Kim Lawrence
Zawsze tam, gdzie ty
Tłumaczenie:
Alina Patkowska
PROLOG
Londyn, trzy lata wcześniej
Wewnętrzny zegar jak zwykle obudził Lily o szóstej. Bu-
dzenie o tej porze miała chyba zapisane w genach, ale dzięki
temu nigdy się nie spóźniała. Zadziwiające też było, jak wiele
udawało jej się zrobić w ciągu tej spokojnej godziny, zanim
obudzi się reszta świata, a w każdym razie głośni sąsiedzi
z sąsiedniego mieszkania.
Leżąc z ramieniem nad głową, odgarnęła z twarzy ciężkie,
splątane włosy i poczuła niechęć do ludzi, którzy potrafili tak
po prostu przewrócić się na drugi bok i znowu zasnąć – do
normalnych ludzi, którym czasem zdarzało się zaspać, a na-
wet do własnej bliźniaczki Lary, która potrafiłaby przespać
trzęsienie ziemi. Tymczasem Lily budziła się każdego ranka
o tej samej godzinie.
Ale tego ranka coś było inaczej – tylko co? Między delikat-
nymi brwiami Lily pojawiła się zmarszczka. Czyżby rzeczywi-
ście zaspała? Z zamkniętymi oczami sięgnęła po telefon. Za-
nim go znalazła, jej dłoń natrafiła na kilka nieznajomych
przedmiotów. Uchyliła jedną powiekę i odczytała na ekranie
godzinę. Oczywiście, jak zwykle był środek nocy. Przycisnęła
telefon do nagiej piersi. Zaraz: dlaczego właściwie nagiej?
Podciągnęła wyżej prześcieradło, rozejrzała się i dopiero
teraz zdała sobie sprawę, że to nie jest jej pokój, a ona sama
czuje się tak, jakby przebiegła maraton. Naraz wszystko so-
bie przypomniała i szeroko otworzyła oczy. Teraz już wie-
działa, dlaczego bolą ją mięśnie, o istnieniu których nie miała
dotychczas pojęcia. Przycisnęła rękę do piersi i poczuła szum
w uszach. Powoli, bardzo powoli obróciła głowę, sprawdza-
jąc, czy to wszystko tylko jej się nie przyśniło, i z jej ust wy-
dobyło się westchnienie ulgi: to nie był sen. Zamrugała i sku-
piła wzrok na uśpionej twarzy, starając się zapisać w pamięci
jej rysy, choć dobrze wiedziała, że nigdy nie zapomni ani
tego mężczyzny, ani tej nocy. Taką twarz trudno byłoby zapo-
mnieć: wysokie, inteligentne czoło, wyraźne kości policzko-
we, silnie zarysowany podbródek, gęste ciemne brwi, delikat-
ny nos i pełne usta. Gdyby jednak Lily miała wybrać jedną
rzecz, która w tej twarzy urzekała ją najbardziej, byłyby to
oczy – niewiarygodnie błękitne i obrzeżone długimi ciemnymi
rzęsami.
Wyglądał teraz jakoś inaczej. Dopiero po dłuższej chwili
Lily zrozumiała, na czym polega subtelna różnica: brakowało
niespokojnej energii, która otaczała go przez cały czas jak
niewidzialne pole siłowe, gdy nie spał. Bez niej wydawał się
młodszy.
Popatrzyła na ciemny ślad zarostu na policzkach i przypo-
mniała sobie dzień, gdy zobaczyła go po raz pierwszy. Oczy-
wiście słyszała o nim wcześniej: jej ojciec był ogrodnikiem
w Warren Court, zresztą cała wioska słyszała o chłopcu uro-
dzonym w czepku i rozpieszczanym przez dziadka. Gdy Bene-
dict wprowadził się do wielkiego domu, Lily z miejsca po-
wzięła do niego niechęć.
Warren Court, jedna z największych posiadłości w kraju
nadal pozostających w prywatnych rękach, leżało zaledwie
o pół kilometra od domku, w którym mieszkała Lily. Już wte-
dy wiedziała, że pod pewnymi względami ten dom znajduje
się na innej planecie, a nawet w innym wszechświecie, i moc-
no sobie postanowiła nie lubić tego bogatego chłopaka. Ale
potem, kiedy zmarł jej ojciec, zupełnie zapomniała o Bene-
dikcie. Na pogrzebie w ogóle nie zwróciła na niego uwagi,
choć stał obok dziadka.
Niespostrzeżenie wymknęła się z cmentarza nad staw, na
którym ojciec lubił puszczać kaczki. Wybrała spory kamień,
zważyła go w dłoni i rzuciła, ale kamień od razu zatonął, po-
zostawiając po sobie rozchodzące się na wodzie kręgi. Spró-
bowała jeszcze raz i jeszcze, aż w końcu ręka ją rozbolała.
Całą twarz miała mokrą od łez. Naraz usłyszała szelest liści
i ktoś stanął za jej plecami.
– Nie tak. Musisz wybrać płaski kamień. Cały sekret w ru-
chu nadgarstka, zobacz.
Patrzyła na kamień, który kilkakrotnie odbił się od po-
wierzchni wody.
– Nie umiem tak.
– Umiesz. To łatwe.
– Nie umiem! – Zacisnęła pięści i odwróciła się do niego.
Był bardzo wysoki i musiała unieść głowę, żeby na niego
spojrzeć. – Mój tata nie żyje i nienawidzę cię! – wykrzyknęła,
wkładając w ten okrzyk całą swoją rozpacz.
Dopiero wtedy zauważyła jego oczy, bardzo niebieskie
i przepełnione współczuciem. Skinął głową i powiedział po
prostu:
– Wiem. To okropne.
Podał jej następny kamień, gładki i chłodny w dotyku.
– Spróbuj teraz.
Zanim odeszli od stawu, udało jej się rzucić kamień tak,
że odbił się od wody trzy razy, i odkryła, że jest zakochana.
W gruncie rzeczy to było nieuniknione. Lily tęskniła do ro-
mansów, a ten chłopiec, już prawie mężczyzna, wydawał się
ucieleśnieniem wszystkich bohaterów z powieści, które po-
chłaniała tonami. Mieszkał w zamku i w każdym calu przypo-
minał mrocznego, melancholijnego bohatera. Był dojrzały –
starszy od niej o całe pięć lat, wysportowany i wyrafinowany.
Natychmiast zaczęła fantazjować na jego temat, choć wie-
działa, że te fantazje nigdy nie staną się rzeczywistością.
A jednak któregoś wieczoru przytrafił jej się bal.
Od wielu tygodni wyczekiwała przyjęcia bożonarodzenio-
wego, które dziadek Benedicta wydawał co roku dla pracow-
ników Warren Court. Matka Lily była tam teraz gospodynią.
Przyjęcie odbywało się w wielkiej elżbietańskiej sali. Bene-
dict, który w lecie skończył Oksford, a teraz miał jakąś ważną
pracę w City, również miał przyjechać – tak twierdził jego
dziadek.
Lara miała znacznie lepsze wyczucie stylu niż Lily. Miała
też więcej ubrań dzięki napiwkom z hotelu, gdzie w soboty
pracowała jako kelnerka. Lily pożyczyła od niej sukienkę
i przez kilka godzin przygotowywała się do wyjścia. Gdy Be-
nedict wreszcie się pojawił, ubrany w ciemny garnitur, wyda-
wał się pełen dystansu i bardzo zmieniony. Zanim jednak Lily
zdążyła mu się dokładnie przyjrzeć, zdała sobie sprawę, że
nie przyjechał sam. Towarzysząca mu wysoka blondynka
w bardzo eleganckiej sukience przez cały wieczór patrzyła
na wszystkich z wyższością.
– Tak mi się tu nudzi, kochanie – jęczała, przeciągając sa-
mogłoski i nie próbując ukryć arystokratycznego akcentu. –
Kiedy wreszcie będziemy mogli stąd wyjechać? Nie uprzedzi-
łeś mnie, że tu będą sami miejscowi prostacy.
Lara nie przepuściła żadnej okazji, by wbić siostrze szpilę.
– Nie śliń się tak, Lily, bo to brzydko wygląda. Jeśli go
chcesz, to idź i weź go sobie.
– Wcale go nie chcę – parsknęła Lily. – On mi się w ogóle
nie podoba. Jest nudny i okropnie nadęty. – Obróciła się na
pięcie i dopiero teraz dostrzegła Benedicta, który stał tuż za
nią.
Od tamtej żenującej chwili nie widziała go ani nie myślała
o nim przez całe lata. Naturalnie, był znaną osobą i czasem
natrafiała na jego nazwisko na finansowych stronach gazet,
ale to nie był jej świat i tak naprawdę nie miała pojęcia, czym
Benedict się zajmuje.
Spotkała go zupełnie nieoczekiwanie, wychodząc z księ-
garni. Nie wierzyła w zrządzenia losu, ale jak inaczej można
było wyjaśnić to, co się stało? Wyszła na ulicę akurat w chwi-
li, gdy on tamtędy przechodził. Wiatr zarzucił jej włosy na
twarz i chwilowo oślepiona, zderzyła się z nim – nie z żadnym
innym przechodniem, ale właśnie z Benedictem.
– Lily.
Benedict był jedną z niewielu osób, które nigdy nie myliły
jej z siostrą.
Podał jej książkę, którą upuściła, i jego opalone palce
otarły się o jej palce. Nastoletnie fantazje seksualne zupełnie
nie przygotowały Lily na ten dotyk. Miała wrażenie, że prze-
szył ją prąd elektryczny i prawie zapomniała, jak się nazywa.
Obydwoje podnieśli się jednocześnie, nie wypuszczając
z dłoni książki, jakby był to łącznik między nimi, którego nie
chcieli się pozbywać. Dopiero gdy potrącił ich jakiś przecho-
dzień, odsunęli się od siebie i książka znów upadła na ziemię.
Czar prysł i obydwoje wybuchnęli śmiechem. Tym razem Lily
pozwoliła mu podnieść książkę. Zerknął na tytuł i zagadkowo
uniósł brwi.
– Zawsze byłaś molem książkowym – stwierdził z uśmie-
chem. – Pamiętam, jak przyłapałem cię kiedyś w bibliotece
dziadka z pierwszym wydaniem Dickensa schowanym pod
swetrem.
Zatrzymała się w miejscu jak wryta i ogarnęło ją przeraże-
nie.
– To było pierwsze wydanie?
– Nie patrz tak na mnie. Dziadek nie miał nic przeciwko
temu.
– On o tym wiedział?
Zmarszczki w kącikach jego oczu pogłębiły się.
– Że po cichu pożyczałaś sobie książki z jego biblioteki?
Wiedział. Dziadek jest bardzo spostrzegawczy. – Oderwał
wzrok od jej zarumienionej twarzy, obrócił rękę i spojrzał na
cieniutki jak papier zegarek. – Miałem właśnie zamiar pójść
na kawę… – urwał i w jego oczach błysnęło ciepłe światło. –
Nie, to nieprawda. Nie miałem zamiaru iść na kawę, ale te-
raz mam. – Przechylił głowę na bok i uśmiechnął się do niej.
– O ile ty masz ochotę?
Kolana ugięły się pod Lily. Stłumiła westchnienie, próbu-
jąc opanować splątane emocje. Skoro tak na nią działał jego
uśmiech, to co by było, gdyby ją pocałował? Opanuj się, po-
myślała. On proponuje ci tylko cappuccino, a nie szalony
seks.
– Chętnie – uśmiechnęła się i w duchu natychmiast dała
sobie po łapach za to, że zgodziła się zbyt szybko. – Jestem
umówiona, ale Sam ma tu być dopiero o wpół do czwartej.
Ciemne brwi Bena ściągnęły się w surową linię.
– To twój chłopak?
– Przyjaciółka. – Lily poznała Samanthę Jane w szkole ak-
torskiej. Była pewna, że jeśli spóźni się na spotkanie, Sam
nie będzie miała nic przeciwko temu, a nawet przeciwnie,
ucieszy się. Lily często wysłuchiwała od niej kazań na temat
swojego życia uczuciowego, a właściwie jego braku.
– Musisz przestać tak wybrzydzać – powtarzała Sam. –
Spójrz na mnie. Nawet nie pamiętam, ile żab już pocałowa-
łam, ale gdy wreszcie pojawi się prawdziwy książę, będę
umiała dostrzec różnicę. A poza tym żaby bywają zabawne.
W godzinę później Lily i Benedict wciąż siedzieli w nie-
wielkiej kafejce. Nie potrafiła sobie potem przypomnieć, co
dokładnie mówili, ale udało jej się go rozbawić. Czuła się
przy nim inteligentna i seksowna. Po pierwszych pięciu mi-
nutach rozluźniła się i przestała się mieć na baczności. Roz-
mawiali o literaturze, o polityce, o jej ulubionych lodach,
o szkole aktorskiej i o wielkiej szansie, jaką ostatnio dostała.
Dopiero później uświadomiła sobie, że on nie powiedział pra-
wie nic o sobie.
– A zatem zobaczę cię na dużym ekranie? – Oparł łokcie
na stole i pochylił się w jej stronę. Jego zainteresowanie wy-
dawało się zupełnie szczere. Patrzył tylko na nią i zupełnie
nie zwracał uwagi na inne kobiety, które spoglądały w jego
stronę. Ogromnie jej to pochlebiało. Gdyby była kotem, za-
częłaby mruczeć z zadowolenia.
– To tylko niewielka rola.
– Aktorka nie powinna umniejszać własnych dokonań.
– Niczego nie umniejszam, mówię prawdę. To bardzo
mała rola.
– Ale w pilotażowym odcinku serialu telewizyjnego.
– Po prostu mi się poszczęściło.
– Potrzebne ci szkolenie w autoprezentacji.
– Czy to jest propozycja? – zapytała zmysłowym głosem,
spoglądając na niego spod rzęs. Na widok jego uśmiechu ser-
ce zabiło jej jeszcze szybciej.
Przy trzeciej filiżance kawy odkryła, że można się uzależ-
nić od mężczyzny, w którego oczach błyszczy nieskrywane
pożądanie, zwłaszcza że ten mężczyzna przez większą część
życia był jej ideałem. Wszystkich pozostałych porównywała
do niego, ale, naturalnie, nikt nie dorastał do wzorca. Czy
właśnie dlatego nie była dotychczas w żadnym poważnym
związku? Zaczęła się nad tym zastanawiać, ale wszystkie my-
śli uleciały jej z głowy, gdy Ben wziął ją za rękę i zaczął ma-
sować kciukiem wnętrze jej dłoni. To, co czuła w tej chwili,
zupełnie nie przypominało młodzieńczego zauroczenia. Nie
było podobne do niczego, co czuła wcześniej, ani nawet do
niczego, co sobie tylko wyobrażała. Nie zdawała sobie nawet
sprawy, że siedzi z przymkniętymi oczami, gdy wtem usłysza-
ła jego niski głos:
– Mam tu pokój.
Nie była w stanie się odezwać. Dopiero po dłuższej chwili
wykrztusiła gardłowym głosem, której jej samej wydawał się
obcy:
– Dobrze.
Zacisnęła teraz dłonie w pięści, powstrzymując pragnie-
nie, by dotknąć jego policzka. Spał spokojnie. Pod oczami
wciąż miał ciemne cienie, ale ze zmęczeniem było mu do
twarzy, pomyślała Lily, wpatrując się w jego długie rzęsy.
Był piękny. Westchnęła głęboko i poczuła ucisk w piersi.
Ostatniego wieczoru długo gryzła się w język, by tego nie po-
wiedzieć, i w końcu się poddała. Powtarzała to wielokrotnie
pomiędzy pocałunkami.
Zostali kochankami. Benedict był jej pierwszym mężczy-
zną, ale zachowała tę wiedzę dla siebie. Wróciła myślami do
ostatniego wieczoru, do tej chwili, która zmieniła jej życie,
i w jej oczach pojawił się rozmarzony wyraz. Wiedziała, że ta
noc zmieniła ją na zawsze, że nigdy nie będzie już tą samą
osobą.
Gdyby wiedziała, na co się zgadza, nie czekałaby tak dłu-
go. Ta noc przeszła wszelkie jej oczekiwania, a przecież cze-
kało ją znacznie więcej takich nocy – nocy i dni. Na samą
myśl o przyszłości z Benedictem serce zaczynało jej trzepo-
tać w piersi. Ostatnia noc była zaledwie początkiem… musia-
ło tak być. Seks z nim był niewiarygodny i nie ograniczał się
jedynie do fizycznej strony. Nie potrafiła tego nazwać, ale to
było prawdziwe. Coś tak wyjątkowego nie mogło być tylko
przelotną przygodą.
Czy Benedict zdawał sobie sprawę, że był jej pierwszym
mężczyzną? Ostatniej nocy nie wyznała mu tego, bo przypo-
mniała sobie, co zdarzyło się Larze. Mężczyzna, w którym za-
kochała się jej siostra, oświadczył, że dziewice nie są w jego
typie. Czy inni mężczyźni również tak myśleli? Nie mogła ry-
zykować. Nie miała pojęcia, czy się zorientował, nie była
również pewna, czy można uznać, że go okłamała. Pomyślała,
że zapyta go o to później.
Miała wielką ochotę go obudzić, ale powstrzymała się.
Chcąc się zająć czymś innym, sięgnęła po telefon i przejrzała
pocztę, a potem przeszła do ostatnich plotek z kręgów te-
atralnych. Dowiedziała się, że spektakl, na którym była
w ostatnim tygodniu, został nominowany do nagrody Olivie-
ra, że fani pewnej opery mydlanej domagają się przywróce-
nia ulubionego serialu, że para znanych aktorów rozstaje się,
ale chcą pozostać przyjaciółmi, i że…
Naraz jej palec znieruchomiał na ekranie, a w głowie za-
częło narastać nieznośne napięcie.
– Nie – szepnęła, wpatrując się w ekran oczami pełnymi
łez. Ależ była głupia! Oto miała wszystko przed sobą, czarno
na białym.
Artykuł był napisany kwiecistym stylem. Cytowano przyja-
ciół świeżo zaręczonej pary, było tam również kilka zdjęć
przyszłej panny młodej z błyszczącym kamieniem na palcu
i pana młodego: ze śniegiem na rzęsach na stoku narciar-
skim, na czerwonym dywanie, na konferencji ekonomicznej.
Pierś Lily uniosła się w ciężkim oddechu. „Te zaręczyny niko-
go nie zdziwiły”, przeczytała. Cóż, autor artykułu mylił się,
bo ona była bardzo zdziwiona. Poczuła metaliczny posmak
w ustach. Ale właściwie dlaczego była zdziwiona? Dostrzegła
w nim to, co chciała zobaczyć. Benedict był tylko mężczyzną,
a ona okazała się łatwą zdobyczą.
Gardło ściskał jej gniew. Przełknęła szloch i wbijając pa-
znokcie w dłonie, jeszcze raz spojrzała na jego śpiącą twarz.
Przejrzała go już jako szesnastolatka. Miała wtedy więcej ro-
zumu niż teraz, w wieku dwudziestu dwóch lat. Benedict
mógł zakładać, że ona nie ma nic przeciwko przygodzie na
jedną noc, ale na litość boską, przecież on sam dopiero co się
zaręczył!
Opanowała się z trudem. Mogła mu zrobić awanturę, ale
czy warto było się tak upokarzać? Tym samym przyznałaby,
że jest naiwną idiotką, która wierzy w pokrewieństwo dusz
i prawdziwą miłość. Wszystko było lepsze od tego.
Drżąc na całym ciele, odrzuciła kołdrę, ostrożnie ubrała
się w łazience, nie odważając się zapalić światła, i jak zło-
dziej wymknęła się na wczesny poranek. Dopiero w metrze
zauważyła, że zgubiła jeden kolczyk.
Nie była to jedyna rzecz, jaką straciła tej nocy, nie wie-
działa jednak, że również coś zyskała.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Przez pierwsze dwa dni urlopu Lily narzucała lekką su-
kienkę na bikini, pokrywała usta bezbarwnym błyszczykiem,
nakładała odrobinę cienia na powieki i z sandałami w ręku
szła wzdłuż białej piaszczystej plaży. Potem dołączała do po-
zostałych gości w jadalni, która miała tylko dach, ale nie mia-
ła ścian. Przy kolacji goście słuchali utalentowanego pianisty
i sącząc zabójcze koktajle o egzotycznym wyglądzie, patrzyli
na słońce zachodzące nad oceanem.
Ta idylla miała tylko jeden niewielki, lecz bardzo istotny
minus: Lily nie miała z kim dzielić tego doświadczenia. Dla
niej to nie był problem, ale zdawało się, że dla innych tak.
Toteż tego ranka zdecydowała się zjeść śniadanie na tarasie
swojego bungalowu z widokiem na plażę.
– Proszę uprzedzić wcześniej, jeśli będzie pani chciała
zjeść tu też lunch – powiedziała Mathilda, pokojówka.
Lily uśmiechnęła się do niej.
– Pomyślałam, że trochę sobie pospaceruję. Może wybiorę
się do miasteczka. Wrócę dopiero na podwieczorek i zjem tu
kolację.
– Sama? – Pokojówka spojrzała na nią z dezaprobatą, ja-
kiej Lily mogłaby się spodziewać od własnej matki. Lily jed-
nak zdecydowanie skinęła głową.
Byłoby chyba lekką przesadą powiedzieć, że nie można się
tu było nigdzie ruszyć, nie wpadając na jakąś parę w trakcie
miodowego miesiąca, ale ośrodek, przeznaczony tylko dla do-
rosłych, zorientowany był na takie właśnie pary. Jedyną sa-
motną osobą, jaką Lily tu spotkała, był gadatliwy pisarz
w średnim wieku, autor książek podróżniczych. Choć miło
było się dowiedzieć, że wyspa należała kiedyś do Danii, a po-
tem została sprzedana Ameryce, to jednak Lily nie miała
ochoty na kolejny wykład podczas kolacji. Poza tym samot-
ność była dla niej rzadkim luksusem.
Dopóki nie została matką, nie miała pojęcia, jak bardzo
zmieni się jej życie, ale na myśl o córce na jej twarzy pojawił
się łagodny uśmiech. Nie planowała macierzyństwa, teraz
jednak nie potrafiła już sobie wyobrazić życia bez dziecka.
Bardzo tęskniła za Emmy i poświęcanie trzydziestu minut na
pielęgnację paznokci, a potem dwóch godzin na nieprzerwa-
ną lekturę wydawało jej się czystą rozpustą. Żałowała, że
w gazetowym konkursie nie przypadła jej trzecia nagroda –
nowy laptop. Ale gdy powiedziała to głośno, jej matka obu-
rzyła się:
– Nie możesz zrezygnować z wakacji w tropikach!
– Ale Emmy…
– Nie wierzysz, że potrafię się zająć własną wnuczką przez
tydzień?
– Oczywiście, że wierzę, ale nie mogę pozwolić, żebyś…
Lily miała poczucie winy, że za bardzo wykorzystuje mat-
kę, która przez całą trudną ciążę i w pierwszych miesiącach
po urodzeniu dziecka była dla niej wielkim wsparciem. Lily
nie mogłaby podjąć pracy na część etatu w miejscowym col-
lege’u, gdyby mama nie była gotowa zająć się Emmą przez te
dwa przedpołudnia w tygodniu.
– Co ja będę robiła na tej plaży? – westchnęła.
– Samo to, że pytasz, pokazuje, jak bardzo są ci potrzebne
wakacje. Kiedy po raz ostatni miałaś pół godziny do własnej
dyspozycji? Kiedy spotkałaś się towarzysko z kimś w swoim
wieku? Musisz się trochę rozluźnić. Może nawet kogoś po-
znasz?
Lily westchnęła z desperacją. Dobrze wiedziała, do czego
zmierza ta rozmowa.
– Mamo, wiem, że chciałbyś mnie wydać za mąż, ale…
– Chcę tylko, żebyś była szczęśliwa. Chciałabym, żeby
obie moje córki były szczęśliwe.
Lily wiedziała, jak jej matka rozumie szczęście. Często po-
wtarzała: „Każdy ma na tym świecie bratnią duszę. Ja znala-
złam swoją. Dla mnie nie ma, nigdy nie było i nie będzie in-
nego mężczyzny oprócz waszego ojca”. Lily jednak nie potra-
fiła pogodzić tych romantycznych słów ze swoimi wspomnie-
niami z dzieciństwa, pełnymi podniesionych głosów, łez
i trzaskania drzwiami. Nigdy nie mówiła o tym głośno, ale
czasem się zastanawiała, czy ze strony matki nie jest to tylko
sposób radzenia sobie z wczesnym wdowieństwem. Może Eli-
zabeth tak długo to powtarzała, aż w końcu sama uwierzyła?
– Jestem szczęśliwa – upierała się Lily. Dlaczego nikogo
nie potrafiła o tym przekonać?
Nawet gdyby pragnęła romansów, to nie miała na nie cza-
su. Pracowała na wydziale teatralnym college’u i dodatkowo
była wolontariuszką w hospicjum, na które jej matka nie-
ustannie zbierała fundusze. Do tego dochodziła opieka nad
dwuletnią córeczką. Choć każdego wieczoru padała na łóżko
zupełnie wyczerpana, to jednak uważała swoje życie za pełne
i bogate. Tylko czasem zastanawiała się, co by było gdyby,
ale dusiła te myśli w zarodku. Nie wyrzekła się swoich ambi-
cji; po prostu teraz miała inne ambicje niż kiedyś. Przed
ukończeniem szkoły zagrała kilka niewielkich ról w telewizyj-
nych serialach i główną w dramacie kostiumowym – nie tak
źle jak na bliźniaczkę, która zawsze czuła się niewidoczna na
tle siostry, a potem jej życie nieoczekiwanie się zmieniło i nie
żałowała tego. Teraz przede wszystkim chciała być dobrą
matką dla swojej córki. Była niezłą aktorką, ale przypadkiem
odkryła, że jest o wiele lepszą nauczycielką. Zamierzała za-
czekać, aż Emmy pójdzie do szkoły, i zdobyć kwalifikacje,
które pozwoliłyby jej samodzielnie uczyć, a nie tylko asysto-
wać. Może nigdy nie zobaczy swojego nazwiska na plaka-
tach, ale za to pomoże jakiejś nieśmiałej, niezręcznej istocie,
jaką sama kiedyś była, odkryć poczucie wolności, jakie daje
wcielanie się w kogoś innego na scenie.
Ale gdy szła po pustej plaży i jej stopy zapadały się w pia-
sek, nie myślała o swojej przyszłej pracy, tylko o rozmowie
z córką, przeprowadzonej poprzedniego dnia przez kompu-
ter. „Rozmowa” to chyba było zbyt wielkie słowo, bo Emmy
siedząca na kolanach babci zasnęła po pięciu minutach. Zdą-
żyła tylko powiedzieć, że chciałaby mieć psa.
W końcu Lily rzuciła ręcznik na piasek i wpatrzyła się
w morze, ogarnięta nieprzepartą tęsknotą za córką.
Zwrócenie obrazu nie było łatwe. Ben próbował wszyst-
kiego, ale nic nie działało. Dziadek nie chciał ustąpić nawet
o krok i wciąż nie przyjmował do wiadomości, że wyprzeda-
wanie ziemi i rodzinnych pamiątek na dłuższą metę nie jest
dobrą metodą planowania finansowego.
Tego ranka kłótnia nie trwała długo. Już po kilku minu-
tach dziadek wypowiedział swoją słynną formułę: „nie poka-
zuj mi się więcej na oczy”, a Ben, wiedząc, że jeśli zostanie
dłużej, to powie coś, czego potem będzie żałował, pogodził
się z tym, co nieuniknione.
Jak zwykle jego złość szybko opadła. Przemierzając kory-
tarze starego domu uświadomił sobie, że musi zmienić takty-
kę. Rządy i instytucje finansowe z uwagą wsłuchiwały się
w jego analizy i ceniły sobie jego opinie, musiał się jednak
pogodzić z tym, że dziadek nie traktuje go jak dorosłego
i z całą pewnością nie będzie go słuchał.
Zatrzymał się, żeby odpowiedzieć na wiadomość od swojej
asystentki, która przypominała mu, że za dwie godziny ma
spotkanie w Paryżu, gdy naraz usłyszał ten dźwięk. Zerknął
przez okno osadzone w głębokiej kamiennej niszy na helikop-
ter, którym tu przyleciał. Miał ochotę udawać, że nic nie
usłyszał, ale dźwięk się powtórzył. To był głos płaczącego
dziecka. Wsunął telefon do kieszeni i zaciekawiony poszedł
za tym głosem. Dotarł do kuchni, w której nic się nie zmieni-
ło od czasów królowej Wiktorii. Drzwi były szeroko otwarte.
W chwili, gdy Ben przekraczał próg, dziecko trzymane w ra-
mionach przez Elizabeth Gray, gospodynię jego dziadka, wy-
dało z siebie rozdzierający pisk, który w rozległym pomiesz-
czeniu wydawał się jeszcze głośniejszy.
– Ma bardzo dobre płuca – stwierdził. I włosy też, dodał
w myślach. Masa rudych loków przywołała do niego wspo-
mnienia, których wolałby nie wyciągać z zakamarków pamię-
ci.
– Benedict! – Elizabeth z krzyczącym dzieckiem na rękach
ruszyła w jego stronę. Czy uśmiechałaby się do niego tak
promiennie, gdyby wiedziała, że przespał się z jedną z jej có-
rek? – Twój dziadek nic nie wspomniał, że masz przyjechać.
– Bo nie wiedział.
– Jak długo zostaniesz? Zresztą, mniejsza o to. Czy mógł-
byś ją przez chwilę potrzymać?
Zanim zdążył odpowiedzieć, wcisnęła mu w ramiona pła-
czące dziecko. To było dla niego zupełnie nowe doświadcze-
nie. Stał sztywno, trzymając wyrywającą się i wrzeszczącą
dwulatkę tak, jakby trzymał w objęciach bombę, która lada
chwila może wybuchnąć. Zresztą chyba wolałby bombę.
Bomby były bardziej przewidywalne niż małe dzieci.
Nie miał nic przeciwko dzieciom i rozumiał, dlaczego lu-
dzie pragną się rozmnażać, sądził jednak, że niektórzy nie
powinni tego robić – na przykład jego matka, która nigdy na-
wet nie próbowała udawać, że ma jakieś uczucia macierzyń-
skie; przeciwnie, ze wszystkich sił starała się zapomnieć, że
urodziła dziecko, i całkiem dobrze jej to wychodziło. Najważ-
niejsza była dla niej zawsze kariera. Przez to Ben szybko mu-
siał się stać samodzielny i samowystarczalny. A teraz zauwa-
żał podobne cechy u siebie. Był ambitny, bezwzględnie sku-
piony na pracy i nie miał żadnych złudzeń co do własnego
charakteru. Był egoistą, a do tego miał dobrze rozwiniętą in-
tuicję. Dzięki niej odnosił sukcesy, ale nie potrzebował intu-
icji, by wiedzieć, że byłby beznadziejnym rodzicem. To było
oczywiste. Rodzicielstwo wymagało poświęceń i kompromi-
sów, a on nie był zdolny ani do jednego, ani do drugiego. De-
cyzja, że nie będzie miał dzieci, była kolejnym punktem za-
palnym w jego stosunkach z dziadkiem, który miał obsesję na
punkcie przekazania dalej rodowego nazwiska.
– Czy ona jest chora? – Przyglądał się dziecku ostrożnie,
próbując ukryć skrępowanie. Mała zapewne była ładna, choć
w tej chwili, z czerwoną, poznaczoną łzami twarzą nie wyglą-
dała najlepiej.
– Uderzyła się w głowę. Goniła kota i pośliznęła się. Mu-
szę to obejrzeć. – Elizabeth rozgarnęła rude włosy dziew-
czynki. – To nic poważnego, tylko że nie przestaje krwawić.
Emmy nie lubi widoku krwi, ale to dzielna dziewczynka.
Prawda, kochanie?
Dzielna dziewczynka wydała z siebie kolejny rozdzierający
wrzask. Czy wszystkie dzieci zachowują się tak głośno? Ben,
jako jedynak, nie był tego pewien.
– Nie wiedziałem, że Lara ma dziecko – powiedział, prze-
krzykując wrzaski małej. – Przyjechała w odwiedziny czy
wrócili ze Stanów na zawsze? – Tak naprawdę zupełnie go to
nie interesowało, chociaż był nieco zdziwiony, gdy usłyszał
o ślubie Lary. Była ostatnią osobą na świecie, jaką mógł po-
dejrzewać o to, że młodo wyjdzie za mąż. Z drugiej strony,
któż może wiedzieć takie rzeczy? Jej siostra też wydawała się
ostatnią osobą na świecie, która mogłaby spędzić z mężczy-
zną noc, a potem wyjść, zanim on się obudzi, a jednak zrobiła
to. Zostawiła po sobie tylko zapach perfum, zadrapania na
jego ramionach i kolczyk z perełką. Gdy się obudził i zoba-
czył obok siebie pustą poduszkę, zamiast ulgi poczuł wście-
kłość. Uznał swoją reakcję za irracjonalną i nieproporcjonal-
ną do sytuacji, ale nie potrafił się pozbyć tej złości. Nawet te-
raz, po trzech latach, sam widok rudych loków popsuł mu na-
strój. Nie lubił czuć się wykorzystywany i bardzo cenił sobie
dobre maniery.
Jego ego nie było zbyt kruche i zdarzały się w jego życiu
sytuacje, gdy wolałby uniknąć poranka po upojnej nocy,
a jednak tamtego dnia, gdy wyciągnął rękę, spodziewając się
dotknąć ciepłej kobiecej skóry, a znalazł tylko zimne wgłębie-
nie w poduszce, poczuł, że coś utracił. Gniew był tylko przy-
krywką.
Tamta noc zdarzyła się w nie najlepszym momencie. Wie-
dział o tym, a jednak zrobił to. Wiedział, że w najbliższej
przyszłości jego życie osobiste stanie się przedmiotem pu-
blicznej inspekcji. Ogłoszenie zaręczyn z pewnością miało
podnieść sprzedaż gazet, ale czy miał prawo wydawać Lily
na spekulacje brukowców, gdyby wyszło na jaw, że tuż po
ofiarowaniu pierścionka narzeczonej wpadł w ramiona innej
kobiety?
Próbował sobie to wszystko zracjonalizować. Lily rozbu-
dziła w nim uśpione instynkty opiekuńcze, a poza tym nigdy
w życiu nie przeżył lepszego seksu. Bardzo go to zdziwiło.
Zawsze wydawała mu się słodka i niewinna. No cóż, widocz-
nie ona także skupiona była na karierze, a seks traktowała
wyłącznie rekreacyjnie. Znał wiele kobiet o równie pragma-
tycznym podejściu.
– Lara? – Elizabeth odgarnęła pasmo włosów z czoła
i spojrzała na niego ze zdziwieniem. – Lara nie ma dzieci. To
córeczka Lily.
– Lily wyszła za mąż? – Ben poczuł się wstrząśnięty.
– Nie. Jest samotną matką i jestem z niej bardzo dumna –
oświadczyła Elizabeth obronnie. – Wróciła do wioski i pracu-
je w college’u, a ja jej pomagam.
Te informacje przytłoczyły Bena i wzbudziły w nim zadzi-
wiająco silne emocje. A zatem Lily nie doczekała się czerwo-
nych dywanów i jupiterów. Popatrzył na dziecko, które prze-
stało już płakać. Mała podejrzliwie oddała mu spojrzenie. Na
jej rzęsach drżały jeszcze ostatnie łzy, a oczy miały kolor głę-
bokiego błękitu. Kobaltowe oczy. Zesztywniał z napięcia
i w jego umyśle zaczęło kiełkować szalone podejrzenie.
– To musi być trudne – powiedział ze współczuciem.
Elizabeth skinęła głową.
– Bardzo chętnie jej pomagam. Emmy, nie ruszaj się przez
chwilę. To kochana dziewczynka, ale Lily…
– Mamusia! – Usta dziewczynki zadrżały złowieszczo. Po
chwili znów pociągnęła nosem, wysunęła podbródek i wrza-
snęła: – Ja chcę do mamy!
– To dziecko wie, czego chce.
Elizabeth wybuchnęła śmiechem.
– Z całą pewnością zupełnie nie przypomina Lily. Lily za-
wsze była spokojna. Lara to zupełnie co innego. Mamusia
niedługo wróci, kochanie. Jeszcze tylko pięć razy pójdziesz
spać. Dzieciom trudno jest wytłumaczyć upływ czasu – wyja-
śniła Elizabeth i chrząknęła z zadowoleniem, gdy udało jej
się wreszcie przykleić plasterek do czoła dziecka. – No i już.
Ben miał wrażenie, że wszystkie jego myśli rozbijają się
o wielki mur. Popełnił standardowy błąd, próbując dopaso-
wać fakty do teorii. W tym wypadku teoria była zupełnie idio-
tyczna. W końcu mnóstwo ludzi na świecie ma niebieskie
oczy; zapewne ojciec dziewczynki również do nich należał.
W następnej chwili jednak dostrzegł coś, co sprawiło, że mię-
sień w jego policzku zadrżał. Niebieskie oczy to nic nadzwy-
czajnego, ale ilu ludzi na świecie oprócz jego własnej matki
mogło mieć takie znamię? Miał ochotę rozgarnąć włosy
dziewczynki i dokładnie obejrzeć ciemniejszy półksiężyc za
uchem.
– Mama! – Dziecko wepchnęło sobie do ust jego krawat.
– Nie rób tego, Emmy, bo się zadławisz. – Elizabeth wycią-
gnęła mokry jedwab z ust małej i uśmiechnęła się do Bena
przepraszająco. – Bardzo przepraszam. Dobrze się czujesz?
Wziął głęboki oddech i uśmiechnął się z wysiłkiem.
– Trochę się posprzeczałem z dziadkiem. – Miał wrażenie,
że od tej chwili minęły już cale wieki.
Elizabeth wyciągnęła ręce, ale Ben nawet nie drgnął. Stał
jak sparaliżowany, wciąż trzymając w ramionach dziecko.
Czy to było jego dziecko, jego córka? Jeszcze raz spojrzał na
twarz dziewczynki. Odpowiedziała mu poważnym wzrokiem,
a potem znów pochwyciła za krawat.
– Moje!
Poczuł się dziwnie, jakby ktoś ścisnął mu pierś żelazną ob-
ręczą.
– Nie, Emmy. Przepraszam cię, Ben.
Tym razem zauważył wyciągnięte ramiona Elizabeth i wło-
żył w nie dziewczynkę. Nie, to było niemożliwe.
Elizabeth z trudem wyplątała krawat spomiędzy dziecię-
cych palców, ignorując okrzyki frustracji.
– Dziadek bardzo za tobą tęskni.
Ben potrząsnął głową, żeby oczyścić umysł z dziwnej
mgły.
– Dobrze to ukrywa.
To była jedna z tych chwil w życiu, kiedy podejmuje się
decyzje, które zmieniają wszystko. Wewnętrzna walka nie
trwała długo. Jeśli rzeczywiście był ojcem, wolał o tym wie-
dzieć niż pozostawać w nieświadomości. Wyprostował ramio-
na, maskując uczucia swobodnym uśmiechem.
– A więc opiekujesz się dzieckiem? – Starał się nie poka-
zać po sobie dezaprobaty, ale nigdy nie potrafił zrozumieć,
po co ludzie decydują się na dzieci, jeśli potem podrzucają je
komuś innemu.
– Przez cały tydzień. – Elizabeth z rozczulonym wyrazem
twarzy wsunęła kosmyk włosów za ucho Emmy. – Lily wygra-
ła nagrodę w konkursie. Tygodniowe wakacje w tropikach.
Ben zacisnął zęby. A zatem macierzyństwo nie wpłynęło
na zmianę stylu życia Lily.
– Chciała zrezygnować – ciągnęła Elizabeth.
Akurat, pomyślał Ben, skrywając niedowierzanie za peł-
nym zainteresowaniem uśmiechem.
– Prawie siłą wysłałam ją na lotnisko. Bardzo jej się przy-
da trochę słońca. Przez cały czas jej powtarzam, że musi
mieć jakieś własne życie oprócz Emmy, ale czy ona mnie słu-
cha?
Ben oddychał z trudem. Nawet jeśli Emmy nie była jego
córką, nie potrafił powstrzymać pogardy dla rodzica, który
przedkładał swoje własne egoistyczne potrzeby nad potrzeby
dziecka.
– Zdaje się, że ma tu niezwykłe znamię – rzekł, wpatrując
się uważnie w twarz gospodyni, ale albo była doskonałą ak-
torką, albo ona też nie miała o niczym pojęcia.
– Ma na imię Emily. Emily Rose. – Elizabeth dotknęła zna-
mienia przy prawej skroni małej. – Wygląda jak półksiężyc,
prawda?
W interesach pochopne wyciąganie wniosków często pro-
wadziło do porażki. Oczywiście intuicja wiedziała swoje, ale
trzeba było najpierw zebrać wszystkie dane, przesiać dowo-
dy i obliczyć prawdopodobieństwo. Ben nigdy nie dochodził
do konkluzji pochopnie i teraz też nie zamierzał tego robić.
– Ile ma lat? – zapytał obojętnie.
– Dwa. Miała się urodzić w ten sam dzień co moje bliź-
niaczki, ale Lily przewróciła się i Emmy urodziła się o mie-
siąc za wcześnie.
– Moja matka ma bardzo podobne znamię… to znaczy mia-
ła. Kazała je usunąć przy pierwszej operacji plastycznej.
– Jak ona się miewa? – zapytała Elizabeth uprzejmie.
Ben doskonale wiedział, że zadała to pytanie tylko
z grzeczności i wzruszył ramionami.
– Nie mam pojęcia. – Wiedziony niekontrolowanym impul-
sem, dotknął włosów dziewczynki, po czym cofnął rękę, jakby
ten dotyk parzył. – Włosy ma zupełnie takie same jak jej mat-
ka.
A oczy miała zupełnie takie same jak on. Zresztą nie cho-
dziło tylko o oczy; również zarys podbródka i znamię. Umysł
Bena pracował na przyśpieszonych obrotach. Wziął głęboki
oddech i wyprostował się. To było jego dziecko – chyba że
ktoś przedstawi mu niezbite dowody, że jest inaczej.
Elizabeth skinęła głową i westchnęła z nostalgią.
– Kiedy dziewczynki były małe, uwielbiałam je czesać. Tak
szybko wyrosły.
– Są bardzo… – Ben urwał.
– Są piękne – ciągnęła kochająca babcia. – Odziedziczyły
te włosy ze strony mojego męża. W tej rodzinie jest dużo ru-
dowłosych z jasną cerą. Nie mogą się opalać, bo skóra im
czerwienieje, ale ta mała nie będzie miała tego problemu –
dodała i dotknęła złocistego policzka dziecka.
– Cerę odziedziczyła po ojcu? – zapytał Ben, uważnie wpa-
trując się w twarz Elizabeth.
– Nie wiem. Lily nic o nim nie wspomina. – Spuściła wzrok
i jej twarz przybrała zamknięty wyraz. – Czy mam ci przygo-
tować pokój? Jane powinna gdzieś tu być.
– Nie zostanę na noc, ale zanim wyjadę, chętnie napiję się
kawy.
Pozostał jeszcze pół godziny i przy kawie wydobył z Eliza-
beth pozostałe informacje, których potrzebował. Był przeko-
nany, że zawsze należy wybrać sobie pole bitwy i że najlepiej
działać z zaskoczenia, toteż nie widział powodu, by siedzieć
tu i czekać, aż Lily skończy się wygrzewać na jakieś tropikal-
nej plaży. Chciał zobaczyć jej twarz i usłyszeć prawdę z jej
własnych ust.
Dopiero w godzinę później uświadomił sobie, dlaczego na-
zwa wyspy wydawała mu się znajoma.
– A zatem mam odwołać wszystkie spotkania na najbliższe
trzy dni? – Sekretarka Bena jak zwykle zachowywała niezmą-
cony spokój, choć zadzwonił do niej w drodze na lotnisko
i kazał wyczyścić swój kalendarz.
– Lepiej cztery.
– Dobrze, cztery. Będzie pan mieszkał we własnym domu
czy mam zarezerwować jakiś hotel?
– W domu? – Zmarszczył brwi.
– Czy w dalszym ciągu zamierza pan wystawić go na
sprzedaż?
Wreszcie skojarzył. Mówiła o posiadłości, którą odziedzi-
czył przed rokiem po ciotecznym dziadku.
– Na razie chcę tylko sprawdzić, jak to właściwie wygląda.
Lot ciągnął się w nieskończoność. Gdy w końcu wylądowa-
li na prywatnym lotnisku, kazał zawieźć swoje bagaże do
domu, a sam pojechał prosto do hotelu, który opisała mu Eli-
zabeth Gray.
Podniósł rękę, osłaniając oczy przed słońcem. Skutki róż-
nicy czasu czuł dwanaście godzin wcześniej, kiedy wylądował
przy Warren Court. Teraz, gdy szedł w zupełnie nieodpo-
wiednich do sytuacji skórzanych butach i ciemnym garnitu-
rze po białym piasku, nie czuł już różnicy czasu, tylko kombi-
nację adrenaliny i gniewu.
Kilka wysokich napiwków wystarczyło, żeby wyśledzić ru-
chy Lily. Wciąż wpatrując się w horyzont, przykucnął i przyj-
rzał się śladom na piasku. Prowadziły od bungalowu na plaży
w stronę wody. Poszedł za nimi.
Na brzegu leżał zmięty ręcznik. Nawet z odległości kilku
kroków Ben wyczuł zapach róż. Wciąż pamiętał ten zapach.
Pamiętał wszystko. Zmiął ręcznik w dłoniach i wpatrzył się
w głowę postaci unoszącej się daleko na wodzie.
Niebieska woda stapiała się z równie błękitnym niebem,
turkusowa i przejrzysta jak kryształ. Lily zamierzała popły-
wać tylko chwilę, ale szybko straciła poczucie czasu. Leniwie
unosiła się na wodzie, choć pamiętała opowieść pokojówki
o turyście, który po zakrapianej kolacji zignorował znaki
ostrzegawcze i utonął, bo wypłynął za barierki.
Macierzyństwo sprawiało, że człowiek zaczynał zdawać
sobie sprawę z własnej śmiertelności i unikać ryzyka. Zresztą
Lily nigdy nie była ryzykantką.
Ruszyła w stronę brzegu i gdy poczuła pod stopami piasz-
czyste dno, odetchnęła z ulgą i stanęła. Woda sięgała jej do
ramion. Spojrzała na plażę i zauważyła, że nie jest już sama.
Ktoś tam był, zapewne któryś z hotelowych gości. Ten kawa-
łek plaży nie był prywatny, ale znajdował się daleko od hote-
lu i docierali tu tylko nieliczni plażowicze. Podniosła rękę
w pozdrowieniu, drugą odsuwając mokre włosy z twarzy. Za-
mrugała kilkakrotnie i gdy znów zaczęła widzieć wyraźnie,
zatrzymała się jak wryta. Przymknęła oczy i znów je otworzy-
ła: obraz się nie zmienił.
Na plaży stał mężczyzna w niedorzecznym ciemnym gar-
niturze. Jego wysoka sylwetka wyglądała znajomo, przeraża-
jąco znajomo. Patrzył na nią błękitnymi oczami, bardzo po-
dobnymi do tych, które widziała niemal codziennie.
ROZDZIAŁ DRUGI
Na brzegu stał ojciec jej dziecka. Jego obecność tutaj nie
mogła wróżyć nic dobrego i Lily ogarnęło złe przeczucie. Wy-
dawał się wyższy, niż go zapamiętała. W szarym garniturze
i białej koszuli rozpiętej pod szyją wyglądał zupełnie absur-
dalnie, ale, o dziwo, to ona poczuła się ubrana niestosownie
do okazji. Uświadomiła sobie, że jest prawie naga. Sięgnęła
do swoich przykurzonych umiejętności aktorskich, uniosła
wyżej głowę i lekko skinęła mu ręką, jakby pozdrawiała daw-
no niewidzianego dalekiego znajomego, a potem zatrzymała
się w płytkiej wodzie, czekając na to, co miało nadejść.
Stał sztywno, emanując złością, i ta złość wyraźnie była
skierowana przeciwko niej. Powstrzymała chęć, by odwrócić
się i odpłynąć na pełne morze. Odgarnęła z twarzy mokre
włosy i odchrząknęła.
– Witaj. – O dziwo, jej głos brzmiał niemal zupełnie nor-
malnie.
Witaj? Nie dostrzegł na jej twarzy żadnej skruchy, żad-
nych wyrzutów sumienia. Stała przed nim w czarnym bikini
składającym się z kilku niewielkich trójkątów tkaniny połą-
czonych metalowymi kółkami. Skórę miała świetlistą i kre-
mową, ciało może nieco pełniejsze niż przed kilku laty, ale
tylko przydawało jej to uroku. Uświadomił sobie, że wciąż
trzyma w ręku jej ręcznik. Chrząknął i narzucił ręcznik na jej
ramiona.
– Dziękuję – uśmiechnęła się odruchowo. Spełniał się jej
najgorszy koszmar. Gdyby ziemia w tej chwili rozstąpiła się
pod jej stopami, Lily z radością rzuciłaby się w otchłań. Ale
niestety nie widziała przed sobą żadnej otchłani, toteż musia-
ła wziąć się w garść.
– Co za niespodzianka. Co ty tutaj robisz?
– Zgadnij – warknął, wpatrując się w kroplę wody spływa-
jącą po jej ramieniu.
– Nigdy nie byłam dobra w rozwiązywaniu zagadek.
Chcesz mi coś powiedzieć? – Zapadło milczenie. – No cóż, je-
śli nie, to przepraszam. Spóźnię się na masaż.
Próbowała go ominąć, ale zastąpił jej drogę.
– Może porozmawiamy, o ile uda ci się wcisnąć mnie
gdzieś w napięty plan zajęć? Sam nie wiem, ale mogłabyś za-
cząć na przykład tak: Ben, zupełnie mi to wyleciało z pamię-
ci, ale dwa lata temu urodziłam twoje dziecko.
O, do diabła, pomyślała Lily, przymykając oczy. No cóż, to
była chyba równie dobra chwila jak każda inna, żeby wresz-
cie przez to przejść. Otworzyła oczy, spojrzała na niego i ski-
nęła głową.
– Przykro mi. – Przyszło jej do głowy, że on może pomy-
śleć, że jest jej przykro, bo urodziła Emily, toteż dodała po-
śpiesznie: – Przykro mi, że dowiedziałeś się o tym w taki spo-
sób… – Znów urwała, bo nie miała pojęcia, jak się o tym do-
wiedział. Chyba jednak najważniejsze było, że nie od niej.
Zacisnął zęby i wycedził ponuro:
– Więc nawet nie zamierzasz zaprzeczać?
Na to było już za późno.
– Nie umiem kłamać.
Ben skrzywił się.
– Sądzę, że doskonale umiesz kłamać.
– Nie okłamałam cię, tylko nie chciałam…
– Obciążać mnie prawdą?
Skrzywiła się na jego szyderczy ton.
– A może nie byłaś pewna, kto jest ojcem?
Bez wątpienia to miała być obelga. Z ust Lily wyrwał się
drżący śmiech, zamierzała jednak zachować resztki godno-
ści. Gdyby Ben dowiedział się teraz o jej nadziejach, że ta
jedna noc stanie się początkiem czegoś wyjątkowego, czuła-
by się do głębi upokorzona. Wolała już, żeby uznał ją za
dziewczynę, która lekko się prowadzi i bez problemu prze-
skakuje z łóżka do łóżka.
– Co do tego nigdy nie miałam żadnych wątpliwości – od-
rzekła cicho.
– Ciekaw jestem, czy w ogóle zamierzałaś mi o tym powie-
dzieć? – zapytał, zdobywając się na resztki cierpliwości.
– Zastanawiałam się nad tym. – Kiedy już minął pierwszy
szok, nie myślała prawie o niczym innym, ale los zrządził, że
przed pierwszym spotkaniem z położną przeczytała w pocze-
kalni artykuł napisany przez byłą narzeczoną Bena. Okazało
się, że zaręczyny trwały bardzo krótko. Ben prawie od razu
wystraszył się i porzucił tę biedną dziewczynę. Oszałamiają-
cej urody modelka twierdziła, że chodziło o lęk przed zobo-
wiązaniami, ale najważniejsze było to, że nie chciał mieć
dzieci.
Ta kobieta wzbudziła podziw Lily. Miała pełne prawo
oczerniać Bena, tymczasem wykazała się zdrowym podej-
ściem i skupiła na własnej przyszłości. Na półkach księgarń
miała się wkrótce ukazać jej książka kucharska. Ten artykuł
przeważył szalę. Lily uznała, że nie może mu powiedzieć
o dziecku.
– Wiedziałam, jak mógłbyś zareagować.
– To znaczy jak? – zazgrzytał zębami.
Popatrzyła na jego rozwścieczoną twarz i bezradnie rozło-
żyła ręce.
– Właśnie tak.
Dopóki nie zaszła w ciążę, Lily nigdy się nie zastanawiała,
czy chciałaby być matką. Ben jednak najwyraźniej już na sa-
mym początku życia zdecydował, że nie zamierza zostać oj-
cem. Człowiek, który zerwał zaręczyny, bo nie chciał mieć
dzieci, z pewnością nie byłby szczęśliwy, gdyby się dowie-
dział, że przygoda na jedną noc zaowocowała ciążą.
– Więc jak się o tym dowiedziałeś?
Ben potrzasnął głową i popatrzył na nią takim wzrokiem,
jakby zwariowała.
– Zobaczyłem ją. Przecież ona wygląda zupełnie jak ja.
Twoja matka nic nie wie?
Lily przełknęła. Wiele razy miała ochotę zwierzyć się ko-
muś i żałowała, że nie może tego zrobić.
– Nie, nie wie. Możesz być spokojny, nikomu nie powie-
działam. – Nie powiedziała nawet siostrze, zwłaszcza że Lara
rozpaczliwie i bezskutecznie próbowała zajść w ciążę. Za-
wsze mówiły sobie o wszystkim i Lily trudno było się odna-
leźć w nowej sytuacji. Miała tylko nadzieję, że mur, który
między nimi wyrósł, uda się rozmontować, gdy Lara w końcu
zostanie matką. – I teraz też nikt się nie musi o tym dowie-
dzieć – zapewniła szczerze. – Nic się nie zmieni.
Ben zazgrzytał zębami, przymknął oczy i wymamrotał coś
pod nosem.
– Już się zmieniło.
Otworzyła usta, by zaprzeczyć, ale gdy napotkała jego
twarde spojrzenie, pierwsza odwróciła wzrok.
– Jak to, do diabła, możliwe, że twoja matka tego nie wi-
dzi? Ani nikt inny?
– Nie wiem – przyznała Lily. – Dla mnie podobieństwo za-
wsze było wyraźne, ale zdaje się, że nikt nie zwraca na to
uwagi. Więc pomyślałam, że…
– Że po co masz sobie zawracać tym głowę? – warknął. –
Przecież jestem ojcem.
– Biologicznym. – Spuściła powieki, żeby ukryć smutek
i żal na myśl o losie córki, która zasługiwała na kochającego
ojca.
– Nie sądzisz, że dziecko potrzebuje ojca? – zapytał Ben
w tej samej chwili. Lily omal nie wybuchnęła śmiechem.
– To zależy jakiego.
Lepiej nie mieć żadnego ojca niż takiego, który nie chce
własnego dziecka, pomyślała. Jej ojciec kochał swoje córki,
ale wciąż prześladowało ją wspomnienie kłótni rodziców, któ-
rą podsłuchała ostatniego wieczoru przed jego śmiercią. Te-
raz, gdy już była dorosła, zdawała sobie sprawę, że to była
tylko zwykła sprzeczka pary z problemami finansowymi. Oby-
dwoje rodzice mówili rzeczy, których tak naprawdę nie my-
śleli. Wciąż jednak pamiętała, jak się poczuła, gdy ojciec wy-
krzyczał: „Jak ci się wydaje, dlaczego nie mamy pieniędzy?
To ty chciałaś je urodzić!”.
Oderwała się od wspomnień i zacisnęła dłonie w pięści.
Nie, nie pozwoli, by jej córka miała się kiedykolwiek poczuć
niechciana. Poza tym powinna chronić również siebie. Nie
byłoby jej łatwo utrzymywać kontakty z Benem. Jego widok
przez cały czas przypominałby jej o rozwianych iluzjach.
Ben wziął głęboki oddech i spuścił wzrok, zastanawiając
się, czy Lily nie ma trochę racji. Jego własny ojciec angażo-
wał się w wychowanie syna tylko odrobinę bardziej niż mat-
ka i robił to jedynie dla zachowania pozorów. Czy on sam był-
by lepszym ojcem?
Takie wątpliwości często nie pozwalały mu zasnąć w nocy.
Podjął już w życiu sporo złych decyzji i wiedział, że w każ-
dym przypadku należy przyjąć na siebie odpowiedzialność
i żyć z konsekwencjami, nawet jeśli zmieniały one całe życie.
Tym razem decyzja nie należała do niego, ale tak czy owak to
się zdarzyło. Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiał,
ale teraz poczuł determinację, by zachować się jak należy
wobec własnej córki.
– Postanowiłaś zatem usunąć mnie z pola widzenia.
– Nie myślałam o tym w ten sposób. Ale tak, można tak
powiedzieć.
– I miałaś na uwadze tylko dobro Emily Rose? – zapytał
drwiąco. – Tak po prostu uznałaś, że lepiej jej będzie beze
mnie? A co z jej pragnieniami?
Lily popatrzyła na niego niespokojnie.
– O czym ty mówisz?
– Dziecko nie powinno się czuć niechciane i niekochane.
– Emmy tak się nie czuje! – wykrzyknęła, wściekła na nie-
go za tę sugestię.
– Pozwoliłaś jej myśleć, że ojciec jej nie chce i nie kocha.
Podjęłaś tę decyzję jednostronnie. A czy zastanowiłaś się, jak
ona się poczuje za kilka lat, przekonana, że ojciec ją porzu-
cił? Jak to wpłynie na jej rozwój emocjonalny, na przyszłe
związki? Postanowiłaś odebrać jej coś, co ty sama miałaś i co
uważasz za oczywiste. Ja tego nie miałem.
Lily wyraźnie widziała, że Ben nie próbuje wzbudzać
w niej współczucia, po prostu stwierdzał fakt. Mimo wszyst-
ko jej złość opadła. W dzieciństwie nigdy się nie zastanawia-
ła, dlaczego Ben mieszka z dziadkiem. Nawet nie przyszło jej
do głowy, że mógł być niechcianym dzieckiem.
– Moja córka nie będzie dorastać w przekonaniu, że to jest
jej wina. Będzie miała to, na co zasługuje każde dziecko. To,
czego ja…
Nie miałem, dokończyła Lily w myślach. Próbowała sobie
przypomnieć czy chociaż raz widziała rodziców Bena w War-
ren Court, ale nic jej nie przychodziło do głowy.
– Przykro mi, że byłeś nieszczęśliwym dzieckiem, ale…
Przeszyło ją przenikliwe spojrzenie niebieskich oczu.
– Nie chodzi o mnie, tylko o to, co najlepsze dla naszego
dziecka. Być może wydaje ci się, że zachowujesz się honoro-
wo, żyjąc na skraju nędzy, ale…
– Nie żyję w nędzy! – zaprotestowała, momentalnie zapo-
minając o nieszczęśliwym chłopcu. Ben nie był już chłopcem,
lecz silnym mężczyzną. – Przecież nie chciałeś mieć dzieci.
– A ty chciałaś odłożyć swoją karierę na półkę akurat
w chwili, kiedy szykowałaś się do wielkiego startu?
– Nie w tym rzecz.
Jego usta skrzywiły się w triumfalnym uśmiechu.
– No właśnie. Nawet gdybym był takim szczurem, za jakie-
go mnie uważasz, i gdybym nie chciał wychowywać jej osobi-
ście, to przecież mam wobec niej finansowe zobowiązania.
– Nie chodzi o pieniądze.
– Nie. Chodzi o coś znacznie ważniejszego. Ważniejszego
od twojej głupiej dumy, więc daruj mi swoje kazania. Moja
córka będzie miała wszystko, co mogę jej dać. Możesz się za-
cząć przyzwyczajać do tej myśli.
– Wydaje ci się, że możesz się tak nagle pojawić, nie wia-
domo skąd, i przejąć nad wszystkim kontrolę? – oburzyła się.
Ben chłodno wzruszył ramionami.
– Skoro już o tym wspominasz, to tak, tak właśnie myślę.
Choć słońce świeciło jasno, Lily poczuła zimny dreszcz.
Przypomniała sobie artykuł, w którym ktoś nazwał Bena War-
rendera wilkiem, który potrafi dla zysku zniszczyć czyjeś ży-
cie i nawet nie pomiąć sobie przy tym garnituru. Być może
ten artykuł był tendencyjny, ale nie miała wątpliwości, że
w świecie biznesu Ben jest drapieżnikiem, a w życiu osobi-
stym z pewnością nie przywykł do tego, by ludzie czegokol-
wiek mu odmawiali.
– To był dla ciebie wstrząs – powiedziała uspokajająco. –
Kiedy ochłoniesz, będziesz myślał inaczej.
– Wiem, że przeżyłem wstrząs. Nie musisz mi tego mówić.
– Niczego od ciebie nie chcę – ciągnęła z narastającą pani-
ką. – Po co miałam ci mówić o Emmy? Nie mamy o czym roz-
mawiać.
Ben zacisnął zęby.
– Czy ty w ogóle nie słuchasz, co do ciebie mówię?
– Słucham. Zgadzam się z tobą tylko w tym, że chodzi
o to, co najlepsze dla Emily. A ojciec, który jej nie chce, do
niczego nie jest jej potrzebny.
– Tu nie chodzi o chcenie. To się po prostu zdarzyło.
Ponura akceptacja w jego głosie była milion razy gorsza
od złości.
– Nie zrobiłam sobie tego dziecka sama – odparowała Lily.
– Przecież się zabezpieczyłem.
– Ale zabezpieczenie nie zadziałało.
Popatrzył na jej twarz i naraz zamilkł. Pochłonięty własny-
mi uczuciami, aż do tej pory nie zastanawiał się, jak ona mu-
siała się poczuć, gdy zaszła w nieplanowaną ciążę. Czy była
przerażona? Wściekła? Czy zaczęła go nienawidzić? I czy
chciała go ukarać, nie mówiąc mu o dziecku?
Dlaczego właściwie zaczął czuć się winny?
– Muszę zejść ze słońca – wymamrotała, odwracając się do
niego plecami. – Będę miała poparzenia.
– Uważasz, że byłbym beznadziejnym ojcem. – Ben wzru-
szył ramionami, skrywając bardzo realny lęk. – Może masz
rację, ale o tym musielibyśmy się dopiero przekonać.
– Tylko że ty nie chcesz.
– Nie mów mi, czego chcę, a czego nie chcę – warknął nie-
cierpliwie. – I nie próbuj ze mną walczyć, bo przegrasz. Da-
rujmy sobie wzajemne wyrzuty. Sytuacja jest, jaka jest, więc
musimy się jakoś z tym pogodzić i ruszyć dalej.
– Dokąd? – zawołała i biegiem ruszyła w stronę domku. Po
jej twarzy spływały łzy. Zdyszana dotarła do bungalowu
i usiadła na schodku ocienionym markizą. Stąd nie miała już
gdzie uciec.
Po chwili usłyszała jego kroki, ale nie poruszyła się. Do-
piero gdy w jej polu widzenia znalazły się zakurzone skórza-
ne sandały, podniosła głowę i popatrzyła mu w oczy.
– Przepraszam, to było dziecinne.
Na widok łez błyszczących w jej wielkich zielonych oczach
gniew Bena opadł. Nic nie szło tak, jak sobie zaplanował.
Usiadł obok niej na schodkach, otrzepał spodnie z piasku
i położył dłoń na jej udzie.
– Wiem, że musimy porozmawiać – przyznała w końcu. –
Ale czy możemy to zrobić później?
– Chyba już czekaliśmy wystarczająco długo. Nie było
mnie przy moim dziecku, bo nie wiedziałem o jego istnieniu –
skrzywił się smutno. – A ty co masz na swoje usprawiedliwie-
nie?
– O czym ty mówisz?
Ben wzruszył ramionami.
– To nie ja podrzuciłem dziecko matce, żeby biegać półna-
go po tropikalnej plaży.
– Ja nie podrzuciłam… Nigdy wcześniej nie zostawiałam
Emmy z kimś innym na noc. – Na jej czole pojawiła się
zmarszczka. – Chcesz mi wmówić, że jestem złą matką? Ode-
brać mi ją?
– Nie popadaj w paranoję. – Podniósł się i popatrzył na nią
z góry. – Wiem, że ją kochasz – przyznał, wzruszając ramio-
nami.
– Oczywiście, że ją kocham. Jestem jej matką.
Uważała to za oczywiste. Poczuł coś w rodzaju zawiści.
Jego własna matka nie miała nic przeciwko temu, że mówił
„mamo” do swojej niańki. Zareagowała dopiero wtedy, gdy
znalazła tę niańkę w łóżku ze swoim mężem.
– Widzę, że ją kochasz. I przyznasz chyba, że dziecko po-
trzebuje stabilności.
– Ma stabilność.
– A co będzie, jeśli kiedyś…
– Jeśli co?
– Jeśli moje dziecko…
Lily straciła cierpliwość.
– Twoje dziecko? A gdzie byłeś, kiedy twoje dziecko miało
kolkę albo kiedy… – Zamknęła oczy i policzyła do dziesięciu,
oddychając głęboko. – Przepraszam, to nie było sprawiedli-
we, ale ty też grasz nieczysto. Może nie jestem idealną mat-
ką, ale robię, co mogę, a mama pomaga mi wtedy, kiedy to
niezbędne. Idę teraz pod prysznic i proponuję, żebyś ty zrobił
to samo. Wyglądasz okropnie – skłamała.
Ben przesunął dłonią po nieogolonym policzku i popatrzył
na nią z niedowierzaniem.
– Nie uda ci się tak łatwo mnie pozbyć.
– Wiem. Ale czy ty oczekujesz, że będę cię przepraszać za
to, że urodziłam Emily? – Potrząsnęła głową. – Nic z tego.
Nawet gdybym od razu ci powiedziała o ciąży, nie przekonał-
byś mnie do usunięcia.
– Sądzisz, że próbowałbym to robić? – Teraz na jego twa-
rzy odbiło się niedowierzanie. – Dlatego mi nie powiedziałaś?
– Miałam wystarczająco dużo na głowie. Nie chciałam
walczyć jeszcze z tobą. – Przymknęła oczy i mocniej zacisnęła
ręcznik na ciele. – Wiem, że nie chciałeś mieć dzieci. To nie
jest żadna tajemnica. To twój wybór i twoje prawo. A ja mia-
łam prawo urodzić Emmy.
– Naprawdę myślisz, że próbowałbym cię przekonać do
zmiany zdania?
– To nie była twoja decyzja – odrzekła spokojnie. – Ale nie
próbuj mi wmówić, że byłbyś szczęśliwy, gdybyś się wtedy
dowiedział. To była przygoda na jedną noc, a wszystko, co
zdarzyło się później, to już moja sprawa.
– Na jakim ty świecie żyjesz? Dlaczego uważasz, że nie je-
stem odpowiedzialny za własne dziecko? Jeśli sądzisz, że te-
raz po prostu sobie pójdę, możesz o tym od razu zapomnieć.
Żadne protesty tego nie zmienią.
Lily uniosła głowę wyżej.
– Może źle zrobiłam, nie mówiąc ci o Emily.
– Może?
– Szukasz powodów, żeby się na mnie złościć.
Ben przycisnął dłonie do czoła i powoli potrząsnął głową.
– To prawda, ale nie możesz… – Położył dłonie na jej ra-
mionach. – Spójrz na mnie. Mam swoje prawa. Może chciała-
byś, żeby było inaczej, ale jestem ojcem tego dziecka i zamie-
rzam uczestniczyć w jego życiu.
Lily bezradnie opuściła ramiona.
– Więc co dalej?
To było dobre pytanie.
– Porozmawiamy. Spotkajmy się o… – Spojrzał na zegarek.
– O siódmej. W holu hotelowym?
Była zbyt wyczerpana, żeby protestować. Patrzyła za nim,
gdy odchodził, a potem weszła do domku, rzuciła się twarzą
w dół na kanapę i płakała, dopóki nie usnęła.
ROZDZIAŁ TRZECI
W kilka godzin później, gdy pokojówka przyniosła jej po-
południową herbatę, Lily wciąż leżała na kanapie.
– Czy dobrze się pani czuje?
Lily usiadła i przycisnęła rękę do głowy.
– Głowa mnie boli, Mathildo. – To nie było kłamstwo.
W skroniach jej dudniło.
Pokojówka mruknęła ze współczuciem i zaczęła coś mó-
wić, ale Lily, zajęta poszukiwaniem aspiryny, nie słuchała jej.
W końcu znalazła buteleczkę w podręcznej torbie, połknęła
tabletkę, umyła twarz chłodną wodą i przygładziła włosy.
Pokojówka emanowała tłumionym podnieceniem.
– Ma pani tu ważną wiadomość. – Wskazała głową na
tacę. Obok koszyczka z bułeczkami leżała niepodpisana ko-
perta. Lily sięgnęła po nią, rozwinęła arkusz hotelowego pa-
pieru i przeczytała: „Szósta trzydzieści”. Nawet nie dodał
słowa „proszę”, pomyślała buntowniczo. Nie było jednak sen-
su złościć się o nieistotne drobiazgi. Należało zachować
energię na to, co ważne.
– Człowiek, który zostawił dla pani tę wiadomość, to boga-
ty Anglik – wyjaśniła pokojówka z oczami błyszczącymi cieka-
wością.
– Nie wszyscy Anglicy są bogaci, Mathildo.
– Ale on jest. Przyleciał dziś rano prywatnym samolotem.
Ten samolot ciągle stoi na pasie. Załoga zatrzymała się w ho-
telu po drugiej stronie wyspy. Wiem, bo mój kuzyn tam pra-
cuje. Skoro ten Anglik płaci im za to, że się opalają i obżera-
ją, to musi być bogaty.
Lily musiała przyznać jej rację. Rodzina Bena nigdy nie
była biedna, a jego nazwisko przed pięcioma laty po raz
pierwszy pojawiło się na liście stu najbogatszych ludzi i od
tamtej pory co roku pięło się wyżej.
– To pani narzeczony?
Lily musiała się roześmiać.
– Nie. – Na widok rozczarowania na twarzy dziewczyny
niemal poczuła się winna. – Żyjemy w zupełnie innych świa-
tach. Moja matka pracuje u jego rodziny. Mój ojciec też kie-
dyś u nich pracował. – Ogarnęła ją nostalgia za czasami, gdy
powiązania między nimi były tak proste i jednoznaczne. Mia-
ła nadzieję, że w każdym razie udało jej się zdusić w zarodku
plotki, zanim zaczęły krążyć po wyspie.
Reszta popołudnia minęła w atmosferze nerwowego wy-
czekiwania. Lily wiedziała, że będą musieli wypracować jakiś
kompromis, ale na ile mogła ustąpić?
Na szczęście jej wakacyjna garderoba była bardzo ograni-
czona, toteż przebierała się przed wyjściem zaledwie trzy
razy i w końcu omal się nie spóźniła na spotkanie. W połowie
drogi do hotelu uświadomiła sobie, że zapomniała o butach.
Gdy w końcu weszła do holu, niosąc w ręku błyszczące san-
dałki, była zgrzana i brakowało jej tchu. Spojrzała na zegar
na ścianie. I tak przyszła za wcześnie. Strzepnęła piasek ze
stóp i nałożyła sandałki. W tej chwili oddałaby wszystko za
parę pantofli na wysokim obcasie. Od dwóch lat biegała za
dzieckiem, co wykluczało wysokie obcasy, a ponieważ przyje-
chała na wakacje sama, nie przyszło jej do głowy, by zapako-
wać coś poza butami odpowiednimi na plażę.
– Panno Gray – odezwała się dziewczyna z recepcji – pan
Warrender prosił, żeby pani powtórzyć, że będzie na panią
czekał przed hotelem o szóstej trzydzieści.
To chyba na wypadek, gdybym nie umiała czytać, pomy-
ślała Lily.
– Dziękuję – odpowiedziała.
– Czy mam pani podać jakiś koktajl?
– Tak, proszę. – Pomyślała, że powinna się wzmocnić
przed tym, co ma nastąpić.
Ben podjechał przed hotel luksusowym kabrioletem z na-
pędem na cztery koła. W rozpiętej pod szyją białej koszuli
i beżowych płóciennych spodniach wyglądał swobodnie i ele-
gancko. Na tylnym siedzeniu leżała marynarka.
Portier otworzył przed Lily drzwiczki samochodu. Usiadła
na miejscu pasażera i poczuła jeszcze większe zdenerwowa-
nie.
– Przepraszam, jeśli oczekiwałaś limuzyny – odezwał się
Ben.
– Niczego nie oczekiwałam – odpowiedziała bezbarwnie. –
Dokąd jedziemy?
– Polecono mi restaurację w pobliżu, ale drogi po tej stro-
nie wyspy wymagają napędu na cztery koła, więc… – Wzru-
szył ramionami, zatrzymał na niej wzrok i powiedział oskar-
życielsko: – Pachniesz czymś. Kwiatami?
Powąchała wewnętrzną stronę nadgarstka i poczuła ledwo
wyczuwalny zapach róż. Ben musiał mieć niesłychanie wraż-
liwe powonienie, a może po prostu nie lubił cytrusowych za-
pachów.
– To moje mydło. – Wzruszyła ramionami. Używała tego
mydła od dzieciństwa.
Ben przypomniał sobie, że ten sam zapach pozostał na jej
poduszce po tamtej pamiętnej nocy. Pomógł jej zapiąć pas,
wpatrując się w jej wspaniałe włosy przerzucone przez ra-
mię. Zielona sukienka odsłaniała obojczyki, ramiona i dużą
część pleców Lily, jedwabiste włosy plątały się tuż przy jego
twarzy. Otrząsnął się w duchu. Przyjechał tu, żeby rozma-
wiać o podziale opieki nad dzieckiem, a nie żeby ją podry-
wać. Wiedział, że ta rozmowa nie będzie łatwa i nie powinien
się teraz rozpraszać.
Zerknął we wsteczne lusterko i zawrócił pomiędzy palma-
mi.
– Przepraszam, że przyjechałem wcześniej.
– Przyjechałeś punktualnie. Dostałam twoją wiadomość
w obu formach, na piśmie i ustnie.
– Nie lubię czekać – uśmiechnął się krzywo.
– Dlaczego mnie to nie dziwi?
– Trzymaj się teraz.
Zignorowała tę radę, ale w kilka minut później uznała, że
bezpieczeństwo jest ważniejsze od dumy i mocno zacisnęła
palce na uchwycie przy drzwiach. Chwilę później Ben zapar-
kował nad magicznie piękną zatoką.
– Podobno przy samej restauracji nie ma miejsca na par-
kowanie. Dasz radę przejść po kamieniach?
– Oczywiście, że tak. Nie mam obcasów. Nie spodziewa-
łam się, że zabierzesz mnie na kolację.
– Uznałem, że najlepiej będzie porozmawiać na neutral-
nym terenie – odrzekł gładko. – Poza tym musimy coś jeść.
Spokojnie, to nie jest randka.
– Nawet mi to nie przyszło do głowy.
Wyskoczyła z samochodu, zanim Ben zdążył przejść na jej
stronę, ale trafiła czubkiem bura w dziurę i zachwiała się.
Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że przez ostatnie pół mili
jechali drogą gruntową. Dlatego tak trzęsło, pomyślała. Ben
wyciągnął rękę, żeby ją podtrzymać, ale cofnęła się. Nie mo-
gła ani na chwilę pozbyć się czujności. Rozmowa musiała się
odbyć na jej warunkach.
Ruszyli w dół zbocza. Gdzieś na przystani rozległ się gło-
śny wybuch śmiechu. Lily obróciła głowę w tę stronę i Ben
wpatrzył się w jej delikatny profil, oświetlony blaskiem księ-
życa.
– Uważaj, tu jest stromo. – Pochwycił ją za łokieć. Przeszył
go dreszcz; zauważył, że ona również drgnęła niespokojnie.
Bliżej przystani teren był już równiejszy. Zatokę otaczał
sznur kawiarenek i barów oświetlonych barwnymi latarnia-
mi. Kipiąca życiem plaża stanowiła uderzający kontrast do
pustej drogi i podchodzącej niemal do brzegu morza dżungli.
Atmosfera była tu swobodna, zupełnie inna niż w luksuso-
wym hotelu. Lily czuła się tu znacznie lepiej – a raczej czuła-
by się lepiej, gdyby trafiła tu w innych okolicznościach.
Wybrana przez Bena restauracja miała stoliki wystawione
na pomost bezpośrednio nad wodą. Kelner poprowadził ich
do stolika nieco na uboczu, na samym skraju pomostu. Z jed-
nej strony dochodziły do nich stłumione dźwięki jazzu z re-
stauracji, z drugiej odgłos fal rozbijających się o brzeg.
– Sądziłem, że będziesz wolała siedzieć na zewnątrz. Po-
dobno mają tu dobre jedzenie.
Lily stłumiła zniecierpliwione westchnienie. Te wszystkie
uprzejmości były zupełnie zbędne.
– Nie jestem głodna.
Powstrzymała chęć, by się cofnąć, gdy Ben oparł łokcie na
stole i pochylił się w jej stronę. Stolik był niewielki, ich kola-
na niemal stykały się pod blatem.
– To nie musi być takie trudne.
Przycisnęła rękę do szyi i sięgnęła po kartę.
– Nie jestem głodna – powtórzyła bezbarwnie.
Wzruszył ramionami i cofnął się na oparcie krzesła.
– Jak chcesz – odrzekł i również sięgnął po menu. Wyda-
wał się zupełnie spokojny. Przebiegł wzrokiem zawartość
karty, która chyba cała napisana była po francusku, i zamó-
wił coś w tym samym języku, a potem spojrzał na nią, uno-
sząc brwi.
– Ja proszę tylko o sałatkę – powiedziała do kelnera.
Ben zaczekał, aż kelner się oddali, i powiedział:
– Rozmawiałem ze swoim prawnikiem.
W głowie Lily rozdzwoniły się dzwonki alarmowe. Z tru-
dem opanowała panikę.
– Chcesz wody?
– Proszę. – Skinęła głową. – Z prawnikiem?
– Chcę, żeby poczynił pewne zmiany w moim testamencie.
Lily spojrzała na niego z oszołomieniem.
– Nie rozumiem?
– Nie mam zamiaru umierać jutro ani w najbliższym cza-
sie, ale gdyby jednak coś mi się przydarzyło…
Wydawał się najbardziej pełnym życia człowiekiem na tej
planecie.
– Po prostu jestem praktyczny – dodał.
Lily nie znosiła praktycznych ludzi.
Ben doskonale zdawał sobie sprawę, że zajął się praktycz-
nymi aspektami rodzicielstwa, żeby opóźnić chwilę, gdy bę-
dzie musiał stawić czoło innym, na które jeszcze nie był goto-
wy. Czy można się było nauczyć kochać? A może rację mieli
ci, którzy twierdzili, że ludzie niekochani w dzieciństwie nig-
dy nie będą potrafili sami kochać w dorosłym życiu? Odsunął
na razie te myśli od siebie i mówił dalej.
– Poczyniłem odpowiednie zapisy. Założyłem też fundusz
dla mojej córki. Sądzę, że chciałabyś być jedną z osób zarzą-
dzających tym funduszem.
Lily poczuła, że zaczyna jej się kręcić w głowie.
– To wszystko jest bardzo… – Zmarszczyła czoło i potrzą-
snęła głową. – Sądziłam, że będziesz mi zadawał pytania.
– Jakie pytania? – zdziwił się.
– O Emmy. – Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
W jego oczach pojawił się dziwny błysk, zaraz jednak zgasł
i Lily znów widziała w nich tylko swoje odbicie. – Nie jesteś
ciekaw, jaka ona jest?
– Niewiele wiem o dzieciach. Wydawało mi się, że ma
wszystko na swoim miejscu. Z całą pewnością ma bardzo do-
bre płuca.
Lily uśmiechnęła się, ale zaraz znów zmarszczyła brwi.
– A skąd wiesz?
Nietrudno było dostrzec, że jej wyobraźnia pracuje na naj-
wyższych obrotach.
– Przecież ją widziałem.
– I płakała? Dlaczego? – Lily wyglądała w tej chwili tak,
jakby miała ochotę złapać go za gardło i siłą wyciągnąć infor-
macje.
– Nie wpadaj w panikę – powiedział uspokajająco. – Upa-
dła i uderzyła się w głowę. Zdaje się, że goniła kota. A potem
próbowała zjeść mój krawat. – Podniósł rękę do szyi i jego
spojrzenie złagodniało.
Lily z ulgą odchyliła się do tyłu.
– Wszystko bierze do ust. Co zatem proponujesz? Chcesz
spędzać z nią czas?
– Oczywiście. To moja córka. Chciałbym ją poznać.
– Dziecko jest absorbujące, a ty jesteś zajętym człowie-
kiem.
Twarz Bena ściągnęła się chłodem.
– Sugerujesz, że praca jest dla mnie ważniejsza od dziec-
ka?
Lily wydawała się zdziwiona.
– Nie byłbyś żadnym wyjątkiem. Chcę tylko powiedzieć, że
większość ludzi nie zdaje sobie sprawy, ile czasu i energii za-
biera małe dziecko, nawet jeśli spędza się z nim tylko week-
end. – Rzuciła na stół serwetkę, którą wcześniej obracała
w palcach. – Czy zamierzasz zatrudnić niańkę na te dni, któ-
re będziesz z nią spędzał? – Wydawało jej się, że to wielka
ekstrawagancja zatrudniać niańkę na kilka godzin, ale z dru-
giej strony Ben mógł sobie na to pozwolić. – Bo jeśli tak, to
chciałabym mieć coś do powiedzenia przy wyborze odpo-
wiedniej osoby.
– Więc nie masz nic przeciwko niańkom?
– Wolę niańkę niż twoją aktualną dziewczynę.
– Dziewczyny też chcesz mi wybierać? A może mam pozo-
stawać w celibacie?
– Możesz się z tego śmiać.
– Spokojnie. Chcę poznać moją córkę bez udziału żadnych
osób trzecich.
Czy ją również uważał za osobę trzecią, intruza? Znów
ogarnęła ją panika. Miała ochotę powiedzieć mu, że zmieniła
zdanie i nie zgadza się na żadne spotkania, ale usłyszała jego
spokojny głos: – Przecież nie zamierzam jej porywać. Chcę
tylko istnieć w jej życiu. Chcę… – urwał i zastanowił się, cze-
go właściwie chce. Odpowiedź sama do niego napłynęła. –
Chcę, żeby wiedziała, że będę przy niej zawsze, gdy będzie
mnie potrzebować.
Bez żadnych wątpliwości mówił szczerze. I ja chciałam po-
zbawić tego własną córkę, pomyślała Lily i ze skruchą od-
wróciła wzrok.
– Na pewno zjesz tylko sałatkę?
– Co? – Podniosła głowę. Ben wpatrywał się w półmisek
z owocami morza, który kelner niósł właśnie do sąsiedniego
stolika.
– To wygląda nieźle.
– Naprawdę nie jestem głodna.
– Chcesz, żebym był przy tobie, kiedy powiesz swojej mat-
ce?
Otworzyła szeroko oczy.
– Nie! Nawet mi nie przyszło do głowy, żeby jej o tym mó-
wić.
Ben odstawił szklankę.
– Ale chyba nie masz innej możliwości, prawda?
– Nie… tak… Nie musimy chyba rozgłaszać tego publicz-
nie? To nasza prywatna sprawa.
Zacisnął zęby i skrzywił się lekceważąco.
– Oczywiście, że chcę to rozgłaszać, skoro już tak to uję-
łaś, ale najpierw muszę powiedzieć dziadkowi.
– O Boże! – wykrzyknęła Lily z przerażeniem.
– Będzie zachwycony, kiedy już pogodzi się z myślą, że
przez dwa lata mieszkał o kilometr od swojej prawnuczki.
Dwa lata, które stracił bezpowrotnie.
Lily spuściła wzrok. Było jasne, że Ben mówi nie tylko
o dziadku.
– Wszystko się zmieni. – Dopiero teraz sobie to uświado-
miła. Wiedziała, że Ben nigdy jej nie wybaczy. Podniosła
wzrok i dostrzegła w jego niebieskich oczach kpinę.
– Szybko chwytasz. A powiedz mi, jak ty sobie to wyobra-
żałaś?
– Chyba… – Przełknęła i bezradnie wzruszyła ramionami.
– Myślałam, że zaczniemy powoli, że może najpierw będziesz
widywał Emmy razem ze mną przez jakąś godzinę, a potem,
kiedy już pozna cię lepiej, zabierzesz ją do parku czy coś
w tym rodzaju. Myślałam, że będziemy więcej rozmawiać…
że wszystko ustalimy.
– Przecież rozmawiamy.
Potrząsnęła głową.
– Nie, nie rozmawiamy. Ty nie pytasz, nie prosisz, tylko
rozkazujesz. To nie jest rozmowa.
Kelner rozstawił przed nimi talerze. Gdy odszedł, Ben za-
pytał: – A o czym chcesz rozmawiać?
Popatrzyła na niego z frustracją, próbując zebrać myśli.
– To wszystko dzieje się za szybko. Możliwe, że jeszcze
zmienisz zdanie, a ja nie chcę, żeby Emmy poznała cię tylko
po to, żeby zaraz potem znów cię stracić, jeśli przyjdzie ci
ochota zniknąć z jej życia. Ona potrzebuje ciągłości, stabilno-
ści, a nie…
– Potrzebuje ojca. Zdaje się, że uważasz mnie za zupełne-
go łajdaka.
– Tego nie powiedziałam – zaprotestowała.
Ben odłożył nóż. Jego spojrzenie przypominało chirurgicz-
ny skalpel.
– Lily, nic takiego się nie zdarzy. Zamierzam włączyć się
w życie mojej córki, więc zacznij się przyzwyczajać do myśli,
że nigdzie nie zniknę.
Lily poczuła bezradność i złość.
– Teraz tak mówisz – odparowała i odłożyła widelec, któ-
rym grzebała w sałatce. – Ale twoje dotychczasowe życie nie
wzbudza zaufania, a ja muszę chronić córkę.
Ben uniósł ciemne brwi.
– Może zechcesz mi to jakoś wyjaśnić.
– Na przykład ta kobieta, z którą byłeś zaręczony, kiedy
przespałeś się ze mną. Jej pewnie też obiecywałeś, że bę-
dziesz z nią dłużej.
Ku jej zdziwieniu z twarzy Bena zniknęło napięcie. Wy-
buchnął śmiechem.
– Caro?
– A było ich więcej? – zapytała kwaśno.
– Tak naprawdę nigdy nie byliśmy zaręczeni.
To kłamstwo na nowo wzbudziło gniew Lily.
– Przecież widziałam pierścionek! – oburzyła się, przypo-
minając sobie zdjęcia dołączone do artykułu.
– Owszem, dałem jej pierścionek. To był prezent.
Gniew tętnił w jej żyłach. Przycisnęła palce do skroni.
– Więc tylko jej się wydawało, że jest z tobą zaręczona?
– Nie, to był jej pomysł. Szkoda, że cię tam nie było – od-
rzekł Ben spokojnie, myśląc o nocnym klubie z głośno dud-
niącą muzyką, do którego zaciągnęła go Caro. Zwykle unikał
takich miejsc. Poczuł rozbawienie, gdy nałożyła pierścionek,
który jej kupił, na lewą rękę, ale zaraz zauważył paparazzich
i zrozumiał, że został wciągnięty w pułapkę. Musiał jednak
podziwiać jej pomysłowość.
– Wiesz, ile książek kucharskich wychodzi w ciągu roku?
Nawet to, że byłam modelką, nie daje mi dużej siły przebicia.
Ale jeśli ludzie się dowiedzą, że rzucił mnie miliarder bez
serca… – Zrobiła zrozpaczoną minę, a zaraz potem uśmiech-
nęła się promiennie. – To znakomicie podniesie mi popular-
ność.
– I sprzedaż książek.
– Oczywiście, ale myślałam raczej o programie telewizyj-
nym. Tam są prawdziwe pieniądze.
To właśnie najbardziej lubił w Caro: niczego nie udawała.
To i jej duży apetyt na seks.
– Więc mamy się rozstać?
– Widzę, że złamałam ci serce. Szczerze? Nie robię tego
dla przyjemności, ale z czegoś trzeba żyć.
Potrząsnął głową. Do tej pory cała ta historia nie miała dla
niego żadnego znaczenia. Dopiero teraz uświadomił sobie, że
Lily nie powiedziała mu o swojej ciąży, bo była przekonana,
że jest zaręczony.
– Przecież byłam tam – odparowała. – Byłam tą drugą ko-
bietą.
Popatrzył na nią w zamyśleniu.
– I to ci przeszkadza?
Jej policzki poróżowiały.
– Prawdę mówiąc, tak.
– Skoro tak, to może na przyszłość powinnaś zadać kilka
pytań, zanim wskoczysz z kimś do łóżka.
Wyprostowała się z oburzeniem.
– I co tu gadać o podwójnych standardach! Nie pamiętam,
żebyś ty mnie o coś pytał. Przecież ja też mogłam mieć chło-
paka.
– Ale ja nie próbuję udawać świętego. Z drugiej strony, ja
nigdy nie wymykałem się po cichu, kiedy moja partnerka
jeszcze spała.
Jej rumieniec pogłębił się. Spuściła wzrok i zacisnęła pal-
ce na szklance.
– Zresztą to i tak nie miałoby znaczenia. Musiałem cię
mieć – powiedział Ben niskim, gardłowym głosem.
Podniosła głowę i zdążyła dostrzec szybki błysk w jego
oczach. Zaraz jednak, jak gdyby nigdy nic, wrócił do wcze-
śniejszej rozmowy.
– A zatem czy chcesz, żebym był z tobą, kiedy opowiesz
o wszystkim matce?
– Mojej matce? – powtórzyła bezmyślnie.
– Przecież nie mojej.
– Dlaczego?
– Signe zupełnie zapomniała, że ma syna. Szczerzę wąt-
pię, czy zainteresowałaby ją wnuczka.
Dopiero po chwili Lily zrozumiała, kogo Ben ma na myśli.
Mówił o swojej matce, używając jej imienia.
– Poważnie?
– Tak, poważnie. Nie jest najbardziej rodzinną kobietą na
świecie. Niestety odziedziczyłem to po niej, dlatego to będzie
dla mnie trudne doświadczenie.
To wyznanie zdziwiło Lily.
– Brzmi to tak, jakbyś nie lubił swojej matki.
Zdawało się, że to pytanie zupełnie go nie uraziło.
– Nie czuję do niej niechęci, ale nie jesteśmy ze sobą zwią-
zani. Właściwie to podziwiam jej osiągnięcia. Znalazła sobie
własną niszę w świecie prawa międzynarodowego. To mały
świat i mała nisza, ale Signe jest w tej dziedzinie niepodwa-
żalnym autorytetem.
Lily poczuła się wstrząśnięta tą analizą.
– Przecież to twoja matka, a mówisz o niej jak o zupełnie
obcej osobie.
– Nie wszyscy mają idealne rodziny, takie jak twoja.
– Moja rodzina nie była idealna. Mój tata… – urwała i jej
oczy napełniły się łzami.
– Przepraszam. Pamiętam twojego ojca. Kiedyś, gdy przy-
jechaliśmy do Warren Court na Boże Narodzenie, uczył mnie
łowić ryby.
– Naprawdę? Nie wiedziałam o tym.
– To był bardzo dobry człowiek.
– Mówisz jak moja mama. Ona zawsze opowiada o prze-
szłości, jakby wszystko było wtedy idealne. A tak naprawdę
przez cały czas się kłócili. Nie znosiłam tego. Przez to traci-
łam poczucie bezpieczeństwa.
Ugryzła się w język, zanim powiedziała coś więcej. Dlacze-
go naraz zaczęła mu się zwierzać? Nie rozmawiała o takich
sprawach nawet ze swoją siostrą.
– Pewnie zależy, jak na to spojrzeć. Dla mnie najgorsze
było milczenie, apatia. Gdy ludzie nie chcą się nawet kłócić,
wtedy wiesz, że związek jest zupełnie martwy. Konflikt może
być zdrowy.
Lily parsknęła z niedowierzaniem.
– Mów, co chcesz, ale zawsze wydawało mi się, że twoi ro-
dzice bardzo się kochają. Pewnie dlatego właśnie się kłócili.
– Zanim zdążyła odpowiedzieć, Ben wyciągnął rękę w stronę
jej talerza i patrząc jej w oczy, wbił widelec w kawałek awo-
kado. – Z drugiej strony, nie jestem ekspertem w tych spra-
wach.
Przesunęła talerz w jego stronę.
– Jeśli masz ochotę, to proszę.
– Chętnie. Nie miałem jeszcze czasu nic zjeść, a w domu
są tylko brzoskwinie w puszce.
– W domu?
– Okazuje się, że mam tu dom.
– Okazuje się?
– Miałem wuja, który tu mieszkał. Wiesz, że mam rodzinę
w Danii.
Skinęła głową.
– Ktoś mi o tym wspominał.
– Wuj zmarł w zeszłym roku.
– Przykro mi.
– Nigdy go nie poznałem. Signe nie jest szczególnie ro-
dzinna. W każdym razie odziedziczyłem ten dom i nie zdąży-
łem jeszcze wystawić go na sprzedaż. Stoi w starej części
miasta.
– W tej zabytkowej? – Lily była tam na spacerze. Wielkie
stare domy oczarowały ją.
Ben skinął głową.
– Zaprosiłbym cię tam, gdyby wszystko nie było takie za-
kurzone.
– Twój wuj mieszkał sam?
– W domu pełnym wspomnień.
– To bardzo smutne.
Ben sięgnął po butelkę z wodą. Miał długie, ładne palce,
zręczne i silne. Patrząc jej w oczy, nalał wody do szklanki.
– Powinienem cię zapytać, czy masz ochotę na wino. Ja
dzisiaj prowadzę.
– Nie. – Obawiała się, że wino mogłoby zanadto wytrącić
ją z równowagi.
– No cóż. Wypijmy za mnie – powiedział, unosząc szklan-
kę.
Lily zmarszczyła czoło ze zdziwieniem.
– Dzisiaj są moje urodziny – wyjaśnił Ben.
– Poważnie?
Spojrzał na nią kpiąco.
– Dopiero teraz sobie o tym przypomniałem.
– Jak można zapomnieć o własnych urodzinach? – zdumia-
ła się. W jej rodzinie urodziny zawsze obchodzono hucznie.
– Dużo się ostatnio działo.
– No cóż, wszystkiego najlepszego.
Ben przechylił głowę na bok.
– Z pewnością nie zapomnę tego dnia.
– A co robiłeś w poprzednie urodziny?
– Tamte akurat dobrze pamiętam. Spędziłem je w łóżku.
ROZDZIAŁ CZWARTY
– Byłeś chory?
Przez chwilę milczał z zaskoczeniem, a potem wybuchnął
śmiechem.
– W takim razie dlaczego…? – urwała i szeroko otworzyła
oczy, bo nagle zrozumiała. Oblała się rumieńcem i nieoczeki-
wanie przeszyło ją ukłucie zazdrości.
Ten rumieniec zafascynował Bena. Czy rumieniła się tak
wszędzie, nie tylko na twarzy? Przestał się śmiać i utkwił
spojrzenie w jej piersiach, widocznych w dekolcie zielonej su-
kienki.
– Och! – mruknęła Lily i uniosła dłoń do twarzy, ale było
już za późno.
– Spokojnie. Nie oczekuję przecież, że pójdziesz ze mną
do łóżka za cenę kolacji. – Uniósł szklankę i kostki lodu
brzęknęły. – Chociaż od czasu do czasu zdarza mi się takie
zakończenie wieczoru – dodał prowokująco.
– Ale z pewnością nie dzisiaj. – Chciała, żeby w jej głosie
zabrzmiało rozbawienie, tymczasem był gardłowy, jakby za-
brakło jej tchu.
– Uważaj, Lily. Niektórzy mężczyźni mogliby to uznać za
prowokację – odpowiedział Ben spokojnie.
– To nie była prowokacja. – Lily potrząsnęła głową i stara-
jąc się zachować obojętność, wbiła wzrok w obrus.
– Sądziłem, że proponujesz mi prezent na urodziny – po-
wiedział lekko i w jego oczach znów pojawił się znajomy
błysk.
Lily rozwinęła serwetkę i otarła usta.
– Ciekawe, gdzie tu jest toaleta. – Rozejrzała się ostenta-
cyjnie i podniosła z krzesła, ale gdy napotkała jego wzrok,
nogi ugięły się pod nią i znów klapnęła na siedzenie.
Nie odrywając wzroku od jej twarzy, Ben pstryknął palca-
mi.
– Rachunek proszę.
Położył na stole plik banknotów, w ogóle na nie nie pa-
trząc. Na twarzy kelnera odbił się zachwyt.
– Idziemy już? – zdziwiła się Lily.
– A chcesz jeszcze zostać?
– Myślałam, że jesteś głodny.
– Bo jestem.
Ich spojrzenia znów się spotkały.
Dojechali do hotelu w zupełnym milczeniu. Gdy Ben
w końcu je przerwał, Lily drgnęła z wrażenia.
– Jesteśmy na miejscu – oświadczył. Zgasił silnik i zrobiło
się bardzo cicho. Lily słyszała bicie własnego serca i odległy
szum fal oceanu. Rozejrzała się dookoła, zupełnie zdezorien-
towana.
– Ale… – Uświadomiła sobie, że Ben nie przejechał przez
główną bramę, lecz skręcił w gruntową drogę, która kończy-
ła się pomiędzy drzewami. Poprzez liście widziała zarys swo-
jego bungalowu. – No, tak. Dziękuję.
– Chciałem cię o coś zapytać.
Serce znów zaczęło jej bić mocniej. W mroku jego oczy
wydawały się hipnotyzujące.
– Co takiego?
– Zastanawiałem się… Czy masz ze sobą jakieś zdjęcie
Emily Rose, które mogłabyś mi dać?
Gwałtownie wróciła do rzeczywistości. Oblała się rumień-
cem i poczuła ulgę, że nie rzuciła się na niego jak jakaś wy-
głodzona erotycznie nastolatka.
– Oczywiście. Mam tu kilka zdjęć.
– Wpadnę jutro i dasz mi któreś. Pomyśl o tym, o czym
rozmawialiśmy. Nie chcę wywierać na ciebie presji. Powiesz
mi, jak się z tym wszystkim czujesz.
– Tak. – Wzięła głęboki oddech. – Dobrze.
Przymknęła oczy, wymyślając sobie w duchu. Ben obszedł
samochód, żeby otworzyć jej drzwi. Światła były wyłączone
i otaczał ich mrok, ale pojedynczy promień księżyca przebił
się między liśćmi i oświetlił szczupłą postać siedzącą na miej-
scu pasażera. Ben westchnął głęboko, patrząc na nią. Z wielu
powodów seks byłby bardzo złym pomysłem, choć pożądanie
wypełniało każdą komórkę jego ciała. Wiedział, że byłoby im
dobrze razem w łóżku, ale co potem? W pracy wielokrotnie
widział, jak ludzie, którzy doskonale się ze sobą dogadywali,
przestawali się dogadywać po wspólnie spędzonej nocy. Taki
związek zawsze zaczynał się w końcu psuć i powstawały kwa-
sy. Nie chciał takiego koszmaru dla siebie, musiał myśleć
długoterminowo. W tej chwili priorytetem było stworzenie
więzi z dzieckiem. Nie zamierzał dokładać sobie żadnych do-
datkowych przeszkód.
– Uważaj, tu jest nierówno. – Wyciągnął do niej ramiona.
W tym samym momencie Lily wyszła z samochodu i zderzyła
się z nim całym ciałem.
– Przepraszam – wymamrotała, po czym przycisnęła twarz
do jego ramienia i przymknęła oczy.
– Dobrze się czujesz? – Objął jej twarz i uniósł do góry. Ze-
brała siły i cofnęła się nieco.
– To zły pomysł, Ben – szepnęła.
– Zgadzam się. – Skinął głową i objął ją mocniej. – To bar-
dzo zły pomysł.
Nie próbowała się wyrywać, tylko dotknęła jego szorstkie-
go policzka, a potem wspięła się na palce i mocno pocałowa-
ła go w usta.
Z cichym pomrukiem opuścił ramiona, pochwycił ją za
rękę i ruszył w stronę bungalowu. Zdyszana Lily dreptała
obok, nie mogąc nadążyć za jego długimi krokami. Gdy do-
tarli do domku, obydwojgu brakowało tchu. Ben zwrócił się
w jej stronę. Na widok pożądania lśniącego w jego oczach
Lily przymknęła oczy i jęknęła cicho. Musnął ustami jej po-
wieki, a potem porwał ją na ręce i wniósł do środka, zamyka-
jąc drzwi za sobą kopniakiem.
– Gdzie jest łóżko?
– To nie ma znaczenia – wymamrotała niewyraźnie.
Skinął głową, przyklęknął na podłodze i położył ją na wy-
polerowanych deskach. Odrzuciła rękę za głowę i patrzyła
spod wpółprzymkniętych powiek na Bena, który klęczał nad
nią, ściągając koszulę.
– Jesteś taki piękny – szepnęła. Powiodła palcami po jego
brzuchu i przyciągnęła go do siebie. Wsunął dłoń pod jej bio-
dra i przetoczył ją na bok, tak że leżeli teraz twarzami do sie-
bie. Gdy ściągał w dół ramiączka jej sukienki, czuła, że jego
dłonie drżą.
Uniosła wyżej biodra i naraz dotarł do niej jakiś dźwięk.
W pierwszej chwili nie zwróciła nań uwagi, ale gdy się po-
wtórzył, podniosła głowę i się rozejrzała. Dopiero teraz
uświadomiła sobie, co robi. Uklękła i skrzyżowała ramiona
na nagich piersiach.
– Co, do diabła…? – Zdyszany Ben nie rozumiał, co się
dzieje. Lily przez cały czas była równie podniecona jak on,
więc co się naraz stało?
Stukanie do drzwi powtórzyło się. Tym razem również on
je usłyszał. Nie patrząc na niego, Lily podciągnęła sukienkę
na ramiona, przygładziła włosy i podeszła do drzwi. Wysunę-
ła się na zewnątrz i natychmiast znów je za sobą zamknęła.
Za drzwiami stał menedżer hotelu. Na widok jego twarzy
uśmiech Lily przygasł.
– Co się stało?
– Proszę się nie martwić – zapewnił dobrodusznie, wsku-
tek czego Lily natychmiast zaczęła drżeć. – Pani matka pró-
bowała się z panią skontaktować. Wie pani zapewne, że mie-
liśmy problemy z internetem. Zostawiła wiadomość, że prosi
o telefon.
W głowie Lily rozdźwięczały się alarmowe dzwonki.
– Teraz? – zapytała piskliwym głosem.
Menedżer poczuł chyba ulgę, gdy nie wpadła od razu
w panikę.
– Może zechce pani skorzystać ze stacjonarnego telefonu?
Mój gabinet jest do pani dyspozycji.
Skinęła głową. Serce waliło jej jak oszalałe.
– Wezmę tylko kurtkę.
Menedżer zszedł po schodkach, a Lily znów wsunęła się
do domku. Zamknęła drzwi, oparła się o nie i zacisnęła po-
wieki.
– Co się stało? – zapytał półnagi Ben. Otworzyła oczy i po-
patrzyła na niego bezmyślnie, jakby zupełnie zapomniała
o jego obecności.
– Nie wiem – odrzekła, odrywając się od drzwi. – Podobno
matka próbowała się ze mną skontaktować. Komórki nie
mają tu zasięgu i były jakieś kłopoty z internetem. Idę do ho-
telu, żeby zadzwonić do niej ze stacjonarnego telefonu.
– Nie martw się na zapas. Może nic się nie stało.
Popatrzyła na niego płonącymi oczami.
– Oczywiście, że coś się stało. Nie musisz mnie pocieszać.
– Emily Rose?
Skinęła głową z lodowatym opanowaniem.
– Pewnie tak. – Córka jej potrzebowała, a ona… Przycisnę-
ła rękę do brzucha, żeby powstrzymać mdłości.
Ben sięgnął po koszulę.
– Pójdę z tobą.
– Nie! – zawołała natychmiast, wojowniczo wysuwając
podbródek do przodu.
Jej reakcja była bardzo bolesna, ale na razie nie miał
ochoty się nad tym zastanawiać.
– Nie chcę, żebyś była sama.
– Byłam sama od trzech lat.
Ben skrzywił się.
– Muszę to zrobić sama – powtórzyła.
Przez chwilę milczał, po czym przechylił głowę na bok.
– Zostanę tu na wypadek, gdybyś mnie potrzebowała.
– Dzięki, ale to pewnie nic poważnego. – Zaśmiała się nie-
szczerze. – Może Emmy zginęła ulubiona zabawka i nie chce
bez niej zasnąć.
– Może masz rację, ale zostanę tutaj, dopóki nie wrócisz.
Jeśli nie masz nic przeciwko temu?
– Nie ma takiej potrzeby.
– Nie ma potrzeby, żebyś była z tym sama – odparował.
Patrzył za nią, gdy szła ścieżką w stronę hotelu, dopóki
nie pochłonęły jej cienie, a potem zaczął przechadzać się po
pokoju. Poczuł się zraniony, gdy Lily odrzuciła jego propozy-
cję pomocy. Czy chciała coś udowodnić sobie albo jemu? Nie
miał pojęcia, ale nie był to najlepszy moment.
Minuty mijały. Wciąż widział przed sobą jej przestraszoną
twarz. Miał wielką ochotę chronić ją, zrobić coś dla niej.
Skąd się to wzięło? Nigdy w życiu nie miał takich odruchów.
Widział, że bardzo starała się być dzielna, choć najwyraźniej
czegoś się bała. A jeśli okaże się, że jej lęk nie był bezpod-
stawny?
Udało mu się powstrzymywać frustrację przez całe pięć
minut, a potem ruszył jej śladem. Czy tego chciała, czy nie,
zamierzał być przy niej.
Nie wszedł jednak do hotelu, tylko czekał na zewnątrz.
Zanim wyszła, zdążył już wydeptać ścieżkę na trawniku. Pod-
niósł rękę i Lily po chwili wahania podeszła do niego. Twarz
miała bladą i ściągniętą.
– Muszę wracać do Anglii.
– Co się…
– Emmy jest w szpitalu.
– Co się stało? Upadła? Coś sobie złamała?
– Nie. Jest chora. Nie wiem na co. Jest chora i muszę wra-
cać do domu, to wszystko. Tylko że jest jakieś święto i aż do
poniedziałku nie ma żadnych wolnych miejsc w samolocie. –
Przełknęła i podniosła na niego wzrok. – Zdaje się, że przyle-
ciałeś tu prywatnym samolotem?
Dostrzegła błysk złości w jego oczach i zrozumiała to nie-
właściwie.
– Nie prosiłabym cię o to, ale…
Rozzłościł się, bo uznała, że musi go prosić. Przecież cho-
dziło o jego córkę! Wyjął telefon z kieszeni spodni i wybrał
numer.
– Daj mi chwilę. – Odszedł o kilka metrów dalej i znów za-
czął się przechadzać, rozmawiając z kimś. Rozmowa nie była
długa. Po chwili znów wsunął telefon do kieszeni i wrócił do
niej.
– Przyjadę po ciebie za godzinę. Powiedz matce, że bę-
dziemy w porze śniadania.
Lily odetchnęła z ulgą i wyciągnęła do niego ręce, chcąc
go objąć, ale coś w jego twarzy powstrzymało ją.
– Nie musisz mi dziękować, Lily. Przecież to również moja
córka.
Uświadomiła sobie, że poczuł się urażony, ale na razie nie
miała czasu się nad tym zastanawiać, toteż tylko skinęła gło-
wą.
– Za godzinę – powtórzyła dziwnym głosem. Ben przyjrzał
jej się uważniej, wziął ją za ręce i obrócił twarzą w swoją
stronę. Bez żadnych wątpliwości była w szoku.
– Lily, musisz…
Podniosła na niego puste spojrzenie. Czuł, że całe jej ciało
przeszywają dreszcze. Wziął głęboki oddech i powiedział po-
woli:
– Musisz się spakować i… – urwał. Było zupełnie oczywi-
ste, że ona go nie słyszy. Nie miał pojęcia, co zrobić.
– Wszystko w porządku. Dam sobie radę – powiedziała jak
automat.
Poprowadził ją z powrotem do domku, znalazł w barku bu-
teleczkę brandy, przelał zawartość do szklanki i stał nad nią,
dopóki nie wypiła wszystkiego. Przełknęła, skrzywiła się i za-
częła się pakować.
Gdy wrócił, Lily wciąż była blada, ale nie wyglądała już
jak zombie.
– Jestem spakowana. – Ruchem głowy wskazała na walizki
stojące przy drzwiach.
– Twoja mama wie, że przylecimy?
Znów skinęła głową i gdy sięgnął po walizki, otworzyła
przed nim drzwi.
– Zadzwonili do niej z hotelu. Nie powinnam zostawiać
z nią Emmy.
– Zamierzasz się biczować przez całą drogę? Tak tylko py-
tam. Bo jeśli tak, to ja nie mam nic przeciwko temu. – Wska-
zał na swoją kieszeń. – Na wszelki wypadek wziąłem ze sobą
słuchawki.
Jej usta leciutko drgnęły.
– Ile czasu zajmie nam powrót?
– Jeśli będziesz przez cały czas patrzeć na zegarek, to po-
dróż będzie się wydawała o wiele dłuższa.
Skinęła głową i przyłożyła dłoń do ust, tłumiąc szloch.
– Przepraszam.
– Nie musisz przepraszać. – Zawstydził się tego, że wcze-
śniej uznał ją za matkę nie lepszą niż Signe. – Ja się na tym
nie znam, ale dzieci podobno w jednej chwili miewają czter-
dzieści stopni gorączki, a w następnej skaczą po łóżku. –
Zwykle nie lubił owijać w bawełnę, ale teraz rozumiał, że nie
byłaby to najlepsza metoda postępowania. – Wydaje mi się,
że lekarze czasem dmuchają na zimne.
– To prawda. – Skinęła głową. – Mama zabrała Emmy do
lekarza tylko na wszelki wypadek, bo Emmy wydawała jej się
jakaś blada. Pewnie nic jej nie jest, ale muszę do niej wrócić.
Głos znów jej zadrżał. Ben poczuł ściskanie w gardle.
– Wrócisz – zapewnił ochryple.
Wzięła głęboki oddech i ucieszyła się, gdy położył jej rękę
na ramieniu.
Jeszcze nigdy nie podróżowała tak luksusowo. W innych
okolicznościach ten lot zapewne sprawiałby jej wielką przy-
jemność, ale teraz minuty wlokły się powoli, a niepokój przez
cały czas narastał. Zjadła coś, bo Ben zagroził, że w innym
wypadku nakarmi ją siłą. Próbowała wydawać się urażona,
ale w gruncie rzeczy wzruszyło ją to, że dokładał wszelkich
wysiłków, by było jej wygodnie. Nie musiał jej przynosić
kawy ani kolorowych gazet – to robiła załoga samolotu, ale
z jakiegoś powodu, gdy Ben wychodził z kabiny, by porozma-
wiać z pilotem albo zadzwonić, trudniej jej było opanować
lęk.
Może to było głupie – Ben nie miał przecież żadnych ma-
gicznych mocy, emanował jednak spokojem i stanowczością.
W innych okolicznościach takie zachowanie pewnie by ją iry-
towało, teraz jednak zwiększało jej pewność, że wszystko
skończy się dobrze.
Ben podczas lotu zazwyczaj spał albo pracował, ale teraz
tylko patrzył na Lily. Martwił się wcześniej, że dziewczyna
zupełnie się załamie, ale w miarę, jak mijał czas, coraz wy-
raźniej sobie uświadamiał, że Lily Gray jest mocniejsza, niż
sądził.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Wyszli z terminalu. Ben ujął ją za łokieć i poprowadził do
samochodu z przyciemnionymi szybami.
– Dopóki się nie dowiem, co się dzieje, wolałabym…
– Nie chcesz, żebym tam szedł?
Skrzywiła się na widok wyrazu jego twarzy. Wiedziała, że
poczuł się urażony. Już nie pierwszy raz udało jej się urazić
go niechcący.
– Jestem ci za wszystko bardzo wdzięczna.
Ben zacisnął zęby.
– Wdzięczna możesz być obcym ludziom. Ja jestem ojcem.
Brzmiało to dobrze, ale co właściwie znaczyło? Co on wie-
dział o byciu ojcem? Samolot to nie był żaden problem, to
była ta najłatwiejsza część, ale inne sprawy? A jeśli się oka-
że, że nie radzi sobie z tą rolą? Jego własny ojciec zapewne
miał dobre intencje, ale jako rodzic okazał się zupełną poraż-
ką. Obydwoje rodzice toczyli ze sobą cichą wojnę, a jemu
przypadła rola milczącej ofiary.
– Nie, nie chciałam powiedzieć, że… – Zerknęła na niego
z boku i instynktownie położyła dłoń na jego dłoni. Grdyka
Bena poruszyła się w górę i w dół, ale twarz nadal pozosta-
wała nieprzenikniona.
– Jesteś dobrą matką.
Lily zamrugała za zdziwienia.
– Nie było mnie przy niej, choć powinnam być. Emmy
mnie potrzebowała, a ja byłam tam, z tobą…
Usłyszał w jej głosie rozpacz i przycisnął palec do jej ust.
– Ale teraz z nią będziesz.
Wzięła głęboki, drżący oddech.
– Przepraszam.
– W dzieciństwie upadłem i miałem pęknięcie czaszki. –
Podniósł rękę i dotknął miejsca za skronią. – Wystąpiło we-
wnętrzne krwawienie. Konieczna była operacja, żeby zmniej-
szyć ciśnienie śródczaszkowe. Moja matka przyjechała ty-
dzień później i najbardziej martwiła się o to, że mogą mi zo-
stać brzydkie blizny. Na szczęście włosy mi odrosły. A ty je-
steś dobrą matką.
Tydzień. Było jasne, że włosy nie mogły przykryć blizn
w sercu Bena. W każdym razie nie jestem potworem, pomy-
ślała Lily trzeźwo.
– Idź, a ja tu poczekam na wypadek, gdybyś mnie potrze-
bowała.
– Nie chodzi o to, że chcę cię z tego wyłączyć… tylko że
mama będzie na oddziale i nie mam teraz ochoty wszystkiego
jej wyjaśniać.
Po dłuższej chwili Ben skinął głową.
– Mam kilka spraw do załatwienia. Martin – wskazał ru-
chem głowy na kierowcę za szklaną przegrodą – będzie jeź-
dził dookoła szpitala, dopóki nie wyjdziesz.
– Ale to może długo potrwać – zaprotestowała.
Wzruszył ramionami i podał jej komórkę.
– To na wypadek, gdybyś czegoś potrzebowała. Mój nu-
mer jest tu wpisany.
Usta lekarza poruszały się i wychodziły z nich słowa. Lily
słyszała te słowa, rozpoznawała je, zdawało się jednak, że
w żaden sposób się ze sobą nie łączą. To, co lekarz mówił,
nie miało żadnego sensu, to nie mogło być prawdziwe. Od-
stawiła filiżankę z zimną herbatą i spojrzała na szklaną ścia-
nę, za którą Emmy siedziała na łóżku w swojej ulubionej pi-
żamce i zaśmiewała się, gdy jej babcia udawała, że szuka
w torbie zabawki, którą mała ściskała w rączkach. To była
jedna z jej ulubionych zabaw.
Zapatrzona w tę scenę Lily westchnęła głęboko. To
wszystko było zupełnie niemożliwe. Emmy była taka mała,
taka… To było niesprawiedliwe. Ale życie nie jest sprawiedli-
we, powtarzał jakiś głos w jej głowie.
– Czy chciałaby mnie pani o coś zapytać?
Czuła się zupełnie sparaliżowana w środku. Powoli odwró-
ciła głowę.
– Jest pan tego pewien? Czy nie mogła tu zajść jakaś po-
myłka? Czasami zdarza się, że wyniki badań się pomieszają.
– W gazetach często opisywano takie historie.
Lekarz ze współczuciem położył dłoń na jej ramieniu.
– Pani córka jest bardzo chora.
Lily przygryzła usta i poczuła na języku metaliczny smak.
– Przecież coś bym zauważyła. – Powinna coś zauważyć
wcześniej. Znów poczuła się winna. Poczucie winy nigdy jej
nie opuszczało. Jako matka powinna chronić swoje dziecko,
ale nie zrobiła tego.
– To nie jest pani wina.
– W takim razie czyja?
– Niczyja. Ta choroba długo przebiega bezobjawowo, na-
wet lekarze często nie zauważają symptomów. Pani lekarka
na szczęście je zauważyła i dzięki temu możemy mieć nadzie-
ję.
Lily natychmiast uczepiła się tych słów.
– Możemy?
– Na tym etapie dziewięćdziesiąt pięć procent dzieci po
przeszczepie szpiku wchodzi w remisję.
– Więc przeszczep szpiku może ją uratować?
– Nie chciałbym wzbudzać w pani zbyt wielkich nadziei.
Za późno, pomyślała. Lekarz jeszcze raz spojrzał na ta-
blet, odłożył go i zdjął okulary.
– Chociaż liczba dawców szpiku znacznie wzrosła w ostat-
nich latach.
Przewidując, co usłyszy za chwilę, Lily przerwała mu
gwałtownie.
– Może chyba dostać mój szpik? – Położyła rękę na stole
i zaczęła podwijać rękaw. – Może pan wziąć, ile tylko pan ze-
chce.
– Obawiam się, że to nie jest takie proste – odrzekł lekarz
łagodnie. – Nie chciałbym być pesymistą, ale pani córka ma
bardzo rzadką grupę krwi.
Lily przymknęła oczy i westchnęła, gdy uświadomiła so-
bie, do czego lekarz zmierza.
– Inną niż ja.
– Rozmawiałem już o kompatybilności z pani matką. Nie
była pewna, jak wygląda sytuacja z ojcem Emily i innymi
krewnymi z jego strony. Dla dawcy jest to tylko drobny za-
bieg, choć wiąże się z pewnymi niedogodnościami.
Lily zerwała się na nogi i po raz pierwszy błysnęła jej
prawdziwa nadzieja.
– Jej ojciec z pewnością się zgodzi.
Lekarz uśmiechnął się ostrożnie.
– Musimy go najpierw zbadać.
Ben z pewnością zechce to zrobić, myślała gorączkowo.
A jeśli nie?
Wróciła na oddział i w skrócie powtórzyła matce słowa le-
karza. Emmy spała z kciukiem w ustach. Na jej widok serce
Lily ściskało się boleśnie. Elizabeth w milczeniu wysłuchała
jej relacji, a potem przycisnęła dłoń do ust i wybiegła z poko-
ju. Po kilku minutach Lily znalazła ją na korytarzu. Matka
miała zaczerwienioną twarz, ale była już spokojna.
– Przepraszam, nie chciałam, żeby Emmy widziała. Jak się
czujesz, kochana? – Wyciągnęła do córki ramiona.
Po chwili Lily wysunęła się z ciepłych matczynych objęć.
– Muszę wyjść, mamo.
– Dokąd? Dlaczego?
– Wyjaśnię ci to później. Obiecuję, że niedługo wrócę
i wtedy pójdziesz się przespać. Na pewno jesteś bardzo zmę-
czona.
– To nie o mnie trzeba się martwić.
– Dziękuję ci za to, że tu jesteś. Za wszystko – powiedziała
Lily.
– Ty chyba nie rozumiesz, że gotowa jestem zrobić dla cie-
bie tyle samo, ile ty chciałabyś zrobić dla Emmy. Nadal je-
steś moją córeczką.
Lily odeszła ze łzami w oczach. Otarła je niecierpliwie,
przypominając sobie, że jest jeszcze nadzieja. Na zewnątrz
zaczęło mżyć. Stanęła na mokrym chodniku i wyciągnęła te-
lefon, który dał jej Ben. Odebrał od razu.
– Ben, tu Lily. Czy mógłbyś…
Urwała, gdy tuż przed nią zatrzymała się limuzyna
i z otwartego okna wychylił się Ben z komórką w ręku. Wy-
buchnęła śmiechem. Nie przypuszczała, że rzeczywiście bę-
dzie jeździł dookoła szpitala.
– Podwieźć cię gdzieś?
Skinęła głową i wsiadła.
– Dokąd? – Spojrzał na jej twarz. Po jej policzku spłynęła
łza, a potem następna. Wyciągnął do niej rękę, ale Lily cofnę-
ła się i ostrzegawczo rozpostarła przed sobą dłonie.
– Nie dotykaj mnie.
Ben zesztywniał.
– Jeśli mnie dotkniesz, zacznę płakać i nie będę potrafiła
przestać.
– Już płaczesz. – Kciukiem otarł łzę z jej policzka. Lily ze
szlochem rzuciła mu się na szyję. Popatrzył na rudą głowę
przyciśniętą do swojej piersi, otoczył ją ramionami i skinął na
kierowcę, każąc mu jechać dalej.
W końcu Lily przestała płakać i odsunęła się od niego
z zażenowaniem.
– Na pewno wyglądam okropnie.
– Wyglądasz… – urwał i na jego twarzy pojawił się dziwny
wyraz. – Wyglądasz dobrze – rzekł krótko. – No i co?
Był przygotowany na najgorsze. Od pierwszej chwili wy-
czuł w Lily napięcie, które nie wróżyło dobrze. Gdy zaczęła
szlochać, zalała go fala bezradności. Spotykał się wcześniej
z pięknymi kobietami, wypielęgnowanymi i eleganckimi,
a jednak, gdy teraz patrzył na Lily z twarzą opuchniętą od
łez, bez makijażu i z potarganymi włosami, uderzyła go myśl,
że nigdy nie widział piękniejszej kobiety.
– Przepraszam, powinnam ci to powiedzieć od razu.
Ben wziął głęboki oddech.
– Jest bardzo chora. – Pociągnęła nosem, próbując się opa-
nować. Miał ochotę znów wziąć ją w ramiona, ale zdawał so-
bie sprawę, że w tej chwili każdy gest z jego strony mógłby
być źle zrozumiany. – Bardzo chora. To coś z krwią. Jedyną
nadzieją jest przeszczep szpiku.
A zatem istniała nadzieja. Ben w tej chwili jasno zrozumiał
wyrażenie „zobaczyć światełko w tunelu”. Miał mnóstwo py-
tań, ale stłumił niecierpliwość i powiedział łagodnie: – To do-
brze, że jest nadzieja.
Jej twarz powiedziała mu jednak, że nie jest to takie pro-
ste.
– Ma bardzo rzadką grupę krwi i przez to niewielkie szan-
se na znalezienie odpowiedniego dawcy. Właściwie jedyną
nadzieją jest ktoś z rodziny o podobnej grupie krwi. Ja się nie
nadaję. – Wciąż miała wrażenie, że jest to jej osobista poraż-
ka.
Gdy tylko wspomniała o grupie krwi, Ben uświadomił so-
bie, co to znaczy.
– Ale ja się nadaję?
Lily skinęła głową.
– Najprawdopodobniej tak. Nie znam się na tym, ale przy-
puszczam, że skoro nie odziedziczyła grupy krwi po mnie, to
musiała ją wziąć po tobie. Nie będą mieli pewności, dopóki
nie zrobią ci badań, ale powiedziałam lekarzowi, że się zgo-
dzisz.
Jego długie palce zacisnęły się na jej przedramieniu. Pod-
niosła na niego wzrok, zastanawiając się, czy jej nadzieje nie
były przedwczesne. Ona sama zrobiłaby wszystko dla swojej
córki, ale Ben nawet jej nie znał. Chciał ją poznać, Lily jed-
nak nie potrafiła pozbyć się lęku, że w głębi duszy Ben wolał-
by, żeby Emmy nigdy się nie urodziła.
– Pewnie powinnam najpierw cię zapytać.
Powoli potrząsnął głową.
– Nie musiałaś mnie pytać. Zrobiłabyś dla Emmy wszyst-
ko, prawda?
– Oczywiście! Przecież jestem jej matką.
– A ja jestem jej ojcem, więc ja też gotów jestem zrobić
dla niej wszystko.
Lily poczuła głęboką ulgę.
– Sam fakt, że mogę coś zrobić – mówił Ben z coraz więk-
szą pewnością siebie, uświadamiając sobie, że posiada jed-
nak instynkty, o których wcześniej nie wiedział. Przeciągnął
ręką po włosach i skupił się na praktycznej stronie sytuacji. –
Zrobię wszystko, co trzeba, tylko powiedz mi, co i kiedy.
– Doktor powiedział, że chce się z tobą zobaczyć jutro
rano. To dość prosta procedura. Mogą to zrobić na miejscu.
Tylko że trochę boli – ostrzegła.
– Tak ci trudno uwierzyć, że gotów jestem znieść niewielki
ból dla dobra naszej córki?
Potrząsnęła głową.
– Chyba jestem trochę zazdrosna – przyznała ze wstydem.
– Żałuję, że to nie ja mogę ją ocalić. Wiem, że to głupie. Naj-
ważniejsze jest to, żeby przeżyła. – Przymknęła oczy i dodała:
– Ale nie było mnie przy niej. Niepotrzebnie jechałam na te
głupie wakacje.
– Emmy i tak by zachorowała.
Otworzyła oczy i skinęła głową.
– Wiem, że to nie jest racjonalne. Przez cały czas myślę
o tym, jak się czułam, gdy się dowiedziałam, że jestem w cią-
ży.
– Bałaś się?
– Byłam głupia. – Znów przymknęła oczy. – Przez kilka ty-
godni nie chciałam tego przyjąć do wiadomości. Powtarzałam
sobie jak zupełna kretynka, że to się nie może zdarzyć za
pierwszym razem, ale oczywiście czasem się zdarza i właśnie
wtedy się zdarzyło. – Powiedziała to, zanim zdała sobie spra-
wę, co mówi. Ale może Ben jej nie słuchał?
Powoli otworzyła oczy i natychmiast zrozumiała, że jej na-
dzieje były płonne. Ben usłyszał wszystko wyraźnie. Jego
twarz zastygła w wyrazie niedowierzania i szoku.
– Za pierwszym razem – powtórzył cicho. Nie, to było nie-
możliwe. To było po prostu niemożliwe, by kobieta, którą
tamtej nocy wziął do łóżka, była… Nie, to niemożliwe!
– To nie ma znaczenia. – Wzruszyła ramionami, pogłębia-
jąc jeszcze jego poczucie winy.
– Mój Boże, czy to prawda? Naprawdę to był twój pierw-
szy raz? – Patrzył na nią takim wzrokiem, jakby wrzuciła mu
na kolana odbezpieczony granat.
– Pierwszy i jedyny. Od tamtej pory miałam co innego do
roboty.
Ben przymknął oczy i kącik jego ust zaczął drgać.
– Nie wierzę – jęknął, wsuwając dłoń we włosy. – Dziewi-
ca. – Wyrzuty sumienia mieszały się z podnieceniem. Ta wia-
domość sprawiła mu idiotyczną przyjemność. – Nic mi o tym
nie powiedziałaś. Dlaczego właśnie ja?
– Myślałam, że sam zauważysz. A poza tym nie jestem
pewna, czy wiesz, że jesteś zabójczo przystojny. – Chciała
nieco rozluźnić atmosferę, ale Ben nawet się nie uśmiechnął.
– Nie ma sensu się nad tym rozwodzić. Niczego nie żałuję.
Emily to najlepsze, co mnie spotkało w życiu. Była takim
ślicznym dzieckiem, a teraz… A teraz to wszystko nie ma
żadnego znaczenia.
W jej kieszeni zawibrował telefon. To był jej telefon, nie
ten, który dał jej Ben. Wyjęła go drżącymi rękami i spojrzała
na ekran.
– Przepraszam, to ze szpitala. Muszę odebrać. – Odwróciła
twarz do okna. – Tak, tu Lily Gray.
Przez chwilę słuchała tego, co mówił głos po drugiej stro-
nie, a potem westchnęła z głęboką ulgą.
– To wspaniale. Bardzo dziękuję.
Obróciła się z uśmiechem i potrzasnęła głową.
– Dobre wiadomości. W szpitalu znaleźli w rejestrach daw-
ców szpiku idealnego dawcę dla Emmy. Próbują się z nim
skontaktować, więc możliwe, że nie będziesz musiał nic ro-
bić. – Zmarszczyła brwi, widząc, że Ben jej nie słucha, tylko
bawi się własnym telefonem. Może nie rozumiał, jak ważne
jest to, co mu powiedziała. – To ktoś, kto mieszka tutaj w An-
glii. Ostrzegali mnie wcześniej, że są bardzo niewielkie szan-
se na znalezienie odpowiedniego dawcy. Jeśli ten człowiek
się zgodzi…
Ben schował telefon do kieszeni.
– Już się z nim skontaktowali. Zgodził się.
Popatrzyła na niego z niezrozumieniem. Znów wyjął tele-
fon z kieszeni i podsunął jej pod oczy.
– Właśnie się ze mną skontaktowali.
– Jesteś w rejestrze dawców szpiku?
– Od kilku lat. Żona przyjaciela potrzebowała przeszcze-
pu, więc się zarejestrowałem.
– Dostała ten przeszczep?
– Tak.
Jego twarz nic nie wyrażała, ale Lily wiedziała. Poczuła
zimno rozlewające się po całym ciele, próbowała jednak zi-
gnorować to wrażenie. Emily wyzdrowieje, myślała z paniką.
Musi wyzdrowieć.
– Nie przeżyła, prawda? Możesz mi to powiedzieć. – Usły-
szała we własnym głosie oskarżenie i wzięła głęboki oddech,
próbując się uspokoić.
– Lily, wszystko będzie dobrze.
Skinęła głową, ale nie potrafiła spojrzeć mu w oczy. Była
mu wdzięczna, że mówił to, co chciała usłyszeć, ale nie po-
zwalała sobie w to wierzyć.
– Jak sądzisz, czy ona mnie polubi?
Dopiero po chwili zrozumiała, jak wielkie emocje kryły się
za tym pytaniem. Trudno było skojarzyć słowa „niepewność”
i „lęk” z potężnym, odpowiedzialnym i zawsze panującym
nad sytuacją Benem.
– Ona ma dwa lata. Kocha wszystkich.
Ben uśmiechnął się z napięciem. Wiedział, że na miłość
trzeba sobie zasłużyć.
– Jeśli coś zrobię nie tak, powiedz mi.
– Nie ma żadnych sztywnych zasad. Trzeba improwizo-
wać. Ja to robię od dwóch lat. – Pomyślała jednak, że jeśli
geny mają tu cokolwiek do rzeczy, to Emmy zakocha się
w Benie tak samo jak wcześniej jej matka.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Uświadomiła sobie, że trzyma Bena za rękę i wyplątała
palce spomiędzy jego palców.
– Czy mógłbyś mnie wysadzić przy szpitalu? Zostaję tam
na noc. Mama musi się przespać.
Ben pomyślał, że Lily też powinna się przespać, ale wie-
dział, że nie uda mu się nakłonić jej do zmiany decyzji, toteż
milczał.
– Mam się spotkać z tym lekarzem? – zapytał, gdy limuzy-
na zatrzymała się przed przeszklonym frontem szpitala.
– Z doktorem Sheridanem. Jest bardzo miły.
– Nie musi być miły, mam tylko nadzieję, że jest dobry.
– Myślę, że jest miły i dobry – powiedziała Lily i odpięła
pas.
– Miejmy nadzieję.
– Masz się z nim spotkać o dziewiątej. To nie potrwa dłu-
go. Może spotkamy się na oddziale koło dziesiątej? Poznam
cię z Emmy. Wiesz chyba, że jestem ci bardzo wdzięczna…
Ben kpiąco uniósł brwi.
– Ale?
Lily potrząsnęła głową.
– Nie ma żadnego „ale”. Tylko pomyślałam, że może lepiej
nie mówić Emmy od razu, że jesteś jej tatą.
– Lepiej dla kogo? – zapytał cynicznie, ale Lily nie zare-
agowała na jego sarkazm.
– To wszystko, co się dzieje… dla Emmy tego może być za
dużo. Jest w obcym miejscu, daleko od wszystkiego, co zna.
Może lepiej powiedzieć jej później, kiedy już poczuje się le-
piej.
Ben wciąż patrzył na nią oskarżycielsko. Niezdolna dłużej
wytrzymać tego wzroku, sięgnęła do klamki, wymamrotała
podziękowania i wysiadła z samochodu.
Patrzył za nią, gdy wchodziła po schodkach, a potem za-
trzymała się przed wielkimi obrotowymi drzwiami i do-
strzegł, że zanim weszła do środka, wyprostowała ramiona.
Ten gest świadczył o tym, że musiała się zebrać na odwagę,
by wejść do szpitala. Ben wolałby tego nie widzieć; obraz
Lily, która gromadziła swoją wewnętrzną siłę, pozostał mu
w oczach.
Gdy wprowadzono Bena, Lily stała po drugiej stronie
drzwi. Na jego widok przeszył ją dreszcz. Nie miał już na so-
bie garnituru, lecz czarną skórzaną kurtkę, a pod nią obcisłą
koszulkę i czarne dżinsy. Wyglądał bardzo seksownie i Lily
nie musiała odwracać głowy, by dostrzec wyraz twarzy mło-
dej pielęgniarki, która właśnie wyszła z gabinetu.
– Jesteś już. – Przygryzła usta. Ich spojrzenia spotkały się,
ale z twarzy Bena nie potrafiła nic wyczytać.
– Mają mi pobrać szpik dzisiaj po południu. – Sądził, że
będzie to bardziej skomplikowany zabieg, ale okazało się, że
potrzebne jest tylko sterylne pomieszczenie i miejscowe znie-
czulenie.
Na widok uśmiechu, który rozświetlił twarz Lily, ogarnął
go niepokój.
– To jeszcze nie rozwiązuje wszystkich problemów –
ostrzegł ją.
Popatrzył z żalem na jej przygasający uśmiech, ale nie
chciał rozbudzać w niej nadmiernych nadziei. Lekarz rozwiał
wszystkie jego wątpliwości na temat operacji i niczego nie
obiecywał, ale nawet gdyby było inaczej, Ben potraktowałby
te obietnice sceptycznie. Inny lekarz obiecał kiedyś jego
ojcu, że wróci do domu przed weekendem, ale Jack Warren-
der nie dożył weekendu. Zmarł na niezdiagnozowane zapale-
nie opon mózgowych, mając przy sobie tylko nastoletniego
syna. Jego żona wyszła akurat z pokoju, żeby odebrać nie-
zmiernie ważny telefon. Gdy wróciła, nie okazała niczego
oprócz niezadowolenia.
– Ben, jesteś za duży, żeby płakać. Jesteś już mężczyzną.
Nie widziałeś gdzieś moich rękawiczek?
Aż do tego dnia Ben był przekonany, że choć dla jego mat-
ki najważniejsza była kariera, to jednak zależało jej także na
mężu i synu, ale to przekonanie odeszło razem z jego ojcem.
– Powiedział coś przed śmiercią? – zapytała podczas po-
grzebu, jakby dopiero teraz przyszło jej to do głowy.
– Nie – skłamał Ben, nie po to, by ją oszczędzić, ale dlate-
go, że nie miał ochoty powtarzać słów, które ojciec wyszeptał
do niego tuż przed śmiercią.
– Małżeństwo to wyrok, chłopcze, wyrok więzienia. Nigdy
tego rób. – To była jedyna rada, jakiej ojciec udzielił mu
przez całe życie.
Lily przymknęła na chwilę oczy i odetchnęła z ulgą. Cza-
sami żadne słowa nie były potrzebne. Gdy znów je otworzyła,
młoda pielęgniarka z uroczym uśmiechem wyjaśniała Beno-
wi, gdzie może umyć ręce i przebrać się w szpitalny fartuch.
– Jeśli czegoś będzie pan potrzebował, będę w gabinecie
do wpół do drugiej.
Poszli razem do pokoju Emmy w napiętym milczeniu. Każ-
de z nich pogrążone było we własnych myślach.
– Jesteś gotów? – zapytała Lily przed drzwiami. – Jeśli
chcesz, możesz jeszcze zmienić decyzję.
Starała się ukryć wszystkie emocje. Tą decyzję musiał
podjąć on sam.
Ben pochylił się w jej stronę i nakrył jej dłoń swoją.
– Jestem gotów.
Cofnęła rękę, zajrzała do środka i skinęła głową. Eliza-
beth, która siedziała przy łóżku śpiącej dziewczynki, podnio-
sła się i podeszła do nich. Lily nie miała pojęcia, jak przeka-
zać matce tę wiadomość, toteż po prostu wypaliła:
– Ojciec Emmy powinien być odpowiednim dawcą. To Ben
Warrender.
Po pierwszej chwili zdumienia Elizabeth wpadła w złość
i zasypała ją pytaniami.
– To był mój wybór, mamo. Uznałam, że będzie lepiej, jeśli
mu nie powiem.
– To znaczy, że on nie wiedział nawet o ciąży?
Dostrzegła w oczach matki potępienie i pomyślała, że za-
pewne będzie jeszcze gorzej, gdy skandal się rozniesie. Nie-
wiele ją obchodziło, co o niej myślą obcy ludzie, ale rozczaro-
wanie w oczach matki bardzo bolało.
– To nie było takie proste.
– Każdy człowiek zasługuje, żeby się dowiedzieć, że ma
dziecko. Bez względu na to, co zrobił wcześniej.
Lily ze zdenerwowania przygryzła dolną wargę. Matka
chyba wyobrażała sobie, że Ben winien był jakichś strasz-
nych występków. Nie chciała, żeby odnosiła się do niego
wrogo.
– On właściwie nie zrobił nic złego. Przepraszam, że mó-
wię ci to w takiej chwili, mamo. Przeżyłaś wstrząs. On też.
Elizabeth potrząsnęła głową.
– Po prostu nie rozumiem, dlaczego to zrobiłaś, Lily. Sio-
stra na pewno ci mówiła, że powinnaś…
– Lara też o tym nie wie. Nikt nie wiedział.
– Nie powiedziałaś nawet Larze? Przecież mówicie sobie
wszystko.
Lily znów ze smutkiem potrząsnęła głową.
– Mówiłyśmy sobie wszystko w dzieciństwie – przyznała
cicho. – Teraz już nie. – Brakowało jej tej bliskości i zastana-
wiała się, czy zaufanie między nimi może kiedyś powrócić. –
Ale w tej chwili ważne jest tylko to, że Ben może i chce być
dawcą dla Emmy.
– Oczywiście, że chce, przecież jest jej ojcem! Gdyby
ośmielił się odmówić, już ja bym z nim porozmawiała!
Wojowniczość matki zbijała Lily z tropu. Sytuacja i tak
była trudna i Lily nie miała ochoty występować w roli nego-
cjatora między Benem a matką.
– Przecież nie odmówił. Dziś przed południem będzie miał
kolejne badanie, a potem chce poznać Emmy.
Matka z rozmachem usiadła na krześle.
– No tak – powiedziała słabo i podniosła rękę do głowy. –
Ona jest do niego bardzo podobna. Te oczy. Dlaczego właści-
wie nie zauważyłam tego wcześniej?
– Bo ja nie jestem Larą. – Jej siostra bliźniaczka zawsze
ściągała na siebie spojrzenia mężczyzn. Gdy były razem, Lily
czasami czuła się niewidzialna. Nie chodziło o wygląd, tylko
o pewność siebie, osobowość i zmysłowość.
Matka zmarszczyła brwi.
– To dziwne, co mówisz, Lily. Co właściwie masz na myśli?
Twoja siostra chyba się z nim nie spotykała?
– Nie, oczywiście, że nie. Chciałam tylko powiedzieć, że
nie mogłaś przypuszczać, bo ja nigdy nie spotykałam się
z mężczyznami takimi jak on. – Poruszyła się niespokojnie. –
Mam nadzieję, mamo, że nie będziesz mi jeszcze bardziej
wszystkiego utrudniać.
Zapadła długa chwila milczenia. W końcu matka potrzą-
snęła głową i Lily odetchnęła z ulgą.
Przez króciutką chwilę sądził, że Lily zamierza zastąpić
mu drzwi, ale zaraz wyprostowała się i odsunęła na bok,
przepuszczając go przodem.
Ale zanim zdążył przekroczyć próg, pojawiła się jej matka.
Wcześniej zawsze uśmiechała się do niego i rozmawiała
z nim życzliwie, ale teraz minęła go sztywno, bez jednego
słowa. Dopiero w ostatniej chwili odwróciła głowę i rzuciła
mu zabójcze spojrzenie.
Za plecami słyszał głos Lily, ale nie zwracał uwagi na to,
co mówiła, skupiony tylko na kolejnym kroku. Wziął głęboki
oddech i wszedł do pokoju.
Przez całe życie potrafił zachować opanowanie w trud-
nych sytuacjach, nawet na spotkaniach, gdzie fałszywy krok
lub okazanie słabości mogło go kosztować majątek. Nerwo-
wa atmosfera napędzała go i motywowała do działania. Teraz
jednak musiał wsunąć ręce do kieszeni spodni, żeby ukryć
ich drżenie. Gdyby ci ludzie, którzy zawsze powtarzali, że
Ben Warrender ma stalowe nerwy, mogli go teraz zobaczyć!
Całe ciało zlane miał zimnym potem.
– Śpi.
Nie zareagował na te słowa. Wydawała się większa niż
wtedy, kiedy ją widział w Warren Court, choć wciąż była ma-
lutkim dzieckiem. Leżała w łóżeczku przykryta aż pod brodę
prześcieradłem. Na twarzy miała ślady łez. Wstrzymał od-
dech i zawładnęła nim fala emocji. Obawiał się wcześniej, że
nie potrafi kochać nikogo, nawet własnego dziecka. Jakże się
mylił! W tej chwili czuł, że gotów byłby oddać życie za tego
śpiącego aniołka. Pochylił się i dotknął policzka Emmy.
Na widok emocji, które w tej chwili przebiegały przez jego
twarz, Lily poczuła ściskanie w gardle. Doskonale wiedziała,
jak w tej chwili czuje się Ben. Potem dostrzegła łzy w jego
oczach. Miała ochotę przeprosić go za wszystko, co o nim
myślała wcześniej, ale jaki to miałoby sens? W odwrotnej sy-
tuacji ona nigdy by mu nie wybaczyła. Ta świadomość zale-
gła na jej piersi jak ciężki kamień.
– Poczekam na zewnątrz – szepnęła i powstrzymując łzy,
wyszła na korytarz. Ben przyszedł za nią po kilku minutach.
Twarz miał ściągniętą i choć było widać, że przeżył wstrząs,
teraz już panował nad sobą.
– Śliczna dziewczynka.
– Ja też tak myślę.
– Myślisz, że długo będzie spała?
Lily skinęła głową.
– Źle spała w nocy i dali jej coś na sen. Poprzednim razem
uśpiło ją to bardzo porządnie.
– Ty chyba też źle spałaś? – Nie musiał pytać, widział jej
podkrążone oczy. Wyglądała jak blada kopia promiennej ko-
biety, którą spotkał na plaży dwa dni wcześniej. Wciąż była
piękna, ale jej kruchość budziła w nim w tej chwili instynkty
opiekuńcze.
– Masz ochotę na kawę? W poczekalni jest automat.
Skinął głową. Niewielka poczekalnia była pusta. Lily po-
deszła do automatu, a Ben opadł na krzesło przy ścianie i nie
spuszczając z niej wzroku, wyciągnął przed siebie długie
nogi.
– Czarna. Chyba to kawa, trudno rozróżnić. – Uśmiechała
się, ale ten uśmiech nie sięgał oczu. Ben zatrzymał wzrok na
papierowym kubku. Ostrożnie wziął go do ręki i skrzywił się.
– Przepraszam cię za mamę. Jeszcze nie wyszła z szoku.
Rzęsy Bena opadły na policzki.
– Widzę, że to był dla niej wielki wstrząs.
Lily obronnie uniosła głowę.
– Robiłam to, co uważałam za najlepsze. – Jeszcze niedaw-
no nie miała wątpliwości, że dokonała słusznego wyboru, te-
raz jednak musiała przyznać, że popełniła błąd.
– Nie da się cofnąć czasu – odrzekł Ben rzeczowo. – Musi-
my porozmawiać. Moi prawnicy przygotowali projekt fundu-
szu powierniczego. Musisz go zaaprobować. – Zacisnął po-
wieki i potrząsnął głową. – Chyba nie powinienem mówić
o pieniądzach, kiedy…
– Nie – przerwała mu Lily. – Mówisz o przyszłości Emmy,
a to znaczy, że wierzysz, że ma przed sobą jakąś przyszłość.
– Na widok jej bladego uśmiechu Ben poczuł ściskanie
w piersi.
– Ale może odłożymy tę rozmowę na później?
Lily skinęła głową.
– Mama musi pojechać do domu po kilka rzeczy. Wszystko
działo się tak szybko, że od dwóch dni nie miała okazji zmie-
nić ubrania, a Emmy zostawiła w domu Timmy’ego, swojego
misia. – Zerknęła na zegar na ścianie. Do poczekalni weszła
para, którą Lily widziała tu już wcześniej. Kobieta szlochała
na ramieniu męża, a jego twarz była szara i ściągnięta. Na
ten widok Lily przeszył potworny lęk. Oblała się gorącą
kawą, ale nawet tego nie zauważyła.
– Chodź. – Nie stawiała oporu, kiedy Ben wyprowadził ją
z poczekalni, ale gdy wyciągnął do niej chusteczkę, potrzą-
snęła głową i przygryzła usta.
– Wszystko w porządku. Nie będę płakać.
– Może powinnaś dać upust emocjom. – Nie ma to jak do-
bre rady, pomyślał. – Żyjesz teraz w wielkim stresie.
Uniosła wyżej głowę i jej oczy zabłysły.
– Moja córka. Moja śliczna córeczka, która nie zrobiła ni-
komu nic złego, walczy teraz o życie. Stres? Chyba można
tak to nazwać. – Urwała i jej pierś uniosła się w szybkim od-
dechu. – Przepraszam. Przepraszam. To nie twoja wina – za-
szlochała.
Ben cofnął się o krok, ale na widok pierwszej łzy cała jego
złość stopniała.
– Lily, to nie jest niczyja wina.
Dotknął jej ramienia. Lily natychmiast przycisnęła twarz
do jego piersi.
– Powinnam coś zauważyć wcześniej – szlochała. Zaraz
jednak wyprostowała się, otarła twarz wierzchem dłoni i po-
trząsnęła głową. – Przepraszam.
– To również moje dziecko. – Podniósł głowę i przesunął
dłonią po włosach. – To miejsce… Nie lubię szpitali. Mam
ochotę wyjść na świeże powietrze. Tobie też by się przydało
przewietrzyć.
Gdyby pobladła jeszcze trochę bardziej, można byłoby ją
wziąć za ducha. Mimo to jej widok wzbudzał w nim bezbrzeż-
ną czułość, o jaką nigdy by się nie podejrzewał. Nie potrafił
tego wyjaśnić.
Lily, która od dwóch dni nawet nie spojrzała do lustra, na-
raz uświadomiła sobie, jak musi wyglądać. Do tego ubranie
miała poplamione kawą.
– Muszę wracać.
– Tylko na pięć minut.
Nie czekając na odpowiedź, położył dłoń na jej plecach
i ruszył. Nie miała siły się opierać. Zresztą może rzeczywi-
ście to był dobry pomysł.
Nie miała pojęcia, jak mu się udało trafić do wyjścia. Szpi-
tal składał się z kilku starych skrzydeł połączonych nowszy-
mi, przeszklonymi łącznikami. Ben prowadził ją przez labi-
rynt korytarzy, nawet nie patrząc na strzałki, i po chwili zna-
leźli się przy bocznym wyjściu. Lily przymknęła oczy i wzięła
kilka głębokich oddechów. Przez chwilę stała jak w transie,
patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem, aż do przytom-
ności przywołał ją sygnał karetki. Znajdowali się na parkingu
dla odwiedzających, w tej chwili jeszcze cichym i pustym.
– Powinnam tam wrócić.
– Powinnaś się położyć, ale wiem, że tego nie zrobisz. –
Nie potrafił się na nią złościć. Musiał przyznać, że była odda-
ną matką.
Z lekkim uśmiechem podniosła do niego twarz.
– Będę miała mnóstwo czasu na spanie później, kiedy
Emmy już wyzdrowieje. Bo wyzdrowieje, prawda? – Potrzą-
snęła głową i szepnęła niemal niedosłyszalnie: – Przepra-
szam.
– Za co?
– Za to, że zapytałam cię, czy ona wyzdrowieje. Przecież
nie możesz tego wiedzieć, tak jak i ja. Musimy wierzyć w me-
dycynę i w szczęście.
– Nie zapominaj o woli życia Emmy.
– Szkoda, że nie mogę przejść przez to zamiast niej.
– Wiem.
Miała ochotę znów się do niego przytulić, ale cofnęła się.
Za jej plecami wiatr z trzaskiem zamknął drzwi.
– Gdzie się zatrzymałaś?
Odwróciła głowę i spojrzała na niego z niezrozumieniem.
– Gdzie się zatrzymałam?
– Gdzie śpisz?
– Jest tu taki pensjonat obok hotelu. – Machnęła ręką
w nieokreślonym kierunku. – Mama wzięła tam pokój. Jadąc
do domu, zabierze mój bagaż.
Ben zacisnął usta.
– To chyba nie jest idealne wyjście.
– Bo to nie jest idealna sytuacja – odrzekła ze złością i do-
dała ze znużeniem: – Przepraszam.
Nie powinna się na nim wyładowywać. Za nic go nie wini-
ła, po prostu był pod ręką. Zastanawiała się, ile związków
pada ofiarą podobnych sytuacji. Czy istnieją na ten temat ja-
kieś statystyki? No cóż, ona i Ben i tak nie tworzyli związku.
Naraz poczuła chłód i zadrżała.
– Chcesz wejść do środka?
Nieobecnym gestem skinęła głową i znów podniosła na
niego wzrok.
– Tu są bardzo dobrzy lekarze. Szpital ma skrzydło z poko-
jami dla rodziców, ale jest nadmiar chętnych i w tej chwili
nie mają tam miejsc. A ja i tak wolę spać na krześle obok
Emmy. Po prostu na wszelki wypadek. – Przełknęła i odwró-
ciła wzrok.
– Rozumiem – powiedział Ben, tłumiąc chęć, by ją pocie-
szać.
Odetchnęła głęboko i gdy znów się odezwała, głos już jej
nie drżał.
– Ona wyzdrowieje. Wiem, że tak będzie. Tylko że kiedy
zobaczyłam tamtą parę… Widziałam ich wczoraj i byli tacy
szczęśliwi… – Potrząsnęła głową, jakby chciała odpędzić od
siebie tę myśl. – Miałeś dobry pomysł, żeby wyjść na powie-
trze.
– To pomaga. Nie cierpię szpitali.
– Czy to od czasu, kiedy miałeś wypadek? – Dotknęła gło-
wy, gdy spojrzał na nią z niezrozumieniem.
– Ach, to. Nie. Po prostu nikt nie lubi szpitali.
Lily przypomniała sobie, co jej opowiadał o swojej matce,
i ogarnęła ją złość.
– Nadal nie rozumiem, jak ona mogła… Przecież była two-
ją matką. Jak mogła zostawić cię samego? A ojciec był przy
tobie?
– Był zajęty jakimś projektem albo romansem, a może jed-
nym i drugim. Zapewnił mi najlepszą opiekę, jaką można
było dostać za pieniądze. – Ben czuł się nieswojo, gdy Lily
okazywała mu współczucie. On sam nie widział powodów, by
się nad sobą użalać. – Teraz chyba powinienem wyciągnąć
skrzypce – dodał z uśmiechem.
– To nie jest zabawne – obruszyła się.
– Dziadek do mnie przyjechał – wyjaśnił z nadzieją, że tym
ją uspokoi.
– Czy to właśnie wtedy wysłali cię do niego, żebyś tam za-
mieszkał?
Potrząsnął głową, zirytowany jej uporem.
– Nie. To było kilka lat później. Poza tym nikt mnie nie wy-
syłał, sam przyjechałem.
– Jak to?
– Spakowałem się i powiedziałem, że jadę. I już.
Popatrzyła na niego ze zdumieniem.
– Pozwolili ci?
– Nie pytałem o pozwolenie. W głębi ducha chyba poczuli
ulgę. Tak jak ja, kiedy dziadek pozwolił mi u siebie zostać.
– Powiedziałeś mu o Emmy? – Wyraz jego twarzy świad-
czył, że nie. – Zadzwonię do mamy i poproszę, żeby mu nic
nie mówiła, dopóki ty nie będziesz miał okazji z nim poroz-
mawiać. Nie powinien usłyszeć czegoś takiego od obcej oso-
by. Jest już stary.
– Stary, ale twardy jak podeszwa – odpowiedział Ben bez-
barwnie.
– Być może, ale w jego wieku nawet zwykła grypa może
mieć poważne konsekwencje.
– Jest chory na grypę?
– Nie wiedziałeś o tym? – zdziwiła się Lily.
Ben zacisnął usta i oparł się o zimną metalową poręcz.
– W zeszłym tygodniu rozmawiałem z nim przez dziesięć
minut, a potem mnie wyrzucił.
– Tak myślałam, że się pokłóciliście.
Otworzył usta, by powiedzieć, że to nie jej sprawa, ale nie-
oczekiwanie dla samego siebie zaczął jej wszystko wyjaśniać:
– Nie spodobało mu się to, że chciałem trochę zmoderni-
zować posiadłość. Oskarżył mnie, że nie mam serca. – To
oskarżenie napełniło go goryczą. Po cichu zainwestował
mnóstwo pieniędzy w rozmaite naprawy na terenie posiadło-
ści i choć nigdy o tym nie wspominał, był przekonany, że
dziadek musiał coś zauważyć. Chyba nie sądził, że archaicz-
ny mechanizm w tartaku naprawił się sam? – On chyba uwa-
ża, że żeby cokolwiek zrobić, trzeba sprzedać jakiś obraz
albo kawałek ziemi.
– Komuś takiemu jak twój dziadek pewnie trudno się wy-
rzec kontroli. Młody lew i stary lew, coś w tym rodzaju. Lu-
dzie chcą się czuć potrzebni.
– Z nim w ogóle nie da się rozmawiać – wybuchnął Ben,
po czym wzruszył ramionami. – Ale powiem mu o Emily Rose.
– Kiedy?
– W przyszły weekend. Następnym razem, gdy Elizabeth
zechce pojechać do Warren Court, po prostu daj mi znać. Bę-
dzie mogła polecieć helikopterem. Jest do jej dyspozycji.
Lily zamrugała ze zdziwieniem.
– Ty oczywiście też – dodał Ben.
Lily nigdzie się nie wybierała, ale skinęła głową.
Ben zdjął kurtkę. Pod spodem miał cienki kaszmirowy
sweter.
– Co ty robisz? – zapytała z paniką, gdy ściągnął również
sweter i stanął przed nią nagi od pasa w górę.
Wyciągnął sweter w jej stronę.
– Bierz, bo mi zimno – rzekł niecierpliwie. – Będziesz tak
stała przez cały dzień?
Dopiero teraz zauważyła, że całe ubranie poplamione ma
kawą i zrozumiała, co on robi.
– Dziękuję, ale nie mogę.
– Nie ma tu żadnego haczyka.
– A ty?
– Ja mam kurtkę. Może to nie jest twój ulubiony kolor, ale
nie mam tutaj nic innego.
Poddała się.
– Co mówiłeś o swoim dziadku? Że zawsze musi postawić
na swoim, tak? – Dostrzegła zaskoczenie na jego twarzy. Od-
wróciła się do niego plecami, zdjęła poplamioną bluzkę
i szybko narzuciła na siebie sweter, jeszcze ciepły od jego
ciała.
Gdy znów się odwróciła, Ben zapinał suwak kurtki. Pod-
niósł głowę i popatrzył na nią.
– Na tobie wygląda lepiej niż na mnie.
Oczywiście nie była to prawda. Sweter był o wiele za
duży, sięgał jej prawie do kolan. Ben podszedł bliżej i podwi-
nął jej rękawy.
– Dzięki – wymamrotała i szybko zniknęła za drzwiami.
Ben podniósł z ziemi zniszczoną bluzkę, z trudem po-
wstrzymując chęć, by przyłożyć ją do twarzy i wdychać za-
pach. I co to o tobie mówi? – zastanowił się. Obserwując
przez wiele lat wojnę, jaką toczyli ze sobą jego rodzice, po-
stanowił kiedyś, że nigdy nie wejdzie w związek, z którego
nie będzie mógł łatwo wyjść.
Ale nie mógł odejść od swojej córki.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Ben nie mógł znieść tego białego, pudełkowatego pokoju.
Nie cierpiał szpitali, nie cierpiał sytuacji, gdy zmuszony był
zaufać medycynie, nie cierpiał bezradności. Zerwał się na
nogi i skrzywił, gdy krzesło zazgrzytało po podłodze.
Emmy wciąż spała w swoim łóżeczku, choć kręciła się ner-
wowo, podobnie jak Lily na krześle. Wstrzymując oddech wy-
szedł z sali, cicho zamknął drzwi, odwrócił się i zobaczył
przed sobą Elizabeth Gray. Od czasu, gdy oddał szpik, pa-
trzyła na niego cieplej i w jej głosie pozostał tylko lekki
chłód, za który nie mógł jej winić.
– Obie śpią. Chciałem na chwilę wyjść na powietrze.
– Lily mówiła, że przypominasz jej tygrysa w klatce.
– Tak, nie lubię szpitali. Może coś ci przynieść? Kawy?
Przyjął jej odmowę z filozoficznym spokojem i już chciał
odejść, gdy zatrzymał go jej głos.
– Czy mogę cię zapytać o coś, co zawsze mnie ciekawiło?
– Oczywiście, że możesz zapytać, ale ja nie mogę zagwa-
rantować, że odpowiem.
Oczekiwał jakichś oskarżeń, tymczasem, ku jego zdziwie-
niu, Elizabeth oznajmiła:
– Większość ludzi powiedziałaby, że małżeństwo twoich
rodziców było nieszczęśliwe.
– To bardzo oględne określenie. Pozostali nazwaliby je
piekłem.
– Zawsze się zastanawiałam, dlaczego oni ze sobą zostali.
Chyba nie ze względów religijnych?
Ben zaśmiał się sucho. On również niejednokrotnie zada-
wał sobie to pytanie.
– Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Przez te wszystkie
lata grozili sobie rozwodem, ale żadne go nie przeprowadzi-
ło. Może z ich punktu widzenia to małżeństwo w jakiś pokręt-
ny sposób spełniało swoją funkcję. – Potrząsnął głową. –
A może byli zbyt uparci, by przyznać, że popełnili błąd.
Elizabeth skinęła głową.
– Niektórzy ludzie nie powinni być razem.
– Małżeństwo to skok w otchłań – odparł cynicznie.
– Twoje inwestycje również niosą ze sobą wielkie ryzyko.
Popatrzył na nią przymrużonymi oczami.
– Pani Gray, czy próbuje mnie pani do czegoś przekonać?
– Mów do mnie Elizabeth – uśmiechnęła się.
– Elizabeth, łatwo jest ryzykować, gdy chodzi tylko o pie-
niądze.
– Wiesz co, Ben? Może jednak przynieś mi tę kawę.
Pobiegł do windy, w duchu przeklinając agenta nierucho-
mości, przez którego się spóźnił. Zerknął na zegarek z na-
dzieją, że lekarz nie robił jeszcze obchodu.
Wszystko przez tego agenta. Stwarzał problemy tam,
gdzie z punktu widzenia Bena nie było żadnych. W tej chwili
zupełnie go nie obchodziło, czy robi dobry interes. Jeśli
sprzedający chciał więcej pieniędzy, Ben gotów był zapłacić.
W końcu musiał to powiedzieć dużymi literami.
– Niech pan im wypisze czek in blanco. Nic mnie to nie
obchodzi, po prostu muszę mieć klucze na jutro.
Facet popatrzył na niego tak, jakby Ben zwariował.
– Czek in blanco?
Ben uciszył go jednym spojrzeniem.
W rezultacie dzisiejszego ranka agent, ściskając w ręku
czek na sumę równą wysokości swojej prowizji, rozwodził się
nad tym, jaką przyjemnością było dla niego robienie intere-
sów z Benem i wylewnie przepraszał za to, że ma dla niego
jeszcze jeden dokument do podpisania.
Idąc długim korytarzem, który prowadził do specjalistycz-
nego oddziału, Ben minął parę, którą widział tu już wcze-
śniej. Skinął im głową i poszedł dalej. Dziwne, ale nie było
trudno zauważyć, kiedy ludzie dostali złą wiadomość. Wy-
starczyło patrzeć na mowę ich ciała.
Wpadł na oddział, nie zapominając o higienie. W ostatnich
tygodniach przestrzeganie surowych zasad służących ochro-
nie wrażliwych dzieci przed infekcją weszło mu w krew. Na-
rzucił na ramiona fartuch ochronny i przy drzwiach pokoju
Emmy o mało nie zderzył się z dwiema osobami. Na ich wi-
dok odniósł wrażenie, że lodowate palce zaciskają się wokół
jego serca. Lily, z głową opartą na ramieniu matki, zanosiła
się szlochem.
Od kilku tygodni nie odchodziła od łóżka Emmy. Nawet
gdy zwolniło się miejsce w szpitalnym skrzydle przeznaczo-
nym dla rodziców, nie chciała pójść się położyć. To był naj-
lepszy szpital w całym kraju i niektóre rodziny przywoziły
dzieci na leczenie z bardzo daleka. Przez cały ten czas Lily
starała się zachowywać pogodną twarz, a przy kilku oka-
zjach, gdy potrzebowała się na kimś wyładować, Ben filozo-
ficznie przyjmował rolę kozła ofiarnego. W ten sposób przy-
najmniej mógł się na coś przydać.
On sam wielokrotnie przechodził przez chwile zwątpienia
i pesymizmu. Lily nie. Nie miała żadnych wątpliwości, że
Emily Rose poczuje się lepiej, pytanie brzmiało tylko: kiedy?
Lekarze patrzyli na sytuację optymistycznie. Rzadko się zda-
rzało, by profil rodzica w pełni odpowiadał profilowi dziecka,
ale w tym przypadku tak było. Ostrzegali jednak, że nawet
pełna kompatybilność nie gwarantuje sukcesu, bo na efekt
przeszczepu wpływa mnóstwo rozmaitych czynników. Czy
Lily słyszała te zastrzeżenia? Może po prostu odgradzała się
od wszystkiego, co mogłoby się okazać dla niej zbyt trudne?
Przypuszczał, że tak właśnie było. Od samego początku wi-
dział jasno, że Lily żyje w zaprzeczeniu. Próbował nie zasta-
nawiać się nad tym, jak może zareagować, jeśli zdarzy się
najgorsze. Teraz mógł się o tym przekonać na własne oczy.
Jej szloch rozdzierał mu serce.
Jeszcze trzy tygodnie temu nie wiedział, że ma dziecko.
Potem dręczyły go obawy, że nie będzie potrafił nic do tego
dziecka czuć. Ale gdy po raz pierwszy wszedł do szpitalnej
sali i zobaczył drobniutką postać w białym łóżeczku, uczucia,
o których istnieniu nie miał pojęcia, wezbrały w nim tak po-
tężnie, że zaczął się obawiać, by nie zalały go bez reszty. Mo-
dlił się wcześniej o to, by udało mu się pokochać Emmy, tym-
czasem okazało się, że nie musiał się niczego uczyć. Miłość
do małej przyszła mu równie naturalnie jak oddychanie. Gdy-
by Lily nie zaszła w ciążę, nigdy by się nie przekonał, że nie
jest zimny jak matka i obojętny jak ojciec. Powinien jej za to
podziękować, nie dziwił się jednak, że ona wciąż traktowała
go ostrożnie. Uczestniczenie w życiu Emmy nie było prawem,
lecz przywilejem, i Ben musiał sobie na ten przywilej zasłu-
żyć.
Ale teraz było już za późno. Przymknął oczy i wziął głębo-
ki, drżący oddech. Od dwóch tygodni, odkąd przeszczepiono
Emily Rose jego komórki szpikowe, był u niej każdego dnia.
Patrząc na jej cierpienie, czuł bezradność, rozpacz i złość.
Zostawał przy niej sam tylko na krótkie chwile, gdy Lily jadła
albo szła pod prysznic.
Czytał o chorobie Emmy, żeby jak najlepiej rozumieć to,
co słyszał od lekarzy. Wyznaczał sobie kolejne drobne cele,
na przykład sprawić, żeby Emmy się roześmiała przynajmniej
dwa razy dziennie czy zachęcić, żeby zjadła przynajmniej
dwie łyżeczki z talerza. Nie chciał też, by znaleźli się w takiej
sytuacji jak wiele innych rodzin, które pozostawały w szpita-
lu dłużej, niż to było konieczne, bo mieszkały zbyt daleko, by
w razie konieczności szybko tu dotrzeć. Właśnie dlatego
umówił się z agentem nieruchomości.
Nie miał pojęcia, kiedy właściwie zaczął myśleć o nich
trojgu jak o rodzinie, ale rozwiązanie nasuwało się samo:
trzeba było kupić odpowiedni dom. Dzisiaj sfinalizował trans-
akcję, ale nastrój cichej satysfakcji prysł na widok łez Lily.
Ben poczuł się tak, jakby dostał cios młotem pneumatycznym
w sam splot słoneczny. Zatrzymał się pośrodku korytarza
i stał jak sparaliżowany.
Lily wysunęła się z objęć matki i wyczuwając za sobą jakiś
ruch, odwróciła głowę. Zobaczyła Bena, który przegarniał
ręką włosy. W ciągu ostatnich tygodni urosły i teraz zwijały
się na kołnierzyku. Pod luźnym białym fartuchem, jaki musie-
li założyć wszyscy wchodzący na oddział, dostrzegła barwny
krawat. Ostatnio zaczął nosić jaskrawe krawaty ze względu
na córkę.
Ze ściągniętą twarzą wyciągnął do niej ramiona.
– Tak mi przykro.
Przez cały czas powtarzała sobie, że nie powinna trakto-
wać go jak podpory, bo następnego dnia Ben może zniknąć
na zawsze, ale dzisiaj emocje były zbyt wielkie i ostrożność
prysła. Lily rzuciła mu się w ramiona i wtuliła twarz w jego
pierś. Dopiero po chwili dotarło do niej słowo, które Ben
przez cały czas powtarzał, gładząc ją po głowie.
– Tak mi przykro, tak mi przykro…
Cofnęła się i pochwyciła jego dłoń w obie swoje.
– Nie, nie. Płaczę, bo jestem szczęśliwa! – pociągnęła no-
sem.
– Szczęśliwa?
Opuściła ręce i jej zaczerwienione oczy rozjarzyły się we-
wnętrznym światłem.
– Przeszczep się przyjął. Emmy wyzdrowieje! Wiesz, że
ostatnie wyniki badań były obiecujące, a teraz nadeszły na-
stępne. Wszystko jest już jasne. Przeszczep się przyjął!
Ben nie poruszył się. Stał jak sparaliżowany, podobnie jak
ona wcześniej, gdy lekarz poprosił ją do gabinetu i przekazał
dobre nowiny. Nie myśląc o tym, co robi, Lily sięgnęła po
jego rękę i wtuliła w nią policzek, a potem obróciła się i po-
chwyciła matkę w objęcia.
– Ben, przeszczep się przyjął, naprawdę się przyjął! – Jej
głos załamał się od emocji. Ben patrzył na łzy spływające jej
po twarzy i krew w jego żyłach w końcu znów ruszyła. Po-
czuł, że mur obronny, którym dotychczas był otoczony, runął
na zawsze i od tej chwili nie było już odwrotu.
Lily ściskała jego rękę, na przemian śmiejąc się i płacząc.
– Myślałem…
– Przepraszam. Wiem. – Wzięła głęboki oddech. – Muszę
ci podziękować. Gdyby nie ty, Emmy mogłoby już nie być.
Byłeś dla mnie dobry, nawet kiedy ja… nigdy ci tego nie za-
pomnę.
Ben z nagłą irytacją wyszarpnął rękę z jej uścisku.
– Nie chcę twojej wdzięczności. Nie po to to zrobiłem.
Popatrzyła na niego z wyraźnym zdziwieniem. Musiał się
zastanowić, czego właściwie chce. Zrozumiał i odpowiedź za-
dziwiła jego samego.
Lily lekko dotknęła jego ramienia.
– Dobrze się czujesz? – W każdym razie o to chciała zapy-
tać, ale nie była pewna, czy udało jej się to powiedzieć, bo
naraz kolana ugięły się pod nią. Usłyszała brzęczenie
w uszach i zachwiała się. Ben zdążył ją podtrzymać, zanim
upadła.
– Czy jest tu gdzieś lekarz? – Trzymał ją w ramionach, pa-
trzył na jej bladą twarz i czuł, jak emocje tłumione przez całe
tygodnie przerywają zapory i płyną niepowstrzymanym stru-
mieniem.
– Przecież to szpital. Gdzie są wszyscy lekarze?
– Czy ona oddycha? – dopytywała się Elizabeth.
– Oddycha – zapewnił ją. – Po prostu zemdlała. Pewnie
z wyczerpania.
– Bogu dzięki. Wiedziałam, że tak będzie. – Elizabeth gła-
dziła po głowie nieprzytomną córkę. – Wiedziałam! Nie masz
pojęcia, jaka ona jest uparta. Nie daje sobie pomóc. Mówi, że
nie chce nikomu zawracać głowy. A przecież to moja córka,
ja chcę jej pomóc!
Ja też, pomyślał Ben, przyciskając do ramienia twarz tej
nieprawdopodobnie niezależnej kobiety. Powinien być na nią
zły, a tymczasem zalała go fala czułości. To było zupełnie nie-
logiczne, ale tak właśnie wyglądała miłość. Ludzie mieli ra-
cję: miłość rzeczywiście wyzwalała. Wyzwoliła go z więzie-
nia, które sam sobie zbudował.
– Nic jej nie będzie, Elizabeth. – Wyminął ją, wołając: –
Proszę tu wezwać lekarza! Ona zemdlała!
Gdy w końcu zobaczył pielęgniarkę i lekarza, poczuł wiel-
ką ulgę i niechętnie położył Lily na wózku.
W dzieciństwie zawsze pozostawała sceptyczna wobec
scen w filmach, w których słaniająca się na nogach heroina
przykłada rękę do głowy i pyta słabnącym głosem: „gdzie ja
jestem?” Ale teraz, gdy otworzyła oczy i wymamrotała: „czy
ja zemdlałam?”, poczuła dla nich pewne zrozumienie.
– Tak.
Na dźwięk tego głosu otworzyła szeroko oczy. Ben stał
obok jej łóżka i patrzył na nią surowo.
– W takim razie zemdlałam w odpowiednim miejscu. –
Spróbowała usiąść, ale powstrzymał ją, kładąc dużą dłoń na
jej piersi. – Przestań! Muszę…
– Musisz podnosić się powoli. Potem wypijesz tę okropną
herbatę, którą zrobiła ci bardzo miła pielęgniarka, a ja pójdę
powiedzieć twojej matce, że wszystko jest z tobą w porządku.
Potem zabiorę cię do domu i położę spać.
Z całej tej listy Lily podobała się tylko herbata.
– Ja…
– Mogę zgadnąć, co chcesz zrobić? – zapytał znudzonym
tonem.
Popatrzyła wymownie na jego rękę, wciąż spoczywającą
na jej piersi.
– Niczego nie będę mogła zrobić, jeśli nie pozwolisz mi
oddychać.
Ucisk natychmiast zelżał.
– Czy teraz mogę wstać? – Bez pomocy, pomyślała. I tak
za bardzo wspierała się na nim w ostatnich tygodniach, choć
nie miała złudzeń, że teraz, gdy zagrożenie już minęło, Ben
nie będzie chciał zbyt częstych kontaktów. I tak zaciągnęła
u niego dług, którego nigdy nie będzie w stanie spłacić.
– Możesz, ale powoli.
Ostrożnie przerzuciła nogi przez krawędź łóżka, ze
wszystkich stron osłoniętego parawanami. Odsunęła jeden
z nich i zobaczyła rząd pustych łóżek.
– Dobrze się czujesz?
– Dobrze – skłamała, walcząc z falą mdłości.
– Wypij to. – Wskazał wózek na kółkach, na którym stała
herbata.
– Czy to jest rozkaz? – Słysząc ten ton, miała ochotę za-
zgrzytać zębami i zrobić coś przeciwnego, ale okropnie
chciało jej się pić.
– Nie strzelaj do mnie – rzekł z ironią. Popatrzyła na niego
i dopiero teraz zauważyła napięcie na jego twarzy. W ostat-
nich tygodniach rzadko zastanawiała się nad jego uczuciami.
– Twój stoicyzm do pewnego momentu jest godny podzi-
wu, a potem po prostu staje się denerwujący – ciągnął Ben. –
Wiem, że bardzo cierpisz, gdy musisz się zgodzić z czymś, co
mówię, i uważasz, że moje zdanie nie liczy się w żadnej spra-
wie, ale nie o to chodzi. To jest polecenie lekarza. Emily Rose
śpi, a ty do niczego się jej nie przydasz, jeśli sama również
zostaniesz pacjentką tego szpitala.
– No dobrze.
Na twarzy Bena błysnęło zdziwienie.
– Odzyskałaś trochę zdrowego rozsądku? Czy będzie wię-
cej takich cudów?
Lily pociągnęła nosem.
– Wiem, że jestem niewyspana, ale od paru tygodni nie po-
trafię przerzucić się na inny bieg. Chyba już zapomniałam,
jak to się robi. – Ziewnęła i przeciągnęła się. – Poza tym nie
chcę, żeby była sama, kiedy się obudzi.
– Nie będzie sama. Twoja matka tam jest. Pielęgniarki też.
Owinęła je sobie wszystkie wokół palca.
Lily uśmiechnęła się i znów ziewnęła tak mocno, że omal
nie wyłamała sobie szczęki.
– Masz rację – przyznała. – Emmy potrafi to zrobić z każ-
dym.
– No widzisz. Przyznałaś mi rację i to tak bardzo nie bola-
ło.
Rzuciła mu wymowne spojrzenie.
– Rzeczywiście powinnam się przespać. Czy mógłbyś mnie
podwieźć do tego pensjonatu? Jeśli nie masz czasu, to wezmę
taksówkę. Aha, weź od mamy kartę do pokoju. – Lily była
w małym pensjonacie tylko raz czy dwa, ale jej matka spała
tam każdej nocy oprócz kilku okazji, gdy skorzystała z heli-
koptera Bena i poleciała do domu. Po ostatniej takiej podróży
przyznała, że bardzo łatwo byłoby się przyzwyczaić do tej
formy transportu, a potem przekazała Lily wiadomość, że jej
tajemnica przestała już być tajemnicą. W małych miejscowo-
ściach plotki roznosiły się szybko i teraz już wszyscy wiedzie-
li, kto jest ojcem Emmy.
Lily chyba nie spodziewała się tego, sądziła raczej, że
dziadek Bena będzie próbował zamieść wszystko pod dywan,
ale ku własnemu zdziwieniu przekonała się, że niewiele ją to
obchodzi.
– Nie zamierzasz iść piechotą? – zapytał Ben kpiąco.
– Właściwie chyba mogłabym. – Nawet nie zauważyła iro-
nii. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że pensjonat położony
jest bardzo blisko szpitala.
Ben patrzył na nią przez chwilę, a potem potrząsnął gło-
wą.
– Nic z tego, zabiorę cię tam, chociaż oczywiście zwrócisz
mi za benzynę.
Uśmiechnęła się krzywo. Teraz, gdy bezpośrednie zagro-
żenie życia Emmy już minęło, o wiele łatwiej było się uśmie-
chać.
Zmierzono jej ciśnienie i dziesięć minut później stażysta,
który zdaniem Bena miał przed sobą jeszcze wiele nauki, po-
zwolił jej opuścić łóżko. Wyszli ze szpitala głównymi drzwia-
mi. Lily spojrzała na smukły srebrny samochód Bena i prze-
czytała na głos tabliczkę przy miejscu parkingowym: Zare-
zerwowane dla dyrekcji szpitala.
– Co mam powiedzieć? Jestem buntownikiem – uśmiechnął
się krzywo. – Wierz mi, prędzej zobaczysz stado przelatują-
cych nad parkingiem świń niż kogoś z dyrekcji w sobotę.
Lily zupełnie zapomniała, że to weekend.
– Co by było, gdyby wszyscy zaczęli łamać przepisy? –
upierała się dla zasady.
– Naprawdę sądzisz, że nieprzepisowe parkowanie może
spowodować upadek społeczeństwa?
W odpowiedzi uśmiechnęła się szeroko.
– Nie, ale lubię cię podpuszczać.
– Panno Gray!
W drzwiach szpitala pojawił się olbrzymi bukiet kwiatów,
zza którego ledwo było widać portiera w mundurze. Lily ski-
nęła głową, a potem uświadomiła sobie, że portier jej nie wi-
dzi i zawołała:
– Tak?
Portier wysunął głowę zza bukietu. Lily rozpoznała go.
Kilka razy pomagał przewozić Emmy na rentgen.
– Tak mi się zdawało, że to pani. Przyniesiono to dla pani.
– Ja to wezmę. – Ben sięgnął do rączki ogromnego wiklino-
wego kosza, w którym ułożone były kwiaty, i podał Lily ko-
pertę. Podziękowała portierowi i rozerwała kopertę, pewna,
że to wiadomość od Lary. Siostra codziennie przysyłała jej
esemesy, pytając o zdrowie Emmy, ale nie rozmawiały ze
sobą ani razu. To matka przekazywała Larze wszystkie nowi-
ny.
Spojrzała na kartkę i jej uśmiech zgasł.
– To od twojego dziadka.
– A myślałaś, że od kogo?
Ze zmarszczonymi brwiami wciąż wpatrywała się w kar-
teczkę.
– Co? Och. Myślałam, że to może od Lary.
Ben dopiero teraz uświadomił sobie, że w pierwszej chwili
na widok bukietu poczuł zazdrość, sądząc, że to od jakiegoś
wielbiciela. Otrząsnął się teraz ze zdumienia. Dziadek przyjął
nowiny o wiele lepiej, niż można się było spodziewać.
– Pisze, że nie może się już doczekać, kiedy pozna swoją
prawnuczkę i z radością wita mnie w rodzinie. Coś takiego.
Nie jesteś zdziwiony?
Ben schował kwiaty do bagażnika i otworzył przed nią
drzwi pasażera.
– Właściwie nie. Dziadek stracił już nadzieję, że doczeka
się prawnuków.
– Dla mnie to wielka ulga. Obawiałam się, że będę się czu-
ła wobec niego bardzo niezręcznie – przyznała Lily. – Bałam
się nawet, że mama może stracić dom i pracę.
Ben popatrzył na nią ze zdumieniem.
– Boże, Lily, dziadek jest uparty jak muł, ale nie jest po-
tworem! Nawet by mu nie przyszło do głowy, żeby karać two-
ją matkę za…
– Za moje grzechy – dokończyła, wsiadając do samochodu.
Ben usiadł za kierownicą, zapalił silnik i zwrócił się do
niej:
– Nie to chciałem powiedzieć. Niezręcznie się wyraziłem,
ale skoro już mówimy o grzechu… no dobrze.
Ze zdziwieniem odwróciła głowę. Ben patrzył na nią
z dziwnym wyrazem twarzy, od którego przeszył ją dreszcz.
– Moim zdaniem ten grzech był bardzo, bardzo przyjemny.
Poczuła na policzku jego długie, ciepłe palce. Nie przyszło
jej do głowy, że Ben może ją pocałować, ale właśnie to zrobił.
Westchnęła głęboko.
– Właśnie w ten sposób stworzyliśmy Emily Rose – powie-
dział. – Możesz to nazywać grzechem, ale dla mnie jest to coś
wyjątkowego.
Odsunął się od niej i wyjechał z parkingu.
– Cholerne wykopki – warknął.
Lily nie mogła zrozumieć, jakim sposobem udało mu się
tak szybko wrócić do rzeczywistości. Ona sama nie była pew-
na, czy to sen, czy jawa. Poza tym nie miała pojęcia, dokąd
Ben jedzie. W pobliżu parku skręcił w aleję, przy której stały
okazałe domy.
– Pomyliłeś drogę – zauważyła.
– Niczego nie pomyliłem.
Lily westchnęła. Mężczyźni nigdy nie potrafili przyznać,
że się zgubili.
– Wiem, że jestem tylko kobietą, ale… – Naraz w jej głosie
pojawiła się panika. – Po co się tu zatrzymujesz?
Stali na końcu drogi przed ostatnim domem. Był najwięk-
szy ze wszystkich, od strony drogi osłonięty rzędem starych
drzew. Lily sądziła, że Ben szuka miejsca, by zawrócić i obej-
rzała się przez ramię, ale w tej samej chwili wielka brama
otworzyła się przed nimi. Ben wjechał na brukowany dziedzi-
niec i zerknął na zegarek.
– Piętnaście minut. Całkiem nieźle.
– Powiesz mi, o co tu chodzi, czy mam zgadywać?
– A nie powiedziałem ci jeszcze? – Rzucił jej na kolana pęk
kluczy i ze zmarszczonym czołem wpatrzył się w edwardiań-
ską fasadę. – I co o tym myślisz?
– O czym? Posłuchaj, Ben, jestem zmęczona i nie mam od-
powiedniego nastroju na poszukiwanie skarbów.
– Nie jest idealny i z pewnością to tylko tymczasowe roz-
wiązanie, ale zależało mi na tym, żeby był blisko szpitala. Nie
miałem wielkiego wyboru.
Przycisnęła palce do skroni. Zanim zdążyła odpowiedzieć
na te niejasne słowa, Ben wyskoczył z samochodu i otworzył
drzwi od jej strony.
– Głowa cię boli?
Opuściła ręce i popatrzyła na niego.
– Zaraz mnie pewnie rozboli. W tym tempie będę musiała
wracać do szpitala, zanim zdążymy dotrzeć do pensjonatu. –
Adrenalina zdążyła już opaść i teraz Lily czuła się tak, jakby
miała watę zamiast mózgu. Nawet podniesienie ręki wydawa-
ło jej się zbyt wielkim wysiłkiem.
Ben skinął głową, patrząc na jej bladą twarz.
– Odebrałem klucze dziś rano.
Z trudem wysiadła, ignorując jego wyciągniętą dłoń.
– Mieszkasz tutaj? – Podobał jej się ten dom, miał solidne
proporcje i otoczony był zielenią, ale sądziła, że do Bena bar-
dziej by pasował jakiś postindustrialny loft.
– Czy ty w ogóle mnie nie słuchasz? – zapytał z despera-
cją. – Wejdź do środka.
Pchnęła wielkie czerwone drzwi z witrażowymi szybkami
i weszła do dużego kwadratowego holu. Architektura budyn-
ku była w całości oryginalna, ale wyposażenie wyraźnie
współczesne. Na pastelowych ścianach wisiały barwne
współczesne obrazy.
Poczuła na sobie wzrok Bena i spojrzała na niego spod
rzęs.
– To bardzo ładny dom – powiedziała uprzejmie.
– Tylko tymczasowy. Kupiłem go razem z umeblowaniem.
Poprzedni właściciele oddali domek w ogrodzie gosposi. Mo-
żemy ją zatrzymać.
– Bardzo tu ładnie, ale naprawdę nie rozumiem, co to
wszystko ma wspólnego ze mną?
– Wyjaśnię ci jutro. Teraz musisz się przespać. – Ben spoj-
rzał na wielkie schody, zastanawiając się, czy Lily jest w sta-
nie wejść po nich samodzielnie.
Nie poruszyła się.
– Dlaczego kupiłeś ten dom? – I kiedy zdążył to zrobić? –
Masz zamiar zająć się teraz nieruchomościami?
– Na razie nie. Przecież oboje wiemy, że lekarze zgadzają
się wypisać dziecko ze szpitala szybciej, jeśli mieszka na tyle
blisko, że w razie potrzeby może szybko przyjechać na od-
dział.
– Kupiłeś dom po to, żeby Emmy mogła szybciej wyjść ze
szpitala? – Dławiło ją w gardle i głos jej drżał. – Przez cały
czas wierzyłeś, że ona wyzdrowieje.
ROZDZIAŁ ÓSMY
– Wierzyłem, że ty w to wierzysz.
Usta Lily wygięły się w smutnym uśmiechu.
– Musiałam wierzyć, bo nie mogłabym znieść myśli, że… –
Potrząsnęła głową i rozejrzała się dookoła. – Nie wiem, co
powiedzieć. Naprawdę to zrobiłeś?
Wzruszył ramionami, skrępowany jej wdzięcznością. To
nie była jego wina, że Lily była dotychczas samotną matką,
ale fakt pozostawał faktem i choć ostatnie tygodnie nie były
normalne, zaczynał rozumieć, jak wielka odpowiedzialność
wiąże się z wychowywaniem dziecka.
– To nic takiego w porównaniu z uśmiechem Emmy.
Przypomniał sobie, co powiedział mu dziadek podczas
ostatniej kłótni: „Twój problem polega na tym, że myślisz tyl-
ko o zyskach. Ale w życiu nie o to chodzi. Chodzi o ludzi. Ty
znasz cenę wszystkiego, ale nie znasz wartości niczego”. Po-
godził się już z dziadkiem, ale znów zacisnął zęby, gdy sobie
przypomniał, jak dziadek wrzucił do ognia projekt, nad któ-
rym Ben spędził wiele miesięcy. Projekt, który miał przepro-
wadzić posiadłość w dwudziesty pierwszy wiek. Ale może
staruszek miał swoje racje. Gdyby Ben natychmiast nie zare-
agował urazą i zamiast wybiec z domu dziadka, został i pró-
bował go przekonać, że nie chodzi tylko o cyfry, może nie
musiałby teraz zasypywać przepaści. Przypomniał sobie
twarz dziadka i uderzyła go jej kruchość.
Wzruszył ramionami, omijając Lily wzrokiem.
– Rynek nieruchomości w tej chwili wygląda tak, że może-
my sprzedać ten dom nawet jutro i jeszcze na tym zarobić.
Lily spuściła wzrok.
– Zamierzasz tu mieszkać?
Popatrzył na nią z takim wyrazem twarzy, jakby chciał coś
powiedzieć, ale zaraz potrząsnął głową.
– Porozmawiamy o tym później. Teraz musisz się prze-
spać. Zaprowadzę cię do sypialni.
Spojrzała na wielkie schody i zakręciło jej się w głowie.
– Obudzisz mnie, jeśli dowiesz się czegoś nowego?
– Obiecuję.
– I nie pozwolisz mi spać zbyt długo?
Ben uważał, że powinna przespać przynajmniej tydzień,
ale skinął głową.
Zaprowadził ją pod drzwi pokoju na piętrze. Lily usypiała
na stojąco. Podeszła do wielkiego łóżka z baldachimem,
z westchnieniem przymknęła oczy i rzuciła się w pościel. Za-
snęła w ciągu kilku sekund.
W piętnaście minut później Ben zastukał do uchylonych
drzwi, a gdy nie usłyszał odpowiedzi, otworzył je szerzej
i usłyszał jej spokojny oddech. Wszedł do sypialni i ostrożnie
zasunął rolety. W pokoju zrobiło się nieco ciemniej, jednak
rolety nie były szczelne. Ciężkie zasłony skuteczniej zaciem-
niłyby pomieszczenie, ale zgrzyt mosiężnych kółek o metalo-
wy karnisz mógłby obudzić umarłego, toteż Ben zostawił za-
słony w spokoju.
Lily westchnęła przez sen. Sięgnął ręką do klamki, ale cof-
nął się jeszcze i przez chwilę na nią patrzył. Leżała na brzu-
chu z jedną ręką zarzuconą nad głowę, druga zwisała poza
krawędź łóżka. Z twarzą ukrytą w poduszce i rozrzuconymi
na pościeli włosami wyglądała jak śpiący anioł. Ben sięgnął
po kraciasty pled leżący w nogach łóżka i przykrył ją ostroż-
nie, a potem zdjął jej buty.
– Ożeń się z nią – powiedział oczywiście dziadek i, jak
zwykle u niego, brzmiało to jak rozkaz, a nie jak sugestia. To
był niedorzeczny pomysł, ale Ben wiedział, że staruszek,
choć był beznadziejnie staroświecki i nie miał o niczym poję-
cia, chciał dla niego jak najlepiej. – Kompromis to nie jest
brzydkie słowo. Życie nie musi polegać na nieustannych zde-
rzeniach czołowych.
Ben niechętnie przyznawał, że dziadek nie powiedział mu
nic, czego on sam nie pomyślałby wcześniej w skrytości du-
cha. Nie zamierzał zakładać rodziny, ale skoro już ją miał, le-
piej chyba było zalegalizować istniejący stan rzeczy. Ten po-
mysł przemawiał do niego coraz bardziej. Myślał o małżeń-
stwie jak o kontrakcie, bo był zbyt wielkim tchórzem, by
przyznać się do prawdy. Dopiero dzisiaj się przekonał, jak by
się poczuł, gdyby stracił kogoś, kogo kochał. A jeszcze gorzej
byłoby, gdyby stracił Lily, wiedząc, że zabrakło mu odwagi,
by przyznać, że ją kocha.
Ale Lily była teraz pod jego opieką i nic nie mogło jej się
stać. Miał ochotę obudzić ją i natychmiast jej to powiedzieć.
Powstrzymywał się resztką sił, żeby tego nie zrobić. Wie-
dział, że to nie jest odpowiedni moment. Lily była teraz sku-
piona wyłącznie na Emily Rose. A poza tym wyśmiałaby go,
gdyby tylko wspomniał o miłości.
Zacisnął zęby i wyszedł na korytarz. Musiał działać długo-
terminowo, udowodnić jej, że jest mężczyzną, którego ona
pragnie i potrzebuje, nie tylko w łóżku.
Gabinet w tym domu był jedynym pomieszczeniem, z któ-
rego poprzedni właściciele zabrali niektóre rzeczy. Półki na
książki pokrywające całą ścianę były puste, został tylko rząd
bardzo starych encyklopedii i kilka podniszczonych powieści
w tanich wydaniach. Na ścianie nad ciężkim biurkiem widać
było ślady po obrazkach albo może zdjęciach, które wisiały
tam wcześniej. Ben usiadł przy biurku i otworzył laptop.
Trudno mu było się skupić, ale w końcu popracował przez
godzinę, a potem chyba się zdrzemnął na siedząco. Kiedy się
ocknął, za oknem nie świeciło już słońce, a w uszach roz-
brzmiewał przenikliwy krzyk, od którego włosy stanęły mu
dęba. Na chwilę zastygł, a potem zerwał się z krzesła i popę-
dził na górę.
Lily siedziała na łóżku, sztywno wyprostowana. Oczy mia-
ła szeroko otwarte i patrzyła przed siebie niewidzącym wzro-
kiem. W każdym razie była cała i zdrowa. Z ulgi zakręciło mu
się w głowie. Przyklęknął obok niej i wziął ją w ramiona. Jej
skóra była chłodna i wilgotna od potu.
– Co się stało? – Patrzyła na niego, ale widział, że go nie
rozpoznaje. Całym jej ciałem wstrząsały dreszcze. – Lily, po-
wiedz coś. Co się stało, kochanie?
Powoli zmarszczyła brwi i zamrugała.
– Lily, co się dzieje? Powiedz coś.
– Spałam, tak? Ben, co ty tu robisz? – Nie od razu zorien-
towała się, gdzie jest. Ben był przy niej, potargany, ale ubra-
ny w dżinsy i koszulę. – Emmy.
Jeszcze zanim Ben zapewnił ją, że z Emmy wszystko jest
w porządku, Lily oprzytomniała i lęk ustąpił.
– Krzyczałaś. – Przymknął oczy, próbując wyrzucić z głowy
ten dźwięk. Na jego wspomnienie wciąż dostawał gęsiej skór-
ki.
– Krzyczałam? – powtórzyła bezwiednie.
Pogładził jej ramiona i delikatnie pchnął znowu na łóżko.
– Śpij. Miałaś zły sen.
– Nie pamiętam. – Zabawnie zmarszczyła nos. Ben stłumił
śmiech.
– To dobrze. – Pocałował ją w czoło i szepnął: – Śpij.
Powoli wracała jej jasność umysłu. Ben zaczął się podno-
sić z łóżka, ale z determinacją pochwyciła go za ramię. Znów
usiadła i pogładziła go po policzku. Zacisnął zęby, z trudem
nad sobą panując.
– Nie. Jutro nic nie będziesz pamiętała.
Lily przycisnęła palec do jego ust.
– Nie śpię ani nie jestem lunatyczką. Jestem zupełnie roz-
budzona. Proszę, Ben, zostań. Nie chcę być teraz sama.
Ben walczył ze sobą z najwyższym trudem.
– Zabijesz mnie, Lily. Wierz mi, naprawdę chciałbym
z tobą zostać. – Odsunął kosmyk jej włosów za ucho, poczuł
wilgoć na policzku i objął jej twarz dłońmi. – Płaczesz.
– Tak? – Dotknęła jego policzka. – Chcę, żebyś mnie objął.
Ich spojrzenia spotkały się.
– Chciałbym, ale… – Wszystko miało jakieś granice. Ben
chciał ją pocieszyć, ale wiedział, że jeśli teraz jej dotknie, to
nie będzie już mógł się cofnąć.
– W samochodzie mnie pocałowałeś.
Pochwycił jej rękę i odsunął od swojej twarzy. Opuściła
wzrok, ale zaraz znów spojrzała mu w oczy.
– Podobało mi się to. Czy mógłbyś mnie pocałować jeszcze
raz?
Zatrzymał wzrok na jej ustach. Jak najbardziej mógł ją po-
całować, ale wiedział, że na tym się nie skończy. Ale z dru-
giej strony, co w tym mogło być złego? Obydwoje byli dorośli
i obydwoje tego chcieli. Co go zatem powstrzymywało?
– Ben, proszę. Chcę, żebyś tu ze mną został i żebyś się ze
mną kochał. – Poczuła ulgę, gdy wreszcie powiedziała to gło-
śno, zdawało jej się jednak, że musi się jakoś usprawiedliwić.
– Tak długo się bałam. Teraz chcę, żeby było mi ciepło i bez-
piecznie. Nie chcę być sama – szepnęła. – Rozumiesz?
Nie był w stanie kontrolować swojej fizycznej reakcji, ale
mógł jeszcze odejść. Szlachetniejszy człowiek może by to zro-
bił. On jednak powoli skinął głową i dotknął jej twarzy.
Chciał tylko pogładzić ją po policzku.
– Jesteś wyczerpana fizycznie i emocjonalnie. Sama nie
wiesz, co mówisz.
Lily popatrzyła na niego z niedowierzaniem.
– Jak śmiesz mówić mi, co wiem, a czego nie wiem! – wy-
krzyknęła ze złością. – Po prostu powiedz mi prawdę! Jakoś
to przeżyję. Odrzucali mnie już lepsi mężczyźni od ciebie, ty
draniu!
Zanim zdążyła uderzyć go w twarz, pochwycił ją za rękę
i pociągnął. Upadli na łóżko. Lily znalazła się na nim.
– Interesuje mnie tylko to, co jest możliwe. A nie jest moż-
liwe, by jakiś mężczyzna mógł cię odtrącić – powiedział nie-
wyraźnie, wpatrując się w jej piersi.
Poderwała się, usiadła na nim okrakiem i krzyknęła:
– Puść mnie!
– To nie ja cię trzymam.
Bezradnie potrząsnęła głową i ich oczy się spotkały. Ben
pochwycił ją za nadgarstki i znów ściągnął na łóżko. Wciąż
patrząc jej w oczy, poruszył się i delikatnie obrócił. Teraz le-
żeli obok siebie.
– Chcesz tego?
Skinęła głową i przymknęła oczy.
– Co trzeba zrobić, żeby móc obudzić się obok ciebie
w łóżku? – Miał to być żart, ale zabrzmiał bardzo poważnie.
Ben obudził się o niemożliwie wczesnej porze i kiedy zamiast
Lily zastał w łóżku tylko zapach jej perfum, poczuł dojmujące
uczucie straty.
Sięgnęła po dzbanek ze świeżo zaparzoną kawą i popa-
trzyła na niego spokojnie. Stał w progu kuchni, boso, w roz-
piętych dżinsach i koszuli narzuconej na ramiona.
– Muszę wracać do szpitala. – Przeniosła wzrok na trzyma-
ną w ręku łyżeczkę. Nie miała pojęcia, ile cukru wsypała już
do kawy, więc tylko wzruszyła ramionami i dosypała jeszcze
jedną łyżeczkę.
– Ta noc… – Ben zatrzymał się w progu. Była zadowolona,
że oddzielał ich stół. Wszystko już sobie przemyślała. Nie
chciała narażać się na oskarżenie, że zbyt romantycznie trak-
tuje to, co się zdarzyło, toteż zamierzała zaatakować pierw-
sza.
Ben uniósł brwi i otworzył lodówkę.
– Słucham cię bardzo uważnie.
– Potrzebowałam tego, więc bardzo ci dziękuję. – Dostrze-
gła na jego twarzy zdumienie i wstrząs. A może to była ulga?
– Ale nie będę każdego wieczoru prosić cię o tego rodzaju
dowody współczucia.
Ben zachłysnął się mlekiem. Odstawił karton i otarł pod-
bródek.
– Więc tym właśnie była dla ciebie ta noc?
– Możesz się uspokoić. Nie mam zamiaru opowiadać o głę-
bokich, zmieniających życie doświadczeniach. – Chciała
oszczędzić im obojgu upokorzenia i zażenowania oraz zacho-
wać odrobinę godności. W końcu ostatniej nocy to ona błaga-
ła, by z nią został. Niewiele brakowało, a powiedziałaby mu,
że go kocha.
– To był tylko seks. Doskonały seks. Tak sądzę – dodała
niepewnie.
Ben przypomniał sobie, co czuł, trzymając Lily w ramio-
nach – spokój i poczucie, że jest na swoim miejscu – i spuścił
wzrok.
– Ja też tak sądzę.
Odstawił mleko do lodówki i oparł się o drzwi.
– Niezręczna sytuacja, prawda?
Lily bardzo chciała, żeby jej uśmiech wydawał się szczery,
ale choć kiedyś w szkole teatralnej udało jej się doprowadzić
nauczycieli do łez sceną, w której odgrywała drzewo, teraz
radziła sobie beznadziejnie.
– Ja się czuję doskonale. Już o wszystkim zapomniałam.
Ben zatrzasnął drzwi lodówki i odwrócił się do niej pleca-
mi.
– Gdybym ci uwierzył, to musiałbym się poczuć obrażony.
Otworzyła szeroko oczy.
– Nie! Chciałam powiedzieć, że byłeś wspaniały.
– Mów dalej. Właśnie zaczęło się robić ciekawie.
– To znaczy… ta noc była bardzo intensywna, i razem
z tym wszystkim, co się teraz dzieje… to znaczy… chciałam
powiedzieć, że to jest…
– Niezręczna sytuacja. – Przesunął dłonią po policzku. –
Pewnie dzwoniłaś już do szpitala?
Skinęła głową.
– Wszystko w porządku. Ale…
– Chcesz tam wrócić. Nie ma problemu, daj mi tylko pięć
minut. Wezmę prysznic, a ty możesz zastanowić się nad
moim lekarstwem na niezręczną sytuację.
– Nad jakim lekarstwem?
– Nie powiedziałem ci jeszcze? Powinniśmy wziąć ślub –
oznajmił takim tonem, jakby pytał, jaką polewę życzy sobie
do lodów.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Lily przez całą minutę stała jak słup soli, bez cienia myśli
w głowie. Gdy wreszcie ruszyła się z miejsca, Ben był już
w sypialni, rozebrany do bokserek.
– Na litość boską, ubierz się! – zawołała, usiłując nie pa-
trzeć na niego od pasa w dół, żeby jeszcze bardziej nie pobu-
dzać i tak już przegrzanej wyobraźni.
– Nie biorę prysznica w ubraniu.
– Chyba nie potrafię docenić twojego poczucia humoru.
O co ci chodziło tam, na dole?
Ben błysnął uśmiechem i spuścił wzrok.
– Czuję się urażony, że musisz pytać. Wydawało mi się, że
to zupełnie oczywiste.
Lily oblała się rumieńcem.
– Miałam na myśli: na dole w kuchni.
– Oświadczyłem ci się.
– Miałbyś za swoje, gdybym się zgodziła – syknęła, my-
śląc: Lara wyszła za człowieka, który zatrzymał samolot,
żeby się jej oświadczyć, a ja mam przyjąć oświadczyny w for-
mie żartu? Przygryzła drżące usta. Nie chciała dramatycz-
nych gestów. Potrzebowała tylko jednego słowa: kocham.
– Mam nadzieję, Lily, że się zgodzisz.
Wpatrywała się w jego twarz, szukając na niej drwiny.
– Chyba nie mówisz poważnie? Skąd te oświadczyny?
– Nie chcę, żeby moją córkę wychowywał inny mężczyzna.
Wszystkie nadzieje Lily obróciły się w popiół.
– Nie musisz mi niczego udowadniać, Ben. Jesteś dobrym
ojcem – odrzekła z wrażeniem, że udało jej się ukryć okropne
rozczarowanie.
Ściągnął brwi, próbując zrozumieć, co miała na myśli.
– Niczego ci nie próbuję udowadniać.
– Bo nie musisz – powtórzyła ze sztucznym uśmiechem. –
W ostatnich tygodniach byłeś dla mnie jak opoka.
Ben zazgrzytał zębami.
– Ja nie chcę być opoką. Chcę być twoim mężem.
– Nie, chcesz być ojcem Emmy. Chcesz zrobić to, co trze-
ba, żeby dziadek był zadowolony.
– Co, do diabła, ma z tym wspólnego mój dziadek?
– Chcesz mnie przekonać, że nie próbował cię namówić,
żebyś się ze mną ożenił? Powiedz mu, że mi się oświadczyłeś,
a ja powiedziałam: nie, wtedy nie będzie mógł ci niczego za-
rzucić. Małżeństwo jest trudne, nawet kiedy ludzie się kocha-
ją. A bez miłości… – Znów wzruszyła ramionami.
Ben milczał. Zastanawiała się, czy w głębi ducha czuł
ulgę, wydawał się jednak napięty.
– Cieszę się, że istniejesz w życiu Emmy i nawet jeśli po-
znam kogoś w przyszłości, to nie wpłynie to na twój związek
z nią. Bardzo miło, że mi się oświadczyłeś, ale nie, dziękuję.
– Miło – powtórzył. Byłby gotów rozszarpać na kawałki
każdego mężczyznę, który ośmieliłby się choćby na nią spoj-
rzeć.
Skinęła głową.
– To absurdalny pomysł, ale miły – powtórzyła ze smut-
kiem.
– A ostatnia noc?
Napięcie Lily jeszcze wzrosło. Uśmiechnęła się tym pro-
mienniej.
– Ostatnia noc… no cóż. Oboje od dłuższego czasu żyliśmy
w stresie.
O ironio, gdyby nie była w nim tak bardzo zakochana, to
może zastanowiłaby się nad przyjęciem oświadczyn, ale przy
tym stanie emocji było to niemożliwe. Nie potrafiłaby żyć
w kłamstwie. Byłaby to dla niej powolna śmierć.
– Posłuchaj, wiem, że wypaliłem z tym nieoczekiwanie, ale
po ostatniej nocy zdawało mi się, że nie ma sensu czekać.
Bo ja sama się tego domagałam, pomyślała i była to bar-
dzo upokarzająca myśl.
– Proszę cię tylko, żebyś nie odrzucała od razu tej możli-
wości. W życiu często się zdarza, że musimy robić rzeczy,
o które nigdy wcześniej byśmy się nie podejrzewali. Nigdy
nie sądziłem, że zostanę ojcem, ale zostałem i okazało się, że
jest to jedna z najlepszych rzeczy, jakie mi się zdarzyły.
Gniew Lily opadł. Poczuła ściskanie w gardle.
– Jesteś doskonałym ojcem i dobrze wiem, że oświadczasz
mi się ze względu na Emmy. Uważasz, że tak byłoby najlepiej
dla niej, ale…
– Pozwól, że będę szczery.
Zawsze, gdy ktoś w ten sposób zaczynał rozmowę, miał do
powiedzenia coś nieprzyjemnego, i tym razem też nie było
inaczej.
– Podobnie jak ty uważam, że małżeństwo dla kawałka pa-
pieru nie ma żadnego sensu.
Patrzyła na niego z zaskoczeniem.
– Kiedy po raz pierwszy poszliśmy do łóżka, byłeś zaręczo-
ny.
Ben nie był pewien, czy rzeczywiście usłyszał w jej głosie
zazdrość, czy też było to tylko jego pobożne życzenie.
– Właściwie nie.
– Jak ona by się poczuła, gdybyś się ożenił?
– Caro? – zawołał z jeszcze większym zdumieniem. – A cóż
to wszystko ma z nią wspólnego?
Lily spuściła wzrok.
– Wciąż się przyjaźnicie.
Ben odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się szczerze.
– Kto tak mówi?
– Ona. Zadedykowała ci swój nowy bestseller.
Jedna z pielęgniarek na oddziale przyniosła ze sobą książ-
kę z autografem i twierdziła, że zdjęcie na skrzydełku nie od-
daje sprawiedliwości pięknej blondynce.
– To pewnie miał być żart. Caro i ja nigdy nie byliśmy za-
ręczeni. To był tylko haczyk dla dziennikarzy, kiedy zaczyna-
ła nową karierę. Od tamtej pory nie mieliśmy ze sobą kontak-
tu, choć przysłała mi egzemplarz swojej nowej książki. Na-
prawdę świetnie gotuje. Gdybyśmy wzięli ślub, do tej pory
wyglądałbym już jak czołg. – Ben poklepał się po płaskim
brzuchu. – To już przeszłość. Teraz mam rodzinę. Chcę mieć
rodzinę. A więc?
– Nie musisz się ze mną żenić, żeby mieć rodzinę. Emmy
jest twoją rodziną.
Ben miał ochotę pociągnąć ją w ramiona i pocałunkami
zmusić do uległości.
– Nie chcę być weekendowym ojcem.
– Możesz się z nią widywać, kiedy tylko zechcesz.
– Naprawdę chcesz, żebyśmy się dzielili najważniejszymi
wydarzeniami w życiu naszej córki? Ty bierzesz Boże Naro-
dzenie, a ja Wielkanoc?
– Sama nie wiem, Ben.
Wyczuł, że jej determinacja słabnie i podszedł bliżej.
– Po to są właśnie okresy próbne, żeby się przekonać. Po-
słuchaj. Będziesz przy moich spotkaniach z Emily Rose i tyl-
ko od ciebie będzie zależało, czy pozwolisz mi zanocować
albo zrobić śniadanie. Ale popatrz na to inaczej. Co masz do
stracenia? – Bo ja mam wszystko do stracenia, pomyślał, ale
zdobył się na uśmiech i czekał z napięciem.
Od kilku tygodni widywała go codziennie, a teraz to miało-
by się skończyć? Właśnie ta myśl sprawiła, że Lily zaczęła się
wahać.
– Może masz trochę racji. Możemy mieszkać w jednym
domu, ale nie w tej samej sypialni.
W policzku Bena zadrgał mięsień.
– I co chcesz w ten sposób udowodnić?
– Powiedziałeś, że możesz robić śniadania i że to jest moja
decyzja.
Nie to spodziewał się usłyszeć.
– Bo decyzja jest twoja, ale ja chcę czegoś więcej. – Powoli
ruszył w jej stronę. – Mogę dać ci więcej.
Lily poczuła, że kręci jej się w głowie. Cofnęła się pod
ścianę.
– Wiem, że możesz.
– Ale? – Gdy nie odpowiedziała, powtórzył raz jeszcze: –
Wyjdź za mnie.
Lily przygryzła usta.
– Dla dobra Emmy – dodał. O ironio, nie wiedział, że wła-
śnie tym dodał jej sił do odmowy. Lily wiedziała, że jeśli ma
dla dobra Emmy wpuścić Bena do swojego życia i przetrwać,
to musi się zdystansować fizycznie i emocjonalnie.
– Chyba tego nie przemyślałeś.
Ben z desperacją przeciągnął dłonią po włosach.
– Nie myślę o niczym innym.
– Wiem, że kochasz Emmy i że dobrze to wszystko zapla-
nowałeś – zatoczyła ręką łuk, mając na myśli dom. – Chcesz
nadrobić stracony czas, ale ja nie mam ochoty na zabawę
w szczęśliwą rodzinę. Jeśli wyjdę za mąż, to tylko z właści-
wych powodów.
– Ostatniej nocy wydawało mi się, że…
– To był seks. Możemy się podzielić obowiązkami rodzi-
cielskimi. Ten dom jest duży.
Ben powoli obrócił głowę.
– Myślisz, że możemy mieszkać w tym samym domu i nie
spać w tym samym łóżku?
– Możemy zachowywać się w cywilizowany sposób.
Podniósł się i stanął nad nią, emanując prymitywną siłą.
W tej chwili zupełnie nie sprawiał wrażenia cywilizowanego
człowieka. Lily z trudem łapała oddech.
– Mów za siebie – mruknął. – Mogę ci tylko obiecać, że nie
zapukam do twoich drzwi w środku nocy.
– Myślisz, że ja to zrobię? – odparowała. – Myślisz, że je-
stem aż tak zdesperowana?
Ben uśmiechnął się powoli.
– Tak, tak właśnie myślę.
Uniosła wyżej głowę.
– To nie ja! – Pomyślała jednak: to właśnie ty, Lily. To wła-
śnie ty.
Dwa dni później lekarze zgodzili się wypuścić Emmy do
domu. Wszystkie dokumenty były już podpisane, wizyty do-
mowe umówione, ale w ostatniej chwili powstało zamiesza-
nie, bowiem lekarstwo, którego Emmy potrzebowała, nie na-
deszło na czas z apteki.
Lily właśnie pakowała rzeczy małej, gdy pojawiła się pie-
lęgniarka.
– Przepraszam za opóźnienie, ale mam już te leki.
– Nic się nie stało, jeszcze nie skończyłam pakowania. Nie
mam pojęcia, jak udało nam się w kilka tygodni zgromadzić
tyle rzeczy – sapnęła, próbując wepchnąć ulubiony kocyk
Emmy do torby i jednocześnie nie upuścić trzymanej na bio-
drze córki. W dodatku poczuła mrowienie na karku, co ozna-
czało, że Ben wszedł do pokoju.
– Pomogę pani. – Pielęgniarka wzięła od niej małą i podała
Benowi. – Tatuś może ją potrzymać.
Lily podniosła się znad torby i zobaczyła, że jej córka ści-
ska między palcami usta ojca.
– Emmy, to boli – ostrzegła ją.
– Lepiej pocałuj tatusia – podsunęła pielęgniarka.
Mała cmoknęła Bena w policzek i zaśmiała się.
– Tatuś, tatuś!
Ben i Lily spojrzeli na siebie nad głową dziecka. Na widok
emocji w jego oczach gardło Lily ścisnęło się, a pod powieki
napłynęły łzy. Od dwóch dni próbowała zbudować wokół sie-
bie mur, a teraz ten mur runął z powodu jednego spojrzenia.
Pomysł, żeby mieszkali pod tym samym dachem, był zupełnie
chory.
Dwa tygodnie później Lily zmieniła zdanie. Jedynym cho-
rym elementem w tym układzie była ona sama. Chwila kryzy-
su nadeszła, gdy przyłapała się na wąchaniu swetra, który
Ben zostawił na oparciu krzesła.
Co ty robisz? – zapytała siebie. Mogła mieć go całego,
a zamiast tego wąchała jego sweter jak jakaś fetyszystka.
Obawiała się, że jeśli to potrwa jeszcze trochę, to oszaleje.
W dodatku była pewna, że Ben zdaje sobie sprawę z jej sta-
nu. W końcu chyba nie bez powodu chodził po domu półnagi
i ocierał się o nią przy każdej okazji. Robił to specjalnie po
to, żeby ją dręczyć.
Przycisnęła rękę do piersi, przymknęła oczy i bezwładnie
opadła na krzesło. Pomysł wspólnego zamieszkania od same-
go początku był zupełnie idiotyczny. Co ona sobie właściwie
myślała? Trzeba było od razu powiedzieć mu prawdę. Ale jak
by to brzmiało: „Ben, nie mogę za ciebie wyjść, bo cię ko-
cham, a wiem, że ty nigdy mnie nie pokochasz”?
Zaśmiała się krótko. Czy to rzeczywiście był żart? Czuła
się już tym wszystkim skrajnie wyczerpana. Wiedziała, że je-
śli spróbuje z nim o tym porozmawiać, to wyłoży mu kawę na
ławę. A właściwie dlaczego nie? – pomyślała lekkomyślnie.
Może lepiej byłoby zdobyć się na szczerość. Tylko jaka mogła
być cena tej szczerości? Ale to nie miało znaczenia, bo po
prostu nie była w stanie już dłużej znosić jego nieustannej
obecności, a poza tym Ben zasługiwał na to, żeby poznać
prawdę. Prosił ją, żeby za niego wyszła, więc miał chyba pra-
wo wiedzieć, dlaczego odmówiła. Czy była egoistką, pragnąc
czegoś więcej? Był doskonałym ojcem, Emmy go kochała.
Odezwał się dzwonek u drzwi i Lily zerwała się na nogi.
Ten ktoś, kto dzwonił, nie zdejmował palca z przycisku, a Lily
wiedziała z doświadczenia, że jeśli Emmy obudzi się przed-
wcześnie z drzemki, to przez całe popołudnie będzie nie
w sosie.
– Idiota – mruknęła pod nosem i zawołała głośniej. – Już
idę!
Cały dzień od samego rana był do niczego. Przy śniadaniu
toczyli niezmiernie uprzejmą rozmowę. Lily nie patrzyła mu
w oczy, a on omal nie wybuchnął.
Ironia sytuacji polegała na tym, że Ben przez całe życie
unikał zobowiązań emocjonalnych i uważał małżeństwo za
pułapkę. Sądził, że kieruje nim zdrowy rozsądek, ale to był
tylko lęk. Jeszcze zabawniejsze było to, że ludzie zwykle uwa-
żali go za nieulękłego ryzykanta. Jednak gdy chodziło o to, co
w życiu najważniejsze, okazał się zwykłym tchórzem. A teraz
kobieta, która przekonała go, że jest zdolny do miłości i że jej
potrzebuje, trzymała go na dystans.
Ben miał w życiu wiele kiepskich okresów, ale jeszcze nig-
dy nie budził się rano w tak ponurym nastroju. Miał wszyst-
ko, czego pragnął, na wyciągnięcie ramienia, ale równie do-
brze mogłoby się to znajdować o milion mil stąd. Nie był
w stanie żyć tak dłużej i wiedział, że musi coś z tym zrobić –
lepiej późno niż wcale.
Wiedział, że ona też nie jest szczęśliwa. Nie mógł jej zmu-
sić, żeby go pokochała, ale mógł chociaż próbować. Jego plan
zaczynał nabierać kształtów.
Głośna hollywoodzka para aktorów, która siedziała przy
sąsiednim stoliku, podeszła do niego, żeby się pożegnać,
a potem wysunęła się z hotelu tylnym wyjściem, żeby unik-
nąć gromady paparazzich i trzech ekip filmowych czatują-
cych przy głównych drzwiach. W każdym razie udało mu się
zdobyć od nich potężne datki na rzecz pewnej organizacji do-
broczynnej.
Liczył minuty do chwili, kiedy wreszcie będzie mógł wró-
cić do domu. W końcu wyszedł na ulicę i natychmiast oślepiły
go flesze. Reporterzy szybko zauważyli, że to nie jest ofiara,
na którą czyhali, i flesze przestały błyskać, ktoś go jednak
rozpoznał i zawołał po imieniu. Prawie się udało, pomyślał.
Jego limuzyna podjeżdżała już do krawężnika.
Ben już dawno postanowił nie podlizywać się mediom. Nie
mógł zupełnie uniknąć obecności reporterów w swoim życiu
– jego twarz pojawiała się na stronach towarzyskich i bizne-
sowych, a gazety poświęcone finansom lubiły go cytować, ale
nie potrafiłby żyć w nieustannym blasku fleszy. Musiałby się
z tym pogodzić, gdyby często bywał w nocnych klubach, ale
unikał takich miejsc. Jego nazwisko rzadko pojawiało się
w tabloidach i nie rozumiał, do czego komuś może się przy-
dać historyjka o jego spotkaniu przy śniadaniu, sądził jednak,
że każdy musi z czegoś żyć. Zignorował zatem kamery wyce-
lowane w jego twarz i był już o kilka kroków od swojej limu-
zyny, gdy to się zdarzyło. Wysoka rudowłosa kobieta w różo-
wej sukience mini, która ciasno opinała jej ponętne kształty,
przecisnęła się między reporterami i podbiegła do Bena
w butach na dziesięciocentymetrowych obcasach. Rany bo-
skie, pomyślał. Z jakiegoś nieznanego mu powodu bliźniacz-
ka Lily chciała dać reporterom prezent w postaci okazji do
zdjęcia, a on nie mógł z tym nic zrobić.
Lara z drapieżnym uśmiechem przycisnęła się do niego
i Ben poczuł mocny zapach alkoholu. Stał sztywno, gdy
dziewczyna zarzuciła mu ręce na szyję, przyciągnęła jego
głowę do swojej i wpiła się ustami w jego usta.
Marzenia paparazzich zostały spełnione, pomyślał, gdy
w końcu udało mu się wcisnąć do samochodu, holując Larę
za sobą.
– Jedź – warknął do kierowcy.
Obok niego Lara zaczęła cicho pochrapywać.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Wbiegła do holu. Dzwonek rozległ się jeszcze głośniej, ale
na szczęście nie usłyszała płaczu na górze. Ben wyposażył
pokój Emmy w skomplikowany system monitoringu. Nawet
gdyby szpilka upadła na podłogę, byłoby to słychać w całym
domu. Dzięki temu Lily nie musiała biegać na górę za każ-
dym razem, gdy wydawało jej się, że coś słyszy.
– Już idę!
Otworzyła drzwi z rozmachem i stanęła jak wryta.
– Bogu dzięki! – Ben wszedł do środka, holując za sobą jej
siostrę. Lily jak automat zamknęła za nimi drzwi.
– To nie jest to, na co wygląda – powiedział.
– Lil, Lil – wybełkotała Lara i znów opadła na ramię Bena.
– Pojawiła się, nie wiadomo skąd. Nie jest trzeźwa.
– Widzę. – Zazdrość, która dźgnęła Lily w pierwszej chwi-
li, przygasła, ale widok, jaki miała przed sobą, nie napawał
jej radością.
– Nie miałem pojęcia, co z nią zrobić, więc…
– Więc przywiozłeś ją do domu.
– To nie był plan, raczej desperacja – przyznał i wziął głę-
boki oddech. – Chyba powinienem ci od razu powiedzieć, że
twoja siostra mnie pocałowała i ktoś to sfilmował.
– Podobało ci się?
– Nie – wzdrygnął się.
– Hej! Ja bardzo, bardzo dobrze całuję – wymamrotała
Lara i znów zaczęła pochrapywać.
Ben przewrócił oczami i skrzywił się z niechęcią.
– Jest zupełnie nieprzytomna.
– Dobrze zrobiłeś – powiedziała Lily szlachetnie.
Jej siostra podniosła głowę i znów wybełkotała:
– Gratuluję. Czy mogę być drużbą… nie, druhną honoro-
wą? – Głowa znów jej opadła.
– Czy sądzisz, że potrzebny jest lekarz? – zapytała Lily
z niepokojem.
– Nie. Wystarczy, jeśli się prześpi.
– Chyba masz rację.
Ben już ciągnął Larę na górę po schodach. Poszła za nim
i otworzyła drzwi do najbliższej sypialni gościnnej. Bez waha-
nia rzucił swój ciężar na łóżko i odetchnął z ulgą.
– Dasz sobie z nią radę? Ja mam już na dzisiaj dość twojej
siostry.
Lily skinęła głową. Ułożenie Lary do snu zajęło jej pół go-
dziny. Gdy wróciła na dół, Ben siedział w salonie ze szkla-
neczką whisky w ręku.
– Wiem, że jest dopiero dwunasta, ale bardzo tego potrze-
buję. Twoja siostra to… – Wzdrygnął się. – Zupełny koszmar.
Jego wyraźna niechęć wzbudziła w niej sprzeciw, a poza
tym Lily szczerze martwiła się o bliźniaczkę.
– Tak naprawdę to nie. Myślę, że ona jest teraz bardzo
nieszczęśliwa. Ma problemy w małżeństwie. – Lily nie miała
wątpliwości, że gdy Lara wytrzeźwieje, opowie jej o wszyst-
kim.
Ben jednak nie miał tyle współczucia.
– Wcale się nie dziwię. Nawet święty by z nią nie wytrzy-
mał. To niezrównoważona kobieta. Nie mam pojęcia, jakie
ma problemy, i szczerze mówiąc, wcale mnie to nie interesu-
je.
– Czy sądzisz, że powinnam przy niej posiedzieć na wypa-
dek, gdyby się obudziła?
– Nie. – Odstawił szklankę i przysunął się bliżej. – Byłaś
o nią zazdrosna?
– Trochę. Zawsze, kiedy ona była w pobliżu, ja czułam się
niewidzialna.
– Rywalizacja między rodzeństwem?
– Ja nie rywalizowałam. Lara zawsze była we wszystkim
lepsza ode mnie.
Ben wyciągnął rękę i dotknął jej twarzy.
– Jesteś warta więcej niż sto Lar.
Lily uśmiechnęła się.
– Przez chwilę byłam zazdrosna – przyznała. – Gdy zoba-
czyłam, że ją obejmujesz. Ale potem dostrzegłam twoją twarz
– zaśmiała się.
– Cieszę się, że cię to bawi.
– Jestem pewna, że jej męża by nie bawiło – westchnęła. –
Możemy powiedzieć ludziom, że to byłam ja.
Ben jednak zniszczył jej błyskotliwy plan w zarodku.
– Nie zrobimy tego.
– A jeśli Raoul pomyśli sobie, że…
– Potrafię o siebie zadbać – odrzekł z rozbawieniem.
– I o mnie też. O mnie i o Emmy. Zawsze będę dobrze
wspominać ten okres, ale nie mogę już dłużej tak cię więzić.
Zasługujesz na coś lepszego – powiedziała i do oczu napłynę-
ły jej łzy.
Ben wyglądał w tej chwili jak posąg wyrzeźbiony z kamie-
nia. Jego twarz była zupełnie pozbawiona wyrazu. Czyżby za
długo czekał?
– Zasługujesz na to, żebym ci powiedziała, dlaczego nie
mogę za ciebie wyjść.
Pochylił się w jej stronę z twarzą ściągniętą cierpieniem.
– Czy jest ktoś inny? Ten lekarz? – Przymrużył oczy, przy-
pominając sobie młodego lekarza, który wyraźnie okazywał
Lily względy.
– Co? Nie. Nie ma nikogo innego i nigdy nie będzie. – Cof-
nęła się, bo dobrze wiedziała, że jeśli Ben jej dotknie, cała
determinacja pryśnie. – Nie mogę za ciebie wyjść, bo cię ko-
cham.
Czekała z napięciem, ale jego twarz w dalszym ciągu nie
wyrażała niczego. Nie miała pojęcia, czy Ben jej uwierzył.
– Przepraszam, ale sam chyba rozumiesz, że właśnie dla-
tego małżeństwo jako kontrakt byłoby dla mnie nie do znie-
sienia.
– Rozumiem.
Lily przełknęła. Miała nadzieję, że Ben przyjmie to spokoj-
nie, ale nie aż tak spokojnie! Odwróciła się, próbując zacho-
wywać się równie obojętnie jak on.
– Powinnam zadzwonić do mamy i powiedzieć jej, że
z Larą wszystko w porządku. Wczoraj wieczorem wspomina-
ła, że miała od niej dziwny telefon.
– Nie.
– Co: nie?
– Nie teraz. – Pochwycił ją za ramię i przyciągnął do sie-
bie. – Powiedz to jeszcze raz.
– Co mam powiedzieć? – Potrząsnęła głową i zauważyła
dziwny blask w jego oczach. – Nie jesteśmy już ze sobą tak
blisko jak kiedyś.
– Ostatnie tygodnie bardzo nas zbliżyły.
– Nie mówię o nas, tylko o Larze i o mnie.
Ben zaklął pod nosem.
– Nie chcę rozmawiać o Larze.
– W takim razie czego chcesz?
– Chcę, żebyś to powiedziała jeszcze raz. Powtórz, dlacze-
go nie możesz za mnie wyjść.
– Bo cię kocham – oświadczyła godnie, odkładając dumę
na bok. To już nie miało znaczenia.
– I nie ma szansy, że szybko ci to przejdzie?
Potrząsnęła głową z nieszczęśliwym wyrazem twarzy.
– Nie chciałaś, żeby tak się stało, ale tak się stało?
Lily szeroko otworzyła oczy.
– Skąd wiesz?
– Bo ze mną było tak samo. Zawsze myślałem, że nie po-
trafię nikogo kochać i byłem z tego zadowolony. Byłem idio-
tą. Ale ty, Lily, nauczyłaś mnie, czym jest miłość. Przy tobie
poczułem pełnię. Kocham cię.
Prosta szczerość bijąca z jego słów i drżenie głosu sprawi-
ły, że do oczu Lily napłynęły łzy radości. Potrząsnęła głową,
wciąż nie wierząc, że to się dzieje naprawdę.
– Dlaczego mi nie powiedziałeś wcześniej, Ben? Byłam
taka nieszczęśliwa, gdy musiałam udawać.
– Czekałem.
– Na co?
– Chciałem ci udowodnić, że z mojej strony jest to praw-
dziwe uczucie. Że jestem ciebie wart.
– A ja myślałam, że chcesz tylko być ojcem dla Emmy.
– Nie chciałem cię popędzać. – W jego głosie pojawił się
cień urazy. – Skąd mogłem wiedzieć, że mnie kochasz? – Za-
nim zdążyła odpowiedzieć, pochylił głowę i pocałował ją,
wkładając w ten pocałunek całą frustrację ostatnich tygodni.
Na twarz Lily wypłynął rozmarzony uśmiech.
– Ułożyłem sobie plan – mówił Ben. – Chciałem najpierw
wszystko przygotować i skończyć roboty w Warren Court.
Ale gdybym wiedział, że mnie kochasz, wyrzuciłbym ten plan
przez okno.
– Roboty w Warren? – zdumiała się.
– Tak. Ten dom jest trochę za mały, a mój dziadek za bar-
dzo się zestarzał, żeby mieszkać tam samotnie. Wymyślili-
śmy, że urządzimy mu osobne mieszkanie na parterze.
– My? To jakaś konspiracja? – Zanim zdążył odpowiedzieć,
przycisnęła dłoń do jego ust. – O co chodzi z tymi domami?
Nic mnie nie obchodzą domy. Obchodzą mnie ludzie. Ty
i Emmy. Tak cię kocham, Ben!
Znów zaczął ją całować, aż zakręciło jej się w głowie.
– Mnie też jest wszystko jedno, gdzie mieszkam – powie-
dział w końcu, gładząc ją po twarzy. – Mój dom jest tam,
gdzie ty. Chciałem ci tylko udowodnić, że potrafię być do-
brym ojcem i mężem, że jestem w pełni zaangażowany.
Z sercem pełnym radości objęła go mocno.
– Czy potrafisz wejść na górę, nie kupując po drodze na-
stępnego domu?
– Spróbuję – obiecał i wziął ją na ręce, ale zatrzymał się
jeszcze w progu. – Powinienem ci powiedzieć, że jutro przyj-
dzie tu projektant. Chcę zrobić mały remont, zanim przekażę
ten dom szpitalowi. Po kilku przeróbkach będzie się doskona-
le nadawał dla rodzin, które znajdą się w takiej sytuacji jak
my wcześniej.
Do oczu Lily znów napłynęły łzy.
– Ben, to wspaniały pomysł.
– Mam tylko nadzieję, że niektóre z tych rodzin doczekają
szczęśliwego końca. Rok temu moje życie było puste, a teraz
mam wszystko, czego mógłbym zapragnąć.
– Ja też – westchnęła.
Ben poniósł ją na górę.
– Cicho – szepnęła Lily na schodach. – Bo obudzimy Larę.
Zza drzwi dobiegł ich głośny płacz.
– Już za późno. Przykro mi, Ben.
– No cóż – westchnął. – Pamiętaj tylko, na czym stanęli-
śmy, i obiecaj, że jeśli ona pojawi się na naszym weselu, to
schowasz alkohol.
– Przecież chciałeś mieć życie rodzinne – zakpiła.
Popatrzył na nią z tęsknotą.
– Zawsze chciałem mieć ciebie i to się nie zmieni.
Kilka tygodni później wzięli ślub w obecności przyjaciół
i rodziny, ale obietnica, którą Ben złożył Lily na schodach,
znaczyła dla niej o wiele więcej.
EPILOG
Emily Rose Warrender
Klasa pierwsza
Praca domowa: Mój weekend.
W ten weekend chciałam pojeździć na koniku, ale mamu-
sia i tatuś musieli pojechać do szpitala i zostałam z babcią.
Bawiłyśmy się w przyjęcie, bo babcia jest już stara. Ma chyba
ze dwadzieścia lat i musi dużo siedzieć.
Mamusia i tatuś dzisiaj rano przywieźli do domu dziecko.
Mamusia mówi, że jest podobne do tatusia, ale ja tego nie
widzę, bo mój tatuś jest bardzo wysoki i przystojny, a mały
Harry jest pomarszczony i czerwony. Mamusia ma rude wło-
sy tak jak ja i jest bardzo ładna tak jak ja.
Harry jeszcze nie umie nic robić, ale tatuś mówi, że kiedy
będzie starszy, może w przyszłym tygodniu, będę go mogła
nauczyć kopać piłkę i robić inne rzeczy, które ja już dobrze
umiem. Tatuś mówi, że ja będę szefem.
Bardzo kocham mamusię i tatusia, i Harry’ego, ale najbar-
dziej konika. Będę bardzo dobrym szefem.
Tytuł oryginału: Her Nine Month Confession Pierwsze wydanie: Harlequin
Mills & Boon Limited, 2015
Redaktor serii: Marzena Cieśla
Opracowanie redakcyjne: Marzena Cieśla Korekta: Hanna Lachowska
© 2015 by Kim Lawrence
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2017
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości
dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Books
S.A.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.
Jakiekolwiek podobieństwo do osob rzeczywistych – żywych i umarłych – jest
całkowicie przypadkowe.
Harlequin i Harlequin Światowe Życie są zastrzeżonymi znakami należącymi
do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.
HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins
Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25
ISBN 978-83-276-3002-5
Konwersja do formatu MOBI:
Legimi Sp. z o.o.
Spis treści
Strona tytułowa
Prolog
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Epilog
Strona redakcyjna