AGNIESZKA KRAWCZYK
Morderstwo niedoskonałe
Wydawnictwo SOL
SOL OMNIBUS LUCET
Copyright © Agnieszka Krawczyk 2011
Redakcja:
Joanna Chrystyniak-Mucha
Korekta:
Karina Stempel-Gancarczyk
Warszawa 2011
Wydawca:
Wydawnictwo SOL
Monika Szwaja Mariusz Krzyżanowski
Moim Rodzicom
I
Był dzień wypłaty. Mareczek, pracujący jako redaktor w małym wydawnic-
twie publikującym absolutnie wszystko — od kolorowanek dla dzieci po słowni-
ki gwary więziennej, obudził się jak zwykle o 6.00. Zajrzał do Internetu, ale nie
znalazł niczego ciekawego — piraci z sąsiedztwa ściągnęli skądś najnowszy ki-
nowy przebój i kolportowali go w sieci wewnętrznej. Zrobił żonie kanapkę, sobie
dwie, wypalił papierosa.
A jednak ten dzień był inny. I to nie tylko dlatego, że właśnie rozpoczęło się
przedwiośnie — marzec, chlapa, krakowski spleen. Dzień wypłaty dawał roz-
liczne możliwości. Na przykład, kto będzie wypłacał — pani dyrektor czy pre-
zes. Jeśli pani dyrektor, co ostatnio zdarzało się nader często, miał, jak to się
mówi, przechlapane — właśnie popadł w nieuleczalną niełaskę i jego pensja wi-
siała na włosku, podobnie jak jego praca. Jeśli zaś prezes — o, ta możliwość roz-
taczała zgoła nieoczekiwane perspektywy. Prezes mógł być w dobrym lub złym
humorze. Dobry humor oznaczał podpisanie listy płac i zainkasowanie wypłaty
oraz premii. Zły humor był nosicielem niskiej pensji, wyrzutów, skrzywień, a
może nawet przeciągającej się w nieskończoność, ku utrapieniu innych, czekają-
cych w kolejce nieboraków, awantury. Tu czytelnikowi należy się małe wyja-
śnienie na temat ekonomiki przedsiębiorstwa, które zatrudniało Mareczka. Firma
była może i kapitalistyczna, ale niektóre obyczaje czerpała z głębokiego socjali-
zmu. Na przykład zwyczaj płacowy. W każdym normalnym zakładzie pracy, bez
względu na jego wielkość i znaczenie dla produktu krajowego brutto, pensję
przelewano na konto. Miało to psychologiczny sens dla pracownika, który mógł
się później cieszyć wypłatą z bankomatu lub hojnym gestem zapłacić kartą za
landrynki. Tutaj było inaczej. Obowiązywał zwyczaj archaiczny, czyli koperta z
gotówką. Wędrowała ona z ręki niezadowolonego pracodawcy do ręki rozczaro-
wanego pracownika.
Rozczarowanego zawartością, rzecz jasna, bo kopercie — poza tym — nic
nie można było zarzucić.
Miała nawet firmowe nadruki oraz sentencję: „Z najlepszymi życzeniami od
Dyrekcji", którą prezes zaczerpnął chyba z jakiegoś starego filmu o przodowni-
kach pracy.
Mareczek westchnął, przeklinając pomysły kierownictwa. Czynność pobie-
rania wynagrodzenia była dla niego działaniem z gatunku intymnych. Peszyło go
podpisywanie listy płac i przeliczanie gotówki w obecności prezesa, na co ten
ostatni bardzo nalegał. Uważał bowiem, że jeśli pracownik nie sprawdzi zawar-
tości koperty, może później zgłaszać jakieś nieuzasadnione obiekcje co do wyso-
kości wynagrodzenia. Warto podkreślić, że i w tej dziedzinie prezes wykazywał
się daleko idącą kreatywnością. Pensja wahała się jak woda na Bugu we Włoda-
wie i choć nigdy nie osiągała „dolnych stanów średnich", to zbliżała się do płacy
minimalnej lub oddalała od niej. Raz było więcej, a raz mniej. Od czego to zale-
żało — nikt nie wiedział. Wynagrodzenie nie miało zbyt wiele wspólnego z wy-
dajnością ani zaangażowaniem w pracę, najwyraźniej zależało od nastroju preze-
sa. A ten ostatnio był kiepski, ponieważ od dłuższego czasu firma nie zdobyła
żadnego bestsellera. Pozyskiwanie hitów wydawniczych w tej firmie także od-
bywało się w osobliwy sposób. Mareczek nie pamiętał, żeby prezes przyciągnął
jakiegoś autora normalną drogą, czyli obfitą zaliczką lub pochlebstwem. Zawsze
wiązało się to z szeregiem dziwnych operacji, przypominających raczej działania
tajnych służb niż zwykłą praktykę wydawniczą. Na półce w firmie leżał co
prawda podręcznik na temat nabywania praw autorskich, ale gdy Mareczek go
przeczytał, śmiech go zdjął pusty. Tutaj zdobywano autora raczej szantażem niż
wysoką gażą.
Przemyślawszy sobie wszystko dokładnie, Mareczek westchnął. Powlókł się
na przystanek, w autobusie czytał powieść science fiction pod tytułem Chwała
Armagedonu, bo tylko to dzieło wydawało mu się adekwatne do sytuacji.
W biurze powitała go atmosfera dziwnego napięcia, charakterystyczna dla
dnia wypłaty. W sekretariacie asystentka pani dyrektor z wyniosłą miną przerzu-
cała papiery, zerkając zachłannie w kierunku stanowiska komputerowego oku-
powanego w tej chwili przez kolegę Arka, pracownika działu marketingu. Asy-
stentkę swędziały palce — wczoraj trafiła na prześliczną stronę, gdzie można by-
ło wirtualnie przymierzać różne stroje, i aż paliła się do niej. A ten głupol ciągle
grzebał i grzebał w sieci, nie pozwalając jej zająć się sprawami wyższego, odzie-
żowego rzędu.
Asystentka była przy tym jednym z szeregu curiosów kadrowych tej nie-
zwykłej firmy, prezentując rodzaj rozszczepu osobowości, którego nie powsty-
dziłby się dr Jekyll. Rozdwojenie jaźni było ściśle powiązane z obecnością pani
dyrektor. Kiedy szefowa znajdowała się w bezpośredniej bliskości, asystentka
była surowa i niedostępna — to w końcu ona kiedyś, co obiecała jej pani dyrek-
tor, będzie zarządzała tą firmą. I nie zrażało jej nawet krótkie „spadaj" wypowia-
dane przez współpracowników, którym usiłowała uzmysłowić, że niedługo bę-
dzie ich przełożoną. Natomiast gdy władza znikała za horyzontem swego pokoju,
jak na przykład w tym właśnie momencie, asystentka stawała się milutka i słodka
jak miód, zwierzała się Arkowi ze swoich problemów, a nawet wtajemniczyła go
w zagadnienie pewnego sklepu internetowego z kosmetykami pod nazwą „Bądź
piękna naturalnie". Kolega jednak, niezaliczający się do mężczyzn metroseksual-
nych, rzucił tylko okiem na kosmetyczne mikstury i wrócił do mozolnego ustala-
nia planów sprzedaży.
Asystentka, która miała na imię Monika, co od razu rodziło skojarzenia z
„dziewczyną ratownika", spojrzała na niego z urazą. Nie od dziś było wiadomo,
że szuka bratniej duszy płci przeciwnej. Arek — jak się okazało — został skre-
ślony z listy kandydatów na duszę. Jak zresztą wszyscy w firmie.
Ponieważ z gabinetu pani dyrektor dobiegły jakieś szelesty, asystentka nad-
stawiła uszu. Przełożona najwyraźniej jednak była zaabsorbowana własnymi
sprawami. Mareczek, który przycupnął w rogu sekretariatu, całkowicie ignoro-
wany przez Monikę, wyraźnie słyszał perlisty śmiech pani dyrektor, która o tej
rannej godzinie gawędziła z jakąś koleżanką. Jak na złość biedny chłopak miał
pilny interes. Chciał bilet do kina.
Firma w swojej niezbadanej wspaniałomyślności i hojności zafundowała
pracownikom bilety na najpopularniejszy film sezonu. Co prawda prezes, gdy
przedstawiono mu ten pomysł, rzucił lekceważąco: „Kto by chciał iść na taką
bzdurę?", ale w końcu bilety zostały nabyte. Mareczek jednak nie otrzymał swo-
jego — poprzedniego dnia wyszedł wcześniej i nie zdążył na niebiańskie roz-
dawnictwo. Tym sposobem Adela zyskała dwa bilety (Arek nie szedł), a Marcie
udało się zgromadzić cztery, choć sama się nie wybierała.
Mareczek został na lodzie; trzeba przyznać, że Adela chciała mu oddać jeden
ze swoich biletów i byłby na to przystał, gdyby mu nie uświadomiła, że będą sie-
dzieli obok siebie. Poza tym potrzebował dodatkowego biletu dla żony. Pani dy-
rektor tymczasem skończyła jedną rozmowę i zaczęła drugą. Mareczek z wes-
tchnieniem poszedł do swego pokoju, obiecując sobie, że nie odpuści sprawy ki-
na.
Pokój, który zajmował do spółki z Adelą i Martą, był najlepszy i jednocze-
śnie najgorszy w całej firmie. Najlepszy, bo znajdował się na szarym, niedostęp-
nym końcu amfilady innych pomieszczeń i nikt z kierownictwa tu nie bywał;
prawdziwa terra incognita — brakowało wyłącznie smoków i czarodzieja, choć
było tylko kwestią czasu, kiedy się pojawią. Pani dyrektor, która nie miała ambi-
cji eksploratorki nieznanych krain, przekazywała wszystkie polecenia przez asy-
stentkę.
Mareczek żywił przy tym niejasne podejrzenie, że szefowa, mimo iż wyglą-
dała na osobę nieustraszoną, po prostu bała się odwiedzać podwładnych w ich
komórkach. Zawsze to obcy teren, a awanturę lepiej robić na swoim. Druga ce-
cha pokoju wiązała się ściśle z pierwszą — położony na końcu, był najzimniej-
szy, a ponieważ nikt tu nie zaglądał, najbardziej zabałaganiony. Co tu dużo kryć
— wyglądał jak slums, zwłaszcza w porównaniu z pokojem dwójki nowych, któ-
rzy zostali przyjęci do pracy kilka dni temu. Nowi (Jaś i Małgosia) od pierwsze-
go dnia upiększali swoją siedzibę. Małgosia posunęła się nawet do wymycia
wszystkich szaf i biurek, co wprawiło Adelę w osłupienie, a ją niewiele rzeczy
było w stanie doprowadzić do tego stanu. Zaproponowała też od razu, by Małgo-
sia umyła okna w całej firmie, bo w końcu wiosna idzie, a tu brudno za szybą.
Mareczek czuł się dobrze w slumsie. Siedział tyłem do drzwi i nie wiedział
nawet, kto wchodzi.
Zresztą nie było to zbyt istotne. Tym razem weszła Adela. Pracowali razem
od kilku lat, ale nigdy nie przestała Mareczka zaskakiwać. Adela była osobą
średniej wysokości i takiejż tuszy, zasadniczo nie wyróżniała się spośród społe-
czeństwa niczym szczególnym, a jednocześnie — wyróżniała się wszystkim.
Weźmy na przykład jej fryzurę — nosiła długie, misternie pofalowane włosy,
upięte w różne fantazyjne kształty. Do ich konstruowania Adela używała naj-
rozmaitszych akcesoriów — miedzianych szpilek do kapeluszy, klamer przypo-
minających te do bielizny, a pewnego razu Mareczek ze zdumieniem zauważył,
że jej kok podtrzymują elegancko zastrugane ołówki w kolorze żółtym. Adela
była także mistrzynią awangardowego makijażu — jej przepaścista torba mieści-
ła przenośne stanowisko charakteryzatorskie, którego nie powstydziłby się Max
Factor. Dziewczyna gardziła przy tym trendami w stylu „kocie oko" lub „barwy
ziemi", gustując w fioletowych cieniach do powiek i brązowych szminkach. Kie-
dy któregoś razu przyszła do pracy z paznokciami pomalowanymi na niebiesko,
Mareczek niemal dostał zawału. Nie mógł po prostu patrzeć na te trupie paluszki
biegające po klawiaturze komputera z szybkością światła. Zdegustowana Adela
pouczyła go, że jest to kolor „Manhattan" i ma nie zawracać głowy. Biedny chło-
pak zrozumiał, że każdy dojrzały nieboszczyk może się poszczycić paznokciami
„Manhattan", podobnie zresztą jak ofiara typowego domowego wypadku polega-
jącego na przytrzaśnięciu ręki drzwiami. Gorszy był tylko czerwony tusz do rzęs,
który Adela sprowadziła specjalnie z Anglii, nie szczędząc na tę operację sił i
środków.
Obrazu tej niezwykle interesującej osoby dopełniały stroje, a właściwie ko-
lekcja dziwnych swetrów, jak roboczo określił to sobie Mareczek. Każdy wie,
jak wygląda normalny sweter: jest długi lub krótki, z rękawami lub bez nich, ale
przyjmuje regularny kształt, wahający się od rozciągniętego kwadratu po wydłu-
żony prostokąt. Żaden sweter Adeli tak nie wyglądał. Jeden miał nawet kształt
koła, co było zdecydowaną przesadą. Wszystkie były asymetryczne, zwisały z
przodu lub z tyłu jakimiś frędzlami czy falbanami, a najdziwniejszy okaz przy-
pominał szalik z doszytymi rękawami. Adela owijała się nim kilka razy jak jakąś
wielką chustą i uważała, że nie ma w tym nic niezwykłego. Dla równowagi po-
siadała też egzemplarz — również sprowadzony z Anglii, kraju doprawdy oso-
bliwego poczucia humoru — który składał się wyłącznie z rękawów, a jego
„treść główna", czyli to, co naciągało się na korpus, liczyła może z dziesięć cen-
tymetrów długości.
Dzisiaj, mimo dnia wypłaty, Adela utrzymywała się w standardzie: sweter
przedstawiał co prawda poziom umiarkowanej dziwności (był to okaz z gatunku
„golf z dekoltem", jak to sklasyfikował Marek, i obie te cechy prezentował w
nadmiarze — obszerny kołnierzo-golf opadał na ogromny dekolt), ale za to w
makijażu Adela dała z siebie wszystko. Tym razem był to styl emo — żałobna
kreska na powiece ciągnęła się niemal do skroni, a szarawa szminka nadawała
całości nieco diaboliczny wygląd. Włosy zaś miała upięte wysoko na czubku
głowy za pomocą jakiejś wielkiej spinki w ażurowe wzory. Co ciekawe, przy
tym wszystkim Adela nie wyglądała brzydko — nie było osoby, która nie doce-
niałaby jej oryginalnego stylu. Teraz właśnie, rzuciwszy torebkę na wolne krze-
sło, usiadła za swoim biurkiem z cichym westchnieniem.
— Co słychać? — zagaiła, i od razu wyciągnęła bułkę. Jadała wyłącznie su-
che bułki, by zamanifestować swój stosunek do niskich płac w firmie. Czasami
kupowała też jogurt, ale były to dni wyjątkowej rozrzutności. Mareczek wzruszył
ramionami.
— Nic. Wypłata.
— Aha. Znowu nam obetną pensję — powiedziała z przekonaniem.
Było to możliwe. Od pewnego czasu znajdowali się na czarnej liście pra-
cowników podejrzanych.
Nie chcieli zostawać po godzinach i brać pracy do domu. Małgosia w ostat-
nim tygodniu siedziała do 1.30 w nocy i to był ten ideał, do którego należało dą-
żyć. Im się nie chciało.
— Dostałeś ten bilet? — spytała.
— A skąd! Pani dyrektor gada przez telefon.
— To idź jeszcze raz. A potem ja pójdę. Będziesz miał dla żony. Byle oba
były w tym samym rzędzie. A wiesz, że Jaś i Małgosia dostali od niej po dwa bi-
lety od razu?
— Zrobią karierę w tej firmie. — Mareczek westchnął i poszedł do sekreta-
riatu.
Asystentka wyszczerzyła do niego zęby:
— Znowu się nie wstrzeliłeś!
Inny człowiek zmełłby już w ustach przekleństwo, ale nie Mareczek. On tyl-
ko wzruszył ramionami i zrobił w tył zwrot, zastanawiając się, z iloma jeszcze
koleżankami szefowa zamierza poplotkować tego ranka. Znając jej niezwykle
jadowity charakterek, trudno było uwierzyć, że w ogóle ma jakieś koleżanki. Jak
widać, pozory bardzo myliły.
Tymczasem w pokoju panowała atmosfera powszechnej wesołości, bo Adela
czytała kilku osobom na głos opracowywaną przez siebie książkę kucharską dla
dzieci.
— Posłuchaj, co tu napisali — zwróciła się do wchodzącego Mareczka, cał-
kowicie ignorując jego zbolałą minę. — „Przesiekując masło nożem, dodawać
powoli skórę pomarańczową...".
— Skórę?! — zdumiał się Mareczek, porzucając na chwilę czarne myśli o
biletach, wypłacie i innych tego typu przykrościach.
— No. To chyba jest odpowiedź na niegdysiejszy apel Wojciecha Manna, by
nie zdrabniać żadnych nazw, bo brzmi to infantylnie: teraz będzie „guma mycha"
i „kanapa z bokiem lub jajem".
— Kanapa ze zbokiem? — zdziwił się. — To rzeczywiście nie brzmi ani
trochę infantylnie, wręcz przeciwnie, to coś z repertuaru dla bardzo dorosłych!
— Chłe, chłe, chłe, co chcesz! Czego się nie robi dla oszczędności miejsca.
Ta „skórka" po prostu nie mieści się w całości obok tego futurystycznego zdję-
cia, patrz.
Popatrzył. Fotografia ciasta, bo chyba było to coś w tym rodzaju, wyglądała
kosmicznie. Kolory gasły ,jak dzień w szarej mgle", żeby zacytować starą pio-
senkę, a całość niepokojąco chwiała się na boki. Rzeczywiście, miejsca było tak
mało, że Marek nie mógł wyjść z podziwu, iż graficzce udało się wcisnąć na
stronę jakikolwiek kawałek tekstu. Skrócenie „skórki" miało swój głęboki sens,
ponieważ gdyby pozostała część przepisu została przeniesiona na drugą stronę,
mogłoby dojść do niezłego kulinarnego problemu. Były już takie przypadki. Żo-
na kolegi Marka zaczęła się kiedyś domagać zakupienia tajemniczego składnika
sałatki o nazwie „owoce wedle". Przyjaciel nigdy o czymś takim nie słyszał —
były czekolady Wedla oraz foki Wedella, ale owoców raczej się nie spotykało.
Problem rozwiązał się po odwróceniu kartki książki kucharskiej. Zdanie brzmia-
ło: „Dodać owoce wedle uznania".
Mareczek zabrał się za swoją robotę. Nie była prosta. Książka, którą reda-
gował, została przetłumaczona na polski w epoce wczesnego romantyzmu; czy-
sty zysk dla wydawnictwa: nie trzeba było płacić tantiem tłumaczowi. Jedyny
dostępny egzemplarz prezentował sobą wersję skrajnie oszczędnościową — był
pozbawiony wszelkich znaków przestankowych. Korektorka popłakała się z roz-
paczy i oddała książkę, zrobiwszy 20 stron korekty. Dalej Mareczek musiał mę-
czyć się sam. Stron było ponad 500.
Szefowa działu składu, upiorna pani Halinka, postanowiła przyjść mu z po-
mocą: zauważyła błyskotliwie, że przed niektórymi słowami zawsze stosuje się
przecinki. Wypisała je sobie ze słownika ortograficznego i wstawiła znaki prze-
stankowe automatycznie. W ten sposób przecinek znalazł się przed każdym
„Aleksandrem", a także podzielił wyrażenie „na który". W ogóle ulubione okre-
ślenie tej kobiety („wstawiłam to automatycznie") siało zrozumiały popłoch w
całym wydawnictwie. Szefowa składu była wprost zauroczona tą funkcją pro-
gramu komputerowego.
Praktycznie nie było rzeczy, której by nie zautomatyzowała — w trosce o
oczy korektora i redaktora potrafiła puścić automatyczny słownik ortograficzny i
wypoprawiać wszystkie błędy. I tak w jednej książce o religii czcigodny święty,
określany jako „ojciec ekstatyczny", stał się „ojcem elastycznym", choć — po
prawdzie — biorąc pod uwagę jego atrybuty (asceta słupnik), miało to pewien
sens. Adela i Marek wyobrazili sobie, jak elastyczny ojciec zawija i zgina
wszystkie swoje członki, niczym człowiek guma. Gdyby jeszcze dodatkowo wy-
konywał te akrobacje na słupie, widzów, a co za tym idzie, pieniędzy z datków
miałby bez liku. „To po prostu jakiś rodzaj fakira", pouczała Adela zasmuconego
kolegę.
„Powinieneś stanowczo zmienić przypis".
Tak czy inaczej, zadanie było trudne i Mareczek zgarbił plecy nad pracą.
Tymczasem do pokoju wtoczył się Mizera. Nazywał się jakoś inaczej, choć po-
dobnie, ale to przezwisko najlepiej korespondowało z jego wyglądem: był chudy,
długi i — co tu kryć — mizerny. Podobnie jak asystentka należał do ciekawostek
personalnych wydawnictwa.
Z wykształcenia był etnografem, etnologiem lub entomologiem, bo nigdy nie
potrafił dać na pytanie o wyuczony zawód zadowalającej odpowiedzi, ale „całym
sercem ukochał sobie edytorstwo", jak zwykł się kwieciście wyrażać. Była to
jednak miłość bez wzajemności. Mizera marzył o odpowiedzialnym stanowisku
w firmie, która nie darzyła go zaufaniem. Firma bowiem, a właściwie jej światłe
kierownictwo, przejrzało Mizerę na wskroś — był pełnym fantazji entuzjastą,
pozbawionym jednakże mrówczej pracowitości, tak potrzebnej w działalności
wydawniczej. Miłe to chłopię zapalało się do jakiegoś pomysłu, po czym szybko
gasło. Brakowało mu też tzw. „czujności rewolucyjnej", która dobremu redakto-
rowi pozwala wyniuchać „ojca elastycznego" na kilometr.
Mizera, zapatrzony w swe marzenia o pozycji zawodowej i wielkich wpły-
wach, potrafił przepuścić najordynarniejszy kiks. Dość powiedzieć, że kiedyś
trzeba było zdzierać okładki z całego nakładu wierszy jakiegoś kolegi prezesa,
które ów znajomy opublikować chciał pod tytułem Wyznania Indomity, a spod
prasy wyszły jako Wyznania Sodomity. Mizera, zaangażowany osobiście w tar-
ganie kolorowej tektury i obciążony kosztami ponownego wydania okładki, do-
wodził co prawda, że tytuł w wersji nieoryginalnej na pewno znacząco podniósł-
by sprzedaż tego dziełka, którym — po poprawce — nie zainteresował się pies z
kulawą nogą. Adela przyznała mu zresztą rację, chociaż skóra jej cierpła na samą
myśl, co by się stało, gdyby wiedziona przeczuciem nie zajrzała do paczek przed
ich wyekspediowaniem do księgarń. „Nic by nie było", wykłócał się Mizera, „to
była jedyna szansa dla tego grafomana i tyją zaprzepaściłaś!".
Był też znany z zastanawiających wystąpień na forum całego personelu —
gdy podczas roztrząsania jakiegoś ważkiego problemu, związanego najczęściej z
niesubordynacją i marnymi osiągnięciami pracowników, zapadała pełna napięcia
cisza, było więcej niż pewne, że z jakąś dziwną uwagą wyrwie się właśnie on.
Mizera oczywiście był przekonany, że jego wtrącenia, zazwyczaj całkiem nie a
propos i od czapy, rozładowują napięcie i przyczyniają się do budowania dobrej
atmosfery pracy. Niestety, tylko on tak sądził.
Jak wszyscy w tej dziwnej firmie, był postacią oryginalną. Nie cenił zbytnio
komunikacji miejskiej i wszędzie poruszał się na swoim wysłużonym rowerze
typu damka. Codziennie rano można było zobaczyć, jak w lichym paletku i po-
wiewającym na wszystkie strony czarnym szaliku gna przez bulwary nad Wisłą,
by jak zwykle spóźnić się do pracy. Była to niewytłumaczalna zagadka — bez
względu na to, jak wcześnie wstawał i wychodził z domu — zawsze się spóźniał.
Mizera uważał to za rodzaj zakrzywienia czasoprzestrzeni — gdy opuszczał
mieszkanie, czas doznawał nagłego przyspieszenia i pędził w tak niewiarygod-
nym tempie, że nawet Mizera na rowerze nie był go w stanie dogonić. Potem w
pracy czas nadrabiał zaległości, płynąc z kolei bardzo wolno i doprowadzając
Mizerę na skraj depresji. Tym razem pojawił się tylko dwadzieścia minut po cza-
sie, co było raczej wynikiem dobrym, a w każdym razie mieszczącym się w gra-
nicach normy. Mizera miał oczywiście własny pokój, położony na dalekich ru-
bieżach korytarza, ale nie lubił tam spędzać zbyt wiele czasu.
Przeniósł więc torebkę Adeli z krzesła „dla gości" na parapet, usiadł i z bło-
gim wyrazem twarzy wyciągnął swe długie nogi przed siebie.
— No, Adela! Jak tam Pingwin? — zaczął jak zwykle z rana.
Adela miała bowiem kota o tym dźwięcznym imieniu. Pingwin Adeli ciągle
uciekał i stanowił jej największe utrapienie.
— Znalazłam go w piwnicy — odpowiedziała znad bułki. — Dozorca po-
stanowił wywiesić na domu kartkę: „Jeśli ktoś zobaczy Pingwina, niech go za-
niesie do Adeli". Ciekawe, czy poskutkuje?
— Wątpię — stwierdził Marek. — Tajemnica Pingwina polega na tym, że
nie da się go złapać.
Mizera przypomniał sobie o czymś, sięgnął za pazuchę i rzucił mu na biurko
plik kartek.
— Co to jest? — spytał Marek nieufnie i z pewnym zaniepokojeniem.
— Twoja książka. Wróciła ze składu — powiedział z satysfakcją kolega.
Marek westchnął ciężko i rzucił okiem na pierwszą stronę. Jak zwykle
czcionka tytułu nie pozostawiała nic do życzenia. Była starannie dobrana i ze
smakiem rozmieszczona. Natomiast reszta... Marek początkowo nie wierzył wła-
snym oczom — cały tekst przedstawiał sobą jedno długie, ciągnące się przez 300
stron słowo.
— Super, nie? — ucieszył się Mizera. — Wygląda czadersko i w ogóle —
megawypas!!!
Mizera uwielbiał nowomodny język ulicy — „sezamkowej" — jak dodawała
w takiej sytuacji Adela.
— Raczej nie — stwierdził Mareczek, który myślał, że tego dnia już nic go
bardziej nie zdoła dobić, ale jak widać — mylił się.
— Idę do niej — podjął niespodziewaną decyzję.
— Żartujesz! — nie uwierzył Mizera. — Lepiej idź po ten bilet do kina...
— Po bilet też pójdę... I poszedł.
Szefowa składu jak zwykle pracowała na dwóch komputerach jednocześnie i
składała trzy książki naraz. Dawało to dość nieoczekiwane efekty. Najczęściej
myliły jej się w takiej sytuacji tytuły i autorzy. Adela odbyła z nią kiedyś nastę-
pującą rozmowę: Szefowa składu: — No to piszę — Balladyna, autor Adam
Mickiewicz.
Adela: — Juliusz Słowacki.
Szefowa składu: — No, to już jak pani woli.
Oczywiście tłumaczyła się potem, że Balladyna pomyliła jej się z Balladami
i romansami, bo oba długie, bez sensu i pisane wierszem, ale daje to pewien ob-
raz możliwości owej kobiety.
Pamiętając o tym, Mareczek zbliżył się do swej Nemezis z pewną obawą.
Pracowała, podśpiewując, co już samo w sobie było przerażające. A wyglądała
przy tym niegroźnie, wręcz łagodnie. Była to kobieta w wieku mocno średnim,
który złośliwy Mizera określał mianem „postbalzakowski".
Korpulentna, ubrana z gracją dobrotliwej babuni, z rumianą twarzą, otoczoną
burzą jasno-brązowych loczków, na pierwszy rzut oka emanowała ciepłem i ma-
cierzyńską dobrocią.
Wydawałoby się, że po prostu marzy o przygarnięciu spracowanego redakto-
ra płci dowolnej do swej obfitej piersi. Nic bardziej mylnego! Naprawdę była to
niszczycielska siła i siejące spustoszenie tornado. Zmarszczenie jej brwi wywo-
ływało strach, panikę i powszechną grozę.
Pomysły tej kobiety — o automatycznych poprawkach coś już tu powiedzia-
no, ale były też inne, równie dokuczliwe — śniły się niektórym po nocach. Ma-
reczek, jako człowiek trwożliwy z natury, po prostu się jej bał.
— Hmmm — powiedział więc nieśmiało, próbując zwrócić na siebie uwagę.
Pani Halinka podskoczyła na krześle.
— O matko, ale mnie pan przestraszył! — Po czym wskazała ekran kompu-
tera. — Czytał pan to kiedyś? To takie śmieszne! — Marek rzucił okiem na tytuł:
Szatan z siódmej klasy.
— Hmmm — powiedział po raz drugi, bo całkiem mowę mu odjęło.
— Tak się zaczytałam, że zapomniałam wprowadzać poprawki — wyznała
całkiem szczerze i pokazała stos pokreślonych przez korektorkę kartek.
— A właśnie — przypomniał sobie Mareczek. — Moja książka dziwnie wy-
gląda... — Podsunął jej swój wydruk.
Wielbicielka Makuszyńskiego spojrzała przelotnie. — A, to... To się później
poprawi. Niech korektorka podzieli te wyrazy. W końcu za coś jej płacimy, no
nie? — i wróciła do czytania, całkowicie go ignorując i nawet nie patrząc w jego
kierunku.
Mareczek postał przez chwilę bezradnie, a potem poszedł. Prosto do gabine-
tu pani dyrektor, która akurat była wolna. Jednym słowem — szczęście się do
niego uśmiechnęło („bezzębną szczęką", dodałaby Adela, która celowała w głu-
pich powiedzonkach).
Pani dyrektor właśnie pisała jakiegoś mejla i była trochę spłoszona. Mare-
czek dobrze wiedział, dlaczego. Otóż przełożona, samotna singielka po trzydzie-
stce, zapisała się niedawno do kilku serwisów randkowych i codziennie z nową
nadzieją sprawdzała nadchodzącą pocztę. Skąd jednak Marek to wiedział? Prosta
sprawa — bezmyślność przełożonego zawsze porazi pracowitą mrówkę. Pani dy-
rektor nie potrafiła zeskanować ani wstawić na profil swego zdjęcia, co zleciła
firmowemu grafikowi. Ten — w czynie społecznym i z własnej inicjatywy —
podrasował nieco szefową w Photoshopie.
— Zrobiłem z niej skrzyżowanie Angeliny Jolie z Dodą — przechwalał się
w autobusie, którym razem z Mareczkiem wracał z pracy.
Jakoś trudno sobie to było wyobrazić, nawet przy nieograniczonych możli-
wościach w dziedzinie fantazjowania.
— Czyli wygląda jak? — dopytywał Mareczek. — No... Lepiej — poddał
się grafik. — Wyprasowałem babie te zmarchy, które jej się robią od wściekłego
krzywienia ust, przedłużyłem włosy, odchudziłem i w ogóle — jak nie znajdzie
teraz chłopa, to ja pracę zmieniam!
— Aleś się wczuł — nie mógł wyjść z podziwu Marek. Grafik wzruszył ra-
mionami.
— Każdy by zrobił na moim miejscu to samo, uwierz mi, słowo skauta. Po-
myśl, znajdzie faceta, to przestanie tu przesiadywać...
Racja. Pani dyrektor miała denerwujący zwyczaj przychodzenia do firmy
przed 5.00 i wychodzenia koło 20.00. W ten sposób wyręczała cały dział kadr w
pilnowaniu dyscypliny pracy. Małżeństwo i — być może — macierzyństwo na
pewno zlikwidowałyby ten szkodliwy nawyk. Mareczek chwilę pieścił się tą cu-
downą myślą, a potem poklepał grafika po ramieniu.
— Dobra robota, chłopie, masz u mnie piwo. Najwyraźniej zdjęcie chwyciło,
bo od tygodnia przełożona całymi dniami przesiadywała w Internecie. Bez prze-
rwy też coś stukała na klawiaturze swego laptopa i Marek miał nadzieję, że to
listy do ewentualnych kochanków, a nie na przykład blog „Samotna w pracy" czy
coś w tym guście. Teraz właśnie oderwał ją od mozolnego pisania jakiegoś listu.
Spojrzała na niego rozkojarzonym i nieco spłoszonym wzrokiem.
— O co chodzi, panie Marku? — spytała dosyć bezradnie, a wiadomo, że nic
tak nie cieszy spracowanego robotnika, jak nagle ujawniona bezradność szefa.
— Echem, pani dyrektor, ja w sprawie biletów! — powiedział więc odważ-
nie, prostując z godnością zgarbiony grzbiet.
— Biletów? — wyraźnie nie potrafiła przestawić się z torów romansowych
na profesjonalne.
— Biletów do kina. Na jutro — uściślił. — Nie było mnie w pracy, gdy je
pani wczoraj rozdawała, i nie dostałem.
— A, bilety, bilety — zaczęła nieprzytomnie grzebać w szufladzie biurka. —
O, niestety — na jej twarz wypłynął zwyczajny wyraz złośliwego zadowolenia,
co było niechybnym znakiem, że odzyskała już równowagę duchową. —
Wszystkie już rozdałam, ale pan prezes na pewno ma jeszcze kilka, proszę go
poprosić przy okazji wypłaty. — Wykonała ręką ruch oznaczający, że audiencja
jest skończona, i biedny Marek, jak ten Paweł z bajki, „ani pisnął, wrócił do sie-
bie i czapkę nacisnął".
Z ENCYKLOPEDII ABSURDÓW ADELI
Artykuł na temat manifestacji antyglobalistów w Genui w lipcu 2001 roku
Jedzenie do obozów manifestantów przynoszą m.in. prostytutki. Większość
z nich przyłączyła się do „seksualnego strajku". Jego pomysłodawcą jest Antonio
Bruno, przywódca lokalnych komunistów.
— Należy wstrzymać się od kontaktów seksualnych z kimkolwiek, kto przy-
czynia się do organizacji szczytu G8. Dotyczy to urzędników, policjantów, szofe-
rów, tłumaczy, akredytowanych dziennikarzy — wyjaśniają same zainteresowa-
ne. — A dla manifestantów mamy zniżki, czasem nawet za darmo — dodaje jed-
na z nich. — To taki nasz skromny wkład w walkę z globalizacją. — Zbyt dużo
mamy łamiących ceny konkurentek z Afryki i Europy Wschodniej — tłumaczy
inna.
(Źródło: „Gazeta Wyborcza", 20.07.2001)
Długo jednak nie pomartwił się swoją kiepską sytuacją, bo do pokoju wtar-
gnęła asystentka. Adela ostentacyjnie ją zlekceważyła, odwracając się plecami i
robiąc szybko porządek w torebce, co Monikę bardzo uraziło. Dała temu wyraz,
zwracając się wyłącznie do Mareczka:
— Pan prezes ma do ciebie sprawę — powiedziała, próbując nadać swemu
głosikowi stanowczy i groźny charakter, jakiego wymagała powaga sytuacji.
— Taaaa? — spytał leniwie Mareczek. — A czegóż to ode mnie chce?
— Nie wiem. Ale wiem — to było dodane triumfalnym tonem — że jest
bardzo nie-za-do-wo-lo-ny...
— Może bilet do kina ci znalazł — włączyła się Adela, która wydobyła z
przepaścistych czeluści torebki szarawą szminkę i zaczęła malować sobie ze
skupieniem wargi.
— Jasne. Pewnie znalazł go za biurkiem — wzruszył ramionami Marek, któ-
ry po rozmowie z panią dyrektor nie miał zbyt wielkich nadziei.
— Ciebie pan prezes też woła — warknęła asystentka do Adeli. Ta wzruszy-
ła ramionami, chowając szminkę i wyciągając tusz do rzęs, czym doprowadziła
Monikę do pasji tzw. szewskiej.
— Wołać to on sobie może swoją cziłałę. Mnie to on najwyżej może PO-
PROSIĆ — powiedziała leniwie Adela, oglądając w lustereczku efekty swych
starań. — OK — stwierdziła po dłuższej chwili.
— Jestem gotowa, możemy iść...
Przemierzyli niespiesznie korytarz, zastanawiając się głośno, co ich czeka w
gabinecie. Zagwozdka.
Właściwie nie było się do czego przyczepić, pracowali z taką jak zawsze sta-
rannością i wydajnością, czyli na zwolnionych obrotach, zwyczajowy opieprz
zaliczyli już na początku tygodnia, zatem audiencja, zwłaszcza w dniu wypłaty,
stanowiła wielką zagadkę.
— Chce nam dać podwyżkę — zaryzykował Mareczek. — Doszedł do
wniosku, że bez nas ta firma dawno by już splajtowała, pragnie docenić nasz
wkład i wynagrodzić nam lata upodlenia i wyzysku...
— Jasne. Miał przeszczep osobowości lub przeżył religijne objawienie. Albo
i jedno, i drugie. Napił się cudownej wody z Lichenia lub też spotkał egzorcystę,
który odczynił mu urok...
— Awansuje nas — snuł dalej swoją wizję Marek. — Zostanę zastępcą re-
daktora naczelnego, a ty redaktorem naczelnym, dostaniemy po pieczątce i wizy-
tówce i staniemy się WAŻNI.
— Już jesteś zastępcą naczelnego, a ja naczelnym — sprostowała Adela. —
Mamy pieczątki i wizytówki, ale wcale nie jesteśmy ważni. Najlepszym dowo-
dem jest to, że nadal siedzimy w jednym pokoju.
— Może chce nam dać do zrozumienia, że właśnie od teraz będziemy... Mo-
że przygotował dla nas osobne gabinety z palmami i skajowymi kompletami wy-
poczynkowymi oraz służbowym przydziałem wody mineralnej...
Adela westchnęła ciężko.
— No i wracamy do tezy o przeszczepie osobowości...
Dotarli do końca korytarza, gdzie za szklanymi drzwiami znajdowały się po-
koje dyrektorskie. Jak w każdej szanującej się firmie, plebs był odizolowany od
władzy. W tym przypadku dyrekcję od wielbiących ją mas pracujących dzieliła
szyba pancerna, a kierownictwo dysponowało warunkami lokalowymi lepszymi
o kilka gwiazdek od reszty. Całkiem słuszna strategia, która zawsze pokazuje,
gdzie jest miejsce tego, który robi, a gdzie tego, który zarządza.
Wydawnictwo mieściło się na peryferiach, w budynku, który niegdyś był
zapewne magazynem.
Wiele lat hulał w nim wiatr, aż wreszcie, dzięki niezwykłemu zmysłowi biz-
nesowemu prezesa, został zakupiony i przerobiony na wygodne pomieszczenia
biurowe. Remontu dokonali w ekspresowym tempie przybysze zza Buga, którzy
koczowali w budynku także w nocy. Mareczek, przychodzący na swą poranną
szychtę, natykał się często na ich spracowane ręce i nogi niedbale rozciągnięte na
wykładzinie pod biurkiem.
Nie można było jednak narzekać. Pokój, choć mały, ciasny, z jednym okien-
kiem pod sufitem, i tak był o niebo lepszy od tego, co mieli poprzednio. Wcze-
śniej pracowali w blaszaku nad rzeką. Barak ów był co prawda obszerny i uro-
kliwy, ale latem rozgrzewał się do niemożliwości, a zimą bywał skuty lodem.
Dodatkową atrakcję stanowiły mewy i inne nadwodne ptaki, spacerujące z upo-
dobaniem po dachu od wczesnych godzin rannych i wydające niesamowite
dźwięki, co było dowodem na prawdziwość słów pewnej pieśni: „Tupot białych
mew o blaszak pusty".
Zresztą barak nie był wcale najgorszym miejscem. Wcale nie! Gorzej było,
gdy firma miała siedzibę w kawałku budynku odnajętym od noclegowni dla bez-
domnych. Mieli wtedy zagrzybiony pokoik na parterze, sąsiadujący z publiczno-
prywatną toaletą, wspólną dla całego domu. Co rusz ktoś wynosił z niej papier
albo aromatyzowaną szyszkę, którą Adela usiłowała zabić zapach grzyba.
Było to skądinąd działanie zupełnie bezsensowne, ale szyszka stanowiła
efektowny dodatek do zacieków za rezerwuarem.
W pokoiku wiało chłodem tak, że nawet w lecie zdarzało im się siedzieć w
kurtkach, a Adela miała sprytny patent z opieraniem nóg na termowentylatorze
typu farelka, który trzymała pod biurkiem.
Około godziny pierwszej po południu do siedziby spracowanych redaktorów
zaczynała napływać miła woń obiadu serwowanego w noclegowni. Adela była
zawsze zdania, że prezes — w dowód uznania dla ich niekończących się wysił-
ków na niwie literatury polskiej — winien wykupić im stały abonament obiado-
wy w tym przybytku. Nie zrobił tego jednak, wolał ich przenieść do blaszaka,
gdzie nie mieli takich pokus. Blaszak nie sąsiadował bowiem ze stołówką socjal-
ną, a z myjnią ręczną bezdotykową (tak stało na szyldzie, ale jak to było możli-
we, Marek nie potrafił zrozumieć), w której zatrudniano wyłącznie rencistów z
grupą inwalidzką.
Dzielnica w ogóle była dosyć malownicza. Właśnie przechodziła metamor-
fozę z siedliska meneli wszelakiej maści w rezydencję high society — znana fir-
ma budowlana kupiła dwie odrapane kamienice w sąsiedztwie blaszaka i przero-
biła je na apartamentowce. Jak głosiła plotka, w apartamentowcu były nawet zło-
te klamki, a gałki kranów inkrustowano bursztynem. Oba budynki były przy tym
tak jadowicie żółte, że trudno było od nich oderwać wzrok.
Menelnia jednakże trzymała się dzielnie i nie zamierzała dać się zgnieść wi-
chrowi historii, jak by ujęła to Adela, która uwielbiała miłych amatorów taniego
wina, wychylających czerwone nosy z podwórek i zachęcających ją do wspólnej
libacji jakże poetycką frazą: „Zapraszamy do bramy!".
Trudno się dziwić, że przeprowadzka była dla niej ciężkim ciosem, choć po
noclegowni i blaszaku wygodny i przestronny magazyn na peryferiach stanowił
wielki krok naprzód. Wieść gminna głosiła jednakowoż, że w najbliższym czasie
może dojść do kolejnej przeprowadzki, w jeszcze bardziej eleganckie miejsce.
Otóż prezes, zapewne by zdyskontować zyski ze swej firmy, nabył oddalone o 30
kilometrów od miasta podupadające gospodarstwo rolne z wielce obiecującą sto-
dołą. Właśnie trwały prace renowacyjne mające przekształcić ów nieco zanie-
dbany budynek w ekskluzywną siedzibę, gdzie w open space, pod czujnym
okiem kierownictwa usadowionego na antresoli, miały pracować wszystkie
mrówki.
Adela oczywiście uważała, że to mrówki powinny zająć antresolę, by swo-
bodnie obrzucać frytkami i chrupkami kierownictwo siedzące na dole — tak jak
robiło się to w kinach z czasów jej dzieciństwa.
Tymczasem dotarli do gabinetu prezesa i zaanonsowani przez nadgorliwą
asystentkę — weszli.
Szef prezentował zwyczajny stan podkurwienia przedpołudniowego, więc
zupełnie bez strachu umościli się w klubowych fotelach stojących naprzeciwko
dębowego biurka, za którym tkwiła władza.
Władza zmarszczyła brwi bardzo groźnie i wpatrzyła się w Adelę, jakoś tak
oskarżycielsko.
— Pani Adelo, niech mi pani przypomni, co zrobiliśmy z tym autorem z
Bielska... Jakżeż on się nazywał?
To było coś w sam raz dla Adeli. Wydawnictwo otrzymywało tygodniowo
ze 30 maszynopisów pocztą i przez Internet. Większość z nich nie nadawała się
kompletnie do niczego. Jeżeli autor dołączył kopertę ze znaczkiem, odsyłało mu
się arcydzieło w te pędy, jeśli nic nie dołączył *
przepuszczało przez archiwizator (czytaj: niszczarkę). Jedyną osobą w całej
firmie, która pamiętała utwory wszystkich zapoznanych artystów, była Adela.
Tak więc pytanie prezesa miało pewien sens.
— A, ten — wysiliła mózgownicę Adela. — Ten Kusibab?
— Kusibab? — zdziwił się nieco władca główny, ale szybko na jego twarzy
pojawił się wyraz zrozumienia i akceptacji.
— O, właśnie! — ucieszył się. — Kusibab! Wydajemy to, pani Adelo, i to
szybko, co to właściwie było?
— Powieść science fiction o lądowaniu na Marsie — powiedziała ponuro
Adela. — Marsjanie zaatakowali przybyszów i rozbili całą bazę w pył...
— Znakomicie. Jeszcze nie wydawaliśmy fantastyki, to zaczniemy. Panie
Marku, pan się chyba zna na tym gatunku, to opracuje pan tę książkę, tam trzeba
będzie trochę pomóc autorowi...
Marek popatrzył na Adelę jak ranny łoś.
— Panie prezesie — powiedziała stanowczo. — To był najgorszy gniot, ja-
kiego czytałam w życiu! Tam się nic nie trzymało kupy, oni walczyli blasterami
w próżni kosmicznej i chodzili po Marsie w krótkich spodenkach!
— To nic nie szkodzi — wzruszył ramionami prezes. — Kusibab dostał na
tę książkę dotację z Ministerstwa Kultury i Sztuki i interesuje się nią telewizja,
chcą z tego zrobić kreskówkę dla dorosłych, czy coś w tym stylu...
— Natomiast nami zainteresuje się prokuratura — powiedziała ponuro Ade-
la.
— A czemu niby? — zdziwił się prezes, którym od dawna interesowały się
różne służby, ze skarbową na czele, a on niewiele sobie z tego robił.
— Cały pomysł fabuły jest zerżnięty, nawet tytuł nie jest oryginalny, nazwał
to Klany księżyców Marsa...
— To Mars nie ma księżyców? — zainteresował się prezes, który przy każ-
dej okazji chlubił się swym wykształceniem ogólnym i szerokością horyzontów.
Jak widać nie zaniedbywał żadnej okazji, by się dokształcać.
— Ma. Dwa — Dejmosa i Phobosa — wyjaśniła spokojnie Adela. — Nie
chodzi jednak o księżyce, ale o książkę Philipa Dicka Klany księżyca Aljy z zu-
pełnie podobnym pomysłem fabularnym...
Prezes machnął ręką.
— Dick... Myślałem, że to coś gorszego — plagiat Pilipiuka na przykład.
Dick już dawno nie żyje i nikt go nie czyta... A Kusibab ma dotację i telewizję.
Pani Adelo, znajdzie pani zaraz Kusibaba i jeden egzemplarz dla mnie, a drugi
dla pana Marka, i niech się bierze do pracy! Odkładamy wszystko inne i skupia-
my się na Kusibabie, to może być żyła złota.
Wyszli z gabinetu w ponurych nastrojach.
— Chodź do stołówki, muszę ci coś powiedzieć — szepnęła Adela.
— No? — rzucił Mareczek, gdy już zamówili po kawie.
— Nie ma Kusibaba — zniżyła głos tak bardzo, że jej szept był ledwie sły-
szalny.
— Jak to? Umarł? — nie rozumiał Marek.
— Głupiś! Kusibab przysłał swojego gniota z dobre pół roku temu. Przeczy-
tałam, zrobiłam sobie notatkę i zarchiwizowałam go...
— Ło matko, też problem — wzruszył ramionami. — Kusibab ma pewnie z
dziesięć egzemplarzy gniota w domu, bo rozesłał je wszystkim wydawnictwom
w Polsce. — Adela pokręciła głową. — Właśnie tu jest grzebień pogrzebany.
Pamiętasz taki serial Zmiennicy? Tam jest odcinek o książce, którą przerobili na
makulaturę, a wydawnictwo właśnie ją miało wydać. Pisarz miał tylko jeden eg-
zemplarz i nie mieli z czego drukować. Tu jest tak samo. Kusibab może i miał
tego z 500 kopii, ale wszystkie rozesłał i sobie nie zostawił nic — dzwonił jakiś
miesiąc temu, żebyśmy mu oddali, bo chce to dać telewizji...
— No i co powiedziałaś? — zaniepokoił się Mareczek, któremu nagle sytua-
cja zaczęła się wydawać groźna.
— Że nie przechowujemy niezamówionych maszynopisów, a skoro nie do-
łączył znaczka, to wyrzuciliśmy. Wtedy on wpadł w szał, że to była jego ostatnia
kopia, a on musi to wysłać telewizji, i że go oszukaliśmy. Pomyślałam, głupi wa-
riat i tyle. Nie sądziłam, że to się tak skończy...
— No masz... I co zrobimy teraz? Jak prezio się dowie, że nie mamy Kusi-
baba, to wylecimy z roboty... — zaczął histeryzować Mareczek. — Gdzie ja teraz
jakąś posadę znajdę, jak tu pracowałem?
To jest plama w życiorysie gorsza niż więzienie...
— Mnie to mówisz — westchnęła Adela. — Na razie nie panikujmy. On to
wysłał wszędzie.
Obdzwonię kilka koleżanek, może ktoś się zlitował i zatrzymał sobie Kusi-
baba jako osobliwość i curiosum?
— W cuda wierzysz? — zasępił się Mareczek, który miał już cały dzień po-
psuty dokumentnie. Nie dostał biletu ani — na razie — wypłaty, groziło mu usu-
nięcie karne z pracy za trzystustronicowe słowo, którego nigdy nie poprawi, i
jeszcze to. Zaczął nienawidzić Kusibaba ze wszystkich swoich sił i całym jeste-
stwem. Nawiedzony prozaik z Bielska wydawał mu się zaplutym karłem nie tyl-
ko reakcji, ale ogólnie literatury polskiej.
W niezwykle wojowniczym nastroju wrócił do pokoju, gdzie jego wzrok
padł na kolejną książkę, która właśnie wróciła ze składu. „Fedra Rasyna" —
widniało na stronie tytułowej.
— Słyszałaś o jakimś Rasynie? — zapytał Adelę, która w pocie czoła prze-
wracała do góry nogami swój notatnik telefoniczny, poszukując kogoś, kto
mógłby mieć Klany księżyców Marsa.
— Może to jakiś autor ze starożytnego Egiptu — dumał dalej. — „Rasyn",
czyli „syn Ra", może to on napisał Księgę umarłych?.
— O Rasynie nigdy — rzuciła znad telefonu. — Ale słyszałam za to o Wal-
terze, Didzie i Rusie, którzy, według mojej kuzynki, wówczas licealistki, byli
słynnymi encyklopedystami francuskimi.
— Tak — mruknął. — Rasyn to ta sama paczka, zdaje się. Adeli udało się
dodzwonić do koleżanki z pewnego
wydawnictwa w Warszawie, publikującego literaturę science fiction. Jak się
okazało, i tam Kusibab zostawił swój ślad, a właściwie odcisnął niezatarte pięt-
no. Arcydzieła o Marsie co prawda nie mieli, ale koleżanka wiedziała, kto ma.
Następnym kontaktem było wydawnictwo z Poznania.
Adela triumfalnie odłożyła słuchawkę.
— Mają prawie całego Kusibaba, szczęśliwie im się zaplątał. Jeden problem
— brakuje środka tego arcydzieła, lecz podobno można się domyślić, co i jak.
Facet z wydawnictwa powiedział, że to jest tak jak z Modą na sukces
— nie oglądałeś trzystu odcinków, a i tak wiesz, o co chodzi, tylko bohate-
rowie są już po pięciu operacjach plastycznych i wyglądają młodziej niż na po-
czątku.
— No to dalej jesteśmy w dupie — ocenił optymistycznie Mareczek.
Machnęła lekceważąco ręką.
— Ale ty jesteś! To jest PRAWIE całość...
— Reklam nie oglądasz? — mruknął zgaszony. — Nie wiesz, że PRAWIE
robi różnicę?
— Nie wiem, z czym masz problem! Damy preziowi dwa rozdziały jako
próbkę i będziemy udawać, że tak
się martwimy o jego kurzy wzrok, że nie chcemy go przemęczać czytaniem.
— Bardziej się martwimy o jego kurze zwoje mózgowe — warknął Mare-
czek, ale otucha zaczęła wstępować w jego serce. — Kiedy to przyślą? — zapy-
tał.
Adela poklepała go po ramieniu.
— Zaraz. Facet obiecał, że to zeskanują i przyślą w PDF*ie.
Po mniej więcej godzinie mieli przed sobą to, co zostało uratowane w Po-
znaniu z wiekopomnego dzieła Kusibaba — około 150 stron zapisanych macz-
kiem na archaicznej maszynie, bodaj niemieckiej Erice.
Oboje natychmiast „przepasali swe lędźwie", jak to napisano w Biblii, i za-
siedli do czytania.
Po kolejnej godzinie Mareczek był w skrajnej rozpaczy.
— Miałaś rację! To jest gniot wszech czasów! Nic się tu kupy nie trzyma,
nic dosłownie — desperował, przerzucając kartki i robiąc niemiłosierny bałagan.
— No! — z zadowoleniem stwierdziła Adela. — Prezes trafił z tą książką
jak kurą w płot.
Właściciel firmy był jednak znany z tego, że każdy chłam zamieniał w złoto,
więc Mareczek zaczął podejrzewać, że i ta inwestycja może okazać się sukce-
sem.
— Słuchaj... A może my się nie znamy? — zapytał po chwili wahania. —
Może właśnie coś takiego się sprzeda? Ludzie nie takie brednie czytają... O ja-
kichś zakochanych wampirach na przykład...
— Głupiś — machnęła ręką lekceważąco. — To nie ma prawa się sprzedać,
to jest bełkot w zupełnie czystej formie. Facet pisać nie umie, dziwię się, że uda-
ło mu się ukończyć cztery klasy szkoły podstawowej...
Mimo wszystko Mareczek nie był przekonany, bo jakoś wierzył w geniusz
marketingowy prezia. I to go niepokoiło. Książka była beznadziejna — to nie
ulegało wątpliwości, ale dreszczem napełniały go słowa prezesa: „Autorowi
trzeba pomóc". W jaki — na Boga — sposób mógłby pomóc temu autorowi?
Chyba zrzucając mu coś ciężkiego na głowę, żeby nigdy nie wpadł mu już do
niej pomysł wydania czegokolwiek. „Takiego pisarza to mógłbym zamordować",
pomyślał Mareczek, a książka prezentująca treść w jednym długim słowie, którą
wciąż trzymał na biurku, nagle wydała mu się ogromnie atrakcyjna. Z pewnością
podzielenie tego megawyrazu było prostsze niż dokonanie poprawek w Księży-
cach Marsa.
Przygnębiający nastrój, jaki opanował Mareczka, przerwało pojawienie się
Marty, która wróciła z ważnego spotkania. Kierowała ona działem literatury
dziecięcej, stanowiąc jednoosobową komórkę wymyślającą wszystkie bajki i
wierszyki. Dzięki niej prezes mógł całkowicie zrezygnować z tzw. autorów ze-
wnętrznych, bo Marta produkowała opowiastki na każdą okazję: do poduszki i na
Gwiazdkę, o księżniczkach, smokach, a ostatnio nawet o statkach kosmicznych i
dinozaurach, bo to cieszyło się największym powodzeniem u dziatwy. Oprócz
tego wspierała dział encyklopedyczny, pisząc różne elementarze dla najmłod-
szych, słowniczki ortograficzne i inne takie. Mareczek bardzo ją lubił, bo dzięki
swojemu spokojowi i opanowaniu stanowiła miły kontrast z Adelą, a zwłaszcza z
Mizerą, człowiekiem nieobliczalnym. Akurat wybiła trzynasta i w pokoju zaczę-
ło się odczuwać pełną napięcia atmosferę obiadową. Jako że Marta wyraźnie dała
do zrozumienia, że jest głodna, wyszli we trójkę.
Z racji tego, że budynek mieszczący wydawnictwo był kiedyś magazynem,
pracownicza stołówka stanowiła kolejne z szeregu szaleństw miejscowego archi-
tekta. Usytuowano ją piętro pod redakcją, na terenie sklepu meblowego. Wpra-
wiało to niektórych klientów w prawdziwe osłupienie — przechadzali się wolno i
dostojnie pomiędzy starannie zaaranżowanymi kuchniami i łazienkami, gdzie
wanny z hydromasażem brzęczały przyjacielsko, a tu nagle w pole ich widzenia
wpływała kantyna, pełna wygłodniałych pracowników wszystkich magazynów
przerobionych na biura. Oczywiście, wprawnięjszy klient salonu meblowego
mógł już wcześniej wychwycić wyczulonym nosem charakterystyczny zapach
zakładowej garkuchni, ale trzeba oddać sprawiedliwość większości — mało kto
spodziewa się baru pomiędzy meblościanką a wytwornym skórzanym saloni-
kiem.
W bufecie jak zawsze pachniało dość podejrzanie. Jadłospis awizował zupę
z brokułów i naleśniki.
Zupa jak zwykle była przesolona. Żeby oderwać się od męczących proble-
mów dnia codziennego, zaczęli obgadywać szefową składu.
— Jesteś za miękki — stwierdziła Adela. — Dałeś się jej zastraszyć! Trzeba
było trzasnąć tymi kartkami o stół i kazać jej to poprawić.
— A ty jej kazałaś poprawiać, jak ci w Iliadzie zamieniła automatycznie
każdego Hektora na hektara, a Parysa na Paryża? — zapytał złośliwie, bo oczy-
wiście Adela nie kazała; tak jak wszyscy czuła dziwny, zabobonny wręcz lęk
przed panią Halinką.
Kobieta ta niechybnie umiała rzucać uroki — dzień rozpoczynała od nużącej
analizy swoich snów, potem poddawała analizie sny współpracowników. Adela
raz przyznała jej się do snu, w którym udusiła prezesa; szefowa składu rzuciła się
na ten koszmar nocny jak harpia. Zaczęła wszystko interpretować i objaśniać, ale
tak zawile, że Adela w pewnym momencie pomyślała, iż wmawia jej się seksu-
alną fascynację preziem. „Mordercze zauroczenie", skomentował Mareczek, z
którego snem o dyliżansie pani Halinka nie obeszła się wcale lepiej. Śniło mu
się, że jechał powozem, w którym oprócz niego siedziała kobieta w wielkim sza-
rym kapeluszu i mężczyzna o pomarańczowych włosach. Już nie pamiętał, jakie
skojarzenie związane było z tym oranżowym gościem, ale na pewno bardzo per-
wersyjne. Jak w starym dowcipie, miał ochotę zapytać: „Skoro jeśli śni mi się
szafa, to znaczy, że dupa, to czy w takim razie, gdy śni mi się dupa, to naprawdę
znaczy, że szafa?".
Jako że przy stoliku pojawił się również Mizera, wypłynął — co było nieu-
niknione — temat Kusibaba. Marta i Mizera byli z grubsza wprowadzeni w za-
gadnienia grafomanów polskich, którzy od czasu do czasu, ale falami, zalewali
redakcję. Perfidia Adeli nie znała granic, i odczytywała ona przyjaciołom co cel-
niejsze fragmenty przesyłanych dziełek, ku — jak mówiła — „zabawie i nauce".
Mizera co prawda nie wierzył, że tego typu literatura może ich czegoś nau-
czyć, a wręcz przeciwnie — może ich trwale skrzywić, ale Marta przepadała
wprost za seansami czytelniczymi organizowanymi przez Adelę. Autor Kusibab,
a właściwie jego powieść o Marsie także przewinęła się podczas tych spotkań,
więc czuli klimat lektury. Mizera, który od dawna uważał, że wydawnictwo pu-
blikuje za mało literackiej awangardy, przyklasnął nawet pomysłowi wydania
tego gniota. Zmienił całkowicie front, dowiedziawszy się, że prezesem powoduje
w tym przypadku nie bezinteresowna chęć wypromowania nowego trendu, a
chciwość. Tego uczucia Mizera stanowczo nie pochwalał. „Jakie to niskie!",
westchnął i pociągnął nosem, podczas gdy Adela wykładała w telegraficznym
skrócie tragiczną sprawę zaginionego manuskryptu.
— Sytuacja wygląda tak — powiedziała. — Mamy 150 stron Kusibaba oraz
coś w rodzaju streszczenia środka, które wymyśliłam, bazując na tym, co dostali-
śmy.
Wszystko do bani i trzeba napisać od nowa, żeby się jakoś kupy trzymało.
Poza tym trzeba dopisać ze 100 stron. Mamy na to dwa tygodnie.
Cała trójka patrzyła na nią z wyczekiwaniem, ale i z pewnym niepokojem.
— No co się gapicie? — obruszyła się Adela. — Marne 100 stron, a jest nas
przecież czwórka, to się nawet w pracy da napisać po kilka kartek dziennie.
— A pomysł? — zapytał Mizera. — Bo rozumiem, że oryginalna myśl
twórcy przez wielkie T została przez ciebie ze wstrętem odrzucona.
Adela popatrzyła na nich i westchnęła. Czuła się jak Honoriusz Balzak, któ-
ry, gdy zbliżył się termin oddania sztuki teatralnej — a wziął za nią sporą zalicz-
kę — sprosił swoich czterech znajomych, w tym pisarza Teofila Gautiera, i za-
proponował im napisanie po jednym akcie, sam biorąc na siebie akt piąty i za-
kończenie dramatu. „A masz jakiś pomysł, plan?", zapytał zaniepokojony Gau-
tier.
„Ojej, skoro wy dopiero pomysłu potrzebujecie, to nigdy nie skończymy",
odparł zniecierpliwiony Balzak.
Właśnie taki wyraz — zniecierpliwienia — miała na twarzy, zwracając się
do Mizery.
— Pomysł jest taki, żeby doprowadzić to truchło do stanu używalności, co
będzie trudne. Myślę, że Marek zajmie się tłem psychologicznym, Marta dialo-
gami, a ty będziesz szlifował akcję. Ja zbiorę to wszystko do kupy i mogę opisy
tworzyć.
— A tytuł jaki damy? — zainteresowała się Marta. — Bo te Księżyce to
chyba nie mogą zostać?
— Tytuł musi być maksymalnie chwytliwy — stwierdził Mareczek, który
przeczytał setki powieści SF, a pamiętał tylko te o chwytliwych tytułach.
— Oglądałem taki film — Mizera swoim zwyczajem wyrwał się jak File-
mon z konopi (jak by to ujęła Adela) — gdzie bohaterowie kręcili porno...
— Cudownie — westchnęła Adela. — Jeszcze tylko porno w kosmosie po-
trzebujemy...
— No właśnie, oni kręcili porno wersję Gwiezdnych wojen — ucieszył się
Mizera. — Więc uważam, że powinniśmy ten film obejrzeć w celach instrukta-
żowych...
Doszli do wniosku, że najlepsze są tytuły znane, które kojarzą się z czymś
innym.
— Rewelacja — mruknęła Adela. — Znany, a kojarzący się z czymś innym:
Cham nad Niemnem, co?
— Albo Zbrodnia Ikara — dorzucił Mareczek.
— Nie... — Mizera był zdegustowany. — Tam się wszystko z seksem koja-
rzyło i z Gwiezdnymi wojnami. Na przykład Imperium kontra zboczone wuje al-
bo Mroczna waginka.
— Superpomysł — stwierdziła Adela. — Kupuję to, prezio będzie zachwy-
cony. — Myślę, że utrzymamy się w konwencji pod tytułem Zemsta shitu, który
zresztą dosyć dobrze obrazuje treść arcydzieła Kusibaba.
— Może w takim razie Wampiryczne lesby sadystki? — podrzucił Mare-
czek. — No co? — zapytał, widząc, jak Adela piorunuje go wzrokiem. — Jest
taki film, czytałem w „Nowej Fantastyce", dwóch gości założyło się, że wymyślą
najgłupszy tytuł dla filmu, a jak wymyślili, to szkoda im było, żeby się zmarno-
wał, i nakręcili to po prostu.
— Świetnie — skomentowała Adela. — Prace postępują tak szybko, że są-
dzę, iż do końca tygodnia będziemy mieli gotową całą powieść. — Sięgnęła do
teczki, którą trzymała na stole, i wyciągnęła zszyte ze sobą pliki kartek.
— To są kopie dla wszystkich. Wasze zadanie — przeczytać to na jutro i
wymyślić, jak możemy z tego zrobić cokolwiek. Jutro mam dać preziowi stresz-
czenie i musi to już być streszczenie NASZEJ fabuły.
— Musimy mieć jakiś szyfr — niespodziewanie wypaliła Marta. — No wie-
cie, żeby nikt w redakcji nie zorientował się, co robimy...
— Racja, jeśli asystentka by nas zakapowała, to umarł w budzie — zgodziła
się Adela. — Trzeba wymyślić jakiś kryptonim...
— „Zemsta shitu" — wzruszył ramionami Mareczek. — To chyba oczywi-
ste.
Wszyscy kiwnęli głowami na znak zgody. A w serce Mareczka zaczęło
wstępować coś w rodzaju otuchy.
Z ENCYKLOPEDII ABSURDÓW ADELI
Artykuł na temat pewnego procesu sądowego
Studenci politologii Uniwersytetu Gdańskiego protestowali 26 października
ub. roku przeciwko wyborowi Andrzeja Leppera na wicemarszałka sejmu. Przed
sopocką siedzibą Biblioteki Głównej UG spacerowali po przejściu dla pieszych,
parodiując w ten sposób działania Samoobrony.
Samorzutnie przyłączyło się do nich kilkadziesiąt innych osób.
Ich ukarania domaga się sopocka komenda policji, która ustaliła, że manife-
stacja była nielegalna, ponieważ studenci nie tylko nie otrzymali na nią żadnego
zezwolenia od władz samorządowych, ale nawet o takie zezwolenie nie starali
się.
Dialogi z sopockiej sali rozpraw:
— Skąd panowie mieli transparenty? — pyta sędzia Kolanowski. — Zorga-
nizowaliście je w przerwach między zajęciami? To się pobiera z magazynu?
— Są to historyczne drzewce ze Stoczni Gdańskiej, których używano w po-
chodach pierwszomajowych — odpowiada [oskarżony] Świderski.
— Przywieźliśmy je kilka miesięcy wcześniej. Trzymaliśmy je w moim do-
mu, w piwnicy.
— Skąd wizerunki Leppera?
— Rano je wydrukowaliśmy.
— A skąd wzór?
— Z Internetu.
— Pan też ma w piwnicy drzewce? — sędzia zwraca się do Rogacewicza.
— Nie, ja mam tylko gołąbki pokoju.
(Źródło: „Gazeta Morska", wrzesień 2002)
Kiedy wrócili z obiadu, na biurku Adeli leżała bardzo gruba paczka.
— O! — wykrzyknęła, bo taka przesyłka mogła oznaczać tylko jedno —
płody wyobraźni jakiegoś kolejnego kandydata na pisarza. Tak się składało, że
osobnicy owi lgnęli do Adeli jak pszczoły do miotły — jak sama zgrabnie to uję-
ła. Dzięki temu zebrała sporą kolekcję autografów tych twórców, którzy zresztą
popisywali się wyjątkową pomysłowością. W zbiorach Adeli znajdowały się
unikatowe egzemplarze własnoręcznie wykonanych tomików poezji, płyty CD z
recytacjami i melorecytacjami oraz wiele niezwykle interesujących listów.
Jeden z nich wzbudził prawdziwe poruszenie w całej redakcji — na kopercie
widniał bowiem napis:
„List wolny od wąglika". Z kilkustronicowego elaboratu Adela wyłowiła
tylko słowo „Adela", ponieważ reszta zapisana była niewyraźnym maczkiem.
Recesja ekonomiczna sprzyjała eksplozji talentów. Była to dziwna prawi-
dłowość wyśledzona przez Adelę, uczestniczkę wielu internetowych list dysku-
syjnych poświęconych literaturze. Niemal codziennie znajdowała tam posty o
mniej więcej takiej treści: „Moja dziewczyna (lub mój znajomy) napisała świetne
opowiadanie (tom wierszy, tworzony w bólach i ukryciu przez 20 lat) i chce go
wydać. Gdzie się zwrócić?". Zazwyczaj była tam jeszcze uwaga, że dzieło podo-
bało się wszystkim przyjaciołom i rodzinie, co, jak uważa autor, jest dostateczną
legitymacją, by obdarzyć świat tym płodem życia wewnętrznego. I wtedy Adela
zaczynała nabierać podejrzeń, graniczących z pewnością, że już w niedalekiej
przyszłości utwór ten trafi na jej biurko, w takiej jak ta kopercie.
— Ciekawe jest to — dowodziła kiedyś Adela przy obiedzie — że tym lu-
dziom wydaje się, iż naprawdę umieją pisać i mają coś do powiedzenia.
— Może mają? — zasugerował Mizera, który uważał, że każdemu należy
dać szansę, ale był w tym przekonaniu odosobniony. Myśl, że każdy, kto pisze,
mógłby zacząć wysyłać swe dzieła do redakcji, wydawała się dosyć upiorna.
— Tak! Pamiętacie Klub posępnych żniwiarzy? — zapytał Mareczek.
Klub posępnych żniwiarzy pamiętali wszyscy, bo była to powieść — należy
to podkreślić — spektakularna pod każdym względem, zarówno treści, jak i for-
my. Gdy przyszła pocztą, wyglądała bardzo zacnie — w pudle po butach narciar-
skich mieściła się co najmniej ryza papieru zadrukowanego dosyć gęsto i małymi
literkami, bez zbędnych odstępów. Autorem był starszy mężczyzna, który na
emeryturze odkrył w sobie literacki talent, jednym słowem, tknęła go Muza.
Tknięty przez Muzę emeryt zaliczał się zresztą do najbardziej upierdliwych
autorów. Miał mnóstwo wolnego czasu i nigdy nie rezygnował z możliwości do-
pytania się w redakcji o stan prac nad swoim dziełem. Początkowo absorbował
swym produktem Mareczka, który po kijku telefonach autora popadł w stan
dziwnego odrętwienia, zwanego chyba w psychiatrii katalepsją. Tkwił przy apa-
racie jak w letargu, nie odzywał się, od czasu do czasu próbując wtrącić coś w
rodzaju „mhy", „yhy hy", co najwyraźniej oznaczało, że emeryt miał słowotok.
Tak właśnie było. Udręczony Mareczek zwierzył się Adeli, że boi się sta-
ruszka, który zwraca się do niego per „synu" i długo opowiada o swoich zasłu-
gach na niwie. Wszelakiej zresztą. Pan Roman Cebula, bo takie nośne marketin-
gowo nazwisko posiadał ów twórca, na emeryturze nie oddawał się zasłużonemu
wypoczynkowi, tylko działał, niestrudzenie popularyzując swą twórczość, czyli
Klub posępnych żniwiarzy. Jeździł z Klubem po wszystkich możliwych targach i
festiwalach literackich, usiłując zainteresować nim wydawcę lub choćby czasopi-
smo o sztuce. Nie zniechęcał się też odmowami, wierząc głęboko, że jego dzieło
po prostu wyprzedziło epokę i kiedyś przyjdzie na nie czas. Adela, widząc prze-
rażenie Mareczka i jego rosnącą frustrację, kazała sobie przekazać kontakty z
emerytem. Cóż, jak to się mówi
— trafiło kotem o kamień. Adela przemęczyła kilka rozdziałów tej epopei,
która wbrew sympatycznemu tytułowi była dosyć ponurą powieścią filozoficzną,
i stanowczo odmówiła dalszego zgłębiania Cebuli. Powiedziała mu to zresztą
przez telefon, niemal doprowadzając biednego autora do łez.
Teraz też, gdy przypomniała sobie straszne pół roku konwersacji z emery-
tem, wydęła wargi:
— No! To rzeczywiście było głębokie...
— Nie przesadzaj, Adela. Tytuł był postmodernistyczny
— bronił pisarza Mizera, który jak zwykle widział sprawę w innym świetle.
Uważał, że Cebula został przez Adelę srodze skrzywdzony i sponiewierany.
Solidaryzował się z autorem. Był przekonany, że emeryt zasługiwał na szansę,
której mu odmówiono. Już sam tytuł, dowodził, zwraca uwagę na potencjał tego
dziełka.
— Tytuł może dobry, ale treść, że tak powiem — dychawiczna — szydziła
tymczasem Adela, która naprawdę nie znała miłosierdzia.
— Nie mów tak, nawet nie doczytałaś do końca! — sprzeciwił się, choć sam
przecież też nie przeczytał, bo usnął gdzieś w połowie, potem nie mógł się odna-
leźć w treści, a myśl o rozpoczęciu lektury od początku napawała go przeraże-
niem.
— Bo to miało 500 stron z okładem!!! — wrzasnęła Adela z rozpaczą, bo
doskonale wiedziała, że im gorzej pisał kandydat na twórcę, tym grubszą książkę
tworzył.
Zwierzyła się nawet kiedyś Mareczkowi, że przeszywa ją dreszcz grozy, gdy
czyta — najczęściej na internetowym forum dla początkujących pisarzy — takie
oto słowa: „Mam już gotową powieść, niedługą, tak około 400*500 stron. Pisa-
łem szybko, po 20 stron dziennie". Taki błyskawiczny autor rokował szczególnie
kiepsko, jedyną pociechą był fakt, że rekrutował się zazwyczaj spośród gimna-
zjalistów. Emeryt raczej dopieszczał swój utwór, szlifując go miesiącami, nie
atakował więc wydawców z podobną częstotliwością co nastolatek.
— A ty przeczytałaś tylko 140! — wytknął jej Mareczek, który zatrzymał się
w połowie pierwszego rozdziału i doszedł do wniosku, że to przekracza jego
możliwości i że nie płacą mu aż tyle, by musiał przez tydzień walczyć ze sobą.
— 146 i nawet jeszcze nie zaczęła się akcja! — sprostowała, dając wyraźnie
do zrozumienia, że przyłożyła się do lektury.
— Może to była powieść inicjacyjna, w stylu Imienia róży — głośno myślał
Mizera. — Pierwsze 100 stron to wprowadzenie dla niewyrobionego czytelnika:
jeśli nie da rady przez nie przebrnąć, to znaczy, że nie zasługuje na konsumowa-
nie słodkich owoców wiedzy filozoficznej.
— Adela jest niewyrobionym czytelnikiem, co zresztą zawsze podejrzewa-
łem, quod erat demonstrandum — zakończył Marek, mrugając do koleżanki we-
soło.
II
— A Klub był totalnie newskulowy — dodał Mizera. — Podcięłaś skrzydła
twórcy z Mielca i będziesz się za to smażyła w piekle!
Adela jednak wiedziała swoje, bo miała duże doświadczenie w temacie i
pełną świadomość, że kryzys w branży grafomanów nie następuje nigdy. Tak jak
śmierci nigdy nie wymiera klientela, tak i wydawnictwo zawsze będzie mogło
liczyć na stały przypływ tekstów w rodzaju Klubu posępnych żniwiarzy.
— Prawda wygląda tak, że jak już nie mają o czym pisać, to tworzą powieść
o banku albo agencji reklamowej, w której pracują — stwierdziła, bo już dosyć
dawno odkryła tę prawidłowość.
— Uważam, że opisywanie swego miejsca pracy to przyszłość literatury —
powiedział Mareczek znad przesolonej ogórkowej. — Za 100 lat będzie to wspa-
niały dokument socjologiczny.
— Jak powieści socrealistyczne! — rzuciła Adela, która musiała się zmie-
rzyć między innymi z powieścią psychologiczną napisaną przez recepcjonistkę z
salonu piękności oraz dramatem autorstwa pewnego inżyniera budownictwa, któ-
rego po czterdziestym roku życia zaczęły nachodzić myśli filozoficzne w stylu:
„Dokąd prowadzi ta ścieżka?" lub „Czy autostrada naszego życia nie jest drogą
do piekła?".
— Powieści socrealistyczne były nieprawdziwe, to zaś jest zapis gołego,
brutalnego życia. Jak się to uzupełni chwytliwym tytułem... — upierał się Marek,
który — jak wiemy — wierzył w chwytliwe tytuły.
— Dramat finansowy Tajemnica morderstwa przy bankomacie — dodała
Adela, wspominając kolejne arcydzieło, które trafiło do jej rąk — powieść inte-
raktywną, gdzie zagadka kryminalna miała się rozwijać wariantowo w zależności
od gustów czytelnika. Dość powiedzieć, że autor nie podołał zadaniu.
— Przestań, Adela! Naprawdę to może być świadectwo naszych czasów! —
kłócił się Marek, którego pogląd na literaturę był z gatunku idealistycznych.
— Bzdury gadasz — definitywnie ucięła dyskusję Adela. I wszyscy zamil-
kli. Słychać było tylko miarowy stukot
łyżek o fajansowe talerze. Nie ulegało wątpliwości, że dola wydawcy jest
ciężka. Szczególnie w czasach, gdy na rynku pojawiają się podręczniki w rodzaju
Nauka pisarstwa w weekend. Adela stwierdziła nawet, że w tej epokowej serii
poradników, których nie powstydziłoby się ich macierzyste wydawnictwo, sta-
nowczo brakuje dziełka Nauka neurochirurgii w weekend oraz Nauka skoków do
czynnego wulkanu w piątek — oczywistym bowiem było, że skok taki zostałby
oddany tylko raz, więc nie było sensu marnować całego weekendu na naukę.
Oferowany w Internecie podręcznik pisarstwa, a właściwie, jak reklamował
go autor, „turbopisarstwa", kusił nabywcę bezcennymi radami, jak napisać best-
seller w sześć godzin.
Mareczek, któremu Mizera podsunął reklamę tego epokowego dzieła, zapalił
się do niego od razu.
Uważał, że warto wydać trzydzieści złotych, by uzyskać dostęp nie tylko do
kopalni tematów na poczytne książki, co obiecywał autor poradnika, ale do nie-
zawodnych recept, jak zainteresować sobą wydawcę, a potem sprzedać milion
egzemplarzy swego napisanego w sześć godzin turbodzieła.
Biorąc pod uwagę sprawę Kusibaba, nauka ekspresowego pisania bardzo im
by się przydała. W ten sposób podczas jednej dniówki mogliby stworzyć pięć
książek i zostałby jeszcze czas na obiad!
Mareczek był upojony tym pomysłem i od razu chciał zarządzić składkę na
poradnik Jak napisać książkę, na której zarobisz miliony, dowodząc, że jest to
niezwykle trafiona inwestycja, kiedy Adela ostudziła jego zapały.
Turbopodręcznik kupili już zapewne wszyscy znajomi grafomani i duża
część tych nieznajomych.
Za chwilę zaczną spływać do redakcji stosy zadrukowanych stron stworzo-
nych wedle wskazówek z tego — pożal się Boże — kursu. Wszystkie one będą
miały wspólną cechę — wieszczyła Adela. Będą po prostu straszną chałą. Za-
pewne miała rację, więc Mareczek spuścił nos na kwintę. Mizera pocieszył go, że
turboporadnik spełnił swoją rolę w stu procentach — jego autor przekonał się,
jak to jest napisać książkę, na której można zarobić kupę kasy.
Wspomniana paczka na biurku Adeli zawierała zbiór wierszy. Z pewnych
przesłanek można było wnioskować, że są to owe poezje tworzone przez 20 lat.
Autor opisywał bóle towarzyszące zamieszkiwaniu na osiedlu Kurdwanow
Nowy, w peryferyjnej dzielnicy Krakowa, gdzie — zupełnie nie wiadomo czemu
— wszystkie ulice nosiły nazwy wywodzące się od nazwisk działaczy ludowych
z początku XX wieku (i jedna porucznik Halszka nie czyniła tu wiosny, zwłasz-
cza że był to mężczyzna, nazwany tak chyba dla konspiracyjnej niepoznaki).
— No tak, tego Adela na pewno nie doceni — stwierdził Mizera. — Adela
to burżuj mieszkający w centrum, który lekce sobie waży problemy proletariuszy
z Kurdwanowa.
— Rozumiem, że zanim przeniosłeś się do Śródmieścia, byłeś proletariu-
szem z Kurdwanowa? — prychnęła Adela, która raz w dzieciństwie zapragnęła
odwiedzić osiedle o egzotycznej nazwie Rżonka i wylądowała gdzieś w okoli-
cach Wieliczki.
Był to zresztą czas, gdy krakowskie autobusy posiadały opcję z lektorem
obwieszczającym nazwy kolejnych przystanków bądź recytującym całą trasę,
kiedy pojazd utknął w malowniczym korku.
Pani z autobusu na Rżonkę nie tylko nie potrafiła wymówić tej nazwy pra-
widłowo (ciągle wychodziło jej coś w rodzaju „żonka"), ale z iście galicyjskim
akcentem wymieniała „możliwości przesiadkowe". Były to w jej interpretacji au-
tobusy „sto siedemdziesiąt czy" oraz „sto czy", i zwłaszcza ta ostatnia możli-
wość: „stoczy czy nie stoczy" była bardzo niepokojąca. Adela nie lubiła zatem
peryferii.
Mizera dowodził tymczasem, że zanim przeniósł się na Kazimierz, do swojej
ulubionej sutereny w oficynie, mieszkał właśnie na Kurdwanowie Nowym. Ade-
la zaczęła bezlitośnie szydzić, pytając zaczepnie, co niby jest takiego wyjątko-
wego w zamieszkiwaniu ohydnego blokowiska z wielkiej płyty, a Mizera wyja-
śniał jej cierpliwie, że miejsce to śmiało można nazwać „spektakularnie zajmują-
cym". Otóż — czego pewnie Adela ani się domyśla — na Kurdwanowie Nowym
zawsze najpóźniej zaczynają grzać zimą.
— Zmiłuj się! — jęknęła, całkowicie pokonana. — To rzeczywiście dobry
materiał poetycki — wiersz energetyczny Zimno mi!
— Zobacz sama — Mizera przerzucił kilka stron, wskazując wyróżniające
się strofy palcem. — Autor pisze, jak brzydkie są śmietniki na osiedlu i jak je ob-
sikują pieski... To jest, moja droga, bardzo poważny problem na osiedlach, taki
piesek może roznosić różne zarazki i za chwilę czeka nas epidemia jakiejś zarazy
na Kurdwanowie Nowym...
— Błagam cię!!! — nie wytrzymała Marta, która pomimo wszystkich prze-
ciwności losu starała się jednak pracować, co uniemożliwiał jej podniesiony głos
Mizery.
Najpierw próbowała go ignorować, a gdy to nie odniosło skutku, zasłoniła
uszy rękami i usiłowała skupić się nad tekstem kolejnej opowiastki dla dzieci.
Nie dało się.
— Aha — domyśliła się Adela. — To znowu kontynuacja myśli o „poezji
codzienności", socjologicznym dokumencie epoki.
— Właśnie że tak! — upierał się Mizera, dowodząc z iście marksistowską
swadą, że poezje te są „demaskatorskie" i wielce zaangażowane.
Marta uniemożliwiła mu jednak odczytanie poematu o gołębiach pozosta-
wiających swe odchody na balkonach, bo szybko wtrąciła się do rozmowy:
— W ostatnią niedzielę widziałam w telewizji program Szansa na sukces.
Jednym z wybryków natury, który tam występował, był facet, z zawodu żołnierz,
a zbrojarz z powołania...
— Kto? — nie mógł pojąć Marek, który zresztą jako nieposiadający telewi-
zora od dawna był
wykluczony ze sporego procentu dyskusji, nie cierpiał jednak z tego powo-
du, bo co atrakcyjniejsze programy streszczano mu w taki oto sposób:
— Taki, co robi zbroje — zniecierpliwił się Mizera. — I nie przeszkadzaj...
— Po co robi te zbroje? — nie dawał się zbyć Marek.
— Głównie do filmów, zrobił na przykład do Starej baśni... — poinformo-
wała go uprzejmie Marta.
— Chryste! Przecież w Starej baśni nie powinno być żadnych zbroi, to epo-
ka prehistoryczna!!! — Marek był autentycznie wstrząśnięty.
— No to teraz będą — wzruszyła ramionami Adela. — Scenarzysta tego
filmu jest w ogóle bardzo twórczy: zmienił imię głównej bohaterki z Dziwa na
Mila...
— To akurat popieram — stwierdził Mizera. — Głęboko zniesmacza mnie
pomysł, że ktoś może nazywać się Dziwa. Ja na przykład absolutnie nie chciał-
bym się tak nazywać!
— A ja chciałabym usłyszeć pointę historii o zbrojarzu, jeśli takowa w ogóle
istnieje — domagała się Adela.
— Oczywiście, że istnieje — obruszyła się Marta. — Zbrojarz wygłosił dość
długi spicz na swój temat i okazało się, że to prawdziwy artysta renesansu: śpie-
wa, gra, te zbroje robi i wiersze pisze...
— Oho, Adela, szykuj się! — złośliwie skrzywił się Mizera.
— Zbrojarz stwierdził, że właśnie jego kolejny tomik wierszy wydaje jakaś
znana firma wydawnicza...
— A jak śpiewał? — zainteresowała się Adela, dokonując w pamięci szyb-
kiego przeglądu mistrzów pióra, którzy ostatnio nadesłali płody swej wyobraźni
do wydawnictwa, i zbrojarza — jako żywo — wśród nich nie było.
— No wiesz, tak jak poeta z Rejsu — raczej widziałam go w sekcji gimna-
stycznej...
Tak się akurat składało, że największa część twórców, którzy molestowali
wydawnictwo, nadawała się do sekcji gimnastycznej, i nic nie można było na to
poradzić. Zbudowany ich szlachetnym przykładem Mareczek zaczął się pocie-
szać, że literatura to bułka z masłem. „Skoro każda gwiazda tiwi, czy to serialo-
wa aktorka, czy prezenter, napisała już książkę, to nie może to być nic trudnego",
kombinował. Ani zbyt czasochłonnego, bo przecież jedna z drugim mają dosyć
mocno zapełniony grafik tymi filmikami, reklamami szamponów i konferansjer-
ką podczas „Święta Drożdżowej Baby" lub innych dożynek gminnych w Szamo-
tułach — nie obrażając Szamotuł.
Na tych miłych przekomarzankach, które zwykli byli utożsamiać z ciężką
pracą, czas zleciał im do szesnastej. Wtedy właśnie Mareczek z Adelą uświado-
mili sobie, że dzień wypłaty właśnie się skończył, a oni zostali pozbawieni pen-
sji.
— Nie dostaliście forsy rano? — zapytał zaniepokojony Mizera, który, jak
się okazało, zainkasował gotówkę przed południem i zdołał już nawet coś niecoś
wydać, czyli pospłacać stare długi.
Mizera nie miał głowy do ekonomiki i w swym mikro*gospodarstwie do-
mowym wprowadził skomplikowany system kopertowy. Polegał on na tym, że
po różnych szufladach biurka miał porozkładane kolorowe koperty, na których
zręcznie wykaligrafował, na co przeznacza znajdującą się w nich gotówkę. Była
więc taka z napisem „czynsz", „książki", „wydatki inne" oraz „wyżywienie". Ta
ostatnia była największa i najgrubsza, bo mieściła wyłącznie bilon. Mizera od-
żywiał się mizernie, co było po nim widać.
Szereg kopert powstawał ad hoc i znalazły się tu „naprawa roweru", „odzież
letnia i zimowa"
(Mizera twierdził, że wobec anomalii klimatycznych ubrań na wiosnę i je-
sień nie potrzebuje w ogóle), „malowanie zagrzybionej ściany w kuchni" itp., itd.
Czytelnika na pewno zainteresuje sposób dystrybucji gotówki pomiędzy ko-
pertami. Był on dosyć prosty. Najważniejszą kopertą była ta z napisem „książki".
Gdy kończyły się w niej pieniądze, co następowało nader szybko po wypłacie, a
Mizera zauważał w księgarni jakąś arcyciekawą pozycję, pożyczał pieniądze z
koperty „czynsz". Gdy dziesiątego dnia miesiąca nadchodziła nieuchronna ko-
nieczność spłaty czynszu, okazywało się, że we właściwie opisanej kopercie
świeci pustkami.
Naturalną koleją rzeczy następowała pożyczka z „odzieży letniej i zimowej"
bądź „wydatków innych". W ten sposób, na tydzień przed kolejną wypłatą, Mize-
rze pozostawała jedynie garść bilonu w kopercie „wyżywienie". Wówczas uda-
wał się po prośbie do kolegów. Oni, znając jego znakomity plan bankowości
domowej, pożyczali z westchnieniem. W odpowiedzi powstawała koperta „dług
u Adeli", która zresztą jako jedna z pierwszych padała później ofiarą braku środ-
ków w kopercie „książki".
Wszyscy zachodzili w głowę, po co Mizerze był ten skomplikowany system
finansowy, skoro zupełnie się nie sprawdzał. On sam — zagadnięty — wzruszał
tylko ramionami. Koperty to był jego prywatny złotówkowy oscylator. Dzięki
niemu — dowodził — nie tylko nie marnował pieniędzy na głupstwa, ale miał
nad nimi pełną kontrolę. Ponieważ dalej nikt nie rozumiał tego zawikłanego wy-
wodu, Mizera tłumaczył cierpliwie. Otóż w dawniejszych czasach jego głównym
problemem było to, że ciągle pożyczał od różnych osób i nie miał z czego oddać.
Teraz także pożyczał, ale głównie od siebie. To była podstawowa zaleta tej ope-
racji.
Jak się już rzekło, Mizera otrzymał swój wsad do kopert kilka godzin wcze-
śniej, Marta także zainkasowała głodową pensję jeszcze przed obiadem.
Adela i Mareczek popatrzyli po sobie. Adela zmarszczyła czoło.
— Zapomniał o nas — powiedziała.
— Albo chce nas zwolnić — zauważył z niepokojem Mareczek.
Adela nie sądziła, aby coś takiego miało nastąpić. Sprawa Kusibaba była
przecież ciągle otwarta i paradoksalnie ich akcje raczej zwyżkowały, niż spadały.
Póki nie ma książki, nikt nie poleci — uspokajała Mareczka, dodając, że przecież
„nie zmienia się kozy w połowie brody". Zwłaszcza to ostatnie mocno go uspo-
koiło, więc gdy Adela wzięła do ręki słuchawkę, by opieprzyć należycie asy-
stentkę, która nie zadbała właściwie o ich sprawy finansowe, był już całkiem wy-
łuzowany.
Jak się okazało, prezes już dawno opuścił progi wydawnictwa, udając się za-
pewne na spotkanie z innymi branżowcami, podczas którego zamierzał się prze-
chwalać świeżo pozyskanym bestsellerem.
Pensje Adeli i Mareczka znalazły się więc w rękach pani dyrektor, która
najwyraźniej zwlekała z wypłatą, licząc, że może zrezygnują z odbioru groszo-
wych zasiłków.
Nic z tego.
Adela udała się na pokoje kierownictwa i wróciła w bardzo bojowym nastro-
ju. Zajrzała do koperty finezyjnie przygotowanej przez asystentkę i przeliczyła
banknoty.
— Ładnie! — burknęła z przekąsem. — Znowu mi premii nie dał, a miałam
nadzieję, że sobie jakąś pocieszajkę kupię za te wszystkie stresy z Kusibabem...
— Oj tam, oj tam — powiedział Mizera, dodając jednocześnie, że Adela źle
zarządza swoją pensją.
Powinna — dowodził — założyć sobie kopertę z napisem „oszczędności" i
co miesiąc deponować w niej pewną sumę. Kiedy nazbiera się w niej co nieco,
robić sobie tę małą przyjemność, a gdy nazbiera się więcej, to jakąś większą. On
przykładowo posiada taką kopertę i bardzo sobie to chwali.
Adela natychmiast podała w wątpliwość istnienie takiej koperty u Mizery, a
już na pewno istnienie takiej koperty z jakąkolwiek zawartością.
Mizera oczywiście się obraził, bo swój system uważał za niezawodny i bar-
dzo bolały go wszelkie kpiące uwagi. Adela z kolei przypomniała sobie, że kole-
ga jest jej winny dwie stówki, i zabrała się do windykacji z bezwzględnością
godną mafii pruszkowskiej. Mizera próbował uciekać, potem odszczekiwał się
bezczelnie, że spłata zadłużenia ma swoją kolejność w kopertach, ale ona nie od-
puściła.
Mareczek nie widział, jak zakończyła się egzekucja długu, miał tylko na-
dzieję, że finałem nie będzie sprawa w sądzie o morderstwo, bo właśnie został
wezwany do pani dyrektor.
Ta nie miała dla niego zbyt dużo czasu. Rzuciła mu znad klawiatury laptopa
jakieś mało życzliwe spojrzenie i kazała podpisać listę płac. Mareczek wciąż
jednak myślał o swoim bilecie do kina, więc postanowił zastosować metodę
Ghandiego, czyli bierny opór. Stał więc i wpatrywał się w panią dyrektor smut-
nym wzrokiem. Ona, uważając, że audiencja jest już skończona, na nowo zaczęła
bębnić w klawiaturę. Mareczek stał i gapił się. Trzymała się jeszcze ze dwie mi-
nuty, ale ciężki wzrok Mareczka wytrącił ją z równowagi. Skapitulowała.
— No, o co jeszcze chodzi? Sprawy premii proszę załatwiać z prezesem... —
poinformowała niecierpliwie, zwłaszcza że rozległ się znajomy trel komunikato-
ra internetowego. Jakiś cyberwielbiciel przesyłał prywatną wiadomość.
— O bilety mi chodzi — oznajmił Mareczek pogodnie. — Pan prezes po-
wiedział mi po południu — improwizował, widząc, że kobieta siedzi jak na
szpilkach, by zabrać się z powrotem do wirtualnego flirtu — że dostanę razem z
kopertą...
Ęąni dyrektor, całkiem zdeprymowana, jednym okiem wciąż wpatrzona w
ekran komputera, zaczęła grzebać w szufladzie biurka. Po chwili rzuciła na blat
dwa bilety.
— Proszę bardzo! I niech pan mi już nie przeszkadza, bo jestem bardzo zaję-
ta!
Tego Mareczkowi nie trzeba było dwa razy powtarzać, wybiegł z gabinetu w
podskokach.
— Dzielny chłopak — pochwaliła go Adela, gdy w pokoju zamachał jej
przed nosem biletami. Tak. I on był z siebie dumny. „Nie wypadłeś sraczce spod
ogona", skwitowała całą sprawę Adela, po czym zaczęli zbierać się do domów.
To był bardzo długi dzień.
Z ENCYKLOPEDII ABSURDÓW ADELI
Mężczyzna nie zauważył, że zgubił protezę nogi
Mężczyzna był tak pijany, że nie zauważył braku protezy nogi. Ucieszył się
jednak, gdy policjanci mu ją oddali.
Dzisiaj, przedgodz. 6.00, wRadziejowie, kobieta idąca ulicą Franciszkańską
znalazła leżącą na chodniku protezę nogi. O znalezisku poinformowała dyżurne-
go policji, który skierował na miejsce patrol. Mundurowi skojarzyli jednocze-
śnie, że kilka godzin wcześniej, w okolicach garaży przy ul. Objezdnej, legity-
mowali dwóch mieszkańców powiatu mogileńskiego.
Mężczyźni, jak sami stwierdzili, zostali wydaleni z oddziału uzależnień ra-
dziejowskiego szpitala, ponieważ byli pijani. Z tego samego powodu szpital mu-
siał opuścić niepełnosprawny mieszkaniec gminy Bytoń, który prawdopodobnie
mógł być właścicielem zaginionej protezy.
Sprawa wyjaśniła się chwilę później, gdy policjanci po godz. 6.00 znaleźli
całą trójkę w okolicach dworca PKS. Okazało się, że wszyscy byli pijani, a męż-
czyzna, który zgubił protezę, wcale tego nie zauważył. Ucieszył się jednak, gdy
policjanci oddali mu zgubę.
(Źródło: WirtualnaPolska.pl, 2.04.2008)
Następnego dnia na tajne spotkanie grupy „Zemsta shitu" w klubie obiado-
wym wszyscy przybyli z notatkami i pełni entuzjazmu.
Najwięcej wykazywał go Mizera, który najwyraźniej był gotowy wziąć cały
projekt we własne ręce i osobiście go opracować.
— Nie ma co gadać — rozpoczął dyskusję. — Adela miała tym razem rację.
To nawet nie jest gniot, ale prawdziwa trychnina. Ten facet nie tylko nie miał
żadnego pomysłu na tę powieść, ale w ogóle nie umie pisać...
— To akurat żadna przeszkoda — wtrącił Mareczek. — A wręcz przeciwnie,
zaleta. Ostatnio zawrotną karierę robią wyłącznie pisarze, którzy nie umieją pi-
sać...
— Ale za to potrafią się elegancko wyrażać — zgodziła się Adela. — Weź-
my taką Stephanie Meyer i jej wiekopomne dzieło Zmierzch. Dziwna, nietrzyma-
jąca się kupy fabuła, źle to wszystko pomyślane i napisane drewnianym języ-
kiem, ale sytuację ratują pojawiające się raz po raz perełki stylistyczne, wynika-
jące z głębokiego uduchowienia. Na przykład moje ulubione zdanie: „Polana
tchnęła emocjonalną pustką". I od razu powieść pani Meyer wznosj się na niedo-
stępne innym poziomy...
Cała trójka pokiwała z szacunkiem głowami. Nie od dzisiaj były znane bły-
skawiczne kariery pisarskie i Stephanie Meyer nie była tu wyjątkiem, choć
oczywiście bardzo się wyróżniała, zwłaszcza warsztatem.
— No tak — powiedział Mizera. — Ale żeby pisać jak Meyer, trzeba skoń-
czyć trzy lata amerykańskiego koledżu i pomysł na powieść ukraść koleżance z
internatu, która napisała wypracowanie o wampirach. Wątpię, czy Kusibab
ukończył prestiżowy koledż w takiej na przykład Nebrasce i czy w ogóle ma ja-
kieś koleżanki z wypracowaniami.
— Zaczynamy błądzić — przywołał ich do porządku Mareczek. — Problem
polega na tym, czy MY damy radę to napisać...
Zamyślili się. W ciągu kilkuletniej kariery redaktorskiej każde z nich napisa-
ło już kilka książek, które zostały wydane pod nazwiskami ich pierwotnych auto-
rów. Często-gęsto autor przynosił tak niewyobrażalnego gniota, że redakcja
sprowadzała się właściwie do napisania książki od początku.
Niemniej jednak do tej pory mieli do czynienia wyłącznie z poradnikami i
przewodnikami, beletrystyki nie pisali jeszcze nigdy.
— Hm — powiedziała Adela. — Spróbować nie zaszkodzi, co mamy do
stracenia? Są jakieś pomysły na fabułę?
Pomysłów było mnóstwo, wyraźnie nikt nie próżnował poprzedniego wie-
czoru ani nie umilał sobie ciężkiego życia oglądaniem Doktora House'a. Przede
wszystkim postanowiono zlikwidować walkę blasterami w próżni i krótkie spo-
denki, chociaż Mizera upierał się, że skórzane bikini byłoby bardzo sexy i zna-
cząco podniosłoby wartość utworu. Chwilę zmarnowano na dyskusję na ten te-
mat i bikini zostały dopuszczone warunkowo, gdyby pojawiły się sprzyjające
okoliczności.
Markowi bardzo do myślenia dały dwa księżyce Marsa, bo mimo wszystko
postanowili trzymać się choćby szkieletu pierwotnej fabuły. Uznał, że mogłyby
na nich mieszkać dwa zwalczające się klany mutantów, koniecznie okropnie
brzydkich i zdeformowanych. Aby zlikwidować ich bunt, z Ziemi zostanie wy-
słana karna ekspedycja, co dałoby szansę na pościgi i ucieczki oraz efektowne
walki w przestrzeni kosmicznej. Marta zaoponowała, mówiąc, że wątek mutan-
tów kaszalotów jest już w literaturze znacznie wyeksploatowany i choć ona
oczywiście rozumie, że ta powieść nie musi, a wręcz nie może być oryginalna, to
ma propozycję, żeby obcy z Dejmosa i Pliobosa byli z kolei uderzająco piękni —
jako chybiony produkt eksperymentów genetycznych będą mieć w zamian
skrzywioną psychikę. Mizera natychmiast poparł ten projekt, widząc, że dałoby
mu to możliwość ubrania powabnych mutantek w skórzane bikini, co było jego
ostatecznym i nadrzędnym celem.
— Może — perorował, wymachując swoim szkicem fabuły — na Dejmosie
umieścimy bosko piękne mutantki w kostiumach kąpielowych, a na Phobosie
mutantów Adonisów w stringach? Będzie coś dla kobiet i coś dla facetów. I wte-
dy możemy dać tytuł Kobiety są z Dejmosa, a mężczyźni z Phobosa. Wiecie, jak
w tym pornolu: znany, a kojarzy się z czymś innym.
— Albo Marsjanskie ciacha atakują — z przekąsem dodała Adela.
Niespodziewanie jej pomysł zyskał powszechną akceptację, co doprowadziło
Adelę do białej gorączki. By ją udobruchać, Mareczek uznał, że Marsjanskie cia-
cha atakują będzie na razie tytułem roboczym, a w miarę postępu prac doszlifuje
się jakiś sensowny.
— Obawiam się, że zarówno tytuł, jak i to, co leci po nim, będzie bez sensu
— stwierdziła Adela, ale zaraz dodała sobie otuchy. — Ostatecznie nie o to cho-
dzi, ważne, żebyśmy to szybko napisali.
Mizera, bierz się do roboty — na jutro napiszesz pierwszy rozdział z perype-
tią i ekspozycją, żeby Mareczek wiedział, gdzie kontynuować. Wymyślasz samą
akcję, opisy dorobię ja, a Marta wstawi dialogi. Tak z dziesięć stron napisz, że-
byśmy miały jakiś szkielet do uzupełnienia.
— Ale dialogi to tak bardziej w stylu Meyer budować?
— upewniała się Marta. — Wczoraj cały wieczór słuchałam polityków w
TVN24 i mam to prawie opanowane, jeden na przykład powiedział, że „grozę
sytuacji pogarsza fakt". Jak fakt może grozę pogarszać?
— Chyba że chodzi o gazetę „Fakt", ten pogorszy każdą grozę w podsko-
kach — wyjaśnił Mareczek.
— Marta ma właściwe podejście — pochwaliła tymczasem Adela. — Trzeba
wyszukiwać dobre wzorce i wiele z nich czerpać! Wszyscy muszą przeczytać
Zmierzch, obejrzeć ten film Mizery o wymyślaniu tytułów pornosa i dwie godzi-
ny dziennie śledzić sprawozdania z Sejmu.
W grupie „Zemsta shitu" dało się słyszeć jakieś pomruki niezadowolenia.
Mareczek zadeklarował, że zamiast oglądać film od Mizery, skoncentruje się na
napisaniu dalszych 20 stron powieści, ale Adela była nieubłagana.
— Trzeba zacisnąć zęby i się dokształcać, bycie geniuszem wymaga po-
święcenia. Nie marudzić!
Następne zebranie jutro! — Grupa rozchodziła się powoli, komentując wład-
cze zachowania szefowej.
— Nic nie płaci, a rządzi! — zachwycał się Mizera, którego wszyscy podej-
rzewali o zachowania masochistyczne.
— Gdyby jeszcze chodziła w bikini! — powrócił do swego ulubionego fety-
sza.
Adela jednak nie zamierzała zmienić swego stroju roboczego w postaci
dziwnych swetrów na kostium kąpielowy, poza tym szybko dopracowała stresz-
czenie i wysłała je preziowi z solennym zapewnieniem, że Mareczek już pracuje
nad całością tekstu, po czym, zmęczona, rozprostowała nogi i rzuciła w prze-
strzeń:
— Muszę iść...
— A dokąd to? — zainteresował się Mareczek.
— Na spotkanie z Jakubkiem — westchnęła ciężko.
Marek wyraził współczucie. Jakub Nowicki, zwany familiarnie Jakubkiem,
był naczelnym tłumaczem wydawnictwa i w dodatku ulubieńcem szefa. Poza
tym stanowił przykład absolutnego desperata. Walczył o każdą najdrobniejszą
poprawkę, zachowując się zupełnie jak Rejtan, czym budził powszechne zainte-
resowanie w lokalach publicznych, w których lubił się umawiać.
Właśnie przełożył książeczkę dla dzieci pt. Biafy Kieł, dokładając wszelkich
starań, by ją maksymalnie uatrakcyjnić. Adela biedziła się nad redakcją kilka dni
i dokonała znaczących poprawek, których — jak sądziła — Jakubek nie będzie
skłonny zaakceptować.
Jeszcze na początku tygodnia z rozpaczą w oczach czytała Mareczkowi co
niektóre przykłady bogatego stylu Jakubka: „Z przodu i z tyłu dwaj mężczyźni
posuwali się z mozołem" oraz „Głos dobiegał z prawej, lewej i tylnej strony".
— Brawo! — zachwycał się Mareczek. — Widzę, że Kubuś znalazł się w
awangardzie propagatorów ruchu gejowskiego! Tak trzymać, może nasza firma
nareszcie wyróżni się czymś pozytywnym, a nie tylko wyzyskiem pracowników
według sprawdzonych chińskich wzorców.
— Tak, zwłaszcza ta „tylna strona" daje dużo do myślenia — stwierdziła
Adela, bezlitośnie wykreślając posuwających się mężczyzn.
— A swoją drogą — powiedziała — wiem, że Jakubek będzie o to walczył
jak o niepodległość, dowodził, że właśnie tak się pisze, że to nie jest żaden błąd,
gdzie ja tu widzę niezręczność... Może by mu to po prostu tak zostawić? Niech
ma tę tylną stronę i tych gejów, co mi tam...
— Jasne, tylko nie zapomnij na stronie redakcyjnej podać jakiegoś pseudo-
nimu zamiast swojego nazwiska — doradził Marek.
Adela westchnęła kilka razy ciężko i głęboko, po czym wyszła, zostawiając
Mareczka na pastwę losu i szefowej składu. Postanowił bowiem wykazać się
odwagą i ostatecznie wyjaśnić sprawę 300*stronicowego słowa. Idąc korytarzem
do działu graficznego, przepowiadał sobie wszystkie cięte riposty, jakimi przy-
gwoździ jej lekceważące „rozdzielę te wyrazy automatycznie" albo inne tego ty-
pu rewelacyjne pomysły.
Nie zaszedł zbyt daleko, bo — żeby zacytować wspomnianego wyżej tłuma-
cza — z tylnej strony dobiegł go dziwny chichot. Marek zatrzymał się natych-
miast. Śmiech dochodził z małego pomieszczenia, które niegdyś było chyba pa-
kamerą nocnego stróża (w czasach gdy budynek był magazynem), a obecnie
mieściła się w nim redakcja czasopisma literackiego „Którędy na Parnas".
Jak wszystko w tej firmie, czasopismo było bardzo dziwne. Dzięki niespoty-
kanej charyzmie i obrotności prezesa jego rada naukowa była naprawdę imponu-
jąca — bodaj z dziesięciu profesorów literatury, pięciu znanych krytyków i jeden
światowej sławy poeta. Mareczek szczerze jednak wątpił, czy którykolwiek z
członków tego przezacnego gremium w ogóle wziął do ręki „Którędy na Parnas".
Gdyby to zrobił, niechybnie zszedłby na zawał, co stanowiłoby niepowetowaną
stratę dla krajowej polonistyki. Czasopismo — teoretycznie miesięcznik, a tak
naprawdę nieregularnik — miało za zadanie promować młodych twórców i wy-
ławiać talenty. Wywiązywało się z tego, a i owszem.
Dodatkowo promowało też twórczość rodziny prezesa i jego licznych zna-
jomych, co było zdecydowanie bardziej dotkliwe, gdyż swoje tłumaczenia wiel-
kich współczesnych poetów prezentował tam na przykład Jakubek.
W redakcji „Którędy na Parnas" pracowały dwie osoby: zabiedzony poeta
Wiktor i Niepozorna Joasia — jak widać, i tutaj zarobki nie były imponujące, a
kadra więdła z powodu niedofinansowania. To właśnie ich chichot usłyszał Ma-
rek na korytarzu i czym prędzej skręcił do siedziby pisma.
Poeta Wiktor rył w stercie maszynopisów i komputerowych wydruków, zaś
Niepozorna Joasia, z malowniczo rozczochranymi włosami, robiła korektę na
szczotkach nowego numeru „Parnasu".
— Cześć — powiedział Mareczek i usiadł na jedynym wolnym krześle.
Pomieszczenie redakcyjne, maleńkie i ciasne, było zapchane do granic moż-
liwości dziełami młodych twórców oraz książkami, które inne wydawnictwa
przysyłały do recenzowania. Były to zazwyczaj oficyny dość efemeryczne, dru-
kujące na koszt autora i ograniczające promocję do niezbędnego i bezpłatnego
minimum. Redakcja „Parnasu" była więc zarzucana tysiącami debiutanckich to-
mików poetyckich, wśród których przeważały liryki miłosne na poziomie pen-
sjonarskim, mrocznymi powieściami obyczajowymi oraz sporą dawką fantastyki
i horroru, bo nie wiedzieć czemu, w tych gatunkach specjalizowała się znaczna
część piszących. Recenzowaniem tych książek trudniło się w czynie społecznym
całe wydawnictwo, a szczególny talent w tym kierunku wykazywała Adela. Z
oceanu literackiej miernoty potrafiła wyszukać najgorszych grafomanów i wy-
szydzić ich bez serca. Co oczywiste, jej rubryka pod tytułem „Ekspres do Tran-
sylwanii" cieszyła się największym wzięciem.
Poeta Wiktor oderwał się tymczasem od gmerania w górze śmieci i popa-
trzył na Mareczka przyjacielsko.
— A, witaj, witaj! Szukamy właśnie takiego jednego opowiadania, które
moglibyśmy dać w numerze kwietniowym, wiesz, na prima aprilis. Aśka mi wła-
śnie o nim przypomniała...
— Jakiego opowiadania? — zainteresował się Mareczek.
— Zupełnie odjazdowego. Facet, proszę ja ciebie, napisał taki horror o za-
gładzie Ziemi. Rozumiesz — mroczne siły atakują, nikt nie uchodzi z życiem,
widmo krąży itd. I bohater ratuje przed śmiercią swoją siostrę poprzez rytualny
gwałt...
— Obleśne — stwierdził stanowczo Mareczek.
— Obleśne — zgodził się Wiktor. — Ale jakie śmieszne! Po prostu boki
można zrywać, jak to jest napisane, nie powstydziłby się tego mistrz humoreski
Jaroslav Haśek!
Mareczek nadal nie był przekonany, ale poeta zapewnił go, że gdy tylko od-
najdą rękopis, ubawi się, czytając go, jak przysłowiowa norka. Mareczka bardzo
to uspokoiło — zagubionego rękopisu nie odnajdywano tu nigdy, choć — o pa-
radoksie — poeta Wiktor nigdy niczego nie wyrzucał. W pokoju redakcyjnym
„Którędy na Parnas" panowało bowiem coś, co artyści od starożytności do baro-
ku nazywali horror vacui, czyli „lęk przed pustką". Tutaj lęk ten był szczególnie
widoczny — pusta przestrzeń nie istniała w ogóle. Mareczek westchnął i zdecy-
dował się wprowadzić Wiktora i Niepozorną Joasię w zagadnienie związane z
pisaniem Kusibaba, uważał ich bowiem za ludzi godnych zaufania, którzy nie
zdradzą tej wielkiej tajemnicy kierownictwu.
Zgodnie z jego przypuszczeniem byli nastawieni do projektu entuzjastycz-
nie. Wiktor sięgnął nawet do jednej ze stert i wydobył na światło dzienne obszer-
ny maszynopis.
— Masz. To jest coś w stylu Kusibaba, opowieść o kosmosie, nieskażona ta-
lentem ani żadną głębszą myślą. Uważam, że bez trudu uda wam się podrobić ten
styl. Autor zapewne uważa go za niepowtarzalny, ale wcale tak nie jest.
Marek rzucił okiem na pierwszą stronę: Kłamstwo Algenora, głosił tytuł.
Brzmiało to kosmicznie i obiecująco. Duszę Mareczka zalała niespotykana
wdzięczność, był nawet gotów wybaczyć poecie chęć opublikowania obleśnego
opowiadania o gwałcie, a nawet wyściskać go. Gdy jednak przerzucił kilka stron
książki, mina nieco mu zrzedła.
— Czytałeś to? — zapytał Wiktora, który z pogodnym wyrazem twarzy
przyglądał mu się życzliwie.
Poeta pokręcił przecząco głową.
— Nie. Zrobiłem to, co każdy szanujący się recenzent: zajrzałem na począ-
tek, zajrzałem do środka i przeczytałem ostatni rozdział. Beznadzieja. Myślę, że
bardzo się wam przyda.
Niepozorna Joasia pokiwała z zapałem głową. Oczywiście powieść fantasy
Kłamstwo Algenora nie nadawała się do druku pod żadną postacią (nawet stresz-
czenia), ale zawierała kilka ciekawych pomysłów fabularnych, które można było
wykorzystać.
— Czy są tam napalone wiedźmy lesby? — zapytał całkowicie zrezygnowa-
ny Marek, a Joasia entuzjastycznie przytaknęła.
Biedny chłopak zaczął podejrzewać, że widmo mutantek w bikini zaczyna
krążyć nad Europą, a w każdym razie nad głowami tajnej grupy „Zemsta shitu".
Wziął manuskrypt pod pachę i ruszył na spotkanie z szefową składu.
Dział graficzny akurat miał zebranie. W związku z tym, że szefowa tej ko-
mórki wywodziła się z poprzedniej epoki „propagandy sukcesu", przypominało
ono partyjną egzekutywę, ze składaniem samokrytyki włącznie. A ponieważ jed-
nocześnie była kobietą nowoczesną, o szerokich horyzontach myślowych, spo-
tkania te zawierały również elementy grupowej psychoanalizy. W każdym razie
narada działu składu była pouczającym spektaklem.
Kiedy Mareczek wsunął się do pokoju, trwała właśnie tyrada pani Halinki
dotycząca niedouczonych redaktorów.
Konflikt na linii skład — redakcja istniał od lat i czasami przyjmował formę
otwartej wojny. Dział DTP uważał adiustatorów za pozbawionych podstawowe-
go zmysłu estetycznego półmózgów, których nadrzędnym celem jest nieustanne
poprawianie, a co za tym idzie, zmienianie gotowego dzieła. Co sądziła o grafi-
kach redakcja — już wiemy. Szefowa składu przekonywała swoją trzódkę, że tę-
pym redaktorzyną nie ma co się przejmować, ponieważ jego rola w produkcji
książki jest podrzędna, a właściwie zupełnie nieistotna. O tym, jak „wartościo-
wa" jest ich praca — dowodziła — świadczy wydrukowany, gotowy egzemplarz,
w którym zawsze znajdują się jakieś błędy. Nie starają się, a i tak odpowiedzial-
ność spada na dział składu, który urabia sobie ręce i nogi po łokcie.
Redaktora należy więc ignorować z całą stanowczością, a jego żądania zby-
wać byle czym.
Oczywiście są przypadki niereformowalne...
W tym momencie pani Halinka zauważyła Mareczka, odchrząknęła i prze-
szła do zagadnień merytorycznych, czyli problemu obróbki ilustracji. Tak. Był z
tym prawdziwy kłopot. Tak jak naczelnym tłumaczem firmy był Jakubek, tak
głównym rysownikiem niejaki Kurek. Specjalizował się on w kiczowatych ob-
razkach, które prezio z upodobaniem kierował na okładki większości wydawa-
nych pozycji. Dawało to zupełnie nieoczekiwane efekty: na okładce W pustyni i
w puszczy znalazł się tygrys bengalski, niewystępujący w Afryce (miał zapewne
udawać lwa), zaś chałupa kryta strzechą, będąca fragmentem obrazu Kurka uka-
zującego ubogą wieś małopolską, trafiła na okładkę Dziwnych losów Jane Eyre.
Zapewne by zilustrować ciężki byt anglosaskich arystokratów.
Kurek co rusz wyciągał jakiegoś grzdyla z głębi swego atelier i triumfalnie
przynosił go do wydawnictwa, by uświetnił kolejną książkę. Gdy ktoś ośmielał
się kręcić nosem na bohomazy malarza, on z wielkim oburzeniem protestował:
„Proszę pani! Ten obraz był na wystawie!", co zdaje się było dlań argumentem
rozstrzygającym. Kurek uwielbiał Adelę, więc jej liczne podobizny ozdabiały
okładki.
I tak mieliśmy Adelę jako małoletnią Nel w towarzystwie tygrysa, Izabelę
Łęcką, a nawet siostrę Winnetou. Sama zainteresowana jednak nie przejmowała
się tym wcale. Kurek malował takie kicze, że właściwie nie sposób było poznać,
że to ona. Artysta obraził się zresztą straszliwie, gdy stwierdziła, że podpis pod
jednym z jej mało udanych portretów winien brzmieć: „Nie bójcie się, to ja!".
Zebranie zakończyło się i Mareczek odważnie podszedł do szefowej składu.
— A, to pan? — rzuciła groźnie znad drucianych okularów, w których wy-
glądała jak kobra. — Stało się coś?
— No tak. Stało się. — Mareczek delikatnie wprowadził ją w zagadnienie
300-stronicowego słowa, stanowczo zaznaczając na wstępie, że korektorka tego
nie podzieli.
Pani Halinka odpaliła swój wieloczynnościowy sprzęt i krytycznie przyjrzała
się omawianej publikacji.
— No rzeczywiście, słabo to wygląda — oceniła po chwili. — No, ale co ja
mam z tym zrobić?
Najwyraźniej skaner się zepsuł albo coś...
Mareczek podsunął życzliwie, że ponowne zeskanowanie książki mogłoby
trwale usunąć problem.
Szefowa składu z obrzydzeniem wzruszyła ramionami.
— Skanować drugi raz! Też mi pomysł! Przecież to ma 300 stron! Robercik
nie będzie chciał tego robić!
Marek westchnął. Robercik był jedynakiem pani Halinki i mężczyzną dobrze
po trzydziestce, który nie palił się do żadnej pracy. Dobra kobieta zatrudniła go
więc w swojej firmie składającej i zlecała proste prace, takie właśnie jak ta. Wi-
dać jednak, że przekraczało to możliwości Robercika, który najchętniej zalegał z
piwem przed telewizorem, jak w kultowym serialu o rodzinie Kiepskich.
W spokojnym i ugodowym Mareczku obudził się lew.
— Moim zdaniem będzie musiał to zrobić! — I czym prędzej uciekł do
drzwi, ścigany groźnymi pomrukami szefowej składu.
Gdy był już na korytarzu, zauważył dziwny ruch w okolicach sali konferen-
cyjnej. Pomieszczenie to było kolejnym racjonalizatorskim pomysłem kierownic-
twa — znajdowało się w środku biura, nie miało okien i co za tym idzie — ja-
kiejkolwiek wentylacji. Był to iście szatański pomysł najwyższych szefów. Po
półgodzinie obrad w dusznym, zamkniętym pomieszczeniu uczestnicy negocjacji
godzili się na wszystko, byle tylko zaczerpnąć haust świeżego powietrza na ze-
wnątrz.
Teraz pod salą konferencyjną ktoś czekał i była to nawet spora grupa. „Rany
Julek", pomyślał w panice, bo całkowicie zapomniał o wyznaczonym na tę go-
dzinę spotkaniu z autorami poradnika o odchudzaniu.
Była to jedna z najdziwniejszych grup, z jaką przyszło mu pracować. Pięć
ciągle głodnych osób — bo na diecie — które kłóciły się ze sobą do upadłego.
Każda z nich była wyznawcą i propagatorem innej diety: fasolowej, kapuścianej,
węglowodanowej, białkowej i jeszcze jakiejś, być może polegającej na wchła-
nianiu jedynie światła słonecznego, bo Marek — mimo wielkiego wysiłku — nie
był w stanie zrozumieć, o co w niej chodzi. Jedyna rzecz, która łączyła autorów,
to widoczna otyłość. Pracowali nad książką już prawie od roku, nieustannie po-
prawiając i zmieniając wszystko.
W zależności od sytuacji i aktualnej koalicji (grupa złożona z propagatorki
diety białkowej i fana fasolowej kontra cała reszta) na prowadzenie wysuwały się
coraz to inne porady i zalecenia. Co ciekawe, głównym zarzewiem sporów był
tytuł, którego jak dotąd nie udało się uzgodnić. Chudnij zdrowo — nieśmiało za-
proponowane przez wydawnictwo — nie znalazło uznania twórców, którzy lan-
sowali tytuły w stylu Szczupłość naszym celem lub Odwagi!!!.
Mareczek westchnął. Kierowanie zespołem poradnikowym uważał za wyjąt-
kowe zrządzenie losu.
Nie ukrywał, że bał się tych ludzi, zwłaszcza korpulentnej (delikatnie po-
wiedziane) pani Ali, tej od wchłaniania światła. Oczywiście, to właśnie ona zau-
ważyła go jako pierwsza i na jej księżycową twarz wypłynął uśmiech szczerej
radości.
— Jest pan nareszcie! Bez pana nie możemy zaczynać.
Marek był pełen najgorszych przeczuć. I miał rację. Zwolennicy diety z
białka, węglowodanów i światła zjednoczyli się przeciwko fasoli i kapuście, żą-
dając zmiany w układzie rozdziałów. Przez chwilę walczył z nimi — książka by-
ła już złożona, na ostatnim etapie produkcji i naprawdę nie można było wprowa-
dzać daleko idących poprawek. Dominująca koalicja pod przewodem pani Ali
wyraziła powątpiewanie, mniejszość z wyglądającym jak zapaśnik sumo panem
Gracjanem („Tylko rośliny strączkowe, szanowni państwo, tylko fasolka pokona
każdą komórkę tłuszczową") mruknęła z aprobatą. Przez około kwadrans trwała
zażarta kłótnia, której Mareczek przysłuchiwał się z rozpaczą. Wkrótce jednak
zaczęła działać magia sali konferencyjnej. Pani Ala wycierała sobie dyskretnie
pot z czoła, a poczerwieniały na twarzy pan Gracjan gubił wątek swej wypowie-
dzi.
Równo po półgodzinie wszyscy zalegli bezwładnie na fotelach, wachlując
się odbitkami korekty autorskiej poradnika o odchudzaniu, ciągle pozbawionego
nazwy, i wtedy do akcji wkroczył
Mareczek, błogosławiący sprytny pomysł kierownictwa na lokalizację tego
pomieszczenia. On sam, jako wyjątkowa chudzina, doskonale znosił duszną at-
mosferę diabolicznej salki. Co więcej, takiemu zmarzluchowi jak on było w niej
całkiem przyjemnie.
— No to, jednym słowem, wszystko mamy omówione — powiedział ma-
kiawelicznie. — Nic nie zmieniamy, a jak z tytułem? Może być Chudnij zdrowo?
A może Chudnij bez wysiłku?
— To drugie lepsze — odezwał się pan Gracjan, łapiąc powietrze jak wy-
rzucony na brzeg wieloryb.
Reszta anemicznie pokiwała głowami.
— Wspaniale! — krzyknął dziarsko Mareczek, który wprost nie mógł uwie-
rzyć w swój nieprawdopodobny sukces. — To było ogromnie owocne spotkanie!
Dziękuję państwu! — I uścisnąwszy po kolei dłonie wszystkim dietowiczom,
opuścił z radością pomieszczenie.
W pokoju Marek zastał zgnębioną Adelę i dobry humor od razu mu prze-
szedł. Adela odpoczywała po wyczerpującym spotkaniu z Jakubkiem, które —
jak sama stwierdziła — było tak strasznym przeżyciem, że przydałaby się psy-
choterapia. Mareczek zaoferował swoją pomoc i wsparcie, więc dowiedział się o
skandalu, jaki tłumacz wywołał w kawiarni „Cztery koty". Po przedstawieniu za-
proponowanych poprawek rzucał się po stoliku kawiarnianym jak człowiek do-
tknięty chorobą świętego Wita, z rozpaczliwymi słowami: „To nie moje, nie mo-
je!", co miało oznaczać, że każda redakcyjna poprawka zaburza głębię struktury
jego myśli. Ludzie przy sąsiednich stolikach podśmiechiwali się z niego, wytyka-
li palcami, a nawet znacząco pukali się w czoło. Jakubek desperował widowi-
skowo, a Adeli było wstyd.
— Normalnie tak mnie wnerwił — ciągnęła Adela, nie zwracając uwagi na
to, że Marek, wyobraziwszy sobie całą scenę z Jakubkiem, śmiał się w kułak —
że musiałam na niego wrzasnąć. Powiedziałam mu, że palnę go w ucho, jak nie
przestanie... — I co? Przestał?
— Oczywiście! Groźby zawsze działają na Jakubka. Uświadomiłam mu, że
nie ma takiej opcji, by została „tylna strona" i inne, póki JA tu jestem redakto-
rem. Nie wykluczam, że uchwyci się tej myśli jak tonący drzazgi i złoży na mnie
donosik u kierownictwa, w wyniku którego zostanę pozbawionym pracy paria-
sem...
— Nie przesadzaj — uspokoił ją. — Póki prezio nie ma arcydzieła Kusiba-
ba, nikogo z nas nie zwolni, nawet krecia robota Kubusia pójdzie na nic.
Adela wzruszyła ramionami, więc Mareczek, dla pocieszenia, położył jej na
kolanach Kłamstwo Algenora, opisując rozmowę w redakcji „Parnasu".
Zatopiła się w lekturze i nie odzywała aż do obiadu, składającego się z dania
dnia za 7,50, które z pełną rezygnacją zamówiła cała grupa „Zemsta shitu".
Gdy już rozsiedli się nad przesoloną zupą, Mareczek zagaił rozmowę, bo
podczas gdy Adela rozkoszowała się lekturą Kłamstwa Algenora, on doszedł do
pewnych wniosków natury ogólnej.
— Wiecie co? Mam wrażenie, że nasza powieść jest taka trochę, jak by to
powiedzieć...
— Gniotowata — poddał Mizera znad pomidorowej.
— To też — zgodził się Marek. — Ale chodzi mi o to, że brakuje w niej, bo
ja wiem, jakiejś myśli, takiej wiecie, która zainteresowałaby czytelnika...
Pozostała trójka wybuchnęła homeryckim śmiechem, a Marta nawet opluła
sobie skraj kremowego sweterka i wyciągnąwszy chusteczkę z kieszeni, zaczęła
pilnie wycierać plamki. Marek stropił się.
— Ja wiem, że cała książka jest bezdennie głupia, ale uważam, że trzeba ją
czymś ożywić...
Adela pokiwała głową i poparła go.
— To samo myślę. Ta powieść od Wiktora podsunęła mi pewien pomysł.
Może wprowadzilibyśmy jakąś postać z gatunku fantasy, boja wiem: czarno-
księżnika, wilkołaka... To zawsze przyciąga zainteresowanie...
— Czarnoksiężnika wilkołaka? — zainteresował się Marek. — To naprawdę
może być niezłe i nawet chyba oryginalne...
— Tego akurat powinniśmy się raczej wystrzegać — zgłosiła swoje zastrze-
żenie Marta, której udało się doczyścić sweterek.
Mizera także nie był przekonany. Postanowił powrócić do swego pomysłu
skąpo odzianych kobiet, cytując jedną z recenzji wydawniczych pióra pewnego
wielkiego krytyka, że ludzi w powieściach interesuje „seks, seks i jeszcze raz
seks". Cała grupa zadumała się nad jego propozycją i w wyniku jawnego głoso-
wania pomysł nagusek w przestrzeni kosmicznej przeszedł pod warunkiem, że
Mizera bardziej przyłoży się do fabuły.
— Na razie nie myśl o Słonecznym patrolu w kosmosie — mitygowała go
Adela. — Musisz dzisiaj wprowadzić do akcji tego wilkołaka...
— Ale zaczekajcie — nie rezygnował Mizera. — Wczoraj oglądałem na wi-
deo taki francuski film z lat 80., podróbkę Indiany Jonesa, akcja bez ładu i skła-
du, ale w końcu bohaterowie trafiają do świata wojowniczych Amazonek. I te
Amazonki, wszystkie, wyubierane są od stóp do głów w lateks. No mówię wam,
zupełny odjazd! Mają lateksowe szorty i jakieś takie staniczki, ciągle walczą,
więc można zobaczyć to i owo...
Adela uznała, że Amazonki w szortach z lateksu to jest zbyt awangardowy
pomysł jak na Kusibaba.
Dała Mizerze Kłamstwo Algenora i kazała przeszczepić kilka pomysłów.
Zresztą chłopak i tak robił, co mógł. By popchnąć naprzód kulejącą akcję, oglą-
dał codziennie kilka filmów klasy B i C oraz przerzucał powieści z bogatego
zbioru Mareczka. Mimo to nie wyglądał na zmęczonego, a wręcz przeciwnie —
szczerze ubawionego tą pracą.
Pisanie arcydzieła o kosmosie szło zresztą nadspodziewanie dobrze. Manu-
faktura funkcjonowała bez zarzutu i jakichkolwiek opóźnień. Mareczek pomyślał
nawet, że mogliby to robić zawsze — w miesiąc są w stanie napisać powieść na
każdy temat. Jeden szkopuł — komu ją sprzedać? Ponieważ na to pytanie aktual-
nie nie znał odpowiedzi, zabrał się za kolejną książkę, która wróciła ze składu w
dziwnym stanie. Tym razem, mniej więcej od strony 60., tekst wyglądał dość
osobliwie — na każdej kartce było jedno słowo. Westchnął cichutko nad tym
dziełem składu, który z banalnej książeczki na 100 stron zrobił opasłe i godne
szacunku dzieło w 10 tomach.
Adela zajrzała mu przez ramię.
— O matko! Jak ta kobieta coś wreszcie zrobi porządnie, to chyba się upiję!
Mareczek pomyślał, że koleżanka ma duże szansę na zostanie abstynentką.
Tego dnia nie popracowali jednak zbyt efektywnie, bo całą dyscyplinę roz-
kładała im oczekiwana wizyta w kinie.
Prezes wykosztował się niesłychanie. Wykupił mianowicie rejdamę na slaj-
dzie pokazywanym przed każdym seansem oskarowego hitu. Slajd miał się do
treści filmu mniej więcej jak pierścień do kokosa, jak skomentowała Adela, bo
film był o balecie, a reklama zachęcała do kupna któregoś z poradników, ale
dzięki niej firma otrzymała zniżkę na bilety. W ten sposób mogli udać się do kina
wszyscy, nie wyłączając osób towarzyszących. Marta przyszła z synem, Mizera z
Adelą, a Mareczek zabrał swoją żonę, Anię. Była to naprawdę święta kobieta.
Nie tylko wytrzymywała z chimerycznym Mareczkiem, ale z uśmiechem znosiła
również jego przyjaciół w stylu Mizery. Teraz też wdała się z Adelą w rozmowę
na temat jej najnowszego swetra, będącego rodzajem ażurowej falbany, i nawet
uśmiechnęła się do Mizery strojącego małpie miny.
Jak się okazało, w kinie stawiło się całe wydawnictwo, łącznie ze składem,
marketingiem i reklamą.
Od razu widać było, kto z kim trzyma. Dział składu stał na uboczu, a synalek
szefowej, wspomniany już Robercik, właśnie pojawił się z naręczem cukierków i
chrupek, które zaczął rozdawać wśród koleżanek swej matki. Dwie księgowe,
stojące tuż obok Arka z marketingu, zdawały się kontestować wszystko.
„Ciekawe osoby, te księgowe", pomyślał Mareczek, przyglądając im się
uważnie. Księgowe były raczej młode, choć w bliżej nieokreślonym wieku. Wy-
raźnie dystansowały się od spraw biura, żyjąc we własnym świecie, składającym
się najwyraźniej z analityki kont i raportów kasowych. Były to ładne dziewczyny
w okularach, z farbowanymi na blond włosami. Jak określił to Mizera — auten-
tycznie poruszony .— w księgowych czuło się diabła pod skórą.
— Siedzi taka księgowa, liczy w Excelu — dowodził, kupiwszy sobie coca-
colę, która najwyraźniej rzuciła mu się na mózg — a tu różne myśli chodzą jej po
głowie. Ciekawe, jakie? Może marzy o ognistym romansie z redaktorem?
Adela popatrzyła na Mizerę ciężkim wzrokiem, który mówił wyraźnie, że o
romansie z Mizerą nie marzy nie tylko księgowa, ale nikt w ogóle, lecz nie po-
wiedziała tego głośno. Kolega był zafascynowany — jak to ujął — naukami
hermetycznymi, a księgowość, jego zdaniem, właśnie do takich się zaliczała.
Mareczek uważał, że romans z księgową na pewno wyszedłby na zdrowie, jeśli
nie samemu Mizerze, to na pewno jego finansom domowym. Taka towarzyszka
życia mogłaby uzdrowić kulejący system kopertowy poprzez zapisywanie wy-
datków w arkuszu kalkulacyjnym.
Mizera postanowił więc zagadać do księgowych, ale one obrzuciły go spoj-
rzeniem w stylu „z choinki się urwałeś" i wróciły do omawiania swoich spraw
osobistych. Obie wybierały się w tym roku na Karaiby. Był to już kolejny kosz,
jakiego Mizera doświadczył w firmie, bo próbował wcześniej uderzać do specja-
listki od promocji oraz do jednej z graficzek.
— Została ci asystentka — powiedziała życzliwie Marta, która naprawdę
chciała dopomóc koledze.
Mizera skrzywił się. Asystentka powiedziała mu onegdaj, że marzy o pracy
w wojsku, ponieważ chciałaby poznać prawdziwego mężczyznę. Mizera brzydził
się wojskowością w każdym wydaniu, więc i asystentka, mimo niezaprzeczalne-
go uroku, wydała mu się nagle jakaś wstrętna.
Film właśnie miał się zacząć, więc publiczność rozsiadła się na swoich miej-
scach. Wszystko wyglądało tak jak w biurze. Redakcja skupiła się razem, grafika
czujnie okupowała drugi koniec sali. Księgowe z marketingiem chichotały w
drugim rzędzie, podając sobie butelkę coli najwyraźniej zaprawioną wyskoko-
wym trunkiem. Z integracji zespołu, na którą tak bardzo liczył
prezes, jak zwykle wyszły nici. Uwagę zwróciło nagłe pojawienie się pani
dyrektor w towarzystwie jakiegoś podstarzałego lowelasa. „To na pewno ten
amant z Internetu", pomyślał Mareczek, i wystawił głowę, by mu się lepiej przyj-
rzeć, ale niestety — światło właśnie gasło. Zdążył dostrzec jedynie, że epuzer
szefowej ma przerzedzone szpakowate włosy i jest słusznego wzrostu. Liczył
jeszcze na to, że obejrzy sobie dokładnie gościa po seansie, ale i tu czekał go za-
wód. Szefowa i jej wybranek zniknęli przed końcem filmu, który najwyraźniej
ich znudził. Nie było zatem okazji, by obejrzeć sobie nieszczęśnika i oplotkować
go z przyjaciółmi.
Wracali do domu w niewesołych nastrojach, bo Adela przypomniała o ko-
nieczności wytężonej pracy nad arcydziełem Kusibaba. „Trzeba przysiąść fałdów
i nie marudzić", powiedziała, żegnając się z nimi koło przystanku.
— Macie jakąś pilną pracę? — zapytała wyrozumiale Ania, ujmując Ma-
reczka pod ramię.
Nie miał odwagi wyznać jej prawdy, więc zmyślił na poczekaniu bajeczkę o
zbliżających się targach i konieczności dokończenia kilku obiecujących pozycji.
Ania westchnęła współczująco, a on poczuł się jak ostatni pętak. Miał jednak po-
dejrzenia, że jego żona, kobieta rajskiej dobroci, nie pochwalałaby intrygi doty-
czącej Kusibaba. Na pewno uznałaby, całkiem słusznie, że to nieuczciwe.
Cóż więc było robić? W trosce o dobre samopoczucie w swym małżeńskim
stadle Mareczek postanowił pewne sprawy przemilczeć. Robił to z ciężkim ser-
cem, ale wiedział, że życie bywa brutalne.
Mizera z kolei wrócił do domu i z nudów zabrał się za pracę nad powieścią
Kusibaba. Szybko przekartkował materiały, przejrzał Kłamstwo Algenora, wypił
ze trzy napoje energetyzujące, zatarł ręce, poskakał na jednej nodze i zabrał się
do pracy. Szło mu tak dobrze, że gdy niebo rozświetliła jutrzenka nowego dnia,
miał napisany spory kawałek tekstu, a dalszą część w notatkach.
Ponieważ nie bardzo opłacało się już kłaść, Mizera włączył sobie na DVD
kolejny film SF klasy B i zapadł w miły letarg, z którego wyrwał go budzik ob-
wieszczający godzinę 7.00. Tak jak co dzień Mizera uznał jego brzęczenie za
pierwszą zachętę do wstawania, którą zignorował, i obrócił się na drugi bok.
W związku z powyższym w pracy zjawił się około 11.00, co zaowocowało
awanturą ze strony kierownictwa, którą absolutnie się nie przejął, zważywszy,
jak ważnymi sprawami miał zaprzątniętą głowę.
Z ENCYKLOPEDII ABSURDÓW ADELI
Prezydent Paragwaju miał dziecko jako biskup
Lewicowy prezydent Paragwaju, przeniesiony do stanu świeckiego biskup
Fernando Lugo, przyznał się w poniedziałek, że jest ojcem dziecka, które spło-
dził, zanim Watykan pozbawił go misji kanonicznej.
— Przyjmuję wszelką odpowiedzialność wynikającą z faktu, że współżyłem
(z matką dziecka), i uznaję swoje ojcostwo — powiedział w niespodziewanym
wystąpieniu telewizyjnym 59*letni Lugo, który pełni urząd głowy państwa od
sierpnia ubiegłego roku.
W lipcu ubiegłego roku papież Benedykt XVI przychylił się do prośby Lugo
o przeniesienie go do stanu świeckiego, by w następstwie wygranych w kwietniu
wyborów mógł objąć urząd szefa państwa.
Według paragwajskich mediów na początku maja dziecko prezydenta skoń-
czy dwa lata.
(Źródło: Onet.pl, 13.04.2009)
Każdy dzień w wydawnictwie wygląda podobnie. Rano, jeśli oczywiście
wszystkim uda się zerwać na pierwszą zmianę, zazwyczaj przegląda się zaległo-
ści z dnia poprzedniego. Ponieważ zaległości tych jest sporo, to od razu chęć do
pracy słabnie. Osłabiona chęć do pracy oraz stare zaległości powodują nawar-
stwianie się opóźnień całkiem nowych, których pod koniec tygodnia w ogóle nie
można nadgonić.
Adela, zainspirowana systemem kopertowego zarządzania pieniędzmi stwo-
rzonym przez Mizerę, zastosowała u siebie pudełkową zasadę obiegu dokumen-
tów. W pudełkach po papierze kserograficznym gromadziła sprawy niecierpiące
zwłoki, mało ważne i nabierające mocy urzędowej (tych było najwięcej i zajmo-
wały dwa pudełka). Oprócz tego na trzech regałach zbierała napływające manu-
skrypty wedle sobie tylko znanego systemu oraz posiadała tzw. kajet. Przybierał
on formę zeszytu w największym możliwym formacie, w którym Adela notowała
absolutnie wszystko, i stanowił jej podręczną pamięć przenośną. Oczywiście
mogłaby sobie kupić notes elektroniczny, dyktafon lub jakiekolwiek urządzenie
tego typu, ale nie chciała. Kajet zawierał numery telefonów do wszystkich waż-
nych ludzi, terminy spotkań, analizy zyskowności poszczególnych pozycji, plany
pracy redakcji oraz bazgroły wszelakie. Mareczek zauważył, że Adela robi w
nim też notatki z odbytych rozmów telefonicznych. Kiedyś zajrzał do kajetu pod
jej nieobecność. Był zapisany jakimś dziwnym szyfrem, zawierającym same
skróty, coś jak Dziennik bez samogłosek Wata. Zagadnięta, Adela wzruszyła ra-
mionami i powiedziała, że ma własny system stenograficzny, którego nikt poza
nią nie potrafi zrozumieć.
Mareczek był wstrząśnięty. Wszystkie tajemnice firmy zostały zapisane ja-
kimś szyfrem w rodzaju Kodu da Vinci; istniała też możliwość, że na kartach te-
go Super-Memo były również opisane sylwetki współpracowników. Tu Adela
uspokoiła go. Nie ma sensu, aby pisała jego charakterystykę szyfrem, może mu
powiedzieć od razu. Chciała to nawet uczynić, lecz kolega podziękował. Wolał
zachować resztki dobrego samopoczucia.
Mareczek rzadko dostrzegał jakieś plusy swej doli ciemiężonego redaktora.
Niezaprzeczalną wartością dodaną tej pracy był ascetyczny wystrój wydawnic-
twa, biorący się tyleż z oszczędności prezesa, co z gustów pracowników. Przede
wszystkim nikt tutaj nie gromadził rzeczy osobistych. O ile w innych biurach na
stołach i tablicach korkowych tłoczyły się zdjęcia rodziny oraz rysunki uzdolnio-
nych przedszkolaków, tak tutaj ściany zapełnione były wyłącznie wystawą lokal-
nych osobliwości. Mareczka nie od dzisiaj fascynował zwyczaj przenoszenia
części swego gospodarstwa domowego do biura. Słyszał nawet o takich miej-
scach — najczęściej były to urzędy państwowe — gdzie panie miały poukrywane
w szufladach prawdziwe ruchome buduary z lusterkami, akcesoriami do makija-
żu, ręcznymi żelazkami oraz pastą do czyszczenia butów. Oczywiście ten szufla-
dowy domek uzupełniały kolekcje fotografii i wyrobów rękodzielniczych całej
rodziny.
Mareczka zastanawiało, czy tego typu osoby przynoszą — w rewanżu —
fragment biura do domu. I nie mówimy tu o wykradzionych podstępnie długopi-
sach czy spinaczach, ale o zdjęciach przełożonych, a może nawet ich własno-
ręcznych pracach plastycznych. Na samą myśl o tym, że mógłby mieć w domu
portret prezesa w formacie 1:1 lub, co gorsza, fotos pani dyrektor, dreszcz prze-
szedł mu po plecach. Nie nęciło go też otrzymanie makramy czy też wydzieranki
wykonanej dłońmi kierownictwa. Nawet gdyby dostał od prezesa makatkę ha-
ftowaną krzyżykami z napisem „Gotuj zdrowo", także nie powiesiłby jej w swej
kuchni.
W pokoju biurowym Mareczka nie było niczego w tym stylu. Na ścianach
gromadzono curiosa wydawnicze — kolekcję okładek z najbardziej koszmarny-
mi literówkami, nieudane rysunki Turka oraz ciekawe ogłoszenia prasowe i ne-
krologi. Te ostatnie zbierał Mizera, który nie przepuszczał żadnej gazety bez zaj-
rzenia do działu kondolencyjnego. Najlepszym łupem były nekrologi rozbudo-
wane, wychwalające zasługi zmarłego w groteskowy w swej podniosłosci spo-
sób. Ale były też perełki zwięzłego stylu, jak ulubiony okaz Mizery, którym ro-
dzina uczciła śmierć pewnego pracownika PZU — „specjalisty w zakresie ubez-
pieczeń rolniczych", co podkreślono z ogromną powagą. Adela prowadziła z ko-
lei niekończący się projekt pt. „Encyklopedia absurdów", gromadząc różne bzdu-
ry, które udało się jej wyczytać w gazetach. Wycinki co celniejszych artykułów
prasowych były odbijane na ksero i kolportowane jako swoisty nieregularnik,
ukazujący się na gazetkach ściennych.
Poranne godziny były zatem okresem pracy i zadumy nad jej wynikami.
Czas do obiadu zapełniały spotkania z autorami i wyprawy w teren, na przykład
do biblioteki. Jak czytelnik miał już się okazję zorientować, ulubionym autorem
wydawnictwa był pisarz dawno zmarły, ponieważ nie trzeba mu było płacić. Pre-
zes wyciskał siódme poty z wiernych mrówek, nie szczędząc nawet pieniędzy na
bilety kolejowe do Warszawy, by w różnych bibliotekach, ze szczególnym
uwzględnieniem Narodowej, zdobywały mu przekłady znanych dzieł, dokonane
przez dawno zmarłych tłumaczy.
Jakubek nie ogarniał bowiem swym talentem wszystkich tytułów, a ambicją
kierownictwa było wydawanie kilkunastu książek miesięcznie. I tak cała ekipa
biedziła się nad doprowadzeniem do użytku archaicznych tłumaczeń, pisanych
polszczyzną, której nie powstydziłby się Jan Chryzostom Pasek. Na tych działa-
niach czas schodził do popołudnia i wreszcie spracowane masy mogły pójść do
domu. Tak dzień pracy wyglądał w teorii, bo praktyka była zupełnie inna. Jak
wiemy, pomiędzy kierownictwem a mrówkami istniały pewne zasadnicze różni-
ce. Główną stanowiły godziny pracy.
Prezes przybywał do firmy najczęściej w momencie, gdy wszyscy już zbie-
rali się do domów.
Najpierw przez godzinę czytał w swoim gabinecie „Gazetę Wyborczą", a po-
tem, gdy już dogłębnie zapoznał się z osiągnięciami krajowej i zagranicznej poli-
tyki, gospodarki i sportu, stwierdzał, że należy zorganizować zebranie.
W tym celu asystentka przebiegała przez wszystkie pokoje, wzniecając kurz
i przerażenie, z radosnym „ZE*BRAAAANIE!" na ustach. Pracujące masy, które
rade by już były zwinąć kramik i udać się w sobie wiadomych kierunkach, mełły
przekleństwa i powoli gromadziły się w korytarzu.
Zebrania odbywały się bowiem w gabinecie prezesa, a nie w diabolicznej
salce konferencyjnej — być może dlatego, że szef chciał jednak wykrzesać ze
swoich pracowników iskrę entuzjazmu.
Sformowany pochód, kierowany przez Adelę, a popędzany przez asystentkę,
udawał się do strefy kierownictwa.
Prezes oczekiwał ich z zasępioną miną, z której łatwo było wyczytać, jak
bardzo rozczarowuje go ich postawa; o jakichkolwiek podwyżkach nie mogło
być mowy, a fakt, że nie zostali jeszcze wylani na bruk, zawdzięczają wyłącznie
dobremu sercu i poczuciu humoru szefostwa.
Przypatrzywszy się każdemu z osobna oskarżycielskim wzrokiem, prezes
zaczynał przemowę, którą Adela trafnie określiła jako „Skargi Jeremiasza".
Wszystko w tej firmie szło źle i schodziło na psy.
Na pierwszy ogień szło zawsze czasopismo „Którędy na Parnas" i dział pro-
dukujący encyklopedie.
Ludzie nie chcieli kupować ani jednego, ani drugiego, co było powodem
nieustannego strapienia szefa. Zarówno od poety Wiktora, jaki od Malwiny, sze-
fowej encyklopedystów, żądało się natychmiastowego uzdrowienia sytuacji pod
groźbą wiadomych konsekwencji. Wiktor w ogóle nie miał argumentów („Nie
kupują, bo pański kuzyn to grafoman"), natomiast Malwina próbowała zgłosić
kilka postulatów z tym na czele, że najtańszy autor niekoniecznie musi być auto-
rem najlepszym i najbardziej terminowym. To samo za chwilę potwierdzał szef
działu poradnikowego, więc zdegustowany prezes tylko machał ręką na tę nieu-
dolność. Wskazywał na własny świetlany przykład — gdy on dziesięć czy pięt-
naście lat wcześniej zaczynał w tej branży, kupił za bezcen maszynę drukarską i
wydrukował na niej książeczkę z wykrojami dziecięcych ubranek. Książeczka
szła jak woda, a on na podobnych publikacjach dorobił się tej oto poważnej fir-
my, wydającej dzieła wartościowych autorów, jak na przykład Kusibaba. Tu pre-
zes popatrzył na Adelę, a Mareczkowi dreszcz przeszedł po plecach.
— Jak tam idzie redakcja Kusibaba, pani Adelo? — zapytał szef, wysyłając
asystentkę po kawę wyłącznie dla siebie.
— Nie może być lepiej — odpowiedziała zgodnie z prawdą.
Tak się rozkręcili, że właśnie dobijali do końca książki. Mizera absolutnie
stanął na wysokości zadania i oprócz czarnoksiężnika wilkołaka wprowadził kil-
ka innych atrakcyjnych postaci. Dodał też rozważania na temat śmierci i tożsa-
mości oraz dorzucił kilka blondynek w bikini. Darowali mu to, bo należała się
chłopakowi jakaś nagroda, a skąpo ubrane kobiety mogły stanowić niezły motyw
na okładkę. „O ile nie będzie jej znowu rysował Turek", stwierdził Mareczek,
„bo wtedy dostaniemy Adelę w stringach". Adela nie poznała się na komplemen-
cie i walnęła go w ramię korektą drugiego tomu Wojny i pokoju wydawanej w
ozdobnym półskórku (ze skaju) ze złoceniami i metalowymi ćwiekami w serii
„Dzieła Wszystkie Wyborowe". „Powinni koniecznie do tego
»Wyborową« dołączać", skomentowała Adela, gdy prezes po kilku godzi-
nach burzy mózgów ustalił tę nazwę.
Póki co kierownictwo zatarło ręce i wskazało mrówkom przykład Kusibaba
jako idealnie trafionego produktu.
— Kusibab — dowodził prezes — podźwignie firmę i stanie się podwaliną
dobrobytu, albowiem jego książka, dzięki ministerialnej dotacji i co za tym idzie,
darmowej reklamie, sprzeda się w gigantycznym nakładzie. Kusibab musi być
gotowy na targi — zakończył prezes władczo. — Pani Adelo, czy Kusibab bę-
dzie na targi?
Adela pokiwała głową, do targów zostało dobre sześć tygodni, książka była
już praktycznie napisana. — Jeżeli nie nastąpią jakieś trudności ze składem i
okładką...
Tu dotknęła wrażliwej części ciała swego pracodawcy, jego — jak by to sa-
ma ujęła — pięty Archimedesa. Prezio zmarszczył brwi. Nie znosił żadnych
uwag pod adresem działu grafiki lub nieocenionego Kurka. Nastąpiła więc krótka
reprymenda wymierzona głównie w Mareczka, który swoimi żądaniami dopro-
wadzał nieszczęsną panią Halinkę do nerwowej choroby. Marek próbował bronić
się, wskazując na 300-stronicowe słowo lub — na drugim biegunie — dziesięć
tomów z pojedynczymi wyrazami. Jak widać, kobieta ta w niczym nie znała
umiaru, ale jego protesty zostały zlekceważone.
Na koniec — i to było najlepsze — prezes rzucił kilka swoich genialnych
pomysłów. Na to czekali przez całe zebranie i to umilało im długie wieczory.
Wśród znakomitych propozycji szefa było wydanie słownika synonimów (Mal-
wina zaprotestowała nieśmiało, że mają już słownik wyrazów bliskoznacznych, a
w firmie karierę zrobił późniejszy dowcip Mizery: „Jaki jest synonim wyrazu bli-
skoznacznego?"), komiksu o ciąży i porodzie oraz serii poradników dla przed-
szkolaków.
Tym razem nie było lepiej — zachęcony sukcesem Kusibaba, postanowił
zabrać się za wydawanie fantastyki, która mogła okazać się niezbadaną krainą,
istnym wydawniczym eldorado. Poeta Wiktor, aby zrehabilitować swoje nie-
szczęsne pismo, natychmiast pochwalił się, że zamierzają drukować opowiadanie
fantasy o rytualnym gwałcie, oraz zareklamował Kłamstwo Algenora. Mareczek
i Adela zostali powołani na świadków, jak wartościowy jest to utwór. Prezes był
w siódmym niebie.
Kazał Niepozornej Joasi przeszukać całą redakcję „Parnasu" i zanieść do
Mareczka wszystkie powieści science fiction. Nieszczęsny miał dokonać wstęp-
nej selekcji i przedstawić władzy dwa lub trzy utwory godne wydania. Mareczek
był już teraz bliski omdlenia. Myśl, że będzie musiał czytać badziew w stylu Al-
genora, wydawała mu się po prostu koszmarna. Wolał już karne wydalenie z pra-
cy.
Adela pocieszyła go na korytarzu: — Nie martw się! Może wyłowisz dru-
giego Sapkowskiego albo Terry"ego Pratchetta...
— Na to bym nie liczył — wtrącił się Wiktor. — Przeglądałem wszystko,
dno absolutne... No chyba że to przerobicie, ale nie wiem, co powiedzą na to au-
torzy... A tak a propos — co powiedział Kusibab na nową wersję swojej książki?
Adela zmarszczyła brwi. Z tym był problem. Tydzień wcześniej wybrali się
z Mareczkiem na piwo, by omówić strategię podchodzenia Kusibaba. Mareczek
był zdania, że tekst trzeba przekazać szefowi, który zadzwoni do pisarza z infor-
macją, że oto ma jego dzieło po poprawkach, całość jest godna każdej nagrody
literackiej, a zaczadzony tym wszystkim Kusibab łyknie zmiany jak gęś.
Adela nie była przekonana. Wolała sama zadzwonić do autora i wybadać
grunt. Oczarować go i zniewolić, licząc na to, że może dozna zaćmienia i nie po-
zna się na tym, że ktoś przerobił jego gniota. Mareczek stanowczo odradzał jej to
posunięcie, uznając — całkiem słusznie — że jeżeli w całej tej akcji można coś
zrzucić na nieświadomego niczego prezesa, należy to zrobić.
Adela jednak się uparła i następnego dnia zadzwoniła do Kusibaba. Nie za-
stała go jednakże ani tego dnia, ani przez kolejnych pięć, choć wydzwaniała o
różnych porach dnia i nocy. Pisarz wszech czasów był nieosiągalny.
Mareczek zaczął zastanawiać się, czy to dobrze, że Kusibab zniknął, czy nie.
W końcu podpisał z prezesem jakąś tam umowę, więc ściganie go nie miało sen-
su. „W umowie jest zapis o dokonaniu niezbędnych poprawek redakcyjnych",
dowodził Adeli. „Po prostu weźmy to, wydrukujmy i wyślijmy mu — nie zgłosi
zastrzeżeń w ciągu dwóch tygodni, to mamy go z głowy". Adela uważała jednak,
że nie mogą tego zrobić. „A jak zacznie pluć pianą i wytoczy nam proces?", za-
stanawiała się głośno. „To furiat jest, może nas tu wszystkich pozabijać". Mare-
czek jednak wiedział swoje. Nie ma takiego wariata, który by się nie zakochał w
swojej właśnie wydanej książce. W końcu Adela się poddała. „Kto nie ryzykuje,
ten pieluch nie kupuje", powiedziała, zlecając Mizerze jak najszybsze zakończe-
nie rozbuchanej fabuły, w której pojawił się i desant mutantów z Marsa, i prze-
powiednie Nostradamusa, i jeszcze Bóg wie co mogłoby się zdarzyć, gdyby nie
powstrzymano wyobraźni kolegi, którą najwyraźniej nazbyt sobie rozwinął na
niszowych filmach i śmieciowej literaturze SF.
Ostatnia wielka narada w sprawie książki Kusibaba odbyła się w pubie na
Kazimierzu. Co prawda dzielnica nie była już tym, czym kiedyś — teraz stano-
wiła gniazdo burżuazyjnej komercji, jak ujął to Mizera, jednak pub „Ołówki" był
ich ulubionym miejscem i na razie nie potrafili znaleźć niczego lepszego.
Knajpa mieściła się w podwórcu budynku dawnego domu kultury. Miejsce
było sławne, bo Spielberg nakręcił tutaj głośną scenę z małoletnią wówczas
gwiazdą różnych dziwnych programów o tańcu, o owadzim nazwisku.
Kelner bez specjalnej zachęty przyniósł piwo i kolorowego drinka dla Adeli.
— Musimy się wynieść do Podgórza — uznał Mizera. — Tu nas wszyscy
znają... Jeszcze ktoś doniesie...
— Przestań. Nikt nie wie, że spiskujemy — uspokoił go Mareczek, a Marta
wzruszyła ramionami.
Adela upiła kolorowego drinka.
— Mamy podstawowy problem. Nie wymyśliliśmy ciągle tytułu dla ulep-
szonego dzieła Kusibaba.
Tak. Ta sprawa spędzała im sen z powiek. Mizera pięknie połączył wszyst-
kie wątki, dialogi Marty były bez zarzutu, a tło akcji zbudowane przez Adelę lep-
sze niż u Orzeszkowej.
— Co myślicie? — domagała się teraz jakiejś inwencji. Mareczek wzruszył
ramionami.
— Boja wiem? Gdybym potrafił wymyślać tytuły, tobym agentem literackim
został.
— W Polsce nie ma agentów literackich — zmroziła go Adela. — Myślcie!
Nie mamy czasu!
Zasępili się. W miarę upływu godzin i wypitego piwa pojawiały się coraz
dziwniejsze propozycje, choć jako tytuł roboczy przyjęto Inwazję z Phobosa.
Tylko Mizera nic się nie odzywał i nie brał udziału w ogólnej kłótni. Gdy skoń-
czył kolejne piwo, wyprostował się i powiedział:
— Wiecie co? Ja mam dobry tytuł, który może nam ustawić całą książkę.
Ponieważ pierwsza wersja była plagiatem z Dicka, to pomyślałem sobie o jakimś
cytacie z tego pisarza...
— No i co? — zainteresowała się Adela. — Dick akurat miał świetne tytu-
ły...
— E, tam — stwierdził lekceważąco Mareczek. — Dobre tytuły to ma Ran-
kin: Nostradamus zjadł mi chomika — o czymś takim powinniśmy pomyśleć.
— No — poświadczyła Adela. — Albo Poszukiwacze zaginionego parkingu
— chwytliwe i kojarzy się z czymś innym, jak postulował klasyk!
— Dobre tytuły ma Adams — włączyła się Marta. — Łosoś zwątpienia, to
jest po prostu czysta poezja.
— No właśnie — podsumował Mareczek. — To co chcesz zrobić z tym
Dickiem?
Mizera chwilę milczał.
— Jako że książka jest bezdennie głupia, to pomyślałem o czymś błyskotli-
wym, co zmyli czytelnika.
Świat w twojej dłoni — to z jakiegoś starożytnego hymnu.
Pokiwali głowami z uznaniem.
— Świat w twojej dłoni — powtórzyła Adela. — W sumie szkoda tego na
taką trychninę, można by napisać niezłą obyczajówkę pod tym tytułem...
— Albo kryminał — dodał Mareczek. — Moglibyśmy spróbować napisać
kryminał, teraz to się świetnie sprzedaje...
— No — poświadczyła Marta. — Też o tym myślałam, bo przeczytałam w
prasie, że jest jakiś konkurs na taką powieść. Wymyśliłam nawet tytuł, bo, jak
widzę, to jest najważniejsze.
— Jaki? — zaciekawili się wszyscy.
— Mroczne wody. Wiecie, od razu widać, że to będzie czarny kryminał.
Zgodzili się. Przez kolejne pół godziny trwała dyskusja, czy zdołają napisać
ten kryminał, czy nie.
Po następnym piwie zgodzili się, że skoro napisali Kusibaba, nic gorszego
już im się w życiu nie przydarzy. Decyzja zapadła — zabierają się za kryminał,
który opublikują pod wspólnym, atrakcyjnym pseudonimem. Kryminał jest do-
syć łatwo napisać — gazety są pełne pomysłów mordów, które można wykorzy-
stać w fabule. Mizera od razu przypomniał sobie artykuł, który przeczytał w pra-
sie: oto kobieta, elegancka, wykształcona dama, zabiła swego męża butelką po
likierze miętowym. Jakby mało było męża, tą samą butelką pozbawiła życia
również kota.
— Dlaczego zabiła kota? — oburzyła się Adela, która jako posiadaczka Pin-
gwina była bardzo wyczulona na kocią krzywdę.
— Musiał zginąć, bo był świadkiem zamordowania męża flaszką — wyja-
śnił pogodnie Mareczek, którego nic nie było w stanie zdziwić.
— Kota zgładziła z litości — wytłumaczył Mizera. — Doszła bowiem do
wniosku, że gdy ją aresztują, kot zostanie sam i będzie mu smutno. Postanowiła
więc oszczędzić mu tułania się po schroniskach i zabiła go.
Na chwilę zaniemówili z wrażenia. Ciszę przerwała Adela.
— No tak — powiedziała. — Myślę, że męża tobym mogła zabić bez trudu,
ale kota — nigdy. Zupełnie sobie tego nie wyobrażam.
Mareczek i Mizera spojrzeli na nią z przerażeniem, a Marta pokiwała głową.
Ona też zastanawiała się wielokrotnie, czy nie zabić swego męża butelką, ale
ostatecznie wybrała rozwód. Może kosztowniejszy, ale oszczędzający wielu lat w
więzieniu.
Z ENCYKLOPEDII ABSURDÓW ADELI
Rozbitą butelką zabiła męża i kota
Tragiczny finał sprzeczki w mieszkaniu na Bielanach. 62*letnia kobieta
śmiertelnie raniła swojego małżonka rozbitą butelką po alkoholu.
Przyczyna zbrodni była prozaiczna — sprzeczka między małżonkami. Pań-
stwo F. najpierw pili alkohol, potem pokłócili się, a gdy 67*letni mężczyzna po-
łożył się spać, do pokoju weszła jego żona. Rozbitą wcześniej butelką po likie-
rze, który pili, zadała mu kilka ciosów. Gdy kilka godzin później zorientowała
się, że mężczyzna nie żyje, zadzwoniła do koleżanki i opowiedziała jej, co się
stało. I to właśnie koleżanka zadzwoniła po policję.
Janina F. tą samą butelką zabiła też kota. Mundurowym wyjaśniała, że nie
chciała, by zwierzę po jej zatrzymaniu przez policję trafiło do schroniska.
W sobotę prokuratura postawiła Janinie F. zarzut zabójstwa. Śledczy skie-
rowali do sądu wniosek o jej tymczasowe aresztowanie. Najbliższe trzy miesiące
kobieta spędzi za kratkami.
(Źródło: „Gazeta Stołeczna", 27.03.2011)
Prezes był niezwykle usatysfakcjonowany po przeczytaniu Świata w twojej
dłoni i długo nie mógł się nachwalić świeżości myśli Kusibaba. Książka wydała
mu się tak atrakcyjna, że postanowił wstrzymać inne projekty i wszystkie siły
promocji rzucić właśnie na nią. W tym momencie Adela zdecydowała się zdra-
dzić mu przykrą prawdę o autorze.
— Pan Kusibab zaginął — powiedziała oględnie i wtajemniczyła prezia w
historię swych bezowocnych poszukiwań. Telefony do Kusibaba nie dawały re-
zultatu, paczka zawierająca korektę autorską wróciła z adnotacją, że odbiorcy nie
zastano, a krótkie śledztwo telefoniczne w instytucjach, które do tej pory Kusi-
bab nawiedzał dość regularnie, wykazało, że nie pojawił się nigdzie już od prze-
szło miesiąca.
— Niedobrze — stwierdził prezes, stukając swym drogim wiecznym piórem
w pierwszą stronę maszynopisu.
— Musimy go koniecznie znaleźć, bo jest nam potrzebny w celach promo-
cyjnych. Książka wyjdzie najdalej za dwa tygodnie, to będzie przebój, i musimy
mieć Kusibaba na naszym stoisku na targach.
Ma się uśmiechać, ściskać dłonie i podpisywać, od tego zależy nasz byt,
szanowni państwo.
Adela i Mareczek zawiesili wyczekujący wzrok na prezesie. Ten pochodził
trochę wokół biurka, łyknął zimnej kawy oraz pastylkę aspiryny, usiadł na fotelu
i zmarszczył brew.
— Przeprowadzicie śledztwo — powiedział głosem nieznoszącym sprzeci-
wu. — Skąd on jest, ten Kusibab?
— Ze Śląska — odparła Adela
— Z Górnego czy Dolnego? — zainteresował się prezio.
— Z Cieszyńskiego, a dokładniej rzecz biorąc, z Bielska. — uściśliła Adela,
wzruszając ramionami.
— Doskonale! Bierzecie jutro samochód służbowy, jedziecie do tego Biel-
ska i znajdujecie Kusibaba.
Bez wieści o nim proszę mi tu w ogóle nie wracać! — popatrzył na nich kry-
tycznie, jakby chciał ocenić, czy podołają temu trudnemu zadaniu. Oględziny
chyba nie wypadły zadowalająco, bo westchnął tylko ciężko i odprawił ich
machnięciem ręki.
— Cudownie — powiedziała Adela, gdy tylko znaleźli się w swoim pokoju.
— Idę się zarejestrować w pośredniaku.
— Jeszcze nie możesz — upomniał ją Mareczek. — Najpierw nas musi wy-
lać.
— O to się nie martw. To nastąpi szybciej, niż się spodziewasz.
Mareczek też był niepocieszony. Następnego dnia spakował plecaczek kana-
pek, wziął termos z kawą i razem z Adelą wsiadł do wysłużonego samochodu
służbowego. Przez większą część drogi milczeli, pełni złych przeczuć. Mareczek
zadręczał się różnymi spekulacjami. Nie wierzył, że uda im się znaleźć autora
Kusibaba. Martwił się, że twórca po prostu zwiał z zaliczką, podejrzewając
słusznie, że nic poza nią od prezesa nie wyciśnie. „Całkiem zrozumiałe posunię-
cie", myślał gorączkowo Mareczek, wpatrując się w melancholijny pejzaż za ok-
nem. „Szkoda tylko, że nie zaakceptował całości". Niestety.
Adela także milczała, pogrążona w niewesołych myślach, zastanawiając się,
czy za brak Kusibaba prezes zwolni ich dyscyplinarnie, czy też łaskawie zapro-
ponuje porozumienie stron.
Stolica Podbeskidzia przywitała ich piękną pogodą. Zaparkowali gdzieś w
okolicach dworca i udali się na rekonesans. Jak się okazało, czekała tu na nich
niejedna niespodzianka, rzec by nawet można: tajemnica. Zauważyli bowiem, że
miasto, które kojarzyło im się dotąd z przemysłem samochodowym oraz podupa-
dającym zakładem produkcji kołder i śpiworów, jest tak naprawdę stolicą magii i
sztuk tajemnych. Co rusz w jakiejś bramie, oknie czy ponad secesyjnym balko-
nem pojawiał się dyskretny szyld anonsujący działalność wróżki. Tarocistki,
uzdrowicielki i czarodziejki czytające ze szklanej kuli można tu było spotkać co
krok. Zacne te damy — jako że tak wiele ich znalazło się w jednym miejscu —
wyraźnie stawiały na specjalizację. Były więc „wróżki biznesowe", „czytaczki
kariery", „przepowiadające wahania giełdowe", ale też bardziej swojskie „mi-
strzynie magii miłosnej". Jeden anons po prostu zachwycił Mareczka: „Tarot.
Dar wróżenia po babci. Lata doświadczeń". Była i jasnowidząca Maria Bonaven-
tura, i odczyniająca uroki Luna. Po prostu było tu wszystko, co potrzeba, by po-
czuć się bezpiecznym, spełnionym i szczęśliwym.
— Wiesz co? — powiedział pokrzepiony obecnością sił nadprzyrodzonych
Mareczek. — Jak nie znajdziemy Kusibaba, to pójdziemy do wróżki... Wysu-
płamy te marne 100 złotych i ona nam go znajdzie...
Adela wzruszyła ramionami.
— Lepiej wypożyczmy sobie psa tropiącego z policji. Jak się dobrze zakrę-
cimy, to dadzą nam go bezpłatnie, z podatków.
Mareczek zmarszczył brwi i wyciągnął z kieszeni mapę. Minęli jeszcze kilka
domów zajmowanych przez „ekspertki od Duszy" lub „doradczynie życiowe"
(była też jedna „uczennica słynnej wróżki", lecz ten tytuł nie robił już na nich
wrażenia) i dotarli do małej zaniedbanej kamieniczki przy malowniczym rynku.
Z listy lokatorów dowiedzieli się, że pisarz Zenon Kusibab zajmuje lokal numer
2 na parterze. Chwilę dobijali się do drzwi, ale bez rezultatu. Potem zajrzeli
przez brudne okna do środka. Nic nie wskazywało na to, by Zenon ukrywał się
przed nimi, chowając się na przykład za sofą w rogu pokoju lub leżąc pod sto-
łem. Zwłok pisarza także nie było, a w każdym razie nie pojawiały się w zasięgu
wzroku. Adela nawet próbowała wyniuchać przez szpary w oknach, czy nie czuć
charakterystycznej woni rozkładu, ale też nie — Kusibab raczej nie rozkładał się
w lokalu numer 2. Obeszli jeszcze kamieniczkę dokoła, zajrzeli na podwórko, do
zapuszczonego ogródka, i poddali się. Mareczek usiadł ciężko na schodach pod
wiele mówiącą wywieszką „Zofia Copija — wiarygodna wróżka" i zwrócił na
nią uwagę Adeli.
— Zofia Copija to pewnie siostra Niewiarygodnej Wróżki, Aliny Co Nie Pi-
ja. Jak myślisz?
Adela wzruszyła ramionami.
— Wszystko zależy od tego, co pija ta wróżka, wtedy bym mogła ocenić jej
wiarygodność. Dla nas jednak chyba nie ma to znaczenia — jak to mówią detek-
tywi: utknęliśmy w marnym punkcie.
Zupełnie nie wiem, co robić...
— Ja też — przyznał Mareczek. — Już nie mówię nawet o naszej bezna-
dziejnej sytuacji zawodowej, bo z tym jakoś się pogodziłem, ale martwię się o
nasz kryminał... Nie wiem, jak my go napiszemy, skoro nie potrafimy przepro-
wadzić banalnego śledztwa w sprawie zniknięcia Kusibaba?
— Co by zrobił śledczy Wallander albo dziennikarz Mikael Blomkvist? —
Adela postanowiła odwołać się do najpopularniejszych postaci literatury krymi-
nalnej ostatnich lat.
Marek obruszył się.
— Oni są dobrzy na warunki skandynawskie. Lepiej zastanów się, co by
zrobił jakiś poczciwy kapitan Sowa lub jeszcze poczciwszy porucznik Borewicz.
— Pewnie nic sensownego — stwierdziła. — Zawsze się dziwiłam, jak przy
tak mizernym wkładzie pracy udawało im się rozwiązać jakąś zagadkę. Kurt
Wallander natomiast przepytałby sąsiadów zaginionego, co i my powinniśmy
uczynić.
Mareczek zgodził się ochoczo. Po krótkiej dyskusji na pierwszy ogień poszła
wróżka Copija. Po pierwsze, zajmowała sąsiadujące mieszkanie na parterze, a po
drugie, ze względu na charakter pracy, prawdopodobnie całe dnie spędzała w
domu.
Wróżka otwarła im drzwi już po pierwszym dzwonku. Była to kobieta w
średnim wieku, z burzą tlenionych włosów i nieodłącznym papierosem w ręce.
Nie wyglądała przy tym wcale jak przedstawicielka zawodu związanego z ezote-
ryką, choć na dobrą sprawę Mareczek nie wiedział, jak taka osoba wygląda. Wy-
obrażał sobie jednak co nieco na podstawie filmów w stylu Totalna magia lub
Czarownice z Eastwick. Zofia Copija przypominała raczej kogoś z branży finan-
sowej. Może dlatego właśnie reklamowała się jako „wróżka wiarygodna"?
— To on się Kusibab nazywał? — zainteresowała się, gdy przybliżyli jej
powody swej wizyty, zaznaczając, że nie są przedstawicielami urzędu skarbowe-
go, izby komorniczej ani policji.
— Jak śmiesznie! — dodała jeszcze, wyjaśniając, że lokator Kusibab był jej
całkowicie nieznany.
Z ledwością mogła sobie przypomnieć, jak wyglądał — zwalisty i wysoki, w
podartym płaszczu, ciągle gdzieś biegał z jakimiś papierami. Pani Copija nie za-
uważyła w ogóle jego zniknięcia, mogła przysiąc, że go jeszcze wczoraj widzia-
ła, ale gdy się dobrze zastanowiła nad sprawą — nie widziała go dobry miesiąc.
— W życiu bym nie pomyślała, że to pisarz! — dziwiła się niezmiernie. —
Moim zdaniem był lekko zidiociały, gadał do siebie i w ogóle, wiecie państwo,
świr taki...
— A czy on utrzymywał tu z kimś kontakt? — dopytywała się zrozpaczona
Adela. Wiarygodna wróżka pokręciła przecząco głową. Nie widywała tu żadnych
znajomych Kusibaba, a sąsiadów nie odwiedzał.
— Ale wiecie państwo co? — powiedziała nagle. — Idźcie do tej zwariowa-
nej staruszki, która mieszka na trzecim piętrze! Malinowska. Ona się głównie
zajmuje podglądaniem wszystkich mieszkańców kamienicy. Jeśli ktoś wie coś o
Kusibabie, to na pewno ona!
Podziękowali i ruszyli na trzecie piętro. Ledwie wdrapali się po stromych
schodach i stanęli pod drzwiami, zobaczyli w wizjerze oko. To nie pozostawiało
cienia wątpliwości, że trafili dobrze.
Adela zapukała, a oko — przyłapane na gorącym uczynku — natychmiast
zniknęło. Za drzwiami panowała głucha cisza, a właścicielka oka symulowała, że
nie ma jej w domu.
— Hm — powiedział Mareczek. — Trzeba jej było napluć w to oko. Tak
zrobiła moja ciotka, jak ją na wsi w wychodku podglądał jeden chłopek-
roztropek.
— Nie dalibyśmy rady — stwierdziła Adela. — Za szybko zniknęło, najwy-
raźniej kobiecina liczy się z tym, że ktoś móże jej plujkę sprzedać, i stosuje uni-
ki.
— Proszę pani, proszę pani! — Marek zaczął się bohatersko dobijać do
drzwi. — Szukamy pana Kusibaba, jesteśmy z wydawnictwa!
Za drzwiami coś zaszurało i oko pojawiło się ponownie. Nie było to co
prawda oko opatrzności, ale dla dwójki posłańców miało podobną wartość. Ma-
reczek jeszcze raz załomotał do drzwi.
— Kto tam? — rozległ się przytłumiony, skrzekliwy głos.
— Hipopotam — mruknęła Adela, ale Marek uciszył ją ruchem dłoni. — Je-
steśmy z wydawnictwa, szukamy naszego autora, pana Kusibaba...
Zamek zazgrzytał, drzwi uchyliły się na szerokość łańcucha, a w szparze
ukazało się kościste oblicze właścicielki mieszkania. Obejrzała ich dokładnie i
wnikliwie, po czym otwarła drzwi.
— Proszę bardzo, niech państwo wejdą. Nie otwieram obcym, bo teraz pełno
zboczeńców się kręci i samotna kobieta ma się czego obawiać.
Mareczek i Adela popatrzyli po sobie bezradnie. Pani Wścibska Sąsiadka
była stanowczo w wieku postbalzakowskim, miała na sobie różową podomkę w
kwiatki i siateczkę na głowie. Spomiędzy oczek siateczki wystawały druciane
wałki, na które zakręciła wątłe pasma siwych włosów. W dalszym ciągu patrzyła
na nich bystro i nieufnie, ale wprowadziła ich do salonu, który był jednocześnie
punktem obserwacyjnym, ponieważ pod oknem ustawiono wygodny fotel (na
podwyższeniu z cegieł), umożliwiający komfortowe podglądanie życia na ulicy.
— Szukamy pana Kusibaba — powiedziała bez wstępów Adela, rozglądając
się po zagraconym wnętrzu.
Nieustanne podpatrywanie było widocznie zajęciem tak męczącym, że wła-
ścicielka nie miała czasu sprzątać. Pod ścianami piętrzyły się różnego rodzaju
śmieci i szpej, nadając pokojowi smutny wygląd zaniedbanego wysypiska.
— O, ten Kusibab — machnęła ręką Wścibska Sąsiadka. — Dziwne rzeczy
on wyrabiał, nawet zastanawiałam się, czy on nie jest jakimś agentem wywiadu,
czy kimś takim...
Marek i Adela wyrazili głębokie zdziwienie, ale starsza pani tylko wzruszyła
ramionami.
— No tak. Znikał na całe dnie, tak się wymykał po kryjomu, oglądając się,
czy ktoś nie patrzy.
Wieczorami też wychodził i nad ranem wracał — wyliczyła, zaginając palce.
— Ale najlepsze było to, że często wynosił z mieszkania jakieś wielkie walizy...
Ciekawe, co w nich miał? Może zwłoki, poćwiartowane? Ale z drugiej strony,
skąd on by wziął zwłoki do ćwiartowania, jak nikt do niego nie przychodził... To
znaczy przedtem nie przychodził, bo teraz...
— Bo teraz co? — podjął wątek Mareczek. — Ktoś zaczął go odwiedzać?
Sąsiadka wzruszyła ramionami i rozsiadła się w fotelu, z zawodowego na-
wyku wyglądając przez okno. Najwyraźniej albo nic się nie działo, albo przypo-
mniała sobie, że nieproszonych gości jednak należy pilnować, bo w stercie bara-
chła wszelakiego mogą — przy pewnej wprawie — znaleźć srebrne łyżeczki i
wynieść je, więc czym prędzej wróciła do lustrowania Adeli i Mareczka.
— Ostatnio, późnymi wieczorami, zaczęła zajeżdżać tu taksówką jakaś ko-
bieta. Wyglądała jak ViolettaVillas, tylko oczywiście dużo starsza i brzydsza
(Mareczek nie potrafił sobie tego zupełnie wyobrazić). Włosy miała takie bujne,
płaszcz czerwony i obcasy, mimo słusznego wzrostu.
— Niesamowite... — wyrwało się Mareczkowi. Sąsiadka pokiwała głową.
— Aż pewnego razu widzę ją, że znosi przed dom jakąś wielką walizkę, zu-
pełnie jak on wcześniej, ten Kusibab. A muszą państwo wiedzieć, że jego to już
parę dni nie widziałam. Było już dobrze po 22.00, bo nijak miłość się skończyło,
a ona stoi na tej ulicy, czeka na taksi i tak się czai...
— Czai się? — nie rozumiała Adela.
Starsza pani popatrzyła na nią lekceważąco.
— Nie wie pani, jak wygląda ktoś, kto się czai? Garbi się, rozgląda na boki,
oko mu ucieka...
Tu Wścibska Sąsiadka zademonstrowała czajenie się i wyszło jej to napraw-
dę dobrze. Adela i Mareczek od razu zrozumieli, o co chodzi.
— I co było dalej? — zapytał Marek, którego ta opowieść niezwykle wcią-
gnęła. Staruszka przestała się garbić i pokazywać uciekające oko, wyprostowała
się i znowu zasiadła na swym fotelu obserwacyjnym.
— Pomyślałam sobie, że ona ma w tej walizie zwłoki Kusibaba, że go zabiła
po prostu...
— Dlaczego? — osłupiała Adela.
— A czemu nie? Mało to wariatów na świecie? Kusibab się nie pokazuje od
kilku dni, a tu naraz ta z tym kufrem... Ja dużo powieści kryminalnych czytam, z
biblioteki pożyczam, to wiem, jak to się robi. To się nazywa morderstwo dosko-
nałe...
— W tym wypadku chyba niedoskonałe, bo pani przejrzała ten plan — wtrą-
cił się Mareczek, a starsza pani pokiwała głową z aprobatą.
— Zaraz panu powiem, co zrobiłam. Postanowiłam ją przyłapać na gorącym
uczynku. Nie zważając na to, że było późno...
— I że musiała pani zrezygnować z oglądania Kulisów M jak miłość — do-
rzuciła Adela pogodnie, a Wścibska Sąsiadka posłała jej nieżyczliwe spojrzenie i
od tej pory zwracała się wyłącznie do Mareczka.
— No więc bez wahania opuściłam mieszkanie i podeszłam do niej. Ona
oczywiście strasznie się zdenerwowała, ani chwilę nie patrzyła mi w oczy, cały
czas się odwracała i zasłaniała włosami. I nawet miała takie wielkie ciemne oku-
lary. W nocy! No to ja już byłam pewna, że ona ma tam tego Kusibaba w ku-
frze...
— W częściach — dopowiedział Mareczek.
— W absolutnych kawałkach — starsza pani nie kryła satysfakcji. — Pod-
chodzę do niej i mówię: „A gdzie to się podział nasz drogi sąsiad, pan Zenon?".
Bo Kusibab ma Zenon na imię, ale to na pewno państwo wiedzą... Ona dalej na
mnie nie patrzy, tylko takim dziwnym cieniutkim głosem mówi:
„Zenon wyjechał". „Dokąd wyjechał?", pytam ja dalej, bo widzę, że babsko
coś kręci. No i wtedy, drogi panie, podjeżdża taksówka i ona dawaj, pakuje tę
walizę do bagażnika. A waliza wielka, nie chce się zmieścić, więc taksiarz wy-
siada i jej pomaga. „Co pani tam ma, na miłość boską???", pyta ten kierowca. A
baba nic, tylko się coraz bardziej czai. „Rzeczy osobiste", mówi. Więc wtedy ja
znowu pytam o Kusibaba. A ona nagle się odwraca i mówi, że Kusibab umarł.
„Umarł?", mówię ja, bo zupełnie mnie to zaskoczyło. „A kiedy?". „Miesiąc te-
mu", ona odpowiada. „W szpitalu".
Zupełnie zgłupiałam, bo jak go widziałam, to wcale nie był chory. Widzę
jednak, że mi kobieta chce zwiać, to ja do niej ostro: „A pani kim jest?". „Ja je-
stem siostra pana Kusibaba", mówi ona, no to ja po raz kolejny zgłupiałam i py-
tam jej, czy mi poda jakiś adres, żebym mogła listy Kusibaba odsyłać. Wtedy
ona nabazgrała dane na karteczce i już mi przez okno podała. bo zdążyła wpako-
wać się do tej taksi...
— Zupełnie niesamowite — pokręcił głową z niedowierzaniem Mareczek.
— Z pani jest prawdziwy detektyw...
— No — powiedziała z zadowoleniem. — Chce pan zobaczyć tę kartkę?
Mareczek gorliwie pokiwał głową, a staruszka zabrała się do przewracania
swego śmietnika do góry nogami.
Chwilę to trwało, aż wreszcie wyjęła świstek z szuflady w stole.
— Rany Julek, to jest krakowski adres — wykrzyknął Mareczek, pokazując
papier Adeli. Ta szybko spisała adres, zanim Wścibska Sąsiadka zdążyła się
rozmyślić.
— Tak. I co pan o tym sądzi? — zwróciła się starsza pani do Marka. Ten
wzruszył ramionami.
— Nie wiem, może naprawdę zabiła Kusibaba, nie zdziwiłbym się...
— I podała się za jego siostrę? Ciekawe, nie? Pewnie poćwiartowała go w
łazience, a potem te części gdzieś pochowała... Czytałam taki kryminał: kobieta
pocięła męża i jego zwłoki powrzucała do koszy w parku... Bardzo głupio, bo w
takich koszach grzebią bezdomni i oni te kawałki...
— Słabo mi — przerwała jej Adela. — Może już chodźmy? Mareczek, dzię-
kując tysiąckrotnie, zaczął wycofywać się w kierunku drzwi. Musiał obiecać, że
wyślą Sąsiadce książkę Kusibaba i jeśli się czegoś o nim dowiedzą, natychmiast
ją zawiadomią.
— Rany boskie, ty masz podejście do takich kobiet — powiedziała z podzi-
wem Adela, gdy znaleźli się na schodach.
Mareczek uśmiechnął się od ucha do ucha.
— No, ja się świetnie ze staruszkami dogaduję, zawsze mnie jakaś w auto-
busie zaczepi albo w kolejce do lekarza...
— Ja bym się na twoim miejscu tak nie cieszyła, to cię kiedyś zgubi...
— Ale jedziemy do tej niby-siostry? — upewnił się jeszcze, gdy wsiedli do
samochodu. Godzina była wczesna, a oni wreszcie mieli jakiś trop.
— Jasne. Trzeba pluć na żelazo, póki gorące.
Całą drogę rozważali rewelacje Wścibskiej Sąsiadki. Adela nie wierzyła w
to, że niby*siostra mogła zabić Kusibaba, a tym bardziej wynieść go w kufrze.
— No chyba że to był latający kufer — dodała. — Jedno mnie tylko martwi:
jeśli Kusibab naprawdę umarł, to co my wtedy zrobimy?
— Z naszego punktu widzenia to lepiej by było, żeby umarł. W ten sposób
nikt by się nie dowiedział, co zrobiliśmy z tym jego knotem. Siostruni by się
podsunęło papier, że książkę widziała i że jest nią zachwycona, a my byśmy mo-
gli spać zupełnie spokojnie...
— Nie ma tak dobrze — stwierdziła Adela. — Kusibab żyje i jeszcze nam
zrobi awanturę...
— Że co? Że ulepszyliśmy gniota, powinien nas po piętach całować...
— Zdziwisz się. Wdzięczność autora względem redaktora jest bezgraniczna,
ale w tym przypadku Kusibab może się na nas pogniewać...
— Zobaczymy — powiedział twardo Mareczek. Otucha wstąpiła w jego ser-
ce. Zaczął nawet myśleć o sięgnięciu po szantaż. Gdy Kusibab zacznie szumieć o
„niezbędne poprawki wynikające z opracowania redakcyjnego", jak ładnie zapi-
sano w umowie, wtedy mu się przedstawi historię z siostrą Violettą Villas i
zwłokami w walizce. Oczywiście o zwłokach można wspomnieć opcjonalnie,
gdyby sama Violetta nie wystarczyła.
Po przepchnięciu się przez kolejne korki w Kętach, Andrychowie i Wadowi-
cach znaleźli się wreszcie w swoim rodzinnym mieście. Adres na kartce był bez
wątpienia nowohucki i znajdował się na okrytym złą sławą osiedlu Ałbertyńskim
(dźgają nożem). Wśród oceanu identycznych bloków odnaleźli wreszcie ten z
numerem 18. Pod klatką, w okolicy śmietnika, toczyło się barwne życie osiedlo-
we — grupa trwale bezrobotnych rozpijała właśnie bełta o smaku wiśniowym.
Mareczek i Adela popatrzyli na nich z pewną zazdrością. Zwłaszcza Mare-
czek, który marzył od kilku lat, by się tak widowiskowo stoczyć i sponiewierać.
Rzucić odmóżdżającą robotę, znaleźć ciekawe towarzystwo, z którym można po-
gadać o sprawach eschatologicznych i transcendentnych, i żyć, po prostu żyć
pełną piersią.
Trwale bezrobotni zauważyli tymczasem kolegę, który w pewnym oddaleniu
przechadzał się z pieskiem.
— Stasiek! Stasiek! — zaczęli wołać na różne głosy. — Chodź do nas, win-
ko mamy!
— Nie mogę! — odwrzasnął Stasiek, a głos miał nieszczęśliwy. — Nie mo-
gę, zarobiony jestem!
— A co robisz? — zainteresowało się towarzystwo spod śmietnika. Stasiek
wzruszył ramionami i wskazał na pieska. — Stara mi psa kazała wyprowadzić!
Mareczek odczekał chwilę, aż ucichną utyskiwania na starą Staśka, która z
porządnego faceta kuchtę zrobiła, i podszedł do nich.
— Panowie, czy tutaj, w tym bloku, mieszka taka wysoka kobieta, podobna
do Violetty Villas? *
zapytał, mając marną nadzieję, że amatorzy beka zapamiętali siostrę Kusiba-
ba.
— A jasne, że mieszka! — powiedział ten, który najgłośniej gardłował prze-
ciwko żonie Staśka. — Bardzo szykowna facetka! Od frontu mieszka, na pię-
trze...
— Śliczna! — stwierdził ten, który aktualnie trzymał flaszkę w rękach. —
Piękna kobita, panie kierowniku, jak jakaś gwiazda filmowa — tu czknął, jakby
na potwierdzenie prawdziwości swych słów.
Mareczek podziękował i wysupłał z kieszeni dwuzłotówkę, która spotkała
się z dużym uznaniem towarzystwa. Dziękowano wylewnie, całowano rączki
„pani kierowniczce" (Adeli) i wychwalano pod niebiosa ofiarodawcę.
Po krótkiej wizji lokalnej Adela i Mareczek doszli do wniosku, że ni-
by*siostra zajmuje mieszkanie numer 8. Zastukali do drzwi i ponownie mieli
szczęście, bo coś za nimi zaskrzypiało. Nikt jednak nie otworzył, więc Mareczek
załomotał ponownie.
— Kto tam? — usłyszeli jakiś cienki i anemiczny głosik.
— Jesteśmy z wydawnictwa, szukamy siostry pana Kusibaba — wrzasnął
Mareczek.
— W sprawie książki — krzyknęła Adela.
— Proszę chwilkę zaczekać — pisnęła osoba za drzwiami i znowu coś za-
skrzypiało dziwnie.
— Coraz lepiej — mruknęła Adela, siadając na schodach. — Brakuje tylko,
żeby ktoś nas zaciukał.
Menele pod blokiem nie wyglądają groźnie, ale ta siostrunia to pewnie jest
gotowa na wszystko...
Marek chciał ją uspokoić, że nic takiego się nie stanie, bo widziało ich zbyt
wielu świadków, kiedy drzwi się otwarły i zobaczyli siostrę Zenona Kusibaba.
Rzeczywiście, było na co popatrzeć. Miała blisko dwa metry wzrostu, impo-
nujące włosy, a ubrana była w różowy peniuar obszyty łabędzim puchem. Na
wielkich stopach nosiła równie różowe kapciuszki z jakimś futerkiem.
— Zapraszam — powiedziała cieniutkim głosem, zupełnie niepasującym do
jej słusznej postury.
Marek przedstawił siebie i Adelę, upewniając gospodynię, że przybyli w
zamiarach jak najbardziej pokojowych.
— Jestem Grażyna Kusibabina — powiedziała ona, wyciągając wielką
owłosioną łapę do Adeli.
— O matko! — wyrwało się osłupiałemu Mareczkowi.
— Chyba Kusibabówna? — sprostowała Adela, ale Grażyna pokręciła prze-
cząco głową. — Nie. Tak mi się bardziej podoba.
Siostra Kusibaba przestała tarasować sobą drzwi i wpuściła ich do salonu,
urządzonego ze smakiem w stylu vintage, czyli a la wczesny Gierek. Miłośnik
podróży w czasie znalazłby tu i meblościankę
— niezapomniany model „Łódź", marzenie każdego nastolatka, po którą ko-
lejki ustawiały się przed sklepem od piątej rano, i pomysłowe urządzenie zwane
półkotapczanem, które, jak łatwo sobie wyobrazić, nie było ani jednym, ani dru-
gim. Obrazu całości dopełniał smętny fikus i makatka wisząca na ścianie.
Grażyna Kusibabina patrzyła na nich wyczekująco. Mareczek streścił jej
więc problem.
Opowiedział o książce, planowanym szybkim wydaniu, uczestnictwie autora
w targach, a na koniec spytał o brata.
— Zenon nie żyje — powiedziała Grażyna, zacierając z uciechy ręce. — Po
prostu nie mogę uwierzyć, że tak szybko się uwinęliście z tą książką, gratuluję!
— Jak to, nie żyje? — Mareczek zupełnie nie rozumiał jej radości.
— Zwyczajnie. Zmarło się nieborakowi — olbrzymka wzruszyła ramionami,
jakby wiadomość o śmierci wschodzącej gwiazdy literatury SF nie zasługiwała
nawet na wzmiankę.
— Zmarło się? — zdumiała się Adela. — Samo? Grażyna była już dosyć
zniecierpliwiona tą indagacją.
— Był chory i umarł. I po sprawie. Ludzie żyją, a potem umierają, każdego
to czeka...
Trudno było się nie zgodzić z tymi słowami, rzeczywiście „śmierć i podatki
to jedyne pewne rzeczy na świecie", jak ktoś to mądrze ujął.
— Ale ma pani jakiś akt zgonu? — upewniał się Mareczek.
— Bo skoro pani jest siostrą, to pani wszystko dziedziczy...
Olbrzymka kiwnęła głową z entuzjazmem. Adela postanowiła przeprowa-
dzić szybki atak, wydobyła ze swej przepaścistej torby egzemplarz Świata w
twojej dłoni i rzuciła go Grażynie na kolana.
— Pani Kusibabino, to jest powieść pani brata po niezbędnych poprawkach.
— Słowo „niezbędnych" zostało mocno zaakcentowane. — Miała inny tytuł, ale
daliśmy bardziej marketingowy, no i dokonaliśmy drobnych zmian w fabule...
Grażyna ze zmarszczoną brwią przeglądała powieść, a Adela i Mareczek
czekali w napięciu.
— Nie rozumiem — powiedziała wreszcie, podnosząc zawiedziony wzrok
znad maszynopisu. — Mój brat to inaczej napisał, ja widziałam jego wersję. W
ogóle tam nie było żadnych oszałamiająco pięknych mutantów ani tym bardziej
czarodzieja wilkołaka. Bardzo mi się to nie podoba! Bratu też by się to nie podo-
bało, jestem pewna!
Mareczek poczuł, że grunt usuwa mu się spod nóg. Adela natomiast, która
już od dłuższej chwili bacznie obserwowała Kusibabinę, odezwała się stanow-
czo.
— To, co napisał pani brat, było ordynarnym plagiatem!
— Jak pani może! — oburzyła się Grażyna, a jej oczy zaczęły miotać bły-
skawice. — Ja sobie wypraszam! Pani szarga dobre imię mego brata! Jestem w
szoku! — tu widowiskowo zasłoniła twarz rękami, ale bystro popatrywała na
nich spomiędzy palców.
— Nie tylko pomysł fabuły, ale nawet tytuł był zapożyczony — powiedziała
Adela spokojnie. — Chyba pani nie zaprzeczy, że brat miał silne źródło inspira-
cji? To nie mogło zostać, bo krytycy zjedliby nas żywcem, czekałyby nas liczne
rozprawy sądowe, a w końcu wywieźliby nas w teczkach!
Grażyna zaczęła łkać w chusteczkę do nosa, ale nic nie powiedziała.
— Cała sprawa ze zniknięciem pani brata w ogóle jest dziwna — dodała
Adela, a Mareczek postanowił wspomóc ją w walce.
— No, sąsiedzi pana Kusibaba podejrzewają, że został zamordowany i po-
dzielony na części...
Olbrzymka uniosła załzawione oczy i zaczęła wpatrywać się w nich z nie-
dowierzaniem.
— Jak to? Zamordowany? Przez kogo?
— Przez panią — wyjaśnił Marek. — Jedna z sąsiadek widziała, jak opusz-
czała pani mieszkanie pana Zenona z ogromną walizką. Podejrzewa, że były tam
zwłoki. W kawałkach...
— To jakieś brednie! — wykrzyknęła Kusibabina, ale minę miała bardzo
niepewną. — Ja... Ja nie zabiłam brata! Nic podobnego! A co dopiero ćwiarto-
wać go i wynosić w walizce! To się w głowie nie mieści...
— Oczywiście, że nie zabiła pani brata — powiedziała pokojowym tonem
Adela. — To jasne jak księżyc. Nie zabiła pani brata, bo nie ma pani brata. To
znaczy, może i ma pani, ale na pewno nie jest nim Zenon Kusibab!
— Jak to? — nie rozumiał Mareczek.
— Bo to ona jest Zenonem Kusibabem. Kapnęłam się od razu, kiedy jej się
peruczka przekrzywiła — powiedziała Adela triumfalnie.
Zenon Kusibab alias Grażyna Kusibabina nerwowym ruchem usiłował po-
prawić sobie blond fryzurę, ale nie dość, że nic nie wskórał, to jeszcze zrzucił pe-
rukę z głowy. Adeli i Mareczkowi ukazała się jego łysa głowa z malowniczą za-
czeską.
— To pan! — krzyknął zdumiony Mareczek, a Zenon Kusibab, zdemasko-
wany, znowu zaczął łkać w chusteczkę.
— Ucieka pan przed komornikiem? — dociekał Marek. — Bo nie sądzę, że-
by gnębili pana wielbiciele... Bez obrazy to mówię...
Adela pokręciła głową.
— Po prostu pan Zenon ma tajemnicę. Lubi się przebierać za kobiety. Robił
to często w Bielsku, wracając z nocnych wypadów taksówką, ale nakryła go
Wścibska Sąsiadka. Postanowił się więc wyprowadzić, spakował szmaty Graży-
ny do wielkiej walizki i zamierzał uciec pod osłoną nocy, ale pani Malinowska
nie straciła czujności i nakryła go przy samochodzie...
— A ponieważ bał się, że zostanie rozpoznany, ciągle się odwracał! — wy-
krzyknął Mareczek. — Adela, ty naprawdę nadajesz się na autora powieści kry-
minalnych!
— No! — nie kryła satysfakcji. — Tak to mniej więcej wyglądało, panie
Zenonie?
Pisarz Kusibab spojrzał na nią ze złością.
— Tylko mniej więcej, a nawet powiedziałbym — mniej! Ja jestem, to zna-
czy, ja byłam uwięzioną w męskim ciele kobietą! Teraz wreszcie udało mi się
wyzwolić! Zostałam zakwalifikowana do programu zmiany płci i już poczyniłam
pewne kroki...
— Hmm — powiedział Mareczek, wciąż lekko zdumiony. — Może osz-
czędźmy sobie szczegółów, dobrze? Bardzo się cieszymy, naprawdę ogromnie,
że odnalazł pan, to znaczy pani, swoją tożsamość płciową, to cudowna wiado-
mość! — zapewnił, popatrując na Adelę omdlewającym wzrokiem. Ona wzru-
szyła ramionami.
— Niech nam pan lepiej powie, co my mamy zrobić z tą książką? — spytała
wyraźnie rozzłoszczona.
— Ciągle jeszcze jest pan w papierach Zenonem Kusibabem, nie?
Kusibabina pokiwała głową, na którą ponownie wdziała perukę. Rozmazany
makijaż, zaczeska pod burzą blond loków — to wszystko sprawiło, że Mareczek
szczerze ulitował się nad pisarzem. „Ten facet, to znaczy ta baba, ma problem",
pomyślał. Było to dużo gorsze od tego, z czym jemu przyszło się zmagać w wy-
dawnictwie.
— No i jak, pani Grażyno? — odezwał się pojednawczo i chciał nawet po-
klepać Kusibabinę po plecach, ale zrezygnował — w obecnej sytuacji mogłoby
to zakrawać na molestowanie.
— Niech wam będzie — powiedziała zrezygnowana autorka i wzruszyła ra-
mionami. — Nie mam siły się z wami użerać. Wierzę, że te wilkołaki i mutanty
naprawdę podniosą sprzedaż książki, a tylko na tym mi zależy — operacje zmia-
ny płci są kosztowne.
Marek z Adelą odetchnęli głęboko.
— W umowie jest punkt — dobiła Kusibabinę Adela — że musi pan wystę-
pować na imprezach promocyjnych. Za niecały miesiąc mamy targi książki.
Trzeba, żeby ponownie wcielił się pan w Zenona Kusibaba...
— Nie!!! — wrzasnęła Grażyna wielkim głosem. — Nigdy w życiu! Zenon
Kusibab to już zamknięty rozdział, nie ma mowy...
— Musi pan — powiedziała twardo Adela. — W ogóle nie ma kwestii, że
pan nie może.
— Nie wystąpię — powiedziała Kusibabina stanowczo. — Możecie zerwać
umowę, ale nie wystąpię jako ON.
Grażyna wyglądała w tej scenie prawie jak poseł Rejtan (ale bez obnażonej
klatki piersiowej) skrzyżowany z Walkirią w locie. Widać było, że łatwo się nie
podda, toteż Adela odpuściła, podsuwając nieszczęsnej autorce kopię wydruku
powieści z prośbą o podpis akceptujący wszystkie poprawki. Kusibabina spełniła
to życzenie bez dalszych protestów. Jednocześnie dała im do zrozumienia, że te-
mat uznaje za wyczerpany, a ich wizyta się przedłuża.
Pożegnali się i wyszli. Był to połowiczny sukces. Mareczek nie wyobrażał
sobie, aby prezes zgodził się na absencję autora, zwłaszcza tak świetnie rokują-
cego, na targach.
— Może będziemy udawać, że jest chory? — kombinował, gdy wsiedli do
samochodu.
— Lepiej dajmy mu wolną rękę. Niech przyjdzie w stroju Grażyny i podpi-
suje. Myślę, że z marketingowego punktu widzenia byłby to niezły chwyt, ludzie
waliliby drzwiami i oknami do naszego stoiska, aby choć rzucić okiem na trans-
westytę, pisarza SF...
— Transseksualistę — poprawił Mareczek, który jako socjolog z wykształ-
cenia dobrze orientował się w temacie.
— Na razie tylko transwestytę — nie rezygnowała Adela. — Przebiera się za
Violettę Villas i hasa sobie w tym stroju po mieście...
Z ENCYKLOPEDII ABSURDÓW ADELI
Stracił oko, gdy zaglądał przez wizjer
Właściciel mieszkania, 60*letni mężczyzna, urządził imprezę, na którą za-
prosił także 24-letnią sąsiadkę. Przebieg zabawy nie spodobał się ani matce, ani
konkubentowi imprezowiczki, który w tym czasie był w jej mieszkaniu.
Gdy po raz kolejny matka bezskutecznie stukała do drzwi sąsiada, jej gość
postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. 32*latek z całej siły zapukał do drzwi
krzesłem. Uderzył w nie z olbrzymim impetem.
Pechowo właściciel mieszkania w chwili uderzenia stał po drugiej stronie
drzwi i zaglądał przez wizjer, który wbił mu się w oko.
(Źródło: „Gazeta Wyborcza: Wrocław", 3.03.2011)
Gdy wrócili do biura, zwołali szybką naradę grupy „Zemsta shitu" w stołów-
ce. Marta i Mizera przez chwilę nic nie mówili, a potem Mizera wybuchnął sza-
łem radości.
— Super! Nie może być lepiej! Uważam, że Adela ma rację — on powinien
wystąpić jako ta Grażyna na targach! Jeszcze mu trzeba dokupić tego różowego
badziewia typu torebka i lakierowane szpilki i będzie superstrzał w dziesiątkę!
Nikt nie będzie miał czegoś takiego!
— A ja uważam, że Marka pomysł jest lepszy — wtrąciła się Marta. — Le-
piej udawać, że Kusibab zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach. To będzie
taki element zagadki: co się stało z autorem?
Może go ktoś zabił? Może ukrywa się przed światem? Tej Grażyny bym w
ogóle nie wyciągała, no, może w ostateczności, jak prezes się będzie rzucał, że
nie możemy znaleźć Kusibaba...
Marek i Adela pokiwali głową z uznaniem, tylko Mizera był niepocieszony.
— Ale wy jesteście! Myślicie tak strasznie szablonowo! A ten Kusibab! Co
za cudowny człowiek!
Dwa metry, wygląda jak Mariusz Pudzianowski, a przebiera się za blondyn-
kę w różowym...
— No a za co niby miałby się przebierać? Za Bertę Wielką Stopę? — nie ro-
zumiała Adela.
— E, wy nic nie kumacie. Gorzej niż żaby. Nie rozumiecie tego środowi-
ska...
— Proszę cię... — powiedziała Adela. — Nie mów, że też się przebierasz za
Violettę Villas.
— Nie przebieram się — uspokoił ją Mizera. — Ale uważam, że nam
wszystkim dobrze by zrobiło, gdybyśmy się za kogoś przebrali... Wiecie, tacy
jesteśmy grzeczni, sztywni w tej pracy, w ogóle żadnego polotu, za grosz fanta-
zji...
— ZA KOGO? — wrzasnęli wszyscy. Mizera westchnął.
— Może za myszę?
— Za jaką znowu myszę? — jęknął Mareczek, a wtedy Mizera wtajemniczył
ich w temat.
Otóż odkrył niedawno stronę internetową pewnego sklepu sprzedającego
zwierzęce przebrania.
Ubranka wykonane były z jakiegoś tworzywa w różnych zachęcających
barwach i składały się z obcisłego wdzianka w stylu dziecięcych śpioszków, ma-
ski na twarz z doczepionymi uszami oraz pelerynki.
— W pelerynkach to chyba Batman i Robin chadzali — przypomniał sobie
Mareczek, a wszyscy zerwali się od stołu, by jak najszybciej zobaczyć tę stronę.
Rzeczywiście, przyodziewki robiły wrażenie. Niezapomniane. Były tygrysy,
lwy, jakieś dziwne larwy w kokonach, była nawet mumia, ale mysz istotnie naj-
bardziej zapadała w pamięć.
— W tym musi być strasznie gorąco — skrytykowała Adela, gdy wreszcie
po pięciu minutach oglądania dziwnych strojów odzyskali głos.
— Myślę, że ten materiał oddycha — stwierdził Mizera, a Marta prychnęła
złośliwie: — Ta, jasne, że oddycha, chyba skrzelami, jak się za rybę przebie-
rzesz. To pewnie na jakimś Tajwanie produkują, klejąc zużyte gumowe dętki!
— W życiu bym tego nie ubrała — powiedziała zdecydowanie Adela. —
Ten kolor jest okropny!
— Możesz wybrać inny — podrzucił Mizera — Ja bym cię widział w „elek-
trycznej purpurze".
— Nie ma szans. Jestem pewna, że ta farba jest toksyczna. Jak założę takie
śpiochy, będę miała wypryski na całym ciele, a tego bym nie zniosła. Ten strój
jest głęboko nieekologiczny.
— I nie jest sexy — dodał Mareczek, a reszta spojrzała na niego ze zdumie-
niem. — No bo wiecie — tłumaczył się — zastanawiałem się, do czego to może
służyć. Na zabawę karnawałową raczej nie, chyba że w bardzo zimnym kraju. No
to myślę sobie, czy to jest jakiś erotyczny gadżet, ale też nie, bo nie budzi żad-
nych uczuć...
— We mnie budzi — powiedziała Marta. — Uczucie śmiechu...
Mizera i Adela pokiwali głowami.
— Śmieszna to ona jest, ta mysza... — stwierdził Mizera.
— Ja w ogóle nie zastanawiałem się, czy to jest sexy czy nie, ale myślałem o
tym, jaki to dobry gadżet przestępczy.
Popatrzyli na niego dosyć nieprzytomnie.
— No wyobraźcie sobie: przychodzi taki facet ubrany w myszę do banku i
rabuje gotówkę. Myślicie, że ktokolwiek coś zapamięta? Nie, będą pamiętać tyl-
ko tę czerwoną myszę!
Adela pokiwała głową.
— No, u mnie na piekarnię napadł facet w przebraniu samuraja, też go nie
złapali. Ludzie gadali tylko o tym samuraju, nikt nie potrafił powiedzieć, czy fa-
cet był wysoki, niski, gruby, chudy...
— No właśnie — kontynuował Mizera. — Nie myślicie, że to by można w
naszej powieści wykorzystać? Bohater na przykład morduje albo rabuje w prze-
braniu gumowanej myszy...
— Ciekawe — powiedziała Adela. — Lepiej, żeby mordował, bo jak on bę-
dzie uciekał w tej myszy z miejsca rabunku? Każdy go zobaczy. Mordować mo-
że w domu ofiary, przychodzić na przykład w normalnym ubraniu, pod którym
ma ten plastik, i pokazywać go w ostatniej chwili...
— Gdyby mieszkał na mojej ulicy — wtrącił się Marek — mógłby rabować
w myszy. Bank Krajowy jest na rogu ulic, a sąsiednia kamienica ma dwustronne
wejście. Wystarczyłoby, żeby zrobił w tej myszy dosłownie trzy kroki i już byłby
w bramie. Tam mógłby mieć schowany długi płaszcz i buty i potem łatwo wy-
szedłby drugimi drzwiami na inną ulicę i wmieszał się w tłum.
— Tak na pewno zrobił twój samuraj w piekarni — powiedział do Adeli Mi-
zera.
— Po samuraja ktoś mógłby podjechać samochodem, tak samo po myszę —
nie rezygnowała. — Wystarczy zniknąć na chwilę za rogiem i wskoczyć na tylne
siedzenie auta. Wspólnik przykrywa myszę kocem i odjeżdżają przez nikogo nie
niepokojeni.
— Ale pomysł rewelacyjny — odezwał się Mareczek. — Absolutnie do wy-
korzystania w naszej książce, która powinna się nazywać Klątwa czerwonej my-
szy.
Ta rozmowa poczyniła jednak w ich psychice straszne spustoszenia i skłoni-
ła do bardzo ryzykownego kroku. Przez kilka kolejnych dni zamiast zdwoić wy-
siłki i pracować efektywniej albo w szybszym tempie pisać konkursowy krymi-
nał, cała czwórka kłóciła się zawzięcie, czy w dzisiejszych czasach, na środku
ruchliwej ulicy, ktoś zwróciłby uwagę na mężczyznę (lub kobietę) przebranego
za mysz. Mareczek dowodził, że taki przebieraniec zgromadziłby tłumy, chyba
że akurat odbywałyby się juwenalia. Wówczas niecodzienne stroje nikogo nie
dziwią, zwłaszcza pojedyncze, o czym świadczy fakt, że dopiero cały oddział
przebrany za hoplitów wzbudził pewną sensację kilka lat wcześniej.
Adela była zdania, że pies z cherlawą nogą nie zaciekawiłby się człowiekiem
myszą. Mizera i Marta wahali się. Marta przyznała, że gdyby zobaczyła takiego,
na pewno by się obejrzała ukradkiem, ale nienachalnie, bo to jednak nie-
grzecznie, a są różne nieszczęścia i nie można ludzi wytykać palcami. Mizera
stwierdził, że on by się gapił jak najbardziej nachalnie, ale na pewno nie wrzesz-
czałby za delikwentem: „Te, mysza, ogon ci odpada", czy czegoś w tym stylu.
Ponieważ żadna frakcja nie zyskała przewagi, Mizera — po kilku piwach i kolo-
rowych drinkach w „Ołówkach" — zaproponował eksperyment formalny: zaku-
pią na spółkę strój myszy, bo akurat cena spadła i plastikowe wdzianko niespo-
dziewanie znalazło się w ich zasięgu, a on się poświęci dla ludzkości. Będzie
mianowicie udawał napad na bank według trzech kolejnych scenariuszy: z prze-
braniem się w bramie, ucieczką do samochodu oraz wersją ze wspólnikiem, który
oczekując za rogiem, narzuci mu na ramiona płaszcz i wręczy buty.
Adela próbowała oprotestować pomysł, ale Mizera zbił jej wszystkie argu-
menty stwierdzeniem, że to w końcu on będzie się wygłupiał, a jej po prostu żal
forsy.
Mareczek nic nie powiedział, zwłaszcza że został wyznaczony do roli
wspólnika zza rogu i trochę się obawiał reakcji przechodniów. Widząc faceta z
płaszczem w rękach, mogą go podejrzewać o osobliwy rodzaj ekshibicjonizmu
lub, co gorsza — że jak w noweli Gogola Szynel napada na ludzi i zdziera z nich
okrycia wierzchnie. Marta szczerze ubawiona zgodziła się monitorować bramę,
zaś Adeli powierzono ważną rolę kierowcy samochodu.
W głębi duszy Mareczek miał nadzieję, że Mizera się rozmyśli, ale niestety
tak się nie stało.
Odwaga tego chłopaka graniczyła z bezmyślnością, żeby nie powiedzieć z
głupotą. Następnego dnia zainkasował od nich po dwie
dychy i zamówił strój roboczy. Wdzianko dostarczono kilka dni później,
podczas których w ogóle nie mogli skupić się na pracy. Mizera przyniósł je do
biura i pokazał w wielkiej konspiracji w magazynie książek na pierwszym pię-
trze. Strój był dziwny — i to słowo najlepiej oddaje jego charakter. Uszyty z
czegoś w rodzaju połyskliwej ceratki, wyglądał jak skóra zdarta z jakiegoś stwo-
ra, być może myszy, ale nie było to do końca pewne.
— Przymierz — zażądała Adela.
— No coś ty! — obruszył się Mizera. — To się trzeba do goła rozebrać, a ja
nie będę tu przed wami w majtkach paradował.
— Załóż, chcę obejrzeć swoją inwestycję — upierała się.
Mareczek zmitygowałją nieco. W końcu zobaczy wszystko w dniu akcji, i
może nawet lepiej, bo nie ma to jak element zaskoczenia.
Akcję zaplanowaną na piątkowe popołudnie trzeba było jednak przełożyć na
sobotę, bo prezes stanowczo domagał się zmuszenia Zenona Kusibaba do wystę-
pów artystycznych na targach. Adela z Mareczkiem — chcąc nie chcąc — wy-
brali się ponownie do apartamentu na osiedlu Albertyńskim, by rozmówić się z
twórcą. Ten jednak wykazał niezłomny hart ducha. Tym razem ubrany w złocistą
kreację, paląc papierosa w szklanej lufce, stanowczym głosem odmówił udziału
w czymkolwiek jako Zenon. Jako Grażyna mógł oczywiście występować, w każ-
dej chwili.
— Na razie to on może występować jako drąg queen — stwierdziła Adela,
gdy zrezygnowani wychodzili z mieszkania.
— Nie przyjdzie, nie ma co — wzruszył ramionami Marek.
— Trzeba powiedzieć prezesowi, niech go sam zmusza...
Ale prezes nie zamierzał nikogo zmuszać. Osobiście, rzecz jasna. Uważał, że
od wywierania nacisku są wierne mrówki. Adela i Marek zaliczyli więc cyklicz-
ną awanturę, podczas której grożono im wszelakimi konsekwencjami, ze zwol-
nieniem dyscyplinarnym na czele, a przymusową reedukacją na końcu, aż wresz-
cie zapałali gniewem sprawiedliwym i całkiem zrozumiałą żądzą odwetu.
— Ja mu pokażę za to wyżywanie się — syczała Adela. — Już go tak urzą-
dzę, że chiński miesiąc popamięta!
— A co niby zrobisz? — zgnębiony Mareczek zadumał się nad kolejną pro-
dukcją, która wróciła ze składu — od strony numer 30 książka pokryta była nie-
zrozumiałymi geometrycznymi symbolami.
— Podstawię mu fałszywego Kusibaba — wydyszała Adela.
Marek spojrzał na nią z zainteresowaniem, a ona wyłożyła mu plan, który
kiełkował w jej głowie od dawna. Kusibaba nikt nigdy nie widział, poza nimi
oczywiście. Nawet prezes nie miał z nim kontaktu wizualnego. W związku z tym
Adela sprowadzi z Wrocławia swego Koleżkę Spod Ciemnej Gwiazdy, który
chętnie wcieli się w Kusibaba i będzie rozdawał autografy i uśmiechy.
— No ale jeśli ktoś go o coś zapyta? — nie był przekonany Mareczek.
— A o co niby? Z biografii Kusibaba go nie będą odpytywać, a parę słów o
książce napiszemy mu na kartce, nauczy się na pamięć. Chyba nie myślisz, że
jakieś tłumy będą do niego waliły albo że ktoś zajmie się egzegezą tego gniota.
Najwyżej zapytają, skąd bierze pomysły albo czy pisze już następną trychninę.
Zresztą usiądziesz koło niego i będziesz pomagał...
— JA??? — zdumiał się Mareczek. — Dlaczego ja? Ty nie możesz?
Adela pokręciła przecząco głową.
— Ja nie mogę. Koleżka Spod Ciemnej Gwiazdy nie dałby rady zachować
powagi. Jak zacznie się turlać ze śmiechu, może położyć całe przedstawienie. Za
suflera będziesz ty. Ja zajmę się zabezpieczeniem okolicy. Jakby się trafił jakiś
wariat czytelnik, zneutralizuję go na odległość.
— Świetnie — mruknął niezadowolony Mareczek. — Przez twoje pomysły
to ja kiedyś osiwieję. Już nawet czuję, że mi szron skronie pokrywa — o, zobacz!
Adela popatrzyła i upewniła go, że nic mu nie pokrywa, ani szron, ani co-
kolwiek innego. — Ten plan jest genialny w swej prostocie, nikt się nie zorientu-
je — dowodziła. Marek miał jednak podejrzenia graniczące z pewnością, że tym
razem już przegięli i cały misterny pomysł będzie katastrofą. Jak się później oka-
zało — miał rację.
Tymczasem jednak nadeszła sobota i planowana akcja pod bankiem. Wybra-
li oczywiście okolice domu Mareczka, ponieważ przy ulicy, gdzie mieszkał, było
duże skupisko instytucji finansowych.
Marek zdobył nawet podstępem, podając się za pracownika elektrowni,
klucz do bramy budynku, w którym miał się schować Mizera. Adela czatowała w
zaparkowanym samochodzie, a Marta ubezpieczała wszystkich z bramy. Mare-
czek zaopatrzył się w obszerną torbę na zakupy, w której miał schować odzież
wierzchnią głównego bohatera. Mizera stanął pod bankiem i niedbałym ruchem
ściągnął płaszcz, który Mareczek szybciutko schował do torby.
Mizera w czerwonym stroju myszy robił wrażenie. Wyglądał jak Batman i
Robin w jednej osobie, zwłaszcza gdy zawiał wiatr i pelerynka załopotała mu
wdzięcznie. Odzież z tworzywa lśniła metalicznie, spod maski wyglądały pełne
życzliwości oczy, a najpiękniejszym elementem stroju były odstające uszy, naj-
wyraźniej usztywnione jakąś substancją w rodzaju styropianu, bo wydające nie-
samowite, skrzypiące dźwięki, gdy tylko Mizera poruszył głową.
Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Ludzie przechodzili dosyć obojętnie, cią-
gnąc siaty z sobotnimi zakupami, a nawet wzruszając ramionami na widok faceta
w stroju myszy. Jakieś dziecko zaciekawiło się nim na chwilę i podeszło nawet,
by dotknąć śliskiej powłoki, która spowijała ciało Mizery od stóp do głów.
— Chodź szybciej, synku — upomniała dziecko umordowana matka, tasz-
cząca toboły ze sprawunkami.
— Mamusiu, popatrz — myszka!
— To nie myszka, kochanie, to taki pan, który tu pracuje i rozdaje ulotki...
Swoją drogą, nielekka praca.
Mizera chciał zaprotestować, że nie wykonuje żadnej pracy, a wręcz prze-
ciwnie — przeprowadza eksperyment naukowy, ale nie zdołał, bo do matki z
dzieckiem dołączył się oburzony starszy pan, który właśnie wyjął gotówkę z
bankomatu i także zauważył człowieka w przebraniu.
— Ma pani rację! To skandal, do czego oni tych biednych ludzi zmuszają!
Chłopak przebrany za jakąś kreaturę, idiotę z siebie robi, żeby parę groszy zaro-
bić... Już raz to widziałem — ulicą Grodzką chodził jakiś biedaczyna przebrany
za kotlet barani i rozdawał ulotki restauracji... Kotlet barani! To się po prostu w
głowie nie mieści! Widziała to pani? — Starszy pan zaczepił kobietę w średnim
wieku, która właśnie wyszła od fryzjera i w wystawie banku podziwiała swoją
natapirowaną koafiurę.
— Okropność! — wykrzyknęła. — Jak pana traktują, to jest nieludzkie! Po-
winien się pan zbuntować!
Co ja mówię, my, społeczeństwo, powinniśmy wystąpić przeciwko takiemu
ośmieszaniu ludzi, to obrzydliwe, żeby pana zmuszano do czegoś takiego!
— Pewnie się pan wstydzi? — zapytała go troskliwie matka, zapewniając
jednocześnie, że bardzo mu współczuje i doskonale rozumie, bo niegdyś jako
młoda i uboga studentka pracowała przy promocji pasztetu alpejskiego, gdzie ka-
zano jej się przebrać w mikrobluzeczkę z bufiastymi rękawkami i spódnicę led-
wo zakrywającą pupę.
— To było straszne — powiedziała. — Wstydziłam się, ale cóż? Taka pro-
mocja to było tygodniowe utrzymanie biednej studentki.
— Poniżające — skomentował starszy pan. — Ot co! Napiszę skargę do
banku i w ogóle zrezygnuję tu z konta...
Coraz więcej ludzi zaczęło zbierać się koło zdumionego Mizery. Nikt się nie
śmiał. Nikt go nie wytykał palcami. Wszyscy mu współczuli i nastroje zrobiły się
bardzo rewolucyjne. Z banku wyjrzał ochroniarz i pogonił całe towarzystwo, co
umożliwiło Mizerze danie nogi i schronienie się w bramie.
— Rany boskie! Dzieci Aurory niemal zaczęły szturmować Pałac Zimowy
— powiedział zdyszany, gdy Mareczek nakrył go już płaszczem.
— Widziałem. To było straszne — użalił się nad koleżką, ale nie zdołał nic
więcej dodać, bo z samochodu wyskoczyła Adela.
— No co jest? Co tak stoicie, stało się coś?
Mizera w krótkich słowach przedstawił jej groźbę wywołania rozruchów
społecznych za sprawą kostiumu myszy. Adela była nieubłagana:
— To o niczym nie świadczy! Musisz zrealizować plan, czyli wskoczyć do
bramy lub do samochodu. Jazda, wracaj tam!
Mizera chciał protestować, ale Adela nie przyjmowała żadnych argumentów
i osobiście odwróciła kolegę w kierunku banku. Mizera z westchnieniem zrzucił
płaszcz i ponownie ustawił się pod witryną. Tym razem nikt nie zwrócił na niego
uwagi i właśnie miał przystąpić do wprowadzania w życie drugiej części planu
(brama, tylne siedzenie), kiedy za jego plecami pojawił się zdenerwowany męż-
czyzna w drogim garniturze. Niepokojące było to, że facetowi towarzyszyło
dwóch ochroniarzy.
— Przepraszam pana — mężczyzna w garniaku z pewną obawą dotknął ra-
mienia Mizery, przyobleczonego w połyskliwy kostium myszy. — Jestem kie-
rownikiem tej placówki i zastanawiam się, co pan tutaj robi...
— On nawoływał do niepokojów społecznych — wtrącił się ochroniarz. —
Sam widziałem, jak zachęcał ludzi, by robili tumult i atakowali nasz bank...
— Wcale nie — sprzeciwił się Mizera. — Przeprowadzam eksperyment na-
ukowy, tamci państwo pojawili się sami i nieproszeni...
— Akurat — powątpiewał ochroniarz. — Słyszałem, jak nawoływał do bun-
tu i nieposłuszeństwa...
— Nie nawoływałem. Ani razu się nie odezwałem, a w ogóle to chciałem
wyjaśnić...
Niestety nie zdążył, bo przed bankiem pojawiła się zaniepokojona Adela.
— Co ty tu jeszcze robisz? Czego tak stoisz? Ze dwa razy dawałam ci znaki,
gwiżdżąc na różne ptasie melodie, a ciebie nie ma...
— Przepraszam — wtrącił się zapomniany chwilowo kierownik banku. —
Jednakowoż chciałem się dowiedzieć, co państwo tu robią. Jak już nadmieniłem,
obecność mężczyzny przebranego za mysz nie jest widokiem codziennym i może
zaniepokoić bankowca. Dodatkowo zrobiło się tutaj jakieś zbiegowisko, najwy-
raźniej niezbyt przychylnie usposobione do naszej placówki, a my musimy dbać
o wizerunek banku...
— Zaraz panu wyjaśnię — powiedziała Adela. — Chodzi o to, że przepro-
wadzamy taką wizję lokalną...
— Matko Boska... — wyrwało się kierownikowi banku. — Z jakiego powo-
du ta wizja? Chyba nie sądzi pani, że dojdzie tu do włamania, jak w tej piekarni?
Jeżeli tak, to ja muszę zawiadomić centralę...
— Na piekarnię napadł samuraj — uspokoiła go Adela.
— A tu oto mamy mysz. Mysz niegroźną, dodam od siebie, która na nikogo
nie zamierza napadać...
— Może w takim razie wejdą państwo do środka — zaproponował banko-
wiec. — Nie chciałbym, żeby znowu pojawił się tu jakiś tłum gapiów...
Mizera i Adela zgodzili się chętnie i prowadzeni przez kierownika weszli do
sali obsługi. Wszyscy pracujący tam urzędnicy już dawno porzucili swoje zwykłe
zajęcia i zgromadzili się pod oknem, by obserwować przebieg dialogu kierownic-
twa z myszą. Teraz jednak rozpierzchli się do swoich biurek i symulowali wytę-
żoną pracę, zerkając jednak na dziwaczną grupę.
— Zapraszam do biura — oznajmił bankowiec i zwrócił się do sekretarki. —
Proszę podać kawę i ciastka.
— Zatem słucham państwa — powiedział, gdy już wygodnie rozsiedli się w
klubowych fotelach (a widok myszy w takim fotelu jest naprawdę niezapomnia-
ny).
Adela wtajemniczyła kierownika banku w ich pomysł kryminalny.
— Skoro na piekarnię napadł samuraj, to na bank mógłby napaść człowiek
mysz, prawda? Każdy widział samuraja i wszyscy zapamiętali tylko przebranie.
Zastanawialiśmy się, czy ktokolwiek zwróciłby uwagę na mysz...
Kierownik patrzył na nich zdumiony.
— Państwo kręcą jakiś film? — zapytał niepewnie. — Bo na włamywaczy
nie wyglądacie, ale może się mylę...
— Piszemy książkę, a dokładniej rzecz biorąc, kryminał na konkurs — wy-
jaśniła Adela. — I co pan sądzi o tej teorii, że człowiek w przebraniu jest prak-
tycznie nie do zidentyfikowania?
— To wynika z założenia — skrytykował bankowiec. — Przebranie właśnie
do tego służy. Pan wzbudził jednak zainteresowanie i powiedziałbym wręcz, że
było ono niezdrowe. Powstało zbiegowisko, a w dodatku dobre imię banku do-
znało uszczerbku, ci ludzie myślą sobie, że to my kazaliśmy panu stać na zimnie
w tym przebraniu!
— Myślę, że to z powodu koloru — usprawiedliwił się Mizera. — Nie wzią-
łem pod uwagę tego, że metaliczna czerwień to kolor Banku Krajowego, bardzo
przepraszam, powinniśmy wybrać bank o innym kolorze.
Kierownik odchrząknął i chwilę milczał niezdecydowany, najwyraźniej za-
stanawiając się, czy uwierzyć im, czy nie. W końcu doszedł do wniosku, że da
im szansę.
— O czym ma być ten kryminał, pomijając fakt, że bohaterem będzie czło-
wiek mysz?
— Myśleliśmy o morderstwie — stwierdziła Adela, z wdzięcznością przyj-
mując filiżankę kawy, którą właśnie przyniosła sekretarka.
Młoda dziewczyna starała się zresztą przedłużyć jak najbardziej swój pobyt
w gabinecie szefa, by dobrze przyjrzeć się Mizerze.
— Morderstwo jest lepsze niż napad na bank, bardziej spektakularne i trzy-
mające w napięciu — dodała jeszcze Adela.
— Tak, napady to banalny temat — dorzucił Mizera, zakładając nogę na no-
gę, a kostiumik myszy zalśnił pełnym blaskiem.
— Dlaczego? — sprzeciwił się kierownik oddziału. — Taki rozbój to ma-
lowniczy temat, proszę: zamaskowani napastnicy, którzy dodatkowo wzbudzają
współczucie społeczne! To chyba jest pomysł?
— Wcale nie — sprzeciwił się Mizera. — Napad na bank jest oklepany. Na-
pad na piekarnię jest o punkt lepszy...
— Czytałam w gazecie — wtrąciła się Adela — o napadzie na sklep z uży-
waną odzieżą, to jest dopiero hit! Napastnik sterroryzował ekspedientkę dłutem,
ona zaczęła się z nim szarpać, dłuto mu wypadło, lecz w zamieszaniu zdołał
gwizdnąć z kasy parę stówek.
— No — poświadczył Mizera. — To jest coś... A taki Bank Krajowy? Nud-
na sprawa...
Kierownik banku wyglądał na zmartwionego.
— A więc morderstwo, tak? — zapytał smutnym głosem, a Adela z Mizerą
przytaknęli.
— Kto zostanie zamordowany?
Adela wzruszyła bezradnie ramionami. Tak daleko plan fabuły nie sięgał.
Ktoś musiał paść ofiarą, ale na razie nie wiadomo było, kogo spotka ten zaszczyt.
Pomysł, by człowiek mysz mordował
śrubokrętem, upadł od razu jako mało finezyjny i wręcz prostacki. „Lepszy
byłby szpikulec do lodu", dowodziła Marta, „bo wtedy można by zasugerować,
że napastnik wywodzi się z wyższych sfer". „Może niech wydłubuje oczy ły-
żeczką do absyntu, jak ma być mordercą z wyższych sfer", szydził Mizera. „Albo
podcina żyły saską porcelaną", dorzucił Mareczek. Jak widać, nie mogli się zgo-
dzić nawet w temacie narzędzia zbrodni, a co dopiero osoby zamordowanego.
— Może ofiarą mógłby być ktoś ze świata wielkiej finansjery? — podsunął
kierownik. — No bo skoro nie mają państwo nikogo upatrzonego, to może jed-
nak bankowiec?
— Minister finansów — rozmarzył się Mizera. — Wprowadza VAT na
książki i ginie marnie...
— Nie — sprzeciwiła się Adela. — Minister finansów powinien być spraw-
cą... To by było coś!
— I chodzić w tym kostiumie? — kierownik banku wskazał wymownym ru-
chem na Mizerę.
Chwilę rozważali ten problem. Aktualny minister finansów był dżentelme-
nem po brytyjskim uniwersytecie i pewnie w najśmielszych fantazjach nie roiło
mu się, że może istnieć coś takiego jak strój gryzonia o metalicznej barwie.
Oczywiście fikcja nie powinna naśladować rzeczywistości, nawet lepiej, żeby
tego nie robiła, więc ministrem finansów można by zrobić kobietę. Jednakże
przebranie kobiety za mysz byłoby ryzykownym posunięciem.
— Jak by na to nie patrzeć, kicha — podsumował Mizera, a Adela pokiwała
głową.
— No to o czym właściwie państwo piszecie? — nie rozumiał bankowiec.
Wyjaśnili mu swoją technikę pracy. Na razie budują tło i czekają na dobry
pomysł. Stąd różne nietypowe akcje performerskie, jak na przykład ta przed ban-
kiem.
— Akurat to nie wypaliło — stwierdziła uczciwie Adela. — Mieliśmy na-
dzieję na pościg za zamaskowanym sprawcą, a zrobiły się rozruchy społeczne...
Nie wiem w ogóle, czy możemy wykorzystać w książce ten motyw z przebra-
niem...
Kierownik placówki bankowej pokiwał ze zrozumieniem głową. On też miał
różne śmiałe koncepcje marketingowe, które spaliły na panewce. W tym mo-
mencie postanowił wykorzystać dziwnych gości do realizacji nowego planu
promocyjnego.
— Możemy zrobić sobie zdjęcie? — zapytał. — Powiesimy je w naszej ga-
zetce z notką „Pisarze odwiedzili nasz bank", no i jestem przekonany, że gdyby
zechcieli państwo umieścić nasz bank w powieści, oczywiście w korzystnym
świetle, centrala nie poskąpiłaby grosza...
— Słyszałam o tym — ponuro powiedziała Adela. — Korumpowanie twór-
ców. Była taka książka, którą sponsorowała jakaś fabryka czekolady. Bohatero-
wie obżerali się pralinami tej firmy, dziwne, że nie padli na stłuszczenie wątro-
by...
Kierownik pospieszył z wyjaśnieniami, że nie miał nic zdrożnego na myśli,
ale już go nie słuchali.
Po zrobieniu sobie zdjęcia na tle pracowników miesiąca Banku Krajowego z
ulgą opuścili jego podwoje.
Mareczek i Marta byli w wysokim stopniu zdenerwowani.
— Gdzieście byli tak długo? — zapytał Marek rozpaczliwie. — Byłem pew-
ny, że was aresztowali!
— Wręcz przeciwnie — powiedział wesoło Mizera, narzucając na strój my-
szy płaszcz. — Dostaliśmy nawet korupcyjną propozycję!
— Jaką? — zainteresowała się Marta.
— Ano taką, że jak opiszemy Bank Krajowy w kryminale, to nam sypną
groszem.
— Jak przedstawimy go pozytywnie — dorzucił Mizera. — Widocznie słaby
PR mają, klienci uciekają, to taki kryminał mógłby ich trochę wzmocnić...
— Postawić na nerki — dorzuciła Adela wesoło.
— Ale wiecie? — wtrąciła się Marta. — To wcale nie jest zły pomysł. Mo-
glibyśmy się wyspecjalizować w powieściach PR*owskich. Dla banku — krymi-
nał, dla sklepu wielkopowierzchniowego — romans, dla fabryki śrubek — thril-
ler polityczny...
— Dlaczego thriller dla fabryki śrubek? — nie rozumiał Mareczek. — Thril-
ler to ja widzę raczej dla firmy produkującej czołgi...
— Albo pistolety z tłumikiem — dodała Adela. Wyprawa pod bank obudziła
w nich ogromną odwagę i chęć do działania, czyli natychmiastowego przelania
swych kryminalnych pomysłów na papier. Grupa „Zemsta shitu" była profesjo-
nalna w każdym calu.
Przed przystąpieniem do właściwej pracy wykonano tytaniczny rese*arch.
Członkowie zespołu, podzieliwszy się sprawiedliwie lekturą, przez około tydzień
czytali polskie kryminały, zwłaszcza te nominowane do różnych ważnych nagród
literackich. Wnioski, którymi podzielili się nad przesoloną zupą kalafiorową w
zakładowej garkuchni, były nad wyraz ciekawe. Pomijając dziwne kryminały z
lat 70. i 80., których autorzy głównie skupiali się na heroicznym bohaterze, przy-
padkowo zwykle milicjancie (najwyraźniej po to, by przekonać ludność do tego
zawodu i wzbudzić doń szacunek), najciekawsze wydały się książki pisane już w
XXI wieku.
Mizera od razu stwierdził, że współczesny autor kryminału dokłada wszel-
kich starań, by zanudzić czytelnika na śmierć. I zupełnie mu to nieźle wychodzi
— udowadniał, przedstawiając przykład książki, którą męczył z pełnym poświę-
ceniem przez dwa wieczory. Otóż zaczątek akcji był bardzo interesujący: facet
zamordowany w tramwaju. Świetny pomysł, tylko że potem następowały męczą-
ce wykłady o sieci komunikacyjnej Warszawy oraz szczegóły topografii miasta z
długimi dygresjami o charakterze anegdoty historycznej. Marta stwierdziła, że
prawdopodobnie trafił właśnie na okaz powieści PR-owskiej zamówionej przez
Urząd Miasta Stołecznego i Hannę Gronkiewicz-Waltz. „Może i tak", mruknął
Mizera i aż się wzdrygnął na wspomnienie opowieści o Saskiej Kępie.
Zgodzili się więc, że ze zbyt rozbudowanego tła zdarzeń należy zrezygno-
wać.
— To musi być prosta historia, ale z drugiej strony, finezyjna — powiedział
Mizera, budząc przerażenie reszty współpracowników.
Żaden z kryminałów polskich, które przeczytali, nie miał finezyjnej historii
— wszystkie były dosyć miałkie, i co gorsza — zawsze występował w nich se-
ryjny zabójca.
— Historie o maniakach są nudne — orzekł Mizera, podnosząc poprzeczkę
tak wysoko, że już w ogóle nie mogli jej dostrzec.
— To o czym my właściwie mamy pisać? — przeraziła się Marta.
Stworzenie kryminału bez psychopaty i opisów wydawało się niemożliwe.
Mareczek upierał się, że psychopata musi być. Polskie morderstwa są pozbawio-
ne uroku. Jak przeczytał w jakiejś gazecie, 90 procent mordów w naszym kraju
dokonywanych jest drobnym sprzętem AGD. Trudno wymagać, by stworzyli in-
teresującą historię, w której ofiara pada od ciosu krajalnicą do chleba lub widła-
mi — gdyby zdecydowali się na osadzenie powieści w scenerii wiejskiej.
W ten sposób pomysł psychopaty w stroju myszy stał się nad wyraz intere-
sujący, postanowili go więc dopracować.
— Mamy na to dwa tygodnie — powiedziała Adela, rzucając okiem na swo-
je notatki. — Potem trzeba się bezwzględnie brać do pisania, bo nie zdążymy.
Jak się okazało, miała już przygotowany na karteczkach szczegółowy grafik
wszystkich prac, który rozdała pozostałym.
— Jeszcze tylko brakuje, żeby nam kazała założyć „Dzienniczki ucznia" i
zaczęła wpisywać uwagi — sarknął Mizera, gdy wraz z Mareczkiem wracali do
pokoju.
— Ćepiej jak będzie stawiała czarne i czerwone serduszka — rozmarzył się
Marek. — To by mi przypomniało czasy przedszkola...
— Tak. Pięć serduszek i za to dodatkowa porcja kisielu, znam te klimaty z
młodości — powiedział
Mizera i czym prędzej zniknął w swym pokoju, by zabrać się do pracy.
Z ENCYKLOPEDII ABSURDÓW ADELI
Mięsne groźby, czyli wątrobą w klienta
Wątrobą wieprzową rzuciła w klienta ekspedientka sklepu mięsnego z ul.
Kalwaryjskiej. Kobieta twierdzi, że broniła koleżanki
Od ponad dwóch tygodni jeden ze stałych klientów sklepu mięsnego zalecał
się do młodej sprzedawczyni. Dziewczyna nie miała ochoty na amory, ale ten
uporczywie ponawiał propozycje randek. Był przy tym, jak zeznała ekspedient-
ka, „bardzo wulgarny i agresywny". Ostatnio mężczyzna zachowywał się tak,
jakby był chory. Nie chciał wyjść ze sklepu i straszył klientów (podobno robił
„głupie miny"). Zdarzało się, że przychodził i już na progu sklepu zaczynał
krzyczeć. Wszystkie panie pracujące w sklepie zgodnie potwierdziły, że „ani
prośby, ani groźby nie skutkowały".
Kiedy znów zjawił się w sklepie i zaczął krzyczeć, ekspedientki próbowały
go najpierw zignorować, a potem uspokoić. W końcu kazały mu wyjść. Wyda-
wało się, że tym razem posłucha.
Mężczyzna podszedł jednak do dziewczyny, którą prześladował, ipopchnąłją
na półki. W obronie koleżanki ruszyły pozostałe sprzedawczynie. Jedna z nich
chwyciła wątrobę wieprzową i rzuciła nią w mężczyznę.
Dostał w głowę. Świadkowie twierdzą, że przez chwilę zachowywał się tak,
jakby nie wiedział, co się dzieje i gdzie jest. Kilka minut później wybiegł ze
sklepu z krzykiem.
Na miejsce wezwano policję. Funkcjonariusze złapali mężczyznę. Siedział
na ławce i oczyszczał koszulę z kawałków wątroby. Ze względu na charakter
gróźb, jakimi straszył dziewczynę, zatrzymano go.
( Źródło: „Gazeta Wyborcza", 28.04.2003)
Termin branżowej imprezy zbliżał się nieubłaganie, a Zenon Kusibab na-
prawdę zniknął. Mareczek i Adela pojechali do niego jeszcze kilka razy, ale ani
razu nie udało im się go zastać. Grupa spod śmietnika także od dłuższego czasu
nie widywała atrakcyjnej blondynki w eleganckich scenicznych strojach.
— Zrobił nas w słonia — stwierdziła Adela, gdy niepocieszeni wracali z ko-
lejnej wycieczki do Nowej Huty. — Uśpił naszą czujność i po prostu zwiał.
Mareczek był w rozpaczy. Miał wrażenie, że cała jego zawodowa przyszłość
zależy od tego, czy dzieło Kusibaba okaże się sukcesem, czy klapą. Frustrowała
go także myśl o spodziewanej absencji autora na targach.
W tej sytuacji niedawna propozycja Adeli, by sprowadzić z Wrocławia Ko-
leżkę Spod Ciemnej Gwiazdy, zaczęła zyskiwać na atrakcyjności. Przez trzy dni
Mareczek przegryzał się z tematem zastępczego Kusibaba, aż wreszcie skapitu-
lował.
— Trzeba będzie wprowadzić w życie twój plan — powiedział konspiracyj-
nie do Adeli w pewien poniedziałek poprzedzający targowy weekend, kiedy już
dobrze rozgościli się przy swoich biurkach i ponarzekali na pogodę i niskie za-
robki. — Dasz radę załatwić tego gościa?
Adela skinęła głową. Gość był bardzo chętny, aby go załatwić, bowiem pa-
sjami lubił takie imprezy.
Był przyjacielem Adeli z lat dziecięcych — co samo w sobie budzi zrozu-
miałą grozę — i przez szereg lat uczestniczył w jej dziwacznych pomysłach. Ko-
leżanka opowiedziała Mareczkowi o swym znakomitym planie, powziętym w
liceum, prześladowania Niewiernego Narzeczonego. Nieszczęśnik ów zdradził
Adelę z jej najlepszą przyjaciółką, za co musiał ponieść okrutną karę. Jako że
dziewczyna nigdy nie działała w sposób standardowy, to i dręczenie Niewierne-
go przybrało niezwykle wyrafinowane formy. Adela namówiła Koleżkę Spod
Ciemnej Gwiazdy, aby przebrany w perukę jeździł pod dom byłego narzeczone-
go i płatał mu różne psikusy — a to dzwonił domofonem o różnych porach dnia i
nocy i czkał w mikrofon, a to malował samochód pastą do zębów, a to straszył
przez okno (Niewierny mieszkał na parterze). Biedny chłopak nabawił się od te-
go nerwicy i nawet zerwał z nową dziewczyną, co i tak nie usatysfakcjonowało
Adeli.
— Ale czemu wysyłałaś go w peruce? — nie rozumiał Mareczek. — Oni się
znali?
Adela przecząco pokręciła głową.
— Nie znali się, ale tak było bardziej dramatycznie. On zresztą chętnie za-
kładał perukę, bo przy okazji straszył też inne osoby, na przykład stał się legendą
nocnego autobusu linii 609, gdzie nałogowo terroryzował podsypiających pija-
ków.
— Okropne — powiedział z przekonaniem Mareczek, który zaczął podej-
rzewać, że Koleżka Spod Ciemnej Gwiazdy może okazać się trudnym do ujarz-
mienia żywiołem.
— A teraz, co robi? — spytał jeszcze dla formalności, bo był pewien, że taka
osoba zajmuje się sztuką, rozrywką bądź działalnością agenturalną.
— Całkiem się stoczył — machnęła ręką Adela. — Pracuje jako analityk ry-
zyka finansowego. Wyobrażasz sobie?
Nie bardzo potrafił. Analityk w peruce straszący pijaków w nocnym autobu-
sie, to przekraczało możliwości jego wyobraźni.
— Dobra, bierzemy go, mam nadzieję, że nie wyszedł z wprawy — podjął
desperacką decyzję Mareczek.
— Zdziwiłbyś się — pochwaliła swego kumpla Adela i poszła zadzwonić.
Koleżka Spod Ciemnej Gwiazdy okazał się niezwykle ciekawą osobą. Po-
zornie niczym szczególnym się nie wyróżniał — wzrostem i tuszą idealnie wta-
piał się w tło, jego uroda także nachalnie nie rzucała się w oczy. To wszystko by-
ły jednak pozory.
— Radek jestem — powiedział na wstępie, ściskając dłoń Mareczka.
I od razu też rozwinął pełny — jak to się mówi — wachlarz swoich talen-
tów. Przede wszystkim potrafił naśladować różne dźwięki i osoby, wydawał też
jakieś niesamowite odgłosy z głębi brzucha.
— Zupełnie jakby mu tam siedział dybuk — wyjaśniła Adela, ogromnie
dumna z talentów swego kumpla. Mareczek nie był pewny, czy jest to dybuk, w
każdym razie skala głuchych szmerów z trzewi była imponująca.
Radek był też mistrzem kamuflażu. Na oczach zdumionego Mareczka, uży-
wając niepozornie wyglądającej peruczki i odrobiny makijażu, przeistoczył się w
trzęsącą głową staruszeczkę, a potem — już za pomocą teatralnej szminki — w
coś przypominającego skrzyżowanie prezentera Ibisza z piłkarzem Leo Messim.
— Fantastyczne! — nie mógł nadziwić się Marek. Nie miał już wątpliwości,
że Radek bez trudu ucharakteryzuje się na Zenona Kusibaba, autora powieści
science fiction.
Przez cały poprzedni dzień oglądali w Internecie zdjęcia różnych pisarzy te-
go gatunku, by uchwycić jakieś wspólne cechy ich wyglądu. Wnioski niestety nie
były zbyt budujące — większość ludzi parających się fantastyką odznaczała się
czterema głównymi cechami: wyraźną nadwagą, okularami, łysiną i zaniedba-
nymi brodami.
— Odpada — stanowczo powiedziała Adela. — Znajdź jakiegoś, który jest
chudy!
Mareczek wysilił wszystkie szare komórki, które mu jeszcze zostały, a nie
było ich zbyt dużo, biorąc pod uwagę charakter ich pracy.
— Orson Scott Card — zaryzykował po chwili. Adela skrzywiła się brzyd-
ko.
— Ma brodę, nie nadaje się...
— Isaac Asimov?
— Widziałeś jego okulary? — warknęła Adela złowrogo. Mareczek zrobił
szybki przegląd: autora cyklu Diuna,
Franka Herberta, dyskwalifikowała siwa broda w stylu hippie, podobnie jak
Terry'ego Pratchetta (plus straszny kapelusz!), Stephen King był grubasem, spo-
śród rodzimych pisarzy świętej pamięci Stanisław Lem miał łysą glacę i okulary,
zaś mistrz powieści fantasy, Andrzej Sapkowski, nie tylko nosił szkła w oprawie
do czytania, jak to cudownie określił Umberto Eco, ale i wąsy. Nie było z kogo
wybrać.
Mareczek zezłościł się na Adelę.
— Żaden ci się nie podoba! To sama coś wymyśl! Po prostu pogódź się z
faktem, że wszyscy autorzy SF są grubi i noszą brody!
— Wcale nie — odparła Adela. — Jacek Dukaj wcale tak nie wygląda.
Mareczek się zapowietrzył. Wedle danych, jakie posiadał, autor bestsellera
Lód nie tylko wyposażony był w niechlujną bródkę, ale i pewne niepokojące
krągłości w okolicach brzucha.
— To chyba go dawno nie widziałeś — skwitowała Adela. — Teraz wyglą-
da jak aktor z Hollywood — jest szczupły,
zadbany i świetnie się ubiera! Choć niestety nosi okulary, lecz nobody's per-
fect... Wystylizujemy Radka na pisarza Dukaja.
— Zmiłuj się! — jęknął Mareczek. — Autor nazwiskiem Zenon Kusibab
winien być zapuszczonym facetem po czterdziestce, toczącym dzikim wzrokiem!
Jak zrobisz z niego modela z okładki, to będą się do niego ustawiały kolejki sfik-
sowanych kobiet i mężczyzn, a tego byśmy chcieli uniknąć!
Adela zamyśliła się.
— Zgoda, trzeba mu nadać pewien rys dekadencji...
— Żaden tam rys — sprzeciwił się Mareczek. — Trzeba go trochę zohy-
dzić... Tak, żeby po pierwszym, pozytywnym, rzecz jasna, wrażeniu, wydał się
odpychający...
— Ma śmierdzieć? — nie rozumiała Adela. Marek z niesmakiem pokręcił
głową.
— Nie idźmy w doznania ekstremalne! Niech po prostu w uśmiechu ujawni
brak ząbka z przodu albo pochyli wdzięcznie głowę, ukazując misterną zaczeskę
na łysinie. O coś takiego mi chodzi, a nie o straszne wrażenia zapachowe!
— Rozumiem, to ma być efekt skazy na diamencie — zgodziła się. — My-
ślę, że to da się zrobić, Radek jest niezrównany w takich sprawach.
Targi z udziałem Zenona Kusibaba zapowiadały się obiecująco. Przez sale
wystawiennicze przewalał się tłum wydawców i zwiedzających, wszędzie pełno
było nowości, toczyło się bogate w skandale życie festiwalowe. Jak zwykle kli-
matyzacja nie dawała rady, więc atmosferę bez przesady można było nazwać go-
rącą. Wydawnictwo szarpnęło się na duże stoisko w prestiżowym sektorze A,
blisko kawiarni. Prawie wszystkie firmowe mrówki zostały postawione w stan
podwyższonej gotowości i rzucone na front walki z klientem. Plan spotkań autor-
skich był imponujący — przez cały dzień, co godzinę, przy stoliczku przybranym
haftowaną serwetką zmieniała się drużyna podpisywaczy: przed południem au-
torki dziecięcych wierszyków, po południu grupa od poradnika o odchudzaniu i
wreszcie, na deser, Kusibab Zenon.
Mareczek bardzo się denerwował. Po pierwsze, straszna była opieka nad au-
torami książki Chudnij bez wysiłku, którzy nie mogli się pomieścić przy jednym
stole i przepychali się przy nim niemiłosiernie. Mareczek dwoił się i troił, by się
nie pobili. Na dodatek duszna atmosfera sali wystawienniczej sprawiała, że mu-
siał nieustannie biegać po wodę dla szanownych twórców.
Książka cieszyła się ogromnym powodzeniem. Do autorów ustawiła się po-
kaźna kolejka wielkogabarytowych wielbicieli, którzy przy okazji chcieli skon-
sultować z ekspertami swoje trudne przypadki odchudzania. W związku z tym
rozmowy przy stoliczku znacznie się przedłużały i wśród oczekujących coraz to
wybuchały jakieś skargi i protesty. By utrzymać kolejkę w porządku, musiał po-
jawić się sam prezes, który swoim autorytetem szybko poskromił szumiących
zbyt głośno. Był usatysfakcjonowany skalą zainteresowania książką, zajrzał do
danych o sprzedaży i przyjacielsko uścisnął Mareczkowi rękę. W innych oko-
licznościach biedny chłopak czułby zapewne wielką satysfakcję z dobrze wyko-
nanej pracy, ale na pewno nie w tych.
Teraz zadręczał się Kusibabem. Ilekroć o tym myślał, cały pomysł wydawał
mu się chybiony. Bał się, że to wszystko się nie uda, Radek zostanie zdemasko-
wany, a on wraz z pomysłodawczynią tej głupiej imprezy wyleci z firmy na bruk.
W nocy przyśnił mu się jeszcze gorszy scenariusz — oto na targach, przez niko-
go nieproszony, pojawia się autentyczny Zenon Kusibab (i to nie w przebraniu
Grażynki). Zenon staje oskarżycielsko przed stoliczkiem autorskim, wskazuje na
Radka i nazywa go oszustem. Na sali wystawienniczej robi się tumult i zamie-
szanie, wybucha panika, a on zostaje stratowany na śmierć przez uciekających
wielbicieli SF.
Takie właśnie miał myśli niewesołe, gdy na horyzoncie pojawiła się Adela,
która po wykonaniu porannych obowiązków, polegających na eskortowaniu pisa-
rek dla dzieci, do których na szczęście nie ustawiało się zbyt wielu chętnych,
urwała się na plotki z koleżankami.
— Cześć — powiedziała, wręczając mu papierowy kubek z kawą. — Kupi-
łam ci, bo na pewno masz dosyć tego odżywiania się światłem i innych bzdet...
Podwójna porcja cukru w środku! — Podziękował jej zbolałym wzrokiem.
Adela była w siódmym niebie. Targi to okazja do spotkań ze znajomymi z
branży, wymiany doświadczeń zawodowych, przepływu wartościowych myśli i
idei, czyli — jednym słowem — kopalnia plotek wszelakich. Tym razem Adelę
najbardziej interesowało, kto wpadł na podobny pomysł i zaczął pisać kryminał
na konkurs. Otóż nikt.
— To może być oczywiście podpucha — ciągnęła wielce zadowolona, popi-
jając swoją Maxi Latte. — Bo z drugiej strony, kto ci się przyzna po dobroci, że
coś takiego kleci? Ale podpytałam tego przygłupa z wydawnictwa organizujące-
go konkurs i wyznał mi po krótkich oporach, że na razie wpłynęło siedem prac.
Rozumiesz? Tylko siedem! Mamy duże szansę!
— Do końca przyjmowania zgłoszeń jeszcze trzy miesiące — wzruszył ra-
mionami. — Sypną się pod koniec, zawsze tak jest, nie miałbym za dużych na-
dziei.
— Możliwe, ale jedno mnie martwi. Dziewczyna z wydawnictwa „Zamek i
wieża" opowiedziała mi, że książkę
na ten konkurs pisze jej koleżanka, która jest absolutną profesjonalistką. Ma
konsultacje ze wszystkich dziedzin, chodzi do jakiegoś kryminologa z policji, ma
gorącą linię z pracownią wykrywania śladów i zaprzyjaźniła się z jednym pato-
logiem, który podrzuca jej branżowe odzywki do tekstu... Ta jest naprawdę groź-
na!
— Oj tam, oj tam — zlekceważył ten fakt Mareczek. — My przynajmniej
mamy pomysł i oryginalnego bohatera w twarzowym kostiumiku. A branżowe
odzywki anatomopatologów w stylu „zwłoki", „płyn ustrojowy" czy „podaj skal-
pel numer 5" znamy z seriali takich jak chociażby Ostry dyżur.
Mogę sobie wyobrazić ten żargon, który on jej sprzedaje: „Klient zajechał",
„Otwieramy obywatela", „Szybciej, bo stygnie" itd.
Adela zaniosła się śmiechem.
— Może jednak popracowalibyśmy nad tłem kryminalistycznym, co?
— A po co? — zdziwił się. — Nasz kryminał ociera się o najczystszą grote-
skę i w tym leży jego siła.
Poza tym skąd teraz weźmiesz takich konsultantów?
Była to prawda. Dotarcie do odpowiednich ludzi było raczej niemożliwe.
Musieli więc zadowolić się tym, co mieli. W tym momencie w kieszeni swetra
Adeli zabrzęczał telefon. To Radek dawał
sygnał, że jest już na sali.
Mareczek odchrząknął i wyrzucił kubeczek. Trzęsły mu się trochę ręce, ale
nadrabiał miną.
— Nie łam się — pocieszyła go Adela. — Będzie dobrze. Czeka na ciebie w
kawiarni przy barze.
Mareczek udał się tam niespiesznym krokiem. Facet przy barze nie był ra-
czej podobny do Radka, ale nie przypominał też pisarza Dukaja. Wyglądał jed-
nakowoż bardzo zacnie — Koleżka Spod Ciemnej Gwiazdy włożył wiele trudu
w swoją przemianę, ze skróceniem i farbowaniem włosów włącznie. Qua-
si*Kusibab budził zaufanie i sympatię: ubrany w markowe ciuchy i okulary w
drogich oprawkach, ze starannie ułożoną fryzurą. Z daleka wydawał się wręcz
interesujący, z bliska zaś diamencik ten miał kilka skaz. Na promiennym obliczu
autora czerwieniły się to tu, to tam pryszcze, niezbyt starannie zamaskowane flu-
idem w kolorze brzoskwiniowym, który zostawiał dosyć dziwne pomarańczowe
plamy.
Mareczek był mocno wstrząśnięty i pełen podziwu. Radek naprawdę miał ta-
lent. Na zajęciach z kamuflażu w szkole szpiegów otrzymywałby zapewne naj-
wyższe oceny.
— I co? — zapytał quasi-Kusibab najwyraźniej zdenerwowany, bo zdawał
sobie świetnie sprawę z powagi sytuacji.
— Nadzwyczajnie! Jesteś geniuszem — powiedział zupełnie szczerze Mare-
czek. — W życiu czegoś takiego nie widziałem, te bździągwy na twarzy wyglą-
dają jak żywe!
— No, miałem wrażenie, że o coś takiego wam chodzi. Adela mówiła, że
muszę być odpychający dla widza, ale jakoś nienachalnie, robiłem, co mogłem!
— Nie, no wyszło super, możemy iść. — I poprowadził Radka do stoiska, a
otucha zaczęła spływać na jego udręczone serce.
Adela wycofała się i ubezpieczała akcję z innego kąta sali.
Prezes na szczęście był zajęty rozmową z grupą hurtowników, więc ledwie
uścisnął dłoń swego najlepiej rokującego autora, zaś Radek-Zenon z gracją za-
siadł za stołem. Czytelnicy pojawili się dosyć szybko, jedna wielbicielka miała
nawet bukiet czerwonych róż i pozbycie się jej nastręczyło pewnych trudności.
Na szczęście pryszczyki zrobiły swoje — wielbicielka wdzięcznie przechyliła się
w stronę swego idola i po sekundzie ze wstrętem odskoczyła jak oparzona. Ma-
reczek dałby sobie uciąć głowę, że pierwotnym zamiarem owej kobiety, plasują-
cej się w systematyce wiekowej pomiędzy „ryczącą czterdziestką" a „szalejącą
pięćdziesiątką" było dyskretne ucałowanie mistrza.
Trądzik jednak stanowił przeszkodę nie do pokonania. Czytelnicy płci mę-
skiej nie byli niestety tak wyczuleni estetycznie, co bynajmniej nie znaczy, że od
razu rzucali się do całowania. Absolutnie nie, ale marnotrawili czas przy stolicz-
ku na bezsensowne wywody. Mareczek musiał kilka razy asekurować fałszywe-
go Kusibaba, bowiem czytelnicy egzegeci mieli pewne zastrzeżenia względem
logiki fabuły Świata w twojej dłoni. Poza tym Koleżka Spod Ciemnej Gwiazdy
radził sobie świetnie — rozdawał uśmiechy, dedykacje wpisywał z zawijasem,
udzielał enigmatycznych odpowiedzi na temat „nad czym pan teraz pracuje",
unikał omawiania kwestii osobistych. Wreszcie godzina minęła i spocony ze
strachu Mareczek mógł odprowadzić autora do wyjścia.
Razem z Adelą usiedli w kawiarni, by uczcić szczęśliwe ocalenie.
— Umieram — jęknął Mareczek. — Ze strachu tak się zgrzałem, że chyba
para wodna idzie mi uszami!
— Mięczak jesteś — skomentowała Adela. — Radek jest absolutnie fanta-
styczny, a ty nie pokładałeś w nim właściwej ufności...
Mareczek zaczął się zaklinać, że ufność pokładał, wątpliwości nie miał, ale
w takich sytuacjach zawsze coś może się zdarzyć.
— Byłoby źle, gdyby nas jakaś gazeta sfotografowała albo nakręciła telewi-
zja śniadaniowa — machnęła ręką Adela. — Ale nic takiego nie miało miejsca,
bardzo dokładnie patrzyłam.
— No był jakiś facet z aparatem — wtrącił się Radek. — Na wszelki wypa-
dek pochyliłem głowę, jak cykał te fotki...
— To był amator — stwierdziła. — Miał stary aparat cyfrowy i robił zdjęcia,
gdzie się dało, przyjrzałam mu się. Potem poszedł i fotografował hostessy wcho-
dzące do kibla. Bez strachu, to nie był żaden reporter.
Mareczkowi włosy stanęły dęba, nawet nie pomyślał, jak wielkie niebezpie-
czeństwo im grozi. Mała notka w gazecie ze zdjęciem czy przypadkowa migaw-
ka w TV mogła położyć cały ten misterny plan.
— Słabo mi — powiedział więc, upijając trochę wody.
— E, beznadziejny jesteś — rozzłościła się Adela. — Nic się nie stało, wró-
ciliśmy z bitwy z tarczycą jak starożytni Spartanie...
Pożegnali się z Radkiem i pomknęli do stoiska, gdzie czekał na nich zde-
nerwowany prezes w towarzystwie jakiegoś pismaka z bulwarówki. Jak się oka-
zało, chodziło o wywiad z Kusibabem i coś w rodzaju reportażu w stylu fotosto-
ry. Adela uprzejmie wyjaśniła, że autor bestsellera właśnie się oddalił, ale w jego
zastępstwie ona może udzielić wywiadu. Prezes spienił się okrutnie, ponieważ
liczył na darmową reklamę, natomiast pismak, wpatrzony w Adelę, zgodził się
bez wahania. Ona uśmiechnęła się promiennie i zainkasowawszy od szefa sto
złotych na wydatki reprezentacyjne, porwała dziennikarza na obiad.
Mareczek poczuł, jak zaczyna z niego uchodzić napięcie. Sam też opadł na
wolne krzesełko, bo właśnie zakończyła się prezentacja jakiejś encyklopedii
szkolnej i autorzy się ulotnili. Utyskiwania niezadowolonego prezesa, który
chciał pokazać swego najulubieńszego autora światu, wydały mu się nagle rajską
muzyką i ogólnie wpadł w dziwne religijne uniesienie. Zaczął dziękować Bogu,
że go ocalił.
Z ENCYKLOPEDII ABSURDÓW ADELI
Ugryzł kobietę w pośladek, obnażył się i uciekł.
„Nie mogłem się oprzeć jej urodzie"
Policjanci ustalili, że 23*letni Patryk S. w minioną środę wszedł do jednego
ze sklepów w Białej Podlaskiej i dopuścił się nieobyczajnego wybryku. Właści-
cielka sklepu powiadomiła dyżurnego policji, że gdy przechodziła obok jednego
z klientów, ten nagle zacisnął swoje szczęki na jej pośladku, po czym obnażył się
i uciekł. 23-latek przyznał się do tego czynu. Wyjaśnił, że nie mógł się oprzeć
urodzie kobiety. Za popełnione wykroczenie mężczyzna został ukarany manda-
tem w wysokości 300 zł.
(Źródło: Gazeta.pl, 15.03.2010)
Wszystko szło jak z przysłowiowego opłatka, jak by to ujęła Adela, a praca
nad kryminałem nabrała tempa. Ekscentryczny strój zabójcy wytłumaczono
traumą z dzieciństwa — otóż babcia głównego bohatera była maniakalnie rozko-
chana w kotach, których z kolei on się śmiertelnie obawiał. Był na dodatek hipo-
chondrykiem i wyczytał w encyklopedii zdrowia o tzw. „chorobie kociego pazu-
ra", zwierzęta te napełniały go więc strachem i obrzydzeniem.
Pogłębienie psychiki mordercy („Dotarliśmy do dna, a głębi wciąż w tym
nie widać", sarkastycznie rzucił Mizera) było świetnym pomysłem, zwłaszcza że
obłąkana babka i jej liczne koty bardzo ożywiły akcję.
Poza tym wpadli na rewelacyjny pomysł zakończenia. Mizera naświetlił go
podczas kolacji, którą urządzili na strychu, gdzie zamieszkiwała Adela ze swoim
kotem, czarno*białym Pingwinem.
Wśród wielu umiejętności, które Adela starannie ukrywała, była doskonała
znajomość sztuki gotowania. Ale ponieważ koleżanka była leniwa, wolała raczyć
się obiadem za 7,50 w zakładowej stołówce, niż pichcić wyłącznie dla siebie.
Zaprosiwszy na posiłek przyjaciół, stanęła jednak na wysokości zadania — były
jakieś delikatne, nadziewane owocami mięsiwa i muffiny czekoladowe w aroma-
tycznym sosie.
— Mhy, co za uczta — Mizera aż oczy przymykał z rozkoszy. — Wiesz,
Adela, gdybyś ty nie była taka okropna w zachowaniu, to ja bym się z tobą chęt-
nie ożenił. Tak wspaniale gotujesz...
— Nie, dzięki, wolę już, żeby mnie zjadły moje owczarki niemieckie, kiedy
umrę samotna i stareńka...
— Ale ty przecież nie masz owczarków — dziwił się Mizera, wcinając ko-
lejną muffinę.
— To sobie kupię. Wszystko, byle nie wiązać się z kimś takim jak ty!
W tej dziedzinie Mizera nie był obraźliwy, bo doskonale zdawał sobie spra-
wę z tego, jak bardzo jest nieatrakcyjny. Która kobieta chciałaby związać się
(dobrowolnie) ze smętnym i chudym gryzipiórkiem, który wszędzie jeździ na
rowerze, a zamieszkuje jakąś nędzną ruderę, czyli zapuszczone mieszkanko w
oficynie bez światła i żyje tam sobie w otoczeniu stosów książek i kurzu. No,
która? No żadna właśnie, więc Mizera wziął jeszcze jedno ciastko, rzucił pogod-
ną deklarację, że gdyby jednak Adela zmieniła zdanie, to on jest właściwie do
dyspozycji, po czym pochłonął go inny temat. Mianowicie problem zakończenia
Mrocznych wód. Choć teoretycznie do końca było jeszcze dosyć daleko, bo akcja
z kotami, babcią i innymi wybrykami natury rozwijała się i puchła, warto było
pomyśleć o zgrabnym podsumowaniu.
Jak się okazało, Mizera myślał usilnie i wymyślił.
— Słuchajcie, przyjaciele — powiedział, wymachując na lewo i prawo kie-
liszkiem wina, a Adela zaraz zgłosiła wątpliwość, czy połączenie w konsumpcji
muffinek i alkoholu nie zemdli go od razu, co wyraźnie zignorował.
— Przypomniałem sobie taką myśl mistrza Umberto Eco, że w kryminale
wszystko już było i należy jeszcze napisać powieść, w której mordercą jest czy-
telnik... Więc doszedłem do wniosku, że w Mrocznych wodach tak będzie...
— To znaczy jak? — zainteresował się Mareczek, który właśnie chwycił
ostatnią muffinę porzuconą chwilowo przez kolegę. — Jak czytelnik ma być
mordercą? Mordercą jest facet w przebraniu myszy, chcesz nam rozwalić całą
koncepcję?
— On wyraźnie wprowadza tu jakąś antykoncepcję — mruknęła Marta, bar-
dzo niezadowolona, bo postacią mordercy w głównej mierze sterowała ona i
przywiązała się do niej jak do własnego potomka.
Mizera machnął ręką, dopił wina i wyciągnął w kierunku Adeli kieliszek z
prośbą o dolewkę.
— Nic się nie rozwali — powiedział stanowczo. — Trzeba tylko pozostawić
sprawę mordercy otwartą, nie mogą go po prostu złapać, ale zdemaskować mo-
gą...
— I co? — dalej nie rozumiał Mareczek. — Czytelnik ma się na końcu zo-
rientować, że to on sam jest mordercą w czerwonej ceratce? Do bani! Nikt w to
nie uwierzy... Tego się nie da napisać, a przynajmniej nie przy naszych możliwo-
ściach... Może jakiś Stephen King dałby radę, ale my...
— Człowieku małej wiary... — mruknął Mizera, najwyraźniej dotknięty fak-
tem, że Marek uważa ich za gorszych warsztatowo od Kinga. — To się robi ina-
czej. Mordercą jest dalej człowiek w przebraniu, ale na koniec zapodajesz myśl,
że ten morderca jest tak naprawdę wynajęty przez autora, czyli nas. Cały dochód
z książki jest przelewany na konto mordercy, który — gdy kwota osiągnie zado-
walającą wysokość — morduje kolejną osobę, w tym przypadku może być nią
autor. Czyli czytelnik, kupując książkę, sam jest mordercą. Ka pe wu?
Patrzyli na niego z podziwem.
— No, no — powiedziała Marta. — Bardzo finezyjnie, niech cię!
— To może chwycić — zapalił się do pomysłu Mareczek. Mizera, dumny z
siebie jak paw, wzniósł kieliszek w geście toastu. Podniosłą atmosferę przerwała
Adela, częstując kolejnym półmiskiem muffinek.
— Moim zdaniem pomysł jest bez sensu! — powiedziała, a oni zastygli w
oburzeniu, bo tak dobrego planu jeszcze nie mieli.
— To znaczy — wyjaśniła Adela, siadając i nalewając sobie trunku — on
jest świetny, tyle tylko, że przed Mizerą ktoś już na niego wpadł. Przypominam
sobie, że czytałam w „Nowej Fantastyce" opowiadanie z podobnym grepsem, au-
tor nazywał się bodaj Filip Haka...
Mareczek plasnął się dłonią w czoło.
— Faktycznie, masz rację! Ja też coś takiego widziałem, tylko nie pamiętam
dokładnie fabuły!
Adela pogrzebała w stercie magazynów, które piętrzyły się pod wykuszo-
wym oknem, w końcu wyciągnęła jeden i zaczęła kartkować.
— Jest! Opowiadanko nosi tytuł Wiem, kto jest mordercą i z grubsza chodzi
o to samo, choć akcja jest bardziej zagmatwana...
— Szkoda — powiedziała Marta ze smutkiem. — Plagiat w naszej sytuacji
nie wchodzi niestety w grę...
— Ale ja naprawdę sam to wymyśliłem! — zaklinał się Mizera, bijąc się w
wątłą pierś.
— Nie mam wątpliwości — uspokoiła go Adela, która wiedziała, że kolega
czuje wielkie obrzydzenie do wszelkich czasopism literackich, spowodowane za-
pewne bliskim obcowaniem z pismem
„Którędy na Parnas". — Tak czy owak, nie możemy wykorzystać tego po-
mysłu...
— A gdybyśmy go twórczo przetworzyli? — zapytał Mareczek.
— Czyli? — zawiesili na nim pełne napięcia spojrzenia.
— No, że czytelnik zamorduje sam siebie... — wyjaśnił z pewnym ociąga-
niem.
— Samobójstwo ma popełnić? — nie rozumiała Marta.
— No to jest nawet logiczne — czyta taką książkę jak nasza i trach! Przy-
chodzi mu do głowy popełnić samobójstwo — szydziła Adela.
— Że to niby taka kiepska literatura? — znowu obruszył się Mizera.
— A może byście mi tak dali dojść do głosu, co? — zapytał lekko zniecier-
pliwiony Marek.
Cała trójka zastygła w wyczekiwaniu.
— Wyobraźmy sobie taki komunikat do czytelnika: człowiek mysz nie zo-
stał złapany i wciąż zabija, może więc uderzyć w każdej chwili. Drzyj, ty, który
kupiłeś książkę i zapłaciłeś za nią kartą kredytową — wszystkie wpłaty idą na
konto mordercy, który wybierze losowo jednego czytelnika i zabije go...
Patrzyli na niego z prawdziwym podziwem.
— No wiesz... — Mizera był pełen uznania. — Jak ty coś wymyślisz, to już
mucha nie siada...
Reszta była podobnego zdania. Adela wyciągnęła z piekarnika pozostałe
muffiny i otworzyła kolejną butelkę wina. Mizera zaproponował tańce, na co
reszta zareagowała lekceważącym milczeniem i pomysł upadł. Przez cały wie-
czór nikt już nie wspomniał o kryminale i problemach w pracy, a mimo to zaba-
wa była przednia.
Minęło trochę czasu. Zupełnie nie wiedzieli, kiedy machnęli trzysta stron
kryminału, wykonując przy tym swoje codzienne redaktorskie obowiązki.
— Aleksander Dumas przy nas wysiada — chełpił się więc Mizera, gdy za-
siedli w klubie obiadowym.
— Co tam Dumas, nawet Kraszewski może się przy nas schować.
— Kraszewski, w odróżnieniu od nas, pisał sam — zgasiła go Adela. — Do
jego imponujących wyników, czyli książki w dwa tygodnie, nawet się nie zbliży-
liśmy. Taka wydajność to dla nas marzenie śniętej głowy!
— E, tam — Mizera wiedział swoje. — Moim zdaniem jesteśmy niepokona-
ni, jak w tej starej piosence.
Teraz trzeba tylko wymyślić efektowny pseudonim.
Pomysłów jak zwykle było sporo. Anglojęzyczne nazwiska odrzucono ze
wstrętem, jako do cna zgraną melodię, pseudoskandynawskie wydało się z kolei
zbytnim koniunkturalizmem.
— Może coś bardziej słowiańskiego? — zamyślił się Mareczek. — Na przy-
kład coś z języka czeskiego. Pamiętam, była kiedyś taka aktorka, nazywała się
Stella Zazvorkova. To po prostu brzmi jak czyta poezja!
Przez chwilę cały pisarski kwartet pochylał się nad zagadnieniem, czy Stella
Zazvorkova mogłaby być autorką kryminału.
— Może lepiej coś rosyjskiego? — zaproponowała Marta. — Tylko jakieś
fajne imię weźmy, nie Natasza ani Galina...
— Galina daje duże możliwości rymotwórcze — stwierdził Mizera. — Na
przykład Galina Nikitina, albo Galina Bylina...
— Podobnie jak Natasza — rzuciła Adela. — Natasza Kałasza lub Natalia
Konwalia, po prostu durny jesteś i tyle!
Po sekwencji długiej i męczącej kłótni stanęło na wersji roboczej, czyli An-
nie Novotnej — ni to czeskie, ni rosyjskie, czyli jak ocenił Mareczek: „Ni pies,
ni wydra, coś na kształt świdra".
Wymyślanie pseudonimu tak ich jednak umęczyło, że zaczęły im umykać
inne ważne sprawy, które bez ich udziału toczyły się w firmie.
W owym czasie, w redakcji, zupełnie niepostrzeżenie nastąpiła rewolucja
systemowa. Polegała ona na niebywałym pomyśle racjonalizatorskim kierownic-
twa, jakim było zatrudnienie stażystów zwerbowanych przy pomocy urzędu pra-
cy. Była to myśl iście szatańska. Prezes zamówił sobie w urzędzie kilku staży-
stów, za których pensję płaciło niedofinansowane państwo, a stażyści owi nie
dość, że pracowali wydajniej niż wszystkie mrówki razem wzięte, to jeszcze nic
go nie kosztowali. Niewątpliwie był to jakiś rodzaj współczesnego niewolnictwa,
ale kierownictwo nie zaprzątało sobie tym przesadnie głowy. Najlepsi stażyści
mieli otrzymać nęcącą propozycję pracy na stałe. Każdy redaktor etatowy dostał
więc pod swe skrzydła żółtodzioba, a były to naprawdę okazy jakich mało. Przy
okazji przemeblowano też całe biuro i nastąpiło coś, o czym Mareczek i Adela
marzyli od początku pracy w firmie: każde z nich dostało swój pokój. Były to
naprawdę stylowe gabinety — każdy pokój miał okno normalnej wielkości, a na
dodatek szklane drzwi z wywieszką. Oczywiście trochę trudno się było rozsta-
wać ze slumsem, ale z drugiej strony — odrobina komfortu zawsze jest w cenie.
Adela, pełniąca odpowiedzialną funkcję naczelnej, otrzymała nawet od pre-
zesa nieco sfatygowany komplet wypoczynkowy ze skaju, który kiedyś zajmo-
wał poślednie miejsce w jego gabinecie.
Dzięki temu cała grupa „Zemsta shitu" mogła wygodnie spotykać się na na-
radach, rozpierając się ile wlezie na skajowych kanapach, które naciskane poł-
dupkami redaktorów trzeszczały dziwnie.
Pracowano też jakby mniej, bo jak się rzekło — od pracy byli teraz stażyści.
Podopieczna Mareczka nosiła starożytne imię Sybilla i niestety nie wykazy-
wała absolutnie żadnych zdolności swej słynnej imienniczki z groty w Kurne.
Miała jasne, tlenione włosy, które w chwilach nieczęstej zadumy kręciła na pal-
cach, a nawet — gdy naprawdę zatopiła się w myślach — przygryzała z lekka.
Ubierała się szykownie i elegancko w różowe minispódniczki oraz bluzeczki z
wzorami z cekinów. Każde polecenie długo rozważała w głębi swego serca, by
prawie od razu zadać sześć pytań pomocniczych, na które Mareczek odpowiadał
z jękiem. Sybilla bowiem była uparta jak mulica i ze wszystkich sił starała się
zracjonalizować pracę Mareczka, maksymalnie ją uatrakcyjniając. Dziewczyna
wyżywała się przy tym w pracach porządkowych, polegających na wywracaniu
wszystkich półek do góry nogami, posegregowaniu dwóch, trzech teczek z ma-
nuskryptami i wrzuceniu wszystkiego z powrotem jak leci. Nie lubiła przy tym
tkwić nad korektą, czytanie uważała za zajęcie nudne i uwłaczające godności
osoby fantazyjnie obutej w białe lakierki — najchętniej oddawałaby się przeglą-
daniu katalogów i komentowaniu nietrafionych jej zdaniem rysunków na okład-
kach. Sybilla miała bowiem zmysł artystyczny i takież zacięcie, więc godzinami
rysowała na kartkach wyciągniętych z drukarki szkice okładek idealnych, peł-
nych kobiet w modnym cekinie i wybrylantynowanych fircyków.
Była prawdziwym dopustem bożym i Mareczek się jej po prostu obawiał.
Adela jak zwykle miała o niebo lepiej. Trafił się jej stażysta zwany przez
wszystkich Błyskawicznym Teddym. Jego najważniejszą cechą była szybkość
poruszania się po redakcyjnym budynku. Nie było takiego zadania czy niecier-
piącej zwłoki sprawy, której Błyskawiczny Teddy nie załatwiłby w pół minuty.
Tyle czasu zajmowało mu przygotowanie sali konferencyjnej na spotkanie z
autorami, skserowanie góry umów oraz wyprawa do magazynu po egzemplarz
Kusibaba. Do tego wszystkiego ów Tadeuszek wprost uwielbiał Adelę — kobietę
o żelaznej woli i takiejż ręce.
— Po prostu dałeś sobie wejść na głowę — skomentowała Adela utyskiwa-
nia Mareczka na stażystkę.
— Zamiast ustawić Sybilkę*Debilkę, cackałeś się z nią jak z zaśniedziałym
jajem. I teraz, mój drogi, zbierasz plony tej sytuacji!
Mareczek westchnął ciężko. Jak zwykle sam był sobie winien, ot co!
Po przerwie obiadowej wrócił więc do nowego pokoju, który dzielił obecnie
ze swoją „asystentką", a ta przywitała go kwaśną miną.
— Nie będę tego czytała — powiedziała wyniośle, stukając tipsem ozdobio-
nym kwiatowym wzorem w pierwszą stronę najnowszej powieści fantasy, którą
pozyskał prezes.
— A to niby dlaczego? — zainteresował się Mareczek.
— Szkoda mi czasu na takie bzdury — stwierdziła, wzruszając ramionami, a
cekinowa wieża Eiffla misternie wyszyta z przodu jej bluzki zalśniła złowiesz-
czo, celując swym wierzchołkiem oskarżycielsko w Mareczka.
— To należy do naszych obowiązków — cierpliwie wyjaśnił, choć dusza w
nim łkała. — Na tym polega ta praca — czytamy książki. Różne!
— Może pan — Sybilla wydęła wargi. — Ja nie chcę. Pójdę do pana prezesa
i powiem mu, żeby mnie przeniósł do innego działu...
Serce Mareczka zabiło z nadzieją.
— Może do działu graficznego? — podsunął z makiawelicznym uśmiesz-
kiem, a stażystka podchwyciła.
— Pan też uważa, że lepiej bym się tam sprawdziła?
— Co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości — powiedział Mareczek,
czując jednocześnie, że niebiosa się przed nim otwierają.
Niestety, niestety. Prezes pogonił cekiniastą i na dodatek poskarżył się Ade-
li. Po półgodzinie chmurna Adela stała już nad stażystką i grzmiała wrogim gło-
sem, od którego Sybilla kurczyła się jak śliwa na przymrozku.
— Co pani sobie wyobraża? Że będzie sobie pani tutaj pracę wybierała? Jest
pani tu, żeby się czegoś nauczyć, i ja osobiście tego dopilnuję (Adela, jeśli chcia-
ła, potrafiła budzić trwogę).
Sybilla przestała zakręcać pasma włosów na palce, rozdziawiła buzię jak
małe dziecko, a błękitne paciorki jej oczu przesłoniła mgła. Nie były to jednak
łzy skruchy czy też smutnej refleksji nad krzywdą, którą wyrządziła Mareczko-
wi, był to płacz złości.
— No, proszę — poszczuła ją jeszcze Adela. — Co ma pani do powiedze-
nia?
Ale Sybilla miała na tyle oleju w głowie, żeby wiedzieć, że lepiej nie cią-
gnąć już tej rozmowy.
Znowu skuliła się w sobie, rzucając Adeli nienawistne spojrzenia spod
grzywy spalonych włosów.
Na pewno obmyślała plan wyrafinowanej zemsty i w wyobraźni jedwabną
pończochą dusiła obmierzłą Adelę, która potraktowała ją w tak obcesowy spo-
sób, lub też wsypywała jej trutkę do kawy.
Mareczek pomyślał, że mógłby to być niezły pomysł na kryminał pt. Jak za-
bić szefową i samemu przy tym nie zginąć, który w ostateczności można by za-
mienić na poradnik dla sfrustrowanych pracowników, a takich na świecie nie
brakuje.
Gdy za Adelą zamknęły się drzwi, całkowicie pokonana Sybilla popatrzyła
na Mareczka wzrokiem małego szczeniaczka wyrzuconego na deszcz.
— To co ja mam teraz robić?
Jako że miał miękkie serce (i to go gubiło), użalił się nad nią.
— Proszę przejrzeć korektę — rzucił jej plik kartek, które po kilku konsulta-
cjach z szefową składu wyglądały w miarę znośnie. — I proszę się nie przejmo-
wać, wszystko będzie dobrze...
Jakoś miał jednak przeczucie, że nic nie będzie dobrze. Sybilla stała się teraz
jego najgorszym wrogiem i śledziła każde jego posunięcie. Zaczął się obawiać,
że wyniucha nie tylko historię kryminału konkursowego, ale także przejrzy in-
trygę z Kusibabem. Jak na posiadaczkę niezbyt pofałdowanego mózgowia Sybil-
ka wykazywała nadzwyczajny spryt, gdy chodziło o plotki i kompromitujące in-
formacje. Do wszystkich problemów — jakby ich było mało — doszedł więc i
ten zatytułowany „Nienawistna Stażystka".
Ponieważ akcja ze stażystami udała się nadspodziewanie — ich wydajność
w korekto-roboczogodzinach była godna stalinowskich przodowników pracy,
prezes postanowił wdrożyć kilka swoich innych genialnych pomysłów. Przede
wszystkim zapragnął spotkać się ze swoją kurą znoszącą złote jaja, czyli autorem
Kusibabem. Ni mniej, ni więcej tylko postanowił namówić tego wielkiego pisa-
rza na kontrakt na wyłączność i kolejną książkę. Zaczął wydzwaniać pod podany
przez Adelę numer telefonu, ale jak wiemy, było to działaniem pozbawionym
sensu, bo od blisko dwóch miesięcy nikt nie widział Kusibaba na Albertyńskim.
Wezwana na konsultację Adela bezradnie rozłożyła ręce. Był Kusibab, nie
ma Kusibaba, „to są zwyczajne sprawy", jak by to ujął mistrz Szekspir. Prezes
był natomiast niepocieszony. Pragnął swego autora za wszelką cenę i nie mógł
go zdobyć. Frustrujące, zwłaszcza że prezes poczuł swym niezawodnym bizne-
sowym węchem spisek konkurencji. Wydawnictwo „Miraż" albo co gorsza „Trzy
Litery" na pewno podkupiło mu mistrza. Oczami chorej wyobraźni widział już,
jak rynek podbija kolejna książka Kusibaba, z której on, prezes, nie będzie miał
ani pięciu groszy zysku. Ta myśl budziła w nim dreszcz i wewnętrzny sprzeciw.
Gryzł się tak bardzo, że Adela, która raczej nie wzruszała się cudzym nieszczę-
ściem, a już na pewno nie nieszczęściem swego chlebodawcy, podsunęła mu op-
tymistyczną myśl, że być może Kusibab zmarł. W końcu takie rzeczy się zdarza-
ją. Prezes uczepił się tego i teraz co rano przeszukiwał gazety lokalne i ogólno-
krajowe w oczekiwaniu nekrologu Kusibaba. Nic jednak takiego się nie pojawi-
ło, toteż autora należało po prostu uznać za zaginionego w akcji i ewentualnie
sformować oddział pod dowództwem Sylwestra Stallone'a, żeby go odszukał i
doprowadził w bezpieczne miejsce.
— Całkiem zgłupiał — relacjonowała Mareczkowi usatysfakcjonowana
Adela, wyprosiwszy najpierw z pokoju Sybillę, która jeszcze minutę wcześniej
udowadniała na przykładach, że „naczelna jest podła".
Podłość ta przejawiała się oczywiście i przede wszystkim w złym traktowa-
niu stażystki Sybilli.
Adeli nie podobało się jej węszenie po kątach i zbieranie informacji w dziale
składu i grafiki, więc profilaktycznie pogoniła jej kota, czyli opieprzyła ją. „Zro-
biłam to stanowczo, aczkolwiek nieagresywnie", zrelacjonowała Adela, ale Ma-
reczek miał niejasne podejrzenie, że Sybilka odebrała to zupełnie inaczej. Miał
rację. Dziewczyna wyciągnęła z całego wykładu jeden wniosek — naczelna to
wyjątkowa menda.
— Na jakim punkcie zgłupiał nasz prezes? — dopytywał Mareczek. — Bo
chyba nie na punkcie fałszywego Kusibaba.
Adela pokiwała radośnie głową:
— Właśnie na jego punkcie! Zrobi wszystko, żeby go odnaleźć i obiecać mu
złote kury!
— No ale Kusibab zniknął. Nie martwi cię to?
— Martwiłoby mnie, gdyby nagle się pojawił — wzruszyła ramionami. —
Ale im więcej czasu upływa od jego zniknięcia, tym bardziej jestem pewna, że
ślad zaginął po Kusibabie. Myślę, że dozbierał na operację zmiany płci i teraz już
harcuje po Zjednoczonej Europie i przyległościach jako Grażynka w pełnej kra-
sie! Mareczek nie był przekonany.
— Wątpię. Skąd by miał tyle kasy. Za honorarium autorskie od prezesa to
chyba by sobie nawet cycków nie powiększył, nie mówiąc o dalej idących inge-
rencjach w świat płci.
— Może występował jako ta drąg queen — podsunęła. — To podobno jest
bardzo modne w pewnych kręgach i kolosalnie opłacalne. Trzeba by podpytać
Mizerę, on się zna na takich sprawach.
— Zmiłuj się! Myślisz, że Mizera ma znajomości wśród drąg queens?
— Nie wykluczam. Kiedyś mi opowiadał, że najmodniejsze jest teraz uda-
wanie Lady Gagi, co druga drąg queen jest przebrana za Gagę...
— Za jaką znowu zgagę? — nie rozumiał Mareczek, który, jak zostało to już
wspomniane, nie posiadał telewizora i stronił od plotkarskich portali w Interne-
cie.
— Lady Zgaga! Super! — ucieszyła się Adela. — To jest pseudonim dla
nas! Anna Novotna wypada z gry i przerzucamy się na Zgagę!
Mareczek protestował, ale niestety Lady Zgaga, jako autorka kryminału
Mroczne wody, przypadła do gustu wszystkim członkom dawnej grupy „Zemsta
shitu". Co gorsza, Adela utrzymywała, że nowy pseudonim wymyślił Mareczek.
On natomiast był zgnębiony całą sytuacją. Humoru nie poprawił mu nawet fakt,
że właśnie ukończyli książkę i zostały im wyłącznie ostatnie niezbędne popraw-
ki, czyli finałowe szlify. Uwinęli się z tym na długo przed terminem, spłodzili
najbardziej zwariowany kryminał pod słońcem, w którym nic nie trzymało się
kupy, i nagle poczuli pustkę.
— Przeglądnęłam anonse nowych konkursów — powiedziała teatralnym
szeptem Marta, gdy spotkali się na kawie w eleganckim gabinecie Adeli.
— I co? — zainteresował się Mizera, siorbiąc kawę z obtłuczonego kubka.
— Jest konkurs na zbiór opowiadań erotycznych — wzruszyła ramionami
Marta. — Nic ciekawego...
— Jak to nic ciekawego? — obruszył się Mizera. — Właśnie uważam, że
powinniśmy wziąć w nim udział...
— No nie wiem — skrzywił się Marek. — Greps z myszą wykorzystaliśmy
już w kryminale, nie jestem pewien, czy damy radę coś równie ciekawego wy-
myślić w dziedzinie pornografii...
— A co jest do wygrania? — zainteresowała się Adela, która podchodziła do
wszystkiego pragmatycznie.
— Pięć tysięcy, wycieczka zagraniczna i gadżety erotyczne...
— Jakie gadżety? — tym tematem, zgodnie z przypuszczeniami, zaintere-
sował się Mizera. Marta skrzywiła się i wyciągnęła z kieszeni dżinsów pomiętą
kartkę.
— „Nagrodą w konkursie jest gra erotyczna Sekrety nocy. Zestaw zawiera
dwustronną foliowaną planszę, wibrator, kajdanki oraz instrukcję obsługi"...
— Tia — zadumał się Mareczek. — Instrukcja zawsze się przyda, zwłaszcza
do wibratora, godna podziwu zapobiegliwość... Jestem pewien, że ten konkurs na
pewno nie przejdzie bez echa...
— Świetnie — stwierdziła Adela. — Pieniędzmi i wycieczką podzielimy się
we trójkę, a gadżety weźmie Mizera...
— Dlaczego ja? — sprzeciwił się. — Ja też chcę na wycieczkę... Ale wy je-
steście podli!
— Wątpię, czy damy radę napisać zbiór opowiadań erotycznych — przywo-
łała wszystkich do porządku Marta.
— Dlaczego? — nie rozumiał Mizera.
— Bo my mamy inklinację do groteski. A groteska nie mieści się w kon-
wencji pornosa!
Mizera oczywiście chciał zaprotestować, ale zrezygnował w odruchu samo-
zachowawczym, ponieważ ujawniłby się wtedy jako znawca tematu, a tego wolał
uniknąć. Powiedział więc tylko, że żadne pisarstwo nie hańbi, literaturę erotycz-
ną dla chleba tworzyli Henry Miller i Anais Nin, którzy przez pewien czas
utrzymywali się z pisania pornografii dla brukowców.
— Dobra — powiedziała Adela. — Możemy to ewentualnie wziąć pod uwa-
gę. Nagroda finansowa nie jest zbyt wysoka jak na cztery osoby, ale sprzedamy
również tę wycieczkę, zaś gadżety podarujemy prezesowi... Myślę, że zwłaszcza
wibrator z instrukcją obsługi może zrobić całkiem piorunujące wrażenie.
— Anonimowo, rzecz jasna — uściślił Mizera. Adela spojrzała na niego
dziwnym wzrokiem.
— Oczywiście, że anonimowo. A jak byś niby chciał...
— Ja to bym mu podrzucił te gadżety rękami Sybilki, może bym się wresz-
cie jej pozbył — rozmarzył się Mareczek, któremu Nienawistna Stażystka na-
prawdę potrafiła zatruwać życie. Skumplowała się bowiem z szefową składu i
zaczęła razem z nią gnębić Mareczka.
Już od rana Sybilla przesiadywała w pokoju grafików, wymieniając aktualne
plotki i obgadując Adelę. Pani Halinka niezwykle chętnie analizowała sny sta-
żystki, a ponadto obie panie lubiły porozkoszować się katalogami kosmetyków
lub ofertami wysyłkowych sklepów z ciuchami.
Czasem te spotkania przeciągały się do południa, a Mareczek raczej nie czuł
z tego powodu dyskomfortu. Wręcz przeciwnie. Gdyby nie fakt, że Sybilla ciągle
go podglądała i sprzedawała różne obserwacje na jego temat w dziale składu,
byłby szczęśliwy, że traci ją z oczu na tak długo.
Doszedł do wniosku, że musi się mieć na baczności, zwłaszcza że po targach
prezes zrobił przegląd kadr i wywalił kilka osób na zbity łeb. Ofiarą redukcji pa-
dła Malwina, kierująca do tej pory działem encyklopedycznym, oraz — w co do-
prawdy trudno było uwierzyć — Jaś i Małgosia, właśnie ta para, która w pierw-
szych dniach poraziła Adelę swoim zaangażowaniem w pracy (mycie biurek oraz
nadgodziny przy korekcie). Trudno było wyjaśnić tę decyzję prezesa, bo Jaś i
Małgosia naprawdę należeli do awangardy wyrobników. Nie tylko pracowali
wydajnie i szybko, ale też nie pyskowali, nie stwarzali problemów i doskonale
wtapiali się w tło. To ostatnie robili tak znakomicie, że gdy zapadła decyzja o
przeprowadzce do wygodniejszych apartamentów (tych z oknami), tylko o Jasiu i
Małgosi zapomniano. Jako jedyni pozostali w swej norze z okienkiem pod sufi-
tem i krzywą szafą, z której wypadały dokumenty. Mizera, którego bardzo po-
chłaniały takie zagadki, doszedł do wniosku, że prezes nie lubi jednak pracowni-
ków spolegliwych. Wyrzucił samych takich. Gdyby kierował się jakąś logiką, to
powinien, dowodził Mizera, w pierwszej kolejności pozbyć się Adeli, Wiktora i,
co tu kryć — jego samego. Skoro tego nie zrobił, należało domniemywać, że
uwielbia podwładnych wyszczekanych i sprawiających trudności.
Adela miała zupełnie inne zdanie. Jaś i Małgosia byli mdli, a ich zwolnienie
przeszło zupełnie bez echa, podobnie jak niezauważalna była ich praca. „Niewy-
raźnych postaci najłatwiej się pozbyć", argumentowała,
„bo nikt za nimi nie płacze, a i one same nie potrafią się postawić". Chyba
miała rację. Wszyscy żałowali Malwiny, szefowej encyklopedystów, która była
ofiarą swej perfekcyjności. Naprawdę chciała wydawać dobre książki, co zdecy-
dowanie kłóciło się ze strategiczną linią prezesa „szybko i dużo". Książki Mal-
winy powstawały w zbyt wolnym tempie, a autorzy, z którymi pracowała, mieli
za duże wymagania. Domagali się na przykład wynagrodzeń, czego prezes nie
potrafił ścierpieć.
Naturalną koleją rzeczy szefową działu encyklopedii została Marta, co usta-
wiło ją na czele stawki kandydatów do zwolnienia w następnym rzucie.
Mizera ze smutkiem skonstatował, że wszyscy poza nim mają już odpowie-
dzialne funkcje, własne gabinety i stażystów. Adela natychmiast zaproponowała
koledze stażystę Teddyego jako rekompensatę za ten brak zaufania kierownic-
twa. Ponieważ prezes był aktualnie w dobrym humorze, udało się też przepchnąć
pomysł, by i Mizera otrzymał przeszklony gabinecik. W ten sposób wszyscy
uzyskali względne warunki lokalowe i uznanie władzy, ale w tej beczce miodu
znalazła się łyżka śmieciu, jak to ujęła Adela. Po przydzieleniu nowych obo-
wiązków czasu mieli mniej niż wcale i z dużą trudnością szły im poprawki przy
kryminale, a tym bardziej pisanie opowiadań erotycznych.
„Cóż poradzić?", myślał Mareczek, który chętnie oddałby Adeli Sybilkę-
Debilkę i odetchnął z ulgą, ale doszedł do wniosku, że to by znaczyło, iż jest
mięczakiem. „Władza wymaga poświęceń".
Poświęcali się więc pracy, starając się wygospodarować chwilę na pisanie,
aż do pewnej środy, niedługo przed terminem oddania prac na konkurs krymi-
nalny, kiedy w wydawnictwie doszło do strasznego wydarzenia...
Z ENCYKLOPEDII ABSURDÓW ADELI
CBA rozgryzało Kaczmarka u wróżki
W 2007 r. agent CBA zamówił u wróżki „profil numerologiczny" Janusza
Kaczmarka, którego podejrzewano, że spalił tajną operację. Funkcjonariusz za-
płacił z pieniędzy operacyjnych.
Radio ZET i „Gazeta" ujawniają zdumiewającą operację służb specjalnych z
czasów tzw. afery gruntowej. W lipcu 2007 r. ówczesny szef MSWiA Janusz
Kaczmarek znalazł się w kręgu osób podejrzewanych o spalenie akcji CBA w
Ministerstwie Rolnictwa. Według naszych źródeł w CBA i w sejmowej komisji
badającej nielegalne naciski na służby specjalne w latach 2005*07, w aktach po-
stępowania jest ślad prowadzący do... wróżki. 27 lipca 2007 r. biorący udział w
rozpracowaniu Kaczmarka funkcjonariusz Biura pojawił się w gabinecie jednej z
warszawskich wróżek.
Przedstawił się jako siostrzeniec „ciotki Honoraty", która ma „przyjaciela
Janusza". Chodziło o małżeństwo Honoraty i Janusza Kaczmarków.
Funkcjonariusz poprosił jasnowidzkę, by z dat urodzenia odczytała relacje
między małżonkami, opisała, jaką osobą jest Janusz i co będzie robił. To, co
usłyszał, zawarł w notatce służbowej, którą przekazano do departamentu śled-
czego CBA. Wróżka wywróżyła, że Janusz jest inteligentny, ma szerokie kontak-
ty w Rosji, robi interesy za granicą, ale w sierpniu 2007 r. będzie miał kłopoty
sądowe. Te ostatnie słowa były akurat prorocze — 8 sierpnia Kaczmarka zdymi-
sjonowano, a 30 sierpnia został zatrzymany przez ABW. Agent CBA za te in-
formacje zapłacił z funduszu operacyjnego.
(Źródło: „Gazeta Wyborcza", 12.06.2010)
Straszne wydarzenie nastąpiło w momencie, kiedy już prawie przestali sobie
zaprzątać głowę Kusibabem i praktycznie zapomnieli o jego istnieniu. Otóż pew-
nego dnia w drzwiach wydawnictwa stanął policjant. Mówiąc ściśle, był to oficer
śledczy policji kryminalnej. W innej sytuacji wzbudziłby zainteresowanie całego
kwartetu egzotycznego jako ewentualny konsultant, ale tym razem wywołał
wręcz panikę.
Oficer od razu udał się do prezesa i zadał kilka pytań na temat Kusibaba.
Zaginionego Kusibaba, dodać należy. Jak się okazało, pisarz był już od pewnego
czasu poszukiwany, a teraz po prostu zapadł się pod ziemię. Ostatni raz widziano
go na targach książki, więc policjant, nazywający się Dariusz Małecki, chciał
wiedzieć, czy w wydawnictwie nie mają jakichś informacji, gdzie też Kusibab
raczy się podziewać.
Przerażony prezes, skojarzywszy wizytę oficera Dariusza z działalnością
CBA, której to instytucji bał się jak diabeł święconej wołgi (wedle sarkastyczne-
go powiedzenia Adeli), szybko wyśpiewał wszystko, co wiedział. A że wiedział
niewiele, to i koncert był krótki. Jak każdy szanujący się aferzysta prezes bardzo
chciał pomóc policji; w tym celu zawezwał asystentkę i kazał jej odnaleźć Adelę
i Mareczka. Wyjaśnił podkomisarzowi Małeckiemu, że to właśnie oni byli najle-
piej poinformowani w sprawach Kusibaba.
Małecki patrzył na prezesa nieodgadnionym wzrokiem. Doświadczenie mó-
wiło mu, że dziwnie zachowujący się i nerwowo reagujący człowiek musi mieć
coś na sumieniu, ale wątpił, by było to ukrywanie Kusibaba. Czekał więc spo-
kojnie na kolejne postaci dramatu.
Mareczek od początku — to jest od momentu, gdy asystentka z nadętą miną
weszła do jego nowego gabineciku — wiedział, że stało się coś bardzo niedobre-
go.
— Prezes cię woła — powiedziała jak zwykle, nie zważając na to, że Sybilla
porzuciła machinalne przeglądanie korekty i nadstawia długich uszu. — Siedzi u
niego jakiś glina, pospiesz się!
— Jaki glina? — zapytał Mareczek, a w jego głosie znać było panikę. Asy-
stentka wzruszyła wyniośle ramionami.
— Nie wiem jaki. Jakiś...
— A czego chce? — nie rezygnował.
— Idź, to się dowiesz. Nie zdziwiłabym się, gdyby chciał cię aresztować —
fuknęła i oddaliła się z godnością bociana, który łyknął sobie pożywną żabę i te-
raz przechadza się dla lepszego trawienia.
Sybilla omal nie spadła z krzesła. Spojrzała na Mareczka triumfalnie i nie-
mal zaczęła zacierać rączki. Oczami wyobraźni widziała już nieszczęśnika w ja-
kichś ohydnych średniowiecznych kazamatach, przykutego grubym łańcuchem
do ściany. W podobnej scenerii umieszczała też Adelę.
Wręcz rozkoszowała się tą wizją. Oto naczelna, przerażona i z rozkudlonymi
włosami, stoi w jakiejś parcianej koszułinie po kolana w wodzie (piwnica jest
podmokła) i woła o litość. Pomoc jednak znikąd nie nadchodzi.
Obrazek był tak piękny, że stażystka zatraciła się w nim o chwilę za długo.
Drzwi się otwarły i stanęła w nich Adela. Od razu zauważyła rozanieloną minę
Sybilli i zgasiła uśmiech na jej twarzy poleceniem szybkiego powrotu do pracy.
— Co ona ma taką durnowatą minę? — spytała Mareczka, gdy wlekli się ko-
rytarzem do pokojów kierownictwa.
— Podejrzewam, że śniła na jawie o naszym upadku — odpowiedział ponu-
ro. — I śmiem twierdzić, że może mieć sporo racji...
— Nie pękaj — starała się go uspokoić Adela. — Już zauważyłam, że jak
robi się gorąco, to ty się niepotrzebnie denerwujesz. Kusibab zniknął, to policja
go szuka. Proste jak budowa cepra.
Mareczek pokręcił sceptycznie głową.
— Nie wydaje mi się. To musi być coś więcej. Czemu tak nagle go zaczęli
szukać, kto im to zgłosił?
Adela wzruszyła ramionami.
— Może ta zwariowana sąsiadka? Nie zdziwiłabym się, gdyby to ona donio-
sła, zwłaszcza po naszej wizycie. Przestraszyło się babsko i zgłosiło sprawę or-
ganom ścigania. I w ten sposób mamy na karku tego glinę. Ale nic mu nie mó-
wimy i w ogóle do niczego się nie przyznajemy, jesteśmy niewinni!
— O matko święta — jęknął Mareczek. — Do czego mamy się nie przyzna-
wać? Przecież niczego złego nie zrobiliśmy. No, w każdym razie nie zrobiliśmy
nic, za co się idzie siedzieć...
Sprawa nie była jednak taka prosta. Podrobili książkę Kusibaba, a potem
podstawili na jego miejsce Radka. Już to wystarczało, by posadzić ich na jakiś
czas. Adela jednak nie miała przesadnie wygórowanego zdania o inteligencji po-
licji i uważała, że bez problemu zrobią tego oficera w konia.
Mareczek był innego zdania, zwłaszcza gdy zobaczył Dariusza Małeckiego.
Policjant był młody i w niczym nie przypominał rozlazłych glin z amerykańskich
filmów — w przepoconych mundurach i z pączkiem w dłoni. Był raczej podobny
do agenta z jakiegoś filmu szpiegowskiego. On też przyglądał im się z ciekawo-
ścią, zwłaszcza Adeli, co zresztą nie było dziwne, gdyż jej wszyscy przyglądali
się z ciekawością.
Jak to już zostało powiedziane, Adela nie była piękna. Miała jednak w sobie
coś, co przykuwało uwagę i sprawiało, że każdy facet interesował się nią w spo-
sób chorobliwy. Adela uważała to za coś w rodzaju dopustu bożego i, jak to na-
zywała, „klątwy od lotosu". Sama nie rozumiała, skąd się to bierze. Mizera przy-
puszczał, że jest to sprawka jakichś nieczystych sił, które sprawiają, że osoba
niemiła i dosyć wredna stale znajduje się w kręgu zainteresowań mężczyzn. Bo
Adelę trudno było nazwać czarującą czy pełną uroku. „Uroków może tak! Ale
nie uroku", perorował kiedyś przy piwie Mizera, dla którego powodzenie Adeli
było najbardziej pasjonującą z zagadek przyrody.
Glina także uległ tej diabelskiej sile. To było widać. Mareczka bardzo to po-
cieszyło. Liczył bowiem, że zniewolony niewytłumaczalnym czarem Adeli oficer
będzie mniej się przykładał do swych zadań. Nic bardziej błędnego, podkomisarz
był profesjonalistą. Szybko otrząsnął się z piorunującego wrażenia i wziął ich w
krzyżowy ogień pytań.
O ile na indagacje na temat poszukiwania Kusibaba i pobytu w Bielsku od-
powiadali chętnie i wyczerpująco, a z pewnych szczegółów Mareczek wywnio-
skował, że policja dotarła do pani Malinowskiej i przepytała ją gruntownie, to na
temat dalszych losów Kusibaba milczeli wykrętnie.
Prezes się denerwował, nie rozumiał, czemu nie chcą opowiadać o spotkaniu
z Kusibabem na targach, a policjant patrzył na nich z zagadkową miną. W końcu
poprosił o możliwość przejścia do salki konferencyjnej i rozmówienia się ze
„świadkami" w cztery oczy.
Mareczek doprawdy nie wiedział, czego świadkiem miałby być, ale i tak
przeszedł go dreszcz. Ze świadka łatwo stać się podejrzanym, a potem oskarżo-
nym. Czuł, że znajduje się na wąskiej linii pomiędzy prawem a bezprawiem i już
niemalże widział siebie osadzonego w areszcie śledczym przy ulicy Montelu-
pich, gdzie dodatkowo mieściła się Klinika Stomatologii. Połączenie ciupy z
dentystą dawało szczególnie traumatyczny efekt. Mareczek zaczął się nawet za-
stanawiać, czy ta lokalizacja nie jest celowa — być może klinika, odnajmując
budynki aresztu za bezcen, wypożycza sprzęt i chętnych studentów do wykony-
wania zabiegów dentystycznych na opornych aresztantach.
Pamiętał film pt. Maratończyk, gdzie biednego Dustina Hoffmana torturo-
wano wiertarką stomatologiczną. Aż się cały wzdrygnął, gdy o tym pomyślał.
W tym momencie Małecki wprowadził ich na salę i wskazał miejsca naprze-
ciw siebie. Na widok jego ponurej miny Mareczek był gotów przyznać się do
wszystkiego.
— Pomyślałem sobie — zaczął oficer — że może nie chcą państwo rozma-
wiać przy swoim szefie. — Mareczek poruszył się na krześle, jakby ktoś dźgnął
go od spodu dłutem.
Adela wzruszyła ramionami.
— My nie mamy nic do ukrycia, panie komisarzu...
— Czyżby? — uśmiechnął się glina, ale nie był to przyjazny uśmiech. —
Być może nie zdają sobie państwo z tego sprawy, ale są państwo jedynym na-
szym tropem dotyczącym Kusibaba. Państwo widzieli go ostatni, a potem on
zniknął. Może mają państwo jakieś podejrzenia, gdzie on teraz może być?
Adela po raz kolejny wyjaśniła, że nie mają bladego pojęcia, co robi Kusi-
bab. Od czasu targów wielokrotnie próbowali się z nim skontaktować, ale bez
skutku.
III
— A co właściwie zrobił ten Kusibab, poza tym, że zaginął? — zaryzykował
pytanie Mareczek, bo miał wrażenie, że Adela chwilowo zapędziła śledczego w
ślepy zaułek.
— Jak pan słusznie powiedział — zaginął. My szukamy zaginionych osób,
panie Marku.
— Ale kto zgłosił zaginięcie, skoro Kusibab nie ma rodziny? Może ta są-
siadka, Malinowska?
— Nie ma rodziny? — zdziwił się glina. — A jego siostra, pani Grażyna?
Mareczek przygryzł wargi. Nie pomyślał o tym.
Małecki wciąż patrzył na nich pełnym rezerwy wzrokiem. Sięgnął do torby i
wyciągnął z niej plik zdjęć. Mareczek o mały włos nie zemdlał. Zdjęcia przed-
stawiały ni mniej, ni więcej tylko Radka na targach. Musiał je zrobić ten chłopa-
czek z aparatem, którego Adela niefrasobliwie oceniła jako amatora fotografują-
cego wszystko dokoła. Spojrzeli po sobie w panice.
— Czy to jest Zenon Kusibab? — zapytał Małecki, a oni solidarnie milczeli.
— Proszę państwa — ciągnął policjant. — Sprawa zaczyna się robić poważ-
na i mogą być państwo oskarżeni o składanie fałszywych zeznań lub utrudnianie
śledztwa — w zależności od tego, czy zdecydujecie się kłamać, czy też będziecie
odmawiać odpowiedzi.
Dlatego doradzam powiedzenie prawdy, to się bardziej opłaci.
Chwilę rozważali jego słowa, ale wyglądało na to, że ma rację.
— Zgoda — skapitulowała Adela. — Powiemy panu, jak było, tylko pan tu i
teraz przysięgnie na wszystkie świętości i swoich najświeższych zmarłych, że
nas pan nie wyda przed prezesem!
Małecki chwilę milczał osłupiały. Mimo młodego wieku był już wytrawnym
śledczym. Studiował psychologię,
miał doświadczenie w tworzeniu profili psychologicznych przestępców, na-
pisał nawet podręcznik dla policjantów o sposobach przesłuchiwania świadków.
Widział już wiele załamań podczas śledztwa, gdy najgorsza bandziornia pękała z
hukiem, by wyznać swe okropne zbrodnie, ale czegoś takiego nie doświadczył
jeszcze nigdy. Oto atrakcyjna młoda kobieta każe mu składać jakieś przysięgi o
charakterze najwyraźniej religijnym, podczas gdy powinna wiedzieć, że policja
to instytucja świecka!
— Hm — mruknął więc niewyraźnie, zamiast zaklinać się wbrew drugiemu
przykazaniu, i wrócił do tematu.
— Zacznijmy jeszcze raz od początku — wskazał na zdjęcia. — Czy to jest
Zenon Kusibab?
Mareczek i Adela ponownie spojrzeli po sobie, a Adela powiedziała z pew-
nym ociąganiem: — Niezupełnie...
— Jak to, niezupełnie? — nie rozumiał funkcjonariusz. — To jest Kusibab
albo nie, trzeciej opcji nie ma!
— No właśnie — włączył się Mareczek. — I tu się pan myli. To jest taki
prawie Kusibab...
— Pozorant — dodała Adela.
Małecki odchylił się na krześle i patrzył na nich z rosnącym zaciekawieniem.
— Prawie Kusibab, pozorant — to wszystko robi się coraz bardziej interesu-
jące. Chyba nie do końca rozumiem, co mają państwo na myśli — powiedział
ostrożnie, spoglądając po raz kolejny na zdjęcia.
Adela z Mareczkiem złożyli wyjaśnienia, zaczynając od historii zaginionego
gniota. Opowiedzieli o produkcji książki, o długich poszukiwaniach Kusibaba i
jego odmowie uczestniczenia w jakichkolwiek imprezach o charakterze promo-
cyjnym. Adela zwróciła się nawet z gorącą prośbą do policjanta, by nie mieszał
w to wszystko Radka — chłopak był tylko niewinnym, ślepym narzędziem ich
machinacji i nie powinien ponosić żadnej odpowiedzialności.
— Hm — po raz kolejny mruknął Małecki. — Zdobyliśmy te zdjęcia zaraz
po targach, nie miałem żadnych wątpliwości co do tego, że to nie jest Kusibab...
— Dlaczego? — zainteresował się Mareczek, którego ogromnie pasjonowa-
ły sekrety detektywów.
Gliniarz spojrzał na niego z politowaniem.
— Zenon Kusibab ma 54 lata, a ten tu na zdjęciu ledwo zbliżył się do trzy-
dziestki. Oczywiście nie można wykluczyć dobrych genów lub błyskawicznego
liftingu, ale raczej trudno w to uwierzyć w naszym kraju.
Mareczek spiorunował Adelę wzrokiem.
— Nie przewidziałaś tego! Jak można było zaniedbać tak ważną sprawę!
Adela wzruszyła obojętnie ramionami, ale Mareczek dalej kipiał gniewem.
— Ty w ogóle nie rozumiesz, jakie to może mieć konsekwencje dla naszej
książki! Jeżeli w kryminale, który napisaliśmy, znajdują się podobne kwiatki, to
komisja konkursowa nas rozedrze na strzępki!
Małecki zainteresował się.
— Napisali państwo kryminał? Jaki?
Ponieważ Adela właśnie się obraziła, teraz wyjaśniać zaczął Mareczek.
Opowiedział o mordercy w stroju myszy z awersją do kotów i jego niepohamo-
wanej żądzy mordu. Glina ogromnie się zaciekawił.
— Pomysł z przebraniem bardzo oryginalny, podoba mi się. Jestem tylko
ciekaw profilu psychologicznego przestępcy. Mordował posiadaczy kotów?
Mareczek i Adela przecząco pokręcili głowami i spojrzeli na niego z wycze-
kiwaniem. Policjant skrzywił się wymownie.
— Błąd. Jeżeli mordował byle kogo, trudno to uzasadnić urazem z dzieciń-
stwa wobec kotów.
Powinien mordować kociarzy, na przykład właścicieli hodowli lub wystaw-
ców, wtedy nazwiska mógłby brać z ogłoszeń albo anonsów o pokazach cham-
pionów. W ostateczności mógłby zabijać staruszki dokarmiające koty.
Adela spojrzała na Mareczka z odrazą.
— Widzisz, od razu ci mówiłam, że potrzebujemy konsultanta, a ty — nie!
Zobaczysz, tak się namęczyliśmy, a konkurs wygra ta niunia, która załatwiła so-
bie korepetycje od anatomopatomorfologa.
Małecki machnął ręką.
— Proszę się nie przejmować, teraz sprzedają się najlepiej te kryminały, któ-
re w ogóle nie trzymają się kupy, więc zaawansowane konsultacje mogą tylko
zaszkodzić tej — jak ją pani uroczo określiła — niuni, a nie pomóc...
— Akurat nas pan pocieszył! — mruknęła Adela. — Nie dość, że nas pan
podejrzewa o zaciukanie Kusibaba, to jeszcze uświadomił nam pan, że nasz kry-
minał jest do bani...
Małecki wytrzeszczył oczy ze zdziwienia.
— Dlaczego uważa pani, że was podejrzewam? Adela wzruszyła ramionami.
— To proste. Kusibab zniknął kilka miesięcy temu, do tej pory nikt się nim
nie interesował, a tu nagle wyskakuje pan jak diabeł z puzderka. Musiało się coś
stać. Albo Kusibab popełnił jakieś straszliwe przestępstwo, albo sam został za-
mordowany, innej opcji nie ma...
Policjant popatrzył na nią z uwagą.
— No cóż — powiedział powoli. — Do pewnego stopnia ma pani rację. Po-
dejrzewamy, że Kusibab jest zamieszany w rozmaite przestępstwa...
— I wybryki chuligańskie — dodał gorliwie Mareczek, a Małecki popatrzył
na niego ze zdziwieniem.
— Dlaczego znowu wybryki?
Mareczek z ochotą wyjaśnił. Uważał mianowicie, że przestępstwo nie może
występować bez wybryków. Tak jak to było w jednej polskiej komedii, gdzie
udowadniano, że „każdy pijak to złodziej". Małecki z powątpiewaniem przyjął
rozumowanie Mareczka i wzruszył ramionami:
— W ogóle to nie wiemy, czy on się nawet nazywa Kusibab. Wydaje nam
się, że ten człowiek może mieć wiele różnych wcieleń.
Mareczek i Adela spojrzeli na niego z ciekawością.
— No tak — wyjaśnił im. — On ciągle zmienia tożsamość, podszywa się
pod różne osoby.
— Jakiego typu przestępstwa popełnia? — zapytała Adela, którą prześlado-
wała myśl, że spędziła popołudnie w towarzystwie mordercy przebranego w ró-
żowy peniuarek.
— To oszust — uspokoił ją Małecki. — Co nie zmienia faktu, że zaginął i
nie wiemy, co się z nim dzieje...
— I podejrzewacie, że ktoś go sprzątnął — dodała Adela.
— To nie my — zapewnił najszybciej jak mógł Mareczek. — Choć nie
ukrywam, że taka koncepcja też była rozważana, ale morderstwo ma swoje wa-
dy.
— Zasadniczo ma jedną wadę — dodała Adela.
— Jaką? — zainteresował się policjant.
— Nie bardzo jest co zrobić z ciałem — powiedziała, nachylając się przez
stół konspiracyjnie, a policjanta owionęła zabójcza woń jej perfum. — Co praw-
da widziałam ostatnio taki film, gdzie dwie kobiety rozpuściły ciało faceta w
wannie za pomocą jakichś kwasów, ale podejrzewam, że smród byłby nie do
opanowania.
Funkcjonariusz skinął potakująco głową. Także widział ten film i pomyślał
sobie to samo. Smród byłby taki, że zleciałaby się nie tylko cała kamienica, ale
pół sąsiedniej ulicy.
— Dobry sposób był w filmie Upiór w kuchni, tam policja sprzątała ciało,
bo dwie zabójczynie straszyły denata na śmierć duchem — pogodnie dodał Ma-
reczek.
— Głupi pomysł — uznał policjant. — Jeszcze nie widziałem człowieka,
który dostałby zawału przez ducha w kuchni. To się w ogóle nie mogło udać.
Małecki popatrzył na zegarek.
— Miło się z państwem rozmawia, ale mam też inne obowiązki. Gdyby so-
bie jeszcze państwo coś przypomnieli, proszę o telefon. — Położył wizytówkę na
stole i wstał. Oni też podnieśli się z krzeseł.
— Mam nadzieję, że niedługo się spotkamy — powiedział, ściskając dłoń
Adeli.
Oboje z Mareczkiem też się tego obawiali. Policjant nie wyglądał na przeko-
nanego ich opowieścią, a poza tym nie wspomnieli ani słowem o historii Kusiba-
ba transwestyty. Glina miał więc po co wracać. Niestety.
W dosyć ponurych nastrojach wrócili do pracy, a po południu zwołali zebra-
nie grupy. Mizera i Marta okazali duże zaniepokojenie. Długo trwało rozważa-
nie, czy policja da im spokój i kiedy to ewentualnie nastąpi. Mizera obawiał się
przy tym, że gliniarze mogą puścić farbę przed prezesem, co poskutkuje natych-
miastowym wydaleniem z pracy.
— Najlepiej byłoby — odezwała się niespodziewanie Adela, która milczała
aż do tej pory, co było do niej zupełnie niepodobne — żebyśmy sami znaleźli
Kusibaba, czy jak on się tam naprawdę nazywa.
Wtedy nasze zasługi dla policji byłyby niepodważalne i musieliby nam dać
spokój.
— Ciekawe, w jaki sposób go znajdziesz — powątpiewał Mareczek. — Ku-
sibab to jakiś machlojkarz, pewnie
oszukani wspólnicy go zabili i ogląda korzonki roślin w jakimś zakazanym
lesie od kilku miesięcy.
Adela przecząco pokręciła głową.
— Ja wierzę w to, co powiedział ten gliniarz. Kusibab często zmienia tożsa-
mość. Myślę, że wtedy, kiedy do niego przyszliśmy, już mu się grunt pod nogami
palił. I przeistoczył się tym razem w kobietę. Te wszystkie gadki o odkryciu swo-
jej tożsamości płciowej to pic na wódę! On szykował się do całkowitej zmiany
osobowości!
— Słusznie! — z uznaniem powiedział Mizera. — Wśród 40 milionów ludzi
zamieszkujących nasz kraj bez trudu znajdziemy przebranego Kusibaba. Zresztą
mógł wyjechać za granicę, ale dla nas to też nie problem, po prostu nieznacznie
rozszerzymy teren naszych działań! Adela, to nie ma sensu!
Adela jednak wiedziała swoje. W tym momencie Mareczek zaczął nabierać
pewności, że to wszystko skończy się bardzo źle. Może nawet tragicznie.
— Ja nie chcę szukać Kusibaba — jęknął więc, ale Adela natychmiast spio-
runowała go wzrokiem.
— Musisz. Jeszcze dzisiaj wracamy do tej nory na Albertyńskim i przepy-
tamy sąsiadów.
— Oho, jak komisarz Wallander — z podziwem pokiwał głową Mizera. —
A co ja mam robić?
— Ty pójdziesz do Wiktora i dowiesz się, skąd się wziął Kusibab. Ten jego
gniot musiał najpierw pojawić się w redakcji „Parnasu". Wiktor co prawda zgubił
już z pięćset rękopisów, ale pamięta wszystkich gryzipiórków, jacy kiedykolwiek
przeszli przez jego ręce.
— Nie podoba mi się to wszystko — ponownie zgłosił zastrzeżenia Mare-
czek. — Czy nie lepiej zostawić tę sprawę policji?
— No właśnie — włączyła się Marta. — Może nie twórzmy bezrobocia. Jak
redaktorzy zaczną łapać przestępców, to nie dość, że policja pójdzie na zieloną
trawkę, jeszcze książek nie będzie miał kto opracowywać...
— Spokojna głowa — mruknęła Adela, skrobiąc coś w swoim nieśmiertel-
nym notesie. — Robotę redakcyjną wykonają stażyści, pozostawiając nam mnó-
stwo czasu na działania operacyjne... — Dodatkowo Adela zarządziła wprowa-
dzanie poprawek do kryminału, według sugestii podkomisarza Małeckiego.
Chwilę nawet deliberowali, czy wpisać go jako konsultanta, ale później uznali,
że enigmatyczne „podziękowania dla policji" wystarczą. Mizera zapalił się do
pomysłu mordowania kociarzy, nie zapomniawszy nadmienić o owym biednym
kotku zgładzonym butelką. Adela w swej wspaniałomyślności pozwoliła mu wy-
korzystać ten motyw.
Ku wielkiej radości Mareczka wyprawę na osiedle Albertyńskie udaremniły
kolejne zmiany, które zaszły w firmie. Prezes był mocno zaniepokojony wizytą
stróża prawa i postanowił wykonać skok w przód, czyli pożegnać starą spółkę i
utworzyć nową. Wizja wypowiedzenia stała się nagle zupełnie realna, więc Ma-
reczek przestraszył się nie na żarty. Prezes jednak — w wyjątkowo dobrotliwym
nastroju, bo a nuż ktoś na niego doniesie do władz — obiecał, że żadnej mrówce
włos z głowy nie spadnie. Mimo to Mareczek nie czuł się ani trochę uspokojony.
Po prawdzie jego sytuacja nie była wcale taka najgorsza. Z całej góry chła-
mu leżącego w pokoju Wiktora, przy pomocy Niepozornej Joasi, udało mu się
wybrać trzy książki najbardziej strawne.
Autorzy byli zupełnie inni niż artysta Kusibab, a perspektywa wydania
wręcz ich znieczulała, toteż godzili się na rozmaite poprawki. Wobec ich spole-
gliwości Mareczek zaczął wprowadzać do książek różne swoje pomysły. Naj-
pierw robił to bardzo dyskretnie, ale gdy nie zauważył sprzeciwu, odważył się
puszczać wodze fantazji. Tak się rozochocił, że jedną z książek przenicował
prawie na wskroś. Dawno temu interesował się mitologią słowiańską, więc
nawprowadzał do tekstu utopców, dziwożon i rozmaitych przypołudnic. Tak się
wczuł w swoją pracę, że przez kilka dni nie robił nic innego, tylko pisał, pisał i
pisał, zaniedbując nie tylko poprawianie Mrocznych wód, ale i produkcję nowe-
lek erotycznych.
Prezes tymczasem twórczo rozwijał pomysł wielkich zmian w firmie. Przede
wszystkim postanowił zdywersyfikować swoje dochody, bojąc się, że organa
władzy karnej i skarbowej dobiorą mu się do dokumentów (czy czegoś innego na
literę „d"). W tym celu nabył między innymi dom i szereg mieszkań, jako że już
od dawna każdą złotówkę, którą mrówki wypracowały w pocie czoła, ładował w
nieruchomości. Tym razem pojawiło się pewne novum — prezes kupił obszerne
domostwo dla siebie i swej rodziny. Był to budynek na peryferiach, wielki, bez-
kształtny, w fazie nieustannej przebudowy — poprzedni właściciel miał ambitne
plany stworzenia czegoś pośredniego pomiędzy Pałacem Buckingham a wiejską
dyskoteką — na który nie sposób było patrzeć bez drżenia serca.
Mareczek, gdy po raz pierwszy dane mu było ujrzeć tę wstrząsającą budow-
lę, bez wahania określił ją literackim mianem „domu Usherów". Choć Adela
uważała, że co jak co, ale zagłada mu nie grozi.
Prezes szybko zabrał się za prace wykończeniowe, przerzucając na plac bu-
dowy wszystkie siły zza wschodniej granicy, które do tej pory adaptowały stodo-
łę na przedmieściach na kolejną siedzibę wydawnictwa, zakupioną wyłącznie po
to, by ulżyć ciężkiej pracy mrówek.
Do aranżacji ogrodu wynajął sobie za to kształconego w Ameryce inżyniera
i jego firmę o dźwięcznej nazwie „Gardenia". Amerykański inżynier kipiał
wprost entuzjazmem, co początkowo rokowało całkiem nieźle, by po pewnym
czasie dać zupełnie nieoczekiwane rezultaty. Oto na terenie całego ogrodu bujnie
rozpleniły się chwasty i jakieś, oględnie mówiąc, dziwne krzaczory, których nie
dało się usunąć żadnym chemicznym środkiem. Brygada murarzy zza Buga zmu-
szona była więc porzucić kielnie i zabrać się za karczowanie.
Adela podejrzewała wręcz, że amerykański entuzjasta posadził prezesowi
słynny barszcz Sosnowskiego — roślinę tyleż efektowną, co uciążliwą, bo parzą-
cą i trującą.
Przejściowe kłopoty z projektowaniem terenów zielonych zakiełkowały w
głowie prezesa pomysłem na być może kolejny złotodajny dział, który można by
powołać w wydawnictwie. Na zupełnie nową działkę, i to w dosłownym tego
słowa znaczeniu. Otóż zaczął myśleć o stworzeniu popularnego czasopisma dla
działkowców. W tym celu zwołał zebranie i przedstawił swój rewolucyjny po-
mysł. Miała to być gazeta ekskluzywna, pełna ilustracji i aranżacji, która winna
stać się wyznacznikiem nowego stylu w ogrodnictwie.
Wszyscy pracownicy, a zwłaszcza ci, którzy na własne oczy widzieli dziwne
krzaki wyhodowane w ogródku prezesa przez inżyniera z „Gardenii", milczeli w
osłupieniu. Niezrażony pryncypał dalej snuł swą myśl. Gazeta nie tylko będzie
piękna, ale musi się też pięknie nazywać i tutaj pałeczkę mają przejąć wierne
mrówki, które pomysłowi prezesa nadadzą ostateczny, kształtny wyraz. Dalej
nic. Zespół siedział zdetonowany i nikt się nie wyrywał. Prezes zniesmaczony
popatrywał na Adelę i Mareczka, kiedy nieoczekiwanie dał się słyszeć głos Mi-
zery:
— Myślę, że „Tydzień na działce" byłby odpowiedni, o ile to będzie tygo-
dnik, bo jak miesięcznik, to jednak
„Miesiąc na działce". Ale gdyby wpadł pan na iście epokowy pomysł wyda-
wania dziennika dla działkowców, to myślę, że „Działkowiec Codzienny" byłby
idealny...
Prezes przewrócił oczami i wzrokiem wpił się w Adelę, która wzruszyła ra-
mionami.
— Doceniam pańskie dobre chęci — zwrócił się do Mizery — ale tytuł ma
być elegancki, powiem więcej — wytworny, i nawiązywać do roślin, ale z taką
pewną fantazją... „Tydzień na działce" jest taki jakiś bezduszny, płaski, powie-
działbym...
— Dychawiczny — podrzucił Mareczek, a prezes skinął głową z uznaniem.
— Tak właśnie! A to ma być coś finezyjnego, porywającego, żeby się chciało
kupić i mieć to w domu... Pani rozumie, pani Adelo? — Tu zwrócił się po raz ko-
lejny do swojej naczelnej.
Adela skinęła głową, co jak co, ale myśl prezesa to ona chwytała w lot. —
„Architektura pnączy" — powiedziała po chwili namysłu. — To chyba będzie to!
Prezes był w siódmym niebie i już zacierał ręce w przewidywaniu krocio-
wych zysków.
— Pani Adelo, pani mi poprowadzi ten projekt! — Adela sprzeciwiła się,
mówiąc, że prowadzi mu już redakcję, więc żeby sobie najął do „Architektury
pnączy" kogoś innego, Mizerę na przykład, który aż się pali do tej roboty.
Prezes był nieprzejednany. Redakcja prowadzi się właściwie sama. Może nią
zatem pokierować zastępca naczelnego, czyli Mareczek, który ma do pomocy tak
wspaniałą siłę jak stażystka Sybilla.
„Architekturą pnączy" zajmie się zatem Adela przy współpracy Mizery,
rzecz jasna, skoro mu na tym tak zależy.
Jak można się spodziewać, gabinet szefa wszyscy opuścili w niewesołych
nastrojach. Co prawda widmo zwolnienia przestało ich nękać, ale każdy był nie-
pocieszony, a zwłaszcza Mizera, który widział już siebie na wygodnym stołku
naczelnego w piśmie ogrodniczym.
— Ja mam tyle świetnych pomysłów — narzekał w klubie obiadowym, gdy
już wszyscy pobrali z okienka przesoloną brokułową i knedle. — Nikt tego nie
docenia! Ja o awans to się nigdy nie będę mógł doprosić...
— Brednie — orzekła Adela, machając wymownie łyżką. — Jeżeli o mnie
chodzi, możesz w całości przejąć ten bzdet o pnączach. Ja preziowi nawet z chę-
cią powiem, że wszystkie pomysły są twoje, i niech cię zrobi tym naczelnym. Ja
muszę się zająć sprawą Kusibaba!
Mareczek jęknął. Miał nadzieję, że sprawa Kusibaba odeszła już w mroki
zapomnienia. Nic z tego.
Podkomisarz kilka dni wcześniej zadzwonił do Adeli i zaczął ją przepyty-
wać, czy autor bestsellera SF nie przejawiał skłonności do crossdressingu albo
jakichś innych. Sprawdzili to sobie w Internecie i od razu zrozumieli, że facet
jest na tropie.
— Jak jakiś inspektor Gadżet co najmniej — powiedział z podziwem Mize-
ra, bo crossdressing okazał się być skłonnością do przebierania w ubrania płci
przeciwnej. Przez dobrych kilka drinków w barze „Ołówki" zastanawiali się po-
tem, czy przyznać się do wiedzy, że Kusibab jest transwestytą, czy lepiej dalej to
zatajać. Zwyciężyła frakcja Adeli, wciąż twierdzącej, że tak naprawdę policja nic
na nich nie ma, więc lepiej czekać spokojnie na rozwój wypadków. Tak też po-
stanowili zrobić, ale sami nie zamierzali przestać działać. Adela zmusiła Ma-
reczka do wieczornej wyprawy na osiedle Albertyńskie. Z pewnym trudem odna-
leźli malowniczą grupę meneli, którzy z niewiadomych powodów przenieśli się
pod śmietnik w głębi osiedla. Za piątaka otrzymali wprost bezcenne informacje,
których nie zdobyłby żaden detektyw, z Wallanderem na czele. Otóż piękna ko-
bieta z blond włosami napomknęła coś żonie Zdzicha, że wybiera się do kuzynki
do Niemiec. Ta kuzynka miała mieć siedzibę gdzieś w okolicach Berlina. Cud-
niewiasta, alias Grażyna Kusibabina, była później widziana w towarzystwie
mężczyzny o orientalnym wyglądzie, z którym wsiadała do czarnego BMW z ja-
kąś obcą rejestracją i cyframi 72 na końcu.
Mareczek podziwiał znakomitą pamięć menelstwa, które raczej można było
podejrzewać o marskość wątroby i gąbczaste rozmiękczenie mózgu. Jak się oka-
zało, eksponatom spod śmietnika nie tylko nic nie rozmiękało, ale wykazywały
się wręcz rewelacyjnymi zdolnościami zapamiętywania zdarzeń. Na koniec Ade-
la wręczyła Zdziśkowi dziesięć złotych i przykazała surowo, by wypierali się
wszystkiego, gdy zjawi się glina o wyglądzie Leonardo DiCaprio z Wyspy ta-
jemnic i zacznie wypytywać. „Się wie, pani kierowniczko! Jak przyjdzie pies, to
zaraz go pogonimy", powiedział
Zdzich ochoczo, demonstrując dosyć krytyczny stosunek do władzy.
— Panie Zdzichu — powiedziała jeszcze Adela na koniec. — Pana tu można
złapać popołudniami?
Zdzich skwapliwie przytaknął, wyjaśniając, że każdego wieczoru jest obecny
pod śmietnikiem, zawsze po fajrancie, pracuje bowiem w bardzo poważnej insty-
tucji. Ni mniej, ni więcej tylko w zakładzie pogrzebowym o nazwie „Grobokop",
ponieważ Zdzich jest grabarzem.
— To dlatego ma taką świetną pamięć — wyjaśniła Adela, gdy już skiero-
wali się do autobusu, którym przyjechali, by zmylić ewentualnych śledzących. —
Grabarze są niezwykle wyczuleni na szczegóły...
— Mhy. — Mareczek nie był przekonany, czy grabarz może być wyczulony
na cokolwiek, ale wolał nie sprzeciwiać się Adeli, w której głowie kiełkował już
kolejny świetny pomysł. W tym celu uprzedziła Zdzicha i jego kumpli, że gdyby
tylko zauważyli Grażynkę lub dziwnego cudzoziemca, który jej towarzyszył, ma-
ją do niej niezwłocznie zadzwonić. „Z budki, panowie, z budki", przestrzegła ich
jeszcze, a grabarz z szacunkiem pokiwał głową: „To się wie, pani kierowniczko,
nie będziem z domu dzwonić, żeby się psy nie dowiedziały, pani kierowniczka to
ma kiepełe, jak stróż Wilhelm co pilnuje stadionu Hutnika!".
— Ten grabarz — tłumaczyła Adela Mareczkowi — będzie miał na wszyst-
ko oko na Albertyńskim. — Jeśli Kusibab przez przypadek tam wróci, co jest
oczywiście mało prawdopodobne, ale możliwe, otrzymają natychmiastową in-
formację.
Mizera także nie zasypiał gruszek w popielcu, jak by to ujęła Adela, i wziął
na spytki Wiktora.
Wiktor długo się wypierał znajomości z Kusibabem, którego nigdy nie wi-
dział na oczy, ale Niepozorna Joasia, mająca znakomitą pamięć, stwierdziła, że
sprawa rękopisu Kusibaba była w jakiś sposób powiązana z innym pisarzem,
Romanem Cebulą.
— Kim, na Boga, jest znowu Roman Cebula? — załamał ręce Mizera, a Joa-
sia z chęcią wyjaśniła, że jest to autor z Mielca, twórca głośnego Klubu posęp-
nych żniwiarzy. Mizera jęknął. Byli w domu.
Znajomość Kusibaba i Cebuli była nie tylko możliwa, ale wręcz prawdopo-
dobna.
Mizera wziął adres Cebuli i udał się do swego nowego pokoju ze szklanymi
drzwiami, by zadumać się nad linią pisma „Architektura pnączy". Do pomocy
miał stażystę Tadka, odziedziczonego po Adeli, który także dostrzegł
swoją szansę w czasopiśmie dla działkowców i niezwykle przykładał się do
roboty. Niezliczone pomysły Mizery na pozyskanie autorów spośród studentów
wydziału ogrodniczego, pracowników kwiaciarni oraz działkowiczów przyniosły
błyskawiczne efekty. Wśród pasjonatów zupełnie normalnych znalazły się oczy-
wiście prawdziwe osobliwości. Jedną z nich był autor podręcznika budowy alta-
nek ogrodowych, który lansował wszędzie swój wynalazek — odpromiennik
energii tellurycznej. Odpromiennik wyglądał dosyć dziwnie, jak piramidka az-
tecka z pajęczymi nóżkami, a twórca podarował jeden egzemplarz Mizerze. Ten,
ponieważ nie bał się niczego i był gotowy na każde szaleństwo, powiesił go so-
bie nad łóżkiem. Przez tydzień nie odczuwał żadnych efektów działania odpro-
miennika — ani pozytywnych, ani tym bardziej negatywnych. Miał nawet za-
dzwonić z reklamacją do pomysłodawcy tego urządzenia, gdy niespodziewanie,
w sobotnią noc, spadło mu ono na głowę, nabijając solidnego guza. Mizera, obu-
dzony z głębokiego snu, zerwał się na równe nogi i doznał oświecenia — wie-
dział już, jak szukać Zenona Kusibaba.
Mógł oczywiście sprzedać swój pomysł Mareczkowi i Adeli, ale postanowił
sam się wykazać. W tym celu zdecydował się złożyć wizytę Cebuli. Brawurowa
wyprawa do Mielca odbyła się w weekend, a Mizera jechał z przysłowiową tuszą
na ramieniu — wedle słów Adeli — bowiem nie uprzedził pisarza o swym przy-
jeździe, by nie spłoszyć ptaszka. Jako że nie posiadał samochodu ani innego
środka lokomocji poza rowerem, był zmuszony poruszać się transportem zbio-
rowym, minęło więc ładnych parę godzin, zanim stanął pod kamienicą przy ulicy
Partyzantów. Powęszył z detektywistycznego przyzwyczajenia tu i tam, zanoto-
wał w myślach, że na parterze domu mieści się wietnamska jadłodajnia roztacza-
jąca niezapomniane zapachy, a w podwórcu pralnia i magiel, po czym dziarsko
wkroczył w bramę.
Roman Cebula mieszkał na poddaszu, na które Mizera wdrapał się z pew-
nym trudem. Zastukał kilka razy, ale nikt się nie ruszył, by otworzyć. Już miał
zrezygnować, gdy uchyliły się drzwi z drugiej strony korytarza i w szparze poja-
wił się kawałek głowy w niebieskiej chusteczce oraz jedno oko. Jednym słowem
— klasyka gatunku, znana nam już z poszukiwań Kusibaba w Bielsku.
— Pana Romka pan szuka? — zaświszczało złowieszczo to, co pojawiło się
w drzwiach (najwyraźniej była to kobieta, ale po doświadczeniach z Kusibabem
Mizera postanowił nie wyciągać zbyt pochopnych wniosków).
— Tak — powiedział więc, licząc na to, że niekompletna osoba bardziej się
ujawni.
— Jest na dole. Spaceruje z pieskiem — powiedziała osoba w chusteczce i
zatrzasnęła drzwi.
Mizera zbiegł na dół i rzeczywiście, na zaniedbanym skwerku z jedną poła-
maną ławką i rachitycznym drzewostanem zobaczył starszego mężczyznę z psem
rasy owczarek mielecki.
Człowiek ten ubrany był w starannie zaprasowane w kant brązowe spodnie
oraz brązowy sweter w geometryczne wzory. Całości dopełniał modny w latach
80. skórzany krawacik typu „śledź", zawiązany zresztą jak fantazyjny fontaź.
Roman Cebula sprawiał miłe wrażenie osoby raczej przystępnej, więc Mizera
zbliżył się do niego bez strachu.
— Pan Cebula? — upewnił się jeszcze, a starszy mężczyzna spojrzał na nie-
go z niepokojem i dla pewności skrócił smycz groźnemu brytanowi. Pies, nieco
zdezorientowany, kręcił się teraz bezradnie przy nodze swego pana. Jak skonsta-
tował Mizera, był to już psi weteran, posiwiały i niedowidzący, a także — jak
wyznał mu później pan Roman — nieco głuchy.
— Tak. A o co chodzi?
— Jestem z wydawnictwa i mam do pana taką trochę nietypową sprawę... —
Nie zdążył dokończyć, bo pisarz Cebula chwycił go za rękę.
— Wydajecie Klub posępnych żniwiarzy? — zapytał z uniesieniem. — Mój
Boże, tyle lat na to czekałem!
Mizera odchrząknął, nieco skonfundowany, i zaczął wyjaśniać, że wkradło
się tu pewne nieporozumienie. Nie przyjechał do Mielca ani też konkretnie do
szanownego Romana Cebuli w sprawie jego powieści. Klub posępnych żniwia-
rzy to na pewno dzieło szczególne, wyprzedzające znacznie swoją epokę, lecz
niestety — nad czym Mizera ubolewa osobiście — nie znalazło uznania w
oczach redakcji, która lubuje się w miałkiej i bezideowej literaturze. „Wydajemy
głównie poradniki", dowodził Mizera, gdyż żal mu się zrobiło starszego pana,
który patrzył na niego z wyraźną przykrością. „Rozumie pan, jak nisko upadli-
śmy? Prawdziwie zacnego pisarstwa w tej firmie się nie docenia". By pocieszyć
Cebulę, zaproponował mu napisanie powieści fantasy, na które obecnie było du-
że zapotrzebowanie. Pisarz przecząco pokręcił głową. Tego towaru akurat nie
miał na stanie, bo od dwóch lat pracował nad kontynuacją Klubu posępnych żni-
wiarzy.
— Zresztą zniechęciłem się do gatunków fantastyczno-naukowych — po-
wiedział, zaprosiwszy Mizerę do swego skromnego mieszkanka. Sąsiadka w błę-
kitnej chusteczce uchyliła drzwi i obserwowała ich uważnie jednym okiem.
— Dlaczego? — zaciekawił się Mizera, z wdzięcznością przyjmując herbatę,
ponieważ całodzienna wyprawa mocno nadwyrężyła jego siły zarówno witalne,
jak i mentalne.
— Przez tego drania Kusibaba. Pewnie pan wie, co on za jeden, bo wydawał
u was.
Mizera aż podskoczył na zjedzonym przez mole fotelu, bo zupełnie niespo-
dziewanie dotknęli sedna jego misji.
— A co on panu zrobił? — zapytał więc, ściszając głos do scenicznego szep-
tu, jakby w obawie, że jednooka sąsiadka podsłuchuje pod drzwiami, być może
przy użyciu słoika zwanego wekiem.
— Ukradł moją powieść! — wykrzyknął starszy pan, zaciskając pięści. Tup-
nął przy tym nogą tak mocno, że pies weteran poderwał się ze strachu.
— Jaką powieść? — nie rozumiał Mizera. — Klub posępnych żniwiarzy?
Cebula machnął ręką.
— Klub to moje opus vitae, o nim nie mówię... Pisałem szereg drobnych
rzeczy, po prostu dla chleba. I napisałem taką powiastkę science fiction pod tytu-
łem Klany księżyców Marsa...
Mizera jęknął w duchu.
— No i ten Kusibab, drań jednym słowem, ukradł mi rękopis. Poznaliśmy
się na konwencie fantastyki w Cieszynie, zaprzyjaźniliśmy się... Nawet mieszkał
u mnie przez pewien czas, bo nie miał się gdzie podziać. I tak, drogi panie, wy-
hodowałem sobie żmiję na własnym łonie. Pewnego dnia Kusibab zniknął, a ra-
zem z nim moja książka. Potem dowiedziałem się, że próbuje ją wydać pod swo-
im nazwiskiem... Chyba jednak zrezygnował, być może obudziło się w nim coś
w rodzaju sumienia, bo to, co wyszło, w ogóle nie przypominało mojego tekstu.
Mizera ponownie westchnął w myślach. Starszy pan zacisnął pięści i konty-
nuował. — No i miał szczęście, bo czegoś takiego to bym mu nie darował, do-
padłbym drania na końcu świata, gdyby mi taki numer wywinął, przysięgam.
Mizera zaczął uspokajać emeryta i tłumaczyć mu, że gniew nic nie da. Ot,
taka jest dola twórcy, okaże zaufanie, przygarnie do serca i domu, a potem taka
wdzięczność. Starszy pan udobruchał się nieco, zaparzył kolejną herbatę o esen-
cjonalności rosyjskiego czaju i takimż prawie czarnym kolorze, a potem zaczął
rozwodzić się nad trudnym życiem pisarza.
Ot taki Kusibab — beztalencie. Napisał jakieś opowiadanie fantastyczne,
które udało mu się umieścić w efemerycznym periodyku, i od razu stał się
gwiazdą konwentów. „Konwentów", podkreślił emeryt, rozkoszując się brzmie-
niem tego słowa. Mizera usiłował sobie wyobrazić emeryta Cebulę oraz trans-
seksualnego Kusibaba na konwencie miłośników fantastyki, których średnia
wieku nie przekraczała chyba dwudziestki lub maksymalnie dwudziestki piątki.
Uczestnicy oddawali się (poza tradycyjnymi atrakcjami jak picie wódki i wypra-
wianie wszelakich brewerii) grom strategicznym i karcianym, były podkółka
wielbicieli komiksów oraz Gwiezdnych wojen.
Jaką rolę pełnił tam Cebula z Kusibabem do spółki, trudno było odgadnąć.
Emeryt pospieszył z wyjaśnieniami. Otóż już dawno zrozumiał, że Klub po-
sępnych żniwiarzy może nie przynieść mu sławy przed śmiercią, gdyż dzieło to
jest niemal równe poezji Norwida, który jak wiadomo — biednie żył, zmarł w
przytułku i dopiero „późny wnuk" go docenił. Tak też prawdopodobnie będzie z
Klubem oraz z jego autorem — zacnym Cebulą. W związku z tym, aby nie
umrzeć z głodu jak Cyprian z Kamilem, starszy pan postanowił zabrać się za pi-
sanie książek dla pieniędzy. W tym celu nabył podręcznik Jak napisać bestseller?
i korzystając z jego rad, sklecił kilka fabuł. Niestety, albo coś z podręcznikiem
było nie tak, albo z samym Cebulą, bo fabuły te nie okazały się poczytne. Po-
wieść obyczajowa dla kobiet nie odniosła spodziewanego sukcesu, takoż i sensa-
cyjna opowieść o szpiegach. Co stało się z powieścią fantastyczną — wiemy,
skradł ją wredny Kusibab.
Cebula, głęboko rozczarowany literaturą popularną, postanowił wrócić do
swego ulubionego nurtu, czyli kontynuacji Klubu posępnych żniwiarzy, powieści
tak dziwnej, że właściwie mogłaby stanowić odrębny gatunek literacki.
— I co? Zupełnie pan zrezygnował z komercji? — zatroskał się Mizera, któ-
ry polubił sympatycznego emeryta i jego ślepego pieska, więc zmartwił się bar-
dzo, że i ta literacka droga prowadzi Cebulę donikąd.
Starszy pan poklepał go po ręce i przyniósł wycinek z prasy lokalnej.
— Proszę rzucić okiem! — powiedział stanowczo, a Mizera wziął do ręki
karteczkę i przeczytał, co następuje:
„57-letnia mieszkanka os. Bohaterów Września całe swoje oszczędności (70
tys. złotych) włożyła do pudełka po czekoladkach Wedel. Dorzuciła do nich
jeszcze swoją złotą biżuterię (obrączki, bransoletki, kolczyki). Uznała, że naj-
bezpieczniejszym miejscem, gdzie może przechować swój skarb, będzie jej piw-
nica. I trwałaby w tym przekonaniu dalej, gdyby nie złodziej, który okradł kilka
piwnic w tym bloku. W tym także należącą do 57-letniej kobiety. Policjanci bar-
dzo szybko ustalili i zatrzymali złodzieja. Okazał się nim 30-letni mieszkaniec
os. Centrum B, wielokrotnie karany za przestępstwa przeciwko mieniu; ostatnio
odbywał wyrok 8 lat więzienia. Z fortuny, którą znalazł w piwnicy, nie omiesz-
kał skorzystać. W pobliskim supermarkecie kupił 2 telewizory plazmowe, wieżę
stereofoniczną, odtwarzacz DVD, a także dwie pary bardzo drogich, markowych
butów. Kiedy wracał z zakupów, został zatrzymany. W plecaku miał jeszcze 35
tys. złotych oraz złotą biżuterię. 30*letni sprawca odpowie za kradzież z włama-
niem. Decyzją sądu został już tymczasowo aresztowany na 3 miesiące". Zdumio-
ny Mizera podniósł wzrok na emeryta.
Ten uśmiechnął się zadowolony i sięgnął do pudła po butach, z którego wy-
dobył pokaźny maszynopis.
— Postanowiłem dać literaturze popularnej ostatnią szansę. Napisałem kry-
minał o złodzieju nieudaczniku, którego prześladuje pech...
— Coś jak Gang Olsena — pokiwał głową Mizera, a starszy pan ucieszył się
niezwykle.
— Właśnie tak! Ta notatka prasowa zainspirowała mnie do napisania powie-
ści. Bohater za każdym razem dokonuje coraz bardziej absurdalnego skoku i
zawsze kończy się to dla niego nauczką w sądzie...
— Rewelacyjny pomysł — powiedział z uznaniem Mizera, ale emeryt zno-
wu się zatroskał.
— Tylko komu ja to wyślę? Jak pan myśli?
Mizerze żal się zrobiło starszego pana. A że był z niego dobry człowiek i
jeszcze lepszy skaut, nie namyślając się wiele i nie tracąc czasu na targi z wła-
snym sumieniem, wtajemniczył Cebulę w zagadnienie konkursu na powieść
kryminalną. Mężczyzna ucieszył się tak, jakby ktoś podarował mu milion w go-
tówce lub obiecał wydać Klub. Długo wypytywał o szczegóły, a gdy już nabrał
wszelakiej mądrości, uścisnął serdecznie dłoń Mizery.
— Ja z kolegami też piszę na ten konkurs — przyznał się młody człowiek, a
emeryt spojrzał na niego ze zdumieniem.
— Niezwykłe! Sam pan pisze i sprzedaje mi pan taką informację?
— Niech wygra lepszy, panie Romanie — powiedział uroczyście Mizera,
wstając z fotela i spełniając toast czajem w szklance umieszczonej w koszyczku
z wikliny, a Cebula solennie mu obiecał, że jeśli tylko Kusibab ponownie pojawi
się na jego drodze, nie omieszka o tym powiadomić.
Następnego dnia w redakcji Mizera streścił wyniki swej misji. Adela była
zdania, że perfidia kolegi nie zna granic: znając Cebulę, jego powieść kryminalna
będzie kolejnym wcieleniem gniota wszech czasów, a biedny emeryt, czując się
zobowiązany wobec swego dobroczyńcy, czyli Mizery właśnie, z pełnym po-
święceniem będzie tropił nieuchwytnego Kusibaba.
— Budujemy sobie agenturalną siatkę — dowodziła z pełnym zadowole-
niem, podczas gdy Mizera usiłował bezskutecznie protestować, że wszystko, co
uczynił Cebuli, robił z dobroci serca i bez żadnych ukrytych intencji.
Mareczek zmartwił się. W konkurencji kryminałów osobliwych przybył im
poważny konkurent.
Oczywiście stylistyka Klubu posępnych żniwiarzy była nie do przyjęcia, ale
być może Cebula, wyedukowany na poradnikach dla pisarzy, opanował już sztu-
kę narracji w wystarczającym stopniu?
Mareczek od razu pomyślał z urazą o swoich kolegach, którzy nie chcieli
nabyć oferowanego w Internecie turbopodręcznika pisania w sześć godzin. Jak
widać, pożyteczne to dziełko przydałoby im się już kilka razy... Zresztą nie był
ani taki święty, ani bojaźliwy — zapoznał się z ofertą poradnikową na Amazonie
i wybrał jeden taki, który pasował mu najbardziej: Jak kłamać dla zabawy i pie-
niędzy — podręcznik pisarza. W końcu człowiek uczy się przez całe życie, a lite-
ratura pornograficzna to nie byle co.
Adela jednak lekceważyła Cebulę w wysokim stopniu, uważając, że gdyby
pisarz ów potrafił pisać lepiej — to już by to zrobił. Jego kryminał — choćby nie
wiadomo jak dziwny, nie miał najmniejszych szans przez swój wybitnie nie-
strawny styl i legendarną już u tego autora rozwlekłość.
Mareczek wolał nie dyskutować z naczelną, zwłaszcza że był głęboko prze-
konany, iż cała afera z Cebulą nie zakończy się tak prosto. Jak zwykle miał rację.
Gnębiła go też myśl o nagłym pogorszeniu się nastrojów w pracy.
Po początkowej euforii związanej z nowymi pokojami i pojawieniem się w
ofercie wydawniczej czasopisma ogrodniczego miny wszystkim zrzedły. Mare-
czek doszedł do wniosku, że jednym z powodów takiej sytuacji był permanentnie
zły nastrój pani dyrektor. Jak głosiła pracowa plotka, przełożona miała jakieś
problemy sercowe. Najwyraźniej zerwała ze swoim podstarzałym amantem, któ-
rego Mareczek przyuważył w kinie, bo skończyły się poranne ćwierkania przez
telefon oraz nagłe przedpołudniowe wypady do miasta. Pani dyrektor przestała
też co kilka dni wychodzić na masaż i manicure, bardziej przykładając się do pil-
nowania wydajności mrówek. Te — dzięki kilku tygodniom romansu szefowej
— odzwyczaiły się od nieustannego nadzoru i czuły się bardzo skrzywdzone.
„Podobno ją zdradzał. Nadużył zaufania", kolportowała plotki Sybilla, która
miała najnowsze wieści z działu składu. „A teraz ponoć wyjechał za granicę.
Zresztą nie rozumiem, po co jej był taki stary dziad! Ona co prawda nie jest
pierwszej młodości, ma trzydziestkę na karku co najmniej, no ale jakoś się jesz-
cze trzyma...", dowodziła stażystka, gryząc na przemian ołówek i swoje włosy,
czym doprowadzała Mareczka do szału.
Miłosna katastrofa pani dyrektor nie wróżyła firmie niczego dobrego. Za-
miast zakochanej staruszki po trzydziestce mieli teraz znowu nadzorcę więzienia
na pełnym etacie. Pani dyrektor zaczęła się bowiem wyżywać w kontrolowaniu
dyscypliny pracy, co nie wyszło na zdrowie zwłaszcza Mizerze.
Został wezwany na dywanik, straszono go wiadomymi konsekwencjami, a
na koniec zmuszono do odpracowywania spóźnień. W związku z tym Mizera
siedział po godzinach „w kozie", a członkowie grupy „Zemsta shitu" wraz z nim,
bo czekali na kolegę solidarnie. Jako że wspólną pracę w nadgodzinach pani dy-
rektor wzięła za objaw prawidłowego zrozumienia oczekiwań pracodawcy, tro-
chę się uspokoiła i przestała przykręcać śrubę. Mareczek miał nadzieję, że szyb-
ko znajdzie nowego wirtualnego amanta i znowu zacznie nurzać się w rozpuście
(jak ujął to Mizera).
Najwyraźniej tak się stało, bo po kilku dniach wszystko wróciło do normy i
mogli spokojnie skończyć swój kryminał.
Wysłanie Mrocznych wód odbyło się niezwykle uroczyście i z wielkim ce-
remoniałem. Adela z Mizerą wrzucili paczkę do skrzynki, a Marta uderzyła w nią
butelką z najtańszym winem owocowym, uroczyście wypowiadając słowa: „Płyń
po Wiśle i Odrze i zawiń szczęśliwie do Wrocławia", a później sukces długo
świętowano w pubie „Ołówki".
Z ENCYKLOPEDII ABSURDÓW ADELI
Fryzjerka więziła rabusia i wykorzystywała go seksualnie
Policja rosyjska aresztowała moskiewskąfryzjerkę, która przez dwa dni wię-
ziła w swoim zakładzie niedoszłego rabusia i wykorzystywała go seksualnie.
28-letnia kobieta za pomocą wschodnich sztuk walki uniemożliwiła bandy-
cie dokonanie napadu rabunkowego i obezwładniła go, po czym przywiązała go
do kaloryfera i przez kolejne 48 godzin zmuszała do zażywania Viagry oraz od-
bywania z nią licznych stosunków seksualnych. Uwolniony po 2 dniach mężczy-
zna pomaszerował prosto na pogotowie z powodu obrażeń narządów płciowych,
po czym zgłosił się na policję, aby złożyć doniesienie o porwaniu.
(Źródło: Onet.pl, 26.04.2009)
Nieoczekiwanie pewnego dnia Mizera przyszedł do pracy punktualnie.
Wpadł jak burza do pokoju Adeli i rzucił jej na biurko jakieś pismo. Adela, wi-
dząc go o tak wczesnej porze, aż wypuściła z ręki nieodłączną suchą bułkę, któ-
rej kęs utkwił jej w gardle. Gdy po sekwencji gruźliczego kaszlu doszła do sie-
bie, kolega otworzył gazetę i wskazał jej coś u dołu strony.
Było to czasopismo „Świat zakupów", które — jak i kilka innych podobnych
(„Tajemnice gwiazd",
„Smaczna kuchnia domowa", „Rodzina i seriale") — kupował od pewnego
czasu, na wypadek gdyby zdecydowali się jednak napisać powieść obyczajową.
„Kupował" było zresztą dużym eufemizmem.
Mizera wszedł w zażyłość z panią z kiosku koło swego domu, która wypo-
życzała mu owe gazety na jeden wieczór, pod warunkiem że ich nie ubabra.
Młody człowiek czytał więc z największą ostrożnością, przewracając kartki z
pietyzmem godnym badacza najrzadszych starodruków. Pani Paulinka szybko
przekonała się, jak godnym zaufania jest czytelnikiem, a zarazem jak wdzięcz-
nym rozmówcą — długie kwadranse dyskutowali w kiosku o najnowszych tren-
dach w modzie i makijażu oraz plotkowali o gwiazdach. Mizera wskazał kio-
skarce znakomity przepis na zapiekankę z makaronu i pieczarek, ona zaś udo-
stępniła mu ekskluzywny magazyn dotyczący zakupów. To czasopismo zachwy-
ciło Mizerę — na przeszło stu stronach prezentowano (naprzemiennie) buty i
spodnie o coraz to dziwniejszym wzornictwie. Na jednej z ostatnich stron wypo-
wiedziała się nawet stylistka lansująca jakieś dziwne portki, które najwyraźniej
wykonane były z dżinsu, ale z krokiem w kolanach i ściągaczem na kostkach. Co
więcej, gacie owe reklamowane były (przez stylistkę) jako strój do pracy. Mizera
nie wyobrażał sobie, w jakim to zakładzie produkcyjnym coś takiego mogło być
akceptowane — do kompletu był półkoszulek w panterkę, zwany z angielska
„topikiem" — po czym doszedł do wniosku, że jest to strój bardzo wygodny dla
pogromcy tygrysów bądź opiekuna krokodyli w zoo, w każdym razie coś z bran-
ży zwierzęcej.
W tej właśnie zacnej gazecie zakupowej, na stronie czterdziestej szóstej, re-
klamowano „Klinikę zdrowego włosa". Zgodnie z anonsem, klinika gotowa była
wyhodować każdemu włosy na łysinie, a gdyby się to nie udało — przeszczepić
uwłosienie z jakiejś innej części ciała lub, w ostateczności, wykonać twarzową
peruczkę.
Adela długo patrzyła na ogłoszenie i im dłużej się w nie wpatrywała, tym
bardziej była zdumiona.
— No nie mogę... — powiedziała wreszcie, spoglądając na Mizerę z wiel-
kim uznaniem.
Ten pokiwał głową. Zdjęcie ilustrujące reklamowy anons przedstawiało Ze-
nona Kusibaba jako Grażynkę. Kusibab, najpewniej poddawszy się zabiegom w
„Klinice zdrowego włosa", prezentował
naprawdę bujny porost. Mógł się poszczycić kołtunem jasnych włosów i nie-
samowitą lwią grzywą.
— Ciekawe, czy to hodowla, czy tupecik? — zastanowił się Mizera, choć
imponujące włosy wyglądały na naturalne.
— Teraz już wiadomo, co sobie funduje za naszą kasę
— z przekąsem powiedziała Adela, pokazując gazetę Markowi i Marcie, któ-
rzy akurat weszli do pokoju.
Ponieważ stażystka Sybilla odbywała swój poranny seans pogawędkowy w
dziale składu, mogli naradzić
się natychmiast. Adela dowodziła, że odkrycie Mizery daje im niezwykłą
szansę na zdemaskowanie Kusibaba i przysłużenie się policji. Wystarczy pójść
do tej kliniki, szczęśliwie mieszczącej się w Krakowie, co znacznie upraszcza
sprawę, i wypytać o obecne miejsce pobytu gwiazdy reklamy.
Mareczek był pełen wątpliwości, czy jakikolwiek szanujący się zakład lecz-
niczy poda adres swego klienta, ale Adela machnęła ręką na te obiekcje. Osta-
tecznie takie dane można wykraść. Na myśl o wykradaniu czegokolwiek Ma-
reczkowi zrobiło się słabo, a gdy okazało się, że do akcji został wyznaczony
wraz z Mizerą, mina już całkiem mu zrzedła. Próbował perswadować, że ten po-
mysł nie ma żadnego sensu, a w dodatku jest niebezpieczny, ale Adela nie chcia-
ła go nawet słuchać.
Mizera oczywiście był zachwycony misją, jaką miał pełnić. Widział się już
w roli agenta 007 czy choćby Rycerza Jedi walczącego z wrogim imperium.
Do „Kliniki zdrowego włosa" udali się zaraz po pracy. Przybytek ów mieścił
się w ścisłym centrum, nieopodal Rynku Głównego, pomiędzy galerią Mleczki a
Muzeum Czartoryskich wystawiającym Damę z lasiczką. Mareczkowi bardzo nie
podobało się to sąsiedztwo. Konkretnie niepokoił go dysonans pomiędzy satyry-
kiem, zdrowym włosem i Leonardem da Vinci.
Klinika zlokalizowana była na pierwszym piętrze elegancko wyremontowa-
nej kamienicy. W recepcji powitała ich młoda panienka o bujnej fryzurze, stano-
wiącej zapewne wizytówkę zakładu, i kilkucentymetrowych pazurach.
Mizera przystępnie wyjaśnił, że jest kandydatem do przeszczepu.
— Ale co pan sobie chce przeszczepiać? — zdziwiła się panienka, łypiąc na
całkowicie satysfakcjonujące uwłosienie na głowie Mizery, któremu bardziej
przydałoby się przerzedzanie niż zagęszczanie.
— Ja jestem dawcą — wyjaśnił Mizera, klepiąc się po włosach. — Ten oto
gorzej obdarzony kolega przeszczepi sobie ze mnie co nieco.
Mareczek poczuł się dotknięty tymi insynuacjami. Nie tylko nie miał żadnej
łysiny, ale nie robiły mu się nawet zakola. W jego rodzinie nikomu nie wypadały
włosy i wszyscy mogli się poszczycić pięknymi czuprynami do późnej starości.
Recepcjonistka popatrzyła na nich z wahaniem.
— Kolega chce sobie przeszczepić włosy na klatkę — konfidencjonalnie
wyszeptał Mizera. — Wie pani, mężczyźni z owłosioną klatką uważani są za
bardziej seksownych. On ma straszne kompleksy na tym punkcie i woli o tym nie
rozmawiać, chyba że ze swoim psychoanalitykiem.
Panienka pokiwała głową ze zrozumieniem, a Mareczek otworzył usta, by
zaprotestować, ale od razu je zamknął. Dziewczyna wyjaśniła łagodnym i peł-
nym współczucia głosem, że nowatorskich przeszczepów włosów na klatkę jesz-
cze się nie wykonuje.
Mizera zagadnął więc o peruczkę piersiową lub coś na porost. Panienka
rozwiała i tę nadzieję.
Wtedy przystąpił do ataku, wyciągając gazetę z Kusibabem.
— Prawdziwy zawód mi pani sprawiła — powiedział, otwierając na stronie
czterdziestej szóstej. — Tutaj, w tej reklamie, występuje nasza znajoma, pani
Grażyna Kusibabina, i to po prostu niesamowite, jak państwo ją zmieniliście.
Recepcjonistka rozpromieniła się. Tak, to było prawdziwe wyzwanie i kilka
tygodni pracy. Doktor Nalazek mocno się natrudził nad odtworzeniem fryzury
pani Grażyny, którą utraciła po ciężkiej chorobie.
— Pani Kusibabina jest moją sąsiadką z osiedla Albertyńskiego — wtrącił
niewinnie Mizera, wyczyniając dziwne sztuki z okiem (zezując na przykład), by
dać znać Markowi, że są na tropie.
Recepcjonistka zdziwiła się mocno.
— Pani Grażyna na pewno nie mieszka na Albertyńskim, to bardzo eleganc-
ka i zamożna osoba, musiał ją pan z kimś pomylić!
— A gdzie mieszka? — przymilnie zapytał Mizera, który czuł, że ma pa-
nienkę w garści, a rozwiązanie zagadki jest już blisko.
Pracownica „Kliniki zdrowego włosa" wzruszyła ramionami i gestem peł-
nym dumy odrzuciła loki na plecy.
— Chyba pan nie sądzi, że ujawniamy dane klientów? To niezgodne z pra-
wem...
— Oczywiście, oczywiście — ugodowo zapewnił Mizera, który — jako
mistrz planu B — opracował błyskawicznie inny sposób wydobycia informacji.
— Ciekawy byłem po prostu... Proszę mi jednak powiedzieć, czy doktor Nalazek
przyjmuje dzisiaj?
Recepcjonistka skinęła głową.
— A czy mógłby przyjąć kolegę? — wskazał na milczącego Mareczka, któ-
ry wyglądał jak półtora nieszczęścia nawet bez włosów na klatce.
— Ale ja już mówiłam, że nie dokonujemy przeszczepów włosów na piersi...
— Tak, wiem! Lecz kolega ma problemy psychologiczne — panicznie boi
się wyłysieć!
Mareczek spojrzał na Mizerę z urazą, obiecując sobie, że następnym razem
to Mizera będzie odgrywał zidiociałego frustrata. Na razie jednak skinął z wes-
tchnieniem głową. Panienka wzruszyła ramionami i powiedziała, że pójdzie spy-
tać, czy luminarz nauk medyczno*trychologicznych może kogoś przyjąć w tak
błahej kwestii.
Gdy tylko zniknęła za rogiem, Mizera wskoczył za kontuar i rzucił się do
komputera.
— Jest! — powiedział po chwili z satysfakcją. — Pacjentka Kusibabina
otrzymała 30 procent zniżki na hodowlę i przeszczep włosa w zamian za występ
w reklamie...
— Cudownie — mruknął Mareczek. — Zobacz lepiej, czy tam jest gdzieś jej
adres...
— Oczywiście, że jest! Parkowa 6! To tam ukrywa się nasz autor ukochany!
Nic więcej nie zdążył powiedzieć, bo trzasnęły drzwi gabinetu i pojawiła się
recepcjonistka. Pan doktor Nalazek bardzo przejął się problemem Mareczka, ale
jako specjalista od włosa, a nie od duszy, nie jest w stanie go rozwiązać. Poleca
dalszą psychoterapię, być może grupową, w każdym razie sugeruje mocno sku-
pić się na problemach z dzieciństwa.
— Dziękuję! — odkrzyknął Mizera, który już ruszył do drzwi. — Jesteśmy
umówieni na terapię ustawień Hellingera!
Recepcjonistka spojrzała na nich oszołomiona, ale już byli za drzwiami.
— A skąd ty nagle o tej terapii ustawień? — zaciekawił się Mareczek, zdzi-
wiony, że Mizera zna nowe kierunki w psychoterapii.
— Czytałem w jednym kryminale. Cała książka była o tym, że bohaterowie
w kółko robili te ustawienia, czyli naśladowali wszystkich członków rodziny, i w
końcu od tego zwariowali.
— Zamordowali kogoś? — zainteresował się Marek.
— Żeby to jednego — wzruszył ramionami Mizera i zaczął swój kolejny
wywód na temat tego, jak pożyteczny może być kryminał i ile się można z niego
dowiedzieć.
Na Parkową 6 udała się pełna obsada grupy „Zemsta shitu". Adela doszła do
wniosku, że tak będzie raźniej i bezpieczniej, co nie było bezzasadne. Nie wia-
domo, jak mógłby zachować się autor Kusibab po ponownym zdemaskowaniu.
Zapadał już lekki zmrok, gdy komunikacją miejską dotarli na miejsce.
Dzielnica nie była może elegancka — tu recepcjonistka z „Kliniki zdrowego
włosa" trochę przesadziła — ale miała potencjał. Adela przypomniała sobie na-
wet, że właśnie z tej okolicy wywodził się autor najdziwniejszej książki, jaka tra-
fiła do jej rąk. Były to pamiętniki spisywane przez lat czterdzieści z okładem
przez osobę, która nigdy nie opuszczała Krakowa, co więcej, nie ruszała się na-
wet poza swoją dzielnicę. Osobliwością pamiętników było to, że rejestrowały z
jakąś dziką drobiazgowością każde spotkanie na ulicy, rozmowę w sklepie, stan
pogody i wygląd ludzi, których autor widział przez okno. Poza tym nie było w
nich NIC. Adela, całkowicie zafascynowana, przeczytała z dziesięć zeszytów i
nie dowiedziała się o pamiętnikarzu niczego, poza tym, że powinien chyba pra-
cować w dziale obserwacji ciągłych policji lub Państwowego Instytutu Meteoro-
logii i Gospodarki Wodnej (lub też wymiennie dla obu tych instytucji — tutaj
trudno się było zdecydować).
Mizera oczywiście natychmiast wyraził chęć przeczytania pamiętników, ale
Adela go rozczarowała.
Diariusze życia w dzielnicy Podgórze przyniosły dzieci zmarłego autora, a
gdy dowiedziały się, że wydawnictwo nie jest zainteresowane tym dokumentem
z epoki, zabrały je czym prędzej.
— Może to wystawią w jakimś muzeum? — powiedział Mareczek, kopiąc
kamień i rozglądając się niepewnie, bo dotarli właśnie w okolice poprawczaka,
czyli Placówki Opiekuńczo-Wychowawczej, czy jak też ona się nazywała.
— Razem z kolekcją biletów kolejowych o numerach równoległych — do-
dała Marta i od razu wyjaśniła, że czytała o czymś takim.
Facet całe życie zbierał bilety, których numery układały się symetrycznie, a
po jego śmierci rodzina usiłowała sprzedać kolekcję muzeum kolejnictwa.
Tymczasem doszli już do kamienicy oznaczonej numerem szóstym i zaczęli
się zastanawiać, który z apartamentów w podniszczonym budynku zajmuje Ze-
non Kusibab. Weszli w bramę i zbadali listę lokatorów. Po krótkiej naradzie po-
stanowili zacząć od osoby wpisanej jako „Zofia Zaręba — wdowa", ponieważ i
takie (ważne) informacje zawierał ów spis. Wdowa zajmowała narożny lokal na
parterze. Otwarła im drzwi dosyć szybko, lecz patrzyła nieufnie, jakby zastana-
wiając się, co dziwna grupa chce jej sprzedać bądź do czego namówić. Mizera
wyjaśnił, że z ramienia wydawnictwa szukają pisarki, pani Grażyny Kusibabiny,
wysokiej blondynki z bujną czuprynką.
Pani Zaręba wyraźnie się odprężyła i rozweseliła.
— Tak — powiedziała.
Na pierwszym piętrze, tuż nad nią, mieszkała taka osoba. Przystojna, ele-
gancka, widać od razu, że wielki świat. Ale już od paru tygodni tu nie mieszka.
Podjeżdżał po nią jakiś Turek w mercedesie i pewnego dnia razem na amen
zniknęli.
— A właścicielka kamienicy — wściekła! — konfidencjonalnie dodała
wdowa. — Ta pani Grażynka ponoć jej za trzy miesiące była winna i nie zapłaci-
ła! Ale dobrze jej tak, kapitalistce jednej, chciała nas stąd wykurzyć, prąd nam
odcięła, żebyśmy się wyprowadzili, bo chciała z porządnej kamienicy hotel zro-
bić, ale się nie daliśmy! Była tu telewizja, „Gazeta Krakowska" i musiała nas zo-
stawić. — Tu wdowa popatrzyła na grupę triumfalnie.
Zrezygnowana Adela zapytała jeszcze, czy właścicielka kapitalistka mieszka
gdzieś w pobliżu, na co otrzymała odpowiedź, że a jakże, nawet w tej kamienicy
i właśnie użera się na podwórku z ekipą okolicznych pijaczków, którzy o tej wie-
czornej porze rozpoczynają libacje po bramach.
Na widok czteroosobowej reprezentacji wydawnictwa pijaczkowie rozpierz-
chli się dosyć szybko, a kapitalistka spojrzała na nich z wdzięcznością. Była to
kobieta po czterdziestce, o zatroskanym wyrazie twarzy.
— Zapraszam do mnie — powiedziała, gdy pokrótce wyjaśnili jej powody
wizyty.
Kapitalistka zajmowała kawalerkę na pierwszym piętrze, z wnęką kuchenną
i mikroskopijną łazienką.
— Pewnie się państwo dziwią, że mieszkam w takim małym lokalu? — po-
wiedziała, a oni przytaknęli.
— Jestem za to kapitalistka i lokatorzy z kwaterunku mnie nienawidzą, bo
chciałam jednej z tych babć zamienić stumetrowe mieszkanie na mniejsze o po-
łowę. Usłyszałam o starych drzewach, których się nie przesadza, o mojej bez-
czelności i bezbożności, a potem donieśli na mnie do Straży Miejskiej, że nie
sprzątam zasikanego podwórka...
— Pani sama sprząta? — zaciekawiła się Adela, rozglądając się po maleń-
kim mieszkanku, którego ściany pokryte były fotografiami.
Kapitalistka kiwnęła głową.
— Mam TAKIE wpływy z czynszów, że nie stać mnie na zatrudnienie do-
zorcy, sprzątam więc sama... A oni regularnie na mnie donoszą — zimą, że nie
odśnieżam, bo o piątej rano już wychodzą na jakieś przeszpiegi i boją się skręcić
biodro, a latem, że śmierdzi, bo okoliczne pijaczki tu włażą i załatwiają się na
podwórku. Bramy nie mogę zamknąć, bo większość ma klaustrofobię i boi się
ciasnych, zamkniętych przestrzeni...
— To wyjaśnia, dlaczego nie mogą mieszkać w metrażu mniejszym niż 100
metrów — rzucił
Mareczek pogodnie, a kapitalistka roześmiała się wesoło.
— Więc widzą państwo. Odziedziczyłam ten dom po ciotce. Jestem z zawo-
du fotografikiem, myślałam, że to będzie łatwy kawałek chleba, będę sobie żyła z
kamienicy i oddawała się swemu zawodowi bez lęku o finanse... Niestety, rze-
czywistość mnie przerosła...
— Super zdjęcia — powiedział Mizera, przyglądając się serii spod okna,
przedstawiającej jakąś portową spelunkę z całym jej artyzmem: podstarzałymi
prostytutkami, marynarzami na urlopie i indywiduami w stylu „kobieta z brodą".
Kiwnęła głową.
— Moim mistrzem jest szwedzki fotografik Anders Petersen, fotografował
takie tingel-tangle w latach 60. w Hamburgu. Powiem państwu, że ja tutaj, w tej
kamienicy, odkryłam podobne tematy...
Popatrzyli na zdjęcia. Jedno z nich przedstawiało na przykład wdowę Zarębę
na podwórku, ubraną w podomkę i ćmiącą peta, inne pokazywały bogate życie
pijaczków. Jedna z fotografii szczególnie przykuła ich wzrok — był to Zenon
Kusibab przebrany za Grażynkę. Wyglądał naprawdę jak żywcem przeniesiony z
lat 60. — miał bujną fryzurę upiętą w kok zwany „bananem", mocno umalowane
usta, czarne krechy na powiekach, które miały chyba nadawać oczom tajemni-
czego wyrazu, a sprawiały wrażenie wręcz upiorne, i dziwaczną sukienkę w stylu
bombka.
— Rany boskie, to Kusibab! — jęknął Mareczek. Kapitalistka poszperała w
komodzie i wyciągnęła więcej zdjęć z tej serii.
— Pasjonujący obiekt, szkoda, że nie płacił.
Na kolejnych zdjęciach Kusibab vel Grażynka prezentował coraz to nowe
wcielenia, wzorując się najwyraźniej na dawnych gwiazdach filmowych. Mieli-
śmy więc stylizacje a la Brigitte Bardot, Sophia Loren oraz Claudia Cardinale.
Co ciekawe, na jednym ze zdjęć Kusibab był po prostu Kusibabem, a przynajm-
niej tak sobie go wyobrażali bez damskiego przebrania: w ortalionowym płasz-
czu, wełnianych spodniach i kapelusiku w stylu borsalino na przerzedzonych
włosach. Postać Kusibaba w tym wcieleniu wydała się Mareczkowi dziwnie zna-
joma.
Adela złapała zdjęcie i wpatrywała się w nie jak harpia. Kapitalistka delikat-
nie wyjęła jej fotografię i popatrzyła na nią.
— Ciekawe, prawda? Ten gościu mnie od początku zainteresował. Jestem
fotografką, więc od razu wiedziałam, że to nie baba, choć dobrze się maskował.
Fantastyczna zdolność mimikry. On jest w stanie upodobnić się do każdego. Za-
częłam go śledzić z aparatem, zaniedbując awantury z lokatorami, pewnie dlate-
go tak mi na głowę wleźli...
— I czego się pani dowiedziała? — zainteresował się Mizera. Kapitalistka
wzruszyła ramionami.
— Nic ciekawego. On się przebierał i spacerował w tym stroju wieczorami
po ulicach. Czasami wstępował do takiego baru „Milano" na końcu parku, ale
nikogo tam nie zaczepiał, po prostu siedział przy barze. Czasem z tego baru
gdzieś wydzwaniał. Zwykle siedział w domu całymi dniami, ale jak próbowałam
do niego zapukać, to nie otwierał. Parę razy widziałam go „po cywilnemu", wy-
mykał się jak złodziej, może zresztą szedł na jakąś robotę przestępczą, nie mam
pojęcia... Choć bardziej na randkę, bo taki był wyelegantowany... To zdjęcie zro-
biłam którejś nocy, jak wracał do domu...
— Niesamowite — powiedział z uznaniem Mareczek. — Pani jest najlep-
szym detektywem, jakiego dotąd spotkaliśmy!
Kobieta ponownie wzruszyła ramionami.
— No i co z tego? W sumie nic o nim nie wiem, nie dość, że nie zapłacił, to
jeszcze się ulotnił.
Dobrze, że mieszkanie odzyskałam. Chciałam tam jedną z tych starszych
kobiet przenieść, ale już mówiłam — zachowywały się jak dotknięte apopleksją
lub nawiedzeniem, a histeria była taka, że wolałam odpuścić. Wynajęłam studen-
tom. Robią imprezy co noc, ale przynajmniej regulują rachunki, poza tym uprzy-
krzają życie tym babom, co mnie nieodmiennie cieszy...
— A czy Kusibab, poza tym, że nie płacił i przebierał się za kobiety, co sa-
mo w sobie jest już dość nietypowe, robił coś dziwnego? — zapytała Adela.
Fotografka zamyśliła się.
— Nic takiego nie pamiętam. Był bardzo spokojnym lokatorem, w ogóle nie
mieszał się do tych awantur. Upierał się tylko, żeby mu Internet założyć, nic
więcej nie chciał...
Grupa Lady Zgagi popatrzyła po sobie i wszyscy pomyśleli to samo. Może
Kusibab dokonywał
jakichś przestępstw w sieci? Na przykład naciągał ludzi na argentyńskie sys-
temy lub hodowlę serków a la legendarny Bioferm? W każdym razie było w tym
na pewno coś niecnego, Kusibab pasował do Internetu jak pięta do nosa, jak to
skrótowo wyłożyła Adela, gdy opuścili malowniczą kamienicę przy Parkowej.
Udało im się nawet wysępić od kapitalistki odbitkę zdjęcia Kusibaba, tego, na
którym prezentował się jak bohaterka filmu Pedra Almodóvara, transseksualistka
Agrado (kok banan, spódnica bombka, czyli bombowa blondyna).
Po krótkim namyśle grupa postanowiła odwiedzić bar „Milano", nie zważa-
jąc na późną porę i fakt, że znajdują się w owianej złą sławą części Podgórza,
zresztą — co tu kryć — dobrą sławę miało w tej dzielnicy chyba tylko Sanktua-
rium w Łagiewnikach. Bar „Milano" zajmował przyziemie starej willi i urządzo-
ny był w stylu eklektycznym — nie brakowało tu zarówno starych plakatów fil-
mowych na ścianach, jak i swojskiej mozaiki z potłuczonych talerzy. W środku,
poza nudzącym się barmanem, tkwiło jedynie kilku bywalców, zapatrzonych w
mecz emitowany w telewizorze i sączących piwo.
Gdy w drzwiach pojawiły się cztery nowe osoby (w tym dwie kobiety), by-
walcy oderwali wzrok od Ligi Mistrzów i ocenili przydatność towarzyską nowo
przybyłych. Ocena nie wypadła chyba zadowalająco, bo po krótkiej chwili od-
wrócili wzrok z powrotem w kierunku telewizora. Mizera, jako człowiek wielkiej
odwagi, zbliżył się do barmana i pokazał mu zdjęcie. Barman obrzucił ich uważ-
nym spojrzeniem.
— Państwo z policji? — zdziwił się niepomiernie. — Nie wiedziałem, że
przeszliście na system czwórek murarskich. Myślałem, że tak jak w dowcipie —
chodzi zawsze dwóch: jeden umie czytać, drugi pisać. Ale jak widzę, te umiejęt-
ności zostały rozpisane na znacznie większy aparat wykonawczy.
— My jesteśmy sekretarki — powiedziała Marta, a Mareczek czuł się w ob-
owiązku wyjaśnić, w jak „mylnym błędzie" tkwi barman.
Jego wytatuowane przedramiona świadczyły wyraźnie o tym, że nie pała do
służb mundurowych zbytnią miłością, barman długo nie mógł zrozumieć, o co im
chodzi,
i traktował ich z dużą nieufnością. Najwyraźniej amatorskie śledztwo w
sprawie zaginięcia autora prowadzone przez wydawnictwo nie mieściło mu się w
wystrzyżonej na punka głowie. Dopiero kiedy zamówili po piwie, a Adela wyra-
ziła swe uznanie dla mozaiki z talerzy, barman odprężył się nieco. Wypytał ich o
szczegóły pisarstwa Kusibaba i bardzo zdziwił się, że klientka o aparycji rodem z
filmu Barbarella jest autorką powieści science fiction. Rzeczywiście, Kusibab
odwiedzał „Milano" dosyć regularnie, ale nie należał do klientów, którzy lubią
się zwierzać.
Najczęściej brał koniak lub koktajl z martini i siedział, czekając na telefon.
Barman wyjaśnił w tym momencie, że jego bywalcy stronią od wynalazków w
stylu komórka i dlatego w barze zamontowany jest stary automat. Kusibab ko-
rzystał z niego nader często. Rozmów barman nie podsłuchiwał, ale kilka razy
widział, jak po piękną blondynę zajeżdża mercedes z kierowcą o orientalnej uro-
dzie.
— W ogóle to muszę wam powiedzieć, że tę kobietę ktoś śledził. Jakaś baba
z aparatem fotograficznym. Wykminiłem sobie, że to pewnie jakaś zazdrosna
żona cyka fotki. Albo kobieta była prywatnym detektywem, bo na glinę nie wy-
glądała.
— To kapitalistka — nie wytrzymał Mizera, a barman popatrzył na niego ze
zdziwieniem.
Adela szybko zmieniła temat, pytając, czy barman — wszak tak spostrze-
gawczy — nie zauważył
jeszcze czegoś, co naprowadziłoby ich na ślad zaginionego autora. Chłopak
zamyślił się głęboko, pocierając dłonią czubek głowy.
— Istotnie, piękna dama nie pojawiała się od pewnego czasu, ale najwyraź-
niej musiała mieszkać gdzieś w pobliżu, bo wszyscy stali bywalcy pochodzą
właśnie stąd, z Parkowej z przyległościami.
Jak kto ma parę groszy, to idzie do „Milano" na piwo i mecz, a jak kto bied-
ny, to pije w parku Bednarskiego albo po bramach — podsumował. Nie miał
przy tym pojęcia, gdzie mógł zniknąć Kusibab. Widząc ich rozczarowane miny,
sięgnął pod kontuar i wydobył stamtąd przybrudzony zeszyt.
— Proszę. Zostawiła to ostatnim razem, ale myślę sobie, że już się tu nie po-
jawi, więc może wy jej to oddacie.
Zeszyt w kratkę był najwyraźniej zbiorem wierszy Kusibaba, jak stwierdził
Mareczek — być może skradzionych innemu poecie, dosyć zresztą nieporad-
nych. Pomiędzy okładki włożono kilkanaście biletów tramwajowych, z których
można było odczytać różne daty sprzed trzech miesięcy oraz w miarę podobne
wieczorne godziny.
— No to masz swoją kolekcję biletów o numerach równoległych — rzucił
sarkastycznie Mareczek do Marty, gdy już opuścili bar.
Mizera pokręcił głową. Wspomniał kryminał, który musiał przeczytać w ra-
mach działań rozpoznawczych w trakcie pisania Mrocznych wód. Ten z morder-
stwem w tramwaju. Na końcu książki autor składał podziękowania różnym wiel-
bicielom komunikacji miejskiej i podawał linki do przydatnych stron. Mizera z
wrodzonej ciekawości sprawdził kilka i trafił na forum, z którego dowiedział się,
że po numerze z biletu można zidentyfikować linię tramwajową lub autobusową.
— Każdy kasownik — wyjaśniał kolegom — ma zakodowane takie dane,
żeby kanar wiedział, że nie pokazujesz mu biletu z autobusu, którym jechałeś
dziesięć minut wcześniej.
Był to ciekawy trop, który należało koniecznie sprawdzić. Mizera, nie wysi-
lając się zbytnio, spisał
numery biletów i wrzucił je na forum. Szybko uzyskał odpowiedź, że Kusi-
bab w godzinach wieczornych jeździł tramwajem linii 8, przemierzającym całe
miasto.
— Rewelacja — stwierdziła Marta. — Nie pozostaje nam nic innego, jak
wsiąść do „ósemki" o 21.45 i zacząć indagować pasażerów, czy nie jechała z ni-
mi Gina Lollobrigida.
— Biorąc pod uwagę ten kryminał — wtrącił się Mizera — mogą nas zaciu-
kać nożem lub udusić na pętli, jeżeli w ogóle uda nam się tam dotrzeć.
Adela jednak — zgodnie z przypuszczeniami — była niewzruszona. Uważa-
ła, że jeżdżenie „ósemką" w godzinach nocnych ma swój sens. Po analizie bile-
tów zauważyła, że Kusibab przemieszczał się tą trasą zawsze w środy i czwartki,
postanowiła więc, że zrobią eksperyment właśnie w te dni. Być może pojawi się
sam Kusibab, który ma jakieś sprawy na tej trasie, i wsiądzie do tramwaju? Albo
też dostrzegą przez okno jakiś szczegół, który naprowadzi ich na trop.
— Proponuję wysiąść przy Biprostalu — zasugerował Mareczek. — Ten
biurowiec jest znany z tego, że w latach 60. przyciągał samobójców. Ja bym tam
wysiadł i poczekał trochę, może Kusibab sam nam spadnie.
— Co ten facet mógł robić na trasie „ósemki"? — zastanowiła się Marta.
Była to prawdziwa zagwozdka.
Jak można się było spodziewać, kilka pierwszych wycieczek tramwajem nie
przyniosło oczekiwanych efektów. Mimo iż jeździli we czwórkę, nie tylko nie
zauważyli Kusibaba, ale w ogóle nie wyodrębnili żadnych stałych użytkowników
tej trasy. Jeździło nią sporo młodzieży, głównie studenci do akademików, i tro-
chę ludzi w średnim wieku, najwyraźniej wracających do domu po późnowie-
czornej szychcie. Po drodze także nie zauważyli niczego, co mogłoby się im sko-
jarzyć z Kusibabem — baru dla transwestytów czy komisu ze strojami z epoki
rock and rolla, w której tak bardzo gustował. Adela była bardzo zawiedziona i za
czwartym razem, gdy dotarli wreszcie na pętlę, zabrała się za indagowanie mo-
torniczego. Ten był przerażony jej pytaniami o przebranego za kobietę faceta i
czym prędzej, oglądając się w panice za siebie, uciekł do budki kierującego ru-
chem. „Pewnie też czytał ten kryminał o tramwajarzach", stwierdził
Mareczek, namawiając całe towarzystwo na zapiekankę w pobliskiej budzie.
Warto w tym miejscu dodać, że były to najlepsze, wręcz legendarne w mieście
zapiekanki. To miejsce miało swych wiernych fanów i wyznawców.
Weszli do środka i zamówili po zapiekance. Mimo późnej pory klientów nie
brakowało — tłoczyli się w budce i na placyku przed nią, przestępując z nogi na
nogę.
— Świetna buła — stwierdził z ogromnym ukontentowaniem Mizera, który
lubował się w rozkoszach stołu i za niczym tak nie przepadał jak za smacznym
fast foodem.
— Wcale bym się nie dziwił, gdyby sfrustrowany życiem w kamienicy kapi-
talistki Kusibab urywał się tu dwa razy w tygodniu na zapiekankę — kontynuo-
wał, oblizując sos pomidorowy kapiący mu z bułki.
Adela wzruszyła ramionami.
— Wątpię, żeby Kusibab w stroju Grażynki, czyli w peruce, spódnicy rodem
z filmu Do widzenia, do jutra, etolce z czarnego futerka i rękawiczkach, chodził
zażerać się cieknącą zapiekanką.
— Ja widziałem tu taką kobietę! — wtrącił niespodziewanie pryszczaty
młodzieniec, który wraz z koleżanką okupował fragment kontuaru po drugiej
stronie grupy
„Zemsta Shitu".
Wszyscy odwrócili się jak jeden mąż i spojrzeli na niego wyczekująco. Mło-
dy człowiek wzruszył ramionami odzianymi w bluzę z kapturem.
— No co? Często tu przychodziła taka kobieta, co nie, Werka? — zwrócił
się do swej towarzyszki, dziewczątka w modnym ostatnio stylu galerianki: wy-
sokich butach, wąskich spodniach i minikurteczce obszytej futerkiem i odsłania-
jącej gołe plecy.
— Klasa! — rzuciła Wera, nadgryzając z wdziękiem swoją bułkę. — Mery
stylish, jeżeli chwytacie...
Chwytali.
— I właśnie dokładnie tak była ubrana jak Teresa Tuszyńska, tak jak mówi-
liście... — dodał
pryszczaty, a widząc ich głupie miny, wyjaśnił zniecierpliwiony: — No jak
ta aktorka z filmu Do widzenia, do jutra, sami mówiliście...
— Albo jak Krystyna Stypułkowska z Niewinnych czarodziejów — powie-
działa galerianka, przerzucając się z zapiekanki na coca-colę... Fantastyczne ba-
beczki...
Mareczek ciągle wgapiał się w dziwną parę baranim wzrokiem, a chłopak w
bluzie z kapturem ciągnął dalej:
— Bardzo nam się podobała ta pani, bo była idealnie zrobiona na lata 60., a
my z Werą jesteśmy wielbicielami kina z tamtych lat (Weronika kiwnęła głową).
Nawet zaczepiliśmy tę kobietę i pogadaliśmy trochę...
— To transwestytka była, ale look miała fantastyczny — dodała dziewczyna,
siorbiąc słomką swój napój. Jej towarzysz skinął głową.
— No. Nawet chcieliśmy ją zaprosić na spotkanie naszego koła naukowe-
go...
— Koła naukowego? — jęknął Mizera, patrząc na galeriankę i dresa pełnym
obłędu wzrokiem.
— Yes. My z Werką studiujemy kulturoznawstwo. Często takie akcje prze-
prowadzamy...
— Przebieramy się. — Weronika wysiorbała coca*colę i sięgnęła do lakie-
rowanej torebki po smartfona. — Patrzcie, tu się przebraliśmy za subkulturę
emo...
Nachylili się nad zdjęciem i zobaczyli pryszczatego i Werę z wystylizowa-
nymi grzywami i w czarnych ciuchach. Kolejne zdjęcia pokazywały ich we wcie-
leniach goth wampirycznych oraz swojsko dyskotekowych.
— Po co to robicie? — zaciekawiła się Adela.
— Takie badania terenowe — wzruszył ramionami chłopak. — Jakbyśmy tu
przyszli normalnie ubrani, Werka w okularach, to nikt by z nami nie gadał. A tak
zrobimy sobie grzywy, kocie oko i od razu jest gites.
— To w sumie tak jak my — wtrącił się Mizera, wspominając akcję z my-
szą. Studenci obrzucili go pogardliwym wzrokiem.
— A ten transwestyta — Adela skierowała rozmowę na właściwe tory. —
Co mówił? Dowiedzieliście się czegoś?
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
— Nie bardzo chciał gadać. Nieufny. Przyjeżdżał tu po niego jeden facet...
— Turek w mercedesie? — dopytywał się Mareczek. Studenci skinęli gło-
wami.
— Ja go znam — powiedział chłopak. — On tu mieszka, prowadzi różne in-
teresy, niemieckie proszki sprowadza, handluje nimi na placu targowym...
— Gdzie mieszka? — zapytała Marta, wyciągając notatnik.
— W tamtych blokach, ulica Na Błonie, za piekarnią — powiedział student.
Skinęli głową na znak, że wiedzą.
— A kiedy ostatnio widzieliście tę kobietę, to znaczy tego transseksualistę?
— zapytała Adela.
Chłopak zamyślił się głęboko.
— Już chyba ze dwa miesiące jej tu nie było. My często tu jemy. Najlepsze
zapiekanki w mieście są na pętli na Widoku! — wyszczerzył się w uśmiechu.
— Wiadomo — powiedział Mizera, zatapiając zęby w swojej bule.
Jak można się było spodziewać, Adela nie pozwoliła na porzucenie dobrze
rokującego tropu.
Następnego dnia wybrała się z Mareczkiem na poszukiwania Turka. Dobrze,
że wzięli urlop, bo pierwszą osobą, którą spotkali na ulicy
Na Błonie, była pani dyrektor. Mareczek uświadomił sobie, że przełożona
niedawno kupiła elegancki apartament w jednym z nowo wybudowanych blo-
ków.
— Co państwo tutaj robią? — zapytała pani dyrektor groźnie.
Sama widocznie urwała się z pracy, bo ton miała napastliwy, a świeża farba
na włosach zdradzała, skąd wraca. „Najwyraźniej nowy gach się zadomowił",
pomyślał odkrywczo Mareczek.
Rzeczywiście, szefowa od pewnego czasu zaczęła z powrotem dbać o siebie.
Wróciły masaże, kosmetyczka w godzinach pracy, pojawiło się też coś nowego,
czyli fitness, na który uczęszczała wraz z asystentką.
— Załatwiamy sprawy osobiste — powiedziała wyniośle Adela.
— W godzinach pracy? — szefowa zasyczała jak kobra.
— Mamy urlop. Chyba na urlopie każdy może robić, co chce? — zapytała
Adela, a pani dyrektor mruknęła coś w stylu ,ja to sprawdzę w kadrach" i nie że-
gnając się z nimi, ruszyła do swego samochodu.
Po chwili odjechała z piskiem opon.
Mareczek był zmartwiony. Pojawienie się przełożonej uznał za zły omen.
Adela machnęła na to ręką i zaśmiała się złośliwie. Pani dyrektor została bowiem
przyłapana. Nie tylko na opuszczaniu służby w firmie, ale i na uczęszczaniu do
osiedlowego zakładu fryzjerskiego o wdzięcznej nazwie
„Złota fala". Adela wskazała Mareczkowi salon, pod którym spotkali szefo-
wą. „A jeszcze wczoraj mówiła, że korzysta wyłącznie z usług stylistki", szydzi-
ła. Mareczek stwierdził, że niewykluczone, iż stylistka przyjmuje właśnie w
„Złotej fali". Adela przecząco pokręciła głową i zachęciła go, by zajrzał do środ-
ka. W salonie kręciło się kilka fryzjerek w wieku emerytalnym, które z wielką
wprawą zawijały klientkom włosy na druciane wałki lub robiły tzw. trwały ondul
na plastikowych kółeczkach, pamiętających wczesne lata 80. Na szybie wysta-
wowej widniał zresztą zachęcający anons: „Zniżka dla seniorów 50 procent".
„Ciekawe, czy nasza dyrektorka łapie się na tę zniżkę", pomyślał Mareczek.
Zdaniem stażystki Sybilli, dla której każda osoba licząca ponad dwadzieścia lat
była rozpadającym się próchnem — jak najbardziej.
Chwilę pośmiali się z pani dyrektor, a potem ruszyli na poszukiwania Turka.
Obejrzeli sobie dobrze blok za piekarnią, ale szybko zrezygnowali z tropienia
podejrzanego po piętrach. Łatwiej było udać się na pobliski plac targowy i rozej-
rzeć się za sprzedawcą proszków.
O tej porze na targowisku aż roiło się od klienteli. Mareczek zawsze zacho-
dził w głowę, jak to jest możliwe, że tyle osób ma przed południem czas, skoro
bezrobocie wynosi tylko 10 procent. Być może całe to 10 procent mieszkało w
Krakowie i robiło zakupy właśnie na tym targu. Turka znaleźli dosyć szybko.
Pomiędzy dwoma straganami z warzywami rozłożył stoliczek z niemiecką che-
mią.
Adela podeszła i zaczęła oglądać płyny do płukania tkanin. Turek rzucił się
do niej i doradzał różne specyfiki, aż Adela kupiła wreszcie jakąś miksturę do
prania swetrów. Kiedy mozolnie odliczała bilon na spracowaną dłoń Turka, ten
przyglądał się jej tak badawczo, że nawet Mareczek poczuł się zaniepokojony. A
nuż to jakiś zboczeniec lub handlarz żywym towarem? Mareczkowi przeszły
ciarki po plecach i czym prędzej zbliżył się do Adeli, wyjmując jej z rąk płyn do
swetrów i dając do zrozumienia wszystkim, że są razem. Turek dalej się przyglą-
dał, tym razem już im obojgu. To jeszcze bardziej przeraziło Marka — sprze-
dawca proszków był, jak widać, zboczeńcem do kwadratu i nie gardził absolutnie
niczym.
— Ja was znam! — wykrzyknął znienacka Turek, a na jego twarzy odmalo-
wał się przestrach.
— A skąd niby? — zdziwiła się Adela, która nie mogła doliczyć się bilonu i
właśnie zaczęła sprawdzać w portfelu, czy na pewno wysupłała 12 złotych na ów
epokowy środek do prania.
— Zenek mi mówił. Pokazywał wasze zdjęcia. Podobno jesteście członkami
jakiegoś strasznego gangu. — To mówiąc, Turek zgarnął bilon Adeli bez liczenia
i zaczął w ogromnym zdenerwowaniu pakować swój towar do pudeł.
Najwyraźniej zamierzał porzucić stoisko i czym prędzej uciec.
Adela i Mareczek przyglądali mu się w osłupieniu, początkowo nie rozumie-
jąc, o co chodzi.
Wreszcie Mareczek poskładał do kupy wszystkie fakty.
— Kusibab mówił panu, że jesteśmy członkami gangu? — zapytał ze skraj-
nym niedowierzaniem.
Turek, nie przerywając pakowania, skinął głową. — I pokazywał panu nasze
zdjęcia? — zdumiała się Adela. — Skąd je miał?
Sprzedawca wzruszył tylko ramionami, chwycił kartonowe pudła i zaczął się
oddalać w kierunku parkingu.
— Niech pan poczeka — mitygował go Mareczek, próbując dotrzymać mu
kroku. — Nie jesteśmy z żadnego gangu, pracujemy w wydawnictwie, które
opublikowało powieść pana Zenona. Nasz prezes kazał go odszukać, bo chce z
nim podpisać kontrakt na kolejną książkę...
Turek zatrzymał się tak gwałtownie, że Mareczek, próbując wyhamować, w
rozpędzie potknął się i przewrócił, upuszczając płyn do swetrów. Butelka pękła,
a podejrzanie wyglądająca szarawa substancja wylała się na chodnik. Wokół za-
czął się roznosić nieznośny zapach, który niemiecki producent — z właściwym
dla tego narodu poczuciem humoru — nazwał „Mistycznym Shangri La". Misty-
ka owego specyfiku przyprawiała o zawrót głowy.
— Dam pani drugi — powiedział Turek, mimo iż wylanie płynu nie nastąpi-
ło z jego winy.
— Nie trzeba — powiedziała Adela, którą też poraziła mistyczna woń. —
Chyba pan nie sądzi, że jesteśmy gangsterami? — dodała, a Turek spojrzał na nią
niepewnie.
— Nie wiem — powiedział wreszcie. — Zenek mi mówił, że nachodzicie go
w domu i próbujecie wymusić pieniądze. Musiał się przed wami chować, prze-
bierał się też za kobietę, żeby was zmylić...
Mareczka zatkało z podziwu. Istotnie, perfidia Zenona Kusibaba nie znała
granic.
— Nam mówił, że zamierza poddać się operacji zmiany płci, bo tak napraw-
dę jest kobietą — wyjaśnił Mareczek.
Turek wybuchnął takim śmiechem, że musiał odstawić kartony na ziemię.
— Że co? — spytał mało inteligentnie. — Zenek miałby być kobietą? Chyba
we śnie! To był pies na baby, ile on kobiet zbajerował, nie macie pojęcia...
— Nigdy nie wymuszaliśmy od pana Kusibaba żadnych pieniędzy — wyja-
śniła Adela. — Właściwie to mieliśmy mu je zaoferować, bo prezes wydawnic-
twa chciał jego książki na wyłączność...
Turek pokręcił głową ze zdumieniem.
— Ale mnie nabrał! Nie wyglądacie na wymuszaczy, to prawda... Ale jak mi
pokazał wasze zdjęcia, to mówił, że muszę uważać, bo i do mnie możecie trafić.
Jak widać, miał rację, więc może coś jest z tym gangiem...
Mareczek westchnął głęboko, bo nie wiedział, jakich jeszcze mógłby użyć
argumentów, by przekonać Turka, że nie jest członkiem miejscowej mafii.
— Skąd on miał nasze zdjęcia? — głowiła się Adela.
— Śledził was — wyjaśnił Turek. — Zenek bardzo się was bał i zaczął za
wami chodzić. Miał takie zdjęcie, jak spiskujecie w jakimś barze na Kazimierzu.
Mareczek jęknął. Mizera miał rację, że pub „Ołówki" jest spalony i trzeba
znaleźć inną miejscówkę.
Adelę natomiast bardzo uwierał fakt, że Kusibab ich śledził i co więcej —
fotografował. Myśl, że transwestyta w kiecce a la Audrey Hepburn szpiegował ją
w różnych sytuacjach życiowych, wcale nie wydawała się miła. Nie miała ocho-
ty, by Kusibab napadł na nią na przykład w bramie domu lub w drodze do pracy.
Wystarczyło jej, że miała podobny problem z tłumaczem Jakubkiem, który
pewnego razu dostał jakiejś szajby na jej punkcie i stał się psychofanem. Wy-
dzwaniał wówczas do Adeli o różnych porach dnia i nocy, by opowiadać jej o
swoim życiu i problemach. Raz zadzwonił, by zapytać, czemu Adela nigdy nie
telefonuje do niego, bo zostawił dla niej specjalny komunikat na automatycznej
sekretarce. Wreszcie — co przepełniło czarę goryczy — zaczaił się na Adelę pod
jej domem. Próbował ją namówić na wspólny spacer i drinka, aż w końcu mu
uciekła. By zneutralizować Jakubka, poprosiła o pomoc Mizerę. Kolega spędził u
niej weekend i gdy w sobotnią noc znowu głos Kubusia odezwał się w słuchaw-
ce, Mizera scenicznym basem wyłożył, co pourywa natrętowi zaczepiającemu
jego narzeczoną. Jakubek był strachliwy, więc odczepił się i znalazł sobie inny
obiekt do gnębienia, spotykając zaś Adelę, udawał, że nic nie zaszło i zawsze łą-
czyły ich jedynie sprawy służbowe. Zrozumiała wówczas, że rację miał pewien
autor kryminałów, mówiący, że psychopaci są wśród nas i przyjmują oblicza
najbardziej niewinnych ludzi.
Tym bardziej zaniepokoiła ją sprawa Kusibaba. Mareczek najwyraźniej do-
szedł do podobnych wniosków, bo z pewnym zdenerwowaniem zaczął wypyty-
wać Turka, gdzie też podziewa się obecnie drogi autor. Sprzedawca chemii go-
spodarczej był nieufny. Ciągle jeszcze podejrzewał ich o udział w zorganizowa-
nej grupie przestępczej dybiącej na biednego Zenona. Mareczek podkreślał jed-
nak z uporem, że przychodzą zaoferować Kusibabowi pieniądze, a nie odebrać
je, i w końcu Turek zmiękł.
Opowiedział, jak to wywiózł Zenona pewnego wieczoru z mieszkania na
Parkowej i zadekował u siebie. Miało to trwać niedługo, bo Zenek zamierzał
przeprowadzić się do jednej ze swych kobiet, którą zresztą często odwiedzał w
pobliżu. Była to doskonała opcja, bo babka była zamożna i miała własne miesz-
kanie. Kusibab zamierzał nawet poślubić swą wybrankę i być może wyjechać z
nią gdzieś do ciepłych krajów, ale niestety zły los spłatał mu figla. Narzeczona
przyuważyła kiedyś Zenia w stroju Grażynki, zmierzającego do mieszkania Tur-
ka. A ponieważ była zazdrosna jak tygrysica, zrobiła Kusibabowi awanturę, którą
długo jeszcze będą pamiętać w tej dzielnicy. Ni mniej, ni więcej tylko zarzuciła
mu zdradę. Zenon oczywiście nie mógł się przyznać, że kobietą o blond czupry-
nie był on sam, bo wypadłoby to jeszcze gorzej, próbował natomiast tłumaczyć,
że to dziewczyna kolegi, ale zazdrośnica wiedziała swoje. Rzuciła Zenka, a on z
braku jakiegokolwiek schronienia zagnieździł się u Turka. Sprzedawca proszków
nie był zbyt szczęśliwy z tego powodu.
Zenon nie dokładał się do rachunków, a jadł za trzech. Co gorsza, prawie
każdego wieczoru gdzieś znikał w przebraniu Grażynki. Turek bał się, że zaczną
się z tego robić plotki, co popsuje mu proszkowy interes. W końcu udało mu się
przekonać kolegę, by się wyniósł.
— Dokąd? — zapytał Mareczek.
Turek przecząco pokręcił głową. Nie wiedział. Kusibab mówił coś o wyjeź-
dzie za granicę, ale przecież nie miał na to pieniędzy. Pewnie wyjechał do innego
miasta.
— Jakiego? — nie poddawał się Mareczek.
Tego też Turek nie wiedział. Pamiętał jedynie, że Zenek miał kolegę w
Mielcu i być może udał się właśnie tam.
Mareczek i Adela spojrzeli po sobie i jednocześnie pokręcili głowami. Na to,
by Kusibab odwiedził emeryta Cebulę, nie było raczej szans. Trop znowu się
urywał.
Turek wyciągnął z kartonu jeszcze jedną butlę „Mistycznego Shangri La" i
wcisnął ją protestującej Adeli.
— Pani weźmie — powiedział, a ona zaczęła tłumaczyć, że nie chce, bo płyn
pachnie ohydnie.
Turek był wyraźnie obrażony.
— Jak to ohydnie pachnie? — nie rozumiał. — Pięknie pachnie! To jest mi-
tyczny płyn, to wszyscy tutaj kupują! To jest płyn z mitu albo z jakiejś bajki, tak
pachnie!
Adela westchnęła głęboko i wzięła butelkę. Turek oddalił się do samochodu,
a oni mieli wrażenie, że nie powiedział im wszystkiego.
— Jak pan spotka Kusibaba, to proszę mu powiedzieć, że prezes ma dla nie-
go pieniądze! — wrzasnął na cały plac Mareczek, ale sprzedawca nawet się nie
odwrócił.
— Coś przed nami ukrywa — westchnęła Adela, chowając mityczny płyn do
torby.
— Tylko nie wiemy, co.
— Pewnie Kusibaba — odkrywczo wyjaśniła koleżanka. — Powinniśmy
dyskretnie obserwować tego handlarza, on nas doprowadzi do pana Zenka.
Mareczek zmarszczył brwi. Ciekawe, kiedy mieliby to zrobić. Wysłali już co
prawda kryminał na konkurs, ale nieustannie pracowali nad innymi projektami.
— Możemy zacząć chorować — snuła pomysły Adela. — Będziemy to ro-
bić na zmiany i przyjeżdżać tu, żeby czatować...
— Świetny pomysł! — mruknął Mareczek. — Weź pod uwagę fakt, że dwie
ulice dalej mieszka nasza szefowa. Jak myślisz, co powie, kiedy przyuważy nas
tu podczas zwolnienia?
Było to pytanie z gatunku retorycznych. Adela nic nie powiedziała, wzruszy-
ła ramionami i zatopiła się w myślach. Jedynym rozsądnym pomysłem byłoby
namówienie pani dyrektor, by czaiła się na Kusibaba. Pytanie brzmiało tylko, kto
przedstawi tę propozycję szefowej.
Z ENCYKLOPEDII ABSURDÓW ADELI
Z siekierą na strażników
W środą rano na ul. Lubicz koło budynku Nafty doszło do niecodziennego
zdarzenia. Mieszkaniec tej ulicy zaatakował strażników miejskich siekierą. Zo-
stał obezwładniony, wezwano pogotowie ratunkowe i policję.
Do zdarzenia doszło o godz. 10. Do dyżurnego straży miejskiej zatelefono-
wał kierowca zaparkowanego na zakazie zatrzymywania się samochodu z prośbą
o zdjęcie blokady z koła auta.
Strażnicy przyjechali i zobaczyli stojącego przy aucie mężczyznę, ale spo-
strzegli również innego, który stojąc na niskiej dwustopniowej drabince, siekierą
rąbie znak B*36 mówiący o zakazie zatrzymywania się. Ten drugi, kiedy zoba-
czyłfunkcjonariuszy, zeskoczył z drabinki i z siekierą w ręku rzucił się w ich
stronę. Został jednak powalony na ziemię i obezwładniony. Strażnicy wezwali
pogotowie ratunkowe i policję.
Trwa wyjaśnianie powodów ataku na strażników miejskich. Świadkowie
twierdzą, że mężczyzna widział z okna własnego mieszkania, jak strażnicy blo-
kują auto. Pewnie to wywołało agresję, choć samochód nie należał do niego ani
do nikogo z jego znajomych.
Kierowca, któremu zablokowano auto, przyznał się do złamania przepisów i
spokojnie czekał na zdjęcie blokady.
(Źródło: „Gazeta Krakowska", 28.04.2010.)
Niespodziewanie autorka o pseudonimie „Lady Zgaga" otrzymała mejla z
zaproszeniem na festiwal miłośników kryminału. Wydawnictwo „Miraż" chciało
ją gościć na swój koszt, zapewniając wikt i opierunek. Przybycie należało po-
twierdzić w ciągu tygodnia.
— Dobrze jest! — zatarł ręce Mizera. — Jesteśmy w czołówce, a może na-
wet wygraliśmy!
— Skąd niby to podejrzenie? — Adela wcale nie była przekonana.
— Ano stąd — machnął ręką kolega — że gdyby nas nie było na liście, toby
nas nie zapraszali...
— Na jakiej znowu liście? — zapytał Mareczek, nie nadążając za lotną my-
ślą Mizery. — Chyba nie na liście Wildsteina, jesteśmy na to za młodzi...
— Na liście laureatów. — To ostatnie słowo Mizera wypowiedział z praw-
dziwą przyjemnością, lubując się w jego brzmieniu. — Już prawie jesteśmy
sławni, zapraszają nas na festiwal, będą gościć i zabawiać, a my, rozumiecie, bę-
dziemy się tam pławić w tym luksusie i uwielbieniu...
— Zejdź na ziemię — mruknęła Adela. — W mejlu piszą, że nocleg jest za-
pewniony w Domu Turysty, przypuszczalnie na wspólnej sali. Weszłam sobie na
stronę internetową tego przybytku hotelowego i dowiedziałam się, że w tym sa-
mym terminie odbywa się tam zjazd geodetów pod hasłem „80 lat w służbie pol-
skiej ziemi". Geodeta, który od 80. lat służy ziemi, może stanowić duże zagroże-
nie.
— Zwłaszcza jeżeli musisz nocować z nim na jednej sali — włączył się Ma-
reczek, udając znawcę.
— Co masz na myśli? — zaniepokoił się Mizera.
— No, że na przykład oberwiesz teodolitem w głowę
— wyjaśniła Adela. — Myślę, że taki zjazd musi mieć jakiś program arty-
styczny z elementami rywalizacji sportowej, na przykład szermierka na łaty in-
warowe czy rzut GPS*em na odległość...
— I pokaz mody — włączyła się Marta. — Gumiaki, kalosze, walonki, róż-
ne wzory i kolory oraz fantazyjne waciaki i kaszkiety, wszystko, co może być
przydatne na bezdrożach...
— Świetnie — skwitował Mizera. — Zauważam tylko jeden problem. Za-
proszenie opiewa na Lady Zgagę. Jak myślicie — czy oni choć podejrzewają, że
nas jest czworo?
— Raczej wątpię... — stwierdziła Adela.
— Próbujemy im uświadomić czy wysyłamy delegata? — zapytała rzeczo-
wo Marta.
Narada na ten temat trwała chwilę, bo zdania były podzielone. Mareczek
uważał, że można wysłać delegata, pod warunkiem że nie będzie to Mizera. Mi-
zera odszczekiwał się, urażony, że niby dlaczego on nie może być, wręcz sam się
zgłasza i w ogóle bardzo go dotyka ten brak zaufania względem jego osoby.
Marta uważała, że ponieważ w kraju panuje demokracja, to zgodnie z nią na fe-
stiwal powinna jechać cała grupa. Adela nie chciała jechać w ogóle i była nawet
skłonna zgodzić się na samozwańczą kandydaturę Mizery, wobec czego Mare-
czek zgłosił jako reprezentanta Adelę.
Ostatecznie stanęło na tym, że napiszą do wydawnictwa „Miraż" i wyjaśnią
mu tę skomplikowaną sytuację. Niech organizator decyduje.
Organizator nie namyślał się długo, co zresztą świadczyło o jego dobrej woli
— zaprosił serdecznie całą ekipę Lady Zgagi.
Wydarzenie to wprawiło Mizerę w prawdziwą euforię. Był niemalże pewien,
że w cuglach wygrali ten konkurs, ponieważ w innym przypadku, dowodził, nikt
nie wydałby na nich tyle kasy.
Pragmatyczny Mareczek przecząco kręcił głową. Prawdopodobny był zupeł-
nie inny scenariusz — otóż prawdziwe zainteresowanie konkursem było tak nie-
wielkie lub poziom prac tak wątpliwy, że wydawnictwo „Miraż" z ulgą przyjęło
cudowne rozmnożenie się Lady Zgagi. W ten sposób uzyskiwali, dosyć tanim
kosztem, iście dubeltową liczbę pisarzy. Adela z grubsza zgadzała się z Marecz-
kiem, zaś Martę cieszył sam fakt zaproszenia.
Sen z powiek Adeli spędzał jednak komisarz Dariusz Małecki. Nie dotarł on
bynajmniej do Turka i rewelacji na temat Kusibaba, ale i tak mocno ją nachodził.
Doprowadził nawet do tego, że umówiła się z nim na kolację, żeby dyskretnie
przewąchać, co się święci w śledztwie.
Kolacja była bardzo przyjemna i Adela niemal już zobaczyła komisarza Da-
riusza w innym, prywatnym świetle, kiedy po kilku niby nieznaczących uwagach
dotarło do niej, że spotkanie ma charakter wyłącznie wywiadowczy. Okazało się,
że funkcjonariusz dotarł do meneli na osiedlu Albertyńskim.
Jak zdążyła się zorientować, grabarz Zdzisław i jego koledzy spod śmietnika
dotrzymali wiernie słowa i jak to się ładnie mówi, „spuścili glinę po przyszwie",
lecz niestety inni mieszkańcy tego zacnego osiedla mieli znacznie dłuższe języki.
Małecki zdobył więc informację o tajemniczym kochanku Grażyny Kusibabiny i
udało mu się nawet ustalić numer rejestracyjny samochodu. Tak więc dotarcie
policji do Turka było tylko kwestią czasu.
— Myślę, pani Adelo, że kluczem do rozwiązania tej sprawy jest odnalezie-
nie siostry Kusibaba. To jedyna osoba, która może nam powiedzieć o nim coś
więcej.
— A może Kusibab naprawdę nie żyje? — Adela próbowała sprowadzić
komisarza na manowce, ale on tylko pokręcił przecząco głową.
— Dokładnie to sprawdziliśmy. W okresie, w którym zaginął Kusibab, mie-
liśmy kilku niezidentyfikowanych nieboszczyków, ale żaden z nich nie odpowia-
dał rysopisowi naszego klienta.
Owszem, trafiły się też zwłoki w daleko posuniętym stopniu rozkładu, ale to
także nie był Kusibab, w tak krótkim czasie nie mógłby się aż tak posunąć...
Adeli oczywiście zrobiło się słabo, bo mimo wielkich wysiłków wyobraźnia
pracowała na najwyższych obrotach, ale opanowała się i usiłowała dopytać Ma-
łeckiego o obecny kierunek śledztwa.
— W ogóle to miałam wrażenie, że on mnie usiłuje wybadać — powiedzia-
ła, gdy w klubie obiadowym każdy już zastygł ze swoją łyżką nad pomidorową z
ryżem w promocyjnej cenie.
— To znaczy, że dalej nic nie mają — stwierdził z ulgą Mareczek, któremu
czasem po nocach śniło się, jak zakuty w kajdany podąża do więzienia, i zawsze
budził się później zlany zimnym potem. — Nawet jeśli dotrą do Turka, to nie-
wiele z niego wycisną... Chyba że użyją jakichś wymyślnych tortur.
— Na przykład za pomocą mitycznego płynu do swetrów — mruknęła Ade-
la.
— My niestety też nic nie mamy — smutno dorzuciła Marta. — Obawiam
się, że nie znajdziemy Kusibaba i nie zasłużymy się dla chwały narodu...
— I bardzo dobrze — Mizera machnął łyżką w powietrzu. — Tak powinno
być! Myślę, że musimy się ograniczyć do jednego. Do pilnowania, aby nikt nie
znalazł Kusibaba.
— Ciekawe, jak? — mruknęła Adela. — Mamy monitoring na policji zało-
żyć i robić akcje wyprzedzające polegające na dostarczaniu Kusibabowi nowych
przebrań?
— Możemy go przebrać za myszę — podsunął Mareczek.
— Niewykorzystany strój nam się marnuje...
— Widziałam w sklepie z używaną odzieżą przebranie Spidermana, koszto-
wało dużo mniej niż mysz, możemy się zaopatrzyć na zapas — dodała Marta.
Mizera spojrzał na nich z obrzydzeniem, zwłaszcza gdy przypomniał sobie o
swojej akcji przed bankiem.
— Mówię o tym, że musimy trzymać rękę na pulsie. Adela potrzyma tę rę-
kę...
— Dlaczego ja? — sprzeciwiła się.
— Bo ty wyraźnie wpadłaś w oko panu komisarzowi. Zrobimy tak — od
czasu do czasu zadzwonisz do przystojnego Dariusza, umówisz się z nim na ka-
wę i elegancko go wybadasz, powiem więcej — wymacasz jego intencję...
— Wypraszam sobie! Nic nie będę macać! — obruszyła się.
— Poświęcisz się — z niewinną miną oznajmił Mizera.
— Pomyśl sobie, od tego zależy nasze zdrowie, a może i życie, każdy z nas
zrobiłby dla ciebie to samo...
— To róbcie! — stwierdziła zdecydowanie Adela. — Sami go sobie macaj-
cie, jak jesteście tacy mądrzy!
— Nie złość się — uspokajał koleżankę Mareczek. — Właśnie! — dodał
Mizera z pełnym zaangażowaniem.
— To wszystko tak z sympatii... pączuszku!
— Dam ci paczuszka, głąbie! — wysyczała Adela, zamierzając się na niego
solniczką.
Po co znajdowała się na stole, tego nie wiedział nikt, ponieważ wszystkie
potrawy były oryginalnie przesolone.
— Pax, pax, bracia i siostro! — wezwała do opamiętania się Marta. — Może
Mizera nie przedstawił sprawy w sposób kulturalny, ale myśl jest słuszna: trzeba
ciągle kontrolować pana komisarza, to może być klucz do sukcesu...
— No, pewnie i racja — skapitulowała Adela, podejmując się tej nie-
wdzięcznej misji, jaką było uwodzenie przystojnego policjanta.
Sprawy w wydawnictwie szły właściwym sobie pokracznym torem. „Archi-
tektura pnączy" okazała się, nie wiedzieć czemu, prawdziwym hitem, co tylko
potwierdziło nabożną wiarę Mareczka, że prezes, niczym Midas, wszystko za-
mienia w złoto. Sporym powodzeniem cieszyła się też seria powieści fantasy,
zwłaszcza że Marek, idąc za radą Wiktora, wybierał do druku wyłącznie takie, w
których pierwszoplanowym bohaterem był wampir, strzyga lub inny utopiec.
Zresztą, gdy tylko z wielkim wysiłkiem zakończyli klecić zbiór opowiadań
erotycznych na konkurs, Mareczek sam zaczął, w głębokim sekrecie oczywiście,
pisać powieść fantasy. Miał to być akt wyrafinowanej zemsty na macierzystej
firmie. Oto Mareczek stworzy gniota nad gnioty, w którym wampir będzie wal-
czył ze strzygą przypołudnicą, a wodnik i płanetnicy będą się temu przyglądać.
W tym celu kupił sobie na popularnym serwisie aukcyjnym szereg książek
na temat mitologii słowiańskiej, a także zawarł — na liście dyskusyjnej femini-
stek — znajomość z pewną specjalistką od kultów Wielkiej Bogini, która entu-
zjastycznie zgodziła się służyć mu za konsultantkę. Potem sprzeda dzieło wła-
snemu wydawnictwu. Za duże pieniądze i oczywiście pod pseudonimem. Gdy
już powieść okaże się wydawniczym hitem nad hity, a prezes będzie błagał o
rozmowę z autorem, Mareczek ujawni się i będzie śmiał się jak hiena.
Nic z tego.
Napisał zaledwie 20 stron, gdy w pracy pojawiła się Adela z wycinkiem pra-
sowym. Objawienie się wycinka nie zwiastowało niczego dobrego, a w zasadzie
tylko jedno — otóż ogłoszono nowy konkurs. Tym razem był to konkurs na po-
wieść o tematyce kobiecej.
— „Tematyka powieści nadesłanych na konkurs »Życie kobiet« ma obej-
mować problemy kobiet z różnych środowisk i warstw społecznych. Powinna po-
ruszać tematy takie jak szeroko pojęta psychologia, macierzyństwo, miłość, kuli-
naria oraz ezoteryka" — czytała z namaszczeniem Adela przerażonej grupie
„Zemsta shitu", zgromadzonej na skajowych kanapach w jej gabinecie.
— Hmmm — mruknął Mizera. — Poddaję się. Rozkładają mnie kulinaria i
ezoteryka. To wszystko razem ma występować?
— Głupiś — stwierdził Mareczek, ale od razu się zmitygował i spytał Adelę:
— Jest głupi, prawda? Bo nie musi obejmować wszystkiego?
Adela skinęła głową.
— Nie musi. Tylko co my możemy napisać? „Życie kobiet", hm... Czy tu
ktoś w ogóle ma dziecko?
— Ja chciałbym mieć — wyznał cicho Mareczek, a reszta spojrzała na niego
ze zdumieniem.
— No co? — obraził się. — Ja tu jedyny mam rodzinę, żonę przykładowo,
to i dziecko chciałbym mieć...
— Chcenie nie wystarczy — podsumowała Adela. — Dziecko jest nam po-
trzebne teraz, nie w planach perspektywicznych. Rozstrzygnięcie konkursu za
pół roku, nie zdążysz... Swoją drogą, mam koleżankę, która napisała taką ksią-
żeczkę o przeżyciach młodej matki, i co powiecie — idzie jak świeże bułeczki,
tylko pozazdrościć...
Wszyscy pokiwali z uznaniem głowami nad zaradnością koleżanki, która po-
trafiła swoje macierzyństwo przerobić na poczytną fabułę.
— To może zróbmy z niej konsultantkę? — podsunął Mareczek. — Może
nam podpowie jakiś ciekawy pomysł?
Adela pokręciła głową.
— Nic z tego. Ona jest wyjątkowo wredna, ta cała Agnieszka, lepiej żeby nie
wiedziała o tym konkursie, bo na pewno podebrałaby nam pomysł, nawet nie
wiecie, co to za harpia... — tu Adela wywróciła oczami, a oni starali się przez
chwilę wyobrazić sobie gorszą harpię od niej.
Niestety. W tym zakresie wyobraźnię mieli ograniczoną albo gorsze harpie
nie istniały, co byłoby pocieszające dla Agnieszki, gdyby tylko o tym wiedziała.
— Dobra — Mizera postanowił zakończyć jałowe rozważania o harpiach. —
Skoro macierzyństwo nam odpadło, to może te kulinaria? Wygląda ciekawie,
romans w kuchni na przykład, powiedzmy w kebabowni...
Popatrzyli na niego ze zdumieniem. Faktem bezspornym było, że jak Mizera
coś powiedział, „to roztropnie", jak głosił cytat z wierszyka Brzechwy, ale cza-
sami formalnie ich przerażał.
— Dlaczego akurat w kebabowni? — wyraził myśli wszystkich Mareczek.
Mizera wyjaśnił obszernie. Otóż w pobliżu jego domu jest bar tego typu pod
dźwięczną nazwą „U Wuja". Spotyka się tam cała śmietanka dzielnicy. Co tam
śmietanka! Prawdziwy creme de la cremel I w tej kebabowni właśnie, oprócz
rzeczonego wuja, mężczyzny po pięćdziesiątce o zacnym wyglądzie, w którym
dominują wąsy i poważne braki w uzębieniu, pracują dwa powabne dziewczątka.
— Czy słowo „powabne" to metafora? — zapytał Mareczek, a Mizera za-
przeczył. Słowo to w pełni oddaje sytuację. Dziewoje są niezwykle pociągające:
mają tlenione blond czuprynki, ozdobne tipsy i bardzo atrakcyjne wizualnie stro-
je.
— Aha, mogę to sobie wyobrazić — mruknęła Adela, najwyraźniej nawiązu-
jąc do zamiłowania Mizery do skór i lateksu. Koleżka natychmiast wyjaśnił, że o
czarnym tworzywie nie może być mowy, chodzi raczej o neonowe świecące blu-
zeczki. W każdym razie bar „U Wuja" przyciąga głównie męską klientelę, z wia-
domych względów.
— Dają tam ogromne porcje kebabów — podsunęła Marta.
— Do każdego kebaba dodają gratis setkę wódki — powiedziała Adela.
Mizera spojrzał na nie z urazą. Jak mogły podejrzewać, że celem mężczyzny
jest obżeranie się bez umiaru lub bezpłatne picie alkoholu? Magnesem przycią-
gającym panów są owe piękne kebabinki.
Do tego stopnia przyciągają, że rok temu w kebabie urządzono sylwestra, na
którym prym wiodły właśnie te dwie panie.
— Sylwester w kebabie? Rzeczywiście, dosyć awangardowy pomysł —
stwierdził Mareczek. — Ale czy z tego da się ulepić romans na 150 stron tekstu?
Nie byli pewni. Ponieważ ezoteryka też odpadała, zdecydowali się na czysty
romans bez kulinariów. Na coś w rodzaju Romea i Julii, bo to przemawia do wy-
obraźni czytelniczek.
— Ja myślę — powiedziała Adela dwie godziny później, gdy już zasiedli w
klubie obiadowym nad smętną zupą z fasoli i jeszcze żałośniejszym drugim da-
niem — że powinniśmy się jakoś w głównym nurcie romansopisarstwa umie-
ścić...
— A jaki jest główny nurt? — zainteresował się Mareczek, nabijając na wi-
delec podejrzanie wyglądający zraz i patrząc na niego uważnie.
Adela wzruszyła ramionami. Otóż główny nurt to był romans na prowincji.
Sterana życiem kobieta, zdradzona przez męża i opuszczona przez niewdzięczne
dzieci, wyjeżdża na kemping pod Mławą i tam, w zaciszu leśnym, nad jeziorem,
odkrywa prawdziwy sens życia. Zajmuje się medytacją, wpada na pomysł intrat-
nego biznesiku albo poznaje mężczyznę swojego życia w osobie właściciela
kempingu.
— Chyba jednak wyobraźnia za bardzo cię poniosła — sprzeciwił się Mize-
ra.
— Bo? — wrogo spytała Adela.
— Bo tak się składa, że mam rodzinę w Mławie i tam nie ma lasów, jezior i
kempingów.
— To jest detal — machnęła ręką. — Chodzi o to, że ma to być egzotyka,
orientalizm, najważniejsze, żeby to nie była plaża w Międzyzdrojach ani broń
Boże Mazury.
— Orientalizm w Mławie? — zadziwił się Mizera.
— Aleś się uczepił, jak rzep psiego wymiona — rzekła zniesmaczona Adela.
— Już ci mówiłam, że wycofuję się z Mławy, może być cokolwiek...
— Ja mam temat, zupełnie ekstra — powiedziała milcząca dotąd Marta, a
wszyscy spojrzeli na nią i nawet Mareczek porzucił oglądanie zrazu.
— No?
— Ten orientalizm mnie naprowadził, to jest zupełnie niegłupi pomysł. Ja
czytałam taki artykuł w prasie o młodych kobietach, które jeżdżą na sekswczasy
do Egiptu...
— Boże wielki — jęknął Mareczek. — Czy my dla odmiany nie mogliby-
śmy napisać czegoś normalnego? Seksturystki w Egipcie... Proponuję głosowa-
nie — ja jestem za kempingowym w Mławie...
— Cicho bądź — zgasiła go Adela. — Ta egipska historia brzmi obiecująco!
Marta przybliżyła temat. Seksturystki wykupują wczasy dwutygodniowe w
popularnych miejscowościach nadmorskich i tam bez opamiętania nurzają się w
rozpuście z miejscowymi przystojniakami, najczęściej pracującymi na tak odpo-
wiedzialnych stanowiskach jak podawacz ręczników lub parasolowy. Po dwóch
tygodniach romans się ulatnia, a seksturystka jeszcze długo żyje wspomnieniami,
tęskni, kocha, a nawet wysyła kochankowi spore przekazy pieniężne.
— Zalewasz... — powiedział Mizera, a reszta grupy najwyraźniej podzielała
jego opinię.
Marta pokręciła głową.
— Wszystko to wyczytałam w prasie. Jest nawet forum internetowe „Uwie-
dzione w Egipcie", gdzie można poczytać różne historie.
— Cudowny pomysł — stwierdził Mareczek, gdy już odzyskali głos. —
Myślę, że ze względu na orientalizm można by nawet coś wtrącić o kuchni i ezo-
teryce, nie?
— Czy ktoś z nas był w Egipcie? — zapytał pragmatycznie Mizera, a wszy-
scy natychmiast zaprzeczyli z wielką i mocno podejrzaną stanowczością.
— To nawet lepiej — machnęła ręką Adela. — Należy opisywać rzeczy, o
których się nie ma pojęcia, wtedy lepiej wszystko wychodzi.
Było to iście nowatorskie podejście, ale temat wydawał się niezły. Na takim
forum internetowym można było sobie poszukać do woli konsultantów od zwy-
czajów regionalnych i rzewnych historii.
Postanowili to wykorzystać z całą bezwzględnością, na jaką było ich stać.
— I tytuł, wiecie, damy taki bardziej w naszym stylu — zapalił się Mizera.
— Na przykład Zdradzona w Rabacie.
— Rabat jest akurat stolicą Maroka, ale to już detal — wtrąciła Marta.
— No to co? W Maroku też ją mogli uwieść, to nawet lepiej brzmi: Pusz-
czam oko na Maroko, a tam czeka piękny chłopok...
— Proponuję raczej tytuł Głupia jak krokodyl nilowy — mruknął Mareczek,
ostatecznie odkładając nieświeży zraz na brzeg talerza.
— Ja tam myślę — stwierdziła Marta — że możemy spróbować. Widzę już
nawet tę dramatyczną fabułę, w której można także umieścić kempingowego
spod Mławy jako pocieszyciela po egipskim zawodzie miłosnym...
Nie było im jednak dane zabrać się do pracy, bowiem prezes, niezwykle
zbudowany faktem, że firma weszła na nową drogę prężnego rozwoju i przynosi
wprost krociowe zyski, postanowił im zafundować wyjazd integracyjny.
Mareczek zachodził w głowę, jak mogliby się jeszcze bardziej zintegrować,
skoro i tak robią już praktycznie wszystko razem i brakuje tylko, żeby zamiesz-
kali wspólnie. Okazało się jednak, że mają się integrować z działem grafiki,
składem, księgowością oraz jednoosobowym działem reklamy.
Prezes nie wykosztował się zbytnio, bo wykupił im przedsezonową wy-
cieczkę na Węgry.
— To nie jest jakaś tam zwyczajna wycieczka — powiedział z powagą, gdy
już wszyscy szykowali się do wyjścia po kolejnym dołującym zebraniu. — To
jest wyjazd studyjny...
— Matko Boska! — wyrwało się z kilku piersi, a powszechne przerażenie
nieco wytrąciło prezesa z równowagi.
Miał bowiem poczucie, że zatrudnia samych niewdzięczników. On im tu
funduje naukową wyprawę do pięknego miasteczka Sarospatak, skąd pochodzi
najstarsza polska Biblia, on im opłaca — niedrogie co prawda, ale zawsze —
noclegi w hostelu, on im organizuje wycieczkę po bibliotece i spotkanie z wy-
dawcami węgierskimi, a oni co? Żadnej wdzięczności, zachwytu, nawet proste-
go, jest pan geniuszem, prezesie", tylko od razu wzywają imienia boskiego nada-
remno.
— A co my tam mielibyśmy studiować? — zaryzykował wychylenie się z
szeregu poeta Wiktor.
— Salami i palinkę — mruknął Mizera, którego najbardziej ze wszystkiego
interesowały właśnie produkty żywnościowe.
Mocno obruszony prezes wyjaśnił im, co i jak. Niestety ogół dalej nie rea-
gował tak, jak prezes by sobie życzył. Zbył milczeniem opowieść o cudach re-
gionu, z renesansowym zamkiem Ferenca Rakoczego, wodospadem i innymi
atrakcjami. Masa pracująca nie tylko nie kipiała entuzjazmem, ale wyrażała swo-
ją postawą jakąś dziwną wrogość. Wrogość względem pomysłu wyjazdu oczywi-
ście. Może istotnie termin nie był wybrany idealnie, ale cóż, cena jest zbyt atrak-
cyjna, by wypuszczać z rąk taką okazję. Prezes był zniechęcony postawą swych
podwładnych. Postanowił dać im jednak ostatnią szansę na rehabilitację.
— To jest region tokaju — rzucił kusicielsko, obserwując natychmiastową
zmianę nastawienia.
Wszystkie oblicza rozjaśniły się, a atmosfera uległa rozluźnieniu. Mareczek
chciał koniecznie wiedzieć, czy w programie jest wizyta w winiarni (była, i to w
niejednej), dziewczęta dopytywały się o ciepłe źródła i ogólnie pomysł wyprawy
zyskał niespodziewaną akceptację.
Kilka dni później cała ekipa siedziała już w autokarze. Zapobiegliwa asy-
stentka rozdała samouczki języka węgierskiego, by mogli przyswoić sobie kilka
przydatnych słów.
Mareczek zrezygnował po próbie przeliterowania zwrotu „do widzenia",
czyli „viszontlatasra".
— Myślę — powiedział do Adeli, która zajmowała miejsce obok niego i
wpatrywała się z roztargnieniem w krajobraz za oknem — że jedyne słowo, które
znam po węgiersku, wystarczy mi w tej podróży z powodzeniem!
— A jakie to słowo? — zapytała z zainteresowaniem.
— Paszteton! — odparł triumfalnie Mareczek i opowiedział Adeli historię ze
swego heroicznego dzieciństwa.
Otóż w zamierzchłych czasach socjalizmu wybrał się ze swymi rodzicami na
wakacje na Węgry.
Podówczas najmodniejszym kurortem było Hajduszoboszló nad Balatonem.
„Spróbuj wymówić to słowo szybko", zasugerował Adeli i przez chwilę wyma-
wiali nazwę miasteczka na różne sposoby i różnymi głosami — raz wysoko, a
raz nisko. Dawało to rzeczywiście dosyć nieoczekiwane efekty dźwiękowe. W
tymże uzdrowisku kąpielowym Mareczek stał się częstym, wręcz codziennym
klientem sklepu mięsnego. Początkowo chodził tam kupować różne produkty,
potem zaś, by podziwiać zepsucie moralne narodu węgierskiego.
— W jaki sposób objawiało się zepsucie moralne w sklepie mięsnym? —
zaciekawił się Mizera, a Adela wyraziła wątpliwość, czy naprawdę chcą to wie-
dzieć, zważywszy, że pointą tej historii miała być opowieść o pasztecie.
Mareczek upewnił ich jednak, że zepsucie miało z pasztetem niewiele
wspólnego. No chyba że pasztet był zepsuty, ale to akurat nie wchodziło w grę,
bo pod tym względem sklep trzymał najwyższe standardy.
Otóż gdy Mareczek, przybysz z kraju, gdzie wszystko było na kartki i trudno
dostępne, zobaczył te wszystkie szynki na hakach, te kiełbasy, salami i inne...
— Pasztety — wtrącił Mizera, a Marek pokiwał głową.
.. .to poczuł niepohamowaną żądzę konsumpcji. Gdyby tylko miał wystar-
czającą ilość pieniędzy, wykupiłby cały asortyment i jadł, jadł kilogramami. I
wtedy zobaczył coś, co nim do głębi wstrząsnęło. Naród węgierski nie tylko nie
rzucał się na szynki z obłędem w oczach, ale kupował po dziesięć, dwadzieścia
deka starannie wyselekcjonowanej i pokrojonej wędliny.
— Rozumiecie ich zepsucie? Po prostu — myślałem wtedy — w głowach
się przewraca od dobrobytu!
Zamiast łapać dwukilową szynkę i uciekać do domu, całując ją w uwędzoną
skórkę, oni tam stoją i wybrzydzają, może plasterek tego, może kawałek tamtego.
Wstrętem napełniali mnie ci ludzie, kapitaliści dekadenccy.
Przyjaciele pokiwali głowami ze zrozumieniem nad traumą Mareczka. Wła-
śnie tam, w owym sklepie, kolega nauczył się różnych pożytecznych słówek.
— Wszystko już zapomniałem, ale ten paszteton się mnie trzyma.
— Ale pasztet po węgiersku to majkrem — powiedziała Marta, studiując
swój egzemplarz samouczka.
— W ogóle nie ma takiego słówka jak paszteton!
Ale Mareczek wiedział swoje.
Pierwsze spotkanie, jakie po przybyciu do pięknego Sarospatak zafundował
im prezes, to wykład węgierskiego wydawcy.
Był to niezwykle kształcący meeting. Przez pierwszą godzinę węgierski wy-
dawca nie miał tłumacza, więc czarował gości swym rodzimym językiem. Miał
też przygotowaną prezentację mułtimediałną, ale na skutek jakiejś tajemniczej
awarii sprzętu wyświetlał się tylko jeden slajd z napisem „Kószónom Szepen",
co jak uznali Adela i Marek, było imieniem i nazwiskiem prowadzącego.
Zapamiętali z dawnych czasów, gdy telewizja nadawała seriale węgierskie
(takie jak niezapomniana Tajemnica Abigel), że w tym szlachetnym języku zaw-
sze nazwisko podaje się jako pierwsze, zatem ich miły prelegent z miejscowego
wydawnictwa nazywał się po prostu Szepen Kószónom.
— Może ten Szepen to Szopen po węgiersku? — zastanawiał się przyciszo-
nym głosem Mareczek, podczas gdy pan Kószónom wygłaszał jakąś przydługą
kwestię w zapewne ważnej sprawie, bo pomagał sobie wyrazistą gestykulacją.
— E, nie sądzę — stwierdziła Adela. — To jest tak jak z naszym tytułem. Po
prostu kojarzy się z czymś innym. Mnie na przykład to imię kojarzy się z szepta-
niem, a on wcale nie szepcze...
Faktycznie, pan Kószónom tak się rozkręcił, że już właściwie krzyczał, co
miało tę dobrą stronę, że ściągnęło z sąsiedniego pomieszczenia jakieś inne oso-
by. Jedna z nich była — jak się okazało — tłumaczką.
Tłumaczka miała na imię Noemi i wprost niezwykły wygląd: mierzyła dobre
180 cm wzrostu, była chuda i długoręka, a gdy się pochylała, miało się wrażenie,
że złamie się wpół. Obrazu dopełniały jeszcze długie, szare włosy i aparat orto-
dontyczny. Noemi miała męża Polaka, którego poznała na weselu koleżanki pod-
czas niezwykle romantycznej zabawy. Goście losowali karteczki z nazwiskiem
słynnej kobiety lub mężczyzny i mieli w ten sposób dobierać się w pary. Noemi
ze swym przyszłym mężem wyciągnęli oczywiście Romea i Julię.
— I myślę, że to ona wylosowała Romea — rzucił Mizera, gdy Noemi opo-
wiedziała im tę historię podczas podwieczorku w winiarni, na który składał się
tokaj „Szamorodni" i ciastka z kasztanów.
Adela tymczasem odczuwała przemożną chęć podziękowania panu
Kószónomowi za ciekawy wykład.
— Daj spokój — próbował zmitygować ją Mareczek. — Zostaw biednego
faceta w spokoju!
Adela zaczęła więc tłumaczyć, jak bardzo jest jej żal pana Kószónoma —
nie tylko wysilał się zupełnie bezproduktywnie, bo nikt nie zrozumiał jego wy-
kładu, ale jeszcze w dodatku został zlekceważony przez grupę, która po prelekcji
rzuciła się z entuzjazmem do piwnicy na posiłek.
— Musimy mu to wynagrodzić — powiedziała stanowczo i odwróciła się do
Noemi z pytaniem, gdzie też podziewa się pan Kószónom.
— Kto? — nie zrozumiała tłumaczka.
Adela wyjaśniła jej cierpliwie, że chciałaby chwilkę porozmawiać z ich za-
cnym prelegentem, panem Szopenem Kószónomem, który tyle trudu włożył w
zaznajomienie ich z tajnikami węgierskiego rynku książki.
— Ależ on się tak nie nazywa! — wykrzyknęła Noemi, a Adela natychmiast
sprostowała, że musi się tak nazywać, bo właśnie takie słowa widniały na pre-
zentującym go slajdzie.
— Tam było napisane Kószónom Szepen i moim zdaniem jest to bardzo
ładne węgierskie nazwisko.
— Kószónom Szepen to nie żadne nazwisko — sprzeciwiła się tłumaczka.
— To znaczy „Dziękuję bardzo"!
Adeli wcale to nie zmartwiło. Uważała wręcz, że Kószónom Szepen brzmi
dużo lepiej niż jakiekolwiek inne węgierskie nazwisko, nawet Imre Kertesz, a on
jest przecież laureatem Nobla.
Pan „Dziękuję bardzo" pojawił się niebawem w piwnicy, ku wielkiej uciesze
Adeli. Jak się okazało, władał całkiem przyzwoitym angielskim, co od razu po-
zwoliło mu nawiązać nić porozumienia z uczestnikami wycieczki. Gdy tłumacz-
ka, wyrzucając z siebie zastanawiające potoki węgierszczyzny, wyjaśniła mu po-
dziw Adeli nad wykładem o trudnościach rynku książki w kraju Andegawenów,
pan
Kószónom (przeliterowanie jego prawdziwego nazwiska jest ponad siły au-
torki tej opowieści) wybuchnął iście madziarskim entuzjazmem. Od razu prze-
szedł do rzeczy, dowodząc, jak bardzo po macoszemu jest traktowana rodzima
literatura. Taki kryminał na przykład: tylko skandynawski lub angielski. A cze-
mu niby nie węgierski, polski czy rumuński? My, Srodkowoeuropejczycy, też
mamy przecież coś do powiedzenia. Mareczek pokiwał głową. Oczami wyobraź-
ni widział już morderstwa w Tokaju lub przynajmniej w ciepłych źródłach. W
ostateczności można było zatruć paszteton...
Adela natychmiast rozwinęła temat, próbując wzbudzić zainteresowanie wy-
dawcy także innym gatunkiem — powieścią obyczajową o miłości między kultu-
rami. Oto, improwizowała, młoda Polka po przejściach przyjeżdża w ten piękny
region Tokaju, by przykładowo pracować przy renowacji starego kościółka. Po-
znaje sympatycznego Węgra i wkrótce uczucie rozkwita jak ta róża wyobrażona
na etykietce zacnego wina. W tym miejscu wtrącił się Mizera, dowodząc, że po-
wieść bez wątku wampirycznego byłaby zupełnym zakalcem, więc winno się
okazać, że młody Madziar jest potomkiem słynnej hrabiny Elżbiety Batory, która
zwykła kąpać się we krwi dziewic. W ten sposób romans z przeszkodami nabrał-
by smaku. „I byłby to smak krwi", dodał jeszcze z iście diabolicznym uśmiesz-
kiem. Po wypiciu butelki „Szamorodniego", pan Kószónom dostrzegł
niewątpliwe zalety tego pomysłu i zaczął usilnie namawiać Adelę, by przy-
słała mu konspekt powieści. Region Tokaju jest w stanie zasponsorować produk-
cję, która będzie wychwalać jego walory. Grupa Lady Zgagi popatrzyła po sobie
znacząco. Niegdysiejszy pomysł produkowania literatury PR*owskiej nie był po-
zbawiony sensu. W tej branży — jak widać — pieniądz leżał na ulicy.
Wystarczyło nieznacznie się schylić, by go podnieść.
Spotkanie w winiarni bardzo podreperowało psychicznie Mareczka, którego
nieustannie dręczyły dramatyczne myśli o stopniowym staczaniu się na dno nę-
dzy.
Kószónom długo dyskutował o literaturze, kulturze i sztuce, a gdy tokaj cał-
kowicie znieczulił mu wszystkie zmysły, wręczył Adeli swoją wizytówkę, naka-
zując koniecznie wysłanie mu szkicu mejlem. W alkoholowym śnie widział już
zapewne nowy rodzaj przyjaźni polsko*węgierskiej, zbudowany na wspólnocie
wydawniczej, w myśl zmodernizowanego porzekadła „Polak, Węgier — dwaj
kuzyni, czy przy książce, czy przy winie".
Mareczek miał jednak dosyć tego braterstwa narodów i postanowił wrócić
do pokoju. Tam, zamiast od razu pogrążyć się w snach czarodziejskich, zaczął
sprawdzać pocztę elektroniczną. Świadczyło to o jego wielkim zaangażowaniu w
interesy Lady Zgagi. Praktycznie odpowiadał teraz za administracyjną stronę
przedsięwzięcia i z zawodowego nawyku interesował się, czy nie spłynęły jakieś
wieści o wynikach konkursów, odpowiadał na mejle z ofertami pracy — niestety
nie było ich zbyt wiele, oraz opędzał się od psychofanów (to także nie był jesz-
cze ten etap, ale każdemu wolno przecież marzyć).
Tym razem poczta sprawiła mu miłą niespodziankę. Grupa Lady Zgagi wy-
grała jednogłośnym werdyktem jury konkurs na zbiór opowiadań erotycznych.
W ten sposób nie tylko stali się właścicielami atrakcyjnej zagranicznej wycieczki
oraz jeszcze bardziej atrakcyjnych gadżetów z sex-shopu, ale przede wszystkim
przedstawiono im ofertę wydania opowiadań drukiem.
Mareczek zapomniał natychmiast o spaniu i krążących w ciele promilach i
czym prędzej ruszył na poszukiwanie reszty grupy, która zdecydowała się w tym
czasie odwiedzić słynne cieplice, gdzie, w bardzo atrakcyjnej cenie, mógł się
wypluskać każdy. Zachęcano do tego szczególnie emerytów.
Chcąc nie chcąc, Mareczek musiał do nich dołączyć. W wielkim basenie, z
którego coś podejrzanie parowało i śmierdziało siarkowodorem, siedziała Adela i
kłóciła się z Mizerą. Ich spór — jak się okazało — miał charakter czysto akade-
micki, bo żarli się na temat Kusibaba. Każde z nich miało niezachwianą pewność
względem tego, co mogło się przydarzyć autorowi Klanów księżyców Marsa.
— Ja uważam — dowodził Mizera — że on należy do jakiegoś gangu i ten
gang go wykończył.
— Do jakiego gangu? — zaperzała się Adela. — Co my, na Sycylii miesz-
kamy, czy co? Wątpię, by jakikolwiek gang przyjął do siebie Kusibaba. Gangster
musi wyglądać poważnie i budzić strach... A ten? On może budzić jedynie poli-
towanie. Żaden szanujący się ojciec chrzestny nie wziąłby tego niedojdy. Moim
zdaniem on się wyspecjalizował w oszukiwaniu wdów i niewinnych sierot.
Obawiam się też, czy po drodze kogoś nie zaciukał przez pomyłkę...
— Ja też uważam, że Kusibab mógłby zrobić karierę wyłącznie w gangu Ol-
sena — wtrącił się Mareczek. — Z drugiej strony, nie dałbym głowy, czy Kusi-
baba nie sprzątnął z zemsty ten Cebula.
— Niemożliwe — zgasił go Mizera. — Cebula nie wyglądał wcale na takie-
go, który może kogoś załatwić. Nawet mu powieka nie drgnęła, gdy go pytałem
o tego koleżkę od siedmiu boleści.
— Wcale mu nic nie musiało drgać — sprzeciwił się Mareczek. — To była
zbrodnia doskonała, i to dokonana w afekcie. Kusibab ukradł jego arcydzieło i
podał je za swoje, zdesperowany Cebula obmyśla szatański plan zemsty. Zwabia
Kusibaba do siebie, do Mielca, i zabija go. Zwłoki rozpuszcza w wannie albo
ćwiartuje na drobne cząstki, być może zakopuje je w lesie...
— Bez sensu — stwierdziła Adela. — Już prędzej ktoś go porwał. Może ten
Turek jest jednak powiązany z siatką handlarzy żywym towarem i podstawił im
Kusibaba, aby się go pozbyć. Oni dali się nabrać i uprowadzili przebranego w
damskie ciuchy Kusibaba, myśląc, że to przecudnej urody słowiańska branka...
— No, tak może być — pokiwał głową Mareczek. — Tylko wszyscy ko-
niecznie powinni być w przebraniach. Cebula mógłby się na przykład przebrać
za tego Turka od proszków i tak zwabić Kusibaba, przebranego za Violettę Vil-
las...
— Beznadziejny jesteś — stwierdził Mizera. — My tu poważnie rozmawia-
my. Turek powiedział, że Kusibab wyjechał z miasta, i na tym Turku ślad się
urywa. Moim zdaniem, jeśli ktoś miał go zabić, to właśnie ten Turek...
— Ale dlaczego? — nie rozumiała Adela. Mizera wzruszył ramionami.
— A kto to może wiedzieć. Możliwe, że interes proszkowy jest tylko przy-
krywką dla sprzedaży narkotyków, sama mówiłaś, że te płyny beznadziejnie
śmierdzą. Kusibab odkrył to, pomieszkując u Turka, i ten go musiał sprzątnąć...
— No — potwierdził Mareczek. — Trzyma jego zwłoki w tapczanie, a woń
zabija tymi proszkami...
— A nie pomyśleliście — wtrąciła się Adela — że mogła go zabić ta zazdro-
sna kochanka? Zaprasza go do siebie, daje mu łomem w głowę i już po Kusiba-
bie.
— A zwłoki gdzie? — dopytywał Mizera. Adela skrzywiła się.
— No, mogła go na przykład zwabić do jakiegoś domku letniego i zakopać
potem w lesie.
— Albo na kemping pod Mławą — wtrącił się Mareczek, a wszyscy spojrze-
li na niego z urazą.
— A w ogóle, to co ciebie tu przyniosło? — spytał go Mizera. — Miałeś
chyba spać?
— No miałem, miałem — pogodnie wyjaśnił kolega. — Ale mam jedną me-
gabombę. — I opowiedział im o nagrodzie.
Oczywiście wpadli w zachwyt. Nie tylko wygraną w tym niezwykle presti-
żowym konkursie, ale też i perspektywą nagród. Od razu powrócił pomysł wy-
słania gadżetów prezesowi.
— Moglibyśmy je stąd wysłać. Na przykład poprosić tego Kószónoma. On
by nam to nadał dla niepoznaki w Budapeszcie czy gdzie tam — entuzjazmował
się Mizera. Adela popatrzyła na niego z politowaniem.
— Do reszty zgłupiałeś? Jakbyś mu to z Węgier wysłał, to już by na pewno
zaczął nas podejrzewać...
— Niekoniecznie, niekoniecznie — kręcił głową Mizera. — Myślę, że mo-
głoby to zrodzić refleksję, iż węgierski wydawca, ukontentowany współpracą,
posyła mu mały upominek, gest przyjaźni, być może charakterystyczny dla tego
kraju...
— Tak, zwłaszcza grę planszową po polsku, wibrator i kajdanki. Jak my-
ślisz, co ten węgierski wydawca chciałby mu zasugerować?
— Że spędzi wiele lat w ciupie za przekręty finansowe, choćby na naszych
pensjach, ale rozrywki mu tam nie zabraknie? — zaryzykował Mareczek, a Ade-
la uniosła oczy do góry w niemym geście poddania.
W międzyczasie do towarzystwa dołączyła Marta, która jako jedyna przed-
kładała pływanie nad bezproduktywne moczenie odnóży w ciepłej wodzie.
— Co tam? — zapytała, a już po chwili wyraziła swoją opinię na temat wy-
syłania gadżetów z Węgier.
— To w sumie jest jakiś trop. Kószónom mógłby to „podać dalej", na przy-
kład dostarczyć jakiemuś znajomemu lecącemu na Alaskę...
— Lub na Spitsbergen — wtrącił Mizera. — Wyobraźcie sobie to zaskocze-
nie: przychodzi paczka ze Spitsbergenu, prezes otwiera, a tam zamiast tranu i
konserwy z halibuta gra „Sekrety nocy". Czad...
— Zejdźmy na ziemię — poradził Mareczek. — Wyślemy mu to z Polski,
ale pomysł z innym miastem nie jest zły. Tylko jako nadawcę trzeba wpisać ja-
kiegoś wroga.
Od razu rozpętała się dyskusja, czyj ma to być wróg. Ich wróg personalny
(ale wtedy musieliby wpisać nazwisko prezesa, co byłoby może i finezyjne, ale
trochę mijało się z celem) czy też jakiś wróg ogólnoludzki: Osama bin Laden lub
choćby Lord Voldemort. To ostatnie przykuło ich uwagę na dłużej — Voldemort
był rzeczywiście okropnym wrogiem. Mizera zaproponował niecny plan wpisa-
nia jako wroga Kusibaba. Ostatecznie — dowodził — świetnie opłacany autor
może chcieć jakoś odwdzięczyć się wydawnictwu, ba, nawet powinien to zrobić.
A że wydawnictwo to przede wszystkim prezes, nie dziwi fakt, że najlepsze ką-
ski przypadają właśnie jemu. Adela miała jednak pewne wątpliwości, natury,
rzec by można — moralnej. Nie była pewna, czy to uczciwe. Prezes na pewno
wkurzy się niemiłosiernie z powodu prezentu i odium złych uczuć spadnie na —
tym razem — zupełnie niewinnego Kusibaba. Może on jest oszustem i cwa-
niaczkiem — argumentowała — ale my wcale nie będziemy lepsi, postępując w
ten sposób. Mizera szybko zgasił jej skrupuły: „Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubań-
czykom", stwierdził, wspominając prace nad arcydziełem science fiction.
Teraz oni wykręcą mu jakiś numer. Zresztą być może Kusibab już wcale nie
żyje, zaciukany przez gang Olsena, Turka czy też zdradzoną kochankę. Jeśli zaś
nie żyje — uzasadniał Mizera — tym bardziej jest mu wszystko jedno.
Skończyło się na tym, że niemal jednogłośnie podjęli decyzję o wpisaniu na
przesyłce nazwiska Kusibaba jako wroga-nadawcy.
Na spoczynek rozeszli się w dobrych nastrojach, a Adela przypomniała jesz-
cze Mizerze, by skupił się na wymyślaniu konspektu powieści obyczajowej o po-
tomku wampirycznej hrabiny Batory. „Nie należy zasyfiać gruszek w popiele",
powiedziała, dowodząc, że każdą okazję trzeba łapać w lot. Tak to ostatecznie
ustaliła się hierarchia grupy Lady Zgagi: i tutaj byli ci od zarządzania, i ci od
brudnej roboty. Mizera jednak wcale sobie nie krzywdował. Zaopatrzywszy się
w cztery filiżanki kawy, dziarsko siadł do komputera i zaczął wytrwale praco-
wać, podśpiewując sobie falsetem: „Elżbieto Batory, naucz się pokory" i inne
rymowanki, które wymyślał na poczekaniu. Mareczek westchnął cicho.
W sumie był przyzwyczajony do Mizery, z którym dzielił pokój na każdych
wyjazdowych targach książki. Był on współlokatorem dosyć uciążliwym. Godzi-
nami chlapał się w łazience, twierdząc, że szum wody go uspokaja, bez przerwy
śpiewał, a gdy już udało mu się zasnąć, to gadał przez sen.
Mareczek wiedział więc, że z Mizerą nie ma sensu dyskutować lub nakłaniać
go, by był cicho. To i tak nie dawało rezultatu, bo kolega, oczywiście najpierw
przepraszając tysiąckrotnie, a potem dla odmiany obrażając się o nieludzkie trak-
towanie, po paru minutach zaczynał znowu podśpiewywać lub mruczeć pod no-
sem swoje wierszyki. Należało zatem dobrze zawinąć się w koc i starać się nie
zwracać na to uwagi, co też Mareczek uczynił.
Rano obudził go oczywiście Mizera, który z całej siły szarpał go za rękę.
— Mam ten konspekt wampirycznego romansu — powiedział z ogromną
dumą. — Jeżeli region Tokaju nas nie zasponsoruje, to przerobimy go na łzawą
opowieść na konkurs „Życie kobiet", mamy nawet gotowy wątek związany z pa-
rapsychologią i kulinariami — tę prababkę hrabinę chłepczącą krew.
— Daj mi żyć — mruknął Mareczek, który o niczym innym nie marzył
prócz chwili drzemki. — Chcę spać!
— A śpij sobie — obraził się Mizera, zabrał komputer i udał się na arcyważ-
ną konferencję z Adelą.
Kiedy Mareczek wreszcie zwlókł się z łóżka i udał na salę jadalną, zastał
tam poetę Wiktora, który w towarzystwie Niepozornej Joasi przeżuwał jakieś
dziwne pieczywo z jeszcze dziwniejszą wędliną (była to mortadela). Zapytany o
dalsze atrakcje wieczoru, który dla Mareczka zakończył się tak szybko, Wiktor
zakipiał niesłychanym entuzjazmem.
Otóż okazało się, że na bankiecie w piwnicy wybuchł prawdziwy romans,
wręcz ogniste uczucie, pomiędzy sympatycznym Kószónomem a szefową skła-
du.
Filiżanka z kawą wysunęła się z osłabłej dłoni Mareczka, który wpatrywał
się w Wiktora błędnym wzrokiem. Poeta skinął głową, wychwalając ułańską fan-
tazję pani Halinki, która po kilku kielichach tokaju, zachęcona życzliwymi
okrzykami z sali, odtańczyła z panem Kószónomem ognistego czardasza ku ucie-
sze gawiedzi, a potem padła w jego ramiona prawie omdlała.
Pan Kószónom, zachwycony temperamentem tej niezwykłej kobiety, gotów
był ją od razu poślubić, co mógł był uczynić bez trudu jako świeży wdowiec. Sy-
tuacja szefowej składu przedstawiała się zgoła odmiennie — obok wspomniane-
go już w innym miejscu synalka zakały miała ona na stanie nieruchomości do-
mowych coś w rodzaju męża, który spędzając dnie całe w piżamie i bamboszach,
oddawał się z upodobaniem majsterkowaniu. Wyrabiał mianowicie budki dla
ptasząt, ozdobne pudełka na robótki ręczne i finezyjne wieszaczki. O tej drobnej
przeszkodzie w postaci współczesnego Felicjana Dulskiego dobra ta kobieta
przypomniała sobie w momencie, gdy rozochocony pan Kószónom wzywał taksi,
by udać się do miasta, obudzić jubilera i obstalować zaręczynowy diament.
Był to niewielki zgrzyt, zwłaszcza że pojawił się podszept szatański w oso-
bie asystentki, która zachwycona tą romantyczną miłością od pierwszego wej-
rzenia zaczęła perswadować szefowej składu, by czym prędzej rzuciła męża i sy-
nalka i oddała się rozpuście.
Słowo „rozpusta" bardzo ostudziło wszelkie zapały pani Halinki, budząc w
niej uśpione nakazy moralne. Oczywiście, życie dwa razy nie daje takiej szansy,
by móc rzucić wszystko i dać się porwać przystojnemu, i co nie jest bez znacze-
nia — ogromnie zamożnemu — węgierskiemu wydawcy. Lecz ona nie jest ko-
bietą tego rodzaju, która mogłaby sprzeniewierzyć się rodzinie i zacząć lekko
żyć! Absolutnie nie! Ma swoją dumę i zasady, których się będzie trzymać za
wszelką cenę! Odrzuciła zatem sugestie asystentki, która od razu sama zaczęła
robić słodkie oczy do Kószónoma, i załkała w rękaw jego eleganckiego garnitu-
ru.
Pan Kószónom, jako niewładający językiem Lachów i Polan, nie bardzo
wiedział, skąd ta nagła zmiana w uczuciach jego wybranki. Uświadomiony przez
Wiktora o bolesnym rozdarciu pomiędzy uczuciem a obowiązkiem, pokiwał
głową i pogładził szefową składu po jej misternej fryzurze.
Mareczek słuchał tego wszystkiego z otwartymi ustami, wyrzucając sobie,
że nie był świadkiem katastrofy miłosnej swej gnębicielki, ale że przede wszyst-
kim — przegapił sekwencję tańców.
Wiktor pocieszył go nieco, mówiąc, że ten i ów uczestnik wycieczki
uwiecznił to wiekopomne wydarzenie na filmie. Złośliwy chochlik podszepnął
natychmiast Mareczkowi, by koniecznie pozyskać nagranie i umieścić je w sieci.
Już widział wskaźniki popularności tego filmu! Potem żal mu się zrobiło męża
pani Halinki i chwilę jeszcze napawał się myślą o zemście, aż ostatecznie i z
westchnieniem zrezygnował z niej.
Awanturnicza przygoda miłosna szefowej składu wzbudziła zadumę w resz-
cie grupy „Zemsta shitu", która z pewnym opóźnieniem, spowodowanym poran-
ną wizytą na basenach termalnych, dobiła do stołówki. Wszyscy wyglądali na
wypoczętych, zrelaksowanych i bardzo ładnie odmoczonych.
Gdy już nałożyli sobie kremu z kasztanów, podejrzanej wędliny — ciągle
upominano się o „paszteton", ale węgierscy kelnerzy najwyraźniej nie rozumieli,
co się do nich mówi — zaczęli dostrzegać biznesową stronę opowieści o
Kószónomie i szefowej składu.
Można by było, dowodził Mizera, zamiast młodej historyczki sztuki właśnie
kobietę po pięćdziesiątce uczynić bohaterką ich powieści PR*owskiej. To się
nawet lepiej sprzeda. W końcu na świecie jest spora grupa odbiorczyń tego ro-
dzaju prozy. Mareczek obruszył się natychmiast.
Oczywiście, kobieta w średnim wieku jak najbardziej, nie ma mowy o dys-
kryminacji, ale młódka też musi być. Przyjeżdża, powiedzmy, w odwiedziny jej
matka...
— Albo babcia — rzuciła Adela, która nie jadła kanapek z mortadelą, tylko
piła kolejne filiżanki kawy.
Zignorowali ją. Marta naprawdę zapaliła się do powieści PR*owskiej. Do-
wodziła, że wreszcie trafili na niezagospodarowaną niszę. „Po raz pierwszy mo-
żemy być prekursorami", stwierdziła, i reszta ekipy zgadzała się z nią bez za-
strzeżeń.
Po kilku dniach wycieczek, zwiedzeniu szeregu zabytków regionu Tokaj i
wypróbowaniu smaku produktów oferowanych w większości winiarni mieli go-
towy konspekt powieści o młodej turystce polskiej i jej matce, z tłem poszerzo-
nym o kontekst historyczny. Niestety, praca pochłaniała ich tak bardzo, że trudno
było im znaleźć czas na integrowanie się z resztą pracowników firmy. Mizera
zrezygnował nawet z podchodów do dwóch księgowych, które niegdyś tak mu
się spodobały w kinie. Zresztą skład i działy finansowe znalazły wspólne hobby,
czyli wykupowanie węgierskich kosmetyków i delikatesów żywnościowych. Pod
koniec pobytu specjały lokalnej kuchni oraz specyfiki do włosów zajmowały
większą część bagażu, w którym nie mieściło się nic innego.
Bieganie po sklepach jest jednak męczące, więc duża część wycieczki nie
miała już siły na zabytki i wykłady.
Grupa „Zemsta shitu" wysłała tymczasem konspekt panu Kószónomowi,
który zareagował szybko i entuzjastycznie. Absolutnie nie zniechęcał go kosz
otrzymany od szefowej składu, wręcz przeciwnie, to osobliwe doświadczenie
jeszcze bardziej zbliżyło go do Polski i Polaków.
Zaprosiwszy autorów na kolację, przedstawił im propozycję stowarzyszenia
zajmującego się promocją regionu i współpracą z zagranicą. Użyteczna ta insty-
tucja jest skłonna ufundować im stypendia, byle tylko przyjechali, dogłębnie za-
poznali się z pięknem okolicy i przelali swe doświadczenia na papier. Umowę w
tej sprawie można podpisać nawet dziś i czeka ich po prostu jedwabne życie w
regionie Tokaj.
Grupa „Zemsta shitu" spojrzała na siebie ze zdumieniem. Zawsze mówiono
im, że praca pisarza to ciężki i niewdzięczny kawałek chleba. Człowiek namęczy
się, spędzi wiele godzin nad klawiaturą, by wymyślić atrakcyjny tekst, który
ubawi czytelnika, a potem może przeczytać na forum internetowym uwagę, że
jego przemyślenia godne są sprzedawczyni z mięsnego. Branża literatury
PR*owskiej wygląda, jak widać, całkowicie inaczej. To po prostu pisarski raj.
— Musimy się zastanowić — wyraziła myśl wszystkich Adela, a pan
Kószónom wyglądał na niepocieszonego.
— Ta łatwość w zdobywaniu pieniędzy demoralizuje mnie — wyznał Mize-
ra, gdy wracali już do hotelu. — Kiedy wiem, że mam zapewniony wikt i opieru-
nek, jestem pewny, że nie będę w stanie wymyślić czegoś równie finezyjnego jak
morderca w przebraniu myszy...
Pozostała trójka pokiwała głowami ze zrozumieniem. Też doświadczali po-
dobnych uczuć. Jak tu pracować w takim komforcie? Bez widma zwolnienia, bez
ciągłego pośpiechu i narad przypominających listopadowe spotkanie spiskowców
pod pomnikiem Jana III Sobieskiego, tylko bez hasła „Pali się browar na Solcu"?
Nie. Stanowczo byli przyzwyczajeni do czegoś innego.
— Ej tam, nie przesadzajcie — powiedziała w końcu Marta. — Nie sądzę,
żeby to stowarzyszenie chciało nas tu trzymać dożywotnio, niestety. Po prostu
przyjedziemy tu sobie na wakacje i machniemy im tę książkę...
— Właśnie — włączył się Mareczek. — A przy okazji napiszemy z pięć in-
nych. Wtedy od razu warunki nam się pogorszą...
Było to istotnie rozwiązanie idealne. Dzień przed wyjazdem powzięli decy-
zję, że propozycja pana Kószónoma jest jak najbardziej godna zaakceptowania
i wcielenia w życie w najbliższym czasie. Postanowili też intensywnie rozej-
rzeć się za innymi możliwościami zadziałania w branży „PRitelatury", jak na-
zwał ją Mizera.
Wyjazd studyjny okazał się wielkim sukcesem, a dla niektórych nawet prze-
życiem duchowym. Pani Halinka popłakała się rzewnie, żegnając się z panem
Kószónomem. Zapewniła go też, że gdy tylko zostanie wdową, przyjedzie do re-
gionu Tokaj odnaleźć swe przeznaczenie. Adela wątpiła, czy Kószónom zechce
tyle czekać, zwłaszcza że asystentka zarzuciła sieci na węgierskiego wydawcę,
który zdawał się być zainteresowany zamianą starej na młodą.
Gdy już wygodnie rozsiedli się w autokarze, Mareczek z dumą wydobył z
plecaka jakieś zatłuszczone zawiniątko, pachnące dosyć podejrzanie.
— A cóż to jest? — zdumiała się Adela.
— Paszteton! — powiedział z dumą, prezentując ni mniej, ni więcej tylko
pasztet z wątróbek gęsich.
— A fuj! — wykrzyknęły Marta z Adelą, ale on nie dał sobie absolutnie nic
powiedzieć na temat tego przysmaku.
Adela kazała mu natychmiast zabrać tego nieekologicznego śmierdziela z
JEJ fotela i Marek, w towarzystwie Mizery, przesiadł się na koniec pojazdu,
gdzie do samej granicy raczyli się pasztetonem i tokajem.
Z ENCYKLOPEDII ABSURDÓW ADELI
Pies odgryzł genitalia właścicielowi Policja bada okoliczności niezwykłego
zdarzenia, do którego doszło w Woli Duchackiej. 42-letni mężczyzna został po-
gryziony przez własnego psa. — Wiadomo, że obrażenia zauważyli inni domow-
nicy. Gdy zbudzili się rano, zobaczyli, że ubranie mężczyzny w okolicy krocza
jest zakrwawione — opowiada Katarzyna Padło z biura prasowego policji. —
Okazało się, że pies odgryzł genitalia właścicielowi — dodaje policjantka.
(Źródło: „Gazeta Krakowska", 12.07.2010)
Po powrocie czekało na nich zaproszenie na festiwal kryminału i zawiado-
mienie o rozstrzygnięciu konkursu. Nie namyślając się wiele, przepakowali wali-
zy i malutkim samochodem Adeli ruszyli do Wrocławia. Na festiwal dotarli póź-
nym wieczorem i mocno po czasie. Pozostali uczestnicy konkursu zdążyli się już
zakwaterować, pobrać wejściówki na galę, a nawet zjeść kolację, co było bardzo
sprytnym rozwiązaniem, zwłaszcza że na takich bankietach zwykle karmi się go-
ści nużącą gadką i krakersami.
Adela stała w recepcji i gapiła się z ponurą miną na ogromny teodolit, który
uświetniał zjazd geodetów, przyjrzała się też kilku przedstawicielom tej profesji,
osobnikom w wełnianych swetrach lub strasznych sztruksowych marynarkach, i
westchnęła.
— No co? — spytał Mizera. — Nie jesteś zadowolona? Nie musimy miesz-
kać z geodetami, nikt nie oberwie łatą po głowie i może nawet uda nam się coś
zjeść przed tym bankietem.
Było to podejście pragmatyczne, o które można było podejrzewać Mizerę.
Kolacja dla uczestników festiwalu podawana była w bocznej salce hotelu i była
to prawdziwa „Uczta Trymalchiona", bo nie sposób było inaczej określić tej
mnogości dań i napojów. Mizera, który zdążył już obejrzeć cały hotel z przyle-
głościami, stwierdził teatralnym szeptem, że strawa podawana geodetom nie
umywa się do tego, czym karmią miłośników kryminału. To dowodzi, stwier-
dzał, wymachując kanapką z pastą oliwkową, wyższości pisarza nad geodetą.
Adela zmarszczyła brwi i dała się wciągnąć w tę prowokacyjną dyskusję.
— Być może w kwestii kulinarnej na zlocie branżowym — powiedziała. —
Na pewno jednak nie w liczbach bezwzględnych. Taki geodeta zarabia dziesięć
razy więcej niż jakikolwiek pisarz...
— Być może — podchwycił Mareczek, który dla odmiany nałożył sobie trzy
talerze sałatki warzywnej i właśnie udało mu się je symetrycznie rozmieścić na
stole. — Taki bogaty geodeta specjalnie urządza sobie ascetyczny zjazd, na któ-
rym podają mielonkę turystyczną i herbatę w stylu wymiotki, by zbliżyć się do
społeczeństwa, poznać jego problemy...
— Co to jest herbata w stylu wymiotki? Czy się po niej wymiotuje? — zain-
teresowała się Marta.
— Nie wiem, czy się wymiotuje, ale to są takie resztki wymiecione z podło-
gi wytwórni herbat. W
czasach mej młodości taką herbatą była słynna „Popularna".
Po obfitej kolacji postanowili zmierzyć się z problemem i poznać konkuren-
cję. Jak wyczytała w programie imprezy Adela, potencjalnych laureatów konkur-
su na powieść kryminalną było pięcioro, jeżeli oczywiście liczyć czteroosobową
Lady Zgagę jako jedną sztukę.
— Takich zespołów może być więcej — przytomnie rzuciła Marta, gdy
sprawdziwszy trasę marszruty na mapie, udali się do Centrum Kultury, w którym
odbywała się gala. — I to daje liczbę ponad dwudziestu osób, które musimy zlo-
kalizować i obejrzeć...
— Obedrzeć? — zainteresował się Mizera, który wlókł się na końcu, podzi-
wiając architekturę, i nie dosłyszał. — Z czego obedrzeć?
— Obedrzeć ze złudzeń, że wygrają — warknęła Adela. Mareczek wycią-
gnął program i zagłębił się w lekturze.
— Ma być prezentacja wszystkich nominowanych powieści, w tym oczywi-
ście naszej, a potem jury uda się na naradę i wybierze zwycięzcę...
— Kto jest w tym jury? — zainteresowała się Adela, a Mizera wyraził przy-
puszczenie, że jeżeli Adela rozważa również zlokalizowanie członków jury i ob-
darcie ich ze sprawiedliwego werdyktu, to jest to bardzo nie fair.
— Znalazł się pan uczciwy — obruszyła się w odpowiedzi. — Nie chcę
wpływać na werdykt, tylko bardzo się obawiam, czy do takiego miejskiego
urzędnika z działu promocji, który zasiada w jury, dotrze nowatorstwo naszego
pomysłu... Może należy go złapać i wytłumaczyć mu naszą epokową myśl?
— Czy przez słowo „złapać" rozumiesz ściganie go po całym budynku, zna-
lezienie uciekiniera ukrytego w toalecie, wywleczenie go stamtąd, skrępowanie
sznurem do wieszania bielizny, a potem wdrożenie innych metod nacisku bezpo-
średniego? — zapytał z niepokojem Mareczek.
— No coś w tym stylu... Ale tylko wtedy, gdyby się bardzo opierał i nie
chciał po dobroci — wyjaśniła Adela.
Urzędnikiem w jury okazał się magistracki dyrektor wydziału kultury. Był to
mężczyzna o aparycji boksera wagi ciężkiej, więc na metody nacisku nie mieli
absolutnie żadnych szans. Błyskawicznie zrezygnowali więc z tego pomysłu.
Wiele można opowiadać o bankietach towarzyszących festiwalom literatury
kryminalnej, ale jedno jest pewne — są spektakularne. Przy wejściu nie tylko
skrupulatnie oglądane są zaproszenia, ale specjalni policyjni technicy zdejmują
gościom odciski palców i badają ich wykrywaczem metalu. Mizera od razu zgło-
sił zastrzeżenie, że posiadacze sztucznych bioder z tytanu lub żelaznego haka
zamiast dłoni mogą mieć pewne trudności z wejściem na salę, ale ochroniarz
uspokoił go — tytanowe biodro, nawet gdyby ujawniło się podczas oględzin, nie
będzie wyłuskiwane za pomocą natychmiastowej operacji. Była to krzepiąca
wiadomość, choć Mizera na razie nie posiadał biodra z tytanu. „Ani z platyny",
dodał jeszcze, wspominając pewien polski film, w którym takowe cenne biodro
miała sympatyczna cioteczka, a na jej śmierć — co także nie budzi zdziwienia —
czyhała cała rodzinka. Co było dalej, Mizera nie zdążył opowiedzieć, bo Adeli
udało się zlokalizować kilku pretendentów do nagrody. A właściwie zlokalizo-
wał ich Koleżka Spod Ciemnej Gwiazdy, który — w związku z tym, że gala od-
bywała się w jego rodzinnym mieście — zjawił się niezwłocznie, by pogadać z
ulubioną przyjaciółką.
— No i jak? — zapytał prawie od razu teatralnym szeptem, a oni w lot poję-
li, że chodzi mu o sprawę Kusibaba. Adela wzruszyła ramionami.
— Kusibab zniknął jak amfora.
— Sugerujesz, że udał się do Grecji? — zażartował Mareczek, ale Adela
zbyła go milczeniem. Radek pokręcił głową z niezadowoleniem.
— Mam kolegę w Centralnym Biurze Śledczym, podpytałem go o tego Ku-
sibaba. To jakiś znany aferzysta, ma na swoim koncie niejedno oszustwo. Wyob-
raźcie sobie, on podobno jest nawet oszustem matrymonialnym!
— W to akurat najłatwiej uwierzę — stęknął Mareczek, któremu najwyraź-
niej trzy talerze sałatki zaciążyły na żołądku. — Przy jego aparycji bardzo bym
się zdziwił, gdyby nie działał jako drugi Tulipan alias Kalibabka.
— No wiesz! — prychnęła Adela. — Kusibab nawet bez peruki i złotego
peniuarku jest okropny i naprawdę nie mam pojęcia, kto mógłby się na niego na-
brać...
— Emerytki — wyjaśnił Radek. — Miał, że tak powiem, dobrą rękę do eme-
rytek. Potrafił je tak zbajerować, że oddawały mu wszystko...
— Ciekawe — stwierdziła Marta. — Oddawały mu wszystko, a on nic nie
miał. Sami mówiliście, że mieszkał w jakichś okropnych norach i ubierał się tra-
gicznie...
— No, nawet nocował kątem u tego Cebuli, a potem u Turka — potaknął
Mizera.
— Pewnie gdzieś ukrywał ten cały szmal, na gorsze czasy — zastanawiał się
Marek. — Jeżeli idziemy tropem Tulipana-Kalibabki, to najpewniej je zakopy-
wał w słoikach pod różnymi drzewami...
— Świetnie! — teraz jeszcze nam tylko drzew i słoików brakuje! — stwier-
dził Mizera. — Adela zaraz nam każe szukać tych weków, żebyśmy się jeszcze
bardziej zasłużyli dla policji...
— Zostaliście konfidentami? — zainteresował się Radek. — Dlaczego?
— My jesteśmy samozwańczymi konfidentami — uspokoił go Mareczek. —
Nikt rozsądny nie skorzystałby z naszych usług. Próbujemy przypochlebic się
policji, aby nas nie zamknęła za podrobienie książki Kusibaba i maskaradę na
targach.
W tym momencie Radek przeląkł się nieco, zrozumiawszy, jak poważna jest
jego sytuacja. W końcu dość udanie odegrał Kusibaba i policja mogła zaintere-
sować się również nim. Uspokoili go, że jego rola w sprawie mistyfikacji Kusi-
babowej została już omówiona z funkcjonariuszem Dariuszem, który zgodził się
nie mieszać Koleżki Spod Ciemnej Gwiazdy w to wszystko.
— No, ale w zamian musimy kapować — podsumowała Adela.
— To znaczy Adela czuje się do tego zobowiązana — wyjaśnił Mareczek,
dodając od razu, że również kapowanie odbywa się na zasadzie a rebours, czyli
„na odwrót". Otóż donoszą policji tylko o tych sprawach, o których mają ochotę
powiedzieć.
— To wy nie jesteście informatorami, tylko jakimiś anty*kapusiami — po-
kiwał głową Radek. — Bardziej wprowadzacie w błąd, niż pomagacie w śledz-
twie!
Było to nowe spojrzenie na ich działalność i co tu kryć — niepozbawione
pewnego sensu.
Oczywiście Adela miała nieco odmienne zdanie, ale nie zdążyła go wyrazić,
bo do Lady Zgagi podeszła urocza młoda dama z wydawnictwa „Miraż", przy-
pominając o prezentacji kryminału i prosząc o wyznaczenie delegata do jej wy-
głoszenia.
Nikt nie chciał być delegatem. Poza Mizerą oczywiście, który rwał się do
wszystkiego jak przedszkolak podczas konkursów gwiazdkowych. Mareczek
uważał, że prezentować powinna Adela, ona z kolei typowała Martę, jako osobę
rozsądną i zrównoważoną. Mizera się obraził, więc ostatecznie wybrano Marecz-
ka.
— Dlaczego wy mnie nigdy nie chcecie, jak się sam zgłaszam? — zapytał
Mizera bardzo rozżalony.
— Właśnie dlatego. Tylko bezmyślni ludzie się sami zgłaszają, inni się boją
— powiedziała Adela, co znowu bardzo ubodło kolegę.
— Uważasz, że jestem bezmyślny, tak? Dziękuję ci bardzo, ale przypomi-
nam, że gdyby nie ja, nie dalibyście rady przeprowadzić działań terenowych w
stroju myszy oraz wielu innych akcji.
Adela westchnęła.
— Chodzi mi o to, że ty zawsze powiesz coś dziwnego. Wejdziesz na tę sce-
nę i zaczniesz nawijać o tym tytanowym biodrze ciotki albo jeszcze coś gorszego
wymyślisz. Zrozum, ty jesteś człowiek absolutnie nieprzewidywalny...
— Po pierwsze, biodro było z platyny i ja to opowiedziałem jako rozładowu-
jącą stres anegdotkę, a po drugie, widzę, że wy lubicie tylko nudziarzy... Połowa
tych ludzi, którzy tam wyjdą prezentować swoje książki, będzie ględzić o ni-
czym, czyli o sobie, a ja mógłbym nieco ożywić tę sztywną atmosferę...
Patrzyła na niego tak ciężkim wzrokiem, że zrezygnował, ale całkowicie
poddawać się nie zamierzał.
— Zgoda. Jeszcze ten jeden raz. Ale następnym razem mi zaufacie i powie-
rzycie mi jakieś odpowiedzialne zadanie?
Na to mogli przystać, więc zgodzili się z ulgą, a Mareczek zaczął sobie
przygotowywać po cichu wystąpienie.
— A ten twój kolega z CBŚ — przypomniała sobie Adela. — Ma jakiś trop
odnośnie Kusibaba?
Radek przecząco pokręcił głową. — Nie mam pojęcia, nic mi nie chciał po-
wiedzieć, wiesz, pełen profesjonalizm. Zresztą facet jest tutaj, napisał powieść
kryminalną...
Adela westchnęła ciężko. Konkurencja zrobiła się zabójcza. Dziewczyna z
konsultantami ze wszystkich dziedzin kryminalistyki to małe miki przy auten-
tycznym glinie. Spojrzała we wskazanym kierunku. Siedział tam facet w czar-
nym golfie i okularach, który jak najbardziej pasował na laureata konkursu.
— No cóż — powiedziała więc. — Przyjmiemy porażkę z godnością, w ta-
kiej rywalizacji przegrać, to jak wygrać.
Radek poklepał ją po ramieniu.
— Ja tam w was wierzę!
W tym momencie Mareczek został poproszony na estradę, by zaprezentować
powieść Mroczne wody. Przez cały czas zastanawiał się, jak zgrabnie zacząć, i
postanowił zabić ich erudycją.
Wykombinował sobie bowiem, że wykład bogato okraszony nazwiskami
teoretyków powieści kryminalnej z Lasiciem i Umbertem Eco na czele ładnie
skontrastuje się z idiotyczną treścią książki, którą napisali. Istotnie, publika aż
buzie otworzyła ze zdumienia, a Mareczek, który poczuł
się, jak ryba w ogrodzie" (wedle słów Adeli), rozwijał myśl z ogromną swa-
dą. Wystąpienie było dużym sukcesem i prelegent zbliżał się właśnie do końca,
udowadniając, że Mroczne wody są najlepszym przykładem antykryminału, gdy
pod ścianą mignęła mu jakaś znana postać. To znaczy początkowo postać tylko
mignęła, dopiero później Mareczek skonstatował, że jest ona mu dziwnie znana.
W zwalistym osobniku w przylegającej do głowy czapeczce nasz dzielny autor
rozpoznał Kusibaba.
Jako że cała grupa Lady Zgagi — podobnie jak reszta słuchaczy — wpatry-
wała się w niego z nabożnym skupieniem i wprost spijała jego wykład, Mareczek
nie mógł zwrócić uwagi Adeli na przemykającego się Kusibaba. Próbował
chrząknąć znacząco, a nawet wskazać jej głową właściwy kierunek, ale Adela nic
nie zrozumiała. Powiedziała mu nawet później, że nabrała w tym momencie wra-
żenia, iż Marek chciał zademonstrować autentyczny taniec św. Wita lub cierpi na
jakiś kręcz szyi, którą wyciągał pod dziwnym kątem i mruczał „myyyhy", jakby
go coś bardzo bolało.
Widząc, że nic nie wskóra dyskretnymi znakami, Mareczek zakończył wy-
stąpienie w pół słowa, całkowicie konfundując organizatorów, i zeskoczył z es-
trady.
— Co się stało? — nie rozumiała Adela.
— Kusibab! Widziałem go przed chwilą ze sceny! Jest tam, pod ścianą! —
Spojrzała w tamtym kierunku, ale po Kusibabie nie było śladu, widocznie udało
mu się wymknąć chyłkiem.
— Musimy go złapać — stwierdziła niezłomnie Adela, a Mareczek wyjąt-
kowo przyznał jej rację.
Rozdzielili się na dwie grupy i zaczęli patrolować okolice sceny i foyer.
— Wcale bym się nie zdziwił, gdyby Kusibab zamknął się w damskim kiblu
— wydyszał Mizera, gdy po raz kolejny spotkali się przy recepcji i rozłożyli ręce
w wiadomym geście porażki.
— A może ci się tylko wydawało? — spytała Marta, ale Mareczek przecząco
pokręcił głową. To na pewno był autor oszust, takich postaci się nie zapomina.
— Dobra — powiedziała Adela. — Dla uspokojenia sumienia zróbmy jesz-
cze jedną rundę, tym razem zaglądając również do toalety. Jeśli go nie spotkamy,
trudno, widocznie tak miało być...
Nie zdążyli jednak nic przedsięwziąć, bo obok nich pojawił się staruszek w
wyświeconych spodniach, eleganckim swetrze w romby i w krawacie typu
„śledź".
— O, pan Cebula — ucieszył się Mizera, bo jako jedyny znał osobiście eme-
ryta.
Adela jęknęła, ponieważ przypomniała jej się męka telefonicznych konfe-
rencji ze starszym mężczyzną w sprawie Klubu posępnych żniwiarzy, a Mare-
czek — z tego samego powodu — aż ukrył się za dekorującym hall fikusem.
— Co pan tu robi? — zaciekawił się Mizera, ale emeryt pokręcił tylko gło-
wą.
— Nie ma czasu na rozmowy! Też widziałem tego drania Kusibaba! Niech
no tylko wpadnie w moje ręce, to ja mu pokażę...
— Ciekawe, co... — mruknęła Adela, która zdała sobie właśnie sprawę, że
samarytańska misja Mizery powiodła się i Cebula znalazł się w gronie finalistów.
Zerknęła do programu. Oprócz faceta z CBŚ, laluni z konsultantami z
wszystkich dziedzin kryminalistyki i Lady Zgagi wyróżniono jeszcze dwóch au-
torów. Jeden był kobietą (a przynajmniej za takową się podawał), zaś drugi nosił
nazwisko Jorge Yorge, które Adeli jak najbardziej pasowało do Cebuli. Jorge
Yorge napisał kryminał o tytule Klub wesołych rzezimieszków, co upewniło
Adelę, że wpadła na właściwy trop. „Matko Boska", pomyślała, „kolejny anty-
kryminał". Nie było jednak czasu na czcze rozważania, bo Cebula, a właściwie
Jorge Yorge, zarządził przegrupowanie i dalszą obławę. Plan zakładał również
przeszukanie wychodków, czemu bardzo stanowczo sprzeciwiał się Mizera. Ade-
la jednak była niewzruszona, jeżeli chodziło o działania wywiadowcze. Żela-
znym uściskiem chwyciła go pod ramię i powlekła za sobą. Jorge Yorge dreptał
za nimi, zdradzając najwyższe podniecenie.
Ledwie zrobili z pięć kroków, wpadli na inną znajomą osobę. Nie był to co
prawda Kusibab, ale wrażenie robił równie piorunujące.
— Pan... Pan komisarz? — wyjąkała Adela na widok Dariusza Małeckiego,
który przyglądał się im nieodgadnionym wzrokiem.
— W rzeczy samej — powiedział policjant. — Czy mogą mi państwo wyja-
śnić, co państwo robią?
Mizera z wielką ochotą zaczął naświetlać problem ewentualnej nagrody lite-
rackiej, ale glina przerwał mu w pół słowa.
— Być może nie wyraziłem się precyzyjnie. Chodzi mi o to, co państwo ro-
bią poza oficjalnym terenem uroczystości. Obserwuję was od piętnastu minut i
zauważyłem, że po pierwsze, pan Marek gwałtownie przerwał swoje jakże zresz-
tą interesujące wystąpienie, a po drugie, podzieliwszy się na dwa zespoły, wy-
trwale tropicie kogoś wokół sceny...
No cóż. Dedukcja była na piątkę. Adela i Mizera milczeli, postanowiwszy
nie zdradzić się do końca, bez względu na konsekwencje. Jorge Yorge byłby
pewnie coś powiedział, ale Mizera zawczasu ostrzegawczo kopnął go w kostkę i
emeryt zaskowyczał z bólu. Pochłonięty masowaniem golenia, stracił ochotę na
rozmowy z policją. Niestety zza rogu wychynął Mareczek, który najwyraźniej
nie zauważył stojącego tyłem komisarza.
— Uciekł nam chyba — wydyszał, ocierając pot z czoła. — Bohatersko we-
szliśmy nawet do wucetu damskiego, ale tam tylko baby poprawiają podmalunki
i oczywiście żadna nie ma dwóch metrów wzrostu i uroku Poli Raksy...
W tym momencie dostrzegł ostrzegawcze sygnały, ale było już niewątpliwie
za późno.
— Witam, panie Marku — powiedział życzliwie Małecki, wyciągając w je-
go kierunku rękę.
Mareczek zbladł i tylko w panice popatrywał na Adelę, która wzruszyła ra-
mionami.
— Nie przejmuj się — uspokoiła kolegę. — Wpadliśmy jak ślimak w kom-
pot, pan Darek od dawna nas obserwuje i wszystko wie...
— Chytrusek — dodał złośliwie Mizera, a gliniarz niespodziewanie obruszył
się.
— No coś takiego — powiedział wyraźnie rozdrażniony. — Znowu nam
państwo chcą pomieszać szyki. Spłoszyliście ptaszka.
— My? — Mareczek nie posiadał się ze zdumienia. — Ja go pierwszy zau-
ważyłem — zaklinał się żarliwie. — Zbiegłem
ze sceny i od razu zaczęliśmy szukać, ale on zapadł się pod ziemię, pańskich
ludzi w ogóle nie było widać, więc proszę nie mówić, że tu była jakaś akcja...
— Prowadzili dyskretną obserwację — wyjaśnił poirytowany Małecki.
— Aha, byli dobrze zakamuflowani jako elementy wystroju wnętrza — szy-
dził Mizera, a reszta zespołu Lady Zgagi oraz Jorge Yorge spojrzała na niego ze
zdumieniem.
— A tego co ugryzło? — zdziwiła się Marta.
— Za dużo wrażeń jak na jeden raz — machnęła ręką Adela. — Swoją dro-
gą, jestem bardzo ciekawa, jak policja wpadła na trop Kusibaba na festiwalu...
Komisarz popatrzył na nią zawiedzionym wzrokiem.
— Chyba pani nie liczy, że zdradzę tajemnice śledztwa... Ciągle prowadzi-
my prace operacyjne i jak widać, daje to efekty...
Oczywiście, nie ulegało wątpliwości, że władze namierzyły oszusta, ale co
do innych efektów, to jak na razie były dosyć mierne, bo Kusibab bądź co bądź
zniknął. „I to z dobrze strzeżonego pomieszczenia", pomyślał Mareczek, wymie-
niając znaczące spojrzenia z Mizerą. Kolega najwyraźniej uważał tak samo.
Jorge Yorge prychnął tylko rozeźlony. Uważał, że policja to darmozjady żerujące
na uczciwym obywatelu, który w pocie czoła wypracowuje pieniądze na podatki.
„Wszyscy policjanci to nieroby", zdążył jeszcze powiedzieć, zanim Mizera kop-
nął go w drugą kostkę. Emeryt spojrzał na niego z urazą i zabrał się do masowa-
nia drugiego golenia. Doszedł też do wniosku, że rozsądniej będzie się w ogóle
nie odzywać.
— Mam do państwa prośbę — odezwał się za to komisarz Małecki, przery-
wając niezręczne milczenie, które zapadło po wystąpieniu Jorgego Yorgego. —
Proszę uprzejmie trzymać się z daleka od tej sprawy i przestać tropić Kusibaba...
Czy mogą mi to państwo obiecać?
Skinęli głowami na znak absolutnej zgody, a Mareczkowi nawet zrobiło się
jakby lżej. Wobec kategorycznego nakazu, jaki wydał im komisarz Dariusz, jest
szansa, że Adela zrezygnuje ze swoich głupich planów poszukiwawczych i będą
się wreszcie mogli skupić na czymś bardziej twórczym i dochodowym, jak na
przykład pisanie na konkurs.
W tym momencie podbiegła do nich zaaferowana dziewczyna z wydawnic-
twa „Miraż", wołając ich na salę, bo lada chwila miało się rozpocząć ogłaszanie
wyników.
— Życzę powodzenia — powiedział Małecki, ściskając dłoń Adeli. — Nie
czytałem co prawda książki, ale myślę, że jest najlepsza...
— Akurat tak myśli — mruknął Mizera, gdy komisarz ulotnił się już z holu.
— On by się nie poznał na dobrej książce, nawet gdyby go ugryzła w owłosioną
łydkę...
— A co ty go tak nie znosisz? — nie rozumiała Marta. — Powinieneś się
cieszyć, że nas wszystkich nie zamknął, na co w pełni zasługujemy...
— Wcale nie. To właśnie są jego metody — zamiast znaleźć Kusibaba, to
zamknie byle kogo, niewinnych ludzi też... — włączył się Jorge Yorge, który
wybaczył już Mizerze kopniaki, zwłaszcza że dostrzegł w nim bratnią duszę.
— My akurat nie jesteśmy znowu tacy niewinni — przerwał Radek, który
bezpiecznie trzymał się z boku i w ogóle starał się nie wchodzić Małeckiemu w
pole widzenia.
— Zdążyliśmy bardzo się „zasłużyć" dla policji...
Mareczek nie odzywał się. Podejrzewał bowiem, że zły humor Mizery wyni-
ka z zazdrości o Adelę, otaczaną wielką rewerencją przez pana policjanta.
Weszli na salę. Na estradzie już kotłował się tłumek organizatorów, którzy
jak zwykle w takich sytuacjach mieli kłopoty ze sprzętem nagłaśniającym. Pro-
blemy z mikrofonem to zmora wszelkich zjazdów i prelekcji oraz występów ka-
raoke. Na festiwalu kryminału stanowiły jednak dodatkowy element budowania
napięcia.
— Stawiam na to, że przyniosą zaraz policyjny megafon i ten magistracki
dyrektor będzie zasuwał przez tubę! — powiedział Mareczek do Adeli, która za-
jęta była oglądaniem sali.
Najwyraźniej liczyła na to, że zakamuflowany Kusibab gdzieś tu jednak jest.
Mareczka przeszedł dreszcz, bo zrozumiał, że koleżanka nie wzięła sobie do ser-
ca (ani do niczego innego) przestróg komisarza. Szykowały się poważne kłopoty.
Organizatorzy zwalczyli tymczasem opór materii i rozpoczęły się występy
artystyczne. Najpierw ględził przewodniczący jury. Oczywiście dziękował
uczestnikom, gratulował poziomu i wyrażał przekonanie, że wszyscy czują się
wygrani. Dyrektorka wydawnictwa „Miraż" wpadła mu w słowo, deklarując, że
wobec tak wspaniałych efektów, jakie przyniósł konkurs, wydawnictwo posta-
nowiło wydać kilka nagrodzonych powieści. Grupa Lady Zgagi popatrzyła na
siebie pełnym radości wzrokiem.
Magistracki dyrektor odepchnął w końcu przewodniczącego jury i panią wy-
dawcę, by wyjąć z koperty kartkę i odczytać nazwisko szczęśliwego zwycięzcy.
Jak się można było spodziewać, był nim ów policjant w golfie, znajomy
Radka, który napisał
kryminał w stylu retro zatytułowany Mokra robota. Lady Zgaga stłumiła
czteroosobowy jęk zawodu, ale okazało się, że dyrektor wcale jeszcze nie zakoń-
czył czytania z kartki.
— Wobec wysokiego poziomu prac jury zdecydowało się przyznać nagrodę
główną ex aequo, wyróżniając nowatorski kryminał spółki autorskiej działającej
pod pseudonimem Lady Zgaga. Nagrodzona zostaje powieść Mroczne wody, a
nagrodę główną dzieli się na pół...
Lady Zgaga omal nie zwariowała ze szczęścia. Mizera odtańczył jakiś dziki
tan, który czym prędzej nakręciła ekipa lokalnej telewizji i potem pokazywała do
znudzenia we wszystkich wydaniach programu informacyjnego, zaś Mareczek
wpadł w takie uniesienie, że zapomniał nawet o sałatce warzywnej zalegającej
mu w żołądku.
— Jesteśmy niepokonani — stwierdziła Marta, a za Adelą od razu zaczął się
uganiać jakiś dziennikarz z miejscowej gazety.
Co ciekawe, nagrodę specjalną od wydawnictwa „Miraż" otrzymał również
Jorge Yorge za Klub wesołych rzezimieszków. Oficyna postanowiła jak najszyb-
ciej wydać tę wielce obiecującą książkę.
Trudno opisać szczęście emeryta z Mielca, który nagle i zupełnie dla siebie
niespodziewanie wszedł
na literacki szczyt. Jorge Yorge nie zapomniał przy tym, komu zawdzięcza
swój oszałamiający sukces. Wystartował do Mizery jak Emil Zatopek i zawisnął
mu na szyi w podzięce, całując jak z dubeltówki. Mizera trochę się stropił, bo
gwałtowny wybuch uczuć emeryta wzbudził owację na sali. Rozpoczął się ban-
kiet.
Jak wyglądają gale na literackich festiwalach — opowiadać by długo. Cha-
rakteryzują się na pewno nadpodażą pokarmów płynnych nad stałymi. I choć
oczywiście opinia, że organizatorzy podają tylko krakersy jako minimalne zaką-
ski, jest na pewno krzywdząca, to Mareczek — gdy już opadły zeń pierwsze
emocje — musiał zadać sobie sporo trudu, by zlokalizować jakiś stół z bufetem
gastronomicznym. Gdy tam w końcu dotarł, zastał jedynie mikrokanapeczki ze
śledziem. Jako że ryb nie jadał w ogóle, westchnął tylko i wziął podany przez
kelnera kieliszek z winem.
Adela na przykład miała ogromną wprawę w życiu bankietowym, bo prezes
wysyłał ją często na różne uroczystości i fety wydawnicze. Jeden bankiet — or-
ganizowany zresztą przez wydział kultury
— szczególnie zapadł jej w pamięć. Wybrała się tam z samym prezesem,
który liczył na zawarcie korzystnych znajomości i znaczne podniesienie prestiżu
swej firmy. Wspaniałość przyjęcia przeszła jednak najśmielsze oczekiwania go-
ści. Na dziedzińcu zabytkowego budynku, gdzie mieściła się ta magistracka jed-
nostka, rozpostarto jedwabny namiot, wyglądający jak eksponat z rekwizytorni
historycznego filmu o bitwie pod Wiedniem, zaś wewnątrz, na pięciu stołach,
piętrzyły się delikatesy żywieniowe. Nikt nie miał ochoty na zawieranie znajo-
mości czy podtrzymywanie kontaktów, każdy krążył z talerzem w ręce i obłędem
w oczach po wytwornym wnętrzu i zgrabnymi ruchami widelca zgarniał z półmi-
sków, co się dało.
Adela, osóbka jedząca raczej mało, szybko zorientowała się, że podstawową
trudnością party w namiocie jest to, iż nie da się jednocześnie trzymać kieliszka,
talerza i podawać ręki znajomym.
Postanowiła zatem ograniczyć się do eleganckiego kryształu wypełnionego
szampanem, z którym wyglądała znacznie korzystniej niż z przepełnionym wę-
dlinami talerzem. „Zresztą kolor tych produktów nie pasował do mojego szala",
wyjaśniła Markowi i Mizerze, który mruknął pod nosem, że to z naszych podat-
ków wyprawiane są idiotyczne fety w urzędzie miasta, ale wiadomo — mówił to
z zazdrości. Towarzyszący Adeli prezes początkowo w ogóle nie odczuwał ja-
kiegokolwiek dyskomfortu i dziarsko dzierżył w dłoni drinka i talerzyk. Potem
jednak zaczęło go nużyć odkładanie zastawy na podłogę, by ucałować dłoń ko-
lejnej pani kierowniczki. Oczywiście, mógł się przyłożyć do konsumpcji i szyb-
ko opróżnić talerzyk, ale wobec ciągłego napływu gości było to niemożliwe.
Wpadł więc na pomysł racjonalizatorski — pożyczył z baru wysoki stołek, który
ustawił sobie za plecami, i to właśnie tam każdorazowo odkładał talerz. Robił to
tak błyskawicznie i z taką gracją, że zdążał nawet otrzeć koniuszki palców uwa-
lane w kawiorze w specjalnie przygotowaną serwetkę.
— Dlatego właśnie — dowodziła Adela, która podczas owego pamiętnego
bankietu, jak to się już rzekło, jadła mało, lecz piła relatywnie dużo, co znacząco
wyostrzyło jej zmysł obserwacji — on jest naszym prezesem. Z każdej sytuacji
potrafi wynieść korzyść dla siebie. Nie zdziwiłabym się, gdyby zawinął resztkę
kolacji w firmową torbę, którą także nam tam podarowano, i odgrzał sobie na-
stępnego dnia w mikrofali.
Ta historyjka przypomniała się Mareczkowi, gdy zobaczył zbliżającą się w
jego kierunku zniewalającą redaktorkę z wydawnictwa „Trzy Litery". Jak wiemy,
oficyna ta była znienawidzonym wrogiem wspomnianego wyżej prezesa. Po pro-
stu Wujem Samo Zło, jeżeli wolno mi odwołać się do muzyki nurtu młodzieżo-
wego. Piękna redaktorka właśnie wyciągnęła do Marka rękę, a ten błogosławił w
duchu swoje gapiostwo, które nie pozwoliło mu na czas dotrzeć do stołu z jedze-
niem. Nie był dzięki temu zmuszony do żonglerki talerzami, tylko elegancko
uścisnął
kształtną dłoń.
— Nazywam się Agata Piórkowska z „Trzech Liter" — powiedziała z szero-
kim i promiennym uśmiechem, a Mareczek zapewnił, że znają doskonale.
Zaiste, któż jej nie znał? Pani Agata była twarzą „Trzech Liter" — jak zresz-
tą ogłosiło wydawnictwo na swojej stronie internetowej, doprowadzając Adelę i
Mizerę do ataków śmiechu.
„Szkoda, że się nie nazywają »Cztery Litery«", szydziła swego czasu Adela.
„Wtedy określenie: Twarz »Czterech Liter« nabrałoby nowego, atrakcyjnego
znaczenia". „»Trzy Litery« też są niezłe. Z tego co widzę na murach i ulicach,
nasz naród zna jedno takie słówko, które z uporem pisze błędnie, skracając je
właśnie do trzech liter... Biorąc to pod uwagę, Twarz »Trzech Liter« jest równie
atrakcyjna, co czterech...", zaśmiewał się Mizera.
Mareczek odchrząknął, bo wszystko to przemknęło mu przez myśl w jednej
chwili. Piórkowska ubrana była w czarną sukienkę, a jej wargi lśniły zabójczą
czerwienią. „Jakby krew piła", skomentowała później Adela, ale w tym momen-
cie Mareczek nie mógł oderwać oczu od tych ust.
— Panie Marku — powiedziała Agata familiarnie, poprawiając sobie na ra-
mieniu wieczorowy szaliczek z organdyny. — Ogromnie mi się podobały
Mroczne wody, w tej powieści tkwi wielki potencjał... Pańskie wystąpienie też
było znakomite... Pomyślałam więc, czy nie zastanawia się pan nad kolejną po-
wieścią?
Mareczek odchrząknął i wyjaśnił, że sukces Mrocznych wód to iście tyta-
niczna praca czterech osób: jego, Adeli, Marty i tego tam oto osobliwego Mizery.
Piórkowska rzuciła okiem na pozostałą trójkę, przez chwilę zatrzymując wzrok
na Mizerze, który w dalszym ciągu wyglądał jak żywa ilustracja utworu Witka-
cego Tak zwana ludzkość w obłędzie. Śmiał się, cieszył i brakowało jeszcze, by
zaczął z tej wielkiej radości wycinać hołubce z przytupami.
Piórkowska stwierdziła, że być może do produkcji powieści dołożyli się ci
niezbyt wartościowo wyglądający autorzy, ale ona sama nie ma żadnych wątpli-
wości, że prawdziwym mózgiem przedsięwzięcia jest Mareczek. „To pan jest oj-
cem tego sukcesu", starała się mu uzmysłowić, a zalękniony chłopaczyna patrzył
na nią pełnym paniki wzrokiem. „Czego ona ode mnie chce", myślał gorączko-
wo, modląc się, by nadeszła Adela albo ktokolwiek inny, wyłączając Mizerę i
Jorgego Yorgego. Odsiecz jednak nie nadciągała.
Mareczek był bardzo nieodporny na wszelkie formy bezpośredniego naci-
sku, a jego asertywność wynosiła zero. Obawiał się więc, że jeśli piękna Agata
zacznie go bardziej przypierać do muru, może się zgodzić na coś zupełnie niedo-
rzecznego.
— Chciałam tylko pana prosić — kontynuowała ona — żeby skontaktował
się pan z nami w sprawie kolejnej powieści. — Tu podała mu wizytówkę. — Je-
stem pewna, że już pan nad czymś pracuje...
Mareczek, który w takich sytuacjach nie potrafił utrzymać języka za zębami,
przyznał, że pisze powieść fantasy o utopcu. Piórkowska zmierzyła go badaw-
czym spojrzeniem, wyjaśniając, że literatura tego typu nie leży w kręgu zaintere-
sowania „Trzech Liter", ale kryminały, horrory i sensacje jak najbardziej, więc
gdyby tylko zdecydował się przerobić to fantasy na horror... W tym momencie
Mareczek był pewien, że oblizała znacząco swoje czerwone usta, co go zupełnie
sparaliżowało. „Wąpierz", pomyślał w panice. „Ani chybi wąpierz!".
Agata Piórkowska położyła mu jeszcze znacząco dłoń na ramieniu i znikła w
tłumie ludzi przy barze. Dopiero wtedy nadeszły Marta i Adela.
— Co ci się stało? — zapytała Marta, bo Mareczek wciąż miał błędny wzrok
i ściskał w dłoni wizytówkę.
— Wygląda, jakby zobaczył bazyliszka — oceniła Adela, lekko stukając go
ręką w plecy. — Ej, co ci jest?
Opowiedział im w skrócie całe zajście. Marta się oburzyła, ale Adela nie-
spodziewanie była bardzo zadowolona. Uważała, że to, co się stało, niechybnie
świadczy o wysokiej pozycji Lady Zgagi.
Skoro już zaczynają się targi i próby wyciągnięcia z szeregu, to oznacza, że
przebili się do pierwszej ligi. Pierwszą ligą byli oczywiście pisarze wydawani,
choćby nawet w niskim nakładzie.
— Zresztą, co ci szkodzi? — dowodziła. — Pomożemy ci napisać ten horror
o utopcu i sprzedasz go pod własnym nazwiskiem, dzieląc się oczywiście zy-
skami. To tak jak w Tour de France — cały zespół pracuje na jednego lidera, że-
by mógł wygrać. Najwidoczniej u nas ty wystartujesz w żółtej koszulce.
Na Mareczka spłynęło błogie odprężenie. Nikt tak jak on nie mógł liczyć na
pomoc przyjaciół.
Martę martwiło natomiast zachowanie Mizery, który sprawiał wrażenie, jak-
by ze szczęścia kompletnie zidiociał. Wobec faktu, że nakręciła go już jedna te-
lewizja i nagrały ze trzy rozgłośnie, należało czym prędzej się wycofać. „Byle
tylko nie puścili tego na antenie ogólnopolskiej", biadoliła Adela, „bo jeszcze
nasz prezio to zobaczy i mamy przekichane!".
Tak, to stawiało sprawę w zupełnie nowym i groźnym świetle. Mareczek aż
mdłości dostał z przerażenia i razem z Radkiem, który właśnie opuścił swego ko-
legę, gliniarza laureata, zaczęli poskramiać Mizerę.
Ale utemperowanie Mizery nie było takie proste, bo chłopak rwał się z po-
wrotem na salę, by dalej radować się i celebrować zwycięstwo. W końcu Adela
przemówiła mu twardo do rozsądku i już w spokoju wyruszyli do Domu Turysty.
Po drodze dołączył do nich Jorge Yorge, także pijany szczęściem. Wciąż czuł się
w obowiązku dziękować wylewnie Mizerze i ogólnie wyrażać mu swą wdzięcz-
ność na różne dziwaczne sposoby. Najpierw zaczął z uniesieniem ściskać mu
dłoń, by przejść do uścisków całego ciała, klepania po plecach i całusków w sty-
lu „karpik". Mizera, wciąż w doskonałym humorze, chwycił staruszka za ręce i
zaczęli się obracać w kółko jak bąki. Kilku mocno podpitych geodetów, zalega-
jących na klubowych kanapach z lat 70., wzniosło gromkie okrzyki, ktoś chciał
się nawet dołączyć do tańca. Adela rozdzieliła towarzystwo, huknęła na emeryta,
tłumacząc mu, że takie zachowanie nie przystoi dojrzałemu mężczyźnie, i zapę-
dziła całe towarzystwo do pokoi. Przykazała jeszcze Mareczkowi, by pilnował
Mizery, gdyby ten na przykład zapragnął wymknąć się chyłkiem pod osłoną no-
cy i wrócić na galę.
Mizera jednak, kiedy zobaczył pokój i w miarę wygodne łóżko, porzucił
chęć wymykania się i postanowił udać się na spoczynek. Gdy zniknął w łazience,
Mareczek wreszcie mógł odetchnąć trochę bardziej spokojnie.
Nie na długo jednakże. Bo kiedy tak sobie leżał w ubraniu na łóżku, gapiąc
się w sufit i po raz pierwszy tego wieczoru rozkoszując się niedawnym triumfem,
rozległo się pukanie do drzwi.
Postanowił je zignorować. Godzina była bardzo późna i nie spodziewał się
żadnych wizyt. Nie było też najmniejszego powodu, żeby obsługa hotelowa
przychodziła go uciszać, raczej powinna to zrobić w przypadku geodetów, którzy
rozpierzchli się w wesołych grupach po budynku i śpiewali różne branżowe pio-
senki. Mareczek doszedł do wniosku, że być może to właśnie jakiś zbłąkany
geodeta dobija się do jego drzwi, więc tym bardziej postanowił to zignorować.
Ale stukanie nie ucichło. Marek uświadomił sobie, że może to być Jorge
Yorge, który chce dalej ściskać się z Mizerą, i aż usiadł z przerażenia na łóżku.
Spojrzał też z urazą w kierunku łazienki, ale Mizera albo naprawdę nie słyszał
pukania, albo je ignorował, bo spod prysznica ciągle dochodziły różne fałszywe
dźwięki. Mareczek myślał, żeby na wszelki wypadek się gdzieś schować, na
przykład na balkon, kiedy stukanie ustało i ktoś nacisnął klamkę. Drzwi nie były
zamknięte na klucz, więc po chwili stanęła w nich jakaś wysoka postać. Gdy zna-
lazła się w kręgu światła, Mareczek ujrzał ni mniej, ni więcej tylko Zenona Kusi-
baba.
— Wszelki duch! — krzyknął, zrywając się z łóżka, a Kusibab skoczył do
wnętrza pokoju jak rączy jeleń, znacząco kładąc na ustach palec i nakazując mil-
czenie.
— Cichooo — zduszonym głosem powiedział Kusibab. — Musicie mi po-
móc!
— Ale jak pan nas tutaj znalazł? — nie dowierzał. Kusibab jeszcze bardziej
zniżył głos. — Ciiii...
Przyjechałem tu załatwić tego beznadziejnego Cebulę...
Mareczkowi włosy stanęły dęba, bo w tym momencie uświadomił sobie, że
ma do czynienia z poszukiwanym przestępcą, który najwyraźniej szykuje jakiś
nowy zamach. Jedyne wyjście, jakie widział, to natychmiastowe doniesienie o
wizycie Kusibaba komisarzowi Małeckiemu. Zaczął więc oglądać się na drzwi
łazienki, licząc na to, że pojawi się w nich Mizera z odsieczą. Mizera nie tylko
się nie pojawiał, ale wręcz słychać było narastający plusk wody spod prysznica i
pieśń Czerwony pas, zapasem broń.
Mareczek westchnął więc ciężko. Znikąd pomocy. Kusibab spojrzał na niego
bystro, jakby przejrzał tę kombinację.
Mareczek pokręcił się nerwowo po pokoju i wreszcie zadał pytanie:
— Za co chce pan załatwić tego nieszczęśnika Cebulę? Co on panu złego
zrobił?
Kusibab uśmiechnął się złośliwie i lekceważąco machnął ręką.
— Ja go już załatwiłem!
Markowi zrobiło się po prostu słabo. Oczami wyobraźni widział już zwłoki
biednego emeryta leżące w pokoiku w Domu Turysty na trzecim piętrze. Życie
Cebuli, a właściwie Jorgego Yorgego, miało się skończyć w najszczęśliwszym
momencie. Z punktu widzenia filozofii egzystencjalnej była to najlepsza chwila
na śmierć, z punktu widzenia zainteresowanego, czyli emeryta z Mielca — nie-
koniecznie. Mareczek przełknął głośno ślinę, ale wolał się nie odzywać, bo Ku-
sibab kontynuował swoją opowieść.
— Doigrał się! Musiałem się na nim zemścić za to, co mi zrobił. Opowiadał
wszystkim, że niby nie ja jestem autorem tej książki, że mu ukradłem rękopis!
Guzik prawda! Pisaliśmy to razem, a on wcale nie chciał wydawać, sknera jeden.
Więc zabrałem mu książkę i przyszedłem do was... A ten mnie oczerniał jak
pies! Napisał nawet do ministerstwa i telewizji, by mi cofnęli dotację, gnida jed-
na! No to pomyślałem sobie: już ja go urządzę!
Mareczek jęknął cicho, zastanawiając się, w jaki sposób Kusibab urządził
Cebulę. Być może użył najprostszego sposobu, czyli walnął go w głowę jakimś
tępym narzędziem. Tak, najpewniej to.
Przestępca w stylu Kusibaba nie sili się na oryginalność, jaką jest trucizna
czy pozorowanie samobójstwa.
Tymczasem nocny gość kontynuował swą opowieść.
— Dowiedziałem się, że drań tu będzie, a jak będzie on, to na pewno przy-
wiezie ze sobą tę swoją powieść. Mówił mi wielokrotnie, że napisał książkę, o
którą zabijają się wszystkie wydawnictwa, a on nie może zdecydować się, komu
ją sprzedać. Trzymał ją w sejfie pancernym, na który wydał wszystkie swoje
oszczędności... Cały czas mówił, że boi się, żeby ktoś się do tej skrytki nie dob-
rał...
Mareczek wybałuszył oczy na Kusibaba, nie mogąc uwierzyć w to, co wła-
śnie usłyszał.
— No i załatwiłem go na amen. Gdy stracił czujność na gali wręczenia na-
gród, podmieniłem mu walizki i ukradłem ten Klub posępnych żniwiarzy. Teraz
wyjeżdżam za granicę, gdzie sprzedam tę powieść komuś, kto dobrze zapłaci.
Taka zemsta zaboli Cebulę, oj, zaboli...
Kusibab wyglądał na niezwykle usatysfakcjonowanego. Mareczek ciągle nie
odzyskał mowy.
Zastanawiał się przy tym, czy powinien wyjaśnić Kusibabowi sprawę Klubu
posępnych żniwiarzy.
Ostatecznie doszedł do wniosku, że nie ma serca tego uczynić. Po pierwsze,
Kusibab nie uwierzy, że oto, na skutek długiego knucia, dokonał przestępstwa
godnego Egona Olsena. „Ukraść Klub posępnych żniwiarzy, żeby go wydać",
śmiał się w duchu. „Nie, to przekracza wszelkie wyobrażenie". Oczywiście tro-
chę żal mu się zrobiło Cebuli, ale z drugiej strony, emeryt mógł postradać coś
znacznie cenniejszego niż nieudaną powieść, bo Kusibab naprawdę był mściwy.
— Doskonały plan — powiedział więc z uznaniem, spoglądając na pisarza
przestępcę. — Mogę tylko pogratulować perfidii!
Kusibab, który usiadł przy niewielkim stoliczku i nalał sobie właśnie wody
mineralnej, skrzywił się nieco.
— Tak. Plan był doskonały, tylko jest w nim jedna trudność...
— Jaka? — zaciekawił się Mareczek, myśląc oczywiście, że może Kusibab
zdążył już zapoznać się — choćby pobieżnie — z dziełem Cebuli i zrozumieć, że
nie da się tego wydać ani w Polsce, ani za granicą, ani nigdzie w kosmosie.
— Musicie zorganizować mi przerzut! Policja depcze mi po piętach i nie
wiem, jak się stąd niepostrzeżenie wydostać — powiedział opryszek, spoglądając
na Mareczka dosyć groźnie.
Mareczek z kolei patrzył na niego z otwartymi ze zdumienia ustami. Kusibab
był chyba naprawdę głupi, skoro podejrzewał ich o taką omnipotencję. Jak grupa
Lady Zgagi, która nie potrafi nawet zebrać szczegółowych informacji, może ko-
gokolwiek przerzucić. „Jedyny przerzut, jaki mu mogę zorganizować, to raka do
mózgu, choć po tym, co gada, wydaje się, że ten organ od dawna u niego nie
działa", pomyślał Mareczek, usilnie kombinując, co teraz robić.
W tym momencie drzwi łazienki otwarły się z trzaskiem i stanął w nich Mi-
zera, ubrany w jedwabną czarną piżamkę w stylu angielskiego lorda. Koszula
miała nawet kieszonkę, z której wychylała się ozdobiona mereżką chusteczka.
Mareczek zaniemówił ponownie, a Mizera trochę się stropił na widok Kusibaba.
— Następny glina? — zapytał Mareczka, wzruszając ramionami. — Przy-
szedł nas zamknąć, czy co? Czego chce o tak późnej porze?
Mareczek trwał w stuporze, zwłaszcza że jedwabne ubranie nocne kolegi
szeleściło podejrzanie.
— Piękny strój — pochwalił Kusibab. — Bardzo elegancko się prezentuje,
obaj macie takie?
Mareczek ocknął się i zaprzeczył z pełną mocą.
— Szkoda — stwierdził oszust. — Tak jest bardziej światowo. Jak już się
jest gejem, to trzeba bardzo dbać o ten, no, jak mu tam — image...
Mareczek próbował wyjaśniać, że nie jest gejem, nie posiada jedwabnej pi-
żamki ani haftowanej na brzegach chusteczki, ale wszystko na nic, bo proble-
mem zainteresował się Mizera.
— Czemu uważa pan, że jedwabna piżama to strój geja? Taką samą miał
Winston Churchill!
Kusibab skinął głową, jakby uwaga o brytyjskim premierze ani na jotę nie
zmieniała jego zdania. — Właśnie, gej lub arystokrata, o to mi chodzi!
Mizera poczuł się dotknięty, przede wszystkim tym, że hochsztapler nie zo-
baczył w nim ani przez sekundę arystokraty, tylko od razu sklasyfikował jako ge-
ja. Mareczek postanowił przerwać tę jałową wymianę zdań i uświadomił Mizerę,
kim jest człowiek, który przerwał im nocy wypoczynek.
— To jest pan Zenon Kusibab, nasz autor, który chce, żebyśmy go przerzu-
cili...
Mizera podskoczył na kanapie, i nie wiadomo, czy bardziej wstrząsnęło nim
ujawnienie personaliów nocnego gościa, czy informacja o przerzucie.
— Rany boskie, gdzie go mamy przerzucić? Nad czym? Przecież to jest
wielki facet, nie damy rady...
— Przerzucicie mnie za granicę — powiedział stanowczo Kusibab. — Wy
tam macie swoje znajomości i na pewno zdołacie. W końcu coś mi się od was
należy! Nie zapominajcie, że podrobiliście moją książkę!
Tu Mizera nie wytrzymał i nie zważając na to, w jak trudnej sytuacji się zna-
leźli, zaczął pluć jadem.
Wyłożył Kusibabowi w bardzo ostrych słowach, co sądzi o jego powieści.
Dowodził, że to Kusibab powinien ich po piętach całować, gdyż napisali mu
dzieło od początku. Autor poczuł się odrobinę dotknięty i popatrzył na Mizerę
groźnie, gmerając jednocześnie w kieszeni kurtki. Ponieważ Mareczek uznał, że
może tam trzymać broń, szybko uświadomił Mizerę, w jaki sposób mści się Ku-
sibab. Opowiedział mianowicie o misternym planie kradzieży Klubu posępnych
żniwiarzy, celem wydania go za granicą i upokorzenia biednego emeryta z Miel-
ca.
Mizera aż usta otworzył ze zdumienia, po czym zaczął się tak śmiać, że z
oczu popłynęły mu łzy, brukając jedwabne odzienie brzydkimi plamkami. Kusi-
bab patrzył na niego jak na wariata, a Mareczek wykorzystał moment nieuwagi
oszusta, by wyjąć komórkę i wystukać alarmujący SMS do Adeli: „Ratunku, Ku-
sibab jest w naszym pokoju!". Miał cień nadziei, że koleżanki jeszcze nie położy-
ły się spać.
Żeby odwrócić uwagę od trzęsącego się w konwulsjach śmiechu Mizery,
zwrócił się do Kusibaba:
— Ale nas pan oszukał — powiedział z udawanym smutkiem. — A już pra-
wie uwierzyłem w te pana opowieści o operacji płci... Nabrał mnie pan!
Kusibab rąbnął się ręką w pierś, że aż zadudniło.
— Ale ja prawdę mówiłem! Zamierzam się poddać operacji plastycznej,
może nie zmiany płci, nie bądźmy tak radykalni, ale zmiany rysów twarzy... Już
nawet poczyniłem pewne kroki. — Tu wskazał na swój nos, wyraźnie poprawio-
ny, oraz czapkę, która kryła — jak wiemy — efekty starań Kliniki Zdrowego
Włosa.
W tym momencie warto wspomnieć, jak wyglądał Zenon Kusibab, gdy
wtargnął do pokoju Mareczka i Mizery, bo wszyscy już domyślają się, że był
przebrany. Tym razem nasz autor postanowił bardzo radykalnie wtopić się w tło i
użył munduru policjanta. Był ubrany w czarny uniform, który gliniarze z brygad
antyterrorystycznych stosowali podczas akcji, i takąż czarną czapeczkę, zwaną
„skarpetką", gdyż dokładnie przylegała do głowy.
— Nawet nie pytam, skąd pan wziął ten strój — powiedział surowo Mare-
czek, który zaczął podejrzewać, że Kusibab dokonał czynnej napaści na mundu-
rowego.
— Brat jednej mojej znajomej służy — wyjaśnił Zenon. — Pożyczyłem so-
bie od niego, gdy odsypiał wyjątkowo huczne imieniny. Musicie zrozumieć, że ja
chciałem się tu wtopić w tłum. Ten glina jest na moim tropie.
Mareczek wspomniał komisarza Małeckiego, ale nie pomyślał o nim ciepło.
Co to za as kryminalistyki, który pozwala, by podejrzany przejrzał jego zamiary.
Pokręcił więc z niesmakiem głową. „Jorge Yorge chyba miał rację — policjanci
to darmozjady. Niby tygodniami prowadzą śledztwo, a co z niego wynika? Kusi-
bab terroryzuje nas w hotelu w biały dzień". Co prawda nie był to wcale biały
dzień, a czarna noc, ale poza tym wszystko się zgadzało.
W tym momencie rozległo się pukanie, potem ktoś nacisnął klamkę i w
drzwiach pojawiła się Adela z wysoce zaniepokojoną Martą. Adela objęła wzro-
kiem całą scenę i podobnie jak przedtem Mareczek, zaniemówiła z powodu ary-
stokratycznego stroju Mizery, który wygładził fałdki piżamy z pewną dumą.
— Ja nie mogę! — odezwała się.
— Pan Kusibab jest tutaj — przypomniał jej Mareczek. — I chce, żebyśmy
mu zorganizowali przerzut za granicę.
Tu pokrótce wyjaśnił sprawę kradzieży manuskryptu Klubu posępnych żni-
wiarzy i ogólnie zarysował tło tej okrutnej zemsty. Dokładał też wszelkich sta-
rań, by Adela nie wybuchnęła śmiechem, jak poprzednio Mizera. Dawał jej za-
tem znaki, polegające na prezentowaniu uciekającego oka (czego nauczył się w
Bielsku od pani Malinowskiej), wydawał też znaczące dźwięki. Adela była inte-
ligentna, więc wzruszyła ramionami, zdusiła śmiech oraz natychmiast porzuciła
pomysł uświadomienia Kusibabowi, w jak „mylnym błędzie" tkwi w sprawie
wartości wyżej wzmiankowanej powieści.
— Coś pan? — powiedziała zamiast tego wszystkiego, obrzucając Kusibaba
spojrzeniem pełnym zdumienia. — Naoglądał się pan filmów szpiegowskich czy
się pan szaleju objadł? Skąd my panu przerzut weźmiemy?
Opryszek wzruszył ramionami.
— Nie mówcie, że nie dacie rady! Są różne targi zagraniczne, wyjazdy na
spotkania z autorami, możecie mnie przemycić...
— Ciekawe, jak — mruknął Mareczek. — Nawet do bagażnika się pan nie
zmieści, poza tym komisarz Małecki nas też ma na oku...
Adela pokiwała głową i stwierdziła:
— A w ogóle, to już dawno powinniśmy donieść na pana policji. Ten glina
trzyma nas w szachu i szantażuje. Jeżeli pana nie wydamy, dobierze się nam do
skóry...
Kusibab wyglądał na bardzo zaniepokojonego. Sytuacja zrobiła się poważna.
Zrozumiał ich szatańską grę — w momencie gdy zakapują go policji, nie tylko
przestaną bać się zdemaskowania jako autorzy podrobionej książki, ale mogą mu
sprytnie wykraść Klub posępnych żniwiarzy i zwalić wszystko na niego. Od razu
pożałował, że pochwalił się swoją zemstą na Cebuli.
— Macie samochód? — spytał więc szybko, a Adela skinęła głową.
— W takim razie ostatnia przysługa i możecie na mnie donieść na policję. O
drugiej w nocy odchodzi mi pociąg do Wiednia, zawieziecie mnie na dworzec i
dacie parę stówek na bilet.
— A w życiu! — sprzeciwił się Mizera. — Nic panu nie damy! Niby za co?
To pan nam powinien zapłacić, że przemęczyliśmy tego pańskiego gniota! Teraz
żyje pan na nasz koszt z tantiem...
— Akurat — powiedział ze smutkiem Kusibab. — Odkąd dostałem zaliczkę,
nic więcej nie wpłynęło, widocznie wasz prezes uznał, że nie żyję, i przestał pła-
cić... Bądźcie ludźmi, zgarnęliście nagrodę za ten kryminał, co tam dla was jest
marne kilka stówek.
— Mowy nie ma — sprzeciwiał się zdecydowanie Mizera, podczas gdy resz-
ta zaczęła pękać, bo Kusibab rzeczywiście wyglądał jak półtora nieszczęścia.
— Nie będziemy wspólnikami przestępcy — wyjaśniła życzliwie Marta. —
Już mamy dosyć własnych kłopotów!
— A gdybym was zmusił? — zapytał groźnie Kusibab, wyciągając z kiesze-
ni jakiś dziwny przedmiot.
Trudno było powiedzieć, co to właściwie jest. Mógł być to granat albo nawet
element małej głowicy nuklearnej, należało więc uważać.
— Tym nas pan będzie straszył? — upewniła się Adela. — Nie wiem, co to
jest, ale nie wygląda groźnie, a nas jest czworo...
— Banda czworga — powiedział nienawistnie Kusibab. — To jest pojemnik
z bronią biologiczną, zginę ja, ale wy razem ze mną...
— Zwariował kompletnie — uznał Mizera i postanowił ostentacyjnie lekce-
ważyć Kusibaba.
Ten jednak był zdeterminowany. Odbezpieczył dziwny pojemnik, nacisnął
go, a z wnętrza zaczęła się wydobywać jakaś ciemna, podejrzanie pachnąca sub-
stancja. Adela i Marta zaczęły kaszleć, a Mareczek powiedział pojednawczo:
— Nawet gdybyśmy dali się zastraszyć, to nie mamy jak pana przewieźć, by
nie zostać zauważonymi. Samochód jest mały, do bagażnika się pan nie zmieści,
a w innym wypadku ktoś pana zobaczy.
Kusibab najwidoczniej był przygotowany i na taką okazję, bo wyciągnął z
przepaścistego worka peruczkę w kolorze brązowym.
— Nie ma strachu — powiedział. — Przebiorę się.
— Za kogo? — zainteresował się Mareczek, bo wielce ciekawiło go następ-
ne wcielenie utrapionego natręta.
— Za nią — Kusibab wskazał Adelę, która nie posiadała się ze złości.
— Jak to za mnie? Przecież pan wcale nie jest do mnie podobny...
— Ale będę — stwierdził oszust uspakajająco i wdział perukę na głowę. —
Musi mi pani tylko pożyczyć jeden ze swoich swetrów...
— No nie! — warknęła Adela. — Pan ma dwa metry wzrostu i waży ze sto
kilo! Nie zmieści się pan w żaden mój sweter!
Kusibab obrzucił Adelę taksującym wzrokiem.
— No, panienko, ty też wcale szczupła nie jesteś! Odrobina dobrych chęci i
się zmieszczę!
— Będzie pana widać w samochodzie — jęknął Mareczek.
I to nie stanowiło trudności, bo rzezimieszek oświadczył, że po prostu się
schyli. Adela, terroryzowana pojemnikiem z czarną substancją, poszła po sweter,
a Kusibab wyciągnął z torby kosmetyczkę i zaczął sobie robić finezyjny makijaż.
Mareczek doszedł do wniosku, że razem z ubranym w jedwabną piżamę Mizerą
stanowią śliczną parkę.
Po kilku minutach, gdy Adela wróciła, Kusibab z pewnym wysiłkiem wci-
snął się w jej dzianinowe okrycie, nadwyrężając je znacznie w kilku miejscach, a
potem zażądał, by Mareczek przyprowadził samochód. Wcześniej wymusił na
obu kolegach składkę finansową. Zarówno Mizerą, jak i Mareczek nie śmierdzie-
li groszem, ale najwyraźniej zdesperowany kanciarz był w stanie zadowolić się
byle czym. Zebrał garść banknotów o nie najwyższych nominałach i z ciężkim
westchnieniem wpakował je sobie do kieszeni, a potem zaczął wszystkich popę-
dzać do wyjścia. Sprzeciwiał się temu zwłaszcza Mizerą, który jako jedyny z ca-
łego towarzystwa zdołał się przebrać w owo eleganckie nocne ubranko. Kusibab
był jednak nieustępliwy i kazał mu natychmiast się zbierać, machając przy tym
zamaszyście dziwnym pojemnikiem, co skłoniło wystraszonego Mizerę do
wdziania swetra i kurtki. Spod odzieży wierzchniej łagodnie powiewały mu poły
jedwabnej góry oraz wyzierały mankiety jedwabnych spodni, które w połączeniu
z wełnianymi skarpetami i traperskim obuwiem tworzyły dosyć niecodzienną ca-
łość.
Przemknęli przez hotelowe lobby, pełne zataczających się geodetów, i po
krótkiej chwili znaleźli się na parkingu. Adela przez cały czas dawała Marecz-
kowi jakieś niezwykle tajne znaki, ale on — mimo gigantycznego wysiłku my-
ślowego — nie rozumiał, o co jej chodzi.
Samochód był zaparkowany pod bramą, ale Adela upierała się, że zatrzymali
się po drugiej stronie hotelu. Mareczek już, już miał gorąco protestować, ale by-
stre spojrzenie koleżanki uświadomiło mu, że za tym wszystkim kryje się jakiś
PLAN. Miał tylko nadzieję, że nie będzie to plan godny duńskiego gangu i nie
sprowadzi na nich jeszcze gorszych kłopotów. Marta najwyraźniej rozumiała, o
co chodzi Adeli, bo gorąco wspierała ją w poszukiwaniu samochodu od strony
ulicy. Mizera był tak zajęty pilnowaniem, aby nie powalać w błocie swego ary-
stokratycznego stroju, że nie zwracał uwagi na nic innego.
Obeszli cały parking i nie znaleźli samochodu. Kusibab zaczął się denerwo-
wać i wymachiwać im nad głową dziwnym przedmiotem, co robiło dosyć niepo-
kojące wrażenie. Mareczek uspokoił oszusta, mówiąc, że wszystko jest pod kon-
trolą i najwyraźniej zaszła jakaś pomyłka, po czym ruszyli na ponowny obchód
parkingu. Auto stało najspokojniej pod bramą, więc wszyscy odetchnęli z ulgą,
bo Kusibab zaczął już toczyć pianę i grozić detonacją ładunku. Samochodzik był
mały i niełatwo było się doń upchnąć, zwłaszcza że obie panie sabotowały próby
szybkiego zajęcia miejsc we wnętrzu. W końcu zdenerwowany Kusibab pchnął
Martę na tylne siedzenie, Adelę umieścił koło niej, a sam wcisnął się na trzecie-
go. Mizera zajął miejsce z przodu i tak, ściśnięci jak sardynki, mogli wreszcie
ruszyć.
Nie ujechali jednak zbyt daleko, gdyż otoczyli ich policjanci. Dowodzący
akcją Dariusz Małecki kazał im „opuścić pojazd i podnieść ręce", co też z wielką
radością uczynili wszyscy z wyjątkiem Zenona Kusibaba, którego policjanci mu-
sieli rozbroić i obezwładnić.
Jak można się domyślić, na posterunku policji największe wrażenie zrobił
Mizera w swoich jedwabiach i butach do wspinaczki górskiej. Panie funkcjona-
riuszki nie mogły oderwać od niego wzroku, gapiąc się jak sroki w grat, jak to
ładnie ujęła Adela. „Dlaczego w grat? Czy ja jestem grat? Młody ze mnie chło-
pak, wysportowany, atrakcyjny", żołądkował się Mizera, który odkrył poważne
nadszarpnięcie ozdobnego mankietu u spodni.
— Doskonała akcja — powiedział z uznaniem Małecki i wtedy dowiedzieli
się o wszystkim.
Gdy Kusibab nieopatrznie spuścił Adelę z oka, wysyłając ją po odzież ma-
skującą, ona czym prędzej zadzwoniła do komisarza, który nakazał jak najbar-
dziej przeciągać moment opuszczenia hotelu.
— Nie mogę sobie darować — ciągnął komisarz Dariusz — że pozwoliliśmy
mu zwiać na tej gali!
— Dobrze się zamaskował — stwierdził Mareczek. — Sam przyznał, że
podwędził policyjny mundur.
Pod latarnią najciemniej...
Komisarz pokiwał głową.
— Jeszcze tak dziwnej sprawy nie miałem. I cieszę się, że się wreszcie
skończyła. Przyznam, że podejrzewałem was trochę...
— O co? — nie rozumieli.
— Że pomagacie temu Kusibabowi. Co natrafialiśmy na jakiś jego ślad, to
od razu zjawialiście się wy i krzyżowaliście nam szyki.
— Nabrał nas — powiedział Mareczek. — Zalewał, że jest transwestytą, że
marzy o zmianie płci, a on się za tę kobietę przebierał tylko po to, żeby nas zmy-
lić...
Komisarz Dariusz popatrzył na nich z urazą.
— Mam do was pretensje, że mi tego nie powiedzieliście wcześniej, wiele
pracy by nam to zaoszczędziło...
— Kiedy myśmy się bali, że tego drania naprawdę ktoś zaciukał i że to bę-
dzie na nas, bo nam to było najbardziej na rękę — wyjaśniła pojednawczo Adela.
— Poza tym ciągle staraliśmy się pomagać — dodał Mareczek.
— Z całych sił! — Mizera walnął się ręką w pierś z takim impetem, że je-
dwab zagrzmiał.
Komisarz Małecki nie był jednak przekonany. Miał nadzieję, że społeczeń-
stwo nie zamierza brać przykładu z tej grupy i pomagać policji w podobny spo-
sób. Tak czy inaczej, Kusibab został zatrzymany i śledztwo było zakończone. Co
więcej, udało się nawet odzyskać bezcenny maszynopis Klubu posępnych żni-
wiarzy. To ostatnie komisarz obwieścił z taką dumą, że nie byli w stanie utrzy-
mać powagi.
— Z czego się państwo śmieją? — zapytał zdumiony funkcjonariusz. — Ten
pisarz, Roman Cebula, o mało zawału nie dostał, kiedy zginęła mu walizka.
Wrócił do hotelu i od razu powiadomił policję, podejrzewał, że Kusibab chce
ponownie wykraść mu bestseller, jak to już raz podobno zrobił...
— To na pewno nie będzie bestseller — uspokoił komisarza Mareczek. —
Ta książka jest co prawda legendą wydawniczą, ale bynajmniej nie dlatego, że
każdy się zabija ojej wydanie. To jest gniot wszech czasów, Cebula próbuje zain-
teresować nią od kilku lat każdego wydawcę.
— No to teraz może mu się udać — trzeźwo podsumował Mizera. — Popa-
trzcie, jakie ta książka ma teraz publicity? Próbowano ją wykraść autorowi! Toż
to historia jak z ostatnim rozdziałem Harry'ego Pottera, którego próbowano
ukraść z sejfu Joannę Rowling!
Faktycznie. Jorge Yorge mógł się okazać w czepku urodzony. Być może, po
takiej akcji, rzeczywiście ktoś zwróci uwagę na Klub? „Z drugiej strony — niech
ma!", Mareczek z sympatią pomyślał o nieustraszonym emerycie.
— A proszę mi jeszcze powiedzieć — zapytała Adela komisarza na fali po-
wszechnej wesołości — czy ten Kusibab kogoś zabił?
Na twarzy policjanta odmalowało się zdziwienie.
— Na szczęście nie. Terroryzował was atrapą granatu. To oszust i złodziej,
specjalista od wyłudzeń.
Działał zresztą bardzo finezyjnie, taki polski Arsene Łupin dla ubogich. Nie-
samowite zdolności wcielania się w różne postacie. Zaprzyjaźniał się ze swoimi
ofiarami, udawał ich pokrewne dusze, a potem obrabiał ze wszystkiego. Ma na
swoim koncie kilka oszustw matrymonialnych: ofiary przekazywały mu pienią-
dze, sprzedawały domy i mieszkania. Zdaje się, że jedną z pokrzywdzonych była
nawet dyrektorka waszego wydawnictwa!
Spojrzeli na Małeckiego baranim wzrokiem, a Mareczek plasnął się otwartą
dłonią w czoło.
— Tak! Ja go wtedy z nią w kinie widziałem! To był on! Potem się zastana-
wiałem ciągle, skąd ja go znam, bo mi się bardzo znajomy wydawał! Że też na to
wcześniej nie wpadłem!
— No jasne! Ona przecież mieszka na tym osiedlu, gdzie szukaliśmy Turka
— dodała Adela. — Nawet ją wtedy spotkaliśmy! Ale z nas dupy wołowe! Jej
asystentka Monika mówiła, że pani dyrektor rozstała się z facetem, który „nadu-
żył zaufania". Zobaczyła Kusibaba w przebraniu i podejrzewała go o zdradę,
kurczę odblaskowe!
— Beznadziejni z nas detektywi — smutno stwierdziła Marta, a cała trójka
pokiwała głowami.
Z drugiej strony — kto mógł się domyślić, że Kusibab operuje w tak bezpo-
średniej bliskości?
— W każdym razie sprawa pisarza Kusibaba jest dla państwa zamknięta...
— powiedział pocieszająco komisarz.
— Dla nas tak — wtrącił się Mizera. — Ale co my powiemy naszemu sze-
fowi? Że jego ukochanego autora przymknęli, między innymi dlatego, że oskubał
dyrektorkę? Będzie zdruzgotany...
— On może być zdruzgotany, ja mu tam nie żałuję — powiedziała Adela. —
Ale to się na pewno odbije na nas. Okaże się, że to naszą wyłączną winą jest na-
rażenie wydawnictwa na publikowanie książek kryminalisty...
— Wywalą nas — mruknął Mareczek.
Małecki widział jednak w tym wszystkim i dobrą stronę.
— Jesteście sławni. Po prostu zabierzecie się za profesjonalne pisanie kry-
minałów, dobrze wam idzie...
Popatrzyli po sobie. Nie da się ukryć — była to jakaś myśl, a Adeli nawet
podobał się absurdalny pomysł, że na stanowisku naczelnej zastąpi ją Sybilla.
Tylko Mareczek pokręcił przecząco głową.
— Nie da rady. Ja nigdy nie opuszczę tego miejsca, tej mojej pracy ukocha-
nej. Doszedłem ostatnio do wniosku, że mam syndrom sztokholmski, związałem
się emocjonalnie ze swoim oprawcą...
Zarówno komisarz, jak i reszta towarzystwa popatrzyli na niego w zdumie-
niu. Mareczek wzruszył obojętnie ramionami. Co im miał tłumaczyć? Że nie wy-
obraża sobie pracy w jakimś biurze, w którym przewraca się papiery od dziewią-
tej do piątej, a nad głowami sterczy ekonom płci obojętnej wydzierający się jak
rockman na emeryturze? Widział poza tym przed sobą wielką przyszłość.
Niezliczona ilość konkursów, powieści PR-owskich, sfałszowanych biogra-
fii, skłamanych encyklopedii i słowników biograficznych...
— Powinieneś się leczyć — powiedziała z troską Adela, która zdawała się
śledzić jego myśli.
Wzruszył ramionami.
Szanowny Czytelniku!
Całkowity dochód z kupionego przez Ciebie egzemplarza powieści Morder-
stwo niedoskonałe nie wpływa bynajmniej na konto autorki czy też wydawcy.
Zasila on kiesę pewnego strasznego przestępcy w stroju myszy, który szuka ko-
lejnej ofiary. Jeżeli więc hodujesz kota, masz kota na jakimś punkcie, uprawiasz
kocimiętkę w doniczkach za oknem bądź jesteś wielbicielem aktora Tomasza
Kota — strzeż się. Morderca losowo wybierze paragon i dopadnie jego właści-
ciela.
Pamiętaj więc — kiedy w sklepie dają Ci darmową reklamówkę, zwaną w
Krakowie „siatką", i wręczają paragon kasowy, nie wyrzucaj go bez zastanowie-
nia. Raczej schowaj do kieszeni i umykaj, nie oglądając się za siebie... Zbrod-
niarz w stroju myszy krąży i widzi wszystko...
I tak, drogi Czytelniku, kupując moją książkę, możesz stać się jednocześnie
mordercą i ofiarą.
Powiedz szczerze, czy to nie zabójczy pomysł?...