Magiczny sprawdzian
Bycie dzieckiem jest czasem bardzo trudne. Zadaniem dorosłych jest
utrzymanie cię i zapewnienie bezpieczeństwa, ale chcą byś patrzył na świat,
przyjmując ich punkt widzenia. Zachęcają cię do posiadania własnego zdania,
a jeśli je wyrazisz, to będą słuchać, ale nie usłyszą. A kiedy dają ci wybór, to
masz do dyspozycji garść starannie dobranych, wcześniej przesianych
możliwości. Niezależnie od tego, jak zadecydujesz, to główny wybór już został
dokonany i to bez twojego udziału.
Właśnie dlatego Kate i ja znalazłyśmy się w biurze dyrektora Seven Stars
Academy. Oświadczyłam, że nie chcę chodzić do szkoły. A ona wręczyła mi
listę dziesięciu szkół i kazała wybrać jedną. Napisałam nazwy szkół na
kawałkach papieru, przypięłam je do tablicy korkowej i przez jakiś czas
rzucałam w nią sztyletem. Po pół godzinie Seven Stars było jedyną nazwą,
którą dało się jeszcze odczytać. Wybór dokonany.
Siedzimy teraz w miękkich fotelach, w ładnym biurze, czekając na
dyrektora szkoły, a Kate trenuje siłę woli. Zanim poznałam Kate, słyszałam,
jak ludzie mówili, że to robią, ale nie wiedziałam, co to znaczy. Teraz już
wiem.
Kate jest towarzyszką Władcy Zwierząt, czyli Curran i ona stoją na czele
olbrzymiego stada zmiennokształtnych z Atlanty. Jest ono tak ogromne, że
ludzie nazywają je Gromadą. Zmiennokształtni są odrobinę jak bomby: nawet
błahe sprawy często uruchamiają ich zapalniki i wybuchają oni z gwałtowną
siłą. By powstrzymać ich przed tymi wybuchami, ustanowiono
skomplikowane prawa, więc Kate często musi ćwiczyć siłę woli.
Robi to właśnie teraz; na zewnątrz wygląda na bardzo spokojną i
ułożoną, ale zdradza ją sposób, w jaki siedzi. Kiedy Kate jest rozluźniona, to
zwykle się wierci. Zmienia pozycję w fotelu, zakłada nogę na nogę, przechyla
na bok, a potem odchyla do tyłu. Teraz siedzi zupełnie nieruchomo, z nogami
w spodniach jeansowych złączonymi razem, trzymając Zabójczynię – swoją
magiczną szablę – na kolanach, jedną dłoń na rękojeści, a drugą na osłonie.
Jej twarz ma rozluźniony, niemal błogi wyraz. Mogę ją sobie bez problemu
wyobrazić skaczącą prosto na stół z fotela i odcinającą głowę dyrektora przy
pomocy szabli.
Kate zazwyczaj załatwia sprawy rozmową, a kiedy to nie skutkuje, sieka
przeszkody na drobne kawałki i zaprawia je magią, żeby przestały się piętrzyć.
Szabla jest jej amuletem, bo wierzy w nią. Ściska go, podobnie jak niektórzy
ludzie ściskają krzyże lub gwiazdę z półksiężycem. Jej dewiza jest następując:
jeśli coś ma puls, to może zostać ukatrupione. Ja nie mam żadnej dewizy, ale
wiem, że rozmowa z dyrektorem będzie dla niej trudna. Jeśli on powie coś, co
się jej nie spodoba, to posiekanie go na drobne kawałki, raczej nie pomoże mi
dostać się do szkoły.
– A co, jeśli po wejściu dyrektora zdejmę bieliznę, założę ją na głowę i
zacznę dziko tańczyć? Sądzisz, że to pomoże?
Kate spogląda na mnie. To jest jej spojrzenie twardzielki. Potrafi być
naprawdę przerażająca.
– To na mnie nie działa – informuję ją. – Wiem, że mnie nie
skrzywdzisz.
– Jeśli naprawdę chcesz brykać z majtkami na głowie, to ja cię nie będę
powstrzymywać – odpowiedziała. – Móc zrobić z siebie głupka, to twoje
fundamentalne prawo, jako człowieka.
– Nie chcę chodzić do szkoły.
Miałabym spędzać całe dnie w miejscu, gdzie byłabym biedną myszką,
adoptowaną przez najemniczkę i zmiennokształtnego, a rozpuszczone, bogate,
dziewczynki drwiłyby ze mnie, a zadufani w sobie nauczyciele wysyłaliby
mnie na zajęcie wyrównawcze? Nie, dziękuję.
Kate jeszcze przez chwilę ćwiczy siłę woli.
– Potrzebujesz wykształcenia, Julie.
– Ty możesz mnie uczyć.
– Tak i będę to robić. Jednakże potrzebna jest ci rozleglejsza wiedza, niż
ta, którą ja mogę ci przekazać. Potrzebujesz wszechstronnego wykształcenia.
– Nie lubię się uczyć. Za to lubię pracować w biurze. Chcę mieć taki sam
zawód, jak Andrea i ty.
Kate i Andrea prowadzą Cutting Edge, maleńką firmę, która pomaga
ludziom uporać się z problemami wynikającymi z magii. Zwyczajne rzeczy, jak
chodzenie do szkoły i praca na etacie nie pociągają mnie. Nie umiem nawet
wyobrazić sobie siebie funkcjonującej w ten sposób.
– Andrea uczęszczała do Akademii Zakonu przez sześć lat, a ja
ćwiczyłam, od kiedy tylko zaczęłam chodzić.
– Bardzo chcę ćwiczyć.
Moje ciało sztywnieje, jak gdyby niewidzialna dłoń ścisnęła mi
wnętrzności w grudkę. Wstrzymuję oddech.
Magia zalewa świat niewidzialną falą. Widmowa dłoń puszcza, a świat
migoce wszystkimi kolorami tęczy, gdy włącza się moje widzenie zmysłowe.
Magia przychodzi i odchodzi, kiedy jej się żywnie podoba. Niektórzy
starsi ludzie wciąż pamiętają czasy, gdy panowała technika, a magia nie
istniała. Jednakże to było bardzo dawno temu. Obecnie magia i technika wciąż
zamieniają się miejscami, jak dwa szkraby, bawiące się w „gorące krzesło”.
Czasem rządzi magia i wtedy nie działają auta oraz broń palna. Czasem górą
jest technika i magiczne zaklęcia kończą się fiaskiem. Osobiście wolę magię,
ponieważ w odróżnieniu od 99,99% ludzi, mogę ją dostrzec.
Zerkam na Kate, używając odrobiny mocy. Przypomina to nieco
napinanie mięśnia, swego rodzaju świadomy wysiłek, by spojrzeć na coś we
właściwy sposób. W jednej chwili w fotelu siedzi zwyczajna Kate, na ile Kate
można uznać za zwyczajną, a w następnej otacza ją przezroczysty blask.
Magia większości ludzi jarzy się jednym kolorem. Ludzie promieniują
błękitem, zmiennokształtni zielenią, wampiry mają śliwkowy odcień. Magia
Kate zmienia kolory. Jest błękitna i ciemnopurpurowa oraz bardzo jasna,
perłowo-złota, poprzeplatana pasemkami czerwieni. To najdziwniejsza rzecz,
jaką kiedykolwiek widziałam. Kiedy zobaczyłam to po raz pierwszy,
spanikowałam.
– Nie możesz rzucić szkoły – odzywa się Kate-dziwoląg.
Odchylam się i zwieszam głowę przez oparcie fotela.
– Dlaczego?
– Ponieważ ja nie jestem w stanie nauczyć cię wszystkiego, a
zmiennokształtni nie powinni być twoim jedynym źródłem wiedzy. Możliwe,
że będziesz chciała pójść swoją własną drogą. W przyszłości będziesz chciała
sama decydować o sobie.
Odpycham się stopami od podłogi, kołysząc się w fotelu.
– Właśnie usiłuję zadecydować o sobie, ale ty mi nie pozwalasz.
– Tak jest – odpowiada Kate. – Jestem starsza, mądrzejsza i wiem
lepiej. Pogódź się z tym.
Rodzicielstwo w stylu kopiącej tyłki Kate Daniels. „Rób, co mówię”. Nie
ma tu nawet miejsca na „bo jak nie...”. Inna opcja nie jest nawet brana pod
uwagę.
Kołyszę się mocniej w fotelu.
– Sądzisz, że jestem karą, zesłaną na ciebie przez boga?
– Nie. Lubię myśleć, że bóg, jeśli istnieje, jest miłosierny, a nie mściwy.
Drzwi biura otwierają się i wchodzi przez nie mężczyzna. Jest starszy od
Kate, łysy, ma azjatyckie rysy, ciemne oczy i szeroki uśmiech.
– Podzielam tę opinię.
Siadam prosto. Kate wstaje i wyciąga dłoń.
– Pan Dargye?
Mężczyzna ujmuje jej rękę.
– Proszę zwracać się do mnie Gendun. To mi bardziej odpowiada.
Witają się i siadają. Rytuały dorosłych. Moja nauczycielka historii ze
starej szkoły powiedziała nam kiedyś, że uścisk dłoni był gestem pokoju –
pokazywał, że nie masz żadnej broni. Odkąd pojawiła się magia, uścisk dłoni
stał się raczej aktem wiary. Czy uścisnę dłoń tego dziwaka i podejmę ryzyko
zarażenia się magiczną zarazą lub porażenia piorunem, czy może odsunę się i
będę niekulturalna? Hmm. Może w przyszłości uściski dłoni zanikną.
Gendun patrzy na mnie. Ma oczy frajera. W przeszłości, kiedy
mieszkałam na ulicy, napastowaliśmy takich, jak on, bo mieli miękkie serca i
zawsze można było liczyć na jakiś datek. Nie byli naiwnymi mięczakami –
wiedzieli, że w chwili gdy jedno z nas płakało i ściskało się za brzuszek, inne
kradło portfel, ale i tak dawali nam pieniądze. Tacy już byli.
Mrużę oczy, skupiając się na kolorze jego magii. Jasnobłękitna, niemal
srebrna. Boska magia, zrodzona z wiary. Pan Gendun jest kapłanem.
– W jakiego boga pan wierzy? – pytam.
Kiedy jest się dzieckiem, bycie tak bezpośrednim uchodzi na sucho.
– Jestem buddystą – uśmiecha się Gendun. – Wierzę w potencjał, jaki
posiadają ludzie, jeśli chodzi o zrozumienie i współczucie. Istnienie
wszechmocnego boga jest możliwe, ale jak dotąd nie znalazłem dowodu na
jego obecność. W jakiego boga ty wierzysz?
– W żadnego.
Spotkałam raz boginię. Nie skończyło się to dla nikogo dobrze. Bogowie
wykorzystuję wiarę, tak jak samochód używa benzynę; to źródło, z którego
czerpią moc. Nie chcę być paliwem dla ich silników.
Gendun uśmiecha się.
– Dziękuję za tak szybką reakcję na moją prośbę.
Prośbę? Jaką prośbę?
– Dwoje dzieci z Gromady uczęszcza do pańskiej szkoły – wyjaśnia Kate.
– Gromada uczyni wszystko, co leży w jej mocy, by pomóc.
Hę? Chwileczkę. Myślałam, że chodzi o mnie. Nikt nie wspomniał o
szkole potrzebującej naszej pomocy.
– To jest Julie Olsen – przedstawia mnie Kate.
Uśmiecham się do Genduna.
– Proszę zwracać się do mnie Julie.
Technicznie rzecz biorąc nazywam się teraz Julie Lennart Daniels Olsen,
co jest głupie. Jeśli Kate i Curran pobiorą się, to nazwisko skróci się do
Lennart – Olsen. Do tego momentu wystarczy mi samo Olsen.
– Miło mi cię poznać, Julie.
Gendun uśmiecha się, skinąwszy mi głową. Ma w sobie coś dziwnie
spokojnego. Jest bardzo... Zrównoważony. Przypomina mi medmaga
Gromady, doktora Doolittle’a.
– W mieście znajduje się wiele szkół dla dzieci wyjątkowych rodziców –
mówi Gendun. – Natomiast Seven Stars jest szkołą przeznaczoną dla
wyjątkowych dzieci. Nasze metody są niekonwencjonalne, a uczniowie
wyjątkowi.
Oho, szkoła dla wybrańców. Albo potwornych dzieci. Zależy, jak się na
to spojrzeć.
Magia wpłynęła nie tylko na nasze środowisko życia. Wiele osób, które
niegdyś były normalne, odkryło w sobie nowe, częstokroć niechciane, cechy.
Niektórzy potrafią zamrażać przedmioty. Niektórym wyrasta futro i pazury. A
niektórzy dostrzegają magię.
– Dyskrecja jest dla nas ogromnie ważna – dodaje Gendun.
– Pomimo młodego wieku Julie jest doświadczonym pracownikiem
operacyjnym – oświadcza Kate.
Jestem?
– Rozumie też potrzebę zachowania dyskrecji.
Rozumiem?
– Julie posiada szczególny dar, który pozwoli jej bardzo efektywnie
pracować nad tą sprawą – wyjaśnia Kate.
Gendun otwiera teczkę z dokumentami, wyjmuje zdjęcie i przesuwa je
po biurku w moją stronę. Dziewczyna. Ma śliczną twarz w kształcie serca,
okoloną spiralkami rudych włosów. Zielone oczy obramowane rzęsami, które
zawijają się w nieskończoność, aż prawie dotykają brwi. Wygląda prześlicznie,
jak laleczka.
– To jest Ashlyn – mówi Gendun. – Jest tu na pierwszym roku. To
bardzo dobra uczennica. Zniknęła dwa dni temu. Zaklęcie lokalizujące
wskazuje, że wciąż żyje i nie opuściła terenu szkoły. Próbowaliśmy
powiadomić jej rodziców, ale obecnie są w podróży i poza naszym zasięgiem
jako kontakt w razie nagłego wypadku. Mamy dwadzieścia cztery godziny, by
ją odnaleźć.
– Co się wydarzy po upływie dwudziestu czterech godzin?
– Będziemy musieli powiadomić władze – odpowiada Gendun. – Jej
rodzice dali nam dużą swobodę. To bardzo wrażliwe dziecko i wiele z jej
zachowań jest częstokroć powodowanych tą wrażliwością. Jednak w tym
przypadku mamy związane ręce. Jeśli zaginie uczeń, jesteśmy prawnie
zobowiązani zgłosić to przed upływem siedemdziesięciu dwóch godzin.
Bez wątpienia musieli to zgłosić do WANu (Wydziału Aktywnośći
Nadnaturalnej) sił policyjnych Atlanty. WAN jest subtelny niczym szarżujący
nosorożec. Dobraliby się do tej szkoły i przypiekali wszystkich „wybrańców”
na wolnym ogniu, aż zmieniliby się w papkę w pokojach przesłuchań. Ilu z
nich załamałoby się i przyznało do czegoś, czego nie zrobili?
Spoglądam na Kate.
Ta wygina brew.
– Zainteresowana?
– Damy ci przepustkę dla gości – kontynuuje Gendun. – Pomówię z
nauczycielami, więc będziesz mogła przeprowadzić śledztwo po cichu.
Miewamy tutaj uczniów wizytujących, którzy oglądają szkołę, zanim
zdecydują się na uczęszczanie do niej, więc nie będziesz przyciągała specjalnej
uwagi, a zakłócenie spokoju innych dzieci będzie ograniczone do minimum.
To podstęp ze strony Kate, by wkręcić mnie do tej szkoły. Jeszcze raz
patrzę na zdjęcie. Podstęp, czy nie, ta dziewczyna gdzieś się tutaj ukrywa.
Możliwe, że zrobiła to w ramach głupiego żartu, ale to wysoce
nieprawdopodobne. W większości przypadków ludzie chowają się, bo są
przerażeni. Dobrze to rozumiem. Bywałam już przerażona. To nic zabawnego.
Ktoś musi ją odnaleźć. Komuś musi zależeć na wyjaśnieniu, co się stało.
Przysuwam zdjęcie bliżej.
– Zrobię to.
***
Moją przewodniczką okazuje się ciemnowłosa dziewczyna o imieniu
Brook. Ma chude nogi i kościste ręce oraz nosi okrągłe okulary, które
nieustannie zsuwają jej się z nosa. Wciąż podsuwa je palcem wskazującym, co
wygląda, jakby co pięć minut chciała kogoś w ten sposób zastrzelić. Jej magia
ma kolor czystego błękitu, który znamionuje człowieka. Poznajemy się w
recepcji, gdzie wyposażają mnie w białą opaskę na rękę. Najwyraźniej
oznaczają swoich gości. W razie problemów taki delikwent jest łatwym celem.
– No dobra, idź za mną i niczego nie dotykaj – informuje mnie Brook. –
Niektóre przedmioty posiadają pole ochronne. Ponadto Barka pozostawiał
maleńkie ładunki magii w całej szkole. Jeśli tego dotkniesz, poczujesz ukłucie,
a potem palce bolą przynajmniej przez godzinę.
– Czy Barka jest uczniem?
– Barka to miglanc – odpowiada i podsuwa okulary. – Chodźmy.
Wchodzimy po schodach. Rozlega się dzwonek i klatka schodowa
wypełnia się dzieciakami.
– Trzy piętra – objaśnia. – Szkoła jest wielkim kwadratem z dziecińcem
i ogrodem w środku. Wszystkie boiska, jak na przykład do piłki nożnej i
futbolu znajdują się na zewnątrz tego kwadratu. Na parterze mamy salę
gimnastyczną, basen, salę treningową przeznaczoną do tańca, salę koncertową
i stołówkę. Pierwsze piętro to sale nauk humanistycznych: literatura, historia,
socjologia, antropologia, łacina...
– Znasz Ashlyn? – pytam.
Brook przerywa monolog, chwilowo wybita z rytmu moją uwagą.
– Nie lubi łaciny.
– Ale czy ją znasz?
– Tak.
– Jaką jest uczennicą?
Wzrusza ramionami.
– Cichą. Mamy razem zajęcia z algebry, czwarty semestr. Początkowo
sądziłam, że może stanowić dla mnie konkurencję. Należy obserwować tych
cichych.
– I stanowiła?
– Nieeee – krzywi się Brook. – W ubiegłym tygodniu ogłoszono wyniki
w nauce. Jest stopień z matematyki to siedemnaście. Jeden – siedem. Radzi
sobie dobrze tylko na jednych zajęciach, na botanice. Można dać jej patyk, a
ona wsadzi go w ziemię i wyhoduje jabłoń. W poprzednim semestrze miałam
zajęcia z botaniki i Ashlyn przewyższyła mnie oceną o dwa punkty. Dostała
równe 100 punktów. Musiał być w tym jakiś podstęp. – Brook prostuje plecy.
– To nie szkodzi. W przyszłym roku zapiszę się na zajęcia z botaniki na
poziomie uniwersyteckim. Pokonam ją.
– Wiesz, że jesteś odrobinę stuknięta?
Dziewczyna wzrusza ramionami i znowu poprawia okulary, tym razem
„mierząc” we mnie.
– Drugie piętro jest przeznaczone na zajęcia z magii: alchemia, teoria
magii...
– Czy Ashlyn wydawała się być zmartwiona tą siedemnastką z
matematyki? Może schowała się ze względu na stopnie?
Zastanawia się chwilę.
– Nie.
– Nie przejmowała się rodzicami?
Kiedy ja otrzymywałam złą ocenę, w mojej starej szkole z internatem, to
Kate przyjeżdżała, żeby zmyć mi głowę. Kiedy naprawdę tęskniłam za domem,
to celowo zawalałam testy. Czasami przyjeżdżała sama, a czasami z kimś. Ci
„ktosie” to chłopcy... O których obiecałam sobie nie myśleć, bo uważam ich za
idiotów.
– Poznałam jej rodziców, gdy mieliśmy w szkole dzień rodziny. Stałam
na czele Komitetu Gościnnego. Wierzą w swobodne wychowanie i takie tam –
odpowiada Brook. – Nie byliby na nią źli. Trzecie piętro: nauki ścisłe i
technika...
– Macie szafki?
– Nie. Mamy schowki w biurkach, w naszych klasach.
– Możemy pójść zobaczyć pokój Ashlyn?
Wlepia we mnie wzrok.
– Posłuchaj no, wyznaczono mnie, bym cię oprowadziła po szkole. Nie
mogę tego robić, gdy wciąż mi przerywasz.
– Ile razy już oprowadzałaś gości?
Przewodniczka przygląda mi się badawczo.
– Jedenaście.
– Nie masz już trochę dosyć?
– To nieistotne. Ważne, że dobrze wygląda w papierach.
Pewnie.
– Jeśli tym razem dasz sobie spokój z oprowadzaniem, nikomu nie
powiem.
Zasępia się. Ten kierunek myślenia zbija ją najwyraźniej z tropu. Kuję
żelazo, póki gorące.
– Jestem tutaj pod przykrywką i prowadzę dochodzenie w sprawie
zniknięcia Ashlyn. Jeśli mi pomożesz, wspomnę o tym Gendunowi.
Zastanawia się.
No dalej, Brook. Przecież wiesz, że tego chcesz.
– Dobrze – mówi w końcu. – Ale na pewno powiesz panu Gendunowi,
że pomogłam.
– Powiem, że to była nieoceniona pomoc – zapewniam ją.
Kiwa głową. – Chodźmy. Klasa Ashlyn jest na pierwszym piętrze.
***
Ashlyn rezyduje w sali do geografii. Na ścianach wiszą mapy: świata,
obu Ameryk, Stanów oraz największa ze wszystkich – pokręcona mapa
Atlanty, uzupełniona o nowe dodatki i spaczenia, z zakreślonymi
niebezpiecznymi okolicami.
W klasie znajduje się kilka osób, zbitych w małe grupki. Przez sekundę
rozglądam się dookoła, a potem zamykam oczy. Wszystkich jest dziewięcioro,
dwie dziewczyny po mojej prawej stronie, dalej trzech chłopców, dziewczyna
siedząca samotnie przy oknie, dwóch chłopaków zajętych rozmową i blond
dzieciak siedzący sam na końcu klasy. Otwieram oczy. Nie zauważyłam
ciemnowłosego chłopaka w rogu sali. Cóż, przynajmniej wychodzi mi to coraz
lepiej.
Brook zatrzymuje się przy drewnianym biurku. Jest ładne i eleganckie, a
polakierowane drewno ma barwę bursztynu. Śliczne. Żadne z miejsc, w
których dotąd się uczyłam, nie było tak ładne.
– To jej biurko – oznajmia.
Siadam w krześle Ashlyn. Biurko ma jedną, szeroką szufladę, biegnącą
przez całą jego długość. Ciągnę delikatnie. Zamknięta. Żaden kłopot.
Wydobywam wytrych ze skórzanej bransolety na lewym nadgarstku i wsuwam
go w zamek.
Blond dzieciak z tyłu sali przywędrował do nas i opiera się o biurko.
Jego magia ma barwę ciemnego indygo. Prawdopodobnie mag żywiołów. Ma
ostre rysy i niebieskie oczy szelmy. Tak jak ja.
– Cześć. Co robisz?
– Idź sobie, Barka – opryskliwie odzywa się Brook.
– Nie mówiłem do ciebie. – Dzieciak patrzy na mnie. – Co tam działasz?
– Tańczę – odpowiadam.
Skoro zadajesz głupie pytanie...
– Włamujesz się do biurka Ashlyn.
– A widzisz, wiedziałam, że jesteś bystry i sam do tego dojdziesz –
mrugam do niego.
Barka spogląda wielkimi oczami na Brook. – A co , jeśli doniosę
Waltonowi o tym, co robicie? To byłaby plama na twojej nieposzlakowanej
opinii.
– Pilnuj swoich własnych spraw – ucina Brook.
– Nie zrobi tego – mówię. – Bo chce zobaczyć, co jest w biurku.
Barka uśmiecha się szeroko.
Zamek klika i szuflada otwiera się. Wypełniają ją rzędy jabłek. Jerseye,
Papierówki, Antonówki oraz wiele innych każdego możliwego rozmiaru i
koloru, a każde ma maleńką nalepkę z nazwą. Znalazła się tam nawet garść
rajskich jabłuszek wielkości dużych wiśni, wetkniętych pomiędzy Cortlandy i
Championy. Nie zdawałam sobie nawet sprawy, że istnieje taka różnorodność
odmian jabłek. Żadne z nich nie jest nadgniłe. Wyglądają na chrupiące i
świeżutkie.
Skupiam się. Włącza się moje widzenie zmysłowe. Jabłka jaśnieją
jaskrawą zielenią. To jest nowość. Ciemna zieleń zwykle oznacza
zmiennokształtnego. Magia ludzi objawia się różnymi odcieniami błękitu.
Magia zwierząt jest zwykle zbyt słaba, by rejestrowały ją maszyny, ale ja widzę
ją dobrze – jest żółta. Błękitny i żółty tworzą razem zieleń. Te konkretny
odcień ma w sobie zbyt dużo żółtego, by należeć do zwykłego
zmiennokształtnego.
Większość zmiennokształtnych jest zainfekowana wirusem Lyc-V, który
pozwala im przemieniać się w zwierzęta. Czasami to działa w drugą stronę i
zwierzęta zmieniają się w ludzi. Ludziołaki są rzadkie, ale znam jedno z nich i
to nie jest ich kolor. Zwierzołaki są ciemnooliwkowe, a to jest jaskrawa,
wiosenna zieleń.
– Jakiego rodzaju magię posiada Ashlyn?
Brook i Barka patrzą po sobie.
– Nie wiem – odpowiada Barka. – Nigdy nie spytałem.
Czymkolwiek jest, nie chwaliła się tym. To całkowicie zrozumiałe.
Możliwość zobaczenia kolorów magii jest nieocenionym narzędziem dla sił
porządkowych, magów, czy kogokolwiek, kto pracuje z magią – i to do tego
stopnia, że ludzie skonstruowali urządzenie, zwane m skanerem, by
naśladować ten dar. Moja magia nie jest rzadka, ale wyjątkowa. Jestem sto raz
bardziej precyzyjna, niż jakikolwiek istniejący m-skaner. Jednak ten talent nie
pomoże mi w walce. Gdybym rozpowiadała o tym wszystkim dookoła, to
prędzej czy później byłabym zmuszona użyć innych metod, niż mój dar, by się
obronić. Łatwiej jest trzymać język za zębami.
Ashlyn mogła znajdować się w podobnej sytuacji, jej magia jest
prawdopodobnie rzadko spotykana, ale mało użyteczna w walce.
Jednakże to wciąż nie wyjaśnia jej obsesji na punkcie jabłek. Może
używa ich jako łapówek dla nauczycieli. Jednak wtedy miałaby lepsze stopnie.
Niższa z grupy trzech dziewcząt po naszej lewej stronie wpatruje się we
mnie. Kiedy przyszłam, jej magia miała niezmienną barwę indygo, a teraz
rozwinęła pasemka bladej, selerowej zieleni. Magiczna sygnatura nie zmienia
się. Nigdy. Za wyjątkiem Kate.
Witaj, wskazówko.
Udaję, że patrzę na jabłka.
– Czy Ashlyn ma jakichś wrogów?
Barka podnosi długopis i zaczyna obracać go w palcach.
– Nie zauważyłem. Jest cicha. Ładna buzia, ale zero osobowości.
Brook poprawia okulary, tym razem mierząc w niego.
– Zboczek.
Obserwująca nas dziewczyna robi krok w naszą stronę.
– Co wy tam robicie?
– Tańczymy! – odpowiada Barka.
Brook nawet nie raczy spojrzeć w jej kierunku.
– Pilnuj swojego nosa, Lisa.
Lisa zaciska usta w pełną dezaprobaty linię, co jest nie lada
osiągnięciem, jako że ma bardzo pełne wargi. Brwi wyregulowane w dwie
wąskie linie, nienaturalnie proste włosy, pieczołowicie rozdzielone, błyszczyk
na tych wydatnych ustach... Lisa jest oczywistym przykładem dziewczyny z
gatunku: „Dbam O Siebie”. Jest też dobrze ubrana. W mojej starej szkole
właśnie takie dziewczyny jak ona uprzykrzały mi życie. Nigdy nie byłam
wystarczająco zadbana, moje ubrania nigdy nie były wystarczająco drogie i nie
przechadzałam się korytarzami, promieniując wyższością.
Jednak nie jesteśmy w mojej poprzedniej szkole, a ponadto wiele rzeczy
zmieniło się od tego czasu. Poza tym może być przecież zupełnie miłą osobą.
Choć bardzo w to wątpię.
– Nie powinniście tego robić – rzuca o wiele za głośno.
Gdybym ją szturchnęła, czy jej magia stała by się jeszcze próżniejsza?
Czy w ogóle istnieje takie słowo, jak „próżniejsza”?
– Szukam Ashlyn – wyjaśniam jej.
– Ona nie żyje – oświadcza Lisa i zerka na pozostałych kątem oka.
Nie martw się, wszyscy już skupili uwagę na tobie.
– No i zaczyna się – mruczy Barka.
– Skąd to wiesz? Zabiłaś ją?
Dziug, dziug, dziug.
Panna Dbam O Siebie unosi podbródek.
– Wiem to, ponieważ rozmawiałam z jej duszą.
– Jej duszą? – pytam.
– Tak, z jej duszą. Z jej duchem.
Fajnie, ale duchy nie istnieją. Nawet Kate nigdy nie natknęła się na
żadnego. Nie spostrzegłam też nigdy magii duchów, a widywałam przecież
wiele pokręconych rzeczy.
– Czy jej duch powiedział ci, kto ja zabił? – pytam.
– Odebrała sobie życie – zapewnia Lisa.
Żółto-zielone żyłki wystrzeliwują z jej magii, połyskując iskierkami
słonecznikowej żółci. Ohoho.
Biurko nagle drży pod moimi palcami. Krzesła wokół mnie klekocą.
Brook cofa się o krok.
Biurko tańczy, podskakując. Dwa krzesła po moich bokach strzelają ku
sufitowi, utrzymują się tam przez jedną, pełną napięcia sekundę i zwalają w
dół.
Nieźle.
Lisa mierzy mnie wzrokiem.
– Ashlyn nie żyje. Nie wiem kim jesteś, ale powinnaś odejść. Zakłócasz
jej spokój.
Śmieję się.
Lisa odwraca się na pięcie i wychodzi.
***
– Czy Lisa włada mocą telekinezy? – pytam.
Brook wzrusza ramionami. – W niewielkim stopniu. Na pewno nie tak,
jak to przed chwilą pokazała. Ta sztuczka z latającym krzesłem, to coś nowego.
Zwykle musi się mocno napocić, żeby przesunąć długopis po biurku.
A ten przypływ mocy z pewnością nie ma nic wspólnego z tymi
ślicznymi, żółto-zielonymi pasmami w jej magii. Są wprawdzie żółto-zielone,
jak jabłka Ashlyn, ale w innym odcieniu. Dwa dziwne kolory magii napotkane
tego samego dnia. To dopiero coś, jak powiedziałaby Kate.
– Nie idziesz jeszcze? – pyta mnie Barka.
– Oczywiście, że nie idzie – odpowiada za mnie Brook. – Jeszcze nie
skończyłam oprowadzania.
– Kiedy ludzie każą mi odejść, to znaczy, że trzeba jeszcze pokręcić się
na miejscu – wyjaśniam. – Czy Lisa ma jakiś zatarg z Ashlyn?
– Lisa popada w konflikty ze wszystkimi – stwierdza Brook. – Tacy jak
ona wybierają sobie kogoś na ofiarę i szykanują ją, żeby poprawić sobie
samoocenę.
– To bezużyteczny głąb – dodaje Barka. – Przynajmniej do tej pory.
Oboje jej rodzice są wykładowcami w Akademii Magów. Kiedy ją tu przyjęto,
chwaliła się swą rzekomą, ogromną mocą.
– Pamiętam – krzywi się Brook. – Każde zdanie zaczynała od: „W
Akademii Magów, gdzie pracuje mój ojciec...” albo: „Kiedy byłam z wizytą w
laboratorium mojej matki w Akademii Magów...” Nie do wytrzymania.
– Twierdzi, że posiada ogromne moce – mówi Barka – ale nie potrafi
zrobić nic, oprócz drobnych sztuczek z telekinezą.
– Niech zgadnę, ludzie nabijają się z niej? – pytam.
– Najczęściej sama to prowokuje – ocenia Brook. – Nie wszyscy tutaj
mają super-fajową magię.
– Jak na przykład Sam – zauważa Barka. – Jeśli dasz mu kawałek szkła,
to wytrawi go swoją magią tak, że wygląda na zamarznięty, jak zimowe wzory
na szybie. Na początku to się wydaję fajowe, ale w sumie jest bezużyteczne, no
i Sam nie kontroluje tego zbyt dobrze. Ale on nie robi wokół tego zamieszania.
– To, że jest nadzwyczajna, uroiło się Lisie w głowie – przyznaje Brook.
– Uważa się za lepszą, jakbyśmy my byli pospólstwem, a ona stała ponad
nami. Nikt nie lubi być tak traktowany.
– Dokuczają jej? – pytam.
Barka wzrusza ramionami.
– Średnio. Nikt nie chce spędzać z nią czasu. Nikt nie siada z nią w
trakcie przerwy śniadaniowej. Ale to tylko samoobrona, bo ona nie słucha
tego, co inni mają do powiedzenia. Jak cię dorwie, to nieustannie papla o
swoich wyjątkowych rodzicach. Widzę, że w końcu doczekała się tych
ogromnych mocy.
– Ujawniły się mniej więcej w tym samym czasie, gdy zniknęła Ashlyn?
– Taaak – krzywi się Barka. – A potem zaczęła wszędzie wyczuwać
obecność Ashlyn. Kto wie, może Ashlyn naprawdę nie żyje.
– Zaklęcia lokalizacyjne wskazują, że żyje. Poza tym duchy nie istnieją –
wyjaśniam im.
– A ty jesteś ekspertem od duchów? – powątpiewa Brook.
– Uwierz mi na słowo.
Wolałabym, żeby to były duchy. Przeczucie mówi mi, że to coś bardzo
paskudnego. Coś bardzo złego.
Mogłabym zadzwonić do Kate i zapytać ją, co mogło spowodować
pojawienie się dwukolorowej magii. Kolory nie są zmieszane ani nie łączą się
w jeden, jak to ma miejsce u Kate. Są odrębne. występują razem, ale nie
mieszają się.
Eh. Czuję, że w tym tkwi sedno sprawy, ale nie mogę tego rozgryźć.
Próbuję myśleć jak Kate. Zawsze powtarza, że ludzie są rozwiązaniem
każdej zagadki. Ktoś jakoś sprawił, że Ashlyn się ukryła, a Lisa bardzo nie
chce, bym jej szukała.
– Czy Ashlyn ma tu przyjaciółkę? – pytam.
Brook zastanawia się.
– Prowadza się czasem z Sheilą, ale najczęściej jest sama.
– Możemy porozmawiać z Sheilą?
Brook wzdycha cierpiętniczo.
– Jasne.
– Już idziesz? W takim razie, Brook, czy mogłabyś potrzymać to przez
chwilę? – Barka wyciąga długopis, który wcześniej obracał w palcach, w jej
stronę, a ona go bierze. Iskrzy, a dziewczyna upuszcza długopis i strzepuje
dłoń.
Blondynek rechocze.
– Debil! – oczy Brook lśnią niebezpiecznie pod okularami.
Wychodzi raźnym krokiem z klasy. Idę za nią.
Udajemy się korytarzem w stronę klatki schodowej.
– On cię lubi – oznajmiam.
– Taaa, jasne – odwarkuje Brook.
Sheila okazuje się być dokładnym przeciwieństwem Ashlyn, która na
zdjęciach wygląda na drobną, wymuskaną i dziewczęcą, gdy tymczasem Sheila
jest dobrze zbudowana. Nie jak facet, ale naprawdę nieźle przypakowana.
Łapiemy ją w szatni; wybiera się właśnie na siatkówkę. Nieczęsto widuje się
dziewczęta z kaloryferem na brzuchu.
Siedzi na drewnianej ławeczce, przy małym, wyłożonym drewnem
pomieszczeniu, mieszczącym się wewnątrz szatni, na którym widnieje napis
"sauna". Zastanawiam się, co u licha oznacza słowo „sauna”. To szatnia
pierwszoklasistów; podłogę wyłożona jest płytkami i znajdują się tu trzy
prysznice, dwie toalety, "sauna" i duże szafki. Czyste płytki pachną lekko
sosną. Specjalniutka szatnia dla wybrańców.
– Nie wiem z jakiego powodu Ashlyn wykręciła taki numer – Sheila
wciąga lewą skarpetę.
– Martwiła się czymś?
– Wydawała się być nerwowa.
– Miała jakieś problemy z Lisą?
Sheila nieruchomieje z tylko jedną obutą stopą.
– Z Lisą Pustakiem?
No dobra, nie polubiłam Lisy, ale gdyby mnie tak przezywali, też bym
się wkurzyła.
– Lisą, która wyczuwa „obecność” Ashlyn.
– Niespecjalnie – kręcił głową Sheila. – Któregoś razu ktoś zostawił na
biurku Ashlyn odcisk łapy. Bardzo się zdenerwowała.
– A jakiego zwierzęcia to była łapa?
– Wilka – odpowiada Brook. – Pamiętam to. Ścierała go przez dobre
dziesięć minut.
– Jak duży był ten odcisk i kiedy to się stało?
– Spory – wyjaśnia Sheila. – Wielkości miseczki. Jakiś tydzień temu.
Odcisk tej wielkości może wskazywać na zmiennokształtnego; wilkołaka
lub ewentualnie szakalołaka lub kojotołaka.
– Jedyną osobą, która coś do niej ma jest Yu Fong – oświadcza Sheila.
– To jedyny osiemnastolatek w drugiej klasie – wyjaśnia Brook. Jest
Chińczykiem i jest osobliwy.
– W jakim znaczeniu osobliwy?
– Jest sierotą – tłumaczy Sheila. – Jego rodzice zostali zamordowani.
– Sądziłam, że zginęli w wypadku samochodowym – dziwi się Brook.
– Cokolwiek to było, nie żyją – wzrusza ramionami Sheila. – Z jakiejś
przyczyny nie chodził do szkoły. Słyszałam, że był w więzieniu, ale to
nieważne. W każdym razie pojawił się tu któregoś dnia, a po rozmowie z
Gendunem został przyjęty jako student. Wykazał się wystarczającymi
umiejętnościami, by zacząć od drugiego roku. Jest niebezpieczny.
– Jest bardzo potężny – potwierdza Brook.
– Wysokiej klasy magia – dodaje Sheila. – Czasem można ją wyczuć, aż
mnie swędzi skóra.
Brook przytakuje. – Nie jestem pewna, jaki to jest dokładnie rodzaj
magii, ale cokolwiek to jest, jest potężne. Do szkoły uczęszcza jeszcze troje
Chińczyków i łażą za nim, jak jacyś ochroniarze. Nawet nie można z nim
porozmawiać.
– I Ashlyn ma z nim na pieńku?
Jakoś nie mogę sobie wyobrazić Ashlyn specjalnie zadzierającej z tym
chłopakiem.
– Bardzo się go boi – odpowiada Sheila. – Raz próbował z nią
porozmawiać, a ona spanikowała i zwiała.
No dobra. Zatem następny cel to tajemniczy Yu Fong.
***
Poszukiwania „osobliwego Chińczyka” prowadzą nas do stołówki, gdzie,
według Brook, władający potężnymi mocami chłopak, spożywa właśnie późne
drugie śniadanie.
Brook prowadził. Wchodzę za nią przez podwójne drzwi i zatrzymuję się.
Przez ogromny świetlik wlewa się do tej wielkiej sali światło słoneczne. Są tu
okrągłe, metalowe stoliki i bogato zdobione krzesła; przy ścianie po
przeciwnej stronie znajduje się bufet, obsługiwany przez kilka ubranych na
biało osób. Szykownie.
Studenci biorą talerze i udają się z nimi do stolików. Niektórzy tylko
rozmawiają, siedząc przy nich. Po prawej stronie śmieje się naraz kilka osób.
Po lewej stronie, przez szerokie przejście widać skrawek mniejszej,
oszklonej werandy. Pośrodku, pod oknem sufitowym, rośnie niewielkie
drzewo z czerwonymi liściami, błyszczącymi w słońcu. Przy drzewie stoi
stoliczek, a przy nim na krześle siedzi młodzieniec, opierając się o stolik i
czytając książkę. Jest za dojrzały, by nazywać go chłopcem, ale za młody, by
uznać go za mężczyznę, a jego twarz jest nieludzko piękna.
Stoję tam i gapię się.
Widywałam już przystojnych facetów. Ale ten... Jest magiczny. Ciemne
włosy odsłonięte z wysokiego czoła, spływają prostą falą. Jego rysy są
nieskazitelnie piękne, twarz mocna i męska, z wyraźnie zarysowaną szczęką,
delikatnie rozdzielonym podbródkiem, pełnymi wargami i wysokimi kościami
policzkowymi. Ciemne, szerokie, ładnie wygięte brwi osłaniają, duże, piękne i
bardzo ciemne oczy. Nie są czarne, ale ciemnobrązowe.
Mrugam i włącza się moja moc. Chłopak otoczony jest bladą, błękitną
poświatą. Nie jest całkiem srebrna, ale wystarczająco, by rozjaśnić odcień do
połyskliwego szarego błękitu. Boskość. Albo jest kapłanem, albo obiektem
kultu, a sądząc z wyglądu, stawiałam na to drugie. Lśnienie przypomina mi
jedną z tych niebiańskich istot z chińskiej mitologii, o której musiałam się
uczyć w starej szkole. Wygląda jak jakiś bożek.
– To on – mówi Brook. – I jego ochroniarze.
Przy stoliku obok siedzi dwóch chłopców.
– Wydawało mi się, że powiedziałaś, że jest ich trzech – mówię cicho.
– Tak, ale Hui ma teraz lekcję algebry.
Przyglądam się uważnie tym dwóm – otacza ich zwykły błękit – i
wyłączam widzenie zmysłowe. Sama jego twarz jest zbyt rozpraszająca,
magiczny blask dodatkowo przeszkadza.
– Pójdę zapytać, czy porozmawia z tobą – proponuje Brook.
– Zróbmy to razem.
W tej szkole traktują kolejność dziobania bardzo poważnie.
Brook zaciska usta.
– Nie, oni mnie znają.
Udaje jej się przejść około dwóch trzecich odległości, gdy jeden z goryli
Yu Fonga wstaje z krzesła i blokuje jej drogę. Brook coś mówi, a on kręci
przecząco głową i moja przewodniczka wraca do mnie.
To jest, oczywiście, odmowa. W dodatku teraz wiedzą, że się zbliżam.
Będę musiała zadowolić się tym, co mam.
Unoszę dłoń i macham paluszkami do gościa o super potężnych mocach.
Wciąż czyta książkę. Macham jeszcze raz i ruszam w jego kierunku z dużym,
ślicznym uśmiechem na twarzy. Widziałam, jak Kate to robi, więc jeśli czegoś
nie spieprzę, to powinno się udać.
Pierwszy ze strażników rusza w moją stronę, stając mi na drodze.
Uśmiecham się do niego słodko, zaglądam przez jego ramię i wskazałam
palcem na siebie, jakbym została wezwana i nie mogła w to uwierzyć. Zerka
przez ramię, by to sprawdzić. Walę go pięścią w brzuch. Składa się w pół,
sapnąwszy w zaskoczeniu. Uderzam dłonią tył jego głowy, pchając ją w dół.
Buźko poznaj kolano.
Bum!
Energia uderzenia wibruje mi w nodze.
Odpycham go na bok i prę do przodu.
Drugi strażnik skacze na równe nogi. Zgarniam najbliższe krzesło, robię
zamach i uderzam go nim, gdy jest wystarczająco blisko. Krzesło z trzaskiem
zderza się z jego głową. Puszczam je, a on upada z meblem na głowie. Omijam
go i sadowię się na wolnym krześle przy stoliku.
Super-ktoś powoli unosi wzrok znad książki i patrzy na mnie.
O là là.
W jego oczach czai się arogancja, przeszywająca intensywność i
determinacja. Życie na ulicy kształtuje swego rodzaju szósty zmysł, jeśli
chodzi o te sprawy. Uczysz się czytać ludzi. Odczytanie akurat jego jest proste:
jest potężny i arogancki oraz narzuca kontrolę całemu otoczeniu oraz sobie.
Życie nie potraktowało go lekko, ale wyszedł z tego silniejszy. Nigdy nie
pozwoli innym domyśleć się, co mu chodzi po głowie i w kontaktach z nim
zawsze będzie się stąpać po kruchym lodzie.
Dotykam koniuszkiem palca powierzchni stołu.
– Zaliczyłam bazę.
Za mną daje się słyszeć szamotaninę. Yu Fong wykonuje delikatny ruch
dłonią i hałasy cichną. Wygrałam prawo do audiencji. Juhu!
Przechyla głowę i uważnie mi się przygląda tymi czarnymi oczyskami.
Wyczuwam zapach kadzidła. Tak, to z pewnością jest kadzidło; mocny,
delikatnie słodki aromat.
– Zawsze zastanawiałam się, jak mam się zwracać do obiektu kultu.
Mam nazywać cię „panem tysiąca lat”, „świętym”, czy „synem niebios”?
Dali, zmiennokształtna, uczy mnie o źródłach azjatyckiej mitologii.
Niestety to są dopiero początki, więc nic więcej nie wiem.
– Nie jestem „przedmiotem” – mówi z lekkim akcentem. – Zwracaj się
do mnie Yu.
No i dobrze.
– Chcesz czegoś ode mnie? – pyta.
– Nazywam się Julie Lennart.
Lepiej wytoczyć ciężkie działa. Większość ludzie nie zna nazwiska
Władcy Zwierząt, więc jeśli Chińczyk je rozpozna, będzie to wiadomy znak, że
gra w wyższej, magicznej lidze.
– To znaczące nazwisko, jak na kogoś tak niewielkiego. – Yu Fong
uśmiecha się leniwie. Tak samo uśmiechałby się, obserwując szczeniaczka,
ganiającego za motylkiem, jaki i jego sługusów torturujących wroga. Bez
różnicy. – Władca Zwierząt rządzi tysiąc pięciuset zmiennokształtnymi.
– Mniej więcej.
Raczej więcej, ale on nie musi o tym wiedzieć.
Skupia na mnie spojrzenie ciemnych oczu.
– Któregoś dnia moje królestwo będzie większe.
Ha ha. Taaak, jasne.
– Jestem tu za wiedzą Pana Genduna i na jego prośbę.
Nie odzywa się. Metalowy stolik pod moimi placami jest ciepły. Kładę na
nim całą dłoń. Zdecydowanie ciepły. Stołówka jest klimatyzowana i choć
magia jest w górze, powietrze jest dosyć chłodne, czyli metalowy stolik też
powinien być chłodny.
– Zniknęła pewna dziewczyna. Jest mała. Nieśmiała. Ma na imię Ashlyn.
Żadnej reakcji. Stolik z całą pewnością robi się coraz cieplejszy.
– Bardzo się ciebie bała.
– Nie zabijam dziewczynek.
– Dlaczego sądzisz, że została zabita? Nic takiego nie powiedziałam.
Nachyla się lekko do przodu.
– Jeśli zauważę coś, co mnie obraża, to albo to ignoruję, albo zabijam.
Zignorowałem ją.
O mamusiu, ależ ten koleś jest nadęty.
– Czym cię obraziła?
– Nigdy nie stanowiłem dla niej zagrożenia. Nie miała powodu, by kulić
się w mojej obecności. Nie oczekuję, że to zrozumiesz.
Zastanawiam się głęboko, dlaczego jej strach mógłby być dla niego
obraźliwy.
– Kiedy się skuliła, poczułeś się obrażony. Nie miałeś zamiaru jej
skrzywdzić, więc okazując strach, insynuowała niejako, że nie w pełni
kontrolujesz swoje moce.
Wybałusza lekko oczy.
– Jestem wychowanką Władcy Zwierząt – wyjaśniam. – Spędzam wiele
czasu z aroganckimi ludźmi, którzy mają świra na punkcie samokontroli.
Stół jest prawie zbyt gorący, by go dotykać. Nie zabieram dłoni.
– Ashlyn drażniła cię. Stwierdziłeś, że ją zignorowałeś. Nie powiedziałeś
natomiast nic o twoich ochroniarzach. Czy zrobili jej coś, co skłoniło ją do
zniknięcia?
Jego twarz wyraża czystą pogardę, co jest grzecznym sposobem
powiedzenia, że warknąłby na mnie, gdyby to nie uwłaczało jego godności.
Widziałam dokładnie takie samo spojrzenie na twarzy Władcy Zwierząt.
Gdyby Yu i Curran kiedykolwiek znaleźli się w tym samym pomieszczeniu, to
Kate eksplodowałaby głowa.
Czekam, ale nic nie mówi. Najwyraźniej Yu postanowił nie poniżać się
udzielaniem odpowiedzi na takie pytanie.
Z jego książki unoszą się smużki dymu. Stolik bliżej niego musi być o
wiele gorętszy, niż z mojego końca. Coś jest na rzeczy, bo metal parzy mi
palce.
– Jeśli dowiem się, że skrzywdziłeś Ashlyn, to odpłacę ci tym samym –
oznajmiam.
– Będę miał to na uwadze.
– Miej. Twoja książka się dymi.
Zabiera ją ze stolika. Unoszę powoli dłoń, dmucham na nią i podnoszę
się, by odejść.
– Co cię to obchodzi? – pyta.
– Ponieważ nie obchodzi to żadnego z was. Rozejrzyj się – zaginęła
dziewczynka. Ktoś, kogo widywałeś tu każdego dnia, wystraszył się czegoś tak
bardzo, że aż musiał się przed tym ukryć. Nikt jej nie szuka. Wszyscy
zajmujecie się swoimi codziennymi sprawami. Masz całą tę moc i nie ruszyłeś
palcem, by jej pomóc. Siedzisz tu, czytasz książeczkę, wygodnie ukryty za
swoimi ochroniarzami i pokazujesz, jaka zajebista jest twoja magia,
podgrzewając stolik. Ktoś musi ją odnaleźć. Postanowiłam, że ja będę tym
kimś.
Nie mam pewności, czy moje słowa trafiają do niego.
– Prawdziwa siła nie tkwi w możliwości zabicia lub zignorowania
przeciwnika, prawdziwa siła to bronić tych, którzy tego potrzebują – dodaję.
Unosi lekko brwi.
– Czyje to słowa?
– Moje – odpowiada i oddalam się.
Brook wpatruje się we mnie.
– Chodź – odzywam się do niej na tyle głośno, by usłyszał kpinę w moim
głosie. – Nic tu po nas.
***
Gdy już jesteśmy w korytarzu, podchodzę do okna i oddycham głęboko.
Co za tupet. Tyle mocy, tyle kipiącej w nim magii, a on siedzi na dupie. Nie
uczynił nic, by pomóc Ashlyn. Nie obchodzi go to.
Stojąca za mną Brook chrząka.
– Potrzebuję jeszcze chwilki.
Wyglądam na dziedziniec, otoczony ścianami szkoły. To spory plac. Nie
ma tam dogodnego miejsca do ukrycia się, choć znajdują się tam ławki, kwiaty
i wijące się, kamienne ścieżki. Na północnym jego krańcu rośnie samotne
drzewo, otoczone labiryntem koncentrycznie ułożonych rabatek,
rozprowadzonych od niego niczym jedna z tych małych, kieszonkowych gier
zręcznościowych, gdzie musisz przetoczyć kulkę przez plastykowy labirynt do
dziurki.
– Mylisz się – odzywa się Brook. – Przecież każdy ma swoje
zmartwienia. To, że nie szukałam Ashlyn, nie czyni ze mnie złego człowieka.
Masz w ogóle pojęcie, jak trudne są egzaminy wstępne na Akademię Magów?
Zdobycie odpowiedniej ilości punktów pochłania cały mój czas. Poza tym
wcale cię nie znam i nie muszę się przed tobą usprawiedliwiać!
Kwiaty są w pełnym rozkwicie. Niebieskie astry, delikatne, kremowo-
żółte irysy, fioletowawe trzykrotki – w poprzedniej szkole miałam dużo zajęć z
zielarstwa. Jest początek czerwca, więc nie ma w tym nic niezwykłego. Na
drzewie pojawiły się maleńkie pąki, gotowe rozwinąć się w efemeryczne,
różowo-białe płatki.
– Zresztą nie znam jej dobrze. Nie rozumiem, dlaczego miałabym
przyjmować odpowiedzialność za problemy, które zmusiły ją do ukrycia się.
Gdyby przyszła do mnie i powiedziała: „Brook, mam kłopoty”, to bym jej
pomogła.
– Co to za drzewo?
– Co?
– Drzewo na dziedzińcu – wskazuję. – Jaki to gatunek?
Brook mruga. – Nie wiem. To uschnięte drzewo. Zresztą i tak nie można
się do niego dostać; nie, kiedy magia jest w górze, bo jest otoczone polem
ochronnym. Słuchaj, nie jestem dumna z tego, że jej nie szukałam. Chcę tylko
powiedzieć, że nie zrobiłam tego, choć może powinnam, bo byłam naprawdę
zajęta.
Idę o zakład, że to jest jabłoń. Niektóre z nich rozkwitają późno, ale
większość okrywała się kwieciem w kwietniu i maju. Mamy czerwiec.
– Od jak dawna to drzewo jest uschnięte?
– Od kiedy pamiętam. Zaczęłam chodzić do tej szkoły trzy lata temu i już
wtedy było suche. Nie wiem, dlaczego go nie zetną. Czy ty mnie w ogóle
słuchasz?
– Ono zakwitło.
Ponownie mruga.
– Że co?
– To drzewo kwitnie. Spójrz.
Wygląda przez okno.
– Och.
Równe sto punktów z botaniki. Jabłka w szufladzie. Odcisk łapy na
biurku. Obawa przed chłopakiem, który wytwarza ciepło, bo przecież nie ma
dymu bez ognia. Zakwitnięta jabłoń, która była sucha przez lata.
To wszystko układa się mi w głowie w idealną strzałę, wymierzoną
prosto w to drzewo.
– Możemy tam zejść?
Brook wpatruje się w jabłonkę.
– Tak.
Dwie minuty później wychodzę bocznymi drzwiami na wewnętrzny
dziedziniec i ruszam wijącą się ścieżką.
Znajduję się piętnaście metrów od drzewa, gdy wyczuwam przed sobą
magię.
Przystaję i włączyłam widzenie zmysłowe. Wyrasta przede mną ściana
magii, jarząca się srebrzyście. Pole ochronne okazuje się być zaklęciem
obronnym, skonstruowanym do zatrzymania intruzów. Przepływają przez nie
strumienie mocy.
Niektóre pola ochronne jarzą się przejrzystymi barwami, zarówno sama
bariera, jak i jej przedpole, a wpakowanie się na nią boli. Natomiast to jest
widoczne tylko dla osób z podobnymi do moich umiejętnościami. A sądząc po
nasileniu magii, dotknięcie jej sprawiłoby, że człowiek wiłby się z bólu przez
kilka minut albo nawet stracił przytomność.
Skręcam i idę wzdłuż pola, a Brook podąża moim śladem. Zaklęcie
trzyma się krawędzi zakrzywionej rabatki.
– Po co założono to pole?
– Nikt tego nie wie
– Spytałaś kiedykolwiek o to Genduna?
– A wiesz, że tak? Tylko się uśmiechnął.
Świetnie.
Na wprost widnieje półmetrowa przerwa w polu. Zatrzymuję się przy
niej, zaglądam przez nią i widzę następne pole ochronne. To jest magiczny
labirynt, z coraz mniejszymi, wewnętrznymi kręgami, a w samym jego środku
stoi drzewo.
– Obserwuje nas – syczy Brook.
– Co?
– Okno na pierwszym piętrze, po lewej stronie.
Spoglądam w górę i widzę patrzącą na nas Lisę. Nasze spojrzenia
krzyżują się. Na twarzy Lisy mieszają się różnorodne emocje, częściowo
zrozumienie, a częściowo strach. Rozgryzła mnie. Pojęła, że jestem w stanie
zobaczyć pole ochronne i że wiem o jabłoni, więc teraz się boi. To niemożliwe,
żeby obawiała się mnie. Nie jestem aż tak przerażająca. Czy boi się, że odnajdę
Ashlyn?
Z pleców Lisy strzela jaskrawozielona poświata. Układa się w kształt
ponad dwumetrowego wilka. Zwierzę wpatruje się we mnie ognistymi oczyma.
Serce trzepoce mi w piersi, niczym mały, przerażony ptaszek. Przez ten
ogień spogląda na mnie coś prastarego. Coś niewyobrażalnie starego i
samolubnego.
Wilk szarpie się i znika. Gdybym akurat zamrugała, nie zauważyłabym
go.
– Widziałaś to?
– Co? – pyta Brook.
Czyli zobaczyłam to przy pomocy widzenia zmysłowego.
Lisa odwraca się i odchodzi. Mam zlodowaciałe czoło. Ścieram z niego
połyskujące kropelki. Pot. Fe.
Wszystko nabiera sensu. Zwracam się do Brook:
– Macie tu bibliotekę?
Popatrzy na mnie jak na kretynkę.
– Serio? Musisz o to pytać?
– Prowadź!
Rusza ku drzwiom. Gdy do nich dociera, otwierają się i staje w nich
Barka.
– Hej!
Brook przepycha się obok niego i idzie dalej żwawym krokiem,
zaciskając zęby i sprawiając wrażenie, że mogłaby położyć trupem każdego,
kto wszedłby jej w drogę. Idę za nią.
Barka zrównuje się ze mną.
– Gdzie tak pędzicie?
– Do biblioteki.
– Pali się i trzeba ją ugasić?
– Nie.
Chyba skończyły mu się dowcipne teksty, bo milknie i idzie z nami.
Biblioteka zajmuje przestronne pomieszczenie. Przy ścianach stoją
półki. Biorąc pod uwagę przypływy i odpływy magii, nie można już polegać na
elektronicznych czytnikach, choć czytelnie mają je na wyposażeniu. Gdy ktoś
potrzebował szybko znaleźć informacje, to one świetnie się do tego nadają.
Trzeba tylko poczekać, aż magia opadnie i zapanuje znowu technika.
Niestety magia nie ma ochoty ustąpić w najbliższym czasie.
Przechodzę przez bibliotekę, czytając oznaczenia półek. Filozofia,
psychologia...
– Czego szukasz? – wtrąca Brook. – Ja znajdę to szybciej.
– Mitologii greckiej i rzymskiej.
– Dwieście dziewięćdziesiąt dwa. – Brook odkręca się i wchodzi
pomiędzy półki. – Tutaj.
Przyglądam się tytułom. „Encyklopedia mitów greckich i rzymskich.”
Trafione!
Oczy Brook rozświetlają się.
– Cholera! Oczywiście. Jabłka. To tak proste, że mogłabym się zdzielić
po łbie za głupotę.
– Załapałaś. – Wyciągam książkę z półki i zanoszę ją na najbliższe
biurko, przerzucając kartki, by dojść do „E”.
– Co jest? – pyta Barka.
– Znalazła Ashlyn. Ona jest w drzewie – wyjaśnia Brook.
– Dlaczego?
– Ponieważ jest Epimeliadą – mruczę, szukając strony.
– Czym jest?
– Driadą jabłonki, matołku – warczy Brook.
Barka unosi dłoń. – Spokojnie! To było na zajęciach trzy semestry temu.
– Epimeliady są driadami jabłoni i opiekunkami owiec – tłumaczę.
Barka oparł się o Biurko. – To z deczka przypadkowe.
– Ich nazwa wywodzi się od greckiego słowa „melas”, które oznacza
zarówno jabłko, jak i owcę – stwierdza Brook.
– To wyjaśnia, dlaczego tak bardzo bała się Yu Fonga – dodaję. – Nic,
tylko by puszczał wszystko z dymem. Ogień i drzewa nie idą w parze.
– No i ktoś zostawił odcisk wilczej łapy na jej biurku. Wilki są
naturalnymi wrogami owiec – dorzuca Barka.
– Ktoś usiłował ją zastraszyć – Brook opada na krzesło, jakby nagle
poczuła się wykończona. – A nikt z nas nie poświęcił temu na tyle uwagi, by to
dostrzec.
– To Lisa – przeglądam opis driad. Nieśmiałe, odludki, bla, bla, bla...
Żadnych naturalnych wrogów. Żadnej wzmianki o jakichś mitycznych
wilkach.
– Skąd wiesz?
– Ma we wnętrzu wilka. Widziałam go. To dlatego ma silniejszą moc.
Wydaje mi się, że dobiła targu z jakąś istotą i owo stworzenie pragnie Ashlyn.
Patrzą po sobie.
– A właściwie, to jakim dokładnie rodzajem magii władasz? – pyta
Barka.
– Właściwym – odsuwam krzesło i siadam obok Brook. – Gdyby Lisa
zawarła umowę z trzygłowym demonem albo czymś w rodzaju chimery, to
mogłabym zawęzić obszar poszukiwań, ale wilk...
– Daje strasznie dużo możliwości – kończy Barka. – W prawie każdej
mitologii, tam gdzie jest las, jest też jakiś psowaty. To może być mitologia
francuska, celtycka, angielska, rosyjska albo jakakolwiek inna.
– Czy pamiętasz, by wspominała coś o wilku? Może jest rejestr książek,
które wypożyczała?
– Dowiem się – Brook wstaje i idzie prosto do bibliotekarki.
Kartkuję książkę. Niewiele wiadomo o driadach. Tyle, że są płochliwe i
śliczne. Obiekty seksualne. Zdaje się, że starożytni Grecy nie mieli zbytniego
dostępu do pornografii, więc wyobrażanie sobie, że każde drzewo skrywa
potulne dziewczę z dużymi cyckami musiało być nie lada zabawą.
Muszę wyciągnąć Ashlyn, nie tylko z drzewa, ale i z całej tej sytuacji. Nie
wiem na pewno, czy Lisa zawarła umowę z tą wilczą istotą. Mogę się mylić –
może ona zmusza Lisę do tego. Jestem natomiast pewna tego, że nie mam
wystarczająco siły, by pokonać to stworzenie w pojedynkę. Moja magia nie ma
zastosowania w walce, a ta istota... Cóż, biorąc pod uwagę natężenie jej magii,
nawet żołnierze Gromady mieliby z nią problem.
Czasem żałuję, że nie urodziłam się zmiennokształtnym. Gdybym była
Curranem, po prostu odgryzłabym wilkowi łeb.
Curran. Hmmm. To nasuwa mi pomysł. Wyciągam skrawek papieru ze
stosiku na biurku, piszę wiadomość i czytam ją. On to zrobi. Po tym, jak
wytknęłam mu wady, zgodzi się; choćby po to, by udowodnić, że nie mam
racji. Jestem z siebie zadowolona.
Brook wraca z wyrazem obrzydzenia na twarzy.
– Jabłonie. Zaglądała do książek o jabłoniach.
– Nie szkodzi. Barka, mógłbyś zanieść tę wiadomość Yu Fongowi?
Wzrusza ramionami. – Jasne. Przepadam za niebezpieczeństwem –
bierze wiadomość. – To na razie! – mruga do Brook i odchodzi.
– Będziesz walczyć z wilkiem – stwierdza Brook. – Jesteś najgłupszą
osobą, jaką w życiu spotkałam. Musimy oddać tę sprawę w ręce dorosłych.
– Uważam, że Gendun już wie, co się dzieje. Drzewo, które nagle ożyło,
nie umknęłoby jego uwadze. Nie wydawał się być szczególnie zaniepokojony
zniknięciem Ashlyn i powiedział, że zaklęcie lokalizujące wskazuje, że ona jest
na terenie szkoły. Sądzę, że mam rozwiązać tę sprawę samodzielnie.
– W ten sposób naraziłby twoje życie na niebezpieczeństwo. – Brook
poprawia okulary. – Tak samo jak Ashlyn.
– Nie umiem tego wytłumaczyć. Wiem, że powierzono ją mnie, bym
sama ją rozwikłała. Może tylko ja mogę to zrobić. Może Ashlyn zaufa osobie w
podobnym wieku, a dorosłemu nie. A może Gendun jest zwyczajnie
lekkomyślny. Nie mam pojęcia. Jednak muszę wydostać ją z tego drzewa.
Kiedy jeszcze chodziłam do poprzedniej szkoły, to zdarzały mi się
chwile, gdy z chęcią schowałabym się w drzewie. Wiedziałam, że Kate i
Curran, a nawet ten matoł Derek, przybyliby mi na ratunek. Wiedziałam też,
że nie zrobiłby tego żaden z moich szkolnych znajomych. Czasami chciałoby
się, żeby komuś obok ciebie zależało. Cóż, tym razem, ja będę tym kimś.
– Idę z tobą – oznajmia Brook.
– Nie wydaje mi się żeby to był dobry pomysł.
Poprawiający okulary palec, strzela w moim kierunku.
– Dobrze – uśmiecham się szeroko. – To czyste samobójstwo.
***
Czekam na dziedzińcu, przycupnąwszy na ławeczce, stojącej przy
krawędzi pola ochronnego, gdzie wszyscy mogą mnie zobaczyć. Czytam
książkę pożyczoną od Brook. Wyjaśnia, jak w wyniku wielkiego wybuchu
powstał wszechświat. Z czytanych słów rozumiem tylko dwa: „ten” oraz „i”.
Dzień ma się ku końcowi. Większość uczniów rozeszła się do domów, a
ci mieszkający w internacie, opuścili budynek szkoły. Co dziwne, nie pojawił
się żaden nauczyciel, by mnie przepytywać lub dowiedzieć się, kiedy
zamierzam sobie pójść. To tylko potwierdza moje przypuszczenia, że Gendun
od początku wiedział, co się święci. Może ma jakiś tajemniczy, „dorosły”
powód, by wykorzystać mnie do wyjaśnienia tej sprawy. Może to jest
sprawdzian. Nie obchodzi mnie to. Czekam, mając nadzieję, że magia się
utrzyma.
Nadejście zmierzchu oznajmia miękka, bezszelestna ćma. Niebo nad
moją głową przybiera barwę pięknego, intensywnego fioletu. Rozświetlają je
gwiazdy, a tuż nad ziemią, jakby zachęcone ich migotaniem, budzą się i
wychodzą z kryjówek w liściach świetliki. Już pora.
Odkładam książkę na ławeczkę i ruszam ku polu ochronnemu. Magia
wciąż jest w górze, więc kiedy skupiam się i używam widzenia zmysłowego,
jarzące się ściany pola, migoczą lekko. Podchodzę wzdłuż niego do pierwszego
przejścia i zatrzymuję się. Jestem pewna, że będę śledzona. Lisa
prawdopodobnie nie zdoła zapamiętać, gdzie znajdują się przerwy w
niewidzialnym ogrodzeniu, ale wilk podąży za moją wonią.
Muszę zapytać kogoś z Gromady, jak zostawiać silniejszy ślad
zapachowy. Gdybym miała łupież, podrapałabym się po głowie, ale go nie
mam, więc trudno. Mimo to przeciągam dłonią przez włosy i ruszyłam dalej,
idąc wzdłuż następnego pola, wprost do wąskiej szczeliny.
Kluczę niespiesznie przez okręgi zaklęć obronnych, zatrzymując się przy
przejściach, aż w końcu wydostaję się na wolną przestrzeń, okalającą drzewo.
Kwiaty pokrywają gałęzie. Są delikatne, a białe płatki ledwie muśnięte różem,
wychylają się z zielonych pączków.
Mam nadzieję, że postępuję właściwie. Czasami trudno jest ustalić, co
jest właściwe, a co nie. Dokonuje się wyboru, a potem żałuje, że nie można
cofnąć w czasie na te pięć sekund i odwrócić to albo cofnąć słowa; ale w życiu
nie ma tak dobrze.
Kto nie ryzykuje, ten nie zyskuje.
Wyciągam jabłko z kieszeni. Skórka owocu jest tak czerwona, że prawie
purpurowa. Przykucam i delikatnie popycham jabłko po ziemi, w kierunku
korzeni drzewa. Zatrzymuje się na jego pniu.
Kora jabłonki przesuwa się. I jeszcze trochę... Od pnia oddziela się
pokryta korą noga i staje na trawie. Gdy palce stóp dotykają podłoża, kora
przemienia się w ludzką skórę. Po chwili koło drzewa przykuca niska, drobna
dziewczyna. Wstrzymuję oddech. Włosy Ashlyn zbielały. Nie jest to platynowy
blond. Po prostu biały.
Podnosi jabłko.
– Jersey.
– Cześć Ashlyn.
Zerka na mnie zielonymi oczami.
– Cześć. Znalazłaś mnie.
– To nie było zbyt trudne.
Za polem ochronnym rozbłyskuje iskra magii. Ashlyn kuli się z oczami
rozszerzonymi z przerażenia.
– To nadchodzi!
– Wszystko będzie dobrze.
– Nie, nie rozumiesz. Wilk nadchodzi.
Lisa podchodzi do zewnętrznego pola.
– Ona tu jest! – pisnęła Ashlyn. – Idź stąd! Coś może ci się stać.
– Zaufaj mi.
Lisa rusza przez pole ochronne, biegnąc szybko moim śladem. Staję
przed Ashlyn.
Lisa wypada z labiryntu pola ochronnego i zatrzymuje się.
– Dziękuję za wskazanie mi drogi.
Wciąż stoję pomiędzy nią i Ashlyn. Tak długo, jak Lisa będzie skupiona
na mnie, nie obejrzy się za siebie i nie zobaczy, kto idzie jej tropem przez
barierę.
– Czym jest ten wilk?
– Widziałaś go?
– Mhm.
Lisa wzdycha.
– To leśny duch. Nazywa się Leshii.
– To leśne stworzenie? – Ashlyn ściska moje ramię. – To dlaczego chce
mnie skrzywdzić? Jest takie, jak ja.
– Pragnie twojej krwi – odpowiada Lisa. – Jest słabe, a twoja krew je
wzmocni.
– Chce mnie pożreć? – szepcze Ashlyn.
– Mniej więcej. Słuchaj, nic do ciebie nie mam. Jestem tylko zmęczona
byciem Lisą Pustakiem.
– Jak to się stało, że zawarłaś z tym czymś umowę? – pytam.
– Wypuściłam je z Akademii Magów – odpowiada. – Pokazał mi je mój
tata. Magowie uwięzili je podczas ostatniej fali magii i dali trochę drzew, żeby
utrzymać je przy życiu, gdy je badali. Jednak drzewa nie wystarczały. Ono
pragnie całego lasu, a ja chcę, żeby ludzie traktowali mnie poważnie. Zyskamy
na tym.
– Ale nie Ashlyn, która zostanie pożarta żywcem. Ale to nic wielkiego –
mówię. Co za menda.
– To co niby mam zrobić? – głos Lisy uderza w wysokie tony i widzę w
niej ten sam strach, co wcześniej. Jednak teraz jest wyraźnie wypisany w jej
oczach i twarzy. – Nie wiedziałam, czego ono chce, gdy je wypuszczałam.
Umowa była taka, że wyniosę je na zewnątrz, a ono zapewni mi moc. Nie
wiedziałam, że to chce ją zabić.
– Czyś ty zupełnie oczadziała? To pierwsza rzecz, jakiej uczą w każdej
szkole – warczę. – Nigdy nie zawieraj umów z istotami magicznymi. To jest
duch cholernego lasu. Masz pojęcie, jak jest potężny? Czego się kurwa
spodziewałaś?
– Nudzisz mnie – prycha Lisa. – To koniec. Nikt cię nie prosił, żebyś
wtykała nos w nie swoje sprawy. Kazałam ci odejść i nie posłuchałaś. Nie
umiesz walczyć. A teraz obie umrzecie, więc kto tu jest głupkiem, co?
– Jesteś okropna – mówi Ashlyn.
– Wszystko jedno... – Lisa macha rękami, jakby asekurowała się przed
upadkiem. Z gardła wyrywa jej się krzyk, przepełniony bólem i przerażeniem.
Ogromny, kudłaty, jaśniejący zieloną magią duch wilka wydostaje się z jej
klatki piersiowej. Skacze na ziemię i okazuje się, że góruje nad nami. Futro
przybiera szary odcień. Przepastny pysk wilka otwiera się, nagle bardzo
materialny. Gigantyczne kły kłapią w powietrzu.
– Teraz! – krzyczę.
Yu Fong wychodzi zza pola ochronnego. Tęczówki błyszczą mu
pomarańczowo, a w ich głębi widzę spirale ognia.
Wilk odwraca się do niego.
Magia rozwija się z Yu Fonga, niczym płomienne płatki. Jaśnieje
szkarłatem oraz złotem i formuje się w zarys przezroczystej bestii. Opiera się
ona na czterech mocnych, muskularnych łapach, opatrzonych pazurami,
pulsującymi ogniem. Ciało pokryte ma łuską. Głowa jest mieszanką
chińskiego smoka i lwa, a długie wąsy czystej czerwieni wiją się po obu
stronach szczęk. Z karmazynowej grzywy wystają kolce, a oczy przypominają
roztopioną lawę. Wewnątrz bestii Yu Fong uśmiecha się, a magiczny wiatr
szarpie jego włosy.
O mamo. On jest smokiem.
Wilk naciera na Lisę. Yu Fong zachodzi mu drogę, odpychając Lisę na
bok. Upada na trawę. Smok otwiera pysk. Z rykiem tornada wyrwa się z niego
ogień. Płomień ogarnia wilka i kudłata bestia rozdziawia pysk do wrzasku, ale
nic się z niego nie dobywa.
Wilk rzuca się na Yu Fonga, wgryzając się w smoka ogromnymi
zębiskami. Yu Fong zaciska pięści. Wysoka ściana ognia wystrzeliwuje ze
smoka i owija się wokół wilka.
Żar parz mi skórę.
Wilk wije się w kokonie z płomieni, kąsając i drąc pazurami, by się
uwolnić. Twarz Yu Fonga pozostaje niezmącona. Odchyla się, śmieje łagodnie
w środku bestii, a ogień eksploduje rozgrzany do białości, osmalając mi włosy.
Ashlyn ukrywa twarz w dłoniach.
Wilk płonie, trzaskając i trykając iskrami. Patrzę, jak się pali, aż nie
zostaje z niego nic, prócz kupki popiołu.
Smok chowa się. Yu Fong podchodzi do tlących się popiołów i rozgarnia
je dłonią, tak elegancki i piękny, że aż nierzeczywisty. Popioły unoszą się w
obłoczku iskier prosto do nieba i opadają na dziedziniec za polem ochronnym,
osiadając na ziemi, niczym przepiękne świetliki.
– Cóż, to by było na tyle – odzywa się Brook za pola. – Ashlyn, mam tu
dla ciebie koc.
Yu Fong podchodzi do nas, a Ashlyn cofnęła się ku drzewu.
– Nie bój się… Nie zrobię ci krzywdy – mówi kojącym głosem. – Chodź,
musisz się okryć.
Coś szarpie światem i magia znika nagle, jak płomień świecy,
zdmuchnięty przez przeciąg. Pole ochronne dematerializuje się. Ogród wydaje
się nagle być taki zwyczajny.
No proszę.
Yu Fong odciąga Ashlyn od drzewa, kierując ją ku Brook.
Lisa wstaje. Trzęsą jej się nogi. Drży i kuśtyka gdzieś przez dziedziniec.
Nie gonię jej. Bo jaki to ma sens?
Brook owija ramiona Ashlyn kocem i delikatnie odprowadza ją. Siadam
na trawie i opieram się o pień drzewa. Nagle czuję się bardzo zmęczona.
Yu Fong podchodzi i patrzy na mnie.
– Zadowolona, Julie Lennart?
– Właściwie to nazywam się Olsen – wyjaśniam. – Używam nazwiska
Lennart tylko na wyjątkowe okazje.
– Rozumiem.
– Dziękuję za ocalenie Ashlyn.
Yu Fong sięga do najbliższej gałęzi i delikatnie ciągnie ją w dół,
przyglądając się kruchym kwiatkom. Okalają teraz jego nieludzko piękną
twarz. To jest to tak śliczne, że ktoś powinien mu zrobić zdjęcie.
– Jesteś mi teraz winna przysługę – oświadcza.
Dupek. Albo wiecie co? Nie. Wcale nie jest śliczny. Tak naprawdę, to w
życiu nie widziałam kogoś brzydszego.
– Satysfakcja z tego, że uratowałeś życie Ashlyn powinna ci wystarczyć.
– Jednak uratowałem życie nie tylko jej. Twoje też – ripostuje.
– Dałabym sobie radę sama.
Rzuca mi spojrzenie, które jasno i wyraźnie mówi, że w jego opinii
gadam bzdury.
– Oczekuję, że kiedyś mi się odwzajemnisz.
– Czekaj tatka latka.
– Sądzę, że będzie ku temu wiele okazji, skoro będziesz spędzać tu sporo
czasu – mówi.
– Skąd myśl, że będę się tu uczyć?
– Zawarłaś przyjaźnie – odpowiada. – Będziesz się o nich martwić –
puszcza gałąź i odchodzi. – Do zobaczenia jutro, Julie Olsen.
– Może! – krzyczę. – Jeszcze nie podjęłam decyzji!
Nie zatrzymuje się.
Siedzę pod jabłonką. Zostawienie Ashlyn i Brook na jego łasce nie
napawa mnie spokojem.
Jestem przekonana, że mogłabym dostać się do tej szkoły. To nie będzie
takie trudne.
Miałam rację. Kate mnie wrobiła.
Jednak z drugiej strony, może to nie jest takie złe.
KONIEC