Erich von Däniken
Dzień
sądu
ostatecznego
trwa od dawna
Kamień Świętego Berlitza W opactwie Świętego Berlitza nowicjuszami zostawały już
dzieci w wieku piętnastu lat. W tym roku ośmiu chłopców i dziesięć dziewczynek
miało przejść inicjację. Opat z troską mówił o "niżu demograficznym". Większość
chłopców i dziewcząt dorastała w opactwie, ich rodzice pracowali na ziemi św.
Berlitza. Byli tu nie tylko bracia zakonni i siostry zakonne, ale także
zbieracze jagód, myśliwi, wszelkiego rodzaju rzemieślnicy oraz akuszerki i
opiekunowie zdrowia. Wszystkich ich łączył wspaniały obowiązek płodzenia
możliwie największej liczby dzieci i wychowywania ich na mocne istoty. Od czasu
Wielkiego Zniszczenia w całej okolicy były tylko nieliczne grupy ludzi i opat
przypuszczał nawet, że ich przodkowie mogli być jedynymi, którzy przeżyli
Wielkie Zniszczenie. Nikt, nawet wielce uczony opat i jego Rada Wiadomości nie
Wiedzieli, co się wówczas stało. Niektórzy przypuszczali, że przodkowie
rozporządzali jakąś straszliwą bronią i zniszczyli się nawzajem. Lecz pogląd ten
nie znalazł w Radzie Wiadomości większego uznania. Trudno było sobie bowiem
wyobrazić tak straszliwą broń. Ponadto jeden z dogmatów mówił, że ludzie w
zamierzchłych czasach byli szczęśliwi i żyli w świecie dobrobytu. Dlaczego zatem
mieliby prowadzić ze sobą wojny? Było to nielogiczne i wyglądało na pozbawione
sensu. Dlatego w Radzie Wiadomości roztrząsano możliwość, że to jakaś zagadkowa
infekcja pochłonęła całą ludzkość. Ale i tę teorię zarzucono, ponieważ przeczyła
ona przekazom pozostawionym przez pierwsze pokolenie ojców po Wielkim
Zniszczeniu. Trzej Praojcowie i cztery Pramatki opowiadały swoim dzieciom po
Wielkim Zniszczeniu, że katastrofa spadła na ludzkość pewnego spokojnego
wieczora. Przekazy te były niepodważalne. Znajdowały się w świętej "Księdze
Patriarchów", spisanej przez Synów Praojców. Każde dziecko w opactwie św.
Berlitza zna Pieśń o Zagładzie. Co roku opat intonował ją podczas smutnej Nocy
Pamięci. Był to jedyny przekaz spisany osobiście przez jednego z Praojców.
Brzmiał tak: "Ja, Erich Skaja, urodzony 12 lipca 1984 r. w Bazylei nad Renem,
byłem z żoną oraz moimi przyjaciółmi, Ulrichem Dopatką i Johannesem Fiebagiem,
jak też z ich małżonkami i córką Sylwią, na wycieczce górskiej w Berner
Oberland. Ponieważ było już po godzinie 6 wieczorem, skróciliśmy sobie zejście
ze szczytu o nazwie Jungfrau, korzystając z tunelu kolejki górskiej. Z powodu
prac remontowych na szczycie o tej godzinie nie zjeżdżała już w dolinę żadna
kolejka. Nagle zakołysała się ziemia i na tory z hukiem spadły kawałki
granitowej powały. Bardzo się przeraziliśmy, a Johannes, który był geologiem,
pociągnął nas wszystkich do skalnej niszy. Już myśleliśmy, że koszmar minął,
kiedy usłyszeliśmy narastający huk. Ziemia pod naszymi nogami zdawała się
pływać, rozległy się straszliwe grzmoty, jakich nie słyszeliśmy w czasie żadnej
burzy. Trzydzieści metrów przed nami zawaliła się ściana tunelu. Potem wszystko
ucichło. Johannes stwierdził, że albo uaktywnił się jakiś wulkan, co w tej
okolicy było raczej nieprawdopodobne, albo mamy do czynienia z trzęsieniem
ziemi. Musieliśmy wspinać się do górnego wylotu tunelu. Kiedy byliśmy o kilka
metrów od wylotu, usłyszeliśmy hałas. Nie znajduję słów na opisanie rozszalałej
natury. Najpierw wicher gnał śnieg i okruchy lodu, potem zaczęły przelatywać
drzewa, skały i całe dachy hoteli z doliny. Rozbrzmiewały trzaski i huki, jakich
żaden człowiek przed nami nie słyszał. Powietrze wypełniało wycie i szum wichru,
wszystko fruwało, wyrzucane na tysiąc i więcej metrów w górę. Ziemia dygotała;
huczał rozszalały żywioł. Granitowe skały zderzały się ze sobą jak tekturowe
zabawki. Tylko dlatego, że znajdowaliśmy się w tunelu, rozszalały wicher nie
wyrządził nam żadnej szkody. Chwała niech będzie Bogu Najwyższemu! Wicher szalał
przez trzydzieści siedem godzin bez przerwy. Opadliśmy z sił i leżeliśmy
apatycznie w naszej niszy przytuleni do siebie i objęci ramionami. Pragnęliśmy,
aby skały nad naszymi głowami zawaliły się, ucinając wreszcie ten koszmar. Nikt
nie jest w stanie pojąć, co przecierpieliśmy. Potem przyszła kolej na wodę.
Pośród zawodzenia i wycia wichrów usłyszeliśmy szum i dudnienie. Zupełnie jakby
wystąpił z brzegów niezmierzony ocean. Gigantyczne fontanny wody pieniły się i
bulgotały, z sykiem rozbryzgując się o skały. Jak podczas morskiego sztormu
piętrzyły się kolejne ściany wody i łamiąc się spadały w dolinę, tworząc
gigantyczne wiry wciągające w otchłań wszystko, co napotkały na swej drodze.
Zdawało się, że wszystkie wody z całej Ziemi spływały w to jedno miejsce. Nie
pragnęliśmy już niczego innego tylko śmierci, a z piersi wyrywał nam się krzyk
przerażenia. Przez osiem godzin szalał wodny żywioł, potem wicher osłabł i z
wolna powróciła cisza. Ogłuszeni torturą, oniemiali z bólu, patrzyliśmy sobie w
oczy. Wreszcie Johannes podczołgał się na czworakach do niewielkiego otworu,
jaki pozostał u wylotu tunelu. Usłyszałem jego rozpaczliwy szloch i z olbrzymim
trudem przedarłem się do niego. Widok, jaki ujrzałem, odebrał mi mowę. Rozpacz
rozdzierała mi serce. Potem wybuchnąłem gorzkim płaczem. Naszego świata już nie
było. Szczyty wszystkich gór były ścięte jakby gigantycznym pilnikiem. Nigdzie
nie było widać śniegu ani lodu. Zniknęła też wszelka zieleń. W mdłym brunatnym
świetle połyskiwały mokre nagie ściany. Nie widać było słońca, a w dolinie,
gdzie znajdowała się wypoczynkowa miejscowość Grindenwald, kołysały się wody
jeziora. Stało się to w roku 2016 wg chrześcijańskiej rachuby czasu. Nie wiemy,
czy jako jedyni przeżyliśmy Wielkie Zniszczenie. Nie wiemy też, co się
wydarzyło. Niech Bóg Wszechmogący ma nas w swojej opiece!" `ty * * * `ty Ośmiu
chłopców i dziesięć dziewcząt z nabożnym szacunkiem wysłuchało Pieśni o
Zagładzie, którą odśpiewał swym donośnym i mocnym głosem opat Ulrich Iii. Po
krótkiej chwili, przeznaczonej na refleksję, przemówił do nowicjuszy w te słowa:
- A teraz wejdźcie do Sali Pamięci. Przyjrzyjcie się z nabożnością relikwiom
Praojców. Zostaliście wybrani, aby z waszymi braćmi i siostrami czcić i rozumieć
te relikwie. W nastroju oczekiwania młodzi nowicjusze weszli do długiego
drewnianego budynku, który dotychczas widywali tylko z zewnątrz. Zakonnice
zapaliły woskowe świece i relikwie Praojców rozbłysły w migotliwym blasku. Były
tam buty świętego Ericha Skai, Ulricha Dopatki i Johannesa Fiebaga. Butów ich
żon nie było. Buty zrobione były z dziwnego materiału, który wprawdzie w dotyku
przypominał skórę, ale nią nie był. Nawet członkowie Rady Wiadomości nie
potrafili wyjaśnić, co to takiego. Jeden z zakonników cierpliwie tłumaczył, że
być może w pradawnych czasach istniały na Ziemi zwierzęta, które miały takie
właśnie futra, ale zginęły w czasie Wielkiego Zniszczenia. Siedemnastoletni
Christian, najstarszy z nowicjuszy, niepewnie uniósł rękę: - Czcigodny bracie,
co oznaczają te znaki na butach świętego Johannesa? - zapytał nieśmiało.
Zakonnik odpowiedział z dobrotliwym uśmiechem: - Wszystko, co zdołaliśmy
odcyfrować, to trzy pierwsze początkowe litery REE i stojącą na końcu literę K.
Nie zdołaliśmy ustalić znaczenia tych znaków. Raz jeszcze Christian uniósł dłoń
w górę. - Czcigodny bracie, czyżby w pradawnych czasach żyły zwierzęta, na
których futrach rosły takie znaki? - Inteligentny z ciebie młodzian - odparł
lekko zniecierpliwiony zakonnik. - Za sprawą Boga Wszechmogącego możliwe jest
wszystko. W jednej z nisz pogrążonego w półmroku pomieszczenia znajdowały się
mieszki Praojców, kryjące potrzebne do przeżycia przedmioty. Zakonnik cierpliwie
objaśniał, że w świętej Księdze Patriarchów mieszki te noszą nazwę "plecak". Jak
dotąd nie udało się ustalić znaczenia tego słowa. Jedna z hipotez mówi, że być
może chodzi tu o niedokładnie zapisane słowo "placek", ponieważ po opróżnieniu
mieszki Praojców stają się płaskie jak placek. I znów nowicjusze stanęli przed
zagadką, ponieważ mieszki wykonane były z wielobarwnego płótna, które nie było
płótnem. Podobnie jak buty świętego Johannesa, mieszki były miękkie i
elastyczne, a jednak przez 236 lat, jakie upłynęły od Wielkiego Zniszczenia, nie
doznały żadnego uszczerbku. Nowicjusze radośnie wychwalali wszechmocnego Boga -
albowiem żyli w cudownym świecie, w którym wiele jeszcze było do rozszyfrowania.
Dotyczyło to na przykład błyszczącej liny, którą znaleziono w mieszku świętego
Ulricha Dopatki. Nikt nie znał tajemniczego elastycznego, a przecież niezwykle
mocnego materiału, z jakiego ją wykonano. W świętej Księdze Patriarchów
napisano, że materiał ten nazywa się "nylon", co było przypuszczalnie jakimś
pojęciem z pradawnych czasów, którego nie rozumieli nawet nader uczeni bracia z
Rady Wiadomości. Niezwykłe uczucie owładnęło nowicjuszy, kiedy brat zakonny
pokazał im skrawek "papieru pakowego". Był on tak samo błyszczący i brązowy jak
ten, na którym święty Erich Skaja nagryzmolił swoją Pieśń o Zagładzie. Jakże
musieli cierpieć owi podziwu godni święci Praojcowie! Jakimiż to cudownymi
wiadomościami i materiałami musiano dysponować w pradawnych czasach! Pierwsze
spotkanie z relikwiami trwało godzinę. Nowicjusze ujrzeli nieznane narzędzia,
tajemnicze pałeczki do pisania i przedmioty, które w świętej Księdze Patriarchów
nazywano "zegarkami", m.in. częściowo przezroczysty "zegarek" z jedną wskazówką,
która zawsze wskazywała miejsce zachodu Słońca. Zademonstrował to brat zakonny:
obojętnie, w którą stronę się odwrócił, trzymając ten "zegarek" w ręku,
wskazówka natychmiast zwracała się w kierunku zachodu Słońca. Uroczystość
inicjacji zbliżała się do punktu kulminacyjnego. Nowicjusze nie mogli się już
doczekać chwili, kiedy wolno im będzie po raz pierwszy spojrzeć na Kamień
Świętego Berlitza. Przy wtórze coraz głośniejszego śpiewu zakonników i zakonnic
wkroczyli do Najświętszego. We wszystkich niszach i na wszystkich występach
ścian płonęły lampki oliwne, powietrze było przesycone ciężkim aromatem żywicy
jodłowej. W powale widniał okrągły otwór. Słup słonecznego blasku rozświetlał
ołtarz. A na nim, na niewielkiej podstawce, spoczywał Kamień Świętego Berlitza -
największy skarb opactwa. Opat Ulrich Iii wzniósł modły dziękczynne. Wszyscy
obecni słuchali ich z przejęciem, pochyliwszy głowy. Uroczysta część obrzędu
inicjacji zakończyła się słowami: "Święty Berlitzu, dziękujemy Ci za ten dar
niebios!" Nowicjusze stłoczyli się teraz wokół opata. Ten ostrożnie uniósł
Kamień Świętego Berlitza z podstawki i z wyrazem najwyższego szczęścia na twarzy
pokazał go nowicjuszom. Kamień był mniej więcej wielkości dłoni opata. Był
czarny i miał mnóstwo małych guziczków, na których - przybliżywszy twarz -
dostrzec można było pojedyncze litery. W górnej części Kamienia była wąska
szpara o matowoszarym tle. Tuż obok rzucał się w oczy wyraźny napis BERLITZ, a
pod nim - nieco mniejszymi literami - Interpreter 2. Naciskając jednym palcem
odpowiednie guziczki, opat Ulrich Iii wystukał słowo "miłość". W tym samym
momencie na szarym tle pojawiły się litery m-i-ł-o-ś-ć. Było to tak niesamowite,
że nowicjusze niemal bali się oddychać. Następnie opat nacisnął inny guzik i oto
dokładnie pod literami m-i-ł-o-ś-ć, niby pisane niewidzialną ręką, pojawiły się
litery l-o-v-e. - Halleluja! - zakrzyknął opat, wznosząc oczy ku słonecznemu
blaskowi padającemu z otworu w powale. - Halleluja! - zawtórowali chórem
nowicjusze, zakonnicy i zakonnice. - Moc kamienia trwa nadal! Niech będzie
pochwalony święty Berlitz i jego nieustająca moc! I znów opat Ulrich Iii zaczął
naciskać guziczki. Tym razem pojawiło się słowo ś-w-i-ę-t-y, a zaraz potem h-o-
l-y. - Halleluja! - zakrzyknął opat ku niebu. - Halleluja! - odpowiedział echem
zebrany tłum. Coraz szybciej opat wystukiwał na Kamieniu Świętego Berlitza nowe
słowa, i za każdym razem pojawiały się pod nimi słowa złożone z innych liter.
Był to prawdziwy cud - niepojęty dla ludzkiego rozumu. Nowicjusze spoglądali na
siebie okrągłymi ze zdumienia oczami. Zdawali sobie sprawę, że są świadkami
niesłychanego cudu. Zaiste podniosły to był moment. Wreszcie opat oderwał się od
Kamienia Świętego Berlitza i troskliwie umieścił go z powrotem na podstawce. Z
poważnym i uduchowionym wyrazem twarzy zwrócił się do nowicjuszy w te słowa: -
Kamień Świętego Berlitza to kamień tłumaczący słowa. Dzięki niemu można zamienić
mowę świętych Praojców na inne języki używane w pradawnych czasach. Kamień jest
święty, ponieważ zawiera w sobie wieczną moc Słońca. Trzy godziny słonecznego
światła wystarczą, aby kamień mówił przez dwanaście godzin. Nigdy jeszcze nie
zawiódł Rady Wiadomości. Pomógł nam zrozumieć świętą Księgę Patriarchów i pomaga
odcyfrować inne pisma z czasów sprzed Wielkiego Zniszczenia, których strzępy
wciąż znajdujemy. Tym razem to Walentyn, drugi pod względem starszeństwa
nowicjusz, zgłosił się z nieśmiałym pytaniem: - Czcigodny ojcze Ulrichu, a skąd
pochodzi Kamień Świętego Berlitza? - Bystry z ciebie chłopak - pochwalił go opat
Ulrich Iii. - Otóż trzeba ci wiedzieć, że Kamień Świętego Berlitza został
znaleziony przez świętego Praojca Ulricha Dopatkę. W Księdze Patriarchów
napisano, w jaki sposób to się stało. Było to w dwa lata, jedenaście miesięcy i
dziewięć dni po Wielkim Zniszczeniu. Święty Ulrich Dopatka wspiął się na
szczątki góry, którą nazywano Jungfrau. Kilkaset metrów poniżej szczytu, który w
Noc Zniszczenia przestał istnieć, były ruiny. W Księdze Patriarchów w rozdziale
16, werset 38, znajduje się nawet stwierdzenie, że były to ruiny stacji
naukowej, która niegdyś istniała pod szczytem. Opat kilkakrotnie sapnął głośno,
a potem kontynuował: - Wiedz, drogi chłopcze, że święty Ulrich Dopatka wspiął
się na ową górę, którą nazywano Jungfrau, w nadziei, iż w owych ruinach uda mu
się znaleźć coś przydatnego. Być może jednak to duch świętego Berlitza przywiódł
go w tamto miejsce właśnie po to, aby znalazł Kamień Świętego Berlitza. Kręte i
niezbadane są ścieżki Opatrzności! Jutro rozpoczniecie czytanie świętej Księgi
Patriarchów. Przez najbliższe lata wiele się nauczycie. Bądźcie ochoczy i
pokorni. Głoście chwałę Boga Wszechmocnego i świętych Praojców! Każdy rozdział
Księgi Patriarchów rozpoczynał się od słów: "Ojciec opowiadał mi..." Pierwotny
tekst Księgi został spisany przez synów Praojców - a więc przez Patriarchów - i
liczył łącznie 612 stronic. Z oryginalnych tekstów zachowała się zaledwie jedna
czwarta. Pismo w nich było ledwie czytelne, tak bardzo wszystko pożółkło i się
zabrudziło. Dzięki Bogu siostry i bracia zakonni zawczasu przystąpili do
sporządzania kopii. Wyjątek stanowiło pierwszych osiem stron, które spisał
jeszcze święty Erich Skaja na owym "papierze pakowym", który Praojcowie musieli
mieć ze sobą w mieszkach zawierających rzeczy niezbędne do przeżycia. Stronice
były zapisane obustronnie rzadką czarną farbą, której składu nikt nie potrafił
odgadnąć. Nosiły daty według chrześcijańskiej rachuby czasu. Następnie przez
wiele lat niczego nie spisywano, aż pojawiły się pierwsze dokumenty sporządzone
na zwierzęcej skórze. Autorami byli Patriarchowie, czyli synowie i wnukowie
Praojców. Wprowadzili oni nową rachubę czasu i liczyli lata od chwili Wielkiego
Zniszczenia. Starannie i równiutko pisane czerwone litery błyszczały na
ciemnożółtych skórach, przy czym niejednokrotnie było tak, że kilka skór
połączono ze sobą sznurkami z włókien roślinnych. Dopiero w roku 116 po Wielkim
Zniszczeniu potomkowie Patriarchów zaczęli używać papieru wapiennego. W celu
jego uzyskania pokrywano splecione z włókien płachty cienką warstwą wapienia.
Aby całość nabrała elastyczności, mieszano wapienną warstewkę z olejami
roślinnymi. Studia sprawiały nowicjuszom wiele radości. Nauczycielami byli
starsi zakonnicy klasztoru, a na specjalne, szczególnie głębokie pytania
odpowiadali czcigodni członkowie Rady Wiadomości. Jedna z nowicjuszek już w
czwartym tygodniu spytała: - Czcigodny ojcze, dlaczego ja nazywam się Birgit,
mój sąsiad z ławki Christian, dlaczego jest Walentyn, Markus, Wilhelm i
Gertruda? Skąd wzięły się te wszystkie imiona? - Są to imiona, jakie Praojcowie
nadali swoim synom i córkom. Było trzech Praojców: święty Erich Skaja, święty
Ulrich Dopatka i święty Johannes Fiebag. Mieli razem cztery żony - dziś znamy
tylko ich imiona: Sylwia, Gertruda, Elisabeth i Jacqueline. Praojcowie płodzili
z nimi dzieci: w pierwszych latach po Wielkim Zniszczeniu każda kobieta co roku
rodziła jedno dziecko. Wszyscy ci potomkowie otrzymali imiona znane Praojcom z
dawnych czasów. Zadowolona? Teraz z pytaniem zgłosił się Walentyn: - Czytaliśmy
wczoraj Rozdział 19 i nie mogliśmy dojść do porozumienia, o co chodzi z tymi
Wielkimi Ptakami. Czy mógłbyś nam to wyjaśnić, czcigodny ojcze? Czcigodny
członek Rady Wiadomości zawahał się przez moment, potem uśmiechnął i z namysłem
podszedł do bocznej ściany, gdzie na grubych drewnianych kołkach wisiały kopie
Księgi Patriarcbów. Odczepił kartę z Rozdziałem 19, rozłożył ją przed Walentynem
i kazał mu przeczytać tekst. - Rozdział 19, werset 1 : "Ojciec opowiadał mi, że
pewnego dnia w południe, gdy nad doliną przelatywał wielki ptak, jego ojciec
Erich wygłosił taką oto przypowieść: werset 2 : "Za moich czasów istniały ptaki
dwieście razy większe od tego ptaka. werset 3 : W brzuchach tych ptaków
siedzieli ludzie, którzy posilali się i pili. werset 4 : Przez małe okienka
spoglądali na ziemię pod sobą. werset 5 : Ptaki te latały na sztywnych
skrzydłach przez Wielką Wodę szybciej niż najpotężniejszy wicher. werset 6 : Po
drugiej stronie Wielkiej Wody były domy tak wysokie, że niektóre z nich dotykały
chmur. Dlatego nazywano je Drapaczami Chmur. werset 7 : W owych miastach z
Drapaczami Chmur mieszkały miliony ludzi. werset 8 : Nie wiemy, co się z nimi
stało. Niech Bóg ma w opiece ich dusze."" - No i co sądzisz o tym tekście,
Walentynie? Chłopiec wzruszył ramionami. - Tak naprawdę, to nie wiem - odparł. -
Nie potrafię sobie wyobrazić Wielkich Ptaków, w których ludzie mogą siedzieć, a
nawet jeść. - Czy to znaczy, że wątpisz w prawdziwość słów Księgi Patriarchów?
Walentyn milczał. Zgłosiła się za to rezolutna Birgit. - Tekst jest autorstwa
Patriarchy z trzeciego pokolenia po Wielkim Zniszczeniu. Podkreśla on przecież,
że ojciec opowiadał mu, iż jego ojciec wygłosił tę przypowieść. A określenie
przypowieść wskazuje na to, że może to być tylko jakaś przenośnia. Nowicjusz
Christian, który siedział obok Birgit i właściwie rzadko tylko się z nią nie
zgadzał, bo był w niej zakochany, wtrącił się teraz z niezwykłą gwałtownością: -
Ja traktuję święte przekazy dosłownie nawet wówczas, gdy nie potrafię sobie
wyobrazić tak olbrzymich ptaków, aby mogli w nich biesiadować ludzie. Święty
Erich Skaja nie okłamał przecież swego syna, był żywym świadkiem dawnych czasów.
Gorącą dyskusję, jaka wywiązała się po tych słowach, przerwał czcigodny członek
Rady mówiąc: - Dość tego, nowicjusze! Rada Wiadomości wielokrotnie już
wypowiadała się na temat Rozdziału 19. Zapytaliśmy również Kamień Świętego
Berlitza. Kamień nie zna innych określeń Wielkich Ptaków, więc nie mogły
istnieć. Natomiast jako odpowiednik Drapacza Chmur pojawiło się słowo
skyscraper. Tak więc istniały pewnie jakieś bardzo wysokie domy czy nawet wieże.
Dlatego dziś obowiązuje dogmat, że słowa o Wielkich Ptakach, w których ludzie
mogli się posilać, wiążą się z wizją świętego Ericha Skai na temat przyszłości.
Wiecie przecież, że ludzie nie potrafią latać, lecz czują pragnienie dorównania
ptakom. A zatem święty Erich Skaja dał wyraz swym pragnieniom i nadziejom
dotyczącym odległej przyszłości, w której ludzie, niby wielkie ptaki, będą
fruwać nad wodami, bez wysiłku i bez potu. Przypuszczalnie młody patriarcha
popełnił błąd, spisując tekst. Wersety od 2 do 7 powinny być napisane w czasie
przyszłym, a nie przeszłym. A zatem, nie "|istniały ptaki dwieście razy większe
od tego ptaka" lecz "|istnieć będą ptaki dwieście razy większe od tego ptaka".
Rozumiecie, nowicjusze? Wszyscy milczeli. Markus i Christian spojrzeli na siebie
znacząco. Nie zgadzali się z tym dogmatem. W wyobraźni Christian widział już
wielkie ptaki z mocnych drewnianych bali, na których siedzieli ludzie, machając
do tych, którzy zostali w dole. `ty * * * `ty Z miesiąca na miesiąc studia nad
tekstami stawały się coraz trudniejsze. Wynikało to nie tylko stąd, że wiele z
oryginalnych źródeł było nieczytelnych, wobec czego nie mogły też istnieć ich
znakomite kopie. Już nawet w pierwopisach brakowało wielu fragmentów, w
stronicach były dziury, tak że kontekst stawał się niejasny. Szczególne
zamieszanie budziły niekompletne pisma pierwszego pokolenia, jak na przykład
Rozdział 3, w którym była mowa o przyczynach Wielkiego Zniszczenia: "werset 1 :
Ojciec opowiadał mi, że jego przyjaciel Johannes, geolog, domniemywał uderzenie
w Ziemię wielkiego meteorytu. werset 2 : Zagrożenie trafieniem meteorytu czy
wręcz komety, statystycznie rzecz biorąc, istniało podobno raz na dziesięć
tysięcy lat. werset 3 : Impet uderzenia [fragm. nieczyt.] dwudziestokrotnie moc
bomby z Hiroszimy. werset 4 : [brak początku w oryginale] asteroidy Geographos,
Adonis, Hermes, Apollo oraz Ikar przecinają orbitę okołosłoneczną Ziemi. werset
5 : [brak początku w oryginale] przesunięcie biegunów, co spowodowało zmianę
nachylenia osi Ziemi. werset 6 : Biegun północny znajduje się teraz w punkcie
zachodu Słońca [fragm. nieczytelny]. werset 7 : Dawne góry podwodne powinny być
teraz nad powierzchnią [reszty brak]". Już werset 1 nastręczał trudności. Słowo
"geolog" zawsze występowało w połączeniu ze świętym Johannesem Fiebagiem:
Nigdzie jednak nie było wyjaśnienia, co też to słowo znaczy. Kamień Świętego
Berlitza podawał geology - ale co znaczyło to słowo? Następnie zupełnie
niezrozumiałe słowo "meteoryt". Kamień Świętego Berlitza nie podawał żadnego
innego znaczenia, podobnie w przypadku sześcioliterowego słowa "kometa", z
wersetu 2, dla którego znał tylko określenie comet. Zupełnie bezradni byli
czcigodni członkowie Rady Wiadomości wobec określenia "bomba z Hiroszimy".
Rozkładano je na wszelkie możliwe sposoby, a jednak nie udało się w nim odkryć
wyraźnego sensu. W języku oryginału określenie to stanowiło jeden wyraz i było
zapisane jako "Hiroshimabombe". "Hir" można było zinterpretować jako "teraz"
albo "tutaj", jeśliby zaś w słowie "Hiro" "i" odczytać jako "e" to powstawała
forma "hero", która wedle Kamienia Świętego Berlitza znaczyła tyle, co
"bohater". Jako odpowiednik członu "bombe" Kamień Świętego Berlitza podawał
bomb, a to znaczyło "coś zrzuconego" i "wybuchającego". Środkowa część
oryginalnego słowa "Hiroshimabombe" była już zupełnie nie do rozszyfrowania,
jakkolwiek niektórzy członkowie Rady twierdzili, że być może chodzi tu o pewien
odległy kraj z dawnych czasów, którego nazwa w pisowni "China" ("shima") pojawia
się w innym miejscu tekstu. Cóż zatem mogło znaczyć słowo "Hiroshimabombe"?
Najprawdopodobniej było to "coś zrzuconego przez bohatera z Chin" albo też
"wybuchający tutaj (lub teraz) bohater z Chin". Interpretację tę negowali inni
członkowie Rady, ponieważ wiadomo było, że Wielkie Zniszczenie przeżyło tylko
trzech Praojców i cztery Pramatki. Skąd zatem miałby się wziąć "bohater z Chin"?
Podobnie chaotyczne były próby interpretacji Rozdziału 4, w którym pierwszy syn
świętego Ulricha Dopatki przekazywał: "werset 1 : Ojciec opowiadał mi, że w
owych dniach bardzo głodowali, aż wreszcie dostrzegli, iż wody są pełne ryb.
werset 2 : Przez pierwsze miesiące mieli jeszcze nadzieję, że pojawi się jakiś
samolot. werset 3 : Ale żaden samolot nie przybył, zjawiło się za to UFO. werset
4 : Wszyscy, zarówno kobiety jak i mężczyźni, mieli możliwość długo i spokojnie
mu się przyglądać. werset 5 : Podobno UFO kilkakrotnie łagodnie muskało skały w
dole, na brzegu. werset 6 : W kilka miesięcy później cały brzeg wokół wody
zazielenił się. werset 7 : Pośród kwiatów znaleźli wiele znanych sobie roślin
uprawnych, między innymi ziemniaki, kukurydzę, żyto i w ogóle wszystko, czego
potrzeba człowiekowi jako pożywienia. werset 8 : Wszyscy byli bardzo szczęśliwi
i wdzięczni, lecz istoty pozaziemskie nie pokazywały się przez całe lata, aż do
chwili, kiedy przybyły odwiedzić Ericha Skaję." Czcigodni członkowie Rady
Wiadomości nadali temu rozdziałowi świętej Księgi Patriarchów nazwę Pieśń
Nadziei. Werset 1 był jasny, lecz już werset 2 zawierał niezrozumiałe słowo
"samolot" (w języku oryginału: "Flugzeug"). Kamień Świętego Berlitza podawał
jako odpowiednik airplane, a z porównania trzech fragmentów tekstu wiadomo było,
że air oznacza powietrze. Co jednak mogło znaczyć plane? Kamień Świętego
Berlitza tłumaczył plane jako "płaski". Czyżby zatem słowo "samolot" znaczyło
"płaskie powietrze" lub "powietrzną płaskość"? Z kolei słowo "zeug" Kamień
Świętego Berlitza tłumaczył jako steff. Czysta rozpacz. Żadna z kombinacji nie
wykazywała jakiegokolwiek sensu: "Flugstuff", "Luftstuff', "Luftflach",
"Flachzeug", "Luftzeug". Nic zatem dziwnego, że jeden z najstarszych członków
Rady Wiadomości stwierdził, że słowo to niewątpliwie musi zawierać drobny błąd w
pisowni. Otóż syn świętego Ulricha Dopatki napisał po prostu o jedno "e" za
dużo. Słowo to powinno brzmieć nie "Flugzeug" lecz "Flugzug", co może oznaczać
tylko i wyłącznie "podmuch powietrza", ponieważ werset z mówi w końcu jasno i
wyraźnie: "Przez pierwsze miesiące mieli jeszcze nadzieję, że pojawi się jakiś
|podmuch powietrza". Jak dowodził zasłużony członek Rady, po Wielkim Zniszczeniu
powietrze było nieruchome, panowało gorąco i duchota. Dlatego Praojcowie mieli
nadzieję, że pojawi się jakiś podmuch. Ta przekonująca argumentacja wywarła duże
wrażenie na wielu członkach Rady. Mimo wszystko jednak trudności w interpretacji
Rozdziału 4 okazały się nie do przezwyciężenia. Co mieli na myśli Patriarchowie
pisząc o UFO Musiało to być coś, co wszyscy świadkowie mogli długo i w spokoju
oglądać. UFO to miało coś wspólnego z roślinami uprawnymi, które w kilka
miesięcy później zakiełkowały na brzegach. Trzeba było doszukać się jakiegoś
związku UFO z Wszechmogącym Bogiem, bo przecież w czasie Wielkiego Zniszczenia
wszystkie rośliny uprawne uległy zagładzie; a teraz dzięki UFO znów się
pojawiły. Jak to możliwe? Z pewnością chodziło tutaj o bezgranicznie dobrego
Boga, który nie chciał dopuścić, aby udręczeni Praojcowie i Pramatki umarli z
głodu. Dlatego wszyscy - jak podano w wersecie 8 - byli bardzo szczęśliwi i
wdzięczni. W tym samym jednak wersecie 8 pojawiało się określenie "istoty
pozaziemskie", które to istoty miały w późniejszym czasie odwiedzić Ericha
Skaję. Członkowie Rady Wiadomości znali słowo "ziemski". Oznaczało ono coś
przynależnego do Ziemi. Tak więc "pozaziemski" niewątpliwie musiało oznaczać
coś, co absolutnie nie było z Ziemią związane i w dodatku przybywało "spoza"
niej. A to mogło oznaczać tylko i wyłącznie samego Boga Wszechmogącego lub
jakiegoś jego wysłannika. Co do tego Rada nie miała najmniejszych wątpliwości.
Wszechmocny Bóg musiał wybrać świętego Ericha Skaję jako tego, do którego
przybył jeden lub kilku boskich posłańców. Zdanie wersetu 8 nie pozostawia
żadnych innych możliwości interpretacji: "[...] lecz istoty pozaziemskie nie
pokazywały się przez całe lata, aż do momentu, kiedy przybyły odwiedzić Ericha
Skaję". Oczywiście, z góry było wiadomo, że niezwykle wrażliwi i inteligentni
bracia zakonni będą szukać wyjaśnienia sensu tego zdarzenia. Odpowiedź przyszła
niby objawienie. Wszechmocny Bóg dopuścił do tego, by cały świat uległ
zagładzie. A więc Wielkie Zniszczenie musiało być karą, jaką Pan spuścił na
rodzaj ludzki - oczyszczeniem Ziemi. Ponieważ jednak wszechmocny Bóg w swej
nieskończonej dobroci nie chciał ostatecznego zniszczenia całego rodu ludzkiego,
wybrał kilkoro czystych ludzi; od których miał się zacząć nowy ród. Pogląd ten
tym bardziej zyskał na znaczeniu, gdy przenikliwym myślicielom udało się
właściwie zinterpretować imię i nazwisko Erich Skaja. Kamień Świętego Berlitza
podał jako odpowiednik układu liter "sky" pojęcie "niebo". Tym samym
odszyfrowano nazwisko Skaja jako "ten, który pochodzi z nieba". Natomiast imię
"Erich" dawało się rozłożyć na składowe "er" oraz "ich". "Er" to w języku
oryginału zaimek osobowy "on", natomiast "ich", czyli "ja", z pewnością
oznaczało pierwiastek boski. Tak więc imię "Er-Ich" oznacza ni mniej, ni więcej
tylko to, że "on" jest równy "ja" czy też inaczej: "Ja jestem w Nim". Logika
nakazywała przyjąć; że imię i nazwisko tego Praojca zawiera w sobie przesłanie
następującej treści: "Ja jestem w Nim i przybywam z Nieba (sky)." Brat Johannes,
potomek świętego Johannesa Fiebaga, który był autorem tej przenikliwej
interpretacji, został za to odznaczony Orderem Myślicieli. `ty * * * `ty Po
upływie czterech i pół roku z początkowej grupki osiemnastu nowicjuszy zaledwie
trzech pozostało wiernych studiom. Pozostali pracowali w opactwie albo na
polach, a wszystkie bez wyjątku nowicjuszki wydały na świat pierwsze dzieci.
Markus i Walentyn pogodzili się z większością twierdzeń obowiązującego dogmatu i
wygłaszali w opactwie błyskotliwe odczyty. Christian pozostał raczej dociekliwym
sceptykiem. Wielokrotnie starał się o uzyskanie dostępu do tekstu Objawienie
świętego Ericha Skai. Objawienie to było jednak tajemnicą, którą poznać mógł
jedynie kolejny opat. Przenikliwy umysł Christiana nie chciał się zadowolić
tajemnicami wiary, toteż Christian postanowił zostać opatem. Droga na szczyt
była mozolna i nierzadko wybrukowana intrygami - wymagała zręcznego balansowania
między Radą Wiadomości a władzami spoza opactwa. Ponadto Christian musiał się
wystrzegać mówienia całej prawdy, nigdy nie mógł zdradzić swoich najtajniejszych
myśli. Bo jakże mógłby ogłosić wszem i wobec, że tylko dlatego chce sięgnąć po
najwyższy urząd w opactwie, aby uzyskać dostęp do Objawienia świętego Ericha
Skai? Z upływem lat Christian stawał się coraz bardziej osamotniony. Studiował w
odosobnieniu, był coraz cichszy, coraz bardziej odsuwał się od innych. Otoczenie
sądziło, że to z powodu wewnętrznego ognia, który w nim płonął. Mieli rację,
jakkolwiek nie wiedzieli, że ogień ten rozpaliły wątpliwości co do interpretacji
starych tekstów. Christian chciał |wiedzieć - nie wierzyć. Studia tekstów
opatrzone niezliczonymi komentarzami kolejnych członków Rady Wiadomości tworzyły
nieprzenikniony chaos. Każdy członek Rady uważał swoje koncepcje za ostateczne i
starał się nadać swemu osobistemu ujęciu tekstu jak największe znaczenie. W
kolejnych odpisach Księgi Patriarchów opuszczano coraz większe partie tekstu,
ponieważ - jak to sformułowała Rada Wiadomości - "nie zawierają większego sensu
i przyczyniają się tylko do zaciemnienia przekazu". W Rozdziale 45 Księgi
Patriarchów zapisano, że już w kilka dni po Wielkim Zniszczeniu woda wyniosła na
brzeg drewno, pojawiły się pierwsze ptaki a po paru tygodniach tu i ówdzie w
skalnych niszach i szczelinach zazieleniła się roślinność. Rada Wiadomości
uczyniła z tego wszystkiego cud, świadomą ingerencję Boga. Christian nie zgadzał
się z tym. Uważał, że wiele ptaków mogło uniknąć Wielkiego Zniszczenia, chowając
się w szczelinach skalnych, pyłki roślinne zaś unosiły się w powietrzu i po
pewnym czasie opadły z powrotem na ziemię. Podobnie miała się zapewne rzecz z
mniejszymi zwierzętami, które stopniowo zaczęły się pojawiać. Bóg jeden wie,
gdzie się pochowały w czasie Wielkiego Zniszczenia. Nie kończące się debaty były
nużące. O ile, na przykład, w tekście oryginalnym (Rozdział 32, werset 6 )
znajdowały się słowa: "Bogu dzięki zapalniczka Uliego jeszcze działała i
mogliśmy upiec ryby", to w nowej wersji brzmiały one: "Bóg podarował świętemu
Ulrichowi Dopatce ogień, aby Prarodzice mogli zagrzać swoje pożywienie." Było to
zwykłe zafałszowanie tekstu! Mimo gwałtownych protestów Christiana i słabego
poparcia ze strony Walentyna i Markusa, Christian pozostał w mniejszości. Rada
zatwierdziła nowe brzmienie. Wręcz absurdalna okazała się debata nad Rozdziałem
44, który nazwano Epoka Aniołów. W oryginale brzmiał on następująco: "werset 1 :
Ojciec opowiadał mi, że w dawnych czasach ludzie odbywali loty kosmiczne. werset
2 : Wysłano na Księżyc liczne ekspedycje, których uczestnicy cało i zdrowo
powrócili na Ziemię. werset 3 : Niezbędna do tego technologia była ogromnie
kosztowna, toteż różne kraje oddelegowały do centrów kosmicznych swoich
technicznych ambasadorów. werset 4 : Na rok 2015, rok poprzedzający Wielkie
Zniszczenie, zaplanowana była druga wyprawa na Marsa. werset 5 : Aby uniknąć
napięć, wszystkie kraje uczestniczące w wyprawach kosmicznych na bieżąco
informowano o aktualnym poziomie techniki. werset 6 : Wymiana następowała
poprzez ambasadorów." Ze Wskazówek astronomicznych (Rozdziały 49-50 ) wiedziano,
że "Księżyc" to ta tarcza świecąca nocą na niebie, Mars zaś to jedna z
sąsiednich planet. Znane były nazwy wszystkich planet, jak też budowa Układu
Słonecznego. Mimo jednoznacznego przekazu Rada Wiadomości nie zgodziła się
przyjąć pojęcia "podróż kosmiczna" jako faktu. Kamień Świętego Berlitza podawał
jako jeden z odpowiedników słowa "ambasador" określenia "poseł", "wysłannik"
oraz angel, co przy ponownym tłumaczeniu na język oryginału dawało słowo
"anioł". Nie mogło być żadnych wątpliwości, że w przypadku określenia
"ambasador" chodziło o "anioła", zwłaszcza że słowo "anioł" dawało się sensownie
zastosować aż w dziewięciu różnych miejscach tekstu. Nowa wersja Rozdziału 44,
opatrzona nieskończenie uczonymi komentarzami, brzmiała teraz następująco:
"Ojciec opowiadał mi, że w dawnych czasach ludzie obserwowali kosmos. Wypełniało
ich marzenie, by kiedyś odbyć podróż na Księżyc i powrócić z niej cało i zdrowo.
W owym czasie anioły odwiedzały różne kraje. Ostrzegały ludzi przed Wielkim
Zniszczeniem i przed oddawaniem czci planecie Mars. Aby uniknąć napięć, o
ostrzeżeniach tych poinformowano wszystkie kraje. Informacje przekazały anioły."
Według Christiana tekst ten zafałszowywał pierwotny sens przekazu. Mimo wszystko
Rada Wiadomości zatwierdziła nowe brzmienie. Podano, że Rada została upoważniona
i "natchniona przez Ducha", by przelać w niezrozumiałe teksty sensowną i
rozsądną formę. Christian miał 49 lat, kiedy został wybrany na opata. Dla
uczczenia świętego Ericha Skai przybrał imię "Erich Ii". + Zaciemnianie tekstu
Gdy nie potrafi się@ atakować myśli,@ atakuje się jej autora. `rp Paul Valery
1871-1945 `rp Sporządzone przed tysiącami lat przekazy stanowią prawdziwą
kopalnię niesamowitości. Roi się w nich od najróżniejszych fantastycznych
opowieści, które częściowo traktuje się jak mity; częściowo jak legendy,
niekiedy zaś jak "święte księgi". Wiele z tych fantastycznych opowieści rości
sobie pretensje do bycia prawdą absolutną, albowiem: "...napisane jest".
Pierwotne wersje mają być napisane lub podyktowane przez Boga we własnej osobie,
a jeśli już nie przez samego Boga, to co najmniej przez jakiegoś archanioła,
niebiańskiego ducha, ziemskiego świętego czy człowieka zainspirowanego w sensie
gnostyckim. (Przez "gnozę" rozumiemy dzisiaj przesiąkniętą ezoteryką filozofię,
światopogląd lub religię: Samo słowo "gnoza" wywodzi się z greckiego i oznacza
"poznanie".) Teksty te bezsprzecznie zawierają wiele rzeczy zmyślonych i wiele
fantazji. Podziwiani wodzowie są w nich wynoszeni do godności boskich i
adorowani, marzyciele w kształtach chmur dopatrywali się znaków z nieba,
powszednie wydarzenia zaś, takie jak śmierć, opisywano w nich jako podróż do
świata podziemnego. Nie dość na tym: nasi żądni wiedzy przodkowie, natchnieni
prawdziwą wiarą i przepełnieni chęcią zrozumienia treści przekazów, fałszowali i
mącili starożytne teksty. Zdarzenia, które w oryginale raczej nie miały ze sobą
nic wspólnego, zostały połączone. Dla lepszego zrozumienia dodawano obce wtręty,
które nagle - hokus-pokus! - wchodziły do kolejnych przekazów jako oryginalne.
Wplatano w nie elementy moralności, etyki, wiary i dziejów rodów, dodawano obce
elementy zaczerpnięte z innych dziedzin kultury, fabrykując teksty, których
pierwotnego pochodzenia i sensu nie sposób już odtworzyć. Te zaciemniające
zabiegi łatwo można zrozumieć. W końcu mamy tu do czynienia z liczącymi tysiące
lat odpisami oraz bezustannym mozołem naszych przodków, usiłujących nauczyć się
czegoś z sensu tych opowieści. Chaos panujący w starożytnych tekstach stanie się
jeszcze bardziej zrozumiały, jeśli uświadomimy sobie, że do jego powstania wcale
nie potrzeba tysiącleci. Wystarczy znacznie mniej. Oto przykład: Każdy wierzący
chrześcijanin jest przekonany, że Biblia stanowi i zawiera Słowo Boże. Co zaś
się tyczy Ewangelii, to wśród wiernych panuje przeświadczenie, że towarzyszący
Jezusowi z Nazaretu uczniowie spisywali jego mowy, zasady życia i przepowiednie
niejako "na żywo". Uważa się, że Ewangeliści uczestniczyli w wędrówkach i cudach
swego Mistrza, i wkrótce potem spisali je w rodzaj kroniki. "Kronika" ta
otrzymała nawet nazwę - "Teksty pierwotne". Teksty pierwotne? W rzeczywistości -
i wie o tym każdy teolog mający za sobą kilka lat studiów - nic z tego się nie
zgadza. Owe "teksty pierwotne", na które tak często powołują się badacze i które
tak często przywołuje się w rabulistyce, wcale nie istnieją. A co mamy w ręku?
Odpisy, które wszystkie bez wyjątku powstały w okresie od Iv do X w. po
Chrystusie. W dodatku tych 1500 odpisów to z kolei odpisy z odpisów, i żaden z
nich nie zgadza się z innymi. Naliczono ponad 80000 (osiemdziesiąt tysięcy!)
odstępstw. Nie ma w tych rzekomych "tekstach pierwotnych" ani jednej stronicy,
na której nie pojawiałyby się sprzeczności. Z odpisu na odpis zmieniano
brzmienie wersetów, dopasowując je odpowiednio do potrzeb swojego czasu.
Jednocześnie w biblijnych "tekstach pierwotnych" wręcz roi się od tysięcy
łatwych do wykazania błędów. Najsłynniejszy z takich "pierwotnych tekstów"
Kodeks Synaicki - powstały podobnie jak Kodeks Watykański w Iv w. po Chr. -
został odnaleziony w 1844 r. w klasztorze na Synaju. Zawiera nie mniej niż 16000
(szesnaście tysięcy!) poprawek sporządzonych przez co najmniej siedmiu
korektorów. Niektóre miejsca zmieniano wielokrotnie, zastępując je ostatecznie
zupełnie nowym "tekstem pierwotnym". Profesor dr Friedrich Delitzsch,
specjalista najwyższej rangi, sam znalazł w tym Kodeksie 3000 błędów kopistów (1
). Wszystko to staje się zrozumiałe, jeśli uwzględnić, że żaden ze spisujących
Ewangelie nie był współczesnym Jezusa, a żaden z naocznych świadków nie spisywał
swoich relacji na gorąco. Dopiero w roku 70, po zburzeniu Jerozolimy przez
rzymskiego cesarza Tytusa (39-81 po Chr.), ktoś zaczął spisywać dzieje Jezusa i
jego uczniów. Ewangelista Marek, najstarszy autor Nowego Testamentu, spisał
swoją relację najwcześniej 40 lat po tym, jak jego Mistrz umarł na krzyżu. Już
Ojcowie Kościoła w pierwszych stuleciach po Chrystusie zgadzali się przynajmniej
co do tego, że "pierwotne teksty" zostały sfałszowane. Całkiem otwarcie mówili o
"dodawaniu, profanowaniu, niszczeniu, poprawianiu, psuciu i wymazywaniu". Ale to
było już dawno temu i czepianie się słów niczego nie zmieni w obiektywnych
faktach. Specjalista z Zurychu, dr Robert Kehl, napisał (2 ): "Niejednokrotnie
zdarzało się, że to samo miejsce przez jednego korektora było |korygowane w
takim to a takim sensie, a zaraz potem przez drugiego w zupełnie przeciwnym, w
zależności od tego, jaki dogmat obowiązywał w danej szkole. Tak czy inaczej, już
nawet takie pojedyncze |korekty, nie mówiąc o tych dokonywanych planowo,
prowadziły do powstania całkowitego chaosu w tekstach." Te twarde słowa może
skontrolować każdy, kto ma w domu Biblię. Poprę to paroma przykładami. Proszę
otworzyć Ewangelię Mateusza, Łukasza i Marka. Dwie pierwsze twierdzą, że Jezus
"narodził się w Betlejem" Marek natomiast wymienia miasto Nazaret. SprzecznośćŃ
na sprzeczności Ewangelia świętego Mateusza zaczyna się wyliczeniem rodowodu
Jezusa syna Dawida, syna Abrahama. Ewangelista wylicza pokolenia aż do Jakuba,
który spłodził Józefa. Józef był mężem Marii. Po co nam jednak ten rodowód,
skoro Jezus w żadnym razie nie mógł być spłodzony przez Józefa (narodzenie z
dziewicy)? Mateusz wymienia 42 przodków Jezusa - Łukasz natomiast 76. Nie ma też
wśród Ewangelistów jednomyślności co do ostatnich słów, jakie wypowiedział Jezus
na krzyżu. Według Marka (Mk 15, 34 ) oraz Mateusza (Mt 27, 46 ) zawołał on
donośnym głosem: "Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?" Według Łukasza
natomiast (Łk 23, 46 ) słowa te miały brzmieć: "Ojcze, w Twoje ręce powierzam
ducha mojego." U Jana (J 19, 30 ) czytamy: ((¦Wykonało się!" I skłoniwszy
głowę, oddał ducha." Nawet co do najbardziej spektakularnego wydarzenia
związanego z Jezusem - Wniebowstąpienia - istnieją różne wersje. Według Mateusza
(Mt 28, 16-17 ) Jezus polecił swoim uczniom, by udali się na górę w Galilei: "A
gdy Go ujrzeli, oddali Mu pokłon. Niektórzy jednak wątpili." Nadal? Mateusz nic
nie wspomina o Wniebowstąpieniu. Marek (Mk 16, 19 ) poświęca temu fantastycznemu
wydarzeniu zaledwie jedno zdanie: "Po rozmowie z nimi Pan Jezus został wzięty do
nieba i zasiadł po prawicy Boga." Tak po prostu. Łukasz z kolei (Łk 24, 50-51 )
powiada, że Pan Jezus osobiście wyprowadził uczniów "ku Betanii [...] A kiedy
ich błogosławił, rozstał się z nimi i został uniesiony do nieba." Jan, ulubiony
uczeń Jezusa, nic nie wie o żadnym Wniebowstąpieniu. To tylko kilka przykładów
zaczerpniętych z tekstów Biblii dostępnych dla każdego, przy czym zdania te w
każdej Biblii brzmią inaczej, w zależności od przekładu i dogmatyki danego
Kościoła. Jakże byłoby pięknie, gdyby przynajmniej teologowie byli jednego
zdania! Ale nie, oni bez przerwy kłócą się ze sobą, w zależności od poglądów
reprezentowanych przez Kościół każdego z nich. Zwalczają się gwałtownie, raz w
gniewie, to znów w świętym oburzeniu na niezrozumienie dla swoich interpretacji.
Dla laika jest wręcz niemożliwe przedrzeć się przez gąszcz sprzeczności i
przeinaczeń. Jeśli natomiast idzie o teologów, to często odnoszę wrażenie, jakby
mimo posiadania czerwonego telefonu do najwyższej instancji nigdy nie mogli się
połączyć z właściwym numerem. Skoro już teksty ze stosunkowo bliskiej epoki - w
końcu historię Rzymu znamy dość dobrze - są do tego stopnia przekręcane i
przeinaczane, to jak dopiero musi się mieć rzecz z przekazami liczącymi wiele
tysięcy lat! Do tych starożytnych tekstów - obojętnie z jakiego geograficznego
czy religijnego zakątka pochodzą - serwuje się dodatkowo sałatkę. Człowiek tonie
w tysiącach stron komentarzy, bez wątpienia napisanych i opracowanych przez
godnych zaufania i zręcznych w piórze naukowców. Tyle tylko, że nie ma między
nimi zgody. Zwłaszcza między kolejnymi ich pokoleniami. W obliczu chaosu
komentarzy na temat starożytnych przekazów ludzkości stwierdzam, że tak
wychwalana naukowa metoda poszukiwania źródeł, analizy i porównania, mimo że
uprawiana przez niesłychanie sprawne głowy, nie posunęła nas do przodu ani na
krok. Rozmyślania i głębokie refleksje filozoficzne niewątpliwie znakomitych
uczonych nie dały żadnych wiążących odpowiedzi, nie mówiąc już o dostarczeniu
dowodu na istnienie Boga, bogów, aniołów czy niebiańskich zastępów. Literatura
egzegetyczna (łac. eksegesis - objaśniać) zapełnia kilometry półek w
bibliotekach. Wszyscy stracili już orientację. Rezultaty w najlepszym razie
odpowiadają dogmatom danej szkoły - i zmieniają się wraz z upływem czasu.
Wczoraj tak, pojutrze zupełnie inaczej. Co zresztą nie ma większego znaczenia,
ponieważ kolejne pokolenia i tak nie wiedzą i nie chcą wiedzieć, jakie było
zdanie ich dziadków. W dialogu "Fajdros" grecki filozof Platon cytuje przekaz
przytoczony przez jego kolegę po fachu, Sokratesa: "Słyszałem tedy, że koło
Naukratis w Egipcie mieszkał jeden z dawnych bogów tamtejszych, któremu i ptak
jest poświęcony, nazywany Ibisem. A sam bóg miał się nazywać Teut. On miał
pierwszy wynaleźć liczby i rachunki, geometrię i astronomię, dalej warcaby i grę
w kostki, a oprócz tego litery." Bóg Teut przekazał ówczesnemu faraonowi pismo
ze słowami: "Królu, ta nauka uczyni Egipcjan mądrzejszymi i sprawniejszymi w
pamiętaniu; wynalazek ten jest lekarstwem na pamięć i mądrość." Faraon widział
to inaczej i zaprzeczył słowom Teuta: "Ten wynalazek niepamięć w duszach
ludzkich posieje, bo człowiek [...] zaufa pismu i będzie sobie przypominał
wszystko z zewnątrz, ze znaków obcych jego istocie, a nie z własnego wnętrza, z
siebie samego. Więc to nie lekarstwo na pamięć, tylko środek na przypominanie
sobie." I miał rację. Liczące tysiące lat pisma tylko przypominają nam o czymś,
co być może kiedyś w jakiejś formie miało miejsce. Ale co to było, nie wiemy.
Kto dzisiaj wie, że Pan Bóg - niezależnie od tego, kogo mielibyśmy na myśli - na
długo przed stworzeniem Ziemi stworzył inne światy? Przeczytać o tym można w
"Sagen der Juden von der Urzeit (Legendy Żydów o czasach pradawnych) (5): "Na
początku Pan stworzył tysiąc światów; potem stworzył jeszcze inne światy i
wszystkie one były dla niego niczym. Pan tworzył światy i niszczył je, zasadzał
drzewa i wyrywał je, albowiem były jeszcze skłębione i jedno nastawało na
drugie. I nadal tworzył światy i je niszczył, aż stworzył nasz świat, a wtedy
rzekł Pan: Ten mi się podoba, tamte były mi wstrętne." Podarunek z nieba Czy to
człowiek był tym, któremu w toku długotrwałego procesu powstawania inteligencji
przyszło do głowy nabazgrać pierwsze znaki pisma? Ależ oczywiście! Oczywiście?
Przekazy z "czasów pradawnych" podają, że pismo powstało już dwa tysiące lat
przed Stworzeniem. Ponieważ nie było jeszcze wówczas - co zrozumiałe -
pergaminowych zwojów i zwierząt, z których można by zedrzeć skórę, ale też nie
było metalu, a z braku drzew także drewnianych tabliczek, księga pisma istniała
w formie świętego szafiru. anioł o imieniu "Raziel, tenże sam, który siedział
nad rzeką wypływającą z Edenu", przekazał tę osobliwą księgę naszemu
prarodzicowi Adamowi. Musiał to być bardzo dziwny egzemplarz, ponieważ zawierał
nie tylko wszystko, co warto było wiedzieć, lecz także przepowiednie
przyszłości. Anioł Raziel zapewniał Adama, że z owej świętej księgi dowiedzieć
się może, "co cię czeka aż do dnia twojej śmierci". Nie tylko Adam miał czerpać
z tej cudownej księgi, lecz także jego potomkowie: "Także spośród twoich dzieci,
które przyjdą na świat po tobie, aż do ostatniego pokolenia ten, który posłuży
się ową księgą [...], będzie wiedział, co miesiąc po miesiącu się wydarzy i co
zajdzie między dniem a nocą, każda rzecz będzie dla niego wiadoma [...], czy
przyjdzie nieszczęście, czy spadnie głód, czy zboża będzie wiele, czy mało, czy
spadną deszcze, czy też nastanie susza." Czymże jest jakikolwiek leksykon czy
encyklopedia wobec tego rodzaju superksięgi? Autorów tego fenomenalnego dzieła
musiały szukać wśród niebieskich zastępów, kiedy anioł Raziel przekazał bowiem
księgę naszemu praojcu Adamowi i nawet odczytał mu jej fragment, zaszły rzeczy
zdumiewające: "I w godzinie, gdy Adam otrzymał księgę, zapłonął ogień na brzegu
rzeki i anioł uniósł się w płomieniu w górę. I poznał wtedy Adam, że posłaniec
był boskim aniołem i że księgę przysłał mu święty Król. I trzymał ją w świętości
i czystości." Wspomina się nawet o szczegółach tego zadziwiającego dzieła. Dar
wyobraźni żyjących gdzieś tam w zamierzchłych czasach pisarczyków jest nie do
przebicia: "A w księdze owej zakopane były wysokie znaki świętej mądrości, i
siedemdziesiąt dwa rodzaje nauk były w niej zawarte, które z kolei dzieliły się
na siedemdziesiąt sześć najwyższych tajemnic. W księdze ukrytych było również
tysiąc pięćset kluczy nie powierzonych świętym Górnego Świata." Praojciec Adam
pilnie czytał księgę, tylko bowiem dzięki temu podarunkowi z nieba w ogóle
potrafił nazwać każdą rzecz i każde zwierzę. Kiedy jednak Adam zgrzeszył,
"księga od niego odleciała". Hokus-pokus. Ale nie na długo. Adam płakał gorzko i
wszedł aż po szyję w nurt rzeki. Kiedy jego ciało zamieniło się niemal w gąbkę,
zlitował się Pan. Odkomenderował do Adama archanioła Rafaela, który ponownie
przyniósł mu bogaty w treści szafir. Ludzkości jednak nie na wiele się to zdało.
Adam przekazał czarodziejską księgę w spadku swemu dziesięcioletniemu synkowi
Setowi, który widać musiał być wyjątkowo bystrym chłopaczkiem. Adam poinformował
syna nie tylko o "mocy księgi", lecz także o tym, "na czym polega jej moc i jej
cuda. Rozmawiał z nim też o tym, jak sam postąpił z księgą i że umieścił ją w
skalnej szczelinie". Na koniec Set otrzymał także instrukcję obsługi oraz
informację, "jak rozmawia się z księgą". Wolno się było Setowi zbliżać do księgi
wyłącznie z szacunkiem i pokorą. Ponadto nie wolno mu było przedtem jeść cebuli,
czosnku ani innych przypraw, musiał się też gruntownie umyć. Nasz praojciec ze
szczególnym naciskiem wbijał synowi do głowy, by nie zbliżał się do księgi
"lekkomyślnie". Set trzymał się ojcowskich wskazówek, przez całe życie uczył się
ze świętego szafiru i wreszcie zbudował "złotą skrzynię, włożył do niej księgę i
ukrył skrzynię w jednej z jaskiń miasta Henoch". Księga pozostawała tam aż do
momentu, kiedy Henochowi "objawiło się we śnie miejsce, w którym leżała księga
Adama". Henoch, najmądrzejszy człowiek swoich czasów, wyruszył w drogę o
świtaniu, udał się do wspomnianej jaskini i czekał. "Uczynił wszystko tak, aby
ludzie mieszkający w tym miejscu niczego nie zauważyli." W jakiś
parapsychologiczny czy inny |gnostycki sposób przekazano mu informację, jak ma
się obchodzić z tajemniczą księgą. I "w godzinie, kiedy jasny stał się dla niego
sens księgi, w jego umyśle rozbłysło światełko". Musiał to być raczej całkiem
pokaźny żyrandol, Henoch bowiem "znał się od tej chwili na porach roku, na
planetach i gwiazdach, które każdego miesiąca oddawały swoje usługi, a także
potrafił nazwać każdy obieg i znał anioły, które oddawały swe usługi".
Wspaniale! Wątek o księdze Adama przewijającej się przez pokolenia nie ogranicza
się bynajmniej do dwóch kart w "Legendach o czasach pradawnych". W różnych
miejscach pojawia się on niekiedy fragmentarycznie w formie kontynuacji i
uzupełnień. Cytując, nie dodałem wprawdzie ani słowa od siebie, niemniej jednak
starałem się nanizać te perełki na wspólną nitkę, by powstał z nich cały sznur.
Gdzie zniknęła ta księga? Przy pomocy anioła Rafaela dostała się w ręce Noego.
Tym razem to Rafael objaśnił Noemu, jak obchodzić się z księgą. Nadal była ona
"napisana na szafirze" i Noe praojciec ludzkości po potopie, nauczył się z niej
rozumieć wszystkie orbity planet, a także "drogi ruchu Aldebarana, Oriona i
Syriusza". Z księgi dowiedział się Noe "nazw poszczególnych nieb [...] i jakie
są imiona niebiańskich sług". Nie bardzo rozumiem, dlaczego Noe interesował się
drogami ruchu Aldebarana, Oriona i Syriusza, ani też, na co mu były "imiona
niebiańskich sług". Po potopie - myślałem sobie zawsze - ci, którzy przeżyli,
powinni mieć raczej zupełnie inne zmartwienia. Aha, i jeszcze coś - Noe włożył
księgę "do złotego relikwiarza i wniósł ją na samym końcu". Do arki, oczywiście.
"Także gdy Noe wyszedł z arki, przez wszystki dni swego żywota trzymał się
księgi. W godzinie śmierci przekazał ją Semowi. Sem przekazał ją Abrahamowi.
Abraham przekazał ją Izaakowi, Izaak przekazał ją Jakubowi, Jakub przekazał ją
Lewiemu, Lewi przekazał ją Kehatowi, Kehat przekazał ją Amramowi, Amram
przekazał ją Mojżeszowi, Mojżesz przekazał ją Jozuemu, Jozue przekazał ją
Najstarszym, Najstarsi przekazali ją Prorokom, Prorocy przekazali ją Mędrcom i
tak przechodziła z pokolenia na pokolenie, aż do króla Salomona. Objawiono mu
księgę tajemnic i stał się przez to nader mądry [...] Wznosił budowle i
szczęściło mu się we wszystkim dzięki mądrości świętej księgi [...] Chwała oku,
które to widziało, i uchu, które to słyszało i sercu, które to pojęło i poznało
mądrość księgi." Fantastyczną historię księgi Adama zupełnie spokojnie można by
zakwalifikować jako "wymyśloną", gdyby nie kilka drobiazgów, które muszą
zdumiewać. Rozumiem, dlaczego przypisuje się naszemu praojcu-Adamowi korzystanie
z księgi, bo przecież nasz osamotniony przodek skądś musiał zaczerpnąć wiedzę.
Wprawdzie, jeśli się dobrze zastanowić, wcale nie jest do tego konieczna
książka, ponieważ Adam był przecież człowiekiem rozgarniętym i każdego dnia
nabywał nowych doświadczeń, bezustannie się ucząc. Rozumiem też, że kronikarze
zadawali sobie pytanie, gdzie też podziała się ta księga, i w ten sposób
wymyślili historię z przekazywaniem kolejnym potomkom. Kłopot sprawia mi
natomiast koncepcja |kamienia szafiru. Ktokolwiek wymyślił tę historię, mógł
sobie wyobrazić jedynie księgi spisywane na papirusie, pergaminie, tabliczkach
glinianych, drewnianych lub łupkowych, czy jeszcze ewentualnie skórze albo ryte
w skale. W jaki jednak sposób wpadł na pomysł szafiru? Koncepcja encyklopedii na
kamieniu szlachetnym zarówno setki, jak i tysiące lat temu musiała być czymś
kompletnie dziwacznym. Natomiast dzisiaj już nie. W epoce komputerów leksykony
mieszczące się w mikroprocesorze są czymś jak najbardziej możliwym. Trwają też
prace nad pomysłem magazynowania informacji w kryształach. Adam miał też
prowadzić z ową księgą na kamieniu szafiru "rozmowę". W jaki sposób? Co też mógł
mieć na myśli pierwotny autor tej historii? I jak wpadł na pomysł takich
szczegółów, jak "siedemdziesiąt dwa rodzaje nauk", jakie miały być zawarte w
księdze, "sześćset siedemdziesiąt znaków najwyższych tajemnic" oraz "tysiąc
pięćset kluczy"? Są to bardzo precyzyjne dane, których nie wytrząsa się, ot tak,
z rękawa, nie mówiąc już o przypisywaniu ich aniołowi. Nie ulega wątpliwości, że
ludzie przed tysiącami lat byli znacznie bardziej łatwowierni od nas, ale też
znacznie głębiej wierzący. Niewykluczone, że gotowi byli brać każdą bzdurę za
dobrą monetę, ale jednak wiara w biblijny akt Stworzenia pozostawała
niezachwiana. Anioły uważane były za coś nadludzkiego, były w końcu mieczami i
posłańcami Boga Przedwiecznego. Z aniołami nie było żartów, bano się ich gniewu.
Dlaczego zatem jakiś pisarczyk miałby wpaść na pomysł włączania aniołów do
swojej historyjki rodem z science fiction? Bezczelny i kłamliwy wymysł? Jakby
tego było mało, zaraz po popełnieniu przez Adama grzechu angażuje się archanioła
Rafaela, aby przyniósł Adamowi księgę. Nie przeceniam treści owej tajemniczej
księgi, ale jednak zadaję sobie pytanie, dlaczego nieznany autor przywiązuje tak
wielką wagę do pewnych gwiezdnych konstelacji? Co Adamowi i jego potomkom po
znajomości dróg ruchu Aldebarana, Syriusza czy Oriona? Są prostsze metody
prowadzenia ziemskiego kalendarza. Ewa i UFO Anioł Raziel, który przekazał
księgę zapisaną na szafirze, w dodatku "uniósł się w płomieniu w górę", a
nastąpiło to po tym, jak "zapłonął ogień na brzegu rzeki". Wzmianki na temat
ognia i latających wozów w czasach Adama znajdujemy także w apokryficznym "Życiu
Adama i Ewy" (6). Zachowana wersja pochodzi wprawdzie z roku 730 po Chr., bazuje
jednak na rękopisach o nie ustalonym wieku. "A wtedy Ewa spojrzała w niebo i
ujrzała zbliżający się świetlisty wóz, ciągnięty przez błyszczące orły, których
piękności nie potrafi opisać nikt zrodzony z łona kobiety." Pramatka Ewa jako
pierwszy naoczny świadek UFO? Do pojazdu wsiadł ten sam Pan, który stworzył
Adama i Ewę i od czasu do czasu przechadzał się po ogrodzie Eden: "I oto Pan
Potężny wstąpił do wozu; cztery wichry go ciągnęły, cheruby kierowały wichrami,
a poprzedzały je anioły z nieba." Do diaska! Podobno Adam poznał z księgi
mającej formę szafiru nazwy poszczególnych niebios, jak też imiona niebiańskich
sług. O jakich to w ogóle niebach jest mowa? Precyzują to starożydowskie Legendy
o czasach pradawnych. Pierwsze niebo nazywa się "Wilon" - z tego nieba
obserwowani są ludzie. Powyżej "Wilon" znajduje się "Raqi'a" - tam są gwiazdy i
planety. Jeszcze wyżej jest "Szechaqim", a ponad nim kolejne niebiosa o nazwach
"Zewul", "Ma'on" i "Machon". I na koniec, nad "Machon", znajduje się najwyższe
niebo - "Arawot". Tam właśnie "przebywają serafiny, tam są też niebiańskie koła
i cheruby. Ich ciała uczyniono z ognia i wody, a jednak pozostają całością,
albowiem woda nie gasi ognia, a ogień nie wsysa wody. Anioły głoszą pochwałę
Najświętszego, niech będzie błogosławione Jego imię. Lecz anioły przebywają
daleko od chwały Pana, oddalone są od Niego o trzydzieści sześć tysięcy mil i
nie widzą miejsca, gdzie przebywa Jego chwała". Oczywiście, słowa "mil" nie
znajdujemy w "tekście pierwotnym" - tę miarę wprowadził tłumacz w miejsce
jakiejś niezrozumiałej jednostki długości. Liczba "trzydzieści sześć tysięcy"
pozostała nie zmieniona. Mimo to cała opowieść nadal jest kuriozalna, albowiem w
odniesieniu do wszystkich tych niebios podaje się nie tylko miary długości, ale
również odległości czasowe. Między poszczególnymi niebiosami znajdują się
"drabiny", a między nimi rozciągają się epoki liczące "pięćset ziemskich lat
podróży". Jeśli spojrzeć na tę informację przez nowoczesne okulary, odpowiada to
odległości 10 lat świetlnych przy prędkości wynoszącej 2% prędkości światła.
Wszystkie przytoczone przeze mnie powyżej przekazy figurują jako "mity i
legendy", a te, jak wiadomo, są całkowicie niewiarygodne. Zwyczajne "głupie
bajeczki", jak określił je pogardliwie już dwa stulecia temu teolog dr
Eisenmenger (7 ). Typowe pójście na łatwiznę. Legenda jako nieprawdziwa opowieść
historyczna stanowi przeciwieństwo historii. W dodatku mity i legendy całkowicie
ignorują chronologiczny układ zdarzeń, nie troszcząc się ni w ząb o fakty
historyczne. Legenda to "ludowy wymysł i ludowa fantazja" (8 ), a jednak stanowi
cenne ogniwo między badaniem historii a nauką. Legenda bowiem uzupełnia
historię, stara się uzupełnić luki i rozjaśnić mroki. Legenda nie buduje na
niczym i nawet jeśli jej podejście oraz przedstawiane powiązania nie zgadzają
się ze źródłami historycznymi, to jednak pozostaje ona "religijną filozofią
historii ludu". Już grecki geograf Strabon (ok. 63-26 przed Chr.) - bądź co bądź
autor siedemnastotomowego dzieła "Geographika" - stwierdzał sucho (9 ): "Nie po
homerycku jest opowiadać byle co, bez małego choćby ziarenka prawdy." Po prostu
legendy? Legenda powiększa to, co wielkie, zaczarowuje to, co zagadkowe i
przyozdabia swych bohaterów w mnóstwo elementów fantastycznych. A jednak nie
jest tylko wymyśloną kłamliwą opowieścią. Zawsze nawiązuje do osobistości
historycznych i prawdziwych zdarzeń. Często stara się zachować jako prawdę to,
co niszczą historycy. Na przykład, każdy Szwajcar zna legendę o Wilhelmie Tellu
i zestrzeleniu przez niego jabłka. Historycy pozbawili tę legendę czaru. Ale co
to może obchodzić ludową wyobraźnię? W jakiejś formie przecież ta historia z
jabłkiem musiała się rozegrać. Koniec, kropka! W dodatku legendy mają zasięg
międzykontynentalny i to nie od dzisiaj. Tak było już przed tysiącami lat.
(Wskazywałem już w innym miejscu (10 ) na zdumiewające związki między Biblią i
mitami Indian środkowoamerykańskich.) Również w przypadku legend żydowskich
istnieje niezaprzeczalne - i łatwe do wykazania - pokrewieństwo z przekazami
perskimi, arabskimi, greckimi, hinduskimi, a nawet amerykańskimi. Jakkolwiek
inne są imiona bohaterów, odmienni bogowie i zagadkowe zjawiska przyrody - jądro
opowieści pozostaje takie samo. A może ktoś zechce zaprzeczyć, jeśli stwierdzę,
że legenda o potopie występuje na całym świecie? W legendach wszelkie datowania
są niezwykle zagmatwane. Nie ma żadnego znaczenia, |kiedy dane zdarzenie miało
miejsce, najważniejsze, że się |wydarzyło. Dokładnie w tym samym stopniu dotyczy
to wielu świętych ksiąg. Jako przykład wymienię tu biblijną wersję potopu z Noem
i jego arką. W legendę tę trzeba było tak długo |wierzyć, aż we wzgórzu
Kujundżyk - dawnej Niniwie - dokonano sensacyjnego odkrycia. Otóż archeologowie
wydobyli tam na światło dzienne dwanaście glinianych tabliczek, należących
niegdyś do biblioteki asyryjskiego króla Assurbanipala. Tabliczki te zawierały
opowieść o Gilgameszu, królu miasta Uruk, pół-bogu i pół-człowieku, który
wyruszył w drogę, aby odszukać swego ziemskiego praojca o imieniu Utnapisztim.
Ku naszemu zdumieniu Utnapisztim przedstawia dokładny opis potopu, powiada, że
|bogowie ostrzegli go przed nadciągającym potopem i polecili mu zbudowanie
barki, na której umieścić miał kobiety i dzieci, swoich krewnych oraz
rzemieślników różnych specjalności. Opis burzy, ciemności, podnoszących się wód
i rozpaczy ludzi, których nie mógł wziąć ze sobą, do dziś jeszcze porywa
barwnością narracji. Podobnie jak w relacji Noego w Biblii, czytamy tutaj
opowieść o kruku i gołębicy, które wypuszczono z pokładu oraz o tym, jak
wreszcie wody opadły i barka osiadła na szczycie góry. Zbieżności między relacją
o potopie w eposie o Gilgameszu oraz tym z Biblii są niewątpliwe - zresztą żaden
z badaczy ich nie neguje. Fascynujące w tej zbieżności jest to, że mamy do
czynienia z innymi zwiastunami potopu i innymi |bogami. O ile biblijna relacja o
potopie pochodzi z drugiej ręki, o tyle pierwsza osoba liczby pojedynczej w
eposie o Gilgameszu świadczy o tym, że opowiada ten, który przeżył, czyli
naoczny świadek wydarzeń. Kto od kogo to przejął? W latach 60-tych naszego
stulecia światło dzienne ujrzały jeszcze starsze wersje tej samej opowieści -
gdzie zatem leży jej źródło? Kto ma je datować? W dodatku w tym chronologicznym
chaosie nawet niemożliwe staje się możliwe, a mianowicie to, że wariant biblijny
może być jednak najstarszy ze wszystkich. Że co, proszę? Czyżbym przed chwilą
nie dowiódł czegoś wprost przeciwnego? Otóż nawet jeśli niezbyt się to podoba
teologom i pokrewnym naukowcom, to jednak muszą się oni pogodzić z myślą, że
datowania biblijnych patriarchów aż do Noego (a nawet jeszcze dalej) to jedna
wielka katastrofa, będąca rezultatem pobożnego życzenia, by trzymać się podanego
w Biblii następstwa pokoleń. W każdym razie biblijne datowania nie dadzą się
zaświadczyć historycznie. Nie mieszczą się do żadnego, choćby nawet największego
worka. Tym samym istnieje teoretyczna przynajmniej możliwość, że biblijny
wariant opowieści o potopie w swoim |pierwotnym jądrze jest starszy od
akadyjskiego czy sumeryjskiego, nawet, jeśli chronologicznie rzecz biorąc,
został spisany później. Jedno tylko nie uległo zmianie - ludzka pamięć o
prastarych wydarzeniach. Książki i podręczniki historyczne potrafią ulec
zniszczeniu, spleśnieć i spłonąć - legenda nie. Uporczywie tkwi w świadomości
narodów i po każdym zniszczeniu, po każdej wojnie jest na nowo spisywana.
Legenda to niejasne wspomnienie, niepewne dziedzictwo przekazywane przez
przeszłość przyszłości. Dlatego też pozostanę przy legendzie i spróbuję ożywić
starego ducha nowoczesnymi środkami. Jeśli trzymać się przekazów żyjących wśród
ludów Ziemi - a tym razem naprawdę mam na myśli dosłownie wszystkie ludy we
wszystkich zakątkach naszego globu - to pierwszego człowieka zawsze stworzył
jakiś Pan, Najświętszy, Najwyższy czy Pan Bóg. Umieścił on tę pierwszą istotę w
ogrodzie Eden albo w jakimś innym cudownym zakątku. Wedle przekazów
starożydowskich ogród taki istniał na długo przed stworzeniem świata i to
całkowicie gotowy: "(...) wszystkie jego części i cała roślinność, a także
sklepienie nad nim jak i ziemia pod nim - wszystko już było i dopiero w tysiąc
trzysta sześćdziesiąt jeden lat, trzy godziny i dwa mgnienia oka później
stworzone zostały Ziemia i Niebo." A my tu sobie łamiemy głowy, dlaczego mimo
pilnych poszukiwań ogrodu Eden wciąż go jeszcze nie odnaleziono? (Na temat
daremnych poszukiwań piszę w jednej z wcześniejszych książek (11 ).)
Przypuszczalnie stacja doświadczalna z eksperymentalnymi istotami Adamem i Ewą -
nazwijmy ją "Biosphaere One" - została po prostu zlikwidowana. O ile dotychczas
byłem przekonany, że nasi prarodzice byli jedynymi ludźmi w owym tajemniczym
ogrodzie Eden, o tyle żydowskie legendy powiadają co innego: "Sera, córka Asera,
jest jedną z tych dziewięciu, którzy za życia weszli do Ogrodu Eden." A kim było
pozostałych osiem osób? Najwyższy wbił sobie do głowy, że musi stworzyć
człowieka. Najpierw jednak - dla czystej formalności - spytał swoje anielskie
zastępy, co też o tym sądzą. Aniołowie byli przeciwni. "Wtedy Pan wyciągnął
palec i spalił ich wszystkich." Ponownie Najwyższy zadał to samo pytanie innym
aniołom - z tym samym rezultatem. Trzecia grupa aniołów odparła, że Najwyższy i
tak zrobi, co będzie chciał, a więc niech czyni zgodnie ze swoją wolą. No i
stworzył Pan Adama "własnymi rękami". Pierwszy model człowieka miał pod
niektórymi względami przewyższać aniołów. Szczególnie denerwujący dla nich był
fakt, że człowiek zyskuje władzę nad całą planetą, a do tego jeszcze może się
rozmnażać. Aniołowie bowiem są bezpłodni i nie mogą się mnożyć. W niebie
zagościły zazdrość i zawiść. Niebiańskie spory "Samael był największym księciem
pośród nich w niebie, albowiem święte zwierzęta i serafiny miały jedynie po
sześć par skrzydeł, a on miał ich dwanaście. I poszedł Samael, i sprzymierzył
się ze wszystkimi najwyższymi zastępami przeciwko swemu Panu, i zebrał wokół
siebie swe hufce, i opuścił się z nimi na Ziemię, i zaczął szukać sobie
towarzysza." Takiego buntu Najwyższy nie mógł puścić płazem. Stało się to, co
się stać musiało - Najwyższy "strącił Samaela i jego zastępy z Miejsca Świętości
i wypchnął ich z nieba". Według żydowskiej legendy grzech w ogrodzie Eden nie
dotyczył bynajmniej słynnego jabłka, lecz tego, że wspomniany Samael uwiódł i
zapłodnił Ewę. Po akcie kopulacji Ewa "spojrzała w jego oblicze i spostrzegła,
że nie jest podobne do ziemskiego, lecz do niebiańskiego". Zwariowana historia?
Niewiarygodna w każdym calu? Po prostu wytwór ludzkiej wyobraźni? Raczej nie.
Przepisywane przez tysiąclecia i wciąż na nowo interpretowane opowieści
zawierają wspólne jądro, pojawiające się u niezliczonych ludów żyjących w
wielkim oddaleniu od siebie: uwiedzenie człowieka. Cóż takiego rozegrało się
zatem w mglistej przeszłości Ziemi? Przypomnijmy sobie: cała religia
chrześcijańska zbudowana jest na tym, że musi przyjść Jezus, aby zbawić ludzi.
Zbawić od czego? Od grzechu pierworodnego. A ten z kolei popełniono w raju, w
owym cudownym ogrodzie Eden. Czy to było jabłko, czy seks i czy rzeczywiście w
raju - zasadnicze wydarzenie |gdzieś musiało się rozegrać. Uwiedzenia pramatki
Ewy miał dokonać wąż lub jakiś odrzucony |archanioł. Nowocześni teologowie,
którzy niespokojnie kręcą się na swoich stołkach widząc, jak rozpływają się ich
nadzieje, głoszą ostatnio, że żadnego grzechu pierworodnego nie było. W ten
sposób odbierają wszelką rację bytu idei odkupienia, ale to właściwie ich
problem, a nie mój. Mamy teraz iście paradoksalną sytuację: powszechnie wierzy
się, że |niebo jest miejscem absolutnej szczęśliwości, miejscem, do którego
udajemy się po śmierci. Każdy marzy o tym, by dostać się do nieba, wyrwać się
wreszcie z tego padołu łez, uwolnić od lęków, zazdrości i zawiści, od nieszczęść
i nędzy. Niebo jest przedmiotem tęsknoty, wyśnionym celem wszelkich pragnień,
spełnieniem nadziei. Ale stop! Coś tu nie gra. Jeszcze zanim powstał człowiek, w
niebie były już zawiść i opozycja, kłótnie i awantury ze skutkami śmiertelnymi.
Czyżbyśmy zatem źle zrozumieli pojęcie "niebo"? Czyżby stare teksty mówiły o
innym niebie niż to, w którym mieszka Wszechmocny Bóg? Dylemat ten nie znika
nawet wówczas, gdy nie damy wiary starożydowskim przekazom lub też odsuniemy je
na bok z pobłażliwym uśmieszkiem. Czy nam się to podoba, czy nie, właśnie za
sprawą uwodziciela Ewy pojawił się ów wszystko zmieniający grzech. Nawet jeśliby
tego grzechu w rzeczywistości nie było, to i tak pozostanie on w wierze
chrześcijańskiej powodem późniejszego odkupienia przez Jezusa. Czy uwodziciela
nazwiemy "Samael", "Lucyfer" czy "diabeł", w niczym nie zmienia to samego faktu.
Jasne? Jak wiadomo każdemu z Biblii, Bóg Wszechmogący sprowadził potop, aby
zniszczyć rodzaj ludzki. Właściwie dlaczego? Przecież wcześniej "własnymi
rękami" ulepił praczłowieka i - jako ponadczasowy Bóg - znał przyszłość. Z góry
musiał więc wiedzieć, co się stanie. A może jednak nie? Oznaczałoby to, że pod
określeniem |Najwyższy kryje się coś zupełnie innego niż to, co ja i miliony
innych wierzących rozumieją przez słowo |Bóg. Żydowskie legendy podają, że po
uwiedzeniu Ewy powstały jakby dwa rody: linia Kaina i linia Abla.
Przedstawiciele linii Kaina mieli się podobno zachowywać jak zwierzęta: "Z
odkrytym przyrodzeniem chodzili potomkowie Kaina, a kobiety i mężczyźni byli jak
bydło. Chodzili nago po targu [...] a mężczyzna parzył się z własną matką i z
własną siostrą, i żoną brata swego na środku ulicy." Złośliwość i perfidia tej
linii opisane są w legendach o Sodomie i Gomorze. Mieszkańcy tych miast nie
przestrzegali żadnych praw ani nakazów moralnych i robili to, na co akurat
przyszła im ochota. Niech uzmysłowi to drobny przykład, też z epoki: "Mieszkańcy
Sodomy i Gomory ustawili łóżka na ulicach. Ktokolwiek wszedł do miasta, był
chwytany i siłą rozciągany na jednym z łóżek. Jeśli był krótszy od łóżka, to
trzech ciągnęło go za głowę, a inni za nogi. Człowiek krzyczał, ale oni nie
zwracali na to uwagi. Jeśli natomiast był dłuższy od łóżka, to po trzech
mężczyzn stawało po obu stronach i rozciągało go na szerokość, aż zamęczali go
na śmierć. Kiedy obcy krzyczał, oni powiadali: "Tak się dzieje z człowiekiem,
który przybywa do Gomory"." Nie dość na tym. Do ogólnego upadku obyczajów i
lubieżności przyłączyły się też "upadłe anioły", które całymi grupami przybywały
z nieba, żeby brać sobie "ludzkie córki". Tego rodzaju aniołów nie da się raczej
zaliczyć do kategorii niewinnych. Owoce lubieżności |tych aniołów wyrastały na
gigantów: "Od nich wzięli się potem giganci, którzy byli potężnego wzrostu i
którzy wyciągali ręce do grabieży, plądrowania oraz przelewu krwi. Giganci
płodzili dzieci i mnożyli się jak płazy; każdemu rodziło się po sześcioro
potomstwa na raz." Nie było sposobu na ukrócenie tych obrzydliwości,
najwyraźniej nie można było przeprowadzić selektywnego wyodrębnienia złych i
dobrych. Cóż zatem innego pozostało Najwyższemu, jeśli nie potopić całe to
nasienie i zacząć wszystko od nowa? Przy tej okazji staje się jasne, że ów
Najwyższy nigdy nie mógł być tym Bogiem, którego czczą wyznawcy wszystkich
religii. "Upadłe anioły" miały zatem płodzić gigantów. O gigantach rozpisywałem
się już w wielu książkach, postaram się więc maksymalnie oszczędzić powtórzeń.
Gwoli ścisłości powiem więc tylko tyle: "Legendy Żydów o czasach pradawnych"
wymieniają wręcz nazwy poszczególnych plemion gigantów. Byli więc Emici, czyli
"potworni", Refa'im ("osłabiający"), Gibborim, czyli "wielcy bohaterowie", byli
Zamzummim ("dokonujący wyczynów"), a także Awwim, czyli "niszczyciele", oraz
Nefilim, to jest "psujący". Niezłe towarzystwo musiało się zebrać na Ziemi. W
apokryficznej Księdze Barucha wymienia się nawet ich liczbę (12 ): "I sprowadził
Bóg potop na Ziemię i zniszczył wszystko życie, a także 4090000 gigantów." Jakiż
to święty bądź nie święty duch podszepnął prorokowi Baruchowi tę liczbę?
Oczywiście, także w odniesieniu do gigantów biblijne datowania nie zgadzają się
ani na jotę. Na przykład, jak podaje z Księga Samuela (z Sm 21, 18-22 ), jeszcze
długo po potopie biblijny król Dawid miał walczyć z gigantami o sześciu palcach
u rąk i nóg. Chronologicznie nie do pomyślenia. ZOO Frankensteina Zdumiewają
mnie |wydarzenia, a nie epoki, tych ostatnich bowiem i tak nie da się już
rozsądnie uszeregować. "Legendy Żydów o czasach pradawnych" opowiadają o
osobliwych mieszańcach, a więc dziwacznych istotach żywych, nie będących
produktami żadnej ewolucji. Były podobno istoty mające "tylko jedno oko pośrodku
czoła" inne mające "tors konia, ale za to głowę barana" i jeszcze inne o "głowie
człowieka i ciele lwa", czy wreszcie nawet ludzie bez szyi i z oczami na plecach
oraz - rzecz jeszcze dziwaczniejsza - "istoty o ludzkich obliczach i końskich
nogach". Czy ta absurdalna menażeria jest tylko zwykłym idiotyzmem powstałym w
zwariowanej wyobraźni pijanego? Być może. Niemniej jednak intrygująca jest dla
mnie powtarzalność opisywanych spraw. O podobnych potworach informował
mianowicie Egipcjanin Manethon. Ów Manethon był pisarzem i arcykapłanem świętych
sanktuariów Egiptu. Grecki historyk Plutarch podaje, że był on współczesnym
pierwszego egipskiego władcy z rodu Ptolemeuszów (304-282 przed Chr.). Manethon
żył w Sebennytos, mieście leżącym w delcie Nilu, tam też napisał historię Egiptu
w trzech księgach. Jako naoczny świadek przeżył upadek liczącego trzy tysiące
lat imperium faraonów, jako uczony spisał kronikę bogów i królów swego kraju.
Pierwopisy dzieł Manethona zaginęły, lecz inni historycy, tacy jak Juliusz
Afrykański (zm. 240 po Chr.) czy Euzebiusz (zm. 339 po Chr.), przejęli z nich
najistotniejsze fragmenty. Euzebiusz przeszedł do historii Kościoła jako biskup
Cezarei i kronikarz okresu wczesnochrześcijańskiego. Otóż Manethon twierdził, że
to |bogowie stworzyli te wszystkie istoty, hybrydy i wszelkiego rodzaju potwory.
Euzebiusz tak o tym pisze (13 ): "[...] i spłodzili ludzi o podwójnych
skrzydłach; do tego jeszcze innych o poczwórnych skrzydłach i dwóch twarzach i o
jednym ciele i dwóch głowach, kobiety i mężczyzn, i o dwóch naturach, męskiej i
żeńskiej; następnie jeszcze innych ludzi o udach kozich i z rogami na głowach; i
jeszcze innych o nogach końskich, i innych o kształcie końskim z tyłu i
kształcie ludzkim z przodu; spłodzili także byki o ludzkich głowach i psy o
czterech korpusach, których ogony, podobnie jak ogony ryb, wychodziły z tylnej
części ciała; także ludzi i wiele innych potworów [...], do tego także wszelkie
potwory o ciałach smoków [...] i mnóstwo fantastycznych stworzeń, różnorodnie
ukształtowanych i różniących się między sobą, których podobizny ustawiali obok
siebie i przechowywali w świątyni w Belos." Jeśli idzie o podobizny, to mają
rację Manethon i Euzebiusz. Każde większe muzeum ma w swych zbiorach rzeźby
przedstawiające takie starożytne mieszańce. A więc legendy żydowskie i egipskie
wcale nie są zapełnione żałosnymi bzdurami, tylko najwyraźniej mówią o tym, co
dawniej było rzeczywistością. Jeśli natomiast nigdy ich nie było, tych
wszystkich potworów z gabinetu okropności doktora Frankensteina, to pozostaje
pytanie, skąd też autorzy tych opowieśei ściągnęli swoje pomysły, na jakiej
pożywce wyrosły ich niecodzienne kreatury, a także, skąd kamieniarze i
sztukatorzy dawnych kultur wzięli pierwowzory? Pewnie tylko z przekazów. A te są
niemalże drobiazgowo precyzyjne, wręcz irytująco dokładne, jak na głupie mity i
legendy. Biblia tak mówi o budowie arki w Księdze Rodzaju (Rdz 6, 15 ): "[...]
długość arki - trzysta łokci, pięćdziesiąt łokci - jej szerokość i wysokość jej
- trzydzieści łokci." Żydowskie legendy podają to dokładniej: "Prawe skrzydło ma
być długie na sto pięćdziesiąt kabin, na sto pięćdziesiąt kabin długie ma być
lewe skrzydło; trzydzieści trzy kabiny wynosić ma szerokość z przodu,
trzydzieści trzy kabiny ma wynosić szerokość z tyłu. Pośrodku ma być dziesięć
pomieszczeń na zapasy żywności; tam mają być przewody do doprowadzania wody;
będą otwierane i zamykane. Arka ma być wysoka na trzy piętra; tak samo jak
wygląda najniższe piętro, wyglądać ma też piętro drugie i trzecie; na najniższym
piętrze mają mieszkać bydło i dzikie zwierzęta, na środkowym gnieździć się ma
ptactwo, najwyższe piętro przeznaczone jest dla ludzi i stworzeń pełzających."
Światło dla arki Kiedy już arkę uszczelniono dokładnie smołą, zatykając każdą
szczelinę, w tym przedpotopowym statku musiały w zasadzie panować najczarniejsze
ciemności. Tak jednak nie było, bowiem: "W arce wisiała wielka perła, która
wszystkim stworzeniom wysyłała światło promieniejące ze swojej własnej mocy." Do
tego dwie zdumiewające uwagi na marginesie. Księga Mormona to biblia wyznawców
Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych Dnia Ostatniego, powstałej w USA wspólnoty
wyznaniowej. Księga ta miała zostać przekazana przez anioła założycielowi
Kościoła Mormońskiego, prorokowi Josephowi Smithowi (1805-1844 ). Jak twierdzą
mormoni, księga przez całe tysiąclecia ukryta była w formie metalowych tablic we
wnętrzu pewnego wzgórza. Tylko dzięki dwóm |kamieniom tłumaczącym, które Joseph
Smith otrzymał od anioła Moroni, mógł on przetłumaczyć starożytne znaki na
angielski. Jest tam opowieść o Jaredach, ludzie, który w czasach budowy wieży
Babel opuścił swoją dawną ojczyznę i na pokładzie licznych statków dotarł do
Ameryki Południowej. Statki te były "szczelne jak naczynie, i kiedy drzwi były
zamknięte, były szczelne jak naczynie" (14 ). A jednak nie panowały w nich
ciemności, Pan bowiem podarował Jaredom szesnaście świecących kamieni, po dwa na
każdy statek, i podczas trwającej trzysta czterdzieści cztery dni podróży
kamienie te dawały jasne światło. Pierwsza klasa! Przypuszczalnie było to to
samo tajemnicze źródło światła, co w arce Noego. Według przekazów żydowskich to
sam Pan Bóg we własnej osobie wykonał szkic budowy arki: "I Pan narysował Noemu
palcem rysunek i rzekł mu: "Patrz, tak a tak ma wyglądać arka"." Nie inaczej
jest u mormonów. W I Księdze Nefiego (17, 9 ) czytamy: "Zbudujesz statek, jak ci
to pokażę, abym mógł przeprawić lud twój przez wody." Czyżby zatem mormoni
ściągali z jakichś legend żydowskich? A może Żydzi z sumeryjskiego eposu
Gilgamesza czy babilońskiego Enuma Elisz? Ten ostatni tekst zawiera kolejny
wariant mitu o potopie, z Atrahasisem jako tym, który przeżył, i czytamy w nim -
jakże by inaczej - że bóg Enki zażądał zbudowania wodoszczelnego statku bez
żadnych otworów. Nie brakowało w nim ani kompasu, ani źródła światła. Na
pytanie, kto od kogo odpisywał, nie da się odpowiedzieć. W dodatku wcale nie
potrzeba plagiatu, aby otrzymać legendy i święte księgi zawierające podobne
szczegóły. Właściwie jakim prawem wykluczamy, że źródło Księgi Mormona było
naprawdę wygrawerowane na prastarych metalowych płytach? Nakazuje nam to tylko i
wyłącznie nasze chrześcijańsko-żydowskie zadufanie. Z kolei to, że opowieść o
potopie powtarza się w innych kulturach pod innymi nazwami, wcale nie dowodzi,
że żydowscy autorzy koniecznie musieli je podkraść. W końcu było wielu potomków
w pierwszych pokoleniach po potopie - i każdy rozpowszechniał |swoją wersję tej
opowieści. Autorzy tych różnorodnych legend żyli na różnych kontynentach, w
różnych krajach, kulturach i religiach. Środki masowego przekazu jeszcze nie
istniały, podróże międzykontynentalne nie były na porządku dziennym. A mimo to
mamy przekazy pochodzące ze wszystkich stron świata i z niezliczonych źródeł,
relacjonujące niemalże jedno i to samo. Czyżby w umysłach wszystkich autorów
mieszkał ten sam duszek? Czyżby wszyscy oni - prawdziwa mania! - dręczeni byli
jedną i tą samą myślą? Nic z tego! Pewnych rzeczy nie da się wymyślić.
Niemożliwe, aby czyjaś wyobraźnia - w dodatku tysiące lat temu! - tak jednolicie
pracowała na całym świecie. Te wręcz zuniformizowane relacje muszą pochodzić od
faktów, od przedhistorycznych wydarzeń. Dawniej były to relacje o tym, co ktoś
przeżył. W toku tysiącleci relacje te wzbogacono o elementy fantastyczne i
przypisano własnym ludowym bohaterom i prorokom. W centrum zawsze jednak
pozostawało zasadnicze wielkie wydarzenie. Sprawa potopu Tym sposobem
wylądowaliśmy przy drugim - po grzechu pierworodnym - dylemacie: święte księgi
głoszą rodzajowi ludzkiemu, że to Pan Bóg wywołał potop, aby ukarać złych. Potop
miał miejsce naprawdę, dzisiaj można już nawet dowieść tego naukowo (15 ).
Ponadto pewien międzynarodowy zespół naukowców twierdzi, że udało mu się
zlokalizować szczątki arki Noego na zboczach góry Al Judi. Al Judi to właśnie ta
góra w masywie Araratu, na której według świętego Koranu osiąść miała arka.
Kierownik ekspedycji, geofizyk David Fasold, oświadczył dziennikarzom, że za
pomocą radaru do prześwietleń gruntu udało się uzyskać znakomite zdjęcia.
Zdjęcia mają być podobno tak ostre, że można nawet policzyć deski między burtami
kadłuba. Profesor Salih z Bayraktutan zaś, dyrektor Instytutu Geologicznego
Uniwersytetu im. Atatürka, powiedział dziennikarzom londyńskiego "Observera":
"Mamy do czynienia z tworem wykonanym ręką ludzką, który może być tylko arką
Noego" (16 ). Czyżby zatem naprawdę Pan Bóg zlecił budowę arki? Tak czy inaczej,
owa zagadkowa osoba dobrze wie, co robi, ponieważ Bóg zamierza uratować przed
masami wody przynajmniej paru ludzi. Tak więc udziela wybrańcowi lub wybrańcom -
w zależności od przekazu - odpowiednich wskazówek na temat budowy statku. Nawet
własnoręcznie rysuje plany i8¦lub dyktuje dokładne dane konstrukcyjne. Rozdaje
zagadkowe świecące perły czy kamienie, a nawet kompasy. Dopiero potem rozpoczyna
się Wielkie Zniszczenie. Czemu to wszystko takie skomplikowane? Jeśli Bóg - a po
raz drugi mam tutaj na myśli Boga obecnego we wszystkich religiach - zamierza
zabić jakieś nieudane anioły, gigantów czy nienormalnych ludzi, to robi to za
pomocą symbolicznego mrugnięcia powieką. Albo, jak czytamy w Koranie, świętej
księdze muzułmanów: "I kiedy On coś postanowi, to tylko mówi: "Bądź!" - i ono
się staje" (Sura Ii, 117 ). Nie potrzeba żadnego statku z planami i jednostkami
miary, nie potrzeba smoły i tajemniczych żarówek. Fakt zbudowania statku dowodzi
natomiast, że albo ktoś chciał, żeby tak właśnie było, albo nie mógł inaczej.
Dlaczego technika, a nie cud? Prawdziwy Bóg musiał przecież wiedzieć, że wariant
techniczny - budowa statku - w tysiące lat później zacznie tylko budzić
wątpliwości co do jego, Boga, wszechmocy. Jako Wszechwiedzący wiedział też, że
kiedyś na temat potopu powstanie nie wiadomo ile różnych relacji. Dlaczego zatem
budowa statku, a nie jednoznacznie boskie rozwiązanie? Cuda, jak wiadomo,
wymykają się kalkulacji krytycznego rozumu. Cóż to zatem był za Bóg, który
potrafił wywołać potop, a jednocześnie pomagał w budowie arki, dostarczając
planów i miar? Proszę o wybaczenie tego, co powiem, ale jeśli |nie wywołał
potopu, a więc w żaden sposób nie przyczynił się do utopienia ówczesnego rodzaju
ludzkiego, jeśli potop był zjawiskiem przyrodniczym czy klęską żywiołową, to
taki Bóg nie był tym Bogiem występującym w religiach. W tym przypadku ludzie
przypisali Bogu wyrok, którego on wcale nie wydał. Cała wiara rozpada się w
proch. Jeśli ktoś woli wersję o klęsce żywiołowej, musi jednak wyjaśnić,
dlaczego relacje z potopu stanowią |międzynarodowy temat mitów, legend i
świętych ksiąg. I jeszcze coś: potop jako zjawisko przyrodnicze czy też
katastrofa kosmiczna (następstwo uderzenia komety albo meteorytu) nie zmienia
faktu, że Najwyższy |wcześniej o tym wiedział. Inaczej nie mógłby ostrzec swoich
protegowanych, nie podyktowałby danych na temat budowy arki i nie udzielił
wskazówek, by za wszelką cenę uszczelnić wszelkie otwory statku. PoczątkującyŃ i
zaawansowani A teraz słówko w mojej własnej sprawie. Otóż za każdym razem, gdy
siadam do klawiatury komputera, by napisać nową książkę, dręczą mnie te same
wątpliwości. Jak wyjaśnić Czytelnikom kierunek mojego myślenia, nie powtarzając
w kółko tego, co mówiłem w poprzednich książkach? Nauczyciel w szkole czy
wykładowca wyższej uczelni mają łatwiej. I jeden, i drugi wychodzi z założenia,
że uczniowie i studenci pojęli już podstawy i można budować dalsze piętra gmachu
wiedzy. Jeśli ktoś nie opanował abecadła, nie przechodzi do następnej klasy.
Autor natomiast jest w opałach. Może przyjąć postawę, że czytelnicy są
obowiązani łaskawie przeczytać jego wcześniejsze dzieła. Wtedy powtórzenia są
niepotrzebne i denerwujące, w końcu zwracamy się do znawców przedmiotu. Przy
takiej postawie autor odcina się od nowych czytelników. Zostawia ich przed
progiem, zmuszając do kupienia poprzednich książek. Może to wprawdzie zwiększyć
obroty, ale nie jest zbyt eleganckie. Jeśli jednak autor mimo wszystko zdecyduje
się pisać tylko dla stałych czytelników, to dodatkowo "hoduje" sobie
wyspecjalizowaną publiczność, która wkrótce zaczyna tworzyć coś w rodzaju kręgu
"wtajemniczonych", tych, którzy wiedzą, są poinformowani - i już wkrótce
outsiderzy nie mają szans nadążyć za omawianym materiałem. Ja przecinam ten
iście gordyjski węzeł, wprowadzając powtórzenia wszędzie tam, gdzie są niezbędne
dla nowego czytelnika, aby nie był zawieszony w próżni, przy czym - i jest to
ukłon w stronę stałych czytelników - powtórzenia te nie są powtórzeniami
mechanicznymi. Do każdej pojedynczej sprawy pojawiają się ciągle nowe
uzupełnienia. Badania nie stoją w miejscu, ja sam też wiem dzisiaj na temat
legendy o Adamie czy o proroku Henochu sprzed potopu więcej niż siedem lat temu.
Pracowici bibliotekarze taszczą do mojego gabinetu coraz to nowe książki,
życzliwi czytelnicy zwracają moją uwagę na dodatkowe źródła, naukowcy z różnych
obozów dostarczają najświeższych informacji. Nie pozostaje mi więc nic innego,
jak tylko tu czy tam odgrzać i uzupełnić coś od dawna znanego. Stały czytelnik
może przerzucić kilka kartek, darować sobie wykład - "początkujący" zaś będzie
za takie powtórzenie wdzięczny, nawet jeśli z konieczności jest ono tylko
skrótowe. To, że jestem zwolennikiem teorii, iż przed wieloma tysiącami lat
naszą staruszkę Ziemię odwiedziły istoty pozaziemskie, mogę uznać za rzecz
powszechnie wiadomą. Napisałem na ten temat dwadzieścia książek i nakręciłem z 5
odcinków filmu telewizyjnego (17 ). Również na temat motywów oraz technicznych
zagadnień tej wizyty wypowiadałem się już szczegółowo. Nie ma potrzeby tego
tutaj powtarzać, tak jak i niezliczonych poszlak archeologicznych, odnalezionych
w różnych miejscach naszego globu. Tym razem chodzi mi o filozofię paleo-SETI
(paleo, od gr. palaios - "stary, dawny"; SETI od Search for Extraterrestrial
Intelligence, czyli "poszukiwanie pozaziemskich istot rozumnych"), a więc o
konstrukcję myślową rozjaśniającą to co sensowne i bezsensowne w dotychczasowych
poglądach religijnych, torującą drogę nowemu sposobowi myślenia. Nie chodzi tu w
żadnym wypadku o jakąś nową religię czy - jak złośliwie zauważają krytycy -
"namiastkę religii". Religie wymagają wiary - tu w nic nie trzeba wierzyć.
Religie składają obietnice dotyczące nawet okresu po śmierci - ja nie obiecuję
niczego. Religie budują kościoły i świątynie, w których czci się ich Boga, ich
apostołów, świętych i proroków. W filozofii paleo-SETI nie ma ani świątyń, ani
czczenia bogów. Ponadto religie wymagają przestrzegania określonych norm
etycznych - ja i moi zwolennicy niczego takiego nie narzucamy. I wreszcie -
religie inkasują należne datki. Czy Państwo, drodzy Czytelnicy, czujecie się
wykorzystani finansowo, ponieważ zakupiliście lub wypożyczyliście tę książkę?
Inny sposób myślenia Kiedy gigantyczny macierzysty statek obcych istot zawitał
do naszego Układu Słonecznego, przybysze dawno już wiedzieli wszystko o trzeciej
planecie. Tylko na tej Błękitnej Planecie istniały wszystkie warunki niezbędne
do powstania życia. Przybysze odkryli mnóstwo różnych gatunków istot żywych,
między innymi naszych prymitywnych praprzodków. Mimo braku rozumu byli oni
najwyżej rozwiniętym gatunkiem na Ziemi. Przybysze schwytali jeden egzemplarz i
dokonali w nim zmian genetycznych - z dzisiejszego punktu widzenia nie jest to
już żaden poważny problem. W którymś momencie pozaziemscy przybysze uznali, że
ich eksperyment z Homo sapiens powiódł się i w zasadzie można już pozostawić
Ziemię we władaniu człowieka. W końcu był mądrzejszy od wszystkiego, co po niej
pełzało i latało, ponadto dysponował idealnymi narzędziami do chwytania
wszystkiego, co chciał: rękami. Aby umożliwić tej istocie rozprzestrzenienie
się, konieczny był egzemplarz żeński - Ewa, czy jak tam nazywała się nasza
pramatka. Pierwsi rozumni ludzie nie znali języka - bo i skąd? Ich bezpośredni
przodkowie wywodzili się spośród małp - porykiwali tylko i pomrukiwali. Tak więc
przybysze zdecydowali się na przeprowadzenie programu szkoleniowego. Umieszczono
pierwszą parę w odosobnionym ogrodzie - Biosphaere One - i wyuczono pierwszego
języka, tak jak to czytamy w Księdze Rodzaju (Rdz 11, 1 ): "Mieszkańcy całej
Ziemi mieli jedną mowę, czyli jednakowe słowa". Nareszcie Adam mógł nadać
wszystkiemu właściwą nazwę! Kurs zawierał też zapewne przykazania moralne i
wskazówki dotyczące uprawy roli i rzemiosła. Inna grupa przybyszów z Kosmosu
eksperymentowała z istniejącymi na Ziemi zwierzętami. Dlaczego mieliby to robić?
Załoga gigantycznego statku kosmicznego, tzw. habitatu, z pewnością zna jeszcze
inne układy słoneczne i planety poza naszym. Znany musi być jej w końcu
przynajmniej |jej macierzysty układ planetarny. Wiele z tych innych planet może
być mniejszych lub większych od naszej Ziemi, mogą być bardziej lub mniej niż
ona oddalone od swego słońca. Mogą być one gorętsze lub zimniejsze, bardziej
suche lub bardziej wilgotne, także ich ciążenie może być słabsze lub silniejsze
od ziemskiego. Jak wiadomo, na Ziemi roi się od form życia przystosowanych do
najbardziej nieprawdopodobnych warunków klimatycznych. Niedźwiedź polarny śpi
wśród lodów, czego nie polecałbym lwu; kangur porusza się ogromnymi skokami,
podczas kiedy żółw posuwa się bardzo wolno; pewne gatunki węży przystosowały się
do warunków tropikalnych i giną w chłodzie. Cóż zatem bardziej oczywistego niż
eksperymentowanie z zastanym na Ziemi materiałem genetycznym? Chciano się
dowiedzieć, jakie zwierzę do jakich warunków dopasuje się najłatwiej, jakie
najbardziej nadaje się do wykorzystania, ale też, który gatunek okaże się
najodporniejszy. Absurd? Przecież my robiliśmy i robimy to samo. Tyle, że nie na
drodze manipulacji genetycznej - na nią dopiero wstępujemy - lecz hodowli.
Wyhodowaliśmy nowe odmiany krów, które dzisiaj pasą się w tropikalnym klimacie
Kenii; stworzyliśmy mieszane rasy krów, odporniejsze i dające więcej mleka;
skrzyżowaliśmy kozy i owce (tzw. kozoowca); wyhodowaliśmy i krzyżowaliśmy żyto,
rzepak i inne zboża, aby przystosować je do nowego środowiska, a dziś właśnie
przystępujemy do wytwarzania na drodze manipulacji genetycznej nowych rodzajów
warzyw. Nawet w niebie nie mają pojęcia, co jeszcze w tej dziedzinie może
przyjść do głowy naszym uczonym i czy aby nie będzie tak, że nagle stworzymy na
drodze genetycznej człowieka, który zacznie dożywać wieku dwustu czterdziestu
lat. Tak właśnie doszło do powstania potworów i hybryd, których wcześniej nie
widziano na naszej planecie. Ludzie rozprawiali w podnieceniu, podziwiali i bali
się |boskich istot. A kiedy te przerażające kreatury wymarły lub zginęły w
wyniku potopu, z miejsca powędrowały do zbiorowej pamięci ludów. Awansowały do
postaci z mitów i legend opowiadających o tych odległych czasach, kiedy to
|bogowie stwarzali różne hybrydy. Oczywiście, nie zapominam przy tym bynajmniej
o możliwościach ludzkiej wyobraźni. Grecki poeta Homer (ok. 800 przed Chr.)
opisał w przygodach Odyseusza syreny, których śpiew był tak zachwycający, że
oszałamiał żeglarzy sprawiając, iż zapominali o celu swej podróży. Chociaż Homer
nigdzie nie sprecyzował wyglądu tych istot, fantazja późniejszych autorów
uczyniła z nich uskrzydlone kobiety na ptasich nogach. Inny Grek, Hezjod (ok.
700 przed Chr.), wymyślił potworną Meduzę, na której głowie zamiast włosów wiły
się węże i której spojrzenie było tak przerażające, że zamieniało ludzi w
kamień. Hezjod na pewno sam nigdy Meduzy nie widział. Wszyscy znamy mity o
skrzydlatym koniu Pegazie albo o Feniksie, który bezustannie odradza się z
popiołów. Wszystko to, a nawet jeszcze więcej, powstało w ludzkiej wyobraźni,
bez której nie obejdzie się żadna baśń. Lecz takie fantastyczne wizje nie biorą
się z niczego, muszą mieć jakieś punkty zaczepienia, dzięki którym wszystkie te
niezwykłości wnikają do świata ludzkich wyobrażeń. Nawet jeśli nasz rozum
(jeszcze) się wzdraga przed braniem pod uwagę istniejącego przed tysiącami lat
ogrodu zoologicznego pełnego potworów, to opór ten w niczym nie zmieni
niepodważalnych faktów: `ts 1. Starożytni pisarze i historycy opisywali takie
właśnie istoty, twierdząc ponadto, że zostały stworzone przez bogów. 2.
Kamieniarze i sztukatorzy sprzed tysięcy lat uwiecznili te hybrydy w swoich
dziełach. `tn Lubieżni aniołowie Tymczasem na macierzystym statku kosmicznym
wybuchł bunt. Część wyższych oficerów chciała czegoś zupełnie innego niż
dowódca, |Najwyższy. Czy przywódca buntowników nazywał się Samael, Lucyfer czy
jeszcze jakoś inaczej, jest bez znaczenia. W legendzie określa się go mianem
"największego księcia pośród innych", w telewizyjnej balladzie science fiction
zatytułowanej "Star Trek" mówi się o nim bodaj pierwszy oficer. Tak czy inaczej,
wydaje się, iż Samael alias pan Xy dysponował większą władzą niż pozostali
członkowie załogi, albowiem jako jedyny miał "dwanaście par skrzydeł". Ów Samael
ze swoimi rebeliantami przegrał walkę na pokładzie i został wyrzucony z nieba.
Przynajmniej na początku cała grupa nie bardzo się tym przejęła. Przypuszczalnie
wydawało im się, że dzięki swej wiedzy technicznej wkrótce zyskają przewagę.
Ledwie drużyna wypędzonych znalazła się na Ziemi, od razu nabrała ochoty na
seks. W legendarnej wersji przywódca Samael niezwłocznie uwiódł Ewę: "Spojrzała
w jego oblicze i spostrzegła, że nie jest podobne do ziemskiego, lecz do
niebiańskiego". Inni członkowie załogi brali sobie w zależności od gustu piękne
dziewczęta lub pięknych młodzieńców. Jeśli wyznawcy chrześcijaństwa wszelkich
odmian wierzą w Biblię, to nie mogli nie zauważyć następujących zdań z Księgi
Rodzaju (Rdz 6, 1-2 ): "A kiedy ludzie zaczęli się mnożyć na ziemi, rodziły im
się córki. Synowie Boga widząc, że córki człowiecze są piękne, brali je sobie za
żony, wszystkie, jakie im się tylko podobały." Spór uczonych, jaki od
niepamiętnych czasów toczy się wokół określenia "Synowie Boga" i który
zaowocował tysiącami stron sprzecznych ze sobą komentarzy, wywołuje na ustach
kogoś znającego się na rzeczy pobłażliwy uśmieszek. Raz "Synowie Boga" tłumaczy
się jako "giganci", raz "Dzieci Boga", innym znów razem jako "upadłe anioły" lub
"zbuntowane istoty duchowe". Zwariować można! Jedno małe hebrajskie słówko
przewraca całą wiarę do góry nogami! A przecież każdy specjalista, który
studiował hebrajski i zna te znaki oraz ich znaczenie, wie doskonale, co one
mówią: "Ci, którzy zeszli na ziemię, byli podobni do ludzi i o wiele od nich
więksi." Tyle tylko, że nie wolno mówić, co się myśli. A ja mówię. Bez żadnych
ale. Stare jak świat zastrzeżenie, że istoty pozaziemskie nie mogłyby się parzyć
z ziemskimi, dawno już przestało obowiązywać. Powtarzanie tego jest zbędne. ("I
bogowie stworzyli ludzi na swoje własne podobieństwo...") W tym
przedhistorycznym dramacie Najwyższy, czyli dowódca statku kosmicznego, miał
najwidoczniej lepsze karty niż zbuntowana załoga. Z zatroskaniem przyglądał się
temu, co działo się na Ziemi. Wskutek skrzyżowania się kosmitów z ziemianami
powstały istoty całkowicie odbiegające od planowanej linii rozwoju Homo sapiens.
To właśnie był ów |grzech pierworodny mitologii. Ludzie odziedziczyli
nieodpowiedni materiał genetyczny, więc Pan "żałował, że stworzył ludzi na
ziemi, i zasmucił się", jak powiada Księga Rodzaju (Rdz 6, 6 ). W jakiś sposób
musiał teraz przerwać eksperyment ze stworzeniem człowieka i zacząć wszystko od
początku. Ale jak to zrobić? Przypuszczalnie zbuntowane anioły dysponowały
niezłą bronią, mogły się ukryć w jaskiniach lub zabarykadować w budynkach. Nie
sposób było tropić |złych pojedynczo. To, czy potop został wywołany umyślnie,
czy też spowodował go upadek na Ziemię wielkiego meteorytu, nie wynika z legend
i tekstów religijnych. Sztuczny potop jest wykonalny - już dziś moglibyśmy go
wywołać - meteoryty zaś co chwila uderzają w nasz glob. W każdym razie
|Najwyższy musiał znać dokładny moment wystąpienia potopu. Wyłącznie dlatego
mógł w porę ostrzec wybraną grupę |dobrych i doradzić im przy budowie arki. Taki
sposób patrzenia, który ustawia prastare legendy i religie we współczesnym
świetle, wynika z ducha czasu. Reprezentuję tę linię |publicznie od roku 1964.
Wtedy to właśnie kanadyjskie czasopismo "Der Nordwesten" jako pierwsze wykazało
się odwagą i opublikowało całostronicowy artykuł mojego pióra (19 ). Dopiero
później przyszły książki, w których mogłem omówić wiele szczegółowych kwestii.
Oczywiście, cały ten gmach myślowy pozostaje na razie teorią, jakkolwiek w wielu
dziedzinach dawno już wyszedł poza stadium teoretyczne. Filozofia paleo-SETI to
koncepcja, która rozsądnie tłumaczy wiele dotychczas zupełnie nie wyjaśnionych
aspektów przekazów religijnych. W każdym razie, takie nowoczesne spojrzenie ma
większy sens od teologicznych wygibasów, które od tysięcy lat nie posunęły nas
ani o krok do przodu i przeżyły tylko dzięki przymusowi dawania im wiary.
Osiemdziesiąt pięć lat temu profesor teologii Karl Girgensohn napisał (20 ):
"Żyjemy w czasach, kiedy postęp dokonuje się w takim tempie, jak nigdy dotąd w
dziejach. Co w danym momencie wydawać się może większości ludzi rzeczą nie do
pomyślenia, być może dawno już zostało pomyślane i dowiedzione w zaciszu
gabinetu czy laboratorium. Po kilku tygodniach wiedzą już o tym wszyscy uczeni z
danej dziedziny, po kilku latach staje się to dobrem wspólnym wszystkich ludzi
wykształconych. Nigdy odwieczny spór między ojcami a synami nie był tak
gwałtowny, jak za naszych dni." Nauka i teologia Powyższe zdania sformułowane
zostały w roku 1910. Profesor Girgensohn w najlepszym razie przeżył zaledwie
świt utopii. My natomiast tkwimy już w samym środku utopijnej rzeczywistości. Ze
swej strony w ogóle czarno widzę, jeśli idzie o teologię w dotychczasowym
sensie. Teologowie mogą wierzyć w objawienia, lecz nigdy nie uda im się uczynić
racjonalnym czegoś, co racjonalne nie jest. Nie oznacza to, że neguję naukowość
teologii systematycznej. Dokonuje ona konfrontacji tekstów z faktami
historycznymi, publikuje nowe rękopisy albo stara się zbadać wiarygodność
różnych wersji w drodze analizy porównawczej. Przykład: Kiedy i którzy prorocy
wypowiadali się na temat osoby Mesjasza? Które z tych wypowiedzi są
niedwuznaczne, które mają mniejsze znaczenie, które słowa są natury ogólnej, z
jaką inną wypowiedzią pokrywają się słowa proroka Xy? Gdyby teologowie używali
nazwy "naukowy" tylko do tego rodzaju działalności, nikt nie mógłby mieć
najmniejszych zastrzeżeń - abstrahując od samego pojęcia teologii. W końca
zawiera ona bowiem słowo theos (=Bóg) i logos (=słowo), czyli oznacza słowo
boże. A tak się składa, że |tym właśnie teologia się |nie zajmuje. Wprawdzie
wszyscy teologowie są głęboko przekonani, iż zajmują się |słowem bożym - inaczej
przecież nie wybraliby tej właśnie dziedziny - lecz właśnie już |samo to
przekonanie jest |wiarą. Człowiek taki |wierzy, iż święte i mniej święte pisma
wyszły z ust Boga, że to on je podyktował lub też objawił wybranym ludziom. Co
zostanie z tych tekstów, jeśli odpadnie wiara? Właśnie teksty. Utracą jedynie
swoją świętość. Mogą pozostać dostojne, ponieważ są stare, można traktować je z
szacunkiem, ponieważ przedstawiają wydarzenia z nieuchwytnych w aspekcie
historycznym czasów, natomiast analizować je należy metodami naukowymi, gdyż
zawierają nader interesujący materiał. Kiedy odpada wiara w świętość tych
tekstów, można zacząć rzeczową dyskusję. To właśnie przeświadczenie o świętości
owych tekstów blokuje analizę zgodną z duchem naszych czasów. Z drugiej strony
filozofia paleo-SETI również jest kwestią poglądów, a więc, pewnym przekonaniem,
które można wprawdzie doskonale podbudować, lecz którego nie sposób udowodnić.
Czy z teologią jest inaczej? Gdzie są |ścisłe dowody |naukowe reprezentowanych w
niej poglądów? Jak wiadomo, nie ma rzeczy bardziej subiektywnej od gustu,
dlatego nie należy o nim dyskutować. Mimo to dyskutuje się, ponieważ wymiana
pokoleń połączona z duchem czasu wprawia ludzi w wewnętrzny niepokój. Jedni
pragną warownego grodu wiary, inni zaś oświecenia. Słowo "nauka" pochodzi od
"uczyć". W aspekcie nauk ścisłych dokonania teologii są bezużyteczne. Pełno w
nich sprzeczności i zawsze pozostają kwestią wiary i emocji danej szkoły.
Podobnie filozofia paleo-SETI. Z tą tylko różnicą, że ta ostatnia reprezentuje
jasną linię, która niezrozumiałe czyni zrozumiałym i wychodzi naprzeciw
rozumowi. Filozofia paleo-SETI wprowadza sens do przedwczorajszego bezsensu.
Paru okultystów mogłoby już właściwie zgasić swoje lampy, członkowie tajnych
bractw zaś powinni zdjąć maskujące stroje. Coraz trudniej będzie namówić kogoś
na doskonale sprzedający się przez tysiące lat towar zwany |wiarą. Dopiero
dzięki współczesnej wiedzy możliwe staje się zrozumiałe zinterpretowanie
przeszłości. Jak wiadomo, jabłka spadają z jabłoni dopiero wtedy, gdy dojrzeją.
Tak więc mój pradziadek nawet |nie mógłby wpaść na koncepcje, które ja dzisiaj
prezentuję. Podróże kosmiczne dla niego nie istniały, o genach i manipulacji
nimi nie miał pojęcia, anioły zaś były dla niego niepodważalnie wysłannikami
Boga. Hologram musiałby uznać za wizję, telewizor zaś za mówiące szkło. Chwała
niech będzie Kamieniowi Świętego Berlitza! Mgła tajemniczości podnosi się nie
dlatego, że kończy się tysiąclecie, lecz dlatego, że nauka i technika otwarły
podwoje. Gdyby ludzie dyskutowali o możliwości podróży kosmicznych dopiero w
roku 2100, dopiero wtedy wynaleźli komputer i dopiero wtedy rozszyfrowali kod
genetyczny, to pytania, które zadajemy dzisiaj, też moglibyśmy postawić dopiero
wówczas. Załóżmy, że mojemu pradziadkowi udałoby się 200 lat temu wykopać
wspaniałe znalezisko. W odosobnionej jaskini odnalazł pokryte pismem tabliczki,
a uczonym udało się odcyfrować znaki. Na światło dzienne wychodzą teksty
informujące o podróży z jakiegoś dalekiego świata na Ziemię. Byłoby w nich
napisane, że przybysze zostali przyjęci przez mieszkańców naszej planety nader
nieuprzejmie i niegościnnie. Co począłby mój dziadek, co 200 lat temu poczęliby
z takimi pismami uczeni? Uznano by, że nieznani autorzy wykazali się
"zdumiewającą wyobraźnią", mówiono by o alegoriach (przypowieściach).
Przypuszczano by, że chodzi o dobrą radę: bądźcie uprzejmi dla obcych, nawet
jeśli nie wiecie, skąd przybywają. Uczeni sprzed 200 lat uznaliby te pisma za
epos, tylko jedno nie mogłoby przyjść im do głowy, zważywszy właściwy dla nich
horyzont czasowy: nie potrafiliby dostrzec faktu przyszłych podróży kosmicznych.
Dwieście lat temu rozsądni ludzie nie mogli poważnie dyskutować na taki temat.
Nie chodzi tu o umysłową ciasnotę inaczej myślących - chociaż i tacy też
mieszkają w swoich wieżach z kości słoniowej. Chodzi o zgodne z epoką spojrzenie
na pradawne zagadnienia ludzkości. W dodatku dzisiaj powinno ono być o wiele
łatwiejsze niż w czasach mojego pradziadka. Nie ma już instytucji klątwy,
zniesiono polowanie na czarownice, a nowoczesne środki przekazu umożliwiają
szybkie rozpowszechnianie nowych teorii. Ja nawet rozumiem tych żołnierzy starej
gwardii, którzy z uporem starają się stłumić napływ nowej myśli. Mogą oni
spowodować pewne opóźnienie, jak to się dzieje z każdą teorią, lecz nie ma
takiej siły, która potrafiłaby powstrzymać odkrywanie przyszłości. Co w jednym
kraju jest zabronione przez religię czy ideologię, tym bardziej niepohamowanie
rozwija się w innym. Moi krytycy bezustannie zadają mi pytanie, skąd też czerpię
tę moją pewność, że jestem na właściwej drodze? Moja koncepcja jest przecież
zwykłą idee fixe, której nijak nie da się udowodnić. Poza tym zarzucają mi, że
działam bardzo selektywnie, sięgając tylko po te fragmenty starożytnych
przekazów, które popierają moje teorie, a całą resztę pozostawiam na boku.
Właściwy wybór Ciekawe, dlaczego właśnie mnie czyni się zarzut z tego, co ze
względu na bogactwo materiału musi robić każdy na świecie? Każda książka, którą
czytam, to wybór tego, czym autor chce podbudować swoją argumentację.
Stwierdzenie, jakoby w literaturze naukowej działo się inaczej, jest raczej
piękną bajeczką, w którą uwierzyć mogą co najwyżej świeżo upieczeni studenci. W
ciągu ostatnich trzech lat skonsumowałem około trzystu dzieł teologicznych - i
na koniec za każdym razem autorowi wychodziło dokładnie to, co chciał udowodnić.
Niezliczone odwołania do innych publikacji, zwłaszcza w pracach doktorskich,
służą wręcz za przykłady mające udowodnić, że oponent myli się w tym czy innym
punkcie. Zalew literatury specjalistycznej we wszystkich dziedzinach jest tak
niesłychany, że nie ma na świecie autora, który by to ogarniał. I nikt nie jest
w stanie przetrawić dzieł wszystkich swoich poprzedników, czy też włączyć ich w
swoją własną pracę. |Trzeba dokonywać wyborów, niepotrzebny balast za milczącym
przyzwoleniem wylatuje za burtę. W końcu fachowiec zna przecież zdania
przeciwne, literaturę oponentów - laika zaś nie będzie się tym obciążać. Wydawcę
i księgarza tym bardziej. Kryterium oceny wobec tej wymuszonej selektywności
powinna być uczciwa deklaracja, czego autor chce, do czego zmierza i dlaczego
pomija wszystko inne. Teksty religijne przesiąknięte są etyką i moralnością -
ten aspekt zupełnie mnie tu nie interesuje. Dlatego darowuję sobie setki stron
wypowiedzi proroków pełnych ostrzeżeń, gróźb, przepowiedni i nakazów. Nie jest
moim zadaniem objaśniać Czytelnikowi, dlaczego nie należy jeść wieprzowiny albo
w jakich okolicznościach można wypędzić od siebie żonę. Tym bardziej że każdy
specjalista wie, iż teksty zawierające słowa proroków w bardzo wielu przypadkach
nie są oryginałami. Późniejsze pokolenia uzupełniały, dodawały i dośpiewywały,
zgrabnie wplatając nowe elementy do starych tekstów. A więc kryterium numer
jeden odpada. Drugi pobieżny wybór dotyczy religijnych datowań. Cóż nam po
zdaniach w rodzaju "Terah spłodził Abrahama, Abraham spłodził Izaaka", skoro
przypuszczalnie sam Abraham nigdy nie istniał? Że co, proszę? Przecież są teksty
o Abrahamie, napisano o nim mnóstwo opowieści, a przeżycia zawarte w Apokalipsie
Abrahama pełne są wręcz bardzo szczegółowych danych. To prawda. Są takie teksty
i nawet stanowią bardzo cenny materiał w mojej pracy. Ale jednak nie sposób
dowieść, że mamy do czynienia z oryginalnymi zapiskami dokonanymi ręką samego
Abrahama czy też kogoś z jego najbliższego otoczenia. W Kronikach Jerahmeela,
które bazują na jeszcze starszych źródłach, znajduje się stwierdzenie, że
Abraham był największym magiem i astrologiem, który swą wiedzę przejął
bezpośrednio od |aniołów. Nam, chrześcijanom, wbito do głów, że Abraham jest
praojcem ludzkości, a tak naprawdę specjaliści nie są nawet pewni, czy on
kiedykolwiek istniał i co znaczy jego imię. Franz M. Böhl, profesor uniwersytetu
w Lejdzie, skonstatował (22 ): "Imię Ab-ram, które nie występuje nigdzie poza
rozdziałami od 11, 26 do 17, 5 Księgi Rodzaju, znaczy tyle co "czcigodny ojciec"
lub "ojciec jest czcigodny". Zatem można uznać, że określenie patriarcha jest
tłumaczeniem tego właśnie imienia [...] najprawdopodobniej w przypadku imienia
Abr-aham mamy do czynienia z wariantem dialektalnym (rozciągnięciem) częściej
występującej formy Ab-ram." Stwierdzenie to pochodzi z roku 1930, lecz późniejsi
uczeni doszli do podobnego wniosku. Już pięć lat po profesorze Böhlu "Journal of
Biblical Literature" stwierdził lapidarnie (23 ): "Pierwotnie imię Abraham nie
było imieniem osoby, lecz bóstwa." Od tego czasu minęło 60 lat badań nad
Abrahamem, lecz nie przyniosły one żadnego wyjaśnienia. W jednej z publikacji
uniwersytetu w Yale znalazłem znamienne zdanie (24 ): `nv "Prawdopodobnie nigdy
nie zdołamy dowieść, że Abraham istniał naprawdę." Jak zatem w obliczu tego
teologicznego chaosu mam brać pod uwagę |datowania słów tego czy innego proroka?
Zwłaszcza że te same komedie są i z innymi prorokami. Ezechiel, jeden z
koronnych świadków dla filozofii paleo-SETI (25 ), przeszedł w ciągu stuleci
niesłychaną metamorfozę. W pewnej opublikowanej w roku 1981 pracy wymieniono ni
mniej, ni więcej, tylko 270 tytułów rozpraw na temat tego proroka (26 ).
Dokładnie dwieście siedemdziesiąt dwie uczone głowy poświęciły całe lata swego
życia na studiowanie sprawy Ezechiela. Postać tego proroka podlegała
zdumiewającym przemianom. Pierwotne jego słowa były niepodważalne, później stał
się "wizjonerem", wreszcie "marzycielem" i "fantastą", a w najnowszych czasach
zrobiono z niego wręcz "kataleptyka" (czyli schizofrenika cierpiącego na nagłe
sztywnienie mięśni). Również teksty Ezechiela poddawano teologicznej sekcji
zwłok. Semantycy stwierdzili, że styl i dobór słów wskazują na więcej niż
jednego autora. Biednego proroka ogłoszono "Pseudoezechielem", którego księga
została skompilowana dopiero około roku 200 po Chr. z wielu różnych tekstów (27
). Jeszcze sto lat temu profesor teologii, Rudolf Smend, pisał (28 ): "To, że
opis ów opiera się na wizjonerskim przeżyciu, oraz że wizyjność nie jest w
żadnym razie li tylko formą przedstawienia na piśmie, nie może ulegać
wątpliwości." A dziś? Obecnie przeważająca większość teologów jest zdania, że
Księga Ezechiela jest dziełem wielu redaktorów i zawiera teksty samego proroka
przemieszane z różnymi dodatkami z dawnych epok. Kto może mi serio czynić
zarzut, że z tej barwnej sałatki wybieram tylko co świeższe listki? Zwłaszcza że
zawiera ona dodatki, które czynią ją niemalże niestrawną. W świętych księgach
pojawiają się na przykład imiona i datowania, które pasują do tej sałatki jak
siekane podeszwy, co widać choćby na przykładzie Księgi Rodzaju (13, 15 i 16 ),
gdzie czytamy: "I wtedy to Pan rzekł do Abrama: "Wiedz o tym dobrze, iż twoi
potomkowie będą przebywać jako przybysze w kraju, który nie będzie ich krajem i
|przez czterysta (podkr. moje, E.U.D.) lat będą tam ciemiężeni jako niewolnicy
[...] Twoi potomkowie powrócą tu dopiero w czwartym pokoleniu [podkr. moje,
E.U.D.)".". Brytyjska pani archeolog, Kathleen M. Kenyon, skomentowała to
zjadliwie (29 ): "Chronologia przeczy samej sobie. Przyjąć za okres pobytu
odcinek czasu obejmujący 400 lat i jednocześnie stwierdzić, że już czwarte
pokolenie od chwili wejścia do Egiptu weźmie udział w exodusie, to dwa
stwierdzenia w tak oczywisty sposób nie dające się ze sobą pogodzić, że
znaczenie, jakie z nich wynika, trzeba zakwalifikować jako ahistoryczne."
Poglądy teologiczne są nie tylko nieprzejrzyste, ale w dodatku zmieniają się z
profesora na profesora i z dekady na dekadę. Co pozostaje? Zagadkowe relacje.
Ten rodzaj opowieści, gdzie autor pisze w pierwszej osobie, relacjonując własne
przeżycia. Podobnie jak w mitach i legendach, także w religijnej spuściźnie
literackiej jądro przekazu zostaje zachowane. To właśnie ten element
tajemniczości, w którym nawet późniejsi redaktorzy niewiele mogą zmienić. A
dlaczego? Z jednej strony dlatego, że sami go nie rozumieją. Słowa proroków
miały w sobie pewne misterium i trzeba to było przekazać w niezmienionej formie
następnym pokoleniom. Z drugiej zaś strony dlatego, że nie mieli odwagi wkładać
w usta czcigodnego proroka swoich własnych myśli. Musieliby wówczas kłamać w
pierwszej osobie. Tylko z tych zamierzchłych, niepojętych czasów pochodzą opisy
zawierające stwierdzenia: "I widziałem...", "Słyszałem...", "Najwyższy
powiedział do mnie..." Późniejsi redaktorzy ograniczali się jedynie do dodawania
i przemodelowywania, starając się uczynić zrozumiałym to, co niezrozumiałe. A
ponieważ sami tego czegoś nie rozumieli, chaos mamy dziś absolutny. O, gdybyż
tak ograniczyli się do tępego przepisywania starożytnych tekstów, bez żadnych
zmian i dodatków! Ale myślący człowiek tego nie potrafi. My dzisiaj również nie
potrafimy. Już pokazał się Nowy Testament w formie komiksu oraz w jeszcze
innych, straszniejszych wariantach. Rzekomo po to, by dostosować Pismo Święte do
"wymogów epoki" i uczynić przystępniejszym dla młodzieży. Ale, jak powiedział
Mahatma Ghandi (1869-1948 ): "Nieczystymi środkami można osiągnąć tylko
nieczyste rezultaty." SelekcjonowaćŃ - ale właściwie! Sito mojej selekcji
pozwala pominąć wszystko, co dla współczesności jest zupełnie niezrozumiałe. Nie
oznacza to bynajmniej, że za dwadzieścia lat nie trzeba będzie wziąć tego pod
inną lupę. Jeśli zaś ktoś zechce tu argumentować, że takie postępowanie jest
"nienaukowe" i że tak się nie robi, to odsyłam go do żydowskich uczonych, którzy
już setki i tysiące lat temu stawali przed podobnym problemem. Oni także nie
wiedzieli, o co właściwie chodzi w starożytnych tekstach, więc każde słowo,
każde zdanie obracali na wszystkie strony po dziesięć razy, interpretowali na
nowo i w kolejnym pokoleniu znowu zupełnie inaczej formułowali. Dowodów na
piśmie takiego postępowania dostarczają liczne księgi midraszowe. Znane pod
nazwą Midraszim dzieła literackie zawierają komentarze do ksiąg biblijnych,
sporządzone przez najznamienitszych żydowskich mędrców, w ciągu wielu wieków.
"Midrasz" to dzieło objaśniania poszukiwania sensu. Nie wymagam od moich
Czytelników, aby zaopatrzyli się w Midraszim, więc zademonstruję je na kilku
wybranych przykładach. Poniższy cytat pochodzi z liczącego całe sto rozdziałów
midraszu Bereszit Rabbati (30 ): "I rzekł Bóg: "Uczyńmy ludzi." Z kim naradził
się Bóg? Według rabbiego Jozuego w imieniu rabbiego Lewiego: Z dziełem nieba i
ziemi. Jak król, który ma dwóch doradców i niczego nie czyni bez ich zgody.
Według rabbiego Samuela bar Nachmana Bóg naradził się z dziełem każdego
pojedynczego dnia. Jak król, który ma całą radę sądową i nie przedsięweźmie
niczego bez jej wiedzy. Według rabbiego Amiego Bóg naradził się ze swym sercem.
Jak król, który kazał budowniczemu wznieść pałac, a gdy go ujrzał i mu się nie
spodobał, na kogo spadnie jego gniew? Najpewniej na budowniczego. Podobnie Bóg
był niechętny swemu sercu." To kwestia poglądów wynikająca z pobożnego życzenia,
by uprzystępnić jakoś zagadki zawarte w przekazach. Po dziś dzień żaden człowiek
nie zrozumiał tych zagadek. Dlatego w midraszim zdanie po zdaniu omawia się i
rozważa słowa świętych tekstów. Wierzący uczeni byli natchnieni tymi tekstami,
|musieli wydobyć z nich jakiś sens - więc szukali i naciągali, porównywali i
zatajali. Dla lepszego zrozumienia jeszcze jeden przykład, tym razem z midraszu
Szemot Rabba. Składa się on z 250 rozdziałów i jest komentarzem do biblijnej
Księgi Wyjścia (31 ): "I rzekł Bóg do Mojżesza. Według rabbiego bar Mamala rzekł
Bóg do niego. Moje imię poznasz, nazywany jestem wedle moich czynów, raz nazywam
się Bóg Wszechmogący, raz Zebaoth, raz Elohim; kiedy prowadzę wojnę przeciwko
złoczyńcom, nazywam się Zebaoth, kiedy wymierzam kary za grzechy ludzi, nazywam
się Bóg Wszechmogący, a kiedy lituję się nad światem, nazywam się Jahwe,
albowiem imię to nie wyraża nic innego, jak tylko właściwość litowania się
[...]" I tak dalej, i tak dalej, przez całe stronice. Nowe imiona, nowe
interpretacje. A wszystko to razem potwierdza tylko fakt, że już znakomici
żydowscy uczeni nie pojmowali znaczenia pierwotnych tekstów. Co zatem wybieram,
selekcjonuję? Według jakich kryteriów? Jak zamierzam, wbrew uczonym przeszłym i
współczesnym, odfiltrować, które fragmenty tekstów były gdzieś i kiedyś
|oryginałami, a które nie? Kiedy o życiu Abrahama (32 ) pisze się, że przy jego
narodzinach anioły zeszły z nieba, jego ojciec czcił bożki, że Abraham odpłacił
królowi Nemrodowi z Babilonu pięknym za nadobne, to wszystko jest dla mnie tylko
wyrazem pobożnych życzeń późniejszych redaktorów. Po prostu starano się
podbudować wizerunek ojca rodzaju ludzkiego, Abrahama, i przypisać mu
odpowiednie pochodzenie. Jeśli natomiast Abraham - czy jak też nazywał się autor
owego pierwotnego tekstu, ponieważ samo imię jest bez znaczenia - dochodzi do
słowa w tekstach pisanych w pierwszej osobie liczby pojedynczej, a więc opowiada
przeżycia, jakich doznał, to nadstawiam ucha. Tego rodzaju teksty stają się
obiektem mojego szczególnego zainteresowania, zwłaszcza jeśli przeżycie takie
zawiera jakiś zdumiewający epizod związany z Kosmosem, którego nie mógł wymyślić
żaden z późniejszych redaktorów. Dlaczego nie mógł? Ponieważ brakowało mu wiedzy
o szczegółach. W tekście, który teologowie nazywają Apokalipsą Abrahama,
pierwotny autor Xy opowiada, jak na Ziemię opuściły się dwie "niebiańskie
istoty" (33 ). Obydwaj niebianie unieśli Abrahama (pozostańmy przy tym imieniu)
ze sobą w górę, albowiem Najwyższy chciał z nim mówić. Abraham precyzuje, że
obie istoty nie były ludźmi - "nie było to tchnienie człowieka" - i że bardzo
się ich bał. Abraham powiada, że ciała obydwu niebiańskich przybyszów błyszczały
"jak szafir". Na koniec pojawił się dym, potem ogień i cała trójka wzniosła się
"w górę, jakby unoszeni mnogością wichrów". Abraham widzi "w przestworzach, na
wysokości [...] potężne światło, nie do opisania" i wreszcie wielkie postacie
wołające do siebie "słowa, których nie znam. Dla tych którzy nadal jeszcze nie
pojęli, Abraham zwięźle i jednoznacznie stwierdza, gdzie się znalazł: "Ja jednak
życzyłem sobie opuścić się na Ziemię w dół; wysokie miejsce, na którym staliśmy,
raz stało prosto, to znów odwracało się na drugą stronę." `ty * * * `ty Oto ktoś
żyjący w pradawnych czasach opowiada nam w pierwszej osobie liczby pojedynczej,
że życzył sobie, "opuścić się na Ziemię w dół", a więc - jeśli tylko
zachowaliśmy choćby resztki rozumu - musimy przyjąć, że znajdował się |poza
Ziemią. Dlaczego zaś żaden z późniejszych redaktorów nie mógł wymyślić tego
tekstu? Ponieważ żaden nie mógł mieć pojęcia, że gigantyczne statki kosmiczne -
tak właśnie będzie w naszych przyszłych stacjach - bezustannie obracają się
wokół własnej osi. Tylko bowiem za pomocą siły odśrodkowej powstającej w wyniku
obracania się wokół własnej osi wytworzyć można sztuczne ciążenie. A co powiada
Apokalipsa Abrahama: "wysokie miejsce, na którym staliśmy, raz stało prosto, to
znów odwracało się na drugą stronę". Zwykły przypadek? Głupie wymysły? Dlaczego
zatem Abraham przed swoim lotem obstaje przy tym, że obydwie niebiańskie istoty
nie były ludźmi ("nie było to tchnienie człowieka"), a ich stroje błyszczały
"jak szafir"? O nie, drodzy przyjaciele z przeciwnego obozu! Takie teksty są z
naszego dzisiejszego punktu widzenia jasne jak słońce. Nie ma tu co na siłę
interpretować i pomijać, i żaden duch przedwczorajszej nauki nie zdoła już
powstrzymać tej wykładni. Teksty istnieją, a czas dojrzał. Współczesny człowiek
powoli zaczyna mieć dosyć przymusu wiary w oprawione w religijne ramki bajeczki,
kiedy nowe spojrzenie na stare przekazy w jednej chwili rozjaśnia sens spornych
tekstów. Zanim rozpocznę całkowicie nowy rozdział, chciałbym - raz jeszcze -
podsycić dawny ogień, który przez wszystkie ostatnie lata co chwila wybuchał
nowym płomieniem. Prawie w żadnej z moich dotychczasowych książek nie brakło
proroka Henocha, a w Dowodach (34 ) omówiłem go nawet szczegółowo. Tutaj już
tego nie zrobię. Niemniej jednak chciałbym zasygnalizować kilka spraw, obok
których nie może przejść obojętnie żadna nowoczesna egzegeza. Nie może być tak,
że z jednej strony zarzuca mi się, iż w moim wyborze znajdują się tylko takie
teksty, które są dla mnie przydatne, z drugiej zaś, strona przeciwna z
zakłopotaniem milczy na temat Henocha. I jeszcze raz Henoch Kimże był ów Henoch?
W Legendach Żydów o czasach pradawnych (35 ) Henoch jest "królem pośród ludzi",
który panował dokładnie "dwieście czterdzieści trzy lata". Przepełniony był
mądrością i wszyscy zasięgali jego rady. Dla starożytnych Egipcjan Henoch był
budowniczym Wielkiej Piramidy, jak powiada geograf i historyk, Tahi ad-Din Ahmad
ben'Ali ben'Abd al-Kadir ben Muhammad al-Makrizi (1364-1442 ), w swoim dziele
Chitat. Podaje przy okazji, że Henoch znany jest wśród narodów pod czterema
różnymi imionami, jako |Saurid, |Hermes, |Idris i |Henoch. Oto fragment Chitat
(36 ), rozdział 33 : "Pierwszy Hermes, którego zwano Trzykroć Wielkim w jego
właściwościach jako proroka, króla i mędrca (on jest tym, którego Hebrajczycy
zwą Henochem, synem Jareda, syna Mahalalela, syna Kenana, syna Enosza, syna
Seta, syna Adama - niech mu Allah błogosławi - to jest Idrysem) wyczytał w
gwiazdach, że przyjdzie potop. Wtedy kazał zbudować piramidy i pomieścić w nich
skarby, uczone pisma i wszystko, czym się martwił, że przepaść i zginąć może,
aby było ochronione i zachowane." Dla Arabów imię Idris jest równoznaczne z
"pramędrzec", "praojciec"; dla teologii żydowskiej i chrześcijańskiej zaś Henoch
jest siódmym z łącznie dziesięciu patriarchów, jednym z naszych przodków sprzed
potopu. Henoch był ojcem Matuzalema, który według Biblii miał osiągnąć wiek,
bagatelka, 969 lat. Stary Testament poświęca Henochowi całe cztery zdania w
Księdze Rodzaju (Rdz 5, 21-24 ). Można tam przeczytać m.in.: "Żył więc Henoch w
przyjaźni z Bogiem, a następnie znikł, bo zabrał go Bóg." Zwyczajnie i po prostu
- trzask-prask i już go nie ma! W hebrajskim słowo Henoch znaczy "wtajemniczony,
wiedzący", i ów wiedzący, Bogu dzięki, zadbał o to, aby jego wiedza nie zniknęła
bez śladu, ku wielkiemu niezadowoleniu przedwczorajszych uczonych, którzy
najbardziej chcieliby, aby Henoch rozpłynął się w powietrzu, ponieważ był on,
niestety, pilnym skrybą. A to oznacza kłopoty. Istnieją mianowicie dwie księgi,
które wprawdzie nie weszły do kanonu Starego Testamentu, ale jednak zaliczane są
do ksiąg apokryficznych. Ojcowie Kościoła, którzy zmajstrowali naszą Biblię, nie
wiedzieli, co począć z tekstami Henocha, które im także były znane. Nie
rozumieli ich, więc zostały wykluczone spośród ksiąg biblijnych. Tylko Kościół
etiopski zignorował nakazy Ojców Kościoła i Księga Henocha od razu znalazła się
w kanonie świętych ksiąg tego Kościoła. Ponadto pojawiła się jeszcze słowiańska
wersja tej samej księgi. Przeprowadzone przez najwyższej rangi znakomitości
analizy porównawcze tekstów wykazały wreszcie, że pierwotna wersja tekstu musi
być dziełem jednego autora, którego imię było Henoch. Od Xviii w., kiedy to
Księga Henocha dotarła do Europy, trwa w teologicznych kręgach nużący spór o to,
kto może być tak naprawdę autorem tej księgi. Wiadomo przynajmniej, że musiał to
być ktoś żyjący kilkaset lat przed Chrystusem, tyle bowiem bezsprzecznie liczyła
sobie etiopska Księga Henocha. Kim jednak był jej autor? Bezustannie zadziwia
mnie jednostronna wiara najrozmaitszych egzegetów. Jeśli tekst pasuje do danego
kierunku wiary, to zostaje zaklasyfikowany jako "prawdziwy". Jeśli nie pasuje,
to na pewno musi być falsyfikatem. Zwariować można! Księga Henocha nie tylko
napisana jest w pierwszej osobie liczby pojedynczej, ale jeszcze jej autor
wielokrotnie w samym tekście potwierdza swoje autorstwo, jakby w obawie, że
umysły przyszłości będą zbyt ograniczone, aby to pojąć. Poniżej przytaczam dwa
fragmenty tekstu, zaznaczając pismem rozstrzelonym (poprzedzone znakiem kursywy
w brajlu) miejsca jednoznacznie autorstwa Henocha. Naoczny świadekŃ relacjonuje
"W pierwszym miesiącu 365 roku życia, pierwszego dnia pierwszego miesiąca, |ja,
|Henoch, |byłem w domu moim sam [...] i ukazało mi się dwóch nader wielkich
mężów, jakich nigdy na Ziemi |nie |widziałem." (37 ) "Oto spisana przez Henocha,
pisarza, pełna nauka mądrości [...] A teraz, |mój |synu Matuzalemie, opowiem ci
wszystko i zapiszę to dla ciebie; |odkryłem wszystko przed tobą i |przekazałem
księgi, które tego dotyczą. Zachowaj, |mój |synu Matuzalemie, księgi otrzymane z
|ręki |ojca i przekaż je przyszłym pokoleniom świata." (38 ) Wyraźniej już
naprawdę nie można. Pierwotny oryginał Księgi Henocha, jej esencja, pochodzi od
żyjącego przed potopem Henocha, inaczej nie mógłby on nazwać swego syna imieniem
Matuzalem. Założenie, że wszystko to jest przedchrześcijańskim fałszerstwem,
byłoby równoznaczne z zarzuceniem autorowi nieprzerwanego opowiadania kłamstw.
Taki zabieg nie ma jednak szans powodzenia, ponieważ - tak samo jak w przypadku
Apokalipsy Abrahama - autor Księgi Henocha podaje takie dane na temat
Wszechświata i "upadłych aniołów", jakich nikt inny po nim nie mógłby znać, nie
mówiąc już o tym, że Henoch wielokrotnie powtarza, iż |anioły powiedziały mu to
czy tamto; to czy tamto wyjaśniły i pokazały. Odmawianie autorstwa Księgi
Henocha żyjącemu przed potopem Henochowi jest hańbą egzegezy. Jednocześnie
stanowi to jeżący włosy na głowie przykład manipulacji wiernymi, którzy mają
łaskawie przełykać wszystko, co inni za nich przeżują. Oczywiście, próbuje się
też sprzedawać niewygodny tekst Henocha jako wizję. Pod hasłem "wizja" można
przełknąć wszystko, co wykracza poza możliwości rozumu. Zwolennicy tezy o
wizyjności tego tekstu przemilczają skwapliwie, że Henoch wyraźnie stwierdza, iż
nie spał. Ponadto podaje jeszcze rodzinie dokładne wskazówki, co należy zrobić
podczas jego nieobecności. A już w ogóle nie może być mowy o tym, że Henoch
doświadczył "wizji śmierci", po swoich rozmowach z |aniołami powraca bowiem
zdrów jak ryba do krewnych, aby dopiero później definitywnie zniknąć w chmurach
na ognistym rydwanie. Cóż zatem jest takiego niebezpiecznego w owej Księdze
Henocha? W gruncie rzeczy potwierdzenie filozofii paleo-SETI. Tak jak Stary
Testament, tak i Henoch opisuje, co się dzieje, gdy buntują się anioły. Gdy
buntują się anioły W Księdze Henocha (39 ), rozdział 6, wersety 1 do 5, jest
napisane: "Kiedy ludzie zaczęli się mnożyć, rodziły im się piękne i miłe córki.
Gdy aniołowie, synowie nieba, je ujrzeli, poczuli do nich żądzę i rzekli do
siebie: "Weźmy sobie żony spośród ludzkich córek i płódźmy dzieci." A wtedy
przemówił do nich wódz ich, Semjasa: "Obawiam się, że wcale nie chcecie tak
uczynić, a wtedy ja sam musiałbym ponieść karę za ten wielki grzech." Wtedy
odpowiedzieli mu wszyscy: "Złóżmy wszyscy przysięgę i nakładając na siebie
nawzajem klątwy zobowiążmy się, że nie zaniechamy tego planu, i go wykonamy." I
przysięgli wszyscy razem, i zobowiązali się do tego, nakładając na siebie
nawzajem klątwy. Było ich razem dwustu, którzy za dni Jereda opuścili się na
górę Hermon." Jeśli nie jest to opis rebelii "synów niebios", to cóż to jest w
takim razie? Wyznanie miłości obwarowane nakładaniem na siebie klątwy? Sprawa
jest jasna, ponieważ (Hen 7, 1- 6 ): "Ci i wszyscy pozostali, co byli z nimi,
wzięli sobie kobiety, każdy z nich wybrał sobie jedną, zaczęli do nich chodzić i
zaczęli nieczyste z nimi obcowanie. Nauczyli je czarów, zaklęć i przycinania
korzeni i zapoznali je z roślinami. One poczęły i zrodziły wysokich na 300 łokci
|gigantów. Ci pochłonęli wszystkie zapasy żywności innych ludzi. Kiedy jednak
ludzie nie mieli im już co dać, giganci zwrócili się przeciw nim i pożarli ich.
I zaczęli niszczyć ptaki, dzikie zwierzęta, płazy i ryby, pożerać swoje własne
mięso i spijać własną krew. A wtedy Ziemia zaczęła się uskarżać na
niegodziwców." Sceneria czasów sprzed potopu opisana jest bardzo realistycznie,
jakkolwiek może nam się dzisiaj wydawać mało wiarygodna. Także |dobre |anioły,
czyli te, które nie wzięły udziału w buncie, przyglądały się z góry wydarzeniom
na Ziemi. Informowały o nich Najwyższego, który kategorycznie zdecydował: "Cała
Ziemia zostanie zniszczona, potop spadnie na całą ziemię i zniszczy wszystko, co
się na niej znajduje." Wręcz fenomenalne są w Księdze Henocha rozliczne
szczegóły, których próżno szukać w innych przekazach. W rozdziałe 69 Henoch
wylicza mianowicie imiona przywódców owej rebelii i dodatkowo podaje ich
specjalności! Ponieważ z korespondencji od moich Czytelników wiem, że w swoich
bibliotekach osiedlowych i miejskich nie mają szansy znaleźć Księgi Henocha lub
też brakuje im czasu, by ją sprowadzić skądinąd, przytoczę tutaj ów fragment w
pełnym brzmieniu. Henoch pragnął, aby jego pisma były szeroko rozpowszechnione.
Ja także! "A oto są ich imiona: Pierwszy z nich jest Semjasa, drugi Artakisa,
trzeci Armen, czwarty Kokabeel, piąty Tuarel, szósty Rumjal, siódmy Danjal, ósmy
Rekael, dziewiąty Barakel, dziesiąty Azazael, jedenasty Armaros, dwunasty
Batarjal, trzynasty Busasejal, czternasty Hananel, piętnasty Turel, szesnasty
Simapesjel, siedemnasty Jetrel, osiemnasty Tumael, dziewiętnasty Tarel,
dwudziesty Rumael, dwudziesty pierwszy Jseseel. A oto są imiona ich wodzów ponad
100, 50 i 10. Imię pierwszego jest Jekuun; to ten, który uwiódł wszystkie dzieci
aniołów, opuścił je na ląd i uwiódł przy pomocy ludzkich córek. Drugi nazywa się
Asbeel; ten udzielał dzieciom aniołów złych rad, aby zbrukali swe ciała z
ludzkimi córkami. Trzeci nazywa się Gadreel; to ten, który pokazał ludziom
wszelkie śmiertelne ciosy. On też uwiódł Ewę i pokazał ludziom narzędzia mordu,
pancerz, tarczę, miecz i w ogóle wszystkie narzędzia mordu. Z jego ręki od tej
godziny oręż rozprzestrzenił się wśród mieszkańców lądu. Czwarty nazywa się
Penemue; ten nauczył ludzi rozróżniać co gorzkie, a co słodkie i przekazał im
wszelkie tajemnice ich wiedzy. On nauczył ludzi pisania inkaustem i na papierze
[...] Piąty nazywa się Kasdeja; ten nauczył ludzi wszelkich złych ciosów duchów
i demonów, tak jak i ciosów w zarodek w łonie matki, aby go spędzić, ciosów w
duszę, ugryzienia węża, ciosów, które powstają od żaru w południe, oraz syna
węża, Tabat (?)". (To ostatnie w każdym przekładzie opatrzone jest znakiem
zapytania, poza tym pisownia poszczególnych imion zmienia się w zależności od
przekładu.) Daruję sobie komentarz do tego tekstu. W końcu, każdy przecież ma
oczy i widzi. Co się stało z owym Henochem? Gdzie leżą jego doczesne szczątki?
Gdzie jest jakaś świątynia czy katedra wzniesiona ku jego czci? WniebowzięcieŃ z
przeszkodami Na pewno nie na Ziemi. Wedle Starego Testamentu Henoch zniknął bez
śladu - zabrał go do siebie Pan. Albo też czytamy - w zależności od tego, którą
wersję Biblii weźmiemy do ręki - że Henoch wzniósł się w chmury na ognistym
rydwanie. Nieco dokładniej odjazd Henocha przedstawiają legendy starożydowskie
(40 ). Można się z nich mianowicie dowiedzieć, że aniołowie przyrzekli
Henochowi, iż wezmą go ze sobą do nieba, lecz data odjazdu nie była jeszcze
widocznie ustalona: "Zawołano do mnie, że pójdę do nieba, lecz nie znam dnia,
kiedy od was odejdę." W tej sytuacji ludzie siedzieli wokół Henocha, a on
przekazywał im wszystko, co dotąd usłyszał od aniołów. Szczególnie wkładał im do
głów, aby nie trzymali jego ksiąg w ukryciu, lecz udostępnili je przyszłym
pokoleniom na Ziemi. Postępuję zgodnie z tym apelem. Po kilku dniach takiego
nauczania sytuacja stała się emocjonująca: "Lecz stało się to w tym samym
czasie, kiedy ludzie siedzieli wokół Henocha, a on do nich mówił. Wtedy unieśli
ludzie spojrzenia i ujrzeli zniżający się na niebie kształt rumaka, i rumak w
burzy opuszczał się na ziemię. I powiedzieli ludzie Henochowi, co widzą, a
Henoch rzekł im: "To z mego powodu opuszcza się ten rumak. Nadszedł czas i
dzień, że muszę od was odejść i nigdy was już nie zobaczę." A wtedy rumak był
tuż i wszyscy ludzie widzieli go wyraźnie." Widocznie Henoch został
poinformowany przez niebian, że start może stanowić zagrożenie dla życia
zebranych, ponieważ starał się powstrzymać swoich zwolenników. Wielokrotnie
ostrzegał gapiów, aby nie podążali za nim, "abyście nie pomarli". Niektórzy
zaczęli się wahać i zostali, lecz najbardziej zagorzali widzowie koniecznie
chcieli na własne oczy widzieć, jak Henoch idzie do nieba: "Mówili: "Pójdziemy z
tobą do miejsca, do którego ty idziesz, tylko śmierć może nas rozłączyć."
Ponieważ obstawali przy tym, by pójść razem z nim, przestał do nich mówić i
podążali za nim, i nie zawracali. I stało się, że Henoch w burzy wzniósł się do
nieba na ognistych rumakach i w ognistym rydwanie." Ta podróż w chmury dla
wszystkich towarzyszących mu osób skończyła się śmiercią. Następnego dnia bowiem
wyruszono na poszukiwanie tych, którzy poszli za Henochem. "I szukali tego
miejsca, z którego Henoch poszedł do nieba. I kiedy doszli tam, zobaczyli, że
cała ziemia pokryta była śniegiem, a na śniegu były duże kamienie jakby też ze
śniegu. A wtedy rzekli jeden do drugiego: "Dalej, odgarnijmy śnieg, abyśmy
zobaczyli, czy nie ma pod śniegiem ludzi, którzy przyszli tu z Henochem." I
odgarnęli śnieg, i ujrzeli ludzi, którzy przyszli tu z Henochem, że leżą martwi.
Szukali też Henocha, ale nie znaleźli go, albowiem poszedł do nieba [...] Stało
się w roku sto trzynastym życia Lamecha syna na Matuzalema, że Henoch poszedł do
nieba." Po grzechu pierworodnym i potopie jest to trzecia niemożliwość, przed
którą stajemy - w zasadzie nie ma w tym już nic emocjonującego, ponieważ
dotychczasowe interpretacje starożytnych tekstów wręcz najeżone są rzeczami
niemożliwymi. Tym razem dobrotliwy Pan Bóg miałby z kolei przyglądać się
bezczynnie, jak setki, a może nawet tysiące gapiów ginie w płomieniach, kiedy
ich nauczyciel Henoch wznosi się do nieba? Czym zawinili ci ludzie? Słuchali
swojego mądrego Henocha, czcili go, byli jego zwolennikami i wreszcie
towarzyszyli mu na miejsce startu. Henoch "w burzy" unosi się do nieba "na
ognistych rumakach i w ognistym rydwanie" - lecz na Ziemi ludzie i wszystko pada
pastwą płomieni, nawet kamienie bieleją od żaru, rozsypując się w biały pył,
który wygląda jak śnieg. (Pewne odmiany wapieni pod wpływem wysokiej temperatury
stają się śnieżnobiałe.) I to dobry Pan Bóg miałby pozwolić niewinnym
towarzyszom Henocha zamienić się w parę? Czyżby nie dysponował odpowiednią mocą,
aby zabrać Henocha do siebie w sposób nieszkodliwy i mądry? Po co ta dramatyczna
i męczeńska śmierć w płomieniach wielu ludzi, wyłącznie po to, aby Henoch mógł
wznieść się do nieba? Wszystko to - grzech pierworodny, potop, wniebowzięcie
Henocha, ale i kosmiczna podróż Abrahama - w żadnym razie nie pasuje do
wyobrażenia dobrego Pana Boga. Dlaczego wszechobecny Bóg musi prosić Abrahama do
siebie, aby móc z nim porozmawiać? Bóg musi przecież wiedzieć, co Abraham myśli
i czuje, i czyjego ducha jest dziecięciem. Po co w ogóle Panu Bogu statek
kosmiczny, który wisi nad Ziemią i obraca się wokół własnej osi? Dlaczego Bóg
musi najpierw wysyłać jakieś dwie postaci, aby sprowadzić Abrahama? Dlaczego
potrzebne mu są "ogniste rumaki", aby unieść Henocha do nieba? Odpowiedź jest
zawsze jedna i ta sama: przez opisywaną w owych tekstach osobę |Boga, czy
|Najwyższego, nigdy nie rozumiano wszechobecnego Stwórcy, którego czczą
wszystkie religie (i ja też). Jest dla mnie wręcz profanacją prawdziwego Boga
przypisywanie mu tego rodzaju błędów i okrucieństw. Jeśli natomiast w miejsce
Boga, czy Najwyższego, wstawimy |pozaziemskich |astronautów, to wszystkie te
działania, błędy i paradoksy od razu stają się zrozumiałe. Nagle rozumiemy, kim
były "upadłe anioły" i dlaczego odczuwały taką chęć zaspokojenia swych potrzeb
seksualnych. Rozumiemy przyczyny potopu, rozumiemy życzenie Najwyższego, by
rozmawiać z pojedynczymi osobami i pojmujemy, dlaczego zginęło tak wielu ludzi,
którzy nie posłuchali ostrzeżeń Henocha. W tym kontekście zrozumiały staje się
też strach człowieka przed |Sądem |Ostatecznym, ów stały lęk przed wielkim sądem
bożym, bo przecież Najwyższy obiecał, że kiedyś powróci. + Spotkanie na szczycie
Ojciec Święty, głowa wszystkich katolików na Ziemi i biskup Rzymu, ze zdumieniem
spoglądał na obcego, który w milczeniu stał po drugiej stronie ciemnego
błyszczącego biurka. - Kto pana wpuścił? - spytał trochę niepewnie. - Nikt -
odparł obcy bez cienia wahania, a wokół kącików jego ust igrał leciutki
uśmieszek. - Kłamie pan - powiedział Ojciec Święty nienaturalnie twardym tonem,
a jego prawa dłoń powoli sunęła w stronę przycisku alarmu. - Nie chciałby się
pan najpierw dowiedzieć, co mam panu do zaproponowania? - spytał z uśmiechem
obcy. Z jego niezwykle ciemnych oczu emanowało coś dziwnie przyjaznego, a
jednocześnie zniewalającego. Papież zawahał się. - A co takiego chce pan
zaproponować? - zapytał w końcu, starając się nadać głosowi ton łagodności. Jego
palce leżały już na przycisku alarmu. Mógł go nacisnąć w ułamku sekundy. -
Maszynę czasu - odparł swobodnie obcy. W żadnym razie nie wyglądał na
przestraszonego, raczej na rozbawionego. - To chyba najgłupsza rzecz, jaka mogła
panu przyjść do głowy - stwierdził papież z uśmiechem. - Maszyny czasu to
wymysły nadwerężonych mózgów. A po kilkusekundowym namyśle dodał: - No cóż, w
Piśmie Świętym występują opisy efektów przesunięcia czasu, na przykład w
historii proroka Jeremiasza i jego młodego przyjaciela Abimelecha. Ale tam
efekty te są wynikiem działania Boga Wszechmogącego. Kiedy tak na pana patrzę,
nie wygląda mi pan na anioła. Papież spojrzał na obcego nieomal ze współczuciem.
Rzeczywiście, obcy wyglądał dość osobliwie. Miał czarną skórę, około dwudziestu
pięciu lat, metr dziewięćdziesiąt wzrostu i kręcone włosy, jak każdy Murzyn.
Mógł pochodzić na przykład z Senegalu, gdyż jego skóra była czarna jak sadza.
Najdziwniejsze wrażenie sprawiała jego odzież. Miał na sobie czarne buty, czarne
skarpetki, czarne spodnie, czarną koszulę i elegancko skrojoną czarną marynarkę
z szerokimi klapami. Czarny w czerni. W bardzo sympatycznej twarzy błyszczały
białe zęby jak dwa sznury egzotycznych pereł. - Czy uwierzy mi pan, jeśli na
pana oczach rozpłynę się w powietrzu i po piętnastu sekundach zmaterializuję
ponownie? - spytał obcy z uprzedzająco grzecznym uśmiechem. Ojciec Święty
zaczerpnął głęboko powietrza. Bóle nerek znowu dawały mu się we znaki. -
Piętnaście sekund? - upewnił się ironicznie. - Tyle mogę panu dać. Obcy bez
pośpiechu sięgnął do lewej zewnętrznej kieszeni marynarki i wydobył z niej
płaski, błyszczący przedmiot. Był on nie większy od portfela, ale wyglądał na
zrobiony z jakiejś ceramiki lub metalu. - To maszyna czasu - uśmiechnął się
pojednawczo. - Proszę patrzeć prosto na mnie. Kiedy zniknę, niech pan łaskawie
obserwuje sekundnik swojego zegarka. Następnie przycisnął matowo połyskujący
przedmiot do prawej skroni... i już go nie było. Jego Świątobliwość zdumiał się
tak bardzo, że zapomniał patrzeć na zegarek. Kompletnie zaskoczony podniósł się
z miejsca, obszedł naokoło swoje ogromne biurko i zaczął się rozglądać po
wszystkich zakamarkach gabinetu. - Halo, już jestem! - wesoło zawołał obcy,
chowając płaski przedmiot z powrotem do kieszeni marynarki. Stał teraz za
biurkiem, tuż obok fotela Ojca Świętego. Papież, ciężko dysząc, oparł się obiema
rękami na blacie biurka, mamrocząc pod nosem słowa jakiejś łacińskiej modlitwy,
a następnie wysapał: - To jakiś trik. Pan mnie zahipnotyzował. - Ależ skąd! -
zaśmiał się obcy z wyrzutem, potrząsając czarną głową. - Jako przywódca
religijny powinien pan przecież polegać na swoich zmysłach, nawet jeśli są już
słabe. Papież usiłował pozbierać myśli. Jeśli to wszystko nie było trikiem, to
niewątpliwie stoi za tym diabeł... albo też obcy był posłańcem, aniołem Pana
Boga. W końcu aniołowie ukazali się także Abrahamowi, Noemu i Dziewicy Maryi. -
Kto pana przysłał? Przychodzi pan od Boga Wszechmogącego czy od jego rywala? -
Nie jestem ani aniołem, ani diabłem, tylko człowiekiem, jak pan - odpowiedział
miękko obcy. - Przybywam z przyszłości. Papież z trudem zachował zimną krew.
Wreszcie powiedział: - Wie pan, mam pewne problemy ze zdrowiem, czy mógłbym... -
wskazał na przycisk interkomu na małym stoliku obok biurka. - Ależ oczywiście! -
roześmiał się obcy, wykonując zapraszający gest. Ojciec Święty nacisnął przycisk
i poprosił o przyniesienie lekarstwa. Następnie zaproponował obcemu coś do picia
i usiadł przy wielkim ciemnym dębowym stole w rogu przestronnego gabinetu.
Weszła starsza wiekiem zakonnica, ze zdumieniem spojrzała na obcego, nie
odważyła się jednak o nic zapytać. Kiedy podano herbatę, a papież wypił jakąś
czerwoną lurę, stwierdził z ulgą: - No, już mi lepiej. Wie pan, od czasu tego
zamachu jestem trochę nieufny. Bo i jak tu mieć zaufanie do kogoś, kto, jak pan,
przedostał się tutaj mimo gwardii szwajcarskiej? Zdaje pan sobie sprawę, że po
naszej rozmowie zostanie pan aresztowany, jeśli się za panem nie wstawię? Murzyn
pokręcił głową, uśmiechając się łagodnie. - Na pewno do tego nie dojdzie.
Widział pan przecież przed chwilą, jak zniknąłem. Przekonujące, prawda? - To był
zwykły trik, którego nie uda się panu powtórzyć - odparł dobrotliwie Ojciec
Święty. Obcy spojrzał na papieża z politowaniem, a potem powiedział z namysłem,
ale i pewną stanowczością: - Jesteśmy pierwszym pokoleniem, które opanowało
tajniki maszyny czasu działającej tam i z powrotem. Nasz najznakomitszy umysł,
jeśli idzie o badania nad wymiarami, profesor Clarke, przed kilku laty
teleportował się w przyszłość. Myśleliśmy już, że nie wróci, ale pewnego dnia
pojawił się jednak, przynosząc ze sobą to. Obcy położył na stole prostokątny,
błyszczący przedmiot. - Obsługa jest dziecinnie prosta - ciągnął z lubością. -
Widzi pan tych sześć mikroskopijnych otworków? Ostrym metalowym sztyfcikiem może
pan nastawić, poczynając od lewej, liczbę lat, miesięcy, dni, godzin, minut i
sekund. Wystarczy lekko nacisnąć - tu u góry widać, co się zaprogramowało. Obcy
szybko, raz za razem, wsunął w otworki niewielki sztyfcik. Na górnej krawędzi
dziwnego przedmiotu pojawiły się liczby 112, 8, 14, 3, 6, 14. - To czas, z
którego przybywam: 112 lat, 8 miesięcy, 14 dni, 3 godziny, 6 minut i 14 sekund,
licząc od teraz. Obcy zamilkł, a papież pogrążył się w zadumie. Po chwili rzekł
z namysłem: - Cóż, muszę przyjąć, że jest pan agentem któregoś z mocarstw. Z
pańskiej techniki nic nie rozumiem. Niezapowiedziana audiencja właśnie dobiegła
końca. Papież szybko nacisnął guzik alarmu i podniósł się z miejsca. - Jeszcze
tylko jeden drobiazg - rzucił obcy z uśmiechem wyższości. - Aby uruchomić
maszynę czasu, musi pan przyłożyć ten przedmiot do prawej skroni. Impuls
wyzwalający stanowią prądy mózgowe. Współrzędne są już nastawione. Jeszcze
mówiąc te słowa, obcy sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął z niej
drugi błyszczący przedmiot. Na sekundę przed tym, jak do gabinetu wpadli
gwardziści, przyłożył go do prawej skroni... i zniknął. Ojciec Święty stał przy
biurku kompletnie zdezorientowany. Krople potu zrosiły jego pomarszczone czoło.
Czterej gwardziści rozglądali się bezradnie po pomieszczeniu, na koniec zaczęli
rozgarniać ciężkie aksamitne kotary i szturchać pod meblami. Wreszcie papież
przeprosił strażników stwierdzając, że widocznie nacisnął guzik alarmu przez
pomyłkę. Kiedy gwardziści opuścili gabinet, Ojciec Święty przywołał jeszcze na
chwilę młodego oficera, wziął do ręki błyszczący przedmiot, który cały czas
leżał na stole i poprosił: - Czy zechciałby pan przyłożyć ten przedmiot do
skroni? Zaskoczony oficer spełnił prośbę Ojca Świętego, patrząc nic nie
rozumiejącym wzrokiem, a po chwili wzruszył ramionami i powiedział krótko i
zwięźle: - Nic nie słyszę. - Proszę mi to dać - poprosił papież zmęczonym głosem
i powodowany jakimś mimowolnym impulsem przyłożył przedmiot do prawej skroni.
Ostatnie, co ujrzał, to okrąglejące ze zdumienia oczy i rozwarte usta
gwardzisty. `ty * * * `ty Tego dnia, w samym środku Jerozolimy, będącej centrum
religii żydowskiej, wydarzyło się niemalże to samo. Chociaż religia żydowska nie
zna w zasadzie żadnych władz kościelnych w zwykłym sensie tego słowa, to jednak
naczelny rabin Jerozolimy uznawany jest za najwyższy autorytet dla Żydów całego
świata. Kiedy rozpływał się w powietrzu, nikogo przy nim nie było. Zupełnie
inaczej miała się rzecz w Mekce, w Arabii Saudyjskiej. Imam z plemienia Koraisz,
najwyższa instancja religijna dla wielu milionów wyznawców islamu, a zarazem
prawdziwy namiestnik (kalif) prawodawcy Mahometa, zniknął na oczach czterech
mułłów i wysokiego urzędnika królewskiego. Szok imama trwał krótko. Przez kilka
sekund wydawało mu się, jakby spadał w dół przez nie kończący się szyb, by zaraz
zostać wessanym przez potężny odkurzacz. Potem poczuł pod stopami ziemię,
otaczał go jasny blask, a skądś dobiegały hałasy i stuki. Pierwsza myśl, jaka
przyszła imamowi do głowy, to śmierć. Pewnie miał zawał albo udar mózgu. Szybko
jednak zorientował się, że żyje. Znajdował się w niewielkim, pozbawionym okien
pomieszczeniu - światło brało się nie wiadomo skąd. Zdumiony imam zaczął się
szczypać w ręce i w policzki. Gdzie on jest? Czyżby Allah powołał go do siebie?
A może - tej myśli nie chciał rozwijać - wpadł w pułapkę Szatana? Nagle ściany
pomieszczenia zniknęły, jakby rozpłynęły się w powietrzu. Imam rozejrzał się
niepewnie dokoła. Znajdował się teraz w niewielkiej sali. Pośrodku stał
trójkątny stolik mlecznego koloru, przy każdym z trzech boków stał niebieski
fotel. Stół był nakryty na trzy osoby, stały na nim cztery butelki różnych
napojów. Obok stołu leniwie kręcił się wokół własnej osi wielki globus.
Temperatura była przyjemna, powietrze lekko pachniało ozonem. Imam z wahaniem
postąpił kilka kroków, kiedy ponownie usłyszał hałasy i stukania, które dobiegły
go już w momencie przybycia. Pewnie dochodziły z jakiegoś sąsiedniego
pomieszczenia. - Halo, jest tam kto?! - zawołał odważnie. Hałas momentalnie
ucichł i w tej samej sekundzie - nie sposób było nadążyć za tym ruchem - w
ścianie utworzyła się szczelina. Za nią stał spocony staruszek w koszuli z
podwiniętymi rękawami i rozpiętym kołnierzykiem. - Przecież ja go znam -
przebiegło imamowi przez głowę, ale jednak nie mógł uwierzyć w to, co
podpowiadała mu pamięć. Znał papieża ze zdjęć w pełnym stroju - człowiek w
koszuli z podwiniętymi rękawami był wprawdzie zdumiewająco do papieża podobny,
ale przypominał raczej robotnika. Obydwaj mężczyźni patrzyli na siebie i zanim
imam zdążył wyrzucić z siebie potok arabskich słów, ten drugi otarł ręką pot z
czoła i powiedział po angielsku: - Chyba lepiej będzie od razu zgodzić się na
angielski. - Czy jest pan tym, kim myślę, że pan jest? - spytał imam opanowanym
tonem. - Yes. Jestem głową Kościoła rzymskokatolickiego. Z kim mam przyjemność?
Imam zdumiewająco szybko odzyskał rezon: - Ja jestem głową islamu, imam Ali
Muhammed Yussuf ben Ibrahim... dajmy lepiej spokój... z Mekki. Gdzie my
jesteśmy? - Nie mam pojęcia! - odparł papież. - Padłem ofiarą manipulacji
technicznej. Postąpił krok w stronę imama, wyciągając do niego dłoń. Imam się
zawahał: - Pan i pańskie zakony na pewno nie macie nic wspólnego z tym, jak by
to nazwać, |przeniesieniem? Przełożony Kościoła katolickiego zmęczonym ruchem
pokręcił głową. - Gdybym wiedział, jak się tu dostałem, nie próbowałbym przecież
wybić dziury w ścianie. - Jak długo już pan tu jest? - Myślę, że z dobrą
godzinę. Ten budynek to prawdziwe więzienie. Żadnych okien ani drzwi, chyba że
same otwierają się w niesamowity sposób. Waliłem we wszystkie możliwe miejsca.
Najpierw pięściami, potem butem. Nic się nie da zrobić. - Niepojęte!
Niewiarygodne! - mruczał imam w swoją spiczastą bródkę, dodając jeszcze kilka
słów po arabsku. Następnie ujął dłoń papieża ze słowami: - Chyba jednak będziemy
musieli współpracować! - Proszę bardzo, ale widzę, że nakryto dla trzech osób.
Spodziewa się pan kogoś? Z pewną rezerwą obaj niezrównani książęta religii
siedli do stołu. Obydwaj pogrążyli się w myślach. Nagle tylna część
pomieszczenia zaczęła migotać i zmaterializowała się tam brodata postać w
czarnej czapeczce z tyłu głowy. Jedną ręką postać zakrywała sobie oczy, jakby
nie chciała nic widzieć. - Witamy! - Papież i imam niemal równocześnie skinęli
głowami. - Zgodziliśmy się już, że będziemy rozmawiać po angielsku. Zechce się
pan przysiąść? Brodacz odjął rękę od oczu. Po jego reakcji widać było, że
natychmiast rozpoznał obu siedzących przy stole. - Nie! Nie! - wykrzyknął,
potrząsając głową i znowu zakrywając oczy. - To niebo czy piekło? Imam
odchrząknął: - Piekło raczej nie. Ktoś zaprosił nas na kolację! Proszę siadać i
zaakceptować rzeczywistość. Wy, Żydzi, jak dotąd, raczej nie mieliście z tym
problemów! Z głębokim westchnieniem brodacz zajął miejsce przy stole. - Pan jest
najwyższym imamem z Mekki, prawda? A pan papieżem z Rzymu? Ja jestem naczelnym
rabinem Jerozolimy. - Doborowe towarzystwo - mruknął papież. - Teraz zostaje nam
tylko dowiedzieć się, kto nas tu zaprosił. - Chciałbym wiedzieć, który z was
zorganizował to... hm... spotkanie - zaczął rabin. - Zostałem uprowadzony z
mojego biura w samym środku bardzo ważnych zajęć. Moi współpracownicy na pewno
dawno już podnieśli alarm. - O, czyżby? - zakpił imam. - A ja zniknąłem w
obecności pięciu osób. Jak się panu zdaje, co się w tej chwili dzieje w pałacu w
Mekce? Imam i rabin spojrzeli wyczekująco na papieża. - Bardzo przepraszam,
drodzy panowie, ale nie mam z tym nic wspólnego. Pojawił się u mnie pewien
Czarny. Czarniejszy niż czarny. Mówił coś o maszynie czasu, a ja; słaby
człowiek, posłużyłem się nią bez głębszego zastanowienia. W toku rozmowy okazało
się, że ten sam Murzyn pojawił się także u rabina. Imam stwierdził, że wydawało
mu się, jakby jakaś czarna postać wynurzyła się z Nicości i przyłożyła mu coś do
skroni. Kiedy tak trzech niezrównanych starców rozmawiało ze sobą, nad blatem
stołu coś zamigotało i niespodziewanie zmaterializowały się tam trzy dymiące
patelnie, a na nich rozmaite jarzyny, ziemniaki i trzy rodzaje ryby. Stosownie
do gustu, przyrządzone wedle tradycji danego kraju. Panowie obsłużyli się w
milczeniu, po czym Ojciec Święty skłonił głowę i zaczął mamrotać łacińskie
formułki. - Do jakiego Boga się pan modlił? - spytał imam, z wahaniem dotykając
ramienia papieża. - Do... - papież przesunął wzrokiem po obecnych. - Do |naszego
Boga. Czyż nie wszyscy mamy na myśli tego samego? - Nie całkiem - wtrącił
naczelny rabin. - My jesteśmy narodem wybranym. - Stara śpiewka - zauważył
kąśliwie imam. - Czy wy nigdy nie zrozumiecie, że wielu ludzi dlatego tak was
nie lubi, bo zawsze uważacie się za coś lepszego? - Ho, ho, ho! - huknął
niegrzecznie naczelny rabin. - To przecież wy uprawiacie tę waszą agresywną
politykę i wychowujecie fanatyków religijnych! To przecież wy chcecie narzucić
reszcie świata waszą wiarę! - Jest faktem, że Mahomet - chwała mu! - był
ostatnim prorokiem, jakiego zesłał Allah - powiedział chłodno imam, patrząc
swemu oponentowi prosto w oczy. - A więc my, muzułmanie, uważamy naszą wiarę za
najnowszy stan woli Allaha... Imam nie zdążył dokończyć, bo nagle w
pomieszczeniu pojawiły się wielkie trójwymiarowe obrazy. Przedstawiały one kulę
ziemską, a wokół niej krążyły osobliwe twory: wielopiętrowej wysokości statki
kosmiczne z dziwacznymi nadbudówkami, groźnie wyglądającymi występami i
zakamarkami. Niby drobne owady mniejsze obiekty przybijały do wielkich, znikały
w jasno oświetlonych korytarzach lub grupowały się w nowe formacje. Kamera
wniknęła do wnętrza kosmicznego osiedla. Trzej przywódcy Kościołów ze zdumieniem
patrzyli, jak ludzie o różnych kolorach skóry ścigają się biegiem w wielkim
basenie. Ich stopy poruszały się po nieokreślonej cieczy, która wydawała się
miękka, a jednak nie pozwalała im zatonąć. Wyścigi w basenie były widać jakąś
dyscypliną sportową. Od czasu do czasu fale cieczy podnosiły się, biegacze
wypadali ze swoich torów, przewracali się, znów się podnosili. Inna kamera
pokazywała wnętrze wysokiej wieży, w której ludzie unosili się w powietrzu z
szeroko rozpostartymi ramionami. Przypuszczalnie w wieży współistniały różne
pola grawitacyjne, ponieważ niektórzy z ludzi tańczyli w powietrzu pełnymi
gracji ruchami, inni spadali pionowo w dół, by potem zatrzymać się i poszybować
w górę. Następnie utworzył się jeden wielki obraz wypełniający pół
pomieszczenia. Wielotysięczny tłum ludzi jak pod wpływem zagadkowego rozkazu
uklęknął na ziemi. Biegacze uklękli na swojej cieczy, fruwający w wieży
pochylili głowy, widzowie uklękli tam, gdzie stali, na przebitkach widać było
mniejsze i większe drużyny sportowców, każda klęczała na swoim miejscu ze
złożonymi rękami. W sekundę później rozbrzmiała muzyka. Dochodziła ze wszystkich
stron, początkowo miękka i łagodna, później coraz głośniejsza, wzbierająca w
jeden wielki chorał. Wydawało się, jakby w utworze tym brały udział wszystkie
instrumenty, jakie kiedykolwiek powstały na Ziemi. Klęczący ludzie zaczęli
śpiewać, i chociaż żaden z trzech dostojników kościelnych nie rozumiał ich
języka, to jednak wszyscy byli do głębi poruszeni. Dźwięki muzyki i śpiewu
wypełniły pomieszczenie, wibrowały nie spotykanymi interwałami i tonacjami,
przenikały każdą komórkę ciała, napełniały umysł uczuciem niewypowiedzianej
podniosłości. Zupełnie jakby się umówili, trzej przywódcy religijni podnieśli
się ze swoich miejsc. Nie skłonił ich do tego żaden przymus, żadna hipnoza, był
to tylko i wyłącznie wynik wewnętrznego poruszenia. Kamery ukazywały twarze
pojedynczych ludzi, potem znów Kosmos, gdzie ukazał się jakiś rozmyty
geometryczny kształt. Papież Kościoła rzymskokatolickiego ukląkł, złożywszy
dłonie do modlitwy, imam z Mekki padł na twarz z dłońmi odwróconymi ku górze, a
rabin z Jerozolimy skrzyżował ręce na piersi i pochylił się w głębokim ukłonie.
Z wielką czcią i przejęciem każdy z nich modlił się do swego Boga. Kiedy ludzie,
widoczni w trójwymiarowej projekcji, podnieśli się z klęczek i powrócili do
pracy czy zajęć sportowych, podnieśli się także trzej przywódcy religijni.
Potem, zupełnie jakby był to jakiś uzgodniony wcześniej ceremoniał, w milczeniu
ujęli się za ręce, nawet nie zauważając z początku, że w pomieszczeniu jest
jeszcze czwarta osoba: znany im już Murzyn. - Jak sądzicie, panowie, jak
zareagują wyznawcy waszych religii, kiedy opublikujemy zdjęcia ukazujące waszą
wspólną modlitwę oraz przyjazny uścisk dłoni? Przywódcy Kościołów z ociąganiem
rozłączyli splecione palce. Jako pierwszy przyszedł do siebie imam: - Co to panu
da? - Mnie nic, ale za to ludzkości wszystko! - uśmiechnął się Murzyn. -
Energicznie protestuję przeciwko temu uprowadzeniu! - rzucił wściekłym tonem
naczelny rabin. - Żądam, aby pan natychmiast odesłał nas z powrotem! - Na pewno
tak się stanie - uspokoił go przyjaźnie Murzyn. - A protestować, panowie, nie ma
po co, ponieważ nikt nie zauważy waszej nieobecności. Odstawimy was z powrotem w
tym samym ułamku sekundy, w którym was zabraliśmy. Zadowoleni? - Przypuszczam,
że nasze uprowadzenie ma jakiś określony cel - włączył się do rozmowy papież
spokojnym i opanowanym tonem. - Właśnie - potwierdził Murzyn z uprzejmym
uśmiechem. - Żyjecie panowie w roku 1995. My, z przyszłości, wiemy, że w
najbliższych latach pojawią się dowody na istnienie rozumnego życia poza Ziemią.
A jeszcze kilka lat później nawiązany zostanie kontakt z istotami pozaziemskimi.
Wkrótce potem na orbicie okołoziemskiej zaroi się od obcych statków kosmicznych.
Widzieliście to, panowie, na naszym trójwymiarowym hologramie. Był to przekaz na
żywo, transmitowany zaledwie kilka minut temu... - Zaczynam rozumieć -
powiedział papież. - Musimy się zgodzić na globalną religię... - Na Allaha! -
przerwał mu imam. - Nie, na Jahwe! - zakrzyczał go rabin. - Ależ, drodzy
panowie, bardzo proszę! - uspokajał Murzyn z miłym uśmiechem. - Czy Allah, czy
Jahwe, czy Pan Bóg, zawsze chodzi o jedno i to samo: o wielkiego ducha wiecznego
Stworzenia. Do niego modlić się będą ludzie przyszłości, jego czcić będą
żarliwie i z wdzięcznością. Widzieliście to przecież na własne oczy na
trójwymiarowych obrazach, a nawet wspólnie z nimi się modliliście. Musicie się
jakoś pogodzić, nie ma innego wyboru. Jeśli tego nie uczynicie, będzie to
oznaczało nieuchronny zmierzch religii, które reprezentujecie. `ty * * * `ty
Papież pojawił się ponownie w swoim gabinecie równie niespodziewanie, jak
zniknął. Gwardzista gwardii szwajcarskiej zamrugał ze zdziwienia powiekami,
pokręcił głową i złapał się za czoło. - Źle się pan czuje? - spytał z uśmiechem
papież. - Albo miałem właśnie halucynacje, albo z moimi oczami jest coś nie w
porządku. - Jest pan przemęczony. Proponuję, aby wziął pan kilka dni urlopu i
pojechał w góry - rzekł papież i uśmiechnął się dobrotliwie. Kiedy gwardzista
opuścił gabinet, Ojciec Święty z ciężkim westchnieniem odchylił się na skórzane
oparcie fotela. Czy on też miał halucynacje? Spotkanie z imamem i naczelnym
rabinem Jerozolimy... to przecież nie mogło być naprawdę! Papież przejechał
dłonią po oczach i patrzył na papiery rozłożone na biurku. Dopiero teraz
zauważył pewien przedmiot, którego wcześniej tu nie było. Sięgnął po niego z
wahaniem. Była to srebrzyście połyskująca ramka, bardzo podobna do tych, w
których trzyma się fotografie, tylko nieco grubsza. Najpierw z otwartymi ze
zdziwienia ustami, potem z pełnym zrozumienia uśmiechem najwyższy dostojnik
Kościoła rzymskokatolickiego wpatrywał się w zdjęcie. Był to hologram o żywych
barwach, przedstawiający przyjaźnie objętych trzech przywódców Kościołów. Kiedy
rozległ się dzwonek telefonu, papież instynktownie przeczuł, kto dzwoni. - It's
me - powiedział donośny głos z arabskim akcentem. - Czy pan też ma na biurku
trójwymiarowe zdjęcie? Krótko potem to samo pytanie zadał naczelny rabin
Jerozolimy. + Powrót Bogów Nie jesteśmy oszukiwani,@ sami siebie oszukujemy. `rp
Johann Wolfgang Goethe, 1749-1832 `rp Od kiedy Homo sapiens nauczył się myśleć,
boi się śmierci. Jest świadkiem umierania i odradzania się wiosną w przyrodzie.
Widzi, jak bledną gwiazdy i jak rozbłyskują ponownie następnej nocy. Co leży
między życiem a śmiercią? Jakaś zagadkowa płaszczyzna, stan oczekiwania na
przyszłe odrodzenie. Przeświadczenie o dalszym życiu daje człowiekowi siłę, by
spokojnie patrzeć w oczy śmierci. A jednak lęk przed śmiercią nie znika,
ponieważ, jak dowodzą tego własne doświadczenia życiowe każdego z nas, każda
nadzieja jest jedynie mgiełką. Lęk jednostki jest także obawą mas. Narody
obawiają się wojny, błysku bomby atomowej, szalejących obcych żołnierzy,
załamania się równowagi środowiska naturalnego. Z przerażeniem myślą o
straszliwym wydarzeniu, jakim grożą święte księgi: o Dniu Sądu Ostatecznego. W
Nowym Testamencie jego nadejście zapowiada na przykład Ewangelista Marek (Mk 13,
24-25 ): "W owe dni, po tym ucisku, słońce się zaćmi i księżyc nie da swego
blasku. Gwiazdy będą spadać z nieba i moce na niebie zostaną wstrząśnięte." Jego
kolega Łukasz jest nieco dokładniejszy, wymienia nawet wstępne oznaki, które
będą stanowiły zapowiedź Sądu Ostatecznego (Łk 21, 10-11, 25-26 ): "Powstanie
naród przeciw narodowi i królestwo przeciw królestwu. Będą silne trzęsienia
ziemi, a miejscami głód i zaraza; ukażą się straszne zjawiska i wielkie znaki na
niebie. [...] Będą znaki na słońcu, księżycu i gwiazdach, a na Ziemi trwoga
narodów bezradnych wobec szumu morza i jego nawałnicy. Ludzie mdleć będą ze
strachu, w oczekiwaniu wydarzeń zagrażających Ziemi. Albowiem moce niebios
zostaną wstrząśnięte." Nie mniej dramatycznie opisują Sąd Ostateczny liczne sury
Koranu (42 ): "W imię Allaha Miłosiernego, Litościwego! Kiedy słońce będzie
spowite ciemnością i kiedy gwiazdy będą zamglone; kiedy góry będą z miejsca
poruszone; kiedy wielbłądzice w dziesiątym miesiącu będą całkowicie opuszczone;
kiedy dzikie zwierzęta będą zebrane; kiedy morza będą wzburzone [...]" (Sura 81
). "W imię Allaha Miłosiernego, Litościwego! Kiedy niebo rozdzieli się i kiedy
gwiazdy zostaną rozproszane; kiedy morza się wzburzą i kiedy groby zostaną
wywrócone, wtedy każda dusza się dowie, co sobie przygotowała i co zaniedbała"
(Sura 82 ). Sąd Ostateczny nad ludzkością opiewany jest nawet w chorałach
gregoriańskich, w owych prostych, a przecież jakże cudownych pieśniach, które
przenikają do szpiku kości i po dziś dzień śpiewane są w katolickich
klasztorach. Hymn "Dies irae" intonuje się w czasie liturgii za zmarłych: Dies
irae, dies illa@ Solvet saeclum in favilla:@ Teste David cum Sybilla. Quantus
tremor est futurus,@ Quando judex est venturus,@ Cuncta stricte discussurus! (W
gniewu dzień, w tę pomsty chwilę,@ Świat w popielnym legnie pyle:@ Zważ Dawida i
Sybillę. Jakiż będzie płacz i łkanie,@ Gdy dzieł naszych sędzia stanie,@
Odpowiedzieć każąc za nie.) Wraz ze zniszczeniem obwieszcza się, że przybędzie
judex, Sędzia, jak na przykład w Ewangelii według św. Marka (Mk 13, 26-27 ):
"Wówczas ujrzą Syna Człowieczego, przychodzącego w obłokach z wielką mocą i
chwałą. Wtedy pośle On aniołów i zbierze swoich wybranych z czterech stron
świata, od krańca ziemi do szczytu nieba." Ewangelista Łukasz dodaje jeszcze
jedno zdanie (Łk 21, 28 ): "A gdy się to dziać zacznie, nabierzcie ducha i
podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie." Apokalipsa - kiedy?
Odkupieni zostaną oczywiście tylko sprawiedliwi, tylko i wyłącznie wierzący, ci,
którzy kurczowo i ślepo trzymają się słów Pisma Świętego. Jeśli zaś ktoś mnie
zapyta |jakich słów |jakiego Pisma Świętego, to odpowiem, że nie wiem, ponieważ,
jak wiadomo, każda religia w tym ziemskim domu wariatów twierdzi, że to |jej
Pismo Święte jest tym jedynym prawdziwym. Zapowiada się nadejście niebiańskiego
Sędziego, który "mieszka na wysokościach" i który wreszcie zmierzy ludzkie czyny
i przewinienia właściwą miarą. Lecz zanim się to stanie, zanim wybrańcom wolno
będzie nareszcie wejść do królestwa niebieskiego, pozostała część ludzkości
będzie bita, męczona, torturowana, smażona. Najbardziej plastycznie przedstawia
to apostoł Jan w swojej tzw. Apokalipsie, ostatnim tekście Nowego Testamentu.
Mowa tam o złamaniu siedmiu pieczęci; z chwilą łamania kolejnych na ludzkość
spadają coraz to nowe plagi. Rozlegają się głosy trąb, a za każdym razem, gdy
zatrąbią, dzieją się rzeczy straszliwe. Przy pierwszym dźwięku trąb na ziemię
spadają "grad i ogień - pomieszane z krwią", przy drugim "wielka góra płonąca
ogniem" zostaje rzucona w morze i "trzecia część morza stała się krwią".
Oczywiście, przy okazji "wyginęła w morzu trzecia część stworzeń", a "trzecia
część okrętów uległa zniszczeniu" (Ap 8, 6-9 ). Udręczoną Ziemię czekają rzeczy
jeszcze straszliwsze, albowiem gdy dźwięk trąb rozległ się po raz trzeci,
"spadła z niebia wielka gwiazda, płonąca jak pochodnia, a spadła na trzecią
część rzek i na źródła wód. A imię gwiazdy brzmi Piołun. I trzecia część wód
stała się piołunem, i wielu ludzi pomarło od wód, bo stały się gorzkie" (Ap 8,
10-11 ). Wreszcie zaćmi się nawet Słońce i Księżyc, a ludzi dręczyć zacznie
wszelkie możliwe robactwo - szarańcza, skorpiony i inne - nie zabijając ich
jednak. Straszliwościom nie ma końca: pojawiają się konie o lwich łbach, z
których pysków wychodzi ogień, dym i siarka. Choć tymczasem już od dawna więcej
niż jedna trzecia ludzkości została wyniszczona i na dobrą sprawę nikogo już nie
powinno być, ludzie nadal nie są skłonni okazać skruchy. Nie wiem, jaki to mózg
wyprodukował te koszmary, czy też jakie to |wizje dręczyły apostoła Jana - wiem
natomiast, że pewne elementy tej apokalipsy odnaleźć można nie tylko u Henocha,
lecz także u młodszego z proroków, Daniela (Dn 7, 1 nn). Tak czy inaczej, tym
razem Ojcom Kościoła, redaktorom Biblii, udało się uzgodnić mniej więcej
jednolitą wersję. I tak na przykład w Apokalipsie św. Jana czytamy (Ap 6, 12-16
), podobnie jak u Ewangelistów Marka i Łukasza: "[...] stało się wielkie
trzęsienie ziemi i słońce stało się czarne jak włosienny wór, a cały księżyc
stał się jak krew. I gwiazdy spadły z nieba na ziemię, podobnie jak drzewo
figowe wstrząsane silnym wiatrem zrzuca na ziemię swe niedojrzałe owoce. Niebo
zostało usunięte jak księga, którą się zwija, a każda góra i wyspa z miejsc
swych poruszone. A królowie ziemscy, wielmoże i wodzowie, bogacze i możni, i
każdy niewolnik i wolny ukryli się do jaskiń i górskich skał. I mówią do gór i
do skał: "Padnijcie na nas i zakryjcie nas przed obliczem Zasiadającego na
tronie [...]"." W dotychczasowych dziejach ludzkości bywało raczej stosunkowo
skromnie, wszystkie ludzkie wojny rozgrywały się bowiem na dość ograniczonym
geograficznie obszarze. Apokalipsa św. Jana natomiast obwieszcza nadejście
ogólnoświatowego zniszczenia, ostatecznego wyroku tego, który "mieszka na
wysokościach", czyli właśnie "dzień sądu", "sądny dzień", albo inaczej "Sąd
Ostateczny". Skąd właściwie wzięło się to dziedzictwo myślowe? Obrazy
straszliwego sądu zakończonego |odkupieniem dla wierzących? Kto wymyślił anioły
zemsty dmące w trąby, kto wymyślił wylewanie czasz zawierających najohydniejsze
plagi? W czyim umyśle czy nawet - niech tam - w czyjej |wizji narodził się
ostateczny Sędzia? A tak w ogóle, cóż to może być za dobrotliwy, by nie
powiedzieć "wszechmiłosierny", Bóg, który niejako etapami torturuje i zabija
niewierzących, aby na koniec kazać im po wieczne czasy smażyć się w ogniu
piekielnym? Niewątpliwe jest właściwie tylko to, że ludzka wyobraźnia potrafi
wytwarzać rzeczy nie tylko piękne, ale także przerażające. W gniewie ludzie
potrafią wysyłać swoich przeciwników do piekła, wyobrażając sobie w dodatku to
piekło ze wszystkimi szczegółami. Niewątpliwa jest także nadzieja cierpiącego
człowieka na piękniejszy świat, w którym będzie mu się lepiej wiodło. No i
wreszcie, niech w końcu przeżywają teraz udręki inni, niesprawiedliwi i źli,
bogaci, grzesznicy i wątpiący, podczas kiedy my siedzimy sobie w raju, popijając
ambrozję. Ach, jaki świat jest niesprawiedliwy,@ twój los wspaniały, a mój
parszywy.@ Gdyby na świecie było sprawiedliwiej,@ to mnie byłoby wspanialej, a
tobie parszywiej. Im bardziej parszywe czasy, tym żarliwsze nadzieje na złoty
wiek, w którym zapanuje absolutna sprawiedliwość i nikt nie będzie
uprzywilejowany. Ponieważ nigdy nic nie bierze się z niczego, nawet złoty wiek,
niezbędny jest król, władca, zmartwychwstaniec, odkupiciel, prorok albo, jeśli
to tylko możliwe, ktoś, kto dysponuje mocą zaprowadzenia porządku na tym padole.
To jakże łatwo zrozumiałe z psychologicznego punktu widzenia pragnienie
sprawiło, że przez wszystkie wieki mnożyły się cudowne reinkarnacje, mnożyli się
Mesjasze i prorocy. Poniżej kilka zdumiewających przykładów. Prorocy naszych dni
5 stycznia 1945 r. zmarł w Virginia Beach w USA 65-letni jasnowidz Edgar Cayce.
W stanie transu ten "śpiący prorok", jak go nazywano, uleczył niezliczone rzesze
ludzi, nie przeczytawszy w życiu ani jednej książki medycznej. W swoich
liczących ponad dwa tysiące stron "Readings" przekazał zdumiewające informacje
na temat przeszłości i przyszłości, a także o swoich wielokrotnych
reinkarnacjach, poczynając od starożytnego Egiptu, a na współczesności kończąc.
O Edgarze Cayce napisano wiele książek, na całym świecie są miliony jego
zwolenników (42 ). W listopadzie 1926 r. w Puttaparthi w Indiach (stan Andhra-
Pradesz) przyszedł na świat chłopiec o imieniu Satyanarayana Raju. Jego imię
znaczy mniej więcej tyle, co "bóg-człowiek". Jako czternastolatek został
ugryziony przez skorpiona i kiedy ocknął się po wielodniowej śpiączce,
oświadczył, że jest reinkarnacją Sai Baby. Był to wielki indyjski święty z
zeszłego stulecia. W wieku lat trzydziestu Satyanarayana Raju po raz pierwszy
wystąpił publicznie, mając zaś trzydzieści sześć, założył własny aśram. Dziś Sai
Baba ma w swoim rodzinnym mieście, 250 km na północny wschód od Bangaluru,
największy aśram w Indiach, ponadto uniwersytet i znakomity szpital. Liczbę jego
zwolenników ocenia się na sto milionów ludzi. Na jego temat napisano niezliczoną
liczbę książek (43 ). Dzień w dzień dokonuje on na oczach zdumionych wiernych i
przed kamerami |materializacji i wszelkiego rodzaju cudownych uleczeń.
Utrzymuje, że jest |wszechmocny, |wszechwiedzący i |wszechobecny, twierdzi też z
przekonaniem, że jest inkarnacją Buddy, Kriszny, Ramy i Chrystusa. O tym, że nie
gardzi też fizycznym seksem, informował tygodnik "Der Spiegel" (44 ). Własną
śmierć zapowiedział na rok 2022, ale umrze tylko po to, aby wkrótce potem
odrodzić się w indyjskiej krainie Karnataka. W Grazu w Austrii 15 marca 1840 r.
miało miejsce osobliwe zdarzenie. Wtedy to czterdziestoletni wówczas nauczyciel
muzyki, Jakob Lorber, "jasno i wyraźnie" usłyszał głos, który nakazał mu pisać.
Posłusznie, choć z początku z pewnym przestrachem, nauczyciel chwycił pióro i
przez następne lata zapełniał tom po tomie pod dyktando głosu rozlegającego się
"w okolicy serca". Dziś łączna liczba wydanych tomów proroka Jakoba Lorbera
wynosi ni mniej, ni więcej, tylko 25 i liczy sobie 10 tysięcy stron (45 ).
Lorber zawarł w nich różne szczegóły przyrodoznawcze i astronomiczne, które
dopiero zostaną odkryte, podał też zdumiewające komentarze zarówno do Starego,
jak i Nowego Testamentu. Liczba jego zwolenników wynosi przypuszczalnie kilkaset
tysięcy osób święcie przekonanych o prawdziwości słów swego proroka. Również w
ostatnim stuleciu urodził się w Qadianie, wiosce na północny wschód od Lahore w
Pakistanie, prorok Hazrat Mirza Chulam Ahmad. Dał się on poznać jako łagodny,
miły, umiejący doskonale pisać i mówić człowiek, i wreszcie założył ruch
Ahmadiyya. Jest to islamska wspólnota po dziś dzień mająca jeszcze wielu
zwolenników. Twórcy tej religii przypisywano nawet cuda. Jego zwolennicy
przysięgają, że Bóg Wszechmogący "obudził go do życia w szatach wszystkich
poprzednich proroków" i że jego przeznaczeniem jest być "mesjaszem i Mahdim dla
chrześcijan i muzułmanów", ale także "Kriszną dla Hindusów, Buddą dla buddystów
oraz odbiciem wszystkich poprzednich proroków. Odkupicielem całej ludzkości" (46
). To tylko cztery postacie proroków z ostatnich 150 lat, mających w najwyższym
stopniu zdumiewające dokonania. Obok takich |pozytywnych proroków i
uzdrowicieli, którzy nikomu nie wyrządzili krzywdy, aż roi się od postaci
|negatywnych, proroków końca świata, którzy od niepamiętnych czasów zapowiadają,
że właściwie dawno już powinniśmy być martwi. Koniec świata to stały temat, od
kiedy istnieje człowiek (47 ). Tyle tylko, że, jak dotąd, świat nie chciał tego
posłuchać. O wierzącychŃ i niewierzących Jeśli idzie o szarlatanów, także tych
kryjących się pod płaszczykiem naukowości, to nie mam żadnych problemów z
demaskowaniem ich prognoz. Zawsze są one zbyt przejrzyste, zbyt związane z
teraźniejszością i zbyt ideologicznie zabarwione. Nie mam problemów nawet z
prorokami, takimi jak Jakob Lorber, Hazrat Mirza Chulam Ahmad, Edgar Cayce czy
Sai Baba, chociaż ten ostatni wręcz nazywa siebie "Bogiem". Dla ich
zdumiewającej, powiedzmy nawet |uniwersalnej, wiedzy już dziś istnieje rozsądna,
dająca się matematycznie dowieść teoria. Jej autorem jest francuski fizyk
atomowy Jean E. Charon, a powiada ona, ni mniej, ni więcej, że materia i duch są
nierozerwalnie ze sobą związane. W każdym atomie - a dokładniej w elektronie -
zawarta jest cała inteligencja Wszechświata (48 ). Wyjaśnia to sprawę |wiedzy
proroków, nawet jeśli oni sami nie wiedzą, skąd ona się wzięła. Sprzeczność sama
w sobie! Problemy zaczynają się dla mnie natomiast na zupełnie innej
płaszczyźnie, a mianowicie religijnej. Religie zapowiadają bowiem, że w Dzień
Sądu Ostatecznego niewierzący zostaną spaleni, utopieni, zabici, zakłuci,
zatruci ("gorzką wodą"), zastrzeleni, zmiażdżeni trzęsieniem ziemi lub zmieceni
z powierzchni przez inne plagi. Przepraszam za wyrażenie, ale Bogu dzięki
dotyczy to tylko niewierzących. Tylko |których niewierzących, ja się pytam?
Tych, którzy nie wierzą w dogmaty katolickie? A może tych, którzy mieli pecha
wyrastać w ramach sekty chrześcijańskiej? Tych, którzy jak na złość nie
wychowali się w którymś z krajów arabskich bądź azjatyckich i nie znają ani
świętego Koranu, ani którejś z innych nauk buddyjskich bądź hinduistycznych? A
może tych, którzy w Japonii przyznają się do szintoizmu, albo tych, którzy
trzymają się przykazań Księgi Mormona? W tej sytuacji człowiekowi samo narzuca
się pytanie: Dobry Boże, cóżeś ty najlepszego uczynił? Ludzie czekają na
|Odkupiciela i na |Zbawiciela, na |Zmartwychwstałego i na |Mesjasza. Kto to może
być? Istnieje spisana w roku 1573 "Saga o Kyffhäuser. Nigdy Państwo o niej nie
słyszeli? W sadze tej opiewa się powrót niemieckiego cesarza Fryderyka I
Barbarossy. Tylko jego nam jeszcze brakowało (49 ): Niemiecki Cesarzu! Niemiecki
Cesarzu!@ Śpisz? Nie widzisz? Wstawać czas!@ Pora kary, zemsty wraz! Cóż, nie
jest to nic nowego pod słońcem, już starożytni Rzymianie wyczekiwali powrotu
swych |boskich |cesarzy, Augusta, Klaudiusza i Wespazjana. Nazywano ich
"zbawcami świata" (50 ). Nawet o okrutniku Neronie jeszcze przez lata po jego
śmierci powiadano, że odrodził się na Cyprze i przejął we władanie wyspę. Od
tego rodzaju |zmartwychwstańców, którzy wszyscy razem wzięci nie byli Mesjaszami
i nikogo nie zbawili, wprost roi się w dziejach świata. Można ich pominąć. Nie
można natomiast pominąć postaci Mesjasza z wielkich religii. W końcu wywierają
one wpływ na myślenie całych społeczeństw aż po dzień dzisiejszy. Dla całego
świata chrześcijańskiego Jezus Chrystus jest |Odkupicielem, |Zbawicielem, który
wprawdzie już dwa tysiące lat temu zbawił nas od tajemniczego grzechu
pierworodnego, ale jednak ma powrócić, aby "mieszkać na wysokościach" i wydać na
nas wyrok. Jak to się właściwie stało, że Jezus stał się Mesjaszem dla
chrześcijan, natomiast dla Żydów, z których przecież się wywodził, nie ma
żadnego Mesjasza o imieniu Jezus? Sprawa ta jest tak zawikłana i narosło wokół
niej - jakże by inaczej - tyle dziesiątków tysięcy tasiemcowych komentarzy, że
muszę się tutaj skupić tylko na rzeczach najistotniejszych. Ale i to
dostatecznie dużo wyjaśnia! "Najstarsze pisemne świadectwo nadziei
mesjanistycznej, które równie dobrze mogło powstać jeszcze wcześniej, spotykamy
w tzw. napomnieniach z Księgi Izajasza", powiada teolog Ulrich Kellermann, który
gruntownie przestudiował ten temat (51 ). U Izajasza znaleźć można wprawdzie
wszystko, co się chce, ale na pewno nic jasnego. Tak więc sięga się po tego
proroka, aby wyczarować Mesjasza. Czytamy tam (Iz 9, 5-6 ): "Albowiem Dziecię
nam się narodziło, Syn został nam dany, na Jego barkach spoczęła władza. Nazwano
Go imieniem: Przedziwny Doradca, Bóg Mocny, Odwieczny Ojciec, Książę Pokoju.
Wielkie będzie Jego panowanie w pokoju bez granic na tronie Dawida i nad Jego
królestwem, które On utwierdzi i umocni prawem i sprawiedliwością, odtąd i na
wieki." Czy Jezus był Mesjaszem? Próba wyprowadzenia z tych słów idei
chrześcijańskiego czy żydowskiego Odkupiciela to już szczyt wszystkiego! Nie
tylko dlatego, że, jak wiadomo, po Jezusie wcale nie nastał pokój ("w pokoju bez
granic"), ale też dlatego, że mowa jest o "królestwie Dawida", w którym ma on
rządzić "odtąd i na wieki" - a tymczasem po królestwie tym nie ma dzisiaj śladu!
U Izajasza zdania raz pisane są w czasie teraźniejszym ("Dziecię nam się
narodziło"), raz w czasie przyszłym ("wielkie będzie Jego panowanie") i tak
dalej. Oczekiwanego Dziecięcia nie mogło jeszcze oczywiście być na świecie w
czasach Izajasza. Trzeba tu nadto wiedzieć, że pismo hebrajskie, w którym
napisana jest księga tego proroka, to pismo spółgłoskowe, nie znające
samogłosek. W każdym podręczniku hebrajskiego można też przeczytać, że w tej
formie pisma nie ma gramatycznej formy czasu przyszłego (52 ). Tylko i wyłącznie
dla ułatwienia lektury samogłoski zaznaczano małymi kropkami umieszczanymi
między spółgłoskami. W tekście pierwotnym używano czasu imperfectum (jako czas
przeszły niedokonany) lub perfectum (jako czas teraźniejszy). Futurum (forma
czasu przyszłego) jako samodzielnej formy gramatycznej w ogóle nie było. W
zależności od woli i interpretacji tłumacza można z tymi formami zrobić, co się
chce. W ten właśnie sposób z perfectum consecutivum (następstwo czasów) robi się
nagle - futerum! Oczywiście, w przypadku Izajasza uczeni ani razu nie doszli do
porozumienia, które zdania to |prawdziwy |Izajasz, a które nie. Gdy jeden znawca
pisze, iż pierwotna Księga Izajasza została "niezwykle silnie zniekształcona w
drodze przegrupowywania tekstu, opustek i wtrętów", to drugi twierdzi coś
dokładnie odwrotnego, trzeci zaś "zdecydowanie" zaprzecza, jakoby mowy prorockie
Izajasza w ogóle kiedykolwiek istniały "jako samodzielny zbiór" (53 ). Są to
jednak wszystko roztrząsania teologiczne, do których od dawna już przywykłem.
Nikt nie wie, jak było naprawdę. Mimo to nie ma chyba innych mesjanistycznych
proroctw, które uzyskałyby takie znaczenie w dziejach świata, jak te z Księgi
Izajasza 9, 5 i Daniela 7, 9. Także inne fragmenty niezwykle spornego tekstu
Izajasza przywołuje się, by przekształcić Jezusa w |Mesjasza. Ponieważ nie
chciałbym zanudzać moich Czytelników cytatami z Biblii, ograniczę się jedynie do
podania odpowiednich miejsc. Kto jest zainteresowany, niech sobie łaskawie
sięgnie do Księgi Izajasza 8, 23 ; 9, 1-6 ; 11, 1-10 ; 35, 4-10 ; 40, 1-5 ; 42,
1-7 ; 49, 1-12. Ani odrobinę nie przesadzam stwierdzając, że nigdzie nie ma
choćby minimalnie przekonującej wskazówki, która z Jezusa czyniłaby Mesjasza,
nie mówiąc już o tym, by gdziekolwiek pojawiło się imię Jezus. Warunkiem jest
jednak neutralne tłumaczenie Biblii, nie zaś to sporządzone na zamówienie danego
Kościoła, gdzie słowa "Jezus" i "Chrystus" wstawia się zgodnie z potrzebą tam,
gdzie to wygodne. Inne fragmenty Starego Testamentu w niczym tej konkluzji nie
zmieniają. Cytuje się na przykład zdania z Księgi Psalmów, w których wprawdzie
często jest mowa o przyszłym królestwie Izraela lub o dynastii Dawida, a także o
oczekiwanym Zbawicielu i wielkim królu, ale nigdzie nie pojawia się imię Jezus.
Zaprzęga się nawet proroka Daniela, aby tylko możliwy był cud, że to Jezus jest
tym oczekiwanym Mesjaszem. Tyle tylko, że Daniel wyraża się równie mgliście jak
jego koledzy. Jako najbardziej charakterystyczny przytacza się fragment z
rozdziału 7, gdzie czytamy (Dn 7, 13-14 ): "Patrzałem w nocnych widzeniach: a
oto na obłokach nieba przybywa jakby Syn Człowieczy. Podchodzi do Przedwiecznego
i wprowadzają Go przed Niego. Powierzono Mu panowanie, chwałę i władzę
królewską, a służyły Mu wszystkie narody, ludy i języki. Panowanie Jego jest
wiecznym panowaniem, które nie przeminie, a Jego królestwo nie ulegnie
zagładzie." Sam prorok Daniel mówi w tym kontekście o "nocnych widzeniach",
które miał. Widzi różne osobliwe zwierzęta z dziwacznymi rogami, a ponieważ nie
rozumie tych "nocnych widzeń", przychodzi jakiś anioł i mu je wyjaśnia. Dlaczego
nie od razu? Wszystkie te proroctwa - jeśli w ogóle nimi są - w żadnym momencie
nie zapowiadają przyjścia Jezusa. A jeśli ktoś w tych niejasnych sformułowaniach
chce za wszelką cenę odnaleźć postać Jezusa jako Mesjasza, będzie musiał
nieuchronnie skapitulować wobec faktów historycznych. Tak się składa, że po
Jezusie nie nastała ani jakaś wyjątkowa władza, ani królestwo, które "nigdy nie
ulegnie zagładzie". Wiedzą o tym oczywiście także teologowie, toteż wymyślono
"wieczne królestwo" po Dniu Sądu Ostatecznego. Bo przecież skoro coś jeszcze nie
nastąpiło, to musi przyjść później. Prawda, jakie to proste. Grunt, żeby
pozostała nadzieja. Jeśli o mnie chodzi, to bardzo chętnie zakończyłbym już spór
o to, czy Jezus był Mesjaszem, czy też nie, lecz wówczas zakuta w pancerz
krytyka z pewnością zarzuciłaby mi, że zwyczajnie i po prostu pominąłem
najważniejsze fragmenty wskazujące na Jezusa. Bo rzeczywiście, ktoś, kto szuka w
Starym Testamencie Jezusa jako Mesjasza, znajdzie wieloznaczne fragmenty nie
tylko w tekstach Daniela, Salomona czy Izajasza, ale także u proroka Micheasza,
młodszego współczesnego Izajasza, oraz u Ezechiela. Teologowie powołują się na
rozdział 34, gdzie jest mowa o przyszłej "trzodzie owiec", nad którą ustanowiony
zostanie "jeden pasterz" z rodu Dawida. U tego samego Ezechiela na przykład
czytamy w rozdziale 37 (Ez 37, 21-28 ) te same obietnice (nadzieje) powstania
zwycięskiego Izraela, któremu inne narody będą niejako leżały u stóp. Królestwo
dla Dawida "Tak mówi Pan Bóg: Oto wybieram Izraelitów spośród ludów, do których
pociągnęli, i zbieram ich ze wszystkich stron, i prowadzę ich do ich kraju. I
uczynię ich jednym ludem w kraju, na górach Izraela, i jeden król będzie nimi
wszystkimi rządził [...] Sługa mój, Dawid, będzie królem nad nimi [...]
Mieszkanie moje będzie pośród nich, a Ja będę ich Bogiem, oni zaś będą moim
ludem. Ludy zaś pogańskie poznają, że Ja jestem Pan, który uświęca Izraela, gdy
mój przybytek będzie wśród nich na zawsze." Wszystko to są całkiem zrozumiałe,
jakkolwiek tylko pobożne życzenia, sformułowane w czasie, gdy z Izraelem było
bardzo niedobrze. W swych pełnych cierpienia dziejach Izraelici cały czas żywili
nadzieję na jakiś odległy czas, kiedy to ich królestwo odnowi się z "dynastii
Dawida", a ich Bóg zamieszka między nimi. Na te fragmenty zresztą powołują się
współcześni ortodoksyjni Żydzi, tak wiele niedoli przysparzający swemu
politycznemu kierownictwu. Wskazywałem już na to, że teksty Ezechiela stanowią
mieszaninę redakcyjnych przeróbek i aż roją się od wtrętów różnych autorów z
różnych epok. W jaki sposób można z tego wszystkiego wyprowadzić mesjanizm
Jezusa, nigdy nie udało mi się pojąć i przypuszczalnie na zawsze już pozostanie
to niedostępną tajemnicą dla mojego udręczonego rozumu. Pozostają jeszcze
apokryficzne księgi Henocha, Barucha oraz 9 Księga Ezdrasza, w których również
pojawiają się zapowiedzi przybycia |Odkupiciela. Za część mesjanistyczną Księgi
Henocha uważa się Przypowieści zawarte w rozdziałach 38-71. Prorok przekazuje w
nich dane i tajniki astronomiczne, na koniec zaś (Hen 46, 3 nn) mówi o przybyciu
"Syna Człowieczego" (54 ): "On odpowiedział mi i rzekł: Oto Syn Człowieczy,
który ma sprawiedliwość, u którego mieszka sprawiedliwość i który objawia
wszelkie skarby tego, co jest ukryte; albowiem Bóg Duchów wybrał go i jego los
wszystko przewyższył przed Panem Duchów prawością na wieki. Ten Syn Człowieczy,
którego widziałeś, podniesie królów i wielmożów z ich miejsc spoczynku, a
mocarzy z ich tronów; rozluźni cugle mocarzy i pomiażdży zęby grzeszników.
Wypędzi królów z ich tronów i ich królestw [...]." Są to wprawdzie jednoznaczne
obietnice dotyczące przyszłych czasów i przyszłego |Zbawiciela, który jest
"Synem Człowieczym", tyle tylko, że choćbym przeczytał Henocha dziesięć razy tam
i z powrotem, nigdzie nie znajdę ani słowa o Jezusie. Dokładnie tak samo rzecz
się ma z apokryficzną Księgą Barucha oraz 9 Księgą Ezdrasza: oczekiwanie
Mesjasza - tak; jakiekolwiek sygnały, że będzie nim Jezus - nie. Na koniec tego
chaosu jako świadectwa na korzyść Jezusa teologia wymienia Testamenty dwunastu
patriarchów. Są to również teksty apokryficzne, zredagowane bezsprzecznie w
okresie wczesnochrześcijańskim. Zwieńczeniem tego wszystkiego są jeszcze
zaliczane do ksiąg prorockich Księgi Sybilińskie - mieszanka jest już wtedy nie
do pobicia - tylko o Jezusie jako Mesjaszu nie ma w nich ani słowa. Ktoś, kto
przekopie się przez zwarty gąszcz teologicznych rozpraw, dostrzeże w
starożytnych tekstach żywione przez ich autorów przeczucie i żarliwą nadzieję na
jakieś niesłychane wydarzenie, które będzie miało miejsce w przyszłości. W
tekstach proroków oraz w Testamentach dwunastu patriarchów miejscem tego
wydarzenia jest jednoznacznie Ziemia, natomiast w tekstach apokaliptycznych
dzieje się ono gdzieś nad Ziemią. Dlatego też teolog dr Werner Küppers zauważa
bardzo słusznie (55 ): "Światło nadziei błyszczy na ciemnym tle, a w jego
ognisku pojawia się pod różnymi kształtami osobliwa postać: Istota Człowiecza,
Syn Człowieczy, Wybraniec Sprawiedliwości, Gwiazda Pokoju, Nowy Kapłan,
Człowiek, Mesjasz - element czysto przypadkowy, więcej niż człowiek, a jednak
nie po prostu anioł czy Bóg [...] W jaki sposób pojąć postać o tak dziwacznych
konturach?" W kręgu teologii żydowskiej Mesjasz pozostaje "człowiekiem ludzkiego
pochodzenia" (56 ), a często nawet nie osobą, lecz całym ludem Izraelskim jako
takim. Inaczej dzieje się w teologii chrześcijańskiej. Tam postać Mesjasza
utożsamiana jest z "Synem Bożym". Tyle tylko, że w obu teologiach pozostaje bez
odpowiedzi parę pytań. Skąd wzięło się czekanie na Mesjasza? Ile liczy sobie
lat? W końcu nie wystarczy wskazać na proroków, takich jak Izajasz, Daniel czy
Ezechiel, skoro dokładnie przecież wiadomo, że ich teksty były fałszowane i
modyfikowane. Również odnoszące się do tych proroków datowanie jest bezsensowne
z tego samego powodu - idea Mesjasza jest zdecydowanie znacznie starsza niż
wszyscy ci prorocy razem wzięci. To, co zapowiadają prorocy, to tylko formy tego
oczekiwania, które w swym ludowym sednie istniało już od momentu wypędzenia z
Raju. Cała barwność proroczych opisów funkcjonuje na podobnych zasadach. Prorocy
i ich późniejsi redaktorzy pracowali na odziedziczonej spuściźnie myślowej
obejmującej wspólną wielką nadzieję całego narodu. A nadzieja ta była już stałą
składową, jeśli nie wręcz gwarantem przetrwania pewnej grupy ludzkiej, zanim
jeszcze zapisano pierwsze słowo. Oczekiwanie zbawienia "jest prastare i sięga
znacznie dalej, poza czas życia proroków" (57 ). Teolog Leo Landmann pisze, że
"Izraelici pozostawili światu trzy prezenty: monoteizm, zasady moralne oraz
prawdziwych proroków. Trzeba do tego dodać prezent czwarty: wiarę w Mesjasza"
(58 ). Stwierdzeniu temu można z całym przekonaniem zaprzeczyć. Wiele innych
starożytnych ludów, zarówno tych cywilizowanych, jak i prymitywnych, także znało
ideę czekania na Mesjasza. Jeszcze w roku 1919 teolog H. W. Schomerns pisał (59
): "Do elementów służących umocnieniu i pokrzepieniu gminy chrześcijańskiej
należy przeświadczenie o wyższości chrześcijaństwa nad wszelkimi innymi
religiami, ba, o absolutności tegoż." Uważam, iż tego rodzaju twierdzenia
wymagają uprzedniego poznania innych religii. Trzeba się wczytać i wczuć, a
jeśli po takich studiach ktoś nadal twierdzi, że chrześcijaństwo "absolutnie
przewyższa" wszystko inne, czyni to z potężną dawką wiary. Wiara jest sprawą
indywidualną. Niemniej jednak przestrzegam przed niedocenianiem innych religii.
Przez całe tysiąclecia - niejednokrotnie dłużej niż chrześcijaństwo - nie
straciły nic ze swej mocy i nadal są źródłem fascynacji. Wszystkie religie, czy
to przedchrześcijańskie, czy też pochrześcijańskie, znają ideę odkupienia.
Wszystkie bez wyjątku z utęsknieniem czekają na znaki na niebie i na obiecany
powrót swojego Mesjasza. Największą i niewątpliwie najdynamiczniejszą wspólnotą
religijną z czasów pochrześcijańskich jest islam. W świętej księdze muzułmanów -
Koranie - Jezusa czci się wyraźnie jako proroka, nigdy jednak jako Mesjasza czy
wręcz Bożego Syna. Islamski Mesjasz Sura 19 mówi o tym jednoznacznie: "Oni
[niewierni] powiedzieli: "Miłosierny wziął Sobie syna!" Popełniliście rzecz
potworną! Niebiosa omal nie rozrywają się [...] od tego, iż oni przypisali
Miłosiernemu syna. A nie godzi się Miłosiernemu, aby wziął sobie syna!" (wersety
88-92 ). Wcześniej zaś w wersecie 34 tej samej sury czytamy: "To jest Jezus, syn
Marii, słowo Prawdy, w którą powątpiewają." Tylko i wyłącznie chrześcijaństwo
wierzy w Jezusa jako Mesjasza i Odkupiciela. Wszystkie inne wielkie religie
światowe nie chcą o tym słyszeć - ani islam, ani religia żydowska, nie
wspominając już o religiach daleko-wschodnich. Oczywiście, wszystkie wielkie
światowe religie mają wspaniałych religioznawców, mądrych myślicieli i
analityków. We wszystkich światowych religiach istniały i istnieją znakomite
wyższe szkoły teologiczne z całą armią wielojęzycznych uczonych. Jako laika w
sprawach teologii zawsze zdumiewa mnie fakt, że wszyscy ci nieprzeciętnie mądrzy
jajogłowi, mający do dyspozycji |ten |sam |materiał |bazowy, dochodzą do
całkowicie odmiennych wniosków. Zarówno religia żydowska, jak i islam czy
chrześcijaństwo powołują się w swoich egzegezach na |tych |samych proroków
starożytności. I niech mi ktoś teraz powie, że egzegeza (objaśnianie) to nauka
ścisła! Gdyby tak było, ze wszystkich zakątków świata nadchodzić powinny te same
wyniki. Ponieważ jednak, pomimo tych wszystkich wyższych uczelni teologicznych
różnych religii, najwyraźniej tak nie jest, twierdzę, że żaden z tych naukowców
nie ma już prawdziwej orientacji. Każdy służy tylko swojej religii, czy w nią
wierzy, czy nie. Islam także zna pojęcie Sądu Ostatecznego i Sądnego Dnia.
Zacytowałem już sury 81 i 82. Podobnie jak Apokalipsa wg. Jana, także Koran
powiada (Sura Xxi, werset 104 ): "Tego Dnia My zwiniemy niebo, tak jak się zwija
zwoje ksiąg. I tak jak zaczęliśmy pierwsze stworzenie, My je powtórzymy [...]."
To samo dotyczy "trąb" z Apokalipsy, bo w Koranie (Sura Xx, werset 102 )
czytamy: "W tym Dniu zadmą w trąbę i My zbierzemy grzeszników, niebieskookich!"
Sura Xvii, werset 59 powiada nawet: "O, nie ma miasta, którego byśmy nie
zniszczyli przed Dniem Zmartwychwstania, lub którego byśmy nie ukarali karą
okrutną." A kiedy ma się to wydarzyć? Pozostaje to tajemnicą Allaha: "Przyjdzie
ona [obietnica] do nich niespodzianie i wprawi ich w zdumienie; i nie będą w
stanie jej odwrócić ani nie będzie im dana żadna zwłoka!" (Sura Xxi, werset 40.)
Islamski Mesjasz nosi imię "Mahdi". Zarówno prorok Mahomet, jak i najróżniejsi
imamowie po nim zapowiadali przyjście |Mahdiego. Imamowie, czyli najwyżsi
przywódcy duchowi islamu, bezustannie zapewniali, że błędem jest spekulowanie na
temat ewentualnego momentu ponownego przybycia Mahdiego, jest to bowiem
tajemnica znana tylko i wyłącznie Allahowi. Podobnie jak to się dzieje w religii
żydowskiej i w chrześcijaństwie, literatura poświęcona ponownemu przybyciu
Mahdiego zapełnia całe biblioteki. Nie ma już ewentualności, której by nie
rozważono na wszystkie sposoby. Pewnego razu jakiś obcy zapytał imama al-Baqira
o znaki zapowiadające przybycie. Imam odparł (60 ): "Będzie to wtedy, gdy
kobiety zaczną się zachowywać jak mężczyźni, a mężczyźni jak kobiety; i kiedy
kobiety zasiądą z rozłożonymi nogami na osiodłanych koniach. Będzie to wtedy,
gdy przyjmowane będą fałszywe wypowiedzi świadków, a prawdziwe wypowiedzi
świadków będą odrzucane; wtedy, gdy mężowie przelewać będą z niskich pobudek
krew innych mężów, gdy popełniać będą czyny nierządne i marnować pieniądze
biedaków." Jeśliby trzymać się tych kryteriów, to Mahdi powinien był przybyć już
dawno temu. Lecz, jak twierdzi ów islamski uczony, zanim przybędzie Mahdi, musi
"wystąpić sześćdziesięciu fałszywych mężów podających się za proroków". Nie
dysponuję dokładną wiedzą, ilu już było fałszywych proroków, ale ich liczbę
szacuję na znacznie ponad sześć tysięcy. W teologicznej literaturze islamu
panuje taki sam chaos na temat oczekiwanego Mahdiego, co w żydowskiej i
chrześcijańskiej na temat Mesjasza. Raz ma on być dwunastym imamem, który
powróci jako Mahdi, aby odnowić czyste społeczeństwo islamskie, to znów - w
zależności od dogmatyki - dwunasty imam, który powróci jako Mahdi, w ogóle nigdy
nie umarł. Także na temat "kiedy" i "gdzie" panuje całkowita niezgodność. Mahdi
jest najwyższym przywódcą ostatnich dni. Przybędzie "dwudziestej trzeciej nocy
Ramadanu" (61 ), która to noc jest "nocą potęgi, w której odsłonięty zostanie
święty Koran i w której zstąpią na ziemię aniołowie Allaha". Na koniec pozostaje
jeszcze stwierdzenie, że wprawdzie wszystkie wielkie światowe religie oczekują
nadejścia Mesjasza, nikt jednak nie wie, kiedy to ma nastąpić. Generalnie można
powiedzieć, że postać Mesjasza wiąże się z gwiazdami, firmamentem i wielkim,
ostatecznym sądem nad ludzkością. Mają mu towarzyszyć zastępy aniołów, ma on
dysponować niesłychaną mocą i mieszkać na wysokościach. Czy to właśnie jest
jądro ludowego przekazu? Esencja prastarej obietnicy: "Powrócimy"? Aby można
było skonkretyzować tę nieśmiałą na razie myśl, potrzebne są dodatkowe przekazy,
starsze niż Koran czy chrześcijańskie apokalipsy. Teksty z innych kręgów
kulturowych niż te omówione powyżej. Słowo "awesta" pochodzi z języka
środkowoperskiego i znaczy tyle, co "główny tekst" lub "pouczenie". Księga
Awesta zawiera wszystkie teksty religijne Parsów, czyli dzisiejszych zwolenników
Zaratustry. Sam Zaratustra miał się narodzić z |dziewicy. Tradycja powiada, że z
nieba opuściła się góra oblana czystym światłem. Z góry wyszedł młodzieniec,
który wszczepił embrion Zaratustry do brzucha jego matki. Ponieważ religia
Parsów była starsza od islamu, odmówili oni uznania Koranu za świętą księgę.
Wywędrowali do Iranu i do Indii. Chociaż ich językiem jest gudżarati, jeden z
języków nowoindyjskich, w liturgii nadal posługują się starożytnym językiem
awestańskim, spełniającym funkcję podobną do kościelnej łaciny w katolicyzmie.
Parsowie stoją przed takim samym dylematem, co wyznawcy innych religii -
mianowicie zachowała się tylko jedna czwarta pierwotnych tekstów Awesty. Składa
się ona z księgi Jasna, zawierającej hymny recytacyjne, Jaszt, będących hymnami
do 21 bogów, zbioru staroirańskich mitów z późniejszymi uzupełnieniami zwanego
Wisprat wraz z inwokacjami do wyższych istot oraz Widewdat, księgi zawierającej
przepisy dotyczące zachowania czystości. Zachowały się one częściowo w
przekazach zapisanych pismem klinowym, które sporządzić kazali król Dariusz
Wielki (550-486 przed Chr.), jego syn Kserkses (ok. 519-465 przed Chr.) oraz
wnuk Artakserkses (ok. 425 przed Chr.). Najwyższy bóg, stwórca Nieba i Ziemi,
zwał się Ahura Mazda. Pochwalone niechŃ będą gwiazdy! Jeśli wierzyć pismom
Parsów, niebo gwiazdowe podzielone jest na różne gromady gwiazd, prowadzone
przez różnych dowódców. Niebiańskie hufce poczynają sobie dość wojowniczo. Mowa
tam o żołnierzach systemów gwiezdnych i bardzo wyraźnie o bitwach, jakie
odbywają się we Wszechświecie. W najwyższych rejestrach głosi się też pochwałę
poszczególnych gwiazd (Afrigan Rapithwin, werset 13 nn) (62 ): "Gwiazdę Tistrya,
błyszczącą,@ majestatyczną, wychwalamy.@ Gwiazdę Catavaeca, której podlega
woda,@ [...] wychwalamy.@ Wszystkie gwiazdy, które zawierają nasienie wody,@
wychwalamy. [...]@ Wszystkie gwiazdy, które zawierają nasienie drzewa,@
wychwalamy.@ Wychwalamy te gwiazdy, które nazywają się Haptoiringa,@ [...]
dające zbawienie, stawiające opór Yatu, wychwalamy [...]" Hymny pochwalne wydają
się być czymś więcej niż tylko arabeskowymi wytworami wyobraźni, dla Parsów
bowiem planety od samego początku były "zwykłymi ciałami o kulistym kształcie".
Na marginesie wspomnijmy: Galileo Galilei dopiero w roku 1610 swoim dyskursem o
ruchu planet wywołał rewolucję w astronomii. Od najwcześniejszych czasów
Parsowie wznosili świątynie na cześć różnych bóstw i ich ojczystych światów.
Atrakcyjna osobliwość: w każdej z tych świątyń istniał kulisty model planety,
której była poświęcona. Ponadto w każdej świątyni obowiązywały inne szaty, a
także odmienne rytuały. W świątyni Jowisza można się było pokazać jedynie w
szatach uczonego lub sędziego, w sanktuarium Marsa natomiast Parsowie nosili
szaty w barwach wojennej czerwieni i rozmawiali ze sobą "dumnym tonem!" W
świątyni Wenus śmiano się i żartowano, w świątyni Merkurego zaś przemawiano na
modłę retorów i filozofów. Za to w świątyni Księżyca kapłani Parsów zachowywali
się jak dziecinni zapaśnicy fikający koziołki, natomiast w świątyni Słońca
noszono brokaty, zachowując się "jak przystało na królów Iranu". Quadriga solis,
rydwan zaprzężony w cztery skrzydlate konie, wywodzi się z irańskiego kręgu
kulturowego (63 ), w którym bogowie z danej planety kierują słonecznym rydwanem.
W tekstach Awesty zaś pojawiają się hymny na cześć niebiańskich wozów i ich
woźniców (Jasna 57, 27 nn): "Cztery rumaki,@ białe, leciutkie, błyszczące,@
mądre, wiedzące, bez cienia@ pędzą przez niebiańskie regiony [...]@ szybciej od
obłoków,@ szybciej od ptaków,@ szybciej od strzały,@ które wyprzedzają
wszystkich,@ za którymi pędzą [...]@ Gdy któryś jest we wschodnich Indiach,@
atakuje go,@ gdy któryś jest w zachodnich Indiach,@ pokonuje go." W Jasztach,
rozdział 10, werset 67nn, czytamy: "Który frunie uczynionym w niebiosach wozem,
z kraju Arzahi do kraju Xanira [...] Białe, leciutkie, błyszczące, mądre,
wiedzące, bez cienia pędzą przez niebiańskie regiony". Jaszty zaś w rozdziale
10, werset 125 powiadają: "Wóz ten ciągną cztery rumaki, białe, jednobarwne,
spożywające niebiańskie pożywienie, nieśmiertelne." Wszechświat pełen jest tego
rodzaju pojazdów latających, rozgraniczenie zaś elementów, takich jak "strzała",
"ptak", "obłoki", "niebiańskie pożywienie" itd. świadczy o tym, że Parsowie
doskonale wiedzieli, o czym mówią. I, oczywiście, także Parsowie oczekują
powtórnego przybycia swoich bogów. Z nieba mają zstąpić "istoty ze światła" (64
) i zbawić umęczonych ludzi. Zaratustra osobiście zadaje swemu bogu Ahurze
Maździe pytanie na temat czasów ostatecznych, a ten mówi o końcowej walce
dobrych z nikczemnymi. Z nieba opuści się mnóstwo towarzyszów zwanych Pogromcami
Wszechświata. Są nieśmiertelni, ich umysł jest doskonałością. Zanim ci pomocnicy
pojawią się na firmamencie, zaciemni się Słońce, zaczną się trzęsienia ziemi,
podniosą się straszliwe wichry i z nieba spadnie gwiazda. Po straszliwej bitwie,
w której wezmą udział przybywające całymi zastępami wojska, rozpocznie się nowy
złoty wiek. Ludzkość nabierze takiego doświadczenia w uzdrawianiu i tak
znakomicie będzie umiała stosować lekarstwa, że ludzie "nawet o krok od śmierci
nie będą umierać". Różnica w stosunku do |Odkupicieli z innych religii na
pierwszy rzut oka nie wydaje się istotna - z jednym może zastrzeżeniem, że tym
razem w roli zbawców pojawiają się "Pogromcy Wszechświata". To na nich się
czeka, na bogów z gwiezdnego namiotu. Złoty Wiek W hinduizmie wszystko jest
jeszcze bardziej skomplikowane ze względu na mnogość bóstw. Tam u początku
czterech Wieków Świata jest Wiek Bogów, zwany |Krtayuga lub |Devayuga. Wiek ten
pod każdym względem był idealny, nie istniały bowiem choroby ani nieżyczliwość,
kłótnia ani złośliwość, lęk ani ból. Wtedy - jak powiada hinduska tradycja -
celem ludzi był tylko najwyższy brahman, nawet członkowie czterech kast żyli
razem. "Wszyscy mieli to samo umieranie, ten sam obyczaj, tę samą wiedzę,
albowiem wtedy kasty wypełniały swoje obowiązki jednym i tym samym
postępowaniem." Życie ludzi było po prostu idealne. Głównym zajęciem była asceza
i studiowanie pism. Nie istniała żadna materialna żądza. Ludzie kochali
prawdziwą mowę i prawdziwe nauki, nie było żadnego bezprawia, nikt bowiem nie
odczuwał ziemskich pragnień. Bhagavata-Purana, jedno z wielu dzieł
hinduistycznej literatury religijnej, przedstawia ludzi owego Złotego Wieku jako
zadowolonych, przyjaznych, cierpliwych, łagodnych i pełnych miłosierdzia. Byli
szczęśliwi, ponieważ nosili pokój we własnych sercach i na nic się nie skarżyli.
Był to świat, jakiego nawet nie umiemy sobie wyobrazić, ponieważ człowiek
współczesny miotany jest na wszystkie strony żądzami i pragnieniami. Co komu po
wieku absolutnego szczęścia, skoro nie ma się żadnych pragnień? Lecz ów Złoty
Wiek hinduizmu służy tylko jakby za podstawę pewnego wyobrażenia, którego
projekcja usytuowana jest w odległej przyszłości. Tak samo jak było w
"wymarzonym wieku", ma być także w przyszłości. Toteż w rozdziale 4
Brahmavaivarty-Purany przedstawiony jest idealny stan wedle nauki brahmańskiej:
świat, w którym wszyscy ludzie są "porządni", wierni, szanują wiek i naturę, nie
znają złośliwości ani niegodziwości. W Złotym Wieku hinduizmu ludzie byli
piękni, mocni i cieszyli się nieprzemijającą młodością. Ten czas powróci.
Hinduizm nie zna też pary prarodziców, takich jak Adam i Ewa, ponieważ Brahma
stworzył na podobieństwo istot boskich osiem tysięcy ludzi, po tysiąc par z
każdej z czterech kast. Pary te kochały się wprawdzie i odbywały ze sobą
stosunki, ale nie mogły mieć dzieci. Dopiero pod koniec życia każda para wydała
na świat po dwoje dzieci, z tym że nie stało się tak bynajmniej za pośrednictwem
seksu i bólów porodowych, lecz na drodze czysto myślowej. W ten sposób powstały
istoty duchowe, które zaludniły Ziemię. Ów stan ogólnej szczęśliwości trwał tak
długo, dopóki negatywne duchy, ale także wszelkiego rodzaju bogowie, nie
zamącili ludziom w głowach. W bogach widziano wprawdzie przepotężne i
nieśmiertelne istoty, jednakże większość z nich była bardzo podobna do ludzi i
miała zindywidualizowaną naturę. Na czele ich wszystkich stał "Książę
Wszechświata, który wszystkim rządził" (65 ). Świat bogów hinduizmu jest jednak
tak zróżnicowany i powiązany tak ścisłymi związkami pokrewieństwa, że nie
wystarczyłoby tu miejsca, aby tym wszystkim się zająć. Tak czy inaczej
najróżniejsi bogowie opanowali nie tylko podróże kosmiczne, ale przeróżnego typu
pojazdami przemierzali także ziemskie przestworza. Wszystkie te latające obiekty
były materialne, nie były tworami ducha ani też nie powstały w niczyjej
wyobraźni. Latające aparaty wyposażone w dokonujące straszliwych zniszczeń
systemy broni są opisane ze wszystkimi szczegółami w indyjskich tekstach
religijnych, zwłaszcza w Wedach, uważanych za najstarsze źródło języka i
religii. Słowo weda znaczy "święta wiedza". Wśród nich jest Rigweda, zbiór
tysiąca dwudziestu ośmiu hymnów skierowanych do bogów. W Rigwedzie stwierdza się
jasno i wyraźnie, że owe obiekty latające przybyły na Ziemię z kosmosu i że to
bogowie osobiście wpoili ludziom wiedzę. W hinduistycznych tekstach występują,
porównywalne |z |wojną |w |niebie z żydowskich legend, bitwy między bogami. Nie
odbywają się one zresztą w jakimś niezdefiniowanym niebie duchowej
szczęśliwości, lecz "na firmamencie", "nad Ziemią". Gwiezdne wojny W księdze
Wanaparwan na przykład, będącej składową staroindyjskiego eposu Mahabharata,
jako miejsce zamieszkania tych bogów wymienia się (w rozdziałach 168-173 ) wręcz
dosłownie miasta kosmiczne, krążące wysoko nad Ziemią. To samo mamy w rozdziale
3, wersety 6-10, księgi Sabhaparwan. Owe gigantyczne twory nosiły nazwy
"Waihajasi", "Gagankara" czy "Kekara". Były one tak potężne, że promy kosmiczne
- wimana - mogły wygodnie wlatywać przez wielkie wrota do ich wnętrza. W dodatku
nie mamy tu do czynienia z jakimiś mglistymi szczątkami tekstów, których nie ma
jak zweryfikować, tylko ze staroindyjskimi przekazami dostępnymi w każdej
większej bibliotece. Tyle, że wyłącznie po angielsku. Nieliczne tłumaczenia na
niemiecki są wszystkie bez wyjątku znacznie okrojone. W tomie Drona Parwa z
Mahabharaty, strona 690, werset 62, można przeczytać, jak to trzy wspaniałej
budowy wielkie miasta okrążały Ziemię. Siały one zamęt na Ziemi, ale także wśród
bogów. Doszło do Gwiezdnej Wojny (str. 691, werset 77 ) (66 ): "Śiwa, który
leciał tym wspaniałym pojazdem, składającym się ze wszystkich niebiańskich mocy,
przygotował się do zniszczenia trzech miast. Sthanu zaś, ten pierwszy
[najgłówniejszy] z Niszczycieli, ten pogromca Asurów, ten znamienity wojownik o
niezmierzonej dzielności, którego podziwiają niebianie [...], wydał rozkaz
zajęcia znakomitej i jedynej w swoim rodzaju pozycji bojowej [...]. Kiedy potem
trzy miasta zeszły się na |firmamencie [ustawiły się w korzystnej pozycji do
strzału], Mahadewa (Śiwa) przeszył je straszliwym promieniem z potrójnych
[rażących] pasów. Danawowie nie byli zdolni przeciwstawić się temu promieniowi,
który natchniony był ogniem juga i składał się z Wisznu i Somy. Kiedy wszystkie
trzy miasta poczęły płonąć, Parwati pośpieszyła tam, by napawać się tym
widokiem." Bogowie hinduizmu walczyli między sobą "na firmamencie", dokładnie
tak samo jak Samael (Lucyfer) w starożytnej legendzie. Przypominacie sobie
Państwo? "Samael był największym księciem pośród nich w niebie [...]. I poszedł
Samael i sprzymierzył się ze wszystkimi najwyższymi zastępami przeciwko swemu
Panu, i zebrał wokół siebie swe hufce, i opuścił się z nimi na Ziemię, i zaczął
szukać sobie towarzysza." A co mieliśmy u Henocha? Opisał on bunt wśród aniołów,
wyliczając nawet imiona ich przywódców. To właśnie jądro starożytnej tradycji -
bitwa na niebie, walka między bogami - jest najistotniejszym elementem, który
sprawia, że naiwne wyobrażenie nieba zadomowione w religiach okazuje się farsą.
W hinduizmie człowiek osiąga szczęście absolutne poprzez siebie samego, przez
własne bezustanne odradzanie się, oczyszczanie i ulepszanie swojej karmy aż po
najwyższy stopień. Pomoce do tego służące pochodzą jednak od bogów, a w
ostatecznej instancji od uniwersalnego boga Brahmy. Również Hindusi znają ideę
wielokrotnych narodzin. I tak, na przykład, Wisznu narodził się kiedyś jako
Kriszna i wybawił Ziemię z tarapatów. Sprawa karmy, czyli przeznaczenia i
reinkarnacji, to dla nas, ludzi kultury Zachodu, kompletna abrakadabra. Jak w
ogóle Hindusi wpadli na to, żeby wierzyć w bezustanne odradzanie się w nowych
postaciach, z jednoczesnym taszczeniem z jednego życia w drugie wszystkich
zasług i przewinień? Niesłychanie skomplikowana nauka o karmie została niezwykle
precyzyjnie i szczegółowo opisana w pismach dżinizmu. Dżinizm jest trzecią co do
wielkości religią w Indiach, obok hinduizmu i buddyzmu. Dżinizm wykształcił się
w północnych Indiach na wiele stuleci przed buddyzmem i do V w. rozprzestrzenił
się na obszarze całego subkontynentu indyjskiego. Wyznawcy dżinizmu powiadają
jednak, że właściwy moment powstania tej religii sięga tysiące lat w głąb
dziejów. Uważają oni swoją religię za wieczną i nieprzemijającą, nawet pomimo
to, że na jakiś czas popadła w zapomnienie. Zawarta jest ona w całym szeregu
pism przedbuddyjskich, mających - nie da się tego inaczej określić - charakter
legendarny. Nauka w starożytności Teologiczno-filozoficzna literatura
dżinistyczna obejmuje żywoty świętych, pieśni mówiące o pradawnych stwórcach,
jak też wszelkiego rodzaju przepisy. Dzieła te - porównywalne z Biblią - znane
są pod zbiorczą nazwą Śwetambar i dzielą się na 45 głównych grup o wręcz
niemożliwych do wymówienia nazwach. |Wjahjaprajnaptjanga wykłada całą naukę
dżinizmu w formie dialogów i legend. |Anuttaraupapatikadaśanga opowiada historie
o pradawnych świętych, którzy wznieśli się na koniec do najwyższych istot
niebiańskich. W grupie |Purwagata znajdujemy księgi naukowe i pouczenia. I tak,
na przykład, Utpada-Purwa traktuje o najróżniejszych substancjach, ich
powstawaniu i przemijaniu (chemia). |Wirjaprawada-Purwa opisuje moce substancji
bogów i wielkich mężów. W Pranawada-Purwa mamy medycynę, w Lokabindusara-Purwa
wykłada się matematykę i mówi o zbawieniu. Nie dość na tym. W religii
dżinistycznej są też Upangi w liczbie dwunastu, z których dowiadujemy się
różnych szczegółów na temat Słońca, Księżyca i innych ciał niebieskich, a także
o istotach żywych je zamieszkujących. W ramach specjalnego dodatku można się
nauczyć - z dzieła Aupatika, w jaki sposób dostąpić istnienia w światach bogów.
Nie brakuje też, oczywiście, wyliczenia boskich królów (grupa |Prakirna, księga
7 ). Poza tymi pismami są jeszcze podobno prastare księgi, które kiedyś
istniały, ale zaginęły. Wyznawcy dżinizmu wierzą w każdym razie, że pisma te
przekazywały sobie ustnie kolejne pokolenia kapłanów. Utrata tych ksiąg nie jest
dla nich rzeczą specjalnie bolesną, ponieważ bezustannie pojawiają się nowe
inkarnacje dawnych proroków, którzy - jeśli tylko czas i ludzie odpowiednio
dojrzeją - ogłoszą treść owych zaginionych tekstów. Z pism tych przetrwały
jedynie szczątki, traktujące jednak o rzeczach zdumiewających, a mianowicie: `ts
* jak przenosić się za pomocą magicznych środków do odległych krajów, * jak
dokonywać cudów, * jak przemieniać rośliny i metale, * jak pokonywać
przestworza. `tn Jeśli chodzi o to ostatnie, czyli pokonywanie przestworzy, to
zjawisko znane jest także z indyjskiej literatury sanskryckiej. Zainteresowanych
odsyłam do mojej książki |Szok po przybyciu bogów (67 ). Według nauki dżinizmu
obecna epoka, ta, w której żyjemy, jest zaledwie jedną z wielu. Wcześniej były
już inne okresy dziejów świata, wkrótce zaś - mniej więcej w roku 2000 wedle
chrześcijańskiej rachuby czasu - nastać ma nowa epoka. Takie nowe epoki
obwieszczane są zawsze przez 24 proroków, tzw. tirthankarów. Prorok lub prorocy
nowej dla nas epoki dopiero się narodzą lub też żyją już na świecie jako osoby
dorosłe. Religijni przywódcy dżinizmu twierdzą nawet, że znają już ich nazwiska
i inne szczegóły z ich życia. Nieprawdopodobne daty Pierwszym z owych
tirthankarów był Riszabha, który wędrował po ziemi legendarne 8400000 lat temu.
Riszabha był gigantem i dożył podobno niesłychanie sędziwego wieku. Wszyscy
kolejni patriarchowie byli coraz mniejsi wzrostem i dożywali coraz krótszego
wieku. Mimo wszystko jednak jeszcze dwudziesty pierwszy z nich - jego imię
brzmiało Arisztanemi - dożył 1000 lat, a wysoki był na dziesięć długości łuku.
Dopiero dwóch ostatnich z minionej epoki (Parśwa i Mahawira) osiągnęło
"rozsądny" z naszego punktu widzenia wiek. Parśwa dożył lat stu i miał już tylko
9 łokci wzrostu, a Mahawira, 24 tirthankara, dociągnął zaledwie do 74 wiosen
przy wzroście 7 łokci. Pojawienie się tirthankarów dżiniści umiejscawiają w
epokach tak odległych, że można dostać zawrotu głowy. I tak, na przykład, dwaj
ostatni prorocy mieli podobno umrzeć odpowiednio w roku 500 i 750 przed Chr.,
natomiast okres działalności poprzednich można oszacować mniej więcej po tym, że
Arisztanemi (drugi w kolejności) uszczęśliwił swoją obecnością naszą staruszkę
Ziemię przed 84000 lat. Te rzucone ot tak sobie liczby powinny właściwie skłonić
naszych badaczy mitów, a także teologów, do nadstawienia uszu. Dlaczego? Otóż
dlatego, że po raz kolejny pojawia się tu, opakowane w dziedzictwo religijne,
zasadnicze i wspólne jądro tradycyjnych przekazów ludowych, które rozpoznać
można także w wielu innych świętych i mniej świętych księgach. Oto w
telegraficznym skrócie próba odświeżenia pamięci Czytelników: Starobabilońska
Lista królów (WB 444 ) wymienia w okresie od stworzenia Ziemi do potopu 10
królów. W sumie mieli oni panować ni mniej, ni więcej, tylko 456000 lat. Po
potopie "królestwo po raz kolejny zeszło z nieba" (68 ) i 23 królów, którzy
objęli teraz panowanie, rządziło łącznie 24500 lat, trzy miesiące i trzy i pół
dnia. Równie fantastyczne dane mamy na temat wieku biblijnych patriarchów. Adam
miał żyć ponad 900 lat, Henoch miał lat 365, gdy uniósł się do chmur, jego syn
zaś Matuzalem dociągnął do 969 lat. Na Ziemi. Nie inaczej jest w starożytnym
Egipcie. Kapłan Manethon donosi, że pierwszym boskim władcą Egiptu był
Hefajstos, który zresztą przyniósł ze sobą ogień. Następni to Kronos, Ozyrys,
Tyfon i Horus, syn Ozyrysa i Izydy. "Po bogach przez 1255 lat rządził ród
boskich potomków. I znowu inni królowie rządzili 1817 lat. Po nich trzydziestu
innych królów memfickich, przez lat 1790. Po nich jeszcze innych dziesięciu -
tynickich, przez lat 350. Rządy duchów zmarłych i boskich potomków trwały 5813
lat." (69 ) Takie właśnie niemożliwe daty potwierdza także starożytny
historiograf Diodor Sycylijski, który prawie dwa tysiące lat temu zostawił po
sobie liczącą 40 tomów bibliotekę dzieł historycznych (70 ): "Powiadają, że od
Ozyrysa i Izydy aż do panowania Aleksandra, który założył w Egipcie miasto
nazwane jego imieniem, upłynęło ponad 10000 lat - niektórzy jednak podają, że
niewiele mniej niż 23000 [...]." Jako ostatniego świadka, potwierdzającego
niemożliwe daty, wymieńmy Hezjoda. Około roku 700 przed Chr. napisał on w swoim
dziele Prace i dnie (71 ), iż na początku ludzi stworzyli nieśmiertelni bogowie,
Kronos i jego towarzysze. "Boski to ród bohaterów, półbogów miano noszący, 8¦
Ród już ostatni na Ziemi szerokiej przed nami żyjący." `nv Tak więc, cytując
daty podawane przez dżinizm, nie znajduję się bynajmniej w splendid isolation,
lecz raczej w całkiem dobrym towarzystwie, i nie muszę nawet powoływać się na
okresy dziejów świata i niemożliwe daty znane u ludów Ameryki Środkowej. Wiele
przekazów dżinistycznych - z punktu widzenia dzisiejszej wiedzy naukowej -
wydaje się wręcz rewolucyjnych. Na przykład kala, czyli czas, odgrywa w nich
taką rolę, jakby sformułował ją Albert Einstein. Najmniejszą jednostką czasu
jest |ramaya, co odpowiada okresowi, jakiego potrzebuje atom, aby przy
najwolniejszym ruchu przesunąć się o własną długość. Dopiero niezliczone |samaya
tworzą 1 |awalika, 1677216 zaś - nareszcie coś policzalnego! - owych awalika
tworzy 1 |muhurta. Odpowiada to 48 naszym minutom. 30 muhurta stanowi 1
|ahoratra, co wynosi dokładnie jeden dzień i jedną noc - zupełnie jak u nas! Co,
niejasne? Jeśli pomnożyć 48 minut (= 1 muhurta) przez 30 (ponieważ 30 muhurta
daje 1 noc i 1 dzień), otrzymamy 1440 naszych minut. Dokładnie taki sam wynik
daje pomnożenie 24 godzin przez 60 minut: 1440. Istotne jest to, że rachuba
czasu dżinizmu liczy sobie tysiące lat i została pierwotnie przekazana przez
|niebiańskie |istoty. 15 |ahoratra daje - tak jak u nas - 1 |paksza, czyli pół
miesiąca, 2 paksza zaś stanowią 1 |masa, czyli miesiąc. Dwa miesiące odpowiadają
jednej porze roku, 3 pory roku dają 1 |ayana (semestr), 2 ayana to 1 rok,
8400000 lat to 1 |purwanga. Na tym jeszcze nie koniec. Dwie takie purwanga dają
w sumie 1 |purwa (16800000 lat). Liczby w rachubie czasu dżinizmu potrafią mieć
do 77 cyfr. Ponadto własne określenia otrzymują wartości czasowe porównywalne z
naszym rokiem świetlnym, czyli odległością, jaką światło pokonuje w ciągu roku
(94610000000000007¦km). Niesamowite, chciałoby się powiedzieć, gdybyśmy nie
wiedzieli, że Majowie z Ameryki Środkowej operowali równie zwariowanymi liczbami
i tak samo łączyli je z czasem we Wszechświecie jak wyznawcy dżinizmu w dalekiej
Azji. Dżiniści przejęli od swoich niebiańskich Nauczycieli także definicje
przestrzeni, które nas zdumiewają i ostatecznie - a może nareszcie? - pozwalają
zrozumieć w tym kontekście istotę tajemniczej |karmy (ponownych narodzin). Mogę
w tym miejscu zaprezentować jedynie skrótowe streszczenie tej nadzwyczaj
bulwersującej i zagmatwanej nauki, które zawdzięczam podręcznikowi napisanemu
przez teologa Helmutha von Glasenappa (72 ). W naukowych dziełach dżinistów
czytamy, że atom zajmuje jeden punkt w przestrzeni. Atom ten może łączyć się z
innymi atomami w |skandha, które wówczas zajmuje kilka bądź nieskończoną liczbę
punktów w przestrzeni. Dokładnie to samo mówi nasza wiedza. Dwa atomy tworzą
najmniejszy model cząsteczki, lecz istnieją także łańcuchy cząstek liczące
miliony milionów atomów. Wskutek łączenia się poszczególnych atomów powstają
substancje o różnorodnej gęstości. Nauka dżinistyczna rozróżnia sześć głównych
typów takich powiązań: `ts * drobne-drobne = niewidoczne * drobne = jeszcze
niewidoczne * drobne-grube = niewidoczne, ale postrzegalne węchowo i słuchowo *
grube-drobne = rzeczy, które można zobaczyć, ale nie można ich dotknąć (np.
cień, mrok) * grube = rzeczy; które mogą się złączyć samodzielnie (np. woda,
olej) * grube-grube = rzeczy, które nie złączą się same bez pomocy z zewnątrz
(np. kamień, metal). `tn W nauce dżinistycznej również cień i odbicie w lustrze
uznawane są za coś materialnego, ponieważ zostały wywołane przez rzecz. W takim
ujęciu nawet dźwięk nie zalicza się do kategorii "drobne-drobne", lecz tylko
"drobne": "Powstaje on wskutek tego, że zbiory atomów trą o siebie." Nauka ta
powiada, że substancje z kategorii "drobne-drobne" potrafią przeniknąć wszystko,
a zatem są w stanie zmieniać inne substancje. Substancja, która wnika w duszę,
objawia się jako karma, i w taki oto sposób doszliśmy do sprawy ponownych
narodzin? Że co, proszę? Karma na wieki Truizmem jest twierdzenie, że każdy
rodzaj materii - czy to będzie stół, czy okruch kości - można rozłożyć na
czynniki pierwsze aż do poziomu atomowego. Atom z kolei zna jeszcze cząstki
subatomowe, niejako podcząsteczki. Jedną z nich jest elektron drgający w
niewyobrażalnym rytmie 10 do potęgi 23 drgań na sekundę. W ujęciu |dżinistycznym
materia tego elektronu byłaby z kategorii "drobne-drobne". Nie jest już
uchwytna, a w dodatku jest |nieśmiertelna. Atomy mogą wchodzić we wszelkie
możliwe związki - zawsze jest przy tym elektron. Elektron oddziałuje jak "duch w
materii" (73 ), zupełnie jak pole magnetyczne czy fala radiowa, przenikające
określone substancje. Myśli każdej istoty żywej wpływają na jej czyny. "Materią
świata jest materia ducha" - powiadał angielski astronom i fizyk Arthur
Eddington (1882-1944 ). Laureat Nagrody Nobla zaś, Max Planck (1858-1947 ),
stwierdził: "Nie istnieje materia sama w sobie! Wszelka materia powstaje i
istnieje tylko dzięki sile, która wprawia w drgania cząsteczki atomowe." Nasz
byt jest następstwem wcześniejszego czynu. W końcu przecież musiało nas
poprzedzać inne życie, z którego zostaliśmy zrodzeni. (Nawet gdybyśmy w
przyszłości potrafili stwarzać życie sztucznie, nie zmienia to istoty tej
reguły.) Z tego wynika, że każde istnienie stanowi jedynie ogniwo długiego
łańcucha istnień przeszłych i przyszłych. Ponieważ nasze myśli kierują czynami,
czyny z kolei pozostawiają ślady w naszym |duchu. Dla lepszego porównania możemy
sobie wyobrazić, że |duch jest jakby polem magnetycznym, które przecież wpływa
na materię. Dla dźinistów to, co u nas popularnie nazywa się "duszą", jest
zbudowaną z substancji "drobne-drobne" częścią materialnego ciała. Część ta jest
tak samo odseparowana od ciała, jak elektron od jądra atomu. Elektron wprawdzie
zawsze należy do atomu, lecz nigdy nie wchodzą one ze sobą w styczność. Atomy
mogą zmieniać swoje położenie, mogą skupiać się w gigantyczne łańcuchy
cząsteczkowe, i zawsze towarzyszą im elektrony. Dziwnym trafem nie są to wciąż
|te |same elektrony, ponieważ elektron skacze od atomu do atomu, na przykład
kiedy do układu zostanie doprowadzona energia w postaci, powiedzmy, ciepła. W
bilionowym ułamku sekundy, kiedy elektron przeskakuje z atomu do atomu, puste
miejsce po nim zostaje zajęte przez inny elektron. Jest to wieczne,
nieśmiertelne "drobne-drobne", drganie poza |materialnym obrębem atomu.
Dokładnie tak samo widzą dżiniści karmę - swoją duszę. Obojętnie, dokąd udaje
się ciało, czy zostanie ostatecznie spalone, czy zjedzone przez robaki, karma
pozostaje nieśmiertelna. Owa karma zawiera wszystkie informacje dotyczące istoty
żywej, do której należy. Żyjąc bowiem, człowiek myśli i czuje. To myślenie i
odczuwanie zostaje przeniesione na substancję "drobne-drobne" karmy niby
grawiura. Kiedy karma stanie się nowym ciałem, zawiera już informacje z każdego
poprzedniego życia, aż po kres wieczności. Ponieważ sens życia polega jednak
ostatecznie na dążeniu do osiągnięcia szczęścia absolutnego - zlania się w jedno
z Brahmanem - karma wiedzie nas ku temu celowi poprzez niezliczone kolejne
inkarnacje. Ten sposób myślenia wcale nie jest tak znów odległy od naszej
filozofii ani od stanu wiedzy współczesnej fizyki. Zdumiewać powinno właściwie
tylko to, że tego rodzaju spójnych teorii nauczano już przed tysiącami lat, i że
wszyscy bez wyjątku nauczyciele pochodzili z Kosmosu. Również nauczyciele
dżinistów. Ostatnia epoka dziejów według rachuby dżinizmu (ta, która właśnie
teraz trwa) zapoczątkowana została około roku 600 przed Chr. przez ostatniego z
24 tirthankarów. Ów tirthankara nazywał się Mahawira. Kim był? Królewskim synem,
który w stadium embrionalnym został przeszczepiony przez istoty niebiańskie do
macicy młodej królowej (74 ). Wszyscy niebiańscy Nauczyciele dawnych epok mają
kiedyś powrócić, narodzeni w nowych ciałach. Dżiniści mają nawet wiele dawnych
rycin przedstawiających 24 tirthankarę, proroka Mahawirę. |Nad procesją ku jego
czci unosi się aż pięć niebiańskich statków. Pomiędzy ideą oczekiwania na
ponowne przybycie boga u dżinistów a tą samą ideą u chrześcijan, muzułmanów i
Żydów istnieje pewna zdecydowana różnica. Otóż ci ostatni oczekują Mesjasza i
najwyższego sędziego. Po jego przybyciu wierzących czeka niebiańska
szczęśliwość, niewierzących wieczne piekło. W dżinizmie jest inaczej. Oni nie
czekają na jednego jedynego |Mesjasza i |Odkupiciela, lecz na wielu. Owi znani
jako tirthankara prorocy powracają w kolejnych epokach dziejów. Po ich
pojawieniu się nie następuje żaden koniec, nie jest tak, że panuje radość i
obfitość, ale też nie ma wiecznego piekła - po prostu zaczyna się nowa runda w
grze Wszechświata. Tirthankarowie są bardziej pomocnikami niż odkupicielami.
Przygotowują ludzkość do każdej następnej epoki. Dlatego rodzą się jako ludzie
(przypomnijmy sobie Syna Człowieczego z przepowiedni Henocha), ich substancja
jednak, ich karmiczna wiedza, pochodzą z Wszechświata. To nie ziemskie, lecz
pozaziemskie moce wszczepiają nasienie lub embrion do macicy kobiety. Chciałbym
zauważyć tu na marginesie, że ta koncepcja myślowa istniała już na setki, jeśli
nie tysiące, lat przed narodzinami Chrystusa, więc nikt nie może sugerować, że
dżinizm zapożyczył pomysł od chrześcijaństwa, znającego |niepokalane |poczęcie.
Było raczej odwrotnie! Kosmiczni Nauczyciele, jakimi są tirthankarowie, mogli
być w posiadaniu wiedzy astronomicznej i astrofizycznej. Dlatego dżinizm operuje
danymi astronomicznymi, które nas zdumiewają. Nauka ta powiada, że rozmiary
Wszechświata można zmierzyć. Jednostką miary jest w tym przypadku |rajju, czyli
odległość, jaką Bóg przemierza w ciągu sześciu miesięcy, pokonując w jednym
mgnieniu oka 2057152 |jojana. Ziemię otulają trzy warstwy, różnie oznaczane
zależnie od swej gęstości: jedna gęsta jak woda, druga gęsta jak wiatr, a
trzecia gęsta jak rzadki wiatr. Powyżej znajduje się absolutna pustka. Zupełnie
tak samo mówi nasza współczesna wiedza: atmosfera, troposfera z tlenem i azotem
oraz stratosfera z warstwą ozonową. Powyżej rozciąga się przestrzeń
międzyplanetarna. O ile u nas powoli zaczyna zwyciężać pogląd, iż we
Wszechświecie muszą istnieć jeszcze inne formy życia, nie tylko człowiek, o tyle
taka wiedza w dżinizmie nie jest czymś nowym: cały Wszechświat zapełniony jest
najróżniejszymi formami życia. Są one rozsiane nierównomiernie po gwiaździstym
niebie. Ciekawe, że wprawdzie na wszelkich możliwych planetach istnieją rośliny
i najprostsze organizmy żywe, lecz tylko na określonych "istoty o swobodnych
ruchach" (75 ). Dżinistyczni filozofowie religii opisują nawet różnorodne
właściwości mieszkańców poszczególnych światów. Nawet |niebo |bogów ma swą
odrębną nazwę - nazywa się |kalpa. Mają się tam znajdować wspaniałe latające
pałace, ruchome budowle, niejednokrotnie dorównujące wielkością całemu miastu.
Te niebiańskie miasta usytuowane są piętrowo jedne nad drugimi, mianowicie tak,
że z centrum każdego piętra we wszystkich kierunkach wylatywać mogą |wimana
(niebiańskie pojazdy). Kiedy jakaś epoka dobiegła końca i mają się narodzić nowi
tirthankarowie, w głównym pałacu nieba bogów rozbrzmiewa dzwon. Jego dźwięk
sprawia, że we wszystkich pozostałych 3199999 niebiańskich pałacach również
rozbrzmiewają dzwony. Wówczas bogowie zbierają się na naradę, jedni z miłości do
tirthankarów, inni z ciekawości, i w jednym z latających pałaców odwiedzają nasz
Układ Słoneczny. Wtedy na Ziemi zaczyna się nowa epoka. Czekanie na super-Buddę
W buddyzmie zasadnicza idea odkupienia jest dokładnie taka sama jak w dżinizmie.
Tyle tylko, że dżinizm istniał już |przed Buddą (560-480 przed Chr.). Słowo
Budda oznacza w sanskrycie "oświecony, przebudzony". Właściwe imię Buddy
brzmiało Siddharta. Pochodził on z arystokratycznego rodu i dorastał w luksusie
książęcego pałacu swojego ojca u podnóża nepalskiej części Himalajów. W wieku 29
lat znużyła go taka bezużyteczna egzystencja. Opuścił ojczystą krainę i przez
siedem lat uprawiał sztukę medytacji, poszukując drogi do prawdy. Lecz już w
czasach Buddy od dawna znani byli bogowie z podań, mitów i legend. Doznawszy
oświecenia, Budda sam poczuł się inkarnacją istoty boskiej. Od tej chwili zaczął
głosić swoim uczniom |cztery |prawdy, drogę, dzięki której każdy może stać się
Buddą, czyli Oświeconym. Uważał on istnienie przyszłych Buddów za coś
oczywistego. Opowiada o nich w swoich mowach pożegnalnych (Mahaparinibbana-
Sutta). Jeden z nich, jak przepowiadał Budda swoim zwolennikom, przybędzie w
czasach, kiedy Indie będą pękać w szwach od ludności. Wioski i miasta będą
zapchane ludźmi jak kurniki. W całych Indiach będzie 84 tysiące miast. W mieście
Ketumati (dzisiejsze Benares) będzie mieszkał król o imieniu Sankha, który
opanuje cały świat, i to nie przemocą, ale samą tylko sprawiedliwością. Lecz za
panowania tego króla pojawi się też na świecie wyniosły Metteyya (zwany też
Maitreya), pod każdym względem jedyny w swoim rodzaju "woźnica i znawca
światów", nauczyciel bogów i ludzi - idealny Budda. Przepowiednia Buddy o
przyjściu super-Buddy przypomina dżinistyczną koncepcję powrotu tirthankarów.
Także buddyzm zna najrozmaitsze epoki, które przyrównuje się do obracającego się
koła. Tyle, że owe buddyjskie epoki są niezmierzonej długości. Bardzo
plastycznie unaocznia to zapis z Anguttara-nikaya (Iv, 156 ) (76 ): "Są cztery
niezmierzone okresy świata, mnisi - jakie cztery? Jak długo trwa koniec świata,
bardzo trudno to, mnisi, wyliczyć, czy tyle to lat, czy tyle, albo czy tyle to
tysiącleci albo setek tysiącleci. To, mnisi, bardzo trudno wyliczyć [...] Jak
długo utrzyma się chaos, bardzo trudno to, mnisi, wyliczyć [...] Jak długo
potrwa istnienie świata, bardzo trudno to, mnisi, wyliczyć [...] Jak długo trwać
będzie nowo powstały świat, bardzo trudno to, mnisi, wyliczyć [...] Takie są
cztery niezmierzone okresy świata, mnisi." Koncepcja czterech - w dżinizmie
sześciu - epok przewija się także przez mitologię sumeryjsko-babilońską. Zdarza
się wręcz, że bardzo odległe od siebie kultury posługują się tą samą liczbą. Już
65 lat temu taka właśnie zgodność zwróciła uwagę historyka religii, profesora
Alfreda Jeremiasa. Oto przykład (77 ): Wedle zapisków babilońskich, ale też
wedle Berossosa, kapłana Baala, pradawni królowie (Władcy Nieba) mieli rządzić
przez tysiące lat. Zarazem liczby lat odnoszące się do bogów Anu, Enlila, Ea,
Sina i Szamasza zgadzają się z liczbami lat w odpowiednich jugach (epokach)
staroindyjskich. Anu 4320 - kali-juga 432000 Enlil 3600 - kali-juga 360000 Ea
2880 - dewa-juga 288000 Sin 2160 - treta-juga 216000 Szamasz 440 - dwapara-juga
144000 Adad 432 - maha-juga 4320000 Nie bez powodu dwa razy z rzędu powtarza się
kali-juga. Tak się bowiem składa, że kali-juga "bez zmierzchu" liczy mniej lat
niż ta "ze zmierzchem". Nie chodzi też o liczbę zer, lecz o zgodność
zasadniczych liczb. Te zgodności wskazują na wspólne jądro tych przekazów.
Liczba 4320000 w odniesieniu do maha-jugi ("wielka epoka") jest taka sama, jak
ta odnosząca się do EN-ME-EN-LU-AN-NA, trzeciego prakróla sprzed potopu. Panował
on 12 sar, a jest to 43200 lat. Albo weźmy liczbę 288000 lat dewa-jugi. Pokrywa
się to z liczbą lat panowania szóstego prakróla o pięknym imieniu EN-SIB-ZI-AN-
NA. Dociągnął on do bądź co bądź 8 sar, a jest to 28800 lat. W Grecji najstarszą
wzmiankę o epoce świata znajdujemy u Heraklita. Wymienia on liczbę 10800000 lat.
Ta sama zasadnicza liczba odpowiada drugiemu okresowi panowania sumeryjskich
prakrólów - 30 sar, czyli 108000 lat. Te liczbowe igraszki nie mają wprawdzie
bezpośrednio żadnego związku z koncepcjami ponownego przybycia tego czy innego
Odkupiciela, potwierdzają jednak przynajmniej wspólnotę elementów leżących u
podstaw przedstawionych tu koncepcji. Wszystko wskazuje na to, że w
zamierzchłych czasach musiała istnieć jakaś jednolita pranauka, inaczej bowiem
nie da się wyjaśnić pokrewieństwa koncepcji i liczb. To wspólne źródło musiało
leżeć w bardzo odległej przeszłości, bo gdyby było inaczej, na pewno znalazłaby
się jakaś wzmianka w księgach historycznych. |Anu to w języku sumeryjskim
"niebo". Jednocześnie jednak Anu to istota boska, ponieważ zasiada na tronie w
"trzeciej sferze nieba". W babilońskim micie o potopie nawet bogowie uciekają
przed potopem, chroniąc się na rampie niebiańskiego pałacu Anu. W micie o
Etanie, gdzie znajdujemy opis pierwszego lotu człowieka nad Ziemią, Anu jest
królem wszystkich bogów. Jego koroną miał być Aldebaran, najjaśniejsza gwiazda
gwiazdozbioru Byka. Ludzie bali się go, ponieważ Anu co jakiś czas opuszcza się
na Ziemię, aby ich ukarać. PsychologicznaŃ taktyka kamuflażu W mojej analizie
koncepcji ponownego przybycia Odkupiciela psychologia nie jest pomocna w
najmniejszym nawet stopniu. Stwierdzam nie tylko to, że wszystkie kultury znały
tę koncepcję, ale też to, iż zawsze wiązała się ona z gwiazdami i |Zbawicielami
spoza Ziemi. Dotyczy to również idei sztucznego zapłodnienia lub wszczepienia
embrionu pochodzącego od |bogów. Nie ma innej możliwości - to dziedzictwo
myślowe musi mieć jakiś wspólny mianownik, a psychologicznie nie da się go
uchwycić. Wprawdzie samo pragnienie wielkiego Zbawiciela i Sędziego, króla czy
super-Buddy, jest całkowicie zrozumiałe, wystarczy bowiem, aby danemu ludowi
odpowiednio źle się wiodło, niezrozumiałe natomiast pozostają powiązania i
wspólne szczegóły w poszczególnych koncepcjach. Pragnienie takie nie wyjaśnia
również pisanych w pierwszej osobie tekstów, a przede wszystkim szczegółów,
takich jak daty i imiona. A może ktoś będzie na serio twierdził, że Henoch po
prostu wymyślił sobie imiona i funkcje zbuntowanych aniołów? A może podstawowa
jednostka miary do pomiarów Wszechświata, wynosząca 2057125 jojana, przyszła ot
tak sobie do głowy jakiemuś marzycielowi pod drzewem figowym? Równie mało nadają
się do psychologicznego wyjaśnienia powtarzające się szeregi cyfr u różnych
ludów. Nie pomoże tu żaden schemat wyjęty z psychologicznych szuflad, to samo
dotyczy sztucznych zapłodnień i wszczepiania embrionów, w dodatku opisanych w
pierwszej osobie. To, że wykształcone na tej bazie religie gloryfikują później
swego Zbawcę jako narodzonego również w wyniku niepokalanego poczęcia, to już
całkiem inna sprawa, jak najbardziej uzasadniona z psychologicznego punktu
widzenia. Do dziś chrześcijanie wyznania katolickiego wierzą, iż Maria zrodziła
Jezusa, pozostając dziewicą. Muszą w to wierzyć, albowiem jest to jeden z
dogmatów tego Kościoła. Dla porządku trzeba wspomnieć, że nie da się dowieść
twierdzenia przeciwnego - bo i jak? Skąd mamy - z naukową ścisłością! -
wiedzieć, że Jezus czy, powiedzmy, żyjący aktualnie indyjski prorok Sai Baba
|nie |zostali zrodzeni z kosmicznego nasienia? W starożytności było dokładnie
tak samo. Wszyscy wielcy bogowie i boscy królowie musieli narodzić się w ten sam
sposób. W końcu nie mogli być gorsi od swych poprzedników. Nasienie z nieba I
tak na przykład babiloński władca Hammurabi (1726-1686 przed Chr.) miał się
narodzić z nasienia złożonego w łonie jego matki przez Boga Słońca. Hammurabi
został później wielkim prawodawcą. To on jest autorem najstarszych pisanych
reguł współżycia społecznego, tzw. Kodeksu Hammurabiego. Mierzącą ponad dwa
metry wysokości diorytową stelę z wyrytym na niej tekstem prawa wykopano na
początku naszego stulecia w Suzie. Dziś znajduje się ona w paryskim Luwrze.
Kodeks Hammurabiego składa się z 282 paragrafów, które król-prawodawca, jak sam
twierdzi, otrzymał od boga niebios. Zupełnie jak Mojżesz, który swoje tablice z
dziesięciorgiem przykazań otrzymał na świętej górze bezpośrednio z rąk Boga. W
przedmowie do swego zbioru praw Hammurabi pisze wyraźnie, że to "Pan Nieba i
Ziemi" Bel powołał go i przeznaczył do tego, by "zaprowadził w kraju
sprawiedliwość, zniszczył nikczemnych i złych i zapobiegł uciskaniu słabych
przez silnych" (78 ). No i oczywiście ludzie oczekują powrotu swego prawodawcy.
Patrząc wstecz, możemy jedynie stwierdzić, że Hammurabi dokonał czegoś
szczególnego i wyróżniał się w masie swoich współczesnych niezwykłymi
działaniami. Oczywiście, możliwy byłby argument, że Hammurabiego dopiero
|później wyniesiono do rangi |syna |bożego - gdyby nie to, że istnieje stela z
jego zbiorem praw, na której on sam, i to za swego życia, zapewnia, iż to
bogowie niebiescy go powołali. Najwyższy prawodawca jako arcykłamca? To zupełnie
tak, jakby zarzucić kłamstwo Mojżeszowi, kiedy ten twierdzi, że tablice z
dziesięciorgiem przykazań otrzymał na świętej górze osobiście od Boga. My,
ludzie współcześni, przemądrzali i zarozumiali, "wiemy" oczywiście, że nasienie,
z którego narodził się Hammurabi, w żadnym razie nie może pochodzić od Boga
Słońca. A tak właściwie, to skąd się bierze ta nasza pewność? Nikogo z nas przy
tym nie było, nigdy też nie przebadano szkieletu Hammurabiego pod kątem
genetycznym. Znamienne dla ludzkiej logiki jest tylko to, że z taką samą
oczywistością, z jaką Hammurabiemu odmawiamy kontaktów z istotami pozaziemskimi,
takie same kontakty Mojżesza i innych proroków akceptujemy. No tak, ale to
przecież co innego, prawda? Także asyryjski władca Assurbanipal (668-662 przed
Chr.), ten sam, w którego bibliotece glinianych tabliczek odkryto epos o
Gilgameszu, narodził się z dziewicy. Był synem bogini Isztar, która karmiła go
piersią w dzieciństwie. Isztar musiała być raczej spoza Ziemi, gdyż w jednym z
tekstów klinowych czytamy (79 ): "Jej cztery piersi leżały na twoich ustach; z
dwóch ssałeś, w dwóch skrywałeś twarz." Nie, nie mylą się Państwo: |cztery
|piersi. Niejeden mógłby pozazdrościć. W swoich decyzjach król Assurbanipal
powoływał się na "boskie wyroki" bogów, takich jak Bel, Marduk i Nabu. Ten
ostatni był wszechwiedzący - od niego ludzkość nauczyła się pisma. Na jednej z
pieczęci cylindrycznych przechowywanych w paryskim Luwrze przedstawiono Nabu
obok Marduka. Główna świątynia Nabu znajdowała się w mieście Borsippa i nosiła
nazwę "Świątynia Siedmiu Przekazujących polecenia Nieba i Ziemi". Dziwne. Czy to
wszystko była tylko gra, zarozumialstwo królewskich rodów, które musiały
powoływać się na "boskie nasienie", by w ogóle znaleźć posłuch u kapłanów i
ludu? Moim osobistym zdaniem - i tak, i nie. Na pewno nie każdy król i nie każdy
twórca religii powstał za sprawą boskiego nasienia - ale byli tacy w owej nie
dającej się datować przeszłości, którzy mieli przeświadczenie, iż przekazują
potomstwu specjalny kod genetyczny. To głębokie przeświadczenie brało się z
przekazywanej w obrębie rodziny i przez kapłanów wiedzy, kryjącej w sobie
tradycję będącą echem dawnej rzeczywistości. Przypomnijmy sobie: także dynastie
egipskich władców miały swój boski początek. Dawni dziejopisarze, ci, którzy
pracowali dwa i więcej tysięcy lat temu, wszyscy bez wyjątku podają, że pierwsi
królowie wyszli z rodu bogów. Dopiero od bogów ludzie nauczyli się sztuki,
astronomii, sporządzania narzędzi czy uprawy ziemi. Również język i pismo
pochodziły od tych uczynnych niebiańskich istot (80 ): "Oni to bowiem jako
pierwsi podzielili i ułożyli zrozumiały dla wszystkich język i obdarzyli nazwami
wiele rzeczy, dla których nie było dotychczas określeń." Nie można przecież
ignorować faktu, że podobne historie występują także w innych tekstach, których
wieku nie da się określić. Weźmy Henocha! Berossosa z opowieścią o Oannesie!
Naukę dżinistów! No i, oczywiście, także apokryfy Starego Testamentu! Tam
również mowa jest o niebiańskich Nauczycielach, nawet jeśli określa się ich
mianem "upadłych aniołów", i tam również, w kręgu tradycyjnych przekazów
żydowskich, wręcz roi się od wybrańców, którzy nie z ziemskiego zrodzili się
nasienia. Takie dziedzictwo myślowe nie budzi zbytnich sympatii i podchodzi się
do niego z dużą niechęcią. I zaraz zaczyna się łączyć Ericha von Dänikena z
jakimiś idiotycznymi rasistami, zupełnie jakbym to ja był autorem pomysłu |o
|boskim |nasieniu |i |wybrańcach. A przecież wcale nie wzięło się to z mojego
ogródka - koncepcja pochodzi w prostej linii właśnie z ksiąg, które dla wielu
narodów są księgami świętymi. Na przykład Noe, który przeżył potop, wcale nie
był byle kim. Wprawdzie jako jego ziemskiego ojca wymienia się Lamecha, ale ten
wcale nie spłodził swego syna. Każdy może to sobie przeczytać w tekstach ze
zwojów znad Morza Martwego (81 ). Jest tam napisane, że pewnego dnia Lamech
powrócił z podróży trwającej dłużej niż dziewięć miesięcy. Wszedłszy do namiotu,
zastał tam chłopczyka, który wyglądem nie pasował do jego rodziny. Miał inne
oczy, inny kolor włosów i na dodatek inną skórę. Wściekły poszedł Lamech do
żony, która zaklinała się na wszystkie świętości, że nie odbyła stosunku
płciowego z żadnym obcym, nie mówiąc już o strażniku czy o którymś z |Synów
|Nieba. Zatroskany Lamech udał się po radę do swego ojca, którym był ni mniej,
ni więcej, tylko Matuzalem. Ten również nie znał odpowiedzi i udał się z kolei
do swojego ojca, dziadka Lamecha. Gdyby to był teleturniej, wolno byłoby
zgadywać do trzech razy, kto nim był. Otóż właśnie - mój przyjaciel Henoch.
Henoch mówi swemu synowi Matuzalemowi, aby Lamech uznał chłopczyka za swojego i
nie złościł się na żonę, ponieważ to "Strażnicy Nieba" włożyli nasienie do jej
łona. A to dlatego, że ów kukułczy podrzutek ma zostać praojcem nowej ludzkości
po potopie. Nakazał Lamechowi nadać chłopcu imię Noe, co ten uczynił. Epizod ten
pokazuje, że już Henoch - ten sam, który potem odleciał ognistym rydwanem do
nieba - był poinformowany o nadciągającej katastrofie potopu. Przez kogo? Przez
przybyłych na ziemię "Strażników Nieba". A kto przeprowadził sztuczne
zapłodnienie żony Lamecha? Ci sami kosmonauci. Tego rodzaju przykładami
chciałbym podbudować koncepcję, która w podobnej formie zapisana została we
wszystkich zakątkach świata. I to co najmniej tysiące lat temu! Prawdziwy krzyż
pański z tymi niezliczonymi bożymi synami, których tabuny przewalają się po
mitologiach Egiptu, Grecji i Indii - boska elita jest obecna dosłownie wszędzie.
Bogowie wczorajŃ - bogowie jutra Tybetańczycy żyjący w wysokogórskich dolinach,
odgrodzeni od reszty świata, znają "Najwyższego Króla Nieba" lub inaczej
"Świętego z Góry" (82 ). Jednocześnie bardzo dokładnie odróżniają oni
trascendentalne niebo od fizycznego firmamentu. "Najstarszych tybetańskich
królów zwano Niebiańskimi Tronami. Na polecenie boga zeszli oni na Ziemię i po
okresie panowania powrócili do nieba, nie zaznawszy śmierci." Dysponowali
niewyobrażalnym orężem, którym dawali nauczkę wrogom lub ich niszczyli. Wygląd
tej miotającej broni po dziś dzień zachował się w ludowej tradycji. Zalicza się
do niej Klin Grzmotu, do dziś czczony w tybetańskich świątyniach. Musi się za
tym kryć coś więcej niż tylko głupia fantazja, bo przecież owe Kliny Grzmotu są
realnymi przedmiotami, chociaż nie potrafmy sobie wyobrazić ich działania.
Legenda o wielkim tybetańskim królu Gesarze powiada, że został przyjęty przez
"Niebiańską Światłość". Zaprowadziwszy w kraju porządek, oddalił się do swej
niebiańskiej ojczyzny, oczywiście obiecując, że kiedyś powróci. Król Gesar
uważany był za jednego z niebiańskich władców, tak samo jak pierwsi mityczni
cesarze chińscy czy boscy królowie Egiptu. Wszyscy oni byli nauczycielami
ludzkości i wszyscy uważani byli za właściwych stworzycieli człowieka. Przed ich
przybyciem ludzie żyli jeszcze jak zwierzęta. W genealogii królów Tybetu, tzw.
Gyelrap, wymienia się 27 władców. Siedmiu z nich zeszło po drabinie z firmamentu
niebieskiego. Najstarsze pisma także sfrunęły z nieba w szkatułce. Również
Wielki Nauczyciel tybetański o niemożliwym do wymówienia imieniu Padmasambhava
(inaczej: U-Rgyan Pad-Ma) przyniósł ze sobą z nieba niezrozumiałe pisma. Przed
jego odejściem uczniowie zdeponowali owe pisma w jaskini, aby poczekały na
późniejsze czasy, "kiedy ktoś będzie umiał je zrozumieć" (83 ). Tenże Nauczyciel
zniknął potem w chmurach na oczach swoich uczniów. I to nie tak, że po prostu
zabrał go statek kosmiczny, ale "pośród chmur ukazał się rumak ze złota i
srebra". Wszyscy mogli zobaczyć na własne oczy, jak Wielki Nauczyciel znika w
chmurach na swoim metalowym wierzchowcu. Kłania się kolega Henoch ze swoimi
rumakami i wniebowzięciem! Aż nieprzyjemnie mi dodawać, że, oczywiście, także
święte księgi Tybetu operują |niemożliwymi |liczbami. Wymienia się w nich na
przykład czterech wielkich królów nieba, a długość życia każdego z tych królów
wynosi całe dziewięć milionów ziemskich lat. W różnych rejonach nieba są różne
miejsca mieszkalne, do których dostać można się po długiej podróży przez Kosmos.
Poszczególne lata boskie przelicza się na ziemskie - człowiek czuje się, jakby
miał do czynienia z teorią względności Einsteina. Jest tylko drobna różnica w
czasie: Einstein żył w naszym stuleciu, tybetańskie zaś księgi |Kandżur i
|Tandżur liczą tysiące lat (84 ). Występowanie powyższych koncepcji nie
ogranicza się do rejonu geograficznego, który dziś określamy mianem Bliskiego i
Dalekiego Wschodu. W Ameryce Indianie myśleli podobnie. Z kręgu mitów plemienia
Wabanaki znamy legendę o Gluskabe. Działał on na Ziemi jako Nauczyciel i nauczył
Indian dosłownie wszystkiego: rybołówstwa, myślistwa, budowania chat, wyrabiania
broni, medycyny, chemii, no i, oczywiście, także astronomii. Zanim zakończył
swoją ziemską działalność i odleciał do gwiazd, obiecał powrócić w dalekiej
przyszłości (85 ). Miejmy nadzieję! Na temat boga Majów, Kukulcana, wypowiadałem
się obszernie w osobnej książce (86 ). Tutaj powiedzmy tylko jedno: "Lud jednak
wierzył, iż uniósł się do nieba" (87 ). No i - jakżeby inaczej - obiecał, że
powróci. I tak właśnie okruchy z religii poszczególnych ludów pasują do siebie
jak fragmenty łamigłówki z klasycznego kryminału. Nazwiska są inne, treść
podobna. Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, żeby poskładać je w całość. W moim
osobistym przekonaniu próby wmówienia nam, że różne ludy w różnych miejscach
naszego globu przejęły swoje czekanie na powrót boga od chrześcijańskich
misjonarzy, są co najwyżej żałosne. Panie Boże, ratuj! Co w końcu było najpierw?
Księgi chrześcijańskie czy te inne? "Fakty są wrogiem prawdy" (Miguel de
Cervantes, 1547-1616 ). Można dowolnie skakać po globusie, grzebać w przeszłości
i wertować religijne teksty, a i tak zawsze i wszędzie odnajdziemy ideę powrotu.
W Chinach Konfucjusz ma być tym, który przyjdzie ponownie, aby na nowo stworzyć
"harmonię między niebem a ziemią" (88 ), u aborygenów zaś w dalekiej Australii
"pradawni niebiańscy bohaterowie" (89 ) nazywają się "Ngumyari" i "Wandina".
Tubylcy z utęsknieniem czekają na ich powrót. Teraz brakuje w zasadzie tylko
teologa lub psychologa, który wmówi nam, że Chińczycy przejęli swoje koncepcje
od pierwotnych mieszkańców Australii - lub na odwrót. No właśnie. A z dala od
Chin i Australii ta sama tęskna myśl o powrocie bogów opanowała umysły
preinkaskich kapłanów. Wedle ich przekazów, Ziemię odwiedził niejaki Wirakocza z
trzema braćmi. Uczyli oni Indian, zakładali osiedla i na koniec swej ziemskiej
kariery powrócili w Kosmos. Oczywiście z obietnicą powrotu w przyszłości (90 ).
No bo jakżeby inaczej? Ich potomkowie - władcy Inków - nazywali siebie "Synami
Słońca". Pierwsi chrześcijańscy zdobywcy, czy to Pizarro w Peru, czy Cortez w
Meksyku, na początku witani byli z zachwytem jako "powracający bogowie". Nie, to
wykluczone, by Indianie dowiedzieli się tego od chrześcijańskich mnichów,
wierzenia były już wcześniej. Bogowie z biletem powrotnym działali na całym
globie, powiązane zaś ze sobą przykłady, które przedstawiłem w tym rozdziale, w
najlepszym wypadku są co najwyżej wierzchołkiem góry lodowej. W poprzednich
książkach przytaczałem tradycje Indian Hopi i brazylijskich Kayapó, sprawę
japońskich figurek |dogu, treść świętej japońskiej księgi |Nihongi, legendy
Eskimosów i plemienia Dogonów z Mali. Wszystkie te ludy znają niebiańskich
Nauczycieli i wszystkie czekają na ich powrót. Majowie wyrazili to najzwięźlej,
co można przeczytać w Księdze Kapłanów Jaguara (91 ): "Zstąpili z drogi gwiazd
[...]. Mówili magicznym językiem gwiazd nieba [...]. Ich znakiem jest nasza
pewność, że przybyli z nieba [...]. A kiedy znów zstąpią, trzynastu bogów i
dziewięciu bogów, uporządkują znowu, co niegdyś stworzyli." Kto ma przybyć?
Oczekiwanie ponownego przybycia jakichś bogów było i pozostanie niepodważalnym
faktem. Sporne pozostają tylko kwestie, |kto tak naprawdę ma przybyć i |kiedy.
Chrześcijanie i Żydzi czekają na Mesjasza, muzułmanie na Mahdiego - po prostu
inne imię osoby Mesjasza. Słowo "Mesjasz" oznaczało pierwotnie "namaszczony".
Pochodzi od hebrajskiego masziah (gr. christos), którym określano namaszczonego
króla. W kręgu religii żydowskiej oczekiwany jest potomek rodu Dawida, lecz
substancjalnie on także ma przybyć z chmur. Zwyczajny człowiek, który zdobywa
później władzę królewską, nie może zostać Mesjaszem, ponieważ już samo słowo
"człowiek" zupełnie nie nadaje się do wyjaśnienia terminu "Mesjasz". Słynny
profesor Hugo Gressmann napisał w swej analizie (92 ): "I jedno, i drugie jest
raczej wykluczone, albowiem Mesjasz wydaje się być istotą niebiańską. Ponadto
przypisuje mu się preegzystencję." Czyli że istniał już wtedy, kiedy nie było
jeszcze ludzi. A oto wspólne elementy wszystkich wyobrażeń Mesjasza: `ts *
dysponuje wielką potęgą, * zaprowadzi nowy ład, * jest ucieleśnieniem
sprawiedliwości * jest zainspirowany, powołany i wykreowany przez Boga. `tn W
zależności od religii Mesjasz jest: `ts * synem człowieczym, spłodzonym przez
niebo (nasienie, embrion, karma niebian); mógł już raz przebywać na Ziemi,
zostać "wzięty do nieba" i powrócić, * istotą pozaziemską, jedną lub wieloma;
podobnymi bogom istotami, które już wcześniej przebywały na Ziemi. `tn W
wyobrażeniu chrześcijańskim (Ewangelie i Apokalipsa św. Jana), ale też żydowskim
(Henoch i apokryfy) oraz w muzułmańskim Koranie ponowne przybycie Mesjasza
związane jest z Sądem Ostatecznym. Na niebie pojawi się jakaś |potęga, której
towarzyszą wielkie liczebnie |hufce |niebieskie. Parsowie nazywają tę potęgę
"Pogromcami Wszechświata)¦; Sumerowie mówią o bogu "Anu", który powróci z
gwiazdy Aldebaran; Tybetańczycy o "Świętych z Góry", którzy tu, na dole,
przywrócą dawny porządek; Majowie wspominają o "trzynastu bogach", którzy także
powrócą i "uporządkują znowu, co niegdyś stworzyli". Z pojawieniem się tej
potęgi wiążą się zagadkowe wydarzenia "na niebie". Z firmamentu spadnie gwiazda
lub "góra świecąca ogniem", pokażą się "znaki na niebie", Księżyc się zaćmi,
ludzie zaczną drżeć i znajdą się na skraju wytrzymałości nerwowej. Na Ziemi
nastąpią niespotykane klęski żywiołowe. Będzie dygotała i kołysała się, wody
mórz "wpłyną w siebie", zaczną wybuchać wulkany i nad chmurami ukaże się |Ultimo
|judex, czyli Ostateczny Sędzia. I co tak dokładnie będzie osądzone? Wierzący i
niewierzący. Czym jest wiara? W |co ludzie powinni wierzyć? W to, co przed
tysiącami lat przeżyli ich przodkowie i zawierzyli swoim księgom, czy też w to,
co ludzki ród sprokurował sobie z tego później w swej zarozumiałej próżności?
Każda ze współczesnych religii odnosi ideę mesjańską do |swoich świętych ksiąg.
Jest to niezaprzeczalny fakt, czy nam się to podoba, czy nie. A więc, co
logiczne, nie wszystkie te religie mogą mieć rację. Któreś z nich muszą być w
błędzie. A co by było, gdyby tak |wszystkie były w błędzie? W końcu idea
Mesjasza jest znacznie starsza od Koranu, starsza od Nowego Testamentu, starsza
od buddyzmu, a także od biblijnych proroków z okresu po potopie. Obietnica
powrotu plącze się po ludzkich umysłach już od czasu patriarchów sprzed potopu,
od czasu dżinistycznych epok i "prakrólów" najróżniejszych ludów. Gdzie to się
zaczęło? I raz jeszcze: W |co ludzie mają wierzyć? |Kogo mają oczekiwać? |Kogo
mają się lękać? |Kto powróci "z wielką mocą i chwałą)¦? Z "niebiańskimi
zastępami", przy akompaniamencie straszliwych zjawisk na niebie? |Kim mają być
te skamieniałe ludzkie masy, które mimo takiej demonstracji siły "nadal nie
wierzą)¦? Filozofia paleo-SETI potrafi zaproponować odpowiedź, która będzie
zgodna z przekazami. Teorię, która rozwiązuje wiele kwestii szczegółowych i
potwierdza prawdziwość niejednego tekstu. W przeciwieństwie do religii filozofia
paleo-SETI w najmniejszym nawet stopniu nie wymaga wiary. Jej koncepcje można
weryfikować i odrzucać, weryfikować i przyjmować jako poprawne. A mimo to
filozofia ta i tak przewyższa czymś wszelkie religijne idee powrotu Mesjasza:
daje się racjonalnie uzasadnić. Good bye, tatusiu! Obcy kosmonauci, którzy
tysiące lat temu przebywali na Ziemi, nadając ludzkości genetyczne
przyśpieszenie, ci sami kosmonauci, którzy przewijają się przez starożytną
literaturę pod postaciami |bogów, |aniołów, |upadłych |aniołów i innych, w
którymś momencie wypowiedzieli słowa pożegnania i odlecieli. |Wraz |z |nimi
odlecieli ponadto pojedynczy uprzywilejowani ludzie. Oni także wypowiedzieli
słowa pożegnania. Co się mówi tym, którzy pozostają? Tym, którzy właściwie
również chętnie udaliby się w wielką podróż? Poniżej wyimaginowany dialog
pożegnalny między Henochem a jego synem Matuzalemem: Henoch: Już czas, mój synu.
Oni przybędą o świtaniu, aby mnie ze sobą zabrać. Matuzalem: Ojcze, czy jeszcze
cię zobaczymy? Henoch: Nie. A przynajmniej nie twoje pokolenie. Oni powiedzieli
mi, że przez czas ich nieobecności upłyną na Ziemi tysiące lat. Matuzalem: Jakże
to możliwe? Czyż nie wszyscy jesteśmy przeznaczeni śmierci? Henoch: Jesteśmy.
Ale we Wszechświecie panują inne prawa czasu. Kiedy Strażnicy powrócą tu po
tysiącach lat, Ziemia i ludzie będą zupełnie inni. Matuzalem: Hm... nie
rozumiem. Ale cóż, tak powiedzieli ci Strażnicy. A dokąd lecisz? Henoch: Czy
widzisz ten jasny pas gwiazd w gwiazdozbiorze Oriona? Teraz przedłuż tę linię o
sześć łokci. Tam świeci gwiazdka, nie za jasna i trochę żółtawa. To jest
ojczyste słońce Strażników. Tam jest inna Ziemia, piękniejsza od naszej. Tam się
udaję. Matuzalem: Ojcze, zostałeś wybrany, aby jako żywy człowiek cieleśnie iść
do nieba. Zazdroszczę ci. Henoch: Nie jest tak, mój synu: Ja nie idę do nieba.
Niebo, tak wytęsknione przez ludzi, to miejsce absolutnego szczęścia. Dobra
dusza trafia do nieba dopiero po śmierci. Ja natomiast lecę w Kosmos. Matuzalem:
Nie dostrzegam różnicy między niebem a "Kosmosem", jak ty to nazywasz. Spójrz na
cudowną wspaniałość gwiazd. Tam w górze panuje spokój i piękno. Strażnicy
poruszają się po niebie na ognistych barkach. Ich potęga jest niezmierzona. W
naszych oczach są nieśmiertelni. Musi tam być jak w niebie, nawet jeśli ty
nazywasz to "Kosmosem". Henoch: Zbliża się pora pożegnania, mój synu
Matuzalemie. Słyszysz gwar ludu? Zbiera się, aby wysłuchać mojej mowy
pożegnalnej. Strażnicy ostrzegli mnie, że nikomu nie wolno zbliżyć się do
miejsca, gdzie opuści się ognisty rumak. To samo dotyczy ciebie i twojej
rodziny. A więc, mój synu Matuzalemie, wyjaśniłem ci wszystko i przekazałem
wszystkie księgi. Przechowaj te księgi spisane ręką twego ojca, każ je
bezustannie przepisywać i zważaj, by nie zmieniono ani słowa. Nawet jeśli ty,
twoi synowie i wnukowie nie pojmiecie ich treści, to zrozumieją ją przyszłe
pokolenia i będą wdzięczne, że niczego nie zmieniliście. Strażnicy polecili mi,
aby nie trzymać tych ksiąg w tajemnicy. Dlatego przekaż je następnym pokoleniom
świata. Nawet gdyby podobna rozmowa rzeczywiście miała miejsce, i nawet gdyby
Henoch osobiście oświadczył tysiącom ludzi, którzy się zebrali, by go pożegnać,
że nie idzie do |nieba, tylko leci w |Kosmos, to następne pokolenia nie umiałyby
tego zrozumieć. Skoro ktoś potrafił ulecieć w górę, wmieszać się między cudownie
świecące gwiazdy i znaleźć tam ojczyznę, to |musiał "pójść do nieba". Przybysze
niedwuznacznie dali ludziom do zrozumienia, że |nie |są bogami ("Nie uczynisz
żadnego posągu Boga swego!"). I tak nie pomogło. Następne pokolenia, ci, którzy
już nie widzieli |wizyty |bogów na własne oczy, siedzieli nad tekstami, które
dla nich nie miały żadnego sensu. Czytali tam, że za czasów prapradziadów z
nieba zstąpiły jakieś istoty "z wielką mocą i chwałą". Dla nich było już jasne,
że |mogli |to |być |tylko |bogowie lub wysłannicy i słudzy jednego boga. Istoty
te przyleciały od Najwyższego na Ziemię i pouczały ludzi. I już w żądnych
interpretacji umysłach ludzi narodziły się anioły. Ludzie zawsze szukają sensu -
nawet jeśli powstaje przy tym bezsens. Już wkrótce od reszty oddzielili się
bardziej myślący ludzie. Nazywano ich "mędrcami". Zupełnie jak w przykładzie z
Kamieniem Świętego Berlitza, mędrcy z pokolenia na pokolenie zmieniali odpisy
tekstów, dostosowywali je do ducha czasu. Na przykład tacy mędrcy czytali
opowieści o czymś, co błyszczało, a w dodatku sapało, miało cztery nogi i mimo
wszystko potrafiło latać. Oczywiste, że mogło chodzić tylko o konia. Latającego.
Czytali opowieści o istotach, które opuściły się z nieba i robili z nich anioły.
Wkrótce zorientowali się, że mowa jest o różnorodnych rodzajach aniołów. Raz
były dobre, raz złe, to znów takie, które służyły Najwyższemu i strzegły jego
tronu, i jeszcze inne, które wyklinały na Najwyższego, zeszły na Ziemię i
oddawały się uciechom seksualnym. Aby niezrozumiałe uczynić zrozumiałym, nazwano
te istoty "złymi" lub "upadłymi aniołami". Nadano im nazwy, takie jak
"uwodziciele" albo "synowie boga". Teksty praojców mówiły także o tym, że
niektórzy wybrani ludzie odlatywali z aniołami do Najwyższego. I tak powstało
|wniebowzięcie. Jeśli pojawił się opis wyglądu statku kosmicznego od zewnątrz i
od środka, to wiadomo, że mogło chodzić tylko i wyłącznie o siedzibę aniołów i
tron Najwyższego. Poniżej staram się przedstawić taki właśnie proces
reinterpretacji, zestawiając ze sobą dwa teksty: Hipotetyczny oryginał: "Opiszę
teraz moje przeżycie: Najpierw widziałem chmury, a potem, kiedy wznieśliśmy się
jeszcze wyżej, zauważyłem coraz delikatniejszą mgiełkę. I nagle pojawiły się
gwiazdy, lecz wokół nas coś błyszczało. Byłem do tego stopnia sparaliżowany, że
musieli mnie podnieść z fotela. Wszedłem w korytarz, aż zbliżyłem się do ściany
składającej się z błyszczących kamieni. W dodatku zauważyłem czerwonawe
światełka przemykające po tej ścianie. Potem wszedłem do gwiezdnego statku. We
wnętrzu wszystko błyskało tak samo jak na zewnątrz, tylko podłoga była z płytek,
spod których wydobywał się słaby blask. Najpiękniejsza jednak była powała.
Zupełnie jak przez przezroczystą kopułę widziałem rozgwieżdżone niebo, a na nim
Strażników w mniejszych pojazdach, którzy przybijali i odbijali, i wykonywali
najrozmaitsze prace. Raz jeszcze musieliśmy się przesiąść do większego
gwiezdnego statku. We wnętrzu wszystkie drzwi stały otworem, ale przed każdymi
dostrzegłem niezliczone światełka. Strażnicy wyjaśnili, że to czujniki i osłony
drzwi. Centralna sterownia okazała się olbrzymia i nie do opisania. Pośrodku na
podeście stał fotel, a wokół niego matowo świecące, duże szkło. Rozpoznałem na
nim błyszczące słońce i strażników pracujących na zewnątrz statku. Na fotelu
siedział Dowódca, okryty śnieżnobiałą szatą. Padłem przed nim na twarz, lecz on
podszedł do mnie, wypowiedział słowa pozdrowienia i rzekł: "A więc to ty jesteś
tym człowiekiem, który tam na dole ma zadbać o sprawiedliwość?"" Oryginalny
tekst z Księgi Henocha (14, 8 nn; 71, 11 nn): "I miałem następujące widzenie:
Oto zaprosiły mnie w widzeniu chmury, i mgła uniosła mnie w górę, bieg gwiazd i
błyskawice podnosiły i popychały mnie, i wichry dały mi skrzydła w widzeniu i
unosiły mnie w górę. Zaniosły mnie do nieba. Wstąpiłem, aż zbliżyłem się do
muru, który zbudowany był z kryształów i otoczony językami płomieni; i zaczął
napawać mnie lękiem. Wstąpiłem w języki płomieni i zbliżyłem się do wielkiego
domu, zbudowanego z kryształu. Ściany owego domu były takie same jak wyłożona
kryształem podłoga, a jego podstawą był kryształ. Jego powała była jako drogi
gwiazd i błyskawic, pośród nich ogniste cheruby [...]. I był inny dom, większy
od poprzedniego; wszystkie jego drzwi stały przede mną otworem, i zbudowany był
z języków płomieni. Odznaczał się on pod każdym względem wspaniałością,
przepychem i wielkością, tak że nie potrafię opisać wam jego wspaniałości i
wielkości. [...] dostrzegłem wysoki tron. A wyglądał jak obręcz; wokół niego
było coś podobnego do świecącego słońca i co miało wygląd cherubów [...].
Siedział na nim wielki dostojnik; jego szata błyszczała bardziej niźli słońce i
była bielsza niźli sam śnieg. [...] I padłem na twarz, całe moje ciało topiło
się, a moje oblicze się zmieniło [...]. Podszedł do mnie, wypowiedział słowa
pozdrowienia i rzekł: "Tyś jest syn człowieczy, który narodził się dla
sprawiedliwości."" Egzegeza naŃ przestrzeni czasu Cóż za tragedia, kiedy
kosmonauci stają się "aniołami" i "cherubami", oficerowie "archaniołami",
dowódca zaś |Najwyższym czy jeszcze gorzej: |Bogiem! Cóż za chaos, gdy zwykłe
wyładowania elektryczne stają się "językami płomieni", a z mostka dowódcy robi
się "nieopisana wspaniałość)¦! Jasne, że fotel dowódcy musiał się stać "wysokim
tronem, sam dowódca zaś "wielkim dostojnikiem". Wręcz kojący wydaje się w tej
sytuacji fakt, że w cytowanym fragmencie nie występuje sam "Pan Bóg". Byłoby to
zresztą co najmniej niestosowne, bo przecież Henoch pisze: "Podszedł do mnie,
wypowiedział słowa pozdrowienia." Obraz Boga, który wita swego ziemskiego
gościa, podając mu prawicę, to widać nawet dla zatwardziałych egzegetów trochę
za wiele. No więc poprzestano na "wielkim dostojniku". Dobre i to. Znam
argumenty, dlaczego tego rodzaju porównanie tekstów jest niedopuszczalne - mówi
się, że trzeba to widzieć inaczej. A ja uważam, że wcale nic nie "trzeba", a już
zwłaszcza gdy chodzi o egzegezę, jeśli zaś idzie o sens tekstów, to nie należy
zapominać, że jądro ich treści powtarza się w tekstach hinduskich. I nie tylko w
hinduskich. Pozaziemscy przybysze z czasów Henocha znali ogromne odległości
międzygwiezdne. Wiedzieli przecież, że podróż do domu i z powrotem do naszego
Układu Słonecznego pochłonie kilka tysięcy lat. W jaki sposób mieli to
uzmysłowić ludziom? Pewnie pokazali rozgwieżdżone niebo i powiedzieli: "Teraz
odchodzimy - ale wrócimy tu. Zapiszcie to w swoich księgach, przekażcie to swoim
potomkom, niech wszystkie pokolenia o tym pamiętają: Wrócimy!" A kiedy ludzie
zaczęli się dopytywać, |kiedy to obcy pojawią się ponownie, czy po upływie
miesięcy, lat, czy tysiącleci, pozaziemscy przybysze nie udzielili zapewne
odpowiedzi. Po prostu sami dokładnie nie wiedzieli. "Przybędziemy ponownie -
kiedyś! Cały czas bądźcie na to przygotowani i trzymajcie się przykazań, abyśmy
nie musieli ponownie niszczyć rodzaju ludzkiego." A kiedy ludzie pytali, po czym
poznają moment ich powrotu, przybysze wskazali na Księżyc i gwiazdy i odrzekli:
"Na nocnej półkuli będzie to wyglądało tak, jakby Księżyc się zaćmił, jakby na
Ziemię spadały świecące gwiazdy. Dla ludzi po dziennej stronie będzie to
wyglądało tak, jakby z nieba spadały złote góry. Ludzie, którzy są na to
przygotowani i oczekują nas, ci, którzy rozumieją znaki na niebie, będą się
cieszyć. Będą tańczyć i wydawać okrzyki radości, i będą przepełnieni szczęściem,
ponieważ przyniesiemy im nowy ład. Inni jednak, którzy deformowali i fałszowali
teksty, ci, którzy zmuszali swoich bliźnich, by im wierzyli, ci wpadną w panikę.
Będą czuli strach przed nami i swoimi własnymi zwolennikami. Ukryją się i zaczną
wzywać fałszywych bogów. Będzie to daremne, albowiem bogów nie ma." Ale,
oczywiście, przybysze zdawali sobie sprawę, że przez tysiąclecia przekazy te
zestarzeją się i będą stale reinterpretowane. Dlatego zadbali o pozostawienie
swoich śladów w wielu miejscach na Ziemi. Także inne ludy w innych częściach
globu sporządziły zapisy tych wydarzeń. Reszta zrobi się sama. Kiedyś musi
nadejść taki moment, że ludzkość zacznie wymieniać informacje w skali globalnej.
Najpóźniej wtedy ujawnić się musi wspólne jądro wszystkich tych różnorodnych
przekazów. Ludzie będą musieli zacząć porównywać. Dwa dodać dwa po prostu zawsze
jest cztery. Na tej właśnie zasadzie myślenie w duchu filozofii paleo-SETI
wprowadza przewartościowanie wartości. Ma to swoje uzasadnienie. Zasadniczo są
dwa rodzaje ludzi: wierzący i niewierzący. Każda z tych grup została inaczej
wychowana, lecz w jednym punkcie wszyscy przedstawiciele obydwu grup są zgodni:
jesteśmy jedynymi istotami rozumnymi we Wszechświecie. Jak doszło do tego
milczącego sprzysiężenia dwóch tak bardzo odmiennych od siebie grup jak wierzący
i niewierzący? Wierzącym wbito do głów, że Pan Bóg stworzył Ziemię w ciągu
(symbolicznych) sześciu dni (siódmego odpoczywał). Kiedy już stworzył rośliny i
zwierzęta, jako ukoronowanie swego dzieła stworzył człowieka. A zatem jesteśmy
koroną stworzenia! Alleluja! Niewierzącym wpojono teorię ewolucji. W toku
trwającego miliony lat procesu z aminokwasów powstały komórki, proste formy
żywe, następnie formy bardziej złożone i wreszcie - jako szczytowa forma - |Homo
|sapiens. Jesteśmy szczytową formą ewolucji! Alleluja! W obydwu przypadkach
jesteśmy najwięksi. Jedyni w swoim rodzaju i nie do pobicia w całym
Wszechświecie. Superosobniki stanowiące koronę stworzenia i szczytową formę
ewolucji. Istoty pozaziemskie nie są tu nikomu potrzebne, nawet jeśli opisami
ich działań ociekają wszystkie istniejące święte księgi. PrzewartościowanieŃ
wartości A teraz nagle się pojawiają! Na firmamencie wiszą całe grona
najrozmaitszych statków kosmicznych: wielopiętrowe, płaskie, świecące złotym
blaskiem i błyszczące jak miedź, mniejsze |wimana i gigantyczne twory
wyglądające jak nakładające się na siebie miasta. Przesuwają się na tle księżyca
w pełni, wzburzają nasze oceany. Ludzkość jest przerażona, zaszokowana,
zalękniona. Na |coś |takiego nie była przygotowana. Ani wierzący, ani
niewierzący. A właściwie dlaczego? Chrześcijanie pognają do swoich kościołów i
będą pytać księży: "Czy to Sąd Ostateczny?" Muzułmanie będą wznosić modły do
Allaha i żarliwie wierzyć, że to wraca Mahdi: nareszcie zrobi porządek z
niewiernymi, nareszcie skończył się czas oczekiwania! Żydzi z kolei zapełnią
synagogi, będą zasypywać pytaniami swych rabinów, cała Jerozolima będzie jednym
wielkim ludzkim morzem, ponieważ tradycja uczy, że Mesjasz opuści się z nieba w
Jeruzalem. Tylko naukowcy będą spoglądali ku chmurom, zacierając ręce, i wytoczą
swoje czujniki i teleskopy, aby w którymś momencie ugiąć się przed faktami:
statki kosmiczne istot pozaziemskich zajęły pozycje wokół Ziemi. Wierzący będą
wypełnieni żarliwą nadzieją, że to właśnie |ich Mesjasz jest tym, który
powrócił, że to, co rozgrywa się nad chmurami, jest jedynie przygrywką, że to
jedynie zapowiadane niebiańskie hufce, i że już wkrótce pojawi się Najwyższy
Sędzia i wynagrodzi im ich wiarę! A ponieważ |wszyscy wierzący |wszystkich
religii oczekują każdy |swojego Mesjasza, są gotowi przysiąc, że jest właśnie
tak, a nie inaczej, ponieważ każde zdanie i każde słowo wykładają na swoją
korzyść, zatracając widzenie rzeczywistości. Oni |nie |chcą sobie uświadomić, co
tak naprawdę rozgrywa się na firmamencie, a nawet |nie |mogą. I nagle, nawet nie
wiedząc kiedy, stają się niewierzącymi. Okazują się zbyt zakamieniali, aby
poradzić sobie z nowymi (a przecież zarazem starymi jak świat!) faktami. Nie
potrafią ich przetrawić, są niezdolni do prowadzenia zgodnej z duchem czasu
globalnej polityki, nie mówiąc już o tym, by byli dojrzali do przyjęcia nowej,
uniwersalnej religii. I tak wierzący w religię stają się niewierzącymi w realia.
Nie potrafią już cieszyć się życiem, zbyt głęboka jest ich frustracja. A w
istotach pozaziemskich - bo przecież w końcu jednak będą musieli uznać ten fakt
- widzą w najlepszym razie uosobienie Szatana czy Lucyfera, który tylko dlatego
pojawił się nad chmurami, aby zachwiać podstawami ich wiary, aby poddać ich
próbie. Umrą zgorzkniali i zdezorientowani, ponieważ nic nie zrozumieli. Z kolei
dla wierzących w realia, czyli dla tych, którzy doskonale godzą się z nowymi
faktami i w zasadzie wcale nie muszą już wierzyć, ponieważ teraz już wiedzą,
zaczynają się wspaniałe czasy. Dotychczas ludzkość czerpała wiedzę
jednokierunkową drogą wiodącą z przeszłości. Uczono się z historii, z
doświadczeń ojców, z książek i komputerów. Lecz wszystko to pochodziło z
przeszłości. Teraz dochodzi do tego wiedza z przyszłości: wiedza istot
pozaziemskich. One mają nasze problemy za sobą. Nasza przyszłość jest dla nich
przeszłością. Ludzkość z zachwytem będzie czerpać z tej skarbnicy. Jak
rozwiązaliście problem zanieczyszczenia środowiska? Jak zapobiegliście groźbie
eksplozji demograficznej? Jaka religia panuje we Wszechświecie i jak powstała?
Jak napędzacie swoje statki kosmiczne i jak działa międzygwiezdne radio? Jak
powstrzymać raka i jak przedłużyć życie? Jaki system polityczny jest
najsprawiedliwszy i jak karzecie swoich przestępców? W ten sposób opuszczamy
jednokierunkową drogę wiedzy i wjeżdżamy na ośmiopasmową autostradę. Kiedy
Wszechświat otworzy przed nami swoje wrota, rozpocznie się prawdziwie
|niebiańska epoka. Ale, jak mówię, tylko dla wierzących, przepraszam, dla tych,
którzy potrafią pogodzić się z realiami. Przewartościowanie wartości - nowa
filozofia idei ponownego przybycia - już rysuje się na horyzoncie. Religie będą
się buntowały, nazwą mnie heretykiem, bałamutem i pseudoprorokiem, ale za nic
nie przyznają, że to właśnie one przez tysiąclecia podtrzymywały w ludziach ten
stan oczekiwania, że to one właśnie bezustannie majstrowały i dłubały przy
osobie Mesjasza - czy jak tam nazwiemy tego, który ma przybyć - aż wreszcie
nadawał się do ustawienia w szklanej gablocie. Wszystkie inne szklane gabloty
zostały strzaskane. Religia przeciw religii. Zawsze w interesie danej religii
leżało uznawanie własnej nauki za jedynie prawdziwą i sprzedawanie jej jako
mającą wyższość nad pozostałymi. Nigdy nie brałem udziału w tym festiwalu
zarozumialstwa. To nie moja branża. Jak to mówi przysłowie? "Wielkie rzeczy
pomału... zaczynają wychodzić nosem)¦! W scenariuszu ponownego przybycia istot
pozaziemskich byłoby nawet miejsce dla starożytnych proroków. Tych oczekiwanych
przez dżinistów, przez wyznawców hinduizmu, a nawet buddystów z ich super-Buddą.
Co to miałoby znaczyć? Co może przyjść istotom pozaziemskim z tego, że podeślą
nam tzw. proroków? Wschodzi ziarno Bardzo niewiele wiemy o rzeczywistej potędze
i genetycznych możliwościach pozaziemskich przybyszów. W każdym razie na pewno
wyprzedzają nas o całe tysiąclecia, bo inaczej nie mogliby (oni lub ich
przodkowie) odwiedzić nas w zamierzchłych czasach. Współczesna historia nauki i
techniki uczy, że wszystko staje się coraz bardziej doskonałe, coraz mniejsze i
bardziej skuteczne. Dowodzi tego technika komputerowa z jej coraz bardziej
miniaturowymi procesorami, miliardami bitów przetwarzanymi w ciągu sekundy i
coraz większymi mocami obliczeniowymi. Dla porównania: w połowie lat
osiemdziesiątych najlepsze komputery klasy PC osiągały szybkość przetwarzania
danych wynoszącą kilka megaFLOPS (FLOPS = Floating Point Operations per Second;
megaFLOPS = 1 milion FLOPS). Wielkie komputery, takie jak Cray-2, osiągały na
początku lat dziewięćdziesiątych szybkość mierzoną w gigaFLOPS (gigaFLOPS = 1
miliard FLOPS). W rok później osiągnięto szybkość 10 gigaFLOPS, a dzisiaj, kiedy
piszę te słowa, w literaturze fachowej mówi się już o komputerze C-5, pracującym
z szybkością 100 gigaFLOPS. Trwają prace nad komputerem o szybkości mierzonej w
teraFLOPS (= 1 bilion FLOPS) i prowadzi się całkiem poważne rozważania nad
komputerami o szybkości 10 teraFLOPS. To się nazywa błyskawiczny postęp. Lecz
cóż znaczy dziesięć lat w procesie rozwoju? Zaledwie drobna kropka na linii
dziejów. Co będą umiały komputery za 50 lat? Będą samodzielnie myśleć,
samodzielnie się programować i będzie można z nimi rozmawiać. Będą błyskawicznie
i bezbłędnie tłumaczyć z dowolnego języka świata na inny język. Będą komputery
sądowe, które wydadzą wyrok szybciej, lepiej, bardziej prawidłowo i
sprawiedliwiej niż ludzie. Komputery będą budować komputery, a telewizor w
pokoju ustąpi miejsca trójwymiarowemu obrazowi holograficznemu. Z kolei genetycy
osiągnęli postępy, o jakich biologowie starej szkoły nie śmieli nawet marzyć. W
ciągu następnych dwudziestu lat zdołają oni unieszkodliwić wszystkie choroby
dziedziczne u noworodków, dzieci w łonie matki czy wręcz przed zapłodnieniem.
Będą mogli - jeśli prawo i etyka dopuszczą do tego rodzaju badań - konstruować
ludzi o ściśle określonych właściwościach, prawdziwe dzieła sztuki tworzone
według genetycznych projektów. Nazywa się to "zabawą w Boga", zapominając przy
tym jednak o dwóch rzeczach: Bóg (a raczej bogowie) Starego Testamentu stworzył
człowieka "na swój obraz i podobieństwo". A więc |zaprogramował go takim, jakim
chciał go mieć, a wszystko wskazuje na to, że potem zrobił to samo z jeszcze
paroma jego potomkami. Dziś powinno być już raczej jasne, że taki bóg nie może
mieć nic wspólnego z Bogiem, który stworzył Wszechświat. Genetycy zaś, którzy
"bawią się w Boga", są równie mało tożsami ze Stworzeniem i duchem Wszechświata,
co bogowie z mitologii. Dla małpy komputer może być czymś niemal boskim - a
przecież wcale tak naprawdę nie jest. Czymże zatem jest prognoza przyszłości w
perspektywie lat pięćdziesięciu wobec rozwoju naukowo-technicznego trwającego
tysiące lat? Nie ja to wymyśliłem - to tradycyjne przekazy ludzkości mówią o
ingerencjach genetycznych mających miejsce tysiące lat temu. Na jakim etapie te
istoty pozaziemskie są dzisiaj, skoro już wówczas potrafiły "wdrukować"
zarodkowi przed narodzinami określone właściwości? Może umieją podłączać się
bezpośrednio do mózgów? Może już przed tysiącami lat tak zakodowali nasz
materiał genetyczny, że po tylu a tylu pokoleniach uwolni on prastare
informacje, udostępni je mózgowi? Może od niepamiętnych czasów drzemią w nas
informacje, które obudzą do życia dopiero konkretne bodźce przenikające do
świadomości? Jak by to mogło wyglądać? Każdy współczesny genetyk wie o istnieniu
tzw. odpadków genetycznych (junk). Rozumiemy przez to bezsensowne i bezużyteczne
odcinki DNA (kwasu dezoksyrybonukleinowego). Wydają się bezsensowne dlatego,
ponieważ nie mają prawidłowego początku ani końca. Normalnie łańcuchy DNA
zakończone są rodzajem "gniazdka" i "wtyczki", do których pasują końcówki
odpowiedniej pary. Profesor Beda Stadler, genetyk z uniwersytetu w Bernie, jako
doskonałe porównanie proponuje klocki lego. Człowiek ma w zasobach swego DNA
ponad 110000 aktywnych genów, wśród nich mnóstwo odcinków "odpadków
genetycznych". Ale czy naprawdę są to odpadki? A może te porozrywane odcinki
mają jakieś ściśle określone zadanie, którego genetykom nie udało się dotąd
poznać? Trudno sobie wyobrazić, po co ewolucja przez całe miliony lat miałaby
reprodukować nie nadające się do niczego "genetyczne odpadki". Chociaż coraz
więcej zagadek udaje nam się rozwikłać i dokonujemy coraz to nowych odkryć, to
jednak nasza wiedza na temat współzależności we Wszechświecie jest żadna. A mimo
to zachowujemy się tak, jakbyśmy wiedzieli wszystko. Dlatego też nie
przeszkadzają mi zapowiadani przez dżinizm prorocy, tirthankarowie, tak jak nie
przeszkadza mi super-Budda. Również żyjący (jeszcze) Sai Baba dokonujący swoich
cudów w Indiach nie złości mnie w najmniejszym stopniu. Może po prostu
zakodowana w nim informacja odrobinę za wcześnie ujrzała światło dzienne? Wiemy
przecież z doświadczenia, że niektóre geny w człowieku uruchamiają określone
procesy dopiero w odpowiednim czasie. Sześcioletni chłopiec nie będzie miał
brody, nie osiąga też dojrzałości płciowej. Dopiero kiedy organizm spełni
określone warunki fizjologiczne; uaktywnione zostają za pomocą genów określone
hormony, które dopiero teraz sterują pojawieniem się zarostu i osiągnięciem
dojrzałości płciowej. Informacja o zaroście była jednak zawarta w genach przez
cały czas. Drzemała już w organizmie noworodka, a nawet, w chwili zapłodnienia,
w każdej pojedynczej komórce. Informacja istniała przez cały czas - tylko
organizm musiał dojrzeć. Może z "genetycznymi odpadkami" jest tak samo? Może
spoczywają w nich informacje, które czekają tylko na odpowiedni sygnał - jakiś
bodziec - aby się uaktywnić? W technologii komputerowiej wypróbowuje się już
"atomowe przełączniki", w których wykorzystuje się pojedyncze elektrony do
inicjowania procesu binarnego. Te zdumiewające, pracujące z prędkością światła
przełączniki odkryli radzieccy fizycy Konstantin Lichariew i Aleksander Zorin.
Efekt zwany SET (Single Eleciron Tunneling) został już dowiedziony
eksperymentalnie i uważany jest za "czynnik umożliwiający osiągnięcie granicy
miniaturyzacji w elektronice" (94 ). Skoro jednak elektron może służyć jako
"przełącznik" w procesie przetwarzania danych, równie dobrze może posłużyć do
uaktywnienia drzemiącej dotąd informacji genetycznej. Ponieważ, z jednej strony,
nie wiemy, według jakich reguł toczy się kosmiczna gra, z drugiej zaś
dysponujemy dość pokaźną liczbą bardzo dawnych informacji, zapowiadających
zarówno pojawienie się |proroków, jak i |powrót |bogów, to niejako samo nasuwa
się pytanie, jak, w jaki sposób, możliwe będzie jedno i drugie? Oczywiście,
możemy sobie tych pytań w ogóle nie zadawać, lecz jest to sprzeczne z naturą
naszej inteligencji, ponieważ oznaczałoby ni mniej, ni więcej, tylko nierozumne
odrzucenie wszystkich istniejących tekstów i świadectw wielkich, starych
religii. Obojętne odsunięcie na bok czegoś, co od tysięcy lat wywiera na nas
potężny wpływ - to bardzo nienaukowe. Nie tylko dlatego, że stare przekazy po
prostu istnieją i nie da się ich tak zwyczajnie zanegować, lecz także z tego
powodu, iż my, ludzie, jesteśmy przecież cząstką Wszechświata. Stanowimy element
pewnej kosmicznej gry i naszym przeznaczeniem jest odkryć, jaka jest nasza rola,
i tę rolę odegrać. Inaczej bardzo szybko wylądujemy na śmietniku. Powrót w
innychŃ kształtach Filozofia paleo-SETI interpretuje ideę mesjańską jako powrót
tych istot pozaziemskich, które w zamierzchłych czasach zaszczyciły wizytą
naszych praojców. Aby złagodzić szok wywołany tym powrotem, jako forpoczta
wysłani zostaną ludzkości |prorocy, z zadaniem przeprowadzenia akcji
uświadamiającej. Prorocy ci mogą czerpać swoją wiedzę w najrozmaitszy sposób, na
przykład: `ts 1. Sami są istotami pozaziemskimi w ludzkim przebraniu. 2. Są
ludźmi, którzy w fazie zarodka zostali odpowiednio zaprogramowani od zewnątrz
("synowie człowieczy"). 3. Cała ludzkość nosi w sobie genetyczną informację,
przy czym uaktywni się ona dopiero wówczas, gdy spełnione zostaną określone
warunki (przykład: zarost). U różnych osobników dzieje się to w różnym czasie.
4. Albo też cała ludzkość nosi w sobie genetyczną informację, ale bodziec
wyzwalający przyjdzie tym razem spoza Ziemi i będzie dotyczył tylko określonych
osobników (przykład: "przełącznik atomowy"). 5. Od samego początku tylko
pojedynczy ludzie noszą w sobie informację zaprogramowaną przez istoty
pozaziemskie. 6. Genetyczna informacja zawierająca wiedzę o istotach
pozaziemskich zostanie wszczepiona pojedynczym osobnikom dopiero w czasie, który
kosmici uznają za stosowny. `tn `ty * * * `ty Wariant piąty wydaje mi się
najmniej prawdopodobny, ponieważ w końcu wszyscy pochodzimy od tych samych
rodziców, obojętnie, czy przyjmiemy, że byli to symboliczni Adam i Ewa, czy też
prarodzice z okresu po potopie. Wariant szósty nie jest wprawdzie wykluczony,
ale wysoce hipotetyczny. W Księdze Henocha (Hen 39, 1 ) czytamy: "W owe dni
wybrane i święte dzieci zstąpią z wysokiego nieba na Ziemię i ich ród połączy
się z dziećmi człowieczymi." Czyżby Henoch zapowiadał tutaj realizację wariantu
drugiego? Jeśli tak, to skąd o tym wiedział? Od |Strażników |Nieba? A od kogóż
by innego? I w ogóle jak to się dzieje, że prorocy serwują nam w swoich
liczących tysiące lat księgach historie, które wyglądają jak żywcem wzięte z
science fiction? I tak, na przykład, w Apokalipsie św. Jana (Ap 9, 1-10 )
czytamy: "I piąty anioł zatrąbił: i ujrzałem gwiazdę, która z nieba spadła na
Ziemię, i dano jej klucz od studni Czeluści. [...] A z dymu wyszła szarańcza na
Ziemię, [...]. A wygląd szarańczy: podobnie do koni uszykowanych do boju [...] i
przody tułowi miały jakby pancerze żelazne, a łoskot ich skrzydeł jak łoskot
wielokonnych wozów pędzących do boju. I mają ogony podobne do skorpionowych oraz
żądła; a w ich ogonach jest ich moc szkodzenia ludziom [...]." Trzy rozdziały
dalej z kolei (Ap 12, 7-9 ): "I nastąpiła walka na niebie: Michał i jego
aniołowie mieli walczyć ze Smokiem. I wystąpił do walki Smok i jego aniołowie,
ale nie przemógł, i już się miejsce dla nich w niebie nie znalazło. I został
strącony wielki Smok, Wąż starodawny, który się zwie diabeł i szatan, zwodzący
całą zamieszkaną Ziemię, został strącony na Ziemię, a z nim strąceni zostali
jego aniołowie." |Apokalipsa, z której pochodzi cytowany fragment, miała być
podobno napisana przez apostoła Jana. Każdy specjalista wie, że to nieprawda.
Jak można wyczytać w artykule w tygodniku "Der Spiegel", "większość
ewangelickich i wielu katolickich speców od Nowego Testamentu jest co do tego
zgodnych" (95 ). "Tajne objawienie" nie pochodzi od Jana Ewangelisty, lecz od
jakiegoś zespołu redakcyjnego z lat 90-100 po Chrystusie. Oczywiście, zespół ów
nie wziął sobie tego tekstu z sufitu, tylko skompilował na podstawie znacznie
starszych dokumentów. Podobne opisy, jak w Apokalipsie, spotykamy w apokryfach,
głównie (ale nie tylko) u Henocha, krótkie ich fragmenty także w Starym
Testamencie, na przykład w Księdze Daniela. Po raz kolejny wskazuje to na
istnienie jakiegoś wspólnego starszego źródła, z którego tak wielu zaczerpnęło
swoje informacje. Gdzieś kiedyś ktoś musiał jednak napisać pierwszy tekst i
przeżyć okropną wizję. Czy na pewno musiał? Nie będę tu sięgał do psychologii,
ponieważ niezbyt ją cenię, a ponadto wiem, że za jej pomocą można dowieść
wszystkiego, a więc niczego. Zależy to od tego, czy się w psychologię wierzy,
czy też nie. O wiele bliższa rzeczywistości wydaje mi się myśl następująca: Otóż
wszyscy widzieliśmy filmy |Gwiezdne |wojny oraz |Star |Trek. Dziś już wiemy, ile
można wyczarować za pomocą techniki i trików filmowych. Po istotach
pozaziemskich spodziewam się jeszcze bardziej zaawansowanej technologii
wizyjnej. Może pokazują oni swoje filmy trójwymiarowo i to bez konieczności
stosowania jakichś okularów? Technika filmowa sprzęgnięta z technologią laserową
umożliwia stworzenie pełnej iluzji. A zatem "Strażnicy Nieba" pozostawali z
Henochem w najlepszych stosunkach. Pod koniec swego pobytu na Ziemi wzięli go
nawet w wielką podróż. Czemuż by więc nie mieli pokazać paru swoim ziemskim
pupilom filmów? Nieznane roboty bojowe zmieniły się w opisach w podobną do koni
"szarańczę" mającą "pancerze żelazne", a "łoskot ich skrzydeł jak łoskot
wielokonnych wozów". Biedny archanioł Michał zaś, który oczywiście w pokazywanym
przez kosmitów filmie wcale się tak nie nazywał, a imię otrzymał dopiero od
późniejszych interpretatorów, musiał "walczyć" ze Smokiem, który z kolei wraz ze
swoimi aniołami wystąpił do walki z nim i jego aniołami, wreszcie jedna strona
zwycięża, a przegrany zostaje strącony do otchłani. Ktoś to kiedyś zapisał,
nawet jeśli wydawało mu się, że miał wizję. Wydarzenie to miało miejsce w
czasach prehistorycznych. Następne pokolenia zrobiły z tego "widzenie" ("i
ujrzałem"), wreszcie okruchy tego rzekomego "widzenia" dostały się do pism
rozmaitych proroków. Potem jakiś zespół zmajstrował z tego Apokalipsę, "tajne
objawienie", które znajdujemy pośród świętych tekstów. Najlogiczniejsze
wyjaśnienie bardzo często okazuje się całkiem banalne. Wystarczy spojrzeć na
sprawę z nowej perspektywy. + Relacja obserwatora Yaxlipoo wysłana na
macierzystą planetę Podziwiani Bracia i Siostry! Czas obserwacji planety Szeba,
nazywanej przez mieszkańców Ziemią, dobiega końca. Oto streszczenie mojego
obszernego raportu, który przesłałem sondą nr 4332. Mieszkańcy tej planety
nazywają się |ludzie. Większość z nich to zakłamane i fałszywe istoty, które
uważają się na nieskończenie ważne. Walczą ze sobą nawzajem z niskich pobudek,
nie cofając się nawet przed torturowaniem swoich pobratymców w najokrutniejszy
sposób. W kraju zwanym przez nich |Afryką żył kilka ziemskich lat temu niski
rangą żołnierz, który chytrością i przemocą zdobył stanowisko przywódcy państwa.
Stworzył rządy terroru pozbawionego godności i sprawiedliwości, kazał mordować i
torturować, i bogacił się kosztem swoich ofiar, ale też kosztem innych państw.
Obecnie ludzie dysponują siecią przekazywania informacji, oplatającą całą
planetę. Dlatego wszyscy wykształceni mieszkańci Szeby wiedzieli, co się dzieje.
Nie przeszkadzało im to utrzymywać z tym rzeźnikiem stosunków handlowych i
dyplomatycznych. Przykład ów odnosi się także do innych państw i nie stracił na
aktualności do ostatniego dnia moich obserwacji. Służebnicy kierownictwa państwa
nazywają się tu |politykami. Bezustannie podróżują w różne strony i składają
obietnice, których często nie mogą dotrzymać. Ich mózg funkcjonuje
jednostronnie, chociaż na zewnątrz sprawiają wrażenie, jakby było wprost
przeciwnie. Wszyscy ci politycy należą mianowicie do jednej partii, która ma za
cel tylko i wyłącznie przeforsowanie własnej ideologii. Ideologia to w zasadzie
coś zbliżonego do prymitywnej religii. Politycy wymyślają coraz to nowe zadania,
żeby podkopać osiągnięcia swoich narodów. Z poważnymi i wyrażającymi
odpowiedzialność minami wmawiają tym narodom, że państwo potrzebuje |pieniędzy
(pieniądz jest równowartością pracy). Wymyślają coraz to nowe przepisy, nakazy i
zakazy, a ponieważ przepisy te wymagają wciąż nowych organów kontroli i
zarządzania, państwo potrzebuje coraz więcej owych pieniędzy. Jednocześnie żaden
z tych polityków nie ma odwagi unieważnić przepisów, nakazów i zakazów od dawna
już przestarzałych, ponieważ wiązałoby się to z koniecznością rozwiązania
jakichś tam organów kontroli i zarządzania. Do tego zaś nie chcą dopuścić
partie, ponieważ nie pasuje to do ideologii. W ten sposób powstają wymagające
ogromnej ilości pieniądza molochy, które w ostatecznym rozrachunku pożerają
środki wypracowane przez poszczególne osobniki. Osobniki te są zmęczone,
zapadają na choroby, nie mogą i nie chcą już więcej pracować na pożerające
wszystko molochy. Na planecie Szeba dochodzi do rozpadu struktur państw, a
dzieje się tak dlatego, że na krótki czas łączą się one w jeszcze większe
molochy albo te mniejsze państwa wchłaniane są przez silniejsze. Trzecia
możliwość to |rewolucja, jak określa się tutaj bunt przeciwko kierownictwu
państwa. Wiele państw przeżyło rewolucje, z tym że rewolucje te jedynie odsuwają
w czasie pierwotne zło, ponieważ każdy rewolucyjny rząd bardzo szybko wprowadza
nowe molochy pożerające pieniądze i karuzela kręci się aż do następnej
rewolucji. Także rewolucje są prymitywnymi ideologiami, ponieważ przemocą
nakłaniają inaczej myślących do nowych rozwiązań. Ludzie wynaleźli nowe rodzaje
broni, którymi mogą rozsadzić całą planetę. Mimo swej siły niszczenia nie
stanowią one żadnego zagrożenia dla naszych ekranów ochronnych. Mieszkańcy Szeby
uzasadniają produkcję straszliwej broni dwojako, jedni tym, że muszą krzewić
ideologię, inni - koniecznością obrony przed obcą ideologią. Przywódcy
poszczególnych ideologii zawsze są fanatykami. Myślą tylko o jednym i w głowie
mają |sieczkę. Przez sieczkę rozumie się drobno pokrojone, wysuszone i
łatwopalne źdźbła zboża. Od ponad stu lat ludzie produkują najróżniejsze
pożyteczne oraz bezsensowne rzeczy. Przy okazji dokonali wielu rozsądnych odkryć
i wynalazków ułatwiających im życie. Wszystkie te rzeczy nazywają |dobrami, a
ponieważ dobra te powstają tylko w wyniku pracy pojedynczych ludzi lub ich grup,
muszą być |sprzedane. Sprzedaż przynosi wspomniane wcześniej pieniądze -
równowartość pracy. Pieniądze dlatego stanowią nader pożądane dobro, ponieważ za
pieniądze można |zakupić inną pracę. Wielu ludzi, także słudzy państwa oraz
członkowie ugrupowań religijnych, zdobywają te pieniądze bez pracy. Odbierają je
po prostu tym, którzy otrzymali je za pracę. Robią to za pomocą oszustw,
machinacji, kradzieży, rabunku, zabójstw i w bardzo dużym zakresie za pomocą
ideologii. Każda ideologia stawia sobie za cel dobranie się do pieniędzy innych,
aby podzielić je między swoich zwolenników. Oczywiście, politycy reprezentujący
poszczególne ideologie wmawiają ludziom, że to, co robią, jest uczciwe. Mam
nadzieję, że lepiej teraz rozumiecie, iż takie zachowanie bliskie jest zachowań
osobników umysłowo chorych. Wytwarzając dobra, ludzie zanieczyszczają swoją
planetę w taki sposób, że budzi to poważne obawy. Nie dość, że metalami ciężkimi
i wszelkiego rodzaju trującymi substancjami niszczą struktury chemiczne swojej
bazy życiowej, to jeszcze są do tego stopnia bezczelni, iż sprzedają produkty,
które ze swej strony wytwarzają nowe trucizny. Wprawdzie trucizny te można by
łatwo już wcześniej zneutralizować lub odfiltrować, lecz wielu ludzi na
najwyższych stanowiskach wzbrania się to uczynić, bo żeby potem oczyścić z
zanieczyszczeń, znowu trzeba wykonać pracę, a praca przynosi wspomniane
wcześniej pieniądze. Dokładnie tak samo bezsensowny jest ludzki brak logiki w
odniesieniu do własnego gatunku. Wykształceni spośród nich wiedzą doskonale, w
czym tkwi przyczyna wszystkich problemów z zanieczyszczeniem środowiska. Im
więcej ludzi zamieszkuje planetę, tym więcej trzeba wyprodukować dóbr. Wszyscy w
końcu potrzebują mieszkań, mebli, naczyń i tak dalej. Ludzie potrzebują też
bezustannie pożywienia. I powodują powstawanie coraz większej ilości śmieci,
zarówno z pożywienia, jak i z dóbr. Wszystko to oznacza więcej pracy i więcej
energii. W ten sposób zużywają zasoby surowców. Wprawdzie mieszkańcy Szeby
wspięli się na całkiem przyzwoity poziom, jeśli idzie o wykorzystanie energii
jądrowej, lecz w wielu rejonach zakazane jest jej stosowanie. A to ze względu na
ideologię. Ludzie nie wiedzą mianowicie, co zrobić z odpadami radioaktywnymi i
twierdzą, że pozostawiliby swoim potomkom groźny spadek. Nie przychodzi im do
głowy, że przyszłe pokolenia będą o wiele mądrzejsze od nich i dlatego z
wdzięcznością skorzystają z możliwości przetworzenia radioaktywnych odpadów.
Ludzką karuzelę szaleństwa można by regulować, stosując kontrolę urodzeń.
Mądrzejsi spośród polityków i przywódców religijnych zdają sobie z tego sprawę.
Niemniej jednak nie podejmują żadnych wspólnych kroków, aby powstrzymać
eksplozję demograficzną, także poszczególni przywódcy wielkich ugrupowań nigdy
nie mówią publicznie o nadciągającej katastrofie. W tej sprawie liczy się tylko
korzyść własna. Żadna ideologia i żadna religia nigdy nie ma dość bezrozumnych
owiec - tak mówi się tutaj o stadzie, które ślepo za czymś podąża - nad którymi
chciałaby panować. Dlatego kontrola urodzin ma dotyczyć innych, nigdy własnej
grupy. Niektóre ugrupowania godzą się nawet na ewentualność wojny spowodowanej
eksplozją demograficzną. Niewypowiedzianie głupi przywódcy tych ugrupowań
uważają mianowicie, że ich ideologia wyjdzie z takiego konfliktu umocniona.
Wręcz niezrozumiale zachowują się ludzie w ramach swojej wiary, którą nazywa się
tutaj |religią. Musicie wiedzieć, że na Ziemi są religie wielkie, które
przeważnie są też stare, oraz mniejsze wspólnoty religijne, które oderwały się
od wielkich. Każda religia bez wyjątku twierdzi o sobie, że jest jedynie
prawdziwą. Zwolennicy poszczególnych religii przeklinają siebie nawzajem jako
|niewierzących. Powołują się przy tym na teksty, które oni sami lub ich
przodkowie sfałszowali, lub których nie zrozumieli. Nawet wizyty naszych
przodków, którzy, jak wszystkim wiadomo, wielokrotnie już odwiedzali planetę
Szeba, ludzie wykorzystali do stworzenia różnych religii. W dawnych dziejach
Ziemi - a jest tak jeszcze dziś - religie te były przyczyną wielu straszliwych
wojen. Ponieważ w swym braku logiki i bezgranicznym zadufaniu ludzie uważają
każdego, kto nie wyznaje ich religii, za |niewiernego, a tym samym za osobę
niegodną miana |dziecięcia |Bożego, wyrzynanie takich osób nie budzi żadnych
moralnych sprzeciwów. Jednocześnie - co dla nas wyjątkowo trudne do zrozumienia
- ludzie wysyłają swych żołnierzy do walki, każdy w imię swojego Boga czy
Zbawiciela. Oczywiście, ludzie tak długo się na to godzą, jak długo wierzą w
daną religię. Aby zaś wierzyli jak najdłużej, czyni się wszystko, aby ludność
całych państw utrzymywać w stanie niewiedzy. Uświadomienie jest zabronione.
Prześlę wam kilka ujęć, które zrobiłem w czasie uroczystości religijnych. Widać
na nich ludzi czczących święte kamienie, klęczących przed wielkimi rzeźbami
świętych z wystającymi brzuchami; jeszcze inni przebijają sobie igłami miękkie
części ciała albo z modlitwą i śpiewem noszą ulicami rzeźby kobiet. Przeważająca
część mieszkańców Ziemi czci ludzkie zwłoki wiszące na drewnianym krzyżu.
Powiadają, że jest to syn ich najwyższego Boga. Jak sami widzicie, w czasie
ceremonii religijnych przywdziewają najrozmaitsze szaty i barwy, wykonując przy
tym najróżniejsze dziwaczne i absurdalne czynności. Wszystko to robią z
niepojętą powagą i zawsze z wiarą w słowa swego Zbawiciela. Stan planety, jak i
jej mieszkańców, jest wstrząsający. Wprawdzie nadal jeszcze mogliby poradzić
sobie z zanieczyszczeniem środowiska, ponieważ dysponują znakomitymi środkami
technicznymi, ale jeśli w ogóle zajmują się tą sprawą, to w najlepszym razie
tylko w krajach o wyższym standardzie. Na planecie Szeba nie ma żadnej
uporządkowanej jedności. Rząd każdego państwa robi, co chce, i wyprasza sobie,
aby obcy mężowie stanu mieszali się do jego spraw. Wprawdzie rządy utworzyły
ogólnoplanetarny sztuczny twór, zwany Organizacją Narodów Zjednoczonych, ale nie
dysponuje on żadną władzą prawodawczą. Organizacja ta nie ma też władzy, która
umożliwiałaby natychmiastowe zażegnywanie niesprawiedliwości czy konfliktów
wojennych. Politycy Organizacji Narodów Zjednoczonych wysyłani są przez swoje
rządy do wielkiej sali zgromadzeń. Ponieważ z kolei każde państwo postępuje
zgodnie z własną ideologią, problemy naświetlane są wyłącznie ideologicznie.
Samolubne stanowiska poszczególnych przedstawicieli znane są już przed
rozpoczęciem każdego zgromadzenia. Doskonale potrafię sobie wyobrazić,
podziwiani Bracia i Siostry, jak bardzo zdumiewa was postępowanie mieszkańców
Szeby. Zalecałbym skuteczną, choć dyskretną pomoc dla tej planety, którą jej
mieszkańcy zwą Ziemią. Każda bezpośrednia ingerencja wywołałaby u ludzi szok.
Większość mieszkańców Szeby, zwłaszcza jej duchowi przywódcy, uważają bowiem, że
człowiek jest jedyną istotą rozumną we Wszechświecie. Ściskam Was, podziwiani
Bracia i Siostry. Obserwację planety Szeba przekazuję teraz dobrotliwemu Uptilo.
+ Droga do poznania Szyderstwo kończy się tam,@ gdzie zaczyna się zrozumienie.
`rp Marie von Ebner- -Eschenbach, 1830-1916 `rp Gdzie są ślady istot
pozaziemskich? Wszędzie. Wszędzie? Większość ludzi nie dostrzega żadnych śladów.
Co najwyżej poszlaki, a te dają się podważyć. Kto nie rozpoznaje śladów w
legendarnych przekazach ludzkości, ten musi być ślepy na jedno oko. Być może
tacy jednoocy nie czytają książek, a przynajmniej tych traktujących o hipotezie
paleo-SETI. Po każdym wykładzie spotykam się z pytaniem, dlaczego w takim razie
pozaziemscy przybysze nie zostawili nic lepszego? Co komu po pismach religijnych
i historiach z dawnych czasów, co komu po "niebiańskich Nauczycielach" i
osobliwych ciągach liczbowych, skoro każdy może je sobie zinterpretować, jak mu
się żywnie podoba? Wszyscy chcą dowodów. Niepodważalnych i powtarzalnych.
Dopiero wówczas nauka nadstawi ucha. Czy aby na pewno? Ileż to już razy nauka
dostarczyła dowodów, które później znowu zostały rozmydlone, ponieważ nie
pasowały do narzuconego przez religię obrazu świata? Albo ileż to razy jakaś
gałąź nauki przedstawiła dowody, które innej gałęzi nauki zupełnie nie pasowały?
Albo - powiedzmy to z ręką na sercu - ile razy w jakiejś dziedzinie wiedzy
wypracowano niepodważalne dowody, które z przyczyn ideologicznych storpedowano
na całej linii? Genetycy wszystkich laboratoriów świata mogliby wyśpiewać na ten
temat cały chorał! Mogą sobie bez zarzutu i w sposób nie ulegający wątpliwości
dla zainteresowanych dowieść, jak bardzo rozsądne, ważne i przyszłościowe są
badania genetyczne! A jakie jest echo w mediach? Precz z łapami! To
niebezpieczne! Straszne! Trzeba natychmiast zakazać! Jak to powiedział Albert
Einstein: "Są dwie rzeczy nieskończone: Wszechświat i ludzka głupota" (przy czym
jeśli idzie o to pierwsze uczony żywił nawet pewne wątpliwości). Jakiego rodzaju
niepodważalne dowody musieliby zatem pozostawić pozaziemscy przybysze? Jakieś
rzeźby na skałach i szczytach? Nie. Przez tysiąclecia wszystko ulega
zniszczeniu. Czy powinni wznieść jakieś budowle, powiedzmy piramidy? Nie, z
powodów jak wyżej. Jeśli bowiem nie zniszczą ich bakterie, wpływy środowiska,
termity czy zadufani w sobie ludzie, to na pewno zrobią to trzęsienia ziemi,
potopy, wybuchy wulkanów i inne zjawiska przyrodnicze. Mogliby przecież
zdeponować gdzieś niezniszczalne napisy. Świetnie! A gdzie, że pozwolę sobie
zapytać? W jakiej budowli? Na jakiej górze? Zastrzeżenia jak wyżej! A dlaczego w
ogóle budowla? Przecież można i bez tego. Istoty pozaziemskie mogłyby przecież
zdeponować w paru świątyniach czy królewskich pałacach metale lub tworzywa
sztuczne, zdolne przetrwać wszystkie epoki. I rzeczywiście, pozostałości takie
istnieją, tyle, że religie, w obrębie których one funkcjonują, nie zezwalają na
naukowe badania (96 ). Zresztą, z jakiego to niezniszczalnego materiału miałyby
być sporządzone takie boskie tablice? Ze srebra, złota, platyny? Wszystko to są
materiały, które łatwo można stopić. Ze stali? Z jakiejś superstali? A gdzie w
takim razie podziały się grube płyty pancerne z pierwszej wojny światowej?
Pordzewiały! A gdzie są szczątki dziesiątków tysięcy samolotów strąconych w
czasie drugiej wojny światowej? Przecież to było zaledwie wczoraj! A te
nieliczne egzemplarze, które przetrwały w muzeach, za tysiąc lat nie będą już
istnieć. Ale "Strażnicy Nieba" musieli przecież zostawić jakieś odpadki. Chyba
powinno być możliwe ich odnalezienie - czyż nie? Absurdem jest szukanie jakichś
porzuconych przedmiotów po upływie tak długiego czasu. Przyroda dokonała ich
rozkładu. A cenniejsze rzeczy, te, których nie zżarłyby bakterie czy rdza,
przybysze zabrali z powrotem. Musi jednak istnieć jakaś droga, aby można było
przekazać informacje z przeszłości w przyszłość. Jestem tego samego zdania. W
tym celu - i nie ma tu innego wyboru - muszą być spełnione dwa warunki: `ts 1.
Informacja musi być niezniszczalna. 2. Informacja w żadnym razie nie może się
dostać w ręce nieodpowiedniego pokolenia. `tn Jakież będzie to nieodpowiednie
pokolenie? Otóż każde, które nie potrafiłoby w sposób sensowny spożytkować
takiej informacji od istot pozaziemskich. Zniszczyłoby ono takie przesłanie, nie
odszyfrowawszy go. Gdyby informacja ubrana była w formę wyższej matematyki, to
mogłaby zostać odcyfrowana jedynie przez bardzo zaawansowaną w tej dziedzinie
społeczność. Gdyby składała się z mikrofilmów, to w grę wchodziłaby tylko
społeczność umiejąca odczytywać mikrofilmy. Gdyby zapisana była w języku
komputerowym, skorzystać mogłaby tylko społeczność zaawansowana komputerowo.
Gdyby informacja była zdeponowana na jałowym Księżycu czy też (prawie) jałowym
Marsie albo, powiedzmy, na satelicie okołoziemskim, to mogłaby zostać
przechwycona jedynie przez społeczność dokonującą lotów kosmicznych. A jeśli
zawarta jest w obrębie genów, to dobierze się do niej dopiero ta społeczność,
która zdoła do końca rozszyfrować DNA. |Aby |jednak dana społeczność w ogóle
wpadła na pomysł szukania takiej informacji, trzeba powykładać ślady, poszlaki.
Wiadomo, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Jeśli nikomu nie przyjdzie
na myśl, iż istoty pozaziemskie mogły wywrzeć wpływ na rozwój młodej ludzkości,
to nikt nie będzie szukał żadnych dowodów. Proste, prawda? Przesłanie genów Z
dzisiejszego stanu badań paleo-SETI wynika, że sensownym byłoby powierzenie
przesłania istot pozaziemskich zarówno genom ludzkim, jak i określonym genom
roślin. Istoty pozaziemskie sprzed tysięcy lat postawiły na ludzką, czy raczej
naukową, ciekawość. "Bogowie stworzyli człowieka na swój obraz i podobieństwo" -
powiadają starożytne przekazy. Ale jak wynika ze starożytnych legend, stworzyli
oni nie tylko człowieka, lecz także wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju rośliny.
Wszystko, co pozaziemscy przybysze musieli zrobić w przeszłości, to wszczepienie
określonych sekwencji genów (zmiana w DNA, nazywana także "sztuczną mutacją") w
ludzkim genomie i wybranych |boskich |roślinach. Ponieważ od momentu
przeprowadzenia owej sztucznej mutacji człowiek wyodrębnił się spośród hominidów
jako jedyny gatunek rozumny, stał się także ciekawy. Ciekawość jest składnikiem
inteligencji. Ciekawości zawdzięczamy całą naszą wiedzę. Naukowa ciekawość
sprawiła, że zaczęliśmy szukać cząstek subatomowych, badać początki
Wszechświata, przeprowadzać sekcję naszego własnego ciała aż po najmniejsze
odcinki w obrębie DNA. Ponieważ ludzie i rośliny bezustannie się rozmnażają i za
każdym razem taka genetyczna informacja przekazywana jest następnemu pokoleniu,
przesłanie istot pozaziemskich powinno znajdować się w nas samych i ewentualnie
w kilku gatunkach boskich roślin. Tym samym spełnione zostałyby obydwa warunki
minimum: `ts 1. Przesłanie byłoby niezniszczalne tak długo, jak długo istnieją
rośliny i rodzaj ludzki. 2. Dopiero to pokolenie, które opanuje tajniki biologii
molekularnej (genetyki), będzie w stanie wytropić je i odcyfrować. `tn Druga
przesłanka pociąga za sobą automatycznie konieczność znajomości całego szeregu
innych zdobyczy nauki i dysponowania możliwościami technicznymi. Na przykład,
nikt nie może uprawiać biologii molekularnej, nie mając mikroskopów o wysokiej
rozdzielczości. W końcu trzeba przecież poznać wnętrze komórki. Jeśli ktoś nie
zna struktury podwójnej helisy, nie może rozwikłać |genomu. Do tego dochodzą
określone urządzenia techniczne i procedury, które opanować może jedynie
społeczność na pewnym poziomie technologicznym. Mikroskop elektronowy jest nie
do pomyślenia bez energii elektrycznej, tak samo jak nie do pomyślenia jest
dokonanie analizy miliardów możliwości w obrębie DNA bez udziału komputerów.
Jedno nie może działać bez drugiego. Refleksje te ujawniają jeszcze jeden aspekt
sprawy, który tak drażni wielu krytyków hipotezy paleo-SETI. Brzmi on: Dlaczego
właśnie teraz? Dlaczego |właśnie |teraz miałoby nam przyjść do głowy, aby szukać
śladów istot pozaziemskich w naszej przeszłości? Mówiąc dosadnie: Kosmosowi jest
absolutnie obojętne, |kiedy zaczniemy szukać istot pozaziemskich. Wiadomo
bowiem, że zaczniemy szukać |wtedy, gdy przyjdzie właściwy moment - obojętne,
kiedy on przyjdzie. Gdyby nasi naukowcy nie prowadzili badań genetycznych i
zaczęli je prowadzić dopiero za sto lat, to najwcześniej |wtedy właśnie
moglibyśmy zacząć poszukiwać śladów istot pozaziemskich w naszych genach.
Syndrom "dlaczego właśnie teraz" jest rozciągliwy jak guma, ponieważ "teraz"
zależy od warunków zewnętrznych. Jasne? Sprawą wyodrębnienia się człowieka
spośród hominidów zajmowałem się już w kilku książkach (97 ). Najnowsze tezy
konserwatywnej antropologii przyjąć mogę, co najwyżej pobłażliwie kręcąc głową.
Oto w prasie zaczynają pojawiać się głosy, że badania nad skamielinami "stawiają
pod znakiem zapytania powszechnie uznaną teorię o pochodzeniu człowieka" (98 ).
A to dlatego, że chińscy naukowcy zbadali przedludzką czaszkę o 200 tysięcy lat
starszą, niż powinna być wedle dotychczasowej teorii. Ledwie to przełknęliśmy, a
tu amerykańscy antropologowie ogłaszają, że za pomocą najnowszych metod
przeprowadzili datowania aż trzech czaszek naraz, i że są one aż o 800 tysięcy
lat starsze niż |Homo |erectus ("człowiek wyprostowany") (99 ). Naukowcy
spierają się teraz, czy człowiek pochodzi z Afryki (teoria tzw. out of Africa),
czy z Jawy. A może praczłowiek pochodzi z Chin, chyba że wkrótce światło dzienne
ujrzą jakieś znaleziska z Japonii, które po raz kolejny przewrócą do góry nogami
wszystkie dotychczasowe teorie? Teoria Darwina nadal stanowi credo antropologii.
W kręgach naukowych za bluźnierstwo uważa się, jeśli ktoś w nią |nie |wierzy. A
przecież nie ma roku, żeby na jakiejś konferencji prasowej nie ogłaszano nowego
znaleziska, przy czym każda taka skamielina uznawana jest za szczątki już
absolutnie najstarszego praczłowieka. Aż do wykopania czegoś nowego. W dodatku
skamieliny znajduje się w różnych krajach, oddalonych od siebie niekiedy o
dziesiątki tysięcy kilometrów. Także jeśli idzie o daty, nic się nie zgadza. W
końcu przecież już w obrębie 50 pokoleń mogą zajść mutacje pociągające za sobą
powstanie decydujących różnic. Jeśli dla życia jednego pokolenia przyjąć czas 50
lat, to 50 pokoleń daje okres 2500 lat. Ale w antropologii liczy się z
rozmachem: 10 tysięcy lat w jedną czy w drugą stronę nie odgrywa żadnej roli. I
zaraz skleja się ze sobą techniką fotograficzną kości z różnych kontynentów,
zupełnie jakby wszystkie pochodziły od jednego i tego samego egzemplarza
tajemniczego |praczłowieka. Na moje wyczucie antropologia nie prowadzi badań
prehistorii |człowieka |rozumnego, lecz studiuje mutacje i odgałęzienia w
obrębie małp. Jaka to różnica, czy jakieś małpie kości liczą sobie 1,8 czy 3
miliony lat? Zupełnie nie obchodzi mnie też, kiedy jakiś gatunek małp stanął na
tylnych kończynach i od kiedy potrafi prostować palce stóp. Nie neguję
bynajmniej, że w ciągu ostatnich 20 milionów lat całe odgałęzienia małpiego
drzewa genealogicznego przechodziły najróżniejsze zmiany i że także nasi
praprzodkowie wywodzą się z tego samego drzewa. Tyle tylko, że cały ten małpi
gaj nie ma nic wspólnego z rozwojem inteligencji u |Homo |sapiens. Po prostu to
tzw. bogowie stworzyli człowieka rozumnego. Pochodził on oczywiście z pnia
hominidów - bo i skądże indziej? I to właśnie te wszczepione przez bogów geny
odkryją nasi genetycy. Pytanie tylko, czy będzie im wtedy wolno opublikować
wyniki badań? Byłby to bowiem dowód potwierdzający hipotezę paleo-SETI.
Dostarczą go łebscy i przeważnie niezbyt religijni genetycy. Sygnał do startu na
bieżni poznania dano już dawno. Maszyny dlaŃ człowieka z probówki Już pod koniec
1987 r. w naukowym magazynie "Nature" (nr 325 ) podano, iż japońscy genetycy
zbudowali supersekwencer - aparaturę zdolną do rozszyfrowania miliona "liter"
DNA dziennie. Od tamtego dnia czas nie stał w miejscu. Program badawczy, nazwany
"Human Genome Project", idzie pełną parą. Jeśli państwo zastopuje środki
finansowe, ponieważ ideologiczne klapki na oczach nie pozwolą dostrzec
perspektyw, włączy się przemysł. W samych Stanach Zjednoczonych jest ponad 300
prywatnych i na wpół państwowych firm zajmujących się genetyką. Kilka kilometrów
od Waszyngtonu przez 24 godziny na dobę pracują sekwencery - maszyny do
rozszyfrowywania DNA. W podwaszyngtońskim Gaithersburgu ma swoją siedzibę The
Institute for Genomic Research, w skrócie TIGR. W sterylnie czystym
pomieszczeniu pracuje jednocześnie trzydzieści sekwencerów. Dyrektor TIGR, dr
Craig Venter, okazuje się człowiekiem szerokich horyzontów: swoje maszyny nazwał
imionami mitologicznych bohaterów: "Herkules", "Thor", "Jowisz" czy "Bachus".
Starożytni bogowie znów są w akcji. "Każdego dnia maszyny Instytutu odszyfrowują
sekwencje prawie 600 genów, w pamięci zachowuje się struktury do 500 tysięcy
cząstek zasadowych" (100 ). Najpóźniej za 10 lat każdy genetyk będzie miał
dostęp do pełnego ludzkiego genomu. Człowiek z probówki stanie się
rzeczywistością. A przecież TIGR jest zaledwie jednym oczkiem w sieci "Human
Genome Project". Liczne uczelnie na całym świecie włączone są w badania
cząstkowe programu rozszyfrowania DNA. To samo dotyczy laboratoriów wielkich
firm farmaceutycznych. W krajach, w których zacofana polityka uniemożliwia
przyzwoite badania genetyczne, potentaci dawno już zlecili badania genetyczne
swoim zagranicznym filiom. Dysponują one ogromnymi środkami finansowymi,
najlepszym personelem oraz aparaturą i zupełnie nie przejmują się zacofańcami na
ojczystej ziemi (we Francji będzie to paryska firma Genethon, w Japonii
podtokijskie Sagami Center). W sektorze badań genetycznych obowiązuje stara
zasada specjalistów od zbrojeń: "Jeśli my tego nie zrobimy, zrobią to tamci, a
to byłoby jeszcze gorsze" (101 ). A |co tak właściwie oni robią? Człowiek ma
około 110 tysięcy genów podzielonych na 3 miliardy odcinków DNA ("klocki lego").
Do chwili ukazania się tej książki (koniec 1995 r.) odkodowano już ok. 10
tysięcy genów. Oznacza to, że wiadomo, |czym one kierują. Komuś może się
wydawać, że 10 tysięcy rozszyfrowanych genów wobec 110 tysięcy zawartych w
ludzkim genomie to niewiele, ale po pierwsze, na świecie pracuje nad tym coraz
więcej supersekwencerów, które zajmują się zapamiętywaniem i porównywaniem
"genowych skrawków", a po drugie, wybór jest coraz łatwiejszy, bo coraz więcej
genów już znamy i z góry wiadomo, do czego taki nowy gen na pewno nie może
służyć. Jak przybliżyć laikowi taki proces dekodowania genów? Jak on się odbywa?
Geny to mikroskopijne odcinki podwójnej helisy DNA (helisa to coś w rodzaju
skręconej "drabinki sznurowej"). Można ją sobie wyobrazić jako rodzaj zamka
błyskawicznego, którego zaczepy składają się z łańcuchów kwasu rybonukleinowego
(RNA). |Każda komórka ludzkiego ciała zawiera nić DNA. Drabinka sznurowa ma
szczebelki, w DNA są one również i to od razu w czterech rodzajach, bo stanowią
je cztery podstawowe zasady organiczne: adenina, guanina, cytozyna i tymina.
Wraz ze związkami fosfocukrowymi owe "szczebelki drabinki sznurowej " tworzą
|sekwencje |nukleotydowe, czyli niejako "litery" kodu genetycznego. "Szczebelki"
te nie przyczepiają się do "drabinki" byle jak, ponieważ zawierająca azot
adenina "myśli" tylko o związaniu się z tyminą, guanina zaś czuje magnetyczny
"pociąg" do cytozyny (jak w klockach lego, gdzie |nie |wszystko do wszystkiego
pasuje). Teraz wystarczy sobie wyobrazić te cztery podstawowe zasady w czterech
różnych kolorach i rozciągnąć "drabinkę sznurową" na długość jakichś stu metrów.
W modelu tym drabinką sznurową byłby łańcuch DNA, barwy zaś stanowiłyby litery
kodu genetycznego. Co się teraz dzieje? DNA w obrębie komórki kawałek o kawałku,
"szczebelek" po "szczebelku", otwiera swój "zamek błyskawiczny" i zaczyna się
reduplikować (podwajać). Nukleotyd po nukleotydzie "podłącza się" niejako do
odpowiedniej zasady. Zasady te to związki chemiczne, które przez cały czas
swobodnie "pływają" sobie we wnętrzu komórki. Pobieramy je z pożywienia, nasz
układ trawienny przerabia je i rozkłada na podstawowe składniki. W ten sposób
powstaje nowa nić DNA, absolutnie identyczna z poprzednią. Teraz dochodzi do
podziału komórki i w nowej komórce znów skręcony łańcuch DNA dzieli się i
reduplikuje. Tak właśnie rozrastają się komórki, tak wreszcie rozrasta się ciało
- i w każdej komórce znajduje się pełny program rozwoju całego ciała. Ciało
człowieka liczy prawie 50 bilionów komórek i w tyluż egzemplarzach powielony
jest w nich jego program. Każda "litera" kodu genetycznego odpowiada w ludzkim
ciele za wzrost czego innego. Na przykład może być tak, że sekwencja czerwony-
niebieski-żółty odpowiada za porost włosów, sekwencja żółty-czerwony-niebieski
za kolor włosów, sekwencja zielony-niebieski-zielony za rośnięcie paznokci,
sekwencja zaś zielony-czerwony-żółty za brązowe oczy. Załóżmy, że w modelu
długiej na sto metrów drabinki sznurowej na 14,6 metrze znajduje się kombinacja
zielony-niebieski-czerwony i że odpowiada ona za rozwój zdrowej wątroby. Wskutek
mutacji (zmiany) sekwencja ta nagle "oszalała" i zreduplikowała się jako
zielony-zielony-zielony. A to prowadzi do raka wątroby. Co trzeba zrobić?
Wycinamy błędną sekwencję barw zielony-zielony-zielony i wstawiamy w to miejsce
prawidłową kombinację zielony-niebieski-czerwony. Dalej komórka będzie już
przekazywać prawidłową informację genetyczną i wątroba będzie się rozwijać
normalnie. Aby móc tego dokonać, genetyk musi najpierw wiedzieć, jaka kombinacja
kolorów za co odpowiada. Dokładnie temu właśnie służy rozszyfrowywanie DNA za
pomocą supersekwencerów. A po cóż nam, tak na dobrą sprawę, taka genetyczna
wiedza? Czy aby nie próbujemy tu wyręczyć Pan Boga? Czyż nie powinniśmy zostać
tacy, jacy jesteśmy? Wskutek wpływów środowiska, promieniowania, chemikaliów,
które poprzez skażone pożywienie dostają się do komórek, powstają defekty w
łańcuchu DNA. Nagle pojawia się rakowy guz, który może zaatakować wszystkie
komórki. Tego rodzaju defekty dziedziczone są potem przez kolejne pokolenia.
Jeśli chcemy wyleczyć dotkniętą rakiem osobę i zapobiec przekazaniu
zdefektowanego genu potomstwu, musimy ze stuprocentową pewnością wiedzieć, który
odcinek "drabinki sznurowej" powoduje wyrastanie nieprawidłowych "szczebelków".
Wtedy można dokonać reperacji - podobne manipulacje genami są już dziś niemal na
porządku dziennym. Dziś wytwarza się na drodze genetycznej hormony, jest
wyprodukowana tą metodą insulina, są enzymy, proteiny (białka) i najróżniejsze
bakterie, które na przykład neutralizują rozlaną na morzu ropę naftową albo
niszczą szkodliwe mikroby. Na bazie genetycznej powstają już najróżniejsze
preparaty medyczne, np. środki hamujące procesy zapalne, witaminy, środki
antydepresyjne czy regenerujące. Przemysł spożywczy i środków do prania od dawna
posługuje się syntetycznymi enzymami, z czego konsument nie zdaje sobie nawet
sprawy. Który nastolatek, z dumą noszący swoje sprane dżinsy, domyśla się, że
efekt ten zawdzięcza syntetycznie wytworzonym enzymom? Proces powstawania |rynku
|genów postępuje na całego, wkrótce pojawi się też nowy zawód - lekarz genów.
Nie z tego świata Jakie pytania zaczną sobie jednak zadawać genetycy, odkrywając
na "drabince sznurowej" DNA coraz więcej genetycznych informacji, które w żadnym
razie nie mogą pochodzić od naszych przodków? Bo przecież istnieje materiał
porównawczy, w końcu wciąż jeszcze żyją nasi krewniacy: goryle, szympansy,
orangutany i inne gatunki małp. Co zrobimy, kiedy pewnego dnia zostanie
dokładnie ustalone, który odcinek DNA odpowiedzialny jest za ludzki ośrodek mowy
i na podstawie badań materiału porównawczego stwierdzimy, że odcinki takie
pojawiły się |nagle? Że nie powstały w toku ciągłego, ewolucyjnego rozwoju tylko
ot tak, jakby z dnia na dzień zostały wbudowane w "drabinkę sznurową" DNA?
Materiałem porównawczym mogą być nie tylko żyjące do dziś gatunki małp, ale
także mumie z najróżniejszych stron świata. Jak się zachowamy, jeśli
odszyfrowanie ludzkiego DNA wydobędzie na światło dzienne informacje, jakie
nigdy nie mogły się rozwinąć u człowieka czy jakiegokolwiek praczłowieka,
ponieważ nie były mu one do niczego potrzebne? Co wyjąkamy, kiedy wyłonią się
"zahibernowane" odcinki DNA, które w żadnym razie |nie |będą |mogły być
ziemskiego pochodzenia, ponieważ nie będą pasowały do żadnej ziemskiej formy
życia? Jak zareagujemy, kiedy genetycy w sposób niepodważalny i możliwy do
odtworzenia przez każdego fachowca stwierdzą, że najstarsi faraonowie Egiptu, ci
o nienaturalnie wielkich czaszkach, ci, którzy mówili o sobie, że są "synami
bogów", noszą w sobie materiał genetyczny absolutnie nie ziemskiego pochodzenia?
Materiał, który w rozumieniu teorii ewolucji nie wykazuje żadnych |stopni
|pośrednich? I co zaczniemy wygadywać, jeśli |ten |sam materiał genetyczny
zlokalizowany zostanie u żyjących na drugim końcu świata preinkaskich władców -
|Synów |Słońca? Stoimy na ruchomych schodach procesu poznawania i nie możemy z
nich zeskoczyć. Jeszcze przed dotarciem do celu będzie miał miejsce Wielki
Wybuch: pojawi się wiedza o nabyciu inteligencji przez człowieka, nadejdzie
Dzień Sądu Ostatecznego dla dotychczasowego sposobu pojmowania. Lecz przecież
to, co możliwe jest w przypadku genomu człowieka, sprawdza się także u zwierząt.
Od kilku lat wiele hałasu robi się wokół |dinozaurów. Jednocześnie większość
ludzi nie wie nawet, co znaczy słowo "dinozaur". Nazwa powstała w roku 1841,
kiedy angielskiemu zoologowi Richardowi Owenowi (1804-1892 ) po raz kolejny
wpadły w ręce szczątki kostne przypominające wyglądem kości jaszczurki. Owen
utworzył tę nazwę, wykorzystując dwa greckie słowa: |deinos (straszny, potężny)
oraz |sauros (jaszczurka). Od momentu nakręcenia przez Stevena Spielberga filmu
Park jurajski bez przerwy czytamy w prasie o coraz to nowych "dowodach" na to,
jak i dlaczego wyginęły dinozaury. Prawdziwa nie kończąca się historia. Jakieś
200 milionów lat temu na Ziemi istniały najróżniejsze gatunki jaszczurów. Był na
obszarze Egiptu długi na 127¦m mięsożerny potwór spinozaur i kentrozaur w
kolczastym pancerzu. Były szybko pływające plezjozaury o małej czaszce i silnej
płetwie ogonowej, a także trzydziestometrowej długości, wysokie na 127¦m
brachiozaury. Żyło około setki gatunków, łącznie z gadami latającymi. Aż tu
nagle, jakieś 64 mln lat temu, ni stąd, ni zowąd, wszystkie te dinozaury
wymarły. I to na wszystkich kontynentach, zupełnie jakby wybuchła jakaś choroba
zakaźna atakująca wyłącznie dinozaury. Wokół tego Wielkiego Wymierania
jaszczurów powstają coraz to nowe teorie (102 ) - najnowsza z nich powiada, że
przyczyną było uderzenie meteorytu. Może i tak - tylko dlaczego w jego wyniku
zginęły tylko dinozaury, a inne pradawne zwierzęta nie? W filmie |Park |Jurajski
widzimy, jak naukowcy pobierają zawartość żołądka komara zamkniętego w kawałku
bursztynu. Ponieważ komar tuż przed śmiercią ssał krew dinozaura, w jego żołądku
znaleziono też kilka fragmentów łańcucha DNA tego gada. Tą drogą, przy
zastosowaniu paru dodatkowych procedur, naukowcom udaje się - abrakadabra! -
wyhodować żywe okazy najróżniejszych dinozaurów. W fantazji, a nawet w teorii,
proces taki jest możliwy, tyle, że do jego urzeczywistnienia potrzebny jest
materiał wyjściowy znacznie bogatszy niż parę fragmentów DNA z komarzego
żołądka. Do odtworzenia dinozaura potrzeba byłoby pięćdziesiąt tysięcy genów po
tysiąc "cegiełek" każdy. A taką ilością materiału nikt jeszcze nie dysponuje,
chyba że zostanie znaleziony w żołądku jakiegoś ptaszka. Ptak jurajski
Paleontolog z Monachium, dr Peter Wellnhofer, przeprowadził badania
skamieniałych resztek prehistorycznego ptaka archeopteryksa. Liczy on sobie
około 150 mln lat, mierzy 407¦cm długości i wyceniony jest na 8 mln marek. Jest
tylko siedem takich egzemplarzy na całym świecie, a to podnosi cenę. Dr
Wellnhofer odkrył, że archeopteryks ma między zębami trójkątne płytki kostne,
które właściwie są typowe dla zupełnie innego gatunku - mianowicie dla
mięsożernego allozaura. Tak więc dr Wellnhofer jest przeświadczony, że wszystkie
gatunki ptaków "od wróbla po kondora - pochodzą od dinozaurów" (103 ). Według
dotąd obowiązującego dogmatu ptaki pochodzą od gadów. Nie potrafię ocenić, która
z teorii okaże się prawdziwa, lecz skoro ptaki wywodzą się od dinozaurów, to
powinno być możliwe wykrycie właściwego dla nich materiału genetycznego w każdym
wróblu. Być może łebscy genetycy odkryją wówczas, dlaczego wszystkie bez wyjątku
gatunki dinozaurów |musiały zniknąć z powierzchni Ziemi. Jak to musiały?
Przecież mogło być tak, że te olbrzymie przedpotopowe potwory stanowiły jakieś
zagrożenie dla Ziemi, może przez to, że wyżarłyby wszystko do czysta - rośliny i
zwierzęta - uniemożliwiając jakąkolwiek ewolucję form przedludzkich? Może |ktoś
zapobiegł sytuacji, aby planeta tak idealna jak Ziemia - nie za gorąca i nie za
zimna - dostała się w szpony gigantycznych i głupich stworzeń, nie rokujących
najmniejszych nadziei, że kiedykolwiek staną się rozumne i będą zdolne wytwarzać
narzędzia. Może, może... Osiągnięcia w dziedzinie genetyki można porównać z
książką do historii pokazywaną dziesięcioletniemu chłopcu. Chłopiec widzi
obrazki i wyjaśnienia, o których dotychczas nie miał pojęcia, które nigdy nawet
nie przyszłyby mu do głowy. I nagle ma już jasne jak słońce odpowiedzi na nigdy
nie zadane pytania. W jaki właściwie sposób powstała ludzka świadomość?
Siedemnaście lat temu pytanie takie rzucił dr Julian Jaynes, profesor
psychologii uniwersytetu w Princeton w USA, wywołując wśród swoich kolegów po
fachu pełne politowania kręcenie głowami. Świadomość? No jak to, przecież
powstała sama na którymś tam etapie ewolucji! Czy na pewno? |Co |sprawiło, iż
uświadomiliśmy sobie, że istniejemy? Czy ryba ma |świadomość istnienia innych
osobników tego samego gatunku, czy też może większa ryba pożera mniejszą, nawet
sobie tego nie |uświadamiając? Świadomość nie ma nic wspólnego z odruchami, ze
strachem czy merdaniem ogonem, nie jest też sumą procesów pamięciowych. Równie
mało wspólnego ze świadomością ma także doświadczenie i uczenie się. Żebyśmy nie
wiadomo ile informacji wprowadzili do mózgu elektronowego, to nadal nie uzyska
on świadomości. Jaynes powiada (105 ): "Okresy naszej świadomości są w gruncie
rzeczy o wiele krótsze, niż nam się wydaje. Trudno to sobie uzmysłowić, bo
przecież momentów, w których |nie |jesteśmy świadomi, nie uświadamiamy sobie w
najdosłowniejszym tego słowa sensie. I właśnie nad tymi lukami rozciąga się niby
sieć o szerokich okach nasza świadomość, stwarzając jedynie złudzenie gęstości i
ciągłości. Nieświadomość porównać można do wszystkich tych przedmiotów w ciemnym
pomieszczeniu, na które w danym momencie |nie |pada snop światła latarki." Co
zatem stanowi o świadomości? Jak ona powstała? To pytanie pozostaje bez
odpowiedzi, dokładnie tak samo jak pytanie o zdolności matematyczne. Spośród
wszystkich zwierząt na kuli ziemskiej tylko człowiek wykazuje znajomość
matematyki. Stwierdzenie, że to przecież logiczne, bo w końcu musieliśmy umieć
liczyć, aby rozliczać się między sobą albo wymieniać towary, odwraca logiczny
porządek rzeczy. |Najpierw musiała istnieć sama zdolność, dopiero |potem
przyszło liczenie. W końcu zwierzęta też mają nogi i narządy chwytne zakończone
szponami, a przecież, jak dotąd, żadnemu psu nie przyszło do głowy, by policzyć
na pazurach zjedzone kiełbaski. Zdolności matematyczne stanowią warunek
wszelkiej wiedzy. Bez matematyki nie da się nic wyliczyć i nic porównać. Dr Max
Flindt, który zajął się tym zagadnieniem, wyjaśnia rzecz na przykładzie (106 ):
"Bez zdolności matematycznych nie moglibyśmy wylądować na żadnym ciele
niebieskim. W życiu codziennym człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy, że bez
najwyższej matematycznej precyzji niemożliwe jest wysłanie statku kosmicznego na
Księżyc lub Marsa i z powrotem. To samo dotyczy lotów wahadłowców i każdego
wystrzelonego satelity. Wyliczenie właściwego kąta wejścia wahadłowca w
atmosferę to jeden z najdobitniejszych przykładów, ponieważ od tego wyliczenia
zależy, bądź co bądź, ludzkie życie. Jeśli kąt byłby zbyt rozwarty, i to
zaledwie o ułamek stopnia - statek spłonąłby wraz z załogą. Jeśli natomiast
byłby zbyt ostry, statek kosmiczny odbiłby się od powłoki atmosferycznej i
został wykatapultowany w przestrzeń. I znów załoga straciłaby życie. Wszystko to
łączy się w pewien sposób z ewolucją, zasadą ewolucji bowiem jest, że żadne ze
zdolności nie rozwijają się |same |z |siebie, zawsze musi być tak, że w którymś
momencie rozwoju są one niezbędnie konieczne. Nie ma jednak żadnego powodu, dla
którego matematyka miałaby być nieodzowna dla przeżycia człowieka pierwotnego.
Najróżniejsze gatunki zwierząt przeżywają przecież w końcu także bez znajomości
matematyki (węch tak - matematyka nie!). W Kosmosie natomiast przeżycie bez
matematyki jest niemożliwe. Co się zaś tyczy ziemskich kosmonautów, w równym
stopniu dotyczy pozaziemskich. Jeśli istoty pozaziemskie rzeczywiście odwiedziły
kiedyś Ziemię, to z pewnością opanowały matematykę. Dlatego drzemiące w nas
zdolności matematyczne uważam za dowód na to, że nie jesteśmy tworem |tylko
ziemskim." Tak pewnie właśnie jest. Bogowie stworzyli ludzi na |swój obraz i
podobieństwo. I nagle, nawet nie zadając takiego pytania, odnajdujemy odpowiedź
w naszych genach. Sztuczna inteligencja Wczesnym latem 1993 r. w stolicy Górnej
Austrii, Linzu, zebrało się dość osobliwe towarzystwo. Kilkuset specjalistów
komputerowych spotkało się tam z okazji Ars Electronica - i nie chodziło o
jakieś tam kolejne targi komputerowe, jakich co roku mnóstwo odbywa się na całym
świecie. W Linzu chodziło o sztuczną inteligencję (po angielsku AI - od
|artificial |intelligence). Pani Ulrike Gabriel z frankfurckiego Instytutu
Nowych Mediów zaprezentowała na przykład karaluchy na baterie słoneczne.
Sterowane światłoczułymi sensorami sztuczne owady obmacywały teren wokół siebie,
zbierały się w grupki, "obwąchiwały się" nawzajem lub cofały gwałtownie po
napotkaniu przeszkody. Po co to wszystko? Elektronika zamontowana w karaluchach
służy do |zbierania doświadczeń. Na czym to polega, zademonstrował Tom Ray na
swoim programie komputerowym |Tierra. Ze stu poleceń uformował elektroniczną
nić, podobną do nici DNA, która sama się powielała. Po 24 godzinach powstało coś
w rodzaju biotopu na ekranie komputera. "Początkowo nić szybko się rozmnażała,
błyskawicznie rozrastając się w pamięci. Następnie pojawiły się pierwsze
mutanty, również dysponujące zdolnością powielania się i obrony przed swymi
przodkami." Wreszcie - jak czytamy w tygodniku "Der Spiegel" (107 ) - wytworzyły
się komputerowe zarazki, które przekazywały dalej tylko połowę poleceń. Zarazki
te wskakiwały w programy swoich poprzedników i wykorzystywały ich kod
reprodukujący. Elektronika odpowiedziała niewidzialnymi reakcjami obronnymi,
podobnymi do tych, jakie stosuje system immunologiczny człowieka, dzięki czemu
zablokowała komputerowe wirusy, zanim zdążyły zniszczyć pierwotny program.
Zupełnie jak w prawdziwym życiu, populacja zarazków uległa zagładzie i cała
zabawa zaczęła się od początku - tym razem wzbogacona już o doświadczenia z
zarazkami. Komputer sam siebie zaszczepił. Eksperymenty dowodzą, że sztuczna
inteligencja i sztuczne życie są możliwe - ale gdzie jest świadomość? Wygląda na
to, że jest ona zarezerwowana dla tych form żywych, które operują także
uczuciami. Uczucia z kolei sprzężone są ze stanami fizjologicznymi organizmu
sterowanymi przez hormony. Hormony zaś uaktywniane są przez nasze doznania,
mieszaninę składającą się z impulsów płynących z receptorów oraz osobistego
doświadczenia. Sztuczna inteligencja natomiast nie zna hormonów. Potrafi
wprawdzie z błyskawiczną prędkością wymieniać informacje (doświadczenia) i
wyciągać z nich poprawne wnioski (uczyć się), ale nie potrafi |odczuwać. Chyba
że zaopatrzymy ją dodatkowo w |odczuwające |ciało. No, ale wtedy mielibyśmy już
żywą istotę jako taką. |Mózg komputera z przerasowionymi mikroprocesorami jest
do tego stopnia wrażliwy na wpływy środowiska zewnętrznego, na dym, wilgoć,
wahania temperatury, wstrząsy, wtargnięcie obcych ciał czy zwierząt (mrówka
mogłaby doprowadzić do zwarcia w obwodach scalonych), że musi być chroniony
przez |ciało, czyli obudowę. Nie inaczej jest u istot żywych. Mózg umieszczony
jest w kostnej osłonie czaszki. Za pomocą wprowadzania i wymiany informacji
zarówno mózg komputera, jak i mózg istoty żywej mnoży swoją wiedzę. I to przez
tysiące lat. Dowodem niech będzie kilka liczb zaczerpniętych z historii. Ludzka
mowa powstała, jak się szacuje, około 30 tysięcy lat temu. Była pierwszym
środkiem porozumiewania się. Mniej więcej 13 tysięcy lat liczą najstarsze
malowidła naskalne - pierwsza forma |wizualnego porozumiewania się. Ledwie 5
tysięcy lat mają najstarsze znaki pisma, a 3 tysiące lat temu ludzie wynaleźli
pierwszą transmisję na odległość za pomocą znaków dymnych, ognia i odbłysków
światła. 500 lat minęło od chwili wynalezienia druku, a dopiero w zeszłym
stuleciu rozpoczął pracę telegraf. Od 100 lat istnieją ruchome obrazy filmowe, a
od trzydziestu komputery, które dziś są już dostępne dla każdego. Sławny uczony
w Xviii w. mógł się poszczycić znajomością 200 książek i wystarczyło, że
przejrzał nieliczne fachowe czasopisma, by cały czas być na bieżąco w swojej
dziedzinie wiedzy. Dzisiaj na całym świecie ukazuje się ponad 300 tysięcy gazet
i czasopism, do tego dochodzi jeszcze nieprzeliczone mnóstwo audycji radiowych i
telewizyjnych, nie mówiąc już o corocznym zalewie fachowych czasopism,
dysertacji doktorskich i książek. W samej tylko Bibliotece Kongresu jest 100
milionów tomów, wszystkie zaś pozostałe biblioteki na świecie dorzucają do tego
dalszy miliard. Dla każdego staje się jasne, że przy takim zalewie informacji
nie ma człowieka, który zachowałby pełną orientację. A ponieważ zarówno długość
ludzkiego życia, jak i pojemność stu miliardów komórek mózgu, jakimi każdy z nas
dysponuje, nie wystarczą, gromadzimy ludzką wiedzę poza mózgiem. Przyszłe
pokolenia będą się musiały przypuszczalnie mniej uczyć - za to więcej wiedzieć
na temat tego, gdzie i jak znaleźć interesujące je informacje. U pozaziemskich
istot rozumnych dzieje się z pewnością nie inaczej. Albo mają one komórki
mózgowe, tak jak my - i ich zdolność magazynowania informacji jest ograniczona -
albo są czymś w rodzaju skomputeryzowanych robotów, które w każdej chwili mogą
uzyskać dostęp do potrzebnej im właśnie informacji poprzez jeszcze większy
komputer. Trzeci wariant to synteza dwóch poprzednich. W trakcie rozwoju żywej
istoty organicznej od samego początku zapewnia się jej na drodze genetycznej
niesłychaną pojemność mózgu, wykorzystaną jednak tylko w minimalnym stopniu. A
to dlaczego? Ponieważ pracujący na niewielkim obciążeniu program komputera ma
wolne miejsce na nowe informacje. Wykorzystany zaledwie w 20 procentach mózg
człowieka można "zatankować" odpowiednią wiedzą. Kiedy zechcą tego bogowie.
Wygląda na to, że właśnie zechcieli, i tym samym docieram do jądra moich
rozważań. W ostatniej książce (108 ) przedstawiłem do dyskusji kilka przypadków
UFO, zahaczając na marginesie o temat "porwań". Chcąc nie chcąc, muszę teraz w
maksymalnym skrócie powtórzyć, w czym rzecz. Nie po kolei w głowie? Od dobrych
30 lat, jak podaje literatura ufologiczna, zgłaszają się osoby twierdzące z
maniackim wręcz uporem, że zostały uprowadzone przez istoty pozaziemskie,
poddane badaniom medycznym i że dobierano się do ich stref genitalnych. Nie w
sensie seksualnym czy gwałtu, lecz metodami laboratoryjnymi. Ofiary płci męskiej
twierdziły, że pobierano od nich próbki spermy, ofiary płci żeńskiej mówiły o
przeprowadzaniu testów ciążowych, o "odsysaniu", a nawet o sztucznym
zapłodnieniu. Po kilku tygodniach operacyjnie wydobywano podrośnięty płód.
Oczywiście, nikt rozsądny nie brał tych opowieści poważnie, w końcu wiadomo
przecież, jakie to seksualne fantazje, będące projekcjami skrywanych marzeń,
potrafią tworzyć w wyobraźni ludzie. W dodatku medycyna zna przecież zjawisko
ciąży urojonej. Z ludzkiego punktu widzenia zrozumiałe jest też, że trafiają się
kobiety, które zaszły w ciążę w najzupełniej naturalny sposób, ale za nic w
świecie nie chcą zdradzić, kto jest ojcem. Wtedy taka opowiastka o porwaniu
przez UFO jest doskonałą wymówką - nawet jeśli nikt w nią nie wierzy. Taka
kobieta może się wtedy czuć |niezwykła, |wybrana, może jej się nawet wydawać, że
poczęła w sposób niepokalany. Przez ostatnie trzy dziesięciolecia zbywałem takie
opowieści lekceważącym uśmieszkiem. W ciąży z kosmitą? Ha, ha! Próbki spermy dla
kosmitów? Ha, ha, ha! Ani przez chwilę nie zawracałem sobie tym wszystkim głowy,
nie zadawałem sobie pytania, na cóż to, u diabła, potrzebny może być kosmitom
materiał genetyczny człowieka? Wydawało mi się to po prostu zbyt idiotyczne,
abym miał się tym zajmować. Prawdopodobnie taka wyniosła postawa była z mojej
strony błędem, ponieważ to, co wydawało się takim idiotyzmem, nabrało w
ostatnich latach znamion metody. W roku 1987 amerykański autor Budd Hopkins
opublikował rezultaty swoich wieloletnich badań, w których wspomagało go wielu
naukowców (109 ). Badane osoby - częściowo pod hipnozą - opisywały, w jaki
sposób "pobierano" od nich materiał genetyczny. Bywały przypadki, że jedna i ta
sama osoba w ciągu kilku lat została "uprowadzona" trzykrotnie: w okresie
dojrzewania w wieku młodzieńczym oraz w wieku lat trzydziestukilku. |Jeśli to
rzeczywiście prawda - pisałem to z takim właśnie zastrzeżeniem - można by mówić
o |znakowaniu konkretnych osób przez istoty pozaziemskie. Dokładnie tak samo jak
my znakujemy ptaki wędrowne, delfiny czy niedźwiedzie. `nv Zaraz po Hopkinsie z
podobnymi przerażającymi rewelacjami wystąpili także inni autorzy (110 ). Podają
oni, że nie tylko pojedyncze osoby, ale całe rodziny wywabiane były z domu przez
"dziwne światła". Ofiary, unosząc się w powietrzu, "wpływały" do jasno
oświetlonych pomieszczeń, mężczyznom zakładano na całe genitalia (nie tylko na
samego penisa) coś "gumowego" i odczuwali "ssące ruchy". W innych przypadkach
byli seksualnie stymulowani przez "bardzo piękną kobietę", która nawet odbywała
z nimi stosunek płciowy w pozycji "na jeźdźca". Gdy tylko w gronie znajomych
poruszałem temat "uprowadzeń" czy "wzięć", zaraz wybuchał gromki śmiech. Nasz
rozum po prostu nie dopuszcza myśli o możliwości uprowadzenia przez istoty
pozaziemskie, a tym bardziej sztucznego zapłodnienia czy pobierania spermy.
Wszystko to wydaje się zbyt zwariowane i zbyt naciągane. Ludzi, którzy
generalnie nie wierzą w UFO, i tak nie sposób przekonać żadną argumentacją. Nie
mają oni ochoty zaśmiecać sobie szarych komórek tego rodzaju "odpadkami". Znają
tradycyjne argumenty |przeciwko UFO i z lunatyczną wręcz pewnością siebie
|wiedzą, że żadnego UFO nie ma i być nie może. Indoktrynowana odporność na UFO
jest pełna, blokada całkowita. Ludzie zaś, którzy nawet w pewien sposób oswoili
się z myślą o istnieniu UFO, uważają przypadki takie jak wzięcia za groteskowe,
wydumane i całkowicie chybione. Nie widzą powodów, dlaczego załogi UFO miałyby
tak postępować, jeśli już w ogóle UFO istnieje. Obawiam się, że znów będziemy
zmuszeni zmienić nasz sposób myślenia i zmiana ta w znacznym stopniu łączy się z
naszym mózgiem, z pojemnością naszych szarych komórek, z ingerencjami
genetycznymi i z powrotem |bogów wraz z ich |prorokami. Dr Johannes Fiebag,
przyrodoznawca z profesji, zbadał najnowsze przypadki uprowadzeń na terenie
Niemiec, Austrii i Szwajcarii (111 ), w tym historię mieszkanki Berlina, Marii
Struwe. Fiebag tak pisze o pani Struwe: "Kobieta ładna, inteligentna, uważna,
krytyczna. Pozbawiona nieśmiałości, nigdy nie traci jednak dystansu do
wszystkich tych rzeczy." Maria Struwe opisała swój sen, co do którego wiedziała
zarazem, że wcale nie jest snem. Leżała na czymś w rodzaju stołu operacyjnego,
po lewej i prawej stronie zaś stały obce istoty niskiego wzrostu, o wielkich
głowach i oczach. W tym okresie pani Struwe była w ciąży z trzecim dzieckiem, a
przynajmniej tak jej się zdawało. Ponieważ nie była to pierwsza ciąża, symptomy
były jej znajome, ponadto konsultowała się z ginekologiem. A potem miał miejsce
ów przerażający "sen" z obcymi istotami. Wielkogłowe postacie wydobyły embrion z
łona pani Struwe, która obudziła się we własnym łóżku cała zlana potem, zupełnie
jakby przeżyła jakiś senny koszmar. Wkrótce potem była u swojego ginekologa,
który ze zdumieniem stwierdził, że ciąży już |nie |ma. Jednocześnie ustały
wszystkie oznaki odmiennego stanu. W dwa tygodnie później pani Struwe wydaliła
dwa "strzępki ciała". Uważając, że to pewnie resztki łożyska, spuściła je z wodą
w toalecie. Po jakimś czasie państwo Struwe odczuli chęć posiadania trzeciego
dziecka. Ponieważ jednak, w przeciwieństwie do poprzednich ciąż, tym razem
wszelkie naturalne metody poczęcia okazały się zawodne, państwo Struwe
zdecydowali się na sztuczne zapłodnienie. "Próba jego dokonania została podjęta
22 lutego 1988 roku. Zabieg ginekologiczny z niewyjaśnionych powodów okazał się
dla pani Struwe niesłychanie bolesny, więc go przerwano." Jednak w dwa tygodnie
później pacjentka wydala dwa przezroczyste fragmenty tkanki niewiadomego
pochodzenia. I nagle, zupełnie jakby za sprawą czarodziejskiego zaklęcia, w maju
1988 r. zachodzi w ciążę i 9 stycznia 1989 r. wydaje na świat syna, Sebastiana.
Dr Fiebag daje w przypadku pani Struwe różne propozycje rozwiązań, między innymi
ułożył następujący scenariusz: `ts * latem 1986 pani Struwe jest w ciąży, * w
trzecim miesiącu ciąży istoty pozaziemskie pobierają od niej płód, * wszczepiają
jej tkankę uniemożliwiającą ponowne zapłodnienie, * tak też się dzieje: ani
normalny akt płciowy, ani próby sztucznego zapłodnienia nie dają wyników, *
jakieś "nieplanowane wydarzenie" prowadzi do wydalenia tej bariery z organizmu,
* teraz nic już nie stoi na przeszkodzie zapłodnieniu i dochodzi do poczęcia
Sebastiana. `tn Można by odłożyć ten przypadek na półkę z napisem "niezwykłe
ciąże", gdyby nie Sebastian. Chłopiec opowiada coś o dziwnych snach, w których
występują potwory o wielkich głowach i wielkich oczach. Mówi, że widział "małe
dzieci w pudełkach", ponadto "unosił się w powietrzu", a obce istoty wlewały w
niego "jakieś płyny". Rozmawiały z nim "przez płuca", co przypuszczalnie
oznacza, że |od |środka. Kiedy dr Fiebag pokazuje chłopcu kilka rysunków
przedstawiających różne warianty ufoludków, Sebastian natychmiast identyfikuje
te małe o wielkich głowach i wielkich oczach. Pani Struwe ze swej strony
zapewnia, że nigdy nie rozmawiała z synem o swoim "śnie" ani istotach
pozaziemskich o wielkich głowach i nieproporcjonalnie dużych oczach. O co tu
właściwie chodzi? Sprawą, którą dr Fiebag analizował na obszarze niemieckim,
profesor David Jacobs zajął się w USA. Dla Jacobsa pobieranie spermy i sztuczne
zapłodnienia stanowią zasadniczy powód wszystkich uprowadzeń. Celem miałoby być
wyhodowanie na poły ludzkiej, na poły kosmicznej istoty żywej (112 ). Przypadki
takie wciąż się mnożą, idą już nie w setki, lecz w tysiące. Przytoczone pod
numerami od 109 do 112 tytuły stanowią zaledwie wierzchołek góry lodowej. Czy to
wszystko jest tylko zwykłą modą? Jaki to duch czasu straszy w mózgach naszych
wpółczesnych? Czy to możliwe, aby nagle tysiące ludzi, nie znających się
nawzajem, mieszkających na odległych od siebie kontynentach, zaraziły się tym
samym wirusem? Czy wszystkie te przypadki mają swoje psychologiczne wyjaśnienie?
A może jednak po kolei? Nie - powiada pewien ktoś, którego musimy wysłuchać. W
końcu nie możemy się chować za stwierdzeniem, że przypadki uprowadzeń mają
"wyjaśnienie psychologiczne", i zamykać oczy i uszy, kiedy w tej sprawie zabiera
głos wybitny psycholog. Dr John E. Mack jest profesorem psychiatrii na
uniwersytecie Harvarda w Bostonie. Jest nie tylko psychiatrą i psychologiem,
lecz także dyplomowanym lekarzem w Cambridge Hospital oraz laureatem prestiżowej
amerykańskiej Nagrody Pulitzera. Licząc sobie już 34 lata, nie jest jednym z
tych młodych zapaleńców, którzy gonią za jakimiś przemijającymi modami. Zna
swoją profesję i bardzo szybko potrafi zdemaskować sztuczki, kłamstwa i
fantasmagorie badanych. Jesienią 1989 r. zapytano go, czy chciałby poznać ludzi
uprowadzonych przez UFO. Jego pierwsza reakcja była jednoznaczna: "To jacyś
wariaci". Później doszło jednak do jego spotkania z Buddem Hopkinsem,
wspomnianym już autorem książki |Intruzi. Spotkanie to całkowicie zmieniło życie
profesora Macka. Przez następne lata profesor Mack poznał setki osób, które
"pochodziły z najróżniejszych części USA i nigdy wcześniej się ze sobą nie
spotkały". Ponieważ ludzie ci okazali się jak najbardziej rozsądni i wiarygodni,
obudziło to zawodowe zainteresowanie profesora. Wreszcie przystąpił do
studiowania konkretnych przypadków 78 osób, prześwietlając je wedle wszelkich
zasad swojej profesji. Dziś mamy już liczące 400 stron tomiszcze z rezultatami
jego badań. Tytuł tej książki brzmi Abduction (Wzięcie), w podtytule czytamy
Spotkania ludzi z istotami pozaziemskimi (113 ). Odpowiedź profesora Macka
skierowana do wszystkich jego kolegów po fachu i w ogóle wszystkich sceptyków na
świecie nie mogłaby być bardziej druzgocąca. Brzmi ona bowiem: tak, istoty
pozaziemskie penetrują naszą planetę, ofiary wzięć nie fantazjują, odsysanie
spermy, sztuczne zapłodnienia i pobieranie płodów miały miejsce naprawdę i nie
jest to bynajmniej psychologicznie jak najbardziej zrozumiałe myślenie
życzeniowe ofiar. Jak pisze harvardzki uczony: "Najwidoczniej funkcjonujemy we
Wszechświecie, w którym aż roi się od istot rozumnych, od których sami się
odcięliśmy." Wzięcia przebiegają zawsze według tego samego schematu.
Niewielkiego wzrostu istoty o nieproporcjonalnie wielkich lekko skośnych oczach
i szarej skórze pojawiają się nagle w sypialni ofiary, zupełnie jakby przeszły
przez ścianę. (Znane są też przypadki uprowadzenia z samochodu.) Obce istoty
mają niewielkie nozdrza i mikroskopijne usta o wąskich wargach. Często na
zewnątrz domu widać dziwaczne światła. Ofiary odczuwają strach, wpadają w
panikę, dręczą je straszliwe obawy. Zostają jednak uspokojone, unieruchomione,
psychicznie sparaliżowane. Wówczas zaczyna się upiorny lot przez okno albo drzwi
balkonowe i chociaż niektóre ofiary mają wrażenie, jakby zostały "wyemitowane" w
przestrzeń, czują jednak pęd powietrza i rześkość nocy. Docierają do czekającego
gdzieś statku kosmicznego, oczywiście niewykrywalnego dla naszych
elektronicznych czujników. Niektórzy z uprowadzonych mieli wrażenie, że weszli
do obcego obiektu przez ścianę. W środku jest jasno, uprowadzeni zostają
położeni na czymś w rodzaju stołu operacyjnego i poddani badaniu za pomocą
bliżej nie sprecyzowanych przyrządów. Pobiera im się próbki włosów i skóry,
wprowadza cienkie igły i inne instrumenty przez naturalne otwory ciała. Wokół
stołu operacyjnego stoi kilka szaroskórych istot, ale zawsze tylko jedna z nich
spełnia funkcję "lekarza naczelnego", podczas kiedy inna przejmuje obowiązki
"tłumacza". Bardzo rzadko komunikacja odbywa się tradycyjną drogą głosową -
najczęściej jest to przekaz telepatyczny bezpośrednio do mózgu. Zabiegi
wykonywane na uprowadzonych potrafią być bardzo nieprzyjemne i bywają opisywane
jako obrzydliwe. Ból fizyczny w zasadzie nie występuje, ponieważ obce istoty
neutralizują ośrodek bólowy w mózgu. Po zakończeniu nieprzyjemnej procedury
badań obcy bardzo często podejmują rozmowę, w trakcie której starają się
przynajmniej częściowo wyjaśnić ofierze powód swojego postępowania. Niektórym z
uprowadzonych pokazano półki pełne żywych embrionów pływających w jakiejś
cieczy. Ofiary udają się następnie do domu tą samą drogą, jaką je stamtąd
uprowadzono. Zdarzały się przy tej okazji omyłki, kiedy to uprowadzeni budzili
się w zupełnie obcym miejscu albo nawet zostali przeniesieni razem z samochodem
o setki kilometrów od miejsca porwania. Upiorne - chciałoby się powiedzieć; coś
takiego może być |tylko wytworem czyjejś wyobraźni. No, dobrze, ale czy
kiedykolwiek zastanawialiśmy się, co musi odczuwać jakieś średnio inteligentne
zwierzę poddawane podobnym zabiegom przez nas - ludzi? Czy przedstawiciele jego
gatunku uwierzyliby temu zwierzęciu, gdyby potrafiło opowiedzieć o swoich
przeżyciach? Opisy podawane przez ofiary uprowadzeń rzeczywiście mają w sobie
coś upiornego. Są dla nas wręcz nie do zniesienia, toteż sięgamy po pełny
asortyment środków logiki i rozsądku, aby tylko utopić je w powodzi słów. Aż za
łatwo zapominamy przy tym, że wszelka logika i wszelki rozsądek warunkowane są
daną rzeczywistością. Samolot ponaddźwiękowy, nadajnik radiowy, aparat
rentgenowski, którym można prześwietlić ciało, bomba wodorowa zdolna w jednej
chwili zniszczyć całe miasta - wszystko to było w czasach naszych prapradziadków
sprzeczne z logiką i zdrowym rozsądkiem. Jeszcze pięćdziesiąt lat temu
bezsensownym byłoby próbować przybliżyć jakiemukolwiek uczonemu ideę bomby
neutronowej. To niemożliwe, musiałby odpowiedzieć, ponieważ broń zawsze wyzwala
energię, niekontrolowane zaś wyzwolenie energii prowadzi do zniszczenia całego
otoczenia. Bomba neutronowa natomiast niszczy tylko organiczną (żywą) tkankę,
pozostawiając nietknięte inne materiały, takie jak płyty pancerne czy betonowe
budowle. Nie, środkami uwarunkowanego naszą obecną rzeczywistością rozsądku i
logiki na pewno nie uda się nam rozwikłać fenomenu uprowadzeń. Zaobrączkowani
ludzie Co każe nam domniemywać, że przynajmniej niektóre z przypadków uprowadzeń
miały miejsce naprawdę? Otóż właśnie wielka liczba ludzi, którzy przeszli
podobne cierpienia, nie znając się nawzajem, nie znając żadnych dotyczących tego
tematu książek czy filmów. Właśnie jednobrzmiące wypowiedzi ludzi z
najróżniejszych krajów i kontynentów, tysiące okaleczonych kobiet, którym w
upiorny sposób pobrano płód, bo nie utraciły go w sposób naturalny ani nie
został spędzony. Właśnie blizny po niewyjaśnionych zabiegach, których nie
wykonał żaden ziemski lekarz, wreszcie mikroskopijne obce implanty, operacyjnie
usunięte różnym osobom, które przeżyły uprowadzenie. Że co, proszę? Profesor
Mack na str. 42 amerykańskiego wydania swojej książki wymienia wiele takich
przedmiotów, wykonanych z metalu lub tworzywa przypominającego włókno szklane,
które trzeba było usuwać z ciał uprowadzonych: niewielkie implanty w kształcie
igieł, umieszczone u pewnego mężczyzny w penisie oraz u pewnej
dwudziestoczteroletniej kobiety w jamie nosowej, w bezpośredniej okolicy
podstawy mózgu. Chociaż zdumiewające implanty poddano analizie chemicznej i
fizycznej, niewiele to dało, ponieważ nadal nie znamy ich |przeznaczenia.
Analizy pokazały tylko tyle, że mamy do czynienia z zadziwiającymi tworzywami
lub stopami metali, nie zawierającymi jednak nic, co wskazywałoby na ich
wewnętrzne właściwości. Zupełnie tak samo jak wtedy, gdy my znakujemy dziko
żyjącego niedźwiedzia, umieszczając w jego uchu kolczyk, a inne zwierzęta widzą
ten kolczyk i obwąchują go - nie mają jednak pojęcia, do czego on służy. Muszą
się pogodzić z faktem jego istnienia, chociaż wiedzą tyle samo, co przedtem. I
my również. A może jednak nie? Jeśli odrzucimy rodzące się przerażenie i
zasięgniemy opinii naszego rozsądku oraz uwarunkowanej teraźniejszością logiki,
to jednak stać nas przynajmniej na ograniczoną analizę wydarzeń. W końcu
przecież istoty pozaziemskie rozmawiały z uprowadzonymi, dając im przynajmniej
jakieś punkty zaczepienia pomagające zrozumieć ich okrutne postępowanie. Jest
mowa o tym, że nasza planeta zostanie dotknięta jakąś katastrofą. Informacje na
temat tej katastrofy są sprzeczne i niejasne. Dalej mowa jest też o tym, że
postępowanie nas, ludzi, wypacza się. (Patrz wcześniejsza relacja pozaziemskiego
obserwatora Yaxlipoo.) Wreszcie kosmici powiadają, że naszą naukę zdominowała
całkowicie błędna "zasada przyczynowo-skutkowa" - czyli dokładnie to, co my,
zwykli zjadacze chleba, uważamy za "logikę" - że obraz wiedzy przekazywany nam
przez uczonych jest po części rozpaczliwie fałszywy. (To mnie akurat nie dziwi,
zwłaszcza jeśli sobie pomyślę o teorii ewolucji czy o naukach teologicznych!)
Wskutek fałszywego obrazu wiedzy wytwarza się w nas opaczna świadomość:
małostkowa, egocentryczna, z nami i tylko z nami jako pępkiem Wszechświata. Koń
trojański Na wszystko to brzydcy kosmici o gruszkowatych głowach i czarnych
oczach w kształcie owoców kiwi mają jedną tylko receptę: ponieważ człowiek
współczesny do niczego się nie nadaje, trzeba stworzyć hybrydę! Nasza baza
genetyczna wprawdzie przetrwa - ale tylko jako domieszka do ich własnego
materiału genetycznego. Przerażająca wizja. To co obcy przybysze o rozcięciu
zamiast ust i o przypominającej gumę szarej skórze robią z uprowadzonymi ludźmi,
to w naszym pojęciu przestępstwo. Uprowadzenie to jedno z groźniejszych
przestępstw, podobnie jak masowo przeprowadzane gwałty. Dochodzi do brutalnego
złamania praw człowieka, wykonuje się niedozwolone zabiegi chirurgiczne,
uprowadzonych poddaje się kontroli umysłu i praniu mózgów. Szaroskórych kosmitów
guzik obchodzą nasze uczucia, traktują nas jak podrzędne zwierzęta. "Obrączkują"
nas za pomocą implantów, kontrolują tak oznakowane osoby, nie podają żadnych
logicznych wyjaśnień (nie mówiąc już o uzasadnieniu) swojego postępowania,
swoich motywów ani pochodzenia. Amerykański autor John White (114 ) tak to
podsumował: "Uprowadzający ludzi Obcy (aliens) zawsze zjawiają się u nas pod
osłoną ciemności. Nigdy nie mówią dokładnie, dlaczego nas porywają. Cała sprawa
jest dla mnie tak samo podejrzana jak koń trojański, muszę więc dać wyraz swoim
niepokojom. Jeśli Obcy się zmienią, jeśli ukażą się w biały dzień, jednoznacznie
określą swoje zamiary, aby przekonać nas o swych dobrych intencjach, wtedy z
radością powitam ich w ludzkiej społeczności. Jeśli tak się nie stanie, nadal
uważać ich będę za sprytne, przestępcze kreatury z podziemnego świata,
skłaniające się do złego, chociaż przebierają się za dobrych. To, czy
ostatecznie okażą się być tworami fizycznymi, parafizycznymi czy metafizycznymi,
nie ma żadnego wpływu na tę konkluzję." Rzeczywiście jest tak, że obcy nie
pomagają nam uwierzyć w ich dobre zamiary. Od co najmniej 30 lat mają miejsce
udokumentowane uprowadzenia, lecz przebieg i rodzaj badań nie uległy żadnej
zmianie. Ofiary uprowadzeń traktowane są niemalże rutynowo, pobieranie spermy i
embrionów przebiega stereotypowo. Żadna ziemska uczelnia medyczna nie
przeprowadza jednych i tych samych badań na dziesiątkach tysięcy osób.
Najpóźniej po setnym osobniku znamy już rezultaty - chyba że szukamy czegoś
bardzo specjalnego, co u każdego człowieka przybiera |inną postać. Gatunek
ludzki rzeczywiście nie składa się z robotów, |wszyscy jesteśmy unikatami,
|wszyscy się od siebie różnimy. Żaden z nas nie ma dokładnie takich samych
wspomnień czy odczuć, jak jego sąsiad. Mogą być podobne - a jednak nie są takie
same, tak jak nie są takie same indywidualne odciski palców. Udziałem każdego
człowieka są inne doświadczenia osobiste, każdy inaczej cierpi, inaczej kocha,
zachwyca się innym rodzajem muzyki, czyta inne gazety, słucha innych programów
radiowych, każdy jest gotów co innego przyjąć, a co innego odrzucić, co innego
uznać za dobre, a co innego za złe. I wszystko to odnosi się do czegoś więcej
niż tylko do smaku potraw. Chociaż człowiek jest towarem masowym, to jednak
każdy egzemplarz pozostaje indywidualnością. Czy to właśnie tego szukają istoty
pozaziemskie? Naszych różnorodnych upodobań? Czy potrzebują tysięcy, dziesiątków
tysięcy osobników, dziesiątków tysięcy odmian spermy i embrionów, aby stworzyć
nową |rasę? A może starają się odfiltrować z tego olbrzymiego materiału
porównawczego to, co w ich rozumieniu |najlepsze? Odpowiedzieć na to pytanie nie
potrafię, tak jak nie potrafią inni badacze, w niczym jednak nie zmienia to
przestępczego charakteru działania obcych. Na Ziemi każdy człowiek musi
przestrzegać praw kraju, w którym przebywa. Czyżby podobne zasady nie
obowiązywały we Wszechświecie? Nawet jeśli założę, iż szaroskórzy kosmici
pochodzą z jakiejś zdegenerowanej rasy, która wprawdzie przewyższa nas pod
względem możliwości technicznych i telepatycznych, ale potrzebuje genetycznego
odświeżenia, to nie możemy dopuścić, aby robili to, nie pytając nas o zgodę. W
końcu my także jesteśmy istotami rozumnymi, także my znamy arkana matematyki,
możemy wykazać się sukcesami w nauce, stworzyliśmy wspaniałe dzieła sztuki. Nie
jesteśmy byle kim i wcale mi się nie uśmiecha, aby ktoś traktował nas jak jakieś
tępe bydlęta. Doceniam wprawdzie, że kosmici nie manifestują swojej obecności w
sposób kojarzący się z najazdem i biorą pod uwagę nasz poziom rozwoju oraz
schematy myślowe, i jestem nawet wdzięczny, że nie zaszokowali nas i nie
spłoszyli jak stada zdziczałych kurcząt (szok po przybyciu bogów (115 )) - tylko
że od pierwszych uprowadzeń minęło już kilka dziesięcioleci, więc czas najwyższy
zakończyć ten koszmar i udzielić ludzkości wyjaśnień. Czas przestać się liczyć z
naszą próżnością - okres ochronny minął. My, ludzie, nie chcemy, aby ktoś przez
dziesiątki lat wodził nas za nos i traktował jak nie umiejące samodzielnie
myśleć istoty. Ponadto przez trzydzieści lat nasza świadomość uległa dużym
zmianom. W pierwszym okresie utrzymywanie, że istoty pozaziemskie istnieją
naprawdę, było czymś nierozsądnym, by nie powiedzieć obłąkanym. Dzisiaj co drugi
Amerykanin wierzy w UFO, w Brazylii zaś aż dwie trzecie ludności. W otwartej na
świat Francji już trzy lata temu 45% młodzieży uznawało realność istnienia UFO
(116 ) i nawet w kraju tak nieprzychylnym wobec UFO jak Niemcy, gdzie tzw.
poważna prasa przemilcza bądź ośmiesza wszystko, co z tym związane, co piąta
osoba wierzy w istnienie istot pozaziemskich. Według najnowszych badań Instytutu
Badań Demoskopowych, udział ten w grupie wiekowej od szesnastu do dwudziestu lat
jest jeszcze wyższy i wynosi prawie 30 procent (117 ). Poszerzyły się horyzonty
myślowe człowieka, lądowanie na Księżycu i niezliczone seriale science fiction w
telewizji nie pozostały bez wpływu na naszą świadomość. Także olbrzymia liczba
książek zajmujących się tematem istot pozaziemskich wcale nie nadawała się
wyłącznie do kosza - przynajmniej dla połowy ludzkości. Według naszego
rozumienia demokracji, jakże wychwalanej w wolnym świecie, środki masowego
przekazu powinny w zasadzie codziennie przynośić najnowsze doniesienia z frontu
spotkań z kosmitami. Tymczasem nic takiego się nie dzieje, i w tym momencie
zaczynam rozumieć obcych o gruszkowatych głowach i czarnych oczach w kształcie
owoców kiwi. Każdy człowiek choć raz w życiu próbował coś wyjaśnić drugiemu
człowiekowi czy grupie ludzi. Ci jednak nie słuchali, nie interesowało ich to,
przerywali rozmowę, ucinali ją niegrzecznie albo za pomocą pozamerytorycznych
argumentów, zaczynali zachowywać się obraźliwie. Także druga i trzecia próba
wyjaśnienia sprawy spełzła na niczym, podobnie czwarta i piąta. Jak my, ludzie,
zachowujemy się w takiej sytuacji? Wycofujemy się, myślimy, że nie ma sensu
podejmować prób rozsądnego przedstawienia naszego stanowiska. Czyżby z kosmitami
było tak samo? Może nie mają już ochoty podejmować z nami dialogu, skoro
jesteśmy zbyt wyniośli, aby słuchać? W uprowadzeniach, które badał profesor
Mack, poruszano dokładnie tę właśnie kwestię. Kosmici mówili do uprowadzonych,
że my, ludzie, nie jesteśmy jeszcze gotowi, by się z nimi spotkać i zaakceptować
ich istnienie. Gdyby otwarcie się pokazali, zareagowalibyśmy agresją, traktując
ich jak wrogów. Twierdzili, że nasze zachowanie w ogóle nie dopuszcza otwarcia z
ich strony, ponieważ nasze działania nadal dyktowane byłyby strachem. Nasza
ukształtowana przez religię i błędne intrepretacje nauki świadomość jest ich
zdaniem do tego stopnia zdeformowana, że oni wręcz |nie |mogą otwarcie się do
nas zbliżyć. Nawet gdyby to uczynili w indywidualnych przypadkach, to
społeczeństwo i tak nie zaakceptowałoby takiego świadectwa danej osoby, choćby
stała nie wiadomo jak wysoko w ludzkiej hierarchii władzy. Bardzo słuszne
spostrzeżenie. Wyobraźmy sobie, że papież albo szef rządu Xy - obydwaj na samym
szczycie w ludzkiej hierarchii władzy - oświadczają publicznie, iż rozmawiali z
istotami pozaziemskimi. Z miejsca usunięto by ich z urzędu. To samo dotyczy
dziennikarzy, redaktorów naczelnych wielkich gazet czy wybitnych naukowców.
Żaden z nich nie zdołałby się przebić w swoim gremium. Istoty pozaziemskie?
Tutaj? I akurat ty miałbyś z nimi rozmawiać? Człowieku, chyba masz nie po kolei
w głowie! Taka właśnie jest nasza typowa reakcja. Jak długo jeszcze? Hybrydy
przyszłości Szpetne istoty pozaziemskie łamiące ludzkie prawa informowały ofiary
uprowadzeń o jakiejś nadciągającej katastrofie. |Ją |właśnie podawały jako
główny powód swoich działań. Pocieszające w tym wszystkim jest przynajmniej to,
że gatunek ludzki przeżyje - chociaż już w formie hybrydy (mieszańca) nas i ich.
|Kiedy ma nadejść ów Dzień Sądu Ostatecznego? Kosmici nie wymienili żadnej daty,
widocznie sami jej nie znają. Czy nie brzmi to znajomo? Czyż wszystkie religie
nie podkreślają, że nikt nie zna dnia ani godziny nadejścia Sądu Ostatecznego?
Może kosmici dysponują poszlakami podobnymi do tych, które geologów informują o
groźbie trzęsienia ziemi i wybuchu wulkanu? Naukowcy wprawdzie wiedzą na tej
podstawie, że uskok San Andreas w Kalifornii znów da znać o sobie, tyle, że nie
potrafią wypowiedzieć się wiążąco, kiedy to dokładnie nastąpi. Czyżby z tymi
pozaziemskimi karzełkami o mikroskopijnych dziurkach od nosa było tak samo? Może
ich przyrządy pomiarowe, o których funkcjonowaniu nie mamy bladego pojęcia,
rejestrują nadciągającą katastrofę, ale nie pozwalają na precyzyjną prognozę? W
tym przypadku można by podać wiarygodne usprawiedliwienie dla ich nieetycznego
zachowania: `ts * Ludzi i tak nie da się do niczego przekonać, są na to zbyt
egocentryczni. * Nie wiadomo dokładnie, ile zostało czasu, dlatego niezbędne
jest szybkie działanie. Późniejsze pokolenia wykażą zrozumienie dla bezprawnych
poczynań. `tn W całym tym nieetycznym i - według naszych norm - bezprawnym
działaniu istot pozaziemskich zawsze jedno szczególnie dawało mi do myślenia:
mianowicie, obcym nigdy nie zdarzało się okaleczyć czy wręcz zamordować
uprowadzonej osoby. Wszystkich całych i zdrowych troskliwie odstawiali do
sypialni czy do samochodu. Nasze postępowanie wobec zwierząt jest o wiele
bardziej bezwzględne i barbarzyńskie. Ostatnio zaczęto rozważać koncepcję, że
owe niewielkie stworki o gruszkowatych głowach to nie żadne tam istoty
pozaziemskie, tylko podróżujący w czasie przedstawiciele cywilizacji ludzkiej z
dalekiej przyszłości. Jak w ostatnich latach stwierdzili fachowcy w dziedzinie
fizyki, wprawdzie podróże w czasie w |zasadzie nie są wykluczone, ale my, ludzie
współcześni, nie mamy pojęcia, jak miałyby one wyglądać w |praktyce (118 ). Mimo
całej fascynacji tym pomysłem nie sądzę, aby podróże w czasie mogły stanowić
rozwiązanie fenomenu małych kosmitów o nieproporcjonalnie wielkich migdałowych
oczach. Wyobraźmy sobie bowiem taką sytuację: W roku 3000 ziemskiej rachuby
czasu pojawia się maszyna czasu. Istoty rozumne zamieszkujące Ziemię są
niewielkiego wzrostu, mają szarą skórę, wielkie czaszki i opanowały tajniki
telepatii. Za pomocą maszyny czasu podróżują do naszej epoki i stwierdzają, że
ludzkość roku 2000 znajduje się o krok od katastrofy. Pilnie kompletują więc
materiał genetyczny, wszczepiając go |swojemu |gatunkowi - temu z przyszłości.
Gdyby tego nie uczynili, to ich gatunek w ogóle |nie |zaistniałby w przyszłości,
ponieważ dopiero genetyczny zrąb pobrany od ludzi z przeszłości umożliwia ich
przyszłe istnienie. Porywające i zarazem idiotyczne! Z jakiej bowiem linii
ewolucyjnej pochodzą w takim razie owe małe szare istoty o ogromnych sarnich
oczach? Nie, jak dla mnie model z podróżnikami w czasie na nic się nie zda.
Kosmici są mi bliżsi, nawet przestrzennie. Źle zaprogramowane? Liczne ofiary
uprowadzeń, zwłaszcza te, którym przytrafiło się to kilkakrotnie, mają poczucie
bycia "nie tylko z Ziemi". Mimo całkowicie normalnego i nietkniętego ludzkiego
ciała nie potrafią pozbyć się wrażenia, że posiadły zupełnie nową świadomość.
Dysponują jakąś ukrytą wiedzą wykraczającą poza sprawy Ziemi i teraźniejszości.
Ta grupa uprowadzonych zadaje sobie ogromny trud, by przełożyć swoje nowe
odczucia na nasz język. Nagle pojawia się w nich gotowa wiedza, wiedza z
przestrzeni i czasu, wypełniająca całą czaszkę, zupełnie jakby wolne moce mózgu
otrzymały dodatkowe informacje. Osoby te mają wrażenie, jakby znajdowały się w
wyniosłej katedrze pełnej milionów fresków i fragmentów, której pomieszczenia
rozbrzmiewają dodatkowo łagodnymi melodiami z odległych tysiącleci.
Niewypowiedziane. W ludzkim języku brakuje słów i pojęć pozwalających przekazać
to, co widzą i czują w jakiejś zrozumiałej kolejności. Wszystko wydaje się
istnieć jednocześnie: z jednej strony jest realne, rozsądne i z punktu widzenia
danej osoby oczywiste, z drugiej zaś jest tego za dużo, o wiele za dużo na raz,
wszystko zazębia się i wchodzi jedno w drugie, usytuowane nad i pod sobą, a
przecież wciąż połączone jedno z drugim szybkimi jak światło drogami. Czy tak
wygląda stan u progu obłędu? Poczucie niemożliwości wchłonięcia nawału
informacji? A może umyślnie zalewa się ludzkie szare komórki danymi, aby w ten
sposób powstała świadomość kosmiczna? Czy owa kosmiczna świadomość, inny sposób
widzenia spraw, ma umożliwić owym ludziom wskazanie współczesnym |nowej |drogi
(patrz: zapowiadani prorocy)? Czy ten "rozszerzający się rozum", że tak to
nazwę, ma sprawić, aby ludzie ci otworzyli oczy na inne rzeczywistości? To, że
nasz świat składa się nie tylko z tego, co widzimy i postrzegamy naszymi
zmysłami, nie podlega już raczej dyskusji. Czytelnik niniejszej książki zdaje
już sobie sprawę, że każda komórka jego organizmu zawiera pełną informację (DNA)
o budowie całego ciała. Z drugiej strony w DNA znajdują się niezliczone
fragmenty odpadków genetycznych (junk), niejako "białych plam" do niczego się
nie nadających. Nie dadzą się one do niczego "dopasować" (zasada klocków lego).
Wiadomo też powszechnie, że nasz mózg wykorzystany jest tylko w minimalnym
stopniu. Tajemnicza ewolucja stworzyła tu coś, czego (jak dotąd) w ogóle nie
potrzebowała. Do tych naukowo ugruntowanych faktów dodajmy teraz informacje
zawarte w dawnych przekazach religijnych: `ts * Bogowie stworzyli ludzi na swój
obraz i podobieństwo. * Człowiek, który przeżył potop - obojętne, czy jego imię
będzie brzmiało Noe, Utnapisztim, czy jeszcze inaczej - jest nieśmiertelny i był
hybrydą człowieka i "Strażników Nieba" (patrz cytowany wcześniej Zwój Lamecha).
`tn A więc nasz materiał genetyczny |już |zawiera odcinki rodem spoza Ziemi.
Małe szare istoty o skośnych oczach o tym |wiedzą. Jedyne, co muszą zrobić, to
sprawić, aby "klocki" stały się kompatybilne, obudzić do życia |junk, zalać
informacjami na wpół pusty ludzki mózg. Wszystkie tego przesłanki już w nas
istnieją. Istota ludzka nigdy nie była |tylko ziemskiego pochodzenia. My się
tylko rozwinęliśmy odpowiednio do ziemskich warunków, przez całe pokolenia
hodowaliśmy w sobie religijną, polityczną i naukową wyniosłość, radykalnie
stłumiliśmy w nas składnik pozaziemski i postawiliśmy siebie w centrum
Wszechświata. A teraz zbliża się |Sądny |Dzień, gong obwieszczający przebudzenie
świadomości. Nie dziwią mnie wypowiedzi wielu uprowadzonych, którzy - nigdy
wcześniej nie czytając Ericha von Dänikena - zapewniają, że istoty pozaziemskie
od niepamiętnych czasów wielokrotnie odwiedzały Ziemię, aby popchnąć naprzód
ewolucję człowieka. Co się zaś tyczy odwiedzin mieszkańców odległych krańców
Wszechświata, to astronom James R. Wertz już dwadzieścia lat temu obliczył, że
kosmici bez problemu mogli odwiedzić nasz Układ Słoneczny w odstępach 7,5 razy
105 lat, czyli w ciągu ostatnich 500 milionów lat mniej więcej 640 razy (119 ).
Dr Martyn Fogg z uniwersytetu w Londynie zaś wskazał dziesięć lat później na
fakt, że cała Galaktyka była już przypuszczalnie skolonizowana, kiedy nasza
Ziemia dopiero się narodziła (120 ). A przecież: "To, że coś jest nowe i dlatego
powinno zostać powiedziane, zauważamy dopiero wówczas, gdy natrafimy na silny
opór" (Konrad Lorenz, 1903-1989 ). SETI bez Europy Każdego roku, nie zauważone
przez szeroką opinię publiczną, odbywają się coraz liczniejsze międzynarodowe
konferencje SETI. Na ostatnim spotkaniu SETI, zorganizowanym przez Uniwersytet
Kalifornijski, wygłoszono ponad siedemdziesiąt referatów naukowych. Poruszano w
nich takie tematy, jak: `ts * "Kosmici, klingony i Biblioteka Galaktyczna: SETI
i wychowanie naukowe" (Andrew Fraknoi, astronom, Foothill College); * W
poszukiwaniu życia na Marsie. "Stan obecny" (Michael Klein, Jet Propulsion
Laboratory oraz Jack Farmer, Ames Research Center NASA); * "SETI zaczyna się od
siebie. Czy da się zmierzyć i zdefiniować poziom inteligencji na |naszej
planecie?" (Lori Marino, University of New York); * W poszukiwaniu pozaziemskich
technologii w naszym "Układzie Słonecznym" (Michael Papagiannis University of
Boston). `tn `ty * * * `ty Większość wykładowców mówiła o technicznych
możliwościach wykrywania śladów życia za pomocą najróżniejszych detektorów albo
o tym, w którym paśmie częstotliwości radiowej należałoby szukać wiadomości o
kosmitach. Były też jednak głosy krytyczne, domagające się, aby naukowe badania
SETI odseparowały się od przedsięwzięć amatorskich, bo tylko w ten sposób można
uwiarygodnić SETI w oczach szerokiej opinii publicznej. Za pozwoleniem, ale to
przesąd stary jak świat, elitarne przeświadczenie z cyklu "Tylko my to możemy",
"Tylko my jesteśmy świadomi odpowiedzialności", które wciąż zapędzało nas w
ślepy zaułek ciasnoty umysłowej, czy to w dziedzinie religijnej, czy
politycznej, czy w dziedzinie pomyłek naukowych. Przez całe dzieje ludzkości
zawsze było tak, że wszelkiego rodzaju ustabilizowane kręgi starały się
ubezwłasnowolnić bliźnich, trzymać ich z dala od |wiedzy, niezależnie czy
prawdziwej, czy błędnej. Religie praktykują to jeszcze po dziś dzień,
ugrupowania polityczne zaś tak długo duszą w sobie swoje głupawe tajemnice, aż
wreszcie zaczynają je po kawałku zwracać. Myślenie w kategoriach "Tylko my to
możemy", "Tylko my jesteśmy świadomi odpowiedzialności" to nic innego, jak tylko
egoistyczna cenzura służąca temu, by odseparować innych i zdobyć przywileje dla
siebie. |Jak zatem - proszę mi powiedzieć - rozpowszechniać się mają nowe myśli?
Za |czyim pośrednictwem przedostają się do świadomości ogółu? |Kto po raz
pierwszy je wypowiada, nadstawia dla nich głowę, narażając się nierzadko na rugi
ze strony właśnie elitarnej gwardii? |Od |kogo pochodzą przecierające nierzadko
nowe drogi koncepcje? No i wreszcie: |Kto właściwie finansuje całą działalność
naukową, poczynając od archeologii, a na astronomii kończąc? Takie odgradzanie
nigdy jeszcze nie zapobiegło poznaniu, niejednokrotnie jednak je opóźniło.
Prowadzi też do stłumienia świadomości ogółu, zduszenia w zarodku świeżych
myśli. To właśnie forum publiczne wprowadza takie myśli w obieg, umożliwiając
powstanie nowego. Forum publiczne jest przeciwieństwem niepotrzebnego utajniania
wszystkiego, a tym samym cenzury. "Kto dobija się ważności, już ją stracił" (Max
Rychner, 1897-1965 ). Jednocześnie jestem oczywiście zdania, że specjaliści
muszą być w swej pracy wolni od społecznego nacisku, muszą prowadzić swoje
dyskusje bez pseudowiedzy różnych amatorów. Tyle tylko, że nie wolno im ukrywać
rezultatów swoich badań, nie wolno trzymać pod korcem wytworów swych umysłów.
"Nawet sąd wojskowy nie zdoła uciszyć plotki" (Johann Nestroy, 1801-1862 ).
Wyobraźmy sobie bowiem, że ludzkość składałaby się z telepatów, tak jak to się
domniemywa o tych małych szarych kosmitach. W społeczeństwie dysponującym
zdolnościami telepatycznymi nie mogą istnieć żadne tajemnice i żadna |elitarna
|wiedza. Najwyraźniej w niczym to społeczeństwu kosmitów nie zaszkodziło. Na
ostatniej międzynarodowej konferencji SETI wygłoszono wprawdzie 73 inteligentne
referaty, ale nie było wśród nich ani jednego na temat UFO czy wzięć, nie mówiąc
już o hipotezie paleo-SETI. Tematy te uważane są za niepoważne, niegodne
"prawdziwych" naukowców, zupełnie jakby w sektorze ufologicznym brakowało prac
naukowych napisanych rzeczowo i z wykorzystaniem bogatego materiału przez
najwyższej klasy fachowców (na obszarze niemieckojęzycznym np. książka Der Stand
der UFO-Forschung napisana przez fizyka Illobranda von Ludwigera (121 )). A może
profesor Mack z Uniwersytetu Harvarda nie jest naukowcem? Dlaczego ludzie,
którzy poświęcili się poszukiwaniu pozaziemskiego życia, wyłączają z zakresu
swoich zainteresowań najaktualniejsze tematy i osoby? Jak uznana już gałąź
nauki, taka jak SETI, może sobie pozwolić na odrzucanie z góry pewnych
określonych dziedzin badań? Czyż nauka nie wymaga wręcz korzystania z jak
najobszerniejszych informacji? SETI bez UFO i bez paleo-SETI jest niepełna.
Omówione, opublikowane i przekazane do rozpowszechnienia środkom masowego
przekazu rezultaty są niekompletne, sprawiają wrażenie robionych na pół gwizdka,
a nawet wręcz pachną amatorszczyzną. Bo przecież amatorom właśnie zarzuca nauka,
iż nie uwzględniają wszystkich możliwych aspektów danego zjawiska. To oni mają
być podobno jednostronni, to oni nie wyważają i to im - w przeciwieństwie do
specjalistów - brakuje ogólnej orientacji. Bardzo mi przykro, drodzy
przyjaciele, badacze SETI: To właśnie |wam brakuje ogólnej orientacji. To
właśnie |wy odcinacie się od wszystkich, powtarzając stary błąd polegający na
zapędach elitarnych. Doskonale zdaję sobie sprawę, dlaczego na międzynarodowych
konferencjach SETI nie wolno mówić o UFO czy o paleo-SETI. Mam w tym zakresie
osobiste doświadczenia. Kiedy w roku 1969 moja pierwsza książka ukazała się na
rynku amerykańskim po tytułem "Chariots of the Gods", robiąc furorę, niemal
natychmiast rzuciły się na nią rzesze znanych i mniej znanych krytyków. I bardzo
dobrze - krytyka jest elementem nie tylko demokracji, lecz także działalności
naukowej. Oprócz krytycznych artykułów były też obrzydliwe paszkwile, a nawet
całe książki napisane |przeciwko moim pracom. Najczęściej pochodziły z kącika
religijnego lub też ze strony konserwatywnych gałęzi nauki, takich jak
archeologia czy antropologia. Do tego doszły zwykłe wierutne kłamstwa,
wypichcone w kuchni dezinformacji i świadomie wprowadzone do środków masowego
przekazu. Stopniowo powstawał coraz bardziej negatywny obraz Dänikena, bo
dziennikarze przejmują opinie od dziennikarzy. Stary sposób. Typowy ping-pong.
Po pewnym czasie nie było naukowca, który odważyłby się powiedzieć coś
pozytywnego o moich książkach. Powstała kuriozalna sytuacja - moje koncepcje
zaczęły się pojawiać we wszystkich możliwych publikacjach, nigdy jednak z
podaniem pierwotnego ich źródła. Nauka dała się wciągnąć w nieczystą grę,
utraciła niewinność. Potem zabrakło odwagi cywilnej, by skorygować błąd. Brakuje
jej zresztą do dziś. W ciągu niemal ćwierć wieku od ukazania się "Wspomnień z
przyszłości" udokumentowałem i umocniłem hipotezę paleo-SETI w dalszych
dziewiętnastu książkach i dwudziestopięcioodcinkowym telewizyjnym serialu
dokumentalnym (Śladami Wszechmogących). Przytoczyłem ogrom liczących sobie
tysiące lat materiałów pisanych i przesłanek archeologicznych, do tego dochodzą
leksykony i książki innych autorów z wielu krajów - ale to badaczy SETI zupełnie
nie obchodzi. Nie może ich obchodzić. Grunt to elitarne zadufanie. Steven
Beckwith, dyrektor Wydziału Astronomicznego Instytutu Maxa Plancka w
Heidelbergu, reprezentuje dziś pogląd, "że w naszej Galaktyce jest ogromne
mnóstwo planet", wśród nich wiele o "warunkach dogodnych dla powstania życia". Z
kolei brytyjski astronom, David Huges, dodaje: "Przynajmniej według obliczeń
modelowych w samej tylko Drodze Mlecznej powinno krążyć sześćdziesiąt miliardów
planet". Cztery miliardy spośród nich, zdaniem Hugesa, "przypominają Ziemię, są
wilgotne i panują na nich umiarkowane temperatury" (122 ). W Kosmosie aż roi się
od różnych form życia, także tych podobnych do ludzkiej. I co najmniej jedna z
owych pozaziemskich cywilizacji już wiele tysięcy lat temu złożyła wizytę na
naszej starej, dobrej Ziemi. Można tego dowieść w sposób niezbity. Dlaczego
naukowcom zajmującym się SETI nie wolno tego wiedzieć? Tak na marginesie dodam,
że różnica między naukowcami a amatorami często polega na jednej drobnej
sprawie: otóż amatorzy to ludzie, którzy zrobią dużo za nic, profesjonaliści
zaś, to ludzie, którzy za nic nie zrobią nic. O tym, jak bardzo naukowcy
skupieni wokół programu SETI dali się już skrępować ciasnym gorsetem, świadczy
Deklaracja postępowania z chwilą odkrycia pozaziemskich istot rozumnych (123 ).
Jest to dokument, któremu podporządkować się muszą wszyscy naukowcy
uczestniczący w badaniach SETI. Zawiera zbiór przepisów, jak należy postępować,
kiedy zostanie odkryta cywilizacja pozaziemska. Chciałbym przynajmniej wyrywkowo
zapoznać moich Czytelników z zalecanymi tam zasadami. W ten sposób łatwiej się
Państwo zorientujecie, w jaki sposób podchodzi się w tym międzynarodowym gronie
do sprawy odkrycia kosmitów. Uzgodnienia cenzuralne "My, instytucje i osoby
prywatne, uczestniczący w poszukiwaniu istot rozumnych we Wszechświecie,
uznajemy, że poszukiwania takie stanowią istotny element składowy badań
przestrzeni kosmicznej i że prowadzić je należy w celach pokojowych oraz w
ogólnym interesie całej ludzkości. Inspiracją jest dla nas absolutna konieczność
dostarczenia dowodów na istnienie życia poza Ziemią, nawet jeśli
prawdopodobieństwo takiego odkrycia wydaje się bardzo małe. Przypominamy układ
regulujący działania państw odnośnie do badania i wykorzystania przestrzeni
kosmicznej [...], któremu podlega również strona państwowa [...] (art. Xi).
Potwierdzamy, że jeśli idzie o rozpowszechnianie informacji o cywilizacjach
pozaziemskich, będziemy się stosować do następujących zasad: 1. Każda osoba i
każda państwowa bądź prywatna placówka badawcza lub instytucja rządowa, która
uzna, że odkryła sygnał |lub |inny |dowód świadczący o istnieniu życia
pozaziemskiego, |przed oficjalnym ogłoszeniem tego odkrycia powinna sprawdzić,
czy jego najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie rzeczywiście stanowi dowód na
istnienie cywilizacji pozaziemskiej, a nie wskazuje na jakieś inne zjawisko
naturalne. Jeśli nie można jednoznacznie wnioskować o istnieniu cywilizacji
pozaziemskiej, odkrywca ma możliwość zinterpretowania swojego odkrycia jako
nieznanego zjawiska. 2. Zanim odkrywca ogłosi oficjalnie, że zdobyto dowód na
istnienie cywilizacji pozaziemskiej, ma obowiązek niezwłocznego powiadomienia
następujących instytucji: wszystkich pozostałych badaczy i placówek badawczych
będących stronami niniejszej Deklaracji [...] Strony niniejszej deklaracji
|powstrzymają |się |od |oficjalnego |ogłoszenia |odkrycia dopóty, dopóki nie ma
absolutnej pewności, że odnosi się ono do cywilizacji pozaziemskiej. Odkrywca
powinien poinformować odnośne władze państwowe [...] 8. Po otrzymaniu
pozaziemskiego sygnału radiowego lub innego dowodu na istnienie cywilizacji
pozaziemskiej nie wolno odpowiadać dopóty, dopóki nie odbędą się niezbędne
konsultacje międzynarodowe [...] 9. Komitet SETI międzynarodowej Akademii Lotów
Kosmicznych w porozumieniu z Komisją Nr 51 IAU (International Astronomical
Union) będzie prowadził stałą kontrolę procedury postępowania i przedstawiał
propozycje dalszego wykorzystania danych. Jeśli znaleziony zostanie wiarygodny
dowód na istnienie cywilizacji pozaziemskiej, nastąpi |powołanie
|międzynarodowego komitetu ekspertów, który stanie się centralnym ośrodkiem
dalszych analiz i obserwacji. Komitet ten będzie również decydował o
udostępnieniu |informacji |opinii |publicznej. Komitet powinien składać się z
członków wszystkich wymienionych wcześniej instytucji międzynarodowych; mogą też
zostać powołani inni członkowie [...] Międzynarodowa Akademia Lotów Kosmicznych
będzie służyła jako centrum wykonawcze niniejszej deklaracji i każdego roku
dostarczy wszystkim stronom listę jej zaleceń." `ty * * * `ty Co sądzić o tej
deklaracji? Naukowcy i tak |nie |mają w zwyczaju obnoszenia się z sensacjami.
Każde wielkie odkrycie przed ogłoszeniem jest weryfikowane i raz jeszcze
sprawdzane. W końcu nikt nie chce się zblamować przed kolegami z branży, gdyby
przyszło mu potem odwoływać odkrycie. Całkiem rozsądne jest też, że IAU czy
Komisja Nr 51, przed poinformowaniem światowej opinii publicznej, chcą mieć
absolutną pewność, że dysponują niezbitymi dowodami na istnienie cywilizacji
pozaziemskiej. Zastanawiać zaczynają dopiero najróżniejsze komisje, które
odkrywca musi poinformować, |zanim zwróci się do opinii. Oznacza to bowiem ni
mniej, ni więcej, tylko cenzurę, ponieważ nawet jeśli odkrywca ma stuprocentową
pewność, że udało mu się dowieść istnienia cywilizacji pozaziemskiej, to |nie
|wolno mu o tym poinformować opinii publicznej. Mamy tu do czynienia z
manipulowaniem informacją. Jakaś instytucja rości sobie prawa do decydowania o
tym, co można po kawałku udostępniać. Trzeba postawić sobie pytanie, jak takie
sterowanie opinią publiczną pogodzić z zagwarantowaną w każdym wolnym państwie
świata swobodą dostępu do informacji? W gruncie rzeczy jednak wszystkie passusy
w tej Deklaracji odnoszące się do sprawy informowania opinii publicznej okazują
się pustosłowiem, ponieważ szerokie masy - to my stanowimy naród - i tak już od
dawna wiedzą o istnieniu istot pozaziemskich! + Dodatek uwzględniającyŃ
najnowsze zdobycze wiedzy:Ń wielkie oszustwo Im więcej ktoś wie,@ tym bardziej
wątpi. `rp Wolter, 1694-1778 `rp Przed czterema laty ukazała się moja książka
"Oczy Sfinksa". Omawiałem w niej nie rozwiązane zagadki starożytnego Egiptu,
zaprezentowałem też kilka teorii na temat budowy Wielkiej Piramidy. Od tego
czasu doszły nowe odkrycia, o których nie mogę nie wspomnieć. Co one mają
wspólnego z tematem niniejszej książki, czyli z Dniem Sądu Ostatecznego i
ponownym przybyciem istot pozaziemskich? Dla starożytnych Egipcjan budowniczym
Wielkiej Piramidy był Henoch. (W tradycji arabskiej Henoch, Idris i Saurid to
jedna i ta sama postać.) Henoch napisał ponad trzysta ksiąg. Powierzył je swemu
synowi Matuzalemowi, aby przekazał je "przyszłym pokoleniom tego świata". Jak
dotąd żadna z tych ksiąg nie ujrzała światła dziennego. Może leżą dobrze ukryte
gdzieś w hermetycznych komorach Wielkiej Piramidy? Czy znajdziemy tam odpowiedzi
na nasze pytania dotyczące Sądu Ostatecznego i ponownego przybycia istot
pozaziemskich? Czy ktoś próbuje zataić tę tajemnicę przed światową opinią
publiczną? Jak nisko niektórzy naukowcy oceniają opinię publiczną i w jak
wielkim stopniu manipuluje się opinią mediów, okazało się w ciągu ostatnich
dwóch lat na przykładzie piramidy Cheopsa. Tam właśnie, 22 marca 1993 r.,
dokładnie o godzinie #11#/05 , doszło do sensacji najwyższej rangi. Zdarzyło się
coś nieoczekiwanego, niepojętego, niemożliwego i nie do pomyślenia dla
przedstawicieli klasycznej egiptologii. Nawet wybuch bomby nie poczyniłby
większych zniszczeń w egiptologicznym obrazie świata. A jednak nawet tak wielki
wstrząs wyciszono, skanalizowano, zbagatelizowano, sensację zaś przypuszczalnie
jeszcze większą - wydarzenie tysiąclecia, porównywalne z odkryciem pozaziemskiej
cywilizacji - zablokowano. Co takiego właściwie zaszło? Niemieckiemu inżynierowi
Rudolfowi Gantenbrinkowi, urodzonemu 24 grudnia 1950 r. w Menden, udał się
majstersztyk. Niewielki, nader wyrafinowany technicznie robocik, pokonawszy 60-
metrową trasę przez nie znany dotąd szyb wewnątrz piramidy, natrafił na drzwi z
dwoma metalowymi okuciami. Przez dwa tygodnie robot przeciskał się przez wąski
szyb, co chwila trzeba było pokonywać nowe przeszkody. Wielokrotnie specjalnymi
kablami elektrycznymi przekazywano robotowi rozkaz powrotu do punktu wyjścia.
Tam dokonywano drobnych zmian w tym cudzie techniki i minimaszyna ponownie
ruszała w głąb liczącego tysiące lat szybu. Robot Gantenbrinka to ważący 67¦kg
pojazd gąsienicowy długości zaledwie 377¦cm. Napędza go siedem niezależnych
silniczków elektrycznych sterowanych mikroprocesorami. Z przodu pojazdu znajdują
się dwa małe reflektorki halogenowe oraz ruchoma wideokamera CCD firmy Sony.
Mimo lekkiej aluminiowej konstrukcji robot ma siłę uciągu 407¦kg, a to dzięki
specjalnie zaprojektowanym gumowym gąsienicom, które opierają się zarówno na
podłożu szybu, jak i na jego suficie. Wszystkie najważniejsze rozwiązania tego
jedynego w swoim rodzaju aparatu pochodzą od Rudolfa Gantenbrinka. Ten
wyspecjalizowany pojazd zbudował własnoręcznie, przez wiele miesięcy wykonując
prace z zakresu mechaniki precyzyjnej. Zainwestował w konstrukcję tego cudeńka
niewiarygodnie dużo pracy i potu oraz ponad 400 tysięcy marek. Wsparcie
techniczne otrzymał od szwajcarskiej firmy ESCAP (silniki specjalistyczne), od
HILTI AG z Vaduz (narzędzia wiertnicze) oraz od firmy GORE z Monachium
(specjalizowane kable). Robot inżyniera Gantenbrinka to modelowy przykład dla
tych wszystkich wiecznie niezadowolonych, którzy bez ustanku jęczą: "To się nie
może udać!" Udaje się - wystarczy połączyć ze sobą inteligencję, technikę i
jasno określone chęci. Co w ogóle naprowadziło Rudolfa Gantenbrinka na pomysł
wyprawy w głąb Wielkiej Piramidy? Przecież wszyscy od dawna wiedzą, że nic tam
już więcej nie da się znaleźć! Dziennikarz radiowo-telewizyjny Torsten Sasse z
Berlina przeprowadził z Rudolfem Gantenbrinkiem wywiad (124 ): "Cała historia
zaczęła się od tego, że w czasie wojny w Zatoce Perskiej przebywałem w Egipcie.
Zaproponowałem profesorowi Stadelmannowi z DAI (Deutsches Archäologischer
Institut) w Kairze bliższe przyjrzenie się szybom wentylacyjnym - wtedy jeszcze
mówiło się o szybach wentylacyjnych - ponieważ dysponujemy już technologią,
która to umożliwia, a w dodatku chodzi przecież o naprawdę ostatnie nie zbadane
fragmenty piramidy Cheopsa. W 1992 r. zamontowaliśmy w tej piramidzie urządzenia
wentylacyjne, przebadaliśmy górne szyby za pomocą kamer wideo, szukaliśmy też
wszelkich możliwych wylotów szybów dolnych. Przy tej okazji, już w 1992 r.,
ustaliliśmy definitywnie, że szyby te mają gdzieś swoje ujście. Oczywiście,
nadal otwarte pozostawało pytanie, gdzie i jak kończą się dolne szyby? Stanowiło
to punkt wyjścia całego przedsięwzięcia. Nasz projekt nazwaliśmy UPUAUT-2, i
muszę w tym miejscu wyjaśnić tę nazwę. Otóż naszego robota ochrzciliśmy imieniem
UPUAUT, co było pomysłem profesora Stadelmanna. Upuaut mianowicie to egipski
bóg, którego imię w przekładzie znaczy mniej więcej tyle, co "otwierający
drogi". Jedynym celem prac nad skonstruowanie robota UPUAUT-2 było przebadanie
obydwu dolnych szybów." O jakich to "górnych" i "dolnych" szybach tu mowa? Otóż
w Wielkiej Piramidzie są trzy komory i, jak uważa profesor Rainer Stadelmann,
jest to cecha charakterystyczna wszystkich egipskich piramid. Profesor
Stadelmann uważany jest za "wynalazcę" |teorii |trzech |komór. Każdy turysta,
który w pocie czoła wczołguje się do piramidy Cheopsa, ma okazję obejrzeć dwie z
tych komór: górną, nazywaną szumnie "komorą królewską", chociaż nigdy nie
znaleziono w niej żadnej mumii, oraz dolną, nieco mniejszą, nazywaną "komorą
królowej". Z górnej komory prowadzą w górę pod ostrym kątem dwa szyby. W
literaturze nazywane są one "szybami wentylacyjnymi". Dokładnie tam właśnie
Rudolf Gantenbrink zamontował swoje urządzenie wentylacyjne. Nie mający o niczym
pojęcia turyści dowiedzieli się o tym, czując świeże powietrze, które wreszcie
zaczęło docierać do "komory królewskiej". Niestety, tylko przez krótki czas.
Obecnie system już nie działa. Nie jest to wina Rudolfa Gantenbrinka, lecz
strażników piramid, którzy z nieodgadnionych powodów ciągle zapominają włączyć
prąd. Dolna komora jest nieco mniejsza od "komory królewskiej": ma długość
5,767¦m i szerokość 5,237¦m. Jej wysokość wynosi 6,267¦m. Także z tej komory
prowadzą dwa szyby: jeden dokładnie w kierunku południowym, drugi na północ.
Otwory tych szybów leżą zatem naprzeciwko siebie - i to na tej samej wysokości,
co wylot prowadzącej do komory sztolni. Robot Rudolfa Gantenbrinka wspiął się do
|południowego szybu. Trzecia komora znajduje się w skale pod piramidą. Nazywa
się ją "niedokończoną komorą". Co mówią fachowcy na temat szybów w "komorze
królowej". Zdania uczonych są podzielone. Raz dopatrywano się w nich "szybów,
którymi ulatywały dusze zmarłych" potem "modelowych korytarzy", wreszcie
"wylotów kanałów napowietrzających" (125 ) lub zwyczajnie "szybów
wentylacyjnych". To ostatnie było zupełnie pozbawione sensu już choćby dlatego,
że wyloty tych "szybów wentylacyjnych" wykuto w ścianach dopiero w zeszłym
stuleciu. W roku 1872 niejaki Brite W. Dixon opukiwał ściany komory. Miał
nadzieję, że w ten sposób uda mu się zlokalizować inne ukryte komory. Kiedy
odgłos stał się głuchy, mister Dixon sięgnął po kilof. Po przebiciu
kilkucentymetrowej warstwy kamienia natrafił na otwory "szybów wentylacyjnych".
Notabene, obydwa te szyby mają przekrój kwadratu o boku 207¦cm. W tej sytuacji
jasne są dwie rzeczy: po pierwsze, nie może być mowy o szybach wentylacyjnych,
ponieważ te musiałyby mieć wyloty w komorze, po drugie zaś, kanały te musiały
być od samego początku zaplanowane przez budowniczych piramidy. Nikt nie mógł
ich wykuć czy wywiercić w czasie budowy ani tym bardziej po jej zakończeniu.
Proszę sobie narysować kwadratowy otwór o boku długości 207¦cm: przecież nie
przeciśnie się nim nawet dziecko! I jeszcze coś: obydwa szyby prowadzące z
komory królowej nie biegną ukosem w górę, jak to jest w przypadku szybów z
komory królewskiej. Najpierw wchodzą poziomo w głąb ściany, a dopiero potem
zaczynają się wznosić pod kątem 39 stopni, 36 minut i 28 sekund. Większość
egiptologów była zgodna co do tego, że szyby te "kończą się ślepo po niewielkim
odcinku" (126 ). Aż do czasu, kiedy UPUAUT, robot inżyniera Rudolfa
Gantenbrinka, w jednej chwili obalił wszystkie te poglądy. "Otwierający drogi"
22 marca 1993 r. na płaskowzgórzu w Gizie, gdzie stoją piramidy, było gorąco jak
zwykle, we wnętrzu zaś Wielkiej Piramidy panowała dokładnie taka sama duchota
jak każdego innego dnia. Rudolf Gantenbrink zaimprowizował w komorze królowej
stół z desek opartych na drewnianych kozłach. Stały na nim elektroniczne
urządzenia sterujące oraz monitor przekazujący krystalicznie czysty obraz z
wideokamery robota. Wszystkie obrazy rejestrowano jednocześnie na taśmie
magnetowidu. Jeden ze współpracowników delikatnie wprowadzał do szybu wyjątkowo
cienki i lekki specjalny kabel, egiptolog zaś z Egipskiego Zarządu Starożytności
z wzrastającym zdumieniem wpatrywał się w ekran monitora. Rudolf Gantenbrink z
pełną napięcia koncentracją kierował robotem, poruszając niewielkimi
dźwigienkami zdalnego sterowania. Cały zespół pracował pod dużą presją, ponieważ
Egipski Zarząd Starożytności właśnie tego dnia zamierzał przerwać badania. Zbyt
wiele biur podróży składało reklamacje, gdyż nie wolno im było oprowadzać
turystów po Wielkiej Piramidzie. Ponadto Zarządowi Starożytności zmniejszyły się
wpływy gotówki: wejście do piramidy Cheopsa nie jest przecież gratis. Metr po
metrze miniaturowy robot inżyniera Gantenbrinka wspina się stromym korytarzem w
górę. Zamocowane z przodu reflektorki oświetlają zakamarki, których oko ludzkie
nie widziało od co najmniej czterech i pół tysiąca lat. Cheops, budowniczy
(rzekomy) Wielkiej Piramidy, panował w latach 2551-2528 przed Chrystusem.
Mozolna wędrówka wiedzie wzdłuż gładko wypolerowanych ścianek, następnie robot
pokonuje niewielkie pagórki nawianego piasku i zręcznie przeciska się przez
okruchy kamienia, które odpadły od powały. Wreszcie, po pokonaniu 607¦m we
wnętrzu piramidy, pierwsza niespodzianka: na drodze pojazdu leży odłamany
kawałek metalu. Wkrótce potem wielka sensacja: kamera robota ukazuje element
zamykający, coś w rodzaju przesuwanych drzwiczek zasłaniających całkowicie
prześwit szybu. W górnej części drzwiczek widać dwa niewielkie metalowe uchwyty,
z których lewy jest częściowo odłamany. Rudolf Gantenbrink doprowadza robota
bliżej drzwiczek, celuje promieniem lasera w dolną ich krawędź.
Pięciomilimetrowej średnicy czerwony promień lasera znika w szparze u dołu
drzwi. Dowodzi to, że drzwi nie dotykają do samego podłoża. W prawym dolnym rogu
brakuje kawałeczka kamienia. Kamera robota ukazuje ciemny pył, wywiany pewnie w
ciągu tysiącleci przez ten maleńki otworek. Na tym musiała się zakończyć wyprawa
robota. Michael Haase, matematyk z Berlina, dokładnie wyliczył, w którym miejscu
piramidy znajdują się tajemnicze drzwiczki (127 ). Otóż jest to w południowej
części piramidy, na wysokości około 597¦m nad poziomem gruntu, między 74 i 75
warstwą kamieni. Gdyby przegrodzony drzwiczkami szyb ciągnął się dalej pod tym
samym kątem, musiałby dotrzeć do zewnętrznej ściany piramidy mniej więcej na
wysokości 687¦m. Odległość od zewnętrznej powierzchni piramidy mierzona w
poziomie wynosi 187¦m. Oczywiście, Rudolf Gantenbrink wdrapał się na południową
stronę piramidy i dokładnie ją przeszukał. Nie widać tam jednak żadnego wylotu
szybu. Zatajona sensacja Odkrycie 60-metrowego szybu w piramidzie to jedna
sensacja, przegradzające go drzwiczki zaś to sensacja druga. Można by sądzić, że
wkład Gantenbrinka i jego osobiste osiągnięcia zostaną przez egiptologów
odpowiednio uhonorowane i - jak przystało na odkrycie stulecia - uroczyście
uczczone. Kiedy dzisiaj jakiś astronom odkryje nową gwiazdę czy kometę,
nierzadko takie ciało niebieskie zostaje nazwane imieniem swego odkrywcy.
Dlatego od tej chwili będę nazywał ten nowy szyb "szybem Gantenbrinka". I
dziękuję moim kolegom, którzy uważają tak samo. Zadufanie i zawiść egiptologów
nakazuje im widzieć to zupełnie inaczej. W ich mniemaniu szyb istniał tam od
zawsze i inni fachowcy także przypuszczali, że tam się znajduje. Jest to tylko
ćwierć prawdy. Wprawdzie znano otwory szybów przebiegających poziomo,
prowadzących z komory królowej na północ i na południe, ale żaden z egiptologów
nie miał pojęcia, że biegną one 607¦m we wnętrzu piramidy. Wprost przeciwnie:
bredzono coś o "ślepo kończących się tuż za wylotem szybach, którymi ulatywały
dusze zmarłych" (128 ). Ponadto przypuszczenia to nie odkrycia. Przypuszcza się
wiele różnych rzeczy, ale 60-metrowej długości szyb z zamykającymi go
drzwiczkami odkrył nie kto inny, jak właśnie niemiecki inżynier Rudolf
Gantenbrink. Sam Gantenbrink nie goni za sensacją. Jego główną troską jest
konserwacja starożytnych zabytków. Ponadto chciałby dostarczyć archeologii
świeżych impulsów, chciałby ją uatrakcyjnić poprzez zastosowanie nowoczesnej
technologii. Jest to pilny i z gruntu uczciwy pracuś, który oddaje swoje
doświadczenie i geniusz w służbę fascynującej nauki. Druga strona widocznie
sobie tego jednak nie życzyła, bo Gantenbrink poszedł w odstawkę. Po odkryciu
szybu przez Gantenbrinka najpierw nie działo się w ogóle nic. Chociaż sensacja z
22 marca 1993 r. była absolutna i zarówno specjaliści w Kairze, jak i niemieccy
uczeni z DAI dokładnie o wszystkim wiedzieli, zapanowało nieprzeniknione
milczenie. Nie opublikowano żadnego komunikatu. Nikomu nie wolno było wydać
żadnego oświadczenia. I pewnie do dziś opinia publiczna o niczym by się nie
dowiedziała - albo w najlepszym razie skończyłoby się na nic nie mówiącej
notatce prasowej - gdyby nie przypadek i sam Rudolf Gantenbrink. Otóż inżynier
Gantenbrink pokazał kilku fachowcom kopię fenomenalnego filmu nakręconego kamerą
robota. Wiadomość dotarła do prasy brytyjskiej i w dwa tygodnie (!) po odkryciu
pojawił się mikroskopijny artykulik zatytułowany Portcullis Blocks Robot in
Pyramid (Robot zablokowany w piramidzie) (129 ). Drogą faksową doniesienie to
dotarło do Kairu. Jaka była reakcja? DAI w Kairze zdementowało brytyjskie
doniesienie. "To kompletna bzdura!" oświadczyła Agencji Reutera pani rzecznik
Instytutu, Christel Egorov (130 ), mówiąc jeszcze, że szyby o których mowa, to
zwykłe szyby odpowietrzające, minirobot zaś miał za zadanie tylko zmierzyć
wilgotność, ponieważ wiadomo, że w Wielkiej Piramidzie nie ma żadnych
dodatkowych komór. Można nie tylko poczuć się oszukanym, nas się |naprawdę
oszukuje! Archeolodzy z DAI w Kairze doskonale wiedzieli, że ta wypowiedź to
zwykłe kłamstwo. Poza tym wędrujący szybem Gantenbrinka robot w ogóle nie miał
żadnego przyrządu do pomiarów wilgotności. To jeszcze nie wszystko! Profesor
Rainer Stadelmann, wielka znakomitość niemieckiej archeologii i dyrektor DAI,
absolutnie wykluczył możliwość istnienia za drzwiczkami szybu jakiejś ukrytej
komory. Dziennikarzom oświadczył: "Wszyscy doskonale wiedzą, że wszystkie skarby
tej piramidy dawno już zostały zrabowane" (131 ). Współpracownik profesora,
egiptolog dr Günter Dreyer, dorzucił jeszcze dobitniej: "Za tymi drzwiami nic
nie ma. To wszystko urojenia" (132 ). Zanim pokażę moim Czytelnikom, w jaki
sposób krąg szanownych panów egiptologów z Kairu wyślizgał Rudolfa Gantenbrinka,
muszę nieco naświetlić poglądy na temat wnętrza piramid. Twierdzenie, że w
piramidzie mogą być tylko znane już trzy komory i że za nowo odkrytymi
drzwiczkami nie może się nic znajdować, jest kompletnie pozbawione sensu.
Archeolodzy z DAI niewątpliwie mieliby rację, gdyby stwierdzili, że |nie
|wiadomo, czy za tajemniczymi drzwiczkami coś jest, czy też nie. Jednakże
kategoryczne twierdzenie, że za nimi na pewno nic nie ma, to nie tylko przejaw
dogmatyzmu i nienaukowości, ale też - by posłużyć się słowami DAI - "kompletna
bzdura". Wiedza starożytnych Co nieco na temat historii. W Xiv w. w Bibliotece
Kairskiej znajdowały się jeszcze fragmenty staroarabskich i koptyjskich tekstów,
które geograf i historyk Tahi ad-Din Ahmad ben'Ali ben'Abd al-Kadir ben Muhammad
al-Makrizi zebrał w swoim dziele Chitat. Czytamy tam m.in.: "Następnie kazał
[twórca piramidy - E.v.D.] wybudować w piramidzie zachodniej trzydzieści
skarbców z barwnego granitu i wypełniono je bogatymi skarbami, różnymi
przyrządami i pokrytymi mnogością rysunków kolumnami z kosztownych kamieni
szlachetnych, z przyrządami ze znakomitego żelaza, takimi jak broń, która nigdy
nie rdzewieje, ze szkłem, które daje się składać i nie pęka, z dziwnymi
talizmanami, z różnego rodzaju prostymi i złożonymi lekami i śmiertelnymi
truciznami. We wschodniej piramidzie kazał umieścić przedstawienia różnych
sklepień niebieskich i planet, a także wizerunki, jakie kazali sporządzić
przodkowie; do tego doszło kadzidło, które poświęcono gwiazdom i |księgi |o
|tychże. Są tam również gwiazdy stałe i to, co się z nimi od czasu do czasu
dzieje [...]. Wreszcie do kolorowej piramidy kazał wnieść ciała proroków w
trumnach z czarnego granitu; obok każdego proroka leżała księga, w której
opisane były jego cudowne czyny, dzieje jego życia oraz dzieła, których za życia
dokonał [...]." I któż to miał wznieść tę potężną budowlę? Cheops, jak twierdzą
egiptolodzy? Cytowana powyżej księga Chitat tak o tym mówi: "Pierwszy Hermes,
którego zwano Trzykroć Wielkim w jego właściwościach jako proroka, króla i
mędrca (|on |jest |tym, którego Hebrajczycy zwą Henochem, synem Jareda, syna
Mahalaleela, syna Kenana, syna Enosza, syna Seta, syna Adama - niech mu Allah
błogosławi - to jest Idrysem), wyczytał w gwiazdach, że przyjdzie potop. |Wtedy
|kazał |zbudować |piramidy i pomieścić w nich skarby, uczone pisma i wszystko,
czym się martwił, że przepaść i zginąć może, aby było ochronione i zachowane."
Nie tylko w księdze Chitat wymienia się Henocha jako budowniczego Wielkiej
Piramidy. To samo czyni w Xiv w. arabski badacz, podróżnik i pisarz Ibn Battuta
(134 ): "Dowodzą oni, że wszelkie znane przed potopem nauki pochodzą od Hermesa
[...], który zwał się także Chunuch albo Idris [...]. To on zaprawdę
przepowiedział ludziom potop, a powodowany troską, aby nie zaginęły nauki i nie
przepadły dzieła sztuki, wzniósł piramidy [...]." Nie muszę chyba dodawać, że
egiptolodzy za nic mają te staroarabskie przekazy. Dla nich budowniczy Wielkiej
Piramidy będzie nazywał się "Cheops", żeby nie wiedzieć ile przekonujących
argumentów przeciwko temu przemawiało. Dokładniej omówiłem tę sprawę w mojej
książce Oczy Sfinksa (135 ). Tak się składa, że egiptolodzy zachowują się w tym
momencie dokładnie tak, jak słynne małpie trio: nic nie słyszeć, nic nie
widzieć, nic nie mówić. To, że nie chcą dać wiary czternastowiecznym przekazom,
potrafię jeszcze, choć z oporami, zrozumieć. Ale oni nie wierzą także w ani
jedno słowo nowoczesnej nauki, jeśli tylko mówi ona rzeczy sprzeczne z ich
świętymi dogmatami. Poniższe przykłady z okresu ostatnich 25 lat mówią same za
siebie: W latach 19688¦69 laureat Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki, dr Luis
Alvarez, przeprowadził na Wielkiej Piramidzie doświadczenie z promieniowaniem
kosmicznym. Alvarez i jego zespół wyszli od znanego fizyce faktu, że naszą
planetę przez 24 godziny na dobę bombardują promienie kosmiczne i przy
przechodzeniu przez gęstą materię tracą ułamek swej energii. Za pomocą
precyzyjnych pomiarów można ustalić, ile protonów zdoła przejść przez jedną
warstwę kamieni. Jeśli kamienna budowla zawiera jakieś puste przestrzenie, to
promieniowanie, przechodząc przez nie, utraci nieco mniej energii protonów.
Alvarez zmierzył przy użyciu komory iskrowej i komputera IBM tory ponad 2,5
miliona cząstek. Lecz oscylografy pokazały chaotyczny wzór, zupełnie jakby
cząsteczki pokonywały jakieś zakręty. Kompletna rozpacz. Bardzo kosztowny
eksperyment, w którym brały udział różne instytuty amerykańskie, firma IBM oraz
kairski uniwersytet Ain-Shams, nie przyniósł żadnych jednoznacznych rezultatów.
Doktor Amr Gohed powiedział dziennikarzom, iż wyniki są z "naukowego punktu
widzenia niemożliwe" i dodał, że albo struktura piramidy jest jedną wielką
gmatwaniną, albo jest w tym "jakaś zagadka, której nie potrafimy wyjaśnić" (136
). Archeologowie nie wyciągnęli żadnych wniosków ze zdumiewających wyników
pomiarów piramid. Miary psu na budę W roku 1986 podjęto próbę poszukiwania
ukrytych komór w piramidzie Cheopsa za pomocą nowych przyrządów i nowych metod.
Dwaj francuscy architekci, Jean-Patrice Dormion i Gilles Goidin, za pomocą
detektorów elektronicznych odkryli w piramidzie puste przestrzenie. Dogmaty
egiptologów nie zmieniły się ani na jotę. Ponieważ pośród sponsorów eksperymentu
znajdowało się też francuskie towarzystwo Electricite de France, zbyto odkrycie
stwierdzeniem, że to zwykły "chwyt reklamowy" tego towarzystwa. Następny wielki
eksperyment przeprowadził zespół japońskich naukowców z tokijskiego Uniwersytetu
Waseda. Wyposażeni w najnowocześniejszą aparaturę elektroniczną specjaliści tego
uniwersytetu prześwietlili zarówno wnętrze Wielkiej Piramidy, jak i teren wokół
niej aż do Sfinksa. Japończycy znaleźli jednoznaczne dowody na istnienie całego
labiryntu korytarzy i pustych przestrzeni. W precyzyjnym naukowym raporcie różni
profesorowie biorący udział w eksperymencie przedstawili wyniki swoich badań
(135 ). A reakcja egiptologów? Eee, to tylko element kampanii reklamowej
japońskiego przemysłu elektronicznego! Zespół kairskiego DAI kompletnie nie
interesuje się takimi badaniami. A ich koledzy w Europie i w innych krajach
często nawet nie wiedzą, co się dzieje na płaskowzgórzu w Gizie. Gdyby to
zależało od samych egiptologów, w ogóle nic by się tam nie działo - bo przecież
od dawna już wszystko wiadomo! W roku 1992 geolog dr Robert M. Schoch z wydziału
College of Basic Studies uniwersytetu w Bostonie, wspólnie z innymi naukowcami,
dokonał geologicznych pomiarów Sfinksa. Wynik: Sfinks liczy sobie co najmniej 5
tysięcy lat więcej niż dotychczas przyjmowano (138 ). Według powszechnego
mniemania, Sfinksa miał wybudować faraon Chefren (2520-2494 przed Chr.). Sądzi
się tak nie dlatego, że istnieją po temu jakieś niepodważalne dowody, lecz
dlatego, iż imię "Chefren" było jedynym słowem, jakie udało się odcyfrować na
zerodowanym kartuszu, oczywiście jeśli się człowiek uprze, że było to właśnie to
słowo. W dodatku nie był to kartusz przynależny do samego Sfinksa, lecz
znajdujący się na steli faraona Tutmosisa Iv, a ten panował ponad tysiąc lat po
Chefrenie, mianowicie w latach 1401-1391 przed Chrystusem. Na jakiej zatem
podstawie Robert Schoch doszedł do przekonania, że Sfinks jest o co najmniej 5
tysięcy lat starszy od Chefrena? Zespół Schocha umieścił głęboko w podłożu cały
szereg czujników sejsmicznych. Następnie wytworzono fale dźwiękowe, co
umożliwiło wgląd w strukturę gruntu - metoda doskonale zdająca egzamin w
geologii. Dane z pomiarów zostały przetworzone przez komputery, które wypluły
długie kolumny cyfr opisujących dokładny obrys Sfinksa. Na głębokości 2,47¦m
całkiem wyraźnie uwidoczniły się ślady erozji, których nie było na powierzchni
Sfinksa. Ale powierzchnię Sfinksa poddano renowacji w długi czas po wzniesieniu
tego posągu, mianowicie za czasów faraona Tutmosisa Iv, który kazał odkopać go z
piasku i odnowić. Pomiary geologiczne i analizy chemiczne pozwalały sformułować
tylko jeden narzucający się wniosek: otóż silne ślady erozji były wynikiem
długiego okresu opadów, którego w czasie panowania faraona Chefrena w ogóle nie
było. Podobnie jak pierścienie przyrostu pnia drzewa, erozja pozwala na dokładne
datowania: w tym przypadku musiało to być co najmniej 7 tysięcy lat przed
Chrystusem. Reakcja archeologów na wyniki pomiarów dr. Schocha? Wybuch
oburzenia. Na kongresie w Bostonie archeolog Mark Lehner z uniwersytetu w
Chicago nazwał swego kolegę Schocha "pseudonaukowcem". Główny argument Lehnera:
"Gdyby Sfinks rzeczywiście był aż tak stary, to w owym czasie musiałaby także
istnieć cywilizacja zdolna wznieść takie dzieło sztuki. A wówczas ludzie byli
jeszcze myśliwymi i zbieraczami - więc nie ma mowy, aby potrafili wznieść
Sfinksa." Koniec, kropka! Za każdym razem, gdy nie wystarcza rozsądnych
argumentów, zapędzeni w kozi róg ludzie sięgają po błoto. Boją się coś stracić.
To samo miało miejsce w wystąpieniu archeologa dr. Marka Lehnera skierowanym
przeciwko dr. Robertowi Schochowi. Lehner zarzucił np. swojemu koledze
naukowcowi "podejrzaną wiarygodność". Skąd taki atak poniżej pasa? Jednym ze
sponsorów geologicznych badań prowadzonych przez Schocha był niejaki John
Anthony West. A tak się składa, że ów mister West popełnił dwa śmiertelne
grzechy: po pierwsze, nie był naukowcem, a po drugie, zdążył już opublikować
dwie książki, w których uważał za możliwe istnienie w Egipcie cywilizacji
"starszej od znanej dotychczas". A to już dla "prawdziwego" archeologa
niewybaczalne bluźnierstwo. Egiptologów zupełnie nie interesowało, że dr Robert
Schoch nie był bynajmniej jedynym geologiem uczestniczącym w pomiarach
sejsmicznych na płaskowzgórzu w Gizie. Do zepołu należeli także dr Thomas L.
Dobecki, dwóch innych geologów, architekt oraz oceanograf. Także ich
przekonanie, że w najniższych partiach Sfinksa bezsprzecznie występują "kanaliki
wodne", jakie powstają w wyniku długiego oddziaływania wody na kamień, nie
zrobiło na nikim wrażenia. Geologiczne analizy dr. Schocha ostatecznie
zdyskredytowała wypowiedź aktualnego dyrektora starożytności w Gizie,
Egipcjanina dr. Zahi Hawassy. Cały program badań i wyciągnięte na jego podstawie
wnioski określił mianem "amerykańskich halucynacji", stwierdzając, że nie ma
"najmniejszych naukowych podstaw" dla nowego datowania Sfinksa, zaproponowanego
przez Schocha. Jak widać, do egiptologów najzwyczajniej nie przemawiają naukowe
wnioski uzyskane w drodze sprawdzonych naukowo metod pomiaru, jeśli nie pasuje
im to do tradycyjnego schematu. To |oni ustalają, w co ma wierzyć świat. I nie
zauważają, że sami z zapałem podcinają gałąź, na której siedzą. Opinia publiczna
od dawna już ma dość ślepego wierzenia naukowcom. Nauka zaś, która uznaje wyniki
uzyskane przez inne gałęzie nauk tylko wówczas, gdy pasują do jej własnego
modelu - na niewielką zasługuje wiarę. Kolejną nauką ścisłą jest fizyka, a na
Politechnice Federalnej (ETH) w Zurychu profesor W. Wölfli uznawany jest za
znakomitość. Do perfekcji udoskonalił on dyskusyjną przez długi czas metodę
datowania izotopem węgla 14-c, służącą do ustalania wieku materii organicznej.
Profesor Wölfli wraz z kilkoma kolegami z innych uczelni dokonał analizy
szesnastu próbek pochodzących z piramidy Cheopsa, m.in. szczątków węgla
drzewnego, drzazg drewnianych, okruchów źdźbeł słomy i traw. Wynik? Wszystkie
próbki okazały się mieć przeciętnie o całe 380 lat więcej od wartości, jakie
ustalili archeologowie na podstawie Listy Królów. Jedna z próbek pochodząca z
piramidy Cheopsa była nawet o 843 lata starsza niż "miała prawo" być (140 ).
Ogólnie rzecz biorąc, fizycy przebadali 64 próbki z okresu Starego Państwa,
przeprowadzając datowania najróżniejszymi metodami, między innymi spektroskopii
masowej. Wszystkie bez wyjątku próbki wykazywały wiek o setki lat starszy od
tego, jaki pasowałby archeologom. Wniosków z tych faktów nie wyciągnięto -
przeciwnie: znaleziono nowe wykręty dla podbudowania dawnych, niemożliwych do
utrzymania pozycji. Wykręty? Czy to aby nie za mocne słowo? Nie, właściwie jest
nawet zbyt szlachetne jak na bzdury, które usiłuje się nam wmówić. Dyskredytacja
człowieka Egiptolodzy z DAI chcą się pozbyć Rudolfa Gantenbrinka. Właściwie
dlaczego? Czyż nie dokonał za pomocą swojego robota epokowego odkrycia? Czyż nie
zainwestował mnóstwa czasu i 400 tysięcy marek, aby wyświadczyć szlachetnej
archeologii przysługę, pomóc jej pójść dalej w badaniach? Może pracował
nienaukowo? Nie, Gantenbrink zrobił wszystko wręcz perfekcyjnie, uzyskane przez
niego wyniki można w każdej chwili zweryfikować. A więc może był nieuprzejmy,
niemiły? Nic z tych rzeczy! Gantenbrink należy do gatunku bardzo przyjemnych
osób. A może zaczął rozgłaszać jakieś nienaukowe spekulacje? Po raz kolejny
trzeba zaprzeczyć. Rudolf Gantenbrink z wielką rezerwą odnosił się do środków
masowego przekazu. Właśnie on, inżynier kierujący misją UPUAUT w Wielkiej
Piramidzie, zawsze był zdania, że nie wiadomo, czy za kamienną przegrodą nowo
odkrytego szybu w ogóle coś się znajduje. Z jego strony nie było
najdrobniejszych nawet spekulacji na temat szybu i drzwiczek. Cóż zatem - na
miły Bóg - zrobił nie tak? Dlaczego egiptolodzy z DAI chcą się go pozbyć? Otóż
rozmawiał z prasą. Ale nie było tak, że on sam pobiegł do dziennikarzy, żeby
roztrąbić o swoim odkryciu. Było dokładnie odwrotnie. To dziennikarze dobijali
się do Gantenbrinka, kiedy brytyjscy naukowcy dostali cynk o jego fenomenalnym
odkryciu. Tak się składa, że praca dziennikarza polega na tym, aby iść tropem
interesującyeh informacji, sprawdzać je. Rudolf Gantenbrink zachował się
swobodnie, skromnie i przyzwoicie. Czy powinien ich okłamywać, zwodzić?
Gantenbrink nie jest politykiem. W depeszy niemieckiej agencji prasowej dpa z 27
czerwca 1994 Jörg Fischer pisze (141 ): "Już od setek lat gigantyczne piramidy z
Gizy prowokują do snucia owianych mgiełką tajemnicy mistycznych fantazji [...]
Dyskusja rozgorzała przed rokiem [...] Specjalista od robotów, Rudolf
Gantenbrink z Monachium, samowolnie podał do prasy wiadomość o swoim odkryciu i
wyraził przypuszczenie, iż za |drzwiami znajduje się komora grobowa. Jedna z
niemieckich gazet bulwarowych pisała już nawet o odnalezieniu prochów faraona i
złotych |skarbów, przypomina sobie dyrektor DAI, profesor Rainer Stadelmann,
mówiąc o bzdurach, jakie w tym kontekście nawypisywano." To, co się tutaj
przypisuje panu Gantenbrinkowi, jest typowym wyrazem złej woli. Gantenbrink
nigdy nie wyrażał przypuszczeń, "iż za drzwiami znajduje się komora grobowa". Za
pomocą środków masowego przekazu, które nie znają prawdziwej wersji wydarzeń i
zobowiązane są wierzyć w słowa panów profesorów, dokonuje się dyskredytacji
człowieka i usuwa w cień jego dokonania. Gantenbrink nie podał też "samowolnie"
żadnych informacji, ponieważ ani przez chwilę nie był pracownikiem DAI i nie
obowiązywały go żadne restrykcje związane z polityką informacyjną tego
instytutu. Depesza dpa, która poszła w świat i została przedrukowana w serwisach
wielu gazet, służyła dezinformacji. Ludzie mieli uwierzyć, że inżynier
Gantenbrink rozsiewa nienaukowe przypuszczenia. To z kolei do tego stopnia
rozsierdziło rząd egipski, iż na dalsze badania szybów piramidy nie wydano
pozwolenia. Oto jak nieprawdopodobnie można zdeformować rzeczywiste wydarzenla.
Uczona pomyłka Dalsza część depeszy agencji dpa wyraźnie zdradza cel całej
machinacji: "Archeolog (profesor Rainer Stadelmann - E.v.D.) kategorycznie
wyklucza możliwość istnienia komory. Po dokonaniu analizy przekazanych przez
zdalnie sterowaną kamerę wideo obrazów i porównaniu z trzema innymi szybami tej
piramidy uważa, iż w pełni potwierdza to jego pogląd; że szyb ten to jedynie
modelowy korytarz. Wedle wierzeń starożytnych Egipcjan przez otwór prowadzący od
tzw. komory królowej w górę miała wydostawać się dusza faraona. Widoczny przed
kamiennym blokiem czarny pył to, zdaniem profesora Stadelmanna, resztki
skorodowanych metalowych okuć modelowych drzwi. Zdroworozsądkowa teoria
profesora i wielokrotne wskazywanie na fakt, że przez niezwykle wąski szyb nie
przeciśnie się żaden człowiek, nie mówiąc już o sarkofagu czy skarbach,
niewielkie jednak wzbudza zrozumienie [...]." Kto nie podziela tego dogmatu lub
nie chce się z nim zgodzić z innych powodów, na pewno jest niespełna rozumu.
Domyślam się nawet, dlaczego uczony profesor "kategorycznie wyklucza możliwość
istnienia kolejnej komory" - w końcu to właśnie Rainer Stadelmann jest
"wynalazcą" teorii trzech komór. Nie ma w niej miejsca na czwartą, nie mówiąc
już o piątej. Dziwne to trochę. Odkryte dotąd w Wielkiej Piramidzie
pomieszczenia mają łączną objętość około 2000 metrów sześciennych. Na te metry
pustych przestrzeni składają się trzy komory, prowadzące do nich korytarze oraz
Wielka Galeria. Jednak sama tylko Wielka Galeria zajmuje 18007¦mó:¦. Inaczej
mówiąc, objętość Wielkiej Galerii stanowi wielokrotność objętości wszystkich
trzech komór razem wziętych. Mimo to Wielkiej Galerii nie traktuje się jako,
powiedzmy, czwartej komory. Nie pozwala na to święta |teoria |trzech |komór.
Zdaniem profesora, szyb Gantenbrinka miałby być "modelowym korytarzem", ponieważ
"wedle wierzeń starożytnych Egipcjan przez otwór prowadzący od tzw. komory
królowej w górę miała wydostawać się dusza faraona". Warto pozwolić
przeanalizować swoim szarym komórkom sprawę "modelowego korytarza". Oto
Egipcjanie stawiają najwspanialszą budowlę świata. Składa się ona z prawie 2,5
miliona kamiennych bloków. Poprzedzające budowę planowanie musiało być
fenomenalne, wszystkie kamienie ciosowe, wszystkie występy pasują co do
milimetra, mają przetrwać wieczność. We wnętrzu piramidy powstaje korytarz,
który dziś nazywamy Wielką Galerią. Prowadzi ukosem w górę do komory
królewskiej, ma 46,617¦m długości, 2,097¦m szerokości i 8,537¦m wysokości.
Ponieważ przeciwległe ściany schodzą się ku sobie, utworzone z poziomych płyt
sklepienie mierzy tylko 1,047¦m szerokości. Granitowe belki sklepienia nie leżą
bynajmniej poziomo, lecz - zupełnie jakby chciano nam, zarozumialcom, dać
dodatkowego prztyczka w nos - biegną ukosem w górę zgodnie z kątem nachylenia
Wielkiej Galerii. Obróbka belek i kamiennych płyt jest tak idealna, że z trudem
dostrzec dziś można fugi i szczeliny łączeń. Zanim turysta dojdzie do Wielkiej
Galerii, musi przecisnąć się wiodącym w górę korytarzem, idąc w kucki, ze
zgiętym grzbietem. Do dziś nie potrafimy się domyślić, dlaczego budowniczy
najpierw wybudowali ten niski korytarz, który przechodzi potem w Wielką Galerię.
Za to profesor Stadelmann z godną lunatyka pewnością twierdzi, że szyb
Gantenbrinka to "modelowy korytarz", w dodatku nabierając tego przekonania po
"porównaniu z trzema innymi szybami tej piramidy". O święty Ozyrysie! Gdzież to
w Wielkiej Piramidzie istnieją jakieś inne "modelowe korytarze" pozwalające na
"porównanie)¦? Jak dotąd wszystkie inne szyby nazywały się |szybami
|wentylacyjnymi! Ponadto szyb Gantenbrinka ma mieć za małe wymiary, aby można
było przezeń przetransportować sarkofag, "nie mówiąc już o [...] skarbach". Jak
to możliwe zatem, że w komorze królewskiej znajduje się sarkofag o wymiarach
większych od wymiarów prowadzącego do |niej |korytarza? W świetle logiki
profesora Stadelmanna sarkofag ten nie miał prawa znaleźć się w komorze
królewskiej, albowiem - podobnie jak szyb Gantenbrinka - prowadzący do niej
korytarz również jest o wiele za mały, aby przetransportować przezeń "sarkofag
czy skarb". Budowniczowie starożytnego Egiptu mieliby zatem umieścić we
wspaniałym dziele, mającym przetrwać wieczność, "modelowy korytarz". Lecz ten
"modelowy korytarz" jest przecież niewidoczny i w dodatku wcale nie wychodzi na
komorę królowej. Otwory wybił dopiero 120 lat temu mister W. Dixon. Przez ten
"modelowy korytarz" miałaby ulecieć ku gwiazdom dusza faraona - tyle, że w
komorze królowej nigdy nie było żadnego faraona, którego dusza mogłaby
dokądkolwiek ulecieć. Zresztą, nawet gdyby znajdowały się tam jakieś zwłoki i
szyby od samego początku były otwarte, to dusza faraona nie miałaby wolnej drogi
ku niebu. Przecież za pewnik uważa się, że szyb Gantenbrinka zamknięty jest
kamienną przegrodą, za którą nie ma nic więcej. Biedny faraon! "Zdroworozsądkowa
teoria" szacownych egiptologów oraz "wielokrotne wskazywanie na fakt, że przez
niezwykle wąski szyb [chodzi o szyb Gantenbrinka - E.v.D.] nie przeciśnie się
żaden człowiek, nie mówiąc już o sarkofagu czy skarbach" stanowią niemalże
kropkę nad "i" w słowie "idiotyzm". Spróbujmy rozważyć sytuację następującą.
Załóżmy, że kalif Abdullah AI-Ma'mun - to ten, któremu w 827 r. przed Chr. udało
się wyrąbać wejście do piramidy - wybił otwór w |innym miejscu niż w
rzeczywistości, na poziomie 74 warstwy kamiennych bloków natrafił na wejście i w
końcu dotarł do komory. I patrzcie państwo, oto z komory prowadzi w dół pod
kątem 20 st. szyb o przekroju kwadratu z bokiem długości 207¦cm. Późniejsi
egiptolodzy ochrzciliby tę komorę mianem "komory Ma'muna". Oni także zauważyliby
kwadratowy otwór i obdarzyliby prowadzący od niego szyb mianem "otworu, którym
ulatuje dusza faraona", "korytarza modelowego" czy, powiedzmy, "szybu
wentylacyjnego". A potem pewnego dnia zjawia się inny Rudolf Gantenbrink i
wysyła miniaturowy pojazd gąsienicowy 607¦m w głąb piramidy. Tam robot zostaje
zatrzymany przez kamienny blok uniemożliwiający dalszą jazdę. Wedle zastałego
sposobu myślenia fachowców nowo odkryty szyb żadną miarą nie może prowadzić do
komory, ponieważ "nie przeciśnie się nim żaden człowiek, nie mówiąc już o
sarkofagu czy skarbach". Wybaczcie, szanowni panowie, ale faktem jest przecież,
że szyb ten - patrząc od góry - prowadzi wprost do komory królowej. Jakiż to
brak rozsądku zabrania spojrzenia od drugiej strony? Nikt, kto nie jest
obciążony wiedzą fachową, nie wpadł nigdy na zwariowany pomysł, że ktoś mógłby
przecisnąć jakieś skarby czy sarkofag przez kwadratowy szyb o długości boku
207¦cm. Za tajemniczymi drzwiczkami szybu Gantenbrinka jak najbardziej |może
(co nie znaczy, że musi) znajdować się komora mająca jeszcze inne wejście,
dokładnie tak samo jak komora królowej. W zależności od tego, z której strony
patrzymy, szyb Gantenbrinka może prowadzić równie dobrze z komory królowej, jak
też do komory królowej. Niezależnie od niego istnieje jeszcze inne przejście,
przez które można się dostać |do komory królowej. Na końcu szybu Gantenbrinka
może znajdować się jakaś komora nawet wtedy, jeśli drzwiczki czy też kamień
zamykający są na stałe zamurowane. Bardzo przepraszam, ale obydwa szyby
prowadzące z komory królowej (ten południowy to właśnie szyb Gantenbrinka) aż do
zeszłego wieku |również były zamurowane. Gdyby mister Dixon nie puścił w ruch
kilofa, do dziś nie mielibyśmy pojęcia o istnieniu obydwu szybów i robot
inżyniera Gantenbrinka nie mógłby wspiąć się jednym z nich. I odwrotnie: gdyby
robot Gantenbrinka wjechał do tego szybu |od |góry, zostałby zatrzymany
dokładnie tak samo jak dzisiaj, kiedy poruszał się od dołu do góry. No i
oczywiście wszyscy mądrzy fachowcy byliby zgodni: to koniec szybu, dalej nic nie
ma. I żaden nie zadałby sobie trudu, by przewiercić rzekomo ostatni kamienny
blok albo rozpuścić go kwasami. Czy można tu jeszcze mówić o nauce? A gdzie
ciekawość, gdzie żądza poznania, skoro a priori i definitywnie stwierdza się, że
za drzwiczkami w szybie Gantenbrinka nic nie ma, a każdego, kto uważa inaczej,
natychmiast dyskredytuje się jako szaleńca i niepoprawnego fantastę? Na końcu
szybu robot Gantenbrinka sfilmował dwa metalowe uchwyty umieszczone bezpośrednio
na drzwiczkach. Nie da się zaprzeczyć, że chodzi tu o metal, ponieważ, Bogu
dzięki, jeden kawałek się odłamał i leży przy drzwiczkach. Jako że w czasach
Cheopsa wytapiano co najwyżej miedź, naukowcy z wielką pewnością siebie mówią o
"miedzianych okuciach". Mogłoby się okazać, że i teoria o miedzi jest trafiona
jak kulą w płot. Lecz profesor Stadelmann i jego dzielna trzódka
egiptologicznych znakomitości mają "naturalne" i z pewnością "rozsądne"
wyjaśnienie. Oto jak je przedstawił dziennikarzowi Torstenowi Sassemu (143 ):
"Do czego służy [miedziany fragment - E.v.D.]? Na początku zakładaliśmy, że jest
to jakiś element techniczny. Zważywszy jego cienkość, wykluczyłbym jednak
dzisiaj taką możliwość i uznałbym raczej, że chodzi o hieroglify. O znaki
hieroglificzne umieszczone tam jako ozdoby. Jeśli zaś były to hieroglify, to
miały oczywiście treść symboliczną. Musimy zatem dojść, co mogły oznaczać.
Nasuwają się tutaj znaki przypominające kwiat lotosu. Kwiat lotosu symbolizuje
południe, południową część kraju - to by mogło być to. Albo może jeszcze
wyraźniej - staroegipski znak |shuut, czyli coś w rodzaju parasola
przeciwsłonecznego, który noszono za władcą w czasie uroczystych procesji.
Mogłoby być czymś zupełnie naturalnym, że te parasole przeciwsłoneczne
przygotowano dla duszy władcy, aby mogła je ze sobą zabrać, ulatując do nieba."
Wielkie nieba! Cała Wielka Piramida to jeden olbrzymi znak zapytania. Ani zespół
projektanów i architektów, ani prowadzący budowę kapłan czy faraon, nie
pozostawili najmniejszego słówka na temat prac przy wznoszeniu tego dzieła. Nie
ma ani jednej inskrypcji głoszącej, w jaki sposób je wykonano. Żaden z nich nie
pozostawił najmniejszej notki, która pozwoliłaby odpowiedzieć choćby na jedno
jedyne pytanie dotyczące sposobu, w jaki zbudowano Wielką Piramidę. W samej
piramidzie nie ma żadnych hieroglifów. Nigdzie nie spotkamy ścian pełnych znaków
pisma, jakie znajdowano w innych starożytnych egipskich grobowcach. Cheops,
rzekomy budowniczy Wielkiej Piramidy, miał być podobno despotą, który wbił sobie
do głowy, że pozostawi po sobie największą budowlę wszystkich czasów. Ale
zarówno on sam, jak i jego słudzy zapomnieli jakoś zawrzeć w samym dziele imię
jego twórcy. Nie ma najmniejszego znaczka upamiętniającego imię faraona Cheopsa,
nigdzie ani śladu inskrypcji gloryfikujących choćby jeden jego bohaterski czyn.
Nie ma nic ku czci jakiegoś boga czy bogini, nie opiewa się żadnych przodków, na
żadnej powale nie znajdziemy tekstów modłów. Wszystkie ściany, korytarze i
komory piramidy Cheopsa są gładko wypolerowane, także w przeszłości nie
zawierały najmniejszych nawet glifów. Anonimowość wręcz perfekcyjna. Ale stop!
Oto na końcu szybu Gantenbrinka mają się znajdować hieroglify oznaczające shuut,
aby faraon mógł udać się do swych zmarłych przodków z parasolem
przeciwsłonecznym chroniącym od udaru. Naprawdę trzeba mieć głowę, żeby na coś
takiego wpaść! Mnie w każdym razie nie starcza konceptu, żeby to skomentować! W
prawym dolnym rogu drzwiczek w szybie Gantenbrinka brakuje niewielkiego
trójkątnego kawałka. Oko kamery zarejestrowało w tym miejscu wąską smugę
czarnego pyłu. Dla profesora Stadelmanna jest to "pył ze skorodowanych
metalowych okuć modelowych drzwiczek". Jeśli pójdziemy śladem interpretacji
uczonego, że szyb Gantenbrinka to jedynie "modelowy korytarz", w dodatku
zamknięty na głucho kamiennym blokiem, to w szybie tym nie ma prawa być
najmniejszego powiewu, musi tam panować całkowity bezruch powietrza, jak w
hermetycznym grobie. Z dwóch metalowych okuć drzwiczek |lewe jest częściowo
odłamane. Czarny pył natomiast jest widoczny w |prawym rogu. Czyżby dzieło
jakichś pyłowych duszków? Gdyby obydwa metalowe okucia jednocześnie i bez ruchu
rdzewiały sobie przez tysiąclecia, to czarny pył musiałby być widoczny przy
dolnej krawędzi drzwiczek, bezpośrednio pod okuciami. Tak jednak nie jest. Pył
wysypuje się z małego trójkątnego otworu, zupełnie jakby wywiewał go stamtąd
słabiutki prąd powietrza. Jednakże najmniejszy nawet prąd powietrza świadczy o
tym, iż szyb Gantenbrinka ma swoje przedłużenie. Albo o tym, że za drzwiczkami
istnieje komora, do której prowadzi inne wejście. W dodatku pięciomilimetrowej
średnicy laserowy promień UPUAUTA zniknął |pod dolną krawędzią drzwiczek.
Niezależnie od tego, czy są to drzwiczki, czy kamień zamykający - na pewno nie
jest oparty o podłoże. Czy nie powinno to dać do myślenia? Najwidoczniej nie, w
końcu przecież egiptolodzy zgodzili się, że chodzi o "modelowy korytarz", więc
jakiekolwiek dogłębne badania są po prostu zbędne. ZaprzepaszczonaŃ wiarygodność
5 sierpnia 1993 r. dyrektor Muzeum Egipskiego w Berlinie, profesor Dietrich
Wildung, napisał w artykule dla "Frankfurter Allgemeine Zeitung" (143 ): "Jest
to wystarczający powód dla egiptologa, aby złożyć serdeczne podziękowania
inżynierowi [Rudolfowi Gantenbrinkowi - E.v.D.]. Ten jednak nie potrafi oprzeć
się pokusie taniej sensacji i nie zdając sobie z tego sprawy, wchodzi na grząski
teren fantasmagorii na temat piramid i zawartych w nich skarbów. Zaraz też
oczywiście na scenie pojawia się pan von Däniken i z miejsca interpretuje ciemną
smugę pyłu przy dolnej krawędzi kamiennej płytki jako sygnał, że za nią leży
mumia faraona Cheopsa. Skoro zaś mamy nienaruszoną mumię egipskiego władcy, to w
pobliżu muszą być też niezmierzone skarby, od czasów Herodota poruszające
wyobraźnię potomnych. W ten sposób puszczono w ruch machinę trywialnej
archeologii, a nawołujących do umiaru fachowców dyskredytuje się jako
skostniałych konserwatystów nie umiejących wyzwolić się z pęt tradycyjnej
akademickiej nauki." Z takiej właśnie materii utkane są egiptologiczne
wyobrażenia i tak dyskredytuje się inaczej myślących. Nigdy w życiu nie
przyszłoby mi do głowy interpretować czarnego pyłu jako sygnału, że za
kamiennymi drzwiczkami "leży mumia faraona Cheopsa". Na taki pomysł wpadł David
Keys, archeologiczny korespondent brytyjskiej gazety "The Independent" (144 ).
Jeśli idzie o piramidę Cheopsa, to już choćby dlatego nie strzępiłbym sobie
języka na temat jakichś grobów faraona i rzekomych złotych skarbów, że moim
zdaniem piramida Cheopsa wcale nie jest Cheopsa, nie mówiąc już o tym, by
zawierała jakiś grób. Cóż więc takiego może się ewentualnie znajdować za
kamiennymi drzwiczkami przegradzającymi szyb Gantenbrinka? Przypuszczalnie to
samo, co w innych, nie odkrytych jeszcze komorach: wszelkiego rodzaju pisma i
dokumenty, o których pisali arabscy historycy z Xiv wieku. David Keys zwrócił
uwagę na jeszcze jedną osobliwość: otóż różnica poziomów między komorą królowej
a komorą królewską wynosi 21,57¦m, a więc dokładnie tyle samo, co między komorą
królewską a drzwiczkami na końcu szybu Gantenbrinka. Przypadek czy wyraźny
sygnał mówiący o istnieniu kolejnej komory? Profesor Dietrich Wildung, który w
artykule dla "Frankfurter Allgemeine Zeitung" kłamliwie przypisał mi coś, czego
nigdy nie powiedziałem, jest zarazem prezydentem Międzynarodowego Stowarzyszenia
Egiptologów. W wywiadzie dla pewnej rozgłośni radiowej wygłosił następujący
pogląd: "Nie łudzimy się, że naszymi materiałami, naszymi produktami musimy
zadowolić każdego [...] Zadowalająca wszystkich wizja pełnej archeologii dla
każdego to bzdura, to po prostu coś źle pomyślanego" (145 ). Skoro sami szefowie
gildii egiptologów tak właśnie myślą, to nic dziwnego, że za nic sobie mają
opinię publiczną. I tak wiedzą, że w piramidzie Cheopsa nie ma prawa niczego być
- więc po co jeszcze czytać i wysłuchiwać opinii jakichś tam niespecjalistów? W
zasadzie, z jakiej racji finansuje się ze środków publicznych poczynania tych
udzielnych książąt? Książęta również nigdy nie zdawali poddanym relacji z tego,
co robią. Eksperci DAI zamierzają obecnie zbadać szyb północny odchodzący od
komory królowej. O tym samym myślał także Rudolf Gantenbrink. Ja jednak
chciałbym zapytać, czemu nikt nie pomyśli o tym, żeby najpierw dokończyć to, co
już rozpoczęto? Istnieje wiele propozycji, w jaki sposób otworzyć, przewiercić
czy nawet rozpuścić kwasem odkryte przez robota drzwiczki. Dlaczego nagle
odrzuca się opinię, współpracę i fachową wiedzę Rudolfa Gantenbrinka? Jak to
możliwe, by uczeni, którzy zazwyczaj są przecież całkiem rozsądni i nie
pozbawieni poczucia humoru, zachowali się do tego stopnia dziwacznie i z taką
niechęcią? Wydaje mi się, że chodzi tu o coś więcej niż o zwykłą zawiść.
Przedstawiciele dumnej egiptologii czują się w głębi duszy urażeni, ponieważ oto
komuś spoza kręgu archeologów udało się dokonać niespodziewanego odkrycia. Są
wściekli, ponieważ Gantenbrink rozmawiał z prasą. Czy dorośli mogą zachowywać
się jak krnąbrne dzieciuchy? A może tak naprawdę próbuje się po prostu zataić
to, co mogłoby się ukazać za tymi drzwiczkami? Czyżby chodziło o to, by na razie
uchronić dotychczasowy dogmat przed niedowiarkami i najpierw potajemnie
posortować to, co przez tysiące lat leżało w ukryciu? Nic nie pomoże reagowanie
złością na taki zarzut. Fakt pozostaje faktem - kompetentni naukowcy z Egiptu
nie życzą sobie publicznych wystąpień, chyba że będą to ocenzurowane komentarze
kogoś z ich własnego obozu. Żaden dziennikarz, żaden neutralny obserwator nie
może być obecny przy dalszych badaniach szybu Gantenbrinka, przy przebijaniu czy
przewiercaniu tajemniczych drzwiczek. Żadna kamera telewizyjna nie może wysyłać
w świat obrazów ani pokazać ścian szybu ze wszystkimi szczegółami. Żadna grupa
naukowców z innych dziedzin nie ma prawa sprawdzić wyników analiz metalu okuć. A
cała ta dziecinna zabawa w tajemnice ma rzekomo służyć tylko temu, by
egiptolodzy mogli spokojnie i nie nagabywani przez nikogo pracować. Jak
najbardziej rozumiem takie pragnienie, lecz przecież tym razem nie chodzi o
jakiś tam pozbawiony znaczenia grobowiec, lecz o Wielką Piramidę, która od
tysięcy lat fascynuje ludzkość. Chodzi o najpotężniejszą budowlę na naszej
planecie, o jeden z cudów świata, o monument, wokół którego przez tysiąclecia
narosły niezliczone legendy i przekazy. Nawet bez zbiegowiska i ciżby
dziennikarzy egiptologia zaprzepaszcza właśnie jedyną w swoim rodzaju szansę, by
zademonstrować światowej opinii publicznej swoje precyzyjne i nieskazitelne pod
względem naukowym podejście. Marnuje okazję, by raz na zawsze jasno i wyraźnie
zademonstrować wszystkim fantastom i kombinatorom, wietrzącym wszędzie tajemnice
i spiski, co jest faktem, a co nie. A może ktoś się obawia, że na końcu szybu
Gantenbrinka mogłoby się jednak coś znajdować? Dawni archeologowie nie byli pod
tym względem aż tak małostkowi. Kiedy otwierano grobowiec Tutenchamona czy
królowej Sechemchet, jednak dopuszczono obecność dziennikarzy. Dziś istnieją
globalne sieci informacyjne, więc przekazywane "na żywo" przez kamerę robota
obrazy z Wielkiej Piramidy dotarłyby jednocześnie do wszystkich domów. Wcale nie
potrzeba do tego hordy dziennikarzy w komorze królowej, specjaliści mogą
spokojnie i rzetelnie wykonywać swoją pracę. Ale muszą to być obrazy
przekazywane |na |żywo, dokładnie w momencie dokonywania odkrycia, a nie
pokazane dopiero w parę dni, tygodni czy miesięcy później, przycięte i opatrzone
gładkim komentarzem. Wyobraźmy sobie, że Amerykanie trzymaliby w tajemnicy
wydarzenie takie, jak lądowanie na Księżycu i dopiero w parę tygodni później
NASA udostępniłaby ocenzurowaną relację. Okrzyki oburzenia byłyby jak
najbardziej uzasadnione. Co wy chcecie przed nami zataić? Dlaczego nie gracie od
samego początku w otwarte karty? Dlaczego podatnicy mają finansować organizację,
która traktuje ich jak smarkaczy? Egiptolodzy z DAI i Egipskiego Zarządu
Starożytności unikają otwartości. Kto się boi otwartości i okrywa swoje
działania płaszczykiem milczenia - ten ma coś do zatajenia. Jeśli zaś ktoś chce
coś przemilczeć, to musi potem czymś zamydlić oczy. Dopóki "polityka
informacyjna" egiptologów ograniczać się będzie do stwarzania atmosfery
tajemnicy i rzucania od czasu do czasu ochłapów informacji, opinia publiczna nie
ma najmniejszych powodów, by dawać wiarę ich oświadczeniom. Żeby wystąpiło nie
wiadomo ilu szacownych uczonych obwieszczających z poważnymi minami, że za
drzwiczkami zamykającymi szyb Gantenbrinka, tak jak się tego spodziewano, nic
nie ma, to krytyczna opinia publiczna i tak w to nie uwierzy. Szansa została
zaprzepaszczona. Już zresztą starożytny rzymski historyk Cornelius Tacitus (55-
120 po Chr.) powiadał: "Kto złości się z powodu krytyki, przyznaje, że na nią
zasłużył."