MAY GRETHE LERUM
NA KONIEC ŚWIATA
ROZDZIAŁ I
W blasku ostrego czerwcowego słońca twarz Astrid wydawała się czarna niemal jak
węgiel. W jej włosach igrały granatowe cienie, każdy gruby skręcony lok wyglądał jak
wypolerowany tłustą mieszanką, którą stosowała, by ujarzmić niesforną grzywę pod
brązowym czepkiem. Teraz czepek leżał w trawie obok trzewików Johanny i białej parasolki
Reiny.
Siedziała wśród zielonych wierzb i w zamyśleniu wybierała nasiona z przekwitłych
bazi. Jej oczy były ciemne jak głębina tam w dole, gdzie rzeka gwałtownie zakręcała i zaraz
potem rozlewała się pięknie, tworząc kąpielisko dla ludzi, a także miejsce odpowiednie do
połowu małych pstrągów.
- Naprawdę chcesz o tym usłyszeć? - spytała Astrid z namysłem, szukając wzrokiem
twarzy Johanny skrytej pod szerokim rondem kapelusza.
Johanna spokojnie skinęła głową.
Ta kobieta była obcym człowiekiem, lecz jednocześnie kimś bliskim. W głębi serca
nikt już nie mógł zaprzeczyć, że to naprawdę przyrodnia siostra Marji. Bóg jednak namalował
jej rysy grubszymi pociągnięciami pędzla, a ponadto wyposażył ją w mowę, której
zrozumienie przychodziło Johannie z wielkim trudem. Duńszczyzna Astrid niosła w sobie
wspomnienie spalonych słońcem wysp i różniła się zarówno od słów, które Johanna nauczyła
się czytać, jak też i od tych, które sama wymawiała.
- Na Saint Thomas żył plantator Wendel. Owdowiał, najpierw raz, później drugi. Jego
młodziutka żona zmarła w połogu zaledwie parę lat po ślubie. Przez całe życie pozostawała
takim kochanym dzieckiem... Moja ciotka Maria była jej matką chrzestną, tak mi się
przynajmniej wydaje. W każdym razie przybyły na tę wyspę razem. Młoda pani Wendel
miała na imię Kristina i była córką oficera.
Johanna z namysłem pokiwała głową. Pamiętała Adriana Mulda jeszcze z ksiąg Marii.
Jakże pięknie wyglądało to nazwisko napisane jej wprawną ręką. Jakby z miłością? Jak gdyby
traktowała go jak brata?
- Poślubiłam plantatora Wendela. Dałam mu wszystko, czego chciał, i jeszcze
trochę...
Johanna zmarszczyła czoło. Astrid zaśmiała się krótko.
- Tak, mówię, że go poślubiłam. Musisz jednak wiedzieć, że tam wszystko odbywa się
nieco inaczej. Biały pan może sobie wziąć Mulatkę za żonę z lewej ręki, tak to się chyba
nazywa. Oznacza to, że wybranka może dzielić z
nim łoże i stół, a także rządzić gospodarstwem tak długo, jak jego zdaniem robi to
dobrze. Zdawałam sobie jednak sprawę, że taki układ nie daje mi żadnych uprawnień jako
wdowie po nim. On był ode mnie dużo starszy. A na dodatek miał dzieci. Dwoje.
Zrobiła pauzę, zapatrzyła się w szemrzącą rzekę. Topnienie śniegu w górach wciąż
trwało i wszystkie strumienie i potoki pełne były lodowatej nieprzejrzystej wody.
- Ja... nigdy nie zapomnę chwili, gdy ujrzałam tamte dzieci po raz pierwszy - miękko
powiedziała Astrid.
Johanna wychyliła się w przód. W głosie Astrid pojawił się ból, słowa jeszcze trudniej
było zrozumieć. Zamknęła oczy, a Johanna poczuła, jak serce jej topnieje. Wyobraziła sobie
tę beznadziejną sytuację. Dzieci męża stanowiły największe zagrożenie dla własnej
przyszłości Astrid, lecz mimo to pokochała je od pierwszego wejrzenia.
- Były takie biedne... Rozdziawiały do mnie buzie, a ich zapach... ich zapach
przywodził mi na myśl...
- Słodkawe kwaśniejące mleko! Astrid otworzyła oczy i zmieszana popatrzyła na
Johannę.
- Nie... Gniazdo karaibskiego ptaka. Tego, który się żywi padliną. Johanna
przekrzywiła głowę. Dostrzegła teraz w spojrzeniu kobiety wielki
żal. Astrid złożyła dłonie na podołku.
- One były chore. Chore na głowę. Nie umiały chodzić ani jeść jak ludzie. Moczyły
się, całe uda po wewnętrznej stronie miały pokryte obrzydliwymi wrzodami, z ust im ciekło.
Jedno było ślepe, w oczach leżały białe ziarenka ryżu, jajeczka robaków. One... one... ja je
zabiłam.
W ciszy, jaka zapadła, słychać było wyraźnie szum w koronach rosnących nieopodal
osik. Astrid czekała.
Johanna kilkakrotnie odetchnęła głęboko, wreszcie znów podniosła głowę i popatrzyła
na nią.
- Rozumiem - powiedziała spokojnie. Na wargach Astrid pojawił się cień uśmiechu.
Białe zęby lekko błysnęły,
gdy zwilżała wargi językiem.
- A potem stary pan umarł. Oczywiście podjęłam próby, ale wiedziałam, że
przegram. Jego bratanek przejął dwór z całym wyposażeniem, z chatami niewolników i
polami. I ze mną...
Teraz już naprawdę się uśmiechała. Wspomnienie tamtego triumfu zabarwiło jej
policzki młodzieńczym rumieńcem.
- Pozwolił się bez trudu oczarować, był bardzo, bardzo młody... Chyba go kochałam.
Tak...
Johannie potrzebne było takie zapewnienie. Ta kobieta w skromnej brunatnej sukni
przypominała wulkan, wysoka, mocna i piękna, lecz nigdy nie wiadomo, kiedy żar
wypełniający ją wybuchnie i spopieli wszystkich, którzy znajdą się w pobliżu.
- Urodziłam mu synów, a on sporządził dokument. Pragnął zapewnić mi
bezpieczeństwo. Moi synowie... byli piękni i mieli białą skórę, tak jak on. Nawet włosy mieli
proste i delikatne, w kolorze świeżego kukurydzianego chleba.
Johanna westchnęła.
Inne myśli krążyły jej po głowie. Astrid rzuciła hasło, było jednak za wcześnie.
Jeszcze nie czas na najprawdziwszą prawdę. Ona mogła zaczekać. Johanna znów skupiła się
na słowach opowieści.
- ... jak małe aniołki. Wciąż pamiętam tamte ciemne noce podczas burzy, kiedy nie
zgadzałam się, by od nich odejść. Siedziałam przy ich łóżku przy zapalonej lampie, a głowę
rozsadzał mi strach. Co będzie, jeśli morze się podniesie albo jeśli nowy dach nie wytrzyma?
W głowie już sobie wszystko poukładałam, wiedziałam, jak ich uratować, nawet gdyby
przyszło mi przypłacić to życiem...
Johanna kiwnęła głową. Tak mówi każda matka. Ale na twarzy Astrid wciąż
malowała się twardość.
- Oni mają teraz dwadzieścia jeden i dwadzieścia dwa lata. Są... dorosłymi
mężczyznami. Nie są już synami...
Jej milczenie trwało tak długo, że Johanna zaczęła się niecierpliwić.
Astrid wolno podniosła czepek i nakryła głowę. Słońce mocno tu prażyło, chociaż od
zimnej, bystro płynącej wody ciągnął chłód, oziębiał i poruszał powietrze, dzięki czemu
siedzenie w słońcu było prawdziwą przyjemnością.
- Aurora... jutrzenka. Ona stała się moim błogosławieństwem, a także moim
przekleństwem. Czyż nie tak bywa z dziećmi? Bez nich życie wolne jest od trosk, lecz też nie
ma w nim chyba prawdziwej radości.
Johanna wolno pokiwała głową. Może w istocie tak jest? A może to tylko
przekonanie, którym człowiek się broni, gdy całym jego życiem kierują więzy krwi,
odpowiedzialność i strach?
- On był taki piękny, był mój. Bardziej mój niż czyjś inny. On był... w domu. I duch
mojej matki wybrał go dla mnie. Tak, przyznaję, to brzmi jak szaleństwo, zostałam przecież
wychowana wśród wysokich murów kościoła, wiem, czym jest grzech. Lecz mimo
wszystko...
Westchnęła. Johanna zaczęła się niespokojnie kręcić. Cóż to za zwierzenia? Miała
wrażenie, że Astrid od dawna przygotowywała się do tej rozmowy. Już przez cztery tygodnie
poznawały swoje obyczaje, przyzwyczajały się do języka, opowiadały sobie nawzajem swoje
historie, rozgrywające się na dwóch różnych połówkach Ziemi.
- Miał na imię Mucha. Mieszkał wysoko w górach. Na pewno już nie żyje...
Oczy Johanny krążyły niespokojnie. Popatrzyła na dzieci bawiące się w dole.
Benjamin rzeźbił im łódeczki z kory, Reina siedziała na brzegu, odgrywała oficera marynarki,
inne dzieci brodziły w wodzie i były kapitanami, sternikami, marynarzami, nawigatorami.
- Niczego innego nie można się było spodziewać. Spotkaliśmy się nocą, w lesie,
ukradkiem. Nigdy nie widziałam go w blasku słońca. Nigdy... dopiero ostatniego dnia.
Johanna zdusiła uśmieszek. Skąd więc Astrid mogła wiedzieć, że był taki piękny?
Astrid mówiła teraz prędko. Skończyło się smakowanie słów, rozpamiętywanie
dawnych uczuć.
- Mój mąż jej nie chciał. Moi synowie... poprzysięgli, że zabiją ją przy pierwszej
nadarzającej się okazji. Boże, przecież sami byli tylko dziećmi... a ja ich matką. Bali się mnie,
wiedzieli, że z chaty niewolniczej wyniosłam przeróżne umiejętności. Lękali się mnie, nie
mieli odwagi, by coś zrobić. Przynajmniej dopóki nie będą starsi i silniejsi. Ale pewnego
ranka obudziłam się i zrozumiałam, że igram z życiem Aurory. Oni potrafiliby to zrobić,
mówili prawdę. Ona nigdy nie była dla nich siostrą, przynosiła im jedynie wstyd, tak jak ja.
W powietrzu rozległ się dźwięczny śmiech Reiny. Benjamin skubał ją i ciągnął, chciał
zawlec do zimnej wody. Dziewczynka broniła się, wciąż miała na nogach buty, śmiech też
zaraz przerodził się w krzyk. Wtedy Benjamin ją puścił, z chichotem przezywając kociakiem.
Jak można tak bać się wody!
- Posłałam wtedy po Muchę, choć przysięgłam, że nigdy więcej już go nie zobaczę.
Powiadomiłam go, że ma córkę i że nadszedł czas, by zamieszkała razem z ojcem.
- Ale... czy nie mówiłaś, że on mieszkał w górach? Jak przestępca? Astrid prychnęła.
- Ciążyło na nim kilka wyroków śmierci. Za to, co zrobił, w świecie białych nie
istniała dostateczna kara. Uważali go za czarnego diabła we własnej osobie. Ja jednak miałam
okazję raz być z nim dłużej, przez kilka godzin... i wiedziałam, że jest dobry. Wierzyłam w to
z całego serca. No bo po kim wzięłaby swoją dobroć Aurora?
W dole Reina pozwalała bratu się ochlapywać, lecz cały czas mocno trzymała się
gibkiego pnia wierzby. Dziewczynka ostatnio wprost rosła w oczach. Smukłe łydki
wystawały spod codziennego fartucha. Serdak miała rozsznurowany.
- Spotkałam się z nim w lesie. Aurora zrozumiała. Wcale nie płakała tamtego dnia
rano, chociaż bardzo się tego bałam. Nie powiedziałam jej, że raczej nie będziemy mogły
spotykać się tak często, jak ona się pocieszała. Ja też nie płakałam. Spakowałam tylko dla niej
trzy pełne worki. Ubrania, wiesz. Mydło... i pieniądze. I nieduży, wykładany macicą perłową
pistolecik. Ha! Umiałaby się nim posłużyć. I może naprawdę by się przydał, ojciec
zobaczyłby, jaką ma sprytną córkę.
Johanna pokiwała głową. Opowieść ją wciągnęła.
- I co się stało? Czy on nie przyszedł? A może ty się rozmyśliłaś? Astrid pokręciła
głową. Chrząknęła, odkaszlnęła. W jej głosie pojawił się
bardziej piskliwy ton.
- Nie. Przyszedł. Zobaczył ją. A potem uciekł. Ona... ona miała za bardzo białą skórę.
Z wnętrza wulkanu dobył się gorzki śmiech. Astrid nie przestawała się śmiać,
nieprzyjemnie, ochryple, aż dzieci na brzegu zesztywniały w zabawie, znieruchomiały z
siniejącymi stopami zanurzonymi w zimnej wodzie. Pierwsza przybiegła Reina.
Johanna wstała. Astrid wreszcie także wzięła się w garść i doszła do siebie.
- Chodźmy, Johanno. Wydaje mi się, że dzwon z Vildegźrd wzywa na posiłek.
Johanna rozpoznała brzmienie dzwonu ze Storlendet, lecz nie zaprotestowała.
- Dobrze, chodźmy już. Na pewno na nas czekają. Pomimo iż pytające spojrzenie
Reiny świdrowało je w plecy, obie kobiety trzymając się za ręce powędrowały w górę ścieżki.
Benjamin, kulejąc, sunął za nimi, wraz z Reiną i Aurorą przekomarzającymi się ze sobą jak
rozćwierkane ptaszki.
Johanna przekrzywiła głowę i cicho powiedziała do Astrid:
- Młodzi się zaprzyjaźnili. Dobrze im razem. Myślisz, że to przez więzy krwi?
Astrid długo na nią patrzyła, lecz nie przystanęła. Jej ręka wydawała się
nieprawdopodobnie mocna i twarda, niczym u mężczyzny.
- Oni są mądrzy. Twoja córka... bardzo mądra. Johanna uśmiechnęła się rozbrajająco.
- Twoja także - odwzajemniła się. - Poza tym jest bardzo, bardzo piękna. Coś mi się
widzi, że na Vildegard nie będzie spokoju, kiedy te dwie panienki...
Teraz Astrid się zatrzymała. Johanna niemal się potknęła, tak mocno pociągnęła ją za
rękę.
Uświadomiła sobie, co przed chwilą powiedziała i jak jej słowa podziałały na Astrid.
Dzieci wyminęły je, z ukosa śląc tylko pytające spojrzenia. W brzuchach po zabawie
pewnie im już burczało, rozległ się też naprawdę dzwon z Vildegard.
Johanna przełknęła ślinę i popatrzyła prosto w ciemne oczy Astrid.
- Nie miałaś jeszcze śmiałości pytać, prawda? Ale przyjechałaś po to, żeby upomnieć
się o swoje, tak?
Nie ruszały się z miejsca. Astrid przyciągnęła rękę do siebie. Potem, tak jak stała,
usiadła na kamieniu.
- Tak - szepnęła. - Marja była moją siostrą. A Thilla powiedziała... Thilla twierdziła,
że Marja mnie pokocha. Dlatego tu przyjechałam. Johanno, jak myślisz, miała rację?
Pytanie zabrzmiało tak, jakby zadane zostało przez małe dziecko. Johanna
uśmiechnęła się blado.
- Owszem, tak sądzę. Na pewno bardzo by cię polubiła. Ty... jesteś do niej trochę
podobna. Zazdroszczę ci tego, Astrid. I niepotrzebnie się bałaś, mogłaś pytać wprost. Masz
swoje prawa. Jesteś jej siostrą. Ona nie żyje. Remmermann niczego nie chciał. Właściwie
powinniśmy podzielić się z tobą wszystkim, co do niej należy - rzekła Johanna. - Co należało
- poprawiła się.
Astrid ukryła głowę w dłoniach, brunatny czepek zakołysał się.
- Nie mam żadnych praw. Nie mogę nawet udowodnić...
- U nas na Vildegard obowiązuje inne prawo, w naszej rodzinie zawsze tak było. Nie
znajdziesz go w żadnej księdze prawniczej, lecz ono się nazywa sprawiedliwość - ostrym
tonem oświadczyła Johanna. - Możesz nam zaufać, ty i twoja córka dostaniecie...
- Nie, nie... pieniędzy mi wystarczy. Sądzisz, że dałam się wygnać z pustymi rękami?
Przynajmniej tyle władzy miałam nad tymi dwoma, którzy ssali mleko z moich piersi. I było
w nich przynajmniej tyle wstydu, by choć w głębi ducha zdawali sobie sprawę, że
zawdzięczają mi życie! Mam dość pieniędzy... ale nigdy nie zdołam sobie kupić
prawdziwego, ciepłego domu.
Johannie serce zadrżało. Ostatnio wiele razy siadywali całą rodziną i rozmawiali
właśnie o tym. Ravi, Bendik, Helena... Czy powinni zaproponować obcym miejsce, w którym
poczułyby się jak w domu? Byli wszak krewnymi, lecz czy należy ufać temu, co mówiła
Astrid? Przecież równie dobrze mogły zostać wygnane stamtąd za popełnienie jakichś
zbrodni. Czy należało wykluczyć ryzyko, że pewnego dnia, już niedługo, pojawią się dragoni
i oskarżą ich wszystkich o współudział w jakichś brudnych sprawkach?
- Twoje miejsce jest tutaj, twojej córki również. Wy... my...
- Nie słyszałaś jeszcze wszystkiego - mruknęła Astrid. Johanna ruszyła naprzód.
- Niczego więcej nie muszę się już dowiadywać. Uniosła głowę. A więc powiedziała
to. Nie warto dłużej się nad tym
zastanawiać. Wierzyła, że Ravi przyzna jej rację, Bendik również, on zresztą zajęty
był swoimi sprawami. Przybycie gości przestało już być nowiną, nawet służące zaczynały
patrzeć obcym w oczy bez lęku. Z początku żegnały się przestraszone, że człowiek może
mieć tak czarną skórę, nie będąc wilkołakiem czy innym potworem.
Usłyszała za plecami szelest spódnicy Astrid. Wkrótce też i jej ręka wsunęła się
delikatnie pod pachę Johanny.
- Dziękuję - szepnęła ciemnoskóra kobieta. - Serdecznie dziękuję. Johanna poczuła
ulgę. Historię Astrid trudno było nazwać piękną. Wiele
jest zmartwień, które mogą doświadczyć kobietę, a jednak los Astrid można było
nazwać naprawdę tragicznym.
Patrzyły, jak dzieci idą na skróty przez pokryte świeżą, zieloną trawą łąki. Reina
delikatnie podpierała Benjamina.
Czy to naprawdę możliwe, by brat z pełną premedytacją zabił siostrę? By mogli się do
tego stopnia nienawidzić tylko dlatego, że mieli różnych ojców?
Johanna zadrżała lekko. Przez głowę przeleciała jej myśl o Reinie i Ingalill. Czy ich
dziecinne sprzeczki mogły przerodzić się w nienawiść? Nie, nie wierzyła, by mogło do tego
dojść. Wszak uśmiechały się do siebie i chociaż ciągle o coś się spierały, to przecież umiały
spać razem w jednym łóżku, z głowami przytulonymi do siebie, objęte...
Teraz Reina miała nową siostrę.
Rozmawiali również o tym, o ile bardziej radosna wydawała się tej wiosny ich córka.
Żałoba po śmierci Marji zdawała się blaknąć i zmieniać w przejrzysty woal smutku, w
doświadczenie, we wspomnienie.
Dzieci szybko zapominają, czyż nie tak się mówi?
Johanna poczuła nagle, jak mięśnie brzucha jej się napinają, i natychmiast zwolniła.
Tym razem nie popełni tego samego błędu. Tym razem powie mu o wszystkim jak
najprędzej. Nie będzie wierzyć, że on i tak już wie. Nie będzie igrać z własnymi uczuciami.
Spodziewała się dziecka.
Teraz miała już co do tego całkowitą pewność, choć od terminu jej miesięcznej
przypadłości minęło nie więcej niż dwa tygodnie.
A wieczorem wszyscy się o tym dowiedzą.
Wcale nie najgorzej.
Aurora, nowa, starsza siostra dla Reiny, Astrid, ciotka dla niej i dla Bendika, a już
niedługo, bardzo niedługo mały braciszek dla Benjamina. Była tego pewna, tak bardzo
pewna, że nawet przez chwilę nie wątpiła.
Nosiła pod sercem chłopca, bo tym razem nic nie było tak jak z Reiną. Owszem, to
będzie jej syn, lecz przede wszystkim syn Raviego. Spłodzony z jego silnej woli. W snach
Raviego rósł jeszcze na długo przedtem, zanim ona ustąpiła i oddała mu miejsce pod sercem.
Jakże on będzie się cieszył!
Nie mogła już się doczekać, kiedy zobaczy jego uśmiech.
- Zaczekaj tylko, aż Thilla się o tym dowie! Będzie zachwycona. Teraz, gdy
okazaliście mi tyle serca, mogę się wam do czegoś przyznać: Ona mnie ostrzegała, twierdziła,
że będziecie nieufni, że to mimo wszystko historia szyta raczej dość grubymi nićmi... Ale dala
mi coś w rodzaju dowodów, kilka starych listów, mogę je przynieść. To od jej... włóczącego
się po morzach...
- Znam te listy - przerwała jej Johanna, przypominając sobie chwile spędzone na
strychu w Kopenhadze.
- Tymczasem to wcale nie było konieczne! Jestem wam wdzięczna na wieki.
Gdybyście wiedzieli, jak...
- Już my się rozmówimy z Thillą, gdy przyjedzie - uśmiechnął się Ravi. -Jak mogła
coś takiego o nas pomyśleć! Sądziła, że nie przyjmiemy z otwartymi ramionami kogoś, w
czyich żyłach płynie nasza krew?
- Nie wszyscy by tak postąpili - odparła Astrid. Wciąż była podniecona i uradowana
pracą, jaką wykonała tego dnia.
Ostatnie dni upływały im na przemeblowaniu Zamku Marji. Pokój Emmi pozostał
nietknięty, Thilli również, podobnie jak i cztery inne pokoje gościnne na górze. Astrid
zawahała się, słysząc beztroską propozycję Johanny, by zajęła pokój Marji. Być może
dostrzegła coś w oczach Johanny, być może sama nie potrafiła wyzwolić się od wrażenia
bezczeszczenia grobu. Niczego więc tam nie zmieniły, pozostał nie używany. Wybito
natomiast ścianę między sąsiadującymi z nim pokojami, służącymi kiedyś Marji jako
garderoba. Gdy ściany obłożono pomalowaną na żółto boazerią, pokój zrobił się bardzo
piękny.
Aurora wybrała dla siebie czerwoną sypialnię, tuż przy niezwykłym niebieskim
pokoju kąpielowym Marji.
- Ten dom na nowo ożył - mruknęła Johanna. - Naprawdę był w tym jakiś sens, teraz
widzę to wyraźnie.
Ravi wyciągnął rękę i zdusił kopcący knot. Nie było wcale potrzeby zapalania świec
w ten błękitny letni wieczór, lecz Johanna lubiła stawiać na stole srebrny świecznik od Karen
zawsze, gdy miały miejsce mniejsze czy większe wydarzenia rodzinne. Tego wieczoru
planowano podpisać dokumenty, na świadka poproszono lensmana i pastora. Astrid Wendel i
jej córka Aurora zostaną prawnie zarejestrowane jako powracające do domu w pełni
uprawnione dziedziczki mienia Marji Oppdal z dożywotnim prawem zamieszkania w
pięknym domu siostry.
- Biedna Thilla - odezwała się Johanna. - Ciekawa jestem, kto przyniósł jej tę smutną
nowinę. Mówiłaś, że o niczym nie wiedziała, gdy wyjeżdżałyście, to bardzo dziwne, bo
przecież ja...
Astrid zaczęła ssać wargę.
- Ja... ja nie spotkałam jej w Kopenhadze. Ja... to zbyt skomplikowane. Johanna
zesztywniała.
- Ale mówiłaś przecież, że z Saint Thomas przyjechałaś do niej...
- Owszem, ale Thilla wiele miejsc nazywała domem. Ona... ja... my... w pewnym
sensie znałyśmy się od dawna, dzięki listom, poprzez wspólnych znajomych. Spotkałam ją w
miejscu, gdzie... gdzie bawiła na wakacjach.
Johannę zdradziecko załaskotało w brzuchu. Popatrzyła w oczy Astrid, szukając w
nich oznak świadczących o kłamstwie.
Kobieta o białym uśmiechu zaczęła się wiercić na krześle, ale otwarte dłonie wciąż
spokojnie leżały na stole, różowe i bezradne.
- Trochę trudno to wyjaśnić... Sądzę, że najlepiej zrobi to sama Thilla. Gdy tylko
przyjedzie. A to przecież już niedługo, prawda? Tak napisała w liście?
Johanna kiwnęła głową. Thilla uważała, że przybędzie najpóźniej w końcu czerwca,
przynajmniej wraz z Emmi i Dianą. Remmermannowi zdrowie szwankowało, on więc być
może spędzi lato na południu, w uzdrowiskach w Niemczech.
Serce w piersi Johanny uderzyło spokojniej. Nie było powodu denerwować się tym
drobnym szczegółem. Po prostu źle zrozumiała. A list od Thilli był taki krótki, właściwie
zawierał jedynie potwierdzenie, że wkrótce się zobaczą.
A więc Thilla nie otrzymała smutnej wieści. Nie było jej w mieście, gdy żałobnicy
powrócili. Upłynął już blisko rok, a jedynym znakiem życia, jaki dostali od kochanej
staruszki, był właśnie ów krótki liścik przywieziony przez Astrid.
I list do Marji.
Johanna schowała go na dno kufra, pod grube pliki papierów i nie używanych ubrań.
Miała wielką ochotę otworzyć go i przeczytać, lecz Ravi uważał, że tak nie powinno się robić.
List należało zwrócić Thilli, skoro Marja, jak się wyraził, znalazła się w miejscu
niedostępnym dla żadnego kuriera.
Johanna oddychała teraz spokojnie i wytrzymała przestraszone spojrzenie oczu Astrid.
- Wszystko się wyjaśni, ona już niedługo przyjedzie. Może tu zawitać w każdej
chwili...
Drgnęli przestraszeni, gdy rozległo się pukanie do drzwi ganku. Ale to byli tylko
świadkowie.
ROZDZIAŁ II
- Siostry! Wcale nie jesteście siostrami tylko z powodu jakiegoś głupiego papieru...
- Właśnie, że tak! Aurora jest moją siostrą, a twoją wcale nie! Bo ona nie jest rodziną
taty, tylko mamy i moją!
- I Bendika, a on jest moim drugim ojcem! A więc jestem tak samo jej siostrą jak ty!
Głupia gęś!
Reina wysunęła brodę w przód i mocno ścisnęła Aurorę za rękę. Aurora była wyższa
od niej o głowę i, niestety, wzrostem prawie równała się z Ingalill. Obie starsze dziewczynki
popatrzyły teraz na siebie ponad głową Reiny, a jej ani trochę się to nie spodobało.
- Ty też musisz być głupia, skoro bawisz się z takim dzieciakiem. Ale daj mi znać, jak
będziesz chciała porozmawiać z inną młodą kobietą.
Ingalill odeszła, kołysząc biodrami, które wyraźnie zaznaczały się pod spódnicą. Piersi
także jej urosły, Reina skrzyżowała ręce na brzuchu i splunęła.
- To prawdziwa czarownica! Cieszę się, że nie muszę jej tak często widywać. I z
roku na rok robi się coraz gorsza!
Aurora wybuchnęła śmiechem, słysząc takie dorosłe wyrażenie w ustach Reiny.
- Biedna, wydaje mi się, że po prostu jest jej przykro, ma przecież tylko te małpiątka,
bliźniaki. I może jest jeszcze bardziej zazdrosna przez to, że ty, niewykluczone, będziesz
miała młodszą siostrzyczkę.
Reina z ponurą miną pokiwała głową.
- Tak, pewnie tak. Ingalill nie chce, żeby ojciec miał jakiekolwiek inne córki oprócz
niej.
Aurorę zaskoczyła jasność osądu Reiny. Zapewne miała rację, nigdy jeszcze bowiem
nie widziała dziewczynki, która w równym stopniu co Ingalill zamęczałaby swego ojca. Szedł
jej już wprawdzie dwunasty rok, lecz stale siadała Raviemu na kolanach i domagała się
pieszczot jak małe dziecko. Było to tym dziwniejsze, że Ingalill wyglądała na starszą o trzy
albo nawet cztery lata od Reiny, tymczasem dzieliły je niespełna dwa lata, lecz ciało Reiny
miało zaledwie oznaki kobiecości, która tej wiosny rozkwitła pod bluzką Ingalill.
Aurora westchnęła, z powrotem ujęła Reinę za rękę. Czuła się od niej nieskończenie
starsza i mądrzejsza.
- Jesteśmy siostrami. Nigdy nie zdołam dostatecznie ci za to podziękować, Reino,
chociaż niekiedy potrafisz być jak nieznośna pszczółka, tak brzęczysz nad uchem i tniesz.
Roześmiały się.
Ułożyły się na skale i machały nogami w powietrzu. Pod nimi fale leniwie uderzały o
kamienny pomost. Na Meisterplassen dobrze się żyło, w każdym razie teraz, przez te kilka
gnuśnych dni, dzielących sianokosy od zbierania liści. Johanna wysłała je tu razem z Astrid,
która nigdy nie miała dość słuchania o Randarze i o miejscu, w którym żył. Bendikowi
najwyraźniej skończyły się już opowieści, teraz więc Astrid krążyła po wsi, zbierając wśród
ludzi opowiadane drżącym głosem historie o kacie, o którym wszyscy tu słyszeli.
Johanna potrzebowała dużo spokoju.
Całe to lato miało stać pod znakiem wypoczynku. Bo przecież drugiego takiego lata
jak poprzednie nie wytrzymałby żaden człowiek.
Na razie wszystko układało się jak najlepiej. Szpitalik, gdy wyjeżdżały, był prawie
pusty, a Johanna wynajęła ogrodnika z Knagen, który miał zająć się ogrodem Amelii i
pięknymi rabatami wokół Zamku Marji.
Dziewczynki uwiły sobie wianki ze stokrotek i dzikich róż, potem zaś przyozdobiły je
jeszcze wielkimi liśćmi dębu, który podobno zasadziła Liv na grobie swego Joranda.
Ssały słodko-gorzkie korzenie kminku i patrzyły sobie głęboko w oczy. Nad nimi
rozpościerało się niebo, wysokie i odległe.
Kolory, takie drżące, spływały spod pędzla. Sam go zrobił, starannie wiążąc w pęczek
najsztywniejsze włosy z ogona wiewiórki. Zwierzę nie żyło już, gdy je znalazł. Uczcił je,
ozdabiając wizerunkiem małej wiewióreczki stolik dla lalek Reiny, gdy po raz pierwszy użył
pędzla.
Teraz spod pospiesznych maźnięć nie wyłaniało się wcale małe puszyste zwierzątko z
czarnymi oczkami. Widział, jak spod dłoni pojawia się zarys ust, lecz właściwie światło nie
było dobre. Malował w półmroku, równie dobrze z zamkniętymi oczyma, jak z otwartymi.
Farby zlewały się ze sobą, mocne, nie rozrobione, i wiedział, że jeśli wkrótce nie opanuje się i
nie doda więcej terpentyny, to obraz nigdy nie wyschnie...
Miał wrażenie, że coś w nim pękło, gdy powiedziała mu o dziecku. To dziwne, bo
radość, która napłynęła do ciała, była niebieska i chłodna, wcale nie iskrząco czerwona, jakby
się tego raczej spodziewał. Właściwie porzucił już nadzieję, przynajmniej prawie. Domyślał
się jednak, że ona powoli
przechodzi na jego stronę. Ze poważnie traktuje jego tęsknotę i przestała popijać tę
swoją wieczorną herbatkę, zarzuciła też zwyczaj opuszczania go po nocnych uściskach i
wędrowania na bosaka przez ciemny, wychłodzony dom, żeby coś zrobić.
Za to także ją kochał. Tyle miała kłopotów z dziećmi, tak bardzo się o nie lękała. I
nigdy też nie była już taka sama po trudnych latach dzieciństwa Benjamina, kiedy bała się
uwierzyć, że będzie mu dane dorosnąć. Z Reiną było inaczej, lecz z całą pewnością wcale nie
łatwiej. Johanna wbijała w niego spojrzenie za każdym razem, gdy imię dziewczynki padało
w trakcie wieczornej rozmowy. Bała się, ufała mu jednak, wierzyła, że on będzie wiedział, po
jakiej to niezwykłej krainie porusza się owo dziwne dziecko. Wierzyła, że i on był tam
wcześniej, poznał wszystkie ścieżki. 1 będzie mógł ją poprowadzić, by nie utkwiła w którejś z
rozpadlin, z których ona, Johanna, tak często go wyciągała.
Czy naprawdę potrafi to zrobić?
Gdyby ktoś zobaczył te malowidła, nie uwierzyłby, że Ravi jest w stanie poprowadzić
kogokolwiek ścieżką rozumu.
Ale nikt nie będzie ich oglądał.
Malował w łagodne letnie noce i planował, że na świętego Jana rozpali swoje własne
ognisko.
Pracował jeszcze długo po tym, jak rozbolały go plecy, a w rękach stracił czucie.
Dopiero gdy kolana odmówiły już posłuszeństwa, a zresztą zabrakło gotowych farb, skulił się
w kącie i zmrużonymi oczyma patrzył na piękne, kosztowne płótno.
Z oczu płynęły mu łzy, bo czyścił ręce papką z masła, oliwy do lamp i miażdżonej
cebuli. Od terpentyny łuszczyła mu się skóra, sam więc wymyślił tę tłustą, szarą mieszankę.
Johanna kazała mu potem smarować ręce maścią rumiankową i bardzo była rada, że
wszystkie klamki i drzwiczki do szafek przestały być upstrzone plamami.
Obraz był obrzydliwy, lecz piękny zarazem.
Kto to może być?
Ravi wrócił do domu, zakrywszy uprzednio malowidło kawałkiem świeżego płótna.
To opóźni suszenie, lecz tłusta farba i tak już była źle rozmieszana, będzie się więc dawała
rozsmarować jeszcze przez wiele tygodni.
W pewnym sensie pocieszało go to, tłumiło niepokój, jaki wywołał w nim ten obraz.
Zawsze przecież mógł go przemalować. Już jutro.
- Naprawdę? Ona wreszcie przyjechała? Ach, Ravi, Thilla wreszcie przyjechała!
Prędko, prędko, pomóż mi! Daj stajennemu znać, żeby wyprowadził powóz! Inga, ważni
goście przybywają! Czy Jonassen wrócił już z gór? Mamy świeże masło i śmietanę? Boże, jak
tu wszystko wygląda...
Johanna poderwała się tak, że aż suche wianki szałwii rozsypały się na podłodze salki
dla chorych. Pomieszczenie było puste, unosił się w nim mocny zapach wywaru z jałowca.
Słońce nie wpadało już przez okno; teraz, w środku dnia, stało zbyt wysoko na niebie.
Chłopak miętosił czapkę w ręku i przyglądał się jej spod oka. Twarz miał spoconą i
brudną, zapewne kazano mu biegiem pokonać całą stromą drogę z Dosen.
- Było ich więcej. Pan powinien może kazać wyprowadzić kariolkę, wyglądali na
bardzo eleganckich.
Johanna roześmiała się.
- Ach, na pewno jest też i Diana, a skoro ona, to i Emmi! A profesor? Chłopcze,
widziałeś pana Remmermanna?
Chłopak pokręcił głową.
- Nie, nie było żadnego mężczyzny. Zarzuciła fartuch na haczyk pod półką i pomknęła
na górę po schodach.
- Zawołajcie, kiedy wóz będzie gotowy! Ja tylko... A zresztą nie, nie ma na to czasu.
Nie mogę się już doczekać, kiedy ją zobaczę, moją kochaną, najdroższą Thillę!
Ravi odgarnął kilka kosmyków włosów z gładkiej twarzy żony i prędko ją pocałował.
- Aż cię pali, żeby zdradzić jej tajemnicę...
- Tak, to także. Ach, Ravi, myślisz, że ona zgodzi się być matką chrzestną? Wiem, że
to może nie wypada, pewnie powinniśmy raczej poprosić w kumy Astrid, ale...
- Oczywiście, musisz spytać Thillę - odparł. - Sama przecież nazywasz ją matką. Czy
jednak nie sądzisz, że powinna najpierw znaleźć się w naszym domu?
Johanna czuła się taka lekka. Wreszcie radość stała u ich drzwi. Sama tylko radość.
Przed nimi całe długie lato na wspomnienia, wciąż co prawda jeszcze bardzo świeże i
bolesne, lecz mimo to podzielenie się żałobą z osobą tak blisko związaną z Marją, ach, to
będzie takie dobre, w pewnym sensie takie oczyszczające! A wraz z Emmi na pewno do
domu wróci życie.
Spotkają się też z Astrid i Aurorą. Thilla musiała się trochę obawiać, jak się tu
wszystko ułożyło. W każdym razie jeśli nie wiedziała, że Marja nie żyje, gdy je tutaj
wysyłała...
Szła przed nim, nie przestając mówić. Parobek wciąż jeszcze mocował się z dyszlami,
koń w południowym skwarze nie bardzo miał ochotę dać się zaprząc, dobrze mu było w
cieniu pod rozłożystymi koronami drzew w zagrodzie dla koni.
Byli już coraz bliżej.
Johanna wprost wyczuwała zapach czegoś nowego w wiosce i z daleka widziała łódź,
która jeszcze raz przywiozła jej Thillę. Słyszała już głos Emmi, wchodzącej do izby w Dosen,
gdzie często zapraszano zamożniejszych przyjezdnych na szklaneczkę.
W progu zatrzymała się zmieszana. Lekko odchyliła się w tył, dotknęła piersi
Raviego. On jedną ręką przytrzymywał się framugi drzwi i na niej wsparli się oboje. Wciąż
jeszcze dawało się znaleźć jakieś wyjaśnienie. Wciąż jeszcze mógł istnieć rozsądny powód na
to, dlaczego nie dostrzegli jej tak od razu wśród podróżnych kufrów, parasoli słonecznych i
podnoszących w górę kielichy ludzi. Nagle jednak wzrok Johanny pochwycił spojrzenie
Emmi.
Wydawało się ono o sto lat starsze. Emmi natychmiast podbiegła do Johanny, z oczu
wyzierał jej smutek, całkiem świeży, wciąż jeszcze krwawiący ból. Przy niej stała Lovise,
dziewczynka, którą Thilla zajęła się i uważała za przybraną córkę. Mały synek Lovise
również tam był, ssał kciuk, chociaż miał jakieś osiem, może dziesięć lat.
- Thilla także. Johanno, kochana moja, straciłyśmy też i Thillę... Johanna poczuła, jak
nieco kościste ciało Emmi przyciska się do niej,
odruchowo otoczyła ramieniem kruchą kobietę i mocno ją przytuliła. Diana stała
zakłopotana, ciężko przełykając ślinę, aż wreszcie Ravi wyciągnął do niej rękę i porwał w
objęcia. Lovise i jej syn wpatrywali się w nich pustym wzrokiem. Johanna opanowawszy się
zauważyła, że dziecku drżą usta, Diana pogładziła je po włosach, przyciągnęła oboje bliżej.
- Chodźmy stąd jak najprędzej, ja... my... tyle jest do opowiadania. Johannie
spierzchły wargi. Usiłowała uczepić się tego faktu, znaleźć jakąś
możliwość protestu, lecz wzrok Emmi był nieustępliwy.
- Rozchorowała się? Co się stało? Gdzie ona teraz jest? Ale Emmi zaczęła mówić
dopiero w powozie.
A w miarę jak mówiła, Johannie zwężały się oczy tak, aż wreszcie nie widać ich było
spomiędzy rzęs. Ravi w milczeniu obserwował jej rozpacz.
- To nieprawda - szepnęła Johanna. - To niemożliwe... Jak ktoś mógł odebrać życie
takiej dobrej kobiecie? Jak ktokolwiek mógł... Na Boga, znajdę potwora, który to zrobił!
Zabiję go własnymi rękami!
- Cicho, cicho, nic nie wiemy, nikt nie wie. Znaleziono ją z nożem w sercu, jedno
jedyne pchnięcie. Nawet mocno nie krwawiła, Johanno. Podobno wyglądała na całkiem
zdrową...
Ravi w milczeniu przeklinał samego siebie. Powinien był raczej odrąbać sobie rękę,
aniżeli namalować ten obraz. Teraz jeszcze ważniejsze się stało, by Johanna nigdy go nie
zobaczyła. Zrozumiał to od razu: obraz przedstawiał mordercę Thilli. Myślał o niej przez cały
czas, gdy go malował.
Kiedy już wypłakały łzy, stawiające opór słowom, Emmi, Diana, Lovise i Johanna
zbierały się wieczorami wokół ognia w hallu i rozmawiały o Thilli. Gdy Reina wróciła do
domu z Aurorą i Astrid, one także przyłączyły się do tych spotkań w sali, będącej niegdyś
najokazalszym ze wszystkich pokojów Marji.
Jednego z tych wieczorów Ravi, niczym we śnie, poszedł na strych i odszukał tamten
gruby list.
Mając za pomoc tylko jedną świecę i błękitną poświatę sączącą się przez otwór w
dachu, otworzył nadzwyczaj długi list, będący zapewne ostatnim, napisanym przez Thillę.
Słowa odczytywał bez trudu, Thilla bowiem pisała równie prosto jak mówiła, pismo jej zaś
było nierówne i kanciaste jak jego własne, jak pismo dziecka. Sens tych słów jednak był jasny
i klarowny.
Droga Marjo, moja najbliższa przyjaciółko i córko na całe życie!
Piszę do ciebie, by prosić cię o przysługę. Niewielu ludzi ośmieliłabym się prosić o
tak wiele, sprawa bowiem jest niebezpieczna. Mimo wszystko wydaje mi się jednak, że nikt
inny nie jest w stanie tego zrobić, nie ma bowiem na tej zielonej Bożej ziemi nikogo
obdarzonego taką mądrością i urokiem jak ty. Ważne jest, abyś uważnie przeczytała ten list i
przestudiowała załączone informacje. Nasza Matka obawia się, że list może gdzieś zaginąć po
drodze, przyrzekłam jej jednak, że zaczekam na zaufanego posłańca. Ponadto mamy czas.
Przynajmniej rok, zanim krewni i potężni przyjaciele Viveke będą musieli zrezygnować z
przeciągania jej sprawy...
Zerknął na datę i zadrżał. List został napisany w dniu śmierci Marji, blisko dziesięć
miesięcy temu...
Czytał dalej i znalazł odpowiedź. Viveke miała zaledwie nieco ponad dwadzieścia lat i
była żoną wysoko postawionego Valdemara von Hauffa. Młoda i śmiała, na pewien czas
naprawdę oczarowała żeńską część wielkiego mieszczaństwa w Bergen. Pochodziła z
Wenecji, z jednego z miast, w którym wciąż kwitł handel wzorowany na hanzeatyckim.
Ojciec jej nadal mieszkał w Rzymie, Ravi wbił sobie jego nazwisko mocno w głowę. Jego
tytuł brzmiał doprawdy imponująco, nawet on jednak nie zdołał osiągnąć nic innego niż
przeciąganie sprawy swojej nieszczęsnej córki: przyłapano ją na spędzaniu płodu. Powinna
teraz siedzieć w jednej z wilgotnych cel bergeńskiej twierdzy, ponieważ jednak mąż jej bronił
i świadczył o jej niewinności, przysięgając na własny honor, zgodzono się na areszt domowy,
lecz i tak nawet na krok nie odstępował jej żołnierz.
Ravi przeczytał, że została oskarżona, a co do dowodów nie było żadnych
wątpliwości. Nie tylko wmusiła trujący proszek w swą znajomą, znaną z nazwiska
mieszczankę, lecz także skłoniła nieszczęsną do oddania jej płodu, gdy tylko ciało go
odrzuciło. Ów postępek miał zgubny wpływ na tę drugą kobietę. Zmarła, uprzednio jednak
zdążyła ulżyć swej udręczonej duszy i ocaliła ją, podpisując w obecności świadków zeznanie,
w którym przedstawiła całą tę wstrętną historię.
Ravi westchnął.
Jeśli to wszystko zgadzało się z prawdą, to dlaczego Thilla pragnęła cokolwiek
uczynić w obronie takiej kobiety?
Sądzę, że zrozumiesz, co się kryje za tą sprawą. Przypuszczam, że pojmiesz także,
dlaczego jest taka ważna dla nas. Pamiętasz słowa bogini Gefion, wypowiedziane na wielkiej
równinie? Osobiście wzięłaby sprawę w swoje ręce, gdyby tylko mogła. Teraz my musimy
działać. Działać tak, by Viveke nie stała się ofiarą. Lecz również tak, by i nas nie złożyła w
ofierze.
Ravi starannie złożył papier. Jedno było jasne.
Ktoś musi uratować tę Viveke, wywieźć ją do ojczyzny, do Włoch, albo też ukryć w
miejscu, gdzie nikt nie będzie jej szukał.
Rozejrzał się po mrocznym strychu.
Wciąż dało się tu wyczuć zapach ogniska.
Co zrobiłaby Marja?
Nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Marja przywiozłaby tę bezbronną,
nieszczęsną oskarżoną tutaj i wzięła ją pod swoje skrzydła. Zawsze odnosiła się do takich
zrozpaczonych, zagubionych kobiet jak kwoka.
Dlaczego mąż nie pozwolił Viveke uciec? Przecież i tak, jeśli żonę skażą za ów niecny
występek, utraci stanowisko w radzie miasta i wszystkie przywileje. Jeszcze kilka lat temu
mógłby się przeżegnać i przysiąc na Biblię, że to czarownica, która rzuciła na niego urok,
wtedy może jakoś zdołałby się wywinąć, teraz jednak, gdy nastała epoka oświecenia, nikt nie
pozwoliłby mu ujść wolno. Chyba że zarzuci jej szaleństwo, w takiej sytuacji jednak
powinien się z nią rozwieść natychmiast, gdy tylko prawda wyszła na jaw.
Ravi westchnął. Boleśnie jasne było dla niego, co musi zrobić. Johanna nie może
podjąć się takiego zadania. Thilla liczyła na Marję. No i przecież to niebezpieczne. Osoba
pomagająca w ucieczce kobiecie oskarżonej o taki czyn powinna się właściwie liczyć z karą
śmierci, jeśli ktoś ich zdradzi.
Sprawa jednak wcale nie wyglądała na beznadziejną. Musi po prostu nawiązać kontakt
z mężem Viveke i wykonać to, czego on nie mógł zrobić, tak by nie obróciło się to przeciwko
obojgu. Jej ojciec zapewne myśli podobnie. Na pewno ma więcej córek, może i synów.
Uznał, że jest zmuszony poświęcić nieszczęsną Viveke, którą wywieziono daleko od
ojczyzny, by wydać ją za mąż.
Ona była jedną z sióstr. Miał co do tego pewność.
Inaczej Thilla nie przykładałaby do tej sprawy tak wielkiej wagi. Młode kobiety
skazywano na śmierć za usuwanie ciąży, za rodzenie dzieci potajemnie, za duszenie
noworodków lub ich przygniatanie, takie wyroki nie należały wcale do rzadkości. Czyż matka
Heleny nie była jedną z nich? O, tak, Liv-Więźniarce obcięto głowę, ponieważ nikomu nie
przyznała się do swej brzemienności i wydała na świat dziecko, które w samotności zmarło.
To musi być historia spreparowana przez wrogów Viveke. Thilla napomykała o tym w
swoim liście, podała też adres, w którym należy szukać bliższych informacji, jakiś klasztor.
Ravi ostrożnie przysuwając list do płomienia świecy, zapamiętał również i tę nazwę.
Potem wstał, w kolanach mu zatrzeszczało od tak długiego siedzenia w kucki. Musi
jechać, musi się dowiedzieć, czy coś da się zrobić. Jeśli została skazana, to siedzi pewnie
zamknięta, oczekując kata. Wtedy mogło już być za późno. Jeśli jednak sprawy jeszcze nie
rozpatrzono, miał szansę. Może kobietę udałoby się uwolnić? Lecz czy on podejmie ryzyko,
by zabrać ją tutaj?
Jeszcze zanim wyraził tę myśl w pełni, już ją odrzucił.
Nie, tutaj nie. Nigdy więcej nie narazi ani Johanny, ani dzieci na niebezpieczeństwo.
Nigdy.
Musi znaleźć inne rozwiązanie. Głowa rozbolała go od zastanawiania się nad tym, kto
ze wszystkich znajomych mógłby mu pomóc w przeprowadzeniu tego śmiałego zadania.
Stanęło na dwóch:
Torkjell Villand z Al zyskał sobie ostatnio większą władzę niż kiedykolwiek.
Niemiecki baron zaś, zajmujący się handlem w Kopenhadze, posiadał statki żeglujące
do wszystkich zakątków świata. Jeden z nich mógł zapewne zawieźć Viveke w bezpieczne
miejsce, może nawet do domu, do rodziny.
Ravi przez wzgląd na pamięć Thilli postanowił spróbować. Być może nie była to
wcale tak wielka sprawa, na tyle jednak poważna, że Thilla nie ośmieliła się zwrócić do
nikogo oprócz Marji.
Ciężko postawił stopę na najwyższym stopniu i zdmuchnął świecę. Na dole słońce
wpadało przez duże okna, słyszał też rozmowę kobiet dochodzącą z salonu. Za jego plecami
na strychu niósł się wyraźny zapach spalenizny, odwrócił się więc jeszcze raz, żeby
sprawdzić, czy papiery rzeczywiście zostały porządnie zgaszone winem z butelki, którym
oblał żar.
Z kufra, oczywiście, się nie dymiło.
Czuł jednak jakiś niebezpieczny płomień w piersi.
Znów wyruszał w drogę.
Niech Bóg broni, obiecał przecież Johannie i samemu sobie, że nigdy więcej już się
nie rozstaną. Lecz na kilka tygodni... jakoś to będzie. Byle tylko udało mu się sprawdzić
możliwości. Może i tak jest za późno, wkrótce więc wróci do domu, albo też uda mu się
wymyślić taki sposób ucieczki, w który sam nie będzie bezpośrednio zamieszany. Na pewno
jakoś się wszystko ułoży. Przez całe życie przecież uczył się ostrożności. Zawsze wędrował w
cieniu, posiadł sztukę stawania się niewidzialnym.
Na pewno znów ujdzie z tego cało, jak lis, przemykający w gęsty las, w którym nie
wytropią go ani psy, ani myśliwi.
Inaczej myśleć nie mógł ani nie śmiał.
Johanna wspominała, że teraz, gdy spodziewa się dziecka, będzie potrzebowała wielu
rzeczy, żeby mały synek nie musiał ubierać się w zniszczone ubranka Benjamina. A pięknie
wyszywaną wyprawkę z okresu niemowlęctwa Reiny dawno już zszargały bliźniaki z
Meisterplassen.
O, tak, żona dostanie wszystko, czego tylko zapragnie, grosza im teraz nie brakowało.
Pojedzie do Bergen i przywiezie do domu to, czego tylko Johanna sobie zażyczy, a
nawet jeszcze więcej.
Reina zatrzymała go na środku podwórza. Drgnął przestraszony, gdy zawołała do
niego ostrym głosem:
- Dokąd się wybierasz? Chyba nigdzie nie jedziesz, tatusiu? Ravi zmieszany pokręcił
głową.
- Co? Nie, chciałem tylko pójść do stajni, zajrzeć do klaczy. Źrebak powinien był się
urodzić już tydzień temu, pomyślałem sobie, że jeśli wyprowadzimy ją na trochę, może coś
się przyspieszy.
- Nie możemy chyba dosiąść teraz biednej Isli, ma brzuch jak worek ziemniaków!
Ravi wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Ty jesteś drobna i lekka, a jej potrzeba pomocy. Ale może masz rację,
pomyślałem tylko... nie, już późno.
Głos mu zamarł. Córce łzy lśniły w oczach.
- Smutno było wrócić do domu, tatusiu. Mama wciąż jest taka zmartwiona. Dlaczego
to musiało się stać? Dlaczego Thilla nie żyje? Ona była przecież taka dobra. Dlaczego
wszystkich dobrych zabijają?
- Ależ przecież wcale...
- Właśnie, że tak! We wszystkich książkach tak jest. W Biblii umarł Jezus i wszyscy
jego uczniowie, umarła też święta Sunniva. I wszyscy święci byli dobrzy, a też zostali zabici.
I Marja.
Ravi nie potrafił znaleźć na to odpowiedzi. Pogłaskał tylko córkę po policzku i
powiedział, że często przecież również dobrych ludzi spotyka piękna śmierć.
Dziewczynka patrzyła na niego tak dziwnie, jak gdyby wiedziała o czymś, o czym on
nie miał pojęcia. Te ciemne oczy... Od jej maleńkości czul niekiedy, jak cała krew odpływa
mu z twarzy, gdy skupiła wzrok gdzieś daleko poza jego tęczówkami. Czy właśnie to
przerażało ludzi, kiedy odsuwali się również od niego? Czy to owo spojrzenie, którego nigdy
nie udało mu się pochwycić w lusterku, lecz wiedział, że i on tak patrzy?
Wziął Reinę za rękę, miał ochotę się przejść. Może kawałek w stronę Karlsgird,
sprawdzić, czy kosiarze dobrze się spisują? Nie było to konieczne, lecz akurat tak właśnie
czul. Reina szła za nim w milczeniu i to także mu się nie podobało. Zwykle przecież buzia jej
się nie zamykała, mówiła do niego i do siebie, trochę fantazjowała.
Teraz jednak szła ze wzrokiem wbitym w ziemię, a kiedy wspięli się wyżej, nawet się
nie odwróciła, by popatrzeć na fiord.
Serce w piersi waliło mu mocno, nie śmiał jednak się zatrzymać ani nic mówić. To
dziecko... Dobrze, że Johanna nie wie, jak mało on, ojciec, rozumie dziewczynkę.
- Tatusiu... A więc się nie wykręci.
- Tak?
- Zastanawiam się nad jednym...
- Tak...
- Czasami tak dziwnie mi się przyglądasz. Co ty widzisz, tatusiu? Ravi westchnął.
Przystanął. Spojrzał w dół na buzię w kształcie serca.
- Reino, sama dobrze wiesz, co widzę. Czytasz twarze, prawda? Mała z powagą
pokiwała głową.
- Czytam ludzi. To bardzo zabawne. Na ogół. Ravi też skinął głową.
- Czy myślałaś kiedyś o tym, że nie wszyscy robią to, co my, Reino? Nie wszyscy
potrafią czytać ludzi. Nie mają takich snów. A przynajmniej nie wtedy, kiedy nie śpią.
- Teraz już wiem, tatusiu.
- Hm. Wiele jeszcze musisz zrozumieć, ale obawiam się, że nie potrafię
wytłumaczyć ci wszystkiego.
- Wiem jedno - powiedziała Reina z szerokim uśmiechem. - Że my dwoje jesteśmy
tacy sami! Bardziej podobni do siebie niż ktokolwiek inny.
Uśmiechnął się.
- Owszem, chyba masz rację. Reina pierwsza ruszyła naprzód. Zbliżali się teraz do
kamienia, znaczącego granicę między Karlsgard a Storlendet. Oba gospodarstwa w ten letni
wieczór wyglądały na uśpione. Ale od strony Storlendet dobiegał z oddali przenikliwy odgłos
kos ostrzonych na wirującej osełce. Reina pochyliła się i roztarła ślinę na kamyku,
znalezionym na środku drogi. Zalśnił, gdy promienie słońca padły na wilgotną powierzchnię.
- Myślisz, że mój nowy braciszek będzie do nas podobny? Ravi długo zwlekał z
odpowiedzią. Nie znalazł jednak żadnego powodu,
by kłamać albo tłumaczyć się ze swej pewności. Reinie nie trzeba niczego wyjaśniać,
gdy chodzi o takie rzeczy.
- Nie - odparł łagodnie. - Nie sądzę, by był podobny do ciebie.
- To znaczy, że będzie taki jak Benjamin? - spytała z nagłym światłem w oczach.
- Może i tak - mruknął Ravi.
- Tatusiu... - Tak?
- On będzie taki jak Benjamin - oświadczyła, uśmiechając się szeroko. - A Benjamin
jest teraz bardzo dobry. Już prawie nigdy się ze mną nie kłóci ani nie bije. Pożycza mi
wszystkie książki i robi dla nas różne rzeczy.
- On już dorósł.
- Ja też chcę dorosnąć, jak najprędzej! Ravi poczuł łzy piekące pod powiekami. Przy
rozległych równych polach,
które teraz należały do nich, zatrzymał się i wypatrzył nieduży pagórek, na którym
mogli przysiąść i odpocząć. Posadził sobie Reinę na kolanach i mocno ją objął. Szczupłe
plecy dziewczynki opierały się o jego pierś, usta miał tuż przy jej uchu.
- Aż tak chyba się nie śpieszy, moja Reino. Nie tak bardzo... Dziewczynka oddychała
ciężko, jej włosy pachniały latem i łagodnym
dziecięcym potem.
- Opowiedz mi, jak to jest być dorosłym, tatusiu. Nie mógł powstrzymać się od
uśmiechu.
- To wcale nie tak trudno wytłumaczyć. Bycie dorosłym oznacza, że nie
zatrzymujesz się już więcej przy drodze, by nazbierać ładnych kamieni.
Reina się roześmiała.
- Ale przecież ty tak robisz! To znaczy, że nie jesteś dorosły, tatusiu! A wobec tego
nie możesz decydować, kiedy mam iść spać!
Klepnęła go lekko, rozbawiona, i zsunęła się z jego kolan. Patrzył, jak podskakuje na
jednej nodze, potem rzuca kamień do góry, chwyta go i odrzuca ojcu.
W samym środku zabawy, nawet nie moment nie przerywając skupienia, zawołała:
- Tatusiu, nie odjedziesz ode mnie, prawda? Znów to walenie serca, i to spojrzenie. Na
Boga, uświadomił sobie Ravi. Będę musiał jej o wszystkim
powiedzieć.
Sierpień. Prawdopodobnie już za późno. Nie mógł dłużej zwlekać, nie mógł czekać
ani szukać usprawiedliwienia. Z każdym upływającym dniem zapał oddalał się coraz bardziej,
teraz już zmuszał się, by przywołać przed oczy twarz Marji, żeby poczuć, że to niezwykle
ważna sprawa.
I niczym im nie grozi.
Wszystko w nim sprzeciwiało się wyjazdowi, coraz częściej w duchu podejmował
decyzję: nie jadę, to nie moja rzecz. Muszą być jacyś inni, którzy mogą pomóc tej kobiecie.
Dlaczego umarłaś, Thillo? Postawiłaś mnie przed tak trudnym wyborem. Dlaczego bardziej
nie zaufałaś Johannie? Zawsze powtarzałaś, że nadejdzie czas, że musimy cierpliwie czekać.
Ze Johanna jest silną, dojrzałą kobietą, lecz...
Nie chcę nic o tym wiedzieć. Nie chcę już śnić nocą o maleńkiej kobiecie -aniele,
która jak kociak piszczy, wzywając mojej pomocy. Nie chcę patrzeć, jak ją dręczą, gdy z
wolna się wykrwawia z moim imieniem na ustach.
Ja jej nie znam!
Z ręką miękko opartą o wciąż znajomy jeszcze brzuch Johanny potrafił leżeć tak i
czuć, jak wszystkie mięśnie napinają się z niechęcią na wspomnienie tego zadania. W środku
nocy, udręczony bezsennymi godzinami, coraz to od nowa podejmował tę samą decyzję: to
nie jego sprawa.
Dopiero wtedy mógł zasnąć, ulga powodowała, że rozluźniał nawet uścisk wokół ciała
Johanny.
Ale wtedy tamta zaczynała krzyczeć, znów pojawiały się obrazy.
A gdy światło dzienne zaczynało docierać do oczu, wiedział, że nie zdoła się od tego
wykręcić, że nie może uciec. Owszem, mógł przywiązać myśli do drzewa, a stopom nakazać,
by nie szły do Dosen, prosić o podwiezienie. Owszem, mógł powstrzymać samego siebie od
wyjazdu.
Bał się jednak, że wówczas nigdy nie wyzwoli się od tych patrzących błagalnie
niebieskich oczu, które nocą mieszały się ze zmrużonymi szarymi oczami Thilli i zlewały w
jedną twarz.
Wieczorem, dwudziestego siódmego sierpnia, wspomniał żonie, że zamierza
przyłączyć się do mężczyzn wybierających się do Bergen po nowe srebrne okucia do drzwi
kościoła. Powiedział też, że handlarz prosił, by w jego imieniu obejrzał noże i zegary, które
mu zaproponowano. Właściwie nie minął się z prawdą.
Johanna przyjęła to lekko, zwinęła się na ławie z kolanami pod brodą jak mała
dziewczynka. Oczy zabłysły jej szelmowsko.
- Pewnie dostanę jakiś piękny podarek, gdy wrócisz do domu?
- Tak - odszepnął z całym spokojem, na jaki było go stać. - Ale najpiękniejszy
podarek ty mi ofiarujesz.
- Przecież wrócisz dużo wcześniej, żartownisiu! Ta wyprawa nie potrwa dłużej niż
parę tygodni!
- No, nie wiem. Była mowa o kilku przystankach po drodze. Tamci mają jakąś
rodzinę, którą chcą odwiedzić, i sprawy do załatwienia z adwokatem w mieście.
Johanna pokiwała głową. Była spokojna, wiedząc, że Ravi wyjeżdża w licznej
gromadzie. O tej porze roku wielu zamożniejszych gospodarzy z wioski chętnie wyprawiało
się do Bergen. Może po to, by pokazać, że stać ich na wynajęcie ludzi do pracy w najbardziej
gorącej porze żniw? A może dlatego, że kobiety przebywające w górskich zagrodach nie
mogły za bardzo protestować...
Pocałowała go zadowolona.
- Uważaj tylko na siebie! Pamiętaj, że to duże miasto! Pełno tam włóczęgów,
zwłaszcza w porcie. Nie daj się nikomu oszukać.
- Oszukać? Ja? - Uniósł brwi. - A któż zdołałby to zrobić? Widziałaś mnie przy
zabawie w kości, Johanno? Przekonałabyś się, kogo oszukają! Raz wygrałem kamizelkę i
kapelusz od wędrownego handlarza z Lom, nie mógł pojąć, jak to możliwe, że udaje mi się
zgadnąć za każdym razem!
- Powinieneś się wstydzić! - złajała go z uśmiechem, spokojna, że on sam dobrze o
tym wie. Nareszcie.
Umilkli, światło wpadające przez okno malowało szare smugi na stole. Noc nawet
teraz nie była ciemna, przynajmniej o tej porze, gdy na niebie świecił przezroczysty biały
księżyc.
- Chyba nie będę mogła zasnąć - szepnęła cicho Johanna. Pogładził ją po plecach,
powiódł dłońmi po każdym znajomym kształcie.
Piersi już jej się powiększyły, sznurowała je teraz jak zwykle podczas ciąży.
- Przejdźmy się trochę! Popatrzymy, czy marchew i rzepa dobrze rosną. Uśmiechnęła
się.
- Cóż, wymówka dobra jak każda inna.
- Jeśli to ci się nie podoba, żono, pójdźmy więc poszukać jakiejś kryjówki, gdzie będę
cię mógł łaskotać długim źdźbłem trawy. Może znajdę jakąś maleńką dziurkę w tym
pancerzu, który ostatnio przywdziewasz?
Johanna zakręciła się w koło.
- Cha, cha, przecież już nieraz ją znalazłeś! Moje gorsety w niczym ci nie
przeszkadzają.
Pociągnął ją za sobą, drewniaki, które zwykle nosił latem, zostawił. Na bosaka
pobiegli w noc, o wiele jaśniejszą niż wydawała się przez okno. Niebo było prawie błękitne, a
z pól podnosiły się drżące opary.
Chciał zostać przy niej na zawsze, lecz minuty, które akurat teraz wydawały się
wieczne, upłyną w końcu i znikną. Pociechą zawsze było to, że mógł do nich wrócić, od
nowa. W sposób tak naturalny jak to, że na stole pojawiało się jedzenie, gdy tylko zrobił się
głodny.
Nie zawsze tak było, ani z jedzeniem, ani z wiecznością.
Tej nocy ze smakiem niedojrzałego ziarna w ustach i zapachem ciepłej wilgotnej
ziemi w nosie Ravi stwierdził, że nie istnieje nic takiego, co mogłoby ich rozdzielić. Owszem,
na dzień, na tydzień, może nawet na rok, lecz nigdy na zawsze.
Zboże, pochylone za dnia od ulewy, teraz szeleściło wokół nich, prostując się. Zielone
źdźbła wciąż były twarde i małe, nie było w nich żadnej innej siły poza tą, której samej
potrzebowały, by urosnąć. Lecz już niedługo wyzłocą się od słońca, napęcznieją...
Zanim wróci do domu, zostaną zżęte.
ROZDZIAŁ III
Nietrudno było odnaleźć właściwy dom. Nieco na uboczu, na końcu ulicy ciągnącej
się wzdłuż całego nabrzeża, czternaście wielkich cyprysów skrywało budynek z czerwonej
cegły. Wystarczyło, że zatrzymał jakiegoś dzieciaka i spytał o dom pana von Hauffa, a
chłopiec ukłonił się nisko i wskazał drogę. Należy tylko przeciąć zatokę Vagen, zresztą
prawie go stąd widać, tyle że iść trzeba naookoło...
To był piękny spacer. Mniej więcej w połowie drogi głębokie dźwięki dzwonu
rozdarły ciszę, panującą nawet na nabrzeżu w ów świąteczny dzień. Gdy rano przybili do
portu, załadunek trwał, teraz jednak gwar ludzkich głosów ucichł. Ulicami jeździły powozy.
Czyżby kierowały się do kościoła pod wezwaniem świętej Marii? Poznał go od razu.
Wzniesiono tu nowe budynki, brzydkie, płaskie szopy, prawdopodobnie składy. A po
przeciwnej stronie jaśniały fasady bogatych domów. Widać, że dla mieszczaństwa nastały
dobre czasy.
Ten von Hauff był, zdaje się, jednym z najzamożniejszych, brakowało mu jedynie
członkostwa w radzie magistratu. Być może teraz wszystkie jego szanse już przepadły, a
może zdołał się jakoś wykręcić, miał wszak dość srebra, by odpowiednio posmarować tryby
machiny władz.
Jaka też ona jest, ta Viveke?
Ravi kupił garść suszonych solonych ziaren od nędznie wyglądającej dziewczynki i
żując je, ruszył dalej. W głębi Vagen szkuty nie cumowały aż tak gęsto, niektóre wyglądały
na nie używane od wielu lat. Na łodziach mieszkali ludzie. Zauważył jakąś kobietę na
pokładzie, trzepała ubrania. Kościelne dzwony rozbrzmiewały coraz głośniej.
Zapomniał o nich, szedł zapatrzony w ciemną wodę, wdychając skondensowany
zapach rybich odpadków, brudnych ludzi, gnijących wodorostów i soli, przede wszystkim
soli.
Patrzył, jak fale uderzają o wykładane kamieniem filary, i zakręciło mu się w głowie.
Spojrzał w górę, przyspieszył. Znalazł się po drugiej stronie. Stąd musi być już tylko
kawałeczek do posiadłości, którą wskazał mu chłopiec.
Cyprysy to dobry znak.
Ale wysoka żelazna brama była zamknięta.
A mężczyzna pilnujący jej nie wyglądał wcale na zadowolonego.
Ravi przywitał się, zdjął kapelusz. To nie może się udać. Ten człowiek zaraz nazwie
go włóczęgą i zacznie grozić długim, przypominającym
halabardę narzędziem, o które się opierał. Miał na sobie coś w rodzaju uniformu,
zielono-czerwonego, z ciężkimi mosiężnymi guzikami.
- Kogo mam zaanonsować? - odezwał się wartownik. Ravi odpowiedział i czekał.
Zdumiony zobaczył, że tamten kiwnął tylko
głową i obrzucił wzrokiem jego postać. Spojrzenie zatrzymało się na kosztownej
skórzanej kamizelce Raviego, widocznej, ponieważ zrobiło mu się za ciepło i rozpiął
wełnianą kurtkę. Mężczyzna starannie obejrzał porządne buty z miękkiej, cienkiej skóry,
którym, co prawda, należało się czyszczenie. Potem znów popatrzył Raviemu w oczy, zrobił
krok w bok i pociągnął za jakiś sznur. W uszach rozbrzmiał im ostry dźwięk.
- Chwileczkę, mój panie, zaraz ktoś pana zaprowadzi. Jakie to proste. Zazgrzytał żwir
na szerokiej drodze, wijącej się wśród cyprysów i
zapewne kończącej tuż przy okazałym wejściu. Ravi zgadywał, że ujrzy tam wysokie
kolumny, płaskie, być może szerokokątne dachy, dużo wielkich okien. I co najmniej dwie
kondygnacje. Czyżby z holenderskiego kamienia?
Miał rację. Ale mężczyzna, który wreszcie przyjął go w bibliotece, okazał się zarówno
młodszy, jak i pokorniejszy, aniżeli Ravi się spodziewał.
Zaproponował mu nawet mrożony poncz i uprzejmie odsunął krzesło od stołu,
prosząc, by Ravi przedstawił mu sprawę, z jaką przybywa.
Teraz nadeszło najtrudniejsze. Ravi nigdy nie lubił kłamać.
- Idź więc do wuja Karla, pożycz od niego, poproś, żeby opowiedział! On znał
Randara, na pewno wie więcej niż ktokolwiek inny. Ale nie pojmuję, dlaczego tak nagle
zacząłeś się interesować tym starym...
Johanna nie chciała być taka ostra i zaraz pożałowała swoich słów. Rzadko się
zdarzało, by Benjamin zajmował jej czas. Często tęskniła za jego towarzystwem, myślała: już
jutro, jutro zabiorę go ze sobą, kiedy pójdę do Fuhr z lekarstwami.
Stał tu teraz, na środku niewielkiej szopy, gdzie odbywało się suszenie rozmaitych
ziół, a także topienie tłuszczu na mydło. Nowy dom ognia był o wiele większy i nowocześniej
wyposażony, lecz Johanna lepiej się czuła tutaj. Najwidoczniej tak samo jak Reina i
Benjamin.
Wzięła chłopca za ramiona, poczuła, że zrobiły się bardziej kościste, ale i szersze. Pod
koszulą rysowały się mięśnie, Benjamin był bowiem szczupły, wręcz chudy. Mrużył oczy.
Czy to dlatego zawsze poruszał się tak niezgrabnie, wpadał na coś? To jeszcze bardziej ją
zaniepokoiło, bo przecież na ciele chłopca najmniejszy siniak zmieniał się w duży nabrzmiały
strup czerwonosinej krwi.
- Idź do niego, z przyjemnością się z tobą zobaczy! Chłopiec jednak natychmiast
wychwycił leciuteńki
ton powątpiewania, który zabrzmiał w jej głosie.
- Wuj nie lubi się z nikim widywać! Nigdy tu nie przychodzi, a jak my do niego
zajrzymy, twierdzi, że musi pracować. Ale ja tak bardzo bym chciał z nim porozmawiać.
Mamo, żałuję, że nie znałem Randara! Powinnaś obejrzeć te rzeczy, które on zrobiła
zobaczyć, jak prowadził nóż i dłuto. Te jego róże, mamo, są naprawdę wspaniałe. A widziałaś
tę nie dokończoną tarczę zegara? Widziałaś...
- Nie - odparła łagodnie. - Nie widziałam. I... boję się o ciebie. Noże, piły, dłuto...
Benjaminie, dlaczego nie zajmiesz się raczej...
- Ja bardzo uważam, mamo. Czy kiedykolwiek się zaciąłem? Naprawdę dobrze mi to
idzie.
Musiała pokiwać głową. Rzeczywiście, prace chłopca zachwycały wykonaniem. Choć
Benjamin miał jeszcze w sobie młodzieńczą niecierpliwość, nakazującą mu poruszać się zbyt
prędko, to jednak rezultaty były doskonałe. Podczas ostatniego jarmarku udało mu się nawet
sprzedać kilka skrzynek własnoręcznie zrobionych z brzozowego drewna. Z dumą rzucił jej
szylingi, oświadczając, że oto dokłada się do pieniędzy na utrzymanie! Być może Benjamin
za dużo czytał, ostatnio spodobały mu się sztuki niedawno zmarłego Holberga. Razem z
Reiną czytali je sobie na głos i mieli przy tym wiele zabawy.
- Jesteś bardzo zdolny - powiedziała cicho. - Miejmy tylko nadzieję... Dobrze wiesz,
jakie to dla ciebie niebezpieczne. Pragnęłabym... nie miałbyś ochoty studiować? Możemy
wysłać cię do Kopenhagi, już jesienią, jeśli byś chciał. Mógłbyś zostać pastorem, pamiętasz
biskupa? Albo adwokatem! A nawet lekarzem!
Benjamin popatrzył jej prosto w oczy.
- Mamo, to twoje marzenia. Ja chcę być drzeworytnikiem. Chcę rzeźbić ołtarze,
meble, a kiedyś być może coś takiego, czego jeszcze ludzkie oko nie widziało.
- Tak, tak - westchnęła Johanna. - Na niczym mniejszym nie poprzestawaj, mój
chłopcze.
Ale ukłuło ją w piersi, gdy patrzyła, jak Benjamin odchodzi. Z całego serca żałowała,
że warsztat Randara nie spłonął albo nie zgnił i nie rozpadł się, zanim chłopiec go odkrył.
Gdyby wiedziała, do czego
doprowadzą te krótkie wizyty na Meisterplassen, w ogóle by go tam nie wysyłała.
Czy to ten rok, który spędziła w Kopenhadze, tak go naznaczył?
Wyjechała wtedy, zostawiła go Bendikowi. 1 Helenie...
Przymknęła oczy, ponownie przeżywała ból taki jak wówczas, gdy prawie go utraciła.
Teraz już się o to nie bała. W głębi ducha jednak on na pewno kochał tę rudowłosą kobietę.
Zresztą Benjamin darzył sympatią wszystkich, nawet nieznośną Ingalill, którą z uśmiechem
nazywał siostrą.
Drzeworytnik!
Wypuściła ciężko powietrze przez nos i zmusiła dłonie, by na powrót zajęły się
czyszczeniem ziół. Drzeworytnik!
Koszmarne obrazy tak łatwo dawały się przywołać.
Pewnego dnia to się stanie, pewnego dnia obsunie się nóż, a to, co dla innego chłopca
byłoby najzwyklejszą nauczką, dla Benjamina mogło oznaczać śmierć. Tego w każdym razie
się bała. Wystarczyło głębokie skaleczenie w dłoń, przecież już małe zacięcie groziło
krwawieniem przez wiele dni.
Odmówiła modlitwę, potem ją jeszcze powtórzyła i wreszcie jakoś się uspokoiła na
myśl, że Bóg na pewno dobrze poprowadzi owe lśniące narzędzia, które Benjamin tak mocno
pokochał.
I to prawda - widziała to wyraźnie, nie przez mgłę matczynej dumy:
Pewnego dnia Benjamin wyrzeźbi coś, czego nikt nigdy na świecie nie widział.
Mężczyzna w głębokim fotelu wolno kiwał głową nad lśniącym kielichem z rżniętego
szkła. Zółtobrunatny płyn wirował, kiedy powoli obracał nóżkę.
- Myśli pan więc, że możliwa jest ucieczka? Ravi skinął głową.
- Nie minął dzień, żebym nie żałował. Zabili moją ukochaną.
- A więc ją ścięto? Ravi przytaknął z powagą:
- W Al. Głowę wbito na żerdź... Mężczyzna zapatrzył się w kieliszek.
- Nad jednym się tylko zastanawiam, panie Knutsen. Dlaczego pan podejmuje to
ryzyko? Sądząc z tego, co sam pan opowiada, pana także ścigają.
- Nigdy mnie nie znajdą - spokojnie odparł Ravi, dalej mówiąc dialektem z Hallingdal.
- Nie dadzą mi rady.
Mieszczanin uśmiechnął się.
- Rzeczywiście, dobrze się pan trzyma. To pewnie dzięki temu zdrowemu powietrzu
tam, w górach.
- No tak - życzliwie odpowiedział uśmiechem Ravi. Mężczyzna prawie przełknął tę
historię razem z koniakiem, choć w jego
oczach wciąż błyskało powątpiewanie. Na pewno sprawdzi całą opowieść i znajdzie
odpowiedź: wszystko było tak, jak mówił Ravi.
Wszystko, co opowiedział o ojcu Heleny.
Ten człowiek najwidoczniej lubił dramatyczne historie, wrażenie wywarła też na nim
wzmianka o potędze rodu Raviego. Niestety, żaden z dobrych świadków nie zdołał ocalić go
przed oskarżeniem o zabójstwo. Nieszczęsny ślub zakończył się życiem na wygnaniu, a
kobieta, która tak dobrze go przyjęła, sama musiała zapłacić za to głową.
- Wierzę panu, panie Knutsen - oświadczył nagle gospodarz. - Spotka się pan z
Viveke. Obawiam się jednak, że będę musiał pana prosić o... o odegranie małego
przedstawienia. Poradzi pan sobie z tym? Strażnicy nie wpuszczają tu obcych, tylko księdza
i... mnie.
Ravi z powagą pokiwał głową.
- Będę musiał spróbować. Teraz Valdemar von Hauff uśmiechnął się po raz pierwszy.
W oczach
zapłonęły mu iskierki nadziei.
- Powiem panu jedno, panie Knutsen... Właściwie już się poddawałem. Za nieudaną
próbę ucieczki zapłaciłbym połową mojej floty, nawet gdyby nikt mnie z tym nie łączył.
Doradzono mi, bym stosował inną strategię. Moja żona już o tym wie, ona... udaje chorą,
chorą na umyśle...
Ravi kiwnął głową.
- To mądre, dla takich łatwiej o ułaskawienie. Nie wiem jednak, czy dom wariatów to
lepsze miejsce niż... niebo.
Mężczyzna wyprostował ręce. Niebieski, obszyty aksamitem kaftan zwisał mu na
piersiach i na ramionach. Może schudł ostatnio w tym ciężkim okresie? Przypominał chorego
na gruźlicę konfirmanta, nawet próba zapuszczenia brody była niezdarna i nieudana. Ciemne,
piwne oczy jednak wciąż jaśniały siłą, spoglądały z wiernością jak u dobrodusznego psa.
- A więc pan i pańscy kompani uważacie, że moglibyście się tym zająć zupełnie bez
mojej pomocy?
Ravi potaknął.
Hauff odstawił kieliszek i oparł ręce na stole.
- Ile, panie Knutsen? Ravi przekrzywił głowę.
- Jaka jest cena? Przypuszczam przecież, że chodzi o pieniądze. Ravi wolno pokręcił
głową.
- Nie, nie będziemy się targować. Ja to robię dla niej, dla Liv. Mężczyzna wstał
mrucząc pod nosem.
- Oczywiście, chodzi o Liv*, o życie, a nawet o coś więcej niż życie.
Być może uzyska pan odpust za swoje grzechy, panie Knutsen. Taki motyw jestem w
stanie zrozumieć. Słyszałem, że kwestie honoru tam, w górach w Hallingdal, wciąż bardzo się
liczą. Muszę przyznać, że niektórych prostych wieśniaków wręcz za to podziwiam.
Ravi nie zdołał ukryć przekornego uśmieszku, ale podziękował.
Mieszczanin życzył mu dobrej nocy i dał adres do przyjaciela, który mógł pomóc w
zdobyciu odpowiedniego wyposażenia.
Ciche popłakiwanie Reiny docierało do niej przez ścianę. Z westchnieniem odsunęła
kołdrę i postawiła stopy na podłodze. Dziwne, że te deski zawsze wydają się takie chłodne,
nawet teraz, latem.
Delikatnym ruchem uchyliła drzwi. W maleńkiej alkowie było jeszcze ciemniej niż w
izdebce, w której sypiali rodzice. Otwór okienny nie wpuszczał tu zbyt wiele światła, lecz na
środku czworokątnej plamy dostrzegła ciemną grzywę włosów Reiny, kontrastującą z bielą
poduszek.
Położyła się obok, wcisnęła na wąskie łóżko i zaraz poczuła, że dziecko tuli się do
niej.
- Tęsknię za tatą - zaszlochała Reina.
- Wiem. Ale posłuchaj, my i tak mamy szczęście. Przecież on wróci, a miło jest
tęsknić za kimś, kto wróci.
- A co będzie, jeśli łódź zatonie? Albo ci wstrętni ludzie w Bergen go zabiją? Albo
może się rozchoruje i nikt nie będzie mógł podać mu lekarstwa?
Johanna jeszcze mocniej uścisnęła Reinę, czując, jak mizerną pociechę niosą jej
słowa.
- Reino, już niedługo będziesz dużą dziewczynką. Muszę spróbować cię czegoś
nauczyć. Ja sama potrzebowałam sporo czasu, żeby to zrozumieć. Wcześniej prawie mnie to
zniszczyło. Słuchasz mnie uważnie?
Dziecko znów zaszlochało, ale kiwnęło głową wtuloną w ramiona matki. Johanna
westchnęła i wreszcie się zdecydowała.
- Ze wszystkich trosk, które dręczyły mnie w życiu, najwyżej jedna na sto okazywała
się rzeczywista.
Reina od nowa zaczęła łkać.
Johanna zamknęła oczy. To chyba zbyt wygórowane żądanie, by ktoś to pojął,
opierając się wyłącznie na cudzym doświadczeniu. Reina będzie musiała przejść tę samą
twardą szkołę co ona.
Ale nie teraz, jeszcze nie tej nocy. Teraz trzeba ugłaskać troski, poprowadzić je taką
drogą, by odeszły. Johanna ściszonym głosem zaczęła opowiadać, jak to przygotują przyjęcie,
gdy tatuś wróci do domu. Jak ostatni kawałek dzielący go od płotu będzie pokonywał
biegiem. Będzie miał spocone, splątane włosy, opadające na twarz, ale będzie się uśmiechał.
- Reino, widzisz, że trzyma coś w ręku? Coś bardzo pięknego, co bardzo chciałaś
mieć...
Reina na pewno się teraz uśmiechnęła.
Również wargi Johanny po ciemku rozciągnęły się w uśmiechu, bo i ona potrafiła
sobie wyobrazić, jak Ravi wraca za kilka krótkich tygodni.
Ravi wtarł jeszcze więcej mieszanki pudru i wosku w skroń, włosy nabierały od tego
siwej, przyszarzałej barwy, kolor nie dawał się zmyć samą tylko wodą bez mydła. Uznał, że
wygląda całkiem dobrze. Potem resztę ciemnych włosów związał na karku i starannie wsunął
koński ogon pod wysoki kołnierz, sztywny i niewygodny, kłujący w szczęki niczym ostra
krawędź.
Za to w szerokiej sutannie było mu wygodnie, kapelusz dopełniający stroju również
dobrze świadczył o jego nowej osobowości, a ciężki srebrny krzyż spokojnie uderzał o brzuch
przy każdym kroku.
Strażnik dał się zwieść dokumentowi, głębokiemu spojrzeniu Raviego i jego złożonym
dłoniom.
Viveke była przygotowana. Rzuciła się na kolana i sięgnęła po jego dłoń.
- Ach, dzięki niech będą Bogu! Bóg wszechmogący przysłał mi księdza z mego
własnego kościoła, chwała mu za to. Grazie a Dio...
Strażnik głośno siąknął nosem i zamknął drzwi. Po chwili wahania zgodził się też na
zasłonięcie niedużego wypiłowanego otworu, ale wtedy wyjść musiał również mąż, spowiedź
wszak powinna odbyć się w najgłębszej tajemnicy, czyż nie tak?
Valdemar zaczął żuć swoje nędzne wąsiki, gdy drzwi się zamknęły, a strażnik wbił w
niego ostry wzrok.
Czy ten człowiek czegoś się domyśla? Był na pewno zaufanym i bystrym żołnierzem,
wybierając właśnie jego, wierzono, że prawdopodobnie dzięki swej mądrości zdoła odkryć
wszelkie niecne plany i w należyty sposób posłuży się szablą i pistoletem.
Nie, nie mógł nic wiedzieć. Nikt nie wiedział, poza wysoko postawionymi panami w
sądzie i magistracie, z którymi von Hauff prowadził interesy.
Nic się nie powiodło. Valdemar przestał już wierzyć, że trafi mu się jakakolwiek nowa
szansa. Lecz teraz, może teraz jego droga Viveke dostrzeże promyk światła, którym będzie
mogła uradować oczy. Ten obcy... Było w nim coś dziwnego, coś, od czego Valdemarowi
ciarki przebiegały wzdłuż kręgosłupa, w głowie zaczynało szumieć i ogarniał go lęk.
Miała szare oczy, szare jak lód na jeziorze wiosną, lekko posypany świeżym śniegiem.
Oczy tak jasne, że zdawały się chwytać wąskie smużki dziennego światła, sączące się przez
ciężkie haftowane zasłony. Była pięknie ubrana, nosiła białą suknię, a na głowie coś w
rodzaju czepka, maleńkiego, lecz uformowanego w dwa kołyszące się skrzydła, podobne do
tych, jakie noszą zakonnice.
Nie miała biżuterii z wyjątkiem maleńkiego błyszczącego krzyżyka na szyi. Czyżby
był zrobiony z kryształu?
Pochwycił jej delikatną dłoń, spostrzegł, że nawet paznokcie sprawiają wrażenie
jasnych, przezroczystych. Pomógł jej wstać, drzwi były już zamknięte i właściwy spektakl
mógł się rozpocząć.
Ukłonił się, a potem przedstawił nazwiskiem mordercy. Kobieta zamrugała, rzęsy
miała ciemne, dostrzegł błyszczącą na nich wilgoć.
Była piękna.
I niewinna.
Usiadł na wygodnym krześle, które mu wskazała, i poprosił, by zaczęła opowiadać.
Jej mowa była przedziwną mieszanką, a wreszcie przeszli na niemiecki, lecz nawet w
tym gardłowym języku pełnym ciągłych eksplozji za zębami mówiła miękko i śpiewnie.
Ravi przez chwilę musiał się bardzo starać, potem rozmowa potoczyła się już łatwiej.
Dość czasu spędził z Torkjellem Villandem w Holsztynie, by słowa, których się wyuczył,
zapadły mu w pamięć.
Opowiedziała znaną mu już tragiczną historię o tym, jak to przybyła do miasta jako
świeżo poślubiona małżonka powszechnie szanowanego obywatela von Hauffa. Von Hauff
znał jej ojca, który był głównym
przywódcą izby handlowej w Rzymie. We dwóch przygotowali umowę ślubną, ona
zaś nic przeciwko temu nie miała, była młoda, pragnęła wyjechać, w dodatku życie wśród
czterech młodszych sióstr zaczęło stawać się nieznośne... Wreszcie przeszła do
najważniejszego:
- O wszystkich miałam takie dobre zdanie - cicho mówiła Viveke. - Kiedy tu
przyjechałam i inne panie zaczęły zapraszać mnie w odwiedziny, byłam wniebowzięta. Takie
dorosłe, mądre i życzliwe, nauczyły mnie mnóstwa rzeczy o tym, jak się zachowywać w
towarzystwie, o etykiecie obowiązującej tu na północy, o tym, jak się pije czekoladę.
Prowadziły mnie też do odpowiednich krawcowych, pomagały we wszystkim i spieszyły z
wszelkimi siostrzanymi radami, jakich tylko może potrzebować kobieta. A ja, ja zostałam ich
ulubioną bajarką. Otrzymałam bardzo staranne wykształcenie i dobrze znam mitologię,
uważam, że jest porywająca, a one więcej niż chętnie słuchały tych historii o Demeter,
Persefonie, Herze, westalkach i walkiriach.
Ravi spostrzegł, że Viveke przełyka ślinę. Gwałtownie poruszyła przy tym głową, a
wtedy czepek zsunął jej się nieco z czoła. Włosy miała czarne.
- Ja... nie wiem, co one sobie myślały. Rozumiem, że musiałam popełnić jakiś błąd.
Wśród tych dawnych legend są również przekazy o czarownicach, o tym, jak wpływać na
życie i śmierć. Po pewnym czasie uwierzyły, że jestem taka jak te, o których opowiadam.
Uznały mnie za coś w rodzaju rzymskiej wieszczki, przychodziły do mnie ze swymi
smutkami, prosiły o radę, a ja... ja miałam dopiero dwadzieścia cztery lata.
- Udawałaś więc, że wszystko wiesz i że możesz im poradzić? Dzięki temu czułaś, że
masz władzę?
Z zapałem pokiwała głową.
- Tak, tak właśnie było, tak.
- Ale potem źle się to skończyło? Pozyskałaś sobie nieprzyjaciół? Zerknęła na niego z
ukosa, usta otworzyły się blade, ledwie różowawe.
Jedna dłoń zacisnęła się mocno na pasku, luźno spiętym na sukni. Wyglądało to, jakby
chciała się go przytrzymać, jakby nagle sprawiała wrażenie przestraszonej.
- Kim ty jesteś? - spytała nieoczekiwanie. - Że nie jesteś księdzem, to oczywiste, lecz
też nie wieśniakiem z głębi kraju.
Ravi milczał. Potem oświadczył wolno:
- Musisz teraz dokonać wyboru, Viveke. Przychodzę pomóc ci odzyskać wolność.
Być może będziesz mogła wrócić do sióstr, od których odjechałaś, i do rodziców. Jeśli
uważasz, że tam uda ci się znaleźć schronienie...
- Mam przyjaciół, dobrych przyjaciół, oni mnie nie zapomnieli. Zdołam się ukryć,
nawet jeśli nie będzie to w domu mego ojca.
Ravi uniósł rękę.
- Nie pytaj więc o nic "więcej, po prostu mów. Viveke zwilżyła wąskie usta i
podjęła. Zorientował się, jak bardzo jest silna pod eteryczną powłoką ciała. Głos wcale jej nie
drżał i tylko w oczach błyszczał powstrzymywany strach.
- Ta kobieta przyszła do mnie, prosząc o pomoc. Zaszła w ciążę, spodziewała się
dziecka swego kochanka. W domu oczekiwano powrotu męża po trwającej cały rok żegludze,
a ona bała się, że ją zabije, jeśli w porę nie pozbędzie się ciężaru. Ja... ja tego nie znoszę. Być
może wspomniałam coś o tym, że zawsze da się znaleźć jakiś sposób, powiedziałam jej
jednak, że powinna raczej odszukać taką osobę, która się tym zajmuje, jakąś kobietę stąd, z
miasta.
Ravi westchnął głęboko.
Znów musiała zwilżyć wargi językiem, by móc dalej mówić.
- Ona... ona się rozgniewała. I przestraszyła, tak przypuszczam. Nie wiedziała, że
zostałam wychowana w inny sposób, nie miała też pojęcia, dlaczego jestem taka smutna i
zła... W tym czasie zaczęłam się obawiać, że jestem kobietą przeklętą, taką, która nie może
wydać na świat życia. To było i jest moją największą troską.
- Masz przecież zaledwie dwadzieścia kilka lat! Przegoniła jego słowa machnięciem
ręki.
- Wiem o tym, ale jestem mężatką od lat pięciu. I prawdą jest to, co mówię, cała ta
sprawa wielce mnie poruszyła. Obawiam się, że... że ją obraziłam, obrzuciłam wyzwiskami,
bo wszystko we mnie pragnęło dziecka, a ona siedziała tam w moich prywatnych komnatach i
żądała pomocy, żeby... wiesz.
Ravi czekał. Wciąż jeszcze nie wszystko mu wyjaśniła.
- Potem na jakiś czas całkiem zapomniałam o tej sprawie. Wyjechaliśmy w
trzymiesięczną podróż do Trondheim, mamy... to znaczy mieliśmy tam przyjaciół. Gdy
wróciłam, coś się odmieniło. W naszym domu nie zostawiano już biletów wizytowych, na
przyjęcia zapraszano mnie tylko tam, gdzie chciano załatwić jakiś interes z moim mężem.
Przyjaciółki przestały
odpowiadać na zaproszenia, które im wysyłałam, a gdy spotykałyśmy się na jakiejś
uroczystości, na mój widok odwracały głowy. Ravi słuchał z uwagą.
- To Valdemar dowiedział się o wszystkim jako pierwszy, dotarły do niego plotki,
potworne, wstrętne plotki...
Viveke wstała i zaczęła krążyć po pokoju. Przez cały czas dłonie trzymała za paskiem,
obracała go w palcach, splatała. Ravi widział teraz, że jej plecami wstrząsają lekkie dreszcze.
Ale nie chciała płakać ani też podnosić głosu. Nawet w tej beznadziejnej sytuacji zachowała
siłę.
- Ludzie usłyszeli coś o mojej matce. Nie mam pojęcia, kto mógł im coś powiedzieć,
ale przecież do miasta wciąż przypływają statki. Załogi wywodzą się z różnych stron świata,
przybywają marynarze również z Rzymu, a historia mojej matki przez pewien czas była
głośna w mej ojczyźnie. Matka była... mądrą kobietą. Miała swoje tajemnice.
Ravi znów kiwnął głową. Nareszcie wszystko zaczynało do siebie pasować. A więc
tak to wygląda. To matka tej kobiety była łączącym ogniwem, Thilla wiedziała więc, co robi.
- A potem naraz stało się tak, jakby ktoś podpalił skład z prochem, wszystko
raptownie wybuchło. Zanim się zorientowałam, co się dzieje, do drzwi zapukali ludzie króla.
Rzucono mi w twarz najobrzydliwsze z możliwych oskarżeń...
- Znam je - odparł Ravi cicho. - Zarzucają ci spędzanie płodów i, co gorsza,
wykorzystywanie ciał nie narodzonych w jakichś szatańskich rytuałach.
- Ludzie mówią... Ludzie mówią, że ja zjadam dzieci. Ze jestem czarownicą, że
widzą to po moich oczach, bo są takie szare, podczas gdy włosy mam ciemne jak noc. Mogę
ci jednak powiedzieć, że tam, skąd pochodzę, nie jest to wcale rzadkością. Dwie z moich
sióstr... cóż, to bez znaczenia.
- Jakie mają dowody? Viveke jęknęła teraz i sięgnęła dłonią do czoła.
- To właśnie jest najgorsze. Jedna z moich tak zwanych przyjaciółek wdarła się do
mojej alkowy. Ktoś wcześniej ukrył tam niewielką szkatułkę, zawierającą części zwłok,
maleńkie czaszki nanizane na pierścień. I rozmaite przyprawy. Gdy żołnierze przyszli mnie
aresztować, natychmiast ruszyli do miejsca, gdzie to leżało schowane, ktoś musiał im o
wszystkim powiedzieć, ktoś musiał to wszystko wymyślić, a mnie wydaje się nawet, że wiem
kto...
- Twoja ciężarna przyjaciółka? Viveke wolno pokiwała głową. Ravi długo się
zastanawiał. Wszystko wskazywało na to, że konieczny jest
pośpiech. Wydostanie jej stąd, z tego pokoju, powinno się jakoś udać. Gorzej z
odpowiedzią na pytanie, co mogła dalej ze sobą począć. Który kapitan zdecyduje się podjąć
takie ryzyko? Którego kapitana nie przeraża sama myśl o zabraniu na pokład najzwyklejszej
kobiety, a co dopiero takiej, na której ciąży tak straszna sława?
- Czy twój ojciec jest w stanie znaleźć dla ciebie miejsce na jakimś statku?
- Taaak... Ale cały czas wydaje mi się, że jutro, już jutro po mnie przyjdą. Nie
posłałam po niego. Jeśli to naprawdę źle się skończy, to lepiej, by po prostu otrzymał
wiadomość, że nie żyję. Nie będzie musiał się wstydzić. Chciałabym mu tego oszczędzić,
skoro i tak nic nie może poradzić. Serce by mu od tego pękło i oczywiście zrujnowałoby go,
bo wszystkie interesy ległyby w gruzach przy tak nadszarpniętym honorze i zaufaniu.
- I tak nie ma czasu, by go zawiadomić. Powiedz mi, czy znasz jeszcze kogoś, komu
wciąż ufasz? Kogoś, kto być może rozumie, że to, co się o tobie opowiada, to tylko
oszczerstwa?
Potarła koniuszkami palców o mocno napięty materiał oparcia krzesła, o które się
wsparła.
- Nie bardzo wiem. Jest pewien człowiek, przebywa teraz w mieście, wiem o tym.
Valdemar jednak twierdzi, że nie możemy ryzykować i ciągnąć w otchłań za sobą naszych
jedynych przyjaciół. To bardzo możny człowiek, bogaty...
- Kto to taki?
- Hans Hornemann. Nazwisko zabrzmiało dla Raviego znajomo, słyszał już o tym
człowieku.
Hornemann pochodził z Trondheim, był właścicielem fabryki miedzi, rafinerii cukru,
huty, zakładu tytoniowego, statków przewożących drewno... Był też tu, w mieście, celnikiem.
- Gdybym zwrócił się do niego, czy zechce ci pomóc? Viveke mrugnęła raz, dwa
razy, na rzęsach znów zawisły maleńkie kryształki niczym stopione płatki śniegu.
- Nie wiem. Valdemar twierdzi, że szanse są podzielone po połowie. Możliwe, że
zechce mi pomóc, możliwe także, że natychmiast doniesie o planowanej próbie ucieczki.
Powietrze jakby w jednej chwili z niej uszło. Ravi zapragnął nagle ująć te białe drżące
rączki w swoje dłonie i trochę je ogrzać, lecz to oczywiście było niemożliwe. Przeraziłoby ją
jeszcze bardziej.
Popatrzył na nią.
- Nigdy nie znałaś innego życia niż to wśród srebra i jedwabiu. Viveke, muszę cię o
coś spytać. Czy byłabyś w stanie znieść uboższe życie? Być kobietą pozbawioną honorów,
mieszkającą w maleńkiej, odizolowanej wiosce, tak małej, że znając Rzym i Bergen, nie
umiałabyś nawet jej sobie wyobrazić?
Viveke miała teraz suche, przejrzyste oczy. Patrzyła prosto na niego i zdecydowanie
pokiwała głową.
- Tak. Życie jest życiem. Spodziewał się tego. Ale pozostawało jeszcze jedno pytanie.
- Prawdopodobnie już nigdy nie zobaczysz swego ojca ani męża. Jeszcze raz
przytaknęła. Ravi musiał wypróbować i siebie, i ją.
- Czy potrafisz to sobie wyobrazić, życie bez rodziny, bez nikogo? Ciężka praca od
rana do wieczora, wśród ludzi, z którymi nie będziesz mogła nawet porządnie porozmawiać?
- Będę miała marzenia. A kiedyś, pewnego dnia, być może wrócę do domu.
Miała rację. Nawet historia taka jak ta mogła pójść w zapomnienie. Ale jej ojciec
dowie się o wszystkim, jeśli ona nagle zniknie z niewoli w Bergen, jej mąż zaś... lepiej dla
niego by było, gdyby umarła.
Ravi na chwilę zamyślił się głęboko. Być może istniał pewien sposób...
Na twarzy Valdemara malowała się dziwna mieszanka lęku i nadziei.
- Czy to możliwe? Jest pan pewien? Słyszałem o czymś takim, lecz szczerze
mówiąc... A jeśli ona naprawdę umrze? Jeśli postanowią, że trzeba ją pokroić? Wszyscy
przecież wiemy, co potrafią wymyślić lekarze!
Ravi stał z odwróconą głową.
- Ma pan rację, to niebezpieczne.
- To zbyt niebezpieczne! Ravi przykucnął przed nim.
- Innej rady nie ma. Utną jej głowę, jeśli w czas nie ucieknie. A w ten sposób oboje
będziecie wolni.
- Skąd pan to wie? I kto przygotuje to lekarstwo, ten specyfik?
- Znam ludzi w tym mieście.
Mieszczanin zjadł już połowę swoich wąsów. Potem wypił duży łyk koniaku.
- Niech ona sama decyduje, niech pan do niej idzie. Ravi krótko skinął głową i zniknął
w mroku nocy. O poranku znów
rozległo się pukanie do drzwi von Hauffa i ojczulka wpuszczono do środka.
Pilnie posłano po głównego sędziego i medyka. Podejrzana była bliska śmierci po
zażyciu jakichś proszków.
Gdy dotarli na miejsce, Viveke traciła przytomność. Mąż i strażnik nieśli ją, a jakaś
kobieta biegła za nimi, próbując siłą wlać pomiędzy sine wargi mleko zmieszane z pieprzem.
Wcześniej wsuwali jej gęsie pióro głęboko do gardła, żeby wywołać wymioty, a twarz
polewali zimną wodą, w efekcie czego biała suknia kleiła się teraz do jej ciała, sprawiając, że
przed oczami przedstawicieli władzy i medyka była jak naga.
- Ona umiera, odchodzi! Ach, Panie, zmiłuj się nad duszą mojej nieszczęsnej żony!
Boże, wybacz jej ten największy ze wszystkich grzechów! Dopomóż jej ty, który możesz!
Von Hauff puścił żonę, zajął się nią teraz strażnik, potrząsał kobietą tak mocno, że aż
głowa uderzała o ramiona. Medyk wszystkim nakazał zachowanie spokoju i kazał ułożyć
bezwładne ciało Viveke na stole. Pod olbrzymim kryształowym żyrandolem rozerwał cienki
mokry materiał, odsłaniając jej piersi.
Przyłożył do nich ucho.
Potem siłą otworzył jedno zamknięte oko. Viveke poruszyła się lekko, lecz było to
raczej drgnięcie niż świadomy ruch.
Lekarz mocno uderzył ją w mostek, a potem znów nakazał ją podnieść i przytrzymać z
nogami w górze.
- Krew musi napłynąć do głowy, trucizna powinna z niej wyjść tą samą drogą, którą
weszła.
Naciął lekko skórę przy obojczyku Viveke, popłynęła krew, lecz nie strumieniem,
zaczęła się raczej sączyć po kropli. Spostrzegli teraz, że paznokcie zrobiły jej się sino-czarne.
Lekarz uderzył wydrążoną metalową rurką w stół.
- Ona nie żyje - oświadczył.
- Nie, jeszcze oddycha! Wiem o tym, ona nie może... Ale krzyk Valdemara nie wywarł
na lekarzu żadnego wrażenia.
Co prawda jeszcze raz przyłożył ucho do bladej skóry kobiety, lecz zaraz pokręcił
głową, a potem skinął na von Hauffa.
- Proszę sprawdzić, ona już stygnie. Może pan dziękować Bogu, panie Hauff. O ile
dobrze rozumiem, nie było to wcale najgorsze rozwiązanie tej sytuacji.
Dwaj ludzie w długich czarnych pelerynach wystąpili naprzód.
- Kto u niej bywał ostatnio? Kto ją zaopatrzył w medykamenty? Valdemar wolno
pokręcił głową. Ale strażnik zrobił krok do przodu.
- Tylko jakiś ksiądz, mój panie. Jeden z tych obcych, papieski syn.
- Przyprowadzić go do mnie! Należy go odnaleźć i przesłuchać! Lekarz uszczypnął
skórę Viveke.
- Nie wydaje mi się to konieczne, panie. Jej skóra ciągle lśni, na piersiach i na czole.
Zapewniła sobie ostatnie namaszczenie.
Sędzia wbił wzrok w Valdemara.
- Pan wie, co to oznacza, von Hauff? Sam pan musi się zająć pogrzebaniem zwłok,
ona... złamała wszelkie prawa. Nie należy wcale do naszego kościoła, jak sądziliśmy, a tym
ostatnim uczynkiem wykluczyła się również z tego kościoła, który uważa, że kobiety mogą
przynieść zbawienie. Jest skazana na potępienie, mój panie. Sam pan będzie musiał wybrać:
albo mogiła dla ubogich, albo też pochówek w nieznanym miejscu.
- Zajmę się nią - odparł gospodarz zszarzałym głosem. Sędzia podszedł do niego i
wbił weń ostry wzrok.
- Nie jest pewne, czy powinien pan zbytnio boleć nad tym, co się stało. Ją i tak
należało już uważać za martwą, a przez tę zbrodnię, którą popełniła, i tak nie dostąpiłaby
zbawienia. Jest pan teraz wolny. - Zniżył głos. - Jest pan zacnym, szlachetnym człowiekiem i
obiecuję, że nikt nie będzie dochodził, co się stało.
Valdemar patrzył, jak odchodzą. Wiedział, co myślą. Przeniósł wzrok na Viveke,
leżącą nieruchomo, zimną i bladą, ze strużką zakrzepłej krwi na pięknej szyi.
Prawie tak jakby sam ją zabił.
Mieli rację w swych niewypowiedzianych podejrzeniach. To on trzymał w ręku
kielich, rozmieszał odmierzone dawki lekarstw w słodkim winie. Knutsen twierdził, że
połowa wystarczy, Viveke była drobną, delikatną kobietą, ważącą nie więcej niż wyrośnięte
dziecko.
Gdyby się nie obudziła... będą mieć całkowitą rację.
Minuty dłużyły mu się jak wieczność, zanim wreszcie usłyszał zgrzyt kół powozów na
żwirze przed domem. Wezwał potem swego szambelana i w krótkich słowach poinformował
go o zgonie żony. Pod nadzorem ulubionego
służącego Viveke jej ciało delikatnie obmyto i przygotowano. Ułożywszy ją w łóżku,
służba opuściła pokój, zostawiając w nim jedynie pogrążonego w żałobie małżonka.
Ravi myślał już, że kręgosłup pęknie mu na pół, zanim wreszcie von Hauff odsunął
gruby gobelin.
- Za późno! Ona nie żyje! Przysięgam, Knutsen, ona nie żyje!
- Zaraz zobaczymy - odparł krótko Ravi i ukląkł przy łóżku. Ujął dłoń kobiety,
chłodną i wilgotną. Potarł ją lekko, przesunął ręce
wzdłuż ramienia, potem roztarł też drugi nadgarstek.
Viveke leżała nieruchoma i milcząca.
Dopiero gdy Ravi kilkakrotnie nacisnął lekko jej pierś, a z jego czoła zaczął płynąć
pot, ujrzeli malusieńkie kropelki występujące ponad jej łukowato wygiętymi brwiami. Zaraz
potem rozległ się pierwszy delikatny szept oddechu.
- Ona wciąż jest z nami - mruknął Ravi. - Do podwieczorku się obudzi. Zostanę przy
niej, dopóki nie dojdzie do siebie.
- Będzie musiał pan zostać cały tydzień, do czasu załatwienia podróży. Gdyby ktoś
teraz ujrzał wychodzącego stąd obcego, ludzie znów zaczęliby gadać.
Ravi rozprostował kolana. Kobieta oddychała już teraz wyraźnie, dawka była
odpowiednia. Gdyby podał jej całość, umarłaby niechybnie.
- Odejdę, jak tylko będę mógł. Niech się pan nie boi, nikt mnie nie zobaczy. A teraz
niech pan mi poda rękę, żebyśmy obaj wiedzieli, że to zostanie między nami.
- Tak będzie, przyjacielu. Nikt tu nie usłyszy słowa o mordercy Knutsenie. I proszę
pozwolić dać sobie trochę pieniędzy. Człowiekowi, który ucieka, przyda się coś w kieszeni.
Ravi podziękował. Nie mógł odmówić, inaczej wzbudziłby podejrzenia, nawet gdyby
naprawdę pochodził z zacnego zamożnego rodu wieśniaków z Hol.
Dokumenty nietrudno było wystawić. Nierzadko się zdarzało, że któryś z licznych
cudzoziemców goszczących w mieście pragnął przewieźć zmarłego krewniaka do domu, do
ojczyzny. Oczywiście, wszyscy bali się podobnego ładunku, zwłaszcza w letnich miesiącach,
lecz w szpitalach można było kupić gotowe mieszanki, którymi smarowało się zwłoki, by
nieco powstrzymać proces gnicia. Teraz, późną jesienią, nie było to aż tak
konieczne, w Rzymie jednak słońce również o tej porze mogło nagrzać ładownię
statku.
Trumnę wyniosło pięciu marynarzy. Tylko jeden jedyny człowiek na pokładzie
wiedział, że leży w niej żywa kobieta. Hans Hornemann osobiście uczestniczył w tej
wyprawie, pierwszym większym rejsie fregaty, odkąd opuściła stocznię w jego rodzinnym
mieście. Była nazwana imieniem pewnego księcia i miała ładowność ponad dwustu
czterdziestu ton.
Marynarze uznali, że trumna jest niezwykle ciężka, ale też zrobiono ją z żelaza i
wyłożono grubym aksamitem, tak im wyjaśniono. Z portretu przybitego do wieka
zorientowali się, że zmarła była bardzo piękną i młodą kobietą, delikatną jak ptaszek.
Mimo to stękali pod ciężarem, a gdy przyszło załadować trumnę na wóz, który już
czekał gotowy, musieli wezwać na pomoc koniuszego. Nie mieli pojęcia, w jaki sposób
zdołają przetransportować taki ciężar na statek.
Nie spodziewali się jednak tłumu czekającego na nabrzeżu, zapalczywe ręce
wyciągnęły się do nich, wcale nie po to, by dotknąć, lecz by podkreślić przekleństwo,
towarzyszące tej kobiecie w ostatniej podróży.
- Potwór! Morderczyni dzieci! Czarownica! Dziwka!
Rozgniewani ludzie niedelikatnie obeszli się z trumną, zrzucili ją z powozu. Ale też i
ich powodowane złością ręce pomogły przenieść ją na pokład, stuknęła wreszcie o jego deski,
a stamtąd w bardziej należny sposób zaniesiono ją do schowka mieszczącego się za kajutą
kapitana.
W jaki sposób on się tu znalazł? Ktoś śpiewał. Wokół było ciemno. Jak ciężko
oddychać! Opierał się o coś miękkiego, czyżby o futro jakiegoś zwierzęcia? Nie, jest za
krótkie, zbyt sztywne pod naciskiem dłoni.
Spróbował wstać, uderzył o coś głową. Ból rozsadzający czoło rozszedł się dalej nad
uszami i tam tkwił, pulsując. Jakże bardzo czuł się zmęczony!
Zasnął z powrotem.
ROZDZIAŁ IV
Ingalill także się bała.
- Myślisz, że on kiedykolwiek wróci? Mama twierdzi, że on na pewno da sobie radę,
bo jest z rodzaju tych, co ze wszystkiego wychodzą cało. Jak kot, który zawsze spada na
cztery łapy...
- Mama go szukała. Wysyłała za nim tuziny ludzi. Minęły już trzy miesiące... i nikt o
niczym nie słyszał - odparł Benjamin.
Reina siedziała milcząca.
- Może on już nie żyje! - załkała Ingalill. - Mój kochany, kochany tatusiu! Dlaczego
umarłeś, w dodatku tuż przed Bożym Narodzeniem?
- Jesteś najgłupszą i najpodlejszą osobą, jaką znam! - krzyknął Benjamin z niebywałą
jak na niego złością. -Założę się, że najbardziej żal ci tych podarków, których nie dostałaś!
Jesteś wstrętną fałszywą jaszczurką!
Ingalill zaniosła się płaczem, Benjamin kazał jej się zamknąć, krzyknął też, że może
sobie oszczędzić łez. Jest bowiem tylko niewrażliwą na nic krzykaczką, która niczym nie
zasłużyła sobie na to, żeby mieć takiego ojca.
Skończyło się na tym, że Helena musiała ich rozdzielić, mocno chwytając za warkocz
Ingalill i kołnierz Benjamina.
Reina siedziała jak zaklęta, tylko od czasu do czasu mrugała, choć oczy miała suche.
Ale jakby się ocknęła, gdy nadeszła matka i łagodnie położyła jej rękę na ramieniu.
- Chodź, moja mała. Chodźcie wszyscy, nie czas teraz na kłótnie i spory. Wszyscy się
boimy, lepiej się razem pomódlmy, zapaliłam już świece w twoich świecznikach,
Benjaminie...
Ale gdy siedzieli zasłuchani w drżący głos Johanny, Reina uświadomiła sobie, jak
bardzo wszyscy się mylą.
- On wcale nie umarł! - zawołała i poczuła, jak wzbiera w niej śmiech. -Wcale nie
umarł, ja to wiem! Mamo, mówię prawdę!
Johanna podniosła głowę. Twarz dziecka była jednym wielkim uśmiechem, ale skóra
wokół ust jej pobielała, a oczy jarzyły się tak dziwnie.
Ułożyli ją w łóżku, a Johanna przygotowała łagodną herbatkę, która miała przynieść
córce ulgę w tych udrękach, które próbowały odebrać jej rozum.
On nie żył.
Johanna czuła to w głębi serca.
Wiedziała, że nie starczy jej sił na to, by czekać na niego przez kolejne nie kończące
się lata, wiedziała, że im prędzej się z tym pogodzi, tym szybciej
będzie mógł się rozpocząć okres prawdziwej żałoby, czystej i przejrzystej,
łagodniejącej z czasem.
Oczywiście nie uwierzyła od razu. Tamci mężczyźni wrócili do domu po trzech
tygodniach i powiedzieli, że on po prostu gdzieś przepadł. Odczekała jeszcze dwa tygodnie, a
potem kolejne dwa i dopiero wtedy wysłała Karla Martina i młodszego syna lensmana.
Wrócili do domu w połowie listopada, twierdząc, że przeszukali każdy szpital, przytułek,
gospodę. Władze o niczym nie wiedziały, nigdzie nie znaleziono żadnych podejrzanych
zwłok. Rozmawiali ze wszystkimi, z kim tylko się dało w mieście, z każdym napotkanym
marynarzem i kramarzem, wędrowali z domokrążcami, nawiązali nawet kontakty z
zamożniejszymi mieszczanami.
Nikt nie słyszał ani nie widział mężczyzny z Lyster, który przybył do miasta kupić
książki, przyprawy, zabawki dla dzieci i bawełniane materie.
Gdy zaczęło zbliżać się Boże Narodzenie, wszyscy karmili się nadzieją, że jeśli Ravi
żyje, to na pewno wróci do domu na to wielkie święto. Albo przynajmniej przyśle jakąś
wiadomość, jeśli leży gdzieś chory i nie może się ruszyć.
Nadszedł jednak trzeci dzień świąt, a pod sercem Johanny kręciło się i kopało
maleńkie, pozbawione ojca dziecko.
Miała wrażenie, że całym ciałem wyczuwa śmierć, cichą, milczącą, ale przydającą jej
coś na kształt spokoju.
Reina jednak nie chciała się z tym pogodzić.
Reina wolała uciec w tę samą niemożliwą nadzieję, która dla Johanny była po stokroć
gorsza niż konieczność zaakceptowania jego śmierci. Oznaczała bowiem, że Ravi porzucił
żonę.
Znów.
Reina wypiła napar, posłusznie wysączyła go do ostatniej kropelki, na dnie kubka
został brunatny proszek wraz z listkami. Johanna miękko powiodła dłonią po oczach córki,
wyczuła niewielkie opuchnięcie w miejscu, gdzie ciemne brwi groziły, że się spotkają, gdy
dziecko wpadało w złość.
- Śpij, moja mała księżniczko, zaśnij i przynajmniej na jakiś czas zapomnij o całym
tym złu.
Reina uśmiechnęła się na wpół sennie, wargi jej się poruszyły. Johanna wiedziała, co
widzi teraz dziewczynka.
- Niech ci się przyśni tylko on. Nam wszystkim także. A jeśli Bóg tego zechce,
spotkamy się z nim gdzieś w innym miejscu...
- W innym miejscu - szepnęła Reina. - Tam gdzie są piękne białe zamki i damy w
białych szatach...
Johanna kiwnęła głową i poczuła, że łzy, spływając, łaskoczą ją w policzek.
Nosiła tę samą białą szatę, w którą ubrano ją, kiedy „umarła". Rozpoznał także
srebrny pas upleciony w połowie z jedwabnych, a w połowie ze srebrnych nitek. W
przytłumionym świetle błyszczał teraz niczym wąż o skórze we wzór z gwiazd. Ale była taka
obca. Oczy wydawały się ciemniejsze, zorientował się zaraz, że obrysowała je węglem.
Nie wiedział, ile dni i nocy minęło. Z początku wszystko było takie niewyraźne, jakby
wełniste, stopniowo jednak uświadamiał sobie, że znalazł się na statku, że leży w jakimś
ciasnym pudle. Na dodatek był związany, dłonie miał skrępowane cieniutkimi jedwabnymi
linkami. Mógł nimi poruszać, mógł podnieść je aż do twarzy, mógł się nawet obrócić na
miękkim posłaniu i kopnąć w otaczający go miękki aksamit czy też futro.
Gdy mgła ustąpiła sprzed oczu, po głowie zaczęły snuć się myśli. Dużo czasu zużył na
stwierdzenie, że nie jest to wcale żaden sen ani wizja. Naprawdę znajdował się na statku
razem z nieszczęsną rzymianką, którą ocalił przed nieuchronną egzekucją.
Coś widocznie się nie powiodło.
Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, był pożegnalny toast, jaki wspólnie wznieśli
wieczorem przed pogrzebem. Uśmiechała się wówczas do niego z wdzięcznością, wydawała
się zdrowsza, świeższa niż kiedykolwiek. Nic w tym dziwnego, miała wszak wolność w
zasięgu ręki. Zamierzała też wrócić do ojczyzny, choć być może nie od razu do domu ojca.
Valdemar opuścił ich stosunkowo wcześnie, na pewno się smucił. Ravi nie potrafił
powiedzieć, czy ten mężczyzna kocha żonę, zawsze usuwał się na bok, od wszystkiego
wykręcał. Zapewne należał do takiego właśnie typu ludzi. Inne rzeczy były dla niego
ważniejsze. Czy mogło to mieć jakiś związek z faktem, że ona nigdy nie dała mu synów, o
których tak marzył?
Znów stanęła nad nim, drobna i łagodna, trzymając w dłoniach zapaloną lampę.
Ravi czuł jej wzrok na plecach, przełknął suchość w gardle i w milczeniu przyjął
kubek ze słodkim piwem.
Przynosiła mu jedzenie i picie, z początku pomagała jeść.
Po jedzeniu masowała mu członki, stopy, dłonie, każdy mięsień. Potem mówiła do
niego, prosiła, by za nią powtarzał, wypluwała niemieckie
wyrażenia i zastępowała je pięknymi śpiewnymi zwrotami z własnego języka.
Ravi robił to, co mówiła. Nie chciał tracić sił na kłótnie. I tak nie przyniosłoby mu to
żadnej korzyści. Znajdowali się gdzieś na środku morza, na statku, którym dowodził jej
przyjaciel. Ale pewnego dnia przybiją do jakiegoś brzegu, pewnego dnia ona przetnie te
mocne jedwabne sznurki, a wtedy on odzyska wolność.
Będzie mógł wrócić do domu, miał nadzieję, że nie będzie musiał jej krzywdzić, z jej
mowy bowiem i ze spojrzenia widać było, że jest szalona. Widocznie przebrała się miarka dla
pełnej wdzięku kupieckiej córki.
Teraz zaczęła śpiewać. Zgasiła lampę. Zdążył poznać już jej język na tyle, by
zrozumieć, że to piosenka o miłości. Przymknął oczy, odnosił wrażenie, że ten śpiew zachęca
jego serce do tańca, lecz w tym tańcu towarzyszyła mu inna twarz.
Był bliski płaczu, mało brakowało, a krzyczałby z rozpaczy za nich oboje i za tych,
którzy pozostali w domu i nigdy nie będą w stanie tego zrozumieć. Przeklinał samego siebie
za to, iż uwierzył, że wszystko może potoczyć się tak gładko jak naoliwione kolo. Czyżby do
tej pory się nie nauczył, że życie nigdy nie wybierze dla niego najłatwiejszej drogi?
Było za późno, stanowczo za późno. Ale to nieustające kołysanie pewnego dnia się
skończy. Wtedy on będzie silny, a ona nie zdoła go powstrzymać, ani jedwabnymi sznurkami,
ani śpiewem.
Mój biedny tatusiu, jesteś tak daleko. Zimno ci? O, nie, ciepło i przyjemnie. Słyszę, że
się nie boisz. Serce uderza ci tak wolno. Myślisz też o mnie, prawda? I wiesz, że kiedyś
wrócisz do domu. Bez ciebie nie damy sobie rady. Mama sobie nie poradzi, chociaż tak jej się
wydaje. Będę miała braciszka, sam mi o tym powiedziałeś. Zanim on się urodzi, tatusiu, to
wrócisz do domu, prawda? Prawda?
Kiedy łódź przybiła do brzegu, wiał ostry wiatr z północnego wschodu. Wielka fregata
rzuciła kotwicę koło Ostii. Wcześniej Viveke z coraz większą radością opowiadała mu, jakie
miasta mijają. Już odkąd podnieśli kotwicę w Marsylii, płakała i śmiała się co wieczór, gdy
przychodziła oznajmić:
- Jesteśmy coraz bliżej! Ach, Boże, za kilka krótkich godzin zobaczę mój ukochany
kraj!
Wiatr im sprzyjał, gdy płynęli po Morzu Liguryjskim.
Viveke opowiadała, jak wschodzące słońce ozłociło jej pierwsze wejrzenie na
Livorno. Potem wpłynęli między Korsykę a Elbę i nareszcie, pewnego
przedpołudnia, przybili do Ostii. Wtedy łagodnie wmusiła w niego gorzki napar, a on
wiedział już, że przegrał. Ledwie się zorientował, że jego stale kurczący się świat znów został
zamknięty pokrywą, widział tylko wąskie smugi światła wpadające tam, gdzie ułożyła drobne
monety między trumną a jej wiekiem, żeby zapewnić mu dopływ świeżego powietrza, zanim
założono okucia na skrzynię.
Nie całkiem jednak stracił przytomność.
Czuł każdy brutalny wstrząs, na jaki narażona była trumna, lecz raz tylko niejasne
wrażenie bólu przedarło się w jego otumaniony mózg, kiedy skrzynię prawdopodobnie
niechcący przewrócono dnem do góry, a on uderzył wtedy nosem o pokrywę.
Potem znów wróciło kołysanie, czuł, że działanie medykamentu, przypuszczalnie
belladony, słabnie. Nie śmiała podać mu dawki dostatecznie dużej, by całkiem stracił
przytomność. Słyszał głosy, rozmawiały w jej języku. Śmiech. Ale plusk morza także nie
ustał. Wciąż znajdował się na łodzi, kołysanie było teraz szybsze, a więc łódź mniejsza.
Potem zasnął, lecz był to sen naturalny. Gdy się przebudził, głowę rozsadzał ból. W
pierwszej chwili myślał, że coś musiało się stać z jego oczami, potem jednak zorientował się,
że to ostre białe światło bije z dużego czworokątnego otworu, przez który wpadają promienie
słońca.
Była przy nim.
- Mój drogi... jesteśmy w domu. W najpiękniejszym mieście, jakie widziały ludzkie
oczy. W bożym mieście, mieście papieża i pielgrzymów. To klejnot świata, nasza wspólna
kolebka. Rzym! Ombilicum orbis.
Zorientował się, że jedwabne linki są na swoim miejscu, ale Viveke go podniosła,
wsunęła poduszki pod plecy.
Pocałowała go teraz miękko w policzek, jak do tej pory robiła tylko wtedy, gdy
życzyła mu dobrej nocy.
- Tak bardzo się ucieszą, gdy cię zobaczą. O, tak, mnie również. Chyba nie
spodziewali się, że kiedykolwiek wrócę do domu. Na pewno uważali mnie za straconą na
zawsze. Za zwiędły pączek... Ach, jakże się ucieszą. Ach, najdroższy, jakże będę z ciebie
dumna!
Ravi popatrzył na nią zmieszany. Raz po raz pytał, dlaczego w taki sposób zmusiła go,
by towarzyszył jej do ojczyzny. Ona jednak zawsze tylko unosiła w górę wąskie brwi i
patrzyła tak, jak gdyby nie rozumiała pytania.
Czasami obejmowała go jak matka, na swój bezradny sposób próbowała pocieszać,
gdy nie umiał dłużej skrywać rozpaczy. Pewnie niewiele z tego rozumiała, choć nieraz
próbował opowiadać jej o żonie, córkach i synu.
- Będziesz miał wielu synów - mówiła wtedy. - Pięknych, silnych synów. Nie płacz,
kochany, będziesz się szczycił swoimi synami.
Szare oczy, o dziwo, nie wydawały się wcale puste ani zamglone, jak wielokrotnie
widział to u ludzi zamkniętych w przytułku dla szaleńców. Jej spojrzenie żyło, potrafiło być
ostre lub łagodne, pytające albo pełne oddania. Wszystkie jednak jej działania przynosiły aż
zanadto wyraźny obraz kobiety, która utraciła wszelki kontakt z rzeczywistością.
Nie bał się, wiedział, że ona go nie skrzywdzi. Nie potrafiłaby też tego zrobić,
poznawał to po niej. Ale co ona zamierza? Chce zaciągnąć go do swego ojca i przekonać go,
że on przybył z nią dobrowolnie?
Ojciec natychmiast się zorientuje, że coś z nią jest nie w porządku, to na pewno
rozsądny człowiek. Ravi z nim pomówi i zapewne niewiele czasu upłynie, jak będzie miał
załatwioną powrotną podróż. Wszak statki żeglują tą trasą przez cały czas, chociaż teraz na
pewno zbliża się zima. Jaki jest miesiąc? Nie wiedział. Pierwszy okres był jedynie nie
kończącym się szeregiem krótkich przebudzeń i jawy, między nimi mogło upływać parę dni
albo cały miesiąc.
Czuł, że słońce mocno grzeje w policzki. Leżał na dole w ładowni niewielkiej łódki,
nad sobą słyszał odgłos kroków, dudniących butów i głosy młodych mężczyzn. Ona siedziała
obok, przy trumnie. Czy nie bała się, że załoga się przestraszy, gdy nagle odkryje, że wcale
nie trupa wiezie?
Nie wyglądało na to.
I, o ile Ravi zdołał się zorientować, nikt wcale nie zaglądał tu na dół.
Jej twarz wprost chłonęła słońce, nabrała złocistego połysku, niebieskawe powieki
wydawały się teraz cięższe, wargi, jego zdaniem, nabrzmiały. Była piękna. Musiał jeszcze
kilkakrotnie mrugnąć, żeby odpędzić łzy wywołane ostrym światłem, bo jej suknia była
równie biała jak blask tam na górze. Jakby go chwytała i jeszcze bardziej wzmacniała.
Zdezorientowany przymknął oczy.
Czyżby mimo wszystko jednak umarł? Czy ona jest aniołem? Słyszał o
przewoźnikach służących śmierci, nigdy jednak nie przedstawiano ich w postaci młodej
pięknej kobiety, spowitej w cienkie białe szaty. Nikt też przy takich okazjach nie wspominał o
włoskiej załodze.
To jakiś dziwny sen. O, tak, to musi być sen.
Gdy jednak wieczorem przyszła do niego, trzymając w ręku nóż, poczuł na
nadgarstkach chłód żelaza i wiedział, że wcale nie śni.
Poprzecinała sznury, kolejno jeden po drugim. W Ravim natychmiast obudziła się
nadzieja. Wiedział, że teraz odzyska wolność. Viveke popatrzyła na niego zmęczonym
spojrzeniem, jak gdyby spoglądała w twarz kochanka z niemym błaganiem, by jej nie
opuszczał.
Co by się z nią stało, gdyby natychmiast się jej wyrwał i skoczył na pokład? Nie
zdołałaby go powstrzymać. A ci mężczyźni tam na górze? Nie zorientowaliby się nawet, co
się dzieje, a on już zeskoczyłby na ląd i zniknął w tym mieście, które tak pięknie mu
opisywała.
Czy chciała wrócić do rodzinnego domu, do ojca? Do domu którejś z sióstr? Czy też
będzie się bezradnie wałęsać po dzielnicach portowych, zapewne równie niebezpiecznych jak
te, które widział w innych miastach.
Te jasne przezroczyste szaty - miał wrażenie, że nie jest to odpowiedni strój, w którym
można wystawiać się na pokaz szorstkim prostym żeglarzom.
A ona ciągle patrzyła.
Potem ujęła za sznurek, zwisający z jego prawego nadgarstka, i przywiązała go do
własnego, lewego. Zacisnęła węzeł tak mocno, że gdyby Ravi szarpnął, cienka linka wbiłaby
się jej w skórę.
W spojrzeniu Viveke nie było teraz władzy ani sprzeciwu, nie znać też było uporu ani
silnej woli. Wytrzymał jej wzrok, wiedział, że być może właśnie nadszedł odpowiedni czas.
Przytrzymał ją mocno, wyczuł brak oporu. Viveke wolnym ruchem znów uniosła nóż, podała
mu go, tak jak w milczeniu jej nakazał.
Gdy jednak ostrze dotknęło jedwabnych nitek, coś go powstrzymało.
Razem z nim była bezpieczniejsza na wypadek, gdyby coś się stało. Ona o tym nie
wiedziała, lecz on w jej oczach dostrzegł, jak straszliwie bezradna jest tak naprawdę ta jego
strażniczka.
Ona bowiem go kochała.
Mógł od niej uciec, kiedy stanęli na brzegu. Wymknąłby się bez trudu, gdy
zdezorientowana rozglądała się w koło, jakby nie poznając ogromnych budowli wznoszących
się ku jesiennemu niebu. Gwar głosów wprost ogłuszał, a od ostrych nasyconych kolorów aż
zakręciło mu się w głowie. Czyżby jej także? W każdym razie długo stali tam, nad Tybrem,
pozwalając się przytłoczyć ludzkiemu mrowiu. Nagle Viveke drgnęła i skierowała się ku
niewielkiemu kramowi, gdzie sprzedawano ryby i jakieś szarawe
stworzonka, przywodzące Raviemu na myśl chrząstki. Przypomniał sobie, że
nazywano je krewetkami i że po ugotowaniu różowieją. Smaku nie pamiętał, choć jadał je
nieraz u tamtych życzliwych ludzi spod Kopenhagi, którzy przyjęli go do siebie.
Viveke wdała się w rozmowę ze staruszkiem z kramu. Przekrzywił głowę, wyglądał
na bardzo zdumionego. Potem skinęła na Raviego, a staruszek otarł łzy z czerwonych
policzków i nazwał go synem. Wkrótce potem podjechał nieduży powozik. Był wprawdzie
odmalowany na niebiesko, lecz rdza nadżarła metalowe obręcze kół. Viveke sama wrzuciła
do środka kilka worków z bagażem. Ravi spostrzegł, że na jej nadgarstku widniała cieniutka
czerwona bransoletka, pomimo iż jedwabnej linki dawno już nie było.
- Pojedziemy teraz do domu - oświadczyła, uśmiechając się słodko.
Twarz miała tak otwartą i pełną zaufania, że Ravi nie wiedział już, co powinien
zrobić. Ona żyła w swoim własnym świecie, który do tego stopnia ją pochłonął, że nawet
przez chwilę nie wątpiła w to, iż on może nie odwzajemniać jej uczuć.
Zniszczyłby ją, gdyby opuścił ją bez słowa.
Musi ją zostawić pod czyjąś troskliwą opieką, dopiero potem będzie mógł wyjechać.
To zajmie kilka godzin, może dzień albo najwyżej dwa. I tak mogły upłynąć tygodnie, zanim
trafi mu się miejsce na statku. Dawno już jej przebaczył, dla każdego człowieka byłoby jasne,
że ona nie zrobiła tego, powodując się złością, lecz ponieważ życie potraktowało ją bardzo
brutalnie i zmusiło do ucieczki w marzenia.
Teraz nie umiała już się im wyrwać.
Ktoś musi pomóc jej wydostać się z tego świata, jeśli w ogóle to jeszcze możliwe.
Nie mógł to być on, on bowiem karmił się swymi własnymi marzeniami, do których
czekała go jeszcze daleka podróż. Ale ona miała przecież rodzinę, zapewne do niej właśnie
teraz jadą. Tam wreszcie będzie mógł zostawić ją komuś, kto ją kocha i kto zapewne
zrozumie.
Czy istnieją tu domy wariatów?
Zadrżał. Nie życzył jej takiego losu. Była córką zamożnego kupca, tyle przynajmniej
zrozumiał. Jej ojciec to liczący się człowiek, jeden z tych, którzy mieli kontrolę nad handlem
w tym mieście. On znajdzie dość pieniędzy, by oszczędzić córce takiego upokorzenia. Czy
tutejsi ludzie również boją się szaleńców? Czy oni także wierzą, że wariat to człowiek
opętany przez złe moce, które należy wygnać torturami i ogniem?
Czy też może wiedzą więcej, wierzą w to, co mówiły księgi Johanny? Ze szaleństwo
to choroba, którą wyleczyć może chirurgia pospołu z medykamentami.
Viveke potrzeba wszelkiej możliwej opieki, jaką tylko może zapewnić rodzina, a on
nauczył się już języka na tyle, że, jak sądził, będzie w stanie im wszystko wytłumaczyć.
Prawdopodobnie zrozumieją natychmiast, gdy tylko ją zobaczą, pojmą, że stało się coś
strasznego. A gdy usłyszą historię o wstrętnych oskarżeniach, przerażą się i będą
uszczęśliwieni, że w ogóle udało jej się ujść z życiem z całej tej opresji.
Powóz ruszył. Viveke po raz pierwszy dotknęła go w sytuacji innej aniżeli karmienie
czy też pielęgnacja obolałych, zastanych mięśni. Miękką dłonią nakryła jego rękę i palcem
wskazującym zaczęła wodzić po zagłębieniu między dwoma jego palcami. Ravi nie śmiał
obrócić głowy w jej stronę. Od tego delikatnego muśnięcia całe ciało jakby stanęło mu w
ogniu.
Powóz zwolnił, toczył się teraz wąską ulicą, na której wznoszące się po obu stronach
wysokie domy niemal całkiem przesłaniały niebo. Na sznurze rozpiętym nad ich głowami
powiewały, susząc się na wietrze, żółte i szare części garderoby.
Z jakiejś karczmy czy też innego przybytku mieszczącego się w piwnicy wydobywał
się ostry zapach. Ravi zauważył starą kobietę, okładającą gęsią tuszę wielkimi połciami
słoniny. Na bruku między jej kolanami leżała kupka piór, a pod stołkiem na misie błyszczały
wnętrzności.
Viveke nabrała głęboko powietrza w płuca, jakby chciała poczuć smak powietrza.
- Ach, mamo... nareszcie znów poczuję smak ludzkiego jedzenia.
Ravi nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Zapachy z garnków mogły skusić nie
tylko ją. Zorientował się nagle, że dokuczający mu ból brzucha mógł po prostu oznaczać
głód.
Zatrzymali się przed okazałym domem. Wielkie kolumny, do połowy zakryte pnącym
się po nich kapryfolium, podtrzymywały dach nad wejściem do budowli. Smukłe, starannie
wyryte litery pod gzymsem tworzyły napis informujący, że to teatr. Teatro Argentino.
Argentino? Nie miał pojęcia, co to może znaczyć.
Viveke zwinnie wyskoczyła z powozu. Wbiegła na schody, na których jakiś
mężczyzna w szkarłatnym płaszczu pilnował wejścia. Najwyraźniej wystarczyło, że zdradziła
mu swoje imię, a pokłonił się głęboko, bacznie jej
się przyglądając. Skinął ręką i zaraz pojawił się inny człowiek w czerwieni, Viveke
poprowadzono przez ciężkie drzwi.
Mógł teraz odejść.
Znalazła się już chyba wśród przyjaciół.
Stangret obserwował go spod zmrużonych oczu, potem z ukrytej w obszernych
fałdach koszuli kieszeni wyłowił ogryzek cygara. Znów spojrzał na Raviego i cmoknął. Ravi
musiał mocno wziąć się w garść, by się nie zarumienić. Wiedział, o czym myśli ten człowiek.
Stangreta najwidoczniej już od pierwszej chwili zauroczył niewinny wdzięk Viveke i pewnie
bał się, że taki obco wyglądający starzec jak Ravi może wyrządzić tej małej rozkwitającej
różyczce krzywdę.
Poczuł się nieswojo. Viveke rzeczywiście wyglądała jak młoda dziewczyna.
Młodniała jakby z dnia na dzień, skórę miała coraz bardziej przejrzystą. Ktoś, kto ją teraz
zobaczył z rozpuszczonymi włosami, w szerokiej, zwiewnej sukni z cieniusieńkiej bawełny,
dawałby głowę, że dziewczyna ma najwyżej dziewiętnaście lat. A miała przecież dwadzieścia
sześć.
A on, jak też wygląda on? Ravi przez ostatnie tygodnie za jedyne zwierciadło miał
tylko jej oczy, ale i tak wiedział, że nos ma wciąż trochę spuchnięty, a włosów nie mył od
chwili opuszczenia Bergen. Viveke posypała je co prawda aromatycznym talkiem i
wyszczotkowała, ale teraz splótł je w błyszczący warkocz opadający na plecy, a skóra na
głowie go swędziała.
Gdzie ona się podziała?
Słońce prażyło, jego promienie wpadały między dwa budynki, ledwie tylko
pozwalając się przefiltrować przez drzewo o grubych, tłustych liściach.
Wiatr ich trochę chłodził i porywał aromatyczny dym z cygara woźnicy w stronę
niewielkiej fontanny, leżącej nieco dalej w głębi placu.
Jakaś kobieta napełniała przy niej dzban wodą.
Ravi obserwował, jak perfekcyjnie utrzymuje w równowadze czubato zakończone
gliniane naczynie, niosąc je na głowie. Spodziewała się dziecka, pod stanikiem sukni sterczał
wydatny brzuch. Czując na sobie jego wzrok, posłała mu odrobinę zawstydzony uśmiech, w
którym jednocześnie mieściła się duma całego świata.
Zapiekło go w sercu.
Podobnie wygląda teraz Johanna.
Czy ona także jest dumna? Czy też wstyd, jaki musiało wywołać zniknięcie męża, był
zbyt trudny do zniesienia?
Poczuł, że uczucia go przytłaczają, a kamień bruku, w którym próbował utkwić
wzrok, zaczął się kołysać, toczyć przed jego oczami tak jak morze, które, jak wiedział,
wkrótce znów będzie musiał przepłynąć.
Wróciła Viveke, towarzyszyła jej bardzo młoda kobieta. Czyżby młodsza siostra?
Nieznajoma również ubrana była w szkarłat, lecz wcale nie wyglądała na służącą.
Głowę nosiła podniesioną wysoko, a w przepasce wplecionej w kunsztownie ułożone czarne
loki lśniły rubiny.
- To Theresa Cesarini. Sforza-Cesarini. Jej ojciec to jeden z najpotężniejszych ludzi w
Rzymie, właśnie on wybudował ten teatr, a ona jest jego muzą. Spotkanie z nią to zaszczyt,
Ravi.
Ukłonił się niezgrabnie, gdy nogi odzyskały wreszcie równowagę na bruku. Wciąż nie
mógł pozbyć się wrażenia, że ulica faluje, ciągłe kołysanie morskiej podróży nie chciało
ustąpić. Spojrzał jednak kobiecie w ciemne piwne oczy i odpowiedział na jej uśmiech.
Kobiety poszły przodem po schodach, Viveke nie odwróciła się ani razu, żeby
sprawdzić, czy on idzie za nimi.
Jedli coś, co jak na mięso miało niezwykle słodki smak. Młoda kobieta i jej ciotka
przyglądały się z uśmiechem, jak nakładają sobie z półmisków, od których wprost uginał się
stół. Gdy Ravi uznał, że posiłek dobiegł już końca, cztery kobiety przyniosły rozmaite dania z
ryb. Viveke uśmiechnęła się szeroko i otarła błyszczące od tłuszczu wargi. Potem wypłukała
usta wodą o mocnym zapachu róż i wypluła ją do misy, które obojgu ustawiono z lewej
strony.
Wszystkie kobiety rozmawiały ze sobą, prędko, nie przestając się uśmiechać.
Wychwycił kilka słów, lecz ten język różnił się od tego, którego ona używała w rozmowie z
nim.
Żadna nie wyglądała na onieśmieloną faktem, iż znalazła się w towarzystwie
nieznajomego mężczyzny. Najstarsza z nich, ciotka, nosiła strój odsłaniający w połowie jej
zmęczone piersi. Zdobiły je długie, cyzelowane łańcuchy ze srebra. Zdaniem Raviego była
piękna. Czy wszystkie tutejsze kobiety są takie urodziwe?
Jedzenie dobrze mu zrobiło, lecz gdy Viveke zwinnymi palcami oczyściła kawałek
białej ryby i chciała włożyć mu do ust, w jednej chwili ogarnęły go mdłości.
Nie może dopuścić do tego, by dłużej się oszukiwała. Powinien być życzliwy i
spokojny, nie drażnić jej i nie ranić, ale też i nie zachęcać do snucia dalszych marzeń, którymi
teraz żyła.'
Kobiety nagle zatrzymały potok słów, ich spojrzenia zawisły na Ravim, w milczeniu
krytykowały go za odmowę. Viveke roześmiała się dźwięcznie i wsunęła kawałek ryby
między własne białe ząbki.
- Nauczysz się jeść jak rzymianie, mój kochany - powiedziała beztrosko.
A jej młoda przyjaciółka szeroko się uśmiechnęła.
Ravi oparł plecy na poduszkach i poczuł, jak bardzo długi czas leżenia bez ruchu go
osłabił. Mięśnie brzucha i pleców bolały już po kilku godzinach siedzenia, a gdy wszedł
wreszcie na wysokie schody, prowadzące do tego pokoju, był zdyszany i obolały, jak gdyby
wspiął się na wierzchołek wysokiej góry.
Czy zdoła odnaleźć powrotną drogę do portu? Czy zdoła nakłonić jakiegoś właściciela
statku, by znów przewiózł go przez morze, wierząc tylko jego słowom i obietnicom zapłaty?
Tyle problemów należało rozwikłać. Był tu obcy, ledwie mówił w tutejszym języku i
nie posiadał żadnej wartościowej rzeczy, którą mógłby oddać w zamian za przewiezienie go
do domu. Zerknął na dłoń, miał jedynie obrączkę. Niestety, wiedział to, jeszcze zanim
spróbował: nosił ją już tak długo, że niemal wrosła w skórę, nie przypuszczał więc, by dało
się usunąć ją inaczej niż przez pocięcie na kawałki. A wówczas szlachetny metal będzie o
wiele mniej wart, za kawałeczki poskręcanego srebra i złota zdoła być może kupić parę
posiłków albo wynająć pokój na pewien krótki czas.
Ale miejsce na statku do domu?
Nie sądził, by się to mogło udać. Nagle coś sobie przypomniał: Co się stało z
pieniędzmi, które dał mu mąż Viveke? Schował je przecież w wewnętrznej kieszeni płaszcza.
Od wyjazdu nie widział okrycia, ale może Viveke zabrała płaszcz, może schowała go razem
ze swoimi rzeczami, które upchnęła w najzwyklejsze worki i zabrała na statek.
Na pewno znajdzie się jakaś rada. Jeśli okaże się to konieczne, wykorzysta wszelkie
swoje zdolności przekonywania. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że jakiemuś życzliwemu
szyprowi przyda się dodatkowy człowiek z parą zręcznych rąk.
Kobiety nareszcie wstały, Viveke strząsnęła okruszki ze swego pięknego stroju.
- Jedziemy dalej - oświadczyła rozpromieniona, niby przypadkiem trącając go w
ramię. - Poznasz teraz moją kochaną siostrę Circe i wtedy nareszcie będziemy mogli
wypocząć, mój drogi.
Rzeczywiście, Ravi czuł się zmęczony.
Nie było jednak na tyle źle, by nie wystarczyła jedna dobrze przespana noc, a odzyska
siły. Wiedział o tym. Jedna noc w łóżku stojącym nieruchomo, w którym będzie mógł się
swobodnie obracać i wstać, nie przytrzymywany przez cieniutkie jedwabne sznurki.
Viveke uśmiechnęła się ufnie, a Raviemu ścisnęło się serce.
Siostra natychmiast dostrzeże jej szaleństwo i na pewno zaraz też się nią zajmą, a on
będzie mógł wyjechać. Odkrył nieco zdumiony, że teraz, gdy wreszcie powrót do domu
zaczynał stawać się rzeczywistością, mało kosztowało go przyznanie przed samym sobą, że
będzie za nią tęsknił. Będzie o niej myślał i życzył jej tego, co najlepsze.
Wyprowadzono zupełnie inny powóz, lśnił od złoceń, był zabudowany. Przypominał
kariolkę, lecz z o wiele mniejszymi kołami aniżeli te, które widywał na ulicach Kopenhagi.
Konie natomiast były większe i miały dłuższe nogi. Niecierpliwie rzucały łbami, lecz stangret
ubrany w jaskrawoczerwony strój mocno trzymał wodze. Ravi doszedł do wniosku, że
czerwień musi być czymś w rodzaju rodowych barw rodziny Sforza-Cesarini, nawet
porcelanowy serwis, z którego się posilali, ozdobiony był kwiatami o tej samej ostrej
czerwonofioletowej barwie.
W powozie świat znów zamknął się wokół niego. Ciężkie zasłony zakryły zawieszone
nisko nad horyzontem wieczorne słońce. Twarz Viveke była już teraz tylko cieniem. Ale jej
biały strój chłonął jakby w siebie wszelkie światło, mocno kontrastując z ciemnoczerwonym
mrocznym obiciem z aksamitu.
Ravi podniósł trzęsącą się rękę, by odsunąć zasłony z okienek powozu.
Viveke powstrzymała go delikatnym dotknięciem w kolano.
- Nie, kochany - powiedziała cicho. Usłyszał potem jej głęboki oddech i miał
wrażenie, jakby wchłonęła w
siebie całe powietrze w powozie. Trudno było oddychać. Powietrze wydawało się
gęste niczym jedwabna przędza. Poczuł, jak omdlewają mu ręce, oparł się z powrotem o
wyściełane siedzenie, przepastne i miękkie jak poduszki, na których się wspierał podczas
posiłku w mieszkaniu nad teatrem. Viveke śpiewała, a przynajmniej nuciła. Bez słów takich,
które mógłby zrozumieć.
Śpiewała jednak, a jej głos był tak czysty i jasny, że Raviemu wydawało się niemal, iż
rozjaśnił ciemnoczerwony półmrok. Widział też teraz jej twarz i ręce, które trzymała ściśnięte
na kolanach, z palcami splecionymi jakby w modlitwie.
Powóz zwolnił.
Gdy wysiedli, odkrył, że również na zewnątrz nagle zapanował półmrok.
Spodziewał się, że ujrzy pałac albo kościół, tak monumentalny, że dech zaprze mu w
piersiach.
Lecz wokół powozu, jak okiem sięgnąć, widać było tylko zarośla, niewielkie
zagajniki, zaledwie kilka wysokich drzew.
I rozpadające się stare ruiny.
Gdzieś z daleka dobiegło przeraźliwe miauczenie kota. Ravi odwrócił się i spostrzegł,
że miasto zostawili daleko w dole, za sobą. Znajdowali się na niewielkim wzgórzu i jedyną
rzeczą, na której mógł zawiesić wzrok, były lampy palące się na statkach na Tybrze.
Tam w oddali dostrzegł jakąś budowlę tak okazałą, że jej istnienie wydało mu się
prawie niemożliwe.
Tu jednak nie mieszkali żadni ludzie. Gdzieniegdzie leżały wielkie głazy, a sięgająca
kolan trawa wydawała się martwa. Słyszał teraz krzyki wielu kotów, może walczyły o
zdobycz kryjącą się w ruinach?
- Jesteśmy na miejscu - oświadczyła Viveke. - Stąd musimy już iść piechotą. Czy
możesz wziąć moje worki?
Odesłała powóz, zanim Ravi podjął jakąkolwiek próbę, by go zatrzymać. Stali więc
tak w coraz bardziej gęstniejącym wieczornym mroku, a jego nagle zdjął chłód. Wiatr, który
przez cały dzień był wilgotny i zimny, całkowicie pokonał teraz słońce. Ravi mocniej otulił
się kurtką i pochylił się, żeby zabrać worki. Viveke bardziej unosiła się ponad wysoką trawą,
niż szła. I znów wydało mu się, że biały materiał jej sukni chłonie światło. Doskonale
wiedziała, którędy mają iść. Trawa jakby rozstępowała się przed nią, stopy obute w cienkie
trzewiczki ani razu nie poślizgnęły się na drobnym żwirze, pokrywającym zbocze, z którego
teraz schodzili. Viveke szła z głową podniesioną wysoko, w utrzymaniu równowagi nie
przeszkadzały jej dwa najlżejsze pakunki. Przed nimi majaczył zarys jakiejś budowli,
wielkiej, lecz jej rozmiary były jedyną rzeczą, jaką Ravi potrafiłby opisać. Odcinała się
czernią od granatowego nieba, przypominając wyszczerbione zęby.
- Domus Augustana - powiedziała cicho.
Poszła dalej. Zbliżali się do czegoś, co wyglądało na wysoki mur. Viveke jednak
zdecydowanie ruszyła wzdłuż niego i zaraz znalazła niedużą furtkę.
Ravi poczuł ostrzegawcze uderzenia serca w gardle. Nigdzie żywej duszy, jedynie
koty, które zbliżały się do nich, błyskając ślepiami.
- Czego my tu szukamy? - wydusił z siebie. Ręce go rozbolały.
- Przecież już mówiłam, idziemy do domu. Ravi w milczeniu pokręcił głową. Jej stan
coraz bardziej się pogarsza. Niewiele mógł jednak zrobić teraz, w środku nocy, na jakimś
wzgórzu
poza Rzymem, na którym, jak się wydawało, od setek lat nie stanęła stopa człowieka.
Viveke wemknęła się przez wąski otwór. Wewnątrz mrok był gęsty, ostateczny.
Poczuł, że. kobieta chwyta go za rękaw, pozwolił się prowadzić. Potem szeptem
wypowiedziała jakieś ostrzeżenie i zaczęli schodzić w dół po schodach. W nosie kręciło od
zapachu ziemi i kwiatów.
Poprowadziła go przez mroczny korytarz, Ravi wyczuwał, że jest wąski, lecz
sklepienie znajdowało się stosunkowo wysoko. Ich kroki odbijały się głośnym echem, po nim
potrafił ocenić wielkość tego pomieszczenia. Nie było tu okien, bo chociaż na zewnątrz
panowała ciemność, zdołałby odróżnić zarys najmniejszego nawet otworu w panującym
dokoła grobowym mroku.
Znów zaczęli spuszczać się w dół, schodzili po krętych schodach, Ravi pod
podeszwami butów wyczuwał zniszczone stopnie. Korytarz łagodnie zakręcił i w pierwszej
chwili wydało mu się, że czerwona poświata jest jedynie kolejną wersją migotania, jakie
ostatnio często pojawiało mu się przed oczami.
Zaraz jednak zatrzymał się wstrząśnięty.
To płonęła pochodnia.
Viveke odwróciła się, było tu dostatecznie jasno, by dostrzegł, że wargi jej błyszczą.
- Czekają na nas! Wiedziałam! Podtrzymują ten ogieniek, abyśmy mogli trafić do
domu.
Ravi przeniósł wzrok z płomienia na nią i z powrotem. Viveke wyciągnęła rękę i
delikatnie rozluźniła jego palce zaciśnięte na ciężkich workach.
- Chodź, teraz nareszcie możemy odpocząć! Zostawili bagaż w przejściu. Ravi
posłusznie szedł za nią. Co to za miejsce? Klasztor? Stary kościół? Im bliżej byli pochodni,
tym wyraźniej widział wspaniałe stare malowidła zdobiące ściany. Wszystkie przedstawiały
piękne kobiety, trzymające się za ręce, jakby w tańcu.
- Gdzie my jesteśmy? Viveke zatrzymała się przed ciężkimi drzwiami. Wyglądały na
wykute z
ciężkiego metalu, lecz otworzyły się bezszelestnie, gdy przekręciła klucz i mocno
naparła ramieniem.
- Jesteśmy w domu, przecież już mówiłam. Ravi więcej nie pytał. Zauważył, że jej
uśmiech zaczyna się rozpływać.
Rozgorączkowany obejrzał się w tył, pochodnia oświetlała kawałek korytarza, którym
przyszli. Był pewien, że nawet po ciemku zdoła odnaleźć powrotną drogę.
Ale ktoś przecież musi tu mieszkać. Może osiedlanie się w starych opuszczonych
ruinach leży w zwyczaju rzymian? Ta budowla była ogromna, musiał się tu kiedyś mieścić
pałac cesarski albo coś w tym rodzaju. Wiedział dobrze, że miasto jest prastare, a wszystkie
historie mówiły przecież o olbrzymich budowlach, które kazali wznosić cesarze.
Może właśnie tu przebywa ktoś z jej rodziny? Może zdecydowała się na wybór tego
miejsca, wiedząc, że szukać jej będą raczej w eleganckich domach, w których mieszkał jej
ojciec i zamężne siostry?
Może miała starą ubogą ciotkę, zmuszoną do szukania schronienia właśnie tutaj przez
ubóstwo albo też z innych powodów?
Gdy przeszli dalej, puścił w niepamięć te myśli.
Przed nimi widniał kolejny korytarz, ten jednak oświetlony był rzęsiście i Ravi musiał
mrugnąć kilka razy, by przyzwyczaić się do światła.
Małe oliwne lampki paliły się tak gęsto, że żaden kąt, żaden załom muru nie krył się w
mroku. Każdy barwny detal fresków również jaśniał, a Viveke otworzyła kolejne drzwi.
Stanęli na środku tuż pod kopułą. Pomieszczenie było nie mniejsze od piwnic pod
kościołem świętej Marii, który odwiedził w Kopenhadze.
Brakowało tu jednak wyposażenia, żaden szczegół nie zdradzał, co też to za niezwykła
sala. Viveke przeszła po przedziwnej błyszczącej marmurowej posadzce na drugą stronę
okręgu ułożonego z mozaiki.
Usłyszał teraz dźwięk płynącej wody.
Nagle Viveke zawołała. Głośno i wyraźnie wymówiła jakieś imię.
Zaczęła też śpiewać. Nie był to jednak cichy, kołyszący się rytm jak na statku ani też
tamta piękna, usypiająca piosenka, którą nuciła w powozie.
Pozwoliła, by jej głos poszybował niczym orzeł pod sklepienie, całą swą siłę
wkładając w ostre tony, a gdy przebrzmiał ostatni, Ravi usłyszał, że ciężko chwyta powietrze.
Zapadła teraz potworna cisza.
Potem rozległy się głosy. Kobiece głosy.
Otworzyły się też jakieś drzwi, wysoki strzelisty portal. Wyłoniło się z niego sześć
albo siedem kobiet. Płomyki w miseczkach z oliwą zachwiały się, gdy pochwycił je przeciąg.
Ravi usłyszał szept. Dźwięk dobrze się niósł tutaj, pod kamiennym sklepieniem.
Nie potrafił jednak rozróżnić, co mówią. W białosinych twarzach wyczytać mógł tylko
strach i zaskoczenie. Viveke, widząc to, na moment straszliwie pobladła. Wyciągnęła ręce w
ich stronę, powiedziała coś, lecz nie wymówiła swojego imienia.
Ruszyła w ich kierunku, wciąż z dłońmi spodem zwróconymi do nich. Ravi widział
skamieniałe twarze tych kobiet, zmrużone, jakby nie dowierzające oczy.
A potem, niczym na hasło, wszystkie osunęły się na kolana, składając dłonie i
mrucząc coś, co musiało chyba być modlitwą.
Teraz ona z uśmiechem odwróciła się do niego i wyciągnęła doń rękę jak matka, która
ma przeprowadzić trochę wystraszone dziecko przez ciemny las.
Kobiety wstały.
Viveke obejmowała je po kolei.
- To moje siostry - powiedziała w języku, którego go nauczyła. - Circe, Lera, Bele,
Demeter, Fedra i Medea.
Imiona brzmiały dziwnie znajomo. Wreszcie sobie przypomniał: Tak przecież
nazywano boginie. Dawno temu słyszał legendy opowiadane właśnie o nich.
Te kobiety rzeczywiście mogły kojarzyć się z boginiami. Miały proste sylwetki,
spowite w miękkie szaty, które, zdaniem Raviego, nie mogły dawać wystarczającego ciepła w
tym chłodnym pomieszczeniu.
Sprawiały jednak wrażenie przyjaznych, odetchnął więc z ulgą, gdy jedna z nich
powitała go słowami, które znał z lekcji z Viveke. Całkiem zwyczajnie ujęła go za rękę i
wbiła w niego wzrok. Jej oczy wydawały się normalne.
Padły na kolana w podzięce, że umiłowana siostra bezpiecznie wróciła do domu,
siostra, na której ponowne spotkanie nie liczyły od chwili, gdy poślubiła obcego człowieka z
dalekich stron.
- Cerridwen, pójdź teraz z nami, abyśmy mogły usłyszeć o wszystkich
niezwykłościach, jakie widziałaś -odezwała się łagodnie jedna z kobiet.
Była jakaś niezwyczajna serdeczność w sposobie, w jaki ujęła rękę Viveke. Ravi,
zauważywszy ten gest, właściwie wręcz się zawstydził.
One jednak żartowały i śmiały się, zarówno przechodząc przez wrota, jak i w
sąsiednim, również okrągłym pomieszczeniu, o wiele mniejszym od hallu, który opuścili.
I znacznie cieplejszym.
Wielkie palenisko jaśniało na samym środku, ogień płonął tak czysto i równo, że Ravi
przyłapał się na pytaniu, jakimż to gatunkiem drewna mogą palić, że potrafi dawać tyle ciepła
i światła, nie wypełniając przy tym wcale dymem całego pomieszczenia. Podniósł głowę, ale
w suficie także nie dostrzegł żadnego otworu. Zresztą sufit znajdował się tak wysoko, że
raczej i tak niczego by nie dostrzegł.
Rozejrzał się, tu było jeszcze więcej kobiet. Na widok wchodzących poderwały się na
nogi i najwyraźniej wystarczyło kilka słów Viveke, by spokojnie zajęły swoje miejsca na
dywanach, którymi wyłożone były ciężkie kamienne meble.
Niektóre z nich się posilały.
Inne czesały włosy. Jedna albo dwie wyglądały jakby spały, zbudziła je jednak kobieta
o imieniu Circe, będąca siostrą Viveke.
Co to za miejsce? Schronisko dla bezdomnych kobiet? Nie zauważył tu żadnych
dzieci, lecz kobiety były w różnym wieku, od młodziuteńkich dziewcząt po dojrzałe pulchne
matrony o ciemnej, twardej skórze. Ponownie uderzyła go ich osobliwa uroda.
Viveke znów go dotknęła.
- Najpierw musimy się oczyścić. Wskażę ci łazienkę. Ravi wolno skinął głową.
Poszedł za nią w kąt pokoju, w którym, jak się okazało, kryły się nieduże drzwi. To
stąd dochodzić musiało szemranie wody. Teraz słyszał już wyraźnie delikatne dźwięki wody
pluszczącej o kamień i wysoko spadających kropel.
Uderzył go niezwykły zapach, ciężki, niesamowity aromat odurzających kwiatów,
kobiecego potu i palonych ziół.
Nozdrza mu się rozszerzyły, chłonął w siebie gorącą parę. Wśród tej oszałamiającej
mieszanki woni wyróżnił się jeden, przypominając mu o tej, która przecież zawsze tak
pachniała: zapach lawendowego mydła, sporządzanego dla niej przez matkę w taki sposób, by
ciemne włosy lśniły w wiosennym słońcu rudawym połyskiem...
ROZDZIAŁ V
- A więc on tym razem już nie żyje, tak uważasz? W słowach Heleny nie kryło się
oskarżenie ani nawet odrobina sarkazmu, którego przecież można się było spodziewać.
Johanna wytrzymała spojrzenie zielonych oczu, nie odczuwając przykrości.
Helena może nie była jej przyjaciółką i nigdy też nią nie będzie, na to nie pozwalała
bolesna historia ich znajomości, ale Johanna już nie traktowała jej jak wroga. Helena w
niezwykły sposób potrafiła dać Bendikowi szczęście, wielkie szczęście. Temu Johanna nie
mogła zaprzeczyć i od pewnego czasu wcale tego nie pragnęła.
- Tak - odparła z mocą. - Tym razem on nie żyje. Helena wolno skinęła głową i
zamknęła oczy. Wyraz bólu na jej twarzy wcale nie wzbudził zazdrości w Johannie.
Wiedziała, że Helena myśli teraz o swojej córce. Nawet Bendik ze swym łagodnym,
spokojnym usposobieniem nie potrafił już okiełznać Ingalill. Dziewczyna, zrozpaczona po
zniknięciu ojca, zaczęła gwałtownie dorastać. W Nowy Rok znaleźli ją w warzelni pijaną do
nieprzytomności, na dodatek półnagą. Obawiali się, że któryś z równie pijanych mężczyzn
świętujących w czeladnej na Vildegard dopuścił się na niej gwałtu. Ona jednak o niczym
takim nie mówiła, a w każdym razie wcale się mężczyzn bardziej nie bała. W ostatnie święta
rumieniec często występował gospodarzom na policzki na widok młodej panny, zachowującej
się przy gościach, łagodnie mówiąc, niesmacznie.
- Jeśli Ravi nie żyje, to co ja pocznę z Ingalill? Kto mi pomoże... Johanna przygryzła
wargę.
- Z Reiną także trudno dojść do ładu. Ja... boję się o jej rozum. Helena roześmiała się
chrapliwie.
- Twoja córka da sobie radę, jest miła i dobra. I mądra, tak jak jej matka. Moja Ingalill
natomiast... Człowiek zaczyna się właściwie zastanawiać, czy gdy znikają ojcowskie wzory,
dziewczęta przywdziewają starą skórę, zrzuconą przez matkę? Czy moja Ingalill będzie tak
samo... tak samo szalona jak swego czasu byłam ja?
Johanna rozumiała jej rozterki. Helena kiedyś nie miała w sobie dobroci.
Zachowywała się tak odpychająco, że musiało upłynąć wiele lat, zanim Johanna zrozumiała
wreszcie, że winien temu był los, który z rudowłosą obszedł się tak okrutnie.
Lecz Ingalill zawsze wiodło się dobrze, miała co jeść, w co się ubrać. Spędzała długie
leniwe dni wraz z ludźmi darzącymi ją miłością. Dlaczego więc miałaby wyrosnąć na tak
nieprzyjazną dzikuskę, jaką niegdyś była Helena?
- Ona nosi żałobę. Straciła ochotę do życia, tak mi się przynajmniej wydaje. I wiesz,
mam wrażenie, że ona o jego zniknięcie obwinia siebie.
Johanna spokojnie uniosła głowę.
- Z nami wszystkimi jest chyba podobnie - szepnęła cicho. - Nie powinnam była
nigdy zgodzić się na ten wyjazd.
Teraz w wilgotnych oczach Heleny błysnęła złość.
- Nigdy nie mogłam pojąć, co w tobie tkwi, Johanno. Często mówisz o nim tak,
jakby był twoim synem, a nie ślubnym małżonkiem. Jak mogłabyś powstrzymać dorosłego
mężczyznę, swego męża, przed wyjazdem do Bergen, skoro taką miał ochotę? Zamknęłabyś
go w sąsieku z ziarnem, tak jak ja musiałam zrobić z bliźniakami, gdy grozili, że przeprawią
się łódką przez fiord popatrzeć na egzekucję złodzieja?
Johanna czuła, jak cała krew odpływa jej od głowy. Ale Helena prędko się uspokoiła.
- Przepraszam... nie miałam prawa tak mówić. Ale...
- Wiem - ucięła Johanna. - Masz rację. Aż za bardzo. Ja... Bez względu na wszystko, i
tak teraz jest już za późno. Teraz już go nie ma.
Helena długo jej - się przyglądała.
Potem z namysłem pokiwała głową, a po wydatnych kościach policzkowych
potoczyły jej się łzy. Otarła je rąbkiem fartucha. Po chwili oderwała wzrok od oczu Johanny,
powiodła nim w dół, przez jej ciasno zasznurowaną ciemną suknię, przez nabrzmiałe piersi,
aż do miejsca, gdzie nawet szeroka, obszyta koronkami mantylka nie była w stanie dłużej
skrywać stanu żony Raviego.
- On nigdy całkiem nie odejdzie, przecież wiesz - powiedziała Helena. Dziwnie było
płakać razem, lecz Johanna czuła, że właśnie w ten sposób
może uczcić jego pamięć. Dziecko w jej brzuchu poruszyło się leniwie, jak gdyby
chciało łagodną pieszczotą wyrazić swoją wdzięczność za ów spokój, który wreszcie zaczął ją
ogarniać po wszystkich tych nie dających odpocząć myślach.
Bendik zajrzał do nich z pytaniem, czy nie zamierzają wkrótce udać się na spoczynek.
- Astrid i Aurora pogasiły już dzisiaj wszystkie światła, my też chyba wkrótce
powinniśmy tak zrobić -mruknął cicho.
Johanna zdusiła ziewnięcie i wstając, podparła się o poręcz fotela. Ciągle jeszcze
zostało jej co najmniej osiem tygodni, lecz już czuła się taka ociężała, jak gdyby w żyłach
płynął jej ołów, nie krew.
Bendik odprowadził je do małego pokoiku, służące go teraz Johannie za sypialnię.
Popatrzył na szerokie łóżko i bacznie przyjrzał się twarzy córki.
Johanna wiedziała, o czym myśli ojciec, sam przecież doświadczył, jakie to uczucie
kłaść się spać w za dużym łóżku.
- Może położysz się u Reiny, na pewno by jej było miło, przyzwyczaiła się już do
tego...
Johanna z namysłem pokręciła głową.
- Nastał już nowy rok, ojcze, musimy nauczyć się żyć od nowa. Bendik w milczeniu
pokiwał głową. Jego mała Hanna jest dzielna, jak zawsze. Ale teraz stracił już właściwie
nadzieję, że chociaż tego przekleństwa życie zechce jej oszczędzić. Ona, niegdyś tak
otwarta i wesoła, tak mocno kochająca wszystkich i o wszystkich myśląca jak najlepiej,
otrzymała już tyle ciosów, że przestał wierzyć, iż kiedykolwiek odzyska dawną radość życia.
Ale miała przecież dzieci. Benjamina i Reinę, która na pewno wkrótce, gdy tylko
minie mroczny okres zimy, jaśniej spojrzy w przyszłość i będzie taka jak dawniej.
I jeszcze to nowe maleństwo... Johanna powiedziała mu, że to syn, Bendik nie mógł
jednak poskromić nadziei i powstrzymać się od modłów, iż się myli.
Gdyby urodził się jeszcze jeden chorowity i słaby biedak...
Nie, musi wreszcie nastąpić kres tych prób, nawet dla takiej skały jak Johanna.
Przemknął przez dom tak bezszelestnie jak tylko umiał i wszedł na górę po schodach,
na których zapach dymu z dawnego pożaru wciąż nie chciał wywietrzeć. Tam, na górze,
czekała na niego Helena, może nawet jeszcze się nie rozebrała. A jego synowie spali mocnym
spokojnym snem i z dnia na dzień rośli i mężnieli. Ingalill zapewne też już usnęła, pomyślał z
ukłuciem tłumionej irytacji.
Jakoś się to wszystko ułoży.
A Ravi...
Bendik nie umiał już nie wierzyć, że miłosierny Bóg raz na zawsze obdarzył tego
człowieka spokojem.
Patrzył, jak ciało Heleny przeobraziło grube kołdry w pejzaż, w który pragnął się
zatopić. Pogasiła już wszystkie świece, on swoją zdmuchnął zaraz, gdy tylko zamknęły się za
nim drzwi.
Po ciemku usłyszał jej oddech, wiedział, że czeka na niego. Znów zakłuło go w sercu,
tym razem wyrzuty sumienia, był bowiem przekonany, że Helena już za chwilę odwiedzie
jego myśli od pogrążonej w żałobie córki.
Musiały palić jakieś niezwykłe kadzidło, gdyż zapach przenikał każdym porem w głąb
jego nagiego ciała i oczyszczał płuca tak, że w jednej chwili mógł swobodnie, lekko
oddychać.
Poprzez biały dym ledwie dostrzegał czerwonawe światło ze środka pokoju. Czyżby
palenisko? Piec?
Dwie kobiety mocno ujęły go pod ramiona i zdecydowanie poprowadziły w stronę
tego blasku. Zorientował się teraz, że to rozpalone do czerwoności kamienie. To z nich
unosiła się para, gdy skrapiano je perfumowaną wodą.
Czuł, że twarz mu się poci, słone krople ściekały już z nosa. Skóra na głowie zaczęła
swędzieć jeszcze mocniej i dotkliwiej. Z wahaniem zdjął brudne ubranie, a teraz miał jeszcze
ochotę zedrzeć całe włosy, bo tu, wśród tego wilgotnego gorąca, czuł odór własnego
niemytego ciała.
Jedna z kobiet puściła go i pochyliła się, by podnieść coś, co wyglądało na zwój
płótna. Ułożyła go przy rozpalonych kamieniach i miękko pchnęła Raviego na marmurową
posadzkę.
Oszołomiony gorącem i aromatem ziół poddał się ich poczynaniom. Słyszał teraz, jak
śpiewają jakieś nieznane, ciche pieśni, podobne do tych, którymi Viveke usypiała go na
statku. Nie rozróżniał jej głosu pośród innych, nie wiedział też, ile kobiet śpiewa. Gorąco
przenikało coraz głębiej pod skórę, dzięki niemu rozluźniały się bolące mięśnie, a skóra
otwierała się, jakby cały zmieniał się w jedne spragnione usta.
Wkrótce rozpalone ciało zaczęło pulsować.
Powietrze jeszcze bardziej zgęstniało, a przed oczami jęły się przesuwać czerwone
plamy. Spróbował usiąść, chciał się schłodzić, gorąco zaczynało stawać się więcej niż
nieprzyjemne.
I wtedy pojawiły się dłonie, delikatne dłonie z suchymi gąbkami. Czuł, jak szorują
wewnętrzną stronę łydek, jak drapią każdy najmniejszy fałd skóry między palcami stóp,
stwardniałe podeszwy. Potem zaczęły posuwać się w górę, ktoś też ujął jego ręce, a on nie
miał siły nawet na to, by spróbować
przyciągnąć je do siebie. Dość brutalne szorowanie na moment przypomniało mu o
tym, jak parobcy w domu polewali wrzątkiem zarżniętą świnię i skrobaczką zdzierali z niej
szczecinę...
Ale jemu przestało to już sprawiać ból. Pragnął otworzyć oczy, popatrzeć na kobiety,
które tak zdecydowanie czyściły jego plecy i pośladki z kurzu i wrośniętego brudu. Gdy
jednak uniósł powieki, do oczu spłynął piekący pot. Znów je więc zamknął, westchnął i przez
chwilę leżał osłabiony i zdumiony, jak bardzo mało go zawstydza ten intymny dotyk. Gdy
przetoczyły go na plecy, nie miał nic do ukrycia.
Wreszcie twarde szorowanie ustało. Para rąk wsunęła się pod jego pachy. Pojął, że to
znak, iż ma się podnieść.
Bacznie pilnowały, żeby się nie przewrócił, podtrzymały, gdy się zachwiał, bo stopy
wydawały się teraz takie miękkie i wrażliwe w kontakcie z ciepłą kamienną posadzką.
Poprowadziły go do czegoś w rodzaju krzesła, oddalonego nieco od żaru. Tam bez
jakiegokolwiek ostrzeżenia na jego rozgrzane, zaczerwienione ciało lunął deszcz lodowatej
wody. Nie zdołał powstrzymać okrzyku przestrachu, w odpowiedzi usłyszał ich zadowolony
chichot i zaraz potem poczuł na skórze zawartość kolejnego wiadra. Cudowne doznanie! Nie
przestawały płukać go chłodną wodą i Ravi czuł, jak ciało się zamyka, a w głowie przejaśnia.
Wciąż jeszcze trudno mu było cokolwiek zobaczyć, próbował złapać trochę wody w dłonie i
przemyć nią oczy.
Wirowały wokół niego niczym postaci ze snu, odziane w parę, nie dostrzegał nic poza
zarysem kobiecych ciał. Ich czarne włosy i ciemne oczy były niczym jamki w szarobiałym
mroku, który tu, w tej zamkniętej łaźni, był całym światem.
Znów poprowadzono go przez pokój, minęli jednak jego rozżarzony środek i wspięli
się o kilka stopni pod łukowato wygięte sklepienie.
Stała tam ława.
A ciało Raviego aż drżało z tęsknoty za odpoczynkiem.
Działanie zimnej wody już się wyrównywało, tu bowiem było bardziej niż ciepło. Czy
tu właśnie miał spać? W tym pomieszczeniu, gdzie wilgoć w powietrzu była taka gęsta, że
miał wrażenie, iż zdołałaby przeżyć tu ryba?
Nie.
Dłonie znów powróciły. Były przy nim teraz tylko dwie kobiety, obydwie zawinięte w
coś przypominającego wielkie płócienne prześcieradła. Obie
nosiły pas pod piersiami, lecz ich strój był raczej tymczasowym okryciem aniżeli
prawdziwą suknią.
Zamrugał, krople wody wciąż spływały mu z mokrych włosów na twarz. Jedna z'
kobiet przystawiła mu do ust płytką miseczkę, powąchał jej zawartość, z początku myślał, że
chcą go napoić winem. Ale to była woda, chłodna świeża woda o lekkim owocowym
aromacie.
Wypił. Dopiero teraz poczuł, jak strasznie był spragniony po tej kąpieli. Kiedy
odwrócił głowę, miękkie palce wsunęły mu się pod brodę i delikatnie zmusiły usta do
powrotu do brzegu naczynia.
Wypił więcej.
Kobieta uśmiechnęła się do niego poprzez zasłonę pary.
Potem odstawiła miseczkę i wsunęła mu pod kark mocno zrolowaną poduszkę. Drżał z
głową odchyloną do tyłu w pozycji, w której powietrze najswobodniej przepływało przez
odsłonięte gardło.
Zamknął oczy i nie zauważył chłodnego połysku metalu. Ostrza noża.
ROZDZIAŁ VI
Pejzaż był tak niezwykły i obcy, że Reinie wydawało się niemal, iż opuściła jeden sen
i weszła w drugi. Tymczasem wcale już nie spała, prawie spadła z łóżka podczas walki z tym
niezwykłym koszmarem. Drżała z zimna, nad nią świecił ostry styczniowy księżyc, a
spieszyło jej się tak, że nawet nie zasznurowała porządnie grubych zimowych butów. Już
zdążyło nasypać jej się do środka lekkiego puszystego śniegu i stopy powoli zmieniały się w
sople.
Lodowaty wiatr troskliwie pogładził ją po policzkach, przyjemnie pozbawiając czucia.
Dziewczynka szła naprzód, śnieg nie był głęboki, lecz sypki i nieprzewidywalny, bo
miejscami zbił się w zaspy.
Czy on tędy chodził? Czy to właśnie była ścieżka, czy też iskrzący się, niebieskobiały
nocny krajobraz ją zmylił? Wszystkie pola wyglądały identycznie, poznała jednak cień
niedużego skrawka lasu, a pamiętała, że musi wyminąć starą sosnę. Tam drzewa się
zagęszczą, by niedługo potem się rozstąpić i wpuścić ją na polanę. Gdy ją okrąży, od szałasu
dzielić ją będzie już tylko kilka kroków.
Przemierzała tę drogę setki razy.
Razem z ojcem, lecz także sama. Często nosiła mu jedzenie, zapakowane przez
Johannę z łagodną rezygnacją, że on znów „utonął w tym malowaniu" i nie słyszy nawet
dzwonu wzywającego na posiłek.
Zaniosła się ostrym kaszlem, gdy zaczerpnęła ustami zbyt duży haust powietrza. Było
tak zimne, że wręcz wydawało się twarde, miało też smak soli z wód fiordu, który zamarzał,
gdy pojawił się ten nagły noworoczny mróz.
On ją przywoływał.
Była tego całkowicie pewna.
Nie wołał jej po imieniu, nie wypowiedział w ogóle żadnego słowa, wydał raczej z
siebie przeraźliwe wycie, które, nie docierając wprawdzie do jej uszu, niemal rozerwało ją od
środka.
Skąd mogła wiedzieć, że to właśnie on?
Reina nie miała już sił, by dalej zadawać sobie to pytanie. Sny były takie niespokojne,
takie dziwne. Niekiedy wyraźnie widywała ludzi, czasami nawet ich rozpoznawała, lecz to, co
robili, rzadko przystawało do rzeczywistości.
Ojciec wyjaśniał jej te sny, mówił, że są echem oczu, że oczy widzą echo obrazów, tak
jak uszy potrafią usłyszeć echo dźwięków.
Echo dawno minionych wydarzeń.
To nietrudno było zrozumieć.
Gorzej, że Reina nie mogła oprzeć się wrażeniu, iż wiele z tego, co jej się śniło, nigdy
tak naprawdę nie wydarzyło się. Czymże więc wobec tego było?
Miała też pewność, że sny, które śniły jej się coraz częściej, są inne. Nie zawierały
obrazów ani dźwięków. To jedynie uczucia, które, chociaż ją porywały, nie były jej własne.
Tatusiu!
Stal na szyi wydawała się dziwnie miękka i strach uświadomił sobie zaledwie
przelotnie, jako krótkie ukłucie gdzieś w brzuchu. Dłonie sięgnęły do jego głowy, miękkie
dłonie zebrały włosy i odgarnęły je do tyłu. Potem jedna spoczęła na jego czole, jednocześnie
zasłaniając oczy. Goliły go.
Bardziej słyszał, niż czuł lekkie poskrobywanie pod oczami, na kościach
policzkowych w stronę szyi.
Kobieta pracowała szybkimi, lecz ostrożnymi ruchami i Ravi wkrótce się rozluźnił.
Czuł powiew powietrza na nagiej skórze, wrażliwej teraz, gdy nie chronił jej już twardy
zarost.
Wokół ust zatrzymała się na dłużej. Poczuł koniuszki palców na wargach, delikatnie
naciągała mu skórę, napinała ją, zanim nóż zgolił także twarde włoski nad górną wargą.
Później twarz nasmarowano mu jakąś silnie aromatyczną chłodzącą mieszanką, chyba
czymś w rodzaju maści, a może był to okład. Rozpoznał zapach eukaliptusa, Johanna
stosowała go w swoim lekarstwie na płuca.
Bardzo go to odświeżyło. Ale kobieta przytrzymująca go za czoło nie cofnęła ręki.
Znów poczuł nóż, tym razem na piersi.
Goliły go dalej, zataczając drobne kręgi wokół sutek, które zesztywniały pomimo
ciepła, napinając także połączone z nimi mięśnie. Uświadomił sobie, że kobieta nie ma
zamiaru wcale na tym poprzestać, i na myśl o wędrówce noża w dół jego ciała znów
zawirowało mu przed oczami.
Pewnie taki jest tutejszy obyczaj, pomyślał. Miał wrażenie, że przypomina sobie
podobne opowieści. No i przecież oglądał już kiedyś posągi nagich rzymskich bogów, w
milczeniu zaklętych w marmurze i zdobiących kopenhaskie pałace. Oni wszyscy także
pozbawieni byli owłosienia, mieli gładką skórę.
I byli martwi.
Uśmiechnął się lekko na wspomnienie innego szczegółu tych Merkurych i Marsów, z
nadzieją, że nóż w dłoni kobiety nie uczyni go jeszcze bardziej podobnym do nich.
One nie były jego wrogami, stale sobie o tym przypominał. Te kobiety to przyjaciółki
Viveke i prawdopodobnie taki właśnie jest ich obyczaj, sposób witania gości. Czystość ciała
zawsze chyba była jednym z rzymskich ideałów. Któż nie słyszał o olbrzymich łaźniach z
czasów dawnych cesarzy? Podobno niektóre z nich wciąż były jeszcze używane.
Tak jak ta.
Nakazał myślom iść tym torem, podczas gdy kobiety rozchyliły mu uda i
kontynuowały zdecydowane golenie.
Teraz było trudniej. Czuł, jak dłoń spoczywająca na jego czole delikatnie rozciera
coraz głębsze zmarszczki.
A więc to łaźnia!
Oczywiście, to łaźnia.
A kobiety, które przywitały Viveke z taką pokorą, to po prostu łaziebne, one tu
pracują.
Przywiodła go tu, żeby mógł się oczyścić po podróży i wyglądać jak bardziej
cywilizowany człowiek, zanim zabierze go do domu, do swych krewnych albo przyjaciół.
To dlatego właśnie padły na kolana, prawdopodobnie dopełniając jakiegoś prastarego
rytuału, który z pewnością stawał się udziałem każdego należycie płacącego gościa od
czasów Nerona.
Trochę go to uspokoiło. Uśmiechnął się lekko, tyle dziwnych myśli kręciło mu się po
głowie, odkąd Viveke sprowadziła go tu na dół.
Prawdopodobnie te kobiety zaproponują mu również inne usługi. O tym również już
słyszał. Były przecież prawie całkiem nagie.
Owszem, to także przyniesie mu ulgę. Ukoi, być może sprowadzi głęboki,
pozbawiony marzeń sen. Przydałoby mu się to, przydałaby mu się jakaś przerwa w tych
poplątanych nieskładnych myślach.
I w tęsknocie.
Ona pojawiała się i znikała z jego snów, lecz nigdy nie zniknęła na zawsze, był tego
pewien.
Teraz, gdy miękkie dłonie dotykały najbardziej wrażliwych załomków skóry, poczuł
się wręcz dumny, że w takiej chwili potrafi przywołać obraz żony.
Ale to był błąd. Bo już w następnym momencie wydało mu się, że to jej ręce, jej
oddech, równie świeży i słodki jak aromat ziół, rzucanych na rozpalone kamienie.
Kobiety milczały teraz, może tak jak on wstrzymywały oddech, gdy ostry metal
usuwał ostatnie włoski w dole brzucha i niczym kosa ścinał całą trawę u korzenia drzewa.
Jak noworodek, pomyślał. Noworodek nie znający głodu ani strachu, a raczej nie, jak
nie narodzone jeszcze dziecko, otoczone grubymi ochronnymi warstwami żywego ciała.
Wszystkie dźwięki były tak dalekie i przytłumione, ciało unosiło się w wodzie, ale nie
znajdował w sobie owego uczucia paniki, które zawsze pojawiało się, gdy zanurzał się w
rzece czy choćby w balii za dużej na jego gust.
To było coś zupełnie innego. Wiedział, że dawno już nie znajduje się w wodzie, bo
kobiety zanurzyły go w płytkim basenie zaledwie na krótką chwilę. Otoczyły go wtedy, aż
zapomniał wreszcie o swym lęku i pozwolił się unosić, opłukiwać perfumowaną wodą. Miała
temperaturę ludzkiego organizmu, może właśnie dlatego nie sprawiała wrażenia wody, lecz
raczej przedłużenia jego bezwładnego, rozpływającego się ciała.
Ułożyły go potem pod lekkim okryciem i kawałeczek po kawałeczku natarły obolałą
skórę olejami. Znów w środku coś go zapiekło, ciało bowiem napięło się, smuga pożądania
przebiegła od czoła, na którym spoczywała dłoń, wprost w dół brzucha.
Bał się, że to zanadto się przeciągnie.
Ale walka, którą niemo toczył z samym sobą, nie miała innych przeciwników i
wkrótce poczuł, jak te dłonie przesuwają się dalej w dół, wzdłuż wnętrza ud, na kolana, na
łydki, gdzie naciągają mocne mięśnie i usuwają napięcie, które pojawiło się w nich za sprawą
tych samych dłoni.
Potem go opuściły.
Serce uderzało mu mocno i równo.
Bał się powieść ręką w dół własnego ciała, leżał tylko, czując, jak dziwnie obce się
ono wydaje po tej inwazji kobiet.
Nie było to wcale nieprzyjemne. Nie dokuczał mu żaden ból, choć skóra odrobinę
piekła go w miejscach, w których nigdy dotychczas nie była tak odsłonięta.
Zapewne właśnie to przywiodło mu na myśl owe dziwne wyobrażenia o tym, że
jeszcze się nie narodził i że żadne zło nie może go dosięgnąć w tym
mrocznym, zamkniętym pomieszczeniu, które w snach przyrównywał do macicy.
Nie wiedział, czy jest już rano, rzadko jednak czuł się tak wypoczęty i przytomny.
Kobieta, która go zbudziła, trzymała w ręku coś w rodzaju tacy pełnej owoców,
których zapach już do niego dotarł.
Uśmiechała się, ale nic nie mówiła. Postawiła tylko tacę przy ławie, służącej mu za
posłanie, i wyłożyła jakieś lekkie szaty, będące, jak się domyślał, zwykłym odzieniem w tym
mieście.
Podała mu kawałek wilgotnego miękkiego płótna i powiodła dłonią wokół własnej
twarzy. Użył go tak, jak wskazała, i odpędził tym samym ostatnie resztki snu.
Powietrze w pokoju było dziwnie świeże.
Gdzieś tutaj musiał być przeciąg albo może istniał jakiś specjalny kanał, którym
wpadało rześkie poranne powietrze. O ile dobrze zapamiętał z poprzedniego dnia, znajdowali
się na głębokości dwóch, może trzech pięter pod ruinami budowli, którą pokazała mu Viveke.
Lampy były zapalone.
Popatrzył na półmisek z owocami, stała tam też szklanka przejrzystego płynu,
najprawdopodobniej wody. Opróżnił szklankę do dna i wybrał żółtoczerwony owoc. Ugryzł
go, okazał się twardszy, niż się spodziewał. Smak też miał kwaśny i gorzki zarazem, lecz
jednocześnie pełen kuszącej świeżości. Wypluł. Spostrzegł, że owoc składa się z samych
pestek, setki maleńkich na-sionek otaczały zaledwie drobiny miąższu, a ciemnoczerwony
kolor przywodził mu na myśl krew.
Wybrał inny, dziwacznie kanciasty owoc ze skórką tak grubą, że w pewnej chwili
prawie już chciał go odłożyć. Smakował jak śliwka w połączeniu z malinami.
Zjadł jabłko i parę małych zielonych śliweczek bez pestek, które, jak pamiętał,
baronowa nazywała winogronami.
Żołądek zaczął trochę protestować przeciwko wszystkim tym kwasom, Ravi uznał
jednak, że całe to dziwaczne śniadanie jeszcze bardziej rozjaśniło mu w głowie.
Wstał więc i starannie złożył cienką narzutę tak, jak Johanna zdołała go wreszcie
nauczyć.
Spojrzał w dół na siebie i musiał przygryźć wargę. Wrażenie, że mieszka w obcym
ciele, wciąż w nim tkwiło, teraz zaś nie mógł się powstrzymać przed pogładzeniem bezwłosej
piersi.
Dotyk dłoni na nagiej skórze jeszcze bardziej wzmocnił to dziwne wrażenie. Uda też
wydawały się smuklejsze, mięśnie nie tak wydatne i twarde. Podczas podróży zbyt długi czas
spędził w bezruchu. Ale brzuch miał płaski i zdołał go napiąć, zmienić w twardą tarczę,
zdolną odeprzeć jego próbne ciosy. Uśmiechnął się pod nosem. No cóż, być może
rzeczywiście urodził się na nowo! I to w ciele przypominającym raczej ciało niedorosłego
chłopca aniżeli dojrzałego, wręcz starzejącego się już mężczyzny.
Ubrał się, spodnie były szerokie i dziwne. Koszula nie miała żadnych guzików,
ściągała ją taśma umocowana do wyglądającego na jedwab gorsu. Nigdzie nie zauważył
butów, a nie miał pojęcia, gdzie podziały się jego własne, te z grubej skóry. Cóż, nie było to
zimowe ubranie, w dodatku łaskotało! Nie dało się go porządnie naciągnąć, jakby nic nie
ważyło. Wcale nie czuł się ubrany, ot, miał wrażenie, że szyję oplotła mu pajęczyna.
Wolno pokręcił głową.
Cieszył się, że zima nie dotarła jeszcze do Rzymu.
Na pewno uda mu się zdobyć jakieś grubsze ubranie przed podróżą, nawet jeśli nie
oddałyby mu jego własnego. Poza tym myśl o wciągnięciu przepoconych grubych szmat też
nie była kusząca. Viveke na pewno zaopiekowała się jego płaszczem, a w nim zostały
przecież pieniądze, które dostał od jej męża. Wszystko z całą pewnością się ułoży, gdy tylko
ona trochę się uspokoi i zajmą się nią jacyś życzliwi ludzie.
Spodziewał się, że ona wkrótce się zjawi i zabierze go stąd. Ciekaw był, czy i ją
poddano temu niesamowitemu rytuałowi szorowania, kąpieli, golenia i namaszczania
olejkami.
Prawdopodobnie tak.
Pewnie więc tak jak on poczuła przypływ energii, być może tak samo jak i jego
doprowadziło to do stanu, w którym szaleństwo spłynęło z niej wraz z brudem.
Zjadł jeszcze parę winogron i czekał.
Wkrótce jego cierpliwość została nagrodzona i drzwi do niedużego pomieszczenia, w
którym odpoczywał, uchyliły się, wydając z siebie krótki, przeraźliwy zgrzyt.
Stanęła w nich Viveke, promiennie uśmiechnięta. Włosy miała ułożone w
przypominającą koronę fryzurę, a na czole nosiła jakiś lekko połyskujący klejnot.
Ubrana była w zieleń.
Ravi wstał i wyciągnął do niej rękę. Ona jednak jej nie ujęła. Uśmiechnęła się tylko
łagodnie i spytała, czy się dobrze czuje.
Towarzyszące jej kobiety także się uśmiechały, ale spuściły oczy, gdy skinął im
głową.
Viveke gestem nakazała im wyjść, a potem przysiadła na posłaniu i roztargnionym
ruchem zaczęła gładzić złożoną narzutę.
- Jak ci się tu podoba? - spytała wreszcie. Ravi szukał słów, chrząknął, znów poczuł w
ustach smak słodkokwaśnego
śniadania. Viveke wydawała się czuć lepiej, oczy miała spokojniejsze.
- To było... przeżycie - powiedział. Znów się uśmiechnęła.
- Tak właśnie myślałam. Kiwnął głową.
- Bardzo, bardzo szczególne. Czuję się jak nowy. Nigdy nie byłem taki czysty...
Z tajemniczą miną wygięła usta.
- O, nie, na pewno. I to rzeczywiście bardzo szczególne, bo ty jesteś szczególny. Być
może już to zrozumiałeś...
Ravi zmieszał się.
Viveke rozcierała teraz nadgarstki.
- Pomyślałam, że dzisiaj pokażę ci miasto. Moje miasto.
- O, tak, dziękuję, bardzo chciałbym je zobaczyć... Ale czy nie udamy się do twoich
krewnych? Do kogoś, gdzie mogłabyś zamieszkać...
- Widzisz, Rzym to nie tylko jedno miasto. To co najmniej trzy, a niezwykłość tego
zjawiska polega na tym, że owe trzy miasta nie leżą wcale obok siebie, lecz są w siebie
wplecione, niczym nici w tkaninie. Warstwami, jedno na drugim. Jedno w blasku dnia, drugie
głęboko, głęboko pod ziemią.
- Viveke, bardzo chciałbym poznać twoje siostry. Czy sądzisz, że moglibyśmy...
- Dawno, dawno temu cesarz Neron wybudował pałac, o którym wciąż krążą
historie, rozciągał się od tego wzgórza aż do...
- Viveke! Złapał ją za rękę, a ona przez moment wyglądała na śmiertelnie
wystraszoną, ale nie próbowała się wyrywać.
- Viveke! Jesteś teraz w domu, w ojczyźnie, bezpieczna, już mnie nie potrzebujesz!
Wiesz dobrze, że muszę wracać, ale nigdy, przenigdy o tobie nie zapomnę.
Naszło go to raptownie, zbyt raptownie, nie miał czasu przemyśleć swoich słów, z
ulgą jednak zobaczył, że ona chyba zrozumiała. Wolno pokiwała głową, oczy wciąż patrzyły
rozumnie, były przytomne, choć smutne. Potem wstała.
Widział teraz tylko jej szczupłe plecy i kark, który pod koroną z włosów wydawał się
bardzo kruchy i nagi. Najwyraźniej zasłoniła twarz dłońmi.
Było mu bardzo przykro, wiedział, co ona może myśleć. Zauważył niejedno
spojrzenie, wyczuł ogień w jej dotyku. Zapałała do niego uczuciem już tamtego pierwszego
wieczoru, gdy się spotkali, by porozmawiać o śmiałym planie ucieczki. Prawdopodobnie
równie szybko podjęła decyzję o wprowadzeniu w życie swego własnego planu, który czynił
z niego kogoś znacznie więcej aniżeli tylko człowieka, który przypadkiem pospieszył jej z
pomocą.
Obłęd sprawił, że uwierzyła w możliwość powodzenia.
Teraz chyba płakała.
W piersi zapiekło go współczucie, lecz jednocześnie odczuł ulgę.
Płacz w takiej sytuacji był rzeczą jak najbardziej normalną i zdrową.
Drżała trochę, z gardła wydobył jej się szloch i Ravi nie wiedział, czy powinien ją
pocieszyć. Bał się jednak dotknąć zgarbionego ciała. Obawiał się, że pod wpływem
najlżejszego fizycznego kontaktu Viveke odwróci się, przylgnie do niego i będzie błagała, by
tu został...
Ucichła wreszcie, widać się opamiętała. Zauważył, że podnosi rąbek leciutkiej bluzki
do twarzy. Gdy wreszcie odwróciła się w jego stronę, twarz miała zaczerwienioną, lecz
spokojną.
Uśmiechnęła się blado.
- Tak bardzo pragnęłam pokazać ci Rzym... Ravi ujął ją wtedy za rękę, pochwycił
przepastne spojrzenie.
- I chciałbym, żebyś to zrobiła. Najpierw. Radość, jaka ukazała się w jej oczach, nieco
go wystraszyła.
Nie żałował jednak, gdy kilka godzin później stanął pod sklepieniem bazyliki
świętego Piotra i z niedowierzaniem zapatrzył się w olśniewające witraże. Od tych
cudowności zakręciło mu się w głowie, a stopy na wypolerowanej mozaikowej podłodze
zaczęły drżeć. Nagle, w jednej chwili,
wszelkie wyobrażenia niebios stały się dla niego jakby prawdą. Tak właśnie musi
wyglądać niebieski tron, jeśli w ogóle istnieje. Viveke natomiast była spokojna.
- Czy wiedziałeś, że tu pod podłogą znajdował się cyrk Nerona? Ze właśnie tu
ukrzyżowano świętego Piotra i tu później go pochowano?
Ravi słuchał Viveke tylko jednym uchem. Oczy nie mogły napatrzyć się do syta, nie
był już w stanie reagować na wrażenia innych zmysłów. Ale jej głos jakoś jednak do niego
dotarł, opowiadała, że ta niesamowita budowla liczy sobie ponad sto lat, a pomiędzy cyrkiem
a tym niezwykłym dziełem znajdował się jeszcze inny kościół, zbudowany przez cesarza
Konstantyna.
- Mój ojciec kocha wszystko, co stworzył Bernini. Nazywa go bogiem, ale też i ojciec
nie żywi zbytniego szacunku dla bogów, poza tymi, których wizerunki znajduje na swych
złotych monetach...
Ravi usiłował pochwycić wzrok któregoś z ciemno odzianych mężczyzn,
bezszelestnie stąpających po posadzce. Najprawdopodobniej wszyscy oni byli duchownymi.
Znajdowały się tu też i kobiety w habitach zakonnic. Zrozumiał teraz, dlaczego
Viveke przyniosła mu ten dziwaczny strój, tak że znów musiał się przebierać.
Oboje byli teraz odziani jak wierni słudzy Boga. Ravi zaczął czuć się nieswojo. To
widać jednak jedyny sposób, by dostać się tutaj, w to najświętsze miejsce.
Viveke go nie dotykała, szła po prostu przed nim, on zaś pojął, że każdym dotykiem
czy też rozmową zwróciliby na siebie uwagę.
Przy jakimś białym posągu Viveke padła na kolana.
On stał tylko i patrzył, jak się modli.
Poszła potem dalej, on wciąż za nią. Wszystkie wrażenia tańczyły teraz w nim coraz
dzikszym tańcem i nagle zapragnął stąd wyjść.
Lecz potęga widoku, jaki rozpostarł się przed nim na zewnątrz, nie dawała
wytchnienia oczom ani umysłowi. Olbrzymie kolumny zdawały się wznosić do nieba, a ze
szczytów fasady jakieś posągi wpatrywały się w niego tak surowo, że cały aż się skulił. Plac
rozciągający się przed nimi zdawał się nie mieć końca.
Był niczym morze.
Znów ukłuło go w sercu. Nie wolno mu zbyt długo odwlekać podróży.
Viveke ruszyła teraz szybkim krokiem; kiedy zeszli ze schodów, skręciła w lewo.
Wyminęła strażników w strojach o ostrych barwach: czerwonym,
żółtym, niebieskim i czarnym. Długie halabardy stały oparte o ziemię tuż przy
pełniących wartę mężczyznach, lecz Ravi przechodząc obok nich nie obdarzył żadnego nawet
spojrzeniem.
Na sąsiedniej ulicy roiło się od ludzi. W małych klatkach trzepotały skrzydłami
zrozpaczone ptaki, a jakaś kobieta triumfująco podnosiła do góry bezgłowe truchło. Długie
palce obracały delikates na wszystkie strony, słowa padały gęsto niczym grad, ale chyba nie
miały zbyt wiele dobrego do powiedzenia o jakości.
Nad przekupką sprzedającą masło i mleko rozpięte było płótno chroniące ją przed
słońcem, a w cieniu wysokich drzew oliwnych siedzieli starcy, zwijając dziwaczne krótkie i
grube cygara.
Viveke wskoczyła do czekającego powozu. Tam czym prędzej zrzuciła z siebie czarny
strój i rozpuściła lśniące włosy.
Ravi także rozpiął guziki przytrzymujące szeroką szatę i zwinął biały pas.
- I jak? Piękne?
- Wspaniałe. Wprost trudno uwierzyć, że ludzie potrafią zbudować coś takiego.
- Prawda? A wszystko to na chwałę mściwego, niemądrego Boga -mężczyzny, który
nie potrafi nawet spłodzić synów w należyty sposób.
Roześmiała się dźwięcznie i puściła do niego oko.
- Ale mnie się wydawało, że ty się modliłaś tam w środku? 1 przecież urodziłaś się
katoliczką, musisz więc chyba odczuwać jakiś szacunek?
Viveke wychyliła się w przód.
- Mój przyjacielu, nie ufam tym ogromnym zbiorowiskom bogactwa i władzy.
Prawdziwy bóg posiada zupełnie inną moc, moc jedyną. Moc stwarzania życia. I niszczenia
go.
Ravi z namysłem pokiwał głową. Nie miał zbyt wielkiej ochoty wciągać Viveke w
takie głębokie rozważania. Obłęd mógł znów powrócić.
Na szczęście co innego przykuło jej uwagę. Zmierzali ku innej niezwykłej budowli.
Wyjaśniła mu, że tu mieszkają papieże. Budynek przypominał twierdzę i Ravi nie mógł
uwierzyć, gdy powiedziała mu, że liczy on sobie blisko dwa tysiące lat.
Słońce zaświeciło mu w oczy, bezradnie machał rękami.
To niezwykłe miasto.
Viveke z powagą pokiwała głową.
- Większość z tego, co widzisz, wydaje się niewiarygodna. A ty i tak oglądasz to
miasto jedynie w zwierciadle. Niejasno. I znów wybuchnęła śmiechem.
ROZDZIAŁ VII
Bardzo to było dziwne, bo wokół szałasu, w którym ojciec malował swoje obrazy,
śnieg stopniał w nierównym okręgu. Wyglądała spod niego zwiędła, zbrązowiała trawa, a
drzewa wyciągające gałęzie aż do drewnianych ścian i pochylające się nad dachem stały
czarne i nagie. Wisiało na nich jeszcze kilka liści, przypominały pogrążone w letargu
nietoperze.
Nie wahała się długo, podeszła prosto do drzwi i mocno za nie szarpnęła. Wiedziała,
że są zamknięte na klucz, lecz włożyła całą siłę woli w ich otwarcie. Wreszcie z cichym
westchnieniem ustąpiły, zamek był stary, marny...
Przypuszczała, że izba wygląda tak, jak ją zostawił. Wciąż unosił się tu mocny zapach
oleju i terpentyny. I zwęglonego drewna.
Stwierdziła, że w środku jest dość ciepło, chociaż przy każdym oddechu
wydmuchiwała niebieskawe kłębki pary.
Posuwała się po omacku z wyciągniętymi rękami. Pogładziła ławę, na której tak
często sypiał. W posłaniu nie pozostała ani odrobina jego ciepła, choć tego chyba się
spodziewała.
Reina zaszlochała cicho.
Najwyraźniej tęsknoty za nim wcale nie tłumiło przebywanie tutaj, wśród jego rzeczy.
Zacisnęła szczęki i podeszła do lampy. Gdzie on trzymał stare krzesiwo? Niczego innego na
rozpałkę nie miała. Zaczęła szukać i wkrótce palce odnalazły je na półce nad paleniskiem.
Iskry posypały się przy trzeciej próbie, lecz knot świecy się od nich nie zajął. Odwróciła się
bezradna i przypomniała sobie, że ojciec, mając kłopoty z roznieceniem ognia, używał
terpentyny.
Ale i tak płomień nie chciał się rozpalić.
Poddała się z westchnieniem, zaczęła mrużyć oczy. Dość tu było światła, by dostrzec
cienie znajomych sprzętów, a zarazem dostatecznie mało, by niemal mogła się oszukiwać, że
ojciec stoi w kącie przy zamkniętym oknie i maluje.
Dziewczynka położyła się na ławie, zadrżała z zimna. Zamknęła oczy i nareszcie
zobaczyła całą izbę wyraźnie.
- Tatusiu, co teraz malujesz?
Mocno zacisnęła powieki, tak mocno, że przed oczami pojawiły się czerwone plamy.
Krążyły i wirowały coraz gęściej i gęściej. Teraz zmieniły się w czerń, wkrótce zamigocze
niebieski płomyk. Reina dobrze o tym wie-
działa. To było to samo światło, które niekiedy oświetlało twarze i pozwalało je
czytać.
Długo tak leżała, wkrótce rozbolały ją zaciśnięte szczęki i dłonie. Ale nareszcie
napłynęły obrazy, te obrazy, na które tak długo czekała.
Było już jasno, gdy obudziła się gwałtownie. Na dworze szarówka. Wystraszyła się,
na pewno odkryją, że nie nocowała w domu, że nie ma jej w łóżku.
Usiadła, strasznie jej było teraz zimno. W nagich rękach kłuło i szczypało, gardło
bolało.
Ale go widziała. O, tak, teraz mogą sobie gadać, co im się żywnie podoba, mama,
Benjamin, wszyscy. Ona i tak wie lepiej. Ojciec wcale nie umarł. Oczywiście, że nie, to jasne.
Nie był też ranny, a ta świadomość sprawiła jej jeszcze większą ulgę. Tylko tak mu strasznie
gorąco i jest gdzieś daleko. Nie zdołała pochwycić jego twarzy, lecz czuła, że jej własne serce
uderzało spokojnie. To znaczy, że on się nie boi i raczej nikt nie próbuje go skrzywdzić.
Reina poskakała trochę, żeby się rozgrzać i jednocześnie otrząsnąć z wrażeń.
Spostrzegła, że blat stołu pod oknem pokrył szron. Za to w przeciwległym kącie stały płyty z
napiętym płótnem i pachniały. Musiała to zobaczyć. Podeszła do nich wolno, wyciągnęła
tylko jeden palec. Stały odwrócone do ściany.
Chwyciła pierwszą ramę i w tym samym momencie poczuła ostry ból rozchodzący się
po ręce.
- Właśnie, że tak, chcę zobaczyć - mruknęła. Nie wolno ci tego oglądać, Reino,
jeszcze nie. Nie teraz. Zaczekaj na
mnie!
Dziwne, sądziła przecież, że na taką rozmowę już się zamknęła. Ale przecież usłyszała
słowa, bardzo wyraźnie, tak samo jak wtedy, kiedy chciała pożyczyć od niego najładniejszy
nóż, a on nie dał się zwieść ani błagalnym prośbom, ani gniewnemu tupaniu w podłogę. Jego
opór był gęsty i lepki jak syrop, i tak samo słodki.
Wysunęła dolną wargę, lecz rękę przyciągnęła do siebie.
- Dlaczego nie, tatusiu? Chciałam tylko... To jeszcze nie gotowe. Pozwól mi to
najpierw skończyć, moja mała.
Potem będziesz mogła zobaczyć. Uśmiechnęła się do siebie.
- Dobrze, tatusiu.
Poczuła delikatne łaskotanie na policzkach. Potem uświadomiła sobie, że przez wąskie
szpary w ścianach i jedyną w całym szałasie mętną szybę wpada coraz mocniejsze światło.
Wkrótce nastanie dzień, musi więc czym prędzej wracać do domu. Chyba najlepiej będzie
powiedzieć, jak było naprawdę, przyznać się, że przyszła tutaj pomyśleć o ojcu, porozmawiać
z nim. I zapewnić, że obiecał jej wrócić do domu. Wkrótce, już wkrótce...
Była teraz spokojna, oczy płonęły jej przejrzyste i niemal pełne rozsądku. Ravi z
każdym dniem nabierał pewności: Viveke da sobie radę, nawet bez tej rodziny, w której ręce
miał nadzieję ją oddać. Na kilka dni zamieszkali w tym wielkim domu, który odwiedzili
pierwszego dnia, i obserwował, jak Viveke śmieje się i ucztuje wraz ze starymi przyjaciółmi.
Była szczęśliwa, promieniała, obawiał się jednak, że przynajmniej część blasku w jej oczach
zniknie, kiedy on wyjedzie.
Niełatwo było sprawdzić, kiedy odbijają statki, wiedział, że będzie po prostu musiał
przeprawić się na wybrzeże, do wielkich portów, z nadzieją, że wszystko się ułoży. Zbliżała
się zima, nadchodziło Boże Narodzenie i domyślał się, że żegluga na północ o tej porze roku
należy raczej do rzadkości.
Ale zostać tu nie mógł!
Z każdym dniem odczuwał wobec Viveke coraz większą czułość, a z każdym
tygodniem myśl o tym, że zdradzi jej dziecinne oddanie, stawała się coraz trudniejsza do
zniesienia.
Lecz przecież miał inne dzieci, za które ponosił jeszcze większą odpowiedzialność.
Johanna zrozumie. Po wszystkich tych latach pełnych spokoju i wzajemnego zaufania
na pewno zdoła to znieść, gdy tylko dowie się o wszystkim. O, to doprawdy dziwaczna
historia. Wyjechał z domu po to, by ratować tę nieszczęsną kobietę, a sam stal się jej
więźniem. Nietrudno pojąć, że to choroba szalejąca w jej umyśle była bezpośrednią
przyczyną tak śmiałego planu. Zapewne czuła się samotna i bezradna, gdy więc pojawił się
mężczyzna gotów zaryzykować życie, by jej pomóc, spadła mu w ręce niczym przejrzały
owoc.
Teraz jednak czuła się już lepiej, o wiele lepiej.
Dziś wieczorem spyta ją o płaszcz z pieniędzmi i czy przypadkiem nie wie o jakimś
statku.
Viveke zrozumie. Być może będzie płakać, może bardzo mu wszystko utrudni, a Ravi
w głębi ducha przyznawał, że najprawdopodobniej sam będzie płakał razem z nią.
Poczuł jej spojrzenie z przeciwległego krańca pokoju. Wyrwało go z zamyślenia.
Uniósł głowę, ujrzał ją siedzącą na niskim, miękkim fotelu w pobliżu ognia. Rozmowa, jaką
prowadziła z przyjaciółką, najwidoczniej ucichła. Obie kobiety miały zaróżowione policzki
od gorąca albo od wina, które popijały. Zobaczył, że obojętnie krzyżują nogi, piętami wsparte
o blat niskiego marmurowego stolika.
To był doprawdy piękny dom. Takie wielkie pokoje, wysokie sufity. Być może nie da
się nazwać go pałacem, nie lśniło tu bowiem złoto i kryształy, lecz wzór ułożonych z wielką
precyzją mozaik na podłodze przywodził na myśl zamek albo kościół. Meble stały w grupach,
niskie i jasne, wyrzeźbione z tego samego jasnego kamienia, wyłożone wielkimi miękkimi
poduszkami z chwaścikami na rogach. Pod sufitem wisiały lampy, a ich miękkie światło
jakby nie całkiem docierało do podłogi. Ale płomienie z paleniska rzucały czerwone cienie,
przydając życia temu czarno-biało-szaremu wyposażeniu. Proste surowe meble jeszcze
bardziej podkreślały okrągłe kształty kobiet w zielonych i żółtych sukniach.
Skinęły na niego. Wraz z nimi siedział brat tej drugiej. Wyjął teraz kości do gry i
uśmiechał się życzliwie do Raviego. Mówił wolno i wyraźnie, znał też kilka słów po
niemiecku. Był wysoki i chudy, za to ręce miał jak wiosła i największy nos, jaki Ravi
kiedykolwiek widział na ludzkiej twarzy. Lecz błyszczące ciemne oczy były oczami małego
chłopca, a teraz wprost biła z nich chęć do zabawy.
- Moja siostra mówi, że chce nauczyć się grać w kości. Uważa za rażącą
niesprawiedliwość, że kobiety nigdy nie mają żadnej rozrywki.
Ravi uśmiechnął się. Gdy usiadł z nimi, mężczyzna szturchnął go w bok. Nalano mu
wina do kielicha, a Viveke przycisnęła się jeszcze mocniej do poręczy fotela, która ich
rozdzielała.
- Pokaż nam, bracie. Mężczyzna wyjaśnił reguły. Była to stara gra, podobno
zabawiano się nią
już na dworze cesarza Nerona. Wówczas jednak stawką w grze bywały głowy, statki
albo całe królestwa.
- My będziemy musieli zadowolić się grą o kilka dukatów - uśmiechnął się mężczyzna
i rzucił na stół sakiewkę.
Viveke poszukała czegoś pod swą luźną suknią i wyciągnęła dwie błyszczące złote
monety. Jedną dostał Ravi.
- Są warte tyle, co dziesięć twoich, bracie - uśmiechnęła się, a mężczyzna pokiwał
głową.
Kości stuknęły głośno o kamienną płytę. Ravi szybko pojął zasady. Nie kosztowało go
to więcej niż kilka ostrych i paskudnych ukłuć w brzuchu, by wygrać tyle, żeby mógł poczuć
się pewny, iż wystarczy na podróż do domu.
Poddał się, gdy kobiety wymieniały coraz bardziej zdumione spojrzenia. Zrozumiał
jednak, że jest za późno, gdy przyjaciółka Viveke wyciągnęła szczupłe ręce przed siebie i z
westchnieniem oznajmiła, że czuje się już zmęczona. Niepokoju w jej oczach trudno było nie
zauważyć, a na twarzy Viveke pojawił się welon zmęczenia, którego z całą pewnością nie
wywołało słabe, słodkie wino z fig.
- Zawsze tak jest - wyszczerzył zęby w uśmiechu mężczyzna. - Człowiek uczy
nowicjusza swoich sztuczek i sam kończy jako bankrut.
Ravi położył pieniądze na stole.
- Ja ich nie chcę, to przecież była tylko zabawa. Viveke zgarnęła monety i wrzuciła je
do sakiewki, uznawszy widać, że mężczyźnie nie będzie już potrzebna.
- Są twoje, przyjacielu. Wygrane w uczciwej grze. Przypilnuję ich dla ciebie. A
Taurus jest w stanie pogodzić się z taką stratą. Nie znam przecież nikogo bogatszego od
twego ojca!
Mężczyzna z ogromnym nosem uśmiechnął się. Ravi zrozumiał, że strata pieniędzy w
istocie nic dla niego nie znaczy. Mimo to jednak wydawał się lekko przestraszony, kobieta
zaś, będąca jego siostrą, a może żoną, spuściła wzrok i ucałowała wszystkich w oba policzki
na pożegnanie.
W wielkim pokoju zapadła cisza. Drewno na palenisku też przestało trzaskać. Z ulic z
rzadka docierał jeszcze turkot wozów, lecz chłód, który o tej porze ogarniał miasto, zapędził
już pewnie większość mieszkańców do domów.
Viveke znów uniosła kielich z winem.
Ravi usiadł z powrotem na swoim miejscu. Cóż, pora teraz dobra jak każda inna. No i
przecież miał już pieniądze.
Uprzedziła go.
- Wiedziałam - oświadczyła. - Od pierwszej chwili, gdy cię ujrzałam, mój drogi. Jesteś
tym, na którego czekałam. Tym, na którego wszystkie czekałyśmy.
Czknęła, a Ravi, widząc to, odczuł ulgę. Upiła się winem i gorącem. Być może jest
dostatecznie zamroczona, by pogodzić się z rzeczywistością. Może nawet się przed nim
upokorzy, może da upust swym na pewno silnym uczuciom.
Będzie umiał sobie z tym poradzić. Nawet ją obejmie i utuli. Nie powinna uważać, że
odjeżdża od niej dlatego, że jej los nic a nic go nie obchodzi. Viveke go wzruszała, była
niczym ptaszek z obcych krajów, nie pasujący do jego świata. Mogłaby być jego siostrą,
pomyślał nagle i sam sobie pokiwał głową.
Siostrą...
Viveke nie przestawała na niego patrzeć. Nie czuł się nagi przed jej oczyma,
przejrzała go tylko jakby odrobinę.
- Wiedziałam - powtórzyła.
- Viveke, ja...
- Jedną rzecz musisz zrozumieć, Ravi. To miasto... Od niego nigdy się nie ucieknie.
Ravi z namysłem skinął głową.
- Pewnie masz rację, ono jest... magiczne.
- No właśnie, magiczne. I zawsze takie było. Mieszkali w nim najpotężniejsi ludzie,
jacy kiedykolwiek żyli na tej ziemi.
- Cesarzowie, władczynie... Czy nie tu przyjechała Kleopatra, żeby się spotkać ze
swym znienawidzonym ukochanym?
Uśmiechnęła się.
- Widzę, że rozmawiałeś ze starą Thalią! Owszem, to prawda. Zresztą tych historii jest
przytłaczające mnóstwo, usłyszysz je wszystkie.
Ravi się uśmiechnął.
- Chciałbym mieć na to czas, Viveke, ale nie mam tego czasu bez względu na to, jak
bardzo bym sobie tego życzył.
Viveke nie spuszczała z niego wzroku. Uniosła do góry kielich z winem, lecz nie piła.
Przyglądała się tylko Raviemu znad krawędzi kieliszka. Chłodny przeciąg wpadł z zewnątrz,
rozległo się też trzaśniecie jakichś drzwi.
- Powinniśmy byli spotkać się wcześniej, wiele lat temu, gdy byłeś jeszcze bardzo
młody. Wtedy mielibyśmy czas.
Nie mógł powstrzymać się od uśmiechu, wszak ona miała zaledwie połowę tych lat co
on, a już na pewno była co najmniej piętnaście lat młodsza. W dodatku gdyby spotkała
obdartego, na poły szalonego chłopaka, jakim był kiedyś, zapewne nie uśmiechałaby się do
niego tak szeroko.
- Dobrze wiesz, że muszę wracać do domu. Jesteś już zdrowa, Viveke, znalazłaś się
wśród przyjaciół. Nikt chyba nie wyrządzi ci tu krzywdy, a złe plotki z Norwegii pewnie
nigdy tu nie dotrą.
Viveke zaczęła się kołysać, na jej twarzy odmalowało się zatroskanie.
- Jesteś wolna - dodał Ravi cicho. - I ja także. Jesteś w domu, Viveke, widzę, jak
dobrze ci to robi. Ale ja także muszę wracać do domu, doskonale o tym wiesz.
Opróżniła puchar.
Pod gęstymi rzęsami rysowała się wąska srebrna strużka, ale usta uśmiechały się
drżąco.
- Wiem o tym - szepnęła. - Wrócisz do domu. Będziesz tam, gdzie twoje miejsce. Na
zawsze.
Patrzył na jej dłonie, takie kruche i delikatne, zaciśnięte na miękkich wyściełanych
poręczach.
Wstał, pochylił się nad nią, pocałował białe czoło, które tego wieczoru ozdobione było
jedynie wąską jedwabną tasiemką.
- Ale ty mnie kochasz, prawda? - szepnęła Viveke. Ravi z wysiłkiem przełknął ślinę.
- Jak siostrę - szepnął cicho. Nogi trochę mu się trzęsły, bał się, że Viveke zaraz
wybuchnie gniewem
albo bólem. Nie wiedział, czy zniesie jej błagania, czy będzie mógł patrzeć, jak czepia
się go tak, jak było w domu przed wyjazdem.
Ona jednak siedziała nieruchomo. Chciał życzyć jej dobrej nocy. Wprawdzie
przydzielony mu pokój nie miał żadnych drzwi, które mógł za sobą zamknąć, lecz ludzie
śpiący w różnych miejscach zapewne powstrzymaliby ją przed pójściem za nim.
Odwróciła się wtedy do niego, otworzyła oczy i uśmiechnęła blado.
- A czy nie możemy dzisiejszej nocy posiedzieć tutaj? Opowiem ci niektóre z tych
historii. Pokażę jeszcze kilka fragmentów tego miasta, które będziesz mógł zabrać ze sobą.
Ravi nie chciał tego. Bał się. Ona jednak była spokojna, głos jej nie drżał. Czyżby się
omylił? Czyżby uczucie do niego nie oślepiło jej kompletnie?
Tak trudno było ją przeniknąć, wprawiała go w zmieszanie. Więcej niż raz próbował
tej sztuki, wówczas gdy leżał w wąskiej trumnie na statku, lecz nawet przez moment nie
udawało mu się zajrzeć w jej myśli. Nie miał też na nie żadnego wpływu. Usiłował to sobie
tłumaczyć działaniem odurzających środków, którymi go poiła.
- Pamiętasz te małe białe ruiny, które ci pokazywałam? Te na poły skryte pod starym
kurnikiem, tam gdzie rosły morwy?
Ravi kiwnął głową, cały czas stał na środku pokoju.
- Widziałeś wtedy świątynię, mój kochany. Świątynię starszą niż Panteon, niż
wszystko, co kiedykolwiek widziałeś.
Przytrzymała go potokiem słów, nie mógł teraz odejść. Nie chciał też z powrotem
siadać, przysunął się tylko do paleniska i oparł rękę o umieszczoną nad nim półkę. Viveke nie
spoglądała na niego, siedziała zapatrzona przed siebie, a miękkie słowa ulatywały z jej warg
jak tresowane ptaszki.
Była piękna, gdy patrzył na nią z boku. Blask lampy igrał w jej włosach, które nabrały
teraz czerwonawo fioletowego odcienia.
To była niezwykle ciekawa historia o pierwszym ogniu tego miasta. O świątyni
Westy.
- Ognia w świątyni westalki strzegły przez sześćset lat. Kto wie, jak stara była to
wiara, lecz w każdym razie chrześcijanie zniszczyli ją w mgnieniu oka, a westalki już wkrótce
całkiem odejdą w niepamięć. Lecz nie wszyscy o nich zapomną... To ogień Westy zbudował
miasto. Dopóki płonął, rzymianie byli bezpieczni. Ogień był życiem, przyszłością i centrum
wszystkiego. Umbilicus Orbis. Pępek świata.
Ravi spostrzegł, że Viveke porwała jej własna opowieść. Opisywała mu westalki w
sposób tak barwny i żywy, że i on wyobraził ją sobie jako jedną z nich. Piękną, na wpół
przezroczystą, jako sam symbol świętego zadania dziewicy.
- To westalki przekazywały życie dalej, mój drogi. To one posiadały tajemnicę
Pramatki.
Odwróciła się teraz do niego.
- Czyż nie jest to niezwykła historia?
- Jest zaiste piękna - odparł Ravi schrypniętym głosem. - I wiesz, wydaje mi się, że
prawdziwa. Kobiety, które rządzą... Kobiety, które dają życie... Tak chyba powinno być.
Wydaje mi się bowiem, że kobiety nie tak łatwo wysyłałyby jedną armię przeciwko drugiej,
gdyby to do nich należała decyzja. Wydaje mi się, że dostrzegałyby synów w żołnierzach.
- Hm... Może masz rację? Może wysyłałybyśmy nasze córki! Roześmiała się, a on
przyłączył się do tego żartu. Viveke zgięła się na
krześle, niczym nie okazując smutku ani żalu, Ravi też usiadł. Ujął w dłonie
jej ręce, tym razem pozwoliła mu na to. Zaraz poczuł płynące przez nie gorąco i
spostrzegł, że źrenice Viveke rozszerzają się, gdy i ona je poczuła.
- Teraz, kiedy mamy się rozstać... chciałem ci zadać pytanie, którego do tej pory nie
śmiałem zadawać.
Skinęła głową, żeby go zachęcić.
- Kiedy wyjeżdżaliśmy... byłaś chora i zrozpaczona, wiem o tym. Ale dlaczego...
dlaczego nie poprosiłaś mnie po prostu o to, bym ci towarzyszył?
Viveke zamrugała.
- A czy ty... ty byś ze mną pojechał? Ravi w odpowiedzi uścisnął jej rękę.
- Tak. Ja... nie przyszedłem do ciebie z własnej woli. Masz potężnych przyjaciół,
Viveke, dobrze o tym wiesz. Nigdy nie jesteś sama. Masz siostry...
Oczy Viveke rozszerzyły się ze zdumienia.
- Ty... ty wiesz? Potwierdził.
- Trochę wiem, ale niewiele. Nie powinienem wiedzieć. - Jesteś mężczyzną,
czyżbyś... czyżbyś był Strażnikiem? - Tak.
Ravi posłał myśl Thilli. Spłacił już swój dług, ale pewnie lepiej teraz o wszystkim
milczeć.
Viveke wychyliła głowę, włosy musnęły dłonie Raviego. Szepnęła coś wpatrzona w
stół.
- Tyle niezwykłych rzeczy spotkało mnie w ciągu tego ostatniego roku w Bergen. Tyle
niewyjaśnionych rzeczy.
- Wiem. I mimo wszystko powinnaś się z tego cieszyć. Uratowałaś się. Twoi
wrogowie nie mogą cię teraz zniszczyć.
- Może i tak... Spostrzegł, że Viveke zaczyna drżeć, wstrząsnęły nią dreszcze, lecz on
nie
mógł jej puścić. Coś w niej pękało. Mocniej tylko ścisnął jej dłonie, jak gdyby to
mogło wszystkiemu zapobiec.
Ale ona gwałtownie, zdecydowanym ruchem przyciągnęła ręce do siebie, a jemu
dotyk chłodnego powietrza na rozpalonym wnętrzu dłoni sprawił ból. Viveke nie mogła
znieść więcej, wyglądała teraz na wylęknioną i zrozpaczoną. Ravi pożałował. A więc znów
błędnie wszystko obliczył. Co się z nim dzieje? Zwykle z wielką łatwością przychodziło mu
przekazywanie spokoju do cudzego ciała, ciepło jego dłoni potrafiło leczyć rany, a przede
wszystkim przynosić spokój wzburzonemu umysłowi. Ale dzisiejszej nocy, tu, w tym
wielkim pokoju, nic nie układało się tak jak zwykle.
- Nazwałeś mnie siostrą - powiedziała. Ravi z lękiem zwilżył wargi.
- A wiesz, jak ja chciałabym cię nazywać? Ravi pokręcił głową, serce waliło mu w
piersi. Znów znalazł się w głębi
wąskiego ciasnego korytarza, plecami przyparty do muru. Ona jednak wciąż
uśmiechała się łagodnie.
- Chciałabym nazywać cię ojcem. Te proste słowa wstrząsnęły nim, przeczołgały się
jak jaszczurka wzdłuż
napiętego kręgosłupa, oszołomiły. Viveke dalej się uśmiechała, oczy miała tak
przepastne i żywe, a on nagle musiał walczyć z przemożną chęcią objęcia jej i uściśnięcia.
To ona wstała i miękko do niego podeszła. Przysunęła twarz do jego twarzy, a jego
usta znalazły się tak blisko jej warg, że w oddechu czuł smak wypitego przez nią wina.
- Teraz będziemy spać. Długo, bardzo długo... Dobranoc, kochany. Mogła go bez
trudu pocałować, bo on nawet nie drgnął, ale jej oddech
słodko przesunął się po twarzy. Ujęła jego rękę i podniosła ją do ust.
Ojciec.
Siostra.
Ulga toczyła się w nim niby koło, coraz prędzej i prędzej, szaleńczy krąg tęsknoty za
domem i wdzięczności. Teraz wreszcie poczuł również smutek, jasnoniebieski smutek, że
będzie musiał opuścić tę niezwykłą dziwną kobietę, która pokochała go - jak ojca.
- Dobranoc, Viveke. Niech ci się przyśnią słodkie sny. Odrzekła z uśmiechem:
- Na pewno tak będzie. A jutro rano ci o nich opowiem.
ROZDZIAŁ VIII
Znów nadszedł czwartkowy wieczór i Viveke zniknęła. Harminia poszła razem z nią.
Ravi domyślał się, dokąd się wybrały. Przed trzema tygodniami przybyli do miasta również w
czwartkowy wieczór. Udali się wówczas prosto do tamtej ukrytej siedziby. Przypuszczał, że
to coś w rodzaju miejsca spotkań dla kobiet, i podejrzewał, że Viveke musiała kiedyś
zajmować poczesne miejsce wśród grupy przyjaciółek. Przyprowadziła tam Raviego, a z tego,
co wiedział o takich łaźniach, bacznie przestrzegano w nich podziału na kobiety i mężczyzn.
Gospodarz, Taurus, nie wyjmował już więcej kości do gry. Ravi odnosił wrażenie, że
niemal unika swego gościa. Wieczór za wieczorem spędzał w okrągłym pokoju, w którym
urządził gabinet. Całymi dniami przychodzili i wychodzili stamtąd ludzie, z którymi
prowadził interesy. Poza tym życie koncentrowało się w obszernym pomieszczeniu na środku
domu, w którym w chłodne noce płonął ogień, próbując odegnać chłód. Zima nadeszła
niespodziewanie. Zdaniem Raviego przypominała raczej łagodną wiosnę, lecz rzymianie
trzęśli się z zimna i marzli, twierdząc, że tak chłodnej zimy nie było od kilku pokoleń.
Jego statek miał pożeglować do Marsylii na tydzień przed Bożym Narodzeniem.
Potem na pewno zdoła jakoś przedostać się dalej. Marsylia to ruchliwy port, wiele statków
pływa stamtąd przynajmniej do Kopenhagi, a jeśli dopisze mu szczęście, to znajdzie i taki
zmierzający prosto do Bergen. Nie było to wcale nieprawdopodobne, choć wielu żeglarzy
wzbraniało się przed wyruszeniem na morze z kosztownym ładunkiem w porze sztormów.
W najgorszym razie musiał być nastawiony na czekanie.
Bez względu na wszystko jednak znajdzie się w domu na wiosnę.
Blisko rok...
Siedział zapatrzony przed siebie, potem wzrok przesunął mu się w mroczny otwór
drzwi, prowadzących do ciemnego gabinetu Taurusa. Jakaś kobieta zmywała tam podłogi,
widać nie potrzebowała światła, by dostrzec brud.
Usłyszał, jak szeleści papierami.
Ach, gdyby tylko mógł napisać list do Johanny, włożyć go do butelki i cisnąć w
morze, a szczęśliwym trafem pewnego dnia przyjazne prądy zaniosłyby go na szeroki fiord i
wreszcie butelka uderzyłaby o kamienie nabrzeża przy Dosen.
Smutny uśmiech wykrzywił mu wargi.
Johanna na pewno wie, że on o niej nieustannie pamięta. Że jest już w drodze do
domu.
I nawet jeśli ona nie czuje strumienia gorących myśli, które bezustannie słał na
północ, to zapewne Reina odnajdzie je i pozbiera, tak jak z całą pewnością pokonałaby swój
lęk przed wodą, żeby wyłowić błyszczącą w słońcu butelkę z listem.
Do pokoju wszedł Taurus, po piętach deptała mu służąca. Niosła wielki półmisek.
- Pomyślałem, że moglibyśmy zjeść prosty posiłek tutaj. Viveke i Harminia jeszcze
przez jakiś czas zabawią poza domem. Te babskie spotkania zawsze przeciągają się na całą
noc. Pewnie nie mogą się nagadać. Prześcigają się nawzajem w opowiadaniu plotek, od
których włos jeży się na głowie. Tak, tak, w taką noc jak ta żaden mężczyzna nie może być
pewien swego dobrego imienia!
Uśmiechnął się szeroko pod wielkim nosem, Ravi ze zrozumieniem pokiwał głową i
także odpowiedział uśmiechem.
- Chciałbym zmienić się w pająka i przycupnąć u nich w kącie. Czy tam, skąd
pochodzisz, kobiety też są takie? Przekradają się z tajemniczym uśmiechem i trawią godziny
na plotkach i dziecinadach?
Cmoknął wargami.
- Niektóre owszem - odparł Ravi wesoło. - Ale większość nie ma jednak czasu na
podobne przyjemności. Muszą pracować, są ubogie.
Taurus zmarszczył czoło i pokiwał głową.
- Pewnie tak jest. Widzę przecież wieśniaczki na targu i te, które piorą ubrania nad
rzeką. One na pewno nie mają czasu na takie uciechy. Ale jest jedna rzecz, którą kobiety
kochają mocniej niż plotki, a mianowicie przyjęcia. I właśnie o tym chciałem z tobą
porozmawiać, przyjacielu.
Taurus wyprosił dwie służebne i rozwalił się na miękkim podwójnym krześle.
Jedzenie było skromne, jakieś klopsiki mięsne o mocnym zapachu kolendry, kawałki
świeżego chleba, w miskach pokrojone warzywa, najwyraźniej gotowane w winie. I
niezwykle strojny, niemal odrażająco żywy ptak najpierw ugotowany, a potem ustrojony w
pióra, które nosił za życia.
Na ten widok Ravi przełknął ślinę kilkakrotnie, potem wybrał owoc i od niego
rozpoczął posiłek.
- Słyszę, że wkrótce nas opuścisz. To smutne, ale rozumiem. Masz rodzinę tam, na
północy, w kraju, którego nigdy nie widziałem. Masz kobietę? Dzieci?
Ravi przełykając kiwał głową. Taurus westchnął.
- Cóż, Viveke jest smutna, widzę to. Ale wiem, co może ją rozweselić. Urządzimy
wielkie przyjęcie na twoją cześć. Na pożegnanie.
Ravi podniósł wzrok.
- Chyba nie starczy na to czasu... Taurus położył mu rękę na ramieniu. Palce
błyszczały mu od tłustego
sosu. Tu nie używało się łyżek ani noży.
- Znam pewnego kapitana, odbywaliśmy razem służbę państwową. Płynie do
Amsterdamu w Nowy Rok, obiecał mi, że pomoże ci w dalszej podróży. Zna mnóstwo ludzi,
wielu winnych mu jest przysługę. Dziwne by było, gdyby nie załatwił ci dotarcia do domu w
ciągu miesiąca od Nowego Roku.
Ravi poczuł, że serce w piersi zaczyna mu galopować.
Gdy wróci do domu, dziecko może jeszcze się nie urodzi. Johanna nie będzie musiała
radzić sobie z tym ciężarem zupełnie sama. Będzie mógł przy niej być, obejmować ją,
łagodzić ból...
Odsunął jedzenie, nie był w stanie już przełknąć ani kęsa.
- I co ty na to? Zużyjemy trochę pieniędzy mojego ojca i urządzimy przyjęcie
noworoczne, jakiego Rzym nigdy jeszcze nie widział? Przyjęcie takie, jak za dawnych
czasów, z całymi wozami jedzenia, tancerkami i muzyką przez trzy nie kończące się dni!
Ravi patrzył na zachwyt rozjaśniający twarz tego mężczyzny i zrozumiał, że jego
wyjazd będzie jedynie wymówką. Wielkie przyjęcie było właściwie ostatnią rzeczą, jakiej
pragnął, ale dla Viveke utopienie smutków w winie i tańcach mogło stanowić pewną
pociechę. W otoczeniu wszystkich swoich bliskich być może zechce ponownie zobaczyć się z
ojcem, spotkać się z nim wśród tłumu. Wydawało się, że właśnie przed tym odczuwa pewien
lęk. Ravi domyślał się, że między nimi dwojgiem coś kiedyś musiało źle się ułożyć. Może to
ojciec zmusił ją do zawarcia małżeństwa z tym bezkrwistym Norwegiem?
Ale Viveke wyraźnie za nim tęskniła, i to tak mocno, że pragnęła innego mężczyznę
nazywać ojcem...
Na pewno mu wybaczy.
Ravi kiwnął głową gospodarzowi.
- To brzmi niezwykle interesująco, ale... Nie przejmujcie się mną tak bardzo. Nie
przepadam za wielkimi przyjęciami...
- O, zachwycisz się tym. Nie ma człowieka, który nie pokochałby rzymskiej uczty.
Przysięgam ci, to będzie coś, czego nigdy nie zapomnisz. To jedzenie, mój przyjacielu... jest
jak stworzone dla bogów i bogiń. No i stroje! My się uwielbiamy przebierać, wiesz? Tak, tak,
trzeba przyznać, że nie tylko nasze kobiety są próżne...
Mrugnął do Raviego.
W jego spojrzeniu była jakaś intymność.
Po posiłku myśli w głowie Raviego nie przestawały wirować. Taurus twierdził, że
może załatwić mu podróż, dzięki temu wszystko stanie się łatwiejsze, lecz oznacza to również
kilka kolejnych tygodni oczekiwania. 1 w brzuchu Raviego zaczął się jarzyć nieduży
węgielek. A co będzie, jeśli stan Viveke się pogorszy? Jeśli to, co widział w jej oczach, okaże
się wcale nie być tym, o czym mówiła?
Tak trudno ją zrozumieć! Była taka zmienna, jak gdyby pozbawiona ostrych
konturów. Przede wszystkim przywodziła mu na myśl małego ptaszka, ćwierkającego i
wesołego, krążącego w koło i przysiadającego to tu, to tam. Ale podczas zimowej zawieruchy
nie da sobie rady. Wciąż był pewien, że jeśli coś się wydarzy, coś bardzo przykrego, coś co ją
wzburzy, to nie będzie w stanie sobie z tym poradzić. Miała w sobie siłę, lecz nie twardą i
mocną, jak z kamienia czy stali, raczej jak te jedwabne wstążki, w które się stroiła, delikatne,
lecz zarazem trudne do zerwania. Gdy już jednak pękną...
Zerwana jedwabna wstążka nie daje się związać, jest zbyt gładka i śliska, każdy węzeł
wkrótce rozpłacze się i rozsupła.
Jednym uchem tylko przysłuchiwał się Taurusowi opisującemu planowaną ucztę.
Brzmiało to rzeczywiście imponująco, cały pochód kilkuset gości, wino serwowane z
fontanny w domu jego ojca.
- Arabskie tancerki. Tak! Muszą być, piękne, opalone kobiety o nadzwyczajnych,
niesamowitych biodrach i młodzi mężczyźni grający na starych instrumentach, takich jak
sitary, bębny, flety. Musimy mieć to wszystko.
Ravi zmęczony pokiwał głową.
- Viveke i Harminia ogromnie się ucieszą! Przecież w ten sposób uczcimy także jej
powrót do domu!
Raviemu poczęło kręcić się w głowie.
Ptak wciąż stał na stole nie ruszony, a teraz przez moment wydało mu się, że zaniósł
się niemym rozpaczliwym krzykiem. Gra płomieni na kandelabrze wprawiała w taniec cienie
na lśniącym, niebieskozielonym stroju z piór. Wyglądało to niemal tak, jakby wyglazurowany
korpus ptasi uderzał skrzydłami, próbując uwolnić się od cukrowych ozdób, którymi
przystrojona była cała głowa.
Ravi wstał, ręką trzymał się za brzuch.
Taurus urwał w połowie zdania, twarz wygładziła mu się we współczującym
uśmiechu.
- Zaszkodziła ci ta przyprawa? No cóż, rzeczywiście jest dziwna i ostra, nazywamy
ją chapa, można ją palić albo jeść. Nie czujesz, jak pozwala odpocząć głowie i wprawia ciało
w pulsowanie?
Ravi pokręcił głową.
- Nie, trochę mi się zrobiło słabo. Chyba pójdę się położyć.
- Przyzwyczaisz się do chapy, ale może powinieneś wypić teraz kilka szklanek
wody. Ta przyprawa pobudza pragnienie. Czy kazać przynieść ci słodkie ciastka? Sam mam
ochotę na słodycze.
Ravi pokręcił głową, lecz zaraz tego pożałował. Posiłek jakby chciał zdusić go od
środka.
Dnie dzielące go od święta bardzo się ciągnęły. Ravi rzadko widywał Viveke,
nieczęsto też spotykał Taurusa. Zdołał odnaleźć pewien spokój na górze w sypialni, którą
oddano mu do dyspozycji. Dość niezwykły wydawał mu się brak drzwi, których nie mógł za
sobą zamknąć, zorientował się jednak, że panujące tu zwyczaje i tak zapewniały coś w
rodzaju prywatności. Na dole w korytarzu wisiał dzwonek i gdy któryś ze służących albo
innych ludzi w domu miał jakąś sprawę do załatwienia w hallu, delikatnie dzwonił
dzwoneczkiem. Zasłona odgradzająca alkowę, w której stało łóżko Raviego, była przejrzysta i
jasna. Mimo to możliwe było oglądanie zewnętrznego pomieszczenia i upewnianie się, czy
nikt nieproszony nie wchodzi.
Przyniósł sobie księgi z piwnicy, gdy Taurus nieco zawstydzony przyznał, iż całe jego
młodzieńcze wykształcenie tam właśnie zostało schowane. Większość książek była po łacinie
i Ravi niewiele mógł z nich zrozumieć.
Niektóre zawierały piękne kopie miedziorytów, a nawet kolorowane ilustracje
osłonięte cieniutką bibułką. Wybrał jedną księgę, zdobieniami górującą nad wszystkimi
innymi, co drugą stronicę rozdzielała wkładka z ilustracjami. O ile dobrze się orientował, były
to oryginały, a nie ryty czy też kopie odbite pod prasą. Wszystkie też zostały pokolorowane
na czerwono i
zielono, miały również złocenia wykonane pędzelkiem tak cienkim, że wydawało mu
się wprost niemożliwe, by prowadziła je ludzka ręka.
Rozpoznał łacińskie słowo oznaczające westalki. Wodził wzrokiem po tym dziwnym
tekście, w dół i w górę, lecz przemawiały do niego głównie obrazy. Zobaczył to, co już
wcześniej sobie wyobrażał: młode, piękne dziewice poświęcające się świętej służbie w
świątyni Westy. Całym swym życiem strzegły ognia i sowicie je za to wynagradzano.
Wyglądały na szczęśliwe i na potężne pomimo swej eterycznej urody.
Przewrócił kilka kart i drgnął przestraszony na widok rysunków, przedstawiających
straszne potwory. Wyglądały jak żywe. Jedne miały kobiece oczy w głowie węża, inne
przedstawiały mężczyzn będących pół bykami, pół ludźmi. Zobaczył trzy smoki wypluwające
najohydniejsze stwory, a także wizerunek walczącego boga, podobnego trochę do jego
własnego ojca...
Księga była oprawiona w czarną skórę, miała okucia z ciężkiego mosiądzu.
Postanowił nauczyć się trochę tego języka, który dotychczas znał jedynie odrobinę z
list medykamentów i ziół, znajdujących się w zapiskach Johanny.
Znalazły się tu także inne książki, kilka nawet po niemiecku. Nie mógł jednak się na
nich skupić i postanowił, że przyjmie propozycję pomocy, z jaką wystąpili gospodarze, kiedy
po raz pierwszy zobaczyli go, jak z zainteresowaniem pochyla się nad książką. Powiedzieli,
że gdyby życzył sobie jakiegoś tłumaczenia, dadzą mu do dyspozycji młodego chłopca.
Jeszcze dwa tygodnie, a potem stąd wyjedzie.
Te baśnie to mogło być naprawdę coś, co spodobałoby się tam, w domu. Przypuszczał
zresztą, że to coś więcej niż baśnie, raczej legendy i podania z czasów, zanim w Rzymie
pojawili się chrześcijanie, a stare świątynie poszły w zapomnienie przesłonięte przez kościoły
nowej epoki.
Reinę na pewno bardzo by to zainteresowało. Polubiłaby te niesamowite opowieści o
bogach i boginiach, kultach płodności, okrutnej zemście i starych odwiecznych prawdach.
Ravi zamknął księgę i poszedł odszukać Taurusa. Nagle zaczęło mu brakować czasu,
bo gdyby miał zapisać to wszystko...
Nie mogła pojąć, że oczy matki wbijają się w nią jak noże, wydawały się
niebezpieczne, a mimo to smutne. Usta jej drżały tak, jakby chciała ugryźć, lecz Reina
wiedziała, że Johanna nie jest zła. Po prostu się bała i było jej przykro.
- Mamo, musisz mi uwierzyć - łkała. Po wszystkich tych krzykach, po płaczu i
błaganiu o odpowiedź, gardło miała jakby wypełnione suchą, gęstą wełną.
- Córeczko moja kochana, jesteś za mała, żeby to zrozumieć! Wiem, że cierpisz,
wszyscy cierpimy, ale posłuchaj mnie... posłuchaj mnie po raz ostatni!
Reinie twarz zapuchła od płaczu, cały czas szlochała, głośno wciągając powietrze.
Johanna silnymi dłońmi przytrzymywała ją za delikatne ramiona.
- Zastanów się, Reino. Gdyby on żył, to by wrócił. A przynajmniej przysłał nam
jakąś wiadomość. Nie wiem, co mogło się z nim stać, ale jednego jestem pewna: Nigdy nie
zrobiłby nam czegoś podobnego.
Opór, jaki przez cały czas stawiała dziewczynka, zniknął. Nie przestawała jednak
szlochać i patrzyła na matkę w jakiś niesamowity, dziki sposób.
- Chcę ci coś powiedzieć, Reino. Właściwie jesteś na to za mała, za młoda, choć
jednocześnie wiem, że po głowie krąży ci wiele dziwnych myśli, jakie nie powinny pojawić
się u dziecka. Twój tatuś i ja... nie pierwszy raz odszedł ode mnie. Nie zawsze była to jego
wina, ot, po prostu los rzucał nas to tu, to tam. Ale to było bardzo bolesne, Reino, strasznie
bolesne. Traciłam go nieustannie. I mało sama tego nie przypłaciłam życiem. On o tym wie i
gdyby tylko mógł nie dopuścić, by stało się to jeszcze raz, nigdy by mnie na to nie narażał.
- On by od nas nie wyjechał!
- Oczywiście, i właśnie to próbuję ci wytłumaczyć. On sam nigdy by nie odszedł.
- Ktoś go zmusił - stwierdziła Reina. Johanna zdecydowanie pokręciła głową.
- Dobrze wiesz, że to marzenia, pragnienia. Moje biedactwo, masz w sobie więcej ze
mnie, niż bym tego chciała. Ja też jestem taką samą marzycielką, całymi latami potrafiłam
wierzyć w coś tylko dlatego, że rzeczywistość była zbyt okropna, by się z nią pogodzić.
Reina odwróciła głowę.
- On nie żyje - miękko powiedziała Johanna. - Musisz to wreszcie pojąć. O wiele
gorsza będzie dla ciebie świadomość, że nas opuścił.
- On wróci, już niedługo. Ja o tym wiem. Sam tak mówił. Johanna westchnęła ciężko.
- To był tylko sen, Reino, dobrze o tym wiesz.
- Nie. Ja z nim rozmawiałam. Mówił... mówił, że na razie ja muszę ci pomagać.
Mam być grzeczna...
Dziecko pod sercem Johanny zrobiło się nagle jakby po dwakroć cięższe.
- Reino, nie powinnaś zbyt długo karmić się nadzieją. To cię zniszczy. Wiesz, żaden
człowiek nie może żyć samymi marzeniami.
- To wcale nie marzenie, to prawda. Te rozmowy kończyły się zawsze w taki sam
sposób. Johanna nie
wiedziała już, jak ma sobie z tym radzić. Reina była taka uparta, taka pewna swego.
Oczy zmieniały jej się w głębokie jeziora, w otchłanie pełne rozpaczliwej nadziei.
Gotowa się w nie rzucić, a wtedy woda zamknie się nad jej głową i powoli ją udusi.
Johanna nie mogła do tego dopuścić.
Doskonale wiedziała, jak niszczące może być życie w takim kłamstwie. Karmienie się
nadzieją na coś, co nigdy nie nastąpi.
W głębi serca drgała jej jednak cieniutka struna: a jeśli córka ma rację? Jeśli również
teraz widzi to, co jest ukryte przed innymi? Była wszak córką Raviego, w jej żyłach płynęła
jego krew. Czyż nie mogło wobec tego się zdarzyć, że wie o czymś, co Johannie wydaje się
zupełnie niemożliwe?
Nie, Reina jest przecież tylko dzieckiem. A nawet Ravi nie zawsze potrafił odróżnić
sen od prawdy. Nie można wymagać od Reiny, by ona, małe przecież dziecko, się tego
nauczyła.
Tak rozpaczliwie za nim tęskniła.
Wybaczyłaby mu natychmiast, gdyby wrócił teraz do domu, wszystko jedno z jakim
wyjaśnieniem. Johanna nie wiedziała, czy ona by to potrafiła. A poza wszystkim to i tak się
nie stanie.
- Reino, już niedługo będzie wiosna. Wkrótce urodzi się twój braciszek albo
siostrzyczka. Może to będzie chłopiec podobny do... do taty. A wtedy to będzie tak, jakbyśmy
go odzyskały...
Reina nie odpowiedziała, uśmiechnęła się tylko jakimś dalekim, nieobecnym
uśmiechem, na którego widok Johannę przeszły ciarki.
- Chcę wyjść. Na dworze świeci słońce. Obiecałam starej Oyonn przynieść drzewa.
Johanna z wahaniem oderwała oczy od córki. We wzroku dziecka znów pojawiła się
ta mgła. I te powolne, trochę niepewne ruchy, jak gdyby chodziła we śnie, chociaż był jasny
dzień.
- Reino, zaczekaj...
Dziewczynka nie usłuchała, a Johanna nie miała siły z nią walczyć. Uświadomiła
sobie jednak, że być może już niedługo Reinę trzeba będzie zamykać na klucz, żeby nie
zagubiła się gdzieś w tym ślepym bólu, od którego uciekała w marzenia.
Usłyszała śpiew dziewczynki na ganku, słyszała, jak naciąga lekkie buty i jak płaszcz
lekko uderzył w deski, gdy Reina podskoczyła i ściągnęła go z wieszaka. Zza ściany
dobiegała cicha rozmowa służących. Teraz, w okresie postu, niewiele było roboty w kuchni
przy posiłkach, ale z komina Zamku Marji codziennie unosił się tłusty dym.
Johanna coraz częściej jadała razem z Aurorą, Emmi, Dianą i Astrid. Reina także
wydawała się mniej ponura, gdy bawiła się albo tylko rozmawiała z młodziutką dziewczyną,
córką siostry Marji.
Lecz i tak przez cały czas cień wisiał nad nimi wszystkimi.
Być może były to różne cienie, lecz wszystkie do siebie podobne. Kobiety tęskniły za
Marją, jednak znajdowały pewną pociechę, przebywając w jej pokojach.
Johanna tęskniła za tym, którego, jak sądziła, utraciła ostatecznie, lecz przestała już
wypłakiwać sobie oczy w poduszkę, w którą on zwykle wtulał głowę. Kazała znieść do
swojej sypialni inne meble, a szerokie łóżko przestawiono do czeladnej. Pozwoliła Reinie
zostać w alkowie, pomimo iż czuła, że to ona powinna tam teraz sypiać. Przygotowała
natomiast pokój na górze, ten, który stał pusty od śmierci Amelii. W samotne noce zza ściany
dobiegało ciche pochrapywanie Benjamina. Znajdowała w tym pociechę, chłopiec tak bardzo
wyrósł w ciągu tych kilku miesięcy, był już teraz młodym mężczyzną.
I często wodził ręką po jej brzuchu, patrzył jej w oczy z pociechą w spojrzeniu, jakby
mówiąc: Pomogę ci, mamo. Razem zdołamy zaopiekować się tym malcem.
A ona mu wierzyła.
Wierzyła mu coraz mocniej, z dnia na dzień.
Szara codzienność bowiem toczyła się naprzód, dni przybywały i odchodziły, a gdyby
nie troska o Reinę, Johanna pogodziłaby się chyba nawet z tym, że odmierzona dla niej porcja
szczęścia któregoś dnia musiała się wyczerpać.
Iluż to ludziom jeszcze mniej poszczęściło się w życiu?
Wszak mimo wszystko przeżyła z nim całe lata i poznała go tak, jak nie mógł poznać
nikt inny. On nie uciekł od niej, został jej wydarty, a ona nie miała innego wyboru, jak tylko
to zaakceptować.
I cieszyć się tym, co jej zostało.
Tego właśnie powinna nauczyć Reinę. Nie było to jednak łatwe, musi odebrać jej
nadzieję, innego wyjścia nie ma. Żyła na szyi Johanny pulsowała mocno, najbardziej
obawiała się, że Reina może się załamać. To było trochę tak jak operacja: ostre, zimne światło
skierowane na odsłoniętą tkankę. Prędkie nacięcie, jeszcze dwa ruchy nożem, a niebezpieczne
wrzody, kryjące w sobie marzenia i ukryte fantazje, nie istnieją.
Potem pozostawało jedynie mieć nadzieję, że rana się zrośnie i że pacjentka podczas
tego zabiegu nie utraci zbyt dużo krwi.
Dopiero wtedy może nastąpić poprawa, a nowa, świeża tkanka pokryje pustkę po
zakażonych częściach umysłu Reiny.
Dziewczynka była silna, na swój sposób. Da sobie radę. Ale te jej wyobrażenia
niczym zdradziecko zaognione wrzody, naroślą zbłąkanego snu z dzieciństwa, oddzielały ją
od rzeczywistości.
Trzeba położyć temu kres.
To już nie jest tylko naturalna część dziecinnego żalu.
Johanna tłumaczyła nie raz córce, że wielu ludziom, którzy tracą ukochaną osobę,
wydaje się, że ją widzą albo nawet, że z nią rozmawiają.
Później stwierdzają jednak, że to wszystko było ułudą, którą w najlepszym razie
należy traktować jako przesłanie, iż trzeba się pogodzić ze stratą i żyć dalej.
Z Reiną było inaczej. Matka coraz częściej przyłapywała ją na rozmowach z ojcem.
Dziewczynka naśladowała nawet jego głęboki głos i układała długie dialogi, od których
Johannę przenikał dreszcz.
I Reina zemdlała podczas nabożeństwa za duszę Raviego, a wcześniej przewróciła
dwa wysokie krzyże, podtrzymujące świece, które dla niego zapalili. Pastor straszliwie wtedy
pobladł, Johanna dobrze wiedziała dlaczego: w oczach dziecka tego dnia grasowały demony.
A przewrócone świeczniki, uderzając o kamienną posadzkę w reprezentacyjnej sali Zamku
Marji, wydały z siebie dźwięk, który wszystkich zebranych przeniknął do szpiku kości.
Trzeba położyć temu kres.
Będzie musiała pomówić z kimś, kto się zna na chorobach umysłu. To również
stanowiło gałąź nauki i zdaniem Johanny dawało podstawy do nadziei. Przeprowadzano
zabiegi nie tylko takie, które widziała na
obrazkach, istniały także lekarstwa mogące złagodzić histerię i przytłumić koszmary.
Gotowa była uczynić dla Reiny wszystko. Jeśli dziewczynce nie poprawi się do
wiosny, zabiorą ją do Kopenhagi, będą szukać pomocy u najlepszych lekarzy.
Rankiem następnego dnia Johanna zobaczyła krew w łóżku Reiny. Stała jak
sparaliżowana, wpatrując się w brunatnordzawą plamę, na szarobiałej płaszczyźnie
prześcieradła wydawała się jakby łyskać okiem.
Johanna zaczęła się cicho śmiać, śmiech był najpierw cichym pomrukiem w gardle,
ale zaraz potem wybuchnął na cały głos. Gwałtownym ruchem odsunęła narzutę i zerwała
pobrudzone prześcieradło.
Doskonale pamiętała, jak sama jako młoda dziewczyna przez pewien czas sądziła, że
dosięga ją szaleństwo, gdy tymczasem w rzeczywistości stawała się kobietą.
To nastąpiło za wcześnie, stanowczo zbyt wcześnie, lecz też nie było w tym niczego
niezwykłego. Reina niedługo skończy dziesięć lat, a słyszano przecież o jeszcze młodszych
dziewczynkach, które bardzo gwałtownie zaczynały dojrzewać.
Być może to wstrząs i żal sprawiły, że tak nagle dojrzała, chociaż na zewnątrz jej ciało
nie pokazywało żadnych oznak. Wciąż miała prostą kanciastą figurkę. Biodra ledwie jej się
zaznaczały, piersi tylko leciutko wystawały nad żebrami, a ostatnio raczej jeszcze zmalały,
niż urosły. Reina zrobiła się bardzo szczupła, wręcz chuda, jako że od lata znacznie
wystrzeliła w górę, nie przybierając przy tym na wadze ani funta.
A teraz stało się już to, czego Johanna z trudem dotykała myślą.
Poszła poszukać dziewczynki, być może wystraszonej tym nowym, co się z nią działo.
Już wcześniej jej o tym opowiadała. Często zabierała Reinę nad rzekę, gdy szła prać
poplamione bawełniane ściereczki, których sama używała. Próbowała jej to wyjaśnić jak
najprostszymi słowami, a Reina tylko obojętnie kiwała głową.
Na pewno jednak przypomni sobie te wyjaśnienia.
Johanna uśmiechnięta zabrała koszyk z pościelą i paroma fartuchami, które także
postanowiła zanieść do pralni.
Reina stała pod drzwiami stajni i zamyślona gładziła pysk klaczy.
Na widok matki drgnęła, jak gdyby przyłapano ją na czymś zakazanym.
ROZDZIAŁ IX
Krew płynęła między jej udami, cienkie smużki zostawiały na białej skórze ślady takie
jak łzy. Stała, patrząc w dół, bardziej zaciekawiona niż przestraszona. Piersi zakryto jej lekką
białą materią. Gdy się to wszystko zaczęło, ciepłe dłonie podtrzymały ją tak, że zdołała
oprzeć stopy o podłogę i stać wyprostowana.
Śpiewały.
A ona była jak zauroczona pieśnią i mrocznym aromatem słodkiego, gęstego dymu.
Wkrótce się to stało. Wiedziała, jakie to będzie uczucie. Nie odczuwała wielkiego
bólu, skurcze brzucha były raczej jak uścisk przyjaznej dłoni, równy i spokojny, taki, jakim
wyciska się sok z dojrzałego owocu.
Słodko szemrząca kropla po kropli...
Patrzyła, że w miseczkę zbierają coraz gęściejsze krople, i odchyliła głowę do tyłu,
opierając ją na ramieniu jednej z kobiet. Tak mogła odpocząć, odpłynąć na chwilę. Z każdym
głębokim oddechem nucenie dochodzące do jej uszu wzbierało na sile, a zapach otaczał ją
coraz bliżej, ciepły i gęsty, jakby sam był ciałem, a w każdym razie żywą istotą, a nie tylko
dymem.
Wreszcie się skończyło.
Potem wykąpały ją w różanej wodzie.
Ravi nie żałował, ze przyjął propozycję pana domu, by wybrać się tej nocy do
potężnego kościoła. Uznał, że być może najlepiej spróbować nie myśleć o obchodach,
których najbardziej intensywny czas nastał akurat teraz. Rozpoczęły się święta Bożego
Narodzenia, a z setki rzymskich kościołów rozlegało się bicie dzwonów, któremu wtórował
równy strumień rozśpiewanych głosów. Płonęły tysiące świec, w oknach i u bram, na
ścianach domów migotały pochodnie. Na ulicach od domu do domu porozpinano girlandy,
zaś ciastka w kształcie gwiazdek zdobiły małe kramy, skąd na ulicę płynął rozkoszny zapach
cynamonu.
Ludzie szli blisko siebie, wielu niosło latarnie. Na szerokich ulicach turkotały powozy,
a ze wzgórz otaczających miasto rozbrzmiewały salwy.
Dowiedział się, że dla niektórych była to uroczystość tylko z tego powodu, że słońce
się odwracało i nadchodził Nowy Rok. Dla tysięcy innych jednak istotne było coś więcej: ta
sama nadzieja, która gromadziła ludzi zarówno pod prostymi dekoracjami kościoła Dale, jak i
pod przepysznie zdobioną
kopułą świętego Piotra. Radowali się, że narodziło się dzieciątko, to dzieciątko,
którego Ravi nie bardzo potrafił sobie wyobrazić podczas ceremonii odprawianych przez
spowitych w karmazyn kardynałów.
Pieśń była piękna i potężna. Brzmiała tak, jak gdyby cały świat przyłączył się do tego
obcego tekstu. Jasne głosy kobiet, głębokie, dźwięczne męskie głosy. Splatały się ze sobą,
głosząc chwałę, aż czuł, jak wnikają mu przez skórę, choć w tym miejscu mała uboga
stajenka i to, co się tam wydarzyło, wydawało się bardzo odległe.
Zorientował się, że przed oczami ma inne nowo narodzone dziecko.
Bezradnego, zakrwawionego małego człowieczka, skazanego na pozostanie
bezdomnym tak długo, jak pisane mu życie na tej ziemi.
I zmuszonego do dźwigania jednego z największych ciężarów, jaki można narzucić
człowiekowi: bycie innym. Obcym dla świata. A jednocześnie miał podjąć się wyjaśnienia
tego, co niewytłumaczalne, niczego nie rozumiejącym ludziom.
Przyglądał się temu jak przedstawieniu. Widział klucze na czerwonej jedwabnej
poduszce, te, które zwano kluczami do królestwa niebieskiego. Widział światła, które jakby
splatały się z pieśnią i całą mszę ukazywały niczym iluzję wieczności. Widział, jak stare
kobiety ocierają łzy i przesuwają zielone kamyki różańców w sztywnych palcach.
To było piękne, na swój sposób.
Ale dla Raviego uczucia wszystkich tych ludzi zmieniły się w gęstą mgłę, w której
obawiał się, że zabłądzi.
Viveke czekała na nich w powozie wraz z jedną z kobiet, którą spotkał w łaźni.
Mieli wybrać się razem do domu ojca Taurusa, gdzie postanowili zatrzymać się przez
pięć dni dzielących od rozpoczęcia wielkiego przyjęcia. Viveke z uśmiechem zdradziła mu,
że spotka ich tam jej ojciec i jego żona. I że otrzymała czułe odpowiedzi na wieści, które im
posłała.
Ravi próbował oczyścić gardło, tu także docierał aromat kadzidła, ale to zapach
rozgrzanych ludzkich ciał, tysięcy zgromadzonych pod jednym dachem, zagęścił powietrze i
sprawił, że ochrypł.
Usłyszał, że ludzie wokół niego jednogłośnie wykrzykują odpowiedź na
błogosławieństwo, którego udzielił im człowiek siedzący w górze pod baldachimem.
Wiedział, że na całym świecie są ludzie, którzy bardziej niż czegokolwiek pragnęliby
znaleźć się teraz na jego miejscu i otrzymać błogosławieństwo od tego, którego uważali za
następcę Boga tu, na Ziemi.
Ravi poczuł się nieswojo.
Wszyscy oni bowiem śpiewali z taką pokorą, aż doszedł do wniosku, że
najprawdopodobniej równie mało rozumieją z tych słów co on.
Viveke pochwyciła jego wzrok i spytała, co o tym sądzi. Nie umiał odpowiedzieć,
pokręcił głową, był teraz poważny.
- Wydaje mi się, że o tej sprawie myślimy podobnie, mój drogi. Ty rozumiesz.
Kiwnął głową.
Dostatecznie często i wyraźnie mówiła mu, co myśli o całym przepychu, jakim otacza
się ten kościół. Pokazywała mu też biedne ulice, na których zmuszano kobiety do wrzucania
w wielkie żelazne skrzynie należące do kościoła ostatnich miedziaków, za które mogłyby
kupić kawałek chleba dla własnych dzieci. To, co w zamian przynosiły spowite w czerń
zakonnice, by rozdzielić na ulicach teraz, podczas święta, było zaledwie okruchami.
Złoto, srebro, szlachetne kamienie, setki brzuchów sterczących pod kosztownymi
strojami. I ogolone do czysta męskie twarze, których usta wyśpiewywały pieśni na chwałę
ubogiego syna Bożego.
Viveke uśmiechnęła się, objęła przyjaciółkę.
- My będziemy świętować na swój sposób. Możemy urządzić Boże Narodzenie,
chociaż nie wierzymy wcale w te nowomodne bajki.
Ravi nie bardzo rozumiał, o co jej chodzi, bo nikt chyba nie pamiętał modlitw
starszych od tych, których dzisiaj wysłuchał.
Viveke zaczekała, aż wielu ludzi podejdzie do powozu i pocałuje ją w oba policzki,
życząc spokoju i zdrowia. Niektórzy zamierzali przyłączyć się do procesji, szeregi koni w
błyszczącej uprzęży czekały na tych, którzy orszakiem mieli wyjechać z miasta wysoko na
bujne wzgórze tam, gdzie odbędzie się uczta.
Ravi wciąż jeszcze był oszołomiony pieśnią.
Ale Viveke wyprostowała nogi i zaproponowała mu, żeby oparł się o skórę, którą
obciągnięte były siedzenia w powozie.
- To będzie długa podróż. Sądzę, że potrwa kilka godzin. Ulice wszak pełne są ludzi,
zrobi się ciemno, zanim dojedziemy na miejsce. Chodź, usiądź tu przy mnie, będę ci
pokazywać wszystkie piękne widoki. To noc światła, rozumiesz? Cale miasto aż lśni...
Kiwnął głową, poczuł, że powóz rusza.
Pieśń towarzyszyła im długo, przejęły ją nowe głosy. W powozie podłoga pokryta
była świeżymi płatkami róż. Słyszał huk i krzyki. Popołudnie było zdumiewająco ciepłe,
słońce widocznie odzyskało już nieco swej mocy i kobiety idące ulicami zdjęły szale,
odsłaniając nagie ramiona.
Było to bardzo dalekie od atmosfery świąt, jaką potrafił sobie wyobrazić.
Rozpaczliwie zatęsknił za szczypiącym mrozem, za chłodem ciągnącym od rzeki czy
nawet za widokiem zamarzniętego szarego fiordu, na który patrząc często drżał zdjęty
strachem, co też może kryć się pod lodową powłoką.
Przymknął oczy, zapragnął poczuć zapach prostego żytniego chleba z ręcznie
zmielonej mąki. Gałązek jałowca, którymi Johanna posypywała podłogę, nasączonych żywicą
polan, przechowywanych specjalnie na te świąteczne wieczory, i pachnących miodem świec
w srebrnych świecznikach Benjamina.
Jej zapach i jej oczy, błyszczące jak podczas najbardziej emocjonującej baśni, gdy
podczas wieczerzy w ten wieczór czytała świąteczną Ewangelię służbie i domownikom.
Ale to jednak nie było możliwe, pozostawało daleko od niego. A kiedy wróci do
domu, będą go wypytywać o wszystko, co tu przeżył. Lepiej więc, by miał teraz oczy otwarte
i uważnie przyglądał się przedstawieniu, które, jak przypuszczał, rozpocznie się niezwykle
barwnie.
Rzymska uczta w środku miasta, z którego pochodziły najsurowsze nakazy
chrześcijańskiego życia i moralności. Podsłuchał fragmenty rozmów innych zaproszonych
gości i domyślał się, że to, co go teraz czeka, nie będzie przypominać niczego, w czym
dotychczas brał udział.
Viveke wraz z kobietą, którą nazywała Harminią, pojadały jakieś suszone owoce i
orzechy. Ravi czuł słodki zapach, słyszał też trzaski, kiedy ich zęby miażdżyły kolejne jądro.
Co też stanie się dzisiejszego wieczoru? Czy wszyscy wcześnie udadzą się na
spoczynek? A następne trzy, cztery dni poświęcą na to, by wypocząć przed ucztą?
Dopiero w trzech czwartych uporał się z księgą, którą pragnął przetłumaczyć dla
Reiny. Przysłali mu młodego chłopaka, okazał się synem ubogiego marynarza, który zginął
na jednym ze statków Taurusa. Chłopak mówił pięcioma językami, a pisał w czterech. Był
bystry i zdolny, lecz nie bardzo otwarty. Ravi przypuszczał, że jego życzenie, by chłopiec
wraz z
księgą towarzyszył mu, gdy przeprowadzą się teraz do zamku na wzgórzu, zostanie
spełnione. Być może więc będą mogli popracować jeszcze dziś wieczorem. Viveke i Harminii
zamykały się już oczy.
- Daleko jeszcze? Wychyliła się w przód i wyjrzała.
- Nie, niedługo już będziemy na miejscu. Zobacz, stąd widać plac, na którym ma
zostać zbudowana ta wielka fontanna, ta, która królować będzie na końcu akweduktu. Spójrz,
jeden z wodników jest już na swoim miejscu, wyrzeźbiony z białego kamienia. Czy to nie
piękne?
Ravi widział w dole jedynie falujące morze świateł. Powietrze tu na górze było
chłodniejsze, miał wrażenie, że powozy walczyć muszą z powiewem z północy.
Mijali jakieś migoczące światło, wychylił się i drgnął przestraszony na widok
naturalnej wielkości posągu, który trzymał pochodnię. Minęli ich więcej, po obu stronach
drogi stało sześć albo osiem podobnych figur.
Droga zrobiła się teraz szersza, rozciągnęła na coś w rodzaju placu. Odgłos, jaki
wydawały koła powozu, świadczył o tym, że bruk musi być tu bardzo równy.
- Posłuchaj, muzyka! Viveke zaczęła klaskać w dłonie, prędko odnalazła rytm.
Pochyliła się do
Raviego.
- Dziś wieczór odtańczymy taniec płaczącej cesarzowej! On w odpowiedzi tylko blado
się uśmiechnął. Za kilka dni będzie już w
drodze do domu.
Jej ojciec okazał się małym, chudym człowieczkiem z łysą głową i oczyma bystro
przenoszącymi się z twarzy na twarz. Ubrany był w jakiś prosty szary uniform, a może to
tylko strój, który kazał sobie uszyć, by wydawać się wyższym, bardziej władczym.
Ravi poczuł sympatię do tego człowieka zaraz, gdy tylko go zobaczył.
W ciemnych piwnych oczach kryla się nie dobroć, a raczej łagodna rezygnacja. Ravi
przez moment poczuł wielki ciężar, ten człowiek doświadczył więcej smutków niż większość
ludzi. Mimo to chodził z podniesioną głową, a blade wargi uśmiechały się dostojnie.
- Wybawiciel mojej córki, muszę podziękować, mój panie... Ravi skłonił się,
przekonany, że postępuje bardzo stosownie.
Ojciec Viveke wymienił z nim jeszcze kilka zwyczajowych uprzejmości, a potem się
wycofał, posyłając Raviemu ostatni niepewny uśmiech. Viveke skubnęła go za ramię.
- Mój ojciec nie jest człowiekiem wielkich uczuć - powiedziała cicho.
- Na pewno ucieszył się, że cię widzi. Po tylu latach... Ledwie skinęła głową. Nie
spuszczała z oczu szarej postaci, wyróżniającej się wśród wszystkich tych wysokich,
barwnych mężczyzn, którzy zgromadzili się wokół stołu z wazą pełną ponczu.
Kobiety zebrały się w drugim końcu pomieszczenia, gdzie serwowano musujące wino
z owoców i rodzynek. Wszystkie ubrane były w stroje, które Ravi znał z lat spędzonych w
Kopenhadze: kolorowe szatki z koronkami, riuszkami, rozłożystymi spódnicami na
ogromnych poduszkach albo statywach, dzięki którym materiał układał się w kształt dzwonu.
Jego zdaniem wyglądało to dziwnie. Niektóre z ciemnowłosych kobiet nosiły peruki,
połyskujące, niebieskobiałe. Inne trzymały na rękach małe zwierzęta, brzydkie szczeniaki o
smutnych oczach i tłuste koty, które wyglądały tak, jakby żywiły nienawiść do całego świata,
przewieszone przez pulchne kobiece ramię.
Podniósł wzrok. Salę okrążała galeria, ludzie przechadzali się również na górze.
Słyszał dochodzącą stamtąd muzykę, nie zauważył jednak żadnych grajków. Sufit lśnił od
pozłoty, całe sklepienie udekorowane było malowidłami. Mrugnął, wydało mu się, że poznaje
ten styl. To chyba mało prawdopodobne, ale postacie ludzkie wyglądające jak żywe, sposób,
w jaki obrazy chwytały światło, przydające im życia - to musiał być Michał Anioł. Ten sam,
którego dziełem była rzeźba, widziana już przez niego w kościele, i bogato zdobiona kaplica.
Podszedł do niego Taurus, zaproponował przywitanie się z innymi gośćmi. Raviemu
od gwaru głosów już zaczynało kręcić się w głowie.
- Wszyscy rozmawiamy o uczcie. Przybędą goście z połowy Italii i nawet z zagranicy.
Mój ojciec wykorzystał okazję, przyjdzie wielu wysoko postawionych polityków, a nawet
kilku kardynałów.
Pochylił się i szepnął tajemniczo:
- Widzisz, mamy nie tylko tancerki. Wystąpią też przed nami najpiękniejsi młodzi
chłopcy z Friuli.
Ravi poczuł, że robi mu się słabo. Taurus wcisnął mu do ręki szklankę ponczu.
- Masz już swój kostium? Viveke twierdzi, że jest godzien pontifexa.
Ravi przekrzywił głowę.
- Nie wiesz? Będziesz przebrany za cesarza, jesteś przecież jednym z honorowych
gości. Dzisiaj tym imieniem nazywają papieża, lecz przed dwoma tysiącami lat tytuł ten nosił
nasz cesarz albo najwyższy kapłan. Będziesz przez jedną noc władcą miasta, co ty na to?
Ravi nic nie powiedział. Próbował tylko odwzajemnić się Taurusowi za ten zapał
uśmiechem. Gospodarz pociągnął go dalej między hałasujących, palących mężczyzn. Lśniły
epolety i medale. Niektórzy nosili szable tak cienkie i ostre, że rysowały niemal okręgi na
podłodze, gdy ich właściciele obracali się w koło.
Poprowadzono go do jakiegoś wystrojonego pana, który, jak się okazało, pochodził ze
Szwecji, i zaraz mocno uściskał Raviego, nazywając go ukochanym wrogiem.
Zaczęto śpiewać.
Gdy ośmiu służących pchnęło drzwi do sali wewnątrz, Ravi dostrzegł możliwość
wykorzystania okazji, by uciec przez korytarze i schronić się w mieszkaniu, które oddano mu
do dyspozycji.
Jeszcze cztery dni. Pięć. Potem to wszystko się skończy.
Miał wrażenie, że słowa i oddechy tych obcych ludzi osiadają na nim, topią się na
skórze i oblepiają ją niczym tłusta sadza, wprowadzając w całkowitą dezorientację. Poczuł, że
pomimo strachu przed kołyszącym morzem tęskni już za świeżym powietrzem i za wolnością
na pokładzie statku. Owszem, sypiało się tam w gromadzie, często na waleta, lecz mimo
wszystko to po tysiąckroć lepsze, aniżeli ta olbrzymia klatka, w której czuł się teraz
zamknięty.
W sypialni paliły się lampy, do dużego salonu wpadało światło z zewnątrz, wzdłuż
gzymsów bowiem w całym pałacu umieszczono pochodnie. Paliły się też gazowe latarnie,
spowijając wnętrze i meble przytłumioną poświatą.
W pokoju kąpielowym całą jedną ścianę pokrywało zwierciadło i wydawało się, że
wzmacnia ono jeszcze po wielekroć blask palących się świec.
Ravi rozebrał się, dostrzegł wyłożony strój.
Kostium pontifexa?
Dotknął go, cieniutkie złote nitki połyskiwały w blasku świec. Na poduszce leżało też
coś w rodzaju kaptura i klejnoty, ciężkie łańcuchy ze złocistego metalu. Tych nie ruszał.
Westchnął ciężko, próbował zebrać myśli.
Nie było to łatwe.
Prędko zdmuchnął wszystkie świece, w nosie zakręciło mu od ostrego zapachu dymu
umierających knotów. Wsunął się pod okrycie, niezwykle grube i ciężkie.
Łóżko też było wyperfumowane.
Zamknął oczy i spróbował sobie wyobrazić, jak pachną góry zimą w rodzinnej wiosce.
Przez następne trzy dni równym strumieniem napływały powozy i konne orszaki, a
także goście, których służący wnosili na wzgórze w rozkołysanych lektykach. Wysiadały z
nich kobiety w mieniących się białych szatach, niektóre wyglądały na prawie nagie. Drżały z
zimna w chłodnych porywach wiatru, lecz mimo to kroczyły dumnie po dywanach, którymi
wyłożono dziedziniec pałacu.
Ravi często stawał w wysokim oknie i przypatrywał się temu przedstawieniu.
Wszystko zacznie się dopiero jutro, lecz już dzisiaj ustawiono na placu długie drągi i rozpięto
między nimi kolorowe żagle. Widział parę buchającą z olbrzymich kotłów, ustawionych z
mozołem na wielkich kamieniach, ponad nie kończącym się szeregiem ognisk.
Na tyłach pałacu znajdowały się kuchnie i Ravi mógł obserwować wozy, które
przyjeżdżały również tam. Potężne konie zmagały się z ciężkimi ładunkami. Jeden wóz się
wywrócił, wytoczyły się z niego melony i inne owoce.
Dowożący drewno krążyli wahadłowo, zabudowane wozy handlarzy win bez przerwy
przejeżdżały przez plac główną bramą, a było ich tyle, że Ravi wreszcie przestał liczyć.
Ilu tu mogło być ludzi?
Nie miał pojęcia. Setki, może nawet tysiąc. I wszyscy mieli zostać zakwaterowani w
tym ogromnym domu, pełnym staroświeckich korynckich kolumn i balustrad.
Właściciel szczycił się nazwiskiem architekta, którego Ravi niestety nie zdołał
zapamiętać. Ale ten człowiek najwidoczniej zaprojektował połowę nowoczesnego Rzymu.
Gdy zmierzch nabrał niebieskości, do drzwi rozległo się stukanie.
Wiedział, kto kryje się za tym cichym dźwiękiem. - Wejdź, Viveke -mruknął.
Widać usłyszała go, bo drzwi się uchyliły. Do środka weszły dwie kobiety, bose, lecz
dłonie i stopy wymalowane miały w niesamowite wzory.
Przyniosły światło. W małych szklanych miseczkach pływały kwiaty i zapalone knoty.
Potem przyszły jeszcze dwie, trzymały w rękach jakieś instrumenty muzyczne.
Orszak wypełnił pokój, kobiety wyglądały na siostry, tak bardzo były do siebie
podobne.
Mniej więcej tego samego wzrostu, z takimi samymi ciemnymi włosami, splecionymi
w długie warkocze opadające na plecy. Na czołach przewiązane miały jedwabne wstążki,
białe i lśniące.
Poznał wśród nich Viveke. Ona także miała włosy splecione, lecz w skomplikowaną
fryzurę, której cieniutkie warkoczyki wiły się niczym potomstwo węża wokół kwiatów ze
srebra i złota. Usta miała mocno umalowane złocistą szminką, a powieki pokryte złotym
pyłem. Jej twarz wydawała się maską.
Uśmiechnął się niepewny.
- Ty... wyglądasz jak bogini... Zbliżyła się kołyszącym krokiem. Kobiety chichotały,
zasłaniając usta
rękami. Były bardzo młode, spostrzegł to dopiero teraz. Nie mogły mieć więcej niż
szesnaście, siedemnaście lat.
Piersi Viveke wydawały się pełne i dojrzałe w porównaniu z ich gładkimi i drobnymi.
- Ja jestem boginią - odszepnęła mu ze śmiechem. - Boginią na jeden wieczór albo na
zawsze, cóż my o tym wiemy? A ty, mój drogi... ty jesteś cesarzem. Dlaczego się nie
przebrałeś?
- Ja... nie wiedziałem. Stałem po prostu i patrzyłem na tych wszystkich ludzi...
Viveke zerknęła na plac.
- Ach, ci! To goście trzeciej rangi, ci, którzy nie zmieszczą się w głównej sali. Nie
musisz o nich więcej myśleć, Ravi. My dwoje, my zasiądziemy dziś wieczorem na
poczesnych miejscach, na całą noc...
Ravi doskonale wiedział, że czeka go wielka próba, ale Viveke lekko pogładziła go po
policzku, popatrzyła głęboko w oczy.
- Nie będziemy dziś mówić o smutnych rzeczach, obiecaj mi to. Wolno kiwnął głową.
Wszystko już zaplanował. Zanim wstanie świt, będzie w drodze. Z nikim
się nie pożegna, Taurus wiedział o tym, pożegnał się z nim jeszcze po południu.
Przyniósł dużą czworokątną paczkę. Księgę. Ravi podziękował mu
ochrypłym ze wzruszenia głosem i odwzajemnił mokry pocałunek w policzek. To
naprawdę niezwykły podarek.
Dech zaparło mu w piersiach, gdy zszedł na dół. Wielka sala recepcyjna została
przerobiona na łaźnię! Dookoła wszędzie szemrała woda w sztucznych korytach, na jej
powierzchni unosiły się kwiaty. Ujrzał kobiety ubrane jedynie w złociste pasy w talii,
nalewające do zbiorników coraz więcej ciepłej wody, płynęła ona małymi wodospadami ze
specjalnie zbudowanej platformy uformowanej na kształt statku. Na samym środku sali
ustawiono wielką fontannę. Ravi nie miał pojęcia, jak to możliwe, lecz przez cały czas z
maleńkich dziurek tryskała złocista ciecz i tam, gdzie oświetlało ją światło z kandelabrów,
tworzyła się tęcza.
Słodki zapach unoszący się w pomieszczeniu sprawił, że Ravi poczuł się tak, jakby
znalazł się w czymś w rodzaju cukrowego pałacu. Kwiaty także robiły swoje, bujnie rosły
wzdłuż wszystkich ścian, a na środku sali tworzyły nawet kilka altan.
Zszedł po schodach i poczuł rękę Viveke wsuwającą mu się pod ramię.
- Czyż to nie piękne? - spytała cicho.
- O, tak, niesamowite. W środku zimy! Skąd wzięły się wszystkie te kwiaty?
Roześmiała się.
- Naszemu gospodarzowi niczego nie brakuje. Ma swoje własne wielkie budynki,
ogrzewane przez cały rok tylko po to, by uprawiać w nich orchidee i róże. Ale nie udaje mu
się sprawić, by akant zakwitł...
Posłała mu tajemnicze spojrzenie.
Poprowadziła go przez salę. Patrzył, jak kobiety zanurzają w wodzie srebrne puchary i
piją. Oblizywały wargi.
Viveke pochyliła się, umoczyła koniuszki palców. Podsunęła mu je do ust. Ravi
poczuł zapach miodu. To wino. Jasne, przezroczyste wino, być może sporządzone z samego
tylko miodu i melonów.
W największej sali powietrze nie było już takie duszące.
Na marmurowej posadzce ułożono cztery zdające się nie mieć końca rzędy
jedwabnych poduszek. Również tutaj niemal cała podłoga pokryta była płatkami róż. Na
końcu pomieszczenia zawieszono draperie, zapewne będzie za nimi duży ruch, gdy służba
zacznie wnosić dania.
Z początku myślał, że to posągi stoją wzdłuż ścian. Nagie ludzkie ciała, na przemian
białe i czarne, trzymające złocone wachlarze.
Posągi poruszały się jednak odrobinę, wachlarze wyglądały na ciężkie, zrobiono je z
długich, sztywnych ptasich piór.
- Już niedługo się zacznie - powiedziała Viveke. - Chciałam ci tylko pokazać tę salę,
zanim zaroi się w niej od ludzi. I co ty na to?
Ravi cmoknął wargami.
- Ojciec Taurusa musi być nieskończenie bogaty. Viveke uśmiechnęła się.
- Oczywiście! Jak cesarz! Nie bój się, on wie, co robi. Ta uczta przyniesie mu więcej,
niż w nią włożył. Przybędą wszyscy jego
potężni przyjaciele, kupcy, właściciele statków, komisarze handlowi, nadzorca celny,
senat. On już dobrze wykorzysta ten czas, gdy napchają się i opiją!
Wyszli na środek wielkiego pokoju, z każdym krokiem buty Raviego gniotły płatki
kwiatów, natomiast jej miękkie podeszwy ledwie pieściły różany dywan.
Między rzędami poduszek umieszczono niskie stoły, a w równych odstępach
ustawiono srebrne naczynia, przeznaczone, jak przypuszczał, do płukania dłoni.
Potem rozległ się głośny rozkaz i do środka wkroczył szereg służących w lekkich
czerwonych strojach. Zapatrzeni przed siebie zajęli miejsca, za każdą poduszką stanął jeden.
- Chodź - powiedziała Viveke. - Niedługo zaproszą nas do stołu. Gdy wymknęli się
z sali jadalnej, okazało się, że w pierwszym
pomieszczeniu atmosfera już w bardzo widoczny sposób się rozgrzała.
Ravi wkrótce zorientował się, dlaczego:
Gromada młodych chłopców wmieszała się w tłum gości, całowano ich chciwie, kto
tylko mógł dosięgnąć, nalewano słodkiego wina w nastawione otwarte usta i skrapiano nim
twarze.
Siwowłosy mężczyzna w todze umościł się już w jednej z rynien, a wino obmywało
mu wydatny brzuch. Na kępce postrzępionych włosów nosił wieniec z liści laurowych, ale
najbardziej przypominał przejedzone dziecko, gdy tak siedział, mamrocząc pod nosem jakieś
niezrozumiałe słowa.
- To będzie długi wieczór - szepnęła Viveke. - Przynajmniej dla niektórych...
Rozległ się nagle ryk trąb, od którego Raviemu mało nie popękały w uszach bębenki.
Ludzka ciżba przerażona rozsunęła się na boki. Ravi szeroko otworzył oczy.
Zwierzę, które teraz wprowadzono, było najbardziej niesamowitym stworzeniem,
jakie kiedykolwiek widział. Olbrzymie niczym wóz z sianem, zamiast nosa miało długiego
wijącego się węża, było szare i cuchnęło, ale na karku siedziała mu kobieta, ubrana jedynie w
pobrzękujące dzwoneczki.
Zwierzę podnosiło ciężkie nogi i z niesłychaną delikatnością stawiało je na
kwiatowym dywanie.
Ravi mrugał, nie mógł uwierzyć własnym oczom.
Viveke znów się uśmiechnęła.
- On rzeczywiście przechodzi samego siebie. Sprowadził to stworzenie aż z Sycylii,
słyszałam, że jest tam pewien cyrk, w którym takie trzymają.
Zwierzę znów ryknęło, fałszywym, nieczystym głosem trąby.
Viveke zadrżała, gdy potworny kolos ukląkł pod ciosem bata, a potem podniósł ją i
posadził sobie na grzbiet obok tamtej kobiety, która na nim przyjechała.
Ravi pojął, co ma się teraz stać, i czym prędzej zrobił parę kroków w tył.
Nie dało się jednak uciec. Czterej mężczyźni idący za słoniem zaproponowali mu
pomoc we wspinaniu się na kark zwierzęcia, nie miał więc żadnej możliwości odwrotu.
Gospodarz siedział w lektyce na plecach potwora niczym na tronie.
Najwidoczniej zdecydował, że on i jego honorowi goście zrobią takie entree, którego
nigdy nikt nie zapomni.
- Powinniśmy mieć i lwy! Walki gladiatorów, tych dzielnych mężczyzn, którzy
oddawali życie na chwałę cesarzowi! Niestety, moi dobrzy rzymianie, Koloseum jest teraz we
władaniu żebraków, niewiele zostało z dawnego przepychu naszego miasta. Dlatego
proponuję wam dzisiaj: spróbujcie stworzyć go od nowa. Trzeba żyć! Cieszcie się życiem
dzisiejszej nocy, na chwalę dawnych bogów!
Tak brzmiało hasło. Dalsze słowa krótkiej mowy powitalnej utonęły w powodzi braw,
a potem ludzie dosłownie rzucili się na jedzenie.
Było to przedstawienie, co do którego Ravi z początku nie wiedział, czy ma się z tego
śmiać czy też nim brzydzić.
Wreszcie nie mógł już dłużej wytrzymać, ten widok był zbyt nierzeczywisty, by
można go było potraktować z powagą.
Viveke także zagruchała.
- Widziałeś kiedy coś podobnego? A Ravi chichotał, kręcąc głową.
- Oni się zachowują gorzej niż świnie u nas w domu, kiedy się im da gotowanego
ziarna!
Johanna by tego nienawidziła, przemknęło mu przez głowę.
Dorośli ludzie ślizgali się na jedzeniu, wpychali do ust połówki ptaków i wielkie
połcie słoniny. Owoce, solone mięso, niebieskawe marmolady, dżemy i kiełbasę, jakieś
trzęsące się desery, wszystko to było mieszane i pochłaniane przez nie mający końca łańcuch
chciwych palców i rozdziawionych gąb.
Służba bez ustanku wnosiła więcej i więcej. Opróżnione do połowy półmiski
usuwano, na ich miejsce pojawiały się nowe. Wypowiadane ściszonym głosem wyjaśnienia,
co jest serwowane, nie wzbudzały raczej niczyjego zainteresowania, ale Viveke starała się
opowiedzieć o wszystkim Raviemu.
- To flamingi, gotowane z ziarnkami anyżku, octem i kolendra. I ten sos, czujesz
zapach miodu, pietruszki, oliwy i kardamonu? Tam zaś mamy jądra w winie i gotowane
ślimaki. Och, a to danie naprawdę ubóstwiam, to prosię z kolendra. Masz ochotę?
Pozwolił, by wybrała dla niego kilka kawałków na próbę, podziękował jednak za
gotowane w winie psie jądra.
Co poniektórzy zaczęli wstawać. Ravi patrzył, jak służący odprowadzają ich na bok,
goście znikali za zasłonami wzdłuż ścian. Po wyjściu stamtąd wyraźnie odczuwali ulgę,
ciągnął się za nimi nieprzyjemny odór, gdy uchylano zasłony, by znów dopuścić gościa do
stołu.
Ravi pytająco popatrzył na Viveke.
Wzruszyła ramionami.
- Tak się to robiło. Trzeba się opróżnić, by zjeść więcej. Zauważyłeś gęsie pióra, które
niosą służący? Łaskoczą nimi w gardło, żeby...
Ravi ostrzegawczo uniósł dłoń. Miał dosyć.
Ten zbytek dawno już przeszedł wszelkie moralne granice i Ravi nie był wcale
pewien, czy chciałby zobaczyć coś więcej.
Viveke przez cały czas troszczyła się, by jego kielich nigdy nie był pusty. Ravi trochę
popijał, ale i tak większość wylewał. Wiedział, że tej nocy będzie potrzebował jasnej głowy.
Ale może i niegłupio posmakować tego słodkiego odurzającego napitku, bo odnosił wrażenie,
że serce cały czas podskakuje mu w brzuchu.
Rozgorączkowanie przed podróżą... Tęsknota.
A może tylko napięcie, że oto wyjedzie stąd bez pożegnania z tą kobietą, która
nazywała go ojcem, i najwyraźniej bardzo się do niego przywiązała?
Viveke uśmiechała się teraz szczerze i nie przestawała karmić go najsmaczniejszymi
kąskami. Odesłała już gotowane prosięta, przepiórki, pływające w gęstym syropie, grube
kiełbaski, ostro pachnące octem i winem.
Wybierała teraz pokrojone kawałeczki bażanciego mięsa, zanurzała je w świeżym
zielonym sosie, a do tego podawała kawałki pulchnego chleba. Znalazła owoce nasączone
wódką i kazała mu je jeść razem z lodowatą masą, która topniała w ustach i zostawiała ostry
posmak anyżku. Działało to orzeźwiająco.
Potem obmyła delikatnie twarz różaną wodą wystawioną w misach.
Rozległo się bicie w bębny i gospodarz na nowo zabrał głos. Razem z nim stał ojciec
Viveke, za nimi dwoma zaś cały szereg służących, trzymających w dłoniach wielkie pudla.
- Podarki! Czas na podarki! Ludzie zaczęli się ruszać, przybierali pozycje siedzącą
przy stołach.
Płukano i wycierano ręce, kobiety gorączkowo poprawiały fryzury. Zapach jedzenia z
wolna zagłuszał delikatny, lecz wszechobecny aromat perfum, którymi skropiono pokój. Ravi
usłyszał, że wywołują jego imię, i zaraz Viveke go pchnęła.
- Idź, inaczej pomyślą, że trzeba cię zanieść. Potykając się, sunął wzdłuż szeregu ludzi
i wspiął się po osiemnastu stopniach na górę rusztowania. Spostrzegł teraz, że sklepieniem
jest srebrzona klatka, w której ćwierkały wystraszone do szaleństwa tuziny barwnych ptaków.
Ojciec Viveke stał poważny, trzymając w ręku niedużą szkatułkę.
Przemawiał do gości po łacinie. Ravi nic z tego nie zrozumiał, ale schylił głowę w
podzięce, gdy mężczyzna wsunął mu na palec przepiękny pierścień. Poskręcane, złote druciki
tworzyły zawiły wzór, a na środku umieszczony został połyskujący niebieski kamień.
- Gwiazda Północy - szepnął mu do ucha ojciec Taurusa. - Warta tyle samo, co cała
stajnia pełna najlepszych koni.
Ravi wydusił z siebie podziękowanie. Szum, jaki panował w tej sali, wprost go
ogłuszał. Zrozumiał, że ta krótka przemowa była podziękowaniem za to, że sprowadził
Viveke do domu. Teraz to ją mnóstwo dłoni dźwignęło do góry i przeniosło aż tutaj.
Ojciec pospiesznie ucałował ją w oba policzki i obdarował naszyjnikiem. Wyglądał
dziwnie smutno, gdy córka ukłoniła się z pokorą.
Potem przywoływano kolejnych gości. Prezenty były niezwykle kosztowne, biżuteria
ze złota i srebra, osobliwe przedmioty z jadeitu i
bursztynu. Jedna z kobiet otrzymała klucz, Ravi pojął, że oto podarowano jej cały
dom.
Zabawa trwała.
Viveke zaczęła wyglądać na zniecierpliwioną. Stale rozglądała się w koło, a starszego
pana, który kąpał się w fontannie, umieściła u boku Raviego. Pojął, że powinien jakoś się z
nim skomunikować, stary wyglądał bowiem teraz znacznie lepiej, nie miał już takich
rozbieganych oczu, tylko z łysego czoła ściekał mu pot.
- To zupełnie niesłychane - zacmokał z podziwem. Jest z nami historia. Powrócą
jeszcze czasy dawnej wielkości, mój drogi
nieznajomy. Dzieło mego życia zostanie ukoronowane, moja księga
przebudzi lud. Ravi przysłuchiwał mu się z życzliwym zainteresowaniem.
- Jaka księga, panie?
- Moje imię brzmi Piranesi, to ja napisałem ,,Antichità romane". Marzenie mego życia
spełnia się dziś wieczorem. Dawny Rzym powstanie z ruin. Odkopiemy dawną epokę,
kawałek po kawałku, i ukażemy światu, jakie wspaniałe dzieło stworzyli nasi przodkowie.
- Ach, tak? Mężczyzna uchwycił się życzliwego zainteresowania Raviego z taką pasją,
jaką naprawdę trudno spotkać.
- Moja księga przebudzi Rzym - powtarzał bez przerwy. - Klasyczne ruiny przestaną
być śmietnikami i miejscem, gdzie niegodni ludzie gromadzą jedynie odpadki. Powoli
zostaną odbudowane, odrestaurowane, odrodzą się od nowa.
- To bardzo ciekawe - powiedział Ravi. - Słyszałem, że w tym mieście są całe pokłady
starych budowli, jedne na drugich.
- O, tak, a pod tym wszystkim, głęboko pod ziemią, tam jest podłoże, które da nam
przyszłość bardziej płodną, aniżeli ktokolwiek jest w stanie sobie wyobrazić.
Ravi pokiwał głową.
- To prawda, bardzo ważne jest poznanie swoich korzeni.
- Popatrz na to, co tu się dzisiaj dzieje, spójrz na tamtego człowieka. Sądzisz, że on
wie, kogo przedstawia?
- Cóż, jednego z dawnych bogów?
- To Akteon - wyrzucił z siebie jego rozmówca pogardliwie. - Pełen żądzy zdobywca
dziewic, którego Artemida z pełną słusznością zamieniła w jelenia i skazała na pożarcie przez
własne psy.
- To bardzo interesująca historia. Lubię waszych starych bogów. Są tacy... tacy
ludzcy.
- Źli. Czy to chcesz powiedzieć? Ravi machnął ręką. Architekt już się zapalił.
- Podoba mi się myśl o bogach i boginiach, obdarzonych prawdziwymi uczuciami.
Nienawiścią, żądzą zemsty, miłością, pożądaniem. One właśnie są treścią życia człowieka.
Dlaczego bogowie mieliby być tego pozbawieni?
Mężczyzna mówił teraz tak prędko, że Ravi rozumiał jedynie poszczególne słowa. Ale
żarliwość bijąca z twarzy zapijaczonego pisarza zaraziła również i jego, z zainteresowaniem
przyglądał się zmiennym uczuciom malującym się na twarzy tego mężczyzny.
- Na przykład twoja przyjaciółka, Viveke, przebrała się dzisiaj za Westę. Towarzyszy
jej orszak dziewic, zauważyłeś ogień, który niosą? Westa to moja ulubiona bogini, czysta,
odważna i wierna, lecz również bezwzględna, gdy ktoś zagrozi jej świątyni. Wszyscy ją
znają, nazywają ją Medeą, Kali, nadają tysiąc innych imion. Dla nas ona jest Westa.
- Ja lubię Wenus - mruknął Ravi. - Ale morze nic mnie nie obchodzi...
- Ach, znasz więc nasze dawne mity? Mądry z ciebie człek. Powiedz mi, masz tam
jakąś swoją Wenus w domu na północy?
- Chyba tak - uśmiechnął się Ravi.
- Wiesz pewnie, że ona jako jedyna z naszych bogiń mogła swobodnie wybrać sobie
męża, z miłości? Persefona, Hera, Demeter, one wszystkie zostały zmuszone, zgwałcone albo
porwane przez swych mężów. Wenus natomiast sama dokonała wyboru.
- W takim razie ona jest Wenus - pokiwał Ravi głową, nie przestając się uśmiechać.
Mężczyzna pochylił się ku niemu.
- A czy wiedziałeś o tym, przyjacielu, że Wenus była również jedyną z bogiń, która
przez cały czas zdradzała swego męża?
Raviemu opadła szczęka, ale zaśmiał się lekko.
- Ona miała pas, rozumiesz? Pas, dzięki któremu każdy mężczyzna, który ją ujrzał,
natychmiast się w niej zakochiwał. Mężczyźni spadali jak przejrzałe owoce prosto do jej
różanego łoża. Czy to nie piękne?
- Hm. Piękne...
Wróciła Viveke. Stała uśmiechnięta, chyba słyszała ostatnią część rozmowy.
- Pozwól, że opowiem ci o dzieciach Wenus - powiedziała, wciskając się między nich.
Pisarz zamrugał na widok kobiety, której najwyraźniej czuł się niegodny, wkrótce też
odszedł.
- Nasza Wenus była tą samą, którą Grecy nazywają Afrodytą. Z Aresem, bogiem
wojny, miała troje dzieci. Córkę i dwóch synów.
Raviego zakłuło w sercu, przed oczyma przemknęły mu obrazy Benjamina, Reiny i
nie narodzonego synka. Viveke palcem wskazującym pogładziła go po ramieniu.
- Syn Dejmos to trwoga, syn Fobos to przerażenie, ale córka Harmonia stała się
błogosławieństwem.
- Wszystkie dzieci są błogosławieństwem - mruknął Ravi, sięgając po pomarańczę,
na którą wcale nie miał ochoty.
Utkwił wzrok w owocu i zaczął obierać skórkę, rwąc ją na małe identyczne
kawałeczki. Ale spojrzenie Viveke i tak wpalało się w Raviego. Ciężki kostium stawał się
nieznośnym ciężarem, nawet, gdy tak jak teraz, leżał wyciągnięty na miękkich poduszkach.
Viveke klasnęła w ręce.
- A teraz zatańczę dla ciebie, mój pontifeksie, mój władco... Skinęła ręką na
gospodarza i zaraz znów rozległy się trąby. Do pokoju
weszli muzycy.
Ravi sądził, że Viveke natychmiast poderwie się na nogi. Jej piękne zgrabne ciało całe
aż drżało, lecz ona nie ruszała się z miejsca i tylko palcem wskazała na podwyższenie.
- Już wchodzą. Tancerki, niewolnice... Ravi się zapatrzył. Z sufitu spływały drobne
kobiece postacie, ubrane w
szaty tak lekkie i cienkie, że nie skrywały żadnej plamy na ciele. Wyglądały na bardzo
młode, a on ciężko przełknął ślinę na ten widok. Bardzo wyraźnie uświadamiał sobie, że to
przecież czyjeś córki, młodziutkie córki. W dawniejszych czasach byłyby dziećmi
niewolników. Teraz były to zapewne dzieci biedaków, sprzedawane, by tańczyć i upakarzać
się przed bogaczami.
Uśmiechały się jednak.
Miały otwarte, wesołe oczy i lekkim krokiem dreptały po podłodze. Muzyka wyraźnie
je porwała, poruszały się tak lekko, iż zaczął się
zastanawiać, czy liny, które je trzymały, naprawdę były przypięte do pasów
otaczających smukłe talie.
Ich szaty wydymały się niczym skrzydła, a odgłos stóp przypominał kroki po miękkiej
wiosennej trawie.
Potem pojawiło się więcej tancerzy. Młodzi chłopcy, każdy pochwycił dziewczynę w
wesołej zabawie, lecz muzyka zaraz się zmieniła i z bębnów wydobyły się ciężkie uderzenia
serca.
W kandelabrach pogaszono świece, zaledwie kilka pojedynczych lampek oliwnych
barwiło czerwonawą poświatą ciała wirujące tam w górze.
To było nierzeczywiste.
Ci bardzo młodzi ludzie wykonywali taniec, od którego Raviemu ciało zadrżało
targane wstrzymywanym podziwem.
To było piękne, to było uwodzicielskie i absolutnie skandaliczne.
Viveke znajdująca się tuż obok niego westchnęła ciężko. Oczy miała jak przyklejone
do tego, co się działo. W jej westchnieniu skoncentrowały się jęki i inne niespokojne odgłosy
na sali, szelest jedwabiu, brzęk kielichów toczących się na podłogę. Odgłosy ludzi, którym
dech zaparło w piersiach, nie mogących oddychać normalnie.
Muzyka ścichła, tancerze leżeli ułożeni w bezładny z pozoru, lecz mimo to idealny
krąg.
Zapadła całkowita cisza.
Sala pogrążona była teraz w takim mroku, że cień ludzkiego tłumu wydawał się
jednym drzemiącym potworem, który zaczyna się poruszać, lecz brakuje mu na to odwagi.
Brawa zaczęły się od kilku nieśmiałych, jakby próbnych klaśnięć.
Potem wybuchł zachwyt, ludzie podrywali się na nogi, klaskali głośno, obejmowali
sąsiadów, wznosili toasty i okrzyki.
Z galerii znów dobiegły dźwięki muzyki.
Ravi zaskoczony patrzył, jak coraz więcej kobiet zaczyna zrzucać szaty, oddając się
wirującemu, pozbawionemu rytmu tańcowi.
- Wydaje mi się, że czas już opuścić to przyjęcie - oświadczyła Viveke spokojnym
głosem i pochwyciła jego wzrok.
Ravi kiwnął głową, odłożył nie dojedzoną pomarańczę. Kwaśny smak szczypał w
usta, choć wciąż były pozbawione czucia po zjedzeniu ostrego pieprzu.
- Dobrze, ja też jestem zmęczony.
Zerknęła na niego, badawczo spoglądające oczy pod pozłoconymi powiekami zdawały
się wychwytywać każde najdrobniejsze nawet drżenie w jego słowach, zdradzając jej
wszystko, o czym myślał.
Ale podniosła się miękko.
- Najpierw musisz mi pozwolić zatańczyć.
Ravi bezwolnie skinął głową i z powrotem opadł na poduszki. Viveke nie zdoła cały
czas przytrzymywać go wzrokiem, jeśli ma się skupić na tańcu. Za wszelką cenę musi
uniknąć jej towarzystwa, gdy pójdzie się przebrać przed podróżą. Powóz czeka przed
wejściem kuchennym. Taurus wszystkiego dopilnował, zanim wstanie świt, on już dotrze na
wybrzeże, a zanim południowe słońce zacznie prażyć, będzie już daleko w drodze...
ROZDZIAŁ X
Tańczyła z zamkniętymi oczami. Nietrudno by mu było podnieść się i odejść, ale ten
taniec tak porwał go i zaślepił, że prawie nie zauważył, iż tuż za jego plecami usiadł jakiś
mężczyzna.
Jego głos ledwie dotarł do uszu Raviego.
- Wyjeżdżasz dziś wieczorem, nieznajomy. Jedziesz, prawda? Odwrócił się
zaskoczony, wciąż z obrazem pięknej Viveke przed oczami.
To mówił jej ojciec. Ostro pachniał chapą, tym specyfikiem, którego dodawano tu do
ciastek i do wina, a czasami nawet palono w pięknie rzeźbionych kamiennych fajkach.
On jednak nie wydawał się zamroczony, jego mowa była wyraźna, a słowa proste.
- Ty jej nie znasz, przyjacielu. Przywiozłeś ją z powrotem do mnie i za to otrzymałeś
już podziękowanie. Teraz zaś musisz wyjechać, jak najszybciej, zanim będzie za późno.
Ravi poszukał wzrokiem Taurusa. Ilu ludziom zdradził jego zamiary?
Ojciec Viveke położył rękę na ramieniu Raviego. Była chuda, pokryta plamami, jakby
należała do znacznie starszego człowieka. Może mimo wszystko był bardzo stary?
- Dobry z ciebie człowiek, to widzę. Nie jesteś jednak zbyt mądry... Trochę dziwne, że
oznajmia to swemu gościowi, uznał Ravi. Pierścień na
jego palcu przyciągnął wzrok starszego mężczyzny.
- Naprawdę myślę to, co powiedziałem. Moja córka przysporzy mi wielu smutków,
mimo to lepiej żebym ja je dźwigał, aniżeli niewinny mąż... No cóż, to już minęło. Powiedz
mi tylko, czy on nie żyje?
Ravi zaskoczony pokręcił głową.
- Ależ nie, czy ona nie mówiła, co się stało? Mężczyzna nie odpowiadał, wbił tylko
wzrok w twarz Raviego.
- To była straszna sprawa, oskarżano ją o morderstwo. Na dzieciach. Zawahał się, nie
znał słowa na określenie takiej zbrodni. Poklepał się więc
po brzuchu.
- Na bardzo małych dzieciach, tutaj. Mężczyzna wolno, z powagą kiwnął głową.
Potem chwycił dłoń z pierścieniem i ją uścisnął.
- Jedź z Bogiem - szepnął. Westchnął głęboko, gdy wyprostował plecy i odwrócił
głowę, patrząc na
taniec córki.
Viveke była mniej obnażona niż większość tancerek, obie piersi miała zasłonięte, lecz
mimo to wykonywała ruchy, od których ojcu na policzkach wystąpiły czerwone plamy.
Ravi dostrzegł różaniec, zawieszony na złotym łańcuszku pod lekką peleryną.
Kościste palce pieściły drobne, lśniące koraliki. Ojciec Viveke był pełnym powagi
człowiekiem, który z pewnością modlił się już do wszystkich świętych o wybaczenie za
nieprzyzwoite życie swej córki.
Służący dał mu niezbędny znak. Ravi wstał i ukryty za szerokim wachlarzem
przekradł się do jednego z ustępów. Odór bijący stamtąd ledwie dało się wytrzymać, pomimo
nieustannego pompowania napełnionych powietrzem worków, zraszających pomieszczenie
perfumami. Paliło się tu również kadzidło, lecz bez szczególnego efektu, Raviemu jednak
wystarczyła nadzieja na prędkie wydostanie się stąd, by znaleźć w sobie siły do zduszenia
mdłości. Mocno zaciskając usta, prawie biegł wśród leżących, bekających ludzi, ślizgając się
po na wpół przetrawionym jedzeniu pod ścianami sali.
W hallu troje czy czworo ludzi bawiło się w grę, którą najprędzej nazwać można
parodią miłości. Ciała mieli zaczerwienione od gorąca i pożądania, ale czerwone usta kobiet
budziły raczej odrazę aniżeli kusiły nieznajomego. Prędko poszedł dalej, tu ludzie ułożyli się
już do snu, na schodach i w kątach, na niedużych złoconych ławach albo w rynnach, w
których wciąż pluskało płynące wino.
Mijając wejście, przez które wpadał świeży powiew, prędko nabrał powietrza w płuca.
Pospieszne spojrzenie rzucone przez otwarte drzwi powiedziało mu, że na zewnątrz uczta
toczy się równie dziko.
Schody prowadzące do swojego pokoju pokonał wskakując po dwa - trzy stopnie
naraz.
Nie tracił czasu na zapalenie świecy od łuczywa wiszącego przy lampach w korytarzu.
Wpadł do środka i czym prędzej zrzucił z siebie kostium. Niech leży tam, gdzie upadł.
Gruba kurta, proste spodnie i pięknie haftowana koszula, którą sobie przygotował,
czekały na niego i łatwo dały się naciągnąć.
Chwycił potem skórzaną torbę, w której były jedynie pieniądze, księga i odpisy,
zwinięte między grubymi kawałkami materiału. Jego spojrzenie znów padło na pierścień,
zerwał go z palca i owinął jedwabnym pasem, który wcześniej przytrzymywał jego kostium.
Był gotowy.
Bez trudu znalazł tylne schody, już wcześniej miał czas, by przebyć tę drogę.
Wiedział, że jeśli tylko uda mu się niezauważenie wyminąć ludzi pojękujących w hallu, to
nieduże drzwiczki pod malowidłami wpuszczą go do przejścia dla służby, skąd już prosta
droga do kuchennego skrzydła. Przy trzecim piecu miał skręcić w lewo i znajdzie się przy
stosach opału, którym kucharze podsycali nigdy nie gasnące płomienie.
Powóz naprawdę tam stał.
Nieduży, lecz zabudowany. Zaprzężony w dwa konie, z tego co widział. Duże koła
będą mogły się toczyć nawet tam, gdzie drogi nie pokrywa twardo ubity piach albo kamień.
Napotkał wzrok stangreta, mężczyzna wolno kiwnął głową.
Nie zamienili ani słowa, powóz ruszył dobrym tempem, gdy tylko Ravi zatrzasnął
ciężkie, wyściełane grubym materiałem drzwiczki.
W środku paliła się lampa.
Na siedzeniu stał kosz, w którym leżał zrolowany list. Otworzył go, przeczytał. Znów
brakowało mu w głowie kilku słów, lecz i tak rozpoznał pieczęć Taurusa.
Leżało tam też jedzenie, owoce i kilka ciastek, a także jakaś zielonkawa karafka,
przypuszczał, że w środku jest wino. I jakiś pojemniczek, powąchał go, ale poczuł tylko lekki
aromat cytryny.
Nigdy chyba jeszcze nie był mniej głodny, gdy jednak powóz zostawił za sobą głośne
dźwięki uczty, poczuł suchość w gardle.
Znów powąchał pojemniczek, ale nie miał ochoty na wino. Uszczęśliwiony stwierdził,
że w drugim naczyniu jest woda.
Wielkimi haustami spłukał smak i zapach orgii z ust i gardła i przez moment
zapragnął, by równie łatwo dało się zmyć wszystkie wspomnienia z pobytu w tym kraju.
Może oczyści go morska woda?
Często tak bywa z rzeczami, których człowiek właściwie się boi, wstrząsają one nim i
pozostawiają go jakby oczyszczonym.
Ravi poczuł, jak bardzo jest zmęczony.
W powozie znalazł się nawet koc, siedzenia zaś były miękkie i szerokie. Zwinął koc,
podłożył go sobie pod głowę i pozwolił, by rytmiczna pieśń końskich kopyt ukołysała go do
snu.
Reina nie mogła zasnąć, wsłuchiwała się w nieustające kapanie z dachu za oknem.
Odwilż roztapiała sople, brzmiało to tak, jakby zima płakała nad tym, że wkrótce będzie
musiała ustąpić.
Luty zapowiadał się już na pierwszy miesiąc wiosny, dawno nie przeżyli tak łagodnej
zimy. Szron około Bożego Narodzenia był jedyną śnieżną bielą, jaką ujrzeli w tym roku.
Fiord także całkiem nie zamarzł, oczywiście wciąż mogło się zdarzyć, że pogoda gwałtownie
się zmieni i zaskoczy spore już pączki na wierzbach nad strumieniem.
Ale Reina w to nie wierzyła.
Maleńkie źdźbła trawy rosnące pod nasłonecznioną ścianą domu były zbyt zawzięte i
sprężyste, by ktokolwiek ośmielił się je zabić.
Każdego ranka było już coraz jaśniej.
Ale w głowie Reiny zima zakorzeniła się na dobre. Dziewczynka dobrze o tym
wiedziała. Miała wrażenie, jakby ciężka kołdra mokrego śniegu spowiła ją całą i jedno tylko
mogło stopić tę pokrywę, pozwolić wyjrzeć na światło dzienne.
Tatuś.
Ale mama twierdziła, że on nigdy nie wróci. Dlatego Reina o tym wczesnym
wiosennym poranku leżała tylko i czekała, aż zamarznie na śmierć.
Obudziwszy się, drżał niekontrolowanie i mrugał oczami wpatrzony w ciemność. Jak
strasznie zmarzł, bolały go wszystkie członki. Mrugnął jeszcze raz, chciał odpędzić szary
woal sprzed oczu, lecz wciąż widział niewyraźnie. Gdzie on jest? Powoli myśli wróciły.
Powóz! Zasnął w powozie. Teraz powóz stał nieruchomo, nie słychać było nawet parskania
koni ani skrzypienia uprzęży.
Próbował usiąść, mrugnął po raz kolejny wpatrzony w coś, co wyglądało na rozmytą
poświatę.
Ale w rękach nie miał żadnej siły. W nogach też. Czuł tylko, że są dziwnie chłodne.
Połowa jego głowy należała do niego, podczas gdy ta druga połowa hałaśliwie
zagłuszała wszystko, na czym próbował się skupić. Miękkie dłonie dotykały go i szarpały,
podnosiły jakby przez sen i sprawdzały, czy naprawdę może stanąć na nogi. To nie jest wcale
powóz, krzyknął rozsądek.
Nie miał pojęcia, gdzie się znalazł, lecz otoczenie wydawało się dziwnie znajome, jak
gdyby kiedyś już przyśniło mu się takie miejsce.
Przed oczyma przesuwały mu się twarze.
Ich także nie poznawał. Wszedł w coś miękkiego, takiego jak leśne podszycie, i
ledwie sobie uświadomił, że otoczyła go woda.
Lęk odzywał się jedynie łagodnym pulsowaniem w tyle głowy.
Dłonie też wydawały się dziwnie znajome i kiedyś już musiał wytrzymywać to
łaskotanie na skórze.
Poczuł, że w piersi wzbiera mu coś, co przypomina śmiech.
Uderzył go w uszy jak pieśń srebrnych dzwoneczków.
Zapach perfum był lekki i świeży, wcale nie wywoływał mdłości.
Obmyto mu twarz czymś chłodnym, zlizał krople spływające między wargi. Był tak
straszliwie spragniony i spróbował zaczerpnąć dłonią tej wody, która go otaczała, musi
nadawać się do picia...
Ale woda zniknęła, ciało znów zrobiło się ciężkie, a skóra w tym nagłym chłodzie
zdrętwiała. Chłonął w siebie wilgotne powietrze, lecz ono nie wystarczało, by złagodzić
nieprzyjemne swędzenie w gardle.
Wreszcie ktoś podał mu puchar, chwycił go obiema dłońmi i całkiem się w nim
zatopił.
Ulgę przyniosło to nie tylko gardłu, lecz także oczom. Powoli, tak jak wtedy, gdy
człowiek budzi się ze snu, ukazał mu się pokój, i był już w stanie rozpoznać wiele z
kobiecych twarzy otaczających jego posłanie.
Próbował coś do nich mówić, chciał wyjaśnić, że niestety, nie może dłużej
uczestniczyć w uczcie, musi bowiem wyjechać.
Ale dźwięki wydobywające się z jego gardła były jedynie mamrotaniem, a kobiety,
uśmiechając się wyrozumiale, spojrzeniami obiecywały, że wszystko będzie dobrze.
Potem zaczął się wsłuchiwać.
Dźwięki, które przedtem wydawały się jedynie stłumionym echem, dobiegającym
gdzieś z dala, teraz stały się aż nadto wyraźne i ostre. Żadna z kobiet nie podniosła głosu poza
granice szeptu, lecz on słyszał każde westchnienie, każdy najdrobniejszy nawet dźwięk warg
rozchylanych po to, by coś powiedzieć. Dzwoniąca bransoletka wydawała mu się dzwonem
katedralnym, ostrym i wyraźnym, niemal do bólu głośnym.
Pokręcił głową zdezorientowany.
Wszystko było tak daleko, a jednocześnie tak blisko, że nie bardzo wiedział, gdzie on
sam się kończy, a gdzie zaczyna.
Gdy jedna z kobiet podeszła i skinieniem dała mu znak, ku swemu zdumieniu zdołał
wstać o własnych siłach. Jakaś potężna moc popłynęła mu przez żyły, miał wrażenie, że
zaznał czegoś podobnego już wcześniej, lecz teraz oglądał jakby przyjemne lustrzane odbicie.
Kobieta ubrała go, dopiero teraz zorientował się, że był prawie nagi.
Szaty były lekkie i miękkie, chłodny, gładki materiał sprawił, że cały pokrył się gęsią
skórką. Każdy dotyk docierał do niego w zwielokrotnionej formie, wydawało się, że skóra
reaguje na najdrobniejsze nawet muśnięcie.
Spostrzegł, że jego kitel pięknie się układa, niemal jak kobieca szata, dekorowany był
jednak haftami bardzo, bardzo męskimi...
Na żółtym jedwabiu płonęły jęzory ognia, czerwone i lśniące od złota i miedzi. Nad
nimi rysunki czy też hafty masek i męskich profili.
Zobaczył przed sobą koronę i zaraz poczuł jej ciężar na czole.
Potem bez ostrzeżenia milczące kobiety zniknęły.
Został sam na środku wielkiego pomieszczenia, w którym rozpoznał teraz wielki hall z
płonącą fontanną ognia.
Znajdował się w łaźni, pod ruinami. Koło Forum.
I wcale się nie zdziwił, gdy z poświaty bijącej od ognia wyłoniła się postać Viveke.
Schyliła się nad dziwnym paleniskiem, wyglądała, jakby się modliła.
Płomienie zaczęły się zmniejszać.
Czerwony żar na dnie paleniska poczerniał.
Wkrótce pozostał tylko jeden samotny płomień, nie dający prawie wcale światła. Ravi
stał w ciemnym mroku, ledwie dostrzegając kontury twarzy pięknej kobiety na tle
dogasającego blasku.
Potem wszystko zniknęło. Viveke zgasiła ogień.
Pozostałe kobiety musiały czekać w cieniach pod kolumnami, za którymi kryły się
ściany.
Usłyszał ich śpiew, nucenie, z początku ciche, lecz stale przybierające na sile.
Ravi mrugnął, próbując przypomnieć sobie, gdzie już słyszał podobną pieśń.
Ale wszystkie jego wspomnienia jakby zostały wyssane z głowy. Czuł się
oszołomiony i obcy, a jednocześnie tak niezwykle, przytłaczająco obecny.
Nie widział jej, lecz słyszał zbliżający się oddech. W gęstej ciemności przysunęła się
do niego kobieca ręka i nie musiał nawet myśleć, żeby wiedzieć, iż to ona.
On też wyciągnął rękę, po ciemku usiłował odszukać to miejsce, w którym, jak sądził,
musi znajdować się jej twarz. Wprost spalała go ochota, by musnąć miękkie wargi palcami,
ale jej tam nie było. Zachwiał się, opuścił ręce i dopiero wtedy pod dłonią wyczuł coś
miękkiego, delikatnego jak tkany jedwab.
Musiała przed nim klęczeć. Popchnięto go lekko w plecy i usłyszał bicie wielu serc.
- Ogień zgasł! - rozległ się silny głos. Aż ciął go w uszy, chciał je zasłonić rękami,
lecz echo z wolna zanikło i
już go więcej nie dręczyło.
- Ogień zgasł - rozszeptały się kobiece głosy dookoła. Zorientował się, że i jego wargi
formułują te same słowa, lecz z zaciśniętego gardła nie dobywał się żaden dźwięk.
- Oto twój narzeczony - rozległ się teraz szept. Brzmiał niczym pieśń. Ravi zrobił krok
naprzód w ciemności, już niedługo chyba stopami uderzy
o ostre marmurowe brzegi paleniska.
Zatrzymał się, nikt go już nie popychał.
Choć w pomieszczeniu nie zapalono ani jednej lampy, to wydało mu się teraz, że
dostrzega twarz Viveke, spowitą niebieskawym światłem.
Miała mocno zamknięte oczy, a usta zaciśnięte w skupieniu tak, że przypominały
przedwcześnie zerwaną różę.
Jej dłonie rytmicznie nad czymś pracowały, słyszał jakieś drapanie, trzaski.
Zapachniało czymś, czyżby zwykłym nieperfumowanym dymem?
Zgasłe palenisko musiało się znajdować tuż przed nim.
Viveke jęknęła teraz z wysiłku albo z pożądania.
Pieśń z nucenia zmieniła się w okrzyk, jego uszy wciąż pozostawały dziwnie otwarte,
nie miał możliwości obronienia się przed przenikliwymi dźwiękami, a pod powiekami
wirowały mu kolory. To było piękne.
Nagle przed oczami pojawiła mu się nieduża rozpalona plama, gdy mrugając usiłował
wypatrzeć jej twarz.
Mrugnęło do niego czerwonożółte oko.
Zamigotało parę razy i wybuchnęło płomieniem.
Zrozumiał. Ona siedziała i pocierała o siebie dwa patyki, stwarzając w ten sposób
ogień z niczego.
Maleńki płomyk został z radością przyjęty przez kobiety, wysunęły się z mroku ku
centrum, uniosły ręce nad głową i zaśpiewały.
Potem zapaliły świece, przysuwając je do świętego ognia, i wkrótce już otaczały go
palące się spokojnie płomienie. W samym środku koła, wciąż trzymając w ręku dębowy
patyk, stała Viveke.
Nagle zapadła cisza, pieśń umilkła jak ucięta nożem.
Ravi jęknął, usłyszał w tej ciszy swój własny oddech. Viveke zapraszającym gestem
przywołała go do siebie, jego stopy drgnęły, jak gdyby od koniuszków jej palców aż do jego
ciała rozciągały się niewidzialne nitki.
Szepnęła mu do ucha:
- Te amate capio... Powtórzył to bezmyślnie. Ona uśmiechnęła się i schyliła głowę.
Jedna z kobiet wystąpiła w przód i uniosła koronę z jego głowy, potem
potrzymała ją przez chwilę w powietrzu nad głową Viveke, później korona trzykrotnie
okrążyła palenisko, by znów wrócić na jego czoło.
- Ogień żyje. Narzeczona pontifeksa zbudziła ogień! Ravi unosił się w powietrzu.
Kobiety przemieściły się, ich spowite w biel
postacie utworzyły teraz szpaler i poprowadziły go wraz z Viveke przez pokój.
W jego uszach wciąż dzwoniły delikatne dzwoneczki.
Ilustracje z księgi mieszały się z tym, co zobaczył. Nie odczuwając przy tym ani
strachu, ani radości, uświadomił sobie, że właśnie został poddany prastaremu rytuałowi.
Wybrały go na pontifeksa, arcykapłana, i urządziły zaślubiny z westalką.
Pamiętał te niesamowite obrazy z księgi, całe szeregi dziewic pilnujących świętego
ognia, swą cnotą strzegących i zapewniających płodność i bezpieczeństwo miastu. W księdze
napisano, że palenisko, na którym płonął ogień, można porównywać z macicą albo też z samą
ziemią, dającą życie wszystkiemu.
Czuł się dziwnie wzruszony. Do oczu cisnęły mu się łzy. Pieśń była teraz cicha,
srebrne dzwoneczki sprawiały, że słowa zaczynały tańczyć. Nie kręciło mu się w głowie, lecz
stopy poruszały się jakby w powietrzu i wcale nie bał się, że upadnie.
Przeszli do dobrze oświetlonego pokoju. Ravi jednak odnosił wrażenie, że coś dzieje
się z jego wzrokiem, bo w pomieszczeniu tym nic zdawało się nie mieć konturów ani stałych
kształtów. Czyżby to za sprawą cienkich zasłon zwieszających się z sufitu? Ze ścian? I
zakrywających całe znajdujące się tu umeblowanie?
Cóż, to bez znaczenia. Wszystko było takie miękkie i białe jak świeżo spadły śnieg,
lecz zarazem posiadające jakieś przytulne ciepło, które bardzo go kusiło.
Viveke - ach, nie, nazywały ją innym imieniem -usiadła miękko na piętach, spod sukni
wystawały jej kolana.
Teraz kobiety zaczęły rozplatać warkoczyki, z których zrobiona była jej korona.
Patrzył, jak wyciągają długie złote szpilki z tej masy włosów, a kamienie połyskujące wśród
czarnych loków upadały na marmurową posadzkę z delikatnym brzękiem. Nikt ich nie
podnosił.
Kobiety rozczesały jej włosy grzebieniem o szerokich zębach, pięknie się przesuwał
wśród splotów przypominających teraz lśniące węże. Wreszcie włosy okryły Viveke niczym
płaszcz, sięgający aż do pasa.
Potem zamknęła oczy, a one narysowały jej niezwykłe wzory na czole, nad ustami i na
piersiach.
Ravi stał tylko nieruchomo i patrzył.
Nie uśmiechnęła się do niego ani razu, lecz mimo to spostrzegł, że jej oczy patrzą
życzliwie i spokojnie. Pragnęła wyłącznie jego dobra.
Gdy kobiety ukończyły swoje zabiegi, Viveke wstała i przez moment ujrzał jej nagie
ciało, zanim znów je owinięto. Nie ubrano jej w suknię, lecz po prostu w kawałek
cieniutkiego jak pajęczyna jedwabiu. Nitki materii musiały być tak delikatne, że prawie
niewidoczne. Woal połyskiwał żarzącą się, jakby białozłocistą barwą. Czyżby to za sprawą
ognia jej twarz wydawała się tak ciemna i obca wśród całej tej bieli?
Zerknął na swe własne dłonie i nagle spostrzegł, że one także zostały pomalowane.
Wyglądały obco, jakby nie należały do niego.
Ale wyciągnęły się do niej. Przypuszczał, że chciano, by tak zrobił.
Ujęła je bez słowa.
Długo tak stali, patrząc sobie nawzajem w oczy, podczas gdy kobiety znów utworzyły
krąg i znów zaczęły śpiewać.
Puściła go, położyła mu potem ręce na ramionach i łagodnym naciskiem zmusiła, by
uklęknął.
Pojawiła się jakaś postać niosąca puchar i Ravi znów poczuł, jak budzi się w nim
pragnienie.
Viveke wypiła pierwsza.
On opróżnił kielich do dna.
Wreszcie uśmiechnęła się do niego, szepcząc:
- Te amate capio, ukochany, biorę cię w posiadanie. Teraz jesteś mój. Nigdy więcej
już nie będziesz musiał uciekać.
Co się stało po ceremonii?
W małym pokoiku o kamiennych ścianach Ravi miał wrażenie, że jego myśli wciąż
uderzają o twardy granit i martwe spadają na ziemię. Nie był całkiem pewien, ile dni spędził
tu w tym przypominającym grotę pokoju. Noce i dnie splatały się ze sobą, zaznaczając się
jedynie regularnym stukaniem, gdy ktoś wsuwał mu jedzenie i picie albo zabierał naczynie
stojące pod łóżkiem, kiedy wepchnął je w szparę pod ciężkimi drewnianymi drzwiami.
Przez pewien czas zastanawiał się, czy nie udałoby mu się przecisnąć całego ciała
przez tę smugę światła. Miała szerokość zaledwie dwóch dłoni, czuł ciągnący stamtąd
powiew świeżego powietrza. Zapewne nie znajdował się już głęboko w łaźniach, może
przebywał w jakiejś grocie, jak te, do których drzwi widział wzdłuż długich korytarzy jeszcze
tego pierwszego wieczoru w Rzymie.
Nikt się do niego nie odzywał, nigdzie nie było widać żadnej twarzy. Parę razy ułożył
się płasko na podłodze i czekał na następną dostawę jedzenia, ale dostrzegł tylko długą szatę i
przez moment kobiece stopy w sandałach.
Czego one od niego chciały? Czyżby postanowiły go zabić? Chciały trzymać go w
tym ciasnym pokoju, aż umrze z braku światła?
Wzywał Viveke. W pierwszym okresie wielokrotnie, gdy wpadał w stan oszołomienia,
w jaki go wprawiały, lub gdy się z niego wydobywał.
Teraz, kiedy zaczynało ustępować, domyślał się, co się stało, ale w pamięci wciąż
miał wiele luk i zaczynał podejrzewać, że te luki to forma obrony.
Może stało się coś, czego najlepiej nie pamiętać?
Aplikowały mu środki inne niż te, którymi utrzymywała go w spokoju podczas
podróży statkiem. Doskonale pamiętał te niezwykłe wrażenia zmysłowe, to, jak wyraźne były
kolory, jak wszystkie dźwięki wznosiły się w ogłuszający szum.
Dźwięk srebrnych dzwoneczków. Czy to naprawdę były dzwoneczki?
Nie.
Pamiętał ogień.
Rozpoznał ten rytuał z historii o westalkach. Ach, gdybyż tylko dokładnie przeczytał
ten rozdział! Lecz i tak trochę pamiętał, ale może mieszało mu się to z dramatycznymi
historiami o innych boginiach.
Istniał pewien mezopotamski mit, o Bogini Matce i jej kochanku, Bogu Ziarna. W
księdze wspominano ją razem z legendami o Weście.
Usiłował przypomnieć sobie stronice księgi i trochę mu się to udało.
Bóg Ziarna był jej kochankiem.
Co roku składano go w ofierze, jego krew wylana na pole miała zapewnić dobre
zbiory, a jego prochy nawoziły ziemię. Ogień, w którym spłonął, dopiero później połączono z
rytuałami Westy. Ravi wolno się kołysał.
Kawałek po kawałku fragmenty układały się w jego głowie. Czuł, że coraz dłużej
potrafi utrzymać jedną myśl, skupić się na niej.
Musi teraz zapomnieć o wszystkim tym, co dziwne, spróbować znaleźć jakieś
rozwiązanie. Był więźniem, inaczej nazwać się tego nie dało. Viveke okazała się bardziej
szalona, niż się tego obawiał. Posiadała władzę nawet nad tym miłym Taurusem i zapewne
przez cały czas znała jego plany o wyjeździe bez pożegnania.
Najprawdopodobniej dotknęła ją jakaś forma duchowego głodu, która zmusiła ją do
karmienia się tymi starymi mitami, jakby chciała się nimi nasycić.
A kobiety, którymi się otaczała? Czy naprawdę czekały na nią przez wszystkie te lata?
Kim były? I gdzie mieszkały? I jak mogły uczestniczyć w czymś, co było po prostu
przestępstwem?
Zmuszał się, by przeanalizować swoje szanse, choć serce mu się ściskało.
Niezmiernie trudno byłoby mu się teraz uwolnić. Viveke być może kochała go ślepo,
lecz i do niej niełatwo dotrzeć. Była niczym meduza, przezroczysta, a mimo to niebezpieczna.
Mógł ją złapać, wierzyć, że znalazła się w jego mocy, lecz ona i tak wyślizgiwała mu się z
rąk, z namysłem, powoli, lecz w taki sposób, że pozostawała niedostępna.
Musi spróbować.
Musi przywołać całą swą wiedzę i dotrzeć do swych dawnych zdolności. Miał jednak
wrażenie, że ta właśnie kobieta otacza się murem. Grubym, choć zarazem niewidocznym
murem, za którym skrywała wszystkie swoje myśli i uczucia nawet przed nim. Czego ona
chciała?
Czy zechcą go teraz zabić w parodii rytuału, którego, jak sądzono, nie znali już żadni
ludzie?
Ach, nie, myśli znów zataczają krąg. Nie miał wyboru, będzie musiał tu siedzieć z
nadzieją, że ona wkrótce się zjawi, tak by mógł z nią pomówić i być może znaleźć jakiś
sposób przebicia się przez mur.
Piekło go w duszy, również coś na kształt urażonej dumy. Niewiele osób było w stanie
oprzeć się jego wpływowi, jeśli naprawdę postanowił go użyć. Zaślepieni nienawiścią być
może mogli go zagłuszyć. Oślepieni miłością również mogli być silniejsi, ale raz już
udowodnił samemu sobie i światu, że
drzemią w nim niezwykłe moce, które mógł wykorzystać również do kierowania
ludzkimi myślami i uczynkami.
Czarne moce, tak mówił jego ojciec.
Diabelska siła, mówili ludzie.
Johanna nazywała to inaczej, lecz cieszyły ją obietnice, że nie będzie się tym
zajmował. Najbardziej by chciała, by on o wszystkim zapomniał. I prawie mu się to udało, a
w każdym razie podczas tych dobrych lat, gdy życie upływało bez trosk, a on miał swoje
obrazy.
Dawno już nie widział pędzla.
Uśmiechnął się gorzko do siebie.
Czego trzeba, by znów mógł poczuć owo pulsujące ciepło w palcach? Co musi zrobić,
by wywołać wizje, z którymi przez całe życie walczył i które próbował stłumić wszystkim,
poczynając od wódki, a na sile pięści kończąc?
Ktoś szedł korytarzem.
Wyczuł to raczej, niż usłyszał, próbując wyobrazić sobie tę osobę.
Ale odgłos kroków zamarł, a on zdążył ujrzeć jedynie skrawek zwiewnego białego
materiału.
- Ha!
Kopnął w niskie łóżko, a potem skulony opadł na nie.
Dawne zdolności powrócą, prędzej czy później. Właściwie powinien dziękować, że
kobiety umieściły go w takim małym, mrocznym pomieszczeniu. Z doświadczenia wiedział,
że to najlepsze otoczenie, w jakim mogły przyjść do niego wizje.
Tak właśnie się to zaczęło, uświadomił sobie.
I zaraz też przez jego głowę przemknęły pierwsze obrazy. Mały chłopiec, ciemny
nieduży pokój, zimno.
Smuga światła, ukosem wpadająca z dołu. Czyżby obluzowana deska? Nie, szpara na
dnie lodzi.
Nieduża łódka, pluskanie wioseł wokół uszu.
Chłopczyk był mocno owinięty w grube płótno, była tam też kobieta, ale chyba spała.
Tak, ciemne kręcone włosy. Kobieta się bała, bardzo bała. Chłopiec o tym wiedział,
ale nie znalazł dla niej żadnych słów pocieszenia. Zaczął się więc żarzyć, palił się, ciasno
owinięty szmatami.
Odwróciła głowę, miała zapłakane oczy. Zaciśnięte palce rozluźniły się i zaraz poczuł
jej dłonie.
Mamo, mamo...
Czuł jej słowa na skórze, przyłożony do jej serca. Leżał tak i słyszał, jak ono zwalnia i
zaczyna bić równym rytmem. Przestał się żarzyć.
Ona także już nie płakała, uśmiechała się do niego, a on wiedział, że przyniósł jej
pociechę.
Ravi zorientował się, że siedzi na łóżku i ssie kostki. Lewą rękę miał czerwoną i
obolałą.
Dziwna była ta wizja, nie wprawiła go bowiem w zmieszanie, ale też i nie uczyniła
nieskończenie szczęśliwym, jak się tego spodziewał. Przez całe swe dorosłe życie tęsknił, aby
wspomnienia, nad którymi nie był w stanie zapanować, pewnego dnia wynurzyły się na
powierzchnię, by mógł je zobaczyć. Oczywiście, że miał matkę. Opisy ojca nie mogły być
prawdziwe. Została zabita, kiedy był mały, może skończył dwa lata. Ojciec wyjawił mu tyle,
że Ravi zrozumiał, iż została zlinczowana jako czarownica. Pewnie posiadała tę samą
niezwykłą moc. Ale kim była? Jak wyglądała? Czy miała siostry albo braci? Może pochodziła
z jakiegoś wielkiego rodu?
Były to pytania, na które Rein nigdy nie chciał odpowiedzieć.
A teraz było już za późno, stanowczo za późno.
Zaciśniętą pięścią Ravi uderzył w kamienną ścianę.
Dlaczego teraz? Krzyczał w duchu.
Po tylu latach, dlaczego akurat teraz? Teraz chcę wiedzieć co innego, zupełnie co
innego. Ach, oczy, pokażcie mi tajemne wyjście stąd, pokażcie mi, że Reina miewa się
dobrze, że nasze nowe dziecko jest zdrowe i żywe, bez względu na to, czy się już urodziło czy
nie. Chcę zajrzeć do pokręconej głowy Viveke, odczytać jej myśli tak, jak czytam moje
własne tłumaczenie historii westalek.
- Do diabła, co ja tu robię? Jego okrzyk echo poniosło dalej na zimny korytarz.
- Robię, robię, robię... Jęknął. Znów podniósł rękę do ust. Oblizał otarcia, poczuł, że
potrzeba mu takiego
lekkiego bólu, by móc się na nim skupić.
Musi wziąć się w garść, myśleć, planować. Co powinien zrobić, kiedy Viveke
wreszcie znów się pojawi? Bo przecież przyjść musi, prędzej czy później. Jeśli rzeczywiście
tak jej na nim zależy, to przyjdzie. A wtedy on będzie musiał wybrać: Albo jest szalona i
wówczas korzyści przyniesie mu wejście do jej świata. Z tym sobie poradzi. Siedzenie myśli
innych jak w tańcu było dla niego łatwą rzeczą nawet bez wizji.
Ale w głębi serca dręczyło go inne podejrzenie:
Być może ona wcale nie jest szalona.
Może myśli równie jasno albo jeszcze jaśniej niż większość ludzi.
W takim razie jest zła.
Ale to trudno było sobie wyobrazić. Do tej pory nie zrobiła tak naprawdę nic złego.
Nawet gdy leżał związany w ciasnej trumnie na statku, traktowała go z czułością i wielką
troską. Nawet gdy się złościł albo groził, nigdy nie wpadała w gniew.
Tylko się smuciła.
To musi być szaleństwo. Choroba. Gdyby tylko udało mu się przyłożyć do niej dłonie,
to być może bijące od nich ciepło zdołałoby ją uzdrowić.
Pokręcił głową.
Przyłoży do niej dłonie... Nie, to niemożliwe. To zbyt niebezpieczne.
ROZDZIAŁ XI
- No to co ja mam robić? Ona się do mnie nie odzywa! Nie rozmawia z nikim!
Ledwie przewraca oczami i uśmiecha się tak, że ciarki mi przechodzą po plecach!
- Je coś? - spytała zatroskana Emmi. Johanna westchnęła:
- Tak, przełyka wszystko, co przed nią stawiam, ale nie czuje smaku. Wiem, bo
wczoraj solniczka wpadła do rondla. Reina pierwsza dostała jedzenie, zjadła wszyściutko do
ostatka. A kiedy my siedliśmy do stołu, już po pierwszej łyżce wydało nam się, że pomrzemy.
Emmi z powagą przytaknęła. Ciemne oczy Astrid śledziły tę rozmowę od stolika przy
kominku. Aurora przysypiała na dywanie z ręką pod głową, wcześniej ułożyła się tak i
czytała.
- Co więc mam zrobić? - powtórzyła Johanna. - Boję się, że ją straciliśmy, a nie wiem,
czy starczy mi sił również na to, żeby i ona...
Emmi zdecydowanie wstała.
- Musisz teraz myśleć o sobie. Może Reina po prostu nie radzi sobie z tym smutkiem,
większym, aniżeli jesteśmy w stanie sobie wyobrazić? Była przecież bardzo przywiązana do
ojca, słyszałam już o takich przypadkach. Ale takie dzieci często wracają do siebie, pewnego
dnia nagle znów są gotowe na spotkanie ze światem. Może tak będzie, gdy małe się urodzi.
Johanna popatrzyła w dół. Brzuch w ostatnich tygodniach nie powiększył się jakoś
szczególnie, lecz ciężar stał się dotkliwszy.
- Boję się - szepnęła.
Emmi spostrzegła, że pod jej zmęczonymi powiekami cisną się łzy. Drobna kobieta
serdecznie objęła Johannę.
- Nie bój się, jesteśmy tutaj. Pomożemy ci we wszystkim. Johanna poczuła
rozsadzający ból i krzyknęła:
- Nikt nie może mi pomóc, tylko ja sama! Jestem wszystkim, co mam! Nikt inny nie
może tego dźwigać za mnie!
- Cicho, cicho - miękko łagodziła Emmi. - Być może rzeczywiście nie udźwigniemy
twojego ciężaru, lecz przecież możemy iść razem z tobą. I pójdziemy. Posłuchaj tylko, o
czym pomyślałam...
Oczy Johanny wyschły, ale twarz, gdy kiwała głową, wyglądała na sztywną maskę.
- Tak, tak chyba będzie najlepiej. W Kopenhadze na pewno ktoś zdoła jej pomóc.
Najlepsi lekarze...
Emmi uścisnęła dłoń Johanny.
- Może nawet lekarze okażą się niepotrzebni, może sama podróż dobrze jej zrobi.
Zawsze przecież powtarzała, że chciałaby zobaczyć jakieś nowe miejsca. Pamiętasz, jak
chłonęła każde słowo z ust Marji? Jak ją wypytywała, jak chciała się dowiedzieć wszystkiego
o tych nieznanych miastach, o dziwnych ludziach?
- Tak... może właśnie tego potrzeba, jakiejś odmiany... Emmi zadowolona kiwnęła
głową. Wymieniła spojrzenia z Aurorą.
- Wobec tego wyjedziemy, jak tylko nastanie prawdziwa wiosna. Po Wielkanocy.
Gdy dziecko się urodzi i ty z powrotem staniesz na nogi.
- Mhm. Johanna sprawiała wrażenie nieobecnej duchem. Teraz, gdy twarz miała
spokojną i rozmarzoną, po policzku spłynęła jej samotna łza.
- Będziemy się nią dobrze opiekować, moja kochana, tak żebyś ty mogła zająć się
maleństwem, no i sobą. Benjamin ci pomoże. On rozumie znacznie więcej, niż ci się być
może wydaje. Jest już dorosły.
Johanna lekko skinęła głową. Przed oczyma stanął jej syn, który ostatnio zaczął nosić
ubrania Raviego. Było to zarazem bolesne i miłe, gdy widziała go w czerwonej kamizelce,
którą ojciec wkładał podczas wielu pamiętnych okazji.
Emmi lekko poklepała Johannę po ramieniu.
- Idź się teraz położyć, odprowadzę cię do domu. I sama zajrzę do Reiny. Na pewno
śpi już spokojnie.
- Dobrze - zgodziła się Johanna słabym głosem i pozwoliła sobie pomóc wstać z
głębokiego fotela.
W plecach poczuła kilka ostrzegawczych skurczów, dziecko niedługo przyjdzie na
świat. Już wkrótce nadejdzie ten czas. Z doświadczenia wiedziała, że później poczuje się o
wiele silniejsza.
Gdy Emmi i Johanna z uśmiechem przyklejonym do warg opowiadały o podróży, na
twarzy Reiny nie widać było żadnego najmniejszego nawet poruszenia. Dziewczynka stała
przy piecu i posłusznie mieszała w garnku z gęstą siarą z pierwszego cielenia, z której miała
powstać masa serowa. To prawdziwe odświętne jedzenie, mleko gotowano dopóty, dopóki nie
wydzieliła się z niego brunatna grudkowata masa, słodkawa i bardzo pożywna.
- Rozumiesz, Reino? Zobaczysz królewskie miasto, o którym tyle mówiłaś.
Uniwersytet, o którym ci opowiadałam. Parki i zamek, może nawet ujrzysz samego króla.
- Och, o to na pewno się zatroszczymy - uśmiechnęła się Emmi, mrugając wesoło.
- Masz ochotę jechać? Ale nie musisz, jeśli nie chcesz. Żadnej reakcji, cały czas tylko
monotonne mieszanie. Johanna chwyciła córkę za ramiona.
- Zostaw kopyść! Reina puściła.
- Odpowiedz mi, Reino, chcesz jechać? Może jacyś lekarze stamtąd będą mogli ci
pomóc, tak żebyś znów była taka jak przedtem. Chyba byłoby dobrze?
Dziecko ledwie skinęło głową. Ale jego oczy wyglądały na martwe.
Viveke przyszła do niego po osiemnastu posiłkach, odkąd zaczął liczyć. Drgnął
gwałtownie, wyrwany z pół-snu, gdy drzwi nieoczekiwanie wpuściły do jego pokoju światło.
Oświadczyła, że od tej pory ma ją nazywać Cerridwen, i uśmiechnęła się wdzięcznie.
Również tym razem nosiła białą szatę, a włosy miała splecione w gruby bicz, przerzucony
przez jedno ramię. Drugie pozostawało nagie.
- Mój drogi, winna ci chyba jestem wyjaśnienie. Sądzę jednak, że większość już
zrozumiałeś. Wiedziałeś o tym przez cały czas, prawda? Poznałam to po twojej twarzy, gdy
zobaczyłeś ruiny świątyni westalek.
Ravi przypomniał sobie stos strzaskanych kolumn, na wpół zapadniętych w ziemię i
zarośniętych krzakami.
- Ucieszy cię, kiedy powiem, że prace już się rozpoczęły. Słynny Piranesi -zdaje się,
że go poznałeś - jego dzieło czytają teraz najważniejsi ludzie w Rzymie. Napływają też
pieniądze, dużo pieniędzy. Świątynia zostanie odbudowana, mój kochany. Czy to nie
fantastyczne?
Ravi z wahaniem pokiwał głową. Ona jest szalona.
- Czy wydaje ci się, że... Czy ty jesteś westalką? Uśmiechnięta pokręciła głową.
- Nie, nie, mój kochany. Chyba jednak muszę ci coś wyjaśnić. Te stare historie są
zniekształcone, nic nie było tak, jak opowiadają księgi. My, znający prawdę, nie interesujemy
się dawnymi mitami.
Popatrzył na nią zdezorientowany. Viveke uniosła brwi.
- Nie pojmujesz? W tych paru słowach dostrzegł u niej po raz pierwszy coś w rodzaju
rozczarowania i płynącej z tego wrogości.
- No, owszem - zapewnił pospiesznie. - Rozumiem... To było niezwykłe przeżycie,
Viveke.
- Cerridwen!
- Cerridwen - zgodził się. - To niezwykłe imię, podoba mi się.
- Bardzo dostojne imię. Być może tobie obce, lecz dla mnie zupełnie naturalne jest,
że istnieje linia między Westa a Cerridwen. Wiedzie przez całą ziemię, nieprzerwana. Imiona
nie mają więc żadnego znaczenia. Jesteśmy wszystkimi.
Ravi popatrzył na nią, na jej miękkie usta. O czym ona mówi? Viveke przymknęła
oczy i zaczęła opowiadać:
- Cerridwen ma kocioł, parujący garnek, a ten, kto będzie wdychał unoszące się z
niego opary, poszybuje w powietrzu, ogarnięty ekstazą. Tacy ludzie tworzą najpiękniejsze
arcydzieła, mój drogi, i najpiękniejsze słowa, poezję. Ona jest boginią w trzech postaciach, tą,
która inspiruje i porywa za sobą ludzkie umysły do wyższego wymiaru rzeczywistości.
Szalona, pomyślał.
Viveke uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
- Sądziłeś, że jestem westalką? No tak, miałeś rację. Ale dawne słowa przestały się
liczyć, są zniekształcone przez mężczyzn grzebiących w księgach. To my znamy prawdę. My,
które zostałyśmy do niej zrodzone.
Bał się poprosić o dalsze wyjaśnienia. Nie chciał, by zorientowała się, jak mało
rozumie jej szalone myśli, nie wierzył też, by była w stanie wiele mu wytłumaczyć.
Przełknął więc tylko z trudem ślinę i ujął ją za rękę.
Otworzyła oczy.
- Wiesz, właściwie nie powinieneś dotykać westalki. Złamanie przysięgi dochowania
dziewictwa oznaczałoby dla niej śmierć - powiedziała z drwiącym uśmiechem.
- Mówiłaś, że nie jesteś westalką, a może mimo to nią jesteś... Uniosła rękę i
pogładziła go po czole nad oczami.
- A więc zrozumiałeś - szepnęła i pocałowała w same usta wargami, które były
pulsująco gorące. Ravi z całych sił musiał nad sobą panować, by się od niej nie odsunąć.
Zrobiła zadowoloną minkę, gdy z jego piersi wyrwał się głęboki jęk.
- Jesteś dla nas bardzo ważny, wiesz o tym? Przez wiele lat czekałyśmy na kogoś
takiego jak ty. O, tak, wypróbowywałyśmy wielu, młodych mężczyzn,
starych, nie kończący się szereg zbłąkanych dusz, które nie potrafiły przejść
pomyślnie żadnej z prób. Ty za to poradziłeś sobie ze wszystkimi.
Ravi znów nie wiedział, o czym ona mówi. Jakie próby? Czyżby czegoś nie pamiętał?
Viveke spostrzegła jego zmieszanie, ale wzrok miała teraz łagodny.
- Mój biedny ukochany, zobaczysz, że wszystko samo do ciebie przyjdzie, gdy tylko
do tego dojrzejesz.
- Co ja takiego piłem? Czy to była chapa? A może belladona? Opium? Roześmiała się
i pokręciła głową. Potem wychyliła się i pocałowała go
jeszcze raz, tym razem lekko, niczym muśnięcie skrzydeł motyla.
- To była miłość, mój kochany. Miłość, po prostu... Nie! krzyczało mu coś w duszy.
To był narkotyk!
Niebezpieczny narkotyk, od którego i głowa, i ciało unosiły się w powietrzu. Zatarł mi
też wszystkie wspomnienia, wprawił w błogosławiony stan, pozbawiony lęku i zmartwień.
Wszystko przez niego eksplodowało, wydawało mi się, że znalazłem się w niebie, lecz było
to zupełnie inne niebo aniżeli to, do którego pozwala zajrzeć miłość.
- Jesteś martwy dla świata. Tu będzie twoje nowe życie. W pewnym sensie już
znalazłeś się w niebie - szepnęła.
Ravi zadrżał, przeciąg, który wpadł tu, gdy wychodziła, był jedynie łagodną bryzą w
porównaniu z lodowatym chłodem, jaki go teraz ogarniał.
Z każdym uderzeniem serca nabierał większej pewności. Jego jedyną możliwością jest
ucieczka.
Ona nigdy, przenigdy nie uwolni go z własnej woli.
Nazwała go kiedyś swym Strażnikiem, lecz zmieniła go w niewolnika.
Sam jednak, bez pomocy, nie poradzi sobie z tym.
Powinien się skupić na innych kobietach. Viveke miała zbyt silną wolę. To ona
przenikała w niego, być może nawet znała jego myśli. Nigdy jeszcze nie doświadczył czegoś
podobnego ze strony innego człowieka i po raz pierwszy zaczynał rozumieć ów lęk, jaki
często dostrzegał w oczach ludzi. Poprzysiągł sobie, że nigdy więcej już tego nie zrobi.
Żałował, że tylko uśmiechał się pod nosem, kiedy Reina opowiadała mu o swej dziecinnej
zabawie, o czytaniu twarzy. Musi wracać do domu, również ze względu na nią. Wierzył, że
dość ją nauczył, pokazując różnicę między złymi i dobrymi zdolnościami, lecz nawet te dobre
mogły przywołać strach i przerażenie wśród ludzi.
Jak teraz w nim.
Nigdy więcej, szepnął cicho do siebie. Dobre moce, gdziekolwiek jesteście,
przysięgam, nigdy więcej. Tylko ten jeden jedyny, ostatni raz.
Zaczął przygotowywać się na tę chwilę, gdy drobne kroki znów powiedzą mu, że ktoś
zmierza do niego z jedzeniem.
Viveke również tym razem go uprzedziła. Kroki jak zwykle zatrzymały się przed
drzwiami, lecz do środka nie wepchnięto żadnego talerza. Zamiast tego rozległ się zgrzyt
antaby zamykającej drzwi. To znowu ona, towarzyszyły jej dwie kobiety z zasłoniętymi
twarzami.
- Ponownie nadszedł czas - oświadczyła Viveke. - Dziś jest czwartek. Nie miał
pojęcia, ile dni minęło od powitania Nowego Roku, ale
uświadomił sobie, że tamta uczta także rozpoczęła się chyba w czwartek.
To znaczy, że upłynął tydzień. Jego statek być może zbliżał się już do portu.
Ale on pożeglował w inną stronę.
Najpierw zdecydował, że nie będzie pił nic, co ona mu poda. Stwierdził jednak, że to
beznadziejne. Jeśli zechce go oszołomić, na pewno i tak jej się to uda. Chyba że on postanowi
zagłodzić się i odwodnić na śmierć.
Dlatego zjadł razem z nią przy okrągłym stoliku, gdzie samotna świeczka unosiła się
na wodzie w niskiej srebrnej miseczce. Ona także żeglowała.
Viveke podzieliła pachnące korzeniami ciastko na dwie połowy i jedną podała jemu.
- To cię wzmocni. Dzisiejsza noc jest bardzo ważna. Wszyscy przyjdą. To nasze
pierwsze spotkanie pochwalne w tym roku.
W milczeniu pokiwał głową.
Być może dzięki temu zyska jakąś szansę, i to już dzisiaj. Te kobiety uczestniczące w
rytuałach nie były równie szalone jak Viveke. Być może brały w tym udział, ponieważ wiodły
nudne, gnuśne życie w domach swych ojców i mężów. Może dlatego, że miały marzenia,
których nigdy nie udało im się spełnić? A może ponieważ szukały czegoś, co mogło im dać
wyobrażenie nieba tam, gdzie bazylika świętego Piotra stawała się za mała.
Kobiety w kręgu.
Pamiętał Kopenhagę, wszystkie twarze, które tam widział, obnażone w uniesieniu.
Pamiętał tamtą pieśń, nie różniła się zbytnio od tej tutaj. Czyżby one wszystkie były
ogniwami jednego łańcucha?
Nie, to coś zupełnie innego. Marzenie szalonej kobiety. Przymus, kłamstwa, utracona
wolność, jakież to dalekie od wszystkiego, co znał. W
najlepszym razie karykaturalne zniekształcenie więzi i dobrej woli, którą poznał u
kobiety, która już nie żyła.
Viveke popatrzyła na niego.
Ravi prędko przyciągnął myśli do siebie.
- Ufasz mi? - spytała nagle. Nie mógł odpowiedzieć. I tak wiedział, co ona pragnie
usłyszeć.
- Oczywiście, że nie. Wciąż jeszcze nie do końca oczyściłeś się ze wspomnień.
Wciąż być może myślisz o swym poprzednim życiu. Cóż, mamy czas. Całą wieczność, mój
kochany. Wciąż potrzebujesz mojej pomocy, lecz nie bój się. Już niedługo wszystko
zrozumiesz. Sam z siebie.
Podała mu wino, a on wiedział, co się teraz stanie, lecz mimo to wypił. Gdyby
odmówił, oznaczałoby to jedynie opóźnienie, a przecież czuł się spokojny, że one go teraz nie
zabiją. Działanie nastąpiło prędko. To ten sam narkotyk, zdążył pomyśleć, zanim znów
opadła zasłona i jakaś siła wessała go w tunel, który, jak wiedział, poprowadzi go w świat
pełen dźwięków, światła i dotyku.
Dopóki jednak wciąż miał świadomość, usiłował skupić się na jednej jedynej rzeczy:
tym razem wszystko zapamięta. Całą siłę swej woli skierował na to jedno, na to, by pamiętać,
choć narkotyk skradł mu wszystko inne.
Być może starał się za mocno, bo gdy doszedł do siebie znów w tym samym
maleńkim pokoiku, w głowie zostały mu jedynie urywki tego snu. W dodatku nie miał on nic
wspólnego z tymi kobietami. Był niezwykle rzeczywisty, jak żywy obraz ustawiony przed
nim. Śniła mu się Reina, ujrzał ją w tych samych białych szatach, które nosiły te kobiety,
uśmiechniętą jak one.
A na dodatek córka trzymała w rękach płomień.
Dobrze wiedział, że to tęsknota spłatała mu figla, żyła gdzieś z tyłu głowy tak silna i
wyraźna, chociaż zdawała sobie sprawę, że należy nad nią panować. Jeśli odważy się ją
stamtąd wypuścić, zniszczy go całkiem, przemieni w zapłakaną, niekształtną grudkę i
odbierze jasność myślenia, dzięki której być może uda mu się znaleźć jakiś sposób na
ucieczkę.
A niechże dalej się tam jarzy w snach, on musi pamiętać wyłącznie o jednym. Przez
cały czas myśleć tylko o tym, jak się stąd wydostać.
Znów starał się zapamiętać. Przypominał sobie swoje kroki, jak wychodził z tego
pokoju. Schody, ta sama pieśń, czerwone barwy, tak, pamiętał coś
niesamowicie pięknego, czerwonego. Czyżby ogień? Wino? Nie, nie był w stanie tego
określić.
Kobiety dotykały go, podnosiły? Tak, przypominał sobie poczucie nieważkości, jak
gdyby unosił się w wodzie albo w powietrzu.
Na nic się to nie zdało.
Nie nawiązał żadnego kontaktu z kobietami. Zmieniały się jedynie w cienie, gdy
narkotyk otulał mgłą jego głowę.
Następnym razem już będzie wiedział. Czwartkowe wieczory. Będzie teraz dokładnie
liczył dni, przygotuje się. Być może nie zdoła powstrzymać ich przed oszałamianiem go, musi
przecież wypijać i zjadać to, co mu przyniosą, ale jednemu mógł dać radę. Oszuka je w
następny czwartek, będzie udawał nieprzytomnego, to na pewno da się jakoś zrobić. Choć nie
pamiętał swego stanu oszołomienia tym akurat narkotykiem, to jednak wiedział, czym
oszołomienie jest w ogóle. One zresztą mogły zażyć to samo, może narkotyk znajdował się w
powietrzu? Może nie było to wcale coś, co zjadał czy pił? To się okaże.
Ravi poczuł się podbudowany tym pomysłem, to przynajmniej jeden krok naprzód.
Musi być cierpliwy, a z czasem na pewno dowie się dostatecznie dużo, by ułożyć prawdziwy
plan. Byle tylko dni nie były tak podobne do nocy...
Na zewnątrz nie działo się nic, co pomogłoby mu ułożyć jakiś rozkład doby.
Postanowił więc sam go stworzyć. Następnym razem, gdy przyniosą mu jedzenie, zdecyduje,
że to będzie kolacja. Zakryje potem jasną smugę pod drzwiami i położy się spać. Nie wstanie
z łóżka, dopóki nie przyjdą z wodą i myjką, wtedy będzie ranek, wówczas podniesie się,
rozrusza, napnie mięśnie tak, żeby poczuł, że żyje.
Musi poćwiczyć mięśnie. Ręce wciąż miał szczuplejsze niż zwykle, podróż statkiem w
znaczący sposób zredukowała jego siły. Ale przecież był zdrowy, na pewno może je
odzyskać.
Na próbę uniósł z jednej strony dużą drewnianą ławę, na której sypiał. Tak, tak,
czasami właśnie może ją podnosić.
I dzięki temu także czas będzie mu płynął szybciej.
Johanna poczuła ściskanie pod piersiami i wiedziała, że jej pora wkrótce nadejdzie.
Znalazła stare szmaty, Ravi obiecywał, że przywiezie piękne kupne płótno, koronki, miękką
bawełnę. Teraz to musi jej wystarczyć, to będzie pokuta.
Dziecko na pewno już niedługo się urodzi, może jeszcze tej nocy. Albo jutro rano.
Wciąż było jasno, a pączki rosnącej na dziedzińcu brzozy zaczęły się zielenić.
Tak, to dobry czas na rodzenie dzieci. Reina była prawdziwym wiosennym dzieckiem.
To małe przyjdzie na świat na rozstaju dróg, między zimą a wiosną.
Emmi zaofiarowała swoją pomoc przy szyciu maleńkich koszulek, Astrid natomiast
bezradnie rozłożyła ręce, wyznając, że nigdy w życiu nie trzymała igły w dłoni. Aurora za to
przesiadywała u stóp starej służącej i pilnie się przypatrywała, jak obrzuca koronką maleńkie
skrawki materiału przeznaczone, jak Johanna wiedziała, dla dziecka.
Astrid lekko ujęła ją za ramię.
- Boisz się, moja siostro? Johanna się uśmiechnęła.
- Nie, dlaczego miałabym się bać? Przecież się na tym znam. Urodziłam już dwoje. I
za oboma razami przeżyłam. Teraz będzie jeszcze łatwiej, czuję to.
- To dobrze - powiedziała ciemnoskóra kobieta. - Pomogę ci, jeśli będziesz mnie
potrzebowała.
- Potrzeba mi was wszystkich - szepnęła Johanna. - Czuję się taka samotna.
Gdyby tylko matka tu była, powiedziała do siebie w duchu. Albo Marja. Ach, jakże mi
was brak akurat w tej chwili! Ale jestem już stara, najstarsza. Sama muszę sobie radzić.
Zakończyły układanie w słupki ostatnich podpłomyków. Sąsiek z mąką wciąż jeszcze
był w jednej ćwierci pełen, dobrze to wróżyło. Tej zimy ludzie nie głodowali, fiord bowiem
nie zamarzł i pełno w nim było ryb. Nawet jeśli marchew i kapusta pogniły w wykopanych w
ziemi piwnicach, to zawsze istniała możliwość ratowania się świeżą rybą.
Gdy kładły łyżki przy każdym talerzu, z dziedzińca dobiegły jakieś hałasy. Johanna
popatrzyła na Astrid. Czy to krzyk dzieci?
Zerwała z siebie fartuch i rozkołysanym ciężkim krokiem ruszyła do drzwi. Zanim
jednak do nich dotarła, na progu pojawił się parobek i wyjąkał:
- Chodzi o Reinę - powiedział. - Ona... coś się z nią stało. Już ją niosą tutaj z Flaten.
Johanna pobladła.
- Co takiego?
Dwaj młodzi mężczyźni, ciężko tupiąc, weszli do izby, niosąc Reinę między sobą.
Zwisała jak szmaciana lalka, mocno trzymali ją za obie ręce.
Johanna rzuciła się w przód, nie przejmując się ostrym bólem, który poczuła, gdy
padła na podłogę i objęła dziewczynkę.
- Zraniłaś się? Malutka moja, co się stało? Jeden z mężczyzn przesunął językiem po
górnej wardze i cmoknął.
- Spytaj raczej małą Birgit z Flaten. Nie może się ruszyć i krew jej tryska z czterech
zadrapań na twarzy. Ta tutaj, twoja córka, strasznie ją podrapała.
Johanna podniosła głowę.
- Co takiego? Co ty mówisz? Reina wyrządziła komuś krzywdę? Reino, Reino, co to
ma znaczyć? Mów, dziewczyno! Teraz musisz odpowiadać!
Wiedziała, że prosi na próżno. Reina od kilku tygodni nie wymówiła ani słowa. Twarz
jej się nie zmieniła, wsunęła teraz tylko palce do ust i pustym wzrokiem spoglądała na matkę.
Johanna wstała.
- Połóż ją do łóżka - szepnęła do przerażonej Emmi.
- Może u mnie?
- Nie, w alkowie. Pojadę zobaczyć, co tam się stało. Chcę to wiedzieć. Mężczyźni,
którzy przynieśli Reinę, milczeli. Jeden tylko mruknął pod
nosem, że to chyba tylko ot, taka sobie zwyczajna dziecinna kłótnia. Może o
zabawkę? Czasami takie rzeczy się zdarzają. No i przecież rodzice Birgit też nie są tacy znów
święci. Johanna prychnęła.
- Sama muszę się o wszystkim przekonać. Siodłaj klacz, Severin.
- Ale... ale... Oczy parobka skierowały się na jej wielki brzuch i w tej samej chwili ból
znów dał o sobie znać. Johanna przytrzymała się futryny, żeby nie upaść na ziemię.
- Masz rację - jęknęła, gdy skurcz minął. - Może raczej powinnam wziąć powóz.
- Chyba w ogóle powinnaś się z tym wstrzymać - zauważyła łagodnie Emmi,
zdecydowanie kładąc rękę na ramieniu Johanny.
Johanna lekko skinęła głową, bo następny ból już czaił się w krzyżu.
ROZDZIAŁ XII
Czwartkowy wieczór, trzeci po Nowym Roku. Uznał, że wszystko już wie. Już
niedługo po niego przyjdą. Przecier z owoców razem z małymi kawałkami sera i chleba
wrzucił do nocnika. Wody też nie wypił, wylał ją tak samo. Jeśli będzie miał szczęście,
zorientują się dopiero później, a wtedy to już wszystko jedno.
Siedział na podłodze, zastanawiając się, czy powinien udawać oszołomionego. Czy
narkotyk naprawdę mógł znajdować się w jedzeniu? Wdychał powietrze przez rozszerzone
nozdrza. Czy nie daje się w nim wyczuć odrobiny słodkawego dymu, którego nie
wychwytywał w inne wieczory? Nie, przeciąg niósł świeże czyste powietrze, tchnienie
wolności. Wdychał je, próbował się rozluźnić. Niedługo, już niedługo po niego przyjdą,
powiodą do okrągłej sali pod sklepieniem. Dobrze ją zapamiętał. Wiedział, że prowadzą z niej
drzwi przynajmniej w czterech kierunkach, jednymi on tu przyszedł. Stamtąd długie korytarze
wychodziły na zewnątrz, ale które to mogły być drzwi? W okrągłym pomieszczeniu właściwy
wybór wydawał się niemożliwością.
Będzie musiał zaufać swoim instynktom, zabawić się w dawną grę, udawać lisa
zamkniętego w nieznanej norze.
Żyła na szyi mocno mu pulsowała. Może to się stanie już dzisiaj. Jeśli prawdą jest, że
wszystkie kobiety będą pod działaniem narkotyku, to może uda mu się je przechytrzyć.
Zniknie, gdzieś się schowa albo nawet zdoła odnaleźć drogę prowadzącą do wyjścia. I
przecież, chociaż nie odzyskał jeszcze w pełni dawnych sił, to chyba potrafi sobie poradzić z
kruchymi, delikatnymi kobietami. Nie.
Lepiej poczekać jeszcze przez kilka czwartków, może uda mu się zdobyć jakąś broń.
Wydłubać kamień ze ściany, choćby po to, by nim grozić.
Nie mógł ich zabić, nawet za cenę własnej wolności. Pewnie udałoby mu się ściągnąć
jedwabne sznurki, którymi się przyozdabiały, i zarzucić im je na szyję, zacisnąć.
Przypuszczał, że to nie byłoby wcale takie trudne.
Ale nie.
Na pewno znajdzie jakiś sposób, bez konieczności uciekania się do fizycznej
przemocy. Przecież one też mimo wszystko jemu nie wyrządziły żadnej krzywdy, nawet gdy
oszołomiony pozostawał bezradny i wrażliwy jak noworodek w ich rękach.
Czekał.
Wreszcie rozległy się kroki. Zachwycony faktem, że zdołał właściwie wyliczyć
posiłki i dzięki temu zyskać coś na kształt osobistego zegara, udał, że śpi.
Kiedy otworzył oczy, ujrzał dwie znajome twarze. Imion nie znał, lecz jedną z
przybyłych była kobieta odróżniająca się od pozostałych wiekiem. Wyglądała na znacznie
starszą. Miała chude ciało, a pod luźnym strojem piersi wcale się nie zaznaczały. Oczy były
ciemne tak, jak i tamtych, lecz usta wąskie, Ravi nigdy nie widział, by je otwierała.
Ujęła go teraz za ramię. Mocny chwyt. Na jej rękach widniały grube żyły, miała siłę, o
jaką nigdy nie podejrzewałby kobiety z wyższych sfer. Jedyne, co było w niej młode, to
włosy. Błyszczące i gładkie, splecione spływały na plecy tak jak u wszystkich innych.
Posłusznie za nią poszedł. Bacznie pilnował, by jego lekko szurające, potykające się
kroki mogły świadczyć zarówno o oszołomieniu, jak i o senności. To na wypadek, gdyby go
oszukały i nie dodały niczego do jedzenia.
Kobiety zdawały się nie reagować na jego zachowanie, w ogóle ledwie na niego
patrzyły, prowadziły go tylko korytarzami, które Ravi starał się zapamiętać.
W dół po schodach. No tak, miał rację. Przetrzymywały go w jakimś wyżej
położonym miejscu tej dziwacznej sieci podziemnych ruin. Tu również płonęły pochodnie,
dochodził z nich słodkawy dym. Ravi wstrzymywał oddech za każdym razem, gdy zbliżali się
do miseczek z kadzidłem. Czul, że nawet ukradkowe oddechy, które czerpał między
pochodniami, na niego działają.
A więc tak jak przypuszczał, również to, co paliło się w miseczkach, było w pewnym
sensie trucizną.
Kobieta przestała już tak mocno ściskać go za rękę, widać dym działał także na nie.
Ravi jeszcze wyraźniej zaczął szurać nogami, ale spokojnie szedł dalej.
Plusk wody, tak, teraz już poznał, gdzie jest. I rzeczywiście, drzwi się otworzyły i
znalazł się w pokoju kąpielowym, który pamiętał z pierwszego wieczoru. Wtedy go umyły,
ogoliły mu całe ciało, co zamierzają zrobić dzisiaj?
Kobiety czekające tam, w środku, podały mu puchar.
Teraz już wiedział: narkotyk znajdował się również w tym napoju. Zaczerpnął duży
łyk i udał, że połyka. Płyn chłodził wnętrze ust, a był tak
smaczny, że z całej siły musiał zaciskać gardło, by zdławić ochotę przełknięcia go.
Umieściwszy Raviego na niedużym marmurowym podwyższeniu przy szemrzącej
wodzie, na moment odwróciły się do niego plecami.
Czym prędzej wypuścił wino kącikiem ust, pozwolił, by spłynęło mu po ramieniu, a
nachylenie marmurowej płyty sprawi, że wleje się do wody.
Podeszły do niego. Przymknął oczy, próbował przybrać minę świadczącą o
całkowitym rozluźnieniu. Wiedział, że narkotyk wzmacnia wszelkie wrażenia i zniekształca
je w coś w rodzaju fałszywej rozkoszy.
Dlatego rozchylił wargi i uśmiechnął się błogo, gdy ciało oblano mu gorącą wodą, a
szorstkie szczotki jęły szorować stopy.
Wiedział, co się stanie, gdy usłyszał brzęk stali uderzającej w kamień. Kłujące włoski,
które z powrotem pojawiły się na nogach, pod pachami, na piersi i schodziły wąskim pasmem
w dół brzucha, znów miały zostać usunięte.
Leżał nieruchomo.
Musiał zwalczyć strach, choć właściwie ostatnio prawie go nie czuł. Wtedy, za
pierwszym razem, nie wiedział, że kobieca dłoń trzymająca ostrą brzytwę również uległa
działaniu narkotyku.
Wstrzymał oddech, gdy ostrze skrobało mu brzuch. Całą silę woli starał się włożyć w
to, by uda wydawały się rozluźnione i obojętne, gdy kobiety je rozchyliły. Od ich dotyku
skóra mu zdrętwiała, przeszył go dreszcz.
Cóż, może pomyślą, że to przez tę wodę, na zmianę zimną i gorącą. Gdy zdołał
wreszcie oderwać myśli od tego, co się z nim działo, zorientował się, że nie odczuwa wcale
bólu. Owszem, ostrze drapało o skórę, lecz nie pozostawiało nawet najmniejszego
skaleczenia. Znów przeszyło go owo dziwne wrażenie, że jest nagi. Wcześniej go nie miał,
choć przecież rozebrał się przed kąpielą.
Ravi leniwie uniósł głowę, pospiesznym spojrzeniem obrzucił wszystkie twarze i
zaraz potem bezwładnie ją opuścił.
Kobiety już skończyły. Opłukiwały się teraz przy wydrążonym kamieniu, do którego
ściekała chłodna woda.
Wytarły go do sucha i jakaś drobna kobieta podeszła z naczyniem. Ledwie przestała
być dzieckiem, lecz tak jak pozostałe była naga od pasa w górę. Ravi czuł się wręcz
wzburzony, gdy pochyliła się i zaczęła namaszczać jego stopy olejkami.
Poczuł aromat świeżego eukaliptusa przemieszany z inną wonią, bardziej mroczną,
zwierzęcą. Piżmo? A może ambra?
Poszeptywały teraz coś do siebie ponad jego głową. Wychwytywał jedynie
poszczególne słowa. W ich głosie jednak pobrzmiewało zdziwienie, czyżby zauważyły, że
udaje? Ze zachowuje się inaczej niż ostatnio?
Może one wcale nie były pod działaniem narkotyku? W takim razie mógł mieć
kłopoty z wprowadzeniem ich w błąd.
Teraz jeszcze więcej par dłoni wzięło się do pracy, nawet twarz smarowały mu cienką
warstwą jakiejś substancji, która natychmiast wnikała w skórę, pozostawiając lekko irytujące
uczucie pieczenia.
Poczuł, jak drga mu mięsień łydki, gdy dłonie zbliżyły się do krocza. Nie dotykały go
tam jednak, zataczały drobne koła, był tym niemal zdziwiony. Bo chociaż ostatnio podczas
tego rytuału czuł się jak dziecko, to zdawał sobie sprawę, że nie taką rolę przewidziano dlań
w tym niesamowitym przedstawieniu.
Został poślubiony jednej z nich, Viveke, w jakimś stworzonym przez wybujałą
wyobraźnię rytuale, który te kobiety zapewne uważały za świętość.
Jaki to wszystko ma sens?
Spokojnie wdychał i wypuszczał powietrze, czuł ostatnie muśnięcie dłoni na piersi,
zanim go odwrócono i kontynuowano lekki masaż na plecach i karku.
Przyjemnie mu było, a raczej byłoby przyjemnie, poprawił sam siebie, gdyby to robiły
inne dłonie, a inny głos szeptałby mu do ucha coś, co brzmiałoby jak miłosne zaklęcia.
Pomogły mu nieświadomie, bo teraz ich dotyk stał się łagodny, niegroźny. Ravi
uśmiechnął się do siebie, być może oszukały go stare instynkty samca. Leżał na brzuchu i nie
czuł się już tak obnażony. Nóż także już mu nie groził.
O, tak, to było przyjemne, miał ochotę poprosić, żeby wymasowały go mocniej, bo
między łopatkami za sprawą ostatniego podnoszenia ciężkiej ławy pojawił się twardy
zaciśnięty supeł.
Dłonie jednak zniknęły, a on przyłapał się na tym, że miałby ochotę poprosić je o
więcej.
Widać jednak osiągnęły to, co sobie zamierzyły. Olejki wniknęły w skórę, która nie
była już teraz nawet tłusta, tylko gładka i rozgrzana.
Mruczały coś do siebie w oddali, spostrzegł, że wyjmują jakiś strój. Już chciał wstać,
lecz w porę się powstrzymał. Lepiej czekać na znak, tak jak
uczyniłby człowiek odurzony. Z całą obojętnością, na jaką było go stać, uśmiechnął
się do nich blado, starając patrzeć w jakiś punkt poza nimi.
To je wyraźnie uspokoiło. Zerkały na siebie, Ravi wyciągnął ręce przed siebie, szatę
nałożono mu od przodu i owinięto go półtora raza, zanim wreszcie umocowano strój pasem.
Mógł teraz przytomnym spojrzeniem podziwiając barwne hafty. Były tam figury
przypominające mu najbardziej maski ze starego kościoła w Torpo w Hallingdal albo
ilustracje z księgi, którą niedawno otrzymał w prezencie. Baśnie, legendy, podania.
Może któraś z nich mogła wyjaśnić mu, jakąż to niezwykłą religię z kalejdoskopu
wielu innych zdołały stworzyć te kobiety?
Poszły teraz przodem, zobaczył, że jest ich sześć. Siódma szła za nim, czuł, że bacznie
się przygląda jego krokom. Nie przypuszczał, by powinien się potknąć albo podeprzeć, nie
pamiętał, żeby narkotyk zaburzył mu równowagę. Szedł wolno, zwlekał przed każdym
krokiem, sztywno trzymał głowę i patrzył prosto przed siebie.
W wielkiej sali ujrzał teraz wszystko, co już czekało przygotowane.
Uświadomił sobie, że ostatnim razem uznał całą tę biel za ciepły śnieg. Teraz
spostrzegł, że to z sufitu zwieszają się pasy przezroczystego białego materiału. Gdzieniegdzie
zachodziły na siebie, a wtedy biel stawała się nieprzenikniona.
Nakryta była również podłoga, białym materiałem, posypanym białym kwieciem o
ciężkim zapachu. Czyżby lilie? Tak, takie otwarte gardziele lilii, które rosły dziko na tyłach
szarego zamku w...
Nie, nie może wspominać. Tylko patrzeć i chłonąć wrażenia. Szukać informacji, które
będą mogły mu pomóc.
Ogień palił się dziś równo, wśród całej tej bieli płomień na okrągłym palenisku jaśniał
złotawym blaskiem.
Wokół ognia niczym w miniaturowym cyrku zbudowano okrąg. Nakryty poduszkami?
Czyżby miał to być ołtarz jak w kościołach w domu, w ojczyźnie, tyle że o wiele wyższy?
Ale tu na pewno nikt nie zamierzał klękać.
Kobiety rozeszły się, stanęły w półkolu, ręce miały swobodnie spuszczone, a twarze
zwrócone do podłogi. Zauważył, że tej bardzo młodej drżą ramiona.
Potem otwarły się jakieś drzwi.
Pierwsza z kobiet niosła białe świece, które rozdzieliła między wszystkie towarzyszki.
Druga trzymała w rękach błyszczącą przezroczystą misę.
Trzecia i czwarta dzierżyły wielkie kielichy, niemal puchary z cieniutkiego kryształu.
A potem zjawiła się Viveke, a w ręku miała jedynie pęk białych, nie rozwiniętych
jeszcze róż.
O, tak, była piękna.
Nie odczuwał już dla niej sympatii, może jedynie współczucie, lecz jedno musiał
przyznać: za każdym razem, gdy znów ją widział, stawała się coraz piękniejsza. Pamiętał
pierwsze spotkanie z bladą kobietą o zaczerwienionych oczach w sypialni pana von Hauffa.
Wychudzone ciało, pozbawione blasku włosy, które dawno nie myte zwieszały się nad
uszami.
W domu jakby wróciło w nią życie. Nie, to stało się już podczas morskiej podróży.
Nabrała też ciała, ramiona miała teraz tak pełne, że złota bransoleta, którą nosiła nad łokciem,
lekko wciskała się w skórę.
Usta zaś, o barwie świeżych róż, wyglądały na bardzo miękkie, nawet teraz, gdy wargi
napięły się w skupieniu.
W ciszy wszystkie kobiety zajęły swoje miejsca. Ravi zorientował się, że idą także za
nim i że znalazł się w kręgu kobiet.
Viveke Stała przy palenisku i wrzucała jeden po drugim różane pączki w ogień.
Płomienie pochłaniały je małymi kęsami, sycząc przy rym, bo w kwiatach zapewne krążył
jeszcze sok i wilgoć. Ravi patrzył, jak długo leżą w żarze, zachowując dawny kształt, zanim
w jednej chwili czerniały i zmieniały się w bezkształtne brunatne grudki.
Viveke z uśmiechem złożyła dłonie, gdy już były puste.
Potem się odwróciła i pochyliła głowę ku niemu.
Ravi nie wiedział, czego się po nim teraz oczekuje, przypuszczał jednak, że ktoś
pokieruje każdym jego kolejnym krokiem, tak jak się to działo wówczas, gdy był naprawdę
odurzony narkotykiem.
I rzeczywiście, ta młodziutka wystąpiła z kręgu i stanęła za nim. Jej dłonie
wyciągnięte w przód znalazły się na wysokości jego bioder. Wsunęła je w jego dłonie i w ten
sposób kierowała rękami.
Ravi spostrzegł, że Viveke lekko się uśmiecha, jej oczy były wielkimi czarnymi
jamami.
Teraz zaczęła falować pieśń, poznał też jej niektóre słowa. Do tej pory wspominał je
tylko jako odległy, zmieniający się w natężeniu szum, niczym głosy chłopięcego chóru
dochodzące z daleka, zatrzymujące się na moment na każdym tonie. Tymczasem nie tak
wcale było, kobiety śpiewały w równym, niemal marszowym rytmie. Ktoś grał na bębnie, a
może to był
tylko dźwięk miękkich sandałów, uderzających o pokrytą materiałem posadzkę?
I srebrne dzwoneczki - pojął teraz i to wspomnienie. To wcale nie były dzwonki, lecz
połyskliwe kryształy zawieszone na cienkich sznurkach między dwiema kolumnami. Jedna z
kobiet pociągała za nie, a dźwięk, jaki wydawały, mógł w istocie przypominać dzwoneczki.
Rytm...
Zorientował się, że odpowiada dokładnie uderzeniom jego serca.
- Te... Stuk. Stuk-stuk.
- Amate... Stuk. Stuk-stuk.
- Capio... Usłyszał, że to zgadza się z muzyką. Słowa Viveke
doskonale
odpowiadały rytmowi pieśni, coraz bardziej dominującemu.
Popatrzyła mu prosto w oczy, a on utkwił w nich spojrzenie, tak jak tego oczekiwała.
Otwierał usta we właściwych momentach, powtarzając wypowiadane przez nią słowa.
Wreszcie ona odwróciła się do ognia, a Ravi zdumiony patrzył, jak wsuwa nagą dłoń
w płomienie i przytrzymuje ją tak przez kilka zdających się nie mieć końca sekund.
Ręka była czerwona, gdy przyciągnęła ją do siebie, lecz twarz pozostała tak samo
rozluźniona. Viveke nie czuła bólu.
Kobiety jeszcze bardziej się do niej zbliżyły. Ravi musiał podejść do ognia, słyszał
oddech młodziutkiej dziewczyny, która wciąż stała za jego plecami. Nie trzymała go już za
ręce, ale czuł nacisk twardej klatki piersiowej na swoich plecach. Jej twarz znajdowała się
chyba dokładnie na wysokości zdrętwiałego punktu między łopatkami.
Viveke stała nieruchomo.
Teraz ręce dziewczyny poruszyły się, jednym ruchem rozpięła sprzączkę jego pasa.
Trzy inne kobiety chwyciły za szatę Viveke, każda z nich podsunęła rękę pod fałdy
materii spływającej jej z bioder.
Wystarczył jeden ruch, a już stała przed nim naga. Przyszło mu do głowy, że nie
została rozebrana jak człowiek, lecz odsłonięta niczym posąg.
To przecież kult dziewictwa, powtarzał sobie stale.
One wcale nie oczekują teraz tego, o czym myślę.
Ze wszystkiego, co czytałem o westalkach, wynika, że przysięga utrzymania
dziewictwa była dla nich najważniejsza...
Rytm uderzeń serca stał się szybszy, tak jak pieśń. Ledwie zauważalne, rytmiczne
przypominające odgłos bębnów dźwięki, znów przejęły zmiany zachodzące w jego ciele.
One są dziewicami, pomyślał znów. Jedyna, która złamała przysięgę, została
zamordowana i pogrzebana, okryła się hańbą.
Ciało Viveke lśniło niczym złoto, widać musiała turlać się w złotym pyle.
Sutki wyglądały jak mroczne cienie, jak zamknięte oczy.
A tam, gdzie powinny ją zasłaniać ciemne, kruczoczarne włosy, jej nagość skrywały
jedynie cienie rozbawionego ognia.
Jej ciało zrobiło się pełniejsze.
Teraz, gdy stała na niemal złączonych stopach, uda mocno przyciskały się do siebie.
Nie nosiła nawet sandałów, to, co wcześniej wziął za rzemienie, było jedynie ciemnym
rysunkiem, wykonanym być może węglem.
Podniosła jedną stopę, przełożyła ją przez wąską ławę, drugiej jednak nie poruszyła.
Dwie z kobiet pomogły jej rozpostrzeć włosy jak wachlarz wokół głowy, zanim opuściła kark
na poduszki. Ravi przyglądał jej się, jak leży wyprostowana, z nogami po obu stronach
posłania.
Nie miał już żadnych wątpliwości.
To nie jest wcale kult dziewictwa.
Świadomość wryła mu się w mózg niczym ostrze noża: przecież on robił to już
wcześniej. Nic z tego nie pamiętał, nie śmiałby zresztą dogrzebywać się takich wspomnień.
Może dlatego, że bał się, iż odnajdzie właśnie coś takiego?
Właśnie coś takiego.
Nacisk na plecy stał się wyraźniejszy. Poczuł teraz, że i sutki tej młodej dziewczyny
zesztywniały. Prawie nie miała piersi, lecz sutki i tak wbijały mu się teraz w gołe plecy,
niemal drapiąc skórę.
Podszedł bliżej, jeden krok, dwa.
Doskonale zdawał sobie sprawę, że tego nigdy, przenigdy nie będzie mógł wykonać.
Akurat w chwili, gdy już zdecydował się na ucieczkę, udając omdlenie, Viveke
odwróciła się i podniosła na rękach, gwałtownym ruchem głowy odrzucając włosy do tyłu.
Czerwone usta zajaśniały ku niemu.
A potem, jak na hasło, a może po prostu na umówiony ton w nie kończącej się pieśni,
wszystkie kobiety w kręgu przysunęły się bliżej. Zrobiło się ciasno. Ogień na palenisku
migotał na tle białych szat. Potem biel opadła. Wszystkie były teraz nagie, ale włosy je
zasłaniały. Zasłaniały siebie nawzajem, kołysząc się powoli z boku na bok tak blisko siebie,
że biodra dotykały bioder, a dłonie muskały cudzą skórę.
Słyszał, że wychwalają życie. Rozpalony na nowo ogień.
Śpiewają, że czas siewu zmieni się w czas zbioru, lecz bezpłodna zima nie nastąpi
nigdy.
Otoczyły go, nie widział już teraz Viveke ani ognia. Naciskały na jego ramiona,
zmusiły, by się zniżył, a Ravi wiedząc, że powinien być bezwolny, dotknął ziemi najpierw
jednym, a potem drugim kolanem. Zasłoniły mu oczy, chyba zrobiła to dłoń przyłożona do
czoła, lecz ciężar wskazywał, że któraś z nich musiała mu położyć na głowie całą rękę.
Dłonie były teraz wszędzie, nie zostawiły odsłoniętego nawet skrawka skóry. Nigdy
nie czuł czegoś podobnego. Nie było to przyjemne jak kąpiel, lecz bał się tak samo.
Nie chciały go teraz zostawić w spokoju. Wszędzie były tylko palce i wilgotne dłonie,
gładziły go i szczypały, a w nielicznych wolnych miejscach i tak dotykały go ich oddechy.
To nie mogło być prawdą.
Próbował unieść rękę, chciał otrzeć pot, czy co to było, owo słone, co ściekało mu do
oczu, ale ręka nie pozwalała się poruszyć, przyciskały ją miękkie ciężary. Pomyślał wręcz, że
jedna z nich położyła się na niej i że to jakiś brzuch przytrzymuje pięść, którą usiłował
zacisnąć.
Zęby same mu się zwarły. Kobiety śpiewały, kontrast między ich jasnymi włosami a
przytłumionym bębnieniem był niezwykły i podkreślał tylko to, co Ravi myślał:
To wszystko musi być jedynie jakimś długim snem.
Snem, jaki śnił się zapewne większości mężczyzn i chętnie by do niego wrócili.
Ale w miejscu, gdzie sny najczęściej rozwiewają się w kulminacyjnym punkcie, tam
gdzie człowiek budzi się spocony, w zmierzwionej pościeli, ten sen ciągnął się dalej.
Pod koniec cieszył się, że twarz ma zasłoniętą. Czuł bowiem smak krwi płynącej z
własnych pogryzionych warg i w milczeniu gorzko przeklinał
wszystkie te kobiety, siebie samego i całą tę rzeczywistość, której nie mógł już dłużej
zaprzeczać.
Ciągnęło się to nieskończenie długo, zanim wreszcie na wpół przytomny zrozumiał, że
ostre skurcze w podbrzuszu to oznaka ostatecznego poddania się jego ciała. Teraz już
właściwie tego chciał, zrozumiał, że innego wyjścia nie ma. Nie dało się przed tym uciec. A
jeśli odpędził wszystkie myśli, to reagował zapewne jak zwierzę, któremu drażni się nerwy, z
których istnienia nie zdawał sobie sprawy.
Nie otwierał oczu nawet, gdy ciężar zniknął. Czuł na skórze chłodne powietrze, lekko
go piekło. Przymrużonymi oczyma spojrzał w dół na swoje ciało.
Węgiel, farba, czy co też to było, czym malowały sobie wzory na ciele, było teraz
rozsmarowane ciemnymi plamami na nim.
Na jednym udzie widniało lustrzane odbicie wzoru, ledwie w połowie roztarte.
Wilgoć, którą czuł, błysnęła mu przed oczami. Patrzył, jak zbierają się krople, lecz nie
mieszają ze sobą.
Woda i olej.
Znów przyłożyły mu puchar do ust. Tym razem wypił.
Wypływało z niej niczym cichy strumień. Dziecko tym razem nie walczyło, czuła to.
Mówiło do niej: „Wypuść mnie ostrożnie, matko, nie będę ci się opierał".
Johanna oddychała tak głęboko, że płuca miała bardziej poszarpane aniżeli ciało
między nogami.
Miała czas, całą wieczność czasu.
Astrid stała przy niej, ogarnięta uniesieniem. Johanna słyszała, jak jej bransoletki
uderzają o brzeg porcelanowej misy, którą trzymała w rękach.
Niepotrzebne okazały się wszystkie napary, niepotrzebne opium, które trzymały w
pogotowiu.
Johanna przyjęła tylko kilka łyków wody, sama też zanurzyła palce w chłodnej cieczy
i starła krople potu z nosa. Potem uśmiechnęła się lekko w kierunku, gdzie, jak sądziła, stały
inne kobiety.
- To już teraz - powiedziała spokojnie.
I rzeczywiście, w jednym krótkim skurczu dziecko się urodziło.
Astrid dotrzymała swojej obietnicy. Johanna urodziła swego syna, klęcząc, a za
poduszki tłumiące jej jęki miała piersi czarnoskórej kobiety.
Nie słyszała krzyku. Nie słyszała nerwowego odgłosu Stóp spieszących po podłodze,
jak często się zdarzało, gdy mieli pod dachem rodzącą. Matka zwykle przemawiała do nich
głośno i wyraźnie, wypowiadała miłe, pełne zapału słowa otuchy, jak gdyby sądziła, że w ten
sposób doda im sił.
Być może rzeczywiście to potrafiła.
Teraz jednak to ona, sama położna, mająca dyplom akuszerki i zdane egzaminy, miała
rodzić.
Reina dostrzegła wyraz wstrząsu w oczach matki, gdy mężczyźni wnieśli ją do domu.
I wiedziała, że teraz coś się stanie. Na to, co się wydarzyło, nie było wyjaśnienia. Reina
wiedziała jedynie, że już tego żałuje.
Ale Birgit nazwała ją sierotą.
Zaraz potem wyciągnęła garść orzechów laskowych, mówiąc, że to dla Reiny.
Zrobiła to, ponieważ się nad nią litowała.
Reina płakała w duchu, lecz bacznie się pilnowała, żeby z oczu nie popłynęła nawet
jedna łza.
Wyciągnęła ręce przed siebie, przyjrzała się im w ostrym świetle wiosennego poranka.
To były jej dłonie.
A te różowe paznokcie, połamane i rozdwojone na końcach, zatopiła w policzku
biednej Birgit, która przecież chciała tylko jej dobra.
Matka widać miała rację. Ona jest szalona.
Wstała, wolno nałożyła długą spódnicę, w której pewnie będzie jej dzisiaj za ciepło.
Nie zdjęła na noc wełnianych pończoch, nigdy bowiem nie wiadomo, czy ta niezwykła, ciepła
wiosna przypadkiem nie jest tylko oszustwem.
Czy ona jest szalona? Tak, te dziwne myśli w jej głowie muszą oznaczać chorobę.
I ta choroba najwyraźniej zniszczyła jej gardło albo sparaliżowała język. W każdym
razie słyszała, jak ludzie tak sobie to wyjaśniają, i według niej mogło być to prawdą.
Nawet gdy ujrzała czerwone pręgi na przerażonej twarzy Birgit, nie zdołała krzyknąć.
Nawet wtedy, gdy obudziła się przesycona panicznym lękiem, bo roztańczone twarze diabłów
szczerzyły się do niej, pokazując, że wyrwały ojcu twarz z głowy i trzymały ją teraz przed
sobą jak maskę...
Na pewno umrze na tę chorobę.
Tak. Tak się stanie.
ROZDZIAŁ XIII
Bardziej niż czegokolwiek bała się wody. Nawet w tym pięknym miejscu, gdzie rzeka
tylekroć bawiła się ich łódeczkami z kory i pozwalała radować się wyścigami, w których
zwycięstwo w równym stopniu zależało od prądu wody, co od kształtu łódki...
Reina wstała tego dnia o wczesnym poranku, a w uszach dźwięczał jej pierwszy krzyk
maleńkiego braciszka. Na pewno będą jej szukać, pewnie zaraz przyjdą do jej pokoiku z
pytaniem, czy chce zobaczyć małego. Ale gdy jej nie zastaną, uspokoją się, myśląc, że poszła
ze służącymi do obory, jak to miała w zwyczaju. Upłynie więc godzina albo dwie, zanim
naprawdę zaczną jej szukać.
Tu, w dole, nad brzegiem rzeki, słońce w środku dnia mocno przygrzewało, teraz
jednak od ziemi i od wody unosiły się chłodne opary.
Pod wierzbami mogła siedzieć i patrzeć na budzące się pola, na ludzi krzątających się
po podwórzu, słyszała nawet dźwięki z kuźni, stojącej nieco dalej nad rzeką.
Woda była czarna jak metal i spokojna. Na powierzchni widać było wiry, unosiły się
na niej paprochy, gałązki i zgniła trawa.
Rzeka jednak na to nie zważała. Po prostu płynęła dalej... Reina wiedziała, że tuż pod
wierzbowymi zaroślami jest głębia, ale zaraz potem znów robiło się płytko.
Zapragnęła, by rzeka ją poniosła, ukołysała, chciała tańczyć z wirami. Jej włosy na
pewno wyglądałyby wtedy jak kępka zgniłej trawy, która właśnie w tej chwili zaczepiła się o
korzeń drzewa...
Nie. Reina wstała sztywno. Nie w rzece. Na to nie starczy jej siły. Gdyby tylko tatuś
tu był, mogłaby go spytać, dlaczego tak boi się tej wody.
Wybuchnęła płaczem.
Gdyby tatuś tu był, nie stałaby nad rzeczną głębiną o tak wczesnym wiosennym
poranku i nie patrzyłaby śmierci w oczy. Tak bardzo chciała do niego iść, właśnie to nią
szarpało, wcale nie prawdziwe pragnienie śmierci.
Reina starała się przełknąć tyle łez, ile tylko mogła.
Musiała im już teraz uwierzyć, sama czuła bowiem taki ból i pustkę. Podrapała Birgit
do krwi i teraz wreszcie pojęła, dlaczego tak się stało. Po prostu po raz pierwszy zrozumiała,
że oni wszyscy mają rację. Zbyt długo nie mogła pogodzić się z prawdą, którą matka i
wszyscy inni znali już od dawna.
Nie zniknęłaby bez słowa, bez żadnej wiadomości.
Gdyby on tylko żył.
Płacz przemienił się w głuchy kaszel. Niedługo słońce wyjrzy zza szczytu góry. Już
zabarwiło horyzont. Czy takie piękne światło widzi się po śmierci? Tatuś mówił jej kiedyś, że
niebo nie wydaje mu się wcale lśniące i wyzłocone, uważał, że jest ciche, niebieskie, bez
żadnych olśnień czy ułudy.
Reina stała, czując, jak nogi drętwieją jej w butach. Nie wiedziała już, co ma robić.
Przyszło jej do głowy, że mogłaby wrócić do domu, ale zacisnęła zęby. Nie chciała. Może
przejdzie się w stronę Karlsgard, znajdzie jakieś miejsce, z którego mogłaby skoczyć?
Przepaść, skalną szczelinę. O, tak, to byłoby co innego, polecieć do niego jak ptak!
Wiedziała to już wtedy, gdy skierowała kroki z powrotem pod górę, lecz mimo to
wciąż pozwalała sobie na to słodkie marzenie. Jeden mały skok, a będzie przy nim. Jeden łyk
lekarstwa, które mama zamykała w swojej szafce, i znów go zobaczy.
Jakie to łatwe, jakie proste. A mamie i tak zostanie dwoje dzieci.
Mrugał oczami, nie mógł uwierzyć, że to ona. Słyszał, jak wzburzone kobiety, które
przyszły do Idy, opowiadają, że ta dzika kotka strasznie poraniła małą Birgit.
Nie widział Reiny od czasu, gdy jej ojciec zniknął. Stał wówczas ukryty wśród
dorosłych mężczyzn w kościele w dniu, gdy pastor odmawiał modlitwę za duszę Raviego
Reinssona.
Ona na pewno też tam wtedy była, ale wśród wszystkich dziewcząt noszących czepki
jakoś nie zdołał jej dostrzec.
To ona! Biegła po drodze, to tu, to tam, jak gdyby stopy ciągnęły ją w różnych
kierunkach albo jakby ćwiczyła jakiś taniec.
Arill odetchnął głęboko, przez chwilę się zastanowił, a potem rzucił się za nią
biegiem.
Bał się ją zawołać, zaciskając pięści pędził tylko, ile miał sił w nogach, przez pola. Tu,
przy drodze, płot niemal całkiem się rozpadł, namierzył się i przesadził go zgrabnym susem.
Gdy pod jego butami zachrzęścił żwir tuż za nią, odwróciła się gwałtownie z wyrazem
śmiertelnego przerażenia.
- Reina, widziałem cię na drodze...
Zatrzymała się, popatrzyła na niego, spostrzegła nóż wiszący mu u paska. Czyżby
wciąż się go bała? Nie, to niemożliwe, zawdzięczał jej wszak życie.
I jeszcze za to nie podziękował. Pamiętał majaki, dręczące go w gorączce, i jej twarz,
która miała teraz podobny wyraz.
- Wiem, że jestem brzydki... ale nie patrz się na mnie tak okropnie. Reina spuściła
oczy, całe ciało jej drgnęło, mrugnęła kilka razy i zrobiła
dwa kroki w tył.
- Chciałem tylko... chciałem... Ocaliłaś mi życie, kiedy byłem chory. Ida co wieczór
modli się za ciebie.
Reina niedbale skinęła głową.
Nie mogła się powstrzymać, by znów nie popatrzeć na niego. Naprawdę był brzydki.
Nie tak napuchnięty i czerwony jak tamtej nocy, gdy, nieprzygotowana, zobaczyła go chorego
w łóżku. Ale i tak wyglądał strasznie.
Twarz pokrywały głębokie kratery blizn, nad jednym okiem widniała szeroka biała
smuga źle zrośniętej skóry. Na szyi po jednej stronie nie było widać nawet skrawka, którego
nie oszpeciłyby ślady zostawione przez wielkie zropiałe wrzody.
- Uważasz, że jestem okropny, i masz rację. Ale, Reino, i tak się cieszę, że żyję. Ida
mówi, że nie zauważa już moich blizn, dlatego że mnie kocha.
Reina znów skinęła głową, lecz wzrok jej błądził wystraszony.
Chłopiec zachęcony tym, że przestała się już tak trząść, podszedł bliżej. Wyciągnięta
ręka zatrzepotała, zawisła w powietrzu w połowie drogi do jej dłoni.
- Wiesz... Tylko przyjaciel zrobiłby to, co ty uczyniłaś dla mnie. Czy twoi rodzice
bardzo się gniewali?
Mogła jedynie skinąć głową. Za dużo było tu do wyjaśnienia. Przez chwilę stał tylko i
patrzył na nią.
- Reino, dlaczego nic nie mówisz? Czy naprawdę jestem aż tak okropny, że całkiem
odebrało ci mowę?
Ton jego głosu nie był wcale urażony, raczej trochę gniewny. Nie powinien się na nią
gniewać, nie on.
Wyciągnęła rękę i ujęła jego dłoń. Była większa niż ostatnio. Kiedy chorował,
przypominał pisklę wyrzucone z gniazda. Teraz był wyższy od niej i dłonie miał już
rozrośnięte.
- Pomóż mi - szepnęła ochryple. Słowa paliły ją w gardle, jakby zdrapały skórę.
- Oczywiście, ale w czym? Reino, zrobię wszystko, o co tylko mnie poprosisz,
dobrze o tym wiesz.
- Pomóż mi - powtórzyła już mniej szorstkim głosem. Posłusznie poszedł za nią, kiedy
ruszyła, mocno ściskając go za rękę.
Nie wiedział, co ona robi na drodze o tak wczesnej porze, wyglądało jednak na to, że
wybiera się na Karlsgard. Może matka wysłała ją z jakąś sprawą do dzierżawców? Zobaczył,
że dom odnowiono. Wyglądał pięknie w świetle poranka, białe budynki obmalowano na
niebiesko wokół okien i wzdłuż szczytów dachu.
Ale ona wyminęła zagrodę, skręciła z drogi w las.
Nigdy tu nie był i z tego, co wiedział, nie chodzili tędy żadni ludzie. Przedzierali się
teraz przez gęste zarośla i leśne podszycie, lecz Reina sprawiała wrażenie osoby, która wie,
dokąd idzie.
Trochę się zdyszała.
Wreszcie się zatrzymała i ułożyła na mokrej trawie.
Odchyliła głowę, zamknęła oczy i zażądała, żeby wbił jej nóż w serce.
Ravi nie znał imienia tej młodej kobiety i trochę go to wstrzymywało. To ona
przynosiła mu zawsze jedzenie, poznawał już jej stopy i szczupły nadgarstek ukazujący się w
szparze pod drzwiami.
Pewnego dnia błyskawicznym ruchem chwycił ją za rękę.
Usłyszał jęk przerażenia, bo kobieta szarpnęła mocno, ale on nie puszczał.
- Nie bój się, zaraz cię uwolnię. I nie krzycz, muszę z tobą pomówić, inaczej
oszaleję!
Znów jęknęła, ale Ravi zmusił się, by nie wypuszczać jej ręki z uścisku.
- W tobie moja jedyna nadzieja! Chcę się stąd wydostać. Nie jestem żadnym
świętym. Jestem pyłem człowieka, który nie rozumie nic z tego, co tu wyprawiacie. Pomóż
mi, muszę wracać do domu!
Wydała z siebie kilka dźwięków przypominających zduszony krzyk, a czując jej
galopujący puls, Ravi poznał, że jest śmiertelnie przerażona.
- Nie krzycz, tak cię proszę. Nie zostawiaj mnie! Puszczę cię teraz, ale błagam,
zaklinam na wszystkich świętych, nie odchodź...
Dłoń natychmiast zniknęła jak wystraszony królik.
Usłyszał jeszcze tylko, jak kobieta ucieka korytarzem.
Osłabiony wyciągnął się na kamiennej podłodze.
Popełnił błąd. Ona na pewno zaraz pobiegnie do Viveke i opowie jej o wszystkim. Był
tego pewien. A może jednak nie? Czuł dla niej coś w rodzaju czułości, sympatię. Na pewno
zrozumiała, że nie podoba mu się przebywanie przez cały czas w tym zamkniętym maleńkim
pokoju. Co zresztą powiedziała kobietom Viveke? Skoro był honorowym uczestnikiem tych
rytuałów, czymś w rodzaju półboga, którego czciły jako symbol płodności, to chyba
nie okazywały mu należnego szacunku, zamykając w tej ciasnej norze?
Westchnął. Leżał, próbując patrzeć w sufit.
Upłynęło już wiele czwartkowych wieczorów, żaden nie był taki jak tamte cztery
pierwsze. Coś się odmieniło od tamtej nocy, gdy nie pozwolił się oszołomić. Z początku
myślał, że odkryły jego zamiary i dlatego nie mają odwagi go ruszyć, lecz kobiety stały tylko
i śpiewały ogniowi, monotonnie odmawiając jakieś dziwaczne modlitwy, a on tym razem
występował jedynie w roli nieliczącego się widza.
Żadna też nie była naga.
Minęło już osiem czwartków od tamtego strasznego przeżycia, gdy zawładnęły jego
ciałem. Wciąż na samo tylko wspomnienie szczęki mu się zaciskały. Działo się tak również
dlatego, że zbyt wyraźne wspomnienia o tym, co się stało, powracały do niego we śnie,
wprawiając ciało w senne drżenie pożądania i odrazy.
Żadna z nich nie spółkowała z nim.
Tego był pewien.
Jakiż więc w tym sens?
Cóż to za dziwaczny kult, w którym tylko go upokorzono i zebrano jego nasienie do
srebrnego pucharu?
Może już wkrótce same go uwolnią? Żywił się taką nadzieją, gdy przez dwa
czwartkowe wieczory z rzędu jasne się stało, że nie jest już im potrzebny jako zabawka i
główny punkt programu.
Nic jednak się nie działo. Dni mijały tak samo jak przedtem i nawet go nie wykąpano.
Ravi zaczynał tracić otuchę. Nie wiedział już, jak długo leży tak wyciągnięty na
podłodze, gdy znów usłyszał zbliżające się kroki. Prawdopodobnie upłynęło jedynie tyle
czasu, ile potrzeba było, by kobieta dała znać i sprowadzić tu Viveke, być może nie samą.
I rzeczywiście, słyszał, że nadchodzą co najmniej dwie. Ale teraz już się tym nie
przejmował. Nawet gdy drzwi się otworzyły, a ich krawędź mocno uderzyła go w bok, nie
chciało mu się wstawać.
Obojętnie uchylił powieki i tak jak się spodziewał, ujrzał oczy Viveke.
- Leżysz tu tak? Jesteś chory?
Tak, może to będzie jakiś pomysł. Gdyby rzeczywiście śmiertelnie się rozchorował,
może zaczęłyby się o niego bać i zabrały do któregoś z tych dobrych szpitali, o których
słyszał w mieście?
Nie odpowiedział.
Viveke uklękła przy nim, pogładziła go po spoconej piersi, wsunęła rękę pod koszulę,
żeby wyczuć uderzenia serca.
Odwróciła się do kobiet.
- Będzie tak, jak mówiłam. Przeniesiemy go do moich pokoi. Tam jest cieplej, a przy
tym równie bezpiecznie.
Kobietom wyraźnie się to nie podobało, lecz chociaż ich twarze zdradzały, że spierano
się o to już dawniej, to jednak ręce pomogły mu wstać i popchnęły go przez drzwi.
Gdyby teraz się na to zdobył, być może udałoby mu się powalić te trzy, może zdołałby
od nich uciec.
Puls mu przyspieszył, krew znów wydała się gorętsza.
Viveke wyjęła z korony włosów długą cienką szpilkę, objęła go w pasie i delikatnie
zadrapała jego bok.
- Nie myśl sobie, że jesteśmy od ciebie słabsze. Mnie nie wolno nosić broni, lecz
moje przyjaciółki mają pod szatami ostre sztylety. O tym więc zapomnij.
Ravi prychnął.
- Wcale nie zamierzałem czynić wam krzywdy -mruknął.
- Oczywiście, że nie. Przecież kochasz nas równie mocno, jak my kochamy ciebie -
odparła z uśmiechem Viveke.
A potem dodała prawie zamyślona:
- Chyba czas już, żebym coś ci wyjaśniła, mój drogi. Nie jesteś wcale tak bystry i
mądry, jak się nam wydawało. Przypominasz nie oszlifowany kamień.
Dotarli do drzwi, ozdobionych okuciami w skomplikowane wzory, pnącza akantu
jakby wiły się po tłustym, nasyconym żywicą drewnie. Viveke przekręciła klucz i zaraz
wyciągnęła go z zamka.
- Oto, mój drogi, twoje nowe komnaty. Bardziej się panu podobają? Podała klucz
towarzyszkom.
- Nigdy nie otwierajcie bez mojego wyraźnego sygnału. Jeśli macie jakiekolwiek
wątpliwości, czy robię to z własnej woli czy też przymuszona, to wiecie chyba, jak
powinnyście postąpić.
Na twarzach kobiet odbiło się niezadowolenie, ale pokiwały głowami.
Ravi próbował pochwycić ich spojrzenia, przeczuwał, że mogą być ostatnimi żywymi
istotami, jakie ma okazję oglądać, oczywiście z wyjątkiem Viveke.
Ale ona uśmiechnęła się do niego niemal z czułością.
- Usiądź teraz, mój drogi. Zaraz wystawię dla nas trochę owoców i herbatę.
Będziemy mogli porozmawiać. Na pewno zastanawiasz się nad wieloma rzeczami.
Ravi zaśmiał się chrapliwie.
- Musisz zakończyć wreszcie tę grę, Viveke. To cię doprowadzi do zatracenia. Nie
możesz mnie tu zatrzymywać przez całą wieczność.
Viveke uniosła jedną brew.
- Przez wieczność, mój drogi? Oczywiście, że mogę. To ty jesteś teraz wiecznością.
Stąd nie ma żadnego wyjścia. Nie ja o tym decyduję, tyle chyba rozumiesz.
- A kto? Uśmiechnęła się i nadgryzła świeżą figę.
- Zycie, mój drogi - odszepnęła. - Ów wieczny krąg życia. Ten, który ty, ja i my
wszystkie, znające tajemnicę, wciąż utrzymujemy. Śmierć go przerywa, lecz życie jest
silniejsze. Tak jak ogień gaśnie około Nowego Roku, jak zawsze było, tak samo rozpala się w
moich rękach. Widziałeś? Widziałeś dzieło stworzenia?
Wolno pokiwał głową. Domyślał się podobnej symboliki w rytuale, którego był
świadkiem.
- Ogień... Dlaczego nie możecie po prostu pozwolić, by się palił? To chyba lepszy
symbol wieczności.
Viveke roześmiała się dźwięcznie.
- Jesteś głupszy, niż sądziłam. Ale jesteś potężny, czujemy to. Posiadasz moc, której
nie znalazłyśmy u żadnego innego mężczyzny. Dlatego cię czcimy. Dlatego cię tu
zatrzymujemy. Na zawsze.
Ravi wolno pokręcił głową.
- Jesteś szalona. Zdajesz sobie z tego sprawę? Viveke oblizała palce.
- Oczywiście, że jestem, ale nikt w to teraz nie uwierzy. Wiesz, że wychodzę za
mąż?
Nie odpowiedział. Tylko w spojrzenie, które jej posłał, starał się włożyć całą swoją
odrazę.
- Wielki Sforza się oświadczył. On jest potężny. Jeszcze potężniejszy niż ojciec
Taurusa, który tak ci zaimponował. A mój drogi tatuś jest tym
zachwycony. Tysiąc robotników właśnie zabiera się do pracy. Budują dla mnie pałac,
olbrzymi, biały, unoszący się w powietrzu pałac nad Tybrem.
- Wspaniale, będziesz więc mogła skończyć z tą zabawą. Poderwała się, podeszła do
niego. Odsłoniła białe ząbki przypominające
marmur, ściekał z nich owocowy sok. Ostrym językiem prędko oblizała usta.
- Zabawą? Zabawą? Uważaj na to, co mówisz, mój drogi, bo inaczej następnym
razem popłynie twoja krew. Twoja krew i to w inny, nie święty sposób.
Ravi nie przestraszył się tej groźby. Ona go nie zabije, sama wszak powiedziała, że
jest ważny.
Oparł się wygodniej, ciężko ułożył przedramiona na grubych poduszkach tworzących
siedzenie.
- Opowiadaj, Viveke, wtajemnicz mnie w to, co robicie. Nie zaszkodzi chyba, jeśli
dowiem się czegoś więcej. Przecież i tak nigdy nikomu tego nie zdradzę, nie musicie się mnie
bać.
- Bać? My nie boimy się niczego. To, co robimy, nas chroni.
- Nie jest wcale pewne, czy władzom spodobałyby się te dziwaczne towarzyskie
zabawy, nawet jeśli uczestniczą w nich wraz z tobą córki potężnych ludzi, Viveke.
Znów się roześmiała, potrząsając głową.
- Ty doprawdy niczego nie zrozumiałeś. I kontynuowała już ściszonym głosem:
- Najpotężniejsi ludzie w Rzymie składają nam dary, ponieważ my utrzymujemy
płomień przy życiu. Robią to ci wszyscy, którzy cokolwiek wiedzą. Ci, którzy dostąpili bodaj
odrobiny oświecenia więcej niż ci strojnisie z kościoła. Wiedzą, że na długo przed
urodzeniem tego słabeusza, Bożego syna, do nas należała cała władza. Nigdy też jej nie
utraciłyśmy. Nie zdołał odebrać nam jej On ani też inni prorocy. Poklepała się po brzuchu.
- Tutaj tkwi moc. W naszych brzuchach. Nie jesteśmy jedynie tymi, które dają życie
wszystkim ludziom. My jesteśmy ziemią, rozumiesz? Bogiem!
Ravi słuchał, nawet nie drgnął.
- Życie i śmierć - szeptała Viveke. - Śmierć i zmartwychwstanie, to my, tylko my
mamy nad tym władzę. Dlatego niczego się nie boimy. Jesteśmy wszystkim.
- Nietrudno jest mieć władzę nad życiem i śmiercią. Potrzeba do tego tylko noża albo
pistoletu - cierpko zauważył Ravi.
- Owszem. Ale to tylko jedna strona, przyjacielu. Ty możesz zabić, możesz przerwać
krąg, ale czy jesteś w stanie stworzyć życie? Całkiem sam?
- Tego nikt nie potrafi. Viveke sięgnęła po jeszcze jeden owoc, Raviemu wydało się,
że nigdy w
życiu nie będzie już w stanie zjeść pomarańczy, widząc, co ona z nią wyprawia.
- Owszem, ja mogę - uśmiechnęła się pod nosem. -Na tym polega cała różnica
między tobą a mną. Między kobietą a mężczyzną. Ja mogę dawać życie bez niczyjej pomocy
albo zgody, ty tego nie potrafisz.
Ravi nie miał dłużej siły uczestniczyć w tej osobliwej dyskusji. Wychylił się w przód i
najbardziej obojętnym głosem, na jaki mógł się zdobyć, spytał:
- Jak tu trafiłaś, Viveke? Popatrzyła na niego spokojnie, ona także sprawiała wrażenie
rozluźnionej.
- Po prostu się urodziłam - odparła krótko. - Zostałam do tego zrodzona. O tym także
nie wiedziałeś?
Popatrzył na nią.
- Gdy wyjeżdżałaś z kraju, już wtedy byłaś westalką?
- Oczywiście, na swój sposób.
- W Bergen, przez te wszystkie lata? - Tak.
- Było was więcej, taka gromada jak tutaj? Tam również odprawiałyście jakieś
rytuały, urządziłyście jakąś świątynię?
Uśmiechnęła się teraz szeroko.
- Byłam sama, ale poznałam pewne kobiety. Myślałam, że jesteśmy siostrami
duchem. Omyliłam się. Ale sądzę, że one się nie zorientowały.
- Thilla... Oszukałaś Thillę - mruknął. Viveke wzruszyła ramionami.
- Jej akurat nie znam, ale były inne. Pięć albo sześć z moich kręgów. Mówiły o
sobie, że są siostrami Marii. Przyjęły mnie, ponieważ były przekonane o mej katolickiej
łagodności. Ale wiele się od nich nauczyłam, o chorobach, narkotykach i tym podobnych
rzeczach.
Wolno kiwnął głową.
Viveke nie miała zatem pojęcia, w czym uczestniczyła.
- Te oskarżenia, skierowane przeciwko tobie w Bergen, były więc prawdziwe?
Strząsnęła skórkę pomarańczy z kolan, mrugnęła.
- Ach, przestań już wreszcie! - roześmiała się. Ravi chciał usłyszeć odpowiedź, lecz
ona się wykręciła. Nie dodała ani
słowa więcej ponad to, co jej zdaniem powinien wiedzieć.
Próbował w nią wejrzeć, odnaleźć te ciemne plamy, które, jak wiedział, musiały tam
być. Ludzkie zło zwykle kłuło go w oczy, potrafił je wręcz wywąchać, a już na pewno
odczuwał w zetknięciu z nim ściągnięcie skóry.
Ona jednak otaczała się niewidzialną skorupą. Nie znajdował w niej ani nienawiści,
ani miłości. Hojnie szafowała mocnymi słowami, mówiła o wielkich rzeczach, lecz Raviemu
wydawała się niemal martwa.
Nie potrafił wykrzesać z siebie nawet nienawiści.
Podeszła teraz do niego i prędkim ruchem zawiązała jedwabne wstążki wokół obu
jego nadgarstków.
- To tylko do momentu, aż będziemy pewni, że się nawzajem rozumiemy -mrugnęła
żartobliwie, a potem przywiązała wstążki do wysokiej kolumny podtrzymującej baldachim
nad łóżkiem ustawionym w głębi pokoju.
- Czy czegoś sobie życzysz? Może masz ochotę na kąpiel? Cuchniesz, gdy stanie się
przy tobie bliżej.
- Owszem, chętnie. Zadowolona pokiwała głową.
- Zobaczymy, może jutro. Żebyś był dostatecznie czysty, żeby umrzeć. Z tego, co
zrozumiałam, dla niektórych bardzo ważne jest umierać czystym.
Nie mógł potraktować jej słów poważnie, lecz groźba sprawiła, że i tak pobladł.
Viveke wróciła do niego, pogładziła po policzku, który pokrył się już zarostem.
- Nie bój się, nie umrzesz. Czyż nie mówiłam, że jesteś wiecznością? Po raz kolejny
Ravi musiał przyznać, że w jej głowie nie pozostał już
nawet cień rozsądku.
ROZDZIAŁ XIV
- Oszalałaś, Reino? Chyba nie mówisz tego naprawdę? Poderwała się, zirytowana,
strząsnęła zwiędłe liście, które przylepiły jej się do włosów.
- Wcale nie oszalałam! Obiecałeś mi, powiedziałeś, że zrobisz dla mnie wszystko!
- Tak, wszystko, ale nie to! Całkiem już straciłaś rozum! Nie mogę przecież nikogo
zabić, nie mogę...
Wbiła w niego twarde spojrzenie.
- Pomyśl o swoim ojcu, o swoim biednym ojcu. On by się z tego bardzo ucieszył,
prawda? Gdybyś mu powiedział, że to ty zabiłeś Reinę z Vildegard, sądzisz, że nie byłby z
ciebie dumny?
Arill dygotał.
- Nie sądzisz, że tak właśnie by było? Nie chcesz, żeby ojciec był z ciebie dumny?
- Nie, to znaczy tak... On też jest szalony. Reina pokiwała głową.
- Może i tak, ale w każdym razie jest ojcem. Arill nieśmiało siadł przy niej.
- Reino, wiem, że jest ci przykro. Twój ojciec na pewno był dobry, zresztą i tak
zawsze boli, gdy się ich traci.
Reina nie była w stanie nawet skinąć głową, ślepo patrzyła tylko przed siebie.
- Musisz wracać do domu, do matki. Nie możesz zrobić nic, co jeszcze przysporzy
jej zmartwień. Jej jest tak samo przykro jak i tobie, jestem tego pewien.
Reina zerknęła na niego z boku, uświadomiła sobie, że gdy tak siedział, to jego profil
był nietknięty przez szramy i widać było jedynie świeżą, gładką skórę. Teraz nie był wcale
brzydki, lecz niemal piękny. Ale ściągnął czoło i na twarzy pojawiła się brzydka zmarszczka,
gdy wykrzywił usta.
- Musisz wrócić teraz do domu - powtórzył. Reina grzebała w liściach koło swoich
nóg, szukała czegoś.
- Więc mi nie pomożesz?
- Owszem, zawsze, ale nie w tym.
- Głupi z ciebie tchórz, wiesz?
- Wiem - odparł cicho chłopiec. - Nieraz już to słyszałem. Reina popatrzyła na niego.
- Od ojca? Kiwnął głową.
Wolno wypuściła powietrze z płuc.
- On zabił Marję i dręczył mamę i tatę jeszcze na długo przed moim urodzeniem. Oni
go nienawidzą. Mówią, że nie poczują się całkiem bezpieczni, dopóki nie umrze.
- Z domu wariatów nie może im zaszkodzić.
- I tak się boją - powiedziała Reina. Arill zerknął na nóż, który cały czas wisiał mu u
paska. Czy potrafiłby to
zrobić? Widział, jak parobcy szlachtują świnie, widział, jak nóż łatwo, bez
najmniejszego oporu, wchodzi w ciało i ucina dziki kwik zwierzęcia. Krew wypływała,
pulsując. Czy u człowieka byłoby tak samo?
- Wyjmij go - poprosiła Reina cicho. - Chcę zobaczyć twój nóż. Chłopcu ciarki
przeszły wzdłuż kręgosłupa. Położył rękę na drogocennej
rękojeści.
- Nie! - oświadczył z mocą. - Nie dostaniesz go.
- Wobec tego nie jesteśmy już przyjaciółmi! - zawołała. - Nie chcę mieć za przyjaciela
takiego tchórza!
Arill kilkakrotnie przełknął ślinę i parę razy zerknął na nią, zanim w końcu poderwał
się, runął w zarośla i na oślep zaczął przed nią uciekać. Ale krzyk Reiny niósł się przez las.
- Tchórz! Głupek! Zdrajca! Nigdy więcej nie będziesz moim przyjacielem, Arillu
Storlendet!
Arill, biegnąc, nie wypuszczał rękojeści noża, śmiertelnie przestraszony, że broń może
wysunąć się z pochwy i zostać tu w lesie razem z nią.
- Sama jesteś głupia - zaszlochał. - Głupsza niż ja, skoro tak mi grozisz! Przecież,
gdybym cię zabił, to i tak nie byłabyś moją przyjaciółką!
- Mamo, czy możemy dać mu na imię Ravi? Johanna drgnęła. Siedziała oparta o
poduszki, wpatrzona w malutką buzię
synka spoczywającego w jej ramionach. Dziecko nie było zanadto ożywione, ale
sięgnęło po sutek i ssało z całych sił pustą jeszcze pierś.
Pokręciła głową, jakby sądziła, że to uszy płatają jej figla.
Ale to naprawdę była Reina. Odezwała się do niej.
- Córeczko, co ty mówisz? Reina stała w drzwiach, włosy miała rozczochrane, bił od
niej chłód, a
ubrana była w zimowe rzeczy, chociaż dzień był ciepły, wiosenny.
- Chcę, żeby miał na imię Ravi. Tatuś nie żyje, ale przez to jakby był z nami.
Johanna gestem ręki przywołała Reinę do siebie.
- Chodź, popatrz na niego. Powiedz mi, czy, twoim zdaniem, jest do niego podobny.
Reina podeszła do łóżka.
Zapatrzyła się w tłumoczek, który matka trzymała na ręku, i kilka razy przełknęła
ślinę. Potem spojrzała Johannie w oczy, głębia jej oczu niemal przerażała.
Otworzyła usta, rozchyliła wargi, gardło znów się ścisnęło i oczy dziewczynki
zwilgotniały.
Johanna wystraszyła się nagle, że jednak wcale niczego nie słyszała, że tylko jej się
wydawało.
- Nie, nie nazwiemy go tak. Johanna się uśmiechnęła.
- Ja też tak myślę. Zresztą wiesz, Benjamin ma na drugie imię Ravi. Znajdziemy
jakieś inne imię, piękne. Takie, jakiego nikt nigdy tu nie nosił.
Maleńki chłopczyk widać zasnął, pierś wysunęła mu się z ust. Wyglądał na
zmęczonego, oddychał krótko, płytko.
Reina wyciągnęła drżący palec i delikatnie dotknęła zaczerwienionej buzi braciszka.
- On jest ładny. Johanna skinęła głową.
- Bardzo ładny.
- Podobny do mnie? Johanna z uśmiechem pokręciła głową.
- Nie, raczej nie. Przypomina mi najbardziej... Nie, nie wiem, chyba jest sobą.
- Tak - szepnęła Reina. Johannę przeszedł dreszcz. Reina nie mogła oderwać oczu od
nowego
braciszka i nie było w rym chyba nic dziwnego. Lecz czy nie dostrzegała w jej oczach
odrobiny lęku? Czy jej spojrzenie nie było spojrzeniem maleńkiego jagnięcia, które utknęło w
płocie?
Delikatnie odłożyła noworodka i objęła Reinę. Czuła łzy cisnące się do oczu. Popłyną
tak jak mleko, które wkrótce wypełni piersi.
- Moja najdroższa Reino, sądzę, że teraz już będzie lepiej. Lepiej dla nas wszystkich.
Ty jesteś już zdrowa, mówisz, żyjesz. To prawdziwy cud. Ach, dzięki ci, Boże!
Reina stała sztywna, pozwalając się pieścić. Dotyk ciepłych rąk matki we włosach
sprawiał jej przyjemność. I chociaż jej łzy zmoczyły policzek dziewczynki, Reinie w niczym
to nie przeszkadzało.
Kobiety znów stanęły w kręgu. Ta noc rozpoczęła się jak wszystkie inne: nuconą
pieśnią, przedmiotami przekazywanymi z rąk do rąk, zapalanymi i obnoszonymi w koło
świecami.
I delikatnym pobrzękiwaniem kryształów pod sufitem.
Coś jednak było inaczej. Ravi patrzył na ich twarze, większość z nich stała z
zamkniętymi oczyma, lekko się kołysząc.
Viveke sama napełniła kielich i posłała go w koło. Gdy dotarł do niego, Ravi był
gotów się napić, choć po minach kobiet poznał, że musi być gorzki.
Ale ta, która dolewała napoju, jego ominęła.
Potem kobiety wystąpiły w przód i umieściły zapalone świece w świecznikach na
podłodze.
Pieśń zrobiła się jakby niewyraźna. Ravi uświadomił sobie, że tego wieczoru
wszystkie są oszołomione, wszystkie prócz Viveke. Ona miała przejrzyste oczy, wydawało
mu się nawet, że w kącikach ust dostrzega uśmiech.
Wkrótce pieśń zaczęła przycichać.
Kobiety pochyliły się ku sobie, nieprzytomne, dalekie. Potem ukazało się jeszcze
kilka. Jak wiele przyszło ich tu dzisiaj? Więcej niż dwanaście, które widział wcześniej.
Obce twarze, nie bardzo mógł się zorientować, ile ich naprawdę jest. Wszystkie nosiły
identyczne białe szaty.
W sali znajdował się też wielki kamień, musiał być bardzo ciężki, jakoś jednak
zdołały go przetoczyć. Był prawie całkiem okrągły, przypominał trochę spłaszczony melon.
Viveke siedziała teraz na nim, prosta jak struna, z dłońmi odwróconymi spodnią
stroną do góry. Coś w nich leżało.
Mała miseczka, widział ją już wcześniej.
I piórko? Albo coś innego, równie lekkiego.
Pieśń milkła. Usłyszał teraz jęk kilku kobiet, jedna z nich zaczęła się wić jakby z bólu.
Trzymała się za brzuch.
Na Boga, pomyślał, czyżby ten gorzki napój, którego nie pozwoliły mu wypić, był
trucizną?
Na moment dał się ponieść wyobraźni. Czyżby one chciały odebrać sobie życie? Tu,
na jego oczach? Słyszał już o podobnych szaleństwach, żadnej wierze nie były obce ofiary
składane z ludzi w zamian za to, co uważano za ważniejsze niż życie.
Ogarnął go jeszcze większy lęk. Już miał podbiec, zobaczyć, co się z nimi dzieje.
Teraz jeszcze więcej kobiet zaczęło krzyczeć, lecz Viveke i kilka innych
wyglądających na trzeźwe nie były przestraszone. Stały wyczekująco, patrzyły na ciała wijące
się po podłodze.
Potem Viveke uniosła w górę rękę z miseczką, wypowiedziała kilka słów. Ravi ich nie
zrozumiał. To łacina.
On także chciał podnieść rękę, żeby zasłonić oczy przed przerażającą sceną, która się
przed nimi rozgrywała. Najpierw tylko patrzył w przerażeniu na smużki krwi, ściekające
między udami kobiety. Wreszcie zdał sobie sprawę z grozy, której był świadkiem.
Ta kobieta była brzemienna.
Dwie inne podtrzymywały ją na drżących nogach, a krwista ciecz ściekała po jej
udach, barwiąc czerwienią białą szatę.
Rozległo się ohydne chlaśnięcie o podłogę. Viveke nie zdążyła wsunąć miseczki "pod
uda kobiety.
Dłonią jednak zgarnęła do pucharu to, co wypadło spomiędzy nich, i znów podniosła
rękę w górę.
Ogień syknął.
Raz.
Dwa.
Wiele razy.
Nie bardzo wiedząc, dlaczego, Ravi uświadomił sobie, że ręce same poderwały mu
się, żeby uczynić znak krzyża. Nigdy jeszcze nie odczuwał takiej trwogi, nawet podczas
najstraszniejszych wizji, w których w nie do opisania okrutnych obrazach ścigały go diabły i
demony.
Ale to było prawdziwe. Rzeczywiste.
Jedną po drugiej kobiety podnoszono na nogi, a płód, który rósł w ich wnętrzu,
chwytano do srebrnej miseczki i wrzucano w ogień.
Wśród pociemniałej krwi nie widział żadnych fragmentów, przypominających ludzkie
ciało, lecz i tak spalała go świadomość, że to jego krew trawią płomienie.
Kolana się pod nim ugięły.
Kobiety nie zwracały na niego uwagi.
Cofnął się kilka kroków i nie poczuł, by któraś go zatrzymywała. Zerknął przez ramię.
Nikogo za nim nie było. Wszystkie zajęte były tym, co działo się przy ogniu.
Prędko oderwał oczy od jęczących kobiet i pobiegł do tyłu między kolumny, do
ciemnego kąta, w którym musiały kryć się drzwi.
Dokąd prowadziły, nie miał pojęcia. Wiedział jedynie, że zaprowadzą go tam, gdzie
nie będzie musiał już dłużej na to patrzeć.