Andrzej Ziemiański
ZAGINIONY ROZDZIAŁ
Grubo ponad rok przygotowań, intryg i topienia pieniędzy w różnych
przedsięwzięciach zaczšł nareszcie przynosić efekty. Wielki Ksišżę Tau
został zwišzany wojnš na wschodzie - Symm zaatakowało, ale tym razem
wsparte siłami swojego niedawnego wroga, księstwa Linnoy. Armia Wschód
została więc spacyfikowana. Wielki Ksišżę Dahren zaniemógł nagle.
Wydawałoby się, że nie można otruć Wielkiego Księcia, wszak wszystkie
jego potrawy były wielokrotnie próbowane przez wielu ludzi, zanim dotarły
to tych najważniejszych ust. Ale... Czasem te mniej ważne usta zamykajš
się nagle bez powodu, a te ważne otwierajš bez potrzeby... Tytuł i
wielkoksišżęcš władzę odziedziczyła po ojcu kilkunastoletnia Nauzea (bez
sprzeciwów zresztš, bo wsławiła się nieugiętš postawš podczas zarazy), a
jej nadwornym doradcš został Zyrion. Cholernie drogo to kosztowało, ale
pal piorun. Po roku zaczęło się opłacać.
Rada Królewska wierzgała jak nieudolnie podkuwany ogier. Królewscy
Donosiciele byli jednak spenetrowani przez Mikę na tyle głęboko, że Rada
mogła sobie wierzgać. Wiedziała mniej więcej tyle, ile powiedziało jej
jedyne
ródło informacji, czyli nie więcej, niż Mika zdołał wypocić w
swoich lipnych raportach.
Zakon odzyskał swoich informatorów. Tyle tylko, że dzięki Zaanowi Biuro
Handlowe wiedziało, kto jest kim i o czym donosi. Mika musiał stworzyć
specjalny wydział pisania donosów, który kształtował przesyłanš
informację, cyzelował, wła
ciwie to nawet pie cił, przemieniał w poezję,
wykuwał prawdziwš maestrię skurwysyństwa.
Mimo to sytuacja wcale nie była dobra. Zmontowanie większego spisku,
który objšłby choćby trzy wielkie rody, nie udawało się i pozostawała
jedynie opcja brutalna: frontalny atak na wszystkich, co równałoby się
popełnieniu samobójstwa. Je
li jednak nic się nie uda zrobić, szansa na
to, że Sirius przeżyje kolejny rok, była żadna.
Zaan zaaferowany, kaszlšcy jak zwykle, z czym
, co blokowało mu płuca i
rzęziło w nich okrutnie, wszedł do osobistej komnaty Wielkiego Księcia.
- Wielki Panie - pochylił się w ukłonie czujšc, jak
reumatyzm dosłownie rozrywa mu stawy.
- Zdejmij sandały - mruknšł Orion.
Sam chodził boso po wielkiej mapie rozłożonej na podłodze. Była tak duża,
że słudzy musieli jej krawędzie zawinšć na
ciany.
- Jeste
my w kropce, człowieku w czarnym płaszczu.
- Wielki...
Czekaj - powstrzymał go ksišżę. - Armia Zachód nie może uderzyć. Tuż za
pasem swojego działania ma co
w rodzaju powstania. A nie możemy wysłać
tam oddziałów pacyfikacyjnych, bo to zadanie Armii Domowej.
Ale Armia Domowa nie istnieje wła
ciwie. Kto to bardzo sprytnie
wymy
lił... - Ksišżę powstrzymał go znowu ruchem ręki. - Kraj spustoszony
zarazš, głównie jej ekonomicznymi skutkami, rozsypka urzędów i instytucji
publicznych, a teraz jeszcze to. Majš nas w ręku.
- Co się stało? - odważył się zapytać Zaan.
- Pomieszali nam szyki - westchnšł ksišżę. - To nie jest zwykła burda,
którš mogliby
my powstrzymać własnymi siłami albo przekupujšc oddziały
strażników. Kto
bardzo władny pięknie tu namieszał.
Zaan przygryzł wargi. Wiedział kto.
- Co się stało? - powtórzył.
- Nowš filozofia - odparł Orion enigmatycznie. - Po wsiach jeżdżš
oddziały, jacy
trybuni ludowi z nimi, czyco...? Prawiš chłopom, że
wszyscy ludzie sš równi, że już
do
ć panoszenia się ja
niepaństwa, że już nie trzeba płacić podatków, że
każdy człowiek powinien utrzymywać się z pracy swoich ršk i spożywać
samemu jej owoce. Ma już nie być tytułów szlacheckich, nie będzie panów i
chłopów. Będš tylko ludzie i każdy ma mieć takie sameprawa. - Ksišżę
znowu westchnšł ciężko. - Przy tej okropnej biedzie teraz... Znajdujš
posłuch. Chłopi wierzš w te brednie. Pojawiły się jakie
oddziały
partyzanckie grabišce resztki naszego zaopatrzenia. Ale to nic. Chłopi
ukrywajš ziarno. Nie płacš. Nic nie robiš. Nie możemy zdobyć dostaw dla
wojska. A Armia Domowa... eh... lepiej nie mówić.
Orion zszedł z mapy zasępiony i spojrzał na Zaana.
-
Załatwili nas - prawie szepnšł. - Jak żołnierze nie będš mieli co
je
ć, to niedługo będziemy mieli swójwłasny miecz wrażony w swojš własnš
dupę!
Zaan u
miechnšł się promiennie.
- Lepszego prezentu nie mogli nam zrobić wrogowie -powiedział obserwujšc
z satysfakcjš, jak brwi księcia unoszš się do góry.
- Co ty mówisz, człowieku?!
- Problemy mamy trzy. Nie ma zaopatrzenia, raz. Chłopi się buntujš, dwa.
Nie możemy ich spacyfikować,bo nie ma Armii Domowej, trzy. Genialny plan
naszych wrogów. Aaaaaa... Tyle, że sami podsunęli nam rozwišzanie
wszystkich problemów - u
miechnšł się jeszcze szerzej. - Wszystkich
trzech.
Ksišżę starł niewidzialny pyłek z nosa. Miał okazję wcze
niej poznać
warto
ć Zaana. Ale i tak nie wierzył, że na całym
wiecie jest kto , kto
w cišgu kilku chwil, stojšc boso na mapie, potrafi znale
ć rozwišzanie.
Lecz w to, że rozwišzanie już zostało znalezione, nie wštpił.
- Mów.
Trzeba wydzielić lotne oddziały z Armii Zachód. Sama kadra. Każ im,
Wielki Panie, zdjšć mundury i prze- brać się za chłopów. Mogš dostać
uzupełnienia spo
ród kryminalistów, więzienia przecież przepełnione.
Takie oddziały muszš je
dzić po wsiach i przekonywać wszystkich, że
ludzie sš równi, że nie powinno być ja
niepaństwa, że nie wolno płacić
podatków, że każdy człowiek powinien żyć z owoców pracy własnych ršk...
- Coooooooo???
- Tak. Trzeba wynajšć jakiego
młodego filozofa, żeby napisał im
instrukcję, jakš gadkę wstawiać chłopom, i pomógł im wyuczyć się jej na
pamięć. To muszš być ładne słowa... A potem, jak już wszystkich przekona
jš w danej wsi, taki oddział musi przecież pobrać zaopatrzenie dla
siebie. I dla innych "równych" ludzi, którzy biedę klepiš gdzie indziej.
- Toż chłopi nie dadzš!
- I o to chodzi! - Zaan u
miechnšł się szeroko. -
O
to, mniej więcej, chodzi.
-I co potem? Jak już odmówiš?
-
Wtedy... wójta nabić na pal, spalić parę chałup, zgwałcić trochę
dziewczyn, my
lę, że żołnierze, a już na pewno kryminali
ci nie będš
mieli nic przeciwko i... No, zabrać ziarno siłš.
Orion wybuchnšł
miechem.
-
My
lę, że chłopi szybko zrozumiejš, do czego prowadzi sprzyjanie
tym specjalistom od równo
ci wszystkich ludzi.
Ksišżę u
miechał się coraz szerzej. Zaan kontynuował:
-
Zrabowane zaopatrzenie dostarczy się po cichu oddziałom Armii
Zachód. To raz. Spacyfikujemy chłopskie bunty, nie mieszajšc się w to
oficjalnie, to dwa. Nasze bojówki, które mogłyby co
zeznać, a także
wrogie bojówki, które nam mieszajš, zostanš rychło powywieszane przez
chłopów na przydrożnych drzewach albo zmasakrowane przy pomocy wideł,
ewentualnie otrute...
I
wszystko wróci do normy.
-
Zresztš, to prawdopodobnie nas poproszš o zaprowadzenie porzšdku. -
Ksišżę rozmasował policzki. - Bardzo dobrze. Możesz zaczšć przygotowania
do tej akcji.
Zaan, odprawiony ruchem ręki, z najwyższym trudem włożył buty, już za
drzwiami, na korytarzu. Dyszał ciężko po tym wysiłku wsłuchujšc się w
coraz mocniejsze rzężenie gdzie
wewnštrz własnych płuc. Nie mógł się
wyprostować. Ruszył więc zgięty, raz po raz opierajšc się o
cianę. Jego
ciało składało się prawie wyłšcznie z organów, które nie działały
poprawnie. Wszystko wysiadało. Poza jednš, jedynš rzeczš. Umysłem.
Sam pałac nie przypominał już tej oazy spokoju i dobrobytu, którš
stanowił jeszcze nie tak dawno. Większo
ć komnat na ksišżęcym piętrze
zajmowali ludzie skupieni nad jakimi
papierami rozłożonymi na stołach,
dyskutujšcy, dyktujšcy skrybom rozkazy. Pałac przypominał teraz sztab
wielkiej armii. Czym zresztš był w istocie. Tyle tylko, że teraz, być
może pierwszy raz w dziejach, wielka armia zamierzała podnie
ć się z leży
i zerwać wišżšce jš pęta polityki. To już nie miał być obłędny taniec
"krok w przód, dwa kroki w tył". Po raz pierwszy w swojej his- torii
wielka armia zamierzała wypełnić rolę, dla której jš stworzono: zadać
komu
jeden miażdżšcy cios. Pogruchotać ko
ci, zdeptać, spalić, zabić.
Tym razem bez względu na ekonomiczne skutki całej akcji.
Ledwie dotarł do pomieszczenia za pałacowym prosektorium, gdzie czekali
jego współpracownicy. Zyrion i Mika podnie
li głowy znad mapy, którš
studiowali. Zaan, opierajšc się na ramieniu matematyka, usiadł na wielkim
zydlu przy stole, starajšc się przy tym nie stęknšć.
- Będę miał dla was zadanie, ale pó
niej - dłuższš chwilę usiłował złapać
oddech. - Musimy sprawdzić, czyta nasza nowa zabawka działa prawidłowo.
- Jaka zabawka? - dał się zaskoczyć Zyrion.
- To wszystko, co do tej pory udało się zorganizować. Armia Zachód, Biuro
Handlowe, Naczelny Wróżbita Cesarstwa, nasze układy tutaj i tam... -
wskazał na fantastyczne wieże stolicy Troy widoczne za oknem. Wszyscy
domy
lili się jednak, że nie chodzi mu o przepięknš,
schyłkowš architekturę stolicy królestwa, ale o Luan, leżšce mniej więcej
w tym kierunku. - Musimy sprawdzić, czy nasz młyn wodny się nie zacina.
-
Młyn wodny? - u
miechnšł się Mika. - Raczej młyn do mielenia
ko
ci...
Zyrion tylko wzruszył ramionami.
- Panowie - przerwał im matematyk. - Nie możemy mówić tak wprost,
okre
lajšc dokładnie, o co nam chodzi. A jak kto
podsłucha?
- Słuszne słowa - zgodził się Mika. - Musimy znale
ć jakie
... jaki ... -
długo szukał słowa -jaki
kryptonim, który będziemy stosować mówišc o tej
operacji.
Zaan nie zrozumiał.
- Znale
ć co?
- No, jakie
słowo, które nie będzie się kojarzyć z naszš operacjš. Skoro
zamierzamy przeprowadzić nagły, szybki i niespodziewany atak, nazwijmy to
operacjš "Powolna obrona".
- Do niczego - mruknšł matematyk. - W kronikach napiszš, że poniesiemy do
Luan wolno
ć, nadzieję, sprzyjanie. Nazwijmy to "Wolno
ć dla każdego".
Zyrion zachichotał.
- Zaniesiemy im pewnš wiadomo
ć... - przyznał po chwili. - Że teraz majš
być pod naszym butem.
- Taaaa...- westchnšł Zaan. - Nie wiem, czy ta wiadomo
ć im się spodoba.
- No to niech będzie "dobry interes". - Zyrion odruchowo zatarł ręce
wyobrażajšc sobie zyski, jakie przyniesie im Luan.
- Nazwijmy operację "Dobra wiadomo
ć" - ucišł Zaan. - Z niczym się nie
będzie kojarzyć.
- Kurde, ludzie. - Mika tylko westchnšł. - Tego nikt nie zrobił przez
tysišce lat. Nikt nigdy nie zajšł Luan.
- Nikt nigdy nie powstrzymał też
miertelnej zarazy - wtršcił matematyk.
- Nadchodzš inne czasy. Teraz "chcieć" znaczy "móc"!
- Chcieć to móc - powtórzył jak echo Zaan patrzšc gdzie
za okno. -
Chcieć to móc!
No dobrze. Więc wprawiamy w ruch nasz młyn do mielenia ko
ci tylko po to,
żeby zobaczyć, czy działa?
- Dokładnie.
- I nic więcej - dodał matematyk. - Na razie tylko próba rozruchu.
- To co robimy? - Mika nachylił się nad mapš. - Odbijamy po raz kolejny
Yach?
- Nie. - Zann usiłujšc nie charczeć również dotknšł palcem mapy. Nadmiar
alkoholu buzował mu w głowie, ledwie mógł utrzymać oczy otwarte. - Porty
nas w ogóle nie obchodzš. Nie sš nam do niczego potrzebne. I chodzi o to,
żeby straciły swoje znaczenie dokumentnie.
- Zaraz, zaraz - przerwał mu Zyrion. - Mamy swoje interesy w Yach. Nie
róbmy tak, żeby
my je stracili.
- Wojna nie rzšdzi się ekonomiš - powiedział ma
tematyk.
- Wszędzie mamy swoje interesy - poparł go Zaan.
-
Idzie o to, żeby te ważniejsze stały się jeszcze bardziej ważne, a
te pomniejsze niech trafi szlag.
- To jest niezłe rozwišzanie. - Palec Miki błšdził po mapie. - Wielkim
rodom odcinamy złotono
nš arterię. Dwie najważniejsze komandorie Zakonu
zamiast przynosić zyski, zacznš przynosić straty i trzeba je będzie
utrzymywać... Dobre, Walniemy ich po sakiewkach!
- To rozumiem - u
miechnšł się Zyrion, pojšwszy nagle zamysł Zaana. - Nie
nożem po gardle, nie mieczem w brzuch. Sakiewkę wyczy
cić do dna! I już
jeden z drugim będzie bardziej potulny - roze
miał się na cały głos.
-
To rozumiem! Dobrze wymy
lone... Niech oni na jednš naszš złotš
monetę będš musieli położyć pięć złotychmonet. I wtedy już wygrywamy, nic
wła
ciwie nie robišc.
- Dokładnie o to chodzi. - Zaan wzišł rysik i zaczšł kre
lić linie na
mapie. - Zajmujemy dwie główne drogi. Tak głęboko, jak się da. Robimy
wybrzuszenie na froncie, które będzie przydatne przy dalszych operacjach.
Odcinamy porty od komunikacji z Luan. Portów nie zajmujemy. Niech same
stracš swoje znaczenie. Przemytu już nie będzie. Nie będzie zysków.
Operacja "Dobra wiadomo
ć" niech im się zda kompletnie bezsensowna.
- Ona jest tylko z pozoru bezsensowna. - Zyrion, wreszcie naprawdę
zainteresowany, zatarł ręce. - Zajęcie dwu dróg prowadzšcych donikšd. Na
pustynię... Za jeden bukłak wody dostarczony jednemu naszemu żołnierzowi
zapłacimy pewnie jeden złoty. Ale oni będš musieli wyłożyć pięć, dla
równowagi.
- Nie rozumiem - spojrzał na niego pytajšco Mika. - Dlaczego?
-
Bo my już będziemy w Luan. - No i?
- Polityka nie wynika z przesłanek racjonalnych, bo gdyby tak było,
wszyscy ludzie żyliby beztrosko i dostatnio... - wyja
nił lichwiarz. -
Nie mieczem go i nie pałkš. Połóż łapsko na cudzych pienišdzach. I już
masz gnojka na kolanach - u
miechnšł się rado
nie.
- Dalej nie rozumiem.
Zyrion pokręcił głowš. Najwyra
niej on jeden pojšł, na czym polega plan
Zaana.
-
Bezsensowna "Dobra wiadomo
ć" sprawi, że oni się nie zorientujš-
wyja
niał. - Ot, jaki
idiota zajšł kawał pustyni. Ten dureń będzie teraz
musiał płacić złotegoza każdy bukłak wody dostarczonej żołnierzowi w
forcie. A oni będš płacić "tylko" pół srebrnego. Nie zorientujš się, o co
tu chodzi.
- Szlag! A o c o tu chodzi?
- Bogowie!!! - Zyrion zakrył twarz. - A skšd oni wezmš te pół
srebrnego??? No skšd?!
- Ze skarbca.
-I o t o wła
nie chodzi. - Lichwiarz zaczšł chichotać. - O to wła
nie
chodzi - nie mógł opanować
miechu.
- Oj, wywiad robić to nie to samo co pienišdzem obracać
- zerknšł na Mikę z minš
wiadczšcš, że ma przed sobš wyjštkowo
nierozgarniętego ucznia. - Polityka nie jestracjonalna. Nasze armie w
Luan. Teoretycznie płacimy na to więcej niż oni. Ale oni będš brać ze
skarbca, my z zysków. Komu się prędzej skończy? Zobaczymy. Ale id
my
dalej. Nasze armie w Luan. Co oni zrobiš? Pobudujš nowe drogi, nowe
forty, nowe umocnienia. Za co??? Ze skarbca wezmš? Stworzš nowe armie. Za
co?
- No zaraz. Nie do
ć, że będš mieli umocnienia, to jeszcze większš armię?
Jaki w tym sens?
- Zazbroimy ich na
mierć! - ryknšł Zyrion. - Za- zbroimy ich na
mierć!
Bogowie... My wydamy złotego na bukłak wody dla żołnierza. Oni pół
srebrnego. Przegrywamy dzisiaj. Ale chwilę pó
niej oni pobudujš drogi i
umocnienia, zwiększš armię. I wydadzš pięć złotych na nasz jeden złoty. I
koniec z Luan! Zazbrojš się na
mierć, dupki, bo nie wiedzš, że my na
razie dalej nie idziemy. Nam wystarczy tylko poczekać. Oni będš brali ze
skarb ca, my z zysków. Na jak długo im starczy?
- Z jakich zysków, kurwa?!
- No przecież odetniemy, tym razem, wszystkie porty! Koniec przemytu i
pokštnych interesów! - Zyrion kiwał palcem, jakby rzeczywi
cie tłumaczył
to wszystko wyjštkowo nierozgarniętemu uczniowi. - A skoro jest przemyt,
to chyba jest i jaka
potrzeba posiadania czego , co ma kto inny. Prawda?
-I my to dostarczymy? Z zyskiem?
- A czyje armie będš stały na pustyni? Dahmeryjskie? Czy nasze?
- Przestańcie już. - Zaan również się u
miechnšł. - To co? Lecimy na
pustynię, zajšć kawał niepotrzebnego piasku?
- Je
li o mnie chodzi - Zyrion po raz trzeci zatarł ręce - rewelacja!
Matematyk też się
miał.
-
Dwie drogi prowadzšce donikšd... I but położony na gardle dwóch
najważniejszych komandorii Zakonu oraz łapa wetknięta do skarbca Luan...
Mnie się też podoba.
Mika wzruszył ramionami.
- To, że im się wyczy
ci sakiewki, rozumiem. Ale nie lepiej pozabijać ich
wszystkich?
- Daj nam chwilę czasu, Mika - odparł Zyrion. - Daj nam chwilę czasu... A
poza tym... nie lepiej, żeby oni się sami pozarzynali? Na jakš zarazę
brudzić ręce?
Matematyk przecišgnšł się, patrzšc na zachodzšce słońce. Podszedł do okna
i otworzył je na całš szeroko
ć.
- -
Opracowałem nowš grę strategicznš - mruknšł. - Wła
nie Sirius
testuje na sali obok Tylko nie Sirius -jęknšł Zaan. - Niech on się nie
miesza do decyzji strategicznych.
- Jakš grę? - Mika miał chyba swój zły dzień. Niczego nie rozumiał.
- Takš, która pozwala poruszać armiami na mapie - wyja
nił matematyk. -
Ale tak, jakby to było naprawdę. Chcecie zobaczyć?
- Chętnie. - Mika wstał pierwszy. - Mam tylko nadzieję, że to nie jakie
przekładanie karteczek z cyferkami...
- Chod
cie. - Zaan podniósł się z największym trudem.
Matematyk zaprowadził ich do wielkiej sali, zdawało się wypełnionej
tłumem dyskutujšcych i biegajšcych na wszystkie strony osób. Centralne
miejsce zajmowały dwa ogromne stoły z plastycznymi mapami terenu,
oddzielone od siebie szczelnš kotarš, tak by "wrogie" dowództwo nie
widziało ruchów "obcych" wojsk. Oba stoły obserwowało trzech arbitrów,
którzy przekazywali oponentom tylko to, co w rzeczywisto
ci mogliby
zobaczyć na własne oczy z odpowiedniej odległo
ci. Przy samych mapach
kręciło się kilka dziewczyn, zabranych chwilowo z pałacowej służby,
wyra
nie zaaferowanych wagš swojej nowej roli. Każda z nich miała długi
kij, którym z wielkim zaangażowaniem przesuwała na mapie małe statuetki z
oznaczeniami poszczególnych jednostek. Wokół, przy niniejszych stolikach,
siedzieli inni ludzie rzucajšcy ko
ćmi do gry i zapisujšcy co
na małych
karteczkach, które gońcy zabierali natychmiast i biegiem zanosili do
innych stolików. Mieli na podłodze namalowane farbš różnokolorowe pasy,
żeby nie zmylić drogi.
Centralnš pozycję na podwyższeniu zajmował jednak Sirius, wyra
nie
podniecony zabawš i perorujšcy do stratega Milte'a.
- No to zaczynamy! Całe wojsko naprzód!
- Jak to: naprzód? - Milte otworzył oczy ze zdumienia. - Toż kampania
jeszcze nie przygotowana.
- Jak to: nie przygotowana? Wszystko przecież mamy.
- Brakuje choćby dwudziestu tysięcy podogoni dla mułów - wtršcił się
jeden z rachmistrzów.
- Co??? Na jasnš zarazę nam podogonia? I to jeszcze dwadzie
cia tysięcy?
- Jak konie czy muły nasrajš na drogę - wyja
niał rzeczowo rachmistrz -
to żołnierze zacznš przekraczać kupy nawozu i zmylš marszowy krok.
Szybko
ć dnio- krokowa spadnie do siedemdziesięciu od sta.
- Nie. Nie... Nie wmówicie mi takich bzdur.
- Na postojach zabraknie wody - kontynuował niezrażony rachmistrz - bo
żołnierze będš myć nogi i sandały.
- Zaniknij się! - wrzasnšł Sirius. - Całe wojsko naprzód!!! Marsz!
- Którędy? - jęknšł Milte.
- O, tędy. - Ksišżę nachylił się nad mniejszš mapš na stojaku. - O!
Królewskš Drogš numer 5. Wprost na aleję Syrinx wyjdziemy.
Bogowie... - Milte tylko potrzšsnšł głowš. - Całe wojsko jednš drogš?
Jednš??? Jest najkrótsza. Hej, ty! - wrzasnšł do jednejz dziewczyn,
które trzymały długie kije. - Ruszaj naszš armię na drogę numer 5.
Służšca oderwana od swoich zwykłych obowišzków zaledwie kilka dni temu i
po
piesznie przeszkolona, pojęła w mig straszliwš wagę swojej misji.
Najpierw stanęła na baczno
ć jak żołnierz weteran, który służył
dwadzie
cia lat na pierwszej linii. Potem uchwyciła długi kij jak lancę i
ruszyła do boju z po
więceniem godnym starożytnych bohaterów. Gdyby
wszyscy żołnierze mieli tyle woli walki co ona, nawet same drewniane
figurki przesuwane przez niš po mapie zwyciężyłyby cesarza Luan.
-
Minęły dwa dni - krzyknšł Milte do jednego z rachmistrzów.
- Jak to: dwa dni? - zaperzył się Sirius.
- Tu jest sztab, a tu twoja armia - strateg pokazywał mniejszš mapę -
dwóch dni potrzebujš gońcy, żeby dotrzeć do wszystkich dowódców.
- No to przysuńmy sztab do armii!
- Dobrze - mruknšł Milte i dodał gło
niej - zwijamy sztab. Koniec
możliwo
ci wydawania rozkazów dla całej armii naraz.
- Jak to: koniec?
- Sztab w ruchu. Zaraz zobaczysz, ksišżę.
- Minšł trzeci dzień - ryczał herold przy kołowrotku.
- Jak to: trzeci??? - wył Sirius. - Ledwie się co
ruszyło na mapie.
-
le zrozumiany rozkaz! - krzyknšł jeden z hazardzistów rzucajšcy ko
ćmi
na bocznym stoliku.
Dziewczyna w krótkiej sukience przy stole przesunęła kijem parę tysięcy
ludzi na bok. Z dala od drogi.
- No gdzie ten oddział lezie??? - ryczał Sirius. - Cofnij go, krowo!
- Teraz na odwołanie rozkazu potrzebujemy dwóch dni - powiedział Milte.
- Cofnij go! Rozkazuję!
- Rozkaz został wysłany. Za dwa dni dojdzie. - Milte pchnšł podręcznego.
- Jej kazałem cofnšć! - goršczkował się Sirius wskazujšc na dziewczynę z
kijem. - Nie tobie.
- Nie można. Inaczej gra straci sens.
- Minšł czwarty dzień - krzyczał herold przy kołowrocie.
- Jak to: czwarty? Wróć. Zakazuję!
- Dni raczej nie cofniemy - u
miechnšł się Milte. Najwyra
niej bawił się
w najlepsze. On już poruszał armiš. I to naprawdę. W rzeczywisto
ci. On
znał opór materii, te setki dowódców, z których każdy my
lał inaczej i
miał własne koncepcje. Teraz obserwował, jak amator porusza armiš, choćby
i palcem po mapie. I już wiedział, jak to się skończy.
- No to
cišć tego głupiego stratega, który nie rozumie rozkazów.
- Dobrze. - Milte był teraz wzorem uprzejmo
ci. - Za dwa dni zetniemy, a
paroma tysišcami ludzi będzie dowodził przypadkowy taktyk. Życzę mu
wszystkiego najlepszego. To będzie zgroza...
- To co, nie
cinać? Lepszy nawet głupi strateg, który jednak już to
kiedy
robił, niż przypadkowy taktyk, który teraz dopiero się dowie, że
całe godziny wykładów o obsłudze młotka,
sš niczym wobec faktu, że się tym młotkiem uderzy z całej siły we własny
palec.
- Pišty dzień.
- Czemu to się tak wydłuża? - Sirius wskazał na figurki rozcišgnięte na
drodze na jakiej
nieprawdopodobnej długo
ci.
- Wojsko rozcišgnęło się na trzy dni marszu. Szybko
ć tyłów trzydzie
ci
od sta - zaraportował rachmistrz.
- Psuje się pogoda! Deszcz! - krzyknšł jeden z hazardzistów.
- Jaki deszcz? Na pustyni?
- Nie jeste
my jeszcze na pustyni. Nie opu cili my Troy.
-
Szósty dzień. Armia rozcišgnięta na trzy dni marszu.
- Bogowie! Co to znaczy? Zaraz - Sirius potrzšsnšł głowš - to każmy tym z
tyłu i
ć szybciej.
- Którędy? Toż oni nie ze zło
liwo ci idš wolniej. Nie stratujš kolegów z
przodu.
- No to niech ci z przodu idš wolniej. O! - Ksišżę aż strzelił palcami,
zadowolony z własnej przenikliwo
ci.
- Za trzy dni dowiedzš się, że majš zwolnić.
- Nie łżyj! Goniec porusza się szybciej niż pieszy!
- Ale nie ma którędy. Droga zatarasowana wojskiem. Będzie niewiele
szybszy niż piechór.
- A ptaki pocztowe???
- Ptaki to oddziały czołowe mogš wysłać nam. Plus dzień na dostarczenie
meldunków przez gońców z siedzi by. My im nie możemy niczego wysłać.
Ptaszek nie zrozumie rozkazu, dokšd ma lecieć.
- Pogoda: prażšce słońce! - krzyknšł który
z hazardzistów.
- Siódmy dzień - oznajmił wszem wobec herold.
- Porcje żywieniowe wzdłuż drogi nie nadajš się już do jedzenia.
- Żołnierze grabiš okoliczne wsie.
- Szybko
ć armii siedem od sta.
- Ósmy dzień.
- Bunty ludno
ci. Chłopi uciekajš zabierajšc dobytek.
- Dowódcy liniowi wydzielajš oddziały do pacyfikacji buntów. Liczebno
ć
oddziałów pierwszoliniowych spadła do osiemdziesięciu od sta.
- Pode
lijcie im trochę zaopatrzenia! - krzyknšł znowu Sirius.
- Którędy? - spytał po raz kolejny Milte. - Droga zapchana wojskiem na
trzy dni drogi. Wozy potrzebujš sze
ciu dni.
- Niech jadš gdzie
obok.
- Wozy majš jechać obok drogi? Po wertepach?
- Dziewišty dzień.
- Bunt w wojsku - krzyknšł kolejny hazardzista.
- Dwie setki zajęły strategiczny spichlerz.
- Oddziały pierwszoliniowe robiš postój - powiedział najbliżej siedzšcy
rachmistrz.
Zator na drodze!
- Armia za dwa dni zrobi postój.
- Bunt w zaopatrzeniu. Chłopi rabujš nasze wozy.
- Drugi rzut robi postój. Wydzielanie oddziałów pacyfikacyjnych. Stan na
drodze siedemdziesišt od sta.
- Wrzenie. Przysłać gwardię.
- Gwardia przebije się za trzy dni.
- Zaopatrzenie robi postój.
- Prażšce słońce. Brak wody.
- Ja też mam problemy z wodš. Meldunki padały już od każdego stolika.
- Gwardia robi postój.
- Brak jedzenia, wody. Bunt, trzydzie
ci od sta.
- Zaopatrzenie rozkradane. Głód.
- Walka pomiędzy wojskiem a ludno
ciš.
- Elitarne jednostki robiš postój. Walki pomiędzy elitš a zwykłym
wojskiem.
- Samozwańczy taktyk obejmuje dowództwo z przodu po obwieszeniu
strategów. Czoło kolumny robi zwrot,żeby dostać się na tereny, gdzie jest
jedzenie. Spichrze strategiczne rabowane przez nasze własne oddziały.
- Zaraz - wtršcił się Sirius. - Tu przecież jest most. Niech kto
po le
im tędy zaopatrzenie!
- Wysłać zaopatrzenie.
- Rozkradane. Walki o żywno
ć.
- Wysłać gwardię! - ryknšł ksišżę.
- Gwardia przedziera się do mostu. Przepustowo
ć mostu nieznana.
- Gwardia ochrania wozy.
- Wysłać zwiad!
- Zwiad nie odpowiada.
- Wszystkie wozy na most!!! - Sirius nie mógł się już opanować.
- Wszystkie wozy na most.
- Przepustowo
ć nieznana. Czy kontynuować?
- Kontynuować.
- Jaka jest przepustowo
ć mostu? Jaka jest jego wytrzymało
ć? Czy grunt
wokół ubity? Bo wła
nie wpuszczam tam wozy.
Nagle meldunki się urwały. Wszystkie oczy zwróciły się na głównego
rachmistrza, który otworzył zalakowanš kopertę przewidzianš do symulacji.
Szybko przebiegł wzrokiem kilkana
cie liter.
-
Zawalił się.
Ludzie przy stolikach odprężyli się wyra
nie. No to już koniec
ucišżliwych obliczeń wykonywanych zbyt szybko i ze zbyt dużym
obcišżeniem, żeby nadšżyć za prowadzšcym grę. Już koniec na dzi
. Można
odpoczšć. Jedynie dziewczyny z kijami przy mapie wydawały się
zawiedzione, choć też ukradkiem ocierały pot z czoła.
- Co to znaczy? - spytał Sirius w kompletnej ciszy, która zapanowała w
pomieszczeniu.
- Nie mamy już armii - wyja
nił Milte. - A nawet nie spotkali
my czołówek
przeciwnika.
- Dlaczego?
Po prostu... - Strateg usiłował nie patrzeć księciu w oczy. - Poszli
my
chyba o jeden most za daleko... - zażartował. Wieczorem Zaan siedział w
swojej komnacie. Kaszlał tak, że nie mógł nawet marzyć o pój
ciu spać.
Patrzył przez okno na jaki
niewielki oddział wojska, maszerujšcy nie na
mapie, lecz w rzeczywisto
ci. Wyobraził sobie wszystkie drewniane
figurki, które widział podczas gry strategicznej, zamienione w prawdziwe
oddziały Armii Zachód Oriona. Wyobraził sobie macki Biura Handlowego Miki
sięgajšce wszędzie, podsłuchujšce, mamišce, puszczajšce dym w oczy
polityków. Wyobraził sobie imperium finansowe, które stworzył Zyrion. Tę
machinę ładu ostatecznego, którš pałacowy matematyk składał w jednš
cało
ć...
-
Potęga - wyszeptał Zaan opierajšc łokcie na parapecie. - Potęga.
Moc...
Oczy łzawiły mu z bólu, reumatyzm rwał ko
ci jak kowalskimi cęgami,
kaszel prawie uniemożliwiał normalne mówienie. Strach dławił równie
mocno, jak rzężenie w płucach. Cały dygotał.
-
Potęga...
Wzišł pióro, inkaust i zaczšł pisać krótkie listy.
"Zyrion, co takiego do ciebie ma Mika? Bo to, co mi pokazał... Wiesz,
je
li to prawda, powinienem cię... wiesz co. Je
li to prawda. Je li..."
Drugi list.
"Mika, co takiego do ciebie ma Zyrion? Bo to, co mi pokazał... Wiesz,
je
li to prawda, powinienem cię... wiesz co. Je
li to prawda. Je li..."
Trzeci list.
"Czemu Orion twierdzi, że trzeba usunšć pałacowego matematyka? Co on ma
do ciebie? Wybroniłem cię ostatkiem sił. Ale Mika i Zyrion też cię nie
lubiš. Dlaczego? Jest co
na rzeczy?"
Wezwał gońców i kazał dostarczyć wszystkie trzy pisma do adresatów. Nie
był w stanie położyć się do łóżka. Ale wiedział też, że cała trójka jego
zauszników lada moment też nie będzie potrafiła.
-
Moc. Potęga - szeptał.
Oczami wyobra
ni widział swoich trzech najbliższych wspólników. Jak nimi
trzęsie. Jak spiżowe pazury strachu wpijajš im się w gardło. Jak chodzš
od
ciany do ciany, pijš wino na umór, zagryzajš wargi, nie znajdujšc w
niczym ukojenia. Jak roztrzęsieni knujš teraz jeden przeciwko drugiemu.
Moc i potęga.
Zaan owinšł się w pled, położył poduszkę na parapecie i oparł na niej
głowę. Był spokojniejszy, sšdził, że uda mu się zasnšć. Przez chwilę
tylko zastanawiał się, czy może komu
jeszcze życzyć dobrej nocy...
Andrzej Ziemiański