesz móg³ mi czytaæ. Literatura jest byæ mo¿e
najwiêksz¹ pasj¹ mego ¿ycia, ale nigdy nie zdo³a³em znaleæ jakie-
gokolwiek sensu w tych znaczkach na kartce papieru. Czy znasz ja-
kie wiersze? Na pamiêæ?
Och, pewnie.
Wyrecytuj nam który.
Uhm no dobrze.
Odchrz¹kn¹³, po czm zacz¹³:
Ju¿ na zgon dniu jasnemu bij¹ wszystkie dzwony
Byd³o z ³¹k wolno wraca, rycz¹c, w stronê sio³a,
Do chaty krok kieruje rolnik utrudzony,
Mnie i mrokom zostawia wiat ca³y dooko³a *
Kapitan i Jacky s³uchali jak urzeczeni, podczas gdy Doyle wyre-
cytowa³ ca³¹ Elegiê na wiejskim cmentarzu Graya. Kiedy skoñczy³,
kapitan nagrodzi³ go oklaskami, po czym sam przytoczy³ wersy z Sam-
sona si³acza Miltona.
Przysz³a kolej na Jackyego.
Powiedz mi, co s¹dzisz o tym poprosi³ i wyrecytowa³:
Te krête ulice, têtni¹ce niegdy radonie
wiat³em i winem, teraz echem jeno ¿yj¹
Mych kroków samotnych. Wiatru fale wij¹
Przez izby zakurzone nitkê na swym kronie
I wyganiaj¹ przez okna st³uczone
A¿ na ulicê myli dawne i wspomnienia.
Jacky przerwa³, a Doyle dokoñczy³ bezwiednie oktawê:
* Przek³ad J. Pietrkiewicza.
109
Daleko ten m³odzian, co pieci³ marzenia,
I nic nie pozosta³o z jego ducha ocalone.
* * *
Doyle próbowa³ sobie przypomnieæ, gdzie czyta³ ten wiersz. By³
przytoczony w ksi¹¿ce o Ashblessie, ale nie wyszed³ spod jego pió-
ra Mam, pomyla³ nagle, by³ to jeden z nielicznych utworów Coli-
na Lepovrea, który by³ zarêczony z Elizabeth Tichy, nim zosta³a
¿on¹ Williama Ashblessa. Lepovre znikn¹³ w 1809, kilka miesiêcy
przed wyznaczon¹ dat¹ lubu; mia³ dwadziecia lat i pozostawi³ po
sobie skromny tomik poezji, który zyska³ kilka nielicznych i bardzo
krytycznych recenzji.
Zerkn¹³ na Jackyego i zobaczy³, ¿e m³ody cz³owiek przygl¹da mu
siê ze zdumieniem, a nawet, po raz pierwszy, z niejakim szacunkiem.
Mój Bo¿e, Doyle, czyta³e Lepovrea?
O, tak odpar³ ¿ywo Doyle. Znikn¹³, hmm, zesz³ego roku,
prawda?
Twarz Jackyego przybra³a zaciêty wyraz.
To oficjalna wersja. W rzeczywistoci zosta³ zamordowany.
Widzisz, ja go zna³em.
Naprawdê? Doyleowi przysz³o do g³owy, ¿e jeli kiedykol-
wiek powróci do roku 1983, to móg³by z tej historii skomponowaæ
niez³y przypis w biografii Ashblessa. Jak go zamordowano?
M³ody cz³owiek opró¿ni³ kieliszek i nala³ sobie bez oporów znacz-
nie wiêcej.
Mo¿e którego dnia poznam ciê na tyle dobrze, by ci powie-
dzieæ.
Wci¹¿ zdecydowany wyci¹gn¹æ od ch³opaka co, co nadawa³oby
siê do póniejszej publikacji, Doyle spyta³:
Czy zna³e jego narzeczon¹, Elizabeth Tichy?
Jacky sprawia³ wra¿enie wystraszonego.
Jeli pochodzisz z Ameryki, to sk¹d to wszystko wiesz?
Doyle ju¿ otwiera³ usta, by udzieliæ jakiej wiarygodnej odpowie-
dzi, ale ¿e nic nie przychodzi³o mu do g³owy, musia³ ratowaæ siê
stwierdzeniem:
Pewnego dnia, Jacky, mo¿e poznam ciê na tyle dobrze, by ci
powiedzieæ.
Jacky uniós³ brwi, jakby rozwa¿a³, czy nie uznaæ tego za obrazê;
potem umiechn¹³ siê.
110
Jak ju¿ mówi³em, Doyle, potrafisz z pewnoci¹ zaskakiwaæ. Tak,
zna³em Beth Tichy, i to ca³kiem dobrze. Zna³em j¹ na d³ugo przed
tym, nim spotka³a Lepovrea. Wci¹¿ siê z ni¹ spotykam.
Jak widzê nie myli³em siê zbytnio, mówi¹c, ¿e wy dwaj jeste-
cie starymi przyjació³mi stwierdzi³ Jack Kopenhaga. Chod ze
mn¹, Doyle. Stary Stikeleather ju¿ przebrn¹³ przez po³owê Aubrey
Dallas, ale przy tym tempie reszta zajmie mu co najmniej rok. Prze-
konajmy siê, czy umiesz czytaæ trochê szybciej.
Nisko sklepiona kuchnia Domu ¯ebraka by³a zat³oczona, lecz
wiêkszoæ ludzi skupi³a siê wokó³ sto³u, przy którym grano w karty,
wiêc Fairchild, ho³ubi¹c w ciemnym k¹cie szklankê d¿inu, mia³ doæ
miejsca, by rozsi¹æ siê wygodnie i oprzeæ nogi o cianê z cegie³.
Dawno temu oduczy³ siê graæ, gdy¿ nigdy nie potrafi³ poj¹æ zasad
i bez wzglêdu na to, jakie karty dostawa³ do rêki, ludzie zawsze od-
bierali mu pieni¹dze i mówili, ¿e przegra³.
Wyj¹³ z rynny w bocznej alejce odchodz¹cej od Fleet Street tylko
jednego szylinga, gdy¿ opracowa³ pewien plan: chcia³ przy³¹czyæ siê
do ¿ebraczej armii Horrabina, a szylingi zachowaæ na specjalne wy-
datki, takie jak miêso, d¿in i piwo, a czasem ³ykn¹³ sobie, gdy o tym
pomyla³ jak¹ dziewczynê.
Skoñczy³ swój d¿in, lecz postanowi³ ju¿ nie piæ. Gdyby nie zdo-
³a³ dogadaæ siê z klownem na szczud³ach jeszcze tego wieczoru,
musia³by wydaæ trochê pieniêdzy na nocleg, a tego nie by³o w jego
planie. Wsta³ i zacz¹³ siê przeciskaæ przez rozkrzyczan¹ i rozemia-
n¹ ci¿bê, zmierzaj¹c w stronê drzwi frontowych, po czym wyszed³
na zewn¹trz.
Zdawa³o siê, ¿e migotliwe wiat³o latarni pada z niechêci¹ na
wysuniête frontony domów przy Buckeridge Street, muskaj¹c jedy-
nie najs³abszym blaskiem czerñ nocy gdzieniegdzie wysoko pod
dachem pali³o siê w otwartym oknie blade wiat³o, choæ pokój w g³êbi
ton¹³ w ciemnoci; gdzie indziej wynurza³ siê z mroku wylot jakiej
alejki z ¿ó³tawo po³yskuj¹cymi, mokrymi kamieniami bruku, które
przypomina³y procesjê ropuch zastyg³ych na krótk¹ chwilê w swej
wêdrówce przez ulicê; chwilami, gdy jaki zagubiony podmuch wia-
tru zako³ysa³ p³omieniem latarni, dostrzec mo¿na by³o nierówne kra-
wêdzie dachów i po³acie obdrapanego muru.
Fairchild przeszed³ niemal po omacku przez ulicê i stan¹³ na prze-
ciwleg³ym rogu. Gdy skrêci³ zgarbiony w nastêpn¹ przecznicê, us³y-
111
sza³ dochodz¹ce zza zabitych okien przytu³ku Matki Dowling chra-
panie. Rozemia³ siê szyderczo z niewiadomych niczego piochów,
którzy, jak wiedzia³ to z w³asnego dowiadczenia, p³acili po trzy pensy
za ³ó¿ko, a musieli je dzieliæ z dwoma czy nawet trzema innymi osob-
nikami, izbê za co najmniej z tuzinem. Wydawaæ pieni¹dze tylko po
to, by t³oczyæ siê jak nietoperze w starym domu, pomyla³, niezwy-
kle z siebie zadowolony, ¿e ma inny plan.
Jednak w chwilê póniej zastanawia³ siê niespokojnie, jaki¿ to
nocleg móg³ mu zapewniæ Horrabin. Ten klown by³ z³owrog¹ posta-
ci¹; móg³ po³o¿yæ cz³owieka do snu w trumnie, czy co w tym rodza-
ju. Na tê myl Fairchild przystan¹³, patrz¹c przed siebie têpo i czy-
ni¹c znak krzy¿a. Potem przypomnia³ sobie, ¿e jest ju¿ póno i ¿e
jeli cokolwiek zamyla³, to lepiej ¿eby zrobi³ to prêdko. Przynaj-
mniej Horrabinowi nie trzeba p³aciæ, myla³, znów ruszaj¹c przed
siebie. Ka¿dy jest mile widziany u Horrabina.
Parlament w kanale zd¹¿y³ ju¿ pewnie zakoñczyæ obrady, wiêc
zamiast skrêciæ w prawo, w Maynard, i ruszyæ ku Bainbridge Street,
pod¹¿y³ wzd³u¿ muru, ocieraj¹c siê o niego lewym ramieniem, a po-
tem skrêci³ za róg, kieruj¹c siê na pó³noc, gdzie po drugiej stronie
Ivy Lane sta³ przypominaj¹cy wielki magazyn ciemny budynek, zna-
ny w okolicy jako hotel Horrabina, albo Szczurzy Zamek.
Teraz Fairchild dla odmiany martwi³ siê, ¿e go nie przyjm¹. W koñ-
cu nie by³ zbyt rozgarniêty. Pocieszy³ siê myl¹, ¿e jest przynajmniej
dobrym ¿ebrakiem, a to siê liczy³o. Przysz³o mu te¿ do g³owy, ¿e
Horrabina mo¿e zainteresowaæ wiadomoæ, i¿ ten g³uchoniemy, któ-
rego dopiero co przyj¹³ do siebie kapitan Kopenhaga, tylko udaje,
i ¿e mo¿na go sk³oniæ podstêpem do mówienia.
Tak zdecydowa³ Fairchild. Zaskarbiê sobie sympatiê klowna,
jak mu o tym wszystkim powiem.
Jacky sta³ d³u¿sz¹ chwilê przy oknie, które wczeniej zamkn¹³
Doyle, patrz¹c na niewyrane zarysy spadzistych dachów. W tym
monotonnym krajobrazie widaæ by³o gdzieniegdzie zamglon¹, czer-
won¹ kropkê latarniê, albo bursztynowy prostok¹t zas³oniête okno.
Zastanawiam siê, co on teraz robi myla³ Jacky. Jakie¿ to mrocz-
ne podwórze przemierza po cichu, w jakiej knajpie stawia kieliszek
biednemu g³upcowi, który niczego nie podejrzewa. A mo¿e pi gdzie
tam, w mroku którego z tych poddaszy Jakie to sny mo¿e niæ?
Czy je tak¿e kradnie?
112
Jacky odwróci³ siê od okna i usiad³ przy stole, na którym ju¿ cze-
ka³y przybory do pisania i papier. Uj¹³ szczup³ymi palcami pióro,
zamoczy³ stalówkê w atramencie i po chwili wahania zacz¹³ pisaæ:
2 wrzenia, 1810
Droga matko!
Choæ wci¹¿ nie mogê podaæ ci adresu, pod którym mog³aby mnie
znaleæ, zapewniam ciê, i¿ czujê siê dobrze & mam co jeæ & mam
dach nad g³ow¹. Wiem, ¿e uwa¿asz to za niebezpieczne i afektowane
szaleñstwo, lecz czyniê pewne postêpy, by znaleæ tego cz³owieka
jeli mo¿na okreliæ go takim mianem który zabi³ Colina; i choæ
powtarza³a mi wielokrotnie, ¿e jest to zadanie policji, proszê ciê
jeszcze raz, by uwierzy³a mi na s³owo, i¿ policja nie jest odpowied-
nio przygotowana, by schwytaæ a nawet uznaæ za fakt istnienie
cz³owieka tego rodzaju. Zamierzam go zabiæ, gdy tylko bêdzie to
mo¿liwe, nara¿aj¹c siê przy tym na minimum ryzyka, a nastêpnie
powróciæ do domu, gdzie, jak ufam, wci¹¿ mnie oczekujecie. A tym-
czasem jestem poród przyjació³, niebezpieczeñstwo za, które mi
zagra¿a, jest o wiele mniejsze, ni¿ to sobie zapewne wyobra¿acie;
a jeli zechcecie, pomimo mego obecnego i godnego po¿a³owania
niepos³uszeñstwa wobec waszych ¿yczeñ, zachowaæ dla mnie ciep³o
i mi³oæ, które tak szczodrze okazywalicie w przesz³oci, to sprawi-
cie swej kochaj¹cej i czu³ej córce g³êbok¹ radoæ,
Elizabeth Jacqueline Tichy.
Jacky macha³a kartk¹, a¿ wysech³ atrament, nastêpnie z³o¿y³a j¹,
zaadresowa³a i zapieczêtowa³a woskiem ze wiecy. Zamknê³a drzwi
na klucz, zrzuci³a z siebie obszerne ubranie i nim roz³o¿y³a kojê, która
by³a przytwierdzona haczykiem do ciany, ci¹gnê³a w¹sy, potar³a
energicznie górn¹ wargê, po czym przytwierdzi³a pasemko pokry-
tych klejem w³osów do ciany.
113
Rozdzia³ 5
Wiêkszoæ ludzi, po zjedzeniu posi³ku, rozbija skorupki jajek.
Czyniono tak niegdy, by czarownice nie u¿y³y ich jako ³odzi.
Francis Grose
C
ovent Garden nabiera³ w sobotni wieczór zupe³nie innego cha-
rakteru ni¿ o wicie; by³ niemal równie zat³oczony i z pewnoci¹ nie
mniej gwarny, lecz tam, gdzie przed dwunastoma godzinami sta³y
rzêdami wozy przekupniów, teraz zaje¿d¿a³y z wdziêkiem eleganc-
kie faetony zaprzê¿one w niedu¿e konie, dobrane odpowiednio pod
wzglêdem wielkoci i maci; przybywa³a arystokracja East Endu ze
swych siedzib przy Jermyn Street i St.James, by udaæ siê do teatru.
Kamienne p³yty trotuarów by³y co kilka minut zamiatane gor¹czko-
wo przez obdartych sprz¹taczy. Ka¿dy z nich pilnowa³ zazdronie
ciê¿ko wywalczonego kawa³ka terenu, oczyszczaj¹c drogê przed da-
mami i d¿entelmenami, którzy mogli nagrodziæ ich napiwkiem. Do-
rycki portyk teatru Covent Garden, odbudowanego dopiero przed
rokiem, po po¿arze w 1808, który strawi³ go doszczêtnie, prezento-
wa³ siê o wiele korzystniej w wietle latarni i z³otym blasku ¿yran-
doli ni¿ w zimnych promieniach s³oñca.
Zamiatacze udawali przynajmniej, ¿e wykonuj¹ za swoje pensy
i szylingi jak¹ pracê, ale byli tam te¿ ludzie, którzy po prostu ¿ebra-
li. Jednym z najsprawniejszych by³ cierpi¹cy na chorobê p³uc nie-
szczênik, który w³óczy³ siê po placu, nigdy nie prosz¹c o ja³mu¿nê,
lecz bezradnie wgryzaj¹c siê w uwalany b³otem, splenia³y kawa³
chleba, ilekroæ kto na niego spojrza³. A kiedy zdjêta litoci¹ dama
prosi³a opiekuna, by spyta³ tê biedn¹ duszê, co jej dolega, degenerat
o zapadniêtych oczach dotyka³ tylko ust i ucha, pokazuj¹c, i¿ nie mówi
8 Wrota Anubisa
114
ani nie s³yszy, po czym skupia³ sw¹ uwagê na upiornym kawa³ku
chleba. Jego nieszczêcie wydawa³o siê tym prawdziwsze, ¿e nie
pyszni³ siê nim ani nie objania³ jego przyczyn, zbiera³ wiêc tyle
monet w tym kilka piêcioszylingowych koron i nawet jednego z³o-
tego suwerena ¿e musia³ co dziesiêæ czy dwadziecia minut opró¿-
niaæ swe kieszenie, przesypuj¹c pieni¹dze do worka Marko.
Och, Tom Niemota zawo³a³ cichym g³osem Marko, gdy Doy-
le znów przekrad³ siê w alejkê, gdzie tamten na niego czeka³. Pod-
stawi³ worek, a Doyle wygrzeba³ z kieszeni garæ drobniaków i wrzu-
ci³ je do niego. wietnie ci idzie, przyjacielu. Teraz pos³uchaj, prze-
noszê siê na Malk Alley przy Bedford Street i pozostanê tam przez
nastêpne pó³ godziny. Kapujesz?
Doyle skin¹³ g³ow¹.
Pracuj tak dalej. I od czasu do czasu zakas³aj. Twój kaszel robi
wra¿enie.
Doyle znów przytakn¹³, mrugn¹³ i wróci³ na ulicê.
¯ebra³ ju¿ od szeciu dni i wci¹¿ by³ zdumiony, jak dobrze mu to
idzie i jak lekko mu siê ¿yje. Przyzwyczai³ siê nawet do wstawania
o wicie i pokonywania ze dwudziestu kilometrów dziennie, które
obejmowa³y obie strony rzeki na zachód od London Bridge; apetyt,
jakiego nabiera³ w czasie pracy, by³ obficie zaspokajany podczas
wieczerzy w domu Jacka Kopenhagi przy Pye Street. Kapitan nie
mia³ równie¿ nic przeciwko temu, by jego ¿ebracy wstêpowali cza-
sem do tawerny na szklaneczkê, albo ucinali sobie krótk¹ drzemkê
na mostkach ³¹cz¹cych s¹siednie ulice, czy te¿ miêdzy barkami z wê-
glem, które zalega³y wybrze¿e przy Blackfriars Bridge.
Jednak makija¿ wokó³ oczu sprawia³, ¿e pêka³a mu skóra. To Jac-
ky wpad³a na pomys³, by nadaæ i tak ju¿ bladej cerze Doylea barwê
niemal ziemist¹. Obwi¹za³a go bia³¹ chust¹, jakby bola³y go zêby, na
g³owê na³o¿y³a czarn¹ czapkê, a szyjê zakry³a czerwonym szalem
by jego twarz wydawa³a siê przez kontrast zupe³nie bezkrwista. Pod-
malowa³a te¿ okolice oczu jakim ró¿em. Bêdziesz dziêki temu
wygl¹da³ na pobitego powiedzia³a, rozprowadzaj¹c cuchn¹ce ma-
zid³o wokó³ oczodo³ów Doylea. No i jak przypadkiem zobaczy
ciê Horrabin, to miejmy nadziejê, ¿e ciê nie rozpozna.
Jacky intrygowa³ Doylea. Ch³opak, w bezwiednych gestach czy
doborze s³ów, wydawa³ siê czasem zniewiecia³y i z pewnoci¹ nie
przejawia³ zainteresowania m³odymi kobietami. Jednak¿e pewnej
rody, po kolacji, kiedy przystojny ¿ebrak sporód Upad³ych D¿en-
telmenów przydyba³ Jackyego w korytarzu, nazywaj¹c go swoj¹
115
gor¹c¹ bu³eczk¹ i próbuj¹c poca³owaæ, Jacky zareagowa³ nie tylko
z niechêci¹, ale wrêcz z obrzydzeniem, jakby uwa¿a³ co takiego za
wstrêtne. Doyle nie móg³ poza tym zrozumieæ, dlaczego m³ody mê¿-
czyzna o inteligencji Jackyego zarabia na ¿ycie ¿ebranin¹, nawet
w tak mi³ej kompanii, jak¹ dowodzi³ kapitan Jack.
Doyle sam te¿ nie zamierza³ pozostawaæ tu d³ugo. Za trzy dni, we
wtorek jedenastego wrzenia, mia³ przybyæ do Londynu Ashbless,
i Doyle by³ zdecydowany spotkaæ siê z nim, zaprzyjaniæ, a potem
nak³oniæ jako, choæ Ashbless nigdy podobno nie cieszy³ siê zamo¿-
noci¹, by pomóg³ mu znaleæ przyzwoit¹ pracê. Wiedzia³, ¿e cz³o-
wiek ten ma przybiæ do londyñskich Doków na pok³adzie fregaty
Sandoval o dziewi¹tej rano, a o dziesi¹tej trzydzieci napisaæ pierw-
sz¹ wersjê swego najs³ynniejszego poematu Dwanacie godzin nocy,
siedz¹c w sali frontowej kawiarni Jamaica. Doyle zamierza³ od³o¿yæ
trochê zarobionych na ¿ebraninie pieniêdzy, nabyæ porz¹dne ubranie
i spotkaæ siê tam z Ashblessem. Po dog³êbnym przestudiowaniu hi-
storii tego cz³owieka mia³ wra¿enie, ¿e zna go ju¿ ca³kiem niele.
Nie dopuszcza³ do siebie myli, ¿e Ashbless mo¿e nie zechcieæ,
lub nie byæ w stanie, mu pomóc.
Mój Bo¿e, Stanley, spójrz na tê nieszczêsn¹ istotê! rzek³a jaka
dama, zstêpuj¹c ze stopnia powozu na trotuar. Daj mu szylinga!
Zachowuj¹c siê tak, jakby nie s³ysza³, Doyle powróci³ do gryzie-
nia brudnego kawa³ka chleba, w który wyposa¿y³ go szeæ dni wcze-
niej kapitan Jack. Stanley narzeka³, ¿e jeli da Doyleowi szylinga,
to nie starczy mu na drinka po przedstawieniu.
Przedk³adasz swój wstrêtny trunek nad zbawienie duszy, co?
Robi mi siê niedobrze na twój widok. Ty, z tym chlebem, czy co to
tam trzymasz! Kup sobie za to porz¹dny posi³ek.
Doyle pamiêta³, by odczekaæ odpowiednio d³ugo, a dopiero po-
tem, gdy ju¿ kobieta do niego podejdzie, unieæ gwa³townie g³owê,
jakby w przestrachu, i dotkn¹æ palcem ust i ucha. Wyci¹ga³a ku nie-
mu d³oñ, w której trzyma³a bransoletkê.
Och, spójrz tylko, Stanley, w dodatku jeszcze nie mówi ani nie
s³yszy. Ten biedak ¿yje jak pies.
Pomacha³a ku niemu bransoletk¹, a on przyj¹³ j¹ z umiechem
wdziêcznoci. Para ruszy³a w stronê teatru, Stanley pomrukiwa³ co
pod nosem, Doyle za schowa³ ciê¿k¹ bransoletê do kieszeni.
A potem, rozmyla³ wlok¹c siê przed siebie, kiedy ju¿ Ashbless
pomo¿e mi stan¹æ na nogi w tym przeklêtym wieku, jeli zdecydujê
siê a wyobra¿am sobie, ¿e tak powróciæ do domu, w czasy, kiedy
116
to funkcjonuje pierwsza pomoc, rodki znieczulaj¹ce, inspektorzy
zdrowia, kina, ubikacje ze sp³uczkami i telefony, skontaktujê siê,
zachowuj¹c ostro¿noæ, z tym przera¿aj¹cym doktorem Romany i do-
gadam siê z nim jako, by poda³ mi lokalizacjê najbli¿szej szczeliny.
Do diab³a, móg³bym nawet zmusiæ go jakim podstêpem, by pozwo-
li³ mi znaleæ siê w obrêbie pola, gdy szczelina bêdzie siê zamykaæ!
Musia³bym siê jednak upewniæ, ¿e nie znajdzie i nie zabierze mi
mobilnego haczyka. Zastanawiam siê, czy da³oby siê go po³kn¹æ.
Od kilku minut czu³ nasilaj¹ce siê drapanie w gardle, a ¿e nad-
chodzi³a powolnym krokiem elegancka para, da³ próbkê swego ta-
lentu. Stara³ siê jednak nie robiæ tego zbyt czêsto, gdy¿ ten udawa-
ny wysi³ek przeradza³ siê szybko w najprawdziwszy paroksyzm
skrêcaj¹cy p³uca, a w ci¹gu paru ostatnich dni stan jego gard³a znacz-
nie siê pogorszy³. Podejrzewa³ ponuro, ¿e by³o to rezultatem przy-
musowej k¹pieli, jak¹ tydzieñ wczeniej za¿y³ w zimnych wodach
potoku Chelsea.
Matko Boska, James, ten chodz¹cy trup wykrztusi za chwilê
swoj¹ w¹trobê. Daj mu co na drinka.
Szkoda marnowaæ pieni¹dze na tego gocia. I tak umrze przed
witem.
No pewnie masz racjê. Tak, z pewnoci¹.
Dwaj mê¿czyni oparli siê o ¿elazne prêty ogrodzenia otaczaj¹-
cego skrzyd³a teatru. Jeden z nich strzepn¹³ popió³ z cygara, po czym
zaci¹gn¹³ siê g³êboko. Koniuszek cygara roz¿arzy³ siê w ciemnoci.
Spyta³em kogo powiedzia³ cicho do partnera a on mi po-
wiedzia³, ¿e ten ch³opak to g³uchoniemy zwany Tomem Niemot¹.
Jeste pewien, ¿e to on?
Szef jest pewien.
Pierwszy mê¿czyzna patrzy³ na stoj¹cego po drugiej stronie ulicy
Doylea, który zebra³ siê i ruszy³ chwiejnym krokiem przed siebie,
znów udaj¹c, ¿e gryzie kawa³ek chleba.
Nie wygl¹da na niebezpiecznego.
Ale niebezpieczna jest sama jego obecnoæ, Kaggs. Nie powin-
no go tu byæ.
Chyba tak. Kaggs wyci¹gn¹³ z rêkawa d³ugi, cienki nó¿, spraw-
dzi³ machinalnie kciukiem jego ostrze, po czym schowa³ go z po-
wrotem. Jak chcesz to zrobiæ?
Drugi mê¿czyzna zastanawia³ siê przez chwilê.
117
Nie powinno byæ k³opotów. Walnê go i przewrócê na ziemiê,
a ty bêdziesz udawa³, ¿e pomagasz mu wstaæ. Nie zapinaj p³aszcza,
to nikt niczego nie zauwa¿y, a potem uderz go no¿em pod obojczyk,
ostrzem prostopadle do koci. Przebiega tam du¿a arteria, nie mo-
¿esz w ni¹ nie trafiæ. Umrze w ci¹gu kilku sekund.
Dobra. Idziemy.
Rzuci³ cygaro na ulicê, po czym obaj ruszyli spod ogrodzenia
w stronê Doylea.
Z twarzy pokolorowanej barwnym t³uszczem wyziera³y oczy
w czerwonych obwódkach. Horrabin post¹pi³ dwa kroki naprzód,
stukaj¹c ha³aliwie szczud³ami.
Obserwowali go, a teraz id¹ za nim stwierdzi³ chrapliwym
szeptem, tak ró¿nym od swego wysokiego g³osu. Jestecie pewni,
¿e nie s¹ od nas?
Nie widzia³em ich nigdy na oczy, wasza Wielmo¿noæ odpar³
jeden z mê¿czyzn stoj¹cych znacznie ni¿ej na trotuarze.
Wiêc nie czekajcie, a¿ ca³y ten t³um zniknie w teatrze sykn¹³
klown. Bierzcie Toma Niemotê od razu.
Gdy trójka mê¿czyzn ruszy³a biegiem za Doyleem i jego dwoma
przeladowcami, Horrabin uderzy³ piêci¹ w bia³ej rêkawiczce o ce-
glany mur alejki i wyszepta³:
Niech ciê diabli, Fairchild, dlaczego nie przypomnia³e sobie
wczoraj?
Muszê wróciæ do 1983, zanim ten kaszel mnie wykoñczy, myla³
nieszczêliwy Doyle. Zastrzyk z penicyliny czy co w tym rodzaju
za³atwi³by sprawê w kilka dni, a jeli pójdê do lekarza tutaj, to drañ
zapisze mi pewnie pijawki. Znów czu³ w gardle nasilaj¹ce siê swê-
dzenie, ale znosi³ je dzielnie. Zastanawiam siê, myla³ dalej, czy
nie rozwinê³o siê ju¿ zapalenie p³uc. Do diab³a, zdaje siê nawet, ¿e
ju¿ niewiele na tym zarobiê. Nikt nie chce dawaæ ja³mu¿ny ¿ebra-
kowi, który wygl¹da, jakby mia³ za kilka minut umrzeæ. Mo¿e
kapitan
Kto podstawi³ mu nogê, i nim Doyle zd¹¿y³ uskoczyæ, poczu³
silne uderzenie w ramiê, po czym run¹³ wprost na bruk, ocieraj¹c
sobie d³onie. Osobnik, który go przewróci³, poszed³ sobie dalej, ale
kto inny przyklêkn¹³ obok.
118
Nic ci siê nie sta³o?
Doyle, oszo³omiony, zacz¹³ gestykulowaæ jak g³uchoniemy, ale
w jednej chwili mê¿czyzna przy³o¿y³ Doyleowi rêkê do twarzy, przy-
trzymuj¹c mu szczêkê podbiciem d³oni, ostrze no¿a za trzymanego
w drugiej skierowa³ ku jego ramieniu. Doyle dostrzeg³ nó¿ i szarp-
n¹³ siê do ty³u, tak ¿e ostrze przejecha³o po p³aszczu i skórze, ale
zeliznê³o siê z obojczyka. Próbowa³ krzykn¹æ, ale zdo³a³ jedynie
wydaæ z siebie g³ony pomruk, maj¹c usta wci¹¿ zas³oniête d³oni¹;
napastnik klêcza³ na jego drugim ramieniu i zamierza³ siê do nastêp-
nego pchniêcia.
Nagle co walnê³o od ty³u w mê¿czyznê, który wywin¹³ do przo-
du kozio³ka, a jego nó¿ upad³ z brzêkiem na bruk ulicy. Nad Doyleem
sta³o teraz trzech mê¿czyzn. Dwóch z nich szybko wsunê³o mu d³o-
nie pod pachy i podnios³o go.
Uratowalimy ci ¿ycie, Tommy powiedzia³ jeden, zdyszany.
Pójdziesz teraz z nami.
Doyle pozwoli³ im prowadziæ siê tam, sk¹d przyszed³, pod¹¿aj¹c
szybkim truchtem, gdy¿ zak³ada³, ¿e to ¿ebracy Jacka Kopenhagi
pospieszyli mu z pomoc¹; po chwili dostrzeg³ postaæ Horrabina, przy-
pominaj¹c¹ wielkiego wyprostowanego wierszcza i uwiadomi³ so-
bie, ¿e doktor Romany wpad³ na jego trop.
Wysun¹³ jedno ramiê do przodu, po czym waln¹³ ³okciem w ¿o³¹-
dek cz³owieka po lewej stronie, a gdy mê¿czyzna zgi¹³ siê wpó³, Doyle
wpakowa³ piêæ w gard³o tego po prawej. Ten te¿ siê pochyli³, a wte-
dy Doyle ruszy³ biegiem w stronê po³udniow¹, gnany do przodu si³¹
prawdziwej paniki, poniewa¿ za dobrze pamiêta³ ¿ar cygara na swo-
jej powiece. S³ysza³ tu¿ za plecami tupot trzeciego mê¿czyzny.
Skrêci³ z g³ównej ulicy i pêdzi³ teraz jak¹ alejk¹. Kroki biegn¹-
cego z ty³u odbija³y siê przera¿aj¹co bliskim echem, wiêc kiedy uj-
rza³ stos skrzynek z obierkami pod cian¹ jakiego budynku, wyci¹-
gn¹³ rêkê i szarpn¹³ jedn¹ z nich; wykonuj¹c gwa³towny ruch, straci³
jednak równowagê i run¹³ jak d³ugi, lizgaj¹c siê na biodrze a potem
na skaleczonym ramieniu; skrzynki rozsypa³y siê jednak na drodze
jego przeladowcy, który potkn¹³ siê o nie i upad³, uderzaj¹c brzu-
chem o trotuar. Le¿a³ nieruchomo twarz¹ do ziemi, bez tchu, a byæ
mo¿e i ¿ycia. Doyle podniós³ siê z jêkiem, po czym pokutyka³, naj-
szybciej jak tylko móg³, w g³¹b alejki.
Min¹³ dwie w¹skie uliczki i pod¹¿a³ przed siebie, a¿ do nastêp-
nej przecznicy, i po chwili znalaz³ siê na jasno owietlonym Stran-
dzie, zaledwie kilka ulic od Korony i Kotwicy. Szybki bieg znów
119
przyprawi³ go o kaszel. Nim zdo³a³ go opanowaæ dosta³ od zdjête-
go groz¹ przechodnia szylinga i czteropensówkê, Kiedy znów z³a-
pa³ oddech, ruszy³ powoli na zachód, gdy¿ zawita³o mu nagle, ¿e
jest sobotni wieczór, ten, w którym mia³ wed³ug pierwotnego planu
wyst¹piæ Coleridge, i ¿e poeta, którego w obecnej sytuacji nie staæ
by³o co prawda na udzielanie komukolwiek pomocy finansowej,
umo¿liwi mu, byæ mo¿e, bezpieczne dotarcie do siedziby kapitana
Jacka. Do licha, pomyla³ Doyle, mo¿e nawet pamiêta mnie sprzed
tygodnia.
Nie dostrzegaj¹c jasnych witryn sklepów i restauracji, które mi-
ja³, szed³ szybkim krokiem po trotuarze, lekko zgiêty, by zmniej-
szyæ nieco ból w boku, kulej¹c i oddychaj¹c astmatycznie. Dostrzeg³
jak¹ kobietê, która pod wp³ywem niek³amanego strachu cofnê³a
siê na jego widok, i uwiadomi³ sobie, jak groteskowo musi wygl¹-
daæ ze swoim makija¿em, w podartym ubraniu, poruszaj¹c siê jak
sponiewierany karaluch; ockn¹wszy siê nagle, wyprostowa³ siê
i zwolni³ kroku.
T³um, który rozstêpowa³ siê przed nim w popiechu, zdawa³ siê
byæ równie anonimowy jak kolejka do autobusu. Doyle dostrzeg³ jed-
nak przera¿aj¹co wysok¹ postaæ, która wy³oni³a siê nagle z bocznej
uliczki i zast¹pi³a mu drogê. Bia³y, spiczasty kapelusz wieñczy³ g³o-
wê niczym pisanka wielkanocna. Doyle sapn¹³ z wra¿enia, odwróci³
siê na piêcie i zacz¹³ uciekaæ, s³ysz¹c stukot szczude³, które uderza³y
o trotuar.
Horrabin sadzi³ bez trudu trzymetrowe kroki, nawet jeli musia³
omijaæ przechodniów, gwi¿d¿¹c jednoczenie, na przemian wysoko,
na przemian nisko. W uszach przera¿onego Doylea brzmia³o to jak
syreny gestapowskich wozów w starych filmach o drugiej wojnie
wiatowej.
Gwizd zwabi³ z bocznych alejek i sieni domów kilku ¿ebraków;
byli to milcz¹cy osobnicy, którzy wygl¹dali na niezwykle silnych.
Dwaj, znajduj¹cy siê naprzeciwko Doylea, ruszyli w jego stronê,
a trzeci, który sta³ po drugiej stronie ulicy, zachodzi³ go z boku.
Zerkaj¹c przez ramiê, Doyle uchwyci³ w u³amku sekundy zasty-
g³¹ w bezruchu sylwetkê Horrabina, oddalon¹ zaledwie o jeden d³u-
gi krok szczude³. Twarz klowna, wykrzywiona ob³¹kañczym umie-
chem, przypomina³a paszczê chiñskiego smoka. Wysuwa³, podobny
do szpona, bia³y palec. Doyle zeskoczy³ z trotuaru na ulicê; polecia³
na ³eb na szyjê, unikaj¹c zaledwie o centymetry spotkania z grzmi¹-
cymi kopytami konia, po czym zerwa³ siê na nogi i wskoczy³ na sto-
120
pieñ powozu, przytrzymuj¹c siê jedn¹ d³oni¹ za framugê okna, drug¹
za krawêd dachu.
W rodku jecha³ starszy cz³owiek i m³oda dziewczyna.
B³agam, jedcie prêdzej sapn¹³ Doyle ciga mnie
Starszy cz³owiek uniós³ gniewnie cienk¹ laskê, ustawi³ j¹ pozio-
mo, po czym uderzy³ jej koñcem w pier Doylea, jakby rozpoczy-
na³ potê¿nym uderzeniem grê w bilard. Doyle polecia³ w ty³, jak
ra¿ony pociskiem, i choæ zdo³a³ wyl¹dowaæ na stopach, z miejsca
upad³ na kolana i d³onie, po czym przekozio³kowa³ kilka razy.
Jednooki osobnik o zniekszta³conej twarzy, kul¹cy siê we wnêce
domu, klasn¹³ bezg³onie w cienkie jak z papier mâché d³onie.
O, tak, tak! A teraz do rzeki, Doyle! Jest na drugim brzegu co,
co chcê ci pokazaæ zaskrzecza³ Szêliwy Traf ¿ebraków z Surrey.
Niechaj Bóg ma nas w swojej opiece, postrzelili go! wrzasn¹³
Horrabin. Schwytajcie go, dopóki tli siê w nim jeszcze oddech, wy
parszywcy!
Doyle sta³ ju¿ na nogach, ale zdawa³o siê, ¿e z ka¿dym oddechem
ból w jego p³ucach wzrasta. Pomyla³, ¿e jeli teraz zacznie kaszleæ,
to umrze. Jeden z jego przeladowców by³ zaledwie o kilka kroków
dalej, zbli¿aj¹c siê z umiechem wiadcz¹cym o pewnoci siebie, wiêc
Doyle pogrzeba³ w kieszeni, wyci¹gn¹³ ciê¿k¹ bransoletkê i cisn¹³
ni¹ z ca³ej si³y w twarz mê¿czyzny, po czym, nie patrz¹c nawet na
efekt swego dzia³ania, odwróci³ siê i kutykaj¹c pobieg³ na drug¹
stronê ulicy, przeskoczy³ trotuar i znikn¹³ w bocznej uliczce.
Zostaniecie po¿arci na jutrzejszej wieczerzy, jeli go do mnie nie
przyprowadzicie! krzycza³ Horrabin, tocz¹c pianê z ust o barwie
cynobru i tupi¹c z wciek³oci szczud³ami o kamienny trotuar.
Jeden z jego ¿ebraków pospieszy³ naprzód, ale le skalkulowa³
prêdkoæ nadje¿d¿aj¹cego powozu i dosta³ siê pod kopyta koni, jed-
no za z przednich kó³ przejecha³o mu po brzuchu, nim wonica zdo³a³
szarpn¹æ lejce i zatrzymaæ wehiku³. Ruch na tym odcinku Strandu
zosta³ ca³kowicie wstrzymany, wonice krzyczeli na siebie, niektó-
rzy smagali siê nawet batami.
121
Horrabin zszed³ z trotuaru i zacz¹³ przeciskaæ siê przez t³um, zmie-
rzaj¹c ku przeciwnej stronie ulicy.
* * *
Doyle wynurzy³ siê spomiêdzy dwóch budynków i zacz¹³ scho-
dziæ z ³omotem po wiekowych, drewnianych schodach, które prowa-
dzi³y ku czemu w rodzaju bulwaru z desek, biegn¹cemu wzd³u¿ brze-
gu rzeki. Dotar³ szybko na koniec jakiego pomostu i przycupn¹³ za
wysok¹ drewnian¹ skrzyni¹. Oddycha³ coraz wolniej, a¿ wreszcie
móg³ zamkn¹æ usta. Nad rzek¹ panowa³ ch³ód, wiêc Doyle by³ zado-
wolony, ¿e Jack Kopenhaga nie kaza³ swoim ¿ebrakom ubieraæ siê
przy z³ej pogodzie sk¹po, choæ mogliby dziêki temu wzbudzaæ li-
toæ. ci¹gn¹³ z obojczyka marynarkê i koszulê; rana po no¿u wci¹¿
krwawi³a obficie, wydawa³a siê jednak niezbyt g³êboka.
Kto to, u licha, by³?, myla³. Chyba nie ludzie doktora Romany
czy Horrabina, bo jak twierdzi³ Jacky, chcieli mnie bez w¹tpienia
¿ywego. Mo¿e to jaki ich rywal albo nawet dzia³aj¹cy w poje-
dynkê, ob³¹kany morderca w³óczêgów, pierwowzór Kuby Rozpru-
wacza. Doyle dotkn¹³ ostro¿nie d³ugiego naciêcia. Pomyla³: Dziêki
Bogu, ¿e cz³owiek Horrabina nadbieg³ we w³aciwym momencie.
Potar³ sobie klatkê piersiow¹, a potem wci¹gn¹³ na próbê powie-
trze, nape³niaj¹c p³uca. Piek³o go za mostkiem i chocia¿ odniós³ naj-
powa¿niejsze obra¿enia w ¿yciu jak na razie nie czu³ ¿adnego
chrobotania koci; straszliwa laska starszego cz³owieka najprawdo-
podobniej niczego mu nie z³ama³a. Odetchn¹³ i opar³ siê znu¿ony
o skrzyniê, hutaj¹c nad wod¹ nogami.
¯ó³te plamki lamp na przep³ywaj¹cych ³odziach i ich refleksy na-
krapia³y blaskiem czerñ wody jak na obrazie Moneta, a wiat³a arcy-
biskupiego pa³acu Lambeth widoczne na niedalekim horyzoncie przy-
pomina³y p³on¹cy ³añcuch. Zdawa³o siê, ¿e ksiê¿yc blady, poma-
rañczowy sierp ko³ysze siê na balustradzie Blackfriars Bridge, który
znajdowa³ siê prawie o kilometr dalej, na wschód. Za plecami i wy-
soko nad nim, po prawej stronie, migota³y wiat³a domów dzielnicy
rezydencjalnej Adelphi; przypomina³y jaki fantastyczny statek, ogl¹-
dany z poziomu wody. Gdy wiatr cich³, dociera³y do niego stamt¹d
dwiêki muzyki.
Czu³, jak w gardle i piersiach znów narasta kaszel, ale st³umi³ go
si³¹ strachu, gdy pos³ysza³ za plecami powolny, ciê¿ki stukot, docho-
dz¹cy od strony drewnianego bulwaru.
122
Jacky dziêkowa³a Bogu, ¿e woda w podziemnym kanale p³ynie
dostatecznie szybko, by nie trzeba by³o w czasie tej podró¿y korzy-
staæ ze steru. Gdyby przesun¹³ siê w prawo, uderzy³by j¹ w g³owê;
i gdyby ludzie w ³odzi nie odpychali siê jedynie dr¹gami od cian
tunelu, ilekroæ pr¹d spycha³ ich na bok, poczuliby od razu, ¿e ci¹gn¹
za sob¹ pasa¿era na gapê. Im bli¿ej by³o do rzeki, tym woda wiruj¹ca
wokó³ jej szyi stawa³a siê coraz zimniejsza, lecz Jacky mog³a tylko
zaciskaæ zêby, by nie szczêka³y. Stara³a siê trzymaæ g³owê ponad
wod¹, gdy¿ mia³a ukryty w turbanie ma³y pistolet ska³kowy, a nie
chcia³a zamoczyæ ³adunków. Pochodnie na dziobie i rufie migota³y
w cuchn¹cych powiewach wiatru, rzucaj¹c chwilami przyæmiony,
czerwony blask, a chwilami rozb³yskuj¹c i owietlaj¹c ka¿dy kamieñ
³ukowego sklepienia tu¿ nad g³owami p³yn¹cych.
Jeszcze przed piêcioma minutami by³o jej sucho i ciep³o, gdy
sma¿y³a nad ogniem kie³baski w kuchni Szczurzego Zamku Horra-
bina przy Maynard Street. Za³o¿y³a swój strój hinduskiego ¿ebraka
Ahmeda, to znaczy turban, sanda³y i obszern¹ szatê uszyt¹ z perka-
lowej narzuty na ³ó¿ko, twarz za i d³onie posmarowa³a mazid³em
z orzechów w³oskich, a w¹sy, które zawsze nosi³a, uzupe³nia³a sztucz-
n¹ brod¹, gdy¿ zauwa¿y³a w Szczurzym Zamku Fairchilda, a nie
chcia³a byæ rozpoznana jako jeden z ludzi Jacka Kopenhagi. Doktor
Romany przyby³ pó³ godziny wczeniej. Usadowi³ siê na jednej z hu-
tawek Horrabina, ci¹gn¹³ swe dziwaczne buty i zag³êbi³ siê w ra-
portach morskich.
Wówczas wpad³ jeden z ¿ebraków Horrabina, dobrze zbudowa-
ny, starszy jegomoæ o czerwonej twarzy. Dysza³ ciê¿ko, zdo³a³ jed-
nak ju¿ na progu wykrztusiæ nowiny: Doktorze Romany Prêd-
ko By³ na Strandzie, a teraz zmierza na po³udnie, w stronê rzeki
Zosta³ postrzelony Kto? Kogo postrzelono? Romany zesko-
czy³ z hutawki, zapominaj¹c o swoich sprê¿ynowanych butach. Jego
starcz¹ twarz wykrzywi³ grymas bólu; szybko wspi¹³ siê z powrotem
na hutawkê i na³o¿y³ buty. Kogo, mów, do diab³a?, warkn¹³. Nie
wiem Simmons widzia³ to i pos³a³ mnie po pana. Powiedzia³, ¿e
to ten cz³owiek, za którego oferowa³ pan nagrodê.
Romany zd¹¿y³ ju¿ na³o¿yæ i zasznurowaæ swoje buty, po czym
znów zeskoczy³ z hutawki i balansowa³ teraz z wpraw¹ na mocnych
sprê¿ynach. Który? To musi byæ Joe Psia Twarz. Nigdy nie omie-
liliby siê strzelaæ do Amerykanina. No wiêc, gdzie on jest? Na Stran-
dzie, mówisz?, spyta³. Tak, sir. I pod¹¿a na po³udnie, wzd³u¿ Adel-
phi. By³oby najszybciej, wasza Wielmo¿noæ, pop³yn¹æ w ³odzi pod-
123
ziemnym kana³em, który wyp³ywa wprost na £uki Adelphi. Wszyst-
kie cieki mkn¹ szybko po deszczach, wyjani³. Prowad i po-
spiesz siê. Znam starego Joe od lat i wiem, ¿e jeli nie zabili go na
miejscu, wymknie im siê.
Kiedy obaj mê¿czyni zbiegli po schodach prowadz¹cych do piw-
nicy, Hindus Ahmed ruszy³ w lad za nimi, zapominaj¹c o kie³ba-
skach. Wygl¹da na to, ¿e go maj¹, pomyla³a Jacky, czuj¹c jak bar-
dzo bije jej serce. Zmusi³a siê do wolniejszego kroku, by jej nie
dostrzegli albo nie pos³yszeli. Bo¿e, spraw, by jeszcze ¿y³; i po-
zwól mi zbli¿yæ siê do niego na tyle, bym mog³a wpakowaæ mu w g³o-
wê kulê. I gdybym jeszcze mia³a chwilê czasu, by szepn¹æ mu s³owo,
wyjaniæ, kim jestem i dlaczego zamierzam go zabiæ i w koñcu
doda³a w mylach têsknie mog³abym wróciæ do domu.
Dotarli do starego, kamiennego doku w piwnicy. Dwaj ¿ebracy
zaczêli odwi¹zywaæ ³ód i zapalaæ pochodnie, doktor Romany za
wpatrywa³ siê niecierpliwie w g³¹b mrocznego tunelu. Jacky zdo³a³a
przemkn¹æ nie zauwa¿ona po kamiennym nabrze¿u i zanurzyæ siê
cicho w zimnej, czarnej wodzie. £ód, któr¹ obaj mê¿czyni podci¹-
gnêli bli¿ej, by doktor Romany móg³ zejæ do niej, mia³a przymoco-
wane do krawêdzi burty piercienie, o które zaczepia³o siê p³ócienny
dach. Jacky prze³o¿y³a przez jeden z nich dwa palce i pozwoli³a siê
ci¹gn¹æ, gdy ³ód odbi³a od doku i skierowa³a siê ku silniejszemu
pr¹dowi.
Ha, ha! rozleg³ siê wysoki, ptasi g³os klowna. A gdzie¿ to
jest mój stary przyjaciel Tom Niemota?
Szczud³a stuka³y o drewno, gdy Horrabin chodzi³ tam i z powro-
tem po deskach bulwaru. S³ychaæ by³o jeszcze tylko podmuchy ka-
prynego wiatru poruszaj¹cego linami ³odzi rybackich zacumowa-
nych w pobli¿u i plusk wody o s³upy nabrze¿a.
Doyle, siedz¹cy za skrzyni¹ na koñcu pomostu, stara³ siê nie od-
dychaæ i zastanawia³ siê, jak d³ugo zdo³a wytrzymaæ, nim zerwie siê
na równe nogi i krzyknie: Skoñcz z tym, tu jestem, przecie¿ wiesz
o tym!, gdy¿ w g³osie klowna pobrzmiewa³a nutka z³oliwoci, jak-
by naprawdê wiedzia³, gdzie ukrywa siê Doyle.
S³ysza³ powolne tupanie, gdy Horrabin chodzi³ to w jedn¹, to
w drug¹ stronê. Mój Bo¿e, pomyla³ Doyle, jeli ten potwór zacznie
iæ w moj¹ stronê, wskoczê do wody i pop³ynê w kierunku Lambeth,
nim zd¹¿y zrobiæ trzy kroki. Potem wyobrazi³ sobie, jak klown rzuca
124
siê za nim do czarnej wody, jak wyszczerzona, pomalowana twarz,
któr¹ dojrzy z ty³u, zbli¿a siê do niego w zawrotnym tempie, pod-
czas gdy on, Doyle, stara siê p³yn¹æ pomimo drêtwiej¹cego barku.
Zdawa³o siê, ¿e oszala³e bicie serca rozdziera go na pó³.
Horrabinie! dobieg³o wo³anie z prawej strony Gdzie on jest?
Doyle uwiadomi³ sobie ze zgroz¹, ¿e to g³os doktora Romany.
Klown zachichota³ jego miech przypomina³ cykanie stu osza-
la³ych wierszczy a potem zawo³a³: Tutaj. Szczud³a zastuka³y nie-
daleko pomostu.
Z nag³ym krzykiem, który przerazi³ nawet jego, Doyle zeskoczy³
z pomostu, ledwie ³api¹c oddech przed zanurzeniem siê w zimnej
wodzie. Wyp³yn¹³ na powierzchniê i zacz¹³ rozpaczliwie p³yn¹æ.
Co to by³o? g³os doktora Romany niós³ siê wyranym echem
po wodzie. Co siê dzieje?
Horrabin zbli¿y³ siê na swoich szczud³ach do krawêdzi pomostu.
Jest w wodzie. Poka¿ê ci gdzie.
Zagwizda³, bardziej przeraliwie i melodyjnie ni¿ wtedy, gdy wzy-
wa³ ¿ebraków na Strandzie, a potem zastyg³ w oczekiwaniu, wodz¹c
wzrokiem po brzegu rzeki.
Gdy tylko wynurzyli siê z tunelu, by po chwili przep³yn¹æ pod
£ukami Adelphi i wydostaæ siê na wody Tamizy, Jacky wysunê³a
z piercienia zdrêtwia³e palce i pozwoli³a, by ³ód oddali³a siê od
niej. W sam¹ porê, powiedzia³a sobie, gdy¿ w chwilê póniej jeden
z ¿ebraków przeszed³ na rufê i uj¹³ dr¹¿ek steru, a drugi podniós³
z dna parê wiose³ i zacz¹³ je umieszczaæ w uchwytach przy burcie.
Doktor Romany zapyta³ o co dononym g³osem i Jacky us³ysza³a
niewyran¹ odpowied, ale p³ynê³a do po³owy zanurzona w wodzie,
wiêc nie mog³a zrozumieæ s³ów. Potem rozleg³ siê krzyk, krótki, ale
tak g³ony, ¿e s³ychaæ go by³o w promieniu prawie dwóch kilome-
trów. Po czym dotar³ do niej s³aby g³os Horrabina: Jest w wodzie.
Poka¿ê ci gdzie.
Wios³a w ³odzi zaskrzypia³y po raz pierwszy, gdy dotar³a do brze-
gu i wydosta³a siê z wody.
Doyle, który zd¹¿y³ pokonaæ jakie sto dwadziecia metrów, uspo-
koi³ siê nieco i zacz¹³ p³yn¹æ po cichu pieskiem. Jeli co siê pojawi
obok mnie, myla³, ³ód albo p³ywak, zanurkujê i przep³ynê pod wod¹
125
tak daleko jak zdo³am, a potem wysunê powoli g³owê i odetchnê bez-
g³onie. Do diab³a, przy odrobinie szczêcia powinienem im
umkn¹æ A przy znacznie wiêkszym szczêciu zdo³am dotrzeæ ja-
ko do brzegu, nim opuszcz¹ mnie si³y.
Pr¹d znosi³ go w lewo, oddalaj¹c od doktora Romany. Us³ysza³
nowy dwiêk, skrzypienie dulek przy burcie ³odzi po prawej stronie.
Horrabin umiechn¹³ siê, gdy¿ pod drugim pomostem od lewej
dostrzeg³ przyæmiony blask, który, wydostawszy siê z ukrycia, zmie-
ni³ siê w rój maleñkich wiate³ek wiruj¹cych na powierzchni ciemnej
rzeki. Klown wskaza³ miejsce, z którego dopiero co dotar³ plusk wody,
po czym flotylla wiate³ek pomknê³a naprzód, równie szybko jak
pêdzone wiatrem p³atki jakiego fosforyzuj¹cego kwiatu.
Niech pan p³ynie za tymi wiate³kami, doktorze Romany! za-
wo³a³ weso³o Horrabin.
Jakich wiate³? zastanawia³ siê Doyle. Najbli¿sze wiat³a widaæ
po drugiej stronie rzeki. Pewnie, doktorze, niech pan tam p³ynie, kie-
dy ja bêdê dryfowa³ na wschód.
Rozgarnia³ spokojnie wodê nogami i prawym ramieniem, oszczê-
dzaj¹c lewe. Utrzymanie siê na powierzchni nie stanowi³o problemu;
odkry³, ¿e p³yn¹c raz na brzuchu, a kiedy indziej le¿¹c na plecach
i wolno rozgarniaj¹c wodê, by³ w stanie utrzymaæ twarz nad po-
wierzchni¹, nie nadwyrê¿aj¹c zbytnio ¿adnego miênia. Pr¹d spy-
cha³ go w stronê Blackfriars Bridge i Doyle ¿ywi³ niemia³¹ pew-
noæ, ¿e zdo³a wdrapaæ siê na jeden ze s³upów, a gdy jego przela-
dowcy uznaj¹, ¿e zaton¹³, pop³ynie od przês³a do przês³a, by w koñcu
dotrzeæ do brzegu.
Nagle zorientowa³ siê, jakie wiat³a mia³ Horrabin na myli, gdy¿
to, co wydawa³o siê z pocz¹tku mnóstwem p³ywaj¹cych po rzece
wiec, zmierza³o teraz w jego kierunku. Zanurzy³ g³owê pod wodê
i staraj¹c siê nie zdradzaæ ruchem nóg miejsca, w którym siê znajdo-
wa³, skierowa³ siê na prawo od kursu, jaki obra³y wiate³ka.
Jego niemia³a pewnoæ siebie zniknê³a. To pachnia³o magi¹, czy¿
Jacky nie powiedzia³, ¿e doktor Romany by³ magiem? Najwidocz-
niej Horrabin te¿ nim by³, i Doyle poczu³ siê nagle jak cz³owiek,
który szykuje siê do walki na piêci i widzi, ¿e jego przeciwnik wy-
ci¹ga z cylindra rewolwer.
126
P³yn¹³ pod wod¹ tak d³ugo jak tylko zdo³a³. Wynurzy³ siê potem,
nie oddychaj¹c zbyt gwa³townie, po czym pop³yn¹³ dalej, trzymaj¹c
g³owê nad powierzchni¹. Powoli uniós³ d³oñ i odsun¹³ kosmyk mo-
krych w³osów sprzed oczu.
Zastyg³ na chwilê w bezruchu, os³upia³y, gdy¿ okaza³o siê, ¿e wia-
t³a ca³y czas p³ynê³y za nim i teraz otacza³y go ze wszystkich stron.
Przyjrza³ siê kilku najbli¿szym i zauwa¿y³, ¿e to przepo³owione sko-
rupki jajek z maleñkimi pochodniami, masztami ze s³omek i papie-
rowymi ¿aglami, a tak¿e i nawet nie przysz³o mu do g³owy, by przy-
pisaæ tê wizjê gor¹czce maleñkimi ludzikami, nie wiêkszymi od
jego ma³ego palca, przycupniêtymi w swych stateczkach i porusza-
j¹cymi z wpraw¹ miesznymi masztami, by utrzymaæ siê na kursie.
Doyle wrzasn¹³ i zamacha³ wokó³ siebie ramionami, by poprze-
wracaæ ma³e ³ódki, po czym, nie czekaj¹c na efekty swojego dzia³a-
nia, wci¹gn¹³ z ³kaniem powietrze w p³uca i znów zanurkowa³.
Czuj¹c, ¿e zapas powietrza w p³ucach zaczyna napieraæ na zaci-
niêt¹ krtañ, i bêd¹c przekonanym, ¿e za chwilê uderzy g³ow¹ o ka-
mienne filary mostu, ponownie wynurzy³ siê spod wody. Mikrosko-
pijni ¿eglarze w skorupkach znowu otaczali go piercieniem, trzy-
maj¹c siê na odleg³oæ dwóch ramion. Choæ skrzypienie wiose³
w ³odzi doktora Romany s³ychaæ by³o coraz bli¿ej, Doyle nie odp³y-
wa³, utrzymuj¹c siê na powierzchni nieznacznymi ruchami cia³a, by
z³apaæ oddech.
Co chlupnê³o z du¿¹ si³¹ w wodê jakie dwa centymetry od jego
policzka, obryzguj¹c mu oko. W chwilê póniej us³ysza³ przebiega-
j¹cy po wodzie od strony brzegu huk wystrza³u. Odpowiedziano na-
tychmiast strza³em z ³odzi doktora Romany, ale poniewa¿ znajdowa-
³a siê ona w ruchu, pocisk by³ le wymierzony i wzbi³ fontannê wody
poród rozwietlonych skorupek, wyrzucaj¹c jedn¹ z nich w górê.
Bo¿e, strzelaj¹ do mnie z wszystkich stron, pomyla³ Doyle z roz-
pacz¹, ponownie wci¹gaj¹c w p³uca powietrze i chowaj¹c siê pod
wodê. Nie chc¹ mnie ju¿ nawet z³apaæ ¿ywcem.
Horrabin zerkn¹³ w lewo, kiedy gdzie w dole, poród ³odzi ry-
backich, rozleg³ siê strza³. Po chwili poderwa³ g³owê, gdy¿ rozleg³
siê huk drugiego strza³u, tym razem z ³odzi doktora Romany. Klown
zobaczy³, jak nad powierzchniê wody wyskakuje maleñkie wiat³o,
127
po czym ganie spadaj¹c w dó³, i uwiadomi³ sobie, ¿e szef Cyga-
nów strzela do uciekaj¹cego cz³owieka.
Horrabin przy³o¿y³ natychmiast zwiniête d³onie do ust i zawo³a³:
Myla³em, ¿e chcesz go ¿ywego!. Nast¹pi³a chwila ciszy, a potem
poniós³ siê echem g³os doktora Romany: Czy to nie Joe Psia Twarz?.
To Amerykanin, odpar³ klown. Oby mnie po¿ar³ Apofis. Wiêc
czemu strzela³ do niego, przeklêty g³upcze?, zawo³a³ Romany.
Jacky zd¹¿y³a ju¿ wyci¹gn¹æ z pobliskiej ³odzi rybackiej sieæ, rzu-
ciæ na dno jednego z czó³en i zepchn¹æ je na wodê, gdy us³ysza³a,
jak Horrabin wo³a g³osem jeszcze bardziej przeraliwym ze strachu:
To nie ja, do diab³a, przysiêgam, wasza Wielmo¿noæ! To kto tu
w dole, miêdzy ³odziami teraz odp³ywa czó³nem i kieruje siê w twoj¹
stronê!.
Jacky operowa³a pojedynczym wios³em szybko i zgrabnie, mkn¹c
w stronê piercienia ma³ych wiate³, który przesuwa³ siê bardziej na
wschód, ku mostowi. Bo¿e, myla³a dysz¹c z wysi³ku, przykro mi,
Tom, to znaczy Doyle. Za bardzo chcia³am zabiæ Joego Psi¹ Twarz.
Przepraszam ciê, Bo¿e, spraw, by nie by³ zabity.
Ze strachu zrobi³o jej siê zimno i niedobrze, gdy¿ wygl¹da³o to na
dobry strza³, a mierzy³a prosto w niewyrany zarys g³owy.
Jej czó³no porusza³o siê szybciej od wielkiej ³odzi doktora Roma-
ny, poza tym wystartowa³a od wschodniej strony, wiêc gdy Doyle
znów wynurzy³ siê spod wody ponownie w samym rodku nieomyl-
nego krêgu wiat³a znajdowa³a siê niemal o sto metrów bli¿ej celu
ni¿ doktor Romany.
Doyle! zawo³a³a czuj¹c g³êbok¹ ulgê, ¿e widzi go ¿ywego.
To ja, Jacky. Czekaj na mnie.
Doyle by³ tak wyczerpany, ¿e niemal poczu³ niechêæ, us³yszawszy
g³os Jacky. Pogodzi³ siê ju¿ z myl¹, ¿e go z³api¹, próba ratunku za
podjêta przez m³odego cz³owieka wymaga³aby kolejnych wysi³ków
i najprawdopodobniej nie da³aby niczego, a jedynie spotêgowa³a
gniew doktora Romany.
Zanurkuj tak g³êboko jak tylko zdo³asz, a potem znów wyp³yñ na
powierzchniê ponownie rozleg³ siê g³os Jacky, tym razem bli¿ej.
Doyle odwróci³ g³owê i w wietle swej lilipuciej eskorty ujrza³
brodatego mê¿czyznê w czó³nie.
128
Oczy rozszerzy³y mu siê ze zdziwienia, ale nim zd¹¿y³ schowaæ
siê pod wod¹, cz³owiek w czó³nie powiedzia³:
Czekaj po czym podniós³ d³oñ i zerwa³ brodê. To ja Jac-
ky. A teraz rób, co mówiê, prêdko!
Chyba jeszcze nie czas na odpoczynek, pomyla³ znu¿ony Doyle
i pos³usznie zanurzy³ siê pod wodê, wypuszczaj¹c jednoczenie przez
nos po³owê powietrza przetrzymywanego w p³ucach, dziêki czemu
opada³ swobodnie w g³¹b ciemnej wody; nagle rozsun¹³ gwa³townie
nogi, by siê zatrzymaæ, kiedy zawita³o mu, ¿e byæ mo¿e nie zd¹¿y
odbiæ siê od twardego gruntu. Pomyla³: A jeli zanurzê siê tak g³ê-
boko, ¿e nie uda mi siê wyp³yn¹æ, nim moje p³uca siê zbuntuj¹ i wch³o-
n¹ wodê? Natychmiast zacz¹³ machaæ rêkami i nogami, by siê wynu-
rzyæ. Poczu³, jak o d³oñ ociera mu siê pêtla liny, a potem wyp³yn¹³
gwa³townie na powierzchniê.
W pobli¿u rozleg³o siê oszala³e wiergotanie, jakby dochodz¹ce
z klatki pe³nej podnieconych ptaków, a Jacky, wychylaj¹c siê z czó³-
na, wci¹ga³a ciê¿k¹ od wody sieæ ryback¹, w zwojach której wci¹¿
p³onê³o kilka ma³ych wiate³ek.
W³a do ³odzi rzuci³a Jacky. Przez burtê przy dziobie, ja
stanê dla równowagi z ty³u. Trzymaj siê z dala od sieci, ci mali dra-
nie maj¹ no¿e. I pospiesz siê.
Doyle spojrza³ w górê rzeki. Dostrzeg³ ³ód doktora Romany
w odleg³oci jakich piêædziesiêciu metrów; s³ychaæ by³o bardzo wy-
ranie rytmiczne uderzenia wiose³ po czym wspi¹³ siê na burtê czó³-
na i stoczy³ na jego dno. Jacky przycupnê³a na rufie, trzymaj¹c w wo-
dzie wios³o.
Gdy tylko czó³no przesta³o siê ko³ysaæ, Doyle rzuci³ zdyszany:
Jazda.
Jacky zaczê³a wios³owaæ szaleñczo. Jednak¿e czó³no, kiedy ju¿
siê zatrzyma³o i zwiêkszy³o swój ciê¿ar, by³o doæ oporne.
Mam jeszcze jeden pistolet zawo³a³ doktor Romany. Rzuæ-
cie wios³o, a nie bêdê strzela³.
Nie omieli siê wysapa³a Jacky, poruszaj¹c wios³em w nieru-
chomej wodzie. Chce ciê ¿ywego.
Ju¿ nie odpar³ Doyle, siadaj¹c ostro¿nie. Zaledwie przed
minut¹ wszyscy do mnie strzelali.
Myleli, ¿e jeste kim innym.
Czó³no porusza³o siê teraz, lecz bardzo wolno. Doyle rozró¿nia³
zarysy trzech g³ów w ³odzi zmierzaj¹cej w ich stronê.
Jest zapasowe wios³o? spyta³ zdesperowany.
129
P³yn¹³e kiedy takim czó³nem?
Nie.
To siê zamknij.
Doyle zauwa¿y³ d³ugie rozdarcie w spodniach Jacky, po zewnêtrz-
nej stronie uda, z którego wyziera³a spora, wie¿a rana. Otworzy³
usta, by spytaæ o to, ale dostrzeg³ okr¹g³y otwór w drewnie czó³na,
tu¿ obok rufy.
Na Boga, Jacky, zosta³e postrzelony!
Wiem.
Nawet w s³abym wietle ksiê¿yca widaæ by³o, ¿e twarz Jacky jest
pociemnia³a z wysi³ku i mokra od potu, ale czó³no p³ynê³o teraz rów-
nie szybko jak ³ód doktora Romany. Przez minutê czy dwie obie
³ódki zachowywa³y ten sam dystans, rozcinaj¹c powierzchniê wody,
a dulki klekota³y w rytm oddechu Jacky; po jakim czasie czó³no
przyspieszy³o i zaczê³o zostawiaæ ciê¿sz¹ ³ód w tyle.
Tu¿ przed nimi zamajaczy³ Blackfrairs Bridge i gdy ju¿ by³o ja-
sne, ¿e zgubi¹ cigaj¹cych, Jacky usiad³a i spojrza³a uwa¿nie na wiel-
kie kamienne ³uki, ku którym spycha³o ich bezlitonie.
Pó³nocny ³uk porodku sapnê³a Jacky i wepchnê³a wios³o do
wody po prawej stronie. Rozpêdzone czó³no przechyli³o siê gwa³-
townie i zaczê³o zataczaæ po wodzie szeroki ³uk w prawo.
Kiedy znaleli siê w jednej linii ze wskazanym przez Jacky ³u-
kiem mostu, i tak blisko niego, ¿e Doyle widzia³, jak woda rozbryz-
guje siê o kamienne filary, Jacky wyci¹gnê³a wios³o z wody i zanu-
rzy³a po drugiej stronie; czó³no znów zaczê³o p³yn¹æ z pr¹dem rzeki.
Nast¹pi³a chwila ciemnoci i rozleg³ siê grzmot wody. Poczuli, ¿e
mijaj¹ w pêdzie kamienne ciany unieli siê gwa³townie w górê
i opadli w dó³, Doyle za omal nie wyl¹dowa³ w wodzie i po chwi-
li znaleli siê na szerokim rozlewisku rzeki, na wschód od mostu.
Jacky osunê³a siê wyczerpana z zamkniêtymi oczami i d³oñmi zwi-
saj¹cymi bezw³adnie po bokach, staraj¹c siê odzyskaæ oddech, pod-
czas gdy czó³no wytraca³o powoli szybkoæ.
Doyle spojrza³ za siebie i uwiadomi³ sobie, ¿e doktor Romany
nie zdo³a ich naladowaæ wykonuj¹c ostry skrêt ku szerszemu ³uko-
wi porodku mostu, nie bêdzie te¿ ryzykowa³ skoku przez wê¿szy
³uk, który siê przed nim otwiera³. Gdyby chcia³ kontynuowaæ pocig,
musia³by zatrzymaæ swoj¹ ³ód, a nastêpnie podp³yn¹æ do ³uku, przez
który przemknê³o czó³no.
Zgubi³e ich, Jacky stwierdzi³ Doyle z podziwem. Na Boga,
zostawi³e ich w tyle.
9 Wrota Anubisa
130
Wychowa³em siê na rzece wysapa³a po chwili Jacky. Znam
siê na ³odziach. Odetchn¹wszy kilka razy i zaczesawszy do ty³u
mokre od potu w³osy, ci¹gnê³a: Myla³em, ¿e Tyci Ch³opcy to mit.
Doyle domyli³ siê, ¿e Jacky mówi o ¿eglarzach w skorupkach jajek.
S³ysza³e o nich?
Pewnie, znam nawet pewn¹ piosenkê. Tyci Ch³opcy do dom-
ku lalki siê udali, stamt¹d po cichu zabawki zabrali, tu¿ obok kota
smacznie pi¹cego, potem w skorupakach jajek zjechali ciekiem,
prosto do wiata podziemnego. I tak dalej przypisuj¹c im wszel-
kie grzechy. Ludzie powiadaj¹, ¿e to Horrabin je stworzy³ i wydaje
siê, ¿e te istoty naprawdê by³y mu pos³uszne dzi w nocy. Ca³y czas
wskazywa³y mu twoje po³o¿enie. Powiadaj¹ te¿, ¿e dobi³ targu z sa-
mym diab³em, by dowiedzieæ siê, jak im rozkazywaæ.
Oczy Doylea rozszerzy³y siê pod wp³ywem nag³ej myli.
Czy kiedykolwiek widzia³e jego przedstawienie o Punchu?
Oczywicie. Jest diabelnie sprawny Och! Tak chyba masz
racjê. Dobry Bo¿e. Ale kukie³ki Puncha s¹ wiêksze.
Kieszonkowi Ch³opcy.
A ja podziwia³em jego kunszt. Jacky podnios³a wios³o i za-
nurzy³a je w wodzie. Lepiej p³yñmy on chce ciê dostaæ za wszel-
k¹ cenê.
Bior¹c pod uwagê, ¿e wszyscy do mnie strzelali to znaczy do
nas mo¿na by za³o¿yæ, ¿e chc¹ mnie zabiæ. Uratowa³e mi ¿ycie,
Jacky. Jak twoja noga?
Och, piecze, ale to tylko draniêcie. Strzeli³ do mnie trzy razy,
gdy ty siê kry³e pod wod¹, a ja zarzuca³em sieci na twoj¹ ma³¹
eskortê. Po raz pierwszy w ¿yciu kto do mnie strzela³. Muszê przy-
znaæ, ¿e niezbyt mi siê to podoba³o.
Doyle dr¿a³ z zimna.
Mnie siê te¿ to nie podoba³o. Horrabin strzelaj¹c chybi³ mo¿e
o dwa centymetry od mojego oka.
No dlatego musia³em podp³yn¹æ i wyci¹gn¹æ ciê. Widzisz, to
nie Horrabin do ciebie strzela³. On wiedzia³, kim jeste. To ja strzela³em.
W pierwszym odruchu Doyle chcia³ wybuchn¹æ gniewem, ale wi-
dok zranionej nogi Jacky utemperowa³ go.
Za kogo mnie wzi¹³e, i jak s¹dzê, doktor Romany tak¿e?
Jacky wios³owa³a w milczeniu przez jaki czas, potem odpar³a
niechêtnie:
Mylê, ¿e zas³ugujesz ju¿ na to, by us³yszeæ tê historiê. S¹dzili-
my, ¿e jeste cz³owiekiem znanym jako Joe Psia Twarz. On
131
Joe Psia Twarz? Morderca, którego uwa¿ano za wilko³aka?
Zobaczy³, ¿e Jacky otwiera oczy ze zdumienia.
Sk¹d o nim wiesz?
Och, jestem dobrym s³uchaczem. No wiêc powiedz mi, co ty
i doktor Romany macie przeciwko niemu?
Zabi³ jednego z moich przyjació³. Nie, do diab³a. On zmusi³
mnie podstêpem, bym zabi³ jednego z moich przyjació³. On Ja ni-
gdy nie rozmawia³em o tym z nikim, Doyle. Nie tak szczerze. Do
diab³a, mniejsza z tym. Czyta³e poezje Colina Lepovrea widzisz,
Colin by³ bliskim przyjacielem i wiesz, w jaki sposób Joe Psia
Twarz utrzymuje siê przy ¿yciu?
S³ysza³em, ¿e wnika w cia³a ludzi.
Wiesz znacznie wiêcej, ni¿ dajesz to po sobie poznaæ, Doyle.
Nie s¹dzi³em, ¿e wie o tym chocia¿by szeciu ludzi w Londynie.
Owszem, tak w³anie czyni. Nie mam pojêcia jak, ale potrafi prze-
nikn¹æ w ka¿dego, z kim uda mu siê spêdziæ trochê czasu. I musi
robiæ to raczej czêsto, gdy bowiem tylko wniknie w nowe cia³o, za-
czyna siê ono ca³e pokrywaæ futrem. Wiêc po kilku dniach staje przed
wyborem: goliæ siê od stóp do g³ów, albo szukaæ wie¿ego cia³a.
Jacky odetchnêla g³êboko. W zesz³ym roku wszed³ w Colina. My-
lê, ¿e Joe Psia Twarz musia³ zatruæ poprzednie cia³o, tu¿ przed jego
opuszczeniem. Colin przyszed³ do mnie, nie ulega³o w¹tpliwoci, ¿e
strasznie cierpia³ Widaæ by³o, ¿e Jacky panuje nad swoim g³o-
sem tylko z najwiêkszym wysi³kiem i choæ wpatrywa³a siê w kopu³ê
katedry w. Paw³a, Doyle dostrzeg³ na m³odzieñczym policzku lni¹-
c¹ ³zê dzia³o siê to w rodku nocy. By³em w domu rodziców i czy-
ta³em, kiedy otworzy³ drzwi i rzuci³ siê na mnie, warcz¹c jak nie
wiem co, jak wielki pies czy co takiego, i krwawi¹c straszliwie z ust.
Do diab³a, Doyle, on tkwi³ w tym odrzuconym ciele, tym, które w³a-
nie opuci³ Joe, i by³o ono pokryte futrem, jak u ma³py! Rozumiesz
mnie? W rodku przeklêtej nocy! Sk¹d mog³em jakim cudem
wiedzieæ, ¿e to Colin? Niech to wszystko piek³o poch³onie!
Jacky powiedzia³ bezradnie Doyle, oszo³omiony nieprawdo-
podobn¹ histori¹, ale i wzruszony niek³amanym cierpieniem. Nie
mog³e wiedzieæ.
Od mostu Londyñskiego dzieli³ ich nieca³y kilometr i Doyle wi-
dzia³ po prawej rêce kad³uby barek wêglowych zalegaj¹cych wybrze¿e
od strony Surrey. Jacky skierowa³ czó³no w tamt¹ stronê.
By³a tam broñ ci¹gnê³a Jacky bezbarwnym g³osem pistolet
ska³kowy ten, który masz teraz pod stop¹; le¿a³ na kominku, i kie-
132
dy ta w³ochata istota wpad³a do domu, zerwa³em siê, chwyci³em pi-
stolet i wypali³em jej prosto w pier. Upad³a, zalewaj¹c krwi¹ ca³¹
pod³ogê. Podszed³em i stan¹³em nad ni¹, niezbyt blisko, a ona
popatrzy³a na mnie przez chwilê, nim drgnê³a gwa³townie kilka razy
i znieruchomia³a. Wszystko by³o zalane krwi¹. Kiedy jednak ta isto-
ta spojrza³a na mnie, wiedzia³em, ¿e to Colin. Kolor oczu by³ inny,
oczywicie, ale rozpozna³em w³aciwie nie wyraz twarzy roz-
pozna³em w niej Colina.
Za najbardziej na wschód wysuniêtymi barkami widaæ by³o owie-
tlony dom, a ni¿ej pomost. Zdawa³o siê, ¿e Jacky p³ynie w³anie
w tamtym kierunku. Rozwietlone w¹skie okna rzuca³y na oleicie
czarn¹ wodê ciep³y, z³oty blask.
Potem przespa³em dwa tygodnie. Nikt inny nie móg³ w tym cza-
sie spaæ, krzycza³em dzieñ i noc, wymiotuj¹c i be³kocz¹c tak obrzy-
dliwe rzeczy, ¿e moja niewinna matka nie mog³a ich nawet zrozu-
mieæ lecz by³em pogr¹¿ony we nie. A gdy siê przebudzi³em, wy-
ruszy³em na poszukiwanie Joego Psiej Twarzy z tym samym
pistoletem, który zabi³ którym ja zabi³em Colina. Jacky umiech-
n¹³ siê gorzko. Rozumiesz?
Tak. Doyle zastanawia³ siê, ile z tej fantazji godnej Love-
crafta jest prawd¹. A mo¿e to jedna z tajemniczych Tañcz¹cych
Ma³p wtargnê³a do domu Jackyego mniej wiêcej w tym samym
czasie, kiedy Lepovre postanowi³ znikn¹æ. Doyle zastanawia³ siê
te¿, czy nie chodzi tu czasem o co wiêcej ni¿ tylko o ¿al po bli-
skim przyjacielu. Czy jego pierwsze wra¿enie dotycz¹ce Jackye-
go by³o s³uszne? To banalne, co powiem, Jacky, ale uwierz jest
mi przykro.
Dziêkujê. Jacky zwolni³a bieg czó³na, zanurzaj¹c wios³o w wo-
dzie. Sunêli teraz powoli i bezg³onie wzd³u¿ nabrze¿a. W koñcu
Jacky chwyci³a linê, która ko³ysa³a siê miêdzy drewnianymi pala-
mi. Podci¹gnij czó³no kawa³ek, Doyle, jaki metr nad twoj¹ g³ow¹
zaczyna siê drabina.
Kiedy wspiêli siê obydwoje na w¹ski pomost, Jacky powiedzia³a:
Teraz musimy siê zastanowiæ, co z tob¹ robiæ. Nie mo¿esz wró-
ciæ do domu Jacka Kopenhagi, Horrabin wyle tam z tuzin szpie-
gów. Szli powoli w stronê budynku przypominaj¹cego nadbrze¿n¹
tawernê. Jacky, która nie mia³a butów na nogach, st¹pa³a ostro¿nie
po starych deskach. Kiedy przyje¿d¿a do miasta ten twój przyja-
ciel? Jak on siê nazywa Ashbin?
Ashbless. Spotkam siê z nim we wtorek.
133
No có¿, w³aciciel tawerny, stary Kusiak, ma tu stajniê i zawsze
potrzebuje kogo do pomocy. Czy potrafisz zgarniaæ ³opat¹ koñski
nawóz?
Jeli istniej¹ jacy ludzie, którzy nie potrafi¹, to wola³bym nie
byæ jednym z nich.
Jacky otworzy³a drzwi od strony nabrze¿a, po czym weszli do
niewielkiego pokoju z kominkiem. Doyle ruszy³ czym prêdzej w stro-
nê ognia.
Pojawi³a siê dziewczyna w fartuszku, której serdeczny umiech
przygas³ nieco, gdy zauwa¿y³a, ¿e obaj gocie wpadli niew¹tpliwie
do rzeki i ¿e jeden z nich wci¹¿ ocieka wod¹.
Wszystko w porz¹dku, panienko powiedzia³a Jacky. Nie
usi¹dziemy na krzes³ach. Powiedz Kusiakowi, ¿e przyszed³ Jacky,
ten z drugiego brzegu, wraz z przyjacielem, i ¿e mamy ochotê na
gor¹c¹ k¹piel w osobnych pomieszczeniach.
Doyle umiechn¹³ siê. Skromni z tego Jackyego.
i przynie nam trochê suchych rzeczy do ubrania, niewa¿ne
jakich ci¹gnê³a Jacky. A do jadalni dwa garnuszki tej waszej wspa-
nia³ej zupy rybnej. Aha, i jeszcze gor¹c¹ kawê z rumem.
Dziewczyna skinê³a g³ow¹ i oddali³a siê pospiesznie, by spytaæ
o wszystko w³aciciela tawerny.
Jacky przycupnê³a obok Doylea przy kominku.
Jeste pewien, ¿e ten Ashbin pomo¿e ci znaleæ jak¹ przyzwo-
it¹ posadê?
Doyle nie by³ pewien i próbowa³ przekonaæ bardziej samego sie-
bie ni¿ Jacky, wiêc odpar³ trochê wymijaj¹co:
Nie brakuje mu pieniêdzy, jak przypuszczam. Poza tym znam
go bardzo dobrze.
Poza tym ma przyjació³ i wp³ywy, doda³ w mylach Doyle. Nie-
wykluczone, ¿e umo¿liwi mi pos³uchanie z gwarancj¹ nietykalno-
ci u starego doktora Romany, w czasie którego mo¿e uda mi siê
dobiæ korzystnego targu: ja przeka¿ê mu kilka nieszkodliwych dla
nikogo informacji czy nawet ewidentnych k³amstw; tak, to by³oby
bezpieczniejsze w zamian za lokalizacjê szczeliny. Gdybym usta-
wi³ wokó³ jego namiotu kilku swoich przyjació³, nie odwa¿y³by siê
na ¿adne sztuczki, jak przyk³adanie cygara do powieki. A mnie sa-
memu, bez pomocy, szukanie szczelin zajê³oby miesi¹ce, nawet lata,
a przecie¿ Darrow powiedzia³, ¿e ich liczba po 1802 zaczyna siê
zmniejszaæ, a nie s¹dzê, bym mia³ ¿yæ d³u¿ej ni¿ kilka miesi¹cy, ten
kaszel wykañcza³ mnie ju¿ przed dzisiejsz¹ k¹piel¹ w rzece. Teraz
134
mo¿e siê przerodziæ w prawdziwe zapalenie p³uc. Muszê wróciæ, i to
prêdko, tam gdzie s¹ szpitale.
Doyle zamierza³ równie¿ przepytaæ Ashblessa o jego wczesne
lata, a nastêpnie przechowaæ te informacje w jakim bezpiecznym
miejscu, gdzie nikt nie zak³óci³by ich spokoju, a¿ do chwili, w któ-
rej odkry³by je po powrocie do 1983 roku. Schliemann i Troja,
pomyla³ arogancko, George Smith i Gilgamesz, Doyle i dokumenty
Ashblessa.
No có¿, ¿yczê ci powodzenia powiedzia³a Jacky. Mo¿e za
miesi¹c o tej porze bêdziesz mia³ pracê na Gie³dzie i wynajmowa³
luksusowe mieszkanie przy St. James. I ledwie bêdziesz pamiêta³ te
dni, gdy by³e ¿ebrakiem i ch³opcem stajennym Umiechnê³a
siê. Aha, i ten poranek, gdy ze znacznie mniejszym powodzeniem
pracowa³e jako kramarz Co jeszcze robi³e?
W tym momencie przyniesiono kawê z rumem; umiech dziew-
czyny i jej zapewnienia, ¿e k¹piel jest prawie gotowa dowodzi³y, ¿e
Kusiak uzna³ wiarygodnoæ kredytow¹ Jacky. Doyle s¹czy³ z wdziêcz-
noci¹ swoj¹ kawê.
Niewiele wiêcej odpar³.
Budowla znana powszechnie w okolicy St.Giles jako Szczurzy
Zamek zosta³a wzniesiona na fundamentach i wokó³ pozosta³oci po
szpitalu zbudowanym w dwunastym wieku. Dzwonnica szpitala prze-
trwa³a, lecz w ci¹gu wieków ró¿ni w³aciciele tej posesji, by zyskaæ
na powierzchni, stopniowo dostawiali nowe piêtra i ciany, a¿ w koñcu
przez ³ukowe, normañskie okna widaæ by³o nie miasto, lecz niewiel-
kie pokoje, które dobudowano do starodawnych, kamiennych mu-
rów; kopu³a dzwonnicy by³a jedyn¹, widoczn¹ czêci¹ dawnej bu-
dowli, któr¹ jednak z trudem da³o siê odszukaæ poród g¹szczu ko-
minów, wietrzników i dzikiej zabudowy.
Liny dzwonów sparcia³y przed wiekami, a bloki runê³y na pod³o-
gê i zosta³y wywiezione na z³om, lecz starodawne belki wci¹¿ spina-
³y sklepienie wie¿y. Przywi¹zano do nich nowe liny, którymi Horra-
bin i doktor Romany byli wci¹gani na wysokoæ jakich piêtnastu
metrów, czyli oko³o trzech czwartych wie¿y. Poniewa¿ mogli dziêki
temu rozmawiaæ swobodnie w znacznej odleg³oci od ziemi, by³a to
ich ulubiona izba narad. Na parapetach starych, kamiennych okien,
u samego szczytu dzwonnicy, ustawiono lampy olejne. Trochê ni¿ej
siedzia³ uczestnicz¹cy tego wieczoru w naradzie Niecny Ryszard,
135
dziêki czemu znajdowa³ siê jakie pó³ metra nad g³owami ko³ysz¹-
cych siê na linach szefów.
Nie mam pojêcia, kim byli ci ludzie, wasza Wielmo¿noæ
mówi³ Horrabin, a jego ju¿ i tak niesamowity g³os brzmia³ w tej ka-
miennej studni jak przera¿aj¹ce zawodzenie. Z pewnoci¹ nie na-
le¿eli do mego zgromadzenia.
I naprawdê zamierzali go zabiæ?
O, tak. Dennessen mówi, ¿e gdy str¹ci³ z Amerykanina tego
drugiego, ten zd¹¿y³ ju¿ dgn¹æ go no¿em i zamierza³ siê do nastêp-
nego pchniêcia.
Doktor Romany huta³ siê zamylony przez kilka chwil, odpycha-
j¹c siê delikatnie nog¹ od kamiennych, wklês³ych cian.
Nie pojmujê, kto to mo¿e byæ. Kto dzia³a najwyraniej prze-
ciwko mnie. Ten kto albo wie, co Amerykanin ma do powiedze-
nia albo po prostu nie chce, bym siê czegokolwiek dowiedzia³. To
nie mog¹ byæ ludzie, z którymi Amerykanin tu przyby³, gdy¿ widzia-
³em, jak wszyscy zniknêli, gdy wrota przesta³y istnieæ, a obserwujê
od tego czasu wszystkie i wiem, ¿e nikt przez nie nie przechodzi³.
A Bractwo Anteusza nie stanowi dla nas zagro¿enia ju¿ od ponad
wieku, jak s¹dzê.
To garstka starych ludzi zgodzi³ siê Horrabin którzy zapo-
mnieli ju¿ o pierwotnym celu swej organizacji.
No có¿, powiedz temu Dennessenowi, ¿e jeli zdo³a rozpoznaæ
cz³owieka, który próbowa³ zabiæ Amerykanina, i przyprowadzi mi
go ¿ywego, to otrzyma nagrodê jak w przypadku Joego Psiej Twa-
rzy. Zamacha³ ramionami, by zatrzymaæ sw¹ hutawkê. Ten bro-
daty cz³owiek, który strzela³ do Amerykanina, a potem go wyci¹gn¹³
z wody, mo¿e do nich nale¿eæ. Powiadasz, ¿e rozpozna³e tego od-
wa¿nego wiolarza?
Tak mi siê wydaje, wasza Wielmo¿noæ. Nie mia³ na g³owie
swojego tradycyjnego turbanu, ale przypomina³ ¿ebraka zwanego
Ahmedem, który krêci siê tu czasem. To fa³szywy Hindus. Wyda³em
ju¿ rozkaz, by go z³apano, i wyznaczy³em nagrodê.
Dobrze. Wydusimy prawdê z tych ptaszków, oby Set pozwoli³,
nawet jeli musielibymy obedrzeæ ich ze skóry, zostawiaj¹c jedynie
p³uca, mózg i jêzyk.
Niecny Ryszard siêgn¹³ ostro¿nie po swoj¹ ma³pkê, któr¹ posa-
dzi³ na kamiennym wystêpie, by mog³a widzieæ to niezwyk³e zjawi-
sko, jakim byli ci dwaj czarnoksiê¿nicy zawieszeni na linach niczym
szynki w wêdzarni, po czym zakry³ jej uszy kciukiem i palcem wska-
136
zuj¹cym, gdy¿ brutalne s³owa niepokoi³y j¹. Ryszard te¿ nie odczu-
wa³ zadowolenia. By³ w miecie ju¿ od tygodnia, nie mog¹c siê
ruszyæ poza mury Szczurzego Zamku albo poza granice sieni pod
Bainbridge Street, podczas gdy doktor Romany podró¿owa³ sobie
do woli. Zjawia³ siê przy ka¿dych wrotach, które powstawa³y, co wy-
maga³o czêstego opuszczania miasta.
Nie mogê oprzeæ siê przekonaniu, czy te¿ wra¿eniu, ¿e owa
ingerencja mo¿e byæ rezultatem wysi³ków mego partnera w Tur-
cji powiedzia³ doktor Romany.
Ale nikt nie wie, jaka jest ich natura zauwa¿y³ Horrabin. Na-
wet ja wiem tylko tyle, ¿e twój brat bliniak znalaz³ pewnego m³odego
lorda brytyjskiego, podró¿uj¹cego samotnie za granic¹, którego, jak
wam obu siê wydaje, bêdziecie mogli wykorzystaæ. Mam wra¿enie, ¿e
powinienem byæ dok³adnie zaznajomiony z twymi planami.
Romany zdawa³ siê nie s³uchaæ. Powiedzia³ zamylony:
Nie wierzê, by nast¹pi³o z tamtej strony jakiekolwiek narusze-
nie tajemnicy, a to dlatego, ¿e jestem jedyn¹ osob¹, która wie to, co
istotne. Ale nie jestem zbytnio zorientowany, jak maj¹ siê sprawy
u doktora Romanellego, w Turcji; pojmujê, ¿e ów m³ody lord bar-
dzo lubi pisywaæ listy. Mam nadziejê, ¿e mój brat nie dopuci³ do
tego, by jaka nie rzucaj¹ca siê w oczy, lecz wa¿na informacja zosta-
³a przekazana na kartach jednego z tych listów pewnym ludziom na
wyspie brytyjskiej.
Horrabin sprawia³ wra¿enie zaskoczonego.
Gdzie, wed³ug ciebie, ów k³opotliwy arystokrata przebywa?
Znajduje siê o kilka dni drogi od Aten, zmierzaj¹c wzd³u¿ Za-
toki Korynckiej z powrotem do Patras; z jakich powodów ów mi-
lord staje siê niezwykle wra¿liwy psychicznie, gdy tylko znajdzie siê
w granicach tego niewielkiego obszaru: Patras, Zatoka Patras, Mis-
soloungi. Wiêc, gdy by³ tam ostatnim razem, w lipcu, Romanelli na-
k³oni³ konsula, naszego cz³owieka, by ten upi³ milorda, koncentru-
j¹c jego uwagê na graj¹cym zegarze, a gdy m³odzieniec zasn¹³, mój
brat wprowadzi³ do mrocznych zak¹tków jego umys³u rozkaz po-
wrotu do Patras w po³owie wrzenia. Do tego czasu powinny dojrzeæ
pewne tutejsze sprawy, tak by wszystko spad³o z drzewa jedno-
czenie. A jego lordowska moæ nosi w wiadomoci ów rozkaz,
wiêcie przekonany, ¿e sam podj¹³ decyzjê powrotu do Patras.
Horrabin przytakiwa³ zniecierpliwiony.
Pyta³em dlatego, ¿e, no có¿, gdyby to jego list mia³ byæ przy-
czyn¹ tutejszego zamieszania, to musia³by byæ wys³any kiedy?
137
Przed miesi¹cami, jak s¹dzê. Czy¿ nie toczy siê po drodze z tuzin
wojen? Wiêc nawet gdyby od razu do kogo napisa³, jeszcze w lipcu,
to i tak list nie dotar³by na tyle szybko, by kto tutaj móg³ siê dowie-
dzieæ, kim jeste i co zamierzasz.
Romany uniós³ brwi i przytakn¹³.
Masz racjê, nie wzi¹³em pod uwagê ¿ó³wiego tempa poczty
w dzisiejszych czasach. Zmarszczy³ czo³o. Wiêc kim, u licha, s¹
ci ludzie, dlaczego wchodz¹ mi w drogê?
Nie umiem powiedzieæ odpar³ klown, przeci¹gaj¹c siê powo-
li i wyginaj¹c koñczyny jak wielki, kolorowy paj¹k.
Niecny Ryszard zakry³ ma³pce oczy.
Mnie te¿ wchodz¹ w drogê wyjani³ Horrabin. Ten diabel-
ny Hindus utopi³ dzisiejszego wieczoru cztery tuziny moich homun-
kulusów. Musisz nakazaæ twemu Mistrzowi w Kairze, by przys³a³
wiêcej tego materia³u jak to siê nazywa?
Paut odpar³ doktor Romany. Diabelnie trudno to dzi wy-
produkowaæ, bior¹c pod uwagê, jak mizernie prezentuje siê magia.
Potrz¹sn¹³ z pow¹tpiewaniem g³ow¹.
Pomalowan¹ twarz Horrabina skrêci³ gniewny grymas, ale nie prze-
rwa³ swej powolnej gimanstyki.
¯eby pracowaæ dla ciebie, potrzebujê wiêcej homunkulusów
powiedzia³ bezbarwnym g³osem. Kar³y umiem sam stworzyæ, de-
formuj¹c ludzi, ale nie Tycich Ch³opców, którzy potrafi¹ pods³uchaæ
rozmowê schowani w fili¿ance do herbaty, ledziæ cz³owieka, przy-
cupn¹wszy w fa³dach jego kapelusza klown mówi³ teraz podnie-
sionym g³osem wlizgn¹æ siê do banku przez cieki i zamieniæ z³o-
te suwereny na cygañskie, fa³szywe monety. Przechyli³ siê w ten
sposób, ¿e jego g³owa przybli¿y³a siê do rozmówcy, a nogi stercza³y
w drug¹ stronê, po czym doda³ szeptem: Albo jeli potrzebujesz
kilku ch³opaków, którzy mogliby wejæ do sypialni króla ukryci w suk-
ni pielêgniarki i wrzuciæ do zupy tumani¹ce umys³ specyfiki, a po-
tem, przebrani za karaluchy albo dwunastu aposto³ów, zatañczyliby
na stole, poza zasiêgiem królewskich r¹k, by uatrakcyjniæ jego maja-
ki, to musz¹ byæ w³anie oni Tyci Ch³opcy.
Nie bêdziemy musieli robiæ tego d³u¿ej, jeli wszystko w Pa-
tras przebiegnie tak, jak zaplanowano stwierdzi³ cicho Roma-
ny. Ale twoje stworki przydaj¹ siê czêsto, nie mogê zaprzeczyæ.
Wyjaniê sytuacjê memu Mistrzowi i dam ci jutro znaæ, co po-
wiedzia³.
138
Ty za wykorzystujesz szybszy rodek porozumiewania siê ni¿
poczta zauwa¿y³ Horrabin, unosz¹c pomarañczowe brwi niemal do
samego kapelusza.
O, tak odpar³ Romany, wzruszaj¹c niedbale ramionami.
Dziêki czarnoksiêskim sztuczkom ja i moi koledzy mo¿emy konwer-
sowaæ bezporednio w dowolnym czasie, na dowoln¹ odleg³oæ, a na-
wet przesy³aæ sobie przedmioty, nie przejmuj¹c siê przestrzeni¹. Tak
doskona³a komunikacja jest gwarancj¹, ¿e nasze uderzenie bêdzie
bezb³êdnie wymierzone, zgrane w czasie i skoordynowane, i nie spo-
tka siê z odwetem. Pozwoli³ sobie na umiech. Mamy w rêku Króla
Czarnoksiê¿ników, a on bije ka¿d¹ kartê, któr¹ mo¿e mieæ John Bull.
Niecny Ryszard spojrza³ na swoj¹ ma³pkê, przewróci³ oczami i po-
trz¹sn¹³ g³ow¹. Ale staruch, co, ma³pko, pomyla³, nie chce, by ten
straszny klown dowiedzia³ siê, jak bardzo jest mu potrzebny. Ile¿ to
razy, ma³pko, widzielimy go, jak wrzeszcza³ na tê swoj¹ g³upi¹ wiecê
z egipskimi znaczkami, a po kilku godzinach wydobywa³ z p³omie-
nia s³aby g³os, który tylko powtarza³: Co? Co? A te wszystkie przy-
padki, kiedy próbowa³ wysy³aæ albo otrzymywaæ ró¿ne przedmioty
od swoich przyjació³ z odleg³ych l¹dów? A pamiêtasz, jak jego Mistrz
stara³ siê przys³aæ mu tê ma³¹ figurkê, a wszystko, co siê w koñcu
pokaza³o, to gor¹cy, czerwony ¿wir? Ha, ha! I to ma byæ czarnoksiê-
stwo!.
Splun¹³ z obrzydzeniem, na co doktor Romany zareagowa³ gniew-
nym krzykiem.
Przepraszam, rya rzek³ pospiesznie Ryszard. Skrzywi³ siê
patrzac na ma³pkê i pomyla³: Nie próbuj wci¹gaæ mnie w pogawêd-
ki. Widzisz, co narobi³a? Mam przez ciebie k³opoty.
W ka¿dym razie ci¹gn¹³ doktor Romany, pocieraj¹c ³ys¹ g³o-
wê wykurzylimy Amerykanina z ukrycia i chcê, by dopóki jest
wystraszony, przeprowadzono dzisiejszej nocy dok³adne poszukiwa-
nia. A teraz, co siê tyczy naszej trójki czy s³uchasz, Ryszardzie?
Bardzo dobrze my trzej znamy go z widzenia, a zatem ka¿dy z nas
powinien kierowaæ grup¹ poszukiwawcz¹. Ty, Horrabinie, zmobili-
zujesz swoich nêdzarzy i przetrz¹niesz obszar od St.Martin Lane
do katedry w. Paw³a, przy okazji sprawdzisz wszystkie kwatery do
wynajêcia; zagl¹daj do pubów; obserwuj uwa¿nie ¿ebraków. Ty, Ry-
szardzie, wyruszysz z po³udniowego nabrze¿a, pocz¹wszy od Black-
friars Bridge a¿ po spichlerze poni¿ej Wapping. Ja za poprowadzê
moich ch³opców z doków na po³udniowy wschód od katedry w. Pa-
w³a, przez Clare Market, Tower, Doki i okolice Whitechapel. Praw-
139
dê mówi¹c, tam w³anie spodziewam siê go znaleæ; ma przyjació³
po pó³nocnej stronie rzeki, a gdy go ostatnim razem widzielimy,
zmierza³ na wschód, oddalaj¹c siê od obszaru, który przypad³ tobie
w udziale, Horrabinie.
Dwie godziny po brzasku Niecny Ryszard, st¹paj¹c ostro¿nie, znów
wchodzi³ na schody; wierzy³ bowiem, ¿e drewniana ma³pka w jego
kieszeni jest pogr¹¿ona we nie. Gdy wyczerpany zaj¹³ swe miejsce
w niszy okiennej, dwaj czarnoksiê¿nicy wisieli ju¿ na swoich linach,
choæ doktor Romany ko³ysa³ siê tam i z powrotem, jakby dopiero co
go wci¹gniêto.
Przypuszczam odezwa³ siê szef Cyganów, odwracaj¹c ku nie-
mu wymizerowan¹ ze zmêczenia twarz ¿e mia³e niewiele wiêcej
szczêcia po stronie Surrey ni¿ my na pó³nocy.
Kek, rya.
Oznacza: nie poinformowa³ Horrabina Romany.
W kopule wie¿y by³a dziura po wielkim kamieniu, który kiedy
wypad³. Gdy jasny blask s³oñca zelizgiwa³ siê w dó³ po rozwietlo-
nej cianie, a przekupnie przy Holborn Street zachwalali g³ono wa-
rzywa, dwaj czarnoksiê¿nicy omawiali strategiê na najbli¿sze dni,
Niecny Ryszard za wetkn¹³ przebudzon¹ ma³pkê za ko³nierz koszu-
li, po czym wda³ siê z ni¹ w rozmowê, mówi¹c najcichszym szepem.
140
Rozdzia³ 6
Gdym wchodzi³ na schody razu pewnego
spotka³em cz³eka lecz nieobecnego.
Stara rymowanka
W
e wtorek rano, dwa dni póniej, niebo by³ zasnute chmurami
i zanosi³o siê na deszcz, lecz w kawiarniach wokó³ Królewskiej Gie³dy
brokerzy i akcjonariusze prowadzili, jak zwykle, o¿ywion¹ dzia³al-
noæ handlow¹. Doyle, og³upia³y z g³odu i niewyspania, siedzia³ w k¹-
cie Jamaica Coffee House i patrzy³, jak kilkunastu kupców bierze
udzia³ w licytacji ³adunku tytoniu ocalonego ze statku, który zaton¹³
na Tamizie. Aukcja odbywa³a siê wedle Ogarka wiecy, co znaczy-
³o, ¿e zostanie przyjêta ostatnia oferta przed zganiêciem krótkiej
wiecy, która siê w³anie dopala³a, wiêc licytacja przebiega³a szybko
i ha³aliwie. Doyle ledwie ³ykn¹³ ciep³ej kawy, staraj¹c siê piæ jak
najmniej, gdyby bowiem j¹ skoñczy³, musia³by zamówiæ nastêpn¹
fili¿ankê, by zatrzymaæ stolik; zakup ubrania, które mia³ na sobie:
br¹zowych spodni, marynarki, bia³ej koszuli i czarnych, wysokich
butów, u¿ywanych co prawda, ale czystych i w dobrym stanie, pozo-
stawi³ mu w kieszeni jedynie szylinga, a zamierza³ zaproponowaæ
Ashblessowi fili¿ankê kawy, gdy siê zjawi.
Doyle czu³ pal¹cy ból w ramieniu i lêka³ siê, ¿e brandy, któr¹ na-
s¹czy³ banda¿ nie zdo³a zapobiec infekcji rany. Szkoda, ¿e nie wypi-
³em tej brandy, pomyla³. Oczy mu ³zawi³y i wierci³o go w nosie, ale
mia³ wra¿enie, ¿e zapomnia³, jak siê kicha. Pospiesz siê, William,
myla³. Twój biograf najwyraniej umiera. Przygarbi³ siê, by rzuciæ
okiem na zegar cienny by³o dwadziecia po dziesi¹tej. Ashbless
mia³ zjawiæ siê za dziesiêæ minut.
141
Przynajmniej zdo³a³em prze¿yæ do tej pory, pocieszy³ siê. A wy-
gl¹da³o chwilami, ¿e mi siê nie uda. W niedzielê wieczorem dgali
mnie no¿em, strzelali do mnie, omal nie uton¹³em, a potem, tego sa-
mego dnia, z³apa³ mnie ten Cygan.
Umiechn¹³ siê nieco zdziwiony do swojej kawy, przypominaj¹c
sobie to spotkanie. Podziêkowa³ Jackyemu i po¿egna³ go, umawia-
j¹c siê z ch³opcem na pi¹tkowe po³udnie, na rodku London Bridge,
i w³anie zacz¹³ rozmawiaæ z Kusiakiem, gdy wpad³ Cygan, doma-
gaj¹c siê wymiany trzech zmêczonych koni na trzy wie¿e. Kusiak
pocz¹tkowo odmówi³, ale zmieni³ zdanie, gdy Cygan wyci¹gn¹³ z kie-
sy garæ z³otych suwerenów. Umiarkowane zainteresowanie Doylea
zmieni³o siê w skrêcaj¹cy wnêtrznoci strach, gdy rozpozna³ tego
cz³owieka. By³ to ten sam Cygan, który przed tygodniem przygl¹da³
siê bez szczególnego wspó³czucia, jak doktor Romany go torturuje;
Doyle wyszed³ po cichu z krêgu wiat³a stajennej lampy i odwróci³
siê, by uciec, ale nim zdo³a³ dotrzeæ do bocznych drzwi, tamten te¿
go rozpozna³. Doyle pobieg³ jak¹ uliczk¹, a potem popêdzi³ trotu-
arem w stronê London Bridge, ale stary Cygan by³ szybszy; Doyle
s³ysza³ za plecami coraz g³oniejszy tupot, a¿ w koñcu poczu³, jak za
ko³nierz chwyta go jaka d³oñ, i upad³ na ziemiê.
Wypowiedz choæ jedno s³owo jakiego zaklêcia, ty psi pomiocie
Benga, a rozwalê ci g³owê o trotuar, powiedzia³ Cygan, klêcz¹c nad
nim okrakiem i ledwie dysz¹c. No, dalej wysapa³ Doyle. Chry-
ste, dlaczego nie zostawicie mnie w spokoju? Powoli odzyskiwa³
oddech. A gdybym zna³ jakie zaklêcia, to mylisz, ¿e ucieka³bym
przed tob¹ na w³asnych nogach? Do diab³a, nie, wyczarowa³bym ja-
ki skrzydlaty rydwan czy co takiego. A ciebie zamieni³ w kupê
koñskiego nawozu, ¿eby mieæ przyjemnoæ, jak¹ da³oby mi zgarniê-
cie ciê ³opat¹ i wrzucenie na wóz z nieczystociami.
Ku zdziwieniu Doylea Cygan umiechn¹³ siê szeroko. S³yszysz,
ma³pko? Ten cz³owiek chce nas zmieniæ w koñski nawóz. Wiêkszoæ
tych chalów-magów próbuje zamieniæ ró¿ne rzeczy w z³oto, ale ten
biedaczysko nie mierzy tak wysoko. Postawi³ Doylea jednym szarp-
niêciem na nogi. No chod, Bengo, pewien cz³owiek chce z tob¹
pogadaæ.
Kilku ludzi wychyla³o siê przez boczne drzwi, którymi uciek³
Doyle, i jeden z nich wykrzykn¹³ co gniewnie, wiêc stary Cygan
poprowadzi³ swego wiênia ulic¹, oddalaj¹c siê od rzeki, a potem
znów skrêci³ w prawo. Zbli¿ali siê teraz do tawerny Kusiaka od fron-
tu. Doyle szed³ przodem.
142
Kiedy mijali otwarte drzwi jakiej gospody, któr¹ od tawerny dzie-
li³y dwa domy, Doyle przystan¹³. Jeli chcesz mnie zaprowadziæ do
tego szaleñca, który próbowa³ wypaliæ mi oko ostatnim razem po-
wiedzia³ Doyle trochê ³ami¹cym siê g³osem to wpierw muszê wypiæ
dwa piwa. Przynajmniej dwa. A ¿e masz z³oto, przyjacielu, ty stawiasz.
Przez chwilê za jego plecami trwa³a cisza, a potem Cygan odpar³:
To kuszto pomys³. Andree wchodzimy do rodka.
Przemaszerowali przez wysoko sklepion¹ izbê z kontuarem i skie-
rowali siê do mniejszej salki, która znajdowa³a siê dwa schodki wy-
¿ej. Cygan obróci³ ciemne oczy na stó³ w k¹cie. Doyle skin¹³ g³ow¹
i ruszy³ we wskazanym kierunku. Usiad³ i zacz¹³ ogrzewaæ sobie d³o-
nie nad p³omieniem wiecy, która sta³a na blacie.
Kiedy podesz³a do nich dziewczyna i przyjê³a zamówienie piwo
dla Doylea, wino dla Cygana stra¿nik Doylea powiedzia³: Nazy-
waj¹ mnie Niecnym Ryszardem. Ach tak? No có¿, mi³o mi
prawdê mówi¹c, nie bardzo. Hmm, jestem Brendan Doyle, przed-
stawi³ siê Doyle. A to mój partner doda³ Cygan, wyci¹gaj¹c z kie-
szeni drewnian¹ ma³pkê, któr¹ Doyle pamiêta³ z niedzielnej nocy.
Ma³pko, to jest Doyle. Doyle to ten gorgio, którego rya tak bardzo
pragn¹³ znaleæ i teraz bêdzie z nas bardzo zadowolony, ¿emy go
przydybali. Umiechn¹³ siê radonie do Doylea. A tym razem
zabierzemy ciê gdzie, gdzie nie bêdzie prastamengros, którzy mo-
gliby us³yszeæ twoje wo³anie.
Pos³uchaj, Niecny zwróci³ siê do niego Doyle, kryj¹c rozgor¹cz-
kowanie jeli udasz, ¿e mnie nie z³apa³e, uczyniê ciê bogatym cz³o-
wiekiem. Dajê ci moje s³owo odchyli³ siê gwa³townie do ty³u, gdy¿
Cygan wysun¹³ b³yskawicznie piêæ i stukn¹³ Doylea k³ykciem w grzbiet
nosa. Wy, gorgios, mylicie, ¿e Cyganie s¹ g³upi, zauwa¿y³.
W tym momencie przyniesiono wino i piwo. Doyle nakaza³ dziew-
czynie czekaæ, poch³on¹³ swój napój dwoma d³ugimi, pal¹cymi gar-
d³o haustami, po czym, zdyszany, zamówi³ nastêpne pó³ litra.
Ryszard przygl¹da³ mu siê. Mylê, ¿e nic siê nie stanie, jak przy-
prowadzê ciê pijanego powiód³ za dziewczyn¹ smutnym wzro-
kiem. Trochê zimnego piwa po tej pogoni nie zaszkodzi. S¹czy³
swoje wino bez entuzjazmu.
Nie jest z³e. Napij siê trochê, zaproponowa³ mu Doyle.
Nie piwo by³o ulubionym napojem mojej Bessie, a odk¹d mul-
lered, nie wypi³em nawet kropli. Opró¿ni³ swój kieliszek jednym,
d³ugim haustem, wstrz¹sn¹³ siê, po czym, gdy dziewczyna przynio-
s³a Doyleowi drugie piwo, zamówi³ dla siebie wino.
143
Doyle ³ykn¹³ trochê piwa i zamyli³ siê. Moja Rebeka powie-
dzia³ ostro¿nie kocha³a niemal ka¿dy napój, a odk¹d mullered,
pijê za nas dwoje. Co najmniej.
Ryszard zastanawia³ siê nad tym jaki czas, marszcz¹c czo³o, po
czym skin¹³ g³ow¹. To to samo owiadczy³. Dziêki temu nie
zapomina siê o nich.
Dziewczyna, zbli¿ywszy siê do ich sto³u, za¿¹da³a tym razem pie-
niêdzy. Dosta³a je i postawi³a na stole dzban i butelkê. Obaj mê¿-
czyni nape³nili w zadumie swoje szklanki. Za martwe panie, wzniós³
toast Niecny Ryszard.
Doyle podniós³ swoj¹ szklankê. Nast¹pi³a chwila bezg³onego
picia, po czym obie puste szklanki stuknê³y o blat sto³u. Natychmiast
zosta³y z ca³ym ceremonia³em nape³nione. Jak dawno temu Bes-
sie zmar³a?, spyta³ Doyle. Ryszard opró¿ni³ szklankê do po³owy,
nim odpowiedzia³ cicho: Siedemnacie lat temu. Zrzuci³ j¹ koñ nie-
daleko Crofton Wood. Zawsze by³a z koñmi kuszto, ale uciekalimy
noc¹ przed prastamengros, i jej koñ trafi³ nog¹ w dziurê. Spad³a
i pêk³a jej g³owa.
Doyle nape³ni³ swoj¹ szklankê, a potem siêgn¹³ przez stó³ po bu-
telkê wina i nala³ Cyganowi. Za martwe panie, powiedzia³ cicho.
Znów opró¿nili szklanki, po czym je nape³nili.
Doyle stwierdzi³, ¿e jest w stanie mówiæ wyranie, jeli robi to
powoli i dobiera s³owa tak ostro¿nie jak gracz golfa w³aciwy kij
przed trudnym uderzeniem. Rebeka te¿ uderzy³a siê w g³owê
zwróci³ siê do Cygana. Pomimo kasku on te¿ pêk³ uderzy³a
czaszk¹ o s³upek przydro¿ny. Ja prowadzi³em, ona siedzia³a z ty-
³u. Cygan skin¹³ wspó³czuj¹co g³ow¹. Jechalimy star¹ hond¹
450 ci¹gn¹³ Doyle a nawierzchnia by³a zbyt liska, by wieæ
pasa¿era. Nawet wiedzia³em o tym wówczas, ale spieszylimy siê
i, do diab³a, na³o¿y³a he³m, a ja jedzi³em na motorze od lat.
Zmienia³em pasmo ruchu, bo jak wje¿d¿a siê na Santa Ana Freeway
z Beach Boulevard, to l¹duje siê od razu na pasmie szybkiego ru-
chu, a ja chcia³em dostaæ siê na to wolniejsze; kiedy pochyli³em
motor w prawo i przejecha³em po wypuk³ociach linii oddziel¹cej
pasma, poczu³em, jak maszyna zaczyna chwiaæ siê na boki. Strasz-
ne wra¿enie, jak trzêsienie ziemi, wiesz? Taki miertelnie nie-
bezpieczny i niespodziewany ruch. A stare czterystapiêædziesi¹tki
by³y wyj¹tkowo ciê¿kie, z tym górnym rozrz¹dem i po prostu
przewrócilimy siê. Poci¹gn¹³ spory ³yk piwa. Rebeka spad³a
na prawo, a ja sun¹³em po jezdni do przodu. Spali³o mi skórzan¹
144
kurtkê, zrobi³a siê cienka jak papier, gdyby by³o sucho, zdar³oby
mi skórê do samych ¿eber. Samochody za mn¹ zd¹¿y³y wyhamo-
waæ. Zerwa³em siê i pobieg³em podskakuj¹c z³ama³em sobie te¿
kostkê w nodze tam gdzie le¿a³a. Jej g³owa by³a
Ze wspomnieñ wyrwa³ go brzêk dzbanka uderzaj¹cego o brzeg
jego szklanki. Nie trzeba tego mówiæ powiedzia³ Ryszard, nape³-
niaj¹c mu szklankê. Ja te¿ widzia³em to, co ty widzia³e. Podnió-
s³ swoj¹ szklankê. Za Rebekê i Bessie, rzek³. Niechaj spoczywa-
j¹ w spokoju, odpar³ Doyle.
Kiedy szklanki znów stuknê³y o blat sto³u, Niecny Ryszard wle-
pi³ wzrok w Doylea. Ty nie jeste czarownikiem, prawda?, spy-
ta³. Bo¿e, da³bym wiele, by nim byæ, odpar³ Doyle. Kto, z kim
by³e, musia³ jednak¿e nim byæ, widzia³em, jak dwa powozy znik-
nê³y z pola, niczym pch³y z wierzchu d³oni, stwierdzi³ Cygan.
Doyle przytakn¹³ ze smutkiem. Tak. Odjechali beze mnie, po-
wiedzia³.
Cygan podniós³ siê i rzuci³ na stó³ suwerena. We to powie-
dzia³. Powiem im, ¿e zacz¹³em goniæ jakiego chala, którego wzi¹-
³em za ciebie, i przewróci³em go na ziemiê, ale to nie by³ ten, co
trzeba, wiêc musia³em postawiæ mu w gospodzie, by nie poszed³ do
prastamengros. Odwróci³ siê do wyjcia.
Ty mnie be³kota³ Doyle. Cygan przystan¹³ i obdarzy³ go nie-
odgadnionym spojrzeniem. Ty mnie puszczasz wolno? Wystarczy-
³o, ¿e wypilimy razem? Wiedzia³, ¿e powinien siê przymkn¹æ, ale
czu³, ¿e nie bêdzie móg³ ¿yæ z t¹ tajemnic¹. S¹dzi³e, ¿e moja pro-
pozycja, by uczyniæ ciê bogatym by³a blefem?. To nie my, Cyga-
nie, to wy, gorgios, jestecie g³upi, rzek³ Niecny Ryszard. Umiech-
n¹³ siê, odwróci³ i wyszed³ z gospody.
Knot wiecy zamigota³ w maleñkiej ka³u¿y roztopionego wo-
sku aukcja dobieg³a koñca. Zwyciêzca wsta³, by zaj¹æ siê doku-
mentami, bardziej zdziwiony ni¿ zadowolony, ¿e jego oferta by³a
ostatnia.
Doyle zerkn¹³ na zegar i poczu³ ch³ód w piersi, by³a za dwadzie-
cia piêæ jedenasta. B³¹dzi³ spojrzeniem po sali, ale nigdzie nie do-
strzeg³ olbrzymiego mê¿czyzny o blond w³osach z dziko rozroniêt¹
brod¹, której Ashbless nigdy nie goli³. Do licha, pomyla³ Doyle.
Ten sukinsyn siê spónia. Czy mog³em go nie zauwa¿yæ w ci¹gu ostat-
nich piêciu minut? To nie tak, ¿e on ma tu zajrzeæ i od razu znikn¹æ;
145
on ma usi¹æ i napisaæ przeklête Dwanacie godzin nocy. Ile tego
jest, kilkaset linijek?
Twarz go pali³a, a w ustach czu³ smak gor¹czki. Wiedz¹c, ¿e nie
wolno mu pod ¿adnym pozorem straciæ przytomnoci, zamówi³ moc-
nego portera za dwa cenne pensy. Kiedy przyniesiono piwo, zegar
wskazywa³ za dwadziecia jedenast¹, i choæ Doyle stara³ siê wypiæ
trunek powoli, jak przysta³o na lekarstwo, wraz z wybiciem trzecie-
go kwadransa jego szklanka by³a ju¿ pusta. Poczu³, jak alkohol ude-
rza mu do g³owy, poniewa¿ nie jad³ od dwudziestu czterech godzin,
a Ashbless wci¹¿ siê nie zjawia³.
We siê za siebie, pomyla³. Kawa, ¿adnego wiêcej piwa. A zatem
spónia siê trochê; relacje z jego wizyty w tej gospodzie mia³y ju¿
ponad sto lat, gdy je czyta³e, i by³y oparte na wspomnieniach Ash-
blessa, spisanych w latach trzydziestych ubieg³ego wieku. Ma³a nie-
cis³oæ nie jest niczym zaskakuj¹cym. Równie dobrze mog³a to byæ
jedenasta trzydzieci. Musi to byæ jedenasta trzydzieci.
Czeka³. Gdy wypi³ trzy kawy, którymi delektowa³ siê ostro¿nie,
zegar wybi³ jedenast¹ trzydzieci, a Ashblessa wci¹¿ nie by³o.
Wokó³ panowa³ ruch i w pewnej chwili jaki têgi d¿entelmen, który
sprzeda³ z niebywa³ym zyskiem plantacjê na Bahamach, zafundowa³
po szklance rumu dla ka¿dego z obecnych. Doyle pe³en wdziêczno-
ci przep³uka³ trunkiem rozgor¹czkowane gard³o.
I zacz¹³ siê z³ociæ. Uwa¿a³, ¿e zachowanie poety dowodzi³o bez-
mylnoci i braku szacunku wobec jego czytelników. Co za arogant,
twierdziæ, ¿e by³ tu o dziesi¹tej trzydzieci, gdy w rzeczywistoci nie
raczy³ zjawiæ siê a¿ do której? Zbli¿a³o siê po³udnie. Co go ob-
chodzi, ¿e ka¿e ludziom czekaæ? myla³ Doyle w zamroczeniu. Jest
s³awnym poet¹, przyjacielem Coleridgea i Byrona. Doyle odtwo-
rzy³ go sobie w wyobrani, a gor¹czka i wyczerpanie przyda³y temu
obrazowi niemal halucynacyjnej klarownoci szerokie bary, jak
w kamieniu ciosana twarz o lwiej grzywie i brodzie godnej wikinga.
Przedtem ta twarz przypomina³a twarz Hemingwaya, pe³n¹ humoru
i szorstko przyjazn¹, ale teraz sugerowa³a jedynie okrucieñstwo i nie-
przystêpnoæ. Jest pewnie na zewn¹trz, pomyla³ Doyle, i czeka, a¿
padnê martwy, nim zni¿y siê do tego, by wejæ tu i napisaæ ten prze-
klêty poemat.
Przyszed³ mu do g³owy pewien pomys³. Zatrzyma³ jakiego us³ugu-
j¹cego ch³opca i poprosi³ go o o³ówek i kilka kartek papieru. Gdy proba
zosta³a spe³niona, zacz¹³ spisywaæ z pamiêci ca³y tekst Dwunastu go-
dzin nocy. Pisz¹c dla prasy uniwersyteckiej artyku³ o Ashblessie, i pó-
10 Wrota Anubisa
146
niej, pracuj¹c nad jego autobiografi¹, przeczyta³ ten poemat kilkaset
razy, wiêc teraz, pomimo md³oci i zawrotów g³owy, bez trudu przy-
pomina³ sobie ka¿de jego s³owo. Nim wybi³a dwunasta trzydzieci,
nabazgra³ osiem ostatnich, nieco kulawych, linijek:
A wtedy on wyszepta³ cicho: rzeka ta p³ynie,
Miêdzy zmrokiem a witem, w g³êbokiej dolinie.
Godziny s¹ tam dystansem wyznacznikiem dali
Mierzonej wzd³u¿ transnokturnowej fali
Na strach obojêtni, na wszelkie ¿¹dze
W ciemnoci nikn¹ owi wêdrowce,
Gdzie mrok lni blaskiem wielkiej mocy
Przez d³ugich dwanacie godzin nocy.
No, pomyla³, wypuszczaj¹c z palców o³ówek, który potoczy³ siê
po stole. Kiedy ten drañ nauczy siê w koñcu przychodziæ na histo-
ryczne spotkania o w³aciwej porze, wrêczê mu to i powiem: jeli to
pana zainteresuje, panie wspania³y Williamie Ashblessie, to bêdê
osi¹galny w tawernie Kusiaka, Fickling Lane, Southwark. Ho, ho.
Z³o¿y³ kartki papieru i rozsiad³ siê zadowolony, gotów czekaæ dalej.
Gdy rozleg³y siê chrapliwe krzyki, Jacky ruszy³a biegiem w¹sk¹
uliczk¹ ku Kenyon Court. Czu³a, jak stary pistolet ska³kowy schowa-
ny w torbie na ramieniu obija siê bolenie o jej ³opatkê. Zaklê³a, gdy¿
wydawa³o siê, ¿e jest za póno. Gdy wpad³a na zamiecone podwór-
ko, spomiêdzy obdrapanych domów dobieg³o echo strza³u.
Do diab³a wysapa³a. Spod niesfornej grzywki rzuca³a spoj-
rzenia na wszystkie strony, chc¹c siê zorientowaæ, kto z obecnych
zamierza opuciæ podwórze, zw³aszcza jeli ten kto zachowywa³ siê
z przesadn¹ nonszalancj¹; lecz wszyscy spieszyli w stronê domu,
w którym pad³ strza³, wykrzykiwali pytania do jego mieszkañców
i przystawiali do zakurzonych okien twarze.
Jacky ruszy³a biegiem, przecisnê³a siê z wpraw¹ przez ha³aliw¹
ci¿bê i stanê³a na progu domu. Nacisnê³a klamkê i wesz³a do rodka.
Potem zatrzasnê³a za sob¹ drzwi i zamknê³a na zasuwkê.
A kim ty, u licha, jeste? odezwa³ siê g³os, w którym pobrzmie-
wa³a nutka histerii. Po drugiej stronie izby, na najni¿szym podecie
schodów, sta³ potê¿nie zbudowany mê¿czyzna. Zdawa³o siê, ¿e nie
dostrzega jeszcze dymi¹cego pistoletu w swej d³oni, i teraz broñ ta
147
stanowi³a jedynie ciê¿ar, z powodu którego nie móg³ wodziæ w be-
zradnym gecie praw¹ rêk¹ wko³o, jak czyni³ to lew¹.
Wiem, co przed chwil¹ zabi³e powiedzia³a zdyszana Jacky.
W jej g³osie s³ychaæ by³o zniecierpliwienie. Sam kiedy zabi³em
co takiego. Ale mniejsza o to. Czy s¹ tu jeszcze jacy ludzie, kto
z twojej rodziny? Czy ktokolwiek opuci³ ten dom w ci¹gu kilku ostat-
nich minut?
Co?! Na górze jest jaka przeklêta ma³pa! W³anie j¹ zabi³em!
Mój Bo¿e! Nikogo z mojej rodziny nie ma w domu, Bogu niech bêd¹
dziêki! Moja ¿ona oszaleje. Mnie te¿ niewiele brakuje.
No dobrze, co ta ma³pa robi³a? Kiedy j¹ zabi³e?
Czy nale¿a³a do ciebie? Ty sukinsynu, wtr¹cê ciê do wiêzienia,
za to, ¿e pozwoli³ tej bestii uciec!
Zacz¹³ schodziæ w dó³, st¹paj¹c ciê¿ko.
Nie, nie nale¿a³a do mnie odpar³a g³ono Jacky ale widzia-
³em kiedy tak¹ sam¹. Co ona robi³a?
Mê¿czyzna zamacha³ obiema rêkami, uderzaj¹c pistoletem o cianê.
Ona Jezu! wrzeszcza³a jak kto, kto siê pali, plu³a krwi¹
z pyska i próbowa³a wleæ do ³ó¿ka mojego syna, Kennyego. Do
diab³a, wci¹¿ tam jest pos³anie bêdzie
Gdzie jest w tej chwili Kenny? przerwa³a mu Jacky.
Och, teraz nie poka¿e siê w domu przez ca³e godziny. Bêdê
musia³
Niech ciê diabli, gdzie jest Kenny? wydar³a siê Jacky. Jest
w straszliwym niebezpieczeñstwie!
Mê¿czyzna gapi³ siê na ni¹.
Czy Kennyego cigaj¹ ma³py? Czu³em, ¿e co takiego siê sta-
nie. Widz¹c, ¿e Jacky otwiera usta, by znów wybuchn¹æ, doda³
pospiesznie: Jest u Szczekaj¹cego Ahaba, za rogiem.
Wypadaj¹c przez drzwi i biegn¹c z powrotem w stronê alejki, Jacky
myla³a: Ty biedny g³upcze, dziêki Bogu nigdy siê nie dowiesz, ¿e
prawdopodobnie zastrzeli³e w³asnego syna, kiedy ten, si³¹ wt³oczo-
ny do nieznajomego i pokrytego futrem cia³a, próbowa³ wpe³zn¹æ do
swojego ³ó¿ka.
Ulica by³a zablokowana szeregiem wozów uginaj¹cych siê pod be-
lami materia³ów z gie³dy staroci przy Cutler Street i zmierzaj¹cych
w stronê Doków. Jacky podbieg³a do jednego z nich, wspiê³a siê na
boczn¹ klapê i z tego podwy¿szenia powiod³a wzrokiem wzd³u¿ ulicy.
Dostrzeg³a to, o co jej chodzi³o ko³ysz¹cy siê szyld z wymalowan¹
na nim postaci¹ ze Starego Testamentu o odchylonej g³owie i ustach
148
w kszta³cie litery O. Zeskoczy³a z wozu w chwili, gdy wonica zacz¹³
krzyczeæ co o z³odziejach, i ruszy³a biegiem w stronê gospody.
Choæ drzwi by³y otwarte, a wiatr targa³ po¿ó³k³ymi od dymu za-
s³onami w oknach, miejsce cuchnê³o tanim d¿inem i piwem s³odo-
wym. W³aciciel spojrza³ poirytowany zza kontuaru, kiedy Jacky
wpad³a do rodka zdyszana, lecz umiechn¹³ siê niepewnie, gdy rzu-
ci³a na wypolerowany blat pó³koronówkê.
Czy jest tu cz³owiek o imieniu Kenny? Mieszka przy Kenyon
Court wysapa³a Jacky i pomyla³a: B¹d tutaj, Joe. Oby jeszcze
nie wyszed³.
Zza jej pleców, od strony jednego ze stolików dobieg³ jaki g³os:
Jeste glin¹, ch³opie?
Odwróci³a siê i spojrza³a na czterech biednie odzianych m³odych
mê¿czyzn, którzy siedzieli przy stoliku.
A wygl¹dam jak glina, przyjacielu? Tu nie chodzi o prawo, jego
ojciec ma k³opoty i przys³a³ mnie tu po niego.
Aha. Mo¿e i Kenny co s³ysza³ o tym; wsta³ i wypad³ st¹d piêæ
minut temu, jakby sobie przypomnia³, ¿e zostawi³ co na ogniu.
Tak potwierdzi³ inny. W³anie wchodzi³em, a on min¹³ mnie
i nawet nie spojrza³, ani nie powiedzia³ czeæ, jak powinien przy-
witaæ siê z gociem, którego zna prawie od dziesiêciu lat.
Jacky jakby przygas³a.
Piêæ minut temu?
Teraz mo¿e byæ nawet kilometr st¹d, myla³a. Poza tym nie wia-
domo, w jakim kierunku siê uda³. I nie zdobêdê na tyle dok³adnego
rysopisu Kennyego, ¿eby go bezb³êdnie rozpoznaæ. A nawet gdy-
bym by³a pewna, ¿e to on, to i tak nie mog³abym go zabiæ, bo nie
jestem w pe³ni przekonana, ¿e to Kenny zosta³ zastrzelony w swoim
³ó¿ku i ¿e w jego ciele przebywa teraz stary Joe Psia Twarz. Musia-
³abym go przepytaæ, podejæ, sprawiæ, ¿eby siê zdradzi³. Mo¿e daw-
niej, maj¹c pewnoæ, ¿e to on, zabi³abym go, ale nie teraz, nie po
tym, jak o ma³o nie przestrzeli³am biednemu Doyleowi czaszki.
Mimo wszystko zdoby³a ca³kiem przyzwoity rysopis Kennyego:
niski, gruby, rudow³osy, po czym wysz³a na ulicê. No có¿, myla³a,
tak bêdzie wygl¹da³ przez nastêpny tydzieñ czy dwa. S¹dz¹c po miej-
scach, w których zwyk³y pojawiaæ siê ma³py, lubi East End, pewnie
dlatego, ¿e znikaj¹cy ludzie nie s¹ tam niczym niezwyk³ym. Poza
tym ³atwiej zgubiæ pogoñ w labiryncie uliczek, podwórek i mostków
biegn¹cych nad dachami ruder, a niezwyk³e opowieci na temat tej
okolicy s¹ zawsze traktowane z przymru¿eniem oka, jako efekt pi-
149
jañstwa, opium i szaleñstwa. Tak wiêc przez nastêpne dwa tygodnie
bêdê przetrz¹sa³a tanie pensjonaty w Whitechapel, Shoreditch
i Goodmans Fields, szukaj¹c niskiego, grubego, rudow³osego m³o-
dzieñca, pozbawionego bli¿szych przyjació³, o nieco prymitywnym
umyle, rozprawiaj¹cego o niemiertelnoci z ka¿dym, kto zechce s³u-
chaæ, o ow³osionych d³oniach i czole, poniewa¿ najwidoczniej gêste
futro zaczyna porastaæ ca³e cia³o, gdy tylko w nie wchodzi. Zastana-
wiam siê, co to za istota i sk¹d siê wziê³a.
Wzdrygnê³a siê, po czym ruszy³a na wschód, kieruj¹c siê do pew-
nej znanej sobie gospody na Crutchedfriars Road, gdzie mog³a po-
siedzieæ w spokoju nad podwójn¹ brandy. Nigdy jeszcze nie by³a tak
bliska schwytania tej zwierzyny, a majaczenia ojca nieszczêsnego
Kennyego przywo³a³y wspomnienie jej w³asnego spotkania z odrzu-
conym cia³em Joego Psiej Twarzy. Zauwa¿y³a, ¿e i ten krwawi³ z ust.
Zastanawiam siê, czy z wszystkimi siê tak dzieje, a jeli tak, to dla-
czego, pomyla³a.
Przystanê³a i nagle zblad³a na twarzy. Oczywicie, stary Joe nie
chcia³by przecie¿, by osoba, któr¹ wt³acza w swe odrzucone cia³o,
by³a w stanie zdradziæ cokolwiek, nim trucizna zniszczy je do reszty.
Przed opuszczeniem cia³a musi, prócz wypicia miertelnej dawki
trucizny, zmia¿d¿yæ zêbami jêzyk, by jego nowy w³aciciel nie móg³
siê nim pos³ugiwaæ
Jacky, która czytywa³a i uwielbia³a Mary Wollstonecraft i która
pogardza³a egzaltowanymi kobietami, poczu³a, ku swej irytacji, ¿e
sama za chwilê zemdleje.
* * *
Jamaica Coffee House zamyka³ swe podwoje o pi¹tej. Doylea
wyproszono zatem na ulicê, i to niezbyt grzecznie. Powlók³ siê bez
celu przed siebie, a potem sta³ przez chwilê na Threadneedle Street,
patrz¹c niewidz¹cym wzrokiem na fronton Banku Anglii, który znaj-
dowa³ siê po przeciwnej stronie gwarnej ulicy, podczas gdy stronice
rêkopisu trzepota³y na wietrze w jego rêku, zupe³nie zapomniane.
Ashbless siê nie pojawi³.
W ci¹gu tego d³ugiego dnia Doyle chyba ze sto razy przegl¹da³
w mylach historyczne ród³a, na których opar³ sw¹ pewnoæ, i¿ Ash-
bless przyjdzie: biografia Baileya wyranie stwierdza³a, ¿e zjawi siê
w Jamaica Coffee House o dziesi¹tej trzydzieci rano, we wtorek,
dwunastego wrzenia 1810 roku, lecz oczywicie biografia Baileya
150
oparta by³a na licz¹cych ca³e lata wspomnieniach Ashblessa. Poeta
przekaza³ jednak poemat Courierowi na pocz¹tku padziernika,
a Doyle nie tylko czyta³, ale i opracowywa³ list do wydawcy. Napi-
sa³em Dwanacie godzin nocy we wtorek, jedenastego dnia minio-
nego miesi¹ca pisa³ Ashbless w Jamaica Coffee House naprze-
ciwko Exchange Alley, a motyw poematu podyktowa³a mi dopiero
co zakoñczona, d³uga podró¿ Doyle pomyla³: Do diab³a, móg³
po dziesiêciu czy dwudziestu latach ju¿ nie pamiêtaæ tej daty dok³ad-
nie, ale po miesi¹cu nie móg³ siê myliæ! Zw³aszcza ¿e by³ tak dok³ad-
ny, jeli chodzi o dzieñ!
Jaki krêpy i ma³y cz³owiek o rudych w³osach przypatrywa³ mu
siê z rogu ulicy przy Gie³dzie Królewskiej, wiêc Doyle, ju¿ uczulony
na obcych, którzy przejawiali zbytnie zainteresowanie jego osob¹,
ruszy³ rozmylnie na wschód, w stronê Gracechurch Street i London
Bridge, a dalej na drugi brzeg rzeki, do gospody Kusiaka.
Czy Ashbless móg³ celowo k³amaæ? Ale dlaczego, na Boga, mia³-
by to robiæ? Doyle zerkn¹³ ukradkiem za siebie, ale nie dostrzeg³ ju¿
rudow³osego. Lepiej siê odprê¿, powiedzia³ sobie. Ilekroæ kto na
ciebie spojrzy, uwa¿asz, ¿e to jeden z ¿ebraków Horrabina. No có¿,
myla³ dalej, powracaj¹c do tamtej zagadki; nastêpny, chronologicz-
nie bior¹c, fakt z ¿ycia Ashblessa, którego jestem pewien, to zastrze-
lenie jednej z Tañcz¹cych Ma³p w której kawiarni przy Exchange
Alley, w sobotê, dwudziestego szóstego tego¿ miesi¹ca. Widzieli to
wiarygodni wiadkowie. Lecz nie mogê czekaæ pó³tora tygodnia. Moje
zapalenie p³uc rozwinie siê tak bardzo, ¿e pewnie i dwudziestowieczna
medycyna mi nie pomo¿e. Bêdê musia³ Bo¿e, dopomó¿! udaæ siê
do doktora Romany. Na tê myl zrobi³o mu siê niedobrze. Mo¿e,
no nie wiem, gdybym przywi¹za³ sobie pistolet do szyi i trzyma³ pa-
lec na spucie, i powiedzia³ mu: ubijamy interes albo odstrzelê sobie
g³owê, a ty niczego siê wtedy nie dowiesz Czy odwa¿y siê zaryzy-
kowaæ i mnie sprawdziæ? Czy ja odwa¿ê siê zaryzykowaæ?
Mija³ w³anie w¹sk¹ uliczkê odchodz¹c¹ od Aldgate, gdy pos³y-
sza³, jak kto przechodz¹cy gór¹ gwi¿d¿e sobie. Doyle zwolni³ kro-
ku i zacz¹³ nas³uchiwaæ. By³a to znana mu melodia, tak melancholij-
na i têskna, ¿e zdawa³a siê doskonale pasowaæ do jego samotnej wie-
czornej przechadzki. Co to u licha jest, zastanawia³ siê bezwiednie,
id¹c przed siebie. Nie Greensleeves, nie Londonderry air
Stan¹³ jak wryty, otwieraj¹c szeroko oczy. To by³o Yesterday, pio-
senka Beatlesów, skomponowana przez Johna Lennona i Paula
McCartneya.
151
Sta³ tak przez chwilê, og³uszony, jak Robinson Crusoe, który uj-
rza³ lady stóp na piasku.
Zawróci³ biegiem.
Hej! wrzasn¹³, gdy tylko znalaz³ siê pod niewielkim most-
kiem nad ulic¹, choæ nikogo na nim nie by³o. Hej, wróæ tu! Ja te¿
jestem z dwudziestego wieku!
Kilku przechodniów obrzuci³o go spojrzeniem pe³nym skrywane-
go rozbawienia, jakim ludzie obdarzaj¹ ulicznych wariatów, lecz nikt
nie wyjrza³ z góry.
Do diab³a! wo³a³ Doyle rozpaczliwie coca-cola, Clint
Eastwood, cadillac!
Wbieg³ do budynku i wgramoli³ siê po schodach na górê, po czym
otworzy³ drzwi prowadz¹ce na dach, ale nikogo tam nie znalaz³. Prze-
szed³ po niewielkim mostku, a potem ruszy³ w dó³, przez s¹siedni dom,
piewaj¹c pomimo zadyszki mo¿liwie g³ono i wykrzykuj¹c s³owa pio-
senki w ka¿dym korytarzu, przez który przechodzi³. Sprowokowa³
mnóstwo skarg, ale nie znalaz³ nikogo, kto zna³by tê piosenkê.
Ja ci popiewam! wrzeszcza³ jaki rozwcieczony starzec, któ-
ry uwa¿a³, jak siê zdawa³o, ¿e Doyle swoim zachowaniem chce zde-
nerwowaæ w³anie jego. Jeli nie wyniesiesz siê st¹d w tej minucie!
Pogrozi³ Doyleowi piêciami.
Doyle zbieg³ z ostatniej kondygnacji schodów i otworzy³ drzwi
prowadz¹ce na ulicê. Zacz¹³ ju¿ w¹tpiæ, ¿e w ogóle s³ysza³ cokolwiek.
Prawdopodobnie us³ysza³em co, co brzmia³o podobnie, myla³, za-
mykaj¹c za sob¹ drzwi. Chcia³em wierzyæ, ¿e kto inny te¿ znalaz³
drogê do 1810, wiêc wmówi³em sobie, ¿e to melodia Beatlesów.
Niebo nad dachami domów wci¹¿ pokrywa³a szara powiata, ale
ju¿ siê ciemnia³o. Ruszy³ czym prêdzej w stronê London Bridge.
Nie chcê siê spóniæ na wieczorn¹ zmianê w stajni Kusiaka, pomy-
la³ znu¿ony: Potrzebujê tej pracy.
Licie, które pozosta³y jeszcze na drzewach rosn¹cych przy
Bloomsbury Square, wieci³y w to czwartkowe popo³udnie z³otym
i czerwonym blaskiem. Hindus Ahmed wyszed³ z gospody Paddy
Corvana, spogl¹da³ przez chwilê têsknie na drzewa i trawê, po czym
wytar³ starannie swoj¹ sztuczn¹ brodê i w¹sy z piany po piwie,
i skrêci³ zdecydowanie w lewo, ruszaj¹c wzd³u¿ Buckeridge ku
Maynard Street i Szczurzemu Zamkowi. Wiatr wia³ w oczy, wprost
ze skupiska ruder przy St.Giles, a woñ cieków, ognia i gotowa-
152
nych potraw, zamiast znikaæ gnana powiewami, psu³a delikatny,
wiejski czar okolicy.
Jacky nie by³a w Szczurzym Zamku od czasu tamtej nocy sprzed
piêciu dni, kiedy to zbieg³a do podziemnego doku, depcz¹c po piê-
tach doktorowi Romany, z zamiarem zabicia Joego Psiej Twarzy; teraz
wraca³a, by dowiedzieæ siê, czy kto nie znalaz³ w³ochatego z³odzie-
ja cia³.
Kiedy skrêci³a w prawo, w Maynard Street, która przypomina³a
ciemn¹ czeluæ, w¹sk¹ na poziomie trotuaru i zwê¿aj¹c¹ siê jeszcze
bardziej ku górze, z kiepsko oszalowanego wystêpu do wci¹gania
towarów, znajduj¹cego siê na trzecim piêtrze opuszczonego maga-
zynu, który sta³ na rogu, wychyli³ siê ma³y ch³opiec. Widoczne pod
zbyt du¿ym, trójgraniastym pirackim kapeluszem puste jak u ryby
oczy pod¹¿a³y za sylwetk¹ pow³ócz¹cego nogami Hindusa Ahmeda,
a ostr¹ liniê niemal bezzêbnych ust wykrzywi³ umiech.
Ahmed szepn¹³ ch³opiec jeste mój.
Z zardzewia³ego ko³owrotu przymocowanego do sufitu trzy piê-
tra wy¿ej wci¹¿ zwisa³a lina; zachowa³a siê tylko dlatego, ¿e wisia³a
zbyt daleko od ciany, by mo¿na by³o jej siêgn¹æ z budynku, koniec
za ko³ysa³ siê zbyt wysoko nad trotuarem, by zdo³a³ go dotkn¹æ cz³o-
wiek stoj¹cy nawet na ramionach innego cz³owieka. Skuszony wiel-
koci¹ nagrody oferowanej przez Horrabina, ch³opiec wszed³ na po-
dest, o który opiera³ siê d³oñmi, po czym, pokonuj¹c skokiem dwa
metry przestrzeni, z³apa³ siê starej liny.
Rdza niemal unieruchomi³a ko³owrót i na szczêcie dla ch³opca lina
przesuwa³a siê po nim z oporami, wiêc choæ zje¿d¿aj¹c w dó³ uderza³
mocno o cianê, nie po³ama³ sobie nóg, gdy wyl¹dowa³ na poladkach
trzy piêtra ni¿ej. Zwoje sztywnej, poczernia³ej od deszczu i wiatru liny
spad³y na bruk, a przy okazji i na jego kapelusz, który osun¹³ mu siê na
oczy. Dzieciak zerwa³ siê na nogi i pod¹¿y³ chy³kiem za Ahmedem,
podczas gdy z pobliskiej piwnicy wynurzy³y siê trzy stare kobiety i za-
czê³y walczyæ o linê. Ahmed szed³ pod niskim murem, wiêc ch³opak
wspi¹³ siê na kamienne zwieñczenie, pokona³ biegiem dziel¹cy ich
dystans i wskoczy³ Hindusowi na plecy, dr¹c siê jak ma³pa.
Jo mom Ahmida! krzycza³ przeraliwie. Wo³oæ Orabina!
Kilku mê¿czyzn, zwabionych ha³asem, stanê³o w wejciu prowa-
dz¹cym do Szczurzego Zamku. Przygl¹dali siê przez kilka chwil nie-
zwyk³ej scenie przygarbiony, miotaj¹cy siê Hindus z dzieckiem na
plecach, wczepionym w jego gard³o po czym rzucili siê do przodu
i z³apali Ahmeda za ramiona.
153
Ahmed! powiedzia³ jeden z nich zadowolony. Klown ma
wielk¹ ochotê uci¹æ sobie z tob¹ pogawêdkê.
Próbowali oderwaæ ch³opca, ale wpi³ siê jeszcze mocniej w Jacky
i k¹sa³ ka¿d¹ d³oñ, której móg³ siêgn¹æ.
Do diab³a, Sam powiedzia³ w koñcu który we ich, tak jak
s¹. Horrabin nigdy w ¿yciu nie da nagrody dzieciakowi.
Jacky stara³a siê nie wpadaæ w panikê. Pomyla³a: Gdybym mo-
g³a siêgn¹æ rêk¹ do turbana, to mo¿e uda³oby mi siê wydobyæ
pistolet i zabiæ jednego, str¹caj¹c przy okazji tego koszmarnego dzie-
ciaka. Gdy dzieli³o ich od budynku zaledwie kilka kroków, siêgnê³a
pod turban, namaca³a kolbê pistoletu i wyszarpnê³a go zsuwaj¹c rów-
noczenie nakrycie g³owy, którego zwoje oplot³y lufê po czym wci-
snê³a broñ w ¿ebra mê¿czyzny po prawej stronie i poci¹gnê³a za spust.
Pomiêdzy opadaj¹cy kurek a sp³onkê dosta³ siê materia³, os³ona
sp³onki otworzy³a siê wprawdzie, ale nie by³o iskier. Wyci¹gnê³a
szybko materia³ i gdy mê¿czyzna zacz¹³ krzyczeæ: Chryste, ma
broñ, trzymajcie go!, odci¹gnê³a kurek jedn¹ rêk¹ i znów poci¹-
gnê³a za spust. Tym razem zaiskrzy³o siê, ale proch na sp³once zd¹-
¿y³ siê ju¿ rozsypaæ i pistolet nie wystrzeli³. W sekundê póniej na
¿o³¹dku Jacky wyl¹dowa³a twarda piêæ, a uniesiona noga wytr¹ci-
³a jej broñ z rêki.
Pistolet upad³ z brzêkiem na bruk ulicy, a ch³opiec siedz¹cy okra-
kiem na plecach dziewczyny, najwyraniej zdecydowany wzi¹æ za-
p³atê od razu i machn¹æ rêk¹ na resztê, zeskoczy³ na ziemiê, chwyci³
pistolet i uciek³. Mê¿czyni podnieli zgiêtego wpó³, ciê¿ko oddy-
chaj¹cego Hindusa. Jaki lekki ten drañ, no nie? i wprowadzili
do rodka.
Horrabin wróci³ do Zamku zaledwie przed piêcioma minutami
i w³anie odpoczywa³ na swojej hutawce. Dungy odprowadza³ wó-
zek ze z³o¿on¹ bud¹ Puncha, gdy wniesiono Ahmeda do sali.
Ach! wykrzykn¹³ klown. Dobra robota, moi drodzy! Poja-
wi³ siê wreszcie nasz uciekinier Hindus.
Posadzili Jacky na pod³odze przed hutawk¹, a Horrabin nachyli³
siê z szerokim umiechem.
Dok¹d to zabra³e zesz³ej nocy Amerykanina?
Jacky wci¹¿ by³a zdyszana.
Wyci¹gn¹³ na nas pistolet, wasza Mi³oæ wyjani³ jeden z mê¿-
czyzn. Musia³em go waln¹æ w bebechy.
Rozumiem. W takim razie Dungy! Przynie mi szczud³a!
Zamkniemy go w lochu. Doktor Romany bêdzie mia³ do niego naj-
154
wiêcej pytañ, z zastosowaniem niezwykle motywacyjnych technik
przes³uchania zachichota³ klown..
Dziwaczny korowód zszed³ po czterech kondygnacjach schodów,
nastêpnie ruszy³ podziemnym korytarzem, który prawdopodobnie
pochodzi³ jeszcze z czasów rzymskich. Na czele kutyka³ garbaty
karze³ Dungy, nios¹c nad g³ow¹ p³on¹c¹ pochodniê, za nim maszero-
wali dwaj mê¿czyni, trzymaj¹c miêdzy sob¹ odzianego w szatê z per-
kalu Ahmeda; jego twarz pod mask¹ sztucznej brody, w¹sów i orze-
chowego mazid³a by³a szara ze strachu; pochód zamyka³ id¹cy na
swoich szczud³ach Horrabin, który pochyla³ siê nisko, by nie zawa-
dziæ kapeluszem o kamienne sklepienie.
W koñcu przeszli pod ³ukiem i znaleli siê w rozleg³ej komna-
cie; pochodnia Dungyego owietla³a mokre kamienie staro¿ytne-
go sklepienia i najbli¿szej ciany, lecz koniec pomieszczenia gin¹³
w nieprzeniknionej ciemnoci. S¹dz¹c po echu, komnata by³a
ogromna. Gdy procesja po kilku krokach przystanê³a, Jacky us³y-
sza³a kapanie wody i, o czym by³a przekonana, s³abe lecz pe³ne
podniecenia szepty.
Dungy zwróci³ siê do kar³a Horrabin najbli¿szy pokój go-
cinny podnie wieko. I pospiesz siê.
Nawet w g³osie klowna wyczuwa³o siê lekki niepokój.
Karze³ pokutyka³ do przodu, pozostawiaj¹c ich w ciemnoci. Ja-
kie siedem metrów dalej przystan¹³ i podniós³ niewielk¹, metalow¹
klapkê, która zakrywa³a otwór w pod³odze, po czym przystawi³ do
niego oko, uwa¿aj¹c przy tym, by nie zapaliæ sobie od pochodni na-
smarowanych t³uszczem w³osów.
Pusto stwierdzi³.
Wetkn¹³ pochodniê w szczelinê miêdzy kamieniami, wsun¹³ pal-
ce obu r¹k pod prêt wpuszczony w pod³ogê, zapar³ siê ostro¿nie no-
gami, po czym szarpn¹³. Kamienny w³az, umocowany najwidoczniej
na zawiasach, odchyli³ siê i ods³oni³ otwór o rednicy oko³o metra.
Gdy w³az odchyli³ siê do koñca i znieruchomia³ pod k¹tem nieco
wiêkszym ni¿ dziewiêædziesi¹t stopni, Dungy cofn¹³ siê, ocieraj¹c
czo³o.
Twoja komnata ju¿ czeka, Ahmedzie powiedzia³ Horrabin.
Jeli uchwycisz siê krawêdzi otworu, a potem zawiniesz na rêkach,
to od pod³ogi bêd¹ ciê dzieli³y nieca³e dwa metry. Mo¿esz zesko-
czyæ, albo sami ciê zepchniemy.
Stra¿nicy podprowadzili Jacky do otworu i gdy ju¿ stanê³a nad
nim, cofnêli siê. Zmusi³a siê do umiechu.
155
Kiedy kolacja? Czy mam siê przebraæ?
Przygotuj siê do niej wedle uznania stwierdzi³ zimno Horra-
bin Dungy przyniesie ci posi³ek o szóstej. A teraz w³a.
Jacky rzuci³a okiem na dwóch eskortuj¹cych j¹ mê¿czyzn, kalku-
luj¹c w mylach, czy zdo³a przedrzeæ siê miêdzy nimi, ale uchwycili
jej spojrzenie i cofnêli siê, odsuwaj¹c rêce od boków. Jej wzrok po-
wêdrowa³ bezradnie ku otworowi w pod³odze, który mia³a pod sto-
pami, i poczu³a ze wstydem, ¿e jest bliska ³ez.
Czy zaciê³a siê s¹ tam szczury? Albo wê¿e?
Jestem dziewczyn¹! chcia³a krzykn¹æ, ale wiedzia³a, ¿e to wy-
znanie mo¿e naraziæ j¹ na jeszcze wiêksze cierpienia.
Nie, nie zapewni³ j¹ Horrabin. Jeli jakim szczurom i wê-
¿om uda siê tam dotrzeæ, to i tak s¹ po¿erane przez inne stworzenia.
Pos³uchaj, Sam, on nie chce zrobiæ tego po dobroci; zrzuæ go na dó³.
Czekaj. Jacky przykucnê³a ostro¿nie, po czym usiad³a na kra-
wêdzi otworu. Stopy w sanda³ach ko³ysa³y siê nad nieprzeniknion¹
czeluci¹. Mia³a nadziejê, ¿e nie zauwa¿¹, jak trzês¹ siê jej nogi scho-
wane pod burnusem. Schodzê sam, nie potrzebujê waszej bezin-
teresownej pomocy.
Nachyli³a siê i opar³a d³oñmi o przeciwleg³¹ krawêd. Znierucho-
mia³a na chwilê, by odetchn¹æ g³êboko, po czym zsunê³a siê w dó³
i zawis³a na rêkach. Spojrza³a w g³¹b lochu, ale niczego nie mog³a
dojrzeæ; rozci¹ga³a siê pod ni¹ najbardziej gêsta ciemnoæ, jak¹ kie-
dykolwiek widzia³a. Pod³oga mog³a byæ metr ni¿ej albo sto.
Kopnij jego d³onie nakaza³ Horrabin.
Puci³a siê, nim ktokolwiek zdo³a³ to zrobiæ.
D³ugo, bardzo d³ugo spada³a w dó³, a¿ w koñcu wyl¹dowa³a na
zgiêtych nogach w b³otnistej ziemi. Usiad³a gwa³townie, nie uderza-
j¹c na szczêcie kolanami o brodê. Co pomknê³o po klepisku. Spoj-
rza³a w górê i zobaczy³a wewnêtrzn¹ stronê kamiennego w³azu, któ-
ry ukaza³ siê na chwilê w wietle czerwonej pochodni, po czym,
z przera¿aj¹cym, og³uszaj¹cym hukiem zatrzasn¹³ siê; jeszcze jaki
czas widzia³a nad sob¹ maleñki kwadracik przyæmionego, czerwo-
nego wiat³a, lecz w chwilê póniej kto zakry³ otwór metalow¹ klapk¹
i Jacky znalaz³a siê w pozbawionej jakichkolwiek kszta³tów ciem-
noci.
Choæ by³a napiêta, nie poruszy³a siê; po prostu oddycha³a bezg³o-
nie przez otwarte usta i nas³uchiwa³a. Kiedy wpad³a do rodka, wy-
rane echo uderzenia przekona³o j¹, ¿e pomieszczenie nie mo¿e mieæ
wiêcej ni¿ piêæ metrów szerokoci, ale teraz, gdy ju¿ zd¹¿y³a kilka
156
razy odetchn¹æ, by³a pewna, ¿e jest wiêksze, i ¿e w rzeczywistoci
nie jest to wcale izba, lecz rozleg³a, podziemna przestrzeñ. Zdawa³o
siê jej, ¿e s³yszy wiatr w odleg³ych drzewach, a od czasu do czasu
s³abe echo dalekiego piewu, smutny chór nios¹cych siê gdzie g³o-
sów Zaczê³a ju¿ w¹tpiæ w istnienie kamiennego sklepienia nad g³o-
w¹; z pewnoci¹ zastêpowa³o je bezkresne czarne niebo, którego
gwiazdy by³y od zawsze jedynie nic nie znacz¹cymi b³yskami wia-
t³a na siatkówce ludzkiego oka
Zaczê³a siê zastanawiaæ, czy odg³os szemrz¹cej fali jest naprawdê
tylko cichym pomrukiem jej w³asnego oddechu, który w wyobrani
przypisywa³a jakiej wodzie, i wiedzia³a, ¿e dozna tu jeszcze wielu
zdumiewaj¹cych w¹tpliwoci i odkryæ. Nagle jaki rzeczywisty ha-
³as wyrwa³ j¹ z zadumy. Dwiêk, choæ ograniczaj¹cy siê tylko do
skrobania i stukania, wydawa³ siê straszliwie g³ony w tej dotych-
czas cichej otch³ani, która na powrót przybra³a rozmiary pierwotnej
celi o szerokoci piêciu metrów.
Odg³osy przypomina³y szmer odsuwanej klapki, która zakrywa³a
wizjer u góry, ale kiedy podnios³a g³owê, niczego nie dostrzeg³a, nawet
kwadratu mniej intensywnej ciemnoci. Jednak po chwili us³ysza³a
oddech, a potem brzmi¹ce jak szelest, niezrozumia³e szepty.
Kto tam? spyta³a ostro¿nie Jacky. To mo¿e byæ tylko Dungy
z moj¹ kolacj¹, wmawia³a sobie.
Szept przeszed³ w ciche, gor¹czkowe chichoty.
Wpuæ nas, kochanie rozleg³o siê wyranie. Wpuæ mnie
i moj¹ siostrê.
Po policzkach Jacky pop³ynê³y ³zy. Podczo³ga³a siê do ciany
i opar³a siê o ni¹ plecami.
Nie ³ka³a. Odejdcie st¹d.
Mamy dla ciebie podarki, kochanie: z³oto i diamenty, które w za-
mierzch³ych czasach powpada³y ludziom do cieków. Teraz ty je
dostaniesz w zamian za dwie rzeczy, które nie bêd¹ ci ju¿ potrzebne,
jak twoje lalki, kiedy ju¿ wyros³a na m³od¹ damê.
Twoje oczy! rozleg³ siê nowy, bardziej chrapliwy szept.
O, tak zasycza³ pierwszy g³os. Tylko twoje oczy, bym mo-
g³a wraz z siostr¹ wzi¹æ sobie po jednym, a póniej wspi¹æ siê po
wszystkich mo¿liwych schodach i wsi¹æ na statek p³yn¹cy do teatru
Haymarket, a potem tañczyæ pod s³oñcem.
Niebawem zaskrzecza³ drugi g³os.
O, tak, niebawem, kochanie, gdy¿ ciemnoæ gêstnieje jak b³o-
to, a gdy stanie siê twarda jak kamienie, my chcemy byæ st¹d daleko.
157
Nie chcemy tu zostaæ wtr¹ci³ chrapliwy g³os.
Nie, nie chcemy, nie wolno nam zastygn¹æ na zawsze w kamie-
niach, które s¹ stwardnia³¹ noc¹! Wiêc otwórz drzwi.
Jacky przycupnê³a w k¹cie, ³kaj¹c niemal bezg³onie i maj¹c na-
dziejê, ¿e kamienne wieko, raz opuszczone, bêdzie tkwi³o w swoim
miejscu solidnie, i ¿e nigdy nie zostanie podniesione.
Potem dobieg³o z daleka s³abe szuranie, a dwa g³osy zaczê³y mru-
czeæ skonsternowane.
Nadchodzi jeden z twych braci odezwa³ siê pierwszy. Ale
wrócimy niebawem.
Niebawem potwierdzi³ grobowym szeptem ten drugi. Rozle-
g³o siê szuranie, jakby lici sun¹cych po trotuarze, a po chwili Jacky
dostrzeg³a przez odkryty wizjer nasilaj¹cy siê, czerwony blask i us³y-
sza³a Dungyego, gwi¿d¿¹cego tê idiotyczn¹ piosenkê, któr¹ zawsze
kaza³ mu piewaæ Horrabin.
Po kilku chwilach w ma³ym otworze ukaza³a siê pochodnia i znie-
kszta³cona twarz kar³a.
Jak uda³o ci siê ods³oniæ wizjer? spyta³.
Och, Dungy odpar³a Jacky, podnosz¹c siê z ziemi i staj¹c tu¿
pod nim, poniewa¿ w tej chwili z ulg¹ przyjmowa³a obecnoæ jakie-
gokolwiek cz³owieka. To nie ja. Dwie istoty, które twierdzi³y, ¿e s¹
siostrami, wesz³y tu i zaoferowa³y mi skarby za moje oczy.
Zobaczy³a, ¿e karze³ wyprostowa³ siê i rozejrza³ wko³o niespo-
kojnie; a przypominaj¹c sobie ogrom górnej komnaty pojmowa³a,
jak bezsensowna jest taka inspekcja.
Tak powiedzia³ w koñcu zdarzaj¹ siê tam na dole takie rze-
czy. Nieudane eksperymenty Horrabina do diab³a, mo¿e nawet jesz-
cze moje. Znów spojrza³ w czeluæ lochu. Doktor Romany i Hor-
rabin uwa¿aj¹, ¿e nale¿ysz do jakiej grupy, która wystêpuje prze-
ciwko nim. Czy to prawda?
Nie.
Tak myla³em. Mimo to, Horrabin uwa¿a inaczej. Karze³ za-
waha³ siê. Jeli wypuszczê ciê, pomo¿esz mi go zabiæ?
Z przyjemnoci¹, Dungy odpar³a szczerze Jacky.
Obiecujesz?
Karze³ móg³ równie dobrze za¿¹daæ ka¿dej ceny, a Jacky przysta-
³aby na ni¹.
Tak, obiecujê.
Dobrze. Ale jeli mamy pracowaæ razem, to nie mo¿esz nazy-
waæ mnie Dungy. Na imiê mam Teobaldo. Zwracaj siê do mnie Tay.
158
Twarz kar³a zniknê³a i Jacky us³ysza³a stêkniêcie wiadcz¹ce
o wielkim wysi³ku, po czym ujrza³a, jak kamienny w³az podniós³ siê.
Teobaldo spojrza³ przez wiêkszy otwór, a wtedy Jacky zauwa¿y³a,
¿e trzyma gruby kij obwi¹zany porodku lin¹, której koniec gin¹³
w ciemnoci.
Mam nadziejê, ¿e potrafisz siê po tym wspi¹æ powiedzia³
Teobaldo.
Oczywicie odpar³a Jacky i pomyla³a: Zaraz siê dowiemy,
czy potrafiê.
Karze³ po³o¿y³ kij na skos w³azu i zrzuci³ na dó³ linê. U stóp Jac-
ky, na b³otnistej ziemi, urós³ spory zwój. Odetchnê³a g³êboko, pode-
sz³a do rozko³ysanego sznura, zacisnê³a na nim d³onie, jak najwy¿ej,
po czym zaczê³a siê wspinaæ, przesuwaj¹c na przemian rêce. Po chwili
opar³a na kiju najpierw jedn¹, a potem drug¹ d³oñ.
Chwyæ siê krawêdzi w³azu doradzi³ Teobaldo. Zabiorê kij,
a ty bêdziesz mog³a siê podci¹gn¹æ.
Jacky odkry³a, ¿e mo¿e te¿ oprzeæ siê na brodzie i wydostaæ z otwo-
ru bez oparcia dla stóp. Kiedy wsta³a, zaczê³a przygl¹daæ siê uwa¿-
nie swemu wybawcy, gdy¿ przypomnia³a sobie teraz, gdzie ju¿ s³y-
sza³a imiê Teobaldo.
By³e tu kiedy szefem rzek³a cicho.
Stary karze³ zerkn¹³ na ni¹ przelotnie, wci¹gaj¹c linê i zwijaj¹c j¹
szybko wokó³ d³oni i ³okcia.
To prawda.
S³ysza³am te¿, ¿e by³e wysoki.
Karze³ po³o¿y³ zwój liny na ziemi i stan¹³ na krawêdzi w³azu, na-
przeciwko kamiennej pokrywy. Rozluni³ ramiona i powiedzia³:
Pchnij to, dobrze? Spróbujê to z³apaæ i po³o¿yæ na miejsce, nie
robi¹c ha³asu. Mia³em przynieæ ci kolacjê i w³anie spuszcza³bym
j¹ przez ma³y otwór, wiêc jeli us³ysz¹ ³omot w³azu, przybiegn¹ tu.
Jacky ujê³a pokrywê, opar³a siê stopami w sanda³ach o rowek miê-
dzy dwoma kamieniami pod³ogi i dwignê³a ciê¿ar.
Karze³ przytrzyma³ kamienn¹ p³ytê i kucn¹³ wraz z ni¹. Odetchn¹³
kilka razy g³êboko, a potem dwign¹³ nieco p³ytê, wysuwaj¹c spod
spodu d³onie i jednoczenie przytrzymuj¹c jej krawêd. Pod wp³y-
wem ogromnego wysi³ku wyszczerzy³ zêby. Kiedy opuszcza³ kamien-
n¹ p³ytê, Jacky dostrzeg³a, jak dr¿¹ mu ramiona, a na jego czole po-
jawiaj¹ siê krople potu; potem upuci³ j¹ i odskoczy³ do ty³u. Ciê¿ar
osun¹³ siê na swoje miejsce z g³uchym dwiêkiem, jakby zamyka³y
siê wielkie wrota.
159
Usiedli zdyszani na ziemi.
Dobrze wysapa³. Oni niczego nie us³yszeli. Podniós³
siê z bolesnym wysi³kiem na nogi. By³em kiedy wysoki. Wzi¹³
do rêki pochodniê i spojrza³ znad w³azu na Jacky. Umiesz robiæ
magiczne sztuczki?
Obawiam siê, ¿e nie.
No có¿, przechytrzymy go. Wrócê teraz na górê i powiem mu,
¿e chcesz z nim rozmawiaæ, ale nie z doktorem Romany, bo ten by
ciê zabi³. Powiem, ¿e chcesz kupiæ sobie wolnoæ, zdradzaj¹c Hor-
rabinowi tak du¿o, ¿e dorówna szefowi do diab³a, bêdzie nawet
od niego silniejszy. Powiem, ¿e posiad³e S³owa Mocy. Horrabin,
w ci¹gu omiu lat, kiedy to by³ praw¹ rêk¹ doktora, sta³ siê spraw-
nym czarnoksiê¿nikiem, ale zawsze próbowa³ nak³oniæ starego cz³o-
wieka, by ten wyposa¿y³ go w S³owa Mocy. Romany nigdy tego nie
zrobi³. Powiem jeszcze, ¿e twoja banda zna dok³adnie plany dokto-
ra w Turcji; to nastêpna sprawa, która zirytuje Horrabina ¿e Ro-
many nie chce mu nic mówiæ prócz tego, co klown musi wiedzieæ,
by zajmowaæ siê wszystkim tu, w Londynie. Tak doda³ ponuro
stary cz³owiek on po³knie ten haczyk. Spyta, dlaczego da³e siê
z³apaæ, jeli jeste takim czarnoksiê¿nikiem, ale powiem mu, ¿e
wed³ug ciebie bo ja wiem ¿e uk³ad gwiazd jest teraz nieko-
rzystny. Czy to brzmi wiarygodnie?
Chyba tak, ale po co ca³a ta skomplikowana historia? spyta³a
nerwowo Jacky, ju¿ ¿a³uj¹c, ¿e obieca³a pomóc mu w tym niebez-
piecznym zadaniu.
By zwabiæ go tu samego rzuci³ szybko Tay bez stra¿ników.
Nie chcia³by z pewnoci¹, ¿eby us³yszeli S³owa Mocy, czy nawet
dowiedzieli siê, ¿e zawierasz uk³ady z wrogami doktora Romany.
I co zrobimy, kiedy tu zejdzie? Po prostu go zabijemy? Choæ
szczêliwa, ¿e nie siedzi ju¿ w lochu, Jacky czu³a siê spiêta i cho-
ra. Masz broñ?
Nie, ale i tak by mu nie zaszkodzi³a. Jeden z czarów, w jaki
wyposa¿y³ go doktor Romany, chroni go przed kulami. Widzia³em,
jak strzelono mu prosto w pier z pistoletu, lecz kula nigdy go nie
dosiêg³a, tylko wybi³a okno, które by³o obok. I widzia³em dwukrot-
nie, jak próbowano go pchn¹æ sztyletem, ale oba ostrza zatrzyma³y
siê raptownie tu¿ przed nim i pêk³y, jakby mia³ na sobie zbrojê z gru-
bego szk³a. Widzia³em go rannego tylko jeden raz, kiedy pojecha³ do
Hampstead Heath, by wyt³umaczyæ Cyganom, co nale¿y robiæ w mie-
cie; wydawa³o siê bowiem w owym czasie, ¿e Cyganie mog¹ siê
160
przydaæ przy w³amaniach, a jeden Cygan, który nie zrozumia³, o co
chodzi, powiedzia³, ¿e Horrabin to Beng, to znaczy diabe³, potem
podskoczy³, wyrwa³ z ziemi ko³ek od namiotu i wbi³ go w udo klow-
na. Ko³ek nie skrêci³ w bok, ani nie zatrzyma³ siê w powietrzu, wsze-
d³ jak w mas³o. Klown krwawi³ jak przek³uty buk³ak i omal nie spad³
ze swoich szczude³, i gdyby Cygan mia³ okazjê zadaæ jeszcze jedno
pchniêcie, to Horrabin znikn¹³by z tego wiata.
Jacky przytaknê³a z pow¹tpiewaniem.
No wiêc co jest takiego niezwyk³ego w drewnianym ko³ku?
Brud na jego koñcu, cz³owieku! wyjani³ zniecierpliwiony
Tay. Nim doktor Romany uczyni³ Horrabina magiem, klown nie
musia³ chodziæ na szczud³ach. Ale kiedy wi¹¿e siê swój los z magi¹,
traci siê zwi¹zek z ziemi¹, z gruntem, z gleb¹. Dotykanie ziemi staje
siê dla tych czarnoksiêskich ch³opców potwornie bolesne i w³anie
dlatego Romany nosi te sprê¿ynowane buty, a Horrabin chodzi na
szczud³ach. Ich magia nie dzia³a na ziemi, wiêc ten zab³ocony ko³ek
przedar³ siê przez jego czar jak przez pajêczynê. Karze³ wyci¹gn¹³
spod bezkszta³tnego p³aszcza sztylet i poda³ go Jacky. Jest mnó-
stwo b³ota miêdzy kamieniami pod³ogi wysmaruj nim ostrze, a po-
tem kucnij gdzie w cieniu. Kiedy schyli siê, ¿eby zajrzeæ do lochu,
ja go og³uszê, a wtedy ty nadbiegniesz i zadasz mu cios. Podziemny
dok jest zaraz za tamtym ³ukiem, uciekniemy rzek¹. Zrozumia³e
wszystko?
Dlaczego po prostu nie uciekniemy? spyta³a Jacky ze s³abym
umiechem. Ryzykujemy, próbuj¹c go zabiæ.
Tay zmarszczy³ gniewnie brwi.
Po pierwsze dlatego, ¿e przyrzek³e lecz dam ci lepszy powód.
Od Tamizy dzieli nas dobre dwadziecia minut drogi podziemnym tu-
nelem i jeli nie wrócê prêdko na górê, Horrabin przyle na dó³ ludzi,
¿eby sprawdzili, co siê tu dzieje, a gdy siê dowie, ¿e ucieklimy, ka¿e
im pobiec czym prêdzej na po³udnie, gdzie zejd¹ do cieków, by prze-
ci¹æ nam drogê i z³apaæ nas. Jeli go jednak zabijemy, zw³aszcza gdy
rozka¿e, by mu nie przeszkadzaæ tu na dole, i je¿eli ukryjemy cia³o,
nikt nie zainteresuje siê nim przez d³ugie godziny.
Jacky przytaknê³a niezadowolona, po czym uklêk³a, wygrze-
ba³a grudê b³ota spomiêdzy kamieni i nasmarowa³a nim ostrze no¿a
z obu stron.
Dobrze. Stañ tam.
Jacky ruszy³a z wielk¹ niechêci¹ po nierównych kamieniach, jakie
dwadziecia metrów dalej w stronê miejsca, które wskaza³.
161
Nie, wci¹¿ ciê widzê. Dalej! Tak, odrobinê dalej. Teraz powin-
no byæ dobrze.
Jacky dr¿a³a i rozgl¹da³a siê lêkliwie po otaczaj¹cych j¹ z wszyst-
kich stron cieniach. Krzyknê³a, gdy karze³ odwróci³ siê w stronê
zwieñczonego ³ukiem wyjcia.
Poczekaj! Nie zostawisz pochodni?
Karze³ potrz¹sn¹³ g³ow¹.
To by wygl¹da³o podejrzanie. Przykro mi to potrwa tylko kil-
ka minut, poza tym masz nó¿.
Znikn¹³ pod ³ukiem. Jacky, sparali¿owana ze strachu, s³ysza³a jego
cichn¹ce w dali kroki, wpatruj¹c siê w zarys ³uku, jedyne janiejsze
miejsce, które powoli zanurza³o siê w ciemnociach. Po kilku sekun-
dach, gdy wszystko pogr¹¿y³o siê w absolutnej czerni, Jacky us³y-
sza³a dochodz¹cy z bliska, chrapliwy szept: Kiedy bêdzie sama.
A zaraz potem jaki dwiêk, przypominaj¹cy szelest d³ugiej, wykroch-
malonej spódnicy, zamiataj¹cej pod³ogê i sun¹cej w jej stronê.
T³umi¹c krzyk, Jacky pobieg³a w kierunku, gdzie, jak jej siê wy-
dawa³o, znajdowa³ siê ³uk prowadz¹cy do doku. Po dziesiêciu kro-
kach, zdyszana, odbi³a siê od ciany wpierw uderzy³a w ni¹ kola-
nem i ramieniem, potem g³ow¹ i w koñcu usiad³a na pod³odze, nie-
mal og³uszona. Potrz¹snê³a g³ow¹, próbuj¹c odzyskaæ jasnoæ myli
i pozbyæ siê dzwonienia w uszach. Wiedzia³a, ¿e le obra³a kieru-
nek, ale czy ³uk znajdowa³ siê na lewo czy na prawo od niej? Czy
zrobi³a pó³ obrotu czy te¿ ca³y, gdy odbi³a siê od muru? Czy ciana
by³a teraz metr przed ni¹, za ni¹, czy z boku?
Nagle co dgnê³o j¹ w oko, wiêc Jacky, ³kaj¹c, wykona³a gwa-
³towny ruch no¿em i poczu³a, jak jego koniec przeci¹³ co sprê¿yste-
go niczym balon, po czym to co pêk³o i zala³o jej d³oñ i ramiê zim-
n¹ ciecz¹; da³y siê s³yszeæ przeraliwe, ciche jak szept krzyki, a wil-
gotne powietrze zaczê³o wibrowaæ, jakby w pobli¿u przelecia³ jaki
gigantyczny owad o ogromnych skrzyd³ach, bzycz¹c ha³aliwie. Jacky
zerwa³a siê na równe nogi i znów pobieg³a, potykaj¹c siê o nierów-
noci kamiennej posadzki, nie upad³a jednak, tylko ³ka³a bezradnie
i macha³a przed sob¹ sztyletem w ciemnoci. Nagle pod³oga biegn¹c
skosem w dó³, umknê³a jej spod stóp, i choæ Jacky zdo³a³a utrzymaæ
przez jaki czas równowagê, robi¹c na czubkach palców kilka chwiej-
nych kroków, w koñcu potknê³a siê, upad³a i wyl¹dowa³a bez tchu na
obtartych d³oniach i kolanach, ale wci¹¿ ciskaj¹c w d³oni sztylet.
No dobra, chod tu, pomyla³a zdesperowana. Przynajmniej wiem,
¿e mo¿na ciê zraniæ. Chyba wydosta³am siê z tamtej komnaty i teraz
11 Wrota Anubisa
162
jestem w jakim tunelu, w którym nigdy nie by³o i nie bêdzie nawet
najs³abszego promyka wiat³a, ale bêdê ciê dga³a, potworze, dopó-
ki mnie nie zabijesz.
Gdzie z bliska dobieg³ cichy szelest. Jaki g³os powiedzia³ co
niewyranie szeptem, z czego Jacky zrozumia³a tylko s³owa: Zabi-
³em j¹
Jaki inny g³os odpowiedzia³ mu cicho:
Wci¹¿ ma oczy czujê powiew wywo³any ruchem jej powiek.
Zabierz sobie jej oczy zajêcza³ jaki g³os, jak u starej kobie-
ty. Ale moje dzieci potrzebuj¹ jej krwi.
Jacky nagle uwiadomi³a sobie, ¿e czuje zapach rzeki i pos³ysza³a
cichy plusk wody uderzaj¹cej o kamienie. Zdawa³o siê, ¿e dobiega zza
jej pleców, wiêc odwróci³a siê i stwierdzi³a ze zdumieniem, ¿e widzi.
Niezupe³nie, gdy¿ aby widzieæ, potrzeba by³o wiat³a; w tej ciem-
noci jej oczy odnalaz³y plamê jeszcze g³êbszej ciemnoci, czerni,
która promieniowa³a nieobecnoci¹ i zaprzeczeniem wiat³a. Jacky
wiedzia³a, ¿e gdyby ów obiekt p³yn¹cy ku niej rzek¹ pojawi³ siê kie-
dykolwiek nad ziemia, jego czarne promienie poch³onê³yby i przyæ-
mi³y nawet najjaniejszy blask s³oñca. Kiedy przybli¿y³ siê jeszcze
bardziej, zobaczy³a, ¿e to ³ód.
Za ni¹ wy³oni³a siê nastêpna ciemnoæ, przeciwleg³y brzeg; zda-
wa³a siê mieæ kszta³t d³ugiego wê¿a i Jacky s³ysza³a echo metalicz-
nego szumu, gdy siê z wolna rozwija³.
Wokó³ Jacky odezwa³y siê pe³ne przera¿enia szepty.
Apofis! rozleg³ siê jeden z nich. Apofis powstaje!
Jacky us³ysza³a szelest i tupot uciekaj¹cych przeladowców.
Ruszy³a w lad za nimi.
Kiedy pod³oga znów podnios³a siê do poziomu g³ównej komnaty,
Jacky dostrzeg³a wiat³o, prawdziwe, czerwonopomarañczowe wia-
t³o. Wtedy dojrza³a kar³a i klowna na szczud³ach, którzy trzydzieci
metrów dalej przechodzili pod ³ukiem. Obie postaci, jedna dziwacz-
nie wysoka, druga niezwykle niska, zatrzyma³y siê i spojrza³y w jej
stronê. Przykucnê³a, choæ wiedzia³a, ¿e nie mog¹ widzieæ jej z tej
odleg³oci.
Zastanawiam siê, co je tak zaniepokoi³o powiedzia³ Horrabin.
Twoje poronione sztuczki odpar³ niepewnie Tay. Hindus siê
skar¿y³, ¿e przemawia³y do niego przez wizjer.
Horrabin rozemia³ siê, ale jego rozbawienie by³o wymuszone.
Nie odpowiada ci towarzystwo, Ahmedzie? Dziêkuj Bogu, ¿e
nie uczynilimy ciê niewiadomym jego obecnoci.
163
Horrabin i Tay zrobili kilka kroków po krzywej pod³odze, po czym
zatrzymali siê. Jacky wiedzia³a, ¿e dotarli do lochu, w którym by³a
uwiêziona. Zaciskaj¹c palce na sztylecie, ruszy³a ostro¿nie do przo-
du; zgubi³a sanda³y podczas szamotaniny przed Szczurzym Zamkiem,
wiêc jej bose stopy nie wydawa³y na kamiennej posadzce ¿adnego
dwiêku.
Kiedy dzieli³o j¹ od nich oko³o piêtnastu metrów, a kamienie, po
których st¹pa³a, zaczê³y odbijaæ pó³kole czerwonego wiat³a pochod-
ni, Horrabin nachyli³ siê przedziwny widok, gdy¿ jego szczud³a
wysunê³y siê jednoczenie do ty³u i powiedzia³:
Wejd w kr¹g wiat³a, Ahmedzie, i przedstaw swoj¹ ofertê!
Karze³ prze¿egna³ siê, nim po³o¿y³ obie d³onie na szczud³ach
Horrabina i szarpn¹³.
Ze widruj¹cym, pe³nym przera¿enia krzykiem klown run¹³ do
przodu, staraj¹c siê oprzeæ na szczud³ach, lecz nie zdo³a³ i uderzy³
o kamienn¹ pod³ogê. Jacky pokona³a ostatnie kilka metrów biegiem;
klown przekrêci³ siê na plecy, wyginaj¹c kark i ukazuj¹c wyszcze-
rzone z bólu ¿ó³te zêby. Jacky wskoczy³a na wygiêty niczym ³uk
brzuch Horrabina i pchnê³a sztyletem w ods³oniête, pomalowane na
bia³o gard³o.
Ostrze zjecha³o na bok, jakby próbowa³a dgn¹æ kamieñ bruku;
gdy sztylet potoczy³ siê z brzêkiem po pod³odze, poznaczone czer-
wonymi ¿y³kami oczy zwróci³y siê ku niej i choæ ods³oniête zêby
splamione by³y krwi¹, która wycieka³a tak¿e z uszu klowna, usta
wykrzywi³ grymas, który nie móg³ byæ niczym innym jak tylko
umiechem.
Có¿ tam dzier¿ysz w d³oni, waszmoæ? wyszepta³ Horrabin.
Jacky poczu³a w swej wci¹¿ uniesionej d³oni silne mrowienie
i odrzuci³a konwulsyjnie co, co jak jej siê zdawa³o, by³o rêkojeci¹
pozbawionego ostrza sztyletu, a co w rzeczywistoci okaza³o siê
ma³ym rojem czarnych pszczó³, tak ciemnych i t³ustych jak liwki.
Jedna z nich u¿¹dli³a j¹ w rekê, nim zdo³a³a ni¹ cisn¹æ, inne za bzy-
cza³y wokó³ jej g³owy, gdy zsunê³a siê z klowna i zaczê³a siê od nie-
go oddalaæ, pe³zn¹c po kamiennej pod³odze.
Tay sta³ pod ³ukiem prowadz¹cym do doku, wci¹¿ trzymaj¹c po-
chodniê.
Mo¿emy tylko uciekaæ! krzycza³ do Jacky. Prêdzej, zanim
siê podniesie!
Jacky pobieg³a w stronê ³uku, cigana przez pszczo³y, i gdy po chwili
przy³¹czy³a siê do Taya, us³yszeli za plecami krzyk Horrabina:
164
Dopadnê ciê, ojcze! I zamieniê w stwora, który bêdzie musia³
¿yæ w wodzie!
Uciekinierzy znaleli tratwê, wczo³gali siê na ni¹ i odcumowali.
Co sta³o siê z b³otem na ostrzu sztyletu? spyta³ Tay tonem
umiarkowanego jedynie zainteresowania.
Musia³em dgn¹æ jedn¹ z tych istot w lochu wysapa³a Jacky,
rozgniataj¹c o tratwê wyj¹tkowo dokuczliw¹ pszczo³ê. Zamiast krwi
mia³a chyba zimn¹ wodê. Mylê, ¿e zmy³a brud z ostrza.
Ach tak. Ale i tak dzielnie siê spisa³e.
Karze³ otworzy³ kiesê przy swoim pasku i wyci¹gn¹³ pigu³kê, któ-
r¹ nastêpnie po³kn¹³. Wstrz¹sn¹³ siê i poda³ tak¹ sam¹ Jacky.
Co to jest?
Trucizna odpar³ Tay. We j¹ to ³atwiejsza mieræ od tej,
któr¹ ci zada, gdy pochwyci ciê ¿ywcem.
Jacky by³a wstrz¹niêta.
Nie! I ty te¿ nie powiniene jej po³ykaæ! Mój Bo¿e, spróbuj to
zwymiotowaæ. Mylê
Nie, nie. Tay wetkn¹³ pochodniê miêdzy deski tratwy i po³o-
¿y³ siê na chropowatym drewnie, wpatruj¹c siê w sun¹ce gór¹ skle-
pienie. Postanowi³em dzi rano, ¿e umrê. Powiedzia³ mi, bym przy-
gotowa³ siê do wieczornego przedstawienia: spódniczka, peruka,
polakierowane paznokcie, a ja zdecydowa³em, ¿e nie. Nie by³em
ju¿ w stanie tego robiæ. Postanowi³em go zabiæ. Widzisz, i tak bym
umar³; cztery lata temu ustanowi³, jak on to nazwa³, jednostronne
ogniwo ¿ycia. To taka czarnoksiêska gadanina. Oznacza³o to, ¿e kie-
dy umrze, ja te¿ umrê. Uwa¿a³, ¿e w ten sposób siê zabezpieczy przede
mn¹. Mo¿e by i tak by³o, gdyby nie zmusza³ mnie bezustannie do
wykonywania tych przeklêtych piosenek i tañców. Bo¿e, jestem pi¹-
cy. Umiechn¹³ siê b³ogo. Trudno sobie wyobraziæ bym przy-
jemniej spêdzi³ ostatnie minuty ¿ycia, ni¿ podczas przeja¿d¿ki ³o-
dzi¹ w towarzystwie m³odej damy.
Jacky otworzy³a szeroko oczy.
Ty wiedzia³e?
Och, od pocz¹tku, dziewczyno. Wiem te¿, ¿e jeste tym Jackym.
Ze sztucznymi w¹sami. O, tak.
Zamkn¹³ oczy.
Jacky przygl¹da³a siê milcz¹cemu kar³owi, przera¿ona i jednocze-
nie zafascynowana. Ich tratwa obraca³a siê i obija³a o ciany, niesio-
na nurtem kana³u. Kiedy ju¿ zdawa³o jej siê, ¿e umar³, spyta³a cicho:
Naprawdê jeste jego ojcem?
165
Przestraszy³a siê, gdy odpowiedzia³ s³abym g³osem:
Tak, dziewczyno. I szczerze mówi¹c nie mogê winiæ go za to,
jak mnie traktowa³. Nie zas³u¿y³em na nic lepszego. Ka¿dy cz³owiek,
który zmienia swego w³asnego syna, tylko po to, by ch³opak sta³
siê lepszym ¿ebrakiem Och, wszystko obróci³o siê przeciwko
mnie. Na ustach Taya pojawi³ siê s³aby umiech. Muszê przy-
znaæ, ¿e ch³opak odp³aci³ mi z nawi¹zk¹! Przej¹³ moj¹ armiê ¿ebra-
cz¹ a potem wys³a³ mnie do szpitala w podziemiach Robi³ to
wiele, wiele razy Tak, by³em niegdy wysoki westchn¹³, a je-
go lewa piêta uderzy³a kilkakrotnie o drewno. Ju¿ po raz drugi w swym
¿yciu patrzy³a na mieræ cz³owieka.
Przypominaj¹c sobie s³owa Taya, ¿e do kana³u zostan¹ wys³ani
ludzie, by przechwyciæ ich gdzie po drodze, Jacky nie czeka³a, a¿
dop³ynie do jednego z dalszych doków, tylko zsunê³a siê do wody.
Zrobi³o siê jej zimno, jednak nie tak bardzo jak podczas niedzielnej
k¹pieli, gdy¿ podziemna rzeka, zwalniaj¹c swój bieg i zwê¿aj¹c siê,
traci³a te¿ swój przenikliwy ch³ód. Przez chwilê Jacky trzyma³a siê
tratwy.
Spoczywaj w pokoju, Teobaldo powiedzia³a, po czym ode-
pchnê³a siê.
Kiedy ju¿ zrzuci³a z siebie brudn¹ szatê Ahmeda, bez trudu po-
p³ynê³a pod pr¹d i niebawem zostawi³a tratwê i pochodniê dale-
ko w tyle, posuwaj¹c siê w górê strumienia. Otaczaj¹ca j¹ ciemnoæ
nie by³a jednak grona i Jacky wyczuwa³a instynktownie, ¿e g³êbsza
rzeka, ta, na której zdawa³o siê, ¿e widzia³a ³ód, nie mia³a po³¹-
czenia z tym kana³em, a mo¿e i nawet z Tamiz¹.
Zza jej pleców dobieg³o echo jakich g³osów Kto to, u diab³a,
mia³ byæ?, spyta³ kto. Stary Dungy i ten Hindus, odpowiedzia³
kto inny. No dobra, ch³opaki Petea zatrzymaj¹ ich w doku pod
Covent Garden na powierzchni wody, a tak¿e na cianach i skle-
pieniu po³yskiwa³o ¿ó³te wiat³o. Zawróci³a, przebieraj¹c bezg³onie
d³oñmi i nogami, i zobaczy³a w oddali dok, z którego wyp³ynêli. Sta³o
kilku mê¿czyzn z pochodniami, choæ nie dostrzeg³a wród nich Hor-
rabina.
Musz¹ byæ szaleni komentowa³ jeden, a jego g³os niós³ siê wy-
ranie po wodzie. A mo¿e uwa¿ali, ¿e Hindus zna lepsze zaklêcia. Cie-
kawie by³oby je us³yszeæ Au! Do diab³a, jak siê tu dosta³a osa?
Jezu, jeszcze jedna! Chodcie, nie mamy tu nic do roboty. Wra-
cajmy na górê, popatrzymy sobie, jak ich przyprowadz¹. Bêdzie nie-
z³a zabawa, klown kaza³ otworzyæ szpital.
166
Mê¿czyni oddalili siê pospiesznie i w tunelu zapanowa³a ciem-
noæ; jeszcze przez jaki czas ³uk jarzy³ siê pomarañczowym bla-
skiem, lecz potem, gdy pochodnie zniknê³y, prowadz¹cy na górê ko-
rytarz pogr¹¿y³ siê w nieprzeniknionym mroku. Jacky p³ynê³a wy-
trwale w stronê obrazu, jaki utrwali³ jej siê pod powiekami, pilnuj¹c
siê, by nie odwróciæ g³owy, choæ czu³a, ¿e sztuczna broda odklei³a
siê i lizga siê po jej ramieniu. Po kilku minutach uderzy³a g³ow¹
w drewniane bale przystani. Podci¹gnê³a siê i usiad³a zdyszana na
pomocie. Mia³a na sobie tylko krótkie spodenki, gdy za siêgnê³a
rêk¹ do w³osów, by zaczesaæ je do ty³u, zauwa¿y³a, ¿e jej w¹sy od-
klei³y siê razem z brod¹.
Pomyla³a, ¿e nie jest to strój, w którym uda jej siê wymkn¹æ nie-
postrze¿enie ze Szczurzego Zamku.
Przemknê³a pe³na lêku pod ³ukiem, ¿a³uj¹c, ¿e nie ma ju¿ sztyle-
tu. S³ysza³a w ciszy bzycz¹c¹ gdzie pszczo³ê. D³ugi korytarz by³
najwyraniej pusty; wiêc ruszy³a przed siebie, przystaj¹c czêsto, by
nads³uchiwaæ odg³osów pogoni.
Wesz³a po schodach na szeroki podest i szukaj¹c po omacku na-
stêpnej kondygnacji otar³a siê o drewniane drzwi. W szparach miê-
dzy drzwiami a framug¹ ani te¿ miêdzy deskami nie widaæ by³o
najmmniejszej nawet smu¿ki wiat³a, wiêc albo izba za tymi drzwia-
mi by³a ciemna jak same schody, albo te¿ drzwi by³y wyj¹tkowo
solidne.
Nacisnê³a klamkê nie by³y zamkniête i uchyli³a je troszeczkê.
Na schody nie przedosta³o siê ¿adne wiat³o, wesz³a wiêc czym prê-
dzej do rodka i zamknê³a za sob¹ drzwi.
Nie mia³a jak skrzesaæ wiat³a, nawet gdyby siê na to odwa¿y³a,
przeprowadzi³a wiêc rekonesans dotykiem d³oni, obchodz¹c pokój
dooko³a, a¿ dotar³a z powrotem do drzwi, po czym przesz³a ostro¿-
nie na skos, przez rodek pod³ogi. Natknê³a siê na w¹skie, staran-
nie zas³ane ³ó¿ko, komódkê z kilkoma ksi¹¿kami, stó³, na którym
wymaca³a d³oñmi butelkê i kubek pow¹cha³a go i poczu³a ostr¹
woñ d¿inu i wreszcie, w k¹cie, krzes³o ze z³o¿onym ubraniem.
Jacky dziêkowa³a Bogu, gdy¿ wymaca³a krótk¹ sukienkê, perukê,
zestaw do makija¿u i parê bardzo starych, skórzanych pantofli dam-
skich.
To istny cud, ¿e znalaz³am co takiego, pomyla³a. Po chwili przy-
pomnia³a sobie, ¿e stary Teobaldo mówi³ co o wystêpie, jaki mia³
daæ tego wieczoru; musia³ to byæ jego pokój, a kostium przygotowa³
sobie ju¿ wczeniej, nim zdecydowa³ siê umrzeæ. Choæ niczego nie
167
widzia³a, rozejrza³a siê ciekawie wokó³. ¯a³owa³a, ¿e nie mo¿e zo-
baczyæ, jakie ksi¹¿ki le¿¹ na komódce.
Len Carrington usiad³ w pokoju frontowym i napi³ siê z p³askiej
flaszki, nie dbaj¹c o to, ¿e kto mo¿e go zobaczyæ. Zastanawia³ siê,
jak to siê sta³o, ¿e z nie wiadomej przyczyny w³anie on zosta³ mia-
nowany zastêpc¹ klowna. Dlatego musia³ ³agodziæ gniew doktora
Romany, oceniaæ niezadowalaj¹ce raporty nadsy³ane co parê minut
przez grupê cigaj¹c¹ dwóch uciekinierów i w koñcu zapewniaæ
wciek³ego Horrabina, który jêcza³ le¿¹c w hamaku, najwidoczniej
ca³y poparzony, ¿e robi siê wszystko, by naprawiæ sytuacjê. Carring-
ton nie wiedzia³ nawet, co siê w³aciwie sta³o. S³ysza³, ¿e tañcz¹cy
karze³ próbowa³ zabiæ Horrabina i ¿e póniej umkn¹³ podziemn¹ rzek¹
z Hindusem; ale jeli tak by³o, to dlaczego, na Boga, doktor Roma-
ny chcia³ rozmawiaæ jedynie z Hindusem?
Kto wchodzi³ po schodach, wracaj¹c z piwnicy. Carrington przez
chwilê zastanawia³ siê, czy nie wstaæ, ale po chwili da³ sobie spokój.
Okaza³o siê, zupe³nie niespodziewanie, ¿e to kobieta. Jej nastro-
szone w³osy przypomina³y gniazdo jakiego gryzonia, strój za, któ-
ry mia³a na sobie, le¿a³ fatalnie, ale twarz pod grub¹ warstw¹ pudru
i ró¿u by³a ³adna.
Powiedzieli mi, ¿e znajdê Horrabina na dole stwierdzi³a spo-
kojnie, jakby obecnoæ kobiety w Szczurzym Zamku nie by³a czym
równie niezwyk³ym jak wizyta konia w katedrze Westminsterskiej.
Ale go nie widzia³am.
Nie odpar³ Carrington, podnosz¹c siê z miejsca. On jest
w nie najlepszym stanie. Co, u diab³a, tu robisz?
Jestem od Katie Dunningan, która prowadzi pensjonaty przy
Piccadilly. Mam umówiæ spotkanie; pewnie ten goæ Horrabin chce
wykupiæ udzia³y.
Carrington zamruga³ zdziwiony. O ile siê orientowa³, klown nie
zajmowa³ siê dotychczas prostytucj¹, ale teraz widocznie mia³o siê
to zmieniæ. By³o poza tym nie do pomylenia, by m³oda dziewczyna
zjawi³a siê w tym miejscu bez konkretnego powodu. Odprê¿y³ siê
z pewnoci¹ nie mia³a nic wspólnego z dwoma uciekinierami.
Obawiam siê, ¿e nie mo¿esz siê teraz z nim spotkaæ. Lepiej st¹d
wyjd i powiedz tej Dunningan, ¿eby nastêpnym razem przys³a³a
mê¿czyznê! Bêdziesz mia³a szczêcie, jak ciê zgwa³c¹ mniej ni¿ z tu-
zin razy, nim opucisz ten budynek.
168
No to mi po¿ycz nó¿.
Co, niby dlaczego?
Jacky mrugnê³a do niego.
Bywasz na Piccadilly?
Twarz Carringtona rozjani³ z wolna umiech. Obj¹³ j¹ ramieniem.
Nie, nie, nie chodzi o mnie doda³a pospiesznie. Ja, hmm
jestem chora. Ale mamy na Piccadilly czyste dziewczyny. Chcesz,
¿ebym poda³a ci has³o, dziêki któremu bêdziesz mia³ jedn¹ za dar-
mo, czy nie?
Carrington odsun¹³ siê od niej, ale siêgn¹³ z niechêci¹ pod p³aszcz
i wyci¹gn¹³ nó¿ w skórzanej pochwie.
Masz powiedzia³. Co to za has³o?
Jacky wymówi³a najbardziej obrzydliwy zwrot, jaki kiedykolwiek
s³ysza³a.
Wiem, ¿e to brzmi g³upio, ale tak jest. Wejd do jednego z do-
mów, podejd do wykidaj³y, który stoi przy drzwiach, i szepnij mu to
na ucho.
Jacky wysz³a niespiesznie ze Szczurzego Zamku, czyszcz¹c sobie
ostentacyjnie no¿em paznokcie.
169
Rozdzia³ 7
M³odoæ, Natura i Jowisz ³agodny
P³omieñ mej lampy syc¹ dorodny,
Lecz Romanelli tak krzepki by³.
Pokona³ ow¹ trójkê, a lampê rozbi³ w py³.
Lord Byron, w licie z Patras,
3 padziernika, 1810
D
oyle ockn¹³ siê w sobotni poranek na legowisku ze s³omy i uwia-
domi³ sobie, ¿e dojrza³ do podjêcia pewnej decyzji; perspektywa tego,
co zamierza³ uczyniæ, sprawi³a, ¿e zasch³o mu w ustach, a d³onie dr¿a-
³y, lecz by³ to jednak objaw zdrowego podniecenia, jakie odczuwa
siê przed trudnym zadaniem, które cz³owiek sobie postawi³, i przy-
nosi³a ulgê po tygodniu ponurego zmagania siê z samym sob¹.
Zda³ sobie sprawê, ¿e wi¹zanie wszelkich nadziei z interwencj¹
Ashblessa by³o b³êdem. Nawet gdyby zdo³a³ odszukaæ poetê, to i tak
by³o czyst¹ fantazj¹ przypuszczaæ, ¿e Ashbless zechcia³by, czy te¿
móg³, zrobiæ cokolwiek, by mu pomóc. Konflikt dotyczy³ jego i dok-
tora Romany, a konfrontacja by³a jedyn¹ drog¹ rozwi¹zania owego
konfliktu. Wiedzia³, ¿e im prêdzej siê to stanie, tym lepiej; gdy¿ jego
zdrowie zdecydowanie siê pogarsza³o.
Poprosi³ Kusiaka o wolny dzieñ, a stary cz³owiek udzieli³ mu go
z radoci¹, gdy¿ rozdzieraj¹cy kaszel Doylea odstrasza³ klientów.
Doyle zebra³ swe skromne oszczêdnoci i kupi³ to, co uzna³ za ro-
dek zabezpieczaj¹cy: porysowany i zardzewia³y pistolet ska³kowy,
z którego, jak dowodzi³ w³aciciel sklepu z przyborami marynarski-
mi, naprawdê mo¿na strzeliæ, i którego Doyle chcia³ u¿yæ, gro¿¹c
doktorowi samobójstwem, gdyby ten chcia³ go pochwyciæ. Poprzed-
170
niego wieczoru, na mocie Londyñskim, Jacky opowiedzia³ mu o nie-
udanym zamachu na ¿ycie Horrabina, i teraz Doyle ¿a³owa³, ¿e nie ma
pigu³ki, któr¹ karze³ zaoferowa³ Jackyemu; ³atwiej by³oby trzymaæ j¹
w zêbach ni¿ taszczyæ ze sob¹ pistolet przystawiony do g³owy.
Uwiadamiaj¹c sobie, ¿e zmêczy³oby mu siê ramiê, gdyby przy-
padkiem musia³ d³ugo trzymaæ broñ wymierzon¹ w siebie, zdj¹³ pa-
sek, przeci¹gn¹³ jeden koniec przez os³onê spustu, a nastêpnie za-
wiesi³ sobie pistolet na szyi. Dziêki zapiêtemu szczelnie p³aszczowi
i szalikowi, który zakrywa³ wylot lufy pistoletu wciskaj¹cej siê
w miêkk¹ skórê podbródka, nic nie by³o widaæ, a broñ znajdowa³a
siê w takiej pozycji, ¿e wystarczy³ jeden ruch kciuka, miêdzy drugim
a trzecim guzikiem p³aszcza, by kula przeszy³a mu usta, podniebie-
nie, przegrodê nosow¹, mózg, po czym wysz³a tu¿ przy ciemieniu.
Na Bishopsgate Street spotka³ ¿ebraka z domu kapitana Jacka i po
krótkim powitaniu stary cz³owiek powiedzia³ mu, ¿e obóz doktora
Romany znajduje siê obecnie na polu przy pó³nocnym koñcu Go-
swell Road, a Cyganie przepowiadaj¹ przysz³oæ arystokratom z West
Endu i sprzedaj¹ eliksiry mi³osne i trucizny mieszkañcom ruder przy
Golden Lane.
Doyle podziêkowa³ mu, kaza³ pozdrowiæ znajomych i skrêci³ na
wschód, w London Wall Street. Gdy przechodzi³ przez Coleman
Street jak sobie uwiadomi³, zaledwie jedn¹ przecznicê od domu,
w którym urodzi³ siê Keats pos³ysza³, jak kto gwi¿d¿e po pó³noc-
nej stronie ulicy.
By³y to trzy pierwsze takty wysoki-niski-niski Yesterday.
Z drugiej strony Coleman Street odpowiedziano dziewiêcioma
kolejnymi taktami.
Tym razem nie mia³ ¿adnych w¹tpliwoci. Nie by³ jedynym cz³o-
wiekiem z dwudziestego wieku w 1810 roku. Czuj¹c, jak mocno bije
mu serce, przebieg³ na drug¹ stronê ulicy i przystan¹³, rozgl¹daj¹c
siê gor¹czkowo wokó³. Wielu ludzi patrzy³o na niego, on za zagl¹-
da³ w ka¿d¹ rozbawion¹ czy niezadowolon¹ twarz, maj¹c nadziejê,
¿e w jaki sposób rozpozna co znajomego ze swego stulecia; ale
wszyscy sprawiali wra¿enie miejscowych obywateli.
Zrobi³ kilka niepewnych kroków po Coleman Street, nim dostrzeg³
powóz stoj¹cy przy krawê¿niku po drugiej stronie ulicy. Jego boczne
okno by³o otwarte i Doyle widzia³ niewyran¹ sylwetkê pasa¿era sie-
dz¹cego w rodku. Nagle straci³ grunt pod nogami, ale sekundê wcze-
niej dojrza³ w powozie b³ysk wystrza³u, lecz to, co us³ysza³, by³o
detonacj¹ jego w³asnego pistoletu ukrytego pod p³aszczem, gdy kula
171
strzaska³a mechanizm kurka i zapali³a proch; odwróci³ siê szybko,
kiedy wiêc broñ wypali³a, jej lufa znajdowa³a siê tu¿ przy jego bro-
dzie, nie pod ni¹, i rozpalona do czerwonoci kula jedynie rozora³a
mu policzek i oderwa³a prawe ucho, zamiast rozwaliæ g³owê.
Le¿a³ skulony w k³êbek, nie s³ysz¹c turkotania oddalaj¹cego siê
powozu. Uwiadamia³ sobie mglicie, ¿e dosz³o do eksplozji i ¿e jest
ranny i zalany krwi¹. Bola³a go strasznie klatka piersiowa, lecz gdy
rozchyli³ zdrêtwia³ymi d³oñmi spalone prochem strzêpy koszuli i od-
sun¹³ na bok dymi¹cy, roztrzaskany pistolet, stwierdzi³, ¿e nie od-
niós³ chyba miertelnej rany; wyczuwa³ tylko mnóstwo oparzeñ i za-
draniêæ. Dzwoni³o mu w uszach, w prawym bardziej ni¿ w lewym;
by³ w³aciwie pozbawiony czucia po jednej stronie g³owy, jakby do-
sta³ zastrzyk z nowokainy. Pomaca³ tam i wyczu³ gor¹c¹ strugê krwi
i brak kawa³ka ucha. Co na Boga siê wydarzy³o?
Przekrêci³ siê na bok, próbuj¹c siê podnieæ, gdy podesz³o kilku
ludzi i ze wspó³czuciem, lecz niezbyt delikatnie, pomog³o mu wstaæ.
Doyle jak przez mg³ê s³ysza³, co mówi¹.
¯yjesz, cz³owieku?
Po co pytasz, spójrz, dosta³ w sam¹ g³owê.
Ten w powozie do niego strzeli³.
Bzdura, wszystko widzia³em, to jego pier eksplodowa³a. Mia³
tam bombê. To jeden z tych francuskich szpiegów z Leicester Square.
Ej, spójrzcie zawo³a³ kto. Ma przywi¹zany do szyi pisto-
let, ca³kiem roztrzaskany. Obróci³ twarz Doylea ku sobie. Po co
go, u diab³a, nosisz w ten sposób?
Doyle chcia³ jak najszybciej oddaliæ siê stamt¹d.
Ja w³anie go kupi³em wymamrota³. Myla³em, ¿e to do-
bry sposób, ¿eby go zanieæ do domu. Hmm chyba sam wystrzeli³.
Ten cz³owiek to idiota owiadczy³ który, zwracaj¹c siê za
do Doylea powiedzia³: I tak siê ju¿ na nic nie przyda. Sam widzia-
³e, ¿e rozpad³ siê na kawa³ki po pierwszym strzale. No dobra, chod
ze mn¹, zaprowadzimy ciê do doktora, który za³ata ci g³owê.
Nie! zaprotestowa³ Doyle, nie mog¹c sobie przypomnieæ, czy
w 1810 roku rodki dezynfekuj¹ce by³y ju¿ w powszechnym u¿yciu,
i choæ nie by³ w stanie myleæ jasno, wiedzia³, ¿e nie ma ochoty z³a-
paæ jakiej paskudnej infekcji od nie mytych r¹k i nici chirurgicz-
nych. Dajcie mi tylko trochê brandy. Mocnej brandy. Albo whi-
sky wszystko jedno co, byle z alkoholem.
172
Wiedzia³em! zawo³a³ cienkim g³osikiem starszy mê¿czyzna,
który nie widzia³ dok³adnie, co siê wydarzy³o. To podstêp. Pewnie
straci³ ucho dawno temu i teraz chodzi po Londynie udaj¹c, ¿e kto
mu je odstrzeli³, a naiwni stawiaj¹ mu drinka.
Akurat zaprotestowa³ kto inny. Patrz, tam le¿y kawa³ek jego
ucha. Ocho! Uwa¿ajcie! Bêdzie rzyga³!
Doyle rzeczywicie zwymiotowa³. Po chwili pozbiera³ siê i ruszy³
przez coraz obojêtniejszy t³um. Niewiadomy ciekawskich spojrzeñ,
zrzuci³ z ramion p³aszcz, podar³ resztki koszuli i obwi¹za³ nimi g³o-
wê, by zatamowaæ krew, która kapa³a na trotuar i cieka³a mu po
rêkach; znowu za³o¿y³ p³aszcz, po czym, os³abiony szokiem i up³y-
wem krwi, oddali³ siê chwiejnym krokiem, by poszukaæ jakiej knaj-
py. Chocia¿ nie by³ w tej chwili niczego pewien, czerpa³ pociechê
z myli, ¿e kupno pistoletu, który zwiesza³ mu siê teraz z szyi, nie
pozbawi³o go do koñca gotówki, której starczy³oby jeszcze na dwie
brandy; jedn¹ zamierza³ nas¹czyæ banda¿, drug¹ za wlaæ, i to szyb-
ko, do gard³a.
Dwa dni póniej znów us³ysza³ melodiê Beatlesów.
Kiedy wróci³ w niedzielne popo³udnie do Kusiaka i pchn¹³ drzwi
frontowe, po czym wszed³ chwiejnym krokiem do sieni, stary szyn-
karz podniós³ wzrok znad jakiej ksiêgi z wyrazem przera¿enia na
twarzy, które szybko przerodzi³o siê w gniew. Przerwa³ niesk³adne
wyjanienia Doylea, wydaj¹c zwiêz³e polecenie, by po³o¿ono go do
³ó¿ka w wolnej izbie i pilnowano, dopóki dusza nie uleci przez sufit
albo przeklête nogi nie wyjd¹ wraz z nim przez tylne drzwi. Podsta-
wi³ piêæ pod brodê Doylea i zmusi³ go do uniesienia bladej twarzy.
Nie obchodzi mnie, którêdy, Doyle, ale wyniesiesz siê st¹d tak szybko
jak bêdzie to tylko mo¿liwe rozumiesz mnie, co?.
Doyle wyprostowa³ siê i zdoby³ siê na jak¹ pe³n¹ godnoci odpo-
wied, której póniej nie móg³ sobie przypomnieæ, po czym nagle
run¹³ do ty³u jak podciête drzewo; kiedy uderzy³ o pod³ogê ca³¹ d³u-
goci¹ cia³a, ta zadudni³a niczym bêben.
Kusiak, z pewn¹ ulg¹, uzna³ go za zmar³ego i kaza³ wynieæ na
podwórko, sk¹d mia³ go zabraæ posterunkowy, lecz gdy dwóch kuch-
cików dowlok³o bezw³adne cia³o do tylnego wyjcia, Doyle usiad³,
rozejrza³ siê nieprzytomnie i stwierdzi³: Lot 801 do Londynu ma
pan dla mnie bilet. Jest op³acony przez Darrowa z IBID. W czym
problem? po czym znów straci³ przytomnoæ.
173
Kusiak, znu¿ony, przekl¹³ Doylea i nieobecn¹ Jacky, a nastêpnie
kaza³ ch³opcom zanieæ nieprzytomnego i niepo¿¹danego gocia do
najmniejszej wolnej izby i zagl¹daæ do niego od czasu do czasu, do-
póki nie zechce wreszcie ³askawie umrzeæ.
Przez dwa dni Doyle le¿a³ bezw³adnie na w¹skim ³ó¿ku w pozba-
wionej okien izdebce o dziwacznym kszta³cie, znajduj¹cej siê pod
schodami, ¿ywiony znakomit¹ zup¹ rybn¹ Kusiaka i ciemnym piwem,
pi¹c przez wiêkszoæ czasu; we wtorek wieczorem wsta³ i wyszed³
do sieni, gdzie dojrza³ go przepasany fartuchem Kusiak, który stwier-
dzi³, ¿e skoro Doyle wyzdrowia³ na tyle, by opuciæ swoj¹ izdebkê,
to jest te¿ doæ zdrowy, by opuciæ gospodê.
Kiedy Doyle w³o¿y³ p³aszcz i zszed³ po kilku wypaczonych stop-
niach na ulicê, us³ysza³, jak co brzêknê³o za jego plecami o trotuar.
Odwróci³ siê i zobaczy³, ¿e Kusiak wyrzuci³ w lad za nim jego pi-
stolet. Cofn¹³ siê i podniós³ go, gdy¿ móg³ dostaæ za niego kilka pen-
sów w jednym z licznych lombardów handluj¹cych wszelk¹ starzy-
zn¹, a w obecnej sytuacji zdobycie trzech pensów podwoi³oby jego
fortunê.
Z pewnoci¹ jest ca³kowicie zniszczony, pomyla³, podnosz¹c go
z ziemi. Mechanizmu kurka nie by³o w ogóle, ³o¿ysko by³o roz³upa-
ne, a g³êboko w drewnie tkwi³ zniekszta³cony korpus pocisku, który
go ugodzi³. Doyle wstrz¹sn¹³ siê, uwiadamiaj¹c sobie, ¿e kula prze-
szy³aby mu pier, gdyby nie natrafi³a na pistolet.
Przyjrza³ siê pociskowi dok³adniej; mia³ p³askie dno jak pociski
wystrzeliwane z ³usek. To nie by³a wcale kula.
No tak, to tylko potwierdza moje przypuszczenia, pomyla³. Ta-
kie pociski nie pojawi³y siê przed 1850. A zatem s¹ tu, to znaczy
teraz, ludzie z dwudziestego wieku, którzy z jakich powodów pa³a-
j¹ do mnie wrogoci¹. Co oni, u licha, maj¹ przeciwko mnie? I po-
myla³ jeszcze: Zastanawiam siê, kto to, u diab³a, jest?
Dotar³ do Borough High Street. Po prawej stronie widaæ by³o po-
nur¹ bry³ê szpitala w. Tomasza, a po lewej wynurza³ siê ze zmierz-
chu most Londyñski, spinaj¹cy oba brzegi szerokiej Tamizy, której
zmarszczone, szaroo³owiane oblicze zaczê³o ju¿ migotaæ pierwszym
wiat³em wieczoru. Zdawa³o siê, ¿e druga strona rzeki jest bardziej
przyjazna, wiêc Doyle skrêci³ w lewo. Ale dlaczego, pyta³ samego
siebie id¹c w stronê mostu, podró¿uj¹cy w czasie mieliby w³óczyæ
siê po Londynie 1810 roku? I dlaczego, na litoæ bosk¹, próbuj¹ mnie
zabiæ? Dlaczego mnie po prostu nie zabior¹ z powrotem? Czy uwa-
¿aj¹, ¿e chcê byæ tu teraz?
174
Uderzy³a go pewna myl. Czy to dlatego, ¿e szukam Ashblessa?
Mo¿e mia³ jednak pojawiæ siê w Jamaica Coffee House, ale go upro-
wadzili; a poniewa¿ sam przyby³em z przysz³oci, zauwa¿y³bym jego
nieobecnoæ, wiêc nie chc¹, bym komukolwiek o tym mówi³.
Gdy dotar³ do ³agodnie wygiêtego wierzcho³ka mostu, przystan¹³
i opieraj¹c siê o zwieñczenie kamiennej balustrady powiód³ wzro-
kiem wzd³u¿ rzeki, ku ciemniej¹cemu zachodowi s³oñca, które wy-
dobywa³o z mroku piêæ ³uków Blackfriars Bridge oddalonego o bli-
sko kilometr, w górê Tamizy.
Spróbujê jeszcze raz spotkaæ siê z doktorem Romany, pomyla³.
Sprawa jest pewnie przegrana, ale muszê zrobiæ wszystko, by wróciæ
do roku 1983. Westchn¹³, u¿alaj¹c siê przez chwilê nad sob¹.
Gdyby tylko chodzi³o o ten bronchit czy zapalenie p³uc, to móg³bym
tu pozostaæ i próbowaæ siê leczyæ, a potem jako u³o¿yæ sobie tu i te-
raz ¿ycie; ale nie w sytuacji, gdy dwie niew¹tpliwie potê¿ne grupy
walcz¹ o cz³owieka, z których jedna próbuje go zabiæ, a druga chce
poddaæ torturom.
Odsun¹³ siê od balustrady i ruszy³ w dó³ pó³nocnego przês³a mo-
stu. Oczywicie, móg³bym po prostu opuciæ miasto, mówi³ sobie.
Zejæ od razu na brzeg, ukraæ jak¹ ³ód i odp³yn¹æ; pr¹d zaniós³by
mnie do Gravesend czy gdziekolwiek. Zacz¹æ nowe ¿ycie.
Kiedy otrz¹sn¹³ siê ze swych myli, by³ ju¿ poza mostem i prze-
chodzi³ w³anie Thames Street. Powiód³ wzrokim wzd³u¿ owietlo-
nej latarniami ulicy, przypominaj¹c sobie dzieñ sprzed dwóch i pó³
tygodnia, kiedy to niemal pozwoli³ siê temu ¿ebrakowi udaj¹cemu
lepotê zaprowadziæ do Horrabina, a potem zosta³ uratowany przez
Skatea Benjamina.
Na ulicach by³o w ten wtorkowy wieczór niewielu ludzi, a z pubów
i jad³odajni przy Gracechurch Street nie dochodzi³ gwar, jedynie blask
wiate³. Doyle us³ysza³ z daleka gwizdan¹ melodiê. Znowu Yesterday.
Kiedy min¹³ pierwszy moment lepej paniki, Doyle umiechn¹³
siê rozbawiony ponuro, ¿e ta melodia wywo³uje w nim odruchy Pa-
w³owa i natychmiast schowa³ siê we wnêce wejciowej jakiego domu,
wyszarpn¹³ z kieszeni p³aszcza zepsuty pistolet i uniós³ nad g³ow¹
jak maczugê. Teraz, gdy uwiadomi³ sobie, ¿e dwiêk dociera z miej-
sca oddalonego o co najmniej przecznicê, opuci³ broñ i odetchn¹³,
chocia¿ serce bi³o mu jak oszala³e. Wyjrza³ ostro¿nie ze swojej ni-
szy, nie chc¹c, by go zauwa¿ono. Po kilku chwilach gwi¿d¿¹cy wy-
szed³ zza rogu Eastcheap i zacz¹³ iæ w dó³ Gracechurch, w stronê
Doylea, ale po drugiej stronie ulicy.
175
Mê¿czyzna by³ wysoki i wygl¹da³ na pijanego. Mia³ na g³owie
zakrywaj¹cy twarz kapelusz o szerokim rondzie i zatacza³ siê na boki,
choæ raz przystan¹³, by wykonaæ niezgrabn¹ parodiê stepowania,
akompaniuj¹c sobie szybkim gwizdaniem. Gdy mia³ ju¿ min¹æ kry-
jówkê Doylea, uniós³ gwa³townie g³owê i zauwa¿y³ po prawej stro-
nie w¹ski, le owietlony budynek, w którym mieci³ siê pub o na-
zwie Czujny Rowsby. Mê¿czyzna przesta³ gwizdaæ, poklepa³ siê po
kieszeni, po czym, uspokojony brzêkiem monet, pchn¹³ drzwi z okr¹-
g³ymi okienkami i znikn¹³ w rodku.
Doyle ruszy³ czym prêdzej na po³udnie, w stronê rzeki i Grave-
send, lecz po kilku krokach przystan¹³ i zerkn¹³ na pub.
Czy naprawdê mo¿esz przed tym uciec? Ten facet z pewnoci¹
jest sam, poza tym nie wydaje siê w tej chwili szczególnie niebez-
pieczny, pomyla³. Nie b¹d idiot¹ protestowa³ jaki bojaliwy g³os
w jego umyle. Wyno siê st¹d do wszystkich diab³ów!
Zmaga³ siê przez chwilê ze sob¹, po czym z wahaniem, niemal na
palcach, przeszed³ na drug¹ stronê ulicy i zbli¿y³ siê do drewnianych
drzwi pubu. Szyld ze star¹ nazw¹ ko³ysa³ siê z jêkiem na ³añcuchach,
podczas gdy Doyle stara³ siê zapanowaæ nad nerwami i nacisn¹æ
w koñcu ¿elazn¹ klamkê w kszta³cie litery S.
Uwolniono go od koniecznoci podjêcia decyzji, gdy drzwi siê
gwa³townie otworzy³y i na trotuar wytoczy³ siê wysoki, têgi mê¿czy-
zna, niemal pchany pr¹dem ciep³ego powietrza p³yn¹cego z pubu.
Cuchn¹³ wo³owin¹, piwem i ³ojem wiec.
Masz problem, przyjacielu? zawo³a³ g³ono mê¿czyzna. Brak
ci pensa na piwo? Masz. Kiedy Morningstar pije, wszyscy pij¹.
Wrzuci³ Doyleowi do kieszeni garæ miedzianych monet. W³a do
rodka.
Morningstar po³o¿y³ sw¹ potê¿n¹ ³apê miêdzy ³opatkami Doylea
i wepchn¹³ go do pubu.
Chowaj¹c twarz przed siedz¹cymi przy stolikach i w boksach,
Doyle ruszy³ czym prêdzej w stronê d³ugiego kontuaru przy koñcu
sali i zamówi³ u znudzonego szynkarza piwo. Spuci³ sobie w³osy na
czo³o i zas³aniaj¹c siê podniesion¹ do ust ciê¿k¹ szklank¹ odwróci³
siê bokiem do kontuaru i zacz¹³ powoli penetrowaæ salê, ³ykaj¹c przy
okazji piwa.
Nagle znieruchomia³, niemal siê d³awi¹c. Mê¿czyzna, który gwiz-
da³ na ulicy, siedzia³ w boksie pod przeciwleg³¹ cian¹; kapelusz le¿a³
obok szklanki z piwem, a wieczka na stole dobywa³a z mroku jego
zmizerowan¹ twarz o mêtnych oczach. By³ to Steerforth Benner.
176
Kiedy Doyle upewni³ siê, ¿e siê nie myli ani nie ulega halucynacji,
³ykn¹³ piwa. Dlaczego Benner nie wróci³ z pozosta³ymi? Czy kto
jeszcze nie zd¹¿y³ na odjazd? Doyle odsun¹³ siê od kontuaru i pod-
szed³ ze swoim piwem do stolika Bennera. Wsun¹³ drug¹ rêkê do
kieszeni p³aszcza i uj¹³ rêkojeæ rozbitego pistoletu.
Wielki mê¿czyzna o piaskowych w³osach nie podniós³ wzroku,
wiêc Doyle przesuwa³ pod p³aszczem pistolet, a¿ w koñcu lufa wy-
pchnê³a materia³, i potrz¹sn¹³ siedz¹cego za ramiê.
Benner spojrza³ poirytowany w górê, marszcz¹c brwi.
Tak? spyta³, po czym doda³ ju¿ ostro¿niej: O co chodzi?
Doyle straci³ cierpliwoæ. Czy ten cz³owiek musia³ byæ akurat
pijany?
To ja, Steerforth. Ja Doyle. Usiad³ po drugiej stronie sto³u,
celowo uderzaj¹c luf¹ pistoletu o blat. Mam tu broñ powiedzia³
i jest ona wymierzona, jak widzisz, prosto w twoje serce. A teraz
chcia³bym, ¿eby odpowiedzia³ na kilka pytañ.
Benner gapi³ siê na niego szeroko otwartymi oczami, w których
malowa³o siê przera¿enie. Opad³a mu szczêka. Po chwili zacz¹³ szyb-
ko mówiæ, wyrzucaj¹c z siebie be³kotliwie s³owa:
Chryste, Brendan, nie zadrêczaj mnie, jeste prawdziwy, to zna-
czy tam, dobry Bo¿e, nie jeste duchem albo to delirium tremens,
prawda? Powiedz co, do diab³a!
Doyle potrz¹sn¹³ z obrzydzeniem g³ow¹.
Powinienem udawaæ ducha, ¿eby zobaczyæ jak pêkasz. We siê
w garæ. Jestem rzeczywisty. Czy duchy pij¹ piwo? Doyle przechyli³
szklankê do ust, nie spuszczaj¹c wzroku z Bennera. Wiesz oczywi-
cie, ¿e zosta³em postrzelony w niedzielê. Powiedz mi, kto to zrobi³
i dlaczego oraz kto jeszcze krêci siê po okolicy, gwi¿d¿¹c Yesterday.
Wszyscy, Brendan odpar³ szczerze Benner. Wszyscy ch³op-
cy, z którymi Darrow tu wróci³. Ta melodia to ich znak rozpoznaw-
czy, jak te trzy takty, którymi w West Side Story nawo³uj¹ siê ci z ban-
dy Portorykañczyków.
Darrow? On tu jest? Myla³em, ¿e podró¿ powrotna odby³a siê
bez przeszkód.
Ta, w której ty uczestniczy³e? Pewnie. Wszyscy prócz ciebie wró-
cili bez ¿adnych problemów. Benner potrz¹sn¹³ w zamyleniu g³ow¹.
Nigdy nie przysz³o mi do g³owy, ¿e chcesz tu zostaæ, Brendan.
Wcale nie chcia³em. Porwa³ mnie jeden zwariowany Cygan.
Ale co siê w³aciwie sta³o? Darrow powtórnie tu wróci³? Jakim cu-
dem? Znalaz³ nowe szczeliny?
177
Nie. A po có¿ mia³by ich szukaæ? Pos³uchaj, ca³y ten wyk³ad
Coleridgea by³ po prostu szczêliwym trafem, dziêki któremu Dar-
row móg³ sfinansowaæ swój prawdziwy zamiar, to znaczy przenie-
sienie siê do cholernego 1810 na sta³e. Zatrudni³ bieg³ych w historii
ch³opaków o szerokich horyzontach, którzy mieli stanowiæ jego wi-
tê; to by³o w³anie moje zadanie, o którym nie chcia³em ci mówiæ,
pamiêtasz? I wtedy dowiedzia³ siê, ¿e stary Coleridge wyg³asza wy-
k³ad w Londynie w czasie trwania szczeliny. Mia³ ju¿ problemy fi-
nansowe, a to by³o rozwi¹zaniem; wzi¹æ po milionie od bogatych
dziwaków, zajmuj¹cych siê kultur¹, za wys³uchanie Coleridgea. Zde-
cydowa³, ¿e jest mu do tego potrzebny ekspert, no i zatrudni³ ciebie.
Ale jego g³ównym celem by³o wróciæ tu znowu, tylko on i sta-
rannie dobrany personel, i zacz¹æ nowe ¿ycie. Wiêc kiedy grupa od
Coleridgea wróci³a do 1983, wsadzi³ j¹ czym prêdzej do samocho-
dów i odes³a³, a sam przygotowa³ nastêpny skok do tej samej szcze-
liny z pierwszego sierpnia, no i skoczylimy. Ale tym razem wyl¹do-
walimy w samym rodku szczeliny, w jak¹ godzinê po tym, jak wy
wszyscy, my wszyscy, odjechalimy na wyk³ad Coleridgea, i uprz¹t-
nêlimy wszelkie lady naszego przybycia, a potem oddalilimy siê,
zanim oba powozy zd¹¿y³y powróciæ, minus jeden ekspert od Cole-
ridgea, by poczekaæ na zamkniêcie szczeliny. Benner wyszczerzy³
w umiechu zêby. By³oby zabawne pojechaæ do Korony i Kotwicy
i popatrzeæ na siebie samych. Dwóch Bennerów i dwóch Darrowów!
Darrow nawet o tym myla³, chcia³ te¿ siê przekonaæ, czy naprawdê
zwia³e, ale uwa¿a³, ¿e grzebanie nawet w maleñkiej cz¹stce historii
by³oby zbyt ryzykowne.
Wiêc dlaczego Darrow chce mnie zabiæ? dopytywa³ siê nie-
cierpliwie Doyle. I jeli siê tak cholernie troszczy o nienaruszal-
noæ historii, to dlaczego porwa³ Williama Ashblessa?
Ashblessa? Tego zwariowanego poetê, o którym pisa³e? Nie
natknêlimy siê na niego. A bo co, krêci siê gdzie w pobli¿u?
Wygl¹da³o na to, ¿e Benner mówi szczerze.
Nie odpar³ Doyle. Przestañ unikaæ pytañ. Dlaczego Darrow
chce, ¿ebym by³ martwy?
S¹dzê, ¿e chce, bymy wszyscy byli martwi mrukn¹³ Benner
do swojej szklanki z piwem. Obiecywa³, ¿e personelowi bêdzie
wolno wróciæ do 1983 przez szczelinê w 1814, ale jestem raczej pe-
wien, ¿e chce nas pozabijaæ, po kolei, gdy¿ nie jestemy mu ju¿ po-
trzebni. Ma nasze mobilne haczyki. Zd¹¿y³ ju¿ zabiæ Baina i Kagg-
sa to ci, którzy mieli ciê wykoñczyæ tydzieñ temu. A dzisiejszego
12 Wrota Anubisa
178
ranka pods³ucha³em, jak wyda³ rozkaz, by zastrzeliæ przy pierwszej
sposobnoci równie¿ mnie. Zdo³a³em zgarn¹æ sporo gotówki i zwiaæ,
ale teraz bojê siê do niego zbli¿yæ. Benner podniós³ pe³en smutku
wzrok. Widzisz, Brendan, on nie chce tu nikogo, kto zna³by osi¹-
gniêcia dwudziestego wieku: radio, penicylinê, fotografiê, tego typu
rzeczy. Martwi³ siê, ¿e opatentujesz machinê lataj¹c¹, ciê¿sz¹ od
powietrza albo opublikujesz Wybrze¿e w Dover Arnolda pod swoim
nazwiskiem, czy co w tym rodzaju. Naprawdê mu ul¿y³o, gdy poin-
formowa³em go
Nast¹pi³a chwila ciszy, która przed³u¿a³a siê nieprzyjemnie. Doy-
le umiecha³ siê coraz szerzej.
Poinformowa³e go, ¿e trafi³e mnie w samo serce.
Chryste wyszepta³ Benner, zamykaj¹c oczy nie strzelaj do
mnie, Brendan. Musia³em to zrobiæ, dzia³a³em w obronie w³asnej; ka-
za³by z kolei mnie zabiæ, gdybym go nie us³ucha³. I tak nic ci siê nie
sta³o. Otworzy³ oczy. Gdzie ciê trafi³o? Przecie¿ nie chybi³em.
Nie, to by³ dobry strza³, w sam rodek klatki piersiowej. Ale
mia³em co pod p³aszczem i to zatrzyma³o twój pocisk.
Aha, no có¿, cieszê siê. Benner umiechn¹³ siê szeroko i prze-
chyli³ do ty³u. Powiadasz, ¿e nie urwa³e siê dobrowolnie z tej na-
szej wyprawy na wyk³ad Coleridgea? A zatem obaj mo¿emy sobie
pomóc, i to bardzo.
Jak? spyta³ Doyle sceptycznie.
Chcesz wróciæ? Do 1983?
No tak.
Dobrze. Ja te¿. Cz³owieku, nikt nie wie, co ma, dopóki tego nie
straci, no nie? Wiesz, czego mi najbardziej brakuje? Mojego stereo.
Chryste, jak by³em w domu, to mog³em sobie w ci¹gu jednego dnia
puciæ wszystkie dziewiêæ symfonii Beethovena, jeli chcia³em, a na-
zajutrz Czajkowskiego dla odmiany. I Wagnera! I Gershwina! Janis
Joplin! Do diab³a, to by³o nawet zabawne, jechaæ do sali koncerto-
wej i tam s³uchaæ tego wszystkiego, ale to do niczego, jeli nie ma
innego sposobu.
A wiêc jaki masz plan, Benner?
No có¿ masz, Brendan, zapal sobie cygaro skin¹³ na dziew-
czynê pozwól postawiæ sobie jeszcze jedn¹ kolejkê, to ci powiem.
Doyle wzi¹³ d³ugi cylinder z rodzaju tych, jakie pali³ Churchill,
bez banderoli i celofanu, po czym odgryz³ koniuszek; nastêpnie, nie
odrywaj¹c oczu od cz³owieka siedz¹cego naprzeciwko, podniós³
wiece i odpali³ od niej cygaro. Nie by³o z³e.
179
No có¿ zacz¹³ Benner, te¿ zapalaj¹c, gdy Doyle odstawi³ wie-
cê zacznê od tego, ¿e stary zwariowa³. Oszala³. M¹dry, jak trzeba,
bardzo sprytny facet, ale ju¿ nie panuje nad sytuacj¹. Wiesz, co kaza³
nam wszystkim robiæ, od kiedy tu postawilimy stopê? Podczas gdy
moglibymy, czy ja wiem co, rezerwowaæ bilety do Klondike? Kupi³
jaki cholerny sklep na Leadenhall Street i urz¹dzi³ go, i to komplet-
nie, jako, Chryste Panie, salon fryzjersko-depilacyjny pojmujesz?
Taki, do jakiego siê chodzi, jak chce siê usun¹æ zbêdne ow³osienie.
Ka¿e tam siedzieæ na okr¹g³o dwóm ludziom, od dziewi¹tej rano do
dziewi¹tej trzydzieci wieczorem!
Doyle zmarszczy³ w zamyleniu czo³o.
Czy powiedzia³ dlaczego?
Pewnie, ¿e powiedzia³. Przyniesiono w³anie trunki i Benner
³ykn¹³ zdrowo. Powiedzia³ nam, ¿ebymy wypatrywali cz³owieka,
który ca³y jest pokryty lekkim zarostem i który poprosi o golenie cia³a.
Darrow kaza³ nam go postrzeliæ ³adunkiem usypiaj¹cym, zwi¹zaæ
i zanieæ na górê, ale nie robiæ mu ¿adnej krzywdy, tylko go upiæ,
i lepiej dla nas, ¿ebymy go nie trafili w twarz albo szyjê. I pos³u-
chaj, Brendan, spyta³em go: Szefie, jak wygl¹da ten facet?. To zna-
czy, prócz tego, ¿e ma wszêdzie w³osy. Wiesz, co mi Darrow odpo-
wiedzia³? Nie wiem, a nawet gdybym wiedzia³, opis by³by aktualny
tylko przez tydzieñ czy co ko³o tego. Czy tak zachowuje siê i mó-
wi normalny cz³owiek?
Mo¿e tak, mo¿e nie odpar³ wolno Doyle, unosz¹c brwi. Przy-
sz³o mu do g³owy, ¿e wie teraz o zamiarach Darrowa wiêcej ni¿ Ben-
ner. Jaki to ma zwi¹zek z twoim planem powrotu do domu?
No có¿ s³uchaj, masz jeszcze swój mobilny haczyk? Do-
brze Darrow zna czas i lokalizacjê wszystkich szczelin. A wystê-
puj¹ teraz czêsto, ta w 1814 wcale nie jest najbli¿sza. Wiêc dobije-
my z nim targu, nak³onimy go, ¿eby poda³ nam lokalizacjê nastêp-
nej, a wtedy pójdziemy i staniemy sobie na jej polu, kiedy bêdzie
dobiega³a koñca, i hop! znajdziemy siê z powrotem na tej pustej
posesji we wspó³czesnym Londynie.
Doyle zaci¹gn¹³ siê g³êboko doskona³ym musia³ to przyznaæ
cygarem i popi³ ³ykiem piwa.
A co jest nasz¹ kart¹ przetargow¹?
Hê? Och, nie powiedzia³em ci? Znalaz³em tego w³ochacza. Zja-
wi³ siê wczoraj, tak jak przewidywa³ stary. Niski, gruby facet o ru-
dych w³osach, ca³y poroniêty krótkim zarostem. Kiedy siêgn¹³em
po broñ z ³adunkiem usypiaj¹cym, przestraszy³ siê i uciek³, ale
180
Benner umiechn¹³ siê z dum¹ pod¹¿y³em za nim do jego mieszka-
nia. No wiêc dzi rano pods³uchiwa³em pod drzwiami pokoju Darro-
wa próbowa³em siê zorientowaæ, czy jest w odpowiednim nastro-
ju, by przedstawiæ mu ofertê: ty mi dajesz haczyk i mówisz mi, gdzie
jest szczelina, a ja ci powiem, gdzie mieszka ow³osiony cz³owiek,
ale niech Bóg ma mnie w swojej opiece, s³yszê, jak Darrow mówi do
Clitheroe, ¿eby ten powiedzia³ wszystkim ch³opakom, ¿e maj¹ za-
strzeliæ Bennera, jak tylko go zobacz¹! Co mi siê wydaje, ¿e mi nie
ufa. Wiêc opró¿ni³em jedn¹ z kasetek i zwia³em. Potem poszed³em
i sam pogada³em z ow³osionym cz³owiekiem. Zjad³em z nim lunch
przed paroma godzinami.
Naprawdê? Doyle pomyla³ sobie, ¿e wola³by zjeæ lunch z sa-
mym Kub¹ Rozpruwaczem ni¿ z Joem Psi¹ Twarz¹.
Pewnie. To nie jest z³y facet, tak naprawdê. Ma trochê dziki
wzrok i w kó³ko gada o niemiertelnoci i egipskich bogach, ale jest
cholernie wykszta³cony. Powiedzia³em mu, ¿e Darrow mo¿e wyle-
czyæ go z jego nadmiernego ow³osienia, ale ma przy okazji do niego
kilka pytañ. Nadmieni³em, ¿e stary zamierza poddaæ go torturom
co, o ile siê orientujê, mo¿e byæ prawd¹ i ¿e on, ten w³ochaty, po-
trzebuje porednika, rzecznika, który pertraktowa³by z Darrowem.
Powiedzia³em, ¿e by³em jednym z ch³opców Darrowa, ale zerwa³em
z nim, kiedy us³ysza³em, jak zamierza potraktowaæ tego biednego
sukinsyna. Rozumiesz? Ale wci¹¿ mam problem mylê o tym roz-
kazie, jaki Darrow wyda³ swoim ludziom, ¿eby mnie zastrzeliæ na
miejscu. Benner umiechn¹³ siê szeroko. No wiêc jeste od teraz
moim wspólnikiem. Gadasz z Darrowem, omawiasz warunki uk³a-
du, a potem dzielimy siê zyskiem i wracamy razem do domu. Wy-
obra¿am sobie, ¿e zaczniesz w ten sposób. Benner rozsiad³ siê
wygodnie i podniós³ brwi, przypatruj¹c siê Doyleowi. Powiemy
temu King Kongowi, ¿eby do ciebie nie przychodzi³, Darrow, dopó-
ki nie dostanie od nas listu. A my damy ten list pewnej przyjació-
³ce znam jedn¹ dziewczynê, która wietnie siê do tego nadaje
z instrukcj¹, by wys³a³a go tylko wówczas, kiedy zobaczy, jak znika-
my w szczelinie. No wiêc informujesz Darrowa: Ty nam dasz ha-
czyk i lokalizacjê szczeliny, i jeli nasza dziewczyna zobaczy, jak
zostaj¹ po nas tylko ubrania, a rozumiesz, ¿e bêdzie obserwowaæ
wszystko z odleg³oci stu metrów, z jakiego drzewa albo okna, wiêc
nie licz na to, ¿e j¹ znajdziesz, to twój w³ochacz dostanie polecenie,
¿eby pójæ do ciebie.
Doyle próbowa³ ca³y czas mu przerwaæ.
181
Ale¿, Benner powiedzia³ w koñcu zapomnia³e, ¿e Darrow
wyda³ te¿ rozkaz, by i mnie zabiæ. Nie mogê siê do niego zbli¿yæ.
Nikt ciê nie ciga, Brendan t³umaczy³ cierpliwie Benner. Po
pierwsze, wszyscy myl¹, ¿e ciê zabi³em, a po drugie, pamiêtaj¹ ciê
jako têgiego, zdrowo wygl¹daj¹cego faceta, który wyg³osi³ wyk³ad
o Coleridgeu. Patrzy³e ostatnio w lustro? Jeste wychudzony i bla-
dy jak goæ z drzeworytów Dürera, a na twojej twarzy pojawi³o siê
ze sto nowych zmarszczek mam mówiæ dalej? OK jeste poza
tym ca³kowicie ³ysy i wydaje siê, ¿e nie masz na dodatek ucha. Za-
uwa¿y³em te¿, ¿e miesznie utykasz. Mówi¹c szczerze, wygl¹dasz
o dwadziecia lat starzej. Nikt na ciebie nie spojrzy i nie powie: Aha,
to jest Brendan Doyle. Wiêc siê nie martw. Wejdziesz po prostu do
salonu fryzjerskiego i powiesz co w tym rodzaju: Czeæ, pewien
mój przyjaciel porasta na ca³ym ciele futrem, pozwólcie, ¿e poroz-
mawiam z waszym szefem. A wtedy, jak zobaczysz Darrowa, dobi-
jesz z nim targu. W tym momencie bêdziesz móg³ ju¿ siê ujawniæ
jako Doyle. Darrow nie omieli siê niszczyæ jedynego ogniwa z Po-
tê¿nym Joe M³odzieniaszkiem.
Doyle przytakn¹³ zamylony.
To niez³e, Benner.
By³ przekonany, ¿e wie, co Darrow zamierza zrobiæ i, tak przy
okazji, dlaczego stary cz³owiek przechowywa³ kopiê Dziennika lor-
da Robba. Pomyla³: To ten jego rak. Darrow jest miertelnie chory,
ale jak tylko uzyska³ mo¿liwoæ podró¿y w czasie, to uzyska³ te¿
dostêp do faceta, który potrafi zamieniaæ siê z innymi na cia³a. A za-
tem zdoby³ kopiê tej ksi¹¿ki, gdy¿ znajduje siê w niej jedyna wzmian-
ka o czasie, miejscu i okolicznociach egzekucji Joego Psiej Twa-
rzy, opisanej przez naocznego wiadka. To jest informacja!
Do diab³a, s³uchasz mnie, Brendan?
Przepraszam. O co chodzi?
Pos³uchaj, to wa¿ne. Dzi jest wtorek. Co by powiedzia³, jak-
bymy spotkali siê w sobotê; znasz gospodê Jonathena przy Exchan-
ge Alley, obok banku? Spotkajmy siê tam oko³o po³udnia. Do tego
czasu za³atwiê z dziewczyn¹ sprawê listu i rozmówiê siê z w³ocha-
tym, ¿eby móg³ spotkaæ siê z Darrowem. OK?
Jak mam prze¿yæ do soboty? Strzelaj¹c do mnie, pozbawi³e
mnie pracy.
Och, przepraszam. Masz. Benner wsadzi³ rêkê do kieszeni
i rzuci³ na stó³ piêæ zmiêtoszonych banknotów piêciofuntowych.
Tyle wystarczy?
182
Powinno. Doyle wetkn¹³ pieni¹dze do kieszeni, po czym wsta³.
Umiechn¹³ siê tylko, kiedy Benner wyci¹gn¹³ d³oñ. Nie, Benner.
Bêdê z tob¹ wspó³pracowa³, ale nie ucisnê rêki facetowi, który pró-
bowa³ zabiæ starego przyjaciela, ¿eby ratowaæ w³asny ty³ek.
Benner zamkn¹³ d³oñ i umiechn¹³ siê.
Bêdziesz móg³ tak gadaæ, jak siê znajdziesz w mojej sytuacji
i zachowasz siê inaczej ni¿ ja, stary kumplu. Mo¿e wtedy siê zawsty-
dzê. Do zobaczenia w sobotê.
Dobra. Doyle zbiera³ siê ju¿ do wyjcia, ale po chwili odwró-
ci³ siê do Bennera. Dobre cygaro. Gdzie je zdoby³e? Zastanawia-
³em siê zawsze, jak smakuj¹ cygara w 1810, a teraz staæ mnie na nie.
Przykro mi, Brendan. To upmann, rocznik 1983. Ukrad³em pu-
de³ko Darrowowi, kiedy wia³em od niego.
Och.
Doyle ruszy³ w stronê drzwi i wyszed³ z pubu. Na niebie widaæ
by³o ksiê¿yc, a cieñ szybko przesuwaj¹cych siê chmur omiata³ ulice
i frontony domów niczym duchy pod¹¿aj¹ce ku rzece. Jaki stary
cz³owiek szuka³ czego w rynsztoku. Po chwili schyli³ siê i podniós³
rozdeptany niedopa³ek cygara.
Doyle zbli¿y³ siê do niego.
Masz podsun¹³ tamtemu swoje zapalone cygaro. Daj sobie
spokój z tym mieciem. Zapal sobie upmanna.
Stary cz³owiek spojrza³ na niego gniewnie.
Up mah co?
Zbyt znu¿ony, by cokolwiek wyjaniaæ, Doyle oddali³ siê pospiesznie.
Doyle, którego staæ by³o teraz na pewien luksus, wynaj¹³ pokój
w Hospitable Squires przy Pancras Lane, gdy¿ wszelkie ród³a po-
twierdza³y zgodnie, ¿e w³anie tu zatrzyma³ siê William Ashbless
podczas pierwszych tygodni pobytu w Londynie; i choæ stwierdzi³
ze zdziwieniem, ¿e w³aciciel nigdy nie s³ysza³ o ¿adnym Ashbles-
sie, ani nawet nie wynaj¹³ pokoju wysokiemu i postawnemu blondy-
nowi, z brod¹ czy bez, nieobecnoæ poety zaprz¹ta³a uwagê Doylea
w znacznie mniejszym stopniu ni¿ umowa z Bennerem.
Spêdzi³ kolejne trzy dni na odpoczynku. Kaszel nie nasila³ siê,
zdawa³ siê wrêcz zanikaæ, a gor¹czkê, z któr¹ Doyle ¿y³ od dwóch
tygodni, najwidoczniej przepêdzi³a ostra zupa rybna Kusiaka i jego
piwo. Z obawy przed ludmi Horrabina czy Darrowa nie oddala³ siê
zbytnio od gospody. Za oknem jego pokoju znajdowa³ siê niewielki
183
balkonik, z którego, jak odkry³, móg³ wspi¹æ siê po okapie na dach
budynku; na p³askim kawa³ku miêdzy dwoma kominami znalaz³ krze-
s³o, które, nara¿one przez lata na kaprysy londyñskiej aury, by³o zbie-
la³e i popêkane. Siadywa³ tu podczas d³ugich zmierzchów i patrzy³
na domy przy Fish Street i Thames Street, schodz¹ce a¿ do zamglo-
nej rzeki, po której, wraz z pr¹dem, sunê³y majestatycznie ³odzie; po
lewej rêce, na szerokim obramowaniu komina le¿a³ tytoñ i hubka
z krzesiwem, które zawsze ze sob¹ zabiera³, po prawej za, przy jego
stopach, sta³o wiaderko zimnego piwa; pykaj¹c na przemian z fajki
i ³ykaj¹c z porcelanowego kubka, wodzi³ wzrokiem po bizantyjskiej
pl¹taninie dachów, wie¿yczek i dymi¹cych kominów, nad którymi
górowa³a, widoczna gdzie daleko, kopu³a katedry w. Paw³a. My-
la³ czasem, pogr¹¿ony w wygodnym lenistwie cz³owieka, który nie
musi od razu podejmowaæ decyzji, by po prostu nie pójæ na spotka-
nie z Bennerem, tylko prze¿yæ swe ¿ycie w tej po³owie wieku, na
której odcisnêli piêtno Napoleon, Wellington, Goethe i Byron.
Ten trzydniowy odpoczynek zak³óci³ tylko jeden nieprzyjemny
incydent. W czwartek rano, gdy Doyle wraca³ do domu z ksiêgarni
przy Cheapside, podczo³ga³ siê do niego jaki szokuj¹co zniekszta³-
cony starzec, który zdawa³ siê poruszaæ nie tylko dziêki ruchom nóg,
ale i patykowatych r¹k, jakby p³yn¹³. £ysa g³owa, która wychyla³a
siê z pl¹taniny wiekowych szmat, niczym grzyb rosn¹cy na kupie
kompostu, musia³a niegdy odnieæ straszliwie obra¿enia, gdy¿ nos,
lewe oko i lewa po³owa szczêki zniknê³y, a na ich miejscu pojawi³a
siê g³êboko pobru¿d¿ona, gruz³owata tkanka zablinionej skóry. Kiedy
stary kaleka zatrzyma³ siê przed Doyleem, ten zd¹¿y³ ju¿ pogrzebaæ
w kieszeni i wyj¹æ z niej szylinga.
Lecz ta nieszczêsna istota nie ¿ebra³a.
Ty, panie zaskrzecza³ starzec wygl¹dasz jak cz³owiek, któ-
ry chcia³by wróciæ do domu. I mylê mrugn¹³ jednym okiem ¿e
twój dom znajduje siê w miejscu, którego nie moglibymy wskazaæ
palcem, co?
Doyle, ogarniêty nag³¹ panik¹, rozejrza³ siê wko³o, ale nie do-
strzeg³ nikogo, kto wygl¹da³by na wspólnika tego ludzkiego wraka.
Pewnie by³ to jeden z wielu ulicznych pomyleñców, a jego paplanina
mia³a przypadkiem zwi¹zek z sytuacj¹ Doylea. Chodzi³o mu pew-
nie o Niebo czy co takiego.
W czym rzecz? spyta³ ostro¿nie Doyle.
Ha, ha! Pewnie sobie mylisz, ¿e doktor Romany jest jedynym,
który wie, gdzie i kiedy otworz¹ siê wrota Anubisa? Pomyl jeno,
184
Beno! Ja te¿ wiem i móg³bym ciê do nich zaprowadziæ w te pêdy,
Walenty. Zachichota³. By³ to przera¿aj¹cy dwiêk, jakby kamienie
marmuru toczy³y siê po stalowych schodach. To jest po drugiej
stronie rzeki. Chcesz zobaczyæ?
Doyle by³ zdumiony. Czy ten cz³owiek naprawdê móg³ znaæ loka-
lizacjê szczeliny? Przynajmniej wiedzia³ o czym takim, nie ulega³o
to w¹tpliwoci. Pomyla³: A szczeliny wystêpuj¹ teraz doæ czêsto;
niewykluczone, ¿e jedna z nich otworzy siê po stronie Surrey. Bo¿e,
gdybym tak móg³ wróciæ do domu jeszcze dzisiaj! Zrobi³bym co praw-
da Bennera w konia ale ten drañ nie ma ¿adnego prawa ¿¹daæ ode
mnie lojalnoci. A jeli jest to jaka pu³apka przygotowana przez
Horrabina czy Darrowa? W¹tpiê, to nazbyt skomplikowany podstêp.
Ale kim w³aciwie jeste? zwróci³ siê do kaleki. I co zy-
skasz, pokazuj¹c mi drogê do domu?
Ja? Jestem tylko starym cz³owiekiem, który przypadkowo zna
siê na magii. A dlaczego wywiadczam ci tê przys³ugê? zachicho-
ta³ znowu Powiedzmy, ¿e nie jestem przyjacielem doktora Roma-
ny, zgoda? I niewykluczone, ¿e to jemu powinienem za to podziêko-
waæ. Pokaza³ d³oni¹ pokiereszowan¹ czêæ twarzy. No dobra.
Zainteresowany moj¹ propozycj¹? Chce pójæ i zobaczyæ wrota, przez
które wróci albo ju¿ wraca do domu?
Tak odpar³ bez zastanowienia Doyle.
No to chodmy.
Zniszczony przez ¿ycie przewodnik Doylea ruszy³ energicznie.
Znów siê wydawa³o, ¿e bardziej p³ynie ni¿ idzie. Doyle podrepta³ za
nim, ale przystan¹³, gdy zauwa¿y³ co zastanawiaj¹cego.
Na chodniku zalega³y kupki suchych lici. Nie szeleci³y jednak
pod stopami starca.
Kaleka zorientowa³ siê, ¿e Doyle przystan¹³, i obróci³ ku niemu
sw¹ straszn¹ twarz.
Wyci¹gaj nogi, drogi powiedzia³.
Doyle wzruszy³ ramionami, zwalczy³ nag³¹ chêæ prze¿egnania siê
i ruszy³ w lad za przewodnikiem.
Przeszli przez Blackfriars Bridge, niewiele siê odzywaj¹c, choæ
starzec by³ równie zadowolony co dziecko w Wigiliê Bo¿ego Naro-
dzenia, któremu wolno ju¿ rozpakowaæ prezenty. Poprowadzi³ Doy-
lea w dó³ Great Surrey Street, a potem w lewo, jedn¹ z wê¿szych
uliczek. Dotarli w koñcu do wysokiego muru z ceg³y, otaczaj¹cego
na pierwszy rzut oka ogromn¹ posesjê. Doyle zauwa¿y³ masywne
185
drzwi. Starzec, szczerz¹c zêby i unosz¹c w koszmarnym grymasie
brwi, pokaza³ mosiê¿ny klucz.
Klucz do królestwa stwierdzi³.
Doyle zawaha³ siê.
Te dzisiejsze wrota znajduj¹ siê akurat za tymi drzwiami, a ty
masz do nich klucz?
Wiem od jakiego czasu co tu jest owiadczy³ niemal
uroczycie starzec. I kupi³em ten kawa³ek ziemi, gdy¿ wiedzia³em,
¿e siê zjawisz.
No wiêc, co to jest? spyta³ Doyle nerwowo. D³ugotrwa³a
szczelina, to chcesz mi powiedzieæ? Ale dopóki siê nie zamknie, jest
bezu¿yteczna.
To bêd¹ wrota, kiedy do nich dotrzesz, Doyle, nie ma co do
tego w¹tpliwoci.
To brzmi tak, jakbym mia³ tam umrzeæ.
Nie umrzesz dzisiaj rzek³ przewodnik. Ani w ci¹gu najbli¿-
szych dni.
Starzec przekrêca³ klucz w zamku. Doyle cofn¹³ siê, ale patrzy³
niespokojnie.
S¹dzisz, ¿e nie umrê,
Ja wiem, ¿e nie umrzesz.
Starzec przekrêci³ klucz do koñca i pchn¹³ drzwi.
Cokolwiek Doyle spodziewa³ siê ujrzeæ, z pewnoci¹ nie by³ to
poroniêty traw¹ kawa³ek ziemi. S³abe promienie wrzeniowego s³oñ-
ca lni³y na wyg³adzonych przez czas kamiennych resztkach jakiej
budowli, która runê³a dawno temu. Starzec wpe³z³ do rodka, po czym
ruszy³ przed siebie, krocz¹c po zielonych wzgórkach; Doyle zebra³
ca³¹ sw¹ odwagê, zacisn¹³ piêci i przeskoczy³ próg drzwi.
Oprócz starego cz³owieka, Doylea i resztek staro¿ytnych murów,
które stercza³y poród trawy, otoczona murem posesja by³a ca³kowi-
cie pusta. Starzec, zaskoczony nag³ym wejciem Doylea, zamruga³
do niego jednym okiem.
Zamknij drzwi powiedzia³ w koñcu i zacz¹³ grzebaæ w ziemi.
Doyle przymkn¹³ drzwi, by siê nie zatrzasnê³y, i podszed³ do dziw-
nego przewodnika.
Gdzie wrota? spyta³ niecierpliwie.
Spójrz na to. Starzec ci¹gn¹³ kwa³ek szmaty ze stosu bardzo
starych koci. Niektóre by³y poczernia³e, jakby od ognia. Oto czasz-
ka powiedzia³, podnosz¹c popêkan¹ kulê o barwie koci s³onio-
wej, której uparcie trzyma³y siê koci policzka i szczêki.
186
Mój Bo¿e stwierdzi³ z lekkim obrzydzeniem Doyle. Kogo
to obchodzi? Gdzie te przeklête wrota?
Kupi³em to miejsce przed laty powiedzia³ w zadumie starzec,
zwracaj¹c siê do czaszki. ¯eby pokazaæ ci te szcz¹tki.
Doyle odetchn¹³ g³êboko. Przypomina³o to przeci¹g³y wist.
Nie ma tu ¿adnych wrót, prawda? spyta³ znu¿ony.
Starzec spojrza³ na niego z do³u. Jego poznaczona bliznami twarz
przybra³a nieodgadniony wyraz.
Znajdziesz tu kiedy wrota. Mam nadziejê, ¿e bêdziesz wtedy
pragn¹³ przejæ przez nie równie ¿arliwie jak teraz. Chcesz zabraæ ze
sob¹ tê czaszkê?
Doyle pomyla³, ¿e to tylko uliczny pomyleniec, który odznacza
siê pewn¹ znajomoci¹ londyñskiej hierarchii czarnoksiêskiej.
Nie, dziêkujê.
Odwróci³ siê i ruszy³ przez dziko rosn¹c¹ trawê.
Do zobaczenia w innych okolicznociach! zawo³a³ za nim
starzec.
Kiedy Steerforth Benner wszed³ w sobotê do kawiarni Jonathena,
punktualnie o dwunastej, Doyle pomacha³ do niego i wskaza³ puste
krzes³o po drugiej stronie sto³u, przy którym siedzia³ od pó³ godziny.
Benner zbli¿y³ siê, stukaj¹c g³ono obcasami o drewnian¹ pod³ogê.
Odsun¹³ krzes³o i usiad³.
Popatrzy³ na Doylea wojowniczym wzrokiem, jakby chcia³ ukryæ
niepewnoæ.
Przyszed³e wczeniej, Doyle, czy te¿ le zapamiêta³em godzi-
nê naszego spotkania?
Doyle uchwyci³ wzrok kelnera i wskaza³ na swoj¹ kawê, a potem
na Bennera; kelner skin¹³ g³ow¹ i uda³ siê do kuchni.
Przyszed³em wczeniej, Benner. Nie pomyli³e siê, mielimy
spotkaæ siê w po³udnie. Przyjrza³ siê dok³adniej swemu towarzy-
szowi oczy Bennera wydawa³y siê zamglone. Dobrze siê czu-
jesz? Wygl¹dasz na skacowanego, czy co w tym rodzaju.
Benner spojrza³ na niego podejrzliwie.
Skacowanego, powiadasz?
Owszem. Pi³e zesz³ego wieczoru, co?
Ach, o to ci chodzi. Owszem!
Gdy zjawi³ siê kelner z fili¿ank¹ paruj¹cej kawy, Benner zamówi³
czym prêdzej dwie potrawki z cynaderek.
187
Pofolgowawszy sobie, najlepsze remedium mo¿na znaleæ
w odrobinie strawy, nieprawda¿?
Pewnie zgodzi³ siê bez entuzjazmu Doyle. Wiesz, kiedy ju¿
wrócimy do przysz³oci, przyda nam siê ma³a aklimatyzacja nie
tylko zmieni³ ci siê akcent, stosujesz te¿ archaiczne zwroty.
Benner wybuchn¹³ miechem, który wydawa³ siê wymuszony.
No có¿, oczywicie. Chodzi mi o to, by dopasowaæ siê do
tych zamierzch³ych czasów.
Uwa¿am, ¿e przesadzasz, ale mniejsza z tym. Przygotowa³e
wszystko?
O, tak, pewnie, ¿adnych problemów.
Doyle pomyla³, ¿e Benner musi byæ bardzo g³odny, gdy¿ rozgl¹-
da³ siê niecierpliwie za kelnerem.
Dziewczyna siê zgodzi³a? spyta³.
Zrobi to. Jestem pewien, ¿e spisze siê doskonale. Gdzie, u dia-
b³a, jest ten facet z naszymi potrawkami?
Chrzaniæ cholerne potrawki rzuci³ zniecierpliwiony Doyle.
Jak wygl¹daj¹ sprawy? Pojawi³a siê jaka trudnoæ? Dlaczego za-
chowujesz siê tak dziwnie?
Nie, nie, ¿adnych trudnoci odpar³ Benner. Jestem po pro-
stu g³odny.
No wiêc kiedy mam siê spotkaæ z Darrowem? spyta³ Doy-
le. Dzisiaj? Jutro?
Nie tak prêdko, trzeba odczekaæ parê dni. Oto i nasze potraw-
ki! Dziêkujê. Zabieraj siê za jedzenie, Doyle, bo wystygnie.
Mo¿esz wzi¹æ sobie moj¹ porcjê powiedzia³ Doyle, który ni-
gdy nie móg³ znieæ myli o zjedzeniu nerki. No wiêc dlaczego
musimy czekaæ parê dni? Zgubi³e w³ochatego?
Zjedz swoje cholerne cynadry. Zamówi³em je dla ciebie.
Doyle przewróci³ zniecierpliwiony oczami.
Przestañ zmieniaæ temat. Sk¹d ta zw³oka?
Darrow zamierza wyjechaæ z miasta i nie wracaæ do, hmm, wtor-
kowego wieczoru. A mo¿e wolisz jak¹ zupê?
Nic nie chcê, dziêkujê odpar³ Doyle bardzo wyranie. No
wiêc powiedzmy, ¿e spotkam siê z nim w rodê rano.
Tak. Aha, jeszcze jedno, trochê mnie niepokoi cz³owiek, który chyba
mnie ledzi. Nie mam pojêcia, kto to jest niski osobnik z czarn¹ brod¹.
Mylê, ¿e go zgubi³em, kiedy tu wszed³em, ale wola³bym siê upewniæ.
Zechcia³by wyjrzeæ na zewn¹trz i zobaczyæ, czy siê gdzie nie krêci?
Nie powinien siê domyliæ, ¿e zdajê sobie sprawê z jego obecnoci.
188
Doyle westchn¹³, ale wsta³ i zbli¿y³ siê do drzwi, po czym stan¹³
na trotuarze i rozejrza³ siê po sk¹panej s³oñcem Threadneedle Street.
Na ulicy by³o sporo ludzi, ale Doyle, przepraszaj¹c przechodniów
i staj¹c na palcach, nie móg³ nigdzie dostrzec niskiego mê¿czyzny
o czarnej brodzie. Z prawej strony dobiega³ chrapliwy krzyk i ludzie
zwracali w tamtym kierunku g³owy, ale Doyle nie by³ specjalnie cie-
kaw, co siê tam dzieje. Wszed³ do rodka i wróci³ do sto³u.
Nie zauwa¿y³em go. Usiad³, podczas gdy Benner miesza³ her-
batê w fili¿ance, której nie by³o, gdy Doyle wychodzi³ na ulicê. Jak
d³ugo szed³ za tob¹? I gdzie go po raz pierwszy zauwa¿y³e?
No Benner siorba³ g³ono herbatê. Do licha, parz¹ tu
wietn¹ herbatê. Spróbuj trochê.
Podsun¹³ Doyleowi fili¿ankê.
Krzyk na zewn¹trz by³ coraz g³oniejszy i coraz powszechniejszy,
wiêc Doyle musia³ nachyliæ siê nad sto³em, by Benner go s³ysza³.
Nie, dziêkujê. Odpowiesz mi wreszcie?
Tak, odpowiem. Ale wpierw spróbuj trochê. Jest naprawdê dobra.
Bo pomylê, ¿e uwa¿asz za niegodne siebie spo¿ywanie ze mn¹ posi³ku.
Och, na litoæ bosk¹, Benner.
Wzi¹³ fili¿ankê i podniós³ j¹ zniecierpliwiony. Gdy ju¿ otwiera³
usta, by siê napiæ, Benner wyci¹gn¹³ d³oñ i przechyli³ dno fili¿anki,
tak ¿e Doyle poci¹gn¹³ naprawdê spory ³yk. Niewiele brakowa³o, by
siê ud³awi³.
Niech ciê diabli wykrztusi³. Oszala³e?
Chcia³em tylko, ¿eby siê napi³ odpar³ weso³o Benner. Czy¿
nie jest aromatyczna?
Doyle obliza³ spêkane wargi. Herbata by³a gorzka, gêsta od list-
ków i, podobnie jak czerwone wino z mnóstwem taniny, tak wytraw-
na, ¿e cierp³y mu zêby.
Jest okropna powiedzia³, a wtedy przysz³a mu do g³owy nie-
pokoj¹ca myl. Ty sukinsynu, wypij trochê na moich oczach.
Benner przysun¹³ d³oñ do ucha.
S³ucham? Zdaje siê, ¿e
Wypij natychmiast! Doyle niemal krzykn¹³, by zag³uszyæ wrza-
wê, któr¹ s³ychaæ by³o tu¿ obok.
Mylisz, ¿e chcê ciê otruæ? Ha, ha. Spójrz. Ku wielkiej uldze
Doylea Benner opró¿ni³ fili¿ankê bez wahania. Nie jeste smako-
szem herbaty, Doyle, to jasne.
Chyba nie. Co siê tam, u diab³a, dzieje? Ale opowiedz mi o tym
brodatym
189
Zza pleców Doylea, od strony wejcia, dobieg³y pe³ne przera¿e-
nia krzyki. Nim zd¹¿y³ siê odwróciæ, rozleg³ siê trzask przypomina-
j¹cy eksplozjê i przeraliwy metaliczny grzechot pêk³a witryna, a na
pod³ogê posypa³y siê kawa³ki szk³a. Wrzawa na ulicy nasili³a siê.
Doyle, zrywaj¹c siê z krzes³a, dostrzeg³ k¹tem oka, ¿e Benner pod-
nosi siê spokojnie z miejsca i wyci¹ga spod p³aszcza ma³y pistolet
ska³kowy.
Mój Bo¿e kto krzycza³ zabijcie to, biegnie w stronê kuchni!
Doyle widzia³ na ulicy dziko faluj¹cy t³um, a nad nim nogi od
krzese³, którymi wymachiwano jak maczugami, ale przez kilka pierw-
szych, pe³nych napiêcia sekund nie by³ w stanie dojrzeæ, co, czy te¿
kto znajduje siê w rodku tej ci¿by; po chwili ponad t³umem zoba-
czy³ kelnera, który spadaj¹c na ziemiê przewróci³ z pó³ tuzina ludzi;
wtedy Doyle dostrzeg³, w niewielkim, pustym krêgu, jaki siê wytwo-
rzy³, przykucniêt¹ ma³pê, której futro mia³o barwê sierci setera. Choæ
ni¿sza od swych przeciwników, zdo³a³a przedrzeæ siê przez wy³om,
jaki powsta³ po upadku kelnera, i dwoma susami pokona³a po³owê
dystansu dziel¹cego j¹ od stolika Doylea i Bennera. Nim hukn¹³ mu
tu¿ nad uchem strza³, Doyle zdo³a³ dojrzeæ, ¿e ma³pa ma poplamione
czerwieni¹ futro i ¿e krwawi obficie z pyska.
Poczu³ na policzku smagniêcie nag³ego powiewu i zobaczy³, jak
z piersi ma³py tryska krew, gdy kula zwali³a j¹ z nóg. Potoczy³a siê
dobre trzy metry do ty³u i uderzy³a barkami o pod³ogê. Przez mgnie-
nie oka, nim runê³a bezw³adnie, sta³a przez moment niemal na g³owie.
W przeraliwej ciszy, która nast¹pi³a, Benner uj¹³ Doylea za ³o-
kieæ, po czym wyprowadzi³ go szybko do kuchni, a stamt¹d tylnym
wyjciem na w¹sk¹, zacienion¹ alejkê.
Id powiedzia³ Benner. Ta uliczka ³¹czy siê z Cornhill.
Poczekaj chwilê! Doyle niemal siê przewróci³ przez stare
po³amane kó³ko od wózka, które jakim cudem zosta³o przeoczone
przez zbieraczy wszelkiego miecia. To by³a jedna z ofiar Joego
Psiej to znaczy, odrzucone cia³o w³ochacza! Dlaczego zjawi³ siê
Niewa¿ne. Czy wreszcie
Ale to oznacza, ¿e jest teraz w nowym ciele! Czy nie pojmujesz
Pojmujê lepiej ni¿ ty, Doyle, wierz mi. Wszystko jest pod kon-
trol¹, wyjaniê ci to póniej.
Ale och, dobra. Hej, poczekaj! Do diab³a, kiedy znów siê
spotkamy? Powiedzmy, we wtorek?
Doskonale odpar³ niecierpliwie Benner. Zje¿d¿aj!
Ale gdzie we wtorek?
190
Nie martw siê o to, znajdê ciê. No dobra, tutaj o dziesi¹tej rano.
Czujesz siê teraz lepiej?
OK. A mo¿esz mi po¿yczyæ trochê pieniêdzy? Nie mam
No dobra, nie mogê pozwoliæ, ¿eby siê zag³odzi³. Masz. Nie
wiem, ile tego jest dok³adnie, ale to mnóstwo pieniêdzy. Pójdziesz
wreszcie?
Siwow³osy kelner zebra³ pe³n¹ szuflê pot³uczonego szk³a. Obwi¹-
zawszy g³owê cierk¹ niczym turbanem wygl¹da³ jak wielki wezyr,
który pragnie swemu su³tanowi zaprezentowaæ kolekcjê diamentów.
Przykro mi, synu, ale wszystko dzia³o siê tak szybko, ¿e trudno
mi by³o robiæ notatki.
Wsypa³ szk³o do beczki na mieci i schyli³ siê, by zebraæ nastêpn¹
szufelkê.
Ale ruszy³ w stronê dwóch mê¿czyzn przy stoliku?
Kelner westchn¹³.
Ruszy³ albo raczej skoczy³ w tamt¹ stronê.
Co pan mo¿e jeszcze powiedzieæ o mê¿czynie, który go za-
strzeli³?
Jak ju¿ mówi³em, by³ wysoki i mia³ jasne w³osy. A facet, który
z nim siedzia³, by³ niski, ciemnow³osy, chudy i wygl¹da³ na chorego.
A teraz mo¿e by ju¿ sobie poszed³, co?
Wygl¹da³o na to, ¿e niczego wiêcej nie bêdzie mo¿na siê tutaj
dowiedzieæ, wiêc Jacky podziêkowa³a mê¿czynie, wysz³a i przysta-
nê³a niepocieszona na Exchange Alley, gdzie kilku ludzi ³adowa³o
ostro¿nie na wóz poplamione krwi¹ zw³oki jakiego tam Kennyego,
opuszczone przez tego¿ Kennyego tydzieñ wczeniej, ale zaledwie
dzisiaj przez Joego Psi¹ Twarz.
Do diab³a pomyla³a Jacky. Ruszy³ dalej, a ja nie mam pojê-
cia, w czyim ciele mo¿e teraz byæ.
Wetknê³a d³onie w kieszenie zbyt obszernego p³aszcza, po czym
omijaj¹c wóz i gapiów ruszy³a spokojnym krokiem w dó³ Thread-
needle Street.
W po³owie drogi do domu Doyle poczu³ dreszcze. Kiedy znalaz³
siê w swoim punkcie obserwacyjnym na dachu i opró¿ni³ pierwsze
piwo, ukry³ twarz w d³oniach i odetchn¹³ kilka razy g³êboko. W koñ-
cu siê uspokoi³. Mój Bo¿e, pomyla³, a wiêc tak to jest, kiedy poja-
191
wiaj¹ siê te stwory. Nic dziwnego, ¿e biedny Jacky trochê sfiksowa³,
gdy zabi³ jednego, i uwierzy³, ¿e zobaczy³ duszê Colina Lepovrea
wyzieraj¹c¹ z oczu zdychaj¹cej bestii. Mo¿e, do diab³a, rzeczywi-
cie j¹ ujrza³. Doyle nala³ sobie i wypi³ nastêpny kubek piwa.
Mam nadziejê, ¿e Benner wie, co robi. Mam nadziejê, ¿e jest wia-
domy, z jakim ogniem igra.
Doyle odstawi³ kubek i powiód³ spojrzeniem w lewo. I gdzie on
teraz mo¿e byæ? zastanawia³ siê niespokojnie. Czy jego nowe
cia³o zaczyna porastaæ futrem, niczym brudem, i czy zacz¹³ ju¿ szu-
kaæ nowej ofiary?
Na wyg³adzonym przez czas kamiennym ganku ma³ego, nie¿no-
bia³ego domku, jakie trzy tysi¹ce kilometrów od podniebnego gniaz-
da Doylea, siedzia³ stary, ³ysy cz³owiek. Pali³ ze stoickim spokojem
d³ug¹ fajkê o glinianym cybuchu i spogl¹da³ w dó³ pokrytego ¿ó³ta-
w¹, zakurzon¹ traw¹ zbocza, ku kamienistej pla¿y i wodzie. Od za-
chodu nap³ywa³ ciep³y, suchy wiatr, a wraz z nim d³ugie i ³agodne
fale, marszcz¹ce spokojne wody Zatoki Patras. Chwilami, gdy jego
powiewy zamiera³y, starzec s³ysza³ cichy brzêk dzwonków zawie-
szonych na szyjach owiec, pas¹cych siê u podnó¿y wzgórz Morei.
Po raz trzeci w ci¹gu tego d³ugiego popo³udnia Nicolo wybieg³
z domu, tr¹caj¹c w ramiê doktora, który o ma³o nie upuci³ fajki.
Ch³opiec nawet nie przeprosi³. Doktor umiechn¹³ siê zimno do nie-
szczêliwego m³odzieñca, obiecuj¹c sobie, ¿e jeszcze jeden taki do-
wód z³ego wychowania ze strony greckiego homoseksualisty, a jego
ukochany padrone umrze niezbyt piêkn¹, bolesn¹ i d³ug¹ mierci¹.
Doktorze wysapa³ Nicolo. Prêdko! Padrone rzuca siê na
³ó¿ku i wo³a ludzi, których nie ma w pokoju! On chyba umrze!
Nie umrze, dopóki mu nie pozwolê, pomyla³ doktor. Spojrza³ w gó-
rê; s³oñce sta³o ju¿ bardzo nisko po zachodniej stronie greckiego bez-
chmurnego nieba, zdecydowa³ wiêc, ¿e mo¿e teraz zabraæ siê do pra-
cy. Nie mia³o wiêkszego znaczenia, o której porze dnia to robi³, lecz
stare, martwe prawa trwa³y niczym przes¹dy; i tak jak nie ni³oby mu
siê nawet wypowiedzieæ imienia Seta w dwudziestym czwartym dniu
miesi¹ca pharmuthi, czy te¿ dobrowolnie zatrzymaæ wzrok na myszy
w dwunastym dniu miesi¹ca tybi, tak nie móg³ zmusiæ siê do aktu czar-
nej magii, gdy Bóg s³oñca Ra by³ wci¹¿ w górze i móg³ go widzieæ.
Bardzo dobrze powiedzia³ doktor, odk³adaj¹c fajkê i podno-
sz¹c siê ciê¿ko z miejsca. Pójdê go zobaczyæ.
192
Ja tak¿e zadeklarowa³ Nicolo.
Nie. Muszê byæ z nim sam.
Pójdê z panem.
Ten zabawny ch³opak po³o¿y³ praw¹ d³oñ na rêkojeci zakrzy-
wionego sztyletu, który zawsze nosi³ za czerwonym pasem. Doktor
niemal siê rozemia³.
Jeli nalegasz. Ale bêdziesz musia³ wyjæ, gdy zacznê go leczyæ.
Dlaczego?
Dlatego, ¿e lekarstwo jest magiczne, a obecnoæ w izbie kogo
trzeciego mog³aby zmieniæ zaklêcie lecznicze w szkodliwe odpar³
doktor, wiedz¹c, ¿e ta wymówka zadowoli ch³opca, choæ sprawi³aby
pewnie, ¿e ów milord anglais, który le¿a³ na ³ó¿ku, chwyci³by za
pistolety.
Ch³opiec spojrza³ ponuro, ale wymamrota³:
Dobrze.
A wiêc chod ze mn¹.
Weszli do domu, po czym ruszyli w stronê pozbawionego drzwi
pokoju po³o¿onego na samym koñcu korytarza. Choæ kamienne cia-
ny zapewnia³y wewn¹trz ch³ód, m³ody cz³owiek le¿¹cy na w¹skim,
¿elaznym ³ó¿ku by³ zlany potem, a jego krêcone, czarne w³osy kle-
i³y siê do czo³a. Tak jak mówi³ Nicolo, rzuca³ siê niespokojnie,
i choæ oczy mia³ przymkniête, marszczy³ czo³o i mamrota³ co nie-
zrozumiale.
Musisz teraz wyjæ zwróci³ siê doktor do ch³opca.
Nicolo podszed³ do drzwi, ale przystan¹³, mierz¹c nieufnym wzro-
kiem dziwaczny zbiór przedmiotów na stoliku obok ³ó¿ka: lancet
i miseczkê, kolorowe p³yny w ma³ych, szklanych buteleczkach, me-
talow¹ pêtlê z drewnianym paciorkiem.
Jeszcze jedno, nim siê oddalê powiedzia³. Wielu ludzi, któ-
rych leczy³e na tê chorobê, umar³o. W poniedzia³ek wymkn¹³ ci siê
z r¹k Anglik nazwiskiem George Watson. Padrone powiada tu
wskaza³ d³oni¹ cz³owieka na ³ó¿ku ¿e jeste wiêkszym periculo,
niebezpieczeñstwem, ni¿ sama choroba. A zatem mówiê ci, jeli i on
przypadkiem stanie siê jedn¹ z twych wielu pora¿ek, pod¹¿ysz za
nim do krainy umar³ych jeszcze tego samego dnia. Capeesh?
Widoczne na pobru¿d¿onej i starczej twarzy doktora rozbawienie
zmaga³o siê z irytacj¹.
Zostaw nas samych, Nicolo.
Uwa¿aj, doktorze Romanelli odpar³ Nicolo, odwróci³ siê i od-
dali³ korytarzem.
193
Doktor zanurzy³ kubek w misce z wod¹, która sta³a na stole, po
czym z sakwy przy pasku zaczerpn¹³ szczyptê zmielonych na pro-
szek zió³, wsypa³ do kubka i zamiesza³ palcem wskazuj¹cym. Na-
stêpnie wsun¹³ ramiê pod plecy nieprzytomnego cz³owieka, podniós³
go do pozycji pó³siedz¹cej i przystawi³ kubek do jego wci¹¿ mamro-
cz¹cych ust.
Wypij to, mój lordzie nakaza³ cicho, przechylaj¹c kubek.
Cz³owiek na ³ó¿ku wypi³ odruchowo, choæ siê skrzywi³, i gdy doktor
Romanelli odstawi³ puste naczynie, mê¿czyzna zakaszla³ i potrz¹-
sn¹³ g³ow¹. Tak, to gorzkie, prawda, mój lordzie? Sam musia³em
opró¿niæ taki kubek osiem lat temu i wci¹¿ pamiêtam ten smak.
Doktor wyprostowa³ siê i podszed³ szybko do sto³u, gdy¿ czas
bardzo siê teraz liczy³. Romanelli skrzesa³ iskry nad ma³ym stosi-
kiem hubki le¿¹cej w miseczce, rozpali³ ogieñ, przysun¹³ specjaln¹
wiecê, a¿ knot otoczy³a korona okr¹g³ego p³omienia, po czym we-
tkn¹³ j¹ z powrotem do lichtarza i zacz¹³ siê w ni¹ wpatrywaæ z po-
wag¹. P³omieñ nie kierowa³ siê ku górze, jak w zwyk³ej wiecy, lecz
promieniowa³ równo we wszystkich kierunkach, przyjmuj¹c kszta³t
kuli, na podobieñstwo ma³ego, ¿ó³tego s³oñca, i wysy³a³ fale ciep³a
nie tylko w dó³, ale i w górê, wskutek czego hieroglify wyryte na po-
wierzchni wiecy zdawa³y siê przesuwaæ i dr¿eæ.
¯eby tylko jego ka w Londynie w³aciwie wykona³ swoj¹ czêæ
zadania!
Przemówi³ do p³omienia:
Romany?
Odpowiedzia³ mu s³aby g³os.
Jestem gotowy. Stojê przy kadzi z pautem, wie¿ym i podgrza-
nym do w³aciwej temperatury.
No có¿, mam nadziejê. Czy przygotowano dla niego drogê?
Tak. Proba o audiencjê u króla Jerzego zosta³a przyjêta i za-
akceptowana na pocz¹tku tygodnia.
W porz¹dku. Ukszta³tujmy zatem ten kana³.
Romanelli odwróci³ siê ku metalowej pêtli, która by³a przycze-
piona do bloku twardego drewna, i uderzy³ j¹ niewielk¹, metalow¹
ró¿d¿k¹. Wyda³a przeci¹g³y, czysty dwiêk, na który po chwili odpo-
wiedzia³ dwiêk dobywaj¹cy siê z p³omienia wiecy.
By³ znacznie wy¿szy, wiêc doktor przesun¹³ drewniany paciorek
na pêtli o centymetr w górê i znów uderzy³; zdawa³o siê przez chwi-
lê, ¿e kulisty p³omieñ znikn¹³, jednak¿e gdy dwiêk zamar³, znów siê
pojawi³.
13 Wrota Anubisa
194
Chyba siê uda³o powiedzia³. Jeszcze raz.
Dwa dwiêki, jeden wywo³any w Londynie, drugi w Grecji, znów
zabrzmia³y, niemal identycznie p³omieñ przeszed³ w niewyran¹,
gêstniej¹c¹ szaroæ, i gdy uderzony metal wci¹¿ wydawa³ piewny
dwiêk, doktor dotkn¹³ ostro¿nie paciorka, przesuwaj¹c go o w³os
dalej. Dwiêki by³y teraz identyczne i tam, gdzie jeszcze przed chwil¹
znajdowa³ siê p³omieñ, widnia³ teraz w powietrzu przezroczysty
otwór, przez który mo¿na by³o dostrzec fragment zakurzonej pod³o-
gi. Gdy podwójne dzwonienie znów rozp³ynê³o siê w ciszy, niezwy-
k³y, kulisty p³omieñ powróci³.
Mam rzek³ podniecony Romanelli. Widzê wyranie. Uderz
znów, gdy ci powiem, a ja przelê go tobie.
Podniós³ lancet i miseczkê, po czym zwróci³ siê w stronê nieprzy-
tomnego cz³owieka na ³ó¿ku i podniós³ jego bezw³adn¹ rêkê. Na-
stêpnie naci¹³ ostrzem palec i podstawi³ miseczkê pod szybko spa-
daj¹ce krople krwi. Kiedy ju¿ zebra³ kilka ³y¿eczek, puci³ rêkê i skal-
pel, i znów skierowa³ wzrok ku wiecy.
Teraz! powiedzia³ i uderzy³ pêtlê ró¿d¿k¹. Powtórnie uzyska³
odpowied na swój dwiêk, i gdy p³omieñ znów przybra³ kszta³t otwo-
ru, puci³ ró¿d¿kê, zanurzy³ palce w miseczce z krwi¹ i strzepn¹³ kil-
kanacie kropel w pró¿niê po p³omieniu.
Dotar³y? spyta³, przygotowuj¹c siê do nastêpnej próby.
Tak odpar³ g³os z drugiej strony, gdy dzwonienie zamar³o,
a p³omieñ ponownie rozb³ysn¹³ jasnoci¹. Cztery krople, wprost
do kadzi.
Znakomicie. Pozwolê mu umrzeæ, gdy tylko siê dowiem, ¿e siê
powiod³o. Romanelli nachyli³ siê i zdmuchn¹³ p³omieñ wiecy.
Usiad³ ponownie i wlepi³ zamylony wzrok w niespokojnego
cz³owieka na ³ó¿ku. Znalezienie tego m³odzieñca by³o szczêliwym
trafem. Doskonale siê nadawa³ do ich celów; par w Izbie Lordów,
lecz o niejasnym pochodzeniu, bliski nêdzy i byæ mo¿e z powo-
du utykaj¹cej nogi niemia³y i zamkniêty w sobie, maj¹cy nie-
wielu przyjació³. W czasie pobytu w Harrow bez skrupu³ów opu-
blikowa³ jednak satyrê, któr¹ zdo³a³ obraziæ znaczn¹ liczbê wp³y-
wowych ludzi w Anglii, w tym i swego sponsora, lorda Carlisle.
Wszyscy oni bez trudu uwierz¹, ¿e pope³ni³ tê straszliw¹ zbrodniê,
która, o co postaraj¹ siê Romanelli i jego angielski ka, zostanie przy-
pisana w³anie jemu.
Doktor Romany i ja wydobêdziemy ciê z cienia powiedzia³
cicho Romanelli. Uczynimy twe imiê s³awnym, lordzie Byron.
195
Stoj¹c pod umieszczon¹ wysoko w niszy, odciêt¹ g³ow¹ Teobalda,
na twarzy której malowa³ siê niezwykle pogodny umiech, klown Hor-
rabin i doktor Romany wpatrywali siê w kad wielkoci trumny, pe³-
nej jarz¹cego siê przyt³umionym blaskiem pautu, w którym krople krwi
ju¿ poczernia³y, stê¿a³y, zanurzy³y siê g³êbiej i zaczê³y wypuszczaæ
pajêczynê cieniutkich czerwonych nitek, ³¹cz¹cych siê ze sob¹.
Za dwanacie godzin przybierze kszta³t cz³owieka rzek³ ci-
cho Romany, stoj¹c tak nieruchomo, ¿e nie ko³ysa³ siê wcale na swo-
ich sprê¿ynowanych podeszwach. A za dwadziecia cztery bêdzie
zdolny przemówiæ do nas.
Horrabin poruszy³ siê na swoich szczud³ach, zmieniaj¹c pozycjê.
Czystej krwi brytyjski lord stwierdzi³ zamylony. Szczurzy
Zamek goci³ wiele znakomitoci, lecz m³ody Byron bêdzie tu pierw-
szym parem Anglii.
Nawet pod grub¹ warstw¹ farby Romany dostrzeg³ szyderczy
grymas.
Umiechn¹³ siê.
Wprowadzi³em ciê w wysokie krêgi.
Przez kilka chwil trwa³a cisza.
Jeste pewien, ¿e musimy jutrzejszej nocy przyst¹piæ do tego
zadania, nie k³ad¹c siê spaæ? spyta³ ¿a³osnym tonem klown. Co
dzieñ muszê spêdziæ dziesiêæ godzin w hamaku, w przeciwnym bo-
wiem razie miewam straszliwe bóle pleców, a od kiedy mój przeklê-
ty ojciec tu machn¹³ rêk¹ w stronê wysuszonej g³owy powali³ mnie
na ziemiê, bóle nasili³y siê w dwójnasób.
Bêdziemy siê zmieniaæ, pi¹c w ci¹gu omiu godzin po czte-
ry przypomnia³ mu zniecierpliwiony Romany. To powinno utrzy-
maæ ciê przy ¿yciu. U¿alaj siê nad nim dorzuci³, wskazuj¹c na
kad. Ten bêdzie na nogach ca³y czas, w dodatku strofowany.
Horrabin westchn¹³.
Skoñczymy pojutrze?
Prawdopodobnie wieczorem. Bêdziemy go formowaæ na zmia-
nê ca³¹ jutrzejsz¹ noc i nastêpny dzieñ. Do wieczora bêdzie pozba-
wiony wszelkiej woli, a po dwóch dniach, w czasie których poka¿e-
my go ludziom, damy mu instrukcje wraz z tym maleñkim pistole-
tem i wypucimy na wolnoæ. Wówczas do roboty przyst¹pi¹ moi
Cyganie i twoi ¿ebracy, a w jak¹ godzinê po tym, jak mój cz³owiek
w Ministerstwie Skarbu potwierdzi, ¿e jedna pi¹ta znajduj¹cych siê
w obiegu z³otych suwerenów jest sfa³szowana, moi kapitanowie ru-
sz¹ na Bank of England. A nasz ch³opak Byron wykona swoje zada-
196
nie. Wtedy kraj zostanie powalony na kolana. Jeli Napoleon nie
znajdzie siê przed wiêtami Bo¿ego Narodzenia w Londynie, bêdê
bardzo zdziwiony.
Umiechn¹³ siê z zadowoleniem.
Horrabin przesun¹³ siê na swoich szczud³ach.
Jeste pewien, ¿e to bêdzie zmiana na lepsze? Nie mam nic
przeciwko temu, ¿eby ten kraj dosta³ ciêgi, ale wci¹¿ zastanawiam
siê, czy jest s³uszne, by tak od razu go niszczyæ.
Francuzami ³atwiej kierowaæ powiedzia³ Romany. Wiem
o tym mia³em z nimi do czynienia w Kairze.
Aha. Horrabin ruszy³ w stronê wyjcia, ale zatrzyma³ siê, by
zajrzeæ do kadzi, gdzie czerwone ¿y³ki ju¿ siê z³¹czy³y, tworz¹c za-
rys ludzkiego szkieletu. Bo¿e, to obrzydliwe zauwa¿y³.
Z kadzi pe³nej szlamu wy³ania siê wizerunek cz³owieka.
Potrz¹saj¹c g³ow¹ przystrojon¹ w kapelusz, wyszed³ na swoich
szczud³ach.
Doktor Romany tak¿e wpatrywa³ siê w wiec¹c¹ kad.
Och stwierdzi³ cicho s¹ gorsze rzeczy, Horrabinie. Powiesz
mi za miesi¹c, czy siê przekona³e, ¿e jednak s¹ gorsze rzeczy.
We wtorek rano, dwudziestego pi¹tego wrzenia, Doyle sta³ nad
rzêdem s³oi z tytoniem w sklepie Wassarda, próbuj¹c wyszukaæ ja-
k¹ nadaj¹c¹ siê do palenia mieszankê, i przy okazji coraz uwa¿niej
ws³uchiwa³ siê w rozmowê, która toczy³a siê tu¿ obok.
Ale¿ oczywicie, to najprawdziwszy lord powiedzia³ jeden
z kupców w rednim wieku. Pijany jak winia, no nie?
Jego towarzysz zachichota³, ale odpar³ zamylony:
Nie wiem. Wygl¹da³ bardziej na chorego albo szalonego, tak,
chyba tak.
Ale ubiera siê gustownie.
Owszem, o to mi w³anie chodzi, to tak jakby jaki aktor prze-
biera³ siê za lorda, ¿eby zagraæ w nêdznym przedstawieniu. Po-
trz¹sn¹³ g³ow¹. Gdyby nie szasta³ na lewo i prawo z³otymi suwere-
nami, tobym w³anie pomyla³, ¿e to taka sztuczka, aby wywo³aæ
zainteresowanie jakim cholernym przedstawieniem; i powiadasz, ¿e
s³ysza³e o tym lordzie jak on siê nazywa? Brian?
Byron. Tak, napisa³ ma³¹ ksi¹¿eczkê wymiewaj¹c¹ wspó³cze-
snych poetów, nawet Littlea, którego sam bardzo lubiê. Ten Byron
to jeden z tych uniwersyteckich przem¹drzalców.
197
Mali dranie, którzy zadzieraj¹ nosa.
Zgadza siê. Widzia³e jego w¹sy?
Doyle, zaintrygowany, wtr¹ci³ siê do tej rozmowy.
Przepraszam, ale chcecie, panowie, powiedzieæ, ¿e naprawdê
widzielicie lorda Byrona? Ostatnio?
Owszem, przyjacielu, my i po³owa tutejszych kupców. Jest te-
raz w The Gimlis Perch na Lombard Street, pijany w sztok albo sza-
lony skin¹³ g³ow¹ do swego kompana. Stawia kolejkê za kolejk¹
ca³ej knajpie.
Mo¿e zd¹¿ê tam i skorzystam powiedzia³ Doyle z umie-
chem. Ma który z was zegarek?
Jeden z mê¿czyzn wydoby³ z kamizelki z³ot¹ cebulê i zerkn¹³ na
tarczê.
Wpó³ do dziewi¹tej.
Dziêki.
Doyle wypad³ ze sklepu. Pó³torej godziny do spotkania z Benne-
rem pomyla³. To mnóstwo czasu, ¿eby rzuciæ okiem na tego uzur-
patora i spróbowaæ odgadn¹æ, co on knuje. To sprytne ze strony ja-
kiego zdolnego aktora wcieliæ siê w postaæ Byrona, gdy¿ prawdzi-
wy poeta jest wci¹¿ nieznany w 1810; dopiero publikacja Wêdrówek
Childe Harolda za dwa lata uczyni go s³awnym, a wiêc przeciêtny
cz³owiek na ulicy nie mo¿e wiedzieæ, ¿e Byron podró¿uje teraz po
Grecji i Turcji. Ale jaki to numer wart jest szastania na lewo i pra-
wo z³otymi suwerenami?
Ruszy³ na po³udnie, w stronê Lombard Street, bez trudu odnajdu-
j¹c The Gimlis Perch by³a to tawerna, przed któr¹ zebra³ siê t³um
ludzi blokuj¹cy wejcie. Doyle pobieg³ tam i stara³ siê spojrzeæ po-
nad g³owami zebranych.
Cofnij siê, ch³opie warkn¹³ gruby jegomoæ tu¿ obok. Cze-
kaj na swoj¹ kolej, jak ka¿dy.
Doyle przeprosi³ i przecisn¹³ siê do jednego z okien, po czym,
przystawiaj¹c d³onie do oczu, zajrza³ do rodka. Panowa³ tam taki
t³ok, ¿e przez jakie pó³ minuty Doyle widzia³ jedynie ha³aliwych
pijaków, którzy albo opró¿niali pe³ne kieliszki, albo machali pusty-
mi w stronê zmêczonych kelnerów i barmanów. Po chwili, gdy t³um
rozst¹pi³ siê przypadkowo, dojrza³ m³odego cz³owieka o krêconych
w³osach, który utykaj¹c podszed³ do baru i rzuci³ z umiechem garæ
monet na wypolerowany kontuar. Rozleg³y siê tak g³one wiwaty, ¿e
Doyle s³ysza³ je przez grub¹ szybê. W tym momencie m³odzieñca
zakry³ las wyci¹gniêtych r¹k.
198
Doyle przecisn¹³ siê z powrotem na ulicê i opar³ o s³up latarni.
Choæ jego umys³ pracowa³ jasno, czu³ gdzie w rodku narastaj¹ce
lodowate cinienie; wiedzia³, ¿e gdy ju¿ znajdzie ujcie i przebije
powierzchniê jego wiadomoci, nie bêdzie to nic innego jak tylko
panika; stara³ siê wiêc st³umiæ to uczucie, mówi¹c do siebie: Byron
jest gdzie w Grecji czy Turcji, powtarza³ twardo, i jest to jedynie
zbieg okolicznoci, ¿e ten ch³opak wygl¹da tak cholernie dok³adnie
jak tamten na wszystkich portretach. I albo uzurpator jest jakim dziw-
nym zbiegiem okolicznoci te¿ kulawy albo tak starannie przestu-
diowa³ zachowanie swego wzorca, ¿e naladuje utykanie choæ pra-
wie nikt w 1810 nie oczekiwa³by tego. A jak wyt³umaczyæ te w¹sy?
Byron w czasie pobytu za granic¹ rzeczywicie zapuci³ w¹sy, mo¿-
na to zobaczyæ na portretach Phillipsa, ale jeli nawet ten naladow-
ca móg³ jakim cudem o tym wiedzieæ, to w¹tpliwe, czy wykorzysta³by
ów fakt, by oszukaæ ludzi, którzy, gdyby w ogóle kiedykolwiek wi-
dzieli Byrona, to bez zarostu, g³adko ogolonego. I je¿eli w¹sy s¹ re-
zultatem przeoczenia, to uzurpator móg³ nie wiedzieæ, ¿e Byron
jeszcze ich nie mia³ podczas ostatniej bytnoci w Anglii, ale sk¹d
móg³ wiedzieæ o utykaniu?
Panika, czy cokolwiek to by³o, wci¹¿ narasta³a. A jeli to jest By-
ron, myla³ dalej, i nie ma go w ogóle w Grecji, jak bêdzie póniej
utrzymywa³a historia? Co siê tu, u diab³a, dzieje? Ashbless ma tu
byæ, a go nie ma, Byron natomiast nie powinien tu byæ, a jest. Czy
Darrow wys³a³ nas do jakiego alternatywnego 1810 roku, od które-
go dzieje potocz¹ siê inaczej?
Krêci³o mu siê w g³owie i by³ zadowolony z oparcia, jakie dawa³
mu s³up latarni, ale wiedzia³, ¿e musi wejæ do tawerny i dowiedzieæ
siê, czy m³ody cz³owiek to rzeczywicie Byron, czy nie. Odsun¹³ siê
od latarni i zrobi³ kilka kroków. Nagle uwiadomi³ sobie, ¿e ten na-
rastaj¹cy w nim strach jest zbyt pierwotny i potê¿ny, by byæ wyni-
kiem czego równie abstrakcyjnego jak zagadnienie strumienia cza-
su, w którym siê akurat znajdowa³. Co siê z nim dzia³o, co czego
jego umys³ nie potrafi³ okreliæ, a co burzy³o jego podwiadomoæ
niczym bomba zdetonowana na dnie studni.
T³um i budynek, które mia³ przed sob¹, straci³y nagle sw¹ g³êbiê,
barwê i ostroæ; zdawa³o siê, ¿e patrzy na impresjonistyczny obraz,
oddaj¹cy jak¹ scenê jedynie w odcieniach ¿ó³ci i br¹zu. Zd¹¿y³ jesz-
cze pomyleæ, ¿e kto gwa³townie ciszy³ dwiêk.
wiat³o i dwiêk umknê³y w tej samej chwili, Doyle za, pozba-
wiony oparcia, zapad³ siê w niewiadomoæ, jak cz³owiek, pod którym
199
otwiera siê zapadnia szubienicy. Zd¹¿y³ siê jeszcze przez u³amek
sekundy zastanowiæ, czy tak siê w³anie umiera.
Czasem podskakuj¹c, lecz znacznie czêciej posuwaj¹c siê na
jednej stopie i obu d³oniach, jak na wpó³ zdeptany karaluch, z prze-
tr¹con¹ lew¹ noga, Doyle wlók³ siê, charcz¹c i dysz¹c, po liskim
od deszczu asfalcie. Nie dostrzega³ nawet, jak maski nadje¿d¿aj¹-
cych samochodów nurkuj¹ gwa³townie, stykaj¹c siê niemal z na-
wierzchni¹ drogi, gdy ich hamulce zaczyna³y dzia³aæ, a opony wyæ
i piszczeæ.
Widzia³ skulon¹ postaæ, le¿¹c¹ na poboczu, poród przypadko-
wych i bez³adnie porozrzucanych rzeczy, i choæ zadrêcza³ siê, by
sprawdziæ, czy ten kto jeszcze oddycha, wiedzia³, ¿e jest inaczej,
poniewa¿ ju¿ prze¿y³ to wydarzenie na jawie, a kilkanacie razy we
nie; choæ odczuwa³ jednoczenie niepokój, strach i nadziejê, wie-
dzia³ doskonale, co znalaz³by na poboczu.
Lecz tym razem wszystko dzia³o siê inaczej. Nie dostrzeg³ jak
dot¹d krwi, odprysków koci i kolorowych kawa³ków he³mu, które
znalaz³y siê na asfalcie i s³upku stoj¹cym na poboczu; g³owa le¿¹cej
postaci wci¹¿ by³a ca³a i tkwi³a na swoim miejscu. I nie by³a to twarz
Rebeki, lecz ch³opca, ¿ebraka, Jackyego.
Usiad³ zdumiony, a po chwili stwierdzi³, ju¿ bez zdziwienia, ¿e to
wcale nie jest pobocze szosy, tylko w¹ski pokój z brudnymi zas³ona-
mi, które trzepota³y w oknie pozbawionym szyby. Okno wci¹¿ zmie-
nia³o kszta³t; czasem by³o okr¹g³e, nabrzmiewaj¹c i kurcz¹c siê, chwi-
lami ma³e jak wizjer w drzwiach albo wielkie jak rozeta w katedrze
w Chartres. Czasami falowa³o, przybieraj¹c kszta³t zbli¿ony do pro-
stok¹ta. Pod³oga te¿ zachowywa³a siê kaprynie; to wybrzusza³a siê
tak bardzo, ¿e Doyle musia³ kucaæ, by nie uderzyæ g³ow¹ o sufit, to
znów zapada³a siê jak zbyt miêkka trampolina, i wtedy l¹dowa³ w g³ê-
bokim dole, patrz¹c na okno, które stale zmienia³o kszta³t i po³o¿e-
nie. By³a to istna beczka miechu.
Jego usta by³y pozbawione czucia, ale dentysta z mask¹ chirur-
giczn¹ na twarzy, przez któr¹ widaæ by³o jedynie b³yszcz¹ce oczy,
zakaza³ mu ich dotykaæ. Doyle przesun¹³ ukradkiem po wargach d³o-
ni¹ w kosmatej rêkawicy i stwierdzi³ z przera¿eniem, ¿e dostrzega
na z³otym futrze plamy jasnej krwi. Te¿ mi dentysta, pomyla³ i choæ
wydoby³ siê si³¹ woli z tej wizji i powróci³ do ma³ego pokoju, wci¹¿
mia³ na d³oniach kosmate rêkawice, a krew nadal kapa³a mu obficie
200
z ust. Kiedy przygarbi³ siê, czuj¹c kolejny skurcz ¿o³¹dka, krew za-
chlapa³a talerz i sztuæce, które kto postawi³ na pod³odze.
By³ wciek³y, ¿e ten kto nie pozbiera³ po sobie naczyñ, ale po
chwili przypomnia³ sobie, ¿e to pozosta³oci po jego w³asnym posi³-
ku. Czy to jedzenie wywo³a³o brak czucia i krwawienie? Czy by³
w nim fragment st³uczonego szk³a? Podniós³ widelec i zamiesza³
resztki na talerzu, szukaj¹c z niepokojem jakich twardych, b³ysz-
cz¹cych kawa³ków. Po chwili doszed³ do wniosku, ¿e nie ma w je-
dzeniu ¿adnego szk³a.
Ale co to w koñcu by³o? Pachnia³o podobnie jak curry, ale wygl¹-
da³o jak zimny gulasz z lici i czego, co przypomina³o owoce kiwi,
lecz by³o mniejsze, twardsze i bardziej kosmate. Jego umys³ skupi³
siê na brzmieniu s³ów curry i kosmaty, a ich zwi¹zek przyci¹ga³ jego
uwagê i nie pozwala³ siê skupiæ na czymkolwiek innym. W koñcu
przezwyciê¿y³ to i dozna³ straszliwego olnienia, gdy¿ rozpozna³ ów
niezwyk³y owoc. Widzia³ ju¿ go wczeniej, na Hawajach. Rós³ na
wysokim drzewie, którego naukow¹ nazwê wci¹¿ pamiêta³: Strych-
nos Nux Vomica, najbogatsze ród³o surowej strychniny.
Jad³ strychninê.
Woda cuchnê³a okropnie, przywodz¹c na myl bajoro pe³ne mar-
twych ryb i zgni³ych wodorostów, ale chodnik roi³ siê od weso³ych
ludzi w kolorowych kostiumach k¹pielowych, i Doyle z zadowole-
niem zauwa¿y³, ¿e nie ma przy snack-barze kolejki. Dowlók³ siê do
w¹skiego okienka i zastuka³ æwiartk¹ dolara o drewnian¹ ladê, by
zwróciæ uwagê sprzedawcy. Mê¿czyzna odwróci³ siê i Doyle ujrza³
zdumiony J.Cochrana Darrowa, odzianego w fartuch i bia³¹, papie-
row¹ czapkê. Pomyla³ ze smutkiem, ¿e facet w koñcu splajtowa³
i ¿e musi teraz prowadziæ tê cholern¹ budê.
Wezmê zacz¹³ Doyle.
Serwujemy dzi tylko shakea z aktywowanego wêgla drzewne-
go przerwa³ mu Darrow. Przekrzywi³ g³owê. Mówi³em ci, Doyle.
Ach tak. To poproszê, w takim razie.
Bêdziesz sam musia³ go sobie przyrz¹dziæ. Muszê z³apaæ pew-
n¹ ³ód ma zaton¹æ za dziesiêæ minut.
Darrow wysun¹³ rêkê na zewn¹trz, chwyci³ Doylea za ko³nierz
i potê¿nym szarpniêciem wci¹gn¹³ go do rodka. Ramiona Doylea
utkwi³y w okienku.
W budce nie by³o wiat³a, wirowa³y w powietrzu tylko chmury
popio³ów. Doyle zakrztusi³ siê. Po chwili wyswobodzi³ siê z pu³apki
i wyl¹dowa³ z powrotem na pod³odze. Stwierdzi³, ¿e wpad³ g³ow¹
201
do ma³ego kominka w pokoju. Mój Bo¿e, pomyla³, mam halucyna-
cje, i po tej, i po drugiej stronie. Czy strychnina wywo³uje delirium?
A mo¿e zdo³a³em strawiæ dwie trucizny? Jednak Darrow mia³ racjê.
Potrzebujê wêgla drzewnego, potê¿nej dawki, i to szybko. Przypo-
minam sobie, ¿e czyta³em o facecie, który za¿y³ mierteln¹ dawkê
strychniny, dziesiêciokrotnie przekraczaj¹c¹ dopuszczaln¹ normê, ale
zaraz potem spo¿y³ sproszkowany wêgiel drzewny i nie odczu³ ¿ad-
nych skutków trucizny. Jak on siê nazywa³? Touery, w³anie tak. Ale
sk¹d wzi¹æ wêgiel? Zadzwoniê do recepcji i poproszê, ¿eby przys³a-
li na górê oko³o stu piêædziesiêciu kartonów papierosów z filtrem,
zawieraj¹cym aktywowany wêgiel drzewny. Poczekaj chwilê. Prze-
cie¿ w tej chwili w³anie masz przed oczami ca³e mnóstwo wêgla.
Wszystkie te spalone kloce drewna w kominku. Mo¿e nie s¹ aktywo-
wane, ale maj¹ miliony mikroskopijnych otworków, by tym lepiej
ciê wch³on¹æ, moja droga strychnino.
Po chwili znalaz³ miseczkê i ma³¹ statuetkê jakiego egipskiego
boga o psiej g³owie, których u¿y³ jako modzierza, by zetrzeæ na
proszek czarne kawa³y kruchego, sczernia³ego drewna. Przygotowu-
j¹c to zauwa¿y³, ¿e jego rêce i przedramiona pokry³y siê z³ocistym
futrem, co przypisa³, lekko podenerwowany, swym halucynacjom.
Jeszcze jedna rzecz w zakamarkach jego umys³u czeka³a cierpli-
wie na swe wyjanienie.
Ca³y czas kapa³a mu krew z ust, padaj¹c czêsto na ma³y stos gru-
bego, czarnego proszku, ale by³o jej coraz mniej, poza tym mia³ wa¿-
niejsze sprawy na g³owie. Jak u diab³a mam to skonsumowaæ? za-
stanawia³ siê, przesiewaj¹c miêdzy kosmatymi palcami czarn¹, drobn¹
jak piasek substancjê.
Zacz¹³ po³ykaæ wszystkie kawa³ki wêgla drzewnego wielkoci
pigu³ek. Nastêpnie, wykorzystuj¹c wodê z miski stoj¹cej w rogu, ule-
pi³ z czarnego proszku kilka tuzinów kulek i po³kn¹³.
Substancja, zmieszana z wod¹, by³a miêkka, wiêc po chwili prze-
sta³ jeæ czarne bry³ki, a zacz¹³ sklejaæ je ze sob¹ i formowaæ figurkê
ma³ego cz³owieczka. By³ zaskoczony w³asn¹ wpraw¹; postanowi³ przy
pierwszej okazji zdobyæ trochê gliny i zacz¹æ nowe ¿ycie jako rze-
biarz; tylko przez kilka chwil wa³kowa³ koñczyny miêdzy palcami,
zanim przytwierdzi³ je do tu³owia, a mimo to zauwa¿y³, ¿e uda i bi-
cepsy, a tak¿e zgiêcie kolan i ³okci oddane s¹ bezb³êdne, kilka za
naciêæ wykonanych paznokciem kciuka na g³owie figurki nada³o jej
rysy dorównuj¹ce doskona³oci¹ twarzy Adama namalowanej przez
Micha³a Anio³a na suficie kaplicy Sykstyñskiej. Pomyla³, ¿e trzeba
202
bêdzie zachowaæ tê ma³¹ rzebê. Kiedy znajdzie siê na poczesnym
miejscu w Luwrze czy w innym muzeum: pierwsze Dzie³o Doylea.
Jak móg³ pomyleæ, ¿e ta twarz przypomina oblicze Adama? By³a
to twarz starego, odra¿aj¹cego cz³owieka. Poskrêcane za i zniek-
szta³cone koñczyny stanowi³y karykaturê r¹k i nóg, przypominaj¹-
cych wysuszone robaki, jakie widuje siê s³onecznego dnia na chod-
niku. Przera¿ony, ju¿ mia³ zgnieæ figurkê, gdy ta otworzy³a oczy
i obdarzy³a go szerokim umiechem.
Ach, Doyle! zaskrzecza³a g³onym, chrapliwym szeptem.
Mamy mnóstwo do omówienia!
Doyle krzykn¹³ i zacz¹³ cofaæ siê przed t¹ weso³¹ istot¹; sprawi³o
mu to trudnoæ, poniewa¿ pod³oga znowu zaczê³a siê podnosiæ i opa-
daæ. Pos³ysza³ przeci¹g³y, og³uszaj¹cy werbel dochodz¹cy nie wia-
domo sk¹d, i gdy na cianach zaczê³y pojawiaæ siê ogromne krople
kwasu, sp³ywaj¹ce w dó³, uwiadomi³ sobie zbyt póno, ¿e ca³y ten
dom jest jednym, ¿ywym organizmem, który pragnie go strawiæ.
Ockn¹³ siê na pod³odze, skrajnie wyczerpany i przygnêbiony, spo-
gl¹daj¹c bez zainteresowania na krople zaschniêtej krwi, które ujrza³
przed oczami. Jêzyk bola³ go jak roz³upany z¹b, ale nie s¹dzi³, by
by³o to co nagl¹cego. Wiedzia³, ¿e prze¿y³ otrucie i halucynacje,
i ¿e wyjdzie z tego ca³o.
Twarz go swêdzia³a, wiêc uniós³ d³oñ, by siê podrapaæ i znierucho-
mia³. Choæ halucynacje minê³y, jego d³oñ wci¹¿ pokrywa³o z³ote futro.
Nagle pojawi³o siê wyjanienie, które tkwi³o gdzie w zakamar-
kach jego umys³u, wyjanienie tego wszystkiego, co siê z nim dzia³o,
i wiedzia³, ¿e jest ono zgodne z prawd¹. Znów poczu³ siê przygnê-
biony, gdy¿ oznacza³o to koniecznoæ wysi³ku; musia³ siê podnieæ
i zacz¹æ dzia³aæ. By przekonaæ samego siebie do koñca, pomaca³ siê
po twarzy. Tak jak przypuszcza³, pokrywa³y j¹ kêpki w³osów. Tego
mi tylko brakowa³o, pomyla³ kwano.
Niew¹tpliwie tkwi³ w ciele, które dopiero co odrzuci³ Joe Psia
Twarz; a sam Joe by³ Bóg jeden tylko wie gdzie, paraduj¹c w ciele
Doylea.
A w czyim ciele ja jestem? zastanawia³ siê. Oczywicie, w ciele
Steerfortha Bennera. Benner wspomina³, ¿e jad³ z Joem lunch przed
tygodniem, i Joe musia³ go nakarmiæ jak¹ mieszank¹ magicznych
zió³, a potem, w sobotê, dokona³ zamiany. A wiêc, rozumowa³ dalej, to
Joego Psi¹ Twarz spotka³em w sobotê u Jonathena, w przechwyconym
203
ciele Bennera. Nic dziwnego, ¿e nie wydawa³ siê sob¹. I w³anie
dlatego tak bardzo chcia³, bym zjad³ czy wypi³ cokolwiek, dziêki
czemu poczêstowa³by mnie dawk¹ tego specyfiku, który pozwala
zamieniæ siê duszami; a gdy na nic nie wyra¿a³em ochoty, wys³a³ mnie
na ulicê, bym poszuka³ niew¹tpliwie fikcyjnego mê¿czyzny, a on
w tym czasie zamówi³ fili¿ankê herbaty, wrzuci³ do niej te wstrêtne
licie, a potem zmusi³ mnie do wypicia.
Pomimo apatii, Doyle wstrz¹sn¹³ siê, gdy dotar³o do niego, ¿e ta
czerwona ma³pa, któr¹ zastrzelono tego dnia, by³a samym Benne-
rem, biednym draniem, wt³oczonym naprêdce w ostatnie cia³o Joego
Psiej Twarzy.
A wiêc teraz, myla³ Doyle, ma moje cia³o i mo¿e udaæ siê do
Darrowa i dobiæ z nim targu. Nie musi ju¿ siê przejmowaæ ani mn¹,
ani Bennerem.
Doyle usiad³, wydaj¹c przeci¹g³y jêk. Usta, nos i gard³o pokrywa-
³a mu skorupa zaschniêtej krwi o smaku rdzy, i uwiadomi³ sobie z tê-
pym rozbawieniem, ¿e stary, dobry Joe ma³piszon musia³ zgryæ ka-
wa³ w³asnego jêzyka, nim opuci³ swe cia³o. Powinien bowiem siê
upewniæ, ¿e jego nowy w³aciciel nie bêdzie zdolny, w tym krótkim
czasie, jaki mu jeszcze pozosta³, zdradziæ czegokolwiek ludziom.
Wsta³, nieco oszo³omiony z powodu wy¿szego wzrostu, i rozej-
rza³ siê wko³o. Nie by³ zdziwiony, gdy spostrzeg³ no¿yczki, pêdzel
i brzytwê o prostym ostrzu, a tak¿e kawa³ek szarego myd³a, le¿¹ce
na pó³ce przy ³ó¿ku. Joe prawdopodobnie kupowa³ co tydzieñ now¹
brzytwê. By³o tam te¿ lusterko, Doyle podniós³ je i pe³en niepokoju
spojrza³ na swoje odbicie.
Mój Bo¿e, pomyla³, równie os³upia³y co przera¿ony, wygl¹dam
jak cz³owiek-wilk Chewbacca albo ten facet z francuskiej wersji Piêk-
nej i bestii nie, ju¿ wiem, jak tchórzliwy lew z Czarnoksiê¿nika z Oz.
Gêste, z³ote futro sp³ywa³o falami po brodzie i zarasta³o policzki,
niczym zbyt obfite bokobrody, i wi³o siê w górê, wzd³u¿ nosa, by
po³¹czyæ siê z bujnymi w³osami, które zaczyna³y siê nad ³ukiem brwio-
wym, a potem zachodzi³y dzik¹ grzyw¹ a¿ na czubek g³owy i opada-
³y zmierzwione na szerokie barki. Nawet szyja i skóra tu¿ pod szczê-
k¹ by³y gêsto obroniête.
No có¿, pomyla³, bior¹c do rêki no¿yczki i naci¹gaj¹c lok nad
czo³em, nie ma co zwlekaæ. Ciach. Garæ w³osów odciêta. Mam na-
dziejê, ¿e nie zapomnia³em, jak nale¿y siê pos³ugiwaæ brzytw¹.
Godzinê póniej ostrzyg³ i ogoli³ sobie czo³o, uwa¿aj¹c, by pozo-
stawiæ nietkniête brwi, a tak¿e nos i policzki. Przed przyst¹pieniem
204
do trudnego zadania, jakim by³o golenie d³oni, postanowi³ spojrzeæ
w lustro. Opar³ je pod odpowiednim k¹tem o cianê, cofn¹³ siê i rzu-
ci³ okiem spod uniesionych brwi na swoje odbicie.
Poczu³ nagle pustkê w piersi; przyspieszony rytm serca rozbrzmie-
wa³ w niej g³uchym echem, niczym werbel wybijany na bêbnie. Kie-
dy ju¿ min¹³ pierwszy szok, zacz¹³ to wszystko rozwa¿aæ i niemal
wybuchn¹³ miechem, uwiadomiwszy sobie bezlitosn¹ logikê wy-
darzeñ. Przecie¿ poszed³em do Jamaica Coffee House dwunastego,
we wtorek, nie móg³ ukryæ zdziwienia i, prawdê mówi¹c napisa³em
albo przynajmniej skopiowa³em z pamiêci Dwanacie godzin nocy,
siedz¹c tam. I naprawdê przebywa³em jaki czas w Hospitable Squires
przy Pancras Lane. I w³anie z tej d³oni zastrzelono w sobotê, u Jo-
nathena, jedn¹ z Tañcz¹cych Ma³p. Nie ma mowy o porwaniu czy
jakim alternatywnym 1810 roku.
Doyle rozpozna³ bowiem tê twarz w lustrze. By³a to, naturalnie,
twarz Bennera, lecz z dzik¹ grzyw¹ w³osów i brod¹ starotestamento-
wego proroka, z nowymi, g³êbokimi bruzdami na policzkach i czole,
oraz nieco nawiedzonym wyrazem oczu, by³a to równie¿, bez cienia
w¹tpliwoci, twarz Williama Ashblessa.
205
Ksiêga II
DWANACIE GODZIN
NOCY