Carol Marinelli
Można mieć wszystko
Tłumaczyła
Ewa Górczyńska
ROZDZIAŁ PIERWSZY
– Gdzie jest lotnisko? – zapytała Abby, usiłuja˛c prze-
krzyczec´ warkot silniko´w.
Troche˛ sie˛ zdziwiła, gdy pilot parskna˛ł s´miechem.
Przeciez˙ jej pytanie wcale nie było zabawne.
– Wystarczy mi kawałek płaskiego gruntu, z˙eby po-
sadzic´ te˛ s´licznotke˛ na ziemi. – Bruce spojrzał na nia˛
i us´miechna˛ł sie˛ szeroko, ukazuja˛c liczne braki w uze˛-
bieniu.
Abby odpowiedziała mu wymuszonym us´miechem,
modla˛c sie˛ w duchu, by pilot skupił sie˛ na sterowaniu
samolotem.
Jej sztywny sposo´b bycia nie wynikał tym razem
z wrodzonej pows´cia˛gliwos´ci, lecz ze strachu. Mały sa-
molocik, do kto´rego wsiadła na lotnisku w Adelajdzie,
wydawał sie˛ z˙ałos´nie nieodpowiedni na tak długa˛ podro´z˙.
Choc´ w czasie lotu starała sie˛ zaja˛c´ papierkowa˛ robota˛,
w głowie stale dz´wie˛czały jej dwa pytania – jakim cudem
to z˙elastwo utrzymuje sie˛ w powietrzu i czy ktos´ ich
znajdzie, jes´li jednak odmo´wi posłuszen´stwa?
– Przy szpitalu jest pas do la˛dowania. Dotrzemy tam
mniej wie˛cej za kwadrans.
– Dzie˛kuje˛.
Abby przekonała sie˛ juz˙ w Adelajdzie, z˙e czas jest dla
Bruce’a poje˛ciem wzgle˛dnym. Choc´ nie ze swojej winy
spo´z´niła sie˛ na spotkanie, pilot wcale nie okazał zdener-
wowania. Wygla˛dało na to, z˙e z ro´wnym spokojem cze-
kałby na nia˛ cały dzien´, gdyby musiał.
Czy dam sobie rade˛? To było trzecie pytanie, kto´re
zadawała sobie Abby, spogla˛daja˛c na rozcia˛gaja˛ca˛ sie˛
pod nia˛ bezkresna˛, czerwona˛ ro´wnine˛. Ten widok spra-
wiał, z˙e czuła sie˛ nic nieznacza˛ca˛, ledwo zauwaz˙alna˛
drobinka˛ zawieszona˛ gdzies´ nad ziemia˛.
Włas´ciwie to nie miała wyboru, musiała przyja˛c´ te˛
oferte˛. Reece Davies, ordynator oddziału nagłych wypad-
ko´w, jej wieloletni kolega po fachu i przyjaciel, jasno
wyraził swoje zdanie.
– Nic nie mogłas´ zrobic´, Abby.
Ile razy jej to powtarzał? Ile razy prosił ja˛ do swego
gabinetu, kiedy przepisywała liczne badania pacjentom
uskarz˙aja˛cym sie˛ na proste dolegliwos´ci?
– Powiedz to reszcie personelu.
– Nie musze˛ nic mo´wic´ – upierał sie˛ Reece. – Nikt tu
nie uwaz˙a, z˙e to sie˛ stało z twojej winy.
Gdyby tylko mogła mu uwierzyc´. Gdyby tylko mogła
uwierzyc´, z˙e milczenie, kto´re zapadało za kaz˙dym razem,
kiedy zbliz˙ała sie˛ do grupki piele˛gniarek, nie miało zwia˛-
zku ze s´miercia˛ Davida.
David. Us´miechne˛ła sie˛ lekko, pro´buja˛c sobie wyob-
razic´, jaka˛ miałby mine˛, gdyby ja˛ teraz zobaczył. Ona,
typowa dziewczyna z miasta, ma spe˛dzic´ trzy miesia˛ce na
kon´cu s´wiata. Us´miech jednak zaraz znikna˛ł, kiedy po raz
kolejny us´wiadomiła sobie okrutna˛ prawde˛.
David nie z˙yje.
– A wie˛c teraz zalecamy USG jamy brzusznej za
kaz˙dym razem, kiedy pacjent uskarz˙a sie˛ na bo´l brzucha?
4
CAROL MARINELLI
– zapytał Reece sarkastycznie, przegla˛daja˛c karte˛ jednego
z pacjento´w. Zabolało ja˛ to, ale upierała sie˛, z˙e lepiej
wykazac´ nadmierna˛ ostroz˙nos´c´, niz˙ postawic´ mylna˛ diag-
noze˛.
Reece jednak nie chciał sie˛ z nia˛ zgodzic´.
– Musisz odzyskac´ pewnos´c´ siebie – nalegał. – Na-
brac´ dystansu do tej całej sprawy. Nikt nie wiedział, z˙e
Dave miał problem z narkotykami.
– To prawda, ale gdyby nie był naszym kolega˛, tylko
obcym pacjentem, poste˛powalibys´my z nim inaczej.
Reece potrza˛sna˛ł głowa˛ i jeszcze raz wyraził wspo´ł-
czucie, z˙e cos´ takiego ja˛ spotkało, ale nie dał sie˛ przeko-
nac´. Oznajmił, z˙e jes´li Abby chce uzyskac´ kolejny stopien´
specjalizacji, powinna wro´cic´ do podstaw medycyny.
Twierdził, z˙e zna miejsce, gdzie be˛dzie mogła wiele sie˛
nauczyc´. A przy okazji moz˙e uda jej sie˛ zawrzec´ nowe
znajomos´ci?
– Podstawy medycyny... – wymamrotała do siebie
powa˛tpiewaja˛co.
– Słucham? – Zaciekawiony Bruce zno´w odwro´cił sie˛
w jej strone˛, che˛tny do podje˛cia rozmowy. Abby wolała
jednak, by skupił sie˛ na pilotowaniu.
– Nic, nic! – krzykne˛ła, troche˛ zawstydzona, z˙e przy-
łapał ja˛ na mo´wieniu do siebie. – Powiedziałam tylko,
z˙e ziemia jest bardzo wysuszona.
– Naprawde˛? – Spojrzał w do´ł, a wystraszona Abby
miała ochote˛ sama chwycic´ za dra˛z˙ek steru. – Nie bardziej
niz˙ zwykle – stwierdził po chwili.
Abby spojrzała na papiery i przywołała sie˛ do porza˛d-
ku. Przez trzy miesia˛ce be˛dzie odcie˛ta od s´wiata, ale nie
przerwie nauki, skupi sie˛ na swoich planach, zdobe˛dzie
5
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
wyz˙szy stopien´ specjalizacji. Nie zmarnuje czasu spe˛dzo-
nego w Tennengarrah. Dotrzyma obietnicy danej Davido-
wi...
Kiedy na horyzoncie ukazały sie˛ jakies´ zabudowania,
Bruce w kon´cu sie˛ skoncentrował, a Abby duchowo przy-
gotowała sie˛ na twarde la˛dowanie.
Nic takiego nie nasta˛piło. Przy zetknie˛ciu z ziemia˛
samolot lekko podskoczył i z ust Abby wydobyło sie˛
westchnienie ulgi.
– No i jak, pani doktor?
– Wspaniale! – Wstała i pierwszy raz tego dnia szcze-
rze sie˛ us´miechne˛ła. Rozprostowała nogi i strzepne˛ła
jakis´ niewidzialny pyłek ze s´niez˙nobiałych szorto´w. Ner-
wowo przygładziła swoje długie, ciemne włosy. Z che˛cia˛
poprawiłaby makijaz˙, ale Bruce cały czas patrzył na nia˛
z szerokim us´miechem.
– O, Kell wyszedł nam na spotkanie! – oznajmił.
– Kell? – Abby zmarszczyła brwi. – Mys´lałam, z˙e
wyjdzie po nas doktor Ross Bodey.
– Och, przepraszam. Zapomniałem powiedziec´, z˙e
Ross został wezwany do pacjenta. Mam go przywiez´c´
z powrotem, ale przedtem musze˛ napic´ sie˛ herbaty.
– Z beztroska˛ mina˛ wyja˛ł metalowy termos, otworzył
drzwi i wyskoczył na zewna˛trz. Pełnym galanterii gestem
podał jej ramie˛ i pomo´gł stana˛c´ na wysuszonej ziemi.
Os´lepiło ja˛ nisko wisza˛ce słon´ce i musiała osłonic´ oczy
ramieniem.
– Czes´c´, Abby, jestem Kell. – To bezceremonialne po-
witanie wypowiedziane było głe˛bokim me˛skim głosem.
Słon´ce s´wieciło jej prosto w oczy, wie˛c prawie nic nie
widziała. Wyobraz´nia podsune˛ła jej obraz przystojnego,
6
CAROL MARINELLI
elegancko ubranego me˛z˙czyzny. Moz˙e pracuje tu jakis´
młody lekarz, o kto´rym Ross Bodey zapomniał jej powie-
dziec´?
– Wspaniale, z˙e doła˛czysz do naszego zespołu. – Me˛z˙-
czyzna us´cisna˛ł jej dłon´ zdecydowanym ruchem.
Abby us´miechne˛ła sie˛ lekko. Moz˙e jednak na tym
odludziu nie be˛dzie jej tak z´le.
Pomyłka.
Jeszcze nigdy jej złudzenia tak szybko sie˛ nie roz-
wiały. Kiedy oczy przystosowały sie˛ do jaskrawego słon´-
ca, ujrzała przed soba˛ wspo´łczesna˛ wersje˛ neandertal-
czyka. Zwalisty, mierza˛cy ponad metr osiemdziesia˛t
wzrostu me˛z˙czyzna o czarnych zmierzwionych włosach
us´miechał sie˛ do niej szeroko, przygla˛daja˛c jej sie˛ z za-
gadkowym błyskiem w ciemnych oczach.
Nie nosił przepaski na biodrach, tylko wyblakłe dz˙in-
sowe szorty. I nic poza tym.
– Bardzo mi miło – wymamrotała Abby.
Mimo woli przebiegła wzrokiem po jego opalonym,
muskularnym ciele. Spostrzegła, z˙e nowy znajomy za-
uwaz˙ył jej spojrzenie i zaczerwieniła sie˛ speszona.
– Shelly tez˙ chciała cie˛ przywitac´, ale kazałem jej
zostac´ w domu. Nie czuje sie˛ najlepiej.
– Naprawde˛? – Bruce nalał sobie herbaty z wysłuz˙o-
nego termosu, zapalił papierosa i oparł sie˛ o samolot,
najwyraz´niej maja˛c ochote˛ na pogawe˛dke˛. – A co jej
jest?
Abby poruszyła sie˛ niespokojnie. Chciała jak najszyb-
ciej znalez´c´ sie˛ w swoim nowym domu, wzia˛c´ długi,
chłodny prysznic. Nie us´miechała jej sie˛ towarzyska
pogawe˛dka w czterdziestostopniowym upale.
7
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
– Jest jakas´ niespokojna – Kell wzruszył ramionami
– wie˛c moz˙e skon´czysz kopcic´ i polecisz po Rossa.
Abby miała wraz˙enie, z˙e tylko wybuch bomby atomo-
wej zmusiłby Bruce’a do pos´piechu.
– Jes´li to pocza˛tek porodu, to Ross be˛dzie chciał jak
najszybciej znalez´c´ sie˛ w domu.
– Shelly be˛dzie rodzic´? – Abby dopiero po chwili
zrozumiała, o czym mo´wi Kell.
– Co´z˙, twierdzi, z˙e nic sie˛ nie dzieje, ale mnie sie˛
wydaje, z˙e to juz˙ niedługo – odrzekł spokojnie. – Zrobiła
w domu generalne porza˛dki, a teraz nie moz˙e usiedziec´ na
miejscu.
– I z tego wnosisz, z˙e niedługo zacznie rodzic´? – zapy-
tała Abby z lekka˛ ironia˛. Natychmiast jednak zganiła sie˛
za to w duchu. W kon´cu to nie wina Kella, z˙e nie wie,
o czym mo´wi.
– Chodzi mi tylko o to, z˙e według mnie lepiej be˛dzie,
jak Ross szybko wro´ci do domu. Shelly nic nie mo´wi, ale na
pewno i ona wolałaby miec´ teraz me˛z˙a przy sobie – dodał
Kell. – Jutro rano ma leciec´ do szpitala w Adelajdzie.
– Kiedy ma wyznaczony termin? – zapytał Bruce,
siorbia˛c herbate˛ w tak obrzydliwy sposo´b, z˙e Abby miała
ochote˛ zatkac´ sobie uszy.
– Za trzy tygodnie, ale jes´li poro´d rozpocznie sie˛
przedwczes´nie, mamy ja˛ zawiez´c´ do szpitala.
– Czy wszystkie kobiety rodza˛ w Adelajdzie? – zacie-
kawiła sie˛ Abby, choc´ wcale sie˛ nie spodziewała, z˙e ci
dwaj nieokrzesani faceci z buszu be˛da˛ mieli jakiekolwiek
poje˛cie o obowia˛zuja˛cych tu procedurach.
– Tylko najbardziej skomplikowane przypadki – od-
rzekł Kell.
8
CAROL MARINELLI
Bruce zas´ podrapał sie˛ po głowie.
– Dziecko Shelly jest w nieodpowiedniej pozycji, tak?
– przypomniał sobie.
– Ułoz˙enie pos´ladkowe – podpowiedziała Abby, sta-
raja˛c sie˛, by jej głos nie zabrzmiał protekcjonalnie. – Byc´
moz˙e cesarskie cie˛cie nie be˛dzie potrzebne, ale lepiej
sie˛ zabezpieczyc´. Porody pos´ladkowe bywaja˛ skompli-
kowane.
– Aha... W takim razie lepiej be˛dzie, jak sie˛ pos´piesze˛.
– Bruce wylał reszte˛ herbaty na ziemie˛ i zamkna˛ł termos.
– Chcecie, z˙ebym wezwał jaka˛s´ pomoc, jes´li sie˛ okaz˙e, z˙e
Shelly naprawde˛ rodzi?
– Dobry pomysł – pochwaliła Abby, ale natychmiast
zamilkła, poniewaz˙ Kell wpadł jej w słowo.
– Nie trzeba, damy sobie rade˛. Poza tym Shelly by
mnie zabiła, gdybym wezwał pomoc. Do zobaczenia,
Bruce – zakon´czył.
– A co z moim bagaz˙em? – spytała z niepokojem
Abby.
– Po´z´niej go dostaniesz, kiedy Bruce przywiezie Ros-
sa. Przyjechałem tu na motorze. – Wskazał zaparkowana˛
w pobliz˙u wielka˛ maszyne˛.
Abby je˛kne˛ła z przeraz˙eniem.
– Ale mo´j komputer... – zaprotestowała słabo, a Kell
spojrzał na nia˛ badawczo.
– Nic mu sie˛ nie stanie. Bruce wro´ci mniej wie˛cej za
godzine˛. Nikt ci go nie zabierze.
Moz˙e nie, ale jes´li Bruce zas´nie za sterami, a wiele
wskazuje na takie ryzyko, nie tylko przepadna˛ wyniki jej
badan´ nad terapia˛ odwykowa˛, ale na dodatek zostanie
pozbawiona doste˛pu do Internetu, a co za tym idzie, straci
9
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
szanse˛ powiadomienia całej rodziny poczta˛ elektroni-
czna˛, z˙e podje˛ła najgorsza˛ decyzje˛ w swoim z˙yciu za-
wodowym.
– Chciałabym jednak zabrac´ komputer – powto´rzyła.
Kell spojrzał na nia˛ z lekkim zdziwieniem, ale tylko
wzruszył ramionami.
– Jak sobie z˙yczysz. Hej! Bruce!
Abby patrzyła z oddali, jak dwo´ch me˛z˙czyzn wymie-
nia mie˛dzy soba˛ kilka zdan´. Bez wa˛tpienia z˙artuja˛ sobie
z damy z miasta, kto´ra ani przez chwile˛ nie moz˙e sie˛ obyc´
bez swoich zabawek.
– Prosze˛ bardzo. – Kell podał jej czarna˛ torbe˛, a Abby
wymamrotała słowa podzie˛kowania.
Jej wzrok powe˛drował ku duz˙emu, białemu budyn-
kowi w oddali.
– Tutejszy os´rodek zdrowia jest wie˛kszy, niz˙ mys´la-
łam – stwierdziła.
Prawde˛ mo´wia˛c, spodziewała sie˛ blaszanej szopy na
s´rodku pustkowia, oznaczonej czerwonym krzyz˙em. Za-
pewne zmyliło ja˛ okres´lenie ,,os´rodek zdrowia’’. Ten
budynek wygla˛dał zupełnie jak prawdziwy szpital.
Kell skina˛ł głowa˛.
– Połowa jest jeszcze w budowie, ale juz˙ niedługo
be˛dzie gotowy. Oprowadziłbym cie˛, ale Ross prosił,
z˙ebym miał na oku Shelly. Moge˛ cie˛ jednak tam zawiez´c´.
Clara włas´nie ma dyz˙ur i z przyjemnos´cia˛ wszystko ci
pokaz˙e.
– Nie trzeba. – Perspektywa poznania kolejnych no-
wych ludzi nieco ja˛zdenerwowała. – Poczekam na lekarza.
Jej słowa zabrzmiały nieprzyjemnie i protekcjonalnie,
ale na szcze˛s´cie Kell nic nie powiedział, tylko wsiadł na
10
CAROL MARINELLI
motocykl. Abby obiecała sobie, z˙e w przyszłos´ci be˛dzie
poste˛powała bardziej dyplomatycznie.
– Wzia˛c´ od ciebie torbe˛ z komputerem? – zapropono-
wał, widza˛c, z˙e Abby z powa˛tpiewaniem przygla˛da sie˛
maszynie.
– Tak, dzie˛kuje˛.
Przewiesił sobie torbe˛ przez ramie˛ i cierpliwie czekał,
az˙ Abby usadowi sie˛ na siodełku. Ja˛ tymczasem ogarne˛ły
mieszane uczucia. Zdała sobie sprawe˛, z˙e be˛dzie musiała
przejechac´ kilka kilometro´w niemal przytulona do swoje-
go przewodnika.
Niepokoiło ja˛ tez˙, z˙e musi jechac´ bez kasku. Jak to
be˛dzie wygla˛dało w nekrologu? Lekarka pogotowia zgi-
ne˛ła w wypadku motocyklowym, jada˛c bez odpowied-
niego zabezpieczenia...
– O, zapomniałem... – Kell zsiadł z motoru i wyja˛ł ze
schowka dwa kaski. – Lepiej sie˛ zabezpieczyc´. Ross
nigdy by mi nie wybaczył, gdybym us´miercił nowa˛ lekar-
ke˛ juz˙ pierwszego dnia.
Abby z irytacja˛ stwierdziła, z˙e nie wie, jak włoz˙yc´ ten
przekle˛ty kask, kto´rego brak przed chwila˛ tak bardzo ja˛
zdenerwował. Owszem, udało jej sie˛ wsuna˛c´ go na głowe˛,
ale co zrobic´ z paskami?
– Pomoge˛ ci. – Kell stana˛ł obok niej i zre˛cznie za-
trzasna˛ł paski pod jej broda˛. Choc´ wygla˛dał dos´c´ nie-
chlujnie, Abby wyczuła bija˛cy od niego delikatny zapach
mydła i mocnego me˛skiego dezodorantu. W dodatku stał
tak blisko, z˙e nie mogła omina˛c´ wzrokiem jego płaskiego,
opalonego na bra˛z brzucha.
Nieche˛tnie przyznała, z˙e Kell na swo´j sposo´b jest
pocia˛gaja˛cy...
11
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
– No, teraz chyba moz˙emy ruszac´ – stwierdził, zre˛cz-
nie wskakuja˛c na siodełko.
Abby nigdy jeszcze nie jechała na motocyklu. Co
wie˛cej, bardzo szybko przestała jez´dzic´ na dziecinnym
rowerze, poniewaz˙ znacznie bardziej interesuja˛ce wyda-
wały jej sie˛ ksia˛z˙ki i obserwowanie pod starym mikro-
skopem ojca z˙ycia tocza˛cego sie˛ w kropli wody z sadza-
wki. A teraz oto jedzie po bezdroz˙ach rycza˛ca˛ maszyna˛,
kurczowo przywieraja˛c do człowieka, kto´rego poznała
zaledwie chwile˛ wczes´niej. To jest przeraz˙aja˛ce, pod-
niecaja˛ce i dziwnie... zmysłowe.
Ta szalen´cza jazda szybko sie˛ skon´czyła. Abby zsiadła
z motoru, staraja˛c sie˛ zachowac´ choc´ resztki godnos´ci.
Kolana sie˛ pod nia˛ uginały, a ziemia zdawała sie˛ kołysac´.
– Przepraszam – powiedział Kell z us´miechem. – Nie
wiedziałem, z˙e to two´j pierwszy raz.
– A gdybys´ wiedział, to co? Potraktowałbys´ mnie
delikatniej?
Natychmiast dotarło do niej, jak dwuznacznie za-
brzmiało to zdanie. Nie zamierzała flirtowac´, samo tak
jakos´ wyszło.
Owszem, Kell jest imponuja˛cym okazem me˛skiej uro-
dy i s´wietnie jez´dzi na motorze, ale jako prosty farmer
z prowincji na pewno nie moz˙e jej zainteresowac´.
Przyjechała tu do pracy. Przez trzy miesia˛ce be˛dzie
praktykowała medycyne˛ od podstaw, a potem sie˛ sta˛d
wyniesie, nawet gdyby samolot Bruce’a rozpadł sie˛ na
kawałki i musiałaby is´c´ na piechote˛.
– Abby! – W drzwiach domu stane˛ła s´liczna, rudo-
włosa kobieta w zaawansowanej cia˛z˙y. Trzymała przed
soba˛ kosz z wyprana˛ bielizna˛, ale nawet on nie przysłonił
12
CAROL MARINELLI
duz˙ego brzucha. – Jestem Shelly, rozmawiałys´my przez
telefon. Przykro mi, z˙e Ross nie mo´gł cie˛ powitac´.
– Nic nie szkodzi. – Abby starała sie˛ us´miechna˛c´
przyjaz´nie. – Kell s´wietnie wypełnił obowia˛zki gospo-
darza.
– Doprawdy? – Us´miechna˛ł sie˛ zaskoczony. – A wca-
le sie˛ nie starałem.
– To była tylko grzecznos´ciowa uwaga – burkne˛ła
Abby, a Kell us´miechna˛ł sie˛ jeszcze szerzej.
– Po´jdziemy wieczorem do baru. Poznasz tutejszych
ludzi i dopiero sie˛ przekonasz, jak wygla˛da prawdziwa
gos´cinnos´c´.
– Dzie˛kuje˛, ale raczej nie skorzystam z propozycji.
Kell wykonał tylko zwykły przyjacielski gest, ona jed-
nak poczuła sie˛ lekko zdenerwowana, jakby proponował
jej randke˛. Musiała przyznac´, z˙e dawno juz˙ nie otrzymała
takiego zaproszenia.
– Powinnas´ is´c´ – pogodnie namawiała ja˛ Shelly.
– Gdybym nie była cie˛z˙ka jak słonica, sama bym cie˛ tam
zabrała. – Odstawiła kosz i us´miechne˛ła sie˛ ze znuz˙e-
niem. – Wejdz´cie do s´rodka. Napijemy sie˛ czegos´, a po-
tem zaprowadze˛ cie˛ do twojego domu. To ten. – Wskazała
w strone˛ kilku białych domko´w, stoja˛cych na skraju
szpitalnego terenu. – Wszystko jest gotowe na twoje
przybycie.
Abby miała ochote˛ zabrac´ klucze i pobiec prosto do
siebie, ale nie chciała wydac´ sie˛ nieuprzejma. Us´miech-
ne˛ła sie˛ jednak z wdzie˛cznos´cia˛ i ruszyła za Shelly, kto´ra
poruszała sie˛ z wyraz´nym wysiłkiem. Kell poda˛z˙ył za
nimi.
– Nie musisz mnie nian´czyc´ – zwro´ciła sie˛ do niego
13
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
przyszła mama. – Teraz jest tu Abby, a przeciez˙ to
lekarka.
– Wcale cie˛ nie nian´cze˛ – zaprotestował Kell.
– Dlaczego wie˛c całe popołudnie malowałes´ poko´j
dziecie˛cy, chociaz˙ Ross miał sam to zrobic´ w sobote˛?
– A kiedy Ross miał ostatnio wolna˛ sobote˛? – Kell
rozsiadł sie˛ na kanapie i oparł stopy o niski stolik. Abby
spojrzała na to z przygana˛, ale Shelly nie zareagowała.
– A w ogo´le to potrzebuje˛ goto´wki.
Ta ostatnia uwaga bardzo rozbawiła Shelly. Wzie˛ła
lez˙a˛cy na fotelu T-shirt i rzuciła go Kellowi.
– Skoro chcesz tu zostac´, to przynajmniej ubierz sie˛
przyzwoicie. – Zwro´ciła sie˛ do Abby. – Kell chciał mi
pomo´c, wie˛c postanowił przygotowac´ lunch.
– Nie musisz o tym kaz˙demu opowiadac´ – mrukna˛ł
Kell, wcia˛gaja˛c biała˛ koszulke˛. Abby ucieszyła sie˛, z˙e
teraz be˛dzie mogła na niego patrzec´, nie czerwienia˛c sie˛
po uszy.
– Wylał na siebie cały słoik majonezu.
– Nie moja wina, z˙e Ross tak mocno zakre˛ca słoiki.
– Zerkna˛ł na Abby. – Zwykle nie chadzam po´łnagi po
okolicy. Przepraszam, jes´li cie˛ wystraszyłem. – Na szcze˛-
s´cie nie musiała nic na to odpowiadac´, bo natychmiast
zwro´cił sie˛ do Shelly: – Jes´li naprawde˛ nie chcesz mnie tu
widziec´, to sobie po´jde˛, ale chyba zasłuz˙yłem choc´ na
filiz˙anke˛ kawy.
Shelly poruszała sie˛ tak wolno, z˙e zrobienie kawy
mogło jej zaja˛c´ nawet godzine˛. A wtedy Ross be˛dzie juz˙
w domu. Widac´ było, z˙e Kell powaz˙nie traktuje swoje
obowia˛zki.
– Abby, ty tez˙ sie˛ napijesz?
14
CAROL MARINELLI
– Tak, dzie˛kuje˛. Jes´li mi pokaz˙esz, gdzie jest kuchnia,
to zaparze˛ kawe˛. Widze˛, z˙e masz duz˙o pracy.
– No, troche˛ – przyznała Shelly, wskazuja˛c na sterty
bielizny do prania. – Lepiej sie˛ poczuje˛, kiedy juz˙ wszyst-
ko be˛dzie gotowe.
Abby ze zdziwieniem obserwowała z kuchni, jak Shel-
ly zdejmuje opakowania z nowych ubranek dziecie˛cych
i wrzuca je do kolejnego kosza na brudna˛ bielizne˛.
– Jak podro´z˙, Abby?
– Bardzo długa.
Shelly rozes´miała sie˛.
– Wiem cos´ o tym. Kiedy tu pierwszy raz jechałam,
mys´lałam, z˙e ta podro´z˙ nigdy sie˛ nie skon´czy. To prawie
tak jak lot na inna˛ planete˛, prawda?
Abby skine˛ła głowa˛i us´miechne˛ła sie˛ szczerze. Sympa-
tyczna Shelly zaczynała w niej budzic´ przyjazne uczucia.
– Az˙ trudno uwierzyc´, z˙e to ten sam kraj. Zaczekaj
tylko, az˙ Ross pokaz˙e ci okoliczne gospodarstwa, zagu-
bione na prawdziwym bezludziu. Przy nich Tennengarrah
wygla˛da jak te˛tnia˛ca z˙yciem metropolia. Przynajmniej
mamy tu pub, kilka sklepo´w i salon fryzjerski...
– A od kiedy? – zdziwił sie˛ Kell.
– No, moz˙e to nie jest prawdziwy salon – zgodziła sie˛
Shelly – ale siostrzenica June Hegley, Anna, przyjechała
tu na pare˛ miesie˛cy. Nauczyła sie˛ fachu w Sydney i be˛dzie
przyjmowała w domu June.
– To musze˛ zamo´wic´ sobie strzyz˙enie. – Kell pus´cił
oko do Abby, a ona zdała sobie sprawe˛, z˙e zno´w sie˛ na
niego zagapiła.
Zmierzwione ciemne włosy domagały sie˛ strzyz˙enia,
ale z drugiej strony bardzo do niego pasowały.
15
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
– Szpital jest dobrze wyposaz˙ony – cia˛gne˛ła Shelly.
– Wiele sie˛ tu zmieniło od czasu naszego przyjazdu.
Wydaje mi sie˛, z˙e be˛dziesz mile zaskoczona.
– Duz˙o jest pacjento´w?
Skierowała to pytanie do Shelly. Z rozmo´w telefonicz-
nych z nia˛ i z Rossem wywnioskowała, z˙e Shelly jest pie-
le˛gniarka˛ i do niedawna pracowała w szpitalu. Zamiast
Shelley odpowiedział jej jednak Kell. Najwyraz´niej mu
sie˛ wydaje, z˙e pozjadał wszystkie rozumy.
– To zalez˙y. Czasami przez cały dzien´ nie przybywa
nikt nowy, ale to sie˛ zdarza coraz rzadziej. Ros´nie liczba
turysto´w i miasto rozkwita.
Abby miała ochote˛ rzucic´ mu cos´ uszczypliwego, ale
sie˛ pohamowała. Przeniosła wzrok na Shelly.
– Jak długo tu mieszkacie?
– Troche˛ ponad rok. Mine˛ło sporo czasu, zanim przy-
zwyczaiłam sie˛ do tutejszego z˙ycia, ale teraz wszystko
jest w porza˛dku. Natomiast Matthew zakochał sie˛ w Ten-
nengarrah juz˙ pierwszego dnia.
– Matthew to syn Shelly – wyjas´nił Kell, całkiem
niepotrzebnie.
Abby nie zaszczyciła go odpowiedzia˛.
– Ile ma lat? – zwro´ciła sie˛ do Shelly.
– Trzy. Teraz s´pi, z czego sie˛ bardzo ciesze˛, bo akurat
dzisiaj dostałam wreszcie paczke˛ od mamy. Przysłała mi
ubranka dziecie˛ce i ro´z˙ne drobiazgi, o kto´re tutaj trudno.
– Z us´miechem pokazała pudełko proszku do prania.
– Nie sprzedaja˛tu proszko´w do prania? – zdumiała sie˛
Abby i oczami wyobraz´ni zobaczyła, jak robi pranie na
kamieniu w potoku. Po co sie˛ w to wszystko pakowała?
– Proszek do prania? A co to takiego?
16
CAROL MARINELLI
Dopiero po ułamku sekundy Abby zrozumiała, z˙e Kell
z˙artuje. Zaczerwieniła sie˛, a Shelly wybuchne˛ła s´miechem.
– Nie jest tu az˙ tak z´le. Potrzebowałam płatko´w myd-
lanych, a w tutejszym sklepie ich nie ma, wie˛c najpros´ciej
było poprosic´ o nie mame˛. Na wie˛ksze zakupy w mies´cie
wybieramy sie˛ dopiero w przyszłym miesia˛cu. A teraz,
jes´li pozwolicie, po´jde˛ włoz˙yc´ te rzeczy do pralki.
– Jasne. – Kell skina˛ł głowa˛ i wła˛czył pilotem telewi-
zor. – Zaraz rozwiesze˛ pranie z drugiego kosza.
Abby nie mogła sie˛ powstrzymac´ i znacza˛co wzniosła
oczy do nieba. Co ona tu robi? W jakiejs´ dziurze na kon´cu
s´wiata dyskutuje o przewadze płatko´w mydlanych nad
detergentem! Przeciez˙ to zupełnie nie w jej stylu.
– Cos´ sie˛ stało? – zapytał Kell.
– Nic.
– Shelly jest wspaniała. A jes´li nasza rozmowa wyda-
wała ci sie˛ zbyt przyziemna, to nie zapominaj, z˙e ta
dziewczyna ma wkro´tce rodzic´.
– Przeciez˙ nic nie powiedziałam – zaprotestowała, zła
na siebie, z˙e tak dała sie˛ przyłapac´. Irytowała ja˛ tez˙
bezpodstawna pewnos´c´ siebie Kella. Ska˛d on wie, z˙e
Shelly wkro´tce zacznie rodzic´? Przeciez˙ wcale na to nie
wygla˛da.
– Nie musiałas´ nic mo´wic´.
Na chwile˛ w pokoju zawisło niezre˛czne milczenie.
W kon´cu ciekawos´c´ wzie˛ła go´re˛ i Abby zapytała:
– Kell, dlaczego Shelly pierze nowe ubranka?
– Powinno sie˛ je przeprac´, zanim ubierze sie˛ w nie
dziecko – wyjas´nił cierpliwie, zno´w przybieraja˛c pogod-
na˛ mine˛. – W ten sposo´b usuwa sie˛ z nich zapachy
i draz˙nia˛ce detergenty.
17
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
Niespodziewanie dla siebie samej Abby rozes´miała
sie˛.
– Co takiego powiedziałem?
– Nic, nic. – Przełkne˛ła łyk kawy i zno´w wybuchne˛ła
s´miechem. – Po prostu nie spodziewałam sie˛, z˙e ktos´ taki
jak ty wie cokolwiek na ten temat.
– Ktos´ taki jak ja? – Kell wstał i wzia˛ł kosz z uprana˛
bielizna˛. – Chodzi ci o to, z˙e taki ze mnie macho?
Spojrzała na niego i chociaz˙ teraz był juz˙ ubrany,
poczuła dziwny ucisk w z˙oła˛dku. Wygla˛dał pocia˛gaja˛co
i me˛sko, mimo z˙e stał z koszem z bielizna˛ i gars´cia˛klamer
w re˛ce.
– Lepiej szybko wywies´ to pranie, jes´li ma dzisiaj
wyschna˛c´.
Z kolei Kell wybuchna˛ł s´miechem.
– A co taka kobieta jak ty moz˙e wiedziec´ o praniu?
Wyszedł, zamykaja˛c za soba˛ siatkowe drzwi, a Abby
odetchne˛ła głe˛biej i spojrzała na cia˛gna˛ce sie˛ za oknem
pustkowie. Zastanawiała sie˛, jak zdoła tu wytrwac´.
Pocieszała sie˛, z˙e to tylko trzy miesia˛ce. Za trzy
kro´tkie miesia˛ce be˛dzie mogła spokojnie odnosic´ swoja˛
bielizne˛ do pralni, nie pos´wie˛caja˛c temu wydarzeniu
wie˛kszej uwagi.
Za trzy miesia˛ce zdobe˛dzie stopien´ konsultanta.
18
CAROL MARINELLI
ROZDZIAŁ DRUGI
– Kell!
Okrzyk nie był głos´ny, ale pełen strachu, wie˛c Abby
natychmiast zerwała sie˛ na ro´wne nogi.
– Kell! – Tym razem Shelly krzykne˛ła głos´niej
i z wie˛ksza˛ desperacja˛. Abby spostrzegła przez okno, z˙e
nies´wiadomy niczego Kell beztrosko rozwiesza pranie.
Niepewna, czy go zawołac´, czy samej sprawdzic´, o co
chodzi, poszła w strone˛ pralni, ska˛d dobiegał krzyk Shel-
ly. Kiedy weszła do s´rodka, z przeraz˙eniem zobaczyła, z˙e
kobieta zgie˛ta z bo´lu stoi, opieraja˛c sie˛ o pralke˛.
– Czuje˛, z˙e musze˛ przec´!
Nie ro´b tego! – pomys´lała Abby, lecz nie powiedziała
tego na głos. Spokojnie. Pro´bowała sie˛ opanowac´, jedno-
czes´nie pomagaja˛c Shelly ułoz˙yc´ sie˛ na podłodze. Prze-
ciez˙ dwie minuty drogi sta˛d jest os´rodek zdrowia z od-
działem szpitalnym, wyposaz˙ony w odpowiedni sprze˛t...
Uprzytomniła sobie, z˙e jej torba lekarska jest w samo-
locie, unosza˛cym sie˛ gdzies´ nad australijskim interiorem.
Tam ma cały niezbe˛dny ekwipunek, ła˛cznie z takim
luksusem jak lateksowe re˛kawice. Przez chwile˛ miała
ochote˛ udusic´ Kella gołymi re˛kami.
– Poprosze˛ Kella, z˙eby zadzwonił do szpitala – po-
wiedziała, ale Shelly chwyciła ja˛ za ramie˛.
– Juz˙ za po´z´no! Zaczynam rodzic´!
– W takim razie zajmiemy sie˛ toba˛ i dzieckiem na
miejscu – powiedziała spokojnie, choc´ serce biło jej jak
oszalałe. – Wszystko be˛dzie dobrze.
Wzie˛ła kilka czystych re˛czniko´w, staraja˛c sie˛ oddy-
chac´ spokojnie. Od lat nie przyjmowała porodu. A kiedy
ostatnio to robiła, pomagali jej praktykanci i połoz˙ne,
a działo sie˛ to w dobrze wyposaz˙onej sali porodowej.
Powtarzała sobie, z˙e szybkie porody zwykle przebiegaja˛
gładko, wystarczy tylko nieco dopomo´c matce naturze.
Kiedy jednak zbadała Shelly, poczuła, z˙e opuszcza ja˛
optymizm.
– Czy dziecko jest ułoz˙one pos´ladkowo? – spytała
Shelly, jakby czytała w jej mys´lach.
– Tak – odrzekła Abby, a Shelly je˛kne˛ła przeraz˙ona.
– Miałam nadzieje˛, z˙e sie˛ odwro´ciło. Jeszcze dzis´
rano mo´wiłam Rossowi...
– Dziecku nic sie˛ nie stanie – przerwała jej Abby. –
Teraz posłuchaj mnie uwaz˙nie. – Przywołała us´miech na
twarz. – Zawołam zaraz Kella. Wezwie kogos´, kto przynie-
sie nam pakiet porodowy. Postaraj sie˛ jeszcze nie przec´.
– A jes´li nie be˛de˛ mogła sie˛ powstrzymac´?
Abby wzie˛ła głe˛boki oddech i z uspokajaja˛cym us´mie-
chem spojrzała rodza˛cej prosto w oczy.
– Z tym tez˙ damy sobie rade˛. Kell! – zawołała jak
najgłos´niej, by przekrzyczec´ graja˛cy w salonie telewizor.
– Co sie˛ dzieje?
Wszedł do pralni i ku zdumieniu Abby wcale nie był
zaskoczony sytuacja˛, kto´ra˛ tam zastał.
– Zadzwon´ do szpitala – wycedziła Abby przez ze˛by,
czuja˛c, z˙e pos´ladki dziecka przesuwaja˛ sie˛ w do´ł kanału
rodnego.
20
CAROL MARINELLI
Pełne bo´lu okrzyki Shelly przecinały rozgrzane powie-
trze niczym ostry no´z˙. Kell wro´cił po chwili z wielka˛
sko´rzana˛ torba˛, z kto´rej wyja˛ł pare˛ re˛kawiczek.
– Zadzwoniłes´?
– Tak. Clara czeka w pogotowiu.
Oczy Abby rozszerzyły sie˛ z przeraz˙enia.
– Niepotrzebna mi Clara w pogotowiu – wysyczała.
– Niech przys´le tu kogos´ do odebrania porodu!
Czy ten neandertalczyk nie mo´gł zrobic´ tego, co mu
kazała? Ona jest lekarzem, a poro´d przebiega z kom-
plikacjami! Na czoło wysta˛piły jej kropelki potu, ale
starała sie˛ nie tracic´ panowania. Dlaczego ten Kell tu
sterczy? Nic tutaj po nim.
– Musze˛ przec´ – wyje˛czała Shelly.
Abby poczuła, z˙e dziecko przesune˛ło sie˛ jeszcze niz˙ej
i sama nie wiedziała, co ja˛ bardziej przeraz˙a: to, z˙e be˛dzie
musiała sama przyja˛c´ poro´d, czy to, z˙e Kell zacza˛ł
wcia˛gac´ re˛kawiczki.
– My odbierzemy poro´d – oznajmił cicho, tak z˙eby
tylko ona mogła go usłyszec´. – Nikogo wie˛cej nie ma. –
Us´miechna˛ł sie˛ do Shelly i dodał zupełnie innym tonem:
– Malen´stwo nadal jest ułoz˙one pos´ladkowo, wie˛c musisz
zmienic´ pozycje˛.
Osłupiała Abby patrzyła, jak Kell szybko i sprawnie
podnio´sł Shelly z podłogi i delikatnie ułoz˙ył na stoja˛cej
w pralni ławie. Potem przysuna˛ł odwro´cony do go´ry
dnem kosz na bielizne˛ i usadził na nim Abby. Kiedy nieco
sie˛ otrza˛sne˛ła z szoku, zdała sobie sprawe˛, z˙e Shelly lez˙y
w pozycji przewidzianej przy porodach pos´ladkowych.
– Jestes´ piele˛gniarzem? – wydukała z niedowierza-
niem.
21
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
– I akuszerem – odparł szeptem, pomagaja˛c jej pod-
trzymac´ pos´ladki noworodka, kto´re włas´nie ukazały sie˛
ich oczom.
– Nic nie mo´wiłes´.
– A ty nie pytałas´.
Nie było czasu na błyskotliwa˛ riposte˛. Shelly zacze˛ła
je˛czec´, a jej krzyki odbijały sie˛ o s´ciany pralni.
– Ja chce˛ Rossa!
– Wkro´tce tu be˛dzie – zapewnił ja˛ Kell. Jego twarz
była o wiele spokojniejsza i pogodniejsza niz˙ twarz Abby.
– Chce˛, z˙eby był przy mnie! – Shelly krzyczała coraz
głos´niej. Widac´ było, z˙e z całej siły wstrzymuje akcje˛
porodowa˛, a jej drobne ciało powoli opuszczaja˛ siły.
Abby wiedziała, z˙e porody pos´ladkowe wymagaja˛ wiel-
kiego wysiłku i koncentracji ze strony rodza˛cej.
– Shelly, posłuchaj... – zacze˛ła, ale Kell połoz˙ył jej
re˛ke˛ na ramieniu i wyszeptał: – Nic jej nie be˛dzie. – Potem
zwro´cił sie˛ do Shelly: – Ross juz˙ jest w drodze. Wiemy, z˙e
bardzo go teraz potrzebujesz, ale nie moz˙esz opo´z´niac´
porodu, z˙eby na niego zaczekac´. Twoje malen´stwo nie
chce czekac´ na nikogo, wie˛c ro´b, o co cie˛ prosi Abby,
dobrze?
W jego spokojnym głosie słychac´ było pewnos´c´ siebie,
kto´rej brakowało Abby. Shelly natychmiast na to zarea-
gowała.
– Po prostu boje˛ sie˛.
– Czego? – spytał lekkim tonem Kell. – Abby wszyst-
ko kontroluje. Nic sie˛ nie stanie ani tobie, ani dziecku.
Abby, choc´ stała wyz˙ej w zawodowej hierarchii, z ra-
dos´cia˛ przekazałaby teraz inicjatywe˛ w re˛ce tego do-
s´wiadczonego piele˛gniarza. Nie spodziewała sie˛, z˙e tak
22
CAROL MARINELLI
be˛dzie wygla˛dac´ jej pierwszy dzien´ w Tennengarrah.
Wzie˛ła głe˛boki oddech i starała sie˛ stłumic´ panike˛, czeka-
ja˛c na kolejny skurcz.
– Wszystko w porza˛dku? – zapytał ja˛ Kell.
Odczuła lekkie zaz˙enowanie, ale tez˙ zrobiło jej sie˛
miło, z˙e tak dobrze wyczuł jej nastro´j.
– Mam nadzieje˛ – odrzekła cicho.
– Dasz sobie rade˛ – zapewnił ja˛ z us´miechem.
Shelly zacze˛ła przec´, wie˛c oboje skupili sie˛ na pacjent-
ce. Dolna cze˛s´c´ ciała noworodka była juz˙ widoczna, wie˛c
Shelly zyskała chwile˛ na odpoczynek. Abby tymczasem
sprawdziła, czy wszystko jest w porza˛dku. Pe˛powina
pulsowała miarowo, co s´wiadczyło, z˙e dziecku nic nie
grozi. Jednak najtrudniejszy etap porodu – pojawienie sie˛
gło´wki – był jeszcze przed nimi.
– No dobra. Ruszamy. – Głos Kella brzmiał niemal
entuzjastycznie, jakby chodziło o uruchomienie moto-
cykla.
Abby poczuła sie˛ pewniej. Skoro Kell sie˛ nie dener-
wuje, to pewnie nie dzieje sie˛ nic złego. Nagle poczuła, z˙e
panuje nad wszystkim. Przypomniały jej sie˛ informacje
z podre˛czniko´w i praktyczne dos´wiadczenia ze szpitala.
Kiedy ramiona dziecka wyszły juz˙ z kanału rodnego,
zerkne˛ła na Kella.
– Zaczekaj chwile˛, Shelly – poprosił i podszedł do
Abby. Pomo´gł jej odpowiednio podtrzymac´ dziecko, by
siła cia˛z˙enia sprzyjała rodza˛cej. Razem pomogli malen´st-
wu przyjs´c´ na s´wiat. W kon´cu pojawiła sie˛ gło´wka. Abby
wzie˛ła głe˛boki oddech, po czym ułoz˙yła s´liskie ciałko na
brzuchu matki. Po policzkach Shelly popłyne˛ły łzy. Kell
tymczasem energicznie wytarł noworodka re˛cznikiem.
23
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
– Dziewczynka – wyszeptała Shelly. – Mam co´reczke˛.
– I to jaka˛ s´liczna˛. – Jego głos zdradzał wzruszenie.
Abby ze zdziwieniem zauwaz˙yła, z˙e w oczach Kella ls´nia˛
łzy. – Ma jasne włosy. Zupełnie jak tatus´.
– Jest zdrowa?
– Jeszcze jak.
Sko´ra dziewczynki szybko sie˛ zaro´z˙owiła, czerwone
usteczka rozchyliły sie˛ i z gardła wydobył sie˛ pełen złos´ci
krzyk.
Abby przecie˛ła pe˛powine˛, a Kell tymczasem owina˛ł
noworodka re˛cznikiem i okrył przes´cieradłem ka˛pielo-
wym drz˙a˛ca˛ matke˛.
– Przykryj Shelly jeszcze tym – powiedział, podaja˛c
Abby koc. – Ja musze˛ sie˛ zaja˛c´ pewnym malcem, kto´ry
włas´nie sie˛ obudził i na pewno nie wie, co sie˛ dzieje.
– Matthew? – zawołała cicho Shelly. – Pewnie jest
przeraz˙ony.
– Nic mu nie be˛dzie – zapewniła Abby, ale Shelly była
innego zdania.
– Trudno mu zrozumiec´, o co chodzi. – Spojrzała na
Abby. – Nie wiesz, z˙e Matthew ma zespo´ł Downa.
Dokładnie obmys´lilis´my z Rossem, jak mu przedstawimy
nowego członka rodziny. Ja miałam lez˙ec´ w ło´z˙ku, dziec-
ko w kołysce...
– Chcesz, z˙ebym ci pomogła przejs´c´ do sypialni,
zanim syn cie˛ zobaczy?
Shelly potrza˛sne˛ła głowa˛.
– Juz˙ sie˛ obudził. Najlepiej be˛dzie, jak Kell go tu
przyprowadzi.
Abby szybko sprawdziła, czy po porodzie nie zostało
nic, co mogłoby przerazic´ trzyletnie dziecko.
24
CAROL MARINELLI
– Abby? Czy mogłabys´ ja˛ potrzymac´? Moz˙e tak be˛-
dzie lepiej...
Abby patrzyła na matke˛ trzymaja˛ca˛ w ramionach
noworodka i czuła, z˙e cos´ ja˛ s´ciska w gardle.
– Z przyjemnos´cia˛ – zgodziła sie˛.
Wzie˛ła zawinia˛tko na re˛ce i spojrzała na niewinna˛
twarzyczke˛ dziecka. Shelly nie chciała wypuszczac´ co´re-
czki z obje˛c´, ale wiedziała, z˙e synowi ro´wniez˙ jest po-
trzebna. Powinna wycia˛gna˛c´ do niego ramiona, przytulic´
i dopiero potem wytłumaczyc´ mu, co sie˛ stało, kiedy spał.
Uwaz˙nie trzymaja˛c noworodka, Abby otworzyła
drzwi do pralni. Zobaczyła przed soba˛ pare˛ niebieskich
oczu i zaspana˛ buzie˛.
– Matty, to jest Abby – oznajmił Kell. – Be˛dzie nasza˛
nowa˛ lekarka˛. – O noworodku nic nie powiedział, ma˛drze
zostawiaja˛c ten przywilej matce.
– Matthew. – Shelly wycia˛gne˛ła ramiona i us´miech-
ne˛ła sie˛ mimo zme˛czenia. – Przestraszyłes´ sie˛, skarbie?
Chłopczyk nie odpowiedział, tylko powaz˙nie skina˛ł
głowa˛. Kell zanio´sł go do matki.
– Nie ma sie˛ czego bac´ – tłumaczyła cierpliwie.
– Abby i Kell opiekowali sie˛ mamusia˛. I zobacz, kto jest
juz˙ z nami.
Abby zbliz˙yła sie˛ i pokazała chłopcu zawinia˛tko, tak
z˙eby mo´gł mu sie˛ dokładnie przyjrzec´.
– Dzidzia! – stwierdził rados´nie malec i napie˛cie
zelz˙ało. – Moja dzidzia! – pisna˛ł przeje˛ty.
– Tak, to twoja mała siostrzyczka – potwierdził Kell
ze s´miechem, spogla˛daja˛c to na Matthew, to na Shelly.
Wzia˛ł chłopca na re˛ce i pozwolił mu dotkna˛c´ twarzyczki
noworodka. – Włas´nie tak – pochwalił. – Moz˙esz ja˛
25
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
delikatnie pogłaskac´ po policzku. Na pewno chciałaby cie˛
us´ciskac´, ale najpierw musimy zaprowadzic´ mame˛ do
ło´z˙ka. Pomoz˙esz mi?
Czy w takiej sytuacji Matthew mo´gł odmo´wic´?
W cia˛gu kilku minut Kell wszystko zorganizował. Gdy
przeje˛ty Matthew poprawił poduszki na ło´z˙ku i odsuna˛ł
kołdre˛, on zaprowadził sta˛paja˛ca˛ nieco chwiejnie Shelly
do sypialni. Abby poda˛z˙yła za nimi, niosa˛c malen´stwo,
jakby to był najcenniejszy skarb. Dziwiła sie˛, z˙e ten
noworodek wywołał w niej taka˛ burze˛ uczuc´.
Przeciez˙ juz˙ nieraz trzymała w ramionach małe dzieci,
badała je, osłuchiwała, niekiedy nawet hus´tała na kolanie.
Ale nigdy jeszcze nie przytulała dziesie˛ciominutowego
noworodka, i to przez tak długi czas. Czuła tez˙ satysfak-
cje˛, z˙e bez pomocy zespołu udało jej sie˛ odebrac´ trudny
poro´d.
– S
´
wietnie sie˛ spisałas´. – Kell siedział na skraju
pustego ło´z˙ka. – Shelly poszła do łazienki – wyjas´nił
i poklepał miejsce obok siebie.
– Tylko dzie˛ki tobie – przyznała, nie odrywaja˛c wzro-
ku od twarzyczki dziecka. – Przyznam szczerze, z˙e o mało
nie wpadłam w panike˛, kiedy stwierdziłam, z˙e to be˛dzie
poro´d pos´ladkowy. Gdyby nie ty, nie wiem, co by sie˛ stało.
– Wszystko przebiegłoby tak samo – odparł. – Kilka
minut le˛ku, a potem zapanowałabys´ nad sytuacja˛. Sama
dobrze o tym wiesz.
– Mam nadzieje˛, z˙e tak by było. Nie denerwowałes´ sie˛
ani troche˛?
– Nie, ja nigdy sie˛ nie denerwuje˛. – Abby spojrzała na
niego z niedowierzaniem, ale Kell tylko wstał i zapukał
w drzwi łazienki. – Wszystko w porza˛dku, Shelly?
26
CAROL MARINELLI
– Jeszcze pare˛ minut – rozległo sie˛ ze s´rodka i Kell
zmarszczył brwi.
– Tylko mi tam nie zemdlej. Daje˛ ci jeszcze dwie
minuty. – Z us´miechem odszedł od drzwi. – Hej, Matty,
a moz˙e przyniesiesz dla dzidzi jaka˛s´ zabawke˛? Włoz˙ymy
ja˛ do jej ło´z˙eczka. – Chłopiec wyszedł, a Kell zno´w usiadł
na ło´z˙ku. – Mam nadzieje˛, z˙e Shelly dobrze sie˛ czuje.
– I to jest człowiek, kto´ry przed chwila˛ mi mo´wił, z˙e
nigdy sie˛ nie denerwuje?
Rozes´miał sie˛ i juz˙ miał cos´ powiedziec´, kiedy do
sypialni wpadł wysoki, jasnowłosy me˛z˙czyzna.
– Gdzie jest Shelly?
Nie tak wygla˛da zwykle pierwsze spotkanie z nowym
pracownikiem, ale przynajmniej obyło sie˛ bez niezre˛cz-
nych formalnos´ci. Abby wstała, a Ross Bodey otworzył
usta ze zdumienia na widok malen´stwa, kto´re trzymała na
re˛kach.
– Kto to jest? – spytał zduszonym z emocji głosem.
– Chodzi ci o te˛ zniewalaja˛ca˛ brunetke˛ czy o oszała-
miaja˛ca˛ ruda˛ s´licznotke˛? – zaz˙artował Kell, ale i jemu
głos drz˙ał ze wzruszenia.
Shelly niepewnie stane˛ła w drzwiach łazienki.
– Przepraszam – wyszeptała poprzez łzy, wreszcie
daja˛c ujs´cie emocjom. – Starałam sie˛ zaczekac´.
– Nie masz mnie za co przepraszac´. – Nie odrywaja˛c
oczu od nowo narodzonej co´rki, Ross pomo´gł z˙onie dojs´c´
do ło´z˙ka. – Jeszcze nigdy nie przez˙yłem tak wspaniałego
powrotu do domu.
Do pokoju wbiegł Matthew i włoz˙ył do dziecie˛cego
ło´z˙eczka zniszczona˛ ksia˛z˙eczke˛ z obrazkami. Kiedy zo-
baczył Rossa, rozes´miał sie˛ uszcze˛s´liwiony.
27
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
– Czes´c´, kolego. A gdzie buziak na dzien´ dobry?
– powitał go Ross.
– Tatus´!
– Chyba nie jestes´my tu juz˙ potrzebni – wyszeptał
Kell do Abby. – Moz˙e zaprosze˛ cie˛ teraz na drinka?
– A moz˙e pokaz˙esz mi, gdzie moge˛ wzia˛c´ prysznic?
Poz˙egnali sie˛, a Ross wylewnie przepraszał Abby za
to, z˙e znalazła sie˛ w tak trudnej sytuacji. Widac´ było
jednak, z˙e wszystkie mys´li skupił na nowym członku
rodziny.
– Abby jakos´ to przez˙yje – uspokoił go Kell. – Przy-
niose˛ jej bagaz˙e i oprowadze˛ po okolicy. O nic sie˛ nie
martw, zajmij sie˛ rodzina˛.
– To była dla mnie przyjemnos´c´ – zapewniła ciepło
Abby.
Wyszli na dwo´r. Na pociemniałym niebie migotały
miliardy gwiazd. Kell uja˛ł re˛ke˛ Abby i poprowadził ja˛ po
spe˛kanej, czerwonej ziemi. Dopiero teraz poczuła ulge˛, z˙e
wszystko tak dobrze sie˛ skon´czyło.
– Płaczesz? – Głos Kella był pełen troski.
– Tak. – Pocia˛gne˛ła głos´no nosem i poszukała w kie-
szeniach chusteczki. – Jeszcze nigdy poro´d nie wywarł na
mnie takiego wraz˙enia, chociaz˙ zawsze było to dla mnie
radosne przez˙ycie. I jeszcze Matthew był taki kochany,
przynio´sł siostrzyczce swoja˛ ksia˛z˙eczke˛, a potem Ross...
– Kolejna łza spłyne˛ła po policzku. Abby wytarła ja˛
dłonia˛, ale natychmiast pojawiły sie˛ kolejne. – Był taki
przeje˛ty narodzinami co´rki, ale tak bardzo sie˛ starał, z˙eby
syn ani przez chwile˛ nie poczuł sie˛ mniej waz˙ny.
Kell przystana˛ł i połoz˙ył jej re˛ke˛ na ramieniu.
– Jes´li to cie˛ wzruszyło, to powiem ci cos´ jeszcze.
28
CAROL MARINELLI
– Spojrzał na nia˛ uwaz˙nie. – Matthew nie jest synem
Rossa.
Abby ze zdumienia rozchyliła usta.
– Sa˛ małz˙en´stwem od roku. On kocha tego malca jak
swoje własne dziecko. Według mnie włas´nie na tym po-
lega prawdziwe uczucie.
– Shelly miała szcze˛s´cie – powiedziała wolno Abby,
ale Kell potrza˛sna˛ł głowa˛.
– Oni wszyscy mieli szcze˛s´cie. Odnalez´li sie˛.
– Tu be˛dziesz mieszkac´.
Drzwi nie były zamknie˛te na klucz. Kell otworzył je
i odsuna˛ł sie˛ na bok, by przepus´cic´ Abby.
Jej bagaz˙ lez˙ał rzucony na ciemne deski podłogi.
Niewa˛tpliwie przynio´sł go tu Bruce. Abby stała przez
chwile˛ bez ruchu, az˙ Kell zapalił s´wiatło.
– To prosta kwatera. Kuchnia. – Wskazał przed siebie.
– Salonik.
Poszedł w gła˛b korytarza i zapalił drugie s´wiatło. Ku
zaskoczeniu Abby salonik okazał sie˛ pie˛knie umeblowa-
nym pokojem. Drewniany wiatrak wirował pod sufitem,
na s´cianach wisiały obrazy aborygeno´w. Lepiej tutaj
wygla˛dały niz˙ w muzeum, gdzie Abby dotychczas je
widywała. Wys´ciełane poduszkami trzcinowe meble ro-
biły wraz˙enie wygodnych, a wielki sto´ł pos´rodku był
doskonałym miejscem na postawienie komputera.
– Ojej.
– Co sie˛ stało?
– Zostawiłam laptopa u Rossa i Shelly.
– Na pewno tam po niego nie wro´ce˛ – oznajmił
pos´piesznie Kell. – Nie chce˛ im przeszkadzac´.
29
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
– Alez˙ oczywis´cie – odrzekła. – Tak sobie tylko przy-
pomniałam.
– A wie˛c znalez´lis´my sie˛ w punkcie wyjs´cia. Kło´cimy
sie˛ o komputer.
– Nikt sie˛ o nic nie kło´ci – odparła zniecierpliwiona,
ale musiała przyznac´, z˙e znikne˛ła gdzies´ bliskos´c´, kto´ra
juz˙ zda˛z˙yła sie˛ mie˛dzy nimi wytworzyc´. Ku swojemu
zdumieniu bardzo tego z˙ałowała. – Ja tylko... – Zamilkła
na chwile˛ i dodała po namys´le: – Tak sobie tylko na-
rzekam. – Ka˛ciki jej warg rozcia˛gne˛ły sie˛ w lekkim
us´miechu.
– Moz˙emy teraz obejrzec´ reszte˛ domu? – On ro´wniez˙
sie˛ us´miechna˛ł. – Łazienka. – Otworzył drzwi, a Abby
szybko zajrzała do s´rodka. – Pralnia. – Otworzył szafke˛
i spojrzał na nia˛ z szelmowskim błyskiem w oku. – Pro-
szek do prania. I jes´li sie˛ nie myle˛, jest nawet z˙elazko.
Wszystkie nowoczesne udogodnienia.
– Bardzo s´mieszne – odparowała.
– Sypialnia.
Nagle głos Kella stał sie˛ bardziej matowy i Abby
mogła sie˛ tylko domys´lac´, z˙e widok olbrzymiego łoz˙a
w pogra˛z˙onym w po´łmroku pokoju wywołał w nim podo-
bne odczucia jak w niej.
Cienka moskitiera lekko falowała nad s´niez˙nobiałymi
przes´cieradłami, poruszana podmuchem wiatru wytwa-
rzanego przez obracaja˛ce sie˛ skrzydła wiatraka. Jeszcze
nigdy ło´z˙ko nie wydało jej sie˛ tak kusza˛ce.
– Chyba zasłuz˙ylis´my sobie na drinka – zauwaz˙ył Kell.
– Jak znam Shelly, na pewno znajdziemy cos´ w lodo´wce.
Abby ucieszyła sie˛, z˙e nie pro´buje wycia˛gna˛c´ jej do
pubu.
30
CAROL MARINELLI
– Pocze˛stuj sie˛ – zache˛ciła. – Ja tymczasem wskocze˛
pod prysznic.
– Lepiej?
Wycieraja˛c włosy w wielki re˛cznik, Abby weszła do
salonu i o dziwo wcale nie poczuła sie˛ tu obco. Nie była
pewna, w co sie˛ ubrac´, ale w kon´cu zdecydowała sie˛
włoz˙yc´ nowe dz˙insy i czarna˛ koszulke˛ bez re˛kawo´w. Taki
stro´j nie był chyba zbyt oficjalny.
– O wiele lepiej.
– Zrobiłem kolacje˛. – Sto´ł był dos´c´ chaotycznie za-
stawiony. Spory kawałek sera w otoczeniu krakerso´w
wygla˛dał bardzo apetycznie. – Ale jes´li jestes´ bardzo
głodna, moz˙emy wybrac´ sie˛ do pubu. No i w lodo´wce sa˛
jeszcze steki.
– To wystarczy.
Włas´ciwie taka kolacja bardzo jej odpowiadała. Od-
kroiła noz˙em kawałek mie˛kkiego camemberta i rozsma-
rowała na krakersie. Jeszcze nigdy ser tak jej nie sma-
kował.
– I tak musimy is´c´ do pubu – oznajmił Kell. – Miejs-
cowi ludzie nigdy by mi nie wybaczyli, gdybym im nie
dostarczył najs´wiez˙szych wiadomos´ci.
– Mamy tam is´c´ oboje? – Nie miała ochoty nikogo
poznawac´. Wolałaby zachowac´ profesjonalny dystans.
– Nie musimy razem przekazywac´ wiadomos´ci.
– Razem odebralis´my poro´d – zauwaz˙ył. – Musisz
przyja˛c´ nalez˙na˛ ci porcje˛ gratulacji. To jedna z zalet
naszej pracy.
– Zawsze jestes´ w pracy taki spokojny? – spytała,
wracaja˛c do ich wczes´niejszej rozmowy.
31
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
– Tak – odparł i dopiero po chwili dodał: – Tylko
potem jest gorzej. Martwie˛ sie˛ i denerwuje˛, kiedy jest juz˙
po wszystkim. Kiedy robi sie˛ gora˛co, działam bardzo
sprawnie. Naprawde˛. Nie wiem, dlaczego tak jest, ale
kiedy zdarza sie˛ cos´ niespodziewanego, funkcjonuje˛ jak
maszyna. Od razu widze˛, co trzeba zrobic´, i staram sie˛ to
zrobic´ jak najlepiej. Ale potem... – Odetchna˛ł głe˛biej.
– Dzisiaj przed zas´nie˛ciem długo be˛de˛ sobie wyobraz˙ał,
co mogło po´js´c´ z´le. Co by było, gdybym musiał jeszcze
dłuz˙ej czekac´ na two´j samolot? A gdyby Shelly nie
urodziła tak łatwo? I gdyby...
– Juz˙ rozumiem! Ja niestety zaczynam sie˛ denerwo-
wac´ natychmiast. Przez głowe˛ przelatuja˛ mi najczarniej-
sze wizje.
– Po prostu taki masz system pracy – stwierdził.
– I pewnie dzie˛ki temu jestes´ doskonała˛ lekarka˛ w nag-
łych sytuacjach. Gdyby mnie spotkało cos´ złego, chciał-
bym, z˙eby zaja˛ł sie˛ mna˛ lekarz, kto´ry sie˛ o mnie martwi.
– A mnie najbardziej by sie˛ przydał spokojny i spraw-
ny pomocnik.
– Moz˙e be˛dzie z nas doskonały zespo´ł.
Ciemne oczy us´miechały sie˛ do niej wesoło, wie˛c
odpowiedziała mu us´miechem.
– Byc´ moz˙e – zgodziła sie˛. – Nie wygla˛dasz na
piele˛gniarza – dodała po chwili, zatapiaja˛c no´z˙ w serze.
Zdumiało ja˛, z˙e pozwoliła sobie na tak osobista˛ uwage˛.
– Chcesz powiedziec´, z˙e nie wygla˛dam na geja? – Ro-
zes´miał sie˛, widza˛c jej zszokowana˛ mine˛. – A skoro juz˙
o tym mowa, to nigdy nie miałem takich skłonnos´ci.
Abby ani przez chwile˛ go o to nie podejrzewała.
– Z wygla˛du bardziej przypominasz...
32
CAROL MARINELLI
– Prostego farmera? Alez˙ z ciebie snobka, Abby.
– Wcale nie – zaprzeczyła gwałtownie. – W kaz˙-
dym razie mam taka˛ nadzieje˛ – dodała nieco zaniepo-
kojona.
– Jeszcze sie˛ nad tym zastanowie˛. Ale wiesz, potrafie˛
prowadzic´ farme˛. Umiem tez˙ przeganiac´ bydło. Znam sie˛
na wielu rzeczach.
– Taki majster do wszystkiego? – powiedziała lekkim
tonem. – Skoro przeganiasz bydło, to moz˙na cie˛ nazwac´
kowbojem?
– No, prawie. A jes´li juz˙ rozmawiamy na tematy
osobiste, to powiem ci, z˙e wcale nie wygla˛dasz na lekarke˛
z australijskiego interioru.
– Wiem! – je˛kne˛ła i natychmiast przywołała sie˛ do
porza˛dku. Nie powinna zdradzac´ przed nim swoich wa˛t-
pliwos´ci co do podje˛tej decyzji. – Ale bardzo sie˛ ciesze˛,
z˙e tutaj jestem – dodała szybko, staraja˛c sie˛, by jej głos
brzmiał choc´ troche˛ entuzjastycznie.
Kella jednak nie było łatwo zwies´c´.
– Słyszałem cos´ innego – powiedział z us´miechem
i nalał jej wody do szklanki. – Odniosłem wraz˙enie, z˙e
przyjechałas´ tu tylko ze wzgle˛du na niezbyt szcze˛s´liwy
splot okolicznos´ci.
– A wie˛c wiesz? – Nerwowo przełkne˛ła s´line˛. – Ale
jes´li wiesz, to znaczy...
– Nie denerwuj sie˛ – uspokoił ja˛. – Ross mimochodem
wspomniał, z˙e nie miałas´ wielkiej ochoty tu przyjez˙dz˙ac´.
Nikt wie˛cej o tym nie wie. Reece Davies to przyjaciel
Rossa. Wychwalał cie˛ pod niebiosa, kiedy proponował
cie˛ na to stanowisko. Ross poprosił mnie, z˙eby traktowac´
cie˛ delikatnie, dopo´ki nie poczujesz sie˛ tutaj pewnie.
33
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
– Naprawde˛ nie stanowi dla ciebie problemu, z˙e przy-
jechałam tu ponieka˛d pod przymusem? – upewniła sie˛.
– Wie˛kszos´c´ lekarzy przyjez˙dz˙a tu, bo musi. – Wzru-
szył ramionami. – Nie ma co ukrywac´; to bardzo dziwne
miejsce. Ross od pocza˛tku je pokochał, ale on jest raczej
wyja˛tkiem od reguły. Na prowincji brakuje lekarzy...
– Wie˛c przyjmujecie kaz˙dego, kto sie˛ trafi?
– Wcale nie – zaprzeczył. – Reece nie poleciłby cie˛,
gdyby nie był przekonany, z˙e sie˛ nadajesz. A Ross tez˙ nie
przyja˛łby byle kogo. Jestes´ tu, bo wszyscy chcieli, z˙ebys´
przyjechała. Jedyna˛ osoba niezadowolona˛ z tej decyzji
jestes´ ty.
– Sama nie wiem – wymamrotała. – Praktykuje˛ pra-
wie od os´miu lat, ale to, co sie˛ dzis´ wydarzyło, jest jednym
z najwaz˙niejszych momento´w w mojej pracy. Jes´li dalej
tak be˛dzie, to znaczy, z˙e wybo´r był trafny. Teraz lepiej
rozumiem, co Reece miał na mys´li. Łatwo jest przywyk-
na˛c´ do pracy w s´wietnie wyposaz˙onej klinice, ale jes´li
uprawianie medycyny u podstaw nadal be˛dzie dostarcza-
ło mi takich przez˙yc´, to te trzy miesia˛ce nie be˛da˛stracone.
Us´miechne˛li sie˛ do siebie. Abby wstała, troche˛ zmie-
szana ta˛ szczera˛ rozmowa˛, wzie˛ła dzbanek na wode˛
i poszła do kuchni. Czuła, z˙e kaz˙dy nerw jej ciała nagle
oz˙ył. Kilka godzin w towarzystwie Kella, a ona za-
chowuje sie˛ jak nastolatka, a nie rozsa˛dna kobieta po
trzydziestce.
– Co to jest? – spytała, zajrzawszy do lodo´wki.
– Mys´lałem, z˙e taka dama jak ty wie, jak wygla˛da
butelka szampana.
– Pytam, co robi w mojej lodo´wce? – Abby nie dała
sie˛ zbic´ z tropu.
34
CAROL MARINELLI
– Na pewno Shelly go tu zostawiła, na powitanie.
Moz˙e wzniesiemy toast za zdrowie malen´stwa?
Pytanie zabrzmiało całkiem niewinnie, ale oczy Kella
spogla˛dały tak znacza˛co, z˙e Abby zacze˛ła tracic´ pewnos´c´
siebie.
– Lepiej chodz´my juz˙ do pubu. Jeszcze chwila, a za-
mkna˛ nam bar przed nosem.
– Chyba z˙artujesz! Po takim sensacyjnym wydarzeniu
jak narodziny dziecka pubu nie zamkna˛ az˙ do rana. Czeka
nas długa noc.
– To nie dla mnie. – Potrza˛sne˛ła głowa˛. – Wypije˛
tylko jakis´ sok, przywitam sie˛ i wychodze˛. Jutro rano
zaczynam prace˛, a cos´ mi mo´wi, z˙e przez najbliz˙sze dni
z Rossa nie be˛dzie wie˛kszego poz˙ytku.
– Ale za to masz mnie.
Abby poczuła, z˙e te zwykłe słowa wywołały w niej
podniecenie. Juz˙ miała cos´ znacza˛co odpowiedziec´, ale
zrezygnowała. Kell us´miechał sie˛ tak beztrosko. Chyba
jej sie˛ wydawało, z˙e w jego słowach kryje sie˛ jakis´
podtekst.
– Musze˛ sie˛ przebrac´ – oznajmił. – A ty moz˙esz sie˛
zaja˛c´ tym, czym kobiety sie˛ zwykle zajmuja˛ przed wyj-
s´ciem do pubu.
– Ale gdzie sie˛ przebierzesz? – zaciekawiła sie˛, wi-
dza˛c, z˙e Kell zmierza do wyjs´cia.
– Wynajmuje˛ dom tuz˙ obok. – Na twarzy Abby odbiło
sie˛ zaskoczenie, ale Kell cia˛gna˛ł jakby nigdy nic: – Ko-
rzystam z niego tylko kiedy mam dyz˙ur telefoniczny albo
kon´cze˛ prace˛ wczes´nie rano lub po´z´nym wieczorem.
W kaz˙dym razie jestes´my sa˛siadami.
Nie odpowiedziała, nie mogła wydusic´ słowa. Nawet
35
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
po pie˛ciu minutach, kiedy wro´cił umyty i przebrany,
nadal miała zame˛t w głowie. Przez trzy miesia˛ce be˛dzie
nie tylko z nim pracowac´, ale mieszkac´ niemal drzwi
w drzwi.
Tymczasem po trzech godzinach w jego towarzystwie
czuła, z˙e cała płonie.
36
CAROL MARINELLI
ROZDZIAŁ TRZECI
W pubie rzeczywis´cie panowało oz˙ywienie, choc´ nie
tak duz˙e, jak przewidywał Kell. Wchodza˛c, Abby była
przygotowana na zaciekawione spojrzenia, ale cho´ralny
okrzyk rados´ci, kto´ry ich powitał, niemal przygwoz´dził ja˛
do podłogi.
– Z jakiej to okazji? – zapytała szeptem. Ktos´ z roz-
machem klepna˛ł ja˛ po plecach, jakby chciał ja˛ uratowac´
przed zakrztuszeniem sie˛. Kiedy szli do baru, ze wszyst-
kich stron wycia˛gały sie˛ ku nim kufle z piwem w powital-
nym toas´cie.
– Przeciez˙ włas´nie przyje˛łas´ na s´wiat najmłodsza˛ oby-
watelke˛ Tennengarrah. Juz˙ zapomniałas´?
Jak mogłaby zapomniec´. Jednak w najs´mielszych ma-
rzeniach nie spodziewała sie˛ takiego przyje˛cia. Wydawa-
ło sie˛, z˙e całe miasteczko przyszło ich powitac´.
– Abby, to jest Jack Brown – oznajmił Kell. – Jedyny
policjant w Tennengarrah.
Zobaczyła przed soba˛ kolejna˛ us´miechnie˛ta˛ twarz.
– Witaj na pokładzie – powiedział Jack. – S
´
wietnie sie˛
spisałas´.
Kolejne klepnie˛cie w plecy, kolejne wyrazy podziwu
i sympatii, dzie˛ki kto´rym czuła sie˛ tak, jakby dokonała
czegos´ niezwykłego. Kiedy wzniesiono juz˙ wszystkie
powitalne toasty i us´cisne˛ła ostatnia˛ podana˛ jej dłon´,
rzeczywis´cie poczuła, z˙e uczestniczyła w czyms´ nad-
zwyczajnym.
– Teraz troche˛ sie˛ uspokoja˛ – pocieszył ja˛ Kell i po-
prowadził do stolika. – Tutaj narodziny dziecka to zawsze
sensacja, ale zaraz zacznie sie˛ mecz krykieta...
Abby poda˛z˙yła za jego wzrokiem i zobaczyła w rogu
wielki ekran, w kto´ry wpatrywali sie˛ zgromadzeni.
– Duz˙o przez˙yc´ jak na jeden dzien´ – stwierdził Kell,
ale ona tylko wzruszyła ramionami. – A moz˙e wre˛cz
przeciwnie? Dla ciebie nasze miasteczko to pewnie mały,
ciasny s´wiatek...
– Po prostu jestem przyzwyczajona do czegos´ innego
– przyznała. – Nie mo´wie˛, z˙e tam, ska˛d przyjechałam, jest
lepiej. Tam jest inaczej. – Wzie˛ła głe˛boki oddech i po-
stanowiła załatwic´ sprawe˛, kto´ra ja˛ dre˛czyła. – Prze-
praszam, jes´li wydałam ci sie˛ zarozumiała˛ snobka˛. To
wszystko nerwy.
– Tylko sie˛ z toba˛ draz˙niłem. – Czuła ciepło jego
us´miechu, chociaz˙ na niego nie patrzyła.
– Wiem. Be˛de˛ musiała do tego przywykna˛c´. Jeszcze
nieraz zdarzy mi sie˛ zrobic´ i powiedziec´ cos´ niezre˛cz-
nego. Dotychczas mieszkałam w mies´cie, pracowałam
w duz˙ych szpitalach, gdzie wtapiałam sie˛ w tło.
– Wa˛tpie˛. – Kufel piwa wydawał sie˛ mały w jego
dłoni. – Nie wyobraz˙am sobie, z˙eby taka kobieta jak ty
kiedykolwiek wtopiła sie˛ w tło.
Postanowiła zignorowac´ ten komplement. Gora˛czko-
wo szukała w mys´lach innego tematu do rozmowy.
– Czy bywa, z˙e masz dos´c´ tutejszego z˙ycia?
Potrza˛sna˛ł głowa˛.
– Nie mam na to czasu.
38
CAROL MARINELLI
– I nigdy nie mys´lałes´ o tym, z˙eby pracowac´ w mie-
s´cie?
Zno´w potrza˛sna˛ł głowa˛.
– Kon´czyłem kursy w mies´cie, ale nie podobało mi sie˛
tam. Zawsze z rados´cia˛ wracałem do domu.
– Wie˛c nigdy nie mys´lałes´... – Nerwowo wypiła łyk
soku. Zadawanie osobistych pytan´ zawsze przychodziło
jej z trudem. – Nigdy nie chciałes´ sie˛ sta˛d wyprowadzic´?
– Niby dlaczego? – zdziwił sie˛. – Mam tu wszystko,
czego mi potrzeba. Wspaniała˛ prace˛, blisko do rodziny.
Prowadza˛ niedaleko wielka˛ farme˛ hodowlana˛ – wyjas´nił.
– Nie mam okazji sie˛ nudzic´. I chociaz˙ mieszka tu
stosunkowo niewielu ludzi, to przynajmniej wie˛kszos´c´
znam. Nigdy bym sta˛d nie wyjechał. Tennengarrah to dla
mnie nie tylko zagubiona na bezludziu osada, to mo´j dom.
– A co cie˛ skłoniło to tego, z˙eby wybrac´ zawo´d
piele˛gniarza? – Abby nie mogła sie˛ powstrzymac´ przed
tym pytaniem. Bez wa˛tpienia Kell jest s´wietnym piele˛g-
niarzem, sama sie˛ dzis´ o tym przekonała, ale taki wybo´r
wydał jej sie˛ dziwny w przypadku człowieka tak zwia˛za-
nego z ziemia˛.
Nie odpowiedział od razu. Po pubie przetoczył sie˛
triumfalny okrzyk, wie˛c najwyraz´niej Australia zdobyła
punkty. Kell wstał, by zobaczyc´ powto´rke˛, a potem usiadł
i pochylił sie˛ w jej strone˛.
– Moja mama miała raka. – Powiedział to spokojnym
tonem, ale na jego twarzy spostrzegła przelotny grymas
bo´lu. – Co kilka tygodni jez´dzilis´my do Adelajdy na
chemioterapie˛. Towarzyszyłem jej i chyba tak sie˛ to
zacze˛ło. Przedtem nawet przez mys´l mi nie przeszło,
z˙eby zostac´ piele˛gniarzem... – Wypił łyk piwa i cia˛gna˛ł:
39
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
– Kiedy choroba przeszła w faze˛ terminalna˛, mama
chciała zostac´ w domu. Bo niby dlaczego nie? Całe
miasto ja˛ kochało, chciało pomagac´, byc´ przy niej...
– Ale nie było fachowej pomocy?
– No, mielis´my tu mała˛ przychodnie˛. Przyjmował
w niej jeden lekarz i jedna piele˛gniarka, Clara. Poznasz ja˛
jutro, jest wspaniała. Wszyscy starali sie˛ pomagac´ mamie,
ale to Clara przyjez˙dz˙ała o drugiej w nocy, z˙eby jej zrobic´
zastrzyk z morfiny. Zastanawiała sie˛ razem z lekarzami,
jakie s´rodki be˛da˛ najskuteczniejsze. Cze˛sto przygla˛dałem
sie˛ jej pracy i wtedy zrozumiałem, co chce˛ w z˙yciu robic´.
– Rozwaz˙ałes´ studia medyczne? – Natychmiast za-
pragne˛ła cofna˛c´ to pytanie.
– Nie. – Us´miechna˛ł sie˛, widza˛c jej zaz˙enowanie.
– Moz˙esz mi wierzyc´ lub nie, ale nie jestem niespeł-
nionym lekarzem. Nie pragne˛ po kryjomu wskoczyc´ na
twoje miejsce.
– Przepraszam. Nie chciałam, z˙eby to tak zabrzmiało.
Chodziło mi tylko o to, z˙e jak sam mo´wiłes´, na prowincji
bardzo brakuje lekarzy.
– Brakuje tez˙ piele˛gniarek. Zreszta˛ to moje z˙ycie, nie
chce˛ robic´ czegos´, co mi nie odpowiada. – Pochylił sie˛ ku
niej jeszcze bliz˙ej. – A z˙eby wszystko do kon´ca było
jasne, miałem tak dobre stopnie, z˙e mogłem is´c´ na medy-
cyne˛, gdybym tylko chciał. Masz przed soba˛zadowolone-
go z z˙ycia piele˛gniarza.
– Miło mi to słyszec´ – szepne˛ła i spojrzała mu w oczy.
– Napijecie sie˛ jeszcze czegos´? – Barman Mal wytarł
s´cierka˛ sto´ł i zebrał puste naczynia.
– Ja dzie˛kuje˛. – Abby szybko wstała, korzystaja˛c
z takiego obrotu spraw.
40
CAROL MARINELLI
– Ja tez˙. Jutro od rana praca.
Ich wyjs´cie przeszło niemal niezauwaz˙one. Kilka oso´b
powiedziało im dobranoc, niekto´rzy pomachali na poz˙eg-
nanie i zaraz wro´cili do ogla˛dania krykieta.
Kell i Abby w pełnym skre˛powania napie˛ciu szli
przez pogra˛z˙ona˛ w ciemnos´ciach osade˛. Kiedy stane˛li
przed drzwiami domku Abby, oboje poczuli dziwna˛
ulge˛.
– Dzie˛kuje˛ za wszystko. – Abby nie podobały sie˛ te
sztywne słowa i to, z˙e jej głos brzmiał tak oficjalnie, ale
tylko na tyle potrafiła sie˛ zdobyc´.
– Mam nadzieje˛, z˙e jutro be˛dzie spokojniejszy dzien´.
– Ja tez˙.
Drzwi nie były zamknie˛te na klucz, wystarczyło nacis-
na˛c´ klamke˛ i lekko je pchna˛c´, a stane˛ły otworem. Ozna-
czało to koniec wieczoru. Abby poszukała w ciemno-
s´ciach pstryczka.
– Tutaj. – Ich palce sie˛ spotkały, przyprawiaja˛c ja˛
o dreszcz. Zrozumiała, z˙e naste˛pny ruch nalez˙y do niej.
– Mam w lodo´wce szampana – powiedziała, spog-
la˛daja˛c Kellowi w oczy, by sprawdzic´, jak zareaguje.
– Juz˙ sie˛ bałem, z˙e nigdy mi go nie zaproponujesz.
Korek wystrzelił tak głos´no, z˙e chyba całe miasteczko
to usłyszało. Chichocza˛c wesoło, co dawno jej sie˛ nie
zdarzyło, Abby znalazła dwa kubki i podstawiła je pod
spieniony strumien´ białych ba˛belko´w.
Stukne˛li sie˛ lekko tymi kubkami i wznies´li toast.
– Za te˛ kruszynke˛, kto´ra dzisiaj pojawiła sie˛ na s´wie-
cie – powiedziała Abby.
– I za doktor Abby...
– Abby Hampton – dokon´czyła.
41
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
– Za doktor Abby Hampton. Bardzo ładne imie˛. Witaj
w Tennengarrah.
Napotkała jego wzrok i nagle wpadła w panike˛. Miała
ochote˛ uciec, ale było juz˙ za po´z´no. W tej chwili wiedzia-
ła tylko, z˙e go pragnie, jak jeszcze nigdy nikogo nie
pragne˛ła.
Nie chciała przez˙yc´ reszty z˙ycia, nie zaznawszy us´cis-
ku jego ramion. W głowie huczał jej sygnał ostrzegawczy,
ale postanowiła go zignorowac´. Po raz pierwszy w jej
uporza˛dkowanym z˙yciu logika usta˛piła przed namie˛tnos´-
cia˛, poz˙a˛danie zagłuszyło rozsa˛dek. To ryzyko warto
podja˛c´.
Kell podszedł do niej, odebrał jej kubek i ostroz˙nie
odstawił na kuchenny sto´ł. Potem uja˛ł w dłonie jej twarz
i pocałował ja˛ w usta. Bezwiednie odpowiedziała mu
pocałunkiem i przywarła do niego całym ciałem. Kiedy
odsuna˛ł sie˛ i spojrzał jej w oczy, wiedziała, z˙e jest
zgubiona. Teraz juz˙ nie moz˙e sie˛ zatrzymac´. Jeszcze
z˙aden me˛z˙czyzna nie zanio´sł jej do sypialni, i to z taka˛
łatwos´cia˛, jakby była lekka niczym pio´rko. Z
˙
aden nie
obudził w niej takiej namie˛tnos´ci.
Musi go miec´. Wolno, z przyjemnos´cia˛ rozpinała
drz˙a˛cymi palcami guziki jego dz˙inso´w, przesuwaja˛c pal-
cami po jego sko´rze. Kell rozpia˛ł jej stanik, zsuna˛ł z ra-
mion koronkowe ramia˛czka i jej piersi zetkne˛ły sie˛ z jego
opalonym na bra˛z torsem. Gdy zdja˛ł z niej dz˙insy, nie
dzieliło ich juz˙ nic. Abby je˛kne˛ła, poddaja˛c sie˛ całkowicie
namie˛tnos´ci.
Czuła przy sobie i w sobie jego wspaniale umie˛s´nione
ciało. Przy nim była taka lekka i kobieca. Opadło z niej
narastaja˛ce od wielu tygodni napie˛cie, łzy popłyne˛ły
42
CAROL MARINELLI
z oczu. Kell silnymi ruchami doprowadził ja˛ do miejsca,
w kto´rym jeszcze nigdy nie była. Słodycz, jaka ja˛ ogar-
ne˛ła, nie dawała sie˛ z niczym poro´wnac´. Jej łzy wcale go
nie przestraszyły ani nie zdziwiły. Wzia˛ł ja˛ w ramiona,
gładził po włosach i pocieszał jak dziecko. Dał jej sie˛
wypłakac´, zanim wtulona w niego zapadła w głe˛boki sen.
O nie!
Abby nie powiedziała tego głos´no, ale włas´nie te słowa
zabrzmiały w jej głowie, kiedy obudziła sie˛ naste˛pnego
ranka i powoli us´wiadamiała sobie, gdzie jest. Wiatrak
pod sufitem kre˛cił sie˛, wprawiaja˛c w ruch przykrywaja˛ce
jej ciało przes´cieradło. Kell nadal ja˛ obejmował. Zacis-
ne˛ła powieki, udaja˛c, z˙e nadal s´pi. Musiała uporza˛dkowac´
mys´li.
Jak to sie˛ stało?
To i temu podobne pytania cisne˛ły jej sie˛ do głowy,
domagaja˛c sie˛ odpowiedzi.
Jak mogła do tego dopus´cic´? Jak mogła tak sie˛ od-
słonic´? Przyjechała tu do pracy. Ma doskonalic´ medyczne
umieje˛tnos´ci, zaprowadzic´ porza˛dek w swoim z˙yciu, a nie
wskakiwac´ do ło´z˙ka z pierwszym napotkanym facetem.
Ale przeciez˙ to było zupełnie inaczej. Ostatniej nocy
nie chodziło tylko o seks. Kell wszedł w jej z˙ycie i do jej
serca z tak oszałamiaja˛ca˛ łatwos´cia˛, z˙e naturalna˛ rzecza˛
było pozwolic´ mu sie˛ tam rozgos´cic´. Tego włas´nie bała
sie˛ najbardziej.
– Dzien´ dobry!
Jego re˛ka juz˙ nie spoczywała bezwładnie, tylko we˛d-
rowała po jej biodrze, przesune˛ła sie˛ po brzuchu i dotarła
do dekoltu. Było to tak miłe, z˙e Abby miała ochote˛ zno´w
43
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
poddac´ sie˛ tym pieszczotom, pozwolic´ sie˛ porwac´ namie˛-
tnos´ci.
– Przestan´. – Chwyciła go za re˛ke˛, ale nie było takiej
potrzeby. Słysza˛c jej protest, Kell natychmiast cofna˛ł
dłon´. Usłyszała, jak ze s´wistem wypuszcza powietrze
i choc´ lez˙ała zwro´cona do niego plecami, domys´liła sie˛,
z˙e zmarszczył czoło.
– Co sie˛ stało, Abby?
Nie wierza˛c własnym uszom, odwro´ciła sie˛ do niego,
starannie okrywaja˛c przes´cieradłem.
– Cos´ nie tak?
Jego pytaja˛ce spojrzenie nieco ja˛ zirytowało. Ener-
gicznie usiadła, ciemne włosy opadły jej na kark.
– Lez˙ysz w moim ło´z˙ku. To jest nie tak.
– W nocy wydawało mi sie˛, z˙e wszystko jest w po-
rza˛dku – odrzekł spokojnie. – Włas´ciwie jeszcze dziesie˛c´
minut temu było dobrze.
– Nie be˛de˛ rozmawiac´ o tej nocy. – Starała sie˛ mo´wic´
bez emocji, wyrzucic´ z pamie˛ci słodkie wspomnienia.
Musi to natychmiast skon´czyc´, zanim znajdzie sie˛ w sy-
tuacji, na kto´ra˛ wcale nie jest przygotowana. – Pomo´wmy
o tym, co jest teraz. Co mam teraz zrobic´? – Kella zdzi-
wiła nuta histerii w jej głosie. – Pewnie mi nie uwie-
rzysz, ale niecze˛sto zdarza mi sie˛ po´js´c´ do ło´z˙ka z kims´,
kogo przed chwila˛ poznałam. Prawde˛ mo´wia˛c... – Wzie˛-
ła głe˛boki oddech, policzki ja˛ paliły. – Prawde˛ mo´wia˛c,
nigdy przedtem mi sie˛ to nie zdarzyło.
– Ani mnie.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
– Akurat.
Kell nie przeja˛ł sie˛ jej reakcja˛. Oparł sie˛ na łokciu
44
CAROL MARINELLI
i us´miechna˛ł sie˛ do niej swoim zwykłym, spokojnym
us´miechem.
– Naprawde˛ – zapewnił. – Wczoraj zdarzyło sie˛ cos´
szczego´lnego. Z
˙
adne z nas tego nie oczekiwało. Jak tylko
wysiadłas´ z samolotu... – Widziała, z˙e stara sie˛ wyrazic´
cos´, czego nie da sie˛ wyrazic´. – Cos´ mie˛dzy nami zaist-
niało, jakas´ reakcja, sam nie wiem, jak to nazwac´. Ani ty,
ani ja nie mielis´my na to wpływu. Tej nocy stało sie˛ cos´
niezwykłego, Abby. Nie zepsuj tego.
– Zepsuc´! – zawołała podniesionym głosem i prze-
czesała palcami włosy. Za wszelka˛ cene˛ starała sie˛ odzys-
kac´ spoko´j. – Jak mam tutaj zachowac´ jakikolwiek auto-
rytet, skoro pozwalam sobie na przygody na jedna˛ noc?
– Hej! – Kell stana˛ł przy ło´z˙ku, a jego nagos´c´ speszy-
ła Abby. Wyczuł to i szybko włoz˙ył bokserki, a ona cias´-
niej otuliła sie˛ przes´cieradłem. Nie był juz˙ taki łagodny.
W jego oczach widac´ było irytacje˛. – Po pierwsze, nie
musisz sie˛ martwic´ tym, jak spojrzysz innym w oczy, bo
nikt sie˛ o niczym nie dowie. – Kiedy z niedowierzaniem
wzruszyła ramionami, jeszcze bardziej sie˛ nasroz˙ył. –
Mo´wie˛ powaz˙nie. Nie mam zamiaru tego rozgłaszac´.
Uwaz˙am, z˙e to, co sie˛ dzieje w sypialni, powinno pozo-
stac´ w jej s´cianach.
Uwierzyła mu, choc´ z oporami. Uznała, z˙e nie nalez˙y
do me˛z˙czyzn, kto´rzy lubia˛ kompromitowac´ kobiety.
– A jes´li Ross i Shelly cos´ zauwaz˙yli?
– Wczoraj urodziło sie˛ im dziecko. Jestem pewien,
z˙e maja˛ ciekawsze rzeczy do roboty niz˙ podgla˛danie
sa˛siado´w.
Abby nieche˛tnie skine˛ła głowa˛, ale Kell jeszcze nie
skon´czył.
45
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
– Po drugie, nie miałem jeszcze przyjemnos´ci z toba˛
pracowac´ i nie znam twoich metod, ale jedno ci powiem.
Budowanie autorytetu za wszelka˛ cene˛ nie na wiele tu sie˛
zda. Stosunki w naszym szpitalu opieraja˛ sie˛ na wzajem-
nym szacunku. I po trzecie...
Abby wzie˛ła głe˛boki oddech i podniosła wzrok.
– To jeszcze nie koniec? Chciałabym wzia˛c´ prysznic.
– I po trzecie – cia˛gna˛ł niewzruszenie – to ty okres´liłas´
to, co mie˛dzy nami zaszło, jako ,,przygode˛ na jedna˛ noc’’.
Dla mnie miało to o wiele wie˛ksze znaczenie.
Nie odpowiedziała, bo nie miała na to szansy. W dwie
sekundy Kell wcia˛gna˛ł spodnie, koszulke˛ i buty, a potem
bez słowa wyszedł. Dopiero kiedy usłyszała głos´ny trzask
drzwi, wypus´ciła powietrze z płuc.
46
CAROL MARINELLI
ROZDZIAŁ CZWARTY
– Doktor Abby Hampton? – Zobaczyła przed soba˛
us´miechnie˛ta˛ piegowata˛ twarz, kiedy niepewnie prze-
kroczyła pro´g szpitala. – Jestem Clara, jedna z tutejszych
piele˛gniarek.
Nie musiała tego mo´wic´. Miała na sobie elegancki
stro´j piele˛gniarski, składaja˛cy sie˛ z granatowych spo´d-
nico-spodni i białej bluzki z emblematami. Abby natych-
miast poz˙ałowała, z˙e ubrała sie˛ tak zwyczajnie. Tym-
czasem nawet w wielkomiejskich szpitalach piele˛gniarki
rzadko bywały tak schludnie i szykownie ubrane, jakby
prosto z broszury reklamowej.
Clara rozes´miała sie˛ nagle.
– Jedna z piele˛gniarek! To zabrzmiało tak, jakbys´my
tu mieli cała˛ ich rzesze˛, prawda? Opro´cz mnie jest jeszcze
Noelene, ale ona pracuje na niepełny etat. Bardzo niepeł-
ny etat – dodała z lekka˛ przygana˛ w głosie. – Mamy tu
Shelly, ale jak sie˛ pani domys´la, poszła na urlop macie-
rzyn´ski. No i jest Kell, ale jego juz˙ pani zna?
To niewinne stwierdzenie sprawiło, z˙e policzki Abby
zapłone˛ły z˙ywym ogniem. Szybko skine˛ła głowa˛.
– Wyszedł po mnie, kiedy tu wyla˛dowałam.
– Nie koniec na tym, prawda? – Abby bała sie˛, z˙e za
chwile˛ zemdleje. Czyz˙by Kell juz˙ opowiedział o nich?
– Wczoraj miałam dyz˙ur – cia˛gne˛ła Clara, jakby to
wszystko wyjas´niało. – Nie musi sie˛ pani martwic´, z˙e
miejscowi nie docenia˛ pani jako lekarza. Juz˙ to zrobili.
Odebranie trudnego porodu dziesie˛c´ minut po przyjez´dzie
zapewniło pani uznanie i szacunek. – Piele˛gniarka us´mie-
chała sie˛ pogodnie, Abby zas´ odetchne˛ła z ulga˛. Nie
mogła uwierzyc´, z˙e tak szybko zapomniała o dramatycz-
nych wydarzeniach poprzedniego dnia. Mys´lała tylko
o Kellu, a raczej o tym, jak sie˛ wobec niego zachowała.
– Dzien´ dobry. – Zjawił sie˛ jak na zawołanie. Na
dz´wie˛k jego głosu lekko zesztywniała. Odwro´ciła sie˛ i juz˙
chciała go przywitac´, ale słowa zamarły jej na ustach, gdy
go zobaczyła. Znikna˛ł gdzies´ farmer, kowboj, majster do
wszystkiego, a jego miejsce zaja˛ł elegancki, budza˛cy
zaufanie pracownik medyczny. Jego włosy nadal były
wilgotne po prysznicu, ale juz˙ nie zmierzwione, tylko
starannie przyczesane. Miał na sobie s´niez˙nobiała˛ koszu-
le˛ z ciemnymi epoletami na ramionach, granatowe szorty
i ciemne buty na mie˛kkiej podeszwie.
Poznawszy juz˙ pełen swobody styl z˙ycia interioru,
Abby zdecydowała sie˛ włoz˙yc´ liliowe szorty i biała˛ ko-
szulke˛, ale teraz, patrza˛c na Clare˛ i Kella, czuła sie˛ tro-
che˛ nieswojo.
Spojrzała na identyfikator na koszuli Kella. Kell Be-
van. Us´miechne˛ła sie˛ lekko i spojrzała mu w oczy.
Wreszcie poznała jego nazwisko.
– Kell to skro´t od jakiego imienia? – zapytała.
– To nie jest skro´t.
– Nie musze˛ was sobie przedstawiac´ – stwierdziła
Clara. – Na pewno wczoraj zda˛z˙ylis´cie sie˛ poznac´. Ta
mała jest s´liczna, prawda, Kell?
– O, i to bardzo – odrzekł z łobuzerskim us´miechem,
48
CAROL MARINELLI
a Abby gwałtownie poczerwieniała. – Na pewno złamie
niejedno serce. – I chociaz˙ była to zupełnie naturalna
odpowiedz´ na pytanie Clary, Abby przysie˛głaby na wszy-
stko, z˙e Kell wcale nie miał na mys´li nowo narodzonego
dziecka Shelly.
– Jak sa˛dzisz, czy Ross przyjdzie dzis´ na dyz˙ur?
– spytała Clara, nies´wiadoma dwuznacznos´ci poprzedniej
wymiany zdan´. – Dzwoniła co´rka Billa Nasha. Włas´nie
wiezie ojca do szpitala. Bill ma bo´le w piersi i upiera sie˛,
z˙e to atak dusznicy, ale z˙adne leki nie podziałały. Propo-
nowałam, z˙e tam pojade˛, ale Martha nie chciała o tym
słyszec´. Pewnie chce zobaczyc´ noworodka.
– Wiezie go tu samochodem? – zaniepokoiła sie˛ Ab-
by. – Z bo´lem w klatce piersiowej? A co be˛dzie, jes´li
nasta˛pi zatrzymanie akcji serca?
– Namawialis´my ich, z˙eby zostali w domu, ale nie
chcieli słuchac´. – Kell wskazał sa˛siednie pomieszczenie.
– Na wszelki wypadek, gdyby twoje przewidywania
okazały sie˛ słuszne, pokaz˙e˛ ci, gdzie co jest. A moz˙e
wolisz zaczekac´ na Rossa?
Zno´w sie˛ zaczerwieniła, bo przypomniała sobie, z˙e
odrzuciła jego poprzednia˛oferte˛ oprowadzenia po szpitalu.
– Na pewno dobrze to zrobisz.
Kell wprowadził ja˛ do sa˛siedniej sali i Abby otworzyła
szeroko oczy ze zdumienia. Spodziewała sie˛ ujrzec´ kilka
metalowych stoliko´w, pare˛ wysłuz˙onych monitoro´w,
a tymczasem sala, choc´ niewielka, była lepiej wyposaz˙o-
na niz˙ oddział pogotowia w jej poprzednim miejscu pracy
w wielkim mies´cie.
– Robi wraz˙enie, prawda? – Kell zauwaz˙ył jej za-
skoczenie.
49
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
– Rzeczywis´cie. – Podeszła do jednego z urza˛dzen´.
– Chyba be˛de˛ potrzebowała kilku lekcji obsługi.
– Dasz sobie rade˛ – zapewnił. – Musimy byc´ dobrze
wyposaz˙eni – objas´niał, wła˛czaja˛c monitor i wystukuja˛c
na klawiaturze ro´z˙ne polecenia. – W duz˙ym szpitalu po
akcji reanimacyjnej moz˙na odesłac´ pacjenta na inten-
sywna˛ opieke˛ albo na kardiologie˛... – Nacisna˛ł jakis´
guzik. – Wydruk EKG pojawi sie˛ zaraz na biurku piele˛-
gniarek – oznajmił. – My natomiast musimy zatrzymac´
tu pacjenta, lub pacjento´w, dopo´ki nie pojawia˛ sie˛ lata-
ja˛cy lekarze. Jes´li wybuchnie poz˙ar albo zdarzy sie˛ wy-
padek, trafia do nas nawet kilkanas´cie oso´b jednoczes´-
nie. Czasami pracujemy po czterdzies´ci osiem godzin
bez przerwy.
– Ale przeciez˙ sta˛d do lepiej wyposaz˙onego os´rodka
jest zaledwie godzina czy dwie lotu.
– Tak, ale nie zawsze istnieje moz˙liwos´c´ natychmias-
towego transportu. A poza tym, samolot moz˙e zabrac´
tylko jednego pacjenta.
– A gdyby Shelly potrzebowała cesarskiego cie˛cia?
– Abby postanowiła zadac´ pytanie dre˛cza˛ce ja˛ od po-
przedniego dnia.
Kell spojrzał na nia˛ uwaz˙nie.
– To zadanie nalez˙ałoby do ciebie.
Abby zamarła. Po raz kolejny podzie˛kowała w mys´-
lach opatrznos´ci, z˙e wszystko przebiegło tak gładko.
– Jeszcze nigdy nie robiłam cesarskiego cie˛cia. A jak
bys´my znieczulili pacjentke˛?
– Jakos´ musielibys´my sobie poradzic´. – Kell wcia˛gna˛ł
głe˛boko powietrze. – Zawsze moz˙emy prosic´ o rade˛ przez
radio czy telefon. Dostajemy wtedy instrukcje, co mamy
50
CAROL MARINELLI
robic´. Ostatecznie jednak jestes´my skazani na samych
siebie. Ale porozmawiajmy o Billu. – Mina Kella s´wiad-
czyła o tym, z˙e jest o czym mo´wic´. – Pie˛c´ lat temu
przeszedł operacje˛ wszczepienia trzech bypasso´w. Gło´w-
ny problem polega na tym, z˙e powinien miec´ wstawiony
jeszcze jeden. Był juz˙ w mies´cie, ma zrobione wszystkie
konieczne badania. I jes´li nie zdecyduje sie˛ na operacje˛, to
sama najlepiej wiesz, co sie˛ stanie.
– Dlaczego wie˛c sie˛ jej nie podda?
– Chce doz˙yc´ swoich dni tutaj, w Tennengarrah. Jest
przekonany, z˙e nie przez˙yje operacji i prawde˛ mo´wia˛c,
przy takim podejs´ciu, pewnie ma racje˛.
– W jakim jest wieku?
– Czterdzies´ci osiem lat.
– Czterdzies´ci osiem! – krzykne˛ła zdumiona. – Prze-
ciez˙ to jeszcze nie jest stary człowiek! Czy nie nalez˙ałoby
go...
– Zmusic´? – podsuna˛ł Kell, lecz Abby potrza˛sne˛ła
głowa˛.
– Namo´wic´ – dokon´czyła. – Trzeba mu wyjas´nic´,
jakie be˛da˛ konsekwencje jego decyzji.
– On juz˙ to wszystko wie. Kiedy ma atak dusznicy, co
zdarza sie˛ coraz cze˛s´ciej, przyjez˙dz˙a tutaj i spe˛dza w szpi-
talu kilka dni. Clara i ja pracujemy wtedy w nadgodzi-
nach, ale ani my, ani Ross, ani ktokolwiek inny nie jest
w stanie go przekonac´ do operacji. Wie, na co sie˛ naraz˙a,
wie, z˙e moz˙e umrzec´ w drodze do szpitala, ale postano-
wił, z˙e tak włas´nie ma byc´. Wiem, z˙e tego nie rozumiesz
i wcale ci sie˛ nie dziwie˛, ale te okolice... – W jego oczach
ukazał sie˛ cien´ zadumy, głos zabrzmiał matowo. – Te
okolice potrafia˛ człowieka zaczarowac´. Komus´ takiemu
51
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
jak Bill niełatwo jest sta˛d sie˛ ruszyc´. – Rozległ sie˛ klakson
samochodu. – O, two´j pierwszy pacjent.
– Drugi – poprawiła go i wyszli na zewna˛trz. – Nie
zapominaj o tym, co było wczoraj.
Miała ochote˛ odgryz´c´ sobie je˛zyk, tym bardziej z˙e Kell
przystana˛ł i spojrzał jej prosto w oczy.
– A ja mys´lałem, z˙e zalez˙y ci na czyms´ wre˛cz prze-
ciwnym.
Jedno spojrzenie na Billa Nasha wystarczyło Abby, by
stwierdzic´, z˙e jego stan jest powaz˙ny. Juz˙ z daleka usły-
szała jego cie˛z˙ki oddech. Sko´re˛ miał poszarzała˛ i chłodna˛
w dotyku, choc´ pocił sie˛ obficie.
– Dzien´ dobry, jestem Abby Hampton...
– Nowa lekarka – uzupełnił Kell, nakładaja˛c pacjen-
towi maske˛ tlenowa˛ i podła˛czaja˛c czujniki monitora. Po-
tem zawia˛zał mu na chudym nadgarstku opaske˛ ucisko-
wa˛. – Rozluz´nij sie˛, Bill. Abby juz˙ sie˛ toba˛ zajmie.
Bill słabo skina˛ł głowa˛ i z trudem łapał oddech. Kell
sprawnie załoz˙ył mu wenflon. Co´rka Billa tymczasem
powiadomiła Abby, jakie leki przyjmuje ojciec.
– Zwykle aerozol działa natychmiast – mo´wiła,
w zdenerwowaniu załamuja˛c re˛ce i z niepokojem patrza˛c
na ojca. – Najwyz˙ej po dziesie˛ciu minutach. Kiedy tu
dzwoniłam, nie był w takim złym stanie. Pogorszyło mu
sie˛ w drodze.
– Teraz juz˙ jestes´cie na miejscu – powiedziała łagod-
nie Abby. Celowo nie krytykowała jej decyzji przewoz˙e-
nia ojca w takim stanie. Na to be˛dzie czas po´z´niej.
Starannie osłuchała Billa, czuja˛c na sobie badawczy
wzrok Kella. – Prosze˛ dziesie˛c´ miligramo´w morfiny
i dwadzies´cia furosemidu.
52
CAROL MARINELLI
Zanim wyje˛ła słuchawki z uszu, Clara podsune˛ła jej
wydruk EKG. Nie musiała mu sie˛ długo przygla˛dac´, by
zobaczyc´, z˙e potwierdzał jej diagnoze˛. Bill nie prze-
chodzi ataku dusznicy, tylko zawał. Podeszła do pacjenta
i pochyliła sie˛ nad nim.
– Niech pan nie pro´buje odpowiadac´. Wiem, z˙e z tru-
dem pan oddycha, wie˛c prosze˛ po prostu skina˛c´ głowa˛, z˙e
pan rozumie.
Bill kiwna˛ł głowa˛, wie˛c Abby mo´wiła dalej, jedno-
czes´nie podaja˛c mu leki przez kroplo´wke˛:
– W piersi nagromadziło sie˛ duz˙o płynu i dlatego ma
pan kłopoty z oddychaniem. Podaje˛ teraz furosemid, silny
s´rodek moczope˛dny, kto´ry pomoz˙e usuna˛c´ te płyny. Po-
czuje sie˛ pan wtedy lepiej. Podałam tez˙ troche˛ morfiny,
wie˛c bo´l za chwile˛ zelz˙eje.
– Czy ja mam... – zacza˛ł Bill słabym głosem.
– Nic nie mo´w, tato – przerwała mu co´rka. – Pani
doktor nie pozwoliła.
– Tak. – Abby spojrzała prosto w jego wystraszone
oczy. – To jest zawał, ale juz˙ sie˛ tym zaje˛lis´my. Pan niech
stara sie˛ rozluz´nic´, a my sie˛ be˛dziemy martwic´ o reszte˛.
O dziwo, Bill przyja˛ł te słowa z ulga˛. Skina˛ł głowa˛
i oparł sie˛ o poduszki. Najwyraz´niej leki zaczynały
działac´.
– Czy załoz˙yc´ cewnik? – zapytał Kell.
Po takiej ilos´ci diuretyku było to oczywis´cie koniecz-
ne, wie˛c Abby z wdzie˛cznos´cia˛ skine˛ła głowa˛. W tej
samej chwili pojawił sie˛ zdyszany Ross Bodey.
– Przepraszam – wymamrotał, spogla˛daja˛c ponad jej
ramieniem na wydruk EKG. – Nie wiem, jak dawalis´my
sobie bez ciebie rade˛. A ty, Kell?
53
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
– Tez˙ sie˛ nad tym zastanawiam. – Kell us´miechna˛ł sie˛,
lecz spojrzenie miał powaz˙ne. – Ale przede wszystkim
powiedz nam, jak sie˛ miewa Shelly i dziecko?
– S
´
wietnie. – Na wzmianke˛ o z˙onie i co´rce twarz
Rossa sie˛ rozpromieniła. – Tylko dota˛d mi sie˛ wydawało,
z˙e noworodki s´pia˛ przez pierwsza˛ dobe˛, a Kate urza˛dziła
nam całonocny koncert.
– Kate. – Abby us´miechne˛ła sie˛. – Kate Bodey. Bar-
dzo ładnie brzmi.
– Dzie˛ki. Miała sie˛ nazywac´ Catherine, ale skro´cilis´-
my to do Kate i tak pewnie zostanie zapisane w metryce.
Kell – dodał powaz˙niejszym tonem – mo´głbys´ do nas
wpas´c´ na chwile˛, zanim wyjedziesz w teren? Shelly ma
troche˛ kłopoto´w z karmieniem... – Zakasłał, nieco skre˛-
powany. – Nigdy tego nie robiła. Pro´bowałem jej cos´
poradzic´, ale ty na pewno znasz sie˛ na tym lepiej. Matty
po urodzeniu nie był karmiony piersia˛, tylko sonda˛, ze
wzgle˛du na stan zdrowia. Shelly bardzo chce karmic´
piersia˛...
– Spokojna głowa – Kell przerwał mu w po´ł zdania.
– Wpadne˛ do niej. A czy teraz kto´res´ z was mogłoby
porozmawiac´ z Martha˛, co´rka˛ Billa? Jest bardzo zdener-
wowana.
– Ja to zrobie˛ – rzekła Abby, uprzedzaja˛c Rossa.
– Jestes´ pewna? – Ross zmarszczył brwi. – To delikat-
na sprawa. Bill sie˛ nie zgadza na operacje˛...
– Kell mi wszystko opowiedział – odparła. – Z przyje-
mnos´cia˛ z nia˛ porozmawiam.
Zaprowadzili ja˛ do małego saloniku, gdzie rodzina
i gos´cie chorych mogli sie˛ napic´ kawy.
– Czy to juz˙ koniec? – Nie zda˛z˙yła jeszcze zamkna˛c´
54
CAROL MARINELLI
za soba˛ drzwi, kiedy Martha zwro´ciła sie˛ do niej, zalewa-
ja˛c sie˛ łzami. – Czy tacie juz˙ nie moz˙na pomo´c?
Przysune˛ła sobie krzesło i zaczekała, az˙ dziewczyna
sie˛ uspokoi. Czuła, z˙e wie, jak z nia˛ rozmawiac´. Rozpacz,
strach, niepewnos´c´ – to były uczucia dobrze jej znane.
– Two´j ojciec miał atak serca – odezwała sie˛ łagodnie
– i z karty chorych wiem, z˙e to nie pierwszy raz. Mam
racje˛?
Martha pocia˛gne˛ła nosem.
– Przeszedł dwa zawały, zanim wszczepiono mu by-
passy. Doktor Bodey nas ostrzegał, z˙e bez kolejnej opera-
cji to sie˛ powto´rzy.
– Dlaczego ojciec nie zgadza sie˛ na operacje˛?
– Jest przekonany, z˙e jej nie przez˙yje – oznajmiła
dziewczyna z rezygnacja˛. – Namawiamy go, ale jest
uparty jak osioł. Mo´wi, z˙e jes´li ma umrzec´, to chce, z˙eby
to było tutaj, bo tu umarła mama.
– A kiedy twoja mama zmarła?
– Dwa lata temu.
– I ojciec od tego czasu jest w depresji?
Dziewczyna lekko skine˛ła głowa˛.
– Juz˙ to omawialis´my z doktorem Bodeyem. Tata nie
chce sam przed soba˛ przyznac´, z˙e cierpi na depresje˛. Nie
chce sie˛ leczyc´, nie chce z nikim o tym rozmawiac´. Za-
chowuje sie˛ tak, jakby uwaz˙ał, z˙e juz˙ nie ma po co z˙yc´. –
Martha zno´w sie˛ rozpłakała. – Nie chce˛ stracic´ ojca. On
ma dopiero czterdzies´ci osiem lat. Czy juz˙ za po´z´no na te˛
operacje˛, gdyby zmienił zdanie? Czy nadal ma szanse˛?
Abby musiała ostroz˙nie dobierac´ słowa.
– Oczywis´cie jego stan jest powaz˙ny, ale jeszcze
nic straconego. Moz˙emy go ustabilizowac´, a karetka˛
55
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
powietrzna˛ moga˛ go przetransportowac´ do wie˛kszego
szpitala. Ale to musi byc´ jego decyzja. Przeciez˙ go nie
zwia˛z˙emy i nie wys´lemy siła˛.
Martha us´miechne˛ła sie˛ blado.
– To tez˙ brałam pod uwage˛. I co teraz?
– O wszystkim zadecyduje najbliz˙sze czterdzies´ci
osiem godzin. Jes´li ojciec przez˙yje, jeszcze raz przeanali-
zujemy dobo´r leko´w. Moz˙emy mu bardzo ulz˙yc´, ale to, co
sie˛ dzisiaj stało, zdecydowanie pogarsza długoterminowa˛
prognoze˛.
– Stary uparciuch – mrukne˛ła Martha głosem pełnym
ciepła. – Dlaczego nie widzi, jak bardzo wszyscy go
potrzebujemy i kochamy? – Wstała i us´miechne˛ła sie˛ ze
znuz˙eniem. – Dzie˛kuje˛, z˙e nie owija pani w bawełne˛.
Moz˙e pani zdoła przekonac´ ojca?
– Moge˛ spro´bowac´, ale dopiero kiedy poczuje sie˛
lepiej. – Nagle z niepokojem zauwaz˙yła, z˙e Martha przy-
mkne˛ła oczy, pobladła i zachwiała sie˛. Pomogła dziewczy-
nie usia˛s´c´ na krzes´le. – Nic ci nie jest? – zaniepokoiła sie˛.
– Nic, nic. Po prostu za duz˙o przez˙yc´ o pustym
z˙oła˛dku.
To wyjas´nienie nie przekonało Abby.
– Pozwo´l, z˙e cie˛ zbadam.
– Nie trzeba. – Głos dziewczyny brzmiał stanowczo.
– Naprawde˛ nic mi nie jest. Powie pani tacie, z˙e zaraz do
niego przyjde˛?
– Oczywis´cie. – Najwyraz´niej Martha odziedziczyła
po ojcu skłonnos´c´ do uporu. – Ale jes´li zmienisz zdanie,
to wiesz, gdzie mnie znalez´c´.
– Jak sie˛ miewa Martha? – Kell podnio´sł głowe˛ znad
papiero´w, kiedy Abby do niego podeszła.
56
CAROL MARINELLI
– Jest zdenerwowana. A jej ojca koniecznie trzeba
przewiez´c´ do wie˛kszego szpitala.
– Wiem – westchna˛ł. – Ross włas´nie z nim rozmawia,
ale Bill nie chce go słuchac´.
Abby spojrzała na chudego me˛z˙czyzne˛ podła˛czonego
do monitoro´w, z maska˛ tlenowa˛ na twarzy. Włas´nie
potrza˛sał głowa˛, zapewne nie zgadzaja˛c sie˛ na propozycje
Rossa.
– Wyraz˙a zgode˛ na leczenie doraz´ne, ale jasno powie-
dział, z˙e jes´li ustanie akcja serca, nie chce, z˙eby go
reanimowano – oznajmił ponuro Ross po wyjs´ciu z sali
pacjenta.
– Wydaje mi sie˛, z˙e w stanie, w jakim sie˛ teraz
znajduje, nie jest zdolny do podejmowania takich decyzji
– odrzekła szybko Abby. – Jest wystraszony, obolały,
i dostał spora˛ dawke˛ morfiny. Nie be˛de˛ stała bezczynnie,
jes´li jego serce sie˛ zatrzyma.
Kell i Ross wymienili szybkie spojrzenia. Pewnie
uznali, z˙e wypowiada sie˛ zbyt s´miało. Trudno. Nie przy-
jechała tu po to, z˙eby wszyscy ja˛ polubili, tylko do pracy.
Ma leczyc´ ludzi, a to zawsze było dla niej najwaz˙niejsze.
– Z rozmowy z Martha˛ wywnioskowałam, z˙e Bill
cierpi na depresje˛.
– Tak – potwierdził Ross, ale zanim cos´ dodał, Abby
cia˛gne˛ła:
– Kiedy jego stan sie˛ ustabilizuje, jeszcze raz za-
stanowimy sie˛, jak go leczyc´. Do tego czasu nie nalez˙y
wstrzymywac´ z˙adnych działan´ medycznych. Jes´li cos´ sie˛
stanie, ma byc´ poddany pełnej reanimacji!
Poczuła, z˙e jej stanowcze słowa wywarły na nich
wraz˙enie. Odwro´ciła sie˛ i wyszła do pokoju lekarskiego.
57
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
– Nie chce˛ o tym wie˛cej rozmawiac´ – powiedziała,
kiedy zobaczyła, z˙e Kell poda˛z˙ył jej s´ladem.
– Ani ja – odparł. – Dzisiaj wyjez˙dz˙amy w teren. Ross
uwaz˙a, z˙e powinnas´ ze mna˛ jechac´. Poznałabys´ tubylco´w.
– A co z Billem?
– Dom Rossa jest podła˛czony do systemu alarmowe-
go, a poza tym zostanie z nim Clara.
Abby z wahaniem skine˛ła głowa˛. Nie wiedziała, czy
cały dzien´ w towarzystwie Kella to dobry pomysł, ale
powinna sie˛ przyzwyczaic´, z˙e pracuja˛ razem.
– Wpadne˛ tylko na chwile˛ do Shelly – powiedział, nie
proponuja˛c, by mu towarzyszyła. – A potem moz˙emy
ruszac´.
Zanim jednak wyruszyli, upłyne˛ło sporo czasu. Trzeba
było uzupełnic´ zawartos´c´ przenos´nych lodo´wek do prze-
woz˙enia leko´w i szczepionek oraz zrobic´ szybki przegla˛d
jeepa. Kell upewnił sie˛ jeszcze, z˙e nadajnik radiowy
działa bez zarzutu, a w samochodzie znajduje sie˛ duz˙y
zapas wody.
– Jak sie˛ miewaja˛ Shelly i Kate? – spytała, staraja˛c sie˛
nie dac´ po sobie poznac´, z˙e perspektywa wspo´lnego
wyjazdu napawa ja˛ lekkim niepokojem.
– S
´
wietnie. Shelly po prostu nieodpowiednio przy-
stawiała dziecko do piersi, wie˛c Kate miała kłopoty
z zassaniem.
– Aha.
Co wie˛cej mogła powiedziec´? Facet o wygla˛dzie kow-
boja ze swoboda˛ wypowiada sie˛ o karmieniu piersia˛.
Nawet jej ojciec, lekarz z powołania, czułby sie˛ lekko
skre˛powany, rozmawiaja˛c na ten temat. Kell Bevan jest
naprawde˛ niezwykły.
58
CAROL MARINELLI
– Przyniesiesz kanapki? – spytał. – Po drodze nie ma
z˙adnych baro´w – dodał, widza˛c niepewna˛ mine˛ Abby.
– Przydałby sie˛ tez˙ termos z kawa˛! – zawołał, gdy ruszy-
ła w strone˛ szpitala.
A wie˛c awansowała na asystentke˛ akuszera? Otworzy-
ła lodo´wke˛ i to, co tam zobaczyła, wprawiło ja˛ w jeszcze
gorszy humor. Gdzie szynka prosciutto, pastrami, suszo-
ne na słon´cu pomidory i oliwki? Gdzie chrupia˛ce bułeczki
i precle?
Musi jej wystarczyc´ to, co znalazła. Chleb, masło
orzechowe i pasta vegemite.
Jest teraz lekarka˛ w australijskim buszu.
– Co robisz? – zdziwił sie˛ Kell, wchodza˛c do szpital-
nej kuchni.
– Przygotowuje˛ kanapki – wycedziła przez ze˛by. –
Tak jak prosiłes´.
– Prosiłem, z˙ebys´ przyniosła kanapki – sprostował
cierpliwie, jakby mo´wił do nada˛sanego dziecka. – Nawet
by mi do głowy nie przyszło, z˙eby tak traktowac´ lekarza.
Słysza˛c ironie˛ w jego głosie, Abby zaczerwieniła sie˛.
Poda˛z˙yła za nim do pokoju lekarskiego, gdzie Kell pod-
nio´sł pokrywe˛ lodo´wki turystycznej.
– S
´
wiez˙y chleb, ser topiony, pieczona wołowina i do-
mowy ostry sos chutney. Jest jeszcze troche˛ miejsca, wie˛c
skoro tak bardzo lubisz kanapki z vegemite...
– Wystarczy wołowina – burkne˛ła.
Kell szybko zaparzył kawe˛ w termosie.
– A jednak je wezme˛. Szkoda, z˙eby sie˛ zmarnowały.
– Pus´cił do niej oko, chwycił zawinia˛tko z kanapkami
i poszli razem do samochodu.
59
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
Usiadła w rozpalonej niczym piec kabinie jeepa, a Kell
włoz˙ył lodo´wke˛ na tył samochodu. Poczuła, z˙e jest głodna
i us´wiadomiła sobie, z˙e ostatnim jej posiłkiem były
krakersy z serem, kto´re zjadła poprzedniego wieczoru.
– Masz ochote˛ na kanapke˛? – Usiadł obok niej i wła˛-
czył silnik.
Po chwili wahania przyje˛ła pocze˛stunek. Klimatyzacja
zacze˛ła działac´, kanapka ze słona˛ pasta˛ vegemite stłumiła
ssanie w z˙oła˛dku i samopoczucie Abby troche˛ sie˛ po-
prawiło.
– Lepiej?
– O wiele. Daleko jedziemy?
– Dwie godziny drogi. – Us´miechna˛ł sie˛, widza˛c jej
nieszcze˛s´liwa˛ mine˛. – Abby...
Po tonie jego głosu domys´liła sie˛, do czego zmierza.
– Jes´li chcesz rozmawiac´ o ostatniej nocy, to nic
z tego. – Odwro´ciła głowe˛ i patrzyła na krajobraz za
oknem.
– A jednak powinnis´my o tym porozmawiac´.
Wcale tego nie chciała. Kell zatrzymał samocho´d na
poboczu, nie wyła˛czaja˛c silnika, by działała klimatyza-
cja. Po raz pierwszy od wczoraj spojrzała w jego ciemne
oczy.
– Bardzo cie˛ lubie˛, Abby.
Zdziwiły ja˛ te słowa. Nie powiedział ,,podobasz mi
sie˛’’, albo ,,udawajmy, z˙e nic sie˛ mie˛dzy nami nie zdarzy-
ło’’, ani nawet ,,nikt nas tu nie zobaczy, wie˛c moz˙e mała
powto´rka?’’. Prostota tego stwierdzenia była dla niej
zaskoczeniem.
– Przeciez˙ nawet mnie nie znasz – wykrztusiła.
– Nie trzeba kogos´ znac´, z˙eby go polubic´ – odrzekł.
60
CAROL MARINELLI
– Po prostu cie˛ lubie˛. Podoba mi sie˛, z˙e choc´ nigdy nie
jez´dziłas´ na motorze, to s´miało na niego wsiadłas´, z˙e nie
bałas´ sie˛ poprosic´ o przyniesienie komputera, z˙e roz-
mawiałas´ z Shelly o domowych sprawach, choc´ pewnie
zupełnie nie miałas´ na to ochoty...
Us´miechne˛ła sie˛ do niego niepewnie, a on odpowie-
dział jej szerokim us´miechem.
– Podobało mi sie˛ nawet to, jak dzis´ rano sprzeciwiłas´
sie˛ Rossowi i mnie. Najwaz˙niejsze było dla ciebie dobro
pacjenta. Podziwiam cie˛ za to. A jes´li chodzi o te˛ noc...
Zawstydzona spus´ciła wzrok, ale Kell uja˛ł ja˛pod brode˛
i delikatnie zwro´cił jej twarz ku sobie.
– Domys´lam sie˛, z˙e twoje wczorajsze zachowanie
było dla ciebie nietypowe. Pewnie jeszcze ci sie˛ nie
zdarzyło wskoczyc´ do ło´z˙ka z dopiero co poznanym
akuszerem.
Błysk humoru w jego oczach znacznie ułatwiał jej te˛
rozmowe˛.
– W ogo´le mi sie˛ nie zdarzyło w ten sposo´b wskoczyc´
z kims´ do ło´z˙ka – przyznała.
– Kwiaty, kolacje, czekoladki... – domys´lił sie˛ Kell.
– Kino...
– Nie znosze˛ chodzic´ do kina – oznajmiła.
– Wierze˛. W takim razie teatr.
Skine˛ła głowa˛.
– Ale moz˙e tez˙ byc´ ogla˛danie filmu na wideo – do-
dała.
– Kilka pocałunko´w, coraz s´mielszych, a w kon´cu
kulminacja po kilku miesia˛cach znajomos´ci, tak?
– Mniej wie˛cej – zgodziła sie˛. Spojrzała mu w oczy.
– To, co sie˛ wczoraj zdarzyło, nie moz˙e sie˛ powto´rzyc´.
61
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
– Czyli jednak była to dla ciebie przygoda na jedna˛
noc.
– Moz˙e i tak – wyja˛kała zmieszana. – Po prostu nie
jestem jeszcze gotowa na nowy zwia˛zek. Zbyt wiele
dzieje sie˛ w moim z˙yciu. Ostatnia noc nie powinna sie˛
w ogo´le wydarzyc´.
– Nie mo´w tak – zaprotestował. – Zgoda, to stało sie˛
zbyt szybko... – Spojrzał na nia˛ze zmarszczonym czołem.
– Duz˙o mys´lałem o tym, co mie˛dzy nami zaszło i nic bym
nie zmienił, nawet gdybym miał taka˛ moz˙liwos´c´. Ta noc
była cudowna i niezwykła. Prosze˛, nie z˙ałuj tego, co
zrobiłas´.
Siedziała oszołomiona. Ten facet o wygla˛dzie kow-
boja mo´wi tak romantycznie, i udało mu sie˛ sprawic´, z˙e
mogła bez wstydu mys´lec´ o ich wspo´lnej nocy.
– Nie z˙ałuje˛. – Zaskoczyło ja˛ własne wyznanie.
– Wiem, z˙e powinnam, i moz˙e nawet troche˛...
– Dobrze nam było razem, prawda?
Us´miechał sie˛ do niej tak seksownie, z˙e zno´w poczuła
ucisk w z˙oła˛dku, wywołany podnieceniem, a nie zdener-
wowaniem.
– Zacznijmy wszystko od nowa, dobrze? Tym razem
nie dotkne˛ cie˛ nawet palcem. Zobacze˛, ile uda mi sie˛
zwojowac´ kwiatami i czekoladkami. Wyprawa do teatru
moz˙e byc´ nieco trudna. Ale moz˙e jakis´ przyjedzie do nas
na gos´cinne wyste˛py, wtedy na pewno kupie˛ najlepsze
bilety.
– Nie musimy ze soba˛ chodzic´ – os´wiadczyła. – Mo´-
wiłam przeciez˙, z˙e jeszcze nie jestem gotowa...
Ruchem dłoni dał jej znak, by zamilkła.
– Nie mam zamiaru z toba˛ chodzic´. Natomiast be˛de˛
62
CAROL MARINELLI
sie˛ do ciebie zalecac´. I be˛de˛ to robił tak dobrze, z˙e
wkro´tce zapragniesz, z˙eby poła˛czył nas głe˛bszy zwia˛zek.
Ucieszyła sie˛, kiedy zakon´czył swa˛ przemowe˛ i wrzu-
cił bieg. Zdała sobie sprawe˛, z˙e ostatnia noc przestała jej
cia˛z˙yc´. Mys´la˛c o niej, nie czuła juz˙ wstydu i z˙alu.
Jeep podskakiwał na wybojach, a ona rozmys´lała
o tym, co sie˛ wydarzyło. I wiedziała, z˙e noc z Kellem
zapisała sie˛ na zawsze w jej pamie˛ci.
63
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
ROZDZIAŁ PIA˛TY
Nawet gdyby była teraz w normalnym szpitalu, trudno
byłoby jej skupic´ sie˛ na pracy po takim romantycznym
wyznaniu. A miejsce, w kto´rym sie˛ znajdowali, zupełnie
szpitala nie przypominało. W najs´mielszych marzeniach
Abby nie przewidziała, z˙e be˛dzie to wygla˛dało włas´nie
tak. Kell po prostu wyskoczył z samochodu i otworzył
tylne drzwi.
– Przyjechalis´my troche˛ wczes´niej niz˙ zwykle, ale
lepiej wszystko od razu przygotowac´.
– A gdzie jest przychodnia? – Abby spojrzała na
nieliczne budynki zakurzonej osady w buszu.
– Siedzisz w niej – odrzekł rados´nie.
– Be˛dziemy pracowac´ w samochodzie? – spytała,
wysiadaja˛c ostroz˙nie. W jej głosie słychac´ było prze-
raz˙enie.
– Raz na trzy miesia˛ce zjawiaja˛ sie˛ tu lataja˛cy lekarze
i wtedy mamy luksusowe warunki, bo moz˙emy korzystac´
z ich samolotu. Ale nie dzisiaj. Byli tu dwa tygodnie temu,
wie˛c musisz troche˛ poczekac´.
– Mam tu pracowac´ tylko trzy miesia˛ce, wie˛c pewnie
nigdy ich nie zobacze˛.
– Chyba z˙artujesz. Zanim nas opus´cisz, be˛dziesz juz˙
ze wszystkimi po imieniu. Wyjez˙dz˙amy w teren niemal
codziennie. I zawsze moz˙e sie˛ zdarzyc´, z˙e trzeba ich
be˛dzie wezwac´ do trudniejszego przypadku. Wcale nie
musi to byc´ jakies´ dramatyczne wydarzenie. Najcze˛s´ciej
chodzi o zainfekowana˛ rane˛, ostry atak astmy albo cia˛z˙e˛
z powikłaniami.
– No włas´nie. – Wydarzenia wczorajszego dnia nadal
tkwiły w jej pamie˛ci. – Czy przychodza˛tu rodza˛ce kobiety?
– W pewnym sensie. Staram sie˛ wyławiac´ zagroz˙one
przypadki i namawiac´ kobiety do porodu w szpitalu. Jest
to dos´c´ trudne, poniewaz˙ cia˛z˙a w tej kulturze nie jest
uwaz˙ana za stan odmienny. – Abby patrzyła na niego
zdziwiona. – Teraz troche˛ sie˛ na szcze˛s´cie zmieniło.
Młodzi sa˛ bardziej otwarci i zaczynaja˛ nam ufac´. Ale
trzeba zachowac´ ostroz˙nos´c´. To, co dla ciebie jest niewin-
na˛ uwaga˛, moz˙e tubylca urazic´.
– Na przykład? – dociekała.
– Na przykład pytanie o przewidywany termin poro-
du. – Abby jeszcze szerzej otworzyła usta. – Po prostu
trzeba poste˛powac´ z wyczuciem. Od razu be˛dziesz wie-
działa, kiedy powiesz cos´ nie tak, bo wtedy albo milkna˛,
albo s´mieja˛ sie˛ z zaz˙enowaniem.
– Jak wie˛c udzielac´ porad prenatalnych, kiedy nie
moz˙na nawet głos´no powiedziec´, z˙e kobieta jest w cia˛z˙y?
– Wkro´tce sie˛ zorientujesz. Najpierw zobacz, na czym
to polega. Na pewno kiedys´ ci sie˛ zdarzy, z˙e do szpitala
przyjdzie aborygenka we wczesnej fazie porodu. Normal-
nie kazałabys´ pacjentce wro´cic´ do domu i zjawic´ sie˛ za
kilka godzin, ale w tym wypadku nie wolno tak zrobic´, bo
juz˙ nigdy jej nie zobaczysz. W takiej sytuacji, najlepiej
wezwij kto´regos´ z naszych stałych lekarzy.
– Na pewno tak zrobie˛! – mrukne˛ła. W głowie miała
zame˛t.
65
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
– Wkro´tce nabierzesz wyczucia i pewnos´ci siebie –
dodał. – O, idzie nasza pierwsza pacjentka.
Zbliz˙ała sie˛ do nich bardzo chuda kobieta w jaskrawo-
ro´z˙owej sukience. W ramionach niosła zawinia˛tko.
– Vella! – zawołał Kell. Z rozpromieniona˛ twarza˛
spojrzał na niemowle˛, kto´re trzymała na re˛kach. Spo-
jrzenie czujnych bra˛zowych oczu Velli spocze˛ło na Ab-
by, wie˛c Kell szybko ja˛ przedstawił. – To jest Abby, le-
karka z Sydney.
Vella połoz˙yła dziecko na kocu rozłoz˙onym na skrzyni
jeepa.
– Kiedy to sie˛ stało? – Kell ostroz˙nie rozwina˛ł za-
winia˛tko.
– Urodziła sie˛ tak szybko, z˙e nie zda˛z˙yłam przyjechac´
– odrzekła kobieta, nie odpowiadaja˛c na pytanie. Obser-
wowała Kella czujnie niczym jastrza˛b.
– To twoja czwarta co´rka, prawda? Wszystko poszło
dobrze?
Vella skine˛ła głowa˛, wyraz´nie skre˛powana.
– A ty sama dobrze sie˛ czujesz?
Zno´w lekkie skinienie głowa˛.
– Zbadaj tylko dziecko.
Abby zobaczyła, z˙e to najwyz˙ej kilkudniowy noworo-
dek. Kikut po pe˛powinie jeszcze nie odpadł. Kell szybko
zwaz˙ył i zbadał dziewczynke˛.
– Doskonale – stwierdził. Zmierzył jej gło´wke˛, ob-
macał ciemia˛czko i zajrzał do gardła. – Zdrowa jak rybka.
– Oddał kobiecie dziecko i delikatnie napomkna˛ł cos´
o szczepieniach. Vella wyraz´nie sie˛ wahała, ale Kell nie
uste˛pował.
– To dla obrony przed Mulla˛ – przekonywał. – Za
66
CAROL MARINELLI
cztery tygodnie moz˙emy zrobic´ pierwszy zastrzyk. Przy-
prowadz´ reszte˛ dzieci. Im tez˙ sie˛ to przyda.
Vella nie wygla˛dała na przekonana˛, ale przynajmniej
nie odmo´wiła. Kell wyja˛ł z˙o´łty formularz, taki sam,
jakich uz˙ywano we wszystkich szpitalach w kraju, wpisał
wyniki badania i podał go kobiecie. Vella us´miechne˛ła sie˛
nies´miało i odeszła, po chwili znikaja˛c w zaros´lach.
– Moz˙e ta wizyta nie wydała ci sie˛ niczym nadzwy-
czajnym, ale jest efektem długich lat pracy. – Widza˛c jej
pytaja˛cy wzrok, wyjas´nił: – Trudno jest zasypac´ przepas´c´
dziela˛ca˛ nasze kultury. Społecznos´c´ aborygen´ska z˙yje po
swojemu. Ma osobne władze, szkoły, policje˛ i własne
metody leczenia. Niełatwo im przyszło zaakceptowac´
nasze sposoby.
Wypił łyk wody prosto z butelki i podał ja˛ Abby, kto´ra
bez wahania ja˛ od niego wzie˛ła.
– Nie powinnis´my zapominac´, z˙e aborygenom udaje
sie˛ z˙yc´ w tych niesłychanie cie˛z˙kich warunkach od niepa-
mie˛tnych czaso´w. To chyba najstarsza istnieja˛ca rasa na
ziemi. I nie jest to przypadek. Choc´ nam wydaje sie˛ to
nieprawdopodobne, ich metody leczenia cze˛sto sa˛ bardzo
skuteczne.
Abby zamys´liła sie˛ na chwile˛.
– Chyba jednak nie do kon´ca – zauwaz˙yła. – S
´
miertel-
nos´c´ niemowla˛t jest przeraz˙aja˛ca. Pomys´l choc´by o wczo-
rajszym porodzie. Niewiele brakowało, a wszystko mog-
łoby wygla˛dac´ duz˙o gorzej. – Nie kło´ciła sie˛ z nim, tylko
przytaczała fakty.
Dobrze było siedziec´ razem na zakurzonym jeepie
i popijac´ zimna˛ wode˛ z butelki.
– Włas´nie dlatego bardzo dobrze sie˛ stało, z˙e te dwie
67
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
kultury sie˛ spotkały. Czasami trudno jest sie˛ powstrzymac´
przed jaka˛s´ bardziej stanowcza˛ uwaga˛, ale warto. Po-
ws´cia˛gliwos´c´ zawsze sie˛ tu opłaca. Vella co prawda
jeszcze nie pozwoliła mi sie˛ zbadac´, ale nabiera do mnie
zaufania.
– Tak, to widac´. Wiesz, czytałam cos´ na temat... – Nie
skon´czyła, poniewaz˙ Kell powstrzymał ja˛ ruchem dłoni.
– Tego nalez˙y unikac´ – ostrzegł ja˛. – W rozmowie ze
mna˛ i z Rossem moz˙esz cytowac´ swoje lektury, ale
tubylco´w to zraz˙a. I nawet ich rozumiem. Ich kultura
istnieje od niezliczonych wieko´w, trudno ja˛ opisac´ w kil-
ku ksia˛z˙kach. Wie˛c jes´li czegos´ nie wiesz, najlepiej ich
zapytaj. Jes´li zrobisz to w odpowiedni sposo´b, zawsze
che˛tnie ci odpowiedza˛.
– Czy to takie delikatne ostrzez˙enie? – Kell nie od-
powiedział. – Martwisz sie˛, z˙e mo´j ostry je˛zyk zniszczy
lata zabiego´w dyplomatycznych?
Us´miechna˛ł sie˛ mimo woli. Abby wycia˛gne˛ła re˛ke˛ po
butelke˛.
– No to sie˛ nie martw – wyszeptała.
Kilkoro ludzi zbliz˙yło sie˛ do jeepa. Stali i przygla˛daja˛c
sie˛ Abby, tra˛cali sie˛ łokciami i chichotali. Us´miechne˛ła
sie˛ nerwowo.
– Jestem ostra i uszczypliwa tylko w stosunku do
kolego´w po fachu – dokon´czyła. – A przy okazji, co to jest
Mulla?
– Zły duch – odrzekł szeptem. – Najlepsza linia obro-
ny. Wierz mi, po trzech miesia˛cach tutaj docenisz to
słowo.
Abby patrzyła, jak Kell sprawnie przyjmuje kolejnych
pacjento´w, gawe˛dzi z nimi, robi zastrzyki, zmienia opat-
68
CAROL MARINELLI
runki, wydaje leki. Wcale przy tym wszystkim nie czuła
sie˛ zbe˛dna.
Wkro´tce przyła˛czyła sie˛ do pracy. Wypełniała for-
mularze, waz˙yła dzieci, osłuchiwała pacjento´w, zapisy-
wała antybiotyki, a nawet s´miała sie˛ razem z tubylcami ze
swoich nieporadnych pro´b uz˙ywania ich je˛zyka.
Słon´ce s´wieciło mocno i cieszyła sie˛, z˙e Kell podaro-
wał jej wielki kapelusz, kto´ry nieco chronił ja˛ przed
z˙arem. W pewnej chwili wlał do jego ronda troche˛ wody,
a Abby, zamiast krzykna˛c´ z przeraz˙enia, westchne˛ła
z ulga˛, czuja˛c chłodne struz˙ki spływaja˛ce jej po karku.
– Moge˛ cie˛ prosic´ na chwile˛, Abby?
Podeszła do jeepa, gdzie Kell ogla˛dał brzydka˛ rane˛ na
nodze jakiegos´ młodego człowieka.
– To jest Mike, miejscowy mujee, znachor. Choc´
nieche˛tnie, przyprowadził do nas Jima. – Dodał cicho:
– Jim nie chciał tu przychodzic´. Co o tym sa˛dzisz?
Abby przyjrzała sie˛ ranie. Była spuchnie˛ta, zaogniona,
a sko´re˛ woko´ł niej pokrywały pe˛cherze.
– Czy to ugryzienie?
Kell potrza˛sna˛ł głowa˛.
– Jim twierdzi, z˙e uderzył sie˛ o drzewo. Nawet nie
zwro´cił na to uwagi, dopo´ki noga nie spuchła.
Abby rozwaz˙ała koniecznos´c´ przes´wietlenia, byc´
moz˙e pobrania pro´bki do badania. Kell najwyraz´niej
mys´lał podobnie.
– Moz˙emy go ewakuowac´.
– Nie. – Młody człowiek odsuna˛ł sie˛ od nich i łamana˛
angielszczyzna˛ wytłumaczył, z˙e jego z˙ona ma wkro´tce
rodzic´, a wie˛c on na pewno nie wsia˛dzie do samolotu,
kto´ry go zabierze gdzies´ daleko.
69
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
– Moz˙ecie leciec´ oboje – zasugerował ostroz˙nie Kell.
– Lara urodziłaby dziecko w szpitalu.
– Nie. – Jim był wyraz´nie zdenerwowany i juz˙ chciał
odejs´c´, gdy Abby połoz˙yła mu re˛ke˛ na ramieniu.
– Spokojnie, Jim – rzekła łagodnie. – Nikt cie˛ nie
zmusi, z˙ebys´ gdziekolwiek leciał, skoro nie chcesz. Po-
zwo´l mi tylko dokładnie obejrzec´ rane˛.
Nieche˛tnie ułoz˙ył noge˛ na kocu, a Abby poszukała
odpowiednich narze˛dzi.
– Widziałam tu gdzies´ okulary powie˛kszaja˛ce.
– Prosze˛. Be˛dzie ci potrzebny zestaw do nacinania?
Skine˛ła głowa˛. W Sydney prawie codziennie wykony-
wała takie zabiegi, ale w sterylnie czystym gabinecie.
Przekonała sie˛ jednak, z˙e i tutaj jest to moz˙liwe. Przemyła
re˛ce woda˛ z butelki, dokładnie przetarła je spirytusem
i włoz˙yła sterylne re˛kawiczki. Potem zaaplikowała znie-
czulenie miejscowe, ale zauwaz˙yła, z˙e mimo to pacjent
je˛kna˛ł z bo´lu.
– Mulla – wymamrotał pod nosem.
– Nie Mulla – odrzekła wesoło i wszyscy spojrzeli na
nia˛ zaskoczeni. – Problem jest troche˛ mniej skompliko-
wany. – Skalpel natrafił na jakis´ twardy obiekt. – Prosze˛
bardzo! – Zauwaz˙yła w ranie niewielki, czarny punkt.
Chwyciła go szczypcami i wydobyła wielki ciern´ o niere-
gularnym kształcie.
– Najgorsze juz˙ za toba˛ – pocieszył Kell Jima, kto´rego
czoło pokryło sie˛ kropelkami potu.
– Jeszcze tylko zrobie˛ porza˛dek z rana˛ – ostrzegła
Abby i sprawnie zabrała sie˛ do pracy. Gdy oczys´ciła
i przemyła rane˛, z duma˛ spojrzała na swe dzieło. Pozo-
stało tylko załoz˙yc´ sterylny opatrunek. Us´miechne˛ła sie˛
70
CAROL MARINELLI
zadowolona, lecz nagle jej twarz spose˛pniała. Mike wyja˛ł
cos´ z kieszeni szorto´w i brudnymi re˛kami rozsmarował na
ranie Jima ge˛sta˛, oleista˛ substancje˛. Gdy skon´czył, dał
Abby znak, z˙e moz˙e kontynuowac´.
Nie s´miała spojrzec´ na Kella, nie s´miała w ogo´le
podnies´c´ wzroku. Przełkne˛ła nerwowo s´line˛, z wysiłkiem
powstrzymała sie˛ przed usunie˛ciem tej obrzydliwej sub-
stancji z rany pacjenta i nałoz˙yła wodoodporny opat-
runek.
– Kell, chciałabym dac´ Jimowi zastrzyk z penicyliny.
– Skina˛ł głowa˛ z powaz˙na˛ mina˛, ale w jego oczach
dostrzegła błysk us´miechu.
– Oczywis´cie, pani doktor.
– Teraz powinno byc´ dobrze – zwro´ciła sie˛ do Jima,
kiedy było juz˙ po wszystkim. – Ale jes´li jeszcze bardziej
sie˛ zaogni albo bo´l stanie sie˛ silniejszy...
– Przyjdziemy do doktora Bodeya.
– Albo choc´by i do mnie – dodała i nawet Mike sie˛
rozes´miał.
– Albo do pani.
Kiedy odeszli, Kell zawołał z entuzjazmem:
– Byłas´ fantastyczna!
– Po prostu zrobiłam tylko to, co nalez˙ało. – Wzruszyła
ramionami, ale po jej minie Kell poznał, z˙e jest za-
dowolona.
– Sprawdziłas´ sie˛, tyle ci powiem. Przepraszam, z˙e
pro´bowałem cie˛ pouczac´.
– Nie ma o czym mo´wic´. Kaz˙da dobra rada mi sie˛
przyda – odrzekła i spojrzała na lodo´wke˛ turystyczna˛.
– Masz ochote˛ cos´ zjes´c´?
– I to od dwo´ch godzin – przyznała.
71
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
Rozłoz˙yła koc, przygotowuja˛c miejsce na piknik. Kell
nalał kawy do kubko´w i podał kanapki z wołowina˛
i ostrym sosem. Abby jadła ze smakiem i nie przejmowała
sie˛ tym, z˙e wygla˛da to niezbyt elegancko.
– Co za pysznos´ci! – je˛kne˛ła zachwycona.
– Zaczekaj, az˙ spro´bujesz ciastek waniliowych.
– Jak tak dalej po´jdzie, to do Sydney wro´ce˛ gruba
niczym słonica. Jak cze˛sto wyjez˙dz˙asz w teren?
– Kilka razy w tygodniu. To tylko jeden z punkto´w.
Do niekto´rych jedzie sie˛ kilka godzin. Ale wtedy June
przygotowuje nam wie˛kszy lunch, wie˛c ma to swoje
dobre strony.
– Zgadzam sie˛. Jak Ross dawał sobie rade˛ sam?
– Sam nie dałby sobie rady. Pracował u nas jeszcze
jeden lekarz, Richard Hoskins. Od dziesie˛ciu lat starał sie˛
przejs´c´ na emeryture˛. To dobrze, z˙e Ross cie˛ znalazł, bo
inaczej trzeba by było zamkna˛c´ szpital.
– Jak to?
Kell wzruszył ramionami.
– I tak mielibys´my co robic´. Shelly tez˙ jest połoz˙na˛,
wie˛c moglibys´my działac´ jako izba porodowa, przyjmo-
wac´ nieskomplikowane przypadki. Teraz nie ma tego
zagroz˙enia. Gdyby jeszcze udało sie˛ znalez´c´ anestez-
jologa...
– A wie˛c ja nie jestem dos´c´ dobra?
– Alez˙ jestes´. Doskonale sie˛ sprawdzasz.
– Wcale nie. Na przykład dzisiaj s´wietnie dałbys´ so-
bie rade˛ sam.
– Nieprawda. – Potrza˛sna˛ł głowa˛. – Ta rana była
paskudna. Gdyby nie ty, pewnie wezwałbym lataja˛cych
lekarzy.
72
CAROL MARINELLI
– Miejmy nadzieje˛, z˙e po usunie˛ciu obcego ciała
ładnie sie˛ zagoi.
– A poza tym – dodał wesoło – nie krzykne˛łas´ z prze-
raz˙enia, kiedy Mike posmarował rane˛ mas´cia˛ domowej
roboty.
– Włas´nie. Co to takiego?
– Mas´c´ z z˙eniszka. Najdziwniejsze jest to, z˙e działa.
– Wcale mnie to nie dziwi. – Kell spojrzał na nia˛
zaskoczony. – Uwaz˙am, z˙e medycyna alternatywna
w wielu przypadkach jest bardzo skuteczna.
– Jestes´ troche˛ nieprzewidywalna, prawda?
– Co chcesz przez to powiedziec´? – Zno´w patrzył na
nia˛ w taki sposo´b, z˙e zaczerwieniła sie˛ po same uszy.
– Z pozoru jestes´ sztywna i zasadnicza. Kiedy wysiad-
łas´ z samolotu, miałem wraz˙enie, z˙e zaraz sta˛d uciek-
niesz. Ale widze˛, z˙e nie boisz sie˛ cie˛z˙kiej pracy i s´wietnie
porozumiewasz sie˛ z miejscowymi, jakbys´ sie˛ tu urodziła.
Abby spojrzała na niego spod oka i ugryzła ke˛s kana-
pki, ale jego naste˛pne pytanie sprawiło, z˙e sie˛ zakrztusiła.
– Co sie˛ stało, Abby? Dlaczego przyje˛łas´ posade˛, na
kto´ra˛ wcale nie miałas´ ochoty?
– Mo´wiłam ci juz˙, z˙e chce˛ zdobyc´ stopien´ konsultanta
i...
– To wersja oficjalna – przerwał jej. – A jaka jest
prawda?
Kanapke˛ juz˙ skon´czyła, wie˛c nie mogła udawac´, z˙e
przez˙uwa. Sie˛gne˛ła po kubek, ale zobaczyła tylko fusy na
dnie. Przez chwile˛ patrzyła na suche lis´cie wiruja˛ce na
wietrze nad czerwona˛, spalona˛ słon´cem ziemia˛.
– Ska˛d wiesz, z˙e jest inna wersja?
– Bo widze˛, z˙e cos´ cie˛ dre˛czy, o czyms´ stale mys´lisz.
73
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
– To s´miałe przypuszczenie.
Nie odpowiedział. Nie musiał. Oboje wiedzieli, z˙e
Kell w cia˛gu jednej nocy bardziej zbliz˙ył sie˛ do Abby niz˙
ktokolwiek inny od wielu lat. I z˙e jej łzy tamtej nocy nie
były zwykła˛ reakcja˛ po udanym seksie, tylko efektem
rozładowania wewne˛trznego napie˛cia.
– Ktos´ cie˛ zranił?
Us´miechne˛ła sie˛ nieszczerze.
– Nikt. Sama sie˛ o to postarałam. – Nie skomentował
tych tajemniczych sło´w. Abby przez chwile˛ sie˛ zastana-
wiała, jak opowiedziec´ swoja˛ historie˛. – Spotykałam sie˛
z pewnym lekarzem, Davidem. To nie było nic... – Urwa-
ła i odchrza˛kne˛ła. – Spotykalis´my sie˛ przez po´ł roku. On
lubił przyje˛cia, ja wyprawy do restauracji, on preferował
puby, ja wolałam proszone kolacje.
– Nie bylis´cie zbyt dobrze dobrani, co?
Abby jednak zaprzeczyła.
– Cze˛sto mnie rozs´mieszał i dobrze sie˛ czułam w jego
towarzystwie. Wie˛kszos´c´ czasu spe˛dzałam z nosem
w ksia˛z˙kach. Zawsze marzyłam, z˙eby zostac´ konsultan-
tem. – Zdała sobie sprawe˛, z˙e zbacza z tematu. – Wiesz,
jak to jest. Stale sa˛ jakies´ spotkania towarzyskie, na
kto´rych trzeba sie˛ pokazac´. – Kell potrza˛sna˛ł głowa˛, a ona
sie˛ rozes´miała. – Co´z˙, tak jest w wielkim mies´cie. W kaz˙-
dym razie razem chadzalis´my na takie spotkania. Nie
przejmowałam sie˛, kiedy gina˛ł mi gdzies´ w tłumie gos´ci.
Miło było miec´ towarzystwo. To nie był powaz˙ny, głe˛bo-
ki zwia˛zek. – Zaczerwieniła sie˛. – Pewnie mi nie uwie-
rzysz po tym, co sie˛ wydarzyło wczoraj, ale nawet ze soba˛
nie spalis´my. – Czekała na wybuch s´miechu czy pełne
powa˛tpiewania prychnie˛cie, ale nic takiego nie usłyszała.
74
CAROL MARINELLI
Kell tylko lekko skina˛ł głowa˛; najwyraz´niej rozumiał, jak
cie˛z˙ko przychodza˛ jej takie wyznania. – A potem David
miał wypadek samochodowy.
Mimo upału Abby zadrz˙ała i pobladła. Kell przysuna˛ł
sie˛ i ja˛ obja˛ł. Czuł, z˙e najboles´niejsza cze˛s´c´ opowies´ci
dopiero nasta˛pi.
– Miałas´ wtedy dyz˙ur?
– Tak. I bardzo starałam sie˛ go uratowac´. Ale mi sie˛
nie udało.
– Na pewno nie mogłas´ – zasugerował, ale ona po-
trza˛sne˛ła głowa˛. W jej oczach po raz trzeci od pocza˛tku
ich znajomos´ci pojawiły sie˛ łzy. Tym razem były to łzy
cierpienia.
– Nie uratowałam go, bo mys´lałam, z˙e go dobrze
znam – wyszlochała. – Potraktowałam go jak przyjaciela,
nie jak pacjenta.
Kell spojrzał na nia˛ pytaja˛co.
– Nie zleciłam badania na obecnos´c´ s´rodko´w toksycz-
nych.
Przez chwile˛ płakała, a on trzymał ja˛ w obje˛ciach,
dopo´ki troche˛ sie˛ nie uspokoiła i nie zacze˛ła mo´wic´.
– Miał rozległe obraz˙enia głowy i powaz˙ne urazy
wewne˛trzne, ale nadal mys´le˛, z˙e gdybym wiedziała, z˙e
brał narkotyki, byc´ moz˙e poste˛powałabym inaczej i miał-
by wie˛ksze szanse na przez˙ycie.
– A co powiedział koroner? – zapytał spokojnie Kell.
– Orzekł, z˙e pacjent zmarł z powodu odniesionych ran
i nie moz˙na było nic zrobic´, z˙eby go uratowac´. – Kell
otworzył usta, by cos´ powiedziec´, ale Abby mu nie
pozwoliła. – Mnie tez˙ sie˛ dostało. Koroner zauwaz˙ył brak
testo´w na obecnos´c´ narkotyko´w i stwierdził, z˙e miałam
75
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
wielkie szcze˛s´cie, bo akurat nie narkotyki przyczyniły sie˛
do s´mierci. – Głos uwia˛zł jej w gardle. – Wszyscy
uwaz˙aja˛, z˙e to moja wina.
– Na pewno nie.
– Alez˙ tak. Słyszałam, jak piele˛gniarki o tym roz-
mawiały. Poza tym, kiedy wchodziłam do jakiegos´ poko-
ju, wszyscy nagle milkli albo zaczynali dyskutowac´
o podłej jakos´ci szpitalnej kawy.
– Bo szpitalna kawa jest podłej jakos´ci.
– To nie sa˛ moje fantazje.
– Moz˙e i nie. Ale czy nie przyszło ci do głowy, z˙e nie
rozmawiaja˛ o tobie? Sam fakt, z˙e to lekarz zgina˛ł w wy-
padku, a na dodatek był pod wpływem narkotyko´w, na
pewno stał sie˛ wielka˛ sensacja˛ na długie miesia˛ce.
Abby nigdy o tym w ten sposo´b nie mys´lała. W zadu-
mie przygryzła wargi.
– W kaz˙dym razie nie to jest najwaz˙niejsze – stwier-
dziła. – Najwaz˙niejsze jest, z˙e ja obwiniam siebie.
– Musi ci byc´ bardzo cie˛z˙ko.
Przytakne˛ła w milczeniu.
– Przez głowe˛ przelatuja˛ mi tysia˛ce pytan´ bez od-
powiedzi. Jak lekarz mo´gł sie˛ wcia˛gna˛c´ w narkotyki? Wie
przeciez˙, jakie to ryzyko. Jak mo´gł to sobie zrobic´?
Dlaczego nigdy ze mna˛ o tym nie porozmawiał?
– Nikt ci na to nie odpowie. Ludzie rujnuja˛ sobie z˙ycie
z najro´z˙niejszych przyczyn i czasami nie moz˙na im
pomo´c.
– Nie wierze˛ w to – zaprotestowała, ze złos´cia˛ ociera-
ja˛c łzy wierzchem dłoni. – Zawsze moz˙na cos´ zrobic´. Po
powrocie do Sydney chce˛ wprowadzic´ w z˙ycie nowy
system leczenia dla narkomano´w, kto´rzy trafia˛ na nasz
76
CAROL MARINELLI
oddział. W tej chwili zajmujemy sie˛ tylko zwalczaniem
objawo´w, a moim celem jest zastosowanie bardziej kom-
pleksowego podejs´cia.
– To brzmi interesuja˛co – stwierdził Kell, ale Abby
jeszcze nie skon´czyła.
– Chciałabym tez˙ zorganizowac´ szkolenie, kto´re
zwie˛kszyłoby s´wiadomos´c´ personelu na temat zagroz˙en´,
jakie niesie narkomania. Nie tylko ws´ro´d pacjento´w, ale
ro´wniez˙ lekarzy.
– Wyznaczyłas´ sobie bardzo trudne zadanie.
– Moz˙e. Ale ktos´ musi to zrobic´. Załamywanie ra˛k nic
tu nie pomoz˙e. – Głos jej złagodniał. – Przyrzekłam to.
– Davidowi?
Do jej oczu zno´w napłyne˛ły łzy.
– Kiedy juz˙ odszedł, obiecałam mu, z˙e jego s´mierc´ nie
po´jdzie na marne.
– Wierzysz, z˙e uda ci sie˛ cos´ zmienic´? – W jego głosie
nie było słychac´ kpiny, ale raczej podziw.
Abby zno´w skine˛ła głowa˛ z przekonaniem.
– Jak najbardziej. – Rozes´miała sie˛ gorzko. – Oczywi-
s´cie, jes´li Reece przyzna mi stanowisko konsultanta.
Zdaje sie˛, z˙e od czasu s´mierci Davida wypisuje˛ troche˛ za
duz˙o skierowan´ na ro´z˙ne badania.
– Na przykład kompleksowe badanie serca, kiedy
pacjent uskarz˙a sie˛ na zgage˛?
– Włas´nie. – Us´miechne˛ła sie˛ lekko.
– I nawet emeryt po osiemdziesia˛tce, kto´ry zaczepił
błotnikiem samochodu o słupek na parkingu, dostaje
skierowanie na badanie na obecnos´c´ narkotyko´w?
Rozes´miała sie˛ przez łzy.
– Bez wyja˛tku. Reece stwierdził, z˙e musze˛ wro´cic´ do
77
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
podstaw medycyny, popracowac´ troche˛ bez wsparcia
radiologo´w, patologo´w i innych specjalisto´w.
– Z
˙
eby odzyskac´ wiare˛ w siebie?
– Albo zupełnie ja˛ stracic´.
– Tak sie˛ na pewno nie stanie – odparł Kell z przeko-
naniem. – Odebrałas´ poro´d pos´ladkowy, przyjmowałas´
pacjento´w w jeepie na pustkowiu i ani razu nie poprosiłas´
o porade˛ lataja˛cych lekarzy. To chyba niezły pocza˛tek.
– Mogłam poprosic´ o porade˛? – Gwałtownie podnios-
ła na niego wzrok.
– W jeepie jest nadajnik radiowy.
– Ale mys´lałam, z˙e uz˙ywa sie˛ go tylko w nagłych
wypadkach, albo po to, z˙eby sie˛ poła˛czyc´ ze szpitalem.
– Alez˙ ska˛d. Prawie przy kaz˙dym wyjez´dzie w teren
kontaktuje˛ sie˛ z kto´ryms´ z lekarzy powietrznego pogoto-
wia. Na pewno dzisiaj zachodza˛ w głowe˛, dlaczego sie˛ nie
odezwałem. Niepotrzebnie ci o tym mo´wie˛. Teraz pewnie
trudno cie˛ be˛dzie oderwac´ od radia.
– Wcale nie. – Wstała i spojrzała na mro´wki, kto´re
maszerowały w strone˛ niedokon´czonej kanapki Kella.
– Patrzysz na nowa˛, pewna˛ siebie Abby Hampton.
Kell rozes´miał sie˛.
– Moz˙e ja tu posprza˛tam, a ciastka zjemy w jeepie.
Z rados´cia˛ powitała te˛ zmiane˛ tematu.
Kiedy wreszcie podła˛czyła komputer do Internetu
i chciała opisac´ miniony dzien´, stwierdziła, z˙e nie potrafi.
Wysłała wie˛c tylko kro´tkie pozdrowienia dla rodziny,
kto´re w z˙adnym stopniu nie oddały jej burzliwych
przez˙yc´.
Przez wielkie przeszklone drzwi patrzyła na zachodza˛-
78
CAROL MARINELLI
ce słon´ce, kto´re os´wietlało bezkresna˛ ro´wnine˛ i rysuja˛ca˛
sie˛ na jej tle sylwetke˛ jednego jedynego drzewa. Za-
czynała dostrzegac´ pie˛kno australijskiego interioru. Czu-
ła sie˛ malen´ka˛ cza˛stka˛ wielkiego s´wiata i w tym znaj-
dowała ukojenie.
79
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
ROZDZIAŁ SZO
´
STY
Kell najwyraz´niej zmienił zdanie co do swoich plano´w
uwodzenia Abby, poniewaz˙ przez naste˛pne tygodnie pra-
wie wcale nie zwracał na nia˛uwagi. Nie dostała ani jednego
kwiatu, czekoladki czy zaproszenia na wspo´lne ogla˛danie
filmu na wideo. Oczywis´cie pracowali razem, s´miali sie˛ ze
swoich dowcipo´w, od czasu do czasu spierali o pacjento´w.
Powietrze miedzy nimi było az˙ cie˛z˙kie od napie˛cia, ale
najwyraz´niej Kell zrezygnował z uwiedzenia jej.
Dni zmieniały sie˛ w tygodnie, a Abby zaczynała sie˛
coraz bardziej denerwowac´. Czas uciekał. Co dziwniej-
sze, jednoczes´nie czuła tez˙ wielka˛ ulge˛. Czy ma jakikol-
wiek sens romans, kto´ry prowadzi donika˛d? Kell jest
nierozerwalnie zwia˛zany z ta˛ okolica˛, a Abby nie wyob-
raz˙ała sobie z˙ycia poza wielkim miastem. Owszem, podo-
bało jej sie˛ w Tennengarrah, ludzie tu byli cudowni, praca
dawała satysfakcje˛, a widoki zapierały dech w piersiach,
jednak to nie był jej dom.
Moz˙e Kell robi dobrze, zachowuja˛c dystans? Abby
rozmys´lała o tym pewnego popołudnia, wyczerpana po
kolejnym wyjez´dzie w teren. Siedziała za biurkiem i uzu-
pełniała dokumenty. Choc´ była zme˛czona, nie miała
ochoty wracac´ do domu.
– Skon´czyłam. – Odłoz˙yła długopis, wstała i us´mie-
chne˛ła sie˛ do Kella, kto´ry siedział obok.
– Do zobaczenia! – zawołał beztrosko, nie podnosza˛c
głowy znad papiero´w. Abby poczuła, z˙e musi jeszcze cos´
powiedziec´.
– Masz dyz˙ur jutro rano? – zagadne˛ła, przystaja˛c
w drzwiach.
– Nie. Mam cztery dni wolne. Pewnie nie wypoczne˛,
bo w domu czeka na mnie mno´stwo pracy.
W domu. Nic nie wiedziała o jego prawdziwym domu,
ale wyobraz˙ała sobie, z˙e to duz˙a wiejska posiadłos´c´, gdzie
hoduje sie˛ miliard kro´w i gdzie zawsze jest cos´ do
zrobienia.
– W takim razie baw sie˛ dobrze. – Us´miechne˛ła sie˛,
choc´ wcale nie było jej wesoło. W sobote˛ i niedziele˛ miała
wolne, a to oznacza, z˙e zobaczy Kella dopiero w ponie-
działek. – Widzimy sie˛ w przyszłym tygodniu.
– Dobra. Na razie – poz˙egnał ja˛ oboje˛tnym tonem.
Reszta dnia dłuz˙yła jej sie˛ niemiłosiernie. Odebrała
poczte˛ elektroniczna˛ i bez zainteresowania przeczytała
najnowsze wiadomos´ci.
Panował nieznos´ny upał. Rozebrała sie˛ do bielizny
i otworzyła puszke˛ piwa. Pomys´lała o tym, z˙e jej znajomi
w tej chwili pewnie zamawiaja˛ drogie wina w jakiejs´
eleganckiej restauracji.
Nawet wiadomos´ci telewizyjne były tutaj inne. Wie˛k-
sza˛ich cze˛s´c´ zajmowały raporty na temat suszy, doniesie-
nia o cenach bydła i szczego´łowe prognozy pogody, kto´ra˛
moz˙na było stres´cic´ jednym słowem: upał.
Najwyz˙ej dwoma słowami: piekielny upał.
Abby nie mogła nawet zadzwonic´ po pizze˛, a wyprawa
do pubu wcale jej nie kusiła. Wszyscy pewnie be˛da˛
81
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
rozmawiac´ tylko i wyła˛cznie o zbliz˙aja˛cym sie˛ dorocz-
nym balu. Czy po´js´cie na bal miałoby sens, skoro ksia˛z˙e˛
z bajki nie jest nia˛ wcale zainteresowany, chociaz˙ panto-
felek pasuje jak ulał?
– Czes´c´!
Ksia˛z˙e˛ z bajki stana˛ł włas´nie przed nia˛, trzymaja˛c
przywie˛dły bukiet i roztapiaja˛ca˛ sie˛ tabliczke˛ czekolady.
Mniej by sie˛ zdziwiła, gdyby piorun uderzył z jasnego
nieba.
I choc´ jej bielizna była niesłychanie droga i pie˛kna,
wcale nie chciała, by Kell ja˛ w niej ogla˛dał.
– Czy tutaj nikt nigdy nie puka? – Chwyciła szlafrok
i włoz˙yła go na siebie.
– Nie – odrzekł spokojnie, ale widziała, z˙e unika jej
wzroku, wie˛c na pewno był nieco zmieszany.
– A to po co? – spytała niezbyt miło, kiedy wre˛czył jej
bukiet.
– Powiedziałas´, z˙e lubisz kwiaty i czekoladki. Naj-
bliz˙szy teatr jest kilkaset kilometro´w sta˛d, ale mam niezły
film na wideo.
Rozes´miała sie˛.
– Długo trwało, zanim sobie przypomniałes´.
– Nie chciałem działac´ zbyt pos´piesznie.
– To ci sie˛ niewa˛tpliwie udało.
– Wykombinowałem sobie, z˙e jes´li na jakis´ czas sie˛
od ciebie odsune˛, to zrozumiesz, ile tracisz.
I rzeczywis´cie tak sie˛ stało!
– Masz na dzis´ jakies´ waz˙ne plany? – zapytał.
– A jakie plany moge˛ miec´ w tej zabitej deskami
dziurze?
Jej słowa były za ostre i natychmiast ich poz˙ałowała.
82
CAROL MARINELLI
Wolała jednak to, niz˙ dac´ po sobie poznac´, jakie wraz˙enie
zrobiło na niej przybycie Kella.
– Ubierz sie˛. – Kell zignorował jej sarkazm. – Chce˛
ci cos´ pokazac´.
Tym razem o wiele pewniej wsiadła na motocykl
Kella. Bez skre˛powania obejmowała go, kiedy podskaki-
wali na wyboistej drodze, a wiatr zagłuszał jej słowa.
Spokojna i rozluz´niona opierała policzek o jego plecy. Na
nagich udach czuła z˙ar po´z´nego słon´ca, a silnik motocyk-
la grał miarowo, gdy pe˛dzili przez pustkowia.
Abby musiała przyznac´, z˙e w Tennengarrah rzeczywi-
s´cie jest pie˛knie. Nie chciała przyzwyczajac´ sie˛ do tej
krainy, ulegac´ jej urokom, bo potem be˛dzie jeszcze trud-
niej sie˛ z nia˛ rozstac´. Nie chciała tez˙ budzic´ w sobie
miłos´ci do Kella.
Przez miłos´c´ człowiek robi ro´z˙ne głupstwa. Na przy-
kład moz˙e zaprzepas´cic´ osiem lat cie˛z˙kiej pracy i szes´c´ lat
studio´w, zrezygnowac´ z marzen´ o awansie, nie dotrzymac´
obietnicy danej przyjacielowi, zastanawiac´ sie˛ nad zmia-
na˛ miejsca zamieszkania. Nie wolno jej nawet o tym
mys´lec´!
Jechali bardzo długo wija˛ca˛ sie˛ kamienista˛ s´ciez˙ka˛,
kto´ra˛ nie przejechałby z˙aden samocho´d. Nie miała poje˛-
cia, doka˛d jada˛ i szczerze mo´wia˛c, niewiele ja˛ to ob-
chodziło. Wystarczała jej obecnos´c´ Kella.
Wspinali sie˛ coraz wyz˙ej, a krajobraz stawał sie˛ coraz
bardziej zachwycaja˛cy. Abby poz˙ałowała, z˙e nie wzie˛ła
ze soba˛ aparatu fotograficznego. W kon´cu zatrzymali sie˛
i zdje˛li kaski. Kell wyła˛czył silnik.
– Ostatni odcinek musimy przejs´c´ pieszo. Dasz rade˛?
83
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
To pytanie ja˛ rozs´mieszyło. Nie była taka słabowita.
– Wydaje mi sie˛, z˙e tak.
Okazało sie˛, z˙e wcale nie był to rekreacyjny spacerek
po buszu. Kell włoz˙ył plecak i poszedł przodem. Od czasu
do czasu podawał jej re˛ke˛, by pomo´c wymina˛c´ jakis´ głaz
lub wspia˛c´ sie˛ na skałe˛. Wiedziała, z˙e dotarli do celu,
kiedy zobaczyła przed soba˛ najpie˛kniejszy widok na
s´wiecie.
Pos´rodku suchej, surowej ziemi znalazła prawdziwa˛
oaze˛. Ws´ro´d czerwonych skał pyszniły sie˛ błe˛kitem dwa
duz˙e jeziora o krystalicznie czystej wodzie.
– Jak tu pie˛knie! – wyszeptała. – Czy tu przyjez˙dz˙aja˛
jacys´ ludzie? Mam na mys´li turysto´w.
– Nigdy nie widziałem tu z˙ywej duszy – odrzekł Kell,
patrza˛c jej w oczy.
– Nigdy? – Troche˛ nerwowo zwilz˙yła je˛zykiem wy-
schnie˛te wargi.
– Nigdy – potwierdził.
– A sa˛ tu krokodyle?
– Ani jednego.
– Jestes´ pewny?
– Jak najbardziej. Chyba zasłuz˙ylis´my sobie na ka˛-
piel?
Abby nie traciła czasu na fałszywa˛ skromnos´c´. Prze-
ciez˙ juz˙ widzieli sie˛ nago. A co istotniejsze, po długiej
jez´dzie przez zapylone, rozgrzane słon´cem drogi ka˛piel
w jeziorze stanowiła pokuse˛ nie do odparcia.
Zrzucili ubrania i w podskokach wbiegli do lodowatej
wody. Abby nareszcie poczuła, z˙e z˙yje. Obudziła sie˛
w niej dziecie˛ca, beztroska strona natury. S
´
mieja˛c sie˛,
pływali, nurkowali i rados´nie ochlapywali sie˛ woda˛.
84
CAROL MARINELLI
Abby stwierdziła, z˙e wcale tak z´le nie pływa. Oczywis´cie
daleko jej było do Kella, ale przeciez˙ ona nie miała
w pobliz˙u domu tak cudownego miejsca do nauki pły-
wania.
Drz˙a˛c i szcze˛kaja˛c ze˛bami, wytarła sie˛ małym re˛cz-
nikiem, kto´ry Kell jej podał. Rozłoz˙ył tez˙ na ziemi koc.
– Jeszcze nigdy nikogo tutaj nie przywiozłem.
Miała ochote˛ sie˛ rozes´miac´, beztrosko skomentowac´
jego słowa, ale usłyszała w jego głosie powaz˙ny ton.
– Nikogo? – upewniła sie˛.
– Nikogo – potwierdził. – Uwaz˙ałem to miejsce za
swoja˛własnos´c´. Moge˛ tu przyjez˙dz˙ac´ i w spokoju mys´lec´
o ro´z˙nych sprawach. – Połoz˙ył sie˛ na plecach i spojrzał
w ciemnieja˛ce niebo.
– A o czym mys´lisz teraz?
– Jak dobrze byc´ tu z toba˛...
Abby ro´wniez˙ ułoz˙yła sie˛ na plecach i us´miechne˛ła.
– Nie chce˛, z˙ebys´ wyjechała.
Us´miech znikna˛ł z jej twarzy. Patrzyła na migocza˛ce
na niebie gwiazdy. I chociaz˙ bardzo pragne˛ła usłyszec´ to,
co włas´nie Kell powiedział, jednoczes´nie z˙ałowała, z˙e te
słowa padły. Wtedy mogliby nadal udawac´, z˙e sa˛ przyja-
cio´łmi, kto´rzy kiedys´ przypadkiem zostali kochankami.
– Przez ostatni miesia˛c całkiem mnie ignorowałes´.
– Wcale nie.
– Tak. W pracy byłes´ dla mnie bardzo miły, ale...
– Abby, czy mys´lisz, z˙e nie chciałem sie˛ z toba˛
umo´wic´, zabrac´ cie˛ gdzies´?
– Wie˛c dlaczego tego nie zrobiłes´?
Kell rozes´miał sie˛ niskim głosem.
– Bo wiedziałem, z˙e kiedy tylko zostaniemy sami,
85
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
zaraz zaczne˛ je˛czec´, z˙e nie chce˛, z˙ebys´ sta˛d wyjez˙dz˙ała
i be˛de˛ sie˛ zachowywał tak, jak nigdy dota˛d sie˛ nie
zachowywałem.
Jego szczeros´c´ troche˛ ja˛ wystraszyła. Cała ta sy-
tuacja napawała ja˛ le˛kiem. Jak to sie˛ dzieje, z˙e przy
nim robi rzeczy, kto´rych nigdy sie˛ po sobie nie spo-
dziewała? Czy jedna noc moz˙e całkiem odmienic´ czy-
jes´ z˙ycie?
– Nic by z tego nie wyszło, Kell. – Głos´no wypus´cił
z płuc powietrze, zamkna˛ł oczy i lekko potrza˛sna˛ł głowa˛.
– Wiesz o tym tak dobrze jak ja. Za bardzo sie˛ ro´z˙nimy.
– Rozes´miała sie˛ cicho, staraja˛c sie˛ rozładowac´ napie˛ta˛
atmosfere˛. – Czy wyobraz˙asz sobie, z˙e mogłabym sie˛ tak
przejmowac´ dorocznym balem jak Shelly? Albo z˙e z za-
cie˛ciem dyskutowałabym o pogłowiu bydła czy lokalnym
rzemios´le jak Clara?
Zniz˙yła nieco głos i starała sie˛ mo´wic´ spokojniej:
– A czy wyobraz˙asz sobie siebie w mies´cie, zamknie˛-
tego w małym mieszkanku, dojez˙dz˙aja˛cego autobusem
do pracy? – Milczał. – To zupełnie niemoz˙liwe. – Powie-
działa to beztroskim tonem, choc´ wcale nie było jej lekko
na sercu. Widziała, z˙e Kell ro´wniez˙ bardzo to przez˙ywa.
– Nie jestem wiejskim prostaczkiem, Abby. Nie za-
chowywałbym sie˛ jak Krokodyl Dundee.
– Wiem, ale to byłaby dla ciebie wielka zmiana, a ja
nie mogłabym byc´ stale przy tobie, z˙eby ci pomo´c. Chce˛
sie˛ zaja˛c´ tym programem antynarkotykowym, wie˛c be˛de˛
pracowała całymi dniami. – Widza˛c, z˙e jej słowa do niego
nie docieraja˛, oparła sie˛ na łokciu i dała mu kuksan´ca
w bok, by go troche˛ rozweselic´. – Odebrałes´ rzeczy
z pralni? O sio´dmej spotykamy sie˛ w barze z przyjacio´ł-
86
CAROL MARINELLI
mi, a potem idziemy wszyscy do teatru. A Reece zaprasza
nas w niedziele˛ na golfa.
– Całkiem niez´le – stwierdził Kell, lecz Abby potrza˛s-
ne˛ła głowa˛.
– Moz˙e jako odmiana, ale w kon´cu znienawidziłbys´
takie z˙ycie, a potem i mnie sama˛. A tego bym nie zniosła.
– Nie mo´w tak. Nigdy bym cie˛ nie znienawidził.
– Moz˙e nienawis´c´ to za mocne słowo. Ale takie z˙ycie
oddaliłoby nas od siebie. Ty masz Tennengarrah we krwi.
Sam tak powiedziałes´. Tutaj jest two´j dom.
– Ale nie two´j?
Potrza˛sne˛ła głowa˛.
– A moz˙e warto spro´bowac´?
Zno´w potrza˛sne˛ła głowa˛.
– Gdyby chodziło tylko o mnie, moz˙e bym sie˛ zgodzi-
ła. Chociaz˙ całe z˙ycie chciałam byc´ konsultantem na
nagłych wypadkach, to, co sie˛ mie˛dzy nami wydarzyło,
jest tak niezwykłe, z˙e mogłoby mnie skłonic´ do zmiany
plano´w. Widzisz, jak powaz˙nie o tobie mys´le˛?
– Ale? – Tym jednym słowem trafił w sedno. Abby
gwałtownie usiadła, ukryła twarz w dłoniach i wes-
tchne˛ła.
– Mo´j wysiłek wreszcie przynio´sł efekty. – Kell spoj-
rzał na nia˛pytaja˛co. – Moje marzenie sie˛ spełniło. Znalaz-
ły sie˛ fundusze na Program Doraz´nej Oceny Zagroz˙enia
Narkotykowego. Na razie sa˛ pienia˛dze tylko dla jednego
konsultanta, i to na trzymiesie˛czny okres pro´bny. Klinika
detoksykacyjna udoste˛pni nam miejsce dla pacjento´w,
mam tez˙ wygłosic´ serie˛ wykłado´w dla personelu szpital-
nego. Nie moge˛ teraz tak po prostu odejs´c´. Jak by to
wygla˛dało?
87
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
– A nie moz˙e tego przeja˛c´ ktos´ inny?
Ze znuz˙eniem potrza˛sne˛ła głowa˛.
– Nie jestem az˙ tak pro´z˙na, z˙eby uwaz˙ac´, z˙e nie ma
nikogo lepszego i z˙e beze mnie szpital nie be˛dzie normal-
nie funkcjonował. Wiem jednak, z˙e wtedy program pad-
nie. Moz˙e ktos´ be˛dzie sie˛ nim przez jakis´ czas zajmował,
ale bez wie˛kszego zaangaz˙owania.
Przez chwile˛ oboje milczeli, tylko patrzyli sobie
w oczy, staraja˛c sie˛ znalez´c´ jakies´ rozwia˛zanie.
– A tak w ogo´le... – Abby us´miechne˛ła sie˛ z wysił-
kiem. – Spe˛dzilis´my ze soba˛ tylko jedna˛ noc, wie˛c kto
wie, moz˙e zanim moja praca tutaj dobiegnie kon´ca,
be˛dziesz mnie juz˙ miał serdecznie dosyc´...
Jej słowa nie wywołały z˙adnej reakcji. Oboje wiedzie-
li, z˙e sa˛ bardzo zaangaz˙owani uczuciowo.
– Moz˙e zostałabys´ choc´ troche˛ dłuz˙ej? – W jego
głosie słychac´ było słaba˛ nadzieje˛.
– A jaki miałoby to sens? Koniec byłby taki sam.
Cieszmy sie˛ tym, co jest teraz, dobrze?
– Wakacyjny romans, tak?
– Romans na wakacjach poła˛czonych z praca˛ – za-
proponowała.
– To i tak lepiej niz˙ przygoda na jedna˛ noc – przyznał
nieche˛tnie. – Nie chce˛ jednak, z˙ebys´my sie˛ ukrywali.
Mo´wie˛ powaz˙nie. Nie be˛dziemy udawac´, z˙e jestes´my
tylko kolegami, nie be˛dziemy chowac´ sie˛ po ka˛tach.
– Przycia˛gna˛ł ja˛ do siebie, napawał sie˛ jej zapachem
i bliskos´cia˛.
– Sa˛dziłes´, z˙e chce˛ ukrywac´ nasz zwia˛zek?
– Nie byłas´ zachwycona tym, z˙e sie˛ przespałas´ ze
zwykłym piele˛gniarzem.
88
CAROL MARINELLI
– Och, Kell. – Westchne˛ła, przeraz˙ona, z˙e tak to
odebrał. – Wcale nie o to chodzi. Byłam przeraz˙ona, z˙e
obudziłam sie˛ w ło´z˙ku z kims´, kogo znałam zaledwie
kilka godzin i nawet nie wiedziałam, jakie ma nazwisko.
Nigdy nie mys´lałam o tobie jako o ,,zwykłym piele˛g-
niarzu’’.
– A wie˛c jestem wystarczaja˛co dobry? – Us´miechna˛ł
sie˛ do niej łobuzersko, a Abby czuła, z˙e jej uczucie do
niego sie˛ pogłe˛bia.
– Ujdziesz w tłoku – odparła lekko, ale uwielbienie
w jej oczach powiedziało Kellowi, jaka jest prawda.
– A wie˛c z˙adnego ukrywania sie˛. Wracamy jako para.
– Jasne. – Perspektywa ujawnienia ich zwia˛zku jedno-
czes´nie cieszyła ja˛ i przeraz˙ała. Be˛da˛ mogli spe˛dzac´ noce
w swych ramionach, budzic´ sie˛ w jednym ło´z˙ku, wracac´
do siebie wieczorem. Chciała go pocałowac´, gdy Kell
zapytał:
– Ale co zrobimy, kiedy two´j kontrakt dobiegnie
kon´ca?
Nie chciała o tym mys´lec´, by nie zepsuc´ tej cudownej
chwili, jednak w głe˛bi duszy wiedziała, z˙e wizja rozstania
be˛dzie stale nad nimi wisiała.
– Zostana˛ nam pie˛kne wspomnienia. – Kell na chwile˛
zamkna˛ł oczy, a ona lekko sie˛ skrzywiła. – To zabrzmiało
jak reklama wakacji w egzotycznym miejscu. Sama nie
wiem, co powiedziec´. Nie mys´lmy o tym teraz, dobrze?
Cieszmy sie˛ chwila˛.
Niebo juz˙ pociemniało, jednak Abby nadal widziała
twarz Kella, os´wietlana˛ przez srebrnobiała˛ kule˛ ksie˛z˙yca.
Miliony gwiazd migotały niczym klejnoty. Abby czuła sie˛
bezpieczna pod tym wspaniałym baldachimem, z Kellem
89
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
u boku. Kiedy przycia˛gna˛ł ja˛ do siebie i pocałował,
stwierdziła, z˙e jego usta sa˛ jeszcze słodsze, niz˙ sobie
zapamie˛tała.
Kochali sie˛ namie˛tnie. To, co ich poła˛czyło, było tak
naturalne, tak pierwotne i pełne z˙ycia jak kraina woko´ł
nich. Kochali sie˛ nie tylko dotykiem, ale ro´wniez˙ spoj-
rzeniem, ciałem i dusza˛.
90
CAROL MARINELLI
ROZDZIAŁ SIO
´
DMY
Kell zabrał Abby do swojego domu.
Abby poznała tam jego ojca, kto´ry wygla˛dał jak starsza
wersja Kella. Miał długie ciemne włosy, przypro´szone na
skroniach siwizna˛, ogorzała˛ od słon´ca twarz i us´miech
ro´wnie promienny jak us´miech syna. Kell przedstawił ja˛
tez˙ swoim braciom, Kane’owi i Rory’emu. Widac´ było,
z˙e ich uwielbia. Zjedli razem wyborny posiłek, podczas
kto´rego Abby mogła sie˛ nacieszyc´ bliskos´cia˛ Kella, zoba-
czyc´, jak zachowuje sie˛ w gronie rodzinnym, dowiedziec´
sie˛ o nim czegos´ wie˛cej.
– Oprowadzisz mnie? – zapytała, gdy ojciec z dwoma
synami odjechał do miejscowego pubu, zostawiaja˛c ich
samych.
Było to z ich strony spore pos´wie˛cenie, poniewaz˙ do
miejscowego pubu jechało sie˛ po´ł godziny motocyklem.
Wyszli na dwo´r i trzymaja˛c sie˛ za re˛ce, ruszyli tam,
ska˛d dobiegało rz˙enie koni. Abby w kon´cu zrozumiała,
dlaczego Shelly rozes´miała sie˛, gdy Kell powiedział, z˙e
potrzebuje goto´wki. Od razu moz˙na było poznac´, z˙e
posiadłos´c´ s´wietnie prosperuje. Wsze˛dzie widniały ozna-
ki bogactwa. Abby poczuła jeszcze wie˛kszy podziw dla
Kella za to, z˙e wykonuje tak trudny zawo´d, choc´ mo´głby
spokojnie utrzymac´ sie˛ z dochodo´w, kto´re przynosiła
rodzinna farma.
Stane˛li przed ogrodzeniem, zza kto´rego konie wycia˛-
gały łby w ich strone˛. Z rados´cia˛ witały swojego pana
i tra˛cały ich re˛ce nosami, spodziewaja˛c sie˛ jakiegos´
przysmaku.
– Jakie to pie˛kne, Kell. Czy trzymacie te konie, bo sie˛
przydaja˛ przy przeganianiu bydła?
– Obecnie bardzo rzadko ich do tego uz˙ywamy. Tylko
na kro´tkich trasach. Na dłuz˙szych poganiacze jez˙dz˙a˛ na
motorach, a na wie˛kszych posiadłos´ciach wykorzystuje
sie˛ helikoptery.
– To sa˛ jeszcze wie˛ksze posiadłos´ci? – spytała zdu-
miona.
– Nasza farma to przy nich skromne poletko.
– Wie˛c zdarza ci sie˛ przepe˛dzac´ bydło?
– Włas´ciwie nie. Zatrudniamy do tego ludzi. Farma
dobrze prosperuje, wie˛c jest coraz wie˛cej papierkowej
roboty. Kane sie˛ tym zajmuje. Za to Rory cze˛sto pracuje
przy przeganianiu, choc´ na ogo´ł jego zadaniem jest roz-
bijanie obozowiska. Od czasu do czasu tez˙ mam ochote˛ na
taka˛ przygode˛. Wykorzystuje˛ w tym celu wie˛ksza˛ cze˛s´c´
urlopu. Za dnia przepe˛dzam bydło, noca˛ odpoczywam
przy ognisku. To wspaniała sprawa.
– Nadal nie rozumiem, po co sie˛ to robi.
– Z
˙
eby wykarmic´ bydło – tłumaczył cierpliwie. –
Przeganiamy stada tam, gdzie znajda˛ poz˙ywienie. Trzeba
sie˛ poruszac´ wzdłuz˙ okres´lonych tras, a bydło pasie sie˛ po
drodze. Powinnas´ sie˛ kiedys´ z nami wybrac´ i zobaczyc´,
jak to wygla˛da. Kane cze˛sto zabiera ze soba˛ turysto´w.
W ten sposo´b najlepiej poznaje sie˛ z˙ycie australijskiego
interioru.
W to raczej wa˛tpi! Klimatyzowany mikrobus wydawał
92
CAROL MARINELLI
jej sie˛ bardziej pocia˛gaja˛cy. Niepewnie poklepała konia
po szyi, ale kiedy ten wysuna˛ł ro´z˙owy je˛zyk i polizał ja˛ po
dłoni, odskoczyła w tył, s´mieja˛c sie˛ nerwowo.
– Niezbyt dobrze mi poszło, co?
– Całkiem niez´le – zapewnił ja˛. – Chociaz˙ widac´, z˙e
rodzice nie wysyłali cie˛ na lekcje jazdy na kucyku.
– Rzeczywis´cie, nie – przyznała. – Byłam jednym
z tych dzieciako´w, kto´re wolały chodzic´ do muzeum
przyrodniczego. Ale to nie znaczy, z˙e nie lubie˛ koni.
– W takim razie moz˙emy kiedys´ spro´bowac´. – Spoj-
rzał na jej wystraszona˛ mine˛ i rozes´miał sie˛. – Be˛dziemy
jechac´ ostroz˙nie i powoli. Naprawde˛ chciałbym ci poka-
zac´ cała˛ posiadłos´c´.
– Moz˙e – wymamrotała. Oczyma duszy zobaczyła
czyhaja˛ce ws´ro´d kamieni we˛z˙e i paja˛ki. Mimo woli
zadrz˙ała, wie˛c Kell otoczył ja˛ ramieniem.
– Idziemy? – zapytał. – Moz˙e obejrzymy film, tak jak
ci to kiedys´ obiecałem?
– Musze˛ wracac´ – powiedziała z nieche˛cia˛, kiedy na
ekranie ukazały sie˛ napisy kon´cowe. Siedzieli na kanapie,
Kell gładził ja˛ leniwie po włosach. – Mam dyz˙ur od
samego rana.
– Jasne – odparł bez entuzjazmu.
Nie chciała wyjez˙dz˙ac´. Dobrze sie˛ czuła w tej domo-
wej atmosferze, w towarzystwie Kella. Wystarczyłoby
jedno słowo, a mogłaby to miec´ na co dzien´. Musi jednak
zachowac´ rozsa˛dek.
Pe˛dzili w ciemnos´ciach nocy, przecinanych snopem
s´wiatła motocykla. Gdy podjechali pod dom Abby, nie
poz˙egnali sie˛ sztywno, lecz razem weszli do s´rodka,
93
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
wiedza˛c, z˙e czeka ich noc nies´piesznej, namie˛tnej mi-
łos´ci.
– Abby, czekam na ciebie w szpitalu! – Zaspana Abby
z wysiłkiem rozpoznała głos Shelly. – Mikrobus sie˛ rozbił
– dodała. – Na gło´wnej drodze do miasteczka.
– Ile czasu trzeba, z˙eby tam dojechac´? – Mrugaja˛c
oczami, Abby spojrzała na budzik. Trzecia nad ranem.
Kell wyskoczył z ło´z˙ka i zacza˛ł sie˛ ubierac´.
– Mniej wie˛cej po´ł godziny. Szukam włas´nie Kella.
Motocyklem dojechałby tam najszybciej. Ross juz˙ pakuje
sprze˛t do jeepa. Clara zaraz be˛dzie w szpitalu. Jack,
policjant, jedzie prosto na miejsce wypadku.
Abby przez ułamek sekundy zastanawiała sie˛, czy nie
skłamac´. Ale w gre˛ wchodziło z˙ycie ludzkie, wie˛c po-
stanowiła nic nie ukrywac´.
– Kell jest tutaj – powiedziała, jedna˛ re˛ka˛ trzymaja˛c
słuchawke˛, druga˛ wcia˛gaja˛c szorty.
– Aha...
Kell wyja˛ł z jej re˛ki słuchawke˛.
– Zadzwon´ do Rossa i powiedz, z˙eby przygotował
dwa plecaki z pakietami ratunkowymi. Abby przyjedzie
ze mna˛ na motorze.
Z rykiem silnika pomkne˛li do os´rodka. Wszyscy byli
przeje˛ci i zdenerwowani, ale po minach Clary i Rossa
było widac´, z˙e ich wspo´lne przybycie wywołało mała˛
sensacje˛.
– Ilu jest rannych?
Ross potrza˛sna˛ł głowa˛, pomagaja˛c Abby włoz˙yc´ na
ramiona cie˛z˙ki plecak.
– Kierowca cie˛z˙aro´wki powiadomił nas o wypadku
94
CAROL MARINELLI
przez radio. Jest przynajmniej osiem rannych oso´b, moz˙-
liwe, z˙e nawet dwanas´cie. Najbliz˙szy lataja˛cy lekarz jest
teraz zaje˛ty, wie˛c przez jakis´ czas jestes´my zdani tylko na
siebie. Ja zostane˛, bo karetka na pewno przywiezie tu
jakichs´ rannych. Na miejscu zro´bcie, co sie˛ da, i wracajcie
tutaj.
Abby drz˙ała ze strachu, duchowo przygotowuja˛c sie˛ do
widoku, jaki zastanie na miejscu wypadku. Powtarzała
sobie w mys´lach kolejne kroki zwykłej w takich razach
procedury.
Natrafili na dwie wielkie cie˛z˙aro´wki, kto´re stały z wła˛-
czonymi s´wiatłami. Kierowcy zatrzymali ich i wyjas´nili,
z˙e do miejsca wypadku jest jeszcze kilka minut drogi.
Stali tu, by ostrzec innych uz˙ytkowniko´w drogi przed
niebezpieczen´stwem.
Mikrobus lez˙ał na boku, pogie˛ty i zniszczony. Przez
rozerwana˛ blache˛ widac´ było znajduja˛cych sie˛ w s´rodku
ludzi. Abby poczuła, z˙e z˙oła˛dek podchodzi jej do gardła.
Widywała juz˙ wypadki drogowe, zwykle jednak przyby-
wała na miejsce po´z´niej, po straz˙akach, personelu karetek
i policji, jako jedna z wielu lekarzy w zespole.
Teraz przyjechała tu przed nimi wszystkimi.
Ofiary wypadku nie były jednak zostawione same
sobie. Ludzie australijskiego interioru sa˛ twardzi i nie
traca˛ łatwo głowy. Kierowca cie˛z˙aro´wki, starszy czło-
wiek, reanimował włas´nie jaka˛s´ nastolatke˛.
Abby od razu wiedziała, z˙e ten widok zapamie˛ta do
kon´ca z˙ycia. Na poboczu lez˙eli ludzie. Niekto´rzy je˛czeli
i krzyczeli, inni szlochali. Pewnie udało im sie˛ wyjs´c´
z wraku lub wycia˛gna˛ł ich stamta˛d kierowca cie˛z˙aro´wki.
– Jes´li je˛cza˛, to znaczy, z˙e moga˛ oddychac´ – zawołał
95
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
Kell. Wyja˛ł z plecako´w kaski dla siebie i Abby, zapalił
przytwierdzone do nich latarki. Zobaczył, z˙e Jack daje mu
znaki, wie˛c poszedł w tamta˛ strone˛.
Abby podeszła do kierowcy, kto´ry reanimował młoda˛
dziewczyne˛. Ukle˛kła obok nich i zbadała ranna˛. Po chwili
połoz˙yła dłon´ na ramieniu ratuja˛cego ja˛ człowieka.
– Nie z˙yje – oznajmiła, a zme˛czony me˛z˙czyzna przy-
garbił sie˛ z rezygnacja˛.
Nie było czasu na rozmys´lania czy modlitwy. Trzeba
zaja˛c´ sie˛ tymi, kto´rych moz˙na uratowac´.
Kell wszedł do rozbitego mikrobusu i robił sztuczne
oddychanie metoda˛ usta-usta młodemu chłopakowi. Po
chwili załoz˙ył mu na szyje˛ kołnierz usztywniaja˛cy.
– Tutaj! – zawołał do kierowcy, kto´ry pomagał Abby
wejs´c´ do wraka. – Tego chłopaka trzeba sta˛d zabrac´. –
Latarka na jego kasku os´wietliła zakrwawiona˛, pobladła˛
twarz dziewczyny. – Abby, ta˛musisz sie˛ natychmiast zaja˛c´.
Abby usłyszała przeds´miertne rze˛z˙enie. Z trudem do-
tarła do dziewczyny i sprawdziła, czy nic nie blokuje jej
dro´g oddechowych. Naste˛pnie umies´ciła na twarzy ofiary
maseczke˛ do sztucznego oddychania i wdmuchne˛ła do jej
płuc troche˛ powietrza. Z ulga˛ zobaczyła, z˙e piers´ dziew-
czyny zacze˛ła sie˛ unosic´.
– Nie ruszaj sie˛ – ostrzegła Abby, gdy zobaczyła, z˙e
dziewczyna odzyskuje przytomnos´c´. – Nie wolno ci sie˛
ruszac´! – powto´rzyła głos´niej, poniewaz˙ pacjentka za-
cze˛ła sie˛ niespokojnie wiercic´. Jedna˛ re˛ka˛ przytrzymała
jej głowe˛, druga˛ poszukała w plecaku kołnierza usztyw-
niaja˛cego. – Nazywam sie˛ Abby, jestem lekarzem.
– Jessica. – Dz´wie˛k głosu dziewczyny bardzo ucie-
szył Abby. Przeciez˙ minute˛ temu była bliska s´mierci.
96
CAROL MARINELLI
Mimo ciemnos´ci i niewygody, Abby szybko zbadała
Jessice˛. Nie znalazła widocznych ran, ale kiedy dotkne˛ła
jej brzucha, Jessica zesztywniała z bo´lu. Szybko załoz˙yła
jej kroplo´wke˛ i podała niezbe˛dne płyny.
– Jessico, zabierzemy cie˛ sta˛d jak najszybciej – pocie-
szała dziewczyne˛ – ale sama cie˛ nie wycia˛gne˛. – Metalo-
wy złom przytłaczał ciało Jessiki.
Gdzies´ w głe˛bi wraku Abby usłyszała je˛k kolejnego
rannego. Wiedziała, z˙e musi zaja˛c´ sie˛ naste˛pna˛ osoba˛,
choc´ bardzo nie chciała zostawiac´ dziewczyny samej.
,,Jes´li je˛cza˛, to znaczy, z˙e moga˛ oddychac´’’. Tak powie-
dział Kell. Odnalazła wzrokiem młodego człowieka, kto´-
ry patrzył na nia˛ z bo´lem i przeraz˙eniem. Widac´ było, z˙e
pilnie potrzebuje pomocy.
– Zaraz cie˛ stamta˛d wydostaniemy – zapewniła. Do-
kładnie obejrzała pacjenta, cały czas pocieszaja˛c go i pod-
trzymuja˛c na duchu. Jednak kro´tkie spojrzenie wystar-
czyło, by wiedziec´, z˙e nic nie zdoła ocalic´ jego nogi.
Załoz˙yła mu kroplo´wke˛ i podała duz˙a˛ dawke˛ s´rodka
przeciwbo´lowego. Ka˛tem oka zauwaz˙yła Kella. To dało
jej nadzieje˛, z˙e moz˙e najgorsze juz˙ mine˛ło.
– Jak wygla˛da sytuacja? – zapytała go.
Jednoczes´nie unieruchamiała noge˛ chłopaka, a Kell
i kierowca pro´bowali uwolnic´ go spod pogie˛tej blachy.
– Jedna powaz˙na rana głowy. Pacjent w bardzo złym
stanie. Trzeba go zaintubowac´. Przyjechała Clara i zaraz
sie˛ tym zajmie.
– Co jeszcze?
– Gło´wnie obraz˙enia no´g i klatki piersiowej. Jaki jest
stan tej dziewczyny? – Wskazał na Jessice˛, kto´ra nic juz˙
nie mo´wiła.
97
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
– Niedobry. Chce˛ do niej wro´cic´.
– Wracaj. Zaraz wydobe˛dziemy sta˛d chłopaka.
Wiedziała, z˙e dadza˛ sobie rade˛.
– To juz˙ nie potrwa długo – zapewniła rannego.
– Zaraz sie˛ zobaczymy na zewna˛trz.
Podpełzła z powrotem do dziewczyny, trzymaja˛c
w ustach dodatkowa˛latarke˛. Ucieszyła sie˛, kiedy usłysza-
ła, jak wynosza˛ rannego chłopca z mikrobusu.
– Jessico! – Uniosła jej powieke˛ i zas´wieciła w oko. –
Jessico! – Na szcze˛s´cie Jessica w kon´cu spojrzała na nia˛
przytomnie.
– Zabierzcie mnie sta˛d – błagała.
– Zaraz to zrobimy. Utkne˛łas´ mie˛dzy pogie˛tymi bla-
chami.
– Ja tu umre˛. – Dziewczyna płakała cicho i nie docie-
rały do niej słowa Abby, kto´ra podała jej dawke˛ krwi.
– To przeciez˙ miały byc´ wakacje... – je˛czała dziew-
czyna. Wpadała w coraz wie˛ksza˛ histerie˛, co pozbawiało
ja˛ resztek sił. – Nie tak miało byc´...
– Czego potrzebujesz? – Kell znalazł sie˛ obok Abby.
– Trzeba ja˛ sta˛d wydostac´.
Najwyraz´niej przybyła dalsza pomoc. Podano im butle˛
z tlenem i Abby szybko nałoz˙yła maske˛ na pobladłe usta
dziewczyny.
– Nie chce˛ tu umierac´. – Jessica patrzyła na Abby
przeraz˙onym wzrokiem.
– Posłuchaj mnie. – Głos Abby zabrzmiał ostro i sta-
nowczo. – Nie umrzesz tutaj. A wiesz dlaczego? Bo ja ci
na to nie pozwole˛. Zrozumiałas´? – Patrzyła przy tym
dziewczynie prosto w oczy. Ranna na szcze˛s´cie nieco sie˛
uspokoiła, lecz nadal była s´miertelnie blada. – Zało´z˙ jej
98
CAROL MARINELLI
jeszcze jedna˛ kroplo´wke˛ i podaj wie˛cej krwi – poleciła
Abby Kellowi, ale zaraz zmieniła zdanie. – Nie, ja to
zrobie˛. Ty wezwij kogos´ do pomocy. Trzeba ja˛ wynies´c´
na zewna˛trz.
– W Anglii jest s´rodek dnia – z westchnieniem rzekła
dziewczyna. Co jakis´ czas odzyskiwała przytomnos´c´, by
zaraz zno´w ja˛ stracic´.
– Tak mi sie˛ wydawało, z˙e słysze˛ angielski akcent. –
Abby us´miechne˛ła sie˛. – Przyjechałas´ tu na wakacje?
– Zrobiłam sobie rok... – Zamilkła w po´ł zdania i tym
razem nie pomogło wołanie po imieniu. Abby wiedziała,
z˙e ma niewiele czasu. Zawołała o pomoc i sama zacze˛ła
odsuwac´ pogie˛te blachy i fotele, przygniataja˛ce jej pac-
jentke˛. Przeciez˙ obiecała, z˙e nie pozwoli Jessice umrzec´.
– Samolot lataja˛cych lekarzy juz˙ la˛duje! – krzykna˛ł
Kell. – Umies´cilis´my flary wzdłuz˙ drogi. Be˛dziemy mogli
ewakuowac´ tego z rana˛ głowy.
– Jessica jest w stanie agonalnym! – wołała Abby. –
Daj tu Jacka i jeszcze kogos´. Wycia˛gniemy ja˛ i wtedy
zadecydujemy, kto leci.
Kell wraz z pomocnikami zabrał sie˛ do pracy. Uwol-
nienie Jessiki z potrzasku wymagało nadludzkiej siły, ale
jakos´ zdołali ja˛ wycia˛gna˛c´.
– Co tu mamy? – Abby niemal zaszlochała z ulgi,
kiedy zobaczyła przed soba˛ zatroskana˛ twarz i złote
skrzydła przypie˛te do białej koszuli. – Jestem Hall Jells,
starszy oficer medyczny. Chyba kiedys´ rozmawialis´my
przez radio.
– Abby Hampton, lekarz pogotowia. Pacjentka ma na
imie˛ Jessica, tylko tyle wiem. Powaz˙ne urazy podbrzusza,
włas´nie straciła przytomnos´c´. Dostała dwie jednostki
99
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
krwi i litr roztworu Hartmanna. Bardzo niskie cis´nienie.
Musi szybko trafic´ na sale˛ operacyjna˛. Zbadałam tez˙
młodego me˛z˙czyzne˛ z rana˛ głowy...
– Moge˛ zabrac´ tylko jedna˛ osobe˛ – przerwał jej Hall.
– Zabierzcie Jessice˛. – Abby czuła, z˙e Kell patrzy na
nia˛ ze zmarszczonym czołem. – Operacja to jej jedyna
szansa.
Wspo´lnie zanies´li Jessice˛ do samolotu. Tuz˙ przed
startem Abby zwro´ciła sie˛ do Halla:
– Ona jest z Anglii. – Tylko tyle mogła powiedziec´
o tej dziewczynie, ale czuła, z˙e w ten sposo´b nadaje całej
sprawie bardziej osobisty wymiar.
Hall skina˛ł głowa˛, chyba ja˛ zrozumiał.
– Zrobimy wszystko, co w naszej mocy.
100
CAROL MARINELLI
ROZDZIAŁ O
´
SMY
Noc zamieniła sie˛ w dzien´, ale nikt tego nie zauwaz˙ył.
Szpital przypominał linie˛ frontu. Młodzi ludzie walczyli
o z˙ycie, a wszyscy woko´ł starali sie˛ im pomagac´.
Ross i Abby, według instrukcji dobiegaja˛cej z aparatu
nadawczo-odbiorczego, nawiercili ratuja˛cy z˙ycie otwo´r
w czaszce młodego człowieka, kto´rego Kell chciał odesłac´
samolotem do szpitala. Dzie˛ki tej operacji krwiak przestał
uciskac´ na mo´zg i chłopak zyskał szanse˛ na wyzdrowienie.
Shelly, choc´ była na urlopie macierzyn´skim, wro´ciła
do obowia˛zko´w piele˛gniarki i pracowała razem z Kellem
i Clara˛. Tymczasem sa˛siedzi, kto´rzy w buszu sa˛ na ogo´ł
bliskimi przyjacio´łmi, zaje˛li sie˛ jej dziec´mi.
W tym tragicznym dniu całe miasteczko sie˛ zjedno-
czyło. Personel szpitala zakładał tymczasowe opatrun-
ki gipsowe, czys´cił i zszywał rany i zakładał sa˛czki. Co
jakis´ czas la˛dował samolot i zabierał kolejnego pacjen-
ta. W kon´cu mały oddział opustoszał, zostały tylko ban-
daz˙e na podłodze, kawałki waty i plamy z krwi. Wyczer-
pani ludzie dopiero teraz nieco odetchne˛li.
– Dobra robota. – Ross stana˛ł na s´rodku, obejmuja˛c
ramieniem z˙one˛. – Przynies´lis´cie zaszczyt temu małemu
szpitalowi.
– Czy były jakies´ wies´ci z Adelajdy? – spytała Abby,
pija˛c wode˛ prosto z kranu.
– Hall niedawno dzwonił. – Na dz´wie˛k głosu Kella
Abby zamarła, przygotowuja˛c sie˛ na najgorsze. – Jessica
ma uszkodzona˛ wa˛trobe˛ i s´ledzione˛, oraz perforowane
jelito. Jest na oddziale intensywnej opieki.
– Czyli przez˙yła operacje˛ – z nadzieja˛ stwierdziła
Abby, choc´ wiedziała, z˙e przed dziewczyna˛ jeszcze długa
droga.
Kell z zadowoleniem skina˛ł głowa˛.
– Dobrze, z˙e kazałas´ zabrac´ włas´nie ja˛. Ja odesłałbym
tego pacjenta z rana˛ głowy.
– To tez˙ nie byłaby zła decyzja – z˙yczliwie odparła
Abby. – Oboje bardzo potrzebowali pomocy.
– Co´z˙, ja sie˛ ciesze˛, z˙e nie musiałem tu przeprowa-
dzac´ operacji brzusznej. Nawiercac´ otwory w czaszce
moge˛ codziennie – wtra˛cił ze s´miechem Ross.
– Skoro tak sprawnie posługujesz sie˛ wiertłem, to
dlaczego moje po´łki nadal lez˙a˛ w pudłach na podłodze
w holu?
– Kell obiecał, z˙e je zawiesi. – Ross us´ciskał z˙one˛.
– Abby, jestes´ pewna, z˙e nie chcesz tu zostac´ dłuz˙ej? Na
przykład kilka lat?
Kilka oso´b sie˛ rozes´miało, ale kiedy Abby spojrzała
Kellowi w oczy, zobaczyła w nich bo´l.
– Mys´lałam, z˙e pobyt tutaj be˛dzie czyms´ w rodzaju
wakacji – pro´bowała zaz˙artowac´. – No to co? Bierzemy
sie˛ za sprza˛tanie, bo juz˙ nie moge˛ doczekac´ sie˛ prysznica.
– Nie be˛dziecie nic sprza˛tac´ – oznajmiła stanowczo
June. Abby juz˙ pamie˛tała, z˙e to ciotka legendarnej fryzje-
rki i z˙e to włas´nie ona dostarcza do szpitala pyszne
kanapki. – Zaraz włoz˙e˛ re˛kawice i sie˛ do tego wezme˛.
Kiedy wypoczniecie, dokon´czycie co trzeba.
102
CAROL MARINELLI
– W takim razie idziemy. – Kell swobodnie obja˛ł
Abby ramieniem. – Nie wiem, jak ty, ale ja jestem
skonany.
Abby zerkne˛ła na zgromadzonych, spodziewaja˛c sie˛
us´mieszko´w i szepto´w, ale wszyscy byli zbyt zme˛czeni,
by komentowac´ najnowszy romans, kto´ry rozkwitł
w Tennengarrah. Tragiczne wydarzenia minionej nocy
usune˛ły w cien´ sprawy Abby i Kella. No, prawie.
Shelly podeszła do Abby, kiedy ta podpisywała sie˛
w ksie˛dze wydanych leko´w.
– Nie mys´l sobie, z˙e to ci ujdzie na sucho – wyszeptała
z figlarnym us´miechem na miłej buzi. – Chce˛ znac´
wszystkie szczego´ły.
– Dobrze, zapraszam cie˛ do siebie. Ty przynosisz
wino. – Abby była zadowolona, z˙e be˛dzie mogła poznac´
opinie˛ innej kobiety.
– Umowa stoi.
– Co wy tam z Shelly knujecie? – zapytał Kell, kiedy
zme˛czona wsiadła na motocykl.
– Umawiałys´my sie˛ na babskie plotki. – Us´miechne˛ła
sie˛, kiedy spojrzał na nia˛ pytaja˛co. – Włas´ciwie to nigdy
jeszcze tego nie robiłam.
– No to wiele straciłas´.
– O, a ty pewnie wiesz najlepiej, co? – Z
˙
artobliwie
pokazała mu je˛zyk. – Przeciez˙ jestes´ akuszerem i tak
dalej.
– Dzie˛ki temu nie tłumie˛ w sobie kobiecych cech
charakteru – odcia˛ł sie˛. – I przez to jestem doskonałym
kochankiem.
103
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
ROZDZIAŁ DZIEWIA˛TY
Przez kilka dni Tennengarrah była na ustach całej
Australii. A przynajmniej tak sie˛ wydawało. W kaz˙dych
wiadomos´ciach pokazywano zrozpaczonych krewnych
ofiar wypadku z Anglii, Niemiec i Szwecji, kto´rzy szlo-
chaja˛c, prosili swoich bliskich, by czekali na ich przyjazd.
Reporterzy nadawali sprawozdania z miejsca kata-
strofy, dzielnie znosza˛c upał i ataki much. Z
˙
aden z nich
jednak nie był w stanie oddac´ dramatyzmu tamtych chwil.
Nawet szpital znalazł sie˛ na ekranach telewizoro´w
w całym kraju. Abby nagrała sobie na tas´me˛ ten fragment
wiadomos´ci i ogla˛dała go raz po raz, ze s´cis´nie˛tym ze
wzruszenia gardłem.
Oto Ross, jasnowłosy, przystojny, w pie˛knych słowach
wychwalaja˛cy pracowniko´w. Shelly, podaja˛ca tlen nie-
przytomnemu pacjentowi. Clara, spokojna i sprawna,
uosobienie piele˛gniarki idealnej.
Kiedy patrzyła na siebie, nie widziała dawnej Abby,
zawsze nieskazitelnie eleganckiej. Ta opalona dziewczy-
na bez makijaz˙u, ze zwia˛zanymi nieporza˛dnie włosami,
wygla˛dała zupełnie inaczej. Oczywis´cie był tam tez˙ Kell.
Abby nieomal nabawiła sie˛ odcisko´w na palcach od
naciskania guzika na pilocie, kiedy co chwila zatrzymy-
wała tas´me˛, z˙eby dłuz˙ej mu sie˛ przyjrzec´.
– Puk, puk! – zawołała Shelly, otwieraja˛c drzwi. Było
to najbardziej oficjalne wejs´cie do cudzego domu, jakie
praktykowano w Tennengarrah. Po niedawnych dos´wiad-
czeniach Abby juz˙ wiedziała, z˙e nie nalez˙y chodzic´ po
domu w bieliz´nie.
– Włas´nie miałam do ciebie wpas´c´. – Abby szybko
wyła˛czyła wideo i udawała, z˙e ogla˛da jakis´ serial. – Gdzie
jest Kate?
– S
´
pi. Matthew tez˙, wie˛c zostawiłam oboje na po´ł
godziny pod opieka˛ June.
– Nie zapomniałas´, z˙e dzis´ masz wyznaczone badanie
kontrolne?
– Jasne, z˙e nie. – Shelly skrzywiła sie˛ lekko. – Pewnie
sie˛ nie zgodzisz, z˙ebym udawała, z˙e włas´nie sie˛ odbyło?
– spytała z nadzieja˛ w głosie.
– Nie ma mowy. Chcesz, z˙ebys´my poszły do gabinetu
w szpitalu? Moge˛ cie˛ tez˙ zbadac´ tutaj.
– Naprawde˛? Wolałabym tutaj.
– Dobrze. Zro´bmy to od razu i be˛dziemy miały prob-
lem z głowy. Potem napijemy sie˛ kawy albo mroz˙onej
herbaty.
– Doskonale.
Sypialnia Abby posłuz˙yła za gabinet. Choc´ badanie
zostało wykonane profesjonalnie, Abby nadal nie mogła
sie˛ nadziwic´ stosunkom panuja˛cym na prowincji.
– Wszystko wro´ciło do normy. – Po skon´czonym
badaniu oznaczyła fiolke˛ z wymazem pobranym od
Shelly.
– Nie wszystko – westchne˛ła Shelly. – Wcia˛z˙ waz˙e˛
o kilka kilogramo´w za duz˙o. Od jutra zno´w przechodze˛ na
diete˛. Do balu został tylko miesia˛c.
105
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
Co to za bal! – pomys´lała Abby, ale nic nie powiedziała.
Pewnie jakas´ potan´co´wka w stodole przybranej lampkami
choinkowymi i krepina˛. Niemniej wszyscy o nim mo´wili.
– W co sie˛ ubierzesz?
Abby wzruszyła ramionami. Ani razu sie˛ nad tym nie
zastanawiała. No, moz˙e raz.
– Przywiozłam jedna˛ elegancka˛ sukienke˛. Pewnie
włas´nie ja˛ włoz˙e˛.
– Pokaz˙ mi.
Abby schowała fiolke˛ do torby lekarskiej, kto´ra od
czasu jej przyjazdu trzykrotnie powie˛kszyła obje˛tos´c´.
Potem poszła umyc´ re˛ce.
– Po´z´niej zaniose˛ to do szpitala – powiedziała. – Jutro
poleci do Adelajdy.
– Gdyby Bruce wiedział, co sie˛ kryje w tej małej
lodo´wce, kto´ra˛ jutro dostanie! – zachichotała Shelly.
Abby ro´wniez˙ parskne˛ła s´miechem.
Lubiły sie˛ i dobrze sie˛ czuły w swoim towarzystwie.
Po raz pierwszy w z˙yciu Abby miała przyjacio´łke˛, kogos´,
komu moz˙na wypłakac´ sie˛ w re˛kaw, z kim moz˙na poplot-
kowac´ i poskarz˙yc´ sie˛ na napie˛cie przedmiesia˛czkowe.
Bardzo jej sie˛ to podobało.
– No, pokaz˙ te˛ sukienke˛ – ponagliła Shelly.
Wyje˛ła biała˛ suknie˛ z szafy i oczekiwała reakcji przy-
jacio´łki.
– Jest przepie˛kna. – Shelly przesune˛ła dłonia˛ po bia-
łym jedwabiu. – Jakie s´liczne falbanki przy dekolcie. I te
cieniutkie ramia˛czka...
– Mam nadzieje˛, z˙e wytrzymaja˛ do rana. – Abby jak
zwykle była rozsa˛dna i praktyczna. – Mys´lisz, z˙e nadaje
sie˛ na ten bal? – spytała z lekkim niepokojem.
106
CAROL MARINELLI
– Be˛dziesz mała najbardziej elegancka˛ kreacje˛ ze
wszystkich. Kell nie utrzyma ra˛k przy sobie – zapewniła
Shelly. Zerkne˛ła na toaletke˛ Abby. – Och! Czasami tak
bardzo brakuje mi wielkiego miasta. Jez´dzimy tam co
kwartał po zakupy, ale zanim uzupełnie˛ zapasy, trzeba juz˙
wracac´ i nigdy nie starcza czasu na kupno kosmetyko´w.
– Prosze˛. – Abby wysune˛ła szuflade˛ i podała przyja-
cio´łce kosmetyczke˛, kto´ra˛ ta che˛tnie przyje˛ła. – To dar-
mowe pro´bki, kto´re daja˛ w sklepach, jes´li sie˛ dokona
zakupo´w za odpowiednia˛ sume˛. Nawet jeszcze do niej nie
zagla˛dałam.
– Nie? – spytała zdumiona. Otworzyła kosmetyczke˛
niczym dziecko rozpakowuja˛ce prezent. – I nie chcesz
tego?
– Niech ci dobrze słuz˙a˛. – Abby us´miechne˛ła sie˛. – Za
po´łtora miesia˛ca o tej porze be˛de˛ kra˛z˙yc´ po centrum
handlowym, zamawiac´ wizyty u kosmetyczki i manikiu-
rzystki. A przynajmniej be˛de˛ miała taka˛ moz˙liwos´c´.
– Przestan´! – je˛kne˛ła Shelly. – Nawet nie chce˛ mys´lec´
o twoim wyjez´dzie. Dlaczego nie zostaniesz troche˛ dłu-
z˙ej? Przynajmniej na po´ł roku.
Poszła za Abby do kuchni i przysiadła na ławie. Abby
nalała mroz˙onej herbaty do wysokich szklanek.
– Ale na moje miejsce przyjez˙dz˙a nowy lekarz.
– Dwo´ch nowych lekarzy tez˙ miałoby co robic´. Szpital
ma coraz wie˛cej pacjento´w. Prosze˛, zastano´w sie˛ nad tym.
– Nie moge˛ zostac´. – Abby podała szklanke˛ Shelly.
– W mies´cie mam prace˛, swoje z˙ycie.
– Przeciez˙ to ci nie ucieknie, jes´li zostaniesz troche˛
dłuz˙ej. A musisz przyznac´, z˙e podoba ci sie˛ u nas.
– Podoba – zgodziła sie˛ bez namysłu.
107
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
– I o ile dobrze sobie przypominam, takich me˛z˙czyzn
jak Kell nie ma zbyt wielu.
– Shelly... – W głosie Abby słychac´ było ostrzegawcza˛
nute˛. Czasami rozmawiały o Kellu, ale nigdy o nieuchron-
nym kon´cu tego zwia˛zku. – Nie mo´wmy o tym, dobrze?
– Ale dlaczego? Przeciez˙ widac´, z˙e jestes´cie po uszy
zakochani. Jak zniesiesz to rozstanie?
Abby umalowała usta, postanawiaja˛c nie cia˛gna˛c´ tego
bolesnego tematu. Ale moz˙liwos´c´ wysłuchania opinii
innej kobiety była bardzo kusza˛ca.
– Czy dla ciebie to była trudna decyzja? – zapytała,
odwracaja˛c sie˛ od lustra. – Od razu sie˛ zgodziłas´, kiedy
Ross cie˛ poprosił, z˙ebys´ z nim tu przyjechała?
Shelly skine˛ła głowa˛.
– Nie zastanawiałam sie˛ ani chwili.
– No widzisz. Moz˙e two´j zwia˛zek z Rossem był
powaz˙niejszy. Skoro nawet nie musiałas´ sie˛ zastana-
wiac´...
– Ale to nic nie znaczy – odrzekła Shelly z przekona-
niem. – Jestes´my inne. Ty masz przed soba˛ kariere˛
zawodowa˛...
– Ty tez˙.
– Nie taka˛ jak twoja. Ty chcesz zostac´ konsultantem,
no i jeszcze masz ten program antynarkotykowy. Ja juz˙
przedtem musiałam sie˛ skoncentrowac´ na wychowaniu
Matthew. Z
˙
ycie zawodowe nie było dla mnie wszystkim.
Zreszta˛ twoja praca jest bardzo atrakcyjna.
– Wcale nie. Powinnas´ zobaczyc´ nasz oddział w sobo-
tni wieczo´r. – Us´miech znikna˛ł z jej twarzy. – Po prostu
nie moge˛ tego zrobic´, Shelly – powiedziała cicho. – Kell
zna moja˛ sytuacje˛. Od pocza˛tku mu wszystko wyjas´-
108
CAROL MARINELLI
niłam. Oboje wiemy, z˙e nasz zwia˛zek nie ma przyszłos´ci
i postanowilis´my cieszyc´ sie˛ tym, co mamy.
Tyle razy to powtarzała, z˙e niemal zacze˛ło brzmiec´
przekonuja˛co. Jednak wiele nocy spe˛dzała bezsennie,
z˙ałuja˛c, z˙e od razu nie podpisała umowy na po´ł roku,
moz˙e nawet na rok. Jednak zmienianie warunko´w teraz
obudziłoby tylko fałszywe nadzieje. We wszystkich.
Kochała Tennengarrah. Kell nauczył ja˛ jez´dzic´ konno,
wie˛c cze˛sto robili sobie wycieczki po okolicy, urza˛dzali
pikniki nad jeziorkami, patrza˛c w niebo lez˙eli obje˛ci
i słuchali cichego rz˙enia koni.
– Lepiej be˛dzie, jak od razu zaniose˛ to do szpitala. –
Odstawiła szklanke˛, daja˛c znak, z˙e rozmowa skon´czona.
Shelly popatrzyła na nia˛ z troska˛.
– Gdybys´ chciała o tym porozmawiac´, to pamie˛taj
o mnie.
Abby chciała o tym porozmawiac´. Ale z kim? Shelly
i Kell nie sa˛ obiektywni, a członkowie jej rodziny, kiedy
przez telefon wspominała o przedłuz˙eniu kontraktu, wy-
buchali s´miechem.
– Dzie˛ki – odrzekła, ale obie wiedziały, z˙e do takiej
rozmowy nie dojdzie. Abby musi podja˛c´ te˛ decyzje˛ sama.
Kell niewa˛tpliwie ucieszył sie˛ na jej widok, ale jedno-
czes´nie z dezaprobata˛ zmarszczył brwi.
– Czy ty nie moz˙esz wytrzymac´ jednego dnia bez
szpitala? Przeciez˙ masz wolne popołudnie.
– Przyniosłam tylko pro´bke˛ – wyjas´niła. – Jak było?
– Spokojnie. Clara poszła z wizyta˛ domowa˛ do pac-
jentki, Ross za chwile˛ wyjez˙dz˙a w teren. Biedaczysko.
W takim upale wszystko zabiera wie˛cej czasu.
109
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
– A ty?
– A ja pewnie be˛de˛ siedział tu bezczynnie. Tak na
wszelki wypadek.
– Jedz´ z Rossem – zaproponowała. – Ja tu zostane˛.
– Chcesz?
– Oczywis´cie. I tak mam papierkowa˛ robote˛ do uzu-
pełnienia.
Po dziesie˛ciu minutach Rossa i Kella juz˙ nie było.
Abby zrobiła sobie kawe˛. Praca w klimatyzowanym po-
koju wcale nie była niemiła˛ perspektywa˛. Jej spoko´j nie
trwał jednak długo.
– Dzien´ dobry. – Do s´rodka weszła zdenerwowana
Martha. – Jest ktos´ jeszcze?
– Przykro mi, ale tylko ja. – Abby z us´miechem
odłoz˙yła długopis.
– To bardzo dobrze, włas´nie z pania˛ chciałam poroz-
mawiac´. – Dziewczyna przysiadła na skraju krzesła.
– Kłopoty z tata˛? – spytała łagodnie Abby.
– Nie wie˛ksze niz˙ zwykle. Nie zgadza sie˛ na operacje˛,
uwaz˙a, z˙e to nie ma sensu. Doktor Ross z nim wczoraj
rozmawiał, ale tata jest uparty. Nadal tez˙ twierdzi, z˙e
w razie czego nie chce, z˙eby go reanimowano.
– Tak słyszałam. – Przez chwile˛ obie milczały.
– Ale przyszłam tu w swojej sprawie – odezwała sie˛
Martha.
Abby zdziwiła sie˛. Pozyskała zaufanie miejscowych
ludzi, ale rzadko kto przychodził z wizyta˛specjalnie do niej.
– Wiem, z˙e doktor Ross nic by nie powiedział, ani
Kell, ani Clara, ale to sa˛ moi przyjaciele... To znaczy pani
tez˙. Jest pani miła i tak dalej... – Dziewczyna troche˛ sie˛
zapla˛tała, lecz Abby tylko sie˛ us´miechne˛ła.
110
CAROL MARINELLI
– Czasami lepiej sie˛ rozmawia z kims´, kto nie jest nam
zbyt bliski.
Martha wzie˛ła głe˛boki oddech.
– Jestem w cia˛z˙y.
Abby w milczeniu słuchała i obserwowała pacjentke˛.
– Przynajmniej tak mi sie˛ wydaje. Okres mi sie˛ spo´z´-
nia o dwa miesia˛ce.
– Zrobiłas´ test? – zapytała Abby i natychmiast sie˛
zmitygowała. – Niema˛dre pytanie. Gdzie miałabys´ go
kupic´?
– Włas´nie. Przez to te moje kłopoty. Prezerwatywy
sprzedaja˛ w sklepie, ale tam pracuja˛ Darlene i Shirley. On
mo´głby je kupic´ w pubie, ale tam z kolei bywa jego ojciec
– mo´wiła Martha ze złos´cia˛. Widac´ było, z˙e frustruje ja˛ten
aspekt z˙ycia w małej społecznos´ci. – Tutaj wszyscy
wszystko o sobie wiedza˛. Wiem, z˙e to nie jest dla mnie
wytłumaczenie. Pewnie uwaz˙a pani, z˙e jestem głupia.
Abby nawet to przez mys´l nie przeszło. Ona i Kell tez˙
nie pamie˛tali o zabezpieczeniu. Sama z niepokojem cze-
kała na miesia˛czke˛ i bardzo sie˛ ucieszyła, gdy wreszcie
przyszła.
– Tata mnie zabije, jes´li najpierw sam nie umrze,
kiedy usłyszy te˛ nowine˛. – Po twarzy Marthy popłyne˛ły
łzy, wie˛c Abby podsune˛ła jej chusteczki i pozwoliła
spokojnie sie˛ wypłakac´.
– Moz˙e najpierw zrobimy test, a potem porozmawia-
my o tym, co zrobic´? – zaproponowała.
Martha skine˛ła głowa˛, a Abby zacze˛ła szukac´ testo´w
cia˛z˙owych. Znalazła je w szafce z lekami.
– Wynik jest pozytywny, tak? – Chwile˛ po´z´niej wy-
straszony głos Marthy przerwał pełna˛ napie˛cia cisze˛.
111
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
– Owszem. – Abby zno´w podała dziewczynie chuste-
czki. – Ale to przeciez˙ nie koniec s´wiata.
– A włas´nie z˙e tak! Co ja mam teraz zrobic´? – zawo-
dziła Martha. – Co zrobic´?
– Zmierzyc´ sie˛ z problemem. – Martha przestała pła-
kac´ i gwałtownie podniosła wzrok. – Dasz sobie rade˛,
Martho. Juz˙ wiem, z˙e ludzie tutaj sa˛twardzi. Teraz przede
wszystkim cie˛ zbadam, z˙eby sie˛ upewnic´, z˙e wszystko
jest w porza˛dku.
– A potem?
– Potem nic nie be˛dziemy robic´.
– Nic? – Marta spojrzała na nia˛ z przeraz˙eniem.
– Be˛dziesz miała pare˛ dni na oswojenie sie˛ ze s´wiado-
mos´cia˛, z˙e jestes´ w cia˛z˙y. Na tym etapie kilka dni nie ma
znaczenia, jes´li...
– Ale ja nie chce˛ usuwac´. – Głos dziewczyny brzmiał
duz˙o spokojniej.
Abby skine˛ła głowa˛.
– To ty decydujesz. Ale dopiero kiedy sie˛ uspokoisz,
porozmawiamy o tym, czego naprawde˛ chcesz.
– Chce˛ miec´ dziecko. Des tez˙ tego chce.
– Rozumiem, z˙e Des to ojciec – upewniła sie˛ niepo-
trzebnie. Błysk w oku Marthy wszystko jej powiedział.
– Rozmawialis´cie o tym?
– Przez ostatnie tygodnie tylko o tym rozmawiamy.
Gło´wny problem polega na tym, jak powiedziec´ tacie.
Des pracuje u nas jako pomocnik. Tata nawet go lubi, a to
o czyms´ s´wiadczy. Tylko z˙e ta wiadomos´c´ go zabije!
Mam dopiero osiemnas´cie lat. Jes´li tata umrze, jak sobie
poradze˛? Jak bez niego poprowadze˛ farme˛? Tak bardzo
go potrzebuje˛, zwłaszcza teraz.
112
CAROL MARINELLI
Obawy dziewczyny nie były pozbawione podstaw.
Stan serca Billa był bardzo zły. Przy kaz˙dym zdener-
wowaniu mogło odmo´wic´ posłuszen´stwa.
– Be˛de˛ ci towarzyszyc´ przy tej rozmowie – zapropo-
nowała Abby. – Moge˛ mu nawet sama o wszystkim
powiedziec´, jes´li zechcesz. Ale wszystko w swoim czasie.
Na razie sie˛ uspoko´j i przywyknij do mys´li, z˙e be˛dziesz
miała dziecko. Potem do mnie przyjdziesz i ustalimy
wszystko, co dotyczy cia˛z˙y. Pomys´limy tez˙, jak zawiado-
mic´ twojego tate˛.
Martha musiała sie˛ zadowolic´ takim rozwia˛zaniem.
Abby ja˛ zbadała, a potem razem wypiły herbate˛, co dało
Marcie czas na wypłakanie sie˛. W kon´cu wzie˛ła sie˛ w gars´c´
i poszła do domu. Wkro´tce potem zjawili sie˛ Ross i Kell.
– Ale upał! – Kell nalał wody do dzbanka i wrzucił do
niej kostki lodu z lodo´wki.
– Zgadza sie˛. – Ross ochlapał twarz woda˛, a naste˛pnie
podstawił głowe˛ pod kran. – Lepiej sprawdze˛, jak sobie
radzi Shelly. Dzis´ rano zaszczepiłem Kate. Pewnie w tym
upale nie za dobrze to znosi. Miałas´ jakies´ problemy,
kiedy nas nie było?
– Z
˙
adnych – zapewniła z us´miechem.
– Jacys´ pacjenci? – upewniał sie˛ Ross.
– Nikogo nie było – skłamała.
– To moz˙e juz˙ idz´ do siebie? – zaproponował. – Kell
wszystko pozamyka, a jes´li ktos´ sie˛ zjawi, moz˙e mnie
wezwac´ z domu. A tak przy okazji, dzie˛ki za pomoc.
Z Kellem wszystko poszło szybciej.
113
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
ROZDZIAŁ DZIESIA˛TY
Abby wro´ciła do domu, wzie˛ła prysznic, ubrała sie˛ i wy-
cia˛gne˛ła na kanapie. Kella nadal nie było. Nawet nie wiedzia-
ła, kiedy zasne˛ła. Obudziły ja˛ odgłosy dochodza˛ce z kuchni.
Gdy otworzyła oczy, zobaczyła przed soba˛ bardzo miły
widok. Kell stał przed nia˛i podawał jej szklanke˛ zimnej wody.
– Kto´ra godzina? – zapytała.
– Sio´dma.
– Sio´dma! – Szybko usiadła i rozejrzała sie˛ po pokoju,
w kto´rym juz˙ zapadał zmrok. – Dlaczego mnie nie obu-
dziłes´?
– Wygla˛dałas´ na zme˛czona˛, wie˛c pomys´lałem, z˙e
drzemka dobrze ci zrobi. Przygotowałem kolacje˛.
Rzeczywis´cie.
Po chwili na stole pojawiła sie˛ sałatka z we˛dzonym
łososiem, s´wiez˙y chleb i dzban lemoniady.
– Pysznos´ci – zachwyciła sie˛ Abby, oblizuja˛c wargi.
– Psujesz mnie, wiesz?
– Zasługujesz na to.
Jedli, ale tym razem atmosfera mie˛dzy nimi była
troche˛ inna niz˙ zwykle. Abby czuła, z˙e Kell nie spuszcza
jej z oka i wyraz´nie chce cos´ powiedziec´.
– O co chodzi, Kell? – zapytała w kon´cu, kiedy juz˙
zjadła ostatniego kapara z sałatki i wypiła ostatni łyk
lemoniady.
– Słucham?
– Wydarzyło sie˛ cos´ złego – domys´liła sie˛.
Jej wyjazd był tuz˙ tuz˙ i ich powaz˙ne rozmowy stawały
sie˛ coraz boles´niejsze.
– Nie. Włas´ciwie wszystko układa sie˛ doskonale.
Abby wstała, podeszła do okna i popatrzyła na jedyne
drzewo rysuja˛ce sie˛ na horyzoncie. Czuła, z˙e zbliz˙a sie˛
kolejna trudna dyskusja, podczas kto´rej nic nowego nie
zostanie powiedziane.
– Czy nasz zwia˛zek naprawde˛ wydaje ci sie˛ zupełnie
niemoz˙liwy? – zapytał Kell, a Abby westchne˛ła. – Wiem,
z˙e pewnie wymarzyłas´ sobie innego partnera. Nie jestem
wystarczaja˛co s´wiatowy, ale...
Odwro´ciła sie˛ i spojrzała na niego zbulwersowana. Jak
on moz˙e mys´lec´ w ten sposo´b?
– Tu nie chodzi o to, z˙e jestes´ kims´ nieodpowiednim.
Juz˙ kiedys´ mnie oskarz˙ałes´ o snobizm. Nie sa˛dzisz chyba,
z˙e na dodatek jestem płytka?
– Oczywis´cie, z˙e nie. – Podszedł do niej. Tym razem
jego krok wcale nie był pewny. Połoz˙ył jej re˛ce na
ramionach.
– Kell, juz˙ o tym wszystkim rozmawialis´my – rzekła
znuz˙onym głosem. – Wiesz, z˙e nie chce˛ wyjez˙dz˙ac´, ale
ustalilis´my, z˙e tak ma byc´ i z˙e be˛dziemy sie˛ cieszyc´
wspo´lnymi chwilami, jakie nam jeszcze zostały.
– To było przedtem. – Spojrzał na nia˛ trudnym do
rozszyfrowania wzrokiem.
– Przed czym?
– Dlaczego mi nie powiedziałas´? – wyszeptał. – Prze-
ciez˙ wiesz, z˙e wszystko jakos´ sie˛ ułoz˙y.
Nie rozumiała, o co mu chodzi. Patrzyła na niego
115
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
z coraz wie˛kszym zdziwieniem. Kell wzia˛ł głe˛boki od-
dech.
– Znalazłem test.
– Jaki test?
– Test cia˛z˙owy. Nie przeszukiwałem twoich rzeczy,
po prostu sprza˛tałem i zobaczyłem go w koszu.
– To nie był mo´j wynik...
– A czyj? Przeciez˙ nie mo´j ani nie Rossa! Daj spoko´j,
Abby. Mo´wiłas´, z˙e nie miałas´ z˙adnych pacjento´w. Po-
słuchaj... – Urwał, kiedy wybuchne˛ła s´miechem.
– A wie˛c dlatego pozwoliłes´ mi spac´ i zrobiłes´ kola-
cje˛! Mys´lałes´, z˙e jestem w cia˛z˙y. Och, Kell...
Kell jednak nie przyła˛czył sie˛ do jej s´miechu. Patrzył
na nia˛zatroskany i uraz˙ony, jakby nadal jej nie dowierzał.
– Na pewno nic przede mna˛ nie ukrywasz?
– Jasne, z˙e nie. Nie musisz sie˛ martwic´. Nic sie˛ nie
zmieniło.
Jego twarz na chwile˛ przybrała wyraz, kto´rego nie
potrafiła okres´lic´. Ulgi czy rozczarowania? Nie umiała
powiedziec´. Zrozumiała jednak nagle, z˙e jej słowa były
puste. Nic sie˛ nie zmieniło? Wre˛cz przeciwnie. Przez
godzine˛ czy dwie Kell miał okazje˛ sie˛ przekonac´, jak
mogłaby wygla˛dac´ ich wspo´lna przyszłos´c´. Teraz pozo-
stał mu tylko bo´l.
Us´miechne˛ła sie˛ z wysiłkiem.
– Nic sie˛ nie zmieniło – powto´rzyła jeszcze raz. W tej
samej chwili rozległ sie˛ dzwonek telefonu.
Kiedy odłoz˙yła słuchawke˛, juz˙ sie˛ nie us´miechała.
– Bill jest w drodze do szpitala. Bardzo z´le to wy-
gla˛da.
Szybko pobiegli do os´rodka. Przed drzwiami spotkali
116
CAROL MARINELLI
zdenerwowanego Rossa, kto´ry juz˙ otwierał zamki. Szyb-
ko wystukał numer kodu na klawiaturze systemu alar-
mowego i nas´wietlił sytuacje˛.
– Dzwoniła Martha. Zwykłe leki nie zadziałały. Kaza-
łem jej zostac´ na miejscu, ale oczywis´cie Bill wymo´gł na
niej, by przywiozła go do szpitala.
Kell zapalił s´wiatła, a Abby wyje˛ła odpowiednie leki
i przygotowała tlen.
– Za kilka minut tu be˛da˛. Przed chwila˛ dzwoniła drugi
raz i mo´wiła, z˙e stan sie˛ pogorszył.
Przed szpitalem rozległ sie˛ pisk opon i wszyscy troje
rzucili sie˛ do drzwi. Ross połoz˙ył Abby re˛ke˛ na ramieniu.
– Pamie˛taj, z˙adnych heroicznych wyczyno´w. Bill nie
chce byc´ reanimowany.
Z wysiłkiem wnies´li bezwładnego pacjenta do s´rodka.
Zrozpaczona Martha zupełnie straciła panowanie nad
soba˛. Jedno spojrzenie na jej ojca wystarczyło, by sie˛
przekonac´ o powadze sytuacji.
– Nie pozwo´lcie mu umrzec´! – błagała Martha, usiłu-
ja˛c chwycic´ Abby za re˛ke˛. – Nie chce˛, z˙eby umarł, nic nie
wiedza˛c.
Abby załoz˙yła mu maske˛ tlenowa˛, i sprawdziła puls
chorego. Co chwila zanikał, az˙ w kon´cu zanikł zupełnie.
– Zatrzymanie akcji serca – oznajmiła.
Piers´ pacjenta była wilgotna od potu i trzeba ja˛ było
przemyc´ spirytusem, by przymocowac´ czujniki.
– Abby, Bill tego nie chciał – przypomniał jej Ross
surowo.
Spojrzała na monitor i spostrzegła falista˛, nieregularna˛
linie˛ migotania komo´r. Pojedynczy wstrza˛s przy pomocy
117
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
defibrylatora moz˙e przywro´cic´ normalna˛ akcje˛. Mogłaby
dokonac´ cudu, ale Ross sie˛ nie zgadza.
– Prosze˛, Abby! – błagała Martha. – Niech pani cos´
zrobi!
– Naładowac´ defibrylator. – Przez chwile˛ nie była
pewna, czy to stanowcze kro´tkie polecenie rzeczywis´cie
padło z jej ust. Ale kiedy Ross ze złos´cia˛ potrza˛sna˛ł
głowa˛, wiedziała, z˙e to były jej słowa. Co wie˛cej, została
sama ze swa˛ decyzja˛.
– Abby – odezwał sie˛ Kell i otoczył ramieniem rozhis-
teryzowana˛ Marthe˛. – Bill wiedział, z˙e to nasta˛pi.
– S
´
wietnie – wycedziła przez ze˛by i nacisne˛ła guzik.
– Sama to zrobie˛. Jes´li sie˛ martwisz, z˙e staniesz przed
komisja˛ piele˛gniarska˛, to wiedz, z˙e wezme˛ za to pełna˛
odpowiedzialnos´c´ – dodała z lekka˛ gorycza˛.
Czekaja˛c na naładowanie sie˛ urza˛dzenia, prowadziła
masaz˙ serca pacjenta. Po pierwszym wstrza˛sie stan chore-
go sie˛ nie zmienił. Po naste˛pnych trzech Kell nieche˛tnie
wła˛czył sie˛ do akcji.
– Wcale nie musisz brac´ tego na siebie, Abby – powie-
dział, nakładaja˛c na usta Billa aparat ambu do podawania
tlenu. – Podzielimy sie˛ odpowiedzialnos´cia˛.
Ross stał obok z ponura˛ mina˛, ale w kon´cu i on do nich
doła˛czył. Z wyrazu jego twarzy Abby sie˛ domys´liła, z˙e
nie ujdzie jej to na sucho.
– Po´z´niej sie˛ wytłumacze˛ – powiedziała, kiedy na
chwile˛ napotkała jego wzrok.
– Tego moz˙esz byc´ pewna – warkna˛ł.
Pracowali w ponurej ciszy, przerywanej tylko szlocha-
niem Marthy, popiskiwaniem monitoro´w i sykiem prze-
pływaja˛cego tlenu. Kiedy wreszcie falista linia nabrała
118
CAROL MARINELLI
wolnego, ale regularnego rytmu, a piers´ Billa zacze˛ła sie˛
unosic´, odsta˛pili o krok i patrzyli, jak pacjent wraca do
z˙ycia.
Nie nasta˛pił jednak z˙aden wybuch rados´ci, nie było
sło´w uznania i gratulacji z powodu dobrze wykonanej
pracy. Pozostało tylko cie˛z˙kie przes´wiadczenie, z˙e teraz
trzeba be˛dzie sie˛ uporac´ z konsekwencjami tej decyzji.
Abby drz˙a˛ca˛ re˛ka˛ sprawdziła cis´nienie krwi Billa. Tym
razem drz˙enie jej dłoni nie było skutkiem wysokiego
poziomu adrenaliny, tylko strachu przed tym, w jaki
sposo´b jej decyzja zostanie zinterpretowana w sali sa˛-
dowej.
– Do mojego gabinetu – polecił Ross.
Abby niemal sie˛ rozes´miała. Ross nie miał tu gabinetu,
tylko zwykłe biurko w pokoju przeznaczonym dla le-
karzy.
– Musze˛ porozmawiac´ z Martha˛ – rzekła spokojnie.
– Dzie˛kuje˛ – rzekła dziewczyna, płacza˛c. Abby otoczy-
ła ja˛ ramieniem i zaprowadziła do pokoju piele˛gniarek.
– Nie wiem, czy two´j ojciec tez˙ be˛dzie mi wdzie˛czny
– powiedziała łagodnie. – Jasno wyraził swoje z˙yczenia,
a ja go nie posłuchałam...
– Jestem jego najbliz˙sza˛ krewna˛ – stwierdziła dziew-
czyna stanowczo. – To ja nalegałam, z˙eby go reanimo-
wac´. Nie zostawiłam pani z˙adnego wyboru.
Abby lekko wzruszyła ramionami. Kwestia prawdopo-
dobnego s´ledztwa martwiła ja˛, ale w tej chwili nie miało
to wie˛kszego znaczenia. Teraz nalez˙y uporza˛dkowac´
sprawy ojca i co´rki, bo nie wiadomo, ile czasu im zostało.
– Martho, to w kaz˙dej chwili moz˙e sie˛ powto´rzyc´.
Nawet jes´li be˛dziemy go reanimowac´, naste˛pnym razem
119
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
moz˙e sie˛ nie powies´c´. Jes´li naprawde˛ chcesz mu powie-
dziec´, z˙e jestes´ w cia˛z˙y, zro´b to teraz.
– Ale to go zabije! – zaprotestowała Martha.
Abby wzie˛ła głe˛boki oddech. Zacisne˛ła dłonie na
lodowatych re˛kach dziewczyny, staraja˛c sie˛ przekazac´ jej
troche˛ siły i nadziei, choc´ sama nie miała ich wiele.
– Moz˙e go zabije, a moz˙e da mu cos´, dla czego
postanowi dalej z˙yc´.
Kiedy podeszły do ło´z˙ka Billa, Kell powitał je us´mie-
chem i odsuna˛ł sie˛ na bok.
– Czy on mnie słyszy? – zapytała dziewczyna.
Kell skina˛ł głowa˛.
– Przed chwila˛ sie˛ odezwał. Chciał, z˙ebys´ tu przyszła.
– Jestem juz˙, tato.
Martha wygla˛dała teraz nie jak osiemnastoletnia mło-
da kobieta, tylko jak dziesie˛cioletnie dziecko. Chwyciła
ojca za re˛ke˛ i starała sie˛ nie płakac´.
– Tato, wiem, z˙e nie chcesz z˙yc´, wiem, z˙e jest ci bardzo
cie˛z˙ko, ale ja cie˛ potrzebuje˛, zwłaszcza teraz. – Głos jej sie˛
załamał. Spojrzała na Abby, a ta zache˛ciła ja˛ skinieniem
głowy, by mo´wiła dalej. – Be˛de˛ miała dziecko.
Przez chwile˛ Abby wa˛tpiła, czy Bill usłyszał słowa
co´rki. Jednak jego serce zacze˛ło bic´ mocniej, a szare oczy
otworzyły sie˛ i spojrzały na Marthe˛. Wyznanie dziew-
czyny dotarło do jego s´wiadomos´ci.
– Bez ciebie nie dam rady, tato. Des mnie kocha i ja go
kocham. Bardzo chcemy, z˙eby nam sie˛ udało, ale jes´li cie˛
teraz strace˛, to nie wiem, jak sobie poradzimy...
Abby połoz˙yła jej re˛ce na ramionach, kiedy Bill zno´w
zamkna˛ł oczy.
120
CAROL MARINELLI
– Niech teraz odpoczywa. Jest bardzo zme˛czony.
– Martho?
Słaby głos sprawił, z˙e zamarły. Jednak Bill nie powie-
dział nic wie˛cej, tylko us´cisna˛ł re˛ke˛ co´rki, daja˛c znac´, z˙e
nie chce, by odchodziła od jego ło´z˙ka.
Kell przysuna˛ł jej krzesło.
– Abby ma racje˛. Two´j ojciec musi odpocza˛c´. Moz˙e
lepiej sie˛ poczuje, jes´li zostaniesz przy nim?
– Co powiedział Ross?
Jakis´ czas po´z´niej Abby siedziała w pokoju dla per-
sonelu, piła kawe˛ i pustym wzrokiem patrzyła przez okno.
Tam znalazł ja˛ Kell.
– Zrobił mi kawe˛ i oznajmił, z˙e w razie czego poprze
mnie na całej linii. – Us´miechne˛ła sie˛ smutno. – To
wspaniały człowiek, prawda?
– Owszem – zgodził sie˛ Kell. – Ale ty mi sie˛ bardziej
podobasz. – Jednak ten z˙art jej nie rozbawił. Kell zamkna˛ł
drzwi i podszedł bliz˙ej. – To był test Marthy, prawda?
Abby skine˛ła głowa˛.
– Wtedy nie chciała, z˙eby ktos´ sie˛ dowiedział.
– Rozumiem. – Usiadł obok niej. – Ale miło było
przez chwile˛ wierzyc´, z˙e to chodzi o nasze dziecko.
Miała ochote˛ sie˛ rozpłakac´. Przed chwila˛ siedziała tu
sama i miała bardzo podobne mys´li. Abby Hampton,
wielkomiejska lekarka, prawie konsultantka, marzyła
o tym, z˙eby i jej test cia˛z˙owy wypadł pozytywnie. Mieliby
takie pie˛kne dzieci. Ona, prawie konsultantka, i on, pra-
wie kowboj.
121
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
ROZDZIAŁ JEDENASTY
– Na mnie juz˙ czas. – Głos Kella zmieszał sie˛ z jej
snami. Przecia˛gne˛ła sie˛ leniwie i poczuła jego wargi na
ramieniu. – Chcesz, z˙ebym ci nastawił budzik?
– Za duz˙o pytan´ – wymamrotała, przycia˛gaja˛c go do
siebie. On jednak nie otoczył jej ramieniem, nie przytulił
sie˛, by ja˛ rozbudzic´, tylko szybko wyskoczył z ło´z˙ka. –
Doka˛d tak sie˛ s´pieszysz? – zapytała, marszcza˛c brwi.
– Po prostu musze˛ juz˙ is´c´.
Abby czuła, z˙e Kell oddala sie˛ od niej emocjonalnie.
Działo sie˛ tak juz˙ od pewnego czasu. Starała sie˛ to
ignorowac´, ale dzisiaj stało sie˛ to całkiem jasne.
– Gdzie? – Wiedziała, z˙e tym pytaniem przekracza
niewidzialna˛ linie˛, kto´ra˛ mie˛dzy soba˛ stworzyli.
Byli para˛ niezalez˙nych ludzi, niczym dwie gwiazdy,
kto´re spotkały sie˛ na niebie. Za chwile˛ kaz˙da miała
poda˛z˙yc´ w swoja˛ strone˛.
– Gdzie musisz is´c´ tak wczes´nie? Dyz˙ur zaczynasz
dopiero za kilka godzin.
Nie patrzył jej w oczy. Pos´piesznie wcia˛gna˛ł dz˙insy.
– Potrzebuje˛ troche˛ przestrzeni, i to wszystko.
– Kell.
Zatrzymał sie˛ w po´ł gestu, wkładaja˛c przez głowe˛
koszulke˛. Spodziewała sie˛, z˙e teraz zobaczy jego ciepły
us´miech, z˙e Kell rozmys´li sie˛ i zno´w wskoczy do ło´z˙ka.
Nic takiego jednak nie nasta˛piło.
– Czego ty ode mnie chcesz, Abby? – Ani na chwile˛
nie podnio´sł głosu, nie czuła sie˛ zagroz˙ona, ale po raz
pierwszy w jego tonie usłyszała jakies´ złowro´z˙bne nuty,
cien´ dezaprobaty i bo´lu. Chciała cos´ odpowiedziec´, ale on
był szybszy. – Za dwa tygodnie juz˙ cie˛ tu nie be˛dzie. –
Patrzył na nia˛ przenikliwie. – Wro´cisz tam, gdzie jest
twoje naturalne s´rodowisko. Sama tak to kiedys´ okres´-
liłas´. Dlaczego wie˛c teraz zadajesz mi takie pytania? Ska˛d
ta nagła potrzeba wniknie˛cia w moje z˙ycie? Za dwa ty-
godnie stane˛ sie˛ tylko miłym wspomnieniem. – Wcia˛gna˛ł
buty i obrzucił ja˛ gniewnym wzrokiem.
– Kell? – Pro´bowała go zatrzymac´.
– Co, Abby? – warkna˛ł, ale jego złos´c´ zaraz usta˛piła.
Usiadł w nogach ło´z˙ka i lekko sie˛ przygarbił. Było jasne,
z˙e jest smutny i zagubiony. Abby miała ochote˛ sie˛ roz-
płakac´. – Ja juz˙ tak dłuz˙ej nie moge˛ – oznajmił. – Nie
moge˛ udawac´, z˙e nie zbliz˙a sie˛ koniec.
Ida˛c do pracy, czuła sie˛ okropnie. Mys´lała tylko o tym,
by w domowym zaciszu dokon´czyc´ ich burzliwa˛ roz-
mowe˛.
Natychmiast przywołała sie˛ do porza˛dku. Pchne˛ła
drzwi do szpitala i weszła do s´rodka. Włas´ciwie ten
wybuch nie był całkiem niespodziewany. Od dnia, w kto´-
rym perspektywa posiadania dziecka na chwile˛ stała sie˛
realna, oboje sta˛pali po kruchym lodzie, udaja˛c, z˙e czas
stana˛ł w miejscu.
Problemy jednak nie znikaja˛ tylko dlatego, z˙e sie˛ je
ignoruje. Wkro´tce miał przyleciec´ po nia˛ samolot i zabrac´
ja˛ do wielkiego miasta.
123
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
Ross jak zwykle był w doskonałym nastroju.
– Abby, masz dzis´ wyjazd w teren. Jes´li chcesz jesz-
cze is´c´ do toalety, to sie˛ pos´piesz.
Posta˛piła według jego rady, niczym posłuszne dziec-
ko. Nieraz juz˙ jej sie˛ zdarzało, z˙e musiała prosic´ o za-
trzymanie jeepa, co zawsze ja˛ bardzo kre˛powało. W doda-
tku od razu przychodziły jej na mys´l paja˛ki, we˛z˙e i mos-
kity, kto´re chyba bardzo lubiły jej towarzystwo.
Kell z pose˛pna˛ mina˛ pakował sprze˛t do samochodu.
– Jak sie˛ miewa Bill? – zapytała Clare˛, kiedy brała
swoja˛ torbe˛ lekarska˛.
– Bez zmian. Martha ma go dzisiaj odwiedzic´, zaraz
po tym, jak be˛dzie miała robione USG. Moz˙e to go troche˛
oz˙ywi. Starałam sie˛ go zagadywac´, ale on nawet nie
zadaje sobie trudu, z˙eby odpowiedziec´. Moz˙e Ross be˛dzie
miał wie˛cej szcze˛s´cia.
– Miejmy nadzieje˛. – Abby podeszła do pacjenta, ale
ten spojrzał na nia˛ oboje˛tnie. Nagle obudziła sie˛ w niej
złos´c´. Mimo woli podeszła do Billa. – Martha ma dzisiaj
badanie USG – oznajmiła rados´nie. – Chce wiedziec´, czy
to chłopiec, czy dziewczynka.
Bill tylko wzruszył ramionami, ale Abby nadal do
niego mo´wiła, nie daja˛c sie˛ tak łatwo zrazic´. Spojrzała na
karte˛ przy ło´z˙ku.
– Bardzo dobre sa˛ wyniki badan´ krwi. Za dzien´ lub
dwa wypiszemy pana do domu.
– Jestem na to za słaby – odrzekł, unikaja˛c jej wzroku.
– W takim razie powinien pan trafic´ do wie˛kszego
szpitala.
– Ten szpital wystarczy. – Wzruszył ramionami. –
Mam tu opieke˛, jakiej mi trzeba.
124
CAROL MARINELLI
– Nieprawda. – Głos Abby brzmiał stanowczo, nawet
ostro. Ka˛tem oka zauwaz˙yła, z˙e Ross i Clara gwałtownie
spojrzeli w jej strone˛. – To jest całkiem niezły prowinc-
jonalny szpital, ale nie ma tu oddziało´w specjalistycz-
nych. Działamy jako stacja przejs´ciowa, doprowadzamy
pacjento´w do stabilnego stanu, przed odesłaniem ich
dalej. Ani Ross, ani ja nie jestes´my kardiologami, a włas´-
nie taki specjalista powinien sie˛ panem zaja˛c´.
– Nie opuszcze˛ Tennengarrah. – To było najbardziej
stanowcze zdanie, jakie wypowiedział od paru dni.
Abby bardzo mu wspo´łczuła, ale jednoczes´nie ogar-
niała ja˛ złos´c´. Taki młody człowiek, ma kochaja˛ca˛ co´rke˛
i wnuka w drodze, a tak łatwo sie˛ poddaje.
Przysune˛ła sie˛ do Billa i choc´ wyczuła, z˙e Kell wszedł
do sali, nie obejrzała sie˛. Nie moz˙e pozwolic´, by prob-
lemy osobiste przeszkodziły jej w wykonywaniu obowia˛-
zko´w zawodowych.
– Przykro mi, ale musze˛ panu to powiedziec´ – zacze˛ła.
– Tak czy owak, opus´ci pan Tennengarrah. Moz˙e pan sta˛d
odleciec´ samolotem, z wielkimi nadziejami na przy-
szłos´c´, zostawiaja˛c rodzine˛ czekaja˛ca˛ na pana powro´t.
– Przez chwile˛ milczała. – Drugiej moz˙liwos´ci nie musze˛
chyba opisywac´.
– Nie zgadzam sie˛ na operacje˛.
– Jest pan pewien, z˙e pan wie, co mo´wi? Ross mi
powiedział, z˙e nadal nie z˙yczy pan sobie reanimacji.
Musze˛ to uszanowac´. Jes´li mam podpisac´ pan´skie os´wia-
dczenie, to moge˛ to zrobic´ nawet zaraz. – Wyje˛ła długopis
i przygla˛dała sie˛ Billowi, kto´ry nerwowo przełkna˛ł s´li-
ne˛. Nie miała najmniejszego zamiaru podpisywac´ jego
os´wiadczenia, ale on o tym nie wiedział. – Co´rka pana
125
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
potrzebuje. – Juz˙ mu to mo´wiono, ale pierwszy raz
zareagował na te słowa.
– A po co jestem jej potrzebny? – Usiadł z wysiłkiem.
– Przeciez˙ ja moge˛ tylko siedziec´ i patrzec´, jak farma
schodzi na psy. Jak odejde˛, to przynajmniej jakos´ z De-
sem urza˛dza˛ sobie z˙ycie. Nie be˛de˛ im przeszkadzac´.
– A wie˛c nie jest taki zły?
– Kto?
– Des. Zna sie˛ na prowadzeniu farmy?
Bill wzruszył ramionami.
– To pracowity chłopak. Oczywis´cie uwaz˙a, z˙e jest
najma˛drzejszy na s´wiecie. – Zdał sobie sprawe˛, z˙e powie-
dział za duz˙o. Opadł na poduszki, lecz Abby nie prze-
oczyła takiej szansy.
– Ja tez˙ taka byłam – os´wiadczyła. – Kiedy tu przyje-
chałam, mys´lałam, z˙e wszystko wiem i z˙e niczego w tej
dziurze sie˛ nie naucze˛. Ale to wcale nie jest dziura. To
pie˛kna, inspiruja˛ca kraina, ale z˙yje sie˛ tu cie˛z˙ko. Dopiero
teraz zaczynam sie˛ o niej troche˛ dowiadywac´. Bill, oni
pana potrzebuja˛ – dodała mniej oficjalnym tonem.
– Boje˛ sie˛. – Wycia˛gna˛ł do niej kos´cista˛ re˛ke˛, a Abby
szybko ja˛ uje˛ła. – Boje˛ sie˛, z˙e nie obudze˛ sie˛ po operacji.
Wiem, z˙e to nie ma sensu... – Łzy ciekły mu po poli-
czkach. – Po prostu strasznie sie˛ boje˛.
– Wiem – odrzekła ciepło. – I nie moge˛ panu dac´
z˙adnych gwarancji. Ale jes´li zdecyduje sie˛ pan na operacje˛,
to przynajmniej be˛dzie pan miał szanse˛, i to całkiem spora˛.
Po dwunastu godzinach juz˙ przejdzie pan kilka kroko´w. Po
dwo´ch tygodniach wro´ci pan tu. To jedyna szansa.
Bill opadł na poduszki. Abby wiedziała, z˙e dalej nie
powinna naciskac´. Wstała i rzekła oficjalnym tonem:
126
CAROL MARINELLI
– Dzisiaj nie podpisze˛ z˙adnych dokumento´w. Takie
waz˙ne decyzje trzeba przemys´lec´. Ale nie moz˙na zwlekac´
za długo, bo be˛dzie za po´z´no.
– Dobra robota.
To były pierwsze słowa, jakie wypowiedział do niej
Kell w cia˛gu dwugodzinnej jazdy, nie licza˛c komenta-
rzy na temat ,,cholernych moskito´w’’ i ,,głupich kro´w’’,
kto´re wchodziły na droge˛, przez co musiał cze˛sto ha-
mowac´, wysiadac´ z samochodu i przeganiac´ je na po-
bocze.
Abby siedziała w milczeniu i napawała sie˛ widokami.
Czy be˛dzie umiała sta˛d wyjechac´? Zostac´ przeciez˙ tez˙ nie
moz˙e.
– Wiem, co czuje Bill – powiedziała cicho. – Jestem tu
od niespełna trzech miesie˛cy, a juz˙ cie˛z˙ko mi opuszczac´
to miejsce.
Milczenie zdawało sie˛ trwac´ nieskon´czenie długo.
– Bill nie ma wyboru, a ty masz – zauwaz˙ył w kon´cu
Kell.
Juz˙ miała cos´ powiedziec´, ale ja˛ uprzedził:
– Nie prosze˛, z˙ebys´ sie˛ tu przeprowadziła na stałe.
Rozumiem, z˙e praca i program antynarkotykowy sa˛ dla
ciebie waz˙ne. Ale chyba nasz zwia˛zek zasługuje na to,
z˙eby dac´ mu troche˛ wie˛cej czasu.
Co do tego nie miała wa˛tpliwos´ci, ale jak moz˙e mu
teraz powiedziec´ o swoich le˛kach? Bała sie˛, z˙e jes´li przez
naste˛pne po´ł roku be˛dzie przy nim zasypiała i przy nim sie˛
budziła, to rozstanie be˛dzie jeszcze trudniejsze. Moz˙e
nawet niemoz˙liwe.
– Po prostu nie moge˛ – odrzekła bezradnie. Kell
127
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
westchna˛ł i z niedowierzaniem potrza˛sna˛ł głowa˛. – Tak
be˛dzie lepiej.
Na szcze˛s´cie oboje byli profesjonalistami i potrafili na
czas pracy odsuna˛c´ na bok osobiste problemy. Tego dnia
mieli sporo pacjento´w. Abby juz˙ wielu z nich rozpo-
znawała.
– Dzis´ to wygla˛da znacznie lepiej. – Zdje˛ła opatrunek
z nogi Jima i dokładnie obejrzała rane˛, szukaja˛c s´lado´w
infekcji. Stwierdziła, z˙e rana zagoiła sie˛ lepiej, niz˙ w naj-
s´mielszych marzeniach mogła sobie wyobrazic´. – Moz˙e
Jim zdradzi mi przepis na te˛ mas´c´, zanim sta˛d wyjade˛.
Cokolwiek to było, zadziałało doskonale.
Gdy Kell przyja˛ł ostatniego pacjenta, Abby spakowała
sprze˛t i wyje˛ła przenos´na˛ lodo´wke˛ z lunchem. Jednak
nawet widok smacznego jedzenia nie pobudził jej apety-
tu. Przypomniała sobie, jak przyjechali tu pierwszy raz.
Trudno było uwierzyc´, z˙e to tak szybko sie˛ skon´czyło.
– Abby! – Głos Kella zabrzmiał wyja˛tkowo niespo-
kojnie.
Od razu wiedziała, z˙e cos´ sie˛ stało. Zobaczyła, z˙e
podeszła do nich kobieta z niemowle˛ciem w ramionach.
Kiedy Abby przyjrzała sie˛ dziecku dokładniej, stwier-
dziła, z˙e nie jest to niemowle˛, tylko wyja˛tkowo drobny
dwulatek. Malec spoczywał bezwładnie w ramionach
matki, wielkie, ciemne oczy miał zapadnie˛te, z ust ciekła
mu s´lina. Oddychał z wielkim trudem. Abby rozpoznała
w kobiecie Velle˛. Kell juz˙ miał wzia˛c´ od niej dziecko,
kiedy Abby go powstrzymała.
– Niech zostanie u Velli – powiedziała. Kell opus´cił
re˛ce i spojrzał na nia˛ pytaja˛co. Nie było jednak czasu na
tłumaczenia. Podprowadziła kobiete˛ do jeepa, czuja˛c, z˙e
128
CAROL MARINELLI
w jednej sekundzie oblewa sie˛ zimnym potem. – To two´j
synek?
Vella skine˛ła głowa˛ i przytuliła dziecko mocniej.
– Nazywa sie˛ Billy. Nie moz˙e oddychac´.
– Mam załoz˙yc´ wenflon? – zapytał cicho Kell, ale
Abby potrza˛sne˛ła głowa˛.
– Nie. Wezwij przez radio pogotowie. Jak najszyb-
ciej. Powiedz, z˙e podejrzewamy zapalenie nagłos´ni.
Kell od razu zrozumiał powage˛ sytuacji. Lekko po-
bladł, ale zaraz odzyskał spoko´j i panowanie nad soba˛.
– Pomoz˙ecie mu? – Vella spojrzała błagalnie na Abby.
– Wydaje mi sie˛, z˙e two´j syn... – zacze˛ła Abby, ale
umilkła. Nie było czasu na długie tłumaczenia, tym
bardziej z˙e Vella na pewno nie zna koniecznej terminolo-
gii. Nie zrozumiałaby, z˙e jeden fałszywy ruch czy chwila
strachu, a gardło dziecka zacis´nie sie˛ w spazmatycznym
skurczu, blokuja˛c przepływ powietrza tak mocno, z˙e
intubacja moz˙e okazac´ sie˛ niewykonalna. – Billy jest
bardzo chory – powiedziała wolno. – Nie moz˙emy go
ruszac´ ani denerwowac´.
Kell połoz˙ył jej re˛ke˛ na ramieniu.
– Doktor Hiller jest na linii.
– Dzie˛ki. – Abby wstała powoli, by nie przestraszyc´
dziecka. – Staraj sie˛ go nie niepokoic´ – ostrzegła Kella,
zupełnie zreszta˛ niepotrzebnie. Rozumiał sytuacje˛ i nie
zbliz˙ał sie˛ do Velli. – Wytłumacz matce, z˙e dziecko musi
miec´ spoko´j, dlatego nic z nim nie robimy.
– Jasne.
Spojrzeli na siebie i Kell us´miechem dodał jej otuchy.
Jak to dobrze, z˙e ma go przy sobie, i z˙e znalez´li sie˛ tu
włas´nie dzisiaj. Dzie˛ki temu malec ma jeszcze szanse˛.
129
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
– Robiłas´ kiedys´ znieczulenie? – Doktor Hiller nie
tracił czasu na powitalne formułki.
– Tak, ale nie dziecku z zapaleniem nagłos´ni.
– Starajcie sie˛ go nie ruszac´ – mo´wił zwie˛z´le lekarz.
– Nie straszcie go podawaniem tlenu czy zastrzykami.
Czekajcie spokojnie i niech matka be˛dzie przy nim. Ja˛tez˙
musicie uspokoic´, ale juz˙ Kell o to zadba.
– A jes´li...? – Głos Abby zamarł.
– Jes´li przestanie oddychac´, drogi oddechowe be˛da˛
tak opuchnie˛te, z˙e intubacja pewnie okaz˙e sie˛ niemoz˙-
liwa. Spro´buj raz, a jes´li ci sie˛ nie powiedzie, zro´b igłowe
nacie˛cie krtani.
Abby skrzywiła sie˛ lekko. Nacie˛cie krtani ma na celu
wytworzenie sztucznego otworu, przez kto´ry powietrze
moz˙e przedostac´ sie˛ do płuc. Abby robiła to juz˙ nieraz, ale
zawsze w sterylnej sali operacyjnej i w asys´cie anestez-
jologa, a nie na bezludziu, w jeepie i w obecnos´ci wy-
straszonej matki.
– Kiedy nadleci pomoc?
– Mniej wie˛cej za godzine˛. – Abby poczuła, z˙e to całe
wieki. – Przygotujcie sobie wszystko na wypadek, gdyby
przestał oddychac´.
Kell nie tracił czasu. Aby nie straszyc´ dziecka, nie
nałoz˙ył mu maski tlenowej, ale rurke˛ doprowadzaja˛ca˛
tlen połoz˙ył na ramieniu matki, jak najbliz˙ej twarzy
malca.
Mike, miejscowy uzdrowiciel, pojawił sie˛ nie wiado-
mo ska˛d i usiadł obok Velli, przemawiaja˛c do niej cierp-
liwie. Abby ucieszyła sie˛ na jego widok. Wiedziała, z˙e
Velli przyda sie˛ jego wsparcie.
Wspo´lnie przygotowali konieczne narze˛dzia, porozu-
130
CAROL MARINELLI
miewaja˛c sie˛ niemal bez sło´w. Choc´ byli zdenerwowani,
nie okazywali tego. Po kolei wachlowali Velle˛ i jej
dziecko dla ochłody. Billy był coraz słabszy, oddychał
chrapliwie, a Abby nigdy jeszcze nie czuła sie˛ taka
bezradna. Niecierpliwie nasłuchiwała odgłosu silnika
samolotu.
To była najdłuz˙sza godzina w jej z˙yciu. Czasami miała
wraz˙enie, z˙e patrzy na jakis´ okropny film dokumentalny
o dziecku umieraja˛cym gdzies´ w odległym dzikim kraju.
Ale to nie działo sie˛ na ekranie, tylko w prawdziwym
z˙yciu, w dwudziestym pierwszym wieku, w Australii.
– Leca˛ – oznajmił Mike, a Abby przechyliła głowe˛.
– Nic nie słysze˛.
– Bo jeszcze nic nie słychac´. – Wskazał na przelatuja˛-
ce nad ich głowa˛ ptaki. – One pierwsze usłyszały.
Wkro´tce i do jej uszu dobiegł odległy szum samolotu.
Moz˙e sprawił to ruch lub nagła zmiana nastroju, ale kiedy
juz˙ sie˛ wydawało, z˙e najgorsze mine˛ło, Abby zobaczyła,
z˙e Billy wiotczeje w ramionach matki. Jego sko´ra jeszcze
bardziej poszarzała, z˙ycie uciekało z drobnego ciałka.
Kell w jednej sekundzie wzia˛ł dziecko od Velli, ułoz˙ył
na tyle jeepa i załoz˙ył mu kroplo´wke˛ z antybiotyku. Mike
odprowadził na bok szlochaja˛ca˛ kobiete˛. Abby usiłowała
podac´ tlen z pomoca˛ aparatu ambu, ale wyczuła, z˙e
powietrze nie wpływa do płuc dziecka.
Kell podał jej laryngoskop, z kto´rego pomoca˛ usiłowa-
ła zajrzec´ dziecku do gardła.
– Nic nie widze˛. – Głos jej drz˙ał. Zrozumiała, z˙e
wszystko wewna˛trz jest spuchnie˛te i nie da sie˛ zaintubo-
wac´ malca.
Sekundy, kto´re dotychczas mijały tak wolno, nagle
131
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
zacze˛ły pe˛dzic´ jak szalone. Coraz szybciej zbliz˙ała sie˛
granica trzech minut, po przekroczeniu kto´rej chłopcu
grozi nieodwracalne uszkodzenie mo´zgu z powodu nie-
dotlenienia.
– Juz˙ leca˛ – powiedział rados´nie Mike, ale Abby i Kell
wiedzieli, z˙e to złudna nadzieja. Nawet gdyby załoga
przybiegła tu z samolotu z szybkos´cia˛ olimpijskich sprin-
tero´w, i tak byłoby za po´z´no.
Na przenos´nym monitorze zobaczyła, z˙e poziom satu-
racji krwi tlenem gwałtownie spada.
– Musze˛ wykonac´ nacie˛cie tchawicy. Podaj mi igłe˛
dwunastke˛. – Mo´wiła pewnym głosem, chociaz˙ była
s´miertelnie przeraz˙ona.
Vella zacze˛ła krzyczec´ jeszcze głos´niej, kiedy zoba-
czyła, jak Abby dezynfekuje szyje˛ dziecka. Przeraz˙one
ptaki zerwały sie˛ z drzew, ale Abby tego nie zauwaz˙yła,
skupiona na swoim zadaniu. Wstrzymała oddech i drz˙a˛-
cymi palcami wbiła igłe˛ w odpowiednie miejsce. Malen´ki
otwo´r umoz˙liwił dopływ powietrza do płuc chłopca.
– Szybciej, Kell! – warkne˛ła, a on błyskawicznie
przyła˛czył do otworu rurki doprowadzaja˛ce tlen. Tym
razem, kiedy Abby nacisne˛ła na aparat ambu, udało jej
sie˛ wtłoczyc´ powietrze do piersi malca. Kolor sko´ry
chłopca stawał sie˛ coraz bardziej naturalny.
– Wzrasta saturacja krwi tlenem – stwierdziła Abby,
zerkaja˛c na monitor. – To mu da szanse doczekac´ do...
Zobaczyła przed soba˛ zespo´ł medyczny z samolotu
i był to najpie˛kniejszy widok, jaki kiedykolwiek widziała.
– Znowu sie˛ spotykamy – powitał ja˛ doktor Hall i od
razu zabrał sie˛ do pracy. Sprawdził stan pacjenta, słucha-
ja˛c jednoczes´nie raportu Abby.
132
CAROL MARINELLI
– Doktor Abby? – Podszedł do niej Mike. Jego twarz
niemal całkowicie kryła sie˛ pod ge˛sta˛ broda˛, ale oczy
patrzyły na nia˛ z wdzie˛cznos´cia˛. Us´cisna˛ł jej dłon´. – To
ostatni przyjazd tutaj?
– Tak – odrzekła kro´tko. Nie była jeszcze gotowa na
poz˙egnania.
– Dzie˛kuje˛. – Wyja˛ł z kieszeni słoik i wre˛czył go
Abby. Gdy spojrzała na me˛tna˛ substancje˛ w s´rodku,
w oczach miała łzy.
– Mas´c´ z z˙eniszka. – Us´miechne˛ła sie˛. – Wykorzys-
tam ja˛ ma˛drze. Wiele sie˛ od ciebie nauczyłam.
Mike znikna˛ł w buszu, a Abby stała, s´ciskaja˛c słoik jak
najwie˛kszy skarb. Głos Kella wyrwał ja z zamys´lenia.
– Doktor Hall jest juz˙ gotowy do przeniesienia Bil-
ly’ego – oznajmił i powiadomił lekarza, jakie leki poda-
no chłopcu. Razem przenies´li malca do samolotu.
– S
´
wietnie sie˛ spisałas´. – Osłaniaja˛c oczy przed słon´-
cem, patrzyli na odlatuja˛cy z cennym ładunkiem samolot.
Abby milczała, a Kell cia˛gna˛ł: – Ocaliłas´ mu z˙ycie, i to
bez wsparcia specjalisto´w. – Otoczył ja˛ ramieniem i przy-
cia˛gna˛ł do siebie.
– My ocalilis´my mu z˙ycie – poprawiła go, ale on
zaprotestował.
– Ty to zrobiłas´. Jak tylko go zobaczyłas´, wiedziałas´,
co sie˛ dzieje. To ty mi powiedziałas´, z˙ebym go nie dotykał
i nie denerwował.
Przemys´lała jego słowa i nagle zdała sobie sprawe˛, jak
długa˛ droge˛ przebyła. Reece miał racje˛, przysyłaja˛c ja˛
tutaj. Tak wiele sie˛ nauczyła.
– Wracajmy do domu, dobrze?
133
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
Do domu.
Wsiedli do jeepa i Abby zno´w w milczeniu obser-
wowała widoki za oknem. Tym razem jednak starała sie˛
wszystko zapamie˛tac´, zatrzymac´ w sercu.
Dlaczego słowo ,,dom’’ nie wywołuje w jej mys´lach
obrazu bezkresnej, czerwonej ro´wniny i porozrzucanych
na niej białych domo´w? Ma tu przeciez˙ prace˛, jest doce-
niana.
Zastanawiała sie˛, co z nia˛ jest nie tak. Dlaczego
sterylna anonimowos´c´ nowoczesnego szpitala i trudna
praca z narkomanami wydaja˛ jej sie˛ ciekawsze niz˙ medy-
cyna, kto´ra˛ uprawia tutaj? Dlaczego, kiedy mys´li o domu,
widzi przypominaja˛cy z˙aglowiec gmach opery w Syd-
ney? Dlaczego spacer po zatłoczonych ulicach, wizyty
w sklepach i kawiarniach maja˛ dla niej wie˛cej uroku niz˙
z˙ycie tutaj?
Nie potrafiła na te pytania odpowiedziec´.
Kell dostrzegł jej zamys´lenie i o nic nie pytał, tylko
cicho nucił pod nosem jaka˛s´ piosenke˛. Nawet kiedy
dojechali do szpitala, wyje˛li ekwipunek z samochodu
i złoz˙yli sprawozdanie Rossowi, nie starał sie˛ jej za-
gadywac´.
Stane˛li w kon´cu przed jej drzwiami.
– Poz˙egnam sie˛ juz˙. – Usłyszała w jego głosie niepew-
nos´c´.
– Doka˛d idziesz?
Pocałował ja˛ szybko i odsuna˛ł sie˛.
– Wiem, z˙e to dla ciebie cie˛z˙kie chwile, Abby. Dla
mnie tez˙. Rozumiem, z˙e potrzebujesz teraz samotnos´ci.
A poza tym, musze˛ jutro wczes´nie wstac´.
– Nie masz przeciez˙ dyz˙uru.
134
CAROL MARINELLI
Wzruszył lekko ramionami.
– Lece˛ z Bruce’em do miasta. Mam tam kilka spraw
do załatwienia.
– Och, Kell. – Zamkne˛ła oczy, bo pod powiekami
poczuła łzy. Perspektywa jednej nocy bez niego wprawia-
ła ja˛ w podły nastro´j, a mimo to zamierzała wyjechac´ sta˛d
na dobre, decyduja˛c sie˛ w ten sposo´b na całe z˙ycie bez
niego. – Nie chce˛, z˙ebys´ odchodził. Wcale nie potrzebuje˛
samotnos´ci.
– Nie? – Nadzieja rozbłysła w jego oczach, a na
twarzy pojawił sie˛ znajomy, leniwy us´miech. Abby nawet
nie starała sie˛ oprzec´ che˛ci dotknie˛cia go.
– Nie – wymamrotała, poniewaz˙ Kell włas´nie ja˛ ca-
łował.
Przeszli do sypialni, całowali sie˛ i pies´cili, ale w jej
oczach nadal ls´niły łzy.
Po´z´niej, kiedy lez˙eli wtuleni w siebie, a Kell juz˙
zasna˛ł, łzy popłyne˛ły z oczu Abby strumieniem. Słodkie
i gorzkie jednoczes´nie, tak jak ich miłos´c´.
135
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
ROZDZIAŁ DWUNASTY
– Wstawaj, s´piochu!
Abby wyjrzała za drzwi i zobaczyła tam Shelly. Za-
mrugała i sennym ruchem przygładziła włosy.
– Kto´ra godzina? – zapytała.
– Dziesia˛ta – oznajmiła Shelly, otworzyła szerzej
drzwi i bezceremonialnie wmaszerowała do domu. Abby
nie pozostało nic innego, jak po´js´c´ za nia˛ do kuchni.
– Cos´ sie˛ stało w szpitalu? – zaniepokoiła sie˛. Przysia-
dła na kuchennym stołku i starała sie˛ obudzic´. – Kell
wyjechał skoro s´wit, wie˛c jes´li go szukasz...
– Nie – odrzekła rados´nie przyjacio´łka, wlewaja˛c
wode˛ do czajnika. – Przyszłam do ciebie. Przyniosłam
nawet najnowsze plotki, ale tak naprawde˛ to chodzi mi
o dzisiejszy bal. Musimy is´c´ do fryzjera.
– Teraz? Wczesnym rankiem?
– Juz˙ prawie południe!
– Kiedy mam wolny dzien´, dziesia˛ta godzina to dla
mnie wczesny ranek – wymamrotała Abby.
– Mamy szcze˛s´cie, z˙e sie˛ w ogo´le dostałys´my. Ze sto
pie˛c´dziesia˛t kobiet chce sie˛ tam dzisiaj uczesac´. Musia-
łam bardzo sie˛ postarac´, z˙eby nas umo´wic´. A ty nawet
be˛dziesz sobie mogła zrobic´ manikiur.
– Jak ci sie˛ to udało? – spytała, tłumia˛c ziewanie.
– Niewaz˙ne – odrzekła lekko Shelly, ale Abby wyczu-
ła, z˙e przyjacio´łka cos´ przed nia˛ ukrywa. Ciekawe, co tez˙
wymys´liła? – Powiedzmy, z˙e mam odpowiednie znajo-
mos´ci. Dzisiaj naszym jedynym zmartwieniem jest to,
z˙eby pie˛knie wygla˛dac´. Z
˙
ałuje˛, z˙e s´cis´lej nie przestrzega-
łam diety.
– Alez˙ co ty wygadujesz! Bardzo dobrze wygla˛dasz.
– Włas´nie – westchne˛ła Shelly.
– Dobrze w sensie cudownie. Jak na kobiete˛, kto´ra
dwa i po´ł miesia˛ca temu urodziła dziecko, prezentujesz
sie˛ zadziwiaja˛co.
– Zadziwiaja˛co to dobre okres´lenie. – Postawiła przed
Abby paruja˛cy kubek. – Mam tyle rozste˛po´w, z˙e moja
pupa przypomina mape˛ Australii.
– A jak wszyscy wiemy, Ross jest wielkim patriota˛.
– Abby mrugne˛ła do przyjacio´łki i z przyjemnos´cia˛ wypi-
ła łyk kawy, od razu odzyskuja˛c dobry humor. – Mo´w,
co to za plotki.
– Przybył two´j naste˛pca.
– Mo´j naste˛pca? – Jej dobry humor szybko znikna˛ł.
Poczuła sie˛ dziwnie zagroz˙ona, jednak nic nie dała po
sobie poznac´.
– Przyjechał dwa tygodnie za wczes´nie. Zdaje sie˛, z˙e
wydał wszystkie pienia˛dze w Coober Pedey, chociaz˙ nie
mam poje˛cia, na co w tej mies´cinie moz˙na sie˛ zrujnowac´.
Ludzie przyjez˙dz˙aja˛ tam, z˙eby szukac´ opali i zdobyc´
fortune˛, ale nie stracic´.
– A jaki on jest?
Shelly lekko westchne˛ła.
– To bardzo angielski Anglik. Nazywa sie˛ Timothy,
nie Tim czy Timmy, ale Timothy i chociaz˙ jestem szcze˛s´-
liwa˛ me˛z˙atka˛, to musze˛ powiedziec´, z˙e jest niesamowicie
137
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
przystojny. – Rozes´miała sie˛ głos´no. – I nie tylko ja tak
mys´le˛.
– A kto jeszcze?
– Szkoda, z˙e nie widziałas´, jak Clara sie˛ zaczerwieniła
na jego widok. Mo´wie˛ powaz˙nie! – rzekła, kiedy Abby
spojrzała na nia˛ z niedowierzaniem. – Ross tez˙ nie mo´gł
uwierzyc´. Przeciez˙ to Clara, poczciwa, kochana Clara.
Ale rumieniła sie˛ jak nastolatka, kiedy Ross oprowadzał
go dzisiaj po szpitalu.
Abby wstała i wypiła reszte˛ kawy.
– A kto dzisiaj wieczorem be˛dzie miał dyz˙ur? Prze-
ciez˙, o ile wiem, Bill wcia˛z˙ u nas lez˙y.
Shelly skine˛ła głowa˛, lecz Abby zno´w zauwaz˙yła
u niej lekki rumieniec.
– Ross juz˙ mys´lał, z˙e twoja rozmowa z nim cos´
zmieniła, ale obawiam sie˛, z˙e Bill zno´w popadł w depre-
sje˛. W kaz˙dym razie Ross poprosił Noelene Barton, z˙eby
wzie˛ła dzis´ za niego dyz˙ur. Chyba jej nie poznałas´, nie
jest zbyt towarzyska, ale to dyplomowana piele˛gniarka.
Od czasu do czasu bierze u nas dyz˙ury, z˙eby nie stracic´
uprawnien´.
– A kto popilnuje Matthew i Kate?
– Nikt. – Shelly us´miechne˛ła sie˛ szeroko. – To jest
tutaj najlepsze. Zabiore˛ dzieci ze soba˛ i pewnie nie
zobacze˛ ich cała˛noc. Zawsze znajdzie sie˛ ktos´, kto chwile˛
z nimi zostanie, cmokaja˛c z zachwytu. A co najwaz˙niej-
sze, kiedy wro´cimy do domu, dzieciaki be˛da˛ tak zme˛czo-
ne, z˙e cała˛ reszte˛ nocy przes´pia˛ jak aniołki.
– Ty podste˛pna kobieto!
Shelly najwyraz´niej uz˙yła wszystkich swoich wpły-
wo´w, kto´re miała w Tennengarrah jako z˙ona lekarza.
138
CAROL MARINELLI
Dom June przypominał gwarny ul, ale wszystkie panie
z wałkami na głowie rozsta˛piły sie˛, kiedy weszły Abby
i Shelly. Nie protestowały, tylko us´miechały sie˛ z za-
chwytem, gdy fryzjerka starannie nakre˛cała włosy Abby
na wałki. Nikt tez˙ nie zgłaszał zastrzez˙en´, kiedy zaje˛ła sie˛
jej paznokciami.
– Nie mam juz˙ wolnych termino´w po południu, wie˛c
reszte˛ zrobi pani sama. Wałki trzeba zdja˛c´ tuz˙ przed
balem – instruowała ja˛ fryzjerka. Miała tak powaz˙ny
głos, z˙e Abby zastanawiała sie˛, czy za chwile˛ nie be˛dzie
musiała podpisac´ jakiegos´ zobowia˛zania. – Tylko prosze˛
nie szczotkowac´ włoso´w. Niech pani nałoz˙y troszke˛
balsamu i ukształtuje fryzure˛ palcami. Be˛da˛ wygla˛dały
pie˛knie.
– Dzie˛kuje˛ – wyja˛kała Abby, czuja˛c na sobie wzrok
wszystkich zgromadzonych kobiet.
– I uwaga na paznokcie. Musza˛ porza˛dnie wyschna˛c´.
– Oczywis´cie.
Kiedy spojrzała na us´miechnie˛te znacza˛co twarze,
us´wiadomiła sobie, z˙e to wyja˛tkowe traktowanie nie ma
nic wspo´lnego z tym, z˙e jest tu tymczasowa˛ lekarka˛, ani
z tym, z˙e Shelly ma znajomos´ci. Chodzi o Kella.
Zacze˛ła juz˙ podejrzewac´, dlaczego Kell tak wczes´nie
poleciał gdzies´ z Bruce’em. Kiedy tylko wyszły od fryz-
jera, zadała Shelly pytanie:
– Gdzie jest Kell?
– A ska˛d mam wiedziec´? – odrzekła Shelly, ale ru-
mieniec na jej policzkach tylko potwierdził podejrzenia
Abby.
– Bo całe miasteczko juz˙ wie – odcie˛ła sie˛ i Shelly
wreszcie zwolniła. – Te wszystkie zabiegi upie˛kszaja˛ce
139
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
maja˛ zwia˛zek z jego wyjazdem, tak? Z tym, z˙e niby
pojechał ,,uzupełnic´ zapasy’’?
– To nie wina Kella. – Shelly spojrzała jej w oczy.
Stanowiła oryginalny widok; cała˛ głowe˛ miała w grubych
wałkach. – Nie powiedział ani słowa. Ale Bruce wspo-
mniał cos´... – Zamilkła, lecz Abby nie miała zamiaru na
tym poprzestac´.
– Co powiedział Bruce? Shelly, musze˛ wiedziec´.
– Kilka tygodni temu Kell poleciał do miasta, a tam
Bruce widział go u jubilera. Podejrzewa, z˙e dzis´ Kell chce
odebrac´ piers´cionek. To wszystko domysły, ale tutaj takie
wiadomos´ci rozchodza˛ sie˛ lotem błyskawicy.
– Dzisiaj zechce mi sie˛ os´wiadczyc´?
– On cie˛ kocha. – Shelly wzie˛ła głe˛boki oddech. – To
na pewno nie jest dla ciebie wielkie zaskoczenie. Prosze˛,
nie zdradz´, z˙e to ja ci powiedziałam.
– Dobrze, tylko juz˙ skon´czmy te˛ rozmowe˛. – Miała
zame˛t w mys´lach. Chciała zostac´ sama. – Mo´wie˛ powaz˙-
nie, Shelly, ani słowa wie˛cej.
Fryzjerka miała racje˛. Włosy ułoz˙yły sie˛ pie˛knie.
Abby patrzyła w lustro i ledwie poznawała siebie sama˛.
Ale najbardziej zdumiał ja˛ fakt, z˙e powaz˙nie roz-
waz˙ała moz˙liwos´c´ pozostania w Tennengarrah, złamania
obietnicy danej Davidowi, rezygnacji ze swych zawodo-
wych plano´w, nad kto´rymi od tak dawna pracowała.
A wszystko w imie˛ miłos´ci.
Przez całe popołudnie zmagała sie˛ ze soba˛, ale wcale
nie miała jas´niejszego obrazu sytuacji. Kiedy przechodzi-
ła obok szpitala, przez okno zobaczyła Rossa ubranego
w smoking. Weszła do s´rodka.
– Co tutaj robisz?
140
CAROL MARINELLI
– Mo´głbym ci zadac´ to samo pytanie.
Wzruszyła ramionami.
– Dzwonił Kell, cos´ ich z Bruce’em zatrzymało
w mies´cie. Mamy sie˛ tu spotkac´. A ty jaki masz powo´d?
– Twoja rozmowa z Billem poskutkowała. Zdecydo-
wał sie˛ na operacje˛. Zwolnił sie˛ jeden termin i moga˛ go
operowac´ juz˙ w poniedziałek. Cały dzien´ czekam na
lataja˛cych lekarzy. Przed chwila˛ dzwonili, z˙e be˛da˛ tu za
godzine˛.
A wie˛c Shelly skłamała.
– Czy nie moz˙e sie˛ tym zaja˛c´ Noelene? Mys´lałam, z˙e
to ona ma dzisiaj dyz˙ur.
Ross us´miechna˛ł sie˛ sztywno.
– Włas´nie robi kawe˛. A tu potrzebny jest ktos´, kto
przekaz˙e pacjenta sprawnie i fachowo. Trudno obarczac´
tym Noelene.
– Albo Shelly – dodała Abby. – Nie powinienes´ byc´
w domu, podziwiac´ jej nowej sukni?
– Nie pogne˛biaj mnie jeszcze bardziej – je˛kna˛ł.
– Mam nadzieje˛, z˙e wkro´tce przyleca˛. Wiem, jak Shelly
zalez˙y na dzisiejszym wieczorze.
– To idz´ do domu. – Ross spojrzał na nia˛ zdziwiony.
– Mo´wie˛ powaz˙nie. Ja zajme˛ sie˛ Billem.
– A co z toba˛ i z Kellem, bo przeciez˙...
Abby potrza˛sne˛ła głowa˛ i Ross zamilkł.
– Bo przeciez˙ Kell ma pewne plany na dzis´ wieczo´r?
– Ross spus´cił wzrok. – Nie martw sie˛. Juz˙ to sobie
wszystko poukładałam.
– Wie˛c dlaczego zgłaszasz sie˛ na dyz˙ur? – Us´miech
znikna˛ł z jego oblicza, kiedy po twarzy Abby popłyne˛ły
łzy, rozpuszczaja˛c tusz na rze˛sach. – Prosze˛. – Podsuna˛ł
141
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
jej pudełko chusteczek. – Przepraszam cie˛. Tylko tak
z˙artowałem. Nie wiedziałem, z˙e masz problem z ta˛
sprawa˛.
– Nie powinno byc´ z˙adnego problemu. – Pocia˛gne˛ła
nosem. – Kochamy sie˛, tego jestem pewna.
– Wie˛c czego sie˛ tak boisz?
Abby wreszcie podniosła wzrok i spojrzała Rossowi
w oczy.
– Boje˛ sie˛, z˙e jes´li Kell poprosi mnie o re˛ke˛, to sie˛
zgodze˛. – Zno´w sie˛ rozpłakała. – Nic by z tego nie wyszło.
Kell sta˛d nie wyjedzie, powiedział mi to na samym
pocza˛tku znajomos´ci. Ma Tennengarrah we krwi.
– A ty nie – stwierdził Ross łagodnym tonem.
– A ja nie – potwierdziła smutno. – Jasne, z˙e bardzo
pokochałam to miejsce i ludzi. Bardzo mi sie˛ podoba ta
praca. W mies´cie czekaja˛na mnie zobowia˛zania, obietnice
do wypełnienia. Jes´li wyjde˛ za Kella, zawiode˛ wielu ludzi.
– Ła˛cznie z sama˛ soba˛? – zapytał cicho.
– Ła˛cznie z sama˛ soba˛. Wiem, z˙e taka praca, jaka˛
mam w mies´cie, nie kaz˙demu lekarzowi by odpowiadała.
Ale ja czuje˛, z˙e jestem do tego stworzona. Jes´li teraz
zrezygnuje˛, to wiem, z˙e w przyszłos´ci be˛de˛ z˙ałowac´.
Ross przez chwile˛ przygla˛dał jej sie˛ w zamys´leniu.
W jego oczach ze zdziwieniem zauwaz˙yła zrozumienie.
– W ten sposo´b nie nalez˙y zaczynac´ wspo´lnego z˙ycia
– stwierdził, a Abby smutno pokiwała głowa˛. – Czasami
za duz˙o sie˛ nad wszystkim zastanawiamy. Shelly miała
w Melbourne dom, własne z˙ycie, dziecko specjalnej
troski i na dodatek byłego me˛z˙a. Gdybys´my za długo
rozmys´lali nad tym, jak zorganizowac´ nasze nowe z˙ycie
w buszu, nigdy bys´my sie˛ na to nie zdecydowali.
142
CAROL MARINELLI
– Wie˛c co zrobilis´cie?
– Kocham ja˛ – odrzekł kro´tko. – Kocham Matthew
i kocham Tennengarrah. Wie˛c po prostu uznałem, z˙e
trzeba poła˛czyc´ te trzy sprawy.
– I tak zrobiłes´. Ale ty dobrze wiedziałes´, czego
chcesz. Gdybym w tej chwili złowiła złota˛ rybke˛, nawet
bym nie wiedziała, jakie trzy z˙yczenia wypowiedziec´.
– Powinnas´ troche˛ sie˛ do tego wszystkiego zdystan-
sowac´ – zasugerował Ross i przedstawił jej swoja˛ propo-
zycje˛. – Za chwile˛ wyla˛duje tu samolot leca˛cy do Adelaj-
dy. Moz˙e na pokładzie znajdzie sie˛ miejsce dla lekarza
leca˛cego do domu. – Abby nerwowo przełkne˛ła s´line˛,
a Ross podał jej naste˛pne chusteczki. – Z Adelajdy
złapiesz jakies´ poła˛czenie do Sydney, najwyz˙ej przenocu-
jesz na lotniskowej ławce. Wiesz, Abby, wyobraz˙am
sobie, jakie to musi byc´ dla ciebie cie˛z˙kie, ta s´wiadomos´c´,
z˙e całe miasto be˛dzie na was dzisiaj patrzec´, obserwowac´
wasz kaz˙dy gest. Jes´li zechcesz teraz sta˛d wyjechac´,
doskonale to zrozumiem.
– Ale moja umowa o prace˛...
– Timothy juz˙ jest na miejscu i z rados´cia˛ podejmie
swoje obowia˛zki od zaraz.
– A co powiesz Kellowi?
– Z
˙
e Bill musiał leciec´ pod opieka˛ lekarza. Prawde˛
wyjawie˛ mu po balu.
– Shelly cie˛ zabije – ostrzegła go, ale Ross sie˛ z nia˛nie
zgodził.
– Shelly zrozumie.
– Dlaczego to dla mnie robisz? – dziwiła sie˛ Abby.
– Przyje˛łas´ na s´wiat moja˛co´rke˛ – odrzekł wolno Ross.
– Trudny poro´d na pustkowiu. Oboje wiemy, czym to sie˛
143
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
mogło skon´czyc´. Jestes´ doskonałym lekarzem i wspaniała˛
przyjacio´łka˛. Jestem ci cos´ winien, wie˛c ciesze˛ sie˛, z˙e
chociaz˙ tak moge˛ sie˛ przysłuz˙yc´.
Pakowanie nie zaje˛ło jej wiele czasu, walizka za-
mkne˛ła sie˛ z zadziwiaja˛ca˛ łatwos´cia˛. Abby usłyszała
warkot samolotu, jego s´wiatła na chwile˛ zalały salon.
Zamkne˛ła oczy i w duchu poprosiła Kella o zrozumienie.
Tylko pozornie wybierała najłatwiejsze dla siebie wyj-
s´cie.
– Gotowa? – Ross wyszedł przed szpital. Wzia˛ł od
niej walizke˛ i torbe˛ z komputerem.
– Gdzie jest Martha? – spytała Abby, łykaja˛c łzy.
Bill włas´nie był przenoszony do samolotu.
– Nie moz˙e leciec´, musi zajmowac´ sie˛ farma˛. Mie˛dzy
innymi dlatego tak trudno było podja˛c´ Billowi te˛ decyzje˛.
Tak sie˛ denerwowali chwila˛ poz˙egnania, z˙e doktor Hall
jej poradził, z˙eby wro´ciła do domu i zapaliła wszystkie
s´wiatła. W ten sposo´b Bill zobaczy swoja˛ farme˛, kiedy
be˛da˛ nad nia˛ przelatywac´.
– Abby, zapraszam do samolotu – rozległ sie˛ głos
doktora Halla. – Ross musi juz˙ is´c´ na bal.
– Masz swoje pierwsze z˙yczenie. – Ross us´ciskał ja˛
szybko. Abby zatrzymała sie˛ jeszcze przed samolotem.
– Kiedy juz˙ sie˛ dowiem, jakie jest to drugie, dam ci
znac´.
Doktor Hall usiadł obok niej i zapia˛ł pasy.
– Jak be˛dziemy w Adelajdzie, moz˙esz zrobic´ mały
obcho´d. Jest tam kilku pacjento´w w całkiem niezłym
stanie.
– Jessica? – domys´liła sie˛ Abby, a doktor Hall skina˛ł
głowa˛.
144
CAROL MARINELLI
– Za dwa tygodnie ja˛ wypisujemy. Jej rodzice przyla-
tuja˛do Australii i wreszcie be˛dzie miała swoje wakacje na
antypodach. Ro´wniez˙ ten malec z zapaleniem nagłos´ni
bardzo ładnie wraca do formy. – Po chwili dodał ciepło:
– Wspaniale sie˛ tu spisałas´. Bardzo nam przykro, z˙e cie˛
stracimy. – Z oczu Abby zno´w popłyne˛ły łzy, a doktor
Hall dyskretnie udał, z˙e ich nie widzi.
Kiedy przelatywali nad farma˛ Billa, ten spytał słabym
głosem, zagłuszanym przez warkot silnika i tłumionym
przez maske˛ tlenowa˛:
– Jeszcze kiedys´ to zobacze˛, prawda?
Abby us´miechne˛ła sie˛ dzielnie i s´cisne˛ła go za re˛ke˛.
– Podja˛łes´ dobra˛decyzje˛, Bill. To nie jest poz˙egnanie.
145
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
– Ta kawa jest okropna.
Abby weszła do pokoju dla personelu, by sie˛ szybko
czegos´ napic´ przed wieczornym sobotnim dyz˙urem. Zni-
kne˛ły gdzies´ jej dawne le˛ki i podejrzenia. Kawa istotnie
była obrzydliwa.
– Dobrze sie˛ złoz˙yło, z˙e włas´nie byłam na zakupach
– powiedziała, wyjmuja˛c z torby słoik najdroz˙szej kawy
rozpuszczalnej. Wzie˛ła flamaster, napisała cos´ na etykie-
cie i postawiła słoik na stole. – To powinno poskutkowac´.
– Poskutkuje – stwierdziła Jane, siostra przełoz˙ona,
i przeczytała napis: – ,,Re˛ce przy sobie! Abby Hampton,
konsultantka’’. Mam nadzieje˛, z˙e to nie dotyczy tu obec-
nych?
– Jasne, z˙e nie. – Wyje˛ła ze swojej przegro´dki gruba˛
koperte˛ i identyfikator z nowym stanowiskiem. – Naresz-
cie – mrukne˛ła i przypie˛ła go do fartucha.
Wszyscy w pokoju zacze˛li klaskac´.
– A wie˛c to w kon´cu oficjalne – ucieszyła sie˛ Jane.
– Nasza Abby została konsultantka˛.
– Tak jest tutaj napisane.
Od jej powrotu upłyne˛ły dwa tygodnie. W tym czasie
wybrała sie˛ do opery, przepłyne˛ła promem zatoke˛, opala-
ła sie˛ na plaz˙y w Manly, poszła na spacer do Ogrodo´w
Botanicznych, była w teatrze i w kilku dobrych restaurac-
jach. Zrobiła wielkie zakupy i zafundowała sobie kilka
wizyt u kosmetyczki.
Miała na wycia˛gnie˛cie re˛ki wszystko, za czym te˛-
skniła. I stwierdziła, z˙e to nie ma dla niej z˙adnego
znaczenia.
Tylko praca ma znaczenie, jest wybawieniem i rados´-
cia˛. Z
˙
adne z przez˙yc´ z buszu nie moz˙e sie˛ mierzyc´
z dyz˙urami w sobotnia˛ noc na oddziale nagłych wypad-
ko´w w wielkomiejskim szpitalu. Jednak Abby szybko sie˛
przekonała, z˙e sama praca nie wystarczy.
Miłos´c´ zawsze jest waz˙niejsza.
Nie, nie miała zamiaru porzucac´ Sydney. Program
antynarkotykowy jest jeszcze we wste˛pnej fazie i w kaz˙-
dej chwili moz˙e sie˛ nie powies´c´. Tak samo jak jej zwia˛zek
z Kellem. Abby włoz˙yła re˛ke˛ do kieszeni i namacała tam
niedokon´czony list. Moz˙e w czasie przerwy zdoła go
dokon´czyc´, przelac´ na papier burze˛ mys´li i uczuc´. Napisa-
ła, z˙e przykro jej z powodu nagłego wyjazdu, z˙e bardzo
przeprasza za bo´l, jaki mu sprawiła. Ale chciała tez˙ o cos´
prosic´.
Czy pros´ba, by Kell zaczekał rok, to zbyt wiele?
Przez ten rok uporza˛dkowałaby wiele spraw w z˙yciu
zawodowym.
– Mamy dzis´ za mało personelu – powiadomiła ja˛
Jane, wre˛czaja˛c stos kart pacjento´w. – I tylko jedna˛
piele˛gniarke˛ przeszkolona˛ w reanimacji.
– A ty?
Jane lekko wzruszyła ramionami.
– Ja jestem przełoz˙ona˛, powinnam sie˛ zajmowac´ pa-
pierkowa˛ robota˛, ale jes´li trzeba, to trudno, rozdwoje˛ sie˛.
– Nie moz˙na s´cia˛gna˛c´ kogos´ z innego oddziału?
147
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
– Juz˙ pro´bowałam. Nie ma nikogo wolnego, wie˛c
zgodziłam sie˛, z˙eby s´cia˛gne˛li kogos´ z agencji.
– S
´
wietnie – mrukne˛ła ponuro.
– Nie strzelaj do posłan´ca. – Jane us´miechne˛ła sie˛.
– Kto wie? Moz˙e tym razem przys´la˛ kogos´, kto sie˛
zna na rzeczy, a nie jaka˛s´ wystraszona˛ pania˛, kto´ra
ostatnie lata spe˛dziła, opiekuja˛c sie˛ pensjonariuszami
w domu starco´w.
Na oddziale panował straszliwy ruch i zame˛t. Na
dodatek przywiez´li pacjenta po przedawkowaniu heroiny.
– Włas´nie poinformowała nas o tym ochrona – rzekła
siostra Haley. – Jego niby przyjaciele zostawili go na
naszym parkingu. – Przygotowała strzykawke˛.
Do sali zajrzała Jane ze złowro´z˙bna˛ mina˛.
– Włas´nie dostałam wiadomos´c´ od załogi karetki.
Wioza˛ motocykliste˛ z urazami głowy. Zawiadomiłam
zespo´ł traumatologiczny, maja˛ sie˛ zjawic´.
– A co z dodatkowa˛ piele˛gniarka˛?
– Podobno tez˙ w drodze.
– Haley, ty przygotuj wszystko na przyje˛cie motocyk-
listy, ja zajme˛ sie˛ narkomanem – zadecydowała Abby.
– Mam nadzieje˛, z˙e ochrona be˛dzie gdzies´ w pobliz˙u.
Wcale nie z˙artowała. Wiedziała, z˙e wyprowadzony
z zapas´ci narkoman moz˙e stac´ sie˛ bardzo agresywny.
– To Pete – poznała Abby, kiedy przywieziono mło-
dego me˛z˙czyzne˛. – A juz˙ mys´lałam, z˙e sie˛ z tego wygrze-
bał. Ostatnie przedawkowanie bardzo go wystraszyło.
– Niepoprawna optymistka – z westchnieniem stwier-
dziła Haley.
Podszedł do nich młody lekarz ortopeda, kto´ry zjawił
sie˛ na oddziale, by zaja˛c´ sie˛ rannym motocyklista˛.
148
CAROL MARINELLI
– Mo´j pacjent jeszcze nie przyjechał, wie˛c moz˙e wam
pomoge˛?
Podał Pete’owi tlen, podczas gdy Abby z trudem
znalazła z˙yłe˛ na jego pokrytych sin´cami ramionach.
– Mam – oznajmiła. – O, two´j motocyklista juz˙ chyba
tu jest – stwierdziła, kiedy niebieskie s´wiatła ambulansu
migne˛ły za oknem. – Pomoge˛ ci przy nim, jes´li tylko be˛de˛
miała wolna˛ chwile˛.
Pete dostał leki, kto´re miały przywro´cic´ mu przytom-
nos´c´, i natychmiast otworzył oczy. Od razu zacza˛ł głos´no
przeklinac´ i rzucac´ sie˛ na ło´z˙ku, pełen złos´ci na cały
s´wiat.
– Czes´c´, Pete – powitała go Abby zrezygnowanym
głosem. – A wie˛c zno´w nas odwiedzasz?
Pracownicy ochrony musieli włoz˙yc´ sporo wysiłku, by
utrzymac´ go na miejscu. Abby odsune˛ła sie˛ troche˛ na bok.
– Omal nie umarłes´, Pete.
– Nic by mi nie było.
– Bzdura – odrzekła ostro. – Jeszcze kilka minut,
a two´j mo´zg zostałby zniszczony, a po kolejnych kilku
minutach bys´ juz˙ nie z˙ył. Teraz sie˛ uspoko´j, a pogadamy
po´z´niej.
– Tracisz tylko czas! – wrzasna˛ł chłopak, szarpia˛c sie˛
i wyrywaja˛c. – Zreszta˛, co ty tam wiesz!
– Wiem az˙ za duz˙o. – Spojrzała mu prosto w oczy.
– Przez prochy straciłam przyjaciela i bardzo wielu pac-
jento´w. Czy ci sie˛ to podoba, czy nie, musisz mnie
wysłuchac´.
– Spadaj.
– Ucisz sie˛, kolego.
Usłyszała spokojny, pogodny głos, kto´ry zupełnie nie
149
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
pasował do tego pomieszczenia. Skamieniała patrzyła,
jak muskularne opalone ramie˛ popycha Pete’a z powro-
tem na ło´z˙ko.
– Lez˙ spokojnie i słuchaj, co do ciebie mo´wi pani
doktor. To nie boli.
Abby nadal nie s´miała podnies´c´ na niego wzroku.
Bała sie˛, z˙e jes´li sie˛ poruszy lub choc´by zamruga, Kell
zniknie.
– Co tutaj robisz? – wykrztusiła w kon´cu. Czuła, z˙e
choc´ ma zame˛t w mys´lach, ogarnia ja˛ wielka rados´c´.
– Agencja was nie powiadomiła?
– To ty jestes´ ta˛ piele˛gniarka˛ z agencji?
– Moz˙na na sło´wko, Abby? – Jane odwołała ja˛na bok.
– Idz´. Kiedy wro´cisz, nadal tu be˛de˛ – zapewnił ja˛Kell.
– Nigdzie sie˛ nie ruszymy. Prawda, Pete?
– Bardzo cie˛ przepraszam – powiedziała Jane, kiedy
Abby do niej podeszła. – Nie sa˛dziłam, z˙e tak po prostu tu
wejdzie.
– Kto?
– No, ten Kelvin. Agencja tym razem przesadziła.
Wysłali do nas piele˛gniarza z buszu! Prosto z buszu!
– Jane z niedowierzaniem potrza˛sne˛ła głowa˛. – Powie-
działam mu, z˙e tu nie ma we˛z˙y ani paja˛ko´w, ale z˙e moz˙e
sie˛ przydac´ do sprza˛tania sali i przewoz˙enia chorych.
– A on co na to? – Abby us´miechne˛ła sie˛ z roztarg-
nieniem.
– Nic. Wzruszył tylko ramionami i od razu poszedł na
sale˛. Nie takiej pomocy nam potrzeba.
– On sie˛ nazywa Kell, a nie Kelvin, i włas´nie kogos´
takiego nam tu brakowało.
– Słucham? – zdziwiła sie˛ Jane.
150
CAROL MARINELLI
– Rozluz´nij sie˛. To doskonały piele˛gniarz, jakby stwo-
rzony do pracy na tym oddziale.
Po dyz˙urze znalazła go w pokoju dla personelu. Sie-
dział z nogami na stole, jakby pracował tu od lat.
– Ta kawa rzeczywis´cie jest okropna – stwierdził
z us´miechem, kiedy weszła.
– W kuchni znajdziesz słoik lepszej kawy.
– Widziałem go. Ale napis głosi: ,,Abby Hampton.
Re˛ce przy sobie’’.
– A czy to cie˛ kiedykolwiek powstrzymało?
Kell podszedł do niej i przytulił ja˛ do siebie.
– Tak za toba˛ te˛skniłem. Nie odchodz´ w ten sposo´b...
– Och, Kell! Po prostu nie wiedziałam, jak...
– Z
˙
adnych smutko´w, dobrze? – Delikatnie uja˛ł ja˛ pod
brode˛. – Teraz jestem tutaj. A Jane juz˙ mi zaproponowała
dwa tygodnie stałych dyz˙uro´w.
Abby potrza˛sne˛ła głowa˛. Nie chciała z˙adnych tym-
czasowych rozwia˛zan´.
– Juz˙ pierwszej nocy mi powiedziałes´, z˙e nigdy nie
wyjedziesz z Tennengarrah. To ustalilis´my.
– Abby, ale to było na pocza˛tku naszej znajomos´ci.
Zanim poznałem cie˛ bliz˙ej, zanim sie˛ w tobie zakochałem.
– Nie moge˛ od ciebie z˙a˛dac´, z˙ebys´ porzucił swo´j dom.
– Sam dokonałem wyboru – zauwaz˙ył. – Two´j nagły
wyjazd mnie zaskoczył, ale dla mnie tez˙ okazał sie˛
zbawienny. Tennengarrah ma swoje uroki, ale bez ciebie
to juz˙ nie to samo miejsce. I ja potrzebowałem czasu
i samotnos´ci, aby sie˛ przekonac´, z˙e moge˛ i chce˛ stamta˛d
wyjechac´. Wreszcie zrozumiałem, co jest dla mnie waz˙-
ne. – Patrzył na nia˛ z miłos´cia˛, jego ciepły głos budził
151
MOZ
˙
NA MIEC
´
WSZYSTKO
w niej nadzieje˛. – Mo´wi sie˛, z˙e miłos´c´ ma swoje sposoby
i zawsze zwycie˛z˙a. Zastanawiałas´ sie˛ kiedys´ nad tym?
– Ostatnio tylko o tym mys´le˛. Napisałam nawet list,
w kto´rym cie˛ prosze˛, z˙ebys´ rok na mnie poczekał.
– Nie be˛dziemy czekac´, Abby. Przeprowadzam sie˛
tutaj, bo cie˛ kocham.
Patrzyła na niego czujnie, oczekuja˛c, z˙e za chwile˛
poda jakis´ warunek, okres´li, na jak długo tu przyjechał.
Jednak nic takiego sie˛ nie stało. Us´miechaja˛c sie˛ ciepło,
wyja˛ł z kieszeni piers´cionek.
– To brylant z Argyle – powiedział, wkładaja˛c jej na
palec pie˛kny złoty piers´cionek z duz˙ym ro´z˙owym kamie-
niem skrza˛cym sie˛ w delikatnej oprawie. – Jest rzadki
i niepowtarzalny, jak ty, i pochodzi z serca Australii, jak ja.
– Kell, jestes´ pewien swojej decyzji? Przeciez˙ masz
Tennengarrah we krwi...
– Owszem, mam Tennengarrah we krwi, ale ciebie,
Abby, mam w sercu.
152
CAROL MARINELLI