SZTUKA DYSTANSU
Próba przywołania przeszłości kończy się taką samą porażką jak próba odkrycia
sensu istnienia. W jednym i
drugim przypadku czujemy się jak dziecko chwytające piłkę do koszykówki: dłonie
wciąż się nam ześlizgują.
Pamiętam niewiele z mojego życia, a to, co pamiętam, jest błahe. Większość
myśli, które we wspomnieniach
wydają mi się interesujące zawdzięcza swoje znaczenie czasom, w których się
zrodziły. Jeśli nie wszystkich to
dotyczy, bez wątpienia ktoś inny wyraził je lepiej. Biografia pisarza zawiera
się w łamańcach jego języka.
Pamiętam na przykład, że w wieku lat dziesięciu czy jedenastu przyszło mi do
głowy, że sentencja Marksa "byt
określa świadomość" jest prawdziwa jedynie dopóty, dopóki świadomość nie
przyswoi sobie sztuki dystansu;
potem świadomość jest samodzielna i może zarówno określać byt, jak się nim nie
interesować. Dla chłopca w
moim wieku było to niewątpliwym odkryciem - ale chyba niewartym zanotowania i z
całą pewnością lepiej
sformułowanym przez innych. Czy to istotnie ma jakieś znaczenie, kto pierwszy
odcyfrował to intelektualne
pismo klinowe, którego "byt określa świadomość" jest doskonałym przykładem?
Tak więc piszę to wszystko, nie żeby uporządkować kronikę mego życia (nie ma
takiej kroniki, a jeśli nawet
istnieje, jest mało ważna i dlatego nie sfałszowana), lecz głównie ze zwykłego
powodu, dla którego pisarz pisze
- żeby dać czy znaleźć podnietę płynącą z języka, w tym przypadku języka obcego.
Ta odrobina, którą
pamiętam, maleje jeszcze przez to, że wspominam ją po angielsku.
Na początek będzie chyba lepiej, jeśli zawierzę mojej metryce, stwierdzającej,
ze urodziłem się 24 maja 19d(1
roku w Leningradzie, jakkolwiek czuje wstręt nazywając tak miasto, które dawno
temu zwykli ludzie
przezywali "Pitrem"- od Petersburga. Zachował się stary dwuwiersz:
..dawny Piter
co to ludziom dobrze rogów przytarł...
(tłum. 5. Pollak)
W odczuciu całego kraju miasto jest niewątpliwie Leningradem; Przy wciąż
wzrastającym prostactwie tego, co
zawiera, staje się coraz bardziej Leningradem. Zresztą jako słowo "Leningrad"
brzmi dla rosyjskiego ucha tak
neutralnie, jak słowo "budowa" czy „kiełbasa". A przecież wolę to miasto nazywać
"Pitrem", bo pamiętam je z
czasu, kiedy nie wyglądało jak „Leningrad" - tuż po wojnie. Szare, bladozielone
fasady z dziurami od kul i
szrapneli; nie kończące się, puste ulice a na nich nieliczni przechodnie i
niewielki ruch na jezdniach; wygląd
niemal zgłodniały, a w rezultacie rysy wyrazistsze i, jeśli wola,
szlachetniejsze. Ostra. ściągła twarz, z
abstrakcyjnym blaskiem rzeki odbijającym się w oczach pustych okien. Komuś kto
ocalał nie można nadawać
imienia Lenina.
Te wspaniale, dziobate fasady, za którymi - pośród starych fortepianów,
wytartych dywanów, pokrytych
kurzem obrazów w ciężkich, złoconych ramach, pośród resztek mebli (najmniej
krzeseł) spalonych podczas
oblężenia w żelaznych piecykach - zaczynało się tlić słabe życie. I pamiętam, że
przechodząc obok tych fasad
w drodze do szkoły byłem całkowicie pochłonięty wyobrażaniem sobie, co dzieje
się w tych pokojach
wylepionych starą, w wybrzuszoną tapetą. Muszę powiedzieć, że te fasady i
portyki - klasyczne, nowoczesne,
eklektyczne, ze swoimi kolumnami, pilastrami, gipsowymi głowami mitycznych ludzi
czy zwierząt – te
ornamenty i kariatydy podtrzymujące balkony, te popiersia umieszczone w niszach
obok bram nauczyły mnie
więcej o historii naszego świata niż później książki. Grecja, Rzym, Egipt -
wszystka to tam było, i wszystko
zostało posiekane przez pociski artyleryjskie podczas bombardowań. A szara,
odbijająca światło rzeka, która
płynęła do Bałtyku, i na niej z rzadka holownik borykające się z prądem,
nauczyła mnie więcej o nieskoń-
czoności i stoicyzmie nit matematyka i Zenon.
Wszystko to miało bardzo mało wspólnego z Leninem, którym zacząłem gardzić chyba
już w pierwszej klasie -
nie tyle za jego polityczną filozofię czy też praktykę, o czym w siódmym roku
życia wiedziałem bardzo mało,
ile za jego wszechobecne podobizny - plagę prawie wszystkich podręczników
szkolnych, ścian w klasach,
znaczków pocztowych, banknotów i tak dalej ukazujących go w różnym wieku i
rozmaitych falach życia. Więc
było dziecię Lenin, podobne do cherubinka ze swoimi dużymi lukami. Był Lenin
dwudziesto - i
trzydziestoparoletni, łysy i spięty, z owym nic nie znaczącym wyrazem twarzy, w
którym można się było przez
pomyłkę dopatrzyć wszystkiego, najlepiej jednak stanowczości. Ta twarz w pewnym
sensie prześladuje
każdego Rosjanina I ponieważ jest tak całkowicie pozbawiona charakteru, sugeruje
pewien wzorzec ludzkiego
wyglądu. (Może dlatego, że nie wyróżnia się niczym szczególnym, przywodzi na
myśl wiele możliwości.) No i
mieliśmy Lenina starszawego, z większą łysiną i bródką w szpic, w ciemnym
ubraniu z kamizelka; niekiedy się
uśmiechał, ale najczęściej przemawiał do "mas” z dachu samochodu pancernego albo
z Podium na jakimś
kongresie, z ręką sztywno wyciągniętą w powietrzu.
Były też inne warianty: Lenin w czapce robotnika z goździkiem w klapie
marynarki; bez marynarki, czytający
albo piszący w swoim gabinecie; siedzący na pieńku nad brzegiem jeziora i
gryzmolący swoje Tezy
Kwietniowe, czy jakieś inne brednie - al fresco. I wreszcie Lenin w kurtce
wojskowego kroju, siedzący na
ogrodowej ławce obok Stalina, który jedyny prześcignął go wszędobylstwem swoich
drukowanych wizerunków.
Ale Stalin żył wtedy, natomiast Lenin nie żył i już choćby dlatego był „dobry",
bo należał do przeszłości, to
znaczy patronowała mu zarówno historia jak natura. Tymczasem Stalinowi
patronowała tylko natura czy też
na odwrót
Myślę ze w chwili, kiedy przestałem zwracać uwagę na te obrazki, otrzymałem
pierwszą lekcję jakby
wyłączenia się, podjąłem pierwszą próbę wyobcowania. Miało ich być więcej; w
rzeczy samej resztę mojego
życia można rozpatrywać jako nieprzerwane unikanie jego bardziej natrętnych
aspektów. Przyznaję, że
poszedłem w tym kierunku daleko, może nawet za daleko. Wszystko co zawierało
choćby ślad powtórzenia
kompromitowało się samo przez się i musiało być odrzucone. Dotyczyło to zdań,
drzew, pewnego typu ludzi,
niekiedy nawet bólu fizycznego; i wpłynęło na mój stosunek do wielu osób. W
pewnym sensie jestem
wdzięczny Leninowi. We wszystkim, co było w nadmiarze, natychmiast dopatrywałem
się takiej czy innej
propagandy. Myślę. że ta postawa spowodowała straszliwe przyśpieszenie mojej
wędrówki przez gąszcz
wydarzeń - wraz z towarzyszącą mu cecha powierzchowności.
Ani przez chwile nie wierzę żeby wszystkie klucze do charakteru można było
znaleźć w dzieciństwie. Od
mniej więcej trzech pokoleń Rosjanie żyją we wspólnych mieszkaniach i
zatłoczonych pokojach, a nasi rodzice
uprawiali miłość, kiedy my, dzieci, udawaliśmy, ze śpimy. Potem była wojna,
głód, nieobecni lub okaleczeni
ojcowie, lubieżne matki, oficjalne kłamstwa w szkole i w domu. Ciężkie zimy,
brzydka odzież, publiczne
demonstrowanie naszych zmoczonych prześcieradeł na obozach letnich i omawianie
takich spraw w obecności
wszystkich. A potem czerwona flaga powiewała na maszcie naszego obozu. I co z
tego? Cała ta militaryzacja
dzieciństwa, cała ta groźna brednia, erotyczne napięcie (w wieku lat dziesięciu
wszyscy pożądaliśmy naszych
nauczycielek) - wszystko to nie miało większego wpływu na nasza moralność czy
nasz zmysł estetyczny, czy
wreszcie na naszą zdolność kochania i cierpienia. Wspominam te rzeczy nie
dlatego, że je uważam za klucz do
podświadomości i z pewnością nic z tęsknoty za dzieciństwem. Wspominam je,
ponieważ nigdy dotąd tego nic
robiłem, ponieważ chcę, aby niektóre z nich przetrwały - przynajmniej na
papierze. I ponieważ lepiej jest
spoglądać wstecz niż patrzeć przed .siebie. Jutro jest po prostu mniej ponętne
niż wczoraj. Z jakiegoś powodu
przeszłość nie emanuje tak bezbrzeżną monotonią jak przyszłość. Z racji swojej
obfitości przyszłość jest
propagandą. Tak samo trawa.
Prawdziwa historia świadomości rozpoczyna się wraz z pierwszym kłamstwem. Otóż
pamiętam moje. Było to
w szkolnej bibliotece, kiedy wypełniałem formularz prosząc o przyjęcie na
członka. Naturalnie w piątej rubryce
była "narodowość". Miałem siedem lat i doskonale wiedziałem, że jestem Żydem,
ale powiedziałem
bibliotekarce, że nie wiem. Z dwuznacznym uśmiechem zaproponowała, żebym poszedł
do domu i spytał
rodziców. Nie wróciłem do tej biblioteki, chociaż byłem potem członkiem wielu
innych, gdzie należało wy-
pełniać takie same formularze. Nie wstydziłem się, ze jestem Żydem, ani nie
balem się przyznać, że nim
jestem. W dzienniku klasowym nasze imiona i nazwiska, imiona rodziców, adresy,
narodowość były wypisane
ze wszystkimi szczegółami i od czasu do czasu ktoś z nauczycieli "zapominał"
zabrać dziennik z biurka w
czasie pauzy. Wtedy jak stado sępów rzucaliśmy się na te stronice; wszyscy w
mojej klasie wiedzieli, że jestem
Żydem. Ale siedmioletni chłopcy nie są dobrym materiałem na antysemitów. Zresztą
byłem dość silny jak na
swój wiek, a pięści znaczyły wtedy najwięcej. Wstydziłem się samego słowa "Żyd"
- po rosyjsku jewrej - bez
względu na treści, jakie zawierało.
Los słowa zależy od różnorodności jego kontekstów, od częstości, z jaką jest
używane. W druku rosyjskie słowo
jewrej pojawia się tak rzadko jak, powiedzmy, mediastinum czy gennel w
angielszczyźnie amerykańskiej.
Właściwie ma ono też coś z plugawego epitetu czy nazwy choroby wenerycznej.
Mając siedem lat operuje się
wystarczającym słownictwem, żeby ocenić rzadkość tego słowa i jest bardzo
nieprzyjemnie identyfikować się z
nim; w jakimś sensie razi ona nasze poczucie prozodii. Pamiętam, że czułem się
znacznie swobodniej z
rosyjskim odpowiednikiem amerykańskiego kike - słowem żid; było ono wyraźnie
obraźliwe i dlatego
pozbawione znaczenia, nie obciążone ładunkiem aluzji. Jednosylabowe słowo
niewiele zdziała w języku
rosyjskim. Ale wystarczy sięgnąć po przyrostki, końcówki, przedrostki, a wtedy
leci pierze. Przez to wszystko
nic chcę wcale powiedzieć, że cierpiałem jako Żyd w tym młodocianym wieku; chcę
tylko powiedzieć, że
pierwsze moje kłamstwo wiązało się z moją tożsamością.
Niezły początek. A jeśli chodzi o antysemityzm jako taki, mało się nim
przejmowałem, bo objawiali go
głównie nauczyciele: wydawał się przyrodzona cząstka ich negatywnej roli w
naszym życiu i trzeba było sobie
z nim radzić, jak ze złymi stopniami. Gdybym był katolikiem, życzyłbym
większości z nich, by poszli do
piekła. To prawda, niektórzy byli lepsi od innych, ale ponieważ wszyscy byli
panami naszego codziennego
życia, nie zadawaliśmy sobie trudu, żeby między nimi rozróżniać. Podobnie jak
oni nie próbowali rozróżniać
między swoimi małymi niewolnikami i nawet najostrzejsze antysemickie uwagi miały
w sobie coś z
bezosobowej inercji. Jakoś nigdy nie umiałem brać na serio słownych ataków,
zwłaszcza ze strony ludzi z tak
innej grupy wieku. Myślę, że diatryby kierowane przeciwko mnie przez moich
rodziców bardzo mnie zaharto-
wały. Zresztą niektórzy nauczyciele byli Żydami, a balem się ich nie mniej niż
czystej krwi Rosjan.
To jeden tylko przykład owego przystrzygiwania osobowości, co - wraz z samym
językiem, w którym
rzeczowniki i czasowniki zmieniają miejsce ze swobodą, na jaką tylko mamy odwagę
im pozwolić -zrodziło w
nas tak przemożne poczucie ambiwalencji, że po dziesięciu latach wylądowaliśmy z
silą woli nie większą niż u
wodorostów. Cztery lata wojska (do którego powoływano mężczyzn w wieku lat
dziewiętnastu uzupełniały
proces całkowitego poddania się państwu. Posłuszeństwo stawało się zarówno
pierwszą jak drugą naturą.
Kto miał głowę na karku usiłował, rzecz jasna, przechytrzyć system obmyślając
najrozmaitsze chwyty,
aranżując mętne transakcje ze zwierzchnikami, kłamiąc na potęgę i naciskając
sprężyny swoich niby
nepotycznych stosunków. Stawało się to zajęciem pełnoetatowym. A jednak człowiek
nieustannie sobie
uświadamiał, że sieć, którą rozsnuwa, jest siecią kłamstw i mimo osiągniętego
sukcesu i własnego poczucia
humoru gardził sobą. Jest to szczytowe zwycięstwo systemu: czy od niego
uciekasz, czy się do niego
przyłączasz, czujesz się jednakowo winny. Według powszechnego przekonania - i
zgodnie z przysłowiem - nie
ma zła, w którym by nie tkwiło ziarnko dobra, i zapewne na odwrót.
Ambiwalencja, myślę, jest główną cechą charakterystyczną naszego narodu. Nie ma
rosyjskiego kata, który się
nie boi, że pewnego dnia zostanie ofiarą, ani też nie ma najżałośniejszej nawet
ofiary, która by się nie
przyznała (chociażby przed samą sobą) do psychicznych zadatków na kata. Nasza
najnowsza historia postarała
się o jedno i drugie. Jest w tym jakaś mądrość. Można by nawet pomyśleć, że ta
ambiwalencja j e s t
mądrością, że życie jako takie nie jest ani dobre, ani złe, tylko arbitralne.
Może nasza literatura dlatego kładzie
tak wyraźny nacisk na słuszną sprawę, że jest ona z takim powodzeniem
kwestionowana. Gdyby ów nacisk był
tylko dwulicowością myślenia, wszystko byłoby w porządku; ale on drażni
instynkty. Ten rodzaj ambiwalencji
jest, jak myślę, właśnie ową „błogosławioną nowiną”, którą Wschód, nie mając
nic innego do ofiarowania, ma
wkrótce narzucić reszcie świata. I wygląda na to, że świat dojrzał do jej
przyjęcia.
Abstrahując od losu świata, zejście na manowce było dla młodego chłopca jedynym
sposobem walki z
własnym, zagrażającym mu losem. Sprawa była trudna z uwagi na rodziców i
ponieważ sam nic na żarty bałeś
się nieznanego. Najbardziej dlatego, że czyniło cię to innym od większości, a z
mlekiem matki wszyscy
wyssaliśmy przekonanie, że większość ma rację. Potrzebna była pewna beztroska, a
tej mi nie brakowało.
Pamiętam, że kiedy rzuciłem szkołę w wieku lat piętnastu, była to nie tyle
sprawa świadomego wyboru, ile
reakcja żołądka. Po prostu nie mogłem znieść niektórych twarzy w mojej klasie
twarzy niektórych kolegów, ale
przede wszystkim nauczycieli. I tak pewnego zimowego ranka, bez wyraźnej
przyczyny, wstałem w środku
lekcji i melodramatycznie wyszedłem a bramę szkoły, z jasną świadomością że
nigdy nie wrócę. Jeśli chodzi o
wzbierające wtedy we mnie uczucia, pamiętam tylko ogólny wstręt do samego siebie
za to, że jestem za młody i
pozwalam wszystkiemu dokoła mną rządzić. A także była niewyraźna, ale radosna
świadomość ucieczki,
rozsłonecznionej ulicy bez kresu.
Sprawą chyba najważniejszą była zmiana otoczenia. W państwie scentralizowanym
wszystkie wnętrza
wyglądają tak samo: gabinet dyrektora mojej szkoły był dokładną repliką pokojów
przesłuchań, które zacząłem
odwiedzać w jakieś pięć lat później. Taka sama boazeria, biurka, krzesła - raj
dla stolarzy. Portrety naszych
Ojców Założycieli, Lenina, Stalina, członków Politbiura i Maksyma Gorkiego (ojca
literatury radzieckiej),
jeżeli to była szkoła, albo Feliksa Dzierżyńskiego (ojca radzieckiej tajnej
policji), jeżeli był to pokój prze-
słuchań.
Co prawda często Dzierżyński - "Żelazny Feliks” lub "Rycerz Rewolucji", jak go
nazywa propaganda –
ozdabiał ścianę gabinetu dyrektora szkoły, bo z wyżyn KGB ześliznął się do
systemu szkolnictwa. I te pokryte
białym tynkiem ściany mojej klasy, z niebieskim poziomym szlaczkiem na wysokości
oczu, biegnącym przez
cały kraj niczym linia jakiegoś niekończącego się wspólnego mianownika: w
salach, szpitalach, fabrykach,
więzieniach, korytarzach zbiorowych mieszkań. Nie widziałem go tylko w
drewnianych chłopskich chałupach.
Ta dekoracja była w równej mierze irytująca co wszechobecna i jakże często
łapałem się na tym, że
spoglądam bezmyślnie na ów niebieski szlaczek szerokości dwóch cali biorąc go
czasem za horyzont morza,
kiedy indziej za samo wcielenie nicości. Był zbyt abstrakcyjny, aby znaczyć
cokolwiek. Od podłogi do poziomu
oczu mysioszara albo zielonkawa farba olejna, zwieńczona tym niebieskim
szlaczkiem, wyżej dziewiczo biały
tynk. Nikt nie pytał, dlaczego szlaczek tam się znajduje. Nikt nie umiałby
odpowiedzieć. Po prostu był tam,
linia graniczna, linia podziału między szarością i bielą, między tym, co na dole
i w górze. Nie były to
właściwie kolory, tylko sugestie kolorów, przerywane jedynie przez kolejne plamy
brązu: drzwi. Zamknięte,
uchylone. A przez te uchylone drzwi można było zobaczyć następny pokój o takim
samym rozmieszczeniu
szarości i bieli, przeciętych niebieskim szlaczkiem. I jeszcze portret Lenina i
mapę świata.
Przyjemnie było wydostać się z tego Kafkowskiego kosmosu, chociaż już wtedy -
albo tak mi się zdaje -
przeczuwałem, że zamieniam siekierkę na kijek. Wiedziałem, że każdy następny
budynek, do którego wejdę.
będzie wyglądał dosłownie tak samo, bo tak czy owak jesteśmy skazani na
przebywanie w budynkach. A
przecież czułem, że muszę odejść. Sytuacja materialna mojej rodziny byla ponura:
żyliśmy glównie z pensji
matki, bo ojciec, kiedy go zwolniono z marynarki wojennej zgodnie z jakąś
seraficzną decyzją, że Żydzi nie
powinni zajmować wyższych stanowisk w wojsku, miał trudności ze znalezieniem
pracy. Naturalnie rodzice
daliby sobie radę bez mojego udziału i woleliby, żebym skończył szkołę.
Wiedziałem o tym, ale wmówiłem
sobie, że muszę pomóc rodzinie. Było to prawie kłamstwo, ale w ten sposób rzecz
wyglądała lepiej, a do tego
czasu nauczyłem się już lubić kłamstwa za owo “prawie", które uwydatnia kontury
kłamstwa: ostatecznie
prawda kończy się tam, gdzie się zaczyna kłamstwo. Tego właśnie chłopiec uczył
się w szkole i to wiedza
okazała się pożyteczniejsza od algebry.
II
Cokolwiek to było - kłamstwo, prawda, czy najpewniej ich mieszanina
- co
skłoniło mnie do podjęcia takiej decyzji, jestem temu nieskończenie wdzięczny,
bo wydaje się. że był to mój
pierwszy akt wolnej woli. Był to akt instynktowny, odejście. Rozum miał z tym
bardzo mało wspólnego. Wiem,
bo od tego czasu odchodziłem z wzrastającą częstotliwością. I niekoniecznie pod
wpływem nudy czy uczucia,
że zastawiono na mnie pułapkę. Wycofywałem się wcale nie rzadziej z doskonałych
sytuacji niż z okropnych.
Jakkolwiek skromne jest miejsce, które właśnie zajmujesz, jeśli tylko ma ono
jakie takie znamiona
przyzwoitości, możesz być pewien, że któregoś dnia ktoś przyjdzie i zażąda go
dla siebie, albo co gorsza -
zaproponuje, żebyś je z nim dzielił. I wtedy albo musisz o to miejsce walczyć,
albo je opuścić. Tak się składało,
że ja wolałem to drugie. Nie dlatego bynajmniej, że nie umiałem walczyć; raczej
z obrzydzenia do samego
siebie: umieć wybrać coś, co pociąga innych, wskazuje na pewną wulgarność w
wyborze. Nie ma
najmniejszego znaczenia, że pierwszy trafiłeś na to miejsce. Jest nawet gorzej
przybyć dokądś pierwszym, bo
ci, którzy przyjdą po tobie, będą mieli większy apetyt niż twój, częściowo już
zaspokojony.
Później często żałowałem tego kroku, zwłaszcza kiedy patrzyłem na dawnych
kolegów z klasy, tak dobrze
dających sobie radę wewnątrz systemu. A jednak wiedziałem coś, czego oni nie
wiedzieli. W rzeczywistości ja
też dobrze sobie radziłem, tylko szedłem w przeciwnym kierunku, docierając nawet
dalej. Jedna rzecz
szczególnie mnie cieszy, to mianowicie, że zdołałem podpatrzyć "klasę
robotniczą" w jej prawdziwie
proletariackiej fazie, zanim pod koniec lat pięćdziesiątych zaczęła się
przeistaczać w klasę średnią. Kiedy jako
piętnastoletni chłopiec rozpocząłem pracę przy frezarce, miałem do czynienia z
prawdziwym "proletariatem".
Marks natychmiast rozpoznałby tych ludzi. Wszyscy oni - czy raczej "my" -
gnieździli się we wspólnych
mieszkaniach, po cztery albo pięć osób w pokoju, często trzy pokolenia razem,
sypiali na zmianę i pili jak
gąbki, awanturując się we wspólnych kuchniach i w porannej kolejce do wspólnego
klozetu, bijąc swoje kobiety
ze śmiertelną determinacją, płacząc otwarcie, kiedy umarł Stalin, albo w kinie,
przeklinając z taką
częstotliwością, że zwykłe słowo w rodzaju "samolotu" mogłoby się wydać
przypadkowemu przechodniowi
wyszukanym plugastwem - i stając się powoli w szarym, obojętnym oceanem głów czy
lasem podniesionych
rąk na publicznych mityngach w sprawie takiego czy innego Egiptu.
Fabryka była z cegły, ogromna, rodem prosto z rewolucji przemysłowej. Wybudowano
ją w końcu XIX
wieku i mieszkańcy "Pitra" nazywali ją "Arsenałem"; fabryka produkowała armaty.
W czasie, kiedy zacząłem
tam pracować, wytwarzała też narzędzia rolnicze i sprężarki. Jednakże zgodnie z
zasadą siedmiu zasłon
tajemnicy, które w Rosji okrywają niemal wszystko, co wiąże się z ciężkim
przemysłem, nasz zakład miał
swoją zaszyfrowaną nazwę "Skrytka Pocztowa 671". MyśIę jednak, że to
tajemniczość została narzucona nie
tyle po to, iżby zmylić obcy wywiad, ile żeby utrzymać coś w rodzaju
paramilitarnj dyscypliny, co było jedynym
sposobem zagwarantowania jakiej takiej ciągłości produkcji. W obu przypadkach
fiasko było oczywiste.
Maszyny były przestarzałe, 90 proc. przywieziono z Niemiec w ramach reparacji po
drugiej wojnie
światowej. Pamiętam to całe ZOO z lanego żelaza, pełne egzotycznych stworów
opatrzonych nazwami
Cincinnati, Karlton, Fritz Werner, Siemens & Schuckert. Planowanie było
beznadziejne; co chwila nagle
zamówienia na nowy wyrób niweczyły nasze dychawiczne próby ustalenia jakiegoś
rytmu pracy, jakiejś metody
postępowania. Pod koniec kwartału (to jest co trzeci miesiąc), kiedy plan się
walił, dyrekcja wydawała okrzyk
bojowy mobilizując całą załogę do jednego zadania, wskutek czego plan miał być
zdobyty szturmem. Ilekroć
coś się psuło, nie było części zamiennych, więc wzywano całą gromadę podpitych
partaczy, żeby odprawili
swoje czary, Metal dostarczano pełen wgłębień. W poniedziałek właściwie wszyscy
mieli kaca, nie mówiąc o
godzinach rannych nazajutrz po wypłacie.
Produkcja spadała raptownie po porażce lokalnej drużyny piłkarskiej albo
reprezentacji narodowej. Nikt nie
pracował, wszyscy rozprawiali o szczegółach gry i o graczach, bo obok kompleksów
mocarstwowych Rosja
cierpi na kompleks niższości małego kraiku. W głównej mierze jest to następstwem
centralizacji życia. Stąd
optymistyczne, "afirmujące życie" brednie w gazetach i radio nawet przy opisie
trzęsienia ziemi; nie podaje się
nigdy liczby ofiar, lecz tylko wychwala braterską pomoc innych miast i republik,
posyłających okolicom
dotkniętym klęską namioty i śpiwory. A jak wybucha epidemia cholery, można
dowiedzieć się o tym tylko
przypadkiem, czytając o ostatnich osiągnięciach naszej wspanialej medycyny, to
jest o wynalezieniu nowej
szczepionki.
Wszystko to wyglądałoby wręcz komicznie, gdyby nie te bardzo wczesne ranki,
kiedy po przełknięciu
śniadania i popiciu go słabą herbatą biegłem do tramwaju i dodając własną jagodę
do ciemnoszarej kiści
winogron wiszącej na stopniach szybowałem przez różawo-niebieskie jak akwarela
miasto do drewnianej psiej
budy- bramy moich zakładów. Stało tam dwóch wartowników, sprawdzających nasze
przepustki, a fasada
bramy byla ozdobiona klasycystycznymi, fornirowanymi pilastrami. Zauważyłem, że
wejścia do więzień, szpi-
tali psychiatrycznych i obozów koncentracyjnych są w tym samym stylu: wszystkie
mają w sobie coś z
klasycystycznych lub barokowych portyków. Niezłe echo! Na moim wydziale
przeplatały się pod stropem różne
odcienie szarości, a na podłodze pneumatyczne węże spokojnie syczały pośród
kałuż mazutu mieniących się
wszystkimi kolorami tęczy. Koło dziesiątej ta metalowa dżungla kipiała już
życiem rycząc i skrzecząc, a
stalowa lufa przyszłego działa przeciwlotniczego unosila się w powietrzu jak
wywichnięta szyja żyrafy.
Zawsze zazdrościłem tym dziewiętnastowiecznym postaciom, które umiały spojrzeć
za siebie i rozróżnić
wydarzenia przełomowe w swoim życiu. Jakiś epizod zaznaczał punkt zwrotny,
następny etap. Mówię o
pisarzach, ale naprawdę mam na myśli pewien typ ludzi obdarzonych zdolnością do
racjonalizowania swojego
życia, do widzenia każdej rzeczy oddzielnie, jeśli nie wyraziście. I uważam, że
to zjawisko nie powinno być
ograniczone do XIX wieku. A jednak w moim życiu spotykałem się z nim głównie w
literaturze. Czy to z
powodu zasadniczej skazy w mojej psychice, czy z powodu płynnej, amorficznej
natury samego życia nigdy nie
umiałem dostrzec żadnego punktu orientacyjnego, a cóż dopiero boi. Jeśli
istnieje jakikolwiek punkt
orientacyjny, to jest nim coś, czego istnienia sam nie będę mógł poświadczyć
-śmierć. W pewnym sensie nigdy
nie było czegoś takiego jak dzieciństwo. Te kategorie - dzieciństwo, dorosłość,
dojrzałość - wydają mi się
bardzo dziwne i jeśli czasem posługuję się nimi w rozmowie, uważam je w duchu,
na prywatny użytek, za
wypożyczone.
Myślę, ze zawsze bylo jakieś "ja" wewnątrz tej małej, potem nieco większej
skorupki, dokoła której działo
się “wszystko". Wewnątrz tej skorupki istnienie, które zwiemy "ja", nigdy się
nie zmieniało i nigdy nie
przestało obserwować tego, co odbywało się na zewnątrz. Nie ma to być aluzja do
pereł ukrytych w środku.
Chcę tylko powiedzieć, że bieg czasu właściwie nie wpływa na owo istnienie.
Dostać zły stopień w szkole,
obsługiwać frezarkę. być skatowanym na przesłuchaniu, wykładać o Kallimachu jest
zasadniczo jednym i tym
samym, i właśnie dlatego jesteśmy trochę zaskoczeni, kiedy dorastając. zaczynamy
nagle borykać się z
zadaniami, które niby powinny należeć do dorosłych. Niezadowolenie dziecka z
władzy rodziców nad nim,
paniczny strach dorosłego w obliczu odpowiedzialności są tej samej natury·. Nie
jest się żadną z tych postaci;
jest się może mniej niż "kimś”.
Z pewnością można to częściowo uznać za pochodną wykonywanego zawodu. Ktoś, kto
pracuje w banku albo
jest pilotem, wie doskonale, że po osiągnięciu dość znacznej biegłości ma w
mniejszym czy większym stopniu
zagwarantowany zysk albo bezpieczne lądowanie. Natomiast w zawodzie pisarskim
zdobywa się nie biegłość,
lecz różne odmiany niepewności. A to jest inną nazwą kunsztu. W tej dziedzinie,
gdzie biegłość zapowiada
zgubę. pojęcia wieku młodzieńczego i dojrzałości mieszają się ze sobą i panika
staje się najczęstszym stanem
ducha. Skłamałbym zatem, gdybym uciekł się do chronologii lub czegokolwiek, co
sugeruje postęp linearny.
Szkoła jest fabryką jest wierszem jest więzieniem jest akademią jest nudą - z
przebłyskami paniki.
Tyle tylko, że fabryka sąsiadowała ze szpitalem, a szpital sąsiadował z
najsłynniejszym więzieniem w całej
Rosji, zwanym Kriesty (w Kriestach jest 999 cel). I w kostnicy tego szpitala
zacząłem pracować po rzuceniu
Arsenału, bo pomyślałem sobie, że zostanę lekarzem. Kriesty otwarły przede mną
drzwi jednej ze swych cel
niedługo po tym, jak zmieniłem zdanie i zacząłem pisać wiersze. Pracując w
fabryce widziałem ponad murem
szpital. Krając i zszywając zwłoki w szpitalu widziałem więźniów
przechadzających się po dziedzińcu
Kriestów; czasem udawało im się przerzucić listy przez mur, podnosiłem je i
wrzucałem do skrzynki
pocztowej. Ta stłoczona topografia i zamknięcie w otaczającej mnie skorupce
sprawiły, że wszystkie te
miejsca, praca, wszyscy ci katorżnicy, robotnicy, lekarze, strażnicy stopili się
jakby ze sobą i teraz już nie
wiem, czy przypominam sobie kogoś chodzącego tam i z powrotem po dziedzińcu
Kriestów, który miał kształt
żelazka do prasowania, czy to ja sam tam chodzę. Co więcej, fabryka i więzienie
zostały zbudowane w mniej
więcej tym samym czasie i na pierwszy rzut oka trudno je było rozróżnić; jeden
budynek wyglądał jak skrzydło
drugiego.
Dlatego uważam, że nie ma sensu zachowywanie tu jakiejś kolejności. Życie nigdy
nie wydawało mi się
serią wyraźnie zaznaczonych przejść: raczej toczy się i narasta jak kula
śnieżna, a im dłużej się toczy, tym
bardziej jedno miejsce (czy jedna chwila) upodabnia się do drugiej. Pamiętam na
przykład, jak w 1945
czekaliśmy z matką na pociąg na jakiejś stacji blisko Leningradu. Wojna dopiero
co się skończyła, dwadzieścia
milionów Rosjan gniło w prowizorycznych grobach wzdłuż i wszerz kontynentu, a
reszta, rozproszona przez
wojnę, wracała do swoich domostw czy do tego, co z tych domostw zostało. Dworzec
przedstawiał obraz
pierwotnego chaosu. Ludzie oblegali bydlęce wagony jak oszalałe insekty;
wspinali się na dachy, wciskali
między wagony i tak dalej. Nie pamiętam już dlaczego moją uwagę przyciągnął
starszy, łysy mężczyzna,
kaleka z drewniana nogą: raz po raz usiłował dostać się do któregoś z wagonów,
ale za każdym razem
odpychali go wiszący na stopniach ludzie. Pociąg ruszył i stary kuśtykał za nim.
W pewnej chwili zdołał
uchwycić klamkę drzwi i nagle zobaczyłem, jak kobieta stojąca w tych drzwiach
podnosi garnek i wylewa
wrzącą wodę prosto na łysą czaszkę starego. Upadł - pochłonęły go Brownowskie
ruchy tysiąca nóg i straciłem
go z oczu.
Tak, to było okrutne, ale ten przykład okrucieństwa zlewa się z kolei w moich
wspomnieniach z czymś, co
zdarzyło się dwadzieścia lat później, kiedy schwytano grupę dawnych kolaborantów
na usługach okupacyjnej
armii niemieckiej, członków tak zwanej Polizei. Pisano a tym w gazetach. Starzy
ludzie, było ich sześciu czy
siedmiu. Ich szef nazywał się, rzecz jasna, Gurewicz czy Ginsburg - to znaczy
był Żydem, jakkolwiek wydaje
się nie do pomyślenia, żeby Żyd kolaborował z nazistami. Zapadły różne wyroki.
Żyda skazano naturalnie na
karę śmierci. Słyszałem, że kiedy rankiem w dniu egzekucji zabrano go z celi i
prowadzono na dziedziniec
więzienia, gdzie czekał pluton egzekucyjny, dowódca straży więziennej spytał go:
"Ale, ale, Gurewicz (czy
Ginsburg), jakie jest twoje ostatnie życzenie?" "Ostatnie życzenie?" - Powtórzył
stary. - "Nie wiem... chciałbym
się odlać..." Na co dowódca strefy powiedział: "Och, odlejesz się później". Otóż
dla mnie obie te opowieści są
tym samym: chociaż to nawet gorzej, jeżeli druga jest czystym folklorem, co mi
się zresztą nie wydaje
prawdopodobne. Znam setki podobnych opowieści, może więcej niż setki. A przecież
zlewają się w jedno.
Moja fabryka i moja szkoła różniły się nie tym, co w nich robiłem, nie tym, co,
będąc w nich, myślałem,
lecz wyglądem swoich fasad, tym, co widziałem po drodze do szkoły i do fabryki.
W ostatecznym rozrachunku
tylko wygląd się liczy. Ten sam kretyński los przypadł milionom. Egzystencja
jako taka, już sama w sobie
monotonna, została sprowadzona przez scentralizowane państwo do jednostajnej
surowości. Obserwować warto
było tylko twarze, pogodę, budynki; a także język, jakiego ludzie używali.
Miałem wuja, członka Partii, który był, jak teraz zdaję sobie z tego sprawę,
bardzo dobrym inżynierem.
Podczas wojny budował schrony przeciwlotnicze dla partyjnych Genossen; przed
wojną i po wojnie budował
mosty; jedne i drugie stoją do dziś. Mój ojciec zawsze go wyśmiewał kłócąc się o
pieniądze z matką, która
stawiała swojego brata-inżyniera za wzór solidności i stabilizacji życiowej, a
ja gardziłem nim mniej czy
bardziej automatycznie. No, ale miał wspaniałą bibliotekę. Chyba niewiele
czytał, jednakże dla sowieckiej
klasy średniej było - i nadal jest - oznaką dobrego tonu kupować w subskrypcji
nowe wydania różnych
encyklopedii, klasyków i tak dalej. Nieprzytomnie mu zazdrościłem. Pamiętam, jak
stałem kiedyś za krzesłem
wuja wpatrując się w jego plecy i mówiąc sobie, że gdybym go zabił, cały
księgozbiór stałby się moją
własnością, bo wuj nie był wtedy żonaty i nie miał dzieci. Często brałem książki
z jego półek, a nawet
skombinowałem klucz do wysokiej biblioteki, gdzie za szybą stały cztery ogromne
tomy przedrewolucyjnego
wydania "Mężczyzny i kobiety".
Była to obficie ilustrowana encyklopedia, wobec której do dziś mam dług
wdzięczności za moją podstawową
wiedzę o tym, jak smakuje owoc zakazany. Jeśli, ogólnie rzecz biorąc.
pornografia jest nieożywionym
przedmiotem powodującym erekcję, to warto zauważyć, że w purytańskiej atmosferze
stalinowskiej Rosji
można się było erotycznie podniecić stuprocentowo niewinnym. socrealistycznym
malowidłem
zatytułowanym "Przyjęcie do komsomołu", które było reprodukowane w niezliczonych
kopiach i zdobiło
niemal każdą klasę szkolną. Wśród postaci przedstawionych na obrazie znajdowała
się młoda blondynka
siedząca na krześle z nogami skrzyżowanymi w taki sposób, że widać było dwa lub
trzy cale jej uda. Nie tyle
ten skrawek, ile kontrast między nim a ciemnobrązową sukienką. którą miała na
sobie, doprowadzał mnie do
szaleństwa i prześladował w snach.
Właśnie wtedy nauczyłem się nie dawać wiary całemu temu jazgotowi o
podświadomości. Chyba nigdy
nie śniłem symbolami - zawsze widziałem rzecz w jej prawdziwym kształcie:
piersi, biodra, damską bieliznę.
Jeśli chodzi o tę ostatnią, miała w tym okresie dla nas, chłopców, dziwaczne
znaczenie. Pamiętam, jak w
czasie lekcji ktoś czołgał się pod rzędem ławek aż do stolika nauczycielki tylko
po to, żeby sprawdzić kolor
noszonych przez nią tego dnia majtek. Zakończywszy ekspedycję oznajmiał reszcie
klasy dramatycznym
szeptem: “lila".
Krótko mówiąc, nasze fantazje specjalnie nas nie dręczyły - mieliśmy wokół
siebie za dużo
rzeczywistości, z którą trzeba było sobie radzić. Jak już kiedyś wspomniałem,
Rosjanie - przynajmniej w
moim pokoleniu - nigdy nie szukają pomocy psychiatrów. Po pierwsze nie ma ich
tak wielu. Poza tym psy-
chiatria jest własnością państwa. Wiadomo, że mieć psychiatryczną przeszłość nie
jest dla nikogo specjalnie
korzystne. Może się to w każdej chwili odbić rykoszetem. Tak czy inaczej,
przywykliśmy sami sobie radzić z
naszymi problemami, śledzić to, co się działo w naszych głowach nie szukając
pomocy z zewnątrz. Jest
pewną korzyścią totalizmu, że sugeruje jednostce jakby jej własną hierarchię, ze
świadomością na samym
szczycie. W ten sposób nadzorujemy to, co się dzieje w naszym wnętrzu; nieomal
składamy naszej
świadomości meldunki o naszych instynktach. A potem sami wymierzamy sobie karę.
Kiedy się
zorientujemy, że kara jest niewspółmierna do wielkości świni, którąśmy w środku
odkryli, sięgamy po
alkohol i upijamy się do nieprzytomności.
Moim zdaniem taki system jest skuteczny i pochłania mniej gotówki. Z tego wcale
nie wynika, że według
mnie tłumienie jest lepsze od wolności; po prostu uważam, że mechanizm tłumienia
jest równie przyrodzony
ludzkiej psyche, jak mechanizm wyzwalania. Ponadto, myśleć o sobie jako o świni
jest czymś skromniejszym
i w konsekwencji precyzyjniejszym niż widzieć siebie jako upadłego anioła. Mam
wszelkie powody, aby tak
sądzić, bo w kraju, w którym spędziłem trzydzieści dwa lata, cudzołóstwo i
chodzenie do kina są jedynymi
formami nieskrępowanej inicjatywy. I jeszcze sztuka.
Mimo wszystko czułem się patriotą. Był to normalny patriotyzm dziecka,
patriotyzm o silnym zabarwieniu
militarystycznym. Podziwiałem samoloty i okręty wojenne i nie było dla mnie
rzeczy piękniejszej od żółto-
niebieskiego sztandaru wojsk lotniczych, który wyglądał jak baldachim otwartego
spadochronu ze śmigłem
pośrodku. Kochałem samoloty i jeszcze do niedawna bardzo uważnie śledziłem
rozwój lotnictwa. W raz z
pojawieniem się rakiet zrezygnowałem i moja miłość przeobraziła się w tęsknotę
za samolotami śmigłowymi.
(Wiem, że nie jestem w tym odosobniony: mój dziewięcioletni syn oznajmił kiedyś,
że jak dorośnie, zniszczy
wszystkie turboodrzutowce i przywróci samoloty dwupłatowe). Jeżeli chodzi o
flotę wojenną, byłem
nieodrodnym synem mojego ojca i w wieku lat czternastu złożyłem podanie o
przyjęcie do szkoły morskiej.
Zdałem wszystkie egzaminy, ale z powodu paragrafu piątego - narodowość - nie
zostałem przyjęty i moja
irracjonalna miłość do marynarskich płaszczy z dwoma rzędami złotych guzików,
przywodzących na myśl
ulicę nocą z jej umykającymi światłami, pozostała nieodwzajemniona.
Obawiam się, że wizualne aspekty życia zawsze znaczyły dla mnie więcej, niż
treść. Na przykład
zakochałem się w fotografii Samuela Becketta na długo zanim miałem okazję
cokolwiek jego przeczytać. Jeżeli
chodzi o wojsko, więzienia oszczędziły mi poboru, więc mój romans z mundurem
pozostał na zawsze
platoniczny. Uważam, że więzienie jest dużo lepsze od wojska. Przede wszystkim w
więzieniu nikt nie uczy
nienawidzieć odległego "potencjalnego" wroga. W więzieniu wróg nie jest
abstrakcją: jest konkretny i
namacalny. To znaczy, ty jesteś zawsze namacalny dla twego wroga. Może "wróg"
jest słowem zbyt mocnym.
W więzieniu ma się do czynienia z wyjątkowo obłaskawionym pojęciem wroga,
sprowadzającym całą rzecz do
zupełnie doczesnych, ludzkich wymiarów. Ostatecznie moi strażnicy czy
współwięźniowie wcale się nie różnili
od moich nauczycieli czy od robotników, którzy upokarzali mnie, kiedy
praktykowałem w fabryce.
Innymi slowy, środek ciężkości mojej nienawiści ani trochę się nie przesuwał w
stronę jakiegoś obcego
kapitalisty znikąd; to nawet nie była nienawiść. Przeklęta skłonność do
rozumienia wszystkiego a więc i
przebaczenia wszystkim, która rozwinęła się już w latach szkolnych, w pełni
rozkwitła w więzieniu. Chyba nie
czułem nawet nienawiści do moich śledczych z KGB: byłem skłonny rozgrzeszać
nawet ich (nieudacznik, ma
rodzinę na utrzymaniu itd.). Nie mogłem usprawiedliwić w najmniejszej nawet
mierze tylko tych, którzy
rządzili krajem, może dlatego, że nigdy się z nimi nie zetknąłem. Skoro już mowa
o wrogach: najbliższego ma
się w celi, jest nim brak przestrzeni. Przepis na wiezienie to brak przestrzeni
zrównoważony nadmiarem czasu.
To jest naprawdę męczące, z tym nie można wygrać. Więzienie jest brakiem
alternatywy, a przyszłość,
oddalona niczym w teleskopie, przyprawia o szaleństwo. Ale i tak jest to lepsze
od namaszczenia, z jakim w
armii szczują cię na ludzi z drugiego końca świata albo bliżej.
Służba w wojsku radzieckim trwa od trzech do czterech lat i nie spotkałem nigdy
człowieka, którego psyche
nie zostałaby okaleczona przez subordynację, ten duchowy kaftan bezpieczeństwa.
Może z wyjątkiem
muzyków grających w orkiestrze wojskowej i moich dwóch dalekich znajomych,
którzy zastrzelili się w
1956, na Węgrzech, gdzie obaj byli dowódcami czołgów. To właśnie armia robi z
ciebie w końcu obywatela;
bez niej masz szansę, jakkolwiek niewielką, pozostania człowiekiem. Jeżeli mam
jakiś powód do dumy z
mojej przeszłości, to ten, że zostałem skazańcem, nie żołnierzem. Nawet za
przepuszczenie okazji nauczenia
sie żargonu wojskowego - co mnie najbardziej martwiło - zostałem sowicie
wynagrodzony gwarą więzienną.
A swoją drogą okręty wojenne i samoloty były piękne i z każdym rokiem ich
przybywało. W 1945 na
jezdniach tłoczyły się ciężarówki "Studebekker" i jeepy z białymi gwiazdami na
drzwiczkach i maskach -
amerykańskie żelastwo, jakie przypadło nam w ramach dostaw wojennych. W 1972
sami sprzedawaliśmy
tego rodzaju towar urbi et orbi. Jeżeli stopa życiowa wzrosła w tym okresie o 15
do 20%, to skok w
produkcji broni można by wyrazić w dziesiątkach tysięcy procent. I ta produkcja
będzie rosła, bo jest to
niemal jedyna prawdziwa rzecz w naszym kraju, jedyna konkretna dziedzina
gwarantująca rozwój. Również
dlatego, że militarny szantaż, to znaczy nieustanny wzrost produkcji broni,
godzący sie doskonale z
ustrojem totalitarnym, może narazić na szwank ekonomię każdego demokratycznego
przeciwnika, który
usiłuje utrzymać równowagę. Rozbudowa sił zbrojnych nie jest szaleństwem, jest
najlepszym dostępnym
narzędziem manipulowania ekonomią Przeciwnika i na Kremlu doskonale zdają sobie
z tego sprawę.
Każdy, kto dąży do dominacji nad światem, robiłby to samo. Alternatywy są albo
niewykonalne
(współzawodnictwo gospodarcze), albo zbyt przerażające (faktyczne użycie środków
militarnych).
Co więcej, armia jest chłopskim ideałem porządku. Nic tak nie uspokaja
przeciętnego człowieka, jak
widok jego własnych kohort, kiedy paradują przed członkami Politbiura stojącymi
na szczycie Mauzoleum.
Chyba żadnemu z nich nie przyszło nigdy do głowy, że stanie na szczycie grobowca
kryjącego święte
relikwie zawiera w sobie element bluźnierstwa. Myślę, że chodzi to o pewne
continuum i najsmutniejsze w
figurach z dachu Mauzoleum jest to, że rzucając wyzwanie czasowi naprawdę łączą
się z mumią. Ogląda się
to na żywo w telewizji, albo na kiepskim zdjęciu w milionach egzemplarzy
oficjalnych gazet. Jak starożytni
Rzymianie, którzy utwierdzali swój związek z centrum Imperium wytyczając główną
ulicę osiedla zawsze z
północy na południe, tak Rosjanie sprawdzają stabilność i przewidywalność swojej
egzystencji według tych
fotografii.
Kiedy pracowałem w fabryce, spędzaliśmy przerwę obiadową na fabrycznym
dziedzińcu. Jedni siadali i
wyjmowali kanapki, inni palili papierosy albo grali w siatkówkę. Był tam
niewielki klomb ogrodzony
typowym drewnianym płotkiem, składającym się z desek wysokich na dwadzieścia
cali z dwucalową przerwą
między nimi, połączonych listwą z tego samego materiału i pomalowanych na
zielono. Płotek był pokryty
warstwą kurzu i sadzy, podobnie jak skarlałe, przywiędłe kwiaty wewnątrz tego
kwadratowego kojca.
Gdziekolwiek się znalazłeś w tym imperium, zawsze trafiałeś na taki płotek. Jest
z prefabrykatów, ale nawet
gdy ludzie robią go własnymi rękami, naśladują przepisany wzór. Kiedyś
pojechałem do Środkowej Azji, do
Samarkandy. Z przejęciem myślałem o turkusowych kopułach i nieodgadnionych
ornamentach medres i
minaretów. Były tam. A potem zobaczyłem ten płotek z jego idiotycznym rytmem i
serce we mnie zamarło,
Wschód zniknął. Ta żałosna, grzebieniowata monotonia wąskiej palisady
natychmiast unicestwiła przestrzeń
- i czas między dziedzińcem fabrycznym a starożytną siedzibą Kubilaja Chana.
Nic bardziej obcego temu ogrodzeniu niż przyroda - przyroda, której zieleń jego
farba tak idiotycznie
sugeruje. Te deseczki, rządowe żelazo sztachet nieuniknione khaki wojskowego
munduru w każdym tłumie
przechodniów na każdej ulicy każdego miasta, wieczne fotografie stalowni w
każdej gazecie porannej i
nieustający Czajkowski w radio - wszystko to doprowadzałoby do szaleństwa,
gdybyś się nie umiał wyłączać.
W radzieckiej telewizji nie ma reklam; są podobizny Lenina albo tzw.
fotograficzne etiudy "wiosny", "jesieni"
itd. w przerwach między programami. A do tego "lekka" bulgocąca muzyka, której
nikt nigdy nie
skomponował i która jest produktem samego wzmacniacza.
Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że wszystko to jest wynikiem wieku rozumu i
postępu, wieku produkcji
masowej; przypisywałem całą rzecz państwu, częściowo samemu społeczeństwu, które
zgodzi się na
wszystko, co nie wymaga wyobraźni. A przecież myślę, że nie myliłem się
całkowicie. Czy nie jest łatwiej
uprawiać i upowszechniać naukę i kulturę w Państwie scentralizowanym?
Teoretycznie władca ma łatwiejszy
dostęp do doskonałości (którą i tak sobie przypisuje) niż reprezentant. Rousseau
tego dowodził. Wielka
szkoda, że to się nigdy nie udawało w Rosji. Ten kraj, ze swoim cudownie
fleksyjnym językiem zdolnym
wyrazić najsubtelniejsze odcienie ludzkiej psyche, z nieprawdopodobną
wrażliwością etyczną (dobre skutki
skądinąd tragicznej historii), miał wszystkie zadatki na to, aby stać się rajem
kulturalnym i duchowym, praw-
dziwym naczyniem cywilizacji. A tymczasem stał się bezbarwnym piekłem z
wyświechtanych
materialistycznych dogmatów i z żałosną namiastką konsumeryzmu.
Jednakże mojemu pokoleniu zostało to częściowo oszczędzone. Kiedy wynurzyliśmy
się spod wojennych
gruzów, państwo było zbyt zajęte lizaniem własnych ran, żeby nas należycie
pilnować. Poszliśmy do szkół i
aczkolwiek uczono nas tam wzniosłych bredni, widzieliśmy dokoła siebie
cierpienie i biedę. Ruin nie da się
przykryć stronicą Prawdy·. Wystawy sklepów ziały pustką jak oczodoły
kościotrupa, a chociaż byliśmy małymi
dziećmi, instynktem wyczuwaliśmy tragedię. To prawda, nie mogliśmy skojarzyć
swego losu z tymi ruinami,
ale to nie było konieczne: emanowało z nich dostatecznie dużo, żeby przerwać
śmiech. Potem śmialiśmy się od
nowa, całkowicie bezmyślnie, był to jednak śmiech po wyraźnej przerwie. W tych
powojennych latach
wyczuwaliśmy w powietrzu dziwne napięcie - coś niematerialnego, niemal
widmowego. A byliśmy przecież
młodzi, byliśmy dziećmi. Ilość towarów byta bardzo ograniczona, ale nie
wiedzieliśmy, ze może być inaczej,
więc nie zwracaliśmy na to uwagi. Rowery były stare, jeszcze przedwojennej
produkcji, a właściciela piłki fut-
bolowej uważano za burżuja. Nosiliśmy kurtki i bieliznę, które matki szyły nam z
mundurów i połatanych
kalesonów po naszych ojcach: exit Zygmunt Freud. Toteż nie rozwinął się w nas
instynkt posiadania. Rzeczy,
które mogliśmy posiadać później, były źle uszyte i brzydkie. W jakimś sensie
woleliśmy idee rzeczy od samych
rzeczy, chociaż kiedy oglądaliśmy się w lustrze, nie byliśmy tym widokiem
zachwyceni.
Nie mieliśmy nigdy własnego pokoju, do którego moglibyśmy zwabić dziewczynę, a
nasze dziewczyny też
nie miały własnych pokoi. Nasze przygody miłosne ograniczały się najczęściej do
spacerów i rozmowy; gdyby
ściągano z nas opłaty za kilometraż, płacilibyśmy sumy astronomiczne. Stare
składy, nabrzeża w dzielnicach
przemysłowych, twarde ławki w wilgotnych parkach, zimne przedsionki gmachów
publicznych-oto typowe
dekoracje naszych pierwszych pneumatycznych rozkoszy. Nigdy nie mieliśmy tego,
co nazywa się "bodźcami
materialnymi". Bodźce ideologiczne były pośmiewiskiem nawet wśród
przedszkolaków. Jeżeli ktoś się
sprzedawał, nie robił tego dla dóbr materialnych czy wygody: te nie istniały.
Sprzedawał się z wewnętrznej
potrzeby i wiedział o tym. Nie było podaży, był wyłącznie popyt.
Jeżeli dokonywaliśmy wyborów moralnych, opierały się one nie tyle na otaczającej
nas rzeczywistości, ile
na wzorcach moralnych zaczerpniętych z literatury. Czytaliśmy chciwie i
stawaliśmy się zależni od tego,
cośmy czytali. Książki, może dla ich formalnego elementu nieodwołalności, miały
nad nami władzę wręcz
absolutną. Dickens był bardziej realny niż Stalin czy Beria. Książki, bardziej
niż cokolwiek innego,
kształtowały nasz sposób bycia i rozmowy, a 90 proc. naszych rozmów dotyczyło
książek. Powoli stawało się to
błędnym kołem, ale nie chcieliśmy go rozerwać.
W swoim systemie etycznym to pokolenie było zapatrzone w książki, jak mało które
w historii Rosji - i
Bogu dzięki. Spór o wyższość Hemingwaya nad Faulknerem mógł doprowadzić do
ostatecznego zerwania
przyjaźni; hierarchia w tym panteonie była naszym prawdziwym Komitetem
Centralnym. Zaczęło się to jako
zwykłe gromadzenie wiedzy, wkrótce jednak stało się naszym najważniejszym
zajęciem. Książki okazały się
pierwszą i jedyną rzeczywistością. Podczas gdy samą rzeczywistość traktowaliśmy
albo jak bzdurę, albo jak
dokuczliwą przykrość. W porównaniu z innymi, na pozór odwracaliśmy się od życia
czy też fałszowaliśmy
życie. Ale jeśli się nad tym zastanowić, egzystencja, która odrzuca kryteria
głoszone w literaturze, jest czymś
poślednim i nie wartym wysiłku. Tak uważaliśmy i sądzę, że mieliśmy rację.
Instynktownie przedkładaliśmy czytanie nad działanie. Nic dziwnego, że nasze
prawdziwe życie było w
mniejszym czy większym stopniu w ruinie. Nawet ci z nas, którym udało się
przedrzeć przez bardzo gęste
chaszcze "wyższych studiów" z całym ich fałszem nieuniknionej służalczości - w
słowie i czynach- wobec
systemu, w końcu padali ofiarą skrupułów narzuconych przez literaturę i nie
wytrzymywali dłużej. Kończyło
się na tym, że braliśmy dorywcze zajęcia, jakąś pracę fizyczną czy redaktorską,
albo coś bezmyślnego jak
rycie napisów na nagrobkach, kreślenie, tłumaczenia techniczne, księgowość,
introligatorstwo, wywoływanie
zdjęć rentgenowskich. Od czasu do czasu pojawialiśmy się na progu czyjegoś
mieszkania z butelką w jednej
ręce, kwiatami, słodyczami czy zakąskami w drugiej i spędzaliśmy wieczór na
rozmowach, plotkach,
przeklinaniu głupoty wysokich urzędników, zgadywaniu, kto z nas umrze pierwszy.
A teraz porzucam
zaimek "my".
Nikt nie znał lepiej literatury i historii niż ci ludzie, nikt nie pisał lepiej
po rosyjsku, nikt bardziej niż oni
nie gardził naszymi czasami. Cywilizacja znaczyła dla nich więcej niż chleb
codzienny i conocna pieszczota.
Ale nie było to, chociaż mogło się tak wydawać, jeszcze jedno stracone
pokolenie. Było to jedyne pokolenie
Rosjan, które się odnalazło, dla którego Giotto i Mandelsztam stanowili
imperatyw silniejszy niż własny
jednostkowy los. Biednie ubrani, a przecież w jakiś sposób eleganccy, tasowani
jak karty bezmyślnymi dłońmi
swoich bezpośrednich panów, uciekający jak króliki przed wszechobecnymi psami
gończymi państwa i jeszcze
bardziej wszechobecnymi donosicielami, bez pieniędzy, starzejący się, wciąż
jeszcze dochowywali miłości owej
nieistniejącej (lub istniejącej tylko w ich łysiejących głowach) rzeczy zwanej
"cywilizacją". Beznadziejnie
odcięci od reszty świata, wyobrażali sobie, że przynajmniej ten świat jest taki
jak oni; teraz wiedzą, że jest jak
wszyscy dookoła, tylko lepiej ubrany. Pisząc to zamykam oczy i niemal ich widzę.
jak stoją w swoich
odrapanych kuchniach z kieliszkami w ręku i z ironicznym uśmiechem ne twarzy.
"No dobrze już, dobrze.."
Szczerzą zęby: "Liberte, Egalite, Fraternite... Dlaczego nikt nie doda:
Kultura?".
Pamięć, jak myślę, jest namiastką ogona, który straciliśmy na dobre w radosnym
procesie ewolucji. Kieruje
naszymi ruchami, nie wyłączając migracji. A poza tym jest coś wyraźnie
atawistycznego w samym procesie
wspominania, już choćby z tej przyczyny, że taki proces nigdy nie jest linearny.
Ponadto, im więcej
pamiętamy, tym bliżej może jesteśmy umierania.
A skoro tak, dobrą jest rzeczą, gdy pamięć się potyka. Jednakże częściej zwija
się, prostuje, odskakuje na
wszystkie strony, dokładnie jak ogon; i tak powinno być z narracją, nawet za
cenę ryzyka, że wyda się
nielogiczna i nudna. Ostatecznie nuda jest najczęstszą cechą egzystencji i
wydaje się dziwne, że było z nią tak
kiepsko w prozie XIX-wiecznej, ze wszystkich sił dążącej do realizmu.
Ale nawet jeżeli pisarz jest w pełni przygotowany do tego, żeby imitować na
papierze najsubtelniejsze
fluktuacje umysłu, wysiłek odtworzenia ogona w całej jego spiralnej wspaniałości
jest mimo to skazany na
niepowodzenie, bo ewolucja nie była na darmo. Perspektywa lat wygładza rzeczy aż
do ich całkowitego
zamazania. Nic ich nie zdoła przywrócić, nawet ręcznie pisane słowa z ich
poskręcanymi literami. Taki
wysiłek jest tym bardziej skazany na niepowodzenie, jeżeli ogon wlecze się za
nami gdzieś w Rosji.
Ale gdyby słowa drukowane dowodziły tylko braku pamięci, nie byłoby tak źle.
Smutne to, lecz słowa zawodzą
też przy odtwarzaniu rzeczywistości. Przynajmniej ja odnosiłem zawsze wrażenie,
że każde przeżycie
pochodzące z Rosji, nawet jeśli zostało opisane z fotograficzną dokładnością, po
prostu odbija się od języka
angielskiego nie pozostawiając na nim widocznego śladu. Naturalnie pamięć jednej
cywilizacji nie może, i
chyba nie powinna, stać się pamięcią drugiej. Ale gdy język nie potrafi
odtworzyć negatywnych cech rze-
czywistości innej kultury, rezultatem są najgorszego rodzaju tautologie.
Historia bez wątpienia musi się powtarzać, bo podobnie jak ludzie historia nie
ma wielkiego wyboru. Ale
przynajmniej powinniśmy znajdować pociechę w tym, że jesteśmy świadomi, czego
ofiarą padamy mając do
czynienia ze szczególną semantyką panującą w obcym świecie, jakim jest Rosja.
Gubią nas nasze własne
pojęciowe i analityczne nawyki - na przykład używanie języka do drobiazgowej
analizy doświadczenia i
pozbawiania przez to umysłu dobrodziejstw intuicji. Albowiem przy całym swoim
pięknie, wyrazistości pojęcia
oznacza zawężenie treści, odcięcie luźnych końców. A przecież właśnie one znaczą
najwięcej w świecie
zjawisk, bo się z sobą splatają.
Już same te słowa świadczą, że jestem daleki od oskarżania języka angielskiego o
niedostatki; ani nie
biadam nad uśpioną psyche tych, dla których jest to język ojczysty. Żałuję
tylko, że tak rozwiniętego pojęcia
zła, jakie posiadają Rosjanie, nie dopuszcza się do świadomości na tej
podstawie, że ma zawiłą składnię.
Można się zastanawiać, ilu z nas zdoła sobie przypomnieć zło, które staje na
progu mówiąc: "Cześć, jestem
Zło. Jak się masz ?”.
Niemniej jednak, jeśli jest w tym wszystkim nuta elegijna, wynika to raczej z
gatunku utworu niż z jego
treści, dla której właściwsza byłaby wściekłość. Ani jeden, ani drugi ton nie
oddają naturalnie znaczenia
przeszłości; elegia przynajmniej nie tworzy nowej rzeczywistości. Obojętne, jak
wyszukaną konstrukcję ktoś
wymyśli, by schwytać swój własny ogon, skończy się na tym, że będzie miał siatkę
pełną ryb, lecz ani kropli
wody. Co rozkołysze jego łódź. I co wystarczy, żeby przyprawić go o zawrót
głowy, albo zmusić do sięgnięcia
po elegijny ton. Albo do wyrzucenia ryb z powrotem do wody.