ELISE TITLE
JACK I JILL
Rozdział
1
Jack wszedł do łazienki i spojrzał w lustro. Golić się czy się
nie golić? – Nie był zdecydowany. Spędzał czwarty dzień
wakacji na wspaniałej, tropikalnej wyspie Tobago. Urlop zaczął
się niepomyślnie. Już pierwszego poranka, zaraz po przyjeździe
do hotelu Caribe Reef, zbił szkło w jedynej parze okularów.
Wkrótce potem ustalił, że w okolicy nie ma optyka. Musiałby
wysłać okulary na wyspę Trinidad. Dostałby je, powiedzmy, za
tydzień. Ponieważ jednak zostały mu jeszcze cztery dni, przestał
się tym przejmować.
Poza tym bez okularów widział wystarczająco dobrze, co
prawda niezbyt ostro – w zwykłych okolicznościach
wprawiałoby go to w zdenerwowanie, zwłaszcza przy pracy –
ale tu, w tropikach, podczas urlopu, nie miał nic przeciwko
temu, aby świat rysował się nieco mniej wyraźnie.
Popatrzył na swoje odbicie w lustrze. Miał trzydniowy zarost
na twarzy, a w dodatku jego czupryna domagała się ręki
fryzjera. Na ogół był bardzo staranny, ale czasem lubił
szokować wyglądem abnegata. A poza tym wypoczywał na
tropikalnej wyspie.
Włożył więc maszynkę do golenia z powrotem do etui z
kosmetykami i skropił się odrobiną wody kolońskiej. Kupił ją na
podróż, ponieważ jej zapach wydawał mu się egzotyczny.
Uśmiechnął się spojrzawszy raz jeszcze na swój niewyraźny
wizerunek w lustrze. Wyobrażał sobie przez moment, że jest to
zarośnięta twarz Robinsona Cruzoe, który przed chwilą zażywał
kąpieli u wybrzeży Tobago.
W godzinę później Jack siedział samotnie przy stoliku
nakrytym bawełnianym, batikowym obrusem. Od słońca chronił
parasol w kolorze mięty. Kilkanaście metrów dalej zaczynało
się, oddzielone miękkim, białym piaskiem plaży, czyściuteńkie
morze. Mężczyzna z zadowoleniem słuchał pomruku
rozbijających się o brzeg fal, delektował się powiewem pasatu i
smakował jedną z lokalnych specjalności, gulasz z owoców
morza zwany callaloo. Niespodziewanie przy jego stoliku
zatrzymała się atrakcyjna blondynka. Włożyła cienkiego
papierosa z filtrem w dyskretnie pomalowane usta i nachylając
się lekko ku niemu zapytała, czy ma ogień.
– Przykro mi, nie palę – odpowiedział uprzejmie. I w tym
momencie zauważył pudełko zapałek ze złotym napisem „Hotel
Caribe Reef pozostawione zapewne przez kogoś z obsługi.
Jack nie wykazał się zbytnim refleksem. W gruncie rzeczy
bardzo atrakcyjna blondynka podrywała go. Nie miał wielkiego
doświadczenia, ale podał jej ogień z galanterią, jak gdyby robił
to stale.
– Jesteś wspaniale opalony – stwierdziła kobieta,
wydmuchując dym pełnymi, uszminkowanymi ustami.
Przedstawiła się jako Suzanne z Dayton w Ohio.
– Jestem Jack. – Ograniczył się do podania imienia. Nie
osiedlił się jeszcze w Filadelfii, ale nie mieszkał już w Chicago.
Jakie miało więc znaczenie, skąd przyjechał?
– Wiesz – kobieta przymrużyła oczy i zaciągnęła się
papierosem – w dawnych czasach uchodziłbyś za korsarza.
Zaśmiał się i raz jeszcze pomyślał o Robinsonie Cruzoe.
Suzanne z Dayton była być może nie całkiem w jego typie, ale
nie mógłby powiedzieć, że nie było czym ucieszyć oka.
Rozważał, czy nie zaprosić jej do stolika na poobiedniego
drinka, ale spojrzał przypadkiem na drzwi balkonowe, które
otwarły się na patio, i zaparło mu dech w piersiach. Oczy
zrobiły się okrągłe ze zdumienia.
Jack Harrington nie był zbyt romantycznym mężczyzną. Nie
lubił łzawych miłosnych opowieści. Podczas jazdy samochodem
zawsze przełączał stację, kiedy radio zaczynało nadawać
sentymentalne melodie. Nie wierzył w miłość od pierwszego
wejrzenia, nie przepadał za weselnymi dzwonami ani za
wpatrywaniem się w gwiazdy.
Lecz teraz, kiedy ujrzał Jill, cała dotychczasowa filozofia
życiowa wzięła w łeb. Jej imię, rzecz jasna, poznał dopiero
później, ale już w pierwszej chwili wiedział, że dziewczyna jest
stworzona dla niego. Tylko ona. Cruzoe znalazł Piętaszka na
wyspie Tobago i spotkał prawdziwą miłość. Oto metafora!
W drzwiach stała kasztanowowłosa piękność w przylegającej
do ciała sukience bez ramiączek. Wyglądała, jakby zstąpiła z
obrazu Michała Anioła. Gęste włosy spadały na kremowe
ramiona bezładnymi, lśniącymi falami. Mimo że z powodu
braku szkieł nie widział szczegółów – zdawał sobie sprawę z
tego, że ma przed sobą doskonałość.
Jack nie mógł oderwać od niej wzroku, kiedy dyrektor hotelu
prowadził ją przez patio. Jej chód był zachwycający. Cudowne
włosy falowały w rytm kroków.
Nie wierzył własnemu szczęściu, kiedy dyrektor posadził
nieznajomą przy sąsiednim stoliku. Działała na niego
podniecająco. Zniewolił go zapach perfum, które poczuł, gdy
przeszła obok. Była to niezwykła kompozycja malwy i cytryny.
Zelektryzował go jej nieco schrypnięty głos, gdy dziękowała
dyrektorowi. Wyobraził sobie, że dłońmi wyczuwa jedwab jej
ciała...
Musiała być nowym gościem. Nie mógłby przecież nie
zauważyć tej kasztanowowłosej bogini.
– Taka cudowna noc – mówiła blondynka poprzez dym
papierosowy. – Czy spacer przy świetle księżyca nie byłby
wspaniały?
Spacer przy świetle księżyca! Uświadomił sobie, że
milczeniem daje biednej blondynie niewłaściwą odpowiedź.
– Przykro mi... mam inne plany na dzisiejszą noc. Chciał, aby
odniosła wrażenie, iż traktuje ją z należną uwagą, przynajmniej
w chwili kiedy się usprawiedliwiał. Nie było to łatwe, bo
nieskazitelna piękność siedziała niecałe półtora metra od niego i
przyciągała wzrok z magnetyczną siłą.
Blondynka zgniotła papierosa w popielniczce, rzuciła mu
pogardliwe spojrzenie i odeszła.
Bogini musiała wiedzieć, że ją obserwuje. Zdawał sobie
sprawę z tego, że to w złym guście, że zachowuje się jak
absolutny głupiec, ale jakaś trudna do określenia moc nie
pozwoliła mu oderwać od niej wzroku. Spojrzała w końcu w
jego stronę. Uśmiechnął się z szelmowskim błyskiem w oku,
mając nadzieję, że wygląda raczej na gbura niż na zakochanego
idiotę, którym był w istocie.
Odwzajemniła uśmiech. Zwykłe spojrzenie sprawiłoby mu
radość, uznałby je nawet za zachętę, lecz jej uśmiech, jej piękny
uśmiech zbił go z pantałyku.
Jego bogini wróciła do studiowania menu. Zanim kelnerka
zdążyła do niej podejść, odezwał się zuchwale:
– Powinna pani spróbować callaloo. Robią to z tutejszych
owoców morza. Bardzo smaczne. – Starał się, aby jego głos
brzmiał niedbale, ale nawet on sam usłyszał w nim ton
podekscytowania i nadziei.
Spuściła wzrok uwodzicielsko, z przesadnie akcentowaną
skromnością uśmiechając się raz jeszcze do niego.
– Dziękuję za radę.
Ten zmysłowy głos Marilyn Monroe dopełnił miary.
Kiedy kelnerka podeszła do stolika, bogini, ku jego
satysfakcji, zamówiła callaloo.
Zachwyt to za mało powiedziane. Wprost upajał się sytuacją. I
to nie dlatego że zamówiła callaloo, nie dlatego że była piękna i
miała zniewalający uśmiech, i niewiarygodnie zmysłowy głos.
Ale dlatego że była jedna jedyna. Gdy tylko się pojawiła,
natychmiast zawładnęła jego sercem. W ułamku sekundy stał się
innym człowiekiem. Nawet powietrze wokół zmieniło się, było
przejrzystrze i jaśniejsze.
Pogląd Jacka na sposób spędzania urlopu odmienił się w
okamgnieniu. Przestał myśleć o planowanym relaksie, o
sprzyjających kontemplacji rejsach jachtem, o lekturze
intrygującej książki, którą rozpoczął w samolocie, o
wylegiwaniu się i samotnych kąpielach słonecznych na białym
piasku, wreszcie o planach związanych z nową pracą i
urządzaniu w myślach nowego mieszkania. Nie dostrzegał w tej
chwili nikogo i niczego poza kasztanowowłosą pięknością.
Działając pod wpływem impulsu zaprosił ją do swego stolika,
choć kończył już prawie swoje callaloo.
– Skoro obydwoje jesteśmy samotni... – zaczął zawieszając
głos.
Zeszła na kolację sama, może kochanek, zmęczony podróżą,
został w pokoju? Serce Jacka zamarło na chwilę.
– Tak, zdaje się, że jesteśmy. Zdaje się... Mogę się przysiąść
do pana.
Mówiąc, przymykała powieki w zachwycający sposób. Taki
był jej zwyczaj. To nie była kokieteria. Raczej kombinacja nie
dającej się usprawiedliwić nieśmiałości i elektryzującej
tajemniczości.
– Jack Harrington.
Nie wyciągnął ręki. Wiedział, że będzie drżała. Był w stanie
jedynie gapić się na nią, przejęty i niezdolny do uciszenia
dzikiego łomotu serca.
– Jillian Ballard – przedstawiła się cicho, siadając naprzeciw
niego.
Zapytał automatycznie, czy mówi się do niej "Jill" i poczuł się
nagle jak osioł. Osioł i Jill. Wspaniale. Rzeczywiście wspaniale!
– Nie – powiedziała ze zmysłowym uśmiechem – ale nie mam
nic przeciwko temu, żebyś tak się do mnie zwracał. Brzmi to
fajnie... Jack i Jill.
Zaśmiał się razem z nią. Od tej chwili wszystko chciał robić
razem z nią.
Po raz pierwszy ośmielił się spojrzeć jej w oczy. Co za
niezwykłe oczy! Nigdy w życiu nie widział osoby z dwojgiem
oczu w dwu różnych kolorach. Ale czyż nie wiedział od
pierwszego wejrzenia, że Jill jest jedyna i niepowtarzalna?
Prawa tęczówka miała ciepły brązowy kolor, podczas gdy lewa
najżywszy odcień indygo.
W trakcie kolacji prawie nie rozmawiali. Jack był
skrępowany, ponieważ wiedział, że mają na wyciągnięcie ręki.
A Jill okazała się niewiarygodnie powściągliwa i w zauważalny
sposób zadowolona z milczącego towarzystwa Jacka. Nie
próbowała zadawać pytań, jakie nieodmiennie pojawiają się w
rozmowach nieznajomych urlopowiczów. W rodzaju: skąd
jesteś ani spod jakiego jesteś znaku. Żadnych pytań w ogóle.
Powiedziała mu tylko, że smakuje jej callaloo.
– Myślę, że jutro spróbuję małży – dodała.
Nie zamawiał wcześniej małży, w ogóle go nie
zainteresowały.
– Ja też bardzo chętnie spróbuję – stwierdził.
Do diabła z jego kulinarnymi przyzwyczajeniami.
– Spróbujmy razem – podsumował z bijącym sercem w
obawie, że mogłaby tej propozycji nie przyjąć. Ku jego radości
tak się jednak nie stało.
Perspektywa następnej kolacji z Jill sprawiła, że Jack całą noc
nie zmrużył oka. Następnego ranka, raz jeszcze stanął przed
lustrem w łazience i uznał, że, mimo niewyspania, wygląda
całkiem nieźle, że jeszcze bardziej przypomina korsarza.
Mrugnął do swego odbicia i wycedził przez zęby: – Ty diabelski
awanturniku, ty! – Zarumienił się na myśl o tym, że ktoś mógłby
to usłyszeć. Wciągnął kąpielowe spodenki i wybiegł na plażę.
Jill nienawidziła lotów i podczas podróży na Tobago starała
się stłumić niepokój dwiema szklaneczkami krwawej mary.
Nigdy nie nadużywała alkoholu. Wybrała krwawą mary, bo sok
pomidorowy dobrze „przegryzał się" z alkoholem. Po dwóch
szklaneczkach poczuła lekki zawrót głowy i mdłości, i, mimo
wszystko, zdenerwowanie, zwłaszcza że samolot wpadał w
jedną dziurę po drugiej.
Nie dość, że lot przebiegał burzliwie, przed lądowaniem
musiała wybrać się na krótko do toalety, aby włożyć szkła
kontaktowe. Kupiła je przed wyjazdem, a ponieważ miała
nadzieję na sen podczas podróży – nie śpieszyła się z
wkładaniem ich pod powieki.
Zdecydowała się na ten zakup pod wpływem impulsu. Kiedy
w Filadelfii wybrała się do optyka, żeby zamówić nową parę
przepisanych jej przez okulistę soczewek, asystentka przekonała
ją do szkieł kontaktowych. Chodziło o ów nadzwyczajny,
fioletowoniebieski kolor, który przybierały oczy po założeniu
takich właśnie szkieł. Chociaż oczy Jill miały miłą, ciepłą,
brązową barwę, dziewczyna w skrytości ducha marzyła o
oczach niebieskich.
Sprytna sprzedawczyni sfinalizowała transakcję, kiedy
powiedziała, a właściwie niemal wykrzyczała, że kasztanowe
włosy w połączeniu z niebieskimi oczami zrobią piorunujące
wrażenie. Zwłaszcza wtedy, dodała, gdy Jill rozwiąże koński
ogon i pozwoli włosom spadać luźnymi lokami.
Zamówiwszy parę błękitnych szkieł, takich samych, jakie
nosiła asystentka, Jill wstąpiła do modnego supermarketu Lord
& Taylor, aby móc zaimponować później kilkoma seksownymi
kostiumami plażowymi oraz frywolną bielizną. Robiła te zakupy
w podnieceniu, ale z poczuciem pewnej swobody. W pracy
ubierała się w sposób tradycyjny. Nosiła kostiumiki na miarę,
popielate, granatowe, w prążki, oraz krochmalone, bawełniane
bluzki i praktyczne pantofle. Podczas wakacji mogła sobie
pozwolić na odrobinę szaleństwa. W głębi duszy była
sentymentalną osobą. Kiedy zdecydowała się na urlop w
tropikach – wyobrażała sobie pełną przygód eskapadę i krótki
romans z odrobiną goryczy.
Układała wielkie plany. Żyła marzeniami. Dziewczyna ma w
końcu prawo do marzeń, prawda? Zwłaszcza taka jak ona, ze
spadającą kaskadą kasztanowych włosów i głębią oczu. Myślała
z utęsknieniem o urlopie i coraz mocniej odczuwała potrzebę
wyjazdu. Nie wyjeżdżała nigdzie od dwóch lat i nigdy jeszcze
nie spędzała wakacji w tropikach. Wydawały jej się wspaniałe i
podniecające.
I oto znajdowała się w małej toalecie samolotu przyglądając
się szkłom, które połyskiwały w pudełeczku. Rozmyślnie
zostawiła stare okulary w domu. Znała swoją naturę na tyle
dobrze, aby wiedzieć, że inaczej straci sporo nerwów. Na ogół
trudno jej było podjąć decyzję. Uwierzyła zapewnieniom
asystentki, że w nowych szkłach wywoła piorunujące wrażenie.
Włożywszy je na próbę czuła się bardzo dobrze. A ponadto
chciała mieć niebieskie oczy. Rozpuściła już koński ogon; włosy
w nieładzie spływały na ramiona. Nieźle, musiała przyznać.
Wyraziste, niebieskie oko spojrzało na nią z lustra. Uśmiechnęła
się uwodzicielsko do własnego odbicia. Może jeszcze nie
piorunujące wrażenie, ale w każdym razie znaczna odmiana.
Ważyła drugą soczewkę na koniuszku wskazującego palca i
już miała zamiar umieścić ją pod lewą powieką, kiedy samolot
wpadł nagle w wielką, powietrzną dziurę i zadygotał. Szkło
spadło na podłogę. Jill uklękła, aby je odnaleźć. Po serii
wstrząsów uzmysłowiła sobie, że ma mdłości i trzęsie się ze
strachu. Usiadła ciężko i dostrzegła światełko alarmowe, które
wzywało ją na miejsce. Przerwała poszukiwania i wykonała
polecenie.
Samolot podchodził do lądowania. W panice zapomniała
zupełnie o zgubionym szkle. Kiedy maszyna podkołowała do
portu i wreszcie zatrzymała się bezpiecznie, lęk ustąpił, ale
skutki wypicia dwóch szklaneczek krwawej mary odczuwała
nadal.
Była prawie szósta wieczór, kiedy wreszcie odjechała z
lotniska. Prawie nic nie jadła i gdy znalazła się u celu podróży w
hotelu Caribe Reef, postanowiła coś przekąsić. Zostawiła
walizki w hotelowym pokoju, wzięła prysznic, włożyła jedną z
seksownych, plażowych sukienek i zeszła do patio, żeby coś
zjeść.
Wyszedłszy przez drzwi werandy dostrzegła bruneta, który
jadł kolację przy jednym ze stolików. Mężczyzna ten sprawiał
wrażenie prawdziwego wilka morskiego. Mógł z pewnością
podobać się kobietom. Stojąca obok blondynka pożerała go
oczami. Jill była zaskoczona sposobem, w jaki na nią spojrzał.
Spojrzał to zresztą źle powiedziane.
On puszczał do niej oko. Zanim się odwróciła, został
zaszczycony długim spojrzeniem, które w myśl intencji Jill
miało być zagadkowe. Przyspieszyła kroku, aby zrównać się z
dyrektorem hotelu, który prowadził ją do stolika.
Spojrzała na menu starając się je przestudiować, ale cały czas
czuła na sobie wzrok nieznajomego. Zerknęła na niego
nieśmiało. Uśmiechnął się. Starał się najwyraźniej rzucić na nią
urok. Errol Flynn, w swoich najlepszych korsarskich filmach,
nie robił tego lepiej. Poczuła, że serce jej zamiera.
Posłała mu uśmiech mając nadzieję, że zrozumie go
właściwie. Próbowała zasygnalizować chęć nawiązania
kontaktu, bez narażania swej kobiecej dumy. Nigdy dotychczas
nie próbowała tak się uśmiechać. Uśmiech pofrunął jak na
skrzydłach. Snuła czasem romantyczne marzenia, a tu pal diabli
marzenia – od dwudziestu minut jest na wyspie i już przystojny,
wyjątkowo pociągający nieznajomy patrzy na nią w taki sposób,
jakby w życiu nie miał kobiety.
Udała, że wraca do lektury menu, patrząc kątem oka na
urodziwego korsarza i wysoką blond lisicę. Z zadowoleniem
dostrzegła, że po wymianie kilku zdań blondynka odeszła
obrażona. Jill miała wrażenie, że jej korsarz nawet tego nie
zauważył, ponieważ cały czas gapił się na nią. Ciągle studiowała
menu. Uświadomiła sobie, że nie potrafi dokonać wyboru. I, o
zgrozo, miała tylko jedno szkło kontaktowe – w owym
błękitnym kolorze. Błagała w myślach nieznajomego, aby
odwrócił się na chwilę. Chciała nieznacznie wyjąć to
nieszczęsne szkło. Cóż bowiem, u licha, ten śmiałek z fantazją
pomyśli sobie o kobiecie, która ma jedno oko błękitne, a drugie
brązowe? Wpadła w panikę. Starała się podnieść kartę wyżej i
przesłonić nią twarz, ale on już się ku niej nachylał:
– Powinna pani spróbować callaloo. Robią to z miejscowych
owoców morza. Bardzo smaczne – zapewnił.
Uśmiechnęła się z zakłopotaniem.
– Dziękuję za radę – wymamrotała niskim głosem, który
przyjmował taką barwę zawsze wtedy kiedy była zakłopotana.
Gdy w minutę później pojawiła się kelnerka, Jill zamówiła
callaloo. Na ogół była ostrożna, gdy przychodziło do
próbowania nowych potraw, ale tym razem pomyślała sobie, że
być może sprawi mu przyjemność. Mówiąc szczerze myślała nie
tylko o jedzeniu.
I rzeczywiście musiało tak być, bo zaraz potem zaprosił ją do
stolika. Powiedział: „Skoro obydwoje jesteśmy samotni... ", a
nie: „Skoro spędzamy czas przy kolacji w pojedynkę", co
oznaczało, że, podobnie jak ona, przyjechał do tego tropikalnego
raju sam.
Jedynym powodem, dla którego mimo to ociągała się ze
zmianą miejsca, był brak drugiego szkła kontaktowego. Ale –
próbowała się przekonywać – zapadał zmierzch. Będzie starała
się nie patrzeć mu prosto w oczy. Być może nie zauważy, że jest
osobliwą damą o oczach w dwu różnych kolorach. A w końcu,
do diabła z tym wszystkim. Dlaczego nie miałaby zaryzykować?
Nie mogła temu przystojnemu korsarzowi dać kosza.
Pieszczoty, pocałunki, seks. A więc to tak! Myślała już o
bezpiecznym seksie, a jeszcze nie przesiadła się do jego stolika.
Jej dotychczasowe życie poświęcone było karierze. Miłość i
seks znajdowały się w gruncie rzeczy na marginesie. Nie
spotykała się z mężczyznami zbyt często. A ponadto pracowała
w jednej z tych firm, które kategorycznie zabraniają mieszania
spraw zawodowych z osobistymi. Ale nie było się czym
przejmować – o mężczyznach z jej firmy można było
powiedzieć wszystko, ale nie to, że przypominali
romantycznych kochanków.
Odłożyła kartę i przysiadła się do uwodzicielskiego
nieznajomego.
– Jack Harrington – przedstawił się. Nie wyciągnął dłoni na
powitanie, co przyjęła z zadowoleniem, bo jej własna była
wilgotna ze zdenerwowania.
– Jillian Ballard.
– Mówi się do ciebie Jill?
Zaśmiała się. Nawet jej bliscy tak do niej nie mówili.
– Nie – odparła ze śmiechem przypominając sobie stary
wierszyk Mamy-Gęsi z rymowanek dla dzieci:, Jack i Jill
wdrapali się na górę po wiadro wody. Jack spadł z góry na
pazury, a Jill sturlała się za nim". – Ale nie będę miała nic
przeciwko temu, abyś tak się do mnie zwracał. Brzmi to fajnie...
Jack i Jill...
Teraz on się uśmiechnął. Miał szalenie zmysłowy uśmiech. A
więc już razem żartowali.
Starała się cały czas patrzeć w dół, ale nie zawsze było to
możliwe. Zauważyła z ulgą, że nie powiedział ani słowa na
temat jej oczu. W czasie kolacji zachowywał się bardzo
uprzejmie. Ujęło ją to, że nie zadawał pytań. Nie miała
najmniejszej ochoty na ujawnianie szczegółów ze swego życia.
Postanowiła umknąć w przypadku, gdyby Jack zagadnął o
cokolwiek, co miałoby bardziej osobisty charakter. Sama
również, celowo, nie zadawała mu*żadnych pytań natury
intymnej. To był jej sposób na unikanie tematów, które można
niepotrzebnie wywołać. A poza tym – może nie chciała wiedzieć
zbyt wiele? Może był kobieciarzem lub hultajem, który ma w
domu żonę i pięcioro dzieci?
Milczeli dopóty, dopóki talerze nie zostały sprzątnięte ze
stołu.
– Smakowało mi callaloo – skłamała. Nie było to danie
niejadalne, ale nigdy nie przyszłoby jej do głowy, aby zamówić
je powtórnie. A z drugiej strony znajdowała się w takim stanie
ducha, że gdyby Jack zaproponował następną porcję owoców
morza, prawdopodobnie zgodziłaby się bez oporów. Czując, że
ma przewagę, rzuciła:
– Myślę, że jutro zamówię małże.
Małże. Nie miała w gruncie rzeczy pojęcia, czym są małże ani
nie zależało jej zbytnio na tym, aby tę lukę wypełnić. Doszła
jednak do wniosku, że człowiek, który jada callaloo, je
przypuszczalnie także małże i miała nadzieję, że będzie mu
przyjemnie zjeść z nią razem to coś.
– Ja również z przyjemnością spróbuję – odrzekł. – Zróbmy to
razem.
Spokojnie, moje spragnione serce, pomyślała.
– Wspaniale – zgodziła się. I uświadomiła sobie, że musi
odejść, zanim wszystko zepsuje. Wymówiła się od ponczu –
czuła się tak, jak gdyby już wypiła poncz. Biorąc pod uwagę jej
słabą głowę i zmęczenie, rzeczywiście tak mogło być. Umówili
się na następny wieczór i Jill wróciła do pokoju.
Zaraz po zamknięciu drzwi weszła do łazienki, żeby wyjąć
niebieskie szkło. Następne dni urlopu rysowały się dość
mgliście, ale była już tak rozkochana w swoim piracie, że nawet
przez obydwa szkła widziałaby niewyraźnie. Wzięła ze sobą na
urlop sporo książek, ale odsunęła je w kąt. Z Jackiem
Harringtonem mogła przeżyć o wiele ciekawszą historię.
Następnego ranka zjadła ze smakiem śniadanie z kuchni
kontynentalnej – mango i rogalika z dżemem. Wypiła kawę, a
potem przebrała się w kostium bikini i zeszła na dół, na
hotelową plażę.
Udawała sama przed sobą, że chce popływać. W istocie
marzyła o spotkaniu Jacka. Oczekiwanie na spotkanie przy
kolacji wydawało się jej nie do zniesienia.
I nagle w tłumie męskich ciał dostrzegła go. Musiał zadziałać
jej wewnętrzny radar.
Siedział przechylony przy jednym z barków na werandzie, pod
daszkiem, nie dalej, jak kilka metrów od miejsca, w którym
rozłożyła swój ręcznik. Na chwilę zawładnęła nią przemożna
chęć, aby otworzyć przed nim serce, żeby obydwa serca mogły
się połączyć i bić jak jedno. Nigdy w życiu nie ulegała
szaleńczym pokusom, ale teraz wszystko wydawało się jej
możliwe.
Najwyraźniej siłą swej woli ściągnęła uwagę Jacka. W chwilę
po tym, jak go dostrzegła, odwrócił się i napotkał spojrzenie jej
brązowych oczu. Może błękitny kolor wywarłby na nim większe
wrażenie, ale telepatyczny przekaz mówił jej, że kolor oczu nie
ma znaczenia.
Rozdział
2
Po tym pierwszym spotkaniu z Jill Jack uświadomił sobie, że
jeśli choć trochę ceni swoją niezależność, powinien czym
prędzej wziąć nogi za pas. Ale nie zrobił tego. Spędzili razem
dzień na plaży, zjedli małże na kolację – były nawet całkiem
smaczne – i wybrali się na przechadzkę wzdłuż wybrzeża przy
świetle księżyca. Szli wolnym krokiem i trzymali się za ręce.
– Kiedy wracasz do domu? – Jill po dłuższej chwili przerwała
milczenie. Było to jedno z niewielu pytań, jakie mu zadała.
Jack nie chciał zdradzać, że zostały mu tylko trzy dni na
Tobago. W gruncie rzeczy urlop mu się nie kończył. Przed
podjęciem pracy zamierzał poświęcić kilka dni na urządzanie
nowego mieszkania.
– A jak długo ty tu jeszcze będziesz? – zagadnął.
Jill roześmiała się. Mógł słuchać jej śmiechu bez końca.
– Sześć dni.
– I ja też – rzucił, modląc się w skrytości ducha, aby można
było przedłużyć pobyt w hotelu. Ale jeśli będzie trzeba, rozbije
namiot na plaży.
Ścisnęła jego dłoń. Przystanęli. Popatrzyła na niego wielkimi,
brązowymi oczami. Opowiedziała mu przy kolacji historię o
„niebieskim" oku i obydwoje mieli sporo uciechy. Wyznał, że
lubi jej oczy w takim właśnie kolorze, naturalnym. Była to
prawda.
Bliskość Jill oszołomiła Jacka, do tej pory żadna kobieta nie
wzbudzała w nim takich emocji. Usta Jill, pełne i lekko
rozchylone, miały kolor malin. Poczuł nagle szaloną ochotę na
maliny. Bardzo chciał popróbować tych malinowych ust.
To było szaleństwo. Bał się ją pocałować. Miał do czynienia z
kobietami i był podobno niezłym kochankiem. Ale Jill była
inna. Poza tym był w niej wściekle zakochany. Czuł, że miłość
ogarnia go z wielką szybkością i pasją. Nie wiedział, jak sobie z
tym poradzić. Nie chciał niczego przyspieszać, w obawie, że Jill
go odtrąci. Nie mógł do tego dopuścić ani na to pozwolić.
Ale jej brązowe oczy patrzyły na niego w taki sposób, jak
gdyby był rzeczywiście korsarzem...
– Chcę cię pocałować – szepnął nie mogąc opanować tego
pragnienia. Czy korsarze informują zawczasu o swoich
zamiarach?
– Ja też chcę – odparła, a jej głos był jeszcze bardziej
zmysłowy niż zwykle.
Kiedy ich usta spotkały się, ciało Jacka przebiegł
elektryzujący dreszcz. Zdawało mu się, że znalazł się w raju.
Zapach Jill podziałał na niego jak afrodyzjak. Obawa minęła.
Całował dziewczynę zachłannie, jak gdyby nie mógł się nasycić.
Pocałunek stawał się coraz dzikszy i gorętszy, a dłonie Jacka
przesunęły się z jej pięknych ramion na plecy. Przez jedwabną
sukienkę mini wyczuwał ciepło jej ciała.
– Nie mogę trzymać rąk z dala od ciebie – szepnął.
– Cieszę się – westchnęła.
Pocałował ją mocno i namiętnie. Była słodsza i bardziej
upajająca, niż wszystkie maliny świata.
Jill szła do hotelu na tak niepewnych nogach, że co jakiś czas
się potykała. Nagle, tuż przed wejściem na stopnie werandy,
Jack uniósł ją mocnymi rękami, przeniósł przez hol, wniósł do
windy i dojechał w ten sposób na siódme piętro do swego
pokoju. Kto żyw gapił się na nich, ale oni patrzyli tylko na
siebie. Nawet gdyby nastąpił wybuch wulkanu i lawa zalała
hotel, Jill nie zwróciłaby na to uwagi. Podobnie zresztą jak Jack.
Obydwoje byli zajęci dążeniem do bardzo wyraźnego celu.
Gdy wreszcie znaleźli się w pokoju, Jack nie włączył światła.
Nie powiedział słowa. Jill również milczała. Weszli razem w
ciemność obejmując się i całując, przytuleni i bardzo siebie
spragnieni.
Zerwał z niej sukienkę i czarne majteczki – jedyne co miała na
sobie. Jill zamierzała kochać się po wariacku, bez zahamowań, i
nie miała cienia wątpliwości, że postępuje właściwie. Do
niedawna, przed poznaniem Jacka, była przekonana, że stać ją
jedynie na miłosne marzenia. Ale to wszystko działo się
naprawdę. I Jack też istniał naprawdę. Beż żadnego oporu
rozebrała go. Naprężone, mocne, męskie ciało budziło w niej
drżenie. Wyczuła ustami, że napinają się mięśnie jego torsu. Nie
spotkała się do tej pory z taką reakcją. Miała pewne
doświadczenie. Było w jej życiu kilku ważnych mężczyzn,
dokładnie dwóch, ale żaden z nich nie zachowywał się w taki
sposób. W dodatku ona sama nigdy wcześniej nie przeżywała
podobnych emocji.
Jack poczuł, że traci nad sobą kontrolę, kiedy usta Jill zaczęły
wędrować w dół, wzdłuż jego ciała. Zaczął szeptać\ że bardzo
jej pragnie, że bardzo jej potrzebuje, że bardzo ją kocha. Nie
były to jedynie łóżkowe wyznania. Mówił prawdę. I chciał, żeby
Jill w to uwierzyła.
– Kocham cię – rzekł półgłosem i zaczął ją całować z
czułością raczej niż z pasją, ponieważ pragnął, aby uświadomiła
sobie, zanim zaczną się kochać, że właśnie będą się kochać.
Kochać, a nie bawić w seks.
– Ja też cię kocham. Nigdy nikogo jeszcze nie kochałam i
nigdy już nikogo innego nie pokocham – odparła z takim żarem,
że ze wzruszenia łzy zakręciły mu się w oczach.
Jill bała się, że go wystraszy. Nigdy jeszcze nie mówiła tak
otwarcie o swoich uczuciach. Ledwie wybrzmiały te słowa, a
już zdjął ją lęk, że powiedziała za wiele, zbyt szczerze, zbyt
naiwnie. Ale przecież Jack wyznał, że ją kocha. Uwierzyła mu.
Czy to oznacza, że chciał, aby związała się z nim na zawsze? Jill
wystraszyła się, że ten zawadiaka przerazi się intensywnością jej
uczuć i ucieknie. Albo gorzej – że prześpi się z nią teraz, a
potem odpłynie z Tobago pierwszym statkiem. Odechciało się
jej nagle krótkiego, romantycznego epizodu. Przygoda w ogóle
nie wchodziła w rachubę. Pragnęła więcej. Żądała wszystkiego.
Jacka zakłopotały własne łzy. Nie chciał, aby Jill sądziła, że
jest kimś w rodzaju sentymentalnego cymbała. Zamierzał
kochać się z kobietą swego życia. Był Robinsonem Cruzoe.
Silnym, brawurowym, odważnym, śmiałym korsarzem. Czy
Robinson Cruzoe beczałby, gdyby kobieta, którą kocha nad
życie, powiedziała mu, że będzie jego jedyną miłością? Nigdy w
życiu... Wtulił więc twarz w jej włosy.
Porwał ją z gniewem na ręce i zaniósł do łóżka. Dłońmi
posługiwał się jak ogrodnik, który dotyka nierozwiniętego
pączka. Jill była rozbudzona do szaleństwa. Szła za nim ślepo.
Było to dla niej coś zupełnie nowego. Ich usta spotkały się
znowu i pragnęła, aby pocałunek trwał wiecznie.
Jack zaczął ją kochać z pośpiechem samotnika, który spędził
ostami okres na bezludnej wyspie. Odkrywał wszystkie sekretne
miejsca, aż Jill wydała z siebie jęk rozkoszy i Jack przerwał na
moment. Objęła go mocno nogami w obawie, że przestanie
robić to, co robi, że to cudowne uczucie wewnątrz niej zgaśnie.
Przeszył go dreszcz, kiedy poczuł, że biodra Jill zaczynają się
pod nim poruszać. Wilgotny połysk pokrywał jej ciało. Nigdy
nie widział tak wspaniałego obrazu: Wenus i rzucająca blask
księżniczka wyspy tropikalnej w jednej osobie. Zatracił się w
zachwycie, kiedy z krzykiem wyrzuciła z siebie słowa
pożądania. Szybkim ruchem sięgnął po mały, srebrny pakiecik,
który leżał w szufladce nocnej szafki.
W końcu, kiedy Jill myślała, że oszaleje z podniecenia,
wypełnił ją. Na szyi poczuła jego gorący oddech. Szeptał jej do
ucha cudowne zaklęcia, przekonując ją, że są dla siebie
wspaniałymi partnerami, że to musiało się stać i że tak bardzo ją
kocha. Słyszała tylko co drugie słowo – jej ciało wibrowało w
coraz szybszym rytmie. Czuła się tak, jak gdyby znajdowała się
w pędzącym wagoniku szalonej kolejki w największym na
świecie wesołym miasteczku: lot w górę, ku radosnemu
objawieniu, ekstaza, orgazm. I kiedy to nastąpiło, jej serce,
dusza i ciało rozpłynęły się w szczęśliwej błogości, ponieważ
był to akt kompletny, w którym miłość połączyła się z
namiętnością.
– Kocham cię – wyszeptał, kiedy odpoczywali w swoich
ramionach. – I nigdy nie będę kochać nikogo innego.
Jego słowa poruszyły ją bardziej niż wszystkie zaklęcia
miłosne, jakie słyszała wcześniej. Były potwierdzeniem jej
własnych uczuć, tych samych, których wyznanie już
zaryzykowała. Kochali się, a on wcale nie zamierzał odlatywać
najbliższym samolotem z Tobago. Zaśnie w jej ramionach, a
rano będą kochać się ponownie. Czekało ich sześć wspaniałych
nocy i dni wypełnionych miłością. A kiedy minie ostami dzień...
Jill nie wiedziała o nim nic a nic. Dokąd uda się siódmego
dnia? De ma lat? Czy jest żonaty? Obawy, że może mieć w
domu żonę i dzieci, zaczęły ją męczyć coraz bardziej.
Postanowiła sprawdzić podstawowe dane. Zaczęła od
najważniejszego pytania.
Uśmiechnął się i przyznał chętnie:
– Jestem wolny. I nigdy w życiu nie byłem tak blisko
zaręczyn. Ostatni raz miałem narzeczoną w szkole średniej.
Nigdy nie myślałem poważnie o kobiecie. – Jego chłopięcy,
nieśmiały uśmiech kontrastował z męskim wyglądem.
Jill nie powiedziała mu, jak bardzo było to ujmujące. Sądziła,
że nie powinna robić takich uwag.
– Ja też jestem wolna – rzekła. – Mam dwadzieścia osiem lat.
Wychowywałam się w małym miasteczku w Wisconsin jako
jedynaczka. Mam uczulenie na fasolę, a spotkanie ciebie jest na
pewno najważniejszym wydarzeniem w moim życiu.
Przyciągnął ją do siebie. Powiedział, że ma trzydzieści cztery
lata – ona dawała mu trzydzieści pięć – i że wychował się na
przedmieściach Chicago, że też jest jedynakiem i że poznanie jej
jest zdecydowanie najważniejszym wydarzeniem w jego życiu.
I zaraz potem ustalili, że obydwoje mieszkają w Filadelfii.
Zgodzili się co do tego, że zetknął ich ze sobą szczęśliwy traf,
choć Jill, mówiąc szczerze, nie bardzo wierzyła w zrządzenia
losu.
Jack uważał to wszystko za niesłychane. Jill mieszkała w
Philly. Czy ich drogi kiedykolwiek mogłyby się przeciąć, gdyby
nie wakacje na Tobago? Raczej nie. Filadelfia to wielkie miasto.
Objął ją jeszcze mocniej, rozkoszując się żarem jej ciała.
Myśl, że mógł nigdy nie spotkać tej kobiety, poraziła go. Czuł,
że Jill podziela jego lęk. Ich ciała znowu zaczęły poruszać się
zgodnym rytmem. Miał wrażenie, że działają powodowani
niezrozumiałym pośpiechem, jak gdyby chcieli udowodnić, że
los się nie pomylił, że nie na darmo był szczodry.
Jack z trudem oparł się pokusie zaproponowania jej
małżeństwa. Boże mój, zdawał sobie sprawę, że to szaleństwo.
Kto, znając kobietę nieco dłużej niż dwadzieścia cztery godziny,
oświadcza się? Ale był absolutnie pewien, że po dwudziestu
czterech dniach, dwudziestu czterech miesiącach, dwudziestu
czterech latach, jego uczucia będą dokładnie takie same, jak w
tej chwili. Był przekonany, że chce, aby Jill została jego żoną,
że chce spędzić z nią całe życie, że chce ją kochać, szanować i
otaczać czułością, dopóki śmierć ich nie rozłączy. Jack i Jill na
zawsze...
Gdyby Jack zapytał Jill, czy wyjdzie za niego za mąż,
odpowiedziałaby radosnym „tak". Wiedziała, że to szaleństwo,
ale nie zawahałaby się. Co prawda nie panowała nad emocjami,
ale też miała swoje racje. Uświadomiła sobie, że wie o Jacku to,
co jest istotne, że jest ciepły, czuły, romantyczny i namiętny.
Nie miała cienia wątpliwości, że jest najbardziej ekscytującym
kochankiem, o jakim kobieta mogłaby marzyć. Lista jego
przymiotów ciągnęła się bez końca. Jack był uczciwy i otwarty.
Tchnął w nią życie. Zmusił ją do odnalezienia prawdziwej
tożsamości. Zanim się pojawił, szła przez życie mechanicznie,
bez czucia. Gdyby zatelefonowała tego wieczoru do rodziny, że
spotkała właśnie mężczyznę, z którym chce wziąć ślub,
powiedzieliby, że zapewne zwariowała, że uległa udarowi
słonecznemu. Nie spierałaby się. Prawdopodobnie mieliby rację.
Sytuacja była niezwykła. Ale to nie był udar. To była miłość.
W rocznicę Jacka i Jill, podczas czwartej wspólnej kolacji,
kelnerka powiedziała im, że zanosi się na huragan, który może
przejść nad wyspą za kilka dni, jeśli tylko nie zmieni kierunku.
Goście hotelowi powinni przedsięwziąć środki ostrożności...
Jack przedsięwziął takie środki od razu. Przy księżycu i
daniach kreolskiej kuchni poprosił Jill o rękę.
To były niewiarygodnie romantyczne oświadczyny. Jack padł
przed nią na kolana, chwycił jej dłonie – w jednej z nich
niefortunnie trzymała widelec z krewetką po kreolsku, która
wylądowała na jego białych, marynarskich spodniach i rzekł:
– Cieszmy się życiem. Wkroczyłaś w moje życie i liczy się
każda chwila. Wyjdź za mnie, Jill. Wyjdź za mnie tu, na
Tobago, jutro. Jeśli nadejdzie huragan i morze zaleje wyspę,
odpłyniemy razem na zawsze.
Ostatnia część oświadczyn była, trzeba to przyznać,
melodramatyczna, ale Jill ani przez moment nie przypuszczała,
że huragan czy wybuch wulkanu mogłyby ich zmieść. Była
przekonana, że miłość obroni ich przed każdym kataklizmem.
– Tak, wyjdę za ciebie, Jack – zabrzmiało w odpowiedzi.
Ledwie to wyznała, zerwał się i uniósł ją do góry. I na samym
środku restauracji Caribe Reef, wypełnionej do ostatniego
miejsca, krzyknął na cały głos z radości. Ich usta złączyły się w
pocałunku.
Wszyscy obecni, goście i personel, zaczęli bić brawo. Jack
obejmował ją mocno. Śmiali się. Jill płakała. I chociaż, ze
względu na brak okularów nie mogłaby tego przysiąc, to jednak
była pewna, że Jack również płacze.
Nie posiadała się ze szczęścia. Szepnęła:
– Jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie.
– A ja jestem najszczęśliwszym mężczyzną – odparł Jack. Był
zbyt podniecony, aby martwić się, czy Jill widziała jego łzy.
Ujął jej ręce i ucałował każdy palec z osobna. Obiecał, że jutro
rano zacznie od kupna ślubnych obrączek, a potem porozmawia
z duchownym z malowniczej, białej, pokrytej stiukami
świątynki nad Englishman's Bay o ceremonii ślubnej. Po czym
formalnie obwieścił nowinę, zapraszając wszystkich obecnych
na ślub.
Następnego ranka, kiedy Jack poszedł do kościółka, aby
omówić przygotowania do uroczystości, Jill pojechała do
miasta, żeby kupić ślubną suknię. Nie chciała niczego
wyszukanego. Suknia miała być z białego, miękkiego i lejącego
się materiału. Znalazła doskonały strój w stolicy Tobago,
Scarborough, ni mniej, ni więcej tylko na ulicznym straganie.
Była to sukienka z białej, przezroczystej bawełny, z
przymarszczonym karczkiem i szeroką spódniczką, opadającą
swobodnie do połowy łydki. Całość uzupełniała wielobarwna
kamizelka z ręcznie tkanego materiału, zapinana na malutkie,
złote serduszka.
Kiedy Jill zwierzyła się sprzedawczyni, że pójdzie w tym
dzisiejszego popołudnia do ślubu, kobieta złożyła jej gratulacje
w miękkim, egzotycznie brzmiącym, kreolskim języku. Jill
wręczyła jej pieniądze, małą, choć i tak dwukrotnie wyższą od
żądanej ceny, sumę. Kobieta dorzuciła wtedy piękną, białą,
koronkową chustę nalegając, aby dziewczyna zrobiła z niej
welon. Rozczulona wspaniałomyślnością, Jill objęła kobietę i
zaprosiła ją na ślub. Śniada twarz rozjaśniła się. Sprzedawczyni
zapytała, czy może przyprowadzić ze sobą kogoś z rodziny i z
grona przyjaciół. Jill zapewniła, że oczywiście, może
przyprowadzić ze sobą, kogo tylko chce.
Tobago jest małą wyspą. Trudno ją uznać za najlepsze miejsce
na zakupy. Jack chciał znaleźć specjalny pierścionek dla Jill.
Wybór był bardzo skromny. Oferowano rzeczy niemodne i
drogie. Nic nie zwróciło jego uwagi. Zaczynał już tracić
nadzieję, kiedy trafił nie tyle na sklep, co na chałupkę w pobliżu
Pigeon Point. Wejście okolone było kwiatami jasnoczerwonej
bugenwilli. Na jednym z okien frontowych umieszczono ręcznie
sporządzony mały napis: James Ivory, jubiler.
Drzwi otwarły się. Jack zamierzał ustalić, czy pan Ivory robi
pierścionki. Bardzo wysoki i otyły mężczyzna o miedzianej
skórze, w spodenkach kąpielowych, powitał go przyjaznym
skinieniem głowy.
– Szuka pan Jamesa, prawda, człowieku? Mówił z wyraźnym,
karaibskim akcentem.
– Tak. To znaczy szukam pierścionka. Ślubnej obrączki.
– Trafił pan we właściwe miejsce. – Uśmiechnął się w
odpowiedzi pokazując dwa złote zęby.
Jack nie był tego pewien. Zwalisty pan Ivory ze swymi
wielkimi rękami nie wyglądał na rzemieślnika, którego wyroby
byłyby godne delikatnych palców Jill. Musiał się cofnąć,
ponieważ pan Ivory zrobił krok naprzód, położył mu ciężką dłoń
na ramieniu i potrząsnął nim życzliwie.
– A więc się żenisz. Fantastycznie, człowieku. Fantastycznie.
Wejdź, wejdź, musimy wypić.
James Ivory nie dał Jackowi czasu na odpowiedź, trzymając
go mocno za ramię. Uroczyście wprowadził gościa do głównego
pomieszczenia kamiennej chałupy. Panował tam przyjemny
chłód. W pokoju znajdowały się gustowne mebelki z wikliny
oraz poduszki i poduszeczki w poszewkach z batiku i
malowanej bawełny. Surowość kamiennej podłogi łagodziły
maty. Bambusowe okiennice chroniły dom przed gorącym
słońcem, ale zarazem przepuszczały dość światła, aby wnętrze
miało ciepły, domowy charakter. Wydało się ono Jackowi
zaskakująco kobiece. Za chwilę pojawiła się pani Nory. W
odróżnieniu od potężnego Jamesa była malutka. Stanowiło to
ogromny kontrast. Jasnowłosa, zielonooka, delikatnej budowy
kobieta poruszała się z gracją. James przedstawił Jacka żonie,
mówiąc bez wstępów, że gość przyszedł po ślubne obrączki.
Laura przyjęła tę wiadomość z takim samym zadowoleniem
jak jej mąż.
– Ach, to wspaniale, kiedy będzie ślub? – zapytała z
przesadnym akcentem brytyjskim.
– Dziś po południu, w kościele świętego Jana nad zatoką.
Laura i James uśmiechnęli się jednocześnie.
– Tam, gdzie odbył się nasz, pięć lat temu – wyjaśnił James.
– Spotkaliśmy się z Jamesem i pokochali tu, na Tobago.
– Laura była agentką biura podróży i robiła rekonesans na
potrzeby swego przedsiębiorstwa sprawdzając hotele i
restauracje.
– Zakochałam się w Tobago od pierwszego wejrzenia –
podchwyciła Laura. – Chciałam zabrać ze sobą do Londynu coś,
co zawsze przypominałoby mi tę wyspę. Dotarłam tu, do Pigeon
Point, i na plaży spotkałam Jamesa.
– Pracowałem nad naszyjnikiem z korali i Laura podeszła
bliżej, aby się przyjrzeć...
– Przyjrzeć się? Ja oniemiałam na widok cudownych kamieni
oprawnych w złoto. Były nadzwyczajne.
– Oniemiała po raz drugi, kiedy podałem jej cenę. – James
zachichotał. – Chciałem ją nabrać. Zamierzałem dać jej ten
naszyjnik. Bardzo chciała go mieć, widać to było na pierwszy
rzut oka.
– To znaczy... że zakochał się pan w niej... wtedy... od razu? –
spytał zaskoczony Jack. Czy to oznaczało, że jakiś czarownik
voodoo sprawował magiczną władzę nad Tobago?
– Ach, więc myśli pan – rzekł James mrużąc oczy – że wraz z
narzeczoną jesteście państwo jedyną parą, która poznała miłość
od pierwszego wejrzenia? A może pan sądzi, że ją pan w ogóle
wymyślił?
– Skąd pan wie – zaśmiał się Jack – że w przypadku moim i
Jill chodzi o miłość od pierwszego wejrzenia?
– Bo jest to wypisane na pańskim obliczu, człowieku. – James
uśmiechnął się szeroko.
W chwilę potem chłodnym, białym winem wznosili toast za
pomyślność przyszłego małżeństwa, po czym James pokazał
Jackowi prosty, ale elegancki pierścionek, który właśnie
wykończył. Była to jedyna w swoim rodzaju obrączka z
gładkiego złota inkrustowana lśniącym, czarnym koralem, jak
gdyby wymarzona dla Jill. W dodatku zakup ten leżał w
granicach możliwości finansowych Jacka, choć wydawało mu
się, że James specjalnie obniżył cenę. W podziękowaniu Jack
zaprosił ich oboje na ślub.
James klepnął go przyjacielskim gestem po plecach.
– Dobrze, przyjacielu. Będziesz pewnie potrzebować starszego
drużby, prawda?
– Tak – rzucił Jack, uradowany, że ten jowialny, serdeczny
mężczyzna, który wie wszystko o miłości od pierwszego
wejrzenia, trzyma z nim sztamę.
Kiedy Jill wróciła do hotelu – w recepcji czekała na nią
wiadomość od Jacka.
„Pastor od św. Jana załatwi wszystko z władzami miasta.
Ceremonia jest umówiona na czwartą po południu. Kochanie, do
zobaczenia na obiedzie. Kocham cię. Jack".
Jill spojrzała na zegarek. Minęła dwunasta w południe. Weszła
do restauracji, gdzie dyrektor hotelu powitał ją jak starą
przyjaciółkę. Powiadomiła go, że Jack zaraz przyjdzie. Dyrektor
wskazał jej specjalny stół i za chwilę wrócił z butelką bardzo
dobrego szampana. Z ogromną starannością umieścił butelkę w
srebrnym wiaderku z lodem i obwiązał szyjkę białą, lnianą
serwetką. Potem poprawił nakrycia uśmiechając się pogodnie,
lecz trochę nieśmiało. Odchrząknął raz i drugi, a potem zapytał,
czy zaproszenie na ślub, skierowane przez Jacka do wszystkich,
ma być traktowane poważnie.
– Oczywiście!
– To dobrze. Bo część personelu o tym mówi. Nie każdego
dnia goście hotelowi spotykają się i wie pani...
– Będzie nam bardzo miło powitać całą obsługę na weselu.
Ani Jack, ani ja nie znamy nikogo na wyspie i myśl o tym, że w
kościele nie byłoby gości...
– Nie będzie nikogo z rodziny? – zapytał zakłopotany.
– Nie. Ja nawet jeszcze... ich nie zawiadomiłam. To coś
takiego... jak huragan.
Obrócił butelkę szampana w wiaderku z lodem.
– Czy to znaczy, że nie ma pani drużby?
Jill uśmiechnęła się i pokręciła przecząco głową. W gruncie
rzeczy nie pomyślała o drużbie, ponieważ nie planowała
formalnej ceremonii. Była zbyt zajęta i rozpromieniona, aby
zastanawiać się nad czymkolwiek.
Dyrektor hotelu przedstawił się pospiesznie jako Henry
Theodore Porter, ukłonił się i zapytał, czy mógłby wobec tego
dostąpić honoru odprowadzenia panny młodej do kościoła. Jill
była poruszona. Zwrócił przy tym uwagę, i Jill przyznała mu
rację, że w pewnym stopniu przyczynił się do tego, iż zawarli
znajomość – posadził ich przecież pierwszego wieczora przy
sąsiednich stołach. Powiedziała mu, że będzie zaszczycona, jeśli
zechce towarzyszyć jej do kościoła jako drużba.
Widok Jill w białej sukience zaparł Jackowi dech w piersiach.
Była to najpiękniejsza narzeczona na świecie. Dzięki
uprzejmości dyrektora hotelu zajechali do kościoła odkrytą,
dwukołową dorożką. Wchodząc do wnętrza zaniemówili.
Świątynia była wypełniona po brzegi. Niemal przepełniona.
Przybyło wielu pracowników i gości hotelu. James włożył nowe,
białe spodnie i pogniecioną, pomarańczową koszulę z jedwabiu,
natomiast Laura miała na sobie jasną, kolorową spódnicę z
perkalu i bladożółtą bluzkę. Tuż za drzwiami, obok Jamesa i
Laury, czekał dyrektor hotelu, do którego Jack i Jill zwracali się
teraz po imieniu – Henry. Henry był wystrojony jak spod igły:
smoking, świeża, biała koszula i czarna muszka.
Kobieta z bazaru siedziała w jednej z tylnych ławek z
sześciorgiem dzieci i grupą przyjaciół, wśród których Jill
rozpoznała innych sprzedawców. Pozostali goście weselni
wyglądali na mieszkańców wyspy, do których dotarła
wiadomość, że zapowiada się dobra zabawa.
Jack i Jill uważali, że jest to najwspanialszy i najcudowniejszy
ślub, jaki można sobie tylko wymarzyć.
Sześć dni temu nie znali nikogo na wyspie, nie mówiąc już o
tym, że nie wiedzieli o swoim istnieniu. A teraz każdy, kogo
spotkali, przybył tu, aby być świadkiem ich ślubu.
Kilku muzyków ze stałego zespołu hotelu Caribe Reef grało
marsza weselnego w rytmie reggae. Zgromadzeni zaczęli lekko
kołysać się w rytm wyspiarskiej muzyki.
Jill była rozpromieniona. Nie posiadała się z radości. Wsunęła
rękę pod ramię Henry'ego, kiedy ruszyli do ołtarza idąc między
uśmiechniętymi, dobrze im życzącymi i zajmującymi wszystkie
ławki gośćmi. Oczy obecnych były skierowane na pannę młodą.
Jack stał przy ołtarzu obok drużby, Jamesa, i patrzył jak
zaczarowany na olśniewającą Jill, która zbliżała się ku niemu.
W oczach Jill pojawiły się łzy szczęścia, kiedy wzięli się z
Jackiem za ręce.
Kiedy Jack wsunął jej na palec przepiękny, ręcznie robiony
pierścionek ze złota i czarnego korala, a pastor ogłosił ich
mężem i żoną, poczuli, że znaleźli raj na ziemi.
Jack i Jill na zawsze...
Rozdział
3
– Jesteś pewna, Jill, że chcesz jeszcze jedną krwawą mary?
Jill
spojrzała
na
świeżo
poślubionego
męża
ze
zniecierpliwieniem.
– Tak, Jack, jestem tego pewna. Jack skinął na stewardesę.
– Jeszcze jedną krwawą mary dla mojej żony. – Zawahał się. –
I whisky z wodą sodową dla mnie.
Jill obrzuciła go przelotnym spojrzeniem.
– To już trzecia czy czwarta?
– Nie pamiętam – odpowiedział.
– Czy zwykle... tyle pijasz? – spytała nerwowo.
– Nie, raczej nie. A ty?
– Nienawidzę alkoholu. – Zdobyła się na wymuszony
uśmiech. – Wszystko dlatego... że jeszcze bardziej nienawidzę
latać samolotem.
– Nienawidzisz... latać?
– Tak. A ty?
– Nie zawsze.
Na kolanach Jacka leżał kolorowy magazyn. Linijki skakały
mu przed oczami. Nie miał przecież okularów. A może to były
nerwy? Koszula, mokra od potu, lepiła się do ciała.
– Jill, powinniśmy... porozmawiać. – Jego głos przybrał
stanowczy ton. W którymś momencie musi jasno postawić
sprawę. Na wakacjach dał się porwać romantycznej przygodzie,
przeobraził się w nieokrzesanego wilka morskiego,
promieniującego męskością, której żadna kobieta nie była w
stanie się oprzeć. Co sobie Jill pomyśli, kiedy odkryje, że jego
prawdziwe oblicze ma się tak do wizerunku poszukiwacza
przygód jak Filadelfia do Tobago?
Jill spojrzała z zainteresowaniem.
– Porozmawiać?
– To znaczy... musimy się lepiej poznać. Jill roześmiała się
kryjąc zdenerwowanie.
– Masz na myśli to, że odwróciliśmy kolejność rzeczy? Jack
pocałował ją czule w policzek.
– Nie mam nic przeciwko temu – szepnął.
Drgnęła pod jego dotykiem. Wyglądał tak wspaniale, tak
pociągająco. Bliskość Jacka nieodmiennie ją podniecała.
– Ja również – zapewniła w odpowiedzi.
– Moja dzika, egzotyczna księżniczko z wysp. – Jack
pogładził jej kasztanowe, rozwiane włosy.
Jill poczuła przypływ wyrzutów sumienia.
– Rzeczywiście... powinniśmy porozmawiać, Jack. Ale zanim
mogli rozpocząć szczerą wymianę zdań o tym, że codzienna
rzeczywistość mocno różni się od egzotycznych wakacji,
pojawiła się dziarska stewardesa z zamówionymi napojami.
– Moje gratulacje. Jeden z pasażerów powiedział mi przed
chwilą, że jesteście młodą parą. – Stewardesa popatrzyła na nich
z niedowierzaniem. – Czy to prawda, że zakochaliście się w
sobie od pierwszego wejrzenia i po tygodniu wzięliście ślub?
– Po sześciu dniach, jeśli chodzi o ścisłość – przyznała JM.
Zwykle więcej czasu zajmowała jej decyzja, czy wybrać
czarne pantofle, czy może granatowe. Przez miesiąc nie była w
stanie postanowić, jaki prezent kupić mamie na urodziny. Od
roku nie potrafiła rozstrzygnąć, jakie meble chce mieć w
sypialni. Nigdy nie podejmowała ważnych decyzji pod
wpływem chwili. A właściwie... prawie nigdy.
Jill spojrzała na Jacka. Był niezwykle przystojny, męski i
pociągający. W istocie przypominał zawadiackiego korsarza.
Jak ten mąż-korsarz odmieni twoje prawdziwe życie, Jillian
Ballard? – pomyślała. Chciała, żeby już przestał nazywać ją
„dziką, egzotyczną księżniczką z wysp".
– Ojej, jaka to piękna historia – rozmarzyła się stewardesa. –
Raz zadurzyłam się w facecie na Jamajce. Był piękny jak z
obrazka. Od razu wpadliśmy sobie w oko. Spędziliśmy razem
dwa upojne tygodnie. Mieliśmy do siebie często pisać,
układaliśmy wspólne plany. Byłam pewna, że to ten, na którego
czekałam.
– I co było dalej? – spytała Jill. Stewardesa zaśmiała się
ironicznie.
– Przysłał mi list. A właściwie kartkę. Kilka miesięcy później
natknęłam się na niego w San Francisco. Wyglądał wspaniale –
zrobiła pauzę – jeśli akurat podobają ci się mężczyźni, którzy
noszą sukienki...
– Sukienki? – Jill połknęła duży łyk krwawej mary.
Stewardesa
wzruszyła
ramionami
z
miną
kobiety
doświadczonej.
– Miał świetny gust, muszę to przyznać. Dostałam gęsiej
skórki widząc go w sukni a la Peny Ellis. Wtedy wszystko
zrozumiałam.
– Przecież powiedziałaś, że spotykaliście się przez dwa
tygodnie – mruknęła Jill, czując jak jej żołądek zaczyna
odmawiać posłuszeństwa.
– Kiedy byliśmy ze sobą na Jamajce, widziałam go tylko w
cienkich koszulkach, dżinsach i spodenkach kąpielowych. –
Stewardesa pochyliła się nad Jill. – Wcale bym się nie zdziwiła,
gdyby grzebał w moich strojach, kiedy brałam prysznic –
szepnęła konspiracyjnie. – Czasami dowiadujesz się o kimś
dziwnych rzeczy.
Jack i Jill spojrzeli na stewardesę ponurym wzrokiem, ona zaś
uśmiechnęła się i pospieszyła do swoich obowiązków.
Jill dopiła koktajl.
– Hej, głowa do góry – powiedział łagodnie Jack. Ujął dłoń
Jill. Była zimna i wilgotna. – Przysięgam, nigdy nie
przymierzałem twoich strojów, kiedy byłaś w łazience.
Jill uśmiechnęła się kpiąco. Czuła, że krwawa mary idzie jej
do głowy.
– A co z moimi nocnymi koszulami?
– Też ich nie zakładałem, słowo harcerza. Było ci w nich
cudownie – przypomniał. – A jeszcze cudowniej zdejmowało się
je z ciebie.
– Jack...
– Słucham?
– Czy myślisz, że popełniliśmy szaleństwo? Delikatnie ugryzł
ją w palec.
– Trochę...
– Czy często... ci się to zdarza?
– Niezbyt często – przyznał, czując niemiłe sensacje w
żołądku.
– Jill...
Położyła mu głowę na ramieniu.
– To było takie romantyczne. Niewiarygodnie romantyczne.
Jack chłonął zapach jej włosów. Poczuł falę gorąca.
– Nigdy dotąd nie przeżyłem czegoś takiego, Jill. Wiesz, co
mam na myśli?
– Mhm.
Zagłębił się w fotelu i zamknął oczy.
– To było niewiarygodnie romantyczne.
– Mhm.
– Kocham cię, Jill.
– Kocham cię, Jack.
– Może... powinniśmy porozmawiać?
Uniosła głowę i z ciepłym uśmiechem popatrzyła mu w oczy.
– Później. Porozmawiamy później. Mamy przed sobą całe
życie, żeby się lepiej poznać.
Pocałowała go czule. Jeszcze przez chwilę chciała pozostać
jego dziką, egzotyczną księżniczką z wysp.
Pierwszego ranka po powrocie z Tobago Jack zbudził się
bladym świtem. Pospiesznie opuścił mieszkanie Jill, teraz ich
wspólne mieszkanie, i pognał przez całe miasto do swojego
apartamentu, aby się przebrać do pracy. Kiedy był gotów,
zajrzał do administratora i powiedział mu, że wyprowadza się
tego popołudnia i że chętnie odnająłby swoje mieszkanie. Na
szczęście administrator miał już kogoś na oku i obiecał, że nie
będzie żadnego problemu. Jeden kłopot z głowy, pomyślał.
Żeby dało się rozwiązać pozostałe równie łatwo...
Jill, po przebudzeniu, ogarnęły smutne myśli. Po pierwsze, nie
miała jeszcze okazji uświadomić mężowi, że jego „dzika,
egzotyczna księżniczka z wysp" jest na co dzień pruderyjną,
stateczną specjalistką od inwestycji w August Foundation,
wielkiej organizacji charytatywnej, która udziela prywatnych
stypendiów na badania społeczne i naukowe. Lubiła swoją
pracę, podnosiła jej prestiż, umożliwiała utrzymanie
określonego statusu i była dobrze płatna. Ale na co dzień
okazywała się dość monotonna, a przede wszystkim sprawiała,
że życie upływało w nieustannym pośpiechu.
I kolejny kłopot. Jak powiedzieć napuszonemu, obłudnemu
Howardowi Wendellowi Augustowi, przewodniczącemu
sławetnej Fundacji Augusta, że jedna z jego najsolidniejszych
pracownic, zawsze rozsądna i chodząca po ziemi, wróciła z
tygodniowych wakacji z mężem u boku? To będzie prawdziwy
szok dla Augusta, który z pewnością uzna jej krok za
podejrzany, a w każdym razie za nieodpowiedzialny.
Jill ubierała się do pracy i w myślach układała plan zajęć. Na
początek czeka ją spotkanie z Augustem i nowym szefem działu
stypendiów dla fizyków. Jeśli ma się przygotować do tej
rozmowy, musi się pospieszyć. Szybko wypiła kawę i pobiegła
do taksówki.
August Foundation mieściła się w wielkim kamiennym
budynku z lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, w
ekskluzywnej dzielnicy Chestnut Hill. Wystrój wnętrz
podkreślał pozycję i nieposzlakowaną opinię fundacji. Ściany w
części recepcyjnej wyłożone były drewnem. Dębową klepkę
podłogi przykrywał wielki orientalny dywan. Naokoło sali
rozstawiono mahoniowe stoliki i ciężkie, brązowe fotele. Na
ścianach umieszczono angielskie płótna ze scenami
myśliwskimi. W pomieszczeniach biurowych obowiązywał ten
sam styl i kolorystyka. O wszystkich zmianach wyposażenia
decydował osobiście przewodniczący fundacji. Nikt nie ośmielił
się uchybić temu zarządzeniu.
Jill minęła recepcję i zatrzymała się dopiero przed gabinetem
Augusta. Poprawiła okulary w ciemnej oprawce, upewniła się,
czy ani jeden włos nie uwolnił się z ciasno upiętego koka,
wygładziła zmarszczki szarej wełnianej spódnicy, jeśli w ogóle
takie były – i uznała, że może wreszcie stanąć przed obliczem
szefa. Rano, mimo pośpiechu, starannie wybrała odpowiedni
strój: szary flanelowy kostium, białą bluzkę zapiętą na ostami
guzik, sznur pereł i solidne, czarne skórzane pantofle. Uchyliła
drzwi i spuściła wzrok, jakby wchodziła do świętego przybytku.
Cynthia Adams, sekretarka Augusta, skinęła głową na
przywitanie. Była nowym nabytkiem fundacji. Poprzednia
sekretarka, Milly Reeves, prostoduszna starsza pani o siwych
włosach, miesiąc temu przeszła na emeryturę. Dla wszystkich
było zaskoczeniem, że August przyjął do pracy rudowłosą
piękność z Południa. Okazało się jednak, że uroda nie
przeszkadzała Cynthii być rzeczową, sprawną i oddaną, jednym
słowem idealną sekretarką Fundacji Augusta.
– Czy udał się urlop, Jillian? – spytała grzecznie Cynthia.
– Tak, bardzo – uśmiechnęła się Jill.
– Pan August zostawił dla pani te notatki. Prosił, żeby je pani
przejrzała, a za kilka minut poprosi panią do siebie.
Jill rzuciła okiem na dokument.
– Czy pojawił się już ten nowy facet?
– Tak. Pan August właśnie z nim rozmawia – potwierdziła
Cynthia i odwróciła się do komputera.
Gdy pięć minut później Jill otworzyła drzwi prowadzące do
sanktuarium szefa, rozpoznała znajomą woń starej skóry
zmieszaną z cytrynowym zapachem płynu do polerowania
mebli. Zwykle ta mieszanka uspokajała Jill, teraz wprawiła ją w
panikę. Inna sprawa, że dzisiaj była mocno zdenerwowana.
– Oto i panna Ballard – rozpromienił się Howard Wendell
August. – Chluba Fundacji Augusta, moja wzorowa pracownica,
specjalistka od inwestycji.
August był niskim, przysadzistym mężczyzną około
sześćdziesiątki, o siwych, krótko przystrzyżonych włosach i
surowym obliczu. Mówił z lekkim, choć podkreślanym,
angielskim akcentem, mimo że urodził się i wychował w
Filadelfii.
Kiedy szef przedstawiał ją nieznajomemu, rzuciła na niego
roztargnione spojrzenie, zwracając uwagę na gładko
przyczesane ciemne włosy, rogową oprawę okularów,
granatowy garnitur bez wyrazu i niemodne czarne buty. Może
jest on błyskotliwy, ale niespecjalnie wpadający w oko,
pomyślała.
Kiedy Jill zajęła swoje miejsce, Jack bawiąc się okularami,
wstał z krzesła, aby się przyjrzeć młodej kobiecie. Robił to bez
większego zainteresowania. Pewnie kompetentna i bardzo
wydajna, ale jej wygląd nie przyprawia o szybsze bicie serca.
Machinalnie wyciągnął rękę na przywitanie.
– Miło mi panią poznać.
Jill odpowiedziała uprzejmie, ale kiedy ściskała dłoń
mężczyzny, poczuła ciarki na plecach.
W jednej chwili wspaniała opalenizna zniknęła z jej twarzy.
Nie,
nie,
to
niemożliwe, powtarzała w myślach z
niedowierzaniem. To niemożliwe, aby ten uprzedzająco
grzeczny i zupełnie nieciekawie wyglądający naukowiec był jej
zawadiackim korsarzem.
Mocny, zdecydowany uścisk dłoni nieznajomej sprawił, że
Jack spojrzał na nią uważniej. Pod wpływem niezrozumiałego
impulsu przyjrzał się jej jeszcze dokładniej – i wtedy nastąpił
szok.
W pełnym napięcia milczeniu kobieta i mężczyzna wpatrywali
się w siebie.
– Jack... ?
– Jill... ?
– Tak, wszystko się zgadza. – August uśmiechnął się
nieznacznie. – Ale nie nazywaj jej Jill. Ostrzegam cię, Jack,
takie poufałości niezbyt jej odpowiadają – zachichotał. – Chyba
nie chcesz mieć na pieńku ze specjalistką od inwestycji,
Harrington. Jillian to podpora naszej fundacji.
Jack nie zwrócił uwagi na ostrzeżenie nowego szefa. Był
szalenie zakłopotany. To wszystko było jak zły sen; czekał, że
za chwilę zadzwoni budzik i że obudzi się mając przy boku
swoją dziką, egzotyczną księżniczkę z wysp.
Ale budzik nie zadzwonił. Skończyło się na tym, że Howard
Wendell August chrząknął znacząco, zaskoczony dziwną sceną.
Wymagał od podwładnych układności i uprzejmości w ramach
określonych norm i reguł. Ani więcej, ani mniej.
– Może podniesiesz notatki – August zwrócił uwagę Jackowi z
udawaną dobrodusznością.
– Jakie? – spytał Jack myśląc o czymś zupełnie innym. Jill
spojrzała w dół.
– Te, które upuściłeś – odezwała się teatralnym szeptem.
Czuła, że z trudem porusza ustami. Były jak z drewna.
Jack wielkim wysiłkiem woli oderwał od niej oczy i próbował
zrozumieć, co Jill do niego powiedziała. Wreszcie przyszedł do
siebie na tyle, aby wyjąkać:
– Ach tak... dokumenty.
Przyklęknął, żeby je pozbierać, ale zapomniał, że ciągle ściska
rękę kobiety. O mały włos nie ściągnął jej z fotela.
– Pozwól... że ci pomogę – zaproponowała drżącym głosem.
– Nie... dam sobie radę – wymamrotał zmieszany Jack.
Jill obserwowała spod oka niezdarne gesty Jacka. Chyba nie
byłaby bardziej zaskoczona, gdyby natknęła się na swojego
korsarza... ubranego w sukienkę.
Kiedy August rozpoczął mowę powitalną, Jill czuła, że
zdenerwowanie powoli ustępuje i zamienia się w gniew. Jak
mógł ją tak oszukać, udając szalonego łowcę przygód?
Podczas następnych dwóch kwadransów, które Howard
Wendell August poświęcił na przedstawienie swoich zamierzeń
i oczekiwań oraz zadań stojących przed fundacją, Jack ciągle nie
wierzył własnym oczom i nieustannie obserwował Jill. Ładna mi
egzotyczna, dzika księżniczka z wysp! Jak mogła go tak zwieść?
– Jak mogłeś... ?
– Co to znaczy: jak mogłem? Jak ty mogłaś... ?
– Czy możesz na mnie nie krzyczeć, Jack? Nie możemy tu
rozmawiać. – Jill nerwowo rozglądała się dookoła, jakby ściany
rzeczywiście miały uszy. – August nie lubi, kiedy jego
pracownicy się kłócą.
– A jeśli to sprzeczka między mężem i... Zasłoniła mu dłonią
usta, zanim zdążył dokończyć.
– Jack, czy przeczytałeś już wewnętrzny regulamin Fundacji
Augusta? Zażyłe stosunki między pracownikami mogą być
powodem zwolnienia. A małżeństwo... to coś nieporównanie
gorszego.
– Kiedy braliśmy ślub, nie wiedzieliśmy, że jesteśmy
kolegami z pracy – odparował poprawiając okulary.
– Ciszej. Proszę cię, Jack. Nie wymawiaj nawet tego słowa.
To okropne. To naprawdę okropne.
Jill, przestraszona i zagubiona, zapadła głęboko w fotel; zdjęła
okulary i przyglądała się im tępym wzrokiem.
Bez okularów, z kilkoma swawolnymi kosmykami, z
rumieńcem na policzkach, Jill zaczęła przypominać księżniczkę
z wysp. Zbliżył się i uklęknął koło niej.
– Śmieszna historia – powiedział łagodnie. Lekki uśmiech
pojawił się w kącikach jej ust.
– Okropnie wyglądasz z tymi przylizanymi włosami. Obruszył
się.
– Nie miałem odwagi pójść do fryzjera. Myślałem, że zanim
wrócę do domu, jakoś się uporam z brylantyną, schowam
okulary, zarzucę na ramię marynarkę niczym Frank Sinatra,
zmierzę cię pociągłym, męskim spojrzeniem i ani się domyślisz,
że stoi przed tobą nieśmiały, zamknięty w sobie naukowiec,
którego kobiety traktują jak powietrze. Tam, na Tobago... jak ci
to powiedzieć, troszkę się zagalopowałem – zawahał się – a
nawet bardzo.
– Ja też. Bardzo – przyznała z zakłopotaniem Jill.
Kiedy Jack pochylił się i wziął ją w ramiona, zapomniała na
moment, że znalazła się w objęciach kolegi z pracy, tuż pod
bokiem Howarda Wendella Augusta. Stukanie do drzwi
natychmiast sprowadziło ją na ziemię. Gwałtownym ruchem
odepchnęła od siebie Jacka.
Stracił równowagę, przewrócił się – i wtedy otworzyły się
drzwi. Pojawiła się w nich rudowłosa sekretarka Augusta.
– Och – zdziwiła się Cynthia. Szkoła dla sekretarek nie
przygotowała jej na taką okoliczność.
– Co się stało, panie Harrington? Czy jest pan chory?
Jill posłała Jackowi błagalne spojrzenie, aby się przypadkiem
nie wygadał. Miała uzasadnione powody do obaw, bo wyraźnie
szykował się do szczerej odpowiedzi. W porę przypomniał sobie
stosowny fragment regulaminu wewnętrznego i zmienił zdanie.
– Pokazywałem... panie Ballard... świetne ćwiczenie... na
kręgosłup. Okazało się, że obydwoje cierpimy... na bóle w
krzyżu. – Niezgrabnie podniósł się z podłogi, przeciągnął i rzekł
z nerwowym uśmiechem: – O tak. Wyraźnie pomogło.
Jill miała ochotę zapaść się pod ziemię. Bóle w krzyżu?
Akurat sprytna sekretarka Augusta w to uwierzy, pomyślała.
Cynthia zmierzyła Jacka uważnym spojrzeniem.
Jill, przygotowana na najgorsze, wstrzymała oddech.
– Proszę mi pokazać, gdzie pana boli, panie Harrington?–
spytała Cynthia. – W dole pleców?
Jill i Jack wymienili szybkie spojrzenia.
– Tak... dokładnie tam. W dole pleców – powiedział powoli
Jack, pokazując ręką feralne miejsce.
Teraz Jill przejęła pałeczkę.
– Tak, mamy bóle dokładnie w tym samym miejscu.
– Czy to nie jest dziwny zbieg okoliczności... – zastanawiała
się Cynthia.
Jill wyczuła w jej głosie wyraźny ton niedowierzania.
– Bo ja wiem – odpowiedziała, byle coś powiedzieć.
– Musi mi pan koniecznie pokazać to ćwiczenie, panie
Harrington – stwierdziła Cynthia. – Tak się składa, że mam bóle
dokładnie w tym samym miejscu. Gdyby pan znalazł sposób na
rozluźnienie mięśni, byłabym panu niezmiernie wdzięczna.
Jill posłała Jackowi niewyraźny uśmiech.
– Musi pan koniecznie zademonstrować to ćwiczenie Cynthii,
panie Harrington.
Jack przygładził napomadowane włosy i poprawił okulary.
Był wyraźnie zbity z tropu.
– To właściwie... nie jest stuprocentowy sposób, wie pani. I
kręgosłup... kręgosłupowi nierówny. Jednemu to ćwiczenie
pomaga... drugiemu niezupełnie. – Uśmiechnął się z
zażenowaniem. – Czy nie lepiej będzie, jeśli... obie... poprosicie
o pomoc lekarza?
Cynthia była wyraźnie rozczarowana.
– Skoro tak pan uważa...
– Czy coś jeszcze? – spytała szybko Jill.
– Byłabym zapomniała. Spotkanie o trzeciej z ludźmi od
Burtona jest przełożone na środę. Godzinę ustalimy później.
Przesłali materiały, na które pani czekała. Oczywiście pan
August chciał je przejrzeć pierwszy. Prosił, żeby pani do niego
zajrzała, gdyby miała pani jakieś wątpliwości czy kłopoty.
Bardzo chętnie pani pomoże. – Cynthia położyła folder na
biurku Jill.
W połowie drogi do drzwi obróciła się w stronę Jacka.
– Może pan poprawi... spodnie... panie Harrington. Pan
August przywiązuje dużą wagę do schludnego wyglądu
pracowników. A gdyby pan chciał odbywać w pracy ćwiczenia
kręgosłupa, może przyniósłby pan matę?
Jack starał się zachować powagę.
– Masz rację. To chyba dobry pomysł, Cynthio. Jack obrócił
się w stronę Jill z uśmiechem na twarzy. Jill popatrzyła na
mężczyznę z surową miną.
– Musisz odejść, Jack.
– Tak, z pewnością. To mój pierwszy dzień. Muszę się
urządzić.
– Nie – odpowiedziała szorstko. – Nie z mojego pokoju.
Musisz odejść z fundacji. Nie możemy pracować razem, Jack.
– Dlaczego?– spytał.
– Dlaczego? Chyba domyślasz się, dlaczego?
– Uspokój się, kochanie. Pan August nie życzy sobie, aby
między jego schludnie ubranym personelem dochodziło do
konfliktów – wyrecytował. Otrzepał spodnie i poprosił Jill, aby
dokonała inspekcji. – Lepiej?
Jill wybuchnęła.
– Jack, mówię poważnie. Nie możemy tu zostać razem. A ja
mam dłuższy staż. To znaczy że to ty musisz odejść.
– Odejść? Jill, nie mogę tego zrobić. Czy zdajesz sobie
sprawę, jak długo starałem się o tę posadę? Fundacja Augusta
posiada ogromną renomę. Otwiera drogę do sukcesu. To szansa,
jaka się trafia w życiu tylko raz. Znam takich, którzy daliby
wszystko, żeby się tutaj znaleźć.
– Znam takich, którzy dali wszystko – przerwała sucho Jill.
– Jill, bądź rozsądna.
Była rozsądna. Zawsze była rozsądna. Najlepszy dowód, że jej
w ogóle nie zna.
– Posłuchaj mnie – zaczęła. – Pracuję w fundacji od siedmiu
lat. Krok po kroku wspinałam się na samą górę. Jeśli myślisz, że
to przyszło łatwo, jesteś w dużym błędzie. Poświęciłam wiele,
aby pokonać kolejne przeszkody i jeśli dobrze rozegram partię,
mam szansę zostać prawą ręką Augusta.
Szelmowski uśmiech z Tobago na twarzy Jacka zupełnie nie
pasował do sytuacji.
– Jill, jesteś cudowna. Pociągająca i ambitna. Lubię to u
żony...
Jill zacisnęła zęby.
– Nie jestem pociągająca, Jack. To ty... tak uważasz. Jestem
zupełnie inna, niż myślisz... niż myślałeś. – Zawahała się. – Nie
byłam sobą na Tobago. To oczywiste. Może to sprawa tropików,
słońca, morza, palm... a może... magii voodoo. – Oparła głowę
na biurku i ukryła ją w ramionach. – Jack, co myśmy
najlepszego zrobili?
– Zakochaliśmy się w sobie do utraty tchu – powiedział
łagodnie.
Powoli podniosła głowę, długo wkładała okulary i poprawiała
fryzurę. Pracownicy Fundacji Augusta – jak przypomniała
Cynthia – zobowiązani byli wyglądać porządnie.
– Nie, Jack, to nie my zakochaliśmy się w sobie. – Czuła, jak
drżały jej wargi. Na próżno starała wziąć się w garść. –
Zakochali się w sobie zuchwały pirat i kobieta, która całe życie
spędza w wełnianych kostiumach. I która wymyśliła, że podczas
urlopu będzie udawać księżniczkę z wysp. To jest historia z
bajki.
– Bajki zawsze dobrze się kończą, Jill.
– To znaczy że złożysz wymówienie? – spytała z nadzieją.
Jack uśmiechnął się łagodnie.
– I to ma być szczęśliwe zakończenie?
Jill wiedziała, że właśnie skończył się ich miodowy miesiąc.
– Jack, jeśli myślisz, że zmięknę i poddam się, to jesteś w
błędzie. Nie ustąpię, a jeśli ty nie zrezygnujesz z pracy, wyrzucą
nas oboje. Nie jestem romantyczką gotową poświęcić karierę dla
uczucia.
– Jill, Jill, wcale nie musisz odchodzić. Ani ja. I wcale nas nie
wyrzucą. Zaufaj mi, moja dzika, swawolna księżniczko z wysp.
Czy nie słyszałaś nigdy, że miłość pokonuje wszystkie
przeszkody?
Rozdział
4
Jill unikała Jacka do końca dnia; była poruszona i
rozkojarzona. Koledzy sądzili, że wróci z egzotycznych wakacji
wypoczęta i w świetnej formie, dlatego trudno było im
zrozumieć, dlaczego jest inaczej. A Jill nie miała najmniejszej
ochoty na wyjaśnienia.
Po pracy w pośpiechu opuściła gmach fundacji, aby nie
natknąć się na Jacka. W tym samym czasie Jack wynajął małą
ciężarówkę. Chciał przewieźć pudła ze swoimi rzeczami do
mieszkania Jill. Na szczęście nie miał własnych mebli.
Poprzednio
wynajmował
mieszkanie
umeblowane.
Przeprowadzka zajęła dobrą godzinę, ale poszła raczej gładko.
Poznał nowego lokatora, który wprowadził się na jego miejsce.
W mieszkaniu Jill nie czekało go miłe powitanie.
– Jack, może... nie powinieneś się... wyprowadzać od siebie...
tak szybko.
Jack z wrażenia upuścił ciężki karton z książkami.
– Małżonkowie zwykle mieszkają razem – odparł ze
spokojem. – A poza tym, administrator już wynajął moje
mieszkanie – uśmiechnął się. – Pomóż mi trochę, a później
usiądziemy razem i... zaczniemy się lepiej poznawać.
– Jack, to nie takie proste. Podniósł upuszczony karton.
– Przede wszystkim zastanówmy się, gdzie pomieścić
wszystkie moje rzeczy. Narobiłem ci niezłego bałaganu. Ale
powoli się z tym uporamy. Co zrobić z książkami?
Jill doszła do wniosku, że, przynajmniej na razie, nie miał
wyboru. Musi u niej zamieszkać.
– Już wiem. Zanieś je do gościnnego pokoju... nie będzie
nam... już potrzebny.
Jack przemierzał bawialnię z ciężkim kartonem. Jill, ciągle w
biurowej bluzce, zabrała się za mniejszy karton, wypełniony po
brzegi różnymi drobiazgami. Wystawał z niego pozłacany
puchar.
– Turniej szachowy – skomentował. – Taki ze mnie
sportowiec. A ty?
Jill wzruszyła ramionami.
– Kiedyś wygrałam zawody pływackie.
– Pływasz? To wspaniale.
– Kiedy wygrałam tamte zawody, miałam siedem lat.
Zatrzymał się na progu pustej sypialni i popatrzył na Jill.
– Byliśmy tak zajęci wczorajszego wieczoru... – uśmiechnął
się do wspomnień – ... że nie miałem okazji powiedzieć, jak
bardzo podoba mi się twoje mieszkanie, to znaczy styl, w jakim
je urządziłaś.
Rozglądał się wokoło, z aprobatą oceniając małą, ale
przytulną bawialnię w ciepłym brzoskwiniowym odcieniu, szary
dywan, kanapę w barwne wzory i kozetkę w podobny deseń,
stojącą przy kominku.
– Wszystko odziedziczyłam po poprzedniej lokatorce –
mruknęła Jill. – Przykro mi, ale... urządzanie wnętrz nie jest
moją najsilniejszą stroną.
– Ani moją, ale potrafię wiele zrobić w domu.
Jill poczuła rumieniec na policzkach. Ktoś taki bardzo by się
teraz przydał.
Jack uśmiechnął się, jakby czytał w jej myślach.
– Drobne prace stolarskie? Zajrzę do moich książek i może
uda mi się sklecić nowe regały. Co ty na to?
Jill nie wiedziała, co odpowiedzieć. Wpatrywała się w tego
niezbyt pociągającego mężczyznę w niemodnym granatowym
garniturze, ciężkich rogowych okularach i mało twarzowej
fryzurze – i czuła w sobie wielką pustkę, przypomniała sobie
historię, którą opowiadała w samolocie stewardesa. „Czasami
dowiadujesz się o kimś niezłych rzeczy". Pierwszy szok miała
już za sobą i nawet pocieszała się w duchu, że ten fatalny
granatowy garnitur jest mimo wszystko lepszy niż sukienka a la
Perry Ellis.
Wynoszenie rzeczy Jacka z ciężarówki i wożenie na piąte
piętro zajęło im następne pół godziny. Do przyniesienia została
tylko olbrzymia torba na ubrania. Jack, bez wahania, zaniósł ją
do sypialni. Jill deptała mu po piętach. Myślami uporczywie
wracała do jednego tematu. Zdecydowała, że dłużej już nie
może milczeć. Powinni się wreszcie rozmówić!
– Jack, musisz się z tym pogodzić. Nie możemy pracować
razem w fundacji. To absolutnie niemożliwe.
Zaglądał właśnie do szafy.
– Nie ma tu za dużo miejsca. Popatrzyła na niego z
roztargnieniem.
– Ułóż swoje ubrania w gościnnym pokoju.
Na widok jego rozbawionej miny dodała szybko:
– Zanim wszystkiego... nie uporządkujemy.
– Weźmiemy się za to podczas weekendu – zaproponował
układnie.
Jill zauważyła na łóżku karton ze skarpetkami i bielizną.
Przeniosła pudło do gościnnego pokoju. Jack popatrzył na nią ze
zdziwieniem.
– Wiesz, nie mam w zwyczaju układania tego w szafie.
– Moja szafa jest pełna – burknęła – a ta stoi pusta.
Jack rozsunął zamek torby na ubrania i posłusznie zaczął
wieszać garnitury. Jill trzymała karton pełen skarpetek i miała
zamiar zacząć je układać, ale nie mogła się na to zdobyć. Stała
zażenowana. Wiedziała, że to idiotyczny odruch, przecież
przekroczyli granicę intymności. Zgoda, przekonywała samą
siebie, ale w zupełnie innych okolicznościach. Pod
gwiaździstym tropikalnym niebem, wśród złotych plaż i
szafirowego morza. Na Tobago wszystko wydawało się takie
bajkowe, takie... nierealne.
– Jack, i co teraz zrobimy?
– Nie wiem. Ja mam zamiar wziąć prysznic. Przyłączysz się
do mnie?
– Nie mam ochoty... Co ty robisz? – spytała nerwowo, kiedy
zaczął rozpinać spodnie.
– Zwykle rozbieram się przed wejściem do łazienki. A ty?
Spodnie opadły na podłogę.
– Nie bądź taki rezolutny.
– Nie przeszkadzało ci to na Tobago.
– Ale to nie jest Tobago. Jak sobie wyobrażasz poważną
rozmowę... bez spodni?
Uśmiechnął się szeroko.
– Mogę zdjąć i resztę.
– Jak możesz być taki... taki... ?
– Pociągający? Prowokujący? Szelmowski? – Drażnił się z nią
szczerząc zęby.
– ... taki nie do zniesienia.
– Jill, daj spokój. Nie martw się na zapas.
– Skąd wiesz, że martwię się na zapas? Spędziliśmy razem
raptem sześć dni.
– Siedem. Cały tydzień. To nasza pierwsza rocznica. Zdążył ją
szybko pocałować, zanim go odepchnęła.
– Jack, powinieneś to brać bardziej poważnie.
– Jak najpoważniej – potwierdził. – W bogactwie i w biedzie,
w zdrowiu i w chorobie, na dobre i na złe...
Jill opadła na łóżko.
– Gorzej już być nie może. – Czuła łzy pod powiekami.
Pochylił się nad nią.
– To znaczy, że może być już tylko lepiej – szepnął z chytrym
uśmiechem.
Ten facet miał urok, mniejsza o okulary, brylantynę na
włosach i całą resztę, pomyślała. Nie było najmniejszej
wątpliwości. Cokolwiek mu się przydarzyło na Tobago –
pozostał tym, kim był. Nie mogła tego powiedzieć o sobie. Po
powrocie do Filadelfii niewiele potrafiła w sobie odnaleźć z
beztroskiej dziewczyny, która oddała się bez reszty miłosnym
uniesieniom. Teraz samo wspomnienie tamtych chwil
krępowało ją i wprawiało w zażenowanie.
Odwróciła się od Jacka i ukryła twarz w dłoniach.
– Moje życie było dotychczas takie poukładane. Może nazbyt,
to prawda, ale czy to tak źle? Zgoda, nie było w nim wielkich
porywów, ale też nie było rozczarowań.
– Przeżyliśmy wielkie chwile na Tobago. Były więcej warte,
niż cały rozsądek świata.
Zdjął okulary swoje i Jill i położył je na łóżku.
– Mówiłaś na Tobago, że i dla ciebie te chwile były bardzo
ważne.
Jill sięgnęła po okulary, włożyła je i wstała z łóżka. Poprosiła
Jacka, żeby włożył spodnie. Nie posłuchał i zaczął rozpinać
koszulę. Starała się odwrócić od niego wzrok i wmówić sobie za
wszelką cenę, że mężczyzna obok niej to nieciekawy
naukowiec, a nie smagły Adonis z Tobago, któremu tak
niedawno uległa bez opamiętania.
– Jack, musimy podjąć decyzję. Nie znasz Augusta. To wzór
cnót. Przywiązuje niesłychaną wagę do zasad. Spędziłeś w
gmachu fundacji tylko jeden dzień. Jeszcze nie miałeś okazji się
przekonać, jaką mocną ręką trzyma personel. Nie zezwala na
żadne wyjątki od narzuconych przez siebie reguł zachowania i
postępowania. Kilka lat temu natknął się na dwójkę naszych
pracowników, którzy wychodzili z kina trzymając się pod rękę.
Wyrzucił ich następnego dnia. Jeśli August dowie się, że
jesteśmy małżeństwem, obydwoje natychmiast stracimy pracę.
Czy chcesz właśnie tego?
– Wcale nie musi się o tym dowiedzieć – odparł Jack
zdejmując koszulę.
Choć nie był to sprzyjający moment, Jill nie mogła się oprzeć
urokowi nagiego opalonego torsu Jacka. Widok obnażonego
mężczyzny podziałał na nią jak sygnał alarmowy. Obudziła się
trzymana na wodzy namiętność, uczucie, któremu nie oparła się
na Tobago.
– To się nie uda. Nie potrafię kłamać.
– Nie musisz kłamać. – Jack się uśmiechnął. – Po prostu
zataisz jeden szczegół: że podczas wakacji wyszłaś za mąż.
– Czy nie sądzisz, że byłoby dużo prościej, gdybyśmy nie
pracowali razem? – nalegała, odsuwając się od Jacka i mierząc
go badawczym spojrzeniem. – I bez tego ciężko nam będzie...
ułożyć wspólne życie. Po co jeszcze bardziej komplikować
sprawy? Pomyśl, jak trudno nam będzie w ciągu dnia udawać,
że prawie się nie znamy, a wieczorem kłaść się do jednego
łóżka.
Jack uśmiechnął się prowokująco.
– Pomyśl, ile to doda pikanterii naszemu pożyciu, Jill.
Otoczył ją ramieniem i pocałował czule i gorąco. Pocałunek
przyprawił Jill o lekki zawrót głowy.
Broniła się jak mogła, ale uświadomiła sobie, że powoli, lecz
nieodwołalnie przegrywa bitwę. Jednak nie potrafiła przyznać
się do porażki.
– Nie widzę w tym żadnej pikanterii. To czyste szaleństwo. To
schizofrenia.
W oczach Jacka pojawiły się wesołe ogniki.
– Hej, pomyśl przez chwilę o Supermanie.
Jill spojrzała na niego ze zdziwieniem. Pierwsze objawy
schizofrenii?
– O Supermanie?
– Tak, o tym facecie z komiksu. Czy na co dzień nie wygląda
jak zwyczajny, przeciętny mężczyzna? Nikt by nie
przypuszczał, że występuje jeszcze w innym wcieleniu. Na tym
zasadza się pomysł...
– Proszę cię, Jack. Doskonale wiesz, że życie to nie komiks.
Myśl racjonalnie. Jeśli nie podejmiemy rozsądnej decyzji,
obydwoje wylądujemy w długiej kolejce bezrobotnych. Jedno z
nas musi złożyć rezygnację. – Rzuciła mu ostre spojrzenie. – I
domyślasz się pewnie, kogo mam na myśli.
Jack, nie zważając na nic, położył obie ręce na jej ramionach.
– Wiesz, co to jest?
Jill w geście samoobrony udawała święte oburzenie, ale czuła,
że jej opór słabnie coraz bardziej pod czułym spojrzeniem Jacka.
– No co?
– Nasza pierwsza sprzeczka małżeńska.
– Och, proszę... – broniła się, kiedy ją objął i przyciągał ku
sobie. Dlaczego stoi przed nią tylko w spodenkach? Nie mogła
zebrać myśli.
– To znaczy że po raz pierwszy mamy okazję pocałować się
na zgodę i zapomnieć o wszystkim – szeptał jej do ucha.
– Nie chcę nawet o tym słyszeć – zaprotestowała, ale
obydwoje wiedzieli, że nie mówi tego z przekonaniem.
– Całus na zgodę.
– Nie, Jack. Najpierw porozmawiamy o fundacji – próbowała
przekonać go resztką sił.
– Dajmy temu pokój, Jill. Sama mówiłaś, że potrzebujemy
dużo czasu, aby się do siebie przyzwyczaić. Nie zrobimy tego w
jeden wieczór. Dlaczego nie skupimy uwagi na tym, w czym już
osiągnęliśmy pewne porozumienie? Już tak dawno...
– Jack, pozwól mi odejść. To... to wszystko... nie ma sensu.
Okłamujemy się. To wszystko jest jak jedno wielkie kłamstwo,
czy tego nie widzisz?
Starała się uwolnić z objęć Jacka, ale jej opór topniał coraz
bardziej. Uświadomiła sobie, że reaguje na jego bliskość. W
jaką nową kabałę zamierza się wpakować? Uznała, że winą
należy obarczyć kobietę o fiołkowych oczach, która doradziła
jej szkła kontaktowe przed wyjazdem na Tobago. Gdyby miała
na nosie solidne okulary i nie udawała kogoś, kim nie jest, nie
popadłaby w te wszystkie tarapaty.
– Jack, musimy do tego podchodzić spokojnie – błagała.
Przyciągnął ją jeszcze mocniej.
– Słuchaj, Jill, mam trzydzieści cztery lata i przez cały czas
podchodziłem do życia bez emocji. Byłem opanowany,
rozsądny, chodziłem mocno po ziemi i dwa razy
przemyśliwałem każdy krok. I raczej... nie byłem typem
playboya... Zawsze czułem się niezręcznie w towarzystwie pań.
Byłem takim facetem, który poproszony przez kobietę o
przypalenie papierosa, włoży go... do swoich ust, i to
odwrotnym końcem, i jeszcze... osmali się, podpalając filtr.
Kiedy umawiałem się na obiad do restauracji, było jasne, że
popełnię jakąś gafę i że na przykład przewrócę kieliszek z
winem. Oczywiście... to musiało być czerwone wino. A jeśli
chodzi o podboje miłosne, to przeważnie... przechodziły
bokiem. Owszem, miałem kilka przygód, szczerze mówiąc... –
zrobił pauzę i spojrzał na nią z czułym uśmiechem – ... od tej
pory zawsze będę z tobą szczery... ale były dosyć rzadkie i w
ogóle... nie ma o czym mówić.
Popatrzył jej w oczy.
– Przydarzyło nam się coś wspaniałego na Tobago. Ożyliśmy
na nowo. To nie był lekkomyślny epizod. Czy tego nie
rozumiesz? Odkryliśmy coś w nas samych i w sobie nawzajem.
Coś podniecającego, radosnego, cudownego. Uwierz mi, Jill
Ballard Harrington, możesz być za dnia cichym, sumiennym
pracownikiem Fundacji Augusta, a w nocy wspaniałą kochanką,
kobietą z moich marzeń.
– Jack, ty zupełnie zwariowałeś. Albo ciągle szumią ci w
głowie tropikalne koktajle. Nie jestem kobietą z niczyich
marzeń. Nie znasz mnie, to wszystko.
– Może to ty nie znasz siebie, Jill?
– Znam siebie doskonale. I w tym cała rzecz. Zawiesiła głos.
– Masz przed sobą prawdziwą Jill Skrytą, pruderyjną,
zasadniczą, ostrożną aż do przesady. Zamarzyła mi się
ekscytująca przygoda i przeżyłam ją razem z tobą, ale na co
dzień jestem tak śmiała i perwersyjna, jak zdziwaczała stara
panna.
Spojrzała na niego zawstydzona.
– Dobrze, jeśli już mówimy o doświadczeniach z płcią
przeciwną... Mężczyzna, z którym ostatnio umawiałam się na
randki, powiedział mi, że przypominam mu jego matkę.
Gdybym się z nim spotkała jeszcze raz, pewnie oddałby mi
swoje skarpetki do zacerowania. Kiedyś widywałam się z
maklerem giełdowym. Gdy w końcu znaleźliśmy się w łóżku,
zabrał ze sobą „Wall Street Journal", jako lekturę na potem.
Czytał na głos. – Westchnęła głęboko. – O ile się
zorientowałam, zaczaj czytać już w trakcie. Na szczęście
miałam zamknięte oczy.
– Kiedy kochaliśmy się na Tobago miałaś otwarte oczy –
przypomniał Jack. – A ja nigdy nie czytałem „Wall Street
Journal", ani przed, ani po. – Wziął ją w ramiona i obsypał jej
szyję zmysłowymi pocałunkami. – Powinnaś to wziąć pod
uwagę, Jill.
– Odbiegasz od tematu. – Dłonie Jacka zawędrowały pod
bluzkę. – Jack... co robisz?
Jack zdobywał ją cal po calu. Całował jej twarz i zaczął
delikatnie pieścić piersi.
– Odbiegam od tematu – mruknął.
– Jack, to do niczego nie prowadzi.
– Przyjmujesz zakład?
– Wstrętny, ordynarny uwodziciel. Zaśmiał się, zadowolony z
siebie.
– Taki już jestem – powiedział tonem Supermana, rozpinając
Jill stanik. – Czy teraz zdecydujesz się na wspólny prysznic?
Westchnęła pokonana, przyznając w duchu, że żadna
przegrana nie była równie wspaniała.
– Superman bierze prysznic w budce telefonicznej, już
zapomniałeś?
Przytulali się do siebie mokrymi, namydlonymi ciałami. Jack
pokrywał pocałunkami kształtne krągłe piersi Jill i obserwował z
zachwytem, jak nabrzmiewają pod pieszczotą jego warg.
– Cudownie smakujesz.
– To mydło, a nie ja.
– Smakujesz cudownie nawet namydlona.
Całowali się namiętnie. Jack zaczął gładzić jej pośladki. Jill
uśmiechnęła się przyzwalająco. Ogarnęła ją fala gorąca, gdy
zorientowała się, że i Jack jest gotowy i spragniony.
A później uśmiech zamarł na jej twarzy, oddech stał się szybki
i urywany.
I nic już nie było ważne, cały realny świat odpłynął daleko.
Nie byli w Filadelfii. Nie byli na Tobago. Byli w swoim małym,
wspólnym świecie, którego nikt więcej nie zamieszkiwał.
Fantazja i rzeczywistość zmieszały się ze sobą; Jack i Jill stopili
się w jedno.
Dużo później Jill rozglądała się po kuchni i zastanawiała, co
przygotować na obiad. Sprawa pracy w tej samej firmie nie
posunęła się ani o krok, ale Jill czuła się odprężona i uwolniona
od kłopotów. Jack miał rację. Szalone miłosne uniesienie
sprawiło, że wszystkie jej problemy wydały się nagle zupełnie
drugorzędne.
Jack, w ręczniku kąpielowym wokół bioder, zajrzał do kuchni.
Opalone ciało było lekko wilgotne. Ciemne, kręcone włosy,
mokre i uwolnione od brylantyny, przypominały Jill jej
zawadiackiego korsarza.
– Przykro mi, ale mogę ci zaproponować tylko jajecznicę i
niewiele więcej. Musimy zrobić zakupy...
– Wspólne zakupy. Jak to ładnie brzmi – powiedział,
obserwując, jak rozbija jajka. W płaszczu kąpielowym, z
rozpuszczonymi, kasztanowymi włosami spadającymi na
ramiona, opalona, nie przypominała ani na jotę zdziwaczałej,
starej panny.
– Zrobimy zakupy jutro... po pracy – Jill przymknęła oczy.
Może była niespełna rozumu, ale klamka zapadła. Oboje zostaną
w fundacji. Bezbarwny naukowiec za dnia. Superman w nocy.
Czy prawdziwy Jack Harrington sprosta wyzwaniu?
Zbliżył się do niej, przygarnął do siebie, jakby jej nigdy już
nie chciał wypuścić z objęć. Ręcznik zsunął się w dół.
Jajecznica była ostatnią rzeczą, na którą miał ochotę.
– Jesteś... nienasycony – szepnęła na poły z przyganą, na poły
z zachwytem.
– Nigdy jeszcze nie kochałem się w kuchni – mruknął
pieszcząc jej ucho i rozwiązując pasek płaszcza kąpielowego.
– To trochę dekadenckie, ale w dobrym stylu. Jack, w końcu
jesteśmy w... Filadelfii.
– Wiem.
Uwalniał ją z płaszcza. Nie miała niczego pod spodem.
– Co by sobie o nas pomyśleli bogobojni obywatele tego
miasta? – drażnił się z nią.
Kiedy płaszcz opadł na podłogę, wtuliła się w jego ciepłe,
męskie ciało.
– Pomyśleliby, że jesteśmy gwałtowni i szaleni – szepnęła.
– Gwałtowni i szaleni? Udowodnimy to teraz. Wstrzymała
oddech, kiedy pociągnął ją w dół, na kuchenną posadzkę.
Jack z uśmiechem wyjął jej z rąk trzepaczkę do jajek.
Dokładnie w tym samym momencie usłyszeli dzwonek. Jill
popatrzyła na Jacka z przerażeniem w oczach.
– Kto to może być?
– Może domokrążny sprzedawca biblii? Całował jej szyję nie
zważając na nic.
– Nie zwracajmy uwagi, może sobie pójdzie. Kolejna seria
dzwonków była bardziej natarczywa.
– Chyba wstanę i otworzę – powiedziała Jill z ociąganiem i z
ciężkim westchnieniem podniosła się z podłogi.
– Lepiej załóż szlafrok, moja słodka lisiczko, inaczej
sprzedawca biblii pomyśli, że umarł i trafił do raju.
Jill roześmiała się i sięgnęła po płaszcz kąpielowy.
– Poczekaj, zaraz wracam.
Ciągle z uśmiechem na ustach, mimo coraz bardziej
ponaglających dzwonków, podeszła do drzwi, zamknęła je na
łańcuch i uchyliła tylko po to, żeby powiedzieć, że ona niczego
nie potrzebuje.
Uśmiech zniknął w jednej chwili z twarzy Jill.
– O, nie! – krzyknęła, zamknęła szybko drzwi i oparła się o
nie całym ciężarem.
Jeszcze kilka dzwonków, a później coraz gwałtowniejsze
łomotanie.
– Jillian? Jillian? Co ci się stało? Proszę... otwórz. Czy dobrze
się czujesz? Może wezwać pomoc?
Jill zamknęła oczy. Tego tylko brakowało. Eleanor Windsor
była osobą, którą w tej chwili najmniej chciała widzieć.
Jack wyjrzał z kuchni. Tak jak go Pan Bóg stworzył. Jill
popatrzyła na niego z trwogą i przyłożyła palec do ust.
– Chwileczkę, Eleanor... już idę! – krzyknęła. Jeszcze kilka
dzwonków.
– Jillian, idę po dozorcę.
– Nie, nie... nie ma potrzeby. – Jill wysilała głos. – Nic się nie
stało. Muszę się... tylko ubrać. Poczekaj chwilkę. – Jill
uspokajała niespodziewanego gościa i jednocześnie szepnęła z
paniką w głosie do Jacka:
– Szybko. Ubierz się i ukryj gdziekolwiek. Jeśli Eleanor
zobaczy nas tu razem...
– Kto to jest Eleanor?
– Eleanor Windsor. Jedna z moich asystentek w fundacji. Nie
stój tak. Odłóż trzepaczkę do jajek.
– Jillian? Jillian?– Głos zza drzwi nie dawał za wygraną.
– Czego ona chce? – Jack wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Wiem tylko, że jest największą plotkarką w
firmie. O Boże, co my zrobimy?
Jack pocałował ją szybko.
– Otwórz jej drzwi i dowiedz się, o co chodzi. Ukryję się w
drugiej sypialni, przyjdź po mnie, kiedy już będzie po
wszystkim.
Jill zupełnie straciła głowę.
– W porządku, w porządku – powtarzała nerwowo.
– Nie ruszę się z miejsca.
– Jillian? Czy ktoś jest z tobą? Jillian? Jeśli natychmiast nie
otworzysz, wrócę z...
Jill rzuciła się rozpaczliwie do drzwi.
– O, Eleanor, co za niespodzianka!
– Jillian, na miłość boską, co się z tobą dzieje?
– Ze mną? – Jill poczuła rumieniec na twarzy. – Dlaczego... ?
– Masz gości?
– Gości?
– Wydawało mi się, że słyszałam męski głos.
– To musiało być radio.
Szarooka Eleanor Windsor, ze spojrzeniem, przed którym nic
się nie ukryje, z jasnobrązowymi włosami upiętymi w kok i
uniesionym czujnie nosem, przekroczyła próg. Jill pomyślała, że
ów nos był tym, co Eleanor miała najlepszego. Być może
mężczyźni z jej niedużego, choć kształtnego, młodego ciała
wybraliby co innego. Eleanor była, jak to się mówi, hojnie
obdarzona przez naturę.
– Jillian, zapomniałaś, prawda? Kompletnie zapomniałaś.
– Zapomniałam?– Jill broniła się słabym głosem.
– Myślałam, że kiedy nie zobaczysz mnie dzisiaj w pracy,
przypomnisz sobie, z jakiego powodu.
– Z jakiego?
– Z powodu malarzy, Jillian, Dzisiaj rozpoczęli u mnie
remont. – Eleanor nie kryła oburzenia.
– Malarze?– Jill popatrzyła z roztargnieniem.
– Tak, malarze. – Eleanor traciła panowanie nad sobą. –
Jillian, czy czujesz się dobrze? Czy ktoś... ?
Jill miała wrażenie, że nokautujący cios odebrał jej oddech.
– Ach, malarze?
Eleanor sięgnęła do drzwi... po walizkę, której Jill wcześniej
nie zauważyła.
– Chyba nie będziemy w nieskończoność stały w przedpokoju.
Serce Jill waliło jak młot.
– Wiesz, właściwie...
– Przecież obiecałaś, że będę się mogła wprowadzić do ciebie
na tydzień. Wiesz, jak nie znoszę zapachu świeżej farby.
Eleanor zostawiła Jill w przedpokoju i energicznym krokiem
ruszyła do bawialni.
– Zostawię walizkę w gościnnym pokoju i powieszę parę
rzeczy w szafie. Czy jadłaś już coś? Pomyślałam, że może
zamówimy pizzę. Pokazują dzisiaj w telewizji "Przeminęło z
wiatrem". Bez przerw na reklamy. Bite pięć godzin. Prawda, że
cudownie?
– Nie! – krzyknęła krótko Jill.
Eleanor dzieliło już tylko kilka kroków od drzwi gościnnego
pokoju. Stanęła i zmierzyła Jill przenikliwym spojrzeniem.
– Nie lubisz,, Przeminęło z wiatrem"?
– Nie. Miałam na myśli to, że... nie możesz skorzystać z
gościnnego pokoju.
Eleanor zmarszczyła czoło.
– A dlaczegóż to, na Boga?
– Bo... bo...
Zanim Jill była w stanie znaleźć jakąkolwiek odpowiedź,
drzwi do sypialni się otworzyły. Stanął w nich Jack, w opiętych
dżinsach i z nagim torsem.
– Bo ja zajmuję ten pokój – powiedział i posłał zdziwionemu
gościowi jeden ze swoich słynnych szelmowskich uśmiechów.
Eleanor Windsor nie była osobą, którą łatwo zbić z pantałyku,
ale na widok wysokiego przystojnego mężczyzny stojącego w
drzwiach gościnnego pokoju Jill, była w stanie uczynić tylko
jedno: otworzyć szeroko usta ze zdumienia.
Rozdział
5
Na twarzy Jill malowało się przerażenie. Czuła się jak pacjent,
który przed chwilą został poinformowany, że jest śmiertelnie
chory. Wyrok wydawał się nieubłagany. Rzeczywistość
przypominała koszmarny sen.
Eleanor wpatrywała się w Jacka w skupieniu, niczym biolog,
który odkrył nie znane, cudowne żyjątko. Stała nadal z szeroko
otwartymi ustami. Wreszcie wydała z siebie głuchy jęk. Ciągle
nie mogła oderwać wzroku od nagiego, męskiego torsu.
Jack popatrzył z przyganą na Jill.
– Dlaczego mi nie powiedziałaś, że spodziewamy się gościa,
kochanie? Zadziwiasz mnie. Zawsze byłaś taka zorganizowana.
– Zapomniałam... – wyjąkała. Pomyślała, że Jack zupełnie
oszalał. I jeszcze ją w to wciągał. Jutro rano wszyscy w fundacji
dowiedzą się prawdy. Howard Wendell August będzie
prawdopodobnie pierwszym z nich. Jeśli Jack uważa, że zdoła
przekonać Augusta... aby ich z miejsca nie wyrzucił za drzwi...
Jack, nie zważając na błysk gniewu w oczach Jill, uśmiechnął
się szeroko.
– Wycieczka na Tobago nieźle dała ci popalić. Nigdy cię nie
widziałem w takim stanie. Przedobrzyłaś z tropikalnymi
koktajlami, co? – przemówił tonem kowboja z Dzikiego
Zachodu.
Jill ledwie utrzymywała się na nogach, ale nie miało to nic
wspólnego z tropikalnymi koktajlami.
Eleanor z widocznym wysiłkiem przeniosła wzrok na Jill i
zaczęła wpatrywać się w nią badawczo.
– Mam nadzieję, Jillian, że nie złapałaś żadnego
tropikalnego... choróbska.
Gdyby wzrok mógł zabijać, Jack już by nie żył.
– Choróbska? – mruknęła. – Możesz to i tak nazwać.
– Muszę przyznać, Jillian, że nie wyglądasz najlepiej. I
zachowujesz się bardzo dziwnie. Nawet nie przedstawiłaś mi
swojego... przyjaciela.
Jack widział rosnące zmieszanie na twarzy Jill, więc
postanowił ją wyręczyć.
– Jestem J. R. – powiedział z szerokim uśmiechem,
potrząsając ręką Eleanor, długo i po przyjacielsku. – A
właściwie John Raymond Ballard, ale przyjaciele nazywają
mnie J. R.
Jill wpatrywała się w niego mrugając powiekami. J. R. ? John
Raymond? On naprawdę stracił rozum.
– J. R. ? To tak jak ten facet w serialu„Dallas" – mruknęła
Eleanor, przyglądając się bosym stopom mężczyzny.
– Ale w niczym nie przypominam tego łobuza, niech mi pani
wierzy, pani... ? – Jack pytająco uniósł brwi.
– Eleanor. Eleanor Windsor – wykrztusiła, odwzajemniając
energicznie uścisk. – Nie chciałam pana urazić, proszę mi
wierzyć – tłumaczyła się gorliwie.
Jack mrugnął do niej, z trudem uwalniając rękę.
– Przecież to jasne, Eleanor. Zgrywałem się z ciebie. Nie
lubię, kiedy ludzie nabijają się z mojego przezwiska. Mów mi
po prostu John...
– Och, nie, dlaczego? – Oczy Eleanor zrobiły się wielkie jak
spodki. – J. R. to... brzmi... cudownie. – Zaczerwieniła się po
uszy.
– Albo możesz mnie nazywać Jack. Tak do mnie mówi Jill i
nasi starzy, szczególnie kiedy się wkurzę.
– Co ty... powiedziałeś? – Jill zamarła.
– Powiedziałem, że nazywacie mnie czasami Jack – ty, tata i
mama. – Podniósł głos i niczym nauczyciel w klasie wymawiał
starannie każde słowo. – Znów za bardzo wymoczyła uszy. Jak
ją znam, cały urlop spędziła w wodzie. Jill pływa jak ryba.
Kiedy miała siedem lat, wygrała zawody pływackie. Cała
rodzinka była z niej dumna jak diabli. Nie chcę się przechwalać,
ale to ja ją wszystkiego nauczyłem. To znaczy... pływać. Była
pojętną uczennicą. Pokaż jej coś nowego, a za chwilę zrobi to
lepiej od ciebie.
Eleanor promieniała szczęściem.
– A więc jesteś bratem Jillian?
– A kim miałbym być, Eleanor? – Jack posłał jej
uwodzicielski uśmiech.
– Myślałam, że... a właściwie to już nie wiem.
Eleanor speszyła się i na nowo oblała rumieńcem. Dobrze
wiedział, co miała na myśli – że przyłapała swoją szefową z
facetem jak malowanie. Odwróciła się do Jill.
– Nigdy mi nie wspominałaś, Jillian, że masz brata. Nie wiem
dlaczego, ale zawsze uważałam cię za jedynaczkę – rzuciła
oskarżycielskim tonem.
Ja siebie też, pomyślała ponuro Jill. Zgoda, Filadelfia
nazywana była Miastem Braterskiej Miłości, ale Jack
potraktował to określenie zbyt dosłownie.
– Właściwie wcale się nie dziwię, że Jill nie opowiadała o
mnie. Prawdę mówiąc, nieźle się ze sobą posprzeczaliśmy kilka
lat temu. Chciała, żebym się wreszcie ustatkował, brał życie
bardziej poważnie i koniecznie znalazł żonę. Uważała, że jestem
pędziwiatr i że za łatwo ulegam wpływom... – tłumaczył Jack z
zakłopotaniem, świetnie wcielając się w nową rolę. – ... Zupełne
przeciwieństwo mojej siostry, na której zawsze można było
polegać, rozsądnej i solidnej.
Jill wpatrywała się w niego, ale nie odezwała się ani słowem.
Jack pogładził ją po głowie i po raz kolejny uśmiechnął się do
Eleanor.
– Jesteś świadkiem naszego spotkania po latach. – Jack rzucił
szybkie spojrzenie w stronę Jill. – Czy nie tak, siostrzyczko?
On rzeczywiście cierpi na schizofrenię, pomyślała Jill. Nie
miała innego wyboru, jak tylko przytaknąć. Jack Harrington –
człowiek o stu twarzach. Zuchwały korsarz, naukowiec w
rogowych okularach, a teraz... czuły braciszek J. R. Wcale
niewykluczone, że w następnym wcieleniu włoży sukienkę, a
ona nawet nie mrugnie okiem.
– Jakie to miłe – wzruszyła się Eleanor. – Rodzina powinna
się trzymać razem. Mam dwie siostry i wiem, jak wiele dla mnie
znaczą.
– Z pewnością – przytaknął Jack, przenosząc wzrok na
walizkę Eleanor stojącą na podłodze. – Widzę, że nie pojawiłem
się w porę. Przyjechałem wczoraj w nocy, z całym dobytkiem, i
ulokowałem się w gościnnym pokoju. Jill pozwoliła mi zostać u
siebie, dopóki się nie urządzę.
– Ach tak. – Eleanor ucieszyła się wyraźnie i posłała mu
ciepły uśmiech. – A więc przeprowadzasz się do Filadelfii. Na
stałe?
– Mam taki zamiar.
Jill była zaskoczona, ale musiała przyznać, że kochany
braciszek, J. R., wymyślił nie najgorszy sposób, aby się pozbyć
Eleanor.
– Moja droga, tak mi przykro. – Słowa z trudem przechodziły
przez zaschnięte gardło Jill. – Nie spodziewałam się J. R.... I tak
się ucieszyłam na jego widok... że na śmierć zapomniałam o...
– Oczywiście, Jillian. – Eleanor okazała zrozumienie.
– Wiedziałam, że nie będziesz miała pretensji. Jesteś osobą...
która potrafi się wczuć w czyjąś sytuację – wyjąkała Jill.
– Nie ma najmniejszego problemu, naprawdę – uspokajała ją
Eleanor. Śledziła oczami każde poruszenie Jacka.
Jill była zaskoczona, że jej asystentka bez skrępowania
wpatruje się w Jacka z wyraźnym zainteresowaniem. Do tej pory
znała Eleanor Windsor jako zarozumiałą, nadzwyczaj cnotliwą
osobę, gotową poświęcić życie osobiste dla kariery w Fundacji
Augusta. Teraz nie przypominała tamtej Eleanor. Jill wcale nie
było w smak, że Eleanor Windsor wyraźnie miała ochotę na
bliższą znajomość z Jackiem. Podrywaczka od siedmiu boleści.
– Mówiłaś coś, Jillian?
– Ja? – Jill popatrzyła na nią zaskoczona. – Zastanawiałam się
tylko... dokąd mogłabyś... pójść. – I to jak najszybciej, dodała w
myśli.
Eleanor uśmiechnęła się uwodzicielsko do Jacka.
– Nie widzę najmniejszego powodu, żeby gdzieś iść. Dlaczego
nie miałabym zostać tutaj? Mogę spać na kozetce w bawialni –
zakończyła z przekonaniem.
– W żadnym wypadku – stanowczo sprzeciwiła się Jill.
Eleanor zdumiał ten nagły brak gościnności.
– To znaczy... pewnie... nie byłoby ci zbyt... wygodnie. Czyż
nie mam racji, J. R. ?
– Kozetka wygląda na całkiem wygodną, jeśli już ktoś pyta
mnie o zdanie – odparł Jack. – Gdyby nie to, że wszystkie moje
graty są już w gościnnym pokoju, chętnie bym ci go odstąpił...
– Ależ nie ma o czym mówić, J. R. Zanim Jillian urządziła
gościnny pokój, spędziłam parę nocy na kozetce. To było wtedy
kiedy moje mieszkanie było odkażane, przypominasz sobie,
Jillian? I wspominam ją całkiem mile.
– Ależ moja droga – oponowała Jill. – Czy nie uważasz, że
byłoby to... – ujęła Eleanor za ramię i odwróciła od Jacka – ...
po prostu... niestosowne?
Eleanor wybuchnęła śmiechem i obróciwszy się na pięcie
znów zaczęła wpatrywać się w Jacka.
– Twoja siostra jest prawdziwą strażniczką cnót, J. R., ale ja
nie widzę w tym niczego nagannego. Zresztą Jillian idealnie
nadaje się na przyzwoitkę. A może nie będzie nam potrzebna? –
Zaśmiała się, zadowolona ze swojej elokwencji, a jeszcze
bardziej z perspektywy zawarcia bliższej znajomości z
przystojnym bratem Jill.
Po raz pierwszy od pojawienia się niespodziewanego gościa
nie wiedział, co powiedzieć.
– W porządku. – Eleanor zatarła ręce. – A więc wszystko
postanowione. Będzie nam razem bardzo miło. – Spojrzała czule
na Jacka. – Czy widziałeś "Przeminęło z wiatrem", J. R. ?
Wiesz, przypominasz do złudzenia Retta Butlera. Musisz to
koniecznie obejrzeć.
Jill prychnęła. Tania podrywaczka od siedmiu boleści.
Wszyscy troje usadowili się na kanapie, Eleanor udało się
wślizgnąć między Jacka i Jill. Jedli pizzę i oglądali „Przeminęło
z wiatrem". W innej sytuacji Jack i Jill zapewne z przyjemnością
obejrzeliby owiany legendą film. Ale w tych okolicznościach
obydwoje zastanawiali się, jak wybrnąć z kłopotów.
Tylko Eleanor czuła się jak w siódmym niebie. Ściskała w
ręku chusteczkę i przykładała ją do oczu w stosownych
momentach.
– Och, J. R., nie mogę się opanować. – Ścierała łzy z policzka.
– Jaka ze mnie idiotka, prawda? Nic na to nie poradzę, jestem
niepoprawną romantyczką i wszystko za bardzo biorę sobie do
serca.
Czasami, jakby przez przypadek, kładła na moment rękę na
kolanie Jacka. Nie czyniła tego w sposób ostentacyjny. Ale Jill i
tak była wściekła.
Jack współczuł Jill, ale jednocześnie pochlebiało mu, iż była o
niego zazdrosna. Już wcześniej, od momentu niespodziewanego
spotkania w gabinecie Augusta, domyślił się, że miała poważne
wątpliwości nie tylko na temat wspólnej pracy w fundacji, ale
również ich małżeństwa. Mała porcja zazdrości nie zaszkodzi
Jill. Pozwoli jej uświadomić sobie, że naprawdę go kocha i że są
sobie przeznaczeni. On nie miał wątpliwości. Wybrał ją na całe
życie. Będą mieli dużo czasu, aby się do siebie dopasować.
Jill była coraz bardziej zła. Wiedziała doskonale, że Jack igra
z jej uczuciami. Co więcej, wydawało się, że bardzo mu
odpowiadała ta nowa maskarada. Jak on, u licha, wybrnie z
kolejnych tarapatów, zastanawiała się, kiedy rano będzie musiał
się zmienić w ugrzecznionego urzędnika?
Jack pociągnął nosem zupełnie jak Eleanor.
– Wiesz, ze mnie chyba też sentymentalny facet – zwierzył się
zakłopotany, zabierając chusteczkę z jej rąk i głośno wycierając
nos. Tym razem dłoń Eleanor pozostała na kolanie Jacka o kilka
sekund dłużej.
– Zaskakujesz mnie, J. R. Większość mężczyzn, których
znam, to sztywniacy albo tacy, którzy wstydzą się okazywać
swoje uczucia. Jak miło jest spotkać kogoś, kto nie ukrywa
wzruszeń. – Uśmiechnęła się do Jill, siedzącej sztywno u jej
boku. – Twój brat to wyjątkowa osobowość. Nie bardzo mogę
sobie wyobrazić, że jesteś jego siostrą.
Nawet gruboskórna Eleanor zrozumiała, że niechcący
popełniła nietakt i mocno się zarumieniła.
– To znaczy... nie miałam na myśli, że... chciałam tylko
powiedzieć, że obydwoje bardzo się różnicie... temperamentem i
zachowaniem. Nie uważam, żebyś... była zimna, Jillian. Jesteś
zawsze... taka opanowana, zawsze mocno stąpasz po ziemi. I
niezwykle to w tobie cenię. Ile razy powtarzałam w myśli, że
chciałabym być taka jak ty, Jillian. Moja wybujała uczuciowość
to dla mnie prawdziwe przekleństwo.
Jill zacisnęła ręce. Miała szczerą ochotę udusić Eleanor.
Następne pół godziny upłynęło w kompletnej ciszy, aż do chwili
kiedy skończyła się pierwsza część projekcji.
– A więc, J. R., jakie masz plany? Co będziesz robił w
Filadelfii? – Eleanor nie dawała za wygraną. – Czy znalazłeś już
pracę?
Jack przeciągnął się.
– Nie i nie bardzo się palę.
– A czym się zajmujesz, J. R. ? Jill uniosła brwi.
– Wszystkim po trochu – mruknęła.
– Jesteś dowcipna, Jillian – zaszczebiotała Eleanor. Jack
uśmiechnął się szeroko.
– Och tak, Jill potrafi być bardzo wesoła.
– Naprawdę? – zdziwiła się Eleanor. – Nie miałam okazji
poznać jej od tej strony. Jillian jest zwykle taka poważna i
skupiona.
Jill zacisnęła ręce aż do bólu. Pokusa, aby wreszcie udusić
Eleanor, stawała się coraz silniejsza. Drogiemu braciszkowi J.
R. też powinno się nieźle oberwać. Czuła, że jeszcze chwila, a
straci panowanie nad sobą. Tym razem przeciągnął strunę.
Przerwa przedłużała się. Eleanor sięgnęła po czystą
chusteczkę przygotowując się do oglądania drugiej części filmu.
Podała chustkę również Jackowi. Jill podniosła się z kanapy.
– Na jak długo nas opuszczasz, siostrzyczko?
– Mam już tego dosyć. Jill zrobiła dłuższą przerwę.
– Mam już dosyć tego filmu. Idę do łóżka.
Jack popatrzył na nią uważnie. Nie chciał zostać sam na sam z
rozszczebiotaną Eleanor.
– No cóż – przeciągnął się. – Właściwie to niegłupi pomysł.
Eleanor nie potrafiła ukryć rozczarowania.
– J. R., nie możesz mnie zostawić. Nie cierpię oglądać
„Przeminęło z wiatrem" w samotności – powiedziała tonem
rozkapryszonej dziewczynki. – A poza tym jest dopiero
kwadrans po dziesiątej. Sądziłam, że tak jak ja, jesteś nocnym
markiem.
– A ty jesteś nocnym markiem? – Jack miał nadzieję, że kiedy
Eleanor zaśnie, przekładnie się do sypialni żony. Wyznanie
Eleanor skomplikowało te plany.
– Nigdy nie kładę się spać przed pierwszą.
– Nawet kiedy następnego dnia idziesz do pracy?
– Potrzebuję bardzo niewiele snu. Taką mam konstrukcję
psychiczną. – Eleanor uśmiechnęła się uwodzicielsko.
– Dziwne. – Jack po raz kolejny się przeciągnął. – Ja lubię
wcześnie kłaść się spać i wcześnie wstawać. – Odwrócił się do
Jill. – Pewne przyzwyczajenia z dzieciństwa pozostają na całe
życie, prawda, siostrzyczko?
– Masz absolutną rację, Jack – odparła chłodno. Jack mrugnął
do Eleanor.
– Widzisz, nazwała mnie Jack. To znaczy że mi jeszcze nie
przebaczyła.
Jill posłała mu miażdżące spojrzenie.
– Pewnych rzeczy nie da się przyśpieszyć, J. R. Ballard.
– Och nie, Jillian, dajcie sobie buziaka i pogódźcie się. Życie
jest zbyt krótkie, aby je marnować w ten sposób – strofowała ich
Eleanor.
– Zawsze mówię to samo – powiedział Jack z entuzjazmem i
szybko przygarnął Jill, zanim zdołała się zorientować w jego
zamiarach. Objął ją i gładząc po szyi przytulił mocno do siebie.
– Odczep się ode mnie – mruknęła Jill przez zaciśnięte zęby. –
Jack, natychmiast przestań. Jack, J. R., proszę...
– Kiedy byliśmy dziećmi, Eleanor, siłowaliśmy się tak ze sobą
do upadłego. – Jack wcale nie miał zamiaru wypuścić z ramion
wyrywającej się Jill.
Dopiął swego. Tego już było za wiele. Jill kopnęła go na oślep
z całej siły.
– Ajaj, chyba nie przypuszczałaś, Eleanor, że w mojej siostrze
drzemie dzika kotka – przekomarzał się, tłumiąc okrzyk bólu.
– Nigdy – odpowiedziała skwapliwie, patrząc z zazdrością na
Jill w objęciach Jacka.
– Jack, ostrzegam cię po raz ostatni – syknęła Jill. Mężczyzna
niespodziewanie przerzucił ją przez prawe ramię.
– Kiedy byłaś mała, zanosiłem cię w ten sposób do łóżka,
pamiętasz?
Ruszył w stronę sypialni.
– Boże, jakie to cudowne, przypomnieć sobie stare, dobre
czasy.
Eleanor zachichotała.
– Jillian, przysięgam, w firmie nikt mi nie uwierzy, kiedy
opowiem tę scenę.
Jill, przewieszona przez plecy Jacka, przestała na chwilę
okładać go kopniakami i zmierzyła asystentkę takim wzrokiem,
że ta szybko zmieniła zdanie.
– Nie, nie. Oczywiście, będę trzymała język za zębami –
zapewniła skwapliwie. – Jakie to miłe, że ty i J. R., potraficie
zachowywać się tak... swobodnie.
Jack otworzył drzwi sypialni i szybko zamknął je za sobą.
– Nigdy ci tego nie zapomnę – wybuchnęła Jill, gdy wreszcie
uwolniona z uścisku Jacka, usiadła na łóżku.
– Ciszej. Eleanor może nas usłyszeć.
– Jesteś psychicznie chory, Jacku Har... Zamknął jej usta
szybkim pocałunkiem.
– Jak mogłeś... – zaczęła z nową werwą, odpychając go od
siebie.
– Miałaś jakiś lepszy pomysł? – szepnął. – Gdyby mi coś
szybko nie przyszło do głowy, twoja przyjaciółka Eleanor...
– Ona nie jest moją przyjaciółką – przerwała stanowczo.
– Może nie jest, ale jest twoim gościem.
– Tak. I cały twój cudowny plan wziął w łeb. Co teraz masz
zamiar zrobić, braciszku J. R. ?
Uśmiechnął się od ucha do ucha.
– Przede wszystkim nie mam zamiaru oglądać filmu do końca.
– Nie mówię o dzisiejszym wieczorze...
– A ja tak. Posłuchaj, kiedy tylko Eleanor odda się sennym
marzeniom, wśliznę się tutaj i...
– Och nie, proszę. O Boże, tylko tego brakowało, żeby
Eleanor narobiła plotek, że mam romans z własnym bratem. Czy
sądzisz, że August z większym zrozumieniem potraktuje
kazirodztwo
niż
wiadomość
o
małżeństwie
dwojga
pracowników? – spytała odzyskując humor.
– Bo ja wiem? Przynajmniej J. R. nie jest pracownikiem
fundacji, dobre i to – drażnił się z nią.
– Jack, to wcale nie jest zabawne. Co zrobisz jutro? Jak się
przemienisz w Jacka Harringtona? Tak, aby Eleanor tego nie
zauważyła?
– To proste. Wyjdę stąd, zanim się obudzi, poszukam
najbliższej budki telefonicznej i w mgnieniu oka dokonam
niezbędnej operacji.
– Już to widzę. Jakiś gliniarz będzie przechodził obok, a ty mu
„w mgnieniu oka" opowiesz swoją historię o Supermanie, który
zmienia skórę. – Jill nie kryła ironii.
– W porządku, może budka telefoniczna byłaby miejscem zbyt
krępującym. W takim razie skorzystam z publicznej toalety w
jednym z sąsiednich biurowców.
– Jack, nie możemy tego ciągnąć przez cały tydzień. Musisz
się... przeprowadzić do hotelu... przynajmniej dopóki... Eleanor
będzie mieszkać u mnie. Wytłumaczę jej, że nie mogliśmy się ze
sobą porozumieć i uznaliśmy obydwoje, że lepiej będzie, jeśli...
– Widzę, że chcesz mnie rozłączyć z Eleanor. Coś mi się
zdaje, że jesteś zazdrosna, pani Harrington.
– Jestem zbyt wściekła na ciebie, żeby czuć zazdrość.
– Spokojnie, Jill. Eleanor nie jest w moim typie. A jeśli chodzi
o przeprowadzkę do hotelu, czy tak sobie wyobrażasz początek
naszego małżeństwa? – uśmiechnął się kpiąco.
– A co z kolejnym słabym punktem twojego planu? Eleanor
zobaczy jutro w fundacji Jacka Harringtona. Co się stanie, jeśli
odkryje, że wspomniany Jack Harrington i J. R. Ballard to jedna
i ta sama osoba? Co wtedy?
– Nic – odpowiedział z uśmiechem.
– Jack...
– Naprawdę nic. Ponieważ Eleanor nawet się dobrze nie
przyjrzy nudnemu, sztywnemu Jackowi Harringtonowi. Nie
zauważy mnie. To znaczy nie zauważy, że ja to on. Będzie
pochłonięta rozmyślaniami o mnie jako twoim bracie. A ja
zaszyję się w cichy kąt. Ten ja, który jest nim. A jeśli chodzi o
tego mnie, który jest twoim mężem...
Jill zamknęła oczy i z rezygnacją potrząsnęła głową.
– Poślubiłam faceta, który się kwalifikuje do domu wariatów.
– Zwariowałem na twoim punkcie, Jill. – Odgarnął jej włosy z
czoła i rozsunął poły płaszcza kąpielowego. – Bardziej na
punkcie żony niż siostry. – Robił wszystko, aby wywołać choć
cień uśmiechu na jej twarzy. Ale od razu otrzeźwiała.
– Co sobie o nas pomyśli Eleanor? Jack, lepiej będzie, jeśli...
– Jill, gniewasz się jeszcze? – Delikatnie pieścił jej piersi.
– Staram się za wszelką cenę – mruknęła. Westchnęła cicho,
gdy pieszczoty stały się śmielsze.
– Jack, Eleanor usłyszy...
– Nie usłyszy niczego, prócz ryku telewizora. Idź za głosem
serca, kochanie.
– Jack, nie możemy tego robić, to... nieprzyzwoite. W oczach
Jacka pojawiły się wesołe iskierki.
– A więc później? Kiedy Eleanor zaśnie? Jill westchnęła
zrezygnowana.
– Od samego początku, od pierwszej chwili gdy ciebie
ujrzałam, byłam przekonana, że to czyste szaleństwo. Kto, będąc
przy zdrowych zmysłach, poślubia faceta po trzech dniach
znajomości?
– Ja byłem gotów już pierwszego dnia, ale nie chciałem cię
ponaglać.
– Ponaglać? Mam wrażenie, że utknęłam w obrotowych
drzwiach, które kręcą się coraz szybciej.
– Wszystko dobrze się skończy – pocieszał ją przytulając do
siebie. – Potrzebujemy trochę czasu. Zaufaj mi, Jill.
– Komu mam zaufać? – spytała cicho wtulając się w jego
ramiona. – Supermanowi, koledze, bratu?
Uśmiechnął się.
– Wszystkim trzem.
– A ilu ich jeszcze siedzi w tobie? Rozległo się nieśmiałe
pukanie do drzwi.
– J. R. ?
Jack i Jill wymienili znaczące spojrzenia. Jill wzniosła oczy
do sufitu.
– Słucham, Eleanor. – Twarz Jacka się rozpromieniła. Ani mu
było w głowie uwolnić Jill z objęć, mimo że się bardzo o to
starała.
– Przerwa już się skończyła, właśnie zaczyna się druga część.
Jesteś pewien, że nie chcesz jej obejrzeć razem ze mną, J. R. ?
– Jill i ja... wspominamy właśnie... stare, dobre czasy... kiedy
byliśmy... beztroskimi dzieciakami. – Usta Jacka pieściły ucho
Jill. – Mamy tyle zaległości do odrobienia. – Jego wargi
wędrowały w stronę szyi. Czuł, jak coraz szybciej bije jej serce.
Jill, wbrew rozsądkowi, z trudem hamowała rosnącą
namiętność. Rozum zalecał opanowanie, a nieposłuszne ręce
odpowiadały pieszczotami na pieszczoty.
Eleanor nadsłuchiwała po drugiej stronie drzwi.
– J. R., chyba powinieneś już dać odpocząć Jillian. – Okrasiła
swoje słowa urywanym chichotem. – Może nie znasz na tyle
swojej siostry... kiedy nie wyśpi się porządnie, następnego dnia
staje się mocno... zrzędliwa. A ja muszę z nią jutro pracować.
– Uduszę tę kobietę, przysięgam. Nie wytrzymam z nią do
końca tygodnia – mruknęła Jill pod nosem. – Co ja mówię, jaki
tydzień? Ona nie przeżyje tej nocy.
– Trzymaj nerwy na wodzy, siostrzyczko.
– Jeśli myślisz, że twoja szyja nie jest w niebezpieczeństwie,
J. R. Ballard...
– Bezpieczne czasy już się skończyły – szepnął jej do ucha i
naparł na nią całym ciężarem ciała.
– Och, Jack. Cały świat wiruje mi przed oczami. Krew uderza
mi... do głowy. Mam zawroty... nie mogę złapać tchu. I nie
potrafię już... pozbierać myśli.
– Zgadza się, dokładnie wszystkie objawy...
– Braku piątej klepki?
– Miłości.
– A jaka to różnica?
– Miłość jest o wiele przyjemniejsza.
Uniosła brwi i popatrzyła na niego z łobuzerskim uśmiechem.
– Ach tak. Nie wiedziałam.
Uporał się z połami płaszcza kąpielowego i całował piersi Jill,
które nabrzmiewały pod dotykiem jego warg. Jill objęła go
mocno za szyję. Stukanie do drzwi stało się specjalnością
Eleanor.
– J. R., tracisz najlepsze momenty.
– To ona tak uważa – szepnęła Jill prosto do ucha J. R.
Rozdział
6
Dochodziła druga w nocy, kiedy Jack, ziewając, włożył
spodnie od piżamy i na palcach ruszył do drzwi. Cicho wyszedł
ze swojego pokoju i zajrzał do salonu, aby się upewnić, czy
droga do sypialni Jill stoi otworem.
Telewizor był zgaszony, nie paliło się światło, czy jednak
Eleanor wreszcie poszła spać – tego nie sposób było ustalić.
Doprawdy, inaczej sobie wyobrażał pierwsze doświadczenia
małżeńskie.
Otworzył drzwi nieco szerzej. Zaskrzypiały. Usłyszał
westchnienie, a później skrzypnęły sprężyny kanapy. Eleanor
przewracała się na drugi bok. Czekał cierpliwie, aż się ułoży.
Jeszcze kilka skrzypnięć – i zapadła cisza. Odczekał parę
minut, póki nie usłyszał głębokiego, równego oddechu. Eleanor
najwyraźniej zasnęła. Ostrożnie zrobił kilka kroków. Spojrzał w
stronę sypialni Jill. Cały kłopot w tym,
że drzwi znajdowały się dokładnie po przekątnej i trzeba było
przejść niebezpiecznie blisko kanapy Eleanor.
Jack-naukowiec wybrał tę drogę bez wahania, Jack-kochanek i
awanturnik zaakceptował wybór. Oczyma duszy ujrzał nagą Jill,
niedbale okrytą kołdrą, ciepłą i bezbronną, czekającą we śnie na
swojego Robinsona Cruzoe. Ta wizja dodała mu skrzydeł.
Zbliżał się do kanapy. Eleanor oddychała równo i rytmicznie.
Na razie wszystko szło jak po maśle.
– Pst. Jack zamarł.
– Pst, J. R.
Jack zerknął w kierunku kanapy. Eleanor. O, nie. Eleanor z
szeroko otwartymi oczami.
W półmroku dostrzegł jej głowę unoszącą się znad poduszki.
– Ja też nie mogłam zasnąć – wyszeptała. Zapaliła nocną
lampkę.
Jack
odruchowo
zasłonił
nagość
i
zamarł
w
melodramatycznym geście, rodem z filmu. Poczuł się jak
zwierzę złapane w sidła. Uśmiechnął się do Eleanor z
zażenowaniem.
W odpowiedzi kobieta uśmiechnęła się uwodzicielsko.
Obecność Jacka, tu, w środku nocy, potwierdzała jej najskrytsze
domysły. J. R. Ballard ma na nią wielką ochotę. Tak jak ona na
niego.
– Muszę wyglądać okropnie – szepnęła.
– Właśnie... zachciało mi się pić... i szedłem do kuchni.
Eleanor popatrzyła na Jacka z niedowierzaniem.
– Ależ J. R., do kuchni idzie się w przeciwnym kierunku.
– Ja szedłem do łazienki... najpierw chciałem pójść do
łazienki...
– Zaskakujesz mnie, J. R.
– Ja?
– Nigdy nie przypuszczałam, że jesteś taki... nieśmiały.
– Nieśmiały?
– Dobrze to rozumiem. Ja też jestem nieśmiała. Zazwyczaj...
Nigdy jeszcze nie przydarzyło mi się nic takiego...
Opuściła nogi i usiadła na łóżku.
– Co masz na myśli? – Jack spytał nerwowo. Eleanor,
zasłonięta po szyję flanelową nocną koszulą,
otuliła się dodatkowo kocem w dowód niesłychanej
skromności, której zresztą nikt od niej nie wymagał. Jedną ręką
przyciskała koc, drugą poprawiała poduszkę.
– Usiądź proszę, J. R.
– Ja... do łazienki – wymamrotał pod nosem, wypadając
zupełnie z roli.
Eleanor uśmiechnęła się wyrozumiale.
– Poczekam.
Jack mijając sypialnię Jill posłał zamkniętym drzwiom
spojrzenie pełne tęsknoty i żalu.
W łazience, zażenowany i spięty, zastanawiał się, ile czasu
powinien tu spędzić. Żadne sztuczki nie wchodziły w grę:
wiedział, że Eleanor czeka na niego z zapartym tchem. Spuścił
wodę, odkręcił kran, przeciągnął się i ruszył do drzwi.
Eleanor wykorzystała te krótkie kilka chwil, aby poprawić
fryzurę. A kiedy Jack zbliżył się do kanapy, poczuł, że posłużyła
się ponadto miętowym odświeżaczem do ust, który, jak głosił
slogan reklamowy, „czyni pocałunek słodkim i ponętnym".
– Eleanor, właściwie powinienem...
– Ciiii – Eleanor chwyciła go za nagie ramię i przyciągnęła do
siebie. – J. R., chyba nie chcesz obudzić siostry. – Przysunęła się
jeszcze bliżej. – Nie przypuszczam, aby potrafiła nas zrozumieć.
Jeśli chodzi o mężczyzn, Jillian zadziera nosa i jest przesadnie
rozsądna. Nie sądzę,
żeby w ogóle wierzyła w... miłość od pierwszego wejrzenia...
– Eleanor...
Położyła mu palec na ustach.
– Nie, nie mów nic, J. R. Bardzo mi się podobasz, ale nie
powinniśmy się spieszyć. Musimy trzymać na wodzy nasze...
naturalne instynkty. Powinniśmy się najpierw lepiej poznać.
Nigdy bym sobie nie darowała.,. gdybyś pomyślał, J. R.... że
należę... do łatwych kobiet. Wiem, że z męskiego punktu
widzenia to wygląda inaczej. A szczególnie – takiego
mężczyzny jak ty. Kobiety ścielą ci się u stóp...
– Eleanor...
– Już dobrze, J. R. Zgoda, może nie jestem kobietą światową,
ale przeczytałam wiele powieści dla kobiet i oglądałam
mnóstwo seriali. I... to znaczy, nie... chciałam, żebyś mnie
dobrze zrozumiał... Nie jestem taka niedoświadczona... w
kontaktach z mężczyznami.
– Eleanor...
– Zawstydziłam cię, prawda J. R. ?
– Eleanor, muszę wracać do łóżka. Uczepiła się go jeszcze
mocniej.
– Kocham twoje oczy, J. R. Czuję, że potrafią czytać w mojej
duszy.
– Nie sądzę.
– J. R., czy wierzysz w przeznaczenie?
– Eleanor, robi się późno – odparł Jack i pomyślał w duchu:
Już nigdy więcej.
Przysunęła się bliżej.
– Wiedziałam, J. R., że tej nocy nie zagrzejesz miejsca w
swoim łóżku.
Po czole Jacka spłynęła kropla potu.
– To był błąd – mruknął, starając się uwolnić z jej uścisków.
Prawie dopiął celu, kiedy w pokoju nagle rozbłysło światło.
– Jack?
Na dźwięk głosu Jill Jack poderwał się z kanapy. Jill stała w
drzwiach sypialni i z wyraźnym zaskoczeniem przyglądała się
na przemian to Jackowi, to swojej asystentce.
– Jillian, to naprawdę nie było to... o czym myślisz. – Eleanor
zerwała się na równe nogi. – Mieliśmy właśnie... właściwie Jack
szedł do łazienki... i rozmawialiśmy sobie. – Eleanor przyciskała
koc do piersi, widomy dowód niewinności.
Jill wpatrywała się w Jacka z takim wyrzutem, że zrozumiał,
iż musi się usprawiedliwić.
– Rozmawialiśmy... o serialach – zaczął.
– Mam nadzieję, że nie przeszkodziłam wam w samym środku
najciekawszej sceny – przerwała cierpko Jill.
Eleanor zachichotała, lecz pod wpływem wzroku Jill uśmiech
zamarł jej na twarzy.
Jack odsunął się od Eleanor na bezpieczną odległość. Ruszył
w stronę żony, ale Jill powstrzymała go stanowczym gestem.
– Chciałam ci tylko jedno powiedzieć... J. R. Dopóki jesteś...
gościem... w moim domu... zachowuj się przyzwoicie.
Popatrzył na nią z rozbawieniem.
– Przyzwoicie?
– Tak – odpowiedziała szorstko. – A to oznacza na przykład,
że nie powinieneś defilować półnagi przed kobietą... z którą nie
łączy cię żadne pokrewieństwo.
Jack przytaknął zgodnie.
– Masz całkowitą rację. Wiesz, myślałem, że Eleanor już śpi
i...
– Naprawdę myślał, że już śpię – potwierdziła pospiesznie
Eleanor. Oblała się rumieńcem, ponieważ sądziła, że kłamie jak
z nut.
Przyglądając się obydwojgu podejrzliwie, Jill powiedziała:
– A więc teraz wszyscy wracamy do łóżek – każde do swojego
– i na tym kończymy całą historię.
Jack usiłował wkraść się do sypialni Jill, ale zatrzasnęła u
drzwi przed nosem. W chwilę później usłyszał trzask zamka.
Kiedy wracał do swojego pokoju, Eleanor posłała mu blady
uśmiech, ale nie zwrócił nawet na to uwagi – zamknął za sobą
drzwi odrobinę za głośno.
Kiedy następnego ranka Eleanor weszła do kuchni i zobaczyła
Jill przyrządzającą kawę, postanowiła jej wszystko dokładnie
wyjaśnić. A w każdym razie miała szczere chęci.
– Jillian, jeśli chodzi o ubiegłą noc... to razem z twoim bratem
tylko...
– Wolałabym już do tego nie wracać, Eleanor. – Jill wyjęła z
szafy dwa kubki i postawiła na tacy.
– Jillian, czy J. R. jeszcze śpi?
– Nie, J. R. poszedł sobie.
– Ach, Jillian, nie powinnaś była go wyrzucać.
– Nie zrobiłam tego – odpowiedziała. Chociaż miałam na to
wielką ochotę, dodała w duchu. – J. R. wyszedł pobiegać, kiedy
było jeszcze ciemno za oknem.
– Czy wróci, zanim wyjdziemy do pracy?
– Wątpię.
– Jillian, jesteś zła?
– Gorzej... jestem wstrząśnięta.
– Tym, że przypadłam do gustu twojemu bratu? Jill
wzdrygnęła się.
– Przyznaję, zwykle byłam dosyć świętoszko wata... –
ciągnęła Eleanor.
– Jeśli nawet, to na pewno nie wczoraj. Eleanor uśmiechnęła
się z zakłopotaniem.
– J. R. wyzwala we mnie... dzikie... instynkty.
– Masz rację. J. R. działa w ten sposób na kobiety –
przytaknęła Jill ze zrozumieniem.
– Przypuszczam, że przez jego życie przewinęło się wiele
kobiet. Wspaniałych, gorących, pełnych temperamentu. –
Strapiona Eleanor zwiesiła głowę.
– Chcesz trochę kawy, Eleanor? – Jill postawiła przed nią
dymiący kubek.
– Co twój brat sobie o mnie pomyśli? Zrobiłam z siebie
zeszłej nocy ciężką idiotkę. Nigdy dotychczas nie byłam taka...
bezwstydna, nieopanowana. Tak mi teraz głupio.
– Uspokój się. On jest do tego przyzwyczajony. – Jill usiadła
naprzeciw Eleanor i łyknęła kawy.
– Jillian, czy on ma kogoś... bliskiego?
– Jak by ci to powiedzieć...
– O Boże, a więc ma kogoś. Oczywiście, że ma. Kocha kogoś
innego. Kogoś pięknego, światowego, bez zahamowań...
Lekki uśmiech pojawił się na wargach Jill.
– Nigdy o niej nie myślałam w ten sposób, ale sądzę, że Jack –
to znaczy J. R. – pewnie określiłby ją w ten sposób.
– A więc to coś poważnego. – Łzy napłynęły do oczu Eleanor.
Jill zrobiło się jej żal.
– Eleanor, nie znasz J. R., tak jak ja go znam. On jest... taki
zmienny.
– A więc może zmieni też zdanie na temat tej drugiej kobiety
– powiedziała Eleanor z nadzieją.
– Nie. Nie to miałam na myśli. Chciałam po prostu
powiedzieć... – Chciałam po prostu powiedzieć, żebyś trzymała
swoje łapska z dala od mojego męża, pomyślała Jill i dodała: –
Eleanor, J. R. skacze z kwiatka na kwiatek. Nie sądzę, aby
zabawił w Filadelfii dłużej. Znudzi mu się tu... i pojedzie dalej.
Tak jak to zwykle bywa. Nie powinnaś z nim wiązać żadnych
nadziei. Musisz wziąć też pod uwagę fakt, że istnieje druga
kobieta.
– Czy ona mieszka w Filadelfii? Jill zawahała się.
– Właściwie nie. Ale kto wie? Może się tutaj pojawić.
– Czy znasz ją, Jillian?
– Czy ją znam? Na dobrą sprawę nie wiem, co o niej sądzić.
Eleanor niespodziewanie pochyliła się w stronę Jill i chwyciła
ją za przegub dłoni.
– Jill, pomożesz mi? Jill przełknęła ślinę.
– Tobie?
– Wstawisz się za mną, powiesz mu o mnie parę życzliwych
słów? Mam mu tyle do zaoferowania, Jillian. Wierność, ciepło,
zrozumienie... gorące uczucie.
– Gorące uczucie?
– Nie zrozum mnie źle, Jillian. Nie podejmę żadnych
pochopnych kroków, ale już o tym rozmawiałam z J. R. i...
– Rozmawiałaś o swoim gorącym uczuciu z J. R. ?
– Tak, i postawiłam sprawę jasno: że nigdy nie zdobędę się
na... przelotny... czysto fizyczny związek z mężczyzną. Chcę
czegoś więcej... czegoś głębszego. J. R. jest typem światowca.
Musisz przyznać, że niezupełnie pasuje do moich wyobrażeń... –
zarumieniła się. – Domyślasz się, o czym mówię, Jillian. Chodzi
mi o to, że kobiety nie zastanawiają się zbyt długo zapraszając
go do swojej alkowy.
– Tak ci powiedział J. R. – że jest postrachem damskich
sypialni?
– Wiesz, Jillian, Jack jest zbyt dobrze wychowany, aby o
swoich... podbojach... opowiadać na prawo i lewo.
Jill uśmiechnęła się przyjaźnie do koleżanki.
– Eleanor, czy chcesz posłuchać dobrej rady?
– Nie, Jillian. Wolałabym nie.
– Eleanor...
– Kocham go, Jillian. I nic na to nie poradzę. Musiałam to
wreszcie powiedzieć. Myślisz pewnie, że zwariowałam.
– Nie.
– Ależ tak. Nie sądzę, abyś potrafiła mnie zrozumieć. Jesteś za
mało wrażliwa, żebyś mogła się zakochać od pierwszego
wejrzenia. Pewnie zresztą w ogóle nie wierzysz, że taka miłość
istnieje.
Jill wzruszyła ramionami i wstała od stołu.
– Pospieszmy się, bo spóźnimy się do pracy. Eleanor
popatrzyła na zegarek.
– O Boże, masz rację.
Dopiła resztę kawy i zaniosła kubek do zlewu.
– A właśnie – odezwała się Eleanor zmieniając temat – nie
wspomniałaś ani słowem o wczorajszym spotkaniu z Augustem
i nowym szefem działu stypendiów. Jak się nazywa? Harris?
Harrison?
Jill zamarła.
– Harrington – wykrztusiła wreszcie.
– Właśnie. Harrington. Jack Harrington. No i jaki on jest?
– Nudny naukowiec. – Jill zajęła się zmywaniem kubka.
– Mogłam się tego spodziewać – skwitowała Eleanor.
– Czy August powiedział ci, że chciałby, abym została
łącznikiem między zespołem Harringtona i naszym działem?
Kubek wysunął się z drżących rąk Jill i rozbił o zlew. Eleanor
popatrzyła na skorupy i sinobladą twarz Jill.
– O Boże, znów zrobiło ci się słabo? Musiałaś złapać jakieś
choróbsko podczas wakacji, to pewne. Mam nadzieję, że nie
piłaś tam wody. Oczywiście, nie sposób jej całkowicie uniknąć.
Na przykład warzywa myte są w wodzie. No i proszę, możesz
przez cały czas uważać starannie, aby pić butelkowaną wodę, a
jednocześnie jesz sałatę ze zdradliwymi kropelkami...
– Eleanor, proszę...
– Czy nie powinnaś położyć się do łóżka?
– Nie. Już czuję się lepiej.
– Na pewno? Wydajesz się niezwykle podatna na ataki...
– Daj mi chwilę odpocząć. – Jill przysiadła na moment, a
Eleanor, niczym troskliwa kwoka, nie odstępowała jej na krok.
Jill walczyła z myślami. To jasne, że nie mogła pozwolić
Eleanor pracować razem z Jackiem. Sprawa byłaby prostsza,
gdyby mieli widywać się w fundacji tylko od czasu do czasu, ale
ponieważ zamieszkali razem...
– Jillian, przeszło ci trochę?
– Jeszcze moment.
– Czy na pewno nie chcesz zostać w domu?
– Nie mogę. Mam dzisiaj dużo pracy.
– Wiem coś o tym. Wystarczy kilka dni urlopu, a trudno się
potem wygrzebać spod sterty zaległych papierów. Ale nie
przejmuj się, Jillian. Pomogę ci we wszystkim.
– Nie będziesz mogła... pracując z Harringtonem.
– Ale ja nie będę z nim pracować.
– Co? Przecież powiedziałaś, że...
– Nienawidzę naukowców. Są tacy sztywni i małomówni, że
można z nimi zwariować.
– Ale August...
– Udało mi się go przekonać, żeby powierzył to zadanie
Paulowi Cookowi.
Twarz Jill znów nabrała kolorów.
– Coś mi się zdaje, że odetchnęłaś z ulgą. Widać jestem ci
bardziej potrzebna, niż dawałaś mi odczuć, Jillian.
– Tak... z pewnością – Jill zerwała się z krzesła. – Czas już na
nas.
Jill była rzeczywiście zawalona robotą przez całe
przedpołudnie. Zapewne dlatego ani razu nie pomyślała o tym,
jak niesłychanie jej życie skomplikował Jack Harrington alias
J. R. Ballard. Dopiero widok Eleanor, która pojawiła się tuż
przed przerwą na lunch, przywołał wszystkie bolesne
wspomnienia.
– Jillian, zastanawiałam się, czy... J. R. lubi muzykę?
– Muzykę? Myślę, że tak.
– Muzykę poważną? Mozarta? Beethovena?
– A dlaczego pytasz? – zainteresowała się Jill.
– Pomyślałam, że może kupię bilety na koncert.
– On chyba niespecjalnie przepada za takimi imprezami.
– Ach tak, a co sądzisz o tym, żebym...
– Eleanor, za dużo mam spraw na głowie, żeby w tej chwili
omawiać z tobą zainteresowania muzyczne mojego brata. A i ty
powinnaś być o tej porze zajęta czym innym.
– Lepiej się dzisiaj do ciebie nie zbliżać.
– Może dlatego że nie udało mi się porządnie wyspać. Eleanor
się zaczerwieniła.
– Tej nocy nic takiego już się nie powtórzy. Porozmawiam z
twoim bratem.
– Ja także – ucięła Jill.
Jack pojawił się w minutę po tym, kiedy zniknęła Eleanor.
Niewiele brakowało, aby wpadli na siebie.
Widok Jacka wyprowadził Jill całkowicie z równowagi.
– Zamknij drzwi – rozkazała ostro. Kiedy patrzyła na Jacka,
musiała przyznać, że wspaniale potrafił się znów przemienić w
bezbarwnego, przesadnie uprzejmego naukowca.
– Dzień dobry, Jillian. – Ton dziarskiego kowboja i inne
artybuty J. R. zniknęły bez śladu.
– Co tutaj robisz?
– Poprosiłaś mnie do środka i kazałaś zamknąć drzwi. – Na
twarzy Jacka pojawił się ślad uśmiechu.
– Ja przez ciebie zwariuję, Jacku Harringtonie.
– Bardzo mi przykro, Jillian – mruknął bez specjalnej skruchy.
Jill przysunęła się bliżej i przyglądała mu się badawczo.
– Czy ty się malujesz?
– Co najwyżej trochę pudru. Chciałem zatuszować opaleniznę.
Uważasz, że przesadziłem? – Potarł twarz ręką. – A teraz?
Jill utkwiła wzrok w suficie.
– Eleanor nawet nie mrugnęła okiem, kiedy się jej
przedstawiłem.
– Co... ?
– Byłoby dziwne, gdybym się jej nie przedstawił. Złapała się
za głowę i zamknęła oczy.
– Wymieniliśmy nawet długi uścisk dłoni. – Jack ożywił się. –
Bardzo długi uścisk dłoni.
– Widzę, że jesteś z siebie zadowolony.
– Myślałem, że i ty będziesz, Jillian. I jeszcze słówko na boku
o wczorajszej nocy, siostrzyczko... Szedłem właśnie do twojej
sypialni, kiedy nakryła mnie Eleanor. Dzisiaj będę bardziej
ostrożny.
– Daremny trud. Zamykam drzwi na klucz.
– Jill... ?
– Mam na imię Jillian, nie zapominaj o tym. Musimy też
uzgodnić pewne zasady postępowania. Po pierwsze, trzymaj się
z dala od Eleanor. Po drugie, trzymaj się z dala ode mnie.
Możesz mnie pozdrowić, kiedy się będziemy mijali w holu, ale
to wszystko. Nie chcę, abyś przychodził do mojego pokoju. Nie
chcę, abyś podchodził do mojego stolika podczas lunchu. Nie
chcę, abyś siadał w pobliżu podczas narad personelu. A jeśli
chodzi o mój dom...
– Mniej więcej domyślam się, Jillian.
– To dobrze. Zatem możesz zamknąć drzwi... kiedy będziesz
stąd wychodził.
Jack nawet nie drgnął.
Jill posłała mu miażdżące spojrzenie.
– August prosił mnie, abym przejrzał podania o stypendia z
kimś z twojego działu. – Wskazał na trzymany w ręku plik
kartek. – Chciał, żebym porozmawiał o tym z Eleanor, ale
myślę, że wolałabyś, abym raczej zwrócił się do ciebie.
– Sądziłam, że to Paul Cook jest naszym pośrednikiem –
stwierdziła Jill.
– Masz rację, ale chwilowo jest bardzo zajęty. – Jack
uśmiechnął się nieśmiało. – Jeśli jednak nie masz dla mnie
czasu, zwrócę się do Eleanor.
– Siadaj.
– Jesteś cudowna, kiedy się wściekasz.
Aż do końca dnia Jill nie mogła zajmować się notowaniami
giełdowymi i lokatami długoterminowymi. Musiała poświęcić
czas Jackowi. Fundacja nie poniesie większego uszczerbku.
Dzięki staraniom o nowe środki finansowe i ostrożnym, zarazem
rozsądnym lokatom oraz jeszcze ostrożniejszej polityce
stypendialnej, Fundacja Augusta, mimo niekorzystnej sytuacji
gospodarczej, była w dobrej kondycji finansowej.
Gdyby jej życie układało się równie korzystnie, jak
egzystencja fundacji!
Tego popołudnia, kilka minut po piątej, Jill stała przy oknie w
swoim pokoju biurowym. Odkładała jak mogła powrót do domu
i spotkanie z „braciszkiem" i zakochaną w nim po uszy
asystentką.
Obserwowała przez okno ulicę. Zobaczyła mężczyznę w
płaszczu z workiem na ubrania w dłoni, spieszącego w stronę
przystanku. Autobus przystawał dokładnie na wysokości bramy
fundacji. Jill zobaczyła, że mężczyzna macha w stronę
kierowcy. Autobus zaczekał, mężczyzna wskoczył na stopień i
odjechał.
To był jej kolega z pracy, naukowiec w rogowych okularach,
który gnał co sił, aby w którejś z toalet przekształcić się w jej
Supermana, w kolejnym wcieleniu odgrywającego rolę
uwodzicielskiego J. R. Ballarda. Jill pokręciła głową. Jak długo
wytrzyma w tym schizofrenicznym świecie? Nie sposób, aby
bawił się w przebierankę przez cały tydzień. Postanowiła, że po
powrocie do domu zmusi Jacka, aby na kilka dni przeprowadził
się do hotelu. Wtedy będzie mogła powiedzieć Eleanor, że brat,
swoim zwyczajem, nie zagrzał miejsca w Filadelfii i pojechał do
dawnej narzeczonej. Eleanor będzie smutno, ale to nic; byłaby
nieporównanie bardziej rozczarowana, gdyby dostała kosza od J.
R.
Eleanor zajrzała do pokoju, Jill wkładała właśnie płaszcz.
– Cześć. Pomyślałam, że możemy wrócić do domu razem.
Zaszalejmy i weźmy taksówkę, na spółkę to nie będzie drogo.
Autobus w godzinach szczytu wlecze się w nieskończoność.
Biedna Eleanor gotowa była zrobić wszystko, aby jak
najszybciej przywitał ją uśmiech J. R. Ballarda.
– Nie przesadzaj, Eleanor, to tylko kilka przystanków. –
Dobrze wiedziała, że Jack potrzebuje czasu, aby się przemienić
w J. R. Ale ile?
Jill zapakowała dokumenty do teczki i razem z Eleanor
opuściły biuro.
– Wiesz, Jillian, dzwoniłam do twojego brata.
– Tak? I co ci miał do powiedzenia?
– Nie było go w domu.
– Wiesz, J. R. nie jest raczej typem domatora.
– Może szukał pracy?
Jill popatrzyła z powątpiewaniem.
– Może...
– Nie chcę się wtrącać w nie swoje sprawy, ale czy nie
powinnaś pomóc bratu w odnalezieniu miejsca w życiu?
– Nie chcę się wtrącać w twoje sprawy, ale powinno do ciebie
wreszcie dotrzeć, że J. R. to klasyczny uwodziciel. I nie
zapominaj, Eleanor, że ponadto w grę wchodzi inna kobieta.
– Ona nie jest dla niego odpowiednia, Jillian. Nie pytaj, skąd
wiem. Po prostu czuję to. Intuicja. Dostrzegłam tęsknotę w
oczach J. R., Jillian. Czy zauważyłaś, jaki jest spięty? Tamta
kobieta nie potrafi dać mu wszystkiego. Widzę to jak na dłoni. J.
R. nie jest szczęśliwy, Jillian.
Z tym akurat bym się zgodziła, pomyślała Jill.
Rozdział
7
Jack położył ósemkę pik na dziewiątkę trefl. Następną kartą
był walet karo. Walet i królowa należą do siebie. Zaglądał do
wszystkich kupek kart, póki nie znalazł królowej kier. Rozrzucił
resztę kart nieudanego pasjansa i wpatrywał się ze smutkiem w
karcianą parę.
Od niespodziewanej wizyty Eleanor Windsor minęły trzy
koszmarne dni i noce. Nie chciał się przyznać Jill, że misterny
plan przebieranek jemu także porządnie dał się we znaki. Co
gorsza, Jill postanowiła, że będzie korzystał z własnego łóżka, a
nie z jej. Co wieczór, po powrocie z pracy i szybkim posiłku,
znikała na dobre za drzwiami swojej sypialni, które w dodatku
zamykała na klucz. Twierdziła, że ma mnóstwo pilnych prac –
pourlopowe zaległości. Raz dorzuciła od niechcenia: „Czy
tydzień na Tobago, nawet najwspanialszy, wart jest tego całego
zamieszania po powrocie?"
Jack czuł się podle. Wiedział, że Jill również jest w fatalnym
nastroju. Tylko Eleanor tryskała werwą i humorem. Nic
dziwnego. Jill zamykała się u siebie na całe wieczory, a więc
Eleanor miała J. R. wyłącznie dla siebie.
Jack starał się jak mógł, aby ostudzić uczucia Eleanor i
zniechęcić ją do siebie. Użył też koronnego argumentu –
podkreślił, że w jego życiu istnieje inna kobieta. I jeśli nawet od
pewnego czasu nie są ze sobą, to istnieje duża szansa, że
wkrótce znów się połączą.
Rezultat był przeciwny do oczekiwanego. Eleanor wzmogła
wysiłki, aby postawić na swoim i osiągnąć upragniony cel. Nie
martwiła się zbytnio istnieniem konkurentki, w myśl porzekadła:
co z oczu, to i z serca.
Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo się myli. Im rzadziej
Jack widywał Jill, tym bardziej za nią tęsknił. W samotnych
chwilach, kiedy na próżno starał się zasnąć, rozpamiętywał
tropikalne noce. na Tobago i gorące uniesienia przy świetle
księżyca, urywany oddech Jill i słony smak jej opalonego ciała.
Pozostała gorycz i pragnienie nie do ugaszenia. Jack zrzucił
karty z łóżka, dama i walet poleciały na podłogę. Zgasił światło
i wyciągnął się na plecach.
Słyszał przytłumiony dźwięk telewizora dochodzący z
bawialni. Eleanor była nocnym markiem. Wysiadywała do
późna, bo ciągle miała nadzieję, że J. R., tak jak za pierwszym
razem, wymknie się ze swojego pokoju i że będzie miała okazję
wypróbować na nim kilka sztuczek podpatrzonych w serialach.
Jackowi żal było Eleanor; chociaż musiał być stanowczy, to
przecież nie chciał jej zranić. Może któregoś dnia i ona spotka
swojego Robinsona Cruzoe.
Jack przewracał się na łóżku, usiłując ułożyć się do snu. Przez
ścianę dobiegały odgłosy z wciąż nastawionego telewizora. Za
chwilę dały się słyszeć kroki Eleanor. Szła najwyraźniej do
kuchni. Dwie minuty później znowu usłyszał kroki obok swoich
drzwi. To Eleanor wracała do salonu. Z kolei nocną ciszę
zakłócił motyw muzyczny z programu Davida Lettermana.
Letterman dotrzyma towarzystwa Eleanor przez kolejne pół
godziny, pomyślał, a co ze mną?
Kręcił się i wiercił przez dobre pół godziny. Wspomnienia z
Karaibów nie dawały mu zasnąć. Wreszcie odrzucił kołdrę,
zapalił lampkę i wstał z łóżka. Było pięć po pierwszej.
Okręciwszy się kocem podszedł do okna. O mało nie pośliznął
się na porozrzucanych po podłodze kartach.
Rozsunął białe, lniane zasłony i wpatrywał się w nocne
światła miasta. Dźwięki dochodzące z ulicy mieszały się z
głośnymi monologami Lettermana.
Myślał o Jill śpiącej w nagrzanym, wygodnym łóżku, które
było wystarczająco szerokie dla dwojga. I które dzielili ze sobą
tylko przez jedną noc. Od tego czasu Jill stała się taka obca.
Trzymała się z dala od Jacka. Czar szybko pryskał. Ale Jack
dobrze wiedział, że Jill go kocha. Tamta Jill, z Tobago – wesoła,
czuła, łagodna, namiętna. Ta – odpychająca, wiecznie spięta i
zapracowana po uszy kobieta – to nie była prawdziwa Jill. Jack
w pełni zdawał sobie sprawę z tego, że jeszcze raz musi pomóc
Jill odnaleźć prawdziwą siebie. Tylko wtedy do niego wróci.
Był coraz bardziej wściekły. Na ryczący telewizor. Na
zamknięte na klucz drzwi sypialni Jill. Czuł, że dłużej tego nie
wytrzyma. Musi coś zrobić. Musi się dostać do Jill. Teraz,
natychmiast.
Jego wzrok spoczął na niewielkim występie poniżej okna. W
okamgnieniu przypomniał sobie szklane, rozsuwane drzwi
prowadzące z sypialni Jill na taras. Wystarczyłoby dostać się po
gzymsie do rogu budynku, wszystkiego najwyżej pięć metrów, a
późnej kolejne trzy, cztery metry – i już powinien być taras.
A co będzie, jeśli go nie wpuści? Przecież nie da mu
zamarznąć na tarasie, a on dobrowolnie stamtąd się nie ruszy.
Aby zmiękczyć serce Jill, włożył tylko spodnie od piżamy.
Wyobraźnia zaczęła mu podsuwać następującą scenę:
rozgrzana od snu Jill i on, trzęsący się z zimna, w jej objęciach.
Przytul mnie mocno, kochanie, ogrzej mnie...
Jill nie potrafiła tego zrozumieć. Spędziła z Jackiem tylko
jedną noc w sypialni, a od tej pory łóżko wydawało się puste.
Rzecz jasna to nie był pierwszy lepszy z brzegu. To był ktoś, w
kim zakochała się po uszy w raju tropikalnych wysp. I kogo
poślubiła pod wpływem chwili, nie myśląc, jak będzie
wyglądało ich dalsze wspólne życie.
Ale gdyby nawet zastanawiała się nad tym nie wiadomo jak
długo, z pewnością nie przypuszczałaby, że będzie ono
wyglądać właśnie tak.
Przez trzy ostatnie nerwowe dni i pełne wyrzeczeń noce
pozostawiła Jacka samemu sobie. Widziała, jak się męczył.
Nadgorliwe zaloty Eleanor jeszcze pogorszyły sytuację.
Jill także nie potrafiła się wziąć w garść. Za zamkniętymi
drzwiami sypialni usiłowała zająć się pracą, ale, roztargniona i
nieobecna, na dobrą sprawę nasłuchiwała głosu Jacka zza
ściany. Budził w niej czułe wspomnienia, pragnienie i tęsknotę.
Jill przekręciła się na łóżku – tyle pustego miejsca obok.
Spojrzała na budzik. Wskazywał 1: 05. Już tak późno? Dziś,
podobnie jak wczoraj i przedwczoraj, nie mogła zasnąć. Za
każdym razem, kiedy zamykała oczy, powracały gorące noce
Tobago. Przewróciła się na drugi bok i tępym wzrokiem
wpatrywała się w pustą przestrzeń przed sobą.
Jack przylgnął do zimnego, szorstkiego muru – pięć pięter
ponad betonowym chodnikiem. Stopy niepewnie szukały punktu
oparcia. Przeliczył się. Z okna występ wydawał się dużo
szerszy. Ale to nic. Desperacja i tęsknota popychały go do
czynu. Był Robinsonem Cruzoe. I nie było dla niego „ani za
wysokiej góry, ani za szerokiej rzeki", które oddzieliłyby go od
Piętaszka.
Tutaj jednak nie chodziło o górę ani o rzekę, lecz o
pięciopiętrową przepaść u stóp. Drżał jak liść osiki, z zimna i ze
strachu; żeby tylko powróciła władza w członkach i
opanowanie.
Zaczął się zastanawiać, czy nie wczołgać się z powrotem
przez okno, czy nie wrócić do pustego, kawalerskiego łóżka.
Słowem, czy nie lepiej poddać się i zrezygnować. Ale bywają
przecież takie momenty, kiedy trzeba brać los we własne ręce.
Tak jak na Tobago.
Znów ruszył, niezbyt pewien, czy jest przy zdrowych
zmysłach. Zaczął się pocieszać, że po nocnych doświadczeniach
poranny powrót pójdzie jak po maśle.
Zanim przemierzył połowę drogi, uzmysłowił sobie, że to
próżna nadzieja. Nie będzie łatwiej ani trochę.
Okna sypialni Jill, a także drzwi prowadzące na taras chroniły
zasłony. Wewnątrz najwyraźniej nie paliło się światło. Zastukał
lekko w szybę, a później przybliżył usta do rozsuwanych drzwi.
– Jill. Jill... to ja. Jack. Tutaj, na tarasie.
Jill podskoczyła. Przetarła oczy. Czy to był sen? Przysięgłaby,
że słyszała głos Jacka,
Wstała i szybko podeszła do drzwi pokoju. Przycisnęła ucho.
Usłyszała jedynie podniesiony głos Davida Lettermana.
Westchnęła. Przez moment myślała, że Eleanor usnęła przed
telewizorem, więc Jack przedsięwziął kolejną nocną eskapadę.
Ale za drzwiami nie było nikogo.
I wtedy znów usłyszała głos Jacka.
Zaczęła się wpatrywać w drzwi prowadzące na taras.
Nie. To niemożliwe. Czy było już z nią tak źle, że zaczynała
miewać przywidzenia? A może to wspaniałemu małżonkowi
urosły skrzydła i przyfrunął na taras? A może rzeczywiście był
Supermanem?
Wracając do łóżka pomyślała, że przydałby się dobry proszek
na sen. Ale nie miała niczego pod ręką. Do tej pory nie
potrzebowała żadnych tego rodzaju medykamentów. Jutro kupi.
– Jill. Otwórz drzwi... Zamarzam... I nie ruszę się stąd... zanim
mnie nie wpuścisz.
Jill ostrożnie podeszła do szklanych drzwi. Jeśli to było
przywidzenie, środki nasenne nic tu nie pomogą. Rano trzeba się
będzie udać do najbliższego psychiatry.
Jack i Jill wpatrywali się w siebie przez szybę.
– Jack, czyś ty oszalał? Jak się tam dostałeś?
– Nie... słyszę... – szczękał zębami.
– Co mówisz?– Jill podniosła głos. Jack zastukał w ramę.
– Wpuść... mnie...
– Ciii... – otworzyła zamek i uchyliła drzwi.
Jack wpadł do pokoju, a wraz z nim fala chłodnego powietrza.
– Jak się tam dostałeś? – Jill nie ustępowała.
– Ja... ? Pieszo.
– W powietrzu?
– Nie... po gzymsie.
– Jack, naprawdę zwariowałeś.
– Masz... rację. Rzuciła mu się na szyję.
– Przytul mnie mocno, kochanie, ogrzej mnie... – powtarzał
przygotowaną rolę. Nie wypadła najlepiej, za bardzo szczękał
zębami.
Koszula nocna Jill opadła na podłogę. Leżała w ramionach
Jacka w wielkim łóżku, stworzonym dla dwojga.
Jack ciągle nie mógł opanować drżenia, uspokajał się, że na
miłość mają jeszcze mnóstwo czasu. Jill, przytulona, ogrzewała
go całym ciałem.
– Och, Jill... jesteś taka cudowna – szeptał.
– Ty też. Ale trzeba nie mieć piątej klepki, żeby aż tak
ryzykować.
– Dla ciebie... gotów jestem na wszystko.
Przeszył ją dreszcz, kiedy lodowata dłoń Jacka wsunęła się
między jej uda.
– Zimna?– zapytał.
– Nie. Cudowna – zaśmiała się cicho.
– Tak... za tobą... tęskniłem, Jill – szeptał, obsypując jej ciało
łagodnymi pocałunkami, które wiele obiecywały.
– Przeżyliśmy koszmarny tydzień – przyznała. – I daleko nam
jeszcze do końca.
– Nie myśl teraz o tym, pani Harrington. – Pocałunki Jacka
stawały się coraz bardziej natarczywe.
– Pani Harrington – powtórzyła przyciskając policzek do jego
policzka, który wreszcie rozgrzał się odrobinę. – Tajemnicza
pani Harrington.
Wargi Jacka odnalazły jej usta. Poczuł falę ciepła,
rozchodzącą się po całym ciele, i gwałtowny przypływ
pożądania.
– Ważne jest tylko jedno: żebyśmy nigdy nie mieli sekretów
przed sobą. Za kilka lat będziemy się śmiali z dzisiejszych
kłopotów.
– Tak uważasz? Przygarnął ją do siebie.
– Tak uważam – szepnął.
Jackowi wreszcie zrobiło się ciepło i błogo... Wtedy właśnie
usłyszeli ostry głos Eleanor, nawołujący J. R., a później odległe
pukanie do drzwi.
– O Boże, ona dobija się do ciebie.
– A niech to, zostawiłem zapalone światło. Pewnie myśli, że
jeszcze nie poszedłem spać.
Jill roześmiała się.
– Przecież to prawda.
– Ale ona o tym nie wie. Może uzna, że zasnąłem z
zapalonym światłem.
– J. R., otwórz drzwi... Wydaje mi się... że ktoś się włamał do
mieszkania. Słyszałam podejrzane odgłosy. – Sądząc z tonu
Eleanor można było przypuszczać, że jest solidnie wystraszona.
– Ona ci nie da spokoju. Musisz wrócić do siebie i
porozmawiać z nią. – Jill odepchnęła go lekko.
Do pokoju Jacka prowadziła tylko jedna droga i na samą myśl
o niej zrobiło mu się słabo. Delikatnie mówiąc. Nikt na świecie
nie zmusi go do powrotu na ten wąski gzyms, pomyślał. Pewnie
za wyjątkiem Eleanor Windsor.
– Nie przejmuj się, Jack – pocieszyła go Jill, mylnie
interpretując jego minę. – Zostawię drzwi do sypialni otwarte.
Kiedy się uporasz z Eleanor, wśliźniesz się do mnie.
Malarze, którzy odnawiali mieszkanie Eleanor, zadzwonili do
niej w piątek z nowiną, że skończyli pracę.
– To wspaniale, dwa dni wcześniej, niż się spodziewałaś. – Jill
starała się zbyt jawnie nie okazywać radości. Na wszelki
wypadek dodała: – Sypianie na tej zdezelowanej kanapie pewnie
nie należy do przyjemności.
Eleanor nie potrafiła ukryć rozczarowania.
– W sobotę mieliśmy razem z J. R. robić polki na książki. A w
niedzielę chciałam przygotować ucztę dla nas wszystkich w
podziękowaniu za gościnę.
– To miło z twojej strony, ale nie sądzę, aby J. R. dał się na to
namówić. A ja muszę dbać o linię. Za bardzo sobie dogadzałam
na Tobago. Eleanor westchnęła.
– Poza tym będziesz miała cały weekend na posprzątanie
mieszkania – wyliczała Jill.
– Masz rację – mruknęła Eleanor bez przekonania. Kiedy
Eleanor pakowała torby, wrócił Jack.
– Malarze skończyli wcześniej – poinformowała go Jill siląc
się na obojętny ton.
– Mieli skończyć dopiero w poniedziałek – powiedziała
Eleanor.
Jack odetchnął z ulgą.
– I co, bardzo cię to zmartwiło? – Znał odpowiedź. Nagle
Eleanor rozpromieniła się.
– Mam wspaniały pomysł. Zapraszam was jutro do siebie na
kolację.
– Jutro? – Jill spojrzała znacząco na Jacka.
– Umieram z ciekawości, J. R., czy spodoba ci się moje
mieszkanie. – Eleanor wracała do życia. – Pamiętasz, mówiłeś
mi, że uwielbiasz różowy kolor. Moją sypialnię kazałam
pomalować na cudowny róż...
– Jutro?– Jack wymienił spojrzenie z Jill. – Mieliśmy chyba
jakieś plany na sobotę, prawda, siostrzyczko?
– Tak... rzeczywiście... masz rację.
– Jakie plany? – spytała ostro Eleanor. – Przez cały tydzień
nie mówiliście o żadnych planach.
– Bilety na mecz koszykówki – wymyśliła na poczekaniu Jill.
– Kupiłam je, kiedy się dowiedziałam, że J. R. przyjeżdża.
Uwielbia koszykówkę.
Eleanor popatrzyła na nich podejrzliwie.
– Myślałam, że lubisz futbol, J. R.
– Koszykówkę też.
– Kiedy byliśmy dzieciakami, tatuś zabierał nas na mecze
koszykówki, pamiętasz, J. R. ?
– Może zatem spotkamy się w niedzielę wieczorem? – Eleanor
nie dawała za wygraną.
– Przecież w poniedziałek rano idziemy do pracy. – Jill
pokręciła głową. – To nie jest dobry pomysł.
Twarz Eleanor pojaśniała.
– Ty, J. R., nie idziesz. Jack przejął pałeczkę.
– Nie, w poniedziałek nie idę do pracy, ale...
– Masz spotkanie w urzędzie zatrudnienia.
– Właśnie, dobrze, że mi przypomniałaś, siostrzyczko. Eleanor
zamknęła walizkę zrezygnowana. Może przegrała bitwę, ale to
nie koniec wojny.
– Skoro tak, to może spotkamy się w przyszłym tygodniu –
zaproponowała.
– Zobaczymy – zgodnie odpowiedzieli Jill i Jack.
W dziesięć minut po upragnionym odejściu Eleanor leżeli
objęci w podwójnym łóżku Jill.
– Jack, już myślałam, że nigdy nie zostaniemy sami.
Uszczypnij mnie, zdaje mi się, że śnię.
Starał się udowodnić, że to nie sen: pieścił łagodnie jej piersi,
które pęczniały pod dotykiem dłoni.
– Mmmmm – mruczała. – To na pewno nie sen. – Dłoń Jacka
rozpoczęła wędrówkę po ciele Jill.
Całowali się mocno, gorąco, jakby chcieli jak najszybciej
odrobić zaległości.
Jill oplotła Jacka ramionami. Nie mogła się nadziwić, jaki to
luksus – mieć go przy sobie i tylko dla siebie.
– Kocham cię – szepnęła wtulając się w niego tak czule, jak
tylko to było możliwe.
Jill poddawała się cudownym pieszczotom. Jack całował jej
szyję, wędrował pocałunkami w dół, ku piersiom. Nie spieszył
się. Pozwalał Jill smakować słodkie chwile i sam się nimi
upajał.
Nie pozostawała dłużna. Pieściła jędrne, opalone ciało, a ręce
szły w ślad za ustami.
– Jesteś moją dziką, egzotyczną księżniczką z wysp – szepnął.
Tak, wiedział, że znów ją odnalazł. I teraz pomoże jej odnaleźć
samą siebie.
– Jesteś korsarzem i Supermanem w jednej osobie.
– A co sądzisz o naukowcu i rozpustnym braciszku?
– To są tylko twoje przebieranki, kochanie. Jack, czy y się
jakoś z tego wygrzebiemy?
– Oczywiście, że tak. Zobacz, jak nam dobrze idzie fundacji.
Pracujemy razem, widujemy się codziennie.
I co, warto się było denerwować?
– A jeśli ktoś zobaczy nas razem... wychodzących z kina albo
z teatru?
– Nie zobaczy.
– Nie będziemy chodzić razem do kina?
– Nie będziesz chodzić do kina z nudziarzem Jackiem
Harringtonem z Fundacji Augusta. Będziesz chodzić z... J. R., ze
swoim braciszkiem. Stanowimy wzorowe rodzeństwo, nie do
rozdzielenia. – Przywarł do niej. – Mam udowodnić?
– Jack, a co z Eleanor?
– A co ma być?
– Jest w tobie wściekle zakochana.
– Wyleczy się.
– Nie sądzę, Jack. Nigdy jej nie widziałam w takim stanie. A
znam ją od pięciu lat. Poszła na skargę do Augusta, kiedy
podczas wspólnego pikniku któryś z pracowników zdjął koszulę
przy grze w siatkówkę. Powiedziała Augustowi, że to był
nieprzyzwoity incydent. Ty paradowałeś przed nią w samych
spodniach od piżamy, a jej ciekła ślinka.
Jack uśmiechnął się szeroko.
– A tobie?
– Ja uważam, że to nieprzyzwoite wyglądać tak męsko jak ty.
– Wyprężyła się i przylgnęła do niego. – Chodź".
Jack właśnie miał to zrobić, kiedy odezwał się dzwonek.
Jęknęli jak na komendę.
– No nie – powiedział Jack.
– Proszę, nie – powiedziała Jill.
Wiedzieli, że to nie domokrążny sprzedawca biblii ani nikt w
tym rodzaju.
– Eleanor – syknęła Jill, widząc swoją asystentkę w otwartych
drzwiach. Obok stała walizka. Poczuła, że robi się jej słabo.
– Nie uwierzysz. Po prostu... Co, miałaś brać prysznic? –
Eleanor wpatrywała się w płaszcz kąpielowy Jill.
– Tak... właściwie... owszem.
Eleanor nie dała jej skończyć i już była w salonie.
– Jak to dobrze, że jeszcze zastałam malarzy. To wszystko, co
mam do powiedzenia – mruknęła Eleanor.
– Co się... stało?
– Co się stało? Zaraz ci powiem, co się stało. Ci cholerni
malarze chyba są ślepi. Przecież powiedziałam, że sypialnia ma
być na różowo, prawda?
– Prawda.
– Właśnie. Nawet zostawiłam im próbkę materiału z
odcieniem.
– I co?
– Pomalowali na jasny fiolet.
– Fiolet?
– Fiolet.
Jack wyjrzał z gościnnego pokoju, w dżinsach i bawełnianej
koszulce.
– Co się stało?
– J. R., nie uwierzysz! – krzyknęła Eleanor.
– Malarze pomalowali jej sypialnię na fioletowo.
– Na fioletowo? – powtórzył Jack.
– Na fioletowo – przytaknęła Eleanor.
– Fiolet również bywa ładny – podsunął nieśmiało Jack.
– Ale fiolet to nie to samo co róż – orzekła Eleanor tonem nie
znoszącym sprzeciwu.
Jill, stojąca za jej plecami, przymknęła oczy.
– Zażądałam, aby przemalowali sypialnię i powiedziałam, że
nie dorzucę im za to ani centa.
– I co, zgodzili się? – spytał Jack, dobrze znając odpowiedź.
– Oczywiście, że się zgodzili – potwierdziła Eleanor.
– Ile czasu im to zajmie? – tym razem spytała Jill. Eleanor
wzruszyła ramionami.
– Kilka godzin. No i musi wyschnąć farba. Tak czy inaczej,
weekend mam z głowy. – Uśmiechnęła się ciepło. – W sumie
dobrze się składa, J. R. Pomogę ci zrobić półki na książki.
– Półki? Aha, wspaniale.
– A więc głowa do góry, uśmiechnij się, J. R. – powiedziała
czule Eleanor i zdjęła płaszcz.
Jack zdobył się na najcieplejszy uśmiech, na jaki w tych
okolicznościach było go stać. Cały weekend z Eleanor. A może
jeszcze dłużej. Nie miał odwagi spojrzeć na Jill.
– Szybko rozpakuję swoje rzeczy – Eleanor przejęła
inicjatywę. – Nie sprawię ci kłopotu, prawda? – zwróciła się do
Jill w przelocie. – Przecież i tak miałam zostać do poniedziałku.
– Jakiż to kłopot... – Jill czuła, że nie mówi tego zbyt
przekonująco.
– Jesteś taka kochana, Jillian. Masz cudowną siostrę, J. R.
Jack westchnął.
– O tak, absolutnie.
Eleanor rozkładała swoje rzeczy w salonie. – Nie wiem jak
wy, ale ja nie mogę już się doczekać weekendu – rozsiadła się
wygodnie na kanapie. – A jeśli chodzi o jutrzejszy wieczór...
– Jutrzejszy wieczór?
– ... to musisz sprawdzić bilety na mecz. Przeczytałam w
gazecie, że wasza drużyna gra jutro... w Detroit.
– Naprawdę?– Jill zrobiła wszystko, aby wypaść naturalnie. –
Musiałam... pomylić daty.
– Zdarza się – skwitowała Eleanor. – Skoro nie macie
wspólnych planów, to może porwałabym J. R. na jutrzejszy
wieczór?
Jill zamrugała oczami.
– Porwała?
– Nie masz nic przeciwko temu, wiedziałam. – Eleanor
ożywiła się. – W końcu nie jesteście syjamskim rodzeństwem i
można was rozdzielić na jeden wieczór. Prawda?
Rozdział
8
– Powiedziała, że najpóźniej w poniedziałek – burczał Jack
niemal podstawiając Jill nogę. Dreptał za nią po salonie, w
którym robiła porządki.
– Wiem. Wierz mi, wiem – odparła podenerwowana.
– A dziś jest wtorek.
– Wiem, dziś jest wtorek.
– I co, nie wie, kiedy ci malarze wreszcie skończą?
– Gdyby miała na to wpływ, malowaliby mieszkanie przez
całe jej życie.
– Ona doprowadzi mnie do szaleństwa, Jill.
– W porządku, panie J. R. Dlaczego ma pan być tak cholernie
nieodporny?
– Nie wiedziałem, że będę musiał być nieodporny bez końca.
– Myślisz, że dla mnie ta cała sytuacja jest łatwiejsza do
zniesienia? Ty przynajmniej nie musisz słuchać jej zwierzeń. –
Jill zaczęła przedrzeźniać Eleanor. – Jillian, zdradź mi, proszę,
co takiego J. R. widzi w tej drugiej kobiecie? Dlaczego tak
trudno mu o niej zapomnieć?
Jack uśmiechnął się. Po raz pierwszy od kilku dni.
– Powiedziałaś jej, dlaczego?
– Nie – spojrzała na niego – ale ona opowiedziała mi to i owo.
– Jack nagle pobladł.
– Co takiego?
– Mówiła mi, że jej powiedziałeś, że ja... że ona... ta druga
kobieta... ma zwyczaj uprawiać grę.
– Grę? Ty... ona... ta druga kobieta uprawia grę?
– Twierdziła, że się jej zwierzyłeś, że... ta druga kobieta... jest
niezdecydowana.
– Ach, tak.
– Więc powiedziałeś, że ja... że ona...
– Że ona – pospieszył z wyjaśnieniem Jack.
– A więc powiedziałeś Eleanor? Niezdecydowana. Ja.
– To znaczy ta druga kobieta. Ta, o której opowiadałem
Eleanor.
– Nie bądź...
– Przepraszam. Złóż to na karb zdenerwowania.
– To, że jesteś rezolutny?
– Że mówiłem Eleanor, że jesteś... że jest... że ta druga
kobieta... jest niezdecydowana.
– Jack, jest coś, o czym powinieneś wiedzieć.
– Co, kochanie?
– Życie małżeńskie mi nie służy.
– Hej, ludzie! Chińskie dania. Chodźcie! – zawołała Eleanor
wyjmując z torby białe, kartonowe pojemniki. – Mam
przyrządzić? Jillian? J. R. ?
Jill weszła do kuchni.
– Kupiłaś tego bardzo dużo.
– Zawsze możemy zjeść resztę jutro na kolację. – Eleanor
spostrzegła lodowate spojrzenie Jill. – Nie przejmuj się, Jill. Ja
stawiam. W końcu pozwoliłaś mi mieszkać tu przez cały
tydzień.
Cały tydzień? Prawie dwa tygodnie.
– Gdzie jest J. R. ? Będzie zimne. Sądzę, że lubi dania gorące.
A jeśli o mnie idzie, im bardziej gorące i pikantne, tym lepsze.
– Tak, wiem – mruknęła Jill.
Eleanor zbyt była zajęta przyrządzaniem kolacji, aby zwrócić
uwagę na wyraźną ironię w głosie Jill.
– J. R. – zawołała – chodź i spróbuj! Jack przywlókł się do
kuchni.
– No, jesteś. Już myślałam, że wyokrętowałeś się stąd.
Przyszła mu do głowy pewna myśl.
– Eleanor chce wiedzieć – Jill założyła ręce – jak gorące i jak
pikantne ma być danie.
– Co?
– Chińska kolacja, głuptasie. – Eleanor zachichotała we
właściwy sobie i niepowtarzalny sposób.
– Och, nie... za gorąca. Letnia. Wolę letnią.
– Co takiego? Zaryzykuj – przymilała się Eleanor.
– Obawiam się, że nie jestem typem ryzykanta.
– Oczywiście, że jesteś, J. R. Na twarzy masz to wypisane,
awanturniku.
– Przeceniasz mnie. – Jack posłał jej skąpy uśmiech.
– Nie sądzę – powiedziała Eleanor z udawaną nieśmiałością. –
A ty, Jillian?
– Spróbował raz czegoś bardzo gorącego i pikantnego –
uśmiechnęła się blado.
– I co?– spytała Eleanor.
– Od tamtej chwili jest całkiem inny.
– To prawda. – Jack wydawał się rozmarzony.
To zdarzyło się w czwartek w nocy. Jill nie mogła spać. Jak
niemal zawsze ostatnio. Ale tej nocy czuła się jeszcze gorzej. Za
oknem padał śnieg, a ona żyła wspomnieniami namiętnych,
tropikalnych nocy. Miała na sobie nocną koszulę, którą kupiła
na Tobago. Wybrał ją Jack. Z bladoniebieskiego jedwabiu.
Przezroczysta, obcisła, seksy.
Uśmiechnęła się, przypominając sobie, co powiedział Jack w
samolocie, kiedy wracali do domu. „Uwielbiam twoje nocne
stroje, a jeszcze bardziej kocham zdejmować je z ciebie".
Dreszcz podniecenia przebiegł jej ciało, gdy spojrzała w
lustro. Potem popatrzyła na zegarek wmontowany w radio.
Kwadrans po jedenastej.
Podeszła na palcach do drzwi i usłyszała, jak Jack mówi
Eleanor dobranoc. Eleanor próbowała go, jak zwykle, namówić
na wspólne oglądanie nocnego programu TV. Ale Jack pożegnał
się, twierdząc, że jest zmęczony.
Jill oparła się o drzwi i przymknęła powieki wyobrażając
sobie, jak Jack się rozbiera i wsuwa pod koc. Położyła rękę na
własnej piersi. Och, Jack, weź mnie, weź...
Otworzyła oczy i zerknęła na rozsuwane drzwi. Ugryzła się
lekko w koniuszek małego palca. Czyżby się w ogóle
odważyła... ?
Zbliżyła się ostrożnie do drzwi. Odciągnęła zasłony. Spojrzała
na taras. Starała się ocenić odległość do pokoju Jacka.
Musiała przyjrzeć się gzymsowi, żeby sprawdzić, jak jest
szeroki. Po omacku sięgnęła po koc i zarzuciła go sobie na
ramiona. Wyszła na taras w pantofelkach, zasuwając za sobą
drzwi, aby nie wyziębić sypialni.
Gzyms był znacznie węższy, niż sądziła. W jaki sposób Jack
miał odwagę po nim chodzić?
Wiatr ze śniegiem otrzeźwił Jill. Pomyślała, że to szaleństwo.
Drżąc z zimna cofnęła się do środka, decydując się na kolejną,
długą noc bez Jacka. Sięgnęła po drewniany uchwyt
rozsuwanych drzwi.
Pociągnęła. I nic. Zamknięte. Szarpnęła mocniej. Drzwi nie
otwierały się. Były zablokowane. Zastukała w futrynę. Puk, puk,
puk.
Eleanor podeszła do odbiornika TV, ściszyła głos. Słyszała
wyraźnie. Puk, puk, puk. Pukanie dochodziło z pokoju Jill.
Może Jill gimnastykuje się, pomyślała. Podeszła do drzwi jej
sypialni i lekko zastukała. Nikt nie odpowiadał.
– Jillian? Cisza.
Eleanor przyłożyła ucho. Słychać było wyraźnie – puk, puk,
puk.
– Wszystko w porządku, Jillian... ? Nikt nie odpowiadał.
Położyła rękę na klamce. Drzwi do sypialni były zamknięte.
Pobiegła przez salonik do drzwi Jacka.
– J. R. !
– Właśnie idę do łóżka – odezwał się znużonym głosem.
– Otwórz, proszę. Dzieje się coś niedobrego.
– Eleanor...
– Nie, ja mówię poważnie. Jakieś dziwne stuki dochodzą z
pokoju Jillian. – Eleanor z niepokojem szeptała przez drzwi: –
Pukałam... ona nie otwiera.
– Prawdopodobnie poszła spać.
Albo udaje, że śpi, pomyślał Jack, aby nie musieć
wysłuchiwać kolejnych zwierzeń. Ale Eleanor nie ustępowała.
– J. R., musisz sprawdzić, czy wszystko jest z nią w porządku.
– Dobrze, już dobrze. Zaczekaj chwilę, tylko się ubiorę. Kiedy
otworzył drzwi, Eleanor natychmiast kurczowo chwyciła go za
rękę.
– Jack, coś stało się Jillian. Ja to wiem.
– Nie przejmuj się. – Jack uwolnił rękę. Podeszła za nim do
drzwi Jill.
– Jill, to ja – zapukał. Nie lubił tego, J. R. " Cisza.
– Widzisz – Eleanor uczepiła się jego koszuli – mówiłam ci.
Słyszałam straszny łomot. – Ucichła na chwilę przytykając ucho
do drzwi. – Już go nie słychać.
– Jill! – Jack zapukał głośniej. – Obudź się, Jill. – Poruszył
energicznie klamką. – Może wzięła pigułki nasenne.
– Może przedawkowała i stukała w podłogę, wzywając
pomocy. Zanim... nie umarła. Zachowywała się dość dziwnie
ostatnio. J. R., musimy otworzyć te drzwi.
Spróbował raz jeszcze, z całą powagą i coraz większym
niepokojem.
– Coś się stało – wykrzykiwała za jego plecami Eleanor – ja to
czuję J. R. ! Wezwać pogotowie? Policję?
Jill, ku swemu przerażeniu, uświadomiła sobie, że zamek
zasuwanych drzwi zatrzasnął się na dobre. Nie było sposobu,
aby otworzyć go od zewnątrz. Po kilku minutach pukania w
szybę, w nadziei, że zaalarmuje Eleanor, Jill dała za wygraną.
Miała, jak jej się wydawało, dwie możliwości: stać na tarasie i
marznąć przez następne dwie godziny, aż Eleanor zgasi
telewizor, albo wdrapać się na gzyms i dotrzeć do pokoju Jacka.
Biorąc pod uwagę fakt, że drzwi do sypialni były zamknięte i że
Eleanor zaśnie przed odbiornikiem – co zdarzało się jej wiele
razy – Jill uznała, że w gruncie rzeczy nie ma wyboru. Musiała
działać w pośpiechu, zanim zacznie trząść się z zimna do tego
stopnia, że spadnie z gzymsu.
Jack próbował czterokrotnie i niemal nadwerężył sobie ramię,
nim drzwi sypialni Jill w końcu ustąpiły. Wpadł do pokoju.
Eleanor tuż za nim.
– Ach, mój Boże! – Eleanor zaparło dech w piersiach. – Nie
ma jej. Została... porwana.
Jack podbiegł do szklanych, rozsuwanych drzwi, a Eleanor
cofnęła się do saloniku i wystukała numer policji 911.
Padał coraz gęstszy śnieg. Ostatni etap wędrówki po gzymsie
był naprawdę niebezpieczny. Wilgotna, jedwabna nocna koszula
oblepiała ciało Jill. Zgubiła koc, ale była prawie u celu. Ach,
Jack, ogrzej mnie, ogrzej mnie...
Udało się. Przylgnęła do ściany i zapukała w okno.
Po kilku beznadziejnych próbach uświadomiła sobie, że nie
ma go w pokoju. A okno było zamknięte. Co teraz? – pomyślała
z rozpaczą.
– Dziękuję panu, że tak szybko pan się zjawił – powiedziała
Eleanor z wyraźną ulgą otwierając frontowe drzwi.
Brzuchaty mężczyzna w średnim wieku strzepnął śnieg z
kurtki i wszedł do środka.
– Byłem o kilka przecznic stąd, kiedy pani zadzwoniła. Ktoś
zniknął, prawda?
– Przypuszczam, że został porwany. Słyszałam przerażające
odgłosy z pokoju Jillian. Chodzi o Jillian Ballard, kobietę, która
wynajmuje to mieszkanie.
– Kim pani jest? – Policjant wyjął pióro i otworzył notesik.
– Nazywam się Eleanor Windsor.
– Też pani tu mieszka?
– Tylko chwilowo, wprowadziłam się tu na czas malowania
mojego mieszkania. Pracuję z Jillian w Fundacji Augusta. Jillian
jest moją szefową. I przyjaciółką.
Policjant spojrzał przez ramię Eleanor na Jacka, który
wychodził właśnie ze swego pokoju zmieszany i zaniepokojony.
Jack sprawdził gzyms, najpierw od strony tarasu Jillian, a potem
przy własnym oknie. Nigdzie jej nie było. Z lękiem i drżeniem
spojrzał nawet w dół, na ulicę. Ruch odbywał się normalnie. Nie
zgromadził się żaden tłum. Nie mogła wypaść. Więc gdzie się
podziała, do diabła?
– Kim pan jest?– spytał policjant.
– To J. R. John Raymond Ballard, brat Jillian – zapiszczała
Eleanor, zanim Jack zdołał cokolwiek powiedzieć.
– Mieszka pan tutaj?
– Tylko chwilowo – znowu wyręczyła go Eleanor.
– Pańskie mieszkanie też jest odnawiane?
– Nie – odparł Jack z roztargnieniem. – Przyjechałem do
miasta. – Poczuł, że ma wyschnięte wargi. – Nie widział pan,
czy nikt... żeby ktoś... wypadł...
Policjant zaprzeczył głową.
– Pańska siostra popełniła samobójstwo? Jack był
wstrząśnięty.
– Nie, och nie.
– Wątpię, aby miała ochotę wspinać się po gzymsie piątego
piętra.
– Myślę, sierżancie – przerwała Eleanor – że ktoś wtargnął do
pokoju Jillian...
– Widziała pani kogoś?
– Nie. To znaczy, ktoś musiał dostać się przez taras.
– Słyszałem o facecie dwupiętrowym, panno Windsor, ale nie
sądzi pani, że pięć pięter wzrostu to nieco za dużo?
– Słyszałam hałas, łomot – zaprotestowała.
I w tym momencie wszyscy troje usłyszeli pukanie. Do drzwi
frontowych.
Policjant stał najbliżej. Otworzył.
– Zapomniałam... kluczy – wyjąkała Jill. Gdyby nie uchylone
okno w korytarzu, stałaby w dalszym ciągu na gzymsie.
Policjant obrzucił spojrzeniem od stóp do głów pokrytą
śniegiem, drżącą kobietę w przemoczonej koszuli.
– Przypuszczam, że zapomniała pani również swego ubrania,
panno Ballard.
Przytaknęła. Jack szybko okrył ją kocem z kozetki.
– Co się stało, Jillian? – spytała Eleanor głosem pełnym
niepokoju.
– Nie widzisz, że zmarzła na kość? – warknął Jack. – Chodź,
Jill, musimy zdjąć z ciebie te mokre rzeczy.
Eleanor ruszyła pierwsza.
– Tak, J. R., będzie lepiej, jeśli ja zajmę się twoją siostrą.
– Nie – warknął jeszcze raz biorąc Jill na ręce. Zaniósł ją do
jej pokoju i pchnął drzwi, które zamknęły się za nim z
trzaskiem.
Eleanor popatrzyła na policjanta spłoszona.
– Są ze sobą... bardzo blisko.
– Tak sądzę – przytaknął kwaśno.
– Niepokoję się o twoją siostrę, J. R. – powiedziała Eleanor
następnego ranka osaczając Jacka w kącie kuchni.
– Nie martw się. Czuje się dobrze.
– Ale ja mam na myśli jej zachowanie poprzedniej nocy. Co
ona robiła na tarasie?
– Nie mogła spać. Chciała zaczerpnąć świeżego powietrza.
– Świeżego? Było bardzo zimno, a w dodatku późno.
– Chciała popatrzeć na gwiazdy... Uwielbia to... od dziecka.
– Wczoraj nie było gwiazd. Padał śnieg.
– Dzień dobry – przywitała się Jill wchodząc do kuchni. –
Robi się późno, Eleanor. Będzie lepiej, jeśli weźmiemy
taksówkę.
– Jesteś pewna, że chcesz iść dziś do pracy, Jillian?
– Tak, Eleanor, jestem pewna.
W dziesięć minut później, w taksówce, Eleanor popatrzyła na
nią z powagą.
– Chcę, żebyś wiedziała, Jillian, że możesz na mnie Uczyć.
– Tak, wiem – mruknęła Jill ponuro.
– Malarze zadzwonili do mnie z wiadomością, że dzisiaj
kończą robotę, ale gdybyś chciała, żebym została na weekend...
Znaczenie słów Eleanor Jill uświadomiła sobie dopiero po
chwili, a kiedy to się stało, poczuła ogromną ulgę.
– Nie, wracaj do domu. Czuję się... dobrze. Bardzo dobrze.
Spędzę miły, spokojny weekend w domu.
– Gdybym była na twoim miejscu, nie wychodziłabym z
łóżka.
– To dobra rada, Eleanor.
Jack zajrzał ostrożnie do gabinetu Jill.
– Chciałaś mnie widzieć?
Spojrzała na niego znacząco i rozkazała:
– Wejdź i zamknij drzwi.
Podeszła do niego i zarzuciła mu ręce na ramiona. Popatrzył
na nią oszołomiony.
– Moja droga panno Ballard, co powiedziałby sam Howard
August, gdyby zobaczył dwoje swoich zaufanych pracowników
obejmujących się w taki sposób?
– Chciałby się pan obejmować ze mną przez cały weekend,
panie Harrington?
– To znaczy... ?
– Ona wraca dziś do domu. Jej mieszkanie jest wreszcie
odmalowane.
Jack porwał Jill i zakręcił wkoło, a potem mocno pocałował w
usta. Jill, łamiąc z rozkoszą wszystkie zasady, oddała mu
pocałunek z taką samą pasją. Odskoczyli jednak od siebie, kiedy
rozległ się dzwonek wewnętrznego telefonu.
Uśmiechnięta, zarumieniona Jill nachyliła się nad biurkiem.
– Jillian, pan August prosi cię do swego gabinetu. – Cynthia
cedziła słowa.
– Kiedy? – Jill zastanawiała się, czy sekretarka Augusta może
rozpoznać jej przyspieszony oddech.
– W tej chwili, chyba że zajmujesz się czymś ważnym. Jack i
Jill wymienili uśmiechy.
– W porządku, to... może chwilę poczekać.
– Dobrze, powiem mu, że już idziesz – rzuciła Cynthia
chłodno.
– Usiądź, Jillian – powitał ją August wylewnie. – Wyglądasz
świetnie, moja droga.
– Dziękuję. – Jill wygładziła brązową, tweedową spódnicę
siadając
na
skórzanym
fotelu
naprzeciw
wielkiego,
mahoniowego biurka szefa.
August pochylił się w zamyśleniu opierając łokcie na blacie.
Jill spostrzegła wyraz lekkiego zatroskania na jego zazwyczaj
zdumiewająco pogodnym obliczu.
– Czy coś jest nie w porządku? – Poczuła dreszcz niepokoju.
Od powrotu z Tobago z całą pewnością nie pracowała tak
wydajnie, jak poprzednio. Starała się zapanować nad nerwami i
zdawała sobie sprawę z tego, że udaje się jej to z trudnością.
August uśmiechnął się dobrotliwie, po czym ściągnął usta i
przyjrzał się jej uważnie.
– Jillian, zamierzam rozpocząć nowy rodzaj działalności.
– Tak? – Jillian była zaintrygowana, bowiem August mówił
zazwyczaj dość precyzyjnie.
– Tak. I chciałbym cię do tego włączyć. W gruncie rzeczy
liczę na ciebie, Jillian.
– Dobrze, przecież pan wie, że zawsze może pan na mnie
liczyć.
– Byłem przekonany, że to powiesz, Jillian. Zawsze wydawało
mi się, że mogę na tobie polegać. Że nigdy mnie nie
zawiedziesz.
– Nigdy. – Nawet nie drgnęła jej powieka.
– Chcę, żebyś spędziła weekend u mnie, Jillian.
Przedyskutujemy ten pomysł. Będą tam pewne... osoby.
Chciałbym, abyś je poznała.
– Ten weekend? – Jill nie mogła ukryć nuty rozczarowania w
głosie.
– Tak, wynająłem nawet samochód dla ciebie na dzisiejszy
wieczór.
– Dzisiejszy wieczór? Ale... – Serce w niej zamarło.
– Rozmawiałem już z Eleanor. Powiedziała mi, że weekend
masz wolny i zamierzasz spędzić go w domu.
– Tak... mniej więcej.
– W porządku. Możesz wypocząć u mnie i to w dobrych
warunkach.
– Z tym, że...
– Chodzi o twojego brata, prawda? – spytał August.
– Mojego brata? – Twarz Jill pobladła.
– Tak, tak. Eleanor powiedziała mi, że twój brat zatrzymał się
u ciebie. Oczywiście weź go ze sobą.
– Wziąć go ze sobą?
– Tak, tak. Nalegam. Chciałbym poznać twoją rodzinę, Jillian.
I jestem przekonany, że twój brat dobrze będzie czuł się w
nowym towarzystwie.
– Tak, ale on jest... nieśmiały.
– Nonsens. Poleciłem już Eleanor, aby do niego
zatelefonowała. Ona zresztą też spędzi z nami weekend.
– Ach, tak.
– Eleanor zna już twojego brata, więc będzie miał bratnią
duszę.
W głośniku telefonu wewnętrznego na biurku Augusta
odezwał się głos Cynthii.
– Pan Harrington czeka.
– Tak, dobrze, proszę go tu przysłać. – August podniósł się z
fotela. – Co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj, Jillian. Cynthia
przekaże ci informację na temat samochodu. Czekam na ciebie
dziś wieczór, powiedzmy, około siódmej.
– Siódmej? Tak... siódmej. – Jill starała się za wszelką cenę
wyglądać na osobę zaszczyconą zaproszeniem Howarda
Wendella Augusta.
Wielki Howard był najwyraźniej zamyślony. Jack rozpoczął
swoje sprawozdanie raz jeszcze, lecz August mu przerwał.
– Przepraszam, Jack. Powtórz ten poprzedni fragment...
Zanim Jack wydobył z siebie głos, August wstał z fotela i
powstrzymał go gestem ręki.
– Obawiam się, Jack, że nie mogę się skoncentrować.
Przyszedł mi do głowy pewien pomysł.
– Chciałby pan przełożyć spotkanie?
Zamiast przeprosić go, August zaczął przyglądać się Jackowi
ze szczególnym zainteresowaniem.
– De ma pan lat, Jack?
– Ja? Ale... trzydzieści cztery.
– Trzydzieści cztery. – August kiwnął głową. – Radzi pan
sobie bardzo dobrze, jak na swój wiek, Jack.
– Hm... tak, sądzę, że tak.
– Jest pan solidny, poważny, pilny, oddany pracy. To cenne
cechy.
Jack poczuł nagle, że kołnierzyk jego koszuli jest za ciasny.
– Tak, tak przypuszczam.
– Nie masz co przypuszczać, powinieneś czuć się dumny, mój
synu. Jestem bardzo zadowolony, że człowiek tak inteligentny i
na takim poziomie wchodzi w skład mojego zespołu.
– Dziękuję panu. – Jack skłonił się. August westchnął,
znużony.
– Zastanawiam się czasem, Jack, jak to się dzieje, że jeden
człowiek jest silny i rzetelny, a inny to... hultaj.
– Hultaj? – Krople potu zaczęły spływać Jackowi po plecach.
August przyglądał mu się uważnie.
– Sądzę, że pewnego dnia zechcesz ożenić się i założyć
rodzinę.
Przez chwilę panowała absolutna cisza. August westchnął
ponownie.
– Pragnąłbym tego dla mojego syna, Jack. Dobrej, stałej
pracy, żony, rodziny. Korzeni, stabilizacji, potomstwa.
– Ma pan syna?
Nikt w fundacji, nie wyłączając Jill, nie wspomniał nigdy o
tym, że August ma dzieci. August lekko zmarszczył brwi.
– Tak. Syna. Kiplinga.
– Mieszka tu, w Filadelfii?
August spojrzał na Jacka wzrokiem bez wyrazu.
– W Paryżu, od czterech lat.
– W Paryżu?
– Tak. – August zamilkł na dłuższą chwilę, po czym
powiedział: – Kipling łudzi się, że będzie malarzem.
Jack mógł sobie wyobrazić wszystko, ale nie to, że syn
nudnego, nadętego Howarda Wendella Augusta jest artystą.
Zresztą August także nie mógł sobie tego wyobrazić.
– Oczywiście żadnej swojej pracy nie sprzedał. A ja z kolei
nie mam pretensji do tego, aby rozumieć jego...
sztukę. – August użył słowa „sztuka" w taki sposób, jak gdyby
był to termin obsceniczny.
– Abstrakcjonizm?
August zdusił w sobie jakąś osobliwą kompozycję dźwięków.
– Idiotyzm – to byłoby właściwsze słowo. Kipling nie traktuje
sztuki poważnie. Lubi pozory, zwłaszcza wtedy kiedy robi to
pewne wrażenie na kobietach. Wino, kobiety i śpiew – oto jak
mój syn spędza młodość. Ale młodość przemija, mój chłopcze.
Kipling skończył trzydzieści jeden lat w ubiegłą środę. Jest to
punkt zwrotny. Przekona się, że nie można tak żyć, bez korzeni,
bez odpowiedzialności. – August uśmiechnął się ze smutkiem. –
Bez pieniędzy.
A więc chodziło także po prostu o pieniądze.
– Kipling przyjechał do domu. Już czas, żeby się ustatkował.
Jack zastanawiał się przez chwilę, czy syn marnotrawny też
jest tego zdania.
– Oczywiście, nie będzie to proces łatwy. Kipling potrzebuje
dobrej, silnej kobiety. Takiej jak jego matka. Moja Agnes jest
dla mnie opoką, bezpiecznym portem w czasie burzy. Jest
mocna, odporna, nieugięta. Z taką kobietą u boku Kipling może
tu wejść i przejąć fundację pewnego dnia.
– Tak, myślę... że każdy mężczyzna potrzebuje odpowiedniej
kobiety – wymamrotał Jack.
August obszedł biurko i poklepał go serdecznie po plecach.
– Właśnie tak jest, mój chłopcze. Mam kobietę dla Kiplinga.
– Ma pan?
– Mam. Jillian Ballard.
Jack próbował przełknąć ślinę i zakrztusił się. August klepnął
go w plecy.
– Jillian... Ballard?– wybełkotał Jack.
– Mam wrażenie, że jej prawie nie znasz, ale przekonasz się,
że to kobieta-skała.
– ... skała?
– To ktoś taki, jak Agnes sprzed czterdziestu lat.
– Jillian?
– To właśnie znakomita kobieta, która wzięłaby mego syna w
garść. Zamierzam poznać ich ze sobą podczas najbliższego
weekendu.
– Jillian i Kipling?
– Tak. Chcę przedstawić go paru osobom. Zamierzam
uruchomić pewne przedsięwzięcie na rzecz fundacji, którym
pokieruje. Planuję przydzielić mu do współpracy Jillian.
Bliskość, mój chłopcze. Tak, ona zdziała cuda. Kiedy Kipling
ustatkuje się, jestem przekonany, że okaże się właściwym
partnerem.
– Czy to znaczy – wyraził wątpliwość Jack – że liberalizuje
pan dotychczasowe zasady obcowania ze sobą pracowników?
August popatrzył na niego ze zdziwieniem i oburzeniem.
– W żadnym wypadku, Harrington. Normy przyzwoitości,
obowiązujące w tej fundacji od ponad stu lat, stanowią jej
solidny fundament.
– Jak zatem pański syn i Jillian... wie pan, sir...
– Mój syn – August ściągnął brwi – nie jest, w ścisłym
znaczeniu tego słowa, pracownikiem. Owszem, mam zamiar go
wypróbować. Chcę, aby pokierował pewnym nowym
zamierzeniem i jeśli ujawni zdolności, które, mam nadzieję,
posiada, wtedy trzeba będzie dokonać pewnych korekt.
– Korekt?
August spojrzał na niego z dezaprobatą.
– Jestem pewien, że jeśli między Jillian i Kiplingiem wszystko
ułoży się tak, jak tego pragnę, dziewczyna nie będzie miała nic
przeciwko zrezygnowaniu z kariery na rzecz szczęśliwego
małżeństwa.
– Założymy się? – cicho mruknął Jack, a głośno zapytał, czy
Jillian słyszała o Kiplingu.
– Nie – zamrugał August – Nie chciałem denerwować jej
przed weekendem.
– To znaczy że ona spędzi w pańskim domu... cały weekend?
Z Kiplingiem?
– Czemu tak się denerwujesz, mój chłopcze? Agnes i ja
będziemy im towarzyszyć cały czas. I w końcu jest to po części
spotkanie zawodowe.
– To znaczy, że będą tam także inne osoby? – Tak.
– Z fundacji? – Tak.
Jack pokiwał głową starając się wymyślić błyskawicznie jakiś'
taktowny sposób, aby znaleźć się w gronie zaproszonych gości.
Nie zamierzał narażać swojej niczego nie podejrzewającej żony
na kontakt ze znanym kobieciarzem.
– Wie pan, Jack, właśnie się zastanawiam. Jeśli ma pan wolny
weekend, może zechciałby pan przyjechać do nas i poznać
Kiplinga? Poznanie porządnego, solidnego mężczyzny, z którym
mój syn mógłby zawrzeć bliższą znajomość, to rzecz nie do
pogardzenia.
Jack poderwał się i uścisnął rękę Augusta.
– Tak, sir. Dokładnie o tym samym sobie pomyślałem, proszę
mi wierzyć. Przyjadę z przyjemnością.
Entuzjazm Jacka speszył nieco Augusta, ale starszy
mężczyzna nie dał tego po sobie poznać i powiedział:
– O siódmej dziś wieczór. Jestem ci wdzięczny. Myślę, że
przypadniecie sobie z Kiplingiem do gustu.
– Ja też tak sądzę, sir. Postaram się dołożyć wszelkich starań,
sir...
– W porządku. – August położył mu dłoń na ramieniu.
– Nie musisz być z Kiplingiem cały czas. Chcielibyśmy, aby
Jillian i Kipling... zaprzyjaźnili się, prawda? Jack uśmiechnął się
z przymusem.
– Słusznie, sir. Jillian i Kipling.
August objął go ramieniem i odprowadził do drzwi.
– To będzie wielki weekend, Jack. Jestem pewien, że polubisz
Kiplinga i że Jillian on się spodoba. Przy wszystkich swoich
wadach jest to czarujący i bardzo przystojny mężczyzna.
Kobiety twierdzą, że nie można mu się oprzeć. Co jakiś czas
stawia go to w trudnej sytuacji. – Spojrzał na Jacka. – Ale z
pomocą Jillian, mój chłopcze, wszystko się zmieni.
Rozdział
9
– Nie możemy tam jechać razem – oponowała Jill układając
szary, wełniany sweter w walizce.
– W porządku – odparł Jack. – Wyjaśnij zatem Augustowi,
dlaczego twój brat nie może uczestniczyć w spotkaniu.
– Nie rozumiesz tego, Jack? Postępuję zgodnie z poleceniami.
August wyraźnie dał do zrozumienia, że życzy sobie poznać
mojego brata.
– Rozumiem, nie denerwuj się. August chce mieć pewność, że
twój brat nie jest żadną nędzną kreaturą ani półgłówkiem, zanim
wyda cię za swego jedynego syna.
– Jack, jesteś śmieszny. Przecież nie mogę wyjść za syna
Augusta. Byłaby to, bagatela, bigamia.
– I zarazem nie możesz powiedzieć Augustowi, że jesteś już
zamężna, bo, bagatela, stracisz pracę. – Jack wyjął ze schowka
walizkę.
– Co robisz?– spytała Jill.
– Pakuję rzeczy.
– Którego z was? – spytała ostrożnie.
– Obydwu. – Rzucił jej kosę spojrzenie.
– Jack...
– W ten sposób rozwiążę wszystkie problemy. Kiedy
starszego brata J. R. nie będzie w pracy, wszystkiego dopilnuje
dobry Jack Harrington.
– Dopilnuje mnie, chcesz powiedzieć. Mnie i Kiplinga
Augusta.
– Ale imię – mruknął Jack. – Jak sądzisz, jak wołano na niego
w dzieciństwie: Kippy? Kipper?
– Jesteś zazdrosny o mężczyznę, którego nawet nie
widziałam?
– August mówi, że jego syn to playboy. Kobiety uważają, że
nie można mu się oprzeć.
– Naprawdę? – Jill kokieteryjnie przechyliła głowę, żeby
zirytować Jacka.
Podziałało. Jack zaczął wrzucać bieliznę do walizki.
– Chcesz, żebym był zazdrosny. Odpłacę ci tym samym.
– Tym samym?– Uśmiechnęła się niewinnie.
– Nie bądź taka rezolutna.
– To nie bądź szalony – przestrzegła chwytając go za rękaw. –
Posłuchaj, Jack, nawet Superman nie może być Clarkiem
Kentem i samym sobą jednocześnie. Myślę, że najlepszym
wyjściem dla was obydwu będzie prośba o urlop. Poinformuję
Augusta, że J. R. musiał zostać w domu z powodu grypy, a ty
zatelefonujesz do niego i powiesz, że dzwoni... Jack Harrington
i że musisz wyjechać z miasta w ważnych sprawach rodzinnych.
Tak będzie najrozsądniej.
Jack nadal pakował swoje rzeczy.
– Nigdy ci się to nie uda, Jack. – Za późno zorientowała się,
że zabrzmiało to jak wyzwanie. Dostrzegła błysk w jego oczach.
Tymczasem odezwał się dzwonek u drzwi.
– Eleanor – wyjęczała Jill. – Ona myśli, że pojedziemy do
Augusta razem, wszyscy troje.
– Chcesz powiedzieć: wszyscy czworo.
Jack nigdy nie wspomniał o tym Jill, ale perspektywa
spotkania J. R. i Howarda Wendella Augusta niepokoiła go
bardzo. Nietrudno zmylić zakochaną Eleanor. Z Howardem
Wendellem nie pójdzie tak łatwo. Co będzie, jeśli czcigodny
szef Fundacji Augusta dostrzeże pewne podobieństwa między J.
R., energicznym bratem Jill, a nieśmiałym, powściągliwym
naukowcem, Jackiem Harringtonem? Jack dobrze wiedział, co
się stanie. Wybuchnie gigantyczna awantura, która zmiecie z
powierzchni ziemi i jego, i Jill.
Kiedy Eleanor nacisnęła dzwonek do drzwi rezydencji
Augusta, wielkiego, trzypiętrowego budynku pokrytego
dachówką, z potężnymi, białymi filarami i ścianami z polnego
kamienia, Jack odsunął się nerwowo. Dziadek Howarda
Augusta, Josiah August, twórca Fundacji Augusta, kazał
wznieść ten dom w połowie dziewiętnastego wieku. Dom
pozbawiony celowo wszelkich znamion bogactwa był świetnie
utrzymany.
Jill wpatrywała się w drzwi wejściowe z ponurym wyrazem
twarzy. Miała wrażenie, że uczestniczy w ceremonii
pogrzebowej. Własnej.
Pojawił się służący – ciemnowłosy, prosty jak trzcina
mężczyzna w czarnych spodniach, białej koszuli i białej
marynarce.
– Proszę wejść. Rodzina zebrała się we frontowym salonie –
poinformował uprzejmym, choć stanowczym tonem.
Jill i Eleanor postawiły swoje bagaże. Jack miał dwie walizki,
jedną z czarnej, drugą z brązowej skóry.
– Ta – podał służącemu brązową – należy do pana
Harringtona, który przybędzie tu nieco później. Zechce ją pan
zanieść do jego pokoju.
Eleanor spojrzała na niego ze zdziwieniem.
– Skąd wziąłeś jego walizkę?
Jack uśmiechnął się zdejmując lotniczą skórzaną kurtkę na
podszewce.
– Facet wstąpił po południu do mieszkania Jill. Wiedział, że
ona wybiera się tutaj i zapytał, czy nie będzie miała nic
przeciwko temu, aby zabrać jego bagaż. Zamierza przyjechać
pociągiem nieco później. Jill nie było, co prawda, w domu, ale
ja się zgodziłem. – Jack podał kurtkę służącemu. – Harrington
wygląda na fajnego faceta.
– Tak przypuszczam. – Eleanor wzruszyła ramionami.
– Prawie go nie znam.
Jill rzuciła Jackowi ponure spojrzenie, a Jack, starając się
ukryć niepokój, zachichotał nerwowo.
Howard Wendell August wyszedł z salonu do holu i powitał
wylewnie całą trójkę, uśmiechając się uprzejmie do obydwu
pań.
– A pan jest zapewne bratem Jill? – spytał wyciągając do
Jacka dłoń.
Jack przytaknął skinieniem głowy. Jill wstrzymała oddech,
kiedy August odchylił głowę, aby przyjrzeć się uważnie panu J.
R.
– No cóż... – zaczaj August marszcząc czoło.
Jack uwolnił swoją rękę z uścisku Augusta. Dłoń była
wilgotna. Jill zbladła czując, że wpada w panikę.
– Nie widzę w gruncie rzeczy żadnego podobieństwa.
– August ściągnął wargi.
– Ależ jest. W kształcie oczu, w budowie – wtrąciła się
Eleanor ze zdziwieniem.
– Hmmm. – August pokiwał głową. – Chyba masz rację. –
Uśmiechnął się do Jacka. – Bardzo mi miło, że zechciał pan
przyjechać, J. R. Słyszałem, że zamierza pan osiedlić się w
Filadelfii. Nie jest to najlepsze z miejsc do zapuszczania
korzeni. Dyskutowałem właśnie na ten temat z moim synem. –
August przerwał nagle i spojrzał na Jill. – Czy mówiłem ci już,
że Kipling wrócił z Paryża? – Nie czekając na odpowiedź dodał:
– Proszę, wejdźcie, poznajcie państwo moją rodzinę, zapraszam
na koktajl. Harrington dzwonił przed chwilą, że coś go
zatrzymało do wieczora. Zaczniemy kolację zgodnie z planem.
Mam nadzieję, że dołączy do nas w czasie kawy i deseru.
Jill posłała Jackowi słaby uśmiech za plecami Augusta. Agnes
August i jej syn, Kipling, podnieśli się z brązowej, skórzanej
sofy, gdy Howard wszedł wraz z gośćmi do okazałego
pomieszczenia,
które
wyglądem
oraz
umeblowaniem
przypominało salę recepcyjną fundacji. Najwidoczniej i tu
obowiązywał gust starego Josiaha Augusta.
Jedynie Kipling August najwyraźniej nie pasował zarówno do
wnętrza, jak i do zgromadzonego towarzystwa. Zupełnie jak
kwiat do kożucha. Trudno było uwierzyć, że ten wysoki,
atrakcyjny blondyn o uwodzicielskim spojrzeniu wzrastał w
dusznej atmosferze rodzinnej i że jest potomkiem Howarda
Wendella Augusta oraz jego kostycznej żony, Agnes, małej,
drobnej osóbki o nerwowej, wynędzniałej twarzy i o fryzurze
królowej Elżbiety. A więc to była kobieta, pomyślał Jack
patrząc na Agnes August, którą Howard porównywał wcześniej
do boskiej Jill? Od razu przestał się denerwować. Mężczyznę,
który widzi podobieństwo między Agnes August i boską Jill,
trudno
byłoby
uznać,
mimo
szczerych
chęci,
za
spostrzegawczego.
Agnes powitała wchodzących uprzejmym uśmiechem,
natomiast Kipling wyszedł im na spotkanie wolnym krokiem z
niewymuszoną elegancją. Podał rękę, kolejno, Eleanor, Jackowi
i na końcu Jill, mówiąc cicho za każdym razem: bonsoir.
Jack o mało nie zadławił się własną śliną, gdy zauważył z
przerażeniem, że obydwie kobiety wyglądają na oczarowane
Kiplingiem. Odpowiedział na powitanie dość opryskliwie.
Agnes poprosiła Howarda, aby zaproponował drinki. W
chwilę później zwróciła się do Kiplinga, aby zaprosił gości do
mahoniowego bufetu na przystawki, które czekały na srebrnej
tacy. Okazało się, że Agnes woli porozumiewać się z gośćmi za
pośrednictwem męża lub syna. Mówiła na przykład: „Kipling,
może Jillian woli dla odmiany coś bez alkoholu?" albo:
„Howard, kochanie, powiedz, że kolacja gotowa" lub też
„Kipling, zapytaj gości, jakie mięso podać, czy ma być mocno
wypieczone?"
Najwyraźniej Howard i Kipling byli przyzwyczajeni do tej
maniery, a Eleanor skoncentrowała uwagę przede wszystkim na
J. R. Natomiast zarówno Jack, jak i Jill czuli się zakłopotani.
Żadne z nich nie wiedziało, jak odpowiadać. Czy mieli mówić:
„Howard, niech pan zechce powiedzieć pani Agnes, że mięso
jest wspaniałe", czy raczej należało zwracać się do Agnes,
ignorując fakt, że nie zareaguje bezpośrednio?
Ale było to najmniejsze zmartwienie. Znacznie bardziej
niepokoiło ich zapowiedziane przybycie Jacka Harringtona. Jack
miał pewien pomysł. Zrealizowanie go wymagało precyzji i
sprzyjających okoliczności. Na razie nie można było tego
zrobić.
Najbardziej zirytował Jacka fakt, że Kipling zaczął okazywać
wyraźne zainteresowanie Jill. Czy był, jak Jack, prawdziwie
oczarowany młodą kobietą, czy pragnął raczej odzyskać łaski
rodziny i dostęp do konta? Na razie nie można było tego
rozstrzygnąć. W każdym razie zaloty Kiplinga były dla Jacka
nie do zniesienia. O dziwo, Jill nie okazywała najmniejszej
oznaki zniecierpliwienia. Howard i Agnes byli zadowoleni
rozwojem sytuacji. Również Eleanor było to na rękę. Doszła do
wniosku, że zdoła skoncentrować na sobie uwagę J. R. W
każdym razie czyniła wysiłki w tym kierunku. Martwiło ją, że J.
R. tak bardzo niepokoi się o siostrę. Uważała, że dla obydwojga
byłoby dobrze, gdyby Jill znalazła sobie adoratora. I wyglądało
na to, że właśnie to się stało. Eleanor poczuła ukłucie zazdrości.
Nie dlatego, żeby uważała syna Augusta za bardziej
atrakcyjnego od J. R., ale nie ulegało wątpliwości, że pewnego
dnia Kipling przejmie po ojcu interesy. Odpowiednia pozycja
towarzyska nie była dla Eleanor bez znaczenia.
August rozplanował miejsca przy stole w taki sposób, aby
przy kolacji Kipling i Jill siedzieli obok siebie. Jack i Eleanor
mieli usiąść po drugiej stronie, natomiast on sam i jego żona u
szczytu stołu. Zanim podano potrawy, August poinformował, że
Kipling podejmie pracę w fundacji. Zajmie się nowym działem,
który będzie przyznawał stypendia dla autorów wartościowych
projektów artystycznych.
– Projekty te, rzecz jasna – dodał August z całą mocą – będą
musiały cechować się pewnymi walorami społecznymi.
– Przypuszczam – wtrącił Kipling z uśmieszkiem – że autorzy
graffiti nie mają po co składać wniosków.
August rzucił Jill nerwowe spojrzenie.
– Liczę na to, że twoje informacje i opinie pomogą
Kiplingowi. – Popatrzył na zegarek. – Chciałbym, aby Kipling
poznał także Jacka Harringtona. Wystartował w fundacji
wspaniale. Będzie świetnym przykładem dla Kiplinga.
– Nie mogę się doczekać poznania pana Harringtona.
– Uśmiechnął się Kipling pod nosem.
– Nigdy nic nie wiadomo. Może akurat przypadniecie sobie do
gustu. – Na twarzy Jacka pojawił się grymas.
Jill wyglądała przez moment na poirytowaną, ale szybko się
opanowała.
– A więc – zwróciła się do Kiplinga poprawiając się na krześle
– musisz być podekscytowany tym wszystkim.
– To wszystko może okazać się bardziej ekscytujące, niż
oczekiwałem. – Posłał jej uwodzicielskie spojrzenie.
Podczas kolacji Kipling ze swadą opowiadał obecnym o
pobycie w Paryżu w środowisku cyganerii artystycznej, o
wyczynach na uniwersytecie w Yale i o wybrykach w szkole.
Wspomnienia adresowane były do wszystkich, ale miały bawić i
zadziwiać przede wszystkim Jill.
Podczas nie kończących się popisów Kiplinga Jill okazywała
mu zainteresowanie, aby poirytować Jacka, ale w gruncie rzeczy
maskowała nudę. Zazdrość męża sprawiała jej odrobinę
satysfakcji.
– Pamiętasz, tato, jak mnie zawiesili w Exter? August rzucił
synowi groźne spojrzenie i zwrócił się do Jill:
– Kipling był niewątpliwie niesfornym chłopcem, ale to
oczywiście dowodzi jego niezależności i odwagi.
Agnes odchrząknęła dyskretnie i zwróciła się do męża:
– Nie zapomnij powiedzieć Jill, kochanie, że Kipling cierpiał
na zaburzenia tarczycy, co z pewnością wywarło wpływ na jego
zachowanie w dzieciństwie.
Howard popatrzył na żonę złym wzrokiem.
– Chłopiec jest i był zawsze zdrowy jak byk, Agnes. Lekarz,
do którego z nim poszłaś, to znachor.
– Zatem dlaczego – Agnes parsknęła nerwowym śmiechem –
poleciła go nam twoja rodzona siostra, kochanie?
August zarechotał z aprobatą, jak gdyby Agnes dostarczyła
mu argumentu dowodzącego jego racji. Kipling nachylił się ku
Jill.
– Moja biedna matka zawsze bardzo się mną przejmowała,
Jill. Mogę mówić do ciebie„JUT? – zapytał uwodzicielsko. –
Czy może wolisz "Jilly"?
– Ona woli „Jillian" – wtrącił się Jack. Eleanor uścisnęła lekko
jego ramię.
– Ale przecież, J. R., sam mówisz do niej "Jill".
– To co innego – zarumienił się Jack. – Jesteśmy... rodziną.
– Biedny J. R. – Eleanor uśmiechnęła się do Kiplinga. – On
zawsze tak martwi się o swoją siostrę, jak twoja matka o ciebie.
Kip.
– Ja nie martwię się o Jill... Jillian – zaprotestował Jack. – Po
prostu znam jej upodobania.
– A więc – uśmiechnął się rozbrajająco Kip – powiedz mi, J.
R., jakie są upodobania Jilly.
Jack poczuł, ze tężeją mu mięśnie twarzy. To drań! Ja mu dam
– Jilly!
– Może sam zapytasz o to Jillian? – Był tak wściekły, że
zapomniał o nosowym, zachodnim akcencie.
Na szczęście nikt tego nie zauważył. Kipling przechylił głowę
w łobuzerski sposób i niebieskimi oczyma wpatrywał się w Jill.
– Brat niepokoi się o ciebie, prawda?
– Nie wiesz, jacy są starsi bracia? – uśmiechnęła się Jill.
– Jako jedynak nie wiem. – Kipling August brał rzeczy
dosłownie. Jak na artystę, wyobraźni miał niewiele.
– Mogę ci zdradzić, Kipling, że Jillian lubi uczciwość,
szczerość i prawość – odezwał się Howard August z pełnym
przygany spojrzeniem, które mówiło: Jeśli chcesz tej kobiety
równie mocno jak powrotu do naszych łask, musisz wziąć się do
roboty.
Jack patrzył w milczeniu, jak Kipling nerwowo kładzie rękę
na dłoni Jill.
– Wspaniałe, Jilly. A czego nie lubisz?
– Lodów czekoladowych.
Wszyscy parsknęli śmiechem. Z wyjątkiem Jacka.
– Czy możemy zaprosić naszych gości do salonu na kawę,
kochanie? – spytała Agnes.
– Miałem nadzieję – Howard rzucił okiem na zegarek – że
Harrington zdąży przed końcem kolacji.
– Może coś go zatrzymało – powiedziała Jill, posyłając
ukradkowe spojrzenie Jackowi.
– Mam nadzieję, że nie – odparł August cierpko. – Harrington
wie, jak bardzo zależało mi na tym, aby poznał Kipling a.
Ponadto jeśli ktoś się umawia...
– Proszę nie niepokoić się o Harringtona. – Jack błysnął okiem
Supermana w stronę Jill. – Zapewnił nas zostawiając swoją
walizkę, że przyjedzie tu, choćby się paliło i waliło.
August wstał od stołu. Za nim pozostali uczestnicy kolacji.
– Może panie zechcą łaskawie przejść do salonu. Panów
zapraszam do gabinetu na cygaro. Jedno cygaro dziennie, to
wszystko, na co Agnes mi pozwala. Lubię je palić po kolacji.
Kipling? J. R. ?
Kipling uśmiechnął się protekcjonalnie.
– Rzuciłem papierosy, ale nie mam nic przeciwko temu, żeby
zapalić jedno z twoich importowanych cygar, tato.
– A ja – powiedział z zakłopotaniem J. R. – obawiam się, że
jestem cholernie uczulony na dym. I szczerze mówiąc, jestem
też trochę zaziębiony i jeśli nie macie nic przeciwko temu,
poszedłbym do łóżka.
– Och, J. R., przecież jest dopiero wpół do dziesiątej –
zaprotestowała Eleanor.
– Wyglądasz rzeczywiście trochę mizernie – orzekła Jill
dotykając jego policzka. Chociaż nie akceptowała tej
niedorzecznej, podwójnej gry, nie mogła pozostawić Jacka bez
pomocy.
Jack uścisnął jej dłoń, uśmiechając się nie całkiem po
bratersku. Na szczęście nikt poza Jill nie przyglądał się jego
twarzy.
– Ma gorączkę?– zapytała Eleanor z niepokojem.
– Tak. Tak sądzę. Niewysoką, ale sen dobrze mu zrobi –
odparła Jill zdecydowanym tonem.
– Ależ oczywiście, Howard, powinniśmy pozwolić chłopcu
pójść do łóżka – włączyła się Agnes.
– Tak, tak, naturalnie – powiedział Howard.
– Zaprowadzę cię do twego pokoju, dobrze? – zaproponował
Kipling.
– Dziękuję. – Jack objął braterskim gestem Jill. – Nie siedź
zbyt długo, siostrzyczko, sama pociągasz nosem.
– Nic dziwnego. – Eleanor odezwała się uniżonym głosem. –
Musiałaś się trochę przeziębić na gzymsie podczas śnieżycy
wczorajszej nocy, Jillian.
Jill zmroziła ją wzrokiem.
– Interesujące – uśmiechnął się Kipling.
– O czym rozmawiacie, Jillian? – z groźną miną zapytał
Howard Wendell August.
– E, to nic takiego – mruknęła Jillian rumieniąc się. Lady
Godiva na wietrze czułaby się mniej obnażona.
– Eleanor lubi dramatyzować – zareagował ostro Jack.
– Ale... – zaczęła Eleanor.
– Jeśli Jilly nie podejmuje tego tematu, zostawmy to –
powiedział gładko Kipling.
Jill uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością. Jack zaciął
usta. Uznał, że zasługuje na co najmniej taki sam uśmiech.
– Więc cóż, J. R. – zaofiarował się Kipling – pokażę panu
drogę do pańskiego pokoju.
Jack podziękował Agnes za wspaniałą kolację i wyszedł z
synem Augusta.
– Podoba mi się pańska siostra, J. R. – zaczął Kipling, kiedy
szli szerokimi, krętymi schodami na drugie piętro.
– Zauważyłem – mruknął Jack.
– I co śmieszniejsze, byłem z góry bardzo źle do niej
nastawiony.
– Czyżby?
– Tak, ojciec opowiadał mi o niej praktycznie od chwili
powitania na lotnisku. Jaka jest wspaniała, zdolna,
odpowiedzialna, jak bardzo można na niej polegać.
Spodziewałem się, że to jakaś nieciekawa stara panna bez
odrobiny gustu.
Jack oblizał wysuszone wargi.
– No cóż, podoba mi się siostra, lubię ją... ale to nie jest typ
femme fatale – odezwał się.
– Po kilku drobnych korektach mogłaby być – zaoponował
Kipling i uśmiechnął się szeroko do Jacka. – Jest pan jej bratem,
J. R. Zapewne nie dostrzega pan tego, co ja widzę. Ale powiem
panu coś, czego ani pan, ani ludzie tacy jak mój ojciec nie
spostrzegają. W oczach Jilly płonie ogień. Gdyby tylko
odrzuciła dotychczasową pozę, człowieku, iskry fruwałyby nad
całym miastem.
Jacka ogarnęła wściekłość.
– Jill nie pragnie płonąć. – Chyba że z miłości do mnie, dodał
w myśli.
– Ja wiem, że bratu nie powinienem mówić pewnych rzeczy,
ale nie zna pan, jak sądzę, prawdziwej Jilly. – Kipling otworzył
drzwi do pokoju Jacka.
Jack był bardzo wzburzony, ale pohamował się. Miał na razie
coś ważniejszego do zrobienia.
– Widzę, że lokaj pomylił walizki, moją i Harringtona – rzekł
zwykłym głosem pokazując czarną torbę.
– Nic nie szkodzi, pokój Harringtona jest tuż obok, przeniosę
ją.
– Nie, proszę się nie fatygować. Ja sam się tym zajmę. Niech
pan wraca do ojca na cygaro.
Kipling uśmiechnął się. Jack wiedział, że to nie cygaro ciągnie
go na dół. Miał teraz szansę na zawarcie bliższej znajomości z
Jilly. Nie będzie już czuł na karku oddechu starszego brata.
Jack odpowiedział uśmiechem.
– W porządku, zatem dobrej nocy. Mam nadzieję, że pańska
rodzina nie będzie miała nic przeciwko temu, jeśli sobie pośpię
dłużej. Nie jadam śniadań.
Uśmiech Kipling a stał się jeszcze szerszy. Cały ranek we
dwójkę z Jilly...
– Niech pan śpi tak długo, jak długo ma pan ochotę, J. R...
Jack przyjrzał się sobie w lustrze. Włosy zaczesane do góry,
bez przedziałka, na nosie sowie okulary, ciemnoniebieski,
nieciekawy garnitur, mocno wykrochmalona, biała koszula,
czerwony krawat Włożył na siebie szary, wełniany płaszcz,
zawiązał szaro-czarny szalik.
Musiał teraz wydostać się z domu nie zwracając niczyjej
uwagi. Wiedział, że August i syn są w gabinecie. Drzwi były
najprawdopodobniej zamknięte, żeby dym z cygar nie
rozchodził się po całym domu. Kobiety wróciły do frontowego
salonu. Jill miała dopilnować, żeby się stamtąd nie ruszały.
Pozostał kucharz, który mógł zmywać naczynia i robić kawę w
kuchni. I lokaj. Z nim był największy kłopot, ponieważ mógł
znajdować się wszędzie.
Jack popatrzył przez okno. Było umieszczone dość wysoko.
Żadnych krat, żadnych rynien.
Uchylił drzwi. W zasięgu wzroku nie było nikogo. Należało
zejść szybko i cicho po schodach, przejść przez główny hol i
znaleźć się za drzwiami. W taki sposób, aby nikt tego nie
zauważył.
Wziął głęboki oddech i ruszył patrząc ponad balustradą, aby
mieć pewność, że nikt nie wygląda na korytarz. Jak na razie
wszystko szło dobrze.
Przyspieszył i znalazł się na dole. Należało teraz pokonać
odcinek drogi do drzwi wyjściowych.
Trzymał już rękę na klamce, gdy wtem usłyszał za sobą kroki.
Nie było żadnej kryjówki. Odwrócił się i zobaczył lokaja
przechodzącego z salonu do pokoju stołowego.
Gdybym rzeczywiście był Supermanem, pomyślał Jack
rozpaczliwie. Widok obcego mężczyzny u drzwi wywołał
zdumienie lokaja.
– A... halo – wyjąkał Jack. Miał zamiar powiedzieć coś na
temat nie zamkniętych drzwi. Ale przecież nikt w tej okolicy nie
trzymał drzwi otwartych.
Na twarzy lokaja pojawiła się groźna mina.
– Jakim sposobem... Nagle z salonu wybiegła Jill.
– Wszystko w porządku. Państwo Augustowie oczekują pana
Harringtona. To ja go wpuściłam. Zauważyłam go, gdy
wychodziłam z garderoby. Właśnie miałam wszystkich
zawiadomić, że przyjechał.
Podbiegła do Jacka.
– Myśleliśmy wszyscy... że już nie przyjedziesz, Jack.
Obawiam się, że jest już po kolacji... Zdejmij płaszcz. Właśnie
siadamy do deseru i kawy.
Odwróciła się do lokaja:
– Proszę powiadomić pana Augusta i Kiplinga, że przyjechał
Jack Harrington. Mam wrażenie, że są w gabinecie. Chodźmy,
Jack, zaprowadzę cię do salonu i przedstawię pani August.
Lokaj wzruszył lekko ramionami, skinął głową i udał się do
gabinetu, aby spełnić życzenie Jill.
Kiedy zniknął, popatrzyła na Jacka z przygnębieniem.
– Na twoim miejscu wypiłabym kawę, zjadłabym deser,
pożegnałabym się ze wszystkimi i wyszła. Ale jesteś tak
sprytny, że z pewnością dasz sobie świetnie radę.
– To prawda, Jillian – powiedział Jack z udawanym
wyrzutem. – Umowa jest umową, jak powiada nasz szanowny
gospodarz. Na dobre i na złe.
Rozdział
10
– Jak to możliwe, że wpakowałam się w taką niedorzeczną
sytuację? – zastanawiała się Jill. W ciągu minionych godzin jej
przerażenie rosło z minuty na minutę.
Niby brat przemieniał się w kolegę, aby za chwilę znowu
wejść w skórę brata. A tak naprawdę był przecież jej ślubnym
małżonkiem! Ogarniał ją strach na myśl, że w pewnym
momencie Jackowi powinie się noga i że ktoś z obecnych
zacznie coś podejrzewać. Jack nie mógł przecież pojawiać się w
tym samym miejscu i czasie, co J. R. Ballard.
Nerwy Jill były napięte do ostatnich granic. Na domiar złego
Kipling August ostentacyjnie ją adorował. W normalnych
warunkach nie miałaby żadnych trudności z utemperowaniem
zalotów Kiplinga, ale obecność Jacka pod jedną z dwu postaci
wprawiała ją w stan takiego zdenerwowania, że Jill z trudem
robiła dobrą minę do złej gry.
Kiedy w sobotę późnym popołudniem przebierała się do
kolacji, rozległo się pukanie do drzwi.
– Kto tam? – zapytała ostrożnie spodziewając się albo J. R.,
albo Jacka. Tymczasem dobiegł ją zza drzwi głos Kiplinga:
– Mogę chwileczkę porozmawiać z tobą, Jilly? „Jilly". Co
najmniej dziesięć razy prosiła go, aby się tak do niej nie
zwracał.
– Ubieram się. Zobaczymy się na dole.
– Proszę, Jilly. Wrzuć coś na siebie, to nie potrwa długo.
– No... dobrze, chwileczkę... – Włożyła flanelowy szlafrok na
nagie ciało, mocno zawiązała pasek i otworzyła drzwi.
Kipling stał w progu uśmiechając się szeroko. Blond kosmyk
wisiał mu nad czołem.
Wszedł szybko do środka, zrobił krok w jej stronę i wyciągnął
rękę do włosów Jill Nie zdążyła ich związać.
– Powinnaś zawsze nosić fryzurę taką, jak teraz. Jest cudowna
– wymamrotał.
Jill odgarnęła luźne pasma w tył głowy.
– Nigdy się tak nie czeszę... nie znoszę bałaganu... nie lubię
wyglądać nieporządnie – mówiła tonem pedantki.
Kipling zamknął za sobą drzwi.
– Zauważyłaś, że ani przez chwilę nie udawało mi się być sam
na sam z tobą, Jilly?
– Naprawdę? – Na jej twarzy pojawił się bezbarwny uśmiech.
Spróbował raz jeszcze kładąc obydwie ręce na ramionach Jill.
Zmierzył ją pociągłym spojrzeniem.
– Tak. Jeśli nie siedzi nam na karku twój brat, to ten ponury
naukowiec, Harrington, zanudza nas bez końca swoją pracą w
fundacji. Nie mogę uwierzyć, że ojciec rzeczywiście życzy
sobie, abym korzystał ze wskazówek tego męczącego bałwana.
Chociaż Jill była zła na Jacka za całe to zamieszanie, to mimo
wszystko nie zamierzała pozwalać, aby ktokolwiek krytykował
jej męża.
– To nie jest bałwan – powiedziała ostro.
– Przecież nie lubisz tego typa.
– Nie. – Jill przełknęła głośno ślinę. – Ale on... ma dobre
intencje. Bardzo dobre. – Zamknęła oczy. Wiedziała, kto jest
największym bałwanem w całej tej farsie. Ona sama.
Kip, zdaje się, był innego zdania. Uśmiechnął się do niej
ciepło, pojednawczo.
– Dobrze, już dobrze, przepraszam, że tak się o nim
wyraziłem. Jeśli go lubisz, Jilly, dam mu szansę. Postaram się
poznać go lepiej.
– Nie, to znaczy... macie obydwaj... bardzo mało wspólnego.
– To nieprawda, mamy coś wspólnego. Ciebie.
– Mnie? Co to ma znaczyć?
– Sądzę, że ten biedak, Harrington, podkochuje się troszkę w
tobie, Jilly. Nie mów mi, że tego nie zauważyłaś.
– Nie, nie. To niemożliwe. Ja... prawie go nie znam. To
znaczy pracujemy razem, ale to wszystko. Między nami nic nie
ma, między Jackiem i mną czy między...
– Nie przejmuj się, nie mówiłem, że łączy cię coś z
Harringtonem. Nie jest przecież w twoim typie.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – Zajęła pozycję obronną,
lecz zaraz się zmitygowała.
– Potrzebny ci mężczyzna... bardziej energiczny... bardziej
uduchowiony. – Uśmiechnął się głupawo. – Fizycznie bardziej
witalny.
Jill cofnęła się nerwowo.
– Kipling, nie powinieneś mówić do mnie w ten sposób.
– Dlaczego, Jilly?
Ponieważ jestem mężatką. Dlatego, idioto, dodała w myśli.
– Prawie się nie znamy, Kipling – powiedziała szorstko biorąc
spinkę z toaletki. Wpięła ją we włosy, włożyła okulary i starała
się wyglądać tak jak typowa stara panna. Surowa i
nieprzystępna. – Muszę ci coś wyznać.
Na jego twarzy pojawił się wyraz zaciekawienia i podniecenia.
– Tak, Jilly, możesz mi zaufać.
Złożyła przed sobą ręce i postanowiła zabawić się jego
kosztem.
– Wiem, dlaczego to robisz, Kipling.
– Co robię?
Czy był aż tak tępy, czy po prostu chciał wprawić ją w
zakłopotanie?
– Mam wrażenie, że chcesz, abym pomyślała... – nie tak łatwo
było to powiedzieć, ale praktycznie wszystko było trudne od
dnia ślubu – ... że czujesz do mnie coś więcej, niż jest w istocie.
Kipling zrobił zdziwioną minę.
– Chcesz powiedzieć, że...
– Tak.
– Ale ja czuję, Jilly.
– Nie. Nie czujesz.
– Owszem, czuję – podkreślił.
– Nie, twój ojciec...
Kipling wyglądał na zaszokowanego.
– Mój ojciec też się w tobie podkochuje?
– Wielkie nieba, nie. Nie, proszę. Staram się ci powiedzieć, że
wiem, iż twój ojciec chciałby, abyśmy... ty i ja... obydwoje...
zaczęli się ze sobą spotykać.
Uśmiechnął się pokazując lśniące, białe zęby.
– Możesz wierzyć lub nie, ale po raz pierwszy w życiu
jesteśmy z ojcem tego samego zdania.
– Naprawdę...
– Tak, to prawda – przerwał jej. – Mówiłem twemu bratu, że
jestem przekonany, iż mój ojciec zamierza dać mnie jakiejś
strasznej i beznadziejnej starej pannie w średnim wieku. Nie
mogłem wprost uwierzyć memu szczęściu, kiedy zobaczyłem
ciebie.
– Powiedziałeś to wszystko... J. R. ? – zapytała Jill nerwowo.
Nic dziwnego, że zachowywał się jak ogar.
– Och, tak – uśmiechnął się Kipling fałszywie. – Nie sądzę,
aby był zadowolony.
– Chyba nie był – zgodziła się cicho Jill.
– Wiem, że twój brat odnosi się do mnie podejrzliwie. Mogę
zrozumieć, jak się czuje. Gdybyś była moją siostrą, też
starałbym się uchronić cię przed jakimś nicponiem. Ale ja
naprawdę chcę się ustatkować i zająć biznesem. Jeśli tylko J. R.
przekona
się, że jestem człowiekiem poważnym i
odpowiedzialnym, mam pewność, że zdobędę jego sympatię.
– Nie liczyłabym na to.
– Ale najpierw muszę zdobyć twoją sympatię, Jilly. – Kipling
uśmiechnął się prowokująco i ruszył raz jeszcze przez pokój w
jej stronę.
– Sądzę, że będzie lepiej, jeśli teraz zostawisz mnie samą –
zareagowała ostro cofając się. – Ja naprawdę muszę ubrać się do
kolacji. Twoja matka zapowiedziała, że chciałaby nas
wszystkich widzieć na koktajlu o siódmej.
– Jilly...
– Proszę, naprawdę musisz wyjść.
– Ale zdradź mi – nie dawał za wygraną – czy mam szansę?
Jill dobrze wiedziała, że stanowcze,, nie" nie przypadnie do
gustu Augustowi seniorowi, więc uśmiechnęła się uprzejmie i
powiedziała:
– Obawiam się, Kip... ja podchodzę do takich kwestii bardzo
powoli i ostrożnie. Nigdy nie działam... impulsywnie. Zwłaszcza
w sprawach osobistych. – Rozumiem. – Kip chwycił jej dłoń. –
Świetnie. Świetnie. Nie będę cię popędzać. – I... mam... brata...
z którym muszę się liczyć. – Nie przejmuj się bratem – rzucił
pewnym siebie głosem. – Zostaw wszystko mnie. – Nagle dłoń
Kiplinga znalazła się na jej karku. – Jilly, mogę cię pocałować?
Raz?
– Nie. – Było to energiczne, nie budzące wątpliwości, męskie
„nie" rozzłoszczonego J. R., który nagle otworzył drzwi.
– J... J. R... – Zdumiona Jill próbowała złapać oddech.
– Uspokój się, starszy bracie – warknął Kipling.
– To ty się uspokój, Kipper. A może będzie lepiej, jak
weźmiesz zimny prysznic – zaproponował Jack z pogróżką w
głosie.
– Na miłość boską, J. R. – Jill z trudem panowała nad sobą. –
Przestań zachowywać się jak jakiś wściekły...
– Starszy bracie? – wszedł jej w słowo Jack. – Dobrze, że nie
ma tu mamy i taty. Nie wiem, co by było, gdyby zobaczyli cię w
sypialni z mężczyzną, którego prawie nie znasz. Sprawiłaś mi
zawód.
Jill myślała, że skręci mu kark, od razu, na miejscu. Ale
Kipling, starając się zdobyć sympatię J. R., zaczął bełkotać, że
to jego wina i że chciał jedynie zapewnić Jill o tym, jaką jest
wspaniałą kobietą. Przysięgał, że nie stało się nic
niewłaściwego.
Jack ściskał dłońmi skronie.
– Cała ta sprawa przyprawiła mnie o jedną z tych straszliwych
migren. Muszę się położyć. – W jego głosie pobrzmiewała
tragiczna nuta. – Jill przeproś w moim imieniu państwa
Augustów. Ty wiesz, jakie są te bóle głowy. To potrwa kilka
godzin.
Cała ta maskarada ciągnęła się już zbyt długo.
– J. R... – Jill zwróciła się do Jacka: – Myślę, że będzie
najlepiej, jeśli spakujesz rzeczy i wrócisz do domu jeszcze
dzisiejszej nocy.
– Nie bądź tak niemiła dla brata, Jilly – wtrącił się Kip.
– Nie widzisz, że naprawdę cierpi?
Cierpi? To ja wpadłam w pułapkę, uzupełniła Jill w myśli.
– Kipling, możesz nas zostawić samych? Chcę porozmawiać
chwilę z bratem.
– Nie teraz, Jill. – Jack skrzywił się z bólu. – To złośliwa
migrena. Zejdę na dół później i wtedy porozmawiamy.
– Przyniosę ci coś na ten ból głowy, J. R. – Kipling klepnął go
przyjaźnie po ramieniu. – Aspirynę? A może coś mocniejszego?
– Dzięki, aspiryna... mogłaby pomóc.
Jill patrzyła z niemą wściekłością, jak wychodzili obydwaj z
jej pokoju. To ona powinna mieć migrenę. Cóż byłoby w tym
dziwnego?
– Dokąd idziesz, Eleanor? – zapytała Jill asystentkę, która po
kolacji zabierała się do wyjścia.
– Na górę, zobaczyć, jak się czuje J. R. Może chciałby, żebym
mu przyniosła coś do zjedzenia?
– Och, nie. – Jill zerwała się z krzesła. – On... nigdy nie je,
kiedy ma migrenę. Dostałby... mdłości.
– Ja dobrze wiem, jak on się czuje – mruknął Jack. Jill posłała
mu ponure spojrzenie.
– Pan też miewa migreny? – spytał Howard.
– Niezbyt często – odparł Jack. – Najlepiej je przespać –
uśmiechnął się nieśmiało do Eleanor – i J. R.
najprawdopodobniej to właśnie robi. Nie sądzę, aby budzenie go
było najmądrzejszym pomysłem.
– Oczywiście, że nie – zgodził się chętnie Kipling. – Dajmy
mu pospać.
Jack nie mógł powstrzymać słabego uśmiechu. Biedny
Kipling wyobrażał sobie, że jeśli J. R. leży opatulony w łóżku,
to można będzie zaryzykować drugie „podejście" do jego
siostry. Najpierw jednak musi się pozbyć tego nudnego Jacka
Harringtona.
Howard August wstał od stołu.
– Zapalimy, panowie?.
– Nie dzisiaj, tato. Myślałem o tym, żeby zaprosić Jill – wziął
ją za rękę – na drinka i tańce do klubu.
– Wspaniale. – Jack poderwał się i wziął za rękę Eleanor. –
Chodźmy razem.
– Nie, dziękuję – wtrąciła Eleanor. – Zostanę w domu na
wypadek, gdyby obudził się J. R. Być może będzie czegoś
potrzebował...
– Panie Howardzie, pani Agnes – zwrócił się do nich Jack z
desperacją w głosie. – A może państwo także się wybiorą?
Agnes wyglądała na osobę, która może by i uległa, ale
Howard uciął krótko:
– Nie, nie. Zostawmy drinki i tańce młodym.
– Dobrze więc. – Jack zatarł ręce. – Pójdziemy we trójkę. –
Uśmiechnął się do Kiplinga i Jill.
– Przykro mi, stary, ale mój porsche jest dwuosobowy.
– Możemy wziąć samochód Jillian.
– Nie masz niczego do omówienia z panem Harringtonem,
tato? – Mrugnął do ojca Kip.
– A propos – August senior był bardzo zadowolony, że Jill
wzbudziła takie zainteresowanie syna i chętnie objął Jacka
ramieniem. – Znasz stare powiedzonko: Dwoje. to towarzystwo,
troje to tłum?
Jill uśmiechnęła się do Jacka złośliwie. Ostatnia rzecz, na jaką
miała ochotę, to wieczór z Kiplingiem Augustem, ale uważała,
że Jack powinien wypić piwo, którego sam sobie nawarzył,
urządzając jej upokarzającą scenę w sypialni. Wzięła pod rękę
Kiplinga:
– Powiedz mojemu bratu, Jack, jeśli go zobaczysz dziś
wieczór, aby nie czekał na nas, kiedy się obudzi.
– Jest pan rozkojarzony, Jack. – Howard August spojrzał na
niego srogim wzrokiem.
– Przepraszam, sir. Trochę boli mnie głowa. Być może
zaraziłem się grypą od J. R. – Jack próbował bezskutecznie
powstrzymywać ziewanie.
August udał, że tego nie zauważył i pochylił się w fotelu.
– Powiedz mi, jak mężczyzna mężczyźnie, czy sądzisz, że te
iskry między Kiplingiem i Jillian wywołają płomień?
– Iskry? – Jack celowo spojrzał na Augusta bezmyślnie.
– Nie powiesz chyba, że nie zauważyłeś?
– Przykro mi, sir.
– Owszem, owszem. Podobają się sobie nawzajem.
– Nie za wcześnie na takie wnioski? Przecież oni prawie się
nie znają.
– Mój syn nigdy nie traci czasu, gdy idzie o sprawy sercowe,
drogi chłopcze. A co się tyczy Jillian, nigdy nie widziałem jej
tak podekscytowanej i roztargnionej. Jeśli to nie skutek
wzajemnego zainteresowania, to czym to wytłumaczysz?
– Niestrawnością – mruknął Jack.
– Nonsens. – August zachichotał. – Myślę, że to coś
najlepszego, co mogło im się przydarzyć. I mam zamiar zrobić,
co się da, aby podsycić ogień, jeśli pan pojmuje mój cel,
Harrington.
– To znaczy, sir – Jack wstał trzymając się za brzuch –
chciałem powiedzieć, że to ja mam atak niestrawności. – Ruszył
w kierunku drzwi. – Obawiam się... że rzeczywiście będę
musiał... pana przeprosić. – Chwycił za klamkę. – Czy możemy
przełożyć naszą dyskusję na jutrzejszy ranek?
– Tak przypuszczam. – August przyglądał mu się z
zainteresowaniem. – Z pewnością męczy to pana od chwili
przyjazdu. Jest pan jakiś nieswój, Harrington.
– To prawda, jestem nie w sosie, sir – wyznał Jack i z
uśmiechem wdzięczności na twarzy wyszedł z pokoju.
Eleanor szła schodami w górę. Pospieszył za nią. Uśmiechnęła
się z roztargnieniem:
– Idę sprawdzić, co tam z J. R. Jeśli zbudził się i czuje się
lepiej, może zechce pójść do klubu?
– Myślisz?– Oblicze Eleanor rozjaśniło się. – Po migrenie?
– Na twoim miejscu – rzucił jej ukradkowe spojrzenie –
włożyłbym wieczorową suknię i poszedłbym sprawdzić, czy J.
R. nie ma ochoty na tańce.
Eleanor oblizała wargi i poklepała Jacka po plecach.
– Dobry pomysł, dziękuję. Mam taką wspaniałą, czerwoną
suknię...
– Zakład – wyszczerzył zęby – że J. R. się nie oprze.
– Masz rację, Jack. I nie wyglądaj tak kiepsko, kiedy masz
kłopoty żołądkowe.
– Tak? Dziękuję bardzo, Eleanor, popracuję nad tym. Jej
spojrzenie nie pozostawiało wątpliwości, że będzie musiał
popracować bardzo ciężko. Młoda kobieta radośnie pospieszyła
do pokoju, aby przebrać się w czerwoną suknię.
Zanim zapukała do sypialni J. R., przeobrażenie Jacka już się
dokonało.
– Ach, J. R., wyglądasz wspaniale – pochwaliła Eleanor. –
Musisz czuć się lepiej.
– Znacznie lepiej, zwłaszcza teraz – odparł Jack znaczącym
tonem. – Ta sukienka to bomba.
– E, po prostu coś, co miałam pod ręką.
– To jest sukienka na party – pochylił się ku niej – ale wątpię,
czy na party Augusta.
– Mam pomysł. – Eleanor roześmiała się przejęta. – Kipling i
Jillian pojechali do klubu parę minut temu. Przyłączmy się do
nich. Jillian pojechała sportowym samochodem, więc możemy
wziąć jej auto. Potańczymy, wypijemy parę drinków...
– Nic już nie mów – Jack wyglądał na rozpromienionego. –
Do licha...
Kiedy znaleźli się u szczytu schodów, Eleanor nagle się
zatrzymała.
– Poczekaj. Zajrzę do Jacka Harringtona, może wybierze się z
nami. Już wcześniej miał na to ochotę, ale Howard zatrzymał go
na rozmowę o interesach.
Jack chwycił ją za rękę, kiedy odwróciła się, żeby pójść do
jego pokoju.
– Ja sprawdzę. Zejdź na dół i weź nasze płaszcze.
– Dobrze – zgodziła się wzruszając ramionami, ale stała i dalej
patrzyła na Jacka.
– Harrington?– Jack zapukał do drzwi. – Nie śpisz? Tu J. R.
Eleanor i ja idziemy do klubu. Chcesz iść z nami? – Przystawił
ucho do drzwi i uśmiechnął się do Eleanor, udając, że słucha
odpowiedzi Harringtona.
– Nie chce iść?– spytała.
– Niestrawność. – Jack zrobił współczującą minę.
– Poczekaj, mam tabletki w pokoju. Dam mu. – Zeszła kilka
stopni, ale Jack podniósł rękę.
– O co chodzi, Jack? Pauza.
– W porządku. Jesteś pewien? Pauza.
– Zatem do zobaczenia rano. – Jack podszedł do Eleanor i
poprowadził ją za rękę na dół po schodach. – Ma tabletki.
Właśnie zażył. Mówi, że potrzeba mu jedynie snu.
– Dziwny facet ten Harrington – zadumała się Eleanor.
– Niezbyt komiczny. – Jack spojrzał na nią wesoło.
– Gdyby zrobił coś ze swoim wyglądem – zachichotała
Eleanor. – I nie był tak przejęty swoją pracą i tak niezdarny w
towarzystwie, mógłby być... nawet atrakcyjny.
– Za wiele oczekujesz od tego biedaka – uśmiechnął się
przebiegle Jack.
Eleanor patrzyła na Jacka figlarnie. Ćwiczyła to spojrzenie
przed lustrem przez kilka dni.
– Nie każdy mężczyzna może być takim szczęściarzem, jak ty,
J. R., i tak dobrze się prezentować. Bardzo dobrze.
– Och, nie. Musiałem włożyć w to pewien wysiłek – mruknął
Jack.
– Wspaniale tańczysz, Jilly. – Kipling wirował z nią w rumbie
po szerokim parkiecie Meadowbrook Country Club.
– Nie tańczę zbyt często – odparła. Rzadko kiedy tańczyła
przed Tobago. I w ogóle potem. Ale na Tobago – całą noc.
– To będzie niezła zabawa, ta wspólna praca w fundacji –
wyszeptał jej do ucha i mocniej przycisnął.
– A co z twoim malarstwem?
– E, malarstwo, mój ojciec uważa, że sztuka to błaha
rozrywka.
– Wydawało mi się, że do pewnego stopnia jesteś dumny z
tego, iż nie myślisz tak jak ojciec.
– Ojciec myśli tylko o tobie. I ja też. – Zaśmiał się zmysłowo,
kierując swój gorący oddech prosto w jej ucho.
– Ty mnie nawet nie znasz.
– Mam zamiar cię poznać, Jilly. Począwszy od dzisiejszego
dnia będziemy się bardzo często widywać.
– Nie wiem, czy wiesz, że w fundacji obowiązuje zasada:
pracownicy nie mogą się ze sobą zadawać.
– Twoja śliczna główka nie musi się przejmować tą zasadą,
Jilly.
– Nie sądzę, aby wchodziły w grę wyjątki. – Jill żywiła
nadzieję, że tak właśnie będzie. – Ponadto niektórzy z naszych
kolegów mogą mieć poważne zastrzeżenia, że pan August robi
wyjątek dla syna.
– Rozluźnij się, Jill. To tylko chwilowe rozwiązanie, dopóki
nie znajdę innego wyjścia – szepnął mężczyzna.
– Powinieneś wiedzieć, że moja kariera... moja pozycja w
fundacji... jest... dla mnie wszystkim.
– Czeka cię więc cudowna niespodzianka, moja Jilly,
albowiem jesteś pod moją ochroną. – Kip uśmiechnął się
znacząco i obrócił nią w tańcu.
Nagle jego uśmiech przeszedł w grymas i przez chwilę Jill
myślała, że wypuści ją z objęć.
– Kip... – chwyciła go za rękaw marynarki.
– Cholera – mruknął zamierając w bezruchu. Patrzył gdzieś
dalej, ale trzymał ją mocno.
Odwróciła głowę i znieruchomiała. Jack i Eleanor machali
rękami na powitanie.
– A co z jego migreną?– mruknął Kipling, kiedy orkiestra
zaczęła grać wolnego, romantycznego fokstrota.
– Myślę, że mu przeszła – powiedziała Jill, ale miała
wątpliwości, czy na pewno.
– Tańczy tu. – Kipling uśmiechnął się ściągniętymi ustami. –
Panie J. R., Eleanor, miło was widzieć.
– Wiesz – Jack odpowiedział uśmiechem – wieki nie
tańczyłem z moją siostrą. Nie masz nic przeciwko temu, żeby
się zamienić?
Kipling oczywiście miał, podobnie zresztą jak Eleanor, ale
obydwoje zauważyli błysk determinacji i zazdrości w oczach J.
R.
Jack oddalił się z Jill na skraj parkietu. Dziewczyna popatrzyła
na niego ponurym wzrokiem.
– Nie podoba mi się to ciągłe szpiegowanie, Jack. Jeśli nie
masz do mnie zaufania...
– To nie o zaufanie idzie, a o tego słodkiego Casanovę. Co byś
zrobiła, gdybym nie wszedł do twego pokoju? Usta Kippera już
się dopasowywały do twoich.
– Nie mów o nim „Kipper", Jack – warknęła.
– Przypuszczam, że chciałaś, żeby cię pocałował.
– Jack, naprawdę...
Nim skończyła, Kipling i Eleanor zbliżyli się do nich tańcząc.
Kipling klepnął Jacka w ramię.
– Mogę przerwać?
– Nie możesz – syknął Jack, ale na szczęście słyszała to tylko
Jill. Pchnęła go lekko i wróciła w ramiona Kipa. Nie miał
innego wyjścia, jak zaproponować taniec Eleanor.
– Kipling jest bardzo miły – stwierdziła Eleanor zachęcająco.
– I bardzo lubi twoją siostrę. Powinieneś być zadowolony, J. R.
– On do niej nie pasuje. Zupełnie.
– A czy to nie twoja siostra powinna zdecydować?
– Nie ma zbyt wielkiego doświadczenia, jeśli idzie o
mężczyzn.
Melodia się skończyła. Jack, holując Eleanor, ruszył prosto w
kierunku Jill i Kiplinga.
Kipling wyglądał na zniecierpliwionego.
– Jill i ja mieliśmy właśnie wyjść do holu na drinka.
– Świetny pomysł – rzucił Jack pogodnie.
Tymczasem, niefortunnym zbiegiem okoliczności, jedyne
wolne miejsca w holu znajdowały się przy stolikach
dwuosobowych, stojących jednak zbyt daleko od siebie, aby
można było swobodnie rozmawiać.
Jack utknął z Eleanor w odległości około siedmiu metrów od
stolika, przy którym usiedli Jill i Kipling. Gotując się w środku
ze złości, sączył martini i patrzył, jak młodszy August uwodzi
jego żonę.
– J. R., słyszałeś, co mówiłam?
– Co? – Jack spojrzał roztargnionym wzrokiem na Eleanor i
znowu zaczął obserwować tamtych dwoje.
Eleanor poszła w jego ślady. Uśmiechnęła się.
– Z pewnością czują się dobrze.
– Z pewnością – rzucił przez zęby. Eleanor chwyciła go za
ramię.
– Nie chcesz, aby Jillian spotykała się z miłym młodym
mężczyzną i założyła rodzinę?
Jack znał już odpowiedź na to pytanie, ale nie mógł jej
udzielić. Podniósł się za to nagłym ruchem.
– Dokąd idziesz, J. R. ?
– Grają naszą piosenkę.
– Nie wiedziałam, że mamy piosenkę.
– Moją i Jill.
– Ty i siostra macie piosenkę? – Mimo całego zauroczenia
Jackiem, Eleanor zaczęła poważnie zastanawiać się nad J. R.
Słyszała o nadopiekuńczej miłości macierzyńskiej. Ale
braterska?
– Dobrze, dobrze, przepraszam. – Jack prowadził wściekłą Jill
na parkiet. – Wiem, że sądzisz, iż oblałem Kiplinga drinkiem
naumyślnie, ale przysięgam, to przypadek. Byłem zły. A czego
oczekiwałaś? Mam się w spokoju przyglądać, jak inny
mężczyzna obłapia moją żonę...
– On mnie nie obłapiał.
– Ale chciał.
– Nie wiem, co robić, Jack.
– Przeżywamy nieprzyjemną chwilę, za dwadzieścia łat
będziemy się z tego śmiać.
– Być może nigdy się już nie roześmieję.
– Ale skąd. Na pewno będzie inaczej.
– Ale skąd. Na pewno będzie inaczej.
– Nie można tak dalej, Jack. Poruszam się po bardzo wąskiej
linie.
– Weekend prawie się kończy. Jedyne, co ci pozostało, to dać
delikatnie
kosza
Kipperowi.
Przepraszam
– chciałem
powiedzieć: Kiplingowi.
– Synowi szefa nie odmawia się, ot tak.
– Owszem, jeśli się ma męża, Jill. Spojrzała na niego
wyczerpana.
– Ty to nazywasz małżeństwem?
Rozdział
11
– Źle wyglądasz, Jill. To znaczy, chciałem powiedzieć, że nie
wyglądasz najlepiej. Czyżbyś chciała coś... powiedzieć? Jesteś
zła? Oczywiście, jesteś zła.
– To wszystko nie wygląda dobrze, Jack.
– Będzie lepiej.
Nie rozpakowując rzeczy usiadła znużona na łóżku.
– Nasze małżeństwo to katastrofa. Farsa. Tragifarsa. Jack
przysiadł obok Jill.
– Nie powinienem zachowywać się w ten weekend jak
zazdrosny idiota. Ale to dlatego, Jill, że tak bardzo cię kocham.
To jest nowe doświadczenie. Miłość. Zazdrość. Małżeństwo.
Jill pochyliła się, objęła rękami kolana i patrzyła tępo w
podłogę.
– Będziesz musiał się wyprowadzić, Jack – stwierdziła głosem
pełnym żalu.
– Z fundacji? – zapytał Jack.
Wolno podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy.
– Z fundacji też.
– Jill...
Wstała, kiedy próbował ją objąć.
– Idę się... przejść. – Chwyciła płaszcz. Stojąc do niego tyłem
powiedziała pełnym bólu szeptem: – Myślę, że powinieneś spać
dziś w hotelu, Jack. A jutro lepiej zacznij szukać jakiegoś...
mieszkania.
– Co ty pleciesz, Jill? Jeśli bardzo zależy ci na tym, żebym
wyniósł się z fundacji, zrobię to.
– Zrobisz to?– W oczach Jill zabłysła nadzieja.
– Daj mi rok.
– Rok? Jack...
– Słuchaj, Jill, nikt przy zdrowych zmysłach nie rzuci tak
wspaniałej pracy z marszu, a przynajmniej nie zrobi tego bez
istotnego powodu. Co powiem Augustowi? Myślisz, że mi
wystawi dobrą opinię? Jak wyjaśnię całą sytuację przyszłym
pracodawcom? Pomyślą, że jestem niespełna rozumu, skoro
zrezygnowałem z takiej szansy.
– A ja uważam, że będziesz niespełna rozumu, jeśli zostaniesz
– rzuciła ostro.
– Ale posłuchaj, przecież nic się nie stało. Spędziliśmy cały
weekend z Augustem i jego synem. Żaden z nich ani przez
chwilę nie podejrzewał, że J. R. Ballard i Jack Harrington to ta
sama osoba.
– Jeden weekend. Ale Kipling zamierza pracować razem z
nami na co dzień. Co będzie, jeśli któregoś dnia zauważy, że
mówisz albo robisz coś, co przypomina... J. R. ?
– Nie zauważy. Mężczyźni tacy jak Kipling nie zwracają
uwagi na kogoś, kto nie stanowi dla nich zagrożenia. Jack
Harrington jest nijakim, bezbarwnym facetem, który w dodatku
haruje jak wół. A co do Eleanor...
– Idzie nie tylko o pracę, Jack.
– To się ułoży, Jill. Daj mi szansę.
– Nie mogę. Kto wie, jak wiele szans w życiu ma każde z nas?
Ja wykorzystałam chyba wszystkie na Tobago.
Ruszyła do drzwi.
– Nie możesz iść na taką pogodę. Jest mroźnie. To się skończy
zapaleniem płuc.
– Wszystko mi jedno – stwierdziła zrezygnowanym głosem,
na próżno próbując uwolnić ramię z jego uścisku.
– Nie obchodzi mnie, że wszystko ci jedno. Mnie nie jest
wszystko jedno...
– O Boże, Jack... – Patrzyła na niego surowo, choć czuła, że
jej policzki oblał rumieniec.
– Nie mogę, Jill. Za bardzo mi zależy na tobie – wyszeptał
uśmiechając się nieśmiało, ale kusząco. Dalej ją przytrzymywał,
lekko i zarazem zmysłowo.
Czuła, że jej opór słabnie. Słyszała swój głośny oddech.
– Powinnam była jechać do Orlando na wakacje. Disney
World. Myszka Miki. Kaczor Donald...
Jack położył jej rękę na biodrze. Oblała ją fala gorąca.
– Nigdy nie powinnam była kupować tych szkieł
kontaktowych. Nie zwróciłbyś na mnie uwagi, gdybym miała
jednakowe, brązowe oczy.
– Owszem, zwróciłbym.
Pocałował ją delikatnie, wolno, bez pośpiechu. Jill zamknęła
oczy i w przypływie namiętności wplotła mu palce we włosy i
przywarła do jego ciała.
– Nigdy nie powinnam była jechać na Tobago. To był mój
wielki błąd...
Powoli zdejmował z niej płaszcz, który w jednej chwili zsunął
się na podłogę. Zaczaj rozpinać guziki bluzki.
– Może to było callaloo. Powinnam była zignorować twoją
sugestię i zamówić coś... zwykłego. Coś... och... och, Jack.
Jego usta znalazły raz jeszcze jej wargi i chwilowo przerwały
te rozważania.
– Nie powinniśmy tego robić – wyszeptała.
– Małżonkowie robią to cały czas – powiedział cicho Jack i
rozbierał ją dalej.
– Nie mogę myśleć, kiedy to... robisz – szeptała tracąc oddech,
gdy Jack dotknął jej nagich piersi.
– Nie myśl. Przeżywaj. Przyjemnie, Jill? – Jack zdjął z niej
bluzkę, potem halkę, na końcu majteczki. Sam szybko pozbył
się ubrania również rozrzucając je po całej sypialni.
Z ogniem i pasją zawadiackiego korsarza porwał Jill w
ramiona i położył na łóżku.
– Kocham cię – wyszeptał – Błogosławię szkła, błogosławię
callaloo, błogosławię Tobago.
Serce Jill biło jak szalone. Wtuliła się w niego, nie była w
stanie się opierać. Mimo że powiedziała mu, iż to wariackie
małżeństwo nie ma sensu i że trzeba je rozwiązać, czuła
upajające ciepło, które zawładnęło całym jej ciałem. Niemal nie
mogła złapać oddechu, powietrze stało się nagle takie... gorące,
tropikalne.
– Tak, tak – szeptała – błogosławię Tobago. Cudownie... och,
tak... mmmmm... Tobago – obejmowała go mocno rękami.
Jack całował ją delikatnie i żarłocznie zarazem. Wydali z
siebie jednocześnie jęk. Całował jej powieki, policzki,
koniuszek nosa, podbródek, dotykając końcem języka. I nagle,
wolno, zaczaj się zsuwać w dół jej ciała, a jego pocałunki
stawały się coraz bardziej podniecające.
– Smakujesz wybornie – wyszeptał znad jej brzucha. A potem
znad biodra. Jego mocne dłonie głaskały jej uda, a potem
otwarły je delikatnym, ale stanowczym ruchem. Zesztywniała na
chwilę, ale natychmiast uległa oddychając coraz szybciej, w
rytm cudownych pieszczot.
– Ach, nie... ach, tak, tak... – Jego język rozpalał jej
pożądanie.
Kiedy w nią w końcu wszedł, pragnęła, aby ją wziął, porwał,
nasycił. Mdlała z podniecenia, drżała z rozkoszy. Czuła się tak,
jak gdyby miała za chwilę eksplodować. Gdy nadszedł moment
ekstazy, obydwoje krzyczeli z rozkoszy.
Zasnęli potem spleceni ramionami. Jack spał kamiennym
snem, ale Jill męczyły koszmary. Kiedy budzik zadzwonił za
piętnaście siódma w poniedziałek rano, Jack odwrócił się
zaspany w stronę Jill. Uprzytomnił sobie, że jej nie ma i wtedy
rozbudził się na dobre.
Jill była już gotowa do wyjścia. Elegancka, zdecydowana,
porządnie i profesjonalnie wyglądająca urzędniczka Fundacji
Augusta.
– To, co zdarzyło się w nocy, Jack...
– To, co zdarzyło się w nocy, Jill, było wspaniałe.
– To, co zdarzyło się w nocy – starała się nie zwracać uwagi
na jego zmysłowy uśmiech – niczego nie zmienia.
Odrzucił koc. Jill na widok nagiego ciała Jacka szybko
zamknęła oczy.
– Ubierz się, Jack, proszę... Musimy załatwić parę spraw.
– Sądzę, że będzie najlepiej, jeśli rozbierzesz się i wrócisz do
łóżka.
– Nie. – Choć nie okazywała niepokoju, jej serce biło jak
szalone. Położyła dłonie na kolanach, nie dlatego, aby zachować
pozory opanowania, ale dlatego że drżały. – Myślę, że potrzebna
jest nam... na pewien okres... separacja. Zbyt dużo i zbyt szybko
się dzieje. Potrzebuję trochę czasu i spokoju. Muszę się
zastanowić. Nie sądzę, abym mogła to zrobić przy tobie. –
Zacisnęła pięści. Chcę, żebyś sobie znalazł jakieś inne
mieszkanie.
– Jill...
– Tak, Jack. – Musiała hamować łzy. – Jestem zbyt skołowana
tym wszystkim. Muszę... muszę wprowadzić na powrót pewien
ład i spokój do mojego życia. Jeśli... nie zamieszkasz gdzie
indziej, obawiam się, że nigdy już nie będę normalna.
– Normalność to żadna atrakcja, Jill – mruknął, podniósł się z
łóżka i ruszył ku niej.
– Nie, Jack, nie! – rzuciła ostro.
Stanął, ponieważ wydało mu się, że w jej głosie brzmi panika.
– Kocham cię, Jill.
Otwarła oczy nie zwracając uwagi na łzy, które spływały jej
po policzkach.
– To wszystko działo się pod wpływem chwili, Jack. Muszę
mieć czas na oddzielenie marzeń od realnego życia. Potrzebny
jest nam okres... separacji.
– Całe nasze życie to separacja – stwierdził zdenerwowany. –
Od kiedy jesteśmy w domu, spaliśmy ze sobą dokładnie dwa
razy. Mówienie o tym, że miesiąc miodowy skończył się...
– Ja mówię o tym, że skończyło się małżeństwo – załkała.
– Ponieważ byłem trochę górą?
– Trochę? Trochę? Ja nawet nie wiem, kim jesteś.
– Jestem twoim mężem.
– Wtedy, kiedy nie jesteś moim bratem albo
współpracownikiem, którego nawet nie wolno mi znać.
Jesteśmy... ukrywającą się parą. Oto kim jesteśmy, Jack.
– I co wobec tego zrobimy? Chcesz wyjść z ukrycia?
– Chciałabym, żebyś wyszedł z ukrycia i z tego domu. Możesz
spać w pokoju gościnnym, dopóki nie znajdziesz sobie
mieszkania.
– W porządku, jeśli tego chcesz. Ale znalezienie czegoś
zabierze mi trochę czasu...
Gdyby opierał się wystarczająco długo, być może zmieniłaby
zdanie.
– Do końca tygodnia, Jack – rzuciła kategorycznie.
– Dobrze – odparł z rezygnacją i smutkiem.
– I to oznacza zarazem koniec J. R. Ballarda – dodała
zdecydowanie. – Powiem Eleanor, że mój brat wyjechał z
miasta...
– Uświadomiłem sobie, że nie mogę żyć bez kobiety, którą
kocham. To prawda, Jill.
– Słuchaj, i tak jest to dla mnie wystarczająco trudne, nie
komplikuj tego. W końcu możesz przecież przestać udawać.
Możesz być po prostu Jackiem Harringtonem. Pracownikiem
Fundacji Augusta. Przez rok. Kiedy przestaniemy być... ze
sobą... może uda się jakoś... w pracy. Będę się czuła trochę
dziwnie... ale...
– To właśnie jest dziwne, Jill. Zastanów się. Ty mnie kochasz.
Ja ciebie kocham. – Postąpił krok w jej stronę.
– Czy możesz coś włożyć na siebie, do diabła?! To nie
Tobago. To Filadelfia! – krzyknęła. – Ludzie nie chodzą nago w
Filadelfii.
– Robią to we własnych domach.
– Już wkrótce to nie będzie twój dom – oświadczyła
wkładając płaszcz.
– Dość! – Jack wyskoczył z pokoju.
– Dość. – Głos Jill brzmiał może me tak donośnie, ale
wystarczająco stanowczo. Mocno zatrzasnęła za sobą drzwi.
Kiedy Jack ubierał się, Jill jechała do fundacji. Romantyczne
wspomnienia z Tobago, nawet jeśli zachowały moc, zostały
pogrzebane.
– Jack, już piąty dzień oglądasz mieszkania. W każdym
znajdujesz jakieś wady. A co sądzisz o pracowni, którą
oglądałeś dziś rano, przed przyjściem do pracy?
– Mysia dziura.
– Mysia?– Jill popatrzyła na niego z powątpiewaniem.
– Naprawdę, Jill, mysia – rozłożył ręce. – O. taka.
– To nie jest śmieszne, Jack.
– W porządku, żartowałem. Myszy nie są takie duże. Ale braki
metrażowe można nadrobić liczebnością.
– Jesteś nie do zniesienia. – Otwarła gazetę na stronie z
ogłoszeniami i zaczęła przeglądać listę ofert. – Proszę, zerknij
na to.
– Które? – Nachylił się nad nią.
– Bardzo duże, nowoczesne mieszkanie z jedną sypialnią –
czytała głośno. – Dywany, dobra lokalizacja. Do dyspozycji od
zaraz.
Pochylił się jeszcze bardziej, a jego gorący oddech celowo
musnął jej ucho.
– Wygląda dobrze, jeśli...
– Jeśli co? Cena jest rozsądna, położenie świetne, na Cherry
Street, dziesięć minut od fundacji. Możesz nawet przychodzić na
piechotę.
– Ale bez zwierzaków. – Co?
– Na końcu ogłoszenia – zwierzęta wykluczone.
– Widzę, co jest na końcu ogłoszenia. Nie masz zwierzaków.
– Jeszcze nie mam.
– Nigdy nie wspominałeś, że chcesz założyć hodowlę. To jest
jeszcze jedna wymówka, Jack. Ale szkoda gadać. Masz dwa dni
na znalezienie mieszkania. Albo przeprowadzisz się do
schroniska.
– Jesteś twarda, Jill.
– Jestem zdesperowana, Jack. – Rzuciła gazetę. – J. R. musi
wyjechać.
J. R. był asem w rękawie Jacka. Gdyby J. R. zniknął, Jack nie
mógłby zbliżyć się do Jill więcej niż na milę. Chyba że w
fundacji. Jack wiedział, że jeśli to zrobi, to nie tylko obydwoje
stracą posady, ale Jill nigdy mu tego nie wybaczy i będzie
musiał zapomnieć o niej na zawsze.
A jeśliby do tego doszło, wiedział, kto natychmiast wtargnie:
Kipling August.
Kipling, który rozpoczął pracę w ostami poniedziałek,
zachowywał się na terenie fundacji powściągliwie, ale
kilkanaście razy telefonował do Jill do domu i trzykrotnie
pojawił się u niej osobiście. Jill starała się trzymać go na
dystans, ale rzeczywistą przeszkodą, która uniemożliwiała
zaloty, był brat Jill, J. R. Tak przynajmniej uważał Jack. Tyle
tylko, że czas uciekał.
Podniósł gazetę i zaczął czytać ogłoszenia na chybił trafił,
żeby udobruchać Jill. Zdaje się, że wywarło to pewien skutek.
– Zrobię stek – oświadczyła idąc do kuchni. – Ty też zjesz?
– Jasne – rzucił znad gazety i w tym momencie rozległ się
dzwonek u drzwi. – Twoja nowa miłość, Kipling, bez wątpienia.
– Uśmiechnął się ponuro.
– Albo twoja nowa miłość, Eleanor – rzuciła złośliwie.
Okazało się, że obydwoje mieli rację.
– Jedliście już coś?– spytała Jacka Eleanor.
– Właśnie... miałam robić... steki – odparła za niego Jill. –
Chętnie zaprosiłabym was, ale mam tylko dwa.
– Nic nie szkodzi – powiedział Kip, który wszedł do środka i
położył dłonie na ramionach Jill. – Nie będziesz dziś robić
kolacji. Ja zapraszam. – Mrugnął do Jacka. – Podwójna randka.
Oblewanie.
– Oblewanie czego? – ostrożnie spytał Jack. Mojego nowego
mieszkania. – Kipling wpatrywał się w Jill i uśmiechał
uwodzicielsko. – Zgadnij, gdzie ono się znajduje?
– Gdzie?– spytał Jack.
– Tuż obok. – Kipling nie odrywał wzroku od Jill. – Pomyśl
tylko, Jilly, następnym razem, kiedy wyjdziesz na taras, aby
popatrzeć na gwiazdy i zatrzaśniesz za sobą drzwi, będziesz
mogła po prostu przejść po gzymsie do mnie. Okno sypialni
będzie zawsze otwarte.
Jill posłała Eleanor druzgocące spojrzenie, a Jack zimno
popatrzył na Kiplinga. Ale niespodziewani goście uśmiechali się
promiennie.
– To ja wypatrzyłam ogłoszenie. – Eleanor wzięła Jacka pod
rękę. – Kip wspomniał, że chce wyprowadzić się od rodziców.
Jack pluł sobie w brodę, że przeoczył ogłoszenie, ale było już
za późno. To nie on wynajął apartament. Nie dość, że stracił
wspaniałą okazję, to jeszcze w dodatku dał taką szansę
Kiplingowi!
– Kiplingowi od razu bardzo się to mieszkanie spodobało –
paplała Eleanor.
– Nie wątpię – mruknął Jack.
– Ale oczywiście Kipling nie potrzebuje dla siebie tylu
sypialni – ciągnęła. – Zaproponowałam, żeby poszukał sobie
kogoś do spółki. I Kip uznał, że to świetny pomysł.
W Jacku wszystko się gotowało. Widział, że Kipling pożera
Jill oczami. Dobrze wiedział, kogo Kip miał na myśli.
– I co ty na to, J. R. ? – spytała Eleanor z dziecięcą
niewinnością.
– Po moim trupie – wysyczał.
– Z bratem u boku, Jillian, nie musisz się martwić o reputację.
Jill uśmiechnęła się w sposób wymuszony.
– Nie miałam na myśli Jillian. Miałam na myśli ciebie, J. R. –
ciągnęła Eleanor. – Myślałam, że chętnie wynajmiesz
apartament do spółki i Kipem. Jillian wspomniała, że szukasz
mieszkania...
– Mówiłam ci, że J. R. zamierza wrócić do... Teksasu –
poprawiła ją Jill, ostrzegając Jacka spojrzeniem.
– Tak, to prawda, mówiłaś, ale może J. R. chce... dać jeszcze...
jedną szansę Filadelfii? – Popatrzyła na Jacka z nadzieją. –
Jesteś tu krótko, J. R. Na tyle krótko, że nie odkryłeś jeszcze...
wszystkiego... co miasto ma ci do zaoferowania.
– Nie sądzę – oponowała Jill – aby było to miasto w typie J.
R.
– Może zatem powrót do Teksasu dobrze mu zrobi – włączył
się Kipling. Zaakceptował pomysł Eleanor, ponieważ sądził, że
wreszcie uda mu się pozbyć opiekuńczego starszego brata.
Podróż J. R. przez cały kraj do Teksasu była bardziej na rękę
Kipowi niż przeprowadzka przez hol.
Pozostawanie w sąsiedztwie Jill było bardzo na rękę Jackowi.
– Teksas nie ucieknie. – Poklepał Augusta juniora. – Eleanor
ma rację. Rzeczywiście, nie powinienem tak szybko opuszczać
tego miasta. – Zauważył, że Jillian była wściekła.
– Co się stało, Jilly? – spytał z troską Kipling. – Nie cieszysz
się, że twój brat nadal będzie przy tobie?
– Oczywiście, że się cieszy – powiedział Jack szczypiąc ją w
policzek. – Zanim tu przyjechaliście, Jill czytała ogłoszenia,
starając się znaleźć dla mnie mieszkanie w Filadelfii. Prawda,
Jill?
Ciepły brąz oczu Jill stał się prawie czarny. Jak mógł jej to
zrobić? Kiedy to się skończy? Nie do zniesienia, nie do
utemperowania, irytujący, ale, musiała to przyznać, także
niezmordowany. Cała ta szalona, zwariowana tragifarsa
zmęczyła ją do ostateczności, a ten ma w sobie coraz więcej
energii.
– No więc, Kip, kiedy się wprowadzasz? – dopytywał się
uradowany Jack.
– Już podpisałem umowę. Apartament jest mój.
– Wspaniale. Jutro zacznę przenosić rzeczy. Do niedzieli
wszystko będzie załatwione. – Ciągle trzymał rękę na ramieniu
Kipa, a drugą objął Jill, która była sztywna jak kij. – To dokąd
idziemy na kolację?
– Nie mogę sobie wyobrazić wyjazdu twego brata. – Eleanor
westchnęła z zadumą, siedząc naprzeciwko Jill w jej gabinecie.
– Nie ty jedna.
– Myślę, że gdyby... odnalazł się... nie byłby tak... spięty.
Spędził tu już prawie dwa tygodnie, a ciągle jest rozdrażniony.
To ta druga kobieta. Wiem to. Ona mu nie da odejść.
– Mówił ci coś o niej... od kiedy zamieszkał z Kipem? – Jill
starała się nie okazać szczególnego zainteresowania.
– Nawet nie wymienił jej imienia. Nie musi o niej mówić. Ona
jest cieniem, który się nad nim unosi i spycha mnie. Wiem, że
jest twoim bratem, Jillian, ale wydaje mi się, ze ta kobieta to...
niezdrowa obsesja J. R.
Jill westchnęła. Dobrze wiedziała, jak Jack się czuje. Czuła się
dokładnie tak samo.
Kip wsunął wniosek o stypendium do teczki i popatrzył na
Jacka, który siedział przy swoim biurku i przeglądał jakieś
notatki.
– I co myślisz, Harrington?
– O wniosku? – Jack spojrzał, przesuwając nerwowo okulary
– mówiłem ci, jest za bardzo...
– Nie o wniosku, a o Jilly.
– Jillian Ballard? A co ona ma wspólnego z wnioskiem?
– Nic nie ma wspólnego, Jezu, Harrington, czy ty nigdy nie
myślisz o niczym innym poza pracą? Chciałbym wiedzieć, czy
Jilly wspomniała ci kiedykolwiek o mnie, czy mam już pierwszy
punkt?
Jack poczuł, że zaciskają mu się pięści.
– Czy nie za wcześnie na pierwszy punkt? – spytał ostro.
– Nikt nie mógłby cię podejrzewać o to, że jesteś zwierzęciem
towarzyskim, Harrington. – Zaśmiał się Kip sucho. – Czy
nigdy... no wiesz... nie strzeliłeś gola?
Jack wsunął zaciśnięte pięści w kieszenie spodni i zaciął usta.
– Nie chodzi ci chyba o mecz?
– Nie, nie lubię piłki.
– Domyśliłem się, że nie mówisz o boisku – odchrząknął Jack.
Kip przechylił się na krześle i wyprostował nogi.
– Gdyby udało mi się rozruszać nieco Jilly...
– Być może nie jesteś w jej typie – powiedział Jack
nieprzyjemnym tonem.
– To nie to. To ten jej cholerny brat. Myślałem, że jak go
wyciągnę od niej i umieszczę u siebie, Jilly poczuje się trochę
bardziej... swobodna.
– A nie jest?
– Nie. Zachowuje się tak, jak gdyby patrzył na nią przez cały
czas, nawet jeśli nie ma go w pobliżu. Jilly boi się, że brat uzna
jej zachowanie za niestosowne. – Oparł łokcie na biurku i
uśmiechnął się lubieżnie. – Co nie znaczy, że nie jest
wygłodzona.
– Wygłodzona?
– Nie mam na myśli jedzenia, Harrington – odparł Kipling.
Jack z wysiłkiem powstrzymywał furię. Miał rację, kiedy
powiedział Jill, że tacy mężczyźni jak Kipling August są tak
pochłonięci sobą, że nie dostrzegają innych. Chyba że jest to
konkurent. August junior z całą pewnością nie uważał tego
nijakiego, nudnego Harringtona za konkurenta.
– Ona potrzebuje mężczyzny, Harrington. – Kipling wstał z
krzesła. – Ona pragnie mężczyzny. I ja jej zaoferuję coś
wspaniałego. – Uśmiechnął się konspiracyjnie. – Znam
mężczyznę akurat dla niej.
Jack patrzył w drzwi i nagle zaświtała mu nowa myśl.
– I ja też, Kipper – mruknął pod nosem. – I ja też.
Rozdział
12
Jill stale wracała do tego samego pytania: gdyby jeszcze raz
można było dokonać wyboru, czy postąpiłaby inaczej? I nie była
pewna odpowiedzi. Wiedziała tylko jedno. Sytuacja była zbyt
skomplikowana. Wyszła za mąż i nie wyszła. Była jedynaczką i
miała brata. Pracowała z kimś, kogo powinna ledwo znać, a był
to jej mąż. Odkąd po raz pierwszy zobaczyła zawadiackiego
korsarza na Tobago, zatraciła poczucie rzeczywistości. I nie
zaznała ani chwili spokoju. Jak długo jeszcze będzie w stanie to
wytrzymać? Na to pytanie znała odpowiedź: miała już tego po
dziurki w nosie.
Nadeszło piątkowe popołudnie. Jill wróciła właśnie po pracy
do domu. Mieszkanie bez Jacka wydawało się ciche i puste. Z
Jackiem – zamieniało się w piekło.
Może to ona powinna zrezygnować z pracy w fundacji? Czy
nie rozwiązałoby to wszystkich problemów? Czy na decyzji nie
zaważyły wyłącznie ambicje i to, co nazywała fair play, zasadą
uczciwej gry? Czy nie było z jej strony skrajną głupotą
poświęcać prawdziwą miłość dla kariery?
Nie. Wszystko to nie było takie proste. Oczywiście, ambicje
zawodowe znaczyły bardzo wiele, ale nie były najważniejsze.
Małżeństwo z Jackiem okazało się jedną wielką tragifarsą. Nie
potrafiła dać sobie rady z Jackiem Harringtonem, który tak
często zmieniał twarze, ale przede wszystkim nie potrafiła dojść
do ładu sama ze sobą. Pruderyjna, konwencjonalna, pedantyczna
Jillian staczała bój z Jill żywiołową, niepohamowaną, pełną
pasji i uczuć. Na Tobago Wenus wyłoniła się z morskiej piany.
W Filadelfii znów schowała się do swojej muszli. Jak tyle
sprzeczności mogło się pomieścić w jednej osobie? Mniejsza o
to.
Odezwał się dzwonek.
Jill zawahała się. Jedyną osobą, którą chciałaby zobaczyć, był
Jack. Jedyną osobą, której widoku nie zniosłaby, był Jack. Nic
się nie zmieniło. Była pełna sprzecznych uczuć.
Dzwonek zadźwięczał jeszcze raz.
Najchętniej zapadłaby się pod ziemię, ale to raczej nie
wchodziło w rachubę. Powlokła się do drzwi.
– Cześć, Jilly.
– Cześć, Kipling. – Jill uśmiechnęła się blado. – Właśnie
miałam wziąć prysznic.
– Zawsze znajdujesz jakiś pretekst, żeby mnie unikać.
– Kipling... nie powinniśmy... Wszedł do mieszkania.
– Czego nie powinniśmy?
– Spotykać się ze sobą.
– Dlaczego? Przecież nie spotykasz się z nikim innym.
Prawda, Jilly?
– W każdym razie... nie teraz. – Popatrzyła na niego, smutna i
nieobecna. Mężczyzna źle zrozumiał jej spojrzenie.
– Powinnaś trochę zaszaleć, Jilly. Skorzystać z uroków życia.
Jesteś naprawdę atrakcyjna. Gdybyś spotkała właściwego
partnera... Gdybyś dała mi szansę... – Ręce Kiplinga wśliznęły
się w luźne rękawy płaszcza kąpielowego Jill.
– Kip... proszę. Nie powinniśmy się spotykać... aby nie łamać
żelaznych reguł fundacji. Dlaczego ojciec miałby robić dla nas
wyjątek? To byłoby nie fair.
– Daj spokój, Jilly. Niedługo to ja będę ustalał żelazne reguły
fundacji, jak je nazywasz.
– Ale jeszcze nie teraz. A poza tym parę osób. '.. wzięło nas na
języki.
– Nie musisz się nimi dłużej przejmować, Jilly. Jill spojrzała
na niego ze zdziwieniem.
– Co to ma znaczyć?
– Powiedz tylko jedno słowo, Jilly.
– Jedno słowo?
Kipling przyciągnął ją do siebie.
– Powiedz „tak". Powiedz „tak" i nie będziesz już musiała
pracować ani dnia dłużej. Spełnię każdą twoją prośbę, kochanie.
Powiedz „tak", Jilly, a uczynisz mnie najszczęśliwszym na
świecie.
– Nie będziesz w stanie... spełnić wszystkich moich próśb,
Kipling. Wierz mi...
– Kocham cię, Jilly. Czy każda z was nie marzy o prawdziwej
miłości?
– Może te, które dotąd spotykałeś. Ale ja...
– Tata powiedział, że jesteś wprost dla mnie stworzona –
Kipling przerwał wyjaśnienia. – I miał absolutną rację. Tata
chce tego tak bardzo jak ja. Mama tak samo. Czeka tylko na
twoją zgodę i zaraz zamówi zaproszenia.
– Zaproszenia? Przecież staram ci się coś wyjaśnić...
– Jilly, będziesz cudowną panną młodą. Trochę starań i...
W tym samym czasie Jack, w swoim mieszkaniu, po drugiej
stronie korytarza, rozrywał grubą urzędową kopertę. Kiedy
przeczytał, co zawierała, nie był w stanie uwierzyć. To musiała
być jakaś pomyłka. Straszliwy błąd. Przeczytał więc drugi raz i
zrozumiał, że o pomyłce nie może być mowy. Opadł na fotel i
wpatrywał się tępo w papier firmowy kancelarii adwokackiej
Cromwell, Foster i O' Brien. Jill wystąpiła o rozwód.
Powoli wziął się w garść. Idiotyczna sytuacja. Jill wcale nie
chciała rozwodu. Kochała go. A on ją. Wiele dla siebie znaczyli.
Podniósł pognieciony list z podłogi i zaczął go rwać
metodycznie na coraz drobniejsze kawałki.
W porządku, zdecydował. Jeśli Jill chce, aby zrezygnował z
pracy w fundacji, zrobi to. W poniedziałek wymówi pracę, nie
będzie czekał, aż minie rok. Bez Jill nic nie miało sensu.
Wyniesie się z fundacji, z powrotem wprowadzi do żony i
zaczną wszystko od nowa. Tym razem w sposób nieco bardziej
konwencjonalny. Może właśnie tego było im trzeba.
Minął korytarz. Szedł jak na skrzydłach. To się musi udać.
Jack i Jill na zawsze ze sobą.
Kiedy Jill usiłowała wyzwolić się z objęć Kipa, odezwał się
dzwonek u drzwi.
– Jill, Jill, to ja. Otwórz mi. Musimy porozmawiać. – To był
głos Jacka.
Kiplinga wyraźnie zirytowało to najście.
– Daj spokój, J. R! – krzyknął w stronę drzwi. – Właśnie
rozmawiamy z twoją siostrą.
Jack uderzył w drzwi.
– Otwórz, Jill.
Jill przymknęła oczy ze znużeniem. Sądząc z tonu Jacka i
natarczywości, z jaką dobijał się do drzwi, musiał już dostać list.
Do diabła. Przyszedł wcześniej, niż się spodziewała. Chciała go
powiadomić o tym dziś wieczorem.
– Jill! Otwórz drzwi!
– Jill jest rozebrana, J. R. Właśnie idzie pod prysznic i
poprosiła mnie, żebym jej umył plecy! – odkrzyknął Kipling. Jill
popatrzyła na niego skonsternowana. Już miała głośno
zaprotestować i wyjaśnić Jackowi całą sytuację, kiedy
pomyślała, że może lepiej niczego nie tłumaczyć. W ten sposób
również Jack zrozumie, że rozwód jest jedynym rozwiązaniem.
– Jill? Jill, co tam się dzieje?– Niepokój w głosie Jacka
mieszał się ze złością.
– Niech ci podpowie wyobraźnia, J. R. – Kipling miał już
dosyć braciszka Jill i jego łomotania w drzwi.
Poskutkowało. Nagle zapadła cisza. Jill zamknęła oczy i
zagryzła wargi. Łzy popłynęły jej po policzkach. Kipling starał
się pocieszyć Jill jak małą dziewczynkę.
– Twój brat już sobie poszedł – gładził jej włosy. – Zrozumiał
wreszcie moje intencje...
Jack i Jill wyjechali na weekend. Każde oddzielnie.
Zapragnęli odpocząć od Filadelfii, od siebie nawzajem, od
Kiplinga i Eleanor. Jill udała się do New Hope, mekki artystów.
Znajdowało się tam mnóstwo galerii, sklepów z osobliwościami
i butików. Atrakcją były konne powozy wożące turystów. Kiedy
jednak dostrzegła w kolejce do przejażdżki powozem pół tuzina
zakochanych par, obejmujących się lub trzymających za ręce,
uznała, że to nie jest rozrywka dla niej.
Jack wynajął samochód i ruszył do Pensylwanii. Sądził, że
bukoliczne,
wiejskie
pejzaże
obsypane
śniegiem,
z
malowniczymi farmami, wiejskimi szkołami i sklepikami ukoją
nerwy. Na próżno.
Jill nocowała w uroczym starym zajeździe nad rzeką
Delaware. Miała szczęście. Właśnie wpisywała się do księgi
gości, kiedy nadjechała młoda para, świeżo po ślubie, i wynajęła
na tydzień apartament dla nowożeńców...
Jack wolał całkowitą anonimowość motelu w miejscowości o
dziwnej nazwie Birdin-Hand. Miał szczęście. Za ścianą, cienką
jak papier, para kochanków ustanawiała nowy rekord świata...
Jill nie mogła zasnąć. Większość nocy zeszła jej na czytaniu.
Przeczytała „Wall Street Journal" od deski do deski...
Jack wiercił się w łóżku na próżno czekając na sen. Wreszcie
dał za wygraną. Włączył telewizor. Sally Jesse Raphael
dyskutowała z pięcioma facetami, którzy lubili przymierzać
stroje swoich żon...
Poniedziałek był szary i smutny. Dokładnie taki, jak nastrój
Jill. Zbudziła się wcześnie rano, szybko się ubrała i wyszła z
domu, kiedy jeszcze było ciemno. Nie miała ochoty ani na
poranną wizytę Kiplinga, ani Jacka – i na ich propozycje, że ją
podwiozą do fundacji.
Akurat o Jacka nie musiała się martwić. W poniedziałek rano
jechał do pracy prosto z motelu w Birdin-Hand. Nie chciał
zaglądać po drodze do mieszkania, które dzielił z Augustem
juniorem; bał się, że się na niego natknie i że to spotkanie źle się
skończy.
Jack pojawił się w fundacji w samą porę, Howard Wendell
August zarządził zebranie personelu na dziewiątą rano. Spotkał
w holu Jill. Obydwoje spieszyli się na spotkanie z szefem.
– Dzień dobry, Jillian. Jak ci minął weekend? – spytał kpiąco.
Jill ledwie zareagowała na przywitanie. Wydawało się jej, że
głos Jacka dochodził z daleka, jakby z innej planety, z innego
życia.
– Nie spytasz mnie, jak spędziłem weekend, Jillian? Nie miała
na to wielkiej ochoty.
– Jak spędziłeś weekend, Jack?
– Fatalnie.
Popatrzyli na siebie bez słowa. Jill spuściła wzrok. Ciągle
kochała Jacka, kochała go ponad wszystko i za żadne skarby nie
chciała mu sprawić bólu.
– Zamierzałam cię jakoś uprzedzić, Jack. O wizycie u...
adwokata. – Spojrzała na niego niepewnie. – Przepraszam cię. –
Poczuła, że zaraz się rozpłacze.
– Taak. Mnie też jest przykro – rzucił szorstko, wyprzedził ją i
ruszył szybkim krokiem do sali posiedzeń.
Zanim Jill poszła w jego ślady, przygładziła włosy i poprawiła
żakiet szarego kostiumu dobrze znanym, nerwowym gestem,
który zawsze poprzedzał pojawienie się w miejscu publicznym.
Tym razem szczególnie zależało jej na nieskazitelnym
wyglądzie. Za wszelką cenę chciała zatuszować zdenerwowanie.
Rozklejała się.
Jill weszła ostatnia. Nie miała tego w zwyczaju. Tuzin
współpracowników Augusta zajęło już miejsca przy ogromnym
stole z wiśniowego drzewa. Jack siedział przy oknie, pomiędzy
dwójką swoich pomocników. Kipling usiadł obok Eleanor, a po
swojej drugiej stronie zatrzymał miejsce dla Jill. Jill udała, że
tego nie widzi i wybrała krzesło w bezpiecznej odległości.
Popatrzyła na Howarda Wendella Augusta, który zajął miejsce
prezydialne i obserwował swoje stadko z wielką uwagą.
August przywitał zebranych z typową dla siebie sztuczną
jowialnością, a później od razu przeszedł do sprawy. Fundacja
Augusta rozrasta się, poinformował. Miło mu oznajmić, że nową
dziedziną działalności będzie sztuka i że na czele tego działu
stanie jego syn. W tym miejscu popatrzył z dumą na Kiplinga, a
później w ciągu dziesięciu minut zwięzłego wykładu
przedstawił najważniejsze zadania na nadchodzący miesiąc.
Jill usiłowała skupić uwagę na słowach Augusta i robiła
wszystko, aby nie kierować wzroku w stronę Jacka. Bez
większego skutku. Jack siedział wyprostowany i sztywny, z
kamienną twarzą. Pewnie w środku przeżywa to co ja,
pomyślała. Ach Jack, czemu wyjechaliśmy z Tobago? Tak
chciałabym zostać na zawsze dziką księżniczką z wysp, a ty –
moim korsarzem... – A teraz oddaję głos Kiplingowi –
powiedział Howard.
– On najlepiej zapozna was ze szczegółami swojego planu.
Kipling podniósł się z krzesła. Popatrzył naokoło. Kiedy jego
wzrok zatrzymał się dłużej na Jill, uśmiechnął się ciepło. Jill
zrewanżowała się bladym, zakłopotanym uśmiechem.
– Zanim porozmawiamy o planach zawodowych... – zaczaj nie
spuszczając wzroku z Jill...
Jill spojrzała szybko na Jacka. Wpatrywał się w Augusta
juniora jak zahipnotyzowany.
– ... chciałbym w waszej obecności zapytać kobietę, którą
kocham, czy zostanie moją żoną. Wyjdziesz za mnie, Jilly... ?
– Brawo, brawo! – Howard August nie krył zadowolenia.
Jill poderwała się.
– Nie, nie... Nie mogę – wyjąkała.
Jack zbladł jak papier. Zerwał się z miejsca przewracając
krzesło.
– Oczywiście, że nie możesz! – krzyknął w stronę Jill.
– Przecież już masz męża.
– Jillian jest mężatką? To niemożliwe – stwierdził stanowczo
Howard.
– Ależ to prawda. – Jack czuł, że traci panowanie nad sobą. –
W końcu wiem coś o tym. Ja jestem jej mężem.
Obaj Augustowie, ojciec i syn, przyglądali się mu z
jednakowym osłupieniem. Eleanor rozdziawiła usta. Jill opadła
na krzesło. Reszta towarzystwa wstrzymała oddech.
Ciszę przerwał Howard August. Zwrócił się do Jill badając ją
wzrokiem.
– To niemożliwe, Jillian. Nasze przepisy wewnętrzne mówią
wyraźnie...
– Mam gdzieś wasze przepisy... – przerwał mu Jack, ale i on
nie zdołał dokończyć, bo podbiegł do niego Kipling, gotowy do
walki. Jack zdjął okulary, zrzucił marynarkę i zacisnął pięści.
– Czekałem długo na ten moment, Kipper, od pierwszej
chwili, kiedy zacząłeś się przystawiać do mojej żony. – Jack
podrygiwał w miejscu jak bokser na ringu. – No, chodź tu,
Kipper. Pokaż, co potrafisz.
– Jack, przestań. To nie ma sensu – prosiła Jill. Jack skrzywił
się.
– O co ci chodzi, Jilly? Przecież on nie ma szans. – To już nie
był głos Jacka, lecz zawadiackiego kowboja.
Eleanor drgnęła i zaczęła się w niego wpatrywać zdumionymi
oczami.
– J. R. ?– szepnęła.
Howard August popatrzył badawczo.
– J. R. ?
Eleanor wskazała palcem na Jacka, niczym oskarżyciel w
sądzie.
– Ty... nie możesz być mężem Jillian, J. R. Przecież... jesteś
jej bratem.
– Właśnie – przytaknął Kipling. – Nie myśl, że zbijesz nas z
tropu, J. R. Od początku domyślałem się, że z tobą... i z
Jackiem... coś jest nie w porządku...
Do akcji wkroczył sam Howard Wendell August.
– Musisz się w końcu zdecydować, młody człowieku. Jesteś
bratem Jillian czy jej mężem?
Jack zawahał się i ponuro spojrzał na Jill.
– Właściwie... i jednym, i drugim.
– No, nie – mruknęła Eleanor. – Tego już za wiele.
– Zachwiała się i byłaby upadła, gdyby Kipling nie pochwycił
jej w ramiona.
– Na Boga! – krzyknęła Jill głosem łamiącym się od emocji. –
Jack tylko udawał, że jest moim bratem.
Kip, podtrzymując w ramionach Eleanor, która ciągle jeszcze
nie przychodziła do siebie, popatrzył na Jill z nową nadzieją.
– Czy udaje również, że jest twoim mężem? Jill westchnęła.
– Nie. Jest nim naprawdę.
Pięść Howarda Wendella Augusta wylądowała z impetem na
stole.
– To skandal. W całej historii Fundacji Augusta nie było
drugiego wypadku tak brutalnego pogwałcenia przepisów. Nie
mówiąc już o tym, że wystawiliście nas na pośmiewisko, mnie i
mojego syna. Zwalniam was natychmiast. Jesteście wyrzuceni.
Roztrzęsiona Jill zerwała się z krzesła i spojrzała wściekłe na
Augusta.
– Ale pański syn mógłby pogwałcić te staromodne, idiotyczne
przepisy, prawda? Jemu byłoby wolno. Jest pan napuszonym
hipokrytą. I jeszcze coś panu powiem... nigdy nie poślubiłabym
pańskiego syna, nawet... gdybym nie była mężatką. – Jill objęła
wzrokiem wszystkich zebranych i wyszła bez słowa.
Jack, zanim poszedł w ślady Jill, posłał Augustowi pogardliwe
spojrzenie.
– I jeszcze jedno. Nie możesz mnie wyrzucić, tłusty, stary
capie, bo ja już tu nie pracuję. Moja dymisja jest na twoim
biurku.
Jack schylił się po okulary, ale zanim zdążył je nałożyć,
Kipling pozbywszy się na moment Eleanor, uderzył go z całej
siły.
Kiedy Jack dotarł do mieszkania Jill, jej już tam nie było.
Biegł po schodach, całe pięć pięter, był spocony i zdyszany.
Zdjął marynarkę i rzucił ją na łóżko. Zsunęła się na podłogę, ale
nie zwrócił na to uwagi. Przysiadł na brzegu łóżka.
Gdzie podziewa się jego żona? Musiał z nią porozmawiać.
Musiał ją przekonać, że przecież nic się nie uczy, nic nie jest
ważne, tylko oni. Jack i Jill na zawsze ze sobą.
Położył się na łóżku i podłożył pod głowę poduszkę.
Pachniała Jill.
Gdzie była? Co się z nią stało? Może po prostu odeszła i już
nigdy jej nie zobaczy?
Otrząsnął się z tych myśli. Kiedy odwracał się na bok,
zobaczył kopertę na nocnym stoliku. Była otwarta i wystawała z
niej kartka.
Zawierała krótki list. Czytał go powoli, z rosnącym poczuciem
ulgi. Złożył kartkę, wsadził ją z powrotem do koperty i
uśmiechnął się.
– Tak, oczywiście – powiedział na głos i nagle poczuł, że
powracają mu siły. Wybiegł z sypialni, skorzystał z telefonu,
spakował walizkę, wziął szybki prysznic i przebrał się.
Wszystko będzie dobrze, powiedział do siebie. Już wiem,
gdzie jest. Wszystko jest takie proste. Musi ją odnaleźć i wziąć
w ramiona. Dopóki będą razem, będzie im dobrze. Więcej niż
dobrze.
Miała miodowozłotą karnację, doskonałą figurę i twarz, która
była dziełem sztuki: pełne usta, delikatne, kształtne linie brwi i
ciepłe, czekoladowe oczy. Do tego kasztanowe włosy, spadające
na ramiona jedwabistą falą, unoszoną lekką, tropikalną bryzą.
Szła brzegiem morza, fale obmywały jej bose stopy. Od czasu
do czasu przystawała, pochylała się z wdziękiem i podnosiła
muszle. Trzymała je w dłoni, studiowała uważnie, a później
wyrzucała i schylała się po nową, w niespiesznym, wakacyjnym
rytmie.
Uwielbiał sposób, w jaki chodziła. Oszałamiał go ostry,
kwiatowy zapach jej perfum.
Jakieś dziecko wbiegło do morza i ochlapało boginię z wysp.
– Przepraszam! – krzyknęło i pognało dalej.
Bogini uśmiechnęła się. Wtedy był już pewien, że nie mógł się
pomylić.
To była ona. W jej obecności wszystko wokół stawało się inne
– bujniejsze, piękniejsze, bogatsze. Był Robinsonem Cruzoe. A
ona jego Piętaszkiem.
Właśnie podnosiła muszlę. Powoli podszedł do niej.
Odwróciła głowę w jego kierunku i podniosła wzrok.
Oniemiał z zachwytu, kiedy uśmiechnęła się do niego, na poły
zawstydzona, na poły kusząca. Zachwyt to nie jest dobre słowo.
Był pijany ze szczęścia. I cały drżał.
– Ale ze mnie skończony osioł – szepnął. Zaśmiała się.
– Jack „skończony osioł" i Jill, dobrana z nas para, co?
– Jack i Jill na zawsze ze sobą. Znów był zawadiackim
korsarzem.
Jill, oszołomiona widokiem Jacka, przytuliła się do niego. To
on, naprawdę. Stało się to, co miało się stać. Oplotła go
ramionami. Całowali się, pospiesznie i gwałtownie.
– Jak mnie odnalazłeś? – spytała odzyskując oddech.
– Instynkt – odpowiedział czule. – I list od Jamesa i Laury
Ivory, który znalazłem na twoim nocnym stoliku.
– Spotkałam się z nimi. Bardzo się zmartwili tym, co się nam
przydarzyło. Powiedzieli, że staliśmy się już legendą Tobago. –
Jill spojrzała na swoją obrączkę, którą Jack kupił od Jamesa –
Kiedy Laura zobaczyła, że ciągle ją noszę, zrozumiała, że nie
chcę się rozwieść.
– Należymy do siebie, Jill. – Jack musnął językiem jej dłoń.
Była słona..
Jill poczuła, że cała drży – z podniecenia i oczekiwania na
ciąg dalszy. Przylgnęła mocniej do Jacka.
– Stać się legendą Tobago, jeszcze za życia, to zobowiązuje.
W tydzień później, ostatniego dnia niespodziewanych wakacji,
siedzieli przy porannej herbacie z Laurą i Jamesem, a Jack po
raz kolejny opowiadał historię, jak to zamienił się w brata Jill i o
wszystkich innych perypetiach. James pokładał się ze śmiechu.
– Może to śmieszne – mówiła drobna, delikatna Laura – ale i
ja miałam starszego brata, który miał fioła na punkcie moich
narzeczonych. Śledził nas i nie odstępował na krok. A to już
było mniej zabawne, szczególnie dla nich.
– Zdecydowanie wolę Jacka w roli męża – żartowała Jill.
Laura zmieniła temat.
– Co będzie z waszą pracą?
– Najgorzej z referencjami. Po tym, co się wydarzyło w
fundacji, August wystawi nam taką opinię, że utkniemy na
długo w kolejce dla bezrobotnych.
– To niesprawiedliwe – zaprotestowała Laura – i nie ma nic
wspólnego z waszymi kwalifikacjami. Obydwoje zasługujecie
na wspaniałe opinie.
– August ma inne zdanie na ten temat – powiedziała Jill. – Jak
on to ujął? Nie dość, że zgrzeszyliśmy, to jeszcze wystawiliśmy
go na pośmiewisko. Dobre i to.
– Jakoś sobie damy radę – przerwał Jack ze zwykłym sobie
optymizmem.
– Może z czasem szef trochę zmięknie – pocieszał ich James.
– W końcu chyba nie zniszczyłby waszej kariery z powodu
głupiej, staromodnej zasady.
– Nie znasz Howarda Wendella Augusta – westchnęła Jill. –
Jedyny sposób na niego... – przerwała. – Nie, nawet nie chcę o
tym myśleć.
– Waszemu cholernemu, pyszałkowatemu szefowi przydałoby
się trochę rozumu – mruknęła Laura.
– Na dobrą sprawę nie bardzo jest mu co zarzucić – Jill
zmieniła ton. – W porządku, usiłował nagiąć przepisy fundacji
w przypadku syna, ale też był przekonany, że po ślubie z
Kiplingiem odejdę z pracy. Sam Howard ściśle przestrzega
zasad, nic więc dziwnego, że od swoich podwładnych wymaga
tego samego.
– Moim zdaniem te zasady trącą średniowieczem – rzucił
James.
– Masz całkowicie rację – poparła go Laura. – Nie ma niczego
zdrożnego w tym że dwójka kolegów zostaje kochankami. Pod
warunkiem że nie mają zobowiązań wobec osób trzecich.
Zupełnie inna sprawa, kiedy obydwoje są małżonkami lub też
kiedy małżonkiem jest jedno z nich.
Jack skrzywił się.
– Myślę, że właśnie to dotknęło najboleśniej szefa przezacnej
Fundacji Augusta: myśl o tym, że jego syn zainteresował się
zamężną kobietą. – Popatrzył badawczo na Jill. – Ale już
przestał, prawda?
– Jedna romantyczna przygoda to wszystko, na co mnie stać –
powiedziała Jill z uśmiechem wampa. Ale mina trochę jej
zrzedła. – Reszta energii będzie mi potrzebna na szukanie
zajęcia.
Jack objął ją ramieniem.
– Nie martw się, Jill. Jesteśmy ze sobą, a więc to wszystko
musi się jakoś ułożyć.
– Jestem tego samego zdania. Może to magiczne działanie
tropików. Niech diabli porwą Howarda Wendella Augusta.
James zarechotał.
– Nigdy nie ufałem takim typkom, bardziej świętym od
papieża. – Laura przytaknęła.
– A kto z nas jest bez winy?
– Ależ musi być nudne to życie Howarda – zadumała się Jill.
– Jeszcze trochę, a zaczniesz go żałować – przerwał jej Jack.
Po wspólnym śniadaniu w beztroskiej atmosferze obie pary
wracały brzegiem morza do hotelu Caribe Reef.
– Musimy się szybko spakować – powiedział Jack. – Nasz
samolot do Filadelfii odlatuje za godzinę.
Laura uścisnęła Jacka i Jill.
– Będziemy w kontakcie. James objął ich ramieniem.
– Oczywiście, że będziemy. Przyjedźcie tutaj na następne
wakacje. Jack ma rację. Wszystko jakoś się ułoży.
– Na pewno – przytaknęła Jill, całując go w policzek. Kiedy w
parę minut później opuszczali hotel, w holu pojawiła się
atrakcyjna rudowłosa dama. Jill ścisnęła Jacka za łokieć.
– Popatrz tam, czy to nie jest... Cynthia Adams?
– Kto?
– Cynthia Adams. Nowa sekretarka Augusta, piękność z
Południa.
Jack odszukał ją wzrokiem.
– Tak, oczywiście.
Uśmiechnął się do niej. Odwzajemniła uśmiech. Roztargniony
i nieobecny.
Jack pochylił się w stronę Jill.
– Chyba mnie nie rozpoznała. Jill zachichotała.
– Wcale się jej nie dziwię. Nikt w fundacji cię nie rozpoznał,
zanim im nie powiedziałeś.
Tym razem Jill posłała jej uśmiech. Odpowiedź była równie
lakoniczna.
– Dziwne. Mnie chyba też nie poznała.
Nagle z gardła Jacka wyrwał się stłumiony okrzyk.
– Ale numer! Ten facet, który idzie w jej kierunku, na pewno
cię pozna.
Jill otworzyła usta ze zdziwienia na widok niskiego,
przysadzistego sześćdziesięciolatka zbliżającego się do Cynthii
Adams i całującego ją czule na przywitanie.
– Masz rację, ale numer – mruknęła Jill. – Przyganiał kocioł
garnkowi.
Howard Wendett August rozglądał się niedbale po hotelowym
holu. Uwagę jego przykuła czarująca dama o kasztanowych
włosach stojąca koło recepcji, a kiedy nałożyła rogowe
okulary...
Jill pomachała w kierunku Howarda Augusta. Jack zrobił to
samo. Twarz Howarda Wendella Augusta stężała, a później
pojawiły się na niej kropelki potu.
– Powinniśmy podejść do niego i przywitać się – stwierdziła
Jill tłumiąc śmiech.
– Owszem, byłoby niegrzecznie nie zamienić paru słów z
naszym byłym pracodawcą. – Jack trzymał się roli.
Kiedy ruszyli na spotkanie, Jill zdążyła szepnąć Jackowi:
– Miałeś rację kochanie. Wszystko już zaczyna się układać.