background image

4

WROTA ANUBISA

background image

5

Mojej ¿onie, Serenie

background image

6

… pod¹¿aj¹ przez ciemne, stare zak¹tki œwiata,

Jak marynarze, niegdyœ krzepcy, o orlim wzroku,

Którzy, gdy statek siê rozbi³, nie mogli uznaæ

Owej klêski i koniecznoœci zejœcia z pok³adu,

Lecz postanowili pod¹¿aæ swym ukochanym wrakiem

W otch³añ mroku; nie zatonêli jednak na dobre,

Lecz p³yn¹ bezustannie pod wygiêtymi ¿aglami

Wbrew pr¹dom g³êbin pó³nocnej godziny,

Od zatoki do zatoki, od grani do mrocznej grani,

W z³udnej nadziei przedostania siê na l¹d;

I którzy, w swej zamieraj¹cej, powolnej wêdrówce

Utrac¹ niebawem wszelkie pragnienie œwiat³a

I powietrza, i towarzystwa ¿ywych istot – st¹d

Wyrusz¹ na poszukiwanie tylko najg³êbszych rozpadlin,

Tych najdalszych od s³oñca zapomnianego w mroku nocy…

William Ashbless: „Dwanaœcie godzin nocy”

background image

7

¯aden cz³owiek nie mo¿e wejœæ dwukrotnie do tej samej rzeki,

gdy¿ za drugim razem nie jest to ju¿ ta sama rzeka

i nie jest to ju¿ ten sam cz³owiek.

Heraklit

background image

8

background image

9

Ksiêga I

OBLICZE UKRYTE POD

ZWIERZÊCYM FUTREM

background image

10

background image

11

Prolog: 2 lutego 1802 roku

Choæ du¿o sczez³o, sporo pozosta³o,

I choæ nie mamy tylu si³ co dawniej,

By niebo wzruszyæ i ziemiꠖ jesteœmy

Sob¹… *

Alfred lord Tennyson

N

a szczycie wzgórza, miêdzy dwoma drzewami, sta³ bardzo stary

cz³owiek i spogl¹da³ z têsknot¹, o jak¹ siê ju¿ nie pos¹dza³, na ostat-

ni¹  grupê  wycieczkowiczów;  pakowali  koszyki  i dosiadaj¹c  koni

odje¿d¿ali na po³udnie; w ich ruchach widoczny by³ poœpiech, gdy¿

od Londynu dzieli³o ich dobre dziesiêæ kilometrów, a s³oñce p³onê³o

ju¿ za konarami drzew porastaj¹cymi rzekê Brent oddalon¹ o trzy

kilometry na zachód.

Kiedy odjechali, stary cz³owiek odwróci³ siê, by popatrzeæ na

powolny zachód s³oñca. Barka Milionów Lat, pomyœla³; ³ódŸ umie-

raj¹cego boga Ra, ¿egluj¹ca po zachodnim niebie ku Ÿród³om mrocz-

nej podziemnej rzeki, która p³ynie z zachodu na wschód, by po dwu-

nastu godzinach nocy ukaza栜wiatu na nowo m³odzieñcze, odro-

dzone s³oñce.

Albo  te¿ –  pomyœla³  z gorycz¹ –  tak  odleg³a  od  nas,  ¿e  nawet

wszechœwiat nie jest w stanie jej obj¹æ, wielka nieruchoma kula p³o-

n¹cego gazu, dooko³a której kr¹¿y ta maleñka planeta, jak grudka

nawozu toczona przez skarabeusza Chepri. Dokonaj wyboru, powie-

dzia³ do siebie, ruszaj¹c powoli w dó³ wzgórza, lecz b¹dŸ gotów za

niego umrzeæ.

* Przek³ad J. Pietrkiewicz

background image

12

Musia³ iœæ bardzo ostro¿nie, gdy¿ japoñskie drewniaki nie nada-

wa³y siê do chodzenia po trawie i nierównym gruncie.

Miêdzy namiotami i wozami rozpalono ju¿ ogniska, a wieczorny,

ch³odny wietrzyk przyniós³ ze sob¹ falê intensywnych woni: odór

dochodz¹cy od strony spêtanych mu³ów, dym palonego drewna i aro-

mat pieczonego je¿a, potrawy szczególnie cenionej przez jego ludzi.

Zdawa³o mu siê te¿, ¿e ze skrzyni, któr¹ przywieziono tego popo³ud-

nia, dobywa siê fetor nieœwie¿ego oddechu – niemal szokuj¹cy w po-

wiewach rzeœkiego wiatru nad ³¹kami Hampstead Heath; sprawia³o

to wra¿enie, jakby ktoœ dobra³ perfidnie przyprawy, pragn¹c wywo-

³aæ odrazê. Gdy zbli¿y³ siê do namiotów, wybieg³y mu na spotkanie

dwa obozowe psy; gdy tylko go pozna³y, pierwszy odwróci³ siê i ru-

szy³ zdecydowanie w stronê najbli¿szego namiotu; drugi, z widocz-

n¹ niechêci¹, eskortowa³ Amenofisa Fikee do obozu.

Na widok powracaj¹cego psa z namiotu wyszed³ œniady mê¿czy-

zna w pasiastym p³aszczu i ruszy³ w stronê Fikeego. Podobnie jak

zwierzêta, zatrzyma³ siê w pewnej odleg³oœci od starego cz³owieka.

– Dobry wieczór, rya – powiedzia³. – Czy zechcesz spo¿yæ wie-

czerzê? Na ogniu grzeje siê hoczewiczi, pachnie bardzo kuszto.

– Jak zwykle – mrukn¹³ nieobecny myœlami Fikee. – Nie, dziê-

kujê. Ale wy jedzcie.

– Ja nie, rya. Moja Bessie zawsze uwielbia³a gotowane hoczewi-

czi, ale odk¹d mullered, umar³a, nie biorê tego do ust.

Fikee przytakn¹³, choæ najwyraŸniej nie s³ucha³.

– Bardzo dobrze, Ryszardzie. – Zamilk³, jakby maj¹c nadziejê,

¿e rozmówca coœ powie, ten jednak siê nie odzywa³. – Kiedy s³oñce

ju¿ zajdzie, ka¿ kilku ludziom zanieœæ tê skrzyniê do namiotu dokto-

ra Romany.

Cygan szarpn¹³ lœni¹ce w¹sy i poruszy³ siê niespokojnie.

– Tê skrzyniê, któr¹ przyniós³ dziœ marynarz?

– A niby jak¹, Ryszardzie? Tak, w³aœnie tê.

– Naszym ludziom to siê nie podoba, rya. Powiadaj¹, ¿e jest w niej

coœ mullo dusta beszes, martwe od wielu lat.

Amenofis Fikee zmarszczy³ brwi i owin¹³ siê szczelniej p³aszczem.

Ostatnie promienie s³oñca pozostawi³ za sob¹, na szczycie wzgórza,

i teraz, poœród cieni, jego kamienne oblicze mia³o w sobie niewiele

wiêcej ¿ycia ni¿ ska³a czy pieñ drzewa. Po chwili przemówi³:

– No có¿, to, co w niej spoczywa, by³o na pewno œwiadkiem

dusta beszes – wielu, wielu lat. – Obdarzy³ bojaŸliwego Cygana

uœmiechem. Wygl¹da³o to tak, jakby od zbocza odpad³ kawa³ ziemi

background image

13

i ods³oni³ star¹, bia³¹ ska³ê. – Ale nie jest mullo… mam nadziejê.

Nie ca³kiem mullo.

Nie uspokoi³o to jednak Cygana, który ju¿ otwiera³ usta, by znów

wyraziæ z szacunkiem w¹tpliwoœæ, ale Fikee odwróci³ siê i ruszy³

przez ³¹kê ku brzegowi rzeki. Po³y jego p³aszcza powiewa³y na wie-

trze jak skrzyd³a wielkiego owada.

Cygan westchn¹³ i powlók³ siê w stronê jednego z namiotów, æwi-

cz¹c po drodze utykanie. Mia³ nadziejê, ¿e uwolni go to od obowi¹z-

ku dŸwigania tej strasznej skrzyni.

Fikee szed³ ostro¿nie coraz ciemniejszym brzegiem rzeki w stro-

nê namiotu doktora Romany. Prócz chrapliwych westchnieñ lekkiej

bryzy wieczór by³ dziwnie cichy. Cyganie jakby domyœlali siê, ¿e ta

noc niesie ze sob¹ coœ donios³ego, i kr¹¿yli w ciszy, niespokojni jak

ich psy. Nawet jaszczurki przesta³y skakaæ i nurkowaæ z pluskiem

wœród nadbrze¿nych trzcin.

Namiot sta³ na polance, przytrzymany niezliczon¹ liczb¹ lin, jak

wielki, zacumowany przy brzegu statek. Wygiête postronki, wraz z tu-

zinem pali, podtrzymywa³y faluj¹c¹, niezmierzon¹ p³achtê namiotu

doktora. Fikee pomyœla³, ¿e wygl¹da jak ogromna zakonnica w zi-

mowym habicie, przykucniêta nad brzegiem rzeki.

Przechodz¹c schylony pod linami, zbli¿y³ siê do wejœcia, odsun¹³

na bok po³ê namiotu, po czym wszed³ do g³ównego pomieszczenia.

Zamruga³ oœlepiony œwiat³em, które p³ynê³o z licznych lamp na wy-

œcie³ane dywanami wnêtrze namiotu.

Kiedy doktor Romany wsta³ zza sto³u, Fikee poczu³, jak ogarnia

go uczucie beznadziejnej zazdroœci. Dlaczego, pyta³ nienawistnie, to

nie Romanelli wyci¹gn¹³ w Kairze, ubieg³ego wrzeœnia, krótsz¹ s³om-

kê? Fikee zdj¹³ swój bury p³aszcz i kapelusz, po czym cisn¹³ je w k¹t.

W œwietle lampy jego ³ysa czaszka lœni³a jak nierówno wypolerowa-

na koœæ s³oniowa.

Romany podszed³ do niego, huœtaj¹c siê groteskowo w swoich

wysokich butach na sprê¿ynowanych podeszwach, i chwyci³ przyby-

³ego za rêkê.

– To wielka rzecz, któr¹ my, to znaczy ty zaczynasz dzisiejszej

nocy – powiedzia³ zmienionym g³osem. – ¯a³ujê tylko, ¿e nie bêdê

tu z tob¹ osobiœcie.

Fikee wzruszy³ niecierpliwie ramionami.

– Obaj jesteœmy s³ugami. Moim posterunkiem jest Anglia, twoim

Turcja. Pojmujê, dlaczego mo¿esz byæ tu obecny tylko jako – skin¹³

nieznacznie d³oni¹ – replika.

background image

14

– Nie trzeba nawet wspomina栖 zacz¹³ Romany niskim g³osem,

jakby chcia³ wydobyæ echo z wy³o¿onych dywanami œcian namio-

tu – ¿e gdybyœ przypadkiem umar³ dzisiejszej nocy, mo¿esz byæ pe-

wien, i¿ zostaniesz zabalsamowany i pochowany z nale¿n¹ ceremo-

ni¹ i mod³ami.

– Jeœli zawiodꠖ odpar³ Fikee – nie bêdzie siê do kogo modliæ.

– Nie powiedzia³em: zawiedziesz. Mo¿e siê zdarzyæ, ¿e uda ci siê

otworzyæ wrota, ale umrzesz dokonuj¹c tego – zauwa¿y³ obojêtnie

Romany. – ¯yczy³byœ sobie wówczas, by post¹piono wedle obyczaju.

– Doskonale – odrzek³ Fikee, przytakuj¹c z wysi³kiem. – Zgoda –

dorzuci³ po chwili.

Od strony wejœcia dobieg³o szuranie stóp i po chwili rozleg³ siê

pe³en troski g³os.

– Rya? Gdzie postawiæ skrzyniê? Trzeba siê pospieszyæ, wydaje

mi siê, ¿e z rzeki wychodz¹ duchy, by zobaczyæ, co siê w niej kryje!

– Nie jest to ca³kiem wykluczone – mrukn¹³ doktor Romany, pod-

czas gdy Fikee nakazywa³ Cyganom, by wnieœli skrzyniê do œrodka

i postawili na pod³odze. Uczynili to pospiesznie, po czym wyszli tak

szybko, jak pozwala³y na to dobre obyczaje.

Przez jakiœ czas obaj bardzo starzy ludzie wpatrywali siê milcz¹-

co w skrzyniê. Wreszcie Fikee drgn¹³ i przemówi³:

– Pouczy³em Cyganów, by w czasie mojej… nieobecnoœci uwa-

¿ali ciê za swego przywódcê.

Romany przytakn¹³, po czym pochyli³ siê nad skrzyni¹ i zacz¹³

odrywaæ deski wieka. Odsun¹³ na bok kilka garœci zmiêtych papie-

rów i ostro¿nie wyci¹gn¹³ ma³e, drewniane pude³ko obwi¹zane sznur-

kiem. Postawi³ je na stole. Znowu odwróci³ siê w stronê skrzyni, ode-

rwa³ pozosta³e deski wieka i stêkaj¹c z wysi³ku podniós³ owiniêt¹

papierem paczkê, któr¹ po³o¿y³ na pod³odze. Mia³a kszta³t prawie

kwadratowy; ka¿dy z boków liczy³ oko³o metra, gruboœæ zaœ wyno-

si³a jakieœ piêtnaœcie centymetrów.

Podniós³ wzrok i powiedzia³:

– Ksiêga.

Niepotrzebnie, gdy¿ Amenofis Fikee wiedzia³, co to jest.

– Gdyby tylko móg³ tego dokonaæ tam, w Kairze – wyszepta³.

– Serce  brytyjskiego  imperium –  przypomnia³  mu  Romany. –

A mo¿e wyobra¿asz sobie, ¿e móg³by podró¿owaæ?

Fikee potrz¹sn¹³ g³ow¹ i klêkaj¹c przy stole wyci¹gn¹³ spod nie-

go globus ze szk³a, którego czêœæ mo¿na by³o zdj¹æ, nastêpnie zacz¹³

rozwi¹zywaæ wêze³ki na ma³ym, drewnianym pude³ku. Romany od-

background image

15

win¹³ tymczasem paczkê z papieru, ods³aniaj¹c czarne, drewniane

pude³ko wy³o¿one kawa³kami koœci s³oniowej, które tworzy³y setki

egipskich hieroglifów Starego Pañstwa. Zamkniêcie pude³ka by³o

skórzane, ale tak sparcia³e, ¿e pod wp³ywem dotyku rozpad³o siê

w py³. W œrodku znajdowa³o siê kolejne poczernia³e srebrne pude³-

ko z podobnymi hieroglifami. Kiedy Romany zdj¹³ z niego wieczko,

we wnêtrzu ukaza³o siê jeszcze jedno, tym razem z³ote, którego wspa-

niale wyg³adzona powierzchnia zap³onê³a w œwietle lampy.

Fikee otworzy³ swoje drewniane pude³ko i wyci¹gn¹³ z niego za-

korkowan¹ fiolkê, która by³a zawiniêta w kawa³ek we³ny. W fiolce

znajdowa³o siê oko³o trzydziestu mililitrów czarnego, gêstego p³y-

nu, który zdawa³ siê zawieraæ jakiœ osad.

Doktor Romany odetchn¹³ g³êboko, po czym zdj¹³ wieko z³otego

pude³ka.

Pocz¹tkowo s¹dzi³, ¿e zgas³y jednoczeœnie wszystkie lampy, lecz

kiedy podniós³ wzrok, stwierdzi³, ¿e ich p³omienie s¹ równie wysokie

jak poprzednio. Œwiat³o jednak w znacznym stopniu przygas³o; by³o

tak, jakby widzia³ pomieszczenie przez tafle matowego szk³a. Otuli³

szyjê ko³nierzem p³aszcza; powietrze nagle siê och³odzi³o.

Po raz pierwszy tej nocy odczuwa³ strach. Zmusi³ siê, by opuœciæ

wzrok i spojrzeæ na spoczywaj¹c¹ w pude³ku ksiêgê, która wch³onê-

³a œwiat³o i ciep³o. Na staro¿ytnym papirusie p³onê³y hieroglify; nie

œwiat³em, lecz intensywn¹ czerni¹, która zdawa³a siê wch³aniaæ jego

duszê. Znaczenie hieroglifów by³o dla niego zrozumia³e i ich sens

dr¹¿y³ jego umys³; byæ mo¿e dzia³oby siê tak samo z kimœ, kto nawet

nie potrafi³by odczytaæ tego przekazu, poniewa¿ powsta³ on u zara-

nia œwiata za spraw¹ boga Tota, ojca samego jêzyka. Oderwa³ bojaŸ-

liwy wzrok od papirusu, gdy¿ czu³, ¿e s³owa zapadaj¹ g³êboko w je-

go duszê, pozostawiaj¹c na niej swój œlad.

– Krew – powiedzia³ chrapliwie, gdy¿ nawet powietrze z trudem

przenosi³o dŸwiêki. – Krew naszego pana – powtórzy³, zwracaj¹c siê

do niewyraŸnej postaci Amenofisa Fikee. – W³ó¿ to do kuli.

Widzia³, jak Fikee porusza kciukiem haczyk w œcianie globusa,

wyjmuje korek z flakonika i wlewa do œrodka czarny p³yn, który za-

barwi³ górn¹ czêœæ szklanej kuli. Ksiê¿yc musia³ ju¿ wzejœæ, uœwia-

domi³  sobie  Romany.  Kropla  spad³a  na  d³oñ  Fikeego  i chyba  go

oparzy³a, gdy¿ sykn¹³ przez zaciœniête zêby.

– Dzia³aj… sam – rzek³ chrapliwie doktor Romany i poruszaj¹c

siê niczym œlepiec wyszed³ z namiotu na ³¹kê, gdzie wieczorne powie-

trze wydawa³o siê teraz ciep³e. Pod¹¿y³ niepewnym krokiem, ko³ysz¹c

background image

16

siê na podeszwach swoich dziwacznych butów, wzd³u¿ brzegu rzeki,

i wreszcie zdyszany kucn¹³ na ³agodnym wzniesieniu, po czym spoj-

rza³ na widoczny z odleg³oœci piêædziesiêciu metrów namiot.

Gdy jego oddech i puls uspokoi³y siê, pomyœla³ o Ksiêdze Tota,

któr¹ widzia³ przelotnie, i zadr¿a³. Jeœli ktokolwiek potrzebowa³ do-

wodów na istnienie magii przez ostatnie osiemnaœcie wieków, to owa

prehistoryczna Ksiêga by³a ich Ÿród³em; choæ Romany nigdy przed-

tem jej nie ogl¹da³, doskonale wiedzia³, ¿e kiedy ksi¹¿ê Setnau Kha-

-em-Uast zst¹pi³ w Memfis przed tysi¹cami lat do grobowca Ptah-

-nefer-ka, by j¹ odzyskaæ, zasta³ komorê grobow¹ oœwietlon¹ rzêsi-

stym blaskiem p³yn¹cym z Ksiêgi.

A ten akt magii, pomyœla³ niezadowolony, to niezwyk³e przedsiê-

wziêcie, maj¹ce siê dokonaæ tej nocy, by³oby skrajnie niebezpieczne

nawet wówczas, jeszcze zanim magia sta³a siê znacznie trudniejsza

i bardziej wymagaj¹ca wobec osoby czarnoksiê¿nika, i pomimo naj-

surowszej  kontroli,  nieprzewidywalna  i zaskakuj¹ca  w skutkach.

Nawet w tamtych dniach tylko najodwa¿niejsi i najsprawniejsi ka-

p³ani oœmieliliby siê wykorzystaæ hekau, moc s³ów, które tej nocy

mia³ wypowiedzieæ Fikee: s³owa te by³y inwokacj¹ i zarazem proœb¹

o przejêcie w³adzy, skierowan¹ do Anubisa, boga o g³owie szakala;

w czasach œwietnoœci Egiptu sprawowa³ on pieczê nad podziemnym

œwiatem zmar³ych i wrotami oddzielaj¹cymi go od œwiata ¿ywych.

Doktor Romany oderwa³ wzrok od namiotu i przeniós³ spojrzenie

na przeciwleg³y brzeg rzeki, na wrzosowiska ci¹gn¹ce siê a¿ do na-

stêpnego wzniesienia zwieñczonego drzewami, których rachityczne

ga³êzie ko³ysa³y siê na wietrze. Pó³nocny krajobraz, omiatany wiatrem,

przypomina³ mu d¿in: ostry, czysty i przepojony woni¹ ja³owca.

Nie chc¹c zag³êbiaæ siê w te rozwa¿ania, pomyœla³ o podró¿y do

Kairu, dok¹d przed czterema miesi¹cami udali siê wraz z Fikeem,

wezwani przez ich Mistrza, by zaradziæ pewnemu kryzysowi.

Nie mog¹c z powodu straszliwego zamieszania opuszczaæ swego

domu, Mistrz przez d³u¿szy czas korzysta³ z tajnej armii agentów

i ogromnej fortuny, by oczyœciæ Egipt z muzu³mañskich i chrzeœci-

jañskich elementów, a tak¿e, co by³o znacznie trudniejsze, by wy-

gnaæ tureckiego paszê i jego najemników, a tym samym wskrzesiæ

Egipt jako niepodleg³¹ potêgꠜwiata. Pierwszy prze³om nast¹pi³ cztery

lata wczeœniej, w 1798 roku, po bitwie pod piramidami, choæ w owym

czasie wydawa³a siê ostateczn¹ klêsk¹ – poniewa¿ w jej rezultacie

do Egiptu wkroczyli Francuzi. Romany przymkn¹³ powieki, wspo-

minaj¹c odg³osy strza³ów francuskich muszkietów, rozbrzmiewaj¹-

background image

17

cych echem owego upalnego lipcowego popo³udnia nad wodami Nilu,

spotêgowanych  odg³osem  werbli,  które  towarzyszy³y  szar¿uj¹cej

kawalerii mameluków; przed zapadniêciem nocy armie egipskich

gubernatorów, Ibrahima i Murada beja rozbito, w³adzê zaœ przejêli

Francuzi pod wodz¹ m³odego genera³a, Napoleona.

Dzikie i przepe³nione bólem wycie zerwa³o doktora Romany na

równe nogi; dŸwiêk ten odbija³ siê jeszcze przez kilka chwil echem

od drzew porastaj¹cych brzeg rzeki, a kiedy zamar³, Romany us³y-

sza³, jak któryœ z Cyganów mamrocze ze strachem zaklêcia. Z na-

miotu nie dobieg³ ju¿ ¿aden odg³os, wiêc doktor odetchn¹³ i znowu

przykucn¹³. Powodzenia, Amenofisie, pomyœla³. Powinienem raczej

powiedzieæ, oby bogowie byli z tob¹, ale teraz sam o tym w³aœnie

decydujesz. Potrz¹sn¹³ niespokojnie g³ow¹.

Gdy do w³adzy doszli Francuzi, wydawa³o siê, ¿e przepad³y wszel-

kie nadzieje na przywrócenie starego porz¹dku, wiêc Mistrz, dziêki

niezwykle misternej, magicznej manipulacji wiatrem i przyp³ywami,

udzieli³ nieznacznej pomocy brytyjskiemu admira³owi Nelsonowi,

który w nieca³e dwa tygodnie póŸniej zniszczy³ francusk¹ flotê. Po-

tem okupacja francuska obróci³a siê jednak na korzyœæ Mistrza; Fran-

cuzi ukrócili pe³n¹ arogancji w³adzê mameluckich bejów, a w 1800 r.

Muhammad odebra³ im ziemiê i wytêpi³ tureckich najemników, d³a-

wi¹cych kraj. Po powrocie Napoleona do Francji, dowództwo w Ka-

irze obj¹³ genera³ Kleber, który nie wtr¹ca³ siê w polityczne intrygi

Mistrza i nie przeszkadza³ mu w jego wysi³kach zmierzaj¹cych do

nawrócenia muzu³mañskiej i koptyjskiej ludnoœci na panteistyczny

kult Ozyrysa, Izydy, Horusa i Re. Wygl¹da³o w³aœciwie na to, ¿e fran-

cuska okupacja okaza³a siê dla Egiptu tym, czym szczepionka ospy

doktora Jennera dla ludzi: zast¹pieniem przez niegroŸn¹ infekcjê,

³atw¹ po jakimœ czasie do zlikwidowania œmiertelnej choroby która

ustêpowa³a dopiero po zgonie ofiary.

Z czasem wszystko zaczê³o siê psuæ. Jakiœ szaleniec z Aleppo za-

sztyletowa³ Klebera na kairskiej ulicy. Potem nast¹pi³y miesi¹ce nie-

pokoju, w czasie których Brytyjczycy zaczêli zaciskaæ pêtlê; do wrze-

œnia 1801 niezaradny nastêpca Klebera skapitulowa³ przed Brytyj-

czykami  w Egipcie  i Aleksandrii.  Anglicy  znaleŸli  siê  w samym

Kairze, i nim up³yn¹³ tydzieñ, aresztowano z tuzin agentów Mistrza.

Nowy gubernator znalaz³ te¿ powód, by pozamyka栜wi¹tynie sta-

rych bogów, wzniesionych przez Mistrza poza murami miasta.

W przyp³ywie rozpaczy, Mistrz pos³a³ po swoich dwóch najstar-

szych i najpotê¿niejszych zastêpców, Amenofisa Fikee z Anglii i dok-

2 – Wrota Anubisa

background image

18

tora Monboddo Romanellego z Turcji, po czym przedstawi³ im pe-

wien plan; by³ on tak fantastyczny, ¿e mo¿na by pos¹dziæ wiekowe-

go cz³owieka o niesprawnoœæ umys³ow¹, ale wed³ug Mistrza by³ to

jedyny sposób, by wymazaæ Angliê z mapy œwiata i przywróciæ utra-

cone przed wiekami panowanie Egiptu.

Spotkali siê w wielkiej komnacie, w której mieszka³ zupe³nie sam,

z wyj¹tkiem ushabtis, czterech odlanych z wosku ludzkich postaci

naturalnych rozmiarów. Z wysokoœci swego dziwacznego tronu za-

instalowanego pod sufitem zacz¹³ ich przekonywaæ, ¿e chrzeœcijañ-

stwo, owa bezlitosna si³a, niszcz¹ca soki ¿ycia os³abionej magii, tra-

ci swe znaczenie wskutek zw¹tpienia, którym przepojone s¹ pisma

ludzi takich jak Wolter, Diderot czy Godwin.

Romanelli, z tak¹ sam¹ niecierpliwoœci¹ przyjmuj¹cy metafory wie-

kowego maga jak wiêkszoœæ informacji, wtr¹ci³ siê, by spytaæ bez ogró-

dek, jak to wszystko ma dopomóc w wyparciu Brytyjczyków z Egiptu.

– Istnieje pewna magiczna procedura… – zacz¹³ Mistrz.

– Magia! – przerwa³ mu Romanelli z pogard¹, na jak¹ tylko móg³

siê odwa¿yæ. – W dzisiejszych czasach dostalibyœmy zawrotów g³o-

wy i zaburzeñ wzroku, nie wspominaj¹c ju¿ o utracie co najmniej

trzech kilogramów wagi, gdybyœmy chcieli zmusiæ czarami kilka

bezdomnych psów do zejœcia nam z drogi; nawet wtedy wszystko

posz³oby nie tak, kundle zaœ pad³yby trupem na miejscu. £atwiej

wrzasn¹æ i postraszyæ je kijem. Jestem pewien, ¿e nie zapomnia³eœ

o swoich cierpieniach, których dozna³eœ przed trzema laty po mani-

pulacjach z pogod¹ w zatoce Abukir. Twoje oczy wypali³y siê ni-

czym daktyle pozostawione zbyt d³ugo na s³oñcu, a twoje nogi…!

– Jak powiedzia³eœ, nie zapomnia³em – stwierdzi³ zimno Mistrz,

kieruj¹c na Romanellego swój wzrok, który ju¿ uleg³ nieznacznej

poprawie; ten drgn¹³ bezwiednie, co mu siê zawsze zdarza³o, gdy

dostrzega³ w oczach Mistrza g³êbok¹, bezsensown¹ nienawiœæ. – Tak

siê sk³ada, ¿e choæ bêdê przy tym poœrednio obecny, jeden z was

musi dokonaæ tego aktu magii, gdy¿ powinien on siê odbyæ bardzo

blisko samego serca Imperium Brytyjskiego, a wiêc w Londynie; nie-

stety stan mego zdrowia nie pozwala na podró¿. Choæ wyposa¿ê was

w najsilniejsze œrodki i amulety, spe³nienie tego zadania, jak sugero-

wa³eœ, odbije siê w znacznej mierze na osobie maga. Bêdziecie ci¹-

gn¹æ s³omki spod obrusa na stole, a temu, który wyci¹gnie krótsz¹,

przypadnie w udziale dokonanie tego czynu.

Fikee i Romanelli wlepili wzrok w dwa patyczki wystaj¹ce spod

materia³u, a potem popatrzyli na siebie.

background image

19

– Có¿ to za akt? – spyta³ Fikee.

– Wiecie, ¿e nasi bogowie ju¿ odeszli. Przebywaj¹ teraz w Tuau-

cie, podziemnym œwiecie, a na jego wrota napiera od osiemnastu

wieków si³a, której nie pojmujê, ale jestem pewien, ¿e ma ona zwi¹-

zek z chrzeœcijañstwem. Bogiem owego œwiata i wrót jest Anubis,

pozbawiony jednak postaci, w jakiej móg³by siê tu pojawiæ. – Sie-

dzisko Mistrza przesunê³o siê nieznacznie i starzec na chwilê przy-

mkn¹³ oczy z bólu. – W Ksiêdze Tota – powiedzia³ w koñcu chrapli-

wie – znajduje siê zaklêcie; jest to inwokacja do Anubisa, za której

przyczyn¹ mo¿e on przenikn¹æ w maga. Pozwoli to bogu przyj¹æ

wasz¹ postaæ fizyczn¹. Wypowiadaj¹c owo zaklêcie, bêdziecie jed-

noczeœnie spisywaæ inne, wymyœlone przeze mnie, a które otworzy

wrota miêdzy dwoma œwiatami; uczyni to wy³om nie tylko w murze

œmierci, ale i w murze czasu, i je¿eli wszystko siê powiedzie, roze-

wr¹ siê one w podziemnym œwiecie sprzed czterdziestu trzech wie-

ków, kiedy to bogowie i ja mieliœmy pe³niê w³adzy.

Zapad³a cisza, trwaj¹ca dostatecznie d³ugo, by siedzisko Mistrza

przesunê³o siê o kilka nastêpnych i bolesnych dla maga centymetrów.

W koñcu Fikee przemówi³:

– A co siê stanie potem?

– Potem – odpar³ Mistrz szeptem, który obieg³ echem kolist¹ kom-

natꠖ bogowie Egiptu pojawi¹ siê znienacka we wspó³czesnej An-

glii. ¯ywy Ozyrys i Rae porannego nieba zamieni¹ chrzeœcijañskie

œwi¹tynie w gruzy, Horus i Konsu po³o¿¹ sw¹ transcedentn¹ si³¹ kres

wszystkim obecnie toczonym wojnom, a monstra Set i Sebek po¿r¹

tych wszystkich, którzy oœmiel¹ siê stawiaæ opór! Egipt odzyska he-

gemoniê, a œwiat znowu stanie siê czysty i nowy.

A jak¹ rolê móg³byœ ty, czy te¿ my, odegraæ w tym czystym, no-

wym œwiecie?, pomyœla³ Romanelli.

– Czy to wszystko jest mo¿liwe, czy jesteœ tego wszystkiego pe-

wien? – spyta³ z wahaniem Fikee. W koñcu œwiat by³ ju¿ niegdyœ

m³ody, a starzec nie mo¿e zmieniæ siê w ch³opca, podobnie jak wino

nie mo¿e staæ siê na powrót sokiem z winogron. – Dostrzeg³, ¿e Mistrz

pa³a coraz wiêkszym gniewem, ale mówi³ zdesperowany dalej: – Czy

absolutnie nie mo¿na… zaadaptowaæ siê do nowych warunków i bo-

gów? A jeœli czepiamy siê ton¹cego statku?

Mistrz dozna³ ataku wœciek³oœci, œlini¹c siê i be³kocz¹c bezradnie.

Jeden z woskowych pos¹gów drgn¹³ i zacz¹³ poruszaæ szczêkami.

– Zaadaptowaæ? – wrzasnê³o g³osem Mistrza woskowe gard³o. –

Chcesz przyj¹æ chrzest? Czy wiesz, co on z ciebie uczyni? Zniszczy

background image

20

twoj¹ moc, bêdziesz jak æma w ogniu! – Wœciek³y potok mowy spra-

wia³, ¿e woskowe usta pêka³y. – Ton¹cy statek? Ty cuchn¹cy, tchórz-

liwy pomiocie martwej ladacznicy! Nie ma znaczenia, czy zatonie,

czy zaton¹³, czy ju¿ tonie! Pop³yniemy nim. Wola³bym staæ u steru

tego zatopionego statku, ni¿ gniæ na pok³adzie nowego! Czy mam –

kha… kha… kha… – jêzyk i wargi woskowej postaci odpad³y pod

wp³ywem wci¹¿ ¿ywego oddechu.

Przez kilka chwil Mistrz i jego ushabti mamrotali jednoczeœnie,

a¿ w koñcu starzec odzyska³ panowanie nad sob¹, pos¹g zaœ umilk³.

– Czy mam ciê uwolniæ, Amenofisie? – spyta³.

Romanelli przypomnia³ sobie z niepokoj¹c¹ jasnoœci¹, jak kiedyœ

jeden z wiekowych s³ug Mistrza uwolni³ siê nagle z magicznych wiê-

zów swego pana; cz³owiek ten w ci¹gu zaledwie kilku minut uwi¹d³,

upad³, sczez³, rozsypa³ siê na kawa³ki, a w koñcu obróci³ siê w po-

pió³; lecz od obrazu œmierci i rozk³adu straszniejsze by³o to, ¿e cz³o-

wiek ten ca³y czas zachowa³ œwiadomoœæ… a jego agonia wydawa³a

siê straszliwsza od œmierci w p³omieniach.

Cisza w komnacie przeci¹ga³a siê, zak³óca³ j¹ tylko odg³os wo-

skowego  jêzyka  uderzaj¹cego  o posadzkê.

– Nie – wyrzek³ w koñcu Fikee. – Nie.

– A zatem nale¿ysz do mej za³ogi i bêdziesz pos³uszny. – Mistrz

uczyni³ gest s³abym ramieniem. – Wyci¹gnij s³omkê.

Fikee spojrza³ na Romanellego, który sk³oni³ siê tylko i wskaza³

na stó³, jakby chcia³ powiedzieæ: „Najpierw ty”. Fikee podszed³ i wy-

ci¹gn¹³ jedn¹ z dwóch s³omek. By³a oczywiœcie krótsza.

Mistrz wys³a³ ich do ruin Memfis, by skopiowali z ukrytego ka-

mienia hieroglify, dziêki którym poznaj¹ jego prawdziwe imiê. Tutaj

równie¿ prze¿yli szok, gdy¿ widzieli kamieñ z imieniem Mistrza

ju¿ wczeœniej, przed wieloma wiekami. Wtedy widnia³y na nim dwa

symbole: ogieñ p³on¹cy w misie, a za nim sowa i krzy¿ z pêtl¹. Wy-

mawia³o siê to Czacza-em-Ankh, Si³a ¯ycia; lecz teraz na staro¿yt-

nym kamieniu widnia³y inne znaki: trzy rysunki w kszta³cie paraso-

li, ma³y ptak, sowa, stopa, znów ptak i ryba nad œlimakiem. Kaibi-

tu-em-Betu-Tuf – przeczyta³ Romanelli i przet³umaczy³ w myœlach:

Cienie nienawiœci.

Pomimo piek¹cego skwaru pustyni poczu³ ch³ód, lecz przypomnia³

sobie istotê, która jêcz¹c i wij¹c siê zamienia³a siê w py³, wiêc tylko

zacisn¹³ usta i skopiowa³ imiê.

background image

21

Gdy powrócili do Kairu, Mistrz opóŸni³ wyjazd Romanellego do

Turcji, by móc stworzyæ za pomoc¹ magicznego p³ynu jego replikê.

¯ywy z pozoru sobowtór, czy te¿ „ka”, zosta³ powo³any do ¿ycia, by

udaæ siê do Anglii wraz z Fikeem i dopomóc w przywo³aniu Anubi-

sa, ale wszyscy trzej wiedzieli, ¿e mia³ przede wszystkim pe³niæ rolê

stra¿nika i zapobiec ewentualnemu zaniedbaniu obowi¹zków. A po-

niewa¿ ta dziwaczna para mia³a zamieszkaæ a¿ do nadejœcia Ksiêgi

i flakonika z krwi¹ Mistrza, wœród Cyganów ze szczepu Fikeego,

Amenofis ochrzci³ „ka” imieniem Romany, czyli s³owem, zbli¿onym

do tego, jakim Cyganie okreœlali swój jêzyk i kulturê.

Z namiotu znowu dobieg³o wycie; tym razem przypomina³o bardziej

dŸwiêk, jaki wydaj¹ kawa³ki metalu pocierane o siebie ni¿ odg³os doby-

waj¹cy siê z gard³a ¿ywej istoty. Stawa³ siê stopniowo coraz g³oœniejszy

i wy¿szy. Przez chwilê, podczas której Romany zauwa¿y³ têpo, ¿e rzeka

trwa w bezruchu niczym tafla pomarszczonego szk³a, to dzwonienie,

zgrzytanie utrzymywa³o siê na najwy¿szej nucie, wype³niaj¹c swym

brzmieniem okolicê. Po chwili wyda³o mu siê, ¿e coœ pêk³o, jakby rozbi-

³a siê nad nimi ogromna kula, cicho, lecz wyczuwalnie. Upiorne wycie

te¿ ucich³o i gdy rozproszone dŸwiêki niknê³y w oszala³ym, rozpaczli-

wym szlochu, Romany poczu³, jak powietrze odzyskuje swe normalne

ciœnienie, a namiot, jakby cz¹steczki czarnej tkaniny straci³y nagle swe

w³aœciwoœci, rozb³ysn¹³ jasno¿ó³tym p³omieniem.

Romany ruszy³ biegiem wzd³u¿ brzegu, drogê oœwietla³ mu blask

ognia; parz¹c sobie palce odsun¹³ na bok p³on¹c¹ po³ê przy wejœciu

i wskoczy³ do zadymionego wnêtrza. W k¹cie tkwi³ skulony i wstrz¹-

sany ³kaniem Fikee. Romany zamkn¹³ Ksiêgê Tota, w³o¿y³ do z³ote-

go pude³ka, nastêpnie wepchn¹³ je pod pachê i wyszed³ chwiejnym

krokiem na zewn¹trz.

Gdy oddala³ siê ju¿ od intensywnego gor¹ca, odwróci³ siê s³ysz¹c

za plecami warczenie i popiskiwanie. Fikee wyczo³ga³ siê z namiotu

i zacz¹³ tarzaæ siê po ziemi, chc¹c najwidoczniej ugasiæ tl¹ce siê na

nim ubranie.

– Amenofisie! – zawo³a³ Romany, przekrzykuj¹c szum ognia.

Fikee wsta³ i obrzuci³ towarzysza têpym spojrzeniem, jakby go

nie poznawa³, po czym przechyli³ do ty³u g³owê i zawy³ jak szakal do

ksiê¿yca.

Romany natychmiast siêgn¹³ pod p³aszcz i wyci¹gn¹³ dwa pisto-

lety ska³kowe. Wycelowa³ jeden z nich i wypali³. Fikee, zgiêty wpó³,

przelecia³ dwa metry do ty³u i usiad³ ciê¿ko na ziemi; w chwilê póŸ-

niej przekrêci³ siê na bok i pomkn¹³ na czworakach w ciemnoœæ.

background image

22

Romany wycelowa³ drugi pistolet, najdok³adniej jak tylko potra-

fi³, i ponownie wypali³, lecz podskakuj¹ca postaæ nie zatrzyma³a siê

i niebawem zniknê³a.

– Do diab³a – wyszepta³ Romany. – Umrzyj tam gdzieœ, Ameno-

fisie. Jesteœ nam to winien.

Spojrza³ w niebo – nie dostrzeg³ œladu nadchodz¹cych bogów;

wpatrywa³ siê dostatecznie d³ugo w zachodni horyzont, by stwier-

dziæ z ponur¹ satysfakcj¹, ¿e s³oñce nie ma zamiaru siê pokazaæ.

Potrz¹sn¹³ znu¿ony g³ow¹.

Tak to zwykle bywa z czarami w dzisiejszych czasach, pomyœla³ z go-

rycz¹, coœ tam zadzia³a³o, choæ cel nie zosta³ osi¹gniêty.

W koñcu schowa³ pistolety, podniós³ Ksiêgê i ruszy³ powoli w stro-

nê cygañskiego obozu. Nawet psy siê pochowa³y i Romany, id¹c do

namiotu Fikeego, nie napotka³ nikogo. Gdy znalaz³ siê w œrodku,

od³o¿y³ z³ote pude³ko, zapali³ lampê, po czym d³ugo w nocy, pos³u-

guj¹c siê wahad³em, poziomic¹, teleskopem i kamertonem, dokonu-

j¹c mnóstwa obliczeñ, zarówno geometrycznych, jak i alchemicznych,

stara³ siê okreœliæ, do jakiego stopnia czar móg³ zadzia³aæ.

background image

23

Rozdzia³ 1

A zatem có¿ pozostaje w tym niepowstrzymanym strumieniu

z niesionych jego nurtem rzeczy, na których tak bardzo zale¿y cz³owiekowi?

To tak, jakby ktoœ zakocha³ siê w jednym z lec¹cych w górze wróbli,

który ju¿ zd¹¿y³ znikn¹æ sprzed oczu.

Marek Aureliusz

K

ierowca BMW podjecha³ szybko i p³ynnie do krawê¿nika, zaha-

mowa³ i wy³¹czy³ œwiat³a. Brendan Doyle wychyli³ siê i spojrza³ na

ogrodzon¹, pokryt¹ kamieniami rozleg³¹ posesjê, przed któr¹ siê za-

trzymali. Tonê³a w jaskrawym blasku elektrycznych lamp zawieszo-

nych na s³upach. S³ychaæ by³o ha³as pracuj¹cych gdzieœ niedaleko

maszyn.

– Dlaczego siê zatrzymaliœmy? – spyta³ nieco bezradnie.

Kierowca wysiad³ z samochodu i otworzy³ tylne drzwi po stronie

Doyle’a. Nocne powietrze by³o zimne.

– Tu w³aœnie przebywa pan Darrow – wyjaœni³. – Proszê pozwo-

liæ, ja to wezmꠖ doda³, bior¹c walizkê Doyle’a.

W czasie dzisiêciominutowej jazdy z lotniska Heathrow Doyle siê

nie odzywa³, ale teraz zdenerwowanie by³o silniejsze ni¿ niechêæ

przyznania siê, jak niewiele wiedzia³ o swojej sytuacji.

– Ja, hm, z tego, co mówili ci dwaj panowie, z którymi spotka-

³em siê w Fullerton, w Kalifornii, wywnioskowa³em, ¿e mój pobyt

tutaj ma coœ wspólnego z Samuelem Taylorem Coleridge’em – po-

wiedzia³ nieœmia³o, gdy zbli¿ali siê do furtki w ogrodzeniu z drucia-

nej siatki. – Czy mo¿e wie pan… o co dok³adnie chodzi?

– Jestem pewien, ¿e pan Darrow wyjaœni wszystko wyczerpuj¹-

co – odpar³ kierowca, który teraz, gdy jego rola na tym etapie dobie-

background image

24

g³a koñca, wydawa³ siê znacznie bardziej odprê¿ony. – Odnoszê wra-

¿enie, ¿e ma to zwi¹zek z wyk³adem.

Doyle przystan¹³.

– Wyk³ad? Nalega³ na mój przyjazd do Londynu, dziesiêæ tysiê-

cy kilometrów, tylko po to, ¿ebym wyg³osi³ wyk³ad? – oferuj¹c mi

dwadzieœcia tysiêcy dolarów, doda³ w myœlach.

– Naprawdê nie wiem, panie Doyle. Jak ju¿ wspomnia³em, pan

Darrow wyjaœni…

– A mo¿e orientuje siê pan, czy ma to zwi¹zek ze stanowiskiem,

na które powo³a³ ostatnio Steerfortha Bennera? – naciska³ Doyle.

– Nie s³ysza³em o panu Bennerze – odpar³ z o¿ywieniem kierow-

ca. – Proszê siê pospieszyæ, sir, harmonogram jest raczej napiêty,

rozumie pan.

Doyle westchn¹³ i ruszy³ przed siebie. Widok zwojów drutu kol-

czastego wzd³u¿ górnej krawêdzi siatki nie wp³yn¹³ na niego uspo-

kajaj¹co. Przyjrza³ siê dok³adniej i zauwa¿y³ ma³e, zapisane skrawki

papieru, a tak¿e ga³¹zki jakiejœ roœliny, byæ mo¿e jemio³y, przymo-

cowane w pewnych odstêpach do drutu. Przysz³o mu do g³owy, ¿e

pog³oski  o Interdyscyplinarnej  Badawczej  Inicjatywie  Darrowa –

IBID – s¹ prawdziwe.

– Powinienem chyba wspomnieæ o tym wczeœniej – zwróci³ siê

¿artobliwym tonem do kierowcy – ale nie potrafiê wywo³ywaæ du-

chów.

Mê¿czyzna postawi³ walizkê na ziemi i wcisn¹³ jeden z guzików

przy furtce.

– Nie s¹dzê, by to by³o konieczne, sir – odpar³.

Po drugiej stronie ogrodzenia spieszy³ w ich stronê umundurowa-

ny stra¿nik.

No có¿, siedzisz w tym po same uszy – powiedzia³ do siebie Doy-

le. – Bêdziesz móg³ przynajmniej zatrzymaæ piêæ tysiêcy dolarów,

nawet jeœli odrzucisz ofertꅠcokolwiek to jest.

Gdy godzinê wczeœniej stewardesa obudzi³a go, by przypomnieæ

o zapiêciu pasa, Doyle odczu³ ulgê, poniewa¿ znowu œni³a mu siê

œmieræ Rebeki. W pierwszej czêœci snu zawsze by³ nieznajomym,

obdarzonym wiedz¹ o przysz³oœci, który próbuje rozpaczliwie od-

szukaæ Brendana i Rebekê Doyle’ów, nim zd¹¿¹ wsi¹œæ na motocykl,

albo przynajmniej nim Doyle zd¹¿y wjechaæ star¹ hond¹ na krêty

zjazd z Beach Boulevard na Santa Ana Freeway. Nieodmiennie jed-

background image

25

nak ponosi³ pora¿kê, skrêcaj¹c z piskiem opon na rogu ulicy, tylko

po to, by ujrzeæ z przera¿eniem, jak stary motocykl przyspiesza, po-

chyla siê na zakrêcie i znika za horyzontem. Zwykle budzi³ siê si³¹

woli w tym momencie, ale tym razem wypi³ kilka szklaneczek whi-

sky, wiêc mog³o mu siê to nie udaæ.

Usiad³ i zamruga³, wodz¹c spojrzeniem po rozleg³ej kabinie sa-

molotu i ludziach na s¹siednich fotelach. Pali³y siꠜwiat³a i tylko za

oknem widaæ by³o cêtkowan¹ ciemnoœæ, a wiêc znów by³a noc, choæ

pamiêta³, ¿e jeszcze kilka godzin wczeœniej spogl¹da³ w dó³ przez

lodowate po³acie chmur. Podró¿ odrzutowcem by³a i tak ju¿ dezorien-

tuj¹ca, nawet jeœli nie przelatywa³o siê nad biegunami, wskutek cze-

go trudno by³o odgadn¹æ, jaki to dzieñ. Gdy ostatnim razem lecia³ do

Anglii, by³o po drodze l¹dowanie w Nowym Jorku, ale IBID oczy-

wiœcie nie mog³o czekaæ.

Wyci¹gn¹³ siê tak wygodnie, jak pozwala³ na to jego fotel, a wte-

dy z rozk³adanego stoliczka, który mia³ przed sob¹, zsunê³a siê ksi¹¿ka

i kilka kartek. Kartki spad³y z szelestem na pod³ogê, ksi¹¿ka zaœ z g³u-

chym uderzeniem. Jakaœ dama po drugiej stronie przejœcia podsko-

czy³a na swoim siedzeniu. Doyle, zak³opotany, uœmiechn¹³ siê prze-

praszaj¹co i schyli³ siê, ¿eby podnieœæ ksi¹¿kê i papiery. Porz¹dku-

j¹c  je  i widz¹c  przy  okazji  sporo  pustych  miejsc  i postawionych

znaków zapytania, zastanawia³ siê ponuro, czy nawet w Anglii, gdy¿

zamierza³ wykorzystaæ tê darmow¹ podró¿ dla w³asnych badañ, uda

mu siê wygrzebaæ jakieœ informacje na temat poety, którego biogra-

fiê stara³ siê napisaæ od dwóch lat. Z Coleridge’em by³o proœciej,

myœla³ wpychaj¹c papiery do teczki, która sta³a miêdzy jego stopa-

mi; za to William Ashbless to wielka niewiadoma.

Ksi¹¿k¹, która zsunê³a siê ze stolika, by³a prac¹ Baileya ¯ycie

Williama Ashblessa. Spad³a roz³o¿ona na pod³ogê i kilka po¿ók³ych

ze staroœci stronic oderwa³o siê. Umieœci³ je ostro¿nie na swoim miej-

scu, zamkn¹³ delikatnie ksi¹¿kê, wytar³ palce z kurzu i zacz¹³ wpa-

trywaæ siê w ma³o przydatne dzie³o.

Powiedzieæ, ¿e ¿ycie Ashblessa zosta³o udokumentowane w spo-

sób niezadowalaj¹cy, pomyœla³ strapiony, to eufemizm. William Ha-

zlitt dokona³ w 1825 roku krótkiej oceny jego dzie³, dorzucaj¹c przy

okazji kilka szczegó³ów o samym autorze, a najbli¿szy przyjaciel

Ashblessa, James Bailey napisa³ pe³n¹ luk i niedomówieñ biografiê,

któr¹ z braku lepszej uznano za miarodajne opracowanie. Doyle zdo³a³

uzupe³niæ tekst o kilka listów, wycinków z gazet i raportów policyj-

nych, ale ¿ycie poety wci¹¿ by³o pe³ne bia³ych plam.

background image

26

Na przyk³ad, w jakim mieœcie Wirginii mieszka³ Ashbless od swo-

ich narodzin do 1810 roku? Poeta wspomnia³ przy jakiejœ okazji, ¿e

w Richmond, gdzie indziej ¿e w Norfolk, ale w ¿adnym z tych miast

nie zachowa³y siꠜlady jego pobytu. Doyle sk³ania³ siê ku przekona-

niu, ¿e k³opotliwy poeta zmieni³ nazwisko, kiedy przyby³ do Londy-

nu. Osobiœcie wyszuka³ nazwiska kilku mieszkañców Wirginii w wie-

ku dwudziestu piêciu lat, którzy zniknêli latem 1810 roku. Londyñ-

skie  lata  Ashblessa  by³y  stosunkowo  ³atwe  do  ustalenia,  chocia¿

biografia Baileya, bêd¹ca wersj¹ podan¹ przez samego Ashblessa,

mia³a watpliw¹ wartoœæ, krótka zaœ podró¿ do Kairu w 1811 roku,

w nieznanym celu, by³a przynajmniej udokumentowana.

To, czego brakuje, myœla³ Doyle, to szczegó³y, a niektóre z bia-

³ych plam w ¿yciu poety nie dawa³y mu spokoju. Istnia³, na przyk³ad,

prawdopodobny zwi¹zek Ashblessa z czymœ, co Sheridan okreœla³

nieodmiennie jako Ob³êd Tañcz¹cych Ma³p: chodzi³o o zadziwiaj¹-

co wysok¹ liczbꠖ wed³ug trzeŸwych ocen szeœæ, wed³ug bardziej

fantastycznych trzysta – pokrytych futrem stworów, które pojawia³y

siê wokó³ Londynu, a tak¿e w samym mieœcie, miêdzy rokiem 1800

a 1810; by³y to najprawdopodobniej ludzkie istoty, które, przepe³nio-

ne bólem, podrygiwa³y gwa³townie, przyprawiaj¹c œwiadków o szok,

a potem pada³y na ziemiê i umiera³y w straszliwych konwulsjach,

czym wywo³ywa³y jeszcze wiêksz¹ grozê. Madame de Staël zanoto-

wa³a, jakoby Ashbless przyzna³ jej siê kiedyœ po pijanemu, i¿ wie

o tej dziwacznej pladze wiêcej ni¿ oœmieli³ siê kiedykolwiek zdra-

dziæ, i co nie ulega³o w¹tpliwoœci, ¿e zabi³ jedn¹ z owych istot w ka-

wiarni niedaleko Threadneedle Street, w tydzieñ po swym przybyciu

do Londynu… Niestety ku zmartwieniu Doyle’a trop w tym miejscu

siê urywa³. Najwidoczniej Ashbless nigdy nie upi³ siê do tego stop-

nia, by opowiedzieæ de Staël ca³¹ tê historiê, gdy¿ w przeciwnym

razie przekaza³aby j¹ komuœ, a biografia Baileya naturalnie nie wspo-

mina³a o tym ani jednym s³owem.

I jakie by³y okolicznoœci jego œmierci? Bóg jeden wie, myœla³

Doyle, ilu wrogów narobi³ sobie ten cz³owiek za ¿ycia, ale który z nich

dopad³ go dwunastego kwietnia 1846 roku? Jego cia³o znaleziono

miesi¹c póŸniej na bagnach. By³o w stanie rozk³adu, lecz udowod-

niono, ¿e to jego zw³oki, podobnie jak to, ¿e zosta³ pchniêty szpad¹

w brzuch.

Do diab³a, myœla³ Doyle, wpatruj¹c siê przygnêbiony w ksi¹¿kê

na swoich kolanach, wiêcej wiadomo o Szekspirze. A przecie¿ Ash-

bless by³ wspó³czesny ludziom takim jak lord Byron, a wiêc ludziom,

background image

27

których ¿ycie udokumentowano zadziwiaj¹co dok³adnie! Mówi¹c

szczerze, cz³owiek ten by³ pomniejszym poet¹, a skromny i nie³atwy

dorobek zosta³by ca³kowicie zapomniany, gdyby nie kilka bardzo

krytycznych uwag Hazlitta i Wordswortha. Dlatego jego utwory za-

mieszczano czasem w szczególnie wyczerpuj¹cych antologiach; ¿y-

cie cz³owieka powinno jednak pozostawiæ po sobie wiêcej œladów.

Zobaczy³ przez okno po drugiej stronie przejœcia, ¿e migotliwe

œwiat³a Londynu zbli¿aj¹ siê, i doszed³ do wniosku, ¿e stewardesa

nie przyniesie mu nic do picia tu¿ przed l¹dowaniem. Rozejrza³ siê,

a potem wyj¹³ z wewnêtrznej kieszeni marynarki p³ask¹ flaszkê, od-

korkowa³ i nala³ trochê do plastikowego kubka, w którym podano

mu ostatniego drinka. Od³o¿y³ flaszkê i odetchn¹³, ¿a³uj¹c, ¿e nie

mo¿e zapaliæ jednego z cygar spoczywaj¹cych w drugiej kieszeni.

£ykn¹³ ciep³ej whisky i uœmiechn¹³ siê. £aphroaig by³ wci¹¿ cho-

lernie dobry, choæ nie móg³ równaæ siê z tym cudem, w jaki siê prze-

istacza³, gdy mia³ moc 45%. Prawdê mówi¹c, pomyœla³, te nowe cy-

gara z Republiki Dominikany nie dorównuj¹ tym, które produkowa-

no na Wyspach Kanaryjskich.

Przysz³o mu te¿ do g³owy, ¿e ¿adna z m³odych kobiet, z którymi

siê spotyka³ od œmierci Rebeki, nie by³a w ogóle interesuj¹ca.

Otworzy³ star¹ ksi¹¿kê i wlepi³ wzrok w rycinê na tytu³owej stro-

nie, portret skopiowany z popiersia d³uta Thorvaldsena: patrzy³ na

niego brodaty poeta o zapadniêtych oczach. Dziêki mistrzostwu rzeŸ-

biarza mo¿na by³o siê domyœliæ potê¿nego wzrostu i szerokich ba-

rów. Jak to by³o za twoich czasów, Williamie? – zastanawia³ siê Doyle.

Czy cygara, whisky i kobiety by³y lepsze?

Przez chwilê wyobra¿a³ sobie, ¿e nieznaczny, ironiczny uœmiech

Ashblessa jest adresowany do niego… Potem dozna³ takiego zawrotu

g³owy, ¿e niemal upuœci³ kubek i z³apa³ siê za porêcze swojego fotela,

gdy¿ wyda³o mu siê, ¿e Ashbless naprawdê patrzy na niego wzrokiem

pe³nym pogardliwego rozbawienia, z dystansu stu piêædziesiêciu lat.

Doyle  potrz¹sn¹³  gwa³townie  g³ow¹  i znowu  od³o¿y³  ksi¹¿kê.

W³aœnie w takich chwilach wiadomo, ¿e cz³owiek jest zmêczony,

powiedzia³ sobie. Kiedy facet martwy od ponad wieku mruga do cie-

bie z portretu. Z Coleridge’em nigdy mu siê to nie zdarzy³o.

W³o¿y³ ksi¹¿kê do teczki, w której znajdowa³a siê zebrana przez nie-

go w charakterze referencji biografia Samuela Taylora Coleridge’a –

Bliski goœæ. Pragn¹³ pocz¹tkowo, by jego nastêpn¹ ksi¹¿k¹ by³a praca

na temat „Poetów Jezior”, ale recenzje Bliskiego goœcia, a tak¿e wyni-

ki sprzeda¿y sprawi³y, ¿e jego wydawca w Devriess University Press

background image

28

zasugerowa³, by Doyle kontynuowa³ pracê nad, jak siê wyrazi³, „mniej

zbadanym obszarem”. „Podziwia³em – przekonywa³ go wydawca –

pañskie dwa artyku³y w prasie uniwersyteckiej, które, z pewnym suk-

cesem, objaœni³y mroczny sens wersów Williama Ashblessa. Byæ mo¿e

biografia tego niezwyk³ego poety zostanie uznana przez krytyków

i uczelnianych bibliotekarzy za prze³omowe dzie³o”.

No có¿, myœla³ Doyle, zamykaj¹c teczkê, jeœli nie ucieknê siê do

absolutnej fikcji, to wszystko wskazuje na to, ¿e bêdzie to cholernie

krótka ksi¹¿ka.

Samolot zni¿a³ lot, i gdy Doyle ziewn¹³, odetka³y mu siê uszy. Za-

pomnij na razie o Ashblessie, pomyœla³. Za cokolwiek Darrow p³aci ci

dwadzieœcia tysiêcy dolarów, musi mieæ to zwi¹zek z Coleridge’em.

Napi³ siê jeszcze whisky, ¿ywi¹c nadziejê, ¿e jego obowi¹zki nie

bêd¹ wymaga³y uczestnictwa w seansach spirytystycznych czy cze-

goœ w tym rodzaju. Widzia³ kiedyœ tom poezji, który za poœrednic-

twem jakiegoœ medium podyktowa³ duch Shelleya, i teraz podejrze-

wa³, ¿e jego robota w IBID mo¿e mieæ podobny charakter. Zastana-

wia³ siê te¿, czy dwadzieœcia tysiêcy dolarów to dostatecznie wysoka

suma za wyrzeczenie siê zawodowej godnoœci i uczestnictwo w po-

dobnych bzdurach. Opró¿ni³ swój kubek, poniewa¿ mia³ wra¿enie,

¿e samolot za chwilê wyl¹duje.

By³o z pewnoœci¹ dziwnym zbiegiem okolicznoœci, ¿e tyle siê ostat-

nio s³ysza³o o IBID. Miesi¹c wczeœniej zaproponowali pracê Steer-

forthowi Bennerowi, najzdolniejszemu absolwentowi wydzia³u lite-

ratury angielskiej, jakiego Doyle kiedykolwiek uczy³. Doyle przypo-

mnia³ sobie swoje zdziwienie, gdy siê dowiedzia³ od Bennera, ¿e

IBID wci¹¿ istnieje. S³ysza³ oczywiœcie o tej firmie; zaczyna³a skrom-

nie w latach trzydziestych, by staæ siê pod kierownictwem swego nie-

tuzinkowego za³o¿yciela filarem amerykañskiego przemys³u nauko-

wego, mog¹cym rywalizowaæ z IBM czy Honeywell. Uczestniczyli

na wielk¹ skalê w przedsiêwziêciach typu program kosmiczny czy

badania podwodne, a w latach szeœædziesi¹tych, jak Doyle sobie przy-

pomina³, nieodmiennie sponsorowali sztuki Szekspira wystawiane

w telewizji bez reklam. Jednak w latach siedemdziesi¹tych informa-

cje o dzia³alnoœci firmy przesta³y siê pojawiaæ i Doyle przeczyta³

gdzieœ – w National Enquirer, jak mu siê zdawa³o, ¿e J.Cochran Dar-

row ma raka i po wypróbowaniu wszelkich tradycyjnych metod le-

czenia, wykorzystuj¹c œrodki dostêpne IBID, zwróci³ siê ku okulty-

zmowi, w nadziei znalezienia jakiegoœ lekarstwa w mrocznych ksiê-

gach magii. Newsweek zauwa¿y³ tylko, ¿e IBID zwalnia wiêkszoœæ

background image

29

swego personelu i zamyka oœrodki badawcze. Doyle przypomnia³

sobie równie¿ artyku³ w czasopiœmie Forbes zatytu³owany „K³opoty

IBIDem” na temat nag³ego spadku wartoœci firmy.

I wtedy wyszukali Bennera i zaoferowali mu lukratywne, choæ

bli¿ej nie sprecyzowane stanowisko. Pewnej nocy Benner opowie-

dzia³ Doyle’owi nad kuflem piwa o wszystkich testach, jakie mu-

sia³ przejœæ, by siê zakwalifikowaæ: sprawdzono jego czujnoœæ w sta-

nie zmêczenia i rozkojarzenia, wytrzyma³oœæ fizyczn¹ i zrêcznoœæ,

umiejêtnoœæ szybkiego rozwi¹zywania skomplikowanych proble-

mów logicznych. Zosta³ nawet poddany kilku testom, które wyda³y

siê Doyle’owi odra¿aj¹ce, a które, jak siê zdawa³o, mia³y oceniæ,

na ile Benner jest zdolny do bezwzglêdnego postêpowania. Benner

przebrn¹³ przez nie z powodzeniem i choæ powiedzia³ póŸniej Doy-

le’owi, ¿e zosta³ przyjêty na to stanowisko, to jednak zrêcznie, choæ

jak zwykle przyjaŸnie, unika³ wszelkich pytañ dotycz¹cych samej

pracy.

No có¿, myœla³ Doyle, gdy ko³a samolotu z lekkim wstrz¹sem

dotknê³y pasa startowego, mo¿e dowiem siê tego, czego Benner nie

chcia³ mi powiedzieæ.

Stra¿nik otworzy³ bramê i odebra³ walizkê od kierowcy, który ski-

n¹³ grzecznie g³ow¹ i odszed³ w stronê pomrukuj¹cego BMW. Doy-

le odetchn¹³ g³êboko i przeszed³ na drug¹ stronê ogrodzenia, stra¿-

nik zaœ zamkn¹³ za nim bramê.

– Mi³o nam pana goœciæ, sir – wyrecytowa³ podniesionym g³o-

sem, by przekrzyczeæ warkot dieslowskich silników. – Zechce pan

udaæ siê za mn¹.

Teren by³ bardziej rozleg³y ni¿ wygl¹da³o to od strony ulicy, tym

bardziej ¿e stra¿nik prowadzi³ go drog¹ okrê¿n¹, by unikn¹æ spotka-

nia z groŸnymi przeszkodami. Wielkie, ¿ó³te spychacze, które wpra-

wia³y ziemiê w drgania, ko³ysa³y siê i przemieszcza³y z miejsca na

miejsce; swoimi ko³ami rozgniata³y na py³ kamienie wielkoœci ludz-

kiej g³owy, wzniecaj¹c kurz i straszliwy ha³as. Gromadzi³y niezmie-

rzone iloœci gruzu w wielkie ha³dy, a potem spycha³y je gdzieœ w ciem-

noœæ; gruz, jak zauwa¿y³ Doyle, by³ œwie¿y, kamienie mia³y bia³e

krawêdzie i wydziela³y ostr¹ woñ. Krêcili siê tam te¿ ludzie, którzy

k³adli grube kable elektryczne, spogl¹dali przez instrumenty mierni-

cze i wykrzykiwali jakieœ liczby do swoich walkie-talkie. Pierœcieñ

silnych reflektorów mno¿y³ cienie ka¿dego obiektu.

background image

30

Stra¿nik mia³ ponad metr osiemdziesi¹t wzrostu i stawia³ d³ugie

kroki, wiêc ni¿szy od niego Doyle, zmuszony chwilami do biegu, by

nie zostaæ w tyle, szybko siê zasapa³. Po cholerê ten przeklêty po-

œpiech, zastanawia³ siê gniewnie; choæ jednoczeœnie przyrzek³ sobie,

¿e rano znów zacznie æwiczyæ przysiady i pompki.

W œwietle p³yn¹cym z reflektorów dostrzeg³ star¹, pogiêt¹, alu-

miniow¹ przyczepê na ko³ach, z pod³¹czonymi kablami i przewo-

dami telefonicznymi. By³ to, jak siê okaza³o, cel ich wêdrówki.

Stra¿nik pokona³ jednym skokiem trzy schodki i zapuka³, a kiedy

ktoœ krzykn¹³ od œrodka: „Wejœæ!”, zszed³ na ziemiê i skin¹³ na

Doyle’a.

– Pan Darrow czeka na pana.

Doyle wspi¹³ siê po schodkach, otworzy³ drzwi i wszed³ do przy-

czepy.  Jej  wnêtrze  zarzucone  by³o  ksi¹¿kami  i mapami;  niektóre

wygl¹da³y jak starodruki z muzeum, inne by³y zupe³nie nowe; jed-

nak z wszystkich korzystano; mapy z kolorowymi pinezkami pokry-

wa³y nabazgrane o³ówkiem notatki, a ksi¹¿ki, nawet te najstarsze

i w najbardziej op³akanym stanie, by³y pootwierane i pomazane fla-

mastrami.

Zza wysokiego stosu ksi¹¿ek podniós³ siê stary cz³owiek. Doyle

by³ mimochodem poruszony, rozpoznaj¹c J.Cochrana Darrowa, zna-

nego mu dotychczas z setek zdjêæ, jakie widywa³ od wielu lat w ma-

gazynach i gazetach. Pocz¹tkowo zamierza³ traktowaæ bogatego,

lecz schorowanego i starego cz³owieka pob³a¿liwie, ale pod wp³y-

wem œwidruj¹cego i lodowatego spojrzenia od razu wyzby³ siê ta-

kich zapêdów.

Choæ w³osy starca by³y jaœniejsze i rzadsze ni¿ na stosunkowo

œwie¿ych zdjêciach, a policzki bardziej zapadniête, Doyle bez trudu

uwierzy³, ¿e ma przed sob¹ cz³owieka, który by³ pionierem badañ

w tak wielu dziedzinach nauki, ¿e trudno by³o je wszystkie wymie-

niæ, i ¿e przekszta³ci³ ma³¹ fabryczkê dzia³aj¹c¹ w niewielkim mia-

steczku w finansowe imperium, przy którym dokonania innych mi-

lionerów wypada³y wrêcz blado.

– Pan jest Doyle, mam nadziejꠖ stwierdzi³ swoim s³ynnym, g³ê-

bokim g³osem, który wci¹¿ by³ silny.

– Tak, sir.

– Dobrze. – Darrow przeci¹gn¹³ siê i ziewn¹³. – Proszê mi wyba-

czyæ, przesiadujê do póŸna. Niech pan siada, gdziekolwiek pan znaj-

dzie miejsce. Brandy?

– Z przyjemnoœci¹.

background image

31

Doyle usiad³ na pod³odze obok siêgaj¹cego kolan stosu ksi¹¿ek,

na którym w chwilê póŸniej Darrow postawi³ dwa papierowe kubki

i butelkê Hennessey w kszta³cie gruszki. Starzec usiad³ ze skrzy¿o-

wanymi nogami po drugiej stronie. Doyle zauwa¿y³ ze zgroz¹, ¿e

Darrow, uginaj¹c kolana, nawet nie stêkn¹³. Przysiady i pompki –

powtórzy³ w myœli.

– Wyobra¿am sobie, ¿e zastanawia³ siê pan nad charakterem tej

pracy – rzek³ Darrow, nalewaj¹c koniak. Chcê, by zapomnia³ pan

o wszelkich wnioskach, do jakich pan doszed³. Nie maj¹ z tym nic

wspólnego. Proszê. – Poda³ Doyle’owi kubek. – Zna siê pan na Co-

leridge’u, prawda?

– Tak – odpar³ ostro¿nie Doyle.

– I dysponuje pan wiedz¹ o jego czasach? Orientuje siê pan, co

dzia³o siê wtedy w Londynie, w Anglii, na œwiecie?

– Ca³kiem nieŸle, jak s¹dzê.

– A przez s³owo „wiedza” rozumiem nie to, ¿e ma pan w domu

ksi¹¿ki na ten temat albo ¿e wie pan, gdzie ich szukaæ w bibliotece

uniwersytetu kalifornijskiego. Chodzi mi o to, czy ma pan je w g³o-

wie, co jest znacznie porêczniejsze. OdpowiedŸ nadal brzmi „tak”?

Doyle skin¹³ g³ow¹.

– Niech pan mi opowie o Mary Wollstonecraft. Ale nie o tej, któ-

ra napisa³a Frankensteina, tylko o matce.

– No có¿, by³a prekursork¹ feminizmu, napisa³a ksi¹¿kê, chwi-

leczkê, Obrona praw kobiet, jak mi siê wydaje, i…

– Kogo poœlubi³a?

– Godwina, teœcia Shelleya. Umar³a w po³og…

– Czy Coleridge naprawdê dokona³ plagiatu Schlegla?

Doyle zamruga³.

– Hm, tak. Niew¹tpliwie. Ale s¹dzê, ¿e Walter Jackson Bate ma

racjê, k³ad¹c to raczej na karb…

– Kiedy zacz¹³ za¿ywaæ opium?

– W czasie pobytu w Cambrigde, chyba w 1790.

– Kim by³… – zacz¹³ Darrow, ale przerwa³ mu telefon. Starzec

zakl¹³, wsta³ i podszed³ do aparatu; podniós³ s³uchawkê i zacz¹³ ja-

k¹œ przerwan¹ niew¹tpliwie wczeœniej dyskusjê na temat cz¹steczek

i o³owianej os³ony.

Przez grzecznoœæ, a tak¿e brak zainteresowania tematem rozmo-

wy, Doyle uda³ zaciekawienie najbli¿szym stosem ksi¹¿ek – które po

chwili przerodzi³o siê w najwy¿sze zdumienie. Wzi¹³ ostro¿nie do

rêki tom le¿¹cy na samym wierzchu.

background image

32

Otworzy³ go, a wtedy pe³ne niedowierzania przypuszczenie spraw-

dzi³o siê; by³ to dziennik lorda Robba, o którego kserokopiê Doyle

b³aga³ British Museum od roku. Jak Darrow wszed³ w jego posiada-

nie, by³o niepojête. Choæ Doyle nigdy nie widzia³ tej ksi¹¿ki, czyta³

na jej temat i wiedzia³, czego dotyczy. Lord Robb by³ kryminolo-

giem-amatorem, a jego dziennik stanowi³ Ÿród³o najbardziej niezwy-

k³ych i czêsto niewiarygodnych historii kryminalnych z pierwszych

dwudziestu lat dziewiêtnastego wieku; prócz opowieœci o szczurach

przyuczonych do zabijania, zemstach zza grobu, sekretnych brac-

twach z³odziejskich i ¿ebraczych, zawiera³ jedyn¹ szczegó³ow¹ rela-

cjê z egzekucji legendarnego mordercy londyñskiego, znanego jako

Joe Psia Twarz; by³ on powszechnie uwa¿any za wilko³aka, rzekomo

zdolnego zamieniaæ siê na cia³a z kimkolwiek, lecz który nie by³ w sta-

nie zrzuciæ z siebie przekleñstwa likantrofii. Doyle chcia³ jakoœ po-

wi¹zaæ tê historiê z Ob³êdem Tañcz¹cych Ma³p, przynajmniej w stop-

niu, który pozwala³by na dyskusyjny przypis, dowodz¹cy jak staran-

nie autor opracowa³ temat.

Kiedy Darrow skoñczy³ rozmawiaæ, Doyle zamkn¹³ ksi¹¿kê i od³o-

¿y³ na swoje miejsce, zaznaczaj¹c w pamiêci, by poprosiæ póŸniej

o jej kopiê.

Darrow znowu usiad³ obok stosu ksi¹¿ek, na którym sta³a butelka

i kubki, i kontynuowa³ rozmowê dok³adnie w tym samym miejscu,

w którym przerwa³. Przez nastêpne dwadzieœcia minut zasypywa³

Doyle’a pytaniami, przeskakuj¹c z tematu na temat i rzadko pozwa-

laj¹c go rozwin¹æ; czasem ¿¹da³, by Doyle przedstawi³ wszystkie

szczegó³y danego zagadnienia: przyczyny i skutki Rewolucji Fran-

cuskiej, ¿ycie mi³osne brytyjskiego ksiêcia regenta, detale dotycz¹ce

ubiorów i architektury, ró¿nice wystêpuj¹ce w regionalnych dialek-

tach. A Doyle, który dobrze pamiêta³ niedawne badania dotycz¹ce

osoby Ashblessa, zdo³a³ odpowiedzieæ niemal na wszystkie pytania.

W koñcu Darrow odchyli³ siê i wyci¹gn¹³ z kieszeni paczkê pa-

pierosów bez filtra.

– A teraz – powiedzia³, zapalaj¹c i zaci¹gaj¹c siê g³êboko – chcê,

by zmyœli³ pan odpowiedŸ.

– Zmyœli³?

– Zgadza siê. Powiedzmy, ¿e znajdujemy siê w pokoju pe³nym

ludzi, z których kilkoro wie o literaturze wiêcej od pana, ale uchodzi

pan za miejscowego eksperta, wiêc musi pan przynajmniej sprawiaæ

wra¿enie cz³owieka, który wie wszystko. No wiêc ktoœ pyta pana,

dajmy na to: „Panie Doyle, w jakim stopniu, wed³ug pana, ulega³

background image

33

Wordsworth filozofii wyra¿onej w sztukach pisanych wierszem, któ-

rych autorem by³… no… na przyk³ad sir Arky Malarkey”? Szybko!

Doyle uniós³ brwi.

– No có¿, jest b³êdem, jak s¹dzê, upraszczaæ w ten sposób dzie³o

Malarkeya. Kiedy œledzi siê uwa¿nie dojrzewanie myœli tego autora,

wy³ania siê kilka systemów filozoficznych. Jedynie ostatnie jego

dokonania mog³yby przemawiaæ do Wordswortha, a jak wykazuj¹

w swoim Concordium Fletcher i Cunningham, nie ma bezpoœrednie-

go dowodu, ¿e Wordsworth tak naprawdê czyta³ Malarkeya. S¹dzê,

¿e przy próbie okreœlenia systemów filozoficznych, ktore mia³y wp³yw

na Wordswortha owocniej jest rozwa¿a慠– Przerwa³ i uœmiechn¹³

siê niepewnie do Darrowa. – Móg³bym nastêpnie rozwodziæ siê bez

koñca nad tym, jaki wp³yw wywar³a na niego Deklaracja Praw Cz³o-

wieka z Rewolucji Francuskiej.

Darrow przytakn¹³, patrz¹c spod zmru¿onych powiek przez chmurê

wij¹cego siê dymu.

– NieŸle – przyzna³. – Mia³em tu dziœ po po³udniu pewnego fa-

ceta; Nostrand z Oxfordu, wydaje na nowo listy Coleridge’a. By³ on

oburzony sam¹ ide¹ zmyœlonej odpowiedzi.

– Nostrand ma najwidoczniej bardziej rozwiniête poczucie etyki

ni¿ ja – stwierdzi³ trochê sztywno Doyle.

– Najwidoczniej. Nazwa³by siê pan cynikiem?

– Nie. – Doyle zacz¹³ siê irytowaæ. – Niech pan pos³ucha, spyta³

mnie pan, czy umiem za pomoc¹ blefu odpowiedzieæ na pytanie, a ja,

niemal natychmiast, spróbowa³em to zrobiæ. Nie mam jednak zwy-

czaju twierdziæ, ¿e znam rzeczy, o których w rzeczywistoœci nie mam

pojêcia. Czy to w s³owie drukowanym, czy na zajêciach ze studenta-

mi, zawsze jestem gotów przyznaæ…

Darrow rozeœmia³ siê i podniós³ d³oñ.

– Spokojnie, synu, nie to mia³em na myœli. Nostrand jest g³up-

cem, a pañski blef podoba³ mi siê. Chodzi³o mi o to, czy jest pan

cynikiem. Czy jest pan sk³onny odrzucaæ nowe idee, jeœli przypomi-

naj¹ one panu coœ, co zd¹¿y³ ju¿ pan uznaæ za nonsens?

No i mamy seans spirytystyczny, pomyœla³ Doyle.

– Nie s¹dzꠖ powiedzia³ ostro¿nie.

– A gdyby ktoœ stwierdzi³, ¿e posiada niezaprzeczalny dowód na

to, i¿ astrologia dzia³a, albo ¿e wewn¹trz ziemi istnieje zagubiony

œwiat, lub ¿e jakakolwiek z rzeczy uznawanych przez inteligentnego

cz³owieka za niemo¿liwe, jest mo¿liwa? By³by pan sk³onny go wy-

s³uchaæ?

3 – Wrota Anubisa

background image

34

Doyle zmarszczy³ brwi.

– To by zale¿a³o od tego, kto tak twierdzi. Choæ prawdopodob-

nie nie.

No dobra, pomyœla³. Wci¹¿ mam piêæ tysiêcy i bilet powrotny.

Darrow skin¹³ g³ow¹, wyraŸnie zadowolony.

– Mówi pan to, co myœli, to dobrze. Pewien stary oszust, z któ-

rym wczoraj rozmawia³em, by³ gotów siê zgodziæ, ¿e ksiê¿yc to jed-

na z zagubionych pi³ek golfowych Boga, gdybym tylko tak powie-

dzia³. Strasznie by³ napalony na dwadzieœcia tysiêcy. No dobrze, damy

panu szansê. Czasu jest niewiele, a ja obawiam siê, ¿e jest pan naj-

lepszym specjalist¹ od Coleridge’a, jakiego mo¿emy mieæ.

Stary cz³owiek westchn¹³, przesun¹³ palcami po rzedn¹cych w³o-

sach i pos³a³ Doyle’owi twarde spojrzenie.

– Czas – powiedzia³ z powag¹ – mo¿na przyrównaæ do rzeki p³y-

n¹cej pod warstw¹ lodu. Napina ona nas, jakbyœmy byli wodorosta-

mi, od korzenia po czubek, od narodzin do œmierci, op³ywaj¹c wszel-

kie ska³y czy przeszkody, które trafiaj¹ siê na naszej drodze; i nikt

nie mo¿e wyjœæ z tej rzeki przez ów lodowy dach, nikt te¿ nie mo¿e

ruszyæ pod pr¹d.

Przerwa³, by zgasiæ papierosa na jakiejœ starej, marokañskiej opra-

wie ksi¹¿ki.

Doyle by³ najwyraŸniej rozczarowany, s³ysz¹c niejasne komu-

na³y, podczas gdy spodziewa³ siê, ¿e jego sceptycyzm wobec ewen-

tualnych rewelacji bêdzie wystawiony na ciê¿k¹ próbê. Podejrze-

wa³, ¿e mimo wszystko z g³ow¹ starego cz³owieka nie wszystko

by³o w porz¹dku.

– Hm – odezwa³ siê, maj¹c wra¿enie, ¿e oczekuje siê po nim ja-

kiejœ odpowiedzi. – Bardzo interesuj¹ce za³o¿enie, sir.

– Za³o¿enie? – Teraz z kolei Darrow by³ poirytowany. – Nie zaj-

mujê siê za³o¿eniami, ch³opcze. – Zapali³ nastêpnego papierosa i za-

cz¹³ mówiæ cicho, ale gniewnie, niemal do samego siebie. – Mój Bo¿e,

najpierw wyczerpujê ca³¹ strukturê wspó³czesnej nauki, próbujê j¹

obj¹æ! Potem spêdzam lata na wyciskaniu prawdy, kropla po kropli,

z pewnych… starodawnych pism, sprawdzaj¹c rezultaty i systematy-

zuj¹c je. PóŸniej muszê nak³oniæ, namówiæ proœb¹ i groŸb¹, a nawet

w dwóch przypadkach zaszanta¿owaæ ch³opców w moich laboratoriach

w Denver, a przecie¿ faceci od teorii kwantowej, na litoœæ bosk¹, s¹

rzekomo genialnymi i najbardziej elastycznymi naukowcami w dzisiej-

szych czasach. Muszê ich wrêcz tyranizowaæ, by zechcieli chocia¿by

rozwa¿yæ dziwne lecz diabelnie empiryczne dowody, i wyegzekwo-

background image

35

waæ si³¹, by nadali im jakiœ praktyczny kszta³t. Zrobili to w koñcu,

a wymaga³o to syntezy ca³kiem nowego jêzyka, sk³adaj¹cego siê po

czêœci z nieeuklidesowej geometrii, po czêœci z rachunku tensorowe-

go, po czêœci z symboli alchemicznych, no i mam wyniki. Jest to naj-

wa¿niejsze odkrycie w mojej karierze, czy jakiejkolwiek od 1916 roku,

i staram siê wyjaœniæ ca³¹ rzecz w jednym zdaniu ludzkiej mowy…

Robiê jakiemuœ pomniejszemu wyk³adowcy ³askê, pozwalaj¹c mu

wys³ucha慠A on uwa¿a, ¿e powiedzia³em coœ w rodzaju „¯ycie jest

snem”, czy „Mi³oœæ pokona wszystko”.

Wypuœci³ k³¹b dymu z przeci¹g³ym, pe³nym irytacji œwistem.

Doyle czu³, jak twarz mu czerwienieje.

– Stara³em siê byæ grzeczny, panie Darrow, a…

– Ma pan racjê, panie Doyle, nie jest pan cyniczny. Pan jest po

prostu g³upi.

– Dlaczego nie pójdzie pan do diab³a, sir? – spyta³ Doyle g³o-

sem, któremu stara³ siê nadaæ ton nonszalancji. – Niech pan sobie

jeŸdzi na ³y¿wach po tej pañskiej zamarzniêtej rzece, dobra? – Wsta³

i wychyli³ resztê brandy. – I mo¿e pan sobie zatrzymaæ swoje piêæ

tysiêcy, wezmê tylko bilet powrotny i poproszê o odwiezienie na lot-

nisko. Natychmiast. – Doyle zauwa¿y³, ¿e Darrow wci¹¿ marszczy

brwi, a starcza skóra wokó³ jego oczu zaczyna siꠜci¹gaæ. Doyle

jednak by³ zbyt rozgniewany, by usi¹œæ ponownie. – Niech pan spro-

wadzi tu starego Nostranda i powie mu o wodorostach i ca³ej reszcie

tych pañskich bzdur.

Darrow podniós³ g³owê i przygl¹da³ mu siê.

– Nostrand zyska³by pewnoœæ, ¿e oszala³em.

– A wiêc niech go pan tu sprowadzi za wszelk¹ cenê, bêdzie to

pierwszy raz, kiedy ten cz³owiek siê nie pomyli.

Starzec uœmiecha³ siê szeroko.

– A tak na marginesie, Nostrand doradza³ mi, bym da³ sobie z pa-

nem spokój. Mówi³ mi, ¿e jedyne, co pan potrafi, to umiejêtnie wy-

korzystywaæ osi¹gniêcia innych ludzi.

Doyle otworzy³ usta, by rzuciæ jak¹œ wœciek³¹ ripostê, ale tylko

westchn¹³.

– Do diab³a z tym – powiedzia³. – Gdyby jeszcze Nostrand nazwa³

pana zbzikowanym, to by³by to ju¿ drugi raz w ¿yciu, jak mia³ racjê.

Darrow rozeœmia³ siê z zadowoleniem.

– Wiedzia³em, ¿e siê nie mylê co do pana, Doyle. Proszê siadaæ.

By³oby oznak¹ z³ego zachowania wyjœæ teraz, kiedy Darrow na-

pe³nia³ jego kubek, wiêc pos³ucha³, uœmiechaj¹c siê niezbyt m¹drze.

background image

36

– Potrafi pan wyprowadziæ cz³owieka z równowagi – zauwa¿y³.

– Jestem starym cz³owiekiem, który nie spa³ od trzech dni. Szko-

da, ¿e mnie pan nie pozna³ trzydzieœci lat temu. – Zapali³ nastêpnego

papierosa. – Niech pan spróbuje to sobie teraz wyobraziæ; gdyby móg³

pan stan¹æ nad rzek¹ czasu, powiedzmy na jakimœ brzegu, i przenik-

n¹æ wzrokiem lód, to nic nie sta³oby na przeszkodzie, by udaæ siê

w górê strumienia i ujrzeæ Rzym i Niniwê w dniach ich œwietnoœci,

albo te¿ w dó³, i zobaczyæ, co szykuje dla pana przysz³oœæ.

Doyle skin¹³ g³ow¹.

– A zatem po przejœciu piêtnastu kilometrów w górê rzeki zoba-

czy³oby siê zasztyletowanie Cezara, a po przejœciu siedemnastego

jego narodziny.

– Zgadza siê! Podobnie p³yn¹c pod pr¹d, dociera siê wpierw do

czubków wodorostów, a dopiero póŸniej do ich korzeni. A teraz, pro-

szê s³uchaæ uwa¿nie, dochodzimy do sedna sprawy; coœ kiedyœ spo-

wodowa³o, ¿e w tej metaforycznej skorupie lodowej powsta³y szcze-

liny. Niech pan mnie nie pyta, jak do tego dosz³o, proszê przyj¹æ, ¿e

na przestrzeni z grubsza szeœciuset lat mo¿na dojrzeæ wiele… roz-

rzuconych szczelin, przypominaj¹cych swym uk³adem dziury po po-

cisku œrutowym, szczelin, w których nie zachodz¹ pewne normalne

reakcje chemiczne, a skomplikowane maszyny nie dzia³aj¹, natomiast

funkcjonuje system, który zwiemy magi¹. – Obdarzy³ Doyle’a wy-

zywaj¹cym spojrzeniem. – Niech pan spróbuje, Doyle, niech pan tylko

spróbuje.

Doyle skin¹³ g³ow¹.

– Proszê mówiæ dalej.

– A zatem w jednej z tych szczelin nie bêdzie dzia³aæ telewizja,

ale w³aœciwie przyrz¹dzony eliksir mi³oœci – Tak! Nad¹¿a pan za mn¹?

– Och, bez trudu. Ale czy nikt ju¿ wczeœniej nie zauwa¿y³ tych

szczelin?

– Oczywiœcie, ¿e tak. Te ok³adki, które widzi pan przy oknie, pe³-

ne s¹ wycinków z gazet i zapisków dokonywanych w ró¿nych pa-

miêtnikach, pocz¹wszy od 1624 roku.Nadmieniaj¹ one o sytuacjach,

kiedy to magia zdawa³a siê naprawdê, w udokumentowany sposób,

dzia³aæ, a po wiekach mo¿na znaleŸæ jak¹œ wzmiankê, akurat tego

samego dnia i miesi¹ca, o awarii w dop³ywie pr¹du czy te¿ zak³óce-

niach radiowych na tym samym obszarze. Niech pan sobie wyobrazi,

cz³owieku, ¿e jest w Soho ulica, któr¹ ludzie wci¹¿ nazywaj¹ cmen-

tarzyskiem samochodów, poniewa¿ przez szeœæ dni w 1954 roku ka¿dy

samochód, który na ni¹ wjecha³, psu³ siê i musia³ byæ odholowany…

background image

37

przez konie! – a potem zapala³ bez trudu na nastêpnej ulicy. Dodam,

¿e pewna trzeciorzêdna spirytystka o w³aœciwoœciach medium, która

tam mieszka³a, organizowa³a, akurat tego tygodnia, popo³udniow¹

herbatkê i seanse spirytystyczne; nikt nigdy siê nie dowiedzia³, co

siê naprawdê wydarzy³o, ale wszystkie damy znaleziono martwe, lo-

dowato zimne ju¿ w nieca³¹ godzinê po zgonie, i to w ogrzewanym

pokoju, z wyrazem najwy¿szego przera¿enia na twarzach. Historia

zosta³a przez prasê zbagatelizowana, awarie samochodów zaœ przy-

pisano, cytujê: „akumulacji statycznych ³adunków elektrycznych”.

Istniej¹ setki podobnych przyk³adów. Natkn¹³em siê na to, gdy… no

có¿, próbowa³em osi¹gn¹æ coœ, czego nie uda³o siê nauce, a tak¿e

stwierdziæ, czy, kiedy i gdzie mog³aby zadzia³aæ magia. Stwierdzi-

³em, ¿e te promagiczne-antymaszynowe pola s¹ umiejscowione wo-

kó³ Londynu i rozrzucone na przestrzeni dziejów na wzór krzywej

w kszta³cie dzwonu, której szczyt przypada, mniej wiêcej, miêdzy

1800 a 1805 rokiem; wystêpowa³y bardzo czêsto w tych w³aœnie la-

tach, choæ by³y raczej krótkotrwa³e i obejmowa³y swym zasiêgiem

niewielki obszar. Stawa³y siê natomiast szersze i rzadsze, im dalej od

lat szczytowych. Nad¹¿a pan?

– Tak – odpar³ ostro¿nie Doyle. – A¿ do tysi¹c szeœæsetnego roku,

powiada pan? A zatem szczeliny w owym czasie, gdyby siê ujawni-

³y, wystêpowa³yby rzadko, ale by³yby d³u¿sze pod wzglêdem czasu

ich trwania. A potem pojawienie ich przyspiesza³oby siê i skraca³o

równoczeœnie, a czêstotliwoœæ ich wystêpowania oko³o 1802 roku

przypomina³aby tykanie licznika Geigera. PóŸniej nast¹pi³o ponow-

ne ich spowolnienie i wyd³u¿enie. Czy zanikaj¹ ca³kowicie przy obu

koñcach krzywej?

– Dobre pytanie. Owszem. Równania wykazuj¹, ¿e najwczeœniej-

sza przypad³a na rok 1504, a zatem krzywa siêga na odleg³oœæ trzy-

stu lat w ka¿d¹ stronê, co daje ³¹cznie oko³o szeœciuset lat. W ka¿-

dym razie, kiedy zacz¹³em dostrzegaæ tê zale¿noœæ, by³em tak zafa-

scynowany,  ¿e  niemal  zapomnia³em  o swoim  pierwotnym  celu.

Próbowa³em zaprz¹c do pracy nad t¹ ³amig³ówk¹ moich ch³opców.

Niestety!  Widzieli  tylko  szalonego  starca,  podjêto  te¿  kilka  prób

umieszczenia mnie w odpowiedniej instytucji. Ale wypl¹ta³em siê

z sieci i zmusi³em ich do kontynuacji badañ, do wykorzystania w pro-

gramach komputerowych zasad Bessonusa i Midorgiusa oraz Erne-

sta Burgraviusa; no i w koñcu dowiedzia³em siê, czym by³y i s¹ te

szczeliny: szczelinami w murze czasu.

– Dziury w lodzie pokrywaj¹cym rzekꠖ przytakn¹³ Doyle.

background image

38

– Zgadza siꠖ niech pan sobie wyobrazi dziury w tym lodowym

sklepieniu; jeœli czêœæ pañskiego ¿ycia, jakiœ fragment wodorostu sie-

demdziesiêcioletniej d³ugoœci, znajdzie siê przypadkowo pod jedn¹

z tych dziur, to nic nie stoi na przeszkodzie, by wyjœæ ze strumienia

akurat w tym punkcie.

– Dok¹d? – spyta³ ostro¿nie Doyle, pilnuj¹c siê, by w jego g³osie

nie zabrzmia³ ton szyderstwa czy litoœci. Pomyœla³: Mo¿e do Oz?

Albo do nieba, czy mo¿e nawet królestwa nieska¿onych warzyw.

– Donik¹d – odpar³ niecierpliwie Darrow. – Do bezczasu. Wszyst-

ko, co mo¿na zrobiæ, to wejœæ w nastêpn¹ szczelinê.

– I wyl¹dowaæ w rzymskim senacie, ¿eby zobaczyæ, jak akurat

morduj¹ Cezara. Nie, przepraszam, dziury siêgaj¹ tylko 1500 roku;

no dobrze, zobaczyæ wielki po¿ar Londynu w 1666.

– S³usznie, jeœli akurat w tym czasie znajduje siê szczelina. I w tym

miejscu. Nie mo¿na wejœæ z powrotem do rzeki czasu w dowolnym

miejscu, a jedynie przez istniej¹c¹ szczelinê. No i – stwierdzi³ z nut¹

dumy typow¹ dla odkrywcy – mo¿na wycelowaæ w tak¹ a nie inn¹

szczelinê, wszystko zale¿y od mocy… napêdu wykorzystanego przy

wychodzeniu ze swojej szczeliny. Poza tym jest mo¿liwe dok³adne

okreœlenie po³o¿enia szczeliny w czasie i przestrzeni. Pojawiaj¹ siê

wed³ug matematycznie przewidywalnego wzoru ze swego Ÿród³a –

czymkolwiek ono jest – w pierwszej czêœci 1802 roku.

Doyle stwierdzi³ z zak³opotaniem, ¿e ma wilgotne d³onie.

– Ten napêd, o którym pan wspomnia³ – powiedzia³ z namys³em. –

Czy to coœ, co jest pan w stanie wyprodukowaæ?

Darrow uœmiechn¹³ siê okrutnie.

– Tak.

Doyle zacz¹³ dostrzegaæ sens w destrukcji, która dokonywa³a siê

na zewn¹trz, w tych wszystkich ksi¹¿kach, nawet we w³asnej obec-

noœci w tym miejscu.

– A zatem jest pan w stanie podró¿owaæ przez dzieje. – Uœmiech-

n¹³ siê niepewnie do starego cz³owieka, próbuj¹c sobie wyobraziæ

J. Cochrana Darrowa, nawet starego i schorowanego, poruszaj¹cego

siê swobodnie w jakimœ minionym wieku. – „Lêkam siê ciebie, stary

¿eglarzu” – zacytowa³ w myœli.

– Tak, wracamy do Coleridge’a i pana. Czy wie pan, gdzie by³

poeta w sobotê wieczorem, pierwszego sierpnia 1810 roku?

– Dobry Bo¿e, nie. William Ashbless przyby³ do Londynu zaled-

wie… tydzieñ póŸniej. Ale Coleridge? Wiem, ¿e mieszka³ wtedy

w Londynie…

background image

39

– Tak. No có¿, w ów sobotni wieczór Coleridge wyg³osi³ wyk³ad

na temat Aereopagitici Miltona w gospodzie „Pod koron¹ i kotwic¹”

przy Strandzie.

– Och, s³usznie. Ale chodzi³o chyba o Lycidasa, prawda?

– Nie. Montagu by³ wtedy nieobecny. Poda³ b³êdn¹ informacjê.

– Ale jedynie list Montagu zawiera wzmiankê o tym wyk³adzie. –

Doyle przekrzywi³ g³owê. – Hm… prawda?

Stary cz³owiek uœmiechn¹³ siê.

– Kiedy IBID przystêpuje do pracy badawczej, synu, to wykonu-

je robotê jak nale¿y. Nie, dwaj z ludzi obecnych na wyk³adzie, urzêd-

nik wydawcy i dyrektor szko³y, pozostawili dzienniki, które wpad³y

mi w rêce. To by³a jednak Aereopagitica. Nauczycielowi uda³o siê

nawet zastenografowaæ spor¹ czêœæ wyk³adu.

– Kiedy pan to znalaz³? – spyta³ szybko Doyle. – Nie opubliko-

wany wyk³ad Coleridge’a! – zawo³a³ i pomyœla³ pod wp³ywem gorz-

kiej zazdroœci: Mój Bo¿e, gdybym zdoby³ to dwa lata temu, mój Bli-

ski goœæ mia³by inne recenzje.

– Jakiœ miesi¹c temu. Dopiero w lutym ekipa z Denver przekaza-

³a mi wyniki badañ, i od tego czasu IBID zdobywa wszystkie ksi¹¿ki

czy pamiêtniki dotycz¹ce Londynu 1810 roku.

Doyle roz³o¿y³ rêce.

– Dlaczego?

– Poniewa¿ jedna z tych szczelin znajduje siê niedaleko Kensing-

ton, piêæ mil od Strandu, i przypada na wieczór pierwszego sierpnia

1810 roku. I w przeciwieñstwie do innych szczelin znajduj¹cych siê

w pobli¿u Ÿród³a 1802 roku, ta ma d³ugoœæ czterech godzin.

Doyle pochyli³ siê, by dolaæ sobie brandy. Odczuwa³ ogromne

podniecenie, które próbowa³ ostudziæ powtarzaj¹c sobie, ¿e to, o czym

siê tu mówi, jest – choæ fascynuj¹ce – w gruncie rzeczy niemo¿liwe.

Trzymaj siê tego, przekonywa³ samego siebie, a mo¿e uda ci siê zdo-

byæ dziennik Robba albo notatnik tego nauczyciela. Ale nie oszuki-

wa³ siê, chcia³ w tym naprawdê uczestniczyæ.

– No i jest oczywiœcie inna szczelina, tutaj i teraz.

– Tutaj, zgadza siê, ale nie ca³kiem teraz. Wci¹¿ znajdujemy

siꠖ Darrow spojrza³ na swój zegarek – kilka godzin w górê stru-

mienia. Ma typowe rozmiary dla otworu znajduj¹cego siê w ta-

kiej odleg³oœci od Ÿród³a – jego górna krawêdŸ zaczyna siê dziœ

wieczór, krawêdŸ w dole strumienia przypada na œwit dnia, który

zacznie siê pojutrze. Jak tylko ci z Denver zlokalizowali dok³ad-

nie tê szczelinê, wykupi³em ca³y teren, jaki pokrywa³a, i zaj¹³em

background image

40

siê jego wyrównywaniem. Nie chcemy zabraæ ze sob¹ ¿adnych

budynków, prawda?

Doyle pomyœla³, ¿e jego uœmiech musi byæ równie konspiratorski

jak uœmiech Darrowa.

– Racja, nie chcemy.

Darrow westchn¹³ z ulg¹ i zadowoleniem. Podniós³ s³uchawkê

telefonu po pierwszym sygnale.

– Tak?… ZejdŸ z tej linii i daj mi Lamonta. Szybko. – Opró¿ni³

kubek i znów sobie nala³. – Od trzech dni ¿yjê kaw¹, brandy i bato-

nami – zwróci³ siê do Doyle’a. – Ca³kiem niez³e, jak ju¿ ¿o³¹dek siê…

Tim? Daj sobie na razie spokój z Newnanem i Sandovalem. Po³¹cz

siê drog¹ radiow¹ z Delmottem i powiedz mu, ¿eby zawróci³, a po-

tem zawieŸ go prosto na lotnisko. Mamy naszego cz³owieka od Co-

leridge’a.

Od³o¿y³ s³uchawkê.

– Sprzeda³em dziesiêæ biletów, ka¿dy za milion dolarów, na wy-

k³ad Coleridge’a. Wykonamy skok jutro wieczorem o ósmej. O szó-

stej trzydzieœci organizujemy krótkie spotkanie przygotowawcze dla

naszych goœci, no i oczywiœcie jest nam do tego potrzebny uznany

autorytet od Coleridge’a.

– Ja.

– Tak. Wyg³osi pan krótk¹ mowê na jego temat i odpowie na

wszelkie pytania naszych goœci, dotycz¹ce poety, jego wpó³czesnych

oraz jego czasów, a nastêpnie bêdzie pan towarzyszy³ w skoku do

gospody „Pod Koron¹ i Kotwic¹” ca³ej grupie wraz z kilkoma pro-

fesjonalnymi stra¿nikami, którzy dopilnuj¹, by jakaœ romantyczna

dusza nie zechcia³a urwaæ siê na w³asn¹ rêkê. Sporz¹dzi pan notat-

ki podczas wyk³adu, a potem, znów w 1983 roku, skomentuje pan

wszystko i odpowie na dalsze pytania. – Uniós³ surowo brwi i wle-

pi³ w Doyle’a wzrok. – P³aci siê panu dwadzieœcia tysiêcy dola-

rów, ¿eby zobaczy³ pan i wys³ucha³ tego, za co inni p³ac¹ po mi-

lion. Powinien pan dziêkowaæ Bogu, ¿e nasze wysi³ki zmierzaj¹ce

do zapewnienia sobie wspó³pracy bardziej znanych specjalistów

od Coleridge’a zawiod³y.

Niezbyt pochlebna uwaga, pomyœla³ Doyle, ale powiedzia³:

– Tak.

Uderzy³a go pewna myœl.

– Ale co z pañskim… pierwotnym pomys³em, z t¹ spraw¹, której

nie zdo³a³a rozwi¹zaæ nauka, a przy okazji której odkry³ pan szczeli-

ny? Czy ju¿ pan to zarzuci³?

background image

41

– Och. – Darrow wydawa³ siê niechêtny temu tematowi. – Nie,

nie zarzuci³em tego jeszcze. Pracujê nad tym obecnie, stosuj¹c ró¿ne

metody. Nie ma to nic wspólnego z naszym projektem.

Doyle przytakn¹³ zamyœlony.

– Czy znajduj¹ siê jakieœ szczeliny w dole strumienia?

Doyle spostrzeg³, ¿e Darrow z jakiegoœ powodu znowu wpada

w z³oœæ.

– Doyle, naprawdê nie widzꅠdo diab³a tam. Tak. Jest jedna,

ma d³ugoœæ czterdziestu siedmiu godzin i przypada w lecie 2116 roku,

i jest chronologicznie ostatnia.

– No tak. – Doyle nie zamierza³ go prowokowaæ, ale chcia³ siê

dowiedzieæ, dlaczego Darrow najwyraŸniej nie chce zrobiæ tego, co

jemu wydawa³o siê rzecz¹ oczywist¹. – Ale czy¿ ten… ta rzecz, któ-

rej chce pan dokona慠nie mog³aby byæ bez trudu zrealizowana,

i to z du¿ym prawdopodobieñstwem, w³aœnie w tym roku? To zna-

czy, jeœli nauka niemal sobie z tym poradzi³a w 1983, to w 2116…

– To bardzo irytuj¹ce, Doyle, gdy przedstawia siê komuœ skróto-

wo pewien projekt, nad którym siê pracowa³o bardzo d³ugo, a potem

ten ktoœ sugeruje b³yskotliwie pewne rozwi¹zania, które, prawdê

powiedziawszy, sam uprzednio uwa¿a³ za absolutnie niewykonalne. –

Darrow wypuœci³ przez zaciœniête zêby smugê dymu. – Sk¹d mam

wiedzieæ, czy œwiat w 2116, nim do niego dotrê, nie bêdzie tylko

radioaktywnym py³em? Co? Albo czy Anglia nie stanie siê jakimœ

okropnym  pañstwem  policyjnym? –  Wyczerpanie  w po³¹czeniu

z brandy  musia³o  podkopaæ  jego  si³y;  mia³  b³yszcz¹ce  oczy,  gdy

mówi³. – A nawet je¿eli istnia³aby taka mo¿liwoœæ, to co ludzie z 2116

roku pomyœleliby o cz³owieku sprzed stu lat? – Gdy zgniót³ swój

papierowy kubek, po nadgarstku sp³ynê³a mu stru¿ka brandy. – A je-

œli potraktuj¹ mnie jak dziecko?

Czuj¹c zak³opotanie, Doyle z miejsca zmieni³ temat, wracaj¹c do

Coleridge’a. Tak to bywa, pomyœla³, Darrow jest kapitanem na swo-

jej ³ajbie ju¿ tak d³ugo, ¿e prêdzej pójdzie wraz z ni¹ na dno, ni¿

chwyci linê ratunkow¹ rzucon¹ ze statku jakiegoœ dobrego Samary-

tanina, zw³aszcza jeœli ów statek jest wiêkszy ni¿ jego w³asny.

Darrow te¿ pragn¹³ za wszelk¹ cenê skierowaæ rozmowê na daw-

ne tory.

Niebo na wschodzie zaczê³o bledn¹æ, kiedy Doyle zosta³ odwie-

ziony przez innego szofera do pobliskiego hotelu. Spa³ potem a¿ do

background image

42

póŸnego popo³udnia, kiedy to zjawi³ siê trzeci kierowca, by zabraæ

go z powrotem na miejsce.

Teren by³ teraz p³aski jak patelnia, a wszystkie ci¹gniki zniknê³y;

krêci³o siê po nim kilku pracowników z szuflami i miot³ami, usuwaj¹c

koñski nawóz. Przyczepa wci¹¿ sta³a na swoim miejscu. Teraz, kiedy

kable elektryczne i telefoniczne zosta³y usuniête, wygl¹da³a jak statek

dryfuj¹cy po morzu. Obok niej sta³a teraz druga, tak du¿a, ¿e mog³aby

uchodziæ za dom na ko³ach. Kiedy Doyle wysiad³ z samochodu, zoba-

czy³ ko³owroty i liny, rozmieszczone w pewnych odstêpach wzd³u¿

górnej krawêdzi ogrodzenia, a tak¿e brezent pokrywaj¹cy ca³y obwód

terenu. Uœmiechn¹³ siê. Starzec nie lubi³ rozg³osu.

Stra¿nik wpuœci³ go za ogrodzenie i zaprowadzi³ do nowej przy-

czepy, której drzwi by³y otwarte. Doyle wszed³ do œrodka. W prze-

ciwleg³ym koñcu pomieszczenia wy³o¿onego drewnem orzechowym

i dywanem zauwa¿y³ Darrowa, który nie wygl¹da³ na bardziej zmê-

czonego ni¿ poprzedniego wieczoru. Starzec by³ pogr¹¿ony w roz-

mowie z wysokim blondynem. Obaj mê¿czyŸni mieli na sobie ubio-

ry w stylu wczesnej regencji: surduty, obcis³e spodnie i wysokie buty;

poruszali siê w nich tak naturalnie, ¿e Doyle, w swoim garniturze

z we³ny i poliestru, poczu³ siê od razu œmiesznie.

– Ach, Doyle – powiedzia³ Darrow. – S¹dzê, ¿e zna ju¿ pan na-

szego szefa ochrony.

Blondyn  odwróci³  siê  i Doyle  po  chwili  rozpozna³  Steerfortha

Bennera. D³ugie niegdyœ w³osy m³odego cz³owieka by³y krótko ob-

ciête i zakrêcone, a cienkie w¹siki, nigdy zbyt bujne, zgolone.

– Benner! – zawo³a³ Doyle z zadowoleniem, podchodz¹c do nich. –

Podejrzewa³em, ¿e musisz mieæ coœ wspólnego z tym projektem.

Jego przyjaŸñ z m³odym cz³owiekiem od chwili przejœcia Benne-

ra do IBID oziêb³a w ci¹gu ostatnich miesiêcy, ale ucieszy³ siê, wi-

dz¹c tu znajom¹ twarz.

– Wreszcie w tej samej firmie, Brendan – odpar³ Benner z cha-

rakterystycznym dla siebie szerokim uœmiechem.

– Skaczemy za nieca³e cztery godziny – poinformowa³ Darrow –

a mamy jeszcze mnóstwo do zrobienia. Doyle, przygotowaliœmy dla

pana strój z epoki, a te drzwi, tam dalej, to przebieralnia. Obawiam

siê, ¿e bêdzie pan ca³y czas nadzorowany, ale to wa¿ne, by wszyscy

byli ubrani jak nale¿y.

– Bêdziemy tam tylko cztery godziny, tak? – spyta³ Doyle.

– Nigdy nie mo¿na wykluczyæ, Doyle, ¿e któryœ z naszych goœci

móg³by uciec, pomimo wysi³ków Bennera i jego ch³opców. Gdyby

background image

43

siê komuœ to uda³o, nie chcemy, by mia³ przy sobie jakikolwiek do-

wód œwiadcz¹cy o tym, ¿e przyby³ z innego wieku. – Darrow uniós³

gwa³townym ruchem d³onie, jakby chcia³ fizycznie odparowaæ ko-

lejne pytanie Doyle’a. – Nie, nie, synu, nasz hipotetyczny uciekinier

nie by³by w stanie powiedzieæ ludziom, jak skoñczy siê wojna albo

jak skonstruowaæ cadillaca, czy cokolwiek innego. Ka¿dy z goœci,

tu¿  przed  podró¿¹,  po³knie  kapsu³kê  zawieraj¹c¹  œrodek,  który

ochrzczê chyba mianem anty-transchrono -traumy. ATCT. Bêdzie za-

wiera³, proszê nie protestowaæ jeszcze, panie Doyle, œmierteln¹ daw-

kê strychniny i ulegnie rozpuszczeniu po szeœciu godzinach. A kiedy

ju¿ wrócimy, wszystkim wpompuje siê w przewód pokarmowy akty-

wowany roztwór wêgla drzewnego. – Uœmiechn¹³ siê lodowato. –

Personelu to nie dotyczy, oczywiœcie, w przeciwnym razie bym o tym

nie mówi³. Ka¿dy z goœci zgodzi³ siê na te warunki i myœlê, ¿e wiêk-

szoœæ z nich zrozumia³a, w czym rzecz.

Albo i nie, pomyœla³ Doyle. Nagle ca³y projekt znów wyda³ mu

siê szaleñstwem i Doyle ujrza³ w wyobraŸni siebie samego, na sali

s¹dowej, i to ju¿ w nied³ugin czasie, staraj¹cego siê wyjaœniæ, dla-

czego nie powiadomi³ o zamiarach Darrowa policji.

– A oto przemówienie, które wyg³osi pan na odprawie – ci¹gn¹³

Darrow, wrêczaj¹c Doyle’owi kartkê. – Proszê siê nie krêpowaæ, gdy-

by chcia³ pan coœ tu zmieniæ czy napisaæ je ca³kiem od nowa; bêdê

wdziêczny, jeœli zechce pan siê tego nauczyæ na pamiêæ. Wyobra¿am

sobie, ¿e zamierzacie teraz obaj porównaæ notatki, wiêc zajmê siê pra-

c¹ w swojej przyczepie. Personelowi nie bêdzie wolno piæ w czasie

odprawy, ale nie widzê przeszkód, byœcie ³yknêli sobie teraz.

Uœmiechn¹³ siê i wyszed³. Wygl¹da³ w archaicznym stroju cho-

lernie dobrze.

Kiedy zostali sami, Benner otworzy³ szafkê, która okaza³a siê

barkiem.

– Aha – zauwa¿y³. – Przygotowali siê na twój przyjazd.

Wyci¹gn¹³ butelkê Laphroiga, Doyle zaœ, pomimo swego niepo-

koju, zauwa¿y³ z zadowoleniem, ¿e to stary dobry trunek o mocy 45%,

w czystej szklanej flaszce.

– Na Boga, nalej mi trochê. Bez dodatków.

Benner poda³ mu szklankê, a dla siebie przyrz¹dzi³ koktajl. Napi³

siê i wyszczerzy³ w uœmiechu zêby do Doyle’a.

– Uwa¿am, ¿e odrobina alkoholu jest równie niezbêdna jak pan-

cerz o³owiany; nie mam najmniejszego zamiaru znaleŸæ siê na drodze

ca³ej tej radiacji, nie maj¹c w ¿o³¹dku kropli czegoœ mocniejszego.

background image

44

Doyle mia³ w³aœnie zapytaæ, gdzie znajduje siê telefon, z którego

móg³by wezwaæ policjê, ale s³owa Bennera zaskoczy³y go.

– Co?

– Proces konwersji tachionowej. Darrow ci nie wyjaœni³, jak prze-

biega skok?

Doyle poczu³ siê dziwnie pusty w œrodku.

– Nie.

– Wiesz coœ o teorii kwantowej? Albo fizyce subatomistycznej?

Doyle, bez udzia³u œwiadomej woli, podniós³ szklankê do ust i wla³

sobie do gard³a trochê scotcha.

– Nie.

– No có¿, sam te¿ niewiele wiem. Ale mówi¹c ogólnie ustawimy

siê wszyscy na drodze podmuchu radiacji o szalenie wysokiej czê-

stotliwoœci, przewy¿szaj¹cej nawet czêstotliwoœæ promieni gamma;

fotony nie maj¹ ¿adnej masy, rozumiesz, mo¿na wiêc wysy³aæ jedn¹

wi¹zkê za drug¹ bez obawy, ¿e bêd¹ sobie deptaæ po piêtach, i kiedy

nas to uderzy, niezwyk³e w³aœciwoœci pola szczeliny zapobiegn¹ temu,

co sta³oby siê w normalnych warunkach. Nie jestem do koñca pew-

ny, co by siê w³aœciwie sta³o, ale z pewnoœci¹ rozbi³oby nas w py³. –

£ykn¹³ z ochot¹ swojego drinka. – W ka¿dym razie, jak ju¿ bêdzie-

my w szczelinie, dojdzie do tego, a jest to jedyny sposób, by natura

zrekompensowa³a sobie wyrz¹dzon¹ jej niesprawiedliwoœæ, ¿e w re-

zultacie staniemy siê honorowymi tachionami.

– Chryste – zawo³a³ Doyle chrapliwie – staniemy siê duchami.

Zobaczymy Coleridge’a, a jak¿e – w niebie. – Us³ysza³ dŸwiêk klak-

sonu dobiegaj¹cy z ulicy, który wyda³ mu siê dziwnie odleg³y i za-

cz¹³ siê zastanawiaæ, dok¹d zmierza jakaœ niewinna dusza i jaka¿

to trywialna przeszkoda kaza³a jej zatr¹biæ. – Pos³uchaj mnie, Ben-

ner, musimy siê st¹d wydostaæ i zawiadomiæ policjê. Mój Bo¿e,

cz³owieku…

– To naprawdê jest absolutnie bezpieczne – przerwa³ mu Benner,

wci¹¿ siê uœmiechaj¹c.

– A sk¹d mo¿esz wiedzieæ? Ten cz³owiek to prawdopodobnie

absolutny wariat i…

– Uspokój siê, Brendan, i pos³uchaj. Czy wygl¹dam normalnie?

Czy ogrodzenie wci¹¿ stoi? No to przestañ siê martwiæ, poniewa¿

zafundowa³em sobie przed dwoma godzinami taki skok solo do krót-

kiej szczeliny w 1805.

Doyle przygl¹da³ mu siê podejrzliwie.

– Naprawdê?

background image

45

– Klnê siê na w³asn¹ matkê. Ubrali mnie jak… do diab³a, wy-

obraŸ sobie cz³onka Ku-Klux-Klanu, który lubi blaszane szaty i nie

potrzebuje otworów na oczy, a potem kazali stan¹æ na platformie obok

ogrodzenia, podczas gdy sami ustawili po drugiej stronie tê swoj¹

piekieln¹ maszyneriê. I po chwili fiuuu! – przed sekund¹ by³em tu

i teraz, a w chwilê póŸniej jestem w namiocie na jakimœ polu nieda-

leko Islington w 1805.

– W namiocie?

Uœmiech Bennera zmieni³ siê w grymas.

– Tak, to by³o dziwne, wyl¹dowa³em w jakimœ obozie cygañ-

skim. Pierwsze, co zobaczy³em, jak œci¹gn¹³em kaptur z g³owy,

to wnêtrze tego namiotu: pe³ne przedmiotów wygl¹daj¹cych na

staroegipskie i oparów z kadzid³a. By³ tam te¿ jakiœ podobny do

trupa stary i ³ysy facet, który przyl¹da³ mi siê z najwy¿szym zdu-

mieniem. Przestraszy³em siê i wybieg³em, co w tym stroju nie by³o

³atwe,  i zobaczy³em  wko³o  typowo  angielsk¹  okolicê,  nie  by³o

¿adnych dróg ani s³upów telegraficznych, wiêc myœlê, ¿e to na-

prawdê musia³ byæ 1805 rok. Ujrza³em tam mnóstwo koni, na-

miotów i Cyganów. Wszyscy patrzyli na mnie, ale akurat szczeli-

na siê skoñczy³a – dziêki Bogu nie wybieg³em poza granice pola –

a wtedy mobilny haczyk z³apa³ mnie i przyci¹gn¹³ z powrotem tutaj

i teraz. – Zachichota³. – Zastanawiam siê, co sobie Cyganie po-

myœleli, kiedy po prostu znikn¹³em, a moja szata, w której nie by³o

ju¿ cia³a, opad³a na ziemiê.

Doyle przygl¹da³ mu siê przez kilka d³ugich sekund. Benner, choæ

zawsze przyjacielski, nie nale¿a³ do ludzi, którym mo¿na by bez za-

strze¿eñ ufaæ; ale teraz nie wygl¹da³o na to, by k³ama³. Nigdy nie by³

dobrym aktorem, a ta historia, zw³aszcza fragment o starym cz³owie-

ku, zosta³a opowiedziana ze szczerym przekonaniem. Doyle uœwia-

domi³ sobie niejasno, ¿e wierzy w to wszystko.

– Mój Bo¿e – powiedzia³ pe³nym zazdroœci g³osem, który by³

bliski szeptu. – Jak pachnia³a trawa? Jak czu³eœ pod stopami ziemiê?

Benner wzruszy³ ramionami.

– Œwie¿e powietrze i trawiasta ziemia. A konie wygl¹da³y jak

konie. Wszyscy Cyganie odznaczali siê stosunkowo niskim wzro-

stem, ale mo¿e to dla nich typowe. – Poklepa³ Doyle’a po plecach. –

A wiêc przestañ siê martwiæ. Lewatywa z wêgla drzewnego zapewni

goœciom zdrowie, a ja nie pozwolê któremukolwiek z nich zwiaæ.

Wci¹¿ chcesz wezwaæ policjê?

background image

46

– Nie – przyzna³ Doyle i pomyœla³: To prawda. Chcê zobaczyæ

Coleridge’a. Potem doda³: – Przeproszê ciê na chwilê. Muszê przy-

gotowaæ tê mowê.

Dwadzieœcia po szóstej Doyle uzna³, ¿e zna ju¿ swoje przemó-

wienie na pamiêæ. Siedzia³ w ma³ym biurze, z którego Darrow po-

zwoli³ mu korzystaæ. Wsta³, westchn¹³ i otworzy³ drzwi prowadz¹ce

do g³ównej sali.

W g³êbi krêci³a siê grupa elegancko ubranych ludzi, bli¿ej sta³y

puste krzes³a, a poœrodku du¿y stó³. W œwiecznikach p³onê³y setki

œwiec, wypolerowana zaœ boazeria i rzêdy kieliszków na stole œwie-

ci³y olœniewaj¹cym blaskiem; w ciep³ym powietrzu unosi³ siê lekki

aromat papryki i steków pieczonych na grillu.

– Benner – zawo³a³ cicho, dostrzegaj¹c wysokiego, m³odego cz³o-

wieka, który sta³ obok sto³u i opiera³ siê zmêczony o œcianê. Otwie-

ra³ tabakierkê i przysuwa³ do nozdrzy wierzch d³oni ze szczypt¹ br¹-

zowego proszku, co doskonale pasowa³o do jego stroju.

Benner podniós³ g³owê.

– Do diab³a, Brendan, personel powinien ju¿ dawno mieæ na so-

bie odpowiedni strój. Mniejsza z tym, goœcie s¹ w przebieralni, mo-

¿esz zmieniæ ubranie w ci¹gu paru minut. – Od³o¿y³ tabakierkê i spoj-

rza³ zniecierpliwiony na odzie¿ Doyle’a. – Masz ju¿ swój haczyk?

– Pewnie. – Doyle odwin¹³ rêkaw koszuli, ¿eby pokazaæ mu

skórzan¹ opaskê opinaj¹c¹ wygolone przedramiê i zabezpieczo-

n¹ ma³ym zapiêciem. – Darrow za³o¿y³ j¹ osobiœcie godzinê temu.

ChodŸ, pos³uchasz mojego przemówienia, dobrze? Wiesz dosta-

tecznie du¿o o…

– Nie mam czasu, Brendan, ale nie w¹tpiê, ¿e jest œwietne. Ci

cholerni ludzie, ka¿dy z nich wyobra¿a sobie, ¿e jest w³adc¹ œwiata.

Zbli¿y³ siê do nich szybko jakiœ mê¿czyzna, ubrany podobnie jak

Benner, w stylu wczesnych lat dziewiêtnastego wieku.

– To znowu Treff, szefie – powiedzia³ cicho. – Namówiliœmy go

w koñcu do zdjêcia ubrania, ale okaza³o siê, ¿e ma banda¿ na nodze,

którego nie chce odwin¹æ, a nie ulega w¹tpliwoœci, ¿e ukrywa coœ

pod spodem.

– Do diab³a, wiedzia³em, ¿e któryœ z nich coœ wykroi. Bogacze!

ChodŸ, Doyle, i tak idziesz w tê sam¹ stronê.

Kiedy przemierzali zamaszystym krokiem salê, w g³ównym wej-

œciu ukaza³a siê ros³a postaæ Darrowa. Ich drogi przeciê³y siê, gdy

background image

47

z przebieralni wypad³ oty³y, ow³osiony mê¿czyzna, który nie mia³ na

sobie niczego z wyj¹tkiem elastycznego banda¿a na udzie.

– Panie Treff – zwróci³ siê do niego Darrow, unosz¹c gêste, siwe

brwi i uciszaj¹c obecnych swym g³êbokim g³osem. – NajwyraŸniej

nie zrozumia³ pan poleceñ dotycz¹cych stroju.

S³ysz¹c to, kilkoro ludzi wybuchnê³o œmiechem, a Treff jeszcze

bardziej poczerwienia³.

– Pos³uchaj, Darrow, ten banda¿ zostaje na swoim miejscu, zro-

zumiano? To polecenie mojego lekarza, a ja p³acê ci cholerny milion

dolarów, wiêc ¿aden facet, który zwia³ od czubków nie bêdzie…

Doyle akurat uœmiecha³ siê nerwowo do Bennera i tylko dziêki

temu dostrzeg³, ¿e ten b³yskawicznym ruchem wydoby³ z rêkawa cien-

ki nó¿; ale potem ju¿ wszyscy widzieli, jak post¹pi³ z gracj¹ krok do

przodu, niczym szermierz, i wsun¹³ ostrze pod banda¿; odczeka³ chwi-

lê dla teatralnego efektu, po czym szarpn¹³ rêk¹, odwijaj¹c zgrabnie

kolejne zwoje, od góry do do³u.

Na dywanie wyl¹dowa³o kilka ciê¿kich, lœni¹cych przedmiotów.

Doyle zerkn¹³ szybko i rozpozna³ zapalniczkê sensorow¹, zegarek

kwarcowy Seiko, maleñki notatnik, ma³okalibrowy automatyczny

pistolet i przynajmniej trzy sztabki z³ota.

– Planujemy przekupiæ tubylców paciorkami? – spyta³ Darrow,

dziêkuj¹c jednoczeœnie skinieniem g³owy Bennerowi, który wypro-

stowa³ siê i schowa³ nó¿. – Jak wiecie, narusza to warunki naszej

umowy; otrzyma pan zwrot kosztów w wysokoœci piêædziesiêciu pro-

cent. Ochrona zaprowadzi pana teraz do przyczepy znajduj¹cej siê

poza terenem, gdzie przesiedzi pan w luksusowych warunkach a¿ do

rana. I szczerze doradzam, w duchu przyjacielskiej troski – doda³

z najbardziej lodowatym uœmiechem, jaki Doyle kiedykolwiek wi-

dzia³ – by wyszed³ pan st¹d mo¿liwie cicho.

– No có¿, jedyn¹ korzyœci¹ ca³ego zamieszania jest to, ¿e prze-

bieralnia siê zwolni³a. Twoja kolej, Brendan – stwierdzi³ lekko Ben-

ner, gdy wyprowadzano nagiego Treffa za drzwi.

Doyle post¹pi³ naprzód, po czym mamrocz¹c do kilkunastu ludzi

„Proszê mi wybaczyæ”, wszed³ do przebieralni. W œrodku siedzia³ na

taborecie stra¿nik, który by³ wyraŸnie zadowolony, ¿e to nie Treff.

– Doyle, czy tak? – spyta³, podnosz¹c siê.

– Tak.

– A zatem, proszê zdj¹æ ubranie.

Wci¹gaj¹c nieznacznie brzuch, Doyle rozebra³ siê i ostro¿nie po-

wiesi³ swój garnitur na wieszaku, który poda³ mu mê¿czyzna. W tyl-

background image

48

nej œcianie przebieralni znajdowa³y siê drzwi. Stra¿nik znikn¹³ za

nimi z ubraniem Doyle’a.

Doyle opar³ siê o œcianê, maj¹c nadziejê, ¿e o nim nie zapomn¹.

Próbowa³ podrapaæ siê pod skórzan¹ opask¹ na ramieniu, ale by³a

zaciœniêta zbyt mocno, by mo¿na by³o wsun¹æ pod ni¹ palec. Zrezy-

gnowa³, postanawiaj¹c zignorowaæ swêdzenie wygolonej skóry, któ-

r¹ dra¿ni³ kawa³ek zielonego kamienia. Mobilny haczyk, jak nazwa³

to Darrow, pozwalaj¹c Doyle’owi rzuciæ nañ okiem, nim zakry³ go

przytrzymuj¹c¹ opask¹. Doyle obraca³ w palcach ma³¹ bry³kê, do-

strzegaj¹c symbole wyryte na jej powierzchni; wygl¹da³y jak zbitka

hieroglifów i symboli astrologicznych. „Niech pan nie patrzy na to

z tak¹ dezaprobat¹ – powiedzia³ Darrow. – To jest to, co sprowadzi

pana z powrotem do roku 1983. Kiedy szczelina 1810 skoñczy siê,

ten ma³y przedmiot wskoczy z powrotem do dziury, z której wyszed³,

a która jest tutaj i teraz, i dopóki ten kamyk pozostaje w kontakcie

z pañskim cia³em, zabierze je z sob¹. Gdyby go pan zgubi³, ujrza³by

pan, jak znikamy, a pan pozosta³by w roku 1810; w³aœnie dlatego

zosta³ do pana przytwierdzony”. „A wiêc wszyscy stamt¹d zniknie-

my po czterch godzinach? – spyta³ Doyle, podczas gdy Darrow na-

mydla³ i goli³ mu przedramiê. – A jeœli b³êdnie obliczy³ pan d³ugoœæ

szczeliny i wszyscy znikniemy w po³owie wyk³adu?” „Nie zniknie-

my – odpar³ Darrow. – Trzeba by siê znajdowaæ w granicach szcze-

liny, a tak¿e mieæ przez ca³y czas kontakt z haczykiem, a sama szcze-

lina znajduje siê w odleg³oœci oœmiu kilometrów od gospody, do któ-

rej siê udamy. – Przy³o¿y³ Doyle’owi do ramienia kamyk i obwi¹za³

skórzan¹ opask¹. – Nie pomyliliœmy siê jednak, poza tym mamy spory

zapas czasu, ¿eby wróciæ po wyk³adzie na pole szczeliny. Zabieramy

te¿ ze sob¹ dwa powozy, a zatem – stwierdzi³, zaciskaj¹c opaskê

i umieszczaj¹c na niej ma³y mechanizm zabezpieczaj¹cy – proszê siê

nie martwiæ”.

A teraz nagi, opieraj¹c siê o œcianê przebieralni, Doyle uœmiech-

n¹³ siê do swego odbicia w lustrze. Dlaczego mia³bym siê martwiæ?

Powróci³ stra¿nik i wrêczy³ Doyle’owi ubranie, które prawdopo-

dobnie nie wywo³a³oby pe³nych zdziwienia spojrzeñ w 1810 roku;

udzieli³ mu te¿ instrukcji, jak nale¿y je za³o¿yæ, i prawdê mówi¹c

musia³ mu asystowaæ przy zawi¹zywaniu fularu.

– Pañskie w³osy nie wymagaj¹ strzy¿enia, sir, znowu powróci³a

moda na tak¹ d³ugoœæ, przyczeszê je tylko z przodu, o tak; nie ma siê

co wstydziæ ma³ej ³ysinki. Doskonale, to styl à la Rzymianin. Proszê

spojrzeæ do lustra.

background image

49

Doyle odwróci³ siê, przekrzywi³ g³owê i po chwili wybuchn¹³

œmiechem.

– NieŸle – powiedzia³. Mia³ na sobie br¹zowy, dwurzêdowy sur-

dut, który z przodu siêga³ mu jedynie do pasa, ale z ty³u koñczy³ siê

na wysokoœci kolan, poza tym obcis³e, be¿owe spodnie i siêgaj¹ce

kolan buty z pomponami, biel zaœ jedwabnego fularu, wy³aniaj¹cego

siê spomiêdzy wysokich boków ko³nierzyka dodawa³a mu bez w¹t-

pienia, jeœli nie zawadiackiego uroku, to przynajmniej godnoœci. Ubra-

nie nie mia³o w sobie sztywnoœci nowo nabytych rzeczy; choæ czy-

ste, by³o ju¿ niew¹tpliwie noszone, i dziêki temu Doyle czu³ siê w nim

swobodnie, nie maj¹c wra¿enia, ¿e zosta³ wt³oczony w jakiœ kostium

odpowiedni tylko na przyjêcie.

Kiedy ponownie wkroczy³ do g³ównego pomieszczenia, goœcie

zmierzali ju¿ w stronê sto³u, na którym pojawi³a siê barwna obfitoœæ

talerzy, tac i butelek. Doyle nape³ni³ swój talerz, a pamiêtaj¹c, ¿e

zalicza siê do personelu udawa³, ¿e nie widzi wina ani piwa w boga-

tym wyborze. Nala³ sobie tylko fili¿ankê kawy.

– Proszê, panie Doyle – przemówi³ Darrow, wskazuj¹c na puste

krzes³o obok siebie. – Pan Doyle – zwróci³ siê do pozosta³ych go-

œci – jest naszym ekspertem od Coleridge’a.

Wszyscy przytaknêli z uœmiechem, kiedy Doyle zajmowa³ miej-

sce, a pewien siwow³osy mê¿czyzna stwierdzi³:

– Bardzo mi siê podoba³ pañski Bliski goœæ, panie Doyle.

– Dziêkujê. – Doyle uœmiechn¹³ siê zadowolony, uœwiadamia-

j¹c sobie, ¿e to Jim Thibodeau, autor monumentalnej, wielotomo-

wej Historii ludzkoœci – napisanej wraz z ¿on¹, któr¹ Doyle do-

strzeg³ przy boku mê¿a – odznaczaj¹cej siê, chocia¿by w rozdziale

o angielskich poetach doby romantyzmu, g³êbi¹ metody badaw-

czej i lekkoœci¹ stylu, których Doyle móg³ mu tylko pozazdro-

œciæ. Lecz ich obecnoœæ w tym miejscu potêgowa³a jedynie jego

pe³ne nadziei podniecenie, które odczuwa³ od chwili, gdy Benner

opisa³ mu swój skok do 1805 roku. Jeœli pañstwo Thibodeau bio-

r¹ to powa¿nie, to jest szansa, ¿e wszystko naprawdê dzia³a, po-

myœla³.

Stó³ z jedzeniem zosta³ uprz¹tniêty, a przed podium stanê³o w pó³-

kolu dziesiêæ krzese³. Doyle, zak³opotany, powiedzia³ Bennerowi,

by podium te¿ zabraæ, a na jego miejscu postawiæ krzes³o, które mia³

zajmowaæ Treff.

4 – Wrota Anubisa

background image

50

Doyle usiad³ i wymieni³ po kolei spojrzenia z ka¿dym goœciem.

Rozpozna³ piêcioro: troje, nie wy³¹czaj¹c Thibodeau, by³o wy-

bitnymi historykami, jeden znanym brytyjskim aktorem teatral-

nym, jedna zaœ z kobiet, czego Doyle by³ pewien, s³ynn¹ spiry-

tystk¹ i medium. Niech lepiej uwa¿a na te swoje sztuczki, jak ju¿

znajdzie siê w szczelinie, pomyœla³ z niepokojem Doyle, przypo-

minaj¹c sobie opowieœæ Darrowa o seansie na cmentarzysku samo-

chodów w 1954 roku.

Odetchn¹³ g³êboko i zacz¹³ swój wyk³ad.

– Jesteœcie  pañstwo  prawdopodobnie  zaznajomieni  z ¿yciem

i dzie³em cz³owieka, który by³ ojcem Romantyzmu w poezji angiel-

skiej, lecz nasza dzisiejsza wycieczka wymaga z pewnoœci¹ przypo-

mnienia pewnych faktów. Urodzony w Devonshire 21 paŸdziernika

1772 roku, Coleridge od wczesnej m³odoœci odznacza³ siê dojrza³o-

œci¹ i rozleg³¹ wiedz¹, co przez ca³e ¿ycie czyni³o go, miêdzy inny-

mi, najbardziej fascynuj¹cym mówcê swych czasów, w których ¿yli

równie¿ tacy ludzie jak Byron i Sheridan…

Doyle, mówi¹c dalej i wspominaj¹c o karierze koœcielnej poety,

o na³ogowym za¿ywaniu opium pod postaci¹ laudanum, nieudanym

ma³¿eñstwie, przyjaŸni z Williamem i Dorothy Wordsworthami i d³u-

gich woja¿ach zagranicznych, których przyczyn¹ by³a jego niena-

wiœæ do ¿ony, obserwowa³ bacznie reakcjê audytorium. S³uchacze

byli na ogó³ zadowoleni, marszcz¹c z pow¹tpiewaniem brwi czy te¿

przytakuj¹c od czasu do czasu. Doyle uœwiadomi³ sobie, ¿e jego obec-

noœæ tutaj jest tylko wdziêcznym ozdobnikiem, jak wspania³a porce-

lana, na której podano jedzenie, podczas gdy w zupe³noœci wystar-

czy³yby papierowe talerze. Darrow móg³by zapewne wyg³osiæ tak¹

mowê osobiœcie, ale starzec pragn¹³, by uczyni³ to prawdziwy auto-

rytet od Coleridge’a.

Po mniej wiêcej piêtnastu minutach Doyle skoñczy³. Nast¹pi³y

pytania, na które zdo³a³ wyczerpuj¹co i pewnie odpowiedzieæ. W koñ-

cu Darrow podniós³ siê i stan¹³ obok jego krzes³a, skupiaj¹c na sobie

bez wysi³ku uwagê audytorium. Trzyma³ w rêku latarniê i ko³ysz¹c

ni¹ w stronê drzwi og³osi³:

– Panie i panowie, jest za piêæ ósma, a na zewn¹trz czekaj¹

powozy.

Wszyscy wstali w pe³nym napiêcia milczeniu, po czym na³o¿yli

kapelusze, damskie czepki i okrycia wierzchnie. Sto siedemdziesi¹t

lat, pomyœla³ Doyle, dzieli chwilê obecn¹ od 1810 roku. Czy mogê

dostaæ siê tam w oka mgnieniu? Tak, a potem tu wróciæ. Zauwa¿y³

background image

51

bezwiednie, ¿e serce wali mu jak m³otem i ¿e nie jest w stanie g³êbo-

ko odetchn¹æ.

Wszyscy wyszli na zewn¹trz i stanêli na mocno ubitej ziemi. Dwa

kryte, dziewiêtnastowieczne powozy, ka¿dy zaprzê¿ony w parê koni,

czeka³y w odleg³oœci kilku metrów od przyczepy. W migotliwym bla-

sku powozowych latarñ Doyle zauwa¿y³, ¿e pojazdy, podobnie jak

ubrania, które wszyscy mieli na sobie, s¹ czyste i w dobrym stanie,

ale z pewnoœci¹ nie nowe.

– W ka¿dym powozie pomieœci siê od biedy piêciu pasa¿erów –

powiedzia³ Darrow – a poniewa¿ Treff nie mo¿e uczestniczyæ w na-

szej eskapadzie, ja zajmê jego miejsce. Reszta personelu podró¿uje

na zewn¹trz.

Benner uj¹³ Doyle’a za ³okieæ, podczas gdy goœcie, którym spada-

³y kapelusze i pl¹ta³y siê szale, zaczêli wspinaæ siê do powozów.

– Siadamy w drugim powozie, na tylnej ³awce – wyjaœni³.

Obeszli stoj¹cy nieco dalej drugi pojazd i zajêli dwa ma³e krzese³-

ka, które wystawa³y z tylnej œciany na tym samym poziomie co miej-

sce woŸnicy. Wieczorne powietrze by³o ch³odne, wiêc Doyle by³ za-

dowolony, czuj¹c pod ³okciem ciep³o p³yn¹ce z latarni. Ze swego

wysokiego miejsca widzia³, jak od strony pó³nocnego krañca ogro-

dzonego terenu prowadz¹ jeszcze wiêcej koni.

Powóz zako³ysa³ siê na swych sprê¿ynach, kiedy dwaj stra¿nicy

wspiêli siê na kozio³. Doyle us³ysza³ stuk metalu i gdy zerkn¹³ na

Bennera, zobaczy³ kolby dwóch pistoletów wystaj¹ce ze skórzanej

torby zawieszonej tu¿ przy jego lewej d³oni.

Us³ysza³ te¿ smagniêcie lejc i stukot kopyt o ziemiê, gdy pierw-

szy powóz ruszy³ z miejsca.

– Dok¹d jedziemy? – spyta³, kiedy równie¿ ich powóz drgn¹³

z miejsca. – Mam na muœli przestrzeñ fizyczn¹.

– Do ogrodzenia, tam gdzie zas³ona nie jest podniesiona. Widzisz

tê nisk¹, drewnian¹ platformê? Z drugiej strony podje¿d¿a akurat

ciê¿arówka.

– Aha – odpar³ Doyle, staraj¹c siê nie zdradzaæ w g³osie nerwo-

woœci, jak¹ odczuwa³. Stwierdzi³, ¿e konie, które dostrzeg³ wcze-

œniej, zaprzêga siê teraz do obydwu przyczep. Po chwili poci¹gnê³y

je w stronê pó³nocnego krañca ogrodzenia.

Benner spojrza³ w tym samym kierunku.

– Teren – pole szczeliny – musi byæ przed ka¿dym skokiem do-

k³adnie oczyszczone – wyjaœni³. – Wszystko, co siê na nim znajduje,

zabralibyœmy z sob¹.

background image

52

– Wiêc dlaczego nie wróci³y z tob¹ te twoje namioty i Cyganie?

– Ca³e pole nie odchodzi wraz z tob¹ w drodze powrotnej, tylko

haczyki i wszystko, czego dotykaj¹. Haczyk dzia³a jak gumka przy

rakietce z doczepion¹ pi³k¹ – potrzeba energii, by pos³aæ pi³kê w prze-

strzeñ, i jeœli na jej drodze znajdzie siê mucha, to poleci wraz z ni¹,

ale wraca tylko pi³ka. Nawet te powozy tam zostan¹. Prawdê mó-

wi¹c – doda³ z uœmiechem, który Doyle móg³ dojrzeæ dziêki blasko-

wi latarñ – zauwa¿y³em podczas swojej przeja¿d¿ki, ¿e nawet ubra-

nia tam zostaj¹, choæ w³osy i paznokcie jakoœ siê trzymaj¹. Wiêc Treff

mia³ przynajmniej trochê zabawy. – Rozeœmia³ siê. – Pewnie dlatego

zwróc¹ mu tylko po³owê kosztów.

Doyle by³ teraz zadowolony, ¿e teren otacza brezentowa zas³ona.

Obydwa powozy podjecha³y do ogrodzenia i Doyle dostrzeg³ przez

siatkê samochód ciê¿arowy, którego boczna burta by³a spuszczona.

Tu¿ przy ciê¿arówce, na ziemi, ale po drugiej stronie ogrodzenia,

ustawiono drewniany podest, o wysokoœci tylko oko³o trzydziestu

centymetrów, ale szeroki i d³ugi na ponad dwanaœcie metrów. Kiedy

woŸnice wprowadzili na niego powozy, za³omota³ g³ucho jak tuzin

bêbnów. Kilku ludzi, którzy w swych kombinezonach nie pasowali

do otoczenia, ustawi³o szybko aluminiowe s³upki i rozci¹gnê³o na

nich sztywny i niew¹tpliwie ciê¿ki materia³, tak ¿e powozy znalaz³y

siê w wielkim namiocie o kszta³cie prostopad³oœcianu. Tkanina na-

miotu po³yskiwa³a matowo w œwietle lamp. Doyle wychyli³ siê ze

swego miejsca, by przesun¹æ po niej palcami.

– Siatka plecionych w³ókien stalowych w os³onkach o³owianych –

wyjaœni³ Benner, którego g³os w zamkniêtej przestrzeni nabra³ mocy. –

Z tego samego materia³u by³o wykonane moje ubranie i kaptur tam-

tego popo³udnia – doda³ ciszej. – Ciê¿arówka te¿ jest pod namio-

tem, który os³ania j¹ z trzech stron.

Doyle nie chcia³, by Benner zauwa¿y³ dr¿enie jego d³oni.

– Czy naprawdê powstaje podmuch? – spyta³, staraj¹c siê zapa-

nowaæ nad g³osem. – Czy poczujemy jakiœ wstrz¹s?

– Nie, w³aœciwie nic siê nie czuje. Odnosi siê tylko wra¿enie prze-

mieszczania.

Doyle s³ysza³ szepty ludzi siedz¹cych pod nim, z drugiego zaœ

powozu dochodzi³ œmiech Darrowa. Jeden z koni uderzy³ kopytem

o podest.

– Na co czekamy? – spyta³ szeptem Doyle.

– Trzeba daæ czas ludziom, ¿eby dotarli do bramy i wyszli poza

ogrodzenie.

background image

53

Choæ powozy sta³y w miejscu, Doyle wci¹¿ czu³ md³oœci, a ole-

isty i metaliczny zapach tego szczególnego namiotu stawa³ siê nie do

zniesienia.

– Przykro mi to mówi栖 wyszepta³ – ale zapach jest…

Nagle coœ siê przesunê³o gwa³townie, lecz bez ruchu, a wtedy

z wszystkiego, co widzia³, zniknê³o poczucie g³êbi i przestrzeni i po-

zosta³a mu przed oczami jedynie p³aska mrocznoœæ, upstrzona bez-

kszta³tnymi plamami œwiat³a; s³upek dachu, którego siê trzyma³, by³

teraz jego jedynym oparciem, nie by³o pó³nocy ani po³udnia, góry

ani do³u, i nagle znów znalaz³ siê w tym œnie, z którego minionej nocy

obudzi³a go stewardesa, i poczu³, jak stara honda przechyla siê na

mokrej jezdni przera¿aj¹co nisko, a on leci przed siebie, kozio³kuj¹c

bez³adnie z du¿¹ prêdkoœci¹ i s³ysz¹c krzyk Rebeki, urwany gwa-

³townie przy pierwszym uderzeniu o asfalt…

Drewniana platforma usunê³a im siê spod nóg i zadr¿a³a, gdy spa-

d³y na ni¹ z powrotem cztery konie i dwa powozy. Grunt nie by³ ju¿

p³aski, a maszty namiotu runê³y do œrodka, grzebi¹c wszystko w chwi-

lê póŸniej pod ciê¿kimi fa³dami wzmocnionego o³owiem materia³u.

Kiedy jeden z masztów odbi³ siê od dachu powozu i trafi³ go w ra-

miê, Doyle przyj¹³ z ulg¹ ból, gdy¿ przywróci³o mu to poczucie cza-

su i miejsca. Jeœli boli, to musi to by栜wiat rzeczywisty, pomyœla³

otumaniony i otrz¹sn¹³ siê ze wspomnienia wypadku motocyklowe-

go. Zapach, którego tak nie lubi³, by³ niezwykle intensywny, ponie-

wa¿ namiot przygniata³ mu g³owê do dachu powozu. A przecie¿,

myœla³ dalej, nic nie wi¹¿e cz³owieka z otaczaj¹c¹ go rzeczywisto-

œci¹ bardziej ni¿ md³oœci.

Kiedy ju¿ mu siê wydawa³o, ¿e jednak bêdzie musia³ zwymioto-

waæ, œci¹gniêto z niego o³owian¹ zas³onê, a œwie¿e nocne powie-

trze, którym teraz oddycha³, sprawi³o, ¿e uczucie obrzydzenia wy-

da³o mu siê wymuszone i przesadne. Rozejrza³ siê po sk¹panym

w ksiê¿ycowym blasku, otoczonym drzewami polu, na którym sta-

³y ich powozy.

– Wszystko w porz¹dku, Brendan? – spyta³ Benner ju¿ po raz

drugi, jak sobie uœwiadomi³ Doyle.

– Jasne, nic mi nie jest. Jezu, ale skok, co? Czy nikomu nic siê nie

sta³o? Co z koñmi? – Doyle by³ dumny z siebie, ¿e zadaje trzeŸwym

g³osem pytania, choæ wola³by mówiæ nieco ciszej i nie poruszaæ tak

gwa³townie g³ow¹.

– Spokojnie – powiedzia³ Benner. – Wszystko w porz¹dku. Masz,

napij siê. – Odkorkowa³ flaszkê i poda³ Doyle’owi.

background image

54

W chwilê póŸniej Doyle pomyœla³, ¿e alkohol przywraca cz³owie-

ka do rzeczywistoœci jeszcze skuteczniej ni¿ ból

– Dziêkujꠖ rzek³ ju¿ ciszej i odda³ butelkê.

Benner skin¹³ g³ow¹, schowa³ flaszkê do kieszeni, zeskoczy³ na

po³aman¹ platformê i ruszy³ zamaszyœcie ku miejscu, w którym sze-

œciu stra¿ników kopa³o w ziemi dziurê. Potem, ochraniaj¹c d³onie

rêkawicami, zwinêli o³owiany namiot; w mgnieniu oka zakopali belê

materia³u, po czym zajêli swoje miejsca na powozach. Doyle by³

przekonany, ¿e musieli to wczeœniej przeæwiczyæ.

– Powinieneœ zobaczyæ platformꠖ stwierdzi³ Benner,  dysz¹c

lekko. – Zdar³o z jej spodu dobre siedem centymetrów, kiedy wyko-

naliœmy skok. Gdybyœmy nie stali na niej, konie straci³yby kopyta,

a ko³a powozów popêka³y.

WoŸnice smagnêli konie lejcami i powozy zjecha³y nierówno z po-

giêtych desek na trawê. Ruszyli powoli przez pole.

Po kilku minutach dotarli do kêpy wierzb, które zakrywa³y ich od

strony drogi, a wtedy jeden ze stra¿ników zeskoczy³ na ziemiê i po-

bieg³ przed siebie. Pochylony, rozgl¹da³ siê na boki, a potem da³ znak,

by trzymaæ g³owy nisko; w chwilê póŸniej z lewa na prawo prze-

mkn¹³ odkryty powóz, zmierzaj¹c do miasta. Doyle patrzy³ w œlad za

nim zafascynowany, myœl¹c ze zgroz¹, ¿e radosna para, któr¹ dojrza³

miêdzy ga³¹zkami wierzby, umar³a dobre sto lat przed jego narodzi-

nami.

Strzeli³y lejce i zabrzêcza³y dzwonki przy uprzê¿y, kiedy konie

ruszy³y w stronê przydro¿nego rowu, by z pewnym wysi³kiem, cofa-

j¹c siê, pokonaæ go i wyjechaæ na drogê. Skrêcili w prawo i ruszyli

przed siebie, a po minucie, ko³ysz¹c siê, mknêli ze znaczn¹ prêdko-

œci¹ na wschód, w stronê Londynu. Latarnie przy powozach, które

dr¿a³y i migota³y podczas przejazdu przez rów, ko³ysa³y siê teraz

miarowo na swych hakach tam i z powrotem, rzucaj¹c ¿ó³ty blask na

koñskie grzbiety i wypolerowane elementy powozów. Wszystko by³o

sk¹pane w przyæmionym œwietle ksiê¿yca, srebrz¹cym drzewa i przy-

sypuj¹cym trakt jakby najbledszym popio³em.

Gdybyœ pêdzi³ jak w natchnieniu, dotar³byœ tam w okamgnieniu;

zacytowa³ w myœli Doyle.

background image

55

Rozdzia³ 2

Jestem niesiony w ciemnoœæ, przera¿aj¹co daleko…

Percy Bysshe Shelley

W

 ten wczesny sobotni wieczór okna okaza³ych budynków nad

zat³oczonymi trotuarami Oxford Street jarzy³y siê blaskiem lamp.

Wszêdzie widzia³o siê elegancko ubranych mê¿czyzn i kobiety, któ-

rzy spacerowali ramiê w ramiê, stali przy wystawach sklepowych,

wsiadali czy wysiadali ze zgrabnych bryczek, które przepycha³y siê,

walcz¹c o miejsce przy krawê¿niku. Powietrze rozbrzmiewa³o krzy-

kami doro¿karzy, zgrzytliwym stukotem setek kó³ o bruk i rytmicz-

nym œpiewem ulicznych kramarzy, którzy ci¹gn¹c od strony czynne-

go przez ca³y tydzieñ targowiska przy Tottenham Court Road, zmie-

rzali na zachód. Doyle wdycha³ ze swego miejsca zapach koni, dymu

z cygar, gor¹cych kie³basek i perfum, niesiony przez ch³odny, wie-

czorny wietrzyk.

Kiedy skrêcili w Broad Street, Benner wyci¹gn¹³ ze skórzanej sa-

kwy pistolet, broñ o czterograniastej lufie, która ze swymi kurkami

i b³yszcz¹c¹ inkrustacj¹ przypomina³a paj¹ka, i opar³ ³okieæ o dach

powozu, by wszyscy mogli widzieæ w jego d³oni broñ wycelowan¹

w niebo. Doyle zauwa¿y³, ¿e stra¿nicy uczynili to samo.

– Wje¿d¿amy w okolice koœcio³a St.Giles – wyjaœni³ Benner. –

Krêc¹ siê tu podejrzane typy, ale nie odwa¿¹ siê zaczepiæ grupy uzbro-

jonych mê¿czyzn.

Doyle rozejrza³ siê ze skrywanym z trudem zainteresowaniem po

w¹skich alejkach i podwórzach, na ogó³ pogr¹¿onych w mroku i od-

dalonych od ulicy, choæ niektóre rozjaœnia³ przyæmiony blask latarñ

pal¹cych siê za najbli¿szym rogiem. Odbywa³ siê tu o¿ywiony han-

background image

56

del, w ka¿dym razie na g³ównej ulicy. Ich powozy mija³y mnóstwo

straganów z kaw¹, kramów ze starymi ubraniami czy skrzynek z wa-

rzywami, pilnowanych przez têgie, stare kobiety, które pykaj¹c z gli-

nianych fajek obserwowa³y zmru¿onymi oczami t³um na ulicy. Paru

ludzi wo³a³o coœ w ich stronê z tak dziwnym akcentem, ¿e Doyle by³

w stanie zrozumieæ tylko „do diab³a”, czy „cholerny”, ale ton wyda-

wa³ siê bardziej ¿artobliwy ni¿ groŸny.

Spojrza³ za siebie, po czym dotkn¹³ ramienia Bennera.

– Nie chcia³em ciê wczeœniej niepokoi栖 powiedzia³ szybko. –

Ale ten wóz – tam, za straganem z pomidorami – ten, który wygl¹da

jak wehiku³ osadników z dzikiego zachodu. Jedzie za nami od chwi-

li, gdy skrêciliœmy w Bayswater Road.

– Na litoœæ bosk¹, Brendan, zd¹¿yliœmy przez ca³y ten czas skrê-

ciæ tylko raz – sykn¹³ Benner niecierpliwie. Odwróci³ siê jednak. –

Cholera, to tylko… – Nagle spowa¿nia³. – Wydaje mi siê, ¿e to wóz

cygañski.

– Znów Cyganie – zauwa¿y³ Doyle. – Nie mieli w zwyczaju…

chcia³em powiedzieæ, ¿e na ogó³ nie wje¿d¿aj¹ do wielkich miast,

prawda?

– Nie wiem – odpar³ Bennner z namys³em. – Nie jestem nawet

pewien, czy to naprawdê wóz cygañski, ale wspomnê o tym Darro-

wowi.

Ulica  zwêzi³a  siê  i œciemnia³a,  gdy  z grzechotem  kó³  wjechali

w St.Martin’s Lane i minêli wysoki, stary koœció³. Doyle, widz¹c grup-

ki mê¿czyzn, którzy obserwowali ich przejazd z nisko sklepionych,

przyciemnionych sieni, myœla³ z ulg¹ o pistoletach Bennera; po chwili

ulica znowu zajaœnia³a œwiat³em i gwarem – dotarli do szerokiego

bulwaru, którym by³ Strand. Benner schowa³ sw¹ skomplikowan¹

broñ do sakwy.

– Korona i kotwica jest zaraz za rogiem – powiedzia³. – Minêliœmy

ju¿ kilka przecznic, a ja nie zauwa¿y³em twojego wozu cygañskiego.

Doyle’owi mignê³a na chwilê miêdzy dwoma budynkami Tamiza,

po³yskuj¹ca w œwietle ksiê¿yca. Wyda³o mu siê, ¿e nie ma na niej mostu,

który widzia³ w tym miejscu podczas wizyty w 1979, ale nim zd¹¿y³

siê zorientowaæ, gdzie siê dok³adnie znajduje, powozy skrêci³y w ma-

³¹ uliczkê i zatrzyma³y siê, skrzypi¹c piskliwie, przed dwupiêtrowym,

czêœciowo drewnianym budynkiem z ko³ysz¹cym siê nad otwartymi

drzwiami szyldem. „Korona i Kotwica”, przeczyta³ Doyle.

Kiedy goœcie wysiadali z powozów, spad³y pierwsze krople deszczu.

Darrow wysun¹³ siê na czo³o. D³onie mia³ schowane w futrzanej mufce.

background image

57

– Zaparkujesz nasze powozy – skin¹³ g³ow¹ na pierwszego woŸ-

nicê. – Pozostali wchodz¹ do œrodka. Idziemy.

Wprowadzi³ grupê siedemnastu ludzi do przytulnego wnêtrza

gospody.

– Dobry Bo¿e, sir – zawo³a³ ch³opiec, który pospieszy³ im na spo-

tkanie – wszyscy na kolacjê? Trzeba by³o daæ znaæ zawczasu, otwo-

rzyliby salê bankietow¹ na ty³ach. Ale zobaczê, czy jest doœæ krzese³

w g³ównej izbie i…

– Nie przyszliœmy na kolacjꠖ stwierdzi³ niecierpliwie Darrow. –

Przyszliœmy, ¿eby wys³uchaæ wyk³adu pana Coleridge’a.

– Naprawdê? – ch³opak odwróci³ siê i krzykn¹³ w stronê koryta-

rza: – Panie Lawrence! Przysz³o jeszcze wiêcej ludzi, którzy myœl¹,

¿e dziœ jest w³aœnie ta sobota, kiedy mia³ tu mówiæ ten poeta!

Darrow, którego twarz utraci³a wszelkie barwy, zmieni³ siê nagle

w bardzo starego cz³owieka w œmiesznym ubraniu. Mufka zsunê³a

mu siê z r¹k i spad³a na pod³ogê. Nikt siê nie odezwa³, choæ Doyle

czu³, jak pomimo ca³ego szoku i rozczarowania, wzbiera w nim hi-

steryczny œmiech.

Podbieg³ do nich jakiœ zatroskany cz³owiek, za którym pod¹¿a³

krêpy, starszy jegomoœæ o d³ugich siwych w³osach.

– Jestem Lawrence, w³aœciciel gospody – przedstawi³ siê. – Pan

Montagu zaplanowa³ wyk³ad na nastêpn¹ sobotê, ósmego paŸdzier-

nika, nic nie poradzê, ¿e wszyscy pañstwo dziœ tu przybyliœcie. Pana

Montagu nie ma, lecz by³by zmartwiony, gdyby…

Doyle pocz¹tkowo tylko zerkn¹³ na krêpego mê¿czyznê o choro-

bliwym wygl¹dzie, który mruga³ przepraszaj¹co w czasie wypowie-

dzi Lawrence’a, ale teraz przyjrza³ mu siê dok³adniej. Czuj¹c nara-

staj¹ce podniecenie, Doyle podniós³ d³oñ tak szybko, ¿e gospodarz

przerwa³ w pó³ zdania, po czym wychyli³ siê do przodu i zwróci³ siê

do mê¿czyzny stoj¹cego obok Lawrence’a:

– Pan Coleridge, jak przypuszczam?

– Tak – odpar³ mê¿czyzna. – Przepraszam was wszystkich za

to ca³e…

– Zechce mi pan wybaczyæ. – Doyle zwróci³ siê do Lawren-

ce’a. – Ch³opak wspomnia³, ¿e jest wolna sala bankietowa.

– No có¿, owszem, to prawda, ale nie jest zamieciona i nie pali

siê w kominku… a poza tym, pan Montagu…

– Montagu nie bêdzie mia³ nic przeciwko temu. – Doyle zwróci³

siê do Darrowa, który ju¿ odzyskiwa³ kolory. – Jestem pewien, ¿e

dysponuje pan odpowiedni¹ gotówk¹ na nieprzewidziane wydatki,

background image

58

panie Darrow – powiedzia³. – I myœlê, ¿e gdyby zap³aci³ pan godzi-

wie temu cz³owiekowi, to kaza³by on rozpaliæ w sali ogieñ i przy-

nieœæ nam posi³ek. W koñcu pan Coleridge najwyraŸniej uwa¿a³, ¿e

chodzi w³aœnie o ten wieczór, wiêc dlaczego mamy go s³uchaæ na

ulicy, skoro w pobli¿u znajduj¹ siê gospody z wolnymi pokojami?

Jestem pewien – zwróci³ siê do Lawrence’a – ¿e nawet pan Montagu

nie móg³by zaprzeczyæ logice mych s³ów.

– No c󿠖 powiedzia³ gospodarz niechêtnie – bêdê musia³ ode-

rwaæ kilku moich ludzi od ich zwyk³ych obowi¹zków… trzeba bê-

dzie podj¹æ dodatkowe wysi³ki…

– Sto z³otych suwerenów! – zawo³a³ dzikim g³osem Darrow.

– W porz¹dku – zakrztusi³ siê Lawrence. – Ale proszê tak nie

krzyczeæ.

Coleridge wygl¹da³ na przera¿onego.

– Sir, naprawdê nie mogê pozwoliæ, by…

– Jestem obrzydliwie bogatym cz³owiekiem – przerwa³ mu Dar-

row, odzyskuj¹c spokój. – Pieni¹dze nic dla mnie nie znacz¹. Ben-

ner, przynieœ je z powozu. Tymczasem pan, panie Lawrence, zapro-

wadzi nas do sali bankietowej.

Otoczy³ jednym ramieniem barki Coleridge’a, drugim Doyle’a,

po czym ruszy³ w œlad za potê¿n¹, pe³n¹ wigoru sylwetk¹ gospo-

darza.

– Wnosz¹c z pañskiego akcentu, musi pan byæ Amerykaninem? –

spyta³ Coleridge, nieco zdziwiony. Doyle zauwa¿y³, ¿e poeta w spe-

cyficzny sposób wymawia swoje „r”. To ten akcent z Devonshire,

wci¹¿ obecny po tylu latach, pomyœla³ Doyle. W jakiœ niezrozumia³y

sposób potêgowa³o to jeszcze wra¿enie delikatnoœci, charakterystycz-

nej dla Coleridge’a.

– Tak – odpar³ Darrow. – Przyjechaliœmy z Wirginii. Dok³adniej

mówi¹c z Richmond.

– Ach tak. Zawsze chcia³em odwiedziæ Stany Zjednoczone. Pla-

nowa³em to wraz z kilkorgiem przyjació³ w swoim czasie.

Sala bankietowa, która znajdowa³a siê na drugim koñcu budynku,

by³a ciemna i zimna.

– Proszê daæ sobie spokój z zamiataniem – powiedzia³ Darrow,

zdejmuj¹c energicznie  krzes³a  z d³ugiego  sto³u  i ustawiaj¹c  je  na

pod³odze. – Proszê zapaliæ tu œwiat³a i ogieñ, i przynieœæ du¿o wina

i brandy, to nam wystarczy.

– W tej minucie, panie Darrow – odpar³ Lawrence, po czym wy-

szed³ pospiesznie z sali.

background image

59

Coleridge ³ykn¹³ jeszcze brandy i wsta³. Rozejrza³ siê po audyto-

rium, które liczy³o teraz dwadzieœcia jeden osób, gdy¿ trzech mê¿-

czyzn spo¿ywaj¹cych posi³ek w jednym z pokoi us³ysza³o o wyk³a-

dzie i postanowi³o siê przy³¹czyæ. Jeden z nich otworzy³ notatnik

i trzyma³ w pogotowiu o³ówek.

– Jak zapewne wiecie, przynajmniej równie dobrze jak ja – za-

cz¹³ poeta – poziom angielskiej literatury uleg³ zmianie, obni¿y³

siê, osi¹gaj¹c minorow¹ i mroczn¹ tonacjê, wraz z dojœciem do g³osu

stronnictwa parlamentarnego Cromwella, kiedy to jego okr¹g³og³owi

poplecznicy, zwani tak od purytañskiego obyczaju krótkiego strzy-

¿enia w³osów, zdo³ali, pomimo „boskich prerogatyw króla”, do-

prowadziæ do œciêcia Karola I. Ateñski blask panowania El¿biety,

czy te¿ powiedzmy raczej lat jej ¿ycia, gdy¿ obejmuj¹ one okres

rozwoju wszelkich dziedzin nauki, którego nasz naród nigdy ju¿

póŸniej nie doœwiadczy³, ust¹pi³ miejsca surowoœci purytan, którzy

unikali wszelkich skrajnoœci i b³yskotliwych analiz swych historycz-

nych poprzedników. John Milton liczy³ ju¿ sobie trzydzieœci cztery

lata, gdy Cromwell dochodzi³ do w³adzy, i choæ popiera³ stronnic-

two  parlamentarne  i pochwala³  znaczenie  surowej  dyscypliny

i samodoskonalenia, bieg jego myœli zosta³ ukszta³towany u schy³-

ku poprzedniego okresu… Cromwell doszed³ faktycznie do w³a-

dzy nieco póŸniej; 1642 to poczatek wojny miêdzy królem a par-

lamentem.

Podczas gdy Coleridge kontynuowa³, trac¹c swój apologetycz-

ny ton i mówi¹c, w miarê oswajania siê z tematem, bardziej auto-

rytatywnie, Doyle z³apa³ siê na tym, ¿e rozgl¹da siê po niewielkim

audytorium; nieznajomy z notatnikiem zapisywa³ pracowicie s³o-

wa poety, pos³uguj¹c siê jak¹œ odmian¹ stenografii, i Doyle zorien-

towa³ siê, ¿e to musi byæ ów nauczyciel, o którym zesz³ej nocy

wspomnia³ Darrow. Wlepi³ pe³en zazdroœci wzrok w notatnik. Przy

odrobinie szczêœcia, pomyœla³, mo¿e uda³oby mi siê za sto siedem-

dziesi¹t lat zdobyæ te zapiski. Mê¿czyzna podniós³ g³owê i uchwy-

ci³ spojrzenie Doyle’a, po czym uœmiechn¹³ siê. Doyle skin¹³ g³o-

w¹ i szybko siê odwróci³. Nie rozgl¹daj siê, upomnia³ go z furi¹

w myœlach. Notuj.

Pañstwo Thibodeau wpatrywali siê w Coleridge’a spod przymkniê-

tych powiek. Doyle lêka³ siê przez chwilê, ¿e drzemi¹; póŸniej uzna³

jednak, ¿e ten z pozoru têpy wyraz twarzy oznacza intensywn¹ kon-

centracjê. Wiedzia³, ¿e zapisuj¹ w swych myœlach s³owa wyk³adu

równie dok³adnie jak kamera wideo.

background image

60

Darrow  obserwowa³  poetê  z b³ogim  uœmiechem  zadowolenia.

Doyle zorientowa³ siê, ¿e ten cz³owiek nawet nie s³ucha, ale po pro-

stu cieszy siê, ¿e audytorium okazuje satysfakcjê z widowiska.

Benner wpatrywa³ siê w swoje d³onie, jakby to by³o interludium,

okres wytchnienia przed jakimœ czekaj¹cym go wielkim wysi³kiem.

Czy siê martwi o powrót przez dzielnicê slumsów? Nie wydawa³

siê zbytnio zatroskany podczas jazdy w tê stronꠖ zastanawia³ siê

Doyle.

– A  zatem  Milton  sprowadza  zagadnienie  do  kwestii  wiary –

mówi³ Coleridge, zbli¿aj¹c siê do koñca wyk³adu – i to wiary bar-

dziej niezale¿nej, autonomicznej, w gruncie rzeczy silniejszej, ni¿

ta, której poszukiwali purytanie. Wiara, powiada on, nie jest jakimœ

egzotycznym kwiatem, który hoduje siê pracowicie, wyrzekaj¹c siê

wiêkszoœci aspektów codziennego œwiata; nie jest te¿ po¿ytecznym

z³udzeniem, karmionym sofistyk¹ i pó³prawdami, takimi jak dziecinna

wiara w œwiêtego Miko³aja. Krótko mówi¹c, nie jest ona celowo bez-

myœlnym przywi¹zaniem do œciœle okreœlonej religii, lecz raczej po-

winna byæ, jeœli ju¿ czymœ ma byæ, œwiadomym uznaniem wzorów

i tendencji, które znajdujemy w ka¿dym fragmencie materii œwiata

i które s¹ odbiciem samego Boga. Dlatego to w³aœnie religia mo¿e

byæ uwa¿ana jedynie za wskazówkê i objaœnienie, nie zaœ ¿aden bo-

dziec przymusu, gdy¿ jedynie wiara i zachowania, do których do-

chodzi siê niezale¿nie, a zatem na drodze wolnego wyboru, mog¹

byæ przedmiotem pochwa³y lub nagany. A tym samym nale¿y uznaæ

za ograniczanie praw cz³owieka celowe zatajanie przed nim wszel-

kich faktów i opinii; ¿aden pojedynczy fragment nie mo¿e byæ uzna-

ny za zbêdny, gdy¿ im wiêcej kamyków, zarówno jasnych, jak i ciem-

nych, tworzy mozaikê, tym wyraŸniejszy jest obraz Boga.

Przerwa³ i powiód³ wzrokiem po audytorium; nastêpnie podziê-

kowa³ i usiad³.

– Czy s¹ jakieœ pytania, amplifikacje lub s¹dy przeciwne?

Doyle zauwa¿y³, ¿e gdy tylko w poecie zgas³ p³omieñ oracji, sta³

siê on na powrót pulchnym, skromnym starszym cz³owiekiem, które-

go spotkali w przedsionku gospody; podczas wyk³adu sprawia³ wiêk-

sze wra¿enie.

Percy Thibodeau, w sposób dobrotliwy, postawi³ Coleridge’owi

zarzut wzbogacenia eseju Miltona o w³asne przekonania, cytuj¹c na

dowód fragmenty jego w³asnych esejów, a najwyraŸniej po³echtany

tym poeta odpowiedzia³ obszernie, wskazuj¹c na wiele punktów, w któ-

rych ró¿ni³ siê z Miltonem. „Maj¹c jednak do czynienia z cz³owiekiem

background image

61

pokroju Miltona – zauwa¿y³ z uœmiechem – pró¿noœæ nakazuje mi

opieraæ siê na przekonaniach, które z nim podzielam”.

Darrow wydoby³ z kieszonki w kamizelce zegarek, zerkn¹³ nañ

i podniós³ siê.

– Obawiam siê, ¿e musimy ruszaæ w drogꠖ powiedzia³. – Czas

i odp³yw nie czekaj¹ na cz³owieka, jak siê powiada, a mamy przed

sob¹ d³ug¹ podró¿.

Zaszura³y odsuwane krzes³a, ludzie zaczêli siê podnosiæ i wsu-

waæ ramiona w rêkawy p³aszczy. Niemal wszyscy, nie wy³¹czaj¹c

Doyle’a,  nie  omieszkali  wymieniæ  z Coleridge’em  uœcisku  d³oni,

Percy Thibodeau zaœ uca³owa³a go w policzek.

– Pañska  Sara  z pewnoœci¹  nie  mia³aby  pretensji  o poca³unek

kobiety w moim wieku – rzek³a.

Spirytystyczne medium zaczê³o wpadaæ w rodzaj transu, a wtedy

pospieszy³ Benner i uœmiechaj¹c siê szepn¹³ coœ kobiecie do ucha.

Otrz¹snê³a siê natychmiast i da³a siê wyprowadziæ za ³okieæ z sali.

– Benner – upomnia³ go Darrow. – W porz¹dku, rób swoje. Pa-

nie Doyle – czy zechcia³by pan pójœæ i powiedzieæ Clitheroe, by za-

jecha³ przed wejœcie?

– Oczywiœcie.

Doyle przystan¹³ w drzwiach, by po raz ostatni popatrzeæ na Co-

leridge’a – ba³ siê, ¿e nie s³ucha³ go wystarczaj¹co uwa¿nie, i nie

skorzysta³ z wieczoru tak jak chocia¿by pañstwo Thibodeau, po czym

westchn¹³ i odwróci³ siê.

W korytarzu panowa³ mrok, pod³oga by³a nierówna, a Benner

i nieszczêsne medium gdzieœ zniknêli. Doyle dotar³ po omacku do

zakrêtu korytarza, ale zamiast w sieni prowadz¹cej do wyjœcia, zna-

laz³ siê u podnó¿a schodów, których dolne stopnie wydobywa³ z mro-

ku blask œwiecy p³on¹cej w kaganku na œcianie. Musia³em pomyliæ

drogê, pomyœla³ i zawróci³.

Drgn¹³ gwa³townie, gdy¿ ujrza³ przed sob¹ bardzo wysokiego cz³o-

wieka; jego twarz przypomina³a wyciosan¹ z kamienia i by³a pokry-

ta szpetnymi bruzdami, jakby przez ca³e ¿ycie goœci³ na niej grymas

sprzeciwu, g³owê zaœ mia³ ³ys¹ jak sêp.

– Bo¿e, przestraszy³ mnie pan – zawo³a³ Doyle. – Przepraszam,

wydaje mi siê, ¿e pomyli³em…

Ze zdumiewaj¹c¹ si³¹ mê¿czyzna chwyci³ Doyle’a za rêkê, po czym,

obracaj¹c nim, wykrêci³ j¹ miêdzy ³opatki, i gdy nieszczêœnik jêkn¹³

pod wp³ywem nag³ego bólu, przytkn¹³ mu do twarzy mokr¹ szmatê,

a wówczas Doyle, zamiast powietrza, wci¹gn¹³ w p³uca ostre opary

background image

62

eteru. I tak nie by³ w stanie utrzymaæ równowagi, wiêc ogarniêty pani-

k¹ wierzgn¹³ do ty³u nog¹ i poczu³, jak obcas jego buta uderza mocno

w koœæ, ale potê¿ne ramiona nawet nie drgnê³y. Szamocz¹c siê wci¹-

gn¹³ w p³uca jeszcze wiêcej oparów, choæ stara³ siê wstrzymaæ od-

dech. Czu³ narastaj¹cy gdzieœ z ty³u czaszki wielki ucisk i zastanawia³

siê gor¹czkowo, dlaczego nikt, ani Darrow, ani Benner czy nawet Co-

leridge, nie wybiega zza zakrêtu korytarza i nie wzywa pomocy.

W ostatnim, szalonym przeb³ysku œwiadomoœci przysz³o mu do

g³owy, ¿e to musi byæ ów podobny do trupa, stary i ³ysy facet, które-

go w 1805, w namiocie na ³¹kach Inslington, piêæ lat czy mo¿e piêæ

godzin wczeœniej, przestraszy³ Benner.

Przyjemnoœæ wieczornej przeja¿d¿ki, potraktowanej przez Nie-

cnego Ryszarda jako ucieczka od mozolnej roboty przetapiania co-

raz wiêkszej liczby metalowych ³y¿eczek, których dostawy wydawa-

³y siê nie mieæ koñca, zepsu³ Wilbur sw¹ opowieœci¹ o tym, jak ich

zdobycz pojawi³a siê na tym polu. „Podkrad³em siê i ruszy³em za

starym – zwierza³ siê szeptem, gdy siedz¹c na koŸle wozu oczekiwa-

li powrotu szefa. – Szed³ powoli przez las, zatrzymywa³ siê i znów

rusza³, i niós³ ze sob¹ te swoje dziwne zabawki: gliniany garnek z kwa-

sem i o³owiem w œrodku, no wiesz, który ciê k¹sa, jak dotkniesz dwóch

metalowych guzików na wierzchu. Wci¹¿ przystawa³, ¿eby go do-

tkn¹æ, Beng tylko wie dlaczego, i widzia³em, jak jego d³oñ cofa siê

gwa³townie, ilekroæ go u¿¹dli³o. I mia³ jeszcze to coœ podobne do

teleskopu z brzydkimi obrazkami w œrodku”. Ryszard wiedzia³, ¿e

chodzi o sekstans; Wilbur nie móg³ zrozumieæ, ¿e nie ma to nic wspól-

nego z seksem, wiêc przyjmowa³ w swej naiwnoœci, ¿e szef ogl¹da

nieprzyzwoite obrazki. „Przystawa³ wielokrotnie i patrzy³ przez nie-

go – pewnie ¿eby krew mu szybciej p³ynê³a w ¿y³ach – mówi³ dalej. –

No wiêc obserwowa³em go zza drzewa, kiedy ruszy³ przez pole, ogl¹-

daj¹c te swoje obrazki i k³uj¹c siê w rêkê, jakby chcia³ siê ukaraæ. Po-

tem dotkn¹³ tego garnka, ale nie cofn¹³ d³oni. Spojrza³ na niego, ruszy³

nim i znów go dotkn¹³, ale nie wstrz¹snê³o nim, wiêc ju¿ wiedzia³em,

¿e siê popsu³o. Zaraz potem pobieg³ w stronê drzew, nie zatrzymuj¹c

siê tym razem, wobec tego rozp³aszczy³em siê na ziemi, bo siê ba³em,

¿e mnie zauwa¿y. Ale nie zauwa¿y³ i kiedy spojrza³em, by³ ju¿ za drze-

wem, jakieœ piêædziesi¹t metrów ode mnie, i wpatrywa³ siê zawziêcie

w puste pole. Wiêc i ja zacz¹³em tam patrzeæ, i przestraszy³em siê nie

na ¿arty, bo on sam by³ zaniepokojony tym, co knu³”.

background image

63

Kiedy Wilbur przerwa³ dla zaczerpniêcia oddechu, Ryszard siê-

gn¹³ pod koszulê i potar³ kciukiem uszy swojej drewnianej ma³pki,

gdy¿ zawsze podejrzewa³, ¿e takie strachliwe gadanie j¹ irytuje.

„No c󿠖 ci¹gn¹³ Wilbur – zostaliœmy tam przez parê minut, nie

odchodzi³em stamt¹d ze strachu, ¿e mnie us³yszy. I nagle, ni st¹d, ni

zow¹d, rozleg³ siê g³oœny ³omot, drzewami poruszy³ powiew wiatru;

akurat wyjrza³em i zd¹¿y³em zobaczyæ wielki czarny namiot, który

run¹³ w samym œrodku pola. – Tu œcisn¹³ Niecnego Ryszarda za ra-

miê. – A nie by³o go tam jeszcze parê sekund wczeœniej, kiedy pa-

trzy³em! On siê tam po prostu pojawi³, rozumiesz? Zrobi³em kilka

ruchów, by odegnaæ z³o, i z tuzin razy wypowiedzia³em g³oœno: »czo-

snek«!, bo ka¿dy by wiedzia³, ¿e to sprawka Bengo. Potem spod na-

miotu wyczo³ga³o siê kilku bogato ubranych ludzi, którzy odsunêli

na bok p³achtê, i co powiesz? Pod spodem by³y dwa powozy, z zapa-

lonymi latarniami i w ogóle wszystkim! I ludzie siedzieli w œrodku,

a do powozów by³y zaprzê¿one konie gotowe do jazdy. I jeden z tych

pomiotów Bengo powiedzia³ g³oœno: »Ale skok! Czy nikomu nic siê

nie sta³o? Co z koñmi«? A inny go uciszy³. Potem paru z nich zwinê-

³o namiot i zakopa³o, i dwa powozy ruszy³y w stronê drogi. W³aœnie

wtedy szef pobieg³ z powrotem do obozu, ja za nim, i kaza³ nam je-

chaæ za nimi”.

Wilbur wycofa³ siê na ty³ wozu i s¹dz¹c po jego g³oœnym oddechu,

skorzysta³ z okazji, by uci¹æ sobie krótk¹ drzemkê. Niecny Ryszard

zazdroœci³ mu tej umiejêtnoœci zapominania o niepokoj¹cych rzeczach.

Stary Cygan poruszy³ siê niespokojnie na koŸle i wlepi³ wzrok w tylne

wyjœcie Korony i Kotwicy. Ju¿ samo przebywanie w mieœcie sprawia-

³o, ¿e stawa³ siê nerwowy, nie mówi¹c ju¿ o tych wszystkich gorgio,

którzy siê na niego gapili, i prastamengros, którzy zawsze byli gotowi

wtr¹ciæ ludzi doktora Romany do wiêzienia, ale myœl, ¿e dzia³a³y tu

czary, przyprawia³a go o ból g³owy. Ryszard odznacza³ siê nietypow¹

dla Cygana umiejêtnoœci¹ porównywania przesz³ych i teraŸniejszych

wydarzeñ, wiêc ¿a³owa³ posêpnie, ¿e stary Amenofis Fikee znikn¹³

przed oœmioma laty. Kiedy im przewodzi³, ³upy by³y bogate, ¿ycie zaœ

o wiele spokojniejsze. Ponownie wsun¹³ d³oñ pod koszulê i pog³aska³

dla uspokojenia g³owê ma³pki kciukiem.

Tylne drzwi gospody otworzy³y siê z jêkiem i doktor Romany,

z bezw³adnym cia³em przerzuconym przez ramiê, zbli¿y³ siê w pod-

skokach do wozu.

– Wstawaj, Wilbur – sykn¹³ Ryszard, nim szef zd¹¿y³ pojawiæ siê

z ty³u wozu.

background image

64

– Pomó¿ mi wsadziæ tego cz³owieka na wóz, Wilbur – powie-

dzia³ cicho Romany.

– Avo, rya – odpar³ Wilbur, który oprzytomnia³ w mgnieniu oka.

– Ostro¿nie, idioto. Nie obij mu g³owy – potrzebujê tego, co w niej

jest. Avo, na koce, tak kuszto. A teraz zwi¹¿ go i zaknebluj. – Ich

wiekowy szef zaci¹gn¹³ po³y, zasznurowa³, a potem, zadziwiaj¹co

zwinnie w swych sprê¿ynowanych butach, okr¹¿y³ wóz, wspi¹³ siê

na kozio³ i zaj¹³ miejsce obok Ryszarda. – Maj¹ najwyraŸniej za-

miar st¹d odjecha栖 powiedzia³. – Z³apa³em jednego, ale trzeba ru-

szyæ i za pozosta³ymi.

– Avo, rya – zgodzi³ siê Ryszard. Cmokn¹³ na konie i wóz szarp-

n¹³ do przodu. P³ócienna plandeka furkota³a, gdy ¿elazne obrêcze,

na których by³a rozci¹gniêta, ko³ysa³y siê tam i z powrotem. Dwie

przecznice za Koron¹ i Kotwic¹ skrêcili w Strand, a potem podje-

chali do krawê¿nika.

Czekali niemal pó³ godziny, a przez ca³y ten czas podchodzili do

nich liczni przechodnie, zwabieni ozdobnym napisem po obu stro-

nach wozu: wêdrowny targ doktora Romany. W pewnej chwili szef

zmru¿y³ oczy.

– Ryszardzie! Wreszcie wychodz¹ – za nimi.

Smagnê³y lejce i wóz ruszy³ spod trotuaru. Ulica by³a zapchana

wozami i bryczkami, a goœcie z Korony i Kotwicy oddalali siê szyb-

ko, wiêc stary Cygan musia³ stan¹æ na koŸle i u¿yæ ca³ego kunsztu

powo¿enia, by nie straciæ ich z oczu.

Gdy  skrêcali  ostro  w St.Martin’s  Lane  przy  akompaniamencie

gniewnych i pe³nych strachu okrzyków ze strony innych woŸniców,

doktor Romany wyci¹gn¹³ spokojnie z kieszeni zegarek, zerkn¹³ na

niego, po czym schowa³ na powrót. Ryszard pos³ysza³, jak mówi sam

do siebie:

– Chc¹ przejechaæ przez wrota, nim siê zamkn¹.

Trzy pêdz¹ce powozy, z których dwa jecha³y jeden za drugim,

trzeci zaœ trzyma³ siê w pewnej odleg³oœci za nimi, pod¹¿a³y t¹ sam¹

drog¹, któr¹ przemierzy³y wczeœniej. Nim skrêci³y ze stukotem kó³

w Oxford Street, kieruj¹c siê na wschód, Ryszard by³ pewien, ¿e sa-

motny mê¿czyzna siedz¹cy z ty³u drugiego powozu zd¹¿y³ ju¿ ich

zauwa¿yæ, gdy¿ utrzymywali tê sam¹ prêdkoœæ. I kiedy po lewej stro-

nie mign¹³ Hyde Park i otoczy³y ich ciemne pola, przy drugim powo-

zie b³ysnê³a lufa pistoletu i rozleg³ siê g³uchy trzask. W sekundê póŸ-

niej od ¿elaznego prêta podtrzymuj¹cego plandekê, tu¿ nad g³ow¹

Ryszarda, odbi³a siê kula.

background image

65

– Pre my mullo dadas! – zawo³a³ stary Cygan, œci¹gaj¹c instynk-

townie lejce. – Ten drañ strzela do nas!

– Przeklnij swojego zmar³ego ojca i popêdŸ konie! – krzykn¹³

Romany. – Mój czar ochroni nas przed ich kulami.

Ryszard zacisn¹³ zêby i zakrywaj¹c jedn¹ rêk¹ swoj¹ biedn¹, drew-

nian¹ ma³pkê, smagn¹³ konie batem, by zmusiæ je do szybkiego biegu.

Ryszard, czuj¹c zimno i wilgoæ w powietrzu, ¿a³owa³ z bólem serca,

¿e nie siedzi teraz w namiocie nad gor¹cymi formami i tyglami.

– Z pewnoœci¹ wracaj¹ na to pole przy drodze, za drzewami –

powiedzia³ Romany. – Skrêæ w nastêpn¹ œcie¿kê, zrobimy ko³o i za-

jedziemy do obozu.

– Czy dlatego kaza³eœ nam siê rozbiæ w tym miejscu, rya? – spy-

ta³ Niecny Ryszard, œci¹gaj¹c z ulg¹ lejce, podczas gdy powozy od-

dala³y siê drog¹. – Czy wiedzia³eœ, ¿e ci ludzie siê zjawi¹?

– Wiedzia³em, ¿e ktoœ mo¿e siê zjawi栖 mrukn¹³ Romany.

Wóz podskakiwa³ i ko³ysa³ siê na wy¿³obionym koleinami trak-

cie, który odchodzi³ od Bayswater Road i okr¹¿a³ od po³udnia szpa-

ler drzew. Przy namiotach i ogniskach nikt nie siedzia³, ale na ich

spotkanie wybieg³o kilka psów, które przygl¹da³y siê jakiœ czas nowo

przyby³ym, po czym pobieg³y do namiotów, by merdaniem ogonów

i podskokami daæ znaæ swoim panom, ¿e to znajomi Cyganie. W chwi-

lê póŸniej pojawi³o siê kilku mê¿czyzn i podesz³o do wozu, który

zd¹¿y³ siê ju¿ zatrzymaæ.

Romany zeskoczy³ na ziemiê i skrzywi³ siê, gdy podeszwy jego

butów z trzaskiem dotknê³y twardego gruntu.

– Zabierz naszego wiêŸnia do swojego namiotu, Ryszardzie –

powiedzia³ – i upewnij siê, ¿e nie jest ranny i ¿e nie uda mu siê zbiec.

– Avo, rya – zawo³a³ stary Cygan, gdy ich szef ruszy³ w dziwacz-

nych podskokach ku drzewom oddzielaj¹cym ich pole od s¹siednie-

go, na którym wed³ug s³ów Wilbura zmaterializowali siê straszliwi

nieznajomi.

Przypominaj¹c sobie œmia³oœæ Wilbura, który odwa¿y³ siê szpie-

gowaæ szefa, Ryszard zapragn¹³ nagle mu dorównaæ.

– Zabierz go do mojego namiotu, Wilbur – powiedzia³ – i zwi¹¿

jak stary but – niebawem wrócê.

Mrugn¹³ do towarzysza, który wytrzeszczy³ z podziwu oczy, a na-

stêpnie ruszy³ w œlad za szefem.

Zboczy³  nieznacznie  w lewo,  by  znaleŸæ  siê  jakieœ  trzydzieœci

metrów od miejsca, w którym mia³ siê przyczaiæ Romany – s³ysza³,

jak starzec pod¹¿a cicho miêdzy drzewami z prawej strony, choæ nie

5 – Wrota Anubisa

background image

66

tak cicho jak Cyganie. Nim szef zd¹¿y³ ukryæ siê za szerokim pniem

na skraju pola, Ryszard u³o¿y³ siê za pagórkiem, nie czyni¹c naj-

mniejszego nawet ha³asu.

Powozy sta³y na œrodku pola, jeden obok drugiego. By³y puste,

pasa¿erowie wysiedli i zbili siê w gromadkê parê metrów dalej. Ry-

szard naliczy³ siedemnaœcie osób, w tym kilka kobiet.

– Pos³uchacie mnie czy nie? – mówi³ g³oœno jakiœ starszy cz³o-

wiek, najwyraŸniej podenerwowany. – Nie mogliœmy szukaæ go ju¿

d³u¿ej. I tak ju¿ uszczupliliœmy ponad rozs¹dn¹ miarê nasz margines

bezpieczeñstwa. Do diab³a, dotarliœmy tu ledwie przed chwil¹, a do

zamkniêcia szczeliny pozosta³o tylko kilka sekund. Doyle najwidocz-

niej postanowi³…

Rozleg³ siê g³uchy odg³os uderzenia, a wtedy wszyscy runêli na

ziemiê. Po chwili Ryszard spostrzeg³, ¿e le¿¹ce w bez³adzie kupki

to tylko ubrania – ludzie, którzy mieli je na sobie zniknêli. Konie

i powozy sta³y samotnie na pustym polu sk¹panym w ksiê¿ycowym

blasku.

– To byli mullo chals – wyszepta³ przera¿ony Ryszard. – Duchy!

Czosnek, czosnek, czosnek! – Widzia³, jak doktor Romany biegnie

przez pole, wsta³ wiêc i wyci¹gn¹³ zza pazuchy swoj¹ ma³pkê. – Nie

musisz mi nawet tego mówi栖 wyszepta³ do niej. – Wiejemy st¹d.

Popêdzi³ z powrotem do obozu.

Choæ z pocz¹tku Doyle nie by³ w stanie unieœæ powiek, okropny

smak œrodków antyseptycznych i zapach wype³niaj¹cy jego nozdrza

wskazywa³y, ¿e znów jest w gabinecie stomatologicznym. Przesu-

wa³ jêzykiem po jamie ustnej, próbuj¹c siê zorientowaæ, który to z¹b

wyrwano mu tym razem. Pomyœla³, ¿e po³o¿yli go na cholernie bry-

³owatym materacu. No i gdzie jest pielêgniarka z gor¹c¹ czekolad¹,

zastanawia³ siê rozdra¿niony.

Otworzy³ oczy i zauwa¿y³ z niepokojem, ¿e wcale nie znajduje

siê w gabinecie stomatologicznym, a co za tym idzie, ¿e nie dostanie

prawdopodobnie swojej czekolady. By³ w jakimœ namiocie, w œwie-

tle zaœ lampy stoj¹cej na stole dostrzeg³ dwóch œniadych mê¿czyzn

z w¹sami i kolczykami, którzy z jakichœ niejasnych powodów przy-

gl¹dali mu siê groŸnie. Jeden z nich, ten z siwizn¹ pokrywaj¹c¹ krê-

cone w³osy, dysza³, jakby dopiero co przebieg³ kawa³ drogi.

Doyle nie by³ w stanie poruszyæ rêk¹ ani nog¹, ale przypomnia³ sobie

nagle, ¿e jest w Anglii i ¿e znalaz³ siê tu, by na proœbê tego starego sza-

background image

67

leñca, J.Cochrana Darrowa, wyg³osiæ mowê na temat Coleridge’a. A mó-

wi³, ¿e czeka na mnie pokój w hotelu – pomyœla³ ze z³oœci¹. – Co on

nazywa pokojem? Ten cholerny namiot? I kim s¹ ci klowni?

– Gdzie on jest? – zaskrzecza³. – Gdzie jest Darrow?

Obaj mê¿czyŸni cofnêli siê o krok, wci¹¿ przygl¹daj¹c siê groŸ-

nie. Mo¿liwe, ¿e nie pracowali dla Darrowa.

– Ten stary, z którym by³em – wyjaœni³ niecierpliwe. – Gdzie on jest?

– Znikn¹³ – powiedzia³ zdyszany mê¿czyzna.

– No to zadzwoñ do niego – nakaza³ Doyle. – Numer jest pewnie

w ksi¹¿ce.

Mê¿czyŸni westchnêli gwa³townie, jeden zaœ wyci¹gn¹³ z kiesze-

ni ma³¹ drewnian¹ ma³pkê i œcisn¹³ jej g³ówkê miêdzy kciukiem a pal-

cem wskazuj¹cym.

– Nie bêdziemy dzwoniæ dla ciebie po ¿adne gorgio duchy, ty

pomiocie  Benga! –  zasycza³. –  Choæ  numer  bestii  naprawdê  jest

w gorgio biblii!

W tym momencie do namiotu wbieg³ pies, zakrêci³ siê z podkulo-

nym ogonem i wybieg³ pospiesznie.

– Rya wróci³ – powiedzia³ ten z ma³pk¹. – WyjdŸ tylnym wyj-

œciem, Wilbur.

– Avo – odpar³ ochoczo Wilbur i przecisn¹³ siê pod po³¹ namiotu.

Doyle wlepi³ w ni¹ wzrok. Kiedy pies, wbiegaj¹c do œrodka, tr¹ci³

j¹ i odsun¹³ na bok, Doyle dostrzeg³ panuj¹c¹ na zewn¹trz ciemnoœæ

i poczu³ powiew zimnego powietrza przesyconego zapachem drzew

i trawy. Jego pamiêæ otrz¹snê³a siê w koñcu z oparów eteru i zaczê³a

funkcjonowaæ prawid³owo. Pe³en niepokoju, odtwarza³ teraz w my-

œlach wydarzenia wieczoru. Tak, skok doszed³ do skutku, potem by³o

miasto, i ta dzielnica slumsów, i tak! – zgadza siê, Coleridge! I pani

Thibodeau poca³owa³a go… nagle Doyle poczu³ pustkê i zimno w ¿o-

³¹dku, a na czole kropelki lodowatego potu, gdy¿ przypomnia³ so-

bie, jak obezw³adni³ go ³ysy mê¿czyzna. O Bo¿e – pomyœla³ przera-

¿ony, przegapi³em powrotny skok, by³em poza obrêbem pola, kiedy

szczelina siê skoñczy³a!

Ktoœ  odsun¹³  po³ê  namiotu  i do  œrodka  wkroczy³  podskakuj¹c

gwa³townie ³ysy mê¿czyzna, który porwa³ go z Korony i Kotwicy.

Wyci¹gn¹³ z kieszeni cygaro i podszed³ do sto³u, po czym schyli³ siê

nad lamp¹ i przypali³ od jej p³omienia. Nastêpnie zbli¿y³ siê do lego-

wiska Doyle’a, przytrzyma³ mu siln¹ d³oni¹ g³owê i przysun¹³ do oka

roz¿arzony koniuszek cygara. Doyle pod wp³ywem paniki wygi¹³ siê

w ³uk i zacz¹³ wierzgaæ zwi¹zanymi stopami, ale pomimo rozpaczli-

background image

68

wych wysi³ków jego g³owa pozosta³a unieruchomiona. Czu³ na ga³ce

ocznej ciep³o przenikaj¹ce szczelnie zaciœniêt¹ powiekê; ¿arz¹cy siê

koniec cygara dzieli³ od niej niespe³na centymetr.

– O, mój Bo¿e, przestañ! – wybuchn¹³. – Na pomoc, przestañ,

zabierzcie go ode mnie!

Po chwili ciep³o oddali³o siê i uwolniono mu g³owê. Krêci³ ni¹ na

boki i mruga³, chc¹c pozbyæ siê ³ez z lewego oka. Kiedy znów móg³

patrzeæ na otoczenie, zobaczy³, ¿e ³ysy mê¿czyzna stoi nad legowi-

skiem, zaci¹gaj¹c siê w zamyœleniu cygarem.

– Dowiem siê wszystkiego – stwierdzi³. – Powiesz mi, sk¹d przy-

byli twoi ludzie, jak wykorzystujecie wrota do podró¿y, jak je odkry-

liœcie – wszystkiego siê dowiem. Czy wyra¿am siê jasno?

– Tak – jêkn¹³ p³aczliwie Doyle i pomyœla³ z furi¹: Oby Bóg prze-

kl¹³ J. Cochrana Darrowa. Oby z¿ar³ go ¿ywcem nowotwór. To nie ja

mia³em przywo³aæ powozy, kiedy byliœmy w gospodzie! – Tak, po-

wiem wszystko. Prawdê mówi¹c, uczyniê ciê bogatym cz³owiekiem,

jeœli zechcesz wyœwiadczyæ mi przys³ugê.

– Przys³ugꠖ powtórzy³ w zamyœleniu stary cz³owiek.

– Tak. – Doyle’a swêdzia³ z powodu ³ez policzek. Doprowadza-

³o go do sza³u, ¿e nie mo¿e siê podrapaæ. – Nie ¿artujê mówi¹c, ¿e

uczyniê ciê bogatym. Mogê ci podpowiedzieæ, jakie tereny zakupiæ,

w co zainwestowa慠mogê prawdopodobnie zdradziæ ci, gdzie zna-

leŸæ ukryte skarby, jeœli bêdê mia³ czas zastanowiæ siê nad tym…

z³oto w Kalifornii… grobowiec Tutenchamona…

Doktor Romany chwyci³ za pêtle sznura, którym by³a przewi¹za-

na pierœ Doyle’a, i uniós³ go z legowiska, nachylaj¹c siê tak nisko, ¿e

ich twarze dzieli³y od siebie jedynie centymetry.

– Twoi ludzie to wiedz¹? – spyta³ szeptem. – Gdzie to jest?

Pozycja, w jakiej znajdowa³ siê Doyle, sprawia³a, ¿e sznur wrzy-

na³ mu siê boleœnie w boki i ramiona. Czu³ siê tak, jakby mia³ znów

straciæ przytomnoœæ, ale zd¹¿y³ zauwa¿yæ, ¿e wywo³a³ czymœ nieza-

dowolenie tego strasznego cz³owieka.

– Co? – wykrztusi³. – Gdzie znajduje siê grobowiec króla Tuten-

chamona? Tak – puœæ mnie, nie mogê oddychaæ!

Romany otworzy³ d³oñ i Doyle upad³ z powrotem na legowisko.

Jego g³owa, w której i tak ju¿ mu siê krêci³o, uderzy³a o deskê.

– A zatem, gdzie to jest? – spyta³ groŸnie spokojnym g³osem Romany.

Doyle, zrozpaczony, rozejrza³ siê wko³o. W namiocie by³ jeszcze

tylko stary Cygan z ma³pk¹, który spogl¹da³ bojaŸliwie na Doyle’a

i powtarza³ mrukliwie jakieœ s³owo.

background image

69

– No c󿠖 zacz¹³ niepewnie Doyle. – Dobijê targu z…

Kilka chwil póŸniej uœwiadomi³ sobie, ¿e dzwoni mu w uchu, a po-

liczek pali i jednoczeœnie drêtwieje, gdy¿ stary cz³owiek uderzy³ go

otwart¹ d³oni¹ w g³owê.

– A wiêc gdzie to jest? – powtórzy³ ³agodnie Romany.

– Jezu, cz³owieku, nie gor¹czkuj siê tak! – Nagle sta³o siê dla

niego jasne, ¿e jego przeœladowca wie jakimœ cudem, gdzie to jest,

i tylko go sprawdza. Zobaczy³, ¿e Romany znów podnosi d³oñ. –

W Dolinie Królów! – wypali³ – Pod chatami robotników, którzy bu-

dowali grobowiec innego faraona! Ramzesa czy kogoœ tam.

Stary cz³owiek skrzywi³ siê groŸnie i przez kilka d³ugich sekund

puszcza³ tylko k³êby dymu ze swojego cygara.

– Powiesz mi wszystko – odezwa³ siê w koñcu. Przyci¹gn¹³ so-

bie krzes³o i usiad³, ale w tym momencie do namiotu znów wbieg³

pies, po czym odwracaj¹c siê w stronê wejœcia zawarcza³ cicho.

– Gorgios – wyszepta³ stary Cygan. Wyjrza³ na zewn¹trz. – Niech

nas Duvel ma w swej opiece, rya, to prastamengros!

Doyle odetchn¹³ g³êboko, czuj¹c siê jak ktoœ, kto ma skoczyæ z nie-

bezpiecznej wysokoœci, i krzykn¹³ z ca³ej si³y, jak¹ zdo³a³ wykrzesaæ

ze swego gard³a i p³uc:

–  Na pooomoooc!

Stary Cygan natychmiast wykona³ pó³obrót i uderzy³ stop¹ w lam-

pê, która roztrzaska³a siê, a p³on¹cy olej ochlapa³ œcianê namiotu;

Romany zatka³ jednoczeœnie Doyle’owi usta d³oni¹ i wykrêci³ mu

g³owê na bok. Doyle patrzy³ teraz na klepisko; potem us³ysza³, jak

stary Cygan wo³a „Ratunku! Pali siê!”, a w sekundê póŸniej stwier-

dzi³, ¿e piêœæ doktora Romany trafi³a go tu¿ za lewym uchem, po-

nownie wtr¹caj¹c w objêcia nieœwiadomoœci.

P³onê³y dwa namioty. Doyle’a z³oœci³o, ¿e nie jest w stanie przy-

wróciæ swym oczom ostroœci widzenia; pragn¹³ zapomnieæ o kneblu

w ustach, smakuj¹cym we³n¹, i o sznurach, unieruchamiaj¹cych mu

d³onie przy biodrach. P³omienie wydawa³y siê doskona³ym obiek-

tem zainteresowania, który pozwoli³by mu zapomnieæ o jego po³o-

¿eniu, gdyby tylko zdo³a³ dok³adniej im siê przyjrzeæ. Pamiêta³ mgli-

œcie, ¿e zosta³ posadzony pod drzewem przez tego przera¿aj¹cego

i ³ysego cz³owieka, który zbada³ mu puls i podniós³ powieki, by po-

patrzeæ przenikliwie w oczy, a potem pobieg³ z powrotem w stronê

ognia i wrzawy. W³aœnie to go obudzi³o – ból wywo³any dotykiem

zrogowacia³ego kciuka na oparzonej powiece.

background image

70

Przekrzywi³ g³owê do ty³u i z przestrachem ujrza³ na niebie dwa

ksiê¿yce. Jego umys³ pracowa³ jak silnik, który wymaga natychmia-

stowej regulacji, ale szybko wydedukowa³, ¿e widzi podwójnie, i ¿e

tym samym pali siê tylko jeden namiot. Z wielkim wysi³kiem po³¹-

czy³ dwa ksiê¿yce w jeden. Opuœci³ g³owê i zobaczy³ tylko pojedyn-

czy p³omieñ. Zdawa³o siê, ¿e przez gor¹c¹ mrocznoœæ jego umys³u

przep³ynê³a ozdrowieñcza fala ch³odnego powietrza i nagle uzmy-

s³owi³ sobie kilka rzeczy – trawê i kamyki pod sob¹, chropowaty pieñ

drzewa pod plecami i boleœnie zadzierzgniête sznury.

Niespodziewanie, bez sygna³u ostrzegawczego, ogarnê³a go fala

md³oœci, a wtedy wróci³y mu do gard³a wytworne przek¹ski Darro-

wa. Pokona³ z wysi³kiem odruch wymiotny i prze³kn¹³ czêœciowo

przetrawione resztki jedzenia. Czu³ ch³ód nocnego wiatru na twarzy

i d³oniach, które pokry³y siê nagle warstewk¹ potu. Stara³ siê nie

myœleæ, co by siê sta³o, gdyby zwymiotowa³, maj¹c zakneblowane

usta i wci¹¿ bêd¹c nieprzytomnym. Zabra³ siê pracowicie do usuwa-

nia z ust knebla, przesuwaj¹c go do przodu jêzykiem, a potem przy-

trzymuj¹c miêdzy zêbami, by zacz¹æ wszystko od nowa i znów na-

pieraæ na knebel. W koñcu siê go pozby³, wpychaj¹c pod skórzany

rzemyk, który go przytrzymywa³. Potrz¹sn¹³ g³ow¹, a¿ w koñcu kne-

bel spad³ na ziemiê. Odetchn¹³ g³êboko przez otwarte usta i stara³ siê

zebraæ myœli. Nie móg³ sobie przypomnieæ, co sprawi³o, ¿e zosta³ tu

porzucony, by patrzeæ sobie spokojnie na ogieñ, ale pamiêta³ cygaro

starego cz³owieka i jeden silny cios w twarz. Niemal bez udzia³u œwia-

domoœci odepchn¹³ siê od drzewa, po³o¿y³ siê p³asko na ziemi i za-

cz¹³ siê turlaæ.

Krêci³o mu siê w g³owie, poza tym traci³ dopiero co odzyskan¹

jasnoœæ myœli, ale kontynuowa³ swoj¹ wêdrówkê przez ciemn¹ pola-

nê; odbija³ siê od ziemi piêt¹, potem przechyla³ siê dziêki uniesione-

mu ramieniu, a nastêpnie wykorzystywa³ impet toczenia siê, by przy-

gotowaæ siê do nastêpnego ruchu. Zatrzyma³ siê dwukrotnie, by zwy-

miotowaæ, i dziêkowa³ Bogu, ¿e uda³o mu siê wypluæ knebel. Po chwili

zupe³nie zapomnia³, dlaczego porusza siê w tak szczególny sposób,

i wyobrazi³ sobie, ¿e jest o³ówkiem tocz¹cym siê ku krawêdzi biur-

ka, lub te¿ zapalonym cygarem tocz¹cym siê po oparciu fotela – wola³

jednak nie myœleæ o cygarach.

Nagle poczu³, ¿e kozio³kuje w powietrzu, i odruchowo naprê¿y³ siê,

by w chwilê póŸniej wpaœæ do lodowatej, rw¹cej rzeki. Wyp³yn¹³ na

powierzchniê, ale nie móg³ zaczerpn¹æ powietrza w zszokowane

nag³ym zimnem p³uca, i znów znalaz³ siê pod wod¹, podczas gdy

background image

71

ramiona i nogi zmaga³y siê bezradnie z wiêzami. Pomyœla³: Umrê tu;

wci¹¿ jednak wierzga³ nogami i gdy jego g³owa wynurzy³a siê ponad

powierzchniê, zdo³a³ zaczerpn¹æ w p³uca powietrze.

Gdy wreszcie opanowa³ pocz¹tkow¹ panikê, odkry³, ¿e najlepiej

daæ siê nieœæ wodzie, p³yn¹c nogami do przodu i wynurzaj¹c siê od

czasu do czasu dla z³apania oddechu. Pomyœla³: Ten strumieñ musi

w którymœ miejscu zmieniæ siê w p³ytkie rozlewisko, zanim wpadnie

do Tamizy, a wtedy jakoœ dobrnê do brzegu.

Zakrêci³o nim, gdy zaczepi³ o coœ obcasem. Uderzy³ ramieniem

o jak¹œ ska³ê i krzykn¹³ z bólu. Na nastêpn¹ nadzia³ siê torsem, a wte-

dy napi¹³ miêœnie obola³ego brzucha, by owin¹æ siê wokó³ niej, ³a-

pi¹c jednoczeœnie oddech. Woda napieraj¹ca na jego plecy pomaga-

³a mu utrzymaæ siê na skale, ale czu³, ¿e siê zsuwa – drapa³ bezradnie

paznokciami mokry kamieñ – i nagle przesta³ wierzyæ, ¿e zdo³a bez

pomocy dop³yn¹æ do brzegu.

– Na pomoooc! – zawo³a³, a wysi³ek zwi¹zany z krzykiem nie

tylko os³abi³ jego d³onie uczepione ska³y, ale przywo³a³ chwilê, gdy

tak samo wzywa³ pomocy. „Niech Duvel ma nas w swojej opiece,

rya, to prastamengros!”, przypomnia³ sobie, p³yn¹c ponownie w dó³

strumienia, niemal pozbawiony si³.

Wzywa³ raz po raz pomocy, podczas gdy pr¹d wody niós³ go ze

sob¹. Obraca³ siê bezradnie, g³ow¹ do przodu albo nogami, i gdy

uœwiadomi³ sobie rozpaczliwie, ¿e zdo³a krzykn¹æ jeszcze tylko raz,

i wychyli³ siê ponad powierzchniê, zaczerpn¹wszy do p³uc dostatecz-

nie du¿o powietrza, by g³oœno zawo³aæ, coœ zimnego i ostrego chwy-

ci³o go za p³aszcz i szarpnê³o w kierunku przeciwnym do nurtu.

Wypuœci³ z p³uc powietrze, wrzeszcz¹c ze zdumienia.

– Dobry Bo¿e, cz³owieku – odezwa³ siê tu¿ obok jakiœ przestra-

szony g³os. – Nie szarp siê, wyci¹gamy ciê!

– Chyba z³ama³eœ mu krêgos³up, tato – zawtórowa³ mu pe³en prze-

jêcia, dziewczêcy g³os.

– Siadaj, Sheila, nic mu nie zrobi³em. Zajmij miejsce po drugiej

stronie, o tam, nie chcê, ¿eby ³ódŸ siê przewróci³a, jak bêdê go wci¹-

ga³ przez burtê.

Doyle, le¿¹c na plecach, czu³ gwa³towne szarpniêcia i gdy zerk-

n¹³ przez ramiê, dostrzeg³ kilkoro ludzi w ³odzi wios³owej o zaokr¹-

glonych bokach; jakiœ stary cz³owiek trzyma³ d³ugi bosak, którym go

chwyci³ za ko³nierz. Doyle p³yn¹³ bezw³adnie, ca³kowicie rozluŸnio-

ny, zanurzaj¹c g³owê w wodzie i wpatruj¹c siê w ksiê¿yc. Wci¹ga³

w p³uca du¿ymi haustami ch³odne, nocne powietrze.

background image

72

– Mój Bo¿e, Meg, spójrz tylko – odezwa³ siê mêski g³os, gdy

bosak stukn¹³ o krawêdŸ burty, a dwie rêce z³apa³y Doyle’a za ra-

miona. – Ten twój cz³owiek jest zwi¹zany jak jakiœ cholerny snopek.

Kobieta mruknê³a coœ, czego Doyle nie dos³ysza³.

– No c󿠖 ci¹gn¹³ mê¿czyzna – nie mo¿emy pozwoliæ, ¿eby tak

p³yn¹³ za nami, prawda? Poza tym on z pewnoœci¹ doceni to, ¿e je-

steœmy tylko biednymi, zaharowanymi kramarzami, i nawet taki sa-

marytañski uczynek to dla nas strata czasu i pieniêdzy. Ma siê rozu-

mieæ. – Rozleg³ siê trzask i po chwili ostrze no¿a ciê³o i rozrywa³o

bez trudu wiêzy. – No dobra, teraz stopy, za chwilê bêdzie po wszyst-

kim. Zrobione. A teraz… Do diab³a, Sheila, nie mówi³em ci, ¿e masz

tam siedzieæ?

– Chcia³am  sprawdziæ,  czy  go  nie  torturowali –  powiedzia³a

dziewczyna.

– A co to jest jak nie tortura – wyl¹dowaæ w potoku Chelsea ze

zwi¹zanymi rêkami i nogami, a potem uratowaæ siê tylko po to, ¿eby

wys³uchiwaæ jakiejœ idiotki? Siadaj.

Mê¿czyzna uniós³ Doyle’a za ko³nierz, potem siêgn¹³ mu przez

ramiê, odsun¹³ na boki koñce p³aszcza i chwytaj¹c za pasek od spodni

przeci¹gn¹³ go przez burtê i po³o¿y³ na poprzecznej ³awie na przo-

dzie ³odzi. Doyle stara³ siê pomagaæ, ale by³ zbyt s³aby, by zrobiæ coœ

wiêcej ni¿ tylko chwyciæ siê d³oñmi za krawêdŸ burty, kiedy znalaz³a

siê pod jego brzuchem. Le¿a³ nieruchomo na ³awie, odpoczywaj¹c

i oddychaj¹c swobodnie.

– Dziêkujꠖ zdo³a³ wykrztusiæ. – Nie mog³em… utrzymaæ siê na

powierzchni… Jeszcze tylko minuta…

– Mój m¹¿ uratowa³ panu ¿ycie – stwierdzi³a surowo stara kobie-

ta o twarzy jak kartofel, która, nachylaj¹c siê nad nim, pojawi³a siê

w polu jego widzenia.

– Pos³uchaj, Meg, on wie o tym równie dobrze jak ty, i jestem

pewien, ¿e wyrazi odpowiednio sw¹ wdziêcznoœæ. A teraz daj mi p³y-

n¹æ dalej, znosi nas w stronê brzegu. – Usiad³ poœrodku i uj¹³ wio-

s³a, a wtedy Doyle us³ysza³ brzêk dulek. – Muszê zabraæ siê za wio-

s³owanie, ¿eby nadrobiæ stracony czas, Meg – powiedzia³, g³oœniej

ni¿ zwykle. – A i tak pewnie bêdzie za póŸno, ¿eby dostaæ nasze sta-

re miejsce w Billingsgate.

Przesta³ wios³owaæ, ale po chwili ³ódŸ znów drgnê³a i ruszy³a

do przodu.

Dziewczyna o imieniu Sheila nachyli³a siê zaciekawiona nad Doy-

le’em.

– Ubranie d¿entelmena, tyle ¿e brudne – zauwa¿y³a.

background image

73

Doyle skin¹³ g³ow¹.

– W³o¿y³em je po raz pierwszy dziœ wieczór – wyjaœni³ chrapli-

wym g³osem.

– A kto to by³ ten, co pana zwi¹za³ i wrzuci³ do potoku?

Doyle, który z³apa³ ju¿ oddech i odzyska³ nieco si³, usiad³ otuma-

niony.

– Cyganie – odpar³. – Poza tym, ee, obrabowali mnie. Nie zosta-

wili mi nawet centa – to znaczy, chcia³em powiedzieæ, ani pensa.

– O Bo¿e, Chris – wtr¹ci³a stara kobieta. – On mówi, ¿e nie ma

pieniêdzy. I gada jakby by³ z obcego kraju.

Rytmiczne klekotanie wiose³ urwa³o siê raptownie.

– A sk¹d pan przybywa, sir? – spyta³ Chris.

– Kalif… ee, z Ameryki.

Powiewy wiatru, które czu³ przez mokre ubranie, przyprawia³y go

o dreszcze. Musia³ zaciskaæ zêby, ¿eby nie szczêka³y.

– Pos³uchaj, Meg, przecie¿ ma pieni¹dze na podró¿e, no nie? To

chyba jasne. Gdzie jest pañski hotel, sir?

– Prawdê mówi¹c, ja… Do diab³a, jest mi zimno, macie coœ, czym

móg³bym siê okryæ?… Ja dopiero co przyjecha³em. Zabrali wszyst-

ko: pieni¹dze, baga¿, mój, tego, paszport…

– Innymi s³owy, to trzês¹cy siê biedak – stwierdzi³a Meg. Obrzu-

ci³a Doyle’a surowym spojrzeniem. – No i jak zamierza pan odp³a-

ciæ nam za nasz¹ uprzejmoœæ, czyli uratowanie ¿ycia?

Doyle zacz¹³ odczuwaæ gniew.

– Dlaczego nie przedstawiliœcie mi wpierw rachunku? Móg³bym

wam powiedzieæ, ¿e nie staæ mnie na wasz¹ cenê, a wy pop³ynêliby-

œcie sobie dalej w poszukiwaniu nieco zamo¿niejszej ofiary. Coœ mi

siê zdaje, ¿e nie doczyta³em do koñca tej przypowieœci o mi³osier-

nym Samarytaninie; dowiedzia³bym siê, ¿e ten cwaniak przedstawi³

uratowanemu biedakowi szczegó³owy rachunek.

– Pos³uchaj, Meg – odezwa³ siê Chris – ten nieszczêœnik ma ra-

cjê, poza tym nie przyjêlibyœmy od niego ¿adnych pieniêdzy, nawet

gdyby  je  mia³.  Wiem,  ¿e  z zadowoleniem  odpracuje  d³ug,  gdy¿

w oczach cz³owieka i Boga jest to d³ug, jak pan doskonale wie, sir;

pomo¿e nam na targu i przy noszeniu koszy, kiedy Sheila bêdzie ro-

biæ obchód. – Oceni³ wzrokiem buty i p³aszcz Doyle’a. – A teraz

dajcie mu koc, ¿eby móg³ siê rozebraæ. Dostanie stare ³achy Patryka

za te swoje zniszczone rzeczy, które spróbujemy sprzedaæ.

Doyle’owi rzucono koc cuchn¹cy cebul¹, a ze skrytki na dziobie

Meg wyci¹gnê³a ciê¿ki p³aszcz i parê spodni ze sztruksu, znoszone

background image

74

i wielokrotnie ³atane, niegdyœ bia³¹ koszulê i parê starych butów, które

chyba pasowa³y na stopy Chrisa, gdy by³ w wieku Doyle’a.

– Och! – wykrzyknê³a, wyci¹gaj¹c na koniec brudn¹, bia³¹ chus-

tê. – Ulubiona chusta Patryka.

Ch³ód sprawia³, ¿e Doyle pragn¹³ czym prêdzej przebraæ siê w te

zniszczone, ale suche odzienie, i gdy wypchn¹³ nog¹ spod koca swo-

je mokre rzeczy, Meg pozbiera³a je i z³o¿y³a starannie. Nie w¹tpi³, ¿e

zamierzaj¹ wzi¹æ za nie dobr¹ cenê.

Wytar³ do sucha w³osy kocem, a potem, czuj¹c, ¿e jest mu ciep³o

i ¿e powracaj¹ si³y, przesun¹³ siê na koniec ³awki, byle dalej od ka³u-

¿y, w której siedzia³. ¯a³owa³, ¿e nie ma przy sobie fajki albo cygara,

czy nawet papierosa. Po chwili zauwa¿y³, ¿e ³ódŸ jest pe³na drewnia-

nych korytek z wiekami i pêkatych worków.

– Czujê cebulê i…?

– Grochówkꠖ wyjaœni³a Sheila. – Rybacy i sprzedawcy tak marz-

n¹ na Billingsgate, ¿e p³ac¹ po dwa pensy za jeden talerz. W zimie trzy.

– Cebula… to nasz g³ówny towar – rzek³ zdyszany wios³owaniem

Chris. – Zupa to tylko… dodatek… dostajemy za ni¹ ledwie tyle…

ile kosztuje ugotowanie.

Akurat, pomyœla³ kwaœno Doyle.

Ksiê¿yc wisia³ nisko nad horyzontem, wielki, z³oty i zamglony.

Jego bajkowa poœwiata, która zalewa³a drzewa, pola i zmarszczone

wody potoku wcale nie przygas³a, gdy Meg, zdj¹wszy z haka na dzio-

bie latarniê, zapali³a j¹ za pomoc¹ krzesiwa i powiesi³a z powrotem.

Gdy koryto potoku rozszerzy³o siê, Chris skierowa³ ³ódŸ w prawo.

– Wyp³ywamy na Tamizꠖ powiedzia³ cicho.

Na rozleg³ych wodach rzeki widaæ teraz by³o kilka innych ³odzi,

powi¹zanych ze sob¹; ciê¿kie, niskie, ka¿da z wielkim ³adunkiem

w kszta³cie prostopad³oœcianu przykrytego p³acht¹ i pl¹tanin¹ sznurów.

– £odzie z sianem – wyjaœni³a Sheila, kucaj¹c przy Doyle’u. –

Kiedyœ widzieliœmy, jak siê taka pali³a, ludzie skakali ze stogu do

rzeki. To by³ dopiero widok – lepszy ni¿ przedstawienia za pensa, no

i za darmo.

– Mam nadziejê, ¿e… aktorzy mieli ubaw – zauwa¿y³ Doyle. Przy-

sz³o mu do g³owy, ¿e ta krótka podró¿ stanowi³aby ciekawy temat

konwersacji nad kieliszkiem brandy, któregoœ dnia w klubie, jak ju¿

dorobi siê fortuny.

Nie mia³ co do tego ¿adnych w¹tpliwoœci. Pierwsze dni bêd¹ nie-

w¹tpliwie trudne, ale korzyœci wynikaj¹ce z dwudziestowiecznej wie-

dzy przechyl¹ szalê na jego korzyœæ. Do licha, móg³by na jakiœ czas

background image

75

zaczepiæ siê w gazecie i snuæ na jej ³amach przera¿aj¹co trafne prze-

powiednie dotycz¹ce wyniku jakiejœ wojny czy literackich trendów;

nie mówi¹c ju¿ o tym, ¿e za jakiœ tydzieñ mia³ pojawiæ siê w Londy-

nie Ashbless. Doyle bez trudu móg³by nawi¹zaæ z nim znajomoœæ;

a za dwa lata bêdzie powraca³ do Anglii Byron. Mo¿na by mu siê

przedstawiæ, nim Wêdrówki Childe Harolda uczyni¹ z niego literac-

k¹ supergwiazdê. Pomyœla³: A dlaczegó¿ bym nie mia³ zaj¹æ siê wy-

nalazkami – ¿arówk¹, silnikiem spalinowym, nowym gatunkiem ty-

toniu, ubikacjami ze sp³uczk¹… Nie, lepiej nie kombinowaæ z udo-

kumentowanym biegiem historii; takie poprawki mog³yby anulowaæ

podró¿, jak¹ odby³em, by siê tu dostaæ, albo nawet okolicznoœci, w ja-

kich poznali siê moi rodzice. Muszê byæ ostro¿ny… Ale chyba móg³-

bym podsun¹æ Faradayowi, Listerowi i Pasteurowi, czy kilku podob-

nym, parê m¹drych sugestii. No, no.

Przypomnia³ sobie, jak to pyta³ portret Williama Ashblessa, czy

dziewczyny, whisky i cygara by³y za jego czasów lepsze. No có¿, na

Boga, sam siê o tym przekonam, powiedzia³ sobie. Ziewn¹³ i opar³

siê o worek z cebul¹.

– ObudŸcie mnie, jak dop³yniemy do miasta – powiedzia³ i za-

mkn¹³ oczy, pozwalaj¹c, by ³ódŸ ko³ysa³a go do snu.

background image

76

Rozdzia³ 3

Do miasta zatem pospieszy³ czym prêdzej,

Klowna tam spotka³ – nikogo wiêcej.

Stara ballada

C

hoæ w³aœciwy targ rybny Billingsgate odbywa³ siê w wielkiej, kry-

tej budzie po³o¿onej przy Lower Thames Street od strony rzeki, to

jednak wózki kramarzy wy³adowane rzep¹, kapust¹, marchwi¹ i cebu-

l¹ t³oczy³y siê ciasno ko³o przy kole, wzd³u¿ ca³ej ulicy, pocz¹wszy od

Tower Stairs na wschodzie, obok bia³ego œredniowiecznego zamku

z flagami zwieszaj¹cymi siê z czterech wie¿; póŸniej ich rzêdy przesu-

wa³y siê ku zachodowi, za greck¹ fasadê Custom House i osiem zat³o-

czonych przystani, do Billingsgate, i dalej, prawie do samego mostu

londyñskiego. Ulica, jak d³uga i szeroka, têtni³a wrzaw¹ i ha³aœliwym

handlem, od alejek po pó³nocnej stronie Thames Street a¿ do miejsca,

w którym trotuar schodzi³ jakieœ trzy metry ni¿ej do samej rzeki, gdzie

jedna przy drugiej, przycumowane do drewnianego nabrze¿a, sta³y

³odzie. U³o¿ono na nich deski, które tworzy³y w¹sk¹, ko³ysz¹c¹ siê na

wodzie promenadê, zwan¹ przez kramarzy ulic¹ Ostryg.

Doyle, opieraj¹c siê o naro¿nik budy z rybami, by³ przekonany,

¿e zd¹¿y³ przemierzyæ podczas porannego obchodu ka¿d¹ piêdŸ tar-

gowiska. Spojrza³ z niechêci¹ na koszyk mizernych cebul; próbowa³

oszukaæ dokuczliwy g³ód zjadaj¹c jedn¹ z nich. Poklepa³ siê po kie-

szeni, by siê upewniæ, ¿e nie zgubi³ czterech pensów, jakie uda³o mu

siê zarobiæ. „Wszystko, co zarobisz powy¿ej jednego szylinga, mo-

¿esz sobie zatrzyma栖 powiedzia³ mu Chris ostatnim razem, gdy

Doyle i Sheila przystanêli przy jego ³odzi – Teraz ju¿ znasz drogê

i mo¿esz zrobiæ kilka okr¹¿eñ sam”. Po czym wrêczy³ Doyle’owi

background image

77

koszyk wype³niony najbardziej marnymi cebulami, jakie mia³ na ³o-

dzi, i wys³a³ go w jedn¹ stronê, Sheilê zaœ w drug¹. Dziewczyna o cho-

robliwym wygl¹dzie nie stanowi³a najlepszego towarzystwa, ale te-

raz mu jej brakowa³o. Poza tym szyling to dwanaœcie pensów, myœla³

zdesperowany. Nie zarobiê nawet tyle, sprzedaj¹c te nêdzne warzy-

wa, a co dopiero mówiæ o jakichœ nadwy¿kach.

Odsun¹³ siê od drewnianej œciany i pocz³apa³ z powrotem w stro-

nê Tower, trzymaj¹c przed sob¹ swój koszyk.

– Cebule! – wo³a³ bez przekonania. – Kto kupi te wspania³e cebule?

To Sheila nauczy³a go, jak nale¿y zachwalaæ towar.

Obok przeje¿d¿a³ z turkotem pusty wózek jakiegoœ straganiarza,

a ciesz¹cy siê najwidoczniej dobrobytem starszy mê¿czyzna spoj-

rza³ z wysokoœci koz³a na Doyle’a i rozeœmia³ siê.

– Nazywasz to cebul¹, przyjacielu? Mnie to wygl¹da na szczu-

rze ³ajno.

Wœród najbli¿ej stoj¹cych zapanowa³a weso³oœæ, a jakiœ ch³opak

o twardych rysach podbieg³ do Doyle’a i kopn¹³ zwinnie w dno ko-

szyka, który wylecia³ mu z d³oni, cebule zaœ rozsypa³y siê wko³o.

Jedna trafi³a Doyle’a w nos, co wywo³a³o jeszcze g³oœniejszy œmiech.

Straganiarz na wozie zacisn¹³ wargi, jakby ¿a³uj¹c, ¿e sprowoko-

wa³ ten incydent.

– Ale z ciebie nieszczêœnik, co? – zwróci³ siê do Doyle’a, który

sta³ po prostu i patrzy³ têpym wzrokiem na zaimprowizowany mecz

pi³karski, rozgrywny cebulami przez ch³opców na ulicy. – Trzymaj,

to dwa razy tyle, ile s¹ warte. ObudŸ siê, do diab³a! – rzuci³ dwa

pensy na d³oñ, któr¹ Doyle machinalnie wyci¹gn¹³, a potem ponagli³

konia do jazdy.

Doyle schowa³ pieni¹dze do kieszeni i rozejrza³ siê. T³um prze-

sta³ ju¿ siê nim interesowaæ. Cebul, ani nawet koszyka nie by³o ni-

gdzie widaæ. Nie ma sensu iœæ dalej, pomyœla³ i w poczuciu klêski

ruszy³ z powrotem ku rzece.

– Ach, jest tu jeden z Bractwa Boleœciwych! – us³ysza³ piskliwy

g³osik przypominaj¹cy g³os Myszki Miki. – W³aœnie przyrz¹dzi³eœ

ze swej cebuli zupê chodnikow¹, co, sir?

Doyle, przestraszony i zak³opotany, podniós³ wzrok i zobaczy³,

¿e mówi do niego jaskrawie pomalowana kukie³ka w wysokiej bu-

dzie, na której wymalowano jeszcze barwniejsze smoki i ma³e ludzi-

ki. Rozsiad³o siê przed ni¹ skromne audytorium z³o¿one z obdartych

ch³opców i kilku starych w³óczêgów. Rozeœmiali siê, gdy kukie³ka

zgiê³a ramiê, wskazuj¹c na Doyle’a.

background image

78

– PodejdŸ tu i pozwól, by stary Punch ciê rozweseli³ – zapiszcza³a.

Doyle potrz¹sn¹³ g³ow¹, czuj¹c jak oblewa siê rumieñcem, i ru-

szy³ dalej, ale kukie³ka doda³a:

– Mo¿e móg³bym ci zdradziæ, jak zarobiæ prawdziwe pieni¹-

dze, hê?

Doyle przystan¹³.

Wydawa³o siê, ¿e oczy zrobione z jakiegoœ b³yszcz¹cego kryszta-

³u wpatruj¹ siê w niego. Kukie³ka znów skinê³a.

– Co masz do stracenia, wasza lordowska moœæ? – zaskrzecza³a

ptasim g³osem. – Ju¿ zosta³eœ wykpiony, a Punch nigdy nie próbuje

wywo³aæ efektu, który uda³o siê osi¹gn¹æ komuœ innemu.

Doyle podszed³ bli¿ej. Na jego twarzy wci¹¿ malowa³ siê scepty-

cyzm. Czy niewidoczny lalkarz naprawdê móg³ mu zaoferowaæ ja-

kieœ zatrudnienie? Nie staæ go by³o na odrzucenie propozycji bez

uprzedniego sprawdzenia. Zatrzymuj¹c siê kilka metrów przed bud¹,

skrzy¿owa³ ramiona.

– Co masz na myœli, Punch? – spyta³ g³oœno.

– Ach! – wykrzyknê³a kukie³ka, klaszcz¹c w drewniane d³onie. –

Jesteœ obcokrajowcem! Znakomicie! Wolno ci jednak rozmawiaæ

z Punchem dopiero po przedstawieniu. Proszê spocz¹æ, wasza lor-

dowska moœæ. – Skinê³a d³oni¹ w stronê kamiennego trotuaru. – Za-

rezerwowaliœmy dla ciebie i twego kompana lo¿ê.

Doyle rozejrza³ siê wko³o.

– Mojego kompana? – spyta³, czuj¹c siê jak tragik wystêpuj¹cy

w komedii.

– O, tak – zaæwierka³a kukie³ka. – Chyba rozpoznajê przy twym

boku pani¹ Biedê, hê?

Doyle wzruszy³ ramionami i usiad³, naci¹gaj¹c g³êboko na oczy

czapkê. Co tam, do licha – myœla³ – nie spodziewaj¹ siê mnie na ³o-

dzi przed jedenast¹, a nie ma jeszcze dziesi¹tej trzydzieœci.

– A zatem doskonale! – zawo³a³a kukie³ka, prostuj¹c siê i wio-

d¹c niby-¿ywym spojrzeniem po skromnym i obdartym audytorium. –

Teraz, gdy ju¿ jego lordowska moœæ raczy³a przybyæ, przedstawimy

Królestwo Tajemnego Czaru, czyli Now¹ Operê Puncha.

Z wnêtrza w¹skiej budy dobieg³y takty melancholijnej muzyki

wygrywanej na katarynce, która popiskiwa³a i grzechota³a. Wymê-

czona melodia by³a mo¿e niegdyœ radosnym i skocznym tañcem.

Doyle zastanawia³ siê, czy w budzie jest dwóch ludzi, gdy¿ na scenie

pojawi³a siê nastêpna kukie³ka, a ktoœ przecie¿ musia³ wygrywaæ

melodiê na katarynce.

background image

79

T¹ now¹ kukie³k¹ by³a naturalnie Judy. Doyle patrzy³, og³upia³y

z g³odu i wyczerpania, jak tych dwoje wymienia na przemian czu³o-

œci i ciosy pa³k¹. Zastanawia³ siê, dlaczego przedstawienie nazwano

Now¹ Oper¹ Puncha, gdy¿ wygl¹da³o to na star¹, bezmyœlnie okrut-

n¹ histori¹ w wydaniu klasycznym; oto Punch zostawa³ w domu, by

zaopiekowaæ  siê  p³acz¹cym  dzieckiem,  œpiewa³,  by  je  uspokoiæ,

a w koñcu wali³ jego g³ówk¹ o œcianê i wyrzuca³ zw³oki przez ma³e

okienko chaty. Z kolei wyznawa³ wszystko Judy, a nastêpnie zabija³

j¹, gdy uderzy³a go za to, co zrobi³. Doyle ziewn¹³ przeci¹gle, maj¹c

nadziejê, ¿e przedstawienie nie bêdzie trwa³o d³ugo. Promienie s³oñ-

ca przedar³y siê w koñcu przez szaroœæ, która zasnuwa³a niebo. Pod

wp³ywem ciep³a wyœwiechtany p³aszcz Doyle’a zacz¹³ wydzielaæ

zastarza³y odór ryb.

Ukaza³a siê jeszcze jedna kukie³ka – klown Joey, choæ w tej wer-

sji nosi³ imiê, którego Doyle nie móg³ rozpoznaæ, us³ysza³ coœ jakby

„horrorowy”. Porusza³ siê na szczud³ach. Doyle przypuszcza³, ¿e to

jakaœ aktualna satyra, gdy¿ podczas porannego obchodu spotyka³

w ró¿nych miejscach targowiska klowna na szczud³ach, a ta kukie³-

ka by³a jego wiern¹ kopi¹, mia³a nawet identycznie pomalowan¹

twarz, która sprawia³a nieco przera¿aj¹ce wra¿enie. Klown, szyder-

czo, z przesadn¹ surowoœci¹, pyta³ Puncha, co zamierza teraz zro-

biæ, kiedy ju¿ zabi³ ¿onê i dziecko.

– A co mam zrobiæ, chyba pójdê do posterunkowego i dam siê

zamkn¹æ – odpar³ smutno Punch. – Taki zbrodniczy szubrawiec jak

ja powinien zawisn¹æ.

A có¿ to takiego – zdumia³ siê Doyle – Punch jako moralitet? To

innowacja.

– A kto tak powiada? – dopytywa³ siê klown, wskazuj¹c ramie-

niem na Puncha. – Kto powiada, ¿e powinieneœ zawisn¹æ? Policja?

Kochasz gliniarzy, czy co?

Punch w odpowiedzi pokrêci³ g³ow¹.

– Lokalne w³adze? – ci¹gn¹³ klown. – A czym¿e one s¹, jeœli nie

band¹ starych, t³ustych g³upców, którzy chc¹ pozbawiæ ciê przyjem-

noœci?

Punch musia³ po namyœle przyznaæ, ¿e to prawda.

– A wiêc mo¿e Bóg? – dopytywa³ siê klown. – Jakiœ brodaty ol-

brzym, który mieszka w chmurach? Czy widzia³eœ Go kiedykolwiek,

albo s³ysza³eœ, by mówi³, ¿e nie wolno ci robiæ tego, co tylko dusza

zapragnie?

– No… nie.

background image

80

– Wiêc chodŸ ze mn¹.

Obydwie kukie³ki zaczê³y dreptaæ w miejscu, a po jakimœ czasie

ukaza³a siê kukie³ka w mundurze i obwieœci³a, ¿e ma nakaz „zabraæ

ze sob¹ pana Puncha”. Punch wygl¹da³ na zaskoczonego, ale klown

wyci¹gn¹³ z rêkawa maleñki, lœni¹cy nó¿ i wbi³ go w oko munduro-

wego. Ch³opcy siedz¹cy dooko³a Doyle’a zaczêli wiwatowaæ, gdy

kukie³ka upad³a.

Punch odtañczy³ skoczny taniec, najwyraŸniej uradowany.

– Panie Horrabinie – zwróci³ siê do klowna – czy mo¿e za³atwiæ

nam pan jak¹œ kolacjê?

Przedstawienie  znów  przybra³o  klasyczn¹  formê;  klown  wraz

z Punchem kradli sznur kie³basy i patelniê w³aœcicielce gospody, choæ

Doyle nie pamiêta³, czy i ona zostaje zabita.

Punch, ogarniêty swawol¹, wirowa³ w tañcu ze sznurem kie³ba-

sek, gdy pojawi³a siê pozbawiona g³owy kukie³ka, która tañcz¹c pod-

skakiwa³a w takt szybkiej muzyki wygrywanej na katarynce. Punch

by³ przera¿ony t¹ zjaw¹, dopóki Horrabin nie wyjaœni³ mu, ¿e to tyl-

ko jego przyjaciel Scaramuccio, dodaj¹c: „Czy¿ to nie zabawne przy-

jaŸniæ siê z czymœ, czego wszyscy siê boj¹”? Punch rozwa¿a³ to przez

chwilê, opieraj¹c wystaj¹cy podbródek o piêœæ, potem wybuchn¹³

œmiechem, przytakn¹³ i znów zacz¹³ wirowaæ w tañcu. Nawet Horra-

bin tañczy³ na swych szczud³ach, a Doyle myœla³ z podziwem o ³a-

mañcach, jakie musia³ wyczyniaæ lalkarz, by wprawiæ w taniec trzy

kukie³ki jednoczeœnie, graj¹c przy tym na katarynce.

Teraz na scenie pojawi³a siê czwarta kukie³ka, by³a to kobieta

o przesadnie bujnym ciele, jakie zwykli na murach rysowaæ kred¹

ch³opcy, ale jej bia³a twarz, ciemne oczy i d³ugi, jasny welon nie po-

zostawia³y w¹tpliwoœci, ¿e to duch.

– Judy, moja s³odka! – zawo³a³ Punch, wci¹¿ tañcz¹c – jesteœ te-

raz jeszcze piêkniejsza!

Podskoczy³ ku przodowi sceny, a wtedy muzyka ucich³a nagle, kur-

tyna zaœ za jego plecami opad³a, oddzielaj¹c go od pozosta³ych kukie-

³ek. Zrobi³ jeszcze kilka pe³nych wahania kroków, a potem przystan¹³,

gdy¿ pojawi³a siê nowa kukie³ka – ponura postaæ w czarnym kapturze,

która pcha³a przed sob¹ szubienicê z ko³ysz¹c¹ siê ma³¹ pêtl¹.

– Jack Ketch! – wykrzykn¹³ Punch.

– Zgadza siê, Jack Ketch – potwierdzi³ nowo przyby³y. – Albo

pan £apacz, albo te¿ Koœciolicy ¯niwiarz. Nie ma znaczenia, jak

mnie nazwiesz, Punch. Przyby³em, by z nakazu prawa dokonaæ na

tobie egzekucji.

background image

81

Horrabin wysun¹³ na chwilê g³owê zza kulis.

– Zobaczymy, czy uda ci siê go zabi栖 powiedzia³ i cofn¹³ siê.

Punch klasn¹³ w d³onie. Potem zagada³ Jacka Ketcha i nak³oni³ go

podstêpem, by ten na³o¿y³ pêtlê na w³asn¹ szyjê, ¿eby pokazaæ, jak

wiesza siê cz³owieka. Po czym szybko zacisn¹³ sznur, podci¹gaj¹c jed-

noczeœnie do góry kukie³kê kata, która niemal realistycznie zaczê³a

wierzgaæ nogami w powietrzu. Punch wybuchn¹³ œmiechem i odwró-

ci³ siê do widowni, rozpoœcieraj¹c w serdecznym geœcie ramiona.

– Hurrra! – krzykn¹³ charakterystycznym dla siebie g³osem. –

Œmieræ nie ¿yje, mo¿emy wszyscy robiæ, co nam siê tylko podoba!

Kurtyna  znów  podjecha³a  w górê,  jednoczeœnie  odezwa³a  siê

z gwa³townym trzaskiem katarynka, wygrywaj¹c szybk¹ i dzik¹ me-

lodiê. Kukie³ki tañczy³y wokó³ szubienicy, Punch rêka w rêkê z du-

chem Judy. Kilku ch³opców i jeden ze starszych ludzi podnieœli siê

z trotuaru i oddalili, mê¿czyzna potrz¹sa³ z niesmakiem g³ow¹.

Punch i duch Judy zbli¿yli siê w podskokach do proscenium. Gdy

kurtyna ponownie opad³a, a muzyka ucich³a, pozostali sami.

– By³a to, panie i panowie, nowa i poprawiona wersja opery Pun-

cha – pisn¹³ Punch i rozejrza³ siê z wolna po widowni, któr¹ stanowi³o

teraz tylko dwóch w³óczêgów, trzech ch³opców i Doyle. Wykona³ szybki

podskok i uszczypn¹³ lubie¿nie kukie³kê-ducha. – Horrabin wyœwiad-

czy³ waszemu pokornemu s³udze ³askê, i to nie jedn¹, moi przyjacie-

le – powiedzia³. – A jeœli ktoœ chcia³by dowiedzieæ siê czegoœ wiêcej

o widowisku, mo¿e przyjœæ za kulisy i porozmawiaæ ze mn¹.

Szklane oko pos³a³o Doyle’owi spojrzenie, które by³o zadziwia-

j¹co intensywne, a wtedy z obu stron opad³a zewnêtrzna kurtyna.

Przedstawienie dobieg³o koñca.

Doyle, w towarzystwie starego w³óczêgi i jednego ch³opca, ob-

szed³ w¹sk¹ budê. Punch, który z dala od sceny sprawia³ wra¿enie

bardzo ma³ego, wychyli³ siê ponad zas³on¹ s³u¿¹c¹ za tylne wejœcie

i skin¹³ na nich.

– Moi wielbiciele! – zapiszcza³a kukie³ka. – Pojedynczo – Lord

Obcokrajowiec na koñcu.

Czuj¹c siê jak g³upiec, Doyle stan¹³ za niew¹tpliwie upoœledzo-

nym umys³owo ch³opcem, podczas gdy starzec wciska³ siê do budki.

Wygl¹da tak, jakbyœmy czekali w kolejce do konfesjona³u, pomyœla³

ponuro. Wra¿enie by³o tym wiêksze, ¿e z wnêtrza budy dobiega³y

ciche pytania i odpowiedzi.

Doyle niebawem spostrzeg³, ¿e niektórzy uczestnicy gwarnego

targowiska przygl¹daj¹ mu siê w szczególny sposób; dobrze ubrany

6 – Wrota Anubisa

background image

82

mê¿czyzna prowadz¹cy dziecko za rêkê zerkn¹³ na niego z miesza-

nin¹ wspó³czucia i pogardy, pewien krêpy, starszy jegomoœæ gapi³

siê na niego z jawn¹ zazdroœci¹, a policjant – ku przera¿eniu Doy-

le’a – wpatrywa³ siê w niego zmru¿onymi oczami, zaciskaj¹c usta, jakby

by³ niemal zdecydowany aresztowaæ go na miejscu. Doyle wlepi³ wzrok

w swoje wielkie buciska, które Chris i Meg dali mu w zamian za jego

eleganckie trzewiki. Cokolwiek mi zaproponuje, myœla³, byle siê op³a-

ca³o i nie by³o zbyt nielegalne, przyjmê to; w ka¿dym razie chwilowo,

dopóki nie stanê w tym przeklêtym wieku na nogi.

Stary cz³owiek odsun¹³ zas³onê i oddali³ siê, nie patrz¹c nawet na

ch³opca czy Doyle’a, który nie potrafi³ odgadn¹æ, czy znikaj¹cy w t³u-

mie w³óczêga jest zadowolony czy rozczarowany. Teraz do œrodka

wszed³ ch³opiec i wkrótce zza zas³ony dobieg³ jego œmiech. Po chwili

wyszed³ i oddali³ siê w podskokach z nowiutkim szylingiem w d³o-

ni – a tak¿e, jak zauwa¿y³ Doyle – z krzy¿ykiem w kó³ku namalowa-

nym kred¹ na plecach zbyt obszernego p³aszcza.

Znów spojrza³ na budkê i napotka³ chytre spojrzenie obfitej Judy,

wygl¹daj¹cej na niego zza zas³ony.

– ChodŸ pobawiæ siê w moim sklepiku – wyszepta³a i mrugnê³a.

Dzieciak dosta³ szylinga, pomyœla³, wchodz¹c do œrodka – potem

sprawdzê, czy i ja nie mam na p³aszczu znaków po kredzie.

Kukie³ka zniknê³a, nim Doyle zd¹¿y³ odci¹gn¹æ zas³onê i wcisn¹æ

siê do œrodka. Wnêtrze budki by³o ciemne, ale ujrza³ niewielki sto-

³ek, wiêc usiad³ na nim.

Z trudnoœci¹ dostrzeg³, jakieœ pó³ metra dalej, zarys g³owy w wy-

sokim, spiczastym kapeluszu i górn¹ czêœæ cia³a z groteskowo wy-

watowanymi ramionami; postaæ drgnê³a, nachylaj¹c siê do przodu.

Doyle zrozumia³, ¿e to jego gospodarz.

– A teraz zrujnowany obcokrajowiec – rozleg³ siê cienki g³os –

który próbuje zachowywaæ siê niefrasobliwie na tej obcej ziemi. Sk¹d

pochodzisz?

– Ee… z Ameryki. No i jestem bez grosza – nie mam ani pensa.

Wiêc jeœli mo¿esz mi zaoferowaæ jak¹œ pracê, bêdê…

Rozleg³ siê brzêk szklanych drzwiczek lampy rzucaj¹cej przyæmio-

ne œwiat³o i nagle niewyraŸna sylwetka okaza³a siê klownem o ohyd-

nej twarzy pomalowanej na czerwono, zielono i bia³o. Rozpalone oczy

o przekreœlonych krzy¿em powiekach by³y szeroko otwarte, a spo-

miêdzy nabrzmia³ych policzków wystawa³ przera¿aj¹co d³ugi jêzyk.

By³ to ten sam klown na szczud³ach, którego Doyle widzia³ wcze-

œniej na targowisku, pierwowzór kukie³ki Horrabina.

background image

83

Choæ klown schowa³ jêzyk i przybra³ ³agodniejszy wyraz twarzy,

trudno by³o pod warstw¹ farby dostrzec jej wyraz czy nawet kszta³t.

Siedzia³ ze skrzy¿owanymi nogami na sto³ku, nieco wy¿ej od Doyle’a.

– Jak widzê, zu¿y³eœ niemal do koñca zapas opa³u – stwierdzi³ –

i w³aœnie zamierzasz cisn¹æ w ogieñ krzes³a i zas³ony, nawet ksi¹¿ki.

Na szczêœcie spotka³em ciê dzisiaj – jutro czy pojutrze, obawiam

siê, niewiele by z ciebie pozosta³o.

Doyle zamkn¹³ oczy i czeka³, a¿ uspokoi mu siê serce. Z przera-

¿eniem spostrzeg³, ¿e ten skromny przejaw wspó³czucia niemal wy-

ciska mu z oczu ³zy. Westchn¹³ g³êboko i otworzy³ oczy.

– Jeœli masz dla mnie jak¹œ ofertꠖ powiedzia³ cicho – to przed-

staw j¹.

Klown uœmiechn¹³ siê szeroko, ukazuj¹c rz¹d po¿ó³k³ych zêbów,

z których ka¿dy stercza³ w inn¹ stronê, niczym nagrobki na starym,

zaniedbanym cmentarzu.

– Jeszcze nie zacz¹³eœ zrywaæ desek z pod³ogi – stwierdzi³ z apro-

bat¹. – Dobrze. Masz, milordzie, wra¿liw¹ i inteligentn¹ twarz; nie

ulega w¹tpliwoœci, ¿e zosta³eœ dobrze wychowany i ¿e nie przywy-

k³eœ do tych ³achmanów, które masz na sobie. Czy kiedykolwiek prze-

jawia³eœ zainteresowanie sztuk¹ dramatyczn¹?

– No… nie, nie specjalnie. Wyst¹pi³em w jakimœ przedstawieniu,

mo¿e dwóch, kiedy by³em w szkole.

– Jak myœlisz, potrafi³byœ nauczyæ siê roli, poddaæ j¹ pod rozwa-

gê widowni, a nastêpnie dopasowaæ j¹ do jej gustów, przybraæ po-

staæ, któr¹ bêdzie darzyæ najwiêkszym wspó³czuciem?

Doyle nie pojmowa³, o co chodzi, ale zacz¹³ ¿ywiæ nieœmia³¹ na-

dziejê.

– Przypuszczam, ¿e tak. Gdybym tylko móg³ wpierw dostaæ tro-

chê jedzenia i miejsce do spania. Wiem z ca³¹ pewnoœci¹, ¿e ulegam

scenicznej tremie, gdy¿…

– Chodzi o to – przerwa³ mu klown – czy jesteœ podatny na tremê

uliczn¹. Nie mówimy o pl¹sach w jakimœ teatrze.

– Ach tak? A zatem chodzi o wystêpy uliczne? No có¿…

– Tak – odpar³ cierpliwie klown – o ich najsubtelniejsz¹ od-

mianꠖ ¿ebraninê. Przygotujemy ci rolê, a potem, w zale¿noœci

od ofiar, jakie bêdziesz sk³onny ponieœæ, zdo³asz zarobiæ nawet

funta dziennie.

Nag³e uzmys³owi³ sobie, ¿e to, co bra³ za pochlebstwo, by³o jedy-

nie beznamiêtnym testem jego umiejêtnoœci wzbudzania wspó³czu-

cia. Odczu³ to jak policzek.

background image

84

– ¯ebranie? – zakrêci³o mu siê w g³owie z gniewu. – Nie, dziê-

ki – powiedzia³ sztywno i podniós³ siê ze sto³ka. – Mam uczciwe

zajêcie, sprzedajê cebulê.

– Tak, zauwa¿y³em, jak bardzo nadajesz siê do tej pracy. A zatem

ruszaj w swoj¹ drogê, ale gdybyœ zmieni³ zdanie, spytaj kogokol-

wiek na East Endzie, gdzie Horrabin wystawia Puncha.

– Nie zmieniê zdania – odpar³ Doyle i wyszed³ z budy. Oddali³

siê, nie patrz¹c za siebie, dopóki nie dotar³ do koñca d³ugiego na-

brze¿a biegn¹cego wzd³u¿ ulicy. Horrabin, znowu na szczud³ach, ma-

szerowa³ wielkimi krokami, ci¹gn¹c za sob¹ wózek, który by³ nie-

w¹tpliwie bud¹, teraz ju¿ z³o¿on¹. Doyle zadr¿a³ i skrêci³ w lewo,

w stronê przystani, rozgl¹daj¹c siê za ³odzi¹ Chrisa i Meg.

Zniknê³a. Przy nabrze¿u sta³o teraz mniej ³odzi, rzeka w dali by³a

upstrzona czó³nami p³yn¹cymi na wschód i zachód. Co siê sta³o? –

zastanawia³ siê z niepokojem Doyle. – Targ nie mo¿e siê jeszcze

koñczyæ, jest dopiero przedpo³udnie.

Widzia³ w odleg³oœci kilkuset metrów jak¹œ ³ódŸ wios³ow¹, w któ-

rej p³ynêli byæ mo¿e Chris, Meg i Sheila.

– Hej! – próbowa³ krzykn¹æ, ale od razu przekona³ siê, jak s³aby

ma g³os. Nie mogli go us³yszeæ nawet przy s¹siedniej przystani.

– No dobra, o co chodzi?

Doyle odwróci³ siê i zobaczy³ policjanta, tego samego, który przy-

patrywa³ mu siê podejrzliwie kilka minut wczeœniej.

– Która godzina, sir? – spyta³ Doyle, staraj¹c siê po³ykaæ samo-

g³oski, jak robili to tutaj wszyscy.

Policjant wyci¹gn¹³ z kieszonki zegarek na ³añcuszku, spojrza³ nañ

unosz¹c brwi, po czym schowa³ go z powrotem.

– Dochodzi jedenasta. A bo co?

– Dlaczego wszyscy odp³ywaj¹? – spyta³ Doyle, machaj¹c d³o-

ni¹ w stronê ³odzi rozproszonych po rzece.

– Jest prawie jedenasta, no nie? – odpar³ funkcjonariusz, wyma-

wiaj¹c s³owa bardzo wyraŸnie, jakby Doyle by³ pijany. – I jest nie-

dziela, na wypadek gdyby pan nie wiedzia³.

– Targ jest zamkniêty ju¿ o jedenastej w niedzielê, to chce pan

powiedzieæ?

– Utrafi³ pan w samo sedno. Sk¹d pan jest? To nie jest akcent

z Surrey ani z Sussex.

Doyle westchn¹³.

– Pochodzê z Ameryki, œciœlej mówi¹c z Wirginii – przesun¹³ d³o-

ni¹ po czole. – Polepszy mi siê, gdy tylko do miasta przybêdzie pe-

background image

85

wien mój przyjaciel, teraz jednak jestem bez œrodków do ¿ycia. Gdzie

móg³bym znaleŸæ jak¹œ instytucjê charytatywn¹, która zaoferowa³a-

by mi wikt i nocleg, dopóki nie… uporz¹dkujê swoich spraw?

Policjant zmarszczy³ brwi.

– Jest pewien przytu³ek niedaleko rzeŸni przy Whitechapel Street;

dadz¹ panu jedzenie i ³ó¿ko za pomoc przy farbowaniu skór i opró¿-

nianiu koszy z wnêtrznoœciami.

– Przytu³ek, powiada pan. – Doyle przypomnia³ sobie, jak takie

miejsca opisywa³ Dickens. – Dziêki.

Ruszy³ przygarbiony przed siebie.

– Jedn¹ chwilꠖ zawo³a³ za nim policjant. – Jeœli ma pan przy

sobie jakieœ pieni¹dze, to niech pan poka¿e.

Doyle pogrzeba³ w kieszeni i wyci¹gn¹³ szeœæ pensów.

– Doskonale, teraz ju¿ nie mogê zatrzymaæ pana za w³óczêgo-

stwo. Ale niewykluczone, ¿e spotkamy siê jeszcze dzisiejszego wie-

czoru. – Dotkn¹³ he³mu. – Dobrego dnia.

Powróciwszy na Thames Street, Doyle wyda³ po³owê swej fortu-

ny na talerz zupy jarzynowej i trochê tartych ziemniaków. Smakowa-

³y wspaniale, ale nie zdo³a³ zaspokoiæ g³odu, wyda³ wiêc trzy ostat-

nie pensy na jeszcze jedn¹ porcjê. Straganiarz pozwoli³ mu nawet

popiæ posi³ek kubkiem zimnej wody.

Ulic¹ przechadzali siê policjanci, wo³aj¹c: „Zamykaæ, dzieñ œwi¹-

teczny, jedenasta, zamyka攠i Doyle, ju¿ teraz niew¹tpliwy w³óczê-

ga, pilnowa³ siê, by nie wchodziæ im w drogê.

Zauwa¿y³ jakiegoœ cz³owieka w swoim wieku, który pod¹¿a³ do-

k¹dœ z torb¹ ryb w rêku, prowadz¹c pod ramiê ³adn¹ dziewczynê. Doyle,

mówi¹c sobie „tylko ten jeden raz”, zmusi³ siê, by zajœæ im drogê.

– Przepraszam, sir – rzek³ pospiesznie. – Znajdujê siê w godnej

po¿a³owania…

– Gadaj, o co chodzi, cz³owieku – przerwa³ mu niecierpliwie tam-

ten. – Jesteœ ¿ebrakiem?

– Nie. Ale okradziono mnie zesz³ej nocy i teraz nie mam nawet

pensa przy duszy, a jestem Amerykaninem, moje dokumenty i baga-

¿e przepad³y, chcia³bym wiêc… prosiæ o jak¹œ pracê albo o po¿ycz-

kê pieniêdzy.

Zdawa³o siê, ¿e dziewczyna mu wspó³czuje.

– Daj coœ temu biedakowi, Charles – powiedzia³a. – Skoro nie

idziemy dziœ do koœcio³a.

– Na jakim statku tu przyp³yn¹³eœ? – spyta³ sceptycznie Charles. –

Nie s³ysza³em jeszcze, by ktoœ z Ameryki mówi³ takim akcentem.

background image

86

– To znaczy, ee, na „Enterprise” – odpar³ Doyle. Niewiele brako-

wa³o, by szukaj¹c rozpaczliwie jakiejœ nazwy powiedzia³ „Starship

Enterprise” – rodem z serialu „Star Trek”.

– Sama widzisz, moja droga, ¿e to oszust – stwierdzi³ z zadowo-

leniem Charles. – Mo¿e jest i jakiœ „Enterprise”, ale ¿aden statek o ta-

kiej nazwie nie zawin¹³ tu ostatnio. Móg³by to od biedy byæ jakiœ

zagubiony jankes z „Blaylocka”, który przyp³yn¹³ w zesz³ym tygo-

dniu, ale przecie¿ – zwróci³ siê ¿ywo do Doyle’a – nie powiedzia³eœ

„Blaylock”,  prawda?  Nie  powinieneœ  próbowaæ  takich  sztuczek

z cz³owiekiem, który pracuje w morskim fachu. – Charles rozejrza³

siê po rzedn¹cym t³umie. – Krêci siê tu mnóstwo posterunkowych.

Mam ochotê oddaæ ciê w ich rêce.

– Och, daj mu spokój – westchnê³a dziewczyna. – I tak jesteœmy

ju¿ spóŸnieni, a on chyba naprawdê jest w ciê¿kim po³o¿eniu.

Doyle skin¹³ jej z wdziêcznoœci¹ g³ow¹, po czym oddali³ siê po-

spiesznie. Nastêpn¹ osob¹, któr¹ zaczepi³, by³ jakiœ starszy cz³owiek.

Doyle by³ teraz ostro¿ny i powiedzia³, ¿e przyp³yn¹³ na „Blayloc-

ku”. Przechodzieñ da³ mu szylinga i pouczy³, by Doyle by³ równie

hojny wobec innych ¿ebraków, jeœli jego sytuacja siê poprawi. Doy-

le zapewni³ go, ¿e bêdzie hojny.

Kilka chwil póŸniej, kiedy opiera³ siê o œcianê tawerny, zastana-

wiaj¹c siê, czy nie zdobyæ siê na odwagê i nie utopiæ wstydu i lêku

w szklance piwa, wydaj¹c na ni¹ czêœæ dopiero co zdobytego bogac-

twa, poczu³ zaskoczony, ¿e coœ ci¹gnie go za nogawkê spodni; nie-

mal krzykn¹³, gdy spojrza³ w dó³ i zobaczy³ dziko zaroœniêtego mê¿-

czyznê, pozbawionego nóg i siedz¹cego na ma³ym wózku. Kaleka

przygl¹da³ mu siê z do³u.

– Co knujesz i dla kogo pracujesz? – spyta³ mê¿czyzna operet-

kowo g³êbokim g³osem.

Doyle próbowa³ siê odsun¹æ, ale mê¿czyzna zacisn¹³ palce na jego

nogawce. Wózek potoczy³ siê kawa³ek za Doyle’em jak ma³a przy-

czepa. Kiedy Doyle przystan¹³ i ludzie zaczêli siê ju¿ im przygl¹daæ,

mê¿czyzna powtórzy³ swoje pytanie.

– Niczego nie knujê i nie pracujê dla nikogo – wyszepta³ wœcie-

kle Doyle. – I jeœli mnie nie puœcisz, to zbiegnê z nabrze¿a wprost

do rzeki!

Brodacz wybuchn¹³ œmiechem.

– No to ju¿. Za³o¿ê siê, ¿e zdo³am pop³yn¹æ dalej ni¿ ty.

Dostrzegaj¹c pod czarnym p³aszczem szerokie bary, Doyle uœwia-

domi³ sobie zdesperowany, ¿e to prawda.

background image

87

– Widzia³em, jak dorwa³eœ tamtych dwu, i jak dosta³eœ coœ od

drugiego. Jesteœ albo nowym nabytkiem kapitana Jacka, albo jed-

nym z ludzi Horrabina, albo dzia³asz na w³asn¹ rêkê. No wiêc?

– Nie wiem, o czym mówisz – odczep siê ode mnie, albo zawo-

³am posterunkowego. – I znów Doyle poczu³, ¿e jest bliski ³ez, gdy¿

wyobrazi³ sobie, ¿e ta kreatura nigdy go nie puœci i ¿e bêdzie toczyæ

siê za nim do koñca ¿ycia. – Nie pracujê dla nikogo!

– Tak myœla³em – skin¹³ g³ow¹ beznogi mê¿czyzna. – Widaæ, ¿e

jesteœ nowy w mieœcie, dam ci wiêc dobr¹ radê: ¿ebracy pracuj¹cy

na w³asn¹ rêkê mog¹ próbowaæ szczêœcia na wschód i na pó³noc st¹d,

ale Billingsgate, Thames Street i Cheapside zarezerwowane s¹ dla

ch³opaków Jacka Kopenhagi albo dla bandytów, którym przewodzi

Horrabin. Taki sam uk³ad obowi¹zuje na zachód od katedry Œwiête-

go Paw³a. Ostrzeg³ ciê sam Skate Beniamin, wiêc pamiêtaj, jeœli jesz-

cze raz ktoœ zobaczy, ¿e ¿ebrzesz na g³ównych ulicach East Endu, to

staniesz siꅠno có¿, mówi¹c szczerze, przyjacielu – powiedzia³

Skate nie bez sympatii – staniesz siê niezdolnym do jakiegokolwiek

zajêcia z wyj¹tkiem ¿ebrania. Wiêc odejdŸ st¹d. Widzia³em co prawda

w twojej d³oni b³yszcz¹c¹ monetê, któr¹ powinienem ci zabraæ, i je-

œli powiesz, ¿e nie potrafi³bym, to zmusisz mnie, bym ci udowodni³,

¿e  jednak  potrafi³bym,  ale  wygl¹dasz  na  cz³owieka  w potrzebie.

OdejdŸ!

Doyle ruszy³ pospiesznie na zachód, w stronê Strandu, modl¹c siê,

by redakcje gazet nie zamyka³y swych podwoi tak wczeœnie jak targ

w Billingsgate, i by w którejœ z nich znalaz³o siê wakuj¹ce stanowi-

sko, i by móg³ opanowaæ przyprawiaj¹ce o zawroty g³owy podener-

wowanie, co pozwoli³oby mu przekonaæ wydawcê, ¿e jest piœmienny

i wykszta³cony. Potar³ d³oni¹ brodꠖ goli³ siê przed niespe³na dwu-

dziestoma czterema godzinami, wiêc zarost nie stanowi³ problemu,

przyda³by siê jednak grzebieñ.

Och, mniejsza o wygl¹d, pomyœla³ z lekkim podnieceniem. Zdo-

bêdê tê posadê sam¹ elokwencj¹ i si³¹ osobowoœci. Natê¿y³ barki

i ruszy³ przed siebie sprê¿ystym krokiem.

background image

88

Rozdzia³ 4

Owoc, który mia³ rosn¹æ na Drzewie Wiadomoœci

Z³ego, musia³ byæ wielki, gdy¿ powinien byæ godny

sto³u samego Pana Lucyfera jako nowy przysmak,

odt¹d bowiem inne posi³ki, choæ przydaj¹ce mu cia³a,

sta³y siê dlañ nieœwie¿e.

Thomas Dekker

B

y³a to podziemna grota, powsta³a na skutek osuniêcia siê, Bóg je-

den wie kiedy, co najmniej dwunastu kana³ów œciekowych, których

resztki zosta³y ju¿ dawno usuniête przez ³upie¿ców czy powodzie

minionych lat. Mia³a ona kszta³t ogromnej sieni o sklepieniu z po-

tê¿nych belek podtrzymuj¹cych bruk Bainbridge Street, gdy¿ osu-

niêcie gruntu nie siêgnê³o samej powierzchni; pod³oga by³a z kamie-

ni, które k³adli jeszcze Rzymianie w dniach, gdy Londinium by³o

wojskow¹ warowni¹ we wrogiej celtyckiej g³uszy. W katedralnym

mroku, na ró¿nych wysokoœciach, wisia³y hamaki na d³ugich linach,

ku którym wspinali siê teraz, niczym paj¹ki, obdarci ludzie, by usa-

dowiæ siê wygodnie w ko³ysz¹cych siê legowiskach. Poczêto zapa-

la栜wiat³a; dymi¹ce, czerwone lampy nape³niane t³uszczem zwisa³y

z drewnianych belek, tu¿ obok licznych wylotów kana³ów œcieko-

wych. Z wy¿ej po³o¿onego otworu wyp³ywa³a woda, pocz¹tkowo

zwartym strumieniem, spadaj¹c ³ukiem przez ciemnoœæ i rozprysku-

j¹c siê w czarnej ka³u¿y.

Na kamiennej posadzce ustawiono d³ugi stó³, przy którym, wspi-

naj¹c siê na palce, krêci³ siê zdeformowany karze³ o siwych w³o-

sach, stawiaj¹c na p³óciennym obrusie wspania³¹ porcelanê i rozk³a-

daj¹c srebrne sztuæce. Pomrukiwa³ cicho, ilekroæ z góry, gdzie wy-

background image

89

poczywali ¿ebraczy lordowie, spada³ na stó³ zwiniêty kawa³ek skó-

rzanej podeszwy czy te¿ kilka kropel z flaszki schowanej w kieszeni.

Wzd³u¿ sto³u ustawiono krzes³a, a przy jednym koñcu wielkie sie-

dzisko na wysokich nogach, jakby dla gigantycznego oseska. Przy

drugim koñcu nie by³o jednak¿e krzes³a; zamiast niego widnia³o tam

coœ w rodzaju uprzê¿y zwisaj¹cej na d³ugiej linie, przymocowanej

do  samego  sklepienia  rozleg³ej  komnaty  i ko³ysz¹cej  siê  w pod-

ziemnym podmuchu jakieœ dwa metry nad kamienn¹ posadzk¹. Ka-

rze³ co chwila zerka³ w tamt¹ stronê bojaŸliwie.

Nadchodzili teraz z³odziejscy lordowie i zajmowali miejsca przy

stole. Ich przesadnie eleganckie ubrania sprawia³y w tym otoczeniu

makabryczne wra¿enie. Jeden odepchn¹³ kar³a szturchañcem w bok.

– Uwierz temu, który widzi blat sto³u, ¿e skoñczy³eœ nakrywa栖

stwierdzi³ mimochodem. – IdŸ i przynieœ jedzenie.

– I wino, Dungy! – krzykn¹³ za kar³em jeden z lordów. – Szybko,

szybko.

Karze³ ruszy³ pospiesznie w g³¹b jednego z tuneli, najwyraŸniej

zadowolony, ¿e mo¿e opuœciæ to miejsce choæby na parê minut. Lor-

dowie wyci¹gnêli gliniane fajki i hubki z krzesiwem, i niebawem pod

sklepienie zaczê³a siê unosiæ mgie³ka dymu z palonego opium i tyto-

niu, ku zadowoleniu ¿ebraczych lordów, którzy huœtaj¹c siê tam i z po-

wrotem na swoich hamakach, starali siê wdychaæ jak najwiêcej oparów.

Przestrzeñ wokó³ sto³u te¿ zaczê³a siê z wolna wype³niaæ mê¿czy-

znami i ch³opcami w obdartych ubraniach, którzy witali siê g³oœno.

Za nimi, i wyraŸnie przez nich ignorowani, usadowili siê w grupkach

najnêdzniejsi, którzy ju¿ dawno przekroczyli granice psychicznej i fi-

zycznej degradacji. Przycupnêli na kamiennej pod³odze w ciemnych

k¹tach, ka¿dy samotnie, pomimo wzajemnej bliskoœci, mrucz¹c i ge-

stykuluj¹c, raczej z przyzwyczajenia ni¿ z potrzeby porozumiewa-

nia siê.

Ponownie pojawi³ siê karze³, kulej¹c pod ciê¿arem rybackiej sieci

pe³nej butelek. Po³o¿y³ swój pakunek na pod³odze, po czym zacz¹³

odkorkowywaæ flaszki. Od strony któregoœ z wiêkszych tuneli do-

bieg³o g³uche stukanie, jakby drewno uderza³o o kamieñ. W miarê

jak dŸwiêk odbija³ siê coraz g³oœniejszym i wyraŸniejszym echem,

karze³ pracowa³ coraz szybciej,

– Sk¹d ten poœpiech, Dungy? – spyta³ jeden ze z³odziejskich lor-

dów, przypatruj¹c siê jego wysi³kom. – Strach przed gospodarzem?

– Oczywiœcie, ¿e nie, sir – sapn¹³ stary Dungy, odkorkowuj¹c

ostatni¹ butelkê. – Chcê tylko jak nale¿y wykonaæ swoj¹ robotê.

background image

90

Stukot, ju¿ bardzo g³oœny, urwa³ siê nagle i ukaza³y siê dwie na bia-

³o pomalowane d³onie, które zacisnê³y siê na kamiennym ³uku wieñ-

cz¹cym wylot tunelu, a za nimi wy³oni³a siê tu¿ pod sklepieniem, do-

bre trzy metry nad staro¿ytn¹ posadzk¹, pomalowana g³owa. Horrabin

wyszczerzy³ w uœmiechu zêby, a wówczas nawet najbardziej aroganc-

cy lordowie z³odziejscy odwrócili zaniepokojeni wzrok.

– Znów  siê  spóŸni³eœ,  Dungy? –  zapiszcza³  weso³o  klown. –

Wszystko powinno ju¿ byæ gotowe.

– T-tak, sir – odpar³ stary Dungy, nieomal upuszczaj¹c butelkê. –

Tyle ¿e… coraz mi trudniej nakrywaæ do sto³u, sir. Moje stare koœci…

– …zostan¹ niebawem rzucone ulicznym psom – dokoñczy³ Hor-

rabin, wkraczaj¹c z wpraw¹ na swych szczud³ach do wielkiej sieni.

Jego spiczasty kapelusz i kolorowy p³aszcz z wysokimi, stercz¹cymi

ramionami przydawa³y ca³ej scenie coœ z karnawa³u. – Moje nieco

m³odsze koœci te¿ nie s¹ w najlepszym stanie, jeœli chcia³byœ wie-

dzieæ. – Przystan¹³, ko³ysz¹c siê, przed zwisaj¹c¹ ze sklepienia uprzê-

¿¹. – Zabierz moje szczud³a – rozkaza³.

Dungy podbieg³ i przytrzyma³ je, podczas gdy Horrabin wsun¹³

ramiona w rzemiona uprzê¿y, a nastêpnie prze³o¿y³ zgiête nogi przez

dwie dolne pêtle. Karze³ cofn¹³ siê i opar³ szczud³a o najbli¿sz¹

œcianê. Klown huœta³ siê teraz swobodnie trzy metry nad kamienn¹

posadzk¹.

– No, tak ju¿ lepiej – westchn¹³ Horrabin. – Zdaje mi siê, ¿e po

kilku godzinach chodzenia przez te drewniane koñczyny zaczynaj¹

przebiegaæ z³oœliwe wibracje. Podczas z³ej pogody jest jeszcze go-

rzej. Cena sukcesu. – Ziewn¹³, rozwieraj¹c wielk¹ czerwon¹ dziurê

w kolorowej masce twarzy. – Aaaa! No dobrze! By wynagrodziæ

obecnym tu lordom twoj¹ zw³okê przy wieczerzy, móg³byœ zaœpie-

waæ nam jak¹œ piosenkê.

Karze³ skrzywi³ siê.

– B³agam, sir – kostium i peruka zosta³y w mojej celi. To by za-

bra³o zbyt du¿o…

– Mniejsza dziœ wieczór o rekwizyty – powiedzia³ wielkodusz-

nie klown. – Nie bêdziemy robiæ ceremonii. Mo¿esz œpiewaæ bez

kostiumu. – Podniós³ wzrok ku odleg³emu sklepieniu. – Muzyka!

Ko³ysz¹cy siê w górze ¿ebraczy lordowie wyci¹gnêli z p³ócien-

nych worków przywi¹zanych do hamaków przeró¿ne instrumenty,

pocz¹wszy od cytr a skoñczywszy na drumlach, a nawet kilku z nich

wyjê³o skrzypce, po czym wszczêli harmider, który jeœli nie by³ me-

lodyjny, to przynajmniej rytmiczny. Wtórowa³o mu echo, a obdarci

background image

91

mê¿czyŸni i ch³opcy kucaj¹cy na posadzce wokó³ sto³u poczêli kla-

skaæ w takt muzyki.

– Skoñczcie  z tym  idiotyzmem –  odezwa³  siê  obcy  g³os  o tak

wysokim tonie, ¿e przeci¹³ jak no¿em tê kakofoniê dŸwiêków. Mu-

zyka i klaskanie umilk³y gwa³townie, gdy obecni uœwiadomili sobie

obecnoœæ nowo przyby³ego, bardzo wysokiego, ³ysego cz³owieka

odzianego w pelerynê. Wszed³ do sieni dziwnie ko³ysz¹cym siê kro-

kiem, jakby mia³ pod stopami trampolinê a nie tward¹, kamienn¹

pod³ogê.

– Ach! – wykrzykn¹³ Horrabin g³osem, w którym wreszcie za-

brzmia³a nuta zadowolenia. Wyraz twarzy ukrytej pod warstw¹ farby

pozosta³, jak zwykle, nieodgadniony. – Nasz wêdrowny szef! No có¿,

tym razem twe honorowe miejsce nie pozostanie puste!

Nowo przyby³y skin¹³ g³ow¹, zsun¹³ z ramion pelerynê i cisn¹³ j¹

Dungy’emu – który z ulg¹ wybieg³ z sieni – po czym zbli¿y³ siê do

wysokiego krzes³a u koñca sto³u. Teraz, gdy nie mia³ na sobie wierzch-

niego okrycia, wszyscy mogli dostrzec jego buty o sprê¿ynowanych

podeszwach, na których huœta³ siê w górê i w dó³.

– Lordowie ró¿nego autoramentu i zwykli œmiertelnicy – rzek³

Horrabin tonem mistrza ceremonii – niech mi wolno bêdzie przed-

stawiæ naszego zwierzchnika, króla Cyganów, doktora Romany! –

w tym momencie rozleg³o siê kilka wymuszonych okrzyków i gwiz-

dów. – Za jak¹¿ to spraw¹ wasza ³askawoœæ zaszczyci³a sw¹ obecno-

œci¹ nasz stó³?

Romany, nim odpowiedzia³, wspi¹³ siê na wysokie krzes³o i zdj¹³

z westchnieniem ulgi swe sprê¿ynowane buty.

– Przywiod³o mnie do twego podziemnego królestwa kilka spraw,

Horrabinie – powiedzia³. – Po pierwsze, przynoszê osobiœcie mie-

siêczn¹ dostawê monet – z³otych suwerenów prosto z formy, jeszcze

ciep³ych, w dwudziestopiêciokilogramowych workach, które stoj¹

w przedsionku. – Wiadomoœæ ta wzbudzi³a szczery entuzjazm wœród

obecnych. – Jest te¿ coœ nowego w kwestii poszukiwañ. – Przyj¹³ od

jednego ze z³odziejskich lordów kielich wina. – Jakimœ cudem nie

uda³o wam siê znaleŸæ jeszcze cz³owieka zwanego Joe Psia Twarz.

– Przeklêty wilko³ak to niebezpieczny osobnik, kolego – odezwa³

siê jakiœ g³os, któremu towarzyszy³y zgodne pomruki.

– To nie jest wilko³ak – odpar³ doktor Romany, nie odwracaj¹c

siꠖ ale zgadzam siê, ¿e jest niebezpieczny. Dlatego wyznaczy³em

tak wysok¹ nagrodê i doradzi³em wam, byœcie dostarczyli mi go ra-

czej martwego ni¿ ¿ywego. W ka¿dym razie wysokoœæ nagrody wzra-

background image

92

sta teraz do dziesiêciu tysiêcy funtów w gotówce, nie wy³¹czaj¹c

podró¿y jednym z moich handlowych statków do wybranego miej-

sca na kuli ziemskiej. Pojawi³ siê jednak¿e nowy cz³owiek i chcê,

byœcie znaleŸli go dla mnie. Ten jednak musi byæ schwytany ¿yw-

cem, bez najmniejszego uszczerbku na ciele. Nagrod¹ za dostarcze-

nie tego cz³owieka bêdzie dwadzieœcia tysiêcy funtów, ¿ona odpo-

wiadaj¹ca dowolnemu rysopisowi, której uczucia zostan¹ zagwaran-

towane, no i oczywiœcie podró¿ do wybranego miejsca.

S³uchacze poruszyli siê i zaczêli wymieniaæ cicho uwagi, nawet

ten czy ów nêdznik, który zwyk³ zsuwaæ siê ze schodów i podestów

na kamienn¹ posadzkê sieni, by wzi¹æ udzia³ w tradycyjnej walce

o resztki jedzenia, zdawa³ siê okazywaæ zainteresowanie.

– Nie wiem, jak siê nazywa – ci¹gn¹³ Romany – ale ma oko³o

trzydziestu piêciu lat, ciemne w³osy z zacz¹tkami ³ysiny, sk³onnoœæ

do tycia w pasie, twarz blad¹ i zamorski akcent. Zgubi³em go zesz³ej

nocy na polu niedaleko Kensington, tu¿ obok potoku Chelsea. By³

skrêpowany, ale najwidoczniej… – Romany przerwa³, gdy¿ zauwa-

¿y³, ¿e Horrabin zacz¹³ ko³ysaæ siê podniecony tam i z powrotem. –

Tak, Horrabinie?

– Czy by³ ubrany jak straganiarz? – spyta³ klown.

– Nie wtedy, gdy go ostatni raz widziano, ale jeœli uciek³ skacz¹c

do potoku, jak podejrzewam, to z pewnoœci¹ musia³by potem zmie-

niæ ubranie. Widzia³eœ go? Gdzie, kiedy?

– Widzia³em cz³owieka odpowiadaj¹cego temu opisowi, lecz mia³

on na sobie stare ³achmany straganiarza i próbowa³ sprzedawaæ dziœ

rano cebulê w Billingsgate, tu¿ przed zamkniêciem targowiska. Ogl¹-

da³ moje przedstawienie, a ja mu zaoferowa³em zajêcie ¿ebraka, ale

siê obrazi³ i odszed³. Powiedzia³, ¿e jest Amerykaninem. Doda³em

jednak, ¿e gdyby zmieni³ zdanie – a nigdy nie widzia³eœ cz³owieka

równie niezaradnego – to niechaj spyta, gdzie graj¹ Puncha  i znów

ze mn¹ porozmawia.

– Myœlê, ¿e to on – powiedzia³ doktor Romany, kryj¹c starannie

podniecenie. – Dziêki niech bêd¹ Anubisowi! Ba³em siê, ¿e byæ mo¿e

zaton¹³ w potoku. Billingsgate, powiadasz – bardzo dobrze, chcê, by

twoi ludzie przetrz¹snêli ca³y obszar na wschód od katedry œw. Paw³a

i Blackfriar’s Bridge, a¿ do dzielnicy ruder nad dokami, a tak¿e na

pó³noc od rzeki a¿ do Christ’s Hospital, London Wall i Long Alley.

Cz³owiek, który przyprowadzi go do mnie ¿ywego, spêdzi resztê ¿ycia

w bajecznym bogactwie. – Romany odwróci³ siê teraz i powiód³ po

ca³ym zgromadzeniu zimnym spojrzeniem. – Lecz jeœli ktokolwiek

background image

93

go  zabije,  jego  los  bêdzie… –  zdawa³  siê  szukaæ  odpowiedniego

porównania – …bêdzie tak okrutny, ¿e ów cz³owiek pozazdroœci sta-

remu Dungy’emu.

Od strony obdartego t³umu da³y siê s³yszeæ pomrukiwania, ¿e s¹

gorsze rzeczy ni¿ nakrywanie do wieczerzy i idiotyczne tañce, ale ci

zgromadzeni przy stole, z których paru zasiadywa³o przy nim jesz-

cze wtedy, gdy Dungy by³ ich szefem, zmarszczy³o z pow¹tpiewa-

niem brwi, jakby zastanawiaj¹c siê, czy schwytanie owego cz³owie-

ka jest warte ryzyka.

– Nasze sprawy miêdzynarodowe – ci¹gn¹³ Romany – maj¹ siê do-

brze i za jakiœ miesi¹c powinny nast¹piæ niezwykle istotne zmiany, jeœli

wszystko bêdzie nadal przebiega³o pomyœlnie. – Pozwoli³ sobie na krót-

kotrwa³y uœmiech. – Gdybym nie wiedzia³, ¿e zostanie to uznane za œmia³¹

hiperbolê, to zauwa¿y³bym, i¿ ten parlament, obecnie podziemny, byæ

mo¿e jeszcze przed nastaniem zimy bêdzie rz¹dzi³ wysp¹.

Nagle w grupie kul¹cych siê w cieniu nêdzarzy wybuch³ szalony

œmiech, po czym jakaœ istota, bêd¹ca niew¹tpliwie bardzo starym

cz³owiekiem, wskoczy³a ze zwinnoœci¹ owada w kr¹g œwiat³a. Twarz

tego osobnika musia³a odnieœæ dawno temu jakieœ straszliwe obra¿e-

nia, gdy¿ by³a pozbawiona oka, nosa i po³owy szczêki, a podarte

odzienie by³o tak obwis³e i postrzêpione, ¿e zdawa³o siê kryæ w so-

bie pustkê zamiast cia³a.

– Niewiele pozosta³o – sapn¹³, staraj¹c siê zapanowaæ nad œmie-

chem, który nim skrêca³ – niewiele ze mnie pozosta³o, hi hi, ale wy-

starczaj¹co du¿o, by powiedzieæ ci, ty – zarozumia³y g³upcze! – co

mo¿esz zrobiæ ze swoj¹ hiperbol¹, olo! – g³oœne bekniêcie niemal

zwali³o go z nóg, wywo³uj¹c salwꠜmiechu.

Doktor Romany przygl¹da³ siê gniewnie nêdznemu intruzowi.

– Nie mo¿esz uwolniæ tego nieszczêœnika od jego mêki, Horrabi-

nie? – spyta³ cicho.

– Ty nie mo¿esz, boœ tego nie zrobi³! – zaskrzecza³ wiekowy

cz³owiek.

– Za twym pozwoleniem, sir – rzek³ Horrabin – zaraz ka¿ê go

wyprowadziæ. On tu jest od zawsze, a ¿ebracy po stronie Surrey na-

zywaj¹ go swoim Szczêœliwym Trafem. Rzadko siê odzywa, a kiedy

ju¿ mówi, nie ma w tym wiêcej sensu ni¿ w gadaninie papugi.

– A zatem uczyñ to – powiedzia³ poirytowany Romany.

Horrabin skin¹³ g³ow¹, a wtedy jeden z tych, którzy siꠜmiali,

podszed³ do Szczêœliwego Trafu z Surrey i podniós³ go, wyraŸnie

zdumiony lekkoœci¹ starego cz³owieka.

background image

94

Starzec, gdy go pospiesznie wynoszono, odwróci³ siê i mrugn¹³

swoim jedynym okiem do doktora Romany.

– Do zobaczenia w innych okolicznoœciach – rzuci³ teatralnym

szeptem, po czym znów opanowa³ go szalony œmiech, który zmienia³

siê w coraz cichsze, niesamowite echo, gdy nios¹cy oddala³ siê po-

spiesznie w g³¹b jednego z tuneli.

– Ciekawych goœci zapraszasz na wieczerzꠖ stwierdzi³ Roma-

ny, wci¹¿ z³y, nak³adaj¹c z powrotem sprê¿ynowane buty.

Klown wzruszy³ ramionami – co przy wywatowanych ramionach

wygl¹da³o groteskowo.

– Nikt nigdy nie zosta³ zawrócony sprzed siedziby Horrabina –

powiedzia³. – Niektórym nie wolno nigdy st¹d wychodziæ, a jeœli ju¿,

to tylko drog¹ wodn¹, ale wszyscy s¹ mile widziani. Ju¿ idziesz? I to

przed wieczerz¹?

– Tak. I wyjdê schodami, jeœli ci to nie przeszkadza. Mam mnó-

stwo rzeczy do zrobienia – muszê skontaktowaæ siê z policj¹, by i jej

zaoferowaæ du¿¹ nagrodê za z³apanie tego cz³owieka. Poza tym nigdy

nie przepada³em za… t¹ odmian¹ wieprzowiny, któr¹ tu serwujesz.

Na obliczu klowna pojawi³ siê jakby cieñ ostrze¿enia; Romany

uœmiechn¹³ siê, nastêpnie zsun¹³ siê z powrotem na pod³ogê, krzy-

wi¹c siê nieznacznie, gdy jego dziwaczne buty zetknê³y siê z kamie-

niem, którym by³a wy³o¿ona. Dungy pospieszy³ z jego peleryn¹, któ-

r¹ Romany rozwin¹³ i za³o¿y³. Nim oddali³ siê jednym z tuneli, od-

wróci³  siê  do  zgromadzonych  i przesun¹³  wzrokiem  po  dziwnie

milcz¹cym towarzystwie; obj¹³ spojrzeniem nawet zawieszonych wy-

soko ¿ebraczych lordów i zauwa¿y³, ¿e wszystkie oczy zwrócone s¹

na niego.

– ZnajdŸcie mi tego Amerykanina – powiedzia³ cicho. – Zapo-

mnijcie na razie o Joe Psiej Twarzy. PrzyprowadŸcie mi Amerykani-

na, i to ¿ywego.

Niskie s³oñce za plecami Doyle’a oœwietla³o kopu³ê katedry œw.

Paw³a, gdy wlók³ siê z powrotem do Billingsgate. Dziêki szklance

piwa, któr¹ kupi³ sobie dziesiêæ minut wczeœniej, pozby³ siê nieprzy-

jemnego smaku z ust i dokuczliwego niepokoju.

Choæ ulica nie by³a tak zat³oczona jak rankiem, wci¹¿ panowa³ na

niej spory ruch: dzieci kopa³y pi³kê, czasem przeje¿d¿a³ ze stukotem

jakiœ powóz, przechodnie zaœ musieli obchodziæ wóz, z którego ro-

botnicy zdejmowali beczki. Doyle przygl¹da³ siê mijanym ludziom.

background image

95

Po kilku minutach dostrzeg³ id¹cego naprzeciwko jakiegoœ cz³o-

wieka, który pogwizdywa³, i nim nieznajomy zd¹¿y³ przejœæ obok,

Doyle spyta³ go, trochê niepewnie, gdy¿ by³a to ju¿ czwarta osoba,

do której siê zwraca³:

– Proszê mi wybaczyæ, sir, ale czy móg³by mi pan powiedzieæ,

gdzie Horrabin wystawia dziœ swojego Puncha?

Mê¿czyzna przyjrza³ siê Doyle’owi od stóp do g³ów i potrz¹sn¹³

zdumiony g³ow¹.

– A¿ tak Ÿle? No có¿, przyjacielu, nigdy nie widzia³em, by dawa³

to przedstawienie w nocy, ale ka¿dy ¿ebrak bêdzie chyba móg³ ciê

do niego zaprowadziæ. Oczywiœcie, nie krêci siê ich zbyt wielu w nie-

dzielny wieczór, ale chyba widzia³em jednego czy dwu w okolicy

Billingsgate.

– Dziêkujê.

Bandyci, którym przewodzi Horrabin – wspomnia³ s³owa Benia-

mina, przyspieszaj¹c kroku. – Z drugiej jednak strony, jak powie-

dzia³ klown, nawet funt dziennie, jeœli bêdê sk³onny do poœwiêceñ.

Jakich poœwiêceñ, jestem ciekaw? Pomyœla³ o swojej rozmowie z wy-

dawc¹ Morning Post i postanowi³ nie zaprz¹taæ sobie tym g³owy.

Pod œcian¹, przy naro¿niku koœcio³a St.Mary-at-Hill siedzia³ stary

cz³owiek, i gdy Doyle zbli¿y³ siê do niego, zobaczy³ tabliczkê za-

wieszon¹ na jego piersi: „niegdyœ sprawny ¿eglarz, jestem obecnie

wykluczony z zawodu przez œlepotê. Muszê sprzedawaæ cukierki

miêtowe, by utrzymaæ ¿onê i chore dziecko. Chrzeœcijanie, oka¿cie

szczodroœæ”. Trzyma³ tackê z brudnymi, jak siê zdawa³o, cukierka-

mi, i gdy Doyle zwolni³ kroku, wysun¹³ j¹ przed siebie. Gdyby Doyle

siê nie zatrzyma³, uderzy³by w ni¹ i rozsypa³ jej zawartoœæ na trotuar.

Stary cz³owiek sprawia³ wra¿enie zawiedzionego. Doyle, rozgl¹-

daj¹c siê wko³o, poj¹³ dlaczego; w ten wczesny wieczór spacerowa-

³o sporo zamo¿nych ludzi, którzy byliby bez w¹tpienia poruszeni

widokiem s³odyczy starego cz³owieka, rozsypanych na trotuarze.

– Kupisz pan kilka doskona³ych cukierków od œlepego? – zajê-

cza³, przewracaj¹c oczami skierowanymi ku niebu.

– Nie, dziêkujꠖ odpar³ Doyle. – Muszê znaleŸæ Horrabina. Hor-

rabina – powtórzy³, gdy ¿ebrak przekrzywi³ g³owê, a na jego twarzy

pojawi³ siê wyraz niek³amanego zainteresowania. – Wydaje mi siê,

¿e to jakiœ przywódca ¿ebraków.

– Mam miêtówki do sprzedania – zauwa¿y³ œlepiec. – Nie mogê

o nich zapomnieæ i zacz¹æ przypominaæ sobie ludzi, nie dostaj¹c za

stracony czas ani grosza.

background image

96

Doyle zacisn¹³ usta, ale po³o¿y³ na d³oni ¿ebraka pensa. Nadcho-

dzi³a noc, a on rozpaczliwie potrzebowa³ miejsca do spania.

– Horrabin? – powtórzy³ ¿ebrak ciszej. – Ach, znam go. A ¿e jest

niedziela wieczorem, bêdzie w parlamencie.

– W parlamencie? Co masz na myœli?

– Móg³bym zaprowadziæ tam pana i pokazaæ, sir, ale to by zna-

czy³o dla mnie stratê co najmniej szylinga.

– Szylinga? – spyta³ zrozpaczony Doyle. – Mam tylko dziesiêæ

pensów!

¯ebrak wyci¹gn¹³ b³yskawicznie rêkê.

– Bêdzie mi pan winien dwa pensy, sir.

Doyle zawaha³ siê.

– Czy da mi jedzenie i miejsce do spania?

– Ale¿ tak, nikt nigdy nie jest odsy³any sprzed siedziby Horrabina.

Dr¿¹ca rêka wci¹¿ by³a wyci¹gniêta, wiêc Doyle westchn¹³, po-

grzeba³ w kieszeni i po³o¿y³ ostro¿nie szeœcio- i czteropensówkê na

d³oni starego cz³owieka.

– Ee… prowadŸ.

¯ebrak zgarn¹³ pieni¹dze i cukierki do kieszeni, tackê wepchn¹³

pod p³aszcz, nastêpnie podniós³ z trotuaru kij, który le¿a³ obok, i wsta³,

wspieraj¹c siê na nim.

– No to chodŸmy – powiedzia³ i ruszy³ ¿wawo na zachód, w stro-

nê, sk¹d dopiero co nadszed³ Doyle. Macha³ przed sob¹ kijem nie-

mal nonszalancko. Doyle musia³ wyci¹gaæ nogi, by za nim nad¹¿yæ.

Cierpi¹c z g³odu na zawroty g³owy, gdy¿ przez wizytê w redakcji

Morning Post przepad³ mu obiad sk³adaj¹cy siê z zupy i tartych kar-

tofli, Doyle mru¿y³ pod wp³ywem blasku s³oñca oczy i koncentrowa³

siê na tym, by dotrzymaæ kroku ¿ebrakowi, wiêc choæ dociera³ do

niego jak przez mg³ê g³oœny stukot, nie zauwa¿y³ pod¹¿aj¹cej za nim

osoby, dopóki znajoma d³oñ nie chwyci³a go za nogawkê spodni.

Straci³ równowagê i upad³ na trotuar, uderzaj¹c siê boleœnie w d³o-

nie i kolana, na których wyl¹dowa³.

Odwróci³ gniewnie g³owê i stwierdzi³, ¿e patrzy w brodate obli-

cze Skate’a Beniamina. Wózek beznogiego cz³owieka zatrzyma³ siê

gwa³townie w miejscu, naje¿d¿aj¹c na kostkê Doyle’a.

– Do diab³a – warkn¹³ Doyle – puœæ mnie. Nie ¿ebrzê i muszê iœæ

za tym…

– Nie z Horrabinem, cz³owieku – w cichym g³osie pobrzmiewa³a

szczera proœba. – Nie jesteœ doœæ z³y, by zadawaæ siê z t¹ kompani¹.

ChodŸ ze…

background image

97

Stary ¿ebrak odwróci³ siê i zbli¿a³ siê teraz pospiesznie, patrz¹c

na Skate’a tak pewnym wzrokiem, ¿e Doyle po niewczasie uœwiado-

mi³ sobie, ¿e tylko udawa³ œlepotê.

– Po  co  siê  wtr¹casz,  Beniaminie? –  sykn¹³  stary  cz³owiek. –

Kapitan Jack musi ju¿ przeprowadzaæ nowy zaci¹g?

– Daj sobie spokój, Bugs – odpar³ Skate. – To nie twój goœæ. Masz

tu znaleŸne, z ³aski Jacka Kopenhagi.

Wydoby³ z kieszeni kamizelki dwie szeœciopensówki i rzuci³ je.

Bugs chwyci³ obie monety w powietrzu jedn¹ d³oni¹.

– Bardzo dobrze – powiedzia³, chowaj¹c pieni¹dze wœród miêtó-

wek. – Jak tak, to mo¿esz wtr¹caæ siê ilekroæ zechcesz.

Rozeœmia³ siê skrzekliwie i ruszy³ z powrotem w stronê Billings-

gate. Gdy oddali³ siê na jakieœ trzydzieœci metrów, zacz¹³ stukaæ przed

sob¹ swoim kijem. Doyle wsta³, opieraj¹c siê ostro¿nie na obola³ej

kostce.

– Lepiej mi powiedz, zanim zniknie, czy ten Jack Kopenhaga da

mi jedzenie i ³ó¿ko.

– Tak, i to o wiele wiêcej jednego i drugiego ni¿ Horrabin. Bo¿e,

ale z ciebie niezdara, co? Têdy, pospiesz siê.

Jadalnia domu ¿ebraków przy Pye Street mia³a kszta³t prostok¹ta

i osiem wielkich okien. Ka¿de z nich stanowi³o szachownicê z kwa-

dratów nierównego szk³a, po³¹czonych o³owianymi szprosami i osa-

dzonych w równych odstêpach na d³u¿szej œcianie od strony ulicy.

Latarnia przed wejœciem rzuca³a kilka promyków, które wpada³y przez

ma³e szybki, ale g³ównym Ÿród³em œwiat³a by³y jasne lampy oliwne

zwisaj¹ce z sufitu na ³añcuchach, a tak¿e œwieczniki, ustawione po

dwa, na koñcach ka¿dego z d³ugich oœmiu sto³ów. W¹ski, wschodni

kraniec sali wznosi³ siê ponad metr nad poziomem pod³ogi i by³ do-

stêpny dziêki prowadz¹cym doñ czterem stopniom; po ich obu stro-

nach, do samej œciany, bieg³y drewniane balustrady, co upodabnia³o

pomieszczenie do pok³adu statku, ze wzniesionym podestem jako

forkasztelem.

¯ebracy zgromadzeni przy d³ugich drewnianych sto³ach odziani

byli w stroje stanowi¹ce parodiê ówczesnej odzie¿y: widaæ by³o ele-

ganckie surduty z bia³ymi rêkawiczkami, po³atane, lecz nieskazitel-

nie czyste; typowy strój upad³ego d¿entelmena, czyli ¿ebraka, który

wzbudza³ litoœæ dowodz¹c, czêsto zgodnie z prawd¹, ¿e jest dobrze

urodzonym panem, którego do ruiny przywiod³y finansowe tarapaty

7 – Wrota Anubisa

background image

98

lub alkohol. By³y tam te¿ niebieskie bluzy i spodnie, paski z postron-

ków i czarne, brezentowe kapelusze, nosz¹ce nazwê jakiegoœ statku

wyszyt¹ sp³owia³ymi, z³otymi niæmi, strój marynarzy rozbitków, któ-

rzy przyprawiali sw¹ mowê ¿eglarskimi terminami zaczerpniêtymi

z tanecznych przedstawieñ czy ballad. Widaæ te¿ by³o turbany, kol-

czyki i sanda³y biednych Hindusów; poczernia³e twarze górników,

którzy nabawili siê kalectwa w podziemnych katastrofach; no i oczy-

wiœcie anonimowe, postrzêpione szmaty typowych ¿ebraków bez

specjalizacji. Doyle, zajmuj¹c miejsce przy koñcu jednej z ³aw, za-

uwa¿y³ nawet kilku osobników ubranych, podobnie jak on, w strój

straganiarza.

Jednak¿e postaci¹ sprawiaj¹c¹ najwiêksze wra¿enie by³ wysoki

mê¿czyzna o w³osach i w¹sach barwy piasku, siedz¹cy w leniwej

pozie na fotelu z wysokim oparciem, ustawionym na podeœcie, który

teraz wsta³ i opar³ siê o reling, wodz¹c wzrokiem po towarzystwie

siedz¹cym przy sto³ach. Mia³ na sobie ekstrawagancki zielony saty-

nowy surdut z cienkimi koronkami wokó³ rêkawów i pod szyj¹, ob-

cis³e satynowe spodnie do kolan i bia³e jedwabne skarpety, a na no-

gach ma³e buty, które bez z³otych klamer wygl¹da³yby jak baletki.

Bez³adny gwar rozmów ucich³, gdy tylko wsta³ ze swego miejsca.

– To sam Jack Kopenhaga – szepn¹³ z dum¹ Skate, który przy-

stan¹³ swym wózkiem obok Doyle’a. – Kapitan ¿ebraków z Pye Street.

Doyle przytakn¹³ machinalnie, gdy¿ jego uwagê przyci¹gn¹³ na-

gle zapach pieczonego indyka, unosz¹cy siê w ciep³ym powietrzu.

– Dobry wieczór, przyjaciele – powita³ zebranych kapitan. Obra-

ca³ w d³oni kielich do wina na d³ugiej nó¿ce.

– Wieczór, kapitanie – odpar³a chórem kompania.

Wci¹¿ spogl¹daj¹c wzd³u¿ sali jadalnej wysun¹³ na bok d³oñ z kie-

lichem, a natychmiast pospieszy³ ch³opiec w szkar³atnym p³aszczu

i wysokich butach, po czym nala³ mu z karafki czerwonego wina.

Kapitan skosztowa³ i kiwn¹³ g³ow¹.

– Wytrawny medoc i pieczona wo³owina – zaordynowa³, gdy ch³o-

piec oddali³ siê. – A przy ptactwie wyczerpiemy pewnie zapasy s³od-

kiego wina, które nadesz³o w zesz³ym tygodniu.

Kompania wyrazi³a g³oœno swe zadowolenie, Doyle równie ener-

gicznie jak pozostali.

– Raporty, kary i przyjêcia nowych cz³onków odbêd¹ siê po wie-

czerzy.

To obwieszczenie tak¿e zosta³o zaakceptowane przez ¿ebraków i gdy

tylko kapitan usiad³ przy swoim stole, drzwi od kuchni otworzy³y siê

background image

99

na oœcie¿ i do sali wkroczy³o dziewiêciu ludzi, trzymaj¹cych tace z pie-

czonymi indykami. Ka¿dy stó³ dosta³ po jednym, a cz³owiek siedz¹cy

u ich szczytu otrzyma³ d³ugi nó¿ i widelec do krojenia. Doyle akurat

siedzia³ na koñcu i dziêki wprawie nabytej podczas Bo¿ego Narodze-

nia czy Œwiêta Dziêkczynienia da³ sobie doskonale radê. Kiedy ju¿

powrzuca³ kawa³ki miêsa na podstawione talerze, nie wy³¹czaj¹c tego,

który spod sto³u wyci¹gn¹³ Skate, na³o¿y³ trochê tak¿e i sobie, po czym

zabra³ siê z zapa³em do jedzenia, popijaj¹c kêsy sporymi ³ykami ch³o-

dzonego wina, które roznosi³a niezmordowanie ma³a armia ch³opców,

dolewaj¹c ka¿demu, kto choæby do po³owy opró¿ni³ swój kielich. Po

indyku przysz³a kolej na pieczon¹ wo³owinê, przysma¿on¹ i miêkk¹

z wierzchu, w œrodku zaœ krwisto surow¹, a tak¿e na gor¹ce bu³eczki

z mas³em w nieograniczonych, zdawa³oby siê, iloœciach. No i butelki,

butelki, pe³ne wspaniale wytrawnego i mocnego bordo. Na deser po-

dano gor¹cy budyñ œliwkowy i krem.

Gdy uprz¹tniêto talerze, a biesiadnicy rozparli siê wygodnie, na-

bijaj¹c ku zazdroœci Doyle’a gliniane fajki i odpalaj¹c je z wpraw¹

od œwiec na stole, Jack Kopenhaga podci¹gn¹³ swój fotel ku krawê-

dzi podestu i zaklaska³ w d³onie, by zwróciæ na siebie uwagê.

– A teraz sprawy bie¿¹ce – stwierdzi³. – Gdzie jest Fairchild?

Drzwi prowadz¹ce na ulicê otworzy³y siê i do œrodka wszed³ po-

spiesznie m³ody mê¿czyzna. Doyle s¹dzi³ przez chwilê, ¿e to w³a-

œnie Fairchild, lecz przy jednym z dalszych sto³ów podniós³ siê po-

nury, nie ogolony cz³owiek i powiedzia³: „Tutaj, sir”. Ch³opiec, któ-

ry dopiero co wszed³, zdj¹³ apaszkê z szyi, po czym przemierzy³ salê

i usiad³ na schodach prowadz¹cych na podwy¿szenie.

Kapitan skin¹³ mu g³ow¹, a potem znów spojrza³ na Fairchilda,

który miêtosi³ nerwowo star¹ czapkê w d³oniach.

– Widziano, jak chowa³eœ dziœ rano w rynnie piêæ szylingów,

Fairchild.

Fairchild spuœci³ g³owê, ale nadal patrzy³ spod krzaczastych brwi

na Jacka Kopenhagê.

– Kto widzia³, sir?

– Mniejsza o to. Czy zaprzeczasz, ¿eœ je schowa³?

Mê¿czyzna zastanawia³ siê przez chwilê.

– Hm… nie, sir – odpar³ w koñcu. – Tylko ¿e ja… nie chowa³em

ich przed Marko, pojmujesz, panie, ale by³y tam te dzieciaki, które

mi dokucza³y, wiêc ba³em siê, ¿e mnie okradn¹.

– Wiêc dlaczego powiedzia³eœ Marko, gdy zjawi³ siê o pierwszej

po po³udniu, ¿eœ zarobi³ tylko kilka pensów?

background image

100

– Zapomnia³em – wyjaœni³ Fairchild. – O tych tam szylingach.

M³ody cz³owiek siedz¹cy na schodach wodzi³ badawczym wzro-

kiem po t³umie ¿ebraków, jakby spodziewa³ siê kogoœ dostrzec. Doyle

zastanawia³ siê, kto to jest. Pomimo ma³ych w¹sików wydawa³ siê

m³ody, nie móg³ mieæ jeszcze dwudziestki i Doyle’owi przysz³o do

g³owy, ¿e pierwszy w³aœciciel p³aszcza, który m³odzieniec mia³ na

sobie, nie ¿y³ od co najmniej dwudziestu lat i by³ znacznie potê¿niej-

szym cz³owiekiem.

– Nie jesteœ tu jedynym, który ma sk³onnoœæ do zapominania,

Fairchild – rzek³ ³agodnie kapitan. – Wydaje mi siê, ¿e i ja zgodzi-

³em siê zapomnieæ o dwóch podobnych oskar¿eniach dotycz¹cych

twojej osoby, które zdarzy³y siê w ci¹gu ostatnich kilku miesiêcy.

M³ody cz³owiek zatrzyma³ wzrok na Doyle’u; przygl¹da³ mu siê

w zamyœleniu, a po chwili jakby z niepokojem. Gdy Doyle zacz¹³ siê

ju¿ wierciæ niespokojnie, m³odzieniec spojrza³ w inn¹ stronê.

– Obawiam siꠖ ci¹gn¹³ Jack Kopenhaga – ¿e bêdziemy musieli

zapomnieæ o jeszcze kilku rzeczach: zapomnimy, ¿eœ kiedykolwiek

nale¿a³ do naszej kompanii, a ty ze swej strony wyœwiadczysz mi

przys³ugê, zapominaj¹c drogê do mego domu.

– Ale¿ kapitanie – sapn¹³ Fairchild – ja nie chcia³em, mogê zwró-

ciæ te piêæ szylingów…

– Zatrzymaj je. Bêdziesz ich potrzebowa³. A teraz odejdŸ.

Fairchild wyszed³ tak pospiesznie, ¿e Doyle domyœli³ siê, i¿ ka-

pitan musi dysponowaæ jak¹œ niezwykle szybk¹ i skuteczn¹ meto-

d¹ usuwania ludzi, którzy nie chc¹ opuszczaæ tego miejsca dobro-

wolnie.

– A teraz – rzek³ kapitan, uœmiechaj¹c siꠖ przejdŸmy do przy-

jemniejszych obowi¹zków. Czy ktoœ prosi o przyjêcie do kompanii?

Skate wyci¹gn¹³ rêkê tak wysoko jak tylko móg³, to znaczy nie

wy¿ej ni¿ œwiece, i zamacha³ ni¹.

– Ja przyprowadzi³em jednego, kapitanie – zagrzmia³, a jego g³ê-

boki, wibruj¹cy g³os zrekompensowa³ mizerny gest d³oni¹.

Kapitan spojrza³ zaciekawiony w stronê sto³u, przy którym sie-

dzieli.

– Niechaj powstanie.

Doyle podniós³ siê i zwróci³ w stronê Jacka.

– No co¿, Skate, wygl¹da raczej ¿a³oœnie. Jak siê zwiesz?

– Brendan Doyle, sir.

Kiedy Doyle zdo³a³ wypowiedzieæ dwie pierwsze sylaby swego

imienia i nazwiska, m³ody cz³owiek, który mu siê przypatrywa³, od-

background image

101

wróci³ siê gwa³townie, wskoczy³ zgrabnie na podest i wyszepta³ coœ

gor¹czkowo do kapitana.

Kapitan Jack pochyli³ siê na bok i przekrzywi³ g³owê, a po chwili

wyprostowa³ siê i zacz¹³ patrzeæ na Doyle’a z pewnym niedowierzaniem;

nastêpnie wypowiedzia³ do ch³opca szeptem kilka s³ów, których, cho-

cia¿ nie by³o s³ychaæ, z pewnoœci¹ musia³y oznacza栖 „Jesteœ pewien”?

M³ody cz³owiek skin¹³ energicznie g³ow¹ i doda³ coœ od siebie.

Doyle przygl¹da³ siê tej wymianie zdañ z rosn¹cym przera¿eniem,

zastanawiaj¹c siê, czy ten w¹saty m³odzieniec nie pracuje czasem

dla ³ysego szefa Cyganów. Zerkn¹³ na drzwi wejœciowe i zauwa¿y³,

¿e s¹ uchylone. Jeœli spróbuj¹ mnie pochwyciæ, pomyœla³, to dopad-

nê drzwi, nim ci ch³opcy zd¹¿¹ zerwaæ siê od sto³ów.

Kapitan wzruszy³ ramionami i zwróci³ siê do coraz bardziej za-

ciekawionych biesiadników.

– M³ody Jacky mówi mi, ¿e nasz nowy przyjaciel, Brendan Doy-

le, przyby³ w³aœnie z Bristolu, gdzie dawa³ sobie œwietnie radê, uda-

j¹c nierozgarniêtego i g³uchoniemego. Wystêpuj¹c pod imieniem, ee,

Toma Niemoty, zaskarbia³ sobie przez ostatnie piêæ lat sympatiê tam-

tejszych braci, ale by³ zmuszony opuœciæ to miasto, gdy¿ – jak to

by³o, Jacky? Ach, przypominam sobie – zobaczy³ przyjaciela wy-

chodz¹cego z burdelu, a dziewczyna, u której ten goœæ by³, wychyla-

³a siê z górnego okna trzymaj¹c… porcelanowy nocnik, który za-

mierza³a spuœciæ biedakowi na g³owê, kiedy ten mia³ przejœæ pod

jej oknem, co w³aœnie zamierza³ uczyniæ. Wydaje siê, ¿e posz³o o za-

p³atê. Dziewczyna uwa¿a³a, ¿e zosta³a oszukana. W ka¿dym razie

Doyle, stoj¹cy po drugiej stronie ulicy, zawo³a³ do swojego druha:

„Uwa¿aj! Cofnij siê, mój przyjacielu, dziewczyna chce ci rozwaliæ

mózg”! No có¿, ¿ycie przyjaciela zosta³o ocalone, ale ka¿dy na tej

ulicy us³ysza³ g³os Doyle’a i niebawem wszyscy ju¿ wiedzieli, ¿e

potrafi mówiæ tak jak ka¿dy z nich, no i musia³ opuœciæ miasto.

¯ebracy siedz¹cy obok Doyle’a zaczêli go wychwalaæ jako rów-

nego goœcia, Skate zaœ stwierdzi³:

– Powinieneœ by³ opowiedzieæ mi swoj¹ historiê dzisiejszego ran-

ka, przyjacielu.

Doyle, ukrywaj¹c swoje zaskoczenie i podejrzliwoœæ, otworzy³

usta,  by  odpowiedzieæ  Skate’owi,  lecz  kapitan  podniós³  d³oñ  tak

gwa³townie i w³adczo, ¿e znów siê na niego zwróci³y wszystkie oczy,

i Doyle nie zd¹¿y³ przemówiæ.

– Jacky dowodzi te¿, ¿e skoro Doyle ma nadziejê kontynuowaæ

¿ebraczy fach tutaj, w Londynie, i skoro tak dobrze mu sz³o, gdy nie

background image

102

odzywa³ siê s³owem, po czym musia³ udaæ siê na wygnanie, gdy po

raz pierwszy przemówi³, to powinien znów powróciæ do dawnego

obyczaju porozumiewania siê jedynie gestami. Potrzebujesz prakty-

ki, by ponownie staæ siê Tomem Niemot¹, panie Doyle. Czy¿ nie

mam racji?

Wszyscy odwrócili siê w stronê Doyle’a, który zauwa¿y³, ¿e jed-

na z powiek kapitana drgnê³a nieznacznie. Chodzi o to, ¿eby ukryæ

moj¹ wymowꠖ uœwiadomi³ sobie Doyle. – Ale dlaczego? I sk¹d

ten ch³opak wie, ¿e mam taki a nie inny akcent? Uœmiechn¹³ siê nie-

pewnie i przytakn¹³.

– Jesteœ m¹drym cz³owiekiem, Tomie Niemoto – stwierdzi³ Jack

Kopenhaga. – Jacky zdradzi³ mi te¿, ¿e byliœcie kiedyœ w Bristolu

wielkimi przyjació³mi, pozwolê mu wiêc pozbawiæ nas na jakiœ czas

twego towarzystwa, tak by móg³ ci objaœniæ nasze obyczaje. A ja

tymczasem rozwa¿ê pozosta³e kandydatury. Nastêpny, powstaæ!

Gdy przy s¹siednim stole zacz¹³ siê podnosiæ jakiœ starzec o zam-

glonym wzroku, Jacky zeskoczy³ z podestu i ruszy³ szybko w stronê

Doyle’a. Po³y zbyt du¿ego p³aszcza okrywaj¹cego chud¹ postaæ trze-

pota³y jak skrzyd³a ptaka. Wci¹¿ niespokojny, Doyle zerkn¹³ na drzwi.

– Brendan – powiedzia³ Jacky. – Nareszcie. Wiesz, ¿e zwykle nie

¿ywiê d³ugo urazy i domyœlam siê, ¿e dziewczyna po tygodniu rzuci-

³a ciê dla kogoœ innego.

Skate zachichota³ gard³owo, a Jacky mrugn¹³ i wymamrota³ coœ,

co mog³oby znaczy栄zaufaj mi”.

Doyle odprê¿y³ siê. Trzeba komuœ ufaæ, myœla³, a ci ludzie przy-

najmniej doceniaj¹ niez³e bordo. Skin¹³ g³ow¹ i pozwoli³ siê odpro-

wadziæ.

Fairchild zamkn¹³ cicho drzwi, a potem sta³ na ulicy przed jad³o-

dajn¹, nie mog¹c poradziæ sobie z myœlami. Robi³o siê coraz ch³od-

niej, a na niebie gas³o ostatnie, szare œwiat³o dnia. Zmarszczy³ brwi –

po chwili ucieszy³ siê na wspomnienie piêciu szylingów ukrytych

w rynnie, gdy¿ pieni¹dze te mia³y mu zapewniæ kilka dni bezczynno-

œci urozmaiconej piwem, pasztetem i krêglami. Ale – znów zmarsz-

czy³ czo³o, zak³opotany zarówno abstrakcyjnoœci¹ jak i posêpnoœci¹

tej myœli – nadejd¹ przecie¿ dni, gdy nie bêdzie ju¿ piêciu szylin-

gów. Co pocznie wtedy? Móg³by spytaæ kapitana, co robi慠Nie,

racja, przecie¿ kapitan dopiero co go wyrzuci³ i dlatego w³aœnie on,

Fairchild, musi myœleæ o tym, co robiæ.

background image

103

Popiskiwa³ cicho, pod¹¿aj¹c czym prêdzej Pye Street. Sam ude-

rzy³ siê kilkakrotnie d³oni¹ po twarzy, by zmusiæ g³owê do intensyw-

nego myœlenia.

– Wiedzia³eœ, ¿e mówiê obcym akcentem – Doyle otuli³ siê szczel-

niej p³aszczem, gdy¿ w ma³ym pokoju, pomimo roz¿arzonych wêgli

w kominku, panowa³ ch³ód.

– Oczywiœcie – odpar³ Jacky, dorzucaj¹c kloce drewna do pale-

niska i uk³adaj¹c je odpowiednio. – Powiedzia³em kapitanowi, ¿e nie

wolno ci siê odzywaæ, a on wymyœli³ na poczekaniu tê historyjkê.

Zamknij okna, dobrze? A potem usi¹dŸ.

Doyle pchn¹³ okiennice, po czym opuœci³ haczyk.

– Wiêc sk¹d wiedzia³eœ? I dlaczego ludzie nie powinni s³yszeæ

mojego g³osu?

Po obu stronach ma³ego sto³u sta³y krzes³a i Doyle zaj¹³ to bli¿sze

drzwi.

Rozpaliwszy ogieñ na dobre, Jacky podniós³ siê i podszed³ do kre-

densu.

– Zdradzê ci to, jak tylko odpowiesz na kilka pytañ.

Doyle zmarszczy³ niezadowolony brwi, s³ysz¹c ten rozkazuj¹cy

ton u dzieciaka, który by³ m³odszy od wiêkszoœci jego studentów,

a owo  niezadowolenie  tylko  nieznacznie  z³agodzi³  widok  butelki

zdjêtej przez m³odego cz³owieka z pó³ki.

Z do³u dobieg³y przyt³umione oklaski i gwizdy, ale ¿aden z nich

nie zwróci³ na to uwagi.

Jacky usiad³ i nalewaj¹c jednoczeœnie brandy do dwóch kielisz-

ków obrzuci³ Doyle’a spojrzeniem, w którym kry³a siê zarówno cie-

kawoœæ, jak i surowoœæ.

– Dziêki – powiedzia³ Doyle, bior¹c do rêki trunek i ko³ysz¹c nim

pod nosem. Pachnia³ jak ¿aden dotychczas. – Waszym ludziom nie-

Ÿle siê powodzi – przyzna³ z zazdroœci¹.

Jacky wzruszy³ w¹skimi ramionami.

– ¯ebranina to fach jak ka¿dy inny – stwierdzi³ z lekk¹ niecier-

pliwoœci¹ – a Jack Kopenhaga potrafi go zorganizowaæ najlepiej. –

£ykn¹³ ze swojego kieliszka. – Powiedz mi teraz prawdê, Doyle – co

takiego zrobi³eœ, ¿e doktor Romany tak bardzo chce ciê schwytaæ.

Doyle zamruga³.

– Kto to jest doktor Romany?

– Szef najpotê¿niejszej bandy cygañskiej w Anglii.

background image

104

Doyle poczu³ na karku dotyk niewidzialnych palców.

– Wysoki, ³ysy, starszy goœæ? Nosi sprê¿ynowane buty?

– Ten sam. Na jego polecenie ka¿dy ¿ebrak i z³odziej z wylêgar-

ni Horrabina ma szuka慠cz³owieka odpowiadaj¹cego twojemu ry-

sopisowi, o obcym, prawdopodobnie amerykañskim akcencie. I ofe-

ruje wielk¹ nagrodê za schwytanie twojej osoby.

– Horrabin? Ten klown? Mój Bo¿e, spotka³em go dziœ rano, kie-

dy ogl¹da³em ten jego przeklêty spektakl z kukie³kami. Nie wyda-

wa³o siê, ¿eby…

– Dopiero tego wieczoru doktor Romany nakaza³ wszystkim, by

ciê szukali. Horrabin wspomnia³, ¿e widzia³ ciê w Billingsgate.

Doyle zawaha³ siê, próbuj¹c rozwa¿yæ wszystkie za i przeciw.

Gdyby by³ mo¿liwy rozejm, nie mia³by nic przeciwko temu, by po-

rozmawiaæ z doktorem Romany, gdy¿ cz³owiek ten najwidoczniej

zna³ – jakimœ cudem – godziny i miejsca, w jakich ujawnia³y siê szcze-

liny; a Doyle wci¹¿ mia³ przytwierdzony do ramienia mobilny ha-

czyk. Gdyby móg³ poznaæ lokalizacjê szczeliny i stan¹æ w obrêbie

jej pola, gdy bêdzie siê zamyka³a, to wy³oni³by siê ponownie na tam-

tej posesji w Londynie roku 1983. Zala³a go fala têsknoty, gdy po-

myœla³ o Kalifornii, Fullertonie, biografii Ashblessa… Z drugiej zaœ

strony, ten doktor Romany nie sprawia³ wra¿enia cz³owieka chêtne-

go do pomocy, nie mówi¹c ju¿ o cygarach i ca³ej reszcie. No i jaki

interes mia³ w tym wszystkim ten ch³opak? Prawdopodobnie chodzi-

³o mu o tê wielk¹ nagrodê.

Doyle musia³ zdradziæ siê spojrzeniem, gdy¿ ch³opak potrz¹sn¹³

ze wstrêtem g³ow¹ i powiedzia³:

– Nie bój siê, nie zamierzam wydaæ ciê temu cz³owiekowi. Nie

wpakowa³bym w ³apy tej kreatury nawet wœciek³ego psa… nawet

gdyby zechcia³ dotrzymaæ s³owa, jeœli chodzi o nagrodê, w co w¹t-

piê. By³aby ni¹ pewnie mo¿liwoœæ poszukania na dnie Tamizy zgu-

bionych monet.

– Przepraszam – powiedzia³ Doyle, ³ykaj¹c brandy. – Ale wszyst-

ko wskazuje na to, ¿e by³eœ obecny na zgromadzeniu tamtych ludzi.

– By³em. Kapitan Jack p³aci mi za to, bym siê krêci³ to tu, to tam,

i sprawdza³, co robi… konkurencja. Horrabin organizuje spotkania

w kanale œciekowym pod Bainbridge Street, a ja jestem tam czêstym

goœciem. Ale przestañ uchylaæ siê od odpowiedzi – dlaczego tak mu

na tobie zale¿y?

– No… – Doyle podniós³ swój kieliszek i wpatrywa³ siê zamy-

œlony w ogieñ na kominku przeœwituj¹cy przez ciemny trunek o bar-

background image

105

wie topazu. – Sam nie jestem pewien, ale wiem, ¿e chce siê czegoœ

ode mnie dowiedzieæ. – Przysz³o mu do g³owy, ¿e zaczyna siê upi-

jaæ. – Chce wiedzie慠jak zjawi³em siê na pewnym polu niedaleko

Kensington.

– No wiêc? Jak siê zjawi³eœ? I dlaczego tak go to obchodzi?

– Powiem ci prawdê, mój ch³opcze. Przenios³em siê tam za spra-

w¹ magii.

– Tak, to musia³o byæ coœ takiego. Lecz jakiej magii? I sk¹d przy-

by³eœ?

Doyle by³ zak³opotany.

– Nie uznasz tego za zbyt niewiarygodne?

– Zdziwi³bym  siê,  gdyby  doktor  Romany  podekscytowa³  siê

czymœ, co nie dotyczy³oby magii. Poza tym nie jestem a¿ tak… nie-

doœwiadczony, by twierdziæ, ¿e magia nie istnieje. – Uœmiechn¹³ siê

z tak¹ gorycz¹, ¿e Doyle zacz¹³ siê zastanawiaæ, czego ten ch³opak

zd¹¿y³ ju¿ doœwiadczyæ. – Jaka magia? – powtórzy³ Jacky.

– Prawdê mówi¹c, nie bardzo wiem. By³em tylko jednym z cz³on-

ków pewnej grupy, a ca³¹ t¹ magiczn¹ mechanik¹ zajmowa³ siê ktoœ

inny. Ale to by³ jakiœ czar czy coœ w tym rodzaju, co pozwoli³o nam

skoczyæ z jednego… miejsca w drugie, bez koniecznoœci przemie-

rzania dziel¹cego je dystansu.

– I tak przeskoczy³eœ a¿ z Ameryki?

Dlaczegó¿ by nie, pomyœla³ Doyle i powiedzia³:

– Zgadza siê. A ten doktor Romany musia³ widzieæ, jak pojawili-

œmy siê na tym polu. Myœlê, ¿e obserwowa³ to miejsce, poniewa¿ nie

mo¿na skakaæ sobie st¹d dot¹d, jak siê tylko chce, rozumiesz, trzeba

wyruszaæ i l¹dowaæ w pewnych miejscach, które nasz szef nazywa³

szczelinami. Przypuszczam, ¿e Romany wie, gdzie siê te wszystkie

szczeliny znajduj¹, i musia³ za nami jechaæ, a¿ od tamtego miejsca,

gdy¿ pochwyci³ mnie w chwili, kiedy znajdowa³em siê akurat z dala

od pozosta³ych, a potem zabra³ mnie do jakiegoœ obozu Cyganów.

Doyle ³ykn¹³ trochê brandy, gdy¿ ta relacja znowu wzbudzi³a w nim

lêk przed ³ysym starcem.

– A co sta³o siê z innymi ludŸmi?

– Nie wiem. Chyba zdo³ali wróciæ do szczeliny i skoczyli z po-

wrotem do, hm, Ameryki.

– Po co tu przybyliœcie?

Doyle rozeœmia³ siê.

– To d³uga historia, ale zjawiliœmy siê g³ównie po to, by wys³u-

chaæ wyk³adu.

background image

106

Jacky uniós³ brew.

– Wyk³adu? Co masz na myœli?

– Czy kiedykolwiek s³ysza³eœ o Samuelu Taylorze Coleridge’u?

– Oczywiœcie. Ma wyg³osiæ nastêpnej niedzieli mowê na temat

Miltona w gospodzie pod Koron¹ i Kotwic¹.

Doyle uniós³ brwi. Ten m³ody ¿ebrak zaczyna³ go intrygowaæ.

– S³usznie. No có¿, pomiesza³y mu siê daty i zjawi³ siê tam ze-

sz³ego wieczoru. A ¿e i my siê zjawiliœmy, wyg³osi³ j¹ w³aœnie wczo-

raj. Bardzo interesuj¹cy wyk³ad, w rzeczy samej.

– Ach tak? – Jacky dokoñczy³ swoj¹ brandy i zamyœlony dola³ so-

bie trochê. – A sk¹d twoi ludzie wiedzieli, ¿e pomiesza³y mu siê daty?

Doyle roz³o¿y³ rêce.

– Ten, który to wszystko nadzorowa³, wiedzia³ o tym.

Jacky milcza³ przez chwilê, skrobi¹c siê ostro¿nie pod w¹sem, po

czym uniós³ wzrok i uœmiechn¹³ siê szeroko.

– Czy najêli ciê tylko do pilnowania koni, czy te¿ by³eœ zaintere-

sowany wyk³adem?

Doyle’a kusi³o, ¿eby powiedzieæ temu aroganckiemu ch³opako-

wi, ¿e opublikowa³ biografiê Coleridge’a. Ale stwierdzi³ tylko, tak

wynioœle jak umia³:

– Zabrano mnie, bym wyjaœni³ goœciom, kim by³… to znaczy kim

jest Coleridge, a tak¿e, bym odpowiedzia³ po powrocie na pytania

dotycz¹ce jego osoby.

Jacky rozeœmia³ siê zadowolony.

– A wiêc interesujesz siê wspó³czesn¹ poezj¹! Potrafisz zaskaki-

waæ, Doyle.

Drzwi za plecami Doyle’a otworzy³y siê i wszed³ Jack Kopenha-

ga, sprawiaj¹c w tym ma³ym pokoju wra¿enie jeszcze wy¿szego i po-

tê¿niejszego w barach.

– Dwaj nowi cz³onkowie – powiedzia³, sadowi¹c siê na rogu sto-

³u i podnosz¹c butelkê brandy. – Ca³kiem niez³y podupad³y d¿entel-

men i najlepszy epileptyk, jakiego w ostatnich latach spotka³em –

szkoda, ¿e nie widzieliœcie tego ataku trzêsionki, jaki nam zademon-

strowa³, by daæ próbkê swego stylu. Zdumiewaj¹ce. A jak siê miewa

Tom Niemota?

Doyle skrzywi³ siê.

– Naprawdê muszê siê wcieliæ w tê postaæ?

– Jeœli chcesz tu zostaæ, to musisz. Co to za historia z tym Horra-

binem? Dlaczego ciꠜciga? – Kapitan przechyli³ butelkê i poci¹gn¹³

spory ³yk.

background image

107

Jacky pospieszy³ z wyjaœnieniami.

– Chodzi o zwierzchnika Horrabina, doktora Romany. S¹dzi, ¿e

Tom Niemota zna ró¿ne czarodziejskie sztuczki, ale siê myli, wyzna-

czy³ jednak wielk¹ nagrodê, i teraz ka¿dy kundel ze szczurzego sie-

dliska Horrabina bêdzie szuka³ Brendana Doyle’a. – Zwróci³ siê do

Doyle’a. – Zrozum, cz³owieku, rola Toma Niemoty to dla ciebie  kwe-

stia przetrwania.

Kapitan wybuchn¹³ œmiechem.

– I dziêkuj Bogu, ¿e nie prowadzê interesu tak, jak czyni³ to oj-

ciec Horrabina.

Jacky te¿ siê rozeœmia³, a dostrzegaj¹c pytaj¹cy wzrok Doyle’a,

wyjaœni³:

– Ojciec klowna te¿ by³ przywódc¹ ¿ebraków, tych spod ko-

œcio³a St.Giles, i to takim, który nie uznawa³ fa³szerstwa; jego nie-

widomi ludzie byli naprawdê niewidomi, a kalekie dzieci chodzi³y

o kulach nie dla efektu. Bardzo chwalebne, mo¿na by powiedzieæ,

dopóki siê nie wiedzia³o, ¿e rekrutowa³ zdrowych ludzi, a potem

deformowa³ ich na potrzeby ¿ebraczego fachu. Mia³ gdzieœ pod

Londynem taki „szpital”, gdzie za pomoc¹ ró¿nych metod zmienia³

krzepkich mê¿czyzn, kobiety i dzieci w istoty maj¹ce wzbudzaæ

przera¿enie i litoœæ.

Z twarzy Jacky’ego znikn¹³ uœmiech.

– A zatem jeœli stary Teobaldo Horrabin zdecydowa³by, ¿e powi-

nieneœ byæ Tomem Niemot¹ – stwierdzi³ kapitan – to wyrwa³by ci

jêzyk,  a potem  spróbowa³  uczyniæ  z ciebie  prostaczka,  wal¹c  ciê

w g³owê, albo drêcz¹c dostatecznie d³ugo, by twój umys³ obumar³.

Jak powiedzia³ Jacky, by³ w tym mistrzem. – Znów poci¹gn¹³ z bu-

telki. – Powiadaj¹ nawet, ¿e popracowa³ nad w³asnym synem i ¿e

Horrabin nosi te workowate ubrania i maluje twarz, ¿eby ukryæ de-

formacje, bêd¹ce dzie³em ojca.

Doyle wzdrygn¹³ siê, przypominaj¹c sobie przera¿aj¹ce oblicze

klowna, na które patrzy³ w budzie teatrzyku kukie³kowego.

– A co siê sta³o z pap¹ Horrabina?

Jacky wzruszy³ ramionami.

– To by³o jeszcze przed moimi narodzinami.

– Niektórzy powiadali, ¿e umar³, a wtedy jego synek przej¹³ inte-

res – wyjaœni³ kapitan. – Inni powiadali, ¿e sam zabi³ starego Teo-

baldo, by przej¹æ interes. S³ysza³em nawet, ¿e stary Teobaldo ¿yje

gdzieœ w podziemiach… Choæ nie jestem pewien, czy nie wola³by

byæ martwy. – Uchwyci³ pytaj¹ce spojrzenie Doyle’a. – Och, stary

background image

108

Horrabin by³ bardzo wysoki, wiêc ciasne pomieszczenia, nawet za-

t³oczone korytarze, bardzo go denerwowa³y.

– Coœ jednak stracimy, jeœli zrobimy z niego niemowꠖ stwier-

dzi³ Jacky, przejmuj¹c od kapitana butelkê i nape³niaj¹c oba kielisz-

ki. – On umie czytaæ.

W spojrzeniu, jakim kapitan obrzuci³ Doyle’a, kry³o siê wiêcej

zainteresowania ni¿ kiedykolwiek.

– Potrafisz czytaæ? Zwinnie?

Domyœlaj¹c siê, ¿e chodzi o „p³ynnie”, Doyle przytakn¹³.

– Doskonale! Bêdziesz móg³ mi czytaæ. Literatura jest byæ mo¿e

najwiêksz¹ pasj¹ mego ¿ycia, ale nigdy nie zdo³a³em znaleŸæ jakie-

gokolwiek sensu w tych znaczkach na kartce papieru. Czy znasz ja-

kieœ wiersze? Na pamiêæ?

– Och, pewnie.

– Wyrecytuj nam któryœ.

– Uhm… no dobrze.

Odchrz¹kn¹³, po czm zacz¹³:

Ju¿ na zgon dniu jasnemu bij¹ wszystkie dzwony

Byd³o z ³¹k wolno wraca, rycz¹c, w stronê sio³a,

Do chaty krok kieruje rolnik utrudzony,

Mnie i mrokom zostawia œwiat ca³y dooko³a… *

Kapitan i Jacky s³uchali jak urzeczeni, podczas gdy Doyle wyre-

cytowa³ ca³¹ Elegiê na wiejskim cmentarzu Graya. Kiedy skoñczy³,

kapitan nagrodzi³ go oklaskami, po czym sam przytoczy³ wersy z Sam-

sona si³acza Miltona.

Przysz³a kolej na Jacky’ego.

– Powiedz mi, co s¹dzisz o tym – poprosi³ i wyrecytowa³:

Te krête ulice, têtni¹ce niegdyœ radoœnie

Œwiat³em i winem, teraz echem jeno ¿yj¹

Mych kroków samotnych. Wiatru fale wij¹

Przez izby zakurzone nitkê na swym kroœnie

I wyganiaj¹ przez okna st³uczone

A¿ na ulicê myœli dawne i wspomnienia.

Jacky przerwa³, a Doyle dokoñczy³ bezwiednie oktawê:

* Przek³ad J. Pietrkiewicza.

background image

109

Daleko ten m³odzian, co pieœci³ marzenia,

I nic nie pozosta³o z jego ducha ocalone.

* * *

Doyle próbowa³ sobie przypomnieæ, gdzie czyta³ ten wiersz. By³

przytoczony w ksi¹¿ce o Ashblessie, ale nie wyszed³ spod jego pió-

ra… Mam, pomyœla³ nagle, by³ to jeden z nielicznych utworów Coli-

na  Lepovre’a, który by³ zarêczony z Elizabeth Tichy, nim zosta³a

¿on¹ Williama Ashblessa. Lepovre znikn¹³ w 1809, kilka miesiêcy

przed wyznaczon¹ dat¹ œlubu; mia³ dwadzieœcia lat i pozostawi³ po

sobie skromny tomik poezji, który zyska³ kilka nielicznych i bardzo

krytycznych recenzji.

Zerkn¹³ na Jacky’ego i zobaczy³, ¿e m³ody cz³owiek przygl¹da mu

siê ze zdumieniem, a nawet, po raz pierwszy, z niejakim szacunkiem.

– Mój Bo¿e, Doyle, czyta³eœ Lepovre’a?

– O, tak – odpar³ ¿ywo Doyle. – Znikn¹³, hmm, zesz³ego roku,

prawda?

Twarz Jacky’ego przybra³a zaciêty wyraz.

– To  oficjalna  wersja.  W rzeczywistoœci  zosta³  zamordowany.

Widzisz, ja go zna³em.

– Naprawdê? – Doyle’owi przysz³o do g³owy, ¿e jeœli kiedykol-

wiek powróci do roku 1983, to móg³by z tej historii skomponowaæ

niez³y przypis w biografii Ashblessa. – Jak go zamordowano?

M³ody cz³owiek opró¿ni³ kieliszek i nala³ sobie bez oporów znacz-

nie wiêcej.

– Mo¿e któregoœ dnia poznam ciê na tyle dobrze, by ci powie-

dzieæ.

Wci¹¿ zdecydowany wyci¹gn¹æ od ch³opaka coœ, co nadawa³oby

siê do póŸniejszej publikacji, Doyle spyta³:

– Czy zna³eœ jego narzeczon¹, Elizabeth Tichy?

Jacky sprawia³ wra¿enie wystraszonego.

– Jeœli pochodzisz z Ameryki, to sk¹d to wszystko wiesz?

Doyle ju¿ otwiera³ usta, by udzieliæ jakiejœ wiarygodnej odpowie-

dzi, ale ¿e nic nie przychodzi³o mu do g³owy, musia³ ratowaæ siê

stwierdzeniem:

– Pewnego dnia, Jacky, mo¿e poznam ciê na tyle dobrze, by ci

powiedzieæ.

Jacky uniós³ brwi, jakby rozwa¿a³, czy nie uznaæ tego za obrazê;

potem uœmiechn¹³ siê.

background image

110

– Jak ju¿ mówi³em, Doyle, potrafisz z pewnoœci¹ zaskakiwaæ. Tak,

zna³em Beth Tichy, i to ca³kiem dobrze. Zna³em j¹ na d³ugo przed

tym, nim spotka³a Lepovre’a. Wci¹¿ siê z ni¹ spotykam.

– Jak widzê nie myli³em siê zbytnio, mówi¹c, ¿e wy dwaj jeste-

œcie starymi przyjació³mi – stwierdzi³ Jack Kopenhaga. – ChodŸ ze

mn¹, Doyle. Stary Stikeleather ju¿ przebrn¹³ przez po³owê Aubrey

Dallas, ale przy tym tempie reszta zajmie mu co najmniej rok. Prze-

konajmy siê, czy umiesz czytaæ trochê szybciej.

Nisko sklepiona kuchnia Domu ¯ebraka by³a zat³oczona, lecz

wiêkszoœæ ludzi skupi³a siê wokó³ sto³u, przy którym grano w karty,

wiêc Fairchild, ho³ubi¹c w ciemnym k¹cie szklankê d¿inu, mia³ doœæ

miejsca, by rozsi¹œæ siê wygodnie i oprzeæ nogi o œcianê z cegie³.

Dawno temu oduczy³ siê graæ, gdy¿ nigdy nie potrafi³ poj¹æ zasad

i bez wzglêdu na to, jakie karty dostawa³ do rêki, ludzie zawsze od-

bierali mu pieni¹dze i mówili, ¿e przegra³.

Wyj¹³ z rynny w bocznej alejce odchodz¹cej od Fleet Street tylko

jednego szylinga, gdy¿ opracowa³ pewien plan: chcia³ przy³¹czyæ siê

do ¿ebraczej armii Horrabina, a szylingi zachowaæ na specjalne wy-

datki, takie jak miêso, d¿in i piwo, a czasem – ³ykn¹³ sobie, gdy o tym

pomyœla³ – jak¹œ dziewczynê.

Skoñczy³ swój d¿in, lecz postanowi³ ju¿ nie piæ. Gdyby nie zdo-

³a³ dogadaæ siê z klownem na szczud³ach jeszcze tego wieczoru,

musia³by wydaæ trochê pieniêdzy na nocleg, a tego nie by³o w jego

planie. Wsta³ i zacz¹³ siê przeciskaæ przez rozkrzyczan¹ i rozeœmia-

n¹ ci¿bê, zmierzaj¹c w stronê drzwi frontowych, po czym wyszed³

na zewn¹trz.

Zdawa³o  siê,  ¿e  migotliwe  œwiat³o  latarni  pada  z niechêci¹  na

wysuniête frontony domów przy Buckeridge Street, muskaj¹c jedy-

nie najs³abszym blaskiem czerñ nocy – gdzieniegdzie wysoko pod

dachem pali³o siê w otwartym oknie blade œwiat³o, choæ pokój w g³êbi

ton¹³ w ciemnoœci; gdzie indziej wynurza³ siê z mroku wylot jakiejœ

alejki z ¿ó³tawo po³yskuj¹cymi, mokrymi kamieniami bruku, które

przypomina³y procesjê ropuch zastyg³ych na krótk¹ chwilê w swej

wêdrówce przez ulicê; chwilami, gdy jakiœ zagubiony podmuch wia-

tru zako³ysa³ p³omieniem latarni, dostrzec mo¿na by³o nierówne kra-

wêdzie dachów i po³acie obdrapanego muru.

Fairchild przeszed³ niemal po omacku przez ulicê i stan¹³ na prze-

ciwleg³ym rogu. Gdy skrêci³ zgarbiony w nastêpn¹ przecznicê, us³y-

background image

111

sza³ dochodz¹ce zza zabitych okien przytu³ku Matki Dowling chra-

panie. Rozeœmia³ siê szyderczo z nieœwiadomych niczego œpiochów,

którzy, jak wiedzia³ to z w³asnego doœwiadczenia, p³acili po trzy pensy

za ³ó¿ko, a musieli je dzieliæ z dwoma czy nawet trzema innymi osob-

nikami, izbê zaœ co najmniej z tuzinem. Wydawaæ pieni¹dze tylko po

to, by t³oczyæ siê jak nietoperze w starym domu, pomyœla³, niezwy-

kle z siebie zadowolony, ¿e ma inny plan.

Jednak w chwilê póŸniej zastanawia³ siê niespokojnie, jaki¿ to

nocleg móg³ mu zapewniæ Horrabin. Ten klown by³ z³owrog¹ posta-

ci¹; móg³ po³o¿yæ cz³owieka do snu w trumnie, czy coœ w tym rodza-

ju. Na tê myœl Fairchild przystan¹³, patrz¹c przed siebie têpo i czy-

ni¹c znak krzy¿a. Potem przypomnia³ sobie, ¿e jest ju¿ póŸno i ¿e

jeœli cokolwiek zamyœla³, to lepiej ¿eby zrobi³ to prêdko. Przynaj-

mniej Horrabinowi nie trzeba p³aciæ, myœla³, znów ruszaj¹c przed

siebie. Ka¿dy jest mile widziany u Horrabina.

Parlament w kanale zd¹¿y³ ju¿ pewnie zakoñczyæ obrady, wiêc

zamiast skrêciæ w prawo, w Maynard, i ruszyæ ku Bainbridge Street,

pod¹¿y³ wzd³u¿ muru, ocieraj¹c siê o niego lewym ramieniem, a po-

tem skrêci³ za róg, kieruj¹c siê na pó³noc, gdzie po drugiej stronie

Ivy Lane sta³ przypominaj¹cy wielki magazyn ciemny budynek, zna-

ny w okolicy jako hotel Horrabina, albo Szczurzy Zamek.

Teraz Fairchild dla odmiany martwi³ siê, ¿e go nie przyjm¹. W koñ-

cu nie by³ zbyt rozgarniêty. Pocieszy³ siê myœl¹, ¿e jest przynajmniej

dobrym ¿ebrakiem, a to siê liczy³o. Przysz³o mu te¿ do g³owy, ¿e

Horrabina mo¿e zainteresowaæ wiadomoœæ, i¿ ten g³uchoniemy, któ-

rego dopiero co przyj¹³ do siebie kapitan Kopenhaga, tylko udaje,

i ¿e mo¿na go sk³oniæ podstêpem do mówienia.

Tak – zdecydowa³ Fairchild. – Zaskarbiê sobie sympatiê klowna,

jak mu o tym wszystkim powiem.

Jacky sta³ d³u¿sz¹ chwilê przy oknie, które wczeœniej zamkn¹³

Doyle, patrz¹c na niewyraŸne zarysy spadzistych dachów. W tym

monotonnym krajobrazie widaæ by³o gdzieniegdzie zamglon¹, czer-

won¹ kropkꠖ latarniê, albo bursztynowy prostok¹t – zas³oniête okno.

Zastanawiam siê, co on teraz robi – myœla³ Jacky. – Jakie¿ to mrocz-

ne podwórze przemierza po cichu, w jakiej knajpie stawia kieliszek

biednemu g³upcowi, który niczego nie podejrzewa. A mo¿e œpi gdzieœ

tam, w mroku któregoœ z tych poddaszy… Jakie to sny mo¿e œniæ?

Czy je tak¿e kradnie?

background image

112

Jacky odwróci³ siê od okna i usiad³ przy stole, na którym ju¿ cze-

ka³y przybory do pisania i papier. Uj¹³ szczup³ymi palcami pióro,

zamoczy³ stalówkê w atramencie i po chwili wahania zacz¹³ pisaæ:

2 wrzeœnia, 1810

Droga matko!

Choæ wci¹¿ nie mogê podaæ ci adresu, pod którym mog³abyœ mnie

znaleŸæ, zapewniam ciê, i¿ czujê siê dobrze & mam co jeœæ & mam

dach nad g³ow¹. Wiem, ¿e uwa¿asz to za niebezpieczne i afektowane

szaleñstwo, lecz czyniê pewne postêpy, by znaleŸæ tego cz³owieka –

jeœli mo¿na okreœliæ go takim mianem – który zabi³ Colina; i choæ

powtarza³aœ mi wielokrotnie, ¿e jest to zadanie policji, proszê ciê

jeszcze raz, byœ uwierzy³a mi na s³owo, i¿ policja nie jest odpowied-

nio przygotowana, by schwyta栖 a nawet uznaæ za fakt – istnienie

cz³owieka tego rodzaju. Zamierzam go zabiæ, gdy tylko bêdzie to

mo¿liwe, nara¿aj¹c siê przy tym  na minimum ryzyka, a nastêpnie

powróciæ do domu, gdzie, jak ufam, wci¹¿ mnie oczekujecie. A tym-

czasem jestem poœród przyjació³, niebezpieczeñstwo zaœ, które mi

zagra¿a, jest o wiele mniejsze, ni¿ to sobie zapewne wyobra¿acie;

a jeœli zechcecie, pomimo mego obecnego i godnego po¿a³owania

niepos³uszeñstwa wobec waszych ¿yczeñ, zachowaæ dla mnie ciep³o

i mi³oœæ, które tak szczodrze okazywaliœcie w przesz³oœci, to sprawi-

cie swej kochaj¹cej i czu³ej córce g³êbok¹ radoœæ,

Elizabeth Jacqueline Tichy.

Jacky macha³a kartk¹, a¿ wysech³ atrament, nastêpnie z³o¿y³a j¹,

zaadresowa³a i zapieczêtowa³a woskiem ze œwiecy. Zamknê³a drzwi

na klucz, zrzuci³a z siebie obszerne ubranie i nim roz³o¿y³a kojê, która

by³a przytwierdzona haczykiem do œciany, œci¹gnê³a w¹sy, potar³a

energicznie górn¹ wargê, po czym przytwierdzi³a pasemko pokry-

tych klejem w³osów do œciany.

background image

113

Rozdzia³ 5

Wiêkszoœæ ludzi, po zjedzeniu posi³ku, rozbija skorupki jajek.

Czyniono tak niegdyœ, by czarownice nie u¿y³y ich jako ³odzi.

Francis Grose

C

ovent Garden nabiera³ w sobotni wieczór zupe³nie innego cha-

rakteru ni¿ o œwicie; by³ niemal równie zat³oczony i z pewnoœci¹ nie

mniej gwarny, lecz tam, gdzie przed dwunastoma godzinami sta³y

rzêdami wozy przekupniów, teraz zaje¿d¿a³y z wdziêkiem eleganc-

kie faetony zaprzê¿one w niedu¿e konie, dobrane odpowiednio pod

wzglêdem wielkoœci i maœci; przybywa³a arystokracja East Endu ze

swych siedzib przy Jermyn Street i St.James, by udaæ siê do teatru.

Kamienne p³yty trotuarów by³y co kilka minut zamiatane gor¹czko-

wo przez obdartych sprz¹taczy. Ka¿dy z nich pilnowa³ zazdroœnie

ciê¿ko wywalczonego kawa³ka terenu, oczyszczaj¹c drogê przed da-

mami i d¿entelmenami, którzy mogli nagrodziæ ich napiwkiem. Do-

rycki portyk teatru Covent Garden, odbudowanego dopiero przed

rokiem, po po¿arze w 1808, który strawi³ go doszczêtnie, prezento-

wa³ siê o wiele korzystniej w œwietle latarni i z³otym blasku ¿yran-

doli ni¿ w zimnych promieniach s³oñca.

Zamiatacze udawali przynajmniej, ¿e wykonuj¹ za swoje pensy

i szylingi jak¹œ pracê, ale byli tam te¿ ludzie, którzy po prostu ¿ebra-

li. Jednym z najsprawniejszych by³ cierpi¹cy na chorobê p³uc nie-

szczêœnik, który w³óczy³ siê po placu, nigdy nie prosz¹c o ja³mu¿nê,

lecz bezradnie wgryzaj¹c siê w uwalany b³otem, spleœnia³y kawa³

chleba, ilekroæ ktoœ na niego spojrza³. A kiedy zdjêta litoœci¹ dama

prosi³a opiekuna, by spyta³ tê biedn¹ duszê, co jej dolega, degenerat

o zapadniêtych oczach dotyka³ tylko ust i ucha, pokazuj¹c, i¿ nie mówi

8 – Wrota Anubisa

background image

114

ani nie s³yszy, po czym skupia³ sw¹ uwagê na upiornym kawa³ku

chleba. Jego nieszczêœcie wydawa³o siê tym prawdziwsze, ¿e nie

pyszni³ siê nim ani nie objaœnia³ jego przyczyn, zbiera³ wiêc tyle

monet – w tym kilka piêcioszylingowych koron i nawet jednego z³o-

tego suwerena – ¿e musia³ co dziesiêæ czy dwadzieœcia minut opró¿-

niaæ swe kieszenie, przesypuj¹c pieni¹dze do worka Marko.

– Och, Tom Niemota – zawo³a³ cichym g³osem Marko, gdy Doy-

le znów przekrad³ siê w alejkê, gdzie tamten na niego czeka³. Pod-

stawi³ worek, a Doyle wygrzeba³ z kieszeni garœæ drobniaków i wrzu-

ci³ je do niego. – Œwietnie ci idzie, przyjacielu. Teraz pos³uchaj, prze-

noszê siê na Malk Alley przy Bedford Street i pozostanê tam przez

nastêpne pó³ godziny. Kapujesz?

Doyle skin¹³ g³ow¹.

– Pracuj tak dalej. I od czasu do czasu zakas³aj. Twój kaszel robi

wra¿enie.

Doyle znów przytakn¹³, mrugn¹³ i wróci³ na ulicê.

¯ebra³ ju¿ od szeœciu dni i wci¹¿ by³ zdumiony, jak dobrze mu to

idzie i jak lekko mu siê ¿yje. Przyzwyczai³ siê nawet do wstawania

o œwicie i pokonywania ze dwudziestu kilometrów dziennie, które

obejmowa³y obie strony rzeki na zachód od London Bridge; apetyt,

jakiego nabiera³ w czasie pracy, by³ obficie zaspokajany podczas

wieczerzy w domu Jacka Kopenhagi przy Pye Street. Kapitan nie

mia³ równie¿ nic przeciwko temu, by jego ¿ebracy wstêpowali cza-

sem do tawerny na szklaneczkê, albo ucinali sobie krótk¹ drzemkê

na mostkach ³¹cz¹cych s¹siednie ulice, czy te¿ miêdzy barkami z wê-

glem, które zalega³y wybrze¿e przy Blackfriar’s Bridge.

Jednak makija¿ wokó³ oczu sprawia³, ¿e pêka³a mu skóra. To Jac-

ky wpad³a na pomys³, by nadaæ i tak ju¿ bladej cerze Doyle’a barwê

niemal ziemist¹. Obwi¹za³a go bia³¹ chust¹, jakby bola³y go zêby, na

g³owê na³o¿y³a czarn¹ czapkê, a szyjê zakry³a czerwonym szalem –

by jego twarz wydawa³a siê przez kontrast zupe³nie bezkrwista. Pod-

malowa³a te¿ okolice oczu jakimœ ró¿em. „Bêdziesz dziêki temu

wygl¹da³ na pobitego – powiedzia³a, rozprowadzaj¹c cuchn¹ce ma-

zid³o wokó³ oczodo³ów Doyle’a. – No i jak przypadkiem zobaczy

ciê Horrabin, to miejmy nadziejê, ¿e ciê nie rozpozna”.

Jacky intrygowa³ Doyle’a. Ch³opak, w bezwiednych gestach czy

doborze s³ów, wydawa³ siê czasem zniewieœcia³y i z pewnoœci¹ nie

przejawia³ zainteresowania m³odymi kobietami. Jednak¿e pewnej

œrody, po kolacji, kiedy przystojny ¿ebrak spoœród Upad³ych D¿en-

telmenów przydyba³ Jacky’ego w korytarzu, nazywaj¹c go swoj¹

background image

115

gor¹c¹ bu³eczk¹ i próbuj¹c poca³owaæ, Jacky zareagowa³ nie tylko

z niechêci¹, ale wrêcz z obrzydzeniem, jakby uwa¿a³ coœ takiego za

wstrêtne. Doyle nie móg³ poza tym zrozumieæ, dlaczego m³ody mê¿-

czyzna o inteligencji Jacky’ego zarabia na ¿ycie ¿ebranin¹, nawet

w tak mi³ej kompanii, jak¹ dowodzi³ kapitan Jack.

Doyle sam te¿ nie zamierza³ pozostawaæ tu d³ugo. Za trzy dni, we

wtorek jedenastego wrzeœnia, mia³ przybyæ do Londynu Ashbless,

i Doyle by³ zdecydowany spotkaæ siê z nim, zaprzyjaŸniæ, a potem

nak³oniæ jakoœ, choæ Ashbless nigdy podobno nie cieszy³ siê zamo¿-

noœci¹, by pomóg³ mu znaleŸæ przyzwoit¹ pracê. Wiedzia³, ¿e cz³o-

wiek ten ma przybiæ do londyñskich Doków na pok³adzie fregaty

„Sandoval” o dziewi¹tej rano, a o dziesi¹tej trzydzieœci napisaæ pierw-

sz¹ wersjê swego najs³ynniejszego poematu Dwanaœcie godzin nocy,

siedz¹c w sali frontowej kawiarni Jamaica. Doyle zamierza³ od³o¿yæ

trochê zarobionych na ¿ebraninie pieniêdzy, nabyæ porz¹dne ubranie

i spotkaæ siê tam z Ashblessem. Po dog³êbnym przestudiowaniu hi-

storii tego cz³owieka mia³ wra¿enie, ¿e zna go ju¿ ca³kiem nieŸle.

Nie dopuszcza³ do siebie myœli, ¿e Ashbless mo¿e nie zechcieæ,

lub nie byæ w stanie, mu pomóc.

– Mój Bo¿e, Stanley, spójrz na tê nieszczêsn¹ istotê! – rzek³a jakaœ

dama, zstêpuj¹c ze stopnia powozu na trotuar. – Daj mu szylinga!

Zachowuj¹c siê tak, jakby nie s³ysza³, Doyle powróci³ do gryzie-

nia brudnego kawa³ka chleba, w który wyposa¿y³ go szeœæ dni wcze-

œniej kapitan Jack. Stanley narzeka³, ¿e jeœli da Doyle’owi szylinga,

to nie starczy mu na drinka po przedstawieniu.

– Przedk³adasz swój wstrêtny trunek nad zbawienie duszy, co?

Robi mi siê niedobrze na twój widok. Ty, z tym chlebem, czy co to

tam trzymasz! Kup sobie za to porz¹dny posi³ek.

Doyle pamiêta³, by odczekaæ odpowiednio d³ugo, a dopiero po-

tem, gdy ju¿ kobieta do niego podejdzie, unieœæ gwa³townie g³owê,

jakby w przestrachu, i dotkn¹æ palcem ust i ucha. Wyci¹ga³a ku nie-

mu d³oñ, w której trzyma³a bransoletkê.

– Och, spójrz tylko, Stanley, w dodatku jeszcze nie mówi ani nie

s³yszy. Ten biedak ¿yje jak pies.

Pomacha³a ku niemu bransoletk¹, a on przyj¹³ j¹ z uœmiechem

wdziêcznoœci. Para ruszy³a w stronê teatru, Stanley pomrukiwa³ coœ

pod nosem, Doyle zaœ schowa³ ciê¿k¹ bransoletê do kieszeni.

A potem, rozmyœla³ wlok¹c siê przed siebie, kiedy ju¿ Ashbless

pomo¿e mi stan¹æ na nogi w tym przeklêtym wieku, jeœli zdecydujê

siꠖ a wyobra¿am sobie, ¿e tak – powróciæ do domu, w czasy, kiedy

background image

116

to funkcjonuje pierwsza pomoc, œrodki znieczulaj¹ce, inspektorzy

zdrowia, kina, ubikacje ze sp³uczkami i telefony, skontaktujê siê,

zachowuj¹c ostro¿noœæ, z tym przera¿aj¹cym doktorem Romany i do-

gadam siê z nim jakoœ, by poda³ mi lokalizacjê najbli¿szej szczeliny.

Do diab³a, móg³bym nawet zmusiæ go jakimœ podstêpem, by pozwo-

li³ mi znaleŸæ siê w obrêbie pola, gdy szczelina bêdzie siê zamykaæ!

Musia³bym siê jednak upewniæ, ¿e nie znajdzie i nie zabierze mi

mobilnego haczyka. Zastanawiam siê, czy da³oby siê go po³kn¹æ.

Od kilku minut czu³ nasilaj¹ce siê drapanie w gardle, a ¿e nad-

chodzi³a powolnym krokiem elegancka para, da³ próbkê swego ta-

lentu. Stara³ siê jednak nie robiæ tego zbyt czêsto, gdy¿ ten udawa-

ny  wysi³ek  przeradza³  siê  szybko  w najprawdziwszy  paroksyzm

skrêcaj¹cy p³uca, a w ci¹gu paru ostatnich dni stan jego gard³a znacz-

nie siê pogorszy³. Podejrzewa³ ponuro, ¿e by³o to rezultatem przy-

musowej k¹pieli, jak¹ tydzieñ wczeœniej za¿y³ w zimnych wodach

potoku Chelsea.

– Matko Boska, James, ten chodz¹cy trup wykrztusi za chwilê

swoj¹ w¹trobê. Daj mu coœ na drinka.

– Szkoda marnowaæ pieni¹dze na tego goœcia. I tak umrze przed

œwitem.

– No… pewnie masz racjê. Tak, z pewnoœci¹.

Dwaj mê¿czyŸni oparli siê o ¿elazne prêty ogrodzenia otaczaj¹-

cego skrzyd³a teatru. Jeden z nich strzepn¹³ popió³ z cygara, po czym

zaci¹gn¹³ siê g³êboko. Koniuszek cygara roz¿arzy³ siê w ciemnoœci.

– Spyta³em kogoœ – powiedzia³ cicho do partnera – a on mi po-

wiedzia³, ¿e ten ch³opak to g³uchoniemy zwany Tomem Niemot¹.

Jesteœ pewien, ¿e to on?

– Szef jest pewien.

Pierwszy mê¿czyzna patrzy³ na stoj¹cego po drugiej stronie ulicy

Doyle’a, który zebra³ siê i ruszy³ chwiejnym krokiem przed siebie,

znów udaj¹c, ¿e gryzie kawa³ek chleba.

– Nie wygl¹da na niebezpiecznego.

– Ale niebezpieczna jest sama jego obecnoœæ, Kaggs. Nie powin-

no go tu byæ.

– Chyba tak. – Kaggs wyci¹gn¹³ z rêkawa d³ugi, cienki nó¿, spraw-

dzi³ machinalnie kciukiem jego ostrze, po czym schowa³ go z po-

wrotem. – Jak chcesz to zrobiæ?

Drugi mê¿czyzna zastanawia³ siê przez chwilê.

background image

117

– Nie powinno byæ k³opotów. Walnê go i przewrócê na ziemiê,

a ty bêdziesz udawa³, ¿e pomagasz mu wstaæ. Nie zapinaj p³aszcza,

to nikt niczego nie zauwa¿y, a potem uderz go no¿em pod obojczyk,

ostrzem prostopadle do koœci. Przebiega tam du¿a arteria, nie mo-

¿esz w ni¹ nie trafiæ. Umrze w ci¹gu kilku sekund.

– Dobra. Idziemy.

Rzuci³ cygaro na ulicê, po czym obaj ruszyli spod ogrodzenia

w stronê Doyle’a.

Z  twarzy  pokolorowanej  barwnym  t³uszczem  wyziera³y  oczy

w czerwonych obwódkach. Horrabin post¹pi³ dwa kroki naprzód,

stukaj¹c ha³aœliwie szczud³ami.

– Obserwowali go, a teraz id¹ za nim – stwierdzi³ chrapliwym

szeptem, tak ró¿nym od swego wysokiego g³osu. – Jesteœcie pewni,

¿e nie s¹ od nas?

– Nie widzia³em ich nigdy na oczy, wasza Wielmo¿noœæ – odpar³

jeden z mê¿czyzn stoj¹cych znacznie ni¿ej na trotuarze.

– Wiêc nie czekajcie, a¿ ca³y ten t³um zniknie w teatrze – sykn¹³

klown. – Bierzcie Toma Niemotê od razu.

Gdy trójka mê¿czyzn ruszy³a biegiem za Doyle’em i jego dwoma

przeœladowcami, Horrabin uderzy³ piêœci¹ w bia³ej rêkawiczce o ce-

glany mur alejki i wyszepta³:

– Niech ciê diabli, Fairchild, dlaczego nie przypomnia³eœ sobie

wczoraj?

Muszê wróciæ do 1983, zanim ten kaszel mnie wykoñczy, myœla³

nieszczêœliwy Doyle. Zastrzyk z penicyliny czy coœ w tym rodzaju

za³atwi³by sprawê w kilka dni, a jeœli pójdê do lekarza tutaj, to drañ

zapisze mi pewnie pijawki. Znów czu³ w gardle nasilaj¹ce siê swê-

dzenie, ale znosi³ je dzielnie. Zastanawiam siê, myœla³ dalej, czy

nie rozwinê³o siê ju¿ zapalenie p³uc. Do diab³a, zdaje siê nawet, ¿e

ju¿ niewiele na tym zarobiê. Nikt nie chce dawaæ ja³mu¿ny ¿ebra-

kowi, który wygl¹da, jakby mia³ za kilka minut umrzeæ. Mo¿e

kapitan…

Ktoœ podstawi³ mu nogê, i nim Doyle zd¹¿y³ uskoczyæ, poczu³

silne uderzenie w ramiê, po czym run¹³ wprost na bruk, ocieraj¹c

sobie d³onie. Osobnik, który go przewróci³, poszed³ sobie dalej, ale

ktoœ inny przyklêkn¹³ obok.

background image

118

– Nic ci siê nie sta³o?

Doyle, oszo³omiony, zacz¹³ gestykulowaæ jak g³uchoniemy, ale

w jednej chwili mê¿czyzna przy³o¿y³ Doyle’owi rêkê do twarzy, przy-

trzymuj¹c mu szczêkê podbiciem d³oni, ostrze no¿a zaœ trzymanego

w drugiej skierowa³ ku jego ramieniu. Doyle dostrzeg³ nó¿ i szarp-

n¹³ siê do ty³u, tak ¿e ostrze przejecha³o po p³aszczu i skórze, ale

zeœliznê³o siê z obojczyka. Próbowa³ krzykn¹æ, ale zdo³a³ jedynie

wydaæ z siebie g³oœny pomruk, maj¹c usta wci¹¿ zas³oniête d³oni¹;

napastnik klêcza³ na jego drugim ramieniu i zamierza³ siê do nastêp-

nego pchniêcia.

Nagle coœ walnê³o od ty³u w mê¿czyznê, który wywin¹³ do przo-

du kozio³ka, a jego nó¿ upad³ z brzêkiem na bruk ulicy. Nad Doyle’em

sta³o teraz trzech mê¿czyzn. Dwóch z nich szybko wsunê³o mu d³o-

nie pod pachy i podnios³o go.

– Uratowaliœmy ci ¿ycie, Tommy – powiedzia³ jeden, zdyszany. –

Pójdziesz teraz z nami.

Doyle pozwoli³ im prowadziæ siê tam, sk¹d przyszed³, pod¹¿aj¹c

szybkim truchtem, gdy¿ zak³ada³, ¿e to ¿ebracy Jacka Kopenhagi

pospieszyli mu z pomoc¹; po chwili dostrzeg³ postaæ Horrabina, przy-

pominaj¹c¹ wielkiego wyprostowanego œwierszcza i uœwiadomi³ so-

bie, ¿e doktor Romany wpad³ na jego trop.

Wysun¹³ jedno ramiê do przodu, po czym waln¹³ ³okciem w ¿o³¹-

dek cz³owieka po lewej stronie, a gdy mê¿czyzna zgi¹³ siê wpó³, Doyle

wpakowa³ piêœæ w gard³o tego po prawej. Ten te¿ siê pochyli³, a wte-

dy Doyle ruszy³ biegiem w stronê po³udniow¹, gnany do przodu si³¹

prawdziwej paniki, poniewa¿ za dobrze pamiêta³ ¿ar cygara na swo-

jej powiece. S³ysza³ tu¿ za plecami tupot trzeciego mê¿czyzny.

Skrêci³ z g³ównej ulicy i pêdzi³ teraz jak¹œ alejk¹. Kroki biegn¹-

cego z ty³u odbija³y siê przera¿aj¹co bliskim echem, wiêc kiedy uj-

rza³ stos skrzynek z obierkami pod œcian¹ jakiegoœ budynku, wyci¹-

gn¹³ rêkê i szarpn¹³ jedn¹ z nich; wykonuj¹c gwa³towny ruch, straci³

jednak równowagê i run¹³ jak d³ugi, œlizgaj¹c siê na biodrze a potem

na skaleczonym ramieniu; skrzynki rozsypa³y siê jednak na drodze

jego przeœladowcy, który potkn¹³ siê o nie i upad³, uderzaj¹c brzu-

chem o trotuar. Le¿a³ nieruchomo twarz¹ do ziemi, bez tchu, a byæ

mo¿e i ¿ycia. Doyle podniós³ siê z jêkiem, po czym pokuœtyka³, naj-

szybciej jak tylko móg³, w g³¹b alejki.

Min¹³ dwie w¹skie uliczki i pod¹¿a³ przed siebie, a¿ do nastêp-

nej przecznicy, i po chwili znalaz³ siê na jasno oœwietlonym Stran-

dzie, zaledwie kilka ulic od Korony i Kotwicy. Szybki bieg znów

background image

119

przyprawi³ go o kaszel. Nim zdo³a³ go opanowaæ dosta³ od zdjête-

go groz¹ przechodnia szylinga i czteropensówkê, Kiedy znów z³a-

pa³ oddech, ruszy³ powoli na zachód, gdy¿ zaœwita³o mu nagle, ¿e

jest sobotni wieczór, ten, w którym mia³ wed³ug pierwotnego planu

wyst¹piæ Coleridge, i ¿e poeta, którego w obecnej sytuacji nie staæ

by³o co prawda na udzielanie komukolwiek pomocy finansowej,

umo¿liwi mu, byæ mo¿e, bezpieczne dotarcie do siedziby kapitana

Jacka. Do licha, pomyœla³ Doyle, mo¿e nawet pamiêta mnie sprzed

tygodnia.

Nie dostrzegaj¹c jasnych witryn sklepów i restauracji, które mi-

ja³, szed³ szybkim krokiem po trotuarze, lekko zgiêty, by zmniej-

szyæ nieco ból w boku, kulej¹c i oddychaj¹c astmatycznie. Dostrzeg³

jak¹œ kobietê, która pod wp³ywem niek³amanego strachu cofnê³a

siê na jego widok, i uœwiadomi³ sobie, jak groteskowo musi wygl¹-

daæ ze swoim makija¿em, w podartym ubraniu, poruszaj¹c siê jak

sponiewierany  karaluch;  ockn¹wszy  siê  nagle,  wyprostowa³  siê

i zwolni³ kroku.

T³um, który rozstêpowa³ siê przed nim w poœpiechu, zdawa³ siê

byæ równie anonimowy jak kolejka do autobusu. Doyle dostrzeg³ jed-

nak przera¿aj¹co wysok¹ postaæ, która wy³oni³a siê nagle z bocznej

uliczki i zast¹pi³a mu drogê. Bia³y, spiczasty kapelusz wieñczy³ g³o-

wê niczym pisanka wielkanocna. Doyle sapn¹³ z wra¿enia, odwróci³

siê na piêcie i zacz¹³ uciekaæ, s³ysz¹c stukot szczude³, które uderza³y

o trotuar.

Horrabin sadzi³ bez trudu trzymetrowe kroki, nawet jeœli musia³

omijaæ przechodniów, gwi¿d¿¹c jednoczeœnie, na przemian wysoko,

na przemian nisko. W uszach przera¿onego Doyle’a brzmia³o to jak

syreny gestapowskich wozów w starych filmach o drugiej wojnie

œwiatowej.

Gwizd zwabi³ z bocznych alejek i sieni domów kilku ¿ebraków;

byli to milcz¹cy osobnicy, którzy wygl¹dali na niezwykle silnych.

Dwaj, znajduj¹cy siê naprzeciwko Doyle’a, ruszyli w jego stronê,

a trzeci, który sta³ po drugiej stronie ulicy, zachodzi³ go z boku.

Zerkaj¹c przez ramiê, Doyle uchwyci³ w u³amku sekundy zasty-

g³¹ w bezruchu sylwetkê Horrabina, oddalon¹ zaledwie o jeden d³u-

gi krok szczude³. Twarz klowna, wykrzywiona ob³¹kañczym uœmie-

chem, przypomina³a paszczê chiñskiego smoka. Wysuwa³, podobny

do szpona, bia³y palec. Doyle zeskoczy³ z trotuaru na ulicê; polecia³

na ³eb na szyjê, unikaj¹c zaledwie o centymetry spotkania z grzmi¹-

cymi kopytami konia, po czym zerwa³ siê na nogi i wskoczy³ na sto-

background image

120

pieñ powozu, przytrzymuj¹c siê jedn¹ d³oni¹ za framugê okna, drug¹

za krawêdŸ dachu.

W œrodku jecha³ starszy cz³owiek i m³oda dziewczyna.

– B³agam, jedŸcie prêdzej – sapn¹³ Doyle – Œciga mnie…

Starszy cz³owiek uniós³ gniewnie cienk¹ laskê, ustawi³ j¹ pozio-

mo, po czym uderzy³ jej koñcem w pierœ Doyle’a, jakby rozpoczy-

na³ potê¿nym uderzeniem grê w bilard. Doyle polecia³ w ty³, jak

ra¿ony pociskiem, i choæ zdo³a³ wyl¹dowaæ na stopach, z miejsca

upad³ na kolana i d³onie, po czym przekozio³kowa³ kilka razy.

Jednooki osobnik o zniekszta³conej twarzy, kul¹cy siê we wnêce

domu, klasn¹³ bezg³oœnie w cienkie jak z papier mâché d³onie.

– O, tak, tak! A teraz do rzeki, Doyle! Jest na drugim brzegu coœ,

co chcê ci pokaza栖 zaskrzecza³ Szêœliwy Traf ¿ebraków z Surrey.

– Niechaj Bóg ma nas w swojej opiece, postrzelili go! – wrzasn¹³

Horrabin. – Schwytajcie go, dopóki tli siê w nim jeszcze oddech, wy

parszywcy!

Doyle sta³ ju¿ na nogach, ale zdawa³o siê, ¿e z ka¿dym oddechem

ból w jego p³ucach wzrasta. Pomyœla³, ¿e jeœli teraz zacznie kaszleæ,

to umrze. Jeden z jego przeœladowców by³ zaledwie o kilka kroków

dalej, zbli¿aj¹c siê z uœmiechem œwiadcz¹cym o pewnoœci siebie, wiêc

Doyle pogrzeba³ w kieszeni, wyci¹gn¹³ ciê¿k¹ bransoletkê i cisn¹³

ni¹ z ca³ej si³y w twarz mê¿czyzny, po czym, nie patrz¹c nawet na

efekt swego dzia³ania, odwróci³ siê i kuœtykaj¹c pobieg³ na drug¹

stronê ulicy, przeskoczy³ trotuar i znikn¹³ w bocznej uliczce.

– Zostaniecie po¿arci na jutrzejszej wieczerzy, jeœli go do mnie nie

przyprowadzicie! – krzycza³ Horrabin, tocz¹c pianê z ust o barwie

cynobru i tupi¹c z wœciek³oœci szczud³ami o kamienny trotuar.

Jeden z jego ¿ebraków pospieszy³ naprzód, ale Ÿle skalkulowa³

prêdkoœæ nadje¿d¿aj¹cego powozu i dosta³ siê pod kopyta koni, jed-

no zaœ z przednich kó³ przejecha³o mu po brzuchu, nim woŸnica zdo³a³

szarpn¹æ lejce i zatrzymaæ wehiku³. Ruch na tym odcinku Strandu

zosta³ ca³kowicie wstrzymany, woŸnice krzyczeli na siebie, niektó-

rzy smagali siê nawet batami.

background image

121

Horrabin zszed³ z trotuaru i zacz¹³ przeciskaæ siê przez t³um, zmie-

rzaj¹c ku przeciwnej stronie ulicy.

* * *

Doyle wynurzy³ siê spomiêdzy dwóch budynków i zacz¹³ scho-

dziæ z ³omotem po wiekowych, drewnianych schodach, które prowa-

dzi³y ku czemuœ w rodzaju bulwaru z desek, biegn¹cemu wzd³u¿ brze-

gu rzeki. Dotar³ szybko na koniec jakiegoœ pomostu i przycupn¹³ za

wysok¹ drewnian¹ skrzyni¹. Oddycha³ coraz wolniej, a¿ wreszcie

móg³ zamkn¹æ usta. Nad rzek¹ panowa³ ch³ód, wiêc Doyle by³ zado-

wolony, ¿e Jack Kopenhaga nie kaza³ swoim ¿ebrakom ubieraæ siê

przy z³ej pogodzie sk¹po, choæ mogliby dziêki temu wzbudzaæ li-

toœæ. Œci¹gn¹³ z obojczyka marynarkê i koszulê; rana po no¿u wci¹¿

krwawi³a obficie, wydawa³a siê jednak niezbyt g³êboka.

Kto to, u licha, by³?, myœla³. Chyba nie ludzie doktora Romany

czy Horrabina, bo jak twierdzi³ Jacky, chcieli mnie bez w¹tpienia

¿ywego. Mo¿e to jakiœ ich rywal… albo nawet dzia³aj¹cy w poje-

dynkê, ob³¹kany morderca w³óczêgów, pierwowzór Kuby Rozpru-

wacza. Doyle dotkn¹³ ostro¿nie d³ugiego naciêcia. Pomyœla³: Dziêki

Bogu, ¿e cz³owiek Horrabina nadbieg³ we w³aœciwym momencie.

Potar³ sobie klatkê piersiow¹, a potem wci¹gn¹³ na próbê powie-

trze, nape³niaj¹c p³uca. Piek³o go za mostkiem i chocia¿ odniós³ naj-

powa¿niejsze obra¿enia w ¿yciu – jak na razie – nie czu³ ¿adnego

chrobotania koœci; straszliwa laska starszego cz³owieka najprawdo-

podobniej niczego mu nie z³ama³a. Odetchn¹³ i opar³ siê znu¿ony

o skrzyniê, huœtaj¹c nad wod¹ nogami.

¯ó³te plamki lamp na przep³ywaj¹cych ³odziach i ich refleksy na-

krapia³y blaskiem czerñ wody jak na obrazie Moneta, a œwiat³a arcy-

biskupiego pa³acu Lambeth widoczne na niedalekim horyzoncie przy-

pomina³y p³on¹cy ³añcuch. Zdawa³o siê, ¿e ksiê¿yc – blady, poma-

rañczowy sierp – ko³ysze siê na balustradzie Blackfriars Bridge, który

znajdowa³ siê prawie o kilometr dalej, na wschód. Za plecami i wy-

soko nad nim, po prawej stronie, migota³y œwiat³a domów dzielnicy

rezydencjalnej Adelphi; przypomina³y jakiœ fantastyczny statek, ogl¹-

dany z poziomu wody. Gdy wiatr cich³, dociera³y do niego stamt¹d

dŸwiêki muzyki.

Czu³, jak w gardle i piersiach znów narasta kaszel, ale st³umi³ go

si³¹ strachu, gdy pos³ysza³ za plecami powolny, ciê¿ki stukot, docho-

dz¹cy od strony drewnianego bulwaru.

background image

122

Jacky dziêkowa³a Bogu, ¿e woda w podziemnym kanale p³ynie

dostatecznie szybko, by nie trzeba by³o w czasie tej podró¿y korzy-

staæ ze steru. Gdyby przesun¹³ siê w prawo, uderzy³by j¹ w g³owê;

i gdyby ludzie w ³odzi nie odpychali siê jedynie dr¹gami od œcian

tunelu, ilekroæ pr¹d spycha³ ich na bok, poczuliby od razu, ¿e ci¹gn¹

za sob¹ pasa¿era na gapê. Im bli¿ej by³o do rzeki, tym woda wiruj¹ca

wokó³ jej szyi stawa³a siê coraz zimniejsza, lecz Jacky mog³a tylko

zaciskaæ zêby, by nie szczêka³y. Stara³a siê trzymaæ g³owê ponad

wod¹, gdy¿ mia³a ukryty w turbanie ma³y pistolet ska³kowy, a nie

chcia³a zamoczyæ ³adunków. Pochodnie na dziobie i rufie migota³y

w cuchn¹cych powiewach wiatru, rzucaj¹c chwilami przyæmiony,

czerwony blask, a chwilami rozb³yskuj¹c i oœwietlaj¹c ka¿dy kamieñ

³ukowego sklepienia tu¿ nad g³owami p³yn¹cych.

Jeszcze  przed  piêcioma  minutami  by³o  jej  sucho  i ciep³o,  gdy

sma¿y³a nad ogniem kie³baski w kuchni Szczurzego Zamku Horra-

bina przy Maynard Street. Za³o¿y³a swój strój hinduskiego ¿ebraka

Ahmeda, to znaczy turban, sanda³y i obszern¹ szatê uszyt¹ z perka-

lowej narzuty na ³ó¿ko, twarz zaœ i d³onie posmarowa³a mazid³em

z orzechów w³oskich, a w¹sy, które zawsze nosi³a, uzupe³nia³a sztucz-

n¹  brod¹,  gdy¿  zauwa¿y³a  w Szczurzym  Zamku  Fairchilda,  a nie

chcia³a byæ rozpoznana jako jeden z ludzi Jacka Kopenhagi. Doktor

Romany przyby³ pó³ godziny wczeœniej. Usadowi³ siê na jednej z huœ-

tawek Horrabina, œci¹gn¹³ swe dziwaczne buty i zag³êbi³ siê w ra-

portach morskich.

Wówczas wpad³ jeden z ¿ebraków Horrabina, dobrze zbudowa-

ny, starszy jegomoœæ o czerwonej twarzy. Dysza³ ciê¿ko, zdo³a³ jed-

nak ju¿ na progu wykrztusiæ nowiny: „Doktorze Romany… Prêd-

ko… By³ na Strandzie, a teraz zmierza na po³udnie, w stronê rzeki…

Zosta³ postrzelony…” „Kto? Kogo postrzelono?” – Romany zesko-

czy³ z huœtawki, zapominaj¹c o swoich sprê¿ynowanych butach. Jego

starcz¹ twarz wykrzywi³ grymas bólu; szybko wspi¹³ siê z powrotem

na huœtawkê i na³o¿y³ buty. „Kogo, mów, do diab³a?”, warkn¹³. „Nie

wiem… Simmons widzia³ to i… pos³a³ mnie po pana. Powiedzia³, ¿e

to ten cz³owiek, za którego… oferowa³ pan nagrodê”.

Romany zd¹¿y³ ju¿ na³o¿yæ i zasznurowaæ swoje buty, po czym

znów zeskoczy³ z huœtawki i balansowa³ teraz z wpraw¹ na mocnych

sprê¿ynach”. Który? To musi byæ Joe Psia Twarz. Nigdy nie oœmie-

liliby siê strzelaæ do Amerykanina. No wiêc, gdzie on jest? Na Stran-

dzie, mówisz?”, spyta³. „Tak, sir. I pod¹¿a na po³udnie, wzd³u¿ Adel-

phi. By³oby najszybciej, wasza Wielmo¿noœæ, pop³yn¹æ w ³odzi pod-

background image

123

ziemnym kana³em, który wyp³ywa wprost na £uki Adelphi. Wszyst-

kie œcieki mkn¹ szybko po deszczach”, wyjaœni³. „ProwadŸ – i po-

spiesz siê. Znam starego Joe od lat i wiem, ¿e jeœli nie zabili go na

miejscu, wymknie im siê”.

Kiedy obaj mê¿czyŸni zbiegli po schodach prowadz¹cych do piw-

nicy, Hindus Ahmed ruszy³ w œlad za nimi, zapominaj¹c o kie³ba-

skach. Wygl¹da na to, ¿e go maj¹, pomyœla³a Jacky, czuj¹c jak bar-

dzo bije jej serce. – Zmusi³a siê do wolniejszego kroku, by jej nie

dostrzegli albo nie pos³yszeli. – Bo¿e, spraw, by jeszcze ¿y³; i po-

zwól mi zbli¿yæ siê do niego na tyle, bym mog³a wpakowaæ mu w g³o-

wê kulê. I gdybym jeszcze mia³a chwilê czasu, by szepn¹æ mu s³owo,

wyjaœniæ, kim jestem i dlaczego zamierzam go zabi慠i w koñcu –

doda³a w myœlach têsknie – mog³abym wróciæ do domu.

Dotarli do starego, kamiennego doku w piwnicy. Dwaj ¿ebracy

zaczêli odwi¹zywaæ ³ódŸ i zapalaæ pochodnie, doktor Romany zaœ

wpatrywa³ siê niecierpliwie w g³¹b mrocznego tunelu. Jacky zdo³a³a

przemkn¹æ nie zauwa¿ona po kamiennym nabrze¿u i zanurzyæ siê

cicho w zimnej, czarnej wodzie. £ódŸ, któr¹ obaj mê¿czyŸni podci¹-

gnêli bli¿ej, by doktor Romany móg³ zejœæ do niej, mia³a przymoco-

wane do krawêdzi burty pierœcienie, o które zaczepia³o siê p³ócienny

dach. Jacky prze³o¿y³a przez jeden z nich dwa palce i pozwoli³a siê

ci¹gn¹æ, gdy ³ódŸ odbi³a od doku i skierowa³a siê ku silniejszemu

pr¹dowi.

– Ha, ha! – rozleg³ siê wysoki, ptasi g³os klowna. – A gdzie¿ to

jest mój stary przyjaciel Tom Niemota?

Szczud³a stuka³y o drewno, gdy Horrabin chodzi³ tam i z powro-

tem po deskach bulwaru. S³ychaæ by³o jeszcze tylko podmuchy ka-

pryœnego wiatru poruszaj¹cego linami ³odzi rybackich zacumowa-

nych w pobli¿u i plusk wody o s³upy nabrze¿a.

Doyle, siedz¹cy za skrzyni¹ na koñcu pomostu, stara³ siê nie od-

dychaæ i zastanawia³ siê, jak d³ugo zdo³a wytrzymaæ, nim zerwie siê

na równe nogi i krzyknie: „Skoñcz z tym, tu jestem, przecie¿ wiesz

o tym”!, gdy¿ w g³osie klowna pobrzmiewa³a nutka z³oœliwoœci, jak-

by naprawdê wiedzia³, gdzie ukrywa siê Doyle.

S³ysza³  powolne  tupanie,  gdy  Horrabin  chodzi³  to  w jedn¹,  to

w drug¹ stronê. Mój Bo¿e, pomyœla³ Doyle, jeœli ten potwór zacznie

iœæ w moj¹ stronê, wskoczê do wody i pop³ynê w kierunku Lambeth,

nim zd¹¿y zrobiæ trzy kroki. Potem wyobrazi³ sobie, jak klown rzuca

background image

124

siê za nim do czarnej wody, jak wyszczerzona, pomalowana twarz,

któr¹ dojrzy z ty³u, zbli¿a siê do niego w zawrotnym tempie, pod-

czas gdy on, Doyle, stara siê p³yn¹æ pomimo drêtwiej¹cego barku.

Zdawa³o siê, ¿e oszala³e bicie serca rozdziera go na pó³.

– Horrabinie! – dobieg³o wo³anie z prawej strony – Gdzie on jest?

Doyle uœwiadomi³ sobie ze zgroz¹, ¿e to g³os doktora Romany.

Klown zachichota³ – jego œmiech przypomina³ cykanie stu osza-

la³ych œwierszczy – a potem zawo³a³: „Tutaj”. Szczud³a zastuka³y nie-

daleko pomostu.

Z nag³ym krzykiem, który przerazi³ nawet jego, Doyle zeskoczy³

z pomostu, ledwie ³api¹c oddech przed zanurzeniem siê w zimnej

wodzie. Wyp³yn¹³ na powierzchniê i zacz¹³ rozpaczliwie p³yn¹æ.

– Co to by³o? – g³os doktora Romany niós³ siê wyraŸnym echem

po wodzie. – Co siê dzieje?

Horrabin zbli¿y³ siê na swoich szczud³ach do krawêdzi pomostu.

– Jest w wodzie. Poka¿ê ci gdzie.

Zagwizda³, bardziej przeraŸliwie i melodyjnie ni¿ wtedy, gdy wzy-

wa³ ¿ebraków na Strandzie, a potem zastyg³ w oczekiwaniu, wodz¹c

wzrokiem po brzegu rzeki.

Gdy tylko wynurzyli siê z tunelu, by po chwili przep³yn¹æ pod

£ukami Adelphi i wydostaæ siê na wody Tamizy, Jacky wysunê³a

z pierœcienia zdrêtwia³e palce i pozwoli³a, by ³ódŸ oddali³a siê od

niej. W sam¹ porê, powiedzia³a sobie, gdy¿ w chwilê póŸniej jeden

z ¿ebraków przeszed³ na rufê i uj¹³ dr¹¿ek steru, a drugi podniós³

z dna parê wiose³ i zacz¹³ je umieszczaæ w uchwytach przy burcie.

Doktor Romany zapyta³ o coœ donoœnym g³osem i Jacky us³ysza³a

niewyraŸn¹ odpowiedŸ, ale p³ynê³a do po³owy zanurzona w wodzie,

wiêc nie mog³a zrozumieæ s³ów. Potem rozleg³ siê krzyk, krótki, ale

tak g³oœny, ¿e s³ychaæ go by³o w promieniu prawie dwóch kilome-

trów. Po czym dotar³ do niej s³aby g³os Horrabina: „Jest w wodzie.

Poka¿ê ci gdzie”.

Wios³a w ³odzi zaskrzypia³y po raz pierwszy, gdy dotar³a do brze-

gu i wydosta³a siê z wody.

Doyle, który zd¹¿y³ pokonaæ jakieœ sto dwadzieœcia metrów, uspo-

koi³ siê nieco i zacz¹³ p³yn¹æ po cichu pieskiem. Jeœli coœ siê pojawi

obok mnie, myœla³, ³ódŸ albo p³ywak, zanurkujê i przep³ynê pod wod¹

background image

125

tak daleko jak zdo³am, a potem wysunê powoli g³owê i odetchnê bez-

g³oœnie.  Do  diab³a,  przy  odrobinie  szczêœcia  powinienem  im

umkn¹æ… A przy znacznie wiêkszym szczêœciu zdo³am dotrzeæ ja-

koœ do brzegu, nim opuszcz¹ mnie si³y.

Pr¹d znosi³ go w lewo, oddalaj¹c od doktora Romany. Us³ysza³

nowy dŸwiêk, skrzypienie dulek przy burcie ³odzi po prawej stronie.

Horrabin uœmiechn¹³ siê, gdy¿ pod drugim pomostem od lewej

dostrzeg³ przyæmiony blask, który, wydostawszy siê z ukrycia, zmie-

ni³ siê w rój maleñkich œwiate³ek wiruj¹cych na powierzchni ciemnej

rzeki. Klown wskaza³ miejsce, z którego dopiero co dotar³ plusk wody,

po czym flotylla œwiate³ek pomknê³a naprzód, równie szybko jak

pêdzone wiatrem p³atki jakiegoœ fosforyzuj¹cego kwiatu.

– Niech pan p³ynie za tymi œwiate³kami, doktorze Romany! – za-

wo³a³ weso³o Horrabin.

Jakich œwiate³? – zastanawia³ siê Doyle. Najbli¿sze œwiat³a widaæ

po drugiej stronie rzeki. Pewnie, doktorze, niech pan tam p³ynie, kie-

dy ja bêdê dryfowa³ na wschód.

Rozgarnia³ spokojnie wodê nogami i prawym ramieniem, oszczê-

dzaj¹c lewe. Utrzymanie siê na powierzchni nie stanowi³o problemu;

odkry³, ¿e p³yn¹c raz na brzuchu, a kiedy indziej le¿¹c na plecach

i wolno  rozgarniaj¹c  wodê,  by³  w stanie  utrzymaæ  twarz  nad  po-

wierzchni¹, nie nadwyrê¿aj¹c zbytnio ¿adnego miêœnia. Pr¹d spy-

cha³ go w stronê Blackfriars Bridge i Doyle ¿ywi³ nieœmia³¹ pew-

noœæ, ¿e zdo³a wdrapaæ siê na jeden ze s³upów, a gdy jego przeœla-

dowcy uznaj¹, ¿e zaton¹³, pop³ynie od przês³a do przês³a, by w koñcu

dotrzeæ do brzegu.

Nagle zorientowa³ siê, jakie œwiat³a mia³ Horrabin na myœli, gdy¿

to, co wydawa³o siê z pocz¹tku mnóstwem p³ywaj¹cych po rzece

œwiec, zmierza³o teraz w jego kierunku. Zanurzy³ g³owê pod wodê

i staraj¹c siê nie zdradzaæ ruchem nóg miejsca, w którym siê znajdo-

wa³, skierowa³ siê na prawo od kursu, jaki obra³y œwiate³ka.

Jego nieœmia³a pewnoœæ siebie zniknê³a. To pachnia³o magi¹, czy¿

Jacky nie powiedzia³, ¿e doktor Romany by³ magiem? Najwidocz-

niej Horrabin te¿ nim by³, i Doyle poczu³ siê nagle jak cz³owiek,

który szykuje siê do walki na piêœci i widzi, ¿e jego przeciwnik wy-

ci¹ga z cylindra rewolwer.

background image

126

P³yn¹³ pod wod¹ tak d³ugo jak tylko zdo³a³. Wynurzy³ siê potem,

nie oddychaj¹c zbyt gwa³townie, po czym pop³yn¹³ dalej, trzymaj¹c

g³owê nad powierzchni¹. Powoli uniós³ d³oñ i odsun¹³ kosmyk mo-

krych w³osów sprzed oczu.

Zastyg³ na chwilê w bezruchu, os³upia³y, gdy¿ okaza³o siê, ¿e œwia-

t³a ca³y czas p³ynê³y za nim i teraz otacza³y go ze wszystkich stron.

Przyjrza³ siê kilku najbli¿szym i zauwa¿y³, ¿e to przepo³owione sko-

rupki jajek z maleñkimi pochodniami, masztami ze s³omek i papie-

rowymi ¿aglami, a tak¿e – i nawet nie przysz³o mu do g³owy, by przy-

pisaæ tê wizjê gor¹czce – maleñkimi ludzikami, nie wiêkszymi od

jego ma³ego palca, przycupniêtymi w swych stateczkach i porusza-

j¹cymi z wpraw¹ œmiesznymi masztami, by utrzymaæ siê na kursie.

Doyle wrzasn¹³ i zamacha³ wokó³ siebie ramionami, by poprze-

wracaæ ma³e ³ódki, po czym, nie czekaj¹c na efekty swojego dzia³a-

nia, wci¹gn¹³ z ³kaniem powietrze w p³uca i znów zanurkowa³.

Czuj¹c, ¿e zapas powietrza w p³ucach zaczyna napieraæ na zaci-

œniêt¹ krtañ, i bêd¹c przekonanym, ¿e za chwilê uderzy g³ow¹ o ka-

mienne filary mostu, ponownie wynurzy³ siê spod wody. Mikrosko-

pijni ¿eglarze w skorupkach znowu otaczali go pierœcieniem, trzy-

maj¹c  siê  na  odleg³oœæ  dwóch  ramion.  Choæ  skrzypienie  wiose³

w ³odzi doktora Romany s³ychaæ by³o coraz bli¿ej, Doyle nie odp³y-

wa³, utrzymuj¹c siê na powierzchni nieznacznymi ruchami cia³a, by

z³apaæ oddech.

Coœ chlupnê³o z du¿¹ si³¹ w wodê jakieœ dwa centymetry od jego

policzka, obryzguj¹c mu oko. W chwilê póŸniej us³ysza³ przebiega-

j¹cy po wodzie od strony brzegu huk wystrza³u. Odpowiedziano na-

tychmiast strza³em z ³odzi doktora Romany, ale poniewa¿ znajdowa-

³a siê ona w ruchu, pocisk by³ Ÿle wymierzony i wzbi³ fontannê wody

poœród rozœwietlonych skorupek, wyrzucaj¹c jedn¹ z nich w górê.

Bo¿e, strzelaj¹ do mnie z wszystkich stron, pomyœla³ Doyle z roz-

pacz¹, ponownie wci¹gaj¹c w p³uca powietrze i chowaj¹c siê pod

wodê. – Nie chc¹ mnie ju¿ nawet z³apaæ ¿ywcem.

Horrabin zerkn¹³ w lewo, kiedy gdzieœ w dole, poœród ³odzi ry-

backich, rozleg³ siê strza³. Po chwili poderwa³ g³owê, gdy¿ rozleg³

siê huk drugiego strza³u, tym razem z ³odzi doktora Romany. Klown

zobaczy³, jak nad powierzchniê wody wyskakuje maleñkie œwiat³o,

background image

127

po czym gaœnie spadaj¹c w dó³, i uœwiadomi³ sobie, ¿e szef Cyga-

nów strzela do uciekaj¹cego cz³owieka.

Horrabin przy³o¿y³ natychmiast zwiniête d³onie do ust i zawo³a³:

„Myœla³em, ¿e chcesz go ¿ywego!”. Nast¹pi³a chwila ciszy, a potem

poniós³ siê echem g³os doktora Romany: „Czy to nie Joe Psia Twarz?”.

„To Amerykanin”, odpar³ klown. „Oby mnie po¿ar³ Apofis. Wiêc

czemuœ strzela³ do niego, przeklêty g³upcze?”, zawo³a³ Romany.

Jacky zd¹¿y³a ju¿ wyci¹gn¹æ z pobliskiej ³odzi rybackiej sieæ, rzu-

ciæ na dno jednego z czó³en i zepchn¹æ je na wodê, gdy us³ysza³a,

jak Horrabin wo³a g³osem jeszcze bardziej przeraŸliwym ze strachu:

„To nie ja, do diab³a, przysiêgam, wasza Wielmo¿noœæ! To ktoœ tu

w dole, miêdzy ³odziami – teraz odp³ywa czó³nem i kieruje siê w twoj¹

stronê!”.

Jacky operowa³a pojedynczym wios³em szybko i zgrabnie, mkn¹c

w stronê pierœcienia ma³ych œwiate³, który przesuwa³ siê bardziej na

wschód, ku mostowi. Bo¿e, myœla³a dysz¹c z wysi³ku, przykro mi,

Tom, to znaczy Doyle. Za bardzo chcia³am zabiæ Joego Psi¹ Twarz.

Przepraszam ciê, Bo¿e, spraw, by nie by³ zabity”.

Ze strachu zrobi³o jej siê zimno i niedobrze, gdy¿ wygl¹da³o to na

dobry strza³, a mierzy³a prosto w niewyraŸny zarys g³owy.

Jej czó³no porusza³o siê szybciej od wielkiej ³odzi doktora Roma-

ny, poza tym wystartowa³a od wschodniej strony, wiêc gdy Doyle

znów wynurzy³ siê spod wody – ponownie w samym œrodku nieomyl-

nego krêgu œwiat³a – znajdowa³a siê niemal o sto metrów bli¿ej celu

ni¿ doktor Romany.

– Doyle! – zawo³a³a czuj¹c g³êbok¹ ulgê, ¿e widzi go ¿ywego. –

To ja, Jacky. Czekaj na mnie.

Doyle by³ tak wyczerpany, ¿e niemal poczu³ niechêæ, us³yszawszy

g³os Jacky. Pogodzi³ siê ju¿ z myœl¹, ¿e go z³api¹, próba ratunku zaœ

podjêta przez m³odego cz³owieka wymaga³aby kolejnych wysi³ków

i najprawdopodobniej  nie  da³aby  niczego,  a jedynie  spotêgowa³a

gniew doktora Romany.

– Zanurkuj tak g³êboko jak tylko zdo³asz, a potem znów wyp³yñ na

powierzchniꠖ ponownie rozleg³ siê g³os Jacky, tym razem bli¿ej.

Doyle odwróci³ g³owê i w œwietle swej lilipuciej eskorty ujrza³

brodatego mê¿czyznê w czó³nie.

background image

128

Oczy rozszerzy³y mu siê ze zdziwienia, ale nim zd¹¿y³ schowaæ

siê pod wod¹, cz³owiek w czó³nie powiedzia³:

– Czekaj – po czym podniós³ d³oñ i zerwa³ brodê. – To ja – Jac-

ky. A teraz rób, co mówiê, prêdko!

Chyba jeszcze nie czas na odpoczynek, pomyœla³ znu¿ony Doyle

i pos³usznie zanurzy³ siê pod wodê, wypuszczaj¹c jednoczeœnie przez

nos po³owê powietrza przetrzymywanego w p³ucach, dziêki czemu

opada³ swobodnie w g³¹b ciemnej wody; nagle rozsun¹³ gwa³townie

nogi, by siê zatrzymaæ, kiedy zaœwita³o mu, ¿e byæ mo¿e nie zd¹¿y

odbiæ siê od twardego gruntu. Pomyœla³: A jeœli zanurzê siê tak g³ê-

boko, ¿e nie uda mi siê wyp³yn¹æ, nim moje p³uca siê zbuntuj¹ i wch³o-

n¹ wodê? Natychmiast zacz¹³ machaæ rêkami i nogami, by siê wynu-

rzyæ. Poczu³, jak o d³oñ ociera mu siê pêtla liny, a potem wyp³yn¹³

gwa³townie na powierzchniê.

W pobli¿u rozleg³o siê oszala³e œwiergotanie, jakby dochodz¹ce

z klatki pe³nej podnieconych ptaków, a Jacky, wychylaj¹c siê z czó³-

na, wci¹ga³a ciê¿k¹ od wody sieæ ryback¹, w zwojach której wci¹¿

p³onê³o kilka ma³ych œwiate³ek.

– W³aŸ do ³odzi – rzuci³a Jacky. – Przez burtê przy dziobie, ja

stanê dla równowagi z ty³u. Trzymaj siê z dala od sieci, ci mali dra-

nie maj¹ no¿e. I pospiesz siê.

Doyle  spojrza³  w górê  rzeki.  Dostrzeg³  ³ódŸ  doktora  Romany

w odleg³oœci jakichœ piêædziesiêciu metrów; s³ychaæ by³o bardzo wy-

raŸnie rytmiczne uderzenia wiose³ – po czym wspi¹³ siê na burtê czó³-

na i stoczy³ na jego dno. Jacky przycupnê³a na rufie, trzymaj¹c w wo-

dzie wios³o.

Gdy tylko czó³no przesta³o siê ko³ysaæ, Doyle rzuci³ zdyszany:

– Jazda.

Jacky zaczê³a wios³owaæ szaleñczo. Jednak¿e czó³no, kiedy ju¿

siê zatrzyma³o i zwiêkszy³o swój ciê¿ar, by³o doœæ oporne.

– Mam jeszcze jeden pistolet – zawo³a³ doktor Romany. – Rzuæ-

cie wios³o, a nie bêdê strzela³.

– Nie oœmieli siꠖ wysapa³a Jacky, poruszaj¹c wios³em w nieru-

chomej wodzie. – Chce ciꅠ¿ywego.

– Ju¿ nie – odpar³ Doyle, siadaj¹c ostro¿nie. – Zaledwie przed

minut¹ wszyscy do mnie strzelali.

– Myœleli, ¿e jesteœ… kimœ innym.

Czó³no porusza³o siê teraz, lecz bardzo wolno. Doyle rozró¿nia³

zarysy trzech g³ów w ³odzi zmierzaj¹cej w ich stronê.

– Jest zapasowe wios³o? – spyta³ zdesperowany.

background image

129

– P³yn¹³eœ kiedyœ takim czó³nem?

– Nie.

– To siê zamknij.

Doyle zauwa¿y³ d³ugie rozdarcie w spodniach Jacky, po zewnêtrz-

nej stronie uda, z którego wyziera³a spora, œwie¿a rana. Otworzy³

usta, by spytaæ o to, ale dostrzeg³ okr¹g³y otwór w drewnie czó³na,

tu¿ obok rufy.

– Na Boga, Jacky, zosta³eœ postrzelony!

– Wiem.

Nawet w s³abym œwietle ksiê¿yca widaæ by³o, ¿e twarz Jacky jest

pociemnia³a z wysi³ku i mokra od potu, ale czó³no p³ynê³o teraz rów-

nie szybko jak ³ódŸ doktora Romany. Przez minutê czy dwie obie

³ódki zachowywa³y ten sam dystans, rozcinaj¹c powierzchniê wody,

a dulki klekota³y w rytm oddechu Jacky; po jakimœ czasie czó³no

przyspieszy³o i zaczê³o zostawiaæ ciê¿sz¹ ³ódŸ w tyle.

Tu¿ przed nimi zamajaczy³ Blackfrair’s Bridge i gdy ju¿ by³o ja-

sne, ¿e zgubi¹ œcigaj¹cych, Jacky usiad³a i spojrza³a uwa¿nie na wiel-

kie kamienne ³uki, ku którym spycha³o ich bezlitoœnie.

– Pó³nocny ³uk poœrodku – sapnê³a Jacky i wepchnê³a wios³o do

wody po prawej stronie. Rozpêdzone czó³no przechyli³o siê gwa³-

townie i zaczê³o zataczaæ po wodzie szeroki ³uk w prawo.

Kiedy znaleŸli siê w jednej linii ze wskazanym przez Jacky ³u-

kiem mostu, i tak blisko niego, ¿e Doyle widzia³, jak woda rozbryz-

guje siê o kamienne filary, Jacky wyci¹gnê³a wios³o z wody i zanu-

rzy³a po drugiej stronie; czó³no znów zaczê³o p³yn¹æ z pr¹dem rzeki.

Nast¹pi³a chwila ciemnoœci i rozleg³ siê grzmot wody. Poczuli, ¿e

mijaj¹ w pêdzie kamienne œciany – unieœli siê gwa³townie w górê

i opadli w dó³, Doyle zaœ omal nie wyl¹dowa³ w wodzie – i po chwi-

li znaleŸli siê na szerokim rozlewisku rzeki, na wschód od mostu.

Jacky osunê³a siê wyczerpana z zamkniêtymi oczami i d³oñmi zwi-

saj¹cymi bezw³adnie po bokach, staraj¹c siê odzyskaæ oddech, pod-

czas gdy czó³no wytraca³o powoli szybkoœæ.

Doyle spojrza³ za siebie i uœwiadomi³ sobie, ¿e doktor Romany

nie zdo³a ich naœladowaæ wykonuj¹c ostry skrêt ku szerszemu ³uko-

wi poœrodku mostu, nie bêdzie te¿ ryzykowa³ skoku przez wê¿szy

³uk, który siê przed nim otwiera³. Gdyby chcia³ kontynuowaæ poœcig,

musia³by zatrzymaæ swoj¹ ³ódŸ, a nastêpnie podp³yn¹æ do ³uku, przez

który przemknê³o czó³no.

– Zgubi³eœ ich, Jacky – stwierdzi³ Doyle z podziwem. – Na Boga,

zostawi³eœ ich w tyle.

9 – Wrota Anubisa

background image

130

– Wychowa³em siꅠna rzece – wysapa³a po chwili Jacky. – Znam

siꅠna ³odziach. – Odetchn¹wszy kilka razy i zaczesawszy do ty³u

mokre od potu w³osy, ci¹gnê³a: – Myœla³em, ¿e Tyci Ch³opcy to mit.

Doyle domyœli³ siê, ¿e Jacky mówi o ¿eglarzach w skorupkach jajek.

– S³ysza³eœ o nich?

– Pewnie, znam nawet pewn¹ piosenkê. „Tyci Ch³opcy do dom-

ku lalki siê udali, stamt¹d po cichu zabawki zabrali, tu¿ obok kota

smacznie œpi¹cego, potem w skorupakach jajek zjechali – œciekiem,

prosto do œwiata podziemnego”. I tak dalej – przypisuj¹c im wszel-

kie grzechy. Ludzie powiadaj¹, ¿e to Horrabin je stworzy³ – i wydaje

siê, ¿e te istoty naprawdê by³y mu pos³uszne dziœ w nocy. Ca³y czas

wskazywa³y mu twoje po³o¿enie. Powiadaj¹ te¿, ¿e dobi³ targu z sa-

mym diab³em, by dowiedzieæ siê, jak im rozkazywaæ.

Oczy Doyle’a rozszerzy³y siê pod wp³ywem nag³ej myœli.

– Czy kiedykolwiek widzia³eœ jego przedstawienie o Punchu?

– Oczywiœcie. Jest diabelnie sprawny… Och! Tak… chyba masz

racjê. Dobry Bo¿e. Ale kukie³ki Puncha s¹ wiêksze.

– Kieszonkowi Ch³opcy.

– A ja podziwia³em jego kunszt. – Jacky podnios³a wios³o i za-

nurzy³a je w wodzie. – Lepiej p³yñmy – on chce ciê dostaæ za wszel-

k¹ cenê.

– Bior¹c pod uwagê, ¿e wszyscy do mnie strzelali – to znaczy do

nas – mo¿na by za³o¿yæ, ¿e chc¹ mnie zabiæ. Uratowa³eœ mi ¿ycie,

Jacky. Jak twoja noga?

– Och, piecze, ale to tylko draœniêcie. Strzeli³ do mnie trzy razy,

gdy ty siê kry³eœ pod wod¹, a ja  zarzuca³em sieci na twoj¹ ma³¹

eskortê. Po raz pierwszy w ¿yciu ktoœ do mnie strzela³. Muszê przy-

znaæ, ¿e niezbyt mi siê to podoba³o.

Doyle dr¿a³ z zimna.

– Mnie siê te¿ to nie podoba³o. Horrabin strzelaj¹c chybi³ mo¿e

o dwa centymetry od mojego oka.

– No… dlatego musia³em podp³yn¹æ i wyci¹gn¹æ ciê. Widzisz, to

nie Horrabin do ciebie strzela³. On wiedzia³, kim jesteœ. To ja strzela³em.

W pierwszym odruchu Doyle chcia³ wybuchn¹æ gniewem, ale wi-

dok zranionej nogi Jacky utemperowa³ go.

– Za kogo mnie wzi¹³eœ, i jak s¹dzê, doktor Romany tak¿e?

Jacky wios³owa³a w milczeniu przez jakiœ czas, potem odpar³a

niechêtnie:

– Myœlê, ¿e zas³ugujesz ju¿ na to, by us³yszeæ tê historiê. S¹dzili-

œmy, ¿e jesteœ cz³owiekiem znanym jako Joe Psia Twarz. On…

background image

131

– Joe Psia Twarz? Morderca, którego uwa¿ano za wilko³aka?

Zobaczy³, ¿e Jacky otwiera oczy ze zdumienia.

– Sk¹d o nim wiesz?

– Och, jestem dobrym s³uchaczem. No wiêc powiedz mi, co ty

i doktor Romany macie przeciwko niemu?

– Zabi³ jednego z moich przyjació³. Nie, do diab³a. On… zmusi³

mnie podstêpem, bym zabi³ jednego z moich przyjació³. On… Ja ni-

gdy… nie rozmawia³em o tym z nikim, Doyle. Nie tak szczerze. Do

diab³a, mniejsza z tym. Czyta³eœ poezje Colina Lepovre’a – widzisz,

Colin by³… bliskim przyjacielem i… wiesz, w jaki sposób Joe Psia

Twarz utrzymuje siê przy ¿yciu?

– S³ysza³em, ¿e wnika w cia³a ludzi.

– Wiesz znacznie wiêcej, ni¿ dajesz to po sobie poznaæ, Doyle.

Nie s¹dzi³em, ¿e wie o tym chocia¿by szeœciu ludzi w Londynie.

Owszem, tak w³aœnie czyni. Nie mam pojêcia jak, ale potrafi prze-

nikn¹æ w ka¿dego, z kim uda mu siê spêdziæ trochê czasu. I musi

robiæ to raczej czêsto, gdy bowiem tylko wniknie w nowe cia³o, za-

czyna siê ono ca³e pokrywaæ futrem. Wiêc po kilku dniach staje przed

wyborem: goliæ siê od stóp do g³ów, albo szuka栜wie¿ego cia³a. –

Jacky odetchnêla g³êboko. – W zesz³ym roku wszed³ w Colina. My-

œlê, ¿e Joe Psia Twarz musia³ zatruæ poprzednie cia³o, tu¿ przed jego

opuszczeniem. Colin przyszed³ do mnie, nie ulega³o w¹tpliwoœci, ¿e

strasznie cierpia³… – Widaæ by³o, ¿e Jacky panuje nad swoim g³o-

sem tylko z najwiêkszym wysi³kiem i choæ wpatrywa³a siê w kopu³ê

katedry œw. Paw³a, Doyle dostrzeg³ na m³odzieñczym policzku lœni¹-

c¹ ³zꠖ …dzia³o siê to w œrodku nocy. By³em w domu rodziców i czy-

ta³em, kiedy otworzy³ drzwi i rzuci³ siê na mnie, warcz¹c jak… nie

wiem co, jak wielki pies czy coœ takiego, i krwawi¹c straszliwie z ust.

Do diab³a, Doyle, on tkwi³ w tym odrzuconym ciele, tym, które w³a-

œnie opuœci³ Joe, i by³o ono pokryte futrem, jak u ma³py! Rozumiesz

mnie? W œrodku przeklêtej nocy! Sk¹d mog³em… jakim cudem…

wiedzieæ, ¿e to Colin? Niech to wszystko piek³o poch³onie!

– Jacky – powiedzia³ bezradnie Doyle, oszo³omiony nieprawdo-

podobn¹ histori¹, ale i wzruszony niek³amanym cierpieniem. – Nie

mog³eœ wiedzieæ.

Od mostu Londyñskiego dzieli³ ich nieca³y kilometr i Doyle wi-

dzia³ po prawej rêce kad³uby barek wêglowych zalegaj¹cych wybrze¿e

od strony Surrey. Jacky skierowa³ czó³no w tamt¹ stronê.

– By³a tam broñ – ci¹gnê³a Jacky bezbarwnym g³osem – pistolet

ska³kowy – ten, który masz teraz pod stop¹; le¿a³ na kominku, i kie-

background image

132

dy ta w³ochata istota wpad³a do domu, zerwa³em siê, chwyci³em pi-

stolet i wypali³em jej prosto w pierœ. Upad³a, zalewaj¹c krwi¹ ca³¹

pod³ogê.  Podszed³em  i stan¹³em  nad  ni¹,  niezbyt  blisko,  a ona…

popatrzy³a na mnie przez chwilê, nim drgnê³a gwa³townie kilka razy

i znieruchomia³a. Wszystko by³o zalane krwi¹. Kiedy jednak ta isto-

ta spojrza³a na mnie, wiedzia³em, ¿e to Colin. Kolor oczu by³ inny,

oczywiœcie, ale rozpozna³em… w³aœciwie nie wyraz twarzy… roz-

pozna³em w niej Colina.

Za najbardziej na wschód wysuniêtymi barkami widaæ by³o oœwie-

tlony dom, a ni¿ej pomost. Zdawa³o siê, ¿e Jacky p³ynie w³aœnie

w tamtym kierunku. Rozœwietlone w¹skie okna rzuca³y na oleiœcie

czarn¹ wodê ciep³y, z³oty blask.

– Potem przespa³em dwa tygodnie. Nikt inny nie móg³ w tym cza-

sie spaæ, krzycza³em dzieñ i noc, wymiotuj¹c i be³kocz¹c tak obrzy-

dliwe rzeczy, ¿e moja niewinna matka nie mog³a ich nawet zrozu-

mie慠lecz by³em pogr¹¿ony we œnie. A gdy siê przebudzi³em, wy-

ruszy³em  na  poszukiwanie  Joego  Psiej  Twarzy  z tym  samym

pistoletem, który zabi³ – którym ja zabi³em – Colina. – Jacky uœmiech-

n¹³ siê gorzko. – Rozumiesz?

– Tak. – Doyle zastanawia³ siê, ile z tej fantazji godnej Love-

crafta  jest  prawd¹.  A mo¿e  to  jedna  z tajemniczych  Tañcz¹cych

Ma³p wtargnê³a do domu Jacky’ego mniej wiêcej w tym samym

czasie, kiedy Lepovre postanowi³ znikn¹æ. Doyle zastanawia³ siê

te¿, czy nie chodzi tu czasem o coœ wiêcej ni¿ tylko o ¿al po bli-

skim przyjacielu. Czy jego pierwsze wra¿enie dotycz¹ce Jacky’e-

go by³o s³uszne? – To banalne, co powiem, Jacky, ale uwierz – jest

mi przykro.

– Dziêkujê. – Jacky zwolni³a bieg czó³na, zanurzaj¹c wios³o w wo-

dzie. Sunêli teraz powoli i bezg³oœnie wzd³u¿ nabrze¿a. W koñcu

Jacky chwyci³a linê, która ko³ysa³a siê miêdzy drewnianymi pala-

mi. – Podci¹gnij czó³no kawa³ek, Doyle, jakiœ metr nad twoj¹ g³ow¹

zaczyna siê drabina.

Kiedy wspiêli siê obydwoje na w¹ski pomost, Jacky powiedzia³a:

– Teraz musimy siê zastanowiæ, co z tob¹ robiæ. Nie mo¿esz wró-

ciæ do domu Jacka Kopenhagi, Horrabin wyœle tam z tuzin szpie-

gów. – Szli powoli w stronê budynku przypominaj¹cego nadbrze¿n¹

tawernê. Jacky, która nie mia³a butów na nogach, st¹pa³a ostro¿nie

po starych deskach. – Kiedy przyje¿d¿a do miasta ten twój przyja-

ciel? Jak on siê nazywa – Ashbin?

– Ashbless. Spotkam siê z nim we wtorek.

background image

133

– No có¿, w³aœciciel tawerny, stary Kusiak, ma tu stajniê i zawsze

potrzebuje kogoœ do pomocy. Czy potrafisz zgarniaæ ³opat¹ koñski

nawóz?

– Jeœli istniej¹ jacyœ ludzie, którzy nie potrafi¹, to wola³bym nie

byæ jednym z nich.

Jacky otworzy³a drzwi od strony nabrze¿a, po czym weszli do

niewielkiego pokoju z kominkiem. Doyle ruszy³ czym prêdzej w stro-

nê ognia.

Pojawi³a siê dziewczyna w fartuszku, której serdeczny uœmiech

przygas³ nieco, gdy zauwa¿y³a, ¿e obaj goœcie wpadli niew¹tpliwie

do rzeki i ¿e jeden z nich wci¹¿ ocieka wod¹.

– Wszystko w porz¹dku, panienko – powiedzia³a Jacky. – Nie

usi¹dziemy na krzes³ach. Powiedz Kusiakowi, ¿e przyszed³ Jacky,

ten z drugiego brzegu, wraz z przyjacielem, i ¿e mamy ochotê na

gor¹c¹ k¹piel – w osobnych pomieszczeniach.

Doyle uœmiechn¹³ siê. Skromniœ z tego Jacky’ego.

– … i przynieœ nam trochê suchych rzeczy do ubrania, niewa¿ne

jakich – ci¹gnê³a Jacky. – A do jadalni dwa garnuszki tej waszej wspa-

nia³ej zupy rybnej. Aha, i jeszcze gor¹c¹ kawê z rumem.

Dziewczyna skinê³a g³ow¹ i oddali³a siê pospiesznie, by spytaæ

o wszystko w³aœciciela tawerny.

Jacky przycupnê³a obok Doyle’a przy kominku.

– Jesteœ pewien, ¿e ten Ashbin pomo¿e ci znaleŸæ jak¹œ przyzwo-

it¹ posadê?

Doyle nie by³ pewien i próbowa³ przekonaæ bardziej samego sie-

bie ni¿ Jacky, wiêc odpar³ trochê wymijaj¹co:

– Nie brakuje mu pieniêdzy, jak przypuszczam. Poza tym znam

go bardzo dobrze.

Poza tym ma przyjació³ i wp³ywy, doda³ w myœlach Doyle. Nie-

wykluczone, ¿e umo¿liwi mi pos³uchanie – z gwarancj¹ nietykalno-

œci – u starego doktora Romany, w czasie którego mo¿e uda mi siê

dobiæ korzystnego targu: ja przeka¿ê mu kilka nieszkodliwych dla

nikogo informacji – czy nawet ewidentnych k³amstw; tak, to by³oby

bezpieczniejsze – w zamian za lokalizacjê szczeliny. Gdybym usta-

wi³ wokó³ jego namiotu kilku swoich przyjació³, nie odwa¿y³by siê

na ¿adne sztuczki, jak przyk³adanie cygara do powieki. A mnie sa-

memu, bez pomocy, szukanie szczelin zajê³oby miesi¹ce, nawet lata,

a przecie¿ Darrow powiedzia³, ¿e ich liczba po 1802 zaczyna siê

zmniejszaæ, a nie s¹dzê, bym mia³ ¿yæ d³u¿ej ni¿ kilka miesi¹cy, ten

kaszel wykañcza³ mnie ju¿ przed dzisiejsz¹ k¹piel¹ w rzece. Teraz

background image

134

mo¿e siê przerodziæ w prawdziwe zapalenie p³uc. Muszê wróciæ, i to

prêdko, tam gdzie s¹ szpitale.

Doyle zamierza³ równie¿ przepytaæ Ashblessa o jego wczesne

lata, a nastêpnie przechowaæ te informacje w jakimœ bezpiecznym

miejscu, gdzie nikt nie zak³óci³by ich spokoju, a¿ do chwili, w któ-

rej „odkry³by je” po powrocie do 1983 roku. Schliemann i Troja,

pomyœla³ arogancko, George Smith i Gilgamesz, Doyle i dokumenty

Ashblessa.

– No có¿, ¿yczê ci powodzenia – powiedzia³a Jacky. – Mo¿e za

miesi¹c o tej porze bêdziesz mia³ pracê na Gie³dzie i wynajmowa³

luksusowe mieszkanie przy St. James. I ledwie bêdziesz pamiêta³ te

dni, gdy by³eœ ¿ebrakiem i ch³opcem stajennym… – Uœmiechnê³a

siê. – Aha, i ten poranek, gdy ze znacznie mniejszym powodzeniem

pracowa³eœ jako kramarz… Co jeszcze robi³eœ?

W tym momencie przyniesiono kawê z rumem; uœmiech dziew-

czyny i jej zapewnienia, ¿e k¹piel jest prawie gotowa dowodzi³y, ¿e

Kusiak uzna³ wiarygodnoœæ kredytow¹ Jacky. Doyle s¹czy³ z wdziêcz-

noœci¹ swoj¹ kawê.

– Niewiele wiêcej – odpar³.

Budowla znana powszechnie w okolicy St.Giles jako Szczurzy

Zamek zosta³a wzniesiona na fundamentach i wokó³ pozosta³oœci po

szpitalu zbudowanym w dwunastym wieku. Dzwonnica szpitala prze-

trwa³a, lecz w ci¹gu wieków ró¿ni w³aœciciele tej posesji, by zyskaæ

na powierzchni, stopniowo dostawiali nowe piêtra i œciany, a¿ w koñcu

przez ³ukowe, normañskie okna widaæ by³o nie miasto, lecz niewiel-

kie pokoje, które dobudowano do starodawnych, kamiennych mu-

rów; kopu³a dzwonnicy by³a jedyn¹, widoczn¹ czêœci¹ dawnej bu-

dowli, któr¹ jednak z trudem da³o siê odszukaæ poœród g¹szczu ko-

minów, wietrzników i dzikiej zabudowy.

Liny dzwonów sparcia³y przed wiekami, a bloki runê³y na pod³o-

gê i zosta³y wywiezione na z³om, lecz starodawne belki wci¹¿ spina-

³y sklepienie wie¿y. Przywi¹zano do nich nowe liny, którymi Horra-

bin i doktor Romany byli wci¹gani na wysokoœæ jakichœ piêtnastu

metrów, czyli oko³o trzech czwartych wie¿y. Poniewa¿ mogli dziêki

temu rozmawiaæ swobodnie w znacznej odleg³oœci od ziemi, by³a to

ich ulubiona izba narad. Na parapetach starych, kamiennych okien,

u samego szczytu dzwonnicy, ustawiono lampy olejne. Trochê ni¿ej

siedzia³ uczestnicz¹cy tego wieczoru w naradzie Niecny Ryszard,

background image

135

dziêki czemu znajdowa³ siê jakieœ pó³ metra nad g³owami ko³ysz¹-

cych siê na linach szefów.

– Nie mam pojêcia, kim byli ci ludzie, wasza Wielmo¿noœæ –

mówi³ Horrabin, a jego ju¿ i tak niesamowity g³os brzmia³ w tej ka-

miennej studni jak przera¿aj¹ce zawodzenie. – Z pewnoœci¹ nie na-

le¿eli do mego zgromadzenia.

– I naprawdê zamierzali go zabiæ?

– O, tak. Dennessen mówi, ¿e gdy str¹ci³ z Amerykanina tego

drugiego, ten zd¹¿y³ ju¿ dŸgn¹æ go no¿em i zamierza³ siê do nastêp-

nego pchniêcia.

Doktor Romany huœta³ siê zamyœlony przez kilka chwil, odpycha-

j¹c siê delikatnie nog¹ od kamiennych, wklês³ych œcian.

– Nie pojmujê, kto to mo¿e byæ. Ktoœ dzia³a najwyraŸniej prze-

ciwko mnie. Ten ktoœ albo wie, co Amerykanin ma do powiedze-

nia… albo po prostu nie chce, bym siê czegokolwiek dowiedzia³. To

nie mog¹ byæ ludzie, z którymi Amerykanin tu przyby³, gdy¿ widzia-

³em, jak wszyscy zniknêli, gdy wrota przesta³y istnieæ, a obserwujê

od tego czasu wszystkie i wiem, ¿e nikt przez nie nie przechodzi³.

A Bractwo Anteusza nie stanowi dla nas zagro¿enia ju¿ od ponad

wieku, jak s¹dzê.

– To garstka starych ludzi – zgodzi³ siê Horrabin – którzy zapo-

mnieli ju¿ o pierwotnym celu swej organizacji.

– No có¿, powiedz temu Dennessenowi, ¿e jeœli zdo³a rozpoznaæ

cz³owieka, który próbowa³ zabiæ Amerykanina, i przyprowadzi mi

go ¿ywego, to otrzyma nagrodê jak w przypadku Joego Psiej Twa-

rzy. – Zamacha³ ramionami, by zatrzymaæ sw¹ huœtawkê. – Ten bro-

daty cz³owiek, który strzela³ do Amerykanina, a potem go wyci¹gn¹³

z wody, mo¿e do nich nale¿eæ. Powiadasz, ¿e rozpozna³eœ tego od-

wa¿nego wioœlarza?

– Tak mi siê wydaje, wasza Wielmo¿noœæ. Nie mia³ na g³owie

swojego tradycyjnego turbanu, ale przypomina³ ¿ebraka zwanego

Ahmedem, który krêci siê tu czasem. To fa³szywy Hindus. Wyda³em

ju¿ rozkaz, by go z³apano, i wyznaczy³em nagrodê.

– Dobrze. Wydusimy prawdê z tych ptaszków, oby Set pozwoli³,

nawet jeœli musielibyœmy obedrzeæ ich ze skóry, zostawiaj¹c jedynie

p³uca, mózg i jêzyk.

Niecny Ryszard siêgn¹³ ostro¿nie po swoj¹ ma³pkê, któr¹ posa-

dzi³ na kamiennym wystêpie, by mog³a widzieæ to niezwyk³e zjawi-

sko, jakim byli ci dwaj czarnoksiê¿nicy zawieszeni na linach niczym

szynki w wêdzarni, po czym zakry³ jej uszy kciukiem i palcem wska-

background image

136

zuj¹cym, gdy¿ brutalne s³owa niepokoi³y j¹. Ryszard te¿ nie odczu-

wa³ zadowolenia. By³ w mieœcie ju¿ od tygodnia, nie mog¹c siê

ruszyæ poza mury Szczurzego Zamku albo poza granice sieni pod

Bainbridge Street, podczas gdy doktor Romany podró¿owa³ sobie

do woli. Zjawia³ siê przy ka¿dych wrotach, które powstawa³y, co wy-

maga³o czêstego opuszczania miasta.

– Nie mogê oprzeæ siê przekonaniu, czy te¿ wra¿eniu, ¿e owa

ingerencja mo¿e byæ rezultatem wysi³ków… mego partnera w Tur-

cji – powiedzia³ doktor Romany.

– Ale nikt nie wie, jaka jest ich natura – zauwa¿y³ Horrabin. – Na-

wet ja wiem tylko tyle, ¿e twój brat bliŸniak znalaz³ pewnego m³odego

lorda brytyjskiego, podró¿uj¹cego samotnie za granic¹, którego, jak

wam obu siê wydaje, bêdziecie mogli wykorzystaæ. Mam wra¿enie, ¿e

powinienem byæ dok³adnie zaznajomiony z twymi planami.

Romany zdawa³ siê nie s³uchaæ. Powiedzia³ zamyœlony:

– Nie wierzê, by nast¹pi³o z tamtej strony jakiekolwiek narusze-

nie tajemnicy, a to dlatego, ¿e jestem jedyn¹ osob¹, która wie to, co

istotne. Ale nie jestem zbytnio zorientowany, jak maj¹ siê sprawy

u doktora Romanellego, w Turcji; pojmujê, ¿e ów m³ody lord bar-

dzo lubi pisywaæ listy. Mam nadziejê, ¿e mój… brat nie dopuœci³ do

tego, by jakaœ nie rzucaj¹ca siê w oczy, lecz wa¿na informacja zosta-

³a przekazana na kartach jednego z tych listów pewnym ludziom na

wyspie brytyjskiej.

Horrabin sprawia³ wra¿enie zaskoczonego.

– Gdzie, wed³ug ciebie, ów k³opotliwy arystokrata przebywa?

– Znajduje siê o kilka dni drogi od Aten, zmierzaj¹c wzd³u¿ Za-

toki Korynckiej z powrotem do Patras; z jakichœ powodów ów mi-

lord staje siê niezwykle wra¿liwy psychicznie, gdy tylko znajdzie siê

w granicach tego niewielkiego obszaru: Patras, Zatoka Patras, Mis-

soloungi. Wiêc, gdy by³ tam ostatnim razem, w lipcu, Romanelli na-

k³oni³ konsula, naszego cz³owieka, by ten uœpi³ milorda, koncentru-

j¹c jego uwagê na graj¹cym zegarze, a gdy m³odzieniec zasn¹³, mój

brat wprowadzi³ do mrocznych zak¹tków jego umys³u rozkaz po-

wrotu do Patras w po³owie wrzeœnia. Do tego czasu powinny dojrzeæ

pewne tutejsze sprawy, tak by wszystko „spad³o z drzewa” jedno-

czeœnie.  A jego  lordowska  moœæ  nosi  w œwiadomoœci  ów  rozkaz,

œwiêcie przekonany, ¿e sam podj¹³ decyzjê powrotu do Patras.

Horrabin przytakiwa³ zniecierpliwiony.

– Pyta³em dlatego, ¿e, no có¿, gdyby to jego list mia³ byæ przy-

czyn¹ tutejszego zamieszania, to musia³by byæ wys³any… kiedy?

background image

137

Przed miesi¹cami, jak s¹dzê. Czy¿ nie toczy siê po drodze z tuzin

wojen? Wiêc nawet gdyby od razu do kogoœ napisa³, jeszcze w lipcu,

to i tak list nie dotar³by na tyle szybko, by ktoœ tutaj móg³ siê dowie-

dzieæ, kim jesteœ i co zamierzasz.

Romany uniós³ brwi i przytakn¹³.

– Masz racjê, nie wzi¹³em pod uwagê ¿ó³wiego tempa poczty

w dzisiejszych czasach. – Zmarszczy³ czo³o. – Wiêc kim, u licha, s¹

ci ludzie, dlaczego wchodz¹ mi w drogê?

– Nie umiem powiedzie栖 odpar³ klown, przeci¹gaj¹c siê powo-

li i wyginaj¹c koñczyny jak wielki, kolorowy paj¹k.

Niecny Ryszard zakry³ ma³pce oczy.

– Mnie te¿ wchodz¹ w drogꠖ wyjaœni³ Horrabin. – Ten diabel-

ny Hindus utopi³ dzisiejszego wieczoru cztery tuziny moich homun-

kulusów. Musisz nakazaæ twemu Mistrzowi w Kairze, by przys³a³

wiêcej tego materia³u – jak to siê nazywa?

– Paut – odpar³ doktor Romany. – Diabelnie trudno to dziœ wy-

produkowaæ, bior¹c pod uwagê, jak mizernie prezentuje siê magia.

Potrz¹sn¹³ z pow¹tpiewaniem g³ow¹.

Pomalowan¹ twarz Horrabina skrêci³ gniewny grymas, ale nie prze-

rwa³ swej powolnej gimanstyki.

–  ¯eby pracowaæ dla ciebie, potrzebujê wiêcej homunkulusów –

powiedzia³ bezbarwnym g³osem. – Kar³y umiem sam stworzyæ, de-

formuj¹c ludzi, ale nie Tycich Ch³opców, którzy potrafi¹ pods³uchaæ

rozmowê schowani w fili¿ance do herbaty, œledziæ cz³owieka, przy-

cupn¹wszy w fa³dach jego kapelusza – klown mówi³ teraz podnie-

sionym g³osem – wœlizgn¹æ siê do banku przez œcieki i zamieniæ z³o-

te suwereny na cygañskie, fa³szywe monety. – Przechyli³ siê w ten

sposób, ¿e jego g³owa przybli¿y³a siê do rozmówcy, a nogi stercza³y

w drug¹ stronê, po czym doda³ szeptem: – Albo jeœli potrzebujesz

kilku ch³opaków, którzy mogliby wejœæ do sypialni króla ukryci w suk-

ni pielêgniarki i wrzuciæ do zupy tumani¹ce umys³ specyfiki, a po-

tem, przebrani za karaluchy albo dwunastu aposto³ów, zatañczyliby

na stole, poza zasiêgiem królewskich r¹k, by uatrakcyjniæ jego maja-

ki, to musz¹ byæ w³aœnie oni – Tyci Ch³opcy.

– Nie bêdziemy musieli robiæ tego d³u¿ej, jeœli wszystko w Pa-

tras przebiegnie tak, jak zaplanowano – stwierdzi³ cicho Roma-

ny. – Ale twoje stworki przydaj¹ siê czêsto, nie mogê zaprzeczyæ.

Wyjaœniê sytuacjê memu Mistrzowi i dam ci jutro znaæ, co po-

wiedzia³.

background image

138

– Ty zaœ wykorzystujesz szybszy œrodek porozumiewania siê ni¿

poczta – zauwa¿y³ Horrabin, unosz¹c pomarañczowe brwi niemal do

samego kapelusza.

– O,  tak –  odpar³  Romany,  wzruszaj¹c  niedbale  ramionami. –

Dziêki czarnoksiêskim sztuczkom ja i moi koledzy mo¿emy konwer-

sowaæ bezpoœrednio w dowolnym czasie, na dowoln¹ odleg³oœæ, a na-

wet przesy³aæ sobie przedmioty, nie przejmuj¹c siê przestrzeni¹. Tak

doskona³a komunikacja jest gwarancj¹, ¿e nasze uderzenie bêdzie

bezb³êdnie wymierzone, zgrane w czasie i skoordynowane, i nie spo-

tka siê z odwetem. – Pozwoli³ sobie na uœmiech. – Mamy w rêku Króla

Czarnoksiê¿ników, a on bije ka¿d¹ kartê, któr¹ mo¿e mieæ John Bull.

Niecny Ryszard spojrza³ na swoj¹ ma³pkê, przewróci³ oczami i po-

trz¹sn¹³ g³ow¹. Ale staruch, co, ma³pko, pomyœla³, nie chce, by ten

straszny klown dowiedzia³ siê, jak bardzo jest mu potrzebny. Ile¿ to

razy, ma³pko, widzieliœmy go, jak wrzeszcza³ na tê swoj¹ g³upi¹ œwiecê

z egipskimi znaczkami, a po kilku godzinach wydobywa³ z p³omie-

nia s³aby g³os, który tylko powtarza³: Co? Co?… A te wszystkie przy-

padki, kiedy próbowa³ wysy³aæ albo otrzymywaæ ró¿ne przedmioty

od swoich przyjació³ z odleg³ych l¹dów? A pamiêtasz, jak jego Mistrz

stara³ siê przys³aæ mu tê ma³¹ figurkê, a wszystko, co siê w koñcu

pokaza³o, to gor¹cy, czerwony ¿wir? Ha, ha! I to ma byæ czarnoksiê-

stwo!.

Splun¹³ z obrzydzeniem, na co doktor Romany zareagowa³ gniew-

nym krzykiem.

– Przepraszam,  rya –  rzek³  pospiesznie  Ryszard.  Skrzywi³  siê

patrzac na ma³pkê i pomyœla³: Nie próbuj wci¹gaæ mnie w pogawêd-

ki. Widzisz, co narobi³aœ? Mam przez ciebie k³opoty.

– W ka¿dym razie – ci¹gn¹³ doktor Romany, pocieraj¹c ³ys¹ g³o-

wꠖ wykurzyliœmy Amerykanina z ukrycia i chcê, by dopóki jest

wystraszony, przeprowadzono dzisiejszej nocy dok³adne poszukiwa-

nia. A teraz, co siê tyczy naszej trójki – czy s³uchasz, Ryszardzie?

Bardzo dobrze – my trzej znamy go z widzenia, a zatem ka¿dy z nas

powinien kierowaæ grup¹ poszukiwawcz¹. Ty, Horrabinie, zmobili-

zujesz swoich nêdzarzy i przetrz¹œniesz obszar od St.Martin Lane

do katedry œw. Paw³a, przy okazji sprawdzisz wszystkie kwatery do

wynajêcia; zagl¹daj do pubów; obserwuj uwa¿nie ¿ebraków. Ty, Ry-

szardzie, wyruszysz z po³udniowego nabrze¿a, pocz¹wszy od Black-

friar’s Bridge a¿ po spichlerze poni¿ej Wapping. Ja zaœ poprowadzê

moich ch³opców z doków na po³udniowy wschód od katedry œw. Pa-

w³a, przez Clare Market, Tower, Doki i okolice Whitechapel. Praw-

background image

139

dê mówi¹c, tam w³aœnie spodziewam siê go znaleŸæ; ma przyjació³

po pó³nocnej stronie rzeki, a gdy go ostatnim razem widzieliœmy,

zmierza³ na wschód, oddalaj¹c siê od obszaru, który przypad³ tobie

w udziale, Horrabinie.

Dwie godziny po brzasku Niecny Ryszard, st¹paj¹c ostro¿nie, znów

wchodzi³ na schody; wierzy³ bowiem, ¿e drewniana ma³pka w jego

kieszeni jest pogr¹¿ona we œnie. Gdy wyczerpany zaj¹³ swe miejsce

w niszy okiennej, dwaj czarnoksiê¿nicy wisieli ju¿ na swoich linach,

choæ doktor Romany ko³ysa³ siê tam i z powrotem, jakby dopiero co

go wci¹gniêto.

– Przypuszczam – odezwa³ siê szef Cyganów, odwracaj¹c ku nie-

mu wymizerowan¹ ze zmêczenia twarz – ¿e mia³eœ niewiele wiêcej

szczêœcia po stronie Surrey ni¿ my na pó³nocy.

– Kek, rya.

– Oznacza: „nie” – poinformowa³ Horrabina Romany.

W kopule wie¿y by³a dziura po wielkim kamieniu, który kiedyœ

wypad³. Gdy jasny blask s³oñca zeœlizgiwa³ siê w dó³ po rozœwietlo-

nej œcianie, a przekupnie przy Holborn Street zachwalali g³oœno wa-

rzywa, dwaj czarnoksiê¿nicy omawiali strategiê na najbli¿sze dni,

Niecny Ryszard zaœ wetkn¹³ przebudzon¹ ma³pkê za ko³nierz koszu-

li, po czym wda³ siê z ni¹ w rozmowê, mówi¹c najcichszym szepem.

background image

140

Rozdzia³ 6

Gdym wchodzi³ na schody razu pewnego

spotka³em cz³eka – lecz nieobecnego.

Stara rymowanka

W

e wtorek rano, dwa dni póŸniej, niebo by³ zasnute chmurami

i zanosi³o siê na deszcz, lecz w kawiarniach wokó³ Królewskiej Gie³dy

brokerzy i akcjonariusze prowadzili, jak zwykle, o¿ywion¹ dzia³al-

noœæ handlow¹. Doyle, og³upia³y z g³odu i niewyspania, siedzia³ w k¹-

cie Jamaica Coffee House i patrzy³, jak kilkunastu kupców bierze

udzia³ w licytacji ³adunku tytoniu ocalonego ze statku, który zaton¹³

na Tamizie. Aukcja odbywa³a siê wedle Ogarka Œwiecy, co znaczy-

³o, ¿e zostanie przyjêta ostatnia oferta przed zgaœniêciem krótkiej

œwiecy, która siê w³aœnie dopala³a, wiêc licytacja przebiega³a szybko

i ha³aœliwie. Doyle ledwie ³ykn¹³ ciep³ej kawy, staraj¹c siê piæ jak

najmniej, gdyby bowiem j¹ skoñczy³, musia³by zamówiæ nastêpn¹

fili¿ankê, by zatrzymaæ stolik; zakup ubrania, które mia³ na sobie:

br¹zowych spodni, marynarki, bia³ej koszuli i czarnych, wysokich

butów, u¿ywanych co prawda, ale czystych i w dobrym stanie, pozo-

stawi³ mu w kieszeni jedynie szylinga, a zamierza³ zaproponowaæ

Ashblessowi fili¿ankê kawy, gdy siê zjawi.

Doyle czu³ pal¹cy ból w ramieniu i lêka³ siê, ¿e brandy, któr¹ na-

s¹czy³ banda¿ nie zdo³a zapobiec infekcji rany. Szkoda, ¿e nie wypi-

³em tej brandy, pomyœla³. Oczy mu ³zawi³y i wierci³o go w nosie, ale

mia³ wra¿enie, ¿e zapomnia³, jak siê kicha. Pospiesz siê, William,

myœla³. Twój biograf najwyraŸniej umiera. Przygarbi³ siê, by rzuciæ

okiem na zegar œcienny – by³o dwadzieœcia po dziesi¹tej. Ashbless

mia³ zjawiæ siê za dziesiêæ minut.

background image

141

Przynajmniej zdo³a³em prze¿yæ do tej pory, pocieszy³ siê. A wy-

gl¹da³o chwilami, ¿e mi siê nie uda. W niedzielê wieczorem dŸgali

mnie no¿em, strzelali do mnie, omal nie uton¹³em, a potem, tego sa-

mego dnia, z³apa³ mnie ten Cygan.

Uœmiechn¹³ siê nieco zdziwiony do swojej kawy, przypominaj¹c

sobie to spotkanie. Podziêkowa³ Jacky’emu i po¿egna³ go, umawia-

j¹c siê z ch³opcem na pi¹tkowe po³udnie, na œrodku London Bridge,

i w³aœnie zacz¹³ rozmawiaæ z Kusiakiem, gdy wpad³ Cygan, doma-

gaj¹c siê wymiany trzech zmêczonych koni na trzy œwie¿e. Kusiak

pocz¹tkowo odmówi³, ale zmieni³ zdanie, gdy Cygan wyci¹gn¹³ z kie-

sy garœæ z³otych suwerenów. Umiarkowane zainteresowanie Doyle’a

zmieni³o siê w skrêcaj¹cy wnêtrznoœci strach, gdy rozpozna³ tego

cz³owieka. By³ to ten sam Cygan, który przed tygodniem przygl¹da³

siê bez szczególnego wspó³czucia, jak doktor Romany go torturuje;

Doyle wyszed³ po cichu z krêgu œwiat³a stajennej lampy i odwróci³

siê, by uciec, ale nim zdo³a³ dotrzeæ do bocznych drzwi, tamten te¿

go rozpozna³. Doyle pobieg³ jak¹œ uliczk¹, a potem popêdzi³ trotu-

arem w stronê London Bridge, ale stary Cygan by³ szybszy; Doyle

s³ysza³ za plecami coraz g³oœniejszy tupot, a¿ w koñcu poczu³, jak za

ko³nierz chwyta go jakaœ d³oñ, i upad³ na ziemiê.

„Wypowiedz choæ jedno s³owo jakiegoœ zaklêcia, ty psi pomiocie

Benga, a rozwalê ci g³owê o trotuar”, powiedzia³ Cygan, klêcz¹c nad

nim okrakiem i ledwie dysz¹c. „No, dalej – wysapa³ Doyle. – Chry-

ste, dlaczego nie zostawicie mnie w spokoju? – Powoli odzyskiwa³

oddech. – A gdybym zna³ jakieœ zaklêcia, to myœlisz, ¿e ucieka³bym

przed tob¹ na w³asnych nogach? Do diab³a, nie, wyczarowa³bym ja-

kiœ… skrzydlaty rydwan czy coœ takiego. A ciebie zamieni³ w kupê

koñskiego nawozu, ¿eby mieæ przyjemnoœæ, jak¹ da³oby mi zgarniê-

cie ciê ³opat¹ i wrzucenie na wóz z nieczystoœciami”.

Ku zdziwieniu Doyle’a Cygan uœmiechn¹³ siê szeroko. „S³yszysz,

ma³pko? Ten cz³owiek chce nas zmieniæ w koñski nawóz. Wiêkszoœæ

tych chalów-magów próbuje zamieniæ ró¿ne rzeczy w z³oto, ale ten

biedaczysko nie mierzy tak wysoko. – Postawi³ Doyle’a jednym szarp-

niêciem na nogi. – No chodŸ, Bengo, pewien cz³owiek chce z tob¹

pogadaæ”.

Kilku ludzi wychyla³o siê przez boczne drzwi, którymi uciek³

Doyle, i jeden z nich wykrzykn¹³ coœ gniewnie, wiêc stary Cygan

poprowadzi³ swego wiêŸnia ulic¹, oddalaj¹c siê od rzeki, a potem

znów skrêci³ w prawo. Zbli¿ali siê teraz do tawerny Kusiaka od fron-

tu. Doyle szed³ przodem.

background image

142

Kiedy mijali otwarte drzwi jakiejœ gospody, któr¹ od tawerny dzie-

li³y dwa domy, Doyle przystan¹³. „Jeœli chcesz mnie zaprowadziæ do

tego szaleñca, który próbowa³ wypaliæ mi oko ostatnim razem – po-

wiedzia³ Doyle trochê ³ami¹cym siê g³osem – to wpierw muszê wypiæ

dwa piwa. Przynajmniej dwa. A ¿e masz z³oto, przyjacielu, ty stawiasz”.

Przez chwilê za jego plecami trwa³a cisza, a potem Cygan odpar³:

„To kuszto pomys³. Andree wchodzimy do œrodka”.

Przemaszerowali przez wysoko sklepion¹ izbê z kontuarem i skie-

rowali siê do mniejszej salki, która znajdowa³a siê dwa schodki wy-

¿ej. Cygan obróci³ ciemne oczy na stó³ w k¹cie. Doyle skin¹³ g³ow¹

i ruszy³ we wskazanym kierunku. Usiad³ i zacz¹³ ogrzewaæ sobie d³o-

nie nad p³omieniem œwiecy, która sta³a na blacie.

Kiedy podesz³a do nich dziewczyna i przyjê³a zamówienie – piwo

dla Doyle’a, wino dla Cygana – stra¿nik Doyle’a powiedzia³: „Nazy-

waj¹ mnie Niecnym Ryszardem”. – „Ach tak? No có¿, mi³o mi…

prawdê mówi¹c, nie bardzo. Hmm, jestem Brendan Doyle”, przed-

stawi³ siê Doyle. „A to mój partner – doda³ Cygan, wyci¹gaj¹c z kie-

szeni drewnian¹ ma³pkê, któr¹ Doyle pamiêta³ z niedzielnej nocy. –

Ma³pko, to jest Doyle. Doyle to ten gorgio, którego rya tak bardzo

pragn¹³ znaleŸæ i teraz bêdzie z nas bardzo zadowolony, ¿eœmy go

przydybali. – Uœmiechn¹³ siê radoœnie do Doyle’a. – A tym razem

zabierzemy ciê gdzieœ, gdzie nie bêdzie prastamengros, którzy mo-

gliby us³yszeæ twoje wo³anie”.

„Pos³uchaj, Niecny – zwróci³ siê do niego Doyle, kryj¹c rozgor¹cz-

kowanie – jeœli udasz, ¿e mnie nie z³apa³eœ, uczyniê ciê bogatym cz³o-

wiekiem. Dajê ci moje s³owo…” – odchyli³ siê gwa³townie do ty³u, gdy¿

Cygan wysun¹³ b³yskawicznie piêœæ i stukn¹³ Doyle’a k³ykciem  w grzbiet

nosa. „Wy, gorgios, myœlicie, ¿e Cyganie s¹ g³upi”, zauwa¿y³.

W tym momencie przyniesiono wino i piwo. Doyle nakaza³ dziew-

czynie czekaæ, poch³on¹³ swój napój dwoma d³ugimi, pal¹cymi gar-

d³o haustami, po czym, zdyszany, zamówi³ nastêpne pó³ litra.

Ryszard przygl¹da³ mu siê. „Myœlê, ¿e nic siê nie stanie, jak przy-

prowadzê ciê pijanego – powiód³ za dziewczyn¹ smutnym wzro-

kiem. – Trochê zimnego piwa po tej pogoni nie zaszkodzi”. S¹czy³

swoje wino bez entuzjazmu.

„Nie jest z³e. Napij siê trochê”, zaproponowa³ mu Doyle.

„Nie – piwo by³o ulubionym napojem mojej Bessie, a odk¹d mul-

lered, nie wypi³em nawet kropli”. Opró¿ni³ swój kieliszek jednym,

d³ugim haustem, wstrz¹sn¹³ siê, po czym, gdy dziewczyna przynio-

s³a Doyle’owi drugie piwo, zamówi³ dla siebie wino.

background image

143

Doyle ³ykn¹³ trochê piwa i zamyœli³ siê. – „Moja Rebeka – powie-

dzia³ ostro¿nie – kocha³a niemal ka¿dy napój, a odk¹d… mullered,

pijê za nas dwoje. Co najmniej”.

Ryszard zastanawia³ siê nad tym jakiœ czas, marszcz¹c czo³o, po

czym skin¹³ g³ow¹. „To to samo – oœwiadczy³. – Dziêki temu nie

zapomina siê o nich”.

Dziewczyna, zbli¿ywszy siê do ich sto³u, za¿¹da³a tym razem pie-

niêdzy. Dosta³a je i postawi³a na stole dzban i butelkê. Obaj mê¿-

czyŸni nape³nili w zadumie swoje szklanki. „Za martwe panie”, wzniós³

toast Niecny Ryszard.

Doyle podniós³ swoj¹ szklankê. Nast¹pi³a chwila bezg³oœnego

picia, po czym obie puste szklanki stuknê³y o blat sto³u. Natychmiast

zosta³y z ca³ym ceremonia³em nape³nione. „Jak dawno temu… Bes-

sie zmar³a?”, spyta³ Doyle. Ryszard opró¿ni³ szklankê do po³owy,

nim odpowiedzia³ cicho: „Siedemnaœcie lat temu. Zrzuci³ j¹ koñ nie-

daleko Crofton Wood. Zawsze by³a z koñmi kuszto, ale uciekaliœmy

noc¹ przed prastamengros, i jej koñ trafi³ nog¹ w dziurê. Spad³a…

i… pêk³a jej g³owa”.

Doyle nape³ni³ swoj¹ szklankê, a potem siêgn¹³ przez stó³ po bu-

telkê wina i nala³ Cyganowi. „Za martwe panie”, powiedzia³ cicho.

Znów opró¿nili szklanki, po czym je nape³nili.

Doyle stwierdzi³, ¿e jest w stanie mówiæ wyraŸnie, jeœli robi to

powoli i dobiera s³owa tak ostro¿nie jak gracz golfa w³aœciwy kij

przed trudnym uderzeniem. „Rebeka te¿ uderzy³a siê w g³owꠖ

zwróci³ siê do Cygana. – Pomimo kasku – on te¿ pêk³ – uderzy³a

czaszk¹ o s³upek przydro¿ny. Ja prowadzi³em, ona siedzia³a z ty-

³u”. Cygan skin¹³ wspó³czuj¹co g³ow¹. „Jechaliœmy star¹ hond¹

450 – ci¹gn¹³ Doyle – a nawierzchnia by³a zbyt œliska, by wieŸæ

pasa¿era. Nawet wiedzia³em o tym wówczas, ale spieszyliœmy siê

i,  do  diab³a,  na³o¿y³a  he³m,  a ja  jeŸdzi³em  na  motorze  od  lat.

Zmienia³em pasmo ruchu, bo jak wje¿d¿a siê na Santa Ana Freeway

z Beach Boulevard, to l¹duje siê od razu na pasmie szybkiego ru-

chu, a ja chcia³em dostaæ siê na to wolniejsze; kiedy pochyli³em

motor w prawo i przejecha³em po wypuk³oœciach linii oddziel¹cej

pasma, poczu³em, jak maszyna… zaczyna chwiaæ siê na boki. Strasz-

ne wra¿enie, jak trzêsienie ziemi, wiesz? Taki… œmiertelnie nie-

bezpieczny i niespodziewany ruch. A stare czterystapiêædziesi¹tki

by³y wyj¹tkowo ciê¿kie, z tym górnym rozrz¹dem i… po prostu…

przewróciliœmy siê. – Poci¹gn¹³ spory ³yk piwa. – Rebeka spad³a

na prawo, a ja sun¹³em po jezdni do przodu. Spali³o mi skórzan¹

background image

144

kurtkê, zrobi³a siê cienka jak papier, gdyby by³o sucho, zdar³oby

mi skórê do samych ¿eber. Samochody za mn¹ zd¹¿y³y wyhamo-

waæ. Zerwa³em siê i pobieg³em podskakuj¹c – z³ama³em sobie te¿

kostkê w nodze – tam gdzie le¿a³a. Jej… g³owa by³a…

Ze wspomnieñ wyrwa³ go brzêk dzbanka uderzaj¹cego o brzeg

jego szklanki. „Nie trzeba tego mówi栖 powiedzia³ Ryszard, nape³-

niaj¹c mu szklankê. – Ja te¿ widzia³em to, co ty widzia³eœ. – Podnió-

s³ swoj¹ szklankê. – Za Rebekê i Bessie”, rzek³. „Niechaj spoczywa-

j¹ w spokoju”, odpar³ Doyle.

Kiedy szklanki znów stuknê³y o blat sto³u, Niecny Ryszard wle-

pi³ wzrok w Doyle’a. „Ty nie jesteœ czarownikiem, prawda?”, spy-

ta³. „Bo¿e, da³bym wiele, by nim byæ”, odpar³ Doyle. „Ktoœ, z kim

by³eœ, musia³ jednak¿e nim byæ, widzia³em, jak dwa powozy znik-

nê³y  z pola,  niczym  pch³y  z wierzchu  d³oni”,  stwierdzi³  Cygan.

Doyle przytakn¹³ ze smutkiem. „Tak. Odjechali beze mnie”, po-

wiedzia³.

Cygan podniós³ siê i rzuci³ na stó³ suwerena. „WeŸ to – powie-

dzia³. – Powiem im, ¿e zacz¹³em goniæ jakiegoœ chala, którego wzi¹-

³em za ciebie, i przewróci³em go na ziemiê, ale to nie by³ ten, co

trzeba, wiêc musia³em postawiæ mu w gospodzie, by nie poszed³ do

prastamengros”. Odwróci³ siê do wyjœcia.

„Ty mnie…  – be³kota³ Doyle. Cygan przystan¹³ i obdarzy³ go nie-

odgadnionym spojrzeniem. – Ty mnie puszczasz wolno? Wystarczy-

³o, ¿e wypiliœmy razem? – Wiedzia³, ¿e powinien siê przymkn¹æ, ale

czu³, ¿e nie bêdzie móg³ ¿yæ z t¹ tajemnic¹. – S¹dzi³eœ, ¿e moja pro-

pozycja, by uczyniæ ciê bogatym by³a blefem?”. „To nie my, Cyga-

nie, to wy, gorgios, jesteœcie g³upi”, rzek³ Niecny Ryszard. Uœmiech-

n¹³ siê, odwróci³ i wyszed³ z gospody.

Knot œwiecy zamigota³ w maleñkiej ka³u¿y roztopionego wo-

sku – aukcja dobieg³a koñca. Zwyciêzca wsta³, by zaj¹æ siê doku-

mentami, bardziej zdziwiony ni¿ zadowolony, ¿e jego oferta by³a

ostatnia.

Doyle zerkn¹³ na zegar i poczu³ ch³ód w piersi, by³a za dwadzie-

œcia piêæ jedenasta. B³¹dzi³ spojrzeniem po sali, ale nigdzie nie do-

strzeg³ olbrzymiego mê¿czyzny o blond w³osach z dziko rozroœniêt¹

brod¹, której Ashbless nigdy nie goli³. Do licha, pomyœla³ Doyle.

Ten sukinsyn siê spóŸnia. Czy mog³em go nie zauwa¿yæ w ci¹gu ostat-

nich piêciu minut? To nie tak, ¿e on ma tu zajrzeæ i od razu znikn¹æ;

background image

145

on ma usi¹œæ i napisaæ przeklête Dwanaœcie godzin nocy. Ile tego

jest, kilkaset linijek?

Twarz go pali³a, a w ustach czu³ smak gor¹czki. Wiedz¹c, ¿e nie

wolno mu pod ¿adnym pozorem straciæ przytomnoœci, zamówi³ moc-

nego portera za dwa cenne pensy. Kiedy przyniesiono piwo, zegar

wskazywa³ za dwadzieœcia jedenast¹, i choæ Doyle stara³ siê wypiæ

trunek powoli, jak przysta³o na lekarstwo, wraz z wybiciem trzecie-

go kwadransa jego szklanka by³a ju¿ pusta. Poczu³, jak alkohol ude-

rza mu do g³owy, poniewa¿ nie jad³ od dwudziestu czterech godzin,

a Ashbless wci¹¿ siê nie zjawia³.

WeŸ siê za siebie, pomyœla³. Kawa, ¿adnego wiêcej piwa. A zatem

spóŸnia siê trochê; relacje z jego wizyty w tej gospodzie mia³y ju¿

ponad sto lat, gdy je czyta³eœ, i by³y oparte na wspomnieniach Ash-

blessa, spisanych w latach trzydziestych ubieg³ego wieku. Ma³a nie-

œcis³oœæ nie jest niczym zaskakuj¹cym. Równie dobrze mog³a to byæ

jedenasta trzydzieœci. Musi to byæ jedenasta trzydzieœci.

Czeka³. Gdy wypi³ trzy kawy, którymi delektowa³ siê ostro¿nie,

zegar wybi³ jedenast¹ trzydzieœci, a Ashblessa wci¹¿ nie by³o.

Wokó³ panowa³ ruch i w pewnej chwili jakiœ têgi d¿entelmen, który

sprzeda³ z niebywa³ym zyskiem plantacjê na Bahamach, zafundowa³

po szklance rumu dla ka¿dego z obecnych. Doyle pe³en wdziêczno-

œci przep³uka³ trunkiem rozgor¹czkowane gard³o.

I zacz¹³ siê z³oœciæ. Uwa¿a³, ¿e zachowanie poety dowodzi³o bez-

myœlnoœci i braku szacunku wobec jego czytelników. Co za arogant,

twierdziæ, ¿e by³ tu o dziesi¹tej trzydzieœci, gdy w rzeczywistoœci nie

raczy³ zjawiæ siê a¿ do… której? Zbli¿a³o siê po³udnie. Co go ob-

chodzi, ¿e ka¿e ludziom czekaæ? – myœla³ Doyle w zamroczeniu. Jest

s³awnym poet¹, przyjacielem Coleridge’a i Byrona. Doyle odtwo-

rzy³ go sobie w wyobraŸni, a gor¹czka i wyczerpanie przyda³y temu

obrazowi niemal halucynacyjnej klarownoœci – szerokie bary, jak

w kamieniu ciosana twarz o lwiej grzywie i brodzie godnej wikinga.

Przedtem ta twarz przypomina³a twarz Hemingwaya, pe³n¹ humoru

i szorstko przyjazn¹, ale teraz sugerowa³a jedynie okrucieñstwo i nie-

przystêpnoœæ. Jest pewnie na zewn¹trz, pomyœla³ Doyle, i czeka, a¿

padnê martwy, nim zni¿y siê do tego, by wejœæ tu i napisaæ ten prze-

klêty poemat.

Przyszed³ mu do g³owy pewien pomys³. Zatrzyma³ jakiegoœ us³ugu-

j¹cego ch³opca i poprosi³ go o o³ówek i kilka kartek papieru. Gdy proœba

zosta³a spe³niona, zacz¹³ spisywaæ z pamiêci ca³y tekst Dwunastu go-

dzin nocy. Pisz¹c dla prasy uniwersyteckiej artyku³ o Ashblessie, i póŸ-

10 – Wrota Anubisa

background image

146

niej, pracuj¹c nad jego autobiografi¹, przeczyta³ ten poemat kilkaset

razy, wiêc teraz, pomimo md³oœci i zawrotów g³owy, bez trudu przy-

pomina³ sobie ka¿de jego s³owo. Nim wybi³a dwunasta trzydzieœci,

nabazgra³ osiem ostatnich, nieco kulawych, linijek:

A wtedy on wyszepta³ cicho: rzeka ta p³ynie,

Miêdzy zmrokiem a œwitem, w g³êbokiej dolinie.

Godziny s¹ tam dystansem – wyznacznikiem dali

Mierzonej wzd³u¿ transnokturnowej fali–

Na strach obojêtni, na wszelkie ¿¹dze

W ciemnoœci nikn¹ owi wêdrowce,

Gdzie mrok lœni blaskiem wielkiej mocy

Przez d³ugich dwanaœcie godzin nocy.

No, pomyœla³, wypuszczaj¹c z palców o³ówek, który potoczy³ siê

po stole. Kiedy ten drañ nauczy siê w koñcu przychodziæ na histo-

ryczne spotkania o w³aœciwej porze, wrêczê mu to i powiem: jeœli to

pana zainteresuje, panie wspania³y Williamie Ashblessie, to bêdê

osi¹galny w tawernie Kusiaka, Fickling Lane, Southwark. Ho, ho”.

Z³o¿y³ kartki papieru i rozsiad³ siê zadowolony, gotów czekaæ dalej.

Gdy rozleg³y siê chrapliwe krzyki, Jacky ruszy³a biegiem w¹sk¹

uliczk¹ ku Kenyon Court. Czu³a, jak stary pistolet ska³kowy schowa-

ny w torbie na ramieniu obija siê boleœnie o jej ³opatkê. Zaklê³a, gdy¿

wydawa³o siê, ¿e jest za póŸno. Gdy wpad³a na zaœmiecone podwór-

ko, spomiêdzy obdrapanych domów dobieg³o echo strza³u.

– Do diab³a – wysapa³a. Spod niesfornej grzywki rzuca³a spoj-

rzenia na wszystkie strony, chc¹c siê zorientowaæ, kto z obecnych

zamierza opuœciæ podwórze, zw³aszcza jeœli ten ktoœ zachowywa³ siê

z przesadn¹ nonszalancj¹; lecz wszyscy spieszyli w stronê domu,

w którym pad³ strza³, wykrzykiwali pytania do jego mieszkañców

i przystawiali do zakurzonych okien twarze.

Jacky ruszy³a biegiem, przecisnê³a siê z wpraw¹ przez ha³aœliw¹

ci¿bê i stanê³a na progu domu. Nacisnê³a klamkê i wesz³a do œrodka.

Potem zatrzasnê³a za sob¹ drzwi i zamknê³a na zasuwkê.

– A kim ty, u licha, jesteœ? – odezwa³ siê g³os, w którym pobrzmie-

wa³a nutka histerii. Po drugiej stronie izby, na najni¿szym podeœcie

schodów, sta³ potê¿nie zbudowany mê¿czyzna. Zdawa³o siê, ¿e nie

dostrzega jeszcze dymi¹cego pistoletu w swej d³oni, i teraz broñ ta

background image

147

stanowi³a jedynie ciê¿ar, z powodu którego nie móg³ wodziæ w be-

zradnym geœcie praw¹ rêk¹ wko³o, jak czyni³ to lew¹.

– Wiem, co przed chwil¹ zabi³eœ – powiedzia³a zdyszana Jacky.

W jej g³osie s³ychaæ by³o zniecierpliwienie. – Sam kiedyœ zabi³em

coœ takiego. Ale mniejsza o to. Czy s¹ tu jeszcze jacyœ ludzie, ktoœ

z twojej rodziny? Czy ktokolwiek opuœci³ ten dom w ci¹gu kilku ostat-

nich minut?

– Co?! Na górze jest jakaœ przeklêta ma³pa! W³aœnie j¹ zabi³em!

Mój Bo¿e! Nikogo z mojej rodziny nie ma w domu, Bogu niech bêd¹

dziêki! Moja ¿ona oszaleje. Mnie te¿ niewiele brakuje.

– No dobrze, co ta ma³pa… robi³a? Kiedy j¹ zabi³eœ?

– Czy nale¿a³a do ciebie? Ty sukinsynu, wtr¹cê ciê do wiêzienia,

za to, ¿eœ pozwoli³ tej bestii uciec!

Zacz¹³ schodziæ w dó³, st¹paj¹c ciê¿ko.

– Nie, nie nale¿a³a do mnie – odpar³a g³oœno Jacky – ale widzia-

³em kiedyœ tak¹ sam¹. Co ona robi³a?

Mê¿czyzna zamacha³ obiema rêkami, uderzaj¹c pistoletem o œcianê.

– Ona – Jezu! – wrzeszcza³a jak ktoœ, kto siê pali, plu³a krwi¹

z pyska i próbowa³a wleŸæ do ³ó¿ka mojego syna, Kenny’ego. Do

diab³a, wci¹¿ tam jest – pos³anie bêdzie…

– Gdzie jest w tej chwili Kenny? – przerwa³a mu Jacky.

– Och, teraz nie poka¿e siê w domu przez ca³e godziny. Bêdê

musia³…

– Niech ciê diabli, gdzie jest Kenny? – wydar³a siê Jacky. – Jest

w straszliwym niebezpieczeñstwie!

Mê¿czyzna gapi³ siê na ni¹.

– Czy Kenny’ego œcigaj¹ ma³py? Czu³em, ¿e coœ takiego siê sta-

nie. – Widz¹c, ¿e Jacky otwiera usta, by znów wybuchn¹æ, doda³

pospiesznie: – Jest u Szczekaj¹cego Ahaba, za rogiem.

Wypadaj¹c przez drzwi i biegn¹c z powrotem w stronê alejki, Jacky

myœla³a: Ty biedny g³upcze, dziêki Bogu nigdy siê nie dowiesz, ¿e

prawdopodobnie zastrzeli³eœ w³asnego syna, kiedy ten, si³¹ wt³oczo-

ny do nieznajomego i pokrytego futrem cia³a, próbowa³ wpe³zn¹æ do

swojego ³ó¿ka.

Ulica by³a zablokowana szeregiem wozów uginaj¹cych siê pod be-

lami materia³ów z gie³dy staroci przy Cutler Street i zmierzaj¹cych

w stronê Doków. Jacky podbieg³a do jednego z nich, wspiê³a siê na

boczn¹ klapê i z tego podwy¿szenia powiod³a wzrokiem wzd³u¿ ulicy.

Dostrzeg³a to, o co jej chodzi³o – ko³ysz¹cy siê szyld z wymalowan¹

na nim postaci¹ ze Starego Testamentu o odchylonej g³owie i ustach

background image

148

w kszta³cie litery O. Zeskoczy³a z wozu w chwili, gdy woŸnica zacz¹³

krzyczeæ coœ o z³odziejach, i ruszy³a biegiem w stronê gospody.

Choæ drzwi by³y otwarte, a wiatr targa³ po¿ó³k³ymi od dymu za-

s³onami w oknach, miejsce cuchnê³o tanim d¿inem i piwem s³odo-

wym. W³aœciciel spojrza³ poirytowany zza kontuaru, kiedy Jacky

wpad³a do œrodka zdyszana, lecz uœmiechn¹³ siê niepewnie, gdy rzu-

ci³a na wypolerowany blat pó³koronówkê.

– Czy jest tu cz³owiek o imieniu Kenny? Mieszka przy Kenyon

Court – wysapa³a Jacky i pomyœla³a: B¹dŸ tutaj, Joe. Obyœ jeszcze

nie wyszed³.

Zza jej pleców, od strony jednego ze stolików dobieg³ jakiœ g³os:

– Jesteœ glin¹, ch³opie?

Odwróci³a siê i spojrza³a na czterech biednie odzianych m³odych

mê¿czyzn, którzy siedzieli przy stoliku.

– A wygl¹dam jak glina, przyjacielu? Tu nie chodzi o prawo, jego

ojciec ma k³opoty i przys³a³ mnie tu po niego.

– Aha. Mo¿e i Kenny coœ s³ysza³ o tym; wsta³ i wypad³ st¹d piêæ

minut temu, jakby sobie przypomnia³, ¿e zostawi³ coœ na ogniu.

– Tak – potwierdzi³ inny. – W³aœnie wchodzi³em, a on min¹³ mnie

i nawet nie spojrza³, ani nie powiedzia³ „czeœæ”, jak powinien przy-

witaæ siê z goœciem, którego zna prawie od dziesiêciu lat.

Jacky jakby przygas³a.

– Piêæ minut temu?

Teraz mo¿e byæ nawet kilometr st¹d, myœla³a. Poza tym nie wia-

domo, w jakim kierunku siê uda³. I nie zdobêdê na tyle dok³adnego

rysopisu Kenny’ego, ¿eby go bezb³êdnie rozpoznaæ. A nawet gdy-

bym by³a pewna, ¿e to on, to i tak nie mog³abym go zabiæ, bo nie

jestem w pe³ni przekonana, ¿e to Kenny zosta³ zastrzelony w swoim

³ó¿ku i ¿e w jego ciele przebywa teraz stary Joe Psia Twarz. Musia-

³abym go przepytaæ, podejœæ, sprawiæ, ¿eby siê zdradzi³. Mo¿e daw-

niej, maj¹c pewnoœæ, ¿e to on, zabi³abym go, ale nie teraz, nie po

tym, jak o ma³o nie przestrzeli³am biednemu Doyle’owi czaszki.

Mimo wszystko zdoby³a ca³kiem przyzwoity rysopis Kenny’ego:

niski, gruby, rudow³osy, po czym wysz³a na ulicê. No có¿, myœla³a,

tak bêdzie wygl¹da³ przez nastêpny tydzieñ czy dwa. S¹dz¹c po miej-

scach, w których zwyk³y pojawiaæ siê ma³py, lubi East End, pewnie

dlatego, ¿e znikaj¹cy ludzie nie s¹ tam niczym niezwyk³ym. Poza

tym ³atwiej zgubiæ pogoñ w labiryncie uliczek, podwórek i mostków

biegn¹cych nad dachami ruder, a niezwyk³e opowieœci na temat tej

okolicy s¹ zawsze traktowane z przymru¿eniem oka, jako efekt pi-

background image

149

jañstwa, opium i szaleñstwa. Tak wiêc przez nastêpne dwa tygodnie

bêdê  przetrz¹sa³a  tanie  pensjonaty  w Whitechapel,  Shoreditch

i Goodman’s Fields, szukaj¹c niskiego, grubego, rudow³osego m³o-

dzieñca, pozbawionego bli¿szych przyjació³, o nieco prymitywnym

umyœle, rozprawiaj¹cego o nieœmiertelnoœci z ka¿dym, kto zechce s³u-

chaæ, o ow³osionych d³oniach i czole, poniewa¿ najwidoczniej gêste

futro zaczyna porastaæ ca³e cia³o, gdy tylko w nie wchodzi. Zastana-

wiam siê, co to za istota i sk¹d siê wziê³a.

Wzdrygnê³a siê, po czym ruszy³a na wschód, kieruj¹c siê do pew-

nej znanej sobie gospody na Crutchedfriars Road, gdzie mog³a po-

siedzieæ w spokoju nad podwójn¹ brandy. Nigdy jeszcze nie by³a tak

bliska schwytania tej zwierzyny, a majaczenia ojca nieszczêsnego

Kenny’ego przywo³a³y wspomnienie jej w³asnego spotkania z odrzu-

conym cia³em Joego Psiej Twarzy. Zauwa¿y³a, ¿e i ten krwawi³ z ust.

Zastanawiam siê, czy z wszystkimi siê tak dzieje, a jeœli tak, to dla-

czego, pomyœla³a.

Przystanê³a i nagle zblad³a na twarzy. Oczywiœcie, stary Joe nie

chcia³by przecie¿, by osoba, któr¹ wt³acza w swe odrzucone cia³o,

by³a w stanie zdradziæ cokolwiek, nim trucizna zniszczy je do reszty.

Przed… opuszczeniem cia³a musi, prócz wypicia œmiertelnej dawki

trucizny, zmia¿d¿yæ zêbami jêzyk, by jego nowy w³aœciciel nie móg³

siê nim pos³ugiwaæ…

Jacky, która czytywa³a i uwielbia³a Mary Wollstonecraft i która

pogardza³a egzaltowanymi kobietami, poczu³a, ku swej irytacji, ¿e

sama za chwilê zemdleje.

* * *

Jamaica Coffee House zamyka³ swe podwoje o pi¹tej. Doyle’a

wyproszono zatem na ulicê, i to niezbyt grzecznie. Powlók³ siê bez

celu przed siebie, a potem sta³ przez chwilê na Threadneedle Street,

patrz¹c niewidz¹cym wzrokiem na fronton Banku Anglii, który znaj-

dowa³ siê po przeciwnej stronie gwarnej ulicy, podczas gdy stronice

rêkopisu trzepota³y na wietrze w jego rêku, zupe³nie zapomniane.

Ashbless siê nie pojawi³.

W ci¹gu tego d³ugiego dnia Doyle chyba ze sto razy przegl¹da³

w myœlach historyczne Ÿród³a, na których opar³ sw¹ pewnoœæ, i¿ Ash-

bless przyjdzie: biografia Baileya wyraŸnie stwierdza³a, ¿e zjawi siê

w Jamaica Coffee House o dziesi¹tej trzydzieœci rano, we wtorek,

dwunastego wrzeœnia 1810 roku, lecz oczywiœcie biografia Baileya

background image

150

oparta by³a na licz¹cych ca³e lata wspomnieniach Ashblessa. Poeta

przekaza³  jednak  poemat  Courierowi  na  pocz¹tku  paŸdziernika,

a Doyle nie tylko czyta³, ale i opracowywa³ list do wydawcy. „Napi-

sa³em Dwanaœcie godzin nocy we wtorek, jedenastego dnia minio-

nego miesi¹ca – pisa³ Ashbless – w Jamaica Coffee House naprze-

ciwko Exchange Alley, a motyw poematu podyktowa³a mi dopiero

co zakoñczona, d³uga podr󿔅 Doyle pomyœla³: Do diab³a, móg³

po dziesiêciu czy dwudziestu latach ju¿ nie pamiêtaæ tej daty dok³ad-

nie, ale po miesi¹cu nie móg³ siê myliæ! Zw³aszcza ¿e by³ tak dok³ad-

ny, jeœli chodzi o dzieñ!

Jakiœ krêpy i ma³y cz³owiek o rudych w³osach przypatrywa³ mu

siê z rogu ulicy przy Gie³dzie Królewskiej, wiêc Doyle, ju¿ uczulony

na obcych, którzy przejawiali zbytnie zainteresowanie jego osob¹,

ruszy³ rozmyœlnie na wschód, w stronê Gracechurch Street i London

Bridge, a dalej na drugi brzeg rzeki, do gospody Kusiaka.

Czy Ashbless móg³ celowo k³amaæ? Ale dlaczego, na Boga, mia³-

by to robiæ? Doyle zerkn¹³ ukradkiem za siebie, ale nie dostrzeg³ ju¿

rudow³osego. Lepiej siê odprê¿, powiedzia³ sobie. Ilekroæ ktoœ na

ciebie spojrzy, uwa¿asz, ¿e to jeden z ¿ebraków Horrabina. No có¿,

myœla³ dalej, powracaj¹c do tamtej zagadki; nastêpny, chronologicz-

nie bior¹c, fakt z ¿ycia Ashblessa, którego jestem pewien, to zastrze-

lenie jednej z Tañcz¹cych Ma³p w którejœ kawiarni przy Exchange

Alley, w sobotê, dwudziestego szóstego tego¿ miesi¹ca. Widzieli to

wiarygodni œwiadkowie. Lecz nie mogê czekaæ pó³tora tygodnia. Moje

zapalenie p³uc rozwinie siê tak bardzo, ¿e pewnie i dwudziestowieczna

medycyna mi nie pomo¿e. Bêdê musia³ – Bo¿e, dopomó¿! – udaæ siê

do doktora Romany. – Na tê myœl zrobi³o mu siê niedobrze. – Mo¿e,

no nie wiem, gdybym przywi¹za³ sobie pistolet do szyi i trzyma³ pa-

lec na spuœcie, i powiedzia³ mu: ubijamy interes albo odstrzelê sobie

g³owê, a ty niczego siê wtedy nie dowiesz… Czy odwa¿y siê zaryzy-

kowaæ i mnie sprawdziæ? Czy ja odwa¿ê siê zaryzykowaæ?”

Mija³ w³aœnie w¹sk¹ uliczkê odchodz¹c¹ od Aldgate, gdy pos³y-

sza³, jak ktoœ przechodz¹cy gór¹ gwi¿d¿e sobie. Doyle zwolni³ kro-

ku i zacz¹³ nas³uchiwaæ. By³a to znana mu melodia, tak melancholij-

na i têskna, ¿e zdawa³a siê doskonale pasowaæ do jego samotnej wie-

czornej przechadzki. Co to u licha jest, zastanawia³ siê bezwiednie,

id¹c przed siebie. Nie Greensleeves, nie Londonderry air…

Stan¹³ jak wryty, otwieraj¹c szeroko oczy. To by³o Yesterday, pio-

senka  Beatlesów,  skomponowana  przez  Johna  Lennona  i Paula

McCartneya.

background image

151

Sta³ tak przez chwilê, og³uszony, jak Robinson Crusoe, który uj-

rza³ œlady stóp na piasku.

Zawróci³ biegiem.

– Hej! – wrzasn¹³, gdy tylko znalaz³ siê pod niewielkim most-

kiem nad ulic¹, choæ nikogo na nim nie by³o. – Hej, wróæ tu! Ja te¿

jestem z dwudziestego wieku!

Kilku przechodniów obrzuci³o go spojrzeniem pe³nym skrywane-

go rozbawienia, jakim ludzie obdarzaj¹ ulicznych wariatów, lecz nikt

nie wyjrza³ z góry.

– Do  diab³a! –  wo³a³  Doyle  rozpaczliwie –  coca-cola,  Clint

Eastwood, cadillac!

Wbieg³ do budynku i wgramoli³ siê po schodach na górê, po czym

otworzy³ drzwi prowadz¹ce na dach, ale nikogo tam nie znalaz³. Prze-

szed³ po niewielkim mostku, a potem ruszy³ w dó³, przez s¹siedni dom,

œpiewaj¹c pomimo zadyszki mo¿liwie g³oœno i wykrzykuj¹c s³owa pio-

senki w ka¿dym korytarzu, przez który przechodzi³. Sprowokowa³

mnóstwo skarg, ale nie znalaz³ nikogo, kto zna³by tê piosenkê.

– Ja ci poœpiewam! – wrzeszcza³ jakiœ rozwœcieczony starzec, któ-

ry uwa¿a³, jak siê zdawa³o, ¿e Doyle swoim zachowaniem chce zde-

nerwowaæ w³aœnie jego. – Jeœli nie wyniesiesz siê st¹d w tej minucie!

Pogrozi³ Doyle’owi piêœciami.

Doyle zbieg³ z ostatniej kondygnacji schodów i otworzy³ drzwi

prowadz¹ce na ulicê. Zacz¹³ ju¿ w¹tpiæ, ¿e w ogóle s³ysza³ cokolwiek.

Prawdopodobnie us³ysza³em coœ, co brzmia³o podobnie, myœla³, za-

mykaj¹c za sob¹ drzwi. Chcia³em wierzyæ, ¿e ktoœ inny te¿ znalaz³

drogê do 1810, wiêc wmówi³em sobie, ¿e to melodia Beatlesów.

Niebo nad dachami domów wci¹¿ pokrywa³a szara poœwiata, ale

ju¿ siꠜciemnia³o. Ruszy³ czym prêdzej w stronê London Bridge. –

Nie chcê siê spóŸniæ na wieczorn¹ zmianê w stajni Kusiaka, pomy-

œla³ znu¿ony: – Potrzebujê tej pracy.

Liœcie, które pozosta³y jeszcze na drzewach rosn¹cych przy

Bloomsbury Square, œwieci³y w to czwartkowe popo³udnie z³otym

i czerwonym blaskiem. Hindus Ahmed wyszed³ z gospody Paddy

Corvana, spogl¹da³ przez chwilê têsknie na drzewa i trawê, po czym

wytar³  starannie  swoj¹  sztuczn¹  brodê  i w¹sy  z piany  po  piwie,

i skrêci³  zdecydowanie  w lewo,  ruszaj¹c  wzd³u¿  Buckeridge  ku

Maynard Street i Szczurzemu Zamkowi. Wiatr wia³ w oczy, wprost

ze skupiska ruder przy St.Giles, a woñ œcieków, ognia i gotowa-

background image

152

nych potraw, zamiast znikaæ gnana powiewami, psu³a delikatny,

wiejski czar okolicy.

Jacky nie by³a w Szczurzym Zamku od czasu tamtej nocy sprzed

piêciu dni, kiedy to zbieg³a do podziemnego doku, depcz¹c po piê-

tach doktorowi Romany, z zamiarem zabicia Joego Psiej Twarzy; teraz

wraca³a, by dowiedzieæ siê, czy ktoœ nie znalaz³ w³ochatego z³odzie-

ja cia³.

Kiedy skrêci³a w prawo, w Maynard Street, która przypomina³a

ciemn¹ czeluœæ, w¹sk¹ na poziomie trotuaru i zwê¿aj¹c¹ siê jeszcze

bardziej ku górze, z kiepsko oszalowanego wystêpu do wci¹gania

towarów, znajduj¹cego siê na trzecim piêtrze opuszczonego maga-

zynu, który sta³ na rogu, wychyli³ siê ma³y ch³opiec. Widoczne pod

zbyt du¿ym, trójgraniastym pirackim kapeluszem puste jak u ryby

oczy pod¹¿a³y za sylwetk¹ pow³ócz¹cego nogami Hindusa Ahmeda,

a ostr¹ liniê niemal bezzêbnych ust wykrzywi³ uœmiech.

– Ahmed – szepn¹³ ch³opiec – jesteœ mój.

Z zardzewia³ego ko³owrotu przymocowanego do sufitu trzy piê-

tra wy¿ej wci¹¿ zwisa³a lina; zachowa³a siê tylko dlatego, ¿e wisia³a

zbyt daleko od œciany, by mo¿na by³o jej siêgn¹æ z budynku, koniec

zaœ ko³ysa³ siê zbyt wysoko nad trotuarem, by zdo³a³ go dotkn¹æ cz³o-

wiek stoj¹cy nawet na ramionach innego cz³owieka. Skuszony wiel-

koœci¹ nagrody oferowanej przez Horrabina, ch³opiec wszed³ na po-

dest, o który opiera³ siê d³oñmi, po czym, pokonuj¹c skokiem dwa

metry przestrzeni, z³apa³ siê starej liny.

Rdza niemal unieruchomi³a ko³owrót i na szczêœcie dla ch³opca lina

przesuwa³a siê po nim z oporami, wiêc choæ zje¿d¿aj¹c w dó³ uderza³

mocno o œcianê, nie po³ama³ sobie nóg, gdy wyl¹dowa³ na poœladkach

trzy piêtra ni¿ej. Zwoje sztywnej, poczernia³ej od deszczu i wiatru liny

spad³y na bruk, a przy okazji i na jego kapelusz, który osun¹³ mu siê na

oczy. Dzieciak zerwa³ siê na nogi i pod¹¿y³ chy³kiem za Ahmedem,

podczas gdy z pobliskiej piwnicy wynurzy³y siê trzy stare kobiety i za-

czê³y walczyæ o linê. Ahmed szed³ pod niskim murem, wiêc ch³opak

wspi¹³ siê na kamienne zwieñczenie, pokona³ biegiem dziel¹cy ich

dystans i wskoczy³ Hindusowi na plecy, dr¹c siê jak ma³pa.

– Jo mom Ahmida! – krzycza³ przeraŸliwie. – Wo³oæ Orabina!

Kilku mê¿czyzn, zwabionych ha³asem, stanê³o w wejœciu prowa-

dz¹cym do Szczurzego Zamku. Przygl¹dali siê przez kilka chwil nie-

zwyk³ej scenie – przygarbiony, miotaj¹cy siê Hindus z dzieckiem na

plecach, wczepionym w jego gard³o – po czym rzucili siê do przodu

i z³apali Ahmeda za ramiona.

background image

153

– Ahmed! – powiedzia³ jeden z nich zadowolony. – Klown ma

wielk¹ ochotê uci¹æ sobie z tob¹ pogawêdkê.

Próbowali oderwaæ ch³opca, ale wpi³ siê jeszcze mocniej w Jacky

i k¹sa³ ka¿d¹ d³oñ, której móg³ siêgn¹æ.

– Do diab³a, Sam – powiedzia³ w koñcu któryœ – weŸ ich, tak jak

s¹. Horrabin nigdy w ¿yciu nie da nagrody dzieciakowi.

Jacky stara³a siê nie wpadaæ w panikê. Pomyœla³a: Gdybym mo-

g³a siêgn¹æ rêk¹ do turbana, to – mo¿e – uda³oby mi siê wydobyæ

pistolet i zabiæ jednego, str¹caj¹c przy okazji tego koszmarnego dzie-

ciaka. Gdy dzieli³o ich od budynku zaledwie kilka kroków, siêgnê³a

pod turban, namaca³a kolbê pistoletu i wyszarpnê³a go zsuwaj¹c rów-

noczeœnie nakrycie g³owy, którego zwoje oplot³y lufꠖ po czym wci-

snê³a broñ w ¿ebra mê¿czyzny po prawej stronie i poci¹gnê³a za spust.

Pomiêdzy opadaj¹cy kurek a sp³onkê dosta³ siê materia³, os³ona

sp³onki otworzy³a siê wprawdzie, ale nie by³o iskier. Wyci¹gnê³a

szybko materia³ i gdy mê¿czyzna zacz¹³ krzyczeæ: „Chryste, ma

broñ, trzymajcie go!”, odci¹gnê³a kurek jedn¹ rêk¹ i znów poci¹-

gnê³a za spust. Tym razem zaiskrzy³o siê, ale proch na sp³once zd¹-

¿y³ siê ju¿ rozsypaæ i pistolet nie wystrzeli³. W sekundê póŸniej na

¿o³¹dku Jacky wyl¹dowa³a twarda piêœæ, a uniesiona noga wytr¹ci-

³a jej broñ z rêki.

Pistolet upad³ z brzêkiem na bruk ulicy, a ch³opiec siedz¹cy okra-

kiem na plecach dziewczyny, najwyraŸniej zdecydowany wzi¹æ za-

p³atê od razu i machn¹æ rêk¹ na resztê, zeskoczy³ na ziemiê, chwyci³

pistolet i uciek³. Mê¿czyŸni podnieœli zgiêtego wpó³, ciê¿ko oddy-

chaj¹cego Hindusa. „Jakiœ lekki ten drañ, no nie?” – i wprowadzili

do œrodka.

Horrabin wróci³ do Zamku zaledwie przed piêcioma minutami

i w³aœnie odpoczywa³ na swojej huœtawce. Dungy odprowadza³ wó-

zek ze z³o¿on¹ bud¹ Puncha, gdy wniesiono Ahmeda do sali.

– Ach! – wykrzykn¹³ klown. – Dobra robota, moi drodzy! Poja-

wi³ siê wreszcie nasz uciekinier Hindus.

Posadzili Jacky na pod³odze przed huœtawk¹, a Horrabin nachyli³

siê z szerokim uœmiechem.

– Dok¹d to zabra³eœ zesz³ej nocy Amerykanina?

Jacky wci¹¿ by³a zdyszana.

– Wyci¹gn¹³ na nas pistolet, wasza Mi³oœæ – wyjaœni³ jeden z mê¿-

czyzn. – Musia³em go waln¹æ w bebechy.

– Rozumiem. W takim razie… Dungy! Przynieœ mi szczud³a!…

Zamkniemy go w lochu. Doktor Romany bêdzie mia³ do niego naj-

background image

154

wiêcej pytañ, z zastosowaniem niezwykle motywacyjnych technik

przes³uchania – zachichota³ klown..

Dziwaczny korowód zszed³ po czterech kondygnacjach schodów,

nastêpnie ruszy³ podziemnym korytarzem, który prawdopodobnie

pochodzi³ jeszcze z czasów rzymskich. Na czele kuœtyka³ garbaty

karze³ Dungy, nios¹c nad g³ow¹ p³on¹c¹ pochodniê, za nim maszero-

wali dwaj mê¿czyŸni, trzymaj¹c miêdzy sob¹ odzianego w szatê z per-

kalu Ahmeda; jego twarz pod mask¹ sztucznej brody, w¹sów i orze-

chowego mazid³a by³a szara ze strachu; pochód zamyka³ id¹cy na

swoich szczud³ach Horrabin, który pochyla³ siê nisko, by nie zawa-

dziæ kapeluszem o kamienne sklepienie.

W koñcu przeszli pod ³ukiem i znaleŸli siê w rozleg³ej komna-

cie; pochodnia Dungy’ego oœwietla³a mokre kamienie staro¿ytne-

go sklepienia i najbli¿szej œciany, lecz koniec pomieszczenia gin¹³

w nieprzeniknionej  ciemnoœci.  S¹dz¹c  po  echu,  komnata  by³a

ogromna. Gdy procesja po kilku krokach przystanê³a, Jacky us³y-

sza³a kapanie wody i, o czym by³a przekonana, s³abe lecz pe³ne

podniecenia szepty.

– Dungy – zwróci³ siê do kar³a Horrabin – najbli¿szy pokój go-

œcinny – podnieœ wieko. I pospiesz siê.

Nawet w g³osie klowna wyczuwa³o siê lekki niepokój.

Karze³ pokuœtyka³ do przodu, pozostawiaj¹c ich w ciemnoœci. Ja-

kieœ siedem metrów dalej przystan¹³ i podniós³ niewielk¹, metalow¹

klapkê, która zakrywa³a otwór w pod³odze, po czym przystawi³ do

niego oko, uwa¿aj¹c przy tym, by nie zapaliæ sobie od pochodni na-

smarowanych t³uszczem w³osów.

– Pusto – stwierdzi³.

Wetkn¹³ pochodniê w szczelinê miêdzy kamieniami, wsun¹³ pal-

ce obu r¹k pod prêt wpuszczony w pod³ogê, zapar³ siê ostro¿nie no-

gami, po czym szarpn¹³. Kamienny w³az, umocowany najwidoczniej

na zawiasach, odchyli³ siê i ods³oni³ otwór o œrednicy oko³o metra.

Gdy w³az odchyli³ siê do koñca i znieruchomia³ pod k¹tem nieco

wiêkszym ni¿ dziewiêædziesi¹t stopni, Dungy cofn¹³ siê, ocieraj¹c

czo³o.

– Twoja komnata ju¿ czeka, Ahmedzie – powiedzia³ Horrabin. –

Jeœli uchwycisz siê krawêdzi otworu, a potem zawiœniesz na rêkach,

to od pod³ogi bêd¹ ciê dzieli³y nieca³e dwa metry. Mo¿esz zesko-

czyæ, albo sami ciê zepchniemy.

Stra¿nicy podprowadzili Jacky do otworu i gdy ju¿ stanê³a nad

nim, cofnêli siê. Zmusi³a siê do uœmiechu.

background image

155

– Kiedy kolacja? Czy mam siê przebraæ?

– Przygotuj siê do niej wedle uznania – stwierdzi³ zimno Horra-

bin – Dungy przyniesie ci posi³ek o szóstej. A teraz w³aŸ.

Jacky rzuci³a okiem na dwóch eskortuj¹cych j¹ mê¿czyzn, kalku-

luj¹c w myœlach, czy zdo³a przedrzeæ siê miêdzy nimi, ale uchwycili

jej spojrzenie i cofnêli siê, odsuwaj¹c rêce od boków. Jej wzrok po-

wêdrowa³ bezradnie ku otworowi w pod³odze, który mia³a pod sto-

pami, i poczu³a ze wstydem, ¿e jest bliska ³ez.

– Czy… – zaciê³a siꠖ s¹ tam… szczury? Albo wê¿e?

Jestem dziewczyn¹! – chcia³a krzykn¹æ, ale wiedzia³a, ¿e to wy-

znanie mo¿e naraziæ j¹ na jeszcze wiêksze cierpienia.

– Nie, nie – zapewni³ j¹ Horrabin. – Jeœli jakimœ szczurom i wê-

¿om uda siê tam dotrzeæ, to i tak s¹ po¿erane przez inne stworzenia.

Pos³uchaj, Sam, on nie chce zrobiæ tego po dobroci; zrzuæ go na dó³.

– Czekaj. – Jacky przykucnê³a ostro¿nie, po czym usiad³a na kra-

wêdzi otworu. Stopy w sanda³ach ko³ysa³y siê nad nieprzeniknion¹

czeluœci¹. Mia³a nadziejê, ¿e nie zauwa¿¹, jak trzês¹ siê jej nogi scho-

wane pod burnusem. – Schodzê sam, nie potrzebujê waszej… bezin-

teresownej pomocy.

Nachyli³a siê i opar³a d³oñmi o przeciwleg³¹ krawêdŸ. Znierucho-

mia³a na chwilê, by odetchn¹æ g³êboko, po czym zsunê³a siê w dó³

i zawis³a na rêkach. Spojrza³a w g³¹b lochu, ale niczego nie mog³a

dojrzeæ; rozci¹ga³a siê pod ni¹ najbardziej gêsta ciemnoœæ, jak¹ kie-

dykolwiek widzia³a. Pod³oga mog³a byæ metr ni¿ej albo sto.

– Kopnij jego d³onie – nakaza³ Horrabin.

Puœci³a siê, nim ktokolwiek zdo³a³ to zrobiæ.

D³ugo, bardzo d³ugo spada³a w dó³, a¿ w koñcu wyl¹dowa³a na

zgiêtych nogach w b³otnistej ziemi. Usiad³a gwa³townie, nie uderza-

j¹c na szczêœcie kolanami o brodê. Coœ pomknê³o po klepisku. Spoj-

rza³a w górê i zobaczy³a wewnêtrzn¹ stronê kamiennego w³azu, któ-

ry ukaza³ siê na chwilê w œwietle czerwonej pochodni, po czym,

z przera¿aj¹cym, og³uszaj¹cym hukiem zatrzasn¹³ siê; jeszcze jakiœ

czas widzia³a nad sob¹ maleñki kwadracik przyæmionego, czerwo-

nego œwiat³a, lecz w chwilê póŸniej ktoœ zakry³ otwór metalow¹ klapk¹

i Jacky znalaz³a siê w pozbawionej jakichkolwiek kszta³tów ciem-

noœci.

Choæ by³a napiêta, nie poruszy³a siê; po prostu oddycha³a bezg³o-

œnie przez otwarte usta i nas³uchiwa³a. Kiedy wpad³a do œrodka, wy-

raŸne echo uderzenia przekona³o j¹, ¿e pomieszczenie nie mo¿e mieæ

wiêcej ni¿ piêæ metrów szerokoœci, ale teraz, gdy ju¿ zd¹¿y³a kilka

background image

156

razy odetchn¹æ, by³a pewna, ¿e jest wiêksze, i ¿e w rzeczywistoœci

nie jest to wcale izba, lecz rozleg³a, podziemna przestrzeñ. Zdawa³o

siê jej, ¿e s³yszy wiatr w odleg³ych drzewach, a od czasu do czasu

s³abe echo dalekiego œpiewu, smutny chór nios¹cych siê gdzieœ g³o-

sów… Zaczê³a ju¿ w¹tpiæ w istnienie kamiennego sklepienia nad g³o-

w¹; z pewnoœci¹ zastêpowa³o je bezkresne czarne niebo, którego

gwiazdy by³y od zawsze jedynie nic nie znacz¹cymi b³yskami œwia-

t³a na siatkówce ludzkiego oka…

Zaczê³a siê zastanawiaæ, czy odg³os szemrz¹cej fali jest naprawdê

tylko cichym pomrukiem jej w³asnego oddechu, który w wyobraŸni

przypisywa³a jakiejœ wodzie, i wiedzia³a, ¿e dozna tu jeszcze wielu

zdumiewaj¹cych w¹tpliwoœci i odkryæ. Nagle jakiœ rzeczywisty ha-

³as wyrwa³ j¹ z zadumy. DŸwiêk, choæ ograniczaj¹cy siê tylko do

skrobania i stukania, wydawa³ siê straszliwie g³oœny w tej dotych-

czas cichej otch³ani, która na powrót przybra³a rozmiary pierwotnej

celi o szerokoœci piêciu metrów.

Odg³osy przypomina³y szmer odsuwanej klapki, która zakrywa³a

wizjer u góry, ale kiedy podnios³a g³owê, niczego nie dostrzeg³a, nawet

kwadratu mniej intensywnej ciemnoœci. Jednak po chwili us³ysza³a

oddech, a potem brzmi¹ce jak szelest, niezrozumia³e szepty.

– Kto tam? – spyta³a ostro¿nie Jacky. To mo¿e byæ tylko Dungy

z moj¹ kolacj¹, wmawia³a sobie.

Szept przeszed³ w ciche, gor¹czkowe chichoty.

– Wpuœæ nas, kochanie – rozleg³o siê wyraŸnie. – Wpuœæ mnie

i moj¹ siostrê.

Po policzkach Jacky pop³ynê³y ³zy. Podczo³ga³a siê do œciany

i opar³a siê o ni¹ plecami.

– Nie – ³ka³a. – OdejdŸcie st¹d.

– Mamy dla ciebie podarki, kochanie: z³oto i diamenty, które w za-

mierzch³ych czasach powpada³y ludziom do œcieków. Teraz ty je

dostaniesz w zamian za dwie rzeczy, które nie bêd¹ ci ju¿ potrzebne,

jak twoje lalki, kiedy ju¿ wyros³aœ na m³od¹ damê.

– Twoje oczy! – rozleg³ siê nowy, bardziej chrapliwy szept.

– O, tak – zasycza³ pierwszy g³os. – Tylko twoje oczy, bym mo-

g³a wraz z siostr¹ wzi¹æ sobie po jednym, a póŸniej wspi¹æ siê po

wszystkich mo¿liwych schodach i wsi¹œæ na statek p³yn¹cy do teatru

Haymarket, a potem tañczyæ pod s³oñcem.

– Niebawem – zaskrzecza³ drugi g³os.

– O, tak, niebawem, kochanie, gdy¿ ciemnoœæ gêstnieje jak b³o-

to, a gdy stanie siê twarda jak kamienie, my chcemy byæ st¹d daleko.

background image

157

– Nie chcemy tu zosta栖 wtr¹ci³ chrapliwy g³os.

– Nie, nie chcemy, nie wolno nam zastygn¹æ na zawsze w kamie-

niach, które s¹ stwardnia³¹ noc¹! Wiêc otwórz drzwi.

Jacky przycupnê³a w k¹cie, ³kaj¹c niemal bezg³oœnie i maj¹c na-

dziejê, ¿e kamienne wieko, raz opuszczone, bêdzie tkwi³o w swoim

miejscu solidnie, i ¿e nigdy nie zostanie podniesione.

Potem dobieg³o z daleka s³abe szuranie, a dwa g³osy zaczê³y mru-

czeæ skonsternowane.

– Nadchodzi jeden z twych braci – odezwa³ siê pierwszy. – Ale

wrócimy… niebawem.

– Niebawem – potwierdzi³ grobowym szeptem ten drugi. Rozle-

g³o siê szuranie, jakby liœci sun¹cych po trotuarze, a po chwili Jacky

dostrzeg³a przez odkryty wizjer nasilaj¹cy siê, czerwony blask i us³y-

sza³a Dungy’ego, gwi¿d¿¹cego tê idiotyczn¹ piosenkê, któr¹ zawsze

kaza³ mu œpiewaæ Horrabin.

Po kilku chwilach w ma³ym otworze ukaza³a siê pochodnia i znie-

kszta³cona twarz kar³a.

– Jak uda³o ci siê ods³oniæ wizjer? – spyta³.

– Och, Dungy – odpar³a Jacky, podnosz¹c siê z ziemi i staj¹c tu¿

pod nim, poniewa¿ w tej chwili z ulg¹ przyjmowa³a obecnoœæ jakie-

gokolwiek cz³owieka. – To nie ja. Dwie istoty, które twierdzi³y, ¿e s¹

siostrami, wesz³y tu i zaoferowa³y mi skarby za moje oczy.

Zobaczy³a, ¿e karze³ wyprostowa³ siê i rozejrza³ wko³o niespo-

kojnie; a przypominaj¹c sobie ogrom górnej komnaty pojmowa³a,

jak bezsensowna jest taka inspekcja.

– Tak – powiedzia³ w koñcu – zdarzaj¹ siê tam na dole takie rze-

czy. Nieudane eksperymenty Horrabina – do diab³a, mo¿e nawet jesz-

cze moje. – Znów spojrza³ w czeluœæ lochu. – Doktor Romany i Hor-

rabin uwa¿aj¹, ¿e nale¿ysz do jakiejœ grupy, która wystêpuje prze-

ciwko nim. Czy to prawda?

– Nie.

– Tak myœla³em. Mimo to, Horrabin uwa¿a inaczej. – Karze³ za-

waha³ siê. – Jeœli… wypuszczê ciê, pomo¿esz mi go zabiæ?

– Z przyjemnoœci¹, Dungy – odpar³a szczerze Jacky.

– Obiecujesz?

Karze³ móg³ równie dobrze za¿¹daæ ka¿dej ceny, a Jacky przysta-

³aby na ni¹.

– Tak, obiecujê.

– Dobrze. Ale jeœli mamy pracowaæ razem, to nie mo¿esz nazy-

waæ mnie Dungy. Na imiê mam Teobaldo. Zwracaj siê do mnie „Tay”.

background image

158

Twarz  kar³a  zniknê³a  i Jacky  us³ysza³a  stêkniêcie  œwiadcz¹ce

o wielkim wysi³ku, po czym ujrza³a, jak kamienny w³az podniós³ siê.

Teobaldo spojrza³ przez wiêkszy otwór, a wtedy Jacky zauwa¿y³a,

¿e trzyma gruby kij obwi¹zany poœrodku lin¹, której koniec gin¹³

w ciemnoœci.

– Mam nadziejê, ¿e potrafisz siê po tym wspi¹æ – powiedzia³

Teobaldo.

– Oczywiœcie – odpar³a Jacky i pomyœla³a: Zaraz siê dowiemy,

czy potrafiê.

Karze³ po³o¿y³ kij na skos w³azu i zrzuci³ na dó³ linê. U stóp Jac-

ky, na b³otnistej ziemi, urós³ spory zwój. Odetchnê³a g³êboko, pode-

sz³a do rozko³ysanego sznura, zacisnê³a na nim d³onie, jak najwy¿ej,

po czym zaczê³a siê wspinaæ, przesuwaj¹c na przemian rêce. Po chwili

opar³a na kiju najpierw jedn¹, a potem drug¹ d³oñ.

– Chwyæ siê krawêdzi w³azu – doradzi³ Teobaldo. – Zabiorê kij,

a ty bêdziesz mog³a siê podci¹gn¹æ.

Jacky odkry³a, ¿e mo¿e te¿ oprzeæ siê na brodzie i wydostaæ z otwo-

ru bez oparcia dla stóp. Kiedy wsta³a, zaczê³a przygl¹daæ siê uwa¿-

nie swemu wybawcy, gdy¿ przypomnia³a sobie teraz, gdzie ju¿ s³y-

sza³a imiê Teobaldo.

– By³eœ tu kiedyœ szefem – rzek³a cicho.

Stary karze³ zerkn¹³ na ni¹ przelotnie, wci¹gaj¹c linê i zwijaj¹c j¹

szybko wokó³ d³oni i ³okcia.

– To prawda.

– S³ysza³am te¿, ¿e by³eœ… wysoki.

Karze³ po³o¿y³ zwój liny na ziemi i stan¹³ na krawêdzi w³azu, na-

przeciwko kamiennej pokrywy. RozluŸni³ ramiona i powiedzia³:

– Pchnij to, dobrze? Spróbujê to z³apaæ i po³o¿yæ na miejsce, nie

robi¹c ha³asu. Mia³em przynieœæ ci kolacjê i w³aœnie spuszcza³bym

j¹ przez ma³y otwór, wiêc jeœli us³ysz¹ ³omot w³azu, przybiegn¹ tu.

Jacky ujê³a pokrywê, opar³a siê stopami w sanda³ach o rowek miê-

dzy dwoma kamieniami pod³ogi i dŸwignê³a ciê¿ar.

Karze³ przytrzyma³ kamienn¹ p³ytê i kucn¹³ wraz z ni¹. Odetchn¹³

kilka razy g³êboko, a potem dŸwign¹³ nieco p³ytê, wysuwaj¹c spod

spodu d³onie i jednoczeœnie przytrzymuj¹c jej krawêdŸ. Pod wp³y-

wem ogromnego wysi³ku wyszczerzy³ zêby. Kiedy opuszcza³ kamien-

n¹ p³ytê, Jacky dostrzeg³a, jak dr¿¹ mu ramiona, a na jego czole po-

jawiaj¹ siê krople potu; potem upuœci³ j¹ i odskoczy³ do ty³u. Ciê¿ar

osun¹³ siê na swoje miejsce z g³uchym dŸwiêkiem, jakby zamyka³y

siê wielkie wrota.

background image

159

Usiedli zdyszani na ziemi.

– Dobrze… – wysapa³. – Oni… niczego nie us³yszeli. – Podniós³

siê z bolesnym wysi³kiem na nogi. – By³em kiedyœ wysoki. – Wzi¹³

do rêki pochodniê i spojrza³ znad w³azu na Jacky. – Umiesz robiæ

magiczne sztuczki?

– Obawiam siê, ¿e nie.

– No có¿, przechytrzymy go. Wrócê teraz na górê i powiem mu,

¿e chcesz z nim rozmawiaæ, ale nie z doktorem Romany, bo ten by

ciê zabi³. Powiem, ¿e chcesz kupiæ sobie wolnoœæ, zdradzaj¹c Hor-

rabinowi tak du¿o, ¿e dorówna szefowi – do diab³a, bêdzie nawet

od niego silniejszy. Powiem, ¿e posiad³eœ S³owa Mocy. Horrabin,

w ci¹gu oœmiu lat, kiedy to by³ praw¹ rêk¹ doktora, sta³ siê spraw-

nym czarnoksiê¿nikiem, ale zawsze próbowa³ nak³oniæ starego cz³o-

wieka, by ten wyposa¿y³ go w S³owa Mocy. Romany nigdy tego nie

zrobi³. Powiem jeszcze, ¿e twoja banda zna dok³adnie plany dokto-

ra w Turcji; to nastêpna sprawa, która zirytuje Horrabina – ¿e Ro-

many nie chce mu nic mówiæ prócz tego, co klown musi wiedzieæ,

by zajmowaæ siê wszystkim tu, w Londynie. Tak – doda³ ponuro

stary cz³owiek – on po³knie ten haczyk. Spyta, dlaczego da³eœ siê

z³apaæ, jeœli jesteœ takim czarnoksiê¿nikiem, ale powiem mu, ¿e

wed³ug ciebie… bo ja wiem… ¿e uk³ad gwiazd jest teraz nieko-

rzystny. Czy to brzmi wiarygodnie?

– Chyba tak, ale po co ca³a ta skomplikowana historia? – spyta³a

nerwowo Jacky, ju¿ ¿a³uj¹c, ¿e obieca³a pomóc mu w tym niebez-

piecznym zadaniu.

– By zwabiæ go tu samego – rzuci³ szybko Tay – bez stra¿ników.

Nie chcia³by z pewnoœci¹, ¿eby us³yszeli S³owa Mocy, czy nawet

dowiedzieli siê, ¿e zawierasz uk³ady z wrogami doktora Romany.

– I co zrobimy, kiedy tu zejdzie? Po prostu go zabijemy? – Choæ

szczêœliwa, ¿e nie siedzi ju¿ w lochu, Jacky czu³a siê spiêta i cho-

ra. – Masz broñ?

– Nie, ale i tak by mu nie zaszkodzi³a. Jeden z czarów, w jaki

wyposa¿y³ go doktor Romany, chroni go przed kulami. Widzia³em,

jak strzelono mu prosto w pierœ z pistoletu, lecz kula nigdy go nie

dosiêg³a, tylko wybi³a okno, które by³o obok. I widzia³em dwukrot-

nie, jak próbowano go pchn¹æ sztyletem, ale oba ostrza zatrzyma³y

siê raptownie tu¿ przed nim i pêk³y, jakby mia³ na sobie zbrojê z gru-

bego szk³a. Widzia³em go rannego tylko jeden raz, kiedy pojecha³ do

Hampstead Heath, by wyt³umaczyæ Cyganom, co nale¿y robiæ w mie-

œcie; wydawa³o siê bowiem w owym czasie, ¿e Cyganie mog¹ siê

background image

160

przydaæ przy w³amaniach, a jeden Cygan, który nie zrozumia³, o co

chodzi, powiedzia³, ¿e Horrabin to Beng, to znaczy diabe³, potem

podskoczy³, wyrwa³ z ziemi ko³ek od namiotu i wbi³ go w udo klow-

na. Ko³ek nie skrêci³ w bok, ani nie zatrzyma³ siê w powietrzu, wsze-

d³ jak w mas³o. Klown krwawi³ jak przek³uty buk³ak i omal nie spad³

ze swoich szczude³, i gdyby Cygan mia³ okazjê zadaæ jeszcze jedno

pchniêcie, to Horrabin znikn¹³by z tego œwiata.

Jacky przytaknê³a z pow¹tpiewaniem.

– No wiêc co jest takiego niezwyk³ego w drewnianym ko³ku?

– Brud na jego koñcu, cz³owieku! – wyjaœni³ zniecierpliwiony

Tay. – Nim doktor Romany uczyni³ Horrabina magiem, klown nie

musia³ chodziæ na szczud³ach. Ale kiedy wi¹¿e siê swój los z magi¹,

traci siê zwi¹zek z ziemi¹, z gruntem, z gleb¹. Dotykanie ziemi staje

siê dla tych czarnoksiêskich ch³opców potwornie bolesne i w³aœnie

dlatego Romany nosi te sprê¿ynowane buty, a Horrabin chodzi na

szczud³ach. Ich magia nie dzia³a na ziemi, wiêc ten zab³ocony ko³ek

przedar³ siê przez jego czar jak przez pajêczynê. – Karze³ wyci¹gn¹³

spod bezkszta³tnego p³aszcza sztylet i poda³ go Jacky. – Jest mnó-

stwo b³ota miêdzy kamieniami pod³ogi – wysmaruj nim ostrze, a po-

tem kucnij gdzieœ w cieniu. Kiedy schyli siê, ¿eby zajrzeæ do lochu,

ja go og³uszê, a wtedy ty nadbiegniesz i zadasz mu cios. Podziemny

dok jest zaraz za tamtym ³ukiem, uciekniemy rzek¹. Zrozumia³eœ

wszystko?

– Dlaczego po prostu nie uciekniemy? – spyta³a Jacky ze s³abym

uœmiechem. – Ryzykujemy, próbuj¹c go zabiæ.

Tay zmarszczy³ gniewnie brwi.

– Po pierwsze dlatego, ¿e przyrzek³eœ – lecz dam ci lepszy powód.

Od Tamizy dzieli nas dobre dwadzieœcia minut drogi podziemnym tu-

nelem i jeœli nie wrócê prêdko na górê, Horrabin przyœle na dó³ ludzi,

¿eby sprawdzili, co siê tu dzieje, a gdy siê dowie, ¿e uciekliœmy, ka¿e

im pobiec czym prêdzej na po³udnie, gdzie zejd¹ do œcieków, by prze-

ci¹æ nam drogê i z³apaæ nas. Jeœli go jednak zabijemy, zw³aszcza gdy

rozka¿e, by mu nie przeszkadzaæ tu na dole, i je¿eli ukryjemy cia³o,

nikt nie zainteresuje siê nim przez d³ugie godziny.

Jacky przytaknê³a niezadowolona, po czym uklêk³a, wygrze-

ba³a grudê b³ota spomiêdzy kamieni i nasmarowa³a nim ostrze no¿a

z obu stron.

– Dobrze. Stañ tam.

Jacky ruszy³a z wielk¹ niechêci¹ po nierównych kamieniach, jakieœ

dwadzieœcia metrów dalej w stronê miejsca, które wskaza³.

background image

161

– Nie, wci¹¿ ciê widzê. Dalej! Tak, odrobinê dalej. Teraz powin-

no byæ dobrze.

Jacky dr¿a³a i rozgl¹da³a siê lêkliwie po otaczaj¹cych j¹ z wszyst-

kich stron cieniach. Krzyknê³a, gdy karze³ odwróci³ siê w stronê

zwieñczonego ³ukiem wyjœcia.

– Poczekaj! Nie zostawisz pochodni?

Karze³ potrz¹sn¹³ g³ow¹.

– To by wygl¹da³o podejrzanie. Przykro mi – to potrwa tylko kil-

ka minut, poza tym masz nó¿.

Znikn¹³ pod ³ukiem. Jacky, sparali¿owana ze strachu, s³ysza³a jego

cichn¹ce w dali kroki, wpatruj¹c siê w zarys ³uku, jedyne jaœniejsze

miejsce, które powoli zanurza³o siê w ciemnoœciach. Po kilku sekun-

dach, gdy wszystko pogr¹¿y³o siê w absolutnej czerni, Jacky us³y-

sza³a dochodz¹cy z bliska, chrapliwy szept: „Kiedy bêdzie sama”.

A zaraz potem jakiœ dŸwiêk, przypominaj¹cy szelest d³ugiej, wykroch-

malonej spódnicy, zamiataj¹cej pod³ogê i sun¹cej w jej stronê.

T³umi¹c krzyk, Jacky pobieg³a w kierunku, gdzie, jak jej siê wy-

dawa³o, znajdowa³ siê ³uk prowadz¹cy do doku. Po dziesiêciu kro-

kach, zdyszana, odbi³a siê od œciany – wpierw uderzy³a w ni¹ kola-

nem i ramieniem, potem g³ow¹ i w koñcu usiad³a na pod³odze, nie-

mal og³uszona. Potrz¹snê³a g³ow¹, próbuj¹c odzyskaæ jasnoœæ myœli

i pozbyæ siê dzwonienia w uszach. Wiedzia³a, ¿e Ÿle obra³a kieru-

nek, ale czy ³uk znajdowa³ siê na lewo czy na prawo od niej? Czy

zrobi³a pó³ obrotu czy te¿ ca³y, gdy odbi³a siê od muru? Czy œciana

by³a teraz metr przed ni¹, za ni¹, czy z boku?

Nagle coœ dŸgnê³o j¹ w oko, wiêc Jacky, ³kaj¹c, wykona³a gwa-

³towny ruch no¿em i poczu³a, jak jego koniec przeci¹³ coœ sprê¿yste-

go niczym balon, po czym to coœ pêk³o i zala³o jej d³oñ i ramiê zim-

n¹ ciecz¹; da³y siê s³yszeæ przeraŸliwe, ciche jak szept krzyki, a wil-

gotne powietrze zaczê³o wibrowaæ, jakby w pobli¿u przelecia³ jakiœ

gigantyczny owad o ogromnych skrzyd³ach, bzycz¹c ha³aœliwie. Jacky

zerwa³a siê na równe nogi i znów pobieg³a, potykaj¹c siê o nierów-

noœci kamiennej posadzki, nie upad³a jednak, tylko ³ka³a bezradnie

i macha³a przed sob¹ sztyletem w ciemnoœci. Nagle pod³oga biegn¹c

skosem w dó³, umknê³a jej spod stóp, i choæ Jacky zdo³a³a utrzymaæ

przez jakiœ czas równowagê, robi¹c na czubkach palców kilka chwiej-

nych kroków, w koñcu potknê³a siê, upad³a i wyl¹dowa³a bez tchu na

obtartych d³oniach i kolanach, ale wci¹¿ œciskaj¹c w d³oni sztylet.

No dobra, chodŸ tu, pomyœla³a zdesperowana. – Przynajmniej wiem,

¿e mo¿na ciê zraniæ. Chyba wydosta³am siê z tamtej komnaty i teraz

11 – Wrota Anubisa

background image

162

jestem w jakimœ tunelu, w którym nigdy nie by³o i nie bêdzie nawet

najs³abszego promyka œwiat³a, ale bêdê ciê dŸga³a, potworze, dopó-

ki mnie nie zabijesz.

Gdzieœ z bliska dobieg³ cichy szelest. Jakiœ g³os powiedzia³ coœ

niewyraŸnie szeptem, z czego Jacky zrozumia³a tylko s³owa: „Zabi-

³em j¹…”

Jakiœ inny g³os odpowiedzia³ mu cicho:

– Wci¹¿ ma oczy – czujê powiew wywo³any ruchem jej powiek.

– Zabierz sobie jej oczy – zajêcza³ jakiœ g³os, jak u starej kobie-

ty. – Ale moje dzieci potrzebuj¹ jej krwi.

Jacky nagle uœwiadomi³a sobie, ¿e czuje zapach rzeki i pos³ysza³a

cichy plusk wody uderzaj¹cej o kamienie. Zdawa³o siê, ¿e dobiega zza

jej pleców, wiêc odwróci³a siê i stwierdzi³a ze zdumieniem, ¿e widzi.

Niezupe³nie, gdy¿ aby widzieæ, potrzeba by³o œwiat³a; w tej ciem-

noœci jej oczy odnalaz³y plamê jeszcze g³êbszej ciemnoœci, czerni,

która promieniowa³a nieobecnoœci¹ i zaprzeczeniem œwiat³a. Jacky

wiedzia³a, ¿e gdyby ów obiekt p³yn¹cy ku niej rzek¹ pojawi³ siê kie-

dykolwiek nad ziemia, jego czarne promienie poch³onê³yby i przyæ-

mi³y nawet najjaœniejszy blask s³oñca. Kiedy przybli¿y³ siê jeszcze

bardziej, zobaczy³a, ¿e to ³ódŸ.

Za ni¹ wy³oni³a siê nastêpna ciemnoœæ, przeciwleg³y brzeg; zda-

wa³a siê mieæ kszta³t d³ugiego wê¿a i Jacky s³ysza³a echo metalicz-

nego szumu, gdy siê z wolna rozwija³.

Wokó³ Jacky odezwa³y siê pe³ne przera¿enia szepty.

– Apofis! – rozleg³ siê jeden z nich. – Apofis powstaje!

Jacky us³ysza³a szelest i tupot uciekaj¹cych przeœladowców.

Ruszy³a w œlad za nimi.

Kiedy pod³oga znów podnios³a siê do poziomu g³ównej komnaty,

Jacky dostrzeg³a œwiat³o, prawdziwe, czerwonopomarañczowe œwia-

t³o. Wtedy dojrza³a kar³a i klowna na szczud³ach, którzy trzydzieœci

metrów dalej przechodzili pod ³ukiem. Obie postaci, jedna dziwacz-

nie wysoka, druga niezwykle niska, zatrzyma³y siê i spojrza³y w jej

stronê. Przykucnê³a, choæ wiedzia³a, ¿e nie mog¹ widzieæ jej z tej

odleg³oœci.

– Zastanawiam siê, co je tak zaniepokoi³o – powiedzia³ Horrabin.

– Twoje poronione sztuczki – odpar³ niepewnie Tay. – Hindus siê

skar¿y³, ¿e przemawia³y do niego przez wizjer.

Horrabin rozeœmia³ siê, ale jego rozbawienie by³o wymuszone.

– Nie odpowiada ci towarzystwo, Ahmedzie? Dziêkuj Bogu, ¿e

nie uczyniliœmy ciê nieœwiadomym jego obecnoœci.

background image

163

Horrabin i Tay zrobili kilka kroków po krzywej pod³odze, po czym

zatrzymali siê. Jacky wiedzia³a, ¿e dotarli do lochu, w którym by³a

uwiêziona. Zaciskaj¹c palce na sztylecie, ruszy³a ostro¿nie do przo-

du; zgubi³a sanda³y podczas szamotaniny przed Szczurzym Zamkiem,

wiêc jej bose stopy nie wydawa³y na kamiennej posadzce ¿adnego

dŸwiêku.

Kiedy dzieli³o j¹ od nich oko³o piêtnastu metrów, a kamienie, po

których st¹pa³a, zaczê³y odbijaæ pó³kole czerwonego œwiat³a pochod-

ni, Horrabin nachyli³ siꠖ przedziwny widok, gdy¿ jego szczud³a

wysunê³y siê jednoczeœnie do ty³u – i powiedzia³:

– WejdŸ w kr¹g œwiat³a, Ahmedzie, i przedstaw swoj¹ ofertê!

Karze³  prze¿egna³  siê,  nim  po³o¿y³  obie  d³onie  na  szczud³ach

Horrabina i szarpn¹³.

Ze œwidruj¹cym, pe³nym przera¿enia krzykiem klown run¹³ do

przodu, staraj¹c siê oprzeæ na szczud³ach, lecz nie zdo³a³ i uderzy³

o kamienn¹ pod³ogê. Jacky pokona³a ostatnie kilka metrów biegiem;

klown przekrêci³ siê na plecy, wyginaj¹c kark i ukazuj¹c wyszcze-

rzone z bólu ¿ó³te zêby. Jacky wskoczy³a na wygiêty niczym ³uk

brzuch Horrabina i pchnê³a sztyletem w ods³oniête, pomalowane na

bia³o gard³o.

Ostrze zjecha³o na bok, jakby próbowa³a dŸgn¹æ kamieñ bruku;

gdy sztylet potoczy³ siê z brzêkiem po pod³odze, poznaczone czer-

wonymi ¿y³kami oczy zwróci³y siê ku niej i choæ ods³oniête zêby

splamione by³y krwi¹, która wycieka³a tak¿e z uszu klowna, usta

wykrzywi³ grymas, który nie móg³ byæ niczym innym jak tylko

uœmiechem.

– Có¿ tam dzier¿ysz w d³oni, waszmoœæ? – wyszepta³ Horrabin.

Jacky  poczu³a  w swej  wci¹¿  uniesionej  d³oni  silne  mrowienie

i odrzuci³a konwulsyjnie coœ, co jak jej siê zdawa³o, by³o rêkojeœci¹

pozbawionego  ostrza  sztyletu,  a co  w rzeczywistoœci  okaza³o  siê

ma³ym rojem czarnych pszczó³, tak ciemnych i t³ustych jak œliwki.

Jedna z nich u¿¹dli³a j¹ w rekê, nim zdo³a³a ni¹ cisn¹æ, inne zaœ bzy-

cza³y wokó³ jej g³owy, gdy zsunê³a siê z klowna i zaczê³a siê od nie-

go oddalaæ, pe³zn¹c po kamiennej pod³odze.

Tay sta³ pod ³ukiem prowadz¹cym do doku, wci¹¿ trzymaj¹c po-

chodniê.

– Mo¿emy tylko uciekaæ! – krzycza³ do Jacky. – Prêdzej, zanim

siê podniesie!

Jacky pobieg³a w stronê ³uku, œcigana przez pszczo³y, i gdy po chwili

przy³¹czy³a siê do Taya, us³yszeli za plecami krzyk Horrabina:

background image

164

– Dopadnê ciê, ojcze! I zamieniê w stwora, który bêdzie musia³

¿yæ w wodzie!

Uciekinierzy znaleŸli tratwê, wczo³gali siê na ni¹ i odcumowali.

– Co sta³o siê z b³otem na ostrzu sztyletu? – spyta³ Tay tonem

umiarkowanego jedynie zainteresowania.

– Musia³em dŸgn¹æ jedn¹ z tych istot w lochu – wysapa³a Jacky,

rozgniataj¹c o tratwê wyj¹tkowo dokuczliw¹ pszczo³ê. – Zamiast krwi

mia³a chyba zimn¹ wodê. Myœlê, ¿e zmy³a brud z ostrza.

– Ach tak. Ale i tak dzielnie siê spisa³eœ.

Karze³ otworzy³ kiesê przy swoim pasku i wyci¹gn¹³ pigu³kê, któ-

r¹ nastêpnie po³kn¹³. Wstrz¹sn¹³ siê i poda³ tak¹ sam¹ Jacky.

– Co to jest?

– Trucizna – odpar³ Tay. – WeŸ j¹ – to ³atwiejsza œmieræ od tej,

któr¹ ci zada, gdy pochwyci ciê ¿ywcem.

Jacky by³a wstrz¹œniêta.

– Nie! I ty te¿ nie powinieneœ jej po³ykaæ! Mój Bo¿e, spróbuj to

zwymiotowaæ. Myœlê…

– Nie, nie. – Tay wetkn¹³ pochodniê miêdzy deski tratwy i po³o-

¿y³ siê na chropowatym drewnie, wpatruj¹c siê w sun¹ce gór¹ skle-

pienie. – Postanowi³em dziœ rano, ¿e umrê. Powiedzia³ mi, bym przy-

gotowa³  siê  do  wieczornego  przedstawienia:  spódniczka,  peruka,

polakierowane paznokcie, a ja zdecydowa³em, ¿e… nie. Nie by³em

ju¿ w stanie tego robiæ. Postanowi³em go zabiæ. Widzisz, i tak bym

umar³; cztery lata temu ustanowi³, jak on to nazwa³, jednostronne

ogniwo ¿ycia. To taka czarnoksiêska gadanina. Oznacza³o to, ¿e kie-

dy umrze, ja te¿ umrê. Uwa¿a³, ¿e w ten sposób siê zabezpieczy przede

mn¹. Mo¿e by i tak by³o, gdyby nie zmusza³ mnie bezustannie do

wykonywania tych przeklêtych piosenek i tañców. Bo¿e, jestem œpi¹-

cy. – Uœmiechn¹³ siê b³ogo. – Trudno sobie wyobrazi慠bym przy-

jemniej spêdzi³ ostatnie minuty ¿ycia, ni¿ podczas przeja¿d¿ki ³o-

dzi¹ w towarzystwie m³odej damy.

Jacky otworzy³a szeroko oczy.

– Ty… wiedzia³eœ?

– Och, od pocz¹tku, dziewczyno. Wiem te¿, ¿e jesteœ tym Jackym.

Ze sztucznymi w¹sami. O, tak.

Zamkn¹³ oczy.

Jacky przygl¹da³a siê milcz¹cemu kar³owi, przera¿ona i jednocze-

œnie zafascynowana. Ich tratwa obraca³a siê i obija³a o œciany, niesio-

na nurtem kana³u. Kiedy ju¿ zdawa³o jej siê, ¿e umar³, spyta³a cicho:

– Naprawdê jesteœ jego ojcem?

background image

165

Przestraszy³a siê, gdy odpowiedzia³ s³abym g³osem:

– Tak, dziewczyno. I szczerze mówi¹c nie mogê winiæ go za to,

jak mnie traktowa³. Nie zas³u¿y³em na nic lepszego. Ka¿dy cz³owiek,

który… zmienia swego w³asnego syna, tylko po to, by ch³opak sta³

siê  lepszym  ¿ebrakiem…  Och,  wszystko  obróci³o  siê  przeciwko

mnie. – Na ustach Taya pojawi³ siê s³aby uœmiech. – Muszê przy-

znaæ, ¿e ch³opak odp³aci³ mi z nawi¹zk¹! Przej¹³ moj¹ armiê ¿ebra-

cz¹… a potem wys³a³ mnie do szpitala w podziemiach… Robi³ to

wiele, wiele razy… Tak, by³em niegdyœ wysoki … – westchn¹³, a je-

go lewa piêta uderzy³a kilkakrotnie o drewno. Ju¿ po raz drugi w swym

¿yciu patrzy³a na œmieræ cz³owieka.

Przypominaj¹c sobie s³owa Taya, ¿e do kana³u zostan¹ wys³ani

ludzie, by przechwyciæ ich gdzieœ po drodze, Jacky nie czeka³a, a¿

dop³ynie do jednego z dalszych doków, tylko zsunê³a siê do wody.

Zrobi³o siê jej zimno, jednak nie tak bardzo jak podczas niedzielnej

k¹pieli, gdy¿ podziemna rzeka, zwalniaj¹c swój bieg i zwê¿aj¹c siê,

traci³a te¿ swój przenikliwy ch³ód. Przez chwilê Jacky trzyma³a siê

tratwy.

– Spoczywaj w pokoju, Teobaldo – powiedzia³a, po czym ode-

pchnê³a siê.

Kiedy ju¿ zrzuci³a z siebie brudn¹ szatê Ahmeda, bez trudu po-

p³ynê³a pod pr¹d i niebawem zostawi³a tratwꠖ i pochodniꠖ dale-

ko w tyle, posuwaj¹c siê w górê strumienia. Otaczaj¹ca j¹ ciemnoœæ

nie by³a jednak groŸna i Jacky wyczuwa³a instynktownie, ¿e g³êbsza

rzeka, ta, na której zdawa³o siê, ¿e „widzia³a” ³ódŸ, nie mia³a po³¹-

czenia z tym kana³em, a mo¿e i nawet z Tamiz¹.

Zza jej pleców dobieg³o echo jakichœ g³osów – „Kto to, u diab³a,

mia³ byæ?”, spyta³ ktoœ. „Stary Dungy i ten Hindus”, odpowiedzia³

ktoœ inny. „No dobra, ch³opaki Pete’a zatrzymaj¹ ich w doku pod

Covent Garden” –  na powierzchni wody, a tak¿e na œcianach i skle-

pieniu po³yskiwa³o ¿ó³te œwiat³o. Zawróci³a, przebieraj¹c bezg³oœnie

d³oñmi i nogami, i zobaczy³a w oddali dok, z którego wyp³ynêli. Sta³o

kilku mê¿czyzn z pochodniami, choæ nie dostrzeg³a wœród nich Hor-

rabina.

– Musz¹ byæ szaleni – komentowa³ jeden, a jego g³os niós³ siê wy-

raŸnie po wodzie. – A mo¿e uwa¿ali, ¿e Hindus zna lepsze zaklêcia. Cie-

kawie by³oby je us³ysze慠Au! Do diab³a, jak siê tu dosta³a osa?

– Jezu, jeszcze jedna! ChodŸcie, nie mamy tu nic do roboty. Wra-

cajmy na górê, popatrzymy sobie, jak ich przyprowadz¹. Bêdzie nie-

z³a zabawa, klown kaza³ otworzyæ szpital.

background image

166

Mê¿czyŸni oddalili siê pospiesznie i w tunelu zapanowa³a ciem-

noœæ; jeszcze przez jakiœ czas ³uk jarzy³ siê pomarañczowym bla-

skiem, lecz potem, gdy pochodnie zniknê³y, prowadz¹cy na górê ko-

rytarz pogr¹¿y³ siê w nieprzeniknionym mroku. Jacky p³ynê³a wy-

trwale w stronê obrazu, jaki utrwali³ jej siê pod powiekami, pilnuj¹c

siê, by nie odwróciæ g³owy, choæ czu³a, ¿e sztuczna broda odklei³a

siê i œlizga siê po jej ramieniu. Po kilku minutach uderzy³a g³ow¹

w drewniane bale przystani. Podci¹gnê³a siê i usiad³a zdyszana na

pomoœcie. Mia³a na sobie tylko krótkie spodenki, gdy zaœ siêgnê³a

rêk¹ do w³osów, by zaczesaæ je do ty³u, zauwa¿y³a, ¿e jej w¹sy od-

klei³y siê razem z brod¹.

Pomyœla³a, ¿e nie jest to strój, w którym uda jej siê wymkn¹æ nie-

postrze¿enie ze Szczurzego Zamku.

Przemknê³a pe³na lêku pod ³ukiem, ¿a³uj¹c, ¿e nie ma ju¿ sztyle-

tu. S³ysza³a w ciszy bzycz¹c¹ gdzieœ pszczo³ê. D³ugi korytarz by³

najwyraŸniej pusty; wiêc ruszy³a przed siebie, przystaj¹c czêsto, by

nads³uchiwaæ odg³osów pogoni.

Wesz³a po schodach na szeroki podest i szukaj¹c po omacku na-

stêpnej kondygnacji otar³a siê o drewniane drzwi. W szparach miê-

dzy drzwiami a framug¹ ani te¿ miêdzy deskami nie widaæ by³o

najmmniejszej nawet smu¿ki œwiat³a, wiêc albo izba za tymi drzwia-

mi by³a ciemna jak same schody, albo te¿ drzwi by³y wyj¹tkowo

solidne.

Nacisnê³a klamkꠖ nie by³y zamkniête – i uchyli³a je troszeczkê.

Na schody nie przedosta³o siê ¿adne œwiat³o, wesz³a wiêc czym prê-

dzej do œrodka i zamknê³a za sob¹ drzwi.

Nie mia³a jak skrzesa栜wiat³a, nawet gdyby siê na to odwa¿y³a,

przeprowadzi³a wiêc rekonesans dotykiem d³oni, obchodz¹c pokój

dooko³a, a¿ dotar³a z powrotem do drzwi, po czym przesz³a ostro¿-

nie na skos, przez œrodek pod³ogi. Natknê³a siê na w¹skie, staran-

nie zas³ane ³ó¿ko, komódkê z kilkoma ksi¹¿kami, stó³, na którym

wymaca³a d³oñmi butelkê i kubek – pow¹cha³a go i poczu³a ostr¹

woñ d¿inu – i wreszcie, w k¹cie, krzes³o ze z³o¿onym ubraniem.

Jacky dziêkowa³a Bogu, gdy¿ wymaca³a krótk¹ sukienkê, perukê,

zestaw do makija¿u i parê bardzo starych, skórzanych pantofli dam-

skich.

To istny cud, ¿e znalaz³am coœ takiego, pomyœla³a. Po chwili przy-

pomnia³a sobie, ¿e stary Teobaldo mówi³ coœ o wystêpie, jaki mia³

daæ tego wieczoru; musia³ to byæ jego pokój, a kostium przygotowa³

sobie ju¿ wczeœniej, nim zdecydowa³ siê umrzeæ. Choæ niczego nie

background image

167

widzia³a, rozejrza³a siê ciekawie wokó³. ¯a³owa³a, ¿e nie mo¿e zo-

baczyæ, jakie ksi¹¿ki le¿¹ na komódce.

Len Carrington usiad³ w pokoju frontowym i napi³ siê z p³askiej

flaszki, nie dbaj¹c o to, ¿e ktoœ mo¿e go zobaczyæ. Zastanawia³ siê,

jak to siê sta³o, ¿e z nie wiadomej przyczyny w³aœnie on zosta³ mia-

nowany zastêpc¹ klowna. Dlatego musia³ ³agodziæ gniew doktora

Romany, oceniaæ niezadowalaj¹ce raporty nadsy³ane co parê minut

przez  grupê  œcigaj¹c¹  dwóch  uciekinierów  i w koñcu  zapewniaæ

wœciek³ego Horrabina, który jêcza³ le¿¹c w hamaku, najwidoczniej

ca³y poparzony, ¿e robi siê wszystko, by naprawiæ sytuacjê. Carring-

ton nie wiedzia³ nawet, co siê w³aœciwie sta³o. S³ysza³, ¿e tañcz¹cy

karze³ próbowa³ zabiæ Horrabina i ¿e póŸniej umkn¹³ podziemn¹ rzek¹

z Hindusem; ale jeœli tak by³o, to dlaczego, na Boga,  doktor Roma-

ny chcia³ rozmawiaæ jedynie z Hindusem?

Ktoœ wchodzi³ po schodach, wracaj¹c z piwnicy. Carrington przez

chwilê zastanawia³ siê, czy nie wstaæ, ale po chwili da³ sobie spokój.

Okaza³o siê, zupe³nie niespodziewanie, ¿e to kobieta. Jej nastro-

szone w³osy przypomina³y gniazdo jakiegoœ gryzonia, strój zaœ, któ-

ry mia³a na sobie, le¿a³ fatalnie, ale twarz pod grub¹ warstw¹ pudru

i ró¿u by³a ³adna.

– Powiedzieli mi, ¿e znajdê Horrabina na dole – stwierdzi³a spo-

kojnie, jakby obecnoœæ kobiety w Szczurzym Zamku nie by³a czymœ

równie niezwyk³ym jak wizyta konia w katedrze Westminsterskiej. –

Ale go nie widzia³am.

– Nie – odpar³ Carrington, podnosz¹c siê z miejsca. – On jest…

w nie najlepszym stanie. Co, u diab³a, tu robisz?

– Jestem od Katie Dunningan, która prowadzi pensjonaty przy

Piccadilly. Mam umówiæ spotkanie; pewnie ten goœæ Horrabin chce

wykupiæ udzia³y.

Carrington zamruga³ zdziwiony. O ile siê orientowa³, klown nie

zajmowa³ siê dotychczas prostytucj¹, ale teraz widocznie mia³o siê

to zmieniæ. By³o poza tym nie do pomyœlenia, by m³oda dziewczyna

zjawi³a siê w tym miejscu bez konkretnego powodu. Odprê¿y³ siꠖ

z pewnoœci¹ nie mia³a nic wspólnego z dwoma uciekinierami.

– Obawiam siê, ¿e nie mo¿esz siê teraz z nim spotkaæ. Lepiej st¹d

wyjdŸ i powiedz tej Dunningan, ¿eby nastêpnym razem przys³a³a

mê¿czyznê! Bêdziesz mia³a szczêœcie, jak ciê zgwa³c¹ mniej ni¿ z tu-

zin razy, nim opuœcisz ten budynek.

background image

168

– No to mi po¿ycz nó¿.

– Co, niby dlaczego?

Jacky mrugnê³a do niego.

– Bywasz na Piccadilly?

Twarz Carringtona rozjaœni³ z wolna uœmiech. Obj¹³ j¹ ramieniem.

– Nie, nie, nie chodzi o mnie – doda³a pospiesznie. – Ja, hmm…

jestem chora. Ale mamy na Piccadilly czyste dziewczyny. Chcesz,

¿ebym poda³a ci has³o, dziêki któremu bêdziesz mia³ jedn¹ za dar-

mo, czy nie?

Carrington odsun¹³ siê od niej, ale siêgn¹³ z niechêci¹ pod p³aszcz

i wyci¹gn¹³ nó¿ w skórzanej pochwie.

– Masz – powiedzia³. – Co to za has³o?

Jacky wymówi³a najbardziej obrzydliwy zwrot, jaki kiedykolwiek

s³ysza³a.

– Wiem, ¿e to brzmi g³upio, ale tak jest. WejdŸ do jednego z do-

mów, podejdŸ do wykidaj³y, który stoi przy drzwiach, i szepnij mu to

na ucho.

Jacky wysz³a niespiesznie ze Szczurzego Zamku, czyszcz¹c sobie

ostentacyjnie no¿em paznokcie.

background image

169

Rozdzia³ 7

M³odoœæ, Natura i Jowisz ³agodny

P³omieñ mej lampy syc¹ dorodny,

Lecz Romanelli tak krzepki by³.

Pokona³ ow¹ trójkê, a lampê rozbi³ w py³.

Lord Byron, w liœcie z Patras,

3 paŸdziernika, 1810

D

oyle ockn¹³ siê w sobotni poranek na legowisku ze s³omy i uœwia-

domi³ sobie, ¿e dojrza³ do podjêcia pewnej decyzji; perspektywa tego,

co zamierza³ uczyniæ, sprawi³a, ¿e zasch³o mu w ustach, a d³onie dr¿a-

³y, lecz by³ to jednak objaw zdrowego podniecenia, jakie odczuwa

siê przed trudnym zadaniem, które cz³owiek sobie postawi³, i przy-

nosi³a ulgê po tygodniu ponurego zmagania siê z samym sob¹.

Zda³ sobie sprawê, ¿e wi¹zanie wszelkich nadziei z interwencj¹

Ashblessa by³o b³êdem. Nawet gdyby zdo³a³ odszukaæ poetê, to i tak

by³o czyst¹ fantazj¹ przypuszczaæ, ¿e Ashbless zechcia³by, czy te¿

móg³, zrobiæ cokolwiek, by mu pomóc. Konflikt dotyczy³ jego i dok-

tora Romany, a konfrontacja by³a jedyn¹ drog¹ rozwi¹zania owego

konfliktu. Wiedzia³, ¿e im prêdzej siê to stanie, tym lepiej; gdy¿ jego

zdrowie zdecydowanie siê pogarsza³o.

Poprosi³ Kusiaka o wolny dzieñ, a stary cz³owiek udzieli³ mu go

z radoœci¹, gdy¿ rozdzieraj¹cy kaszel Doyle’a odstrasza³ klientów.

Doyle zebra³ swe skromne oszczêdnoœci i kupi³ to, co uzna³ za œro-

dek zabezpieczaj¹cy: porysowany i zardzewia³y pistolet ska³kowy,

z którego, jak dowodzi³ w³aœciciel sklepu z przyborami marynarski-

mi, naprawdê mo¿na strzeliæ, i którego Doyle chcia³ u¿yæ, gro¿¹c

doktorowi samobójstwem, gdyby ten chcia³ go pochwyciæ. Poprzed-

background image

170

niego wieczoru, na moœcie Londyñskim, Jacky opowiedzia³ mu o nie-

udanym zamachu na ¿ycie Horrabina, i teraz Doyle ¿a³owa³, ¿e nie ma

pigu³ki, któr¹ karze³ zaoferowa³ Jacky’emu; ³atwiej by³oby trzymaæ j¹

w zêbach ni¿ taszczyæ ze sob¹ pistolet przystawiony do g³owy.

Uœwiadamiaj¹c sobie, ¿e zmêczy³oby mu siê ramiê, gdyby przy-

padkiem musia³ d³ugo trzymaæ broñ wymierzon¹ w siebie, zdj¹³ pa-

sek, przeci¹gn¹³ jeden koniec przez os³onê spustu, a nastêpnie za-

wiesi³ sobie pistolet na szyi. Dziêki zapiêtemu szczelnie p³aszczowi

i szalikowi,  który  zakrywa³  wylot  lufy  pistoletu  wciskaj¹cej  siê

w miêkk¹ skórê podbródka, nic nie by³o widaæ, a broñ znajdowa³a

siê w takiej pozycji, ¿e wystarczy³ jeden ruch kciuka, miêdzy drugim

a trzecim guzikiem p³aszcza, by kula przeszy³a mu usta, podniebie-

nie, przegrodê nosow¹, mózg, po czym wysz³a tu¿ przy ciemieniu.

Na Bishopsgate Street spotka³ ¿ebraka z domu kapitana Jacka i po

krótkim powitaniu stary cz³owiek powiedzia³ mu, ¿e obóz doktora

Romany znajduje siê obecnie na polu przy pó³nocnym koñcu Go-

swell Road, a Cyganie przepowiadaj¹ przysz³oœæ arystokratom z West

Endu i sprzedaj¹ eliksiry mi³osne i trucizny mieszkañcom ruder przy

Golden Lane.

Doyle podziêkowa³ mu, kaza³ pozdrowiæ znajomych i skrêci³ na

wschód, w London Wall Street. Gdy przechodzi³ przez Coleman

Street – jak sobie uœwiadomi³, zaledwie jedn¹ przecznicê od domu,

w którym urodzi³ siê Keats – pos³ysza³, jak ktoœ gwi¿d¿e po pó³noc-

nej stronie ulicy.

By³y to trzy pierwsze takty – wysoki-niski-niski – Yesterday.

Z drugiej strony Coleman Street odpowiedziano dziewiêcioma

kolejnymi taktami.

Tym razem nie mia³ ¿adnych w¹tpliwoœci. Nie by³ jedynym cz³o-

wiekiem z dwudziestego wieku w 1810 roku. Czuj¹c, jak mocno bije

mu serce, przebieg³ na drug¹ stronê ulicy i przystan¹³, rozgl¹daj¹c

siê gor¹czkowo wokó³. Wielu ludzi patrzy³o na niego, on zaœ zagl¹-

da³ w ka¿d¹ rozbawion¹ czy niezadowolon¹ twarz, maj¹c nadziejê,

¿e w jakiœ sposób rozpozna coœ znajomego ze swego stulecia; ale

wszyscy sprawiali wra¿enie miejscowych obywateli.

Zrobi³ kilka niepewnych kroków po Coleman Street, nim dostrzeg³

powóz stoj¹cy przy krawê¿niku po drugiej stronie ulicy. Jego boczne

okno by³o otwarte i Doyle widzia³ niewyraŸn¹ sylwetkê pasa¿era sie-

dz¹cego w œrodku. Nagle straci³ grunt pod nogami, ale sekundê wcze-

œniej dojrza³ w powozie b³ysk wystrza³u, lecz to, co us³ysza³, by³o

detonacj¹ jego w³asnego pistoletu ukrytego pod p³aszczem, gdy kula

background image

171

strzaska³a mechanizm kurka i zapali³a proch; odwróci³ siê szybko,

kiedy wiêc broñ wypali³a, jej lufa znajdowa³a siê tu¿ przy jego bro-

dzie, nie pod ni¹, i rozpalona do czerwonoœci kula jedynie rozora³a

mu policzek i oderwa³a prawe ucho, zamiast rozwaliæ g³owê.

Le¿a³ skulony w k³êbek, nie s³ysz¹c turkotania oddalaj¹cego siê

powozu. Uœwiadamia³ sobie mgliœcie, ¿e dosz³o do eksplozji i ¿e jest

ranny i zalany krwi¹. Bola³a go strasznie klatka piersiowa, lecz gdy

rozchyli³ zdrêtwia³ymi d³oñmi spalone prochem strzêpy koszuli i od-

sun¹³ na bok dymi¹cy, roztrzaskany pistolet, stwierdzi³, ¿e nie od-

niós³ chyba œmiertelnej rany; wyczuwa³ tylko mnóstwo oparzeñ i za-

draœniêæ. Dzwoni³o mu w uszach, w prawym bardziej ni¿ w lewym;

by³ w³aœciwie pozbawiony czucia po jednej stronie g³owy, jakby do-

sta³ zastrzyk z nowokainy. Pomaca³ tam i wyczu³ gor¹c¹ strugê krwi

i brak kawa³ka ucha. Co na Boga siê wydarzy³o?

Przekrêci³ siê na bok, próbuj¹c siê podnieœæ, gdy podesz³o kilku

ludzi i ze wspó³czuciem, lecz niezbyt delikatnie, pomog³o mu wstaæ.

Doyle jak przez mg³ê s³ysza³, co mówi¹.

– ¯yjesz, cz³owieku?

– Po co pytasz, spójrz, dosta³ w sam¹ g³owê.

– Ten w powozie do niego strzeli³.

– Bzdura, wszystko widzia³em, to jego pierœ eksplodowa³a. Mia³

tam bombê. To jeden z tych francuskich szpiegów z Leicester Square.

– Ej, spójrzcie – zawo³a³ ktoœ. – Ma przywi¹zany do szyi pisto-

let, ca³kiem roztrzaskany. – Obróci³ twarz Doyle’a ku sobie. – Po co

go, u diab³a, nosisz w ten sposób?

Doyle chcia³ jak najszybciej oddaliæ siê stamt¹d.

– Ja… w³aœnie go kupi³em – wymamrota³. – Myœla³em, ¿e to do-

bry sposób, ¿eby go zanieœæ do domu. Hmm… chyba sam wystrzeli³.

– Ten cz³owiek to idiota – oœwiadczy³ któryœ, zwracaj¹c siê zaœ

do Doyle’a powiedzia³: – I tak siê ju¿ na nic nie przyda. Sam widzia-

³eœ, ¿e rozpad³ siê na kawa³ki po pierwszym strzale. No dobra, chodŸ

ze mn¹, zaprowadzimy ciê do doktora, który za³ata ci g³owê.

– Nie! – zaprotestowa³ Doyle, nie mog¹c sobie przypomnieæ, czy

w 1810 roku œrodki dezynfekuj¹ce by³y ju¿ w powszechnym u¿yciu,

i choæ nie by³ w stanie myœleæ jasno, wiedzia³, ¿e nie ma ochoty z³a-

paæ jakiejœ paskudnej infekcji od nie mytych r¹k i nici chirurgicz-

nych. – Dajcie mi tylko… trochê brandy. Mocnej brandy. Albo whi-

sky – wszystko jedno co, byle z alkoholem.

background image

172

– Wiedzia³em! – zawo³a³ cienkim g³osikiem starszy mê¿czyzna,

który nie widzia³ dok³adnie, co siê wydarzy³o. – To podstêp. Pewnie

straci³ ucho dawno temu i teraz chodzi po Londynie udaj¹c, ¿e ktoœ

mu je odstrzeli³, a naiwni stawiaj¹ mu drinka.

– Akurat – zaprotestowa³ ktoœ inny. – Patrz, tam le¿y kawa³ek jego

ucha. Ocho! Uwa¿ajcie! Bêdzie rzyga³!

Doyle rzeczywiœcie zwymiotowa³. Po chwili pozbiera³ siê i ruszy³

przez coraz obojêtniejszy t³um. Nieœwiadomy ciekawskich spojrzeñ,

zrzuci³ z ramion p³aszcz, podar³ resztki koszuli i obwi¹za³ nimi g³o-

wê, by zatamowaæ krew, która kapa³a na trotuar i œcieka³a mu po

rêkach; znowu za³o¿y³ p³aszcz, po czym, os³abiony szokiem i up³y-

wem krwi, oddali³ siê chwiejnym krokiem, by poszukaæ jakiejœ knaj-

py. Chocia¿ nie by³ w tej chwili niczego pewien, czerpa³ pociechê

z myœli, ¿e kupno pistoletu, który zwiesza³ mu siê teraz z szyi, nie

pozbawi³o go do koñca gotówki, której starczy³oby jeszcze na dwie

brandy; jedn¹ zamierza³ nas¹czyæ banda¿, drug¹ zaœ wlaæ, i to szyb-

ko, do gard³a.

Dwa dni póŸniej znów us³ysza³ melodiê Beatlesów.

Kiedy wróci³ w niedzielne popo³udnie do Kusiaka i pchn¹³ drzwi

frontowe, po czym wszed³ chwiejnym krokiem do sieni, stary szyn-

karz podniós³ wzrok znad jakiejœ ksiêgi z wyrazem przera¿enia na

twarzy, które szybko przerodzi³o siê w gniew. Przerwa³ niesk³adne

wyjaœnienia Doyle’a, wydaj¹c zwiêz³e polecenie, by po³o¿ono go do

³ó¿ka w wolnej izbie i pilnowano, dopóki „dusza nie uleci przez sufit

albo przeklête nogi nie wyjd¹ wraz z nim przez tylne drzwi”. Podsta-

wi³ piêœæ pod brodê Doyle’a i zmusi³ go do uniesienia bladej twarzy.

„Nie obchodzi mnie, którêdy, Doyle, ale wyniesiesz siê st¹d tak szybko

jak bêdzie to tylko mo¿liwe – rozumiesz mnie, co?”.

Doyle wyprostowa³ siê i zdoby³ siê na jak¹œ pe³n¹ godnoœci odpo-

wiedŸ, której póŸniej nie móg³ sobie przypomnieæ, po czym nagle

run¹³ do ty³u jak podciête drzewo; kiedy uderzy³ o pod³ogê ca³¹ d³u-

goœci¹ cia³a, ta zadudni³a niczym bêben.

Kusiak, z pewn¹ ulg¹, uzna³ go za zmar³ego i kaza³ wynieœæ na

podwórko, sk¹d mia³ go zabraæ posterunkowy, lecz gdy dwóch kuch-

cików dowlok³o bezw³adne cia³o do tylnego wyjœcia, Doyle usiad³,

rozejrza³ siê nieprzytomnie i stwierdzi³: „Lot 801 do Londynu – ma

pan dla mnie bilet. Jest op³acony – przez Darrowa z IBID. W czym

problem?” – po czym znów straci³ przytomnoœæ.

background image

173

Kusiak, znu¿ony, przekl¹³ Doyle’a i nieobecn¹ Jacky, a nastêpnie

kaza³ ch³opcom zanieœæ nieprzytomnego i niepo¿¹danego goœcia do

najmniejszej wolnej izby i zagl¹daæ do niego od czasu do czasu, do-

póki nie zechce wreszcie ³askawie umrzeæ.

Przez dwa dni Doyle le¿a³ bezw³adnie na w¹skim ³ó¿ku w pozba-

wionej okien izdebce o dziwacznym kszta³cie, znajduj¹cej siê pod

schodami, ¿ywiony znakomit¹ zup¹ rybn¹ Kusiaka i ciemnym piwem,

œpi¹c przez wiêkszoœæ czasu; we wtorek wieczorem wsta³ i wyszed³

do sieni, gdzie dojrza³ go przepasany fartuchem Kusiak, który stwier-

dzi³, ¿e skoro Doyle wyzdrowia³ na tyle, by opuœciæ swoj¹ izdebkê,

to jest te¿ doœæ zdrowy, by opuœciæ gospodê.

Kiedy Doyle w³o¿y³ p³aszcz i zszed³ po kilku wypaczonych stop-

niach na ulicê, us³ysza³, jak coœ brzêknê³o za jego plecami o trotuar.

Odwróci³ siê i zobaczy³, ¿e Kusiak wyrzuci³ w œlad za nim jego pi-

stolet. Cofn¹³ siê i podniós³ go, gdy¿ móg³ dostaæ za niego kilka pen-

sów w jednym z licznych lombardów handluj¹cych wszelk¹ starzy-

zn¹, a w obecnej sytuacji zdobycie trzech pensów podwoi³oby jego

fortunê.

Z pewnoœci¹ jest ca³kowicie zniszczony, pomyœla³, podnosz¹c go

z ziemi. Mechanizmu kurka nie by³o w ogóle, ³o¿ysko by³o roz³upa-

ne, a g³êboko w drewnie tkwi³ zniekszta³cony korpus pocisku, który

go ugodzi³. Doyle wstrz¹sn¹³ siê, uœwiadamiaj¹c sobie, ¿e kula prze-

szy³aby mu pierœ, gdyby nie natrafi³a na pistolet.

Przyjrza³ siê pociskowi dok³adniej; mia³ p³askie dno jak pociski

wystrzeliwane z ³usek. To nie by³a wcale kula.

No tak, to tylko potwierdza moje przypuszczenia, pomyœla³. Ta-

kie pociski nie pojawi³y siê przed 1850. A zatem s¹ tu, to znaczy

teraz, ludzie z dwudziestego wieku, którzy z jakichœ powodów pa³a-

j¹ do mnie wrogoœci¹. Co oni, u licha, maj¹ przeciwko mnie? I po-

myœla³ jeszcze: Zastanawiam siê, kto to, u diab³a, jest?

Dotar³ do Borough High Street. Po prawej stronie widaæ by³o po-

nur¹ bry³ê szpitala œw. Tomasza, a po lewej wynurza³ siê ze zmierz-

chu most Londyñski, spinaj¹cy oba brzegi szerokiej Tamizy, której

zmarszczone, szaroo³owiane oblicze zaczê³o ju¿ migotaæ pierwszym

œwiat³em wieczoru. Zdawa³o siê, ¿e druga strona rzeki jest bardziej

przyjazna, wiêc Doyle skrêci³ w lewo. Ale dlaczego, pyta³ samego

siebie id¹c w stronê mostu, podró¿uj¹cy w czasie mieliby w³óczyæ

siê po Londynie 1810 roku? I dlaczego, na litoœæ bosk¹, próbuj¹ mnie

zabiæ? Dlaczego mnie po prostu nie zabior¹ z powrotem? Czy uwa-

¿aj¹, ¿e chcê byæ tu… teraz?

background image

174

Uderzy³a go pewna myœl. Czy to dlatego, ¿e szukam Ashblessa?

Mo¿e mia³ jednak pojawiæ siê w Jamaica Coffee House, ale go upro-

wadzili; a poniewa¿ sam przyby³em z przysz³oœci, zauwa¿y³bym jego

nieobecnoœæ, wiêc nie chc¹, bym komukolwiek o tym mówi³.

Gdy dotar³ do ³agodnie wygiêtego wierzcho³ka mostu, przystan¹³

i opieraj¹c siê o zwieñczenie kamiennej balustrady powiód³ wzro-

kiem wzd³u¿ rzeki, ku ciemniej¹cemu zachodowi s³oñca, które wy-

dobywa³o z mroku piêæ ³uków Blackfriar’s Bridge oddalonego o bli-

sko kilometr, w górê Tamizy.

Spróbujê jeszcze raz spotkaæ siê z doktorem Romany, pomyœla³.

Sprawa jest pewnie przegrana, ale muszê zrobiæ wszystko, by wróciæ

do roku 1983. – Westchn¹³, u¿alaj¹c siê przez chwilê nad sob¹. –

Gdyby tylko chodzi³o o ten bronchit czy zapalenie p³uc, to móg³bym

tu pozostaæ i próbowaæ siê leczyæ, a potem jakoœ u³o¿yæ sobie tu i te-

raz ¿ycie; ale nie w sytuacji, gdy dwie niew¹tpliwie potê¿ne grupy

walcz¹ o cz³owieka, z których jedna próbuje go zabiæ, a druga chce

poddaæ torturom.

Odsun¹³ siê od balustrady i ruszy³ w dó³ pó³nocnego przês³a mo-

stu. Oczywiœcie, móg³bym po prostu opuœciæ miasto, mówi³ sobie.

Zejœæ od razu na brzeg, ukraœæ jak¹œ ³ódŸ i odp³yn¹æ; pr¹d zaniós³by

mnie do Gravesend czy gdziekolwiek. Zacz¹æ nowe ¿ycie.

Kiedy otrz¹sn¹³ siê ze swych myœli, by³ ju¿ poza mostem i prze-

chodzi³ w³aœnie Thames Street. Powiód³ wzrokim wzd³u¿ oœwietlo-

nej latarniami ulicy, przypominaj¹c sobie dzieñ sprzed dwóch i pó³

tygodnia, kiedy to niemal pozwoli³ siê temu ¿ebrakowi udaj¹cemu

œlepotê zaprowadziæ do Horrabina, a potem zosta³ uratowany przez

Skate’a Benjamina.

Na ulicach by³o w ten wtorkowy wieczór niewielu ludzi, a z pubów

i jad³odajni przy Gracechurch Street nie dochodzi³ gwar, jedynie blask

œwiate³. Doyle us³ysza³ z daleka gwizdan¹ melodiê. Znowu Yesterday.

Kiedy min¹³ pierwszy moment œlepej paniki, Doyle uœmiechn¹³

siê rozbawiony ponuro, ¿e ta melodia wywo³uje w nim odruchy Pa-

w³owa i natychmiast schowa³ siê we wnêce wejœciowej jakiegoœ domu,

wyszarpn¹³ z kieszeni p³aszcza zepsuty pistolet i uniós³ nad g³ow¹

jak maczugê. Teraz, gdy uœwiadomi³ sobie, ¿e dŸwiêk dociera z miej-

sca oddalonego o co najmniej przecznicê, opuœci³ broñ i odetchn¹³,

chocia¿ serce bi³o mu jak oszala³e. Wyjrza³ ostro¿nie ze swojej ni-

szy, nie chc¹c, by go zauwa¿ono. Po kilku chwilach gwi¿d¿¹cy wy-

szed³ zza rogu Eastcheap i zacz¹³ iœæ w dó³ Gracechurch, w stronê

Doyle’a, ale po drugiej stronie ulicy.

background image

175

Mê¿czyzna by³ wysoki i wygl¹da³ na pijanego. Mia³ na g³owie

zakrywaj¹cy twarz kapelusz o szerokim rondzie i zatacza³ siê na boki,

choæ raz przystan¹³, by wykonaæ niezgrabn¹ parodiê stepowania,

akompaniuj¹c sobie szybkim gwizdaniem. Gdy mia³ ju¿ min¹æ kry-

jówkê Doyle’a, uniós³ gwa³townie g³owê i zauwa¿y³ po prawej stro-

nie w¹ski, Ÿle oœwietlony budynek, w którym mieœci³ siê pub o na-

zwie Czujny Rowsby. Mê¿czyzna przesta³ gwizdaæ, poklepa³ siê po

kieszeni, po czym, uspokojony brzêkiem monet, pchn¹³ drzwi z okr¹-

g³ymi okienkami i znikn¹³ w œrodku.

Doyle ruszy³ czym prêdzej na po³udnie, w stronê rzeki i Grave-

send, lecz po kilku krokach przystan¹³ i zerkn¹³ na pub.

Czy naprawdê mo¿esz przed tym uciec? Ten facet z pewnoœci¹

jest sam, poza tym nie wydaje siê w tej chwili szczególnie niebez-

pieczny, pomyœla³. Nie b¹dŸ idiot¹ – protestowa³ jakiœ bojaŸliwy g³os

w jego umyœle. Wynoœ siê st¹d do wszystkich diab³ów!

Zmaga³ siê przez chwilê ze sob¹, po czym z wahaniem, niemal na

palcach, przeszed³ na drug¹ stronê ulicy i zbli¿y³ siê do drewnianych

drzwi pubu. Szyld ze star¹ nazw¹ ko³ysa³ siê z jêkiem na ³añcuchach,

podczas gdy Doyle stara³ siê zapanowaæ nad nerwami i nacisn¹æ

w koñcu ¿elazn¹ klamkê w kszta³cie litery S.

Uwolniono go od koniecznoœci podjêcia decyzji, gdy drzwi siê

gwa³townie otworzy³y i na trotuar wytoczy³ siê wysoki, têgi mê¿czy-

zna, niemal pchany pr¹dem ciep³ego powietrza p³yn¹cego z pubu.

Cuchn¹³ wo³owin¹, piwem i ³ojem œwiec.

– Masz problem, przyjacielu? – zawo³a³ g³oœno mê¿czyzna. – Brak

ci pensa na piwo? Masz. Kiedy Morningstar pije, wszyscy pij¹. –

Wrzuci³ Doyle’owi do kieszeni garœæ miedzianych monet. – W³aŸ do

œrodka.

Morningstar po³o¿y³ sw¹ potê¿n¹ ³apê miêdzy ³opatkami Doyle’a

i wepchn¹³ go do pubu.

Chowaj¹c  twarz  przed  siedz¹cymi  przy  stolikach  i w boksach,

Doyle ruszy³ czym prêdzej w stronê d³ugiego kontuaru przy koñcu

sali i zamówi³ u znudzonego szynkarza piwo. Spuœci³ sobie w³osy na

czo³o i zas³aniaj¹c siê podniesion¹ do ust ciê¿k¹ szklank¹ odwróci³

siê bokiem do kontuaru i zacz¹³ powoli penetrowaæ salê, ³ykaj¹c przy

okazji piwa.

Nagle znieruchomia³, niemal siê d³awi¹c. Mê¿czyzna, który gwiz-

da³ na ulicy, siedzia³ w boksie pod przeciwleg³¹ œcian¹; kapelusz le¿a³

obok szklanki z piwem, a œwieczka na stole dobywa³a z mroku jego

zmizerowan¹ twarz o mêtnych oczach. By³ to Steerforth Benner.

background image

176

Kiedy Doyle upewni³ siê, ¿e siê nie myli ani nie ulega halucynacji,

³ykn¹³ piwa. Dlaczego Benner nie wróci³ z pozosta³ymi? Czy ktoœ

jeszcze nie zd¹¿y³ na odjazd? Doyle odsun¹³ siê od kontuaru i pod-

szed³ ze swoim piwem do stolika Bennera. Wsun¹³ drug¹ rêkê do

kieszeni p³aszcza i uj¹³ rêkojeœæ rozbitego pistoletu.

Wielki mê¿czyzna o piaskowych w³osach nie podniós³ wzroku,

wiêc Doyle przesuwa³ pod p³aszczem pistolet, a¿ w koñcu lufa wy-

pchnê³a materia³, i potrz¹sn¹³ siedz¹cego za ramiê.

Benner spojrza³ poirytowany w górê, marszcz¹c brwi.

– Tak? – spyta³, po czym doda³ ju¿ ostro¿niej: – O co chodzi?

Doyle straci³ cierpliwoœæ. Czy ten cz³owiek musia³ byæ akurat

pijany?

– To ja, Steerforth. Ja – Doyle. – Usiad³ po drugiej stronie sto³u,

celowo uderzaj¹c luf¹ pistoletu o blat. – Mam tu broñ – powiedzia³ –

i jest ona wymierzona, jak widzisz, prosto w twoje serce. A teraz

chcia³bym, ¿ebyœ odpowiedzia³ na kilka pytañ.

Benner gapi³ siê na niego szeroko otwartymi oczami, w których

malowa³o siê przera¿enie. Opad³a mu szczêka. Po chwili zacz¹³ szyb-

ko mówiæ, wyrzucaj¹c z siebie be³kotliwie s³owa:

– Chryste, Brendan, nie zadrêczaj mnie, jesteœ prawdziwy, to zna-

czy tam, dobry Bo¿e, nie jesteœ duchem albo to delirium tremens,

prawda? Powiedz coœ, do diab³a!

Doyle potrz¹sn¹³ z obrzydzeniem g³ow¹.

– Powinienem udawaæ ducha, ¿eby zobaczyæ jak pêkasz. WeŸ siê

w garœæ. Jestem rzeczywisty. Czy duchy pij¹ piwo? – Doyle przechyli³

szklankê do ust, nie spuszczaj¹c wzroku z Bennera. – Wiesz oczywi-

œcie, ¿e zosta³em postrzelony w niedzielê. Powiedz mi, kto to zrobi³

i dlaczego oraz kto jeszcze krêci siê po okolicy, gwi¿d¿¹c Yesterday.

– Wszyscy, Brendan – odpar³ szczerze Benner. – Wszyscy ch³op-

cy, z którymi Darrow tu wróci³. Ta melodia to ich znak rozpoznaw-

czy, jak te trzy takty, którymi w West Side Story nawo³uj¹ siê ci z ban-

dy Portorykañczyków.

– Darrow? On tu jest? Myœla³em, ¿e podró¿ powrotna odby³a siê

bez przeszkód.

– Ta, w której ty uczestniczy³eœ? Pewnie. Wszyscy prócz ciebie wró-

cili bez ¿adnych problemów. – Benner potrz¹sn¹³ w zamyœleniu g³ow¹. –

Nigdy nie przysz³o mi do g³owy, ¿e chcesz tu zostaæ, Brendan.

– Wcale nie chcia³em. Porwa³ mnie jeden zwariowany Cygan.

Ale co siê w³aœciwie sta³o? Darrow powtórnie tu wróci³? Jakim cu-

dem? Znalaz³ nowe szczeliny?

background image

177

– Nie. A po có¿ mia³by ich szukaæ? Pos³uchaj, ca³y ten wyk³ad

Coleridge’a by³ po prostu szczêœliwym trafem, dziêki któremu Dar-

row móg³ sfinansowaæ swój prawdziwy zamiar, to znaczy przenie-

sienie siê do cholernego 1810 na sta³e. Zatrudni³ bieg³ych w historii

ch³opaków o szerokich horyzontach, którzy mieli stanowiæ jego œwi-

tê; to by³o w³aœnie moje zadanie, o którym nie chcia³em ci mówiæ,

pamiêtasz? I wtedy dowiedzia³ siê, ¿e stary Coleridge wyg³asza wy-

k³ad w Londynie w czasie trwania szczeliny. Mia³ ju¿ problemy fi-

nansowe, a to by³o rozwi¹zaniem; wzi¹æ po milionie od bogatych

dziwaków, zajmuj¹cych siê kultur¹, za wys³uchanie Coleridge’a. Zde-

cydowa³, ¿e jest mu do tego potrzebny ekspert, no i zatrudni³ ciebie.

Ale jego g³ównym… celem… by³o wróciæ tu znowu, tylko on i sta-

rannie dobrany personel, i zacz¹æ nowe ¿ycie. Wiêc kiedy grupa od

Coleridge’a wróci³a do 1983, wsadzi³ j¹ czym prêdzej do samocho-

dów i odes³a³, a sam przygotowa³ nastêpny skok do tej samej szcze-

liny z pierwszego sierpnia, no i skoczyliœmy. Ale tym razem wyl¹do-

waliœmy w samym œrodku szczeliny, w jak¹œ godzinê po tym, jak wy

wszyscy, my wszyscy, odjechaliœmy na wyk³ad Coleridge’a, i uprz¹t-

nêliœmy wszelkie œlady naszego przybycia, a potem oddaliliœmy siê,

zanim oba powozy zd¹¿y³y powróciæ, minus jeden ekspert od Cole-

ridge’a, by poczekaæ na zamkniêcie szczeliny. – Benner wyszczerzy³

w uœmiechu zêby. – By³oby zabawne pojechaæ do Korony i Kotwicy

i popatrzeæ na siebie samych. Dwóch Bennerów i dwóch Darrowów!

Darrow nawet o tym myœla³, chcia³ te¿ siê przekonaæ, czy naprawdê

zwia³eœ, ale uwa¿a³, ¿e grzebanie nawet w maleñkiej cz¹stce historii

by³oby zbyt ryzykowne.

– Wiêc dlaczego Darrow chce mnie zabiæ? – dopytywa³ siê nie-

cierpliwie Doyle. – I jeœli siê tak cholernie troszczy o nienaruszal-

noœæ historii, to dlaczego porwa³ Williama Ashblessa?

– Ashblessa? Tego zwariowanego poetê, o którym pisa³eœ? Nie

natknêliœmy siê na niego. A bo co, krêci siê gdzieœ w pobli¿u?

Wygl¹da³o na to, ¿e Benner mówi szczerze.

– Nie – odpar³ Doyle. – Przestañ unikaæ pytañ. Dlaczego Darrow

chce, ¿ebym by³ martwy?

– S¹dzê, ¿e chce, byœmy wszyscy byli martwi – mrukn¹³ Benner

do swojej szklanki z piwem. – Obiecywa³, ¿e personelowi bêdzie

wolno wróciæ do 1983 przez szczelinê w 1814, ale jestem raczej pe-

wien, ¿e chce nas pozabijaæ, po kolei, gdy¿ nie jesteœmy mu ju¿ po-

trzebni. Ma nasze mobilne haczyki. Zd¹¿y³ ju¿ zabiæ Baina i Kagg-

sa – to ci, którzy mieli ciê wykoñczyæ tydzieñ temu. A dzisiejszego

12 – Wrota Anubisa

background image

178

ranka pods³ucha³em, jak wyda³ rozkaz, by zastrzeliæ przy pierwszej

sposobnoœci równie¿ mnie. Zdo³a³em zgarn¹æ sporo gotówki i zwiaæ,

ale teraz bojê siê do niego zbli¿yæ. – Benner podniós³ pe³en smutku

wzrok. – Widzisz, Brendan, on nie chce tu nikogo, kto zna³by osi¹-

gniêcia dwudziestego wieku: radio, penicylinê, fotografiê, tego typu

rzeczy. Martwi³ siê, ¿e opatentujesz machinê lataj¹c¹, ciê¿sz¹ od

powietrza albo opublikujesz Wybrze¿e w Dover Arnolda pod swoim

nazwiskiem, czy coœ w tym rodzaju. Naprawdê mu ul¿y³o, gdy poin-

formowa³em go…

Nast¹pi³a chwila ciszy, która przed³u¿a³a siê nieprzyjemnie. Doy-

le uœmiecha³ siê coraz szerzej.

– Poinformowa³eœ go, ¿e trafi³eœ mnie w samo serce.

– Chryste – wyszepta³ Benner, zamykaj¹c oczy – nie strzelaj do

mnie, Brendan. Musia³em to zrobiæ, dzia³a³em w obronie w³asnej; ka-

za³by z kolei mnie zabiæ, gdybym go nie us³ucha³. I tak nic ci siê nie

sta³o. – Otworzy³ oczy. – Gdzie ciê trafi³o? Przecie¿ nie chybi³em.

– Nie, to by³ dobry strza³, w sam œrodek klatki piersiowej. Ale

mia³em coœ pod p³aszczem i to zatrzyma³o twój pocisk.

– Aha, no có¿, cieszê siê. – Benner uœmiechn¹³ siê szeroko i prze-

chyli³ do ty³u. – Powiadasz, ¿e nie urwa³eœ siê dobrowolnie z tej na-

szej wyprawy na wyk³ad Coleridge’a? A zatem obaj mo¿emy sobie

pomóc, i to bardzo.

– Jak? – spyta³ Doyle sceptycznie.

– Chcesz wróciæ? Do 1983?

– No… tak.

– Dobrze. Ja te¿. Cz³owieku, nikt nie wie, co ma, dopóki tego nie

straci, no nie? Wiesz, czego mi najbardziej brakuje? Mojego stereo.

Chryste, jak by³em w domu, to mog³em sobie w ci¹gu jednego dnia

puœciæ wszystkie dziewiêæ symfonii Beethovena, jeœli chcia³em, a na-

zajutrz Czajkowskiego dla odmiany. I Wagnera! I Gershwina! Janis

Joplin! Do diab³a, to by³o nawet zabawne, jechaæ do sali koncerto-

wej i tam s³uchaæ tego wszystkiego, ale to do niczego, jeœli nie ma

innego sposobu.

– A wiêc jaki masz plan, Benner?

– No c󿠖 masz, Brendan, zapal sobie cygaro – skin¹³ na dziew-

czynꠖ pozwól postawiæ sobie jeszcze jedn¹ kolejkê, to ci powiem.

Doyle wzi¹³ d³ugi cylinder z rodzaju tych, jakie pali³ Churchill,

bez banderoli i celofanu, po czym odgryz³ koniuszek; nastêpnie, nie

odrywaj¹c  oczu  od  cz³owieka  siedz¹cego  naprzeciwko,  podniós³

œwiece i odpali³ od niej cygaro. Nie by³o z³e.

background image

179

– No c󿠖 zacz¹³ Benner, te¿ zapalaj¹c, gdy Doyle odstawi³ œwie-

cꠖ zacznê od tego, ¿e stary zwariowa³. Oszala³. M¹dry, jak trzeba,

bardzo sprytny facet, ale ju¿ nie panuje nad sytuacj¹. Wiesz, co kaza³

nam wszystkim robiæ, od kiedy tu postawiliœmy stopê? Podczas gdy

moglibyœmy, czy ja wiem co, rezerwowaæ bilety do Klondike? Kupi³

jakiœ cholerny sklep na Leadenhall Street i urz¹dzi³ go, i to komplet-

nie, jako, Chryste Panie, salon fryzjersko-depilacyjny – pojmujesz?

Taki, do jakiego siê chodzi, jak chce siê usun¹æ zbêdne ow³osienie.

Ka¿e tam siedzieæ na okr¹g³o dwóm ludziom, od dziewi¹tej rano do

dziewi¹tej trzydzieœci wieczorem!

Doyle zmarszczy³ w zamyœleniu czo³o.

– Czy powiedzia³… dlaczego?

– Pewnie, ¿e powiedzia³. – Przyniesiono w³aœnie trunki i Benner

³ykn¹³ zdrowo. – Powiedzia³ nam, ¿ebyœmy wypatrywali cz³owieka,

który ca³y jest pokryty lekkim zarostem i który poprosi o golenie cia³a.

Darrow kaza³ nam go postrzeliæ ³adunkiem usypiaj¹cym, zwi¹zaæ

i zanieœæ na górê, ale nie robiæ mu ¿adnej krzywdy, tylko go uœpiæ,

i lepiej dla nas, ¿ebyœmy go nie trafili w twarz albo szyjê. I pos³u-

chaj, Brendan, spyta³em go: „Szefie, jak wygl¹da ten facet?”. To zna-

czy, prócz tego, ¿e ma wszêdzie w³osy. Wiesz, co mi Darrow odpo-

wiedzia³? „Nie wiem, a nawet gdybym wiedzia³, opis by³by aktualny

tylko przez tydzieñ czy coœ ko³o tego”. Czy tak zachowuje siê i mó-

wi normalny cz³owiek?

– Mo¿e tak, mo¿e nie – odpar³ wolno Doyle, unosz¹c brwi. Przy-

sz³o mu do g³owy, ¿e wie teraz o zamiarach Darrowa wiêcej ni¿ Ben-

ner. – Jaki to ma zwi¹zek z twoim planem powrotu do domu?

– No c󿠖 s³uchaj, masz jeszcze swój mobilny haczyk? – Do-

brze – Darrow zna czas i lokalizacjê wszystkich szczelin. A wystê-

puj¹ teraz czêsto, ta w 1814 wcale nie jest najbli¿sza. Wiêc dobije-

my z nim targu, nak³onimy go, ¿eby poda³ nam lokalizacjê nastêp-

nej, a wtedy pójdziemy i staniemy sobie na jej polu, kiedy bêdzie

dobiega³a koñca, i hop! – znajdziemy siê z powrotem na tej pustej

posesji we wspó³czesnym Londynie.

Doyle zaci¹gn¹³ siê g³êboko doskona³ym – musia³ to przyzna栖

cygarem i popi³ ³ykiem piwa.

– A co jest nasz¹ kart¹ przetargow¹?

– Hê? Och, nie powiedzia³em ci? Znalaz³em tego w³ochacza. Zja-

wi³ siê wczoraj, tak jak przewidywa³ stary. Niski, gruby facet o ru-

dych w³osach, ca³y poroœniêty krótkim zarostem. Kiedy siêgn¹³em

po  broñ  z ³adunkiem  usypiaj¹cym,  przestraszy³  siê  i uciek³,  ale –

background image

180

Benner uœmiechn¹³ siê z dum¹ – pod¹¿y³em za nim do jego mieszka-

nia. No wiêc dziœ rano pods³uchiwa³em pod drzwiami pokoju Darro-

wa – próbowa³em siê zorientowaæ, czy jest w odpowiednim nastro-

ju, by przedstawiæ mu ofertê: ty mi dajesz haczyk i mówisz mi, gdzie

jest szczelina, a ja ci powiem, gdzie mieszka ow³osiony cz³owiek,

ale niech Bóg ma mnie w swojej opiece, s³yszê, jak Darrow mówi do

Clitheroe, ¿eby ten powiedzia³ wszystkim ch³opakom, ¿e maj¹ za-

strzeliæ Bennera, jak tylko go zobacz¹! Coœ mi siê wydaje, ¿e mi nie

ufa. Wiêc opró¿ni³em jedn¹ z kasetek i zwia³em. Potem poszed³em

i sam pogada³em z ow³osionym cz³owiekiem. Zjad³em z nim lunch

przed paroma godzinami.

– Naprawdê? – Doyle pomyœla³ sobie, ¿e wola³by zjeœæ lunch z sa-

mym Kub¹ Rozpruwaczem ni¿ z Joem Psi¹ Twarz¹.

– Pewnie. To nie jest z³y facet, tak naprawdê. Ma trochê dziki

wzrok i w kó³ko gada o nieœmiertelnoœci i egipskich bogach, ale jest

cholernie wykszta³cony. Powiedzia³em mu, ¿e Darrow mo¿e wyle-

czyæ go z jego nadmiernego ow³osienia, ale ma przy okazji do niego

kilka pytañ. Nadmieni³em, ¿e stary zamierza poddaæ go torturom –

co, o ile siê orientujê, mo¿e byæ prawd¹ – i ¿e on, ten w³ochaty, po-

trzebuje poœrednika, rzecznika, który pertraktowa³by z Darrowem.

Powiedzia³em, ¿e by³em jednym z ch³opców Darrowa, ale zerwa³em

z nim, kiedy us³ysza³em, jak zamierza potraktowaæ tego biednego

sukinsyna. Rozumiesz? Ale wci¹¿ mam problem – myœlê o tym roz-

kazie, jaki Darrow wyda³ swoim ludziom, ¿eby mnie zastrzeliæ na

miejscu. – Benner uœmiechn¹³ siê szeroko. – No wiêc jesteœ od teraz

moim wspólnikiem. Gadasz z Darrowem, omawiasz warunki uk³a-

du, a potem dzielimy siê zyskiem i wracamy razem do domu. Wy-

obra¿am  sobie,  ¿e  zaczniesz  w ten  sposób. –  Benner  rozsiad³  siê

wygodnie i podniós³ brwi, przypatruj¹c siê Doyle’owi. – „Powiemy

temu King Kongowi, ¿eby do ciebie nie przychodzi³, Darrow, dopó-

ki nie dostanie od nas listu”. A my damy ten list pewnej przyjació-

³ce – znam jedn¹ dziewczynê, która œwietnie siê do tego nadaje –

z instrukcj¹, by wys³a³a go tylko wówczas, kiedy zobaczy, jak znika-

my w szczelinie. No wiêc informujesz Darrowa: „Ty nam dasz ha-

czyk i lokalizacjê szczeliny, i jeœli nasza dziewczyna zobaczy, jak

zostaj¹ po nas tylko ubrania, a rozumiesz, ¿e bêdzie obserwowaæ

wszystko z odleg³oœci stu metrów, z jakiegoœ drzewa albo okna, wiêc

nie licz na to, ¿e j¹ znajdziesz, to twój w³ochacz dostanie polecenie,

¿eby pójœæ do ciebie”.

Doyle próbowa³ ca³y czas mu przerwaæ.

background image

181

– Ale¿, Benner – powiedzia³ w koñcu – zapomnia³eœ, ¿e Darrow

wyda³ te¿ rozkaz, by i mnie zabiæ. Nie mogê siê do niego zbli¿yæ.

– Nikt ciê nie œciga, Brendan – t³umaczy³ cierpliwie Benner. – Po

pierwsze, wszyscy myœl¹, ¿e ciê zabi³em, a po drugie, pamiêtaj¹ ciê

jako têgiego, zdrowo wygl¹daj¹cego faceta, który wyg³osi³ wyk³ad

o Coleridge’u. Patrzy³eœ ostatnio w lustro? Jesteœ wychudzony i bla-

dy jak goœæ z drzeworytów Dürera, a na twojej twarzy pojawi³o siê

ze sto nowych zmarszczek – mam mówiæ dalej? OK – jesteœ poza

tym ca³kowicie ³ysy i wydaje siê, ¿e nie masz na dodatek ucha. Za-

uwa¿y³em te¿, ¿e œmiesznie utykasz. Mówi¹c szczerze, wygl¹dasz

o dwadzieœcia lat starzej. Nikt na ciebie nie spojrzy i nie powie: „Aha,

to jest Brendan Doyle”. Wiêc siê nie martw. Wejdziesz po prostu do

salonu fryzjerskiego i powiesz coœ w tym rodzaju: „Czeœæ, pewien

mój przyjaciel porasta na ca³ym ciele futrem, pozwólcie, ¿e poroz-

mawiam z waszym szefem”. A wtedy, jak zobaczysz Darrowa, dobi-

jesz z nim targu. W tym momencie bêdziesz móg³ ju¿ siê ujawniæ

jako Doyle. Darrow nie oœmieli siê niszczyæ jedynego ogniwa z Po-

tê¿nym Joe M³odzieniaszkiem.

Doyle przytakn¹³ zamyœlony.

– To niez³e, Benner.

By³ przekonany, ¿e wie, co Darrow zamierza zrobi慠i, tak przy

okazji, dlaczego stary cz³owiek przechowywa³ kopiê Dziennika lor-

da Robba. Pomyœla³: To ten jego rak. Darrow jest œmiertelnie chory,

ale jak tylko uzyska³ mo¿liwoœæ podró¿y w czasie, to uzyska³ te¿

dostêp do faceta, który potrafi zamieniaæ siê z innymi na cia³a. A za-

tem zdoby³ kopiê tej ksi¹¿ki, gdy¿ znajduje siê w niej jedyna wzmian-

ka o czasie, miejscu i okolicznoœciach egzekucji Joego Psiej Twa-

rzy, opisanej przez naocznego œwiadka. To jest informacja!

– Do diab³a, s³uchasz mnie, Brendan?

– Przepraszam. O co chodzi?

– Pos³uchaj, to wa¿ne. Dziœ jest wtorek. Co byœ powiedzia³, jak-

byœmy spotkali siê w sobotê; znasz gospodê Jonathena przy Exchan-

ge Alley, obok banku? Spotkajmy siê tam oko³o po³udnia. Do tego

czasu za³atwiê z dziewczyn¹ sprawê listu i rozmówiê siê z w³ocha-

tym, ¿ebyœ móg³ spotkaæ siê z Darrowem. OK?

– Jak mam prze¿yæ do soboty? Strzelaj¹c do mnie, pozbawi³eœ

mnie pracy.

– Och, przepraszam. Masz. – Benner wsadzi³ rêkê do kieszeni

i rzuci³ na stó³ piêæ zmiêtoszonych banknotów piêciofuntowych. –

Tyle wystarczy?

background image

182

– Powinno. – Doyle wetkn¹³ pieni¹dze do kieszeni, po czym wsta³.

Uœmiechn¹³ siê tylko, kiedy Benner wyci¹gn¹³ d³oñ. – Nie, Benner.

Bêdê z tob¹ wspó³pracowa³, ale nie uœcisnê rêki facetowi, który pró-

bowa³ zabiæ starego przyjaciela, ¿eby ratowaæ w³asny ty³ek.

Benner zamkn¹³ d³oñ i uœmiechn¹³ siê.

– Bêdziesz móg³ tak gadaæ, jak siê znajdziesz w mojej sytuacji

i zachowasz siê inaczej ni¿ ja, stary kumplu. Mo¿e wtedy siê zawsty-

dzê. Do zobaczenia w sobotê.

– Dobra. – Doyle zbiera³ siê ju¿ do wyjœcia, ale po chwili odwró-

ci³ siê do Bennera. – Dobre cygaro. Gdzie je zdoby³eœ? Zastanawia-

³em siê zawsze, jak smakuj¹ cygara w 1810, a teraz staæ mnie na nie.

– Przykro mi, Brendan. To upmann, rocznik 1983. Ukrad³em pu-

de³ko Darrowowi, kiedy wia³em od niego.

– Och.

Doyle ruszy³ w stronê drzwi i wyszed³ z pubu. Na niebie widaæ

by³o ksiê¿yc, a cieñ szybko przesuwaj¹cych siê chmur omiata³ ulice

i frontony domów niczym duchy pod¹¿aj¹ce ku rzece. Jakiœ stary

cz³owiek szuka³ czegoœ w rynsztoku. Po chwili schyli³ siê i podniós³

rozdeptany niedopa³ek cygara.

Doyle zbli¿y³ siê do niego.

– Masz – podsun¹³ tamtemu swoje zapalone cygaro. – Daj sobie

spokój z tym œmieciem. Zapal sobie upmanna.

Stary cz³owiek spojrza³ na niego gniewnie.

– Up mah co?

Zbyt znu¿ony, by cokolwiek wyjaœniaæ, Doyle oddali³ siê pospiesznie.

Doyle, którego staæ by³o teraz na pewien luksus, wynaj¹³ pokój

w Hospitable Squires przy Pancras Lane, gdy¿ wszelkie Ÿród³a po-

twierdza³y zgodnie, ¿e w³aœnie tu zatrzyma³ siê William Ashbless

podczas pierwszych tygodni pobytu w Londynie; i choæ stwierdzi³

ze zdziwieniem, ¿e w³aœciciel nigdy nie s³ysza³ o ¿adnym Ashbles-

sie, ani nawet nie wynaj¹³ pokoju wysokiemu i postawnemu blondy-

nowi, z brod¹ czy bez, nieobecnoœæ poety zaprz¹ta³a uwagê Doyle’a

w znacznie mniejszym stopniu ni¿ umowa z Bennerem.

Spêdzi³ kolejne trzy dni na odpoczynku. Kaszel nie nasila³ siê,

zdawa³ siê wrêcz zanikaæ, a gor¹czkê, z któr¹ Doyle ¿y³ od dwóch

tygodni, najwidoczniej przepêdzi³a ostra zupa rybna Kusiaka i jego

piwo. Z obawy przed ludŸmi Horrabina czy Darrowa nie oddala³ siê

zbytnio od gospody. Za oknem jego pokoju znajdowa³ siê niewielki

background image

183

balkonik, z którego, jak odkry³, móg³ wspi¹æ siê po okapie na dach

budynku; na p³askim kawa³ku miêdzy dwoma kominami znalaz³ krze-

s³o, które, nara¿one przez lata na kaprysy londyñskiej aury, by³o zbie-

la³e i popêkane. Siadywa³ tu podczas d³ugich zmierzchów i patrzy³

na domy przy Fish Street i Thames Street, schodz¹ce a¿ do zamglo-

nej rzeki, po której, wraz z pr¹dem, sunê³y majestatycznie ³odzie; po

lewej rêce, na szerokim obramowaniu komina le¿a³ tytoñ i hubka

z krzesiwem, które zawsze ze sob¹ zabiera³, po prawej zaœ, przy jego

stopach, sta³o wiaderko zimnego piwa; pykaj¹c na przemian z fajki

i ³ykaj¹c z porcelanowego kubka, wodzi³ wzrokiem po bizantyjskiej

pl¹taninie dachów, wie¿yczek i dymi¹cych kominów, nad którymi

górowa³a, widoczna gdzieœ daleko, kopu³a katedry œw. Paw³a. My-

œla³ czasem, pogr¹¿ony w wygodnym lenistwie cz³owieka, który nie

musi od razu podejmowaæ decyzji, by po prostu nie pójœæ na spotka-

nie z Bennerem, tylko prze¿yæ swe ¿ycie w tej po³owie wieku, na

której odcisnêli piêtno Napoleon, Wellington, Goethe i Byron.

Ten trzydniowy odpoczynek zak³óci³ tylko jeden nieprzyjemny

incydent. W czwartek rano, gdy Doyle wraca³ do domu z ksiêgarni

przy Cheapside, podczo³ga³ siê do niego jakiœ szokuj¹co zniekszta³-

cony starzec, który zdawa³ siê poruszaæ nie tylko dziêki ruchom nóg,

ale i patykowatych r¹k, jakby p³yn¹³. £ysa g³owa, która wychyla³a

siê z pl¹taniny wiekowych szmat, niczym grzyb rosn¹cy na kupie

kompostu, musia³a niegdyœ odnieœæ straszliwie obra¿enia, gdy¿ nos,

lewe oko i lewa po³owa szczêki zniknê³y, a na ich miejscu pojawi³a

siê g³êboko pobru¿d¿ona, gruz³owata tkanka zabliŸnionej skóry. Kiedy

stary kaleka zatrzyma³ siê przed Doyle’em, ten zd¹¿y³ ju¿ pogrzebaæ

w kieszeni i wyj¹æ z niej szylinga.

Lecz ta nieszczêsna istota nie ¿ebra³a.

– Ty, panie – zaskrzecza³ starzec – wygl¹dasz jak cz³owiek, któ-

ry chcia³by wróciæ do domu. I myœlꠖ mrugn¹³ jednym okiem – ¿e

twój dom znajduje siê w miejscu, którego nie moglibyœmy wskazaæ

palcem, co?

Doyle, ogarniêty nag³¹ panik¹, rozejrza³ siê wko³o, ale nie do-

strzeg³ nikogo, kto wygl¹da³by na wspólnika tego ludzkiego wraka.

Pewnie by³ to jeden z wielu ulicznych pomyleñców, a jego paplanina

mia³a przypadkiem zwi¹zek z sytuacj¹ Doyle’a. Chodzi³o mu pew-

nie o Niebo czy coœ takiego.

– W czym rzecz? – spyta³ ostro¿nie Doyle.

– Ha, ha! Pewnie sobie myœlisz, ¿e doktor Romany jest jedynym,

który wie, gdzie i kiedy otworz¹ siê wrota Anubisa? Pomyœl jeno,

background image

184

Beno! Ja te¿ wiem i móg³bym ciê do nich zaprowadziæ w te pêdy,

Walenty. – Zachichota³. By³ to przera¿aj¹cy dŸwiêk, jakby kamienie

marmuru toczy³y siê po stalowych schodach. – To jest po drugiej

stronie rzeki. Chcesz zobaczyæ?

Doyle by³ zdumiony. Czy ten cz³owiek naprawdê móg³ znaæ loka-

lizacjê szczeliny? Przynajmniej wiedzia³ o czymœ takim, nie ulega³o

to w¹tpliwoœci. Pomyœla³: A szczeliny wystêpuj¹ teraz doœæ czêsto;

niewykluczone, ¿e jedna z nich otworzy siê po stronie Surrey. Bo¿e,

gdybym tak móg³ wróciæ do domu jeszcze dzisiaj! Zrobi³bym co praw-

da Bennera w konia… ale ten drañ nie ma ¿adnego prawa ¿¹daæ ode

mnie lojalnoœci. A jeœli jest to jakaœ pu³apka przygotowana przez

Horrabina czy Darrowa? W¹tpiê, to nazbyt skomplikowany podstêp.

– Ale kim w³aœciwie jesteœ? – zwróci³ siê do kaleki. – I co zy-

skasz, pokazuj¹c mi drogê do domu?

– Ja? Jestem tylko starym cz³owiekiem, który przypadkowo zna

siê na magii. A dlaczego wyœwiadczam ci tê przys³ugê? – zachicho-

ta³ znowu – Powiedzmy, ¿e nie jestem przyjacielem doktora Roma-

ny, zgoda? I niewykluczone, ¿e to jemu powinienem za to podziêko-

waæ. – Pokaza³ d³oni¹ pokiereszowan¹ czêœæ twarzy. – No dobra.

Zainteresowany moj¹ propozycj¹? Chce pójœæ i zobaczyæ wrota, przez

które wróci – albo ju¿ wraca – do domu?

– Tak – odpar³ bez zastanowienia Doyle.

– No to chodŸmy.

Zniszczony przez ¿ycie przewodnik Doyle’a ruszy³ energicznie.

Znów siê wydawa³o, ¿e bardziej p³ynie ni¿ idzie. Doyle podrepta³ za

nim, ale przystan¹³, gdy zauwa¿y³ coœ zastanawiaj¹cego.

Na chodniku zalega³y kupki suchych liœci. Nie szeleœci³y jednak

pod stopami starca.

Kaleka zorientowa³ siê, ¿e Doyle przystan¹³, i obróci³ ku niemu

sw¹ straszn¹ twarz.

– Wyci¹gaj nogi, drogi – powiedzia³.

Doyle wzruszy³ ramionami, zwalczy³ nag³¹ chêæ prze¿egnania siê

i ruszy³ w œlad za przewodnikiem.

Przeszli przez Blackfriar’s Bridge, niewiele siê odzywaj¹c, choæ

starzec by³ równie zadowolony co dziecko w Wigiliê Bo¿ego Naro-

dzenia, któremu wolno ju¿ rozpakowaæ prezenty. Poprowadzi³ Doy-

le’a w dó³ Great Surrey Street, a potem w lewo, jedn¹ z wê¿szych

uliczek. Dotarli w koñcu do wysokiego muru z ceg³y, otaczaj¹cego

na pierwszy rzut oka ogromn¹ posesjê. Doyle zauwa¿y³ masywne

background image

185

drzwi. Starzec, szczerz¹c zêby i unosz¹c w koszmarnym grymasie

brwi, pokaza³ mosiê¿ny klucz.

– Klucz do królestwa – stwierdzi³.

Doyle zawaha³ siê.

– Te dzisiejsze wrota znajduj¹ siê akurat za tymi drzwiami, a ty

masz do nich klucz?

– Wiem… od jakiegoœ czasu… co tu jest – oœwiadczy³ niemal

uroczyœcie starzec. – I kupi³em ten kawa³ek ziemi, gdy¿ wiedzia³em,

¿e siê zjawisz.

– No wiêc, co to jest? – spyta³ Doyle nerwowo. – D³ugotrwa³a

szczelina, to chcesz mi powiedzieæ? Ale dopóki siê nie zamknie, jest

bezu¿yteczna.

– To bêd¹ wrota, kiedy do nich dotrzesz, Doyle, nie ma co do

tego w¹tpliwoœci.

– To brzmi tak, jakbym mia³ tam umrzeæ.

– Nie umrzesz dzisiaj – rzek³ przewodnik. – Ani w ci¹gu najbli¿-

szych dni.

Starzec przekrêca³ klucz w zamku. Doyle cofn¹³ siê, ale patrzy³

niespokojnie.

– S¹dzisz, ¿e nie umrê,

– Ja wiem, ¿e nie umrzesz.

Starzec przekrêci³ klucz do koñca i pchn¹³ drzwi.

Cokolwiek Doyle spodziewa³ siê ujrzeæ, z pewnoœci¹ nie by³ to

poroœniêty traw¹ kawa³ek ziemi. S³abe promienie wrzeœniowego s³oñ-

ca lœni³y na wyg³adzonych przez czas kamiennych resztkach jakiejœ

budowli, która runê³a dawno temu. Starzec wpe³z³ do œrodka, po czym

ruszy³ przed siebie, krocz¹c po zielonych wzgórkach; Doyle zebra³

ca³¹ sw¹ odwagê, zacisn¹³ piêœci i przeskoczy³ próg drzwi.

Oprócz starego cz³owieka, Doyle’a i resztek staro¿ytnych murów,

które stercza³y poœród trawy, otoczona murem posesja by³a ca³kowi-

cie pusta. Starzec, zaskoczony nag³ym wejœciem Doyle’a, zamruga³

do niego jednym okiem.

– Zamknij drzwi – powiedzia³ w koñcu i zacz¹³ grzebaæ w ziemi.

Doyle przymkn¹³ drzwi, by siê nie zatrzasnê³y, i podszed³ do dziw-

nego przewodnika.

– Gdzie wrota? – spyta³ niecierpliwie.

– Spójrz na to. – Starzec œci¹gn¹³ kwa³ek szmaty ze stosu bardzo

starych koœci. Niektóre by³y poczernia³e, jakby od ognia. – Oto czasz-

ka – powiedzia³, podnosz¹c popêkan¹ kulê o barwie koœci s³onio-

wej, której uparcie trzyma³y siê koœci policzka i szczêki.

background image

186

– Mój Bo¿e – stwierdzi³ z lekkim obrzydzeniem Doyle. – Kogo

to obchodzi? Gdzie te przeklête wrota?

– Kupi³em to miejsce przed laty – powiedzia³ w zadumie starzec,

zwracaj¹c siê do czaszki. – ¯eby pokazaæ ci te szcz¹tki.

Doyle odetchn¹³ g³êboko. Przypomina³o to przeci¹g³y œwist.

– Nie ma tu ¿adnych wrót, prawda? – spyta³ znu¿ony.

Starzec spojrza³ na niego z do³u. Jego poznaczona bliznami twarz

przybra³a nieodgadniony wyraz.

– Znajdziesz tu kiedyœ wrota. Mam nadziejê, ¿e bêdziesz wtedy

pragn¹³ przejœæ przez nie równie ¿arliwie jak teraz. Chcesz zabraæ ze

sob¹ tê czaszkê?

Doyle pomyœla³, ¿e to tylko uliczny pomyleniec, który odznacza

siê pewn¹ znajomoœci¹ londyñskiej hierarchii czarnoksiêskiej.

– Nie, dziêkujê.

Odwróci³ siê i ruszy³ przez dziko rosn¹c¹ trawê.

– Do zobaczenia w innych okolicznoœciach! – zawo³a³ za nim

starzec.

Kiedy Steerforth Benner wszed³ w sobotê do kawiarni Jonathena,

punktualnie o dwunastej, Doyle pomacha³ do niego i wskaza³ puste

krzes³o po drugiej stronie sto³u, przy którym siedzia³ od pó³ godziny.

Benner zbli¿y³ siê, stukaj¹c g³oœno obcasami o drewnian¹ pod³ogê.

Odsun¹³ krzes³o i usiad³.

Popatrzy³ na Doyle’a wojowniczym wzrokiem, jakby chcia³ ukryæ

niepewnoϾ.

– Przyszed³eœ wczeœniej, Doyle, czy te¿ Ÿle zapamiêta³em godzi-

nê naszego spotkania?

Doyle uchwyci³ wzrok kelnera i wskaza³ na swoj¹ kawê, a potem

na Bennera; kelner skin¹³ g³ow¹ i uda³ siê do kuchni.

– Przyszed³em wczeœniej, Benner. Nie pomyli³eœ siê, mieliœmy

spotkaæ siê w po³udnie. – Przyjrza³ siê dok³adniej swemu towarzy-

szowi – oczy Bennera wydawa³y siê zamglone. – Dobrze siê czu-

jesz? Wygl¹dasz na… skacowanego, czy coœ w tym rodzaju.

Benner spojrza³ na niego podejrzliwie.

– Skacowanego, powiadasz?

– Owszem. Pi³eœ zesz³ego wieczoru, co?

– Ach, o to ci chodzi. Owszem!

Gdy zjawi³ siê kelner z fili¿ank¹ paruj¹cej kawy, Benner zamówi³

czym prêdzej dwie potrawki z cynaderek.

background image

187

– Pofolgowawszy  sobie,  najlepsze  remedium  mo¿na  znaleŸæ

w odrobinie strawy, nieprawda¿?

– Pewnie – zgodzi³ siê bez entuzjazmu Doyle. – Wiesz, kiedy ju¿

wrócimy do przysz³oœci, przyda nam siê ma³a aklimatyzacja – nie

tylko zmieni³ ci siê akcent, stosujesz te¿ archaiczne zwroty.

Benner wybuchn¹³ œmiechem, który wydawa³ siê wymuszony.

– No có¿, oczywiœcie. Chodzi mi o to, by dopasowaæ siꅠdo

tych zamierzch³ych czasów.

– Uwa¿am, ¿e przesadzasz, ale mniejsza z tym. Przygotowa³eœ

wszystko?

– O, tak, pewnie, ¿adnych problemów.

Doyle pomyœla³, ¿e Benner musi byæ bardzo g³odny, gdy¿ rozgl¹-

da³ siê niecierpliwie za kelnerem.

– Dziewczyna siê zgodzi³a? – spyta³.

– Zrobi to. Jestem pewien, ¿e spisze siê doskonale. Gdzie, u dia-

b³a, jest ten facet z naszymi potrawkami?

– Chrzaniæ cholerne potrawki – rzuci³ zniecierpliwiony Doyle. –

Jak wygl¹daj¹ sprawy? Pojawi³a siê jakaœ trudnoœæ? Dlaczego za-

chowujesz siê tak dziwnie?

– Nie, nie, ¿adnych trudnoœci – odpar³ Benner. – Jestem po pro-

stu g³odny.

– No wiêc kiedy mam siê spotkaæ z Darrowem? – spyta³ Doy-

le. – Dzisiaj? Jutro?

– Nie tak prêdko, trzeba odczekaæ parê dni. Oto i nasze potraw-

ki! Dziêkujê. Zabieraj siê za jedzenie, Doyle, bo wystygnie.

– Mo¿esz wzi¹æ sobie moj¹ porcjꠖ powiedzia³ Doyle, który ni-

gdy nie móg³ znieœæ myœli o zjedzeniu nerki. – No wiêc dlaczego

musimy czekaæ parê dni? Zgubi³eœ w³ochatego?

– Zjedz swoje cholerne cynadry. Zamówi³em je dla ciebie.

Doyle przewróci³ zniecierpliwiony oczami.

– Przestañ zmieniaæ temat. Sk¹d ta zw³oka?

– Darrow zamierza wyjechaæ z miasta i nie wracaæ do, hmm, wtor-

kowego wieczoru. A mo¿e wolisz jak¹œ zupê?

– Nic nie chcê, dziêkujꠖ odpar³ Doyle bardzo wyraŸnie. – No

wiêc powiedzmy, ¿e spotkam siê z nim w œrodê rano.

– Tak. Aha, jeszcze jedno, trochê mnie niepokoi cz³owiek, który chyba

mnie œledzi. Nie mam pojêcia, kto to jest – niski osobnik z czarn¹ brod¹.

Myœlê, ¿e go zgubi³em, kiedy tu wszed³em, ale wola³bym siê upewniæ.

Zechcia³byœ wyjrzeæ na zewn¹trz i zobaczyæ, czy siê gdzieœ nie krêci?

Nie powinien siê domyœliæ, ¿e zdajê sobie sprawê z jego obecnoœci.

background image

188

Doyle westchn¹³, ale wsta³ i zbli¿y³ siê do drzwi, po czym stan¹³

na trotuarze i rozejrza³ siê po sk¹panej s³oñcem Threadneedle Street.

Na ulicy by³o sporo ludzi, ale Doyle, przepraszaj¹c przechodniów

i staj¹c na palcach, nie móg³ nigdzie dostrzec niskiego mê¿czyzny

o czarnej brodzie. Z prawej strony dobiega³ chrapliwy krzyk i ludzie

zwracali w tamtym kierunku g³owy, ale Doyle nie by³ specjalnie cie-

kaw, co siê tam dzieje. Wszed³ do œrodka i wróci³ do sto³u.

– Nie zauwa¿y³em go. – Usiad³, podczas gdy Benner miesza³ her-

batê w fili¿ance, której nie by³o, gdy Doyle wychodzi³ na ulicê. – Jak

d³ugo szed³ za tob¹? I gdzie go po raz pierwszy zauwa¿y³eœ?

– No… –  Benner  siorba³  g³oœno  herbatê. –  Do  licha,  parz¹  tu

œwietn¹ herbatê. Spróbuj trochê.

Podsun¹³ Doyle’owi fili¿ankê.

Krzyk na zewn¹trz by³ coraz g³oœniejszy i coraz powszechniejszy,

wiêc Doyle musia³ nachyliæ siê nad sto³em, by Benner go s³ysza³.

– Nie, dziêkujê. Odpowiesz mi wreszcie?

– Tak, odpowiem. Ale wpierw spróbuj trochê. Jest naprawdê dobra.

Bo pomyœlê, ¿e uwa¿asz za niegodne siebie spo¿ywanie ze mn¹ posi³ku.

– Och, na litoœæ bosk¹, Benner.

Wzi¹³ fili¿ankê i podniós³ j¹ zniecierpliwiony. Gdy ju¿ otwiera³

usta, by siê napiæ, Benner wyci¹gn¹³ d³oñ i przechyli³ dno fili¿anki,

tak ¿e Doyle poci¹gn¹³ naprawdê spory ³yk. Niewiele brakowa³o, by

siê ud³awi³.

– Niech ciê diabli – wykrztusi³. – Oszala³eœ?

– Chcia³em tylko, ¿ebyœ siê napi³ – odpar³ weso³o Benner. – Czy¿

nie jest aromatyczna?

Doyle obliza³ spêkane wargi. Herbata by³a gorzka, gêsta od list-

ków i, podobnie jak czerwone wino z mnóstwem taniny, tak wytraw-

na, ¿e cierp³y mu zêby.

– Jest okropna – powiedzia³, a wtedy przysz³a mu do g³owy nie-

pokoj¹ca myœl. – Ty sukinsynu, wypij trochê na moich oczach.

Benner przysun¹³ d³oñ do ucha.

– S³ucham? Zdaje siê, ¿e…

– Wypij natychmiast! – Doyle niemal krzykn¹³, by zag³uszyæ wrza-

wê, któr¹ s³ychaæ by³o tu¿ obok.

– Myœlisz, ¿e chcê ciê otruæ? Ha, ha. Spójrz. – Ku wielkiej uldze

Doyle’a Benner opró¿ni³ fili¿ankê bez wahania. – Nie jesteœ smako-

szem herbaty, Doyle, to jasne.

– Chyba nie. Co siê tam, u diab³a, dzieje? Ale opowiedz mi o tym

brodatym…

background image

189

Zza pleców Doyle’a, od strony wejœcia, dobieg³y pe³ne przera¿e-

nia krzyki. Nim zd¹¿y³ siê odwróciæ, rozleg³ siê trzask przypomina-

j¹cy eksplozjê i przeraŸliwy metaliczny grzechot – pêk³a witryna, a na

pod³ogê posypa³y siê kawa³ki szk³a. Wrzawa na ulicy nasili³a siê.

Doyle, zrywaj¹c siê z krzes³a, dostrzeg³ k¹tem oka, ¿e Benner pod-

nosi siê spokojnie z miejsca i wyci¹ga spod p³aszcza ma³y pistolet

ska³kowy.

– Mój Bo¿e – ktoœ krzycza³ – zabijcie to, biegnie w stronê kuchni!

Doyle widzia³ na ulicy dziko faluj¹cy t³um, a nad nim nogi od

krzese³, którymi wymachiwano jak maczugami, ale przez kilka pierw-

szych, pe³nych napiêcia sekund nie by³ w stanie dojrzeæ, co, czy te¿

kto znajduje siê w œrodku tej ci¿by; po chwili ponad t³umem zoba-

czy³ kelnera, który spadaj¹c na ziemiê przewróci³ z pó³ tuzina ludzi;

wtedy Doyle dostrzeg³, w niewielkim, pustym krêgu, jaki siê wytwo-

rzy³, przykucniêt¹ ma³pê, której futro mia³o barwê sierœci setera. Choæ

ni¿sza od swych przeciwników, zdo³a³a przedrzeæ siê przez wy³om,

jaki powsta³ po upadku kelnera, i dwoma susami pokona³a po³owê

dystansu dziel¹cego j¹ od stolika Doyle’a i Bennera. Nim hukn¹³ mu

tu¿ nad uchem strza³, Doyle zdo³a³ dojrzeæ, ¿e ma³pa ma poplamione

czerwieni¹ futro i ¿e krwawi obficie z pyska.

Poczu³ na policzku smagniêcie nag³ego powiewu i zobaczy³, jak

z piersi ma³py tryska krew, gdy kula zwali³a j¹ z nóg. Potoczy³a siê

dobre trzy metry do ty³u i uderzy³a barkami o pod³ogê. Przez mgnie-

nie oka, nim runê³a bezw³adnie, sta³a przez moment niemal na g³owie.

W przeraŸliwej ciszy, która nast¹pi³a, Benner uj¹³ Doyle’a za ³o-

kieæ, po czym wyprowadzi³ go szybko do kuchni, a stamt¹d tylnym

wyjœciem na w¹sk¹, zacienion¹ alejkê.

– IdŸ – powiedzia³ Benner. – Ta uliczka ³¹czy siê z Cornhill.

– Poczekaj  chwilê! –  Doyle  niemal  siê  przewróci³  przez  stare

po³amane kó³ko od wózka, które jakimœ cudem zosta³o przeoczone

przez zbieraczy wszelkiego œmiecia. – To by³a jedna z ofiar Joego

Psiej… to znaczy, odrzucone cia³o w³ochacza! Dlaczego zjawi³ siê…

– Niewa¿ne. Czy wreszcie…

– Ale to oznacza, ¿e jest teraz w nowym ciele! Czy nie pojmujesz…

– Pojmujê lepiej ni¿ ty, Doyle, wierz mi. Wszystko jest pod kon-

trol¹, wyjaœniê ci to póŸniej.

– Ale… och, dobra. Hej, poczekaj! Do diab³a, kiedy znów siê

spotkamy? Powiedzmy, we wtorek?

– Doskonale – odpar³ niecierpliwie Benner. – Zje¿d¿aj!

– Ale gdzie we wtorek?

background image

190

– Nie martw siê o to, znajdê ciê. No dobra, tutaj o dziesi¹tej rano.

Czujesz siê teraz lepiej?

– OK. A mo¿esz mi po¿yczyæ trochê pieniêdzy? Nie mam…

– No dobra, nie mogê pozwoliæ, ¿ebyœ siê zag³odzi³. Masz. Nie

wiem, ile tego jest dok³adnie, ale to mnóstwo pieniêdzy. Pójdziesz

wreszcie?

Siwow³osy kelner zebra³ pe³n¹ szuflê pot³uczonego szk³a. Obwi¹-

zawszy g³owꠜcierk¹ niczym turbanem wygl¹da³ jak wielki wezyr,

który pragnie swemu su³tanowi zaprezentowaæ kolekcjê diamentów.

– Przykro mi, synu, ale wszystko dzia³o siê tak szybko, ¿e trudno

mi by³o robiæ notatki.

Wsypa³ szk³o do beczki na œmieci i schyli³ siê, by zebraæ nastêpn¹

szufelkê.

– Ale ruszy³ w stronê dwóch mê¿czyzn przy stoliku?

Kelner westchn¹³.

– Ruszy³ albo raczej skoczy³ w tamt¹ stronê.

– Co pan mo¿e jeszcze powiedzieæ o mê¿czyŸnie, który go za-

strzeli³?

– Jak ju¿ mówi³em, by³ wysoki i mia³ jasne w³osy. A facet, który

z nim siedzia³, by³ niski, ciemnow³osy, chudy i wygl¹da³ na chorego.

A teraz mo¿e byœ ju¿ sobie poszed³, co?

Wygl¹da³o na to, ¿e niczego wiêcej nie bêdzie mo¿na siê tutaj

dowiedzieæ, wiêc Jacky podziêkowa³a mê¿czyŸnie, wysz³a i przysta-

nê³a niepocieszona na Exchange Alley, gdzie kilku ludzi ³adowa³o

ostro¿nie na wóz poplamione krwi¹ zw³oki jakiegoœ tam Kenny’ego,

opuszczone przez tego¿ Kenny’ego tydzieñ wczeœniej, ale zaledwie

dzisiaj przez Joego Psi¹ Twarz.

Do diab³a – pomyœla³a Jacky. – Ruszy³ dalej, a ja nie mam pojê-

cia, w czyim ciele mo¿e teraz byæ.

Wetknê³a d³onie w kieszenie zbyt obszernego p³aszcza, po czym

omijaj¹c wóz i gapiów ruszy³a spokojnym krokiem w dó³ Thread-

needle Street.

W po³owie drogi do domu Doyle poczu³ dreszcze. Kiedy znalaz³

siê w swoim punkcie obserwacyjnym na dachu i opró¿ni³ pierwsze

piwo, ukry³ twarz w d³oniach i odetchn¹³ kilka razy g³êboko. W koñ-

cu siê uspokoi³. Mój Bo¿e, pomyœla³, a wiêc tak to jest, kiedy poja-

background image

191

wiaj¹ siê te stwory. Nic dziwnego, ¿e biedny Jacky trochê sfiksowa³,

gdy zabi³ jednego, i uwierzy³, ¿e zobaczy³ duszê Colina Lepovre’a

wyzieraj¹c¹ z oczu zdychaj¹cej bestii. Mo¿e, do diab³a, rzeczywi-

œcie j¹ ujrza³. – Doyle nala³ sobie i wypi³ nastêpny kubek piwa. –

Mam nadziejê, ¿e Benner wie, co robi. Mam nadziejê, ¿e jest œwia-

domy, z jakim ogniem igra.

Doyle odstawi³ kubek i powiód³ spojrzeniem w lewo. I gdzie on

teraz mo¿e byæ? – zastanawia³ siê niespokojnie. – Czy jego nowe

cia³o zaczyna porastaæ futrem, niczym brudem, i czy zacz¹³ ju¿ szu-

kaæ nowej ofiary?

Na wyg³adzonym przez czas kamiennym ganku ma³ego, œnie¿no-

bia³ego domku, jakieœ trzy tysi¹ce kilometrów od podniebnego gniaz-

da Doyle’a, siedzia³ stary, ³ysy cz³owiek. Pali³ ze stoickim spokojem

d³ug¹ fajkê o glinianym cybuchu i spogl¹da³ w dó³ pokrytego ¿ó³ta-

w¹, zakurzon¹ traw¹ zbocza, ku kamienistej pla¿y i wodzie. Od za-

chodu nap³ywa³ ciep³y, suchy wiatr, a wraz z nim d³ugie i ³agodne

fale, marszcz¹ce spokojne wody Zatoki Patras. Chwilami, gdy jego

powiewy zamiera³y, starzec s³ysza³ cichy brzêk dzwonków zawie-

szonych na szyjach owiec, pas¹cych siê u podnó¿y wzgórz Morei.

Po raz trzeci w ci¹gu tego d³ugiego popo³udnia Nicolo wybieg³

z domu, tr¹caj¹c w ramiê doktora, który o ma³o nie upuœci³ fajki.

Ch³opiec nawet nie przeprosi³. Doktor uœmiechn¹³ siê zimno do nie-

szczêœliwego m³odzieñca, obiecuj¹c sobie, ¿e jeszcze jeden taki do-

wód z³ego wychowania ze strony greckiego homoseksualisty, a jego

ukochany padrone umrze niezbyt piêkn¹, bolesn¹ i d³ug¹ œmierci¹.

– Doktorze – wysapa³ Nicolo. – Prêdko! Padrone rzuca siê na

³ó¿ku i wo³a ludzi, których nie ma w pokoju! On chyba umrze!

Nie umrze, dopóki mu nie pozwolê, pomyœla³ doktor. Spojrza³ w gó-

rê; s³oñce sta³o ju¿ bardzo nisko po zachodniej stronie greckiego bez-

chmurnego nieba, zdecydowa³ wiêc, ¿e mo¿e teraz zabraæ siê do pra-

cy. Nie mia³o wiêkszego znaczenia, o której porze dnia to robi³, lecz

stare, martwe prawa trwa³y niczym przes¹dy; i tak jak nie œni³oby mu

siê nawet wypowiedzieæ imienia Seta w dwudziestym czwartym dniu

miesi¹ca pharmuthi, czy te¿ dobrowolnie zatrzymaæ wzrok na myszy

w dwunastym dniu miesi¹ca tybi, tak nie móg³ zmusiæ siê do aktu czar-

nej magii, gdy Bóg s³oñca Ra by³ wci¹¿ w górze i móg³ go widzieæ.

– Bardzo dobrze – powiedzia³ doktor, odk³adaj¹c fajkê i podno-

sz¹c siê ciê¿ko z miejsca. – Pójdê go zobaczyæ.

background image

192

– Ja tak¿e – zadeklarowa³ Nicolo.

– Nie. Muszê byæ z nim sam.

– Pójdê z panem.

Ten zabawny ch³opak po³o¿y³ praw¹ d³oñ na rêkojeœci zakrzy-

wionego sztyletu, który zawsze nosi³ za czerwonym pasem. Doktor

niemal siê rozeœmia³.

– Jeœli nalegasz. Ale bêdziesz musia³ wyjœæ, gdy zacznê go leczyæ.

– Dlaczego?

– Dlatego, ¿e lekarstwo jest magiczne, a obecnoœæ w izbie kogoœ

trzeciego mog³aby zmieniæ zaklêcie lecznicze w szkodliwe – odpar³

doktor, wiedz¹c, ¿e ta wymówka zadowoli ch³opca, choæ sprawi³aby

pewnie, ¿e ów milord anglais, który le¿a³ na ³ó¿ku, chwyci³by za

pistolety.

Ch³opiec spojrza³ ponuro, ale wymamrota³:

– Dobrze.

– A wiêc chodŸ ze mn¹.

Weszli do domu, po czym ruszyli w stronê pozbawionego drzwi

pokoju po³o¿onego na samym koñcu korytarza. Choæ kamienne œcia-

ny zapewnia³y wewn¹trz ch³ód, m³ody cz³owiek le¿¹cy na w¹skim,

¿elaznym ³ó¿ku by³ zlany potem, a jego krêcone, czarne w³osy kle-

i³y siê do czo³a. Tak jak mówi³ Nicolo, rzuca³ siê niespokojnie,

i choæ oczy mia³ przymkniête, marszczy³ czo³o i mamrota³ coœ nie-

zrozumiale.

– Musisz teraz wyjœæ – zwróci³ siê doktor do ch³opca.

Nicolo podszed³ do drzwi, ale przystan¹³, mierz¹c nieufnym wzro-

kiem dziwaczny zbiór przedmiotów na stoliku obok ³ó¿ka: lancet

i miseczkê, kolorowe p³yny w ma³ych, szklanych buteleczkach, me-

talow¹ pêtlê z drewnianym paciorkiem.

– Jeszcze jedno, nim siê oddalꠖ powiedzia³. – Wielu ludzi, któ-

rych leczy³eœ na tê chorobê, umar³o. W poniedzia³ek wymkn¹³ ci siê

z r¹k  Anglik  nazwiskiem  George Watson. Padrone  powiada –  tu

wskaza³ d³oni¹ cz³owieka na ³ó¿ku – ¿e jesteœ wiêkszym periculo,

niebezpieczeñstwem, ni¿ sama choroba. A zatem mówiê ci, jeœli i on

przypadkiem stanie siê jedn¹ z twych wielu pora¿ek, pod¹¿ysz za

nim do krainy umar³ych jeszcze tego samego dnia. Capeesh?

Widoczne na pobru¿d¿onej i starczej twarzy doktora rozbawienie

zmaga³o siê z irytacj¹.

– Zostaw nas samych, Nicolo.

– Uwa¿aj, doktorze Romanelli – odpar³ Nicolo, odwróci³ siê i od-

dali³ korytarzem.

background image

193

Doktor zanurzy³ kubek w misce z wod¹, która sta³a na stole, po

czym z sakwy przy pasku zaczerpn¹³ szczyptê zmielonych na pro-

szek zió³, wsypa³ do kubka i zamiesza³ palcem wskazuj¹cym. Na-

stêpnie wsun¹³ ramiê pod plecy nieprzytomnego cz³owieka, podniós³

go do pozycji pó³siedz¹cej i przystawi³ kubek do jego wci¹¿ mamro-

cz¹cych ust.

– Wypij  to,  mój  lordzie –  nakaza³  cicho,  przechylaj¹c  kubek.

Cz³owiek na ³ó¿ku wypi³ odruchowo, choæ siê skrzywi³, i gdy doktor

Romanelli odstawi³ puste naczynie, mê¿czyzna zakaszla³ i potrz¹-

sn¹³ g³ow¹. – Tak, to gorzkie, prawda, mój lordzie? Sam musia³em

opró¿niæ taki kubek osiem lat temu i wci¹¿ pamiêtam ten smak.

Doktor wyprostowa³ siê i podszed³ szybko do sto³u, gdy¿ czas

bardzo siê teraz liczy³. Romanelli skrzesa³ iskry nad ma³ym stosi-

kiem hubki le¿¹cej w miseczce, rozpali³ ogieñ, przysun¹³ specjaln¹

œwiecê, a¿ knot otoczy³a korona okr¹g³ego p³omienia, po czym we-

tkn¹³ j¹ z powrotem do lichtarza i zacz¹³ siê w ni¹ wpatrywaæ z po-

wag¹. P³omieñ nie kierowa³ siê ku górze, jak w zwyk³ej œwiecy, lecz

promieniowa³ równo we wszystkich kierunkach, przyjmuj¹c kszta³t

kuli, na podobieñstwo ma³ego, ¿ó³tego s³oñca, i wysy³a³ fale ciep³a

nie tylko w dó³, ale i w górê, wskutek czego hieroglify wyryte na po-

wierzchni œwiecy zdawa³y siê przesuwaæ i dr¿eæ.

¯eby tylko jego ka w Londynie w³aœciwie wykona³ swoj¹ czêœæ

zadania!

Przemówi³ do p³omienia:

– Romany?

Odpowiedzia³ mu s³aby g³os.

– Jestem gotowy. Stojê przy kadzi z pautem, œwie¿ym i podgrza-

nym do w³aœciwej temperatury.

– No có¿, mam nadziejê. Czy przygotowano dla niego drogê?

– Tak. Proœba o audiencjê u króla Jerzego zosta³a przyjêta i za-

akceptowana na pocz¹tku tygodnia.

– W porz¹dku. Ukszta³tujmy zatem ten kana³.

Romanelli odwróci³ siê ku metalowej pêtli, która by³a przycze-

piona do bloku twardego drewna, i uderzy³ j¹ niewielk¹, metalow¹

ró¿d¿k¹. Wyda³a przeci¹g³y, czysty dŸwiêk, na który po chwili odpo-

wiedzia³ dŸwiêk dobywaj¹cy siê z p³omienia œwiecy.

By³ znacznie wy¿szy, wiêc doktor przesun¹³ drewniany paciorek

na pêtli o centymetr w górê i znów uderzy³; zdawa³o siê przez chwi-

lê, ¿e kulisty p³omieñ znikn¹³, jednak¿e gdy dŸwiêk zamar³, znów siê

pojawi³.

13 – Wrota Anubisa

background image

194

– Chyba siê uda³o – powiedzia³. – Jeszcze raz.

Dwa dŸwiêki, jeden wywo³any w Londynie, drugi w Grecji, znów

zabrzmia³y, niemal identycznie – p³omieñ przeszed³ w niewyraŸn¹,

gêstniej¹c¹ szaroœæ, i gdy uderzony metal wci¹¿ wydawa³ œpiewny

dŸwiêk, doktor dotkn¹³ ostro¿nie paciorka, przesuwaj¹c go o w³os

dalej. DŸwiêki by³y teraz identyczne i tam, gdzie jeszcze przed chwil¹

znajdowa³  siê  p³omieñ,  widnia³  teraz  w powietrzu  przezroczysty

otwór, przez który mo¿na by³o dostrzec fragment zakurzonej pod³o-

gi. Gdy podwójne dzwonienie znów rozp³ynê³o siê w ciszy, niezwy-

k³y, kulisty p³omieñ powróci³.

– Mam – rzek³ podniecony Romanelli. – Widzê wyraŸnie. Uderz

znów, gdy ci powiem, a ja przeœlê go tobie.

Podniós³ lancet i miseczkê, po czym zwróci³ siê w stronê nieprzy-

tomnego cz³owieka na ³ó¿ku i podniós³ jego bezw³adn¹ rêkê. Na-

stêpnie naci¹³ ostrzem palec i podstawi³ miseczkê pod szybko spa-

daj¹ce krople krwi. Kiedy ju¿ zebra³ kilka ³y¿eczek, puœci³ rêkê i skal-

pel, i znów skierowa³ wzrok ku œwiecy.

– Teraz! – powiedzia³ i uderzy³ pêtlê ró¿d¿k¹. Powtórnie uzyska³

odpowiedŸ na swój dŸwiêk, i gdy p³omieñ znów przybra³ kszta³t otwo-

ru, puœci³ ró¿d¿kê, zanurzy³ palce w miseczce z krwi¹ i strzepn¹³ kil-

kanaœcie kropel w pró¿niê po p³omieniu.

– Dotar³y? – spyta³, przygotowuj¹c siê do nastêpnej próby.

– Tak – odpar³ g³os z drugiej strony, gdy dzwonienie zamar³o,

a p³omieñ ponownie rozb³ysn¹³ jasnoœci¹. – Cztery krople, wprost

do kadzi.

– Znakomicie. Pozwolê mu umrzeæ, gdy tylko siê dowiem, ¿e siê

powiod³o. – Romanelli nachyli³ siê i zdmuchn¹³ p³omieñ œwiecy.

Usiad³  ponownie  i wlepi³  zamyœlony  wzrok  w niespokojnego

cz³owieka na ³ó¿ku. Znalezienie tego m³odzieñca by³o szczêœliwym

trafem. Doskonale siê nadawa³ do ich celów; par w Izbie Lordów,

lecz o niejasnym pochodzeniu, bliski nêdzy i – byæ mo¿e z powo-

du utykaj¹cej nogi – nieœmia³y i zamkniêty w sobie, maj¹cy nie-

wielu przyjació³. W czasie pobytu w Harrow bez skrupu³ów opu-

blikowa³ jednak satyrê, któr¹ zdo³a³ obraziæ znaczn¹ liczbê wp³y-

wowych ludzi w Anglii, w tym i swego sponsora, lorda Carlisle.

Wszyscy oni bez trudu uwierz¹, ¿e pope³ni³ tê straszliw¹ zbrodniê,

która, o co postaraj¹ siê Romanelli i jego angielski ka, zostanie przy-

pisana w³aœnie jemu.

– Doktor Romany i ja wydobêdziemy ciê z cienia – powiedzia³

cicho Romanelli. – Uczynimy twe imiê s³awnym, lordzie Byron.

background image

195

Stoj¹c pod umieszczon¹ wysoko w niszy, odciêt¹ g³ow¹ Teobalda,

na twarzy której malowa³ siê niezwykle pogodny uœmiech, klown Hor-

rabin i doktor Romany wpatrywali siê w kadŸ wielkoœci trumny, pe³-

nej jarz¹cego siê przyt³umionym blaskiem pautu, w którym krople krwi

ju¿ poczernia³y, stê¿a³y, zanurzy³y siê g³êbiej i zaczê³y wypuszczaæ

pajêczynê cieniutkich czerwonych nitek, ³¹cz¹cych siê ze sob¹.

– Za dwanaœcie godzin przybierze kszta³t cz³owieka – rzek³ ci-

cho Romany, stoj¹c tak nieruchomo, ¿e nie ko³ysa³ siê wcale na swo-

ich sprê¿ynowanych podeszwach. – A za dwadzieœcia cztery bêdzie

zdolny przemówiæ do nas.

Horrabin poruszy³ siê na swoich szczud³ach, zmieniaj¹c pozycjê.

– Czystej krwi brytyjski lord – stwierdzi³ zamyœlony. – Szczurzy

Zamek goœci³ wiele znakomitoœci, lecz m³ody Byron bêdzie tu pierw-

szym parem Anglii.

Nawet pod grub¹ warstw¹ farby Romany dostrzeg³ szyderczy

grymas.

Uœmiechn¹³ siê.

– Wprowadzi³em ciê w wysokie krêgi.

Przez kilka chwil trwa³a cisza.

– Jesteœ pewien, ¿e musimy jutrzejszej nocy przyst¹piæ do tego

zadania, nie k³ad¹c siê spaæ? – spyta³ ¿a³osnym tonem klown. – Co

dzieñ muszê spêdziæ dziesiêæ godzin w hamaku, w przeciwnym bo-

wiem razie miewam straszliwe bóle pleców, a od kiedy mój przeklê-

ty ojciec – tu machn¹³ rêk¹ w stronê wysuszonej g³owy – powali³ mnie

na ziemiê, bóle nasili³y siê w dwójnasób.

– Bêdziemy siê zmieniaæ, œpi¹c w ci¹gu oœmiu godzin po czte-

ry – przypomnia³ mu zniecierpliwiony Romany. – To powinno utrzy-

maæ ciê przy ¿yciu. U¿alaj siê nad nim – dorzuci³, wskazuj¹c na

kadŸ. – Ten bêdzie na nogach ca³y czas, w dodatku strofowany.

Horrabin westchn¹³.

– Skoñczymy pojutrze?

– Prawdopodobnie wieczorem. Bêdziemy go formowaæ na zmia-

nê ca³¹ jutrzejsz¹ noc i nastêpny dzieñ. Do wieczora bêdzie pozba-

wiony wszelkiej woli, a po dwóch dniach, w czasie których poka¿e-

my go ludziom, damy mu instrukcje wraz z tym maleñkim pistole-

tem i wypuœcimy na wolnoœæ. Wówczas do roboty przyst¹pi¹ moi

Cyganie i twoi ¿ebracy, a w jak¹œ godzinê po tym, jak mój cz³owiek

w Ministerstwie Skarbu potwierdzi, ¿e jedna pi¹ta znajduj¹cych siê

w obiegu z³otych suwerenów jest sfa³szowana, moi kapitanowie ru-

sz¹ na Bank of England. A nasz ch³opak Byron wykona swoje zada-

background image

196

nie. Wtedy kraj zostanie powalony na kolana. Jeœli Napoleon nie

znajdzie siê przed œwiêtami Bo¿ego Narodzenia w Londynie, bêdê

bardzo zdziwiony.

Uœmiechn¹³ siê z zadowoleniem.

Horrabin przesun¹³ siê na swoich szczud³ach.

– Jesteœ… pewien, ¿e to bêdzie zmiana na lepsze? Nie mam nic

przeciwko temu, ¿eby ten kraj dosta³ ciêgi, ale wci¹¿ zastanawiam

siê, czy jest s³uszne, by tak od razu go niszczyæ.

– Francuzami ³atwiej kierowa栖 powiedzia³ Romany. – Wiem

o tym – mia³em z nimi do czynienia w Kairze.

– Aha. – Horrabin ruszy³ w stronê wyjœcia, ale zatrzyma³ siê, by

zajrzeæ do kadzi, gdzie czerwone ¿y³ki ju¿ siê z³¹czy³y, tworz¹c za-

rys ludzkiego szkieletu. – Bo¿e, to obrzydliwe – zauwa¿y³.

Z kadzi pe³nej szlamu wy³ania siê wizerunek cz³owieka.

Potrz¹saj¹c g³ow¹ przystrojon¹ w kapelusz, wyszed³ na swoich

szczud³ach.

Doktor Romany tak¿e wpatrywa³ siê w œwiec¹c¹ kadŸ.

– Och – stwierdzi³ cicho – s¹ gorsze rzeczy, Horrabinie. Powiesz

mi za miesi¹c, czy siê przekona³eœ, ¿e jednak s¹ gorsze rzeczy.

We wtorek rano, dwudziestego pi¹tego wrzeœnia, Doyle sta³ nad

rzêdem s³oi z tytoniem w sklepie Wassarda, próbuj¹c wyszukaæ ja-

k¹œ nadaj¹c¹ siê do palenia mieszankê, i przy okazji coraz uwa¿niej

ws³uchiwa³ siê w rozmowê, która toczy³a siê tu¿ obok.

– Ale¿ oczywiœcie, to najprawdziwszy lord – powiedzia³ jeden

z kupców w œrednim wieku. – Pijany jak œwinia, no nie?

Jego towarzysz zachichota³, ale odpar³ zamyœlony:

– Nie wiem. Wygl¹da³ bardziej na chorego albo szalonego, tak,

chyba tak.

– Ale ubiera siê gustownie.

– Owszem, o to mi w³aœnie chodzi, to tak jakby jakiœ aktor prze-

biera³ siê za lorda, ¿eby zagraæ w nêdznym przedstawieniu. – Po-

trz¹sn¹³ g³ow¹. – Gdyby nie szasta³ na lewo i prawo z³otymi suwere-

nami, tobym w³aœnie pomyœla³, ¿e to taka sztuczka, aby wywo³aæ

zainteresowanie jakimœ cholernym przedstawieniem; i powiadasz, ¿e

s³ysza³eœ o tym lordzie… jak on siê nazywa? Brian?

– Byron. Tak, napisa³ ma³¹ ksi¹¿eczkê wyœmiewaj¹c¹ wspó³cze-

snych poetów, nawet Little’a, którego sam bardzo lubiê. Ten Byron

to jeden z tych uniwersyteckich przem¹drzalców.

background image

197

– Mali dranie, którzy zadzieraj¹ nosa.

– Zgadza siê. Widzia³eœ jego w¹sy?

Doyle, zaintrygowany, wtr¹ci³ siê do tej rozmowy.

– Przepraszam, ale chcecie, panowie, powiedzieæ, ¿e naprawdê

widzieliœcie lorda Byrona? Ostatnio?

– Owszem, przyjacielu, my i po³owa tutejszych kupców. Jest te-

raz w The Gimli’s Perch na Lombard Street, pijany w sztok albo sza-

lony – skin¹³ g³ow¹ do swego kompana. – Stawia kolejkê za kolejk¹

ca³ej knajpie.

– Mo¿e  zd¹¿ê  tam  i skorzystam –  powiedzia³  Doyle  z uœmie-

chem. – Ma któryœ z was zegarek?

Jeden z mê¿czyzn wydoby³ z kamizelki z³ot¹ cebulê i zerkn¹³ na

tarczê.

– Wpó³ do dziewi¹tej.

– Dziêki.

Doyle wypad³ ze sklepu. Pó³torej godziny do spotkania z Benne-

rem – pomyœla³. – To mnóstwo czasu, ¿eby rzuciæ okiem na tego uzur-

patora i spróbowaæ odgadn¹æ, co on knuje. To sprytne ze strony ja-

kiegoœ zdolnego aktora wcieliæ siê w postaæ Byrona, gdy¿ prawdzi-

wy poeta jest wci¹¿ nieznany w 1810; dopiero publikacja Wêdrówek

Childe Harolda za dwa lata uczyni go s³awnym, a wiêc przeciêtny

cz³owiek na ulicy nie mo¿e wiedzieæ, ¿e Byron podró¿uje teraz po

Grecji i Turcji. Ale jaki to numer wart jest „szastania na lewo i pra-

wo z³otymi suwerenami”?

Ruszy³ na po³udnie, w stronê Lombard Street, bez trudu odnajdu-

j¹c The Gimli’s Perch – by³a to tawerna, przed któr¹ zebra³ siê t³um

ludzi blokuj¹cy wejœcie. Doyle pobieg³ tam i stara³ siê spojrzeæ po-

nad g³owami zebranych.

– Cofnij siê, ch³opie – warkn¹³ gruby jegomoœæ tu¿ obok. – Cze-

kaj na swoj¹ kolej, jak ka¿dy.

Doyle przeprosi³ i przecisn¹³ siê do jednego z okien, po czym,

przystawiaj¹c d³onie do oczu, zajrza³ do œrodka. Panowa³ tam taki

t³ok, ¿e przez jakieœ pó³ minuty Doyle widzia³ jedynie ha³aœliwych

pijaków, którzy albo opró¿niali pe³ne kieliszki, albo machali pusty-

mi w stronê zmêczonych kelnerów i barmanów. Po chwili, gdy t³um

rozst¹pi³ siê przypadkowo, dojrza³ m³odego cz³owieka o krêconych

w³osach, który utykaj¹c podszed³ do baru i rzuci³ z uœmiechem garœæ

monet na wypolerowany kontuar. Rozleg³y siê tak g³oœne wiwaty, ¿e

Doyle s³ysza³ je przez grub¹ szybê. W tym momencie m³odzieñca

zakry³ las wyci¹gniêtych r¹k.

background image

198

Doyle przecisn¹³ siê z powrotem na ulicê i opar³ o s³up latarni.

Choæ jego umys³ pracowa³ jasno, czu³ gdzieœ w œrodku narastaj¹ce

lodowate ciœnienie; wiedzia³, ¿e gdy ju¿ znajdzie ujœcie i przebije

powierzchniê jego œwiadomoœci, nie bêdzie to nic innego jak tylko

panika; stara³ siê wiêc st³umiæ to uczucie, mówi¹c do siebie: Byron

jest gdzieœ w Grecji czy Turcji, powtarza³ twardo, i jest to jedynie

zbieg okolicznoœci, ¿e ten ch³opak wygl¹da tak cholernie dok³adnie

jak tamten na wszystkich portretach. I albo uzurpator jest jakimœ dziw-

nym zbiegiem okolicznoœci te¿ kulawy albo tak starannie przestu-

diowa³ zachowanie swego wzorca, ¿e naœladuje utykanie… choæ pra-

wie nikt w 1810 nie oczekiwa³by tego. A jak wyt³umaczyæ te w¹sy?

Byron w czasie pobytu za granic¹ rzeczywiœcie zapuœci³ w¹sy, mo¿-

na to zobaczyæ na portretach Phillipsa, ale jeœli nawet ten naœladow-

ca móg³ jakimœ cudem o tym wiedzieæ, to w¹tpliwe, czy wykorzysta³by

ów fakt, by oszukaæ ludzi, którzy, gdyby w ogóle kiedykolwiek wi-

dzieli Byrona, to bez zarostu, g³adko ogolonego. I je¿eli w¹sy s¹ re-

zultatem  przeoczenia,  to  uzurpator  móg³  nie  wiedzieæ,  ¿e  Byron

jeszcze ich nie mia³ podczas ostatniej bytnoœci w Anglii, ale sk¹d

móg³ wiedzieæ o utykaniu?

Panika, czy cokolwiek to by³o, wci¹¿ narasta³a. A jeœli to jest By-

ron, myœla³ dalej, i nie ma go w ogóle w Grecji, jak bêdzie póŸniej

utrzymywa³a historia? Co siê tu, u diab³a, dzieje? Ashbless ma tu

byæ, a go nie ma, Byron natomiast nie powinien tu byæ, a jest. Czy

Darrow wys³a³ nas do jakiegoœ alternatywnego 1810 roku, od które-

go dzieje potocz¹ siê inaczej?

Krêci³o mu siê w g³owie i by³ zadowolony z oparcia, jakie dawa³

mu s³up latarni, ale wiedzia³, ¿e musi wejœæ do tawerny i dowiedzieæ

siê, czy m³ody cz³owiek to rzeczywiœcie Byron, czy nie. Odsun¹³ siê

od latarni i zrobi³ kilka kroków. Nagle uœwiadomi³ sobie, ¿e ten na-

rastaj¹cy w nim strach jest zbyt pierwotny i potê¿ny, by byæ wyni-

kiem czegoœ równie abstrakcyjnego jak zagadnienie strumienia cza-

su, w którym siê akurat znajdowa³. Coœ siê z nim dzia³o, coœ czego

jego umys³ nie potrafi³ okreœliæ, a co burzy³o jego podœwiadomoœæ

niczym bomba zdetonowana na dnie studni.

T³um i budynek, które mia³ przed sob¹, straci³y nagle sw¹ g³êbiê,

barwê i ostroœæ; zdawa³o siê, ¿e patrzy na impresjonistyczny obraz,

oddaj¹cy jak¹œ scenê jedynie w odcieniach ¿ó³ci i br¹zu. Zd¹¿y³ jesz-

cze pomyœleæ, ¿e ktoœ gwa³townie œciszy³ dŸwiêk.

Œwiat³o i dŸwiêk umknê³y w tej samej chwili, Doyle zaœ, pozba-

wiony oparcia, zapad³ siê w nieœwiadomoœæ, jak cz³owiek, pod którym

background image

199

otwiera siê zapadnia szubienicy. Zd¹¿y³ siê jeszcze przez u³amek

sekundy zastanowiæ, czy tak siê w³aœnie umiera.

Czasem podskakuj¹c, lecz znacznie czêœciej posuwaj¹c siê na

jednej stopie i obu d³oniach, jak na wpó³ zdeptany karaluch, z prze-

tr¹con¹ lew¹ noga, Doyle wlók³ siê, charcz¹c i dysz¹c, po œliskim

od deszczu asfalcie. Nie dostrzega³ nawet, jak maski nadje¿d¿aj¹-

cych samochodów nurkuj¹ gwa³townie, stykaj¹c siê niemal z na-

wierzchni¹ drogi, gdy ich hamulce zaczyna³y dzia³aæ, a opony wyæ

i piszczeæ.

Widzia³ skulon¹ postaæ, le¿¹c¹ na poboczu, poœród przypadko-

wych i bez³adnie porozrzucanych rzeczy, i choæ zadrêcza³ siê, by

sprawdziæ, czy ten ktoœ jeszcze oddycha, wiedzia³, ¿e jest inaczej,

poniewa¿ ju¿ prze¿y³ to wydarzenie na jawie, a kilkanaœcie razy we

œnie; choæ odczuwa³ jednoczeœnie niepokój, strach i nadziejê, wie-

dzia³ doskonale, co znalaz³by na poboczu.

Lecz tym razem wszystko dzia³o siê inaczej. Nie dostrzeg³ jak

dot¹d krwi, odprysków koœci i kolorowych kawa³ków he³mu, które

znalaz³y siê na asfalcie i s³upku stoj¹cym na poboczu; g³owa le¿¹cej

postaci wci¹¿ by³a ca³a i tkwi³a na swoim miejscu. I nie by³a to twarz

Rebeki, lecz ch³opca, ¿ebraka, Jacky’ego.

Usiad³ zdumiony, a po chwili stwierdzi³, ju¿ bez zdziwienia, ¿e to

wcale nie jest pobocze szosy, tylko w¹ski pokój z brudnymi zas³ona-

mi, które trzepota³y w oknie pozbawionym szyby. Okno wci¹¿ zmie-

nia³o kszta³t; czasem by³o okr¹g³e, nabrzmiewaj¹c i kurcz¹c siê, chwi-

lami ma³e jak wizjer w drzwiach albo wielkie jak rozeta w katedrze

w Chartres. Czasami falowa³o, przybieraj¹c kszta³t zbli¿ony do pro-

stok¹ta. Pod³oga te¿ zachowywa³a siê kapryœnie; to wybrzusza³a siê

tak bardzo, ¿e Doyle musia³ kucaæ, by nie uderzyæ g³ow¹ o sufit, to

znów zapada³a siê jak zbyt miêkka trampolina, i wtedy l¹dowa³ w g³ê-

bokim dole, patrz¹c na okno, które stale zmienia³o kszta³t i po³o¿e-

nie. By³a to istna beczka œmiechu.

Jego usta by³y pozbawione czucia, ale dentysta z mask¹ chirur-

giczn¹ na twarzy, przez któr¹ widaæ by³o jedynie b³yszcz¹ce oczy,

zakaza³ mu ich dotykaæ. Doyle przesun¹³ ukradkiem po wargach d³o-

ni¹ w kosmatej rêkawicy i stwierdzi³ z przera¿eniem, ¿e dostrzega

na z³otym futrze plamy jasnej krwi. Te¿ mi dentysta, pomyœla³ i choæ

wydoby³ siê si³¹ woli z tej wizji i powróci³ do ma³ego pokoju, wci¹¿

mia³ na d³oniach kosmate rêkawice, a krew nadal kapa³a mu obficie

background image

200

z ust. Kiedy przygarbi³ siê, czuj¹c kolejny skurcz ¿o³¹dka, krew za-

chlapa³a talerz i sztuæce, które ktoœ postawi³ na pod³odze.

By³ wœciek³y, ¿e ten ktoœ nie pozbiera³ po sobie naczyñ, ale po

chwili przypomnia³ sobie, ¿e to pozosta³oœci po jego w³asnym posi³-

ku. Czy to jedzenie wywo³a³o brak czucia i krwawienie? Czy by³

w nim fragment st³uczonego szk³a? Podniós³ widelec i zamiesza³

resztki na talerzu, szukaj¹c z niepokojem jakichœ twardych, b³ysz-

cz¹cych kawa³ków. Po chwili doszed³ do wniosku, ¿e nie ma w je-

dzeniu ¿adnego szk³a.

Ale co to w koñcu by³o? Pachnia³o podobnie jak curry, ale wygl¹-

da³o jak zimny gulasz z liœci i czegoœ, co przypomina³o owoce kiwi,

lecz by³o mniejsze, twardsze i bardziej kosmate. Jego umys³ skupi³

siê na brzmieniu s³ów curry i kosmaty, a ich zwi¹zek przyci¹ga³ jego

uwagê i nie pozwala³ siê skupiæ na czymkolwiek innym. W koñcu

przezwyciê¿y³ to i dozna³ straszliwego olœnienia, gdy¿ rozpozna³ ów

niezwyk³y owoc. Widzia³ ju¿ go wczeœniej, na Hawajach. Rós³ na

wysokim drzewie, którego naukow¹ nazwê wci¹¿ pamiêta³: Strych-

nos Nux Vomica, najbogatsze Ÿród³o surowej strychniny.

Jad³ strychninê.

Woda cuchnê³a okropnie, przywodz¹c na myœl bajoro pe³ne mar-

twych ryb i zgni³ych wodorostów, ale chodnik roi³ siê od weso³ych

ludzi w kolorowych kostiumach k¹pielowych, i Doyle z zadowole-

niem zauwa¿y³, ¿e nie ma przy snack-barze kolejki. Dowlók³ siê do

w¹skiego okienka i zastuka³ æwiartk¹ dolara o drewnian¹ ladê, by

zwróciæ uwagê sprzedawcy. Mê¿czyzna odwróci³ siê i Doyle ujrza³

zdumiony J.Cochrana Darrowa, odzianego w fartuch i bia³¹, papie-

row¹ czapkê. Pomyœla³ ze smutkiem, ¿e facet w koñcu splajtowa³

i ¿e musi teraz prowadziæ tê cholern¹ budê.

– Wezmꅠ– zacz¹³ Doyle.

– Serwujemy dziœ tylko shake’a z aktywowanego wêgla drzewne-

go – przerwa³ mu Darrow. Przekrzywi³ g³owê. – Mówi³em ci, Doyle.

– Ach tak. To poproszê, w takim razie.

– Bêdziesz sam musia³ go sobie przyrz¹dziæ. Muszê z³apaæ pew-

n¹ ³ódŸ – ma zaton¹æ za dziesiêæ minut.

Darrow wysun¹³ rêkê na zewn¹trz, chwyci³ Doyle’a za ko³nierz

i potê¿nym szarpniêciem wci¹gn¹³ go do œrodka. Ramiona Doyle’a

utkwi³y w okienku.

W budce nie by³o œwiat³a, wirowa³y w powietrzu tylko chmury

popio³ów. Doyle zakrztusi³ siê. Po chwili wyswobodzi³ siê z pu³apki

i wyl¹dowa³ z powrotem na pod³odze. Stwierdzi³, ¿e wpad³ g³ow¹

background image

201

do ma³ego kominka w pokoju. Mój Bo¿e, pomyœla³, mam halucyna-

cje, i po tej, i po drugiej stronie. Czy strychnina wywo³uje delirium?

A mo¿e zdo³a³em strawiæ dwie trucizny? Jednak Darrow mia³ racjê.

Potrzebujê wêgla drzewnego, potê¿nej dawki, i to szybko. Przypo-

minam sobie, ¿e czyta³em o facecie, który za¿y³ œmierteln¹ dawkê

strychniny, dziesiêciokrotnie przekraczaj¹c¹ dopuszczaln¹ normê, ale

zaraz potem spo¿y³ sproszkowany wêgiel drzewny i nie odczu³ ¿ad-

nych skutków trucizny. Jak on siê nazywa³? Touery, w³aœnie tak. Ale

sk¹d wzi¹æ wêgiel? Zadzwoniê do recepcji i poproszê, ¿eby przys³a-

li na górê oko³o stu piêædziesiêciu kartonów papierosów z filtrem,

zawieraj¹cym aktywowany wêgiel drzewny. Poczekaj chwilê. Prze-

cie¿ w tej chwili w³aœnie masz przed oczami ca³e mnóstwo wêgla.

Wszystkie te spalone kloce drewna w kominku. Mo¿e nie s¹ aktywo-

wane, ale maj¹ miliony mikroskopijnych otworków, by tym lepiej

ciê wch³on¹æ, moja droga strychnino.

Po chwili znalaz³ miseczkê i ma³¹ statuetkê jakiegoœ egipskiego

boga o psiej g³owie, których u¿y³ jako moŸdzierza, by zetrzeæ na

proszek czarne kawa³y kruchego, sczernia³ego drewna. Przygotowu-

j¹c to zauwa¿y³, ¿e jego rêce i przedramiona pokry³y siê z³ocistym

futrem, co przypisa³, lekko podenerwowany, swym halucynacjom.

Jeszcze jedna rzecz w zakamarkach jego umys³u czeka³a cierpli-

wie na swe wyjaœnienie.

Ca³y czas kapa³a mu krew z ust, padaj¹c czêsto na ma³y stos gru-

bego, czarnego proszku, ale by³o jej coraz mniej, poza tym mia³ wa¿-

niejsze sprawy na g³owie. Jak u diab³a mam to skonsumowaæ? – za-

stanawia³ siê, przesiewaj¹c miêdzy kosmatymi palcami czarn¹, drobn¹

jak piasek substancjê.

Zacz¹³ po³ykaæ wszystkie kawa³ki wêgla drzewnego wielkoœci

pigu³ek. Nastêpnie, wykorzystuj¹c wodê z miski stoj¹cej w rogu, ule-

pi³ z czarnego proszku kilka tuzinów kulek i po³kn¹³.

Substancja, zmieszana z wod¹, by³a miêkka, wiêc po chwili prze-

sta³ jeœæ czarne bry³ki, a zacz¹³ sklejaæ je ze sob¹ i formowaæ figurkê

ma³ego cz³owieczka. By³ zaskoczony w³asn¹ wpraw¹; postanowi³ przy

pierwszej okazji zdobyæ trochê gliny i zacz¹æ nowe ¿ycie jako rzeŸ-

biarz; tylko przez kilka chwil wa³kowa³ koñczyny miêdzy palcami,

zanim przytwierdzi³ je do tu³owia, a mimo to zauwa¿y³, ¿e uda i bi-

cepsy, a tak¿e zgiêcie kolan i ³okci oddane s¹ bezb³êdne, kilka zaœ

naciêæ wykonanych paznokciem kciuka na g³owie figurki nada³o jej

rysy dorównuj¹ce doskona³oœci¹ twarzy Adama namalowanej przez

Micha³a Anio³a na suficie kaplicy Sykstyñskiej. Pomyœla³, ¿e trzeba

background image

202

bêdzie zachowaæ tê ma³¹ rzeŸbê. Kiedyœ znajdzie siê na poczesnym

miejscu w Luwrze czy w innym muzeum: pierwsze Dzie³o Doyle’a.

Jak móg³ pomyœleæ, ¿e ta twarz przypomina oblicze Adama? By³a

to twarz starego, odra¿aj¹cego cz³owieka. Poskrêcane zaœ i zniek-

szta³cone koñczyny stanowi³y karykaturê r¹k i nóg, przypominaj¹-

cych wysuszone robaki, jakie widuje siê s³onecznego dnia na chod-

niku. Przera¿ony, ju¿ mia³ zgnieœæ figurkê, gdy ta otworzy³a oczy

i obdarzy³a go szerokim uœmiechem.

– Ach, Doyle! – zaskrzecza³a g³oœnym, chrapliwym szeptem. –

Mamy mnóstwo do omówienia!

Doyle krzykn¹³ i zacz¹³ cofaæ siê przed t¹ weso³¹ istot¹; sprawi³o

mu to trudnoœæ, poniewa¿ pod³oga znowu zaczê³a siê podnosiæ i opa-

daæ. Pos³ysza³ przeci¹g³y, og³uszaj¹cy werbel dochodz¹cy nie wia-

domo sk¹d, i gdy na œcianach zaczê³y pojawiaæ siê ogromne krople

kwasu, sp³ywaj¹ce w dó³, uœwiadomi³ sobie zbyt póŸno, ¿e ca³y ten

dom jest jednym, ¿ywym organizmem, który pragnie go strawiæ.

Ockn¹³ siê na pod³odze, skrajnie wyczerpany i przygnêbiony, spo-

gl¹daj¹c bez zainteresowania na krople zaschniêtej krwi, które ujrza³

przed oczami. Jêzyk bola³ go jak roz³upany z¹b, ale nie s¹dzi³, by

by³o to coœ nagl¹cego. Wiedzia³, ¿e prze¿y³ otrucie i halucynacje,

i ¿e wyjdzie z tego ca³o.

Twarz go swêdzia³a, wiêc uniós³ d³oñ, by siê podrapa栖 i znierucho-

mia³. Choæ halucynacje minê³y, jego d³oñ wci¹¿ pokrywa³o z³ote futro.

Nagle pojawi³o siê wyjaœnienie, które tkwi³o gdzieœ w zakamar-

kach jego umys³u, wyjaœnienie tego wszystkiego, co siê z nim dzia³o,

i wiedzia³, ¿e jest ono zgodne z prawd¹. Znów poczu³ siê przygnê-

biony, gdy¿ oznacza³o to koniecznoœæ wysi³ku; musia³ siê podnieœæ

i zacz¹æ dzia³aæ. By przekonaæ samego siebie do koñca, pomaca³ siê

po twarzy. Tak jak przypuszcza³, pokrywa³y j¹ kêpki w³osów. Tego

mi tylko brakowa³o, pomyœla³ kwaœno.

Niew¹tpliwie tkwi³ w ciele, które dopiero co odrzuci³ Joe Psia

Twarz; a sam Joe by³ Bóg jeden tylko wie gdzie, paraduj¹c w ciele

Doyle’a.

A w czyim ciele ja jestem? –  zastanawia³ siê. Oczywiœcie, w ciele

Steerfortha Bennera. Benner wspomina³, ¿e jad³ z Joem lunch przed

tygodniem, i Joe musia³ go nakarmiæ jak¹œ mieszank¹ magicznych

zió³, a potem, w sobotê, dokona³ zamiany. A wiêc, rozumowa³ dalej, to

Joego Psi¹ Twarz spotka³em w sobotê u Jonathena, w przechwyconym

background image

203

ciele Bennera. Nic dziwnego, ¿e nie wydawa³ siê… sob¹. I w³aœnie

dlatego tak bardzo chcia³, bym zjad³ czy wypi³ cokolwiek, dziêki

czemu poczêstowa³by mnie dawk¹ tego specyfiku, który pozwala

zamieniæ siê duszami; a gdy na nic nie wyra¿a³em ochoty, wys³a³ mnie

na ulicê, bym poszuka³ niew¹tpliwie fikcyjnego mê¿czyzny, a on

w tym czasie zamówi³ fili¿ankê herbaty, wrzuci³ do niej te wstrêtne

liœcie, a potem zmusi³ mnie do wypicia.

Pomimo apatii, Doyle wstrz¹sn¹³ siê, gdy dotar³o do niego, ¿e ta

czerwona ma³pa, któr¹ zastrzelono tego dnia, by³a samym Benne-

rem, biednym draniem, wt³oczonym naprêdce w ostatnie cia³o Joego

Psiej Twarzy.

A wiêc teraz, myœla³ Doyle, ma moje cia³o i mo¿e udaæ siê do

Darrowa i dobiæ z nim targu. Nie musi ju¿ siê przejmowaæ ani mn¹,

ani Bennerem.

Doyle usiad³, wydaj¹c przeci¹g³y jêk. Usta, nos i gard³o pokrywa-

³a mu skorupa zaschniêtej krwi o smaku rdzy, i uœwiadomi³ sobie z tê-

pym rozbawieniem, ¿e stary, dobry Joe ma³piszon musia³ zgryŸæ ka-

wa³ w³asnego jêzyka, nim opuœci³ swe cia³o. Powinien bowiem siê

upewniæ, ¿e jego nowy w³aœciciel nie bêdzie zdolny, w tym krótkim

czasie, jaki mu jeszcze pozosta³, zdradziæ czegokolwiek ludziom.

Wsta³, nieco oszo³omiony z powodu wy¿szego wzrostu, i rozej-

rza³ siê wko³o. Nie by³ zdziwiony, gdy spostrzeg³ no¿yczki, pêdzel

i brzytwê o prostym ostrzu, a tak¿e kawa³ek szarego myd³a, le¿¹ce

na pó³ce przy ³ó¿ku. Joe prawdopodobnie kupowa³ co tydzieñ now¹

brzytwê. By³o tam te¿ lusterko, Doyle podniós³ je i pe³en niepokoju

spojrza³ na swoje odbicie.

Mój Bo¿e, pomyœla³, równie os³upia³y co przera¿ony, wygl¹dam

jak cz³owiek-wilk Chewbacca albo ten facet z francuskiej wersji Piêk-

nej i bestii… nie, ju¿ wiem, jak tchórzliwy lew z Czarnoksiê¿nika z Oz.

Gêste, z³ote futro sp³ywa³o falami po brodzie i zarasta³o policzki,

niczym zbyt obfite bokobrody, i wi³o siê w górê, wzd³u¿ nosa, by

po³¹czyæ siê z bujnymi w³osami, które zaczyna³y siê nad ³ukiem brwio-

wym, a potem zachodzi³y dzik¹ grzyw¹ a¿ na czubek g³owy i opada-

³y zmierzwione na szerokie barki. Nawet szyja i skóra tu¿ pod szczê-

k¹ by³y gêsto obroœniête.

No có¿, pomyœla³, bior¹c do rêki no¿yczki i naci¹gaj¹c lok nad

czo³em, nie ma co zwlekaæ. Ciach. Garœæ w³osów odciêta. Mam na-

dziejê, ¿e nie zapomnia³em, jak nale¿y siê pos³ugiwaæ brzytw¹.

Godzinê póŸniej ostrzyg³ i ogoli³ sobie czo³o, uwa¿aj¹c, by pozo-

stawiæ nietkniête brwi, a tak¿e nos i policzki. Przed przyst¹pieniem

background image

204

do trudnego zadania, jakim by³o golenie d³oni, postanowi³ spojrzeæ

w lustro. Opar³ je pod odpowiednim k¹tem o œcianê, cofn¹³ siê i rzu-

ci³ okiem spod uniesionych brwi na swoje odbicie.

Poczu³ nagle pustkê w piersi; przyspieszony rytm serca rozbrzmie-

wa³ w niej g³uchym echem, niczym werbel wybijany na bêbnie. Kie-

dy ju¿ min¹³ pierwszy szok, zacz¹³ to wszystko rozwa¿aæ i niemal

wybuchn¹³ œmiechem, uœwiadomiwszy sobie bezlitosn¹ logikê wy-

darzeñ. Przecie¿ poszed³em do Jamaica Coffee House dwunastego,

we wtorek, nie móg³ ukryæ zdziwienia i, prawdê mówi¹c napisa³em

albo przynajmniej skopiowa³em z pamiêci Dwanaœcie godzin nocy,

siedz¹c tam. I naprawdê przebywa³em jakiœ czas w Hospitable Squires

przy Pancras Lane. I w³aœnie z tej d³oni zastrzelono w sobotê, u Jo-

nathena, jedn¹ z Tañcz¹cych Ma³p. Nie ma mowy o porwaniu czy

jakimœ alternatywnym 1810 roku.

Doyle rozpozna³ bowiem tê twarz w lustrze. By³a to, naturalnie,

twarz Bennera, lecz z dzik¹ grzyw¹ w³osów i brod¹ starotestamento-

wego proroka, z nowymi, g³êbokimi bruzdami na policzkach i czole,

oraz nieco nawiedzonym wyrazem oczu, by³a to równie¿, bez cienia

w¹tpliwoœci, twarz Williama Ashblessa.

background image

205

 Ksiêga II

DWANAŒCIE GODZIN

NOCY