Marion Lennox
Samotny z wyboru
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Powinienem się stąd wyprowadzić, pomyślał Cal, spoglądając z werandy na ocean
skąpany w blasku księżyca. Mieszkanie z całą bandą młodych lekarzy z różnych stron świata
ma swoje dobre strony, ale czasami przemienia się w koszmar. Na przykład teraz. Stażystka
Kirsty i kardiolog Simon zwinęli manatki, wyjaśniając, że zmuszają ich do tego sprawy
osobiste. Zostawili za sobą dom lekarzy huczący od plotek, dwie zrozpaczone byłe sympatie
oraz szpital z niebezpiecznie okrojonym zespołem.
Crocodile Creek nie ma szczęścia do lekarzy. W tej chwili dwoje wyjechało na urlop,
trzeci spadł tydzień temu z roweru i jest w gipsie, a czwartego, aż trudno w to uwierzyć,
zmogła wietrzna ospa. Para, która ewakuowała się w takim pośpiechu, nie wzięła tego pod
uwagę, angażując się w te swoje... sprawy osobiste.
Szlag by to trafił. Teraz Emily tonie we łzach, a Mike cierpi z powodu urażonej godności.
Oboje są świetnymi lekarzami i wspaniałymi kolegami, ale będzie czuł się zmuszony ich
pocieszać, a nie ma na to najmniejszej ochoty. Jedyne, czego pragnie od życia, to uprawiać
medycynę i pić piwo. Oraz przestać myśleć o Ginie.
Dlaczego przypomniał sobie o niej akurat teraz? Ostatni raz widział ją pięć lat temu, więc
powinna już przejść do historii. Ale nie przeszła.
Sentymentalne bzdury, mruknął. Stary szpital, w którym teraz mieszkają lekarze,
nieustannie jest areną przeróżnych emocjonalnych zawirowań, i to one każą mu o niej myśleć.
O tym, jak odeszła i przepadła jak kamień w wodę. Musi wyrzucić ją z pamięci. Jeden jedyny
raz jak skończony idiota pozwolił sobie na uczucie, ale już mu to przeszło.
Można by poszukać Mike’a i namówić go na partyjkę snookera. To by uwolniło jego
umysł od niechcianych wspomnień i może pomogłoby Mike’owi. Za mało czasu. Znowu ma
nocny dyżur. Może obejdzie się bez operacji, ale z powodu tak zdziesiątkowanego zespołu
może mu przyjść ratować alergika od kataru siennego albo i ofiarę ukąszenia jadowitego
węża. Oznacza to, że nie może wypić drugiego piwa.
Kirsty i Simon. Żeby ich pokręciło! Ten ich żałosny romans komplikuje mu życie.
Wszyscy ich bardzo lubili, więc teraz wszyscy są nieszczęśliwi. Dom lekarzy w Crocodile
Creek ma być miejscem tętniącym życiem i pełnym radości, jego wolną od trosk bazą, dzięki
której on może zajmować się medycyną.
Skrzypnęły drzwi, po czym stanęła przed nim Emily, anestezjolog. Była zapłakana, blada
i wyglądała najwyżej na szesnaście lat. Stary, nie ulegaj emocjom!
Mimo to przesunął się na ławce, by zrobić jej miejsce, objął ją i przytulił. Tak, emocje to
nie jego specjalność, ale Emily jest taka kochana...
– Simon to łachudra – zawyrokował.
– Nieprawda – chlipnęła. – On wróci. On i Kirsty to pomyłka.
– To nie jest żadna pomyłka. – Nie warto, żeby tak się oszukiwała. – Simon to łachudra –
powtórzył.
– Takiego drania nie warto kochać. Zasługujesz na kogoś lepszego.
– Mądrala. Ciebie inna łachudra zostawiła pięć lat temu. I co? Lepiej ci bez Giny?
Wątpię.
Ten atak tak go zaskoczył, że mało brakowało, a rozlałby piwo. Skąd Emily wie o Ginie?
No tak, w tym cholernym domu lekarza nie uchowa się żadna tajemnica. Czasami lękał się
nawet o swoje sny.
– Nie rozmawiamy o mnie – zauważył obojętnym tonem. – Rozmawiamy o tobie. To ty
masz złamane serce.
– Ale ty mi nie pomożesz! – jęknęła Emily: – Minęło pięć lat, a nie możesz przestać o
niej myśleć. Charles twierdzi, że kochasz tę Ginę tak samo jak pięć lat temu, a ja jestem
dopiero na początku drogi. Och, Cal, ja tego nie przeżyję.
Gunyamurra. Pięćset kilometrów na południe. Poród. Serce bije? Nie. Tylko jej się
wydawało.
Zrozpaczona dziewczyna wpatrywała się w drobną istotkę, która miała być jej synem. Jak
mogła się łudzić, że to dziecko przeżyje? Sama jest dzieckiem, więc nie powinna o tym nawet
marzyć. Nie zasłużyła na taki skarb. Co teraz? Gdyby to dziecko przeżyło, nadałoby sens jej
życiu. Ale teraz...
Nic się nie zmieni, pomyślała. Była obolała fizycznie i psychicznie, od kilku miesięcy
ledwie się poruszała w czarnej otchłani rozpaczy. Delikatnie powiodła palcem po
pozbawionej życia twarzyczce. Jej dziecko.
Musi je tu zostawić.
– Szkoda, że nie zobaczył cię twój ojciec – szepnęła, czując, jak łzy spływają jej po
policzkach.
Na nic płacz. Musi wracać. Już słychać szum silników odjeżdżających aut. Usiądzie na
tylnym siedzeniu samochodu rodziców, a oni nawet nie będą pytać, gdzie była. Nawet nie
zauważyli, że zniknęła im z oczu.
Teraz też jej nie zauważą. Dlaczego miałoby być inaczej? Jej życie nie ma sensu.
– Tutaj jest dzidziuś! – zawołał CJ zza głazu, za którym się ukrył.
Gina westchnęła zdesperowana. Sprawa zaspokojenie prostej wydawałoby się potrzeby
fizjologicznej jej czteroletniego synka zaczynała ją przerastać, tym bardziej że ostatni autokar
z terenów rodeo miał odjechać za dziesięć minut. Muszą do niego wsiąść. Nie zostaną na noc
w samym sercu australijskiego buszu.
– CJ, rób, co masz robić, i wychodź stamtąd!
Bez rezultatu. On jest taki sam jak jego ojciec, pomyślała. Niezależny i skłonny za
wszelką cenę podążać przez siebie wyznaczonym szlakiem. Jak dzisiaj. Otworzył drzwi do
jednej z przenośnych toalet i zastygł w bezruchu.
– Ja tu nie wejdę. Tu śmierdzi.
Trudno temu zaprzeczyć, pomyślała. Rodeo już się skończyło, więc tojki obsłużyły
kilkuset piwoszy, zatem opinia CJ-a jest w stu procentach uzasadniona.
W tej sytuacji zaprowadziła go na koniec parkingu, gdzie zaczynały się zarośla. Ale i tam
spotkała się z jego protestem. Malec domagał się prywatności.
– Ktoś mnie zobaczy.
– Schowaj się za tym głazem.
– Dobra, ale sam tam pójdę.
– Idź już.
A teraz...
– Tutaj jest dzidziuś!
Mały ma kapitalną wyobraźnię, ale to nie pora na takie bajki.
– CJ, pospiesz się – rzuciła, niespokojnie spoglądając na autokar, który już ruszał. Byli za
daleko, by kierowca usłyszał jej krzyk.
Spokojnie, nie panikuj, wyjazd z parkingu jest tutaj, więc autokar musi tędy przejechać.
Zatrzymasz go. Kierowca będzie wściekły, ale to najmniejszy problem.
Po co myśmy tu przyjechali? Głupi pomysł. Ogarnęły ją wątpliwości. Wcześniej ta
wyprawa wydawała się jej konieczna. Jeszcze w Stanach uważała, że znajdzie siły, by spotkać
się z Calem, że powie mu to, o czym powinien wiedzieć. Do Crocodile Creek przyjechali
późnym wieczorem w czwartek. Zostawiła CJ-a pod opieką właścicielki pensjonatu, a sama
wyruszyła na poszukiwanie Cala. Poinformowano ją, że dom lekarzy znajduje się na cyplu,
blisko plaży. W mroku prezentował się imponująco. Taka sceneria powinna dodać jej odwagi.
Ale nie dodała. Gdy dotarła do drzwi wejściowych, miała wrażenie, że serce jej zamiera.
Jeszcze gorzej poczuła się, gdy nikt nie zareagował na jej pukanie.
Obszedłszy dom, na werandzie dostrzegła Cala. Lecz to nie był jej Cal. To zrozumiałe.
Czas wszystko zmienia. Nie widział jej. Gdy zbierała się, by go zawołać, na werandę wyszła
młoda kobieta.
Gina znieruchomiała. Chwilę później Cal objął nieznajomą, wtulił twarz w jej włosy i
przemawiał do niej szeptem, na co ona zarzuciła mu ręce na szyję. To nie jest namiętność,
przeszło Ginie przez myśl. Gdyby tak było, może zrealizowałaby swój zamiar. Te gesty
jednak były wyrazem czegoś zdecydowanie silniejszego niż namiętność. Tak obejmują się
ludzie, którzy siebie potrzebują. Wyczuwała, że łączy ich coś głębokiego i szczerego.
Dziewczyna wyglądała na załamaną. Gdy Cal ujął jej twarz w dłonie, Ginę ogarnął
bezbrzeżny smutek, ponieważ ta nieznajoma znalazła to, co jej, Ginie, nigdy nie było dane.
Uciekła spod domu lekarzy. Czy można jej się dziwić? Potraktowała Cala z
bezwzględnym okrucieństwem, a on znalazł nową miłość. Prawdziwą, taką, jaka ich nigdy nie
łączyła. Ona nie ma prawa wtrącać się teraz w jego życie.
Wróciła do pensjonatu, przytuliła CJ-a i starała się dostosować swoje plany do sytuacji.
Jak kobieta Cala zareagowałaby na jej widok? Czy wolno jej burzyć ten nowy związek? Nie,
nie wolno. CJ jest dzieckiem z prawego łoża. Jego ojcem jest Paul i tak musi zostać.
Ale tyle w to zainwestowała, przebyła taki szmat drogi. Nie wsiądzie do najbliższego
samolotu do Stanów, mimo że właśnie to zrobiłaby najchętniej.
Obiecała synkowi wiele atrakcji w Australii i musi tej obietnicy dotrzymać. Postanowiła
odczekać kilka dni. Zapisała się na bezkrwawe łowy na krokodyle: nocną wycieczkę po ujściu
rzeki. Nie zobaczyli krokodyla, za to poznali prawdziwego łowcę tych gadów. Zachwyt synka
wywołany barwnymi opowieściami starego wygi nieco ukoił jej zbolałe serce. Popłynęli też
na Wielką Rafę, gdzie robili wszystko, by nie dać się ponieść rozczarowaniu z powodu
mętnej wody oraz brzydkiej pogody.
Potem dowiedziała się o rodeo w Gunyamurze.
Znalazła też autobus, który z tej miejscowości jechał na lotnisko, więc właśnie tam
postanowili spędzić ostatnie przedpołudnie przed wylotem z Australii. CJ uwielbiał konie,
więc rodeo na pewno nie było stratą czasu, ale ona cieszyła się, że już wyjadą. Crocodile
Creek jest oddalone stąd o pięćset kilometrów. Już nigdy nie zobaczy Cala. Autokar zawiezie
ich na lotnisko.
Najpierw jednak musi wyciągnąć synka z zarośli.
– CJ, pospiesz się!
– Nie mogę tu siusiać, bo tu jest dzidziuś – upierał się chłopiec.
– Nie ma żadnego dzidziusia.
Niesamowita wyobraźnia, pomyślała. CJ wszystko wymyśli: przyjaciół, zwierzęta,
rakiety, okręty podwodne, dzidziusie. Wszędzie je widzi.
Ale nie teraz.
– Nie ma żadnego dzidziusia. – Nie bacząc na jego prawo do prywatności, zajrzała za
głaz.
Na mchu, między dwoma wielkimi kamieniami, tam, gdzie patrzył jej syn, leżał
noworodek. Scena porodu. Jakaś kobieta urodziła tu dziecko. Wygnieciona trawa, krew...
Noworodek. Nieżywy? Ruszyła do akcji zaalarmowana tym, że dziecko jest sine i się nie
rusza. Nie żyje. Gdy je dotknęła, poczuła, że to maleńkie ciałko jest ledwie ciepłe. Nie
oddycha. Zaczęła szukać pulsu. Nie ma.
Małym palcem oczyściła drogi oddechowe, przetarła usta dziecka brzegiem T-shirta, po
czym przystąpiła do sztucznego oddychania. Poczuła, jak mała klateczka piersiowa lekko się
unosi. Serce, bierz się do roboty!
Wyszarpnęła z torby kurteczkę CJ-a , ułożyła na niej noworodka i zaczęła go
reanimować. To dla niej nic nowego, przecież jest kardiologiem, ale w takich warunkach...
Tutaj potrzebny jest szpital, tlen, zaplecze! Trzeba wezwać pomoc. CJ jest za mały, żeby na
nim polegać, ale ona ma tylko jego.
– CJ, leć na parking i krzycz „Ratunku!”. Wydech, ucisk, ucisk, ucisk...
– Dlaczego? – Trudno mieć mu za złe to pytanie. Złapać dziecko i wybiec w
poszukiwaniu ratunku?
Nie, bo wtedy przerwałaby sztuczne oddychanie, a ono potrzebuje tlenu. Każda sekunda
bez tlenu zwiększa ryzyko uszkodzenia mózgu.
– Ten dzidziuś jest chory – wysapała między wydechami. – Musisz kogoś wezwać.
Wrzeszcz, jakby cię gonił tygrys.
– Tu nie ma tygrysa.
– Udawaj, że jest. Leć, synku, musisz mi pomóc. Musisz wrzeszczeć.
– Dla tego malucha?
– Tak, dla tego malucha.
CJ namyślał się przez sekundę, po czym pokiwał głową, jakby uznał, że jego matka nie
do końca zwariowała. Po chwili za głazem rozległ się jego przeraźliwy krzyk:
– Tygrys! Tygrys! Tam jest tygrys. I dziecko. Ratunku!
Dobry chłopiec, włożył całe serce w te okrzyki. Jednak jego wysiłek poszedł na marne,
ponieważ zagłuszył go silnik autokaru wytaczającego się z parkingu.
Gdy już miała się podnieść, by wybiec na parking i go zatrzymać, usłyszała ciche
kaszlnięcie. Wydawało się jej? Jeśli to maleństwo kaszlnęło, to znaczy, że nadal ma
zablokowane drogi oddechowe. Odwróciła je na brzuszek i przytrzymując główkę, lekko nim
potrząsnęła. Zakasłało znowu, po czym z jego buzi wypłynęła brunatna maź.
Gina podjęła sztuczne oddychanie. Tym razem drobniutka klatka piersiowa zaczęła
unosić się wyżej i opadać. Miarowo. Samodzielnie. Przytulając maleństwo do piersi, sięgnęła
do torby po podręczny ręczniczek. Teraz, kiedy samodzielnie oddycha, jego największym
wrogiem jest utrata ciepła. Trzeba szukać pomocy.
Autokar już odjechał.
– Chyba mnie słyszeli – oznajmił CJ. Widać jednak było, że nie jest pewny, czy ma być z
siebie dumny. – Bo jedna pani w autokarze mi pomachała.
Super, pomyślała Gina, słysząc oddalający się pomruk silnika. Na lotnisko. Do Stanów.
Do domu.
Nie pora o tym teraz myśleć. Wydostała z torby swoją kurtkę, miękką i ciepłą, owinęła w
nią noworodka, po czym kolejny raz upewniła się, czy oddycha. Bała się mieć nadzieję, że ten
człowieczy okruszek przeżyje.
Lecz on, jakby czytał w jej myślach, otworzył oczy.
– To prawdziwy dzidziuś – zdumiał się CJ, oszołomiony tak nagłą przemianą.
To był prawdziwy cud. Gina nagle poczuła, że trzyma osobę, maleńkiego chłopczyka.
Dziecko, z którego wyrośnie mężczyzna, ponieważ CJ go znalazł, a jej metody ratowania
życia okazały się skuteczne.
Jak ma się do tego autokar, który uciekł? Albo noc spędzona na odludziu?
Ile on waży? Góra dwa kilogramy. Na pewno jest wcześniakiem, bo dopiero zaczynają
rosnąć mu paznokcie. Ciągle ma sine wargi i koniuszki wszystkich palców. Sinica? Kiedy
zaczął oddychać, jego ciałko nabrało zdrowszego koloru, ale teraz...
Nie jest wychłodzony, bo dzień jest bardzo ciepły. Jak długo tu leżał? Prawdopodobnie
jego serce nie pracuje jak należy. To nie jest kwestia oddychania, pomyślała. Więc skąd te
sine wargi?
– Czym pojedziemy do domu? – zapytał nagle CJ, a ona mocniej przytuliła noworodka.
– Poszukamy kogoś, kto nas stąd zabierze.
– Wszyscy już odjechali.
– Na pewno nie wszyscy.
A jeśli to prawda? Odjechał już autokar z muzykami country and western oraz ich
sprzętem nagłaśniającym, a także właściciele stoisk z jedzeniem i pamiątkami.
CJ chyba ma rację.
– Ktoś tu musi być – powiedziała bez przekonania. – Idziemy, synku. Chodźmy się
rozejrzeć.
CJ przyglądał jej się z powątpiewaniem, jakby nie bardzo wiedział, czy chce jej
towarzyszyć.
– Dzidziuś w porządku? – zapytał.
– Chyba tak.
– Masz krew na koszulce.
Pal licho T-shirta. Ile krwi straciło to maleństwo?
Noworodek zakwilił, a ona poczuła nagły przypływ otuchy. I coś więcej. Cztery lata temu
trzymała na rękach małego CJ-a . Czuła wówczas to samo, co teraz wzbierało w jej sercu.
Bardzo kochała ojca swojego synka. Cal pokazał jej, co to jest miłość, więc postanowiła
przelać to uczucie na CJ-a . Mimo że Cal zniknął z jej życia, mimo że nie miał nic wspólnego
z tym maleństwem, złożyła tę samą co wtedy przysięgę. Będzie chroniła to dziecko za
wszelką cenę.
Jaka matka mogła je tu porzucić? Ile musiało ją to kosztować? Przypomniała sobie, jak
źle jej było, gdy CJ przyszedł na świat, jak tęskniła do Cala, jak niemożliwe wydawało się jej
wychowywanie syna bez ojca. Mimo to jej więź z nowo narodzonym synkiem okazała się
nierozerwalna.
CJ łączył ją z Calem. Myślała o Calu, gdy urodził się CJ i teraz, zupełnie
niespodziewanie, Cal znowu stanął jej przed oczami. Absurd. Nie wolno jej teraz o nim
myśleć. Ani o oddalającym się autokarze, dzięki któremu miała raz na zawsze od niego się
uwolnić.
Musi szukać pomocy.
– Chodźmy. Ktoś na pewno jeszcze tu się kręci. – Wzięła synka za rękę.
Rodeo odbywało się w naturalnej scenerii, w niecce otoczonej wzgórzami. Gdy Gina i CJ
wyszli z parkingu w stronę areny, ich oczom ukazała się samotna sylwetka siwowłosego
aborygena. Gina zauważyła go już wcześniej, gdy krzątał się w trakcie rodeo. Dozorca?
Zapewne. Drapiąc się w głowę, z niezadowoleniem spoglądał na sterty śmieci. Na widok
Giny i CJ-a zsunął czapkę na tył głowy i uśmiechnął się szeroko, wyraźnie zadowolony, że
ktoś odrywa go od tych ponurych rozmyślań.
– Dzień dobry. Przyszliście mi pomóc sprzątać?
– Znaleźliśmy noworodka – oznajmiła Gina. Mężczyzna spoważniał.
– Słucham?
– Ktoś porzucił noworodka w zaroślach. – Wskazała na wybrzuszenie pod poplamionym
krwią podkoszulkiem. – Potrzebujemy pomocy. Jak najszybciej.
– Pani chyba żartuje.
– Nie żartuję. – Opowiedziała mu, co się stało, a on słuchał jej z otwartymi ustami.
– Twierdzi pani, że jakaś kobieta urodziła w buszu i zostawiła tam dziecko, żeby
umarło?!
– Mogła myśleć, że urodziło się martwe. Nieźle się napracowałam, żeby zaczęło
oddychać.
Mężczyzna zerknął podejrzliwie w stronę jej T-shirta, po czym cofnął się o krok, jakby w
obawie, że ma do czynienia z wariatką.
– I pani go tam ma? Pod koszulą?
– Tak. Może nas pan zawieźć do najbliższego szpitala?
Przyglądał się jej jeszcze przez chwilę, po czym wskazał ręką zdezelowany pickup.
– Tylko tym można się stąd wydostać. Czym tu przyjechaliście?
– Autokarem.
– Odjechał.
Gina z trudem panowała nad zniecierpliwieniem.
– Zawiezie nas pan do szpitala?
– Do najbliższego jest trzydzieści kilometrów – rzekł bez przekonania – ale teraz tam
nikogo nie ma. Przychodnia jest zamknięta, bo wszyscy wyjechali na rodeo. Nie wystarczy
pani lekarz?
– Może być lekarz. – Tłumaczenie mu, że sama jest lekarzem, skomplikowałoby sprawy
jeszcze bardziej. – Jak można się z nim skontaktować?
– Podczas rodeo dyżurował tu helikopter medyczny. Jakąś godzinę temu zabrał stąd
ujeżdżacza ze złamaną nogą, a że impreza się kończyła, już nie wracał. Podobno w bazie mają
za mało lekarzy.
– Potrzebuję lekarza natychmiast – upierała się.
Jedną ręką trzymała CJ-a , drugą podtrzymywała noworodka. Nie ruszał się. On nie może
umrzeć.
– Mógłbym ich znowu wezwać. Jest pani pewna, że to noworodek? Żywy?
Puściła rączkę CJ-a , by podnieść nieco podkoszulek. Wszyscy utkwili wzrok w jej
zawiniątku, z którego wysunęła się rączka wielkości paznokcia. Twarz aborygena wykrzywiła
się w dziwnym grymasie.
– Kto by pomyślał... – szepnął. – Mój w tym wieku był taki sam. – Przeniósł wzrok na
Ginę. – Naprawdę go znaleźliście?
– Tak. Mieliśmy już wsiadać do autokaru, kiedy go znaleźliśmy. Robiłam wszystko, żeby
zaczął oddychać, ale bez pana pomocy nie przeżyje.
– Już biorę się do dzieła. – Rzucił się biegiem do swojego auta.
– Mamo – zaczął CJ tonem człowieka, którego cierpliwość jest na wyczerpaniu.
– Słucham, synku.
– Siusiu.
– Cal...
Cal aż podskoczył. Układał instrumenty w sterylizatorze. Na dźwięk głosu Charlesa
skalpel wypadł mu z ręki. Zaklął pod nosem.
– Nie rób mi tego – wycedził przez zęby pod adresem szefa. – Przestań oliwić ten
cholerny wózek i daj nam szansę!
Charles uśmiechnął się szeroko. Piastował funkcję kierownika przychodni w Crocodile
Creek. Od osiemnastego roku życia był przykuty do wózka inwalidzkiego na skutek wypadku
podczas polowania, ale pomimo paraliżu dolnej części ciała został lekarzem. Wiedział
doskonale, że jego podwładni reagują bardzo nerwowo, gdy ich zaskakuje, bezszelestnie
wjeżdżając na wózku, ale się tym nie przejmował. Nie zaszkodzi młodym lekarzom
świadomość, że w każdej chwili szef może pojawić się u ich boku.
Cala nie musiał sprawdzać. Uważał go za najlepszego lekarza pod słońcem. Normalnie
lekarze nie zatrzymywali się na dłużej w Crocodile Creek. Praca była tu ciężka, miejscowość
niemal na końcu świata i większość lekarzy traktowała pobyt tutaj jak misję. Zatrzymywali
się na dwa, trzy lata, a gdy żądza przygody wygasała, znikali.
Ale nie Cal. Przyjechał cztery lata temu i nic nie wskazywało na to, by miał ochotę coś
zmienić. Coś go tu trzymało, a Charles był z tego zadowolony. Z jakiegoś powodu Cal nie
chciał zmierzyć się ze światem. Kobieta? Charles nie wiedział wszystkiego, ale wiedział
więcej, niż powiedział mu Cal, oraz poznał Ginę. Na razie nie zadawał pytań. Cal był
niezastąpiony, a Charles to doceniał. Zwłaszcza teraz.
– Wskakuj do śmigłowca – polecił mu.
– Problemy?
– Na rodeo.
– Przecież Christina i Mike przed chwilą kogoś przywieźli.
– Owszem. Josepha Longa ze złamaniem. Nie rozumiem, dlaczego te młodziaki upierają
się dosiadać ogiera, który sobie tego nie życzy.
– Ile miałeś lat, kiedy wybrałeś się na polowanie? – zapytał przymilnym tonem Cal. – No
ile? Osiemnaście. Uważasz, że wystarczy popatrzeć na ciebie, żeby zrezygnować z
podejmowania ryzyka?
– Daj sobie siana, stary. – Charles uśmiechnął się szeroko. Nie każdy miał prawo do
żartów na temat jego przeszłości, ale Cal pracował tu tak długo, że został jego zaufanym
przyjacielem. – Przestań prawić mi kazania i leć do śmigłowca.
– Co się stało?
– Noworodek.
Cal o mały włos po raz drugi nie upuścił skalpela.
– Noworodek na rodeo?
– Jakaś kobieta utrzymuje, że go znalazła.
– Kobieta?
– Nic więcej nie wiem. Brzmi to dziwnie, ale gdybym mógł, to już bym tam leciał.
Wezwał nas przez radio Pete Sargent, dozorca. Powiedział, że jest tam kobieta i noworodek,
ale jego zdaniem nie są do siebie podobni. Twierdzi, że znalazła tego noworodka. Mike już
uzupełnia paliwo, a ty jesteś jedynym lekarzem pod ręką. Na co czekasz?
Gina była równie zniecierpliwiona. W przypadku noworodków sinica jest objawem
nieprawidłowej pracy serca, a ona nie miała nawet stetoskopu. Zasiadła w ławkach
sędziowskich i czekała na helikopter.
Pete, niech Bóg ma go w swojej opiece, zajął się CJ-em. Zatrudnił go do zbierania śmieci.
Dał mu rękawice robocze dłuższe niż jego ramiona, ale CJ był zachwycony.
Dzięki temu mogła skupić się na noworodku, mimo że niewiele była w stanie dla niego
zrobić. Czuwała, by drogi oddechowe były drożne. Obserwowała oddychanie. Siedziała
pochylona, by dać mu jak najwięcej swojego ciepła.
Modliła się, by przeżył. I czekała. Trwało to tak długo, że zaczęła się bać, że go straci.
W końcu jednak na niebie pojawił się śmigłowiec. Jeszcze nie dotknął ziemi, a ona już
biegła w jego stronę. Przezornie zatrzymała się poza zasięgiem łopat wirnika. Pete trzymał
CJ-a za rękę i na wszelki wypadek położył jej dłoń na ramieniu.
Nadal uważa, że postradałam rozum, pomyślała.
Ze śmigłowca wysiadał wysoki mężczyzna, jednocześnie odwracając się po torbę
lekarską. Gdy ruszył w ich stronę, a ona ujrzała jego twarz, poczuła, że ziemia przestała się
kręcić.
ROZDZIAŁ DRUGI
Od lat marzyła o tej chwili. Od dawna zastanawiała się, co wtedy powie.
Słowa, które sobie wcześniej przygotowała, straciły sens. Pogodziła się z tym trzy dni
wcześniej, kiedy zobaczyła go na werandzie. Może jednak dobrze się stało, że teraz ich słowa
i reakcje nie będą miały żadnego związku z przeszłością.
Zatrzymał się tuż przed nią i dopiero wówczas zauważył, z kim ma do czynienia.
– Gina... – Był nieprzygotowany na takie spotkanie w jeszcze większym stopniu niż ona.
Ona przynajmniej miała świadomość, że znajdują się na tym samym kontynencie oraz
widziała go trzy dni wcześniej.
Niewiele się zmienił, przeszło jej przez głowę.
Cal niechętnie mówił o swojej przeszłości, ale Gina wiedziała o nim wystarczająco dużo.
Jego rodzice byli farmerami, ale ich gospodarstwo z trudem zaspokajało ich potrzeby. Matka
odeszła od nich, gdy Cal był całkiem mały, więc już w dzieciństwie poznał smak biedy i
ciężkiej pracy. Pierwszym wspomnieniem z tych czasów była scena, w której tuż przed burzą
dźwiga bele siana niewiele mniejsze od niego. Wtedy wierzył jeszcze w Świętego Mikołaja.
I ciągle miał nadzieję, że coś się zmieni. Ale nic się nie zmieniło. Nawet on sam. Mimo to
Gina poczuła, że nadal go kocha. Czy to możliwe? Po pięciu latach?
Każde z nich poszło swoją drogą, więc nie czas na takie emocje. Ale jej syn ma takie
same ciemno-rude włosy jak on...
Skup się na ratowaniu ludzkiego życia. Medycyna trzymała cię przy życiu przez pięć lat,
więc i teraz potraktuj ją jak koło ratunkowe. A miłość?
Zapomnij.
– Cal... noworodek...
Wpatrywał się w nią, jakby zobaczył zjawę.
– Co ty tu robisz?! – wykrztusił.
Odebrała te słowa jak policzek, ale jednocześnie czuła, że w tej chwili najważniejsze jest
maleństwo.
– Przyjechałam na rodeo – odparła rzeczowym tonem. – I znalazłam noworodka.
– Znalazłaś noworodka...
– Owinęła go kurtką i trzyma pod koszulą – wyjaśnił dozorca. Wodził wzrokiem od
jednego do drugiego, jakby nie pojmował, dlaczego nie biorą się do roboty. – Ona mówi, że
jakaś kobieta urodziła go w buszu.
– Co takiego?!
– Potrzebny jest tlen. – Zmusiła się, by myśleć tylko o medycynie. – Cal, on potrzebuje
natychmiastowej pomocy. Bo nie przeżyje. Sinica. Płytki oddech. Z każdą chwilą jest coraz
słabszy. – Nadal trzymała noworodka pod Tshirtem, nic więc dziwnego, że Cal ciągle jej nie
dowierza. – Ma zaledwie kilka godzin. Stracił sporo krwi. Moim zdaniem to wcześniak. Ma
sine wargi i paznokcie, za szybką pracę serca. Masz sprzęt?
– Noworodek... – Spojrzał na nią badawczo. – Nie twój?
– Nie. – Jej T-shirt był poplamiony krwią, ona sama blada i zmęczona, więc można by ją
wziąć za kobietę wkrótce po porodzie. – Potrzebny jest tlen. I to szybko.
– Na pokładzie jest inkubator i wszystko, co może okazać się potrzebne. – Ze śmigłowca
wysiadł pilot z drugą torbą lekarską. – Bierzmy się do roboty.
Przez dziesięć kolejnych minut pracowali jak dawniej. Pomagał im pilot Mike, który
okazał się także ratownikiem medycznym. Nadał tworzymy zgrany tandem, pomyślała,
szukając cieniutkiej żyłki, by podłączyć kroplówkę. Noworodki mają tak mało krwi, że nawet
niewielka jej utrata może stać się przyczyną zgonu.
– Dzieje się coś niedobrego – mruknęła, obserwując na monitorze pracę serca. – Za
szybko. Na dodatek ta sinica...
– Podejrzewasz zwężenie ujścia tętnicy płucnej?
– Albo coś gorszego. Trzeba zrobić echo.
– Jasne. – Zerknął na nią z powątpiewaniem. – Zrobiliśmy już wszystko. Teraz trzeba
przewieźć go do bazy.
Zawahała się. Tak, malca trzeba ratować, ale... co będzie z nią? Po raz pierwszy od
znalezienia noworodka miała chwilę na zastanowienie. Mały został ogrzany, dostał tlen oraz
kroplówkę. Jest stabilny, można więc pomyśleć, co dalej.
Czy nadal powinna w to się angażować? Teraz mogłaby się wycofać. Należy rozważyć
trzy czynniki.
Po pierwsze, transport. Z Crocodile Creek jeżdżą autobusy na lotnisko. Może nawet
zdążyliby na swój samolot? Po drugie, jej wiedza specjalistyczna może okazać się potrzebna
temu maluchowi.
– Czy w Crocodile Creek jest kardiolog?
Cal pokręcił głową, a ona wyczuła, że myśli o tym samym co ona.
– Opuścił nas kilka dni temu.
Sposób, w jaki to powiedział, kazał jej zastanowić się nad trzecim czynnikiem. Mimo że
rozsądnie byłoby polecieć do Crocodile Creek, mimo że poczucie obowiązku nakazywało jej
to samo, nie chciała lecieć z Calem, żeby nie przedłużać tych chwil. Ale ten mały może
potrzebować kardiologa...
Ostatecznie doszła do wniosku, że jako lekarz nie ma wyboru, a sprawy osobiste musi
odłożyć na bok.
– Należałoby zająć się matką. – W końcu się przemogła. Gdy Cal przytaknął, stwierdziła,
że jak dawniej ich myśli biegną podobnym torem.
– Bez wątpienia. – Przeniósł wzrok na Pete’a, który najwyraźniej postanowił się
sprawdzić w roli przedszkolanki i wraz z CJ-em układał na ziemi sylwetkę kangura z
kamyków. – Pete, nie wiesz, czyje to dziecko?
– Przez to miejsce przewinęło się kilkaset osób. – Pete podniósł głowę znad kangura.
– Ten mały urodził się kilka godzin temu. Nie widziałeś kobiety w zaawansowanej ciąży?
– Dorothy Curtin ma wielki brzuch, ale wyjechała z Maxem i dziećmi jeszcze przed
lunchem.
– Dorothy na pewno by nie porzuciła dziecka w krzakach – orzekł Cal. – Ale ktoś inny?
Młoda dziewczyna? Przyjezdna?
– Kilka obcych przyjechało autokarem. Nie wiem. – Aborygen podrapał się w głowę. –
Nie mam pojęcia.
– W moim autokarze nie było żadnej ciężarnej – wyjaśniła Gina.
– Trzeba zawiadomić policję – skonstatował Cal. – I odnaleźć matkę. Na razie zabieram
Ginę... tę panią, do Crocodile Creek. Pete, wskażesz policji, gdzie znaleziono tego
noworodka?
– Jasne. I tak muszę tu posprzątać.
– Pokażę wam dokładnie miejsce, gdzie go znaleźliśmy – rzekła Gina. – Cal, musimy
przeszukać okolicę, bo możemy natknąć się na dziewczynę w poważnych tarapatach.
– To prawda – odrzekł ponurym tonem. – To dopiero początek. – Teraz zwrócił się do
Mike’a. – Idź z Gina, ja zostanę przy dziecku.
Ratownik przytaknął, szacując Ginę wzrokiem, po czym przeniósł spojrzenie na CJ-a .
– To twój syn? – zapytał. – Leci z nami?
Cal, do tej pory zajęty noworodkiem, dopiero teraz zauważył chłopca. Rudowłosy chudy
chłopaczek, klęcząc na piachu, jak zaczarowany słuchał wykładu aborygena na temat
układania z kamyków sylwetek zwierząt.
Ma takie same włosy i oczy jak jego ojciec.
Troje dorosłych wpatrywało się w Cala. Gina dostrzegła w jego oczach błysk
niedowierzania. Zauważyła, jak tężeją mu rysy. Domyśliła się, że liczy daty.
Widziała, jak w jego życiu następuje przełom, tak jak w jej życiu, gdy urodził się CJ. A
może wydarzyło się to już wcześniej? W dniu, kiedy spotkała Cala.
– Ten mały ma twoje włosy – rzucił beztrosko aborygen, po czym nagle zamilkł. On
także wyczuł to napięcie.
– Piękne. – Mike patrzył Calowi prosto w oczy. – No dobrze. Masz na imię Gina?
Domyślam się, że jesteś lekarzem. – Pracowała z Calem jak równy z równym, więc jej zawód
nie budził wątpliwości.
– Tak, kardiologiem. Mieszkam w Stanach – odparła, nie odrywając oczu od Cala.
– Najpierw obejrzyjmy to miejsce – zaproponował Mike. Przejął inicjatywę, ponieważ
obaj lekarze sprawiali wrażenie bezradnych. – Dostrzegam tu sporo innych pytań, na które
należy poszukać odpowiedzi. – Jeszcze raz powiódł wzrokiem od Cala do CJ-a .
Lot do Crocodile Creek trwał bardzo krótko. CJ-a posadzono na fotelu obok pilota, co
wprawiło go w stan ekstazy. Gina i Cal zaś usiedli w głębi, by czuwać przy inkubatorze,
jednak było tam za mało miejsca dla dwóch lekarzy. Korzystając z okazji, Gina się wycofała.
Opadła na siedzenie i zapięła pasy.
– Pacjent należy do ciebie – oznajmiła.
W porządku, pomyślał. Noworodek jest moim pacjentem. Synek Giny...
Cholera, na widok chłopczyka poczuł się, jakby ktoś dał mu w zęby. Nie mógł się
pozbierać. Jak mogła urodzić jego dziecko i go o tym nie zawiadomić?!
Może się myli? Wyciąga pochopne wnioski. Miała męża. Tyle wiedział. Czy ten człowiek
też miał kręcone rude włosy? Oraz takie same oczy jak on?
Zerknął na Ginę. Postarzała się, pomyślał. Wygląda o wiele poważniej niż wtedy, gdy
widział ją po raz ostatni.
Przypomniał sobie, jak ją poznał. Dopiero co przyjechała ze Stanów do Townsville, by
zakosztować życia lekarza w australijskim buszu. Była szczupła, wręcz chuda, miała bardzo
jasną karnację, od której wyraźnie odcinały się wielkie piwne oczy oraz kasztanowe włosy.
Obawiał się, że jest zbyt młoda i delikatna do tak ciężkiej pracy. Jednak pracując z im
przez ponad rok, pokazała mu, jak bardzo się mylił. Błyskawicznie stała się niezastąpionym
członkiem zespołu. Była niezmordowana i bez reszty oddana pacjentom. Cały zespół
zachodził w głowę, co sprawiło, że dla buszu zerwała kontrakt w wielkim mieście na północy
kraju.
– Wpakowałam się w związek, który nie wypalił. Sprawy przybrały... nieprzyjemny
obrót. – Więcej na ten temat nikt od niej nie usłyszał.
Była jednak osobą bardzo otwartą. Po kilku miesiącach w bazie rozkwitła – przybrała na
wadze, z jej oczu zniknął smutek, ustępując miejsca uśmiechowi. Jej obecność wnosiła siłę i
radość życia.
Do jego świata.
Uznał, że nie spotkał kobiety piękniejszej od Giny. Teraz siedziała z dłońmi splecionymi
na kolanach i patrzyła przed siebie pustym wzrokiem. Znowu jest smutna, pomyślał. I taka
mizerna. A to zaplamione krwią ubranie sprawia, że wygląda jak ofiara jakiegoś kataklizmu.
Nagle wyobraził sobie, że i bez tego wyglądałaby tak samo.
Nie zna jej. Co kryje się za tą nieprzeniknioną maską? Odeszła od niego pięć lat temu i od
tej pory jej nie widział. Zadzwonił do niej jeden jedyny raz, prowokując jej okrutną reakcję:
– Cal, jestem mężatką. Nie mogę z tobą rozmawiać. Jestem mężatką. Pochylił się nad
inkubatorem, by zmierzyć tętno noworodka, po czym znowu przeniósł na nią wzrok. Nie
patrzyła na niego, lecz na swoje ręce. Na jednym z palców zauważył prostą złotą obrączkę. Po
co przyjechała do Australii?
Pytania, wszędzie pytania. Teraz jednak liczy się tylko jedno: czy ten malec przeżyje?
Skoncentruje się na nim, by nie patrzeć na Ginę ani na chłopczyka w fotelu obok pilota.
Pytania. Za dużo pytań.
Pytania go przerażają.
Gina nie mogła się nadziwić, jak mało wymagający jest jej synek. Poruszał się w swoim
niewielkim wyimaginowanym świecie, od niej oczekując jedynie zaspokojenia
podstawowych potrzeb ducha i ciała. Pogodnie akceptował kolejne opiekunki, traktując je
jako poszerzenie audytorium dla swoich niesamowitych opowieści.
Teraz, gdy wysiedli ze śmigłowca w Crocodile Creek, Cal przywołał jedną z pielęgniarek
i poprosił ją, by zaopiekowała się chłopcem.
– Gina jest lekarzem – wyjaśnił. – Kardiologiem, którego w tej chwili potrzebujemy
najbardziej. Grace, znajdziesz kogoś, kto się nim zajmie?
Młoda pielęgniarka uśmiechnęła się radośnie, po czym na powitanie wyciągnęła dłoń do
CJ-a .
– Podobno oglądaliście rodeo – zagadnęła. – Dużo było koni?
– Pełno.
– Opowiesz mi o nich w drodze do kuchni? Myślę, że znajdzie się tam jakiś sok i kawałek
ciasta. Pani Grubb, nasza gosposia, piecze teraz ciasto z czekoladą. Ona też lubi konie.
Podejrzewam, że możemy się załapać na miskę do wylizania.
CJ bez mrugnięcia powieką połknął przynętę, rzucił tylko matce pytające spojrzenie, po
czym w podskokach oddalił się za Grace.
– Kapitalny dzieciak – stwierdził Mike, pchając wózek z inkubatorem, na co Gina
zareagowała uśmiechem pełnym wdzięczności.
Przeniosła wzrok na Cala. Szedł obok z kamienną twarzą. Może cztery lata temu powinna
była do niego zatelefonować? A może nie.
Może nie powinna znaleźć się dzisiaj w Crocodile Creek? Gdyby tu się nie znalazła, to
dziecko by umarło.
– Trzeba mu zrobić echo – powiedział Cal.
– Mówiłeś, że nie macie kardiologa – zaczęła.
– Nie.
– A pediatrę?
– Hamish jest na urlopie. Próbujemy się do niego dodzwonić.
– Brak lekarzy jest naszą zmorą – odezwał się Mike ponurym głosem. – Ostatnio
mieliśmy do czynienia z poważnymi... kataklizmami. Mamy szczęście, że możemy liczyć na
ciebie.
Popatrzyła na Cala. Z jego twarzy wyczytała, że według niego nie ma mowy o żadnym
szczęściu.
Nie będzie na niego patrzyła, ponieważ całą energię musi skoncentrować na noworodku.
Z ciężkim sercem oglądała wynik badania echografem. Już nie w głowie jej była myśl, że
wieczorem uda im się dotrzeć na lotnisko.
– Zwężenie ujścia tętnicy płucnej. – Jej obawy się potwierdziły.
– Nie zaryzykujemy przewożenia go do Brisbane – stwierdził Cal. – Umrze.
– Co robimy? – zapytał Mike, podczas gdy Jill, kolejna pielęgniarka, odwoziła inkubator
z przykazaniem, by czuwała nad małym i monitorowała jego oddychanie.
– Operujemy. – Gina spuściła wzrok na swoje dłonie, jakby tam spodziewała się
odpowiedzi na nurtujące ją pytania. Noworodkiem powinien zająć się pediatra kardiolog, ale
najbliższy jest w Brisbane...
Gdyby nie ona, byliby zmuszeni go tam przewieźć.
Operowanie tak maleńkiego dziecka...
Zastawka pnia płucnego, którą mieli operować, jest wyjątkowo cienka, nawet u
dorosłych. Trzeba wykonać plastykę balonową zastawki płucnej. Normalnie doradzałaby
odczekać, podając tlen, aż dziecko będzie silniejsze, starsze. Operację przeprowadziłaby za
parę tygodni.
– Macie sprzęt? – zapytała. – Fluoroskopowe monitorowanie cewników?
– Chyba mamy wszystko, czego możesz potrzebować – powiedział Cal. – Simon,
kardiolog, który niedawno nas opuścił, wyposażył bazę we wszystko, co jest nieodzowne do
operacji serca.
Takiej odpowiedzi się spodziewała.
Ludność w tym rejonie to przeważnie aborygeni, rdzenni Australijczycy, którzy
wyjątkowo niechętnie rozstają się z bliskimi. Wyprawa do szpitala w Crocodile Creek jest dla
nich powodem ogromnego stresu, a co dopiero wyprawa samolotem do Brisbane. Nie ma tam
ich współplemieńców, nikt nie rozumie ich języka. Taki szok kulturowy mógłby ich zabić.
Domyśliła się, że jest to główna przyczyna, dla której baza w Crocodile Creek jest
wyposażona jak szpitale kliniczne w wielkich miastach. Śmiertelność jest tu wyższa, ale
miejscowi to akceptują, a lekarze muszą się z tym pogodzić.
– Nie mamy pediatry ani kardiologa – powtórzyła.
– Normalnie nie mamy aż takich braków – wyjaśnił Cal. – Po prostu spotkało nas kilka
katastrof.
– Mamy położnika?
– Georgie poleciała z synkiem do Sydney na pogrzeb matki. Postanowiliśmy nie wzywać
jej bez istotnego powodu – tłumaczył się Cal. – Miała do pomocy Kirsty, stażystkę, ale Kirsty
z Simonem opuścili nas bez ostrzeżenia. Afera na tle emocjonalnym.
– Na tle emocjonalnym?
– Hm, no tak. – Cal wyglądał na speszonego. – Nie będziemy wchodzić w szczegóły.
Jasne. On jest ponadto. Zostawmy na razie jego problemy emocjonalne.
Mike czekał, aż Gina podejmie decyzję. Sprawiał wrażenie zainteresowanego w równym
stopniu chemią między nimi, jak i losem noworodka. Gina przypomniała sobie bliskość, która
łączy łudzi pracujących w tak ścisłym gronie. Pamiętała też, że dawniej bardzo jej się to
podobało, teraz jednak złościły ją pytania zawarte w spojrzeniach ratownika.
– Poczekam jeszcze godzinę, potem ponownie go zbadam. – Starała się, by jej głos
brzmiał spokojnie i stanowczo. – Musimy mieć absolutną pewność, że nie jest wychłodzony
oraz że ustąpił wstrząs porodowy. Liczę na poprawę krążenia.
– To nie jest takie pewne – powiedział Cal.
– Nie jest.
– To znaczy, że Gina musi tu zostać. – Mike nie bardzo wiedział, co się dzieje, ale
postanowił być uprzejmy w nadziei, że w końcu się tego dowie. – Dobrze się składa, że mamy
tyle wolnych miejsc w naszym domu.
– Gina nie będzie tam nocować – zaprotestował Cal.
– Dlaczego? – zapytał Mike.
– Znajdę jakieś lokum w miasteczku zaproponowała pospiesznie, ale Mike pokręcił
głową. Był doświadczonym ratownikiem przyzwyczajonym do podejmowania
błyskawicznych decyzji. I teraz dał tego dowód.
– Nie, Gino, to dziecko jest bardzo chore. – Popatrzył na Cala z powątpiewaniem, jakby
ten postradał zmysły. – Wszyscy wiemy, że jest w grupie wysokiego ryzyka. Wydaje mi się,
że kardiolog jest niezbędny tutaj, na miejscu. Cal, mam rację?
– Oczywiście – odrzekł Cal bezbarwnym głosem, po czym odwrócił się, by spakować
sprzęt.
Mike pokręcił głową, nie rozumiejąc, o co chodzi.
– Cal zrobił się nieznośny – wyjaśnił Ginie. – Z przepracowania. Ale jest tu jeszcze paru
dżentelmenów.
– Uśmiechnął się sztucznie. – Choćby ja. – Zawahał się, czekając, jak Cal zareaguje. Zero
odzewu. – Trudno. Chodźmy po twojego synka. Poszukamy wam pokoju.
– Zostanę przy małym. – Cal nadal stał odwrócony plecami. – Ktoś musi przy nim
siedzieć.
– Ależ tak, doktorze – mruknął uprzejmie Mike.
– Jakbym nie wiedział, że to powiesz – westchnął, zwracając się do Giny. – Wychodzi na
to, że tylko ja tu jestem dżentelmenem. Do twoich usług.
Charles bezszelestnie wjechał do sali i zatrzymał się przy inkubatorze, nad którym
pochylał się Cal. Widząc jego minę, Charles pomyślał, że nie jest dobrze.
– Stracimy go? – zapytał.
– Nie wiem. Ma szansę. – Zawahał się. – Bo jest przy nim Gina.
– Już wiem. – Charles widział ją jeden jedyny raz. Nie mógł wyjść z podziwu, jak ta
kobieta zmieniła jego przyjaciela, a gdy ich związek się rozpadł, mocno to przeżył. Teraz
Mike zdał mu relację z wydarzeń minionych godzin, co tylko na nowo obudziło jego
niepokój. Charles przeczuwał, że prędzej czy później przeszłość dopadnie Cala, ale nie akurat
teraz.
Zawiodło go zbyt wielu lekarzy. Nie życzył sobie, by kolejny członek jego zespołu padł
ofiarą emocjonalnej burzy.
– Radzisz sobie? – zapytał, na co Cal wzruszył ramionami.
– Radzę. Widziałeś tego chłopca?
– Owszem.
– Charles, on jest do mnie podobny.
– Mógłbyś być jego ojcem.
To stwierdzenie wyrwało Cala z odrętwienia. Rozważał je przez dłuższą chwilę, ale
odpowiedź była tylko jedna.
– Tak. To możliwe.
– Jak się z tym czujesz?
– A jak myślisz? – Dopiero teraz Cal spojrzał przyjacielowi prosto w oczy. – Jeśli tak
jest... Zaszła w ciążę i wyjechała do Stanów, wróciła do męża? – Zamknął oczy. – Stary, nie
chcę się nad tym zastanawiać. Nie mogę. Nie mam na to czasu. Musimy ratować tego małego.
Trzeba go operować i tylko Gina jest w stanie się tego podjąć. Jesteśmy na nią skazani. –
Spojrzał na inkubator. – Biedaczek, został porzucony. Ludzie są dziwni. Płodzą dzieci z
różnych powodów. Kto wie, dlaczego urodził się ten maluch oraz ten chłopiec, który jest teraz
w naszej kuchni. Ja tego nie rozumiem. Ale...
Trzymajmy się medycyny. To jedno wiem na pewno. I więcej nie chcę wiedzieć.
W sali zapadła cisza. Stary, odpuść sobie i daj mi spokój, pomyślał Cal. W końcu Charles
pojął, że nic innego mu nie pozostało.
– Emily zajmie się narkozą – zaczął ostrożnie, starając się, by Cal nie wyczuł jego
niepokoju. – Już rozmawiała z pediatrą w Brisbane, który przez całą operację będzie przy
telefonie. Chcesz asystować, czy mam oddelegować kogoś innego?
– Kogo? – W promieniu kilkuset kilometrów nie było drugiego chirurga. – Dobra, będę
asystował.
– Zniesiesz jej obecność?
– Wydawało mi się, że ją kocham – zaczął powoli Cal. – Kiedyś. Byłem naiwny, ale...
jasne, że zniosę jej obecność. Muszę. Jeśli to naprawdę mój syn...
– Bierzmy się do roboty. Musimy ocalić to życie. Cal, teraz nie myślimy o niczym innym.
ROZDZIAŁ TRZECI
Podczas operacji Cal obserwował precyzyjne ruchy Giny z nieskrywanym podziwem.
Wprowadzanie cewników i kontrolowanie nacisku na wadliwą zastawkę jest trudne nawet w
przypadku serca człowieka dorosłego, a co dopiero takiego maleństwa.
Również Emily w roli anestezjologa przechodziła samą siebie. Pomagała jej Jill, siostra
przełożona. Obydwie pracowały w niesamowitym skupieniu, skrupulatnie wykonując
polecenia anestezjologa pediatry, który instruował je przez telefon.
Cal asystował Ginie. Tuż za nim stała w gotowości Grace, druga pielęgniarka,
maksymalnie skoncentrowana na przewidywaniu potrzeb lekarza operującego.
Wszystkich łączyło pragnienie uratowania maleństwa, wszystkim zależało, by wyszło z
tego cało. O jego życiu miały zadecydować umiejętności i doświadczenie Giny.
Mamy szczęście, że ona tu jest, pomyślał Cal. Nieważne, po co przyjechała,
najważniejsze, że znalazła się tu we właściwym czasie. Dzięki temu to dziecko będzie żyło.
Prawdopodobnie.
– Za bardzo krwawi – mruknęła. – Musi być jeszcze jakiś inny problem.
– Hemofilia? – zasugerował Cal, lecz Gina pokręciła głową.
– Raczej nie. Krwawienie byłoby bardziej obfite. Ale i tak jest za duże. Badanie krwi.
Kompleksowe. Krzepliwość, czas krwawienia, poziomy czynnika VIII. Błyskawicznie.
– Czego szukamy?
– Nie wiem. Nie mam czasu na kombinowanie. Ty pomyśl.
Układając instrumenty, analizował fakty. Tak, to krwawienie jest zbyt duże. Z trudem
udawało im się utrzymać właściwe ciśnienie krwi. Dlaczego?
– Choroba von Willebranda? – zasugerował ostrożnie.
Podobnie jak hemofilia, choroba ta należy do grupy chorób dziedzicznych. Nie jest tak
groźna jak hemofilia, niemniej należy ją leczyć. Spoglądając jej w oczy sponad maski,
wyczuł, że Gina rozważa w myślach jego sugestię.
– Może masz rację – przemówiła po dłuższej chwili. – To by pasowało.
– Mimo to zlecę badanie krwi.
Cisza. W sali panowała atmosfera niesamowitego napięcia. W pewnej chwili Gina
podniosła głowę.
– Twarz – szepnęła, na co Jill natychmiast otarła krople potu z jej czoła. Gina wróciła do
pracy.
Ona jest dobra, pomyślał ponuro Cal. Widział kiedyś taką operację na sercu dorosłego
pacjenta, ale to, czego świadkiem był w tej chwili, przechodziło jego wyobrażenie. Jako
„zwyczajny” chirurg za nic w świecie nie podjąłby się takiej operacji. Po prostu by nie mógł.
Przez te lata Gina posiadła niesamowitą umiejętność.
Stała się genialnym kardiochirurgiem.
I to ona jest matką jego syna?
Ona tymczasem dotarła do najtrudniejszego etapu procedury balonikowania tętnicy. Jeśli
to się nie powiedzie, nastąpi natychmiastowy zgon.
Balonik wypełnił się raz, drugi, za trzecim razem zastawka się rozciągnęła.
– Wystarczy – powiedziała Gina zmęczonym głosem.
Ale to nie był czas na odpoczynek. Teraz należy sprawdzić ciśnienia. Jeśli się nie
wyrównały, trzeba zaczynać od nowa, stosując baloniki o innych parametrach. Boże, pomóż...
Nagle usłyszeli bardzo niepewny głos Jill, wyjątkowo rzeczowej i opanowanej siostry
przełożonej:
– Ciśnienie wyrównane.
– Na to wygląda – szepnęła Gina, spoglądając na anestezjologa.
– Chyba wygrałaś – powiedziała Emily drżącym głosem. – Gino, byłaś rewelacyjna.
– Ja? Rewelacyjna? To jest cud. Pod warunkiem że naprawdę wygraliśmy. On jeszcze nie
wyszedł na prostą.
Należało liczyć się z komplikacjami pooperacyjnymi. No i było ryzyko choroby von
Willebranda. Czeka go długa droga do wyzdrowienia.
– Przeżyje – odezwał się Cal, który nie wiadomo dlaczego był tego absolutnie pewny. –
Wiem, że będzie żył. Dzięki tobie, Gino.
– Bogu niech będą dzięki – powiedziała półgłosem. – Nie byłabym tego taka pewna, ale
na pewno ma szansę. Może... może po raz pierwszy udało mi się w tym kraju zrobić coś
dobrego.
Pięćset kilometrów od Crocodile Creek leżała w łóżku dziewczyna wstrząsana silnymi
dreszczami. Było bardzo gorąco. Jej rodzina nie mogła sobie pozwolić na klimatyzator, lecz
ona pomimo upału trzęsła się z zimna.
Dziecko... Umarło.
– Córciu, co ci jest? – Matka chyba po raz szósty od powrotu z rodeo zapukała do drzwi
jej pokoju. W jej głosie dźwięczał niepokój.
Śmiechu warte. Od kiedy matka się o nią niepokoi?
– Daj mi spokój.
– Co ci jest?
– Mam okres. Źle się czuję. Zostaw mnie.
Po chwili wahania matka zapytała zalęknionym tonem:
– I nie masz siły nakarmić cieląt?
– Nie. Daj mi spokój.
– Ale ojciec...
Megan próbowała się podnieść, ale była zbyt osłabiona, by wstać z łóżka.
– Wiem, że tata jest chory – szepnęła na tyle głośno, by matka usłyszała ją za drzwiami. –
Wiem, że nie dajesz sobie rady, ale ja nie mogę. Naprawdę nie mam siły. Dzisiaj musisz
poradzić sobie beze mnie.
Gina odstąpiła od stołu operacyjnego w przeświadczeniu, że zrobiła wszystko, co było
możliwe. Na jej twarzy widać było zmęczenie. Wyczerpała całą swoją rezerwę energii.
– Czy już mogę go wam zostawić? Wyjdę na dwór. W razie czego wezwijcie mnie
pagerem. Muszę... zaczerpnąć świeżego powietrza.
– Należy ci się – odezwała się Emily. – Myślę, że zasłużyłaś nawet na coś mocniejszego.
Na drinka albo cygaro. Idź już, idź. Cal i ja się nim zajmiemy. Bogu dziękować, że się tu
znalazłaś.
Odchodząc od stołu, zawahała się, po czym delikatnie powiodła palcem po maleńkim
policzku.
– Walcz, mały, walcz – szepnęła na odchodnym.
– Niesamowity z niej lekarz – odezwała się Emily, gdy Gina zniknęła za drzwiami.
– Taaa... – Cal nie miał innego wyjścia, jak jej przytaknąć.
– Charles mi powiedział, że poznaliście się pięć lat temu. – Emily zerknęła na niego z
zaciekawieniem. – Charles twierdzi, że to Gina jest tą twoją łachudrą.
– Em, daj spokój. – To nie jej sprawa.
Czy tutaj ktokolwiek kiedykolwiek przestrzegał zasady niewtykania nosa w nie swoje
sprawy?
– Charles wspomniał o jakimś chłopcu. – Emily nie dawała za wygraną.
– Em, odczep się.
Emily odważyła się na szeroki uśmiech.
– Tak jest, doktorze.
– To twój chłopak? – Za ich plecami stała Grace.
– Nie wasz interes.
– Ej, Cal, mieszkamy pod jednym dachem – obruszyła się Emily. – Mike też zauważył, że
dziwnie się zachowujecie. Nawet chciał się założyć, że to twój syn, ale my nie będziemy
ryzykować, dopóki go nie zobaczymy. Więc lepiej nam to po prostu powiedz i oszczędź
wyrzucania pieniędzy w bioto. Czy to prawda?
Nadal krzątali się przy małym pacjencie, lecz napięcie w sali zdecydowanie opadło.
Silniejsze z każdą minutą bicie małego serduszka sprawiało, że nawet tak poważny temat już
można było potraktować z przymrużeniem oka.
– Lepiej nam o tym powiedz – ciągnęła Emily.
– Przecież wiesz, że dzielimy z tobą wszystkie troski.
– Innymi słowy – zachichotała Grace – daje to nam prawo wtrącania się w twoje życie.
– Cal, nie rozumiem, jak ty to wytrzymujesz – zakpiła Jill, ta do bólu zasadnicza i
nieugięta siostra przełożona. – Takie dzielenie się troskami, dziesiątka medyków pod jednym
dachem...
– Od wtorku ósemka – wtrąciła Grace, na co Emily spochmurniała.
– Serdeczne dzięki – burknęła.
– Simon to dupek. Em, dobrze o tym wiesz – upierała się Grace. – Odmawiam przyjęcia
do wiadomości, że opłakujesz jego zniknięcie.
– Mogę opłakiwać kogo zechcę – odcięła się Emily.
– Nie możesz mieć romansu z Calem?
– On już ma romans – warknęła Emily. – Od dzisiaj.
– Uśmiechnęła się blado. – Romans z małym dodatkiem. Więc skup się na jego
sercowych problemach, a nie na moich.
– W porządku. – Grace nie miała nic przeciwko temu. – Skoro tak się upierasz... Sprawa
Cala jest fascynująca. Oto zjawia się znikąd kobieta z dzieckiem, chociaż my wszyscy
żyliśmy w przekonaniu, że mamy do czynienia z zatwardziałym starym kawalerem...
– Przestań.
– Oto nasz bohater. Z synkiem.
– To naprawdę jest twój syn? – zapytała dociekliwa Jill.
– Chociaż ty – jęknął Cal – mogłabyś się nie wtrącać.
– Cal, my cię kochamy – zapewniła go Emily. – Powinieneś do tego przywyknąć.
– To chyba nigdy nie nastąpi.
– To się nazywa życie. – Emily popatrzyła na noworodka. – Ten mały człowieczek
dopiero zaczyna żyć.
– Westchnęła. – Dobrze się spisaliśmy. Teraz musimy znaleźć mu mamusię i tatusia.
– Oraz dowiedzieć się, czy Cal też jest tatusiem – dodała Grace z szatańskim uśmiechem.
– Wystarczy tych wygłupów! – ofuknęła ich Jill. W sali operacyjnej zapanowało
rozprzężenie, a to było niedopuszczalne. – Do roboty.
– Tak jest! – zawołali zgodnym chórem.
Gdzie jest Gina? Cal nie mógł jej znaleźć. Czekało go jeszcze mnóstwo pracy: zlecenie
badania krwi, telefon do Harry’ego Blake’a, policjanta, który rozpoczął poszukiwania matki
noworodka, cała masa papierkowej roboty. I wszystko teraz.
– Obawiam się, że sprawa trafi do większości mediów – ostrzegł go Charles. – Wszystko
musi być dopięte na ostatni guzik. – Charles wjechał do sali i pochylił się nad maleństwem. –
Mamy jakieś wskazówki, kto może być matką? – zapytał.
– Żadnych – odrzekł Cal. – Przeglądamy karty naszych ciężarnych, żeby sprawdzić, czy
jest to ktoś z okolicy.
– Może to któraś z aborygenek?
– Charles, przyjrzyj mu się lepiej. On jest biały. Bielusieńki. Oboje rodzice są biali.
– Więc powinniśmy mieć jej kartę.
– Chyba że była przejazdem.
W zadumie przyglądali się dziecku, szukając odpowiedzi. Nic z tego.
– Zostawmy to policji – stwierdził Charles. – Harry już do mnie dzwonił. Przeszukują
busz. Trzeba mu powiedzieć, żeby posłał w to miejsce dodatkowych ludzi. Jak pomyślę, że
gdzieś tam jest młodziutka matka kilka godzin po porodzie...
– Być może z chorobą von Willebranda. Charles znieruchomiał.
– To znaczy, że mocno krwawi. To poważna sprawa.
– Tę chorobę przenosi ojciec, o ile dobrze pamiętam. Zauważyliśmy, że dziecko krwawi.
To są tylko nasze domysły.
– To myśl dalej. Byle szybko. Trzeba bezwzględnie odnaleźć tę dziewczynę.
– Wysyłamy go do Brisbane? – zapytał Cal.
– Jeszcze nie. Ściągnę Hamisha z urlopu. Jeśli matka się znajdzie, mały powinien być
tutaj, żeby miała szansę na wytworzenie z nim więzi... albo podjęcie konkretnej decyzji.
Łączy się z tym pewne ryzyko, ale jeśli uda mi się zatrzymać Ginę, jestem gotowy je podjąć.
Cal przytaknął. Dlaczego nie? Jeśli zapewnią noworodkowi opiekę pediatry oraz
kardiologa...
Ale czy Gina zechce zostać w Crocodile Creek?
– Charles, muszę z nią porozmawiać.
– Oczywiście. Zorganizuj badanie krwi, zadzwoń do Harry’ego i idź do niej. Siedzi na
werandzie.
Jasne, Charles zawsze wie, gdzie kto jest.
Była sama. Siedziała na schodkach i patrzyła na ocean. Między domem lekarzy a morzem
ciągnął się piękny ogród. Rosły tam wspaniałe okazy tropikalnych roślin: gigantyczne
paprocie, storczyki, łaciate krotony. Była też i niewielka sadzawka. Wieczorami z werandy
można było słuchać koncertów żab. Teraz, przy zachodzie słońca, Cal uznał, że jest to
najpiękniejszy widok na ziemi.
Gina też jest najpiękniejsza.
To samo pomyślał, gdy ujrzał ją po raz pierwszy. Nic się nie zmieniło. Ani na jotę.
Gina nigdy nie ubierała się na pokaz, a teraz miała na sobie spłowiałe dżinsy, poplamiony
krwią Tshirt, zakurzone mokasyny. Tak, ona jest piękna.
Przysiadł obok niej na stopniu i zapatrzył się w morze, jakby chciał dostrzec to samo co
ona.
– Przepraszam – powiedziała. – To był bardzo męczący dzień. Rodeo. Noworodek.
Operacja. Muszę wziąć prysznic.
– Nie przeczę. Ale warto było stoczyć tę krwawą bitwę. Spisałaś się na medal.
– Dzięki.
Patrzyli na ocean, zastanawiając się, jak zacząć tę rozmowę. Co on ma jej do
powiedzenia? To, jak go potraktowała...
Milczała, dając mu wolną rękę.
– Powiesz mi, co się dzieje? – zapytał.
– Chyba uratowaliśmy życie jednemu noworodkowi.
– Gino!
– Przepraszam.
– Czy CJ jest moim dzieckiem?
Odwróciła wzrok, jakby nie mogła na niego patrzeć.
– Tak.
– Koszmar.
– Chyba tak.
Czuł, jak stopniowo wzbiera w nim złość tak silna, że z trudem się hamował, by nie wstać
i nie walnąć pięścią w słupek, by nie krzyczeć... Krzykiem niczego nie osiągnie, musi
zachować zimną krew.
– Zostałem wykorzystany.
– Ja... Jak mam to rozumieć?
– Ty i twój mąż wykorzystaliście mnie jako dawcę nasienia.
– Cal, nie. – Spojrzała na niego przerażona. – To nie tak. Dowiedz się, że...
– Z mojej perspektywy to tak wygląda – powiedział z naciskiem. – Przyjeżdżasz tu,
wyznajesz mi miłość, idziesz ze mną do łóżka...
Z wrażenia Gina aż zachłysnęła się powietrzem.
– Cal, tak nie było.
– A potem wyjeżdżasz. – Nie ukrywał oburzenia. – Po prostu znikasz.
– Napisałam list.
– Tak, napisałaś. Że potrzebuje cię twój mąż, który podobno nie był już dla ciebie ważny.
Nie odpowiedziałaś na moje pytania, a kiedy zadzwoniłem do ciebie, zdobywając twój numer
w szpitalu, nie chciałaś ze mną rozmawiać.
– Nie byłam w stanie odpowiedzieć na twoje pytania. Nie miałam siły.
– Nie miałaś siły przyznać się do tego, że mnie wykorzystałaś.
– Cal, nie mów tak – wyszeptała. – Dobrze wiesz, że tak nie było. Byliśmy szczęśliwi.
– Jasne – parsknął. – Odlotowy seks. I nic więcej? Wspaniały seks, potem ciąża i powrót
do mężusia, żebyście mogli bawić się w szczęśliwą rodzinkę, tak?
– Nie dajesz mi dojść do słowa.
– Mamo... – Na progu stał CJ. – Pani Grubb powiedziała, że operacja już się skończyła.
To prawda?
– Tak, synku. – Przyciągnęła go bliżej. – Synku, to jest Cal. Ten serdeczny przyjaciel z
Australii, o którym tyle ci opowiadałam. Ten, którego zamierzałam tu odwiedzić.
– Ten, który nazywa się tak samo jak ja?
– Tak, to on.
– Cześć. – Chłopczyk zamaszystym ruchem podał mu rękę. – Callum James Michelton.
Miło mi pana poznać.
Cal z powagą potrząsnął rączką chłopca.
– Mama mówi, że jest pan najlepszym doktorem pod słońcem. I że nie ma drugiego
takiego żonglera jak pan.
– Mama ci o tym powiedziała? – Cal z trudem wydobył głos.
– Ciągle mi o panu opowiada. Ona uważa, że pan jest wspaniały. – CJ przyglądał mu się
uważnie. – Pan ma takie same włosy jak ja.
– Takie same jak włosy twojego taty? – Głupie pytanie. Idiotyczne. Zadał je, więc teraz
musi wysłuchać odpowiedzi.
– Mój tata umarł – odparł CJ. – Jeździł na wózku, miał czarne włosy i bliznę na policzku.
– Westchnął.
– Oglądał ze mną telewizję i czytał mi bajki, ale potem rozchorował się tak bardzo, że
umarł. Bardzo za nim tęsknię. Bardzo.
– Rozumiem.
Nic nie rozumiał. W głowie kłębiły mu się dziesiątki pytań.
– To był Paul? – Cal zwrócił się do Giny.
– Tak.
– Więc kiedy mówiłaś, że twoje małżeństwo...
– CJ, bądź dobrym dzieckiem i przynieś mi szklankę wody. Poprosisz panią Grubb?
– Jasne. Upiekliśmy ciasteczka, w których jest dwa razy więcej wiórków czekoladowych
niż w przepisie, bo pani Grubb dała mi torebkę z wiórkami, a ja wsypałem wszystkie. Jeszcze
są ciepłe. Panu też przynieść ciasteczko?
– Poproszę – wykrztusił Cal. – CJ, mów mi po imieniu.
– Tak, proszę pana... to znaczy Cal. Będę samolotem. Od rana nie byłem samolotem. – Z
rozpostartymi ramionami zatoczył półkole na werandzie.
– CJ! – zawołała Gina.
– Słucham.
– To jest szpital i pacjenci chcą spać. Możesz być cichym szybowcem?
– Mogę. – CJ zamknął buzię. – Ciii... – nakazał sobie. – Bo się orły wystraszą.
Poszybował do kuchni. Cal nie mógł oderwać od niego wzroku.
– Superdzieciak – rzekł ostrożnie.
– Tak. Podobny do tatusia.
– Do Paula.
– Do ciebie.
Westchnął. Już nie był zły, ale znużony. Przygniatała go świadomość, że został
wykorzystany, że to dziecko przyszło na świat cztery lata temu, a on o tym nie wiedział.
– Opowiedz mi o was. Wzruszyła ramionami.
– W skrócie?
– Jak chcesz. – Nie bardzo chciał poznać prawdę. Jeśli ona nie chce mówić...
– Część już znasz – zaczęła. – Kiedy się poznaliśmy, powiedziałam ci, że jestem w
separacji...
– Ale...
– Pozwól mi mówić – szepnęła.
– Słucham.
– Dzięki za wspaniałomyślność.
– Gino...
– Wyszłam za Paula, mając osiemnaście lat – mówiła bezbarwnym głosem. – Znaliśmy
się od dziecka. Kiedy mieliśmy po dwanaście lat, postanowiliśmy, że się pobierzemy. Razem
studiowaliśmy, byliśmy serdecznymi przyjaciółmi, kiedy... Paulowi nagle coś odbiło. Jego
rodzicom bardzo zależało, żeby został lekarzem. Żeby się ożenił. Żeby osiągnął sukces. W ich
oczach. Byłam za głupia, żeby zauważyć, jak potworną presję na niego wywierają.
– Kiedy tu byłaś, nie wyrażałaś się o nim zbyt przychylnie.
Przytaknęła.
– Byłam młoda i czułam się skrzywdzona. Zdobyliśmy dyplomy, mieliśmy cały świat u
stóp, ale on już nie chciał być ze mną. Oznajmił, że musi się odnaleźć i zniknął. Prawdę
mówiąc, dopiero jak tu przyjechałam, jak poznałam ciebie, zrozumiałam, że postąpił słusznie.
Byliśmy młodzi i tylko bawiliśmy się w dorosłych. Pobraliśmy się z niewłaściwych
powodów.
– Co było dalej? – Postanowił, że nie da się wziąć na lep takich sentymentalnych
opowieści.
– Zakochałam się w tobie – oznajmiła cicho. – I zaszłam w ciążę.
Opuścił powieki, starając się przypomnieć sobie tamte zbliżenia. Coś tu nie pasuje. Nigdy
nie ryzykował. Doskonale zdawał sobie sprawę z ryzyka.
– Jakim cudem? Uważaliśmy.
– Nie wierzysz mi? – Hamowała złość. – Uważasz, że sobie tę ciążę zaplanowałam?
– Nie wiem, co mam myśleć.
– Co chcesz. To była ciąża nieplanowana. Brałam pigułkę. Wiedziałam, że nie chcesz
dzieci, a sama też nie byłam na to przygotowana. Więc oboje byliśmy ostrożni. Ale
podejrzewam, że jest sporo prawdy w powiedzeniu, że najlepszym środkiem
antykoncepcyjnym jest szklanka wody zamiast. Zawiodły zabezpieczenia, które
stosowaliśmy. Trudno było mi w to uwierzyć. Zorientowałam się, że jestem w ciąży, kiedy ty
poleciałeś w głąb kraju z misją ewakuacyjną. Nie było cię, kiedy ja w Townsville
wpatrywałam się jak sroka w gnat w test ciążowy. Nie mogłam ci wtedy o tym powiedzieć.
Po prostu nie mogłam.
Spojrzał jej w oczy.
– Niby dlaczego?
– Bądźmy szczerzy – szepnęła. – Jak byś zareagował?
– Skąd mam wiedzieć?
– A ja wiem – powiedziała zmęczonym tonem. – Stale powtarzałeś, że nie zamierzasz
założyć rodziny, że twoja rodzina była beznadziejna. Tak, to, co nas łączyło, było wspaniałe,
ale to za mało, żebyś zechciał się żenić. Albo mieć dzieci. Taka perspektywa cię przerażała.
W kółko to powtarzałeś. Jakbyś chciał mnie ostrzec: musisz mnie kochać pomimo to. I ja cię
kochałam, przystałam na twoje warunki. Ale kiedy okazało się, że jestem w ciąży, poczułam,
że nie mogę pozbyć się tego dziecka. To chyba wtedy stałam się dorosła. Pragnęłam go.
Naszego dziecka...
– Gino, gdybym wiedział...
– To może nawet zdobyłbyś się na ten honorowy gest – dokończyła. – Wzięłam to pod
uwagę. Ale mnie nie zależało na twoim honorze, Cal. A ty nic poza tym nie byłeś w stanie mi
dać.
– Mógłbym...
– Nie, nie. – Pokręciła głową. – Znałam twoją przeszłość, nie ty mi o niej opowiedziałeś,
inni.
– Moja przeszłość nie ma z tym nic wspólnego.
– O, bardzo dużo. Mimo że tego nie akceptuję, potrafię to zrozumieć. Matka opuściła
was, kiedy jeszcze byłeś dzieckiem, przez co musiałeś opiekować się dwiema młodszymi
siostrami. Ojciec pił. Przerwałeś naukę, żeby utrzymać rodzinę, a kiedy twoje siostry zaczęły
być samodzielne, niespodziewanie zjawiła się wasza matka i zabrała je do siebie i swojego
nowego partnera w Stanach. Ciebie nie wzięła. Po tym wszystkim, co dla nich zrobiłeś,
odjechały w siną dal. Kiedy umarł ojciec, harowałeś, żeby dokończyć studia.
Nauczyłeś się niezależności w sposób najtrudniejszy z możliwych. Nie miałam prawa
znowu cię ograniczać.
– Koszmar...
– Tak, koszmar – przyznała. – Dla nas obojga. Z różnych powodów.
– Więc uciekłaś.
– O dziwo, wcale nie uciekłam. – Wysoko uniosła głowę. Poczuła, że odzyskuje grant
pod nogami. Ta część jej opowieści będzie łatwiejsza. – Kiedy zastanawiałam się, co z tym
fantem zrobić, zadzwoniła matka Paula. Takie... zrządzenie losu. Dowiedziałam się od niej, że
Paul miał wypadek, poważny wypadek motocyklowy w Katmandu. Była zrozpaczona. Sama
nie mogła tam pojechać. Błagała mnie, żebym ja to zrobiła. Nie miała nikogo innego, poza
tym ja byłam lekarzem, a tego Paul potrzebował najbardziej. Rodziny i leczenia na
przyzwoitym poziomie. Więc... – patrzyła przed siebie – więc pojechałam.
– Nie czekając na mnie?
– Nie było cię dwa dni, a matka Paula była przeświadczona, że on umiera. Musiałam
działać błyskawicznie. Dotarłam tam w ostatniej chwili. Leżał w wiejskim szpitaliku. Ledwie
go ustabilizowałam. Miał pogruchotany kręgosłup, a załatwienie transportu do Stanów zajęło
mi parę tygodni. Kiedy już lekko oprzytomniałam, byłam w trzecim miesiącu... i znowu
byłam jego żoną.
– Tyle mi napisałaś. – Westchnął. – Że Paul miał wypadek, że wróciłaś do roli żony oraz
że go nie opuścisz.
– Nie kłamałam.
– Rozumiem.
Zapadła cisza. Napięcie minęło, jakby wszechświat się zatrzymał, aby zmienić szyki.
Potem zaczęły padać nowe pytania.
– Jak poważne były jego obrażenia?
– Pęknięcie kręgów szyjnych. Paraliż wszystkich kończyn. Nie oddychał samodzielnie.
Motocyklista, z którym się zderzył, miał podstawową wiedzę medyczną, więc udało mu się
przywrócić oddychanie. Może to dobrze. Sama nie wiem. Tak czy inaczej, Paul żył jeszcze
prawie pięć lat, dopóki infekcje nie stały się tak częste, że jego organizm nie wytrzymał.
– Nie sądzisz, że należało mi powiedzieć? – zapytał cicho.
– Co miałam ci powiedzieć? Że ciągle cię kocham, ale muszę być przy Paulu? Jeśli z nim
zostałam, to po co miałam ci mówić, że cię kocham? Poza tym... wiedziałeś, że cif kocham.
Tyle razy ci to wyznawałam, ale ty ani razu mi tego nie powiedziałeś. Cal, ani razu.
– Bo...
– To nieistotne. Teraz ani wtedy. Paul miał tylko starzejącą się, schorowaną matkę. Kiedy
CJ się urodził...
– Nie pojmuję, jak Paul mógł zaakceptować dziecko innego mężczyzny.
– Cieszył się tym dzieckiem. Czerpał z jego istnienia ogromną przyjemność. Kiedy
dowiedział się, że jestem w ciąży, nawet nie zapytał z kim. Wyjaśniłam mu, że miałam
romans, który się skończył, a on nie pytał o więcej. Przyjął tę ciążę z radością. Póki żył, CJ
był jego oczkiem w głowie. Nie mogłam mu tego odebrać.
– Ale mnie tego pozbawiłaś.
– Bo sobie tego nie życzyłeś. Kiedy odkryłam, że jestem w ciąży, byłam przerażona.
Wiedziałam, że nie chcesz mieć dzieci. Ani rodziny. Nie mam racji?
Czy ona ma rację? Nie potrafił na to odpowiedzieć. Nie chciał dzieci, to jasne. Po tym, co
przeszedł w dzieciństwie? Dzieci to kanał. Zobowiązania wobec rodziny to kanał.
– Chyba masz – odparł niechętnie. Nareszcie na niego spojrzała.
– No widzisz. Więc uznałam, że mojemu synowi będzie lepiej z kimś, kto go chce. Paul
był jego tatą i kochał go bezgranicznie.
– A ty? Kochałaś Paula?
– Cal, jak możesz zadawać takie głupie pytanie?! Spoglądał na nią, zastanawiając się nad
odpowiedzią.
– Ciasteczka. Niosę wam ciasteczka – usłyszeli teatralny szept CJ-a , który w skupieniu
niósł tacę z wodą i ciasteczkami. – Bruce jest w kuchni. – Odetchnął głęboko, ostrożnie
stawiając tacę. – Ucieszył się, że wróciliśmy i pyta, czy może zabrać nas na kolację.
– Bruce? – zdziwił się Cal.
– Bruce Hammond – wyjaśniła Gina. – Był naszym przewodnikiem na bezkrwawym
polowaniu na krokodyle. Ale krokodyli nie było.
– Były. Ale dorośli mówili, że to pnie drzew – pożalił się CJ.
– Już wcześniej byliście w Crocodile Creek? – zdziwił się Cal.
– Przez trzy dni mieszkaliśmy w pensjonacie Athina. Po śmierci Paula pomyślałam... że
masz prawo dowiedzieć się o synu. Przyjechaliśmy tutaj. Pierwszego wieczoru zobaczyłam
cię na werandzie z Emily... – Szukała słów. – Poczułam, że po tylu latach byłby to z mojej
strony narzucaniem się.
– Też tak to widzę – warknął. Nie oczekiwała innej reakcji.
– Więc wyjechałam.
– Nie spotykając się ze mną?
– Nie chciałeś tego. – Patrząc mu w oczy, wysoko uniosła głowę. – Od początku
wiedziałam, co myślisz o rodzinie. Bruce był dla nas bardzo miły. Zapraszał nas ponownie na
krokodyle, ale powiedziałam, że wyjeżdżamy. Pewnie dowiedział się, że znowu tu jesteśmy. –
Spojrzała na zegarek. – Chyba jeszcze zdążymy pójść z nim na krótką kolację.
– Tutaj też jest kolacja. – Ściągnął brwi. – Możesz być potrzebna temu małemu.
– Nie będę daleko. Poza tym sądzę, że znajdzie się dla mnie jakaś komórka.
– Bruce powiedział, że zna ulubione miejsce krokodyli – wtrącił się CJ.
– Dzisiaj, synku, krokodyli nie będzie. Mieliśmy przygód aż za dużo. – Zwróciła się do
Cala. – Przykro mi, że cię tak zaskoczyłam, ale przynajmniej poznałeś prawdę. Niczego od
ciebie nie oczekuję. Zostaniemy tu nie dłużej, niż będę potrzebna wcześniakowi. I nie
zamierzamy przeszkadzać tobie i Emily. – Zawahała się, po czym musnęła wargami jego usta
i się odsunęła. – Ta wiedza należała ci się od dawna. Niezależnie od tego, co kiedyś było
między nami. Cal, muszę ci powiedzieć coś jeszcze. Dziękuję ci za syna. Tylko jemu
zawdzięczam, że nie oszalałam przez te lata. Rozjaśniał moje życie oraz życie Paula. Kocham
go całym sercem, Paul kochał go równie mocno. Mam nadzieję, że Emily da ci tyle samo
miłości. Zapewniam cię, że nie będę się wtrącać. Jeśli nareszcie znalazłeś prawdziwy dom,
nie będę wam przeszkadzać.
Nim zdążył zastanowić się nad odpowiedzią, wzięła CJ-a za rękę, po czym oboje weszli
do domu. Został na werandzie w towarzystwie dwóch szklanek wody oraz czterech pysznych
ciastek.
W szpitalu wrzało: Cal ma dziecko. Syn Cala oraz była sympatia Cala pojechali na
kolację z miejscowym łowcą krokodyli. Wszyscy domagali się więcej informacji.
Rzucając złowrogie spojrzenia ponad stołem, Cal walczył o swoje prawo do prywatności,
ale ta strategia jeszcze bardziej rozpaliła ich ciekawość.
Dobrze, że nie było tam Giny. Przez jakiś czas razem z Emily zajmowała się
noworodkiem. Później wraz z CJ-em zniknęła z Bruce’em. Gdy odjeżdżali, wzrok mu
pociemniał jeszcze bardziej.
Emily dała jej komórkę, a Bruce obiecał, że w razie czego dowiezie ją do szpitala w ciągu
paru minut. Mimo to Cal czuł, że się w nim gotuje. Przyjaciele ostatecznie dali mu spokój,
wyczuwając, że nic z niego nie wyciągną, ale on wiedział, że prędzej czy później dopadną go
różne pytania. On sam miał wiele wątpliwości.
Po kolacji wrócił na werandę. Obiecał sobie, że zajmie się porządkowaniem papierów, ale
w ogóle go do nich nie ciągnęło. Minęła ósma, potem ósma trzydzieści. Powinni już być z
powrotem, pomyślał, nasłuchując szumu silnika.
W końcu zrezygnował. Wstał i ruszył do drzwi szpitala. Tam na pewno znajdzie się coś
do roboty. Coś, co zmusi go do myślenia o czymś innym. Okazało się jednak, że nikt go nie
potrzebuje, nawet wcześniak. Mimo to zaszedł do niego. On jest taki mały, pomyślał, że nie
wiadomo, jak sprawy się potoczą, niezależnie od postępów medycyny oraz zaawansowanych
technologii.
Kolejny raz przedyskutowali sprawę przewiezienia malca do większego szpitala, lecz
Emily i Gina były temu przeciwne. Ze względu na ryzyko związane z samą podróżą poparł je
pediatra z Brisbane.
Gdy Cal wszedł do sali, Emily podniosła głowę znad inkubatora i słabo się uśmiechnęła.
– Co z nim? – zapytał.
– Walczy. Nazwałyśmy go Lucky, bo ma szczęście, że żyje. – Zawahała się. – I chyba
nadal przyda mu się taka przychylność losu.
Cal dotknął palcem rączki noworodka.
– Lucky, musisz żyć – powiedział, zniżając głos.
– Wiadomo coś o jego matce? – zapytała Emily.
– Trwa przeszukiwanie buszu. Na razie wszystko wskazuje na to, że kobieta była tam
przejazdem.
– Porzuciła własne dziecko.
– Może myślała, że jest martwe. Miał tak nieruchomą klatkę piersiową, że dla osoby bez
medycznego wykształcenia mógł wyglądać jak nieżywy. Zwłaszcza dla kobiety wyczerpanej i
z problemami.
Emily pokiwała głową.
– On nadal ledwie trzyma się życia – szepnęła. – Był o włos od śmierci. Tylko dzięki
Ginie... A teraz drugi chłopiec...
– Em... – warknął. Wiedział, do czego Emily zmierza. Tym warknięciem chciał ją
onieśmielić.
– Wiedziałeś, że masz dziecko?
– Nie. Em...
– Trudno mi uwierzyć, że jesteś tatą.
Cal się nastroszył, ale ułamek sekundy później wzruszył ramionami. Taka jest Emily,
jego przyjaciółka. Wiedział, że nie da mu spokoju, więc niech się dowie, co on o tym myśli.
– Skoro tobie trudno w to uwierzyć, to spróbuj sobie wyobrazić, jak ja się czuję! –
wybuchnął.
Oczekiwał oburzenia, nawet litości, lecz Emily miała czelność się uśmiechnąć.
– Wyobrażam sobie, że masz prawo czuć się, jakbyś dostał obuchem w łeb. Nieślubne
dziecko. Czy ona żąda alimentów?
– Nie.
– To po co przyjechała?
– Uznała, że powinienem się dowiedzieć.
– Po tylu latach? Dlaczego nie wcześniej?
– Miała męża. Była mężatką, kiedy ją poznałem. Zaszła w ciążę i wróciła do męża.
– O kurczę. – Emily zagwizdała przez zęby, po czym opuściła wzrok na kartę małego
pacjenta, dając Calowi chwilę wytchnienia. – Skomplikowana sprawa. Wiedziałeś wtedy o
tym?
– Tak, ale myślałem, że to się już rozpadło.
– Co wobec tego się zmieniło?
– Mąż zmarł.
– Zmarł?
– Tetraplegia. Powikłania.
– Och, Cal, to straszne.
Straszne? Wolał nie myśleć o tym, co Gina przeszła przez te lata. Wolał nie myśleć o
Ginie.
– Czy ona cię wykorzystała, żeby zajść w ciążę?
– dociekała Emily, sprawdzając zawartość kroplówki.
– Z powodu jego paraliżu?
– Nie! – Nie mógł znieść myśli, że koleżanka powzięła takie podejrzenie, mimo że na
początku sam tak uważał. – Miał wypadek wkrótce po tym, jak zaszła w ciążę.
Emily spojrzała na niego kątem oka, po czym szybko odwróciła wzrok.
– To stąd ta lojalność – powiedziała. – I dlatego do niego wróciła.
– Em, nie możemy zamknąć tego tematu? Przyglądała mu się z namysłem.
– Może możemy, a może nie. Więc po śmierci męża przyjechała do Crocodile Creek...
– Em...
– To stawia tę sprawę w całkiem innym świetle – stwierdziła. – Zawsze mnie
intrygowało, co facet czuje, kiedy nagle się dowiaduje, że jest ojcem. Podziwiam jej odwagę,
na pewno nie przyszło jej to łatwo. Ale może postąpiła słusznie. – Przechyliła głowę. – Czy to
nie jest tak, że nawet jeśli się to robi przez bank nasienia, to istnieje moralny obowiązek
poinformowania dawcy o sukcesie? Że gdzieś tam jest dziecko z jego rysami.
– On nie wziął się z banku nasienia! Em, zajmijmy się tymi papierzyskami.
– Mhm. Charles twierdzi, że to był bardzo gorący romans – ciągnęła. – Zdecydowanie nie
bank. Wieść niesie, że byłeś niepocieszony. Charles uważa, że w całym twoim życiu tylko jej
udało się przebić przez twoją skorupę.
– Em...
– Cal, ona tu jest, więc już nie musisz być niepocieszony. – Rzuciła mu promienne
spojrzenie. – Przez pięć lat wykręcasz się tym, że kochałeś i przegrałeś. Nikogo do siebie nie
chcesz dopuścić. Ale teraz dostałeś szansę. Przestała być mężatką. Założę się, że to ci się w
niej spodobało. Rozwódka o podobnych do twoich poglądach na zobowiązania. A teraz?
Ciekawe, na co się zdecydujesz?
– Jakim prawem...
– Zasłaniałeś się nią. Przez pięć lat wmawiałeś sobie, że nie chcesz się angażować, bo
Gina złamała ci serce, a myśmy wierzyli, że ty ciągle ją kochasz.
– Wcale nie. – Na pewno?
– Więc dlaczego nie spotykałeś się z innymi kobietami?
– To nieprawda. Em, daj spokój.
– Dobrze, ale wróćmy do tych innych. Owszem, umawiasz się, ale jak tylko wyczujesz,
że one oczekują jakiegoś emocjonalnego rewanżu, natychmiast je porzucasz. Jeśli myślisz, że
reszta twoich kolegów i koleżanek ci odpuści, to się grubo mylisz. Przychodzisz na dyżur o
dziewiątej?
– Tak.
Emily odwróciła się w stronę inkubatora.
– Musimy walczyć o twoje życie, okruszku. – Jej rysy złagodniały. – Potem będzie przy
tobie doktor Cal. Albo doktor Gina, zależy, kto będzie miał dyżur. Wszyscy będziemy
walczyć o twoje życie.
Jej nabrzmiały uczuciem głos do głębi nim wstrząsnął.
~ Tak, zrobimy wszystko, żeby cię ratować. – Przeniósł wzrok na Emily.
W jej oczach dostrzegł łzy.
– Gdzieś tam jest młoda matka bez dziecka – szepnęła. – Musimy utrzymać go przy
życiu, dopóki jej nie znajdziemy. Czy to nie dziwny zbieg okoliczności, że tego samego dnia,
kiedy go znaleziono, ty poznałeś swojego syna? – Uśmiechnęła się niepewnie. – Idź już, Cal.
Mam tu co robić. Ty też powinieneś wziąć się do roboty. Przed dyżurem zajmij się CJ-em.
Masz pięcioletnie zaległości.
ROZDZIAŁ CZWARTY
W domu zalegała cisza. Wszyscy wyszli, pomyślał Cal. Albo są zajęci. Sięgnął do
lodówki po piwo, ale natychmiast je odstawił. Ma przecież dyżur.
Dlaczego kuchnia świeci pustkami? Także salon. Gdzie oni się podziali? W tym domu
zawsze było pełno ludzi. Bardzo ich potrzebował.
Odwrócił się na odgłos otwieranych drzwi, ale to nie ci, na których mu zależało. A może
jednak to oni?
– Cześć.
Gina i CJ. Śmiali się, pomyślał, bo CJ ciągle miał na wargach szeroki uśmiech. Gina się
przebrała, któraś z dziewcząt pożyczyła jej dżinsy i bluzkę w biało-niebieską krateczkę.
Wyglądała...
– Dobrze się bawiliście? – zapytał, czując jednak, że nie jest to stosowne pytanie.
Na szczęście CJ niczego nie zauważył.
– Bruce zabrał nas do restauracji, do pani Poulos, bo ona najlepiej gotuje w całym
miasteczku – paplał. – A jutro znowu z nim popłyniemy na krokodyle.
– To jeszcze nic pewnego – ostrzegła go Gina.
– Musimy. Dał mi swój kapelusz!
Zdaje się, że było to najważniejsze wydarzenie całego wieczoru. Chłopiec z dumą
wskazał na mocno zniszczony kapelusz charakterystyczny dla australijskich łowców
krokodyli.
– Bruce dał ci swój kapelusz? – zdumiał się szczerze Cal, ponieważ wiedział, że Bruce
niemal sypia w kapeluszu. Widać coś mu się odmieniło.
– Powiedział, że pora kupić nowy. – CJ zdjął z głowy kapelusz i wsadził palec w pokaźną
dziurę. – Zapytałem go, czy to od kuli, a on odpowiedział, że chyba tak.
– Marsz do łóżka, synu. – Gina pchnęła go w stronę drzwi, ale CJ zaparł się z całej siły.
– Czy Cal może mi poczytać na dobranoc?
– Cal jest zajęty.
– Wcale nie.
– CJ...
– Mogę mu poczytać.
– Ale...
– Wszystko mu o mnie powiedziałaś? – Był zły. Spośród emocji, które w nim buzowały,
wybrał pierwszą z brzegu. Dopiero teraz poznał swojego syna, a on paraduje w kapeluszu
innego mężczyzny!
– Powiedziałam CJ-owi, że znamy się od dawna – odparła spokojnie. – Jeśli chcesz mu
poczytać, to nie mam nic przeciwko temu.
– Chcę.
– Wobec tego przypilnuję, żeby umył zęby i włożył piżamę. Jill pożyczyła nam trochę
ubrań, dopóki nie odzyskam naszego bagażu. Za pięć minut w jego pokoju?
Dlaczego się na to zdecydował? Idiotyczna sytuacja. Przecież nie chciał się angażować!
Ale się zaangażował.
Uradowany CJ wpatrywał się w niego spod ronda sfatygowanego kapelusza. A on wpadł
w to po samą szyję.
Gina siedziała na werandzie. Okna w pokoju CJ-a były otwarte na oścież, więc wszystko
słyszała. Wsłuchiwała się w niski głos Cala, który czytał bajkę jej synowi.
Była to ulubiona książeczka CJ-a . Wszędzie ją ze sobą woził. Czytała mu ją tysiąc razy,
a Paul chyba jeszcze częściej. Teraz tę opowieść czyta mu jego ojciec.
Zamrugała powiekami. Tylko bez łez! To nie jest podróż sentymentalna, upominała
siebie, wpatrując się w ciemność. Miałaś tu przyjechać, przedstawić Calowi jego syna i
wyjechać. Więc dlaczego powiedziałaś mu, że go kochasz?
Nie miała takiego zamiaru, ale nie umiała inaczej wytłumaczyć istnienia swojego synka.
CJ był owocem miłości, a ona była z tego dumna. Bolała, że Cal tego nie zaakceptuje. „Łódka
pirata powolutku wymykała się z portu. Plusk, plusk, plusk...”
Cal czyta jej synowi. Swojemu synowi.
Znalazła się na niebezpiecznym terytorium. Może powinna wyjechać jutro rano? Jak
najszybciej. Ale wcześniak ciągle nie jest stabilny. Ingerencja kardiologa jeszcze może
okazać się niezbędna. Za mały na kolejną operację, pomyślała. Zdecydowanie za mały. Więc
co ona tu jeszcze robi? Ten maluch jej potrzebuje.
„Gdzie jest moja łódka! ? – ryknął pirat, a łódka, która już była na pełnym morzu, cicho
zachichotała”.
Gdzie jest mój samolot? – pomyślała Gina. Moja łódka do domu. Gdzie jest mój dom?
Przestała być tego pewna. Siedziała tu i usiłowała myśleć o tym, jak piękna jest ta noc, ale nie
mogła.
Nagle w mroku rozległo się wołanie.
– Gina! – Ogrodową ścieżką pędził Charles na wózku inwalidzkim. – Jest tam Cal?
– Tak. Zawołam go.
– Jesteście mi potrzebni oboje. Dzwonię do niego i dzwonię, a on nie odbiera. Wyłączył
komórkę czy co?! Jest mi potrzebny. Ty też.
– Wcześniak?
– Nie, on jest w porządku.
To dobra wiadomość. Bardzo dobra. Gina jednak wyczuła, że stało się coś złego.
– Em zostanie na dyżurze – ciągnął Charles – a w razie czego ja jej pomogę. Ale mamy
wypadek drogowy.
Przez otwarte okno Cal słyszał tę wymianę zdań. Pospiesznie dokończył czytanie bajki i
stanął obok Giny.
– Gdzie? – zapytał.
– Na wysokości O’Flatteryodparł Charles. – Śmigłowiec jest w drodze. To kilkanaście
kilometrów stąd, więc możecie wziąć auto. O ile dobrze zrozumiałem, jacyś gówniarze
zabawiali się na szosie. Zderzenie czołowe. Są ranni i ofiary. Jeden samochód już wysłałem,
wy weźmiecie drugą karetkę. Em pomoże mi przygotować sale operacyjne. Zgadzasz się?
– Jasne. Ale co z CJem? Charles pomyślał o wszystkim.
– Poprosiłem panią Grubb, żeby w razie czego nim się zajęła. Dobrze?
– Kogo jeszcze mamy do dyspozycji? – zapytał Cal.
– Mike i Christina polecieli śmigłowcem po rybaka na trawlerze. Z podejrzeniem zawału.
Pewnie jest to fałszywy alarm, ale trzeba sprawdzić. – Przeniósł wzrok na Ginę. – Wiem, że
nie mam prawa prosić cię o więcej, bo już dużo dla nas zrobiłaś, ale mamy potworne braki
kadrowe i jesteś nam bardzo potrzebna. Pomożesz nam?
– Oczywiście. – Ruszyła w stronę pokoju CJ-a . – Wyjaśnię mu, co się stało, i zaraz do
was wrócę.
– Nie będzie miał ci tego za złe?
– Już się nauczył nie mieć mi za złe – odparła bezbarwnym głosem.
Jechali z taką prędkością, że w normalnych warunkach włosy stanęłyby jej dęba.
Prowadził Cal. W pierwszej karetce pojechali ratownicy, oni za nimi. Cal brał zakręty z
piskiem opon, zmuszając ją, by kurczowo trzymała się fotela.
– Ja mam syna... – szepnęła.
– Ja nie ryzykuję.
To prawda. Prowadził kapitalnie. Musiał się tego nauczyć. Praca na głuchej prowincji
wymaga od lekarza wielu talentów. Cal jest rewelacyjny.
Tylko w pracy, tylko w pracy, pomyślała.
W głośniku zaskrzeczał głos Charlesa:
– Cal? Gina?
– Wciśnij przycisk, żeby mówić – rzucił Cal. Niepotrzebnie, bo Gina już kiedyś
pracowała w buszu i podobała się jej każda chwila tam spędzona. Gdyby tu została, mogłaby
wiele zdziałać. Ale tu nie zostaniesz, upomniała sama siebie. Po co?
– Słucham cię, Charles.
– Pierwsza karetka jest już na miejscu wypadku. – Ton głosu Charlesa zwiastował
najgorsze. – Dwie ofiary śmiertelne, siedem osób rannych, reszta uwięziona we wraku.
Wezwaliśmy, kogo się dało, ale tylko wy dwoje jesteście lekarzami.
– Okej.
– Jeden z miejscowych zostanie przy zwłokach, dopóki ich tu nie przewieziemy. Jak będę
mógł, wyślę do was śmigłowiec, ale na razie musicie przewozić rannych karetkami. Dajcie
znać, jeśli uznacie, że zachodzi konieczność wezwania zespołu ratowniczego z Brisbane.
– Masz doskonale wyposażone sale operacyjne – zauważyła Gina.
– Na podstawie tego, co mi powiedziano, podejrzewam, że to może nie wystarczyć. Poza
tym Cal jest naszym jedynym chirurgiem. Mogę liczyć na twoją pomoc?
– Oczywiście.
– Zatem powodzenia.
– Dzięki. – Z ciężkim sercem wyłączyła mikrofon.
– Wyobrażam sobie, jak bardzo jest mu ciężko, że nie może brać udziału w takich
akcjach. – Cal przytaknął.
– Opowiedz mi o nim.
Wyjechali już z miasteczka i mieli teraz przed sobą pustą i prostą drogę.
– Charles jest doskonałym lekarzem. Nie znam lepszego. Jego rodzina ma w tej okolicy
wielką farmę hodowlaną, Wetherby Downs. Zrobili pokaźny zapis na rzecz szpitala. Charles
uległ wypadkowi, kiedy miał osiemnaście lat. Podczas polowania na świnie postrzelił go
przypadkiem najbliższy przyjaciel. Potem Charles pojechał na studia i tu wrócił.
Zorganizował najlepszy prowincjonalny ośrodek medyczny w całej Australii, z bazą
śmigłowców ratowniczych i szpitalem. Jest mózgiem całej tej placówki. – Zapatrzony w
drogę na chwilę zawiesił głos. – Ale myślę, że w chwilach takich jak ta oddałby wszystko,
żeby znaleźć się w centrum akcji. Unieruchomiony w wózku...
– Ale coś robi. Pomimo kalectwa dalej działa i może być z tego dumny.
– Paul nic nie mógł robić? – zapytał łagodnym tonem, jakby nie był pewny, czy ma prawo
o to pytać.
– Mógł tylko wychowywać CJ-a . Być z nim. Ja pracowałam, żeby nas utrzymać, ale Paul
nigdy nie był sam. Wynajęliśmy pielęgniarkę, która była z nimi w ciągu dnia. Nie masz
pojęcia, jak bardzo nam to pomogło.
– Umilkła na moment. – Cal, głównie dlatego tu przyjechałam. Żeby ci powiedzieć, jak
bardzo jesteśmy ci wdzięczni.
Milczał, ale ona wyczuła, że kipi ze złości.
– Nawet twój mąż był mi wdzięczny – parsknął w końcu. – Jak ja mam na to zareagować?
– Nie wiem. Nie wiem nawet, czy dobrze zrobiłam, informując cię, że masz dziecko.
– Jak możesz w to wątpić?
– Nie chciałeś mieć dzieci.
– Nie chciałem, ale skoro CJ istnieje... Przeszył ją dreszcz strachu.
– Skoro istnieje, to co?
– Jest moim synem.
– W nie większym stopniu, niż gdybyś był dawcą nasienia.
– Dobrze wiesz, że w znacznie większym stopniu.
– Tak wyszeptała, instynktownie zaciskając pięści.
– Tak, wiem.
– Jak długo zamierzasz tu zostać?
– Do jutra.
– Powinnaś zostać dłużej.
– Cal, nie musisz...
– Czego nie muszę?
– Nie masz obowiązku nim się opiekować.
– Jest do mnie podobny jak dwie krople wody.
– Mimo to nie ma powodu, żebyś się angażował.
– Gino, to jest mój syn! Zadumała się.
– Tak, CJ jest twoim synem – zaczęła, starannie dobierając słowa. – Ale weź pod uwagę
całość sytuacji. CJ wierzy, że jego ojcem był Paul. Czy jesteś pewien, że chcesz to zmienić?
Poza tym nie chcę psuć tego, co jest między tobą i Emily.
– Między mną i Emily nic nie ma.
– Oczywiście – powiedziała z westchnieniem.
– O co ci chodzi?!
– Ciebie z nikim nic nie łączy.
– Ty i ja... – zaczął.
– Byliśmy kochankami. Ale nic nas nie łączyło.
– Bo uciekłaś.
– Dobrze wiesz, że nie miałam wyboru. Nie zgrywaj się, udając zrozpaczonego
porzuconego kochanka. Wiesz, że emocjonalnie do niczego nie jestem ci potrzebna. Nie
byłam i nie będę, a CJ...
– Co on ma do tego?! – niemal ryknął Cal.
– Jeśli go teraz uznasz, będziesz musiał zaangażować się emocjonalnie. Nie możesz mu
nagle powiedzieć, że to ty jesteś jego tatą, a potem więcej go nie widywać.
– Uważasz, że akurat tego chcę?
– Nie wiem, czego chcesz. A ty wiesz? Milczenie. Skupił się na prowadzeniu, ponieważ
zbliżali się do miejsca wypadku. Droga prowadziła teraz między niebezpiecznymi skałami.
Tutaj się ścigali? – pomyślała Gina przerażona perspektywą tego, co ich czeka.
– Gówniarze – mruknął Cal, zapewne myśląc o tym samym.
– Miejscowi?
– Jak amen w pacierzu. Jesteśmy niedaleko wioski aborygenów. Większość rdzennych
Australijczyków żyje w grupach plemiennych, tak jak żyli od tysięcy lat, ale ci, którzy osiedli
w wioskach... – Zamilkł, ponieważ weszli w ostry zakręt. – Ich sytuacja jest nie do
pozazdroszczenia. Pozbawieni tradycji znaleźli się na rozdrożu. Nie mają żadnych
perspektyw, nie czują żadnej więzi. I to ich popycha do samozniszczenia.
– Wiem coś o tym.
– Tak. Kiedy byłaś w Townsville, miałaś wielkie plany. Wydawało mi się, że chcesz im
pomagać, ale wyjechałaś, żeby zrobić specjalizację.
– Jesteś niesprawiedliwy.
– Twoja grupa śniadaniowa rozpadła się wkrótce po twoim wyjeździe. Lekarze mieli inne
zadania. Zabrakło entuzjazmu oraz funduszy, żeby to kontynuować.
– Uważasz, że to moja wina?
– Nie trzeba było zaczynać.
– Możliwe – wycedziła przez zęby.
Zebrała wtedy grupkę nastolatek. Niektóre były już w ciąży, innym to groziło. Zapraszała
je na śniadania, które dwa razy w tygodniu odbywały się w kawiarence nad rzeką. Wyłącznie
dla dziewczyn. Pływały, a potem dostawały obfite śniadanie złożone z produktów, które Gina
dostawała od lokalnych firm. Takich śniadań nie miały w domu: mleko, mięso, świeże owoce.
Po śniadaniu zapoznawały się z kosmetykami i artykułami higieny osobistej, również
wyproszonymi przez Ginę u właścicieli sklepów. Bardzo starała się czymś je zainteresować:
zapraszała na te spotkania fryzjerki, modelki, kosmetyczki. Udało jej się też przemycić
ginekolożkę, dietetyczkę oraz pracownicę opieki społecznej.
Dziewczętom bardzo się spodobał taki zamknięty klub dla kilkunastolatek. To był spory
sukces, pomyślała. I tylko ona wie, ile ją kosztowało wycofanie się z tego przedsięwzięcia.
Ale nie ona jedna prowadziła taką działalność.
– Co stało się z twoim klubem dla chłopców? Też ich porzuciłeś?
– Przeprowadziłem się do Crocodile Creek.
– To znaczy, że ich porzuciłeś. – Przygryzła wargę. – Cal, ja miałam powód.
Wyjechałam, żeby ratować Paula. A ty?
– Nie twoja sprawa.
– Nie moja. – Westchnęła. Może on ma rację? Może nie warto w nic się angażować. – Te
ofiary zderzenia...
– Znam ich. W takich wioskach młodszym małolatom z nudów odbija palma.
– I z nudów się zabijają?
– Jeżdżą zdezelowanymi autami. To praktycznie wraki. Ale oni je naprawiają i szaleją w
nich jak wariaci. Czeka nas nieprzyjemny widok.
Wyjechali zza zakrętu. Ich oczom ukazała się sterta groteskowo pogniecionego żelastwa:
zderzenie czołowe, bez żadnych śladów, by któryś z kierowców usiłował w ostatniej chwili
uniknąć kolizji.
Bawili się w kto kogo przetrzyma, pomyślała Gina. Kilka razy widziała, jak ta zabawa
wygląda: dwa auta pełne nastolatków jadą na wprost siebie. Chodzi o to, kto pierwszy
stchórzy i skręci. Tym razem żaden kierowca tego nie zrobił.
Oprócz pierwszej karetki na miejscu było już kilka innych samochodów.
Dwie ofiary śmiertelne? – przeszło jej przez myśl na widok dwóch czarnych płacht na
poboczu.
– Cal! – Podbiegł do nich jeden z ratowników. – Dwoje jest uwięzionych we wrakach.
Gasną w oczach. Na poboczu leży dziewczyna, która z trudem oddycha...
– Gino, ty idź do dziewczyny, a ja zajmę się tymi w aucie.
Zauważyła, jak Cal się mobilizuje. Wykona zadanie sprawnie i profesjonalnie, ale nie
pozwoli sobie na emocje.
– Zrobię, co potrafię – powiedziała. – Ale będzie mnie to dużo kosztowało.
– A mnie nie?
– Nie wiem. – Pospiesznie wkładała ubranie ochronne. – Kiedyś też tym się zajmowałam.
Myślałam wtedy, że ciebie znam. Ale się zmieniłeś. Jak gruba jest ta skorupa, w której się
zamknąłeś? – Nie czekała na odpowiedź.
Pracowała bez wytchnienia, stosując procedury, które, wydawałoby się, już zapomniała,
lecz musiała je sobie przypomnieć, bo inaczej ci smarkacze by umarli.
Dziewczyna na poboczu miała popękane żebra i prawdopodobnie przebite płuco. Gina
podała jej tlen i przekazała Frankowi, młodszemu ratownikowi.
Potem były złamania kończyn, głębokie rany, wstrząs. Już samo to było potworne. Cal
jednak miał do czynienia z prawdziwym horrorem. Jedna z osób uwięzionych we wraku
zmarła na jego rękach pięć minut później. Na miejscu wypadku zaległa wówczas cisza.
Spoglądając w stronę Cala, Gina zauważyła jego głowę zwieszoną w geście porażki i
smutku. No cóż, kilka sekund później wszyscy wrócili do swoich zadań.
Jak gruba jest ta jego skorupa? Chyba nie bardzo.
Zderzenie czołowe. Trzy ofiary śmiertelne, jedna osoba w stanie ciężkim. Jej obrażenia
przekraczały możliwości placówki w Crocodile Creek. I jeszcze dziewczyna, która doznała
tak głębokiego wstrząsu, że popadła w kompletne otępienie. Inna nastolatka tkwiła uwięziona
w samochodzie. Był przy niej Cal, który wcisnął się między pogięte blachy.
Strażacy już się przygotowywali do cięcia tego złomowiska. Gdy włączono reflektory,
Gina dostrzegła, że Cal przytrzymuje rurkę do tracheotomii. Pomagał mu drugi ratownik
medyczny, Mario. Tuż obok w roli stojaka na kroplówkę stał jeden z kierowców wozu
strażackiego.
Wróciła do pracy. Miała zbyt wiele na głowie, by rozpraszać się tym, czym zajmuje się
Cal.
– Doktor Lopez... – Niespodziewanie przykląkł obok niej Mario. Młodziutki ratownik był
zielony z przerażenia, a mimo to trzymał się dzielnie. – Ja to zrobię – powiedział, gdy
unieruchamiała złamaną nogę. – Jest pani potrzebna doktorowi Jamiesonowi.
Rób, co do ciebie należy, powiedziała sobie, podchodząc do wraku.
Karen, na oko piętnastoletnia pacjentka Cala, nie ruszała się, a strażacy przerwali cięcie
karoserii. Po co Cal ją wezwał? Oceniła sytuację. Rozległe uszkodzenie twarzy. Co jeszcze?
– Noga – powiedział Cal. – Nie mogę tam się dostać, a wyczuwam krew. Tylko ciekła,
ale gdy ją nieco przesunęliśmy, zaczęła tryskać. Mario usiłował tam dosięgnąć, ale nie mógł
przepchnąć się obok mnie. Jesteś drobniejsza. Jeśli nie zatamujemy...
Nie potrzebowała dalszych wyjaśnień. Już przeciskała się do środka obok nóg Cala.
Ktoś, chyba Frank, podał jej latarkę.
– Mam ranę. Tampon!
– Zatamujesz?
W głosie Cala dźwięczał strach. Skorupa? On nie ma żadnej skorupy. To tylko maska,
pomyślała.
Leżąc praktycznie pod jego nogami, czując, jak wszędzie wbija się jej blacha,
przyciągnęła brzegi rany i docisnęła opatrunek. Krwawienie zmalało. Dzięki jej wysiłkom czy
dlatego, że ciśnienie krwi dziewczyny gwałtownie spadło?
Wyczołgała się spod Cala, ale nie zadała tego pytania na głos.
– Zaraz cię stąd uwolnimy. – Cal przemawiał do dziewczyny, podtrzymując ją
ramieniem. Sprawiała wrażenie nieprzytomnej, ale oni zdawali sobie sprawę, że w tych
warunkach nie są w stanie określić stopnia utraty przytomności. Było bardzo prawdopodobne,
że dziewczyna wszystko słyszy.
Gina spojrzała na jej twarz. Czy jest szansa, że ta bitwa zakończy się zwycięstwem?
Chyba nie. Lecz Cal się nie poddawał.
– Panowie – zwrócił się do strażaków – Gina opanowała krwawienie, więc bierzcie się do
roboty. Karen, jesteśmy przy tobie. Gina i ja cię nie opuścimy.
Gina i ja.
Źrenice dziewczyny nie reagowały na światło, jej twarz była zakrwawiona, a za uchem
krwawiło głębokie wgniecenie. Uraz czaszki. Do jakich uszkodzeń doszło wewnątrz?
Cal nie wychodził z wraku. Zaraz posypią się kawałki metalu. To niebezpieczne.
Beznadziejna sprawa, pomyślała, ale on stamtąd nie wyjdzie.
Gina i ja. Kocha go. Ale on tego nie widzi.
Z ciężkim sercem wróciła do pozostałych poszkodowanych. Chłopak ze złamaną nogą
tracił przytomność, ale zapewne był to efekt morfiny, którą mu wcześniej podała. Dziewczyna
w szoku nadal nie reagowała, więc Frank przywołał do niej Ginę. Szła w ich stronę, stale
mając przed oczami Cala, który obejmuje ranną i walczy o jej życie.
Od dziecka zmaga się z przeciwnościami losu.
– Śmigłowiec w drodze – poinformował ją policjant. To znaczy, że można przygotować
dziewczynę z przebitym płucem oraz tę w szoku do transportu karetką. Śmigłowiec będzie
potrzebny dla Karen, pod warunkiem...
Do akcji przystąpiły wielkie stalowe szczypce, nazywane szczękami życia. Gdy na chwilę
się zatrzymały, Gina usłyszała głos Cala:
– Karen, kochanie, oddychaj. Oddychaj.
Kochanie. Wszystkie jego działania na miejscu wypadku są przepełnione miłością, ale on
nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Zrozumiała, że jeszcze raz musi wszystko przemyśleć.
Nie teraz.
Gdy śmigłowiec wylądował, nie miała czasu na myślenie. Drgnęła, czując
niespodziewanie na ramieniu dłoń Cala. Karen...
Żyje. Jeszcze żyje. Cal szacował wzrokiem stan jej pacjentów, ustalając priorytety.
– Zabieram Karen śmigłowcem do naszego szpitala – powiedział tonem, który
wskazywał, że przeczuwa dalszy rozwój wypadków. – Jej rodzice chcą się z nami zabrać. W
tej sytuacji to chyba sensowne. – Zbadał puls jednego z chłopców. Mimo że chłopak był
ranny, jego życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo, ale powinien stale pozostawać pod okiem
lekarza.
Nie da się wszystkich przewieźć jednym śmigłowcem.
– Natychmiast odeślę wam helikopter – powiedział.
– W porządku.
W porządku? Zostać na poboczu szosy ze zwłokami trzech ofiar, dwójką rannych
dzieciaków oraz kilkunastoma rozpaczającymi krewnymi...
– Zostaniesz tu sama. – Na jego twarzy malowała się rozterka. – Cholera, przydałby się
jeszcze jeden lekarz.
– Cal, lećcie już.
– Przyślę tu kogoś, żeby zajął się zwłokami.
– Idź. Poradzę sobie.
Pogładził ją po włosach, po czym zupełnie niespodziewanie ją pocałował. Pospiesznie,
ale mimo to w tym pocałunku zamiast tkliwości wyczuła rozpacz.
Może w ten sposób chciał jej dodać otuchy? Pierwszy raz tak ją pocałował. Już wsiadał
do śmigłowca; znowu był lekarzem i znowu się od niej oddalał.
W końcu udało się jej opanować chaos na poboczu. Niestety, nie była cudotworczynią:
troje nastolatków nie żyło. Krewnych innych poszkodowanych przekonała, by jechali do
szpitala i tam oczekiwali na swoich bliskich. Z szefem policji, który przyjechał pomóc
kolegom, uzgodniła, że ciała ofiar śmiertelnych pozostaną na poboczu do przyjazdu koronera.
Gdy powrócił śmigłowiec, dwie kolejne osoby były już przygotowane do ewakuacji.
Ułożyła je na noszach z karetki, którą przyjechała z Calem. Gdy wraz z ratownikiem wsuwała
je na pokład, odbierał je od nich nieznajomy lekarz. Lecz to nie była pora na prezentacje.
Wsiadając, jeszcze raz ogarnęła spojrzeniem miejsce katastrofy, po czym skoncentrowała się
na tych, którzy przeżyli. Trzeba iść naprzód.
To nie jest takie proste...
Gdy tylko nieznajomy otworzył usta, zorientowała się, że ma do czynienia ze Szkotem.
– A, to ty jesteś Gina – powiedział przez ramię, zawieszając kroplówki. – Hamish
McGregor, mów mi Hamish.
– Kroplówka tego chłopca jest niestabilna – powiedziała. – On ma nogę...
– Zauważyłem. – Bacznie obserwował pacjentów oraz Ginę. – Wyglądasz jak upiór, więc
przejmuję twoje obowiązki. Powiem ci, jeśli będziesz mi potrzebna. A teraz usiądź wygodnie
i zamknij oczy.
– Ale...
– Rób, co ci mówię.
Posłusznie zapięła pas i opuściła powieki, ale natychmiast zrobiło się jej tak słabo, że
musiała zwiesić głowę między kolana, by nie zemdleć.
Hamish popatrzył na nią kątem oka, ale nie ingerował. Takie chwile słabości znane są
każdemu lekarzowi.
W końcu odetchnęła głęboko i otworzyła oczy.
– Jesteś Gina Cala – rzekł półgłosem Hamish.
– Ja? Nie.
– Nie?
– Jestem lekarzem – odparła zmęczonym głosem. – Gdzie on jest teraz?
– Ostatnio widziałem go, jak przewiercał komuś czaszkę, żeby zmniejszyć ciśnienie.
Rozpaczliwa próba... Mamy za mało personelu. W tej chwili każdy z lekarzy w naszej bazie
robi dwie rzeczy naraz.
– A ty skąd się wziąłeś? Szkot uśmiechnął się krzywo.
– Podobno jestem na urlopie – wyjaśnił. – Ale popełniłem wielki błąd, informując ich,
dokąd jadę. Charles skontaktował się przez radio z szyprem jachtu, z którego spokojnie
łowiłem sobie ryby. Dostarczono mnie tu na sygnale.
– To znaczy, że należysz do tego zespołu. – Ściągnęła brwi. – Hamish pediatra?
– W rzeczy samej. Powiedzmy, że jestem najlepszym pediatrą na dziecięcym. Jestem
także dyplomowanym ratownikiem.
Poczuła, że kamień spadł jej z serca. Nareszcie fachowiec, który zajmie się
wcześniakiem.
– Widziałeś naszego Lucky’ego?
– Oczywiście. Trzyma się. Jak wrócimy, dokładniej go sobie obejrzę. Muszę przyznać, że
ty, Cal i Emily zrobiliście genialną robotę. Daliście mu szansę.
– Czy nie byłoby lepiej, gdyby zamiast ciebie przyleciała po nas Emily?
– Em jest w operacyjnej z Calem. Jemu anestezjolog jest najbardziej potrzebny. Christina
i Charles zajmują się tymi z karetki. I to koniec naszych lekarskich zasobów. Jest jeszcze
patolog Alix, na zwolnieniu po wietrznej ospie, ale wyciągnęliśmy ją z łóżka. Musieliśmy
zaryzykować i zostawić Lucky’ego pod fachowym okiem Grace. Są takie dni, kiedy nie
wiemy, w co ręce włożyć, i jesteśmy wtedy zmuszeni wybierać.
Westchnęła, przypominając sobie, ileż to razy musiała zostawiać swojego synka tak jak
teraz. Co więcej, musi odejść od Cala. Tyle decyzji...
Myśl o czymś innym. O czymkolwiek.
– Dobrze znasz Cala?
– Jak przyjaciela.
– Wątpię, żeby Cal miał przyjaciół.
Dlaczego zadała to pytanie? Zwłaszcza w tak tragicznych okolicznościach. Spojrzała za
siebie. Ci chłopcy odnieśli lżejsze obrażenia, podano im już silne środki uśmierzające, a tuż
obok siedzieli ich rodzice, trzymając ich za ręce. Lekarze zatem mogą chwilę odpocząć i
porozmawiać. Ku swojemu zdziwieniu czuła, że bardzo tego potrzebuje. Byle nie myśleć o
wydarzeniach tego wieczoru.
– Nasz Cal rzeczywiście trzyma się na uboczu – mówił Hamish. – Gino, czegoś tu nie
rozumiem. Ledwie pojawiłem się w miasteczku, dowiedziałem się, że przyjechałaś z jego
synem. Z synem Cala! Czy to prawda?
– Tak. Ale go stąd zabiorę – szepnęła. – Jak bym śmiała pogwałcić jego bezcenną
niezależność?
Hamish się zadumał.
– Wiesz co? Chyba nie byłoby źle, gdybyś to zrobiła.
– Beze mnie jest mu bardzo dobrze. Poza tym on ma sympatię w osobie Emily.
– Emily? Teraz? – Zerknął na rannych. – Nic mi o tym nie wiadomo, a znam ich bardzo
dobrze. Cal nie miewa sympatii – orzekł stanowczo.
– Wydawało mi się... Widziałam, jak ją przytulał.
Hamish uśmiechnął się lekko.
– Niedawno rzucił ją narzeczony pod pretekstem, że chce się zastanowić, ale w
rzeczywistości ma kogoś innego. Em domyśla się tego, mimo że udaje, że jest inaczej.
Podejrzewam, że Cal ją przytulał, żeby ją pocieszyć. W tym Cal jest doskonały. – Hamish się
zawahał. – Ale on nie wie, co potem z tym zrobić.
– Jesteś pediatrą, a nie psychologiem. – Zaskoczyła ją ta diagnoza.
– W naszej bazie wszyscy są specjalistami od wszystkiego. Nie mamy wyraźnie
określonych ról. Jeśli potrzebny jest psycholog, proszę bardzo, będę psychologiem. Poza tym
uważam się za przyjaciela Cala, nawet jeśli jest to w dużej mierze jednostronne. – Rzucił jej
wymowne spojrzenie. – Myślę, że wiesz, co mam na myśli.
Gina poczuła śmiertelne zmęczenie. Takie dramatyczne sytuacje zawsze kosztowały ją
dużo energii. Za parę minut wylądują pod szpitalem i wpadnie w wir zabiegów oraz rozmów
ze zrozpaczonymi rodzicami. Do tego Cal...
Przez ten czas powinna złapać oddech i odważnie spojrzeć w przyszłość. Nie mogła się
zebrać. Cal...
– Nie wiem, co robić – wyszeptała. – Nie wiem, jak mam przebić ten mur.
– Ten mur jest potężny – przyznał Hamish. – Znasz historię Cala?
– Na tyle, na ile pozwolił mi ją poznać.
– Zawiedli go chyba wszyscy. To cud, że on funkcjonuje jak normalny człowiek.
– Jest nieufny, przez co stał się osobnikiem...
– Zaburzonym?
– Chyba tak. Zdecydowanie.
– Jesteś gotowa to zmienić?
– Jestem tu tylko po to, żeby poinformować go o istnieniu jego syna.
– Wątpię. Mimo że znam cię... Ile? Piętnaście minut? Mocno w to wątpię.
Tak jak się spodziewała, w szpitalu panował totalny chaos. Od samego wejścia do izby
przyjęć. Stanęła między noszami, trzy razy głęboko odetchnęła, po czym zabrała się do
selekcji rannych. Po chwili zajrzała do niej równie zmęczona Grace.
– Gdzie się wszyscy podziali? – zapytała Gina.
– Operują. Hamish, zostałeś tylko ty. Skoro już tu jesteś, to zbadaj naszego wcześniaka.
Przyszłam zapytać, czy nie trzeba wam pomóc, ale i bez tego widzę, że się wam przydam.
Przez dwie godziny nie miały chwili wytchnienia, ale gdy w końcu zjawił się Charles,
Gina z czystym sumieniem poinformowała go, że część pacjentów jest przygotowana do
zabiegów, a część do ewakuacji do szpitala w Brisbane.
– Jeszcze tylko drugi raz przejrzę ich karty – powiedziała.
– Nie trzeba. – Podjechał do biurka po notatki, które zaczęła spisywać już na miejscu
wypadku. – Zajmę się tym z Christiną.
Christina właśnie stanęła w drzwiach.
– Co z Lilly? – zwróciła się do niej Gina.
– Wyjdzie z tego. Jutro rano zostanie przewieziona śmigłowcem na chirurgię plastyczną.
Jest stabilna.
– A Karen?
– To będzie twoje drugie zadanie – ciężko westchnął Charles. – Przykro mi, ale jeszcze
nie puszczę cię do łóżka.
– Jestem jej potrzebna?
– Karen zmarła dwadzieścia minut temu – powiedział. – Cal i Emily robili wszystko, co
w ich mocy, ale ponieśli porażkę. Przed chwilą Cal skończył rozmawiać z jej rodzicami. –
Zawahał się. – Gino, w takich sytuacjach Cal zamyka się w sobie. Jest teraz w ogrodzie.
Potrzebuje czyjegoś towarzystwa.
Rzuciła mu przestraszone spojrzenie.
– Dlaczego mnie o to prosisz? Nie mogę.
– Owszem, możesz. – Charles nie spuszczał z niej wzroku. – Przez ciebie Cal przeżył
dzisiaj największy szok w swoim życiu, więc teraz przynajmniej spróbuj to załagodzić.
– To nie moja sprawa.
– Chyba żartujesz. Wybór należy do ciebie. Idź spać albo idź do Cala i spróbuj do niego
dotrzeć. Jeśli pójdziesz spać, wątpię, żebyś mogła zasnąć. – Rozejrzał się po sali. – Są
sprawy, od których nikt z nas nie może uciec. Wiesz o tym równie dobrze jak ja.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Powinna pójść spać. Idąc teraz do Cala, zrobi więcej złego niż dobrego, pomyślała. Poza
tym CJ na nią czeka. Rezolutnym krokiem przeszła do domu lekarzy, przekonana, że podjęła
właściwą decyzję.
Łóżko CJ-a było puste, za to na poduszce leżał list:
Droga doktor Lopez!
CJ nie mógł zasnąć. Był bardzo niespokojny. Mamy w domu małego szczeniaczka.
Mieszkamy w niebieskim domku za szpitalem. Przed chwilą przyszedł mój mąż i powiedział, że
piesek okropnie rozpacza. Pomyślałam, że zabiorę CJ-a do nas. Będzie spał z psiaczkiem w
jednym pokoju. Poszłam po radę do doktora Charlesa, a on powiedział, że Pani bardzo długo
będzie zajęta oraz że jeśli weźmiemy małego do siebie, Pani będzie miała szansę jutro dłużej
pospać. Jeśli chce go Pani dzisiaj zabrać, to proszę się nie krępować i przyjść. Albo
zadzwonić, to go przyprowadzimy. Jeśli będzie płakał, zadzwonię do Pani.
Dora Grubb
CJ mnie nie potrzebuje, pomyślała, przeczytawszy list napisany przez kobietę, którą
Charles darzy bezgranicznym zaufaniem. CJ na pewno się ucieszył, że będzie spał z pieskiem.
Wobec tego co ona ma ze sobą zrobić?
Chciała przytulić się do CJ-a , przyznając w duchu, że w chwilach kryzysu bardzo jej to
pomaga. W osobie synka otrzymała od losu bezcenny dar. Ale teraz wiązałoby się to z
obudzeniem CJ-a , państwa Grubb oraz zapewne szczeniaka... Bądź dorosła.
Popatrzyła na zegarek. Trzecia rano. Należałoby wziąć prysznic i się położyć. Czuła
jednak, że nie zaśnie. Cholera, chciałaby teraz być z Calem. On jest...
Idź spać!
Podeszła do okna, by zaciągnąć zasłony. Cal stał na brzegu. Widziała go wyraźnie. No to
co, że on tam stoi? Nie będzie mu się narzucać. Ale to jest Cal. Patrzyła na plażę ze
ściśniętym sercem, z tym samym uczuciem, które towarzyszyło jej codziennie przez pięć łat –
jakby ten mężczyzna był jej częścią, a opuszczenie go równało się amputacji którejś z
kończyn.
Raz już od niego odeszła. I przeżyła. Ale CJ śpi bezpiecznie u pani Grubb, więc nic nie
stoi między nią i Calem. Pięć lat smutku i ponure dzieciństwo, które odebrało mu wiarę w
ludzi.
On nigdy z tego nie wyjdzie, pomyślała. Wadliwy towar. Niebezpieczny. Mimo to czuła,
że nie potrafi odejść. Nie teraz. Ruszyła na plażę.
Wyczuł instynktownie, że Gina się do niego zbliża. Zebrał się w sobie, jakby w
oczekiwaniu na cios.
Skrzywdziła go. Nie, to on ją skrzywdził. Nie było go przy niej, kiedy dowiedziała się, że
jest w ciąży.
Byłby, gdyby mu o tym powiedziała.
Kłamca. Uciekłby, gdzie pieprz rośnie.
– Cal, tak mi przykro...
– Czego chcesz? – Nie ukrywał złości, ale tej nocy miał do tego prawo.
– Masz za sobą bardzo trudny dzień – zaczęła łagodnym tonem. – Dowiedziałeś się, że
jesteś ojcem, a potem ten straszny wypadek, tyle ofiar...
– Nie potrafiłem jej uratować – mruknął. Stał w wodzie z nogawkami dżinsów
podwiniętymi do połowy łydki i dalej patrzył przed siebie. – Tak się starałem i... na nic.
– Zrobiłeś, co w twojej mocy. Jesteś lekarzem, Cal, a nie cudotwórcą.
– To przez to ciśnienie. – Rzucił przed siebie wodorost, który zaczepił mu się o nogę. –
Niemal rozpłataliśmy jej czaszkę, usiłując ją ratować. Kiedy zobaczyliśmy jej posiniaczony
mózg, zrozumieliśmy, że zabiło ją ciśnienie...
Słuchała go w milczeniu. Patrzyła na wodę i widziała to samo co on: umierające dziecko.
– To była heroiczna operacja. Na dodatek w beznadziejnej sytuacji – odezwała się
półgłosem. – Nie możesz mieć do siebie pretensji. Możliwości medycyny są ograniczone. –
Położyła mu dłoń na ramieniu, a on aż drgnął.
– Nie rób tego.
– Mam cię nie dotykać? Cal, mówisz to od lat. Boisz się zbliżyć do kogokolwiek.
– Skąd wiesz, jaki jestem teraz?
– Hamish mówi, że twoja zażyłość z Emily jest platoniczna. – Nie cofnęła ręki. – Mówi
też, że odpychasz ludzi.
– Ciebie nie odepchnąłem.
– Nie?
– Gino...
– Dobrze, nie mówmy o tym. – Zdjęła rękę z jego ramienia, ale nie dała za wygraną.
Chwyciła jego dłoń i nią szarpnęła. – Nie poruszajmy tego tematu.
– Co ty robisz?! – Pociągnęła go. – Dokąd... ?
– Przez te wszystkie lata życie mnie czegoś nauczyło. – Ciągnęła go tak mocno, że ruszył
za nią przez wodę. – Dodatkowo wzmocniły to takie tragiczne sytuacje jak ta na szosie.
Wiem, że nie da się żyć w cieniu przeszłości, bo wtedy, kiedy odchodzą najbliżsi, lepiej
byłoby ze sobą skończyć. Ale dane jest nam tylko jedno życie. Nie zamierzam go marnować.
– I co z tego?
– To, że mam ochotę na spacer przy księżycu. CJ śpi u pani Grubb. Jest pełnia i odpływ.
Mamy dla siebie setki kilometrów plaży. Poza tym wątpię, żeby się nam udało zasnąć. Więc
się przejdźmy.
Cal zarył się stopami w dno.
– To nie jest dobry pomysł.
– Fenomenalny – powiedziała udręczonym tonem.
– Nie chcę się do ciebie zbliżać.
– Coś ci powiem, Cal. – Wzięła go pod ramię. – Jesteś ojcem mojego syna i nie chcesz się
zbliżać? Cal, już przez sam ten fakt jesteś blisko nas.
Z początku musiała lekko go ciągnąć, ale gdy się rozluźnił i zaczął iść bez ponaglania,
poczuła, że odniosła spore zwycięstwo.
On zawsze bierze do siebie śmierć pacjenta. To w nim kochała. Większość lekarzy
wypracowuje profesjonalny dystans, ale nie Cal. W pracy nie był do tego zdolny,
zdecydowanie inaczej było w życiu prywatnym.
Ale teraz szedł obok niej, walcząc z emocjami, które budziła w nim ona oraz syn. To
dobrze, bo nie myśli o śmierci Karen. Najtrudniejszy jest czas po takim zgonie, kiedy
analizuje w myślach cały przebieg operacji, zastanawia nad tym, co się zrobiło, czego nie
wzięło się pod uwagę. Oboje wiedzieli, że z powodu sytuacji w szpitalu nie mogą zapędzić się
za daleko. Lecz gdy doszli do cypla, Gina uznała, że to za mało, więc zawrócili, by dojść na
drugi koniec zatoczki. Zawracali kilka razy. Szli w milczeniu. Tyle przemilczanych
tematów...
– Zadepczemy plażę – odezwał się nagle Cal, gdy po raz trzeci szli po swoich śladach.
Gina uśmiechnęła się do siebie.
– To dobrze. Wolę plaże lekko używane. Nie masz pojęcia, jak mi brakuje plaż.
– Gdzie mieszkasz?
Prawie normalna rozmowa, pomyślała. To bardzo dobrze.
– W Idaho. Tam, gdzie dawniej. Cal, są rzeczy, które się nie zmieniają.
– Ale i tak lubisz plaże.
– Jasne. Moja rodzina i przyjaciele mieszkają w Idaho, więc chociaż tęsknię do plaż, tam
jest moje miejsce.
– Zawsze miałaś zamiar wrócić?
– Może ci się to wydawać dziwne, ale nie zawsze – odparła. – Pięć lat temu, kiedy Paul
mnie rzucił, przyjechałam tu na krótko. Ale poznałam ciebie. I wtedy miałam zamiar zostać tu
na zawsze.
– Wzięłaś pod uwagę możliwość rozstania z rodziną i przyjaciółmi?
– Miałam nadzieję, że ty mi ich zastąpisz – powiedziała cicho. – Byłam naiwna. Ale też
byłam młoda. Wyciągnęłam wnioski. I wracam do Idaho.
– Chcę mieć kontakt z CJ-em.
– Będę ci przysyłać jego fotografie.
– Nie to miałem na myśli.
– A co?
– Nie wiem – mruknął. – To mój syn.
– Uważasz, że twój ojciec i matka jako twoi biologiczni rodzice automatycznie nabyli
jakieś prawa związane z twoją osobą?
– To nie jest kwestia praw.
– Właśnie. Mieli obowiązki, z których się nie wywiązali. Ale prawa... Na prawa trzeba
zapracować. Jeśli kocha się swoje dziecko, to ma się prawo mieć nadzieję, że i ono nas
pokocha. Cal, jesteś na samym początku drogi.
– On jest do mnie podobny – rzucił bez związku.
– Czy mam rozumieć, że go kochasz? – To pytanie wyraźnie go przestraszyło.
– Ej...
Kopnęła wodę tak wysoko, że sekundę później spadła na nich cała kaskada. Wystarczy.
Ta rozmowa jest zbyt poważna. Nie wiadomo, dokąd ich zaprowadzi. Gina przestraszyła się,
że nie potrafi nią pokierować. Puściła rękę Cala, po czym weszła dalej w morze. Jej ubranie
już i tak było mokre, więc uznała, że jeszcze trochę morskiej soli mu nie zaszkodzi.
Podeszła do pierwszej fali, uklękła i pozwoliła, by woda ją przykryła. Wspaniałe uczucie.
Woda ukoiła jej złość, niepewność oraz smutek, że już nie trzyma Cala za rękę. Klęczała,
pozwalając się obmywać kolejnym falom. Przestała przejmować się czymkolwiek.
Po jakimś czasie dotarło do niej, że Cal klęczy obok. Gdy następna fala ją przewróciła,
chwycił ją wpół. Może wyczuł, że już opadła z sił, a może kierował się potrzebą kontaktu? To
nieistotne. Jej zmęczony umysł przestał cokolwiek rozumieć. Oparła się o Cala, lecz nadal
koncentrowała się na wodzie, jej oczyszczających właściwościach, na tym, co jest teraz.
– Ocean jest wspaniały – szepnął Cal w przerwie między falami, a ona nawet chciała coś
powiedzieć, ale nadchodziła nowa fala, więc musiała nabrać powietrza w płuca. – Co robisz w
Idaho, jak jesteś w takim nastroju? – zapytał jakiś czas później.
To jest bezpieczne pytanie, nie prowadzi na manowce.
– Jeżdżę autem. Tej nocy, kiedy Paul umarł, przejechałam osiemset kilometrów. CJ był
wtedy u mojej przyjaciółki.
– Żałuję, że o tym nie wiedziałem.
– Naprawdę?
– Możesz mi nie wierzyć, ale tak jest.
– Twój kolega Hamish twierdzi, że jesteś mistrzem pocieszania oraz że nie wiesz, co
potem z tym zrobić.
– Rozgryzł mnie. – W jego głosie dźwięczała rezygnacja.
– Bo masz w nim przyjaciela.
Nadal zanurzeni w wodzie musieli stawić czoło kilku falom.
– Czy to, że on uważa się za mojego przyjaciela, daje mu prawo do plotkowania o mnie?
– zapytał, gdy się wynurzyli.
Nie, tu nie chodzi o Hamisha.
– Daje mu to prawo martwić się o ciebie. Tak samo jest z dziećmi. Zaangażowanie daje
pewne prawa.
– Gino...
– Dajmy temu spokój. – Chciała się wyzwolić z jego uścisku, ale wysoka fala wręcz ją do
niego przycisnęła.
– Chyba nie potrafię.
– Musimy wracać do szpitala.
– Nie wszystko sobie wyjaśniliśmy.
– Tak uważasz?
– Gino...
Nagle wszystko się zmieniło. Jego ręce, jego ciało. Kiedyś byli kochankami i teraz jego
dłonie przypomniały jej o tamtych czasach. Wróciło też to, co wówczas do niego czuła. I
czuje w dalszym ciągu.
Cal. Jej Cal. Pokochała go pięć lat temu. Przez ten czas usiłowała o nim zapomnieć, a
teraz wystarczyło, by jej dotknął, a ona czuje, jakby to uczucie narodziło się wczoraj. Nie
wczoraj, dzisiaj.
On doświadczał podobnych doznań. Gdy na niego spojrzała, na jego twarzy malowało się
zdumienie.
To, co jest między nimi, nie jest uczuciem jednostronnym. Tej prawdziwej i wyczuwalnej
więzi nie naruszył ząb czasu.
– Cal, nie rób tego – szepnęła.
– Muszę.
Powinna się bronić. To oczywiste. Wcale nie chciała, by ją całował. Nie pozwoli się
całować, budzić na nowo tego, co było...
Czuła potworne zmęczenie. Nie potrafiła logicznie myśleć ani działać. Zdawała sobie
jedynie sprawę z bliskości Cala, jego dłoni, z tego, że pochyla się nad nią i przenosi w inny
wymiar. W inny czas?
Pięć lat wstecz.
Zna tego człowieka. Pokochała go w chwili, gdy po raz pierwszy się do niej uśmiechnął.
Przekonywała się wtedy, że to nierozsądne, że miłość od pierwszego wejrzenia nie istnieje, że
ona nawet nie ma rozwodu.
Oto jej mężczyzna. Jej przystań. Druga połowa.
Kilka lat temu Paul odszedł, ponieważ czuł niedosyt, a ona była załamana, nie mogła
pojąć, dlaczego tak się stało. Potem spotkała Cala i wszystko stało się jasne.
Paul miał rację. To nie jego wina, że ich związek się rozpadł. Paul ruszył w pogoń za
czymś, co gdzieś na niego czekało. Rozbił się, zanim to dogonił, za to ona znalazła to w
Australii. Znalazła Cala.
Objęła go mocniej. Co między nimi teraz jest? Nie wiedziała. Zwyczajna żądza? Na
pewno. Czuła, jak kipią w niej zmysły, czego nie doświadczyła przez pięć długich łat. Jego
bliskość sprawia...
Czy to trzeba wyjaśniać? Nie warto marnować tej chwili. Bezwiednie, tak przynajmniej
się jej wydawało, bo była bezgranicznie zmęczona i odrętwiała, zaczęła go całować. Mimo że
otaczała ją morska woda, poczuła, jak zalewa ją fala wszechogarniającego gorąca, a jej ciało
każdym nerwem reaguje na jego bliskość. Czasami woda sięgała im do szyi, ale nie była w
stanie ugasić ich wzajemnego pragnienia. Było cudownie.
Ten pocałunek stawał się coraz bardziej natarczywy i zaborczy, a wraz z nim zacieśniała
się więź zadzierzgnięta pięć lat wcześniej. Jeszcze poprzedniego dnia wydawało się jej, że
zerwała tę więź, ale teraz pojęła, że jest to niemożliwe.
Ten mężczyzna jest ojcem jej syna. Oraz jej największą miłością. Ale o tym nie wie. Nie
godzi się z myślą, że mogliby stać się rodziną.
– Jesteś piękna – wyszeptał głosem nabrzmiałym pożądaniem.
– Ty też jesteś niebrzydki. Chociaż trochę rozmoczony...
– Rozmoczone jest piękne.
– Nie gadaj tyle. Pocałuj mnie, Cal.
Co ona robi? To jasne: korzysta z okazji, bo wie, że druga taka już się nie nadarzy. Nawet
jeśli Cal myśli o odnowieniu dawnej zażyłości, nie odda się jej ciałem i duszą. Nadal będzie
niezależny. Nauczył ją tego i z tego nie zrezygnuje. Ale teraz Cal należy do niej, a ona musi
nacieszyć się tym do woli, zanim wyjedzie z Crocodile Creek. Jutro.
Znaczenie tego słowa dotarło do niej tak nagle, że aż się otrząsnęła. Cal to wyczuł.
Odsunął ją od siebie na odległość ramienia i zapytał:
– Kochanie, co ci jest?
Pan doktor ratuje kobietę w tarapatach, pomyślała smutno. A potem nie wie, co z tym
zrobić. Honor mu na to nie pozwala. On jest taki dobry, taki delikatny...
Że nie potrafi zrobić następnego kroku.
– Nie jestem twoim kochaniem.
– Kocham cię, od kiedy zobaczyłem cię pierwszy raz.
– Czyżby?
– Przysięgam.
Czar chwili prysł. Wróciła rzeczywistość.
– I co dalej, Cal? Jeśli naprawdę mnie kochasz, to co będzie dalej? Chcesz, żebyśmy byli
razem?
Rysy mu stężały.
– Gino, daj spokój – powiedział zmienionym głosem. – Jeszcze nie. Nie potrafię.
Cieszmy się tą chwilą.
– Tak jak pięć lat temu? Rezultatem jest CJ. Dlaczego tak mówi? Nie o to jej chodziło.
Taka chwila może się nie powtórzyć, a ona wszystko psuje, ponieważ pozwala, by złość
zastąpiła pożądanie.
– Wcale nie proponuję, żebyśmy poszli do łóżka – powiedział Cal.
– Ja też nie – warknęła.
– Musimy znaleźć jakieś rozwiązanie.
Groteskowa sytuacja. Stoją po szyję w wodzie i rozmawiają o przyszłości. Albo braku
szansy na nią. I chociaż Cal nadal mocno trzymał ją w pasie, czuła, że ciągle coś ich dzieli.
To zrozumiałe.
– Musisz wracać do Stanów? Wzmogła czujność.
– Co sugerujesz?
– Musimy się nad tym zastanowić.
– Możliwe. – Bądź ostrożna, ostrzegał ją wewnętrzny głos. Mimo to iskierka nadziei tliła
się nadal...
– Gino, pamiętam, że lubiłaś pracę w Townsville. Tak, bo ty tam byłeś.
– No to co?
– Prowadziłaś klubik dla dziewcząt. Podobała ci się praca na oddziale ratownictwa...
– Nie przeczę.
– Mogłabyś tam wrócić. To tylko godzina drogi z Crocodile Creek. Bywam tam bardzo
często.
Świat stanął w miejscu.
– Po co miałabym wracać do Townsville?
– Moglibyśmy się widywać – wyjaśnił. – Przez trzy tygodnie pracuję, czwarty mam
wolny. Mógłbym wtedy was odwiedzać, żeby zaprzyjaźnić się z CJem.
– Może i mógłbyś. – Iskierka nadziei zgasła. Czego się spodziewała? – A co ja bym z
tego miała?
– Podobało ci się życie w Townsville.
– Moi bliscy są w Idaho.
– A ja bym był w Townsville.
– Raz w miesiącu.
– Moglibyśmy spróbować – rzekł przekonującym tonem, pochylając się do jej warg.
O nie! Odepchnęła go.
– Moglibyśmy. – Czuła, że jest bliska ataku wściekłości. – Mam zrezygnować z bardzo
dobrej posady w Stanach, mam porzucić przyjaciół. Po co, Cal? Po to, żebyś ty mógł raz w
miesiącu odwiedzić CJ-a ?!
– CJ jest moim dzieckiem.
– Udowodnij to. Co sprawia, że zostaje się ojcem? Jedna upojna noc?
– Dobrze wiesz, że to nie była zwyczajna przygoda.
– Ja to wiem, a ty?
– Gino, mówię ci, że cię kocham. – Przeganiał palcami mokre włosy. Jest tak samo
zmęczony jak ja, pomyślała, hamując odruch, by dotknąć jego ramienia. – Przez te łata
przeżyłem istne piekło.
– Ale za mało straszne, żebyś teraz potrafił powiedzieć: bądźmy rodziną. Nawet nie
chcesz, żebym mieszkała w tej samej miejscowości.
– Ja nie...
– Nie życzę sobie żadnych zobowiązań – dokończyła za niego. – To dla mnie nie nowina.
– Pomyśl o tym, co stało się na tej szosie za naszymi plecami. W jednej chwili ci dorośli
stracili swoich roześmianych młodocianych krewnych. Ty miałaś Paula, ale on umarł. Ja...
doświadczałem tego wielokrotnie. Jedynym lekarstwem na to, by przetrwać, jest
niezależność. Można kochać kogoś i ją zachować. To nieodzowne.
– Ty to potrafisz? Potrafisz kochać naprawdę?
– Właśnie ci to mówię – tłumaczył jak dziecku.
– Bzdura – wykrztusiła. – Twierdzisz, że mogę kochać CJ-a , zachowując niezależność?
Wątpię.
– Oto mi chodzi. Jesteś w pułapce. Gdyby coś mu się stało, serce by ci pękło, więc po co
stawiać się w takiej sytuacji? – Przymknął powieki. – Jak można zapomnieć o
antykoncepcji?! Jak mogłem narazić cię na coś takiego...
Tego było jej już za wiele. Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę, po czym uderzyła go
w twarz.
W tej samej chwili podcięła ją fala, więc ten cios nie był mocny, ale ona nie była już w
stanie niczym więcej się przejmować. Z całej siły odtrąciła jego pomocną dłoń.
Zalewając się łzami, rzuciła się w stronę plaży.
– Zostaw mnie, ty draniu!
– Gino, nie chciałem powiedzieć... – wołał za nią przerażony.
– Ale powiedziałeś! Spadaj, Cal! Mówisz, że mnie kochałeś. To nieprawda. Ty nie wiesz,
co to znaczy. Wracam do szpitala. Rano zbadam wcześniaka i jeśli nie będę mu potrzebna,
wyjeżdżam. Znikam z twojego życia. Raz w roku, z okazji urodzin CJ-a , przyślę ci jego
fotografię. Wiem, że nie chcesz niczego więcej, zresztą na więcej nie zasługujesz.
Pięćset kilometrów od plaży rozgrywał się inny dramat.
– Megan...
– Idź sobie. – Na dźwięk stłumionego głosu córki matka zadrżała. Co się dzieje?
Honey miała nadzieję, że ten dzień będzie inny. Gdy udało się jej namówić męża i córkę
na wypad na rodeo, jej nastrój znacznie się poprawił. Liczyła, że choć na parę godzin depresja
opuści mieszkańców tego ponurego domu.
Ale przez całą podróż Megan siedziała z naburmuszoną miną, a potem zniknęła w buszu.
Nic nowego. Przez kilka minionych miesięcy snuła się po obejściu w obszernym męskim
ubraniu roboczym, pracowała w milczeniu i jadła za trzech, nie przejmując się tym, że tyje...
Honey Cooper szczerze martwiła się o córkę, ale również była przerażona pogarszającym
się stanem zdrowia męża. Co więcej, dodatkowo przygnębiała ją myśl, że w każdej chwili
bank zajmie obciążoną długami farmę. Bała się, że mąż targnie się na życie. To ogromne
brzemię jak na barki jednej kobiety, więc przygnębienie córki było jej najmniejszym
problemem.
Ale dzisiaj jest jeszcze gorzej. W drodze do domu Megan skuliła się na tylnym siedzeniu
jak ranne zwierzę. Odczekała, aż Honey wprowadzi Jima do domu, przemknęła do swojego
pokoju i zamknęła się na klucz.
Teraz wszyscy są już w łóżkach, a Megan od godziny siedzi w łazience. Honey stała pod
drzwiami łazienki i bezradnie słuchała szlochania córki. Tego dziecka, które trzymało razem
całą rodzinę. Za wiele od niej wymagam, pomyślała Honey. Megan jest inteligentna. Chciała
iść na uniwersytet, ale gdyby wyjechała, ciężka praca zabiłaby Jima. Więc Honey odwiodła ją
od studiowania. Megan harowała jak wół...
– Córciu, otwórz drzwi.
– Nic mi nie jest. – Słychać było wyraźnie, że mówi przez łzy. – Nic mi nie jest. Idź już.
– Nie wierzę. Nie odejdę, dopóki nie otworzysz. Megan, proszę. Ojciec się martwi.
Ojciec się martwi. Ojciec jest chory. Ojciec cię potrzebuje. Ciągle to samo. Szantaż
emocjonalny, pomyślała Honey. Nie miała innego wyjścia.
Poskutkowało, jak zwykle. Dziewczyna uchyliła drzwi.
– Nic mi nie jest – powiedziała zdławionym głosem. – Powiedz tacie, żeby się nie
martwił.
– Mogę wejść? Porozmawiajmy.
– Dlaczego? Nie ma o czym.
Megan miała na sobie obszerny szlafrok, ale gdy się odwróciła, stając w snopie
księżycowego światła, matka ujrzała profil jej sylwetki. Całymi miesiącami spoglądała na ten
profil, myśląc: nie, to niemożliwe, to na pewno by Jima zabiło. Ona tylko przybrała na wadze.
Za dużo je.
Teraz...
– O Boże, straciłaś dziecko – wyszeptała.
– Jakie dziecko?
– Byłaś w ciąży.
– No to co? – zapytała Megan zmęczonym głosem. Matka chwyciła ją za ramiona,
popchnęła do pokoju, po czym zamknęła za sobą drzwi.
– Byłaś w ciąży – powtórzyła przerażona.
– Byłam, ale już nie jestem.
– Co się stało?
– Umarło. Urodziło się przed czasem. Nieżywe. Poroniłam i już jest po wszystkim. Nie
przejmuj się. Nic mi nie jest.
– Córeczko... – Honey chciała ją przytulić, ale ona się odsunęła.
– Zostaw mnie. Wracaj do taty. Powiedz, że nie ma powodu do zmartwień. Dalej będę
jego grzeczną córeczką i nie będzie musiał dostawać zawału.
– Megan, jesteś niesprawiedliwa.
– Moje dziecko umarło. Czy to jest sprawiedliwe? – Opadła na łóżko i ukryła twarz w
dłoniach. – Nie ma sprawiedliwości. Cały świat jest niesprawiedliwy.
– Zawiozę cię do szpitala – zaproponowała Honey niepewnie, a Megan rzuciła jej
spojrzenie pełne złości.
– Po to milczałam tyle miesięcy, żebyś teraz o tym mówiła tacie?! – syknęła. – Chronić
tatę za wszelką cenę. Więc go chroniłam, a teraz można tylko iść do łóżka i o wszystkim
zapomnieć.
– Ktoś powinien cię zbadać...
– Nic mi nie jest.
– Kochanie...
– Nigdzie nie pojadę. Cokolwiek komukolwiek powiesz, wszystkiemu zaprzeczę. Już po
wszystkim. Wracaj do łóżka.
Siedziała bez ruchu, czekając, aż matka wyjdzie. Chciała zostać sama.
Honey bezradnie przyglądała się córce.
– Dziecko nie żyje. Koniec sprawy – szepnęła Megan. – Wszystko ma swój koniec.
– Och, kochanie...
– Nie ma mowy o żadnym kochaniu – mruknęła ponuro dziewczyna. – Zostaw mnie.
– Honey...! – usłyszały wołanie ojca.
Jim się niepokoi. Honey rzuciła córce ostatnie smutne spojrzenie i wyszła z pokoju.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Obudziwszy się koło południa, przez chwilę nie mogła się zorientować, gdzie jest ani co
się dzieje.
Jednak chwilę później wróciło do niej wspomnienie koszmaru poprzedniej doby.
Wcześniak, trupy nastolatków, ciężkie obrażenia pozostałych ofiar wypadku, Cal...
Popatrzyła na budzik. Tak późno?! Już miała zerwać się z łóżka, gdy zauważyła sylwetkę
mężczyzny w drzwiach.
– Zastanów się najpierw, czy rzeczywiście chcesz wstać – odezwał się Cal. – Mam
wrażenie, że nie jesteś stosownie odziana.
Stał na werandzie, a ona w nocy, praktycznie nad ranem, nie zamknęła drzwi do swojego
pokoju, czując ogromną potrzebę napawania się orzeźwiającym, morskim powietrzem.
Wziąwszy zimny prysznic, aby ostudzić rozpalone ciało, od razu położyła się spać.
– Odejdź – mruknęła, podciągając prześcieradło.
– Przyniosłem ci bagaż. – Wszedł do pokoju i postawił walizkę przy łóżku. – Mogłabyś
mi podziękować.
– Dziękuję. – Patrzyła na niego spode łba. – Miałam dwie walizki. Czerwoną i zieloną.
– Czerwona jest wystarczająco ciężka.
– A gdzie ta mniejsza, zielona?
– Nie przywieźli. Kurier przekazał mi tylko czerwoną. Problem?
– Nie będzie problemu, jak sobie pójdziesz – powiedziała opryskliwym tonem, na co on
tylko się uśmiechnął.
– Dobrze. Ale przyprowadziłem też twojego syna.
– Co z nim zrobiłeś?
– Podejrzewasz, że mogę go zdeprawować przez samo to, że istnieję?
– Przestań. – Czy ten drań musi tak się uśmiechać? – Gdzie on jest?
– Był tu przed chwilą, ale jego pies pognał do ogrodu. Widzę ich. Szczeniak przygląda się
papużkom, a CJ go pilnuje.
– CJ ma psa? – Przestała cokolwiek rozumieć.
– Państwo Grubb sprezentowali twojemu... naszemu synowi... szczeniaka.
To zdanie należy dogłębnie przeanalizować, więc zaczęła od sprawy najprostszej.
– CJ nie może mieć psa.
– Mnie też tak się wydaje. – Sprawiał wrażenie rozbawionego. – Ale zostawiłaś go na noc
u pani Grubb.
– Tak wyszło.
– Wiem. Państwo Grubb mają wielkie serce, chociaż czasami nadto ulegają jego
podszeptom. Mają szczeniaka, którego nie chcą, bo ich suka ma niewybredne upodobania. W
Crocodile Creek pełno jej potomstwa. Połapali się, że CJ zakochał się w ich szczeniaku, więc
skorzystali z okazji.
Zdecydowanie za dużo informacji. I dlaczego on nie przestaje się uśmiechać?
– Wracamy do Stanów – przypomniała mu.
– To znaczy, że szczeniak leci z wami.
– Nie wygłupiaj się – prychnęła, odrzucając prześcieradło, ale przypomniawszy sobie, że
nie jest ubrana, pospiesznie się zasłoniła. – Wyjdź, bo chcę wstać.
– Zaczekam na werandzie.
– Czekaj, gdzie chcesz, byle nie tutaj.
– Będę pilnował CJ-a , mogę?
– Pilnuj go, ile chcesz.
– Gino...
– Słucham?
– Nie jesteś sympatyczna.
– Dlaczego miałabym być sympatyczna? Jak na ciebie patrzę, to wcale nie mam ochoty
być sympatyczna.
Nareszcie może ubrać się we własne ciuchy. Wyszła na werandę w lekkiej spódnicy z lnu
i T-shircie. Nie był to strój odpowiedni do pracy w szpitalu, ale nareszcie czysty i normalny.
Oraz jej własny. Poczuła przypływ pewności siebie, lecz gdy ujrzała Cala i CJ-a , to budujące
uczucie prysło jak bańka mydlana.
Jacy oni są do siebie podobni, pomyślała z bólem serca. Stojąc na werandzie, widziała,
jak szczeniak strącił CJ-owi z głowy kapelusz Bruce’a, po czym odskoczył w bok. Cal
podniósł kapelusz i wraz z chłopcem oglądał, czy jest cały. Usłyszała, jak Cal surowym
tonem strofuje psa i jak CJ, naśladując Cala, powtarza naganę. Moment później rozległ się
jego śmiech, bo pies podskoczył i znowu porwał kapelusz. Ruszyła w ich kierunku.
Na odgłos jej kroków Cal uniósł głowę, a pies rzucił się w jej stronę. Pierwszy raz skupiła
się na psie. Co to za rasa? Mieszaniec dalmatyńczyka i boksera z domieszką spaniela. Biały w
czarne łaty, płaski pysk i długie obwisłe uszy.
Skoczył na nią, omal jej nie przewracając. Gdy na nią spojrzał, mogłaby przysiąc, że
uśmiecha się do niej całym pyskiem. Jednocześnie jak opętany wymachiwał czarnobiałym
ogonem.
– Co to jest? – zapytała, odsuwając się. Pies tańczył wokół niej, szczekając i okazując
radość na przemian.
– Wabi się Rudolph po pewnym tancerzu, którego pani Grubb oglądała w telewizji –
oznajmił syn, zerkając na nią z niepokojem. – Pani Grubb powiedziała, że wyrośnie z niego
najlepszy pies pod słońcem. On naprawdę skacze jak baletnica. Weźmiemy go?
Rudolph zawrócił do swojego przyszłego właściciela, przewrócił go na ziemię, polizał i
pogalopował z powrotem do Giny. Cofnęła się, ale tak niefortunnie, że całym ciężarem
opadła na stopień werandy.
Szczeniak natychmiast skorzystał z okazji, by i ją polizać jęzorem wielkim jak naleśnik.
– Fuj! – prychnęła, wycierając twarz, a Rudolph pognał do Cala.
– Siad.
Pies usiadł, ale jego ogon wcale się nie uspokoił.
– CJ, nie możemy go wziąć – zaczęła. – Jak zabierzemy go do domu? Mam w samolocie
trzymać go na kolanach?
– To ja go potrzymam – odrzekł rezolutnie CJ, na co Cal wybuchnął śmiechem.
– Uduszę cię za ten śmiech – powiedziała swobodnym tonem. – CJ, bardzo było ci
smutno u pani Grubb?
– Nie, bo miałem Rudolpha. Mamo, pan Grubb powiedział, że musi wywieźć złamane
drzewo na wysypisko i że mnie zabierze, i Rudolpha też. Ale kazał mi się zapytać, czy nam
pozwolisz. I wtedy Cal powiedział, że musimy cię obudzić.
– Wielkie dzięki, Cal – mruknęła.
– Nie ma za co. – Uśmiechnął się szeroko. – Pan Grubb czeka. Pozwolisz CJowi z nim
jechać? Grubb jest bardzo odpowiedzialny.
Wpatrywały się w nią trzy pary oczu.
– Tak, niech jedzie.
CJ z indiańskim okrzykiem puścił się pędem przez trawnik ku atrakcjom, którego czekały
go na miejscowym wysypisku śmieci. Rudolph za nim.
– Jeszcze nie zdążyłam pomyśleć o wyjeździe – mruknęła, patrząc z przerażeniem na
swoje dziecko.
– To dobrze.
– A ty znowu swoje na temat Townsvilłe.
– Nie, Gino. Przepraszam za to, co ci wczoraj nagadałem.
– Słusznie.
– To był bardzo egoistyczny plan.
– Owszem.
– I wcale nie chciałem powiedzieć, że żałuję, że CJ się urodził. Naprawdę.
– Cieszę się.
– Ale byłoby lepiej, gdyby CJ mieszkał gdzieś, gdzie mógłbym dojechać.
– Przeprowadź się do Stanów.
– Moje miejsce jest tutaj.
– Nie. Ty nie masz swojego miejsca – zauważyła z przekąsem.
– Mieszkam tu cztery lata.
– Ale nikogo tu nie kochasz.
– To nie jest konieczne.
– Nie, nie jest.
– Gino...
– Ludzie nie są ci potrzebni do szczęścia – zauważyła. Nim zasnęła, doszła do wniosku,
że jego propozycja złożona minionej nocy ostatecznie usunęła wszelkie bariery, że od tej
chwili można mówić, co się myśli. – Cal, poświęcasz się przywracaniu ładu w medycynie i w
życiu prywatnym. Jestem tego przykładem. Przyjechałam tu pięć łat temu bardzo
nieszczęśliwa. Postawiłeś mnie na nogi, a ja się w tobie zakochałam. Ale nie zrobiłeś
następnego kroku. Ty nigdy się nie przyznasz, że kogoś potrzebujesz. Cal, jest ktoś taki?
– Ja...
– Nie ma. Ponieważ twoi rodzice cię zawiedli, postanowiłeś sobie, że nigdy nikogo nie
będziesz potrzebował.
– Na co ta psychologia?
– Wiem, że to nie moja sprawa – dodała nieco łagodniejszym tonem – ale właśnie z tego
powodu muszę wrócić do Stanów. Ponieważ mnie potrzebna jest moja rodzina i moi
przyjaciele. – Oraz Cal, ale tego mu nie powie. Wyznała mu to lata temu i co z tego
wyniknęło? – Mieszkając w Townsville, uważałabym, że dzieje mi się krzywda. Owszem,
miałabym dobrą pracę...
– Poznałabyś nowych ludzi.
– Tak. Ale to nie byliby ci, których kocham.
– Z czasem byś ich pokochała.
– Cal, ty ciągle czegoś nie rozumiesz. Ja potrzebuję moich bliskich i nie boję się do tego
przyznać.
– Twierdzisz, że ja się boję?
– Nic nie twierdzę. – Miała już dosyć tej rozmowy.
– Nie zamieszkam w Townsville. Rudolph też nie pojedzie do Stanów, więc nie namawiaj
na to CJ-a .
– Na nic go nie namawiam.
– Po prostu przestań. – Przymknęła powieki. – Jak wcześniak?
– Trzyma się dzielnie. Ani śladu infekcji, serce w porządku.
– Zrobię mu echokardiogram.
– Spodziewaliśmy się, że tak powiesz, ale czekaliśmy, aż się obudzisz.
– Powinniście...
– Nie było potrzeby – rzekł łagodnym tonem. Denerwowało ją, kiedy tak łagodniał, kiedy
stawał się taki... Boże, jak ona go kocha. – Są wyniki badania krwi?
– Niedługo je dostaniemy.
– Nie podałam mu żadnych leków przeciwzakprzepowych. U tak maleńkich wcześniaków
występuje duże ryzyko skrzepów, ale jeśli on ma skłonność do krwawienia...
– Hamish jest tego samego zdania. Twierdzi, że von Willebranda nie można wykluczyć.
W chorobie tej, podobnej do hemofilii, każde skaleczenie czy siniak mogą zagrażać
życiu, ale zastosowanie odpowiednich leków zdecydowanie zmniejsza to ryzyko. W
przypadku noworodka w takim stanie jak Lucky może to okazać się nawet korzystne,
ponieważ uniemożliwia powstanie skrzepów.
Teraz myśli Giny powędrowały do matki, do tej kobiety, pewnie jeszcze dziewczynki,
pozbawionej opieki podczas porodu, przerażonej, samotnej. Czy można przyjąć, że nie miała
skłonności do krwawienia? Jeśli dostała krwotoku po porodzie...
– Czy wiadomo już coś o jego matce?
– Nic. – Cal sprawiał wrażenie zaniepokojonego.
– Policja przeczesała busz dookoła terenów rodeo, ale nikogo nie znaleźli. Pewnie
przyjechała i odjechała samochodem.
– Albo autobusem.
– Albo autobusem.
– I może mieć von Willebranda.
– Ona albo ojciec.
– Ojcem bym się nie przejmowała – mruknęła Gina.
– Nie mogę przestać myśleć o niej i o tym, co przeszła. Rodziła w buszu i odjechała
przekonana, że dziecko jest martwe.
Obojgu w tej samej chwili przyszło do głowy, że dziewczyna mogła popełnić
samobójstwo. Gdzie ona jest?
– Nie pasuje do żadnej z ciężarnych z naszej poradni prenatalnej.
– Wydawało mi się, że tutaj wszyscy się znają.
– Nikt nie wie, kto to jest.
– Ktoś musi – upierała się Gina, a on przytaknął.
– Charles mówi, że jego ojciec miał von Willebranda – odezwał się Cal po chwili
namysłu.
– Charles?
– Nasz szef. Ten w wózku.
– Wiem, kim jest Charles – prychnęła. – Jego ojciec ma skazę krwotoczną?
– Stary Wetherby już nie żyje.
– Charles jest tutejszy? – zapytała. – To rzadka choroba. W takiej małej społeczności
powinni być jacyś jego krewni.
– Wczoraj o tym rozmawialiśmy. Kiedy wróciłem z plaży, Charles jeszcze nie spał.
Gadaliśmy do samego rana. Kiedy mi to wyjawił, podobnie jak ty powiedziałem, że powinien
mieć tu krewnych. Ale to jest mało prawdopodobne.
– Dlaczego? Wiesz coś o jego rodzinie?
– Jego rodzina ma tu jedną z największych posiadłości, Wetherby Downs. Teraz mieszka
tam brat Charlesa. – Cal się zawahał. – Nie wiem dlaczego, ale Charles nie utrzymuje
kontaktów z rodziną. Kiedy miał osiemnaście lat, został postrzelony podczas polowania.
Pojechał na leczenie do miasta, potem skończył medycynę, aż w końcu tu wrócił. I założył tę
placówkę. Od lat nie odzywa się do nikogo z rodziny. Wracając do von Willebranda... Charles
nie ma dzieci. Jego brat nie choruje na tę chorobę, a dzieci brata mają dopiero szesnaście i
czternaście lat.
– Dziewczynka jest starsza? To by pasowało.
– Tak, ale...
– Nastolatka, która boi się powiedzieć rodzicom o swoim problemie...
– Dziś rano Charles to sprawdził. Dowiedział się, że dziewczyna uczy się w Sydney w
szkole z internatem i nie była w domu od dwóch miesięcy.
– Czyli można ją skreślić z naszej listy. Inni krewni?
– Charles ma jeszcze siostrę, która dwadzieścia lat temu przeniosła się do Sydney. Ten
trop donikąd nas nie zaprowadzi.
– Dziwny splot okoliczności – rzekła w zadumie.
– Ojca Charlesa trudno nazwać człowiekiem honoru. Charles sam mi to powiedział. Jego
stary był potwornie bogaty i nie jest wykluczone, że zabawiał się na boku.
– Ale już nie żyje. Nie zapytamy go, czy nie spłodził dziewczyny, która urodziła naszego
wcześniaka. – Westchnęła. – Wystarczy tych dywagacji. Idę do małego. – Zatrzymała się w
pół kroku. – Ten wczorajszy wypadek, jego reperkusje...
– Ludzie długo o nim nie zapomną. Po południu jadę do wioski aborygenów.
– Chcesz, żebym z tobą pojechała?
– Oczywiście.
Popatrzyła na niego podejrzliwie.
– Może jednak nie powinnam.
– Gino, bardzo przyda mi się twoja pomoc. Masz świetny kontakt z ludźmi. Wiesz, co
powiedzieć.
– Ty także – zauważyła z goryczą w głosie. – To specjalność doktora Jamiesona. Łatanie,
cerowanie, pocieszanie. – Potrząsnęła głową. – Przepraszam, już nie będę. Pojadę z tobą. A
teraz bierzmy się do roboty.
Cal spieszył się do pacjentów, więc szybko się oddalił, za co była mu ogromnie
wdzięczna. W pewnym sensie. Nareszcie została sama.
Ruszyła na poszukiwanie farmaceuty. Pójdzie do wcześniaka, ale najpierw musi zadbać o
siebie. W aptece nikogo nie zastała. Otwierają ją, kiedy zaistnieje potrzeba, pomyślała,
zastanawiając się, do kogo z tym się zwrócić. Na pewno nie do Cala. Odwracając się, o mało
nie wpadła na wózek inwalidzki.
Chwyciła się za serce.
– Jak możesz... ?!
– Przepraszam. Szukałem wózka, który tupie, ale niestety, takich nie produkują.
– To ja przepraszam.
– Drobiazg. Przyzwyczaiłem się, że wszystkich straszę. Przy okazji chciałem cię też
przeprosić za to, w co wczoraj cię wpakowałem. Rzuciłem cię na głęboką wodę...
– To było piekło. Ale sądzę, że dła kogoś z zewnątrz zdecydowanie mniejsze niż dla tych,
którzy będą zmuszeni radzić sobie z konsekwencjami.
– Wiem od Cala, że w Townsville prowadziłaś klub młodzieżowy. – Charles nieco
zmienił temat.
– To prawda.
– Nie miałabyś ochoty go reaktywować? Bardzo by się tu przydał.
– Cal proponował mi to samo. Ale w Townsville.
– Cal jest durny.
– Nie, on wcale nie jest durny. – Wzruszyła ramionami. – Wracam do Stanów. Tutaj nie
ma dla mnie miejsca.
– Tutaj zawsze jest dla ciebie miejsce rzekł z naciskiem. – W Townsville miałaś opinię
doskonałego lekarza, więc bylibyśmy zaszczyceni, gdybyś u nas pracowała. Nie tylko
dlatego, że przydałby się nam kardiolog.
– Co na to Cal?
– Będzie zmuszony stanąć oko w oko z sytuacją, z którą nie poradził sobie pięć lat temu.
Gina potrząsnęła głową.
– Charles, dajmy temu spokój.
Mierzył ją wzrokiem przez chwilę, po czym westchnął.
– Okej, dajmy temu spokój. Szukałaś czegoś?
– Farmaceuty.
– U nas nie ma farmaceuty. Sami bierzemy, co jest nam potrzebne. Czego potrzebujesz?
– Insuliny.
– Dla siebie?
– Tak. Ściągnął brwi.
– Cal wie, że masz cukrzycę?
– Cal wie o mnie bardzo mało. Ale nie o to chodzi. Miałam insulinę w drugiej walizce,
tylko gdzieś przepadła. Zawsze mam przy sobie zapas na dwa, trzy dni, więc nie mam nic na
jutro.
– Załatwię ci to. Co jeszcze jest ci potrzebne?
– Bilet do Stanów.
– To też załatwię – obiecał, ale lekko się zawahał.
– Gino, daj nam jeszcze czterdzieści osiem godzin. Chciałbym, żeby Lucky wyszedł na
prostą, zanim wyjedziesz.
– Nie jestem mu potrzebna. Jest przecież pod opieką Emily i Hamisha.
– Nie chcę stracić tego malucha. Ty też nie.
– Tak, to prawda.
– Zostaniesz dwa dni dłużej?
– Dobrze. – Jest jeszcze tyle spraw do załatwienia, pomyślała. Trzeba jakoś dogadać się z
Calem, zorientować się, jak bardzo zamierza wczuć się w rolę ojca.
– Przydałyby mi się te dwa dni – dodała zrezygnowanym tonem.
– Lepiej gdyby to były dwa lata.
– Charles, uważaj, co mówisz...
Następny na jej liście był Lucky. Gdy weszła do sali, natknęła się nie na jednego, lecz na
dwóch lekarzy, którzy krzątali się kolo inkubatora. Hamish regulował kroplówkę, a Em
przeglądała kartę wcześniaka. Oboje rzucili jej pełne skruchy spojrzenia.
– Niech zgadnę – roześmiała się Gina. – Oboje powinniście być gdzie indziej, tak?
– Wpadliśmy tylko na chwileczkę – wyjaśnił Hamish.
Bez trudu domyśliła się, co ich tu przyciągnęło. Po takiej nocy jak miniona chciałoby się
mieć do czynienia z chociaż jednym happy endem. Nie tylko ona czuła taką potrzebę.
Noworodki są w takich razach doskonałą terapią. Hamish najwyraźniej czytał w jej myślach.
– Minęłaś się z Calem – dodał Hamish.
– Przed nim zajrzał tu Charles – uzupełniła Emily. – Nasz maluszek ma gości od samego
rana. – Ustąpiła miejsca Ginie. – Teraz twoja kolej. Zbadaj go.
Wygląda znacznie lepiej, pomyślała Gina. Może nawet jest trochę pełniejszy. Wczoraj
ledwie kwilił, a teraz ma szeroko otwarte oczy i energicznie wymachuje piąstkami. Ach, jak
przyjemnie byłoby wziąć go na ręce i przytulić.
Było to jednak niemożliwe, ponieważ Hamish podłączył go do tylu różnych aparatów, że
dostęp do niego był mocno utrudniony. Wsunęła ramiona do inkubatora, a gdy maleńkie
paluszki zacisnęły się na jej palcu, musiała zamknąć oczy, by powstrzymać głupie łzy
wzruszenia.
– Wcale nie jestem ci potrzebna – mruknęła półgłosem, delikatnie uwalniając palec.
Zanim się odwróciła, poczuła na ramieniu dłoń Hamisha.
– Gino, jesteś potrzebna nam. To, czego dokonałaś, graniczy z cudem. Właśnie
przeczytałem sprawozdanie z operacji, którą przeprowadziłaś. Nigdy czegoś takiego nie
widziałem. Dzwoniłem rano do kardiologa w Sydney, żeby mu o tym opowiedzieć. Był pełen
uznania dla twojego kunsztu.
– Miałam szczęście.
– To ten maluch miał szczęście. – Hamish uśmiechnął się radośnie. – Wczoraj szczęście
dopisało także nam, bo mieliśmy ciebie. Cal też jest szczęściarzem, bo cię spotkał.
– Jesteśmy przekonani, że on cię kocha – powiedziała nagle Emily.
– Słucham?
– Od lat żyje w celibacie.
– Używa mnie jako pretekstu.
– Niewykluczone, ale jesteś też czymś więcej niż pretekstem – zauważyła Emily. –
Charles powiedział.
– Wszyscy mnie obgadujecie.
– Bo to jest dom lekarzy – odparł Hamish, jakby to miało cokolwiek wyjaśnić. –
Rozmawiamy o wszystkich. I martwimy się o Cala.
– Cal jest dorosły, sam może się o siebie martwić.
– Gdyby miał syna... – zaczęła Emily.
– Odczepcie się ode mnie, dobrze? – Gina nie wytrzymała. Hamish zerknął na Emily,
jakby szukał w jej oczach przyzwolenia, po czym podjął wątek.
– Gino, walczyłaś o małego Lucky’ego – rzekł powoli. – Emily, Charles i ja uważamy, że
powinnaś zawalczyć o Cala. On na to zasługuje.
– Walczyłam przez wiele lat. – Nie kryła rozgoryczenia. – Już nie mam siły.
– Ale on...
– Tak, wiem, nie miał lekko. Ja też nie miałam łatwo. Walczyłam o życie męża, o to, żeby
utrzymać syna, o swoje zdrowie. – Przygryzła wargę bardziej zła na siebie niż na Hamisha i
Emily. Oni są jego przyjaciółmi. Tak, są bardziej dociekliwi, niżby jej się to podobało, ale to
nie jest jej terytorium, więc lepiej będzie się wycofać. Tak też uczyniła, ponownie pochylając
się nad inkubatorem. – Jadę z Calem do aborygenów.
– Cudownie – ucieszyła się Emily.
– Nie, wcale nie cudownie, ale... doglądajcie Lucky’ego pod moją nieobecność.
– Oczywiście – zapewnił ją Hamish. – Czy w rewanżu obiecasz nam, że zachowasz
otwarty umysł?
– Umysł czy serce? – zapytała, spoglądając mu w oczy. – O to wam chodzi? Zapewniam
was, że pięć lat temu robiłam, co w mojej mocy, ale nic z tego nie wyszło. Dlaczego
uważacie, że teraz mi się to uda?
Obudziwszy się, Megan przez chwilę o niczym nie pamiętała. Leżała w przepoconej
pościeli, czując, że ma w głowie pustkę. Ale była to bardzo krótka chwila.
Potem zorientowała się, że matka siedzi na łóżku i trzyma ją za rękę. Jest przerażona.
– Tata... – szepnęła Megan przywykła do tego grymasu strachu na jej twarzy. – Tacie coś
się stało.
Nie, to chodzi o nią.
– Dziecko, trzeba wezwać lekarza – mówiła Honey. W tej samej chwili do Megan wróciło
wspomnienie koszmaru poprzedniego dnia.
– Nie.
– Jesteś chora. Cała spocona i masz dreszcze.
– Przejdzie mi.
– Megan, pozwól, żebym cię zabrała...
– To nie jest konieczne. – Starała się mówić stanowczym głosem. – Tak, jestem chora, ale
wyzdrowieję.
Powiedz tacie, że mam grypę. I niech do mnie nie przychodzi, żeby się nie zarazić.
Przepraszam, mamo, ale będziesz musiała wziąć na siebie moje obowiązki...
– Skarbie...
– Przez dzień albo dwa – wyszeptała. – Nie powiesz tacie? Proszę.
– Nic mu nie powiem.
– To dobrze. – Megan westchnęła. Tata nie może się o tym dowiedzieć. Trzeba za
wszelką cenę go chronić. – Idź już. Nic mi nie będzie.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Dlaczego zgodziła się pojechać z Calem do aborygenów? Co ją podkusiło? Po tym
jednak, jak spędziła parę godzin w domu lekarzy, jak obserwowała igraszki syna z psem,
nabrała przeświadczenia, że pozostanie na miejscu jest marną alternatywą.
Tego dnia w szpitalu panował spokój. Myślała, że zajmie się Luckym, ale uprzedziła ją
Emily.
– Emily spotkała ostatnio duża przykrość – poinformował ją Cal. – Powinna czymś się
zająć, a jeśli tym zajęciem może być nasz wcześniak, to nie będziemy jej przeszkadzać.
Ten szpital bardziej przypomina rodzinę niż placówkę służby zdrowia, pomyślała, czując
się bardzo nieswojo pod wpływem przenikliwego spojrzenia Charlesa. Co on jeszcze
wymyśli? Zaproponowała, że zajmie się młodzieżą poszkodowaną we wczorajszym wypadku,
ale i tu nie jest potrzebna.
– Najcięższe przypadki są w drodze do Cairns – oświadczył Charles. – Miałaś jechać z
Calem – przypomniał sobie.
– Mogę zmienić zdanie.
– Jesteś mu potrzebna.
– On nikogo nie potrzebuje.
Charles uśmiechnął się ironicznie i wyjaśnił, że Calowi przyda się pomoc medyka oraz że
on, Charles, byłby szczęśliwy, gdyby została. Czując, że wyczerpała wszystkie argumenty,
tylko pokiwała głową. Wyglądało na to, że CJ i pan Grubb zaprzyjaźnili się nad życie, bo z
całą powagą zajęli się zbiórką niepotrzebnych rzeczy i wywożeniem ich na wysypisko. Nie
pozostało jej nic innego, jak dotrwać do końca dnia.
Nie było to takie proste. Przez dłuższy czas jechali w milczeniu, w atmosferze
nieprzyjemnego napięcia, aż nagle Cal zapytał:
– Od kiedy masz cukrzycę?
– Skąd o tym wiesz?
– Od Charlesa. Nim wyjechaliśmy, zasypał mnie pytaniami, a ja nawet nie wiedziałem, że
jesteś diabetyczką! Pięć lat temu byłaś zdrowa.
Bardzo by chciał, żebym to potwierdziła, pomyślała.
– Mam cukrzycę od dwunastego roku życia. Typ pierwszy.
– Kiedy byłaś w Townsville, nie miałaś cukrzycy.
– Miałam.
– Mieszkałaś ze mną! – wybuchnął. – Żyłaś ze mną. Spaliśmy ze sobą. Zauważyłbym...
– Nie, Cal. To nie było wspólne życie. Byliśmy tylko kochankami. Niczym więcej.
– Byliśmy razem.
– Cal, uważasz, że bym ci o tym nie powiedziała, gdybyśmy naprawdę byli razem?
– Ukrywałaś to przede mną.
– Niczego nie ukrywałam. To ty byłeś zamknięty w sobie. Kochałam cię do szaleństwa,
ale ty nie chciałeś się ze mną dzielić. Musiałam z ciebie wyciągać wspomnienia z
dzieciństwa. Wracałeś do domu po jakiejś tragedii w szpitalu i brałeś mnie tak, jakby za
chwilę miał być koniec świata, ale nigdy nie mówiłeś, co czujesz. Cal, dostrzegałeś to, co
chciałeś widzieć. Pamiętam, jak pod koniec, kiedy zaczęłam podejrzewać, że jestem w ciąży,
przyszedłeś do domu, stwierdziłeś, że jestem blada, zapytałeś, co mi jest, a jak
odpowiedziałam, że brzuch mnie boli, przytuliłeś mnie i wysłałeś do łóżka. Tej nocy łaskawie
mnie nie dotknąłeś. A ja tak bardzo tego potrzebowałam. Rano, chociaż ciągle źle
wyglądałam i byłam roztrzęsiona, pojechałeś z tą bardzo pilną misją. Uznałeś, że jestem
zdrowa, bo to pasowało do twojego obrazu, do tego, ile chciałeś mi z siebie dać.
– Masz cukrzycę. – Był zmieszany i zarazem zirytowany. – Po co to ukrywać?
– Bo przez to byłabym w jeszcze większej potrzebie.
– W potrzebie...
– Przyjechałam do Townsville po tym, jak Paul zażądał separacji. Byłam kompletnie
rozbita. A ty mnie ratowałeś, pozbierałeś, pomogłeś stanąć na nogi. A potem... nie wiedziałeś,
co z tym zrobić.
– Nie rozumiem, o czym mówisz.
– Nie spodziewam się tego – zauważyła smutno. – Chciałam być ci potrzebna, ale to nie
było możliwe. Byłam dla ciebie atrakcyjna, ponieważ mogłeś mnie ratować, ale gdy uznałeś,
że już cię do tego nie potrzebuję, poczułeś się nieswojo. Zauważyłam to dosyć szybko.
Zrozumiałam, że źle zrobiłam, korzystając z twojego wsparcia oraz że jeśli dowiesz się o
cukrzycy, nadal będziesz uważał, że cię potrzebuję, ale w ten sposób nasza znajomość nigdy
nie wyszłaby poza etap, na którym ty byłbyś moją podporą.
– Nonsens.
– Tak sądzisz? Aleja nie życzę sobie litości z powodu choroby.
– Ja bym się nad tobą nie litował.
– Możliwe, ale otoczyłbyś mnie szczególną troską, uważając, że jesteś mi potrzebny
jeszcze bardziej. Walczyłam, żeby wyzwolić w tobie jakieś ludzkie emocje. Potem zaszłam w
ciążę, Paul miał wypadek i wszystko to zeszło na dalszy plan.
Potrząsnął głową.
– Twoja cukrzyca... – zaczął, zmieniając temat na łatwiejszy. – Zakładam, że jest pod
kontrolą.
– Dlaczego tak zakładasz?
– Bo nic o niej nie wiem. – Słychać było, że znowu jest wzburzony.
– Nie zawsze tak było. Ciąża była koszmarem. Ale rok temu weszła na rynek nowa
insulina. Od tej pory nie miałam hipoglikemii.
– Kiedy byłaś ze mną, nigdy ci się to nie zdarzyło.
– Jasne, że się zdarzyło.
– Kiedy?
– Głównie w nocy. Budziłam się z zawrotami głowy. Szłam wtedy do kuchni napić się
soku, a zastrzyk robiłam w łazience.
– Nigdy nic takiego nie słyszałem.
– Mogło być inaczej?
– Jak mam to rozumieć?
– Jak kończyliśmy się kochać, odsuwałeś się na dragi brzeg łóżka, żebym ci nie
przeszkadzała. – Zniżyła głos. – Twierdziłeś, że potrzebujesz przestrzeni.
– Zauważyłbym ślady po zastrzykach – mruknął po chwili namysłu.
– Cal, to wymaga prawdziwej bliskości. Kochania się za dnia i z otwartymi oczami. Nie
dotarliśmy do tego etapu. Nie wiem, czy kiedykolwiek byśmy dotarli.
– Po co mi to mówisz?
– Jestem szczera. Nie mam wyjścia.
– Nie musisz go szukać.
– Jak mam to rozumieć?
– Powinnaś tu zostać.
Jest wściekły, pomyślała. Na siebie.
– Nie możesz wrócić do Stanów.
– A to dlaczego?
– Gino, potrzebujesz...
– Niczego nie potrzebuję! – rzekła z oburzeniem. – Wbij to sobie do głowy. Ja nie
potrzebuję ciebie, a CJ ojca. Ma tak piękne wspomnienia związane z Paulem, że wystarczą
mu do końca życia. Nie potrzebuję męża. Mam krewnych, przyjaciół oraz piękny zawód. Cal,
nie jestem osobnikiem specjalnej troski.
– Będę się tobą opiekował – odparł, jakby w ogóle nie słyszał jej wywodu.
– Sama się sobą zaopiekuję.
– Przyznaję, że pomysł z Townsville był nietrafiony. Uważam jednak, że moglibyśmy
być razem. Mieć wspólny dom.
– Proponujesz, żebyśmy się pobrali?
– Tworzymy dobraną parę.
– Nie tworzymy pary. W ogóle mnie nie słuchałeś.
– Jak ty sobie poradziłaś z ciążą, cukrzycą i sparaliżowanym mężem?
– Sama nie wiem. – Westchnęła. – Ale zrobiłam to bez ciebie. Zdumiewające, prawda?
– To nie jest zdumiewające. – To ironiczne pytanie nieco ostudziło jego złość. – Przeszłaś
piekło.
– Możliwe, ale to nie ma żadnego związku z tym, co jest tu i teraz. Ani z moją
przyszłością.
– Mówisz, że mnie kochasz.
– To też nie ma z tym nic wspólnego.
– Gino, gdybym wiedział... Żebyś ty wiedziała, ile o tobie myślałem...
– W te pędy przygalopowałbyś mnie ratować – szepnęła.
– Oczywiście, Gino, bo cię kocham.
– I tu jest pies pogrzebany. – Czuła, że rozmowa wymyka się jej spod kontroli. – Nie
jestem pewna, czy mnie zrozumiałeś. Uważasz, że źle zrobiłam, nie mówiąc ci o cukrzycy i
nie wiesz, dlaczego tak się zachowałam.
– Nie wiem, ale...
– Cal, milcz, po prostu milcz.
Busz po obu stronach drogi stopniowo ustępował miejsca kamienistej pustyni. Bez słowa
przejechali obok miejsca kolizji, do której doszło poprzedniego dnia. Oboje naszła wtedy taka
sama refleksja: że była to przerażająca strata oraz że życie ludzkie może zgasnąć w każdej
chwili.
Gina zastanawiała się też, czy dobrze robi, odrzucając propozycję Cala. Pobierzmy się,
mówił, zamieszkajmy w Crocodile Creek. I żyjmy długo i szczęśliwie?
Może jest głupia, ale czuła, że to ona ma rację.
– Cal, nie chcę związku opartego na tym, że cię potrzebuję. Tak, kocham cię, ale...
– Więc o co ci chodzi?
– Spróbuję ci to wyjaśnić. – Pewnie łatwiej byłoby jej napisać list. – Kocham cię i w tym
sensie cię potrzebuję, bo bez ciebie jest mi źle. Ty twierdzisz, że mnie kochasz, ale tylko
dlatego, że jesteś przekonany, że cię potrzebuję. Nigdy nie powiedziałeś, że ty mnie
potrzebujesz.
– Bo nikogo nie potrzebuję.
– I o to chodzi. Z tej przyczyny nie będzie happy endu. Bo nie chcesz nikogo
potrzebować. Nie przytulisz mnie, bo możesz stać się zależny. Nie wiedziałeś, że mam
cukrzycę, bo tak broniłeś swojej prywatności, że przeoczyłeś moją. Przykro mi, ale CJ i ja
wymagamy znacznie więcej.
– Gino, proszę cię, żebyś została moją żoną.
– Mam być wdzięczna?
– Nie. Tak. Ale...
– Jestem wdzięczna. – Złagodniała, widząc smutek malujący się na jego twarzy. – Bardzo
bym chciała być twoją żoną, ale ja także potrzebuję być potrzebna i nie chcę przez całe życie
być wdzięczna. – Zamyśliła się nad swoją wypowiedzią. Są bliscy porozumienia, a czas
ucieka. – Cal, chciałabym, żebyś spał obok mnie, żebyś mnie obejmował i żebyś za mną
tęsknił, kiedy gdzieś wyjadę. Nie chcę, żebyś zasypiał na drugiej połowie łóżka. Oczekuję
związku, w którym zawsze będziemy razem. Jasne, pewnego dnia to się skończy i to będzie
straszne, ale tak jak ty to widzisz, ten smutek będzie przez cały czas. A po co, skoro
moglibyśmy przeżyć czterdzieści lat w swoich objęciach? – Oj, chyba się zagalopowała. –
Chyba że chrapiesz. – Postanowiła ratować sytuację. – Wtedy będziesz relegowany na swoją
połowę materaca.
Cal się nie uśmiechnął. Nawet nie próbował.
– Gino, ja tak nie mogę – rzekł powoli. – Dobrze wiesz, że tak nie potrafię. Żądasz ode
mnie...
– Za dużo. Wiem. I dlatego wracam do Stanów. – Wzięła głęboki wdech. – Więc darujmy
sobie rozmowę o małżeństwie. Zajmijmy się tymi ludźmi, medycyną. Tylko ona ma sens w
tym zwariowanym świecie. Jutro jedziemy z CJem i Bruce’em na krokodyle, a pojutrze
wyjeżdżamy. Będziemy wysyłać sobie życzenia świąteczne oraz urodzinowe i to nam
wystarczy, a twoja ukochana niezależność pozostanie nienaruszona.
– Musi być jakieś pośrednie rozwiązanie.
– Nie ma. Pogódź się z tą myślą.
Jim Cooper obserwował z progu, jak Honey wprowadza krowę do obory. Ściągnął brwi.
Przecież to Megan zawsze doi krowy. Od ósmego roku życia. Coś się stało.
– Gdzie jest Meg?
– Chora – odparła krótko Honey.
Wydało mu się to podejrzane, bo jego żona zazwyczaj była pogodna i rozmowna. To
wtedy Jim po raz pierwszy poczuł strach. Przejmujący strach. Może poczuł, że nadchodzi
koniec.
Honey opuścił optymizm. To ten optymizm trzymał całą rodzinę, pomyślał. Honey
zawsze wierzyła, że będzie dobrze. Kiedy Wetherby odciął im dostęp do strumienia,
powiedziała, że sobie poradzą. Nie będzie suszy. Będą deszcze, przynajmniej dopóki nie
uzbierają na swoją emeryturę oraz na studia Megan.
Kiedy przyszła uporczywa susza, Honey stwierdziła, że przetrwają. Sprzedadzą część
stada, a Megan może iść na uniwersytet później. Kiedy dostał zawału, uwierzyła lekarzom, że
był to mały zawał. Tak, potrzebny jest mu bajpas, ale nie stać ich na operację. Trudno. A
skoro zawał był mały, to ten bajpas może poczekać.
Ona i Megan są silne i mogą pracować.
Kiedy Megan zakochała się w tym chłopaku, Honey zapewniała, że jej to przejdzie, że
jest młoda, że jest mnóstwo innych kawalerów, ale daj Boże, by tego innego poznała w porze
suchej, bo teraz jest bardzo potrzebna na farmie. Bogu dziękować, że mamy takie dobre
dziecko.
Honey. Niepoprawna optymistka. Ale teraz... Opiera czoło o bok krowy, a na jej twarzy
maluje się wyraz rezygnacji.
– Co jej jest? – zapytał.
– Babskie sprawy.
– Tak?
– I chyba jakiś stan zapalny – dodała niechętnie. – Nie idź do niej, Jim, nie chcę, żebyś się
zaraził.
Przyglądał się żonie przez dłuższą chwilę.
– Zajrzę do niej – powiedział. – Honey, nie możesz w nieskończoność mnie przed
wszystkim chronić.
Było to bardzo długie popołudnie.
Cal przyjeżdżał do wioski aborygenów raz w tygodniu. Wizytowało ją na zmianę troje
lekarzy trzech różnych specjalności. Mieszkało tu ponad dwieście osób, lecz ta liczba stale się
zmieniała w miarę, jak zatrzymywały się tu różne plemiona koczownicze. Najwięcej
problemów mieli ci aborygeni, których grupy plemienne uległy rozpadowi, a oni zostali bez
historii, tradycji oraz widoków na przyszłość.
Za każdym razem Cal zastanawiał się, jak można pomóc tym ludziom. Nie angażując się
emocjonalnie.
Pierwszym jego pacjentem był chłopak, który wdał się w bójkę na obtłuczone butelki,
drugim jego przeciwnik. Rany obu były zaognione i wymagały starannego oczyszczenia,
wyrównania oraz podania szybko działającego antybiotyku.
Pięć lat wcześniej za namową Giny Cal założył w Townsville klub dla kilkunastoletnich
chłopców. Gdy wyjechała, zorientował się, że praca z młodzieżą daje mu dużą satysfakcję. Że
jej los nie jest mu obojętny. I ta świadomość sprawiła, że uciekł do Crocodile Creek.
Wmawiał sobie, że musi skoncentrować się na medycynie, a zaangażowanie emocjonalne mu
w tym przeszkadza.
– Dlaczego chwyciliście za butelki? – zapytał chłopaka. – Wydawało mi się, że ty i Aaron
jesteście kumplami.
– Nawąchaliśmy się benzyny – wyznał Chris. – Byliśmy nawaleni. Po tym wypadku...
zginęli w nim nasi kumple... nie wiedzieliśmy, co robić... Żeby zabić czas, zanim starzy
wrócą ze szpitala, zaczęliśmy wąchać i chyba Aaron powiedział coś, co mnie wkurzyło, ale
nie pamiętam co. Dobrze, że to tak bolało, bo wtedy oprzytomnieliśmy.
– Zanim przybyło trupów – mruknął ponuro Cal. – Mogliście się wykrwawić na śmierć.
– Eee tam.
Cal westchnął. W tej osadzie wąchanie benzyny jest powszechne. Ma łagodzić poczucie
nudy, samotności, wyobcowania.
Popatrzył na Ginę, która siedziała pod eukaliptusami z grupką kobiet. Wśród nich
dostrzegł Mary Wingererrę, babcię Karen. Gina otaczała ją ramieniem. Szybka jest, pomyślał.
Może i on powinien tak działać?
Ona uważa, że powinien. Zarzuca mu obojętność. I na tym polega problem. Bo on bardzo
to przeżywa.
– Kiedy ostatni raz byłeś w szkole? – zapytał trzynastolatka, który popatrzył na niego jak
na idiotę.
– W szkole?
– Tak, w szkole.
– Nikt nie chodzi do szkoły. To nie jest cool.
To jest jedyne wyjście, pomyślał. Tylko dzięki wykształceniu można wydostać się z tego
marazmu.
Ale jak? To za trudne. Kiedyś spróbował, ale Gina wyjechała, a on porzucił klub dla
chłopców i wyniósł się z Townsville. To było bardzo bolesne, więc nie będzie drugi raz
skazywał się na takie katusze.
Nie angażuj się. Zalecz to, co boli, i idź dalej.
Gina się angażuje. Język jej ciała jest bardzo czytelny. Ona łączy się w bólu z tymi
kobietami. Na pewno rozmawiają o wypadku. Będzie oczekiwała od niego, by coś zrobił.
Będzie go oceniała...
Nie. Ona niczego od niego nie oczekuje. Pojutrze wraca do Stanów, więc on nie musi
spełniać jej oczekiwań. Nie ma z nią nic wspólnego. Oprócz syna.
– Będę miał szramę? – zapytał chłopak.
– To nie jest bardzo głęboka rana.
– Mogę mieć szramę.
– Już masz co najmniej sześć. To sporo jak na chłopca.
– Szramy mają dorośli mężczyźni.
– Pod warunkiem, że dożyją wieku męskiego – zauważył Cal. – Co może ci się nie udać,
jak będziesz wąchał benzynę i bił się szkłem. Blizny waszych mężczyzn są oznaką mądrości,
ale twoje blizny niewiele mają z nią wspólnego.
– Chyba nie – mruknął chłopak, kątem oka spoglądając na kolegę. – Trochę się
przestraszyłem, jak mu poleciała krew. – Odchrząknął. – To niedobrze, że oni się zabili.
Chyba też wąchali benzynę.
– Więc nie rób tego.
– Ale tu nie ma nic do roboty.
Gina nadal obejmowała zapłakaną Mary. Sama też była bliska łez. Ona ich nie zna, nie
powinna się tak przejmować.
Spojrzała na niego, uśmiechając się blado, jakby oczekiwała, że on podzieli jej smutek.
– Przydałby się wam basen – powiedział Cal ni stąd, ni zowąd.
– Basen? – zapytali chórem obaj chłopcy.
– Tak, basen. – Za późno, by się wycofać. – Stąd do oceanu jest z sześćdziesiąt
kilometrów, ale i tak przez pół roku nie można się tam kąpać z powodu parzących meduz.
Powinniście mieć basen.
– Pewnie, ale kto go nam zbuduje? – zainteresował się Aaron. – Pan chyba ma na myśli
basen z plastiku – dodał z przekąsem. – Mieliśmy taki, ale już drugiego dnia zrobiła się w nim
dziura.
– A gdyby udało mi się namówić władze, żeby wam tu wybudowały basen, to będziecie
chodzić do szkoły?
– Nie. Dlaczego?
– Dlatego że na lekcjach pana Robbinsa i pani Cook nigdy nie ma więcej niż sześciu
uczniów. Gdybyście nauczyli się czytać i pisać, to moglibyście dużo osiągnąć.
– Na przykład co?
– Moglibyście zostać wybrani do drużyn futbolu australijskiego – rzucił Cal, widząc, że
zbliża się do nich Gina z Mary. – Tam nie przyjmują takich, którzy nie umieją czytać.
– Ale trzeba mieć szesnaście lat. Nie dożyjemy tego – zauważył Chris.
Święta prawda, pomyślał Cal. Czuł na sobie wzrok Giny. Sumienie podpowiadało mu, że
w Crocodile Creek jest teraz mały chłopiec, jego wierna kopia. To mu uświadomiło, że
powinien się zaangażować. Chociaż trochę.
– Postaram się załatwić wam basen – oznajmił. Patrzyli na niego z niedowierzaniem.
– Pan chyba żartuje.
– Nie żartuję. – Popatrzył w stronę Giny, ale jego uwagę przyciągnęła twarz Mary.
Staruszka była zapłakana, ale na jej twarzy malowało się wyczekiwanie.
W co on się pakuje?! Przecież on zawsze utrzymuje dystans. Zaangażował się.
– Czytałem reportaż o jakiejś osadzie w rejonie Darwin – brnął. – Miejscowi zrobili
składkę, dostali wsparcie z funduszy rządowych i wybudowali basen. Zasilany przez wody
podskórne.
– Nam to się nie uda.
– Jeśli udało się tam, to i tu się uda – oświadczył Cal.
– Wystarczy się o to upomnieć.
– U nas nie ma takiego lidera – odezwała się Mary głosem chropawym od płaczu. – My tu
jesteśmy tak...
– szukała słowa – apatyczni, niezdolni do inicjatywy. Spadają na nas coraz większe
nieszczęścia. A teraz... zginęła cała nasza młodzież.
– Nie cała – zauważył Cal. – Boleję razem z wami z powodu tego wypadku, ale są jeszcze
inni i o nich należy walczyć, natychmiast zabrać się do roboty. Jestem gotowy w waszym
imieniu tego się podjąć.
– Pan? – spytała Mary z niedowierzaniem.
Trudno się dziwić jej sceptycyzmowi, pomyślał z goryczą. Od lat przyjeżdżał do wioski i
dopiero teraz okazał zaangażowanie.
– Tak, ja. – Odwrócił wzrok od Giny, by nie widzieć zdumienia na jej twarzy. – Basen nie
będzie wyłącznie rozrywką dla waszej młodzieży. Można w ten sposób nakłonić ich do
chodzenia do szkoły.
– Niby jak? – spytał zadziornie Aaron.
– Nie ruszaj się – mruknął Cal, nakładając mu opatrunek. – To bardzo proste. Kto opuści
bez ważnego powodu jeden dzień nauki, będzie miał zakaz wstępu na basen przez cały
miesiąc.
– Chyba pan żartuje. To niesprawiedliwe.
– To na pewno zmusiłoby ich do chodzenia na lekcje. – Mary z aprobatą kiwała głową. –
Tutaj jest tak gorąco i tak nudno, że groźba obserwowania przez siatkę, jak inni pływają...
– Tak nie można – jęknął Aaron.
– Można czy nie można, będziecie chodzić na lekcje – oświadczył Cal.
– To dopiero początek – odezwała się Gina.
– Mówi pan, że mógłby się pan tym zająć? – nieśmiało zapytała Mary.
– Przyjadę do was w przyszłym tygodniu i zrobimy zebranie. Może być środa?
– Tak szybko?
– Dobrze wam to zrobi. Powinniście się czymś zająć.
– Mary nękają napady strachu – wtrąciła Gina.
– Przydałaby się jej recepta na coś, co przez jakiś czas zapewni jej względny spokój.
– Nie, nie trzeba – szepnęła Mary, nie spuszczając wzroku z Cala. Jej spojrzenie mówiło,
że nie wolno mu wycofać się z danej obietnicy. – Nie widziałam dla nas żadnej szansy, ale ten
basen... Skoro pan doktor uważa, że to jest do załatwienia...
– Jestem o tym święcie przekonany.
– To ja już nie chcę proszków na uspokojenie. Już nie mogę się doczekać, kiedy
zaczniemy działać.
– Naprawdę uważasz, że to da się zrobić? – zapytała, gdy wracali do Crocodile Creek.
– Oczywiście.
– Wybudujesz im basen?
– To nie jest niewykonalne. Przyszło mi to do głowy już wtedy, kiedy czytałem o tamtej
wsi. Uważam, że to bardzo dobre rozwiązanie. Przy okazji można bachory zmusić do
chodzenia do szkoły.
– Załatwisz fundusze?
– Spróbuję wciągnąć w to Charlesa.
– On jest taki bogaty?
– On nie, ale jego rodzina. W jej posiadaniu jest ogromny szmat ziemi. Jego ojciec był
wyjątkowo ponurym typem. Co więcej, nie mógł znieść widoku kaleki, co było Charlesowi na
rękę, ponieważ mógł się od niego uwolnić. Teraz rodzinną posiadłością zarządza Philip, brat
Charlesa. Charles osobiście nie chce mieć nic wspólnego z tym majątkiem, ale potrafi
przemówić do sumienia brata, kiedy czegoś potrzebuje dla szpitala. Na pewno coś by od
niego wyciągnął na budowę basenu. Philipa stać na taką szczodrość.
– Myślisz, że to możliwe?
– Nie do końca rozumiem układ, który łączy obu braci, ale wiem, że Philip ma miękkie
serce i bardzo gruby portfel. Chętnie da każdą sumę na szlachetny cel, pod warunkiem, że do
niczego nie będzie zobowiązany.
– Za to ty wziąłeś na siebie poważne zobowiązanie.
– Na to wygląda.
– Dlaczego to robisz? – zapytała cicho.
– Ktoś musi. Źle się stało, że te dzieciaki zginęły.
– Tak, ale nie one pierwsze. Mary opowiadała mi o całym ciągu podobnych tragedii.
Śmiertelność wśród tutejszej młodzieży przybiera zastraszające rozmiary.
– To prawda.
– Więc dlaczego akurat dzisiaj postanowiłeś coś dla nich zrobić?
– Nie wiem. – Była to najświętsza prawda.
– Przeze mnie?
– Gino...
– Bo ci zarzuciłam, że nikt i nic cię nie obchodzi?
– Obchodzi.
– Oczywiście. Przejmujesz się nawet wtedy, kiedy za wszelką cenę starasz się nie
przejmować. To jest nieuniknione, Cal. Uniknięcie przykrości jest niemożliwe.
– Proszę, skończ już to kazanie.
– Przepraszam.
Zapanowało nieprzyjemne milczenie. Przerwał je Cal.
– Mimo to moglibyśmy się pobrać.
– Słucham?
– Mogłabyś tu zostać. Wzięlibyśmy ślub. Opiekowałbym się tobą oraz CJ-em.
– Opiekował... ! – prychnęła z pogardą.
– Tak, opiekowałbym się wami.
– Dlaczego miałabym potrzebować twojej opieki?
– Kurczę, Gina...
– Zgodziłabym się, gdybyśmy mieli opiekować się sobą nawzajem.
– Jak by to miało wyglądać?
– Mógłbyś, na przykład, powiedzieć, że dzisiejsza wizyta w tej wiosce poruszyła cię do
łez, że to było straszne i że muszę cię przytulić, aby dodać ci sił do walki o ten cholerny
basen.
Cal zesztywniał. Przez dłuższą chwilę wsłuchiwał się w jej słowa, które ciągle dźwięczały
mu w uszach. Cudowny, niesamowity, kuszący sen. Wystarczy jeden krok...
By wpadł w bezdenną otchłań, z której już nigdy się nie wydostanie. Już raz tam był. Nie,
nie powtórzy tego. Dzisiaj zrobił jeden mały kroczek i nadal jest na powierzchni, ale to, o
czym mówi Gina, wymaga wielkiego kroku. Gigantycznego.
Przyznania, że kogoś się potrzebuje. Potrzebuje Giny. Nie, wcale nie. Nie zdobędzie się
na to.
– Nie ma mowy.
– To oczywiste. Nadal mamy ten sam problem. Ty uprawiasz medycynę w Crocodile
Creek, ja wracam do Idaho. Nasze drogi po prostu nie mogą się spotkać.
– Gdybyś nie była taka uparta...
– Nie jestem uparta, jestem rozsądna.
– Dlaczego?
– Bo już raz miałam przez ciebie złamane serce. Drugi raz do tego nie dopuszczę.
– Wcale tego od ciebie nie oczekuję.
– Bo mieszkając z tobą, kochając cię i wiedząc, że nigdy, przenigdy nie będę ci
potrzebna, po prostu zwariuję – stwierdziła. – Cal, w twoim ukochanym szpitalu brakuje
jednego lekarza, bo Hamish i jego hobby polegające na zaglądaniu w dusze ludzkie temu nie
sprosta. Zdecydowanie powinniście zatrudnić psychiatrę.
ROZDZIAŁ ÓSMY
CJ czekał na nich na stopniach werandy, liżąc ogromnego loda. Obok niego grzecznie
siedział Rudolph. Obaj byli pod czujnym okiem Hamisha.
Cal zauważył, że CJ ciągle ma na głowie kapelusz Bruce’a. Jego syn spędzi ostatni dzień
pobytu w Australii w kapeluszu obcego mężczyzny, a nie ojca.
– Już są – oznajmił Hamish z uśmiechem, wstając z ławki. – Najlepszy tandem medyczny
świata powraca z wyprawy, podczas której rozwiązywał problemy tego świata.
– Tutaj spokój? – zapytał Cal. Nie był w nastroju do żartów, ponieważ czuł, że sprawy
wymknęły mu się spod kontroli i nie wiedział, jak je pozbierać.
– Był koroner, wypisał akty zgonu, a ojciec jednej z ofiar miał atak serca. – Zawahał się.
– Gino, zbadasz go? Zajęłaś się wczoraj tym poławiaczem krewetek...
– To była niestrawność – mruknęła. – Kardiolog do tego wcale nie był potrzebny.
– To prawda – przyznał Hamish – ale tym razem to jest bezsprzecznie atak serca. Charles
chciał go wysłać do szpitala wmieście, ale facet powiedział, że sobie tego nie życzy. Nie
dziwię mu się, gdybym ja miał pogrzeb dziecka...
– Zbadam go – rzekła Gina, szerokim gestem obejmując syna razem z lodem. Na ten
widok Calowi dziwnie ścisnęło się serce. Cholera, jak on by chciał znaleźć się na miejscu
synka! Nie, wcale nie. – Jak wcześniak? – rzuciła z twarzą wtuloną w CJ-a .
– W porządku. Serce pracuje prawidłowo. Kilka drobnych problemów typowych dla
wcześniaków – relacjonował Hamish. – Niewiele, bo moim zdaniem urodził się tylko jakieś
trzy tygodnie przed terminem. W dalszym ciągu dostaje tlen, ale to raczej środek ostrożności
niż konieczność. – Pochylił się, by pogładzić psa. – Zanosi się na happy end. – Przeniósł
spojrzenie na Cala, a następnie na Ginę. – Mówicie, że w wiosce ponuro?
– Bardzo ponuro.
– Cal postanowił, że pomoże im wybudować basen – oznajmiła Gina, a Hamish
znieruchomiał.
– Rozumiem – mruknął.
– Ale najpierw pójdę pod prysznic – warknął Cal, starając się wyminąć kolegę, ale ten
zastąpił mu drogę.
– Załatwisz im basen?
– Żeby zmusić dzieci do chodzenia do szkoły.
– Gina uśmiechnęła się szeroko. – To fantastyczny pomysł.
– Czytałem o tym – przypomniał sobie Hamish.
– Nawet pokazałem ten artykuł Emily, na co ona powiedziała, że i u nas jakiś zapaleniec
powinien wybudować basen.
– Cal się zapalił do tego pomysłu – rzuciła Gina.
– Teraz wcale się nie palę. Hamish, przepuść mnie.
– Jak skończę z pytaniami. Zamierzasz wybudować basen. Gino, pomożesz?
– Nie, wyjeżdżam.
– Nic z tego nie rozumiem – westchnął Hamish.
– Rozgniotłaś mojego loda – jęknął CJ, spoglądając na matczyny dekolt. – I chyba ci tam
nakapało.
– Super. – Opuściła wzrok. – Ojej, czekoladowy.
– Mam wrażenie, że powinnaś być pierwsza w kolejce do łazienki – zwrócił się do niej
Hamish. – Pomóc ci?
– CJ mi pomoże – odparła z godnością.
– Miałem na myśli usługi Cala.
– Hamish, odwal się. – Calowi szumiało w głowie. Musi wydostać się stąd i spokojnie
poukładać myśli.
– Zaopiekujesz się moim psem? – poprosił go CJ, wprawiając go w jeszcze większe
zakłopotanie.
– Hamish jest pediatrą – odrzekł pospiesznie Cal. – On się zna na dzieciach. Rudolph jest
szczeniakiem, więc...
– CJ, Rudolph nie jest twoim psem – odezwała się Gina, pociągając chłopczyka za sobą.
– Państwo Grubb nie mogą go zatrzymać – zmartwił się CJ. – On musi być mój.
– Skarbie, nie możemy zabrać go do Ameryki.
– Wracam do szpitala – oświadczył Hamish. – Czekają tam na mnie. – Ulotnił się, nim
ktokolwiek zdążył obarczyć go odpowiedzialnością za psie dziecko.
– Muszę go zabrać – stwierdził CJ. – Bo co się z nim stanie, jak go nie wezmę?
– Cal będzie się nim opiekował – wyjaśniła. – Każdy chce mieć psa, a Rudolph jest
piękny.
– Do czego zmierzasz? – Popatrzył na nią spode łba.
– Spróbuj się domyślić. – Uśmiechnęła się z przymusem. – Cal, to jest bardzo ładny pies.
Zaproponowałeś, że weźmiesz nas pod swój dach, bo myślałeś, że my cię potrzebujemy. Ale
tak nie jest. Za to Rudolph szuka domu, a CJ chciałby mieć pewność, że znajdzie dobrego
właściciela.
– Aleja... – Cal popatrzył na szczeniaka. Niezwykłe psisko, już teraz ma takie
melancholijne spojrzenie. Nietrudno sobie wyobrazić, co będzie, jak zmądrzeje.
Rudolph spoglądał na Cala z takim wyrzutem, jakby spodziewał się, że Cal za chwilę go
kopnie.
– Widzisz, rozumie, że jego los jest bardzo niepewny – powiedziała Gina.
– Dlaczego tak na mnie patrzysz? – Cal zwrócił się do Rudolpha. – Pan Grubb cię nie
uśpi.
– Co to znaczy? – zainteresował się CJ, a do Cala dotarło, że nie ma wyjścia.
– Dobrze, dobrze – zwrócił się do psa. – Zatrzymam go – zapewnił Ginę. – Wtargnęłaś
ponownie w moje życie, a ja nagle zaczynam załatwiać basen dla aborygenów, biorę pod
swoje skrzydła psiego manipulatora i...
– I co jeszcze, Cal?
– Nic.
– Tak myślałam – szepnęła. – Nic. CJ i ja pójdziemy pod prysznic, potem zajmę się
pacjentami. Ty masz na głowie psa oraz basen. Prowadzimy osobne życie. Ale tego sobie
życzyłeś.
– Na dodatek wylądowałem z psem pani Grubb. Od dwóch miesięcy próbowała komuś go
wepchnąć, o mnie nawet nie pomyślała, a teraz proszę! – irytował się Cal w gabinecie
Charlesa. Rozpromieniony Rudolph opierał się o jego nogę, jak szalony wymachując ogonem.
– Wydaje mi się, że on ma bardzo miłą... osobowość – zaryzykował Charles.
– Tylko spróbuj się uśmiechnąć, a ci przyładuję!
– mruknął Cal.
– Stary, ja jestem w wózku!
– Najpierw cię z niego wywalę, a potem spuszczę ci łomot.
Charles uśmiechnął się od ucha do ucha.
– Eee, chyba nie będzie aż tak źle – zauważył. – Myślę, że przydałby ci się ktoś, kogo
mógłbyś pokochać, a on wygląda na takiego, który bardzo chciałby być kochany.
– Nie potrzebuję niczyjej miłości.
– I dlatego odsyłasz Ginę do Stanów.
– Nigdzie jej nie odsyłam. Poprosiłem ją o rękę.
– Co takiego?!
– Zaproponowałem jej małżeństwo.
– To bardzo szlachetny gest.
– Odmówiła.
– Dlaczego?
– Skąd mam wiedzieć?!
– Powiedziałeś jej, że ją kochasz?
– Tak.
– Niemożliwe. – Charles zauważył, że Cal już nie odpycha Rudolpha, lecz go gładzi. –
Nie wierzę.
– Nigdy nie kochałem nikogo innego.
– No tak. Może na tym polega cały problem.
– Koniec akademickich rozważań – orzekł Cal. – Za dwa dni jej tu nie będzie. Nasz
wcześniak jest w dobrym stanie. Mogłaby wylecieć jutro, ale umówiła się z Bruce’em na
polowanie na krokodyle.
– W ten sposób twój syn spędzi ostatni dzień w Australii z innym facetem. – Charles nie
odrywał wzroku od psa.
– Jeśli chcesz wziąć jutro wolne, to nie widzę przeszkód.
– Przecież wiesz, że to niemożliwe.
– Tak uważasz? – Charles w końcu spojrzał na Cala. – Stary, masz syna. Doceń to.
Po tych słowach zapanowała cisza, która zmusiła Cala do głębokiego namysłu. Nagle
dotarły do niego rozmiary cierpienia kolegi.
– Ja nie mogę mieć dzieci – ciągnął Charles. – Gdybyś wiedział, jak przykra jest taka
świadomość... A ty niespodziewanie dowiedziałeś się, że masz syna, i nawet nie próbujesz go
zatrzymać...
– Przecież zaproponowałem jej, żebyśmy się pobrali! Chcę się z nią ożenić. Ona mnie
potrzebuje. Ma cukrzycę, jest samotną matką, która w pojedynkę musi wychowywać
dziecko...
– I to wszystko wyliczyłeś, prosząc ją o rękę?
– Jasne.
– Kretyn.
– Słucham?
– Otrzymałem jedną propozycję małżeństwa – wyznał Charles. – Od pewnej pielęgniarki.
Miała na imię Abigail. Abby. Nawet mi się wydawało, że jestem zakochany, ale zanim
poprosiłem ją o rękę, ona mi się oświadczyła. Powiedziała, że chce spędzić resztę życia,
opiekując się mną, że jestem bardzo dzielnym optymistą, a ona nie dopuści, żeby stała mi się
krzywda. Powiedziała też, że mnie kocha. Natychmiast z nią zerwałem.
– Chcesz powiedzieć...
– Że potrzeby jednej strony nie mogą być fundamentem małżeństwa. Jeśli jeszcze kogoś
pokocham, to osobę, która będzie potrzebowała mnie w równym stopniu jak ja jej.
Rozumiesz?
– Tak, ale...
– Ty na to się nie zdobędziesz. Z powodu własnej przeszłości.
– Wiesz co? – Cal przeganiał włosy palcami. – Chyba powinienem kupić sobie dom. Bo
ty, Hamish, Emily, Grace, a nawet pani Grubb, uwzięliście się na mnie. Wszyscy chcecie
rozwiązywać moje problemy.
– Bo nie chcesz sam ich rozwiązać.
– Nie mam żadnych problemów.
– Masz, stary, masz. Twój syn potrzebuje ojca. Na dodatek twoje serce od lat należy do
tej kobiety...
– Nie potrzebuję jej.
– Tutejsza opinia publiczna jest odmiennego zdania. – Charles przebiegle się uśmiechnął,
mając na myśli mieszkańców domu lekarzy. – Potrafisz jej się przeciwstawić? To wymaga
ogromnej odwagi. Dobra, opowiedz mi teraz o tym basenie. Wiem od Hamisha, że liczysz na
kasę Wetherbych.
Należałoby się zebrać i wyjechać już jutro, pomyślała Gina, leżąc w łóżku. Z innego
pomieszczenia dobiegały ją odgłosy gry w bilard. Słyszała, jak Cal o coś spiera się z
Hamishem, jak chwilę później śmieje się wraz z Emily. Zapragnęła znaleźć się w tym gronie,
ale przecież nie mogła wstać, by do nich dołączyć.
Czy oni chociaż zdają sobie sprawę, ile mają szczęścia, posiadając tylu przyjaciół?
Powiedziała Calowi, że w Idaho ma bliskich oraz przyjaciół, ale prawdę mówiąc, jest ich
niewielu. Choroba Paula odstraszyła większość znajomych, teściowa umarła, a jej dawno
rozwiedzeni rodzice założyli nowe rodziny, co zaowocowało licznymi dziećmi oraz wnukami,
tak że Gina odgrywała w ich życiu marginalną rolę.
Śmiech dobiegający przez okno do jej pokoju stawał się nie do wytrzymania. Może
jednak powinna wyjść za Cala? Byłoby to dużo lepsze rozwiązanie niż powrót do Idaho.
Może z czasem...
O nie, koniec będzie żałosny. Będzie skazana na to, by go kochać, a on nigdy przed nią
się nie otworzy, będzie ograniczona do roli tego, który bierze.
Nie. Wyjechać natychmiast Ale uznając, że jeszcze może być potrzebna wcześniakowi,
umówiła się z Bruce’em na wyprawę na krokodyle. Bruce jest nią zainteresowany, to nie
ulega wątpliwości. Ale póki Cal stąpa po tej ziemi, jej nie zainteresuje żaden inny mężczyzna.
Koszmarna sytuacja. Całkiem bez sensu. Jeszcze tylko jeden dzień, a potem będzie już po
wszystkim.
Nadeszła północ. Cal stał nad inkubatorem i obserwował miarowy ruch klatki piersiowej
wcześniaka. Oto jedna maleńka istotka robi pierwszy krok w stronę życia. Wsunął dłoń do
inkubatora, by dotknąć rączki Lucky’ego. Piąstka otworzyła się, chwytając jego palec.
– On jest cudny. – Za jego plecami stanęła Emily. Cal aż drgnął, ale nie mógł cofnąć ręki.
– Twój pies blokuje wejście do izby przyjęć – pożaliła się. – Uznałam, że pewnie znajdę
cię tutaj.
– To nie jest mój pies.
– CJ mówi, że twój. – Przeniosła wzrok na wcześniaka. – Biedactwo – westchnęła.
– Będzie żył.
– Gdzie jest jego matka? On nikogo nie ma.
– Lucky jest bardzo dzielny – odrzekł Cal, dokładając wszelkich starań, by zapanować
nad drżeniem głosu. – Wygra tę walkę. A do tego inni nie są potrzebni.
– Właśnie że są! – zaprotestowała Emily. – Trzeba mu znaleźć rodzinę zastępczą. Jakichś
wyjątkowych ludzi. Wyjątkowych ludzi, którzy pokochają wyjątkowe dziecko.
– Poradzi sobie.
– Cal, są różne sposoby radzenia sobie. On musi mieć kogoś, kto będzie go bezgranicznie
kochał. – Uśmiechnęła się. – Może ty go weźmiesz?
– Ja?!
– Czuję, że jesteś w nastroju adopcyjnym. Najpierw Rudolph, teraz...
– Nie wygłupiaj się.
– Ja się nie wygłupiam. Jeśli nie możesz być z CJ... Myślę, że bardzo potrzebujesz synka.
– Nikogo nie potrzebuję.
– Odnoszę wrażenie, że nie wiesz, co mówisz. – Przyglądała się, jak Cal ostrożnie
wysuwa palec. – Co tu robisz?
– Wpadłem, żeby sprawdzić...
– Hamish i ja pilnujemy go jak oczka w głowie, a Gina jest tuż za ścianą.
– Pomyślałem...
– Że twoja sypialnia jest rozpaczliwie pusta – rzekła półgłosem. – No cóż, moja też. Ale
podejrzewam, że z czasem do tego przywykniemy. Na razie proponuję, żebyś usunął swojego
psa z wejścia do izby przyjęć, bo jak ktoś się potknie i poda nas do sądu, to szpital
zbankrutuje, wypłacając mu odszkodowanie. Chwilowo wystarczy nam kataklizmów.
– Ona nie chce ze mną rozmawiać. – Jim był wstrząśnięty. – Nawet na mnie nie spojrzała,
jak wszedłem do jej pokoju.
Honey podsunęła mu krzesło.
– Nie wolno ci się denerwować.
– Ale co się stało?
– Ma okres i jest przeziębiona – wyjaśniła Honey, ale czując, że taka odpowiedź go nie
satysfakcjonuje, dodała: – I myśli o tym chłopaku, którego zwolniłeś. Powinna czymś się
zająć, ale w naszej sytuacji to nie takie proste.
– Myśli o nim akurat teraz? Wydawało mi się, że już o nim zapomniała.
– Jak człowiek źle się czuje, to różne rzeczy przychodzą mu do głowy.
– I dlatego nie chce ze mną rozmawiać. Ma do mnie żal.
– Wie, dlaczego nienawidzisz Wetherbych, więc nie ma do ciebie żalu. Po prostu źle się
złożyło, że się w nim zakochała...
– Ale dlaczego nie chce ze mną rozmawiać?
– Z nikim nie rozmawia – rzekła smutno Honey. – Pozostaje nam tylko czekać, aż
poczuje się lepiej.
Śniadanie w domu lekarza przebiegało w ponurej atmosferze.
– Dlaczego nikt nic nie mówi? – zaniepokoił się CJ.
– Bo wszyscy są zajęci jedzeniem – odparła Gina, gładząc go po głowie. – Jak zjedzą, to
na pewno zaczną rozmawiać.
– Ładna pogoda – zaczęła Emily.
– Uważasz, że skwar i susza to ładna pogoda? – żachnął się Hamish. – Marzy mi się
Szkocja.
– Jedziecie dzisiaj na krokodyle? – zwróciła się do CJ-a , po czym rzuciła błagalne
spojrzenie Hamishowi.
– Tak – odparł chłopiec, dumnie wypinając pierś.
– Cal, ty też mógłbyś się z nimi zabrać – stwierdziła Emily beztroskim tonem.
Cal poczuł na sobie spojrzenie kilku par oczu.
– Chyba oszalałaś! – mruknął. – Zapomniałaś, że jest nas za mało?!
– Tak mi się pomyślało. – Emily opuściła głowę.
– Rudolph jedzie z wami? – zainteresował się Hamish.
– Rudolph już nie jest mój. – CJ westchnął głośno.
– Teraz jest Cala.
– Podejrzewam, że Cal chętnie by ci go pożyczył – brnął Hamish.
– Hamish! – ofuknęła go Emily. – Co ty mówisz?! Cal ma Rudolpha dopiero jeden dzień!
Oni muszą być razem, żeby lepiej się poznać. A poza tym krokodyle pożerają psy.
– Mogę mu go pożyczyć... – zaczął Cal, spoglądając na Ginę, która spiorunowała go
wzrokiem.
– Jesteś pewien, że mogę pojechać na tę wycieczkę, zostawiając was bez wsparcia? –
zapytała Gina, zwracając się wyłącznie do Hamisha. – Jeśli uważasz, że Lucky...
– Lucky jest w dobrej formie – odrzekł Hamish.
– Prawda, Em? Emily pół nocy przy nim przesiedziała.
– Dlaczego? – zaniepokoiła się Gina.
– Mały spał jak aniołek, ale inni cierpieli na bezsenność. Może się mylę? – Omiótł
wzrokiem wszystkich przy stole. Odpowiedzieli mu milczeniem.
– Badałam rano pana Narmdoo. Jest stabilny. Angiografia wykaże, czy będzie mu
potrzebny bajpas.
– Nie zgodzi się na operację. Aborygeni z reguły odmawiają przewiezienia do miasta. Po
to mieliśmy tu Simona... – Hamish rzucił Emily niespokojne spojrzenie. – Hm... Simon był
naszym kardiologiem.
– On jeszcze wróci – powiedziała Emily zdecydowanym tonem. – Wyjechał... bo musi
sobie coś przemyśleć.
– Ale jeżeli nie wróci, to będziemy mieli problem – mruknął Hamish. – Kardiolog oraz
chirurg, na przykład Gina i Cal, mogliby tu uratować niejednego.
– Zdaje się, że Bruce już przyjechał – stwierdziła Gina, wstając od stołu. – CJ, idziemy.
– Jeszcze nie zjadłem.
– To się pospiesz. Czekam na ciebie na werandzie.
Obserwował ich z werandy. Gina, CJ i Bruce, łowca krokodyli.
– Poradzimy sobie bez ciebie. – Tuż obok niego zatrzymał się wózek Charlesa.
– Zawału przez ciebie dostanę!
– Przydałby ci się wtedy kardiolog.
– Charles, odczep się.
– Mówię poważnie. Dzisiaj wyjątkowo nic się nie dzieje, więc jeśli chcesz pojechać ze
swoim synem na krokodyle...
– Charles, odwal się!
– Cal, to jest twój syn, który jutro odlatuje.
– Nie potrzebuję rodziny.
– Ależ jesteś głupi – odparł Charles niespeszony. – Gdyby to był mój syn oraz moja
kobieta...
– Ale nie są.
– Znajdą sobie kogoś innego. – Patrzyli, jak Bruce pomaga Ginie wsiąść do jeepa. – Może
już go znaleźli.
– Bruce’a? – W głosie Cala zadźwięczała nuta ironii.
– Nie wygląda na krezusa, ale jego interes kwitnie. Bruce zatrudnia już dwudziestu
przewodników. I chyba nie zaprzeczysz, że jest bardzo przystojny.
– Bliscy Giny są w Idaho.
– Różnie bywa – rzekł półgłosem Charles. – Ludzie się zmieniają.
– Ja nie.
– No bo ty jesteś durny.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Zastanawiała się, co ją pchnęło na rzekę, skoro jest to w jej życiu ostatni dzień, który
miała szansę spędzić u boku Cala. Tylko że on jej nie chce...
Siedziała na dziobie lodzi i słuchała wykładu Bruce’a na temat zwyczajów krokodyli.
Oprócz niej i CJ-a płynęło jeszcze troje turystów. Cała piątka z uwagą słuchała jego słów,
wymieniając się uwagami i żartami. Bruce starał się jak mógł urozmaicić im tę wyprawę. Co
więcej, każdy jego gest pokazywał, że jest bardzo zainteresowany jej osobą.
Bez wzajemności, bo dla niej liczył się tylko Cal.
On się musi zmienić. Ale się nie zmienia.
Wobec tego ona wraca do domu.
Czas wlókł się w nieskończoność. Żadnych wypadków, żadnych pacjentów. Cal
popatrywał na radio w nadziei, że to urządzenie nagle ożyje, wzywając ich do akcji.
Jakiejkolwiek, byle Cal mógł czym innym zająć myśli.
Nic. Martwa cisza. Emily siedziała pogrążona w myślach nieopodal inkubatora. Cal
wyczuł, że ich myśli podążają tym samym torem.
– Jego stan nie wymaga naszej nieustannej obecności – powiedział cicho, a mimo to
Emily rzuciła mu spojrzenie pełne złości.
– On powinien czuć, że ktoś go kocha.
– Odnajdziemy jego matkę.
– Nie wątpię. Ale na razie to ja będę go kochać. To skutek tęsknoty za Simonem,
pomyślał. Gina na pewno nie zrobiłaby mu takiego numeru jak Simon tej dziewczynie. Stary,
przestań!
Przy stanowisku pielęgniarek siedziała Jill. Sztywna, małomówna Jill, rewelacyjna siostra
przełożona kompletnie pozbawiona poczucia humoru. Powitała go kwaśnym uśmiechem.
– Jak w grobowcu – stwierdziła.
Skoro Jill zdobyła się na taki wisielczy żart, to znaczy, że jest fatalnie.
– Za dużo się ostatnio wydarzyło – zauważył półgłosem. – Tyle ofiar śmiertelnych. A do
tego Simon i Kirsty...
– Em ciągle nie może uwierzyć, że on nie wróci. Mimo że Kirsty dokładnie przedstawiła
sytuację Mike’owi.
– Sądzę, że w głębi serca Em wie, że to koniec. Bardzo cierpi.
– A ty, Cal, nie cierpisz? Westchnął, wsuwając ręce do kieszeni.
– Jill, wydawało mi się, że kto jak kto, ale ty nie będziesz się wtrącać w nie swoje sprawy.
– Jak mam się nie wtrącać, skoro wszyscy w szpitalu chodzą z płaczliwymi minami jak
ten twój kundel. A propos, Rudolph ułożył się malowniczo w kuchennych drzwiach. Możesz
go poprosić, żeby łaskawie się stamtąd ruszył?
– Bez problemu. – Załatwimy to za pomocą apetycznej kości, pomyślał. Całkiem
przyjemnie siedziało się o trzeciej nad ranem we dwóch pod kuchennymi drzwiami, dzieląc
się pokaźną kością z tukiem. Jill przyjrzała mu się podejrzliwie.
– Zatrzymasz go? – zapytała.
– CJ mnie o to poprosił.
– CJ zapomni o nim, jak tylko wróci do domu.
– Jill...
– Co?
– Daj spokój.
– W porządku. – Uśmiechnęła się, co samo w sobie było niezwykłe. – Dam ci spokój, ale
rozchmurz się. – Pchnęła w jego stronę kartę pacjenta. – To ci pomoże.
Albert Narmdoo. Zawał. Ojciec chłopaka, który zginął w wypadku.
– Co z nim?
– Nic. – Cal uniósł brwi. – Nie je i tylko patrzy w sufit. Odwiedziła go żona z resztą
dzieci, a on do nich nawet się nie odezwał.
– Zajrzę do niego – powiedział z ciężkim sercem.
– Nie wątpię.
Nim się zorientował, na co się zanosi, Jill otoczyła go ramieniem i przytuliła. Ta sztywna
Jill. Niesłychane.
– Cal, wyluzuj – szepnęła. – Przed tobą całe życie.
Podszedł do łóżka ciemnoskórego pacjenta, odczekał chwilę, po czym dotknął jego
ramienia.
– Panie Narmdoo...
Albert spojrzał na niego wzrokiem pełnym rozpaczy.
– Dzieci powiedziały, że pan doktor obiecał wybudować basen – szepnął.
– Postaram się.
– Basen im życia nie przywróci.
Aborygenom nie wolno wymawiać imion osób zmarłych. To bardzo poważny problem,
pomyślał Cal, bo należałoby porozmawiać o jego synu. Obserwował ściągniętą smutkiem
twarz mężczyzny, utwierdzając się w przekonaniu, że skoro miłość wiąże się ze stratą, dobrze
robi, nie pozwalając sobie nikogo pokochać.
Jakby czytając jego myśli, pacjent chwycił go za rękę.
– Miałem sześcioro dzieci. Mam żonę. Pierwszy raz kogoś straciłem. Nie mogę się z tym
pogodzić. Ale jak tak tu leżę, to myślę, co by było, gdybym go nie miał. Wie pan, jak byłem
młody, nie chciałem mieć rodziny. Chciałem być panem samego siebie.
– Dużo by pan stracił.
– Bardzo dużo. Wie pan, dwa dni temu... Poszliśmy we dwóch do buszu, gdzie
pochowaliśmy jego dziadka. Spędziliśmy tam całą noc. Obudziliśmy się o świcie, usiedliśmy
i patrzyli, jak słońce wychodzi spoza gór. Tylko my dwaj... – Zawahał się. – Takie chwile są
bezcenne. Teraz stało się to, co się stało, nie wiadomo, czy i ja niedługo nie pójdę w jego
ślady. Ale gdyby mi to nie było dane, gdybym uparł się żyć samotnie... – Łzy popłynęły mu
po policzkach, a palce kurczowo zacisnęły się na dłoni Cala. – Niech pan nie marnuje szansy,
doktorze, bo czas rozpaczy nadejdzie nieuchronnie, ale tych chwil... nikt panu nie odbierze.
Ten świt z moim synem... Będę to pamiętał do śmierci. To wielki skarb.
Aborygen puścił rękę Cala, zamilkł i odwrócił się twarzą do ściany. Cal chwilę odczekał,
spojrzał na jego kartę, po czym sięgnął po krzesło i przysunął je do okna.
– Nie trzeba mnie pilnować – odezwał się pacjent.
– Mogę tu posiedzieć? – zapytał Cal. – Mam stąd widok na morze.
– Pan doktor chce porozmyślać?
– Tak.
Mógłby z tymi myślami pójść na plażę, ale wolał zostać w tym pokoju. Czuł potrzebę
towarzystwa.
Dzień był duszny i upalny, a krokodyle gdzieś się pochowały. Łódka płynęła leniwie. CJ
przez lornetkę Bruce’a wytrwale lustrował rzekę, w każdym powalonym pniu upatrując
groźnego gada.
Jutro wyjedziemy, pomyślała Gina. Było jej smutno i źle. Tak bardzo skupiła się na tych
doznaniach, że nie usłyszała odgłosu silnika nadciągającej motorówki. Oprzytomniała, gdy
łódź wyprzedziła ich z prędkością zdecydowanie większą niż dozwolona, pozostawiając za
sobą warkocz spienionej wody.
Gdy Bruce krzyknął, ostrzegając ich, natychmiast pochwyciła CJ-a . Chłopiec upadł na
pokład, więc uznała, że jest już bezpieczny, ale niestety jego ukochany kapelusz, ten cholerny
kapelusz Bruce’a, wypadł za burtę.
Malec zerwał się na nogi, by go pochwycić. Rzuciła się, by przytrzymać syna, ale się
zachwiała na fali pobudzonej przez motorówkę. Dotknęła syna, lecz w tej samej chwili
chłopiec wypadł z łodzi.
Cal postanowił poprosić Charlesa, by zwolnił go na resztę dnia. Właśnie wchodził do
pokoju, w którym znajdował się radiotelefon, gdy odbiornik nagle ożył.
– Baza w Crocodile Creek – meldował Charles. – Tak, Harry, słyszę cię.
Odnaleziono matkę Lucky’ego, pomyślał Cal. Jednak obserwując twarz kolegi,
zorientował się, że nie są to dobre wiadomości.
– Za dziesięć minut śmigłowiec będzie w powietrzu – warknął Charles. – Harry, obaj
doskonale wiemy, jaka jest ta rzeka...
Lecz policjant już się rozłączył, by nie marnować czasu.
– Co się stało? – zapytał Cal pełny najgorszych myśli. Charles odetchnął głęboko.
– Harry odebrał wezwanie z północnego odcinka rzeki. Prawie poza zasięgiem, od
Amerykanina, który jest na łodzi Bruce’a Hammonda.
Na łodzi Bruce’a Hammonda? Łowcy krokodyli, który zabrał na przejażdżkę Ginę i CJ-a.
– Co takiego?! – Cal miał wrażenie, że to nie on zadał to pytanie.
– Może nie ma powodu do paniki – mówił Charles. – Harry nie może się z nimi połączyć.
– Co się stało?!
– Chłopiec wypadł za burtę.
Lot nie trwał dłużej niż dziesięć minut, ale Calowi wydawało się, że trwa w
nieskończoność. Maszynę pilotował Mike, obok niego siedział Cal, a za jego plecami
Hamish.
– Bo chcę mieć tam lekarza, który nie jest zaangażowany emocjonalnie – wyjaśnił
Charles.
– Więc mnie nie wysyłaj – odezwał się Hamish – bo ja jestem zaangażowany
emocjonalnie.
– Lećcie obaj – mruknął Charles. – I przywieźcie CJ-a do domu.
Charles również się zaangażował. Mimo że CJ był w bazie zaledwie dwa dni, wkradł się
w serca wszystkich pracowników.
„Przywieźcie CJ-a do domu. „ Te słowa nie dawały Calowi spokoju. Do domu. Tu jest
dom CJ-a . Musi go odnaleźć i przywieźć z powrotem do Crocodile Creek. Gina i CJ muszą tu
zostać. Potrzebują...
CJ może go już nie potrzebować. Jego syn mógł już umrzeć. Przed oczami stanął mu
obraz Alberta Narmdoo opłakującego swojego syna.
„Niech pan nie marnuje szansy, doktorze, bo czas rozpaczy nadejdzie nieuchronnie, ale
tych chwil... nikt panu nie odbierze. Ten świt z moim synem... Będę to pamiętał do śmierci.
To mój wielki skarb”.
A co ty masz, stary? – pomyślał ponuro. Jedno wieczorne czytanie. Przeczytałeś synowi
jedną bajkę, a jego już nie ma. Niejedna bajka to za mało. Musi tego czytania być więcej.
Poczuł, że potrzebuje swojego syna. Oraz Giny. Będzie dzielił swoje życie z Gina, CJ-em,
Rudolphem. Będzie ich kochał bezgranicznie i pozwoli sobie ich potrzebować. Dlaczego nie?
Bo jeśli kiedyś stanie się coś złego, nie będzie czuł się gorzej niż teraz.
– Ile to jeszcze potrwa? – wybuchnął.
– Pięć minut. – Mike spojrzał na niego ze współczuciem.
– Nie ma żadnych wiadomości. Radio milczy.
– Przecież wiesz, że w paru miejscach nie ma tu zasięgu.
– To dlaczego nie popłyną tam, gdzie jest zasięg? Zostawiając CJ-a w miejscu pełnym
krokodyli? Mike przemilczał to idiotyczne pytanie.
– Zabij ę go – wycedził Cal przez zęby. – Jak on mógł zabrać moje dziecko w tę część
rzeki?!
– Tam nie jest niebezpiecznie. Poza tym jego łódź ma wysokie burty.
– Powinien był małego ubrać w uprząż.
– Już widzę reakcję CJ-a – odrzekł Mike. – W łodziach turystycznych tego się nie
praktykuje. Zejdziemy niżej. Zakładam, że są na północnej odnodze. Wypatrujcie ich.
Gina jako pierwsza usłyszała warkot śmigłowca.
– Helikopter! – zawołała, przytulając jeszcze bardziej przemoczonego CJ-a .
– Pewnie coś się stało tej motorówce – mruknął Bruce z niechęcią w głosie. – Zasuwali
dziesięć razy szybciej, niż pozwalają przepisy. Pewnie uderzyli wpływającą kłodę. Łaska
boska, jeśli się nie pozabijali.
Korpulentny Amerykanin miał zakłopotaną minę.
– Obawiam się – zaczął – że możemy mieć kłopoty.
– Dlaczego?
– Bo kiedy chłopiec wypadł za burtę, a wy rzuciliście się go wyławiać... – jąkał się
speszony Amerykanin. – Kiedy moja żona krzyknęła, że tam jest krokodyl, to zadzwoniłem
po pomoc. Uratowaliście go... ale potem, kiedy widzieliśmy, jak krokodyl połyka ten
kapelusz... tak się cieszyliśmy, że zupełnie zapomniałem, że wezwałem pomoc. Myślę, że oni
lecą po nas.
– Na to wygląda – rzekła Gina i nagle się rozpogodziła.
Trzymała drżącego syna w ramionach, marząc, by jak najszybciej znaleźć się w domu.
Chwilę potem śmigłowiec skojarzył się jej z domem.
Kobieto, nie miej złudzeń.
Gdy maszyna zawisła tuż obok nich, ujrzała twarz Cala. Patrzył na nią takim wzrokiem...
O czym wtedy myślał? O tym samym co ona, gdy CJ wpadł do wody. Nic dziwnego, że
naszły go takie myśli. Przecież Cal jest członkiem rodziny.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
W ciągu dziesięciu wyjątkowo długich minut łódź dopłynęła do miejsca lądowania
śmigłowca.
Z kokpitu Cal, Hamish oraz Mike obserwowali chłopca. Gina pomyślała nawet, że taki
tłok w kokpicie jest sprzeczny z regulaminem. Gdy CJ podniósł na nich wzrok i się
uśmiechnął... Do końca życia będzie pamiętała fale emocji, które przebiegły po ich twarzach.
Nie ma mowy o powrocie do Idaho.
Tutaj jest ich dom.
Gdy dopłynęli do miejsca lądowania, Amerykanie pospiesznie wysiedli z łodzi, ale ona
nie ruszyła się z miejsca. Siedziała, przytulając CJ-a , porażona wspomnieniem krokodyla
zbliżającego się do jej synka. Czuła, że nie wstanie, że ma nogi jak z waty.
Cal dobiegł do łodzi, wskoczył na pokład i objął ich oboje. Czując ciepło jego silnych
ramion, Gina pojęła, że ten człowiek nie pozwoli jej odejść po raz drugi.
– Bałem się, że cię straciłem – szepnął.
– To CJ wpadł do wody.
– Nie szkodzi. – Pocałował ją we włosy. – Ciebie i CJ-a . Moje dwie miłości. Czułem się,
jakbym stracił całą rodzinę.
Ledwie wrócili do szpitala, CJ pognał do kuchni opowiedzieć Rudolphowi oraz pani
Grubb o przygodach kapelusza. Hamish i Mike pospieszyli przez radiotelefon przekazać
wszystkim dobrą wiadomość. Cal i Gina weszli do budynku ostatni i bez słowa skierowali
kroki do sali, w której stał inkubator. Chwilę później nad noworodkiem zebrało się całe
gremium: Emily, Mike, Hamish, Charles, Jill oraz Cal i Gina.
– Coś się stało? – zaniepokoiła się Gina.
– Absolutnie nic – odparła Jill, udając, że jest czymś bardzo zajęta. – Wpadłam, żeby się
upewnić, czy zostały sprawdzone jego parametry życiowe. Wszystko w porządku.
– A ja pospieszyła Emily – właśnie je sprawdzałam.
– A ja chciałem sprawdzić, czy Jill sprawdziła, czy parametry zostały sprawdzone –
wyjaśnił Charles, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu.
– Jestem pediatrą – oświadczył Hamish. – I ja tu rządzę. W dzisiejszych czasach trzeba
podwładnych pilnować.
– Nie zapominajcie, że ja jestem ratownikiem – odezwał się Mike. – Przy takim
zagęszczeniu w jednej izbie istnieje ogromne ryzyko omdleń i potłuczeń. Zwłaszcza przy
takich emocjach. – Uniósł brwi na widok splecionych dłoni Giny i Cala. – Proszę, proszę,
napięcie emocjonalne rośnie z każdą sekundą.
Gina zrobiła się czerwona jak burak. Chciała oswobodzić rękę, ale Cal mocniej ją
przytrzymał.
– Jak mały?
– Doskonale – odparła Jill, uśmiechając się do nich promiennie. – Rozmawialiśmy przed
chwilą...
– To ty mówiłaś – przerwał jej Charles. – Rozstawiałaś nas po kątach.
– Ja nikogo nie rozstawiam po kątach – obruszyła się JUL – Powiedzcie lepiej, o czym
rozmawialiście – odezwała się Gina.
– Widząc, jak ponuro jest w tym szpitalu...
– Kto tu jest ponury? – rzucił Cal, na co Gina spiorunowała go wzrokiem.
– Cicho bądź! Daj Charlesowi mówić.
– Ustaliliśmy, że dzisiaj odbędzie się ognisko.
– Ognisko?
– Często palimy ogniska. – Cal powiedział to z takim błyskiem radości w oku, że nikt nie
mógł tego przeoczyć, a Gina poczuła rozkoszne ciepło koło serca. – Kiedy chcemy uroczyście
uczcić jakieś ważne wydarzenie albo wyjaśnienie nieporozumienia, zbieramy drewno
wyrzucone na plażę przez ocean i rozpalamy ogromne ognisko. Na podobieństwo ważnej
uroczystości plemiennej.
– Składacie ofiary i tańczycie przyozdobieni tylko trzema paskami namalowanymi ochrą
na obu policzkach? – zainteresowała się Gina.
– Ej, o tym nie pomyślałem. – Hamish się rozpromienił.
– Pieczemy kiełbaski – wyjaśniła Jill, gromiąc go spojrzeniem. – Jesteśmy bardziej
cywilizowani.
– Albo krewetki – dodał Mike. – W wyjątkowych sytuacjach rezygnujemy z kiełbasek na
rzecz krewetek.
– Domyślam się, że pretekstem jest dzisiejszy wieczór – rzekła Emily. – Ostatnio
wydarzyło się tyle... okropności. Ale życie trwa dalej. CJ jest cały i zdrowy, Lucky też jest w
normie. On jest rewelacyjny. Odnajdziemy jego mamę. Jestem tego pewna. Lucky jest super.
– Wszystko jest super – oznajmił Cal. – Wszystko, wszystko, wszystko.
Gdy Megan otworzyła oczy, ujrzała na pościeli blask księżyca. Dreszcze minęły. Było jej
ciepło i miękko. Przez krótką chwilę czuła się bezpiecznie.
Miała sen. Trzymała na rękach swojego synka, przytulając policzek do jego policzka.
Czuła jego niemowlęcy zapach, jakby ta scena miała miejsce na jawie. Widziała go bardzo
wyraźnie, miała też świadomość, że jej dziecko jest zdrowe.
Mój synek umarł, pomyślała, w dalszym ciągu kochając go i czując jego ciepło. Jej
synek...
Czeka na nią.
Przy ognisku Hamish, usadowiony na grubej belce wyłowionej z morza, brzdąkał na
gitarze, nucąc rzewne melodie. Zapewne tęsknił do jakiejś Szkotki. U jego stóp CJ i Rudolph
spali zwinięci w jeden spory kłębek. Gdy w pewnej chwili Cal rzucił mu pytające spojrzenie,
skinął głową na znak, że przejmuje rolę niani nad oboma malcami.
Cal mógł zatem z czystym sumieniem zabrać Ginę na spacer po plaży, z dala od
serdecznych przyjaciół.
– Trudno mi uwierzyć, że byłem aż takim debilem – wyznał, gdy oddalili się od ogniska.
– Z powodu mojej głupoty sama musiałaś borykać się z losem...
– Nie, Cal. – Ujęła jego twarz w dłonie. – Gdybyś pięć lat temu chciał być ze mną,
gdybyś mnie ubłagał, żebym z tobą została, gdybyś chciał mieć dziecko, nadal istniałby Paul,
mój mąż oraz przyjaciel. Wielokrotnie nad tym się zastanawiałam. Gdybym się dowiedziała,
że miał wypadek, to chociaż byś mnie przekonywał, że mnie kochasz, i tak bym wyj echała.
Byłoby nam o wiele ciężej.
– Zostawiłabyś mnie...
– Pamiętaj, że pięć lat temu nie byłeś gotowy przyjąć mojego uczucia, a ja nie byłam
wolna.
– Hm – mruknął bez przekonania. – Możliwe, ale zauważ, że teraz zmarnowaliśmy całe
dwa dni. Nie będę tracił więcej czasu. Gino, czy zostaniesz moją żoną?
– Pod pewnymi warunkami.
– Na przykład?
Za nic w świecie nie wolno jej okazać entuzjazmu.
– Nie będziesz mnie pytał o poziom insuliny – zaczęła. – Pamiętaj, masz być moim
mężem, a nie lekarzem. Zleciłam już to zadanie Charlesowi. Nie oponował.
– Ale...
– Żadnych negocjacji! Nie będziesz spał na drugim brzegu łóżka.
– To jest pewne. – Uśmiechnął się szeroko.
– Masz mi mówić, kiedy coś cię martwi, kiedy będziesz chory albo kiedy czegoś będziesz
się obawiał. Od tej chwili. Czy czymś się martwisz?
– Hm... tak.
– Czym?
– Że za mnie nie wyjdziesz.
– Wymyślę jeszcze kilka warunków.
– A gdzie kochanie? Jeśli ci przysięgnę, że będę cię potrzebował każdej godziny każdego
dnia...
– Tak jak ja potrzebuję ciebie – szepnęła. – To chyba nie jest możliwe.
– Ciągle jestem ci potrzebny?
– Mój syn kocha twojego durnego psa. – Przyciągnęła go do siebie. – Kocham CJ-a i
jedynym sposobem na zjednoczenie tej szalonej rodziny jest ślub. – W tej chwili Cal zaczął
całować ją tak namiętnie, że zabrakło jej tchu. – Sam widzisz... jak bardzo cię potrzebuję.
– I będziemy jedną rodziną?
– Oczywiście. Chyba już do niej należę – powiedziała niepewnym głosem. – Może nawet
jest tak od pięciu lat.
– Będziemy mieli więcej dzieci? – spytał znienacka.
– Chcesz powiększyć naszą rodzinę?
– Rodzina jest w porządku. Trzy dni temu byłem sam jak palec. Teraz mam ciebie, syna
oraz psa. Pomyślałem sobie... – Uśmiechnął się. – Jeśli nie uda się zlokalizować rodziców
Lucky’ego...
– Chcesz go przygarnąć? – Niemal odebrało jej mowę.
– Chyba do mnie dotarło, że miłość jest uczuciem wszechogarniającym – stwierdził
cicho. – Lucky sprowadził cię z powrotem do Crocodile Creek. Potrafimy go kochać,
prawda?
– Oczywiście.
– A jeśli jego rodzice się odnajdą...
– Będziemy zmuszeni zająć się robieniem własnych dzieci – odparła ze śmiechem. – Nie
sądzisz, że to jest bardzo dobre rozwiązanie?