Powers Tim Wrota Anubisa 01

background image

4

WROTA ANUBISA

background image

5

Mojej ¿onie, Serenie

background image

6

… pod¹¿aj¹ przez ciemne, stare zak¹tki œwiata,

Jak marynarze, niegdyœ krzepcy, o orlim wzroku,

Którzy, gdy statek siê rozbi³, nie mogli uznaæ

Owej klêski i koniecznoœci zejœcia z pok³adu,

Lecz postanowili pod¹¿aæ swym ukochanym wrakiem

W otch³añ mroku; nie zatonêli jednak na dobre,

Lecz p³yn¹ bezustannie pod wygiêtymi ¿aglami

Wbrew pr¹dom g³êbin pó³nocnej godziny,

Od zatoki do zatoki, od grani do mrocznej grani,

W z³udnej nadziei przedostania siê na l¹d;

I którzy, w swej zamieraj¹cej, powolnej wêdrówce

Utrac¹ niebawem wszelkie pragnienie œwiat³a

I powietrza, i towarzystwa ¿ywych istot – st¹d

Wyrusz¹ na poszukiwanie tylko najg³êbszych rozpadlin,

Tych najdalszych od s³oñca zapomnianego w mroku nocy…

William Ashbless: „Dwanaœcie godzin nocy”

background image

7

¯aden cz³owiek nie mo¿e wejœæ dwukrotnie do tej samej rzeki,

gdy¿ za drugim razem nie jest to ju¿ ta sama rzeka

i nie jest to ju¿ ten sam cz³owiek.

Heraklit

background image

8

background image

9

Ksiêga I

OBLICZE UKRYTE POD

ZWIERZÊCYM FUTREM

background image

10

background image

11

Prolog: 2 lutego 1802 roku

Choæ du¿o sczez³o, sporo pozosta³o,

I choæ nie mamy tylu si³ co dawniej,

By niebo wzruszyæ i ziemiꠖ jesteœmy

Sob¹… *

Alfred lord Tennyson

N

a szczycie wzgórza, miêdzy dwoma drzewami, sta³ bardzo stary

cz³owiek i spogl¹da³ z têsknot¹, o jak¹ siê ju¿ nie pos¹dza³, na ostat-

ni¹ grupê wycieczkowiczów; pakowali koszyki i dosiadaj¹c koni

odje¿d¿ali na po³udnie; w ich ruchach widoczny by³ poœpiech, gdy¿

od Londynu dzieli³o ich dobre dziesiêæ kilometrów, a s³oñce p³onê³o

ju¿ za konarami drzew porastaj¹cymi rzekê Brent oddalon¹ o trzy

kilometry na zachód.

Kiedy odjechali, stary cz³owiek odwróci³ siê, by popatrzeæ na

powolny zachód s³oñca. Barka Milionów Lat, pomyœla³; ³ódŸ umie-

raj¹cego boga Ra, ¿egluj¹ca po zachodnim niebie ku Ÿród³om mrocz-

nej podziemnej rzeki, która p³ynie z zachodu na wschód, by po dwu-

nastu godzinach nocy ukazaæ œwiatu na nowo m³odzieñcze, odro-

dzone s³oñce.

Albo te¿ – pomyœla³ z gorycz¹ – tak odleg³a od nas, ¿e nawet

wszechœwiat nie jest w stanie jej obj¹æ, wielka nieruchoma kula p³o-

n¹cego gazu, dooko³a której kr¹¿y ta maleñka planeta, jak grudka

nawozu toczona przez skarabeusza Chepri. Dokonaj wyboru, powie-

dzia³ do siebie, ruszaj¹c powoli w dó³ wzgórza, lecz b¹dŸ gotów za

niego umrzeæ.

* Przek³ad J. Pietrkiewicz

background image

12

Musia³ iœæ bardzo ostro¿nie, gdy¿ japoñskie drewniaki nie nada-

wa³y siê do chodzenia po trawie i nierównym gruncie.

Miêdzy namiotami i wozami rozpalono ju¿ ogniska, a wieczorny,

ch³odny wietrzyk przyniós³ ze sob¹ falê intensywnych woni: odór

dochodz¹cy od strony spêtanych mu³ów, dym palonego drewna i aro-

mat pieczonego je¿a, potrawy szczególnie cenionej przez jego ludzi.

Zdawa³o mu siê te¿, ¿e ze skrzyni, któr¹ przywieziono tego popo³ud-

nia, dobywa siê fetor nieœwie¿ego oddechu – niemal szokuj¹cy w po-

wiewach rzeœkiego wiatru nad ³¹kami Hampstead Heath; sprawia³o

to wra¿enie, jakby ktoœ dobra³ perfidnie przyprawy, pragn¹c wywo-

³aæ odrazê. Gdy zbli¿y³ siê do namiotów, wybieg³y mu na spotkanie

dwa obozowe psy; gdy tylko go pozna³y, pierwszy odwróci³ siê i ru-

szy³ zdecydowanie w stronê najbli¿szego namiotu; drugi, z widocz-

n¹ niechêci¹, eskortowa³ Amenofisa Fikee do obozu.

Na widok powracaj¹cego psa z namiotu wyszed³ œniady mê¿czy-

zna w pasiastym p³aszczu i ruszy³ w stronê Fikeego. Podobnie jak

zwierzêta, zatrzyma³ siê w pewnej odleg³oœci od starego cz³owieka.

– Dobry wieczór, rya – powiedzia³. – Czy zechcesz spo¿yæ wie-

czerzê? Na ogniu grzeje siê hoczewiczi, pachnie bardzo kuszto.

– Jak zwykle – mrukn¹³ nieobecny myœlami Fikee. – Nie, dziê-

kujê. Ale wy jedzcie.

– Ja nie, rya. Moja Bessie zawsze uwielbia³a gotowane hoczewi-

czi, ale odk¹d mullered, umar³a, nie biorê tego do ust.

Fikee przytakn¹³, choæ najwyraŸniej nie s³ucha³.

– Bardzo dobrze, Ryszardzie. – Zamilk³, jakby maj¹c nadziejê,

¿e rozmówca coœ powie, ten jednak siê nie odzywa³. – Kiedy s³oñce

ju¿ zajdzie, ka¿ kilku ludziom zanieœæ tê skrzyniê do namiotu dokto-

ra Romany.

Cygan szarpn¹³ lœni¹ce w¹sy i poruszy³ siê niespokojnie.

– Tê skrzyniê, któr¹ przyniós³ dziœ marynarz?

– A niby jak¹, Ryszardzie? Tak, w³aœnie tê.

– Naszym ludziom to siê nie podoba, rya. Powiadaj¹, ¿e jest w niej

coœ mullo dusta beszes, martwe od wielu lat.

Amenofis Fikee zmarszczy³ brwi i owin¹³ siê szczelniej p³aszczem.

Ostatnie promienie s³oñca pozostawi³ za sob¹, na szczycie wzgórza,

i teraz, poœród cieni, jego kamienne oblicze mia³o w sobie niewiele

wiêcej ¿ycia ni¿ ska³a czy pieñ drzewa. Po chwili przemówi³:

– No có¿, to, co w niej spoczywa, by³o na pewno œwiadkiem

dusta beszes – wielu, wielu lat. – Obdarzy³ bojaŸliwego Cygana

uœmiechem. Wygl¹da³o to tak, jakby od zbocza odpad³ kawa³ ziemi

background image

13

i ods³oni³ star¹, bia³¹ ska³ê. – Ale nie jest mullo… mam nadziejê.

Nie ca³kiem mullo.

Nie uspokoi³o to jednak Cygana, który ju¿ otwiera³ usta, by znów

wyraziæ z szacunkiem w¹tpliwoœæ, ale Fikee odwróci³ siê i ruszy³

przez ³¹kê ku brzegowi rzeki. Po³y jego p³aszcza powiewa³y na wie-

trze jak skrzyd³a wielkiego owada.

Cygan westchn¹³ i powlók³ siê w stronê jednego z namiotów, æwi-

cz¹c po drodze utykanie. Mia³ nadziejê, ¿e uwolni go to od obowi¹z-

ku dŸwigania tej strasznej skrzyni.

Fikee szed³ ostro¿nie coraz ciemniejszym brzegiem rzeki w stro-

nê namiotu doktora Romany. Prócz chrapliwych westchnieñ lekkiej

bryzy wieczór by³ dziwnie cichy. Cyganie jakby domyœlali siê, ¿e ta

noc niesie ze sob¹ coœ donios³ego, i kr¹¿yli w ciszy, niespokojni jak

ich psy. Nawet jaszczurki przesta³y skakaæ i nurkowaæ z pluskiem

wœród nadbrze¿nych trzcin.

Namiot sta³ na polance, przytrzymany niezliczon¹ liczb¹ lin, jak

wielki, zacumowany przy brzegu statek. Wygiête postronki, wraz z tu-

zinem pali, podtrzymywa³y faluj¹c¹, niezmierzon¹ p³achtê namiotu

doktora. Fikee pomyœla³, ¿e wygl¹da jak ogromna zakonnica w zi-

mowym habicie, przykucniêta nad brzegiem rzeki.

Przechodz¹c schylony pod linami, zbli¿y³ siê do wejœcia, odsun¹³

na bok po³ê namiotu, po czym wszed³ do g³ównego pomieszczenia.

Zamruga³ oœlepiony œwiat³em, które p³ynê³o z licznych lamp na wy-

œcie³ane dywanami wnêtrze namiotu.

Kiedy doktor Romany wsta³ zza sto³u, Fikee poczu³, jak ogarnia

go uczucie beznadziejnej zazdroœci. Dlaczego, pyta³ nienawistnie, to

nie Romanelli wyci¹gn¹³ w Kairze, ubieg³ego wrzeœnia, krótsz¹ s³om-

kê? Fikee zdj¹³ swój bury p³aszcz i kapelusz, po czym cisn¹³ je w k¹t.

W œwietle lampy jego ³ysa czaszka lœni³a jak nierówno wypolerowa-

na koœæ s³oniowa.

Romany podszed³ do niego, huœtaj¹c siê groteskowo w swoich

wysokich butach na sprê¿ynowanych podeszwach, i chwyci³ przyby-

³ego za rêkê.

– To wielka rzecz, któr¹ my, to znaczy ty zaczynasz dzisiejszej

nocy – powiedzia³ zmienionym g³osem. – ¯a³ujê tylko, ¿e nie bêdê

tu z tob¹ osobiœcie.

Fikee wzruszy³ niecierpliwie ramionami.

– Obaj jesteœmy s³ugami. Moim posterunkiem jest Anglia, twoim

Turcja. Pojmujê, dlaczego mo¿esz byæ tu obecny tylko jako – skin¹³

nieznacznie d³oni¹ – replika.

background image

14

– Nie trzeba nawet wspomina栖 zacz¹³ Romany niskim g³osem,

jakby chcia³ wydobyæ echo z wy³o¿onych dywanami œcian namio-

tu – ¿e gdybyœ przypadkiem umar³ dzisiejszej nocy, mo¿esz byæ pe-

wien, i¿ zostaniesz zabalsamowany i pochowany z nale¿n¹ ceremo-

ni¹ i mod³ami.

– Jeœli zawiodꠖ odpar³ Fikee – nie bêdzie siê do kogo modliæ.

– Nie powiedzia³em: zawiedziesz. Mo¿e siê zdarzyæ, ¿e uda ci siê

otworzyæ wrota, ale umrzesz dokonuj¹c tego – zauwa¿y³ obojêtnie

Romany. – ¯yczy³byœ sobie wówczas, by post¹piono wedle obyczaju.

– Doskonale – odrzek³ Fikee, przytakuj¹c z wysi³kiem. – Zgoda –

dorzuci³ po chwili.

Od strony wejœcia dobieg³o szuranie stóp i po chwili rozleg³ siê

pe³en troski g³os.

– Rya? Gdzie postawiæ skrzyniê? Trzeba siê pospieszyæ, wydaje

mi siê, ¿e z rzeki wychodz¹ duchy, by zobaczyæ, co siê w niej kryje!

– Nie jest to ca³kiem wykluczone – mrukn¹³ doktor Romany, pod-

czas gdy Fikee nakazywa³ Cyganom, by wnieœli skrzyniê do œrodka

i postawili na pod³odze. Uczynili to pospiesznie, po czym wyszli tak

szybko, jak pozwala³y na to dobre obyczaje.

Przez jakiœ czas obaj bardzo starzy ludzie wpatrywali siê milcz¹-

co w skrzyniê. Wreszcie Fikee drgn¹³ i przemówi³:

– Pouczy³em Cyganów, by w czasie mojej… nieobecnoœci uwa-

¿ali ciê za swego przywódcê.

Romany przytakn¹³, po czym pochyli³ siê nad skrzyni¹ i zacz¹³

odrywaæ deski wieka. Odsun¹³ na bok kilka garœci zmiêtych papie-

rów i ostro¿nie wyci¹gn¹³ ma³e, drewniane pude³ko obwi¹zane sznur-

kiem. Postawi³ je na stole. Znowu odwróci³ siê w stronê skrzyni, ode-

rwa³ pozosta³e deski wieka i stêkaj¹c z wysi³ku podniós³ owiniêt¹

papierem paczkê, któr¹ po³o¿y³ na pod³odze. Mia³a kszta³t prawie

kwadratowy; ka¿dy z boków liczy³ oko³o metra, gruboœæ zaœ wyno-

si³a jakieœ piêtnaœcie centymetrów.

Podniós³ wzrok i powiedzia³:

– Ksiêga.

Niepotrzebnie, gdy¿ Amenofis Fikee wiedzia³, co to jest.

– Gdyby tylko móg³ tego dokonaæ tam, w Kairze – wyszepta³.

– Serce brytyjskiego imperium – przypomnia³ mu Romany. –

A mo¿e wyobra¿asz sobie, ¿e móg³by podró¿owaæ?

Fikee potrz¹sn¹³ g³ow¹ i klêkaj¹c przy stole wyci¹gn¹³ spod nie-

go globus ze szk³a, którego czêœæ mo¿na by³o zdj¹æ, nastêpnie zacz¹³

rozwi¹zywaæ wêze³ki na ma³ym, drewnianym pude³ku. Romany od-

background image

15

win¹³ tymczasem paczkê z papieru, ods³aniaj¹c czarne, drewniane

pude³ko wy³o¿one kawa³kami koœci s³oniowej, które tworzy³y setki

egipskich hieroglifów Starego Pañstwa. Zamkniêcie pude³ka by³o

skórzane, ale tak sparcia³e, ¿e pod wp³ywem dotyku rozpad³o siê

w py³. W œrodku znajdowa³o siê kolejne poczernia³e srebrne pude³-

ko z podobnymi hieroglifami. Kiedy Romany zdj¹³ z niego wieczko,

we wnêtrzu ukaza³o siê jeszcze jedno, tym razem z³ote, którego wspa-

niale wyg³adzona powierzchnia zap³onê³a w œwietle lampy.

Fikee otworzy³ swoje drewniane pude³ko i wyci¹gn¹³ z niego za-

korkowan¹ fiolkê, która by³a zawiniêta w kawa³ek we³ny. W fiolce

znajdowa³o siê oko³o trzydziestu mililitrów czarnego, gêstego p³y-

nu, który zdawa³ siê zawieraæ jakiœ osad.

Doktor Romany odetchn¹³ g³êboko, po czym zdj¹³ wieko z³otego

pude³ka.

Pocz¹tkowo s¹dzi³, ¿e zgas³y jednoczeœnie wszystkie lampy, lecz

kiedy podniós³ wzrok, stwierdzi³, ¿e ich p³omienie s¹ równie wysokie

jak poprzednio. Œwiat³o jednak w znacznym stopniu przygas³o; by³o

tak, jakby widzia³ pomieszczenie przez tafle matowego szk³a. Otuli³

szyjê ko³nierzem p³aszcza; powietrze nagle siê och³odzi³o.

Po raz pierwszy tej nocy odczuwa³ strach. Zmusi³ siê, by opuœciæ

wzrok i spojrzeæ na spoczywaj¹c¹ w pude³ku ksiêgê, która wch³onê-

³a œwiat³o i ciep³o. Na staro¿ytnym papirusie p³onê³y hieroglify; nie

œwiat³em, lecz intensywn¹ czerni¹, która zdawa³a siê wch³aniaæ jego

duszê. Znaczenie hieroglifów by³o dla niego zrozumia³e i ich sens

dr¹¿y³ jego umys³; byæ mo¿e dzia³oby siê tak samo z kimœ, kto nawet

nie potrafi³by odczytaæ tego przekazu, poniewa¿ powsta³ on u zara-

nia œwiata za spraw¹ boga Tota, ojca samego jêzyka. Oderwa³ bojaŸ-

liwy wzrok od papirusu, gdy¿ czu³, ¿e s³owa zapadaj¹ g³êboko w je-

go duszê, pozostawiaj¹c na niej swój œlad.

– Krew – powiedzia³ chrapliwie, gdy¿ nawet powietrze z trudem

przenosi³o dŸwiêki. – Krew naszego pana – powtórzy³, zwracaj¹c siê

do niewyraŸnej postaci Amenofisa Fikee. – W³ó¿ to do kuli.

Widzia³, jak Fikee porusza kciukiem haczyk w œcianie globusa,

wyjmuje korek z flakonika i wlewa do œrodka czarny p³yn, który za-

barwi³ górn¹ czêœæ szklanej kuli. Ksiê¿yc musia³ ju¿ wzejœæ, uœwia-

domi³ sobie Romany. Kropla spad³a na d³oñ Fikeego i chyba go

oparzy³a, gdy¿ sykn¹³ przez zaciœniête zêby.

– Dzia³aj… sam – rzek³ chrapliwie doktor Romany i poruszaj¹c

siê niczym œlepiec wyszed³ z namiotu na ³¹kê, gdzie wieczorne powie-

trze wydawa³o siê teraz ciep³e. Pod¹¿y³ niepewnym krokiem, ko³ysz¹c

background image

16

siê na podeszwach swoich dziwacznych butów, wzd³u¿ brzegu rzeki,

i wreszcie zdyszany kucn¹³ na ³agodnym wzniesieniu, po czym spoj-

rza³ na widoczny z odleg³oœci piêædziesiêciu metrów namiot.

Gdy jego oddech i puls uspokoi³y siê, pomyœla³ o Ksiêdze Tota,

któr¹ widzia³ przelotnie, i zadr¿a³. Jeœli ktokolwiek potrzebowa³ do-

wodów na istnienie magii przez ostatnie osiemnaœcie wieków, to owa

prehistoryczna Ksiêga by³a ich Ÿród³em; choæ Romany nigdy przed-

tem jej nie ogl¹da³, doskonale wiedzia³, ¿e kiedy ksi¹¿ê Setnau Kha-

-em-Uast zst¹pi³ w Memfis przed tysi¹cami lat do grobowca Ptah-

-nefer-ka, by j¹ odzyskaæ, zasta³ komorê grobow¹ oœwietlon¹ rzêsi-

stym blaskiem p³yn¹cym z Ksiêgi.

A ten akt magii, pomyœla³ niezadowolony, to niezwyk³e przedsiê-

wziêcie, maj¹ce siê dokonaæ tej nocy, by³oby skrajnie niebezpieczne

nawet wówczas, jeszcze zanim magia sta³a siê znacznie trudniejsza

i bardziej wymagaj¹ca wobec osoby czarnoksiê¿nika, i pomimo naj-

surowszej kontroli, nieprzewidywalna i zaskakuj¹ca w skutkach.

Nawet w tamtych dniach tylko najodwa¿niejsi i najsprawniejsi ka-

p³ani oœmieliliby siê wykorzystaæ hekau, moc s³ów, które tej nocy

mia³ wypowiedzieæ Fikee: s³owa te by³y inwokacj¹ i zarazem proœb¹

o przejêcie w³adzy, skierowan¹ do Anubisa, boga o g³owie szakala;

w czasach œwietnoœci Egiptu sprawowa³ on pieczê nad podziemnym

œwiatem zmar³ych i wrotami oddzielaj¹cymi go od œwiata ¿ywych.

Doktor Romany oderwa³ wzrok od namiotu i przeniós³ spojrzenie

na przeciwleg³y brzeg rzeki, na wrzosowiska ci¹gn¹ce siê a¿ do na-

stêpnego wzniesienia zwieñczonego drzewami, których rachityczne

ga³êzie ko³ysa³y siê na wietrze. Pó³nocny krajobraz, omiatany wiatrem,

przypomina³ mu d¿in: ostry, czysty i przepojony woni¹ ja³owca.

Nie chc¹c zag³êbiaæ siê w te rozwa¿ania, pomyœla³ o podró¿y do

Kairu, dok¹d przed czterema miesi¹cami udali siê wraz z Fikeem,

wezwani przez ich Mistrza, by zaradziæ pewnemu kryzysowi.

Nie mog¹c z powodu straszliwego zamieszania opuszczaæ swego

domu, Mistrz przez d³u¿szy czas korzysta³ z tajnej armii agentów

i ogromnej fortuny, by oczyœciæ Egipt z muzu³mañskich i chrzeœci-

jañskich elementów, a tak¿e, co by³o znacznie trudniejsze, by wy-

gnaæ tureckiego paszê i jego najemników, a tym samym wskrzesiæ

Egipt jako niepodleg³¹ potêgê œwiata. Pierwszy prze³om nast¹pi³ cztery

lata wczeœniej, w 1798 roku, po bitwie pod piramidami, choæ w owym

czasie wydawa³a siê ostateczn¹ klêsk¹ – poniewa¿ w jej rezultacie

do Egiptu wkroczyli Francuzi. Romany przymkn¹³ powieki, wspo-

minaj¹c odg³osy strza³ów francuskich muszkietów, rozbrzmiewaj¹-

background image

17

cych echem owego upalnego lipcowego popo³udnia nad wodami Nilu,

spotêgowanych odg³osem werbli, które towarzyszy³y szar¿uj¹cej

kawalerii mameluków; przed zapadniêciem nocy armie egipskich

gubernatorów, Ibrahima i Murada beja rozbito, w³adzê zaœ przejêli

Francuzi pod wodz¹ m³odego genera³a, Napoleona.

Dzikie i przepe³nione bólem wycie zerwa³o doktora Romany na

równe nogi; dŸwiêk ten odbija³ siê jeszcze przez kilka chwil echem

od drzew porastaj¹cych brzeg rzeki, a kiedy zamar³, Romany us³y-

sza³, jak któryœ z Cyganów mamrocze ze strachem zaklêcia. Z na-

miotu nie dobieg³ ju¿ ¿aden odg³os, wiêc doktor odetchn¹³ i znowu

przykucn¹³. Powodzenia, Amenofisie, pomyœla³. Powinienem raczej

powiedzieæ, oby bogowie byli z tob¹, ale teraz sam o tym w³aœnie

decydujesz. Potrz¹sn¹³ niespokojnie g³ow¹.

Gdy do w³adzy doszli Francuzi, wydawa³o siê, ¿e przepad³y wszel-

kie nadzieje na przywrócenie starego porz¹dku, wiêc Mistrz, dziêki

niezwykle misternej, magicznej manipulacji wiatrem i przyp³ywami,

udzieli³ nieznacznej pomocy brytyjskiemu admira³owi Nelsonowi,

który w nieca³e dwa tygodnie póŸniej zniszczy³ francusk¹ flotê. Po-

tem okupacja francuska obróci³a siê jednak na korzyœæ Mistrza; Fran-

cuzi ukrócili pe³n¹ arogancji w³adzê mameluckich bejów, a w 1800 r.

Muhammad odebra³ im ziemiê i wytêpi³ tureckich najemników, d³a-

wi¹cych kraj. Po powrocie Napoleona do Francji, dowództwo w Ka-

irze obj¹³ genera³ Kleber, który nie wtr¹ca³ siê w polityczne intrygi

Mistrza i nie przeszkadza³ mu w jego wysi³kach zmierzaj¹cych do

nawrócenia muzu³mañskiej i koptyjskiej ludnoœci na panteistyczny

kult Ozyrysa, Izydy, Horusa i Re. Wygl¹da³o w³aœciwie na to, ¿e fran-

cuska okupacja okaza³a siê dla Egiptu tym, czym szczepionka ospy

doktora Jennera dla ludzi: zast¹pieniem przez niegroŸn¹ infekcjê,

³atw¹ po jakimœ czasie do zlikwidowania œmiertelnej choroby która

ustêpowa³a dopiero po zgonie ofiary.

Z czasem wszystko zaczê³o siê psuæ. Jakiœ szaleniec z Aleppo za-

sztyletowa³ Klebera na kairskiej ulicy. Potem nast¹pi³y miesi¹ce nie-

pokoju, w czasie których Brytyjczycy zaczêli zaciskaæ pêtlê; do wrze-

œnia 1801 niezaradny nastêpca Klebera skapitulowa³ przed Brytyj-

czykami w Egipcie i Aleksandrii. Anglicy znaleŸli siê w samym

Kairze, i nim up³yn¹³ tydzieñ, aresztowano z tuzin agentów Mistrza.

Nowy gubernator znalaz³ te¿ powód, by pozamykaæ œwi¹tynie sta-

rych bogów, wzniesionych przez Mistrza poza murami miasta.

W przyp³ywie rozpaczy, Mistrz pos³a³ po swoich dwóch najstar-

szych i najpotê¿niejszych zastêpców, Amenofisa Fikee z Anglii i dok-

2 – Wrota Anubisa

background image

18

tora Monboddo Romanellego z Turcji, po czym przedstawi³ im pe-

wien plan; by³ on tak fantastyczny, ¿e mo¿na by pos¹dziæ wiekowe-

go cz³owieka o niesprawnoœæ umys³ow¹, ale wed³ug Mistrza by³ to

jedyny sposób, by wymazaæ Angliê z mapy œwiata i przywróciæ utra-

cone przed wiekami panowanie Egiptu.

Spotkali siê w wielkiej komnacie, w której mieszka³ zupe³nie sam,

z wyj¹tkiem ushabtis, czterech odlanych z wosku ludzkich postaci

naturalnych rozmiarów. Z wysokoœci swego dziwacznego tronu za-

instalowanego pod sufitem zacz¹³ ich przekonywaæ, ¿e chrzeœcijañ-

stwo, owa bezlitosna si³a, niszcz¹ca soki ¿ycia os³abionej magii, tra-

ci swe znaczenie wskutek zw¹tpienia, którym przepojone s¹ pisma

ludzi takich jak Wolter, Diderot czy Godwin.

Romanelli, z tak¹ sam¹ niecierpliwoœci¹ przyjmuj¹cy metafory wie-

kowego maga jak wiêkszoœæ informacji, wtr¹ci³ siê, by spytaæ bez ogró-

dek, jak to wszystko ma dopomóc w wyparciu Brytyjczyków z Egiptu.

– Istnieje pewna magiczna procedura… – zacz¹³ Mistrz.

– Magia! – przerwa³ mu Romanelli z pogard¹, na jak¹ tylko móg³

siê odwa¿yæ. – W dzisiejszych czasach dostalibyœmy zawrotów g³o-

wy i zaburzeñ wzroku, nie wspominaj¹c ju¿ o utracie co najmniej

trzech kilogramów wagi, gdybyœmy chcieli zmusiæ czarami kilka

bezdomnych psów do zejœcia nam z drogi; nawet wtedy wszystko

posz³oby nie tak, kundle zaœ pad³yby trupem na miejscu. £atwiej

wrzasn¹æ i postraszyæ je kijem. Jestem pewien, ¿e nie zapomnia³eœ

o swoich cierpieniach, których dozna³eœ przed trzema laty po mani-

pulacjach z pogod¹ w zatoce Abukir. Twoje oczy wypali³y siê ni-

czym daktyle pozostawione zbyt d³ugo na s³oñcu, a twoje nogi…!

– Jak powiedzia³eœ, nie zapomnia³em – stwierdzi³ zimno Mistrz,

kieruj¹c na Romanellego swój wzrok, który ju¿ uleg³ nieznacznej

poprawie; ten drgn¹³ bezwiednie, co mu siê zawsze zdarza³o, gdy

dostrzega³ w oczach Mistrza g³êbok¹, bezsensown¹ nienawiœæ. – Tak

siê sk³ada, ¿e choæ bêdê przy tym poœrednio obecny, jeden z was

musi dokonaæ tego aktu magii, gdy¿ powinien on siê odbyæ bardzo

blisko samego serca Imperium Brytyjskiego, a wiêc w Londynie; nie-

stety stan mego zdrowia nie pozwala na podró¿. Choæ wyposa¿ê was

w najsilniejsze œrodki i amulety, spe³nienie tego zadania, jak sugero-

wa³eœ, odbije siê w znacznej mierze na osobie maga. Bêdziecie ci¹-

gn¹æ s³omki spod obrusa na stole, a temu, który wyci¹gnie krótsz¹,

przypadnie w udziale dokonanie tego czynu.

Fikee i Romanelli wlepili wzrok w dwa patyczki wystaj¹ce spod

materia³u, a potem popatrzyli na siebie.

background image

19

– Có¿ to za akt? – spyta³ Fikee.

– Wiecie, ¿e nasi bogowie ju¿ odeszli. Przebywaj¹ teraz w Tuau-

cie, podziemnym œwiecie, a na jego wrota napiera od osiemnastu

wieków si³a, której nie pojmujê, ale jestem pewien, ¿e ma ona zwi¹-

zek z chrzeœcijañstwem. Bogiem owego œwiata i wrót jest Anubis,

pozbawiony jednak postaci, w jakiej móg³by siê tu pojawiæ. – Sie-

dzisko Mistrza przesunê³o siê nieznacznie i starzec na chwilê przy-

mkn¹³ oczy z bólu. – W Ksiêdze Tota – powiedzia³ w koñcu chrapli-

wie – znajduje siê zaklêcie; jest to inwokacja do Anubisa, za której

przyczyn¹ mo¿e on przenikn¹æ w maga. Pozwoli to bogu przyj¹æ

wasz¹ postaæ fizyczn¹. Wypowiadaj¹c owo zaklêcie, bêdziecie jed-

noczeœnie spisywaæ inne, wymyœlone przeze mnie, a które otworzy

wrota miêdzy dwoma œwiatami; uczyni to wy³om nie tylko w murze

œmierci, ale i w murze czasu, i je¿eli wszystko siê powiedzie, roze-

wr¹ siê one w podziemnym œwiecie sprzed czterdziestu trzech wie-

ków, kiedy to bogowie i ja mieliœmy pe³niê w³adzy.

Zapad³a cisza, trwaj¹ca dostatecznie d³ugo, by siedzisko Mistrza

przesunê³o siê o kilka nastêpnych i bolesnych dla maga centymetrów.

W koñcu Fikee przemówi³:

– A co siê stanie potem?

– Potem – odpar³ Mistrz szeptem, który obieg³ echem kolist¹ kom-

natꠖ bogowie Egiptu pojawi¹ siê znienacka we wspó³czesnej An-

glii. ¯ywy Ozyrys i Rae porannego nieba zamieni¹ chrzeœcijañskie

œwi¹tynie w gruzy, Horus i Konsu po³o¿¹ sw¹ transcedentn¹ si³¹ kres

wszystkim obecnie toczonym wojnom, a monstra Set i Sebek po¿r¹

tych wszystkich, którzy oœmiel¹ siê stawiaæ opór! Egipt odzyska he-

gemoniê, a œwiat znowu stanie siê czysty i nowy.

A jak¹ rolê móg³byœ ty, czy te¿ my, odegraæ w tym czystym, no-

wym œwiecie?, pomyœla³ Romanelli.

– Czy to wszystko jest mo¿liwe, czy jesteœ tego wszystkiego pe-

wien? – spyta³ z wahaniem Fikee. W koñcu œwiat by³ ju¿ niegdyœ

m³ody, a starzec nie mo¿e zmieniæ siê w ch³opca, podobnie jak wino

nie mo¿e staæ siê na powrót sokiem z winogron. – Dostrzeg³, ¿e Mistrz

pa³a coraz wiêkszym gniewem, ale mówi³ zdesperowany dalej: – Czy

absolutnie nie mo¿na… zaadaptowaæ siê do nowych warunków i bo-

gów? A jeœli czepiamy siê ton¹cego statku?

Mistrz dozna³ ataku wœciek³oœci, œlini¹c siê i be³kocz¹c bezradnie.

Jeden z woskowych pos¹gów drgn¹³ i zacz¹³ poruszaæ szczêkami.

– Zaadaptowaæ? – wrzasnê³o g³osem Mistrza woskowe gard³o. –

Chcesz przyj¹æ chrzest? Czy wiesz, co on z ciebie uczyni? Zniszczy

background image

20

twoj¹ moc, bêdziesz jak æma w ogniu! – Wœciek³y potok mowy spra-

wia³, ¿e woskowe usta pêka³y. – Ton¹cy statek? Ty cuchn¹cy, tchórz-

liwy pomiocie martwej ladacznicy! Nie ma znaczenia, czy zatonie,

czy zaton¹³, czy ju¿ tonie! Pop³yniemy nim. Wola³bym staæ u steru

tego zatopionego statku, ni¿ gniæ na pok³adzie nowego! Czy mam –

kha… kha… kha… – jêzyk i wargi woskowej postaci odpad³y pod

wp³ywem wci¹¿ ¿ywego oddechu.

Przez kilka chwil Mistrz i jego ushabti mamrotali jednoczeœnie,

a¿ w koñcu starzec odzyska³ panowanie nad sob¹, pos¹g zaœ umilk³.

– Czy mam ciê uwolniæ, Amenofisie? – spyta³.

Romanelli przypomnia³ sobie z niepokoj¹c¹ jasnoœci¹, jak kiedyœ

jeden z wiekowych s³ug Mistrza uwolni³ siê nagle z magicznych wiê-

zów swego pana; cz³owiek ten w ci¹gu zaledwie kilku minut uwi¹d³,

upad³, sczez³, rozsypa³ siê na kawa³ki, a w koñcu obróci³ siê w po-

pió³; lecz od obrazu œmierci i rozk³adu straszniejsze by³o to, ¿e cz³o-

wiek ten ca³y czas zachowa³ œwiadomoœæ… a jego agonia wydawa³a

siê straszliwsza od œmierci w p³omieniach.

Cisza w komnacie przeci¹ga³a siê, zak³óca³ j¹ tylko odg³os wo-

skowego jêzyka uderzaj¹cego o posadzkê.

– Nie – wyrzek³ w koñcu Fikee. – Nie.

– A zatem nale¿ysz do mej za³ogi i bêdziesz pos³uszny. – Mistrz

uczyni³ gest s³abym ramieniem. – Wyci¹gnij s³omkê.

Fikee spojrza³ na Romanellego, który sk³oni³ siê tylko i wskaza³

na stó³, jakby chcia³ powiedzieæ: „Najpierw ty”. Fikee podszed³ i wy-

ci¹gn¹³ jedn¹ z dwóch s³omek. By³a oczywiœcie krótsza.

Mistrz wys³a³ ich do ruin Memfis, by skopiowali z ukrytego ka-

mienia hieroglify, dziêki którym poznaj¹ jego prawdziwe imiê. Tutaj

równie¿ prze¿yli szok, gdy¿ widzieli kamieñ z imieniem Mistrza

ju¿ wczeœniej, przed wieloma wiekami. Wtedy widnia³y na nim dwa

symbole: ogieñ p³on¹cy w misie, a za nim sowa i krzy¿ z pêtl¹. Wy-

mawia³o siê to Czacza-em-Ankh, Si³a ¯ycia; lecz teraz na staro¿yt-

nym kamieniu widnia³y inne znaki: trzy rysunki w kszta³cie paraso-

li, ma³y ptak, sowa, stopa, znów ptak i ryba nad œlimakiem. Kaibi-

tu-em-Betu-Tuf – przeczyta³ Romanelli i przet³umaczy³ w myœlach:

Cienie nienawiœci.

Pomimo piek¹cego skwaru pustyni poczu³ ch³ód, lecz przypomnia³

sobie istotê, która jêcz¹c i wij¹c siê zamienia³a siê w py³, wiêc tylko

zacisn¹³ usta i skopiowa³ imiê.

background image

21

Gdy powrócili do Kairu, Mistrz opóŸni³ wyjazd Romanellego do

Turcji, by móc stworzyæ za pomoc¹ magicznego p³ynu jego replikê.

¯ywy z pozoru sobowtór, czy te¿ „ka”, zosta³ powo³any do ¿ycia, by

udaæ siê do Anglii wraz z Fikeem i dopomóc w przywo³aniu Anubi-

sa, ale wszyscy trzej wiedzieli, ¿e mia³ przede wszystkim pe³niæ rolê

stra¿nika i zapobiec ewentualnemu zaniedbaniu obowi¹zków. A po-

niewa¿ ta dziwaczna para mia³a zamieszkaæ a¿ do nadejœcia Ksiêgi

i flakonika z krwi¹ Mistrza, wœród Cyganów ze szczepu Fikeego,

Amenofis ochrzci³ „ka” imieniem Romany, czyli s³owem, zbli¿onym

do tego, jakim Cyganie okreœlali swój jêzyk i kulturê.

Z namiotu znowu dobieg³o wycie; tym razem przypomina³o bardziej

dŸwiêk, jaki wydaj¹ kawa³ki metalu pocierane o siebie ni¿ odg³os doby-

waj¹cy siê z gard³a ¿ywej istoty. Stawa³ siê stopniowo coraz g³oœniejszy

i wy¿szy. Przez chwilê, podczas której Romany zauwa¿y³ têpo, ¿e rzeka

trwa w bezruchu niczym tafla pomarszczonego szk³a, to dzwonienie,

zgrzytanie utrzymywa³o siê na najwy¿szej nucie, wype³niaj¹c swym

brzmieniem okolicê. Po chwili wyda³o mu siê, ¿e coœ pêk³o, jakby rozbi-

³a siê nad nimi ogromna kula, cicho, lecz wyczuwalnie. Upiorne wycie

te¿ ucich³o i gdy rozproszone dŸwiêki niknê³y w oszala³ym, rozpaczli-

wym szlochu, Romany poczu³, jak powietrze odzyskuje swe normalne

ciœnienie, a namiot, jakby cz¹steczki czarnej tkaniny straci³y nagle swe

w³aœciwoœci, rozb³ysn¹³ jasno¿ó³tym p³omieniem.

Romany ruszy³ biegiem wzd³u¿ brzegu, drogê oœwietla³ mu blask

ognia; parz¹c sobie palce odsun¹³ na bok p³on¹c¹ po³ê przy wejœciu

i wskoczy³ do zadymionego wnêtrza. W k¹cie tkwi³ skulony i wstrz¹-

sany ³kaniem Fikee. Romany zamkn¹³ Ksiêgê Tota, w³o¿y³ do z³ote-

go pude³ka, nastêpnie wepchn¹³ je pod pachê i wyszed³ chwiejnym

krokiem na zewn¹trz.

Gdy oddala³ siê ju¿ od intensywnego gor¹ca, odwróci³ siê s³ysz¹c

za plecami warczenie i popiskiwanie. Fikee wyczo³ga³ siê z namiotu

i zacz¹³ tarzaæ siê po ziemi, chc¹c najwidoczniej ugasiæ tl¹ce siê na

nim ubranie.

– Amenofisie! – zawo³a³ Romany, przekrzykuj¹c szum ognia.

Fikee wsta³ i obrzuci³ towarzysza têpym spojrzeniem, jakby go

nie poznawa³, po czym przechyli³ do ty³u g³owê i zawy³ jak szakal do

ksiê¿yca.

Romany natychmiast siêgn¹³ pod p³aszcz i wyci¹gn¹³ dwa pisto-

lety ska³kowe. Wycelowa³ jeden z nich i wypali³. Fikee, zgiêty wpó³,

przelecia³ dwa metry do ty³u i usiad³ ciê¿ko na ziemi; w chwilê póŸ-

niej przekrêci³ siê na bok i pomkn¹³ na czworakach w ciemnoœæ.

background image

22

Romany wycelowa³ drugi pistolet, najdok³adniej jak tylko potra-

fi³, i ponownie wypali³, lecz podskakuj¹ca postaæ nie zatrzyma³a siê

i niebawem zniknê³a.

– Do diab³a – wyszepta³ Romany. – Umrzyj tam gdzieœ, Ameno-

fisie. Jesteœ nam to winien.

Spojrza³ w niebo – nie dostrzeg³ œladu nadchodz¹cych bogów;

wpatrywa³ siê dostatecznie d³ugo w zachodni horyzont, by stwier-

dziæ z ponur¹ satysfakcj¹, ¿e s³oñce nie ma zamiaru siê pokazaæ.

Potrz¹sn¹³ znu¿ony g³ow¹.

Tak to zwykle bywa z czarami w dzisiejszych czasach, pomyœla³ z go-

rycz¹, coœ tam zadzia³a³o, choæ cel nie zosta³ osi¹gniêty.

W koñcu schowa³ pistolety, podniós³ Ksiêgê i ruszy³ powoli w stro-

nê cygañskiego obozu. Nawet psy siê pochowa³y i Romany, id¹c do

namiotu Fikeego, nie napotka³ nikogo. Gdy znalaz³ siê w œrodku,

od³o¿y³ z³ote pude³ko, zapali³ lampê, po czym d³ugo w nocy, pos³u-

guj¹c siê wahad³em, poziomic¹, teleskopem i kamertonem, dokonu-

j¹c mnóstwa obliczeñ, zarówno geometrycznych, jak i alchemicznych,

stara³ siê okreœliæ, do jakiego stopnia czar móg³ zadzia³aæ.

background image

23

Rozdzia³ 1

A zatem có¿ pozostaje w tym niepowstrzymanym strumieniu

z niesionych jego nurtem rzeczy, na których tak bardzo zale¿y cz³owiekowi?

To tak, jakby ktoœ zakocha³ siê w jednym z lec¹cych w górze wróbli,

który ju¿ zd¹¿y³ znikn¹æ sprzed oczu.

Marek Aureliusz

K

ierowca BMW podjecha³ szybko i p³ynnie do krawê¿nika, zaha-

mowa³ i wy³¹czy³ œwiat³a. Brendan Doyle wychyli³ siê i spojrza³ na

ogrodzon¹, pokryt¹ kamieniami rozleg³¹ posesjê, przed któr¹ siê za-

trzymali. Tonê³a w jaskrawym blasku elektrycznych lamp zawieszo-

nych na s³upach. S³ychaæ by³o ha³as pracuj¹cych gdzieœ niedaleko

maszyn.

– Dlaczego siê zatrzymaliœmy? – spyta³ nieco bezradnie.

Kierowca wysiad³ z samochodu i otworzy³ tylne drzwi po stronie

Doyle’a. Nocne powietrze by³o zimne.

– Tu w³aœnie przebywa pan Darrow – wyjaœni³. – Proszê pozwo-

liæ, ja to wezmꠖ doda³, bior¹c walizkê Doyle’a.

W czasie dzisiêciominutowej jazdy z lotniska Heathrow Doyle siê

nie odzywa³, ale teraz zdenerwowanie by³o silniejsze ni¿ niechêæ

przyznania siê, jak niewiele wiedzia³ o swojej sytuacji.

– Ja, hm, z tego, co mówili ci dwaj panowie, z którymi spotka-

³em siê w Fullerton, w Kalifornii, wywnioskowa³em, ¿e mój pobyt

tutaj ma coœ wspólnego z Samuelem Taylorem Coleridge’em – po-

wiedzia³ nieœmia³o, gdy zbli¿ali siê do furtki w ogrodzeniu z drucia-

nej siatki. – Czy mo¿e wie pan… o co dok³adnie chodzi?

– Jestem pewien, ¿e pan Darrow wyjaœni wszystko wyczerpuj¹-

co – odpar³ kierowca, który teraz, gdy jego rola na tym etapie dobie-

background image

24

g³a koñca, wydawa³ siê znacznie bardziej odprê¿ony. – Odnoszê wra-

¿enie, ¿e ma to zwi¹zek z wyk³adem.

Doyle przystan¹³.

– Wyk³ad? Nalega³ na mój przyjazd do Londynu, dziesiêæ tysiê-

cy kilometrów, tylko po to, ¿ebym wyg³osi³ wyk³ad? – oferuj¹c mi

dwadzieœcia tysiêcy dolarów, doda³ w myœlach.

– Naprawdê nie wiem, panie Doyle. Jak ju¿ wspomnia³em, pan

Darrow wyjaœni…

– A mo¿e orientuje siê pan, czy ma to zwi¹zek ze stanowiskiem,

na które powo³a³ ostatnio Steerfortha Bennera? – naciska³ Doyle.

– Nie s³ysza³em o panu Bennerze – odpar³ z o¿ywieniem kierow-

ca. – Proszê siê pospieszyæ, sir, harmonogram jest raczej napiêty,

rozumie pan.

Doyle westchn¹³ i ruszy³ przed siebie. Widok zwojów drutu kol-

czastego wzd³u¿ górnej krawêdzi siatki nie wp³yn¹³ na niego uspo-

kajaj¹co. Przyjrza³ siê dok³adniej i zauwa¿y³ ma³e, zapisane skrawki

papieru, a tak¿e ga³¹zki jakiejœ roœliny, byæ mo¿e jemio³y, przymo-

cowane w pewnych odstêpach do drutu. Przysz³o mu do g³owy, ¿e

pog³oski o Interdyscyplinarnej Badawczej Inicjatywie Darrowa –

IBID – s¹ prawdziwe.

– Powinienem chyba wspomnieæ o tym wczeœniej – zwróci³ siê

¿artobliwym tonem do kierowcy – ale nie potrafiê wywo³ywaæ du-

chów.

Mê¿czyzna postawi³ walizkê na ziemi i wcisn¹³ jeden z guzików

przy furtce.

– Nie s¹dzê, by to by³o konieczne, sir – odpar³.

Po drugiej stronie ogrodzenia spieszy³ w ich stronê umundurowa-

ny stra¿nik.

No có¿, siedzisz w tym po same uszy – powiedzia³ do siebie Doy-

le. – Bêdziesz móg³ przynajmniej zatrzymaæ piêæ tysiêcy dolarów,

nawet jeœli odrzucisz ofertê… cokolwiek to jest.

Gdy godzinê wczeœniej stewardesa obudzi³a go, by przypomnieæ

o zapiêciu pasa, Doyle odczu³ ulgê, poniewa¿ znowu œni³a mu siê

œmieræ Rebeki. W pierwszej czêœci snu zawsze by³ nieznajomym,

obdarzonym wiedz¹ o przysz³oœci, który próbuje rozpaczliwie od-

szukaæ Brendana i Rebekê Doyle’ów, nim zd¹¿¹ wsi¹œæ na motocykl,

albo przynajmniej nim Doyle zd¹¿y wjechaæ star¹ hond¹ na krêty

zjazd z Beach Boulevard na Santa Ana Freeway. Nieodmiennie jed-

background image

25

nak ponosi³ pora¿kê, skrêcaj¹c z piskiem opon na rogu ulicy, tylko

po to, by ujrzeæ z przera¿eniem, jak stary motocykl przyspiesza, po-

chyla siê na zakrêcie i znika za horyzontem. Zwykle budzi³ siê si³¹

woli w tym momencie, ale tym razem wypi³ kilka szklaneczek whi-

sky, wiêc mog³o mu siê to nie udaæ.

Usiad³ i zamruga³, wodz¹c spojrzeniem po rozleg³ej kabinie sa-

molotu i ludziach na s¹siednich fotelach. Pali³y siê œwiat³a i tylko za

oknem widaæ by³o cêtkowan¹ ciemnoœæ, a wiêc znów by³a noc, choæ

pamiêta³, ¿e jeszcze kilka godzin wczeœniej spogl¹da³ w dó³ przez

lodowate po³acie chmur. Podró¿ odrzutowcem by³a i tak ju¿ dezorien-

tuj¹ca, nawet jeœli nie przelatywa³o siê nad biegunami, wskutek cze-

go trudno by³o odgadn¹æ, jaki to dzieñ. Gdy ostatnim razem lecia³ do

Anglii, by³o po drodze l¹dowanie w Nowym Jorku, ale IBID oczy-

wiœcie nie mog³o czekaæ.

Wyci¹gn¹³ siê tak wygodnie, jak pozwala³ na to jego fotel, a wte-

dy z rozk³adanego stoliczka, który mia³ przed sob¹, zsunê³a siê ksi¹¿ka

i kilka kartek. Kartki spad³y z szelestem na pod³ogê, ksi¹¿ka zaœ z g³u-

chym uderzeniem. Jakaœ dama po drugiej stronie przejœcia podsko-

czy³a na swoim siedzeniu. Doyle, zak³opotany, uœmiechn¹³ siê prze-

praszaj¹co i schyli³ siê, ¿eby podnieœæ ksi¹¿kê i papiery. Porz¹dku-

j¹c je i widz¹c przy okazji sporo pustych miejsc i postawionych

znaków zapytania, zastanawia³ siê ponuro, czy nawet w Anglii, gdy¿

zamierza³ wykorzystaæ tê darmow¹ podró¿ dla w³asnych badañ, uda

mu siê wygrzebaæ jakieœ informacje na temat poety, którego biogra-

fiê stara³ siê napisaæ od dwóch lat. Z Coleridge’em by³o proœciej,

myœla³ wpychaj¹c papiery do teczki, która sta³a miêdzy jego stopa-

mi; za to William Ashbless to wielka niewiadoma.

Ksi¹¿k¹, która zsunê³a siê ze stolika, by³a prac¹ Baileya ¯ycie

Williama Ashblessa. Spad³a roz³o¿ona na pod³ogê i kilka po¿ók³ych

ze staroœci stronic oderwa³o siê. Umieœci³ je ostro¿nie na swoim miej-

scu, zamkn¹³ delikatnie ksi¹¿kê, wytar³ palce z kurzu i zacz¹³ wpa-

trywaæ siê w ma³o przydatne dzie³o.

Powiedzieæ, ¿e ¿ycie Ashblessa zosta³o udokumentowane w spo-

sób niezadowalaj¹cy, pomyœla³ strapiony, to eufemizm. William Ha-

zlitt dokona³ w 1825 roku krótkiej oceny jego dzie³, dorzucaj¹c przy

okazji kilka szczegó³ów o samym autorze, a najbli¿szy przyjaciel

Ashblessa, James Bailey napisa³ pe³n¹ luk i niedomówieñ biografiê,

któr¹ z braku lepszej uznano za miarodajne opracowanie. Doyle zdo³a³

uzupe³niæ tekst o kilka listów, wycinków z gazet i raportów policyj-

nych, ale ¿ycie poety wci¹¿ by³o pe³ne bia³ych plam.

background image

26

Na przyk³ad, w jakim mieœcie Wirginii mieszka³ Ashbless od swo-

ich narodzin do 1810 roku? Poeta wspomnia³ przy jakiejœ okazji, ¿e

w Richmond, gdzie indziej ¿e w Norfolk, ale w ¿adnym z tych miast

nie zachowa³y siê œlady jego pobytu. Doyle sk³ania³ siê ku przekona-

niu, ¿e k³opotliwy poeta zmieni³ nazwisko, kiedy przyby³ do Londy-

nu. Osobiœcie wyszuka³ nazwiska kilku mieszkañców Wirginii w wie-

ku dwudziestu piêciu lat, którzy zniknêli latem 1810 roku. Londyñ-

skie lata Ashblessa by³y stosunkowo ³atwe do ustalenia, chocia¿

biografia Baileya, bêd¹ca wersj¹ podan¹ przez samego Ashblessa,

mia³a watpliw¹ wartoœæ, krótka zaœ podró¿ do Kairu w 1811 roku,

w nieznanym celu, by³a przynajmniej udokumentowana.

To, czego brakuje, myœla³ Doyle, to szczegó³y, a niektóre z bia-

³ych plam w ¿yciu poety nie dawa³y mu spokoju. Istnia³, na przyk³ad,

prawdopodobny zwi¹zek Ashblessa z czymœ, co Sheridan okreœla³

nieodmiennie jako Ob³êd Tañcz¹cych Ma³p: chodzi³o o zadziwiaj¹-

co wysok¹ liczbꠖ wed³ug trzeŸwych ocen szeœæ, wed³ug bardziej

fantastycznych trzysta – pokrytych futrem stworów, które pojawia³y

siê wokó³ Londynu, a tak¿e w samym mieœcie, miêdzy rokiem 1800

a 1810; by³y to najprawdopodobniej ludzkie istoty, które, przepe³nio-

ne bólem, podrygiwa³y gwa³townie, przyprawiaj¹c œwiadków o szok,

a potem pada³y na ziemiê i umiera³y w straszliwych konwulsjach,

czym wywo³ywa³y jeszcze wiêksz¹ grozê. Madame de Staël zanoto-

wa³a, jakoby Ashbless przyzna³ jej siê kiedyœ po pijanemu, i¿ wie

o tej dziwacznej pladze wiêcej ni¿ oœmieli³ siê kiedykolwiek zdra-

dziæ, i co nie ulega³o w¹tpliwoœci, ¿e zabi³ jedn¹ z owych istot w ka-

wiarni niedaleko Threadneedle Street, w tydzieñ po swym przybyciu

do Londynu… Niestety ku zmartwieniu Doyle’a trop w tym miejscu

siê urywa³. Najwidoczniej Ashbless nigdy nie upi³ siê do tego stop-

nia, by opowiedzieæ de Staël ca³¹ tê historiê, gdy¿ w przeciwnym

razie przekaza³aby j¹ komuœ, a biografia Baileya naturalnie nie wspo-

mina³a o tym ani jednym s³owem.

I jakie by³y okolicznoœci jego œmierci? Bóg jeden wie, myœla³

Doyle, ilu wrogów narobi³ sobie ten cz³owiek za ¿ycia, ale który z nich

dopad³ go dwunastego kwietnia 1846 roku? Jego cia³o znaleziono

miesi¹c póŸniej na bagnach. By³o w stanie rozk³adu, lecz udowod-

niono, ¿e to jego zw³oki, podobnie jak to, ¿e zosta³ pchniêty szpad¹

w brzuch.

Do diab³a, myœla³ Doyle, wpatruj¹c siê przygnêbiony w ksi¹¿kê

na swoich kolanach, wiêcej wiadomo o Szekspirze. A przecie¿ Ash-

bless by³ wspó³czesny ludziom takim jak lord Byron, a wiêc ludziom,

background image

27

których ¿ycie udokumentowano zadziwiaj¹co dok³adnie! Mówi¹c

szczerze, cz³owiek ten by³ pomniejszym poet¹, a skromny i nie³atwy

dorobek zosta³by ca³kowicie zapomniany, gdyby nie kilka bardzo

krytycznych uwag Hazlitta i Wordswortha. Dlatego jego utwory za-

mieszczano czasem w szczególnie wyczerpuj¹cych antologiach; ¿y-

cie cz³owieka powinno jednak pozostawiæ po sobie wiêcej œladów.

Zobaczy³ przez okno po drugiej stronie przejœcia, ¿e migotliwe

œwiat³a Londynu zbli¿aj¹ siê, i doszed³ do wniosku, ¿e stewardesa

nie przyniesie mu nic do picia tu¿ przed l¹dowaniem. Rozejrza³ siê,

a potem wyj¹³ z wewnêtrznej kieszeni marynarki p³ask¹ flaszkê, od-

korkowa³ i nala³ trochê do plastikowego kubka, w którym podano

mu ostatniego drinka. Od³o¿y³ flaszkê i odetchn¹³, ¿a³uj¹c, ¿e nie

mo¿e zapaliæ jednego z cygar spoczywaj¹cych w drugiej kieszeni.

£ykn¹³ ciep³ej whisky i uœmiechn¹³ siê. £aphroaig by³ wci¹¿ cho-

lernie dobry, choæ nie móg³ równaæ siê z tym cudem, w jaki siê prze-

istacza³, gdy mia³ moc 45%. Prawdê mówi¹c, pomyœla³, te nowe cy-

gara z Republiki Dominikany nie dorównuj¹ tym, które produkowa-

no na Wyspach Kanaryjskich.

Przysz³o mu te¿ do g³owy, ¿e ¿adna z m³odych kobiet, z którymi

siê spotyka³ od œmierci Rebeki, nie by³a w ogóle interesuj¹ca.

Otworzy³ star¹ ksi¹¿kê i wlepi³ wzrok w rycinê na tytu³owej stro-

nie, portret skopiowany z popiersia d³uta Thorvaldsena: patrzy³ na

niego brodaty poeta o zapadniêtych oczach. Dziêki mistrzostwu rzeŸ-

biarza mo¿na by³o siê domyœliæ potê¿nego wzrostu i szerokich ba-

rów. Jak to by³o za twoich czasów, Williamie? – zastanawia³ siê Doyle.

Czy cygara, whisky i kobiety by³y lepsze?

Przez chwilê wyobra¿a³ sobie, ¿e nieznaczny, ironiczny uœmiech

Ashblessa jest adresowany do niego… Potem dozna³ takiego zawrotu

g³owy, ¿e niemal upuœci³ kubek i z³apa³ siê za porêcze swojego fotela,

gdy¿ wyda³o mu siê, ¿e Ashbless naprawdê patrzy na niego wzrokiem

pe³nym pogardliwego rozbawienia, z dystansu stu piêædziesiêciu lat.

Doyle potrz¹sn¹³ gwa³townie g³ow¹ i znowu od³o¿y³ ksi¹¿kê.

W³aœnie w takich chwilach wiadomo, ¿e cz³owiek jest zmêczony,

powiedzia³ sobie. Kiedy facet martwy od ponad wieku mruga do cie-

bie z portretu. Z Coleridge’em nigdy mu siê to nie zdarzy³o.

W³o¿y³ ksi¹¿kê do teczki, w której znajdowa³a siê zebrana przez nie-

go w charakterze referencji biografia Samuela Taylora Coleridge’a –

Bliski goœæ. Pragn¹³ pocz¹tkowo, by jego nastêpn¹ ksi¹¿k¹ by³a praca

na temat „Poetów Jezior”, ale recenzje Bliskiego goœcia, a tak¿e wyni-

ki sprzeda¿y sprawi³y, ¿e jego wydawca w Devriess University Press

background image

28

zasugerowa³, by Doyle kontynuowa³ pracê nad, jak siê wyrazi³, „mniej

zbadanym obszarem”. „Podziwia³em – przekonywa³ go wydawca –

pañskie dwa artyku³y w prasie uniwersyteckiej, które, z pewnym suk-

cesem, objaœni³y mroczny sens wersów Williama Ashblessa. Byæ mo¿e

biografia tego niezwyk³ego poety zostanie uznana przez krytyków

i uczelnianych bibliotekarzy za prze³omowe dzie³o”.

No có¿, myœla³ Doyle, zamykaj¹c teczkê, jeœli nie ucieknê siê do

absolutnej fikcji, to wszystko wskazuje na to, ¿e bêdzie to cholernie

krótka ksi¹¿ka.

Samolot zni¿a³ lot, i gdy Doyle ziewn¹³, odetka³y mu siê uszy. Za-

pomnij na razie o Ashblessie, pomyœla³. Za cokolwiek Darrow p³aci ci

dwadzieœcia tysiêcy dolarów, musi mieæ to zwi¹zek z Coleridge’em.

Napi³ siê jeszcze whisky, ¿ywi¹c nadziejê, ¿e jego obowi¹zki nie

bêd¹ wymaga³y uczestnictwa w seansach spirytystycznych czy cze-

goœ w tym rodzaju. Widzia³ kiedyœ tom poezji, który za poœrednic-

twem jakiegoœ medium podyktowa³ duch Shelleya, i teraz podejrze-

wa³, ¿e jego robota w IBID mo¿e mieæ podobny charakter. Zastana-

wia³ siê te¿, czy dwadzieœcia tysiêcy dolarów to dostatecznie wysoka

suma za wyrzeczenie siê zawodowej godnoœci i uczestnictwo w po-

dobnych bzdurach. Opró¿ni³ swój kubek, poniewa¿ mia³ wra¿enie,

¿e samolot za chwilê wyl¹duje.

By³o z pewnoœci¹ dziwnym zbiegiem okolicznoœci, ¿e tyle siê ostat-

nio s³ysza³o o IBID. Miesi¹c wczeœniej zaproponowali pracê Steer-

forthowi Bennerowi, najzdolniejszemu absolwentowi wydzia³u lite-

ratury angielskiej, jakiego Doyle kiedykolwiek uczy³. Doyle przypo-

mnia³ sobie swoje zdziwienie, gdy siê dowiedzia³ od Bennera, ¿e

IBID wci¹¿ istnieje. S³ysza³ oczywiœcie o tej firmie; zaczyna³a skrom-

nie w latach trzydziestych, by staæ siê pod kierownictwem swego nie-

tuzinkowego za³o¿yciela filarem amerykañskiego przemys³u nauko-

wego, mog¹cym rywalizowaæ z IBM czy Honeywell. Uczestniczyli

na wielk¹ skalê w przedsiêwziêciach typu program kosmiczny czy

badania podwodne, a w latach szeœædziesi¹tych, jak Doyle sobie przy-

pomina³, nieodmiennie sponsorowali sztuki Szekspira wystawiane

w telewizji bez reklam. Jednak w latach siedemdziesi¹tych informa-

cje o dzia³alnoœci firmy przesta³y siê pojawiaæ i Doyle przeczyta³

gdzieœ – w National Enquirer, jak mu siê zdawa³o, ¿e J.Cochran Dar-

row ma raka i po wypróbowaniu wszelkich tradycyjnych metod le-

czenia, wykorzystuj¹c œrodki dostêpne IBID, zwróci³ siê ku okulty-

zmowi, w nadziei znalezienia jakiegoœ lekarstwa w mrocznych ksiê-

gach magii. Newsweek zauwa¿y³ tylko, ¿e IBID zwalnia wiêkszoœæ

background image

29

swego personelu i zamyka oœrodki badawcze. Doyle przypomnia³

sobie równie¿ artyku³ w czasopiœmie Forbes zatytu³owany „K³opoty

IBIDem” na temat nag³ego spadku wartoœci firmy.

I wtedy wyszukali Bennera i zaoferowali mu lukratywne, choæ

bli¿ej nie sprecyzowane stanowisko. Pewnej nocy Benner opowie-

dzia³ Doyle’owi nad kuflem piwa o wszystkich testach, jakie mu-

sia³ przejœæ, by siê zakwalifikowaæ: sprawdzono jego czujnoœæ w sta-

nie zmêczenia i rozkojarzenia, wytrzyma³oœæ fizyczn¹ i zrêcznoœæ,

umiejêtnoœæ szybkiego rozwi¹zywania skomplikowanych proble-

mów logicznych. Zosta³ nawet poddany kilku testom, które wyda³y

siê Doyle’owi odra¿aj¹ce, a które, jak siê zdawa³o, mia³y oceniæ,

na ile Benner jest zdolny do bezwzglêdnego postêpowania. Benner

przebrn¹³ przez nie z powodzeniem i choæ powiedzia³ póŸniej Doy-

le’owi, ¿e zosta³ przyjêty na to stanowisko, to jednak zrêcznie, choæ

jak zwykle przyjaŸnie, unika³ wszelkich pytañ dotycz¹cych samej

pracy.

No có¿, myœla³ Doyle, gdy ko³a samolotu z lekkim wstrz¹sem

dotknê³y pasa startowego, mo¿e dowiem siê tego, czego Benner nie

chcia³ mi powiedzieæ.

Stra¿nik otworzy³ bramê i odebra³ walizkê od kierowcy, który ski-

n¹³ grzecznie g³ow¹ i odszed³ w stronê pomrukuj¹cego BMW. Doy-

le odetchn¹³ g³êboko i przeszed³ na drug¹ stronê ogrodzenia, stra¿-

nik zaœ zamkn¹³ za nim bramê.

– Mi³o nam pana goœciæ, sir – wyrecytowa³ podniesionym g³o-

sem, by przekrzyczeæ warkot dieslowskich silników. – Zechce pan

udaæ siê za mn¹.

Teren by³ bardziej rozleg³y ni¿ wygl¹da³o to od strony ulicy, tym

bardziej ¿e stra¿nik prowadzi³ go drog¹ okrê¿n¹, by unikn¹æ spotka-

nia z groŸnymi przeszkodami. Wielkie, ¿ó³te spychacze, które wpra-

wia³y ziemiê w drgania, ko³ysa³y siê i przemieszcza³y z miejsca na

miejsce; swoimi ko³ami rozgniata³y na py³ kamienie wielkoœci ludz-

kiej g³owy, wzniecaj¹c kurz i straszliwy ha³as. Gromadzi³y niezmie-

rzone iloœci gruzu w wielkie ha³dy, a potem spycha³y je gdzieœ w ciem-

noœæ; gruz, jak zauwa¿y³ Doyle, by³ œwie¿y, kamienie mia³y bia³e

krawêdzie i wydziela³y ostr¹ woñ. Krêcili siê tam te¿ ludzie, którzy

k³adli grube kable elektryczne, spogl¹dali przez instrumenty mierni-

cze i wykrzykiwali jakieœ liczby do swoich walkie-talkie. Pierœcieñ

silnych reflektorów mno¿y³ cienie ka¿dego obiektu.

background image

30

Stra¿nik mia³ ponad metr osiemdziesi¹t wzrostu i stawia³ d³ugie

kroki, wiêc ni¿szy od niego Doyle, zmuszony chwilami do biegu, by

nie zostaæ w tyle, szybko siê zasapa³. Po cholerê ten przeklêty po-

œpiech, zastanawia³ siê gniewnie; choæ jednoczeœnie przyrzek³ sobie,

¿e rano znów zacznie æwiczyæ przysiady i pompki.

W œwietle p³yn¹cym z reflektorów dostrzeg³ star¹, pogiêt¹, alu-

miniow¹ przyczepê na ko³ach, z pod³¹czonymi kablami i przewo-

dami telefonicznymi. By³ to, jak siê okaza³o, cel ich wêdrówki.

Stra¿nik pokona³ jednym skokiem trzy schodki i zapuka³, a kiedy

ktoœ krzykn¹³ od œrodka: „Wejœæ!”, zszed³ na ziemiê i skin¹³ na

Doyle’a.

– Pan Darrow czeka na pana.

Doyle wspi¹³ siê po schodkach, otworzy³ drzwi i wszed³ do przy-

czepy. Jej wnêtrze zarzucone by³o ksi¹¿kami i mapami; niektóre

wygl¹da³y jak starodruki z muzeum, inne by³y zupe³nie nowe; jed-

nak z wszystkich korzystano; mapy z kolorowymi pinezkami pokry-

wa³y nabazgrane o³ówkiem notatki, a ksi¹¿ki, nawet te najstarsze

i w najbardziej op³akanym stanie, by³y pootwierane i pomazane fla-

mastrami.

Zza wysokiego stosu ksi¹¿ek podniós³ siê stary cz³owiek. Doyle

by³ mimochodem poruszony, rozpoznaj¹c J.Cochrana Darrowa, zna-

nego mu dotychczas z setek zdjêæ, jakie widywa³ od wielu lat w ma-

gazynach i gazetach. Pocz¹tkowo zamierza³ traktowaæ bogatego,

lecz schorowanego i starego cz³owieka pob³a¿liwie, ale pod wp³y-

wem œwidruj¹cego i lodowatego spojrzenia od razu wyzby³ siê ta-

kich zapêdów.

Choæ w³osy starca by³y jaœniejsze i rzadsze ni¿ na stosunkowo

œwie¿ych zdjêciach, a policzki bardziej zapadniête, Doyle bez trudu

uwierzy³, ¿e ma przed sob¹ cz³owieka, który by³ pionierem badañ

w tak wielu dziedzinach nauki, ¿e trudno by³o je wszystkie wymie-

niæ, i ¿e przekszta³ci³ ma³¹ fabryczkê dzia³aj¹c¹ w niewielkim mia-

steczku w finansowe imperium, przy którym dokonania innych mi-

lionerów wypada³y wrêcz blado.

– Pan jest Doyle, mam nadziejꠖ stwierdzi³ swoim s³ynnym, g³ê-

bokim g³osem, który wci¹¿ by³ silny.

– Tak, sir.

– Dobrze. – Darrow przeci¹gn¹³ siê i ziewn¹³. – Proszê mi wyba-

czyæ, przesiadujê do póŸna. Niech pan siada, gdziekolwiek pan znaj-

dzie miejsce. Brandy?

– Z przyjemnoœci¹.

background image

31

Doyle usiad³ na pod³odze obok siêgaj¹cego kolan stosu ksi¹¿ek,

na którym w chwilê póŸniej Darrow postawi³ dwa papierowe kubki

i butelkê Hennessey w kszta³cie gruszki. Starzec usiad³ ze skrzy¿o-

wanymi nogami po drugiej stronie. Doyle zauwa¿y³ ze zgroz¹, ¿e

Darrow, uginaj¹c kolana, nawet nie stêkn¹³. Przysiady i pompki –

powtórzy³ w myœli.

– Wyobra¿am sobie, ¿e zastanawia³ siê pan nad charakterem tej

pracy – rzek³ Darrow, nalewaj¹c koniak. Chcê, by zapomnia³ pan

o wszelkich wnioskach, do jakich pan doszed³. Nie maj¹ z tym nic

wspólnego. Proszê. – Poda³ Doyle’owi kubek. – Zna siê pan na Co-

leridge’u, prawda?

– Tak – odpar³ ostro¿nie Doyle.

– I dysponuje pan wiedz¹ o jego czasach? Orientuje siê pan, co

dzia³o siê wtedy w Londynie, w Anglii, na œwiecie?

– Ca³kiem nieŸle, jak s¹dzê.

– A przez s³owo „wiedza” rozumiem nie to, ¿e ma pan w domu

ksi¹¿ki na ten temat albo ¿e wie pan, gdzie ich szukaæ w bibliotece

uniwersytetu kalifornijskiego. Chodzi mi o to, czy ma pan je w g³o-

wie, co jest znacznie porêczniejsze. OdpowiedŸ nadal brzmi „tak”?

Doyle skin¹³ g³ow¹.

– Niech pan mi opowie o Mary Wollstonecraft. Ale nie o tej, któ-

ra napisa³a Frankensteina, tylko o matce.

– No có¿, by³a prekursork¹ feminizmu, napisa³a ksi¹¿kê, chwi-

leczkê, Obrona praw kobiet, jak mi siê wydaje, i…

– Kogo poœlubi³a?

– Godwina, teœcia Shelleya. Umar³a w po³og…

– Czy Coleridge naprawdê dokona³ plagiatu Schlegla?

Doyle zamruga³.

– Hm, tak. Niew¹tpliwie. Ale s¹dzê, ¿e Walter Jackson Bate ma

racjê, k³ad¹c to raczej na karb…

– Kiedy zacz¹³ za¿ywaæ opium?

– W czasie pobytu w Cambrigde, chyba w 1790.

– Kim by³… – zacz¹³ Darrow, ale przerwa³ mu telefon. Starzec

zakl¹³, wsta³ i podszed³ do aparatu; podniós³ s³uchawkê i zacz¹³ ja-

k¹œ przerwan¹ niew¹tpliwie wczeœniej dyskusjê na temat cz¹steczek

i o³owianej os³ony.

Przez grzecznoœæ, a tak¿e brak zainteresowania tematem rozmo-

wy, Doyle uda³ zaciekawienie najbli¿szym stosem ksi¹¿ek – które po

chwili przerodzi³o siê w najwy¿sze zdumienie. Wzi¹³ ostro¿nie do

rêki tom le¿¹cy na samym wierzchu.

background image

32

Otworzy³ go, a wtedy pe³ne niedowierzania przypuszczenie spraw-

dzi³o siê; by³ to dziennik lorda Robba, o którego kserokopiê Doyle

b³aga³ British Museum od roku. Jak Darrow wszed³ w jego posiada-

nie, by³o niepojête. Choæ Doyle nigdy nie widzia³ tej ksi¹¿ki, czyta³

na jej temat i wiedzia³, czego dotyczy. Lord Robb by³ kryminolo-

giem-amatorem, a jego dziennik stanowi³ Ÿród³o najbardziej niezwy-

k³ych i czêsto niewiarygodnych historii kryminalnych z pierwszych

dwudziestu lat dziewiêtnastego wieku; prócz opowieœci o szczurach

przyuczonych do zabijania, zemstach zza grobu, sekretnych brac-

twach z³odziejskich i ¿ebraczych, zawiera³ jedyn¹ szczegó³ow¹ rela-

cjê z egzekucji legendarnego mordercy londyñskiego, znanego jako

Joe Psia Twarz; by³ on powszechnie uwa¿any za wilko³aka, rzekomo

zdolnego zamieniaæ siê na cia³a z kimkolwiek, lecz który nie by³ w sta-

nie zrzuciæ z siebie przekleñstwa likantrofii. Doyle chcia³ jakoœ po-

wi¹zaæ tê historiê z Ob³êdem Tañcz¹cych Ma³p, przynajmniej w stop-

niu, który pozwala³by na dyskusyjny przypis, dowodz¹cy jak staran-

nie autor opracowa³ temat.

Kiedy Darrow skoñczy³ rozmawiaæ, Doyle zamkn¹³ ksi¹¿kê i od³o-

¿y³ na swoje miejsce, zaznaczaj¹c w pamiêci, by poprosiæ póŸniej

o jej kopiê.

Darrow znowu usiad³ obok stosu ksi¹¿ek, na którym sta³a butelka

i kubki, i kontynuowa³ rozmowê dok³adnie w tym samym miejscu,

w którym przerwa³. Przez nastêpne dwadzieœcia minut zasypywa³

Doyle’a pytaniami, przeskakuj¹c z tematu na temat i rzadko pozwa-

laj¹c go rozwin¹æ; czasem ¿¹da³, by Doyle przedstawi³ wszystkie

szczegó³y danego zagadnienia: przyczyny i skutki Rewolucji Fran-

cuskiej, ¿ycie mi³osne brytyjskiego ksiêcia regenta, detale dotycz¹ce

ubiorów i architektury, ró¿nice wystêpuj¹ce w regionalnych dialek-

tach. A Doyle, który dobrze pamiêta³ niedawne badania dotycz¹ce

osoby Ashblessa, zdo³a³ odpowiedzieæ niemal na wszystkie pytania.

W koñcu Darrow odchyli³ siê i wyci¹gn¹³ z kieszeni paczkê pa-

pierosów bez filtra.

– A teraz – powiedzia³, zapalaj¹c i zaci¹gaj¹c siê g³êboko – chcê,

by zmyœli³ pan odpowiedŸ.

– Zmyœli³?

– Zgadza siê. Powiedzmy, ¿e znajdujemy siê w pokoju pe³nym

ludzi, z których kilkoro wie o literaturze wiêcej od pana, ale uchodzi

pan za miejscowego eksperta, wiêc musi pan przynajmniej sprawiaæ

wra¿enie cz³owieka, który wie wszystko. No wiêc ktoœ pyta pana,

dajmy na to: „Panie Doyle, w jakim stopniu, wed³ug pana, ulega³

background image

33

Wordsworth filozofii wyra¿onej w sztukach pisanych wierszem, któ-

rych autorem by³… no… na przyk³ad sir Arky Malarkey”? Szybko!

Doyle uniós³ brwi.

– No có¿, jest b³êdem, jak s¹dzê, upraszczaæ w ten sposób dzie³o

Malarkeya. Kiedy œledzi siê uwa¿nie dojrzewanie myœli tego autora,

wy³ania siê kilka systemów filozoficznych. Jedynie ostatnie jego

dokonania mog³yby przemawiaæ do Wordswortha, a jak wykazuj¹

w swoim Concordium Fletcher i Cunningham, nie ma bezpoœrednie-

go dowodu, ¿e Wordsworth tak naprawdê czyta³ Malarkeya. S¹dzê,

¿e przy próbie okreœlenia systemów filozoficznych, ktore mia³y wp³yw

na Wordswortha owocniej jest rozwa¿a慠– Przerwa³ i uœmiechn¹³

siê niepewnie do Darrowa. – Móg³bym nastêpnie rozwodziæ siê bez

koñca nad tym, jaki wp³yw wywar³a na niego Deklaracja Praw Cz³o-

wieka z Rewolucji Francuskiej.

Darrow przytakn¹³, patrz¹c spod zmru¿onych powiek przez chmurê

wij¹cego siê dymu.

– NieŸle – przyzna³. – Mia³em tu dziœ po po³udniu pewnego fa-

ceta; Nostrand z Oxfordu, wydaje na nowo listy Coleridge’a. By³ on

oburzony sam¹ ide¹ zmyœlonej odpowiedzi.

– Nostrand ma najwidoczniej bardziej rozwiniête poczucie etyki

ni¿ ja – stwierdzi³ trochê sztywno Doyle.

– Najwidoczniej. Nazwa³by siê pan cynikiem?

– Nie. – Doyle zacz¹³ siê irytowaæ. – Niech pan pos³ucha, spyta³

mnie pan, czy umiem za pomoc¹ blefu odpowiedzieæ na pytanie, a ja,

niemal natychmiast, spróbowa³em to zrobiæ. Nie mam jednak zwy-

czaju twierdziæ, ¿e znam rzeczy, o których w rzeczywistoœci nie mam

pojêcia. Czy to w s³owie drukowanym, czy na zajêciach ze studenta-

mi, zawsze jestem gotów przyznaæ…

Darrow rozeœmia³ siê i podniós³ d³oñ.

– Spokojnie, synu, nie to mia³em na myœli. Nostrand jest g³up-

cem, a pañski blef podoba³ mi siê. Chodzi³o mi o to, czy jest pan

cynikiem. Czy jest pan sk³onny odrzucaæ nowe idee, jeœli przypomi-

naj¹ one panu coœ, co zd¹¿y³ ju¿ pan uznaæ za nonsens?

No i mamy seans spirytystyczny, pomyœla³ Doyle.

– Nie s¹dzꠖ powiedzia³ ostro¿nie.

– A gdyby ktoœ stwierdzi³, ¿e posiada niezaprzeczalny dowód na

to, i¿ astrologia dzia³a, albo ¿e wewn¹trz ziemi istnieje zagubiony

œwiat, lub ¿e jakakolwiek z rzeczy uznawanych przez inteligentnego

cz³owieka za niemo¿liwe, jest mo¿liwa? By³by pan sk³onny go wy-

s³uchaæ?

3 – Wrota Anubisa

background image

34

Doyle zmarszczy³ brwi.

– To by zale¿a³o od tego, kto tak twierdzi. Choæ prawdopodob-

nie nie.

No dobra, pomyœla³. Wci¹¿ mam piêæ tysiêcy i bilet powrotny.

Darrow skin¹³ g³ow¹, wyraŸnie zadowolony.

– Mówi pan to, co myœli, to dobrze. Pewien stary oszust, z któ-

rym wczoraj rozmawia³em, by³ gotów siê zgodziæ, ¿e ksiê¿yc to jed-

na z zagubionych pi³ek golfowych Boga, gdybym tylko tak powie-

dzia³. Strasznie by³ napalony na dwadzieœcia tysiêcy. No dobrze, damy

panu szansê. Czasu jest niewiele, a ja obawiam siê, ¿e jest pan naj-

lepszym specjalist¹ od Coleridge’a, jakiego mo¿emy mieæ.

Stary cz³owiek westchn¹³, przesun¹³ palcami po rzedn¹cych w³o-

sach i pos³a³ Doyle’owi twarde spojrzenie.

– Czas – powiedzia³ z powag¹ – mo¿na przyrównaæ do rzeki p³y-

n¹cej pod warstw¹ lodu. Napina ona nas, jakbyœmy byli wodorosta-

mi, od korzenia po czubek, od narodzin do œmierci, op³ywaj¹c wszel-

kie ska³y czy przeszkody, które trafiaj¹ siê na naszej drodze; i nikt

nie mo¿e wyjœæ z tej rzeki przez ów lodowy dach, nikt te¿ nie mo¿e

ruszyæ pod pr¹d.

Przerwa³, by zgasiæ papierosa na jakiejœ starej, marokañskiej opra-

wie ksi¹¿ki.

Doyle by³ najwyraŸniej rozczarowany, s³ysz¹c niejasne komu-

na³y, podczas gdy spodziewa³ siê, ¿e jego sceptycyzm wobec ewen-

tualnych rewelacji bêdzie wystawiony na ciê¿k¹ próbê. Podejrze-

wa³, ¿e mimo wszystko z g³ow¹ starego cz³owieka nie wszystko

by³o w porz¹dku.

– Hm – odezwa³ siê, maj¹c wra¿enie, ¿e oczekuje siê po nim ja-

kiejœ odpowiedzi. – Bardzo interesuj¹ce za³o¿enie, sir.

– Za³o¿enie? – Teraz z kolei Darrow by³ poirytowany. – Nie zaj-

mujê siê za³o¿eniami, ch³opcze. – Zapali³ nastêpnego papierosa i za-

cz¹³ mówiæ cicho, ale gniewnie, niemal do samego siebie. – Mój Bo¿e,

najpierw wyczerpujê ca³¹ strukturê wspó³czesnej nauki, próbujê j¹

obj¹æ! Potem spêdzam lata na wyciskaniu prawdy, kropla po kropli,

z pewnych… starodawnych pism, sprawdzaj¹c rezultaty i systematy-

zuj¹c je. PóŸniej muszê nak³oniæ, namówiæ proœb¹ i groŸb¹, a nawet

w dwóch przypadkach zaszanta¿owaæ ch³opców w moich laboratoriach

w Denver, a przecie¿ faceci od teorii kwantowej, na litoœæ bosk¹, s¹

rzekomo genialnymi i najbardziej elastycznymi naukowcami w dzisiej-

szych czasach. Muszê ich wrêcz tyranizowaæ, by zechcieli chocia¿by

rozwa¿yæ dziwne lecz diabelnie empiryczne dowody, i wyegzekwo-

background image

35

waæ si³¹, by nadali im jakiœ praktyczny kszta³t. Zrobili to w koñcu,

a wymaga³o to syntezy ca³kiem nowego jêzyka, sk³adaj¹cego siê po

czêœci z nieeuklidesowej geometrii, po czêœci z rachunku tensorowe-

go, po czêœci z symboli alchemicznych, no i mam wyniki. Jest to naj-

wa¿niejsze odkrycie w mojej karierze, czy jakiejkolwiek od 1916 roku,

i staram siê wyjaœniæ ca³¹ rzecz w jednym zdaniu ludzkiej mowy…

Robiê jakiemuœ pomniejszemu wyk³adowcy ³askê, pozwalaj¹c mu

wys³uchaæ… A on uwa¿a, ¿e powiedzia³em coœ w rodzaju „¯ycie jest

snem”, czy „Mi³oœæ pokona wszystko”.

Wypuœci³ k³¹b dymu z przeci¹g³ym, pe³nym irytacji œwistem.

Doyle czu³, jak twarz mu czerwienieje.

– Stara³em siê byæ grzeczny, panie Darrow, a…

– Ma pan racjê, panie Doyle, nie jest pan cyniczny. Pan jest po

prostu g³upi.

– Dlaczego nie pójdzie pan do diab³a, sir? – spyta³ Doyle g³o-

sem, któremu stara³ siê nadaæ ton nonszalancji. – Niech pan sobie

jeŸdzi na ³y¿wach po tej pañskiej zamarzniêtej rzece, dobra? – Wsta³

i wychyli³ resztê brandy. – I mo¿e pan sobie zatrzymaæ swoje piêæ

tysiêcy, wezmê tylko bilet powrotny i poproszê o odwiezienie na lot-

nisko. Natychmiast. – Doyle zauwa¿y³, ¿e Darrow wci¹¿ marszczy

brwi, a starcza skóra wokó³ jego oczu zaczyna siê œci¹gaæ. Doyle

jednak by³ zbyt rozgniewany, by usi¹œæ ponownie. – Niech pan spro-

wadzi tu starego Nostranda i powie mu o wodorostach i ca³ej reszcie

tych pañskich bzdur.

Darrow podniós³ g³owê i przygl¹da³ mu siê.

– Nostrand zyska³by pewnoœæ, ¿e oszala³em.

– A wiêc niech go pan tu sprowadzi za wszelk¹ cenê, bêdzie to

pierwszy raz, kiedy ten cz³owiek siê nie pomyli.

Starzec uœmiecha³ siê szeroko.

– A tak na marginesie, Nostrand doradza³ mi, bym da³ sobie z pa-

nem spokój. Mówi³ mi, ¿e jedyne, co pan potrafi, to umiejêtnie wy-

korzystywaæ osi¹gniêcia innych ludzi.

Doyle otworzy³ usta, by rzuciæ jak¹œ wœciek³¹ ripostê, ale tylko

westchn¹³.

– Do diab³a z tym – powiedzia³. – Gdyby jeszcze Nostrand nazwa³

pana zbzikowanym, to by³by to ju¿ drugi raz w ¿yciu, jak mia³ racjê.

Darrow rozeœmia³ siê z zadowoleniem.

– Wiedzia³em, ¿e siê nie mylê co do pana, Doyle. Proszê siadaæ.

By³oby oznak¹ z³ego zachowania wyjœæ teraz, kiedy Darrow na-

pe³nia³ jego kubek, wiêc pos³ucha³, uœmiechaj¹c siê niezbyt m¹drze.

background image

36

– Potrafi pan wyprowadziæ cz³owieka z równowagi – zauwa¿y³.

– Jestem starym cz³owiekiem, który nie spa³ od trzech dni. Szko-

da, ¿e mnie pan nie pozna³ trzydzieœci lat temu. – Zapali³ nastêpnego

papierosa. – Niech pan spróbuje to sobie teraz wyobraziæ; gdyby móg³

pan stan¹æ nad rzek¹ czasu, powiedzmy na jakimœ brzegu, i przenik-

n¹æ wzrokiem lód, to nic nie sta³oby na przeszkodzie, by udaæ siê

w górê strumienia i ujrzeæ Rzym i Niniwê w dniach ich œwietnoœci,

albo te¿ w dó³, i zobaczyæ, co szykuje dla pana przysz³oœæ.

Doyle skin¹³ g³ow¹.

– A zatem po przejœciu piêtnastu kilometrów w górê rzeki zoba-

czy³oby siê zasztyletowanie Cezara, a po przejœciu siedemnastego

jego narodziny.

– Zgadza siê! Podobnie p³yn¹c pod pr¹d, dociera siê wpierw do

czubków wodorostów, a dopiero póŸniej do ich korzeni. A teraz, pro-

szê s³uchaæ uwa¿nie, dochodzimy do sedna sprawy; coœ kiedyœ spo-

wodowa³o, ¿e w tej metaforycznej skorupie lodowej powsta³y szcze-

liny. Niech pan mnie nie pyta, jak do tego dosz³o, proszê przyj¹æ, ¿e

na przestrzeni z grubsza szeœciuset lat mo¿na dojrzeæ wiele… roz-

rzuconych szczelin, przypominaj¹cych swym uk³adem dziury po po-

cisku œrutowym, szczelin, w których nie zachodz¹ pewne normalne

reakcje chemiczne, a skomplikowane maszyny nie dzia³aj¹, natomiast

funkcjonuje system, który zwiemy magi¹. – Obdarzy³ Doyle’a wy-

zywaj¹cym spojrzeniem. – Niech pan spróbuje, Doyle, niech pan tylko

spróbuje.

Doyle skin¹³ g³ow¹.

– Proszê mówiæ dalej.

– A zatem w jednej z tych szczelin nie bêdzie dzia³aæ telewizja,

ale w³aœciwie przyrz¹dzony eliksir mi³oœci – Tak! Nad¹¿a pan za mn¹?

– Och, bez trudu. Ale czy nikt ju¿ wczeœniej nie zauwa¿y³ tych

szczelin?

– Oczywiœcie, ¿e tak. Te ok³adki, które widzi pan przy oknie, pe³-

ne s¹ wycinków z gazet i zapisków dokonywanych w ró¿nych pa-

miêtnikach, pocz¹wszy od 1624 roku.Nadmieniaj¹ one o sytuacjach,

kiedy to magia zdawa³a siê naprawdê, w udokumentowany sposób,

dzia³aæ, a po wiekach mo¿na znaleŸæ jak¹œ wzmiankê, akurat tego

samego dnia i miesi¹ca, o awarii w dop³ywie pr¹du czy te¿ zak³óce-

niach radiowych na tym samym obszarze. Niech pan sobie wyobrazi,

cz³owieku, ¿e jest w Soho ulica, któr¹ ludzie wci¹¿ nazywaj¹ cmen-

tarzyskiem samochodów, poniewa¿ przez szeœæ dni w 1954 roku ka¿dy

samochód, który na ni¹ wjecha³, psu³ siê i musia³ byæ odholowany…

background image

37

przez konie! – a potem zapala³ bez trudu na nastêpnej ulicy. Dodam,

¿e pewna trzeciorzêdna spirytystka o w³aœciwoœciach medium, która

tam mieszka³a, organizowa³a, akurat tego tygodnia, popo³udniow¹

herbatkê i seanse spirytystyczne; nikt nigdy siê nie dowiedzia³, co

siê naprawdê wydarzy³o, ale wszystkie damy znaleziono martwe, lo-

dowato zimne ju¿ w nieca³¹ godzinê po zgonie, i to w ogrzewanym

pokoju, z wyrazem najwy¿szego przera¿enia na twarzach. Historia

zosta³a przez prasê zbagatelizowana, awarie samochodów zaœ przy-

pisano, cytujê: „akumulacji statycznych ³adunków elektrycznych”.

Istniej¹ setki podobnych przyk³adów. Natkn¹³em siê na to, gdy… no

có¿, próbowa³em osi¹gn¹æ coœ, czego nie uda³o siê nauce, a tak¿e

stwierdziæ, czy, kiedy i gdzie mog³aby zadzia³aæ magia. Stwierdzi-

³em, ¿e te promagiczne-antymaszynowe pola s¹ umiejscowione wo-

kó³ Londynu i rozrzucone na przestrzeni dziejów na wzór krzywej

w kszta³cie dzwonu, której szczyt przypada, mniej wiêcej, miêdzy

1800 a 1805 rokiem; wystêpowa³y bardzo czêsto w tych w³aœnie la-

tach, choæ by³y raczej krótkotrwa³e i obejmowa³y swym zasiêgiem

niewielki obszar. Stawa³y siê natomiast szersze i rzadsze, im dalej od

lat szczytowych. Nad¹¿a pan?

– Tak – odpar³ ostro¿nie Doyle. – A¿ do tysi¹c szeœæsetnego roku,

powiada pan? A zatem szczeliny w owym czasie, gdyby siê ujawni-

³y, wystêpowa³yby rzadko, ale by³yby d³u¿sze pod wzglêdem czasu

ich trwania. A potem pojawienie ich przyspiesza³oby siê i skraca³o

równoczeœnie, a czêstotliwoœæ ich wystêpowania oko³o 1802 roku

przypomina³aby tykanie licznika Geigera. PóŸniej nast¹pi³o ponow-

ne ich spowolnienie i wyd³u¿enie. Czy zanikaj¹ ca³kowicie przy obu

koñcach krzywej?

– Dobre pytanie. Owszem. Równania wykazuj¹, ¿e najwczeœniej-

sza przypad³a na rok 1504, a zatem krzywa siêga na odleg³oœæ trzy-

stu lat w ka¿d¹ stronê, co daje ³¹cznie oko³o szeœciuset lat. W ka¿-

dym razie, kiedy zacz¹³em dostrzegaæ tê zale¿noœæ, by³em tak zafa-

scynowany, ¿e niemal zapomnia³em o swoim pierwotnym celu.

Próbowa³em zaprz¹c do pracy nad t¹ ³amig³ówk¹ moich ch³opców.

Niestety! Widzieli tylko szalonego starca, podjêto te¿ kilka prób

umieszczenia mnie w odpowiedniej instytucji. Ale wypl¹ta³em siê

z sieci i zmusi³em ich do kontynuacji badañ, do wykorzystania w pro-

gramach komputerowych zasad Bessonusa i Midorgiusa oraz Erne-

sta Burgraviusa; no i w koñcu dowiedzia³em siê, czym by³y i s¹ te

szczeliny: szczelinami w murze czasu.

– Dziury w lodzie pokrywaj¹cym rzekꠖ przytakn¹³ Doyle.

background image

38

– Zgadza siꠖ niech pan sobie wyobrazi dziury w tym lodowym

sklepieniu; jeœli czêœæ pañskiego ¿ycia, jakiœ fragment wodorostu sie-

demdziesiêcioletniej d³ugoœci, znajdzie siê przypadkowo pod jedn¹

z tych dziur, to nic nie stoi na przeszkodzie, by wyjœæ ze strumienia

akurat w tym punkcie.

– Dok¹d? – spyta³ ostro¿nie Doyle, pilnuj¹c siê, by w jego g³osie

nie zabrzmia³ ton szyderstwa czy litoœci. Pomyœla³: Mo¿e do Oz?

Albo do nieba, czy mo¿e nawet królestwa nieska¿onych warzyw.

– Donik¹d – odpar³ niecierpliwie Darrow. – Do bezczasu. Wszyst-

ko, co mo¿na zrobiæ, to wejœæ w nastêpn¹ szczelinê.

– I wyl¹dowaæ w rzymskim senacie, ¿eby zobaczyæ, jak akurat

morduj¹ Cezara. Nie, przepraszam, dziury siêgaj¹ tylko 1500 roku;

no dobrze, zobaczyæ wielki po¿ar Londynu w 1666.

– S³usznie, jeœli akurat w tym czasie znajduje siê szczelina. I w tym

miejscu. Nie mo¿na wejœæ z powrotem do rzeki czasu w dowolnym

miejscu, a jedynie przez istniej¹c¹ szczelinê. No i – stwierdzi³ z nut¹

dumy typow¹ dla odkrywcy – mo¿na wycelowaæ w tak¹ a nie inn¹

szczelinê, wszystko zale¿y od mocy… napêdu wykorzystanego przy

wychodzeniu ze swojej szczeliny. Poza tym jest mo¿liwe dok³adne

okreœlenie po³o¿enia szczeliny w czasie i przestrzeni. Pojawiaj¹ siê

wed³ug matematycznie przewidywalnego wzoru ze swego Ÿród³a –

czymkolwiek ono jest – w pierwszej czêœci 1802 roku.

Doyle stwierdzi³ z zak³opotaniem, ¿e ma wilgotne d³onie.

– Ten napêd, o którym pan wspomnia³ – powiedzia³ z namys³em. –

Czy to coœ, co jest pan w stanie wyprodukowaæ?

Darrow uœmiechn¹³ siê okrutnie.

– Tak.

Doyle zacz¹³ dostrzegaæ sens w destrukcji, która dokonywa³a siê

na zewn¹trz, w tych wszystkich ksi¹¿kach, nawet we w³asnej obec-

noœci w tym miejscu.

– A zatem jest pan w stanie podró¿owaæ przez dzieje. – Uœmiech-

n¹³ siê niepewnie do starego cz³owieka, próbuj¹c sobie wyobraziæ

J. Cochrana Darrowa, nawet starego i schorowanego, poruszaj¹cego

siê swobodnie w jakimœ minionym wieku. – „Lêkam siê ciebie, stary

¿eglarzu” – zacytowa³ w myœli.

– Tak, wracamy do Coleridge’a i pana. Czy wie pan, gdzie by³

poeta w sobotê wieczorem, pierwszego sierpnia 1810 roku?

– Dobry Bo¿e, nie. William Ashbless przyby³ do Londynu zaled-

wie… tydzieñ póŸniej. Ale Coleridge? Wiem, ¿e mieszka³ wtedy

w Londynie…

background image

39

– Tak. No có¿, w ów sobotni wieczór Coleridge wyg³osi³ wyk³ad

na temat Aereopagitici Miltona w gospodzie „Pod koron¹ i kotwic¹”

przy Strandzie.

– Och, s³usznie. Ale chodzi³o chyba o Lycidasa, prawda?

– Nie. Montagu by³ wtedy nieobecny. Poda³ b³êdn¹ informacjê.

– Ale jedynie list Montagu zawiera wzmiankê o tym wyk³adzie. –

Doyle przekrzywi³ g³owê. – Hm… prawda?

Stary cz³owiek uœmiechn¹³ siê.

– Kiedy IBID przystêpuje do pracy badawczej, synu, to wykonu-

je robotê jak nale¿y. Nie, dwaj z ludzi obecnych na wyk³adzie, urzêd-

nik wydawcy i dyrektor szko³y, pozostawili dzienniki, które wpad³y

mi w rêce. To by³a jednak Aereopagitica. Nauczycielowi uda³o siê

nawet zastenografowaæ spor¹ czêœæ wyk³adu.

– Kiedy pan to znalaz³? – spyta³ szybko Doyle. – Nie opubliko-

wany wyk³ad Coleridge’a! – zawo³a³ i pomyœla³ pod wp³ywem gorz-

kiej zazdroœci: Mój Bo¿e, gdybym zdoby³ to dwa lata temu, mój Bli-

ski goœæ mia³by inne recenzje.

– Jakiœ miesi¹c temu. Dopiero w lutym ekipa z Denver przekaza-

³a mi wyniki badañ, i od tego czasu IBID zdobywa wszystkie ksi¹¿ki

czy pamiêtniki dotycz¹ce Londynu 1810 roku.

Doyle roz³o¿y³ rêce.

– Dlaczego?

– Poniewa¿ jedna z tych szczelin znajduje siê niedaleko Kensing-

ton, piêæ mil od Strandu, i przypada na wieczór pierwszego sierpnia

1810 roku. I w przeciwieñstwie do innych szczelin znajduj¹cych siê

w pobli¿u Ÿród³a 1802 roku, ta ma d³ugoœæ czterech godzin.

Doyle pochyli³ siê, by dolaæ sobie brandy. Odczuwa³ ogromne

podniecenie, które próbowa³ ostudziæ powtarzaj¹c sobie, ¿e to, o czym

siê tu mówi, jest – choæ fascynuj¹ce – w gruncie rzeczy niemo¿liwe.

Trzymaj siê tego, przekonywa³ samego siebie, a mo¿e uda ci siê zdo-

byæ dziennik Robba albo notatnik tego nauczyciela. Ale nie oszuki-

wa³ siê, chcia³ w tym naprawdê uczestniczyæ.

– No i jest oczywiœcie inna szczelina, tutaj i teraz.

– Tutaj, zgadza siê, ale nie ca³kiem teraz. Wci¹¿ znajdujemy

siꠖ Darrow spojrza³ na swój zegarek – kilka godzin w górê stru-

mienia. Ma typowe rozmiary dla otworu znajduj¹cego siê w ta-

kiej odleg³oœci od Ÿród³a – jego górna krawêdŸ zaczyna siê dziœ

wieczór, krawêdŸ w dole strumienia przypada na œwit dnia, który

zacznie siê pojutrze. Jak tylko ci z Denver zlokalizowali dok³ad-

nie tê szczelinê, wykupi³em ca³y teren, jaki pokrywa³a, i zaj¹³em

background image

40

siê jego wyrównywaniem. Nie chcemy zabraæ ze sob¹ ¿adnych

budynków, prawda?

Doyle pomyœla³, ¿e jego uœmiech musi byæ równie konspiratorski

jak uœmiech Darrowa.

– Racja, nie chcemy.

Darrow westchn¹³ z ulg¹ i zadowoleniem. Podniós³ s³uchawkê

telefonu po pierwszym sygnale.

– Tak?… ZejdŸ z tej linii i daj mi Lamonta. Szybko. – Opró¿ni³

kubek i znów sobie nala³. – Od trzech dni ¿yjê kaw¹, brandy i bato-

nami – zwróci³ siê do Doyle’a. – Ca³kiem niez³e, jak ju¿ ¿o³¹dek siê…

Tim? Daj sobie na razie spokój z Newnanem i Sandovalem. Po³¹cz

siê drog¹ radiow¹ z Delmottem i powiedz mu, ¿eby zawróci³, a po-

tem zawieŸ go prosto na lotnisko. Mamy naszego cz³owieka od Co-

leridge’a.

Od³o¿y³ s³uchawkê.

– Sprzeda³em dziesiêæ biletów, ka¿dy za milion dolarów, na wy-

k³ad Coleridge’a. Wykonamy skok jutro wieczorem o ósmej. O szó-

stej trzydzieœci organizujemy krótkie spotkanie przygotowawcze dla

naszych goœci, no i oczywiœcie jest nam do tego potrzebny uznany

autorytet od Coleridge’a.

– Ja.

– Tak. Wyg³osi pan krótk¹ mowê na jego temat i odpowie na

wszelkie pytania naszych goœci, dotycz¹ce poety, jego wpó³czesnych

oraz jego czasów, a nastêpnie bêdzie pan towarzyszy³ w skoku do

gospody „Pod Koron¹ i Kotwic¹” ca³ej grupie wraz z kilkoma pro-

fesjonalnymi stra¿nikami, którzy dopilnuj¹, by jakaœ romantyczna

dusza nie zechcia³a urwaæ siê na w³asn¹ rêkê. Sporz¹dzi pan notat-

ki podczas wyk³adu, a potem, znów w 1983 roku, skomentuje pan

wszystko i odpowie na dalsze pytania. – Uniós³ surowo brwi i wle-

pi³ w Doyle’a wzrok. – P³aci siê panu dwadzieœcia tysiêcy dola-

rów, ¿eby zobaczy³ pan i wys³ucha³ tego, za co inni p³ac¹ po mi-

lion. Powinien pan dziêkowaæ Bogu, ¿e nasze wysi³ki zmierzaj¹ce

do zapewnienia sobie wspó³pracy bardziej znanych specjalistów

od Coleridge’a zawiod³y.

Niezbyt pochlebna uwaga, pomyœla³ Doyle, ale powiedzia³:

– Tak.

Uderzy³a go pewna myœl.

– Ale co z pañskim… pierwotnym pomys³em, z t¹ spraw¹, której

nie zdo³a³a rozwi¹zaæ nauka, a przy okazji której odkry³ pan szczeli-

ny? Czy ju¿ pan to zarzuci³?

background image

41

– Och. – Darrow wydawa³ siê niechêtny temu tematowi. – Nie,

nie zarzuci³em tego jeszcze. Pracujê nad tym obecnie, stosuj¹c ró¿ne

metody. Nie ma to nic wspólnego z naszym projektem.

Doyle przytakn¹³ zamyœlony.

– Czy znajduj¹ siê jakieœ szczeliny w dole strumienia?

Doyle spostrzeg³, ¿e Darrow z jakiegoœ powodu znowu wpada

w z³oœæ.

– Doyle, naprawdê nie widzê… do diab³a tam. Tak. Jest jedna,

ma d³ugoœæ czterdziestu siedmiu godzin i przypada w lecie 2116 roku,

i jest chronologicznie ostatnia.

– No tak. – Doyle nie zamierza³ go prowokowaæ, ale chcia³ siê

dowiedzieæ, dlaczego Darrow najwyraŸniej nie chce zrobiæ tego, co

jemu wydawa³o siê rzecz¹ oczywist¹. – Ale czy¿ ten… ta rzecz, któ-

rej chce pan dokonaæ… nie mog³aby byæ bez trudu zrealizowana,

i to z du¿ym prawdopodobieñstwem, w³aœnie w tym roku? To zna-

czy, jeœli nauka niemal sobie z tym poradzi³a w 1983, to w 2116…

– To bardzo irytuj¹ce, Doyle, gdy przedstawia siê komuœ skróto-

wo pewien projekt, nad którym siê pracowa³o bardzo d³ugo, a potem

ten ktoœ sugeruje b³yskotliwie pewne rozwi¹zania, które, prawdê

powiedziawszy, sam uprzednio uwa¿a³ za absolutnie niewykonalne. –

Darrow wypuœci³ przez zaciœniête zêby smugê dymu. – Sk¹d mam

wiedzieæ, czy œwiat w 2116, nim do niego dotrê, nie bêdzie tylko

radioaktywnym py³em? Co? Albo czy Anglia nie stanie siê jakimœ

okropnym pañstwem policyjnym? – Wyczerpanie w po³¹czeniu

z brandy musia³o podkopaæ jego si³y; mia³ b³yszcz¹ce oczy, gdy

mówi³. – A nawet je¿eli istnia³aby taka mo¿liwoœæ, to co ludzie z 2116

roku pomyœleliby o cz³owieku sprzed stu lat? – Gdy zgniót³ swój

papierowy kubek, po nadgarstku sp³ynê³a mu stru¿ka brandy. – A je-

œli potraktuj¹ mnie jak dziecko?

Czuj¹c zak³opotanie, Doyle z miejsca zmieni³ temat, wracaj¹c do

Coleridge’a. Tak to bywa, pomyœla³, Darrow jest kapitanem na swo-

jej ³ajbie ju¿ tak d³ugo, ¿e prêdzej pójdzie wraz z ni¹ na dno, ni¿

chwyci linê ratunkow¹ rzucon¹ ze statku jakiegoœ dobrego Samary-

tanina, zw³aszcza jeœli ów statek jest wiêkszy ni¿ jego w³asny.

Darrow te¿ pragn¹³ za wszelk¹ cenê skierowaæ rozmowê na daw-

ne tory.

Niebo na wschodzie zaczê³o bledn¹æ, kiedy Doyle zosta³ odwie-

ziony przez innego szofera do pobliskiego hotelu. Spa³ potem a¿ do

background image

42

póŸnego popo³udnia, kiedy to zjawi³ siê trzeci kierowca, by zabraæ

go z powrotem na miejsce.

Teren by³ teraz p³aski jak patelnia, a wszystkie ci¹gniki zniknê³y;

krêci³o siê po nim kilku pracowników z szuflami i miot³ami, usuwaj¹c

koñski nawóz. Przyczepa wci¹¿ sta³a na swoim miejscu. Teraz, kiedy

kable elektryczne i telefoniczne zosta³y usuniête, wygl¹da³a jak statek

dryfuj¹cy po morzu. Obok niej sta³a teraz druga, tak du¿a, ¿e mog³aby

uchodziæ za dom na ko³ach. Kiedy Doyle wysiad³ z samochodu, zoba-

czy³ ko³owroty i liny, rozmieszczone w pewnych odstêpach wzd³u¿

górnej krawêdzi ogrodzenia, a tak¿e brezent pokrywaj¹cy ca³y obwód

terenu. Uœmiechn¹³ siê. Starzec nie lubi³ rozg³osu.

Stra¿nik wpuœci³ go za ogrodzenie i zaprowadzi³ do nowej przy-

czepy, której drzwi by³y otwarte. Doyle wszed³ do œrodka. W prze-

ciwleg³ym koñcu pomieszczenia wy³o¿onego drewnem orzechowym

i dywanem zauwa¿y³ Darrowa, który nie wygl¹da³ na bardziej zmê-

czonego ni¿ poprzedniego wieczoru. Starzec by³ pogr¹¿ony w roz-

mowie z wysokim blondynem. Obaj mê¿czyŸni mieli na sobie ubio-

ry w stylu wczesnej regencji: surduty, obcis³e spodnie i wysokie buty;

poruszali siê w nich tak naturalnie, ¿e Doyle, w swoim garniturze

z we³ny i poliestru, poczu³ siê od razu œmiesznie.

– Ach, Doyle – powiedzia³ Darrow. – S¹dzê, ¿e zna ju¿ pan na-

szego szefa ochrony.

Blondyn odwróci³ siê i Doyle po chwili rozpozna³ Steerfortha

Bennera. D³ugie niegdyœ w³osy m³odego cz³owieka by³y krótko ob-

ciête i zakrêcone, a cienkie w¹siki, nigdy zbyt bujne, zgolone.

– Benner! – zawo³a³ Doyle z zadowoleniem, podchodz¹c do nich. –

Podejrzewa³em, ¿e musisz mieæ coœ wspólnego z tym projektem.

Jego przyjaŸñ z m³odym cz³owiekiem od chwili przejœcia Benne-

ra do IBID oziêb³a w ci¹gu ostatnich miesiêcy, ale ucieszy³ siê, wi-

dz¹c tu znajom¹ twarz.

– Wreszcie w tej samej firmie, Brendan – odpar³ Benner z cha-

rakterystycznym dla siebie szerokim uœmiechem.

– Skaczemy za nieca³e cztery godziny – poinformowa³ Darrow –

a mamy jeszcze mnóstwo do zrobienia. Doyle, przygotowaliœmy dla

pana strój z epoki, a te drzwi, tam dalej, to przebieralnia. Obawiam

siê, ¿e bêdzie pan ca³y czas nadzorowany, ale to wa¿ne, by wszyscy

byli ubrani jak nale¿y.

– Bêdziemy tam tylko cztery godziny, tak? – spyta³ Doyle.

– Nigdy nie mo¿na wykluczyæ, Doyle, ¿e któryœ z naszych goœci

móg³by uciec, pomimo wysi³ków Bennera i jego ch³opców. Gdyby

background image

43

siê komuœ to uda³o, nie chcemy, by mia³ przy sobie jakikolwiek do-

wód œwiadcz¹cy o tym, ¿e przyby³ z innego wieku. – Darrow uniós³

gwa³townym ruchem d³onie, jakby chcia³ fizycznie odparowaæ ko-

lejne pytanie Doyle’a. – Nie, nie, synu, nasz hipotetyczny uciekinier

nie by³by w stanie powiedzieæ ludziom, jak skoñczy siê wojna albo

jak skonstruowaæ cadillaca, czy cokolwiek innego. Ka¿dy z goœci,

tu¿ przed podró¿¹, po³knie kapsu³kê zawieraj¹c¹ œrodek, który

ochrzczê chyba mianem anty-transchrono -traumy. ATCT. Bêdzie za-

wiera³, proszê nie protestowaæ jeszcze, panie Doyle, œmierteln¹ daw-

kê strychniny i ulegnie rozpuszczeniu po szeœciu godzinach. A kiedy

ju¿ wrócimy, wszystkim wpompuje siê w przewód pokarmowy akty-

wowany roztwór wêgla drzewnego. – Uœmiechn¹³ siê lodowato. –

Personelu to nie dotyczy, oczywiœcie, w przeciwnym razie bym o tym

nie mówi³. Ka¿dy z goœci zgodzi³ siê na te warunki i myœlê, ¿e wiêk-

szoœæ z nich zrozumia³a, w czym rzecz.

Albo i nie, pomyœla³ Doyle. Nagle ca³y projekt znów wyda³ mu

siê szaleñstwem i Doyle ujrza³ w wyobraŸni siebie samego, na sali

s¹dowej, i to ju¿ w nied³ugin czasie, staraj¹cego siê wyjaœniæ, dla-

czego nie powiadomi³ o zamiarach Darrowa policji.

– A oto przemówienie, które wyg³osi pan na odprawie – ci¹gn¹³

Darrow, wrêczaj¹c Doyle’owi kartkê. – Proszê siê nie krêpowaæ, gdy-

by chcia³ pan coœ tu zmieniæ czy napisaæ je ca³kiem od nowa; bêdê

wdziêczny, jeœli zechce pan siê tego nauczyæ na pamiêæ. Wyobra¿am

sobie, ¿e zamierzacie teraz obaj porównaæ notatki, wiêc zajmê siê pra-

c¹ w swojej przyczepie. Personelowi nie bêdzie wolno piæ w czasie

odprawy, ale nie widzê przeszkód, byœcie ³yknêli sobie teraz.

Uœmiechn¹³ siê i wyszed³. Wygl¹da³ w archaicznym stroju cho-

lernie dobrze.

Kiedy zostali sami, Benner otworzy³ szafkê, która okaza³a siê

barkiem.

– Aha – zauwa¿y³. – Przygotowali siê na twój przyjazd.

Wyci¹gn¹³ butelkê Laphroiga, Doyle zaœ, pomimo swego niepo-

koju, zauwa¿y³ z zadowoleniem, ¿e to stary dobry trunek o mocy 45%,

w czystej szklanej flaszce.

– Na Boga, nalej mi trochê. Bez dodatków.

Benner poda³ mu szklankê, a dla siebie przyrz¹dzi³ koktajl. Napi³

siê i wyszczerzy³ w uœmiechu zêby do Doyle’a.

– Uwa¿am, ¿e odrobina alkoholu jest równie niezbêdna jak pan-

cerz o³owiany; nie mam najmniejszego zamiaru znaleŸæ siê na drodze

ca³ej tej radiacji, nie maj¹c w ¿o³¹dku kropli czegoœ mocniejszego.

background image

44

Doyle mia³ w³aœnie zapytaæ, gdzie znajduje siê telefon, z którego

móg³by wezwaæ policjê, ale s³owa Bennera zaskoczy³y go.

– Co?

– Proces konwersji tachionowej. Darrow ci nie wyjaœni³, jak prze-

biega skok?

Doyle poczu³ siê dziwnie pusty w œrodku.

– Nie.

– Wiesz coœ o teorii kwantowej? Albo fizyce subatomistycznej?

Doyle, bez udzia³u œwiadomej woli, podniós³ szklankê do ust i wla³

sobie do gard³a trochê scotcha.

– Nie.

– No có¿, sam te¿ niewiele wiem. Ale mówi¹c ogólnie ustawimy

siê wszyscy na drodze podmuchu radiacji o szalenie wysokiej czê-

stotliwoœci, przewy¿szaj¹cej nawet czêstotliwoœæ promieni gamma;

fotony nie maj¹ ¿adnej masy, rozumiesz, mo¿na wiêc wysy³aæ jedn¹

wi¹zkê za drug¹ bez obawy, ¿e bêd¹ sobie deptaæ po piêtach, i kiedy

nas to uderzy, niezwyk³e w³aœciwoœci pola szczeliny zapobiegn¹ temu,

co sta³oby siê w normalnych warunkach. Nie jestem do koñca pew-

ny, co by siê w³aœciwie sta³o, ale z pewnoœci¹ rozbi³oby nas w py³. –

£ykn¹³ z ochot¹ swojego drinka. – W ka¿dym razie, jak ju¿ bêdzie-

my w szczelinie, dojdzie do tego, a jest to jedyny sposób, by natura

zrekompensowa³a sobie wyrz¹dzon¹ jej niesprawiedliwoœæ, ¿e w re-

zultacie staniemy siê honorowymi tachionami.

– Chryste – zawo³a³ Doyle chrapliwie – staniemy siê duchami.

Zobaczymy Coleridge’a, a jak¿e – w niebie. – Us³ysza³ dŸwiêk klak-

sonu dobiegaj¹cy z ulicy, który wyda³ mu siê dziwnie odleg³y i za-

cz¹³ siê zastanawiaæ, dok¹d zmierza jakaœ niewinna dusza i jaka¿

to trywialna przeszkoda kaza³a jej zatr¹biæ. – Pos³uchaj mnie, Ben-

ner, musimy siê st¹d wydostaæ i zawiadomiæ policjê. Mój Bo¿e,

cz³owieku…

– To naprawdê jest absolutnie bezpieczne – przerwa³ mu Benner,

wci¹¿ siê uœmiechaj¹c.

– A sk¹d mo¿esz wiedzieæ? Ten cz³owiek to prawdopodobnie

absolutny wariat i…

– Uspokój siê, Brendan, i pos³uchaj. Czy wygl¹dam normalnie?

Czy ogrodzenie wci¹¿ stoi? No to przestañ siê martwiæ, poniewa¿

zafundowa³em sobie przed dwoma godzinami taki skok solo do krót-

kiej szczeliny w 1805.

Doyle przygl¹da³ mu siê podejrzliwie.

– Naprawdê?

background image

45

– Klnê siê na w³asn¹ matkê. Ubrali mnie jak… do diab³a, wy-

obraŸ sobie cz³onka Ku-Klux-Klanu, który lubi blaszane szaty i nie

potrzebuje otworów na oczy, a potem kazali stan¹æ na platformie obok

ogrodzenia, podczas gdy sami ustawili po drugiej stronie tê swoj¹

piekieln¹ maszyneriê. I po chwili fiuuu! – przed sekund¹ by³em tu

i teraz, a w chwilê póŸniej jestem w namiocie na jakimœ polu nieda-

leko Islington w 1805.

– W namiocie?

Uœmiech Bennera zmieni³ siê w grymas.

– Tak, to by³o dziwne, wyl¹dowa³em w jakimœ obozie cygañ-

skim. Pierwsze, co zobaczy³em, jak œci¹gn¹³em kaptur z g³owy,

to wnêtrze tego namiotu: pe³ne przedmiotów wygl¹daj¹cych na

staroegipskie i oparów z kadzid³a. By³ tam te¿ jakiœ podobny do

trupa stary i ³ysy facet, który przyl¹da³ mi siê z najwy¿szym zdu-

mieniem. Przestraszy³em siê i wybieg³em, co w tym stroju nie by³o

³atwe, i zobaczy³em wko³o typowo angielsk¹ okolicê, nie by³o

¿adnych dróg ani s³upów telegraficznych, wiêc myœlê, ¿e to na-

prawdê musia³ byæ 1805 rok. Ujrza³em tam mnóstwo koni, na-

miotów i Cyganów. Wszyscy patrzyli na mnie, ale akurat szczeli-

na siê skoñczy³a – dziêki Bogu nie wybieg³em poza granice pola –

a wtedy mobilny haczyk z³apa³ mnie i przyci¹gn¹³ z powrotem tutaj

i teraz. – Zachichota³. – Zastanawiam siê, co sobie Cyganie po-

myœleli, kiedy po prostu znikn¹³em, a moja szata, w której nie by³o

ju¿ cia³a, opad³a na ziemiê.

Doyle przygl¹da³ mu siê przez kilka d³ugich sekund. Benner, choæ

zawsze przyjacielski, nie nale¿a³ do ludzi, którym mo¿na by bez za-

strze¿eñ ufaæ; ale teraz nie wygl¹da³o na to, by k³ama³. Nigdy nie by³

dobrym aktorem, a ta historia, zw³aszcza fragment o starym cz³owie-

ku, zosta³a opowiedziana ze szczerym przekonaniem. Doyle uœwia-

domi³ sobie niejasno, ¿e wierzy w to wszystko.

– Mój Bo¿e – powiedzia³ pe³nym zazdroœci g³osem, który by³

bliski szeptu. – Jak pachnia³a trawa? Jak czu³eœ pod stopami ziemiê?

Benner wzruszy³ ramionami.

– Œwie¿e powietrze i trawiasta ziemia. A konie wygl¹da³y jak

konie. Wszyscy Cyganie odznaczali siê stosunkowo niskim wzro-

stem, ale mo¿e to dla nich typowe. – Poklepa³ Doyle’a po plecach. –

A wiêc przestañ siê martwiæ. Lewatywa z wêgla drzewnego zapewni

goœciom zdrowie, a ja nie pozwolê któremukolwiek z nich zwiaæ.

Wci¹¿ chcesz wezwaæ policjê?

background image

46

– Nie – przyzna³ Doyle i pomyœla³: To prawda. Chcê zobaczyæ

Coleridge’a. Potem doda³: – Przeproszê ciê na chwilê. Muszê przy-

gotowaæ tê mowê.

Dwadzieœcia po szóstej Doyle uzna³, ¿e zna ju¿ swoje przemó-

wienie na pamiêæ. Siedzia³ w ma³ym biurze, z którego Darrow po-

zwoli³ mu korzystaæ. Wsta³, westchn¹³ i otworzy³ drzwi prowadz¹ce

do g³ównej sali.

W g³êbi krêci³a siê grupa elegancko ubranych ludzi, bli¿ej sta³y

puste krzes³a, a poœrodku du¿y stó³. W œwiecznikach p³onê³y setki

œwiec, wypolerowana zaœ boazeria i rzêdy kieliszków na stole œwie-

ci³y olœniewaj¹cym blaskiem; w ciep³ym powietrzu unosi³ siê lekki

aromat papryki i steków pieczonych na grillu.

– Benner – zawo³a³ cicho, dostrzegaj¹c wysokiego, m³odego cz³o-

wieka, który sta³ obok sto³u i opiera³ siê zmêczony o œcianê. Otwie-

ra³ tabakierkê i przysuwa³ do nozdrzy wierzch d³oni ze szczypt¹ br¹-

zowego proszku, co doskonale pasowa³o do jego stroju.

Benner podniós³ g³owê.

– Do diab³a, Brendan, personel powinien ju¿ dawno mieæ na so-

bie odpowiedni strój. Mniejsza z tym, goœcie s¹ w przebieralni, mo-

¿esz zmieniæ ubranie w ci¹gu paru minut. – Od³o¿y³ tabakierkê i spoj-

rza³ zniecierpliwiony na odzie¿ Doyle’a. – Masz ju¿ swój haczyk?

– Pewnie. – Doyle odwin¹³ rêkaw koszuli, ¿eby pokazaæ mu

skórzan¹ opaskê opinaj¹c¹ wygolone przedramiê i zabezpieczo-

n¹ ma³ym zapiêciem. – Darrow za³o¿y³ j¹ osobiœcie godzinê temu.

ChodŸ, pos³uchasz mojego przemówienia, dobrze? Wiesz dosta-

tecznie du¿o o…

– Nie mam czasu, Brendan, ale nie w¹tpiê, ¿e jest œwietne. Ci

cholerni ludzie, ka¿dy z nich wyobra¿a sobie, ¿e jest w³adc¹ œwiata.

Zbli¿y³ siê do nich szybko jakiœ mê¿czyzna, ubrany podobnie jak

Benner, w stylu wczesnych lat dziewiêtnastego wieku.

– To znowu Treff, szefie – powiedzia³ cicho. – Namówiliœmy go

w koñcu do zdjêcia ubrania, ale okaza³o siê, ¿e ma banda¿ na nodze,

którego nie chce odwin¹æ, a nie ulega w¹tpliwoœci, ¿e ukrywa coœ

pod spodem.

– Do diab³a, wiedzia³em, ¿e któryœ z nich coœ wykroi. Bogacze!

ChodŸ, Doyle, i tak idziesz w tê sam¹ stronê.

Kiedy przemierzali zamaszystym krokiem salê, w g³ównym wej-

œciu ukaza³a siê ros³a postaæ Darrowa. Ich drogi przeciê³y siê, gdy

background image

47

z przebieralni wypad³ oty³y, ow³osiony mê¿czyzna, który nie mia³ na

sobie niczego z wyj¹tkiem elastycznego banda¿a na udzie.

– Panie Treff – zwróci³ siê do niego Darrow, unosz¹c gêste, siwe

brwi i uciszaj¹c obecnych swym g³êbokim g³osem. – NajwyraŸniej

nie zrozumia³ pan poleceñ dotycz¹cych stroju.

S³ysz¹c to, kilkoro ludzi wybuchnê³o œmiechem, a Treff jeszcze

bardziej poczerwienia³.

– Pos³uchaj, Darrow, ten banda¿ zostaje na swoim miejscu, zro-

zumiano? To polecenie mojego lekarza, a ja p³acê ci cholerny milion

dolarów, wiêc ¿aden facet, który zwia³ od czubków nie bêdzie…

Doyle akurat uœmiecha³ siê nerwowo do Bennera i tylko dziêki

temu dostrzeg³, ¿e ten b³yskawicznym ruchem wydoby³ z rêkawa cien-

ki nó¿; ale potem ju¿ wszyscy widzieli, jak post¹pi³ z gracj¹ krok do

przodu, niczym szermierz, i wsun¹³ ostrze pod banda¿; odczeka³ chwi-

lê dla teatralnego efektu, po czym szarpn¹³ rêk¹, odwijaj¹c zgrabnie

kolejne zwoje, od góry do do³u.

Na dywanie wyl¹dowa³o kilka ciê¿kich, lœni¹cych przedmiotów.

Doyle zerkn¹³ szybko i rozpozna³ zapalniczkê sensorow¹, zegarek

kwarcowy Seiko, maleñki notatnik, ma³okalibrowy automatyczny

pistolet i przynajmniej trzy sztabki z³ota.

– Planujemy przekupiæ tubylców paciorkami? – spyta³ Darrow,

dziêkuj¹c jednoczeœnie skinieniem g³owy Bennerowi, który wypro-

stowa³ siê i schowa³ nó¿. – Jak wiecie, narusza to warunki naszej

umowy; otrzyma pan zwrot kosztów w wysokoœci piêædziesiêciu pro-

cent. Ochrona zaprowadzi pana teraz do przyczepy znajduj¹cej siê

poza terenem, gdzie przesiedzi pan w luksusowych warunkach a¿ do

rana. I szczerze doradzam, w duchu przyjacielskiej troski – doda³

z najbardziej lodowatym uœmiechem, jaki Doyle kiedykolwiek wi-

dzia³ – by wyszed³ pan st¹d mo¿liwie cicho.

– No có¿, jedyn¹ korzyœci¹ ca³ego zamieszania jest to, ¿e prze-

bieralnia siê zwolni³a. Twoja kolej, Brendan – stwierdzi³ lekko Ben-

ner, gdy wyprowadzano nagiego Treffa za drzwi.

Doyle post¹pi³ naprzód, po czym mamrocz¹c do kilkunastu ludzi

„Proszê mi wybaczyæ”, wszed³ do przebieralni. W œrodku siedzia³ na

taborecie stra¿nik, który by³ wyraŸnie zadowolony, ¿e to nie Treff.

– Doyle, czy tak? – spyta³, podnosz¹c siê.

– Tak.

– A zatem, proszê zdj¹æ ubranie.

Wci¹gaj¹c nieznacznie brzuch, Doyle rozebra³ siê i ostro¿nie po-

wiesi³ swój garnitur na wieszaku, który poda³ mu mê¿czyzna. W tyl-

background image

48

nej œcianie przebieralni znajdowa³y siê drzwi. Stra¿nik znikn¹³ za

nimi z ubraniem Doyle’a.

Doyle opar³ siê o œcianê, maj¹c nadziejê, ¿e o nim nie zapomn¹.

Próbowa³ podrapaæ siê pod skórzan¹ opask¹ na ramieniu, ale by³a

zaciœniêta zbyt mocno, by mo¿na by³o wsun¹æ pod ni¹ palec. Zrezy-

gnowa³, postanawiaj¹c zignorowaæ swêdzenie wygolonej skóry, któ-

r¹ dra¿ni³ kawa³ek zielonego kamienia. Mobilny haczyk, jak nazwa³

to Darrow, pozwalaj¹c Doyle’owi rzuciæ nañ okiem, nim zakry³ go

przytrzymuj¹c¹ opask¹. Doyle obraca³ w palcach ma³¹ bry³kê, do-

strzegaj¹c symbole wyryte na jej powierzchni; wygl¹da³y jak zbitka

hieroglifów i symboli astrologicznych. „Niech pan nie patrzy na to

z tak¹ dezaprobat¹ – powiedzia³ Darrow. – To jest to, co sprowadzi

pana z powrotem do roku 1983. Kiedy szczelina 1810 skoñczy siê,

ten ma³y przedmiot wskoczy z powrotem do dziury, z której wyszed³,

a która jest tutaj i teraz, i dopóki ten kamyk pozostaje w kontakcie

z pañskim cia³em, zabierze je z sob¹. Gdyby go pan zgubi³, ujrza³by

pan, jak znikamy, a pan pozosta³by w roku 1810; w³aœnie dlatego

zosta³ do pana przytwierdzony”. „A wiêc wszyscy stamt¹d zniknie-

my po czterch godzinach? – spyta³ Doyle, podczas gdy Darrow na-

mydla³ i goli³ mu przedramiê. – A jeœli b³êdnie obliczy³ pan d³ugoœæ

szczeliny i wszyscy znikniemy w po³owie wyk³adu?” „Nie zniknie-

my – odpar³ Darrow. – Trzeba by siê znajdowaæ w granicach szcze-

liny, a tak¿e mieæ przez ca³y czas kontakt z haczykiem, a sama szcze-

lina znajduje siê w odleg³oœci oœmiu kilometrów od gospody, do któ-

rej siê udamy. – Przy³o¿y³ Doyle’owi do ramienia kamyk i obwi¹za³

skórzan¹ opask¹. – Nie pomyliliœmy siê jednak, poza tym mamy spory

zapas czasu, ¿eby wróciæ po wyk³adzie na pole szczeliny. Zabieramy

te¿ ze sob¹ dwa powozy, a zatem – stwierdzi³, zaciskaj¹c opaskê

i umieszczaj¹c na niej ma³y mechanizm zabezpieczaj¹cy – proszê siê

nie martwiæ”.

A teraz nagi, opieraj¹c siê o œcianê przebieralni, Doyle uœmiech-

n¹³ siê do swego odbicia w lustrze. Dlaczego mia³bym siê martwiæ?

Powróci³ stra¿nik i wrêczy³ Doyle’owi ubranie, które prawdopo-

dobnie nie wywo³a³oby pe³nych zdziwienia spojrzeñ w 1810 roku;

udzieli³ mu te¿ instrukcji, jak nale¿y je za³o¿yæ, i prawdê mówi¹c

musia³ mu asystowaæ przy zawi¹zywaniu fularu.

– Pañskie w³osy nie wymagaj¹ strzy¿enia, sir, znowu powróci³a

moda na tak¹ d³ugoœæ, przyczeszê je tylko z przodu, o tak; nie ma siê

co wstydziæ ma³ej ³ysinki. Doskonale, to styl à la Rzymianin. Proszê

spojrzeæ do lustra.

background image

49

Doyle odwróci³ siê, przekrzywi³ g³owê i po chwili wybuchn¹³

œmiechem.

– NieŸle – powiedzia³. Mia³ na sobie br¹zowy, dwurzêdowy sur-

dut, który z przodu siêga³ mu jedynie do pasa, ale z ty³u koñczy³ siê

na wysokoœci kolan, poza tym obcis³e, be¿owe spodnie i siêgaj¹ce

kolan buty z pomponami, biel zaœ jedwabnego fularu, wy³aniaj¹cego

siê spomiêdzy wysokich boków ko³nierzyka dodawa³a mu bez w¹t-

pienia, jeœli nie zawadiackiego uroku, to przynajmniej godnoœci. Ubra-

nie nie mia³o w sobie sztywnoœci nowo nabytych rzeczy; choæ czy-

ste, by³o ju¿ niew¹tpliwie noszone, i dziêki temu Doyle czu³ siê w nim

swobodnie, nie maj¹c wra¿enia, ¿e zosta³ wt³oczony w jakiœ kostium

odpowiedni tylko na przyjêcie.

Kiedy ponownie wkroczy³ do g³ównego pomieszczenia, goœcie

zmierzali ju¿ w stronê sto³u, na którym pojawi³a siê barwna obfitoœæ

talerzy, tac i butelek. Doyle nape³ni³ swój talerz, a pamiêtaj¹c, ¿e

zalicza siê do personelu udawa³, ¿e nie widzi wina ani piwa w boga-

tym wyborze. Nala³ sobie tylko fili¿ankê kawy.

– Proszê, panie Doyle – przemówi³ Darrow, wskazuj¹c na puste

krzes³o obok siebie. – Pan Doyle – zwróci³ siê do pozosta³ych go-

œci – jest naszym ekspertem od Coleridge’a.

Wszyscy przytaknêli z uœmiechem, kiedy Doyle zajmowa³ miej-

sce, a pewien siwow³osy mê¿czyzna stwierdzi³:

– Bardzo mi siê podoba³ pañski Bliski goœæ, panie Doyle.

– Dziêkujê. – Doyle uœmiechn¹³ siê zadowolony, uœwiadamia-

j¹c sobie, ¿e to Jim Thibodeau, autor monumentalnej, wielotomo-

wej Historii ludzkoœci – napisanej wraz z ¿on¹, któr¹ Doyle do-

strzeg³ przy boku mê¿a – odznaczaj¹cej siê, chocia¿by w rozdziale

o angielskich poetach doby romantyzmu, g³êbi¹ metody badaw-

czej i lekkoœci¹ stylu, których Doyle móg³ mu tylko pozazdro-

œciæ. Lecz ich obecnoœæ w tym miejscu potêgowa³a jedynie jego

pe³ne nadziei podniecenie, które odczuwa³ od chwili, gdy Benner

opisa³ mu swój skok do 1805 roku. Jeœli pañstwo Thibodeau bio-

r¹ to powa¿nie, to jest szansa, ¿e wszystko naprawdê dzia³a, po-

myœla³.

Stó³ z jedzeniem zosta³ uprz¹tniêty, a przed podium stanê³o w pó³-

kolu dziesiêæ krzese³. Doyle, zak³opotany, powiedzia³ Bennerowi,

by podium te¿ zabraæ, a na jego miejscu postawiæ krzes³o, które mia³

zajmowaæ Treff.

4 – Wrota Anubisa

background image

50

Doyle usiad³ i wymieni³ po kolei spojrzenia z ka¿dym goœciem.

Rozpozna³ piêcioro: troje, nie wy³¹czaj¹c Thibodeau, by³o wy-

bitnymi historykami, jeden znanym brytyjskim aktorem teatral-

nym, jedna zaœ z kobiet, czego Doyle by³ pewien, s³ynn¹ spiry-

tystk¹ i medium. Niech lepiej uwa¿a na te swoje sztuczki, jak ju¿

znajdzie siê w szczelinie, pomyœla³ z niepokojem Doyle, przypo-

minaj¹c sobie opowieœæ Darrowa o seansie na cmentarzysku samo-

chodów w 1954 roku.

Odetchn¹³ g³êboko i zacz¹³ swój wyk³ad.

– Jesteœcie pañstwo prawdopodobnie zaznajomieni z ¿yciem

i dzie³em cz³owieka, który by³ ojcem Romantyzmu w poezji angiel-

skiej, lecz nasza dzisiejsza wycieczka wymaga z pewnoœci¹ przypo-

mnienia pewnych faktów. Urodzony w Devonshire 21 paŸdziernika

1772 roku, Coleridge od wczesnej m³odoœci odznacza³ siê dojrza³o-

œci¹ i rozleg³¹ wiedz¹, co przez ca³e ¿ycie czyni³o go, miêdzy inny-

mi, najbardziej fascynuj¹cym mówcê swych czasów, w których ¿yli

równie¿ tacy ludzie jak Byron i Sheridan…

Doyle, mówi¹c dalej i wspominaj¹c o karierze koœcielnej poety,

o na³ogowym za¿ywaniu opium pod postaci¹ laudanum, nieudanym

ma³¿eñstwie, przyjaŸni z Williamem i Dorothy Wordsworthami i d³u-

gich woja¿ach zagranicznych, których przyczyn¹ by³a jego niena-

wiœæ do ¿ony, obserwowa³ bacznie reakcjê audytorium. S³uchacze

byli na ogó³ zadowoleni, marszcz¹c z pow¹tpiewaniem brwi czy te¿

przytakuj¹c od czasu do czasu. Doyle uœwiadomi³ sobie, ¿e jego obec-

noœæ tutaj jest tylko wdziêcznym ozdobnikiem, jak wspania³a porce-

lana, na której podano jedzenie, podczas gdy w zupe³noœci wystar-

czy³yby papierowe talerze. Darrow móg³by zapewne wyg³osiæ tak¹

mowê osobiœcie, ale starzec pragn¹³, by uczyni³ to prawdziwy auto-

rytet od Coleridge’a.

Po mniej wiêcej piêtnastu minutach Doyle skoñczy³. Nast¹pi³y

pytania, na które zdo³a³ wyczerpuj¹co i pewnie odpowiedzieæ. W koñ-

cu Darrow podniós³ siê i stan¹³ obok jego krzes³a, skupiaj¹c na sobie

bez wysi³ku uwagê audytorium. Trzyma³ w rêku latarniê i ko³ysz¹c

ni¹ w stronê drzwi og³osi³:

– Panie i panowie, jest za piêæ ósma, a na zewn¹trz czekaj¹

powozy.

Wszyscy wstali w pe³nym napiêcia milczeniu, po czym na³o¿yli

kapelusze, damskie czepki i okrycia wierzchnie. Sto siedemdziesi¹t

lat, pomyœla³ Doyle, dzieli chwilê obecn¹ od 1810 roku. Czy mogê

dostaæ siê tam w oka mgnieniu? Tak, a potem tu wróciæ. Zauwa¿y³

background image

51

bezwiednie, ¿e serce wali mu jak m³otem i ¿e nie jest w stanie g³êbo-

ko odetchn¹æ.

Wszyscy wyszli na zewn¹trz i stanêli na mocno ubitej ziemi. Dwa

kryte, dziewiêtnastowieczne powozy, ka¿dy zaprzê¿ony w parê koni,

czeka³y w odleg³oœci kilku metrów od przyczepy. W migotliwym bla-

sku powozowych latarñ Doyle zauwa¿y³, ¿e pojazdy, podobnie jak

ubrania, które wszyscy mieli na sobie, s¹ czyste i w dobrym stanie,

ale z pewnoœci¹ nie nowe.

– W ka¿dym powozie pomieœci siê od biedy piêciu pasa¿erów –

powiedzia³ Darrow – a poniewa¿ Treff nie mo¿e uczestniczyæ w na-

szej eskapadzie, ja zajmê jego miejsce. Reszta personelu podró¿uje

na zewn¹trz.

Benner uj¹³ Doyle’a za ³okieæ, podczas gdy goœcie, którym spada-

³y kapelusze i pl¹ta³y siê szale, zaczêli wspinaæ siê do powozów.

– Siadamy w drugim powozie, na tylnej ³awce – wyjaœni³.

Obeszli stoj¹cy nieco dalej drugi pojazd i zajêli dwa ma³e krzese³-

ka, które wystawa³y z tylnej œciany na tym samym poziomie co miej-

sce woŸnicy. Wieczorne powietrze by³o ch³odne, wiêc Doyle by³ za-

dowolony, czuj¹c pod ³okciem ciep³o p³yn¹ce z latarni. Ze swego

wysokiego miejsca widzia³, jak od strony pó³nocnego krañca ogro-

dzonego terenu prowadz¹ jeszcze wiêcej koni.

Powóz zako³ysa³ siê na swych sprê¿ynach, kiedy dwaj stra¿nicy

wspiêli siê na kozio³. Doyle us³ysza³ stuk metalu i gdy zerkn¹³ na

Bennera, zobaczy³ kolby dwóch pistoletów wystaj¹ce ze skórzanej

torby zawieszonej tu¿ przy jego lewej d³oni.

Us³ysza³ te¿ smagniêcie lejc i stukot kopyt o ziemiê, gdy pierw-

szy powóz ruszy³ z miejsca.

– Dok¹d jedziemy? – spyta³, kiedy równie¿ ich powóz drgn¹³

z miejsca. – Mam na muœli przestrzeñ fizyczn¹.

– Do ogrodzenia, tam gdzie zas³ona nie jest podniesiona. Widzisz

tê nisk¹, drewnian¹ platformê? Z drugiej strony podje¿d¿a akurat

ciê¿arówka.

– Aha – odpar³ Doyle, staraj¹c siê nie zdradzaæ w g³osie nerwo-

woœci, jak¹ odczuwa³. Stwierdzi³, ¿e konie, które dostrzeg³ wcze-

œniej, zaprzêga siê teraz do obydwu przyczep. Po chwili poci¹gnê³y

je w stronê pó³nocnego krañca ogrodzenia.

Benner spojrza³ w tym samym kierunku.

– Teren – pole szczeliny – musi byæ przed ka¿dym skokiem do-

k³adnie oczyszczone – wyjaœni³. – Wszystko, co siê na nim znajduje,

zabralibyœmy z sob¹.

background image

52

– Wiêc dlaczego nie wróci³y z tob¹ te twoje namioty i Cyganie?

– Ca³e pole nie odchodzi wraz z tob¹ w drodze powrotnej, tylko

haczyki i wszystko, czego dotykaj¹. Haczyk dzia³a jak gumka przy

rakietce z doczepion¹ pi³k¹ – potrzeba energii, by pos³aæ pi³kê w prze-

strzeñ, i jeœli na jej drodze znajdzie siê mucha, to poleci wraz z ni¹,

ale wraca tylko pi³ka. Nawet te powozy tam zostan¹. Prawdê mó-

wi¹c – doda³ z uœmiechem, który Doyle móg³ dojrzeæ dziêki blasko-

wi latarñ – zauwa¿y³em podczas swojej przeja¿d¿ki, ¿e nawet ubra-

nia tam zostaj¹, choæ w³osy i paznokcie jakoœ siê trzymaj¹. Wiêc Treff

mia³ przynajmniej trochê zabawy. – Rozeœmia³ siê. – Pewnie dlatego

zwróc¹ mu tylko po³owê kosztów.

Doyle by³ teraz zadowolony, ¿e teren otacza brezentowa zas³ona.

Obydwa powozy podjecha³y do ogrodzenia i Doyle dostrzeg³ przez

siatkê samochód ciê¿arowy, którego boczna burta by³a spuszczona.

Tu¿ przy ciê¿arówce, na ziemi, ale po drugiej stronie ogrodzenia,

ustawiono drewniany podest, o wysokoœci tylko oko³o trzydziestu

centymetrów, ale szeroki i d³ugi na ponad dwanaœcie metrów. Kiedy

woŸnice wprowadzili na niego powozy, za³omota³ g³ucho jak tuzin

bêbnów. Kilku ludzi, którzy w swych kombinezonach nie pasowali

do otoczenia, ustawi³o szybko aluminiowe s³upki i rozci¹gnê³o na

nich sztywny i niew¹tpliwie ciê¿ki materia³, tak ¿e powozy znalaz³y

siê w wielkim namiocie o kszta³cie prostopad³oœcianu. Tkanina na-

miotu po³yskiwa³a matowo w œwietle lamp. Doyle wychyli³ siê ze

swego miejsca, by przesun¹æ po niej palcami.

– Siatka plecionych w³ókien stalowych w os³onkach o³owianych –

wyjaœni³ Benner, którego g³os w zamkniêtej przestrzeni nabra³ mocy. –

Z tego samego materia³u by³o wykonane moje ubranie i kaptur tam-

tego popo³udnia – doda³ ciszej. – Ciê¿arówka te¿ jest pod namio-

tem, który os³ania j¹ z trzech stron.

Doyle nie chcia³, by Benner zauwa¿y³ dr¿enie jego d³oni.

– Czy naprawdê powstaje podmuch? – spyta³, staraj¹c siê zapa-

nowaæ nad g³osem. – Czy poczujemy jakiœ wstrz¹s?

– Nie, w³aœciwie nic siê nie czuje. Odnosi siê tylko wra¿enie prze-

mieszczania.

Doyle s³ysza³ szepty ludzi siedz¹cych pod nim, z drugiego zaœ

powozu dochodzi³ œmiech Darrowa. Jeden z koni uderzy³ kopytem

o podest.

– Na co czekamy? – spyta³ szeptem Doyle.

– Trzeba daæ czas ludziom, ¿eby dotarli do bramy i wyszli poza

ogrodzenie.

background image

53

Choæ powozy sta³y w miejscu, Doyle wci¹¿ czu³ md³oœci, a ole-

isty i metaliczny zapach tego szczególnego namiotu stawa³ siê nie do

zniesienia.

– Przykro mi to mówi栖 wyszepta³ – ale zapach jest…

Nagle coœ siê przesunê³o gwa³townie, lecz bez ruchu, a wtedy

z wszystkiego, co widzia³, zniknê³o poczucie g³êbi i przestrzeni i po-

zosta³a mu przed oczami jedynie p³aska mrocznoœæ, upstrzona bez-

kszta³tnymi plamami œwiat³a; s³upek dachu, którego siê trzyma³, by³

teraz jego jedynym oparciem, nie by³o pó³nocy ani po³udnia, góry

ani do³u, i nagle znów znalaz³ siê w tym œnie, z którego minionej nocy

obudzi³a go stewardesa, i poczu³, jak stara honda przechyla siê na

mokrej jezdni przera¿aj¹co nisko, a on leci przed siebie, kozio³kuj¹c

bez³adnie z du¿¹ prêdkoœci¹ i s³ysz¹c krzyk Rebeki, urwany gwa-

³townie przy pierwszym uderzeniu o asfalt…

Drewniana platforma usunê³a im siê spod nóg i zadr¿a³a, gdy spa-

d³y na ni¹ z powrotem cztery konie i dwa powozy. Grunt nie by³ ju¿

p³aski, a maszty namiotu runê³y do œrodka, grzebi¹c wszystko w chwi-

lê póŸniej pod ciê¿kimi fa³dami wzmocnionego o³owiem materia³u.

Kiedy jeden z masztów odbi³ siê od dachu powozu i trafi³ go w ra-

miê, Doyle przyj¹³ z ulg¹ ból, gdy¿ przywróci³o mu to poczucie cza-

su i miejsca. Jeœli boli, to musi to byæ œwiat rzeczywisty, pomyœla³

otumaniony i otrz¹sn¹³ siê ze wspomnienia wypadku motocyklowe-

go. Zapach, którego tak nie lubi³, by³ niezwykle intensywny, ponie-

wa¿ namiot przygniata³ mu g³owê do dachu powozu. A przecie¿,

myœla³ dalej, nic nie wi¹¿e cz³owieka z otaczaj¹c¹ go rzeczywisto-

œci¹ bardziej ni¿ md³oœci.

Kiedy ju¿ mu siê wydawa³o, ¿e jednak bêdzie musia³ zwymioto-

waæ, œci¹gniêto z niego o³owian¹ zas³onê, a œwie¿e nocne powie-

trze, którym teraz oddycha³, sprawi³o, ¿e uczucie obrzydzenia wy-

da³o mu siê wymuszone i przesadne. Rozejrza³ siê po sk¹panym

w ksiê¿ycowym blasku, otoczonym drzewami polu, na którym sta-

³y ich powozy.

– Wszystko w porz¹dku, Brendan? – spyta³ Benner ju¿ po raz

drugi, jak sobie uœwiadomi³ Doyle.

– Jasne, nic mi nie jest. Jezu, ale skok, co? Czy nikomu nic siê nie

sta³o? Co z koñmi? – Doyle by³ dumny z siebie, ¿e zadaje trzeŸwym

g³osem pytania, choæ wola³by mówiæ nieco ciszej i nie poruszaæ tak

gwa³townie g³ow¹.

– Spokojnie – powiedzia³ Benner. – Wszystko w porz¹dku. Masz,

napij siê. – Odkorkowa³ flaszkê i poda³ Doyle’owi.

background image

54

W chwilê póŸniej Doyle pomyœla³, ¿e alkohol przywraca cz³owie-

ka do rzeczywistoœci jeszcze skuteczniej ni¿ ból

– Dziêkujꠖ rzek³ ju¿ ciszej i odda³ butelkê.

Benner skin¹³ g³ow¹, schowa³ flaszkê do kieszeni, zeskoczy³ na

po³aman¹ platformê i ruszy³ zamaszyœcie ku miejscu, w którym sze-

œciu stra¿ników kopa³o w ziemi dziurê. Potem, ochraniaj¹c d³onie

rêkawicami, zwinêli o³owiany namiot; w mgnieniu oka zakopali belê

materia³u, po czym zajêli swoje miejsca na powozach. Doyle by³

przekonany, ¿e musieli to wczeœniej przeæwiczyæ.

– Powinieneœ zobaczyæ platformꠖ stwierdzi³ Benner, dysz¹c

lekko. – Zdar³o z jej spodu dobre siedem centymetrów, kiedy wyko-

naliœmy skok. Gdybyœmy nie stali na niej, konie straci³yby kopyta,

a ko³a powozów popêka³y.

WoŸnice smagnêli konie lejcami i powozy zjecha³y nierówno z po-

giêtych desek na trawê. Ruszyli powoli przez pole.

Po kilku minutach dotarli do kêpy wierzb, które zakrywa³y ich od

strony drogi, a wtedy jeden ze stra¿ników zeskoczy³ na ziemiê i po-

bieg³ przed siebie. Pochylony, rozgl¹da³ siê na boki, a potem da³ znak,

by trzymaæ g³owy nisko; w chwilê póŸniej z lewa na prawo prze-

mkn¹³ odkryty powóz, zmierzaj¹c do miasta. Doyle patrzy³ w œlad za

nim zafascynowany, myœl¹c ze zgroz¹, ¿e radosna para, któr¹ dojrza³

miêdzy ga³¹zkami wierzby, umar³a dobre sto lat przed jego narodzi-

nami.

Strzeli³y lejce i zabrzêcza³y dzwonki przy uprzê¿y, kiedy konie

ruszy³y w stronê przydro¿nego rowu, by z pewnym wysi³kiem, cofa-

j¹c siê, pokonaæ go i wyjechaæ na drogê. Skrêcili w prawo i ruszyli

przed siebie, a po minucie, ko³ysz¹c siê, mknêli ze znaczn¹ prêdko-

œci¹ na wschód, w stronê Londynu. Latarnie przy powozach, które

dr¿a³y i migota³y podczas przejazdu przez rów, ko³ysa³y siê teraz

miarowo na swych hakach tam i z powrotem, rzucaj¹c ¿ó³ty blask na

koñskie grzbiety i wypolerowane elementy powozów. Wszystko by³o

sk¹pane w przyæmionym œwietle ksiê¿yca, srebrz¹cym drzewa i przy-

sypuj¹cym trakt jakby najbledszym popio³em.

Gdybyœ pêdzi³ jak w natchnieniu, dotar³byœ tam w okamgnieniu;

zacytowa³ w myœli Doyle.

background image

55

Rozdzia³ 2

Jestem niesiony w ciemnoœæ, przera¿aj¹co daleko…

Percy Bysshe Shelley

W

ten wczesny sobotni wieczór okna okaza³ych budynków nad

zat³oczonymi trotuarami Oxford Street jarzy³y siê blaskiem lamp.

Wszêdzie widzia³o siê elegancko ubranych mê¿czyzn i kobiety, któ-

rzy spacerowali ramiê w ramiê, stali przy wystawach sklepowych,

wsiadali czy wysiadali ze zgrabnych bryczek, które przepycha³y siê,

walcz¹c o miejsce przy krawê¿niku. Powietrze rozbrzmiewa³o krzy-

kami doro¿karzy, zgrzytliwym stukotem setek kó³ o bruk i rytmicz-

nym œpiewem ulicznych kramarzy, którzy ci¹gn¹c od strony czynne-

go przez ca³y tydzieñ targowiska przy Tottenham Court Road, zmie-

rzali na zachód. Doyle wdycha³ ze swego miejsca zapach koni, dymu

z cygar, gor¹cych kie³basek i perfum, niesiony przez ch³odny, wie-

czorny wietrzyk.

Kiedy skrêcili w Broad Street, Benner wyci¹gn¹³ ze skórzanej sa-

kwy pistolet, broñ o czterograniastej lufie, która ze swymi kurkami

i b³yszcz¹c¹ inkrustacj¹ przypomina³a paj¹ka, i opar³ ³okieæ o dach

powozu, by wszyscy mogli widzieæ w jego d³oni broñ wycelowan¹

w niebo. Doyle zauwa¿y³, ¿e stra¿nicy uczynili to samo.

– Wje¿d¿amy w okolice koœcio³a St.Giles – wyjaœni³ Benner. –

Krêc¹ siê tu podejrzane typy, ale nie odwa¿¹ siê zaczepiæ grupy uzbro-

jonych mê¿czyzn.

Doyle rozejrza³ siê ze skrywanym z trudem zainteresowaniem po

w¹skich alejkach i podwórzach, na ogó³ pogr¹¿onych w mroku i od-

dalonych od ulicy, choæ niektóre rozjaœnia³ przyæmiony blask latarñ

pal¹cych siê za najbli¿szym rogiem. Odbywa³ siê tu o¿ywiony han-

background image

56

del, w ka¿dym razie na g³ównej ulicy. Ich powozy mija³y mnóstwo

straganów z kaw¹, kramów ze starymi ubraniami czy skrzynek z wa-

rzywami, pilnowanych przez têgie, stare kobiety, które pykaj¹c z gli-

nianych fajek obserwowa³y zmru¿onymi oczami t³um na ulicy. Paru

ludzi wo³a³o coœ w ich stronê z tak dziwnym akcentem, ¿e Doyle by³

w stanie zrozumieæ tylko „do diab³a”, czy „cholerny”, ale ton wyda-

wa³ siê bardziej ¿artobliwy ni¿ groŸny.

Spojrza³ za siebie, po czym dotkn¹³ ramienia Bennera.

– Nie chcia³em ciê wczeœniej niepokoi栖 powiedzia³ szybko. –

Ale ten wóz – tam, za straganem z pomidorami – ten, który wygl¹da

jak wehiku³ osadników z dzikiego zachodu. Jedzie za nami od chwi-

li, gdy skrêciliœmy w Bayswater Road.

– Na litoœæ bosk¹, Brendan, zd¹¿yliœmy przez ca³y ten czas skrê-

ciæ tylko raz – sykn¹³ Benner niecierpliwie. Odwróci³ siê jednak. –

Cholera, to tylko… – Nagle spowa¿nia³. – Wydaje mi siê, ¿e to wóz

cygañski.

– Znów Cyganie – zauwa¿y³ Doyle. – Nie mieli w zwyczaju…

chcia³em powiedzieæ, ¿e na ogó³ nie wje¿d¿aj¹ do wielkich miast,

prawda?

– Nie wiem – odpar³ Bennner z namys³em. – Nie jestem nawet

pewien, czy to naprawdê wóz cygañski, ale wspomnê o tym Darro-

wowi.

Ulica zwêzi³a siê i œciemnia³a, gdy z grzechotem kó³ wjechali

w St.Martin’s Lane i minêli wysoki, stary koœció³. Doyle, widz¹c grup-

ki mê¿czyzn, którzy obserwowali ich przejazd z nisko sklepionych,

przyciemnionych sieni, myœla³ z ulg¹ o pistoletach Bennera; po chwili

ulica znowu zajaœnia³a œwiat³em i gwarem – dotarli do szerokiego

bulwaru, którym by³ Strand. Benner schowa³ sw¹ skomplikowan¹

broñ do sakwy.

– Korona i kotwica jest zaraz za rogiem – powiedzia³. – Minêliœmy

ju¿ kilka przecznic, a ja nie zauwa¿y³em twojego wozu cygañskiego.

Doyle’owi mignê³a na chwilê miêdzy dwoma budynkami Tamiza,

po³yskuj¹ca w œwietle ksiê¿yca. Wyda³o mu siê, ¿e nie ma na niej mostu,

który widzia³ w tym miejscu podczas wizyty w 1979, ale nim zd¹¿y³

siê zorientowaæ, gdzie siê dok³adnie znajduje, powozy skrêci³y w ma-

³¹ uliczkê i zatrzyma³y siê, skrzypi¹c piskliwie, przed dwupiêtrowym,

czêœciowo drewnianym budynkiem z ko³ysz¹cym siê nad otwartymi

drzwiami szyldem. „Korona i Kotwica”, przeczyta³ Doyle.

Kiedy goœcie wysiadali z powozów, spad³y pierwsze krople deszczu.

Darrow wysun¹³ siê na czo³o. D³onie mia³ schowane w futrzanej mufce.

background image

57

– Zaparkujesz nasze powozy – skin¹³ g³ow¹ na pierwszego woŸ-

nicê. – Pozostali wchodz¹ do œrodka. Idziemy.

Wprowadzi³ grupê siedemnastu ludzi do przytulnego wnêtrza

gospody.

– Dobry Bo¿e, sir – zawo³a³ ch³opiec, który pospieszy³ im na spo-

tkanie – wszyscy na kolacjê? Trzeba by³o daæ znaæ zawczasu, otwo-

rzyliby salê bankietow¹ na ty³ach. Ale zobaczê, czy jest doœæ krzese³

w g³ównej izbie i…

– Nie przyszliœmy na kolacjꠖ stwierdzi³ niecierpliwie Darrow. –

Przyszliœmy, ¿eby wys³uchaæ wyk³adu pana Coleridge’a.

– Naprawdê? – ch³opak odwróci³ siê i krzykn¹³ w stronê koryta-

rza: – Panie Lawrence! Przysz³o jeszcze wiêcej ludzi, którzy myœl¹,

¿e dziœ jest w³aœnie ta sobota, kiedy mia³ tu mówiæ ten poeta!

Darrow, którego twarz utraci³a wszelkie barwy, zmieni³ siê nagle

w bardzo starego cz³owieka w œmiesznym ubraniu. Mufka zsunê³a

mu siê z r¹k i spad³a na pod³ogê. Nikt siê nie odezwa³, choæ Doyle

czu³, jak pomimo ca³ego szoku i rozczarowania, wzbiera w nim hi-

steryczny œmiech.

Podbieg³ do nich jakiœ zatroskany cz³owiek, za którym pod¹¿a³

krêpy, starszy jegomoœæ o d³ugich siwych w³osach.

– Jestem Lawrence, w³aœciciel gospody – przedstawi³ siê. – Pan

Montagu zaplanowa³ wyk³ad na nastêpn¹ sobotê, ósmego paŸdzier-

nika, nic nie poradzê, ¿e wszyscy pañstwo dziœ tu przybyliœcie. Pana

Montagu nie ma, lecz by³by zmartwiony, gdyby…

Doyle pocz¹tkowo tylko zerkn¹³ na krêpego mê¿czyznê o choro-

bliwym wygl¹dzie, który mruga³ przepraszaj¹co w czasie wypowie-

dzi Lawrence’a, ale teraz przyjrza³ mu siê dok³adniej. Czuj¹c nara-

staj¹ce podniecenie, Doyle podniós³ d³oñ tak szybko, ¿e gospodarz

przerwa³ w pó³ zdania, po czym wychyli³ siê do przodu i zwróci³ siê

do mê¿czyzny stoj¹cego obok Lawrence’a:

– Pan Coleridge, jak przypuszczam?

– Tak – odpar³ mê¿czyzna. – Przepraszam was wszystkich za

to ca³e…

– Zechce mi pan wybaczyæ. – Doyle zwróci³ siê do Lawren-

ce’a. – Ch³opak wspomnia³, ¿e jest wolna sala bankietowa.

– No có¿, owszem, to prawda, ale nie jest zamieciona i nie pali

siê w kominku… a poza tym, pan Montagu…

– Montagu nie bêdzie mia³ nic przeciwko temu. – Doyle zwróci³

siê do Darrowa, który ju¿ odzyskiwa³ kolory. – Jestem pewien, ¿e

dysponuje pan odpowiedni¹ gotówk¹ na nieprzewidziane wydatki,

background image

58

panie Darrow – powiedzia³. – I myœlê, ¿e gdyby zap³aci³ pan godzi-

wie temu cz³owiekowi, to kaza³by on rozpaliæ w sali ogieñ i przy-

nieœæ nam posi³ek. W koñcu pan Coleridge najwyraŸniej uwa¿a³, ¿e

chodzi w³aœnie o ten wieczór, wiêc dlaczego mamy go s³uchaæ na

ulicy, skoro w pobli¿u znajduj¹ siê gospody z wolnymi pokojami?

Jestem pewien – zwróci³ siê do Lawrence’a – ¿e nawet pan Montagu

nie móg³by zaprzeczyæ logice mych s³ów.

– No c󿠖 powiedzia³ gospodarz niechêtnie – bêdê musia³ ode-

rwaæ kilku moich ludzi od ich zwyk³ych obowi¹zków… trzeba bê-

dzie podj¹æ dodatkowe wysi³ki…

– Sto z³otych suwerenów! – zawo³a³ dzikim g³osem Darrow.

– W porz¹dku – zakrztusi³ siê Lawrence. – Ale proszê tak nie

krzyczeæ.

Coleridge wygl¹da³ na przera¿onego.

– Sir, naprawdê nie mogê pozwoliæ, by…

– Jestem obrzydliwie bogatym cz³owiekiem – przerwa³ mu Dar-

row, odzyskuj¹c spokój. – Pieni¹dze nic dla mnie nie znacz¹. Ben-

ner, przynieœ je z powozu. Tymczasem pan, panie Lawrence, zapro-

wadzi nas do sali bankietowej.

Otoczy³ jednym ramieniem barki Coleridge’a, drugim Doyle’a,

po czym ruszy³ w œlad za potê¿n¹, pe³n¹ wigoru sylwetk¹ gospo-

darza.

– Wnosz¹c z pañskiego akcentu, musi pan byæ Amerykaninem? –

spyta³ Coleridge, nieco zdziwiony. Doyle zauwa¿y³, ¿e poeta w spe-

cyficzny sposób wymawia swoje „r”. To ten akcent z Devonshire,

wci¹¿ obecny po tylu latach, pomyœla³ Doyle. W jakiœ niezrozumia³y

sposób potêgowa³o to jeszcze wra¿enie delikatnoœci, charakterystycz-

nej dla Coleridge’a.

– Tak – odpar³ Darrow. – Przyjechaliœmy z Wirginii. Dok³adniej

mówi¹c z Richmond.

– Ach tak. Zawsze chcia³em odwiedziæ Stany Zjednoczone. Pla-

nowa³em to wraz z kilkorgiem przyjació³ w swoim czasie.

Sala bankietowa, która znajdowa³a siê na drugim koñcu budynku,

by³a ciemna i zimna.

– Proszê daæ sobie spokój z zamiataniem – powiedzia³ Darrow,

zdejmuj¹c energicznie krzes³a z d³ugiego sto³u i ustawiaj¹c je na

pod³odze. – Proszê zapaliæ tu œwiat³a i ogieñ, i przynieœæ du¿o wina

i brandy, to nam wystarczy.

– W tej minucie, panie Darrow – odpar³ Lawrence, po czym wy-

szed³ pospiesznie z sali.

background image

59

Coleridge ³ykn¹³ jeszcze brandy i wsta³. Rozejrza³ siê po audyto-

rium, które liczy³o teraz dwadzieœcia jeden osób, gdy¿ trzech mê¿-

czyzn spo¿ywaj¹cych posi³ek w jednym z pokoi us³ysza³o o wyk³a-

dzie i postanowi³o siê przy³¹czyæ. Jeden z nich otworzy³ notatnik

i trzyma³ w pogotowiu o³ówek.

– Jak zapewne wiecie, przynajmniej równie dobrze jak ja – za-

cz¹³ poeta – poziom angielskiej literatury uleg³ zmianie, obni¿y³

siê, osi¹gaj¹c minorow¹ i mroczn¹ tonacjê, wraz z dojœciem do g³osu

stronnictwa parlamentarnego Cromwella, kiedy to jego okr¹g³og³owi

poplecznicy, zwani tak od purytañskiego obyczaju krótkiego strzy-

¿enia w³osów, zdo³ali, pomimo „boskich prerogatyw króla”, do-

prowadziæ do œciêcia Karola I. Ateñski blask panowania El¿biety,

czy te¿ powiedzmy raczej lat jej ¿ycia, gdy¿ obejmuj¹ one okres

rozwoju wszelkich dziedzin nauki, którego nasz naród nigdy ju¿

póŸniej nie doœwiadczy³, ust¹pi³ miejsca surowoœci purytan, którzy

unikali wszelkich skrajnoœci i b³yskotliwych analiz swych historycz-

nych poprzedników. John Milton liczy³ ju¿ sobie trzydzieœci cztery

lata, gdy Cromwell dochodzi³ do w³adzy, i choæ popiera³ stronnic-

two parlamentarne i pochwala³ znaczenie surowej dyscypliny

i samodoskonalenia, bieg jego myœli zosta³ ukszta³towany u schy³-

ku poprzedniego okresu… Cromwell doszed³ faktycznie do w³a-

dzy nieco póŸniej; 1642 to poczatek wojny miêdzy królem a par-

lamentem.

Podczas gdy Coleridge kontynuowa³, trac¹c swój apologetycz-

ny ton i mówi¹c, w miarê oswajania siê z tematem, bardziej auto-

rytatywnie, Doyle z³apa³ siê na tym, ¿e rozgl¹da siê po niewielkim

audytorium; nieznajomy z notatnikiem zapisywa³ pracowicie s³o-

wa poety, pos³uguj¹c siê jak¹œ odmian¹ stenografii, i Doyle zorien-

towa³ siê, ¿e to musi byæ ów nauczyciel, o którym zesz³ej nocy

wspomnia³ Darrow. Wlepi³ pe³en zazdroœci wzrok w notatnik. Przy

odrobinie szczêœcia, pomyœla³, mo¿e uda³oby mi siê za sto siedem-

dziesi¹t lat zdobyæ te zapiski. Mê¿czyzna podniós³ g³owê i uchwy-

ci³ spojrzenie Doyle’a, po czym uœmiechn¹³ siê. Doyle skin¹³ g³o-

w¹ i szybko siê odwróci³. Nie rozgl¹daj siê, upomnia³ go z furi¹

w myœlach. Notuj.

Pañstwo Thibodeau wpatrywali siê w Coleridge’a spod przymkniê-

tych powiek. Doyle lêka³ siê przez chwilê, ¿e drzemi¹; póŸniej uzna³

jednak, ¿e ten z pozoru têpy wyraz twarzy oznacza intensywn¹ kon-

centracjê. Wiedzia³, ¿e zapisuj¹ w swych myœlach s³owa wyk³adu

równie dok³adnie jak kamera wideo.

background image

60

Darrow obserwowa³ poetê z b³ogim uœmiechem zadowolenia.

Doyle zorientowa³ siê, ¿e ten cz³owiek nawet nie s³ucha, ale po pro-

stu cieszy siê, ¿e audytorium okazuje satysfakcjê z widowiska.

Benner wpatrywa³ siê w swoje d³onie, jakby to by³o interludium,

okres wytchnienia przed jakimœ czekaj¹cym go wielkim wysi³kiem.

Czy siê martwi o powrót przez dzielnicê slumsów? Nie wydawa³

siê zbytnio zatroskany podczas jazdy w tê stronê – zastanawia³ siê

Doyle.

– A zatem Milton sprowadza zagadnienie do kwestii wiary –

mówi³ Coleridge, zbli¿aj¹c siê do koñca wyk³adu – i to wiary bar-

dziej niezale¿nej, autonomicznej, w gruncie rzeczy silniejszej, ni¿

ta, której poszukiwali purytanie. Wiara, powiada on, nie jest jakimœ

egzotycznym kwiatem, który hoduje siê pracowicie, wyrzekaj¹c siê

wiêkszoœci aspektów codziennego œwiata; nie jest te¿ po¿ytecznym

z³udzeniem, karmionym sofistyk¹ i pó³prawdami, takimi jak dziecinna

wiara w œwiêtego Miko³aja. Krótko mówi¹c, nie jest ona celowo bez-

myœlnym przywi¹zaniem do œciœle okreœlonej religii, lecz raczej po-

winna byæ, jeœli ju¿ czymœ ma byæ, œwiadomym uznaniem wzorów

i tendencji, które znajdujemy w ka¿dym fragmencie materii œwiata

i które s¹ odbiciem samego Boga. Dlatego to w³aœnie religia mo¿e

byæ uwa¿ana jedynie za wskazówkê i objaœnienie, nie zaœ ¿aden bo-

dziec przymusu, gdy¿ jedynie wiara i zachowania, do których do-

chodzi siê niezale¿nie, a zatem na drodze wolnego wyboru, mog¹

byæ przedmiotem pochwa³y lub nagany. A tym samym nale¿y uznaæ

za ograniczanie praw cz³owieka celowe zatajanie przed nim wszel-

kich faktów i opinii; ¿aden pojedynczy fragment nie mo¿e byæ uzna-

ny za zbêdny, gdy¿ im wiêcej kamyków, zarówno jasnych, jak i ciem-

nych, tworzy mozaikê, tym wyraŸniejszy jest obraz Boga.

Przerwa³ i powiód³ wzrokiem po audytorium; nastêpnie podziê-

kowa³ i usiad³.

– Czy s¹ jakieœ pytania, amplifikacje lub s¹dy przeciwne?

Doyle zauwa¿y³, ¿e gdy tylko w poecie zgas³ p³omieñ oracji, sta³

siê on na powrót pulchnym, skromnym starszym cz³owiekiem, które-

go spotkali w przedsionku gospody; podczas wyk³adu sprawia³ wiêk-

sze wra¿enie.

Percy Thibodeau, w sposób dobrotliwy, postawi³ Coleridge’owi

zarzut wzbogacenia eseju Miltona o w³asne przekonania, cytuj¹c na

dowód fragmenty jego w³asnych esejów, a najwyraŸniej po³echtany

tym poeta odpowiedzia³ obszernie, wskazuj¹c na wiele punktów, w któ-

rych ró¿ni³ siê z Miltonem. „Maj¹c jednak do czynienia z cz³owiekiem

background image

61

pokroju Miltona – zauwa¿y³ z uœmiechem – pró¿noœæ nakazuje mi

opieraæ siê na przekonaniach, które z nim podzielam”.

Darrow wydoby³ z kieszonki w kamizelce zegarek, zerkn¹³ nañ

i podniós³ siê.

– Obawiam siê, ¿e musimy ruszaæ w drogꠖ powiedzia³. – Czas

i odp³yw nie czekaj¹ na cz³owieka, jak siê powiada, a mamy przed

sob¹ d³ug¹ podró¿.

Zaszura³y odsuwane krzes³a, ludzie zaczêli siê podnosiæ i wsu-

waæ ramiona w rêkawy p³aszczy. Niemal wszyscy, nie wy³¹czaj¹c

Doyle’a, nie omieszkali wymieniæ z Coleridge’em uœcisku d³oni,

Percy Thibodeau zaœ uca³owa³a go w policzek.

– Pañska Sara z pewnoœci¹ nie mia³aby pretensji o poca³unek

kobiety w moim wieku – rzek³a.

Spirytystyczne medium zaczê³o wpadaæ w rodzaj transu, a wtedy

pospieszy³ Benner i uœmiechaj¹c siê szepn¹³ coœ kobiecie do ucha.

Otrz¹snê³a siê natychmiast i da³a siê wyprowadziæ za ³okieæ z sali.

– Benner – upomnia³ go Darrow. – W porz¹dku, rób swoje. Pa-

nie Doyle – czy zechcia³by pan pójœæ i powiedzieæ Clitheroe, by za-

jecha³ przed wejœcie?

– Oczywiœcie.

Doyle przystan¹³ w drzwiach, by po raz ostatni popatrzeæ na Co-

leridge’a – ba³ siê, ¿e nie s³ucha³ go wystarczaj¹co uwa¿nie, i nie

skorzysta³ z wieczoru tak jak chocia¿by pañstwo Thibodeau, po czym

westchn¹³ i odwróci³ siê.

W korytarzu panowa³ mrok, pod³oga by³a nierówna, a Benner

i nieszczêsne medium gdzieœ zniknêli. Doyle dotar³ po omacku do

zakrêtu korytarza, ale zamiast w sieni prowadz¹cej do wyjœcia, zna-

laz³ siê u podnó¿a schodów, których dolne stopnie wydobywa³ z mro-

ku blask œwiecy p³on¹cej w kaganku na œcianie. Musia³em pomyliæ

drogê, pomyœla³ i zawróci³.

Drgn¹³ gwa³townie, gdy¿ ujrza³ przed sob¹ bardzo wysokiego cz³o-

wieka; jego twarz przypomina³a wyciosan¹ z kamienia i by³a pokry-

ta szpetnymi bruzdami, jakby przez ca³e ¿ycie goœci³ na niej grymas

sprzeciwu, g³owê zaœ mia³ ³ys¹ jak sêp.

– Bo¿e, przestraszy³ mnie pan – zawo³a³ Doyle. – Przepraszam,

wydaje mi siê, ¿e pomyli³em…

Ze zdumiewaj¹c¹ si³¹ mê¿czyzna chwyci³ Doyle’a za rêkê, po czym,

obracaj¹c nim, wykrêci³ j¹ miêdzy ³opatki, i gdy nieszczêœnik jêkn¹³

pod wp³ywem nag³ego bólu, przytkn¹³ mu do twarzy mokr¹ szmatê,

a wówczas Doyle, zamiast powietrza, wci¹gn¹³ w p³uca ostre opary

background image

62

eteru. I tak nie by³ w stanie utrzymaæ równowagi, wiêc ogarniêty pani-

k¹ wierzgn¹³ do ty³u nog¹ i poczu³, jak obcas jego buta uderza mocno

w koœæ, ale potê¿ne ramiona nawet nie drgnê³y. Szamocz¹c siê wci¹-

gn¹³ w p³uca jeszcze wiêcej oparów, choæ stara³ siê wstrzymaæ od-

dech. Czu³ narastaj¹cy gdzieœ z ty³u czaszki wielki ucisk i zastanawia³

siê gor¹czkowo, dlaczego nikt, ani Darrow, ani Benner czy nawet Co-

leridge, nie wybiega zza zakrêtu korytarza i nie wzywa pomocy.

W ostatnim, szalonym przeb³ysku œwiadomoœci przysz³o mu do

g³owy, ¿e to musi byæ ów podobny do trupa, stary i ³ysy facet, które-

go w 1805, w namiocie na ³¹kach Inslington, piêæ lat czy mo¿e piêæ

godzin wczeœniej, przestraszy³ Benner.

Przyjemnoœæ wieczornej przeja¿d¿ki, potraktowanej przez Nie-

cnego Ryszarda jako ucieczka od mozolnej roboty przetapiania co-

raz wiêkszej liczby metalowych ³y¿eczek, których dostawy wydawa-

³y siê nie mieæ koñca, zepsu³ Wilbur sw¹ opowieœci¹ o tym, jak ich

zdobycz pojawi³a siê na tym polu. „Podkrad³em siê i ruszy³em za

starym – zwierza³ siê szeptem, gdy siedz¹c na koŸle wozu oczekiwa-

li powrotu szefa. – Szed³ powoli przez las, zatrzymywa³ siê i znów

rusza³, i niós³ ze sob¹ te swoje dziwne zabawki: gliniany garnek z kwa-

sem i o³owiem w œrodku, no wiesz, który ciê k¹sa, jak dotkniesz dwóch

metalowych guzików na wierzchu. Wci¹¿ przystawa³, ¿eby go do-

tkn¹æ, Beng tylko wie dlaczego, i widzia³em, jak jego d³oñ cofa siê

gwa³townie, ilekroæ go u¿¹dli³o. I mia³ jeszcze to coœ podobne do

teleskopu z brzydkimi obrazkami w œrodku”. Ryszard wiedzia³, ¿e

chodzi o sekstans; Wilbur nie móg³ zrozumieæ, ¿e nie ma to nic wspól-

nego z seksem, wiêc przyjmowa³ w swej naiwnoœci, ¿e szef ogl¹da

nieprzyzwoite obrazki. „Przystawa³ wielokrotnie i patrzy³ przez nie-

go – pewnie ¿eby krew mu szybciej p³ynê³a w ¿y³ach – mówi³ dalej. –

No wiêc obserwowa³em go zza drzewa, kiedy ruszy³ przez pole, ogl¹-

daj¹c te swoje obrazki i k³uj¹c siê w rêkê, jakby chcia³ siê ukaraæ. Po-

tem dotkn¹³ tego garnka, ale nie cofn¹³ d³oni. Spojrza³ na niego, ruszy³

nim i znów go dotkn¹³, ale nie wstrz¹snê³o nim, wiêc ju¿ wiedzia³em,

¿e siê popsu³o. Zaraz potem pobieg³ w stronê drzew, nie zatrzymuj¹c

siê tym razem, wobec tego rozp³aszczy³em siê na ziemi, bo siê ba³em,

¿e mnie zauwa¿y. Ale nie zauwa¿y³ i kiedy spojrza³em, by³ ju¿ za drze-

wem, jakieœ piêædziesi¹t metrów ode mnie, i wpatrywa³ siê zawziêcie

w puste pole. Wiêc i ja zacz¹³em tam patrzeæ, i przestraszy³em siê nie

na ¿arty, bo on sam by³ zaniepokojony tym, co knu³”.

background image

63

Kiedy Wilbur przerwa³ dla zaczerpniêcia oddechu, Ryszard siê-

gn¹³ pod koszulê i potar³ kciukiem uszy swojej drewnianej ma³pki,

gdy¿ zawsze podejrzewa³, ¿e takie strachliwe gadanie j¹ irytuje.

„No c󿠖 ci¹gn¹³ Wilbur – zostaliœmy tam przez parê minut, nie

odchodzi³em stamt¹d ze strachu, ¿e mnie us³yszy. I nagle, ni st¹d, ni

zow¹d, rozleg³ siê g³oœny ³omot, drzewami poruszy³ powiew wiatru;

akurat wyjrza³em i zd¹¿y³em zobaczyæ wielki czarny namiot, który

run¹³ w samym œrodku pola. – Tu œcisn¹³ Niecnego Ryszarda za ra-

miê. – A nie by³o go tam jeszcze parê sekund wczeœniej, kiedy pa-

trzy³em! On siê tam po prostu pojawi³, rozumiesz? Zrobi³em kilka

ruchów, by odegnaæ z³o, i z tuzin razy wypowiedzia³em g³oœno: »czo-

snek«!, bo ka¿dy by wiedzia³, ¿e to sprawka Bengo. Potem spod na-

miotu wyczo³ga³o siê kilku bogato ubranych ludzi, którzy odsunêli

na bok p³achtê, i co powiesz? Pod spodem by³y dwa powozy, z zapa-

lonymi latarniami i w ogóle wszystkim! I ludzie siedzieli w œrodku,

a do powozów by³y zaprzê¿one konie gotowe do jazdy. I jeden z tych

pomiotów Bengo powiedzia³ g³oœno: »Ale skok! Czy nikomu nic siê

nie sta³o? Co z koñmi«? A inny go uciszy³. Potem paru z nich zwinê-

³o namiot i zakopa³o, i dwa powozy ruszy³y w stronê drogi. W³aœnie

wtedy szef pobieg³ z powrotem do obozu, ja za nim, i kaza³ nam je-

chaæ za nimi”.

Wilbur wycofa³ siê na ty³ wozu i s¹dz¹c po jego g³oœnym oddechu,

skorzysta³ z okazji, by uci¹æ sobie krótk¹ drzemkê. Niecny Ryszard

zazdroœci³ mu tej umiejêtnoœci zapominania o niepokoj¹cych rzeczach.

Stary Cygan poruszy³ siê niespokojnie na koŸle i wlepi³ wzrok w tylne

wyjœcie Korony i Kotwicy. Ju¿ samo przebywanie w mieœcie sprawia-

³o, ¿e stawa³ siê nerwowy, nie mówi¹c ju¿ o tych wszystkich gorgio,

którzy siê na niego gapili, i prastamengros, którzy zawsze byli gotowi

wtr¹ciæ ludzi doktora Romany do wiêzienia, ale myœl, ¿e dzia³a³y tu

czary, przyprawia³a go o ból g³owy. Ryszard odznacza³ siê nietypow¹

dla Cygana umiejêtnoœci¹ porównywania przesz³ych i teraŸniejszych

wydarzeñ, wiêc ¿a³owa³ posêpnie, ¿e stary Amenofis Fikee znikn¹³

przed oœmioma laty. Kiedy im przewodzi³, ³upy by³y bogate, ¿ycie zaœ

o wiele spokojniejsze. Ponownie wsun¹³ d³oñ pod koszulê i pog³aska³

dla uspokojenia g³owê ma³pki kciukiem.

Tylne drzwi gospody otworzy³y siê z jêkiem i doktor Romany,

z bezw³adnym cia³em przerzuconym przez ramiê, zbli¿y³ siê w pod-

skokach do wozu.

– Wstawaj, Wilbur – sykn¹³ Ryszard, nim szef zd¹¿y³ pojawiæ siê

z ty³u wozu.

background image

64

– Pomó¿ mi wsadziæ tego cz³owieka na wóz, Wilbur – powie-

dzia³ cicho Romany.

– Avo, rya – odpar³ Wilbur, który oprzytomnia³ w mgnieniu oka.

– Ostro¿nie, idioto. Nie obij mu g³owy – potrzebujê tego, co w niej

jest. Avo, na koce, tak kuszto. A teraz zwi¹¿ go i zaknebluj. – Ich

wiekowy szef zaci¹gn¹³ po³y, zasznurowa³, a potem, zadziwiaj¹co

zwinnie w swych sprê¿ynowanych butach, okr¹¿y³ wóz, wspi¹³ siê

na kozio³ i zaj¹³ miejsce obok Ryszarda. – Maj¹ najwyraŸniej za-

miar st¹d odjecha栖 powiedzia³. – Z³apa³em jednego, ale trzeba ru-

szyæ i za pozosta³ymi.

– Avo, rya – zgodzi³ siê Ryszard. Cmokn¹³ na konie i wóz szarp-

n¹³ do przodu. P³ócienna plandeka furkota³a, gdy ¿elazne obrêcze,

na których by³a rozci¹gniêta, ko³ysa³y siê tam i z powrotem. Dwie

przecznice za Koron¹ i Kotwic¹ skrêcili w Strand, a potem podje-

chali do krawê¿nika.

Czekali niemal pó³ godziny, a przez ca³y ten czas podchodzili do

nich liczni przechodnie, zwabieni ozdobnym napisem po obu stro-

nach wozu: wêdrowny targ doktora Romany. W pewnej chwili szef

zmru¿y³ oczy.

– Ryszardzie! Wreszcie wychodz¹ – za nimi.

Smagnê³y lejce i wóz ruszy³ spod trotuaru. Ulica by³a zapchana

wozami i bryczkami, a goœcie z Korony i Kotwicy oddalali siê szyb-

ko, wiêc stary Cygan musia³ stan¹æ na koŸle i u¿yæ ca³ego kunsztu

powo¿enia, by nie straciæ ich z oczu.

Gdy skrêcali ostro w St.Martin’s Lane przy akompaniamencie

gniewnych i pe³nych strachu okrzyków ze strony innych woŸniców,

doktor Romany wyci¹gn¹³ spokojnie z kieszeni zegarek, zerkn¹³ na

niego, po czym schowa³ na powrót. Ryszard pos³ysza³, jak mówi sam

do siebie:

– Chc¹ przejechaæ przez wrota, nim siê zamkn¹.

Trzy pêdz¹ce powozy, z których dwa jecha³y jeden za drugim,

trzeci zaœ trzyma³ siê w pewnej odleg³oœci za nimi, pod¹¿a³y t¹ sam¹

drog¹, któr¹ przemierzy³y wczeœniej. Nim skrêci³y ze stukotem kó³

w Oxford Street, kieruj¹c siê na wschód, Ryszard by³ pewien, ¿e sa-

motny mê¿czyzna siedz¹cy z ty³u drugiego powozu zd¹¿y³ ju¿ ich

zauwa¿yæ, gdy¿ utrzymywali tê sam¹ prêdkoœæ. I kiedy po lewej stro-

nie mign¹³ Hyde Park i otoczy³y ich ciemne pola, przy drugim powo-

zie b³ysnê³a lufa pistoletu i rozleg³ siê g³uchy trzask. W sekundê póŸ-

niej od ¿elaznego prêta podtrzymuj¹cego plandekê, tu¿ nad g³ow¹

Ryszarda, odbi³a siê kula.

background image

65

– Pre my mullo dadas! – zawo³a³ stary Cygan, œci¹gaj¹c instynk-

townie lejce. – Ten drañ strzela do nas!

– Przeklnij swojego zmar³ego ojca i popêdŸ konie! – krzykn¹³

Romany. – Mój czar ochroni nas przed ich kulami.

Ryszard zacisn¹³ zêby i zakrywaj¹c jedn¹ rêk¹ swoj¹ biedn¹, drew-

nian¹ ma³pkê, smagn¹³ konie batem, by zmusiæ je do szybkiego biegu.

Ryszard, czuj¹c zimno i wilgoæ w powietrzu, ¿a³owa³ z bólem serca,

¿e nie siedzi teraz w namiocie nad gor¹cymi formami i tyglami.

– Z pewnoœci¹ wracaj¹ na to pole przy drodze, za drzewami –

powiedzia³ Romany. – Skrêæ w nastêpn¹ œcie¿kê, zrobimy ko³o i za-

jedziemy do obozu.

– Czy dlatego kaza³eœ nam siê rozbiæ w tym miejscu, rya? – spy-

ta³ Niecny Ryszard, œci¹gaj¹c z ulg¹ lejce, podczas gdy powozy od-

dala³y siê drog¹. – Czy wiedzia³eœ, ¿e ci ludzie siê zjawi¹?

– Wiedzia³em, ¿e ktoœ mo¿e siê zjawi栖 mrukn¹³ Romany.

Wóz podskakiwa³ i ko³ysa³ siê na wy¿³obionym koleinami trak-

cie, który odchodzi³ od Bayswater Road i okr¹¿a³ od po³udnia szpa-

ler drzew. Przy namiotach i ogniskach nikt nie siedzia³, ale na ich

spotkanie wybieg³o kilka psów, które przygl¹da³y siê jakiœ czas nowo

przyby³ym, po czym pobieg³y do namiotów, by merdaniem ogonów

i podskokami daæ znaæ swoim panom, ¿e to znajomi Cyganie. W chwi-

lê póŸniej pojawi³o siê kilku mê¿czyzn i podesz³o do wozu, który

zd¹¿y³ siê ju¿ zatrzymaæ.

Romany zeskoczy³ na ziemiê i skrzywi³ siê, gdy podeszwy jego

butów z trzaskiem dotknê³y twardego gruntu.

– Zabierz naszego wiêŸnia do swojego namiotu, Ryszardzie –

powiedzia³ – i upewnij siê, ¿e nie jest ranny i ¿e nie uda mu siê zbiec.

– Avo, rya – zawo³a³ stary Cygan, gdy ich szef ruszy³ w dziwacz-

nych podskokach ku drzewom oddzielaj¹cym ich pole od s¹siednie-

go, na którym wed³ug s³ów Wilbura zmaterializowali siê straszliwi

nieznajomi.

Przypominaj¹c sobie œmia³oœæ Wilbura, który odwa¿y³ siê szpie-

gowaæ szefa, Ryszard zapragn¹³ nagle mu dorównaæ.

– Zabierz go do mojego namiotu, Wilbur – powiedzia³ – i zwi¹¿

jak stary but – niebawem wrócê.

Mrugn¹³ do towarzysza, który wytrzeszczy³ z podziwu oczy, a na-

stêpnie ruszy³ w œlad za szefem.

Zboczy³ nieznacznie w lewo, by znaleŸæ siê jakieœ trzydzieœci

metrów od miejsca, w którym mia³ siê przyczaiæ Romany – s³ysza³,

jak starzec pod¹¿a cicho miêdzy drzewami z prawej strony, choæ nie

5 – Wrota Anubisa

background image

66

tak cicho jak Cyganie. Nim szef zd¹¿y³ ukryæ siê za szerokim pniem

na skraju pola, Ryszard u³o¿y³ siê za pagórkiem, nie czyni¹c naj-

mniejszego nawet ha³asu.

Powozy sta³y na œrodku pola, jeden obok drugiego. By³y puste,

pasa¿erowie wysiedli i zbili siê w gromadkê parê metrów dalej. Ry-

szard naliczy³ siedemnaœcie osób, w tym kilka kobiet.

– Pos³uchacie mnie czy nie? – mówi³ g³oœno jakiœ starszy cz³o-

wiek, najwyraŸniej podenerwowany. – Nie mogliœmy szukaæ go ju¿

d³u¿ej. I tak ju¿ uszczupliliœmy ponad rozs¹dn¹ miarê nasz margines

bezpieczeñstwa. Do diab³a, dotarliœmy tu ledwie przed chwil¹, a do

zamkniêcia szczeliny pozosta³o tylko kilka sekund. Doyle najwidocz-

niej postanowi³…

Rozleg³ siê g³uchy odg³os uderzenia, a wtedy wszyscy runêli na

ziemiê. Po chwili Ryszard spostrzeg³, ¿e le¿¹ce w bez³adzie kupki

to tylko ubrania – ludzie, którzy mieli je na sobie zniknêli. Konie

i powozy sta³y samotnie na pustym polu sk¹panym w ksiê¿ycowym

blasku.

– To byli mullo chals – wyszepta³ przera¿ony Ryszard. – Duchy!

Czosnek, czosnek, czosnek! – Widzia³, jak doktor Romany biegnie

przez pole, wsta³ wiêc i wyci¹gn¹³ zza pazuchy swoj¹ ma³pkê. – Nie

musisz mi nawet tego mówi栖 wyszepta³ do niej. – Wiejemy st¹d.

Popêdzi³ z powrotem do obozu.

Choæ z pocz¹tku Doyle nie by³ w stanie unieœæ powiek, okropny

smak œrodków antyseptycznych i zapach wype³niaj¹cy jego nozdrza

wskazywa³y, ¿e znów jest w gabinecie stomatologicznym. Przesu-

wa³ jêzykiem po jamie ustnej, próbuj¹c siê zorientowaæ, który to z¹b

wyrwano mu tym razem. Pomyœla³, ¿e po³o¿yli go na cholernie bry-

³owatym materacu. No i gdzie jest pielêgniarka z gor¹c¹ czekolad¹,

zastanawia³ siê rozdra¿niony.

Otworzy³ oczy i zauwa¿y³ z niepokojem, ¿e wcale nie znajduje

siê w gabinecie stomatologicznym, a co za tym idzie, ¿e nie dostanie

prawdopodobnie swojej czekolady. By³ w jakimœ namiocie, w œwie-

tle zaœ lampy stoj¹cej na stole dostrzeg³ dwóch œniadych mê¿czyzn

z w¹sami i kolczykami, którzy z jakichœ niejasnych powodów przy-

gl¹dali mu siê groŸnie. Jeden z nich, ten z siwizn¹ pokrywaj¹c¹ krê-

cone w³osy, dysza³, jakby dopiero co przebieg³ kawa³ drogi.

Doyle nie by³ w stanie poruszyæ rêk¹ ani nog¹, ale przypomnia³ sobie

nagle, ¿e jest w Anglii i ¿e znalaz³ siê tu, by na proœbê tego starego sza-

background image

67

leñca, J.Cochrana Darrowa, wyg³osiæ mowê na temat Coleridge’a. A mó-

wi³, ¿e czeka na mnie pokój w hotelu – pomyœla³ ze z³oœci¹. – Co on

nazywa pokojem? Ten cholerny namiot? I kim s¹ ci klowni?

– Gdzie on jest? – zaskrzecza³. – Gdzie jest Darrow?

Obaj mê¿czyŸni cofnêli siê o krok, wci¹¿ przygl¹daj¹c siê groŸ-

nie. Mo¿liwe, ¿e nie pracowali dla Darrowa.

– Ten stary, z którym by³em – wyjaœni³ niecierpliwe. – Gdzie on jest?

– Znikn¹³ – powiedzia³ zdyszany mê¿czyzna.

– No to zadzwoñ do niego – nakaza³ Doyle. – Numer jest pewnie

w ksi¹¿ce.

Mê¿czyŸni westchnêli gwa³townie, jeden zaœ wyci¹gn¹³ z kiesze-

ni ma³¹ drewnian¹ ma³pkê i œcisn¹³ jej g³ówkê miêdzy kciukiem a pal-

cem wskazuj¹cym.

– Nie bêdziemy dzwoniæ dla ciebie po ¿adne gorgio duchy, ty

pomiocie Benga! – zasycza³. – Choæ numer bestii naprawdê jest

w gorgio biblii!

W tym momencie do namiotu wbieg³ pies, zakrêci³ siê z podkulo-

nym ogonem i wybieg³ pospiesznie.

– Rya wróci³ – powiedzia³ ten z ma³pk¹. – WyjdŸ tylnym wyj-

œciem, Wilbur.

– Avo – odpar³ ochoczo Wilbur i przecisn¹³ siê pod po³¹ namiotu.

Doyle wlepi³ w ni¹ wzrok. Kiedy pies, wbiegaj¹c do œrodka, tr¹ci³

j¹ i odsun¹³ na bok, Doyle dostrzeg³ panuj¹c¹ na zewn¹trz ciemnoœæ

i poczu³ powiew zimnego powietrza przesyconego zapachem drzew

i trawy. Jego pamiêæ otrz¹snê³a siê w koñcu z oparów eteru i zaczê³a

funkcjonowaæ prawid³owo. Pe³en niepokoju, odtwarza³ teraz w my-

œlach wydarzenia wieczoru. Tak, skok doszed³ do skutku, potem by³o

miasto, i ta dzielnica slumsów, i tak! – zgadza siê, Coleridge! I pani

Thibodeau poca³owa³a go… nagle Doyle poczu³ pustkê i zimno w ¿o-

³¹dku, a na czole kropelki lodowatego potu, gdy¿ przypomnia³ so-

bie, jak obezw³adni³ go ³ysy mê¿czyzna. O Bo¿e – pomyœla³ przera-

¿ony, przegapi³em powrotny skok, by³em poza obrêbem pola, kiedy

szczelina siê skoñczy³a!

Ktoœ odsun¹³ po³ê namiotu i do œrodka wkroczy³ podskakuj¹c

gwa³townie ³ysy mê¿czyzna, który porwa³ go z Korony i Kotwicy.

Wyci¹gn¹³ z kieszeni cygaro i podszed³ do sto³u, po czym schyli³ siê

nad lamp¹ i przypali³ od jej p³omienia. Nastêpnie zbli¿y³ siê do lego-

wiska Doyle’a, przytrzyma³ mu siln¹ d³oni¹ g³owê i przysun¹³ do oka

roz¿arzony koniuszek cygara. Doyle pod wp³ywem paniki wygi¹³ siê

w ³uk i zacz¹³ wierzgaæ zwi¹zanymi stopami, ale pomimo rozpaczli-

background image

68

wych wysi³ków jego g³owa pozosta³a unieruchomiona. Czu³ na ga³ce

ocznej ciep³o przenikaj¹ce szczelnie zaciœniêt¹ powiekê; ¿arz¹cy siê

koniec cygara dzieli³ od niej niespe³na centymetr.

– O, mój Bo¿e, przestañ! – wybuchn¹³. – Na pomoc, przestañ,

zabierzcie go ode mnie!

Po chwili ciep³o oddali³o siê i uwolniono mu g³owê. Krêci³ ni¹ na

boki i mruga³, chc¹c pozbyæ siê ³ez z lewego oka. Kiedy znów móg³

patrzeæ na otoczenie, zobaczy³, ¿e ³ysy mê¿czyzna stoi nad legowi-

skiem, zaci¹gaj¹c siê w zamyœleniu cygarem.

– Dowiem siê wszystkiego – stwierdzi³. – Powiesz mi, sk¹d przy-

byli twoi ludzie, jak wykorzystujecie wrota do podró¿y, jak je odkry-

liœcie – wszystkiego siê dowiem. Czy wyra¿am siê jasno?

– Tak – jêkn¹³ p³aczliwie Doyle i pomyœla³ z furi¹: Oby Bóg prze-

kl¹³ J. Cochrana Darrowa. Oby z¿ar³ go ¿ywcem nowotwór. To nie ja

mia³em przywo³aæ powozy, kiedy byliœmy w gospodzie! – Tak, po-

wiem wszystko. Prawdê mówi¹c, uczyniê ciê bogatym cz³owiekiem,

jeœli zechcesz wyœwiadczyæ mi przys³ugê.

– Przys³ugꠖ powtórzy³ w zamyœleniu stary cz³owiek.

– Tak. – Doyle’a swêdzia³ z powodu ³ez policzek. Doprowadza-

³o go do sza³u, ¿e nie mo¿e siê podrapaæ. – Nie ¿artujê mówi¹c, ¿e

uczyniê ciê bogatym. Mogê ci podpowiedzieæ, jakie tereny zakupiæ,

w co zainwestowaæ… mogê prawdopodobnie zdradziæ ci, gdzie zna-

leŸæ ukryte skarby, jeœli bêdê mia³ czas zastanowiæ siê nad tym…

z³oto w Kalifornii… grobowiec Tutenchamona…

Doktor Romany chwyci³ za pêtle sznura, którym by³a przewi¹za-

na pierœ Doyle’a, i uniós³ go z legowiska, nachylaj¹c siê tak nisko, ¿e

ich twarze dzieli³y od siebie jedynie centymetry.

– Twoi ludzie to wiedz¹? – spyta³ szeptem. – Gdzie to jest?

Pozycja, w jakiej znajdowa³ siê Doyle, sprawia³a, ¿e sznur wrzy-

na³ mu siê boleœnie w boki i ramiona. Czu³ siê tak, jakby mia³ znów

straciæ przytomnoœæ, ale zd¹¿y³ zauwa¿yæ, ¿e wywo³a³ czymœ nieza-

dowolenie tego strasznego cz³owieka.

– Co? – wykrztusi³. – Gdzie znajduje siê grobowiec króla Tuten-

chamona? Tak – puœæ mnie, nie mogê oddychaæ!

Romany otworzy³ d³oñ i Doyle upad³ z powrotem na legowisko.

Jego g³owa, w której i tak ju¿ mu siê krêci³o, uderzy³a o deskê.

– A zatem, gdzie to jest? – spyta³ groŸnie spokojnym g³osem Romany.

Doyle, zrozpaczony, rozejrza³ siê wko³o. W namiocie by³ jeszcze

tylko stary Cygan z ma³pk¹, który spogl¹da³ bojaŸliwie na Doyle’a

i powtarza³ mrukliwie jakieœ s³owo.

background image

69

– No c󿠖 zacz¹³ niepewnie Doyle. – Dobijê targu z…

Kilka chwil póŸniej uœwiadomi³ sobie, ¿e dzwoni mu w uchu, a po-

liczek pali i jednoczeœnie drêtwieje, gdy¿ stary cz³owiek uderzy³ go

otwart¹ d³oni¹ w g³owê.

– A wiêc gdzie to jest? – powtórzy³ ³agodnie Romany.

– Jezu, cz³owieku, nie gor¹czkuj siê tak! – Nagle sta³o siê dla

niego jasne, ¿e jego przeœladowca wie jakimœ cudem, gdzie to jest,

i tylko go sprawdza. Zobaczy³, ¿e Romany znów podnosi d³oñ. –

W Dolinie Królów! – wypali³ – Pod chatami robotników, którzy bu-

dowali grobowiec innego faraona! Ramzesa czy kogoœ tam.

Stary cz³owiek skrzywi³ siê groŸnie i przez kilka d³ugich sekund

puszcza³ tylko k³êby dymu ze swojego cygara.

– Powiesz mi wszystko – odezwa³ siê w koñcu. Przyci¹gn¹³ so-

bie krzes³o i usiad³, ale w tym momencie do namiotu znów wbieg³

pies, po czym odwracaj¹c siê w stronê wejœcia zawarcza³ cicho.

– Gorgios – wyszepta³ stary Cygan. Wyjrza³ na zewn¹trz. – Niech

nas Duvel ma w swej opiece, rya, to prastamengros!

Doyle odetchn¹³ g³êboko, czuj¹c siê jak ktoœ, kto ma skoczyæ z nie-

bezpiecznej wysokoœci, i krzykn¹³ z ca³ej si³y, jak¹ zdo³a³ wykrzesaæ

ze swego gard³a i p³uc:

– Na pooomoooc!

Stary Cygan natychmiast wykona³ pó³obrót i uderzy³ stop¹ w lam-

pê, która roztrzaska³a siê, a p³on¹cy olej ochlapa³ œcianê namiotu;

Romany zatka³ jednoczeœnie Doyle’owi usta d³oni¹ i wykrêci³ mu

g³owê na bok. Doyle patrzy³ teraz na klepisko; potem us³ysza³, jak

stary Cygan wo³a „Ratunku! Pali siê!”, a w sekundê póŸniej stwier-

dzi³, ¿e piêœæ doktora Romany trafi³a go tu¿ za lewym uchem, po-

nownie wtr¹caj¹c w objêcia nieœwiadomoœci.

P³onê³y dwa namioty. Doyle’a z³oœci³o, ¿e nie jest w stanie przy-

wróciæ swym oczom ostroœci widzenia; pragn¹³ zapomnieæ o kneblu

w ustach, smakuj¹cym we³n¹, i o sznurach, unieruchamiaj¹cych mu

d³onie przy biodrach. P³omienie wydawa³y siê doskona³ym obiek-

tem zainteresowania, który pozwoli³by mu zapomnieæ o jego po³o-

¿eniu, gdyby tylko zdo³a³ dok³adniej im siê przyjrzeæ. Pamiêta³ mgli-

œcie, ¿e zosta³ posadzony pod drzewem przez tego przera¿aj¹cego

i ³ysego cz³owieka, który zbada³ mu puls i podniós³ powieki, by po-

patrzeæ przenikliwie w oczy, a potem pobieg³ z powrotem w stronê

ognia i wrzawy. W³aœnie to go obudzi³o – ból wywo³any dotykiem

zrogowacia³ego kciuka na oparzonej powiece.

background image

70

Przekrzywi³ g³owê do ty³u i z przestrachem ujrza³ na niebie dwa

ksiê¿yce. Jego umys³ pracowa³ jak silnik, który wymaga natychmia-

stowej regulacji, ale szybko wydedukowa³, ¿e widzi podwójnie, i ¿e

tym samym pali siê tylko jeden namiot. Z wielkim wysi³kiem po³¹-

czy³ dwa ksiê¿yce w jeden. Opuœci³ g³owê i zobaczy³ tylko pojedyn-

czy p³omieñ. Zdawa³o siê, ¿e przez gor¹c¹ mrocznoœæ jego umys³u

przep³ynê³a ozdrowieñcza fala ch³odnego powietrza i nagle uzmy-

s³owi³ sobie kilka rzeczy – trawê i kamyki pod sob¹, chropowaty pieñ

drzewa pod plecami i boleœnie zadzierzgniête sznury.

Niespodziewanie, bez sygna³u ostrzegawczego, ogarnê³a go fala

md³oœci, a wtedy wróci³y mu do gard³a wytworne przek¹ski Darro-

wa. Pokona³ z wysi³kiem odruch wymiotny i prze³kn¹³ czêœciowo

przetrawione resztki jedzenia. Czu³ ch³ód nocnego wiatru na twarzy

i d³oniach, które pokry³y siê nagle warstewk¹ potu. Stara³ siê nie

myœleæ, co by siê sta³o, gdyby zwymiotowa³, maj¹c zakneblowane

usta i wci¹¿ bêd¹c nieprzytomnym. Zabra³ siê pracowicie do usuwa-

nia z ust knebla, przesuwaj¹c go do przodu jêzykiem, a potem przy-

trzymuj¹c miêdzy zêbami, by zacz¹æ wszystko od nowa i znów na-

pieraæ na knebel. W koñcu siê go pozby³, wpychaj¹c pod skórzany

rzemyk, który go przytrzymywa³. Potrz¹sn¹³ g³ow¹, a¿ w koñcu kne-

bel spad³ na ziemiê. Odetchn¹³ g³êboko przez otwarte usta i stara³ siê

zebraæ myœli. Nie móg³ sobie przypomnieæ, co sprawi³o, ¿e zosta³ tu

porzucony, by patrzeæ sobie spokojnie na ogieñ, ale pamiêta³ cygaro

starego cz³owieka i jeden silny cios w twarz. Niemal bez udzia³u œwia-

domoœci odepchn¹³ siê od drzewa, po³o¿y³ siê p³asko na ziemi i za-

cz¹³ siê turlaæ.

Krêci³o mu siê w g³owie, poza tym traci³ dopiero co odzyskan¹

jasnoœæ myœli, ale kontynuowa³ swoj¹ wêdrówkê przez ciemn¹ pola-

nê; odbija³ siê od ziemi piêt¹, potem przechyla³ siê dziêki uniesione-

mu ramieniu, a nastêpnie wykorzystywa³ impet toczenia siê, by przy-

gotowaæ siê do nastêpnego ruchu. Zatrzyma³ siê dwukrotnie, by zwy-

miotowaæ, i dziêkowa³ Bogu, ¿e uda³o mu siê wypluæ knebel. Po chwili

zupe³nie zapomnia³, dlaczego porusza siê w tak szczególny sposób,

i wyobrazi³ sobie, ¿e jest o³ówkiem tocz¹cym siê ku krawêdzi biur-

ka, lub te¿ zapalonym cygarem tocz¹cym siê po oparciu fotela – wola³

jednak nie myœleæ o cygarach.

Nagle poczu³, ¿e kozio³kuje w powietrzu, i odruchowo naprê¿y³ siê,

by w chwilê póŸniej wpaœæ do lodowatej, rw¹cej rzeki. Wyp³yn¹³ na

powierzchniê, ale nie móg³ zaczerpn¹æ powietrza w zszokowane

nag³ym zimnem p³uca, i znów znalaz³ siê pod wod¹, podczas gdy

background image

71

ramiona i nogi zmaga³y siê bezradnie z wiêzami. Pomyœla³: Umrê tu;

wci¹¿ jednak wierzga³ nogami i gdy jego g³owa wynurzy³a siê ponad

powierzchniê, zdo³a³ zaczerpn¹æ w p³uca powietrze.

Gdy wreszcie opanowa³ pocz¹tkow¹ panikê, odkry³, ¿e najlepiej

daæ siê nieœæ wodzie, p³yn¹c nogami do przodu i wynurzaj¹c siê od

czasu do czasu dla z³apania oddechu. Pomyœla³: Ten strumieñ musi

w którymœ miejscu zmieniæ siê w p³ytkie rozlewisko, zanim wpadnie

do Tamizy, a wtedy jakoœ dobrnê do brzegu.

Zakrêci³o nim, gdy zaczepi³ o coœ obcasem. Uderzy³ ramieniem

o jak¹œ ska³ê i krzykn¹³ z bólu. Na nastêpn¹ nadzia³ siê torsem, a wte-

dy napi¹³ miêœnie obola³ego brzucha, by owin¹æ siê wokó³ niej, ³a-

pi¹c jednoczeœnie oddech. Woda napieraj¹ca na jego plecy pomaga-

³a mu utrzymaæ siê na skale, ale czu³, ¿e siê zsuwa – drapa³ bezradnie

paznokciami mokry kamieñ – i nagle przesta³ wierzyæ, ¿e zdo³a bez

pomocy dop³yn¹æ do brzegu.

– Na pomoooc! – zawo³a³, a wysi³ek zwi¹zany z krzykiem nie

tylko os³abi³ jego d³onie uczepione ska³y, ale przywo³a³ chwilê, gdy

tak samo wzywa³ pomocy. „Niech Duvel ma nas w swojej opiece,

rya, to prastamengros!”, przypomnia³ sobie, p³yn¹c ponownie w dó³

strumienia, niemal pozbawiony si³.

Wzywa³ raz po raz pomocy, podczas gdy pr¹d wody niós³ go ze

sob¹. Obraca³ siê bezradnie, g³ow¹ do przodu albo nogami, i gdy

uœwiadomi³ sobie rozpaczliwie, ¿e zdo³a krzykn¹æ jeszcze tylko raz,

i wychyli³ siê ponad powierzchniê, zaczerpn¹wszy do p³uc dostatecz-

nie du¿o powietrza, by g³oœno zawo³aæ, coœ zimnego i ostrego chwy-

ci³o go za p³aszcz i szarpnê³o w kierunku przeciwnym do nurtu.

Wypuœci³ z p³uc powietrze, wrzeszcz¹c ze zdumienia.

– Dobry Bo¿e, cz³owieku – odezwa³ siê tu¿ obok jakiœ przestra-

szony g³os. – Nie szarp siê, wyci¹gamy ciê!

– Chyba z³ama³eœ mu krêgos³up, tato – zawtórowa³ mu pe³en prze-

jêcia, dziewczêcy g³os.

– Siadaj, Sheila, nic mu nie zrobi³em. Zajmij miejsce po drugiej

stronie, o tam, nie chcê, ¿eby ³ódŸ siê przewróci³a, jak bêdê go wci¹-

ga³ przez burtê.

Doyle, le¿¹c na plecach, czu³ gwa³towne szarpniêcia i gdy zerk-

n¹³ przez ramiê, dostrzeg³ kilkoro ludzi w ³odzi wios³owej o zaokr¹-

glonych bokach; jakiœ stary cz³owiek trzyma³ d³ugi bosak, którym go

chwyci³ za ko³nierz. Doyle p³yn¹³ bezw³adnie, ca³kowicie rozluŸnio-

ny, zanurzaj¹c g³owê w wodzie i wpatruj¹c siê w ksiê¿yc. Wci¹ga³

w p³uca du¿ymi haustami ch³odne, nocne powietrze.

background image

72

– Mój Bo¿e, Meg, spójrz tylko – odezwa³ siê mêski g³os, gdy

bosak stukn¹³ o krawêdŸ burty, a dwie rêce z³apa³y Doyle’a za ra-

miona. – Ten twój cz³owiek jest zwi¹zany jak jakiœ cholerny snopek.

Kobieta mruknê³a coœ, czego Doyle nie dos³ysza³.

– No c󿠖 ci¹gn¹³ mê¿czyzna – nie mo¿emy pozwoliæ, ¿eby tak

p³yn¹³ za nami, prawda? Poza tym on z pewnoœci¹ doceni to, ¿e je-

steœmy tylko biednymi, zaharowanymi kramarzami, i nawet taki sa-

marytañski uczynek to dla nas strata czasu i pieniêdzy. Ma siê rozu-

mieæ. – Rozleg³ siê trzask i po chwili ostrze no¿a ciê³o i rozrywa³o

bez trudu wiêzy. – No dobra, teraz stopy, za chwilê bêdzie po wszyst-

kim. Zrobione. A teraz… Do diab³a, Sheila, nie mówi³em ci, ¿e masz

tam siedzieæ?

– Chcia³am sprawdziæ, czy go nie torturowali – powiedzia³a

dziewczyna.

– A co to jest jak nie tortura – wyl¹dowaæ w potoku Chelsea ze

zwi¹zanymi rêkami i nogami, a potem uratowaæ siê tylko po to, ¿eby

wys³uchiwaæ jakiejœ idiotki? Siadaj.

Mê¿czyzna uniós³ Doyle’a za ko³nierz, potem siêgn¹³ mu przez

ramiê, odsun¹³ na boki koñce p³aszcza i chwytaj¹c za pasek od spodni

przeci¹gn¹³ go przez burtê i po³o¿y³ na poprzecznej ³awie na przo-

dzie ³odzi. Doyle stara³ siê pomagaæ, ale by³ zbyt s³aby, by zrobiæ coœ

wiêcej ni¿ tylko chwyciæ siê d³oñmi za krawêdŸ burty, kiedy znalaz³a

siê pod jego brzuchem. Le¿a³ nieruchomo na ³awie, odpoczywaj¹c

i oddychaj¹c swobodnie.

– Dziêkujꠖ zdo³a³ wykrztusiæ. – Nie mog³em… utrzymaæ siê na

powierzchni… Jeszcze tylko minuta…

– Mój m¹¿ uratowa³ panu ¿ycie – stwierdzi³a surowo stara kobie-

ta o twarzy jak kartofel, która, nachylaj¹c siê nad nim, pojawi³a siê

w polu jego widzenia.

– Pos³uchaj, Meg, on wie o tym równie dobrze jak ty, i jestem

pewien, ¿e wyrazi odpowiednio sw¹ wdziêcznoœæ. A teraz daj mi p³y-

n¹æ dalej, znosi nas w stronê brzegu. – Usiad³ poœrodku i uj¹³ wio-

s³a, a wtedy Doyle us³ysza³ brzêk dulek. – Muszê zabraæ siê za wio-

s³owanie, ¿eby nadrobiæ stracony czas, Meg – powiedzia³, g³oœniej

ni¿ zwykle. – A i tak pewnie bêdzie za póŸno, ¿eby dostaæ nasze sta-

re miejsce w Billingsgate.

Przesta³ wios³owaæ, ale po chwili ³ódŸ znów drgnê³a i ruszy³a

do przodu.

Dziewczyna o imieniu Sheila nachyli³a siê zaciekawiona nad Doy-

le’em.

– Ubranie d¿entelmena, tyle ¿e brudne – zauwa¿y³a.

background image

73

Doyle skin¹³ g³ow¹.

– W³o¿y³em je po raz pierwszy dziœ wieczór – wyjaœni³ chrapli-

wym g³osem.

– A kto to by³ ten, co pana zwi¹za³ i wrzuci³ do potoku?

Doyle, który z³apa³ ju¿ oddech i odzyska³ nieco si³, usiad³ otuma-

niony.

– Cyganie – odpar³. – Poza tym, ee, obrabowali mnie. Nie zosta-

wili mi nawet centa – to znaczy, chcia³em powiedzieæ, ani pensa.

– O Bo¿e, Chris – wtr¹ci³a stara kobieta. – On mówi, ¿e nie ma

pieniêdzy. I gada jakby by³ z obcego kraju.

Rytmiczne klekotanie wiose³ urwa³o siê raptownie.

– A sk¹d pan przybywa, sir? – spyta³ Chris.

– Kalif… ee, z Ameryki.

Powiewy wiatru, które czu³ przez mokre ubranie, przyprawia³y go

o dreszcze. Musia³ zaciskaæ zêby, ¿eby nie szczêka³y.

– Pos³uchaj, Meg, przecie¿ ma pieni¹dze na podró¿e, no nie? To

chyba jasne. Gdzie jest pañski hotel, sir?

– Prawdê mówi¹c, ja… Do diab³a, jest mi zimno, macie coœ, czym

móg³bym siê okryæ?… Ja dopiero co przyjecha³em. Zabrali wszyst-

ko: pieni¹dze, baga¿, mój, tego, paszport…

– Innymi s³owy, to trzês¹cy siê biedak – stwierdzi³a Meg. Obrzu-

ci³a Doyle’a surowym spojrzeniem. – No i jak zamierza pan odp³a-

ciæ nam za nasz¹ uprzejmoœæ, czyli uratowanie ¿ycia?

Doyle zacz¹³ odczuwaæ gniew.

– Dlaczego nie przedstawiliœcie mi wpierw rachunku? Móg³bym

wam powiedzieæ, ¿e nie staæ mnie na wasz¹ cenê, a wy pop³ynêliby-

œcie sobie dalej w poszukiwaniu nieco zamo¿niejszej ofiary. Coœ mi

siê zdaje, ¿e nie doczyta³em do koñca tej przypowieœci o mi³osier-

nym Samarytaninie; dowiedzia³bym siê, ¿e ten cwaniak przedstawi³

uratowanemu biedakowi szczegó³owy rachunek.

– Pos³uchaj, Meg – odezwa³ siê Chris – ten nieszczêœnik ma ra-

cjê, poza tym nie przyjêlibyœmy od niego ¿adnych pieniêdzy, nawet

gdyby je mia³. Wiem, ¿e z zadowoleniem odpracuje d³ug, gdy¿

w oczach cz³owieka i Boga jest to d³ug, jak pan doskonale wie, sir;

pomo¿e nam na targu i przy noszeniu koszy, kiedy Sheila bêdzie ro-

biæ obchód. – Oceni³ wzrokiem buty i p³aszcz Doyle’a. – A teraz

dajcie mu koc, ¿eby móg³ siê rozebraæ. Dostanie stare ³achy Patryka

za te swoje zniszczone rzeczy, które spróbujemy sprzedaæ.

Doyle’owi rzucono koc cuchn¹cy cebul¹, a ze skrytki na dziobie

Meg wyci¹gnê³a ciê¿ki p³aszcz i parê spodni ze sztruksu, znoszone

background image

74

i wielokrotnie ³atane, niegdyœ bia³¹ koszulê i parê starych butów, które

chyba pasowa³y na stopy Chrisa, gdy by³ w wieku Doyle’a.

– Och! – wykrzyknê³a, wyci¹gaj¹c na koniec brudn¹, bia³¹ chus-

tê. – Ulubiona chusta Patryka.

Ch³ód sprawia³, ¿e Doyle pragn¹³ czym prêdzej przebraæ siê w te

zniszczone, ale suche odzienie, i gdy wypchn¹³ nog¹ spod koca swo-

je mokre rzeczy, Meg pozbiera³a je i z³o¿y³a starannie. Nie w¹tpi³, ¿e

zamierzaj¹ wzi¹æ za nie dobr¹ cenê.

Wytar³ do sucha w³osy kocem, a potem, czuj¹c, ¿e jest mu ciep³o

i ¿e powracaj¹ si³y, przesun¹³ siê na koniec ³awki, byle dalej od ka³u-

¿y, w której siedzia³. ¯a³owa³, ¿e nie ma przy sobie fajki albo cygara,

czy nawet papierosa. Po chwili zauwa¿y³, ¿e ³ódŸ jest pe³na drewnia-

nych korytek z wiekami i pêkatych worków.

– Czujê cebulê i…?

– Grochówkꠖ wyjaœni³a Sheila. – Rybacy i sprzedawcy tak marz-

n¹ na Billingsgate, ¿e p³ac¹ po dwa pensy za jeden talerz. W zimie trzy.

– Cebula… to nasz g³ówny towar – rzek³ zdyszany wios³owaniem

Chris. – Zupa to tylko… dodatek… dostajemy za ni¹ ledwie tyle…

ile kosztuje ugotowanie.

Akurat, pomyœla³ kwaœno Doyle.

Ksiê¿yc wisia³ nisko nad horyzontem, wielki, z³oty i zamglony.

Jego bajkowa poœwiata, która zalewa³a drzewa, pola i zmarszczone

wody potoku wcale nie przygas³a, gdy Meg, zdj¹wszy z haka na dzio-

bie latarniê, zapali³a j¹ za pomoc¹ krzesiwa i powiesi³a z powrotem.

Gdy koryto potoku rozszerzy³o siê, Chris skierowa³ ³ódŸ w prawo.

– Wyp³ywamy na Tamizꠖ powiedzia³ cicho.

Na rozleg³ych wodach rzeki widaæ teraz by³o kilka innych ³odzi,

powi¹zanych ze sob¹; ciê¿kie, niskie, ka¿da z wielkim ³adunkiem

w kszta³cie prostopad³oœcianu przykrytego p³acht¹ i pl¹tanin¹ sznurów.

– £odzie z sianem – wyjaœni³a Sheila, kucaj¹c przy Doyle’u. –

Kiedyœ widzieliœmy, jak siê taka pali³a, ludzie skakali ze stogu do

rzeki. To by³ dopiero widok – lepszy ni¿ przedstawienia za pensa, no

i za darmo.

– Mam nadziejê, ¿e… aktorzy mieli ubaw – zauwa¿y³ Doyle. Przy-

sz³o mu do g³owy, ¿e ta krótka podró¿ stanowi³aby ciekawy temat

konwersacji nad kieliszkiem brandy, któregoœ dnia w klubie, jak ju¿

dorobi siê fortuny.

Nie mia³ co do tego ¿adnych w¹tpliwoœci. Pierwsze dni bêd¹ nie-

w¹tpliwie trudne, ale korzyœci wynikaj¹ce z dwudziestowiecznej wie-

dzy przechyl¹ szalê na jego korzyœæ. Do licha, móg³by na jakiœ czas

background image

75

zaczepiæ siê w gazecie i snuæ na jej ³amach przera¿aj¹co trafne prze-

powiednie dotycz¹ce wyniku jakiejœ wojny czy literackich trendów;

nie mówi¹c ju¿ o tym, ¿e za jakiœ tydzieñ mia³ pojawiæ siê w Londy-

nie Ashbless. Doyle bez trudu móg³by nawi¹zaæ z nim znajomoœæ;

a za dwa lata bêdzie powraca³ do Anglii Byron. Mo¿na by mu siê

przedstawiæ, nim Wêdrówki Childe Harolda uczyni¹ z niego literac-

k¹ supergwiazdê. Pomyœla³: A dlaczegó¿ bym nie mia³ zaj¹æ siê wy-

nalazkami – ¿arówk¹, silnikiem spalinowym, nowym gatunkiem ty-

toniu, ubikacjami ze sp³uczk¹… Nie, lepiej nie kombinowaæ z udo-

kumentowanym biegiem historii; takie poprawki mog³yby anulowaæ

podró¿, jak¹ odby³em, by siê tu dostaæ, albo nawet okolicznoœci, w ja-

kich poznali siê moi rodzice. Muszê byæ ostro¿ny… Ale chyba móg³-

bym podsun¹æ Faradayowi, Listerowi i Pasteurowi, czy kilku podob-

nym, parê m¹drych sugestii. No, no.

Przypomnia³ sobie, jak to pyta³ portret Williama Ashblessa, czy

dziewczyny, whisky i cygara by³y za jego czasów lepsze. No có¿, na

Boga, sam siê o tym przekonam, powiedzia³ sobie. Ziewn¹³ i opar³

siê o worek z cebul¹.

– ObudŸcie mnie, jak dop³yniemy do miasta – powiedzia³ i za-

mkn¹³ oczy, pozwalaj¹c, by ³ódŸ ko³ysa³a go do snu.

background image

76

Rozdzia³ 3

Do miasta zatem pospieszy³ czym prêdzej,

Klowna tam spotka³ – nikogo wiêcej.

Stara ballada

C

hoæ w³aœciwy targ rybny Billingsgate odbywa³ siê w wielkiej, kry-

tej budzie po³o¿onej przy Lower Thames Street od strony rzeki, to

jednak wózki kramarzy wy³adowane rzep¹, kapust¹, marchwi¹ i cebu-

l¹ t³oczy³y siê ciasno ko³o przy kole, wzd³u¿ ca³ej ulicy, pocz¹wszy od

Tower Stairs na wschodzie, obok bia³ego œredniowiecznego zamku

z flagami zwieszaj¹cymi siê z czterech wie¿; póŸniej ich rzêdy przesu-

wa³y siê ku zachodowi, za greck¹ fasadê Custom House i osiem zat³o-

czonych przystani, do Billingsgate, i dalej, prawie do samego mostu

londyñskiego. Ulica, jak d³uga i szeroka, têtni³a wrzaw¹ i ha³aœliwym

handlem, od alejek po pó³nocnej stronie Thames Street a¿ do miejsca,

w którym trotuar schodzi³ jakieœ trzy metry ni¿ej do samej rzeki, gdzie

jedna przy drugiej, przycumowane do drewnianego nabrze¿a, sta³y

³odzie. U³o¿ono na nich deski, które tworzy³y w¹sk¹, ko³ysz¹c¹ siê na

wodzie promenadê, zwan¹ przez kramarzy ulic¹ Ostryg.

Doyle, opieraj¹c siê o naro¿nik budy z rybami, by³ przekonany,

¿e zd¹¿y³ przemierzyæ podczas porannego obchodu ka¿d¹ piêdŸ tar-

gowiska. Spojrza³ z niechêci¹ na koszyk mizernych cebul; próbowa³

oszukaæ dokuczliwy g³ód zjadaj¹c jedn¹ z nich. Poklepa³ siê po kie-

szeni, by siê upewniæ, ¿e nie zgubi³ czterech pensów, jakie uda³o mu

siê zarobiæ. „Wszystko, co zarobisz powy¿ej jednego szylinga, mo-

¿esz sobie zatrzyma栖 powiedzia³ mu Chris ostatnim razem, gdy

Doyle i Sheila przystanêli przy jego ³odzi – Teraz ju¿ znasz drogê

i mo¿esz zrobiæ kilka okr¹¿eñ sam”. Po czym wrêczy³ Doyle’owi

background image

77

koszyk wype³niony najbardziej marnymi cebulami, jakie mia³ na ³o-

dzi, i wys³a³ go w jedn¹ stronê, Sheilê zaœ w drug¹. Dziewczyna o cho-

robliwym wygl¹dzie nie stanowi³a najlepszego towarzystwa, ale te-

raz mu jej brakowa³o. Poza tym szyling to dwanaœcie pensów, myœla³

zdesperowany. Nie zarobiê nawet tyle, sprzedaj¹c te nêdzne warzy-

wa, a co dopiero mówiæ o jakichœ nadwy¿kach.

Odsun¹³ siê od drewnianej œciany i pocz³apa³ z powrotem w stro-

nê Tower, trzymaj¹c przed sob¹ swój koszyk.

– Cebule! – wo³a³ bez przekonania. – Kto kupi te wspania³e cebule?

To Sheila nauczy³a go, jak nale¿y zachwalaæ towar.

Obok przeje¿d¿a³ z turkotem pusty wózek jakiegoœ straganiarza,

a ciesz¹cy siê najwidoczniej dobrobytem starszy mê¿czyzna spoj-

rza³ z wysokoœci koz³a na Doyle’a i rozeœmia³ siê.

– Nazywasz to cebul¹, przyjacielu? Mnie to wygl¹da na szczu-

rze ³ajno.

Wœród najbli¿ej stoj¹cych zapanowa³a weso³oœæ, a jakiœ ch³opak

o twardych rysach podbieg³ do Doyle’a i kopn¹³ zwinnie w dno ko-

szyka, który wylecia³ mu z d³oni, cebule zaœ rozsypa³y siê wko³o.

Jedna trafi³a Doyle’a w nos, co wywo³a³o jeszcze g³oœniejszy œmiech.

Straganiarz na wozie zacisn¹³ wargi, jakby ¿a³uj¹c, ¿e sprowoko-

wa³ ten incydent.

– Ale z ciebie nieszczêœnik, co? – zwróci³ siê do Doyle’a, który

sta³ po prostu i patrzy³ têpym wzrokiem na zaimprowizowany mecz

pi³karski, rozgrywny cebulami przez ch³opców na ulicy. – Trzymaj,

to dwa razy tyle, ile s¹ warte. ObudŸ siê, do diab³a! – rzuci³ dwa

pensy na d³oñ, któr¹ Doyle machinalnie wyci¹gn¹³, a potem ponagli³

konia do jazdy.

Doyle schowa³ pieni¹dze do kieszeni i rozejrza³ siê. T³um prze-

sta³ ju¿ siê nim interesowaæ. Cebul, ani nawet koszyka nie by³o ni-

gdzie widaæ. Nie ma sensu iœæ dalej, pomyœla³ i w poczuciu klêski

ruszy³ z powrotem ku rzece.

– Ach, jest tu jeden z Bractwa Boleœciwych! – us³ysza³ piskliwy

g³osik przypominaj¹cy g³os Myszki Miki. – W³aœnie przyrz¹dzi³eœ

ze swej cebuli zupê chodnikow¹, co, sir?

Doyle, przestraszony i zak³opotany, podniós³ wzrok i zobaczy³,

¿e mówi do niego jaskrawie pomalowana kukie³ka w wysokiej bu-

dzie, na której wymalowano jeszcze barwniejsze smoki i ma³e ludzi-

ki. Rozsiad³o siê przed ni¹ skromne audytorium z³o¿one z obdartych

ch³opców i kilku starych w³óczêgów. Rozeœmiali siê, gdy kukie³ka

zgiê³a ramiê, wskazuj¹c na Doyle’a.

background image

78

– PodejdŸ tu i pozwól, by stary Punch ciê rozweseli³ – zapiszcza³a.

Doyle potrz¹sn¹³ g³ow¹, czuj¹c jak oblewa siê rumieñcem, i ru-

szy³ dalej, ale kukie³ka doda³a:

– Mo¿e móg³bym ci zdradziæ, jak zarobiæ prawdziwe pieni¹-

dze, hê?

Doyle przystan¹³.

Wydawa³o siê, ¿e oczy zrobione z jakiegoœ b³yszcz¹cego kryszta-

³u wpatruj¹ siê w niego. Kukie³ka znów skinê³a.

– Co masz do stracenia, wasza lordowska moœæ? – zaskrzecza³a

ptasim g³osem. – Ju¿ zosta³eœ wykpiony, a Punch nigdy nie próbuje

wywo³aæ efektu, który uda³o siê osi¹gn¹æ komuœ innemu.

Doyle podszed³ bli¿ej. Na jego twarzy wci¹¿ malowa³ siê scepty-

cyzm. Czy niewidoczny lalkarz naprawdê móg³ mu zaoferowaæ ja-

kieœ zatrudnienie? Nie staæ go by³o na odrzucenie propozycji bez

uprzedniego sprawdzenia. Zatrzymuj¹c siê kilka metrów przed bud¹,

skrzy¿owa³ ramiona.

– Co masz na myœli, Punch? – spyta³ g³oœno.

– Ach! – wykrzyknê³a kukie³ka, klaszcz¹c w drewniane d³onie. –

Jesteœ obcokrajowcem! Znakomicie! Wolno ci jednak rozmawiaæ

z Punchem dopiero po przedstawieniu. Proszê spocz¹æ, wasza lor-

dowska moœæ. – Skinê³a d³oni¹ w stronê kamiennego trotuaru. – Za-

rezerwowaliœmy dla ciebie i twego kompana lo¿ê.

Doyle rozejrza³ siê wko³o.

– Mojego kompana? – spyta³, czuj¹c siê jak tragik wystêpuj¹cy

w komedii.

– O, tak – zaæwierka³a kukie³ka. – Chyba rozpoznajê przy twym

boku pani¹ Biedê, hê?

Doyle wzruszy³ ramionami i usiad³, naci¹gaj¹c g³êboko na oczy

czapkê. Co tam, do licha – myœla³ – nie spodziewaj¹ siê mnie na ³o-

dzi przed jedenast¹, a nie ma jeszcze dziesi¹tej trzydzieœci.

– A zatem doskonale! – zawo³a³a kukie³ka, prostuj¹c siê i wio-

d¹c niby-¿ywym spojrzeniem po skromnym i obdartym audytorium. –

Teraz, gdy ju¿ jego lordowska moœæ raczy³a przybyæ, przedstawimy

Królestwo Tajemnego Czaru, czyli Now¹ Operê Puncha.

Z wnêtrza w¹skiej budy dobieg³y takty melancholijnej muzyki

wygrywanej na katarynce, która popiskiwa³a i grzechota³a. Wymê-

czona melodia by³a mo¿e niegdyœ radosnym i skocznym tañcem.

Doyle zastanawia³ siê, czy w budzie jest dwóch ludzi, gdy¿ na scenie

pojawi³a siê nastêpna kukie³ka, a ktoœ przecie¿ musia³ wygrywaæ

melodiê na katarynce.

background image

79

T¹ now¹ kukie³k¹ by³a naturalnie Judy. Doyle patrzy³, og³upia³y

z g³odu i wyczerpania, jak tych dwoje wymienia na przemian czu³o-

œci i ciosy pa³k¹. Zastanawia³ siê, dlaczego przedstawienie nazwano

Now¹ Oper¹ Puncha, gdy¿ wygl¹da³o to na star¹, bezmyœlnie okrut-

n¹ histori¹ w wydaniu klasycznym; oto Punch zostawa³ w domu, by

zaopiekowaæ siê p³acz¹cym dzieckiem, œpiewa³, by je uspokoiæ,

a w koñcu wali³ jego g³ówk¹ o œcianê i wyrzuca³ zw³oki przez ma³e

okienko chaty. Z kolei wyznawa³ wszystko Judy, a nastêpnie zabija³

j¹, gdy uderzy³a go za to, co zrobi³. Doyle ziewn¹³ przeci¹gle, maj¹c

nadziejê, ¿e przedstawienie nie bêdzie trwa³o d³ugo. Promienie s³oñ-

ca przedar³y siê w koñcu przez szaroœæ, która zasnuwa³a niebo. Pod

wp³ywem ciep³a wyœwiechtany p³aszcz Doyle’a zacz¹³ wydzielaæ

zastarza³y odór ryb.

Ukaza³a siê jeszcze jedna kukie³ka – klown Joey, choæ w tej wer-

sji nosi³ imiê, którego Doyle nie móg³ rozpoznaæ, us³ysza³ coœ jakby

„horrorowy”. Porusza³ siê na szczud³ach. Doyle przypuszcza³, ¿e to

jakaœ aktualna satyra, gdy¿ podczas porannego obchodu spotyka³

w ró¿nych miejscach targowiska klowna na szczud³ach, a ta kukie³-

ka by³a jego wiern¹ kopi¹, mia³a nawet identycznie pomalowan¹

twarz, która sprawia³a nieco przera¿aj¹ce wra¿enie. Klown, szyder-

czo, z przesadn¹ surowoœci¹, pyta³ Puncha, co zamierza teraz zro-

biæ, kiedy ju¿ zabi³ ¿onê i dziecko.

– A co mam zrobiæ, chyba pójdê do posterunkowego i dam siê

zamkn¹æ – odpar³ smutno Punch. – Taki zbrodniczy szubrawiec jak

ja powinien zawisn¹æ.

A có¿ to takiego – zdumia³ siê Doyle – Punch jako moralitet? To

innowacja.

– A kto tak powiada? – dopytywa³ siê klown, wskazuj¹c ramie-

niem na Puncha. – Kto powiada, ¿e powinieneœ zawisn¹æ? Policja?

Kochasz gliniarzy, czy co?

Punch w odpowiedzi pokrêci³ g³ow¹.

– Lokalne w³adze? – ci¹gn¹³ klown. – A czym¿e one s¹, jeœli nie

band¹ starych, t³ustych g³upców, którzy chc¹ pozbawiæ ciê przyjem-

noœci?

Punch musia³ po namyœle przyznaæ, ¿e to prawda.

– A wiêc mo¿e Bóg? – dopytywa³ siê klown. – Jakiœ brodaty ol-

brzym, który mieszka w chmurach? Czy widzia³eœ Go kiedykolwiek,

albo s³ysza³eœ, by mówi³, ¿e nie wolno ci robiæ tego, co tylko dusza

zapragnie?

– No… nie.

background image

80

– Wiêc chodŸ ze mn¹.

Obydwie kukie³ki zaczê³y dreptaæ w miejscu, a po jakimœ czasie

ukaza³a siê kukie³ka w mundurze i obwieœci³a, ¿e ma nakaz „zabraæ

ze sob¹ pana Puncha”. Punch wygl¹da³ na zaskoczonego, ale klown

wyci¹gn¹³ z rêkawa maleñki, lœni¹cy nó¿ i wbi³ go w oko munduro-

wego. Ch³opcy siedz¹cy dooko³a Doyle’a zaczêli wiwatowaæ, gdy

kukie³ka upad³a.

Punch odtañczy³ skoczny taniec, najwyraŸniej uradowany.

– Panie Horrabinie – zwróci³ siê do klowna – czy mo¿e za³atwiæ

nam pan jak¹œ kolacjê?

Przedstawienie znów przybra³o klasyczn¹ formê; klown wraz

z Punchem kradli sznur kie³basy i patelniê w³aœcicielce gospody, choæ

Doyle nie pamiêta³, czy i ona zostaje zabita.

Punch, ogarniêty swawol¹, wirowa³ w tañcu ze sznurem kie³ba-

sek, gdy pojawi³a siê pozbawiona g³owy kukie³ka, która tañcz¹c pod-

skakiwa³a w takt szybkiej muzyki wygrywanej na katarynce. Punch

by³ przera¿ony t¹ zjaw¹, dopóki Horrabin nie wyjaœni³ mu, ¿e to tyl-

ko jego przyjaciel Scaramuccio, dodaj¹c: „Czy¿ to nie zabawne przy-

jaŸniæ siê z czymœ, czego wszyscy siê boj¹”? Punch rozwa¿a³ to przez

chwilê, opieraj¹c wystaj¹cy podbródek o piêœæ, potem wybuchn¹³

œmiechem, przytakn¹³ i znów zacz¹³ wirowaæ w tañcu. Nawet Horra-

bin tañczy³ na swych szczud³ach, a Doyle myœla³ z podziwem o ³a-

mañcach, jakie musia³ wyczyniaæ lalkarz, by wprawiæ w taniec trzy

kukie³ki jednoczeœnie, graj¹c przy tym na katarynce.

Teraz na scenie pojawi³a siê czwarta kukie³ka, by³a to kobieta

o przesadnie bujnym ciele, jakie zwykli na murach rysowaæ kred¹

ch³opcy, ale jej bia³a twarz, ciemne oczy i d³ugi, jasny welon nie po-

zostawia³y w¹tpliwoœci, ¿e to duch.

– Judy, moja s³odka! – zawo³a³ Punch, wci¹¿ tañcz¹c – jesteœ te-

raz jeszcze piêkniejsza!

Podskoczy³ ku przodowi sceny, a wtedy muzyka ucich³a nagle, kur-

tyna zaœ za jego plecami opad³a, oddzielaj¹c go od pozosta³ych kukie-

³ek. Zrobi³ jeszcze kilka pe³nych wahania kroków, a potem przystan¹³,

gdy¿ pojawi³a siê nowa kukie³ka – ponura postaæ w czarnym kapturze,

która pcha³a przed sob¹ szubienicê z ko³ysz¹c¹ siê ma³¹ pêtl¹.

– Jack Ketch! – wykrzykn¹³ Punch.

– Zgadza siê, Jack Ketch – potwierdzi³ nowo przyby³y. – Albo

pan £apacz, albo te¿ Koœciolicy ¯niwiarz. Nie ma znaczenia, jak

mnie nazwiesz, Punch. Przyby³em, by z nakazu prawa dokonaæ na

tobie egzekucji.

background image

81

Horrabin wysun¹³ na chwilê g³owê zza kulis.

– Zobaczymy, czy uda ci siê go zabi栖 powiedzia³ i cofn¹³ siê.

Punch klasn¹³ w d³onie. Potem zagada³ Jacka Ketcha i nak³oni³ go

podstêpem, by ten na³o¿y³ pêtlê na w³asn¹ szyjê, ¿eby pokazaæ, jak

wiesza siê cz³owieka. Po czym szybko zacisn¹³ sznur, podci¹gaj¹c jed-

noczeœnie do góry kukie³kê kata, która niemal realistycznie zaczê³a

wierzgaæ nogami w powietrzu. Punch wybuchn¹³ œmiechem i odwró-

ci³ siê do widowni, rozpoœcieraj¹c w serdecznym geœcie ramiona.

– Hurrra! – krzykn¹³ charakterystycznym dla siebie g³osem. –

Œmieræ nie ¿yje, mo¿emy wszyscy robiæ, co nam siê tylko podoba!

Kurtyna znów podjecha³a w górê, jednoczeœnie odezwa³a siê

z gwa³townym trzaskiem katarynka, wygrywaj¹c szybk¹ i dzik¹ me-

lodiê. Kukie³ki tañczy³y wokó³ szubienicy, Punch rêka w rêkê z du-

chem Judy. Kilku ch³opców i jeden ze starszych ludzi podnieœli siê

z trotuaru i oddalili, mê¿czyzna potrz¹sa³ z niesmakiem g³ow¹.

Punch i duch Judy zbli¿yli siê w podskokach do proscenium. Gdy

kurtyna ponownie opad³a, a muzyka ucich³a, pozostali sami.

– By³a to, panie i panowie, nowa i poprawiona wersja opery Pun-

cha – pisn¹³ Punch i rozejrza³ siê z wolna po widowni, któr¹ stanowi³o

teraz tylko dwóch w³óczêgów, trzech ch³opców i Doyle. Wykona³ szybki

podskok i uszczypn¹³ lubie¿nie kukie³kê-ducha. – Horrabin wyœwiad-

czy³ waszemu pokornemu s³udze ³askê, i to nie jedn¹, moi przyjacie-

le – powiedzia³. – A jeœli ktoœ chcia³by dowiedzieæ siê czegoœ wiêcej

o widowisku, mo¿e przyjœæ za kulisy i porozmawiaæ ze mn¹.

Szklane oko pos³a³o Doyle’owi spojrzenie, które by³o zadziwia-

j¹co intensywne, a wtedy z obu stron opad³a zewnêtrzna kurtyna.

Przedstawienie dobieg³o koñca.

Doyle, w towarzystwie starego w³óczêgi i jednego ch³opca, ob-

szed³ w¹sk¹ budê. Punch, który z dala od sceny sprawia³ wra¿enie

bardzo ma³ego, wychyli³ siê ponad zas³on¹ s³u¿¹c¹ za tylne wejœcie

i skin¹³ na nich.

– Moi wielbiciele! – zapiszcza³a kukie³ka. – Pojedynczo – Lord

Obcokrajowiec na koñcu.

Czuj¹c siê jak g³upiec, Doyle stan¹³ za niew¹tpliwie upoœledzo-

nym umys³owo ch³opcem, podczas gdy starzec wciska³ siê do budki.

Wygl¹da tak, jakbyœmy czekali w kolejce do konfesjona³u, pomyœla³

ponuro. Wra¿enie by³o tym wiêksze, ¿e z wnêtrza budy dobiega³y

ciche pytania i odpowiedzi.

Doyle niebawem spostrzeg³, ¿e niektórzy uczestnicy gwarnego

targowiska przygl¹daj¹ mu siê w szczególny sposób; dobrze ubrany

6 – Wrota Anubisa

background image

82

mê¿czyzna prowadz¹cy dziecko za rêkê zerkn¹³ na niego z miesza-

nin¹ wspó³czucia i pogardy, pewien krêpy, starszy jegomoœæ gapi³

siê na niego z jawn¹ zazdroœci¹, a policjant – ku przera¿eniu Doy-

le’a – wpatrywa³ siê w niego zmru¿onymi oczami, zaciskaj¹c usta, jakby

by³ niemal zdecydowany aresztowaæ go na miejscu. Doyle wlepi³ wzrok

w swoje wielkie buciska, które Chris i Meg dali mu w zamian za jego

eleganckie trzewiki. Cokolwiek mi zaproponuje, myœla³, byle siê op³a-

ca³o i nie by³o zbyt nielegalne, przyjmê to; w ka¿dym razie chwilowo,

dopóki nie stanê w tym przeklêtym wieku na nogi.

Stary cz³owiek odsun¹³ zas³onê i oddali³ siê, nie patrz¹c nawet na

ch³opca czy Doyle’a, który nie potrafi³ odgadn¹æ, czy znikaj¹cy w t³u-

mie w³óczêga jest zadowolony czy rozczarowany. Teraz do œrodka

wszed³ ch³opiec i wkrótce zza zas³ony dobieg³ jego œmiech. Po chwili

wyszed³ i oddali³ siê w podskokach z nowiutkim szylingiem w d³o-

ni – a tak¿e, jak zauwa¿y³ Doyle – z krzy¿ykiem w kó³ku namalowa-

nym kred¹ na plecach zbyt obszernego p³aszcza.

Znów spojrza³ na budkê i napotka³ chytre spojrzenie obfitej Judy,

wygl¹daj¹cej na niego zza zas³ony.

– ChodŸ pobawiæ siê w moim sklepiku – wyszepta³a i mrugnê³a.

Dzieciak dosta³ szylinga, pomyœla³, wchodz¹c do œrodka – potem

sprawdzê, czy i ja nie mam na p³aszczu znaków po kredzie.

Kukie³ka zniknê³a, nim Doyle zd¹¿y³ odci¹gn¹æ zas³onê i wcisn¹æ

siê do œrodka. Wnêtrze budki by³o ciemne, ale ujrza³ niewielki sto-

³ek, wiêc usiad³ na nim.

Z trudnoœci¹ dostrzeg³, jakieœ pó³ metra dalej, zarys g³owy w wy-

sokim, spiczastym kapeluszu i górn¹ czêœæ cia³a z groteskowo wy-

watowanymi ramionami; postaæ drgnê³a, nachylaj¹c siê do przodu.

Doyle zrozumia³, ¿e to jego gospodarz.

– A teraz zrujnowany obcokrajowiec – rozleg³ siê cienki g³os –

który próbuje zachowywaæ siê niefrasobliwie na tej obcej ziemi. Sk¹d

pochodzisz?

– Ee… z Ameryki. No i jestem bez grosza – nie mam ani pensa.

Wiêc jeœli mo¿esz mi zaoferowaæ jak¹œ pracê, bêdê…

Rozleg³ siê brzêk szklanych drzwiczek lampy rzucaj¹cej przyæmio-

ne œwiat³o i nagle niewyraŸna sylwetka okaza³a siê klownem o ohyd-

nej twarzy pomalowanej na czerwono, zielono i bia³o. Rozpalone oczy

o przekreœlonych krzy¿em powiekach by³y szeroko otwarte, a spo-

miêdzy nabrzmia³ych policzków wystawa³ przera¿aj¹co d³ugi jêzyk.

By³ to ten sam klown na szczud³ach, którego Doyle widzia³ wcze-

œniej na targowisku, pierwowzór kukie³ki Horrabina.

background image

83

Choæ klown schowa³ jêzyk i przybra³ ³agodniejszy wyraz twarzy,

trudno by³o pod warstw¹ farby dostrzec jej wyraz czy nawet kszta³t.

Siedzia³ ze skrzy¿owanymi nogami na sto³ku, nieco wy¿ej od Doyle’a.

– Jak widzê, zu¿y³eœ niemal do koñca zapas opa³u – stwierdzi³ –

i w³aœnie zamierzasz cisn¹æ w ogieñ krzes³a i zas³ony, nawet ksi¹¿ki.

Na szczêœcie spotka³em ciê dzisiaj – jutro czy pojutrze, obawiam

siê, niewiele by z ciebie pozosta³o.

Doyle zamkn¹³ oczy i czeka³, a¿ uspokoi mu siê serce. Z przera-

¿eniem spostrzeg³, ¿e ten skromny przejaw wspó³czucia niemal wy-

ciska mu z oczu ³zy. Westchn¹³ g³êboko i otworzy³ oczy.

– Jeœli masz dla mnie jak¹œ ofertꠖ powiedzia³ cicho – to przed-

staw j¹.

Klown uœmiechn¹³ siê szeroko, ukazuj¹c rz¹d po¿ó³k³ych zêbów,

z których ka¿dy stercza³ w inn¹ stronê, niczym nagrobki na starym,

zaniedbanym cmentarzu.

– Jeszcze nie zacz¹³eœ zrywaæ desek z pod³ogi – stwierdzi³ z apro-

bat¹. – Dobrze. Masz, milordzie, wra¿liw¹ i inteligentn¹ twarz; nie

ulega w¹tpliwoœci, ¿e zosta³eœ dobrze wychowany i ¿e nie przywy-

k³eœ do tych ³achmanów, które masz na sobie. Czy kiedykolwiek prze-

jawia³eœ zainteresowanie sztuk¹ dramatyczn¹?

– No… nie, nie specjalnie. Wyst¹pi³em w jakimœ przedstawieniu,

mo¿e dwóch, kiedy by³em w szkole.

– Jak myœlisz, potrafi³byœ nauczyæ siê roli, poddaæ j¹ pod rozwa-

gê widowni, a nastêpnie dopasowaæ j¹ do jej gustów, przybraæ po-

staæ, któr¹ bêdzie darzyæ najwiêkszym wspó³czuciem?

Doyle nie pojmowa³, o co chodzi, ale zacz¹³ ¿ywiæ nieœmia³¹ na-

dziejê.

– Przypuszczam, ¿e tak. Gdybym tylko móg³ wpierw dostaæ tro-

chê jedzenia i miejsce do spania. Wiem z ca³¹ pewnoœci¹, ¿e ulegam

scenicznej tremie, gdy¿…

– Chodzi o to – przerwa³ mu klown – czy jesteœ podatny na tremê

uliczn¹. Nie mówimy o pl¹sach w jakimœ teatrze.

– Ach tak? A zatem chodzi o wystêpy uliczne? No có¿…

– Tak – odpar³ cierpliwie klown – o ich najsubtelniejsz¹ od-

mianꠖ ¿ebraninê. Przygotujemy ci rolê, a potem, w zale¿noœci

od ofiar, jakie bêdziesz sk³onny ponieœæ, zdo³asz zarobiæ nawet

funta dziennie.

Nag³e uzmys³owi³ sobie, ¿e to, co bra³ za pochlebstwo, by³o jedy-

nie beznamiêtnym testem jego umiejêtnoœci wzbudzania wspó³czu-

cia. Odczu³ to jak policzek.

background image

84

– ¯ebranie? – zakrêci³o mu siê w g³owie z gniewu. – Nie, dziê-

ki – powiedzia³ sztywno i podniós³ siê ze sto³ka. – Mam uczciwe

zajêcie, sprzedajê cebulê.

– Tak, zauwa¿y³em, jak bardzo nadajesz siê do tej pracy. A zatem

ruszaj w swoj¹ drogê, ale gdybyœ zmieni³ zdanie, spytaj kogokol-

wiek na East Endzie, gdzie Horrabin wystawia Puncha.

– Nie zmieniê zdania – odpar³ Doyle i wyszed³ z budy. Oddali³

siê, nie patrz¹c za siebie, dopóki nie dotar³ do koñca d³ugiego na-

brze¿a biegn¹cego wzd³u¿ ulicy. Horrabin, znowu na szczud³ach, ma-

szerowa³ wielkimi krokami, ci¹gn¹c za sob¹ wózek, który by³ nie-

w¹tpliwie bud¹, teraz ju¿ z³o¿on¹. Doyle zadr¿a³ i skrêci³ w lewo,

w stronê przystani, rozgl¹daj¹c siê za ³odzi¹ Chrisa i Meg.

Zniknê³a. Przy nabrze¿u sta³o teraz mniej ³odzi, rzeka w dali by³a

upstrzona czó³nami p³yn¹cymi na wschód i zachód. Co siê sta³o? –

zastanawia³ siê z niepokojem Doyle. – Targ nie mo¿e siê jeszcze

koñczyæ, jest dopiero przedpo³udnie.

Widzia³ w odleg³oœci kilkuset metrów jak¹œ ³ódŸ wios³ow¹, w któ-

rej p³ynêli byæ mo¿e Chris, Meg i Sheila.

– Hej! – próbowa³ krzykn¹æ, ale od razu przekona³ siê, jak s³aby

ma g³os. Nie mogli go us³yszeæ nawet przy s¹siedniej przystani.

– No dobra, o co chodzi?

Doyle odwróci³ siê i zobaczy³ policjanta, tego samego, który przy-

patrywa³ mu siê podejrzliwie kilka minut wczeœniej.

– Która godzina, sir? – spyta³ Doyle, staraj¹c siê po³ykaæ samo-

g³oski, jak robili to tutaj wszyscy.

Policjant wyci¹gn¹³ z kieszonki zegarek na ³añcuszku, spojrza³ nañ

unosz¹c brwi, po czym schowa³ go z powrotem.

– Dochodzi jedenasta. A bo co?

– Dlaczego wszyscy odp³ywaj¹? – spyta³ Doyle, machaj¹c d³o-

ni¹ w stronê ³odzi rozproszonych po rzece.

– Jest prawie jedenasta, no nie? – odpar³ funkcjonariusz, wyma-

wiaj¹c s³owa bardzo wyraŸnie, jakby Doyle by³ pijany. – I jest nie-

dziela, na wypadek gdyby pan nie wiedzia³.

– Targ jest zamkniêty ju¿ o jedenastej w niedzielê, to chce pan

powiedzieæ?

– Utrafi³ pan w samo sedno. Sk¹d pan jest? To nie jest akcent

z Surrey ani z Sussex.

Doyle westchn¹³.

– Pochodzê z Ameryki, œciœlej mówi¹c z Wirginii – przesun¹³ d³o-

ni¹ po czole. – Polepszy mi siê, gdy tylko do miasta przybêdzie pe-

background image

85

wien mój przyjaciel, teraz jednak jestem bez œrodków do ¿ycia. Gdzie

móg³bym znaleŸæ jak¹œ instytucjê charytatywn¹, która zaoferowa³a-

by mi wikt i nocleg, dopóki nie… uporz¹dkujê swoich spraw?

Policjant zmarszczy³ brwi.

– Jest pewien przytu³ek niedaleko rzeŸni przy Whitechapel Street;

dadz¹ panu jedzenie i ³ó¿ko za pomoc przy farbowaniu skór i opró¿-

nianiu koszy z wnêtrznoœciami.

– Przytu³ek, powiada pan. – Doyle przypomnia³ sobie, jak takie

miejsca opisywa³ Dickens. – Dziêki.

Ruszy³ przygarbiony przed siebie.

– Jedn¹ chwilꠖ zawo³a³ za nim policjant. – Jeœli ma pan przy

sobie jakieœ pieni¹dze, to niech pan poka¿e.

Doyle pogrzeba³ w kieszeni i wyci¹gn¹³ szeœæ pensów.

– Doskonale, teraz ju¿ nie mogê zatrzymaæ pana za w³óczêgo-

stwo. Ale niewykluczone, ¿e spotkamy siê jeszcze dzisiejszego wie-

czoru. – Dotkn¹³ he³mu. – Dobrego dnia.

Powróciwszy na Thames Street, Doyle wyda³ po³owê swej fortu-

ny na talerz zupy jarzynowej i trochê tartych ziemniaków. Smakowa-

³y wspaniale, ale nie zdo³a³ zaspokoiæ g³odu, wyda³ wiêc trzy ostat-

nie pensy na jeszcze jedn¹ porcjê. Straganiarz pozwoli³ mu nawet

popiæ posi³ek kubkiem zimnej wody.

Ulic¹ przechadzali siê policjanci, wo³aj¹c: „Zamykaæ, dzieñ œwi¹-

teczny, jedenasta, zamykaæ” i Doyle, ju¿ teraz niew¹tpliwy w³óczê-

ga, pilnowa³ siê, by nie wchodziæ im w drogê.

Zauwa¿y³ jakiegoœ cz³owieka w swoim wieku, który pod¹¿a³ do-

k¹dœ z torb¹ ryb w rêku, prowadz¹c pod ramiê ³adn¹ dziewczynê. Doyle,

mówi¹c sobie „tylko ten jeden raz”, zmusi³ siê, by zajœæ im drogê.

– Przepraszam, sir – rzek³ pospiesznie. – Znajdujê siê w godnej

po¿a³owania…

– Gadaj, o co chodzi, cz³owieku – przerwa³ mu niecierpliwie tam-

ten. – Jesteœ ¿ebrakiem?

– Nie. Ale okradziono mnie zesz³ej nocy i teraz nie mam nawet

pensa przy duszy, a jestem Amerykaninem, moje dokumenty i baga-

¿e przepad³y, chcia³bym wiêc… prosiæ o jak¹œ pracê albo o po¿ycz-

kê pieniêdzy.

Zdawa³o siê, ¿e dziewczyna mu wspó³czuje.

– Daj coœ temu biedakowi, Charles – powiedzia³a. – Skoro nie

idziemy dziœ do koœcio³a.

– Na jakim statku tu przyp³yn¹³eœ? – spyta³ sceptycznie Charles. –

Nie s³ysza³em jeszcze, by ktoœ z Ameryki mówi³ takim akcentem.

background image

86

– To znaczy, ee, na „Enterprise” – odpar³ Doyle. Niewiele brako-

wa³o, by szukaj¹c rozpaczliwie jakiejœ nazwy powiedzia³ „Starship

Enterprise” – rodem z serialu „Star Trek”.

– Sama widzisz, moja droga, ¿e to oszust – stwierdzi³ z zadowo-

leniem Charles. – Mo¿e jest i jakiœ „Enterprise”, ale ¿aden statek o ta-

kiej nazwie nie zawin¹³ tu ostatnio. Móg³by to od biedy byæ jakiœ

zagubiony jankes z „Blaylocka”, który przyp³yn¹³ w zesz³ym tygo-

dniu, ale przecie¿ – zwróci³ siê ¿ywo do Doyle’a – nie powiedzia³eœ

„Blaylock”, prawda? Nie powinieneœ próbowaæ takich sztuczek

z cz³owiekiem, który pracuje w morskim fachu. – Charles rozejrza³

siê po rzedn¹cym t³umie. – Krêci siê tu mnóstwo posterunkowych.

Mam ochotê oddaæ ciê w ich rêce.

– Och, daj mu spokój – westchnê³a dziewczyna. – I tak jesteœmy

ju¿ spóŸnieni, a on chyba naprawdê jest w ciê¿kim po³o¿eniu.

Doyle skin¹³ jej z wdziêcznoœci¹ g³ow¹, po czym oddali³ siê po-

spiesznie. Nastêpn¹ osob¹, któr¹ zaczepi³, by³ jakiœ starszy cz³owiek.

Doyle by³ teraz ostro¿ny i powiedzia³, ¿e przyp³yn¹³ na „Blayloc-

ku”. Przechodzieñ da³ mu szylinga i pouczy³, by Doyle by³ równie

hojny wobec innych ¿ebraków, jeœli jego sytuacja siê poprawi. Doy-

le zapewni³ go, ¿e bêdzie hojny.

Kilka chwil póŸniej, kiedy opiera³ siê o œcianê tawerny, zastana-

wiaj¹c siê, czy nie zdobyæ siê na odwagê i nie utopiæ wstydu i lêku

w szklance piwa, wydaj¹c na ni¹ czêœæ dopiero co zdobytego bogac-

twa, poczu³ zaskoczony, ¿e coœ ci¹gnie go za nogawkê spodni; nie-

mal krzykn¹³, gdy spojrza³ w dó³ i zobaczy³ dziko zaroœniêtego mê¿-

czyznê, pozbawionego nóg i siedz¹cego na ma³ym wózku. Kaleka

przygl¹da³ mu siê z do³u.

– Co knujesz i dla kogo pracujesz? – spyta³ mê¿czyzna operet-

kowo g³êbokim g³osem.

Doyle próbowa³ siê odsun¹æ, ale mê¿czyzna zacisn¹³ palce na jego

nogawce. Wózek potoczy³ siê kawa³ek za Doyle’em jak ma³a przy-

czepa. Kiedy Doyle przystan¹³ i ludzie zaczêli siê ju¿ im przygl¹daæ,

mê¿czyzna powtórzy³ swoje pytanie.

– Niczego nie knujê i nie pracujê dla nikogo – wyszepta³ wœcie-

kle Doyle. – I jeœli mnie nie puœcisz, to zbiegnê z nabrze¿a wprost

do rzeki!

Brodacz wybuchn¹³ œmiechem.

– No to ju¿. Za³o¿ê siê, ¿e zdo³am pop³yn¹æ dalej ni¿ ty.

Dostrzegaj¹c pod czarnym p³aszczem szerokie bary, Doyle uœwia-

domi³ sobie zdesperowany, ¿e to prawda.

background image

87

– Widzia³em, jak dorwa³eœ tamtych dwu, i jak dosta³eœ coœ od

drugiego. Jesteœ albo nowym nabytkiem kapitana Jacka, albo jed-

nym z ludzi Horrabina, albo dzia³asz na w³asn¹ rêkê. No wiêc?

– Nie wiem, o czym mówisz – odczep siê ode mnie, albo zawo-

³am posterunkowego. – I znów Doyle poczu³, ¿e jest bliski ³ez, gdy¿

wyobrazi³ sobie, ¿e ta kreatura nigdy go nie puœci i ¿e bêdzie toczyæ

siê za nim do koñca ¿ycia. – Nie pracujê dla nikogo!

– Tak myœla³em – skin¹³ g³ow¹ beznogi mê¿czyzna. – Widaæ, ¿e

jesteœ nowy w mieœcie, dam ci wiêc dobr¹ radê: ¿ebracy pracuj¹cy

na w³asn¹ rêkê mog¹ próbowaæ szczêœcia na wschód i na pó³noc st¹d,

ale Billingsgate, Thames Street i Cheapside zarezerwowane s¹ dla

ch³opaków Jacka Kopenhagi albo dla bandytów, którym przewodzi

Horrabin. Taki sam uk³ad obowi¹zuje na zachód od katedry Œwiête-

go Paw³a. Ostrzeg³ ciê sam Skate Beniamin, wiêc pamiêtaj, jeœli jesz-

cze raz ktoœ zobaczy, ¿e ¿ebrzesz na g³ównych ulicach East Endu, to

staniesz siê… no có¿, mówi¹c szczerze, przyjacielu – powiedzia³

Skate nie bez sympatii – staniesz siê niezdolnym do jakiegokolwiek

zajêcia z wyj¹tkiem ¿ebrania. Wiêc odejdŸ st¹d. Widzia³em co prawda

w twojej d³oni b³yszcz¹c¹ monetê, któr¹ powinienem ci zabraæ, i je-

œli powiesz, ¿e nie potrafi³bym, to zmusisz mnie, bym ci udowodni³,

¿e jednak potrafi³bym, ale wygl¹dasz na cz³owieka w potrzebie.

OdejdŸ!

Doyle ruszy³ pospiesznie na zachód, w stronê Strandu, modl¹c siê,

by redakcje gazet nie zamyka³y swych podwoi tak wczeœnie jak targ

w Billingsgate, i by w którejœ z nich znalaz³o siê wakuj¹ce stanowi-

sko, i by móg³ opanowaæ przyprawiaj¹ce o zawroty g³owy podener-

wowanie, co pozwoli³oby mu przekonaæ wydawcê, ¿e jest piœmienny

i wykszta³cony. Potar³ d³oni¹ brodꠖ goli³ siê przed niespe³na dwu-

dziestoma czterema godzinami, wiêc zarost nie stanowi³ problemu,

przyda³by siê jednak grzebieñ.

Och, mniejsza o wygl¹d, pomyœla³ z lekkim podnieceniem. Zdo-

bêdê tê posadê sam¹ elokwencj¹ i si³¹ osobowoœci. Natê¿y³ barki

i ruszy³ przed siebie sprê¿ystym krokiem.

background image

88

Rozdzia³ 4

Owoc, który mia³ rosn¹æ na Drzewie Wiadomoœci

Z³ego, musia³ byæ wielki, gdy¿ powinien byæ godny

sto³u samego Pana Lucyfera jako nowy przysmak,

odt¹d bowiem inne posi³ki, choæ przydaj¹ce mu cia³a,

sta³y siê dlañ nieœwie¿e.

Thomas Dekker

B

y³a to podziemna grota, powsta³a na skutek osuniêcia siê, Bóg je-

den wie kiedy, co najmniej dwunastu kana³ów œciekowych, których

resztki zosta³y ju¿ dawno usuniête przez ³upie¿ców czy powodzie

minionych lat. Mia³a ona kszta³t ogromnej sieni o sklepieniu z po-

tê¿nych belek podtrzymuj¹cych bruk Bainbridge Street, gdy¿ osu-

niêcie gruntu nie siêgnê³o samej powierzchni; pod³oga by³a z kamie-

ni, które k³adli jeszcze Rzymianie w dniach, gdy Londinium by³o

wojskow¹ warowni¹ we wrogiej celtyckiej g³uszy. W katedralnym

mroku, na ró¿nych wysokoœciach, wisia³y hamaki na d³ugich linach,

ku którym wspinali siê teraz, niczym paj¹ki, obdarci ludzie, by usa-

dowiæ siê wygodnie w ko³ysz¹cych siê legowiskach. Poczêto zapa-

laæ œwiat³a; dymi¹ce, czerwone lampy nape³niane t³uszczem zwisa³y

z drewnianych belek, tu¿ obok licznych wylotów kana³ów œcieko-

wych. Z wy¿ej po³o¿onego otworu wyp³ywa³a woda, pocz¹tkowo

zwartym strumieniem, spadaj¹c ³ukiem przez ciemnoœæ i rozprysku-

j¹c siê w czarnej ka³u¿y.

Na kamiennej posadzce ustawiono d³ugi stó³, przy którym, wspi-

naj¹c siê na palce, krêci³ siê zdeformowany karze³ o siwych w³o-

sach, stawiaj¹c na p³óciennym obrusie wspania³¹ porcelanê i rozk³a-

daj¹c srebrne sztuæce. Pomrukiwa³ cicho, ilekroæ z góry, gdzie wy-

background image

89

poczywali ¿ebraczy lordowie, spada³ na stó³ zwiniêty kawa³ek skó-

rzanej podeszwy czy te¿ kilka kropel z flaszki schowanej w kieszeni.

Wzd³u¿ sto³u ustawiono krzes³a, a przy jednym koñcu wielkie sie-

dzisko na wysokich nogach, jakby dla gigantycznego oseska. Przy

drugim koñcu nie by³o jednak¿e krzes³a; zamiast niego widnia³o tam

coœ w rodzaju uprzê¿y zwisaj¹cej na d³ugiej linie, przymocowanej

do samego sklepienia rozleg³ej komnaty i ko³ysz¹cej siê w pod-

ziemnym podmuchu jakieœ dwa metry nad kamienn¹ posadzk¹. Ka-

rze³ co chwila zerka³ w tamt¹ stronê bojaŸliwie.

Nadchodzili teraz z³odziejscy lordowie i zajmowali miejsca przy

stole. Ich przesadnie eleganckie ubrania sprawia³y w tym otoczeniu

makabryczne wra¿enie. Jeden odepchn¹³ kar³a szturchañcem w bok.

– Uwierz temu, który widzi blat sto³u, ¿e skoñczy³eœ nakrywa栖

stwierdzi³ mimochodem. – IdŸ i przynieœ jedzenie.

– I wino, Dungy! – krzykn¹³ za kar³em jeden z lordów. – Szybko,

szybko.

Karze³ ruszy³ pospiesznie w g³¹b jednego z tuneli, najwyraŸniej

zadowolony, ¿e mo¿e opuœciæ to miejsce choæby na parê minut. Lor-

dowie wyci¹gnêli gliniane fajki i hubki z krzesiwem, i niebawem pod

sklepienie zaczê³a siê unosiæ mgie³ka dymu z palonego opium i tyto-

niu, ku zadowoleniu ¿ebraczych lordów, którzy huœtaj¹c siê tam i z po-

wrotem na swoich hamakach, starali siê wdychaæ jak najwiêcej oparów.

Przestrzeñ wokó³ sto³u te¿ zaczê³a siê z wolna wype³niaæ mê¿czy-

znami i ch³opcami w obdartych ubraniach, którzy witali siê g³oœno.

Za nimi, i wyraŸnie przez nich ignorowani, usadowili siê w grupkach

najnêdzniejsi, którzy ju¿ dawno przekroczyli granice psychicznej i fi-

zycznej degradacji. Przycupnêli na kamiennej pod³odze w ciemnych

k¹tach, ka¿dy samotnie, pomimo wzajemnej bliskoœci, mrucz¹c i ge-

stykuluj¹c, raczej z przyzwyczajenia ni¿ z potrzeby porozumiewa-

nia siê.

Ponownie pojawi³ siê karze³, kulej¹c pod ciê¿arem rybackiej sieci

pe³nej butelek. Po³o¿y³ swój pakunek na pod³odze, po czym zacz¹³

odkorkowywaæ flaszki. Od strony któregoœ z wiêkszych tuneli do-

bieg³o g³uche stukanie, jakby drewno uderza³o o kamieñ. W miarê

jak dŸwiêk odbija³ siê coraz g³oœniejszym i wyraŸniejszym echem,

karze³ pracowa³ coraz szybciej,

– Sk¹d ten poœpiech, Dungy? – spyta³ jeden ze z³odziejskich lor-

dów, przypatruj¹c siê jego wysi³kom. – Strach przed gospodarzem?

– Oczywiœcie, ¿e nie, sir – sapn¹³ stary Dungy, odkorkowuj¹c

ostatni¹ butelkê. – Chcê tylko jak nale¿y wykonaæ swoj¹ robotê.

background image

90

Stukot, ju¿ bardzo g³oœny, urwa³ siê nagle i ukaza³y siê dwie na bia-

³o pomalowane d³onie, które zacisnê³y siê na kamiennym ³uku wieñ-

cz¹cym wylot tunelu, a za nimi wy³oni³a siê tu¿ pod sklepieniem, do-

bre trzy metry nad staro¿ytn¹ posadzk¹, pomalowana g³owa. Horrabin

wyszczerzy³ w uœmiechu zêby, a wówczas nawet najbardziej aroganc-

cy lordowie z³odziejscy odwrócili zaniepokojeni wzrok.

– Znów siê spóŸni³eœ, Dungy? – zapiszcza³ weso³o klown. –

Wszystko powinno ju¿ byæ gotowe.

– T-tak, sir – odpar³ stary Dungy, nieomal upuszczaj¹c butelkê. –

Tyle ¿e… coraz mi trudniej nakrywaæ do sto³u, sir. Moje stare koœci…

– …zostan¹ niebawem rzucone ulicznym psom – dokoñczy³ Hor-

rabin, wkraczaj¹c z wpraw¹ na swych szczud³ach do wielkiej sieni.

Jego spiczasty kapelusz i kolorowy p³aszcz z wysokimi, stercz¹cymi

ramionami przydawa³y ca³ej scenie coœ z karnawa³u. – Moje nieco

m³odsze koœci te¿ nie s¹ w najlepszym stanie, jeœli chcia³byœ wie-

dzieæ. – Przystan¹³, ko³ysz¹c siê, przed zwisaj¹c¹ ze sklepienia uprzê-

¿¹. – Zabierz moje szczud³a – rozkaza³.

Dungy podbieg³ i przytrzyma³ je, podczas gdy Horrabin wsun¹³

ramiona w rzemiona uprzê¿y, a nastêpnie prze³o¿y³ zgiête nogi przez

dwie dolne pêtle. Karze³ cofn¹³ siê i opar³ szczud³a o najbli¿sz¹

œcianê. Klown huœta³ siê teraz swobodnie trzy metry nad kamienn¹

posadzk¹.

– No, tak ju¿ lepiej – westchn¹³ Horrabin. – Zdaje mi siê, ¿e po

kilku godzinach chodzenia przez te drewniane koñczyny zaczynaj¹

przebiegaæ z³oœliwe wibracje. Podczas z³ej pogody jest jeszcze go-

rzej. Cena sukcesu. – Ziewn¹³, rozwieraj¹c wielk¹ czerwon¹ dziurê

w kolorowej masce twarzy. – Aaaa! No dobrze! By wynagrodziæ

obecnym tu lordom twoj¹ zw³okê przy wieczerzy, móg³byœ zaœpie-

waæ nam jak¹œ piosenkê.

Karze³ skrzywi³ siê.

– B³agam, sir – kostium i peruka zosta³y w mojej celi. To by za-

bra³o zbyt du¿o…

– Mniejsza dziœ wieczór o rekwizyty – powiedzia³ wielkodusz-

nie klown. – Nie bêdziemy robiæ ceremonii. Mo¿esz œpiewaæ bez

kostiumu. – Podniós³ wzrok ku odleg³emu sklepieniu. – Muzyka!

Ko³ysz¹cy siê w górze ¿ebraczy lordowie wyci¹gnêli z p³ócien-

nych worków przywi¹zanych do hamaków przeró¿ne instrumenty,

pocz¹wszy od cytr a skoñczywszy na drumlach, a nawet kilku z nich

wyjê³o skrzypce, po czym wszczêli harmider, który jeœli nie by³ me-

lodyjny, to przynajmniej rytmiczny. Wtórowa³o mu echo, a obdarci

background image

91

mê¿czyŸni i ch³opcy kucaj¹cy na posadzce wokó³ sto³u poczêli kla-

skaæ w takt muzyki.

– Skoñczcie z tym idiotyzmem – odezwa³ siê obcy g³os o tak

wysokim tonie, ¿e przeci¹³ jak no¿em tê kakofoniê dŸwiêków. Mu-

zyka i klaskanie umilk³y gwa³townie, gdy obecni uœwiadomili sobie

obecnoœæ nowo przyby³ego, bardzo wysokiego, ³ysego cz³owieka

odzianego w pelerynê. Wszed³ do sieni dziwnie ko³ysz¹cym siê kro-

kiem, jakby mia³ pod stopami trampolinê a nie tward¹, kamienn¹

pod³ogê.

– Ach! – wykrzykn¹³ Horrabin g³osem, w którym wreszcie za-

brzmia³a nuta zadowolenia. Wyraz twarzy ukrytej pod warstw¹ farby

pozosta³, jak zwykle, nieodgadniony. – Nasz wêdrowny szef! No có¿,

tym razem twe honorowe miejsce nie pozostanie puste!

Nowo przyby³y skin¹³ g³ow¹, zsun¹³ z ramion pelerynê i cisn¹³ j¹

Dungy’emu – który z ulg¹ wybieg³ z sieni – po czym zbli¿y³ siê do

wysokiego krzes³a u koñca sto³u. Teraz, gdy nie mia³ na sobie wierzch-

niego okrycia, wszyscy mogli dostrzec jego buty o sprê¿ynowanych

podeszwach, na których huœta³ siê w górê i w dó³.

– Lordowie ró¿nego autoramentu i zwykli œmiertelnicy – rzek³

Horrabin tonem mistrza ceremonii – niech mi wolno bêdzie przed-

stawiæ naszego zwierzchnika, króla Cyganów, doktora Romany! –

w tym momencie rozleg³o siê kilka wymuszonych okrzyków i gwiz-

dów. – Za jak¹¿ to spraw¹ wasza ³askawoœæ zaszczyci³a sw¹ obecno-

œci¹ nasz stó³?

Romany, nim odpowiedzia³, wspi¹³ siê na wysokie krzes³o i zdj¹³

z westchnieniem ulgi swe sprê¿ynowane buty.

– Przywiod³o mnie do twego podziemnego królestwa kilka spraw,

Horrabinie – powiedzia³. – Po pierwsze, przynoszê osobiœcie mie-

siêczn¹ dostawê monet – z³otych suwerenów prosto z formy, jeszcze

ciep³ych, w dwudziestopiêciokilogramowych workach, które stoj¹

w przedsionku. – Wiadomoœæ ta wzbudzi³a szczery entuzjazm wœród

obecnych. – Jest te¿ coœ nowego w kwestii poszukiwañ. – Przyj¹³ od

jednego ze z³odziejskich lordów kielich wina. – Jakimœ cudem nie

uda³o wam siê znaleŸæ jeszcze cz³owieka zwanego Joe Psia Twarz.

– Przeklêty wilko³ak to niebezpieczny osobnik, kolego – odezwa³

siê jakiœ g³os, któremu towarzyszy³y zgodne pomruki.

– To nie jest wilko³ak – odpar³ doktor Romany, nie odwracaj¹c

siꠖ ale zgadzam siê, ¿e jest niebezpieczny. Dlatego wyznaczy³em

tak wysok¹ nagrodê i doradzi³em wam, byœcie dostarczyli mi go ra-

czej martwego ni¿ ¿ywego. W ka¿dym razie wysokoœæ nagrody wzra-

background image

92

sta teraz do dziesiêciu tysiêcy funtów w gotówce, nie wy³¹czaj¹c

podró¿y jednym z moich handlowych statków do wybranego miej-

sca na kuli ziemskiej. Pojawi³ siê jednak¿e nowy cz³owiek i chcê,

byœcie znaleŸli go dla mnie. Ten jednak musi byæ schwytany ¿yw-

cem, bez najmniejszego uszczerbku na ciele. Nagrod¹ za dostarcze-

nie tego cz³owieka bêdzie dwadzieœcia tysiêcy funtów, ¿ona odpo-

wiadaj¹ca dowolnemu rysopisowi, której uczucia zostan¹ zagwaran-

towane, no i oczywiœcie podró¿ do wybranego miejsca.

S³uchacze poruszyli siê i zaczêli wymieniaæ cicho uwagi, nawet

ten czy ów nêdznik, który zwyk³ zsuwaæ siê ze schodów i podestów

na kamienn¹ posadzkê sieni, by wzi¹æ udzia³ w tradycyjnej walce

o resztki jedzenia, zdawa³ siê okazywaæ zainteresowanie.

– Nie wiem, jak siê nazywa – ci¹gn¹³ Romany – ale ma oko³o

trzydziestu piêciu lat, ciemne w³osy z zacz¹tkami ³ysiny, sk³onnoœæ

do tycia w pasie, twarz blad¹ i zamorski akcent. Zgubi³em go zesz³ej

nocy na polu niedaleko Kensington, tu¿ obok potoku Chelsea. By³

skrêpowany, ale najwidoczniej… – Romany przerwa³, gdy¿ zauwa-

¿y³, ¿e Horrabin zacz¹³ ko³ysaæ siê podniecony tam i z powrotem. –

Tak, Horrabinie?

– Czy by³ ubrany jak straganiarz? – spyta³ klown.

– Nie wtedy, gdy go ostatni raz widziano, ale jeœli uciek³ skacz¹c

do potoku, jak podejrzewam, to z pewnoœci¹ musia³by potem zmie-

niæ ubranie. Widzia³eœ go? Gdzie, kiedy?

– Widzia³em cz³owieka odpowiadaj¹cego temu opisowi, lecz mia³

on na sobie stare ³achmany straganiarza i próbowa³ sprzedawaæ dziœ

rano cebulê w Billingsgate, tu¿ przed zamkniêciem targowiska. Ogl¹-

da³ moje przedstawienie, a ja mu zaoferowa³em zajêcie ¿ebraka, ale

siê obrazi³ i odszed³. Powiedzia³, ¿e jest Amerykaninem. Doda³em

jednak, ¿e gdyby zmieni³ zdanie – a nigdy nie widzia³eœ cz³owieka

równie niezaradnego – to niechaj spyta, gdzie graj¹ Puncha i znów

ze mn¹ porozmawia.

– Myœlê, ¿e to on – powiedzia³ doktor Romany, kryj¹c starannie

podniecenie. – Dziêki niech bêd¹ Anubisowi! Ba³em siê, ¿e byæ mo¿e

zaton¹³ w potoku. Billingsgate, powiadasz – bardzo dobrze, chcê, by

twoi ludzie przetrz¹snêli ca³y obszar na wschód od katedry œw. Paw³a

i Blackfriar’s Bridge, a¿ do dzielnicy ruder nad dokami, a tak¿e na

pó³noc od rzeki a¿ do Christ’s Hospital, London Wall i Long Alley.

Cz³owiek, który przyprowadzi go do mnie ¿ywego, spêdzi resztê ¿ycia

w bajecznym bogactwie. – Romany odwróci³ siê teraz i powiód³ po

ca³ym zgromadzeniu zimnym spojrzeniem. – Lecz jeœli ktokolwiek

background image

93

go zabije, jego los bêdzie… – zdawa³ siê szukaæ odpowiedniego

porównania – …bêdzie tak okrutny, ¿e ów cz³owiek pozazdroœci sta-

remu Dungy’emu.

Od strony obdartego t³umu da³y siê s³yszeæ pomrukiwania, ¿e s¹

gorsze rzeczy ni¿ nakrywanie do wieczerzy i idiotyczne tañce, ale ci

zgromadzeni przy stole, z których paru zasiadywa³o przy nim jesz-

cze wtedy, gdy Dungy by³ ich szefem, zmarszczy³o z pow¹tpiewa-

niem brwi, jakby zastanawiaj¹c siê, czy schwytanie owego cz³owie-

ka jest warte ryzyka.

– Nasze sprawy miêdzynarodowe – ci¹gn¹³ Romany – maj¹ siê do-

brze i za jakiœ miesi¹c powinny nast¹piæ niezwykle istotne zmiany, jeœli

wszystko bêdzie nadal przebiega³o pomyœlnie. – Pozwoli³ sobie na krót-

kotrwa³y uœmiech. – Gdybym nie wiedzia³, ¿e zostanie to uznane za œmia³¹

hiperbolê, to zauwa¿y³bym, i¿ ten parlament, obecnie podziemny, byæ

mo¿e jeszcze przed nastaniem zimy bêdzie rz¹dzi³ wysp¹.

Nagle w grupie kul¹cych siê w cieniu nêdzarzy wybuch³ szalony

œmiech, po czym jakaœ istota, bêd¹ca niew¹tpliwie bardzo starym

cz³owiekiem, wskoczy³a ze zwinnoœci¹ owada w kr¹g œwiat³a. Twarz

tego osobnika musia³a odnieœæ dawno temu jakieœ straszliwe obra¿e-

nia, gdy¿ by³a pozbawiona oka, nosa i po³owy szczêki, a podarte

odzienie by³o tak obwis³e i postrzêpione, ¿e zdawa³o siê kryæ w so-

bie pustkê zamiast cia³a.

– Niewiele pozosta³o – sapn¹³, staraj¹c siê zapanowaæ nad œmie-

chem, który nim skrêca³ – niewiele ze mnie pozosta³o, hi hi, ale wy-

starczaj¹co du¿o, by powiedzieæ ci, ty – zarozumia³y g³upcze! – co

mo¿esz zrobiæ ze swoj¹ hiperbol¹, olo! – g³oœne bekniêcie niemal

zwali³o go z nóg, wywo³uj¹c salwê œmiechu.

Doktor Romany przygl¹da³ siê gniewnie nêdznemu intruzowi.

– Nie mo¿esz uwolniæ tego nieszczêœnika od jego mêki, Horrabi-

nie? – spyta³ cicho.

– Ty nie mo¿esz, boœ tego nie zrobi³! – zaskrzecza³ wiekowy

cz³owiek.

– Za twym pozwoleniem, sir – rzek³ Horrabin – zaraz ka¿ê go

wyprowadziæ. On tu jest od zawsze, a ¿ebracy po stronie Surrey na-

zywaj¹ go swoim Szczêœliwym Trafem. Rzadko siê odzywa, a kiedy

ju¿ mówi, nie ma w tym wiêcej sensu ni¿ w gadaninie papugi.

– A zatem uczyñ to – powiedzia³ poirytowany Romany.

Horrabin skin¹³ g³ow¹, a wtedy jeden z tych, którzy siê œmiali,

podszed³ do Szczêœliwego Trafu z Surrey i podniós³ go, wyraŸnie

zdumiony lekkoœci¹ starego cz³owieka.

background image

94

Starzec, gdy go pospiesznie wynoszono, odwróci³ siê i mrugn¹³

swoim jedynym okiem do doktora Romany.

– Do zobaczenia w innych okolicznoœciach – rzuci³ teatralnym

szeptem, po czym znów opanowa³ go szalony œmiech, który zmienia³

siê w coraz cichsze, niesamowite echo, gdy nios¹cy oddala³ siê po-

spiesznie w g³¹b jednego z tuneli.

– Ciekawych goœci zapraszasz na wieczerzꠖ stwierdzi³ Roma-

ny, wci¹¿ z³y, nak³adaj¹c z powrotem sprê¿ynowane buty.

Klown wzruszy³ ramionami – co przy wywatowanych ramionach

wygl¹da³o groteskowo.

– Nikt nigdy nie zosta³ zawrócony sprzed siedziby Horrabina –

powiedzia³. – Niektórym nie wolno nigdy st¹d wychodziæ, a jeœli ju¿,

to tylko drog¹ wodn¹, ale wszyscy s¹ mile widziani. Ju¿ idziesz? I to

przed wieczerz¹?

– Tak. I wyjdê schodami, jeœli ci to nie przeszkadza. Mam mnó-

stwo rzeczy do zrobienia – muszê skontaktowaæ siê z policj¹, by i jej

zaoferowaæ du¿¹ nagrodê za z³apanie tego cz³owieka. Poza tym nigdy

nie przepada³em za… t¹ odmian¹ wieprzowiny, któr¹ tu serwujesz.

Na obliczu klowna pojawi³ siê jakby cieñ ostrze¿enia; Romany

uœmiechn¹³ siê, nastêpnie zsun¹³ siê z powrotem na pod³ogê, krzy-

wi¹c siê nieznacznie, gdy jego dziwaczne buty zetknê³y siê z kamie-

niem, którym by³a wy³o¿ona. Dungy pospieszy³ z jego peleryn¹, któ-

r¹ Romany rozwin¹³ i za³o¿y³. Nim oddali³ siê jednym z tuneli, od-

wróci³ siê do zgromadzonych i przesun¹³ wzrokiem po dziwnie

milcz¹cym towarzystwie; obj¹³ spojrzeniem nawet zawieszonych wy-

soko ¿ebraczych lordów i zauwa¿y³, ¿e wszystkie oczy zwrócone s¹

na niego.

– ZnajdŸcie mi tego Amerykanina – powiedzia³ cicho. – Zapo-

mnijcie na razie o Joe Psiej Twarzy. PrzyprowadŸcie mi Amerykani-

na, i to ¿ywego.

Niskie s³oñce za plecami Doyle’a oœwietla³o kopu³ê katedry œw.

Paw³a, gdy wlók³ siê z powrotem do Billingsgate. Dziêki szklance

piwa, któr¹ kupi³ sobie dziesiêæ minut wczeœniej, pozby³ siê nieprzy-

jemnego smaku z ust i dokuczliwego niepokoju.

Choæ ulica nie by³a tak zat³oczona jak rankiem, wci¹¿ panowa³ na

niej spory ruch: dzieci kopa³y pi³kê, czasem przeje¿d¿a³ ze stukotem

jakiœ powóz, przechodnie zaœ musieli obchodziæ wóz, z którego ro-

botnicy zdejmowali beczki. Doyle przygl¹da³ siê mijanym ludziom.

background image

95

Po kilku minutach dostrzeg³ id¹cego naprzeciwko jakiegoœ cz³o-

wieka, który pogwizdywa³, i nim nieznajomy zd¹¿y³ przejœæ obok,

Doyle spyta³ go, trochê niepewnie, gdy¿ by³a to ju¿ czwarta osoba,

do której siê zwraca³:

– Proszê mi wybaczyæ, sir, ale czy móg³by mi pan powiedzieæ,

gdzie Horrabin wystawia dziœ swojego Puncha?

Mê¿czyzna przyjrza³ siê Doyle’owi od stóp do g³ów i potrz¹sn¹³

zdumiony g³ow¹.

– A¿ tak Ÿle? No có¿, przyjacielu, nigdy nie widzia³em, by dawa³

to przedstawienie w nocy, ale ka¿dy ¿ebrak bêdzie chyba móg³ ciê

do niego zaprowadziæ. Oczywiœcie, nie krêci siê ich zbyt wielu w nie-

dzielny wieczór, ale chyba widzia³em jednego czy dwu w okolicy

Billingsgate.

– Dziêkujê.

Bandyci, którym przewodzi Horrabin – wspomnia³ s³owa Benia-

mina, przyspieszaj¹c kroku. – Z drugiej jednak strony, jak powie-

dzia³ klown, nawet funt dziennie, jeœli bêdê sk³onny do poœwiêceñ.

Jakich poœwiêceñ, jestem ciekaw? Pomyœla³ o swojej rozmowie z wy-

dawc¹ Morning Post i postanowi³ nie zaprz¹taæ sobie tym g³owy.

Pod œcian¹, przy naro¿niku koœcio³a St.Mary-at-Hill siedzia³ stary

cz³owiek, i gdy Doyle zbli¿y³ siê do niego, zobaczy³ tabliczkê za-

wieszon¹ na jego piersi: „niegdyœ sprawny ¿eglarz, jestem obecnie

wykluczony z zawodu przez œlepotê. Muszê sprzedawaæ cukierki

miêtowe, by utrzymaæ ¿onê i chore dziecko. Chrzeœcijanie, oka¿cie

szczodroœæ”. Trzyma³ tackê z brudnymi, jak siê zdawa³o, cukierka-

mi, i gdy Doyle zwolni³ kroku, wysun¹³ j¹ przed siebie. Gdyby Doyle

siê nie zatrzyma³, uderzy³by w ni¹ i rozsypa³ jej zawartoœæ na trotuar.

Stary cz³owiek sprawia³ wra¿enie zawiedzionego. Doyle, rozgl¹-

daj¹c siê wko³o, poj¹³ dlaczego; w ten wczesny wieczór spacerowa-

³o sporo zamo¿nych ludzi, którzy byliby bez w¹tpienia poruszeni

widokiem s³odyczy starego cz³owieka, rozsypanych na trotuarze.

– Kupisz pan kilka doskona³ych cukierków od œlepego? – zajê-

cza³, przewracaj¹c oczami skierowanymi ku niebu.

– Nie, dziêkujꠖ odpar³ Doyle. – Muszê znaleŸæ Horrabina. Hor-

rabina – powtórzy³, gdy ¿ebrak przekrzywi³ g³owê, a na jego twarzy

pojawi³ siê wyraz niek³amanego zainteresowania. – Wydaje mi siê,

¿e to jakiœ przywódca ¿ebraków.

– Mam miêtówki do sprzedania – zauwa¿y³ œlepiec. – Nie mogê

o nich zapomnieæ i zacz¹æ przypominaæ sobie ludzi, nie dostaj¹c za

stracony czas ani grosza.

background image

96

Doyle zacisn¹³ usta, ale po³o¿y³ na d³oni ¿ebraka pensa. Nadcho-

dzi³a noc, a on rozpaczliwie potrzebowa³ miejsca do spania.

– Horrabin? – powtórzy³ ¿ebrak ciszej. – Ach, znam go. A ¿e jest

niedziela wieczorem, bêdzie w parlamencie.

– W parlamencie? Co masz na myœli?

– Móg³bym zaprowadziæ tam pana i pokazaæ, sir, ale to by zna-

czy³o dla mnie stratê co najmniej szylinga.

– Szylinga? – spyta³ zrozpaczony Doyle. – Mam tylko dziesiêæ

pensów!

¯ebrak wyci¹gn¹³ b³yskawicznie rêkê.

– Bêdzie mi pan winien dwa pensy, sir.

Doyle zawaha³ siê.

– Czy da mi jedzenie i miejsce do spania?

– Ale¿ tak, nikt nigdy nie jest odsy³any sprzed siedziby Horrabina.

Dr¿¹ca rêka wci¹¿ by³a wyci¹gniêta, wiêc Doyle westchn¹³, po-

grzeba³ w kieszeni i po³o¿y³ ostro¿nie szeœcio- i czteropensówkê na

d³oni starego cz³owieka.

– Ee… prowadŸ.

¯ebrak zgarn¹³ pieni¹dze i cukierki do kieszeni, tackê wepchn¹³

pod p³aszcz, nastêpnie podniós³ z trotuaru kij, który le¿a³ obok, i wsta³,

wspieraj¹c siê na nim.

– No to chodŸmy – powiedzia³ i ruszy³ ¿wawo na zachód, w stro-

nê, sk¹d dopiero co nadszed³ Doyle. Macha³ przed sob¹ kijem nie-

mal nonszalancko. Doyle musia³ wyci¹gaæ nogi, by za nim nad¹¿yæ.

Cierpi¹c z g³odu na zawroty g³owy, gdy¿ przez wizytê w redakcji

Morning Post przepad³ mu obiad sk³adaj¹cy siê z zupy i tartych kar-

tofli, Doyle mru¿y³ pod wp³ywem blasku s³oñca oczy i koncentrowa³

siê na tym, by dotrzymaæ kroku ¿ebrakowi, wiêc choæ dociera³ do

niego jak przez mg³ê g³oœny stukot, nie zauwa¿y³ pod¹¿aj¹cej za nim

osoby, dopóki znajoma d³oñ nie chwyci³a go za nogawkê spodni.

Straci³ równowagê i upad³ na trotuar, uderzaj¹c siê boleœnie w d³o-

nie i kolana, na których wyl¹dowa³.

Odwróci³ gniewnie g³owê i stwierdzi³, ¿e patrzy w brodate obli-

cze Skate’a Beniamina. Wózek beznogiego cz³owieka zatrzyma³ siê

gwa³townie w miejscu, naje¿d¿aj¹c na kostkê Doyle’a.

– Do diab³a – warkn¹³ Doyle – puœæ mnie. Nie ¿ebrzê i muszê iœæ

za tym…

– Nie z Horrabinem, cz³owieku – w cichym g³osie pobrzmiewa³a

szczera proœba. – Nie jesteœ doœæ z³y, by zadawaæ siê z t¹ kompani¹.

ChodŸ ze…

background image

97

Stary ¿ebrak odwróci³ siê i zbli¿a³ siê teraz pospiesznie, patrz¹c

na Skate’a tak pewnym wzrokiem, ¿e Doyle po niewczasie uœwiado-

mi³ sobie, ¿e tylko udawa³ œlepotê.

– Po co siê wtr¹casz, Beniaminie? – sykn¹³ stary cz³owiek. –

Kapitan Jack musi ju¿ przeprowadzaæ nowy zaci¹g?

– Daj sobie spokój, Bugs – odpar³ Skate. – To nie twój goœæ. Masz

tu znaleŸne, z ³aski Jacka Kopenhagi.

Wydoby³ z kieszeni kamizelki dwie szeœciopensówki i rzuci³ je.

Bugs chwyci³ obie monety w powietrzu jedn¹ d³oni¹.

– Bardzo dobrze – powiedzia³, chowaj¹c pieni¹dze wœród miêtó-

wek. – Jak tak, to mo¿esz wtr¹caæ siê ilekroæ zechcesz.

Rozeœmia³ siê skrzekliwie i ruszy³ z powrotem w stronê Billings-

gate. Gdy oddali³ siê na jakieœ trzydzieœci metrów, zacz¹³ stukaæ przed

sob¹ swoim kijem. Doyle wsta³, opieraj¹c siê ostro¿nie na obola³ej

kostce.

– Lepiej mi powiedz, zanim zniknie, czy ten Jack Kopenhaga da

mi jedzenie i ³ó¿ko.

– Tak, i to o wiele wiêcej jednego i drugiego ni¿ Horrabin. Bo¿e,

ale z ciebie niezdara, co? Têdy, pospiesz siê.

Jadalnia domu ¿ebraków przy Pye Street mia³a kszta³t prostok¹ta

i osiem wielkich okien. Ka¿de z nich stanowi³o szachownicê z kwa-

dratów nierównego szk³a, po³¹czonych o³owianymi szprosami i osa-

dzonych w równych odstêpach na d³u¿szej œcianie od strony ulicy.

Latarnia przed wejœciem rzuca³a kilka promyków, które wpada³y przez

ma³e szybki, ale g³ównym Ÿród³em œwiat³a by³y jasne lampy oliwne

zwisaj¹ce z sufitu na ³añcuchach, a tak¿e œwieczniki, ustawione po

dwa, na koñcach ka¿dego z d³ugich oœmiu sto³ów. W¹ski, wschodni

kraniec sali wznosi³ siê ponad metr nad poziomem pod³ogi i by³ do-

stêpny dziêki prowadz¹cym doñ czterem stopniom; po ich obu stro-

nach, do samej œciany, bieg³y drewniane balustrady, co upodabnia³o

pomieszczenie do pok³adu statku, ze wzniesionym podestem jako

forkasztelem.

¯ebracy zgromadzeni przy d³ugich drewnianych sto³ach odziani

byli w stroje stanowi¹ce parodiê ówczesnej odzie¿y: widaæ by³o ele-

ganckie surduty z bia³ymi rêkawiczkami, po³atane, lecz nieskazitel-

nie czyste; typowy strój upad³ego d¿entelmena, czyli ¿ebraka, który

wzbudza³ litoœæ dowodz¹c, czêsto zgodnie z prawd¹, ¿e jest dobrze

urodzonym panem, którego do ruiny przywiod³y finansowe tarapaty

7 – Wrota Anubisa

background image

98

lub alkohol. By³y tam te¿ niebieskie bluzy i spodnie, paski z postron-

ków i czarne, brezentowe kapelusze, nosz¹ce nazwê jakiegoœ statku

wyszyt¹ sp³owia³ymi, z³otymi niæmi, strój marynarzy rozbitków, któ-

rzy przyprawiali sw¹ mowê ¿eglarskimi terminami zaczerpniêtymi

z tanecznych przedstawieñ czy ballad. Widaæ te¿ by³o turbany, kol-

czyki i sanda³y biednych Hindusów; poczernia³e twarze górników,

którzy nabawili siê kalectwa w podziemnych katastrofach; no i oczy-

wiœcie anonimowe, postrzêpione szmaty typowych ¿ebraków bez

specjalizacji. Doyle, zajmuj¹c miejsce przy koñcu jednej z ³aw, za-

uwa¿y³ nawet kilku osobników ubranych, podobnie jak on, w strój

straganiarza.

Jednak¿e postaci¹ sprawiaj¹c¹ najwiêksze wra¿enie by³ wysoki

mê¿czyzna o w³osach i w¹sach barwy piasku, siedz¹cy w leniwej

pozie na fotelu z wysokim oparciem, ustawionym na podeœcie, który

teraz wsta³ i opar³ siê o reling, wodz¹c wzrokiem po towarzystwie

siedz¹cym przy sto³ach. Mia³ na sobie ekstrawagancki zielony saty-

nowy surdut z cienkimi koronkami wokó³ rêkawów i pod szyj¹, ob-

cis³e satynowe spodnie do kolan i bia³e jedwabne skarpety, a na no-

gach ma³e buty, które bez z³otych klamer wygl¹da³yby jak baletki.

Bez³adny gwar rozmów ucich³, gdy tylko wsta³ ze swego miejsca.

– To sam Jack Kopenhaga – szepn¹³ z dum¹ Skate, który przy-

stan¹³ swym wózkiem obok Doyle’a. – Kapitan ¿ebraków z Pye Street.

Doyle przytakn¹³ machinalnie, gdy¿ jego uwagê przyci¹gn¹³ na-

gle zapach pieczonego indyka, unosz¹cy siê w ciep³ym powietrzu.

– Dobry wieczór, przyjaciele – powita³ zebranych kapitan. Obra-

ca³ w d³oni kielich do wina na d³ugiej nó¿ce.

– Wieczór, kapitanie – odpar³a chórem kompania.

Wci¹¿ spogl¹daj¹c wzd³u¿ sali jadalnej wysun¹³ na bok d³oñ z kie-

lichem, a natychmiast pospieszy³ ch³opiec w szkar³atnym p³aszczu

i wysokich butach, po czym nala³ mu z karafki czerwonego wina.

Kapitan skosztowa³ i kiwn¹³ g³ow¹.

– Wytrawny medoc i pieczona wo³owina – zaordynowa³, gdy ch³o-

piec oddali³ siê. – A przy ptactwie wyczerpiemy pewnie zapasy s³od-

kiego wina, które nadesz³o w zesz³ym tygodniu.

Kompania wyrazi³a g³oœno swe zadowolenie, Doyle równie ener-

gicznie jak pozostali.

– Raporty, kary i przyjêcia nowych cz³onków odbêd¹ siê po wie-

czerzy.

To obwieszczenie tak¿e zosta³o zaakceptowane przez ¿ebraków i gdy

tylko kapitan usiad³ przy swoim stole, drzwi od kuchni otworzy³y siê

background image

99

na oœcie¿ i do sali wkroczy³o dziewiêciu ludzi, trzymaj¹cych tace z pie-

czonymi indykami. Ka¿dy stó³ dosta³ po jednym, a cz³owiek siedz¹cy

u ich szczytu otrzyma³ d³ugi nó¿ i widelec do krojenia. Doyle akurat

siedzia³ na koñcu i dziêki wprawie nabytej podczas Bo¿ego Narodze-

nia czy Œwiêta Dziêkczynienia da³ sobie doskonale radê. Kiedy ju¿

powrzuca³ kawa³ki miêsa na podstawione talerze, nie wy³¹czaj¹c tego,

który spod sto³u wyci¹gn¹³ Skate, na³o¿y³ trochê tak¿e i sobie, po czym

zabra³ siê z zapa³em do jedzenia, popijaj¹c kêsy sporymi ³ykami ch³o-

dzonego wina, które roznosi³a niezmordowanie ma³a armia ch³opców,

dolewaj¹c ka¿demu, kto choæby do po³owy opró¿ni³ swój kielich. Po

indyku przysz³a kolej na pieczon¹ wo³owinê, przysma¿on¹ i miêkk¹

z wierzchu, w œrodku zaœ krwisto surow¹, a tak¿e na gor¹ce bu³eczki

z mas³em w nieograniczonych, zdawa³oby siê, iloœciach. No i butelki,

butelki, pe³ne wspaniale wytrawnego i mocnego bordo. Na deser po-

dano gor¹cy budyñ œliwkowy i krem.

Gdy uprz¹tniêto talerze, a biesiadnicy rozparli siê wygodnie, na-

bijaj¹c ku zazdroœci Doyle’a gliniane fajki i odpalaj¹c je z wpraw¹

od œwiec na stole, Jack Kopenhaga podci¹gn¹³ swój fotel ku krawê-

dzi podestu i zaklaska³ w d³onie, by zwróciæ na siebie uwagê.

– A teraz sprawy bie¿¹ce – stwierdzi³. – Gdzie jest Fairchild?

Drzwi prowadz¹ce na ulicê otworzy³y siê i do œrodka wszed³ po-

spiesznie m³ody mê¿czyzna. Doyle s¹dzi³ przez chwilê, ¿e to w³a-

œnie Fairchild, lecz przy jednym z dalszych sto³ów podniós³ siê po-

nury, nie ogolony cz³owiek i powiedzia³: „Tutaj, sir”. Ch³opiec, któ-

ry dopiero co wszed³, zdj¹³ apaszkê z szyi, po czym przemierzy³ salê

i usiad³ na schodach prowadz¹cych na podwy¿szenie.

Kapitan skin¹³ mu g³ow¹, a potem znów spojrza³ na Fairchilda,

który miêtosi³ nerwowo star¹ czapkê w d³oniach.

– Widziano, jak chowa³eœ dziœ rano w rynnie piêæ szylingów,

Fairchild.

Fairchild spuœci³ g³owê, ale nadal patrzy³ spod krzaczastych brwi

na Jacka Kopenhagê.

– Kto widzia³, sir?

– Mniejsza o to. Czy zaprzeczasz, ¿eœ je schowa³?

Mê¿czyzna zastanawia³ siê przez chwilê.

– Hm… nie, sir – odpar³ w koñcu. – Tylko ¿e ja… nie chowa³em

ich przed Marko, pojmujesz, panie, ale by³y tam te dzieciaki, które

mi dokucza³y, wiêc ba³em siê, ¿e mnie okradn¹.

– Wiêc dlaczego powiedzia³eœ Marko, gdy zjawi³ siê o pierwszej

po po³udniu, ¿eœ zarobi³ tylko kilka pensów?

background image

100

– Zapomnia³em – wyjaœni³ Fairchild. – O tych tam szylingach.

M³ody cz³owiek siedz¹cy na schodach wodzi³ badawczym wzro-

kiem po t³umie ¿ebraków, jakby spodziewa³ siê kogoœ dostrzec. Doyle

zastanawia³ siê, kto to jest. Pomimo ma³ych w¹sików wydawa³ siê

m³ody, nie móg³ mieæ jeszcze dwudziestki i Doyle’owi przysz³o do

g³owy, ¿e pierwszy w³aœciciel p³aszcza, który m³odzieniec mia³ na

sobie, nie ¿y³ od co najmniej dwudziestu lat i by³ znacznie potê¿niej-

szym cz³owiekiem.

– Nie jesteœ tu jedynym, który ma sk³onnoœæ do zapominania,

Fairchild – rzek³ ³agodnie kapitan. – Wydaje mi siê, ¿e i ja zgodzi-

³em siê zapomnieæ o dwóch podobnych oskar¿eniach dotycz¹cych

twojej osoby, które zdarzy³y siê w ci¹gu ostatnich kilku miesiêcy.

M³ody cz³owiek zatrzyma³ wzrok na Doyle’u; przygl¹da³ mu siê

w zamyœleniu, a po chwili jakby z niepokojem. Gdy Doyle zacz¹³ siê

ju¿ wierciæ niespokojnie, m³odzieniec spojrza³ w inn¹ stronê.

– Obawiam siꠖ ci¹gn¹³ Jack Kopenhaga – ¿e bêdziemy musieli

zapomnieæ o jeszcze kilku rzeczach: zapomnimy, ¿eœ kiedykolwiek

nale¿a³ do naszej kompanii, a ty ze swej strony wyœwiadczysz mi

przys³ugê, zapominaj¹c drogê do mego domu.

– Ale¿ kapitanie – sapn¹³ Fairchild – ja nie chcia³em, mogê zwró-

ciæ te piêæ szylingów…

– Zatrzymaj je. Bêdziesz ich potrzebowa³. A teraz odejdŸ.

Fairchild wyszed³ tak pospiesznie, ¿e Doyle domyœli³ siê, i¿ ka-

pitan musi dysponowaæ jak¹œ niezwykle szybk¹ i skuteczn¹ meto-

d¹ usuwania ludzi, którzy nie chc¹ opuszczaæ tego miejsca dobro-

wolnie.

– A teraz – rzek³ kapitan, uœmiechaj¹c siꠖ przejdŸmy do przy-

jemniejszych obowi¹zków. Czy ktoœ prosi o przyjêcie do kompanii?

Skate wyci¹gn¹³ rêkê tak wysoko jak tylko móg³, to znaczy nie

wy¿ej ni¿ œwiece, i zamacha³ ni¹.

– Ja przyprowadzi³em jednego, kapitanie – zagrzmia³, a jego g³ê-

boki, wibruj¹cy g³os zrekompensowa³ mizerny gest d³oni¹.

Kapitan spojrza³ zaciekawiony w stronê sto³u, przy którym sie-

dzieli.

– Niechaj powstanie.

Doyle podniós³ siê i zwróci³ w stronê Jacka.

– No co¿, Skate, wygl¹da raczej ¿a³oœnie. Jak siê zwiesz?

– Brendan Doyle, sir.

Kiedy Doyle zdo³a³ wypowiedzieæ dwie pierwsze sylaby swego

imienia i nazwiska, m³ody cz³owiek, który mu siê przypatrywa³, od-

background image

101

wróci³ siê gwa³townie, wskoczy³ zgrabnie na podest i wyszepta³ coœ

gor¹czkowo do kapitana.

Kapitan Jack pochyli³ siê na bok i przekrzywi³ g³owê, a po chwili

wyprostowa³ siê i zacz¹³ patrzeæ na Doyle’a z pewnym niedowierzaniem;

nastêpnie wypowiedzia³ do ch³opca szeptem kilka s³ów, których, cho-

cia¿ nie by³o s³ychaæ, z pewnoœci¹ musia³y oznacza栖 „Jesteœ pewien”?

M³ody cz³owiek skin¹³ energicznie g³ow¹ i doda³ coœ od siebie.

Doyle przygl¹da³ siê tej wymianie zdañ z rosn¹cym przera¿eniem,

zastanawiaj¹c siê, czy ten w¹saty m³odzieniec nie pracuje czasem

dla ³ysego szefa Cyganów. Zerkn¹³ na drzwi wejœciowe i zauwa¿y³,

¿e s¹ uchylone. Jeœli spróbuj¹ mnie pochwyciæ, pomyœla³, to dopad-

nê drzwi, nim ci ch³opcy zd¹¿¹ zerwaæ siê od sto³ów.

Kapitan wzruszy³ ramionami i zwróci³ siê do coraz bardziej za-

ciekawionych biesiadników.

– M³ody Jacky mówi mi, ¿e nasz nowy przyjaciel, Brendan Doy-

le, przyby³ w³aœnie z Bristolu, gdzie dawa³ sobie œwietnie radê, uda-

j¹c nierozgarniêtego i g³uchoniemego. Wystêpuj¹c pod imieniem, ee,

Toma Niemoty, zaskarbia³ sobie przez ostatnie piêæ lat sympatiê tam-

tejszych braci, ale by³ zmuszony opuœciæ to miasto, gdy¿ – jak to

by³o, Jacky? Ach, przypominam sobie – zobaczy³ przyjaciela wy-

chodz¹cego z burdelu, a dziewczyna, u której ten goœæ by³, wychyla-

³a siê z górnego okna trzymaj¹c… porcelanowy nocnik, który za-

mierza³a spuœciæ biedakowi na g³owê, kiedy ten mia³ przejœæ pod

jej oknem, co w³aœnie zamierza³ uczyniæ. Wydaje siê, ¿e posz³o o za-

p³atê. Dziewczyna uwa¿a³a, ¿e zosta³a oszukana. W ka¿dym razie

Doyle, stoj¹cy po drugiej stronie ulicy, zawo³a³ do swojego druha:

„Uwa¿aj! Cofnij siê, mój przyjacielu, dziewczyna chce ci rozwaliæ

mózg”! No có¿, ¿ycie przyjaciela zosta³o ocalone, ale ka¿dy na tej

ulicy us³ysza³ g³os Doyle’a i niebawem wszyscy ju¿ wiedzieli, ¿e

potrafi mówiæ tak jak ka¿dy z nich, no i musia³ opuœciæ miasto.

¯ebracy siedz¹cy obok Doyle’a zaczêli go wychwalaæ jako rów-

nego goœcia, Skate zaœ stwierdzi³:

– Powinieneœ by³ opowiedzieæ mi swoj¹ historiê dzisiejszego ran-

ka, przyjacielu.

Doyle, ukrywaj¹c swoje zaskoczenie i podejrzliwoœæ, otworzy³

usta, by odpowiedzieæ Skate’owi, lecz kapitan podniós³ d³oñ tak

gwa³townie i w³adczo, ¿e znów siê na niego zwróci³y wszystkie oczy,

i Doyle nie zd¹¿y³ przemówiæ.

– Jacky dowodzi te¿, ¿e skoro Doyle ma nadziejê kontynuowaæ

¿ebraczy fach tutaj, w Londynie, i skoro tak dobrze mu sz³o, gdy nie

background image

102

odzywa³ siê s³owem, po czym musia³ udaæ siê na wygnanie, gdy po

raz pierwszy przemówi³, to powinien znów powróciæ do dawnego

obyczaju porozumiewania siê jedynie gestami. Potrzebujesz prakty-

ki, by ponownie staæ siê Tomem Niemot¹, panie Doyle. Czy¿ nie

mam racji?

Wszyscy odwrócili siê w stronê Doyle’a, który zauwa¿y³, ¿e jed-

na z powiek kapitana drgnê³a nieznacznie. Chodzi o to, ¿eby ukryæ

moj¹ wymowꠖ uœwiadomi³ sobie Doyle. – Ale dlaczego? I sk¹d

ten ch³opak wie, ¿e mam taki a nie inny akcent? Uœmiechn¹³ siê nie-

pewnie i przytakn¹³.

– Jesteœ m¹drym cz³owiekiem, Tomie Niemoto – stwierdzi³ Jack

Kopenhaga. – Jacky zdradzi³ mi te¿, ¿e byliœcie kiedyœ w Bristolu

wielkimi przyjació³mi, pozwolê mu wiêc pozbawiæ nas na jakiœ czas

twego towarzystwa, tak by móg³ ci objaœniæ nasze obyczaje. A ja

tymczasem rozwa¿ê pozosta³e kandydatury. Nastêpny, powstaæ!

Gdy przy s¹siednim stole zacz¹³ siê podnosiæ jakiœ starzec o zam-

glonym wzroku, Jacky zeskoczy³ z podestu i ruszy³ szybko w stronê

Doyle’a. Po³y zbyt du¿ego p³aszcza okrywaj¹cego chud¹ postaæ trze-

pota³y jak skrzyd³a ptaka. Wci¹¿ niespokojny, Doyle zerkn¹³ na drzwi.

– Brendan – powiedzia³ Jacky. – Nareszcie. Wiesz, ¿e zwykle nie

¿ywiê d³ugo urazy i domyœlam siê, ¿e dziewczyna po tygodniu rzuci-

³a ciê dla kogoœ innego.

Skate zachichota³ gard³owo, a Jacky mrugn¹³ i wymamrota³ coœ,

co mog³oby znaczyæ „zaufaj mi”.

Doyle odprê¿y³ siê. Trzeba komuœ ufaæ, myœla³, a ci ludzie przy-

najmniej doceniaj¹ niez³e bordo. Skin¹³ g³ow¹ i pozwoli³ siê odpro-

wadziæ.

Fairchild zamkn¹³ cicho drzwi, a potem sta³ na ulicy przed jad³o-

dajn¹, nie mog¹c poradziæ sobie z myœlami. Robi³o siê coraz ch³od-

niej, a na niebie gas³o ostatnie, szare œwiat³o dnia. Zmarszczy³ brwi –

po chwili ucieszy³ siê na wspomnienie piêciu szylingów ukrytych

w rynnie, gdy¿ pieni¹dze te mia³y mu zapewniæ kilka dni bezczynno-

œci urozmaiconej piwem, pasztetem i krêglami. Ale – znów zmarsz-

czy³ czo³o, zak³opotany zarówno abstrakcyjnoœci¹ jak i posêpnoœci¹

tej myœli – nadejd¹ przecie¿ dni, gdy nie bêdzie ju¿ piêciu szylin-

gów. Co pocznie wtedy? Móg³by spytaæ kapitana, co robiæ… Nie,

racja, przecie¿ kapitan dopiero co go wyrzuci³ i dlatego w³aœnie on,

Fairchild, musi myœleæ o tym, co robiæ.

background image

103

Popiskiwa³ cicho, pod¹¿aj¹c czym prêdzej Pye Street. Sam ude-

rzy³ siê kilkakrotnie d³oni¹ po twarzy, by zmusiæ g³owê do intensyw-

nego myœlenia.

– Wiedzia³eœ, ¿e mówiê obcym akcentem – Doyle otuli³ siê szczel-

niej p³aszczem, gdy¿ w ma³ym pokoju, pomimo roz¿arzonych wêgli

w kominku, panowa³ ch³ód.

– Oczywiœcie – odpar³ Jacky, dorzucaj¹c kloce drewna do pale-

niska i uk³adaj¹c je odpowiednio. – Powiedzia³em kapitanowi, ¿e nie

wolno ci siê odzywaæ, a on wymyœli³ na poczekaniu tê historyjkê.

Zamknij okna, dobrze? A potem usi¹dŸ.

Doyle pchn¹³ okiennice, po czym opuœci³ haczyk.

– Wiêc sk¹d wiedzia³eœ? I dlaczego ludzie nie powinni s³yszeæ

mojego g³osu?

Po obu stronach ma³ego sto³u sta³y krzes³a i Doyle zaj¹³ to bli¿sze

drzwi.

Rozpaliwszy ogieñ na dobre, Jacky podniós³ siê i podszed³ do kre-

densu.

– Zdradzê ci to, jak tylko odpowiesz na kilka pytañ.

Doyle zmarszczy³ niezadowolony brwi, s³ysz¹c ten rozkazuj¹cy

ton u dzieciaka, który by³ m³odszy od wiêkszoœci jego studentów,

a owo niezadowolenie tylko nieznacznie z³agodzi³ widok butelki

zdjêtej przez m³odego cz³owieka z pó³ki.

Z do³u dobieg³y przyt³umione oklaski i gwizdy, ale ¿aden z nich

nie zwróci³ na to uwagi.

Jacky usiad³ i nalewaj¹c jednoczeœnie brandy do dwóch kielisz-

ków obrzuci³ Doyle’a spojrzeniem, w którym kry³a siê zarówno cie-

kawoœæ, jak i surowoœæ.

– Dziêki – powiedzia³ Doyle, bior¹c do rêki trunek i ko³ysz¹c nim

pod nosem. Pachnia³ jak ¿aden dotychczas. – Waszym ludziom nie-

Ÿle siê powodzi – przyzna³ z zazdroœci¹.

Jacky wzruszy³ w¹skimi ramionami.

– ¯ebranina to fach jak ka¿dy inny – stwierdzi³ z lekk¹ niecier-

pliwoœci¹ – a Jack Kopenhaga potrafi go zorganizowaæ najlepiej. –

£ykn¹³ ze swojego kieliszka. – Powiedz mi teraz prawdê, Doyle – co

takiego zrobi³eœ, ¿e doktor Romany tak bardzo chce ciê schwytaæ.

Doyle zamruga³.

– Kto to jest doktor Romany?

– Szef najpotê¿niejszej bandy cygañskiej w Anglii.

background image

104

Doyle poczu³ na karku dotyk niewidzialnych palców.

– Wysoki, ³ysy, starszy goœæ? Nosi sprê¿ynowane buty?

– Ten sam. Na jego polecenie ka¿dy ¿ebrak i z³odziej z wylêgar-

ni Horrabina ma szukaæ… cz³owieka odpowiadaj¹cego twojemu ry-

sopisowi, o obcym, prawdopodobnie amerykañskim akcencie. I ofe-

ruje wielk¹ nagrodê za schwytanie twojej osoby.

– Horrabin? Ten klown? Mój Bo¿e, spotka³em go dziœ rano, kie-

dy ogl¹da³em ten jego przeklêty spektakl z kukie³kami. Nie wyda-

wa³o siê, ¿eby…

– Dopiero tego wieczoru doktor Romany nakaza³ wszystkim, by

ciê szukali. Horrabin wspomnia³, ¿e widzia³ ciê w Billingsgate.

Doyle zawaha³ siê, próbuj¹c rozwa¿yæ wszystkie za i przeciw.

Gdyby by³ mo¿liwy rozejm, nie mia³by nic przeciwko temu, by po-

rozmawiaæ z doktorem Romany, gdy¿ cz³owiek ten najwidoczniej

zna³ – jakimœ cudem – godziny i miejsca, w jakich ujawnia³y siê szcze-

liny; a Doyle wci¹¿ mia³ przytwierdzony do ramienia mobilny ha-

czyk. Gdyby móg³ poznaæ lokalizacjê szczeliny i stan¹æ w obrêbie

jej pola, gdy bêdzie siê zamyka³a, to wy³oni³by siê ponownie na tam-

tej posesji w Londynie roku 1983. Zala³a go fala têsknoty, gdy po-

myœla³ o Kalifornii, Fullertonie, biografii Ashblessa… Z drugiej zaœ

strony, ten doktor Romany nie sprawia³ wra¿enia cz³owieka chêtne-

go do pomocy, nie mówi¹c ju¿ o cygarach i ca³ej reszcie. No i jaki

interes mia³ w tym wszystkim ten ch³opak? Prawdopodobnie chodzi-

³o mu o tê wielk¹ nagrodê.

Doyle musia³ zdradziæ siê spojrzeniem, gdy¿ ch³opak potrz¹sn¹³

ze wstrêtem g³ow¹ i powiedzia³:

– Nie bój siê, nie zamierzam wydaæ ciê temu cz³owiekowi. Nie

wpakowa³bym w ³apy tej kreatury nawet wœciek³ego psa… nawet

gdyby zechcia³ dotrzymaæ s³owa, jeœli chodzi o nagrodê, w co w¹t-

piê. By³aby ni¹ pewnie mo¿liwoœæ poszukania na dnie Tamizy zgu-

bionych monet.

– Przepraszam – powiedzia³ Doyle, ³ykaj¹c brandy. – Ale wszyst-

ko wskazuje na to, ¿e by³eœ obecny na zgromadzeniu tamtych ludzi.

– By³em. Kapitan Jack p³aci mi za to, bym siê krêci³ to tu, to tam,

i sprawdza³, co robi… konkurencja. Horrabin organizuje spotkania

w kanale œciekowym pod Bainbridge Street, a ja jestem tam czêstym

goœciem. Ale przestañ uchylaæ siê od odpowiedzi – dlaczego tak mu

na tobie zale¿y?

– No… – Doyle podniós³ swój kieliszek i wpatrywa³ siê zamy-

œlony w ogieñ na kominku przeœwituj¹cy przez ciemny trunek o bar-

background image

105

wie topazu. – Sam nie jestem pewien, ale wiem, ¿e chce siê czegoœ

ode mnie dowiedzieæ. – Przysz³o mu do g³owy, ¿e zaczyna siê upi-

jaæ. – Chce wiedzieæ… jak zjawi³em siê na pewnym polu niedaleko

Kensington.

– No wiêc? Jak siê zjawi³eœ? I dlaczego tak go to obchodzi?

– Powiem ci prawdê, mój ch³opcze. Przenios³em siê tam za spra-

w¹ magii.

– Tak, to musia³o byæ coœ takiego. Lecz jakiej magii? I sk¹d przy-

by³eœ?

Doyle by³ zak³opotany.

– Nie uznasz tego za zbyt niewiarygodne?

– Zdziwi³bym siê, gdyby doktor Romany podekscytowa³ siê

czymœ, co nie dotyczy³oby magii. Poza tym nie jestem a¿ tak… nie-

doœwiadczony, by twierdziæ, ¿e magia nie istnieje. – Uœmiechn¹³ siê

z tak¹ gorycz¹, ¿e Doyle zacz¹³ siê zastanawiaæ, czego ten ch³opak

zd¹¿y³ ju¿ doœwiadczyæ. – Jaka magia? – powtórzy³ Jacky.

– Prawdê mówi¹c, nie bardzo wiem. By³em tylko jednym z cz³on-

ków pewnej grupy, a ca³¹ t¹ magiczn¹ mechanik¹ zajmowa³ siê ktoœ

inny. Ale to by³ jakiœ czar czy coœ w tym rodzaju, co pozwoli³o nam

skoczyæ z jednego… miejsca w drugie, bez koniecznoœci przemie-

rzania dziel¹cego je dystansu.

– I tak przeskoczy³eœ a¿ z Ameryki?

Dlaczegó¿ by nie, pomyœla³ Doyle i powiedzia³:

– Zgadza siê. A ten doktor Romany musia³ widzieæ, jak pojawili-

œmy siê na tym polu. Myœlê, ¿e obserwowa³ to miejsce, poniewa¿ nie

mo¿na skakaæ sobie st¹d dot¹d, jak siê tylko chce, rozumiesz, trzeba

wyruszaæ i l¹dowaæ w pewnych miejscach, które nasz szef nazywa³

szczelinami. Przypuszczam, ¿e Romany wie, gdzie siê te wszystkie

szczeliny znajduj¹, i musia³ za nami jechaæ, a¿ od tamtego miejsca,

gdy¿ pochwyci³ mnie w chwili, kiedy znajdowa³em siê akurat z dala

od pozosta³ych, a potem zabra³ mnie do jakiegoœ obozu Cyganów.

Doyle ³ykn¹³ trochê brandy, gdy¿ ta relacja znowu wzbudzi³a w nim

lêk przed ³ysym starcem.

– A co sta³o siê z innymi ludŸmi?

– Nie wiem. Chyba zdo³ali wróciæ do szczeliny i skoczyli z po-

wrotem do, hm, Ameryki.

– Po co tu przybyliœcie?

Doyle rozeœmia³ siê.

– To d³uga historia, ale zjawiliœmy siê g³ównie po to, by wys³u-

chaæ wyk³adu.

background image

106

Jacky uniós³ brew.

– Wyk³adu? Co masz na myœli?

– Czy kiedykolwiek s³ysza³eœ o Samuelu Taylorze Coleridge’u?

– Oczywiœcie. Ma wyg³osiæ nastêpnej niedzieli mowê na temat

Miltona w gospodzie pod Koron¹ i Kotwic¹.

Doyle uniós³ brwi. Ten m³ody ¿ebrak zaczyna³ go intrygowaæ.

– S³usznie. No có¿, pomiesza³y mu siê daty i zjawi³ siê tam ze-

sz³ego wieczoru. A ¿e i my siê zjawiliœmy, wyg³osi³ j¹ w³aœnie wczo-

raj. Bardzo interesuj¹cy wyk³ad, w rzeczy samej.

– Ach tak? – Jacky dokoñczy³ swoj¹ brandy i zamyœlony dola³ so-

bie trochê. – A sk¹d twoi ludzie wiedzieli, ¿e pomiesza³y mu siê daty?

Doyle roz³o¿y³ rêce.

– Ten, który to wszystko nadzorowa³, wiedzia³ o tym.

Jacky milcza³ przez chwilê, skrobi¹c siê ostro¿nie pod w¹sem, po

czym uniós³ wzrok i uœmiechn¹³ siê szeroko.

– Czy najêli ciê tylko do pilnowania koni, czy te¿ by³eœ zaintere-

sowany wyk³adem?

Doyle’a kusi³o, ¿eby powiedzieæ temu aroganckiemu ch³opako-

wi, ¿e opublikowa³ biografiê Coleridge’a. Ale stwierdzi³ tylko, tak

wynioœle jak umia³:

– Zabrano mnie, bym wyjaœni³ goœciom, kim by³… to znaczy kim

jest Coleridge, a tak¿e, bym odpowiedzia³ po powrocie na pytania

dotycz¹ce jego osoby.

Jacky rozeœmia³ siê zadowolony.

– A wiêc interesujesz siê wspó³czesn¹ poezj¹! Potrafisz zaskaki-

waæ, Doyle.

Drzwi za plecami Doyle’a otworzy³y siê i wszed³ Jack Kopenha-

ga, sprawiaj¹c w tym ma³ym pokoju wra¿enie jeszcze wy¿szego i po-

tê¿niejszego w barach.

– Dwaj nowi cz³onkowie – powiedzia³, sadowi¹c siê na rogu sto-

³u i podnosz¹c butelkê brandy. – Ca³kiem niez³y podupad³y d¿entel-

men i najlepszy epileptyk, jakiego w ostatnich latach spotka³em –

szkoda, ¿e nie widzieliœcie tego ataku trzêsionki, jaki nam zademon-

strowa³, by daæ próbkê swego stylu. Zdumiewaj¹ce. A jak siê miewa

Tom Niemota?

Doyle skrzywi³ siê.

– Naprawdê muszê siê wcieliæ w tê postaæ?

– Jeœli chcesz tu zostaæ, to musisz. Co to za historia z tym Horra-

binem? Dlaczego ciê œciga? – Kapitan przechyli³ butelkê i poci¹gn¹³

spory ³yk.

background image

107

Jacky pospieszy³ z wyjaœnieniami.

– Chodzi o zwierzchnika Horrabina, doktora Romany. S¹dzi, ¿e

Tom Niemota zna ró¿ne czarodziejskie sztuczki, ale siê myli, wyzna-

czy³ jednak wielk¹ nagrodê, i teraz ka¿dy kundel ze szczurzego sie-

dliska Horrabina bêdzie szuka³ Brendana Doyle’a. – Zwróci³ siê do

Doyle’a. – Zrozum, cz³owieku, rola Toma Niemoty to dla ciebie kwe-

stia przetrwania.

Kapitan wybuchn¹³ œmiechem.

– I dziêkuj Bogu, ¿e nie prowadzê interesu tak, jak czyni³ to oj-

ciec Horrabina.

Jacky te¿ siê rozeœmia³, a dostrzegaj¹c pytaj¹cy wzrok Doyle’a,

wyjaœni³:

– Ojciec klowna te¿ by³ przywódc¹ ¿ebraków, tych spod ko-

œcio³a St.Giles, i to takim, który nie uznawa³ fa³szerstwa; jego nie-

widomi ludzie byli naprawdê niewidomi, a kalekie dzieci chodzi³y

o kulach nie dla efektu. Bardzo chwalebne, mo¿na by powiedzieæ,

dopóki siê nie wiedzia³o, ¿e rekrutowa³ zdrowych ludzi, a potem

deformowa³ ich na potrzeby ¿ebraczego fachu. Mia³ gdzieœ pod

Londynem taki „szpital”, gdzie za pomoc¹ ró¿nych metod zmienia³

krzepkich mê¿czyzn, kobiety i dzieci w istoty maj¹ce wzbudzaæ

przera¿enie i litoœæ.

Z twarzy Jacky’ego znikn¹³ uœmiech.

– A zatem jeœli stary Teobaldo Horrabin zdecydowa³by, ¿e powi-

nieneœ byæ Tomem Niemot¹ – stwierdzi³ kapitan – to wyrwa³by ci

jêzyk, a potem spróbowa³ uczyniæ z ciebie prostaczka, wal¹c ciê

w g³owê, albo drêcz¹c dostatecznie d³ugo, by twój umys³ obumar³.

Jak powiedzia³ Jacky, by³ w tym mistrzem. – Znów poci¹gn¹³ z bu-

telki. – Powiadaj¹ nawet, ¿e popracowa³ nad w³asnym synem i ¿e

Horrabin nosi te workowate ubrania i maluje twarz, ¿eby ukryæ de-

formacje, bêd¹ce dzie³em ojca.

Doyle wzdrygn¹³ siê, przypominaj¹c sobie przera¿aj¹ce oblicze

klowna, na które patrzy³ w budzie teatrzyku kukie³kowego.

– A co siê sta³o z pap¹ Horrabina?

Jacky wzruszy³ ramionami.

– To by³o jeszcze przed moimi narodzinami.

– Niektórzy powiadali, ¿e umar³, a wtedy jego synek przej¹³ inte-

res – wyjaœni³ kapitan. – Inni powiadali, ¿e sam zabi³ starego Teo-

baldo, by przej¹æ interes. S³ysza³em nawet, ¿e stary Teobaldo ¿yje

gdzieœ w podziemiach… Choæ nie jestem pewien, czy nie wola³by

byæ martwy. – Uchwyci³ pytaj¹ce spojrzenie Doyle’a. – Och, stary

background image

108

Horrabin by³ bardzo wysoki, wiêc ciasne pomieszczenia, nawet za-

t³oczone korytarze, bardzo go denerwowa³y.

– Coœ jednak stracimy, jeœli zrobimy z niego niemowꠖ stwier-

dzi³ Jacky, przejmuj¹c od kapitana butelkê i nape³niaj¹c oba kielisz-

ki. – On umie czytaæ.

W spojrzeniu, jakim kapitan obrzuci³ Doyle’a, kry³o siê wiêcej

zainteresowania ni¿ kiedykolwiek.

– Potrafisz czytaæ? Zwinnie?

Domyœlaj¹c siê, ¿e chodzi o „p³ynnie”, Doyle przytakn¹³.

– Doskonale! Bêdziesz móg³ mi czytaæ. Literatura jest byæ mo¿e

najwiêksz¹ pasj¹ mego ¿ycia, ale nigdy nie zdo³a³em znaleŸæ jakie-

gokolwiek sensu w tych znaczkach na kartce papieru. Czy znasz ja-

kieœ wiersze? Na pamiêæ?

– Och, pewnie.

– Wyrecytuj nam któryœ.

– Uhm… no dobrze.

Odchrz¹kn¹³, po czm zacz¹³:

Ju¿ na zgon dniu jasnemu bij¹ wszystkie dzwony

Byd³o z ³¹k wolno wraca, rycz¹c, w stronê sio³a,

Do chaty krok kieruje rolnik utrudzony,

Mnie i mrokom zostawia œwiat ca³y dooko³a… *

Kapitan i Jacky s³uchali jak urzeczeni, podczas gdy Doyle wyre-

cytowa³ ca³¹ Elegiê na wiejskim cmentarzu Graya. Kiedy skoñczy³,

kapitan nagrodzi³ go oklaskami, po czym sam przytoczy³ wersy z Sam-

sona si³acza Miltona.

Przysz³a kolej na Jacky’ego.

– Powiedz mi, co s¹dzisz o tym – poprosi³ i wyrecytowa³:

Te krête ulice, têtni¹ce niegdyœ radoœnie

Œwiat³em i winem, teraz echem jeno ¿yj¹

Mych kroków samotnych. Wiatru fale wij¹

Przez izby zakurzone nitkê na swym kroœnie

I wyganiaj¹ przez okna st³uczone

A¿ na ulicê myœli dawne i wspomnienia.

Jacky przerwa³, a Doyle dokoñczy³ bezwiednie oktawê:

* Przek³ad J. Pietrkiewicza.

background image

109

Daleko ten m³odzian, co pieœci³ marzenia,

I nic nie pozosta³o z jego ducha ocalone.

* * *

Doyle próbowa³ sobie przypomnieæ, gdzie czyta³ ten wiersz. By³

przytoczony w ksi¹¿ce o Ashblessie, ale nie wyszed³ spod jego pió-

ra… Mam, pomyœla³ nagle, by³ to jeden z nielicznych utworów Coli-

na Lepovre’a, który by³ zarêczony z Elizabeth Tichy, nim zosta³a

¿on¹ Williama Ashblessa. Lepovre znikn¹³ w 1809, kilka miesiêcy

przed wyznaczon¹ dat¹ œlubu; mia³ dwadzieœcia lat i pozostawi³ po

sobie skromny tomik poezji, który zyska³ kilka nielicznych i bardzo

krytycznych recenzji.

Zerkn¹³ na Jacky’ego i zobaczy³, ¿e m³ody cz³owiek przygl¹da mu

siê ze zdumieniem, a nawet, po raz pierwszy, z niejakim szacunkiem.

– Mój Bo¿e, Doyle, czyta³eœ Lepovre’a?

– O, tak – odpar³ ¿ywo Doyle. – Znikn¹³, hmm, zesz³ego roku,

prawda?

Twarz Jacky’ego przybra³a zaciêty wyraz.

– To oficjalna wersja. W rzeczywistoœci zosta³ zamordowany.

Widzisz, ja go zna³em.

– Naprawdê? – Doyle’owi przysz³o do g³owy, ¿e jeœli kiedykol-

wiek powróci do roku 1983, to móg³by z tej historii skomponowaæ

niez³y przypis w biografii Ashblessa. – Jak go zamordowano?

M³ody cz³owiek opró¿ni³ kieliszek i nala³ sobie bez oporów znacz-

nie wiêcej.

– Mo¿e któregoœ dnia poznam ciê na tyle dobrze, by ci powie-

dzieæ.

Wci¹¿ zdecydowany wyci¹gn¹æ od ch³opaka coœ, co nadawa³oby

siê do póŸniejszej publikacji, Doyle spyta³:

– Czy zna³eœ jego narzeczon¹, Elizabeth Tichy?

Jacky sprawia³ wra¿enie wystraszonego.

– Jeœli pochodzisz z Ameryki, to sk¹d to wszystko wiesz?

Doyle ju¿ otwiera³ usta, by udzieliæ jakiejœ wiarygodnej odpowie-

dzi, ale ¿e nic nie przychodzi³o mu do g³owy, musia³ ratowaæ siê

stwierdzeniem:

– Pewnego dnia, Jacky, mo¿e poznam ciê na tyle dobrze, by ci

powiedzieæ.

Jacky uniós³ brwi, jakby rozwa¿a³, czy nie uznaæ tego za obrazê;

potem uœmiechn¹³ siê.

background image

110

– Jak ju¿ mówi³em, Doyle, potrafisz z pewnoœci¹ zaskakiwaæ. Tak,

zna³em Beth Tichy, i to ca³kiem dobrze. Zna³em j¹ na d³ugo przed

tym, nim spotka³a Lepovre’a. Wci¹¿ siê z ni¹ spotykam.

– Jak widzê nie myli³em siê zbytnio, mówi¹c, ¿e wy dwaj jeste-

œcie starymi przyjació³mi – stwierdzi³ Jack Kopenhaga. – ChodŸ ze

mn¹, Doyle. Stary Stikeleather ju¿ przebrn¹³ przez po³owê Aubrey

Dallas, ale przy tym tempie reszta zajmie mu co najmniej rok. Prze-

konajmy siê, czy umiesz czytaæ trochê szybciej.

Nisko sklepiona kuchnia Domu ¯ebraka by³a zat³oczona, lecz

wiêkszoœæ ludzi skupi³a siê wokó³ sto³u, przy którym grano w karty,

wiêc Fairchild, ho³ubi¹c w ciemnym k¹cie szklankê d¿inu, mia³ doœæ

miejsca, by rozsi¹œæ siê wygodnie i oprzeæ nogi o œcianê z cegie³.

Dawno temu oduczy³ siê graæ, gdy¿ nigdy nie potrafi³ poj¹æ zasad

i bez wzglêdu na to, jakie karty dostawa³ do rêki, ludzie zawsze od-

bierali mu pieni¹dze i mówili, ¿e przegra³.

Wyj¹³ z rynny w bocznej alejce odchodz¹cej od Fleet Street tylko

jednego szylinga, gdy¿ opracowa³ pewien plan: chcia³ przy³¹czyæ siê

do ¿ebraczej armii Horrabina, a szylingi zachowaæ na specjalne wy-

datki, takie jak miêso, d¿in i piwo, a czasem – ³ykn¹³ sobie, gdy o tym

pomyœla³ – jak¹œ dziewczynê.

Skoñczy³ swój d¿in, lecz postanowi³ ju¿ nie piæ. Gdyby nie zdo-

³a³ dogadaæ siê z klownem na szczud³ach jeszcze tego wieczoru,

musia³by wydaæ trochê pieniêdzy na nocleg, a tego nie by³o w jego

planie. Wsta³ i zacz¹³ siê przeciskaæ przez rozkrzyczan¹ i rozeœmia-

n¹ ci¿bê, zmierzaj¹c w stronê drzwi frontowych, po czym wyszed³

na zewn¹trz.

Zdawa³o siê, ¿e migotliwe œwiat³o latarni pada z niechêci¹ na

wysuniête frontony domów przy Buckeridge Street, muskaj¹c jedy-

nie najs³abszym blaskiem czerñ nocy – gdzieniegdzie wysoko pod

dachem pali³o siê w otwartym oknie blade œwiat³o, choæ pokój w g³êbi

ton¹³ w ciemnoœci; gdzie indziej wynurza³ siê z mroku wylot jakiejœ

alejki z ¿ó³tawo po³yskuj¹cymi, mokrymi kamieniami bruku, które

przypomina³y procesjê ropuch zastyg³ych na krótk¹ chwilê w swej

wêdrówce przez ulicê; chwilami, gdy jakiœ zagubiony podmuch wia-

tru zako³ysa³ p³omieniem latarni, dostrzec mo¿na by³o nierówne kra-

wêdzie dachów i po³acie obdrapanego muru.

Fairchild przeszed³ niemal po omacku przez ulicê i stan¹³ na prze-

ciwleg³ym rogu. Gdy skrêci³ zgarbiony w nastêpn¹ przecznicê, us³y-

background image

111

sza³ dochodz¹ce zza zabitych okien przytu³ku Matki Dowling chra-

panie. Rozeœmia³ siê szyderczo z nieœwiadomych niczego œpiochów,

którzy, jak wiedzia³ to z w³asnego doœwiadczenia, p³acili po trzy pensy

za ³ó¿ko, a musieli je dzieliæ z dwoma czy nawet trzema innymi osob-

nikami, izbê zaœ co najmniej z tuzinem. Wydawaæ pieni¹dze tylko po

to, by t³oczyæ siê jak nietoperze w starym domu, pomyœla³, niezwy-

kle z siebie zadowolony, ¿e ma inny plan.

Jednak w chwilê póŸniej zastanawia³ siê niespokojnie, jaki¿ to

nocleg móg³ mu zapewniæ Horrabin. Ten klown by³ z³owrog¹ posta-

ci¹; móg³ po³o¿yæ cz³owieka do snu w trumnie, czy coœ w tym rodza-

ju. Na tê myœl Fairchild przystan¹³, patrz¹c przed siebie têpo i czy-

ni¹c znak krzy¿a. Potem przypomnia³ sobie, ¿e jest ju¿ póŸno i ¿e

jeœli cokolwiek zamyœla³, to lepiej ¿eby zrobi³ to prêdko. Przynaj-

mniej Horrabinowi nie trzeba p³aciæ, myœla³, znów ruszaj¹c przed

siebie. Ka¿dy jest mile widziany u Horrabina.

Parlament w kanale zd¹¿y³ ju¿ pewnie zakoñczyæ obrady, wiêc

zamiast skrêciæ w prawo, w Maynard, i ruszyæ ku Bainbridge Street,

pod¹¿y³ wzd³u¿ muru, ocieraj¹c siê o niego lewym ramieniem, a po-

tem skrêci³ za róg, kieruj¹c siê na pó³noc, gdzie po drugiej stronie

Ivy Lane sta³ przypominaj¹cy wielki magazyn ciemny budynek, zna-

ny w okolicy jako hotel Horrabina, albo Szczurzy Zamek.

Teraz Fairchild dla odmiany martwi³ siê, ¿e go nie przyjm¹. W koñ-

cu nie by³ zbyt rozgarniêty. Pocieszy³ siê myœl¹, ¿e jest przynajmniej

dobrym ¿ebrakiem, a to siê liczy³o. Przysz³o mu te¿ do g³owy, ¿e

Horrabina mo¿e zainteresowaæ wiadomoœæ, i¿ ten g³uchoniemy, któ-

rego dopiero co przyj¹³ do siebie kapitan Kopenhaga, tylko udaje,

i ¿e mo¿na go sk³oniæ podstêpem do mówienia.

Tak – zdecydowa³ Fairchild. – Zaskarbiê sobie sympatiê klowna,

jak mu o tym wszystkim powiem.

Jacky sta³ d³u¿sz¹ chwilê przy oknie, które wczeœniej zamkn¹³

Doyle, patrz¹c na niewyraŸne zarysy spadzistych dachów. W tym

monotonnym krajobrazie widaæ by³o gdzieniegdzie zamglon¹, czer-

won¹ kropkꠖ latarniê, albo bursztynowy prostok¹t – zas³oniête okno.

Zastanawiam siê, co on teraz robi – myœla³ Jacky. – Jakie¿ to mrocz-

ne podwórze przemierza po cichu, w jakiej knajpie stawia kieliszek

biednemu g³upcowi, który niczego nie podejrzewa. A mo¿e œpi gdzieœ

tam, w mroku któregoœ z tych poddaszy… Jakie to sny mo¿e œniæ?

Czy je tak¿e kradnie?

background image

112

Jacky odwróci³ siê od okna i usiad³ przy stole, na którym ju¿ cze-

ka³y przybory do pisania i papier. Uj¹³ szczup³ymi palcami pióro,

zamoczy³ stalówkê w atramencie i po chwili wahania zacz¹³ pisaæ:

2 wrzeœnia, 1810

Droga matko!

Choæ wci¹¿ nie mogê podaæ ci adresu, pod którym mog³abyœ mnie

znaleŸæ, zapewniam ciê, i¿ czujê siê dobrze & mam co jeœæ & mam

dach nad g³ow¹. Wiem, ¿e uwa¿asz to za niebezpieczne i afektowane

szaleñstwo, lecz czyniê pewne postêpy, by znaleŸæ tego cz³owieka –

jeœli mo¿na okreœliæ go takim mianem – który zabi³ Colina; i choæ

powtarza³aœ mi wielokrotnie, ¿e jest to zadanie policji, proszê ciê

jeszcze raz, byœ uwierzy³a mi na s³owo, i¿ policja nie jest odpowied-

nio przygotowana, by schwyta栖 a nawet uznaæ za fakt – istnienie

cz³owieka tego rodzaju. Zamierzam go zabiæ, gdy tylko bêdzie to

mo¿liwe, nara¿aj¹c siê przy tym na minimum ryzyka, a nastêpnie

powróciæ do domu, gdzie, jak ufam, wci¹¿ mnie oczekujecie. A tym-

czasem jestem poœród przyjació³, niebezpieczeñstwo zaœ, które mi

zagra¿a, jest o wiele mniejsze, ni¿ to sobie zapewne wyobra¿acie;

a jeœli zechcecie, pomimo mego obecnego i godnego po¿a³owania

niepos³uszeñstwa wobec waszych ¿yczeñ, zachowaæ dla mnie ciep³o

i mi³oœæ, które tak szczodrze okazywaliœcie w przesz³oœci, to sprawi-

cie swej kochaj¹cej i czu³ej córce g³êbok¹ radoœæ,

Elizabeth Jacqueline Tichy.

Jacky macha³a kartk¹, a¿ wysech³ atrament, nastêpnie z³o¿y³a j¹,

zaadresowa³a i zapieczêtowa³a woskiem ze œwiecy. Zamknê³a drzwi

na klucz, zrzuci³a z siebie obszerne ubranie i nim roz³o¿y³a kojê, która

by³a przytwierdzona haczykiem do œciany, œci¹gnê³a w¹sy, potar³a

energicznie górn¹ wargê, po czym przytwierdzi³a pasemko pokry-

tych klejem w³osów do œciany.

background image

113

Rozdzia³ 5

Wiêkszoœæ ludzi, po zjedzeniu posi³ku, rozbija skorupki jajek.

Czyniono tak niegdyœ, by czarownice nie u¿y³y ich jako ³odzi.

Francis Grose

C

ovent Garden nabiera³ w sobotni wieczór zupe³nie innego cha-

rakteru ni¿ o œwicie; by³ niemal równie zat³oczony i z pewnoœci¹ nie

mniej gwarny, lecz tam, gdzie przed dwunastoma godzinami sta³y

rzêdami wozy przekupniów, teraz zaje¿d¿a³y z wdziêkiem eleganc-

kie faetony zaprzê¿one w niedu¿e konie, dobrane odpowiednio pod

wzglêdem wielkoœci i maœci; przybywa³a arystokracja East Endu ze

swych siedzib przy Jermyn Street i St.James, by udaæ siê do teatru.

Kamienne p³yty trotuarów by³y co kilka minut zamiatane gor¹czko-

wo przez obdartych sprz¹taczy. Ka¿dy z nich pilnowa³ zazdroœnie

ciê¿ko wywalczonego kawa³ka terenu, oczyszczaj¹c drogê przed da-

mami i d¿entelmenami, którzy mogli nagrodziæ ich napiwkiem. Do-

rycki portyk teatru Covent Garden, odbudowanego dopiero przed

rokiem, po po¿arze w 1808, który strawi³ go doszczêtnie, prezento-

wa³ siê o wiele korzystniej w œwietle latarni i z³otym blasku ¿yran-

doli ni¿ w zimnych promieniach s³oñca.

Zamiatacze udawali przynajmniej, ¿e wykonuj¹ za swoje pensy

i szylingi jak¹œ pracê, ale byli tam te¿ ludzie, którzy po prostu ¿ebra-

li. Jednym z najsprawniejszych by³ cierpi¹cy na chorobê p³uc nie-

szczêœnik, który w³óczy³ siê po placu, nigdy nie prosz¹c o ja³mu¿nê,

lecz bezradnie wgryzaj¹c siê w uwalany b³otem, spleœnia³y kawa³

chleba, ilekroæ ktoœ na niego spojrza³. A kiedy zdjêta litoœci¹ dama

prosi³a opiekuna, by spyta³ tê biedn¹ duszê, co jej dolega, degenerat

o zapadniêtych oczach dotyka³ tylko ust i ucha, pokazuj¹c, i¿ nie mówi

8 – Wrota Anubisa

background image

114

ani nie s³yszy, po czym skupia³ sw¹ uwagê na upiornym kawa³ku

chleba. Jego nieszczêœcie wydawa³o siê tym prawdziwsze, ¿e nie

pyszni³ siê nim ani nie objaœnia³ jego przyczyn, zbiera³ wiêc tyle

monet – w tym kilka piêcioszylingowych koron i nawet jednego z³o-

tego suwerena – ¿e musia³ co dziesiêæ czy dwadzieœcia minut opró¿-

niaæ swe kieszenie, przesypuj¹c pieni¹dze do worka Marko.

– Och, Tom Niemota – zawo³a³ cichym g³osem Marko, gdy Doy-

le znów przekrad³ siê w alejkê, gdzie tamten na niego czeka³. Pod-

stawi³ worek, a Doyle wygrzeba³ z kieszeni garœæ drobniaków i wrzu-

ci³ je do niego. – Œwietnie ci idzie, przyjacielu. Teraz pos³uchaj, prze-

noszê siê na Malk Alley przy Bedford Street i pozostanê tam przez

nastêpne pó³ godziny. Kapujesz?

Doyle skin¹³ g³ow¹.

– Pracuj tak dalej. I od czasu do czasu zakas³aj. Twój kaszel robi

wra¿enie.

Doyle znów przytakn¹³, mrugn¹³ i wróci³ na ulicê.

¯ebra³ ju¿ od szeœciu dni i wci¹¿ by³ zdumiony, jak dobrze mu to

idzie i jak lekko mu siê ¿yje. Przyzwyczai³ siê nawet do wstawania

o œwicie i pokonywania ze dwudziestu kilometrów dziennie, które

obejmowa³y obie strony rzeki na zachód od London Bridge; apetyt,

jakiego nabiera³ w czasie pracy, by³ obficie zaspokajany podczas

wieczerzy w domu Jacka Kopenhagi przy Pye Street. Kapitan nie

mia³ równie¿ nic przeciwko temu, by jego ¿ebracy wstêpowali cza-

sem do tawerny na szklaneczkê, albo ucinali sobie krótk¹ drzemkê

na mostkach ³¹cz¹cych s¹siednie ulice, czy te¿ miêdzy barkami z wê-

glem, które zalega³y wybrze¿e przy Blackfriar’s Bridge.

Jednak makija¿ wokó³ oczu sprawia³, ¿e pêka³a mu skóra. To Jac-

ky wpad³a na pomys³, by nadaæ i tak ju¿ bladej cerze Doyle’a barwê

niemal ziemist¹. Obwi¹za³a go bia³¹ chust¹, jakby bola³y go zêby, na

g³owê na³o¿y³a czarn¹ czapkê, a szyjê zakry³a czerwonym szalem –

by jego twarz wydawa³a siê przez kontrast zupe³nie bezkrwista. Pod-

malowa³a te¿ okolice oczu jakimœ ró¿em. „Bêdziesz dziêki temu

wygl¹da³ na pobitego – powiedzia³a, rozprowadzaj¹c cuchn¹ce ma-

zid³o wokó³ oczodo³ów Doyle’a. – No i jak przypadkiem zobaczy

ciê Horrabin, to miejmy nadziejê, ¿e ciê nie rozpozna”.

Jacky intrygowa³ Doyle’a. Ch³opak, w bezwiednych gestach czy

doborze s³ów, wydawa³ siê czasem zniewieœcia³y i z pewnoœci¹ nie

przejawia³ zainteresowania m³odymi kobietami. Jednak¿e pewnej

œrody, po kolacji, kiedy przystojny ¿ebrak spoœród Upad³ych D¿en-

telmenów przydyba³ Jacky’ego w korytarzu, nazywaj¹c go swoj¹

background image

115

gor¹c¹ bu³eczk¹ i próbuj¹c poca³owaæ, Jacky zareagowa³ nie tylko

z niechêci¹, ale wrêcz z obrzydzeniem, jakby uwa¿a³ coœ takiego za

wstrêtne. Doyle nie móg³ poza tym zrozumieæ, dlaczego m³ody mê¿-

czyzna o inteligencji Jacky’ego zarabia na ¿ycie ¿ebranin¹, nawet

w tak mi³ej kompanii, jak¹ dowodzi³ kapitan Jack.

Doyle sam te¿ nie zamierza³ pozostawaæ tu d³ugo. Za trzy dni, we

wtorek jedenastego wrzeœnia, mia³ przybyæ do Londynu Ashbless,

i Doyle by³ zdecydowany spotkaæ siê z nim, zaprzyjaŸniæ, a potem

nak³oniæ jakoœ, choæ Ashbless nigdy podobno nie cieszy³ siê zamo¿-

noœci¹, by pomóg³ mu znaleŸæ przyzwoit¹ pracê. Wiedzia³, ¿e cz³o-

wiek ten ma przybiæ do londyñskich Doków na pok³adzie fregaty

„Sandoval” o dziewi¹tej rano, a o dziesi¹tej trzydzieœci napisaæ pierw-

sz¹ wersjê swego najs³ynniejszego poematu Dwanaœcie godzin nocy,

siedz¹c w sali frontowej kawiarni Jamaica. Doyle zamierza³ od³o¿yæ

trochê zarobionych na ¿ebraninie pieniêdzy, nabyæ porz¹dne ubranie

i spotkaæ siê tam z Ashblessem. Po dog³êbnym przestudiowaniu hi-

storii tego cz³owieka mia³ wra¿enie, ¿e zna go ju¿ ca³kiem nieŸle.

Nie dopuszcza³ do siebie myœli, ¿e Ashbless mo¿e nie zechcieæ,

lub nie byæ w stanie, mu pomóc.

– Mój Bo¿e, Stanley, spójrz na tê nieszczêsn¹ istotê! – rzek³a jakaœ

dama, zstêpuj¹c ze stopnia powozu na trotuar. – Daj mu szylinga!

Zachowuj¹c siê tak, jakby nie s³ysza³, Doyle powróci³ do gryzie-

nia brudnego kawa³ka chleba, w który wyposa¿y³ go szeœæ dni wcze-

œniej kapitan Jack. Stanley narzeka³, ¿e jeœli da Doyle’owi szylinga,

to nie starczy mu na drinka po przedstawieniu.

– Przedk³adasz swój wstrêtny trunek nad zbawienie duszy, co?

Robi mi siê niedobrze na twój widok. Ty, z tym chlebem, czy co to

tam trzymasz! Kup sobie za to porz¹dny posi³ek.

Doyle pamiêta³, by odczekaæ odpowiednio d³ugo, a dopiero po-

tem, gdy ju¿ kobieta do niego podejdzie, unieœæ gwa³townie g³owê,

jakby w przestrachu, i dotkn¹æ palcem ust i ucha. Wyci¹ga³a ku nie-

mu d³oñ, w której trzyma³a bransoletkê.

– Och, spójrz tylko, Stanley, w dodatku jeszcze nie mówi ani nie

s³yszy. Ten biedak ¿yje jak pies.

Pomacha³a ku niemu bransoletk¹, a on przyj¹³ j¹ z uœmiechem

wdziêcznoœci. Para ruszy³a w stronê teatru, Stanley pomrukiwa³ coœ

pod nosem, Doyle zaœ schowa³ ciê¿k¹ bransoletê do kieszeni.

A potem, rozmyœla³ wlok¹c siê przed siebie, kiedy ju¿ Ashbless

pomo¿e mi stan¹æ na nogi w tym przeklêtym wieku, jeœli zdecydujê

siꠖ a wyobra¿am sobie, ¿e tak – powróciæ do domu, w czasy, kiedy

background image

116

to funkcjonuje pierwsza pomoc, œrodki znieczulaj¹ce, inspektorzy

zdrowia, kina, ubikacje ze sp³uczkami i telefony, skontaktujê siê,

zachowuj¹c ostro¿noœæ, z tym przera¿aj¹cym doktorem Romany i do-

gadam siê z nim jakoœ, by poda³ mi lokalizacjê najbli¿szej szczeliny.

Do diab³a, móg³bym nawet zmusiæ go jakimœ podstêpem, by pozwo-

li³ mi znaleŸæ siê w obrêbie pola, gdy szczelina bêdzie siê zamykaæ!

Musia³bym siê jednak upewniæ, ¿e nie znajdzie i nie zabierze mi

mobilnego haczyka. Zastanawiam siê, czy da³oby siê go po³kn¹æ.

Od kilku minut czu³ nasilaj¹ce siê drapanie w gardle, a ¿e nad-

chodzi³a powolnym krokiem elegancka para, da³ próbkê swego ta-

lentu. Stara³ siê jednak nie robiæ tego zbyt czêsto, gdy¿ ten udawa-

ny wysi³ek przeradza³ siê szybko w najprawdziwszy paroksyzm

skrêcaj¹cy p³uca, a w ci¹gu paru ostatnich dni stan jego gard³a znacz-

nie siê pogorszy³. Podejrzewa³ ponuro, ¿e by³o to rezultatem przy-

musowej k¹pieli, jak¹ tydzieñ wczeœniej za¿y³ w zimnych wodach

potoku Chelsea.

– Matko Boska, James, ten chodz¹cy trup wykrztusi za chwilê

swoj¹ w¹trobê. Daj mu coœ na drinka.

– Szkoda marnowaæ pieni¹dze na tego goœcia. I tak umrze przed

œwitem.

– No… pewnie masz racjê. Tak, z pewnoœci¹.

Dwaj mê¿czyŸni oparli siê o ¿elazne prêty ogrodzenia otaczaj¹-

cego skrzyd³a teatru. Jeden z nich strzepn¹³ popió³ z cygara, po czym

zaci¹gn¹³ siê g³êboko. Koniuszek cygara roz¿arzy³ siê w ciemnoœci.

– Spyta³em kogoœ – powiedzia³ cicho do partnera – a on mi po-

wiedzia³, ¿e ten ch³opak to g³uchoniemy zwany Tomem Niemot¹.

Jesteœ pewien, ¿e to on?

– Szef jest pewien.

Pierwszy mê¿czyzna patrzy³ na stoj¹cego po drugiej stronie ulicy

Doyle’a, który zebra³ siê i ruszy³ chwiejnym krokiem przed siebie,

znów udaj¹c, ¿e gryzie kawa³ek chleba.

– Nie wygl¹da na niebezpiecznego.

– Ale niebezpieczna jest sama jego obecnoœæ, Kaggs. Nie powin-

no go tu byæ.

– Chyba tak. – Kaggs wyci¹gn¹³ z rêkawa d³ugi, cienki nó¿, spraw-

dzi³ machinalnie kciukiem jego ostrze, po czym schowa³ go z po-

wrotem. – Jak chcesz to zrobiæ?

Drugi mê¿czyzna zastanawia³ siê przez chwilê.

background image

117

– Nie powinno byæ k³opotów. Walnê go i przewrócê na ziemiê,

a ty bêdziesz udawa³, ¿e pomagasz mu wstaæ. Nie zapinaj p³aszcza,

to nikt niczego nie zauwa¿y, a potem uderz go no¿em pod obojczyk,

ostrzem prostopadle do koœci. Przebiega tam du¿a arteria, nie mo-

¿esz w ni¹ nie trafiæ. Umrze w ci¹gu kilku sekund.

– Dobra. Idziemy.

Rzuci³ cygaro na ulicê, po czym obaj ruszyli spod ogrodzenia

w stronê Doyle’a.

Z twarzy pokolorowanej barwnym t³uszczem wyziera³y oczy

w czerwonych obwódkach. Horrabin post¹pi³ dwa kroki naprzód,

stukaj¹c ha³aœliwie szczud³ami.

– Obserwowali go, a teraz id¹ za nim – stwierdzi³ chrapliwym

szeptem, tak ró¿nym od swego wysokiego g³osu. – Jesteœcie pewni,

¿e nie s¹ od nas?

– Nie widzia³em ich nigdy na oczy, wasza Wielmo¿noœæ – odpar³

jeden z mê¿czyzn stoj¹cych znacznie ni¿ej na trotuarze.

– Wiêc nie czekajcie, a¿ ca³y ten t³um zniknie w teatrze – sykn¹³

klown. – Bierzcie Toma Niemotê od razu.

Gdy trójka mê¿czyzn ruszy³a biegiem za Doyle’em i jego dwoma

przeœladowcami, Horrabin uderzy³ piêœci¹ w bia³ej rêkawiczce o ce-

glany mur alejki i wyszepta³:

– Niech ciê diabli, Fairchild, dlaczego nie przypomnia³eœ sobie

wczoraj?

Muszê wróciæ do 1983, zanim ten kaszel mnie wykoñczy, myœla³

nieszczêœliwy Doyle. Zastrzyk z penicyliny czy coœ w tym rodzaju

za³atwi³by sprawê w kilka dni, a jeœli pójdê do lekarza tutaj, to drañ

zapisze mi pewnie pijawki. Znów czu³ w gardle nasilaj¹ce siê swê-

dzenie, ale znosi³ je dzielnie. Zastanawiam siê, myœla³ dalej, czy

nie rozwinê³o siê ju¿ zapalenie p³uc. Do diab³a, zdaje siê nawet, ¿e

ju¿ niewiele na tym zarobiê. Nikt nie chce dawaæ ja³mu¿ny ¿ebra-

kowi, który wygl¹da, jakby mia³ za kilka minut umrzeæ. Mo¿e

kapitan…

Ktoœ podstawi³ mu nogê, i nim Doyle zd¹¿y³ uskoczyæ, poczu³

silne uderzenie w ramiê, po czym run¹³ wprost na bruk, ocieraj¹c

sobie d³onie. Osobnik, który go przewróci³, poszed³ sobie dalej, ale

ktoœ inny przyklêkn¹³ obok.

background image

118

– Nic ci siê nie sta³o?

Doyle, oszo³omiony, zacz¹³ gestykulowaæ jak g³uchoniemy, ale

w jednej chwili mê¿czyzna przy³o¿y³ Doyle’owi rêkê do twarzy, przy-

trzymuj¹c mu szczêkê podbiciem d³oni, ostrze no¿a zaœ trzymanego

w drugiej skierowa³ ku jego ramieniu. Doyle dostrzeg³ nó¿ i szarp-

n¹³ siê do ty³u, tak ¿e ostrze przejecha³o po p³aszczu i skórze, ale

zeœliznê³o siê z obojczyka. Próbowa³ krzykn¹æ, ale zdo³a³ jedynie

wydaæ z siebie g³oœny pomruk, maj¹c usta wci¹¿ zas³oniête d³oni¹;

napastnik klêcza³ na jego drugim ramieniu i zamierza³ siê do nastêp-

nego pchniêcia.

Nagle coœ walnê³o od ty³u w mê¿czyznê, który wywin¹³ do przo-

du kozio³ka, a jego nó¿ upad³ z brzêkiem na bruk ulicy. Nad Doyle’em

sta³o teraz trzech mê¿czyzn. Dwóch z nich szybko wsunê³o mu d³o-

nie pod pachy i podnios³o go.

– Uratowaliœmy ci ¿ycie, Tommy – powiedzia³ jeden, zdyszany. –

Pójdziesz teraz z nami.

Doyle pozwoli³ im prowadziæ siê tam, sk¹d przyszed³, pod¹¿aj¹c

szybkim truchtem, gdy¿ zak³ada³, ¿e to ¿ebracy Jacka Kopenhagi

pospieszyli mu z pomoc¹; po chwili dostrzeg³ postaæ Horrabina, przy-

pominaj¹c¹ wielkiego wyprostowanego œwierszcza i uœwiadomi³ so-

bie, ¿e doktor Romany wpad³ na jego trop.

Wysun¹³ jedno ramiê do przodu, po czym waln¹³ ³okciem w ¿o³¹-

dek cz³owieka po lewej stronie, a gdy mê¿czyzna zgi¹³ siê wpó³, Doyle

wpakowa³ piêœæ w gard³o tego po prawej. Ten te¿ siê pochyli³, a wte-

dy Doyle ruszy³ biegiem w stronê po³udniow¹, gnany do przodu si³¹

prawdziwej paniki, poniewa¿ za dobrze pamiêta³ ¿ar cygara na swo-

jej powiece. S³ysza³ tu¿ za plecami tupot trzeciego mê¿czyzny.

Skrêci³ z g³ównej ulicy i pêdzi³ teraz jak¹œ alejk¹. Kroki biegn¹-

cego z ty³u odbija³y siê przera¿aj¹co bliskim echem, wiêc kiedy uj-

rza³ stos skrzynek z obierkami pod œcian¹ jakiegoœ budynku, wyci¹-

gn¹³ rêkê i szarpn¹³ jedn¹ z nich; wykonuj¹c gwa³towny ruch, straci³

jednak równowagê i run¹³ jak d³ugi, œlizgaj¹c siê na biodrze a potem

na skaleczonym ramieniu; skrzynki rozsypa³y siê jednak na drodze

jego przeœladowcy, który potkn¹³ siê o nie i upad³, uderzaj¹c brzu-

chem o trotuar. Le¿a³ nieruchomo twarz¹ do ziemi, bez tchu, a byæ

mo¿e i ¿ycia. Doyle podniós³ siê z jêkiem, po czym pokuœtyka³, naj-

szybciej jak tylko móg³, w g³¹b alejki.

Min¹³ dwie w¹skie uliczki i pod¹¿a³ przed siebie, a¿ do nastêp-

nej przecznicy, i po chwili znalaz³ siê na jasno oœwietlonym Stran-

dzie, zaledwie kilka ulic od Korony i Kotwicy. Szybki bieg znów

background image

119

przyprawi³ go o kaszel. Nim zdo³a³ go opanowaæ dosta³ od zdjête-

go groz¹ przechodnia szylinga i czteropensówkê, Kiedy znów z³a-

pa³ oddech, ruszy³ powoli na zachód, gdy¿ zaœwita³o mu nagle, ¿e

jest sobotni wieczór, ten, w którym mia³ wed³ug pierwotnego planu

wyst¹piæ Coleridge, i ¿e poeta, którego w obecnej sytuacji nie staæ

by³o co prawda na udzielanie komukolwiek pomocy finansowej,

umo¿liwi mu, byæ mo¿e, bezpieczne dotarcie do siedziby kapitana

Jacka. Do licha, pomyœla³ Doyle, mo¿e nawet pamiêta mnie sprzed

tygodnia.

Nie dostrzegaj¹c jasnych witryn sklepów i restauracji, które mi-

ja³, szed³ szybkim krokiem po trotuarze, lekko zgiêty, by zmniej-

szyæ nieco ból w boku, kulej¹c i oddychaj¹c astmatycznie. Dostrzeg³

jak¹œ kobietê, która pod wp³ywem niek³amanego strachu cofnê³a

siê na jego widok, i uœwiadomi³ sobie, jak groteskowo musi wygl¹-

daæ ze swoim makija¿em, w podartym ubraniu, poruszaj¹c siê jak

sponiewierany karaluch; ockn¹wszy siê nagle, wyprostowa³ siê

i zwolni³ kroku.

T³um, który rozstêpowa³ siê przed nim w poœpiechu, zdawa³ siê

byæ równie anonimowy jak kolejka do autobusu. Doyle dostrzeg³ jed-

nak przera¿aj¹co wysok¹ postaæ, która wy³oni³a siê nagle z bocznej

uliczki i zast¹pi³a mu drogê. Bia³y, spiczasty kapelusz wieñczy³ g³o-

wê niczym pisanka wielkanocna. Doyle sapn¹³ z wra¿enia, odwróci³

siê na piêcie i zacz¹³ uciekaæ, s³ysz¹c stukot szczude³, które uderza³y

o trotuar.

Horrabin sadzi³ bez trudu trzymetrowe kroki, nawet jeœli musia³

omijaæ przechodniów, gwi¿d¿¹c jednoczeœnie, na przemian wysoko,

na przemian nisko. W uszach przera¿onego Doyle’a brzmia³o to jak

syreny gestapowskich wozów w starych filmach o drugiej wojnie

œwiatowej.

Gwizd zwabi³ z bocznych alejek i sieni domów kilku ¿ebraków;

byli to milcz¹cy osobnicy, którzy wygl¹dali na niezwykle silnych.

Dwaj, znajduj¹cy siê naprzeciwko Doyle’a, ruszyli w jego stronê,

a trzeci, który sta³ po drugiej stronie ulicy, zachodzi³ go z boku.

Zerkaj¹c przez ramiê, Doyle uchwyci³ w u³amku sekundy zasty-

g³¹ w bezruchu sylwetkê Horrabina, oddalon¹ zaledwie o jeden d³u-

gi krok szczude³. Twarz klowna, wykrzywiona ob³¹kañczym uœmie-

chem, przypomina³a paszczê chiñskiego smoka. Wysuwa³, podobny

do szpona, bia³y palec. Doyle zeskoczy³ z trotuaru na ulicê; polecia³

na ³eb na szyjê, unikaj¹c zaledwie o centymetry spotkania z grzmi¹-

cymi kopytami konia, po czym zerwa³ siê na nogi i wskoczy³ na sto-

background image

120

pieñ powozu, przytrzymuj¹c siê jedn¹ d³oni¹ za framugê okna, drug¹

za krawêdŸ dachu.

W œrodku jecha³ starszy cz³owiek i m³oda dziewczyna.

– B³agam, jedŸcie prêdzej – sapn¹³ Doyle – Œciga mnie…

Starszy cz³owiek uniós³ gniewnie cienk¹ laskê, ustawi³ j¹ pozio-

mo, po czym uderzy³ jej koñcem w pierœ Doyle’a, jakby rozpoczy-

na³ potê¿nym uderzeniem grê w bilard. Doyle polecia³ w ty³, jak

ra¿ony pociskiem, i choæ zdo³a³ wyl¹dowaæ na stopach, z miejsca

upad³ na kolana i d³onie, po czym przekozio³kowa³ kilka razy.

Jednooki osobnik o zniekszta³conej twarzy, kul¹cy siê we wnêce

domu, klasn¹³ bezg³oœnie w cienkie jak z papier mâché d³onie.

– O, tak, tak! A teraz do rzeki, Doyle! Jest na drugim brzegu coœ,

co chcê ci pokaza栖 zaskrzecza³ Szêœliwy Traf ¿ebraków z Surrey.

– Niechaj Bóg ma nas w swojej opiece, postrzelili go! – wrzasn¹³

Horrabin. – Schwytajcie go, dopóki tli siê w nim jeszcze oddech, wy

parszywcy!

Doyle sta³ ju¿ na nogach, ale zdawa³o siê, ¿e z ka¿dym oddechem

ból w jego p³ucach wzrasta. Pomyœla³, ¿e jeœli teraz zacznie kaszleæ,

to umrze. Jeden z jego przeœladowców by³ zaledwie o kilka kroków

dalej, zbli¿aj¹c siê z uœmiechem œwiadcz¹cym o pewnoœci siebie, wiêc

Doyle pogrzeba³ w kieszeni, wyci¹gn¹³ ciê¿k¹ bransoletkê i cisn¹³

ni¹ z ca³ej si³y w twarz mê¿czyzny, po czym, nie patrz¹c nawet na

efekt swego dzia³ania, odwróci³ siê i kuœtykaj¹c pobieg³ na drug¹

stronê ulicy, przeskoczy³ trotuar i znikn¹³ w bocznej uliczce.

– Zostaniecie po¿arci na jutrzejszej wieczerzy, jeœli go do mnie nie

przyprowadzicie! – krzycza³ Horrabin, tocz¹c pianê z ust o barwie

cynobru i tupi¹c z wœciek³oœci szczud³ami o kamienny trotuar.

Jeden z jego ¿ebraków pospieszy³ naprzód, ale Ÿle skalkulowa³

prêdkoœæ nadje¿d¿aj¹cego powozu i dosta³ siê pod kopyta koni, jed-

no zaœ z przednich kó³ przejecha³o mu po brzuchu, nim woŸnica zdo³a³

szarpn¹æ lejce i zatrzymaæ wehiku³. Ruch na tym odcinku Strandu

zosta³ ca³kowicie wstrzymany, woŸnice krzyczeli na siebie, niektó-

rzy smagali siê nawet batami.

background image

121

Horrabin zszed³ z trotuaru i zacz¹³ przeciskaæ siê przez t³um, zmie-

rzaj¹c ku przeciwnej stronie ulicy.

* * *

Doyle wynurzy³ siê spomiêdzy dwóch budynków i zacz¹³ scho-

dziæ z ³omotem po wiekowych, drewnianych schodach, które prowa-

dzi³y ku czemuœ w rodzaju bulwaru z desek, biegn¹cemu wzd³u¿ brze-

gu rzeki. Dotar³ szybko na koniec jakiegoœ pomostu i przycupn¹³ za

wysok¹ drewnian¹ skrzyni¹. Oddycha³ coraz wolniej, a¿ wreszcie

móg³ zamkn¹æ usta. Nad rzek¹ panowa³ ch³ód, wiêc Doyle by³ zado-

wolony, ¿e Jack Kopenhaga nie kaza³ swoim ¿ebrakom ubieraæ siê

przy z³ej pogodzie sk¹po, choæ mogliby dziêki temu wzbudzaæ li-

toœæ. Œci¹gn¹³ z obojczyka marynarkê i koszulê; rana po no¿u wci¹¿

krwawi³a obficie, wydawa³a siê jednak niezbyt g³êboka.

Kto to, u licha, by³?, myœla³. Chyba nie ludzie doktora Romany

czy Horrabina, bo jak twierdzi³ Jacky, chcieli mnie bez w¹tpienia

¿ywego. Mo¿e to jakiœ ich rywal… albo nawet dzia³aj¹cy w poje-

dynkê, ob³¹kany morderca w³óczêgów, pierwowzór Kuby Rozpru-

wacza. Doyle dotkn¹³ ostro¿nie d³ugiego naciêcia. Pomyœla³: Dziêki

Bogu, ¿e cz³owiek Horrabina nadbieg³ we w³aœciwym momencie.

Potar³ sobie klatkê piersiow¹, a potem wci¹gn¹³ na próbê powie-

trze, nape³niaj¹c p³uca. Piek³o go za mostkiem i chocia¿ odniós³ naj-

powa¿niejsze obra¿enia w ¿yciu – jak na razie – nie czu³ ¿adnego

chrobotania koœci; straszliwa laska starszego cz³owieka najprawdo-

podobniej niczego mu nie z³ama³a. Odetchn¹³ i opar³ siê znu¿ony

o skrzyniê, huœtaj¹c nad wod¹ nogami.

¯ó³te plamki lamp na przep³ywaj¹cych ³odziach i ich refleksy na-

krapia³y blaskiem czerñ wody jak na obrazie Moneta, a œwiat³a arcy-

biskupiego pa³acu Lambeth widoczne na niedalekim horyzoncie przy-

pomina³y p³on¹cy ³añcuch. Zdawa³o siê, ¿e ksiê¿yc – blady, poma-

rañczowy sierp – ko³ysze siê na balustradzie Blackfriars Bridge, który

znajdowa³ siê prawie o kilometr dalej, na wschód. Za plecami i wy-

soko nad nim, po prawej stronie, migota³y œwiat³a domów dzielnicy

rezydencjalnej Adelphi; przypomina³y jakiœ fantastyczny statek, ogl¹-

dany z poziomu wody. Gdy wiatr cich³, dociera³y do niego stamt¹d

dŸwiêki muzyki.

Czu³, jak w gardle i piersiach znów narasta kaszel, ale st³umi³ go

si³¹ strachu, gdy pos³ysza³ za plecami powolny, ciê¿ki stukot, docho-

dz¹cy od strony drewnianego bulwaru.

background image

122

Jacky dziêkowa³a Bogu, ¿e woda w podziemnym kanale p³ynie

dostatecznie szybko, by nie trzeba by³o w czasie tej podró¿y korzy-

staæ ze steru. Gdyby przesun¹³ siê w prawo, uderzy³by j¹ w g³owê;

i gdyby ludzie w ³odzi nie odpychali siê jedynie dr¹gami od œcian

tunelu, ilekroæ pr¹d spycha³ ich na bok, poczuliby od razu, ¿e ci¹gn¹

za sob¹ pasa¿era na gapê. Im bli¿ej by³o do rzeki, tym woda wiruj¹ca

wokó³ jej szyi stawa³a siê coraz zimniejsza, lecz Jacky mog³a tylko

zaciskaæ zêby, by nie szczêka³y. Stara³a siê trzymaæ g³owê ponad

wod¹, gdy¿ mia³a ukryty w turbanie ma³y pistolet ska³kowy, a nie

chcia³a zamoczyæ ³adunków. Pochodnie na dziobie i rufie migota³y

w cuchn¹cych powiewach wiatru, rzucaj¹c chwilami przyæmiony,

czerwony blask, a chwilami rozb³yskuj¹c i oœwietlaj¹c ka¿dy kamieñ

³ukowego sklepienia tu¿ nad g³owami p³yn¹cych.

Jeszcze przed piêcioma minutami by³o jej sucho i ciep³o, gdy

sma¿y³a nad ogniem kie³baski w kuchni Szczurzego Zamku Horra-

bina przy Maynard Street. Za³o¿y³a swój strój hinduskiego ¿ebraka

Ahmeda, to znaczy turban, sanda³y i obszern¹ szatê uszyt¹ z perka-

lowej narzuty na ³ó¿ko, twarz zaœ i d³onie posmarowa³a mazid³em

z orzechów w³oskich, a w¹sy, które zawsze nosi³a, uzupe³nia³a sztucz-

n¹ brod¹, gdy¿ zauwa¿y³a w Szczurzym Zamku Fairchilda, a nie

chcia³a byæ rozpoznana jako jeden z ludzi Jacka Kopenhagi. Doktor

Romany przyby³ pó³ godziny wczeœniej. Usadowi³ siê na jednej z huœ-

tawek Horrabina, œci¹gn¹³ swe dziwaczne buty i zag³êbi³ siê w ra-

portach morskich.

Wówczas wpad³ jeden z ¿ebraków Horrabina, dobrze zbudowa-

ny, starszy jegomoœæ o czerwonej twarzy. Dysza³ ciê¿ko, zdo³a³ jed-

nak ju¿ na progu wykrztusiæ nowiny: „Doktorze Romany… Prêd-

ko… By³ na Strandzie, a teraz zmierza na po³udnie, w stronê rzeki…

Zosta³ postrzelony…” „Kto? Kogo postrzelono?” – Romany zesko-

czy³ z huœtawki, zapominaj¹c o swoich sprê¿ynowanych butach. Jego

starcz¹ twarz wykrzywi³ grymas bólu; szybko wspi¹³ siê z powrotem

na huœtawkê i na³o¿y³ buty. „Kogo, mów, do diab³a?”, warkn¹³. „Nie

wiem… Simmons widzia³ to i… pos³a³ mnie po pana. Powiedzia³, ¿e

to ten cz³owiek, za którego… oferowa³ pan nagrodê”.

Romany zd¹¿y³ ju¿ na³o¿yæ i zasznurowaæ swoje buty, po czym

znów zeskoczy³ z huœtawki i balansowa³ teraz z wpraw¹ na mocnych

sprê¿ynach”. Który? To musi byæ Joe Psia Twarz. Nigdy nie oœmie-

liliby siê strzelaæ do Amerykanina. No wiêc, gdzie on jest? Na Stran-

dzie, mówisz?”, spyta³. „Tak, sir. I pod¹¿a na po³udnie, wzd³u¿ Adel-

phi. By³oby najszybciej, wasza Wielmo¿noœæ, pop³yn¹æ w ³odzi pod-

background image

123

ziemnym kana³em, który wyp³ywa wprost na £uki Adelphi. Wszyst-

kie œcieki mkn¹ szybko po deszczach”, wyjaœni³. „ProwadŸ – i po-

spiesz siê. Znam starego Joe od lat i wiem, ¿e jeœli nie zabili go na

miejscu, wymknie im siê”.

Kiedy obaj mê¿czyŸni zbiegli po schodach prowadz¹cych do piw-

nicy, Hindus Ahmed ruszy³ w œlad za nimi, zapominaj¹c o kie³ba-

skach. Wygl¹da na to, ¿e go maj¹, pomyœla³a Jacky, czuj¹c jak bar-

dzo bije jej serce. – Zmusi³a siê do wolniejszego kroku, by jej nie

dostrzegli albo nie pos³yszeli. – Bo¿e, spraw, by jeszcze ¿y³; i po-

zwól mi zbli¿yæ siê do niego na tyle, bym mog³a wpakowaæ mu w g³o-

wê kulê. I gdybym jeszcze mia³a chwilê czasu, by szepn¹æ mu s³owo,

wyjaœniæ, kim jestem i dlaczego zamierzam go zabiæ… i w koñcu –

doda³a w myœlach têsknie – mog³abym wróciæ do domu.

Dotarli do starego, kamiennego doku w piwnicy. Dwaj ¿ebracy

zaczêli odwi¹zywaæ ³ódŸ i zapalaæ pochodnie, doktor Romany zaœ

wpatrywa³ siê niecierpliwie w g³¹b mrocznego tunelu. Jacky zdo³a³a

przemkn¹æ nie zauwa¿ona po kamiennym nabrze¿u i zanurzyæ siê

cicho w zimnej, czarnej wodzie. £ódŸ, któr¹ obaj mê¿czyŸni podci¹-

gnêli bli¿ej, by doktor Romany móg³ zejœæ do niej, mia³a przymoco-

wane do krawêdzi burty pierœcienie, o które zaczepia³o siê p³ócienny

dach. Jacky prze³o¿y³a przez jeden z nich dwa palce i pozwoli³a siê

ci¹gn¹æ, gdy ³ódŸ odbi³a od doku i skierowa³a siê ku silniejszemu

pr¹dowi.

– Ha, ha! – rozleg³ siê wysoki, ptasi g³os klowna. – A gdzie¿ to

jest mój stary przyjaciel Tom Niemota?

Szczud³a stuka³y o drewno, gdy Horrabin chodzi³ tam i z powro-

tem po deskach bulwaru. S³ychaæ by³o jeszcze tylko podmuchy ka-

pryœnego wiatru poruszaj¹cego linami ³odzi rybackich zacumowa-

nych w pobli¿u i plusk wody o s³upy nabrze¿a.

Doyle, siedz¹cy za skrzyni¹ na koñcu pomostu, stara³ siê nie od-

dychaæ i zastanawia³ siê, jak d³ugo zdo³a wytrzymaæ, nim zerwie siê

na równe nogi i krzyknie: „Skoñcz z tym, tu jestem, przecie¿ wiesz

o tym”!, gdy¿ w g³osie klowna pobrzmiewa³a nutka z³oœliwoœci, jak-

by naprawdê wiedzia³, gdzie ukrywa siê Doyle.

S³ysza³ powolne tupanie, gdy Horrabin chodzi³ to w jedn¹, to

w drug¹ stronê. Mój Bo¿e, pomyœla³ Doyle, jeœli ten potwór zacznie

iœæ w moj¹ stronê, wskoczê do wody i pop³ynê w kierunku Lambeth,

nim zd¹¿y zrobiæ trzy kroki. Potem wyobrazi³ sobie, jak klown rzuca

background image

124

siê za nim do czarnej wody, jak wyszczerzona, pomalowana twarz,

któr¹ dojrzy z ty³u, zbli¿a siê do niego w zawrotnym tempie, pod-

czas gdy on, Doyle, stara siê p³yn¹æ pomimo drêtwiej¹cego barku.

Zdawa³o siê, ¿e oszala³e bicie serca rozdziera go na pó³.

– Horrabinie! – dobieg³o wo³anie z prawej strony – Gdzie on jest?

Doyle uœwiadomi³ sobie ze zgroz¹, ¿e to g³os doktora Romany.

Klown zachichota³ – jego œmiech przypomina³ cykanie stu osza-

la³ych œwierszczy – a potem zawo³a³: „Tutaj”. Szczud³a zastuka³y nie-

daleko pomostu.

Z nag³ym krzykiem, który przerazi³ nawet jego, Doyle zeskoczy³

z pomostu, ledwie ³api¹c oddech przed zanurzeniem siê w zimnej

wodzie. Wyp³yn¹³ na powierzchniê i zacz¹³ rozpaczliwie p³yn¹æ.

– Co to by³o? – g³os doktora Romany niós³ siê wyraŸnym echem

po wodzie. – Co siê dzieje?

Horrabin zbli¿y³ siê na swoich szczud³ach do krawêdzi pomostu.

– Jest w wodzie. Poka¿ê ci gdzie.

Zagwizda³, bardziej przeraŸliwie i melodyjnie ni¿ wtedy, gdy wzy-

wa³ ¿ebraków na Strandzie, a potem zastyg³ w oczekiwaniu, wodz¹c

wzrokiem po brzegu rzeki.

Gdy tylko wynurzyli siê z tunelu, by po chwili przep³yn¹æ pod

£ukami Adelphi i wydostaæ siê na wody Tamizy, Jacky wysunê³a

z pierœcienia zdrêtwia³e palce i pozwoli³a, by ³ódŸ oddali³a siê od

niej. W sam¹ porê, powiedzia³a sobie, gdy¿ w chwilê póŸniej jeden

z ¿ebraków przeszed³ na rufê i uj¹³ dr¹¿ek steru, a drugi podniós³

z dna parê wiose³ i zacz¹³ je umieszczaæ w uchwytach przy burcie.

Doktor Romany zapyta³ o coœ donoœnym g³osem i Jacky us³ysza³a

niewyraŸn¹ odpowiedŸ, ale p³ynê³a do po³owy zanurzona w wodzie,

wiêc nie mog³a zrozumieæ s³ów. Potem rozleg³ siê krzyk, krótki, ale

tak g³oœny, ¿e s³ychaæ go by³o w promieniu prawie dwóch kilome-

trów. Po czym dotar³ do niej s³aby g³os Horrabina: „Jest w wodzie.

Poka¿ê ci gdzie”.

Wios³a w ³odzi zaskrzypia³y po raz pierwszy, gdy dotar³a do brze-

gu i wydosta³a siê z wody.

Doyle, który zd¹¿y³ pokonaæ jakieœ sto dwadzieœcia metrów, uspo-

koi³ siê nieco i zacz¹³ p³yn¹æ po cichu pieskiem. Jeœli coœ siê pojawi

obok mnie, myœla³, ³ódŸ albo p³ywak, zanurkujê i przep³ynê pod wod¹

background image

125

tak daleko jak zdo³am, a potem wysunê powoli g³owê i odetchnê bez-

g³oœnie. Do diab³a, przy odrobinie szczêœcia powinienem im

umkn¹æ… A przy znacznie wiêkszym szczêœciu zdo³am dotrzeæ ja-

koœ do brzegu, nim opuszcz¹ mnie si³y.

Pr¹d znosi³ go w lewo, oddalaj¹c od doktora Romany. Us³ysza³

nowy dŸwiêk, skrzypienie dulek przy burcie ³odzi po prawej stronie.

Horrabin uœmiechn¹³ siê, gdy¿ pod drugim pomostem od lewej

dostrzeg³ przyæmiony blask, który, wydostawszy siê z ukrycia, zmie-

ni³ siê w rój maleñkich œwiate³ek wiruj¹cych na powierzchni ciemnej

rzeki. Klown wskaza³ miejsce, z którego dopiero co dotar³ plusk wody,

po czym flotylla œwiate³ek pomknê³a naprzód, równie szybko jak

pêdzone wiatrem p³atki jakiegoœ fosforyzuj¹cego kwiatu.

– Niech pan p³ynie za tymi œwiate³kami, doktorze Romany! – za-

wo³a³ weso³o Horrabin.

Jakich œwiate³? – zastanawia³ siê Doyle. Najbli¿sze œwiat³a widaæ

po drugiej stronie rzeki. Pewnie, doktorze, niech pan tam p³ynie, kie-

dy ja bêdê dryfowa³ na wschód.

Rozgarnia³ spokojnie wodê nogami i prawym ramieniem, oszczê-

dzaj¹c lewe. Utrzymanie siê na powierzchni nie stanowi³o problemu;

odkry³, ¿e p³yn¹c raz na brzuchu, a kiedy indziej le¿¹c na plecach

i wolno rozgarniaj¹c wodê, by³ w stanie utrzymaæ twarz nad po-

wierzchni¹, nie nadwyrê¿aj¹c zbytnio ¿adnego miêœnia. Pr¹d spy-

cha³ go w stronê Blackfriars Bridge i Doyle ¿ywi³ nieœmia³¹ pew-

noœæ, ¿e zdo³a wdrapaæ siê na jeden ze s³upów, a gdy jego przeœla-

dowcy uznaj¹, ¿e zaton¹³, pop³ynie od przês³a do przês³a, by w koñcu

dotrzeæ do brzegu.

Nagle zorientowa³ siê, jakie œwiat³a mia³ Horrabin na myœli, gdy¿

to, co wydawa³o siê z pocz¹tku mnóstwem p³ywaj¹cych po rzece

œwiec, zmierza³o teraz w jego kierunku. Zanurzy³ g³owê pod wodê

i staraj¹c siê nie zdradzaæ ruchem nóg miejsca, w którym siê znajdo-

wa³, skierowa³ siê na prawo od kursu, jaki obra³y œwiate³ka.

Jego nieœmia³a pewnoœæ siebie zniknê³a. To pachnia³o magi¹, czy¿

Jacky nie powiedzia³, ¿e doktor Romany by³ magiem? Najwidocz-

niej Horrabin te¿ nim by³, i Doyle poczu³ siê nagle jak cz³owiek,

który szykuje siê do walki na piêœci i widzi, ¿e jego przeciwnik wy-

ci¹ga z cylindra rewolwer.

background image

126

P³yn¹³ pod wod¹ tak d³ugo jak tylko zdo³a³. Wynurzy³ siê potem,

nie oddychaj¹c zbyt gwa³townie, po czym pop³yn¹³ dalej, trzymaj¹c

g³owê nad powierzchni¹. Powoli uniós³ d³oñ i odsun¹³ kosmyk mo-

krych w³osów sprzed oczu.

Zastyg³ na chwilê w bezruchu, os³upia³y, gdy¿ okaza³o siê, ¿e œwia-

t³a ca³y czas p³ynê³y za nim i teraz otacza³y go ze wszystkich stron.

Przyjrza³ siê kilku najbli¿szym i zauwa¿y³, ¿e to przepo³owione sko-

rupki jajek z maleñkimi pochodniami, masztami ze s³omek i papie-

rowymi ¿aglami, a tak¿e – i nawet nie przysz³o mu do g³owy, by przy-

pisaæ tê wizjê gor¹czce – maleñkimi ludzikami, nie wiêkszymi od

jego ma³ego palca, przycupniêtymi w swych stateczkach i porusza-

j¹cymi z wpraw¹ œmiesznymi masztami, by utrzymaæ siê na kursie.

Doyle wrzasn¹³ i zamacha³ wokó³ siebie ramionami, by poprze-

wracaæ ma³e ³ódki, po czym, nie czekaj¹c na efekty swojego dzia³a-

nia, wci¹gn¹³ z ³kaniem powietrze w p³uca i znów zanurkowa³.

Czuj¹c, ¿e zapas powietrza w p³ucach zaczyna napieraæ na zaci-

œniêt¹ krtañ, i bêd¹c przekonanym, ¿e za chwilê uderzy g³ow¹ o ka-

mienne filary mostu, ponownie wynurzy³ siê spod wody. Mikrosko-

pijni ¿eglarze w skorupkach znowu otaczali go pierœcieniem, trzy-

maj¹c siê na odleg³oœæ dwóch ramion. Choæ skrzypienie wiose³

w ³odzi doktora Romany s³ychaæ by³o coraz bli¿ej, Doyle nie odp³y-

wa³, utrzymuj¹c siê na powierzchni nieznacznymi ruchami cia³a, by

z³apaæ oddech.

Coœ chlupnê³o z du¿¹ si³¹ w wodê jakieœ dwa centymetry od jego

policzka, obryzguj¹c mu oko. W chwilê póŸniej us³ysza³ przebiega-

j¹cy po wodzie od strony brzegu huk wystrza³u. Odpowiedziano na-

tychmiast strza³em z ³odzi doktora Romany, ale poniewa¿ znajdowa-

³a siê ona w ruchu, pocisk by³ Ÿle wymierzony i wzbi³ fontannê wody

poœród rozœwietlonych skorupek, wyrzucaj¹c jedn¹ z nich w górê.

Bo¿e, strzelaj¹ do mnie z wszystkich stron, pomyœla³ Doyle z roz-

pacz¹, ponownie wci¹gaj¹c w p³uca powietrze i chowaj¹c siê pod

wodê. – Nie chc¹ mnie ju¿ nawet z³apaæ ¿ywcem.

Horrabin zerkn¹³ w lewo, kiedy gdzieœ w dole, poœród ³odzi ry-

backich, rozleg³ siê strza³. Po chwili poderwa³ g³owê, gdy¿ rozleg³

siê huk drugiego strza³u, tym razem z ³odzi doktora Romany. Klown

zobaczy³, jak nad powierzchniê wody wyskakuje maleñkie œwiat³o,

background image

127

po czym gaœnie spadaj¹c w dó³, i uœwiadomi³ sobie, ¿e szef Cyga-

nów strzela do uciekaj¹cego cz³owieka.

Horrabin przy³o¿y³ natychmiast zwiniête d³onie do ust i zawo³a³:

„Myœla³em, ¿e chcesz go ¿ywego!”. Nast¹pi³a chwila ciszy, a potem

poniós³ siê echem g³os doktora Romany: „Czy to nie Joe Psia Twarz?”.

„To Amerykanin”, odpar³ klown. „Oby mnie po¿ar³ Apofis. Wiêc

czemuœ strzela³ do niego, przeklêty g³upcze?”, zawo³a³ Romany.

Jacky zd¹¿y³a ju¿ wyci¹gn¹æ z pobliskiej ³odzi rybackiej sieæ, rzu-

ciæ na dno jednego z czó³en i zepchn¹æ je na wodê, gdy us³ysza³a,

jak Horrabin wo³a g³osem jeszcze bardziej przeraŸliwym ze strachu:

„To nie ja, do diab³a, przysiêgam, wasza Wielmo¿noœæ! To ktoœ tu

w dole, miêdzy ³odziami – teraz odp³ywa czó³nem i kieruje siê w twoj¹

stronê!”.

Jacky operowa³a pojedynczym wios³em szybko i zgrabnie, mkn¹c

w stronê pierœcienia ma³ych œwiate³, który przesuwa³ siê bardziej na

wschód, ku mostowi. Bo¿e, myœla³a dysz¹c z wysi³ku, przykro mi,

Tom, to znaczy Doyle. Za bardzo chcia³am zabiæ Joego Psi¹ Twarz.

Przepraszam ciê, Bo¿e, spraw, by nie by³ zabity”.

Ze strachu zrobi³o jej siê zimno i niedobrze, gdy¿ wygl¹da³o to na

dobry strza³, a mierzy³a prosto w niewyraŸny zarys g³owy.

Jej czó³no porusza³o siê szybciej od wielkiej ³odzi doktora Roma-

ny, poza tym wystartowa³a od wschodniej strony, wiêc gdy Doyle

znów wynurzy³ siê spod wody – ponownie w samym œrodku nieomyl-

nego krêgu œwiat³a – znajdowa³a siê niemal o sto metrów bli¿ej celu

ni¿ doktor Romany.

– Doyle! – zawo³a³a czuj¹c g³êbok¹ ulgê, ¿e widzi go ¿ywego. –

To ja, Jacky. Czekaj na mnie.

Doyle by³ tak wyczerpany, ¿e niemal poczu³ niechêæ, us³yszawszy

g³os Jacky. Pogodzi³ siê ju¿ z myœl¹, ¿e go z³api¹, próba ratunku zaœ

podjêta przez m³odego cz³owieka wymaga³aby kolejnych wysi³ków

i najprawdopodobniej nie da³aby niczego, a jedynie spotêgowa³a

gniew doktora Romany.

– Zanurkuj tak g³êboko jak tylko zdo³asz, a potem znów wyp³yñ na

powierzchniꠖ ponownie rozleg³ siê g³os Jacky, tym razem bli¿ej.

Doyle odwróci³ g³owê i w œwietle swej lilipuciej eskorty ujrza³

brodatego mê¿czyznê w czó³nie.

background image

128

Oczy rozszerzy³y mu siê ze zdziwienia, ale nim zd¹¿y³ schowaæ

siê pod wod¹, cz³owiek w czó³nie powiedzia³:

– Czekaj – po czym podniós³ d³oñ i zerwa³ brodê. – To ja – Jac-

ky. A teraz rób, co mówiê, prêdko!

Chyba jeszcze nie czas na odpoczynek, pomyœla³ znu¿ony Doyle

i pos³usznie zanurzy³ siê pod wodê, wypuszczaj¹c jednoczeœnie przez

nos po³owê powietrza przetrzymywanego w p³ucach, dziêki czemu

opada³ swobodnie w g³¹b ciemnej wody; nagle rozsun¹³ gwa³townie

nogi, by siê zatrzymaæ, kiedy zaœwita³o mu, ¿e byæ mo¿e nie zd¹¿y

odbiæ siê od twardego gruntu. Pomyœla³: A jeœli zanurzê siê tak g³ê-

boko, ¿e nie uda mi siê wyp³yn¹æ, nim moje p³uca siê zbuntuj¹ i wch³o-

n¹ wodê? Natychmiast zacz¹³ machaæ rêkami i nogami, by siê wynu-

rzyæ. Poczu³, jak o d³oñ ociera mu siê pêtla liny, a potem wyp³yn¹³

gwa³townie na powierzchniê.

W pobli¿u rozleg³o siê oszala³e œwiergotanie, jakby dochodz¹ce

z klatki pe³nej podnieconych ptaków, a Jacky, wychylaj¹c siê z czó³-

na, wci¹ga³a ciê¿k¹ od wody sieæ ryback¹, w zwojach której wci¹¿

p³onê³o kilka ma³ych œwiate³ek.

– W³aŸ do ³odzi – rzuci³a Jacky. – Przez burtê przy dziobie, ja

stanê dla równowagi z ty³u. Trzymaj siê z dala od sieci, ci mali dra-

nie maj¹ no¿e. I pospiesz siê.

Doyle spojrza³ w górê rzeki. Dostrzeg³ ³ódŸ doktora Romany

w odleg³oœci jakichœ piêædziesiêciu metrów; s³ychaæ by³o bardzo wy-

raŸnie rytmiczne uderzenia wiose³ – po czym wspi¹³ siê na burtê czó³-

na i stoczy³ na jego dno. Jacky przycupnê³a na rufie, trzymaj¹c w wo-

dzie wios³o.

Gdy tylko czó³no przesta³o siê ko³ysaæ, Doyle rzuci³ zdyszany:

– Jazda.

Jacky zaczê³a wios³owaæ szaleñczo. Jednak¿e czó³no, kiedy ju¿

siê zatrzyma³o i zwiêkszy³o swój ciê¿ar, by³o doœæ oporne.

– Mam jeszcze jeden pistolet – zawo³a³ doktor Romany. – Rzuæ-

cie wios³o, a nie bêdê strzela³.

– Nie oœmieli siꠖ wysapa³a Jacky, poruszaj¹c wios³em w nieru-

chomej wodzie. – Chce ciê… ¿ywego.

– Ju¿ nie – odpar³ Doyle, siadaj¹c ostro¿nie. – Zaledwie przed

minut¹ wszyscy do mnie strzelali.

– Myœleli, ¿e jesteœ… kimœ innym.

Czó³no porusza³o siê teraz, lecz bardzo wolno. Doyle rozró¿nia³

zarysy trzech g³ów w ³odzi zmierzaj¹cej w ich stronê.

– Jest zapasowe wios³o? – spyta³ zdesperowany.

background image

129

– P³yn¹³eœ kiedyœ takim czó³nem?

– Nie.

– To siê zamknij.

Doyle zauwa¿y³ d³ugie rozdarcie w spodniach Jacky, po zewnêtrz-

nej stronie uda, z którego wyziera³a spora, œwie¿a rana. Otworzy³

usta, by spytaæ o to, ale dostrzeg³ okr¹g³y otwór w drewnie czó³na,

tu¿ obok rufy.

– Na Boga, Jacky, zosta³eœ postrzelony!

– Wiem.

Nawet w s³abym œwietle ksiê¿yca widaæ by³o, ¿e twarz Jacky jest

pociemnia³a z wysi³ku i mokra od potu, ale czó³no p³ynê³o teraz rów-

nie szybko jak ³ódŸ doktora Romany. Przez minutê czy dwie obie

³ódki zachowywa³y ten sam dystans, rozcinaj¹c powierzchniê wody,

a dulki klekota³y w rytm oddechu Jacky; po jakimœ czasie czó³no

przyspieszy³o i zaczê³o zostawiaæ ciê¿sz¹ ³ódŸ w tyle.

Tu¿ przed nimi zamajaczy³ Blackfrair’s Bridge i gdy ju¿ by³o ja-

sne, ¿e zgubi¹ œcigaj¹cych, Jacky usiad³a i spojrza³a uwa¿nie na wiel-

kie kamienne ³uki, ku którym spycha³o ich bezlitoœnie.

– Pó³nocny ³uk poœrodku – sapnê³a Jacky i wepchnê³a wios³o do

wody po prawej stronie. Rozpêdzone czó³no przechyli³o siê gwa³-

townie i zaczê³o zataczaæ po wodzie szeroki ³uk w prawo.

Kiedy znaleŸli siê w jednej linii ze wskazanym przez Jacky ³u-

kiem mostu, i tak blisko niego, ¿e Doyle widzia³, jak woda rozbryz-

guje siê o kamienne filary, Jacky wyci¹gnê³a wios³o z wody i zanu-

rzy³a po drugiej stronie; czó³no znów zaczê³o p³yn¹æ z pr¹dem rzeki.

Nast¹pi³a chwila ciemnoœci i rozleg³ siê grzmot wody. Poczuli, ¿e

mijaj¹ w pêdzie kamienne œciany – unieœli siê gwa³townie w górê

i opadli w dó³, Doyle zaœ omal nie wyl¹dowa³ w wodzie – i po chwi-

li znaleŸli siê na szerokim rozlewisku rzeki, na wschód od mostu.

Jacky osunê³a siê wyczerpana z zamkniêtymi oczami i d³oñmi zwi-

saj¹cymi bezw³adnie po bokach, staraj¹c siê odzyskaæ oddech, pod-

czas gdy czó³no wytraca³o powoli szybkoœæ.

Doyle spojrza³ za siebie i uœwiadomi³ sobie, ¿e doktor Romany

nie zdo³a ich naœladowaæ wykonuj¹c ostry skrêt ku szerszemu ³uko-

wi poœrodku mostu, nie bêdzie te¿ ryzykowa³ skoku przez wê¿szy

³uk, który siê przed nim otwiera³. Gdyby chcia³ kontynuowaæ poœcig,

musia³by zatrzymaæ swoj¹ ³ódŸ, a nastêpnie podp³yn¹æ do ³uku, przez

który przemknê³o czó³no.

– Zgubi³eœ ich, Jacky – stwierdzi³ Doyle z podziwem. – Na Boga,

zostawi³eœ ich w tyle.

9 – Wrota Anubisa

background image

130

– Wychowa³em siê… na rzece – wysapa³a po chwili Jacky. – Znam

siê… na ³odziach. – Odetchn¹wszy kilka razy i zaczesawszy do ty³u

mokre od potu w³osy, ci¹gnê³a: – Myœla³em, ¿e Tyci Ch³opcy to mit.

Doyle domyœli³ siê, ¿e Jacky mówi o ¿eglarzach w skorupkach jajek.

– S³ysza³eœ o nich?

– Pewnie, znam nawet pewn¹ piosenkê. „Tyci Ch³opcy do dom-

ku lalki siê udali, stamt¹d po cichu zabawki zabrali, tu¿ obok kota

smacznie œpi¹cego, potem w skorupakach jajek zjechali – œciekiem,

prosto do œwiata podziemnego”. I tak dalej – przypisuj¹c im wszel-

kie grzechy. Ludzie powiadaj¹, ¿e to Horrabin je stworzy³ – i wydaje

siê, ¿e te istoty naprawdê by³y mu pos³uszne dziœ w nocy. Ca³y czas

wskazywa³y mu twoje po³o¿enie. Powiadaj¹ te¿, ¿e dobi³ targu z sa-

mym diab³em, by dowiedzieæ siê, jak im rozkazywaæ.

Oczy Doyle’a rozszerzy³y siê pod wp³ywem nag³ej myœli.

– Czy kiedykolwiek widzia³eœ jego przedstawienie o Punchu?

– Oczywiœcie. Jest diabelnie sprawny… Och! Tak… chyba masz

racjê. Dobry Bo¿e. Ale kukie³ki Puncha s¹ wiêksze.

– Kieszonkowi Ch³opcy.

– A ja podziwia³em jego kunszt. – Jacky podnios³a wios³o i za-

nurzy³a je w wodzie. – Lepiej p³yñmy – on chce ciê dostaæ za wszel-

k¹ cenê.

– Bior¹c pod uwagê, ¿e wszyscy do mnie strzelali – to znaczy do

nas – mo¿na by za³o¿yæ, ¿e chc¹ mnie zabiæ. Uratowa³eœ mi ¿ycie,

Jacky. Jak twoja noga?

– Och, piecze, ale to tylko draœniêcie. Strzeli³ do mnie trzy razy,

gdy ty siê kry³eœ pod wod¹, a ja zarzuca³em sieci na twoj¹ ma³¹

eskortê. Po raz pierwszy w ¿yciu ktoœ do mnie strzela³. Muszê przy-

znaæ, ¿e niezbyt mi siê to podoba³o.

Doyle dr¿a³ z zimna.

– Mnie siê te¿ to nie podoba³o. Horrabin strzelaj¹c chybi³ mo¿e

o dwa centymetry od mojego oka.

– No… dlatego musia³em podp³yn¹æ i wyci¹gn¹æ ciê. Widzisz, to

nie Horrabin do ciebie strzela³. On wiedzia³, kim jesteœ. To ja strzela³em.

W pierwszym odruchu Doyle chcia³ wybuchn¹æ gniewem, ale wi-

dok zranionej nogi Jacky utemperowa³ go.

– Za kogo mnie wzi¹³eœ, i jak s¹dzê, doktor Romany tak¿e?

Jacky wios³owa³a w milczeniu przez jakiœ czas, potem odpar³a

niechêtnie:

– Myœlê, ¿e zas³ugujesz ju¿ na to, by us³yszeæ tê historiê. S¹dzili-

œmy, ¿e jesteœ cz³owiekiem znanym jako Joe Psia Twarz. On…

background image

131

– Joe Psia Twarz? Morderca, którego uwa¿ano za wilko³aka?

Zobaczy³, ¿e Jacky otwiera oczy ze zdumienia.

– Sk¹d o nim wiesz?

– Och, jestem dobrym s³uchaczem. No wiêc powiedz mi, co ty

i doktor Romany macie przeciwko niemu?

– Zabi³ jednego z moich przyjació³. Nie, do diab³a. On… zmusi³

mnie podstêpem, bym zabi³ jednego z moich przyjació³. On… Ja ni-

gdy… nie rozmawia³em o tym z nikim, Doyle. Nie tak szczerze. Do

diab³a, mniejsza z tym. Czyta³eœ poezje Colina Lepovre’a – widzisz,

Colin by³… bliskim przyjacielem i… wiesz, w jaki sposób Joe Psia

Twarz utrzymuje siê przy ¿yciu?

– S³ysza³em, ¿e wnika w cia³a ludzi.

– Wiesz znacznie wiêcej, ni¿ dajesz to po sobie poznaæ, Doyle.

Nie s¹dzi³em, ¿e wie o tym chocia¿by szeœciu ludzi w Londynie.

Owszem, tak w³aœnie czyni. Nie mam pojêcia jak, ale potrafi prze-

nikn¹æ w ka¿dego, z kim uda mu siê spêdziæ trochê czasu. I musi

robiæ to raczej czêsto, gdy bowiem tylko wniknie w nowe cia³o, za-

czyna siê ono ca³e pokrywaæ futrem. Wiêc po kilku dniach staje przed

wyborem: goliæ siê od stóp do g³ów, albo szukaæ œwie¿ego cia³a. –

Jacky odetchnêla g³êboko. – W zesz³ym roku wszed³ w Colina. My-

œlê, ¿e Joe Psia Twarz musia³ zatruæ poprzednie cia³o, tu¿ przed jego

opuszczeniem. Colin przyszed³ do mnie, nie ulega³o w¹tpliwoœci, ¿e

strasznie cierpia³… – Widaæ by³o, ¿e Jacky panuje nad swoim g³o-

sem tylko z najwiêkszym wysi³kiem i choæ wpatrywa³a siê w kopu³ê

katedry œw. Paw³a, Doyle dostrzeg³ na m³odzieñczym policzku lœni¹-

c¹ ³zꠖ …dzia³o siê to w œrodku nocy. By³em w domu rodziców i czy-

ta³em, kiedy otworzy³ drzwi i rzuci³ siê na mnie, warcz¹c jak… nie

wiem co, jak wielki pies czy coœ takiego, i krwawi¹c straszliwie z ust.

Do diab³a, Doyle, on tkwi³ w tym odrzuconym ciele, tym, które w³a-

œnie opuœci³ Joe, i by³o ono pokryte futrem, jak u ma³py! Rozumiesz

mnie? W œrodku przeklêtej nocy! Sk¹d mog³em… jakim cudem…

wiedzieæ, ¿e to Colin? Niech to wszystko piek³o poch³onie!

– Jacky – powiedzia³ bezradnie Doyle, oszo³omiony nieprawdo-

podobn¹ histori¹, ale i wzruszony niek³amanym cierpieniem. – Nie

mog³eœ wiedzieæ.

Od mostu Londyñskiego dzieli³ ich nieca³y kilometr i Doyle wi-

dzia³ po prawej rêce kad³uby barek wêglowych zalegaj¹cych wybrze¿e

od strony Surrey. Jacky skierowa³ czó³no w tamt¹ stronê.

– By³a tam broñ – ci¹gnê³a Jacky bezbarwnym g³osem – pistolet

ska³kowy – ten, który masz teraz pod stop¹; le¿a³ na kominku, i kie-

background image

132

dy ta w³ochata istota wpad³a do domu, zerwa³em siê, chwyci³em pi-

stolet i wypali³em jej prosto w pierœ. Upad³a, zalewaj¹c krwi¹ ca³¹

pod³ogê. Podszed³em i stan¹³em nad ni¹, niezbyt blisko, a ona…

popatrzy³a na mnie przez chwilê, nim drgnê³a gwa³townie kilka razy

i znieruchomia³a. Wszystko by³o zalane krwi¹. Kiedy jednak ta isto-

ta spojrza³a na mnie, wiedzia³em, ¿e to Colin. Kolor oczu by³ inny,

oczywiœcie, ale rozpozna³em… w³aœciwie nie wyraz twarzy… roz-

pozna³em w niej Colina.

Za najbardziej na wschód wysuniêtymi barkami widaæ by³o oœwie-

tlony dom, a ni¿ej pomost. Zdawa³o siê, ¿e Jacky p³ynie w³aœnie

w tamtym kierunku. Rozœwietlone w¹skie okna rzuca³y na oleiœcie

czarn¹ wodê ciep³y, z³oty blask.

– Potem przespa³em dwa tygodnie. Nikt inny nie móg³ w tym cza-

sie spaæ, krzycza³em dzieñ i noc, wymiotuj¹c i be³kocz¹c tak obrzy-

dliwe rzeczy, ¿e moja niewinna matka nie mog³a ich nawet zrozu-

mieæ… lecz by³em pogr¹¿ony we œnie. A gdy siê przebudzi³em, wy-

ruszy³em na poszukiwanie Joego Psiej Twarzy z tym samym

pistoletem, który zabi³ – którym ja zabi³em – Colina. – Jacky uœmiech-

n¹³ siê gorzko. – Rozumiesz?

– Tak. – Doyle zastanawia³ siê, ile z tej fantazji godnej Love-

crafta jest prawd¹. A mo¿e to jedna z tajemniczych Tañcz¹cych

Ma³p wtargnê³a do domu Jacky’ego mniej wiêcej w tym samym

czasie, kiedy Lepovre postanowi³ znikn¹æ. Doyle zastanawia³ siê

te¿, czy nie chodzi tu czasem o coœ wiêcej ni¿ tylko o ¿al po bli-

skim przyjacielu. Czy jego pierwsze wra¿enie dotycz¹ce Jacky’e-

go by³o s³uszne? – To banalne, co powiem, Jacky, ale uwierz – jest

mi przykro.

– Dziêkujê. – Jacky zwolni³a bieg czó³na, zanurzaj¹c wios³o w wo-

dzie. Sunêli teraz powoli i bezg³oœnie wzd³u¿ nabrze¿a. W koñcu

Jacky chwyci³a linê, która ko³ysa³a siê miêdzy drewnianymi pala-

mi. – Podci¹gnij czó³no kawa³ek, Doyle, jakiœ metr nad twoj¹ g³ow¹

zaczyna siê drabina.

Kiedy wspiêli siê obydwoje na w¹ski pomost, Jacky powiedzia³a:

– Teraz musimy siê zastanowiæ, co z tob¹ robiæ. Nie mo¿esz wró-

ciæ do domu Jacka Kopenhagi, Horrabin wyœle tam z tuzin szpie-

gów. – Szli powoli w stronê budynku przypominaj¹cego nadbrze¿n¹

tawernê. Jacky, która nie mia³a butów na nogach, st¹pa³a ostro¿nie

po starych deskach. – Kiedy przyje¿d¿a do miasta ten twój przyja-

ciel? Jak on siê nazywa – Ashbin?

– Ashbless. Spotkam siê z nim we wtorek.

background image

133

– No có¿, w³aœciciel tawerny, stary Kusiak, ma tu stajniê i zawsze

potrzebuje kogoœ do pomocy. Czy potrafisz zgarniaæ ³opat¹ koñski

nawóz?

– Jeœli istniej¹ jacyœ ludzie, którzy nie potrafi¹, to wola³bym nie

byæ jednym z nich.

Jacky otworzy³a drzwi od strony nabrze¿a, po czym weszli do

niewielkiego pokoju z kominkiem. Doyle ruszy³ czym prêdzej w stro-

nê ognia.

Pojawi³a siê dziewczyna w fartuszku, której serdeczny uœmiech

przygas³ nieco, gdy zauwa¿y³a, ¿e obaj goœcie wpadli niew¹tpliwie

do rzeki i ¿e jeden z nich wci¹¿ ocieka wod¹.

– Wszystko w porz¹dku, panienko – powiedzia³a Jacky. – Nie

usi¹dziemy na krzes³ach. Powiedz Kusiakowi, ¿e przyszed³ Jacky,

ten z drugiego brzegu, wraz z przyjacielem, i ¿e mamy ochotê na

gor¹c¹ k¹piel – w osobnych pomieszczeniach.

Doyle uœmiechn¹³ siê. Skromniœ z tego Jacky’ego.

– … i przynieœ nam trochê suchych rzeczy do ubrania, niewa¿ne

jakich – ci¹gnê³a Jacky. – A do jadalni dwa garnuszki tej waszej wspa-

nia³ej zupy rybnej. Aha, i jeszcze gor¹c¹ kawê z rumem.

Dziewczyna skinê³a g³ow¹ i oddali³a siê pospiesznie, by spytaæ

o wszystko w³aœciciela tawerny.

Jacky przycupnê³a obok Doyle’a przy kominku.

– Jesteœ pewien, ¿e ten Ashbin pomo¿e ci znaleŸæ jak¹œ przyzwo-

it¹ posadê?

Doyle nie by³ pewien i próbowa³ przekonaæ bardziej samego sie-

bie ni¿ Jacky, wiêc odpar³ trochê wymijaj¹co:

– Nie brakuje mu pieniêdzy, jak przypuszczam. Poza tym znam

go bardzo dobrze.

Poza tym ma przyjació³ i wp³ywy, doda³ w myœlach Doyle. Nie-

wykluczone, ¿e umo¿liwi mi pos³uchanie – z gwarancj¹ nietykalno-

œci – u starego doktora Romany, w czasie którego mo¿e uda mi siê

dobiæ korzystnego targu: ja przeka¿ê mu kilka nieszkodliwych dla

nikogo informacji – czy nawet ewidentnych k³amstw; tak, to by³oby

bezpieczniejsze – w zamian za lokalizacjê szczeliny. Gdybym usta-

wi³ wokó³ jego namiotu kilku swoich przyjació³, nie odwa¿y³by siê

na ¿adne sztuczki, jak przyk³adanie cygara do powieki. A mnie sa-

memu, bez pomocy, szukanie szczelin zajê³oby miesi¹ce, nawet lata,

a przecie¿ Darrow powiedzia³, ¿e ich liczba po 1802 zaczyna siê

zmniejszaæ, a nie s¹dzê, bym mia³ ¿yæ d³u¿ej ni¿ kilka miesi¹cy, ten

kaszel wykañcza³ mnie ju¿ przed dzisiejsz¹ k¹piel¹ w rzece. Teraz

background image

134

mo¿e siê przerodziæ w prawdziwe zapalenie p³uc. Muszê wróciæ, i to

prêdko, tam gdzie s¹ szpitale.

Doyle zamierza³ równie¿ przepytaæ Ashblessa o jego wczesne

lata, a nastêpnie przechowaæ te informacje w jakimœ bezpiecznym

miejscu, gdzie nikt nie zak³óci³by ich spokoju, a¿ do chwili, w któ-

rej „odkry³by je” po powrocie do 1983 roku. Schliemann i Troja,

pomyœla³ arogancko, George Smith i Gilgamesz, Doyle i dokumenty

Ashblessa.

– No có¿, ¿yczê ci powodzenia – powiedzia³a Jacky. – Mo¿e za

miesi¹c o tej porze bêdziesz mia³ pracê na Gie³dzie i wynajmowa³

luksusowe mieszkanie przy St. James. I ledwie bêdziesz pamiêta³ te

dni, gdy by³eœ ¿ebrakiem i ch³opcem stajennym… – Uœmiechnê³a

siê. – Aha, i ten poranek, gdy ze znacznie mniejszym powodzeniem

pracowa³eœ jako kramarz… Co jeszcze robi³eœ?

W tym momencie przyniesiono kawê z rumem; uœmiech dziew-

czyny i jej zapewnienia, ¿e k¹piel jest prawie gotowa dowodzi³y, ¿e

Kusiak uzna³ wiarygodnoœæ kredytow¹ Jacky. Doyle s¹czy³ z wdziêcz-

noœci¹ swoj¹ kawê.

– Niewiele wiêcej – odpar³.

Budowla znana powszechnie w okolicy St.Giles jako Szczurzy

Zamek zosta³a wzniesiona na fundamentach i wokó³ pozosta³oœci po

szpitalu zbudowanym w dwunastym wieku. Dzwonnica szpitala prze-

trwa³a, lecz w ci¹gu wieków ró¿ni w³aœciciele tej posesji, by zyskaæ

na powierzchni, stopniowo dostawiali nowe piêtra i œciany, a¿ w koñcu

przez ³ukowe, normañskie okna widaæ by³o nie miasto, lecz niewiel-

kie pokoje, które dobudowano do starodawnych, kamiennych mu-

rów; kopu³a dzwonnicy by³a jedyn¹, widoczn¹ czêœci¹ dawnej bu-

dowli, któr¹ jednak z trudem da³o siê odszukaæ poœród g¹szczu ko-

minów, wietrzników i dzikiej zabudowy.

Liny dzwonów sparcia³y przed wiekami, a bloki runê³y na pod³o-

gê i zosta³y wywiezione na z³om, lecz starodawne belki wci¹¿ spina-

³y sklepienie wie¿y. Przywi¹zano do nich nowe liny, którymi Horra-

bin i doktor Romany byli wci¹gani na wysokoœæ jakichœ piêtnastu

metrów, czyli oko³o trzech czwartych wie¿y. Poniewa¿ mogli dziêki

temu rozmawiaæ swobodnie w znacznej odleg³oœci od ziemi, by³a to

ich ulubiona izba narad. Na parapetach starych, kamiennych okien,

u samego szczytu dzwonnicy, ustawiono lampy olejne. Trochê ni¿ej

siedzia³ uczestnicz¹cy tego wieczoru w naradzie Niecny Ryszard,

background image

135

dziêki czemu znajdowa³ siê jakieœ pó³ metra nad g³owami ko³ysz¹-

cych siê na linach szefów.

– Nie mam pojêcia, kim byli ci ludzie, wasza Wielmo¿noœæ –

mówi³ Horrabin, a jego ju¿ i tak niesamowity g³os brzmia³ w tej ka-

miennej studni jak przera¿aj¹ce zawodzenie. – Z pewnoœci¹ nie na-

le¿eli do mego zgromadzenia.

– I naprawdê zamierzali go zabiæ?

– O, tak. Dennessen mówi, ¿e gdy str¹ci³ z Amerykanina tego

drugiego, ten zd¹¿y³ ju¿ dŸgn¹æ go no¿em i zamierza³ siê do nastêp-

nego pchniêcia.

Doktor Romany huœta³ siê zamyœlony przez kilka chwil, odpycha-

j¹c siê delikatnie nog¹ od kamiennych, wklês³ych œcian.

– Nie pojmujê, kto to mo¿e byæ. Ktoœ dzia³a najwyraŸniej prze-

ciwko mnie. Ten ktoœ albo wie, co Amerykanin ma do powiedze-

nia… albo po prostu nie chce, bym siê czegokolwiek dowiedzia³. To

nie mog¹ byæ ludzie, z którymi Amerykanin tu przyby³, gdy¿ widzia-

³em, jak wszyscy zniknêli, gdy wrota przesta³y istnieæ, a obserwujê

od tego czasu wszystkie i wiem, ¿e nikt przez nie nie przechodzi³.

A Bractwo Anteusza nie stanowi dla nas zagro¿enia ju¿ od ponad

wieku, jak s¹dzê.

– To garstka starych ludzi – zgodzi³ siê Horrabin – którzy zapo-

mnieli ju¿ o pierwotnym celu swej organizacji.

– No có¿, powiedz temu Dennessenowi, ¿e jeœli zdo³a rozpoznaæ

cz³owieka, który próbowa³ zabiæ Amerykanina, i przyprowadzi mi

go ¿ywego, to otrzyma nagrodê jak w przypadku Joego Psiej Twa-

rzy. – Zamacha³ ramionami, by zatrzymaæ sw¹ huœtawkê. – Ten bro-

daty cz³owiek, który strzela³ do Amerykanina, a potem go wyci¹gn¹³

z wody, mo¿e do nich nale¿eæ. Powiadasz, ¿e rozpozna³eœ tego od-

wa¿nego wioœlarza?

– Tak mi siê wydaje, wasza Wielmo¿noœæ. Nie mia³ na g³owie

swojego tradycyjnego turbanu, ale przypomina³ ¿ebraka zwanego

Ahmedem, który krêci siê tu czasem. To fa³szywy Hindus. Wyda³em

ju¿ rozkaz, by go z³apano, i wyznaczy³em nagrodê.

– Dobrze. Wydusimy prawdê z tych ptaszków, oby Set pozwoli³,

nawet jeœli musielibyœmy obedrzeæ ich ze skóry, zostawiaj¹c jedynie

p³uca, mózg i jêzyk.

Niecny Ryszard siêgn¹³ ostro¿nie po swoj¹ ma³pkê, któr¹ posa-

dzi³ na kamiennym wystêpie, by mog³a widzieæ to niezwyk³e zjawi-

sko, jakim byli ci dwaj czarnoksiê¿nicy zawieszeni na linach niczym

szynki w wêdzarni, po czym zakry³ jej uszy kciukiem i palcem wska-

background image

136

zuj¹cym, gdy¿ brutalne s³owa niepokoi³y j¹. Ryszard te¿ nie odczu-

wa³ zadowolenia. By³ w mieœcie ju¿ od tygodnia, nie mog¹c siê

ruszyæ poza mury Szczurzego Zamku albo poza granice sieni pod

Bainbridge Street, podczas gdy doktor Romany podró¿owa³ sobie

do woli. Zjawia³ siê przy ka¿dych wrotach, które powstawa³y, co wy-

maga³o czêstego opuszczania miasta.

– Nie mogê oprzeæ siê przekonaniu, czy te¿ wra¿eniu, ¿e owa

ingerencja mo¿e byæ rezultatem wysi³ków… mego partnera w Tur-

cji – powiedzia³ doktor Romany.

– Ale nikt nie wie, jaka jest ich natura – zauwa¿y³ Horrabin. – Na-

wet ja wiem tylko tyle, ¿e twój brat bliŸniak znalaz³ pewnego m³odego

lorda brytyjskiego, podró¿uj¹cego samotnie za granic¹, którego, jak

wam obu siê wydaje, bêdziecie mogli wykorzystaæ. Mam wra¿enie, ¿e

powinienem byæ dok³adnie zaznajomiony z twymi planami.

Romany zdawa³ siê nie s³uchaæ. Powiedzia³ zamyœlony:

– Nie wierzê, by nast¹pi³o z tamtej strony jakiekolwiek narusze-

nie tajemnicy, a to dlatego, ¿e jestem jedyn¹ osob¹, która wie to, co

istotne. Ale nie jestem zbytnio zorientowany, jak maj¹ siê sprawy

u doktora Romanellego, w Turcji; pojmujê, ¿e ów m³ody lord bar-

dzo lubi pisywaæ listy. Mam nadziejê, ¿e mój… brat nie dopuœci³ do

tego, by jakaœ nie rzucaj¹ca siê w oczy, lecz wa¿na informacja zosta-

³a przekazana na kartach jednego z tych listów pewnym ludziom na

wyspie brytyjskiej.

Horrabin sprawia³ wra¿enie zaskoczonego.

– Gdzie, wed³ug ciebie, ów k³opotliwy arystokrata przebywa?

– Znajduje siê o kilka dni drogi od Aten, zmierzaj¹c wzd³u¿ Za-

toki Korynckiej z powrotem do Patras; z jakichœ powodów ów mi-

lord staje siê niezwykle wra¿liwy psychicznie, gdy tylko znajdzie siê

w granicach tego niewielkiego obszaru: Patras, Zatoka Patras, Mis-

soloungi. Wiêc, gdy by³ tam ostatnim razem, w lipcu, Romanelli na-

k³oni³ konsula, naszego cz³owieka, by ten uœpi³ milorda, koncentru-

j¹c jego uwagê na graj¹cym zegarze, a gdy m³odzieniec zasn¹³, mój

brat wprowadzi³ do mrocznych zak¹tków jego umys³u rozkaz po-

wrotu do Patras w po³owie wrzeœnia. Do tego czasu powinny dojrzeæ

pewne tutejsze sprawy, tak by wszystko „spad³o z drzewa” jedno-

czeœnie. A jego lordowska moœæ nosi w œwiadomoœci ów rozkaz,

œwiêcie przekonany, ¿e sam podj¹³ decyzjê powrotu do Patras.

Horrabin przytakiwa³ zniecierpliwiony.

– Pyta³em dlatego, ¿e, no có¿, gdyby to jego list mia³ byæ przy-

czyn¹ tutejszego zamieszania, to musia³by byæ wys³any… kiedy?

background image

137

Przed miesi¹cami, jak s¹dzê. Czy¿ nie toczy siê po drodze z tuzin

wojen? Wiêc nawet gdyby od razu do kogoœ napisa³, jeszcze w lipcu,

to i tak list nie dotar³by na tyle szybko, by ktoœ tutaj móg³ siê dowie-

dzieæ, kim jesteœ i co zamierzasz.

Romany uniós³ brwi i przytakn¹³.

– Masz racjê, nie wzi¹³em pod uwagê ¿ó³wiego tempa poczty

w dzisiejszych czasach. – Zmarszczy³ czo³o. – Wiêc kim, u licha, s¹

ci ludzie, dlaczego wchodz¹ mi w drogê?

– Nie umiem powiedzie栖 odpar³ klown, przeci¹gaj¹c siê powo-

li i wyginaj¹c koñczyny jak wielki, kolorowy paj¹k.

Niecny Ryszard zakry³ ma³pce oczy.

– Mnie te¿ wchodz¹ w drogꠖ wyjaœni³ Horrabin. – Ten diabel-

ny Hindus utopi³ dzisiejszego wieczoru cztery tuziny moich homun-

kulusów. Musisz nakazaæ twemu Mistrzowi w Kairze, by przys³a³

wiêcej tego materia³u – jak to siê nazywa?

– Paut – odpar³ doktor Romany. – Diabelnie trudno to dziœ wy-

produkowaæ, bior¹c pod uwagê, jak mizernie prezentuje siê magia.

Potrz¹sn¹³ z pow¹tpiewaniem g³ow¹.

Pomalowan¹ twarz Horrabina skrêci³ gniewny grymas, ale nie prze-

rwa³ swej powolnej gimanstyki.

– ¯eby pracowaæ dla ciebie, potrzebujê wiêcej homunkulusów –

powiedzia³ bezbarwnym g³osem. – Kar³y umiem sam stworzyæ, de-

formuj¹c ludzi, ale nie Tycich Ch³opców, którzy potrafi¹ pods³uchaæ

rozmowê schowani w fili¿ance do herbaty, œledziæ cz³owieka, przy-

cupn¹wszy w fa³dach jego kapelusza – klown mówi³ teraz podnie-

sionym g³osem – wœlizgn¹æ siê do banku przez œcieki i zamieniæ z³o-

te suwereny na cygañskie, fa³szywe monety. – Przechyli³ siê w ten

sposób, ¿e jego g³owa przybli¿y³a siê do rozmówcy, a nogi stercza³y

w drug¹ stronê, po czym doda³ szeptem: – Albo jeœli potrzebujesz

kilku ch³opaków, którzy mogliby wejœæ do sypialni króla ukryci w suk-

ni pielêgniarki i wrzuciæ do zupy tumani¹ce umys³ specyfiki, a po-

tem, przebrani za karaluchy albo dwunastu aposto³ów, zatañczyliby

na stole, poza zasiêgiem królewskich r¹k, by uatrakcyjniæ jego maja-

ki, to musz¹ byæ w³aœnie oni – Tyci Ch³opcy.

– Nie bêdziemy musieli robiæ tego d³u¿ej, jeœli wszystko w Pa-

tras przebiegnie tak, jak zaplanowano – stwierdzi³ cicho Roma-

ny. – Ale twoje stworki przydaj¹ siê czêsto, nie mogê zaprzeczyæ.

Wyjaœniê sytuacjê memu Mistrzowi i dam ci jutro znaæ, co po-

wiedzia³.

background image

138

– Ty zaœ wykorzystujesz szybszy œrodek porozumiewania siê ni¿

poczta – zauwa¿y³ Horrabin, unosz¹c pomarañczowe brwi niemal do

samego kapelusza.

– O, tak – odpar³ Romany, wzruszaj¹c niedbale ramionami. –

Dziêki czarnoksiêskim sztuczkom ja i moi koledzy mo¿emy konwer-

sowaæ bezpoœrednio w dowolnym czasie, na dowoln¹ odleg³oœæ, a na-

wet przesy³aæ sobie przedmioty, nie przejmuj¹c siê przestrzeni¹. Tak

doskona³a komunikacja jest gwarancj¹, ¿e nasze uderzenie bêdzie

bezb³êdnie wymierzone, zgrane w czasie i skoordynowane, i nie spo-

tka siê z odwetem. – Pozwoli³ sobie na uœmiech. – Mamy w rêku Króla

Czarnoksiê¿ników, a on bije ka¿d¹ kartê, któr¹ mo¿e mieæ John Bull.

Niecny Ryszard spojrza³ na swoj¹ ma³pkê, przewróci³ oczami i po-

trz¹sn¹³ g³ow¹. Ale staruch, co, ma³pko, pomyœla³, nie chce, by ten

straszny klown dowiedzia³ siê, jak bardzo jest mu potrzebny. Ile¿ to

razy, ma³pko, widzieliœmy go, jak wrzeszcza³ na tê swoj¹ g³upi¹ œwiecê

z egipskimi znaczkami, a po kilku godzinach wydobywa³ z p³omie-

nia s³aby g³os, który tylko powtarza³: Co? Co?… A te wszystkie przy-

padki, kiedy próbowa³ wysy³aæ albo otrzymywaæ ró¿ne przedmioty

od swoich przyjació³ z odleg³ych l¹dów? A pamiêtasz, jak jego Mistrz

stara³ siê przys³aæ mu tê ma³¹ figurkê, a wszystko, co siê w koñcu

pokaza³o, to gor¹cy, czerwony ¿wir? Ha, ha! I to ma byæ czarnoksiê-

stwo!.

Splun¹³ z obrzydzeniem, na co doktor Romany zareagowa³ gniew-

nym krzykiem.

– Przepraszam, rya – rzek³ pospiesznie Ryszard. Skrzywi³ siê

patrzac na ma³pkê i pomyœla³: Nie próbuj wci¹gaæ mnie w pogawêd-

ki. Widzisz, co narobi³aœ? Mam przez ciebie k³opoty.

– W ka¿dym razie – ci¹gn¹³ doktor Romany, pocieraj¹c ³ys¹ g³o-

wꠖ wykurzyliœmy Amerykanina z ukrycia i chcê, by dopóki jest

wystraszony, przeprowadzono dzisiejszej nocy dok³adne poszukiwa-

nia. A teraz, co siê tyczy naszej trójki – czy s³uchasz, Ryszardzie?

Bardzo dobrze – my trzej znamy go z widzenia, a zatem ka¿dy z nas

powinien kierowaæ grup¹ poszukiwawcz¹. Ty, Horrabinie, zmobili-

zujesz swoich nêdzarzy i przetrz¹œniesz obszar od St.Martin Lane

do katedry œw. Paw³a, przy okazji sprawdzisz wszystkie kwatery do

wynajêcia; zagl¹daj do pubów; obserwuj uwa¿nie ¿ebraków. Ty, Ry-

szardzie, wyruszysz z po³udniowego nabrze¿a, pocz¹wszy od Black-

friar’s Bridge a¿ po spichlerze poni¿ej Wapping. Ja zaœ poprowadzê

moich ch³opców z doków na po³udniowy wschód od katedry œw. Pa-

w³a, przez Clare Market, Tower, Doki i okolice Whitechapel. Praw-

background image

139

dê mówi¹c, tam w³aœnie spodziewam siê go znaleŸæ; ma przyjació³

po pó³nocnej stronie rzeki, a gdy go ostatnim razem widzieliœmy,

zmierza³ na wschód, oddalaj¹c siê od obszaru, który przypad³ tobie

w udziale, Horrabinie.

Dwie godziny po brzasku Niecny Ryszard, st¹paj¹c ostro¿nie, znów

wchodzi³ na schody; wierzy³ bowiem, ¿e drewniana ma³pka w jego

kieszeni jest pogr¹¿ona we œnie. Gdy wyczerpany zaj¹³ swe miejsce

w niszy okiennej, dwaj czarnoksiê¿nicy wisieli ju¿ na swoich linach,

choæ doktor Romany ko³ysa³ siê tam i z powrotem, jakby dopiero co

go wci¹gniêto.

– Przypuszczam – odezwa³ siê szef Cyganów, odwracaj¹c ku nie-

mu wymizerowan¹ ze zmêczenia twarz – ¿e mia³eœ niewiele wiêcej

szczêœcia po stronie Surrey ni¿ my na pó³nocy.

– Kek, rya.

– Oznacza: „nie” – poinformowa³ Horrabina Romany.

W kopule wie¿y by³a dziura po wielkim kamieniu, który kiedyœ

wypad³. Gdy jasny blask s³oñca zeœlizgiwa³ siê w dó³ po rozœwietlo-

nej œcianie, a przekupnie przy Holborn Street zachwalali g³oœno wa-

rzywa, dwaj czarnoksiê¿nicy omawiali strategiê na najbli¿sze dni,

Niecny Ryszard zaœ wetkn¹³ przebudzon¹ ma³pkê za ko³nierz koszu-

li, po czym wda³ siê z ni¹ w rozmowê, mówi¹c najcichszym szepem.

background image

140

Rozdzia³ 6

Gdym wchodzi³ na schody razu pewnego

spotka³em cz³eka – lecz nieobecnego.

Stara rymowanka

W

e wtorek rano, dwa dni póŸniej, niebo by³ zasnute chmurami

i zanosi³o siê na deszcz, lecz w kawiarniach wokó³ Królewskiej Gie³dy

brokerzy i akcjonariusze prowadzili, jak zwykle, o¿ywion¹ dzia³al-

noœæ handlow¹. Doyle, og³upia³y z g³odu i niewyspania, siedzia³ w k¹-

cie Jamaica Coffee House i patrzy³, jak kilkunastu kupców bierze

udzia³ w licytacji ³adunku tytoniu ocalonego ze statku, który zaton¹³

na Tamizie. Aukcja odbywa³a siê wedle Ogarka Œwiecy, co znaczy-

³o, ¿e zostanie przyjêta ostatnia oferta przed zgaœniêciem krótkiej

œwiecy, która siê w³aœnie dopala³a, wiêc licytacja przebiega³a szybko

i ha³aœliwie. Doyle ledwie ³ykn¹³ ciep³ej kawy, staraj¹c siê piæ jak

najmniej, gdyby bowiem j¹ skoñczy³, musia³by zamówiæ nastêpn¹

fili¿ankê, by zatrzymaæ stolik; zakup ubrania, które mia³ na sobie:

br¹zowych spodni, marynarki, bia³ej koszuli i czarnych, wysokich

butów, u¿ywanych co prawda, ale czystych i w dobrym stanie, pozo-

stawi³ mu w kieszeni jedynie szylinga, a zamierza³ zaproponowaæ

Ashblessowi fili¿ankê kawy, gdy siê zjawi.

Doyle czu³ pal¹cy ból w ramieniu i lêka³ siê, ¿e brandy, któr¹ na-

s¹czy³ banda¿ nie zdo³a zapobiec infekcji rany. Szkoda, ¿e nie wypi-

³em tej brandy, pomyœla³. Oczy mu ³zawi³y i wierci³o go w nosie, ale

mia³ wra¿enie, ¿e zapomnia³, jak siê kicha. Pospiesz siê, William,

myœla³. Twój biograf najwyraŸniej umiera. Przygarbi³ siê, by rzuciæ

okiem na zegar œcienny – by³o dwadzieœcia po dziesi¹tej. Ashbless

mia³ zjawiæ siê za dziesiêæ minut.

background image

141

Przynajmniej zdo³a³em prze¿yæ do tej pory, pocieszy³ siê. A wy-

gl¹da³o chwilami, ¿e mi siê nie uda. W niedzielê wieczorem dŸgali

mnie no¿em, strzelali do mnie, omal nie uton¹³em, a potem, tego sa-

mego dnia, z³apa³ mnie ten Cygan.

Uœmiechn¹³ siê nieco zdziwiony do swojej kawy, przypominaj¹c

sobie to spotkanie. Podziêkowa³ Jacky’emu i po¿egna³ go, umawia-

j¹c siê z ch³opcem na pi¹tkowe po³udnie, na œrodku London Bridge,

i w³aœnie zacz¹³ rozmawiaæ z Kusiakiem, gdy wpad³ Cygan, doma-

gaj¹c siê wymiany trzech zmêczonych koni na trzy œwie¿e. Kusiak

pocz¹tkowo odmówi³, ale zmieni³ zdanie, gdy Cygan wyci¹gn¹³ z kie-

sy garœæ z³otych suwerenów. Umiarkowane zainteresowanie Doyle’a

zmieni³o siê w skrêcaj¹cy wnêtrznoœci strach, gdy rozpozna³ tego

cz³owieka. By³ to ten sam Cygan, który przed tygodniem przygl¹da³

siê bez szczególnego wspó³czucia, jak doktor Romany go torturuje;

Doyle wyszed³ po cichu z krêgu œwiat³a stajennej lampy i odwróci³

siê, by uciec, ale nim zdo³a³ dotrzeæ do bocznych drzwi, tamten te¿

go rozpozna³. Doyle pobieg³ jak¹œ uliczk¹, a potem popêdzi³ trotu-

arem w stronê London Bridge, ale stary Cygan by³ szybszy; Doyle

s³ysza³ za plecami coraz g³oœniejszy tupot, a¿ w koñcu poczu³, jak za

ko³nierz chwyta go jakaœ d³oñ, i upad³ na ziemiê.

„Wypowiedz choæ jedno s³owo jakiegoœ zaklêcia, ty psi pomiocie

Benga, a rozwalê ci g³owê o trotuar”, powiedzia³ Cygan, klêcz¹c nad

nim okrakiem i ledwie dysz¹c. „No, dalej – wysapa³ Doyle. – Chry-

ste, dlaczego nie zostawicie mnie w spokoju? – Powoli odzyskiwa³

oddech. – A gdybym zna³ jakieœ zaklêcia, to myœlisz, ¿e ucieka³bym

przed tob¹ na w³asnych nogach? Do diab³a, nie, wyczarowa³bym ja-

kiœ… skrzydlaty rydwan czy coœ takiego. A ciebie zamieni³ w kupê

koñskiego nawozu, ¿eby mieæ przyjemnoœæ, jak¹ da³oby mi zgarniê-

cie ciê ³opat¹ i wrzucenie na wóz z nieczystoœciami”.

Ku zdziwieniu Doyle’a Cygan uœmiechn¹³ siê szeroko. „S³yszysz,

ma³pko? Ten cz³owiek chce nas zmieniæ w koñski nawóz. Wiêkszoœæ

tych chalów-magów próbuje zamieniæ ró¿ne rzeczy w z³oto, ale ten

biedaczysko nie mierzy tak wysoko. – Postawi³ Doyle’a jednym szarp-

niêciem na nogi. – No chodŸ, Bengo, pewien cz³owiek chce z tob¹

pogadaæ”.

Kilku ludzi wychyla³o siê przez boczne drzwi, którymi uciek³

Doyle, i jeden z nich wykrzykn¹³ coœ gniewnie, wiêc stary Cygan

poprowadzi³ swego wiêŸnia ulic¹, oddalaj¹c siê od rzeki, a potem

znów skrêci³ w prawo. Zbli¿ali siê teraz do tawerny Kusiaka od fron-

tu. Doyle szed³ przodem.

background image

142

Kiedy mijali otwarte drzwi jakiejœ gospody, któr¹ od tawerny dzie-

li³y dwa domy, Doyle przystan¹³. „Jeœli chcesz mnie zaprowadziæ do

tego szaleñca, który próbowa³ wypaliæ mi oko ostatnim razem – po-

wiedzia³ Doyle trochê ³ami¹cym siê g³osem – to wpierw muszê wypiæ

dwa piwa. Przynajmniej dwa. A ¿e masz z³oto, przyjacielu, ty stawiasz”.

Przez chwilê za jego plecami trwa³a cisza, a potem Cygan odpar³:

„To kuszto pomys³. Andree wchodzimy do œrodka”.

Przemaszerowali przez wysoko sklepion¹ izbê z kontuarem i skie-

rowali siê do mniejszej salki, która znajdowa³a siê dwa schodki wy-

¿ej. Cygan obróci³ ciemne oczy na stó³ w k¹cie. Doyle skin¹³ g³ow¹

i ruszy³ we wskazanym kierunku. Usiad³ i zacz¹³ ogrzewaæ sobie d³o-

nie nad p³omieniem œwiecy, która sta³a na blacie.

Kiedy podesz³a do nich dziewczyna i przyjê³a zamówienie – piwo

dla Doyle’a, wino dla Cygana – stra¿nik Doyle’a powiedzia³: „Nazy-

waj¹ mnie Niecnym Ryszardem”. – „Ach tak? No có¿, mi³o mi…

prawdê mówi¹c, nie bardzo. Hmm, jestem Brendan Doyle”, przed-

stawi³ siê Doyle. „A to mój partner – doda³ Cygan, wyci¹gaj¹c z kie-

szeni drewnian¹ ma³pkê, któr¹ Doyle pamiêta³ z niedzielnej nocy. –

Ma³pko, to jest Doyle. Doyle to ten gorgio, którego rya tak bardzo

pragn¹³ znaleŸæ i teraz bêdzie z nas bardzo zadowolony, ¿eœmy go

przydybali. – Uœmiechn¹³ siê radoœnie do Doyle’a. – A tym razem

zabierzemy ciê gdzieœ, gdzie nie bêdzie prastamengros, którzy mo-

gliby us³yszeæ twoje wo³anie”.

„Pos³uchaj, Niecny – zwróci³ siê do niego Doyle, kryj¹c rozgor¹cz-

kowanie – jeœli udasz, ¿e mnie nie z³apa³eœ, uczyniê ciê bogatym cz³o-

wiekiem. Dajê ci moje s³owo…” – odchyli³ siê gwa³townie do ty³u, gdy¿

Cygan wysun¹³ b³yskawicznie piêœæ i stukn¹³ Doyle’a k³ykciem w grzbiet

nosa. „Wy, gorgios, myœlicie, ¿e Cyganie s¹ g³upi”, zauwa¿y³.

W tym momencie przyniesiono wino i piwo. Doyle nakaza³ dziew-

czynie czekaæ, poch³on¹³ swój napój dwoma d³ugimi, pal¹cymi gar-

d³o haustami, po czym, zdyszany, zamówi³ nastêpne pó³ litra.

Ryszard przygl¹da³ mu siê. „Myœlê, ¿e nic siê nie stanie, jak przy-

prowadzê ciê pijanego – powiód³ za dziewczyn¹ smutnym wzro-

kiem. – Trochê zimnego piwa po tej pogoni nie zaszkodzi”. S¹czy³

swoje wino bez entuzjazmu.

„Nie jest z³e. Napij siê trochê”, zaproponowa³ mu Doyle.

„Nie – piwo by³o ulubionym napojem mojej Bessie, a odk¹d mul-

lered, nie wypi³em nawet kropli”. Opró¿ni³ swój kieliszek jednym,

d³ugim haustem, wstrz¹sn¹³ siê, po czym, gdy dziewczyna przynio-

s³a Doyle’owi drugie piwo, zamówi³ dla siebie wino.

background image

143

Doyle ³ykn¹³ trochê piwa i zamyœli³ siê. – „Moja Rebeka – powie-

dzia³ ostro¿nie – kocha³a niemal ka¿dy napój, a odk¹d… mullered,

pijê za nas dwoje. Co najmniej”.

Ryszard zastanawia³ siê nad tym jakiœ czas, marszcz¹c czo³o, po

czym skin¹³ g³ow¹. „To to samo – oœwiadczy³. – Dziêki temu nie

zapomina siê o nich”.

Dziewczyna, zbli¿ywszy siê do ich sto³u, za¿¹da³a tym razem pie-

niêdzy. Dosta³a je i postawi³a na stole dzban i butelkê. Obaj mê¿-

czyŸni nape³nili w zadumie swoje szklanki. „Za martwe panie”, wzniós³

toast Niecny Ryszard.

Doyle podniós³ swoj¹ szklankê. Nast¹pi³a chwila bezg³oœnego

picia, po czym obie puste szklanki stuknê³y o blat sto³u. Natychmiast

zosta³y z ca³ym ceremonia³em nape³nione. „Jak dawno temu… Bes-

sie zmar³a?”, spyta³ Doyle. Ryszard opró¿ni³ szklankê do po³owy,

nim odpowiedzia³ cicho: „Siedemnaœcie lat temu. Zrzuci³ j¹ koñ nie-

daleko Crofton Wood. Zawsze by³a z koñmi kuszto, ale uciekaliœmy

noc¹ przed prastamengros, i jej koñ trafi³ nog¹ w dziurê. Spad³a…

i… pêk³a jej g³owa”.

Doyle nape³ni³ swoj¹ szklankê, a potem siêgn¹³ przez stó³ po bu-

telkê wina i nala³ Cyganowi. „Za martwe panie”, powiedzia³ cicho.

Znów opró¿nili szklanki, po czym je nape³nili.

Doyle stwierdzi³, ¿e jest w stanie mówiæ wyraŸnie, jeœli robi to

powoli i dobiera s³owa tak ostro¿nie jak gracz golfa w³aœciwy kij

przed trudnym uderzeniem. „Rebeka te¿ uderzy³a siê w g³owꠖ

zwróci³ siê do Cygana. – Pomimo kasku – on te¿ pêk³ – uderzy³a

czaszk¹ o s³upek przydro¿ny. Ja prowadzi³em, ona siedzia³a z ty-

³u”. Cygan skin¹³ wspó³czuj¹co g³ow¹. „Jechaliœmy star¹ hond¹

450 – ci¹gn¹³ Doyle – a nawierzchnia by³a zbyt œliska, by wieŸæ

pasa¿era. Nawet wiedzia³em o tym wówczas, ale spieszyliœmy siê

i, do diab³a, na³o¿y³a he³m, a ja jeŸdzi³em na motorze od lat.

Zmienia³em pasmo ruchu, bo jak wje¿d¿a siê na Santa Ana Freeway

z Beach Boulevard, to l¹duje siê od razu na pasmie szybkiego ru-

chu, a ja chcia³em dostaæ siê na to wolniejsze; kiedy pochyli³em

motor w prawo i przejecha³em po wypuk³oœciach linii oddziel¹cej

pasma, poczu³em, jak maszyna… zaczyna chwiaæ siê na boki. Strasz-

ne wra¿enie, jak trzêsienie ziemi, wiesz? Taki… œmiertelnie nie-

bezpieczny i niespodziewany ruch. A stare czterystapiêædziesi¹tki

by³y wyj¹tkowo ciê¿kie, z tym górnym rozrz¹dem i… po prostu…

przewróciliœmy siê. – Poci¹gn¹³ spory ³yk piwa. – Rebeka spad³a

na prawo, a ja sun¹³em po jezdni do przodu. Spali³o mi skórzan¹

background image

144

kurtkê, zrobi³a siê cienka jak papier, gdyby by³o sucho, zdar³oby

mi skórê do samych ¿eber. Samochody za mn¹ zd¹¿y³y wyhamo-

waæ. Zerwa³em siê i pobieg³em podskakuj¹c – z³ama³em sobie te¿

kostkê w nodze – tam gdzie le¿a³a. Jej… g³owa by³a…

Ze wspomnieñ wyrwa³ go brzêk dzbanka uderzaj¹cego o brzeg

jego szklanki. „Nie trzeba tego mówi栖 powiedzia³ Ryszard, nape³-

niaj¹c mu szklankê. – Ja te¿ widzia³em to, co ty widzia³eœ. – Podnió-

s³ swoj¹ szklankê. – Za Rebekê i Bessie”, rzek³. „Niechaj spoczywa-

j¹ w spokoju”, odpar³ Doyle.

Kiedy szklanki znów stuknê³y o blat sto³u, Niecny Ryszard wle-

pi³ wzrok w Doyle’a. „Ty nie jesteœ czarownikiem, prawda?”, spy-

ta³. „Bo¿e, da³bym wiele, by nim byæ”, odpar³ Doyle. „Ktoœ, z kim

by³eœ, musia³ jednak¿e nim byæ, widzia³em, jak dwa powozy znik-

nê³y z pola, niczym pch³y z wierzchu d³oni”, stwierdzi³ Cygan.

Doyle przytakn¹³ ze smutkiem. „Tak. Odjechali beze mnie”, po-

wiedzia³.

Cygan podniós³ siê i rzuci³ na stó³ suwerena. „WeŸ to – powie-

dzia³. – Powiem im, ¿e zacz¹³em goniæ jakiegoœ chala, którego wzi¹-

³em za ciebie, i przewróci³em go na ziemiê, ale to nie by³ ten, co

trzeba, wiêc musia³em postawiæ mu w gospodzie, by nie poszed³ do

prastamengros”. Odwróci³ siê do wyjœcia.

„Ty mnie…  – be³kota³ Doyle. Cygan przystan¹³ i obdarzy³ go nie-

odgadnionym spojrzeniem. – Ty mnie puszczasz wolno? Wystarczy-

³o, ¿e wypiliœmy razem? – Wiedzia³, ¿e powinien siê przymkn¹æ, ale

czu³, ¿e nie bêdzie móg³ ¿yæ z t¹ tajemnic¹. – S¹dzi³eœ, ¿e moja pro-

pozycja, by uczyniæ ciê bogatym by³a blefem?”. „To nie my, Cyga-

nie, to wy, gorgios, jesteœcie g³upi”, rzek³ Niecny Ryszard. Uœmiech-

n¹³ siê, odwróci³ i wyszed³ z gospody.

Knot œwiecy zamigota³ w maleñkiej ka³u¿y roztopionego wo-

sku – aukcja dobieg³a koñca. Zwyciêzca wsta³, by zaj¹æ siê doku-

mentami, bardziej zdziwiony ni¿ zadowolony, ¿e jego oferta by³a

ostatnia.

Doyle zerkn¹³ na zegar i poczu³ ch³ód w piersi, by³a za dwadzie-

œcia piêæ jedenasta. B³¹dzi³ spojrzeniem po sali, ale nigdzie nie do-

strzeg³ olbrzymiego mê¿czyzny o blond w³osach z dziko rozroœniêt¹

brod¹, której Ashbless nigdy nie goli³. Do licha, pomyœla³ Doyle.

Ten sukinsyn siê spóŸnia. Czy mog³em go nie zauwa¿yæ w ci¹gu ostat-

nich piêciu minut? To nie tak, ¿e on ma tu zajrzeæ i od razu znikn¹æ;

background image

145

on ma usi¹œæ i napisaæ przeklête Dwanaœcie godzin nocy. Ile tego

jest, kilkaset linijek?

Twarz go pali³a, a w ustach czu³ smak gor¹czki. Wiedz¹c, ¿e nie

wolno mu pod ¿adnym pozorem straciæ przytomnoœci, zamówi³ moc-

nego portera za dwa cenne pensy. Kiedy przyniesiono piwo, zegar

wskazywa³ za dwadzieœcia jedenast¹, i choæ Doyle stara³ siê wypiæ

trunek powoli, jak przysta³o na lekarstwo, wraz z wybiciem trzecie-

go kwadransa jego szklanka by³a ju¿ pusta. Poczu³, jak alkohol ude-

rza mu do g³owy, poniewa¿ nie jad³ od dwudziestu czterech godzin,

a Ashbless wci¹¿ siê nie zjawia³.

WeŸ siê za siebie, pomyœla³. Kawa, ¿adnego wiêcej piwa. A zatem

spóŸnia siê trochê; relacje z jego wizyty w tej gospodzie mia³y ju¿

ponad sto lat, gdy je czyta³eœ, i by³y oparte na wspomnieniach Ash-

blessa, spisanych w latach trzydziestych ubieg³ego wieku. Ma³a nie-

œcis³oœæ nie jest niczym zaskakuj¹cym. Równie dobrze mog³a to byæ

jedenasta trzydzieœci. Musi to byæ jedenasta trzydzieœci.

Czeka³. Gdy wypi³ trzy kawy, którymi delektowa³ siê ostro¿nie,

zegar wybi³ jedenast¹ trzydzieœci, a Ashblessa wci¹¿ nie by³o.

Wokó³ panowa³ ruch i w pewnej chwili jakiœ têgi d¿entelmen, który

sprzeda³ z niebywa³ym zyskiem plantacjê na Bahamach, zafundowa³

po szklance rumu dla ka¿dego z obecnych. Doyle pe³en wdziêczno-

œci przep³uka³ trunkiem rozgor¹czkowane gard³o.

I zacz¹³ siê z³oœciæ. Uwa¿a³, ¿e zachowanie poety dowodzi³o bez-

myœlnoœci i braku szacunku wobec jego czytelników. Co za arogant,

twierdziæ, ¿e by³ tu o dziesi¹tej trzydzieœci, gdy w rzeczywistoœci nie

raczy³ zjawiæ siê a¿ do… której? Zbli¿a³o siê po³udnie. Co go ob-

chodzi, ¿e ka¿e ludziom czekaæ? – myœla³ Doyle w zamroczeniu. Jest

s³awnym poet¹, przyjacielem Coleridge’a i Byrona. Doyle odtwo-

rzy³ go sobie w wyobraŸni, a gor¹czka i wyczerpanie przyda³y temu

obrazowi niemal halucynacyjnej klarownoœci – szerokie bary, jak

w kamieniu ciosana twarz o lwiej grzywie i brodzie godnej wikinga.

Przedtem ta twarz przypomina³a twarz Hemingwaya, pe³n¹ humoru

i szorstko przyjazn¹, ale teraz sugerowa³a jedynie okrucieñstwo i nie-

przystêpnoœæ. Jest pewnie na zewn¹trz, pomyœla³ Doyle, i czeka, a¿

padnê martwy, nim zni¿y siê do tego, by wejœæ tu i napisaæ ten prze-

klêty poemat.

Przyszed³ mu do g³owy pewien pomys³. Zatrzyma³ jakiegoœ us³ugu-

j¹cego ch³opca i poprosi³ go o o³ówek i kilka kartek papieru. Gdy proœba

zosta³a spe³niona, zacz¹³ spisywaæ z pamiêci ca³y tekst Dwunastu go-

dzin nocy. Pisz¹c dla prasy uniwersyteckiej artyku³ o Ashblessie, i póŸ-

10 – Wrota Anubisa

background image

146

niej, pracuj¹c nad jego autobiografi¹, przeczyta³ ten poemat kilkaset

razy, wiêc teraz, pomimo md³oœci i zawrotów g³owy, bez trudu przy-

pomina³ sobie ka¿de jego s³owo. Nim wybi³a dwunasta trzydzieœci,

nabazgra³ osiem ostatnich, nieco kulawych, linijek:

A wtedy on wyszepta³ cicho: rzeka ta p³ynie,

Miêdzy zmrokiem a œwitem, w g³êbokiej dolinie.

Godziny s¹ tam dystansem – wyznacznikiem dali

Mierzonej wzd³u¿ transnokturnowej fali–

Na strach obojêtni, na wszelkie ¿¹dze

W ciemnoœci nikn¹ owi wêdrowce,

Gdzie mrok lœni blaskiem wielkiej mocy

Przez d³ugich dwanaœcie godzin nocy.

No, pomyœla³, wypuszczaj¹c z palców o³ówek, który potoczy³ siê

po stole. Kiedy ten drañ nauczy siê w koñcu przychodziæ na histo-

ryczne spotkania o w³aœciwej porze, wrêczê mu to i powiem: jeœli to

pana zainteresuje, panie wspania³y Williamie Ashblessie, to bêdê

osi¹galny w tawernie Kusiaka, Fickling Lane, Southwark. Ho, ho”.

Z³o¿y³ kartki papieru i rozsiad³ siê zadowolony, gotów czekaæ dalej.

Gdy rozleg³y siê chrapliwe krzyki, Jacky ruszy³a biegiem w¹sk¹

uliczk¹ ku Kenyon Court. Czu³a, jak stary pistolet ska³kowy schowa-

ny w torbie na ramieniu obija siê boleœnie o jej ³opatkê. Zaklê³a, gdy¿

wydawa³o siê, ¿e jest za póŸno. Gdy wpad³a na zaœmiecone podwór-

ko, spomiêdzy obdrapanych domów dobieg³o echo strza³u.

– Do diab³a – wysapa³a. Spod niesfornej grzywki rzuca³a spoj-

rzenia na wszystkie strony, chc¹c siê zorientowaæ, kto z obecnych

zamierza opuœciæ podwórze, zw³aszcza jeœli ten ktoœ zachowywa³ siê

z przesadn¹ nonszalancj¹; lecz wszyscy spieszyli w stronê domu,

w którym pad³ strza³, wykrzykiwali pytania do jego mieszkañców

i przystawiali do zakurzonych okien twarze.

Jacky ruszy³a biegiem, przecisnê³a siê z wpraw¹ przez ha³aœliw¹

ci¿bê i stanê³a na progu domu. Nacisnê³a klamkê i wesz³a do œrodka.

Potem zatrzasnê³a za sob¹ drzwi i zamknê³a na zasuwkê.

– A kim ty, u licha, jesteœ? – odezwa³ siê g³os, w którym pobrzmie-

wa³a nutka histerii. Po drugiej stronie izby, na najni¿szym podeœcie

schodów, sta³ potê¿nie zbudowany mê¿czyzna. Zdawa³o siê, ¿e nie

dostrzega jeszcze dymi¹cego pistoletu w swej d³oni, i teraz broñ ta

background image

147

stanowi³a jedynie ciê¿ar, z powodu którego nie móg³ wodziæ w be-

zradnym geœcie praw¹ rêk¹ wko³o, jak czyni³ to lew¹.

– Wiem, co przed chwil¹ zabi³eœ – powiedzia³a zdyszana Jacky.

W jej g³osie s³ychaæ by³o zniecierpliwienie. – Sam kiedyœ zabi³em

coœ takiego. Ale mniejsza o to. Czy s¹ tu jeszcze jacyœ ludzie, ktoœ

z twojej rodziny? Czy ktokolwiek opuœci³ ten dom w ci¹gu kilku ostat-

nich minut?

– Co?! Na górze jest jakaœ przeklêta ma³pa! W³aœnie j¹ zabi³em!

Mój Bo¿e! Nikogo z mojej rodziny nie ma w domu, Bogu niech bêd¹

dziêki! Moja ¿ona oszaleje. Mnie te¿ niewiele brakuje.

– No dobrze, co ta ma³pa… robi³a? Kiedy j¹ zabi³eœ?

– Czy nale¿a³a do ciebie? Ty sukinsynu, wtr¹cê ciê do wiêzienia,

za to, ¿eœ pozwoli³ tej bestii uciec!

Zacz¹³ schodziæ w dó³, st¹paj¹c ciê¿ko.

– Nie, nie nale¿a³a do mnie – odpar³a g³oœno Jacky – ale widzia-

³em kiedyœ tak¹ sam¹. Co ona robi³a?

Mê¿czyzna zamacha³ obiema rêkami, uderzaj¹c pistoletem o œcianê.

– Ona – Jezu! – wrzeszcza³a jak ktoœ, kto siê pali, plu³a krwi¹

z pyska i próbowa³a wleŸæ do ³ó¿ka mojego syna, Kenny’ego. Do

diab³a, wci¹¿ tam jest – pos³anie bêdzie…

– Gdzie jest w tej chwili Kenny? – przerwa³a mu Jacky.

– Och, teraz nie poka¿e siê w domu przez ca³e godziny. Bêdê

musia³…

– Niech ciê diabli, gdzie jest Kenny? – wydar³a siê Jacky. – Jest

w straszliwym niebezpieczeñstwie!

Mê¿czyzna gapi³ siê na ni¹.

– Czy Kenny’ego œcigaj¹ ma³py? Czu³em, ¿e coœ takiego siê sta-

nie. – Widz¹c, ¿e Jacky otwiera usta, by znów wybuchn¹æ, doda³

pospiesznie: – Jest u Szczekaj¹cego Ahaba, za rogiem.

Wypadaj¹c przez drzwi i biegn¹c z powrotem w stronê alejki, Jacky

myœla³a: Ty biedny g³upcze, dziêki Bogu nigdy siê nie dowiesz, ¿e

prawdopodobnie zastrzeli³eœ w³asnego syna, kiedy ten, si³¹ wt³oczo-

ny do nieznajomego i pokrytego futrem cia³a, próbowa³ wpe³zn¹æ do

swojego ³ó¿ka.

Ulica by³a zablokowana szeregiem wozów uginaj¹cych siê pod be-

lami materia³ów z gie³dy staroci przy Cutler Street i zmierzaj¹cych

w stronê Doków. Jacky podbieg³a do jednego z nich, wspiê³a siê na

boczn¹ klapê i z tego podwy¿szenia powiod³a wzrokiem wzd³u¿ ulicy.

Dostrzeg³a to, o co jej chodzi³o – ko³ysz¹cy siê szyld z wymalowan¹

na nim postaci¹ ze Starego Testamentu o odchylonej g³owie i ustach

background image

148

w kszta³cie litery O. Zeskoczy³a z wozu w chwili, gdy woŸnica zacz¹³

krzyczeæ coœ o z³odziejach, i ruszy³a biegiem w stronê gospody.

Choæ drzwi by³y otwarte, a wiatr targa³ po¿ó³k³ymi od dymu za-

s³onami w oknach, miejsce cuchnê³o tanim d¿inem i piwem s³odo-

wym. W³aœciciel spojrza³ poirytowany zza kontuaru, kiedy Jacky

wpad³a do œrodka zdyszana, lecz uœmiechn¹³ siê niepewnie, gdy rzu-

ci³a na wypolerowany blat pó³koronówkê.

– Czy jest tu cz³owiek o imieniu Kenny? Mieszka przy Kenyon

Court – wysapa³a Jacky i pomyœla³a: B¹dŸ tutaj, Joe. Obyœ jeszcze

nie wyszed³.

Zza jej pleców, od strony jednego ze stolików dobieg³ jakiœ g³os:

– Jesteœ glin¹, ch³opie?

Odwróci³a siê i spojrza³a na czterech biednie odzianych m³odych

mê¿czyzn, którzy siedzieli przy stoliku.

– A wygl¹dam jak glina, przyjacielu? Tu nie chodzi o prawo, jego

ojciec ma k³opoty i przys³a³ mnie tu po niego.

– Aha. Mo¿e i Kenny coœ s³ysza³ o tym; wsta³ i wypad³ st¹d piêæ

minut temu, jakby sobie przypomnia³, ¿e zostawi³ coœ na ogniu.

– Tak – potwierdzi³ inny. – W³aœnie wchodzi³em, a on min¹³ mnie

i nawet nie spojrza³, ani nie powiedzia³ „czeœæ”, jak powinien przy-

witaæ siê z goœciem, którego zna prawie od dziesiêciu lat.

Jacky jakby przygas³a.

– Piêæ minut temu?

Teraz mo¿e byæ nawet kilometr st¹d, myœla³a. Poza tym nie wia-

domo, w jakim kierunku siê uda³. I nie zdobêdê na tyle dok³adnego

rysopisu Kenny’ego, ¿eby go bezb³êdnie rozpoznaæ. A nawet gdy-

bym by³a pewna, ¿e to on, to i tak nie mog³abym go zabiæ, bo nie

jestem w pe³ni przekonana, ¿e to Kenny zosta³ zastrzelony w swoim

³ó¿ku i ¿e w jego ciele przebywa teraz stary Joe Psia Twarz. Musia-

³abym go przepytaæ, podejœæ, sprawiæ, ¿eby siê zdradzi³. Mo¿e daw-

niej, maj¹c pewnoœæ, ¿e to on, zabi³abym go, ale nie teraz, nie po

tym, jak o ma³o nie przestrzeli³am biednemu Doyle’owi czaszki.

Mimo wszystko zdoby³a ca³kiem przyzwoity rysopis Kenny’ego:

niski, gruby, rudow³osy, po czym wysz³a na ulicê. No có¿, myœla³a,

tak bêdzie wygl¹da³ przez nastêpny tydzieñ czy dwa. S¹dz¹c po miej-

scach, w których zwyk³y pojawiaæ siê ma³py, lubi East End, pewnie

dlatego, ¿e znikaj¹cy ludzie nie s¹ tam niczym niezwyk³ym. Poza

tym ³atwiej zgubiæ pogoñ w labiryncie uliczek, podwórek i mostków

biegn¹cych nad dachami ruder, a niezwyk³e opowieœci na temat tej

okolicy s¹ zawsze traktowane z przymru¿eniem oka, jako efekt pi-

background image

149

jañstwa, opium i szaleñstwa. Tak wiêc przez nastêpne dwa tygodnie

bêdê przetrz¹sa³a tanie pensjonaty w Whitechapel, Shoreditch

i Goodman’s Fields, szukaj¹c niskiego, grubego, rudow³osego m³o-

dzieñca, pozbawionego bli¿szych przyjació³, o nieco prymitywnym

umyœle, rozprawiaj¹cego o nieœmiertelnoœci z ka¿dym, kto zechce s³u-

chaæ, o ow³osionych d³oniach i czole, poniewa¿ najwidoczniej gêste

futro zaczyna porastaæ ca³e cia³o, gdy tylko w nie wchodzi. Zastana-

wiam siê, co to za istota i sk¹d siê wziê³a.

Wzdrygnê³a siê, po czym ruszy³a na wschód, kieruj¹c siê do pew-

nej znanej sobie gospody na Crutchedfriars Road, gdzie mog³a po-

siedzieæ w spokoju nad podwójn¹ brandy. Nigdy jeszcze nie by³a tak

bliska schwytania tej zwierzyny, a majaczenia ojca nieszczêsnego

Kenny’ego przywo³a³y wspomnienie jej w³asnego spotkania z odrzu-

conym cia³em Joego Psiej Twarzy. Zauwa¿y³a, ¿e i ten krwawi³ z ust.

Zastanawiam siê, czy z wszystkimi siê tak dzieje, a jeœli tak, to dla-

czego, pomyœla³a.

Przystanê³a i nagle zblad³a na twarzy. Oczywiœcie, stary Joe nie

chcia³by przecie¿, by osoba, któr¹ wt³acza w swe odrzucone cia³o,

by³a w stanie zdradziæ cokolwiek, nim trucizna zniszczy je do reszty.

Przed… opuszczeniem cia³a musi, prócz wypicia œmiertelnej dawki

trucizny, zmia¿d¿yæ zêbami jêzyk, by jego nowy w³aœciciel nie móg³

siê nim pos³ugiwaæ…

Jacky, która czytywa³a i uwielbia³a Mary Wollstonecraft i która

pogardza³a egzaltowanymi kobietami, poczu³a, ku swej irytacji, ¿e

sama za chwilê zemdleje.

* * *

Jamaica Coffee House zamyka³ swe podwoje o pi¹tej. Doyle’a

wyproszono zatem na ulicê, i to niezbyt grzecznie. Powlók³ siê bez

celu przed siebie, a potem sta³ przez chwilê na Threadneedle Street,

patrz¹c niewidz¹cym wzrokiem na fronton Banku Anglii, który znaj-

dowa³ siê po przeciwnej stronie gwarnej ulicy, podczas gdy stronice

rêkopisu trzepota³y na wietrze w jego rêku, zupe³nie zapomniane.

Ashbless siê nie pojawi³.

W ci¹gu tego d³ugiego dnia Doyle chyba ze sto razy przegl¹da³

w myœlach historyczne Ÿród³a, na których opar³ sw¹ pewnoœæ, i¿ Ash-

bless przyjdzie: biografia Baileya wyraŸnie stwierdza³a, ¿e zjawi siê

w Jamaica Coffee House o dziesi¹tej trzydzieœci rano, we wtorek,

dwunastego wrzeœnia 1810 roku, lecz oczywiœcie biografia Baileya

background image

150

oparta by³a na licz¹cych ca³e lata wspomnieniach Ashblessa. Poeta

przekaza³ jednak poemat Courierowi na pocz¹tku paŸdziernika,

a Doyle nie tylko czyta³, ale i opracowywa³ list do wydawcy. „Napi-

sa³em Dwanaœcie godzin nocy we wtorek, jedenastego dnia minio-

nego miesi¹ca – pisa³ Ashbless – w Jamaica Coffee House naprze-

ciwko Exchange Alley, a motyw poematu podyktowa³a mi dopiero

co zakoñczona, d³uga podr󿔅 Doyle pomyœla³: Do diab³a, móg³

po dziesiêciu czy dwudziestu latach ju¿ nie pamiêtaæ tej daty dok³ad-

nie, ale po miesi¹cu nie móg³ siê myliæ! Zw³aszcza ¿e by³ tak dok³ad-

ny, jeœli chodzi o dzieñ!

Jakiœ krêpy i ma³y cz³owiek o rudych w³osach przypatrywa³ mu

siê z rogu ulicy przy Gie³dzie Królewskiej, wiêc Doyle, ju¿ uczulony

na obcych, którzy przejawiali zbytnie zainteresowanie jego osob¹,

ruszy³ rozmyœlnie na wschód, w stronê Gracechurch Street i London

Bridge, a dalej na drugi brzeg rzeki, do gospody Kusiaka.

Czy Ashbless móg³ celowo k³amaæ? Ale dlaczego, na Boga, mia³-

by to robiæ? Doyle zerkn¹³ ukradkiem za siebie, ale nie dostrzeg³ ju¿

rudow³osego. Lepiej siê odprê¿, powiedzia³ sobie. Ilekroæ ktoœ na

ciebie spojrzy, uwa¿asz, ¿e to jeden z ¿ebraków Horrabina. No có¿,

myœla³ dalej, powracaj¹c do tamtej zagadki; nastêpny, chronologicz-

nie bior¹c, fakt z ¿ycia Ashblessa, którego jestem pewien, to zastrze-

lenie jednej z Tañcz¹cych Ma³p w którejœ kawiarni przy Exchange

Alley, w sobotê, dwudziestego szóstego tego¿ miesi¹ca. Widzieli to

wiarygodni œwiadkowie. Lecz nie mogê czekaæ pó³tora tygodnia. Moje

zapalenie p³uc rozwinie siê tak bardzo, ¿e pewnie i dwudziestowieczna

medycyna mi nie pomo¿e. Bêdê musia³ – Bo¿e, dopomó¿! – udaæ siê

do doktora Romany. – Na tê myœl zrobi³o mu siê niedobrze. – Mo¿e,

no nie wiem, gdybym przywi¹za³ sobie pistolet do szyi i trzyma³ pa-

lec na spuœcie, i powiedzia³ mu: ubijamy interes albo odstrzelê sobie

g³owê, a ty niczego siê wtedy nie dowiesz… Czy odwa¿y siê zaryzy-

kowaæ i mnie sprawdziæ? Czy ja odwa¿ê siê zaryzykowaæ?”

Mija³ w³aœnie w¹sk¹ uliczkê odchodz¹c¹ od Aldgate, gdy pos³y-

sza³, jak ktoœ przechodz¹cy gór¹ gwi¿d¿e sobie. Doyle zwolni³ kro-

ku i zacz¹³ nas³uchiwaæ. By³a to znana mu melodia, tak melancholij-

na i têskna, ¿e zdawa³a siê doskonale pasowaæ do jego samotnej wie-

czornej przechadzki. Co to u licha jest, zastanawia³ siê bezwiednie,

id¹c przed siebie. Nie Greensleeves, nie Londonderry air…

Stan¹³ jak wryty, otwieraj¹c szeroko oczy. To by³o Yesterday, pio-

senka Beatlesów, skomponowana przez Johna Lennona i Paula

McCartneya.

background image

151

Sta³ tak przez chwilê, og³uszony, jak Robinson Crusoe, który uj-

rza³ œlady stóp na piasku.

Zawróci³ biegiem.

– Hej! – wrzasn¹³, gdy tylko znalaz³ siê pod niewielkim most-

kiem nad ulic¹, choæ nikogo na nim nie by³o. – Hej, wróæ tu! Ja te¿

jestem z dwudziestego wieku!

Kilku przechodniów obrzuci³o go spojrzeniem pe³nym skrywane-

go rozbawienia, jakim ludzie obdarzaj¹ ulicznych wariatów, lecz nikt

nie wyjrza³ z góry.

– Do diab³a! – wo³a³ Doyle rozpaczliwie – coca-cola, Clint

Eastwood, cadillac!

Wbieg³ do budynku i wgramoli³ siê po schodach na górê, po czym

otworzy³ drzwi prowadz¹ce na dach, ale nikogo tam nie znalaz³. Prze-

szed³ po niewielkim mostku, a potem ruszy³ w dó³, przez s¹siedni dom,

œpiewaj¹c pomimo zadyszki mo¿liwie g³oœno i wykrzykuj¹c s³owa pio-

senki w ka¿dym korytarzu, przez który przechodzi³. Sprowokowa³

mnóstwo skarg, ale nie znalaz³ nikogo, kto zna³by tê piosenkê.

– Ja ci poœpiewam! – wrzeszcza³ jakiœ rozwœcieczony starzec, któ-

ry uwa¿a³, jak siê zdawa³o, ¿e Doyle swoim zachowaniem chce zde-

nerwowaæ w³aœnie jego. – Jeœli nie wyniesiesz siê st¹d w tej minucie!

Pogrozi³ Doyle’owi piêœciami.

Doyle zbieg³ z ostatniej kondygnacji schodów i otworzy³ drzwi

prowadz¹ce na ulicê. Zacz¹³ ju¿ w¹tpiæ, ¿e w ogóle s³ysza³ cokolwiek.

Prawdopodobnie us³ysza³em coœ, co brzmia³o podobnie, myœla³, za-

mykaj¹c za sob¹ drzwi. Chcia³em wierzyæ, ¿e ktoœ inny te¿ znalaz³

drogê do 1810, wiêc wmówi³em sobie, ¿e to melodia Beatlesów.

Niebo nad dachami domów wci¹¿ pokrywa³a szara poœwiata, ale

ju¿ siê œciemnia³o. Ruszy³ czym prêdzej w stronê London Bridge. –

Nie chcê siê spóŸniæ na wieczorn¹ zmianê w stajni Kusiaka, pomy-

œla³ znu¿ony: – Potrzebujê tej pracy.

Liœcie, które pozosta³y jeszcze na drzewach rosn¹cych przy

Bloomsbury Square, œwieci³y w to czwartkowe popo³udnie z³otym

i czerwonym blaskiem. Hindus Ahmed wyszed³ z gospody Paddy

Corvana, spogl¹da³ przez chwilê têsknie na drzewa i trawê, po czym

wytar³ starannie swoj¹ sztuczn¹ brodê i w¹sy z piany po piwie,

i skrêci³ zdecydowanie w lewo, ruszaj¹c wzd³u¿ Buckeridge ku

Maynard Street i Szczurzemu Zamkowi. Wiatr wia³ w oczy, wprost

ze skupiska ruder przy St.Giles, a woñ œcieków, ognia i gotowa-

background image

152

nych potraw, zamiast znikaæ gnana powiewami, psu³a delikatny,

wiejski czar okolicy.

Jacky nie by³a w Szczurzym Zamku od czasu tamtej nocy sprzed

piêciu dni, kiedy to zbieg³a do podziemnego doku, depcz¹c po piê-

tach doktorowi Romany, z zamiarem zabicia Joego Psiej Twarzy; teraz

wraca³a, by dowiedzieæ siê, czy ktoœ nie znalaz³ w³ochatego z³odzie-

ja cia³.

Kiedy skrêci³a w prawo, w Maynard Street, która przypomina³a

ciemn¹ czeluœæ, w¹sk¹ na poziomie trotuaru i zwê¿aj¹c¹ siê jeszcze

bardziej ku górze, z kiepsko oszalowanego wystêpu do wci¹gania

towarów, znajduj¹cego siê na trzecim piêtrze opuszczonego maga-

zynu, który sta³ na rogu, wychyli³ siê ma³y ch³opiec. Widoczne pod

zbyt du¿ym, trójgraniastym pirackim kapeluszem puste jak u ryby

oczy pod¹¿a³y za sylwetk¹ pow³ócz¹cego nogami Hindusa Ahmeda,

a ostr¹ liniê niemal bezzêbnych ust wykrzywi³ uœmiech.

– Ahmed – szepn¹³ ch³opiec – jesteœ mój.

Z zardzewia³ego ko³owrotu przymocowanego do sufitu trzy piê-

tra wy¿ej wci¹¿ zwisa³a lina; zachowa³a siê tylko dlatego, ¿e wisia³a

zbyt daleko od œciany, by mo¿na by³o jej siêgn¹æ z budynku, koniec

zaœ ko³ysa³ siê zbyt wysoko nad trotuarem, by zdo³a³ go dotkn¹æ cz³o-

wiek stoj¹cy nawet na ramionach innego cz³owieka. Skuszony wiel-

koœci¹ nagrody oferowanej przez Horrabina, ch³opiec wszed³ na po-

dest, o który opiera³ siê d³oñmi, po czym, pokonuj¹c skokiem dwa

metry przestrzeni, z³apa³ siê starej liny.

Rdza niemal unieruchomi³a ko³owrót i na szczêœcie dla ch³opca lina

przesuwa³a siê po nim z oporami, wiêc choæ zje¿d¿aj¹c w dó³ uderza³

mocno o œcianê, nie po³ama³ sobie nóg, gdy wyl¹dowa³ na poœladkach

trzy piêtra ni¿ej. Zwoje sztywnej, poczernia³ej od deszczu i wiatru liny

spad³y na bruk, a przy okazji i na jego kapelusz, który osun¹³ mu siê na

oczy. Dzieciak zerwa³ siê na nogi i pod¹¿y³ chy³kiem za Ahmedem,

podczas gdy z pobliskiej piwnicy wynurzy³y siê trzy stare kobiety i za-

czê³y walczyæ o linê. Ahmed szed³ pod niskim murem, wiêc ch³opak

wspi¹³ siê na kamienne zwieñczenie, pokona³ biegiem dziel¹cy ich

dystans i wskoczy³ Hindusowi na plecy, dr¹c siê jak ma³pa.

– Jo mom Ahmida! – krzycza³ przeraŸliwie. – Wo³oæ Orabina!

Kilku mê¿czyzn, zwabionych ha³asem, stanê³o w wejœciu prowa-

dz¹cym do Szczurzego Zamku. Przygl¹dali siê przez kilka chwil nie-

zwyk³ej scenie – przygarbiony, miotaj¹cy siê Hindus z dzieckiem na

plecach, wczepionym w jego gard³o – po czym rzucili siê do przodu

i z³apali Ahmeda za ramiona.

background image

153

– Ahmed! – powiedzia³ jeden z nich zadowolony. – Klown ma

wielk¹ ochotê uci¹æ sobie z tob¹ pogawêdkê.

Próbowali oderwaæ ch³opca, ale wpi³ siê jeszcze mocniej w Jacky

i k¹sa³ ka¿d¹ d³oñ, której móg³ siêgn¹æ.

– Do diab³a, Sam – powiedzia³ w koñcu któryœ – weŸ ich, tak jak

s¹. Horrabin nigdy w ¿yciu nie da nagrody dzieciakowi.

Jacky stara³a siê nie wpadaæ w panikê. Pomyœla³a: Gdybym mo-

g³a siêgn¹æ rêk¹ do turbana, to – mo¿e – uda³oby mi siê wydobyæ

pistolet i zabiæ jednego, str¹caj¹c przy okazji tego koszmarnego dzie-

ciaka. Gdy dzieli³o ich od budynku zaledwie kilka kroków, siêgnê³a

pod turban, namaca³a kolbê pistoletu i wyszarpnê³a go zsuwaj¹c rów-

noczeœnie nakrycie g³owy, którego zwoje oplot³y lufꠖ po czym wci-

snê³a broñ w ¿ebra mê¿czyzny po prawej stronie i poci¹gnê³a za spust.

Pomiêdzy opadaj¹cy kurek a sp³onkê dosta³ siê materia³, os³ona

sp³onki otworzy³a siê wprawdzie, ale nie by³o iskier. Wyci¹gnê³a

szybko materia³ i gdy mê¿czyzna zacz¹³ krzyczeæ: „Chryste, ma

broñ, trzymajcie go!”, odci¹gnê³a kurek jedn¹ rêk¹ i znów poci¹-

gnê³a za spust. Tym razem zaiskrzy³o siê, ale proch na sp³once zd¹-

¿y³ siê ju¿ rozsypaæ i pistolet nie wystrzeli³. W sekundê póŸniej na

¿o³¹dku Jacky wyl¹dowa³a twarda piêœæ, a uniesiona noga wytr¹ci-

³a jej broñ z rêki.

Pistolet upad³ z brzêkiem na bruk ulicy, a ch³opiec siedz¹cy okra-

kiem na plecach dziewczyny, najwyraŸniej zdecydowany wzi¹æ za-

p³atê od razu i machn¹æ rêk¹ na resztê, zeskoczy³ na ziemiê, chwyci³

pistolet i uciek³. Mê¿czyŸni podnieœli zgiêtego wpó³, ciê¿ko oddy-

chaj¹cego Hindusa. „Jakiœ lekki ten drañ, no nie?” – i wprowadzili

do œrodka.

Horrabin wróci³ do Zamku zaledwie przed piêcioma minutami

i w³aœnie odpoczywa³ na swojej huœtawce. Dungy odprowadza³ wó-

zek ze z³o¿on¹ bud¹ Puncha, gdy wniesiono Ahmeda do sali.

– Ach! – wykrzykn¹³ klown. – Dobra robota, moi drodzy! Poja-

wi³ siê wreszcie nasz uciekinier Hindus.

Posadzili Jacky na pod³odze przed huœtawk¹, a Horrabin nachyli³

siê z szerokim uœmiechem.

– Dok¹d to zabra³eœ zesz³ej nocy Amerykanina?

Jacky wci¹¿ by³a zdyszana.

– Wyci¹gn¹³ na nas pistolet, wasza Mi³oœæ – wyjaœni³ jeden z mê¿-

czyzn. – Musia³em go waln¹æ w bebechy.

– Rozumiem. W takim razie… Dungy! Przynieœ mi szczud³a!…

Zamkniemy go w lochu. Doktor Romany bêdzie mia³ do niego naj-

background image

154

wiêcej pytañ, z zastosowaniem niezwykle motywacyjnych technik

przes³uchania – zachichota³ klown..

Dziwaczny korowód zszed³ po czterech kondygnacjach schodów,

nastêpnie ruszy³ podziemnym korytarzem, który prawdopodobnie

pochodzi³ jeszcze z czasów rzymskich. Na czele kuœtyka³ garbaty

karze³ Dungy, nios¹c nad g³ow¹ p³on¹c¹ pochodniê, za nim maszero-

wali dwaj mê¿czyŸni, trzymaj¹c miêdzy sob¹ odzianego w szatê z per-

kalu Ahmeda; jego twarz pod mask¹ sztucznej brody, w¹sów i orze-

chowego mazid³a by³a szara ze strachu; pochód zamyka³ id¹cy na

swoich szczud³ach Horrabin, który pochyla³ siê nisko, by nie zawa-

dziæ kapeluszem o kamienne sklepienie.

W koñcu przeszli pod ³ukiem i znaleŸli siê w rozleg³ej komna-

cie; pochodnia Dungy’ego oœwietla³a mokre kamienie staro¿ytne-

go sklepienia i najbli¿szej œciany, lecz koniec pomieszczenia gin¹³

w nieprzeniknionej ciemnoœci. S¹dz¹c po echu, komnata by³a

ogromna. Gdy procesja po kilku krokach przystanê³a, Jacky us³y-

sza³a kapanie wody i, o czym by³a przekonana, s³abe lecz pe³ne

podniecenia szepty.

– Dungy – zwróci³ siê do kar³a Horrabin – najbli¿szy pokój go-

œcinny – podnieœ wieko. I pospiesz siê.

Nawet w g³osie klowna wyczuwa³o siê lekki niepokój.

Karze³ pokuœtyka³ do przodu, pozostawiaj¹c ich w ciemnoœci. Ja-

kieœ siedem metrów dalej przystan¹³ i podniós³ niewielk¹, metalow¹

klapkê, która zakrywa³a otwór w pod³odze, po czym przystawi³ do

niego oko, uwa¿aj¹c przy tym, by nie zapaliæ sobie od pochodni na-

smarowanych t³uszczem w³osów.

– Pusto – stwierdzi³.

Wetkn¹³ pochodniê w szczelinê miêdzy kamieniami, wsun¹³ pal-

ce obu r¹k pod prêt wpuszczony w pod³ogê, zapar³ siê ostro¿nie no-

gami, po czym szarpn¹³. Kamienny w³az, umocowany najwidoczniej

na zawiasach, odchyli³ siê i ods³oni³ otwór o œrednicy oko³o metra.

Gdy w³az odchyli³ siê do koñca i znieruchomia³ pod k¹tem nieco

wiêkszym ni¿ dziewiêædziesi¹t stopni, Dungy cofn¹³ siê, ocieraj¹c

czo³o.

– Twoja komnata ju¿ czeka, Ahmedzie – powiedzia³ Horrabin. –

Jeœli uchwycisz siê krawêdzi otworu, a potem zawiœniesz na rêkach,

to od pod³ogi bêd¹ ciê dzieli³y nieca³e dwa metry. Mo¿esz zesko-

czyæ, albo sami ciê zepchniemy.

Stra¿nicy podprowadzili Jacky do otworu i gdy ju¿ stanê³a nad

nim, cofnêli siê. Zmusi³a siê do uœmiechu.

background image

155

– Kiedy kolacja? Czy mam siê przebraæ?

– Przygotuj siê do niej wedle uznania – stwierdzi³ zimno Horra-

bin – Dungy przyniesie ci posi³ek o szóstej. A teraz w³aŸ.

Jacky rzuci³a okiem na dwóch eskortuj¹cych j¹ mê¿czyzn, kalku-

luj¹c w myœlach, czy zdo³a przedrzeæ siê miêdzy nimi, ale uchwycili

jej spojrzenie i cofnêli siê, odsuwaj¹c rêce od boków. Jej wzrok po-

wêdrowa³ bezradnie ku otworowi w pod³odze, który mia³a pod sto-

pami, i poczu³a ze wstydem, ¿e jest bliska ³ez.

– Czy… – zaciê³a siꠖ s¹ tam… szczury? Albo wê¿e?

Jestem dziewczyn¹! – chcia³a krzykn¹æ, ale wiedzia³a, ¿e to wy-

znanie mo¿e naraziæ j¹ na jeszcze wiêksze cierpienia.

– Nie, nie – zapewni³ j¹ Horrabin. – Jeœli jakimœ szczurom i wê-

¿om uda siê tam dotrzeæ, to i tak s¹ po¿erane przez inne stworzenia.

Pos³uchaj, Sam, on nie chce zrobiæ tego po dobroci; zrzuæ go na dó³.

– Czekaj. – Jacky przykucnê³a ostro¿nie, po czym usiad³a na kra-

wêdzi otworu. Stopy w sanda³ach ko³ysa³y siê nad nieprzeniknion¹

czeluœci¹. Mia³a nadziejê, ¿e nie zauwa¿¹, jak trzês¹ siê jej nogi scho-

wane pod burnusem. – Schodzê sam, nie potrzebujê waszej… bezin-

teresownej pomocy.

Nachyli³a siê i opar³a d³oñmi o przeciwleg³¹ krawêdŸ. Znierucho-

mia³a na chwilê, by odetchn¹æ g³êboko, po czym zsunê³a siê w dó³

i zawis³a na rêkach. Spojrza³a w g³¹b lochu, ale niczego nie mog³a

dojrzeæ; rozci¹ga³a siê pod ni¹ najbardziej gêsta ciemnoœæ, jak¹ kie-

dykolwiek widzia³a. Pod³oga mog³a byæ metr ni¿ej albo sto.

– Kopnij jego d³onie – nakaza³ Horrabin.

Puœci³a siê, nim ktokolwiek zdo³a³ to zrobiæ.

D³ugo, bardzo d³ugo spada³a w dó³, a¿ w koñcu wyl¹dowa³a na

zgiêtych nogach w b³otnistej ziemi. Usiad³a gwa³townie, nie uderza-

j¹c na szczêœcie kolanami o brodê. Coœ pomknê³o po klepisku. Spoj-

rza³a w górê i zobaczy³a wewnêtrzn¹ stronê kamiennego w³azu, któ-

ry ukaza³ siê na chwilê w œwietle czerwonej pochodni, po czym,

z przera¿aj¹cym, og³uszaj¹cym hukiem zatrzasn¹³ siê; jeszcze jakiœ

czas widzia³a nad sob¹ maleñki kwadracik przyæmionego, czerwo-

nego œwiat³a, lecz w chwilê póŸniej ktoœ zakry³ otwór metalow¹ klapk¹

i Jacky znalaz³a siê w pozbawionej jakichkolwiek kszta³tów ciem-

noœci.

Choæ by³a napiêta, nie poruszy³a siê; po prostu oddycha³a bezg³o-

œnie przez otwarte usta i nas³uchiwa³a. Kiedy wpad³a do œrodka, wy-

raŸne echo uderzenia przekona³o j¹, ¿e pomieszczenie nie mo¿e mieæ

wiêcej ni¿ piêæ metrów szerokoœci, ale teraz, gdy ju¿ zd¹¿y³a kilka

background image

156

razy odetchn¹æ, by³a pewna, ¿e jest wiêksze, i ¿e w rzeczywistoœci

nie jest to wcale izba, lecz rozleg³a, podziemna przestrzeñ. Zdawa³o

siê jej, ¿e s³yszy wiatr w odleg³ych drzewach, a od czasu do czasu

s³abe echo dalekiego œpiewu, smutny chór nios¹cych siê gdzieœ g³o-

sów… Zaczê³a ju¿ w¹tpiæ w istnienie kamiennego sklepienia nad g³o-

w¹; z pewnoœci¹ zastêpowa³o je bezkresne czarne niebo, którego

gwiazdy by³y od zawsze jedynie nic nie znacz¹cymi b³yskami œwia-

t³a na siatkówce ludzkiego oka…

Zaczê³a siê zastanawiaæ, czy odg³os szemrz¹cej fali jest naprawdê

tylko cichym pomrukiem jej w³asnego oddechu, który w wyobraŸni

przypisywa³a jakiejœ wodzie, i wiedzia³a, ¿e dozna tu jeszcze wielu

zdumiewaj¹cych w¹tpliwoœci i odkryæ. Nagle jakiœ rzeczywisty ha-

³as wyrwa³ j¹ z zadumy. DŸwiêk, choæ ograniczaj¹cy siê tylko do

skrobania i stukania, wydawa³ siê straszliwie g³oœny w tej dotych-

czas cichej otch³ani, która na powrót przybra³a rozmiary pierwotnej

celi o szerokoœci piêciu metrów.

Odg³osy przypomina³y szmer odsuwanej klapki, która zakrywa³a

wizjer u góry, ale kiedy podnios³a g³owê, niczego nie dostrzeg³a, nawet

kwadratu mniej intensywnej ciemnoœci. Jednak po chwili us³ysza³a

oddech, a potem brzmi¹ce jak szelest, niezrozumia³e szepty.

– Kto tam? – spyta³a ostro¿nie Jacky. To mo¿e byæ tylko Dungy

z moj¹ kolacj¹, wmawia³a sobie.

Szept przeszed³ w ciche, gor¹czkowe chichoty.

– Wpuœæ nas, kochanie – rozleg³o siê wyraŸnie. – Wpuœæ mnie

i moj¹ siostrê.

Po policzkach Jacky pop³ynê³y ³zy. Podczo³ga³a siê do œciany

i opar³a siê o ni¹ plecami.

– Nie – ³ka³a. – OdejdŸcie st¹d.

– Mamy dla ciebie podarki, kochanie: z³oto i diamenty, które w za-

mierzch³ych czasach powpada³y ludziom do œcieków. Teraz ty je

dostaniesz w zamian za dwie rzeczy, które nie bêd¹ ci ju¿ potrzebne,

jak twoje lalki, kiedy ju¿ wyros³aœ na m³od¹ damê.

– Twoje oczy! – rozleg³ siê nowy, bardziej chrapliwy szept.

– O, tak – zasycza³ pierwszy g³os. – Tylko twoje oczy, bym mo-

g³a wraz z siostr¹ wzi¹æ sobie po jednym, a póŸniej wspi¹æ siê po

wszystkich mo¿liwych schodach i wsi¹œæ na statek p³yn¹cy do teatru

Haymarket, a potem tañczyæ pod s³oñcem.

– Niebawem – zaskrzecza³ drugi g³os.

– O, tak, niebawem, kochanie, gdy¿ ciemnoœæ gêstnieje jak b³o-

to, a gdy stanie siê twarda jak kamienie, my chcemy byæ st¹d daleko.

background image

157

– Nie chcemy tu zosta栖 wtr¹ci³ chrapliwy g³os.

– Nie, nie chcemy, nie wolno nam zastygn¹æ na zawsze w kamie-

niach, które s¹ stwardnia³¹ noc¹! Wiêc otwórz drzwi.

Jacky przycupnê³a w k¹cie, ³kaj¹c niemal bezg³oœnie i maj¹c na-

dziejê, ¿e kamienne wieko, raz opuszczone, bêdzie tkwi³o w swoim

miejscu solidnie, i ¿e nigdy nie zostanie podniesione.

Potem dobieg³o z daleka s³abe szuranie, a dwa g³osy zaczê³y mru-

czeæ skonsternowane.

– Nadchodzi jeden z twych braci – odezwa³ siê pierwszy. – Ale

wrócimy… niebawem.

– Niebawem – potwierdzi³ grobowym szeptem ten drugi. Rozle-

g³o siê szuranie, jakby liœci sun¹cych po trotuarze, a po chwili Jacky

dostrzeg³a przez odkryty wizjer nasilaj¹cy siê, czerwony blask i us³y-

sza³a Dungy’ego, gwi¿d¿¹cego tê idiotyczn¹ piosenkê, któr¹ zawsze

kaza³ mu œpiewaæ Horrabin.

Po kilku chwilach w ma³ym otworze ukaza³a siê pochodnia i znie-

kszta³cona twarz kar³a.

– Jak uda³o ci siê ods³oniæ wizjer? – spyta³.

– Och, Dungy – odpar³a Jacky, podnosz¹c siê z ziemi i staj¹c tu¿

pod nim, poniewa¿ w tej chwili z ulg¹ przyjmowa³a obecnoœæ jakie-

gokolwiek cz³owieka. – To nie ja. Dwie istoty, które twierdzi³y, ¿e s¹

siostrami, wesz³y tu i zaoferowa³y mi skarby za moje oczy.

Zobaczy³a, ¿e karze³ wyprostowa³ siê i rozejrza³ wko³o niespo-

kojnie; a przypominaj¹c sobie ogrom górnej komnaty pojmowa³a,

jak bezsensowna jest taka inspekcja.

– Tak – powiedzia³ w koñcu – zdarzaj¹ siê tam na dole takie rze-

czy. Nieudane eksperymenty Horrabina – do diab³a, mo¿e nawet jesz-

cze moje. – Znów spojrza³ w czeluœæ lochu. – Doktor Romany i Hor-

rabin uwa¿aj¹, ¿e nale¿ysz do jakiejœ grupy, która wystêpuje prze-

ciwko nim. Czy to prawda?

– Nie.

– Tak myœla³em. Mimo to, Horrabin uwa¿a inaczej. – Karze³ za-

waha³ siê. – Jeœli… wypuszczê ciê, pomo¿esz mi go zabiæ?

– Z przyjemnoœci¹, Dungy – odpar³a szczerze Jacky.

– Obiecujesz?

Karze³ móg³ równie dobrze za¿¹daæ ka¿dej ceny, a Jacky przysta-

³aby na ni¹.

– Tak, obiecujê.

– Dobrze. Ale jeœli mamy pracowaæ razem, to nie mo¿esz nazy-

waæ mnie Dungy. Na imiê mam Teobaldo. Zwracaj siê do mnie „Tay”.

background image

158

Twarz kar³a zniknê³a i Jacky us³ysza³a stêkniêcie œwiadcz¹ce

o wielkim wysi³ku, po czym ujrza³a, jak kamienny w³az podniós³ siê.

Teobaldo spojrza³ przez wiêkszy otwór, a wtedy Jacky zauwa¿y³a,

¿e trzyma gruby kij obwi¹zany poœrodku lin¹, której koniec gin¹³

w ciemnoœci.

– Mam nadziejê, ¿e potrafisz siê po tym wspi¹æ – powiedzia³

Teobaldo.

– Oczywiœcie – odpar³a Jacky i pomyœla³a: Zaraz siê dowiemy,

czy potrafiê.

Karze³ po³o¿y³ kij na skos w³azu i zrzuci³ na dó³ linê. U stóp Jac-

ky, na b³otnistej ziemi, urós³ spory zwój. Odetchnê³a g³êboko, pode-

sz³a do rozko³ysanego sznura, zacisnê³a na nim d³onie, jak najwy¿ej,

po czym zaczê³a siê wspinaæ, przesuwaj¹c na przemian rêce. Po chwili

opar³a na kiju najpierw jedn¹, a potem drug¹ d³oñ.

– Chwyæ siê krawêdzi w³azu – doradzi³ Teobaldo. – Zabiorê kij,

a ty bêdziesz mog³a siê podci¹gn¹æ.

Jacky odkry³a, ¿e mo¿e te¿ oprzeæ siê na brodzie i wydostaæ z otwo-

ru bez oparcia dla stóp. Kiedy wsta³a, zaczê³a przygl¹daæ siê uwa¿-

nie swemu wybawcy, gdy¿ przypomnia³a sobie teraz, gdzie ju¿ s³y-

sza³a imiê Teobaldo.

– By³eœ tu kiedyœ szefem – rzek³a cicho.

Stary karze³ zerkn¹³ na ni¹ przelotnie, wci¹gaj¹c linê i zwijaj¹c j¹

szybko wokó³ d³oni i ³okcia.

– To prawda.

– S³ysza³am te¿, ¿e by³eœ… wysoki.

Karze³ po³o¿y³ zwój liny na ziemi i stan¹³ na krawêdzi w³azu, na-

przeciwko kamiennej pokrywy. RozluŸni³ ramiona i powiedzia³:

– Pchnij to, dobrze? Spróbujê to z³apaæ i po³o¿yæ na miejsce, nie

robi¹c ha³asu. Mia³em przynieœæ ci kolacjê i w³aœnie spuszcza³bym

j¹ przez ma³y otwór, wiêc jeœli us³ysz¹ ³omot w³azu, przybiegn¹ tu.

Jacky ujê³a pokrywê, opar³a siê stopami w sanda³ach o rowek miê-

dzy dwoma kamieniami pod³ogi i dŸwignê³a ciê¿ar.

Karze³ przytrzyma³ kamienn¹ p³ytê i kucn¹³ wraz z ni¹. Odetchn¹³

kilka razy g³êboko, a potem dŸwign¹³ nieco p³ytê, wysuwaj¹c spod

spodu d³onie i jednoczeœnie przytrzymuj¹c jej krawêdŸ. Pod wp³y-

wem ogromnego wysi³ku wyszczerzy³ zêby. Kiedy opuszcza³ kamien-

n¹ p³ytê, Jacky dostrzeg³a, jak dr¿¹ mu ramiona, a na jego czole po-

jawiaj¹ siê krople potu; potem upuœci³ j¹ i odskoczy³ do ty³u. Ciê¿ar

osun¹³ siê na swoje miejsce z g³uchym dŸwiêkiem, jakby zamyka³y

siê wielkie wrota.

background image

159

Usiedli zdyszani na ziemi.

– Dobrze… – wysapa³. – Oni… niczego nie us³yszeli. – Podniós³

siê z bolesnym wysi³kiem na nogi. – By³em kiedyœ wysoki. – Wzi¹³

do rêki pochodniê i spojrza³ znad w³azu na Jacky. – Umiesz robiæ

magiczne sztuczki?

– Obawiam siê, ¿e nie.

– No có¿, przechytrzymy go. Wrócê teraz na górê i powiem mu,

¿e chcesz z nim rozmawiaæ, ale nie z doktorem Romany, bo ten by

ciê zabi³. Powiem, ¿e chcesz kupiæ sobie wolnoœæ, zdradzaj¹c Hor-

rabinowi tak du¿o, ¿e dorówna szefowi – do diab³a, bêdzie nawet

od niego silniejszy. Powiem, ¿e posiad³eœ S³owa Mocy. Horrabin,

w ci¹gu oœmiu lat, kiedy to by³ praw¹ rêk¹ doktora, sta³ siê spraw-

nym czarnoksiê¿nikiem, ale zawsze próbowa³ nak³oniæ starego cz³o-

wieka, by ten wyposa¿y³ go w S³owa Mocy. Romany nigdy tego nie

zrobi³. Powiem jeszcze, ¿e twoja banda zna dok³adnie plany dokto-

ra w Turcji; to nastêpna sprawa, która zirytuje Horrabina – ¿e Ro-

many nie chce mu nic mówiæ prócz tego, co klown musi wiedzieæ,

by zajmowaæ siê wszystkim tu, w Londynie. Tak – doda³ ponuro

stary cz³owiek – on po³knie ten haczyk. Spyta, dlaczego da³eœ siê

z³apaæ, jeœli jesteœ takim czarnoksiê¿nikiem, ale powiem mu, ¿e

wed³ug ciebie… bo ja wiem… ¿e uk³ad gwiazd jest teraz nieko-

rzystny. Czy to brzmi wiarygodnie?

– Chyba tak, ale po co ca³a ta skomplikowana historia? – spyta³a

nerwowo Jacky, ju¿ ¿a³uj¹c, ¿e obieca³a pomóc mu w tym niebez-

piecznym zadaniu.

– By zwabiæ go tu samego – rzuci³ szybko Tay – bez stra¿ników.

Nie chcia³by z pewnoœci¹, ¿eby us³yszeli S³owa Mocy, czy nawet

dowiedzieli siê, ¿e zawierasz uk³ady z wrogami doktora Romany.

– I co zrobimy, kiedy tu zejdzie? Po prostu go zabijemy? – Choæ

szczêœliwa, ¿e nie siedzi ju¿ w lochu, Jacky czu³a siê spiêta i cho-

ra. – Masz broñ?

– Nie, ale i tak by mu nie zaszkodzi³a. Jeden z czarów, w jaki

wyposa¿y³ go doktor Romany, chroni go przed kulami. Widzia³em,

jak strzelono mu prosto w pierœ z pistoletu, lecz kula nigdy go nie

dosiêg³a, tylko wybi³a okno, które by³o obok. I widzia³em dwukrot-

nie, jak próbowano go pchn¹æ sztyletem, ale oba ostrza zatrzyma³y

siê raptownie tu¿ przed nim i pêk³y, jakby mia³ na sobie zbrojê z gru-

bego szk³a. Widzia³em go rannego tylko jeden raz, kiedy pojecha³ do

Hampstead Heath, by wyt³umaczyæ Cyganom, co nale¿y robiæ w mie-

œcie; wydawa³o siê bowiem w owym czasie, ¿e Cyganie mog¹ siê

background image

160

przydaæ przy w³amaniach, a jeden Cygan, który nie zrozumia³, o co

chodzi, powiedzia³, ¿e Horrabin to Beng, to znaczy diabe³, potem

podskoczy³, wyrwa³ z ziemi ko³ek od namiotu i wbi³ go w udo klow-

na. Ko³ek nie skrêci³ w bok, ani nie zatrzyma³ siê w powietrzu, wsze-

d³ jak w mas³o. Klown krwawi³ jak przek³uty buk³ak i omal nie spad³

ze swoich szczude³, i gdyby Cygan mia³ okazjê zadaæ jeszcze jedno

pchniêcie, to Horrabin znikn¹³by z tego œwiata.

Jacky przytaknê³a z pow¹tpiewaniem.

– No wiêc co jest takiego niezwyk³ego w drewnianym ko³ku?

– Brud na jego koñcu, cz³owieku! – wyjaœni³ zniecierpliwiony

Tay. – Nim doktor Romany uczyni³ Horrabina magiem, klown nie

musia³ chodziæ na szczud³ach. Ale kiedy wi¹¿e siê swój los z magi¹,

traci siê zwi¹zek z ziemi¹, z gruntem, z gleb¹. Dotykanie ziemi staje

siê dla tych czarnoksiêskich ch³opców potwornie bolesne i w³aœnie

dlatego Romany nosi te sprê¿ynowane buty, a Horrabin chodzi na

szczud³ach. Ich magia nie dzia³a na ziemi, wiêc ten zab³ocony ko³ek

przedar³ siê przez jego czar jak przez pajêczynê. – Karze³ wyci¹gn¹³

spod bezkszta³tnego p³aszcza sztylet i poda³ go Jacky. – Jest mnó-

stwo b³ota miêdzy kamieniami pod³ogi – wysmaruj nim ostrze, a po-

tem kucnij gdzieœ w cieniu. Kiedy schyli siê, ¿eby zajrzeæ do lochu,

ja go og³uszê, a wtedy ty nadbiegniesz i zadasz mu cios. Podziemny

dok jest zaraz za tamtym ³ukiem, uciekniemy rzek¹. Zrozumia³eœ

wszystko?

– Dlaczego po prostu nie uciekniemy? – spyta³a Jacky ze s³abym

uœmiechem. – Ryzykujemy, próbuj¹c go zabiæ.

Tay zmarszczy³ gniewnie brwi.

– Po pierwsze dlatego, ¿e przyrzek³eœ – lecz dam ci lepszy powód.

Od Tamizy dzieli nas dobre dwadzieœcia minut drogi podziemnym tu-

nelem i jeœli nie wrócê prêdko na górê, Horrabin przyœle na dó³ ludzi,

¿eby sprawdzili, co siê tu dzieje, a gdy siê dowie, ¿e uciekliœmy, ka¿e

im pobiec czym prêdzej na po³udnie, gdzie zejd¹ do œcieków, by prze-

ci¹æ nam drogê i z³apaæ nas. Jeœli go jednak zabijemy, zw³aszcza gdy

rozka¿e, by mu nie przeszkadzaæ tu na dole, i je¿eli ukryjemy cia³o,

nikt nie zainteresuje siê nim przez d³ugie godziny.

Jacky przytaknê³a niezadowolona, po czym uklêk³a, wygrze-

ba³a grudê b³ota spomiêdzy kamieni i nasmarowa³a nim ostrze no¿a

z obu stron.

– Dobrze. Stañ tam.

Jacky ruszy³a z wielk¹ niechêci¹ po nierównych kamieniach, jakieœ

dwadzieœcia metrów dalej w stronê miejsca, które wskaza³.

background image

161

– Nie, wci¹¿ ciê widzê. Dalej! Tak, odrobinê dalej. Teraz powin-

no byæ dobrze.

Jacky dr¿a³a i rozgl¹da³a siê lêkliwie po otaczaj¹cych j¹ z wszyst-

kich stron cieniach. Krzyknê³a, gdy karze³ odwróci³ siê w stronê

zwieñczonego ³ukiem wyjœcia.

– Poczekaj! Nie zostawisz pochodni?

Karze³ potrz¹sn¹³ g³ow¹.

– To by wygl¹da³o podejrzanie. Przykro mi – to potrwa tylko kil-

ka minut, poza tym masz nó¿.

Znikn¹³ pod ³ukiem. Jacky, sparali¿owana ze strachu, s³ysza³a jego

cichn¹ce w dali kroki, wpatruj¹c siê w zarys ³uku, jedyne jaœniejsze

miejsce, które powoli zanurza³o siê w ciemnoœciach. Po kilku sekun-

dach, gdy wszystko pogr¹¿y³o siê w absolutnej czerni, Jacky us³y-

sza³a dochodz¹cy z bliska, chrapliwy szept: „Kiedy bêdzie sama”.

A zaraz potem jakiœ dŸwiêk, przypominaj¹cy szelest d³ugiej, wykroch-

malonej spódnicy, zamiataj¹cej pod³ogê i sun¹cej w jej stronê.

T³umi¹c krzyk, Jacky pobieg³a w kierunku, gdzie, jak jej siê wy-

dawa³o, znajdowa³ siê ³uk prowadz¹cy do doku. Po dziesiêciu kro-

kach, zdyszana, odbi³a siê od œciany – wpierw uderzy³a w ni¹ kola-

nem i ramieniem, potem g³ow¹ i w koñcu usiad³a na pod³odze, nie-

mal og³uszona. Potrz¹snê³a g³ow¹, próbuj¹c odzyskaæ jasnoœæ myœli

i pozbyæ siê dzwonienia w uszach. Wiedzia³a, ¿e Ÿle obra³a kieru-

nek, ale czy ³uk znajdowa³ siê na lewo czy na prawo od niej? Czy

zrobi³a pó³ obrotu czy te¿ ca³y, gdy odbi³a siê od muru? Czy œciana

by³a teraz metr przed ni¹, za ni¹, czy z boku?

Nagle coœ dŸgnê³o j¹ w oko, wiêc Jacky, ³kaj¹c, wykona³a gwa-

³towny ruch no¿em i poczu³a, jak jego koniec przeci¹³ coœ sprê¿yste-

go niczym balon, po czym to coœ pêk³o i zala³o jej d³oñ i ramiê zim-

n¹ ciecz¹; da³y siê s³yszeæ przeraŸliwe, ciche jak szept krzyki, a wil-

gotne powietrze zaczê³o wibrowaæ, jakby w pobli¿u przelecia³ jakiœ

gigantyczny owad o ogromnych skrzyd³ach, bzycz¹c ha³aœliwie. Jacky

zerwa³a siê na równe nogi i znów pobieg³a, potykaj¹c siê o nierów-

noœci kamiennej posadzki, nie upad³a jednak, tylko ³ka³a bezradnie

i macha³a przed sob¹ sztyletem w ciemnoœci. Nagle pod³oga biegn¹c

skosem w dó³, umknê³a jej spod stóp, i choæ Jacky zdo³a³a utrzymaæ

przez jakiœ czas równowagê, robi¹c na czubkach palców kilka chwiej-

nych kroków, w koñcu potknê³a siê, upad³a i wyl¹dowa³a bez tchu na

obtartych d³oniach i kolanach, ale wci¹¿ œciskaj¹c w d³oni sztylet.

No dobra, chodŸ tu, pomyœla³a zdesperowana. – Przynajmniej wiem,

¿e mo¿na ciê zraniæ. Chyba wydosta³am siê z tamtej komnaty i teraz

11 – Wrota Anubisa

background image

162

jestem w jakimœ tunelu, w którym nigdy nie by³o i nie bêdzie nawet

najs³abszego promyka œwiat³a, ale bêdê ciê dŸga³a, potworze, dopó-

ki mnie nie zabijesz.

Gdzieœ z bliska dobieg³ cichy szelest. Jakiœ g³os powiedzia³ coœ

niewyraŸnie szeptem, z czego Jacky zrozumia³a tylko s³owa: „Zabi-

³em j¹…”

Jakiœ inny g³os odpowiedzia³ mu cicho:

– Wci¹¿ ma oczy – czujê powiew wywo³any ruchem jej powiek.

– Zabierz sobie jej oczy – zajêcza³ jakiœ g³os, jak u starej kobie-

ty. – Ale moje dzieci potrzebuj¹ jej krwi.

Jacky nagle uœwiadomi³a sobie, ¿e czuje zapach rzeki i pos³ysza³a

cichy plusk wody uderzaj¹cej o kamienie. Zdawa³o siê, ¿e dobiega zza

jej pleców, wiêc odwróci³a siê i stwierdzi³a ze zdumieniem, ¿e widzi.

Niezupe³nie, gdy¿ aby widzieæ, potrzeba by³o œwiat³a; w tej ciem-

noœci jej oczy odnalaz³y plamê jeszcze g³êbszej ciemnoœci, czerni,

która promieniowa³a nieobecnoœci¹ i zaprzeczeniem œwiat³a. Jacky

wiedzia³a, ¿e gdyby ów obiekt p³yn¹cy ku niej rzek¹ pojawi³ siê kie-

dykolwiek nad ziemia, jego czarne promienie poch³onê³yby i przyæ-

mi³y nawet najjaœniejszy blask s³oñca. Kiedy przybli¿y³ siê jeszcze

bardziej, zobaczy³a, ¿e to ³ódŸ.

Za ni¹ wy³oni³a siê nastêpna ciemnoœæ, przeciwleg³y brzeg; zda-

wa³a siê mieæ kszta³t d³ugiego wê¿a i Jacky s³ysza³a echo metalicz-

nego szumu, gdy siê z wolna rozwija³.

Wokó³ Jacky odezwa³y siê pe³ne przera¿enia szepty.

– Apofis! – rozleg³ siê jeden z nich. – Apofis powstaje!

Jacky us³ysza³a szelest i tupot uciekaj¹cych przeœladowców.

Ruszy³a w œlad za nimi.

Kiedy pod³oga znów podnios³a siê do poziomu g³ównej komnaty,

Jacky dostrzeg³a œwiat³o, prawdziwe, czerwonopomarañczowe œwia-

t³o. Wtedy dojrza³a kar³a i klowna na szczud³ach, którzy trzydzieœci

metrów dalej przechodzili pod ³ukiem. Obie postaci, jedna dziwacz-

nie wysoka, druga niezwykle niska, zatrzyma³y siê i spojrza³y w jej

stronê. Przykucnê³a, choæ wiedzia³a, ¿e nie mog¹ widzieæ jej z tej

odleg³oœci.

– Zastanawiam siê, co je tak zaniepokoi³o – powiedzia³ Horrabin.

– Twoje poronione sztuczki – odpar³ niepewnie Tay. – Hindus siê

skar¿y³, ¿e przemawia³y do niego przez wizjer.

Horrabin rozeœmia³ siê, ale jego rozbawienie by³o wymuszone.

– Nie odpowiada ci towarzystwo, Ahmedzie? Dziêkuj Bogu, ¿e

nie uczyniliœmy ciê nieœwiadomym jego obecnoœci.

background image

163

Horrabin i Tay zrobili kilka kroków po krzywej pod³odze, po czym

zatrzymali siê. Jacky wiedzia³a, ¿e dotarli do lochu, w którym by³a

uwiêziona. Zaciskaj¹c palce na sztylecie, ruszy³a ostro¿nie do przo-

du; zgubi³a sanda³y podczas szamotaniny przed Szczurzym Zamkiem,

wiêc jej bose stopy nie wydawa³y na kamiennej posadzce ¿adnego

dŸwiêku.

Kiedy dzieli³o j¹ od nich oko³o piêtnastu metrów, a kamienie, po

których st¹pa³a, zaczê³y odbijaæ pó³kole czerwonego œwiat³a pochod-

ni, Horrabin nachyli³ siꠖ przedziwny widok, gdy¿ jego szczud³a

wysunê³y siê jednoczeœnie do ty³u – i powiedzia³:

– WejdŸ w kr¹g œwiat³a, Ahmedzie, i przedstaw swoj¹ ofertê!

Karze³ prze¿egna³ siê, nim po³o¿y³ obie d³onie na szczud³ach

Horrabina i szarpn¹³.

Ze œwidruj¹cym, pe³nym przera¿enia krzykiem klown run¹³ do

przodu, staraj¹c siê oprzeæ na szczud³ach, lecz nie zdo³a³ i uderzy³

o kamienn¹ pod³ogê. Jacky pokona³a ostatnie kilka metrów biegiem;

klown przekrêci³ siê na plecy, wyginaj¹c kark i ukazuj¹c wyszcze-

rzone z bólu ¿ó³te zêby. Jacky wskoczy³a na wygiêty niczym ³uk

brzuch Horrabina i pchnê³a sztyletem w ods³oniête, pomalowane na

bia³o gard³o.

Ostrze zjecha³o na bok, jakby próbowa³a dŸgn¹æ kamieñ bruku;

gdy sztylet potoczy³ siê z brzêkiem po pod³odze, poznaczone czer-

wonymi ¿y³kami oczy zwróci³y siê ku niej i choæ ods³oniête zêby

splamione by³y krwi¹, która wycieka³a tak¿e z uszu klowna, usta

wykrzywi³ grymas, który nie móg³ byæ niczym innym jak tylko

uœmiechem.

– Có¿ tam dzier¿ysz w d³oni, waszmoœæ? – wyszepta³ Horrabin.

Jacky poczu³a w swej wci¹¿ uniesionej d³oni silne mrowienie

i odrzuci³a konwulsyjnie coœ, co jak jej siê zdawa³o, by³o rêkojeœci¹

pozbawionego ostrza sztyletu, a co w rzeczywistoœci okaza³o siê

ma³ym rojem czarnych pszczó³, tak ciemnych i t³ustych jak œliwki.

Jedna z nich u¿¹dli³a j¹ w rekê, nim zdo³a³a ni¹ cisn¹æ, inne zaœ bzy-

cza³y wokó³ jej g³owy, gdy zsunê³a siê z klowna i zaczê³a siê od nie-

go oddalaæ, pe³zn¹c po kamiennej pod³odze.

Tay sta³ pod ³ukiem prowadz¹cym do doku, wci¹¿ trzymaj¹c po-

chodniê.

– Mo¿emy tylko uciekaæ! – krzycza³ do Jacky. – Prêdzej, zanim

siê podniesie!

Jacky pobieg³a w stronê ³uku, œcigana przez pszczo³y, i gdy po chwili

przy³¹czy³a siê do Taya, us³yszeli za plecami krzyk Horrabina:

background image

164

– Dopadnê ciê, ojcze! I zamieniê w stwora, który bêdzie musia³

¿yæ w wodzie!

Uciekinierzy znaleŸli tratwê, wczo³gali siê na ni¹ i odcumowali.

– Co sta³o siê z b³otem na ostrzu sztyletu? – spyta³ Tay tonem

umiarkowanego jedynie zainteresowania.

– Musia³em dŸgn¹æ jedn¹ z tych istot w lochu – wysapa³a Jacky,

rozgniataj¹c o tratwê wyj¹tkowo dokuczliw¹ pszczo³ê. – Zamiast krwi

mia³a chyba zimn¹ wodê. Myœlê, ¿e zmy³a brud z ostrza.

– Ach tak. Ale i tak dzielnie siê spisa³eœ.

Karze³ otworzy³ kiesê przy swoim pasku i wyci¹gn¹³ pigu³kê, któ-

r¹ nastêpnie po³kn¹³. Wstrz¹sn¹³ siê i poda³ tak¹ sam¹ Jacky.

– Co to jest?

– Trucizna – odpar³ Tay. – WeŸ j¹ – to ³atwiejsza œmieræ od tej,

któr¹ ci zada, gdy pochwyci ciê ¿ywcem.

Jacky by³a wstrz¹œniêta.

– Nie! I ty te¿ nie powinieneœ jej po³ykaæ! Mój Bo¿e, spróbuj to

zwymiotowaæ. Myœlê…

– Nie, nie. – Tay wetkn¹³ pochodniê miêdzy deski tratwy i po³o-

¿y³ siê na chropowatym drewnie, wpatruj¹c siê w sun¹ce gór¹ skle-

pienie. – Postanowi³em dziœ rano, ¿e umrê. Powiedzia³ mi, bym przy-

gotowa³ siê do wieczornego przedstawienia: spódniczka, peruka,

polakierowane paznokcie, a ja zdecydowa³em, ¿e… nie. Nie by³em

ju¿ w stanie tego robiæ. Postanowi³em go zabiæ. Widzisz, i tak bym

umar³; cztery lata temu ustanowi³, jak on to nazwa³, jednostronne

ogniwo ¿ycia. To taka czarnoksiêska gadanina. Oznacza³o to, ¿e kie-

dy umrze, ja te¿ umrê. Uwa¿a³, ¿e w ten sposób siê zabezpieczy przede

mn¹. Mo¿e by i tak by³o, gdyby nie zmusza³ mnie bezustannie do

wykonywania tych przeklêtych piosenek i tañców. Bo¿e, jestem œpi¹-

cy. – Uœmiechn¹³ siê b³ogo. – Trudno sobie wyobraziæ… bym przy-

jemniej spêdzi³ ostatnie minuty ¿ycia, ni¿ podczas przeja¿d¿ki ³o-

dzi¹ w towarzystwie m³odej damy.

Jacky otworzy³a szeroko oczy.

– Ty… wiedzia³eœ?

– Och, od pocz¹tku, dziewczyno. Wiem te¿, ¿e jesteœ tym Jackym.

Ze sztucznymi w¹sami. O, tak.

Zamkn¹³ oczy.

Jacky przygl¹da³a siê milcz¹cemu kar³owi, przera¿ona i jednocze-

œnie zafascynowana. Ich tratwa obraca³a siê i obija³a o œciany, niesio-

na nurtem kana³u. Kiedy ju¿ zdawa³o jej siê, ¿e umar³, spyta³a cicho:

– Naprawdê jesteœ jego ojcem?

background image

165

Przestraszy³a siê, gdy odpowiedzia³ s³abym g³osem:

– Tak, dziewczyno. I szczerze mówi¹c nie mogê winiæ go za to,

jak mnie traktowa³. Nie zas³u¿y³em na nic lepszego. Ka¿dy cz³owiek,

który… zmienia swego w³asnego syna, tylko po to, by ch³opak sta³

siê lepszym ¿ebrakiem… Och, wszystko obróci³o siê przeciwko

mnie. – Na ustach Taya pojawi³ siê s³aby uœmiech. – Muszê przy-

znaæ, ¿e ch³opak odp³aci³ mi z nawi¹zk¹! Przej¹³ moj¹ armiê ¿ebra-

cz¹… a potem wys³a³ mnie do szpitala w podziemiach… Robi³ to

wiele, wiele razy… Tak, by³em niegdyœ wysoki … – westchn¹³, a je-

go lewa piêta uderzy³a kilkakrotnie o drewno. Ju¿ po raz drugi w swym

¿yciu patrzy³a na œmieræ cz³owieka.

Przypominaj¹c sobie s³owa Taya, ¿e do kana³u zostan¹ wys³ani

ludzie, by przechwyciæ ich gdzieœ po drodze, Jacky nie czeka³a, a¿

dop³ynie do jednego z dalszych doków, tylko zsunê³a siê do wody.

Zrobi³o siê jej zimno, jednak nie tak bardzo jak podczas niedzielnej

k¹pieli, gdy¿ podziemna rzeka, zwalniaj¹c swój bieg i zwê¿aj¹c siê,

traci³a te¿ swój przenikliwy ch³ód. Przez chwilê Jacky trzyma³a siê

tratwy.

– Spoczywaj w pokoju, Teobaldo – powiedzia³a, po czym ode-

pchnê³a siê.

Kiedy ju¿ zrzuci³a z siebie brudn¹ szatê Ahmeda, bez trudu po-

p³ynê³a pod pr¹d i niebawem zostawi³a tratwꠖ i pochodniꠖ dale-

ko w tyle, posuwaj¹c siê w górê strumienia. Otaczaj¹ca j¹ ciemnoœæ

nie by³a jednak groŸna i Jacky wyczuwa³a instynktownie, ¿e g³êbsza

rzeka, ta, na której zdawa³o siê, ¿e „widzia³a” ³ódŸ, nie mia³a po³¹-

czenia z tym kana³em, a mo¿e i nawet z Tamiz¹.

Zza jej pleców dobieg³o echo jakichœ g³osów – „Kto to, u diab³a,

mia³ byæ?”, spyta³ ktoœ. „Stary Dungy i ten Hindus”, odpowiedzia³

ktoœ inny. „No dobra, ch³opaki Pete’a zatrzymaj¹ ich w doku pod

Covent Garden” –  na powierzchni wody, a tak¿e na œcianach i skle-

pieniu po³yskiwa³o ¿ó³te œwiat³o. Zawróci³a, przebieraj¹c bezg³oœnie

d³oñmi i nogami, i zobaczy³a w oddali dok, z którego wyp³ynêli. Sta³o

kilku mê¿czyzn z pochodniami, choæ nie dostrzeg³a wœród nich Hor-

rabina.

– Musz¹ byæ szaleni – komentowa³ jeden, a jego g³os niós³ siê wy-

raŸnie po wodzie. – A mo¿e uwa¿ali, ¿e Hindus zna lepsze zaklêcia. Cie-

kawie by³oby je us³yszeæ… Au! Do diab³a, jak siê tu dosta³a osa?

– Jezu, jeszcze jedna! ChodŸcie, nie mamy tu nic do roboty. Wra-

cajmy na górê, popatrzymy sobie, jak ich przyprowadz¹. Bêdzie nie-

z³a zabawa, klown kaza³ otworzyæ szpital.

background image

166

Mê¿czyŸni oddalili siê pospiesznie i w tunelu zapanowa³a ciem-

noœæ; jeszcze przez jakiœ czas ³uk jarzy³ siê pomarañczowym bla-

skiem, lecz potem, gdy pochodnie zniknê³y, prowadz¹cy na górê ko-

rytarz pogr¹¿y³ siê w nieprzeniknionym mroku. Jacky p³ynê³a wy-

trwale w stronê obrazu, jaki utrwali³ jej siê pod powiekami, pilnuj¹c

siê, by nie odwróciæ g³owy, choæ czu³a, ¿e sztuczna broda odklei³a

siê i œlizga siê po jej ramieniu. Po kilku minutach uderzy³a g³ow¹

w drewniane bale przystani. Podci¹gnê³a siê i usiad³a zdyszana na

pomoœcie. Mia³a na sobie tylko krótkie spodenki, gdy zaœ siêgnê³a

rêk¹ do w³osów, by zaczesaæ je do ty³u, zauwa¿y³a, ¿e jej w¹sy od-

klei³y siê razem z brod¹.

Pomyœla³a, ¿e nie jest to strój, w którym uda jej siê wymkn¹æ nie-

postrze¿enie ze Szczurzego Zamku.

Przemknê³a pe³na lêku pod ³ukiem, ¿a³uj¹c, ¿e nie ma ju¿ sztyle-

tu. S³ysza³a w ciszy bzycz¹c¹ gdzieœ pszczo³ê. D³ugi korytarz by³

najwyraŸniej pusty; wiêc ruszy³a przed siebie, przystaj¹c czêsto, by

nads³uchiwaæ odg³osów pogoni.

Wesz³a po schodach na szeroki podest i szukaj¹c po omacku na-

stêpnej kondygnacji otar³a siê o drewniane drzwi. W szparach miê-

dzy drzwiami a framug¹ ani te¿ miêdzy deskami nie widaæ by³o

najmmniejszej nawet smu¿ki œwiat³a, wiêc albo izba za tymi drzwia-

mi by³a ciemna jak same schody, albo te¿ drzwi by³y wyj¹tkowo

solidne.

Nacisnê³a klamkꠖ nie by³y zamkniête – i uchyli³a je troszeczkê.

Na schody nie przedosta³o siê ¿adne œwiat³o, wesz³a wiêc czym prê-

dzej do œrodka i zamknê³a za sob¹ drzwi.

Nie mia³a jak skrzesaæ œwiat³a, nawet gdyby siê na to odwa¿y³a,

przeprowadzi³a wiêc rekonesans dotykiem d³oni, obchodz¹c pokój

dooko³a, a¿ dotar³a z powrotem do drzwi, po czym przesz³a ostro¿-

nie na skos, przez œrodek pod³ogi. Natknê³a siê na w¹skie, staran-

nie zas³ane ³ó¿ko, komódkê z kilkoma ksi¹¿kami, stó³, na którym

wymaca³a d³oñmi butelkê i kubek – pow¹cha³a go i poczu³a ostr¹

woñ d¿inu – i wreszcie, w k¹cie, krzes³o ze z³o¿onym ubraniem.

Jacky dziêkowa³a Bogu, gdy¿ wymaca³a krótk¹ sukienkê, perukê,

zestaw do makija¿u i parê bardzo starych, skórzanych pantofli dam-

skich.

To istny cud, ¿e znalaz³am coœ takiego, pomyœla³a. Po chwili przy-

pomnia³a sobie, ¿e stary Teobaldo mówi³ coœ o wystêpie, jaki mia³

daæ tego wieczoru; musia³ to byæ jego pokój, a kostium przygotowa³

sobie ju¿ wczeœniej, nim zdecydowa³ siê umrzeæ. Choæ niczego nie

background image

167

widzia³a, rozejrza³a siê ciekawie wokó³. ¯a³owa³a, ¿e nie mo¿e zo-

baczyæ, jakie ksi¹¿ki le¿¹ na komódce.

Len Carrington usiad³ w pokoju frontowym i napi³ siê z p³askiej

flaszki, nie dbaj¹c o to, ¿e ktoœ mo¿e go zobaczyæ. Zastanawia³ siê,

jak to siê sta³o, ¿e z nie wiadomej przyczyny w³aœnie on zosta³ mia-

nowany zastêpc¹ klowna. Dlatego musia³ ³agodziæ gniew doktora

Romany, oceniaæ niezadowalaj¹ce raporty nadsy³ane co parê minut

przez grupê œcigaj¹c¹ dwóch uciekinierów i w koñcu zapewniaæ

wœciek³ego Horrabina, który jêcza³ le¿¹c w hamaku, najwidoczniej

ca³y poparzony, ¿e robi siê wszystko, by naprawiæ sytuacjê. Carring-

ton nie wiedzia³ nawet, co siê w³aœciwie sta³o. S³ysza³, ¿e tañcz¹cy

karze³ próbowa³ zabiæ Horrabina i ¿e póŸniej umkn¹³ podziemn¹ rzek¹

z Hindusem; ale jeœli tak by³o, to dlaczego, na Boga, doktor Roma-

ny chcia³ rozmawiaæ jedynie z Hindusem?

Ktoœ wchodzi³ po schodach, wracaj¹c z piwnicy. Carrington przez

chwilê zastanawia³ siê, czy nie wstaæ, ale po chwili da³ sobie spokój.

Okaza³o siê, zupe³nie niespodziewanie, ¿e to kobieta. Jej nastro-

szone w³osy przypomina³y gniazdo jakiegoœ gryzonia, strój zaœ, któ-

ry mia³a na sobie, le¿a³ fatalnie, ale twarz pod grub¹ warstw¹ pudru

i ró¿u by³a ³adna.

– Powiedzieli mi, ¿e znajdê Horrabina na dole – stwierdzi³a spo-

kojnie, jakby obecnoœæ kobiety w Szczurzym Zamku nie by³a czymœ

równie niezwyk³ym jak wizyta konia w katedrze Westminsterskiej. –

Ale go nie widzia³am.

– Nie – odpar³ Carrington, podnosz¹c siê z miejsca. – On jest…

w nie najlepszym stanie. Co, u diab³a, tu robisz?

– Jestem od Katie Dunningan, która prowadzi pensjonaty przy

Piccadilly. Mam umówiæ spotkanie; pewnie ten goœæ Horrabin chce

wykupiæ udzia³y.

Carrington zamruga³ zdziwiony. O ile siê orientowa³, klown nie

zajmowa³ siê dotychczas prostytucj¹, ale teraz widocznie mia³o siê

to zmieniæ. By³o poza tym nie do pomyœlenia, by m³oda dziewczyna

zjawi³a siê w tym miejscu bez konkretnego powodu. Odprê¿y³ siꠖ

z pewnoœci¹ nie mia³a nic wspólnego z dwoma uciekinierami.

– Obawiam siê, ¿e nie mo¿esz siê teraz z nim spotkaæ. Lepiej st¹d

wyjdŸ i powiedz tej Dunningan, ¿eby nastêpnym razem przys³a³a

mê¿czyznê! Bêdziesz mia³a szczêœcie, jak ciê zgwa³c¹ mniej ni¿ z tu-

zin razy, nim opuœcisz ten budynek.

background image

168

– No to mi po¿ycz nó¿.

– Co, niby dlaczego?

Jacky mrugnê³a do niego.

– Bywasz na Piccadilly?

Twarz Carringtona rozjaœni³ z wolna uœmiech. Obj¹³ j¹ ramieniem.

– Nie, nie, nie chodzi o mnie – doda³a pospiesznie. – Ja, hmm…

jestem chora. Ale mamy na Piccadilly czyste dziewczyny. Chcesz,

¿ebym poda³a ci has³o, dziêki któremu bêdziesz mia³ jedn¹ za dar-

mo, czy nie?

Carrington odsun¹³ siê od niej, ale siêgn¹³ z niechêci¹ pod p³aszcz

i wyci¹gn¹³ nó¿ w skórzanej pochwie.

– Masz – powiedzia³. – Co to za has³o?

Jacky wymówi³a najbardziej obrzydliwy zwrot, jaki kiedykolwiek

s³ysza³a.

– Wiem, ¿e to brzmi g³upio, ale tak jest. WejdŸ do jednego z do-

mów, podejdŸ do wykidaj³y, który stoi przy drzwiach, i szepnij mu to

na ucho.

Jacky wysz³a niespiesznie ze Szczurzego Zamku, czyszcz¹c sobie

ostentacyjnie no¿em paznokcie.

background image

169

Rozdzia³ 7

M³odoœæ, Natura i Jowisz ³agodny

P³omieñ mej lampy syc¹ dorodny,

Lecz Romanelli tak krzepki by³.

Pokona³ ow¹ trójkê, a lampê rozbi³ w py³.

Lord Byron, w liœcie z Patras,

3 paŸdziernika, 1810

D

oyle ockn¹³ siê w sobotni poranek na legowisku ze s³omy i uœwia-

domi³ sobie, ¿e dojrza³ do podjêcia pewnej decyzji; perspektywa tego,

co zamierza³ uczyniæ, sprawi³a, ¿e zasch³o mu w ustach, a d³onie dr¿a-

³y, lecz by³ to jednak objaw zdrowego podniecenia, jakie odczuwa

siê przed trudnym zadaniem, które cz³owiek sobie postawi³, i przy-

nosi³a ulgê po tygodniu ponurego zmagania siê z samym sob¹.

Zda³ sobie sprawê, ¿e wi¹zanie wszelkich nadziei z interwencj¹

Ashblessa by³o b³êdem. Nawet gdyby zdo³a³ odszukaæ poetê, to i tak

by³o czyst¹ fantazj¹ przypuszczaæ, ¿e Ashbless zechcia³by, czy te¿

móg³, zrobiæ cokolwiek, by mu pomóc. Konflikt dotyczy³ jego i dok-

tora Romany, a konfrontacja by³a jedyn¹ drog¹ rozwi¹zania owego

konfliktu. Wiedzia³, ¿e im prêdzej siê to stanie, tym lepiej; gdy¿ jego

zdrowie zdecydowanie siê pogarsza³o.

Poprosi³ Kusiaka o wolny dzieñ, a stary cz³owiek udzieli³ mu go

z radoœci¹, gdy¿ rozdzieraj¹cy kaszel Doyle’a odstrasza³ klientów.

Doyle zebra³ swe skromne oszczêdnoœci i kupi³ to, co uzna³ za œro-

dek zabezpieczaj¹cy: porysowany i zardzewia³y pistolet ska³kowy,

z którego, jak dowodzi³ w³aœciciel sklepu z przyborami marynarski-

mi, naprawdê mo¿na strzeliæ, i którego Doyle chcia³ u¿yæ, gro¿¹c

doktorowi samobójstwem, gdyby ten chcia³ go pochwyciæ. Poprzed-

background image

170

niego wieczoru, na moœcie Londyñskim, Jacky opowiedzia³ mu o nie-

udanym zamachu na ¿ycie Horrabina, i teraz Doyle ¿a³owa³, ¿e nie ma

pigu³ki, któr¹ karze³ zaoferowa³ Jacky’emu; ³atwiej by³oby trzymaæ j¹

w zêbach ni¿ taszczyæ ze sob¹ pistolet przystawiony do g³owy.

Uœwiadamiaj¹c sobie, ¿e zmêczy³oby mu siê ramiê, gdyby przy-

padkiem musia³ d³ugo trzymaæ broñ wymierzon¹ w siebie, zdj¹³ pa-

sek, przeci¹gn¹³ jeden koniec przez os³onê spustu, a nastêpnie za-

wiesi³ sobie pistolet na szyi. Dziêki zapiêtemu szczelnie p³aszczowi

i szalikowi, który zakrywa³ wylot lufy pistoletu wciskaj¹cej siê

w miêkk¹ skórê podbródka, nic nie by³o widaæ, a broñ znajdowa³a

siê w takiej pozycji, ¿e wystarczy³ jeden ruch kciuka, miêdzy drugim

a trzecim guzikiem p³aszcza, by kula przeszy³a mu usta, podniebie-

nie, przegrodê nosow¹, mózg, po czym wysz³a tu¿ przy ciemieniu.

Na Bishopsgate Street spotka³ ¿ebraka z domu kapitana Jacka i po

krótkim powitaniu stary cz³owiek powiedzia³ mu, ¿e obóz doktora

Romany znajduje siê obecnie na polu przy pó³nocnym koñcu Go-

swell Road, a Cyganie przepowiadaj¹ przysz³oœæ arystokratom z West

Endu i sprzedaj¹ eliksiry mi³osne i trucizny mieszkañcom ruder przy

Golden Lane.

Doyle podziêkowa³ mu, kaza³ pozdrowiæ znajomych i skrêci³ na

wschód, w London Wall Street. Gdy przechodzi³ przez Coleman

Street – jak sobie uœwiadomi³, zaledwie jedn¹ przecznicê od domu,

w którym urodzi³ siê Keats – pos³ysza³, jak ktoœ gwi¿d¿e po pó³noc-

nej stronie ulicy.

By³y to trzy pierwsze takty – wysoki-niski-niski – Yesterday.

Z drugiej strony Coleman Street odpowiedziano dziewiêcioma

kolejnymi taktami.

Tym razem nie mia³ ¿adnych w¹tpliwoœci. Nie by³ jedynym cz³o-

wiekiem z dwudziestego wieku w 1810 roku. Czuj¹c, jak mocno bije

mu serce, przebieg³ na drug¹ stronê ulicy i przystan¹³, rozgl¹daj¹c

siê gor¹czkowo wokó³. Wielu ludzi patrzy³o na niego, on zaœ zagl¹-

da³ w ka¿d¹ rozbawion¹ czy niezadowolon¹ twarz, maj¹c nadziejê,

¿e w jakiœ sposób rozpozna coœ znajomego ze swego stulecia; ale

wszyscy sprawiali wra¿enie miejscowych obywateli.

Zrobi³ kilka niepewnych kroków po Coleman Street, nim dostrzeg³

powóz stoj¹cy przy krawê¿niku po drugiej stronie ulicy. Jego boczne

okno by³o otwarte i Doyle widzia³ niewyraŸn¹ sylwetkê pasa¿era sie-

dz¹cego w œrodku. Nagle straci³ grunt pod nogami, ale sekundê wcze-

œniej dojrza³ w powozie b³ysk wystrza³u, lecz to, co us³ysza³, by³o

detonacj¹ jego w³asnego pistoletu ukrytego pod p³aszczem, gdy kula

background image

171

strzaska³a mechanizm kurka i zapali³a proch; odwróci³ siê szybko,

kiedy wiêc broñ wypali³a, jej lufa znajdowa³a siê tu¿ przy jego bro-

dzie, nie pod ni¹, i rozpalona do czerwonoœci kula jedynie rozora³a

mu policzek i oderwa³a prawe ucho, zamiast rozwaliæ g³owê.

Le¿a³ skulony w k³êbek, nie s³ysz¹c turkotania oddalaj¹cego siê

powozu. Uœwiadamia³ sobie mgliœcie, ¿e dosz³o do eksplozji i ¿e jest

ranny i zalany krwi¹. Bola³a go strasznie klatka piersiowa, lecz gdy

rozchyli³ zdrêtwia³ymi d³oñmi spalone prochem strzêpy koszuli i od-

sun¹³ na bok dymi¹cy, roztrzaskany pistolet, stwierdzi³, ¿e nie od-

niós³ chyba œmiertelnej rany; wyczuwa³ tylko mnóstwo oparzeñ i za-

draœniêæ. Dzwoni³o mu w uszach, w prawym bardziej ni¿ w lewym;

by³ w³aœciwie pozbawiony czucia po jednej stronie g³owy, jakby do-

sta³ zastrzyk z nowokainy. Pomaca³ tam i wyczu³ gor¹c¹ strugê krwi

i brak kawa³ka ucha. Co na Boga siê wydarzy³o?

Przekrêci³ siê na bok, próbuj¹c siê podnieœæ, gdy podesz³o kilku

ludzi i ze wspó³czuciem, lecz niezbyt delikatnie, pomog³o mu wstaæ.

Doyle jak przez mg³ê s³ysza³, co mówi¹.

– ¯yjesz, cz³owieku?

– Po co pytasz, spójrz, dosta³ w sam¹ g³owê.

– Ten w powozie do niego strzeli³.

– Bzdura, wszystko widzia³em, to jego pierœ eksplodowa³a. Mia³

tam bombê. To jeden z tych francuskich szpiegów z Leicester Square.

– Ej, spójrzcie – zawo³a³ ktoœ. – Ma przywi¹zany do szyi pisto-

let, ca³kiem roztrzaskany. – Obróci³ twarz Doyle’a ku sobie. – Po co

go, u diab³a, nosisz w ten sposób?

Doyle chcia³ jak najszybciej oddaliæ siê stamt¹d.

– Ja… w³aœnie go kupi³em – wymamrota³. – Myœla³em, ¿e to do-

bry sposób, ¿eby go zanieœæ do domu. Hmm… chyba sam wystrzeli³.

– Ten cz³owiek to idiota – oœwiadczy³ któryœ, zwracaj¹c siê zaœ

do Doyle’a powiedzia³: – I tak siê ju¿ na nic nie przyda. Sam widzia-

³eœ, ¿e rozpad³ siê na kawa³ki po pierwszym strzale. No dobra, chodŸ

ze mn¹, zaprowadzimy ciê do doktora, który za³ata ci g³owê.

– Nie! – zaprotestowa³ Doyle, nie mog¹c sobie przypomnieæ, czy

w 1810 roku œrodki dezynfekuj¹ce by³y ju¿ w powszechnym u¿yciu,

i choæ nie by³ w stanie myœleæ jasno, wiedzia³, ¿e nie ma ochoty z³a-

paæ jakiejœ paskudnej infekcji od nie mytych r¹k i nici chirurgicz-

nych. – Dajcie mi tylko… trochê brandy. Mocnej brandy. Albo whi-

sky – wszystko jedno co, byle z alkoholem.

background image

172

– Wiedzia³em! – zawo³a³ cienkim g³osikiem starszy mê¿czyzna,

który nie widzia³ dok³adnie, co siê wydarzy³o. – To podstêp. Pewnie

straci³ ucho dawno temu i teraz chodzi po Londynie udaj¹c, ¿e ktoœ

mu je odstrzeli³, a naiwni stawiaj¹ mu drinka.

– Akurat – zaprotestowa³ ktoœ inny. – Patrz, tam le¿y kawa³ek jego

ucha. Ocho! Uwa¿ajcie! Bêdzie rzyga³!

Doyle rzeczywiœcie zwymiotowa³. Po chwili pozbiera³ siê i ruszy³

przez coraz obojêtniejszy t³um. Nieœwiadomy ciekawskich spojrzeñ,

zrzuci³ z ramion p³aszcz, podar³ resztki koszuli i obwi¹za³ nimi g³o-

wê, by zatamowaæ krew, która kapa³a na trotuar i œcieka³a mu po

rêkach; znowu za³o¿y³ p³aszcz, po czym, os³abiony szokiem i up³y-

wem krwi, oddali³ siê chwiejnym krokiem, by poszukaæ jakiejœ knaj-

py. Chocia¿ nie by³ w tej chwili niczego pewien, czerpa³ pociechê

z myœli, ¿e kupno pistoletu, który zwiesza³ mu siê teraz z szyi, nie

pozbawi³o go do koñca gotówki, której starczy³oby jeszcze na dwie

brandy; jedn¹ zamierza³ nas¹czyæ banda¿, drug¹ zaœ wlaæ, i to szyb-

ko, do gard³a.

Dwa dni póŸniej znów us³ysza³ melodiê Beatlesów.

Kiedy wróci³ w niedzielne popo³udnie do Kusiaka i pchn¹³ drzwi

frontowe, po czym wszed³ chwiejnym krokiem do sieni, stary szyn-

karz podniós³ wzrok znad jakiejœ ksiêgi z wyrazem przera¿enia na

twarzy, które szybko przerodzi³o siê w gniew. Przerwa³ niesk³adne

wyjaœnienia Doyle’a, wydaj¹c zwiêz³e polecenie, by po³o¿ono go do

³ó¿ka w wolnej izbie i pilnowano, dopóki „dusza nie uleci przez sufit

albo przeklête nogi nie wyjd¹ wraz z nim przez tylne drzwi”. Podsta-

wi³ piêœæ pod brodê Doyle’a i zmusi³ go do uniesienia bladej twarzy.

„Nie obchodzi mnie, którêdy, Doyle, ale wyniesiesz siê st¹d tak szybko

jak bêdzie to tylko mo¿liwe – rozumiesz mnie, co?”.

Doyle wyprostowa³ siê i zdoby³ siê na jak¹œ pe³n¹ godnoœci odpo-

wiedŸ, której póŸniej nie móg³ sobie przypomnieæ, po czym nagle

run¹³ do ty³u jak podciête drzewo; kiedy uderzy³ o pod³ogê ca³¹ d³u-

goœci¹ cia³a, ta zadudni³a niczym bêben.

Kusiak, z pewn¹ ulg¹, uzna³ go za zmar³ego i kaza³ wynieœæ na

podwórko, sk¹d mia³ go zabraæ posterunkowy, lecz gdy dwóch kuch-

cików dowlok³o bezw³adne cia³o do tylnego wyjœcia, Doyle usiad³,

rozejrza³ siê nieprzytomnie i stwierdzi³: „Lot 801 do Londynu – ma

pan dla mnie bilet. Jest op³acony – przez Darrowa z IBID. W czym

problem?” – po czym znów straci³ przytomnoœæ.

background image

173

Kusiak, znu¿ony, przekl¹³ Doyle’a i nieobecn¹ Jacky, a nastêpnie

kaza³ ch³opcom zanieœæ nieprzytomnego i niepo¿¹danego goœcia do

najmniejszej wolnej izby i zagl¹daæ do niego od czasu do czasu, do-

póki nie zechce wreszcie ³askawie umrzeæ.

Przez dwa dni Doyle le¿a³ bezw³adnie na w¹skim ³ó¿ku w pozba-

wionej okien izdebce o dziwacznym kszta³cie, znajduj¹cej siê pod

schodami, ¿ywiony znakomit¹ zup¹ rybn¹ Kusiaka i ciemnym piwem,

œpi¹c przez wiêkszoœæ czasu; we wtorek wieczorem wsta³ i wyszed³

do sieni, gdzie dojrza³ go przepasany fartuchem Kusiak, który stwier-

dzi³, ¿e skoro Doyle wyzdrowia³ na tyle, by opuœciæ swoj¹ izdebkê,

to jest te¿ doœæ zdrowy, by opuœciæ gospodê.

Kiedy Doyle w³o¿y³ p³aszcz i zszed³ po kilku wypaczonych stop-

niach na ulicê, us³ysza³, jak coœ brzêknê³o za jego plecami o trotuar.

Odwróci³ siê i zobaczy³, ¿e Kusiak wyrzuci³ w œlad za nim jego pi-

stolet. Cofn¹³ siê i podniós³ go, gdy¿ móg³ dostaæ za niego kilka pen-

sów w jednym z licznych lombardów handluj¹cych wszelk¹ starzy-

zn¹, a w obecnej sytuacji zdobycie trzech pensów podwoi³oby jego

fortunê.

Z pewnoœci¹ jest ca³kowicie zniszczony, pomyœla³, podnosz¹c go

z ziemi. Mechanizmu kurka nie by³o w ogóle, ³o¿ysko by³o roz³upa-

ne, a g³êboko w drewnie tkwi³ zniekszta³cony korpus pocisku, który

go ugodzi³. Doyle wstrz¹sn¹³ siê, uœwiadamiaj¹c sobie, ¿e kula prze-

szy³aby mu pierœ, gdyby nie natrafi³a na pistolet.

Przyjrza³ siê pociskowi dok³adniej; mia³ p³askie dno jak pociski

wystrzeliwane z ³usek. To nie by³a wcale kula.

No tak, to tylko potwierdza moje przypuszczenia, pomyœla³. Ta-

kie pociski nie pojawi³y siê przed 1850. A zatem s¹ tu, to znaczy

teraz, ludzie z dwudziestego wieku, którzy z jakichœ powodów pa³a-

j¹ do mnie wrogoœci¹. Co oni, u licha, maj¹ przeciwko mnie? I po-

myœla³ jeszcze: Zastanawiam siê, kto to, u diab³a, jest?

Dotar³ do Borough High Street. Po prawej stronie widaæ by³o po-

nur¹ bry³ê szpitala œw. Tomasza, a po lewej wynurza³ siê ze zmierz-

chu most Londyñski, spinaj¹cy oba brzegi szerokiej Tamizy, której

zmarszczone, szaroo³owiane oblicze zaczê³o ju¿ migotaæ pierwszym

œwiat³em wieczoru. Zdawa³o siê, ¿e druga strona rzeki jest bardziej

przyjazna, wiêc Doyle skrêci³ w lewo. Ale dlaczego, pyta³ samego

siebie id¹c w stronê mostu, podró¿uj¹cy w czasie mieliby w³óczyæ

siê po Londynie 1810 roku? I dlaczego, na litoœæ bosk¹, próbuj¹ mnie

zabiæ? Dlaczego mnie po prostu nie zabior¹ z powrotem? Czy uwa-

¿aj¹, ¿e chcê byæ tu… teraz?

background image

174

Uderzy³a go pewna myœl. Czy to dlatego, ¿e szukam Ashblessa?

Mo¿e mia³ jednak pojawiæ siê w Jamaica Coffee House, ale go upro-

wadzili; a poniewa¿ sam przyby³em z przysz³oœci, zauwa¿y³bym jego

nieobecnoœæ, wiêc nie chc¹, bym komukolwiek o tym mówi³.

Gdy dotar³ do ³agodnie wygiêtego wierzcho³ka mostu, przystan¹³

i opieraj¹c siê o zwieñczenie kamiennej balustrady powiód³ wzro-

kiem wzd³u¿ rzeki, ku ciemniej¹cemu zachodowi s³oñca, które wy-

dobywa³o z mroku piêæ ³uków Blackfriar’s Bridge oddalonego o bli-

sko kilometr, w górê Tamizy.

Spróbujê jeszcze raz spotkaæ siê z doktorem Romany, pomyœla³.

Sprawa jest pewnie przegrana, ale muszê zrobiæ wszystko, by wróciæ

do roku 1983. – Westchn¹³, u¿alaj¹c siê przez chwilê nad sob¹. –

Gdyby tylko chodzi³o o ten bronchit czy zapalenie p³uc, to móg³bym

tu pozostaæ i próbowaæ siê leczyæ, a potem jakoœ u³o¿yæ sobie tu i te-

raz ¿ycie; ale nie w sytuacji, gdy dwie niew¹tpliwie potê¿ne grupy

walcz¹ o cz³owieka, z których jedna próbuje go zabiæ, a druga chce

poddaæ torturom.

Odsun¹³ siê od balustrady i ruszy³ w dó³ pó³nocnego przês³a mo-

stu. Oczywiœcie, móg³bym po prostu opuœciæ miasto, mówi³ sobie.

Zejœæ od razu na brzeg, ukraœæ jak¹œ ³ódŸ i odp³yn¹æ; pr¹d zaniós³by

mnie do Gravesend czy gdziekolwiek. Zacz¹æ nowe ¿ycie.

Kiedy otrz¹sn¹³ siê ze swych myœli, by³ ju¿ poza mostem i prze-

chodzi³ w³aœnie Thames Street. Powiód³ wzrokim wzd³u¿ oœwietlo-

nej latarniami ulicy, przypominaj¹c sobie dzieñ sprzed dwóch i pó³

tygodnia, kiedy to niemal pozwoli³ siê temu ¿ebrakowi udaj¹cemu

œlepotê zaprowadziæ do Horrabina, a potem zosta³ uratowany przez

Skate’a Benjamina.

Na ulicach by³o w ten wtorkowy wieczór niewielu ludzi, a z pubów

i jad³odajni przy Gracechurch Street nie dochodzi³ gwar, jedynie blask

œwiate³. Doyle us³ysza³ z daleka gwizdan¹ melodiê. Znowu Yesterday.

Kiedy min¹³ pierwszy moment œlepej paniki, Doyle uœmiechn¹³

siê rozbawiony ponuro, ¿e ta melodia wywo³uje w nim odruchy Pa-

w³owa i natychmiast schowa³ siê we wnêce wejœciowej jakiegoœ domu,

wyszarpn¹³ z kieszeni p³aszcza zepsuty pistolet i uniós³ nad g³ow¹

jak maczugê. Teraz, gdy uœwiadomi³ sobie, ¿e dŸwiêk dociera z miej-

sca oddalonego o co najmniej przecznicê, opuœci³ broñ i odetchn¹³,

chocia¿ serce bi³o mu jak oszala³e. Wyjrza³ ostro¿nie ze swojej ni-

szy, nie chc¹c, by go zauwa¿ono. Po kilku chwilach gwi¿d¿¹cy wy-

szed³ zza rogu Eastcheap i zacz¹³ iœæ w dó³ Gracechurch, w stronê

Doyle’a, ale po drugiej stronie ulicy.

background image

175

Mê¿czyzna by³ wysoki i wygl¹da³ na pijanego. Mia³ na g³owie

zakrywaj¹cy twarz kapelusz o szerokim rondzie i zatacza³ siê na boki,

choæ raz przystan¹³, by wykonaæ niezgrabn¹ parodiê stepowania,

akompaniuj¹c sobie szybkim gwizdaniem. Gdy mia³ ju¿ min¹æ kry-

jówkê Doyle’a, uniós³ gwa³townie g³owê i zauwa¿y³ po prawej stro-

nie w¹ski, Ÿle oœwietlony budynek, w którym mieœci³ siê pub o na-

zwie Czujny Rowsby. Mê¿czyzna przesta³ gwizdaæ, poklepa³ siê po

kieszeni, po czym, uspokojony brzêkiem monet, pchn¹³ drzwi z okr¹-

g³ymi okienkami i znikn¹³ w œrodku.

Doyle ruszy³ czym prêdzej na po³udnie, w stronê rzeki i Grave-

send, lecz po kilku krokach przystan¹³ i zerkn¹³ na pub.

Czy naprawdê mo¿esz przed tym uciec? Ten facet z pewnoœci¹

jest sam, poza tym nie wydaje siê w tej chwili szczególnie niebez-

pieczny, pomyœla³. Nie b¹dŸ idiot¹ – protestowa³ jakiœ bojaŸliwy g³os

w jego umyœle. Wynoœ siê st¹d do wszystkich diab³ów!

Zmaga³ siê przez chwilê ze sob¹, po czym z wahaniem, niemal na

palcach, przeszed³ na drug¹ stronê ulicy i zbli¿y³ siê do drewnianych

drzwi pubu. Szyld ze star¹ nazw¹ ko³ysa³ siê z jêkiem na ³añcuchach,

podczas gdy Doyle stara³ siê zapanowaæ nad nerwami i nacisn¹æ

w koñcu ¿elazn¹ klamkê w kszta³cie litery S.

Uwolniono go od koniecznoœci podjêcia decyzji, gdy drzwi siê

gwa³townie otworzy³y i na trotuar wytoczy³ siê wysoki, têgi mê¿czy-

zna, niemal pchany pr¹dem ciep³ego powietrza p³yn¹cego z pubu.

Cuchn¹³ wo³owin¹, piwem i ³ojem œwiec.

– Masz problem, przyjacielu? – zawo³a³ g³oœno mê¿czyzna. – Brak

ci pensa na piwo? Masz. Kiedy Morningstar pije, wszyscy pij¹. –

Wrzuci³ Doyle’owi do kieszeni garœæ miedzianych monet. – W³aŸ do

œrodka.

Morningstar po³o¿y³ sw¹ potê¿n¹ ³apê miêdzy ³opatkami Doyle’a

i wepchn¹³ go do pubu.

Chowaj¹c twarz przed siedz¹cymi przy stolikach i w boksach,

Doyle ruszy³ czym prêdzej w stronê d³ugiego kontuaru przy koñcu

sali i zamówi³ u znudzonego szynkarza piwo. Spuœci³ sobie w³osy na

czo³o i zas³aniaj¹c siê podniesion¹ do ust ciê¿k¹ szklank¹ odwróci³

siê bokiem do kontuaru i zacz¹³ powoli penetrowaæ salê, ³ykaj¹c przy

okazji piwa.

Nagle znieruchomia³, niemal siê d³awi¹c. Mê¿czyzna, który gwiz-

da³ na ulicy, siedzia³ w boksie pod przeciwleg³¹ œcian¹; kapelusz le¿a³

obok szklanki z piwem, a œwieczka na stole dobywa³a z mroku jego

zmizerowan¹ twarz o mêtnych oczach. By³ to Steerforth Benner.

background image

176

Kiedy Doyle upewni³ siê, ¿e siê nie myli ani nie ulega halucynacji,

³ykn¹³ piwa. Dlaczego Benner nie wróci³ z pozosta³ymi? Czy ktoœ

jeszcze nie zd¹¿y³ na odjazd? Doyle odsun¹³ siê od kontuaru i pod-

szed³ ze swoim piwem do stolika Bennera. Wsun¹³ drug¹ rêkê do

kieszeni p³aszcza i uj¹³ rêkojeœæ rozbitego pistoletu.

Wielki mê¿czyzna o piaskowych w³osach nie podniós³ wzroku,

wiêc Doyle przesuwa³ pod p³aszczem pistolet, a¿ w koñcu lufa wy-

pchnê³a materia³, i potrz¹sn¹³ siedz¹cego za ramiê.

Benner spojrza³ poirytowany w górê, marszcz¹c brwi.

– Tak? – spyta³, po czym doda³ ju¿ ostro¿niej: – O co chodzi?

Doyle straci³ cierpliwoœæ. Czy ten cz³owiek musia³ byæ akurat

pijany?

– To ja, Steerforth. Ja – Doyle. – Usiad³ po drugiej stronie sto³u,

celowo uderzaj¹c luf¹ pistoletu o blat. – Mam tu broñ – powiedzia³ –

i jest ona wymierzona, jak widzisz, prosto w twoje serce. A teraz

chcia³bym, ¿ebyœ odpowiedzia³ na kilka pytañ.

Benner gapi³ siê na niego szeroko otwartymi oczami, w których

malowa³o siê przera¿enie. Opad³a mu szczêka. Po chwili zacz¹³ szyb-

ko mówiæ, wyrzucaj¹c z siebie be³kotliwie s³owa:

– Chryste, Brendan, nie zadrêczaj mnie, jesteœ prawdziwy, to zna-

czy tam, dobry Bo¿e, nie jesteœ duchem albo to delirium tremens,

prawda? Powiedz coœ, do diab³a!

Doyle potrz¹sn¹³ z obrzydzeniem g³ow¹.

– Powinienem udawaæ ducha, ¿eby zobaczyæ jak pêkasz. WeŸ siê

w garœæ. Jestem rzeczywisty. Czy duchy pij¹ piwo? – Doyle przechyli³

szklankê do ust, nie spuszczaj¹c wzroku z Bennera. – Wiesz oczywi-

œcie, ¿e zosta³em postrzelony w niedzielê. Powiedz mi, kto to zrobi³

i dlaczego oraz kto jeszcze krêci siê po okolicy, gwi¿d¿¹c Yesterday.

– Wszyscy, Brendan – odpar³ szczerze Benner. – Wszyscy ch³op-

cy, z którymi Darrow tu wróci³. Ta melodia to ich znak rozpoznaw-

czy, jak te trzy takty, którymi w West Side Story nawo³uj¹ siê ci z ban-

dy Portorykañczyków.

– Darrow? On tu jest? Myœla³em, ¿e podró¿ powrotna odby³a siê

bez przeszkód.

– Ta, w której ty uczestniczy³eœ? Pewnie. Wszyscy prócz ciebie wró-

cili bez ¿adnych problemów. – Benner potrz¹sn¹³ w zamyœleniu g³ow¹. –

Nigdy nie przysz³o mi do g³owy, ¿e chcesz tu zostaæ, Brendan.

– Wcale nie chcia³em. Porwa³ mnie jeden zwariowany Cygan.

Ale co siê w³aœciwie sta³o? Darrow powtórnie tu wróci³? Jakim cu-

dem? Znalaz³ nowe szczeliny?

background image

177

– Nie. A po có¿ mia³by ich szukaæ? Pos³uchaj, ca³y ten wyk³ad

Coleridge’a by³ po prostu szczêœliwym trafem, dziêki któremu Dar-

row móg³ sfinansowaæ swój prawdziwy zamiar, to znaczy przenie-

sienie siê do cholernego 1810 na sta³e. Zatrudni³ bieg³ych w historii

ch³opaków o szerokich horyzontach, którzy mieli stanowiæ jego œwi-

tê; to by³o w³aœnie moje zadanie, o którym nie chcia³em ci mówiæ,

pamiêtasz? I wtedy dowiedzia³ siê, ¿e stary Coleridge wyg³asza wy-

k³ad w Londynie w czasie trwania szczeliny. Mia³ ju¿ problemy fi-

nansowe, a to by³o rozwi¹zaniem; wzi¹æ po milionie od bogatych

dziwaków, zajmuj¹cych siê kultur¹, za wys³uchanie Coleridge’a. Zde-

cydowa³, ¿e jest mu do tego potrzebny ekspert, no i zatrudni³ ciebie.

Ale jego g³ównym… celem… by³o wróciæ tu znowu, tylko on i sta-

rannie dobrany personel, i zacz¹æ nowe ¿ycie. Wiêc kiedy grupa od

Coleridge’a wróci³a do 1983, wsadzi³ j¹ czym prêdzej do samocho-

dów i odes³a³, a sam przygotowa³ nastêpny skok do tej samej szcze-

liny z pierwszego sierpnia, no i skoczyliœmy. Ale tym razem wyl¹do-

waliœmy w samym œrodku szczeliny, w jak¹œ godzinê po tym, jak wy

wszyscy, my wszyscy, odjechaliœmy na wyk³ad Coleridge’a, i uprz¹t-

nêliœmy wszelkie œlady naszego przybycia, a potem oddaliliœmy siê,

zanim oba powozy zd¹¿y³y powróciæ, minus jeden ekspert od Cole-

ridge’a, by poczekaæ na zamkniêcie szczeliny. – Benner wyszczerzy³

w uœmiechu zêby. – By³oby zabawne pojechaæ do Korony i Kotwicy

i popatrzeæ na siebie samych. Dwóch Bennerów i dwóch Darrowów!

Darrow nawet o tym myœla³, chcia³ te¿ siê przekonaæ, czy naprawdê

zwia³eœ, ale uwa¿a³, ¿e grzebanie nawet w maleñkiej cz¹stce historii

by³oby zbyt ryzykowne.

– Wiêc dlaczego Darrow chce mnie zabiæ? – dopytywa³ siê nie-

cierpliwie Doyle. – I jeœli siê tak cholernie troszczy o nienaruszal-

noœæ historii, to dlaczego porwa³ Williama Ashblessa?

– Ashblessa? Tego zwariowanego poetê, o którym pisa³eœ? Nie

natknêliœmy siê na niego. A bo co, krêci siê gdzieœ w pobli¿u?

Wygl¹da³o na to, ¿e Benner mówi szczerze.

– Nie – odpar³ Doyle. – Przestañ unikaæ pytañ. Dlaczego Darrow

chce, ¿ebym by³ martwy?

– S¹dzê, ¿e chce, byœmy wszyscy byli martwi – mrukn¹³ Benner

do swojej szklanki z piwem. – Obiecywa³, ¿e personelowi bêdzie

wolno wróciæ do 1983 przez szczelinê w 1814, ale jestem raczej pe-

wien, ¿e chce nas pozabijaæ, po kolei, gdy¿ nie jesteœmy mu ju¿ po-

trzebni. Ma nasze mobilne haczyki. Zd¹¿y³ ju¿ zabiæ Baina i Kagg-

sa – to ci, którzy mieli ciê wykoñczyæ tydzieñ temu. A dzisiejszego

12 – Wrota Anubisa

background image

178

ranka pods³ucha³em, jak wyda³ rozkaz, by zastrzeliæ przy pierwszej

sposobnoœci równie¿ mnie. Zdo³a³em zgarn¹æ sporo gotówki i zwiaæ,

ale teraz bojê siê do niego zbli¿yæ. – Benner podniós³ pe³en smutku

wzrok. – Widzisz, Brendan, on nie chce tu nikogo, kto zna³by osi¹-

gniêcia dwudziestego wieku: radio, penicylinê, fotografiê, tego typu

rzeczy. Martwi³ siê, ¿e opatentujesz machinê lataj¹c¹, ciê¿sz¹ od

powietrza albo opublikujesz Wybrze¿e w Dover Arnolda pod swoim

nazwiskiem, czy coœ w tym rodzaju. Naprawdê mu ul¿y³o, gdy poin-

formowa³em go…

Nast¹pi³a chwila ciszy, która przed³u¿a³a siê nieprzyjemnie. Doy-

le uœmiecha³ siê coraz szerzej.

– Poinformowa³eœ go, ¿e trafi³eœ mnie w samo serce.

– Chryste – wyszepta³ Benner, zamykaj¹c oczy – nie strzelaj do

mnie, Brendan. Musia³em to zrobiæ, dzia³a³em w obronie w³asnej; ka-

za³by z kolei mnie zabiæ, gdybym go nie us³ucha³. I tak nic ci siê nie

sta³o. – Otworzy³ oczy. – Gdzie ciê trafi³o? Przecie¿ nie chybi³em.

– Nie, to by³ dobry strza³, w sam œrodek klatki piersiowej. Ale

mia³em coœ pod p³aszczem i to zatrzyma³o twój pocisk.

– Aha, no có¿, cieszê siê. – Benner uœmiechn¹³ siê szeroko i prze-

chyli³ do ty³u. – Powiadasz, ¿e nie urwa³eœ siê dobrowolnie z tej na-

szej wyprawy na wyk³ad Coleridge’a? A zatem obaj mo¿emy sobie

pomóc, i to bardzo.

– Jak? – spyta³ Doyle sceptycznie.

– Chcesz wróciæ? Do 1983?

– No… tak.

– Dobrze. Ja te¿. Cz³owieku, nikt nie wie, co ma, dopóki tego nie

straci, no nie? Wiesz, czego mi najbardziej brakuje? Mojego stereo.

Chryste, jak by³em w domu, to mog³em sobie w ci¹gu jednego dnia

puœciæ wszystkie dziewiêæ symfonii Beethovena, jeœli chcia³em, a na-

zajutrz Czajkowskiego dla odmiany. I Wagnera! I Gershwina! Janis

Joplin! Do diab³a, to by³o nawet zabawne, jechaæ do sali koncerto-

wej i tam s³uchaæ tego wszystkiego, ale to do niczego, jeœli nie ma

innego sposobu.

– A wiêc jaki masz plan, Benner?

– No c󿠖 masz, Brendan, zapal sobie cygaro – skin¹³ na dziew-

czynꠖ pozwól postawiæ sobie jeszcze jedn¹ kolejkê, to ci powiem.

Doyle wzi¹³ d³ugi cylinder z rodzaju tych, jakie pali³ Churchill,

bez banderoli i celofanu, po czym odgryz³ koniuszek; nastêpnie, nie

odrywaj¹c oczu od cz³owieka siedz¹cego naprzeciwko, podniós³

œwiece i odpali³ od niej cygaro. Nie by³o z³e.

background image

179

– No c󿠖 zacz¹³ Benner, te¿ zapalaj¹c, gdy Doyle odstawi³ œwie-

cꠖ zacznê od tego, ¿e stary zwariowa³. Oszala³. M¹dry, jak trzeba,

bardzo sprytny facet, ale ju¿ nie panuje nad sytuacj¹. Wiesz, co kaza³

nam wszystkim robiæ, od kiedy tu postawiliœmy stopê? Podczas gdy

moglibyœmy, czy ja wiem co, rezerwowaæ bilety do Klondike? Kupi³

jakiœ cholerny sklep na Leadenhall Street i urz¹dzi³ go, i to komplet-

nie, jako, Chryste Panie, salon fryzjersko-depilacyjny – pojmujesz?

Taki, do jakiego siê chodzi, jak chce siê usun¹æ zbêdne ow³osienie.

Ka¿e tam siedzieæ na okr¹g³o dwóm ludziom, od dziewi¹tej rano do

dziewi¹tej trzydzieœci wieczorem!

Doyle zmarszczy³ w zamyœleniu czo³o.

– Czy powiedzia³… dlaczego?

– Pewnie, ¿e powiedzia³. – Przyniesiono w³aœnie trunki i Benner

³ykn¹³ zdrowo. – Powiedzia³ nam, ¿ebyœmy wypatrywali cz³owieka,

który ca³y jest pokryty lekkim zarostem i który poprosi o golenie cia³a.

Darrow kaza³ nam go postrzeliæ ³adunkiem usypiaj¹cym, zwi¹zaæ

i zanieœæ na górê, ale nie robiæ mu ¿adnej krzywdy, tylko go uœpiæ,

i lepiej dla nas, ¿ebyœmy go nie trafili w twarz albo szyjê. I pos³u-

chaj, Brendan, spyta³em go: „Szefie, jak wygl¹da ten facet?”. To zna-

czy, prócz tego, ¿e ma wszêdzie w³osy. Wiesz, co mi Darrow odpo-

wiedzia³? „Nie wiem, a nawet gdybym wiedzia³, opis by³by aktualny

tylko przez tydzieñ czy coœ ko³o tego”. Czy tak zachowuje siê i mó-

wi normalny cz³owiek?

– Mo¿e tak, mo¿e nie – odpar³ wolno Doyle, unosz¹c brwi. Przy-

sz³o mu do g³owy, ¿e wie teraz o zamiarach Darrowa wiêcej ni¿ Ben-

ner. – Jaki to ma zwi¹zek z twoim planem powrotu do domu?

– No c󿠖 s³uchaj, masz jeszcze swój mobilny haczyk? – Do-

brze – Darrow zna czas i lokalizacjê wszystkich szczelin. A wystê-

puj¹ teraz czêsto, ta w 1814 wcale nie jest najbli¿sza. Wiêc dobije-

my z nim targu, nak³onimy go, ¿eby poda³ nam lokalizacjê nastêp-

nej, a wtedy pójdziemy i staniemy sobie na jej polu, kiedy bêdzie

dobiega³a koñca, i hop! – znajdziemy siê z powrotem na tej pustej

posesji we wspó³czesnym Londynie.

Doyle zaci¹gn¹³ siê g³êboko doskona³ym – musia³ to przyzna栖

cygarem i popi³ ³ykiem piwa.

– A co jest nasz¹ kart¹ przetargow¹?

– Hê? Och, nie powiedzia³em ci? Znalaz³em tego w³ochacza. Zja-

wi³ siê wczoraj, tak jak przewidywa³ stary. Niski, gruby facet o ru-

dych w³osach, ca³y poroœniêty krótkim zarostem. Kiedy siêgn¹³em

po broñ z ³adunkiem usypiaj¹cym, przestraszy³ siê i uciek³, ale –

background image

180

Benner uœmiechn¹³ siê z dum¹ – pod¹¿y³em za nim do jego mieszka-

nia. No wiêc dziœ rano pods³uchiwa³em pod drzwiami pokoju Darro-

wa – próbowa³em siê zorientowaæ, czy jest w odpowiednim nastro-

ju, by przedstawiæ mu ofertê: ty mi dajesz haczyk i mówisz mi, gdzie

jest szczelina, a ja ci powiem, gdzie mieszka ow³osiony cz³owiek,

ale niech Bóg ma mnie w swojej opiece, s³yszê, jak Darrow mówi do

Clitheroe, ¿eby ten powiedzia³ wszystkim ch³opakom, ¿e maj¹ za-

strzeliæ Bennera, jak tylko go zobacz¹! Coœ mi siê wydaje, ¿e mi nie

ufa. Wiêc opró¿ni³em jedn¹ z kasetek i zwia³em. Potem poszed³em

i sam pogada³em z ow³osionym cz³owiekiem. Zjad³em z nim lunch

przed paroma godzinami.

– Naprawdê? – Doyle pomyœla³ sobie, ¿e wola³by zjeœæ lunch z sa-

mym Kub¹ Rozpruwaczem ni¿ z Joem Psi¹ Twarz¹.

– Pewnie. To nie jest z³y facet, tak naprawdê. Ma trochê dziki

wzrok i w kó³ko gada o nieœmiertelnoœci i egipskich bogach, ale jest

cholernie wykszta³cony. Powiedzia³em mu, ¿e Darrow mo¿e wyle-

czyæ go z jego nadmiernego ow³osienia, ale ma przy okazji do niego

kilka pytañ. Nadmieni³em, ¿e stary zamierza poddaæ go torturom –

co, o ile siê orientujê, mo¿e byæ prawd¹ – i ¿e on, ten w³ochaty, po-

trzebuje poœrednika, rzecznika, który pertraktowa³by z Darrowem.

Powiedzia³em, ¿e by³em jednym z ch³opców Darrowa, ale zerwa³em

z nim, kiedy us³ysza³em, jak zamierza potraktowaæ tego biednego

sukinsyna. Rozumiesz? Ale wci¹¿ mam problem – myœlê o tym roz-

kazie, jaki Darrow wyda³ swoim ludziom, ¿eby mnie zastrzeliæ na

miejscu. – Benner uœmiechn¹³ siê szeroko. – No wiêc jesteœ od teraz

moim wspólnikiem. Gadasz z Darrowem, omawiasz warunki uk³a-

du, a potem dzielimy siê zyskiem i wracamy razem do domu. Wy-

obra¿am sobie, ¿e zaczniesz w ten sposób. – Benner rozsiad³ siê

wygodnie i podniós³ brwi, przypatruj¹c siê Doyle’owi. – „Powiemy

temu King Kongowi, ¿eby do ciebie nie przychodzi³, Darrow, dopó-

ki nie dostanie od nas listu”. A my damy ten list pewnej przyjació-

³ce – znam jedn¹ dziewczynê, która œwietnie siê do tego nadaje –

z instrukcj¹, by wys³a³a go tylko wówczas, kiedy zobaczy, jak znika-

my w szczelinie. No wiêc informujesz Darrowa: „Ty nam dasz ha-

czyk i lokalizacjê szczeliny, i jeœli nasza dziewczyna zobaczy, jak

zostaj¹ po nas tylko ubrania, a rozumiesz, ¿e bêdzie obserwowaæ

wszystko z odleg³oœci stu metrów, z jakiegoœ drzewa albo okna, wiêc

nie licz na to, ¿e j¹ znajdziesz, to twój w³ochacz dostanie polecenie,

¿eby pójœæ do ciebie”.

Doyle próbowa³ ca³y czas mu przerwaæ.

background image

181

– Ale¿, Benner – powiedzia³ w koñcu – zapomnia³eœ, ¿e Darrow

wyda³ te¿ rozkaz, by i mnie zabiæ. Nie mogê siê do niego zbli¿yæ.

– Nikt ciê nie œciga, Brendan – t³umaczy³ cierpliwie Benner. – Po

pierwsze, wszyscy myœl¹, ¿e ciê zabi³em, a po drugie, pamiêtaj¹ ciê

jako têgiego, zdrowo wygl¹daj¹cego faceta, który wyg³osi³ wyk³ad

o Coleridge’u. Patrzy³eœ ostatnio w lustro? Jesteœ wychudzony i bla-

dy jak goœæ z drzeworytów Dürera, a na twojej twarzy pojawi³o siê

ze sto nowych zmarszczek – mam mówiæ dalej? OK – jesteœ poza

tym ca³kowicie ³ysy i wydaje siê, ¿e nie masz na dodatek ucha. Za-

uwa¿y³em te¿, ¿e œmiesznie utykasz. Mówi¹c szczerze, wygl¹dasz

o dwadzieœcia lat starzej. Nikt na ciebie nie spojrzy i nie powie: „Aha,

to jest Brendan Doyle”. Wiêc siê nie martw. Wejdziesz po prostu do

salonu fryzjerskiego i powiesz coœ w tym rodzaju: „Czeœæ, pewien

mój przyjaciel porasta na ca³ym ciele futrem, pozwólcie, ¿e poroz-

mawiam z waszym szefem”. A wtedy, jak zobaczysz Darrowa, dobi-

jesz z nim targu. W tym momencie bêdziesz móg³ ju¿ siê ujawniæ

jako Doyle. Darrow nie oœmieli siê niszczyæ jedynego ogniwa z Po-

tê¿nym Joe M³odzieniaszkiem.

Doyle przytakn¹³ zamyœlony.

– To niez³e, Benner.

By³ przekonany, ¿e wie, co Darrow zamierza zrobiæ… i, tak przy

okazji, dlaczego stary cz³owiek przechowywa³ kopiê Dziennika lor-

da Robba. Pomyœla³: To ten jego rak. Darrow jest œmiertelnie chory,

ale jak tylko uzyska³ mo¿liwoœæ podró¿y w czasie, to uzyska³ te¿

dostêp do faceta, który potrafi zamieniaæ siê z innymi na cia³a. A za-

tem zdoby³ kopiê tej ksi¹¿ki, gdy¿ znajduje siê w niej jedyna wzmian-

ka o czasie, miejscu i okolicznoœciach egzekucji Joego Psiej Twa-

rzy, opisanej przez naocznego œwiadka. To jest informacja!

– Do diab³a, s³uchasz mnie, Brendan?

– Przepraszam. O co chodzi?

– Pos³uchaj, to wa¿ne. Dziœ jest wtorek. Co byœ powiedzia³, jak-

byœmy spotkali siê w sobotê; znasz gospodê Jonathena przy Exchan-

ge Alley, obok banku? Spotkajmy siê tam oko³o po³udnia. Do tego

czasu za³atwiê z dziewczyn¹ sprawê listu i rozmówiê siê z w³ocha-

tym, ¿ebyœ móg³ spotkaæ siê z Darrowem. OK?

– Jak mam prze¿yæ do soboty? Strzelaj¹c do mnie, pozbawi³eœ

mnie pracy.

– Och, przepraszam. Masz. – Benner wsadzi³ rêkê do kieszeni

i rzuci³ na stó³ piêæ zmiêtoszonych banknotów piêciofuntowych. –

Tyle wystarczy?

background image

182

– Powinno. – Doyle wetkn¹³ pieni¹dze do kieszeni, po czym wsta³.

Uœmiechn¹³ siê tylko, kiedy Benner wyci¹gn¹³ d³oñ. – Nie, Benner.

Bêdê z tob¹ wspó³pracowa³, ale nie uœcisnê rêki facetowi, który pró-

bowa³ zabiæ starego przyjaciela, ¿eby ratowaæ w³asny ty³ek.

Benner zamkn¹³ d³oñ i uœmiechn¹³ siê.

– Bêdziesz móg³ tak gadaæ, jak siê znajdziesz w mojej sytuacji

i zachowasz siê inaczej ni¿ ja, stary kumplu. Mo¿e wtedy siê zawsty-

dzê. Do zobaczenia w sobotê.

– Dobra. – Doyle zbiera³ siê ju¿ do wyjœcia, ale po chwili odwró-

ci³ siê do Bennera. – Dobre cygaro. Gdzie je zdoby³eœ? Zastanawia-

³em siê zawsze, jak smakuj¹ cygara w 1810, a teraz staæ mnie na nie.

– Przykro mi, Brendan. To upmann, rocznik 1983. Ukrad³em pu-

de³ko Darrowowi, kiedy wia³em od niego.

– Och.

Doyle ruszy³ w stronê drzwi i wyszed³ z pubu. Na niebie widaæ

by³o ksiê¿yc, a cieñ szybko przesuwaj¹cych siê chmur omiata³ ulice

i frontony domów niczym duchy pod¹¿aj¹ce ku rzece. Jakiœ stary

cz³owiek szuka³ czegoœ w rynsztoku. Po chwili schyli³ siê i podniós³

rozdeptany niedopa³ek cygara.

Doyle zbli¿y³ siê do niego.

– Masz – podsun¹³ tamtemu swoje zapalone cygaro. – Daj sobie

spokój z tym œmieciem. Zapal sobie upmanna.

Stary cz³owiek spojrza³ na niego gniewnie.

– Up mah co?

Zbyt znu¿ony, by cokolwiek wyjaœniaæ, Doyle oddali³ siê pospiesznie.

Doyle, którego staæ by³o teraz na pewien luksus, wynaj¹³ pokój

w Hospitable Squires przy Pancras Lane, gdy¿ wszelkie Ÿród³a po-

twierdza³y zgodnie, ¿e w³aœnie tu zatrzyma³ siê William Ashbless

podczas pierwszych tygodni pobytu w Londynie; i choæ stwierdzi³

ze zdziwieniem, ¿e w³aœciciel nigdy nie s³ysza³ o ¿adnym Ashbles-

sie, ani nawet nie wynaj¹³ pokoju wysokiemu i postawnemu blondy-

nowi, z brod¹ czy bez, nieobecnoœæ poety zaprz¹ta³a uwagê Doyle’a

w znacznie mniejszym stopniu ni¿ umowa z Bennerem.

Spêdzi³ kolejne trzy dni na odpoczynku. Kaszel nie nasila³ siê,

zdawa³ siê wrêcz zanikaæ, a gor¹czkê, z któr¹ Doyle ¿y³ od dwóch

tygodni, najwidoczniej przepêdzi³a ostra zupa rybna Kusiaka i jego

piwo. Z obawy przed ludŸmi Horrabina czy Darrowa nie oddala³ siê

zbytnio od gospody. Za oknem jego pokoju znajdowa³ siê niewielki

background image

183

balkonik, z którego, jak odkry³, móg³ wspi¹æ siê po okapie na dach

budynku; na p³askim kawa³ku miêdzy dwoma kominami znalaz³ krze-

s³o, które, nara¿one przez lata na kaprysy londyñskiej aury, by³o zbie-

la³e i popêkane. Siadywa³ tu podczas d³ugich zmierzchów i patrzy³

na domy przy Fish Street i Thames Street, schodz¹ce a¿ do zamglo-

nej rzeki, po której, wraz z pr¹dem, sunê³y majestatycznie ³odzie; po

lewej rêce, na szerokim obramowaniu komina le¿a³ tytoñ i hubka

z krzesiwem, które zawsze ze sob¹ zabiera³, po prawej zaœ, przy jego

stopach, sta³o wiaderko zimnego piwa; pykaj¹c na przemian z fajki

i ³ykaj¹c z porcelanowego kubka, wodzi³ wzrokiem po bizantyjskiej

pl¹taninie dachów, wie¿yczek i dymi¹cych kominów, nad którymi

górowa³a, widoczna gdzieœ daleko, kopu³a katedry œw. Paw³a. My-

œla³ czasem, pogr¹¿ony w wygodnym lenistwie cz³owieka, który nie

musi od razu podejmowaæ decyzji, by po prostu nie pójœæ na spotka-

nie z Bennerem, tylko prze¿yæ swe ¿ycie w tej po³owie wieku, na

której odcisnêli piêtno Napoleon, Wellington, Goethe i Byron.

Ten trzydniowy odpoczynek zak³óci³ tylko jeden nieprzyjemny

incydent. W czwartek rano, gdy Doyle wraca³ do domu z ksiêgarni

przy Cheapside, podczo³ga³ siê do niego jakiœ szokuj¹co zniekszta³-

cony starzec, który zdawa³ siê poruszaæ nie tylko dziêki ruchom nóg,

ale i patykowatych r¹k, jakby p³yn¹³. £ysa g³owa, która wychyla³a

siê z pl¹taniny wiekowych szmat, niczym grzyb rosn¹cy na kupie

kompostu, musia³a niegdyœ odnieœæ straszliwie obra¿enia, gdy¿ nos,

lewe oko i lewa po³owa szczêki zniknê³y, a na ich miejscu pojawi³a

siê g³êboko pobru¿d¿ona, gruz³owata tkanka zabliŸnionej skóry. Kiedy

stary kaleka zatrzyma³ siê przed Doyle’em, ten zd¹¿y³ ju¿ pogrzebaæ

w kieszeni i wyj¹æ z niej szylinga.

Lecz ta nieszczêsna istota nie ¿ebra³a.

– Ty, panie – zaskrzecza³ starzec – wygl¹dasz jak cz³owiek, któ-

ry chcia³by wróciæ do domu. I myœlꠖ mrugn¹³ jednym okiem – ¿e

twój dom znajduje siê w miejscu, którego nie moglibyœmy wskazaæ

palcem, co?

Doyle, ogarniêty nag³¹ panik¹, rozejrza³ siê wko³o, ale nie do-

strzeg³ nikogo, kto wygl¹da³by na wspólnika tego ludzkiego wraka.

Pewnie by³ to jeden z wielu ulicznych pomyleñców, a jego paplanina

mia³a przypadkiem zwi¹zek z sytuacj¹ Doyle’a. Chodzi³o mu pew-

nie o Niebo czy coœ takiego.

– W czym rzecz? – spyta³ ostro¿nie Doyle.

– Ha, ha! Pewnie sobie myœlisz, ¿e doktor Romany jest jedynym,

który wie, gdzie i kiedy otworz¹ siê wrota Anubisa? Pomyœl jeno,

background image

184

Beno! Ja te¿ wiem i móg³bym ciê do nich zaprowadziæ w te pêdy,

Walenty. – Zachichota³. By³ to przera¿aj¹cy dŸwiêk, jakby kamienie

marmuru toczy³y siê po stalowych schodach. – To jest po drugiej

stronie rzeki. Chcesz zobaczyæ?

Doyle by³ zdumiony. Czy ten cz³owiek naprawdê móg³ znaæ loka-

lizacjê szczeliny? Przynajmniej wiedzia³ o czymœ takim, nie ulega³o

to w¹tpliwoœci. Pomyœla³: A szczeliny wystêpuj¹ teraz doœæ czêsto;

niewykluczone, ¿e jedna z nich otworzy siê po stronie Surrey. Bo¿e,

gdybym tak móg³ wróciæ do domu jeszcze dzisiaj! Zrobi³bym co praw-

da Bennera w konia… ale ten drañ nie ma ¿adnego prawa ¿¹daæ ode

mnie lojalnoœci. A jeœli jest to jakaœ pu³apka przygotowana przez

Horrabina czy Darrowa? W¹tpiê, to nazbyt skomplikowany podstêp.

– Ale kim w³aœciwie jesteœ? – zwróci³ siê do kaleki. – I co zy-

skasz, pokazuj¹c mi drogê do domu?

– Ja? Jestem tylko starym cz³owiekiem, który przypadkowo zna

siê na magii. A dlaczego wyœwiadczam ci tê przys³ugê? – zachicho-

ta³ znowu – Powiedzmy, ¿e nie jestem przyjacielem doktora Roma-

ny, zgoda? I niewykluczone, ¿e to jemu powinienem za to podziêko-

waæ. – Pokaza³ d³oni¹ pokiereszowan¹ czêœæ twarzy. – No dobra.

Zainteresowany moj¹ propozycj¹? Chce pójœæ i zobaczyæ wrota, przez

które wróci – albo ju¿ wraca – do domu?

– Tak – odpar³ bez zastanowienia Doyle.

– No to chodŸmy.

Zniszczony przez ¿ycie przewodnik Doyle’a ruszy³ energicznie.

Znów siê wydawa³o, ¿e bardziej p³ynie ni¿ idzie. Doyle podrepta³ za

nim, ale przystan¹³, gdy zauwa¿y³ coœ zastanawiaj¹cego.

Na chodniku zalega³y kupki suchych liœci. Nie szeleœci³y jednak

pod stopami starca.

Kaleka zorientowa³ siê, ¿e Doyle przystan¹³, i obróci³ ku niemu

sw¹ straszn¹ twarz.

– Wyci¹gaj nogi, drogi – powiedzia³.

Doyle wzruszy³ ramionami, zwalczy³ nag³¹ chêæ prze¿egnania siê

i ruszy³ w œlad za przewodnikiem.

Przeszli przez Blackfriar’s Bridge, niewiele siê odzywaj¹c, choæ

starzec by³ równie zadowolony co dziecko w Wigiliê Bo¿ego Naro-

dzenia, któremu wolno ju¿ rozpakowaæ prezenty. Poprowadzi³ Doy-

le’a w dó³ Great Surrey Street, a potem w lewo, jedn¹ z wê¿szych

uliczek. Dotarli w koñcu do wysokiego muru z ceg³y, otaczaj¹cego

na pierwszy rzut oka ogromn¹ posesjê. Doyle zauwa¿y³ masywne

background image

185

drzwi. Starzec, szczerz¹c zêby i unosz¹c w koszmarnym grymasie

brwi, pokaza³ mosiê¿ny klucz.

– Klucz do królestwa – stwierdzi³.

Doyle zawaha³ siê.

– Te dzisiejsze wrota znajduj¹ siê akurat za tymi drzwiami, a ty

masz do nich klucz?

– Wiem… od jakiegoœ czasu… co tu jest – oœwiadczy³ niemal

uroczyœcie starzec. – I kupi³em ten kawa³ek ziemi, gdy¿ wiedzia³em,

¿e siê zjawisz.

– No wiêc, co to jest? – spyta³ Doyle nerwowo. – D³ugotrwa³a

szczelina, to chcesz mi powiedzieæ? Ale dopóki siê nie zamknie, jest

bezu¿yteczna.

– To bêd¹ wrota, kiedy do nich dotrzesz, Doyle, nie ma co do

tego w¹tpliwoœci.

– To brzmi tak, jakbym mia³ tam umrzeæ.

– Nie umrzesz dzisiaj – rzek³ przewodnik. – Ani w ci¹gu najbli¿-

szych dni.

Starzec przekrêca³ klucz w zamku. Doyle cofn¹³ siê, ale patrzy³

niespokojnie.

– S¹dzisz, ¿e nie umrê,

– Ja wiem, ¿e nie umrzesz.

Starzec przekrêci³ klucz do koñca i pchn¹³ drzwi.

Cokolwiek Doyle spodziewa³ siê ujrzeæ, z pewnoœci¹ nie by³ to

poroœniêty traw¹ kawa³ek ziemi. S³abe promienie wrzeœniowego s³oñ-

ca lœni³y na wyg³adzonych przez czas kamiennych resztkach jakiejœ

budowli, która runê³a dawno temu. Starzec wpe³z³ do œrodka, po czym

ruszy³ przed siebie, krocz¹c po zielonych wzgórkach; Doyle zebra³

ca³¹ sw¹ odwagê, zacisn¹³ piêœci i przeskoczy³ próg drzwi.

Oprócz starego cz³owieka, Doyle’a i resztek staro¿ytnych murów,

które stercza³y poœród trawy, otoczona murem posesja by³a ca³kowi-

cie pusta. Starzec, zaskoczony nag³ym wejœciem Doyle’a, zamruga³

do niego jednym okiem.

– Zamknij drzwi – powiedzia³ w koñcu i zacz¹³ grzebaæ w ziemi.

Doyle przymkn¹³ drzwi, by siê nie zatrzasnê³y, i podszed³ do dziw-

nego przewodnika.

– Gdzie wrota? – spyta³ niecierpliwie.

– Spójrz na to. – Starzec œci¹gn¹³ kwa³ek szmaty ze stosu bardzo

starych koœci. Niektóre by³y poczernia³e, jakby od ognia. – Oto czasz-

ka – powiedzia³, podnosz¹c popêkan¹ kulê o barwie koœci s³onio-

wej, której uparcie trzyma³y siê koœci policzka i szczêki.

background image

186

– Mój Bo¿e – stwierdzi³ z lekkim obrzydzeniem Doyle. – Kogo

to obchodzi? Gdzie te przeklête wrota?

– Kupi³em to miejsce przed laty – powiedzia³ w zadumie starzec,

zwracaj¹c siê do czaszki. – ¯eby pokazaæ ci te szcz¹tki.

Doyle odetchn¹³ g³êboko. Przypomina³o to przeci¹g³y œwist.

– Nie ma tu ¿adnych wrót, prawda? – spyta³ znu¿ony.

Starzec spojrza³ na niego z do³u. Jego poznaczona bliznami twarz

przybra³a nieodgadniony wyraz.

– Znajdziesz tu kiedyœ wrota. Mam nadziejê, ¿e bêdziesz wtedy

pragn¹³ przejœæ przez nie równie ¿arliwie jak teraz. Chcesz zabraæ ze

sob¹ tê czaszkê?

Doyle pomyœla³, ¿e to tylko uliczny pomyleniec, który odznacza

siê pewn¹ znajomoœci¹ londyñskiej hierarchii czarnoksiêskiej.

– Nie, dziêkujê.

Odwróci³ siê i ruszy³ przez dziko rosn¹c¹ trawê.

– Do zobaczenia w innych okolicznoœciach! – zawo³a³ za nim

starzec.

Kiedy Steerforth Benner wszed³ w sobotê do kawiarni Jonathena,

punktualnie o dwunastej, Doyle pomacha³ do niego i wskaza³ puste

krzes³o po drugiej stronie sto³u, przy którym siedzia³ od pó³ godziny.

Benner zbli¿y³ siê, stukaj¹c g³oœno obcasami o drewnian¹ pod³ogê.

Odsun¹³ krzes³o i usiad³.

Popatrzy³ na Doyle’a wojowniczym wzrokiem, jakby chcia³ ukryæ

niepewnoϾ.

– Przyszed³eœ wczeœniej, Doyle, czy te¿ Ÿle zapamiêta³em godzi-

nê naszego spotkania?

Doyle uchwyci³ wzrok kelnera i wskaza³ na swoj¹ kawê, a potem

na Bennera; kelner skin¹³ g³ow¹ i uda³ siê do kuchni.

– Przyszed³em wczeœniej, Benner. Nie pomyli³eœ siê, mieliœmy

spotkaæ siê w po³udnie. – Przyjrza³ siê dok³adniej swemu towarzy-

szowi – oczy Bennera wydawa³y siê zamglone. – Dobrze siê czu-

jesz? Wygl¹dasz na… skacowanego, czy coœ w tym rodzaju.

Benner spojrza³ na niego podejrzliwie.

– Skacowanego, powiadasz?

– Owszem. Pi³eœ zesz³ego wieczoru, co?

– Ach, o to ci chodzi. Owszem!

Gdy zjawi³ siê kelner z fili¿ank¹ paruj¹cej kawy, Benner zamówi³

czym prêdzej dwie potrawki z cynaderek.

background image

187

– Pofolgowawszy sobie, najlepsze remedium mo¿na znaleŸæ

w odrobinie strawy, nieprawda¿?

– Pewnie – zgodzi³ siê bez entuzjazmu Doyle. – Wiesz, kiedy ju¿

wrócimy do przysz³oœci, przyda nam siê ma³a aklimatyzacja – nie

tylko zmieni³ ci siê akcent, stosujesz te¿ archaiczne zwroty.

Benner wybuchn¹³ œmiechem, który wydawa³ siê wymuszony.

– No có¿, oczywiœcie. Chodzi mi o to, by dopasowaæ siê… do

tych zamierzch³ych czasów.

– Uwa¿am, ¿e przesadzasz, ale mniejsza z tym. Przygotowa³eœ

wszystko?

– O, tak, pewnie, ¿adnych problemów.

Doyle pomyœla³, ¿e Benner musi byæ bardzo g³odny, gdy¿ rozgl¹-

da³ siê niecierpliwie za kelnerem.

– Dziewczyna siê zgodzi³a? – spyta³.

– Zrobi to. Jestem pewien, ¿e spisze siê doskonale. Gdzie, u dia-

b³a, jest ten facet z naszymi potrawkami?

– Chrzaniæ cholerne potrawki – rzuci³ zniecierpliwiony Doyle. –

Jak wygl¹daj¹ sprawy? Pojawi³a siê jakaœ trudnoœæ? Dlaczego za-

chowujesz siê tak dziwnie?

– Nie, nie, ¿adnych trudnoœci – odpar³ Benner. – Jestem po pro-

stu g³odny.

– No wiêc kiedy mam siê spotkaæ z Darrowem? – spyta³ Doy-

le. – Dzisiaj? Jutro?

– Nie tak prêdko, trzeba odczekaæ parê dni. Oto i nasze potraw-

ki! Dziêkujê. Zabieraj siê za jedzenie, Doyle, bo wystygnie.

– Mo¿esz wzi¹æ sobie moj¹ porcjꠖ powiedzia³ Doyle, który ni-

gdy nie móg³ znieœæ myœli o zjedzeniu nerki. – No wiêc dlaczego

musimy czekaæ parê dni? Zgubi³eœ w³ochatego?

– Zjedz swoje cholerne cynadry. Zamówi³em je dla ciebie.

Doyle przewróci³ zniecierpliwiony oczami.

– Przestañ zmieniaæ temat. Sk¹d ta zw³oka?

– Darrow zamierza wyjechaæ z miasta i nie wracaæ do, hmm, wtor-

kowego wieczoru. A mo¿e wolisz jak¹œ zupê?

– Nic nie chcê, dziêkujꠖ odpar³ Doyle bardzo wyraŸnie. – No

wiêc powiedzmy, ¿e spotkam siê z nim w œrodê rano.

– Tak. Aha, jeszcze jedno, trochê mnie niepokoi cz³owiek, który chyba

mnie œledzi. Nie mam pojêcia, kto to jest – niski osobnik z czarn¹ brod¹.

Myœlê, ¿e go zgubi³em, kiedy tu wszed³em, ale wola³bym siê upewniæ.

Zechcia³byœ wyjrzeæ na zewn¹trz i zobaczyæ, czy siê gdzieœ nie krêci?

Nie powinien siê domyœliæ, ¿e zdajê sobie sprawê z jego obecnoœci.

background image

188

Doyle westchn¹³, ale wsta³ i zbli¿y³ siê do drzwi, po czym stan¹³

na trotuarze i rozejrza³ siê po sk¹panej s³oñcem Threadneedle Street.

Na ulicy by³o sporo ludzi, ale Doyle, przepraszaj¹c przechodniów

i staj¹c na palcach, nie móg³ nigdzie dostrzec niskiego mê¿czyzny

o czarnej brodzie. Z prawej strony dobiega³ chrapliwy krzyk i ludzie

zwracali w tamtym kierunku g³owy, ale Doyle nie by³ specjalnie cie-

kaw, co siê tam dzieje. Wszed³ do œrodka i wróci³ do sto³u.

– Nie zauwa¿y³em go. – Usiad³, podczas gdy Benner miesza³ her-

batê w fili¿ance, której nie by³o, gdy Doyle wychodzi³ na ulicê. – Jak

d³ugo szed³ za tob¹? I gdzie go po raz pierwszy zauwa¿y³eœ?

– No… – Benner siorba³ g³oœno herbatê. – Do licha, parz¹ tu

œwietn¹ herbatê. Spróbuj trochê.

Podsun¹³ Doyle’owi fili¿ankê.

Krzyk na zewn¹trz by³ coraz g³oœniejszy i coraz powszechniejszy,

wiêc Doyle musia³ nachyliæ siê nad sto³em, by Benner go s³ysza³.

– Nie, dziêkujê. Odpowiesz mi wreszcie?

– Tak, odpowiem. Ale wpierw spróbuj trochê. Jest naprawdê dobra.

Bo pomyœlê, ¿e uwa¿asz za niegodne siebie spo¿ywanie ze mn¹ posi³ku.

– Och, na litoœæ bosk¹, Benner.

Wzi¹³ fili¿ankê i podniós³ j¹ zniecierpliwiony. Gdy ju¿ otwiera³

usta, by siê napiæ, Benner wyci¹gn¹³ d³oñ i przechyli³ dno fili¿anki,

tak ¿e Doyle poci¹gn¹³ naprawdê spory ³yk. Niewiele brakowa³o, by

siê ud³awi³.

– Niech ciê diabli – wykrztusi³. – Oszala³eœ?

– Chcia³em tylko, ¿ebyœ siê napi³ – odpar³ weso³o Benner. – Czy¿

nie jest aromatyczna?

Doyle obliza³ spêkane wargi. Herbata by³a gorzka, gêsta od list-

ków i, podobnie jak czerwone wino z mnóstwem taniny, tak wytraw-

na, ¿e cierp³y mu zêby.

– Jest okropna – powiedzia³, a wtedy przysz³a mu do g³owy nie-

pokoj¹ca myœl. – Ty sukinsynu, wypij trochê na moich oczach.

Benner przysun¹³ d³oñ do ucha.

– S³ucham? Zdaje siê, ¿e…

– Wypij natychmiast! – Doyle niemal krzykn¹³, by zag³uszyæ wrza-

wê, któr¹ s³ychaæ by³o tu¿ obok.

– Myœlisz, ¿e chcê ciê otruæ? Ha, ha. Spójrz. – Ku wielkiej uldze

Doyle’a Benner opró¿ni³ fili¿ankê bez wahania. – Nie jesteœ smako-

szem herbaty, Doyle, to jasne.

– Chyba nie. Co siê tam, u diab³a, dzieje? Ale opowiedz mi o tym

brodatym…

background image

189

Zza pleców Doyle’a, od strony wejœcia, dobieg³y pe³ne przera¿e-

nia krzyki. Nim zd¹¿y³ siê odwróciæ, rozleg³ siê trzask przypomina-

j¹cy eksplozjê i przeraŸliwy metaliczny grzechot – pêk³a witryna, a na

pod³ogê posypa³y siê kawa³ki szk³a. Wrzawa na ulicy nasili³a siê.

Doyle, zrywaj¹c siê z krzes³a, dostrzeg³ k¹tem oka, ¿e Benner pod-

nosi siê spokojnie z miejsca i wyci¹ga spod p³aszcza ma³y pistolet

ska³kowy.

– Mój Bo¿e – ktoœ krzycza³ – zabijcie to, biegnie w stronê kuchni!

Doyle widzia³ na ulicy dziko faluj¹cy t³um, a nad nim nogi od

krzese³, którymi wymachiwano jak maczugami, ale przez kilka pierw-

szych, pe³nych napiêcia sekund nie by³ w stanie dojrzeæ, co, czy te¿

kto znajduje siê w œrodku tej ci¿by; po chwili ponad t³umem zoba-

czy³ kelnera, który spadaj¹c na ziemiê przewróci³ z pó³ tuzina ludzi;

wtedy Doyle dostrzeg³, w niewielkim, pustym krêgu, jaki siê wytwo-

rzy³, przykucniêt¹ ma³pê, której futro mia³o barwê sierœci setera. Choæ

ni¿sza od swych przeciwników, zdo³a³a przedrzeæ siê przez wy³om,

jaki powsta³ po upadku kelnera, i dwoma susami pokona³a po³owê

dystansu dziel¹cego j¹ od stolika Doyle’a i Bennera. Nim hukn¹³ mu

tu¿ nad uchem strza³, Doyle zdo³a³ dojrzeæ, ¿e ma³pa ma poplamione

czerwieni¹ futro i ¿e krwawi obficie z pyska.

Poczu³ na policzku smagniêcie nag³ego powiewu i zobaczy³, jak

z piersi ma³py tryska krew, gdy kula zwali³a j¹ z nóg. Potoczy³a siê

dobre trzy metry do ty³u i uderzy³a barkami o pod³ogê. Przez mgnie-

nie oka, nim runê³a bezw³adnie, sta³a przez moment niemal na g³owie.

W przeraŸliwej ciszy, która nast¹pi³a, Benner uj¹³ Doyle’a za ³o-

kieæ, po czym wyprowadzi³ go szybko do kuchni, a stamt¹d tylnym

wyjœciem na w¹sk¹, zacienion¹ alejkê.

– IdŸ – powiedzia³ Benner. – Ta uliczka ³¹czy siê z Cornhill.

– Poczekaj chwilê! – Doyle niemal siê przewróci³ przez stare

po³amane kó³ko od wózka, które jakimœ cudem zosta³o przeoczone

przez zbieraczy wszelkiego œmiecia. – To by³a jedna z ofiar Joego

Psiej… to znaczy, odrzucone cia³o w³ochacza! Dlaczego zjawi³ siê…

– Niewa¿ne. Czy wreszcie…

– Ale to oznacza, ¿e jest teraz w nowym ciele! Czy nie pojmujesz…

– Pojmujê lepiej ni¿ ty, Doyle, wierz mi. Wszystko jest pod kon-

trol¹, wyjaœniê ci to póŸniej.

– Ale… och, dobra. Hej, poczekaj! Do diab³a, kiedy znów siê

spotkamy? Powiedzmy, we wtorek?

– Doskonale – odpar³ niecierpliwie Benner. – Zje¿d¿aj!

– Ale gdzie we wtorek?

background image

190

– Nie martw siê o to, znajdê ciê. No dobra, tutaj o dziesi¹tej rano.

Czujesz siê teraz lepiej?

– OK. A mo¿esz mi po¿yczyæ trochê pieniêdzy? Nie mam…

– No dobra, nie mogê pozwoliæ, ¿ebyœ siê zag³odzi³. Masz. Nie

wiem, ile tego jest dok³adnie, ale to mnóstwo pieniêdzy. Pójdziesz

wreszcie?

Siwow³osy kelner zebra³ pe³n¹ szuflê pot³uczonego szk³a. Obwi¹-

zawszy g³owê œcierk¹ niczym turbanem wygl¹da³ jak wielki wezyr,

który pragnie swemu su³tanowi zaprezentowaæ kolekcjê diamentów.

– Przykro mi, synu, ale wszystko dzia³o siê tak szybko, ¿e trudno

mi by³o robiæ notatki.

Wsypa³ szk³o do beczki na œmieci i schyli³ siê, by zebraæ nastêpn¹

szufelkê.

– Ale ruszy³ w stronê dwóch mê¿czyzn przy stoliku?

Kelner westchn¹³.

– Ruszy³ albo raczej skoczy³ w tamt¹ stronê.

– Co pan mo¿e jeszcze powiedzieæ o mê¿czyŸnie, który go za-

strzeli³?

– Jak ju¿ mówi³em, by³ wysoki i mia³ jasne w³osy. A facet, który

z nim siedzia³, by³ niski, ciemnow³osy, chudy i wygl¹da³ na chorego.

A teraz mo¿e byœ ju¿ sobie poszed³, co?

Wygl¹da³o na to, ¿e niczego wiêcej nie bêdzie mo¿na siê tutaj

dowiedzieæ, wiêc Jacky podziêkowa³a mê¿czyŸnie, wysz³a i przysta-

nê³a niepocieszona na Exchange Alley, gdzie kilku ludzi ³adowa³o

ostro¿nie na wóz poplamione krwi¹ zw³oki jakiegoœ tam Kenny’ego,

opuszczone przez tego¿ Kenny’ego tydzieñ wczeœniej, ale zaledwie

dzisiaj przez Joego Psi¹ Twarz.

Do diab³a – pomyœla³a Jacky. – Ruszy³ dalej, a ja nie mam pojê-

cia, w czyim ciele mo¿e teraz byæ.

Wetknê³a d³onie w kieszenie zbyt obszernego p³aszcza, po czym

omijaj¹c wóz i gapiów ruszy³a spokojnym krokiem w dó³ Thread-

needle Street.

W po³owie drogi do domu Doyle poczu³ dreszcze. Kiedy znalaz³

siê w swoim punkcie obserwacyjnym na dachu i opró¿ni³ pierwsze

piwo, ukry³ twarz w d³oniach i odetchn¹³ kilka razy g³êboko. W koñ-

cu siê uspokoi³. Mój Bo¿e, pomyœla³, a wiêc tak to jest, kiedy poja-

background image

191

wiaj¹ siê te stwory. Nic dziwnego, ¿e biedny Jacky trochê sfiksowa³,

gdy zabi³ jednego, i uwierzy³, ¿e zobaczy³ duszê Colina Lepovre’a

wyzieraj¹c¹ z oczu zdychaj¹cej bestii. Mo¿e, do diab³a, rzeczywi-

œcie j¹ ujrza³. – Doyle nala³ sobie i wypi³ nastêpny kubek piwa. –

Mam nadziejê, ¿e Benner wie, co robi. Mam nadziejê, ¿e jest œwia-

domy, z jakim ogniem igra.

Doyle odstawi³ kubek i powiód³ spojrzeniem w lewo. I gdzie on

teraz mo¿e byæ? – zastanawia³ siê niespokojnie. – Czy jego nowe

cia³o zaczyna porastaæ futrem, niczym brudem, i czy zacz¹³ ju¿ szu-

kaæ nowej ofiary?

Na wyg³adzonym przez czas kamiennym ganku ma³ego, œnie¿no-

bia³ego domku, jakieœ trzy tysi¹ce kilometrów od podniebnego gniaz-

da Doyle’a, siedzia³ stary, ³ysy cz³owiek. Pali³ ze stoickim spokojem

d³ug¹ fajkê o glinianym cybuchu i spogl¹da³ w dó³ pokrytego ¿ó³ta-

w¹, zakurzon¹ traw¹ zbocza, ku kamienistej pla¿y i wodzie. Od za-

chodu nap³ywa³ ciep³y, suchy wiatr, a wraz z nim d³ugie i ³agodne

fale, marszcz¹ce spokojne wody Zatoki Patras. Chwilami, gdy jego

powiewy zamiera³y, starzec s³ysza³ cichy brzêk dzwonków zawie-

szonych na szyjach owiec, pas¹cych siê u podnó¿y wzgórz Morei.

Po raz trzeci w ci¹gu tego d³ugiego popo³udnia Nicolo wybieg³

z domu, tr¹caj¹c w ramiê doktora, który o ma³o nie upuœci³ fajki.

Ch³opiec nawet nie przeprosi³. Doktor uœmiechn¹³ siê zimno do nie-

szczêœliwego m³odzieñca, obiecuj¹c sobie, ¿e jeszcze jeden taki do-

wód z³ego wychowania ze strony greckiego homoseksualisty, a jego

ukochany padrone umrze niezbyt piêkn¹, bolesn¹ i d³ug¹ œmierci¹.

– Doktorze – wysapa³ Nicolo. – Prêdko! Padrone rzuca siê na

³ó¿ku i wo³a ludzi, których nie ma w pokoju! On chyba umrze!

Nie umrze, dopóki mu nie pozwolê, pomyœla³ doktor. Spojrza³ w gó-

rê; s³oñce sta³o ju¿ bardzo nisko po zachodniej stronie greckiego bez-

chmurnego nieba, zdecydowa³ wiêc, ¿e mo¿e teraz zabraæ siê do pra-

cy. Nie mia³o wiêkszego znaczenia, o której porze dnia to robi³, lecz

stare, martwe prawa trwa³y niczym przes¹dy; i tak jak nie œni³oby mu

siê nawet wypowiedzieæ imienia Seta w dwudziestym czwartym dniu

miesi¹ca pharmuthi, czy te¿ dobrowolnie zatrzymaæ wzrok na myszy

w dwunastym dniu miesi¹ca tybi, tak nie móg³ zmusiæ siê do aktu czar-

nej magii, gdy Bóg s³oñca Ra by³ wci¹¿ w górze i móg³ go widzieæ.

– Bardzo dobrze – powiedzia³ doktor, odk³adaj¹c fajkê i podno-

sz¹c siê ciê¿ko z miejsca. – Pójdê go zobaczyæ.

background image

192

– Ja tak¿e – zadeklarowa³ Nicolo.

– Nie. Muszê byæ z nim sam.

– Pójdê z panem.

Ten zabawny ch³opak po³o¿y³ praw¹ d³oñ na rêkojeœci zakrzy-

wionego sztyletu, który zawsze nosi³ za czerwonym pasem. Doktor

niemal siê rozeœmia³.

– Jeœli nalegasz. Ale bêdziesz musia³ wyjœæ, gdy zacznê go leczyæ.

– Dlaczego?

– Dlatego, ¿e lekarstwo jest magiczne, a obecnoœæ w izbie kogoœ

trzeciego mog³aby zmieniæ zaklêcie lecznicze w szkodliwe – odpar³

doktor, wiedz¹c, ¿e ta wymówka zadowoli ch³opca, choæ sprawi³aby

pewnie, ¿e ów milord anglais, który le¿a³ na ³ó¿ku, chwyci³by za

pistolety.

Ch³opiec spojrza³ ponuro, ale wymamrota³:

– Dobrze.

– A wiêc chodŸ ze mn¹.

Weszli do domu, po czym ruszyli w stronê pozbawionego drzwi

pokoju po³o¿onego na samym koñcu korytarza. Choæ kamienne œcia-

ny zapewnia³y wewn¹trz ch³ód, m³ody cz³owiek le¿¹cy na w¹skim,

¿elaznym ³ó¿ku by³ zlany potem, a jego krêcone, czarne w³osy kle-

i³y siê do czo³a. Tak jak mówi³ Nicolo, rzuca³ siê niespokojnie,

i choæ oczy mia³ przymkniête, marszczy³ czo³o i mamrota³ coœ nie-

zrozumiale.

– Musisz teraz wyjœæ – zwróci³ siê doktor do ch³opca.

Nicolo podszed³ do drzwi, ale przystan¹³, mierz¹c nieufnym wzro-

kiem dziwaczny zbiór przedmiotów na stoliku obok ³ó¿ka: lancet

i miseczkê, kolorowe p³yny w ma³ych, szklanych buteleczkach, me-

talow¹ pêtlê z drewnianym paciorkiem.

– Jeszcze jedno, nim siê oddalꠖ powiedzia³. – Wielu ludzi, któ-

rych leczy³eœ na tê chorobê, umar³o. W poniedzia³ek wymkn¹³ ci siê

z r¹k Anglik nazwiskiem George Watson. Padrone powiada – tu

wskaza³ d³oni¹ cz³owieka na ³ó¿ku – ¿e jesteœ wiêkszym periculo,

niebezpieczeñstwem, ni¿ sama choroba. A zatem mówiê ci, jeœli i on

przypadkiem stanie siê jedn¹ z twych wielu pora¿ek, pod¹¿ysz za

nim do krainy umar³ych jeszcze tego samego dnia. Capeesh?

Widoczne na pobru¿d¿onej i starczej twarzy doktora rozbawienie

zmaga³o siê z irytacj¹.

– Zostaw nas samych, Nicolo.

– Uwa¿aj, doktorze Romanelli – odpar³ Nicolo, odwróci³ siê i od-

dali³ korytarzem.

background image

193

Doktor zanurzy³ kubek w misce z wod¹, która sta³a na stole, po

czym z sakwy przy pasku zaczerpn¹³ szczyptê zmielonych na pro-

szek zió³, wsypa³ do kubka i zamiesza³ palcem wskazuj¹cym. Na-

stêpnie wsun¹³ ramiê pod plecy nieprzytomnego cz³owieka, podniós³

go do pozycji pó³siedz¹cej i przystawi³ kubek do jego wci¹¿ mamro-

cz¹cych ust.

– Wypij to, mój lordzie – nakaza³ cicho, przechylaj¹c kubek.

Cz³owiek na ³ó¿ku wypi³ odruchowo, choæ siê skrzywi³, i gdy doktor

Romanelli odstawi³ puste naczynie, mê¿czyzna zakaszla³ i potrz¹-

sn¹³ g³ow¹. – Tak, to gorzkie, prawda, mój lordzie? Sam musia³em

opró¿niæ taki kubek osiem lat temu i wci¹¿ pamiêtam ten smak.

Doktor wyprostowa³ siê i podszed³ szybko do sto³u, gdy¿ czas

bardzo siê teraz liczy³. Romanelli skrzesa³ iskry nad ma³ym stosi-

kiem hubki le¿¹cej w miseczce, rozpali³ ogieñ, przysun¹³ specjaln¹

œwiecê, a¿ knot otoczy³a korona okr¹g³ego p³omienia, po czym we-

tkn¹³ j¹ z powrotem do lichtarza i zacz¹³ siê w ni¹ wpatrywaæ z po-

wag¹. P³omieñ nie kierowa³ siê ku górze, jak w zwyk³ej œwiecy, lecz

promieniowa³ równo we wszystkich kierunkach, przyjmuj¹c kszta³t

kuli, na podobieñstwo ma³ego, ¿ó³tego s³oñca, i wysy³a³ fale ciep³a

nie tylko w dó³, ale i w górê, wskutek czego hieroglify wyryte na po-

wierzchni œwiecy zdawa³y siê przesuwaæ i dr¿eæ.

¯eby tylko jego ka w Londynie w³aœciwie wykona³ swoj¹ czêœæ

zadania!

Przemówi³ do p³omienia:

– Romany?

Odpowiedzia³ mu s³aby g³os.

– Jestem gotowy. Stojê przy kadzi z pautem, œwie¿ym i podgrza-

nym do w³aœciwej temperatury.

– No có¿, mam nadziejê. Czy przygotowano dla niego drogê?

– Tak. Proœba o audiencjê u króla Jerzego zosta³a przyjêta i za-

akceptowana na pocz¹tku tygodnia.

– W porz¹dku. Ukszta³tujmy zatem ten kana³.

Romanelli odwróci³ siê ku metalowej pêtli, która by³a przycze-

piona do bloku twardego drewna, i uderzy³ j¹ niewielk¹, metalow¹

ró¿d¿k¹. Wyda³a przeci¹g³y, czysty dŸwiêk, na który po chwili odpo-

wiedzia³ dŸwiêk dobywaj¹cy siê z p³omienia œwiecy.

By³ znacznie wy¿szy, wiêc doktor przesun¹³ drewniany paciorek

na pêtli o centymetr w górê i znów uderzy³; zdawa³o siê przez chwi-

lê, ¿e kulisty p³omieñ znikn¹³, jednak¿e gdy dŸwiêk zamar³, znów siê

pojawi³.

13 – Wrota Anubisa

background image

194

– Chyba siê uda³o – powiedzia³. – Jeszcze raz.

Dwa dŸwiêki, jeden wywo³any w Londynie, drugi w Grecji, znów

zabrzmia³y, niemal identycznie – p³omieñ przeszed³ w niewyraŸn¹,

gêstniej¹c¹ szaroœæ, i gdy uderzony metal wci¹¿ wydawa³ œpiewny

dŸwiêk, doktor dotkn¹³ ostro¿nie paciorka, przesuwaj¹c go o w³os

dalej. DŸwiêki by³y teraz identyczne i tam, gdzie jeszcze przed chwil¹

znajdowa³ siê p³omieñ, widnia³ teraz w powietrzu przezroczysty

otwór, przez który mo¿na by³o dostrzec fragment zakurzonej pod³o-

gi. Gdy podwójne dzwonienie znów rozp³ynê³o siê w ciszy, niezwy-

k³y, kulisty p³omieñ powróci³.

– Mam – rzek³ podniecony Romanelli. – Widzê wyraŸnie. Uderz

znów, gdy ci powiem, a ja przeœlê go tobie.

Podniós³ lancet i miseczkê, po czym zwróci³ siê w stronê nieprzy-

tomnego cz³owieka na ³ó¿ku i podniós³ jego bezw³adn¹ rêkê. Na-

stêpnie naci¹³ ostrzem palec i podstawi³ miseczkê pod szybko spa-

daj¹ce krople krwi. Kiedy ju¿ zebra³ kilka ³y¿eczek, puœci³ rêkê i skal-

pel, i znów skierowa³ wzrok ku œwiecy.

– Teraz! – powiedzia³ i uderzy³ pêtlê ró¿d¿k¹. Powtórnie uzyska³

odpowiedŸ na swój dŸwiêk, i gdy p³omieñ znów przybra³ kszta³t otwo-

ru, puœci³ ró¿d¿kê, zanurzy³ palce w miseczce z krwi¹ i strzepn¹³ kil-

kanaœcie kropel w pró¿niê po p³omieniu.

– Dotar³y? – spyta³, przygotowuj¹c siê do nastêpnej próby.

– Tak – odpar³ g³os z drugiej strony, gdy dzwonienie zamar³o,

a p³omieñ ponownie rozb³ysn¹³ jasnoœci¹. – Cztery krople, wprost

do kadzi.

– Znakomicie. Pozwolê mu umrzeæ, gdy tylko siê dowiem, ¿e siê

powiod³o. – Romanelli nachyli³ siê i zdmuchn¹³ p³omieñ œwiecy.

Usiad³ ponownie i wlepi³ zamyœlony wzrok w niespokojnego

cz³owieka na ³ó¿ku. Znalezienie tego m³odzieñca by³o szczêœliwym

trafem. Doskonale siê nadawa³ do ich celów; par w Izbie Lordów,

lecz o niejasnym pochodzeniu, bliski nêdzy i – byæ mo¿e z powo-

du utykaj¹cej nogi – nieœmia³y i zamkniêty w sobie, maj¹cy nie-

wielu przyjació³. W czasie pobytu w Harrow bez skrupu³ów opu-

blikowa³ jednak satyrê, któr¹ zdo³a³ obraziæ znaczn¹ liczbê wp³y-

wowych ludzi w Anglii, w tym i swego sponsora, lorda Carlisle.

Wszyscy oni bez trudu uwierz¹, ¿e pope³ni³ tê straszliw¹ zbrodniê,

która, o co postaraj¹ siê Romanelli i jego angielski ka, zostanie przy-

pisana w³aœnie jemu.

– Doktor Romany i ja wydobêdziemy ciê z cienia – powiedzia³

cicho Romanelli. – Uczynimy twe imiê s³awnym, lordzie Byron.

background image

195

Stoj¹c pod umieszczon¹ wysoko w niszy, odciêt¹ g³ow¹ Teobalda,

na twarzy której malowa³ siê niezwykle pogodny uœmiech, klown Hor-

rabin i doktor Romany wpatrywali siê w kadŸ wielkoœci trumny, pe³-

nej jarz¹cego siê przyt³umionym blaskiem pautu, w którym krople krwi

ju¿ poczernia³y, stê¿a³y, zanurzy³y siê g³êbiej i zaczê³y wypuszczaæ

pajêczynê cieniutkich czerwonych nitek, ³¹cz¹cych siê ze sob¹.

– Za dwanaœcie godzin przybierze kszta³t cz³owieka – rzek³ ci-

cho Romany, stoj¹c tak nieruchomo, ¿e nie ko³ysa³ siê wcale na swo-

ich sprê¿ynowanych podeszwach. – A za dwadzieœcia cztery bêdzie

zdolny przemówiæ do nas.

Horrabin poruszy³ siê na swoich szczud³ach, zmieniaj¹c pozycjê.

– Czystej krwi brytyjski lord – stwierdzi³ zamyœlony. – Szczurzy

Zamek goœci³ wiele znakomitoœci, lecz m³ody Byron bêdzie tu pierw-

szym parem Anglii.

Nawet pod grub¹ warstw¹ farby Romany dostrzeg³ szyderczy

grymas.

Uœmiechn¹³ siê.

– Wprowadzi³em ciê w wysokie krêgi.

Przez kilka chwil trwa³a cisza.

– Jesteœ pewien, ¿e musimy jutrzejszej nocy przyst¹piæ do tego

zadania, nie k³ad¹c siê spaæ? – spyta³ ¿a³osnym tonem klown. – Co

dzieñ muszê spêdziæ dziesiêæ godzin w hamaku, w przeciwnym bo-

wiem razie miewam straszliwe bóle pleców, a od kiedy mój przeklê-

ty ojciec – tu machn¹³ rêk¹ w stronê wysuszonej g³owy – powali³ mnie

na ziemiê, bóle nasili³y siê w dwójnasób.

– Bêdziemy siê zmieniaæ, œpi¹c w ci¹gu oœmiu godzin po czte-

ry – przypomnia³ mu zniecierpliwiony Romany. – To powinno utrzy-

maæ ciê przy ¿yciu. U¿alaj siê nad nim – dorzuci³, wskazuj¹c na

kadŸ. – Ten bêdzie na nogach ca³y czas, w dodatku strofowany.

Horrabin westchn¹³.

– Skoñczymy pojutrze?

– Prawdopodobnie wieczorem. Bêdziemy go formowaæ na zmia-

nê ca³¹ jutrzejsz¹ noc i nastêpny dzieñ. Do wieczora bêdzie pozba-

wiony wszelkiej woli, a po dwóch dniach, w czasie których poka¿e-

my go ludziom, damy mu instrukcje wraz z tym maleñkim pistole-

tem i wypuœcimy na wolnoœæ. Wówczas do roboty przyst¹pi¹ moi

Cyganie i twoi ¿ebracy, a w jak¹œ godzinê po tym, jak mój cz³owiek

w Ministerstwie Skarbu potwierdzi, ¿e jedna pi¹ta znajduj¹cych siê

w obiegu z³otych suwerenów jest sfa³szowana, moi kapitanowie ru-

sz¹ na Bank of England. A nasz ch³opak Byron wykona swoje zada-

background image

196

nie. Wtedy kraj zostanie powalony na kolana. Jeœli Napoleon nie

znajdzie siê przed œwiêtami Bo¿ego Narodzenia w Londynie, bêdê

bardzo zdziwiony.

Uœmiechn¹³ siê z zadowoleniem.

Horrabin przesun¹³ siê na swoich szczud³ach.

– Jesteœ… pewien, ¿e to bêdzie zmiana na lepsze? Nie mam nic

przeciwko temu, ¿eby ten kraj dosta³ ciêgi, ale wci¹¿ zastanawiam

siê, czy jest s³uszne, by tak od razu go niszczyæ.

– Francuzami ³atwiej kierowa栖 powiedzia³ Romany. – Wiem

o tym – mia³em z nimi do czynienia w Kairze.

– Aha. – Horrabin ruszy³ w stronê wyjœcia, ale zatrzyma³ siê, by

zajrzeæ do kadzi, gdzie czerwone ¿y³ki ju¿ siê z³¹czy³y, tworz¹c za-

rys ludzkiego szkieletu. – Bo¿e, to obrzydliwe – zauwa¿y³.

Z kadzi pe³nej szlamu wy³ania siê wizerunek cz³owieka.

Potrz¹saj¹c g³ow¹ przystrojon¹ w kapelusz, wyszed³ na swoich

szczud³ach.

Doktor Romany tak¿e wpatrywa³ siê w œwiec¹c¹ kadŸ.

– Och – stwierdzi³ cicho – s¹ gorsze rzeczy, Horrabinie. Powiesz

mi za miesi¹c, czy siê przekona³eœ, ¿e jednak s¹ gorsze rzeczy.

We wtorek rano, dwudziestego pi¹tego wrzeœnia, Doyle sta³ nad

rzêdem s³oi z tytoniem w sklepie Wassarda, próbuj¹c wyszukaæ ja-

k¹œ nadaj¹c¹ siê do palenia mieszankê, i przy okazji coraz uwa¿niej

ws³uchiwa³ siê w rozmowê, która toczy³a siê tu¿ obok.

– Ale¿ oczywiœcie, to najprawdziwszy lord – powiedzia³ jeden

z kupców w œrednim wieku. – Pijany jak œwinia, no nie?

Jego towarzysz zachichota³, ale odpar³ zamyœlony:

– Nie wiem. Wygl¹da³ bardziej na chorego albo szalonego, tak,

chyba tak.

– Ale ubiera siê gustownie.

– Owszem, o to mi w³aœnie chodzi, to tak jakby jakiœ aktor prze-

biera³ siê za lorda, ¿eby zagraæ w nêdznym przedstawieniu. – Po-

trz¹sn¹³ g³ow¹. – Gdyby nie szasta³ na lewo i prawo z³otymi suwere-

nami, tobym w³aœnie pomyœla³, ¿e to taka sztuczka, aby wywo³aæ

zainteresowanie jakimœ cholernym przedstawieniem; i powiadasz, ¿e

s³ysza³eœ o tym lordzie… jak on siê nazywa? Brian?

– Byron. Tak, napisa³ ma³¹ ksi¹¿eczkê wyœmiewaj¹c¹ wspó³cze-

snych poetów, nawet Little’a, którego sam bardzo lubiê. Ten Byron

to jeden z tych uniwersyteckich przem¹drzalców.

background image

197

– Mali dranie, którzy zadzieraj¹ nosa.

– Zgadza siê. Widzia³eœ jego w¹sy?

Doyle, zaintrygowany, wtr¹ci³ siê do tej rozmowy.

– Przepraszam, ale chcecie, panowie, powiedzieæ, ¿e naprawdê

widzieliœcie lorda Byrona? Ostatnio?

– Owszem, przyjacielu, my i po³owa tutejszych kupców. Jest te-

raz w The Gimli’s Perch na Lombard Street, pijany w sztok albo sza-

lony – skin¹³ g³ow¹ do swego kompana. – Stawia kolejkê za kolejk¹

ca³ej knajpie.

– Mo¿e zd¹¿ê tam i skorzystam – powiedzia³ Doyle z uœmie-

chem. – Ma któryœ z was zegarek?

Jeden z mê¿czyzn wydoby³ z kamizelki z³ot¹ cebulê i zerkn¹³ na

tarczê.

– Wpó³ do dziewi¹tej.

– Dziêki.

Doyle wypad³ ze sklepu. Pó³torej godziny do spotkania z Benne-

rem – pomyœla³. – To mnóstwo czasu, ¿eby rzuciæ okiem na tego uzur-

patora i spróbowaæ odgadn¹æ, co on knuje. To sprytne ze strony ja-

kiegoœ zdolnego aktora wcieliæ siê w postaæ Byrona, gdy¿ prawdzi-

wy poeta jest wci¹¿ nieznany w 1810; dopiero publikacja Wêdrówek

Childe Harolda za dwa lata uczyni go s³awnym, a wiêc przeciêtny

cz³owiek na ulicy nie mo¿e wiedzieæ, ¿e Byron podró¿uje teraz po

Grecji i Turcji. Ale jaki to numer wart jest „szastania na lewo i pra-

wo z³otymi suwerenami”?

Ruszy³ na po³udnie, w stronê Lombard Street, bez trudu odnajdu-

j¹c The Gimli’s Perch – by³a to tawerna, przed któr¹ zebra³ siê t³um

ludzi blokuj¹cy wejœcie. Doyle pobieg³ tam i stara³ siê spojrzeæ po-

nad g³owami zebranych.

– Cofnij siê, ch³opie – warkn¹³ gruby jegomoœæ tu¿ obok. – Cze-

kaj na swoj¹ kolej, jak ka¿dy.

Doyle przeprosi³ i przecisn¹³ siê do jednego z okien, po czym,

przystawiaj¹c d³onie do oczu, zajrza³ do œrodka. Panowa³ tam taki

t³ok, ¿e przez jakieœ pó³ minuty Doyle widzia³ jedynie ha³aœliwych

pijaków, którzy albo opró¿niali pe³ne kieliszki, albo machali pusty-

mi w stronê zmêczonych kelnerów i barmanów. Po chwili, gdy t³um

rozst¹pi³ siê przypadkowo, dojrza³ m³odego cz³owieka o krêconych

w³osach, który utykaj¹c podszed³ do baru i rzuci³ z uœmiechem garœæ

monet na wypolerowany kontuar. Rozleg³y siê tak g³oœne wiwaty, ¿e

Doyle s³ysza³ je przez grub¹ szybê. W tym momencie m³odzieñca

zakry³ las wyci¹gniêtych r¹k.

background image

198

Doyle przecisn¹³ siê z powrotem na ulicê i opar³ o s³up latarni.

Choæ jego umys³ pracowa³ jasno, czu³ gdzieœ w œrodku narastaj¹ce

lodowate ciœnienie; wiedzia³, ¿e gdy ju¿ znajdzie ujœcie i przebije

powierzchniê jego œwiadomoœci, nie bêdzie to nic innego jak tylko

panika; stara³ siê wiêc st³umiæ to uczucie, mówi¹c do siebie: Byron

jest gdzieœ w Grecji czy Turcji, powtarza³ twardo, i jest to jedynie

zbieg okolicznoœci, ¿e ten ch³opak wygl¹da tak cholernie dok³adnie

jak tamten na wszystkich portretach. I albo uzurpator jest jakimœ dziw-

nym zbiegiem okolicznoœci te¿ kulawy albo tak starannie przestu-

diowa³ zachowanie swego wzorca, ¿e naœladuje utykanie… choæ pra-

wie nikt w 1810 nie oczekiwa³by tego. A jak wyt³umaczyæ te w¹sy?

Byron w czasie pobytu za granic¹ rzeczywiœcie zapuœci³ w¹sy, mo¿-

na to zobaczyæ na portretach Phillipsa, ale jeœli nawet ten naœladow-

ca móg³ jakimœ cudem o tym wiedzieæ, to w¹tpliwe, czy wykorzysta³by

ów fakt, by oszukaæ ludzi, którzy, gdyby w ogóle kiedykolwiek wi-

dzieli Byrona, to bez zarostu, g³adko ogolonego. I je¿eli w¹sy s¹ re-

zultatem przeoczenia, to uzurpator móg³ nie wiedzieæ, ¿e Byron

jeszcze ich nie mia³ podczas ostatniej bytnoœci w Anglii, ale sk¹d

móg³ wiedzieæ o utykaniu?

Panika, czy cokolwiek to by³o, wci¹¿ narasta³a. A jeœli to jest By-

ron, myœla³ dalej, i nie ma go w ogóle w Grecji, jak bêdzie póŸniej

utrzymywa³a historia? Co siê tu, u diab³a, dzieje? Ashbless ma tu

byæ, a go nie ma, Byron natomiast nie powinien tu byæ, a jest. Czy

Darrow wys³a³ nas do jakiegoœ alternatywnego 1810 roku, od które-

go dzieje potocz¹ siê inaczej?

Krêci³o mu siê w g³owie i by³ zadowolony z oparcia, jakie dawa³

mu s³up latarni, ale wiedzia³, ¿e musi wejœæ do tawerny i dowiedzieæ

siê, czy m³ody cz³owiek to rzeczywiœcie Byron, czy nie. Odsun¹³ siê

od latarni i zrobi³ kilka kroków. Nagle uœwiadomi³ sobie, ¿e ten na-

rastaj¹cy w nim strach jest zbyt pierwotny i potê¿ny, by byæ wyni-

kiem czegoœ równie abstrakcyjnego jak zagadnienie strumienia cza-

su, w którym siê akurat znajdowa³. Coœ siê z nim dzia³o, coœ czego

jego umys³ nie potrafi³ okreœliæ, a co burzy³o jego podœwiadomoœæ

niczym bomba zdetonowana na dnie studni.

T³um i budynek, które mia³ przed sob¹, straci³y nagle sw¹ g³êbiê,

barwê i ostroœæ; zdawa³o siê, ¿e patrzy na impresjonistyczny obraz,

oddaj¹cy jak¹œ scenê jedynie w odcieniach ¿ó³ci i br¹zu. Zd¹¿y³ jesz-

cze pomyœleæ, ¿e ktoœ gwa³townie œciszy³ dŸwiêk.

Œwiat³o i dŸwiêk umknê³y w tej samej chwili, Doyle zaœ, pozba-

wiony oparcia, zapad³ siê w nieœwiadomoœæ, jak cz³owiek, pod którym

background image

199

otwiera siê zapadnia szubienicy. Zd¹¿y³ siê jeszcze przez u³amek

sekundy zastanowiæ, czy tak siê w³aœnie umiera.

Czasem podskakuj¹c, lecz znacznie czêœciej posuwaj¹c siê na

jednej stopie i obu d³oniach, jak na wpó³ zdeptany karaluch, z prze-

tr¹con¹ lew¹ noga, Doyle wlók³ siê, charcz¹c i dysz¹c, po œliskim

od deszczu asfalcie. Nie dostrzega³ nawet, jak maski nadje¿d¿aj¹-

cych samochodów nurkuj¹ gwa³townie, stykaj¹c siê niemal z na-

wierzchni¹ drogi, gdy ich hamulce zaczyna³y dzia³aæ, a opony wyæ

i piszczeæ.

Widzia³ skulon¹ postaæ, le¿¹c¹ na poboczu, poœród przypadko-

wych i bez³adnie porozrzucanych rzeczy, i choæ zadrêcza³ siê, by

sprawdziæ, czy ten ktoœ jeszcze oddycha, wiedzia³, ¿e jest inaczej,

poniewa¿ ju¿ prze¿y³ to wydarzenie na jawie, a kilkanaœcie razy we

œnie; choæ odczuwa³ jednoczeœnie niepokój, strach i nadziejê, wie-

dzia³ doskonale, co znalaz³by na poboczu.

Lecz tym razem wszystko dzia³o siê inaczej. Nie dostrzeg³ jak

dot¹d krwi, odprysków koœci i kolorowych kawa³ków he³mu, które

znalaz³y siê na asfalcie i s³upku stoj¹cym na poboczu; g³owa le¿¹cej

postaci wci¹¿ by³a ca³a i tkwi³a na swoim miejscu. I nie by³a to twarz

Rebeki, lecz ch³opca, ¿ebraka, Jacky’ego.

Usiad³ zdumiony, a po chwili stwierdzi³, ju¿ bez zdziwienia, ¿e to

wcale nie jest pobocze szosy, tylko w¹ski pokój z brudnymi zas³ona-

mi, które trzepota³y w oknie pozbawionym szyby. Okno wci¹¿ zmie-

nia³o kszta³t; czasem by³o okr¹g³e, nabrzmiewaj¹c i kurcz¹c siê, chwi-

lami ma³e jak wizjer w drzwiach albo wielkie jak rozeta w katedrze

w Chartres. Czasami falowa³o, przybieraj¹c kszta³t zbli¿ony do pro-

stok¹ta. Pod³oga te¿ zachowywa³a siê kapryœnie; to wybrzusza³a siê

tak bardzo, ¿e Doyle musia³ kucaæ, by nie uderzyæ g³ow¹ o sufit, to

znów zapada³a siê jak zbyt miêkka trampolina, i wtedy l¹dowa³ w g³ê-

bokim dole, patrz¹c na okno, które stale zmienia³o kszta³t i po³o¿e-

nie. By³a to istna beczka œmiechu.

Jego usta by³y pozbawione czucia, ale dentysta z mask¹ chirur-

giczn¹ na twarzy, przez któr¹ widaæ by³o jedynie b³yszcz¹ce oczy,

zakaza³ mu ich dotykaæ. Doyle przesun¹³ ukradkiem po wargach d³o-

ni¹ w kosmatej rêkawicy i stwierdzi³ z przera¿eniem, ¿e dostrzega

na z³otym futrze plamy jasnej krwi. Te¿ mi dentysta, pomyœla³ i choæ

wydoby³ siê si³¹ woli z tej wizji i powróci³ do ma³ego pokoju, wci¹¿

mia³ na d³oniach kosmate rêkawice, a krew nadal kapa³a mu obficie

background image

200

z ust. Kiedy przygarbi³ siê, czuj¹c kolejny skurcz ¿o³¹dka, krew za-

chlapa³a talerz i sztuæce, które ktoœ postawi³ na pod³odze.

By³ wœciek³y, ¿e ten ktoœ nie pozbiera³ po sobie naczyñ, ale po

chwili przypomnia³ sobie, ¿e to pozosta³oœci po jego w³asnym posi³-

ku. Czy to jedzenie wywo³a³o brak czucia i krwawienie? Czy by³

w nim fragment st³uczonego szk³a? Podniós³ widelec i zamiesza³

resztki na talerzu, szukaj¹c z niepokojem jakichœ twardych, b³ysz-

cz¹cych kawa³ków. Po chwili doszed³ do wniosku, ¿e nie ma w je-

dzeniu ¿adnego szk³a.

Ale co to w koñcu by³o? Pachnia³o podobnie jak curry, ale wygl¹-

da³o jak zimny gulasz z liœci i czegoœ, co przypomina³o owoce kiwi,

lecz by³o mniejsze, twardsze i bardziej kosmate. Jego umys³ skupi³

siê na brzmieniu s³ów curry i kosmaty, a ich zwi¹zek przyci¹ga³ jego

uwagê i nie pozwala³ siê skupiæ na czymkolwiek innym. W koñcu

przezwyciê¿y³ to i dozna³ straszliwego olœnienia, gdy¿ rozpozna³ ów

niezwyk³y owoc. Widzia³ ju¿ go wczeœniej, na Hawajach. Rós³ na

wysokim drzewie, którego naukow¹ nazwê wci¹¿ pamiêta³: Strych-

nos Nux Vomica, najbogatsze Ÿród³o surowej strychniny.

Jad³ strychninê.

Woda cuchnê³a okropnie, przywodz¹c na myœl bajoro pe³ne mar-

twych ryb i zgni³ych wodorostów, ale chodnik roi³ siê od weso³ych

ludzi w kolorowych kostiumach k¹pielowych, i Doyle z zadowole-

niem zauwa¿y³, ¿e nie ma przy snack-barze kolejki. Dowlók³ siê do

w¹skiego okienka i zastuka³ æwiartk¹ dolara o drewnian¹ ladê, by

zwróciæ uwagê sprzedawcy. Mê¿czyzna odwróci³ siê i Doyle ujrza³

zdumiony J.Cochrana Darrowa, odzianego w fartuch i bia³¹, papie-

row¹ czapkê. Pomyœla³ ze smutkiem, ¿e facet w koñcu splajtowa³

i ¿e musi teraz prowadziæ tê cholern¹ budê.

– Wezmꅠ– zacz¹³ Doyle.

– Serwujemy dziœ tylko shake’a z aktywowanego wêgla drzewne-

go – przerwa³ mu Darrow. Przekrzywi³ g³owê. – Mówi³em ci, Doyle.

– Ach tak. To poproszê, w takim razie.

– Bêdziesz sam musia³ go sobie przyrz¹dziæ. Muszê z³apaæ pew-

n¹ ³ódŸ – ma zaton¹æ za dziesiêæ minut.

Darrow wysun¹³ rêkê na zewn¹trz, chwyci³ Doyle’a za ko³nierz

i potê¿nym szarpniêciem wci¹gn¹³ go do œrodka. Ramiona Doyle’a

utkwi³y w okienku.

W budce nie by³o œwiat³a, wirowa³y w powietrzu tylko chmury

popio³ów. Doyle zakrztusi³ siê. Po chwili wyswobodzi³ siê z pu³apki

i wyl¹dowa³ z powrotem na pod³odze. Stwierdzi³, ¿e wpad³ g³ow¹

background image

201

do ma³ego kominka w pokoju. Mój Bo¿e, pomyœla³, mam halucyna-

cje, i po tej, i po drugiej stronie. Czy strychnina wywo³uje delirium?

A mo¿e zdo³a³em strawiæ dwie trucizny? Jednak Darrow mia³ racjê.

Potrzebujê wêgla drzewnego, potê¿nej dawki, i to szybko. Przypo-

minam sobie, ¿e czyta³em o facecie, który za¿y³ œmierteln¹ dawkê

strychniny, dziesiêciokrotnie przekraczaj¹c¹ dopuszczaln¹ normê, ale

zaraz potem spo¿y³ sproszkowany wêgiel drzewny i nie odczu³ ¿ad-

nych skutków trucizny. Jak on siê nazywa³? Touery, w³aœnie tak. Ale

sk¹d wzi¹æ wêgiel? Zadzwoniê do recepcji i poproszê, ¿eby przys³a-

li na górê oko³o stu piêædziesiêciu kartonów papierosów z filtrem,

zawieraj¹cym aktywowany wêgiel drzewny. Poczekaj chwilê. Prze-

cie¿ w tej chwili w³aœnie masz przed oczami ca³e mnóstwo wêgla.

Wszystkie te spalone kloce drewna w kominku. Mo¿e nie s¹ aktywo-

wane, ale maj¹ miliony mikroskopijnych otworków, by tym lepiej

ciê wch³on¹æ, moja droga strychnino.

Po chwili znalaz³ miseczkê i ma³¹ statuetkê jakiegoœ egipskiego

boga o psiej g³owie, których u¿y³ jako moŸdzierza, by zetrzeæ na

proszek czarne kawa³y kruchego, sczernia³ego drewna. Przygotowu-

j¹c to zauwa¿y³, ¿e jego rêce i przedramiona pokry³y siê z³ocistym

futrem, co przypisa³, lekko podenerwowany, swym halucynacjom.

Jeszcze jedna rzecz w zakamarkach jego umys³u czeka³a cierpli-

wie na swe wyjaœnienie.

Ca³y czas kapa³a mu krew z ust, padaj¹c czêsto na ma³y stos gru-

bego, czarnego proszku, ale by³o jej coraz mniej, poza tym mia³ wa¿-

niejsze sprawy na g³owie. Jak u diab³a mam to skonsumowaæ? – za-

stanawia³ siê, przesiewaj¹c miêdzy kosmatymi palcami czarn¹, drobn¹

jak piasek substancjê.

Zacz¹³ po³ykaæ wszystkie kawa³ki wêgla drzewnego wielkoœci

pigu³ek. Nastêpnie, wykorzystuj¹c wodê z miski stoj¹cej w rogu, ule-

pi³ z czarnego proszku kilka tuzinów kulek i po³kn¹³.

Substancja, zmieszana z wod¹, by³a miêkka, wiêc po chwili prze-

sta³ jeœæ czarne bry³ki, a zacz¹³ sklejaæ je ze sob¹ i formowaæ figurkê

ma³ego cz³owieczka. By³ zaskoczony w³asn¹ wpraw¹; postanowi³ przy

pierwszej okazji zdobyæ trochê gliny i zacz¹æ nowe ¿ycie jako rzeŸ-

biarz; tylko przez kilka chwil wa³kowa³ koñczyny miêdzy palcami,

zanim przytwierdzi³ je do tu³owia, a mimo to zauwa¿y³, ¿e uda i bi-

cepsy, a tak¿e zgiêcie kolan i ³okci oddane s¹ bezb³êdne, kilka zaœ

naciêæ wykonanych paznokciem kciuka na g³owie figurki nada³o jej

rysy dorównuj¹ce doskona³oœci¹ twarzy Adama namalowanej przez

Micha³a Anio³a na suficie kaplicy Sykstyñskiej. Pomyœla³, ¿e trzeba

background image

202

bêdzie zachowaæ tê ma³¹ rzeŸbê. Kiedyœ znajdzie siê na poczesnym

miejscu w Luwrze czy w innym muzeum: pierwsze Dzie³o Doyle’a.

Jak móg³ pomyœleæ, ¿e ta twarz przypomina oblicze Adama? By³a

to twarz starego, odra¿aj¹cego cz³owieka. Poskrêcane zaœ i zniek-

szta³cone koñczyny stanowi³y karykaturê r¹k i nóg, przypominaj¹-

cych wysuszone robaki, jakie widuje siê s³onecznego dnia na chod-

niku. Przera¿ony, ju¿ mia³ zgnieœæ figurkê, gdy ta otworzy³a oczy

i obdarzy³a go szerokim uœmiechem.

– Ach, Doyle! – zaskrzecza³a g³oœnym, chrapliwym szeptem. –

Mamy mnóstwo do omówienia!

Doyle krzykn¹³ i zacz¹³ cofaæ siê przed t¹ weso³¹ istot¹; sprawi³o

mu to trudnoœæ, poniewa¿ pod³oga znowu zaczê³a siê podnosiæ i opa-

daæ. Pos³ysza³ przeci¹g³y, og³uszaj¹cy werbel dochodz¹cy nie wia-

domo sk¹d, i gdy na œcianach zaczê³y pojawiaæ siê ogromne krople

kwasu, sp³ywaj¹ce w dó³, uœwiadomi³ sobie zbyt póŸno, ¿e ca³y ten

dom jest jednym, ¿ywym organizmem, który pragnie go strawiæ.

Ockn¹³ siê na pod³odze, skrajnie wyczerpany i przygnêbiony, spo-

gl¹daj¹c bez zainteresowania na krople zaschniêtej krwi, które ujrza³

przed oczami. Jêzyk bola³ go jak roz³upany z¹b, ale nie s¹dzi³, by

by³o to coœ nagl¹cego. Wiedzia³, ¿e prze¿y³ otrucie i halucynacje,

i ¿e wyjdzie z tego ca³o.

Twarz go swêdzia³a, wiêc uniós³ d³oñ, by siê podrapa栖 i znierucho-

mia³. Choæ halucynacje minê³y, jego d³oñ wci¹¿ pokrywa³o z³ote futro.

Nagle pojawi³o siê wyjaœnienie, które tkwi³o gdzieœ w zakamar-

kach jego umys³u, wyjaœnienie tego wszystkiego, co siê z nim dzia³o,

i wiedzia³, ¿e jest ono zgodne z prawd¹. Znów poczu³ siê przygnê-

biony, gdy¿ oznacza³o to koniecznoœæ wysi³ku; musia³ siê podnieœæ

i zacz¹æ dzia³aæ. By przekonaæ samego siebie do koñca, pomaca³ siê

po twarzy. Tak jak przypuszcza³, pokrywa³y j¹ kêpki w³osów. Tego

mi tylko brakowa³o, pomyœla³ kwaœno.

Niew¹tpliwie tkwi³ w ciele, które dopiero co odrzuci³ Joe Psia

Twarz; a sam Joe by³ Bóg jeden tylko wie gdzie, paraduj¹c w ciele

Doyle’a.

A w czyim ciele ja jestem? – zastanawia³ siê. Oczywiœcie, w ciele

Steerfortha Bennera. Benner wspomina³, ¿e jad³ z Joem lunch przed

tygodniem, i Joe musia³ go nakarmiæ jak¹œ mieszank¹ magicznych

zió³, a potem, w sobotê, dokona³ zamiany. A wiêc, rozumowa³ dalej, to

Joego Psi¹ Twarz spotka³em w sobotê u Jonathena, w przechwyconym

background image

203

ciele Bennera. Nic dziwnego, ¿e nie wydawa³ siê… sob¹. I w³aœnie

dlatego tak bardzo chcia³, bym zjad³ czy wypi³ cokolwiek, dziêki

czemu poczêstowa³by mnie dawk¹ tego specyfiku, który pozwala

zamieniæ siê duszami; a gdy na nic nie wyra¿a³em ochoty, wys³a³ mnie

na ulicê, bym poszuka³ niew¹tpliwie fikcyjnego mê¿czyzny, a on

w tym czasie zamówi³ fili¿ankê herbaty, wrzuci³ do niej te wstrêtne

liœcie, a potem zmusi³ mnie do wypicia.

Pomimo apatii, Doyle wstrz¹sn¹³ siê, gdy dotar³o do niego, ¿e ta

czerwona ma³pa, któr¹ zastrzelono tego dnia, by³a samym Benne-

rem, biednym draniem, wt³oczonym naprêdce w ostatnie cia³o Joego

Psiej Twarzy.

A wiêc teraz, myœla³ Doyle, ma moje cia³o i mo¿e udaæ siê do

Darrowa i dobiæ z nim targu. Nie musi ju¿ siê przejmowaæ ani mn¹,

ani Bennerem.

Doyle usiad³, wydaj¹c przeci¹g³y jêk. Usta, nos i gard³o pokrywa-

³a mu skorupa zaschniêtej krwi o smaku rdzy, i uœwiadomi³ sobie z tê-

pym rozbawieniem, ¿e stary, dobry Joe ma³piszon musia³ zgryŸæ ka-

wa³ w³asnego jêzyka, nim opuœci³ swe cia³o. Powinien bowiem siê

upewniæ, ¿e jego nowy w³aœciciel nie bêdzie zdolny, w tym krótkim

czasie, jaki mu jeszcze pozosta³, zdradziæ czegokolwiek ludziom.

Wsta³, nieco oszo³omiony z powodu wy¿szego wzrostu, i rozej-

rza³ siê wko³o. Nie by³ zdziwiony, gdy spostrzeg³ no¿yczki, pêdzel

i brzytwê o prostym ostrzu, a tak¿e kawa³ek szarego myd³a, le¿¹ce

na pó³ce przy ³ó¿ku. Joe prawdopodobnie kupowa³ co tydzieñ now¹

brzytwê. By³o tam te¿ lusterko, Doyle podniós³ je i pe³en niepokoju

spojrza³ na swoje odbicie.

Mój Bo¿e, pomyœla³, równie os³upia³y co przera¿ony, wygl¹dam

jak cz³owiek-wilk Chewbacca albo ten facet z francuskiej wersji Piêk-

nej i bestii… nie, ju¿ wiem, jak tchórzliwy lew z Czarnoksiê¿nika z Oz.

Gêste, z³ote futro sp³ywa³o falami po brodzie i zarasta³o policzki,

niczym zbyt obfite bokobrody, i wi³o siê w górê, wzd³u¿ nosa, by

po³¹czyæ siê z bujnymi w³osami, które zaczyna³y siê nad ³ukiem brwio-

wym, a potem zachodzi³y dzik¹ grzyw¹ a¿ na czubek g³owy i opada-

³y zmierzwione na szerokie barki. Nawet szyja i skóra tu¿ pod szczê-

k¹ by³y gêsto obroœniête.

No có¿, pomyœla³, bior¹c do rêki no¿yczki i naci¹gaj¹c lok nad

czo³em, nie ma co zwlekaæ. Ciach. Garœæ w³osów odciêta. Mam na-

dziejê, ¿e nie zapomnia³em, jak nale¿y siê pos³ugiwaæ brzytw¹.

Godzinê póŸniej ostrzyg³ i ogoli³ sobie czo³o, uwa¿aj¹c, by pozo-

stawiæ nietkniête brwi, a tak¿e nos i policzki. Przed przyst¹pieniem

background image

204

do trudnego zadania, jakim by³o golenie d³oni, postanowi³ spojrzeæ

w lustro. Opar³ je pod odpowiednim k¹tem o œcianê, cofn¹³ siê i rzu-

ci³ okiem spod uniesionych brwi na swoje odbicie.

Poczu³ nagle pustkê w piersi; przyspieszony rytm serca rozbrzmie-

wa³ w niej g³uchym echem, niczym werbel wybijany na bêbnie. Kie-

dy ju¿ min¹³ pierwszy szok, zacz¹³ to wszystko rozwa¿aæ i niemal

wybuchn¹³ œmiechem, uœwiadomiwszy sobie bezlitosn¹ logikê wy-

darzeñ. Przecie¿ poszed³em do Jamaica Coffee House dwunastego,

we wtorek, nie móg³ ukryæ zdziwienia i, prawdê mówi¹c napisa³em

albo przynajmniej skopiowa³em z pamiêci Dwanaœcie godzin nocy,

siedz¹c tam. I naprawdê przebywa³em jakiœ czas w Hospitable Squires

przy Pancras Lane. I w³aœnie z tej d³oni zastrzelono w sobotê, u Jo-

nathena, jedn¹ z Tañcz¹cych Ma³p. Nie ma mowy o porwaniu czy

jakimœ alternatywnym 1810 roku.

Doyle rozpozna³ bowiem tê twarz w lustrze. By³a to, naturalnie,

twarz Bennera, lecz z dzik¹ grzyw¹ w³osów i brod¹ starotestamento-

wego proroka, z nowymi, g³êbokimi bruzdami na policzkach i czole,

oraz nieco nawiedzonym wyrazem oczu, by³a to równie¿, bez cienia

w¹tpliwoœci, twarz Williama Ashblessa.

background image

205

Ksiêga II

DWANAŒCIE GODZIN

NOCY


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Baccalario P (Moore Ulysses) Wrota czasu 01 Wrota czasu
Powers, Tim Three Days To Never
Gwiezdne wrota Atlantyda s 01
01 Wielkie wrota
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (01) Wielkie Wrota
Tim Powers The Drawing of the Dark
Tim Powers Three Days To Never
The Drawing of the Dark Tim Powers
Ulysses Moore 01 Wrota Czasu Rozdział 1
Gwiezdne wrota s 01
Kelley Armstrong 01 The Summoning Darkest Powers
The Skies Discrowned Tim Powers
Last Call Tim Powers
Sandemo Margit Saga o Królestwie Światła 01 Wielkie Wrota
Tim Powers The Bible Repairman
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (01) Wielkie Wrota
01 Wielkie Wrota

więcej podobnych podstron