VICKI LEWIS THOMPSON
W HAWAJSKIM
RYTMIE
Tytuł oryginału The Flip Side
PDF processed with CutePDF evaluation edition
ROZDZIAŁ 1
- Halo, halo! Tym rozkołysanym rytmem hawajs-
kiego tańca wita was Jack Bond, disc jockey Radia
KPLY, z prześlicznego miasta Bellingham w stanie
Waszyngton. Przypominam wszystkim, że jutro jest
wielki dzień: zakończenie konkursu na najlepszego
wykonawcę tańca hula. Finał odbędzie się na estradzie
koncertowej w parku Kaskada, gdzie dziesięciu finalis-
tów będzie się gięło i kołysało!
Rozsmarowując topiony serek na krakersach, Amy
uśmiechnęła się do czterech radioodbiorników roz-
stawionych w różnych miejscach pokoju, z których
dochodził głos disc jockeya.
- Jack, drogi przyjacielu, ćwiczę nieustannie od
tygodnia - powiedziała wesoło.
- Zwycięzca - kontynuował Jack Bond -poleci od-
rzutowcem na Hawaje w towarzystwie osoby, którą sam
lub sama, wybierze. Mój kuzyn Ernie zgłasza się na ocho-
tnika jako eskorta, jeśli wygra kobieta. Ale, dziewczęta, nie
radzę go brać. Żaden z niego turysta czy globtroter. Ernie
należy do tych typków, co to siedzą cały dzień w hotelowym
pokoju i zamawiają jedzenie przez telefon.
Amy roześmiała się. Jack wymyślił kuzyna Ernie'ego
parę lat temu, żeby ożywić konferansjerkę. Zastana-
wiała się, czy „kuzyn Ernie" miał mu zastąpić brata,
R
S
którego nigdy nie miał, choć tak pragnął. Ona,
Brad i Jack byli sobie niegdyś bliscy jak prawdziwe
rodzeństwo.
- Twoje zdrowie, Jack - powiedziała na głos, uno-
sząc krakersa jak kielich do toastu. - Za nasze dawne,
dobre czasy. Może jutro okaże się dla mnie życzliwe?
Może uda mi się pojechać na Hawaje?
Około trzeciej następnego dnia Amy na własnej
skórze przekonała się, dlaczego ludzie w tych okoli-
cach nie ubierali się w listopadzie w spódniczki z trawy
i kostiumy bikini. Co za głupek wymyślił ten konkurs
jako imprezę na świeżym powietrzu?
Zimny wiatr pędził ciężkie chmury od zatoki w stro-
nę miasta. Do wieczora pobliski szczyt, Mount Baker,
z pewnością pokryje się śniegiem. Amy zadrżała
z zimna i zaczęła przyglądać się reszcie finalistów.
Nikt nie był ubrany w kostium tak skąpy jak ona.
Dwaj młodzi ludzie biorący udział w konkursie mieli
na sobie dżinsy, choć jeden wciągnął na to jeszcze
szorty w hawajskie wzory i poprzyczepiał w talii puszki
po piwie, tworzące brzęczący łańcuch. Aby się jeszcze
bardziej podobać tłumowi, założył na szyję wianek
z dużych, jak od kościelnych drzwi, kluczy.
Ten zdobędzie największe oklaski, pomyślała Amy.
Kobiety też się nie wyletniły. Jedna była w kom-
binezonie do joggingu, ozdobionym krótką spódnicz-
ką z trawy, a druga pobiegła do samochodu i wróciła
z narciarską kurteczką.
- Amy też miała żakiet w samochodzie, ale po-
stanowiła go nie zakładać, aby nie popsuć efektu i nie
zmarnować trudu, jaki sobie zadała, żeby wyglądać jak
prawdziwa Hawajka.
Jack Bond pojawił się jak przystało na gwiazdę
wieczoru. Podjechał z fantazją czarnym luksusowym
samochodem pod samą estradę.
R
S
Entuzjastyczne powitanie, jakie mu zgotowała
grupa nastolatków, zrobiło na Amy duże wrażenie.
Jack Bond rzeczywiście miał mnóstwo wielbicieli.
No, ale ona miała coś do powiedzenia mistrzowi.
Jack wysiadł z samochodu i zręcznie wskoczył na
estradę, tuż obok niej.
- Proszę, proszę - powiedział z uśmiechem na jej
widok. - Czy to nie Amy Hobson zmieniona w Ha-
wajkę? Zauważyłem twoje nazwisko na liście uczest-
ników.
Amy zmierzyła go wzrokiem od białych reeboków
i levisow do grubej czerwonej bluzy z napisem Radio
KPLY. Ubrał się ciepło, ważniak.
- Jacku Blickensderferze, czy to tobie zawdzię-
czamy pomysł, aby finał konkursu odbył się na
szarpanej wichrami estradzie zamiast w ciepłym
wnętrzu?
- Ćśś... - Położył palec na ustach. - Co będzie,
gdy któryś z moich miejscowych wielbicieli usłyszy, jak
się do mnie zwracasz? Do wielkiego Jacka Bonda,
strażnika fal?
- To twoja sprawka czy nie?
- Tak, proszę pani. Tu jest o wiele więcej miejsca
niż w sali, a ja chciałem, żeby przyszły tłumy.
- Jeśli dostanę zapalenia płuc, wniosę pozew do
sądu.
- Powinnaś ubrać się w trykoty lub spodnie na taką
pogodę.
- Ale wtedy nie wyglądałabym jak Hawajka.
Jack skinął głową.
- A tak wyglądasz jak sine morze. Czy to Elvis
Presley śpiewał o sinym morzu? No, ale muszę już iść.
Nie chcę, żeby mnie ktoś oskarżył o faworyzowanie
jednej z uczestniczek.
- Uczciwy, stary Jack.
- Zgadza się.
R
S
Odwrócił się od niej i podszedł do mikrofonu.
Zwrócił się do uczestników i publiczności ze swobodą
starego praktyka. Pomimo lekkiej irytacji Amy musia-
ła przyznać, że trochę jej imponuje znajomość z tym
popularnym, przystojnym mężczyzną. Jego ciemne
falujące włosy i błękitne oczy ocienione gęstymi rzęsa-
mi mogły przyprawić niejedną dziewczynę o bicie
serca.
Ale dla niej był po prostu przyjacielem z dzieciń-
stwa, który spędzał w ich domu prawie tyle czasu,
co jej własny brat. Chłopcem, który w poplamionej
smarem trykotowej koszulce reperował z Bradem
samochody lub grał w koszykówkę przed domem
tak długo, aż obaj spływali potem. Czasami Amy
też z nimi grała.
- Mam nadzieję, że nie zapomnieliście przynieść ze
sobą trochę drobnych - zwrócił się Jack do zgroma-
dzonej publiczności. - W czasie konkursu moi pomoc-
nicy przejdą między wami z puszkami takimi jak ta.
- Podniósł do góry pojemnik z otworem na monety.
- Bądźcie hojni. Jesteśmy już blisko celu. Z waszą
pomocą w przyszłym roku zbudujemy dla młodzieży
czytelnię.
Amy zapomniała już, że Jack ma zwyczaj włączać
się do każdej społecznej akcji. Tym razem chodziło
o zbudowanie ośrodka zwalczania analfabetyzmu
wśród dzieci i młodzieży.
Jack odwrócił się od publiczności do uczestników
konkursu.
- Hej, wy tam, maniacy hawajskich rytmów. Kiedy
zabrzmi muzyka, proszę zacząć tańczyć. Nasi kochani
widzowie zebrani wokół estrady wybiorą pięciu najlep-
szych spośród was, a ja dokonam ostatecznej selekcji.
Osobiście. - Uniósł brwi, a z tłumu rozległy się gwiz-
dy. - Jeśli jeden z tych dwóch dżentelmenów okaże się
najlepszym tancerzem, wygra wycieczkę na Hawaje.
R
S
Gwizdy rozległy się ponownie.
- Chyba nie sądzicie, że Jack Bond mógłby po-
stąpić nie fair?
- Skąd mamy wiedzieć? - krzyknął ktoś z tłumu.
- Przecież to od was też zależy. Jeśli nie wybierzecie
żadnego z panów do finałowej piątki, nie będę mógł
udowodnić, jakim jestem bezstronnym sędzią. A więc,
zaczynamy.
Wyłączył mikrofon i nacisnął przycisk magneto-
fonu. Rozległy się łagodne tony melodii „Perłowe
muszle".
Facet z wiankiem puszek po piwie szalał na swoim
kawałku sceny w rytmie, który nie miał nic wspólnego
z nadawaną muzyką. Ale reszta uczestników próbowa-
ła dać jak najlepszy pokaz hawajskiego hula.
Amy kołysała się miękko, zgodnie z rytmem pio-
senki. Szybko zorientowała się, że innym tancerzom
szło gorzej niż jej. Byli wyraźnie stremowani i nie mieli
wyczucia rytmu. Ale jedna z dziewcząt wyróżniała się
na plus. Amy stwierdziła w duchu, że to będzie jej
główna rywalka.
Jack. przechadzał się wzdłuż i wszerz sceny, obser-
wując tańczących, a kiedy mijał Amy, puszczał do niej
oko. Robił to specjalnie, aby ukryć, że znalazł się
w kłopotliwej sytuacji.
Tydzień wcześniej, gdy zobaczył nazwisko Amy
na liście finalistów, uśmiechnął się rozbawiony. Nie
przyszło mu do głowy, że mogłaby wygrać. Znał ją
przecież kiedyś i traktował jak młodszą siostrę. A mło-
dsze siostry na ogół nie umieją tańczyć hawajskich
tańców.
Ukradkiem obserwował ponętne, zmysłowe ru-
chy jej ciała. Boże wszechmogący! Ciemnowłosa,
o piwnych oczach Amy Hobson miała ładny biust,
krągłe biodra i kształtne nogi. Uznał, że myśli, które
go nachodzą, są prawie kazirodcze. Biały kwiat przy-
R
S
pięty za uchem i skąpy strój nadawały jej wygląd
Hawajki, co w oczach Jacka czyniło ją egzotyczną
i seksowną.
Stracił z nią kontakt po ślubie Brada. Wiedział
tylko, że nie mieszka już z rodzicami. Przypomniał
sobie też, jak jej matka mówiła, że Amy pracuje
jako sekretarka w składzie drewna. Jack uznał to
za marnowanie jej niewątpliwych zdolności, ale Amy
zawsze taka była. W szkole zadowalała się średnimi
ocenami, choć mogła być prymuską.
A teraz tańczy na estradzie półnaga. Pierwszym
jego odruchem, gdy ją zobaczył z daleka, było pod-
biec i okryć ją kocem. Na szczęście szybko zdał
sobie sprawę, że nie ma żadnego prawa tak po-
stąpić. Zamiast tego zaczął z nią żartować jak za
dawnych lat, a Amy przyjęła to z całkowitą swobo-
dą. Ale teraz jej sugestywny taniec spowodował, że
przed oczami pojawiały mu się coraz mniej przy-
zwoite obrazy.
Liczył, że publiczność nie wybierze jej do następ-
nego etapu. Jednak wybrała. Zwariowany facet z pusz-
kami i cztery panie tworzyły finałową piątkę. Amy
była wśród nich.
Jack pragnął wydać sprawiedliwy werdykt. Koń-
cowa melodia, którą mieli zatańczyć finaliści, od-
znaczała się żywszym rytmem. Mężczyzna nie wy-
trzymał tempa i zszedł ze sceny, ciężko dysząc. Z czte-
rech pań dwie były zdecydowanie lepsze. I znów jedną
z nich okazała się Amy.
Teraz Jack już nie mrugał do niej, lecz starał się być
bezstronnym obserwatorem, gdy patrzył, jak kołysze
biodrami w idealnej harmonii z muzyką. Gdzie ona się
tego nauczyła?
Przeniósł wzrok na najgroźniejszą rywalkę Amy.
Była to kobieta po trzydziestce, ubrana w sarong
i trykoty w kolorze ciała. Tańczyła doskonale technicz-
R
S
nie, może nawet lepiej od Amy, ale nie robiła na nim
najmniejszego wrażenia.
Muzyka grała nieprzerwanie. Specjalnie wybrał
długi utwór, bo wiedział, że publiczność chciała się
napatrzyć na ten zmysłowy taniec.
Całym sercem pragnął dać nagrodę Amy. Tańczyła
naprawdę dobrze, a jej młodość sprawiała, że ruchy
wydawały się tym bardziej prowokujące. Ale, do
diabła, nie był bezstronny. Musiał się do tego przy-
znać. Jak oceniłby ten konkurs ktoś, kto jej nie znał?
Starsza od niej blondynka była doskonała i miała
w sobie pewne wyrafinowanie, którego brakowało
Amy, ale to mu się właśnie podobało. Jack sklął się
w myśli za to, że w ogóle zorganizował ten konkurs.
Najchętniej uciekłby z estrady.
Muzyka zakończyła się głośnym akordem.
Nie patrząc na żadnego z uczestników, Jack pod-
szedł do mikrofonu.
- Panie i...
Zatrzymał się, aby odchrząknąć, co mu się nigdy nie
zdarzało. Dziś miał ściśnięte gardło.
- Panie i panowie. Za chwilę ogłoszę wyniki kon-
kursu.
Zapadła cisza.
- Mój kuzyn Ernie bardzo chciał być obecny, aby
wręczyć nagrody, ale ostatniej nocy jego kot roz-
grzebał mrowisko i te małe diabełki przeniosły się do
komody z bielizną w sypialni Ernie'ego. Kiedy go
rano widziałem, pędził na Mount Baker, żeby usiąść
na śniegu.
Rozległy się głośne śmiechy.
- A więc muszę to zrobić sam -kontynuował Jack.
- Zacznę od piątego miejsca. Chyba wszyscy wiemy,
kto je zdobył.
Mężczyzna z puszkami po piwie wstał i podniósł
ręce do góry, dziękując za oklaski.
R
S
- Randy Slocum otrzymuje dyplom od firmy
„Dźwięk i Furia", upoważniający do gratisowego zaku-
pu płyt w jej sklepie. „Dźwięk i Furia". Ta nazwa dosko-
nale oddaje twoją technikę taneczną, prawda, Randy?
Randy przyjął dyplom z ukłonem tak głębokim, że
omal nie spadł ze sceny, co wywołało nową falę
wesołości i oklasków.
- A oto dyplom dla Joyce Danner, która zajęła
czwarte miejsce i tym samym zdobyła prawo do eleganc-
kiej kolacji w restauracji „U Alfreda" dla dwóch osób.
Nagrodą za trzecie miejsce jest płaszcz jesienny ufun-
dowany przez firmę Benson. Zdobyła go Geri Gay.
Jack odczekał, aż ucichną oklaski, zanim zaczął
mówić.
- Oczywiście, gdy wymienię zdobywcę drugiego
miejsca, będzie dla was jasne, kto zdobył nagrodę
pierwszą, czyli czterodniową wycieczkę na Hawaje dla
dwóch osób. Nagrodą dla zdobywczyni drugiego
miejsca jest piękny robot kuchenny.
Amy wstrzymała oddech. Powinna wygrać. Tań-
czyła dobrze, a Jack jest jej przyjacielem.
- Nie było mi łatwo dokonać wyboru. Chciałbym,
byście wiedzieli, że sędziowanie w tym konkursie
okazało się dla mnie ciężkim zadaniem.
Z tłumu rozległy się głosy wyrażające wątpliwość.
- Naprawdę, musicie przyznać, że obie te panie
wiedzą, jak należy tańczyć hula.
Z tłumu rozległy się oklaski i brawa dla wy-
konawczyń.
- Powodzenia, kochanie - powiedziała blondynka
do Amy, korzystając z zamieszania. - Byłaś już kiedyś
na Hawajach?
-Nie. A ty?
- Pięć razy. Tam się nauczyłam tańczyć.
Amy miała ochotę ją udusić. Poczuła, że to wielka
niesprawiedliwość porównywać ją z tamtą, po pięci
R
S
pobytach na wyspach hawajskich, podczas gdy ona nie
była tam ani razu.
- Ale muszę dokonać wyboru - mówił dalej Jack
- więc nie zwlekając już więcej, ogłaszam, że drugą
nagrodę otrzymuje...
Amy zamknęła oczy i zacisnęła zęby.
- ...Amy Hobson! Evelyn Saint wygrała wycie-
czkę!
Amy nie mogła się zdobyć na otwarcie oczu.
Przegrała. Była tak blisko i przegrała. Niech diabli
porwą Jacka Blickensderfera! Jak mógł jej to zrobić?!
Wiwaty na cześć Evelyn Saint zagłuszyły jej wściekłe
pomruki. Gdy spojrzała na niego, Jack odbierał właś-
nie uściski od zwyciężczyni.
- Uff... - rzekł po chwili do mikrofonu - wdzię-
czność jest bardzo miła. A teraz chciałbym poprosić
wszystkich finalistów, aby poczekali na pamiątkowe
zdjęcie. Randy, przyjacielu, dasz radę postać jeszcze
troch§?
Amy zniosła ze stoicyzmem pozowanie do foto-
grafii i zdobyła się nawet na parę słów gratulacji dla
Evelyn Saint. Potem skierowała się do schodków, by
zejść z estrady.
- Amy! - Poczuła, że ktoś ją łapie za rękę. -
Przykro mi, dziecino.
Spojrzała mu w oczy.
- Nie tak jak mnie.
- Czy ten wyjazd był dla ciebie taki ważny? - Jack
zmarszczył brwi, zafrasowany.
- Ważniejszy, niż mógłbyś sądzić - odparła z gnie-
wem, zbiegła z estrady i popędziła do samochodu.
Kipiała ze złości. Miała taką okazję pojechać na
Hawaje, a on ją zaprzepaścił. Po tych wszystkich
latach, kiedy była dla niego jak rodzona siostra,
wybrał ten moment, żeby okazać się zdrajcą. Powinna
była donieść matce, jakie to pisemka on i Brad chowali
R
S
przed nią. Szkoda, że w czasie gry w koszykówkę nie
kopała go tam, gdzie najbardziej boli. Zamiast poda-
wać mu narzędzia, gdy reperował samochód, trzeba
było upuścić mu coś ciężkiego na nogę. Nędznik.
Świnia. Obrzydliwiec.
W furii jechała do domu i w furii wpadła do
mieszkania. Dzwonił telefon. Niech dzwoni. Kto-
kolwiek to był, lepiej, żeby z nią teraz nie roz-
mawiał.
Zerwała z siebie spódniczkę ze sztucznej trawy.
Wianek ze sztucznych kwiatów, kupionych w tanim
domu towarowym, wylądował w koszu na śmie-
cie - razem z białą gardenią, którą miała wpiętą we
włosy.
Gdy została w samym kostiumie bikini, owinęła
się kapą i usiadła w rogu kanapy, aby się solidnie
wypłakać. Płacz był dość nudnym zajęciem, więc po
jakimś czasie dała sobie z tym spokój. Teraz ucieszy-
łaby ją tylko tarcza strzelnicza z fotografią Jacka
w środku. Westchnęła. Jack musiał uznać, że Evelyn
lepiej tańczy, ponieważ był bardzo uczciwy. Zbyt
uczciwy jak na jej gust! W głębi serca wiedziała, że
nie może winić go za wydanie decyzji zgodnie z su-
mieniem.
Zadzwonił telefon i tym razem podniosła słucha-
wkę.
- Amy? - usłyszała.
- Powiedz, że to nie ty.
- Amy, zapomniałaś zabrać robota.
- Wiesz, co możesz z nim zrobić.
- Czy sądzisz, że było mi przyjemnie wybierać
między dwiema bardzo dobrymi tancerkami, gdy
jedną z nich znałem od wieków? Chciałem zdys-
kwalifikować samego siebie, ale było za późno.
- Ona była na Hawajach pięć razy. - Amy zaczęła
znów chlipać i pociągać nosem.
R
S
- Wiem. Powiedziała mi. Zdaję sobie sprawę, że
jesteś zdenerwowana i uważasz, że ty powinnać zwy-
ciężyć. Może rzeczywiście powinnaś.
- Co? Chcesz powiedzieć, że miałeś wątpliwości,
a jednak wybrałeś ją?
- Ona była bardzo dobra. A ja się obawiałem,
że znając ciebie, może nie jestem całkiem obiekty-
wny...
- Więc wolałeś być niesprawiedliwy, aby nie oka-
zać się stronniczy? Dzięki stokrotne, Jack. Czy zdajesz
sobie sprawę, ile ten wyjazd dla mnie znaczy?
- Sądząc z twego tonu, dość dużo. Słuchaj, bierzesz
ten robot czy nie?
- Nie. Gotowanie nie jest moim hobby.
- Ciągle jeszcze żyjesz jak dziki ptak?
- Nie życzę sobie żadnych uwag pod moim ad-
resem.
- Doskonale. A więc, Amy, jeśli ten robot jest ci
niepotrzebny, to może dałbym go mojej matce?
- Całuj psa w nos! Ja dam go swojej matce.
- Wyrażasz się naprawdę fatalnie. Czy to ma zna-
czyć, że przyjmujesz nagrodę?
- Oczywiście! Zdobyłam ją przecież, prawda?
- Westchnęła. - Odbiorę go ze studia.
- Jeśli obiecasz, że nie obrzucisz mnie kamieniami,
to ci go przywiozę, wracając z dyżuru, wieczorem,
o dziesiątej. Będziesz w domu?
- A gdzie miałabym być? Na uroczystości z okazji
wygrania maszynki do mięsa?
- Amy, nagroda naprawdę jest cenna. To nie moja
wina, że nie używasz nowoczesnych urządzeń. Mam ci
go przywieźć, czy nie?
- Przywieź. W końcu lepiej, żebyś ty się fatygował.
- Jesteś naprawdę niezwykle uprzejma. Mieszkasz
w Bayview Apartments, jak podałaś? Pewnie masz
piękny widok na zatokę.
R
S
- Niestety, mieszkania z widokiem są za drogie.
Mieszkam na parterze.
- Aha. Będę o dziesiątej piętnaście.
Amy z westchnieniem odłożyła słuchawkę. Robot
kuchenny. Mama będzie zachwycona. Konkurs nie
okazał się w rezultacie zupełnym fiaskiem, zdecy-
dowała.
Gdy minęła dziewiąta, Amy już żałowała, że zgodzi-
ła się na przyjazd Jacka. W mieszkaniu było chłodno,
miała ochotę włożyć ciepłą flanelową koszulę i wejść
do łóżka. Zamiast tego włączyła radio. Nie dlatego,
żeby tak bardzo chciała słuchać głosu Jacka, po prostu
lubiła muzykę, którą nadawał. Gdy muzyka ucichła,
przyjemny baryton Jacka wypełnił małe mieszkanko.
- Tak sobie marzę, że wszyscy słuchacze Radia
KPLY mają przy sobie kogoś wyjątkowego, osobę, do
której miło się przytulić w tę wietrzną noc.
Amy słuchając go, zaczęła się zastanawiać, czy był
związany na stałe z jakąś dziewczyną. Wiedziała, że
dawniej miał kilka poważnych romansów, ale, jeśli się
dobrze orientowała, nigdy się nie ożenił.
- A co powiecie o naszym konkursie tanecznym?
Nieźle się dziś rozgrzaliśmy, tańcząc hula w parku
Kaskada. Tych, którzy nie przyszli, ominęła duża
zabawa. Może nie aż taka, jaką miał kuzyn Ernie
z mrówkami, ale zawsze...
Amy skrzywiła się na przypomnienie dzisiejszego
wydarzenia i jego żałosnego rezultatu.
- Mamy zwyciężczynię tego konkursu - ciągnął
Jack. - Evelyn Saint, najlepsza w tańcu hula, wkrótce
pojedzie na Hawaje. Sponsorami tej wycieczki są prze-
mili właściciele biura podróży First Class Travel. Nie
zapomnijcie ich odwiedzić, gdy będziecie planować
zimowe wakacje.
R
S
- Oczywiście, Jack. Na pewno - mruknęła Amy,
ale już z mniejszą zajadłością. Nie umiała długo
chować urazy.
Gdy Jack zakończył program, Amy zaczęła się
wręcz cieszyć na tę wizytę. Od wieków nie rozmawiali
ze sobą. Co prawda Jack mógł wpaść tylko na
chwilę...
Ta myśl trochę przygasiła jej radość. Kiedy jednak
otworzyła drzwi i zobaczyła na jego twarzy szeroki
uśmiech, a także poczuła aromat gorącej pizzy, do-
myśliła się, że nie wyjdzie od razu.
- Mam nadzieję, że w lodówce jest piwo - powie-
dział do niej ponad dwoma pudełkami.
Za nim przy krawężniku stało lśniące auto.
- Widzę, że to prześliczne camaro to twój własny
samochód.
- Mój i banku, na spółkę. Jedyny luksusowy przed-
miot, jaki posiadam.
- Zawsze byłeś trochę zwariowany na punkcie
samochodów.
Wzięła pudełko z pizzą i pociągnęła nosem.
- Z boczkiem i zieloną papryką?
- Mam nadzieję, że to ciągle jeszcze twoja ulu-
biona.
- Miło, że pamiętałeś.
- Gdzie mam postawić robota?
- Gdziekolwiek, Na kanapie.
Jack postawił pudło, zdjął płaszcz i rozejrzał się
dookoła.
- Amy, dlaczego masz cztery radia i dwa malutkie
telewizory? Chyba nie jesteś paserem?
Amy postawiła pizzę na stole i otworzyła lodówkę.
- Dzięki stokrotne, Jack. Zawsze podejrzewałeś
mnie o najgorsze.
R
S
- Parę lat temu była to najwłaściwsza taktyka.
Brad i ja chwilami traciliśmy nadzieję, że wyrośnie
z ciebie coś dobrego, Amy Lorraine.
- Pij piwo i nie gadaj.
Wręczyła mu butelkę z wesołym grymasem. Jak to
miło być znowu z Jackiem!
- Lowenbrau? Czyżbyś pobiegła specjalnie do skle-
pu po moje ulubione piwo?
- Ale zarozumialec! Przypadkiem ja też je lubię.
- Cóż za dobry gust! - Mrugnął do niej. - Siadaj-
my, bo pizza nam ostygnie.
- Przypominają mi się dawne, dobre czasy. Szkoda,
że nie ma z nami Brada.
- Ja też żałuję - powiedział Jack i wbił zęby w chru-
piącą skórkę pokrytą roztopionym serem. - Mniam-
-mniam - mruczał, przymykając oczy.
Zanim Amy zaczęła jeść, przyjrzała się jego długim,
czarnym rzęsom. Zapomniała, jakie są piękne. Zawsze
mu ich zazdrościła.
Pizza okazała się idealnym posiłkiem na ten chłod-
ny wieczór. Amy jadła, wzdychając z zadowoleniem.
Jack nie był najgorszy, w gruncie rzeczy. Skończył
właśnie pierwszy kawałek i sięgnął po drugi.
- A więc - zapytał - skąd te wszystkie radia i tele-
wizory?
- Z konkursów.
- Wygrałaś je?
- Tak, choć za każdym razem próbowałam wygrać
wycieczkę na Hawaje. Zamiast tego wygrałam to
wszystko i sporo innego śmiecia, które niewarte jest
wyliczania.
- O co chodzi z tymi Hawajami? Jakaś nowa
obsesja?
Patrzyła na niego dłuższą chwilę niepewna, ile może
mu powiedzieć.
- To ma związek z mamą i tatą.
R
S
Jack spojrzał na nią wstrząśnięty.
- O Boże! Amy, to dla nich chciałaś tego wyjazdu!
Powinienem był się domyślić! Naprawdę, czuję się jak
ostatni łajdak.
Był tak zgnębiony, że zrobiło jej się go żal.
- Nie rób sobie wyrzutów. A poza tym sprawa jest
bardziej skomplikowana, niż sądzisz. Nie oddałabym
im tego wyjazdu. Pojechałabym sama.
- Ty? Nic nie rozumiem.
- Tak. Muszę pojechać i obejrzeć tam pewien teren,
który kupuję.
- Kupujesz...?
Rozejrzał się oszołomiony po jej skromnym miesz-
kaniu i meblach.
- Wiem, co myślisz, Jack. Nie wyglądam na bogacz-
kę, która kupuje posiadłość na Hawajach. I nie jestem.
Ale widzisz, rodzice... - Przerwała. Nikt nie wie o jej
planach. Dlaczego miałaby zwierzyć się Jackowi?
- Wiem. Oni zawsze chcieli przenieść się na Hawa-
je, kiedy będą już na emeryturze. Ale powiedziałaś, że
to ty chcesz kupić tam działkę.
- Tak.
- Dlaczego? Czy nie zebrali dosyć pieniędzy? Brad
mówił, że mają sporą sumkę odłożoną na ten cel.
- Już nie. - Amy pokręciła przecząco głową.
- Co to znaczy?
- Stracili te pieniądze - odparła z goryczą. -I to
wyłącznie z mojej winy.
R
S
ROZDZIAŁ 2
- Co takiego? - Jack zmarszczył brwi skonster-
nowany. - Amy, czy nie chodzi tu o tysiące dolarów?
Skinęła głową.
- Jak mogłaś stracić taką sumę?
- Przez fatalne inwestycje. - Amy spuściła oczy.
- W tym czasie byłam zaręczona z człowiekiem, który
obiecywał podwoić te pieniądze i sprawić, że marzenia
rodziców spełnią się wcześniej.
- O Amy, biedactwo!
Spojrzała na niego oczami pełnymi łez.
- Kiedyś powtarzałeś mi, że drogo zapłacę za swoją
naiwność.
- Czy dałaś mu też swoje pieniądze?
- Trochę - roześmiała się. - Na szczęście mało
miałam, więc mało straciłam. Nigdy nie potrafiłam
oszczędzać. Ale mama i tata to zupełnie inna sprawa.
Podejrzewam, że zaręczył się ze mną, aby zagarnąć ich
pieniądze.
Jack zaklął półgłosem.
- Czy nie mogłaś iść z tym do sądu? Zmusić go, aby
je zwrócił?
Amy potrząsnęła głową.
- Zanim się zorientowaliśmy, nie było już żadnych
pieniędzy, które można by zablokować. Wydał je
R
S
wszystkie na wystawne życie, a potem ogłosił bank-
ructwo. Siedzi teraz w więzieniu, ale nam to niewiele
pomoże. Słyszałam zresztą, że niektórzy ludzie w Seattle
stracili o wiele więcej niż my.
- Co za historia! - Jack pociągnął łyk piwa. - Na-
wet nie wiem, co gorsze: to, że zawiódł twoje zaufanie,
wykorzystał uczucia, czy materialna strata twoich
rodziców. Nie dziwiłbym się wcale, gdybyś skreśliła
wszystkich mężczyzn.
- Prawie to zrobiłam. Oczywiście, próbuję so-
bie tłumaczyć, że nie wszyscy mężczyźni są tacy jak
Philip.
- Na przyszłość przysyłaj wszystkich swoich chło-
paków do mnie, a ja ich sprawdzę.
- Amy uśmiechnęła się.
- Ty i Bard robiliście już coś takiego w liceum.
Wcale mi się to nie podobało.
- No i jaki był rezultat? Za każdym razem, kiedy
postępowałaś wbrew naszym radom, trafiałaś na jakie-
goś nicponia.
- Martwi mnie, że minęło tyle lat, a ja wciąż nie
znam się na ludziach.
- Miłość wyprawia z nami dziwne rzeczy, Amy
- powiedział Jack czule. - Nie oceniaj się zbyt surowo.
Przeszłaś ciężkie chwile.
Amy zacisnęła dłonie w pięści.
- Moi rodzice przeszli o wiele więcej, a wcale na to
nie zasłużyli. Ale postanowiłam, że im to wynagrodzę.
Kupiłam im działkę pod budowę domu, a tatuś ma
jeszcze rentę z wojska. Mam nadzieję, że kiedyś osiądą
na Hawajach.
- Nie widzę powodu, abyś ty musiała brać to
wszystko na swoje barki.
- A ja widzę. Moi rodzice nie zainwestowaliby
swych pieniędzy, gdybym ich nie zapewniała, że warto.
Odkąd Brad wyjechał, polegali często na moim zdaniu.
R
S
Tym razem powinni byli zasięgnąć opinii u kogoś
innego, zanim się zdecydowali.
- Czy Brad o tym wie?
- Nie. I broń Boże, żebyś mu powiedział!
- Ale jemu powodzi się dość dobrze, zdaje się.
W ostatnim liście wspominał coś ó awansie. Mógłby ci
pomóc...
- Nie!
- Amy, ty sama...
- Nie chcę, aby Brad się o tym dowiedział, przy-
najmniej do czasu, kiedy uda mi się to naprawić.
Czy nie możesz tego zrozumieć, Jack? Brad zawsze
mnie traktował jak osobę niespełna rozumu. Gdyby
znowu musiał mnie wyciągać z kłopotów, nigdy
bym nie odzyskała jego szacunku ani zaufania ro-
dziców.
- Amy, Brad bardzo wysoko cię ceni, rodzice
również.
- Jednak nie uważali, że jestem równie inteligentna,
jak Brad. On był świetnym uczniem, poszedł na wyższe
studia i dostał dobrą posadę w Spokane. Jest dla nich
wszystkim. Nie mogę pozwolić, żeby pomagał im
w sytuacji, do której ja doprowadziłam.
- W porządku, Amy, rozumiem. I nic mu nie
powiem, jeśli sobie tego nie życzysz.
- Właściwie nie powinnam ci o tym nawet wspo-
minać, ale ta sprawa gnębi mnie od dawna, a ty
jesteś prawie jak członek naszej rodziny.
Jack spojrzał na jej zatroskaną twarz i usiłował
przypomnieć sobie, kiedy myślał o niej jak o sio-
strze.
Tamte dni odeszły w przeszłość, a teraz dotyk jej
ręki był tak miły, uchylone usta niezwykle kuszące.
Przed laty wyciągał ją z dziecinnych tarapatów, ale
Amy nie była już dzieckiem.
R
S
- Często mi się zdawało - powiedziała z uśmie-
chem - że mam dwóch braci.
Jack nagle puścił jej rękę i sięgnął po piwo.
- Tak -mruknął - zgadza się. Dwóch braci.
- Nie wydaje mi się, abyś był tym zachwycony.
- Wierz mi, to, było dla mnie wielkie szczęście.
U was czułem się jak w domu. Twój ojciec i matka byli
dla mnie niezwykle dobrzy w okresie, gdy ciężko
przeżywałem rozwód swoich rodziców. Miałem w wa-
szym domu prawdziwy azyl
Wypił resztę piwa jednym haustem.
Amy nie mogła zrozumieć jego zmiennych nastrojów.
- Słyszałam, że twoja matka i ojczym wyjechali
- powiedziała niepewnym głosem.
- Tuż po mojej maturze. Powinienem być wdzięcz-
ny, że doczekali do tej chwili. Mieszkają w Los Angeles
i wydają się szczęśliwi. Rzadko ich widuję.
- A twój ojciec?
- Dostaję od niego widokówki z różnych krajów,
gdzie akurat robi film. - Sięgnął po następny kawałek
pizzy. - Masz jeszcze piwo?
- Oczywiście.
Idąc do lodówki, Amy myślała, jak rozwiać jego
ponury nastrój.
- Pamiętasz, Jack - zapytała -jak wzięliście mnie
kiedyś na wojenny film, a w czasie projekcji po-
stanowiliście czołgać się na brzuchu między rzędami,
żeby sprawdzić, czy ktoś to zauważy?
Jack uśmiechnął się.
- A ty zrobiłaś to samo i zniszczyłaś sobie nową,
białą sukienkę. Nie przyszło nam do głowy, że się do
nas dołączysz. I nie wydałaś nas potem.
- Nigdy was nie wydawałam.
- Może nie, ale zawsze straszyłaś, że to zrobisz. Na
przykład wtedy, gdy odkryłaś naszą kolekcję „Playboyów".
R
S
- Rzeczywiście, ale dziś po południu byłam tak
wściekła na ciebie, że pożałowałam tego.
- Chciałbym móc cofnąć zegar i zmienić decyzję.
Amy westchnęła.
- Tak bym chciała zobaczyć ten teren. Firma,
która mi go sprzedała, opowiada o nim cuda, ale
wolałabym przekonać się na własne oczy.
- Jak go kupiłaś?
- W czasie jednej z tych reklamowych sprzedaży,
kiedy to zapraszają cię na darmowy obiad, a potem
wmawiają, że stoisz wobec wyjątkowej i jedynej
w świecie okazji.
- To mi wygląda dość ryzykownie, dziecino.
- Wiem, ale sprawdziłam tę firmę w Better Business
Bureau.
- To żadna gwarancja. Better Business Bureau
może o nich coś wiedzieć, o ile były wcześniejsze
zażalenia. Jeśli przedsiębiorstwo jest nowe, skargi
mogły do nich jeszcze nie dotrzeć.
- Wiem, dlatego dzwoniłam do kilku firm za-
jmujących się sprzedażą nieruchomości - oświadczy-
ła Amy z dumą. - Jedna z nich ma biuro na Hawa-
jach i zapewnili mnie, że sprzedaż tych gruntów jest
legalna. Moja działka graniczy z oceanem i znam
jej wielkość, ale poza tym informacje w broszurze
były dość niejasne, jeśli chodzi o widok, plażę i roś-
linność.
- Graniczy z oceanem, tak? To brzmi bardzo
dobrze. Jestem pewien, że będzie piękna. - Patrzył na
nią przez dłuższą chwilę w milczeniu. - Czy nie mo-
głabyś odłożyć trochę pieniędzy, żeby tam pojechać na
własny koszt? W niektórych porach roku przeloty są
dość tanie.
- Ale nie dostatecznie tanie. Raty za grunt pożerają
całą moją gotówkę.
- O!
R
S
Pod jego uważnym spojrzeniem Amy kręciła się
niespokojnie.
- Wiem, co o mnie myślisz. Że nigdy nie byłam
rozsądna i to jest następny tego dowód.
- Nie, myślałem zupełnie o czymś innym.
- To znaczy?
- Myślałem właśnie, że nie masz w sobie egoizmu
i wykazujesz zdumiewającą dojrzałość. Nie zniechęcaj
się, Amy. Na pewno wygrasz ten wyjazd. Ja też będę
zwracał uwagę na konkursy. Postaram ci się pomóc.
- Będę bardzo wdzięczna - uśmiechnęła się do
niego ciepło. - Czy wiesz, że jesteś jedyną osobą, jaką
znam, która była na Hawajach? Jeszcze ciągle mam tę
widokówkę z portu, którą mi przysłałeś.
- Zachowałaś taką zwykłą pocztówkę? - Jack wy-
dawał się zadowolony.
- Oczywiście! Moje przyjaciółki bardzo mi zazdro-
ściły. Widokówka od żeglarza! Hawaje zawsze mi się
wydawały rajem, może dlatego, że ojciec tyle o tym
opowiadał. A ty nie miałeś chęci tam zostać?
- Nie. Na Hawajach jest bardzo ładnie, ale to nie
jest miejsce dla wszystkich.
- Możliwe, że nie dla wszystkich, ale zdecydowanie
dla mamy i ojca. A jeśli oni się tam przeniosą, ja pojadę
z nimi. Będą potrzebowali kogoś do opieki.
- Czy twój ojciec całkiem wyzdrowiał?
- Nie. Urazy głowy zostawiają zawsze ślady. Chwi-
lami robi wrażenie bystrego, jest przytomny, ale często
coś zapomina, nie umie się skoncentrować. Dlatego
tak okropnie przeżywam tę sprawę z inwestycjami.
- A mama?
- Ona ciągle się uważa za Filipinkę, cudzoziemkę,
a ojca za swego opiekuna, bohatera, jakim zawsze dla
niej był. Pozwala mu zajmować się finansami, a gdy on
coś popłacze, wzywa mnie. Sama nie chce brać na
siebie odpowiedzialności.
R
S
- To spore obciążenie dla ciebie.
- Nie jest tak źle. A poza tym odpowiada mi
pomysł przeniesienia się na Hawaje. Ma w sobie coś
z przygody.
- Byłaś dzisiaj tak blisko wygranej... Cholera!
Powinienem był wyznaczyć innego disc jockeya na sę-
dziego, gdy zobaczyłem twoje nazwisko wśród fi-
nalistów.
- Evelyn Saint mogła wygrać mimo to, bo jest
dobrą tancerką. Już nie jestem na ciebie zła. Postąpiłeś
zgodnie ze swoim sumieniem, a mnie może się udać
następnym razem.
- Umiesz przegrywać jak prawdziwy sportowiec,
ale i tak czuję się podle.
- Daj spokój. Powiedz mi lepiej coś o tym projekcie
czytelni. Kto cię w to wciągnął?
- Brzęczyk McGee.
Amy zaśmiała się.
-Kto?
- Brzęczyk to bardzo oryginalny chłopak. W dnie,
kiedy nadaję koncert życzeń dla nastolatków, ciągle
otrzymuję prośby, żeby nadać jakąś melodię od
Brzęczyka dla Julii albo od Brzęczyka dla Stefanii.
Dziesiątki dziewczyn przewijają się w tych prośbach,
a dzwonią różne osoby. Zacząłem dopytywać się
o niego i okazało się, że Brzęczyk ma siedemnaście
lat i prowadzi coś w rodzaju młodzieżowego syn-
dykatu. Nazywają go Brzęczyk, bo ma stale przy
sobie pagera.
- Czy to coś takiego, co noszą przy paskach lekarze
w szpitalach?
- Waśnie. Rodzice Brzęczyka są nieprzyzwoicie
bogaci i dają synowi wszystko, czego zapragnie.
On to oczywiście wykorzystuje i wynajmuje sobie
kolegów, którzy robią za niego dosłownie wszystko,
łącznie z pisaniem wypracowań.
R
S
- Niesłychane!
- Spotkałem go po pewnym czasie, gdy zapropono-
wałem mu występ w roli disc jockeya w moim pro-
gramie. Wtedy odkryłem, że on nie umie czytać.
- Ponieważ nigdy nie musiał.
- Aż do chwili, gdy zapragnął zostać disc jockeyem.
Nie zdawał sobie sprawy, że umiejętność czytania jest
w tej sytuacji niezbędna. Bardzo się jednak do tego
zapalił i uznał, że praca w radiu jest jego przeznaczeniem.
Teraz uczę go czytać w tajemnicy przed wszystkimi.
Tylko ty o tym wiesz. - Popatrzył na nią wymownie.
Amy uniosła rękę jak do przysięgi.
- Możesz być pewien, że nie zdradzę twego sekretu,
jeśli ty nie zdradzisz mojego.
- Umowa stoi. W każdym razie Brzęczyk twierdzi,
że bardzo często dzieci mają kłopoty z czytaniem, ale
dopiero gdy znajdą się w szkole średniej, zaczynają się
tego wstydzić i robią wszystko, aby to ukryć.
- Jak zamierzasz ich ściągnąć do tej czytelni?
- Zorganizujemy coś w rodzaju klubu, zainstaluje-
my dobry system nagłaśniający, żeby nie było nudno
i ponuro. Urządzimy też barek z kanapkami, co
powinno przynieść pewien dochód. Zgromadzimy
materiały do czytania i sprowadzimy młodych ludzi
do pomocy. Powinni być raczej w twoim wieku niż
w moim.
- Aż tacy młodzi? — zaśmiała się ironicznie.
- Co prawda w hawajskim stroju wyglądałaś bar-
dzo dojrzale. Czy twoi rodzice wiedzą, że pokazujesz
się w ten sposób?
- Jack, mam dwadzieścia cztery lata i nie po-
trzebuję ich pozwolenia.
- Rzadko prosiłaś o pozwolenie, nawet gdy go
potrzebowałaś. Zawsze byłaś samodzielna i uparta.
- I dlatego spodziewasz się, że dopnę swego z tym
wyjazdem na Hawaje.
R
S
- Jestem pewien, że tak. - Obracał w ręku pustą
butelkę po piwie, ale nie spuszczał wzroku z Amy.
W pewnej chwili otrząsnął się z zamyślenia i wstał.
- Lepiej już pójdę - rzekł.
Amy też się podniosła, choć żałowała, że Jack już
odchodzi.
- Dziękuję za przywiezienie mi robota i za pizzę.
Była wspaniała. Nie rozmawialiśmy ze sobą od wieków.
- Tak. Jakoś straciliśmy ze sobą kontakt po wy-
jeździe Brada.
Jack przyniósł swój płaszcz z pokoju i ubierając się,
powiedział:
- Gdybyś chciała mnie odwiedzić w radiu, będziesz
mile widziana.
- Bardzo dziękuję. Może to kiedyś zrobię - obiecała,
ale zastanawiała się jednocześnie, pod jakim pretekstem
mogłaby tam pójść. Nie łączyło ich nic poza jego niejasną
obietnicą pomocy przy następnych konkursach, ale za
nic nie chciała dopuścić, aby Jack zniknął z jej życia.
- Jack!
- Słucham?
- Mówiłeś, że jest więcej dzieciaków, które mają te
same problemy z czytaniem, co Brzęczyk.
- On tak twierdzi.
- Wasz klub nieprędko będzie czynny. Jak sobie
poradzą do tego czasu?
- Nie wiem. Ja nie mogę się podjąć uczenia więcej
niż jednej osoby. Będą musiały jakoś sobie radzić.
- A gdybym ja ci w/ tym pomogła? Mogłabym
zaopiekować się którymś dzieckiem. Pamiętam jesz-
cze, co to znaczy mieć kłopoty w szkole.
- To bardzo szlachetnie z twojej strony, ale...
Amy najeżyła się.
- Ja umiem czytać, Jack!
- Wiem. Nie w tym problem. O Brzęczyku dowie-
działem się przypadkowo i tylko przez niego mogę
R
S
dotrzeć do następnego kandydata. Chodzi o to, by nie
pomyślał, że zawiodłem jego zaufanie.
Amy spuściła głowę i uporczywie wpatrywała się
w swoje paznokcie.
- Jeśli uważasz, że się nie nadaję, to powiedz
wprost.
- Wcale tak nie myślę. Tylko... Wolałabyś uczyć
chłopca czy dziewczynę?
Amy podniosła głowę.
- A czy to ma jakieś znaczenie? Po moich wielolet-
nich doświadczeniach z Bradem i tobą mogę dać sobie
radę tak samo z chłopcem, jak z dziewczyną.
- Amy, niektórzy z tych chłopców są...
- Jack, ja chodziłam z takimi chłopakami na
randki!
Jack wzdrygnął się.
- Dobrze to pamiętam.
- Nie chcę się napraszać. Może lepiej zapomnijmy
o całej sprawie.
- Nie. Podoba mi się ten pomysł. Im więcej się nad
tym zastanawiam, tym bardziej jestem pewny, że
poradzisz sobie wspaniale. Wyszukam ci ucznia.
- Świetnie - uśmiechnęła się z zadowoleniem.
- Rozumiesz, oczywiście.- dorzucił Jack - że jest
to praca społeczna. Choć rodzice Brzęczyka są bogaci,
on nie płaci mi ani centa.
-Rozumiem doskonale - powiedziała wyniośle.
- Nie jesteś jedynym człowiekiem na ziemi, który chce
coś zrobić dla innych.
- Wiem. Widzę przecież, ile robisz dla swoich
rodziców.
Jack spoglądał z uśmiechem w jej piwne oczy
rozbłysłe gniewem. Jak dobrze znał to nieugięte spoj-
rzenie. Doszedł do wniosku, że brakowało mu tej
czupurnej dziewczyny. A teraz znowu włącza się w jego
życie - chwilowo. Bo niedługo pewnie wyląduje na
R
S
stałe na Hawajach, jeśli jej zwariowany plan się
powiedzie. Gdy tak patrzył na jej zaróżowione od
chłodu policzki i czubek nosa, naszła go ryzykowna
myśl. Co by było, gdyby ją pocałował?
Kiedy w niedzielę po południu Amy weszła do
mieszkania rodziców, powitał ją grad pytań i wymó-
wek ze strony ojca.
- Dlaczego nie powiedziałaś nam, że masz za-
miar uczestniczyć w tym wariackim popisie? - Virgil
Hobson potrząsnął gazetą, wskazując dużą fotogra-
fię, na której widniała Amy w czasie tańca. - Wiem,
że ciągle bierzesz udział w tych głupich konkursach,
ale paradować półnago na tym zimnie to już na-
prawdę przesada.
Matka Amy podała ojcu filiżankę kawy i usiadła na
kanapie obok córki.
- Może miała powód, żeby nam o tym nie mówić
- zauważyła.
- Oczywiście, że miała. Wiedziała, że zrobiłbym
piekło.
Amy milczała, próbując nie zwracać uwagi na
napastliwy ton ojca. Od czasu wypadku pan Hobson
pokrywał brak refleksu i umiejętności koncentracji
krytykowaniem wszystkich wokół. Taka taktyka nie
zdawała egzaminu wobec Amy, która usposobieniem
przypominała ojca.
Zupełnie inaczej było z jej matką. Consuela Hobson
nie sprzeciwiła się mężowi ani razu, od czasu gdy jako
siedemnastoletnia dziewczyna została jego żoną w Ma-
nili. Prawie dwa razy od niej starszy i dużo wyższy,
przystojny marynarz olśnił ją zarówno swym oficers-
kim mundurem, jak i opowiadaniami o wspaniałym
życiu, które ich czeka w Stanach Zjednoczonych.
I rzeczywiście, wiedli przyjemny żywot do chwili, gdy
Virgil nie był już w stanie podejmować wszystkich
R
S
decyzji. Jednak Amy wiedziała, że mimo to matka
pozwala mu kierować wszystkim jak dawniej.
- Tatusiu, a gdybym wygrała piękny kuchenny
robot dla mamy, czy zmieniłbyś zdanie? - spytała.
- Jaki robot?
- Pokażę ci, mam go w samochodzie.
- Naprawdę?
- Tak. To bardzo sprytne urządzenie. Kroi, sieka,
obiera i rozdrabnia jarzyny, wyrabia ciasto, a nawet
pewnie podrapałby cię po plecach, gdybyś tylko wie-
dział, który guzik nacisnąć.
- Amy, powinnaś go zachować dla siebie - za-
protestowała matka.
- Dla siebie? Mamo! - zaśmiała się Amy.
- Ona ma rację, Connie - poparł ją ojciec, śmiejąc
się również. - Strach pomyśleć, co ona by zrobiła
z taką maszyną.
- Nie o to chodzi, tato. Mogłabym nauczyć się ją
obsługiwać, ale wcale nie mam na to ochoty.
- To niedobrze. Nie wyjdziesz za mąż za porząd-
nego człowieka, jeśli nie będziesz umiała gotować.
- Mogę wyjść za kucharza.
- Większość mężczyzn oczekuje od żon, że potrafią
gotować. Jednym z powodów, dla których zaintereso-
wałem się twoją matką, była jej kuchnia. A ty pewnie
ciągle posługujesz się kuchenką mikrofalową.
- Tak, tato, jestem beznadziejna - odparła Amy.
- Mamo, czy zechcesz przyjąć ode mnie ten robot?
- Jeśli jesteś pewna, że nie będziesz go używać...
- Z pewnością nie będę. Przyniosę go.
- Pójdę z tobą i pomogę ci - powiedziała matka.
- Dobrze, mamo.
Amy objęła matkę ramieniem i uścisnęła, wycho-
dząc razem z nią z pokoju. W ostatnich latach Amy
czuła się bardziej siostrą niż córką tej drobnej, cichej
kobiety, która sięgała jej do brody. Zastanawiała się,
R
S
czy ktoś obcy odgadłby ich pokrewieństwo. Jedyne, co
miały wspólnego, to ciemne włosy i oczy.
- Nie przejmuj się tym, co ojciec mówi, Amy
- uspokajała ją pani Hobson, gdy wkładały płaszcze
w przedpokoju. - Ojciec bardzo cię kocha.
- Wiem. Kocha nas wszystkich, ale też sądzi, że
tylko on wie, co dla każdego najlepsze.
Pani Hobson milczała.
- Mamo - upierała się dalej Amy, choć wiedziała,
że jej argumenty nic nie zmienią - nie możesz pozwolić
mu decydować o wszystkim, tak jak dawniej. Wiesz, że
nie jest w stanie...
- Doskonale daje sobie radę - przerwała jej ma-
tka.
Amy popatrzyła w zadumie na egzotyczne rysy
matki. Często ją dziwiło, że ktoś tak delikatny jak ona
może być jednocześnie niezmiernie stanowczy i uparty.
W pewnych chwilach skośne oczy matki stawały się
nieodgadnione, a twarz przybierała wygląd gładkiej
maski. Dalsza dyskusja traciła sens i Amy dobrze
o tym wiedziała.
- W porządku - rzekła. - Niech tak będzie.
Otworzyła samochód i wyciągnęła pudło z ro-
botem.
- Jestem przekonana, że bardzo ci się przyda.
- Zawsze miałam ochotę na coś takiego. Jeśli jesteś
pewna...
- Jak najpewniejsza. Czy mogłabyś zamknąć drzwi
samochodu?
- Amy, poczekaj chwilę. Zanim wrócimy do domu,
chciałabym ci coś powiedzieć.
- Co takiego?
- Ja wiem, dlaczego robisz wszystko, aby wygrać
wycieczkę na Hawaje.
R
S
ROZDZIAŁ 3
Niewiele brakowało, a Amy upuściłaby pudło na
ziemię.
- Ty wiesz...!?
- Oczywiście. Obydwie zdajemy sobie sprawę, jak
bardzo twojemu ojcu zależy na przeniesieniu się na
Hawaje. Nie udało ci się mnie zwieść. Ten wyjazd miał
być dla nas, tak?
- Ja... ja...
- Nie martw się, nie powiem mu i nie popsuję ci
niespodzianki. Uważam, że świetnie sobie radzisz
w tych konkursach. Zawsze coś wygrywasz.
- Mamo, to nie jest zupełnie tak.
- Nie przejmuj się. Wejdźmy do domu, bo zimno.
Chciałabym tylko cię zapewnić, że rozumiem, co
chcesz osiągnąć.
Amy nie wiedziała, jak wspomnieć o swych planach,
nie zdradzając wszystkiego. Matka doszła do wniosku,
że ona odda rodzicom wycieczkę, jeśli ją wygra.
Wszystko się pogmatwało.
- A przy okazji - kontynuowała Consuela, gdy
wchodziły do mieszkania - co słychać u Jacka Bli-
ckensderfera? Czy to jego fotografia była w gazecie?
- Tak. U niego wszystko dobrze. Właśnie umówili-
śmy się, że będę mu pomagała uczyć młodzież czytać.
R
S
- Naprawdę? To wspaniale, Amy. Myślę, że po-
winnaś opowiedzieć o tym ojcu.
Amy postawiła pudełko na podłodze i zdjęła
płaszcz.
- Wolę mu nic nie mówić.
- Dlaczego?
- Bo na pewno uzna, że ja sama powinnam wrócić
do szkoły, zamiast uczyć innych.
- To prawda, był rozczarowany, że nie otrzymałaś
stypendium jak Brad. Mogłabyś zresztą kontynuować
naukę na wieczorowych kursach.
- Ale czego miałabym się uczyć, mamo? Nic mnie
specjalnie nie interesuje, więc po co marnować pienią-
dze. Brad zawsze chciał być inżynierem, a ja nigdy nie
miałam takich pragnień.
- Mimo to chyba warto powiedzieć ojcu, że poma-
gasz Jackowi - rzekła matka. - Ojciec zawsze go
lubił.
- Ja też - odparła Amy z uśmiechem.
Amy nie powiedziała ojcu o lekcjach, natomiast
sama często o nich myślała. Coś, co miało być tylko
pretekstem do spotykania się z Jackiem, powoli przy-
brało formę osobistego wyzwania, nowej pasji mogą-
cej ubarwić dość nudne życie, jakie ostatnio wiodła.
Amy pamiętała swoje własne kłopoty w szkole na
lekcjach języka ojczystego. Umiała oczywiście czytać,
ale nie lubiła drobiazgowych omówień i analiz lite-
rackich. Czytała książki według własnego gustu i prze-
mycała je w okładkach szkolnych podręczników, za-
miast zajmować się obowiązkową lekturą. Były to
współczesne powieści o żywej akcji, ale mogły być zbyt
trudne dla tych, których miała uczyć. Rozglądała się
po księgarniach za czymś odpowiednim, jednak wróci-
ła do domu tylko z kilkoma czasopismami poświęco-
nymi muzyce rockowej. Będzie musiała poczekać
R
S
z zakupem do chwili, kiedy się dowie, kogo jej Jack
wybierze na ucznia.
Pewnej środy Jack zadzwonił ze studia.
- Amy, mam tylko dwie minuty, pomiędzy jednym
nagraniem a drugim. Znalazłem kogoś dla ciebie. Ma
szesnaście lat, a na imię Steve. Jutro mam wolny dzień.
Czy możesz przyjść do mnie, żeby go poznać?
- Oczywiście.
- Mieszkam dość blisko ciebie. Osiedle nazywa się
Mountainview.*
Amy zaśmiała się.
- I rzeczywiście?
- Co rzeczywiście?
- Masz z okien górski widok?
- Jak wszyscy w Bellingham. Każdy dom można by
tak nazwać. Nieważne. Mieszkam pod numerem 24B.
- Zapisałam.
- W porządku. Spotkamy się jutro o siódmej,
zgoda?
- Doskonale - odparła Amy i usłyszała, że Jack
już odłożył słuchawkę. - Miło było porozmawiać z to-
bą. Ładnie, że zadzwoniłeś - dodała mimo to.
Jego głos płynął już z radia.
- A teraz posłuchajmy jednego ze starych, lecz
zawsze młodych szlagierów. Nadaję go dla pewnej
dawnej znajomej, mieszkanki naszego miasta, Bellin-
gham. Myślę, że i inni, którzy kiedyś lubili tę melodię,
chętnie odświeżą wspomnienia.
Gdy łagodne dźwięki klasycznego już utworu Simo-
na i Garfunkela „Bridge Over Troubled Water" rozle-
gły się z głośników, Amy wiedziała, że Jack wybrał tę
melodię specjalnie dla niej. Była to rzeczywiście stara
piosenka, którą Amy usłyszała po raz pierwszy, gdy
miała osiem lat. Jack i Brad byli już nastolatkami. Jack
* mountain - (ang.) góra, view - (ang.) widok
R
S
przyniósł tę płytę do nich, aby puścić ją Bradowi.
Amy, zafascynowana, zdecydowała natychmiast, że
będzie to melodia jej życia. Kiedykolwiek potem
chłopcy słuchali płyt, zawsze prosiła, aby ją dla niej
nastawiali.
W późniejszych latach nieraz słuchała tej melodii,
gdy miała jakieś kłopoty lub zmartwienia. Zawsze
potrafiła ją pocieszyć. Dawno jej nie słyszała. Jaka
szkoda.
Poczciwy Jack, pomyślała w przypływie ciepłych
uczuć. Musi mu się za to zrewanżować. Zajmie się
solidnie nauką Steve'a. Sprawi, że Steve będzie wkrót-
ce gotów do studiów nad klasyczną literaturą angiels-
ką, a Jack będzie z niej dumny.
Tego wieczoru Amy szła spać, marząc, jak świetnie
pokieruje swoim uczniem, który pewnego dnia stanie
się znakomitym biznesmenem lub politykiem. A może
lekarzem, naukowcem, który odkryje lek na jakąś
straszną chorobę. Wtedy napisze książkę o swojej
pracy i zadedykuje ją Amy Hobson, osobie, która
odmieniła jego życie.
Następnego dnia, patrząc na chłopaka, który sie-
dział naprzeciwko, uznała, że trochę się zagalopowała
w swoich marzeniach.
Steve Garrigan nie wyglądał jak ktoś, kogo czekaś-
wiatowa sława. Ubrany był w obszarpaną koszulkę
i powypychane, bawełniane spodnie w kolorze starego
zmywaka. Przed zimnem listopadowego wiatru chroni-
ła go tylko flanelowa koszula, która kiedyś mogła być
niebieska. Jeden z loków na jego niewątpliwie zaon-
dulowanej głowie był cyklamenowy. Reszta włosów,
obcięta na różnych długościach i spadająca zmierz-
wioną grzywą na oczy, przypominała kolorem błoto.
Amy nie miała wątpliwości, że nie potrafi czytać.
Nie była nawet pewna, czy w ogóle mógł coś widzieć
poprzez splątaną grzywę. Tłumaczyłoby to, dlaczego
R
S
każde sznurowadło przy jego butach miało inny kolor.
Nie powiedział wiele od chwili, gdy niedbale rozwalił
się na środku kanapy.
Amy i Jack zajęli miejsca naprzeciwko. Jack próbo-
wał nawiązać rozmowę.
- Lubisz te koszulki? - zapytał.
- Taa - mruknął bez entuzjazmu Steve.
- Inni też?
- Prawie wszyscy.
Jack spojrzał na Amy, szukając u niej ratunku. Zde-
cydowała się spróbować mu pomóc.
- Czy uprawiasz jakiś sport, Steve?
- Nie.
- Ale myślę, że lubisz majsterkować przy samo-
chodach? - zapytała Amy, gratulując sobie w duchu,
że wpadła na tę myśl. Bo jakby się mógł ubrudzić do
tego stopnia w inny sposób?
- Skasowałem swój samochód w zeszłym tygodniu.
- O Boże!
Steve wzruszył ramionami.
- I tak była to kupa rdzy. Ale nie mam czym jeździć
do roboty, więc mnie wylali.
Amy popatrzyła z rozpaczą na Jacka. Biedny
dzieciak, pomyślała.
- Może dostaniesz jakąś lepszą pracę następnym
razem - powiedziała, usiłując zachować pogodny na-
strój.
Steve znowu wzruszył ramionami.
- Ty jesteś nauczycielką? - spytał.
- Nie, niezupełnie - odparła.
- Brzęczyk powiedział, że jesteś - rzekł oskarży-
cielskim tonem.
- No wiesz, ofiarowałam się pomóc ci w angiels-
kim, więc właściwie jestem - zgodziła się Amy.
- W czytaniu - poprawił ją Steve. - Nie idzie mi
dobrze z czytaniem.
R
S
Szczerość, z jaką to powiedział, chwyciła ją za serce.
Czy ten chłopak miał jakąś radość w życiu? Nic na to
nie wskazywało. Czy on się czasem śmieje lub choćby
uśmiecha?
- A wiec chciałbyś mieć lekcje? - zapytała, po-
chylając się w jego stronę.
- Nie mam nic do roboty. Niech będzie.
Amy wyjęła z torebki złożoną kartkę papieru.
- Przypomniałam sobie coś z moich szkolnych lat,
co mi bardzo pomogło. - Podeszła do Steve'a, który
wcisnął się głębiej w oparcie kanapy.
- Chcesz, żebym coś przeczytał na głos? - zapytał.
- Nie. - Podała mu kartkę. - To jest umowa. Na-
pisałam ją w pracy, na maszynie.
Steve delikatnie wziął papier do ręki i wpatrywał się
w kilka wypisanych na nim wierszy.
- Nie znam tych wszystkich słów - rzekł.
- Nic nie szkodzi. Tym razem musisz mi uwie-
rzyć. Powiem ci, co jest napisane na tej kartce. Ale
nie zawsze będziesz mógł ufać komuś, kto ci każe
coś podpisać. Dlatego jest takie ważne, abyś umiał
dobrze czytać.
- Brzęczyk zawiera umowy, ale ktoś inny mu je
przygotowuję.
Amy spojrzała na Jacka. Ten Brzęczyk był niewąt-
pliwie nieprzeciętną postacią.
- Jestem pewna, że Brzęczyk ufa tej osobie, któ-
ra je dla niego sporządza, ale co się stanie, jeśli
kiedyś będzie musiał polegać na kimś, kogo dobrze
nie zna?
- On też tak mówi. - Steve znów popatrzył na
kartkę. - Tak, myślę, że umowy są ważne. A o co
chodzi w tej umowie?
- Ta umowa mówi, że w następnym miesiącu ty
i ja będziemy się spotykać każdego tygodnia na je-
dną godzinę oraz że ty co najmniej dwie godziny w ty-
R
S
godniu będziesz odrabiał pracę domową, którą ci
zadam.
- To wszystko?
- Tak.
- Rozumiem, że będziesz wiedziała, jeśli nie przyjdę
na lekcję, ale skąd możesz być pewna, że naprawdę
spędzę dwie godziny w domu na czytaniu, które mi
zadasz?
- Nie będę wiedziała na pewno. Ale jeśli podpiszesz
tę umowę, to jakbyś dał słowo honoru i ja wierzę, że go
dotrzymasz. Proszę, oto pióro.
- Mam podpisać w tej linijce na dole?
- Tak, pod moim podpisem. Ja już podpisałam.
Steve popatrzył na nią.
- To ta umowa jest także dla ciebie?
- Tak. Obydwoje zgadzamy się na taki układ.
Jedna z moich nauczycielek dała mi do podpisania
taką umowę w szkole i od tego czasu zaczęłam
traktować naukę o wiele poważniej. Właśnie dlatego,
że złożyłam tam podpis.
Steve rozpostarł papier na kolanach i wpatrywał się
w niego.
- Coś w tym jest - rzekł i podpisał się we wskaza-
nym miejscu. - Proszę.
Oddał jej kartkę i pióro.
- Jaki wieczór ci odpowiada? - zapytała Amy.
- Wszystko mi jedno. Choć może nie w piątek ani
w sobotę.
Amy uśmiechnęła się, podejrzewając, że w te dni
umawia się z dziewczyną. Byłby to jedyny jasny
moment w jego ponurym życiu.
- Umawiasz się z dziewczynami w weekend?
- Chciałbym. Może mi się kiedyś coś trafi - odparł.
- A więc naszym dniem będzie środa. U mnie,
w Bayview Apartments. Czy to nie za daleko dla ciebie?
- Przyjdę.
R
S
- Numer 106. - Amy wstała i wyciągnęła rękę
- Było mi miło cię poznać, Steve.
Steve wstał i delikatnie uścisnął jej rękę.
- Mnie też.
Ręce miał szorstkie od pracy. Amy zastanawiała się,
czy jego poprzednia praca to było zmywanie w re-
stauracji. Mimo że ledwie dotknął jej ręki, Amy
wyczuła, że cały drży. Biedny dzieciak. Za tymi
szpanerskimi łachmanami i farbowanymi włosami
krył się przestraszony mały chłopiec. Podziwiała go, że
odważył się tu przyjść.
Steve cofnął się niezgrabnie w stronę drzwi.
- To ja już pójdę - rzekł.
Jack odprowadził go do wyjścia i poklepał po
ramieniu.
- Gratuluję, Steve, że się na to zdobyłeś. Ja wiem,
że to wymagało odwagi.
- Tak - mruknął Steve po lekkim wahaniu i wy-
padł przez drzwi.
Amy osunęła się na kanapę.
- Och, Jack, co za biedny chłopak! I mówisz, że
takich jest więcej?
- Jasne. Byli też wtedy, kiedy ty chodziłaś do
szkoły. Mówiłaś, że się z takimi umawiałaś.
- Nie. Myliłam się. Umawiałam się z niektórymi
narwanymi chłopakami, ale oni uprawiali sport, mieli
dobre samochody, jakieś rozrywki. A co ma ten biedny
dzieciak?
- Niewiele. - Jack krążył nerwowo po pokoju.
- Ale teraz ma ciebie. Jestem ci bardzo wdzięczny, że
zaproponowałaś swoją pomoc, Amy. Poddałaś mi
zupełnie nowy pomysł. Mógłbym zorganizować grupę
wolontariuszy, takich jak ty, którzy uczyliby ich,
zanim ruszymy z czytelnią.
R
S
- Oczywiście, że mógłbyś. To świetna myśl, Jack.
- To przecież ty wymyśliłaś. - Oczy błyszczały mu
podnieceniem. - Ale muszę postępować bardzo rozważ-
nie. Nieodpowiedni ludzie mogliby bardzo zaszkodzić
sprawie. Ty jesteś wrażliwa i delikatna, ale nie każdy
potrafiłby postępować z takim chłopakiem jak Steve.
- W pierwszej chwili sama się przestraszyłam. Ale
doszłam do wniosku, że on się ukrywa za tym strojem
i fryzurą. Kiedy się tego domyśliłam, przestały mi
przeszkadzać.
Jack usiadł koło Amy i położył dłonie na jej
ramionach.
- Miałaś genialny pomysł z tą umową. Amy, jesteś
naprawdę wspaniała.
- Dziękuję.
Uśmiechnęła się trochę niepewnie. Dotyk jego rąk
wywołał dreszcz, jakiego nigdy przedtem nie doznała.
Kiedyś obejmowanie się i uściski były zwykłą rzeczą
w rodzinie Hobsonów, a Jacka zawsze traktowano jak
jedno z dzieci. Jednak rodzina już dawno się roz-
proszyła i Amy odwykła od tych rodzinnych gestów
i odruchów.
- A teraz wzorem Steve'a chyba sobie już pójdę
- powiedziała z lekkim uśmiechem. - Masz pewnie
jakieś zajęcia na dziś.
- Brzęczyk przychodzi o ósmej.
- Spędzasz wolny wieczór, udzielając lekcji? - Amy
pokręciła głową zdumiona. - Co by sobie pomyśleli
twoi wielbiciele, Jack?
- Nie dowiedzą się. Niech myślą, że spędzam
wieczory w towarzystwie pięknych dziewcząt.
- Z pewnością czasem to robisz?
- Tak. Mam jeszcze jeden wolny wieczór w tym
tygodniu - w niedzielę.
R
S
Amy miała wielką ochotę spytać, czy ma jakąś stałą
dziewczynę, ale nie wiedziała, jak to zrobić i do czego
właściwie potrzebna jej ta wiadomość.
- Właśnie myślałam, że Jack, którego kiedyś zna-
łam, nie mógł się tak bardzo zmienić - powiedziała
tylko.
- Ani ta Amy, którą ja znałem - odparł Jack.
- Jestem pewien, że zawsze kilku chłopaków kręci się
koło ciebie.
- Kilku - powiedziała Amy niedbale.
- Ale nie jesteś poważnie zaangażowana?
Amy zaprzeczyła, myśląc, że Jack nie wahał się
spytać, ale Jack zawsze otaczał ją opieką.
- Od czasu Philipa stałam się ostrożna. Poza tym,
nie ma sensu się wiązać, jeśli mam się przenieść na
Hawaje, prawda?
- Raczej nie. Brałaś udział w jakichś konkursach
ostatnio?
- W trzech, w zeszłym tygodniu. Nie sądziłeś chy-
ba, że będę bez końca roniła łzy nad tamtym niepowo-
dzeniem?
- W ogóle nie spostrzegłem, abyś roniła jakieś łzy.
Wierzę, że wreszcie wygrasz tę hawajską wycieczkę.
- Jeśli wygram, pierwszy się o tym dowiesz.
Amy włożyła swą ciepłą pikowaną kurtkę i dorzuci-
ła z uśmiechem:
- A wtedy powiem: do widzenia, ciepła kurtko
i szaliku, żegnajcie, czapki, rękawiczki i zimowe buty.
- Chcesz powiedzieć, że tęsknisz do tropiku?
- Tak. Nigdy nie lubiłam zimna i wilgoci. Po-
zbawiają mnie spontaniczności.
- A co byś chciała robić? Biegać nago po plaży?
Żałował, że zadał to pytanie, bo nagle ujrzał ją taką
oczyma wyobraźni.
Amy, nieświadoma jego myśli, uśmiechnęła się
z łobuzerskim wdziękiem.
R
S
- Może - powiedziała.
Jack poczuł, że musi szybko zmienić temat.
- Dziękuję jeszcze raz, że podjęłaś się uczyć Steve'a.
Gdybyś chciała porozmawiać o metodach uczenia,
zadzwoń do mnie.
- Mam już parę pomysłów, ale prawdopodobnie
zadzwonię przed środą, gdy zastanowię się, od czego
zacząć.
- Zadzwoń albo przyjdź do studia. Może ci się to
spodoba.
- Dopaść lwa w jaskini? Dlaczego nie, może
wpadnę.
- Do widzenia, Amy.
Jack zamknął za nią drzwi i stał z rękami w kiesze-
niach, rozmyślając. Powinien dobrze zastanowić się
nad swoimi posunięciami, inaczej kiedyś w obecności
Amy może nad sobą nie zapanować. Piwne oczy, kie-
dyś tak niewinne i psotne, teraz były zdolne zmienić go
w zwierzę.
Dziś jej dotknął, bo nie mógł się opanować. Amy
wyglądała na trochę tym przestraszoną i to wystar-
czyło, żeby go powstrzymać od dalszych kroków.
A co by zrobiła, gdyby ją objął? Traktuje go
ciągle jak brata. Mogłaby się cofnąć ze zgrozą. A to
by go zabolało. Poza tym zniszczyłby ich przyjaźń,
którą oboje cenią. Mimo wszystko chętnie by zary-
zykował, gdyby nie jedna rzecz. Amy chce się wy-
nieść na Hawaje. Nie mogłaby związać się z męż-
czyzną, którego widywałaby tylko od czasu do cza-
su. Zresztą może go w ogóle nie brać pod uwagę ja-
ko kandydata. Dobrze się z nim czuje, jak ze starym
przyjacielem, i mądrzej będzie zostawić wszystko po
staremu.
Dźwięk dzwonka przerwał rozmyślania. Stał ciągle
tak blisko drzwi, że automatycznie wyciągnął rękę
i otworzył je.
R
S
- O rany, ale się przestraszyłem. Wcale nie słysza-
łem, kiedy pan podszedł do drzwi.
- Cześć, Brzęczyk.
Chłopiec przyjrzał mu się uważnie.
- Dobrze się pan czuje? Wygląda pan nietęgo. Ej,
ale fantastyczny kociak minął mnie na schodach. Zna
ją pan? Pomyślałem, że może to nauczycielka Steve'a.
- To właśnie ona.
- Ha! Ma szczęście.
- Chcesz się z nim zamienić?
Brzęczyk pomyślał chwilę, zanim pokręcił prze-
cząco głową.
- Nie. Mnie pan jest potrzebny. Ma pan słowa tej
piosenki Madonny?
- Mam.
Jack podszedł do biurka i wyciągnął nuty.
- Zobaczymy, czy potrafisz przeczytać całość,
a potem posłuchamy płyty.
- Może być.
Brzęczyk rozłożył się na kanapie z nutami w ręku.
Gdy studiował pierwszą stronę, rozległ się przerywany
sygnał z jego pagera, przytroczonego do paska.
- Przepraszam na moment. Czy mogę skorzystać
z telefonu?
Jack skinął głową, kryjąc uśmiech. To zdarzało się
co najmniej dwukrotnie w czasie każdej wizyty Brzę-
czyka.
Chłopiec podniósł słuchawkę i wykręcił jakiś nu-
mer.
- Tu Brzęczyk. Co jest?
Jack słuchał, jak udziela szczegółowych informacji
dotyczących zadania z geometrii.
W przeciwieństwie do Steve'a Brzęczyk był niena-
gannie ubrany w szerokie spodnie i koszulę dobrej
firmy. Jego strój był czysty i tylko z lekka pognieciony,
zgodnie z wymaganiami mody.
R
S
Za każdym razem, gdy Jack spotykał się z tym
pewnym siebie elegantem, musiał sobie przypominać,
że siedemnastoletni chłopiec czyta na poziomie ucznia
czwartej klasy. A gdy zaczynał go uczyć, było jeszcze
gorzej.
Brzęczyk odłożył słuchawkę z westchnieniem.
- Zawsze trzeba im tyle wyjaśniać - rzekł.
- Może byłoby łatwiej, gdybyś sam odrabiał lekcje.
- Skąd by wtedy wzięli pieniądze? Przecież ja
utrzymuję połowę szkoły - tłumaczył Brzęczyk.
- A co będzie, gdy skończysz szkołę?
- Nie ma strachu. Trenuję Steve'a, aby zajął moje
miejsce.
W ciągu następnych kilku tygodni Jack próbował
myśleć o Amy jak o dobrze mu znanej, przyszywanej
siostrze i przyjaciółce. Ale nie zupełnie mu się to
udawało.
Przychodziła dość często do studia radiowego i jej
widok coraz bardziej go cieszył.
Boże Narodzenie nadeszło i minęło.
Amy i Jack porównywali swoje doświadczenia
i z dumą obserwowali postępy uczniów. Brzęczyk
zaczaj już odrabiać samodzielnie niektóre zadania
domowe, ale jeszcze zatrudniał kolegów, aby móc im
wypłacać kieszonkowe.
Przez cały ten czas Jack ćwiczył się we wstrzemięź-
liwości i trzymaniu rąk przy sobie. Kolegom przed-
stawił Amy jako „adoptowaną siostrzyczkę". Mimo to
pragnął jej coraz bardziej.
Kiedy pewnego wieczora przyszła do radia na
piętnaście minut przed końcem dyżuru, Jack zaklął,
obserwując ją przez szybę studia. A niech to! Była
prześliczna z policzkami zaróżowionymi od mrozu
i podniecenia. Jak można się powstrzymać od cało-
wania tych roześmianych ust? Niech diabli porwą
R
S
rozsądek i jej zwariowane plany! Czas, żeby się dowie-
działa, co on do niej czuje.
Włączył taśmę z reklamami, nastawił następną płytę
i zaprosił ją do środka.
- Czy mogę mówić? - zapytała podekscytowana.
- Tak.
- Zdarzyło się coś cudownego! - Oczy jej błysz-
czały radością. - Zgadnij!
- Steve przeczytał tygodnik samochodowy od de-
ski do deski.
- Lepiej!
- Dostał nowy samochód i posadę.
- Nie.
- Brad i Melissa przenoszą się do Bellingham.
- Jeszcze lepiej.
Jack przymknął oczy. Wiedział, co się stało, jak
tylko weszła do studia, ale nie chciał się z tym zdra-
dzić.
- Pomyśl, Jack. Przecież wiesz, o co walczyłam
cały czas.
Jak prawdziwy aktor udawał, że się domyślił i cieszy
z tej niespodzianki.
- Czyżbyś wygrała wyjazd na Hawaje?
-Tak!
- Amy, to wspaniale! Wyobrażam sobie, jak się
czujesz.
Widział wyraźnie, że się cieszy. Nie obchodziło jej,
że się rozstaną. Myślała tylko o radości rodziców
i swojej własnej.
- Tym razem konkurs był tak łatwy! Po tych
głupotach, które musiałam wypisywać i tym zwario-
wanym konkursie hula, wystarczyło, że podałam od-
powiednie liczby w Loterii Narodowej. Wyjazd na
Hawaje nie był nawet główną nagrodą. Pierwsza
nagroda to cały dom, wyobrażasz sobie? Ale ja
wygrałam wycieczkę. Cztery dni i trzy noce.
R
S
- Fantastycznie! Będziesz miała dość czasu, żeby
obejrzeć swoją działkę. Kiedy wyjeżdżasz?
- Jak najprędzej. Dlatego tu przyszłam.
- Mogę dołączyć Steve'a do Brzęczyka, jeśli to cię
martwi.
- Nie. Sama to z nim załatwię. I tak mamy
podpisać inną umowę. Przyszłam tu, bo mam dla
ciebie propozycję.
- O?!
- Wyjazd jest dla dwóch osób. Jack, chciałabym,
żebyś ze mną pojechał.
R
S
ROZDZIAŁ 4
- Możesz to powtórzyć?
Jack myślał, że się przesłyszał. Amy nie mogła
prosić, aby z nią pojechał na Hawaje! Chyba że... Czy
to możliwe, żeby była nim zainteresowana i przezywa-
ła w ukryciu to samo co on?
- Tylko w ten sposób rodzice nie będą nic podej-
rzewać.
- Aha. - Stracił złudzenia. - A dlaczego nie po-
prosisz którejś z koleżanek?
- Bo żadna z nich nie ma pojęcia o Hawajach, a ty
już tam byłeś. Wyjazd jest na wyspę Oahu, a moja
działka jest na Maui. Jestem pewna, że wiesz, jak się
poruszać między wyspami i tak dalej. Proszę cię, Jack.
Bardzo byś mi pomógł.
Uznał, że musi się zastanowić. Wyjazd z nią na
Hawaje mógł być pomysłem albo dobrym, albo fatal-
nym. Nie wiadomo jeszcze, którym się okaże.
- Nadaję wiadomości za dwie minuty, a potem
jestem wolny. Może pójdziemy gdzieś, aby o tym
pomówić?
- Wspaniale.
Amy, zaskoczona brakiem entuzjazmu Jacka, wy-
szła ze studia do holu. Sądziła, że taki wyjazd byłby dla
niego rozrywką, okazją do odwiedzenia znanych
R
S
miejsc. A on specjalnie się nie ucieszył. Opadła na
kanapę i sięgnęła po stary numer „Time'a".
- Wszystko załatwione, możemy iść - oświadczył
Jack, pojawiając się w holu i zakładając po drodze
płaszcz. - Co powiesz na ciastko i kawę?
- Bardzo chętnie. Możemy wziąć mój samochód,
a potem cię odwiozę. Pada deszcz, jeśli chcesz wie-
dzieć.
- Tak twierdził nasz radiowy meteorolog.
- Ciągle zapominam, że jesteś disc jockeyem i wiesz
o wszystkim, co się dzieje wokół nas.
Amy ruszyła biegiem do swego volkswagena, aby
go otworzyć, nim Jack zdąży zmoknąć. Mimo to, gdy
wsiadł, krople wody błyszczały mu na włosach.
Był taki atrakcyjny! Pewnie miał ciekawsze rzeczy
do roboty, niż wybrać się w podróż z młodszą siostrą
swego kolegi, nawet na Hawaje. Amy zacisnęła zęby.
Nie lubiła spotykać się z odmową.
- A tak przy okazji, nawet ja nie wiem wszystkiego,
choć jestem disc jockeyem - rzekł Jack, rozcierając
zmarznięte dłonie. Panował przenikliwy chłód.
- Kiedyś ty i Brad udawaliście wszechwiedzących.
- Jak większość osiemnastolatków. Ale pomówmy
poważnie. Proszę cię, nie spodziewaj się, że mogę ci tam
wiele pomóc tylko dlatego, że już byłem na Hawajach.
- Ty nie chcesz jechać, prawda?
- Tego nie powiedziałem.
- Słuchaj, Jack, nie staraj się oszczędzać moich
uczuć. Jeśli wyjazd z młodszą siostrą Brada jest dla
ciebie równie atrakcyjny, jak kanałowe leczenie trzo-
nowego zęba, to zapomnijmy o mojej propozycji.
- Amy, nie w tym rzecz.
- A może masz dziewczynę, o której nie wiem i któ-
ra gotowa ci zrobić scenę zazdrości?
- Nie, nie mam.
Amy roześmiała się z ulgą.
R
S
- Więc po co te uniki? Wyobrażałam sobie, że
gratisowa podróż sprawi ci przyjemność.
- Wróćmy do mojego poprzedniego pytania. Nie
rozumiem, dlaczego z tobą w ogóle ma ktoś jechać,
a po drugie - dlaczego nie zaprosisz jakiejś kole-
żanki?
Amy milczała. Ciszę zakłócały tylko wycieraczki
zgarniające deszcz z szyby.
- Coś ukrywasz, Amy. Przyznaj się.
- Moja matka wbiła sobie do głowy, że ja chciałam
wygrać ten wyjazd, aby dać go im w prezencie. Nie
miałam serca wyprowadzać jej z błędu. Kiedy okaże
się, że sama wykorzystuję ten, wyjazd, będzie dla niej
bardziej zrozumiałe, gdybym jechała tam z kimś - z
mężczyzną. Byłaby pewnie zachwycona, gdybyś to ty
mi towarzyszył.
Tym razem Jack pogrążył się w milczeniu.
- Amy Lorraine Hobson - odezwał się po chwili
- czy twoim celem jest wprowadzić matkę w błąd,
sugerując, że coś nas łączy?
- Właśnie tak - wyznała Amy niepewnym głosem
- ale w dobrej wierze. Nie mogę im powiedzieć, że
kupiłam tam kawałek ziemi dla nich i muszę go
obejrzeć. Proszę cię, Jack, jeśli nie pojedziesz ze mną,
cały plan się zawali.
- Obarczasz mnie sporą odpowiedzialnością.
- Wiem, ale jesteś jedynym mężczyzną, któremu
mogę zaufać.
- Może powinienem wydelegować kuzyna Ernie'ego?
- mruknął Jack, opierając głowę o fotel. Rzeczy przybie-
rały zły obrót. Tylko jemu może ufać? Co to oznacza?
Chyba kłopoty. - Obawiam się, że nie przemyślałaś
sprawy do końca.
- Oczywiście, że przemyślałam. Nikt nie wierzy, że
mam trochę oleju w głowie. Czy zawsze będzie się za
mną wlokła opinia lekkomyślnej siostry Brada?
R
S
- Hej, hej, nie tak szybko. Nie to chciałem powie-
dzieć.
- A co w takim razie?
- Że twój wyjazd dla dwóch osób może oznaczać
jeden pokój, a może nawet jedno łóżko.
- Jack, w luksusowych hotelach zawsze są dwa
łóżka. Słuchaj, jeśli nie chcesz jechać, powiedz to
wyraźnie. Nie muszę nawet wiedzieć dlaczego.
- To nie o to chodzi, że ja nie chcę. Pomyślałem
tylko, że możesz być skrępowana w jednym pokoju
ze mną.
- To śmieszne, Jack. Przecież jesteśmy prawie jak
brat i siostra. Po tych wszystkich nocach, które
spędziłeś w naszym domu, to naprawdę drobiazg.
A może ty będziesz się źle czuł, dzieląc ze mną pokój?
Obiecuję, że nie będę siedzieć za długo w łazience ani
wieszać rajstop na pręcie do ręczników.
Jack przymknął na chwilę oczy. Czy ona nie widzi,
jakie robi na nim wrażenie?
- To mnie nie przeraża.
- Więc dlaczego nie powiesz „tak"?
Amy wjechała na parking.
Pora było podjąć decyzję, ale Jack obawiał się, że
będzie niekorzystna co najmniej dla jednego z nich.
Amy nie zdawała sobie sprawy, co może się zdarzyć
w czasie tej wycieczki, ale on był prawie pewien, że
jeśli Amy nie odrzuci go zdecydowanie, spędzą
wszystkie noce w jednym łóżku. A potem co?
- Jack, zaraz oszaleję. Tak czy nie?
- Musiałbym zapytać w radiu, czy dostanę wolne
dni.
No i stało się. Nie oparł się pokusie spędzenia kilku
nocy sam na sam z Amy Hobson.
- To chyba nie powinno być trudne? - Amy wyłą-
czyła silnik.
- Kiedy chciałabyś wyruszyć?
R
S
- Jak najprędzej, ale też muszę uzgodnić termin
w pracy. Może za trzy tygodnie?
Jack w przyćmionym świetle padającym z okien
kawiarni wpatrywał się w twarz Amy, szukając w niej
oznak podniecenia, które sam odczuwał. Jednak jej
twarz wyrażała tylko rzeczowość, jakby był dla niej
wyłącznie starszym bratem czy zwykłym kolegą. Jeśli
ona nie zmieni nastawienia, nie będzie miał odwagi
nadać ich znajomości bardziej intymnego charakteru.
Ale przecież jechali na Hawaje, znane ż atmosfery
romantyzmu i zmysłowości.
- Czy uda ci się wyjechać za trzy tygodnie? -
dopytywała się.
- Oczywiście - odparł z uśmiechem. - Dlaczego nie?
Po jakimś czasie Amy udało się namówić Jacka, aby
pojechał z nią do rodziców i oznajmił im nowinę
o wspólnym wyjeździe.
Dojechawszy na miejsce, zaparkowali piękne cama-
ro na podjeździe za starym autem Virgila Hobsona.
Maska samochodu była podniesiona, a ojciec Amy, ze
szmatą w jednej ręce, nachylał się nad silnikiem. Gdy
podniósł głowę, oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia
na widok Amy i Jacka wysiadających z eleganckiego,
czarnego auta.
- Jack! - wykrzyknął, wycierając ręce i idąc w ich
kierunku. - Czy ta maszyna należy do ciebie?
- Tak, proszę pana. A właściwie będzie moja za
parę lat.
- Zawsze lubiłeś dobre wozy. Brad jest taki sam.
Kupił sobie corvette.
- Już ją sprzedał, tato.
- Naprawdę? Nie nadążam za tymi wszystkimi
zmianami. Ja się trzymam mojej starej Bessie. - Klep-
nął samochód z czułością. -Wszystko jest tu takie
R
S
proste. A w twoim na pewno tylko dyplomowany
inżynier potrafi coś naprawić.
- Tak, istotnie, to jest pewien minus. Ale pro-
wadzi się go przyjemnie. Może chciałby pan spró-
bować?
- Nie, dziękuję. Czy dlatego tu przyjechaliście?
Żeby przewieźć staruszka sportowym wozem?
- Nie, tato. - Amy uśmiechnęła się. - Mam dobre
wiadomości. Wygrałam w końcu wycieczkę na Hawaje
i zaprosiłam Jacka, aby ze mną pojechał.
- Naprawdę? Nie żartujesz? W końcu coś wyszło
z tych konkursów? Zawsze sądziłem, że tylko mar-
nujesz czas, zamiast robić coś pożytecznego.
- Ale wygrałam tę wycieczkę - odparła Amy, wsu-
wając ręce do kieszeni. - To chyba coś warte?
- Tak, to miłe, na pewno. Oczywiście, nie da ci to
lepszej posady, czy coś takiego, ale to duża przyjemność.
Przerwał, patrząc na Jacka.
- I zabierzesz go ze sobą? Nawet nie wiedziałem, że
się spotykacie.
Amy wyprostowała się i spojrzała mu prosto w oczy.
- Ostatnio spotykaliśmy się dość regularnie, a Jack
najlepiej się nadaje na towarzysza podróży, bo zna
Hawaje. Będzie moim przewodnikiem.
- Myślę, że tak. - Ojciec wycierał starannie ręce,
choć nie było potrzeby. - Jesteś dorosłą kobietą, Amy.
Możesz robić, co zechcesz i z kim zechcesz.
- Panie Hobson, Amy i ja nie jesteśmy... - zaczął
Jack i zaraz przerwał. Nie są czym? A zresztą i tak
pragnął to zmienić w czasie wycieczki na Hawaje.
Chwilami żałował, że się zgodził wyjechać, ale były też
momenty, gdy pragnął siedzieć już z Amy w samolocie.
Amy zadygotała przesadnie.
- Chłodno mi, tato. Wejdę do domu oznajmić
mamie nowinę. Idziesz ze mną, Jack?
R
S
- Naturalnie.
Nie ucieszyło go powtarzanie tej sceny przed matką,
ale też nie miał ochoty odpowiadać na dalsze pytania
jej ojca.
- Do zobaczenia, panie Hobson.
- Do zobaczenia.
Gdy szli w kierunku wejścia, Amy szepnęła:
- Jack, pozwól, niech sobie myślą o nas, co chcą.
Dobrze?
- Czuję się bardzo niezręcznie - zauważył. - Ni-
gdy nie sądziłem, że będę zapowiadał twojemu ojcu, że
mam zamiar spać z jego córką. Jemu się to nie podoba.
- Możemy to wszystko wyjaśnić później, gdy się
upewnię, że ten teren to jest coś, o czym marzyli. A poza
tym on ma rację. Jestem dorosła i jego opinia się nie liczy.
- Czyżby?
- Co to ma znaczyć?
- Przecież widzę, że zadajesz sobie wiele trudu, aby
mu sprawić przyjemność.
Amy zmarszczyła czoło.
- Ja tylko chcę mu zwrócić to, co mu się należy.
Jemu i mamie. Już ci to tłumaczyłam, Jack.
- A ja ciągle uważam, że nie powinnaś brać tego
zadania na swoje barki, jakby to był twój obowiązek.
To dorośli ludzie.
- W pewnych sprawach tak, w innych nie. Muszę to
zrobić, Jack. Pomożesz mi czy nie?
- Pomogę - odparł z westchnieniem.
- A więc wejdźmy do środka. Mama się ucieszy na
twój widok.
Amy otworzyła drzwi i zawołała matkę. Pani Hob-
son wybiegła uradowana, a kiedy zobaczyła Jacka,
wspięła się na palce, żeby go uściskać.
- Jack! Co za wspaniała niespodzianka!
Jack odpowiedział na uścisk chłopięcym uśmie-
chem, który ujął Amy. Zdejmując płaszcz, przypo-
R
S
mniała sobie, co mówił o swoich rodzicach i braku
uczucia w jego domu.
- Jak to miło znowu panią zobaczyć - powiedział,
odsuwając ją na długość ramienia. - Wygląda pani
znakomicie.
- Starzeję się - protestowała pani Hobson, mach-
nąwszy ręką.
- Nic podobnego. - Jack uśmiechnął się do niej
wesoło. - Jak zawsze jest pani najprzystojniejszą oso-
bą w rodzinie.
- Jak możesz tak mówić, Jack - matka podeszła
do córki i objęła ją w talii - gdy nasza mała Amy
wyrosła na taką piękność?
- Mamo, naprawdę! - oburzyła się Amy, oblewa-
jąc się rumieńcem.
- Niech pani nie myśli, że nie zauważyłem. Ale
założę się, że nie potrafi gotować tak wspaniale jak
pani - odparł Jack, zdejmując płaszcz.
Amy zirytowała się, słysząc, jak Jack w beznamięt-
ny sposób mówi o jej urodzie. Czy to była gra, czy też
rzeczywiście uważa ją za atrakcyjną?
- Gotowanie to nie wszystko - powiedziała jej
matka. - Ta dziewczyna jest bardzo zdolna. Jestem
pewna, że jeszcze nas zaskoczy tym, co potrafi.
- Właśnie już czegoś dokonałam, mamo. - Amy
położyła dłonie na szczupłych ramionach matki; wzięła
głęboki oddech i zaczęła szybko mówić: - Wygrałam
wycieczkę na Hawaje dla dwóch osób i ja z Jackiem
pojedziemy tam razem. Czy to nie wspaniałe?
- Wycieczkę... wycieczkę na Hawaje?
Amy skinęła głową.
- Ale ja myślałam... Oczywiście, że to wspaniałe.
- Pani Hobson uśmiechnęła się promiennie. - Nie
miałam pojęcia, że wy oboje... że ty i Jack...
- Dopiero ostatnio, mamusiu. Ten wyjazd pozwoli
nam lepiej się poznać.
R
S
Mówiąc te słowa, Amy poczuła przejmujący
dreszcz. Spojrzała na Jacka, wyobrażając sobie, jakie
wrażenie robi na kimś, kto go widzi po raz pierwszy.
Na pewno jest bardzo atrakcyjny, pomyślała.
- Bardzo się cieszę. Czy... czy ojciec już wie?
- Tak, powiedzieli mi - odezwał się pan Hobson,
stając niepostrzeżenie w drzwiach. - Jak ci się to
podoba, Connie?
- Myślę, że ładna z nich para, Virgil.
- Ta...ak. Tylko że podróż poślubna jest trochę
przedwczesna. To jakby wóz jechał przed koniem.
- Taki teraz zwyczaj wśród młodych.
Amy zauważyła, że Jack przestępuje nerwowo z nogi
na nogę. Wyraźnie nie podobało mu się oszukiwanie
ludzi, którym wiele zawdzięczał. Amy też było przykro,
ale jak inaczej miała przeprowadzić swój plan?
- Może i tak - potwierdził Virgil Hobson z nieza-
dowoleniem - Przyszedłem, żeby zobaczyć, czy będzie
jakiś lunch.
- Już się do tego biorę - szybko odparła pani Hob-
son. - Zjecie z nami?
- Oczywiście - powiedział jej mąż, klepiąc Jacka
po ramieniu. - Za chwilę będzie dobry mecz w telewi-
zji. Celtics kontra Lakers.
Jack spojrzał zdumiony.
- Czy oni nie grali w zeszłą niedzielę?
- Tak? Myślałem, że grają dzisiaj. Wszystko jedno.
Ktoś będzie grał. Chodź i zobacz nowy telewizor,
który dostaliśmy od Brada na gwiazdkę. Największy
ekran, jaki kiedykolwiek widziałem.
Amy poczekała, aż wyjdą, a potem zwróciła się do
matki:
- Brad dał wam telewizor dwa lata temu, jeśli do-
brze pamiętam.
- Czy to ma jakieś znaczenie? Chodź, pomożesz mi
w kuchni.
R
S
- Rzeczywiście nie ma znaczenia, kiedy go wam dał
- zgodziła się Amy, idąc za matką - ale ojcu wszystko
się myli. Przed wyjazdem powinnam sprawdzić ra-
chunki i książeczkę czekową, by upewnić się, że nie
zalega z opłatami.
Pani Hobson trzasnęła drzwiczkami lodówki zbyt
głośno.
- Amy, wiesz, że ojciec nie lubi, gdy grzebiesz
w jego papierach.
- Mamo, to są także twoje papiery, choć się nimi
nie interesujesz. A ojciec już nie jest ten sam, co kiedyś.
Zapomina o wielu rzeczach.
- Niezbyt często.
- Wystarczająco często. Pamiętasz, że raz wyłączyli
wam gaz, bo przez dwa miesiące nie płacił rachunków.
- Żałuję, że cię wtedy wezwałam.
- Mamo, sama powinnaś płacić rachunki. Wtedy
nic się takiego nie zdarzy.
Matka popatrzyła na nią z nieszczęśliwą miną.
- Ojciec dostałby ataku, gdybym tylko o tym
wspomniała. Zawsze zarządzał naszymi finansami.
- Tak, i to jest wielki błąd. Musisz zacząć załatwiać
sama pewne sprawy.
- To zupełnie zbyteczne, Amy. - Matka odwróciła
się od niej. - Twój ojciec jest zdrów. Bardzo dobrze się
mną zajmował przez trzydzieści lat i nie zamierzam
tego zmieniać.
- Mamo, czy możesz mnie raz wysłuchać?
- Nie, Amy - odparła stanowczo matka. - To ty
mnie wysłuchaj. Virgil Hobson jest wspaniałym czło-
wiekiem i Marynarka Wojenna źle zrobiła, że go posłała
na rentę po tym wypadku. Powinien w dalszym ciągu
pracować w stoczni, a nie reperować cudze samochody.
Nie mam zamiaru unieszczęśliwiać go jeszcze bardziej,
odbierając mu jego domowe obowiązki. Poza tym wiesz,
że nie wyznaję się na rachunkach, opłatach i.t.d.
R
S
Amy zacisnęła pięści w przypływie rozdrażnienia.
Matka nigdy nie przyzna, jak bardzo ojciec się zmie-
nił od wypadku. Consuela Hobson żyła w dalszym
ciągu w świecie marzeń, w którym jej mąż był obroń-
cą przed wszelkim złem aż do śmierci.
- Mamo, spędzę na Hawajach pięć dni. Nie bę-
dziesz miała do kogo zadzwonić, więc lepiej sprawdź,
czy wszystkie rachunki zostały zapłacone, bo...
- Nie musisz się o nas martwić - przerwała jej
matka, unosząc dumnie głowę. - Widzę, że powinnaś
teraz zająć się własnym życiem.
- Przepraszam, mamo, że nie mogłam wam oddać
tej wycieczki.
Śmiech matki był trochę wymuszony.
- Zapomnij, że kiedykolwiek o tym wspomniałam.
Wyjazd na wyspy przywołałby tylko dawne sny. Lepiej,
żebyśmy tu zostali i zapomnieli o Hawajach.
- Możliwe.
Amy odwróciła się, bo czuła, że za chwilę byłaby
gotowa wyjawić cały plan, aby tylko ujrzeć promyk
nadziei w ciemnych oczach matki. Ale wiedziała, że nie
wolno jej tego zrobić. Plan musi być zapięty na ostatni
guzik, a umowa okazać się bezwzględnie korzystna,
zanim powie o wszystkim rodzicom. W przeciwnym
razie zostałby odrzucony jako jeszcze jeden dziecinny
i niedorzeczny pomysł małej Amy.
Mogła sobie doskonale wyobrazić Brada, jak się
z niej wyśmiewa. Ale ona im jeszcze pokaże. Pokaże im
wszystkim.
R
S
ROZDZIAŁ 5
Trzy tygodnie później, gdy samolot lądował w Ho-
nolulu, na wyspie Oahu, Amy chwyciła Jacka za rękę.
Pewnie był to gest nieświadomy, uznał Jack. Niemniej
sprawił mu przyjemność.
- Udało ci się, dziecino -powiedział- czułością.
- Tak. - Obrzuciła go szybkim, szczęśliwym spoj-
rzeniem i znowu zaczęła wyglądać przez okienko koło
swego fotela. - Słońce świeci - powiedziała głosem
pełnym zdziwienia.
- Oczywiście. W tych stronach to niemal reguła.
- Może to głupia uwaga, ale tak przywykłam
do mgły i deszczu w Bellingham. Tutaj jest inny
świat. Słońce i palmy. Czy w dalszym ciągu witają
przyjezdnych, wkładając im wieńce z kwiatów na
szyje?
- Lei? Nie sądzę. Z samolotów wysypuje się tylu
podróżnych, że ten zwyczaj musiał zaniknąć.
- O, to nieważne.
Amy siedziała z nosem przylepionym do szyby,
podczas gdy samolot kołował po pasach lotniska,
a pasażerowie zaczęli zbierać podręczne bagaże.
Jack dotknął jej ramienia.
- Amy, chodźmy już. Zobaczysz o wiele więcej po
wyjściu na zewnątrz.
R
S
- Co mówisz? - Odwróciła się zaskoczona, a po
chwili uśmiechnęła się. - Nie mogę się napatrzyć,
Jack. Hawaje wyglądają tak wspaniale.
- Myślę, że tak.
Przez chwilę z przyjemnością obserwował jej oczy
błyszczące radosnym oczekiwaniem i zastanawiał się,
czy jest szansa, aby kiedykolwiek miłość do niego
tak ją rozpromieniła. W tej chwili nie istniało dla
niej nic poza Hawajami i kawałkiem ziemi kupionej
dla rodziców.
- Chodźmy - rzekł i odpiął pas bezpieczeństwa.
Gdy znaleźli się w budynku lotniska, przeszli do
biura, gdzie rezerwowano przeloty na inne wyspy. Jack
zamówił dla nich dwa miejsca w samolocie do Maui na
następny dzień.
- Wolałabym polecieć od razu, dzisiaj - powie-
działa tęsknie Amy, przyglądając się plakatowi z wido-
kiem wyspy, na której leżała zakupiona przez nią
działka.
- Nie ma na to czasu, Amy - tłumaczył jej Jack.
- Moglibyśmy nie zdążyć na ostatni samolot powrotny.
- Masz rację, ale...
- Nie zapominaj, że jesteś na wakacjach, a w bro-
szurce napisano, że wieczorem organizują dla nas luau
na plaży. Chyba nie chciałabyś tego opuścić?
Amy spojrzała na niego. Co się z nią dzieje? Jest na
Hawajach z bardzo przystojnym mężczyzną. Wieczo-
rem będzie świecił księżyc, a oni dostali bilety na luau.
Działka rodziców nie ucieknie. Będzie tam jutro
i pojutrze. Nie ma pośpiechu.
- Nie - odparła, wsuwając mu rękę pod ramię.
- Nie chcę pominąć niczego.
- Doskonale. - Jack skierował ją do mikrobusów
hotelowych, ustawionych wzdłuż krawężnika. - Po-
czekaj tu, a ja przyniosę bagaże.
- Dobrze.
R
S
Gdy odszedł, spojrzała na zegarek. Piętnasta. Zo-
stanie im trochę czasu, aby pójść na plażę Waikiki
przed rozpoczęciem luau. Poopala się, a może zbuduje
zamek z piasku? Roześmiała się. Plaża w lutym.
Czekając na Jacka, przyglądała się innym wycie-
czkowiczom, wsiadającym z wesołym rozgwarem do
mikrobusów. Mało rodzin, doszła do wniosku, ra-
czej pary w różnym wieku i grono starszych pań.
Obserwowała zaradność tych kobiet i próbowała
wyobrazić sobie wśród nich swoją matkę. Nie mog-
ła. Jakie życie prowadziłaby pani Hobson, gdyby
kiedyś została wdową? Nie podobała jej się ta per-
spektywa.
- Jaka smutna minka u ładnej wahine - zabrzmiał
głos Jacka koło niej. Gdy spojrzała na niego, uniósł do
góry wianek z fioletowych kwiatów - Aloha! - rzekł
i założył jej go na szyję. - Witaj na Hawajach!
A potem ucałował ją w oba policzki.
- Jack! - zaśmiała się Amy zaskoczona, ale i za-
chwycona. Dotyk jego warg wywołał przyspieszone
bicie serca. - Bardzo to miłe z twojej strony - rzek-
ła, wtulając nos w maleńkie storczyki. - Skąd je
wziąłeś?
Jack był bardzo z siebie zadowolony.
- Tubylców nie stać już na rozdawanie ich za
darmo, ale różne sentymentalne typki mogą je jeszcze
kupić.
- A ty jesteś sentymentalny.
- Właśnie.
- Dziękuję, Jack.
- Cała przyjemność po mojej stronie. Uważam, że
żadna dama nie powinna iść na luau bez kwiatów.
Chodź, poszukamy naszego samochodu.
Co to znaczy dzielić pokój z Jackiem dotarło do Amy
dopiero wówczas, gdy stanęli przed drzwiami, a on
przekręcił klucz w zamku. Tu mieli spędzić razem noc!
R
S
Amy próbowała się jeszcze przekonywać, że Jack to
prawie to samo co Brad, ale od brata nigdy nie
dostałaby wieńca ze storczyków.
Jack otworzył drzwi i szerokim gestem zaprosił ją
do wejścia.
- Oto nasza rodzinna chata na następne cztery dni
- rzekł.
Amy przeszła obok niego z całą swobodą, na
jaką mogła się zdobyć. Były tam dwa łóżka, jak
przewidziała, lecz stały prawie obok siebie. Pośpie-
szyła do okna i pociągnęła za sznur od zasłon, aby
wyjrzeć.
- Ciekawe, czy widać ocean z balkonu.
- Z lanai - poprawił ją Jack, stawiając walizki na
podłodze.
- Słucham?
- Tu balkon nazywa się lanai. Zobaczmy, co z nie-
go widać.
Wyszli na balkon razem, ale stanęli daleko od
siebie.
- Tylko następne domy - westchnęła Amy.
- Całkiem zrozumiałe - uśmiechnął się Jack. - W
końcu to nie jest najlepszy hotel.
Amy zrzedła mina.
- A ja wyobrażałam sobie, że siedzę na balkonie,
chciałam powiedzieć lanai, i oglądam księżyc wscho-
dzący nad wodą.
- Będziemy musieli przespacerować się na plażę,
jeśli chcesz to zobaczyć.
Jack zacisnął dłonie na poręczy balkonu i spojrzał
w dół na ożywiony ruch na ulicy Honolulu.
- To niezła myśl - powiedziała Amy.
Popatrzyła na niego kątem oka. Iść na plażę przy
księżycu, z Jackiem? Dlaczego ta możliwość tak ją
ekscytuje? Nie mówił o tym przecież jak o romantycz-
nej przechadzce z ukochanym, a jednak nie mogła nie
R
S
zauważyć, że jego trykotowa koszula opina się na
umięśnionych barkach. Nigdy nie myślała, że on ma
takie mocne ramiona, ale teraz zrobiło to na niej silne
wrażenie.
Jack oderwał dłonie od poręczy balkonu i odwró-
cił się.
- Można by się rozpakować. Które łóżko wy-
bierasz?
Amy popatrzyła przez szybę na dwa łóżka stojące
zaledwie pół metra od siebie.
- Wszystko mi jedno.
Utkwiła wzrok w budynek naprzeciwko hotelu,
aby nie patrzeć na Jacka. Spanie z nim w jednym
pokoju nabierało erotycznego posmaku, a tego nie
przewidziała.
- Ty wybierz. Idę się odświeżyć. - Przerwała zaru-
mieniona. - To znaczy, jeśli ty nie chcesz skorzystać...
- Nie. W porządku. Idź pierwsza. - Głos Jacka
również zdradzał zażenowanie.
- Dobrze. - Amy wybiegła z balkonu, złapała kos-
metyczkę i zamknęła się w łazience.
Dlaczego uważała, że podróż z Jackiem będzie taką
beztroską przyjemnością? Coś się psuło w ich sios-
trzano-braterskich stosunkach. Gdy byli młodsi, częs-
to praktycznie mieszkali razem. Pamiętała, jak on lub
Brad bębnili w drzwi łazienki, gdy uważali, że za długo
się czesze lub robi makijaż.
Ale ten rodzaj dobrodusznej tyranii to już prze-
szłość. Onieśmieliło ją nagle, że będzie mieszkać z nim
razem.
A ten moment, gdy patrzyła na niego na balkonie...
Nigdy przedtem tak nie patrzyła na jego ciało!
Oczywiście wiedziała, że jest przystojny, ale patrzeć
z pożądaniem na jego muskularną sylwetkę to całkiem
inna sprawa. Amy zaczęła zastanawiać się, jaką nie-
bezpieczną sytuację stworzyła.
R
S
Gdy wyszła z łazienki, zastała Jacka wieszającego
spodnie i koszule w szafie. Uświadomiła sobie, że zaraz
powiesi obok swoje rzeczy, jakby byli mężem i żoną
w podróży poślubnej. A byli tylko przyjaciółmi. To
znaczy, jak dotąd.
- Twoja kolej - rzekł lekkim tonem. - A co po-
wiesz na to, żebyśmy się przeszli po plaży?
Ten pomysł bardziej jej się teraz podobał. Lepiej
opuścić pokój, który był zbyt mały i zbyt przytulny, aby
mogła się czuć swobodnie, więc szybko się zgodziła.
- Świetnie. - Jack pochylił się nad walizką i wyjął
następne koszule. - Jak widzisz, wybrałem łóżko od
strony drzwi.
- To mi odpowiada.
Zdawała sobie sprawę, że Jack zrobił to, gdyż chciał
być między nią a ewentualnym intruzem. Wyraźnie
zamierzał się nią opiekować, ale czy kierowała nim
zwykła rycerskość, czy coś więcej?
Jack podszedł do szafy z naręczem bielizny. Amy
odwróciła się. Nie chciała nic wiedzieć o jego bieliźnie.
Myślenie o tym prowadziło do... o, nie. Nie wiedziała,
w czym on zamierza spać. Może w niczym? Ona sama
przywiozła ze sobą piżamę, ale teraz pomyślała, że
może jest odrobinę za cienka. Będzie chyba musiała
nosić pod spodem staniczek i figi.
A co z Jackiem? Powinna była omówić to ż nim
przed wyjazdem. Może przywiózł szlafrok kąpielowy
i będzie go zakładał, jak tylko wstanie z łóżka?
Amy z rozmachem rzuciła walizkę na łóżko. Dość
tych głupstw, pomyślała. Co ją obchodzi, w czym śpi
Jack. Będzie zawsze patrzyła w inną stronę, jeśli jego
widok ma ją tak poruszać.
Jack zamknął swoją walizkę i umieścił ją na dole
w szafie.
- Przebiorę się w kostium i pójdziemy na plażę.
Jestem pewny, że to musi być blisko.
R
S
- Świetnie, ja się przebiorę tutaj. -Amy błysnęła
uśmiechem. Gdy zamknął za sobą drzwi łazienki,
w rekordowym czasie wyszukała w walizce swój jedno-
częściowy kostium z lycry i włożyła go.
Przez chwilę miała chęć wystąpić w bikini, ale
porzuciła tę myśl. W końcu była tu ze starym, po-
czciwym Jackiem, a nie z kimś, na kim chciałaby zrobić
wrażenie. Narzuciła na kostium czarną, ażurową chus-
tę i włożyła sandałki.
Gdy Jack wyszedł z łazienki, była zajęta wieszaniem
reszty ubrania w szafie. Z rozmysłem zostawiła sporo
miejsca między ich ubraniami.
- Możemy już iść, jeśli jesteś gotowa.
- Prawie.
Amy zerknęła ponad ramieniem i zdumiała się. Jesz-
cze raz przyjrzała mu się ukradkiem, gdy wieszał ubranie
na krześle i odkładał portfel na biurko. Jak można nie
zwracać uwagi na takie ciało? Biały, hotelowy ręcznik
udrapowany na ramionach nie mógł ukryć, że Jack od
czasów szkolnych rozrósł się i zmężniał. Ciemne kręcone
włosy pokrywały szeroką pierś i zapraszały wprost, aby
ich dotknąć. Skąpe, granatowe spodenki podkreślały
szczupłość bioder.
Nigdy nie wyobrażała sobie Jacka w takiej sytuacji,
nie myślała, jak by to było... Nie, zabroniła sobie
podobnych rozważań.
- To chyba wszystko - powiedziała, zamykając
drzwi szafy. - Czy możemy wyjść w takich strojach?
- Oczywiście. Jesteśmy w Honolulu. I jeśli się nie
mylę, o dwie przecznice od plaży. - Mówiąc to, wsu-
nął stopy w gumowe sandały. - Zostawimy klucz
w recepcji. Wezmę tylko trochę gotówki na rowery
wodne.
- Co takiego?
- Zobaczysz. - Wyjął banknoty z portfela. - Na
pewno będziesz chciała spróbować.
R
S
- Ale to kosztuje. Jeśli będziemy robić coś, za co się
płaci, ja powinnam pokryć koszty. Ty już kupiłeś mi lei...
- Amy, nie bądź dzieckiem. Podarowałaś mi całą
wycieczkę, więc chyba wolno mi zrewanżować się jakąś
hawajską rozrywką: A mówiąc o lei, co z nim zrobiłaś?
- Wisi nad moim łóżkiem.
- Lepiej włóżmy go do wody - powiedział Jack
i podszedł do jej łóżka. Gdy zdejmował wianek, jeden
kwiat oderwał się i upadł na narzutę.
- Och! - wykrzyknęła Amy - chyba się nie rozsypie.
- Nie. Opadł tylko jeden. - Podszedł do niej. - To
dobrze, brakowało ci kwiatu we włosach.
- Naprawdę?
- Zdecydowanie. Potrzymaj. - Wręczył jej wie-
niec, odgarnął włosy do tyłu i zatknął jej storczyk za
uchem. - Teraz wyglądasz jak prawdziwa hawajska
dziewczyna.
Amy stała bez ruchu, wdychając delikatną woń
kwiatu i piżmowy zapach wody po goleniu Jacka.
Dotyk jego palców był jak pieszczota, więc popa-
trzyła mu w oczy, nie chcąc przerywać tej czarownej
chwili.
Jack zauważył to spojrzenie i puls zaczął uderzać
mu szybciej. Jest! Właśnie na taki wyraz oczu czekał.
Omdlewający i pełen ciepła. Utkwiony w niego. Mógł-
by ją teraz pocałować, ale obawiał się, żeby czegoś nie
popsuć pośpiechem. Ona może jeszcze nie zdawać
sobie sprawy ze swoich uczuć. Pocałunek może zetrzeć
z jej twarzy wyraz rozmarzenia i zmienić wszystko
między nimi.
Ale jej usta były tak blisko. Kusiło go, aby obwieść
wdzięczny kontur jej różowych warg czubkiem palca.
A potem może czubkiem języka. Potem już trudno
byłoby mu się powstrzymać. A nie sądził, żeby Amy
była gotowa na taki dalszy ciąg, który jemu się marzył.
Jeszcze nie.
R
S
- Powinniśmy chyba - odchrząknął - powinniś-
my chyba już iść, jeśli chcemy mieć słońce na plaży. Nie
opalimy się, stojąc tutaj, dziecinko.
Amy odwróciła się rozczarowana. Dziecinko! Trak-
tował ją jak dziecko, choć przez chwilę wydawało jej
się, że widziała w jego oczach inny wyraz. Tak, na
pewno ją lubił, czuł do niej sympatię, ale nie inte-
resowała go jako kobieta.
Szli po zalanej słońcem ulicy w stronę plaży. Amy
przekonywała się w duchu, że powinna być wdzięczna
Jackowi, iż zgodził się towarzyszyć jej w tej wycieczce.
Będzie na pewno wielką pomocą przy szukaniu działki na
Mam. Nawet teraz sprawiało jej przyjemność mieć go
przy sobie.
Rozglądała się wokół i cieszyła atmosferą radości,
jaką były przepojone ulice Honolulu. Mieniły się
kolorami, poczynając od naturalnych barw żywych
kwiatów, przeważnie w odcieniach różu i fioletu,
kończąc na wesołych, kwiecistych strojach przechod-
niów. Stopień opalenizny wskazywał, jak długo prze-
bywali na wyspach.
Ona i Jack byli bardzo bladzi w porównaniu
z większością jaskrawo ubranych turystów, którzy ich
mijali.
- Tu zdejmujemy pantofle - rzekł Jack, gdy znale-
źli się na ścieżce wiodącej ku plaży.
- Och, Jack, jak miło! - wykrzyknęła Amy i zsuną-
wszy sandały, pobiegła po ciepłym piasku. Krążyła
między plażowiczami, opalającymi się na ręcznikach,
aż doszła do pasa wilgotnej, chłodnej ziemi tuż nad
linią wody. Weszła jeszcze dalej, aby poczuć, jak fale
obmywają jej stopy.
- Jack, woda jest ciepła!
Jack podszedł blisko niej.
- To co innego niż jezioro Whatcom, prawda?
- rzekł.
R
S
- Nigdy nie byłam nad taką ciepłą wodą. Och, to
mi się bardzo podoba!
- Obawiam się tylko, że plaża nie należy do od-
osobnionych.
- Ale tyle tu życia. Spójrz na te żaglówki i jachty.
Jej uwagę zwróciły rowery wodne.
- Czy o tym mówiłeś? Chodźmy, Jack, wynaj-
miemy sobie taki rower!
Pobiegła szybko po piasku, a Jack ruszył za nią
trochę wolniej, obserwując z przyjemnością jej entuz-
jazm. Możliwe, że ta zatłoczona i pełna życia plaża
Waikiki była dla nich odpowiedniejsza niż jakieś
odludne miejsce, gdzie ich uczucia mogłyby się zbyt
szybko ujawnić.
Dostał im się wodny rower o jaskrawo błękitnych
kołach. Zaczęli z zapałem pedałować, śmiejąc się jak
szaleni, gdy oblała ich wysoka fala lub gdy zderzyli się
z innym pojazdem.
- Dlaczego one się nie przewracają? - zapytała
Amy po jakimś szczególnie niebezpiecznym przechyle.
- Chyba mają dobrą stabilność - odparł Jack, pa-
trząc w jej przepastne oczy. Miał wielką chęć ją po-
całować. Szaloną. Odwrócił głowę z wysiłkiem.
- Sympatyczny wehikuł, prawda? I raźno się posu-
wa - dodał, zmieniając ton.
Amy wyczuła zmianę jego nastroju. Dałaby wiele,
żeby wiedzieć, o czym myślał.
- Jechałby jeszcze raźniej, gdybyś też pedałował.
Pracuję za dwoje.
- A nie zrobiłabyś przerwy, żeby popatrzeć w głębi-
nę? Można zobaczyć dno, a założę się, że jest tu co
najmniej pięć metrów głębokości.
- Och, spójrz na te śliczne rybki. - Amy zafas-
cynowana wychyliła się i straciwszy równowagę, omal
nie wpadła do wody. Jack w ostatniej chwili złapał ją,
objąwszy w talii i wciągnął z powrotem na siodełko.
R
S
- Nie wypadaj za burtę, Hobson - powiedział.
- Trudno byłoby cię wciągnąć na to urządzenie.
Amy złożyła dłonie jak do modlitwy i zatrzepotała
rzęsami.
- Mój bohaterze! Uratowałeś mi życie.
Jack zaśmiał się.
- Zupełnie słusznie. Te ryby, tam na dole, to mogą
być barakudy lub inne ludojady.
Amy kurczowo złapała go za ramię.
- Naprawdę tak myślisz? Jack, wracamy do brze-
gu. Natychmiast.
- Nie, nie myślę tak, ale miło było podrażnić się
z tobą.
- O tym wiesz nie od dzisiaj. Zawsze to robiłeś.
- Zgubiłaś kwiatek.
- Zgubiłam? - Dotknęła ręką włosów za uchem.
- O, widzę go tam, na wodzie. Musiał mi wypaść,
kiedy patrzyłam na ryby.
- Zaraz go odzyskamy. - Jack skierował rower
w tę stronę i zaczął gwałtownie pedałować.
- Jack, zwariowałeś - śmiała się Amy, ale przyłą-
czyła się do pedałowania.
- Ty ruszaj pedałami, a ja schylę się i spróbuję go
podnieść tak, jak kowboje podnoszą kapelusz z ziemi.
- A co będzie, jak wpadniesz do wody? Co będzie,
jeśli tu są rzeczywiście barakudy?
- Nie ma, a ja nie wpadnę. Jestem twoim bohaterem,
pamiętasz? Bohaterowie nie robią z siebie idiotów.
- To prawda. A jeśli stracisz trochę ze swego
bohaterstwa, a ja nie będę miała siły cię wyciągnąć?
- Nie będziesz musiała. Pedałuj.
Jack wychylił się, gdy zbliżyli się do podskakującej
plamki fioletu.
- Dobrze, trochę na prawo. Pedałuj! Jest!
Podciągnął się na siodełko i podał jej ociekający
wodą kwiat.
R
S
- Pani bukiet, madame.
Wzięła kwiatek i wetknęła we włosy.
- No i jak? - spytała.
- Niezwykle uroczo - odparł.
- Znowu spełniłeś bohaterski czyn. Jak ci się
odwdzięczę?
- W sposób znany od wieków, oczywiście.
Amy przechyliła głowę, otoczyła mu szyję ramie-
niem i pocałowała go szybko w usta.
- Czy tak?
- Mniej więcej - rzekł, patrząc na nią z powagą.
- Co to znaczy: mniej więcej?
Jack zostawił pojazd na łasce losu i oceanu. Położył
jedno ramię za jej plecami i spojrzał głęboko w oczy.
- Uważam, że prawdziwa wdzięczność przypomina
coś takiego. - Przyciągnął Amy do siebie, aż oparła się
o jego pierś, i pocałował.
R
S
ROZDZIAŁ 6
W tym pocałunku zdecydowanie nie było nic pla-
tonicznego. Jack całował namiętnie, gwałtownie. Amy
zesztywniała i odsunęła się. Jack obrzucił ją bacznym
spojrzeniem i westchnął.
- Masz oczy wielkie jak spodki. Zdaje się, że cię
przestraszyłem.
Amy zakryła dłonią drżące wargi.
- Nie myślałam, że ty...
- Mogę zachowywać się jak normalny mężczyna
w stosunku do ciebie? - dokończył za nią.
- Ale my zawsze byliśmy jak brat i siostra.
- Czy chcesz, żeby tak pozostało?
- Nie wiem.
Popatrzyła na niego nieśmiało, a potem przeniosła
wzrok na daleki horyzont.
- Gdy byliśmy młodsi, często się na ciebie złoś-
ciłam, ale twoja obecność była dla mnie... podporą.
Byłeś moim przyjacielem. Może najlepszym przyjacie-
lem, jakiego miałam w okresie dorastania. Nie chciała-
bym, aby to się zmieniło.
- Amy, nie możesz posłuchać drugiej strony płyty,
jeśli jej nie odwrócisz.
Siedziała zamyślona, a rower kołysał się leniwie na
falach.
R
S
- Może ja nie chcę usłyszeć muzyki z drugiej strony
płyty?
- A może chcesz. Pierwsza mnie pocałowałaś.
- Wiem. Dlatego jestem taka zdezorientowana.
Może to na tobie wymusiłam, chcąc się przekonać, co
się stanie?
- I teraz, kiedy już się przekonałaś, stwierdziłaś, że
to ci nie odpowiada?
- Tego nie powiedziałam. Ale nagle uświadomiłam
sobie, że jeśli między nami coś się zmieni, już nigdy nie
będziemy mogli wrócić do tego, co było.
- To prawda. To się nazywa dorastaniem. Wydaje mi
się, że nie bardzo wiedziałaś, co robisz, zapraszając mnie
na ten wyjazd. - Pogłaskał ją po ramieniu. - Ale musia-
łaś zdawać sobie sprawę, że nie jesteśmy już dwojgiem
dzieciaków. Wyrosłaś na piękną kobietę, Amy.
Odwróciła się i wpatrywała się w milczeniu w jego
twarz.
- Bardzo piękną - powtórzył Jack czule.
- Kiedy powiedziałeś coś takiego mojej matce,
pomyślałam, że starasz się być uprzejmy.
Potrząsnął głową.
- Mogło tak być, ale nie było.
Amy nie mogła powstrzymać uśmiechu kobiecej
satysfakcji.
- Ale nigdy mnie nigdzie nie zaprosiłeś ani nie
próbowałeś się ze mną umówić.
- Nie, bo ja też trochę bałem się wyjść poza
ramy naszej dawnej przyjaźni, szczególnie gdy stwie-
rdziłem, że ty tak łatwo do niej wróciłaś. Ale głów-
nym powodem był twój zamiar przeniesienia się na
Hawaje razem z rodzicami. To daleko od Bellin-
gham. Jaka byłaby przyszłość naszego ewentualnego
związku?
Na myśl o „związku" z Jackiem Amy dostała gęsiej
skórki. Ale on miał rację. Nawet gdyby chcieli zastąpić
starą przyjaźń czymś bardziej intymnym, ten romans
nie miał sensu ani przyszłości. Niemniej zdała sobie
teraz sprawę, że sterowali w tym kierunku od owego
pamiętnego spotkania w parku Kaskada.
- Jack, wpadłam w pułapkę i pociągnęłam cię za
sobą. Bardzo cię przepraszam.
- Nie bierz całej winy na siebie. Jestem dorosły.
Mogłem tu z tobą nie przyjeżdżać.
Amy utkwiła wzrok w jego oczach. Wyraźnie coś jej
mówiły. Wszystko się między nimi zmieniło.
- Prawdopodobnie powinieneś odmówić.
- Prawdopodobnie.
- Jack, co my teraz zrobimy?
- Zrobimy - odparł i dotknął jej policzka - co-
kolwiek zechcesz.
- Dlaczego ja mam decydować?
- To proste. Jeśli w dalszym ciągu będziesz trak-
tować mnie jak brata, znajdę w sobie siłę, aby takim
pozostać. Ale jeśli zaczniesz traktować mnie jak męż-
czyznę, nie zdołam ci się oprzeć. Jestem tylko człowie-
kiem, Amy.
- Przecież mówiłeś, że nie ma dla nas przyszłości.
- To prawda, ale przed chwilą coś odkryłem. Kiedy
cię trzymam w ramionach, przyszłość przestaje mieć
dla mnie znaczenie.
Przez resztę popołudnia Amy myślała o tym, co
powiedział Jack, i zanim wrócili do hotelu, podję-
ła decyzję, jak będzie postępować, gdy znajdą się
sami.
- Pierwsza zajmuję łazienkę, braciszku - oznajmi-
ła wesoło, wchodząc do pokoju. - Obiecuję zostawić ci
trochę gorącej wody.
Jack stał nieruchomo i patrzył, jak zbiera swoją
bieliznę i suknię plażową po drodze.
- Rozumiem.
R
S
- To jedyne wyjście, Jack. Ranilibyśmy się na-
wzajem, gdybyśmy nie byli ostrożni. Nie chcę tego.
- Ja też nie.
- A więc uzgodniliśmy tę sprawę.
Jack zdjął ręcznik z szyi i cisnął go na łóżko.
- Tak sądzę, dziecino.
- Jack, nie jesteś zdenerwowany?
- Kto, ja? - Posłał jej szeroki uśmiech. - Miałbym
się denerwować z powodu takiej chudej smarkuli,
która jeszcze się nawet nie wie, jak pójść z chłopakiem
do łóżka? Nie!
Amy skoczyła do niego z zaciśniętymi pięściami.
- Chuda smarkula?! Ja ci pokażę!
- Amy, uważaj!
Zatrzymała się nagle, słysząc zdecydowaną prze-
strogę w jego głosie.
- Nie dotykaj mnie teraz, dobrze?
Na widok jego oczu zimny dreszcz przebiegł jej
wzdłuż krzyża.
-Dobrze.
Poszła do łazienki i zamknęła za sobą drzwi. Zo-
baczyła, że Jack nalał wody do umywalki i umieścił
w niej wieniec z kwiatów. Był naprawdę troskliwy
i sympatyczny. A ona go odtrąciła. Już brała za klam-
kę, żeby wrócić do pokoju i przyznać się do błędu, gdy
usłyszała, że Jack pogwizduje jakąś melodię. Chyba nie
mógł być załamany, jeżeli gwiżdże? Wyglądało na to,
że jest zadowolony z obrotu sprawy.
Amy zaczęła się szybko rozbierać. Postanowiła, że
ona też będzie gwizdać. W końcu wygrała wycieczkę
na Hawaje, a jutro jedzie zobaczyć, jaką wspaniałą
posiadłość kupiła dla rodziców. Ma prawo czuć się
szczęśliwa. Bo czyż nie jest wspaniale?
Kolacja na plaży, zwana luau, która miała być je-
dną z atrakcji tej wycieczki, nie spełniła jej nadziei
R
S
na coś oryginalnego. Zorganizowano ją, co prawda,
nad samą wodą, na ogrodzonym terenie oświetlonym
płonącymi pochodniami, ale gości posadzono przy
zwykłych stołach.
- To zbyt cywilizowane - szepnęła do Jacka.
- Myślałam, że będzie się siedziało na piasku i jadło
palcami ze wspólnej miski.
Jack zachichotał.
- Czytałaś ostatnio Jamesa Michenera?
- Oczywiście. Chciałam się czegoś dowiedzieć
o tym kraju.
- Przykro mi, że się rozczarowałaś, ale te wyspy
trochę się zmieniły od czasu, gdy po raz pierwszy
dotarli tu misjonarze. Teraz krzesła i stoły są w po-
wszechnym użyciu.
- Znowu się ze mną drażnisz.
- To mój zawód, dziecinko.
Zerknęła na niego i w jego oczach zobaczyła tęskny
błysk, zanim szybko odwrócił wzrok. Wziął ze stołu
kubeczek napełniony czymś białym i podał jej.
- Proszę, nie jest to wprawdzie wspólna miska, ale
to się je palcami.
- Co to jest?
- Poi.
- O, czytałam o tym. Miałam nadzieję, że nam
podadzą.
- To obowiązkowa potrawa podczas luau - rzekł
Jack. - Należy zanurzyć w tym palec i oblizać. Tak się
je poi.
Amy zagłębiła palec w masę podobną do budyniu.
- Wygląda jak klej.
-Tak.
Amy oblizała palec.
- I smakuje jak klej - uznała. - Dlaczego tubylcy
tak to lubią?
- Przyzwyczaili się, tak jak ty przyzwyczaiłaś
się do pizzy. Gdybyś poczęstowała nią wieśniaka,
który żył sto lat temu, prawdopodobnie oddałby
ją świniom.
- Jack, czy ty lubisz poi?
- Nie cierpię.
- To dlaczego mnie nie ostrzegłeś?
Jack pociągnął łyk rumu.
- Mógłbym cię ostrzec przed zbyt wieloma rzecza-
mi. Musisz sama przekonać się, co lubisz, a czego nie.
Amy ściszyła głos.
- Masz na myśli dzisiejszy dzień. Cieszę się, że mnie
ostrzegłeś, co się może zdarzyć między nami. I ty też
powinieneś być zadowolony.
- Jestem. Jestem wręcz uszczęśliwiony. - Jack do-
pił swego drinka. - A teraz popatrzmy trochę na
tańce. To ci się przyda, jeśli weźmiesz udział w następ-
nym konkursie.
Amy potrząsnęła głową. Najwyraźniej Jack był zły,
ale była zdecydowana trzymać w ryzach swoje, a tym
samym i jego uczucia. Poddać się im - znaczyłoby
skomplikować sytuację.
Tancerki były bardzo dobre i wydawało się, że jedna
z nich szczególnie przypadła Jackowi do gustu. Po-
chylił się do przodu, oparł brodę na rękach i obser-
wował z wyraźnym zainteresowaniem jej zmysłowe
ruchy. Amy zacisnęła zęby i próbowała nie zwracać na
to uwagi. Nie miała do niego prawa, mówiła sobie.
Od warkotu bębnów zaczęła boleć ją głowa. Czy jej
się zdawało, czy też tancerka zauważyła zainteresowa-
nie Jacka? Patrzyła na niego, gnąc się wdzięcznie
w tańcu, a Jack, tak, uśmiechał się do niej! Amy
kopnęła go pod stołem.
- Co robisz? - syknęła.
R
S
- Próbuję wzbudzić w tobie zazdrość - odparł, nie
odrywając wzroku od Hawajki.
- Nie uda ci się! - Amy złapała kieliszek i wychyliła
duszkiem rum.
Gdy taniec się skończył, tancerka podeszła do
Jacka.
- W następnym numerze będzie nam potrzebny
ktoś z widowni na ochotnika - powiedziała melodyj-
nym głosem. - Myślę, że byłbyś doskonały.
- Oczywiście, dlaczego nie? - Jack wstał natych-
miast i poszedł za nią.
Oczy Amy zwęziły się w szparki. I co teraz? Jack tak
pożerał ją wzrokiem, że go zaprosiła do tańca. Czym się
ten flircik skończy? Może już nie będzie potrzeby
martwić się o spanie w jednym pokoju? Może otrzyma
zaproszenie, aby spędził tę noc gdzie indziej? Niech sobie
idzie! Jej jest to całkowicie obojętne.
Jowialny konferansjer, prowadzący całą imprezę,
zbliżył się do mikrofonu.
- Do następnego numeru jedna z naszych utalen-
towanych tancerek zaprosiła osobę z widowni, aby
zademonstrować, jak potrafi rozmawiać za pomocą
tanecznych ruchów ciała. W dawnych czasach dziew-
czyny bardzo często porozumiewały się gestami i tańcem.
Widownia przyjęła jego słowa ze śmiechem, a kon-
feransjer mówił dalej:
- Zobaczymy zaraz, jak Lelani uda się rozmowa
z tym młodym człowiekiem, który powinien odpowie-
dzieć, naśladując jej ruchy. Ciekawy sposób mówienia
„tak", przyznajcie sami.
- Nie, nie przyznaję - mruknęła Amy do siebie.
- Ale najpierw chcielibyśmy się dowiedzieć czegoś
o tym dżentelmenie! Piękny chłopak, prawda, Lelani?
Lelani entuzjastycznie pokiwała głową.
R
S
- Można prosić o pańskie nazwisko, sir? - zapytał
konferansjer, podsuwając mu mikrofon.
- Jack Bond.
Podał swój radiowy pseudonim, pomyślała Amy.
Może sądził, że brzmi bardziej seksownie?
- Skąd pan pochodzi, Jack?
- Z Bellingham, w stanie Waszyngton.
- A co pan robi w Bellingham oprócz tego, że
czaruje pan płeć piękną?
Jack uśmiechnął się porozumiewawczo.
- To mi zajmuje rzeczywiście sporo czasu, ale
w wolnych chwilach nadaję muzykę w miejscowej
radiostacji.
- Disc jockey?! Powinienem był się tego domyślić
po tym, jak podszedłeś do mikrofonu. A więc, Jack,
ponieważ pracujesz w środkach masowego przekazu,
spodziewam się, że dobrze odczytasz, co ta dama ma ci
do przekazania.
- Chętnie wypróbuję swoje umiejętności.
- Brawo. Prosimy o muzykę.
Amy miała ochotę zostawić Jacka i wyjść, ale nie
chciała okazywać zdenerwowania. Oczywiście, że
była zła, ale on nigdy o tym się nie dowie. Zmusiła
się do uśmiechu i patrzyła, jak Jack zaczyna się ko-
łysać w rytm hawajskiego hula, powtarzając ruchy
tancerki.
Gdy w pewnym momencie Jack wypadł z rytmu,
dziewczyna położyła mu ręce na biodrach i pokie-
rowała nim, aby tańczył zgodnie z jej krokami.
Amy zmarszczyła brwi. Jeśli dotąd Jack nie kojarzył
jej się z seksem, teraz się to zmieniło.
Jego sugestywne ruchy wywołały aplauz widowni.
Choć Amy próbowała wmówić sobie, że to przed-
stawienie jest okropne, to jednak nie odraza sprowa-
dziła rumieńce na jej twarz. Zrozumiała, że dla niej
R
S
przyjaźń łącząca ją do tej pory z Jackiem była bezpo-
wrotnie stracona.
Na zakończenie wspólnego tańca Hawajka ob-
darowała Jacka kwiatem i całusem. Gdy oddał jej po-
całunek, opanowanie Amy prysło. Zerwała się i pobie-
gła do wyjścia. Była już za ogrodzeniem, gdy Jack
ją dogonił.
- Wracamy do domu? - zapytał, idąc obok niej.
- Nie wiem jak ty, ale ja tak. Po tym jak „dogadałeś
się" z tancerką, sądziłam, że miałbyś ochotę zostać tu
dłużej.
- Raczej nie. Jeśli chcesz już wracać, idę z tobą.
Amy, idąc obok Jacka, wyczuwała bijące od niego
ciepło wywołane zmysłowym tańcem. Pró-
bowała odsunąć te myśli od siebie, zanim znów
znajdą się w hotelowym pokoju, gdzie mają spędzić
noc.
Jack odchylił głowę do tyłu i patrzył na wieczorne
niebo.
- Księżyc w pełni. Co byś powiedziała na spacer po
plaży?
- Może... to dobry pomysł - odrzekła, starając się
powiedzieć to naturalnym tonem.
- Chodźmy tędy. -Jack wziął ją za ramię, kierując
się znowu w stronę brzegu. Amy zadrżała pod do-
tknięciem jego ręki.
- Zimno ci? - zapytał Jack.
- Właściwie nie. Trochę się tylko przypiekłam na
słońcu i to wszystko.
- Tak, właśnie zauważyłem, że masz zaróżowione
policzki. Bardzo ci z tym ładnie. Wiesz co, dalej
możemy iść boso.
Puścił jej ramię i schylił się, aby zdjąć buty, a gdy
się wyprostował i dalej szli plażą, już nie wziął jej za
rękę. Amy miała na to wielką ochotę, ale Jack za-
R
S
chowywał się tak obojętnie, jakby to nie on pocałował
ją parę godzin wcześniej.
Po chwili odetchnął głęboko.
- Pięknie tu, prawda?
- Tak. Czy to deszcz czuję na twarzy?
- Jasne. Taki przelotny deszczyk. Widzisz, już nie
pada. Byliśmy pewnie na jego skraju.
Amy objęła spojrzeniem niebo, gdzie nieliczne
chmury przepędzane przez wiatr rzucały cień na
żaglówki, zakotwiczone z dala od brzegu. Chmury
przesuwały się szybko i już po chwili łódki kąpały się
znów w białej poświacie księżyca.
- Jack, pomyślisz, że zwariowałam, ale widzę tęczę
tam w górze - Amy wskazała linię horyzontu - tyle że
jest bardziej szara niż kolorowa. Czy to może tylko
moje przywidzenie?
- Nie, oczywiście, że nie, to jest tęcza księżycowa.
- Tęcza księżycowa! Tutaj jest rzeczywiście niesa-
mowicie. Kiedy zobaczyłeś Hawaje po raz pierwszy,
miałeś chęć przenieść się tu na stałe jak mój ojciec?
- Nie.
- Dlaczego nie? Sam przyznajesz, że są piękne.
Przyszło jej na myśl, że gdyby Jack osiedlił się na
Hawajach, ich drogi nie musiałyby się rozdzielić na
zawsze. Nie potrzebowałaby wtedy walczyć z pragnie-
niem objęcia go i przytulenia się do niego całym ciałem.
- Hawaje są wspaniałe, nie ma co do tego żadnych
wątpliwości, ale jeśli chodzi o mnie, trochę zbyt
monotonne. Jeden piękny dzień za drugim. Ja lubię
różne pory roku. Raz jesienne liście, a raz śnieg.
- Co do mnie, mam dosyć zimna.
Zirytowało ją, że tak broni stanu Waszyngton. Czy
nie zdawał sobie sprawy, że w ten sposób przekreśla
wszelkie szanse na inny rodzaj ich znajomości?
- Ten ciepły wiatr od morza sprawia mi prawdziwą
rozkosz - dodała. — I co za cudowne uczucie nosić na
R
S
szyi wianek ze świeżych storczyków. Nie mogę sobie
wyobrazić, że ktoś mógłby nie cenić takiego raju.
- Dla każdego coś innego, Amy.
- Mamy chyba absolutnie różne cele w życiu,
prawda, Jack?
- Tak by się wydawało.
- Podjęłam słuszną decyzję dzisiejszego popołudnia.
Jack zatrzymał się gwałtownie.
- Czy próbujesz przekonać siebie czy mnie?
- Nas oboje,
- To oznacza, że nie jesteś zupełnie przekonana.
- Owszem, jestem.
- Nie słychać tego w twoim głosie.
- Próbuję, aby było słychać. - Spuściła głowę
i wpatrywała się w ślady wielu stóp na piasku. - Nie
jest mi łatwo... domyślasz się, z tym księżycem i ciepłą
bryzą... i tańcem w twoim wykonaniu.
- Może ja wcale nie chciałem ci pomóc?
Uniosła głowę i spojrzała mu w oczy.
- Na pewno nie pomogłeś, Jacku Blickensderferze!
W życiu nie widziałam takiego popisu!
Uśmiechnął się z zadowoleniem.
- Teraz wiesz, jak ja się czułem, kiedy ty tańczyłaś.
Amy zamrugała gwałtownie.
- Ale ja nie tańczyłam w sposób rozmyślnie kuszący!
- Rozmyślnie dręczący.
- Co?
- Ja nie chciałem nikogo kusić, ja chciałem ci
dokuczyć.
- Jakkolwiek to nazwiesz, leciałeś na tę dziew-
czynę.
- Amy, ten taniec nie był dla niej, lecz dla ciebie.
- Bzdury. - Wiedziała jednak, że mówi prawdę.
- Nie możesz mieć mi za złe, że się trochę popi-
sywałem, żeby zobaczyć twoją reakcję. Ale nie uwo-
dziłem cię, Amy. Na to trzeba być bliżej.
R
S
Serce zaczęło jej bić w szalonym rytmie, gdy przysu-
nął się do niej.
- Jack, nie rób tego.
Zaczął bawić się kwiatkiem jej wieńca.
- To też nie zabrzmiało przekonująco.
- Ale mówię serio. - Amy starała się, aby jej głos
nie zadrżał. - Nie chcę tego.
- Jesteś zupełnie pewna? Twoje oczy mówią coś
innego.
- Nie.
- Tak. - Prawie dotykał jej ustami. - Tak bardzo
chciałbym się z tobą kochać.
Zadrżała, słysząc pieszczotliwy ton w głosie, który
potrafił hipnotyzować.
- Jack, jeśli jesteś moim przyjacielem, nie zrobisz
tego.
- Amy, czy tego nie rozumiesz? - pytał, przesuwa-
jąc palcem wzdłuż jej dolnej wargi. - Czas naszej
przyjaźni minął. - Objął ją mocno ramionami i do-
tknął wargami jej ust. W powietrzu rozszedł się zapach
storczyków, gniecionych ich uściskiem.
Gdy ją pocałował, Amy zaprzestała dalszego opo-
ru. Już nie przerażało jej zbliżenie. Była na nie gotowa.
Jack był dla niej kombinacją czegoś znanego i nie
znanego, obcego i bliskiego jednocześnie. Może dlate-
go każdym dotknięciem budził w niej namiętność,
jakiej nigdy dotąd nie doznała. Gdy całował ją coraz
mocniej i głębiej, objęła go za szyję i wplotła palce
w jego włosy.
Jack przytulał ją coraz bardziej, aż znikła najmniej-
sza szczelina między ich ciałami, a każda wypukłość
odnalazła odpowiadającą jej wklęsłość.
Delikatnymi ruchami muskał jej pierś, aż westchnęła
pod wyrafinowanym dotykiem jego palców. Przesunę-
ła się lekko, aby otrzeć się nabrzmiałymi sutkami
o jego dłoń. Miała chęć zedrzeć z siebie suknię i poczuć
R
S
dotyk jego skóry na całym ciele. Jack wpatrywał się
w jej twarz, obejmując całą dłonią jej bolącą od
pożądania pierś. Oddychał z trudnością.
- Wydaje mi się... że powinniśmy przenieść się
gdzie indziej.
Amy uśmiechnęła się leniwie.
- Do ciebie czy do mnie?
- Do nas.
- Okay.
- Och, Amy - powiedział z westchnieniem, obsy-
pując jej nos, usta i policzki drobnymi pocałunkami.
- Nigdy bym nie pomyślał, że mała siostrzyczka Brada
może być taka!
„Mała siostrzyczka Brada"! Amy poczuła, jakby
wrzucił ją do lodowatej wody.
Czar prysł.
R
S
ROZDZIAŁ 7
Jack poczuł, że zesztywniała. Cholera! Co on powie-
dział? Przypomniał sobie i jęknął.
- Amy, przepraszam cię!
- Nie przepraszaj. - Wyswobodziła się z jego ob-
jęć. - Tak myślałeś.
- Wcale nie myślałem, w tym rzecz. Zawsze byłaś
siostrzyczką Brada i widocznie nagle zdałem sobie
sprawę, ku swemu wielkiemu zaskoczeniu, że mając cię
ciągle na oczach, nie dostrzegłem... oboje nie dostrzeg-
liśmy...
- A ja zdałam sobie sprawę, że nic nie powinno się
zdarzyć. Zmierzamy w różnych kierunkach i możemy
tylko sprawić sobie ból. Taki ból, który zaciąży na
stosunkach z innymi ludźmi, na przykład na twojej
przyjaźni z Bradem.
- Amy, dlaczego mówisz, że zmierzamy w różnych
kierunkach? Czy musisz przenosić się tu z rodzicami?
- Oni mnie potrzebują. Tłumaczyłam ci już.
- Więc nie sprowadzaj ich na Hawaje.
- Jack, jak możesz wymagać, abym była taką
egoistką? Zanim Philip stracił ich oszczędności, ciągle
mówili o zamieszkaniu tutaj. Zniszczył ich marzenia,
a ja się do tego przyczyniłam. Muszę im je przywrócić.
- I poświęcisz swoją własną przyszłość?
R
S
- Jaką przyszłość? Moją posadę w składzie drewna?
- Amy, nie mówiłem o posadzie, dobrze o tym
wiesz.
- A więc o czym mówiłeś? Czy mam zmienić
wszystkie swoje plany z powodu jednego pocałunku?
- Oczywiście, że nie. Lecz... o, do diabła, może
rzeczywiśde twoim rodzicom należą się te Hawaje, a ty
będziesz musiała żyć blisko nich przez resztę swojego
żyda. Ale to cię odgradza ode mnie, Amy, a ja nie
mogę się z tym pogodzić. Myślałem, że gdybyśmy mieli
szansę...
- Nie - powiedziała łagodnie. - To by tylko skom-
plikowało sytuację. Daj spokój, Jack. Wracajmy do po-
koju i prześpijmy się trochę. Jutro czeka nas dużo zajęć.
- Słusznie. Prześpijmy się. - Spojrzał na nią zwężo-
nymi oczami. - Czy będziesz mogła spać po tym
wszystkim?
- Nie wiem. Spróbuję.
- W jaki sposób?
Amy uśmiechnęła się.
- Położę się i będę sobie przypominać czasy, gdy
wkładałeś mi sztucznego węża do torebki ze śniada-
niem i mówiłeś swoim kolegom, że mam piersi jak
fistaszki.
Jack przymknął oczy ze skruszoną miną.
- Fistaszki! Już nie zasługujesz na takie określenie.
Amy, jesteś teraz piękna.
- Nie jestem nikim nadzwyczajnym, Jack. Daliśmy
się tylko ponieść atmosferze Hawajów, pełni księżyca,
tęczy... i innym rzeczom.
- Właśnie te inne rzeczy głównie mi się podobały.
- Nie. Panujący tu nastrój tak na ciebie działa.
Gdybyśmy byli w domu, ciągle myślałbyś o mnie jako
o siostrzyczce Brada.
Stał naprzeciwko niej z opuszczonymi rękami i wpa-
trywał się w jej twarz.
R
S
Wątpię - powiedział. - Ciągle byłabyś seksow-
ną dziewczyną z ciałem, które mogłoby skusić święte-
go, a ja nim nie jestem. Ale dziś postaram się zapom-
nieć, ze śpisz w tym samym pokoju.
- Raczej pomyśl o dniu, kiedy nagrałam na taś-
mę twoją rozmowę z Jill Avery, a potem odtworzy-
łam ją w sąsiednim pokoju, gdy jadłeś u nas obiad.
Jack zaśmiał się.
- Rzeczywiście tak zrobiłaś.
- Albo o tym popołudniu, kiedy upuściłam w błoto
twój rocznik statystyczny, bo nie chciałeś mnie zabrać
na łyżwy.
- Czasami byłaś prawdziwym szatanem.
- Miej to w pamięci, a dobrze na tym wyjdziesz.
- Ale całujesz jak anioł, Amy Hobson.
Amy zawróciła w stronę hotelu.
- I ty też, Jacku Blickensderferze.
- Poczekaj! Dlaczego więc...
- Ponieważ oboje jesteśmy zbyt inteligentni, żeby
popełnić taki błąd - powiedziała, nie oglądając się.
Gdy wrócili do pokoju i Amy układała się już do
snu, Jack stojąc pod zimnym prysznicem, próbował
zgodnie z jej radą myśleć o niej jako o małej, znajomej
dziewczynce. Jednak ten przywoływany przez pamięć
obraz bladł, bo tuż obok, na wyciągnięcie ręki, znaj-
dowała się piękna zmysłowa kobieta, jaką stała się
Amy. Gdyby nie jego głupia uwaga tam, na plaży,
byliby teraz jeszcze bliżej siebie.
Ale może dobrze się stało. Mogli sobie sprawić
wiele cierpień. Nazajutrz Amy ma obejrzeć działkę
i przenosiny na Hawaje staną się realne. Jutrzejszy
dzień wiele wyjaśni i w konsekwencji następna noc
powinna być łatwiejsza do zniesienia.
Gdy zimna woda wywołała w nim dreszcze, za-
mknął kurki i zaczął się wycierać. Stojąc na macie,
uświadomił sobie, że nie wziął ze sobą czystych
R
S
szortów. Po chwili wahania uznał, że ręcznik dobrze je
zastąpi. Owinął się więc barwnym, frotowym ręcz-
nikiem i wyszedł z łazienki.
Amy zakopała się w pościeli tak, że tylko czarne loki
wystawały na zewnątrz. Przez krótką chwilę Jack
zastanawiał się, co by się stało, gdyby zrzucił ręcznik
i wsunął się do jej łóżka. Ale nie! Zawarli przecież
umowę.
Wyciągnął czystą parę spodenek z szuflady komo-
dy, przeszedł na drugą stronę łóżka, usiadł, odwinął
ręcznik i nałożył szorty.
Amy obserwowała go jednym okiem. Pod grubą
narzutą i prześcieradłami zaczęła się już pocić, a na
widok Jacka tylko w ręczniku na biodrach zrobiło się jej
jeszcze goręcej.
Ciekawe, jak by zareagował, gdyby odrzuciła przy-
krycie i wyciągnęła do niego ręce? Nie! Przecież zawarli
umowę.
Czując się trochę jak szpieg, nie odwracała od niego
wzroku, nawet gdy wstał, aby podciągnąć szorty. Miał
mocne, umięśnione pośladki, jaśniejsze poniżej linii,
gdzie kończyły się kąpielówki. Poczuła suchość
w ustach. Widziała go prawie całego, z wyjątkiem...
Lepiej o tym nie myśleć.
Jack odrzucił koce i wsunął się do łóżka. Gdy
tylko położył się twarzą w jej stronę, Amy zamknęła
oczy i udawała, że śpi. Usłyszała, że zgasił nocną
lampkę.
- Dobranoc, Amy - powiedział swym radiowym
głosem.
Nie odpowiedziała.
- Cokolwiek się stanie, nie żałuję tej nocy.
Amy przypomniała sobie ich namiętny pocałunek
na plaży. Ona też go nie żałowała. Jednak gdyby mu
to powiedziała albo zdradziła się, że nie śpi, mogłoby
to się źle skończyć. Milczała więc i wkrótce usłyszała
R
S
jego równy oddech. Wbrew wcześniejszym zapew-
nieniom, że nie zaśnie, będąc tak blisko niej, zdawał
się mocno spać.
O jedenastej następnego ranka polecieli samolotem
na sąsiednią wyspę Maui, a z tamtejszego lotniska
udali się wynajętym samochodem do Hany, miastecz-
ka na przeciwległym brzegu wyspy.
- Jack, tu jest fantastycznie - wykrzyknęła Amy,
gdy Jack wjechał na wąską, krętą drogą wzdłuż
wybrzeża. Po jednej stronie mieli widok na skalistą
skarpę obmywaną falami oceanu, a po drugiej gęstą
tropikalną roślinność.
- Zupełnie jak w książkach Michenera. Można by
przysiąc, że gdybyś się przedarł przez ten las, znalazł-
byś się w zapomnianej wiosce z kamiennymi totemami,
porzuconymi na ziemi.
- Możliwe.
- Spójrz, wodospad! Nie, nie oglądaj się! - popra-
wiła się, gdy zobaczyła jadącą z przeciwka ciężarówkę.
Jack musiał gwałtownie przyhamować i zjechać na
pobocze, aby jej zrobić miejsce.
- To niesprawiedliwe, Jack - powiedziała Amy.
- W drodze powrotnej ja będę prowadzić, a ty zaba-
wisz się w turystę.
- Możesz się delektować widokami, ile chcesz. Nie
zapominaj, że ja już znam Hawaje.
-! Ale pewnie nigdy nie jechałeś tą drogą.
Jack skrzywił się, gdy wóz podskoczył na wyrwie.
- Nie miałem tej przyjemności. Amy, czy twoi
rodzice będą musieli często tędy jeździć?
- Chyba nie. W każdym razie taką mam nadzieję.
Nie można powiedzieć, że tu się łatwo prowadzi,
prawda?
- Nie. - Jack zwolnił, aby przepuścić autokar pe-
łen turystów wracających z Hany.
R
S
- Ta zapadła dziura jest uważana za coś wyjąt-
kowego, bo wiele znakomitości ma tu swoje domy.
- Znakomitości posługują się najczęściej helikop-
terami.
- Zgadzam się, że ta droga nie jest najlepsza, ale
myślę, że rodzice będą tak zadowoleni z mieszkania
nad samym morzem, że nie zechcą bez potrzeby ruszać
się z domu. Poza tym na emeryturze nie muszą się
nigdzie spieszyć, mogą jeździć wolno. To tylko nam
ciągle brak czasu.
- Masz rację. Gdybyśmy mogli jechać do Hany
cały dzień, zaproponowałbym piknik przy tym wo-
dospadzie.
Amy popatrzyła na niego i wyobraziła sobie, co
mogliby robić zasłonięci od ludzkich spojrzeń gęstą
roślinnością. Siedzieliby na miękkim kocu, obok nich
kosz słynnych hawajskich owoców - złocistych anana-
sów, mango, kiwi i papai. Może jedliby kraby w ostrym
sosie, popijając winem chablis, schłodzonym w zimnej
wodzie wodospadu. A potem wyciągnięci na kocu...
- Hej, Amy! Wracaj na ziemię!
Amy ocknęła się nagle.
- Co mówiłeś, Jack?
- Tylko to, że zbliżamy się do Hany i potrzebny mi
pilot, aby pokazał mi drogę do tego biura.
- Och! - Amy wyciągnęła mapę z torebki. - Prze-
praszam, rozmarzyłam się.
- O czym?
- Nieważne. Na drugim skrzyżowaniu skręć w lewo.
Jack domyślił się, że marzyła o nim. To nawet
sprawiedliwie, pomyślał, po tym, jak męczyła go
w snach ostatniej nocy.
Gdy zmusił się, aby o niej nie myśleć, i zapadł w sen,
podświadomość wzięła nad nim górę. Zaprezentowała
mu Amy jako śniadą tubylczą dziewczynę ubraną
tylko w skąpą spódniczkę z trawy i ciemnoróżowy
R
S
wianek z kwiatów, który ocierał się o jej nagie ster-
czące piersi, gdy tańczyła dla niego, kołysząc bio-
drami. Po tańcu zabrała go do swej chaty. On drżą-
cymi palcami zdjął z niej spódniczkę i delikatnie
osunął na plecioną matę. Wciągnął w nozdrza za-
pach lei leżącego w zagłębieniu między jej piersiami,
a ustami...
- Na lewo, Jack, na lewo. - Amy potrząsnęła go za
ramię. - Och, pojechałeś za daleko. Będziemy musieli
wracać.
Jack nacisnął hamulec, rozejrzał się i szybko za-
wrócił. Czy teraz ona zapyta go, o czym rozmyślał tak
intensywnie? Gdyby spytała, chętnie by jej opowie-
dział, żeby zobaczyć jej reakcję. Ale Amy nie zapytała
i poczuł się zawiedziony.
Zarząd handlu terenami mieścił się w barakowozie
na oczyszczonym kawałku pola. Wyłożone zieloną
wykładziną schodki wiodły do otwartych drzwi.
Uśmiechnięty, o okrągłej twarzy mężczyzna wstał zza
biurka, gdy Amy i Jack weszli do wnętrza.
- Dzień dobry. Czy mogę państwu pokazać jakąś
działkę? Sprzedają się jak ciepłe bułeczki, ale zostało
jeszcze kilka parceli, dwie tuż przy plaży lub jeśli wolą
państwo dalej od brzegu...
- Dziękujemy, ale ja już jestem posiadaczką jednej
działki. Przyjechałam, żeby ją obejrzeć.
- Ach, tak? - Uśmiech mężczyzny trochę przygasł.
- Na jakie nazwisko?
- Amy Hobson. Dokonałam transakcji listownie.
Jestem ze stanu Waszyngton.
- Doskonale, doskonale.
Podszedł do szafki z dokumentami i wyciągnął
jedną z szuflad.
- Proszę, mamy tu wszystko, działka numer dwa,
zgadza się? - rzekł.
R
S
Amy odetchnęła z ulgą. Gdzieś w głębi mózgu ciągle
czaiło się podejrzenie, że padła ofiarą oszustwa i że
została okradziona po raz drugi.
- Zgadza się. Nad plażą. Chcielibyśmy tam pójść.
- Proszę bardzo. Narysuję państwu drogę.
Wyjął ołówek i naszkicował mapkę na kartce,
podając kierunki i punkty orientacyjne. Później ode-
rwał kartkę od bloczku i wręczył ją Amy.
Jack rozejrzał się po biurze;
- A więc interes się rozwija? - zauważył.
- Dziś jest trochę pusto. Dzień powszedni, rozumie
pan. W weekendy mamy więcej pracy.
Jack miał minę pełną powątpiewania.
- Dużo ludzi jeździ tą drogą?
Mężczyzna roześmiał się.
- Ostra, co? Ale taka powinna być, jeśli chce się
uciec od miasta i ludzi. Nie wybrałby pan miejsca, do
którego każdy by z łatwością trafił. Skończyłoby się
całe odosobnienie.
- Hm...
- Jack, chodźmy już. Nie mogę się doczekać, kiedy
zobaczę miejsce, gdzie moi rodzice spędzą najlepsze
lata. - Amy ruszyła do drzwi.
Jack zwrócił się znowu do urzędnika.
- Ona kupiła tę działkę dla swoich rodziców, na
emeryturę.
- Tak? Wie pan, wielu ludziom ze świata biznesu
zmęczonym stresami bardzo się tu podoba.
- A ilu z nich ma helikoptery?
- Niektórzy. Inni mają awionetki, które trzymają
na naszym lokalnym lotnisku. A ci, co nie lubią ani
latać, ani jeździć samochodem, wynajmują kogoś, aby
im dowoził żywność z Wailuku. Jest tam mały targ,
a większe zakupy trzeba robić po drugiej stronie
wyspy.
R
S
-Aha.
- Jack - wołała Amy ze schodków - idziesz czy
nie?
- Za chwilę. - Znów zwrócił się do urzędnika:
- Czy w umowie kupna jest klauzula umożliwiająca
zwrot działki?
- Chodzi panu o to, czy jest gwarancja, że od-
kupimy ją lub coś takiego?
-Tak.
- Nie, obawiam się, że nie. Ale to się jeszcze nie
zdarzyło. Tu jest raj, proszę pana, i wszyscy chcą mieć
choć jego cząstkę.
- Rozumiem. A więc pójdziemy zobaczyć ten ka-
wałek raju, który sobie kupiła moja znajoma. Aloha!
Skinąwszy głową, Jack opuścił biuro. Znalazł Amy
stojącą na końcu polany, wpatrującą się w drzewo nad
głową.
- Spójrz, Jack, banany! Rosną na tym drzewie!
Mama i tata będą mogli uprawiać tropikalne owoce na
swoim własnym podwórku.
- Może będą musieli, jeśli będą chcieli jeść - mruk-
nął Jack, idąc do samochodu.
- Co mówiłeś?
Jack milczał, nie chcąc jej psuć przyjemności,
Dopiero w samochodzie powiedział:
- Amy, jeśli twoich rodziców nie będzie stać na
wynajęcie kogoś, kto by im dostarczał żywność, bę-
dą musieli jeździć tą drogą do Wailuku po każdy
produkt.
- Czy o tym mówił ten człowiek?
- Taki był sens jego słów.
- Więc ja będę jeździć dla nich.
- Inna rzecz mnie jeszcze zastanawia, Amy. Hana
to małe miasteczko. Czy znajdziesz tu jakąś pracę?
- Ja... ja nie sądziłam, że będę musiała ograniczyć
się do Hany.
R
S
- Ta droga cię ograniczy. Nie mogę sobie wyob-
razić, żebyś pracowała gdzie indziej i pokonywała tę
piekielną drogę dzień w dzień.
- A więc znajdę pracę tutaj. To musi się udać. Jack,
zrobię wszystko, żeby tak się stało.
- Mam wielką nadzieję, że ci się uda.
- Na pewno. A teraz poszukajmy działki.
Jechali zgodnie ze wskazówkami urzędnika, a Amy
rozglądała się wokół.
- Rozumiem, co chciałeś mi powiedzieć, Jack.
Hana rzeczywiście nie jest żadną metropolią.
- Ja oceniam ją jako miejsce dobre dla pionierów
i bogaczy.
- A moich rodziców nie zaliczasz do żadnej z tych
kategorii.
- Tak mi się wydaje.
- Poczekaj, aż dojedziemy do plaży. Pomyśl tylko,
Jack, dom przy samej plaży. Dla tego samego warto
pogodzić się z paroma trudnościami.
Pięć minut później Amy wysiadła z samochodu
i patrzyła z przerażeniem na widok, jaki się przed nią
roztaczał.
- Co jest z tym piaskiem, Jack? Dlaczego on jest
czarny?
Jack podrapał się po karku.
- Teraz sobie przypominam, że na Hawajach nie-
które plaże są czarne. To pewnie jedna z nich.
- Czarny piasek? Nigdy o czymś takim nie słysza-
łam. - W jej głosie brzmiała rozpacz.
Jack położył jej rękę na plecach, starając się ją
pocieszyć.
- Nie uważasz, że to wygląda egzotycznie? Może
rodzicom się to spodoba. A woda jest piękna. Będą
mieli wspaniały widok. Spójrz, jak fale rozbijają się o te.
skały. - Ścisnął ją za ramię. - Kupiłaś miejsce z dra-
matyczną atmosferą.
R
S
- Czarny piasek - mówiła żałośnie Amy. - Nie
przyszło mi do głowy zapytać o kolor piasku. Widzia-
łam fotografie z Maui. Wyglądały zupełnie inaczej.
- Prawdopodobnie widziałaś fotosy z Kaanapali,
gdzie znajduje się większość kurortów. To inna część
wyspy. Amy, czy sądzisz, że reklama wprowadziła cię
w błąd? Jeśli tak, możemy podjąć jakieś kroki. Jeśli
pokazali ci fotografie z Kaanapali, a sprzedali te tereny
tutaj, to...
- Nie, ja sama doszłam do tych wniosków. Oni
opisali tylko te działki jako nadmorskie tereny na
wyspie Maui, blisko Hany. Była to krótka informacja,
bez zdjęć. Ludzie, którzy się interesują tutejszymi
terenami, wiedzieliby, że plaże są czarne.
- Amy, jestem pewien, że wielu uważa to za plus.
Mało kto mieszka w pobliżu takiego zjawiska.
- Słyszałam wielokrotnie, jak ojciec mówił o poła-
ciach białego, czystego piasku. Takie Hawaje pamięta
i tu mu się nie spodoba. Na pewno.
Jack potrząsnął nią z lekka.
- Myślę, że powinnaś dać im szansę zobaczenia
tego na własne oczy, zanim coś postanowisz.
- Nie. Mogę sobie wyobrazić rozczarowanie na ich
twarzach. Poza tym sam miałeś zastrzeżenia co do
drogi. Masz rację, Jack. Bogaci, którzy szukają czegoś
oryginalnego i odosobnionego, mogą się tu czuć
dobrze. I ludzie szukający przygody, jak pionierzy. Ale
dla mamy i taty chcę Hawajów takich jak z obrazka,
z reklam turystycznych. Zmarnowałam okazję, Jack.
- Ta działka jest mimo to dobrą lokatą kapitału.
- Możliwe, ale wracam do tego urzędnika i po-
proszę, aby ją dla mnie sprzedał. Nie stać mnie na
inwestowanie kapitału. Muszę się tego pozbyć i zacząć
od nowa.
Jack wzdrygnął się. Po tym, co usłyszał od urzęd-
nika, nie sądził, aby miała jakieś szanse. Ale Amy nie
R
S
była osobą czekającą spokojnie, aż ją wyliczą. Może
potrafi dobić z nim targu.
Okazało się jednak, że nie potrafiła. Jack dał upust
złości w tyradzie, która trwała przez większą część
męczącej jazdy samochodem do lotniska i nawet
podczas krótkiego lotu do Oahu.
- Został nam jeden dzień - powiedziała ponuro
Amy, gdy wrócili do hotelowego pokoju. - Poświęci-
my go na znalezienie firmy handlującej nieruchomoś-
ciami w Honolulu, która zgodzi się przyjąć działkę do
sprzedaży. Nie chcę jej i koniec. - Upadła z roz-
machem na łóżko.
- A co będzie z twoim planem?
- Spuściłam po nim wodę. Chcę tylko odzyskać
pieniądze, aby kiedyś spróbować jeszcze raz.
- Może trafisz na coś innego, gdy będziemy od-
wiedzać te biura.
Zastanowił się, dlaczego właściwie podsuwa jej inne
możliwości. Gdyby pozostawił wszystko tak jak jest,
Amy może przestałaby śnić o Hawajach i mieliby
szanse poznać lepiej swoje uczucia.
- Myślałam już o tym, ale jeden dzień to za mało,
a poza tym nie stać mnie na kupno dwóch działek.
Muszę najpierw sprzedać tę.
- Może jakaś firma zgodzi się na zamianę?
- Może, ale to bardzo mało prawdopodobne, sam
dobrze wiesz. Teraz nie kupię już niczego w takim
pośpiechu. Nie chcę się sparzyć po raz drugi. - Za-
śmiała się. - A właściwie po raz trzeci. Jaka ze mnie
wariatka.
- Nie, Amy. To cenny kawałek ziemi. Tylko nie
nadaje się dla twoich rodziców, to wszystko.
Jack stał z rękami w kieszeniach i patrzał na śliczny
obrazek, jaki tworzyła, leżąc wyciągnięta na łóżku
- smutna piękność w białych luźnych spodniach i jas-
nozielonej bluzce, która unosząc się do góry, ukazywa-
ła pasek gładkiej skóry.
Pewnie nie zdawała sobie sprawy, że jej poza wprost
go zapraszała, aby wyciągnął się obok i pocałował ten
malutki, widoczny skrawek jej ciała.
Ogarnęło go podniecenie nagłe i gorące. Co mo-
gło ich teraz powstrzymać? Jej plany wyjazdu z ro-
dzicami pewnie nigdy nie dojdą do skutku. Czy
ona uświadomiła sobie, co to zmienia w ich sto-
sunkach? Pewnie nie, bo zbyt ją pochłaniał żal, że
nic nie udało jej się zrobić dla rodziców. Jack po-
stanowił trochę poczekać, aż ona sama zda sobie
sprawę z ich nowej sytuacji. Musi działać powoli,
aby jej nie przestraszyć, ale nie ma zamiaru czekać
całą noc.
- Może chciałabyś pójść coś zjeść?
Amy westchnęła.
- Nie jestem głodna, ale ty pewnie umierasz z gło-
du.
- Aha - przytaknął. Był głodny i spragniony, ale
jej miłości.
- Chodźmy więc. - Wstała i sięgnęła po szczotkę
do włosów. - Agencje handlu nieruchomościami są
nieczynne wieczorem, nie mamy nic do roboty.
- Otóż to. - Jack unikał jej wzroku, aby z niego nie
wyczytała, czym ma zamiar zajmować się aż do rana.
Targ był kolorowy i pełen życia, jak wszystko
w Honolulu. Na jego środku stał wielki stary, suchy
figowiec, obwieszony lampami, a dookoła niego róż-
nego typu kioski i sklepy, sprzedające artykuły z całego
świata.
W licznych restauracjach chińskich i polinezyjskich
podawano narodowe dania. Jack i Amy spróbowali
jednych i drugich, a potem spacerowali, napawając się
karnawałowym nastrojem tego miejsca.
R
S
- Powinnaś mieć coś takiego - rzekł Jack, biorąc
do ręki jedwabny sarong w biało-różowe kwiaty.
- Pozwól, że zrobię ci prezent.
- To bez sensu, Jack. Nie przyjechaliśmy tu, aby
kupować prezenty.
Zdjął materiał z wieszaka i przyłożył go do Amy.
- Genialne - orzekł.
- Nie, Jack.
- Słuchaj, to nie jest jakiś nieprzydatny bibelot, na
którym tylko osiada kurz. To możesz nosić.
- W Bellingham, gdzie temperatura rzadko prze-
kracza dwadzieścia dwa stopnie?
- Wydawało mi się, że chcesz zamieszkać na Hawa-
jach w niedalekiej przyszłości.
Popatrzyła na niego.
- Miło mi, że tak mówisz. Chociaż jedna osoba we
mnie wierzy. Ale nie wiem, kiedy się tu znajdę. To może
potrwać lata, a do tego czasu sarong by się marnował.
- Podejdź tylko do lustra i popatrz, jak ci w nim
ładnie. Masz. - Wcisnął jej strój w rękę.
- No dobrze, jeśli nalegasz. Ale niczego nie ku-
pujemy.
Wzięła kolorową tkaninę i owinęła się w nią, stojąc
przed lustrem. Jack stanął tuż za nią i pochwycił jej
spojrzenie w lustrze.
- Widzisz, jak ci od niej zalśniły oczy?
- To raczej od świateł na figowcu - odparła. Wie-
działa, że błysk w jej oczach spowodowała jego
bliskość. Gdyby zrobiła jeden mały krok do tyłu,
znalazłaby się w ramionach Jacka.
- Kupię go. Możesz go nosić jako domową sukien-
kę, a ja...
- Co ty?
- A ja... zawsze, kiedy cię w niej zobaczę, przypo-
mnę sobie naszą wycieczkę.
R
S
Aluzja, ze zamierza u niej bywać, zaskoczyła ją.
Po rozczarowaniu, jakie przeżyła poprzedniego dnia,
wykreśliła z myśli wszystkie plany o ich wspólnej
przyszłości, ale Jack widocznie nie. Serce zaczęło
Amy bić mocniej, a na ustach pojawił się drżący,
niepewny uśmiech.
- Po wszystkich kłopotach, jakie masz ze mną w tej
podróży, będziesz chciał ją jeszcze pamiętać?
- Nie rozumiesz? - zapytał ciepło.
Świadomość, co on sugeruje, przejęła ją dreszczem.
Rzuciła mu pytające spojrzenie.
- Jack?
Wziął ją za ramiona, odwrócił twarzą do siebie
i powiedział tak cicho, że tylko ona mogła go słyszeć:
- Sama powiedziałaś, że może nigdy się tu nie
przeniesiesz.
- To prawda.
- A więc - błękitnymi oczami badał jej twarz i zaci-
skał dłonie na jej ramionach gestem posiadacza - a
więc nie ma powodu, żebyśmy tę noc spędzili osobno.
R
S
ROZDZIAŁ 8
Amy utkwiła w niego wzrok.
- Myślę, że masz rację - rzekła.
- Weź sarong. -Pożądanie wyzierało z jego błękit-
nych oczu. - Założysz go dziś dla mnie.
Wzruszenie ścisnęło ją za gardło i nie mogła odrzec
ani słowa. Zrozumiała, że chciał, aby miała na sobie
ten sarong... i nic więcej.
- Zostań tu - powiedział, biorąc od niej barwną
tkaninę. - Pójdę zapłacić.
Amy objęła się ramionami, aby powstrzymać drże-
nie, gdy Jack szukał sprzedawcy i płacił.
Jeśli zaraz nie zaprotestuje, spędzi tę noc w jego
objęciach. Dygotała ze strachu i pożądania.
Jeśli choć raz będą się kochać, straci w nim opieku-
na i przyjaciela. Jednak magia jego pocałunków obie-
cywała wrażenia przerastające wszystko, co dotąd
przeżyła. Stawka była bardzo wysoka. Czy była goto-
wa zaryzykować utratę przyjaciela, aby zyskać ko-
chanka?
Jack już wracał, niosąc zapakowany sarong i przy-
glądając się Amy badawczo.
- Masz wątpliwości? - zapytał po cichu, gdy szli
do wyjścia.
- Jack, boję się.
R
S
- To normalne. Każda nowość budzi niepokój. Ale
postaram się nie dać ci się zanadto we znaki przy tej
okazji.
Nie mogła powstrzymać chichotu.
- Tego byś nie potrafił.
- Udawało mi się w przeszłości.
- To było co innego.
- Tak. - Objął ją w talii. - My też jesteśmy teraz
inni. Musimy to sobie uświadomić.
Śmiech Amy brzmiał trochę niepewnie.
- I wykorzystać to jak najlepiej.
- Myślę, że właśnie dzisiaj tego dokonamy. Na-
reszcie!
Przyspieszył kroku.
- Jack, ty prawie biegniesz.
- Masz rację. I biegłbym jeszcze szybciej, gdybym
się nie bał, że jakiś policjant weźmie mnie za złodzieja.
Już dość czasu zmarnowaliśmy.
- Jesteśmy tu dopiero dwa dni.
- Dwa długie dni. A może tylko ja przeżywałem
piekielne męki przez ten czas?
Amy popatrzyła na jego mocny profil, wysokie
czoło, długie rzęsy i prosty nos. Na jego usta, takie miłe
w uśmiechu, które potrafiły pocałunkiem wyzwolić
w niej pierwotne instynkty.
Piekielne męki? To niezłe określenie tego, przez co
sama przeszła.
- Zlituj się, Amy, podnieś mnie trochę na duchu
- szeptał jej do ucha, gdy zatrzymali się na skrzyżowa-
niu pod czerwonym światłem. - Przyznaj się, że też ci
się podobam.
- Trochę.
- Masz zamiar udawać oziębłą?
- Możliwe.
- Nie licz na to.
- Co chciałeś przez to powiedzieć?
R
S
- Że nie zamierzam się dziś powstrzymywać i jeśli
mam tu coś do powiedzenia, ty też nie będziesz.
- Aż tak? - drażniła się z nim, widząc, jak oczy
ciemnieją mu z pożądania.
- Aż tak - potwierdził.
Serce Amy biło mocno, gdy w milczeniu szli koryta-
rzem, a gruby dywan wyciszał ich kroki. Jack obej-
mował ją wpół, jakby się obawiał, że ucieknie. Były
takie chwile, że chciała rzeczywiście to zrobić, ale
wtedy nie dowiedziałaby się, co to znaczy być kochaną
przez Jacka. A bardzo chciała tego doznać.
Jack otworzył drzwi ich pokoju, weszli do środka.
Podniósł jej twarz ku sobie.
- Bardzo bym chciał, abyś poszła do łazienki
i założyła sarong.
Amy skinęła tylko głową, bojąc się odezwać. Wzięła
od niego torbę i skierowała się do drzwi. Jack przy-
trzymał ją za ramię.
- Nie obawiaj się, Amy. Pomyślałem o zabez-
pieczeniu przed ciążą.
Amy popatrzyła na niego bacznie.
- A więc to wszystko było zaplanowane?
- Niezupełnie. Ale miałem pewne nadzieje.
- Od kiedy, Jack? W którym momencie przestałeś
o mnie myśleć jak o młodszej siostrze Brada?
- Już dawno. Spojrzałem na ciebie inaczej, gdy
zobaczyłem, jak tańczysz hula.
Pogładził ją pieszczotliwie po ręku.
- Próbowałem utrzymać między nami braterskie
stosunki, ale poniosłem całkowitą porażkę. Ekscytu-
jesz mnie.
- Chcesz powiedzieć, że przez cały czas, gdy spotyka-
liśmy się, aby omówić sprawy Brzęczyka i Steve'a, ty...
- Pragnąłem cię objąć, tulić do siebie i kochać
się z tobą. Chciałem cię dotykać, rozbierać i ca-
łować.
R
S
- Nie zdawałam sobie sprawy - wyszeptała.
- Nie chciałem, abyś wiedziała. Miałaś się wy-
nieść na Hawaje tak szybko, jak ci się uda. Lecz
gdy twoje plany uległy zmianie, inne sprawy też
się zmieniają. A teraz, jeśli nie pójdziesz do łazienki
i nie wrócisz szybko w tym sarongu, oszaleję.
Amy odwróciła się bez słowa i weszła do łazien-
ki. Oszołomiła ją świadomość, że Jack trzymał swe
uczucia na wodzy przez tyle tygodni. Pragnął jej od
dawna. Czy nie dozna rozczarowania? Bardzo by
tego nie chciała, ale Philip był jej jedynym kochan-
kiem i nie piał z zachwytu nad jej miłosnymi talen-
tami. Zaczęła się machinalnie rozbierać, jednocześ-
nie zastanawiając się, czy nie powinni dać sobie
z tym spokoju, zapomnieć o całej sprawie. Przynaj-
mniej jego marzenia by się ostały.
Już w samej bieliźnie przysiadła na brzegu wanny
i rozmyślała ze wzrokiem utkwionym w kafelki pod-
łogi. Domyślała się, że Jack był doświadczonym
mężczyzną i choć w pierwszej chwili pochlebiło jej,
gdy przyznał się, jak ona na niego działa, teraz odczuła
to jako dodatkowe obciążenie. Nie mogła przecież
okazać się tak wspaniała, jak oczekiwał, więc pewnie
się rozczaruje. Będzie dla niej miły, choćby ze względu
na dawną przyjaźń, i będzie się od niej odsuwał
stopniowo, żeby jej nie urazić. Poczuła, że jego litości
nie zniesie.
- Amy? - Jack zastukał w drzwi łazienki. - Czy
wszystko w porządku? Dobrze się czujesz? W ogóle cię
nie słychać.
- Ja... myślę.
Wykrzyknął coś niezrozumiałego, a potem ze stra-
chem zauważyła, że klamka się poruszyła.
- Wchodzę!
R
S
Amy porwała sarong i trzymając go przed sobą
weszła do pokoju. Jack stał bez koszuli, mogła więc
podziwiać jego piękną sylwetkę.
- O co chodzi, Amy?
Z trudem oderwała wzrok od doskonałego w swych
proporcjach ciała, przypominającego greckie rzeźby.
- Doszłam do wniosku, że to pomyłka.
- Dlaczego tak uważasz? - zapytał głosem mięk-
kim jak aksamit.
- Wydaje mi się, że wmówiłeś sobie, że jestem kimś
w rodzaju bogini. A ja jestem zwyczajną Amy Hobson,
siostrą twego przyjaciela, Brada. Daleko mi do dosko-
nałości czy nadzwyczajności.
Jack pochłaniał wzrokiem jej smukłą, zgrabną postać
z jedną nogą wysuwającą się zza sarongu, długą, od-
słoniętą aż do koronkowych majteczek.
- Jesteś ode mnie starszy i... bardzo - zmieszała
się, widząc wyraźne oznaki jego podniecenia - ...
i bardzo przystojny - dokończyła pospiesznie. - Są-
dzę, że miałeś do czynienia z wieloma kobietami i ze
mną nie przeżyjesz czegoś nowego, wspanialszego.
Powinniśmy zapomnieć o tym i pozostać przy starej
przyjaźni.
Mówiąc to, sama miała wątpliwości, czy uda im się
uratować tę dawną, łatwą przyjaźń, bo czuła, że mimo
wszystko pragnie go coraz bardziej.
Jack szukał w myśli odpowiednich słów, aby roz-
poroszyć jej obawy.
- Amy, ja wcale nie oczekuję bogini. Pragnę kobiety
z krwi i kości, kogoś, kto się nie boi okazać namiętności,
kobiety, która pożądałaby mnie tak samo jak ja jej. Nie
rozumiesz, że doświadczenie i technika są nieważne?
Istotna jest tylko chęć, pragnienie, a nawet żądza.
Wszystko to wyczytałem w twoich oczach.
R
S
Patrzyła na niego z rozchylonymi ustami, oddy-
chając szybko, urywanie. Postanowił pójść o krok
dalej.
- Dotknij mnie, Amy.
- Jack...
- Dotknij mnie.
- Nie - powiedziała, ale zrobiła krok ku niemu.
- Bliżej, Amy.
Znów zbliżyła się jak lunatyczka.
Jack wziął ją za rękę. Amy upuściła sarong. Delikat-
nie położył jej dłoń na swym ciele, a gdy poczuł lekki
dotyk jej palców, miał wrażenie, że dłużej się nie
powstrzyma.
Amy cofnęła rękę, lecz w oczach miała to samo
pożądanie, które przepalało mu wnętrze. Wpatrując
się w nią, pociągnął ją w stronę łóżka.
Sięgnął do zapięcia staniczka, powoli zsunął go
z jej ramion. Gdy opadł na podłogę, Jack skierował
wzrok na jej piersi i otoczył je dłońmi od dołu. Jego
dłonie były jak stworzone po to, aby je objąć. Wziął
w usta jeden sterczący koniuszek i delikatnie ssał.
Przyjemność, jaką wreszcie odczuwał, przyprawiła
go o zawrót głowy. Jak długo potrafi jeszcze nad
sobą panować?
Amy wczepiła się palcami w jego włosy i przyciąg-
nęła go do siebie. Westchnienie, jakie wydała, napeł-
niło go radosną nadzieją. Doganiała go, wkrótce
razem przeżyją najgwałtowniejsze emocje.
Drżał coraz bardziej, więc odsunął ją na chwilę,
aby zrzucić spodnie i slipy. Ułożył ją na łóżku i zdjął
jej figi.
- Teraz rozumiesz, co przeżywałem.
- Jack, och, Jack!
- Popatrz na mnie, Amy.
Trzepocząc rzęsami, uchyliła powieki i patrzyła na
niego nie widzącymi oczami.
R
S
- I ty się bałaś, że nie będziesz niczym nadzwyczaj-
nym - mruknął, kładąc rękę na jej płaskim brzuchu.
- Dla mnie jesteś nadzwyczajna.
Przesunął rękę niżej, między jej uda, i musnął miejsce
stworzone, aby go przyjąć. Gdy go dotknął, krzyknęła,
a on zamykając jej usta pocałunkiem, pieścił ją dalej, aż
zaczęła wić się z rozkoszy.
Amy poczuła, że napięcie rośnie w niej do niewyob-
rażalnych granic. Chciała błagać go, aby jak najszyb-
ciej nią zawładnął, lecz słowa zamieniały się w jęki,
jakich sama nigdy nie słyszała. Nigdy dotąd nie czuła
takiego pożądania. Nigdy!
- Proszę - szepnęła wreszcie i za chwilę poczuła, że
zjednoczyli się całkowicie. Wpadli w gorączkowy
rytm, który znów wyrywał z niej okrzyki rozkoszy.
Ostatni gwałtowny ruch doprowadził ich oboje do
upragnionego wyzwolenia.
Długo leżeli pogrążeni w ciszy. W końcu chłód nocy
dochodzący z otwartych balkonowych drzwi skłonił
Jacka, aby sięgnął po przykrycie. Gdy okrywał jej
zaróżowione od zmysłowych zmagań ciało, poruszyła
się i otworzyła oczy. Uśmiechnął się do niej.
- Myślałem, że śpisz.
- Nie ma mowy.
- Cóż to ma znaczyć?
- Myślę, że szkoda czasu - odparła z leniwym
uśmiechem. - A co ty sądzisz?
- Całkowicie się zgadzam.
- A więc nie jesteś rozczarowany młodszą siostrą
Brada?
Z zadowoleniem stwierdziła, że może już lekko
traktować ten temat. Chyba dlatego, że po raz pierw-
szy poczuła się prawdziwą kobietą.
- Sama dobrze wiesz, że nie jestem rozczarowany.
Tylko ktoś głupi mógłby nazwać to, co nas łączy,
rozczarowaniem. A ty nie jesteś głupia.
R
S
- Dziękuję.
- Nie jesteś też nie rozbudzona seksualnie.
- Czy za tę uwagę też powinnam podziękować?
- Nie. To ja ci dziękuję, że jesteś taką gorącą,
namiętną dziewczyną. I wcale mnie to nie zaskoczyło.
Zawsze wiedziałem, że umiesz cieszyć się życiem.
- Wydaje ci się, że mnie dobrze znasz, prawda, Jack?
- Ale chciałbym poznać cię jeszcze lepiej - szepnął
ze zmysłowym uśmiechem, ściągając z niej koc.
Następnego ranka mogli powiedzieć, że znają się
dobrze.
- Wolałabym, żebyśmy nie musieli spędzać całego
dnia w agencjach handlu nieruchomościami - narze-
kała Amy, wbijając zęby w papaję, którą Jack zamówił
na śniadanie.
- Jesteś nienasycona i to mi się w tobie podoba.
- Skąd wiesz, o czym myślałam? Może chciałam
zwiedzić Pearl Harbor i Diamond Head?
- O, tak! Z pewnością.
- Wysoko cenisz swoje wdzięki, jeśli sądzisz, że
chciałabym spędzić ostatni dzień na Hawajach z tobą
w hotelowym pokoju. - Na widok jego zasępionej
miny zlitowała się nad nim i dodała: - Ale gdybym
nie musiała załatwić tej sprawy, właśnie to chciałabym
robić.
Jack rozjaśnił się znowu.
- Wiedziałem!
- Nie, nie wiedziałeś, a powinieneś wiedzieć. Jesteś
cudownym kochankiem, Jack. I to naprawdę jest
zbrodnia, że musimy marnować czas w agencjach
nieruchomości.
- Podnosisz mnie na duchu, Amy. Może natych-
miast znajdziemy kogoś, kto zechce podjąć się sprzeda-
ży twojej ziemi. To nie "powinno być trudne.
- I ja tak myślę, wbrew temu, co mówił tamten
agent. Mógł się mylić. Pewnie chciał, żebym zrezyg-
R
S
nowała ze sprzedaży. Płaciłam regularnie raty i nie
chciał mnie stracić.
- Ja też cię nie chcę stracić - powiedział Jack z po-
wagą. - Obiecaj mi, że to nie będzie wakacyjny romans.
Nie rzucisz mnie, gdy tylko wrócimy do Bellingham?
- Mogłabym zapytać o to samo, Jack.
- Słusznie. Mam zamiar rozbić namiot pod twoimi
drzwiami. Będę tam spędzał każdą wolną chwilę. Czy
to ci odpowiada?
- Jeśli będziesz wolał tam spać, to nie przyjmiesz
zaprosin do środka, abyś dzielił ze mną moje ciepłe
łóżko i moje ciepłe...
- Stop, stop! Bez tych opisów - Jack zerwał się na
równe nogi - bo nigdy nie załatwimy twojej sprawy.
- Jakiś ty słaby, Jack!
- Tak, proszę pani, bardzo słaby.
Amy zlizywała sok papai z palców i patrzyła na
niego filuternie.
- Amy Hobson, ostrzegam cię!
- Wspaniałe śniadanie, Jack. Myślałam, że dostanę
tylko kanapkę z masłem orzechowym.
- Proszę cię, skończ już i ubierz się.
- Jeśli nalegasz...
Amy wyskoczyła z łóżka i pomaszerowała do
łazienki umyć się i zrobić makijaż. Gdy usłyszała
ciężkie westchnienie Jacka, roześmiała się radośnie.
Parę minut później wszedł za nią do łazienki i przy-
glądał się, jak nakłada pomadkę na usta.
- Lepiej się czujesz? - spytała.
- Uczę się trudnej sztuki wstrzemięźliwości.
- Nie powinnam się z tobą drażnić.
- Nigdy z tego nie rezygnuj, Amy. To najsłodsza
tortura, jaką znam.
- Miło to słyszeć - odrzekła - choć powinnam pa-
miętać, że Jack Bond zarabia na życie błyskotliwymi
powiedzonkami.
R
S
- To nie Jack Bond był z tobą tej nocy.
- Nie?
- Nie. To byłem ja.
Patrząc mu w oczy, powiedziała:
- Bardzo się cieszę.
- Ja też. - Przerwał. - Nie mogę się jeszcze przy-
zwyczaić do tego, że tak miło jest dzielić z tobą
mieszkanie.
- To zrozumiałe. Wyrośliśmy zbyt blisko siebie.
- Tak - uśmiechnął się. - To zabawne pomyśleć
o tych minionych latach i porównać je z ostatnimi
kilkoma godzinami. Ale może tamten czas, nasza
wspólna przeszłość sprawiła, że dzisiejsza noc była
czymś tak nadzwyczajnym?
- Myślę, że tak.
Przez dłuższą chwilę nie mogli oderwać od siebie oczu.
- Nie żartowałem, Amy. Nie chcę cię stracić.
- Po ostatniej nocy musiałbyś mnie odganiać od
siebie batem.
- Miło mi to słyszeć. Pośpiesz się, pójdziemy zrobić
coś z twoją działką. Nigdy nie wiadomo, może pierw-
sza agencja, którą odwiedzimy, zgodzi się nią zająć,
a my będziemy wolni do końca pobytu.
Późnym popołudniem optymistyczna uwaga Jacka
mogła brzmieć najwyżej humorystycznie. Ale Amy nie
była w nastroju do śmiechu. Odwiedzili wszystkie
agencje nieruchomości na wyspie Oahu i w każdej
odpowiedź była ta sama.
- W handlu nieruchomościami jest kompletny za-
stój i potrwa do chwili, gdy wszystkie tereny zostaną
sprzedane, a ludzie zaczną budować - wytłumaczył im
jeden z agentów. - Wróćcie za dwa, trzy lata, a wtedy
sprzedamy działkę z łatwością. Teraz możecie tylko
stracić, i to dużo.
- Nie mogę sobie pozwolić na dużą stratę - odpar-
ła Amy przygnębionym głosem.
R
S
- W takim razie proszę posłuchać mojej rady
i zatrzymać swoją własność. Zabudowa tamtych tere-
nów jeszcze ma mało zwolenników. Na to trzeba czasu,
ale to z całą pewnością nastąpi. Proszę się wstrzymać,
bo zrobiła pani dobry interes. Kupiła pani ziemię
tanio, a za jakiś czas okaże się, że to kopalnia złota.
- Ale ja nie chcę tej działki i nie mogę czekać kilka
lat, aby ją sprzedać - protestowała Amy.
- Obciąłbym pani pomóc, ale nie mam możliwości.
- Agent wstał i wyciągnął do nich rękę. - Życzę
powodzenia. Czy przypadkiem nie przyjechali państ-
wo na Hawaje w podróż poślubną?
Amy spojrzała na Jacka, który obserwował ją
z rozbawioną miną.
- Nie - powiedziała, szybko cofając dłoń - jesteś-
my po prostu przyjaciółmi.
- Aha. Przepraszam, pomyliłem się. Mamy tu
wielu nowożeńców. - Podał rękę Jackowi i roześmiał
się. - Choć nie wiem, po co oni tracą tyle pieniędzy na
podróż. Mój przyjaciel, który pracuje w hotelu, mówi,
że większość z nich tylko rzuci okiem na plażę, a potem
nie opuszczają wcale pokojów. Mogliby równie dobrze
pozostać tam, gdzie mieszkają.
Amy zaczerwieniła się i spuściła wzrok, patrząc na
dywan pod stopami. Jeśli nowożeńcom było tak
dobrze ze sobą, jak jej z Jackiem ostatniej nocy, to nic
dziwnego, że woleli swoje pokoje.
Jack chrząknął.
- Jeśli pomyślimy kiedyś o Hawajach jako o celu
podróży poślubnej, weźmiemy pana słowa pod uwa-
gę.
Agent mrugnął do niego.
- Radzę, byście poczekali, aż będziecie dwadzieścia
lat po ślubie. Wtedy tu przyjedźcie. Będziecie mieli
już za sobą romantyczne przeżycia i docenicie piękno
tych wysp.
R
S
- Dobrze pan mówi. - Jack odpowiedział mrug-
nięciem. - Do widzenia.
Gdy wyszli, Jack powiedział:
- Amy, wydaje ml się, że nie pozbędziesz się tej
działki. W każdym razie nie teraz.
- Chyba masz rację.
Plan urządzenia rodziców na Hawajach walił się
w gruzy. Ale była jeszcze druga strona medalu. Jeśli nie
opuści Bellingham, wspólna przyszłość z Jackiem
stanie się realna.
- Hej, mam pomysł - krzyknął nagle Jack.
Zatrzymał się przy ulicznym stoisku z upominkami
i wziął do ręki różowy plastykowy krążek, ozdobiony
sylwetkami hawajskich tancerzy.
- Musimy się rozluźnić - przekonywał, płacąc za
krążek, przypominający płaski talerzyk.
- Jack - protestowała Amy - nie bawiłam się tym
od czasu...
- Gdy graliśmy razem na ulicy przed waszym
domem, tak?
- Tak.
- Zaraz sobie przypomnisz - zawołał, odbiegając
od niej parę kroków. - Łap!
Zręcznie wprawił w ruch krążek i posłał go w jej
stronę.
- Jesteś szalony! - krzyknęła Amy, ale złapała fru-
wający talerzyk, jakby ćwiczyła tygodniami.
- Świetnie, Amy! - Jack zaczął oddalać się od niej
biegiem. - Zobaczymy, czy potrafisz rzucić tak dale-
ko, ekspercie!
Amy rzuciła krążek wysokim łukiem w kierunku
Jacka. Ten ruch sprawił jej przyjemność. Poczuła,
jakby razem z nim odrzucała daleko od siebie wszyst-
kie swoje kłopoty i zmartwienia. Jack podskoczył
łapiąc krążek, a ona obserwowała z przyjemnością
jego zwinne ruchy. Uświadomiła sobie, że zawsze
R
S
lubiła na niego patrzeć, nawet w dzieciństwie, gdy nie
zdawała sobie sprawy, dlaczego ją fascynował.
- Do ciebie! - krzyknął Jack i rzucił krążek zza
pleców.
- Popisujesz się! - zakpiła Amy, skacząc w bok,
aby złapać talerzyk, lecz straciła równowagę i upadła
na trawę.
- O, Amy zrobiła „buś" - zawołał Jack. Podbiegł
jednak do niej i ukląkł. - Nic ci się nie stało?.
Amy roześmiała się.
- Mnie nic, ale mojej dumie. Myślałam, że jestem
lepsza.
- Jesteś świetna jak dawniej.
- Przypomniały mi się dobre czasy.
Jack podał jej rękę i pomógł wstać.
- Nie tamte czasy były dobre, lecz obecne.
- Może masz rację. Dobrze nam razem, prawda,
Jack?
- Tak, z całą pewnością, madame. Wracamy do
hotelu?
- Mam jeszcze jeden adres, trochę dalej na tej ulicy.
- Po tym, co usłyszeliśmy od agenta w ostatnim
biurze, niczego już się nie spodziewam.
- Ja właściwie też, ale byłabym niespokojna, gdy-
bym nie spróbowała.
- A więc chodźmy - westchnął Jack.
Biuro okazało się mniejsze od większości, które tego
dnia odwiedzili, lecz schludne.
Tylko jedno z czterech biurek było zajęte. Siedziała
przy nim młoda kobieta o krótkich blond włosach.
Gdy podeszli do niej, podniosła głowę z uśmiechem.
- Czym mogę służyć? - zapytała.
Mimo znużenia Amy również uśmiechnęła się do
niej, zachęcona przyjaznym wyrazem twarzy.
- Chcielibyśmy porozmawiać z jednym z agentów,
ale zdaje się, że wszyscy są poza biurem.
R
S
- Tak, rzeczywiście, ale może ja w czymś mogę
pomóc? Proszę usiąść. - Gestem wskazała dwa wy-
ściełane krzesła stojące przed biurkiem.
- Dziękujemy, ale jeśli nie ma agentów, to nie
warto siadać. Widzi pani, chcemy rozmawiać z kimś,
kto może podjąć decyzję o przyjęciu mojego terenu do
sprzedaży. Zależy nam, aby to załatwić jeszcze dzisiaj.
Uśmiech błysnął w szarych oczach kobiety.
- Myślę, że to należy do mnie. Jestem tu szefem.
- Och, co za gafa - speszyła się Amy. - Tylko dlate-
go, że jest pani kobietą i siedzi przy wejściu, sądziłam...
- Nic nie szkodzi - powiedziała wesoło kobieta.
- Przyznaję, że robię to czasem specjalnie, żeby zmylić
ludzi. To nawet nie jest moje biurko, ale kiedy inni
wychodzą, przenoszę się tutaj, aby wyjrzeć na ulicę.
Lubię widzieć ruch, ludzi idących na plażę Waikiki.
- Wstała, wyciągnęła rękę. - Nazywam się Rhonda
Dandridge.
- Bardzo mi miło. Jestem Amy Hobson, a to jest
Jack Blickensderfer.
- Proszę usiąść i opowiedzieć mi, z czym państwo
przychodzą. Nie jesteście z Hawajów?
- Nie, i wracamy na kontynent jutro rano. Rok
temu kupiłam działkę budowlaną, nie widząc terenu, od
firmy, która projektuje nadmorskie osiedle koło Hany.
- Znam ten projekt. Postępuje dość powoli, ale
kiedyś dojdzie do skutku.
- Nie mogę czekać na „kiedyś", Rhondo. Muszę
sprzedać tę działkę natychmiast.
- Masz kłopoty finansowe?
- Nie, ale gdy zobaczyłam ten teren, doszłam do
wniosku, że nie odpowiada moim potrzebom, a raczej
potrzebom moich rodziców. Chcę sprzedać tę działkę
i kupić inną, może tu, w Honolulu.
Rhonda wzięła do ręki ołówek i zaczęła coś kreślić
na papierze.
R
S
- W tym osiedlu jest jeszcze kilka nie sprzedanych
działek. Będzie chyba bardzo trudno odsprzedać
twoją.
- Ale chyba nie jest to niemożliwe?
- Nie, ale trudne, prawie beznadziejne. Jakie są
plusy twojej działki?
Pytanie zaskoczyło Amy. Nikt dotąd nie zapytał
o to, nie chciał wiedzieć, jakie są zalety terenu. Jak ją
zachęcić? Amy myślała gorączkowo.
- Widok jest wspaniały - zaczęła. - Działka znaj-
duje się na końcu ulicy, przy samej plaży.
- Tam jest czarny piasek. Mało komu się to
spodoba - skomentowała Rhonda.
- Ale mogłoby, gdyby to odpowiednio zareklamo-
wać. Czarny piasek to egzotyka. Mieszkanie blisko
czarnej plaży można by określić jako symbol pewnego
statusu.
Rhonda przestała pisać i spojrzała uważnie na
Amy.
- Jest tam jeszcze ta okropna droga. Może ją kiedyś
przebudują, ale teraz...
- Teraz jest to odosobnione miejsce, w sąsiedztwie
bogatych i sławnych. Czy to prawda, że kilka gwiazd
hollywoodzkich ma domy na tamtym terenie?
- Tak, ale...
- A więc należałoby o tym wspomnieć jako o za-
lecie.
Amy mówiła z coraz większym zapałem. Uznała, że
Rhonda jest bliższa zajęcia się sprzedażą działki niż
ktokolwiek inny.
- Poza tym nie należy zapominać o owocach, jakie
tam rosną. Widziałam banany i założę się, że można by
posadzić mango, papaje i wiele innych.
Rhonda uśmiechnęła się.
- Zarząd tej firmy powinien cię zatrudnić, abyś ich
reklamowała.
R
S
- Nie, dziękuję - roześmiała się Amy. - Zależy mi
tylko na tym, aby ktoś pośredniczył w sprzedaży
mojej działki. Jeśli ty się podejmiesz, to upoważnię
cię też do szukania czegoś odpowiedniejszego dla
moich rodziców.
- Zaufałabyś mi po ostatnim doświadczeniu?
- Nie mam wyboru. Nie mogę sobie pozwolić na
następny przylot tutaj w najbliższym czasie. Zresztą
mam teraz lepsze rozeznanie, jak tu jest i co byłoby
dobre dla mojej rodziny. Czy podejmiesz się załatwić
to dla mnie?
- Chcesz jeszcze odwiedzić jakieś inne agencje
nieruchomości?
- Nie, ty byłaś ostatnia.
- Mogłabym podjąć decyzję dopiero jutro rano.
O której odlatuje twój samolot?
- O jedenastej.
- A więc mamy czas.
Amy doznała jednocześnie uczucia nadziei i żalu.
Bała się spojrzeć na Jacka. Intuicja podpowiadała jej,
że Rhonda podejmie się pośrednictwa i prawdopodob-
nie sprzeda działkę. Droga- do spełnienia marzeń
rodziców znów się otwierała, ale droga do zdobycia
Jacka pogrążała się w mroku. Nie widziała sposobu,
aby osiągnąć jedno i drugie. Żadnego.
R
S
ROZDZIAŁ 9
Wyszli z biura i doszli do swego wynajętego samo-
chodu, nie mówiąc do siebie ani słowa. Dopiero po
przyjeździe do hotelu, gdy oddali wóz pod opiekę
parkingowego, Jack zwrócił się do Amy:
- Myślę, że znalazłaś wreszcie właściwą osobę.
- Ja też tak sądzę.
Jack westchnął.
- I było to nasze ostatnie biuro na liście, prawda?
- Tak, rzeczywiście. - Amy widziała wyraźnie,
że jest rozczarowany rozwojem sytuacji, ale po-
stanowiła być silna. - Wiesz dobrze, że nie mogłam
inaczej postąpić. Musiałam wykorzystać każdą
szansę.
- Staram się to zrozumieć.
- Moi rodzice zasłużyli sobie na to.
- I pewnie dostaną w końcu to, o czym marzą. A ty
wspaniale zarekomendowałaś swoją działkę, Amy.
- Rhonda sprowokowała mnie do tego.
- Poddałaś jej tyle pomysłów, że chyba sprzeda
działkę w ciągu tygodnia.
- Co mnie bardzo ucieszy - zauważyła Amy z uda-
wanym entuzjazmem.
Jack przystanął koło windy.
R
S
- Jesteś głodna? Może zanim pójdziemy na górę,
powinniśmy wyskoczyć gdzieś na kolację? Jest tu
w pobliżu dobra japońska restauracja.
Zamilkł widząc, że Amy kręci głową.
- Niezależnie od tego, co się zdarzy jutro - powie-
działa miękko - mamy jeszcze dzisiejszy wieczór dla
siebie. Czy chcesz go spędzić w japońskiej restauracji?
- To podchwytliwe pytanie - zauważył Jack.
- Trochę tak. Na swój niezręczny sposób próbuję wy-
badać, na czym stoimy. Czy wolałbyś udawać, że poprze-
dniej nocy nic się nie zdarzyło, czy raczej wykorzystać jak
najlepiej te ostatnie wspólne godziny na Hawajach?
- Nie jestem pewien. -Założył ręce na piersi i oparł
się o ścianę, wpatrując się w Amy. Stopniowo wyraz
jego twarzy ulegał zmianie, łagodniał, a na ustach
pojawił się lekki uśmiech. - Jeśli chodzi o udawanie, że
nic się nie wydarzyło ostatniej nocy, to dla mnie
niewykonalne. Natomiast co do kolacji, to możemy
zamówić coś dobrego do pokoju. Jakoś straciłem
apetyt na japońskie jedzenie. - Zdecydowanym ru-
chem nacisnął przycisk windy. -I ciągle jeszcze mam
nadzieję, że ta agentka się rozmyśli.
- A ja mam nadzieję, że nie - powiedziała Amy.
Gdy znaleźli się w pokoju, Amy zaproponowała
Jackowi, aby wyciągnął się na łóżku i odpoczął, a ona
pójdzie do łazienki się odświeżyć.
- Wyglądasz bardzo świeżo, młoda damo - od-
parł, szczypiąc ją w pośladek.
- Nie spoufalaj się - fuknęła na niego. - Bądź
grzecznym chłopcem i zamów coś z restauracji, może
mai-tais?
- Tak jest - mruknął, sięgając po spis telefonów.
Tymczasem Amy wzięła ukradkiem do łazienki
sarong, którego w końcu nie nosiła poprzedniej nocy.
Rano, gdy Jack brał prysznic, Amy przysięgła sobie, że
olśni go wieczorem. Teraz miała okazję.
R
S
Zamknęła drzwi na klucz, żeby Jack nie wszedł
znienacka i nie popsuł całej niespodzianki, a potem
szybko się rozebrała. Wzięła prysznic i spryskała się
wodą kolońską. Zdjęła sarong z wieszaka i próbowała
upiąć na sobie tak, jak nosiły go Hawajki na ulicach
Honolulu. Z pewnym trudem udało jej się owinąć dużym
prostokątem jedwabiu, a końce związać powyżej biustu.
Podeszła do lustra, aby obejrzeć efekt.
Zupełnie, jakby miała na sobie kwiecistą wieczoro-
wą suknię bez ramiączek, spływającą wdzięcznie od
szczytów piersi aż do różowych, wymanikiurowanych
paznokci u nóg.
Wyglądała dostatecznie szykownie nawet na wie-
czorne przyjęcie, jednak pod sarongiem była komplet-
nie naga. Jedno pociągnięcie za węzeł zdradziłoby to,
ale ten przywilej rezerwowała dla jednego tylko męż-
czyzny.
Wyszczotkowała długie ciemne włosy, aż spłynęły
lśniącą falą na ramiona. Z więdnącego już wieńca
wyjęła jeden kwiat i wpięła go we włosy za uchem.
Była gotowa.
Amy nie miała złudzeń co do swojej przyszłości.
Związana koniecznością opieki nad rodzicami i dłu-
giem, który na niej ciążył, nie mogła nawet marzyć
o połączeniu się z mężczyzną takim jak Jack, chociaż
wiedziała, że będzie za nim tęsknić do końca życia.
Dlatego uznała, że ta jedna noc, którą spędzi w jego
ramionach, powinna dostarczyć jej wspomnień na
resztę samotnych lat.
Wzięła głęboki oddech i otworzyła drzwi.
Jack poszedł za jej radą, zdjął buty i siedział na
łóżku, nalewając dla nich mai-tais do szklanek, usta-
wionych na tacy.
- Proszę, oto drink dla ciebie - rzekł i podniósł
głowę. Gdy zobaczył Amy, znieruchomiał, a struga
koktajlu popłynęła na tacę.
R
S
- Jack, nie trafiasz do szklanki - zauważyła Amy,
starając się opanować śmiech.
- Rzeczywiście - rzekł. - Ale kto by dbał o trochę
zmarnowanego rumu w takiej chwili. .
- Pomyślałam, że ucieszysz się z niespodzianki. Nie
sądziłam tylko, że zatopisz okoliczne tereny w mai-tais.
- Niespodzianka jest fantastyczna. Czy wiesz,
że zupełnie zapomniałem o sarongu? Czy masz coś...
pod spodem?
Amy wolno pokręciła głową.
- To musi być ta spontaniczność, o której mówiłaś.
- Co takiego?
- Powiedziałaś kiedyś, że zimno pozbawia cię spon-
taniczności. Teraz widzę, co to miało znaczyć.
- Mam nadzieję.
Amy przeszła przez pokój, kołysząc uwodzicielsko
biodrami i usiadła obok niego na łóżku. Rozpięła
guziki jego koszuli i wsunęła rękę pod materiał.
- Boże, jak ciężko oddychasz - szepnęła, przesu-
wając językiem wzdłuż jego szyi.
- Rozlewanie drinków to ciężka praca - odparł.
- Biedne maleństwo, musisz się zrelaksować.
Stopniowo zsuwała koszulę z jego ramion.
- Słuchaj - powiedział Jack schrypniętym głosem
- co by się stało, gdybym to rozwiązał? - Sięgnął do
węzełka nad jej piersiami.
- Nie dotykaj! - rozkazała Amy, odsuwając się.
- Jesteś zbyt niecierpliwy. Tu, na wyspach, wolimy
wolniejsze tempo - mówiła, drobnymi ruchami mus-
kając jego pierś.
Jack westchnął w udręce.
- Amy, to był taki długi dzień. Czy nie masz litości
dla spragnionego człowieka?
- Żadnej.
R
S
Powoli rozpięła klamerkę od spodni i rozsunęła
zamek.
- Amy, torturujesz mnie.
- A tobie się to podoba. Czyż nie?
- Tak - przyznał chrapliwie - ale mogę od tego
zwariować.
- Nie dopuścimy do tego. Kaftan bezpieczeństwa
zasłoniłby zbyt dużo tego wspaniałego ciała. - Ciągle
go głaskała. - Jak to się mówi: im wolniej, tym
pewniej?
- Coś w tym rodzaju.
- Sprawdzimy, czy to prawda.
Wsunęła obie dłonie pod gumkę kąpielówek i zsu-
nęła je razem ze spodniami. Spojrzała na jego oswobo-
dzoną męskość.
- Twierdzenie uważam za udowodnione.
- Chodź do mnie. - Chwycił ją za dłoń, lecz Amy
się odsunęła.
- Jeszcze nie, Jack.
Przylgnęła ustami do wewnętrznej strony uda, tuż
nad kolanem, a potem trochę wyżej. Jack wstrzą-
snął się cały.
- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz - wyszeptał.
- Tego nie oczekiwałem... Litości, Amy. Nie wiem, czy
zdołam. Gdzie się tego nauczyłaś? - Jęknął z rozkoszy.
Amy ocierała się o niego, całowała jego płaski
brzuch i czuła, jak w niej samej wzbiera pożądanie.
- Teraz mnie rozbierz - szepnęła wreszcie.
Drżącymi rękami Jack rozplatał węzeł i sarong
spadł do stóp Amy. Jack ukrył twarz na jej piersiach.
- Nigdy nie będę miał cię dosyć - mruczał.
Poprzez burzę uczuć i doznań, które Amy przeży-
wała, przedarła się myśl, że może to jest ich ostatnie
spotkanie. Tyle pragnień, tyle miłości, a jednak...
R
S
Jack podniósł sarong i ułożył Amy na jedwabnej
tkaninie. Kwiatem, który wypadł z jej włosów, głaskał
jej ciało, a potem całował najwrażliwsze miejsca.
Wreszcie dopełnił aktu zespolenia, na które nie mogli
już dłużej czekać. W szczęśliwym uniesieniu szeptali
słowa miłości i zachwytu.
Z oddali dochodził rytmiczny odgłos perkusji,
towarzyszącej luau na plaży, a ich ciała rozgrzane
namiętnością tuliły się do siebie na jaskrawym, hawajs-
kim sarongu. Siła pożądania wzrastała bez końca, aż
wreszcie wpadli w otchłań ekstazy, wstrząsani spaz-
mami rozkoszy.
- Amy! - szeptał Jack, opadając na nią.
- Jestem tu, jestem tu, kochanie.
Dużo później, leżąc w ciemnościach i słuchając jego
spokojnego oddechu, Amy zastanawiała się, czy i jak
długo jeszcze będzie przy nim.
Następnego ranka obudził ich dźwięk telefonu.
Jack sięgnął do aparatu, mruknął coś niezrozumiałego
i podał jej słuchawkę, przeciągając sznur nad sobą.
Amy usiadła i zakryła dłonią mikrofon.
- Kto to? - spytała szeptem.
- Dama z agencji nieruchomości.
Amy spojrzała na zegar stojący na nocnej szafce.
Widocznie dzień pracy Rhondy zaczynał się o siódmej.
Jeżeli tak energicznie zajmowała się sprzedażą te-
renów, pozbędzie się działki błyskawicznie, zdecy-
dowała Amy.
Odchrząknęła i zdjęła dłoń z mikrofonu.
- Halo! - powiedziała.
- Przepraszam, jeśli cię obudziłam, ale nie chciałam
się z tobą rozminąć.
- W porządku, Rhondo.
R
S
Amy wyciągnęła rękę, aby odepchnąć męską dłoń,
która wędrowała w górę jej uda.
- Chciałam ci powiedzieć, że poważnie zastanawia-
łam się nad twoją posiadłością i tobą samą.
- Nade mną?
- Tak. Jaką masz posadę tam u siebie, w Bellingham?
- Jestem sekretarką w firmie handlującej drewnem.
Amy spojrzała gniewnie na Jacka i starała odsunąć
się poza zasięg jego rąk. W odpowiedzi uśmiechnął się
do niej i zaczął udawać, że przegryza sznur telefonu.
- Sekretarką? To śmieszne!
- Słucham? - Amy przestała zwracać uwagę na Ja-
cka, bo rozmowa z Rhondą pochłonęła całą jej uwagę.
- Powinnaś być agentem - ciągnęła Rhonda.
- Masz do tego talent. To jasne jak słońce. Znam się na
ludziach i uważam, że jesteś urodzonym handlowcem.
- Miło, że tak mówisz, ale co to ma wspólnego
z moją działką?
Amy odwróciła się tyłem do Jacka, który skorzystał
z okazji, aby obsypać pocałunkami jej plecy.
- Jestem gotowa przyjąć ją do sprzedaży, ale pod
jednym warunkiem.
- Jakim mianowicie?
Amy sięgnęła ręką za siebie, złapała Jacka za ucho
i ścisnęła z całej siły. Odsunął się od niej, jęcząc
i udając, że strasznie cierpi.
Na drugim końcu linii Rhonda wzięła głęboki
oddech i oznajmiła:
- Pod warunkiem, że będziesz u mnie pracowała.
- Pracować u ciebie? - Amy zwróciła zdziwioną
twarz w stronę Jacka. - Nie rozumiem.
- Potrzebny mi jeszcze jeden agent. Jestem gotowa
zapłacić za twoje szkolenie i ponieść koszty uzyskania
licencji w zamian za obietnicę, że popracujesz u mnie co
R
S
najmniej dwa lata. Będziesz mogła doglądać sprzedaży
swojej działki i poszukać sobie czegoś, co ci bardziej od-
powiada. A jeśli moja intuicja mnie nie zawodzi, to przy
twoich zdolnościach będziesz zarabiała lepiej niż dotąd.
- Jestem absolutnie zaskoczona, Rhondo. Nigdy
bym się czegoś takiego nie spodziewała.
Amy zauważyła, że Jack porzucił żartobliwe za-
czepki i wpatrywał się w nią z napięciem.
- A więc zrobisz tak? Nie sądzę, żebyś żałowała.
- Rhondo, musiałabym wziąć pod uwagę wiele
spraw, między innymi moich rodziców, którzy liczą na
moją pomoc. Byłabym od nich bardzo daleko.
Amy zauważyła, że oczy Jacka zwęziły się i wy-
glądają jak dwie szparki. Najwyraźniej domyślił się
treści rozmowy.
- Tak, wiem. Mówiłaś przecież, że ta działka ma
być dla rodziców, a nie dla ciebie.
- No właśnie.
- Czy zamierzałaś przenieść się tu razem z nimi?
- Tak. Miałam taki zamiar.
- A więc doskonale! Jeśli dadzą sobie radę bez
ciebie przez kilka miesięcy, będziesz mogła sprzedać
ziemię, której nie chcesz, kupić im coś lepszego i prze-
prowadzić ich tutaj. A sama będziesz już miała ustalo-
ną pozycję zawodową. Zakładam, że zamierzałaś
pracować, kiedy się tu przeniesiesz.
- Tak, ale...
- A twoi rodzice nie wymagają nieustannej opieki,
inaczej nie mogłabyś tu przyjechać na wycieczkę.
- Tak, to prawda, ale nie jestem jeszcze pewna, czy
się zgodzę.
- Oczywiście, że nie jesteś pewna.
- Tysiące myśli przelatują mi przez głowę...
- Czy niektóre z nich są związane z tym mężczyzną,
który odebrał telefon?
-Aha.
R
S
- W porządku. Prawdopodobnie słyszy wszystko,
o czym mówimy, i będzie miał wpływ na twoją decyzję.
Popieram miłość, Amy, ale nie kosztem przyszłości.
A ciebie czeka dobra przyszłość. Czuję to.
- Nie jesteśmy... to znaczy, ja nie jestem - plątała
się Amy, nie mając odwagi użyć słowa miłość.
- Och, kochacie się, na pewno. Ale czy są szanse,
żeby on tu z tobą przyjechał?
- Raczej nie.
Amy bała się przenikliwego spojrzenia Jacka. Mi-
łość? Oczywiście, ale czy to jest ta miłość przez duże M,
która wiedzie do białej sukni i przysiąg małżeńskich?
- Sądzę, że mogłabyś go na to namówić - ciągnęła
Rhonda. - Widziałam wczoraj, jak on na ciebie pat-
rzył. Może spróbujesz? A nawet jeśli on nie zaakcep-
tuje tego pomysłu, proszę cię, rozważ to sama poważ-
nie i daj mi znać jeszcze przed odjazdem.
- A jeśli odmówię, to nie podejmiesz się sprzedaży
mojej działki?
- Może bym się zgodziła, ale naprawdę brak mi
ludzi do pracy. Sama widziałaś u mnie trzy puste biur-
ka, a mam tylko dwie osoby. Mówię serio, mogę się tego
podjąć, jeżeli ty przyjmiesz moją ofertę.
- Ale dlaczego właśnie ja? Wyobrażam sobie, że
w Honolulu jest wiele osób szukających pracy.
- To prawda, ale niezwykle rzadko można spotkać
kogoś, kto się do tego zawodu nadaje. Poza tym jest
jeszcze problem z gorączką wyspiarską.
- Z czym? - Amy ścisnęła mocniej słuchawkę.
- To jakaś choroba?
Rhonda zaśmiała się.
- Coś w tym rodzaju. Słyszałaś kiedyś o gorączce
kabinowej? To prawie to samo. Niektórzy ludzie
dostają klaustrofobii, gdy sobie uświadomią, że są na
wyspie pośrodku oceanu.
- A!
R
S
- Nie jest to częste, ale dlatego kontrakt jest
na dwa lata. Nie mam ochoty stracić tego, co w ciebie
zainwestuję.
- Rhondo, czy mogę zadzwonić do ciebie za godzi-
nę i powiedzieć, co myślę o tej sprawie?
- Oczywiście. Porozmawiaj ze swoim przyjacielem.
I zostaw sobie możliwość wyboru, Amy.
- Spróbuję. Do usłyszenia. - Amy oddała słucha-
wkę Jackowi, a ten odłożył ją na widełki i spojrzał na
Amy wyczekująco.
- Więc?
- Proponuje mi posadę agenta do sprzedaży nieru-
chomości.
- Tego się domyśliłem.
Amy zaczęła skręcać róg prześcieradła. Powinna
być zadowolona, a czuła się jak człowiek skazany na
szubienicę.
- Z jakiegoś powodu uważa, że byłabym w tym
dobra.
- Prawdopodobnie tak jest - powiedział z obojęt-
nym wyrazem twarzy.
- Nie wiem, czy moi rodzice daliby sobie radę beze
mnie, nawet przez kilka miesięcy.
Jack wpatrywał się w przeciwległą ścianę.
- Myślę, że sobie poradzą - rzekł. - Zwłaszcza
gdybyś poprosiła Brada, aby się częściej do nich
odzywał. Mógłby też do nich przylecieć kilka razy. Ja
również od czasu do czasu...
Amy zacisnęła pięści.
- Przestań, Jack.
- Przestać? Co przestać?
- Mówisz z taką nonszalancją, jakby... - Głos jej
się załamał i musiała umilknąć, aby odzyskać kontrolę
nad sobą. - Jakby ci było wszystko jedno, czy ja tę
ofertę przyjmę, czy nie.
Gdy się odezwał, mówił powoli, z zastanowieniem.
R
S
- Oczywiście, że nie jest mi wszystko jedno. Ale
ta kobieta stwarza ci wspaniałą okazję, abyś zdobyła
to, czego chciałaś dla rodziców. Czy nie dlatego
tu przyjechałaś?
- Tak, ale...
- Nie rozumiem, jak możesz odrzucić taką szansę,
Amy.
Łzy zapiekły ją w oczy.
- Nie próbujesz nawet mi tego wyperswadować?
Ona żąda podpisania kontraktu na dwa lata.
- Jeśli wszystko potoczy się według twojej myśli,
zostaniesz tu o wiele dłużej.
- A co będzie z nami?
Jack spojrzał na nią i wzruszył ramionami.
- I to wszystko? - spytała. - Rezygnujesz tak łat-
wo i po prostu?
- Nie mam wielkiego wyboru.
- Z całą pewnością masz. - Przejmował ją strach,
co może usłyszeć w odpowiedzi, ale musiała wiedzieć.
- Na przykład mógłbyś także rozważyć przeniesienie
się na Hawaje.
Wyczytała odpowiedź w jego oczach, zanim jeszcze
pokręcił przecząco głową.
- Nie, Amy, obawiam się, że nie mógłbym.
R
S
ROZDZIAŁ 10
Duma kazała jej na tym zakończyć rozmowę, ale
uważała, że to, co ich połączyło, jest ważniejsze.
- Dlaczego? - spytała łamiącym się głosem.
Nie wydawał się poruszony obrotem sprawy, a ona
czuła dojmujący ból. Czy był z kamienia?
Jack zaczął wstawać z łóżka.
- Ponieważ przeniesienie się na Hawaje to twoje
marzenie, a nie moje - odparł. - Idę wziąć prysznic.
- Poczekaj chwilę. - Amy zerwała się i pobiegła za
nim do łazienki. - Przecież to marzenie moich rodzi-
ców. Co mogę poradzić na to, że potrzebują mojej
pomocy, aby się spełniło? Nie możesz mnie za to winić.
Jack odkręcił wodę i regulował jej temperaturę, nie
patrząc na Amy.
- To nie jest kwestia winy. Przedstawiłaś fakty, tak
jak je widzisz. W tym scenariuszu nie ma dla mnie
miejsca.
- Byłoby, gdyby ci bardziej na mnie zależało.
Jack odwrócił się do niej.
- I żeby to udowodnić, powinienem rzucić pracę
którą lubię i cenię, oraz wyjechać ze stron, w których
się dobrze czuję? Porzucić swoją działalność wśród
młodzieży, której zorganizowanie zajęło mi całe mie-
siące i która zaczyna przynosić owoce?
R
S
Amy nie wiedziała, co odpowiedzieć. Rzeczywiście,
wymagała od niego wiele, ale w takim razie co będzie
z uczuciami, które ich połączyły?
Patrzyli na siebie bez słowa, a w łazience słychać
było tylko szum lejącej się wody.
- Nie przeczę, Amy - powiedział wreszcie Jack
- że dwa ostatnie dni były dla mnie czymś wyjąt-
kowym. Ale to nie dosyć, aby zrujnować całe moje
życie. Szczególnie gdy sobie wyobrażę, że się tu
przenoszę, rezygnując z tylu spraw, a potem okaże się,
że twoje niewydarzone pomysły były pomyłką.
- Niewydarzone pomysły? Tak myślisz o moich
planach?
- Nie mogę przecież powiedzieć, że stoisz na moc-
nym gruncie. Masz kawałek ziemi, którą może uda ci
się sprzedać, a może nie, oraz ofertę pracy, która może,
ale nie musi, zmaterializować się w coś, co chciałabyś
uczynić swoją karierą. Może znajdziesz inne, lepsze
miejsce dla rodziców na ich ostatnie lata, a może nie.
Co będzie, jeśli przyjedziesz do domu dopiero za pół
roku? Co ja mam z sobą zrobić?
Amy zacisnęła szczęki.
- Rozumiem. Młodsza siostra Brada znów wpadła
na wariacki pomysł, tak?
- Amy, masz niewyczerpaną energię i wiele odwagi.
Jeśli uda ci się wziąć w karby, możesz daleko zajść. Mo-
że praca w agencji nieruchomości okaże się właśnie tym,
czego ci potrzeba. Ale nie potrafię rzucić wszystkiego, do
czego doszedłem w życiu, zwłaszcza że Hawaje nie są
miejscem, w którym chciałbym zamieszkać na stałe.
- Niech Bóg broni, żebyś z mojego powodu znalazł
się w tak nieprzyjemnej sytuacji. - Oczy Amy zwęziły
się ze złości. - Powiem ci coś. Mam zamiar sprawdzić
się w tej nowej pracy. Mam zamiar sprzedać tę działkę
i kupić coś lepszego dla rodziców. Siostrzyczce Brada
tym razem się powiedzie.
R
S
Jack patrzył na nią przez dłuższą chwilę.
- Wydaje mi się, że czas, abyś zadzwoniła.
- Tak, lepiej zaraz to zrobię. - Odwróciła się i wy-
szła z łazienki.
Rhonda dała Amy trzy tygodnie na załatwienie
spraw w Bellingham. Wręczenie prośby o zwolnienie
z pracy było łatwe, rozmowa z rodzicami - nie.
Zadzwoniła do nich zaraz po powrocie, ale nie
uważała za właściwe mówić im o swych projektach
przez telefon. Ograniczyła się więc do wrażeń z po-
dróży i opisu pogody. Obiecała wpaść do nich w czasie
weekendu. Zdecydowała, że porozmawia z każdym
z rodziców osobno, zaczynając od matki.
W sobotę po południu pojechała do białego, schlud-
nego domu rodziców. Weszła tylnym wejściem. Miała
szczęście, bo zastała matkę samą, składającą świeżo
upraną bieliznę.
- Amy! - Pani Hobson rzuciła ręcznik i podbieg-
ła z radością do córki. - Jak się ma nasza podróż-
niczka?
- Jeszcze nie najlepiej po locie odrzutowcem - od-
parła Amy, ściskając matkę z oczami zamglonymi od
łez. Po raz pierwszy od długiego czasu poczuła tęsk-
notę za domem.
- Czy Jack przyjechał z tobą?
- Nie. - Amy odwróciła się do stosu bielizny i za-
częła ją składać. - Mieliśmy małe nieporozumienie.
Bardzo się starała, aby o nim nie myśleć od chwili,
kiedy się pożegnali przed jej domem we wtorek rano.
Gdy jego program szedł w radiu, zmieniała stację.
- Amy, jak mi przykro - powiedziała matka, kła-
dąc jej rękę na ramieniu. - Wydawało mi się, że łączy
was coś wyjątkowego. Bardzo się cieszyłam, bo Jack
jest dla mnie prawie członkiem rodziny. Tak bardzo
przypomina Brada.
R
S
To prawda, pomyślała Amy z goryczą, obaj uważa-
ją mnie za niepoczytalną.
- Nie udało się nam, mamo.
- Nie odrzucaj go jeszcze, Amy. Jesteście oboje
młodzi, macie czas. Kto wie, co będzie.
- Może jesteśmy młodzi, ale nie mamy czasu.
- Co to znaczy?
Amy spojrzała na matkę i odwróciła wzrok.
- Dostałam propozycję pracy na Hawajach. Mam
zamiar ją przyjąć.
- Pracę na Hawajach? Jaką pracę?
- W agencji nieruchomości.
- Ależ, Amy, ty nigdy...
- Wiem, mamo. Właścicielka zgodziła się posłać
mnie na kurs szkoleniowy. To niezwykła okazja.
- Tak mi się wydaje. - Matka wpatrywała się
zaskoczona w stertę bielizny. Potem zaczęła ją prze-
kładać z miejsca na miejsce, jakby czegoś szukała.
- Opuściłabyś Bellingham i pojechała tam... na stałe?
- Będziemy w kontakcie telefonicznym, mamo.
- Amy otoczyła jej szczupłe plecy ramieniem. - A
Brad będzie się wami opiekował.
- On tu przyjeżdża raz do roku, Amy.
- A więc będzie musiał przyjeżdżać częściej. Spokane
nie jest tak daleko. Poza tym przyjadę z wizytą przed
upływem sześciu miesięcy, obiecuję.
- Słyszałam, że życie jest tam bardzo drogie. Jak
będziesz mogła zacząć nową pracę i przylecieć do
domu po pół roku? Zastanawiam się, czy ta właściciel-
ka nie wprowadza cię w błąd.
Amy chciało się płakać. Nawet matka uważają za
niezdolną do zajmowania się własnymi sprawami.
- To nielogiczne, mamo. Rhonda płaci za moją
powrotną podróż i szkolenie. Po co by wykładała
pieniądze, gdyby uważała, że nie będę dobrym pracow-
nikiem?
R
S
- Pewnie masz rację, ale będziesz tak daleko...
- Wszystko się ułoży, mamo.
Na widok niepokoju malującego się na twarzy
matki Amy była prawie gotowa wyjawić jej całą
prawdę, ale się powstrzymała. Choć wierzyła, że uda jej
się sprowadzić rodziców do Honolulu w czasie krót-
szym niż sześć miesięcy, nie chciała rozczarować tej
wrażliwej istoty.
- Mam nadzieję - powiedziała pani Hobson, wy-
gładzając powłoczkę. - Czy ojciec już o tym wie?
- Nie.
- Siedzi w pokoju i ogląda rozgrywki golfowe.
Lepiej idź mu powiedzieć.
Amy skinęła głową. Nie cieszyła ją perspektywa tej
rozmowy. Gdy weszła do pokoju, ojciec oderwał się od
telewizji.
- Witaj. Czy przywiozłaś jakieś zdjęcia z podróży?
-spytał.
Zaskoczył ją kompletnie tym pytaniem. Nie pomyś-
lała nawet o robieniu zdjęć, choć każdy na jej miejscu
zrobiłby ich mnóstwo.
- Nie, tatusiu, zapomniałam aparatu.
Ojciec potrząsnął głową.
- Zgadza się. Przysięgam, Amy, że jesteś najbar-
dziej roztrzepaną osobą, jaką znam.
- Tato, muszę z tobą o czymś pomówić. Czy
mógłbyś wyłączyć na chwilę telewizor?
Ojciec wziął do ręki pilota i wyciszył dźwięk.
- Nie ma sensu całkowicie go wyłączać. To ten
telewizor, który Brad dał nam na ostatnią gwiazdkę.
- Tato, on dał wam go dwa lata temu.
- Naprawdę? Nie, to niemożliwe, Amy. Zresztą to
detal. - Wskazał ręką jednego z graczy. - Ten facet
potrafi grać.
Amy skorzystała z okazji, aby przeforsować swoją
opinię.
R
S
- Wiesz, tato, myślę, że zajmujesz się zbyt wieloma
drobiazgami. To cię męczy. Część tych rzeczy mogłaby
załatwiać mama, jak na przykład płacenie rachunków
i tym podobne.
Odwrócił się do niej ze zmarszczonym czołem.
- Zawsze ja płaciłem rachunki i będę to robił dalej.
To ja zarabiam pieniądze, prawda?
- Właśnie o to chodzi. Nie musisz robić wszyst-
kiego.
- Tak nie jest. Twoja matka zajmuje się domem
i posiłkami, a ja zarabiam na dom i płacę rachunki.
Taki system nam odpowiada.
Amy westchnęła. Mogłaby mu wytknąć, ile razy
zapomniał opłacić elektryczność i jeździł przez pół
roku nie ubezpieczonym samochodem, ale co by to
dało? Spojrzała na wchodzącą do pokoju matkę.
- Co powiesz, Virgil, na nowe plany Amy?
- Mamo, ja jeszcze...
- Jakie nowe plany? - zapytał ostro ojciec. - Nic
mi nie powiedziała.
- Och, myślałam, że...
- Właśnie miałam zamiar - zaczęła Amy.
- Przenosi się na Hawaje, do pracy - wyjaśniła
szybko matka. - Czy to nie wspaniałe, Virgil?
- Co znowu, u diabła? - Ojciec walnął dłonią w po-
ręcz fotela. - Amy, sama na Hawajach? Tylko się
uśmiać!
Amy zacisnęła pięści. Ojciec wiedział, jak jej do-
kuczyć.
- A więc będziesz się mógł śmiać do woli, tato, boja
tam pojadę.
- I co tam będziesz robić?
Miała ochotę wyjść natychmiast, bo była pewna, że
ojciec tylko wyśmieje jej plany, ale błagalne spojrzenie
matki zatrzymało ją na miejscu. Już dawno obie doszły
do wniosku, że od czasu wypadku ojciec stał się
R
S
bardziej zgryźliwy, i matka często prosiła Amy o wyro-
zumiałość i cierpliwość.
Amy odetchnęła głęboko, aby się opanować, i za-
częła:
- Gdy byliśmy z Jackiem w Honolulu...
- Jedziesz tam z Jackiem? To zmienia postać rzeczy.
- Nie, nie jadę z Jackiem. Pewna właścicielka
agencji nieruchomości zaoferowała mi posadę. Za trzy
tygodnie wyjeżdżam na Hawaje.
- I ta pani pośle również Amy do szkoły, Virgil
-wtrąciła matka. Ojciec patrzył na nie z wyraźną
niechęcią.
- Świetnie. Amy jedzie sobie na Hawaje, a my nie
możemy, bo jej parszywy amant okradł nas z na-
szych...
- Virgil! Obiecywałeś, że nigdy tego nie będziesz
wypominać! To nie jej wina.
Amy popatrzyła ojcu prosto w oczy.
- Tak, to moja wina. To ja sprowadziłam Philipa
do domu. Zainwestowaliście pieniądze w jego projekt,
bo ja za niego ręczyłam.
- Powinienem mieć więcej rozumu.
Amy przygryzła wargę.
- Tato, kiedyś ci to wszystko oddam. Obiecuję.
- W jaki sposób? - W głosie ojca brzmiał wyrzut.
- Wyjeżdżając na Hawaje i zostawiając nas samym
sobie?
Amy dostrzegła, że za jego rozdrażnieniem kryje się
strach, i natychmiast złagodniała.
- Wkrótce przyjadę was odwiedzić i jest pewna
szansa, że niedługo wszyscy razem tam zamieszkamy.
Początkowo nie miała zamiaru wspominać o tym,
ale nie potrafiła nie dać im choć odrobiny nadziei.
Ojciec wrócił do oglądania telewizji.
- Nie liczyłbym na to - rzekł.
Matka dotknęła ręki Amy.
R
S
- Chodź, pomożesz mi przy kolacji - powiedziała
łagodnie.
Rzuciwszy spojrzenie na ojca, Amy skierowała się
do drzwi.
- Amy!
Odwróciła się na dźwięk jego głosu.
- Mówiłeś coś, tatusiu?
- Tak. Chcę, byś pamiętała, że jeśli tam ci się nie
powiedzie i nie będziesz miała za co wrócić do domu,
wyślę ci tyle pieniędzy, ile będzie trzeba.
Nie wiedziała, czy ma się złościć, czy dziękować.
Kochał ją, ale było jasne, że w nią nie wierzył. Jak
wszyscy mężczyźni w jej życiu.
- Dziękuję, tato - rzekła w końcu.
Następnego dnia zadzwoniła do Brada. Powiedzia-
ła mu, że przyjęła posadę w Honolulu, ale nie wspo-
mniała nic o dalszych planach. Jego reakcja była tylko
trochę mniej zgryźliwa niż ojca.
- Nikt z was nie ma do mnie zaufania, ani rodzice,
ani Jack, ani ty - oburzyła się.
- Amy, spójrz prawdzie w oczy. Wszyscy cię kocha-
my, ale wyciągaliśmy cię z tysięcznych kłopotów. To
wygląda na następny taki przypadek. Powinnaś zostać
w domu, dbać o to, co się nawiązuje między tobą
a Jackiem, i zapomnieć o Hawajach. Zbyt dużo
nasłuchałaś się opowieści ojca o tych wyspach. Jeśli
zainteresowałaś się handlem nieruchomościami, zba-
daj sytuację wokół Bellingham.
- Mnie się podobają Hawaje, Brad.
- Jak każdemu z nas, ale tam życie jest drogie
i pozostaje się daleko od wszystkich i wszystkiego.
- Brad, czy protestujesz dlatego, że nie będzie mnie
tutaj, aby doglądać rodziców?
- Nie. Ja nigdy nie pochwalałem tego, że tak
bardzo się z nimi związałaś. Mówiłem ci nieraz.
R
S
- Ktoś musi to robić i liczę, że teraz ty przejmiesz
opiekę nad nimi.
- Zrobię to, w granicach rozsądku. Ale jeśli oj-
ciec coś pokręci, a mama nie będzie miała ciebie
pod ręką, może w końcu uzna, że musi sobie sama
radzić.
- Nie wiem, czy zdoła.
- Dowiemy się, siostrzyczko.
- Brad, obiecaj mi, że zatelefonujesz do nich raz na
tydzień i sprawdzisz, co się dzieje. Nic by się nie stało,
gdybyś przyjechał po dwóch, trzech miesiącach.
- Zrobię, co będę mógł, ale martwię się bardziej
o ciebie niż o nich. Jeśli będziesz miała kłopoty,
zadzwoń na mój rachunek, dobrze?
Amy westchnęła. Brad prawie dokładnie powtarzał
przestrogi ojca.
- W porządku. Do widzenia, Brad.
- Trzymaj się, mała. Życzę ci powodzenia.
Amy odłożyła słuchawkę. Zawiadomiła już wszyst-
kich. Pozostał jeszcze Steve, którego już nie będzie
dłużej uczyć. Jack zaproponował, że przejmie nad nim
pieczę, i Amy się zgodziła. Steve może się nawet
ucieszy, bo zawsze podziwiał słynnego disc jockeya.
Jack. Odczuwała ból za każdym razem, gdy w myś-
lach szeptała jego imię.
Tęskniła za jego czarującym głosem. Broniła się
przed tym, lecz pewnej niedzieli, gdy nie mogła opano-
wać tęsknoty, poddała się i włączyła radio, aby
odszukać jego stację. Dopiero gdy usłyszała głos
innego spikera, przypomniała sobie, że Jack nie pra-
cował w niedzielne wieczory.
Steve zaskoczył Amy kompletnie, przychodząc
w środę z gotową umową. Był tak dumny z własnego
dzieła, że Amy z największą przykrością wyjawiła mu,
iż nie może jej podpisać.
R
S
- Steve, w moim życiu następuje duża zmiana
- zaczęła w wahaniem.
Steve uśmiechnął się ze zrozumieniem.
- Pani i Jack, jak się domyślam? Jeśli planujecie
miesiąc miodowy, mogę zmienić umowę.
- Nie, nie o to chodzi. Przenoszę się na Hawaje.
Zaproponowano mi tam pracę.
- Przenosi się pani? - Grzywka zakrywała mu
oczy, więc trudno było dostrzec ich wyraz, ale kąciki
ust opadły, zdradzając rozczarowanie. - A więc ta
umowa już jest niepotrzebna.
Złożył kartkę w mały kwadracik i wcisnął ją do
kieszeni.
- Będzie potrzebna Jackowi - powiedziała pośpie-
sznie Amy. - Lekcje się nie skończą tylko dlatego, że ja
wyjeżdżam. Tak dobrze ci idzie, Steve. Będziesz się
dalej uczył z Jackiem. W ogóle nie zauważysz, że mnie
niema.
- Bzdury! - Podniósł głowę zagniewany. - Prze-
praszam - mruknął i znowu odwrócił wzrok.
- Steve, jestem naprawdę wzruszona. Nie wiedzia-
łam, że tak ci zależy na tych lekcjach.
Pokręcił się niespokojnie.
- No, chyba tak. Przyzwyczaiłem się, że to pani
mnie uczy. To znaczy, Jack jest w porządku, ale...
- Dziękuję ci, Steve. Pragnęłabym z całego serca
nie przerywać naszych lekcji, ale to moja życiowa
szansa i nie mogę z niej zrezygnować.
Steve odchylił głowę do tyłu, aby popatrzeć jej
w oczy.
- Jeśli Jack ma mnie uczyć, to znaczy, że nie jedzie
z panią na Hawaje.
- Nie.
Jego wzrok wyrażał współczucie, jakby sam coś
podobnego przeżył.
- Rozstaliście się?
R
S
- Tak.
-To marnie.
- Tak. - Amy czuła, że coś ściska ją za gardło, ale
nie chciała rozpłakać się w obecności chłopca. - Ale
może wszystko będzie dobrze.
- Mam nadzieję - skinął głową.
I ja też, myślała Amy, zmuszając się do pogodnego
uśmiechu przy pożegnaniu.
Gdy Steve odszedł, poszła do kuchni i zajęła się
gorączkowo myciem, szorowaniem i pakowaniem, aż
poczuła się kompletnie wyczerpana.
Rodzice zgodzili się, aby zostawiła u nich część
rzeczy, których nie brała do Honolulu, więc musiała
zrobić kilka kursów samochodem. Zjadła też u nich
ostatnią przed wyjazdem kolację. Rozmowa przy stole
była dość chaotyczna, trochę z powodu złej pamięci
ojca, a trochę zaabsorbowania Amy jej przeprowadzką.
Miała jeszcze przespać ostatnią noc w swoim miesz-
kaniu, a rano oddać klucze właścicielowi.
Po dłuższym zastanowieniu postanowiła zabrać ze
sobą samochód. O dziewiątej wieczorem uściskała
rodziców i uciekła, aby nie odpowiedzieć fontanną łez
na widoczne wzruszenie matki.
Marcowa noc była zimna i wilgotna, co powinno
utwierdzić ją w podjętej decyzji o opuszczeniu Bellin-
gham, może na zawsze.
Ale dlaczego miasto wydało się jej nagle takie
piękne? Przejechała ulicami koło swych ulubionych
sklepów, koło budynku własnej szkoły i składów
drewna, gdzie pracowała. Zatrzymała się nad zatoką,
aby popatrzeć, jak migocą światełka na kołyszących
się łodziach.
Zaparkowała samochód i patrzyła na zachód,
w stronę, gdzie setki mil dalej leżały Hawaje. Już
następnego dnia będzie tam i może skieruje wzrok na
wschód, aby wspominać miejsca, które opuściła. Jakie
R
S
to wszystko nierealne, pomyślała. Nie mogąc się
oprzeć, włączyła radio, aby jeszcze raz usłyszeć głos
Jacka.
Gdy po piosence Phila Collinsa nastąpiła reklama,
Amy niecierpliwie stukała palcami w deskę rozdziel-
czą. A co będzie, jeśli dziś Jack nie pracuje? Jeśli jest
chory? Nie, Jack nigdy nie choruje.
- Jest dziewiąta czterdzieści sześć, tu, w studiu
Radia KPLY...
Aksamitny głos Jacka wstrząsnął nią do głębi.
Kurczowo chwyciła się kierownicy.
- ... wcale bym się nie zdziwił, gdyby u was była ta
sama godzina, chyba że należycie do tych przebiegłych
typków, co to nastawiają zegarek o trzy minuty wcześ-
niej, żeby się nigdy nie spóźniać.
- Och, Jack! - Łzy nabiegły jej do oczu, głowę
wsparła na rękach.
- Kuzyn Ernie od kilku dni regularnie spóźnia się do
pracy. Czy mówiłem wam, czym się zajmuje? Mrozi
groszek. Wiecie, taki zielony groszek w plastykowych
torebkach, na których jest napisane: mrożony oddziel-
nie. Ernie właśnie to robi. No, w końcu ktoś to musi
robić.
Amy nie była pewna, czy się śmieje, czy płacze.
- Hej, mam nadzieję, że nikt z was nie był na tyle
szalony, aby wyjść z domu w taką szarugę jak dziś. Wasz
stary Jack wraca z pracy prosto do domu, do ciepłego
fotela i chłodnego drinka. A więc, mamusiu, wstaw
trochę kukurydzy do piecyka, aby się ładnie przypiekła.
Zostało mi jeszcze tyle rozsądku, żeby uciec od sią-
piącego deszczu, chyba że byłby to „Purple Rain".
A jeśli „Purple Rain", to oczywiście - Prince. Otóż
i on.
Amy nie pozwoliła sobie na płacz od czasu powrotu
do Bellingham, ale głos ukochanego przerwał wszelkie
tamy. Rozpłakała się, a szloch zdawał się wypełniać
R
S
mały samochód i osiadać mgłą na szybach. Była sama,
rozpaczliwie sama.
- „To już prawie wszystko na dziś, panie i panowie.
Spotkamy się znowu jutro, o szóstej wieczorem. Za
chwilę podamy wiadomości, więc nie wyłączajcie się.
Informacje to ważna rzecz, jak również dobry humor.
Więc aby być mądrym i wesołym, słuchajcie waszej
ulubionej stacji KPLY na falach ultrakrótkich. Dob-
ranoc!"
Amy otarła oczy i mokre policzki. Nie ma Jacka.
Wyłączył się, a jutro o tej porze ona będzie już poza
zasięgiem nadajników stacji KPLY. I w ogóle poza
zasięgiem Jacka.
Siedziała tak kilka minut, wpatrując się w zaparo-
waną szybę. A potem poruszając się jak marionetka,
włączyła silnik. Uruchomiła wycieraczki i zapaliła
światła, oblewając jasnością zalaną deszczem drogę.
Wiedziała, że powinna wrócić do domu. Automatycz-
nie skierowała wóz w stronę własnego mieszkania, ale
w ostatniej chwili skręciła w prawo zamiast w lewo.
Musiała go zobaczyć jeszcze dziś, bez względu na to,
ile będzie to znaczyć w przyszłości.
R
S
ROZDZIAŁ 11
Amy poszukała wzrokiem czarnego camaro na
parkingu przed domem Jacka, zanim zadzwoniła do
drzwi. Choć oświadczył słuchaczom, że wraca prosto
do domu, mógł zrobić coś zupełnie innego.
Serce jej waliło jak szalone. Może powinna przed-
tem zatelefonować. To byłoby logiczne posuniecie, ale
tej nocy Amy nie myślała logicznie.
Dźwięk dzwonka wyrwał Jacka z melancholijnej za-
dumy. Przez moment miał nadzieję, że to ona, ale nie! Co
za głupi pomysł. Jeśli nie odezwała się przez trzy tygod-
nie, dlaczego miałaby zjawić się dzisiaj, tuż przed wyjaz-
dem? To pewnie Steve lub Brzęczyk, pomyślał. To do
nich podobne - zjawiać się u niego o tej porze. Ale nie
miał dziś ochoty na udzielanie życiowych rad nastolat-
kom. Czuł się stary i zgorzkniały. Otworzył zamek i uchy-
lił drzwi. Zobaczywszy Amy, zamrugał i przycisnął
palcami powieki. Kiedy spojrzał ponownie, była tam
jeszcze, pokryta kroplami deszczu, które światło na
ganku zmieniało w połyskliwą aureolę. Stała z rękami
w kieszeniach rozpiętej wiatrówki, a włosy miała po-
skręcane w pierścionki od wilgoci.
Machinalnie wyciągnął rękę, aby zetrzeć kroplę z jej
policzka, ale się powstrzymał w pół gestu. Jeśli była
snem, to zniknie.
R
S
- Jack?
- Przyszłaś - rzekł powoli. - Dlaczego?
- Jutro wyjeżdżam.
- Wiem. Nie sądziłem, że cię jeszcze zobaczę.
Patrzył pytająco w jej pociemniałe od smutku oczy.
Uśmiechnęła się niepewnie.
- Słyszałam twój głos w radiu. Nie mogłam od-
jechać bez...
- Bez czego, Amy?
- Nieważne. To był błąd. - Odwróciła się i pobieg-
ła chodnikiem.
- Nie! Poczekaj. - Wybiegł za nią na deszcz, roz-
pryskując kałuże. Złapał ją za ramię i odwrócił do
siebie. - Poczekaj choć chwilę.
- Nie powinnam tu przychodzie. Trzeba było zo-
stawić wszystko, jak jest - mówiła, odwracając od
niego wzrok.
- Ale nie mogłaś. - Ścisnął ją mocniej za ramię.
- Jestem słaba. - Głos jej drżał. - Pozwól mi zni-
knąć z twego życia, Jack. Będzie jeszcze trudniej,
jeśli...
- Jeśli co? - Ujął dłonią jej brodę i zmusił, aby na
niego spojrzała. Deszcz osiadł na jej rzęsach, usta
drżały. Jack nie mógł oderwać od nich wzroku. Tak
dobrze je znał.
- Dlaczego przyszłaś tu dzisiaj?
- Nie wiem.
- Ale ja wiem. Przyszłaś po to. - Mocnym poca-
łunkiem rozchylił jej wargi i smakował ich słodycz.
Boże, jak uwielbiał ją całować!
Amy odpowiedziała westchnieniem i miękko oparła
się o niego. Jack wsunął rękę pod kołnierz wiatrówki
i gładził ją po szyi. Gdy poczuł, że drży, zapytał:
- Przyszłaś tu, aby się ze mną kochać, tak, Amy?
- Nie - zaprzeczyła bez przekonania. - Przy-
szłam, żeby cię jeszcze raz zobaczyć.
R
S
- Powiedz prawdę. Chciałaś zabrać ze sobą jeszcze
jedno wspomnienie.
- Nie, ja... - Oddychała z trudnością.
- Amy, nie oszukuj mnie. - Sięgnął ręką do jej
piersi. - Wiem zbyt dużo o tobie.
- Ależ, Jack, jaka kobieta chciałaby się narzucać
mężczyźnie w noc poprzedzającą ostateczne rozstanie?
- Może taka, która nie ma dość rozsądku, aby się
schronić przed deszczem.
- Pewnie masz mnie za kompletną idiotkę?
- Jak mógłbym? Przecież sam też stoję na deszczu.
Wejdźmy do środka.
- Jack, lepiej nie róbmy tego.
- Kiedy ja nie lubię kochać się na trotuarze.
- Mówiłam, żebyśmy dali sobie spokój całkowicie.
- Wiesz dobrze, że nie chcesz tego naprawdę.
- A co będzie jutro?
- Nie myśl o jutrze. Kochajmy się, Amy. Po-
trzebuję cię nie mniej niż ty mnie.
- Nawet, jeśliby to miało przypieczętować koniec
naszego związku?
- Zwłaszcza jeśli tak ma być. - Pocałował ją za-
chłannie i wprowadził do mieszkania.
Tyle ich łączyło, myślała Amy, a ona jeszcze nigdy
nie była w jego sypialni. Ani on u niej. Ich miłość
zrodziła się gdzieś daleko, w jakiejś przestrzeni nie
związanej z codziennym życiem.
Podejrzewała, że Jack wynajmował mieszkanie
umeblowane, tak jak ona, więc nie mogła wnioskować
o jego guście na podstawie urządzenia pokoju. Na
wprost dużego podwójnego łóżka stała komoda z lust-
rem, na którym wisiał malowany, plastykowy talerzyk,
ten sam, którym bawili się w Honolulu na plaży, oraz
wianek ze zwiędłych storczyków.
Amy wysunęła się z objęć Jacka i podeszła do lustra.
- Wziąłeś to ze sobą?
R
S
- Tak, bo przypominało mi pewną osobę, w której
towarzystwie dobrze się czułem.
- Nawet kwiaty? Sądziłam, że je wyrzuciłeś.
- Nie, włożyłem do bocznej kieszeni walizki. Teraz
wyglądają bardzo nędznie.
- Nie. - Dotknęła uschniętych małych storczyków
i smutek ścisnął ją za gardło. - Tęskniłam za tobą, Jack.
Podszedł do niej z tyłu i objął ramionami.
- Ja też tęskniłem, Amy - szepnął. Spotkali się
wzrokiem w lustrze. - Ciągle miałem nadzieję, że
zadzwonisz.
- Wydawało mi się, że lepiej się nie widywać.
Próbowałam, ale dziś, gdy usłyszałam cię przez radio...
Wtulił twarz w jej włosy.
- Pachniesz deszczem.
- To chyba źle.
- Nie. - Odwrócił ją do siebie. - Pachniesz jak
petunie zmoczone rosą, jak chłodne źródło w gorący
dzień, jak topniejący śnieg.
- Kocham cię, Jack.
Znieruchomiał i spojrzał jej w oczy.
- To prawda - szepnęła. - Nie powinnam teraz
tego mówić, ale to prawda. Kocham cię:
Objął jej twarz dłońmi.
- Nie, teraz nie powinnaś tego mówić, ale powie-
działaś. Och, Amy. - Ujrzała ból w jego błękitnych
oczach.
- Co my zrobimy, Jack?
- Nie mogę mówić za ciebie, tylko za siebie.
- I co?
Oczy Jacka rozgorzały namiętnością.
- Będę cię kochał jak wszyscy diabli - powie-
dział. - Chcę, abyś pamiętała tę noc ze wszystkimi
szczegółami.
Dygotała, gdy zrywał z niej kolejno wiatrówkę,
bluzkę, staniczek i rzucał na podłogę. Potem przyciąg-
R
S
nął ją do siebie, a wilgotna koszula Jacka przyjemnie
chłodziła jej skórę.
- Jesteś taka piękna - szeptał. - Marzyłem, żebyś
tu była ze mną, żebym cię-mógł tulić i dotykać.
- Chwycił koniuszek jej ucha wargami, potem języ-
kiem przesuwał po szyi, a ona poddawała się jego
delikatnym pieszczotom. Tak, miał rację. Pragnęła
tego, chciała być z nim, zanim się rozstaną.
- Gdzie jest mój sarong? - zapytał z uśmiechem.
- Żałuję, że go nie mam - szepnęła.
Jego wzrok powędrował ku białym koronkowym
figom.
- Zdejmij je dla mnie.
Zrobiła, o co prosił.
- Postój tak przez chwilę - rzekł miękko. - Niech
się przyjrzę kobiecie, którą kocham.
Amy poczuła żar w całym ciele.
- Ty też nie powinieneś tego mówić - rzekła.
- Nie. Musiałem to powiedzieć. - Spojrzał jej pros-
to w oczy. - Kocham cię, Amy. Nie zamierzałem tego
mówić. - Podszedł do niej i objął ją. - Ale jeśli muszę
pozwolić ci odejść, wiedząc, że mnie kochasz, to chcę
również, abyś rozumiała, co ja czuję i ile bólu mi
sprawiasz swoim odjazdem.
Wtuliła się w niego, opierając policzek o jego pierś.
- Tak mi przykro.
- Mnie też.
Łzy pociekły z jej oczu. Ona zawsze sprawia ból
tym, których kocha. Gdy chciała naprawić krzyw-
dę wyrządzoną rodzicom, unieszczęśliwiła Jacka. I sie-
bie.
- Nie płacz. – Obejmował ją mocno i całował w czu-
bek głowy.
- Narobiłam wszystkim kłopotów. Jak zwykle.
- Tych kłopotów narobiliśmy razem, Amy - od-
parł, głaszcząc ją po włosach. - Połowa winy spada
R
S
na mnie. Gdybym się trzymał z dala od ciebie,
nie byłoby tych problemów. - Uniósł jej zalaną łza-
mi twarz ku górze. - Ale cieszę się, że tego nie
zrobiłem.
- Nawet po tym wszystkim, co się zdarzyło?
- Z pewnością. Nie oddałbym naszej miłości za
żadne skarby.
- Och, Jack.
Pocałowała go czule, ale łagodny dotyk ich ust
szybko stał się zaborczy i natarczywy. Amy rozpięła
Jackowi koszulę i gładziła go po nagim torsie.
- Pragnę cię, Jack - szeptała z ustami przy jego
ustach.
- Nigdy nikogo tak nie pragnąłem jak ciebie - od-
parł. - Czy czujesz, że cały drżę?
- Myślałam, że to ja. Rozbierz się, Jack, a ja
przygotuję łóżko.
Niechętnie wysunęła się z jego ciepłych objęć, zdjęła
narzutę i wyciągnęła się na łóżku.
- Czasami, gdy cię widzę, zapominam, co mam robić.
- Czy mam ci przypomnieć?
- Już nie.
Teraz ona podziwiała jego wspaniałe męskie cia-
ło, ukazujące się w całej swej krasie w miarę, jak
zrzucał z siebie ubranie. Chciała zapamiętać na zawsze
piękną rzeźbę jego bioder i ud, drobne ciemne loczki na
piersi, lekki zarys żeber pod skórą i płaszczyznę
brzucha. Czy będzie miała dość siły, aby od niego
odejść? Jednak musi to zrobić.
Wyciągnęła do niego rękę, myśląc, że może to
będzie ostatnie spotkanie w ich życiu.
Amy odjechała rano, gdy Jack jeszcze spał. Chciała
uniknąć bolesnego pożegnania. Jeżeli nie zobaczy
cierpienia w jego błękitnych oczach, zapamięta tylko
spojrzenie pełne miłości.
R
S
Kończąc pakowanie, starała się trzymać swe uczu-
cia w karbach. Wyszła z mieszkania jeszcze przed
świtem, a miasto opuściła, zanim na ulicach ożył po-
ranny ruch. Starała się nie myśleć o niczym. Podjęła
decyzję i teraz należało się jej trzymać.
Gdy samolot wylądował w Honolulu, Amy czuła się
wyczerpana i bardzo samotna. Z niechęcią myślała
o spotkaniu z Rhondą, która obiecała czekać na nią na
lotnisku. Nie miała ochoty na banalne towarzyskie
rozmowy.
Lecz kiedy Rhonda powitała ją serdecznym uśmie-
chem i włożyła jej lei z białych kwiatów na szyję, Amy
uścisnęła swą nową przyjaciółkę z wdzięcznością. Łzy
powstrzymywane przez całą drogę zakręciły się jej
w oczach, a zapach kwiatów przypomniał Jacka, lecz
opanowała się jakoś i nie rozpłakała. Całe Honolulu
będzie jej go przypominać, więc nie może sobie pozwo-
lić, aby wspomnienia zatruwały jej pobyt na Hawajach.
- Znalazłam ci urocze mieszkanie - oznajmiła
Rhonda, biorąc ją pod rękę, gdy szły odebrać bagaż.
- Właściwie to domek dla gości. Znam właścicieli tej
posiadłości. Chętnie zgodzili się wynająć go na parę
miesięcy, bo trochę ich zmęczyły ciągłe wizyty.
- To brzmi cudownie. - Amy starała się mówić
z entuzjazmem.
- Dostawiłaś bezpiecznie samochód do portu?
- Tak, ale zanim tu dotrze, będę musiała coś sobie
wypożyczyć.
- Nonsens. Będę po ciebie wstępować co rano,
a gdybyś musiała zawieźć gdzieś klientów, weźmiesz
mój samochód.
- Rhondo, nie wiem, jak ci mam dziękować za
wszystko, co dla mnie robisz.
Rhonda przyjrzała się jej uważnie.
- Wyglądasz na kompletnie wyczerpaną, Amy.
- To przez tę długą podróż.
R
S
- Wydaje mi się, że nie tylko. Ale nie martw się.
Podjęłaś właściwą decyzję.
- Mam nadzieję.
- Jak się wyśpisz, ujrzysz wszystko w innym świet-
le. Masz pełną lodówkę i nie musisz jutro przychodzić
do biura.
- Rhondo, jesteś aniołem.
- Nie, jestem sprytną kobietą interesu. Jeśli są
w tobie te możliwości, o które cię podejrzewam, twoja
praca napełni kieszenie i moje, i twoje.
- Kiedy zaczynam kurs szkoleniowy?
- Pojutrze.
- Rozumiem. Więc muszę jak najlepiej wykorzys-
tać jutrzejszy wolny dzień?
- Oczywiście. Nieprędko będziesz miała drugi. Tak
się pracuje w tej branży.
- To mi odpowiada. Chcę się zająć pracą - odparła
Amy i dodała w myśli: w ten sposób nie będę miała
czasu myśleć o Jacku.
- Świetnie. Na pewno będzie się nam dobrze pra-
cowało - rzekła Rhonda.
I tak też się stało. Rhonda wymagała zaangażowa-
nia od swych podwładnych, a Amy uznała handel
nieruchomościami za fascynujące zajęcie. Chętnie pra-
cowała poza godzinami, a uczyła się w nocy.
Jej maleńki domek stał na skale nad morzem, ale Amy
miała mało czasu, aby się cieszyć pięknym widokiem.
Taka sytuacja bardzo jej odpowiadała, gdyż momenty
bezczynności nieodmiennie przywodziły jej na myśl
Jacka. Jego życzenie, aby zapamiętała dokładnie ich
ostatnią noc, sprawdziło się całkowicie, a jeśli chciał, aby
cierpiała, to dopiął swego. Tylko praca tłumiła ból
i tęsknotę, więc Amy z desperacją rzuciła się w jej wir.
Raz w tygodniu dzwoniła do rodziców, a potem
komunikowała się z Bradem. Choć rozmawiając z ma-
tką, często miała wrażenie, że grozi im katastrofa,
R
S
Brad zapewniał ją, że rodzice dają sobie doskonale
radę. Amy uznała, że prawda leży gdzieś pośrodku,
więc starała się, aby rozłąka z rodzicami zakończyła się
jak najszybciej.
Pierwszą przeszkodą, z którą musiała się uporać,
było zdobycie licencji. Amy wbijała sobie do głowy
fakty i liczby, spacerując w nocy po pokoju i roz-
wiązując zadania. Nigdy nie lubiła egzaminów testo-
wych, a ten niósł ze sobą więcej stresów niż wszystkie
poprzednie. Wynik miał zdecydować o całej jej przy-
szłej karierze. A co gorsza, Rhonda oczekiwała, że zda
go za pierwszym razem.
Poszła na egzamin z bólem głowy i spoconymi
dłońmi. Pytania wydawały się jej bardzo trudne, a czas
na odpowiedź zbyt krótki, toteż opuściła salę przeko-
nana, że nie zdała.
Gdy Rhonda otrzymała wyniki, były same w biurze.
Spokojnie podeszła do biurka Amy i usiadła na krześle
dla klientów. Amy spojrzała w jej chłodne szare oczy
i skrzywiła się.
- Oblałam, co?
- Oczywiście, że nie oblałaś. Dostałaś wysokie
oceny, jak się tego spodziewałam.
- Zdałam! Jak to dobrze! - Amy zamachała ręko-
ma w powietrzu. - A mówili mi, że to się nie uda.
- Kto tak mówił?
- Niektórzy. - Wzruszyła ramionami. - W szkole
nie byłam najlepszą uczennicą.
- To niema nic do rzeczy. Widocznie ci nie zależało.
- Oczywiście, że nie tak jak tym razem. A teraz
muszę tylko dostać coś za moją działkę i ruszam całą
parą do przodu.
- Dostaniesz. Cierpliwości. A zanim to nastąpi,
będziesz sprzedawać własność innych ludzi. Moje
gratulacje, Amy - powiedziała serdecznie. - Witaj
w tym zwariowanym zawodzie.
R
S
- Dziękuję. Zdobyłam go dzięki tobie. Jak to
dobrze, że mam już samochód.
- Będziesz go potrzebować, aby wozić klientów.
Słuchaj, Amy, chyba powinnyśmy to uczcić. Gdy Bob
i Carter wrócą, zapytamy, czy pójdą z nami i swymi
żonami na kolację. Ja zapraszam.
- Z przyjemnością, Rhondo, ale ja płacę połowę.
- Nie ma mowy. Odtrącę to sobie z podatków.
- Zgoda - zaśmiała się Amy. - Jak zwykle wszyst-
ko, co mówisz, wygląda na dobry interes.
Wieczór był pełen beztroskiej wesołości, toteż Amy
zdziwiła się, gdy w pewnej chwili spojrzała na zegarek.
Było wpół do jedenastej.
- Muszę wracać do domu, Rhondo. Jutro dzień
pracy.
- Masz rację, Amy. Wychodzimy.
Wracając do domu, Amy myślała o jutrzejszej
rozmowie z rodzicami. Ale był ktoś inny, z kim chciała
podzielić się nowiną już dziś, ktoś, kto lepiej zrozumie,
co osiągnęła.
Wyobrażała sobie Jacka wyciągniętego na łóżku,
w którym leżeli razem podczas ostatniej nocy w Bellin-
gham. Na myśl o nim poczuła gwałtowny przypływ
bólu i tęsknoty. Zaczęła dygotać od nagłej potrzeby
usłyszenia jego głosu. Nie dbała o to, która godzina
była tam, w Bellingham. Nie kontaktowała się z nim
od chwili wyjazdu, ale teraz miała wrażenie, że zwariu-
je, jeśli nie zadzwoni.
R
S
ROZDZIAŁ 12
Znalazłszy się w swym małym domku, Amy wol-
nym krokiem udała się do pokoju i stanęła koło
kanapy, wpatrując się w aparat telefoniczny. Do tej
pory nigdy nie dzwoniła do Jacka. Nie wiedziałaby, co
mu powiedzieć.
Ale wynik egzaminu był namacalnym dowodem, że
potrafi doprowadzić swój szalony plan do końca.
Paradoksalne było to, że jej sukces oddalał ją coraz
bardziej od Jacka, a jednak właśnie jemu pragnęła
o tym donieść. Może mimo wszystko nie porzuciła
całkiem nadziei, że jeśli ona ściągnie tu rodziców,
on rozważy jeszcze raz możliwość zamieszkania w Ho-
nolulu.
Usiadła na kanapie i postawiła aparat na kolanach.
Podniosła słuchawkę i znowu odłożyła ją na widełki.
W Bellingham była teraz pierwsza w nocy. Roz-
sądek podpowiadał jej, że powinna poczekać do rana,
ale nie miała na to ochoty. Wiedziała, że Jack ma
telefon przy łóżku. Chciała z nim rozmawiać teraz, gdy
był rozespany i półprzytomny ze snu. Widziała go
oczami wyobraźni wyciągniętego na łóżku.
Wybierała numer powoli i dokładnie. To nie była
pora na pomyłki. Po wielu różnych sygnałach usłysza-
ła w końcu dzwonienie. Amy odchrząknęła kilka razy,
R
S
czekając, aż Jack się odezwie. Musi być w domu. Musi.
Po czwartym dzwonku usłyszała ochrypłe od snu
„halo".
- Jack, to ja, Amy.
-Amy?
- Tak.
Napawała się dźwiękiem swojego imienia, wypowie-
dzianego tym pięknym, mimo lekkiej chrypki, głosem.
- Amy, czy wszystko w porządku? Jest późno,
pierwsza w nocy. Czy masz kłopoty?
- Nie, Jack. Nie mam. Musiałam po prostu usły-
szeć twój głos, dlatego dzwonię. Wiem, która godzi-
na, ale...
- Rozumiem - głos nabrał intymności. - Chciałaś
rozmawiać ze mną w łóżku.
- Tak...
- To mi się podoba, Amy. Śniłem o tobie.
- Powiedziałbyś tak nawet, gdyby to nie była
prawda.
- Może. Ale tak było. Ten sen często się powtarza.
Byliśmy razem w trzcinowej chatce i... Chciałbym,
żebyś teraz była tu ze mną.
- Ja też, ale... myślę, że powinniśmy pomówić
o czymś innym.
- To ty wyrwałaś mnie ze snu.
- Wiem. Moja wina.
- To żadna wina. Twoje odruchy są prawidłowe.
Ale jeśli nie mogę cię mieć w łóżku, pozwól mi chociaż
mówić z niego do ciebie. Tęskniłaś za mną?
- Nie uwierzyłbyś jak bardzo.
- Nie pożegnałaś się ze mną.
- Bo po prostu nie mogłam. Wymknęłam się dla
naszego dobra.
- Może dla twojego. Mnie zwaliło z nóg, gdy się
zbudziłem i stwierdziłem, że odjechałaś. Chciałem cię
jeszcze raz pocałować, może jeszcze raz...
R
S
- Jack, przestań.
- Dobrze.
- Powiedz mi, jak ci idzie z czytelnią.
- Znakomicie. Rozpoczynamy budowę. Już uzgad-
niam plany z wykonawcą.
- To cudownie. A jak się mają Brzęczyk i Steve?
- Dobrze. Steve chciał do ciebie napisać, ale mu
powiedziałem, że nie mam twego adresu. I to prawda,
wiesz?
- Wiem. Niech Steve weźmie go od mojej matki.
- A Jack? Też ma prosić twoją matkę o adres?
Drgnęła, słysząc nutę sarkazmu w jego głosie.
- Nie zniosłabym wymiany uprzejmych liścików.
- Skąd wiesz, że moje listy byłyby uprzejme?
- Wiesz, co mam na myśli, Jack.
- Więc daj mi numer telefonu.
- Nie.
- To nie fair. Ty znasz mój numer.
- Czy mam odłożyć słuchawkę?
- Nie. - Milczał przez chwilę. - Jak ci idzie?
- Właśnie dlatego dzwonię. Zdałam egzamin licen-
cyjny. Jestem już dyplomowaną agentką w handlu
nieruchomościami.
Minęło parę sekund, zanim odpowiedział.
- To wspaniała wiadomość, Amy.
- Nie chciałbyś chyba, żebym oblała?
- Nie - westchnął - ale jeśli zdałaś egzamin, to nie
wrócisz tutaj na stałe, a tego bardzo bym sobie życzył.
- Jack, teraz, gdy otrzymałam licencję, pozostaje
mi jedynie sprzedać działkę i kupić coś lepszego dla
rodziców. Rhonda jest pewna, że mi się to uda w ciągu
paru miesięcy.
- Możliwe.
- A jeśli tego dokonam, powiedz, czy nie zmienisz
decyzji? Wiem, że najpierw chcesz zorganizować tę
czytelnię dla młodzieży, ale potem...
R
S
- Przeniesienie się na Hawaje nie ma dla mnie
większego sensu, Amy. Po twoim wyjeździe myślałem,
że zwariuję i zacząłem zbierać informacje o możliwości
pracy na Oahu i dowiedziałem się, że nie można tam
dostać przyzwoitej pensji.
- Dlaczego?
- Bo dyrektorzy uważają, że piękna sceneria re-
kompensuje niskie zarobki. Bardzo ładnie, jeśli komuś
na tym specjalnie zależy, ale mnie to nie pociąga. Poza
tym słyszałem, że chcą mnie zaangażować do radia
w Seattle. To byłby dla mnie prawdziwy awans,
w przeciwieństwie do wyjazdu na Hawaje i obniżki
pensji.
Nawet ze mną, pomyślała Amy, ale nic nie powie-
działa. Jeśli Jack bardziej ceni pieniądze i dobrą posadę
niż ją, to nie ma na to rady.
- Amy, wiem, że to zabrzmiało fatalnie.
- Ale logicznie.
- Tak, i materialistycznie jak wszyscy diabli. Cała
ta sytuacja jest nienormalna i staram się jej przyjrzeć ze
wszystkich stron. Po pierwsze, myśl, że mam być
związany z jakimś miejscem nie ze swego wyboru, lecz
tylko dlatego, że ty nie możesz opuścić swoich rodzi-
ców, wydaje mi się trochę bez sensu. W ten sposób,
Amy, twoi rodzice nie tylko kierują twoim życiem, ale
w konsekwencji również moim.
- Kierują moim, bo ja tak zdecydowałam, ale czy
będą mieli wpływ na twoje, to tylko od ciebie zależy.
- To nieprawda! Kocham cię i oni już teraz mają
wpływ na moje życie. A mnie się to nie podoba.
- To fatalnie, Jack. Ja nie prosiłam, abyś się we
mnie zakochał. Jeśli ci to tak bardzo nie na rękę, to
dlaczego się nie odkochasz?
- Czasami chciałbym to zrobić, ale nie mogę, Amy.
To, że mi się dziś śniłaś, nie było przypadkiem. Śnisz mi
się co noc. Opętałaś mnie.
R
S
- Mimo to nie pojedziesz za mną na Hawaje?
- Nie sądzę, aby to był dobry pomysł.
- W takim razie nie mamy o czym mówić. Życzę
miłego dnia, Jack.
Odłożyła słuchawkę, zanim zdążył odpowiedzieć.
Odstawiła telefon na stolik, zakryła twarz rękami
i zaczęła szlochać.
Żadnych więcej telefonów do Jacka, zadecydowała
następnego dnia. Po nie przespanej nocy z trudem
potrafiła skupić się na pracy, a musiała się z niej dobrze
wywiązywać, bo już jej nic innego nie pozostało. Tylko
praca i realizacja planów wobec rodziców.
Upłynęły dwa miesiące i tylko kilka osób zaintere-
sowało się jej działką na Maui. Jeden z klientów zdobył
się nawet na to, aby tam z nią pojechać, ale uciążliwa
droga zniechęciła go do kupna.
Aż pewnego dnia Rhonda położyła jej na biurku
informację - opis mieszkania wystawionego na sprze-
daż w osiedlu w Honolulu. Amy przeczytała notatkę
i uznała, że to byłoby coś odpowiedniego dla jej
rodziców.
- Brzmi to wspaniale: widok na ocean, trzy prze-
cznice od samej plaży, unowocześniona kuchnia.
Ale cena o wiele dla mnie za wysoka, nawet gdy-
bym sprzedała działkę na Maui, czego nie udało
mi się dokonać - powiedziała Amy.
- Nie wiesz jeszcze wszystkiego. Ja sama zaintereso-
wałam się tą sprawą i wiem, że cenę wyznaczyła małżon-
ka właściciela. On zgadza się sprzedać za niższą sumę.
- O ile niższą?
- O jedną trzecią. Po moim wyjściu zadzwonił do
mnie i wyjaśnił, że żona zawsze żąda nierealnych sum,
ale jeśli jej się zaproponuje mniej, to weźmie. On
naprawdę chce sprzedać. Obydwoje chcą.
- Dlaczego?
R
S
- Z powodu gorączki wyspowej. Są tu od pięciu lat.
Amy studiowała opis mieszkania.
- Sprzedadzą je na pewno wcześniej, niż ja się
pozbędę mojej ziemi na Maui.
- Bez wątpienia. Amy, pozwól, że ja wyłożę na to
pieniądze. Gdy sprzedasz działkę, zwrócisz mi je.
- Nie mogłabym tak zrobić, Rhondo.
- Oczywiście, że możesz. Nie stać cię, żeby stracić
taką okazję. Potraktuj moją ofertę jako interes, a nie
przysługę. Najwyżej nie będziesz mogła zapłacić za to
mieszkanie. Wtedy ja je sprzedam z zyskiem, więc nie
martw się o mnie.
Amy roześmiała się.
- Nie mam powodu martwić się o ciebie. Potrafisz
przedstawić wszystko, co robisz, jako trzeźwą hand-
lową transakcję. Lecz twierdzę, że bez względu na to,
co mówisz, przede wszystkim chcesz pomagać lu-
dziom.
- Dawno doszłam do wniosku, że pomaganie lu-
dziom często okazuje się dobrym interesem. - Wzru-
szyła ramionami. - A więc nie wiadomo, czy jestem
świętą, czy egoistką. Zostawiam tobie rozwiązanie tej
zagadki, mój młody filozofie. A więc, składamy ofertę
kupna?
- Tak, jak tylko je obejrzę.
- Bardzo dobrze - rzekła Rhonda z zadowole-
niem. - Jestem pewna, że ci się spodoba.
Od tej chwili sprawy potoczyły się szybko.
Właściciele mieszkania zgodzili się na niższą cenę
i rozpoczęto przygotowywanie odpowiednich doku-
mentów. Podniecenie wywołane kupnem mieszkania
wyzwoliło w Amy dodatkową energię i w ciągu
dwóch następnych tygodni znalazła nabywcę na
działkę na wyspie Maui. Sprzedaż sfinalizowano
zaledwie w kilka dni po kupnie mieszkania w Ho-
nolulu.
R
S
- Udało się! - wykrzyknęła radośnie, kręcąc się na
obrotowym krześle, gdy dowiedziała się, że pieniądze
za działkę wpłynęły do banku.
W biurze zapanowała radosna atmosfera. Koledzy
złożyli jej gratulacje, ciesząc się, że odniosła sukces.
Amy pławiła się w szczęściu. O piątej po południu,
gdy zostały same w biurze, Rhonda zwróciła się
do niej:
- Co zamierzasz teraz zrobić? Zadzwonisz do ro-
dziców?
- Właśnie się zastanawiałam, jak to załatwić. Uwa-
żam, że tak ważną sprawę powinnam omówić z nimi
osobiście. Będą musieli przecież sprzedać swój dom,
żeby mieć pieniądze na utrzymanie po przyjeździe
tutaj.
- Kiedy chcesz wyjechać?
- Jak tylko zdobędę pieniądze na bilet w obie
strony. Oczywiście, jeżeli udzielisz mi urlopu.
- Dobrze wiesz, że tak. Ale jak zaoszczędzisz tyle
pieniędzy przy swoich skromnych dochodach?
- Będę musiała sprzedawać więcej nieruchomości
- uśmiechnęła się Amy. - Albo znów zacznę brać
udział w konkursach. Widziałam zapowiedź jednego,
gdzie nagrodą jest wycieczka do Disneylandu. Stam-
tąd byłoby bliżej.
- Ale nie dość blisko. - Rhonda oparła się o biur-
ko Amy i zastanawiała się chwilę. - Mam inny kon-
kurs na myśli.
- Tak? Nie sądziłam, że interesujesz się konkur-
sami.
- Rzeczywiście, nie interesują mnie konkursy,
w których o wygranej decyduje szczęśliwy traf. Po-
stanowiłam sponsorować konkurs dobrej pracy u nas
w biurze. Agent, który zdobędzie dla nas najkorzyst-
niejszą transakcję w ciągu tygodnia, licząc od jutra,
wygra bilet do miasta, które sam wybierze.
R
S
- Rhondo, naprawdę nie musisz...
- Oszczędź sobie protestów. Jeszcze nie wiadomo,
kto wygra. Nie masz tylu kontaktów i powiązań co
Bob i Carter. Będziesz się musiała dobrze napracować,
ale jak wygrasz, otrzymasz prowizję przekraczającą
twoją początkową pensję i darmowy przelot do domu.
- Wygram na pewno, Rhondo.
- Liczę się z tym. Masz pewną przewagę - silną
motywację i o jeden wieczór więcej. Nie ogłoszę
konkursu przed jutrzejszym rankiem. Gdybym była na
twoim miejscu, natychmiast wzięłabym się do pracy.
- Zrobię to. Jesteś wspaniała, Rhondo.
- Jestem kobietą interesu. Czy możesz sobie wyob-
razić, jak pójdzie sprzedaż, gdy tamci dwaj ruszą do
walki, żeby cię pokonać?
Amy wyciągnęła notes z telefonami i otworzyła go
przed sobą.
- Nie mają żadnych szans - rzekła.
- O, mają. To ludzie czynu.
- I ja też - powiedziała Amy i zaczęła wykręcać
numer. Gdy rzuciła okiem na swoją szefową, zobaczy-
ła na jej twarzy uśmiech pełen zadowolenia.
R
S
ROZDZIAŁ 13
Mimo siedmiu nie dospanych nocy Amy powitała
dzień zakończenia konkursu w euforii, jakiej dotąd nie
znała. Cóż z tego, jeżeli nawet nie wygra? W tym czasie
odkryła coś tak istotnego, że sam konkurs wydawał się
mało ważny. Przekonała się niezbicie, że jej żywiołem
jest handel nieruchomościami, tak jak to przewidziała
Rhonda. Po tygodniu pełnym napięcia znała już
podniecające uczucie walki konkurencyjnej i smak
sukcesu finansowego.
Jeśli nie wygra bezpłatnej podróży do domu, to po
prostu na nią zapracuje. Osiągnęła pewność siebie
i zaufanie do siebie samej. Toteż gdy Rhonda ogłosiła,
że zdobyła pierwsze miejsce, nie była nawet szczególnie
zdziwiona.
Koledzy i Rhonda nagrodzili jej sukces oklaskami.
Patrząc na uśmiechnięte twarze Boba i Cartera, uświa-
domiła sobie, że obydwaj agenci odczuwali taką samą
pewność siebie, jaką ona zdobyła w trakcie tego
tygodnia intensywnej pracy. Nie zazdrościli jej zwycię-
stwa, ponieważ sami czuli się zwycięzcami.
Trochę później tego samego dnia Rhonda pogratu-
lowała jej w prywatnej rozmowie.
- Zabawne w tym wszystkim jest to - rzekła Amy
- że na początku konkursu myślałam, iż muszę wygrać
R
S
za wszelką cenę. A dziś rano uznałam, że to nie ma
znaczenia.
- Miałam nadzieję, że tak się stanie, jeśli naprawdę
będziesz pracować pełną parą. Sukces rodzi sukces,
moja droga. Kiedy chciałabyś wyjechać?
- W następną sobotę, jeśli to ci odpowiada. Wrócę
po dwóch tygodniach lub wcześniej, jak tylko wszyst-
ko załatwię.
- Prawdopodobnie zajmie ci to co najmniej dwa
tygodnie, ale nie ma problemu. Zawiadom mnie,
którym samolotem przyleci twoja rodzina. Chciała-
bym ich powitać, a jeśli będzie to odpowiednia pora,
zaproszę was na kolację.
- To cudowny pomysł. -Amy uściskała ją serdecz-
nie. - Rhondo, tyle ci zawdzięczam.
- Twoja rola była trudniejsza, Amy. W ciągu
ostatnich paru miesięcy wiele dokonałaś. Jestem z cie-
bie naprawdę dumna.
- Prawdę mówiąc, ja też jestem dumna z siebie.
- Masz do tego pełne prawo. A przy okazji,
nigdy nie wspominasz tego młodego człowieka, któ-
ry z tobą przyjechał na Hawaje. Czy jesteście w kon-
takcie?
- Właściwie nie.
- Odniosłam wrażenie, że bardzo go lubisz.
- Lubię go w dalszym ciągu, ale... są pewne pro-
blemy.
- A czy twoje ostatnie sukcesy pomogą ci w ich
rozwiązaniu?
- Nie wiem. - Popatrzyła jej prosto w oczy. - Mo-
że teraz się to wyjaśni.
Tego samego wieczora Amy wybrała numer do-
mowego telefonu Jacka. Jednak zamiast jego głosu
usłyszała nagraną informację, że telefon został wy-
łączony.
R
S
Wyłączony? Siedziała przez chwilę zdziwiona
i wściekła, aż wreszcie przypomniała sobie, że nigdy nie
dała Jackowi swego numeru. Jeśli teraz nie wiedziała,
gdzie go szukać, jest to wyłącznie jej wina.
A może jednak wiedziała? Przecież gdy rozmawiali
prawie dwa miesiące temu, wspominał, że prawdopo-
dobnie zaoferują mu pracę w Seattle. Po telefonie do
biura numerów w Seattle jej podejrzenia się potwier-
dziły. Jack przyjął najwidoczniej ofertę, bo zamieszkał
w tym mieście.
Amy długo zastanawiała się, czy dzwonić do niego
do Seattle. Jeśli zaczął nowe życie w innym mieście, to
może znaczyć, że z niej zrezygnował!
Cóż, jeśli tak, to ona chce usłyszeć to od niego
wyraźnie, słowami, które położą kres ich znajomości.
Bez tego nigdy nie uwierzy, że uczucie, które ich
łączyło, skończyło się bezpowrotnie.
Znowu podniosła słuchawkę i wykręciła numer
w Seattle.
Jack zgłosił się już po drugim dzwonku, głos miał
wesoły i ożywiony. Widocznie życie w wielkim mieście
bardzo mu odpowiadało.
Amy odetchnęła głęboko.
- Cześć, Jack. Jak tam twoja nowa praca?
- Amy, co za niespodzianka! Oczekiwałem inne-
go... to znaczy, ktoś miał...
- Kobieta? - Amy zacisnęła usta, zła na siebie.
- Przepraszam, nie odpowiadaj na to pytanie.
- Tak. Kobieta. Chciała ze mną przedyskutować
program dokształcania młodzieży tu, w Seattle. Tutej-
sze radio zainteresowało się tym, co robiliśmy w Bellin-
gham, i chcą, żebym spróbował czegoś podobnego,
lecz na większą skalę.
- To wspaniale, Jack.
Serce Amy wyprawiało dziwne harce. Ta kobieta
może być znajomą z pracy albo jego ostatnią miłością,
R
S
albo jednym i drugim. Ona zaś nie miała prawa go
wypytywać.
- A co u ciebie, Amy?
- Lecę w sobotę do domu zobaczyć się z rodzicami.
Mieszkasz po drodze, więc zastanawiałam się, czy nie
moglibyśmy wypić razem filiżanki kawy i pogadać
o dawnych czasach. - Modliła się, by jej słowa brzmia-
ły lekko.
- Przylatujesz tu? Na jak długo?
- Na dwa tygodnie. A potem razem z rodzicami
wracam na Hawaje.
- A więc znalazłaś im coś?
-Tak.
- I sprzedałaś działkę na Maui?
- Sprzedałam.
- Fantastycznie. Zmieniasz się naprawdę w agenta
pierwszej klasy, jeśli już dokonałaś tego, co wszyscy
uważali za niemożliwe.
Amy z przyjemnością usłyszała dumę w jego głosie.
- Cóż, próbowałam przedstawić wszystko z najlep-
szej strony. Podkreślałam, że warto kupować ziemię
tam, gdzie mieszkają sławni ludzie, z dala od wrzawy
i tłoku. W końcu natrafiłam na małżeństwo, które lubi
ciszę i które chciało wypróbować swój samochód na
krętych drogach. A poza tym czarny piasek uznali za
egzotykę.
- Brawo, Amy. A co twoi rodzice o tym sądzą?
- Nic im jeszcze nie powiedziałam. Chcę im zrobić
niespodziankę. Mam nadzieję, że wpadną w zachwyt.
- Jestem pewien.
- A więc znajdziesz chwilę, żeby się ze mną
spotkać?
- Oczywiście. Przyjadę po ciebie na lotnisko i za-
wiozę do Bellingham. I tak miałem zamiar dowiedzieć
się, jak postępuje budowa czytelni.
- Jack, jestem pewna, że brak ci czasu...
R
S
- Pozwól, że sam o tym zdecyduję. Mam wolne
soboty i niedziele, więc z przyjemnością pojadę z tobą.
- No... dobrze - Amy zastanawiała się, gdzie po-
działa się jej nowo nabyta pewność siebie. Gdy roz-
mawiała z Jackiem, mówiła jak zalęknione dziecko.
-To znaczy... świetnie; Zaraz ci podam godzinę
i numer mojego lotu.
- Doskonale.
Sięgnęła do torebki, wyjęła bilet i przybierając
rzeczowy ton, odczytała potrzebne informacje.
- A więc do zobaczenia - zakończyła energicznie.
- Amy?
- Słucham.
- Jesteś cudo, wiesz?
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
- Sądzę, że dobrze wiesz. Do widzenia, Amy.
Pięć miesięcy, myślała Amy, idąc wąskim przejś-
ciem od samolotu do poczekalni lotniska. Wiedziała,
że ona sama bardzo się zmieniła, natomiast nie miała
pojęcia, jak ten czas wpłynął na Jacka.
Na spotkanie z nim po tylu miesiącach Amy włożyła
swój najnowszy różowy kostium. Wyglądała w nim
seksownie i bardzo kobieco, ale jednocześnie jak
kobieta interesu. Włosy puściła luźno na ramiona, bo
t^ka fryzura podobała się Jackowi. Włosy upięte
ciasno wokół głowy może lepiej pasowałyby do jej
obecnego stylu, ale postanowiła wykorzystać wszelkie
słabostki Jacka.
Gdy skręciła z korytarza do poczekalni, zatrzy-
mała się, szukając go wzrokiem wśród ludzi. Zoba-
czyła go stojącego trochę dalej. Ubrany był w ele-
gancką sportową marynarkę. Stał swobodnie, z rę-
koma w kieszeniach, bardzo przystojny, ale jedno-
cześnie rzeczowy i praktyczny. Jakby jej męski od-
powiednik.
R
S
On też ją dostrzegł. Domyśliła się tego, widząc, jak na-
gle rozszerzyły mu się oczy i bezwiednie rusza w jej stronę,
zanim miał czas przybrać bardziej opanowaną pozę.
- Jack! Jak to cudownie, że znowu cię widzę.
- Uśmiechała się szeroko jak idiotka, ale nic nie mogła
na to poradzić.
Jack oglądał ją od stóp do głów.
- Amy, wyglądasz przepięknie!
- Mama chce, abyś zanocował dziś u nas. Możesz
spać w pokoju Brada.
- Zgoda - powiedział.
Amy poruszyła się niepewnie.
- Nie uściskasz swojej starej przyjaciółki?
- Jasne. - Objął ją braterskim uściskiem.
Coś nagle zbuntowało się w niej na ten bezosobowy
dotyk i nie zważając na nic, zarzuciła mu ręce na szyję
i pocałowała w same usta. Poczuła, że jego ramiona
obejmują ją mocniej. W głowie zakręciło się jej z radości,
gdy odpowiedział na jej pocałunek z nieoczekiwaną siłą.
Ciągle ją kochał!
Po chwili odsunęli się od siebie, obydwoje zaróżo-
wieni i wzruszeni. W milczeniu wpatrywali się w siebie.
- A więc, tak to jest - powiedział cicho Jack.
- Obawiam się, że tak. Co to za kobieta, Jack, na
której telefon czekałeś?
- Nikt. Próbowałem zainteresować się innymi ko-
bietami, Amy, ale to strata czasu. Obchodzi mnie tylko
pewna Hawajka. A co z tobą?
- Ja nawet się z nikim nie umawiam. Nie mogę
sobie wyobrazić, żeby ktoś inny trzymał mnie za rękę
lub całował...
Ścisnął ją za ramiona.
- No chyba! Gdy pomyślę, że mogłabyś być z kimś
innym, nachodzą mnie mordercze myśli.
- Nie martw się. - Uśmiechnęła się do niego. - Nie
ma potrzeby.
R
S
Jack pokręcił głową.
- Amy, to koszmarna sytuacja. Ja mam nową pracę
w Seattle, a ty sprzedajesz nieruchomości w Honolulu.
Co z tego wyniknie?
- Nie wiem.
Objął ją ramieniem i prowadził do sali bagażowej.
- Czy jest szansa, żebym się jeszcze zobaczył z tobą
podczas twego pobytu u rodziców?
- Masz na myśli sam na sam?
- Dobrze wiesz, co mam na myśli. Zresztą ponosisz
za to całkowitą odpowiedzialność, pokazując się
w tym seksownym kostiumie. Czy musimy jechać dziś
do Bellingham?
- Obawiam się, że tak.
- Może zadzwonimy do twoich rodziców, że przy-
jedziemy jutro?
Amy westchnęła i oparła się lekko o niego.
- Nie mogę, Jack. Muszę być u nich jak najprędzej.
Nie będzie łatwo zorganizować to przeniesienie na
Hawaje w ciągu dwóch tygodni. Nie mogę tracić
ani dnia.
- A więc cały czas będziesz bardzo zajęta - zauwa-
żył rozczarowany.
- Może nie tak bardzo - odparła pocieszająco. - A
jeśli znajdę tylko wolną chwilę, przyjadę do ciebie, do
Seattle. Byłoby trochę krępujące... robić to w domu
rodziców.
- Rozumiem. Dla mnie też. A gdybym zatrzymał
się w motelu?
- Nie. Byliby zawiedzeni. Mama tak się cieszy, że
będziesz naszym gościem.
- W porządku, Amy. Ale wiesz, naprawdę wy-
glądasz rewelacyjnie.
- Ty też nie najgorzej. Ta sportowa marynarka
i krawat to twój nowy image?
Jack uśmiechnął się.
R
S
- Chyba tak. Rozstałem się z koszulkami polo
i szelkami. Zresztą trochę już z tego wyrosłem.
- Boże święty, Jack! Czyżbyśmy się starzeli?
- Wszystko na to wskazuje.
- Zanim się obejrzymy, będziemy urządzać wy-
przedaże garażowe i pracować w komitetach rodziciel-
skich.
- Jeśli się nie mylę, żeby pracować w komitecie
rodzicielskim, trzeba mieć najpierw dzieci.
- Tak, oczywiście. Miałam tylko na myśli...
- Co miałaś na myśli?
Popatrzyła mu w pełne tęsknoty oczy.
- Nic, Jack, nic specjalnego.
- Do kroćset! - mruknął i odwrócił wzrok.
W czasie jazdy opowiadali sobie, co im się przyda-
rzyło w ciągu tych miesięcy, gdy byli z dala od siebie.
Amy dowiedziała się, że Brzęczyk skończył szkołę i że
zaproponowali mu posadę disc jockeya po Jacku.
Steve przeszedł do następnej klasy i miał prowadzić
szkolny syndykat po Brzęczyku. Przygotowywał się do
kariery maklera.
Gdy przybyli do domu rodziców Amy, ojciec
zaciągnął Jacka do telewizora, a matka snuła opowie-
ści o swych licznych problemach, jakby chciała wywo-
łać w niej poczucie winy.
- Ale Brad mówił mi, że wszystko u was szło jak
najlepiej - protestowała Amy.
- Nie zwierzałabym się nigdy Bradowi ze swych
kłopotów. Ma dosyć własnych.
Amy zrozumiała. Brad był zwolniony od odpowie-
dzialności za rodziców, bo miał swoją rodzinę. A co by
było, gdyby ona i Jack zdecydowali, się pobrać? Czy
matka nauczyłaby się myśleć o problemach własnych
i ojca? Niestety, Jack nie zgadzał się na wyjazd na
Hawaje. Nie podobał mu się też zbyt ścisły związek z jej
R
S
rodzicami i Amy po kilku miesiącach rozłąki z nimi
zaczynała go rozumieć.
Jej irytacja nie trwała długo, gdyż wyobraziła sobie
radość na twarzach rodziców, kiedy się dowiedzą
o apartamencie na wyspie Oahu, który im kupiła. Nie
mogli dostać piękniejszego prezentu, ale zasłużyli
sobie na to.
Poczekała z wyjawieniem niespodzianki do połowy
obiadu. Gdy matka podniosła się, aby zebrać talerze
i podać deser, Amy przytrzymała ją za rękę.
- Jeszcze moment, mamo. Mam dla ciebie i taty
niespodziankę i chciałabym teraz o niej powiedzieć.
- Niespodziankę? - Matka usiadła powoli i rzuciła
porozumiewawcze spojrzenie ojcu. - Czy to ma coś
wspólnego z Jackiem?
- Nie, właściwie nie. To dotyczy was i waszego
marzenia o mieszkaniu na Hawajach.
- Marzenie!. - prychnął ojciec. - Rozwiało się
przez Philipa.
- Virgil, nie teraz...
- W porządku, mamo. Tatuś ma rację. Philip
zmarnował wasze szanse i ja jestem za to odpo-
wiedzialna.
- A więc co to za niespodzianka? - dopytywał się
ojciec.
Amy powiedziała z uśmiechem:
- Będziecie mogli mimo wszystko przenieść się na
Hawaje. Kupiłam dla was apartament w osiedlu mie-
szkaniowym w Honolulu.
- Co zrobiłaś? - Ojciec z hałasem rzucił łyżeczkę
na stół.
- Oszczędzałam od dłuższego czasu, tato. Przy-
jęłam tę pracę w agencji nieruchomości, aby coś dla
was wyszukać. Mieszkanie nie jest jeszcze całkowicie
spłacone, ale przy moich szybko rosnących zarobkach
powinnam niedługo dać sobie z tym radę.
R
S
Matka dwukrotnie otwierała usta, zanim zdołała
wyszeptać:
- Mieszkanie na Hawajach?
- Jest piękne, mamo. Mam fotografie w pokoju.
Zaraz je przyniosę.
Zerwała się od stołu i pobiegła na górę, aby wyjąć
fotosy z walizki. Ojciec zwrócił się do Jacka.
- Wiedziałeś o tym?
- Powiedziała mi parę miesięcy temu. Wszystko, co
robiła - wygrywając te konkursy i podejmując tam
pracę - miało na celu przeniesienie was na Hawaje
i zrekompensowanie wam utraty oszczędności.
Pani Hobson kręciła głową.
- A ja myślałam, że chce się od nas uwolnić.
- Wręcz przeciwnie - rzekł Jack. - Zamierza
osiąść z wami w Honolulu. Wszystko przemyślała.
Ojciec Amy chrząknął z zakłopotaniem.
- Nie wiem, co powiedzieć. Zaskoczyła mnie, to
pewne. Nigdy bym jej nie posądzał...
- Ona jest dorosła, proszę pana. To nie ta roz-
trzepana dziewczyna, jaką była kiedyś.
- Czy powiedziała bratu?
- Nie - uśmiechnął się Jack. - Uważała, że Brad ją
wyśmieje. Chciała udowodnić jemu i wam, że potrafi
tego dokonać.
- Ciągle nie mogę w to uwierzyć - odezwała się
matka, trąc czoło.
Amy wbiegła do pokoju z fotografiami w ręku.
Podała je najpierw matce.
- To jest widok z balkonu, czyli z lanai. A tu
front budynku. Popatrz na te kwiaty, mamo. A tu
masz kuchnię, widzisz? Została unowocześniona w ze-
szłym roku.
Amy stała obok matki i czekała z niecierpliwością,
aż matka obejrzy zdjęcia i przekaże je ojcu.
R
S
- Całe mieszkanie jest odnowione, tato. A ponie-
waż to miejskie osiedle, skończy się z koszeniem
trawników. Jak ci to odpowiada?
- Trawnik to żaden problem. - Ojciec obejrzał
ostatnią fotografię i odłożył je razem na stół. - Bardzo
ładne miejsce, Amy.
- Jestem przekonana, że będziecie zachwyceni.
Udało mi się dostać dwa tygodnie urlopu, co powinno
wystarczyć na spakowanie rzeczy i przekazanie wasze-
go domu do sprzedaży. Radziłabym pozbyć się więk-
szości mebli i kupić tam nowe. Tamto mieszkanie jest
zresztą mniejsze, więc...
- Dwa tygodnie? - Ojciec wytrzeszczył na nią
oczy. - Oczekujesz, że się spakujemy i wyruszymy stąd
w ciągu dwóch tygodni?
- Dlaczego nie? To dosyć czasu, żeby złożyć wymó-
wienie w pracy, a w następny weekend możemy urządzić
wielką garażową wyprzedaż. Oczywiście, nie
sprzedamy domu w tak krótkim czasie, ale resztę
można sfinalizować korespondencyjnie. Jestem teraz
w tej branży i potrafię to załatwić.
Matka wstała z krzesła.
- Virgil, czy mogę pomówić z tobą na osobności?
- Oczywiście.
Ojciec podniósł się i wyszedł z jadalni, z matką
depczącą mu po piętach.
Amy opadła na krzesło i spojrzała na Jacka.
- Trochę są zaskoczeni, ale dojdą do siebie.
- Na pewno.
Jack wyciągnął rękę poprzez stół i uścisnął jej dłoń.
- Potrzebują na to trochę czasu, to wszystko. To
naprawdę wspaniałe, co dla nich zrobiłaś, Amy.
- Myślisz, że spodoba im się osiedle?
- Widzę, że są zaskoczeni i jeszcze nie dotarło do
nich, że będą tam mieszkać, ale spodoba im się z pew-
R
S
nością. Z tego, co mówiłaś, to idealne miejsce dla
kogoś, kto marzył o Hawajach.
- Naprawdę tak jest. To dzięki Rhondzie, ona je
wynalazła.
- Nie odbieraj sobie zasług, Amy. To ty dokonałaś
tej wspaniałej rzeczy.
- Dziękuję ci, Jack. - Amy uścisnęła mu rękę. Do
chwili, kiedy rodzice okażą trochę wdzięczności, po-
chwała Jacka bardzo jej była potrzebna.
Państwo Hobson wrócili i usiedli przy stole. Wyda-
wali się zdenerwowani.
- A więc - spytała Amy z uśmiechem - uzgodnili-
ście, co chcecie zatrzymać, a czego się pozbyć?
- Nie. - Ojciec składał i rozkładał serwetkę. Potem
odchrząknął, ale nie patrzył w stronę córki.
- Chodzi o to, że my nie chcemy stąd wyjeżdżać
- rzekł w końcu.
R
S
ROZDZIAŁ 14
Amy zachwiała się.
- Chwileczkę, tato. Przecież zawsze twierdziłeś...
- Wiem, co twierdziłem, Amy. I zawsze ini się
zdawało, że gdy przejdę na emeryturę, będę chciał
zamieszkać na Hawajach. Dopiero teraz, gdy usłysza-
łem o tych dwóch tygodniach...
- Nie musisz martwić się o te dwa tygodnie - rzek-
ła szybko Amy. - Mogę sama wrócić do Honolulu,
a wy przyjedziecie później. Myślałam, że będzie przyje-
mniej podróżować razem, ale dwa tygodnie to rzeczy-
wiście za mało. Widzę to teraz.
Matka położyła jej rękę na ramieniu.
- Nie chodzi tylko o te dwa tygodnie. Nie chcemy
opuszczać Bellingnam. Lubimy ten dom. Przyzwycza-
iliśmy się do tych miejsc. Twój ojciec ma tu pracę, któ-
rą lubi, a nie wiadomo, czy znajdzie coś na Hawajach.
- Nie potrzebuje niczego znajdować, mamo. Ma
przejść na emeryturę. - Amy poczuła, że ogarnia ją
panika. Po tych wszystkich planach i zabiegach okazu-
je się, że oni wcale nie chcą tam jechać. Sprawianie im
przyjemności to istny koszmar.
- Przejść na emeryturę i co robić, Amy? - Qjciec
wzruszył ramionami. - Siedzieć na lanai i patrzeć na
R
S
piękny widok cały dzień? Czy oglądać telewizję?
Zwariowałbym, gdybym nie miał nic do roboty.
- A więc znajdę ci zajęcie. Sama się tym zajmę.
Tato, pogoda jest tam nadzwyczajna. Nie ma mrozu,
ołowianych chmur. Nawet deszcz jest tam ciepły
i nigdy nie pada śnieg. Mama nie musiałaby nosić
zimowych płaszczy. Czy nie chciałabyś przestać cho-
dzić grubo ubrana, mamo?
Matka popatrzyła na nią ze smutkiem
- Przyzwyczaiłam się do Bellingham. Znam sąsia-
dów, znam sklepy. Musiałabym zawierać nowe przyja-
źnie, uczyć się żyć w nowym mieście. Mnie tu jest
wygodnie, Amy.
- To nie do wiary! - Amy rzuciła serwetkę na stół
i zerwała się z krzesła. -I co ja mam teraz zrobić?
- Sprzedaj to mieszkanie i wróć do domu - odpar-
ła matka. - My cię tu potrzebujemy. Wiesz, ile miałam
kłopotów bez ciebie.
Amy spojrzała na Jacka, ale twarz miał nieprzenik-
nioną. Nie chciał jej do niczego namawiać, ale z pew-
nością podzielał zdanie matki.
- Mogę sprzedać mieszkanie - powiedziała mart-
wym głosem - ale nie mogę wrócić tu przed upływem
osiemnastu miesięcy. Podpisałam umowę z Rhondą,
moją szefową, na dwa lata.
Matka przycisnęła ręką serce.
- Dwa lata! Nie mówiłaś o tym przedtem.
- Byłam pewna, że zabiorę was na Hawaje dużo
wcześniej. Liczyłam, że załatwię wszystko w pół roku
i dopięłam tego. Tylko że na próżno.
- Nie wszystko, Amy. - Jack po raz pierwszy za-
brał głos. - Robisz karierę w handlu nieruchomoś-
ciami.
- Tak, masz rację - roześmiała się gorzko. - Za-
bawne, prawda? Moim jedynym celem było pomóc
rodzicom, a w końcu okazuje się, że tylko ja jedna
R
S
odniosę z tego jakąś korzyść. Nie potrafię z wami
wygrać. - Głos jej ochrypł z emocji.
- Amy, bardzo cenimy to, co dla nas zrobiłaś
- odezwał się ojciec. - Może tylko powinnaś naradzić
się z nami na początku. Ale serce masz na właściwym
miejscu.
- Świetnie! - Amy uderzyła dłońmi o blat stołu.
- Mała Amy ma dobre serduszko. A teraz wybaczcie,
muszę zatelefonować. Rhonda miała przygotować dla
was owacyjne powitanie. Muszę ją uprzedzić, żeby
dała sobie z tym spokój i wystawiła mieszkanie na
sprzedaż.
Prawie płacząc, pobiegła na górę do swego pokoju.
Chciała odbyć tę rozmowę bez świadków.
Telefon odebrał Bob i poprosił Rhondę do aparatu.
- Jak się czuje moja wspaniała pracownica?
Słysząc to wesołe powitanie, Amy wzruszyła się do łez.
- Nie najlepiej, Rhondo. Moi rodzice nie chcą
zamieszkać w osiedlu.
- Nie podoba im się to mieszkanie? Możemy je
sprzedać i poszukać czegoś innego.
- Nie, oni w ogóle nie chcą przenieść się do
Honolulu. Postanowili zostać w Bellingham.
- Och, Amy! - Głos Rhondy był pełen współczu-
cia. - Perspektywy waszego wspólnego życia były ta-
kie wspaniałe! A teraz odmawiają wyjazdu? Może
jeszcze zmienią zdanie.
- Nie chcę ich przekonywać zbyt usilnie, bo gdyby
później okazało się, że źle się tu czują...
- Rozumiem. To oni muszą chcieć przyjechać, bo
gdyby im się tu nie podobało, obciążyliby ciebie całą
winą. Nie ma sensu ich namawiać. Ale jak poradzą
sobie sami przez półtora roku?
- Nie wiem, muszę coś wymyślić;
Rhonda milczała przez chwilę, a potem rzekła bez
śladu goryczy w głosie:
R
S
- Amy, możesz uważać naszą umowę za niebyłą.
Zwalniam cię z zobowiązań względem mnie. Twoja
rodzina cię potrzebuje.
- Nie mogę na to pozwolić. Po tym, co dla mnie
zrobiłaś...
- Owszem, możesz. Sytuacje się zmieniają. Gdybyś
wiedziała, że rodzice nie mają zamiaru tu przyjechać,
nie przyjęłabyś mojej oferty, prawda?
- No tak. Ale tak nie postępuje człowiek inte-
resu.
- Wiem, co robię. Gdybyś ciągle się martwiła
o rodziców, przestałabyś być wzorową pracownicą
- Tak było przez ostatnie pół roku i jakoś dałam
sobie radę, a oni też.
- Bo telefonowałaś do nich co tydzień i wiedziałaś,
że opuściłaś ich na krótko. Mówiąc szczerze, chciała-
bym cię zatrzymać, dopóki nie wyrobisz sobie dobrej
pozycji zawodowej, ale w tych warunkach nie sądzę,
abyś do tego dążyła.
- Prawdopodobnie nie.
Po raz pierwszy Amy poczuła niechęć i żal do
swoich rodziców. Rhonda miała rację, że aby osiągnąć
sukces, trzeba pracować w atmosferze akceptacji i po-
parcia, z jakimi spotkała się u niej. A rodzice wymagali
tylko, aby mieszkała blisko nich.
- Idź, Amy, i powiedz rodzicom, że wracasz do
domu na stałe. Przyleć tu, kiedy ci będzie wygodnie.
Pomogę zlikwidować twoje sprawy i zorganizować
powrót do Bellingham. Możesz zająć się handlem
nieruchomościami również w Seattle, bo masz do tego
rzeczywisty talent.
Amy odetchnęła głęboko.
- Dzięki za wszystko, Rhondo. Jak zawsze, okaza-
łaś się wspaniałą przyjaciółką. Zawiadomię cię, kiedy
przylecę.
R
S
- Doskonale. I nie martw się. Wszystko się ułoży.
Zobaczysz.
Amy schodziła na dół z zamętem w głowie. Rodzice
będą oczywiście zachwyceni wiadomościami. I Jack
też. Czy anulowanie umowy z Rhondą jest szansą na
wspólną przyszłość z Jackiem? Chyba tak. Wydaje się,
że może mieć teraz aprobatę rodziny, karierę i męż-
czyznę, którego kocha.
W jadalni matka podawała czekoladowe ciasto na
deser, a ojciec z Jackiem dyskutowali o sporcie. Jak
mogli być tak spokojni, gdy jej cały świat trząsł się
w posadach?
Jack pierwszy przerwał rozmowę i spojrzał na nią
niespokojnie.
- Rozmawiałaś z Rhondą?
- Tak. Powiedziała, że jest gotowa zwolnić mnie
z mojego dwuletniego kontraktu.
Rodzice powitali wiadomość okrzykami radości,
lecz Amy wpatrywała się w Jacka, ciekawa jego
reakcji. Oczy mu rozbłysły, lecz zaraz się opanował.
- I co zamierzasz?
-Wrócić do domu, oczywiście - odpowiedziała
za nią matka z uśmiechem zadowolenia. -To prze-
znaczenie, Amy. Pojechałaś tam, aby odkryć, jaka
praca ci odpowiada, a teraz możesz handlować nie-
ruchomościami tu, w Bellingham - rzuciła ukradko-
we spojrzenie na Jacka - lub w Seattle. To nie jest
daleko.
- Rzeczywiście, niedaleko. - Amy ciągle obserwo-
wała Jacka.
Jego błękitne oczy były nieodgadnione.
- A więc anulujesz umowę?
- Sądzę, że tak.
Powoli uśmiech rozjaśnił mu twarz.
- Chciałem się tylko upewnić - rzekł.
R
S
- Tak? - Uniosła brwi. - Dlaczego?
- Później o tym porozmawiamy. Słuchaj, miałem
zamiar zajrzeć teraz do studia i zobaczyć, co porabią
Brzęczyk. Może przejechałabyś się ze mną? Steve ma
tam być i chce cię zobaczyć.
- Z przyjemnością.
Serce Amy waliło jak szalone. O czym Jack chce
z nią pomówić? Ona sama myślała tylko o jednym:
o wspólnej przyszłości z Jackiem, która nagle znalazła
się w zasięgu ręki.
Pół godziny później ruszyli w kierunku zatoki.
Słońce jak pomarańczowy balon chyliło się właśnie ku
linii horyzontu.
- To nie jest droga do radia - zauważyła Amy.
- Do dziesiątej mamy mnóstwo czasu. Pomyśla-
łem, że może zechcesz dla odmiany popatrzeć na za-
chód słońca z tej strony oceanu.
- Świetnie. - Zerknęła na jego profil i włosy roz-
wiane pędem powietrza wpadającego przez otwar-
te okno. Choć ręce spoczywały swobodnie na kie-
rownicy, zaciśnięte usta zdradzały skupienie i pew-
ne napięcie. Zatrzymał samochód w miejscu, skąd
mogli obserwować słońce, powoli zanurzające się
w morzu.
- Musisz przyznać, że nie jest to najgorsze miejsce
do życia.
- Nigdy nie twierdziłam inaczej. Szczególnie w le-
cie, gdy jest ciepło i deszcz nie pada zbyt często.
Gdybym wystąpiła ze swoją propozycją do rodziców
w lutym, może ich reakcja byłaby inna.
- Wątpię.
- Ja właściwie też. Zmienili zdanie co do Ha-
wajów. Niestety, nie uświadomili sobie tego wcze-
śniej.
Jack ujął jej dłoń i gładził z czułością.
R
S
- Dostałaś w kość, Amy. Wiem, ile się napracowa-
łaś, żeby urzeczywistnić ich marzenia, i ile musiałaś
poświęcić.
- Obydwoje wiele poświęciliśmy, Jack.
- Tak, to prawda. Ale teraz nadszedł czas, żeby
skończyć z poświęceniami. Wyjdź za mnie, Amy.
Zaczęła drżeć, choć dawno czekała na te słowa. Nie
zapomni tej chwili do końca życia. Będzie pamiętać,
jak słońce rzucało ciepły, pomarańczowy blask na
wodę, łodzie i pełną miłości twarz Jacka. Dotknął ręką
jej policzka.
- Robisz wrażenie oszołomionej. Czy mam po-
wtórzyć pytanie?
Amy skinęła głową.
- Tak. Marzę, żeby to jeszcze raz usłyszeć - szepnęła.
- Miło mi - uśmiechnął się czule. - Proszę cię,
wyjdź za mnie, Amy. .Chcę, żebyś dzieliła ze mną
życie, wszystko. - Głos mu się załamał. - Bardzo cię
kocham!
- I ja ciebie kocham. Oczywiście, że wyjdę za ciebie.
Jego pocałunek był ciepły jak zachodzące słońce.
Amy splotła ręce za jego głową i przytuliła go do siebie.
Gdy zaczęła budzić się w nich namiętność, Jack
położył dłoń na jej piersi i usiłował przesunąć się na jej
fotel, ale bez powodzenia. W końcu zaśmiał się roz-
bawiony.
- Kocham ten samochód, ale nie wtedy, gdy chcę.
cię pocałować. Gdzie możemy pojechać?
- Nigdzie, Jack - odparła Amy. - Mamy się spot-
kać z Brzęczykiem i Steve'em, zapomniałeś?
- A potem wracamy do domu twoich rodziców
i śpimy w osobnych łóżkach - rzucił, krzywiąc się.
- Tak, ale mam pewien plan. Pojadę jutro z tobą do
Seattle i zostanę do poniedziałku. Będziemy mieli dla
siebie całą noc.
R
S
- Dobrze. A kiedy wrócisz tu na stałe?
- Myślę, że z pomocą Rhondy bardzo prędko.
- Wspaniale. Teraz, kiedy już powiedziałaś „tak",
nie wytrzymałbym długo bez ciebie. Tak bardzo chcę
już być z tobą.
Znowu ją pocałował, aż do utraty tchu.
- Lepiej jedźmy już do radia - rzekła Amy, delikat-
nie go odsuwając. - Brzęczyk byłby bardzo rozczaro-
wany, gdybyś się nie pokazał.
- Wolałbym pojechać z tobą do najbliższego motelu.
- Nie mamy na to czasu. Zresztą zanim się obej-
rzysz, już będzie jutro.
- Wątpię. - Jack z ociąganiem przekręcił kluczyk
w stacyjce. - Ale nie powinienem narzekać. Jeszcze
dwie godziny temu nie miałem nadziei, że cię zdobędę.
Amy ścisnęła go za ramię.
- Życie nie mogłoby być dla nas tak okrutne.
- Okazuje się, że nie. Ale jedźmy obejrzeć Brzęczy-
ka przed mikrofonem.
Po kilku minutach Amy stała ze Steve'em za szybą
studia i przyglądała się zaimprowizowanej scence,
którą Jack i Brzęczyk odgrywali dla słuchaczy.
- Brzęczyk jest dobry, prawda? - rzekł Steve, pę-
kając z dumy.
- Tak, bardzo dobry. Ty też świetnie się prezen-
tujesz.
- Podoba się pani? Nie wyglądam głupio? W szkole
prawie mnie nie poznali.
- Mogę to zrozumieć.
- Nie podobały się pani moje fioletowe włosy?
- Miały pewien charakter, ale chyba nie nadawały
się dla kogoś, kto chce działać w świecie biznesu.
- No właśnie. I stopnie mam coraz lepsze. Może
uda mi się pójść na kurs zarządzania.
- Widzę, że masz wspaniałe plany, Steve.
Pogładził się po krótko obciętych włosach.
R
S
- Wszystko się zaczęło od tego, że poszedłem z Brzę-
czykiem do biura maklerskiego jego rodziców. Zwaliło
mnie po prostu z nóg: te komputery, monitory, wiado-
mości z giełdy nowojorskiej co chwila na ekranie.
Powiedziałem Brzęczykowi, że to coś dla mnie. A on na
to, że owszem, może dojdę do czegoś, ale najpierw muszę
zmienić wygląd. I wziął mnie do fryzjera, a potem kupił
ubranie. Zapisałem, ile wydał. Kiedyś mu to zwrócę.
Podpisałem umowę, taką jak z panią w zeszłym roku.
Amy wpatrywała się w niego zaskoczona. Po raz
pierwszy wygłosił takie przemówienie. Zmiana, która
w nim zaszła, była szokująca.
- Aha, jeszcze jedno, mam dziewczynę - dodał
nieśmiało.
- Ładna?
- Jeszcze jak! Ale powiedziałem jej, że muszę
najpierw ustawić się w życiu, zanim będę mógł pomyś-
leć o czymś poważniejszym.
- Bardzo rozsądnie - pochwaliła Amy.
- A co pani robi na Hawajach? Jack mówił, że pani
przyjechała tylko z krótką wizytą.
- Tak miało być, ale możliwe, że zostanę już na stałe.
- To naprawdę wspaniale! A ja zrozumiałem, że
jakaś dama kształci tam panią w sprzedaży nierucho-
mości i że to musi potrwać dwa lata.
- Takie było założenie - odparła Amy speszona.
- Ale ta pani zgodziła się zmienić umowę.
- Aha. Pewnie pani tego nie podpisała, inaczej
wymagałaby, żeby pani została do końca.
Amy unikała spojrzenia w uczciwe oczy chłopca.
- Prawdę mówiąc, podpisałam taką umowę, lecz
sytuacja na tyle się zmieniła, że ona sama zapropono-
wała jej anulowanie.
- Podpisała pani kontrakt?
- Tak.
- Więc musi go pani dotrzymać.
R
S
- Zwykle tak jest. Ale ten przypadek jest wyjąt-
kowy.
- O, diabli! - Steve pokręcił głową. -A ja myś-
lałem, że podpisanie kontraktu to jest naprawdę coś
poważnego. Położenie swego podpisu i tak dalej.
Amy przypomniała sobie własne słowa, które on
teraz cytował, i poczuła się bardzo niezręcznie.
Spojrzała w głąb studia, gdzie Jack i Brzęczyk śmiali
się z jakiejś uwagi słuchacza, który do nich zatele-
fonował. Jack spotkał jej spojrzenie i przesłał jej
całusa. Amy odpowiedziała mu uśmiechem, ale zły
nastrój jej nie opuszczał.
Gdy wyszli razem z radia, Jack zaproponował
przejażdżkę do jakiegoś ustronnego miejsca, ale Amy
wymówiła się zmęczeniem.
- Masz rację, to był męczący dzień dla ciebie, lecz
gdy już raz znajdziemy się u twoich rodziców, nie będę
mógł nawet cię porządnie pocałować - narzekał Jack.
- Czeka mnie straszna noc. Powinienem zażyć jakąś
pigułkę na sen. - Jednak posłusznie ruszył w stronę
domu państwa Hobson.
Gdy weszli do domu i na palcach szli na górę, Jack
objął ją i pocałował.
- Nie rób tego, Jack - szepnęła.
- Odchodzę od zmysłów!
- Ja też. Wiesz, że cię kocham, Jack.
- Udowodnij to!
- To stary kawał. Zresztą już to udowodniłam.
- Właśnie dlatego wariuję. Pamiętam, jak świetnie
potrafisz to udowadniać.
- Dobranoc, Jack.
- Dobranoc, Amy - westchnął ciężko.
Dla Amy była to jedna z najdłuższych nocy w jej
życiu. I to nie z powodu erotycznych marzeń. Głęboko
poruszyła ją uwaga Steve'a o ważności podjętego
zobowiązania i powołanie się na jej własne słowa.
R
S
Rhonda zasługiwała na to, aby dotrzymać umowy.
Tylko co z rodzicami? Według opinii Brada dawali
sobie nieźle radę, a Amy zbytnio pozwalała się wyko-
rzystywać.
Teraz po raz pierwszy zaciążyło jej uzależnienie
od rodziców. Chciała być wolna, realizować własne
cele. Dochodziła powoli do wniosku, że odseparo-
wanie się od ojca i matki może okazać się korzystne
dla wszystkich.
Ale co z Jackiem? Parę godzin temu zgodziła się
zostać jego żoną. I, och, jak bardzo tego pragnęła.
Chciała budzić się co rano u jego boku, mieć z nim
dzieci, dzielić z nim wszystko, od romantycznych
kolacji we dwoje do hydraulicznych awarii. Kochała
go ponad wszystko. Wszystko? A jej honor?
Amy spojrzała na zegarek. Była piąta rano. Zerwała
się ź łóżka i pobiegła boso do jego pokoju.
- Jack?
Odpowiedział natychmiast, jakby też nie spał.
- Amy? Chodź tutaj. Nie myślałem, że będę musiał
czekać na ciebie całą noc.
- Jack, ja nie po to przyszłam. Wracam na Hawaje.
- Wiem, ale na krótko. Wcale mnie to nie cieszy,
lecz...
- Nie, jadę dotrzymać umowy. Zostanę tam pełne
dwa lata.
R
S
ROZDZIAŁ 15
Jack włączył nocną lampkę i zamrugał gwałtownie.
- Poczekaj chwilę. Powtórz to, co powiedziałaś.
Amy z trudem przełknęła ślinę.
- Rozmawiałam ze Steve'em, gdy ty byłeś w studiu.
Dyskutowaliśmy o kontraktach. Steve przypomniał
mi coś, o czym wiedziałam, lecz było mi wygodniej
zapomnieć. Dałam słowo Rhondzie i mam zamiar go
dotrzymać.
- Dałaś słowo także mnie - rzekł spokojnie.
- Zgodziłaś się zostać moją żoną.
- To prawda. I chcę za ciebie wyjść. Ale nie
obiecywałam pozostać w stanie Waszyngton.
Oczy mu zbielały z gniewu.
- To było oczywiste. Pamiętasz chyba, że najpierw
upewniłem się, czy zdecydujesz się anulować kontrakt,
zanim ci się oświadczyłem.
- Mimo to fakt pozostaje faktem, że nie mówiłeś,
gdzie mamy zamieszkać. Nic nie stoi na przeszkodzie,
żebyśmy się pobrali. Ja dotrzymam słowa, ale po-
zostanę na Hawajach jeszcze przez co najmniej pół-
tora roku.
- Co najmniej?
- Jeśli rzeczywiście zrobię tam karierę, mogę pozo-
stać dłużej. Potrzebuję osiemnastu miesięcy, żeby
R
S
wypełnić zobowiązania wobec Rhondy, ale powinnam
też sama siebie sprawdzić, co rzeczywiście potrafię.
Jeżeli w ciągu dwóch lat wyrobię sobie markę, była-
bym głupia, gdybym natychmiast wracała tylko dlate-
go, że.... tylko dlatego...
- Że kogoś pokochałaś - dokończył Jack z gory-
czą. - Niech Bóg broni, żebyś poświęciła coś z takiego
powodu.
- Wywracasz wszystko do góry nogami, żeby udo-
wodnić, że cię nie kocham, a to nieprawda, Jack.
Proszę cię, spróbuj mnie zrozumieć. Ty zawsze wie-
działeś, co chcesz robić w życiu, i udawało ci się osiągać
sukcesy. Ja dopiero zaczynam odkrywać prawdę o so-
bie. Nie mogę wszystkiego przekreślić.
- W porządku, zapomnij o mnie. Ale byłaś też
przekonana, że rodzice nie dadzą sobie rady bez ciebie.
Już się tym nie martwisz?
- Doszłam do wniosku, że wręcz ich zachęcałam do
tego, aby na mnie polegali. Widzę, że przez ostatnie pół
roku świetnie sobie radzili. Brad zawsze mi to mówił,
ale mu nie wierzyłam i dopiero dziś to rozumiem.
- To już coś - rzekł Jack. - Wierzę ci. Ale dlaczego
musisz pracować na Hawajach? Rhonda zwalnia cię
z kontraktu bez oporów. Zostań w Seattle, zrób tutaj
karierę, a wtedy będziemy razem.
- Czy nie rozumiesz, że Rhonda zwolniła mnie,
gdyż sądzi, że rodzice potrzebują mojej opieki? Teraz,
gdy wiem, że tak nie jest, zerwałabym umowę pod
fałszywym pozorem. Nie mogę tak postąpić.
- Nie możesz czy nie chcesz?
- Nie chcę!
- Amy, na litość boską!
- Gdybyś był moim prawdziwym przyjacielem,
zrozumiałbyś.
- Nie jestem twoim przyjacielem, do pioruna! Jes-
tem facetem, który tak cię kocha, że traci rozum.
R
S
- Myślę, że powiedziałeś już wszystko, Jack. Idę się
ubrać i powiedzieć o wszystkim rodzicom. Odwieziesz
mnie na lotnisko czy mam wypożyczyć samochód?
- Odwiozę cię i radzę, żebyś wzięła bilet na dzisiaj.
- Domyślałam się, że tak będziesz wolał.
Amy wyszła, zamykając cicho drzwi za sobą. Schro-
niła się do łazienki i dopiero gdy znalazła się pod
prysznicem, pozwoliła sobie na płacz.
Trzygodzinna jazda na lotnisko w Seattle minęła
W milczeniu. Amy i Jack pożegnali się, nawet nie
podając sobie rąk. Całą drogę Amy piła koktajle, a po
przyjeździe szarpnęła się na taksówkę, aby jak najszyb-
ciej być w domu. Cieszyła się, że nikt na nią nie czekał.
Chciała być sama.
Dopiero następnego dnia zadzwoniła do Rhondy
i zaprosiła ją na lunch. Przy sałatkach i winie wylała
przed szefową wszystkie swoje żale.
- Tak więc wróciłam dopełnić umowy, jeśli mnie
chcesz - dokończyła.
- Oczywiście, że chcę, ale czy nie powinnaś wrócić
do tego młodego człowieka? Widzę, że go kochasz.
- Niestety, tak. Ale jeśli on nie rozumie, dlaczego
musiałam tu wrócić, to nie ma dla nas żadnych szans.
Musi uszanować moje zasady.
- Mając słuszne zasady, można pozostać bardzo
samotną, kochanie.
- Właśnie się o tym dowiaduję. -Amy uniosła
brodę. - Ale byłoby mi gorzej, gdybym żyła w prze-
świadczeniu, że postąpiłam wbrew sobie. Może będę
samotna, ale jestem zadowolona ze swojej decyzji.
- A więc sprawa skończona. - Rhonda uśmiech-
nęła się. - Wszystko będzie dobrze, gdy zajmiesz się
pracą. A propos, mam amatorów na twoje mieszkanie.
- Wycofamy je ze sprzedaży.
- Dlaczego?
R
S
- Jeśli zostaję, równie dobrze mogę je spłacić, jak
płacić czynsz za inne.
- Widzę, że zapuszczasz korzenie.
- Dokładnie. A wkrótce zakwitnę i dojrzeję.
- Już dojrzałaś, Amy. - Rhonda uścisnęła jej dłoń.
- Moje gratulacje.
Amy doszła do wniosku, że mieszkanie w osiedlu
idealnie odpowiada jej potrzebom. Przyzwyczaiła się
jadać kolacje na lanca każdego wieczoru, gdy nie była
umówiona z klientami. Obserwowała morze, światła
na brzegu, księżyc, a czasem widywała księżycową
tęczę. Zmuszała się, aby patrzeć na nią suchymi oczy-
ma. Gdy zaczęła więcej zarabiać, zafundowała sobie
odtwarzacz stereofoniczny oraz album z nagraniami
Simona i Garfunkela, aby słuchać znowu swej ulubio-
nej piosenki.
Zaprzyjaźniła się zjedna z sąsiadek, wdową, której
też brakowało trochę towarzystwa. Siadywały więc
czasem we dwie na lanai i rozmawiały. Edith umiała
słuchać i po jakimś czasie Amy opowiedziała jej
o Jacku. Odkryła wtedy, że rozmowa o człowieku,
którego kochała, lecz z którym musiała się rozstać,
była rodzajem terapii.
W miarę jak przybywało jej klientów Amy spędzała
z nimi coraz więcej czasu, a lanai często świeciło pustką.
Nie miała też kiedy zająć się urządzeniem mieszkania,
^ale nabyła komplet wyplatanych mebli, które nadały
wnętrzu egzotyczny charakter. Pewnej soboty kupiła tyle
roślin doniczkowych, ile mogła zmieścić do samochodu,
i zawiozła do domu. Jednak brakowało jej czasu, aby je
pielęgnować, więc w akcie rozpaczy dała klucze do
mieszkania sąsiadce i poprpsiła o pomoc.
Wkrótce mieszkanie Amy stało się uroczą dżunglą,
cudownym schronieniem po pełnych napięcia i wysiłku
dniach pracy.
R
S
Po jednym takim szczególnie trudnym dniu, gdy
jej całym obiadem była zjedzona w pośpiechu kana-
pka, a kolacji nie jadła wcale, Amy wróciła do
domu o dziesiątej i z westchnieniem ulgi włożyła
klucz do zamka. Ku jej zdumieniu drzwi były ot-
warte, a z wewnątrz dochodziła melodia Simona
i Garfunkela.
- Edith? - spytała głośno, zdziwiona, że sąsiadka
podlewa kwiaty o tak późnej porze.
Głos, który jej odpowiedział, nie był głosem są-
siadki.
- Edith poszła spać, ale przedtem ucięliśmy sobie
miłą pogawędkę.
Amy stanęła jak wryta, widząc przed sobą Jacka.
- Co?... co?-jąkała bezradnie. Teczka z doku-
mentami upadła na podłogę.
- Zrobiliśmy sobie parę kanapek, ale nie widział
łem nigdzie twojego ulubionego serka do kraker-
sów. A płyta jest bardzo dobra. Przegrałem ją
parę razy.
Jack opadł swobodnie na tapczan Amy i założył
ręce za głowę.
- To miła pani, ta Edith. Siedziałem ze dwie
godziny pod twoimi drzwiami, zanim mnie zauważyła
i zapytała, co tu robię.
Amy ciągle patrzyła zaskoczona na niego i przepię-
kne lei leżące na stoliku do kawy.
- A więc przedstawiłem się - ciągnął Jack swoboda
nym tonem - i okazało się, że o mnie słyszała. Uznała,
że nie będziesz miała nic przeciwko temu, bym zaczekał
w środku.
- Nie mogę uwierzyć, że tu jesteś. Pracowałam dziś
tyle godzin, może ja śnię?f
- Nie śnisz, Amy. Przybliż się, nie zniknę, nie
bój się.
Jack wziął ze stolika wieniec z kwiatów.
R
S
- Przywiozłem to dla ciebie. Twój pierwszy był już
zbyt suchy, żeby dobrze znieść podróż. Pozwól, włożę
ci go na szyję.
Nie odrywała od niego oczu, gdy układał wieniec na
jej ramionach.
- Teraz na pewno się obudzę - szepnęła.
- Nie, Amy. To ja się obudziłem. Pozostałem
twoim starym przyjacielem, ale zarazem kimś, kto cię
bardzo kocha. Wybacz mi, że byłem takim głupcem.
- Nigdy cię nie potępiałam, Jack. Twoja kariera jest
równie ważna, jak moja. Jak mogłabym żądać, abyś ją
porzucił, jeśli nie byłam gotowa zrobić tego samego?
- Mogłabyś. Moja pozycja była już ustalona. Mnie
łatwiej się-przenieść.
- Przenieść?
- Tak. Porzuciłem pracę w Seattle. Jutro rozpocznę
starania o pracę tutaj.
- I przeprowadzasz się do Honolulu?
- Tak - uśmiechnął się. - Mój samochód już tu
jedzie.
- Twój samochód jest w drodze?
- Tak, a jeśli utonie, bank obedrze mnie ze skóry.
- Nie mogę w to uwierzyć.
- Zaryzykowałem, wierząc, że honor naprawdę
nakazuje ci dotrzymywać słowa. A parę miesięcy temu
obiecałaś mnie poślubić.
Amy skinęła głową, niezdolna wymówić słowa
i czując, jak serce łomocze jej w piersi.
- Amy, czy jesteś kobietą honoru?
Amy przesunęła opuszkami palców po jego policz-
ku, bojąc się, że za chwilę się rozszlocha. Przyjechał tu
do niej! Jack był z nią i ciągle ją kochał!
Rzuciła mu się w ramiona, mocząc mu łzami
koszulę i gniotąc kwiaty. Jack kołysał ją czule w ramio-
nach i gładził ciemne włosy.
- Tyle cierpień ci sprawiłem, Amy. Przepraszam.
R
S
Amy spojrzała na niego przez łzy.
- To już nie ma znaczenia. Nic nie ma znaczenia,
gdy jesteśmy razem. Kocham cię, Jack.
- Wykazujesz mało rozsądku, kochając mnie, jak
twierdziła Edith, ale nie mam ci tego za złe. - Ścierał
łzy z jej policzków. - Będę się starał być godny twojej
miłości:
Amy śmiała się uszczęśliwiona.
- Jack, kiedy wreszcie przestaniesz się usprawied-
liwiać, a zaczniesz mnie całować?
Namiętność natychmiast zapłonęła w jego oczach.
- Uważaj przeprosiny za zakończone - rzekł
ochrypłym głosem i zbliżył usta do jej warg.
Amy odpowiedziała na jego pocałunki z siłą i ża-
rem, które ją samą zadziwiły. Nie zdawała sobie
sprawy, jak bardzo za nim tęskniła. Potem wstała
i wyciągnęła do niego rękę. Posłusznie podniósł się
i podążył za nią do sypialni. Bez słów rozbierali się,
wpatrując się w siebie spragnionym wzrokiem.
- Tyle samotnych nocy - szepnął Jack.
- Już się skończyły.
Całował ją z wielką czułością, układając ją na
miękkich, chłodnych prześcieradłach. Kwiaty na jej
ramionach wydzielały słodką woń, którą Amy tak
dobrze pamiętała. Pożądanie przyprawiało ją o zawrót
głowy.
- Teraz - szepnęła, gdy poczuła na sobie jego
ciało. - Proszę cię, Jack.
- Amy, moje kochanie.
Amy obejmowała go z całej siły, a on nie spuszczał
z niej wzroku, gdy i bez słów mówili sobie językiem
miłości, ile dla siebie znaczą.
- Jack - zapytała długo potem Amy - czy napra-
wdę będziesz tu szczęśliwy? Wiem, że Hawaje nie są
twoim ulubionym miejscem, a może upłynąć parę lat,
zanim będę mogła przenieść się na kontynent.
R
S
Oparł się na łokciu i patrzył na nią oczyma błysz-
czącymi miłością.
- Parę lat raju? Myślę, że to wytrzymam.
- Nie, Jack. Mów poważnie. Dla ciebie to nie
jest raj.
Przesunął palec przez dolinkę między jej piersiami.
- W ostatnich miesiącach dowiedziałem się czegoś
o raju.
- Tak? - Drżała pod jego delikatną pieszczotą.
- Tak. Raj zmienia miejsce. Raz jest tu - pochylił
się i pocałował jej pierś - a innym razem tu - dokoń-
czył, składając następny pocałunek.
- I jaki z tego wniosek? - zapytała, czując nowy
przypływ pożądania.
- Że raj podąża za tobą.
- Nieprawda, Jack - poprawiła go Amy, zbliżając
usta do jego warg. - Raj jest tam, gdzie my.
R
S