DANIELLE STEEL
PODARUNEK
podarunkom, które otrzymałam od życia,
mojemu mężowi Johnowi, moim dzieciom
i aniołom, które zatrzymały się przy mnie
na krócej lub na dłużej,
by obdarzyć mnie szczęściem.
Z wyrazami miłości
D.S.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Annie Whittaker ubóstwiała Boże Narodzenie - prószący śnieg, rozjarzone choinki
stojące na trawnikach przed domami, kolędy i dreszczyk emocji towarzyszący oczekiwaniu
na przybycie świętego Mikołaja, który miał się wkraść do pokoju przez komin, zostawić
prezenty i umknąć tą samą drogą. Ubóstwiała chodzić na ślizgawkę i pić gorącą czekoladę,
nawlekać wraz z mamą na nitki ziarenka prażonej kukurydzy, a potem siedzieć w salonie i z
zachwytem wpatrywać się w ustrojoną choinkę, skrzącą się od bombek, oświetloną
kolorowymi lampkami.
Elizabeth Whittaker urodziła Annie w wieku czterdziestu jeden lat i była to wielka
radość, radosna niespodzianka. Kiedyś marzyła o drugim dziecku, lecz po wielokrotnych
nieudanych próbach traciła w końcu wszelką nadzieję. Tommy miał już dziesięć lat i Liz
pogodziła się z myślą, że pozostanie jedynakiem. Wyrósł na wspaniałego chłopca, a Liz i
John byli z niego bardzo dumni. Grał nieźle w futbol i baseball, każdej zimy zaś okazywał się
gwiazdorem młodzieżowej drużyny hokejowej. Był grzeczny, posłuszny, kochający i
przynosił ze szkoły same dobre stopnie, lecz na szczęście potrafił też łobuzować jak każde
normalne dziecko. Nie był ideałem - po prostu zwyczajnym dobrym chłopcem. Miał jasne
włosy Liz i bystre niebieskie oczy ojca. Odznaczał się inteligencją i poczuciem humoru i choć
w pierwszej chwili zaniemówił ze zdumienia, szybko się pogodził z myślą, że będzie miał
siostrzyczkę.
Pięcioletnia Annie, oczko w głowie rodziców, była drobną, chudą istotką o
zaraźliwym uśmiechu; gdy tylko ona i Tommy przebywali razem, w domu nieustannie
dźwięczał jej radosny śmieszek. Codziennie czekała niecierpliwie, aż brat wróci ze szkoły, a
później jedli w kuchni ciastka i pili mleko. Po urodzeniu Annie Liz, pracująca jako
nauczycielka w szkole średniej, przeszła na zastępstwa. Twierdziła, że chce spędzać jak
najwięcej czasu z córeczką. I rzeczywiście, prawie się nie rozstawały.
Liz zaczęła również pomagać w zajęciach plastycznych w przedszkolu, do którego
chodziła Annie. Po południu piekły razem ciasteczka, herbatniki i biszkopty albo siedziały w
obszernej, przytulnej kuchni i Liz czytała córeczce bajki. Żyli we czwórkę w ciepłej domowej
atmosferze, czuli się bezpiecznie i nie zagrożeni nieszczęściami spadającymi na innych. A
John zapewniał im dobrobyt materialny. Prowadził największą hurtownię artykułów
spożywczych w stanie, co dawało niezłe dochody. Miał łatwy start, bo odziedziczył firmę po
ojcu i dziadku. Mieszkali w ładnym domu, w lepszej części miasta. Nie byli z pewnością
milionerami, lecz nie zagrażały im nagłe zmiany koniunktury, które dotykały farmerów i
ludzi pracujących w branżach bardziej podatnych na kaprysy mody. Wszyscy potrzebują
dobrego jedzenia, a John Whittaker zawsze potrafił je dostarczyć. Był czułym, kochającym
mężem i miał nadzieję, że w przyszłości Tommy przejmie po nim interes. Najpierw jednak
syn powinien skończyć college. Annie zresztą też, bo John chciał, by córka była równie
inteligentna i wykształcona jak matka. Annie mówiła, że chce zostać nauczycielką, tak samo
jak mamusia, ale John wymarzył ją sobie w roli lekarki albo prawniczki. W tysiąc dziewięćset
pięćdziesiątym drugim roku były to śmiałe marzenia, lecz John zgromadził już odpowiedni
fundusz na edukację Annie. Kilka lat wcześniej przeznaczył także sporą sumkę na
wykształcenie Tommy'ego, toteż studia mieli oboje zapewnione. John święcie wierzył w
potęgę marzeń. Powtarzał, że jeśli ktoś czegoś bardzo pragnie i jest dostatecznie pracowity,
zawsze osiągnie cel. Sam zresztą także odznaczał się wyjątkową pracowitością. Kiedyś Liz
pomagała mu w firmie, lecz teraz z radością pozwolił żonie zostać w domu. Wracał późnym
popołudniem i zastawał ją z Annie na kolanach albo obserwował, jak bawią się lalkami w
pokoju córki. Kiedy na nie patrzył, czuł w sercu ciepło. Skończył czterdzieści dziewięć lat,
miał cudowną żonę, dwoje wspaniałych dzieci i był szczęśliwy.
- Gdzie jesteście? - zawołał, wróciwszy tego popołudnia do domu, otrzepując z
kapelusza i płaszcza płatki śniegu i odpychając sukę, która merdała ogonem i ślizgała się w
kałuży wody z roztopionego śniegu ściekającego z jego butów. Była to duża seterzyca
irlandzka, której nadali imię żony prezydenta Trumana, Bess. Liz uznała to początkowo za
afront wobec ówczesnej pani prezydentowej, lecz imię pasowało i w końcu się przyjęło, a w
tej chwili nikt już nie pamiętał o jego pochodzeniu.
- Tu, w salonie! - odkrzyknęła Liz, a John wszedł do pokoju i zastał żonę i córkę
wieszające na choince ludziki z piernika.
Piekły je razem całe popołudnie, a gdy figurki leżały w piekarniku, Annie kleiła
papierowe łańcuchy.
- Cześć, tato! Jak ci się podoba choinka? Prawda, że ładna?
- Śliczna, kochanie!
Uśmiechnął się do córeczki, a później bez wysiłku uniósł ją i wziął na ręce. Był
potężnie zbudowanym mężczyzną o rumianej cerze swoich irlandzkich przodków, z
kruczoczarnymi włosami, z których wciąż nie widać było siwizny, choć zbliżał się już
przecież do pięćdziesiątki. Czysty błękit jego oczu odziedziczyli zarówno Tommy, jak i
Annie. Liz, choć blondynka, miała oczy piwne, czasami wręcz orzechowe. Ale oczy Annie
były jasne, niemal białe. Uśmiechała się do ojca i figlarnie pocierała swoim noskiem o jego
nos, śliczna jak aniołek. Postawił ją delikatnie na podłodze, a później pocałował żonę, patrząc
na nią rozkochanym wzrokiem.
- Coście dzisiaj robiły? - spytał ciepło.
Byli małżeństwem od dwudziestu dwu lat, lecz zazwyczaj, gdy nie dokuczały im
drobne codzienne kłopoty, wciąż wydawali się zakochanymi nowożeńcami, którzy świata
poza sobą nie widzą. Pobrali się dwa lata po uzyskaniu przez Liz dyplomu. Pracowała już
wówczas jako nauczycielka, a Tommy urodził się dopiero siedem lat po ślubie. Stary doktor
Thompson tak naprawdę nigdy nie zdołał znaleźć jasnego wytłumaczenia, dlaczego Liz ma
ciągle pecha i nie może zostać matką. Zanim wydała na świat Tommy'ego, przeszła trzy
poronienia i to, że urodziła wreszcie zdrowego chłopca, graniczyło z cudem. A gdy po
kolejnych dziesięciu latach pojawiła się Annie, Elizabeth i John uznali się za prawdziwych
wybrańców losu. Byli niezmierni dumni z dzieci i przyznawali bez skrępowania, że są one dla
nich głównym źródłem radości i treścią ich życia.
- Dostałem dziś pomarańcze z Florydy - oznajmił John, siadając i wyjmując fajkę. Na
kominku płonął wesoło ogień, a dom pachniał piernikami i prażoną kukurydzą. - Jutro trochę
wam przyniosę.
- Wspaniale! Przepadam za pomarańczami!
Annie klasnęła w rączki i wdrapała się ojcu na kolana, a tymczasem Bess wspięła się
na tylne łapy, próbując iść w ślady dziewczynki. John odsunął łagodnie psa, Liz zaś zeszła z
drabiny, pocałowała męża i zaproponowała mu szklankę grzanego wina.
- Propozycja nie do odrzucenia!
Uśmiechnął się i trzymając Annie za rękę podążył za żoną do kuchni, podziwiając w
duchu jej zgrabną figurę. Wtem trzasnęły drzwi frontowe i do domu wszedł Tommy, z
zaczerwienionym nosem i łyżwami w ręku.
- Mmm... ładny zapach! Cześć, mamo!... Cześć, tato!... No i co dzisiaj porabiałaś,
smarkulo? Pewnie wyjadałaś mamie wszystkie ciasteczka!
Zmierzwił włosy Annie i ucałował ją, przytykając zimny policzek do jej twarzy. Był
mróz i padał coraz gęstszy śnieg.
- Nie zjadłam, tylko upiekłam ciasteczka razem z mamusią. Zjadłam tylko cztery! -
odpowiedziała rezolutnie siostra i oboje wybuchnęli śmiechem.
Annie celowała w takich zgrabnych ripostach i prawie nikt nie umiał się oprzeć jej
wdziękowi, a już na pewno nie brat ani zapatrzeni w nią rodzice. Nie była jednak
rozpieszczona. Po prostu wzrastała otoczona miłością, dzięki czemu nabywała swobody w
obcowaniu z ludźmi i naturalnej sympatii do nich. Uwielbiała się śmiać, uwielbiała gry i
zagadki, uwielbiała biegać po polu z rozwianymi włosami, uwielbiała zabawy z Bess... ale
najbardziej ze wszystkiego uwielbiała starszego brata. Spoglądała nań w tej chwili
roziskrzonym wzrokiem, zerkając na stare, podniszczone łyżwy.
- Pójdziemy jutro na ślizgawkę, Tommy?
W pobliżu znajdował się zamarznięty staw i w sobotnie ranki brat często zabierał tam
Annie.
- Jeśli przestanie padać, bo inaczej nawet nie znajdziemy jeziorka pod śniegiem -
odpowiedział z ustami pełnymi pysznych ciasteczek.
Na ich widok pociekła mu ślinka i gdy Liz ostrożnie zdejmowała fartuch, od razu się
nimi poczęstował. Miała na sobie schludną bluzkę i szarą spódnicę, a John po raz kolejny
skonstantował z zadowoleniem, że ma ciągle taką samą zgrabną figurę jak w szkole średniej,
gdy ją poznał. Chodziła do pierwszej klasy, on zaś do ostatniej; przez dłuższy czas wstydził
się przyznać, że się zakochał w takiej smarkuli, lecz w końcu wszystko i tak się wydało.
Koledzy z początku nabijali się z niego, lecz potem jakoś się przyzwyczaili. W rok później
rozpoczął pracę w hurtowni ojca, a Liz skończyła najpierw szkołę, potem college, po czym
pracowała dwa lata jako nauczycielka. Ożenił się z nią dopiero po dziewięciu latach
znajomości, lecz ani przez chwilę nie wątpił, że warto tak długo czekać. Przez całe życie
realizował swoje plany bardzo powoli; tak samo było z dziećmi. Ale cierpliwość sowicie się
opłaciła. Byli szczęśliwi. Osiągnęli wszystko, co sobie wymarzyli.
- Jutro po południu mam mecz - zauważył niedbale Tommy, wpychając do ust dwa
kolejne ciasteczka.
- Na dzień przed Wigilią?! - spytała ze zdziwieniem matka. - Nie wiem, czy to
najlepsza pora na grę w hokeja.
Rodzice zawsze chodzili na mecze Tommy'ego, chyba że przeszkodziło im coś
naprawdę ważnego. John również z pasją grywał kiedyś w hokeja i futbol i cieszył się, że syn
poszedł w jego ślady. Parę sezonów temu dwóch chłopców wybiło sobie zęby podczas meczu,
ale Tommy grał ostrożnie i dopisywało mu szczęście. Żadnych złamań, żadnych
poważniejszych urazów, tylko kilka zwichnięć i mnóstwo siniaków, a John twierdził, że to
nieodłączna część frajdy.
- To przecież normalny chłopak, na litość boską! Nie możemy trzymać go wiecznie
pod kloszem!
Ale Liz nieraz przyznawała się w duchu, że chętnie trzymałaby Tommy'ego pod
kloszem. Głęboko kochała dzieci i męża, i nie była w stanie znieść myśli, że mogłoby ich
spotkać coś złego. Była kobietą, która czujnie strzeże swojego szczęścia.
- Masz od jutra ferie? - spytała z ciekawością Annie, a Tommy kiwnął głową,
uśmiechając się szeroko.
Snuł bogate plany świąteczne dotyczące dziewczyny imieniem Emily, na którą miał
oko od Święta Dziękczynienia. Jej rodzice, matka pielęgniarka i ojciec lekarz, przeprowadzili
się do Drinnell dopiero w tym roku. Przyjechali z Chicago i Emily była bardzo fajna. Na tyle
fajna, że Tommy zaprosił ją na kilka meczów hokejowych. Ale nie posunął się na razie dalej.
W przyszłym tygodniu zamierzał wybrać się z nią do kina, a może nawet zaproponować
wspólne spędzenie sylwestra, choć nie zdobył się jeszcze na odwagę, by jej o tym wspomnieć.
Annie domyśliła się, że brat lubi Emily. Pewnego dnia, gdy wybrali się razem na
łyżwy, zauważyła, jak na nią patrzy, a oprócz tego raz zderzył się z nią podczas jazdy i
okropnie się zarumienił. Emily przyszła na ślizgawkę ze starszą siostrą i dwiema
koleżankami. Annie uważała ją za miłą, ale nie rozumiała, dlaczego brat dostał takiego hopla
na jej punkcie. Emily miała długie, lśniące czarne włosy i całkiem nieźle radziła sobie na
łyżwach. Prawie nie odzywała się do Tommy;ego, tylko zerkała na nich kątem oka, ale
później, gdy zbierali się do odejścia, serdecznie wycałowała Annie.
- Zrobiła to, bo cię lubi - wyjaśniła rzeczowo siostra, wracając do domu z Tommym,
który niósł jej łyżwy.
- Skąd ci to przyszło do głowy? - spytał, siląc się na chłód, choć widać było, że jest
zmieszany i trochę podenerwowany.
- Jak jeździłeś na łyżwach, przez cały czas gapiła się na ciebie cielęcymi oczami -
powiedziała Annie, odrzucając na ramiona swoje długie jasne włosy i uśmiechając się
chytrze.
- Jakimi oczami?
- Dobrze wiesz jakimi. Podkochuje się w tobie. Dlatego była dla mnie taka słodka.
Ona też ma młodszą siostrę, ale nigdy jej tak nie obściskuje. Lubi cię, to jasne jak słońce.
- Nie bądź taka mądralińska, Annie. Lepiej zajmij się lalkami lub czymś w tym
rodzaju, dobrze?
Tommy próbował udawać, że słowa Annie nie robią na nim żadnego wrażenia, a
później powiedział sobie, że byłby skończonym głupcem, gdyby brał sobie do serca paplaninę
pięcioletniej siostry.
- Lubisz ją, prawda? - spytała prowokacyjnie Annie i zachichotała.
- Czy mogłabyś wreszcie przestać wścibiać nos w nie swoje sprawy? - odparował
ostro Tommy. Rzadko odzywał się do siostry takim tonem, ale Annie wcale się tym nie
przejęła.
- Jej starsza siostra wydaje mi się znacznie fajniejsza.
- Zapamiętam to sobie na wypadek, gdybym chciał się umówić z dziewczyną z
najstarszej klasy.
- Nie podobają ci się dziewczyny z najstarszej klasy? - zdziwiła się Annie, nieco
zaintrygowana.
- Jasne, że mi się podobają, ale siostra Emily skończyła już siedemnaście lat - wyjaśnił
Tommy, a Annie ze zrozumieniem skinęła głową, uśmiechając się chytrze.
- Aha, jest dla ciebie za stara. To znaczy, że Emily jest w sam raz?
- Jakbyś zgadła, mała diablico!
- Dziękuję za komplement - odpowiedziała z powagą Annie, po czym weszli do domu,
podążyli do kuchni i wypili dla rozgrzewki po filiżance gorącej czekolady.
Chociaż siostra często robiła różne uwagi na temat dziewcząt, które spotykała w
otoczeniu Tommy'ego, brat chętnie spędzał czas w jej towarzystwie. Annie zawsze
manifestacyjnie okazywała mu podziw i czuł się przy niej strasznie ważny. Kochała go i
wcale się z tym nie kryła. Ubóstwiała go - a on ją.
Poprzedniego wieczoru, nim poszła spać, siedziała mu na kolanach, on zaś czytał jej
ulubione bajki. Najkrótszą przeczytał dwa razy, po czym matka zabrała Annie do łóżka, a
Tommy zaczął gawędzić z ojcem. Rozmawiali o wyborach prezydenckich sprzed miesiąca, w
których zwyciężył Eisenhower, i zmianach, jakie może to spowodować. A później, jak
zwykle, o hurtowni. John chciał, żeby Tommy poszedł na ekonomikę rolnictwa.
Whittakerowie wierzyli w najbardziej podstawowe wartości: rodzinę, dzieci, świętość
małżeństwa, uczciwość, przyjaźń. Cieszyli się powszechną sympatią i szacunkiem. John
Whittaker uchodził zawsze za dobrego męża, fajnego chłopa i przyzwoitego pracodawcę.
Tego wieczoru Tommy umówił się ze swoim najlepszym kolegą. Pogoda była taka
paskudna, że nie prosił nawet o pożyczenie auta, tylko poszedł na piechotę i wrócił o wpół do
dwunastej. Rodzice nigdy nie musieli się o niego martwić. Zanim skończył piętnasty rok
życia, miał już na koncie kilka wybryków: dwa razy opił się piwem i wymiotował, gdy ojciec
odwoził go samochodem do domu. Whittakerom nie przypadło to szczególnie do gustu, ale
też nie robili z tego tragedii. Tommy był dobrym synem, a takie rzeczy przytrafiają się
większości dorastających chłopców. Johnowi również zdarzyło się parę drobnych wyskoków,
nawet znacznie gorszych, zwłaszcza gdy Liz była na studiach. Niekiedy żartowała z niego na
ten temat; upierał się, że był wówczas wzorem cnót, ona zaś unosiła ironicznie brwi, po czym
zwykle całowała męża.
Tego wieczoru poszli wcześnie spać, a nazajutrz rano, wyjrzawszy przez okno,
zobaczyli krajobraz jak ze świątecznej pocztówki. Wszystko pokrywał nieskazitelnie biały
puch i już o wpół do dziewiątej Annie zaciągnęła Tommy'ego na dwór, by pomógł jej lepić
bałwana. Włożyła ulubioną czapkę hokejową brata, który powiedział, że po południu musi ją
od niej pożyczyć na mecz, na co odrzekła, że się zastanowi. Przewrócił ją na śnieg i leżeli
oboje na plecach, robiąc orła.
Po południu poszli całą rodziną na mecz, a chociaż drużyna Tommy'ego przegrała, nie
zepsuło im to humoru. Pojawiła się również Emily w towarzystwie grupki rozchichotanych
koleżanek; twierdziła, że to one chciały przyjść, ona zaś przypadkowo się do nich
przyłączyła. Była w kraciastej spódnicy i ciepłych butach; długie ciemne włosy związała w
koński ogon, a Annie orzekła, że zrobiła sobie makijaż.
- Skąd wiesz? - spytał ze zdziwieniem i rozbawieniem Tommy, gdy opuścili szkolne
lodowisko i zmierzali w stronę domu. Emily i jej gadatliwe przyjaciółki oddaliły się
wcześniej w nieznanym kierunku.
- Ja też się czasami maluję, tak samo jak mama - odpowiedziała rezolutnie Annie, a
John i Tommy popatrzyli z uśmiechem na idącego między nimi figlarnego gnoma.
- Mama się nie maluje! - zaprzeczył z przekonaniem brat.
- A maluje się! Używa pudru i różu, a czasem szminki.
- Doprawdy? - zdumiał się Tommy. Matka zwykle wyglądała bardzo ładnie, lecz nie
podejrzewał, że wspomaga naturę jakimiś sztucznymi środkami.
- Czasami nakłada też coś czarnego na rzęsy, ale ja od tego płaczę - stwierdziła Annie,
a Liz wybuchnęła śmiechem.
- Ja też płaczę, więc przestałam tego używać.
Później rozmawiali o meczu i innych sprawach. Wieczorem Tommy znów wybrał się
do kolegów, a jedna z jego koleżanek z klasy przyszła posiedzieć z Annie, bo rodzice byli
zaproszeni na przyjęcie bożonarodzeniowe u sąsiadów.
Wrócili do domu przed dziesiątą i położyli się spać o północy; kiedy się zjawili, Annie
spała jak suseł. Ale nazajutrz rano zerwała się skoro świt, dziko podekscytowana. Była
Wigilia i myślała tylko o prezentach, o które prosiła świętego Mikołaja. Marzyła o lalce
Madame Alexander i nie była wcale pewna, czy znajdzie ją pod choinką. Chciała także dostać
nowe sanki i rower, choć zdawała sobie sprawę, że rower byłby stosowniejszym prezentem na
urodziny, przypadające na wiosnę.
W Wigilię pozostało jeszcze mnóstwo rzeczy do zrobienia: przez cały ranek uwijali
się jak w ukropie. Zaprosili gości na pierwszy dzień świąt i Liz musiała przygotować kilka
wypieków. A wieczorem wybierali się na pasterkę. Annie za tym przepadała, choć w istocie
nie rozumiała jeszcze symbolicznego znaczenia pasterki. Ale uwielbiała chodzić z rodzicami
do kościoła późno w nocy, siedzieć w ścisku na ławce, czuć ciepło i woń kadzideł, słuchać
kolęd. Przy ołtarzu stała piękna szopka ze żłobkiem, Marią i Józefem i gromadką zwierząt. A
dokładnie o północy do żłobka wkładano także Dzieciątko Jezus. Przed wyjściem z kościoła
Annie, choć senna, sprawdzała zawsze, czy Dzieciątko tam jest, i cieszyła się, że zostaje w
stajence razem z tatą i mamą.
- To taka sama rodzina jak my, prawda, mamusiu? - spytała, przytulając się do Liz, a
matka pochyliła się i pocałowała ją w policzek.
- Tak, kruszynko, taka sama - odpowiedziała łagodnie, znów nie mogąc się nadziwić
swojemu szczęściu. - Kocham cię, Annie.
- J ciebie też - szepnęła córeczka.
Tej nocy Annie poszła jak zwykle na pasterkę i zdrzemnęła się, siedząc wygodnie
pomiędzy rodzicami. W przytulnym, pięknie przystrojonym kościele było ciepło, a muzyka
ukołysała ją do snu. Ale przed wyjściem jak zwykle sprawdziła, czy w żłobku naprawdę leży
Dzieciątko Jezus. Leżało. Annie uśmiechnęła się na widok malutkiej postaci, a później
popatrzyła na matkę i ścisnęła mocno jej dłoń, Liz zaś spojrzała na córeczkę i do oczu
napłynęły jej łzy. Annie była prawdziwym skarbem zesłanym przez Boga, cudownym
podarunkiem, źródłem radości, ciepła i szczęścia.
Wrócili d domu tuż po pierwszej i położyli śpiącą Annie do łóżka. Kiedy Tommy
wszedł do jej pokoju, by pocałować ją na dobranoc, zapadła już w głęboki sen; z jej ust
dochodziło leciutkie pochrapywanie. Muskając wargami jej czoło, zauważył, że jest dziwnie
ciepłe, ale jakoś przeszedł nad tym do porządku i nawet nie wspomniał o niczym matce.
Wyglądała tak anielsko spokojnie, że nie przyszło mu w ogóle do głowy, iż coś może być nie
w porządku.
W pierwszy dzień świąt Annie spała do późna, a gdy wreszcie się obudziła, była jakby
nieco oszołomiona. Poprzedniej nocy Liz własnoręcznie postawiła na ganku talerz marchwi z
solą dla reniferów i naszykowała ciasteczka dla świętego Mikołaja, bo córeczka była zbyt
senna, by to zrobić. Ale po przebudzeniu Annie pobiegła sprawdzić, czy renifery zjadły
marchewkę. Była trochę senna i skarżyła się na ból głowy, ale nie miała gorączki i Liz doszła
do wniosku, że mogą to być początki lekkiej grypy. Ostatnio zaczęły się mrozy i Annie mogła
się przeziębić, gdy lepiła z Tommym bałwana. Ale już wczesnym popołudniem dziewczynka
odzyskała wigor. Cieszyła się z Madame Alexander, z nowych sanek i pozostałych
prezentów. Wyszła z bratem na dwór i bawiła się przez godzinę, a gdy wróciła na gorącą
czekoladę, była zarumieniona, wesoła i wyglądała jak okaz zdrowia.
- No i jak ci się podobają prezenty, księżniczko? - spytał z uśmiechem ojciec, pykając
piękną holenderską fajką, którą dostał od Liz wraz z rzeźbioną drewnianą podstawką na fajki.
- Są cudowne! - odpowiedziała Annie, uśmiechając się promiennie. - Moja nowa lalka
jest prześliczna, tatusiu!
Popatrzyła zmrużonymi oczami na ojca, jakby wiedziała, od kogo ją naprawdę dostała,
choć rzecz jasna tak nie było. Cała rodzina dokładała starań, aby Annie w dalszym ciągu
wierzyła w świętego Mikołaja. Kilka jej koleżanek znało już prawdę, ale Liz powtarzała z
uporem, że święty Mikołaj zawsze daje dzieciom prezenty - grzecznym, bo są grzeczne, a tym
mniej grzecznym w nadziei, że się poprawią. Naturalnie nie było żadnych wątpliwości, do
której kategorii dzieci należała Annie. Rodzice, brat i wszyscy, co ją znali, uważali ją za ideał.
Późnym popołudniem u Whittakerów zjawili się goście: trzy rodziny z sąsiedztwa oraz dwaj
pracownicy Johna z żonami i dziećmi. Dom szybko wypełnił się gwarem i śmiechem. Wśród
przybyłych znalazło się także dwóch nastolatków w wieku Tommy'ego, który pokazał im z
dumą swoją nową wędkę. Marzył, by ją wypróbować, i nie mógł się wprost doczekać wiosny.
Przyjęcie było bardzo udane, a wieczorem, zostawszy sami, Whittakerowie zjedli
spokojnie kolację, złożoną z zupy z indyka, pieczeni pozostałej z obiadu oraz smakołyków
przyniesionych przez gości.
- Chyba nie tknę jedzenia przez miesiąc - oznajmił wreszcie John, przeciągając się na
krześle. Liz uśmiechnęła się i zauważyła, że Annie jest blada i że ma nieco szklisty wzrok; na
jej policzkach widać dwie jasnoczerwone plamy. W pierwszej chwili pomyślała, że to róż,
którym dziewczynka tak lubiła się bawić.
- Znowu dobrałaś się do moich kosmetyków? - spytała z rozbawieniem, choć poczuła
lekkie ukłucie niepokoju.
- Nie... upadło na śnieg a ja potem...
Najwyraźniej mówiła od rzeczy, lecz po chwili popatrzyła ze zdziwieniem na matkę,
jakby sama nie była pewna, co powiedziała, i trochę ją o przestraszyło.
- Co ci jest, kruszynko? - Liz pochyliła się i delikatnie położyła dłoń na czole córki.
Mała była rozpalona i miała wypieki. Przez całe popołudnie śmiała się, cieszyła,
bawiła swoją nową lalką i biegała jak szalona po domu. - Źle się czujesz, kochanie?
- Troszeczkę.
Annie wzruszyła ramionami i wydała się nagle bardzo krucha i bezbronna, a Liz
wzięła ją na kolana i przytuliła. Nie musiała sięgać po termometr, by wiedzieć, że córeczka
ma gorączkę. Znów przyłożyła jej dłoń do czoła i zaczęła się zastanawiać, czy nie wezwać
lekarza.
-Głupio zawracać mu głowę w pierwszy dzień świąt - odezwała się niepewnie.
Oprócz tego panował siarczysty mróz, a na noc zapowiadano zamieć.
- Niech się porządnie wyśpi, to jutro będzie jak skowronek - rzekł spokojnie John. Nie
wpadał w panikę tak łatwo jak Liz. - Mieliśmy dziś za dużo emocji jak na taką małą pannę.
Już od tygodnia żyli w nieustannym podnieceniu: spotkania z przyjaciółmi, mecz
hokejowy Tommy'ego, Wigilia, prezenty, przygotowania do świąt. Liz doszła do wniosku, że
mąż ma rację. Mała mogła rzeczywiście dostać gorączki od tylu wrażeń.
- Chcesz, żeby tatuś zaniósł cię do łóżeczka na barana?
Propozycja przypadła Annie do gustu, ale kiedy John próbował ją podnieść, pisnęła
cicho i poskarżyła się na ból szyi.
- Co jej jest, jak myślisz? - spytała Liz, gdy wyszedł z pokoju córki.
- Przeziębiła się. Wszyscy w firmie mieli już grypę i dzieciaki w szkole na pewno też
chorują jedno po drugim. Nic jej nie będzie. - Pogładził żonę po plecach. starając się ją
uspokoić. Liz wiedziała, że John ma rację, choć nie mogła się uwolnić od prześladującego ją
irracjonalnego lęku przed chorobą Heinego-Medina i gruźlicą. - Na pewno nic jej nie będzie,
wierz mi - powtórzył, znając skłonność żony do przesadnego niepokoju o dzieci.
Liz poszła pocałować córeczkę na dobranoc, a gdy ją ujrzała, trochę się uspokoiła.
Choć ciągle blada i rozpalona, Annie mówiła do rzeczy. Prawdopodobnie była po prostu
zmęczona i nadmiernie rozemocjonowana. John miał rację. Przeziębiła się albo złapała grypę.
- Śpij, maleńka, a jakbyś się źle czuła, wstań i obudź nas - powiedziała, otulając i
całując Annie. - Bardzo, bardzo cię kocham, kruszynko, i dzięki za ten śliczny obrazek, który
dałaś na gwiazdkę mnie i tatusiowi.
Ponadto Annie zrobiła popielniczkę dla Johna; pomalowała ją na jasnozielono, jego
ulubiony kolor, jak twierdziła.
Mała prawie natychmiast zasnęła. Skończywszy zmywać, matka znów poszła do niej
na górę. Annie była jeszcze bardziej rozgorączkowana. Rzucała się pod kołdrą, mamrotała coś
przez sen i nie obudziła się, gdy Liz ją dotknęła. Była dziesiąta i Liz zdecydowała się jednak
zadzwonić do lekarza.
Zastała go w domu i powiedziała, że córeczka ma gorączkę. Nie chciała jej teraz
mierzyć, by się nie zbudziła, ale nim Annie poszła spać, termometr wskazywał trzydzieści
osiem stopni i trzy kreski. Wspominała o bólu szyi, a doktor stwierdził, że bóle mięśni to
normalny objaw grypy. Zgodził się z Johnem: dziewczynka prawdopodobnie przeżyła zbyt
wiele wrażeń, no i złapała jakąś infekcję.
- Jeśli rano gorączka minie, przywieź ją do mnie, Liz; jeżeli nie, ja do was wpadnę.
Zadzwoń do mnie, jak się obudzi. Nic jej nie będzie. Miałem ostatnio mnóstwo przypadków
przeziębienia. To nic groźnego, choć oczywiście mała trochę się nacierpi. Dobrze ją przykryj,
gorączka może opaść już rano.
- Dzięki, Walt.
Doktor Walter Stone opiekował się rodziną Whittakerów od urodzenia Tommy'ego i
serdecznie się z nimi zaprzyjaźnił. Rozmowa z Waltem jak zawsze podziałała na Liz
uspokajająco. Miał rację. To na pewno nic groźnego.
Owego wieczoru siedziała długo z Johnem w salonie; rozmawiali o przyjaciołach, o
swoim życiu, o dzieciach; o tym, jak dobrze im się wiedzie; ile lat upłynęło, odkąd się
poznali; ile mięli szczęścia. Dokonali obrachunku, z którego płynął tylko jeden wniosek: są
wybrańcami losu.
Nim Liz poszła spać, zajrzała jeszcze raz do Annie; gorączka nie wzrosła, a
dziewczynka przestała się rzucać.
Leżała bez ruchu, oddychając miarowo. U stóp łóżka warowała swoim zwyczajem
Bess. Ani córeczka, ani suka nie poruszyły się, gdy Liz wyszła z pokoju i wróciła do sypialni.
- Jak się czuje? - spytał John, wślizgując się do łóżka.
- Śpi spokojnie - uśmiechnęła się Liz. - Za bardzo się o nią martwię, ale nie mogę nic
na to poradzić.
- Troszczysz się o nas i właśnie dlatego cię kocham. Szczęściarz ze mnie; sam nie
wiem, czym sobie na to zasłużyłem.
- Byłeś po prostu sprytny: poderwałeś mnie, jak miałam czternaście lat.
Liz nie kochała nigdy żadnego innego mężczyzny. Odkąd poznała Johna, minęły
trzydzieści dwa lata i w tym czasie jej miłość zmieniła się w dojrzałą namiętność.
- Teraz też wyglądasz co najwyżej na czternaście - rzekł nieśmiało i pociągnął ją
łagodnie ku sobie. Nie opierała się, on zaś rozpiął jej powoli bluzkę, po czym Liz wyślizgnęła
się z aksamitnej świątecznej spódnicy.
- Kocham cię, Liz - szepnął jej do ucha, a ona poczuła wzbierające w niej pożądanie.
Przesunął lekko dłońmi po jej nagich barkach, zmierzając ku wyczekującym piersiom,
i mocno pocałował ją w usta.
Leżeli długo razem, aż wreszcie zapadli w sen, zaspokojeni i szczęśliwi. W ciągu
długich lat małżeństwa pracowicie budowali swoje szczęście. Kochali się, szanowali i
wspierali w trudnych chwilach. Zapadając w sen, Liz myślała o mężu. Przylgnął do niej,
obejmując ramieniem jej kibić, przytulony do pośladków, z twarzą zakopaną w pięknych
jasnych włosach. Spali spokojnie aż do rana.
Po przebudzeniu Liz pośpieszyła natychmiast do Annie. Weszła do jej pokoju,
zawiązując pasek od szlafroka; małą ciągle spała. Nie wyglądała na chorą, ale zbliżywszy się,
Liz spostrzegła, że jest śmiertelnie blada i ledwo oddycha. Serce zatrzepotało jej w piersi,
potrząsnęła lekko córeczką czekając, aż się zbudzi, lecz w odpowiedzi rozległ się tylko cichy
jęk. Annie nie obudziła się nawet wtedy, gdy Liz mocno nią szarpnęła i zaczęła wołać ją po
imieniu. Po chwili usłyszał ją Tommy i przybiegł sprawdzić co się dzieje.
- Co się stało, mamo? - spytał, jakby wyczuł, że zdarzyło się coś złego. Był jeszcze w
piżamie, zaspany i rozczochrany.
- Nie wiem. Powiedz ojcu, żeby wezwał doktora Stone'a. Nie mogę obudzić Annie.
Liz rozpłakała się. Zbliżyła twarz do twarzy Annie i poczuła jej oddech, ale dziecko
było nieprzytomne; od razu się zorientowała, że od wczoraj gorączka straszliwie wzrosła. Liz
nie poszła jednak do łazienki po termometr, bo nie chciała zostawiać córeczki ani na chwilę
samej.
- Pośpiesz się! - zawołała za odchodzącym Tommym, po czym spróbowała posadzić
Annie. Tym razem dziewczynka lekko się poruszyła i wydała przytłumiony okrzyk, ale nie
odezwała się ani nie otworzyła oczu, jakby pogrążona w śpiączce. Najwyraźniej nie
wiedziała, co się wokół niej dzieje. Liz usiadła na skraju łóżka, trzymając ją w ramionach i
płacząc cicho.
- Proszę cię, dziecinko... proszę, obudź się... proszę... kocham cię... proszę, Annie...
Ciągle płakała, gdy po chwili do pokoju wpadł John wraz z Tommym.
- Walt mówił, że nic jej nie będzie. Co się stało?!
John również wyglądał na przestraszonego, choć za nic w świecie nie przyznałby się
do tego przed żoną. Tommy płakał cicho, stojąc tuż za plecami ojca.
- Nie wiem... ma chyba straszną gorączkę... Nie mogę jej obudzić... O Boże!... Och,
John... proszę...
Szlochała, przyciskając córeczkę do piersi i kołysząc nią, lecz tym razem Annie nawet
nie jęknęła. Leżała jak martwa w ramionach matki, a John i Tommy przyglądali się temu
bezradnie.
- Przejdzie jej. Dzieciom zdarzają się takie rzeczy, a potem, już po paru godzinach
czują się świetnie - rzekł uspokajająco John, usiłując ukryć fakt, że sam również wpadł w
panikę. - Dobrze o tym wiesz.
- Nie mów mi, co wiem, a czego nie wiem! Wiem tylko, że jest bardzo chora! -
zawołała nerwowo Liz.
- Walt powiedział, że w razie czego weźmie ją do szpitala - odparł John. Cała rodzina
zdawała już sobie sprawę z oczywistego faktu, że będzie to konieczne.
- Dlaczego się nie ubierzesz? - zasugerował łagodnie. - Będę ją miał na oku.
- Nie odejdę od niej ani na krok! - stwierdziła z determinacją Liz. Położyła Annie z
powrotem do łóżka i przygładziła włosy, gdy tymczasem Tommy patrzył z trwogą na siostrę.
Byłą taka bledziutka, że wyglądała jak nieżywa, i na pozór prawie nie oddychała. Bardzo
pragnął wierzyć, że za chwilę się zbudzi, radosna i roześmiana jak na co dzień, choć niestety
nie wydawało się to byt prawdopodobne.
- Jak mogła się tak szybko rozchorować? Przecież jeszcze wczoraj była taka wesoła -
spytał, czując zamęt w głowie.
- Źle się czuła, ale ja to zlekceważyłam. - Nagle Liz spojrzała gniewnym wzrokiem na
męża, jakby to on ponosił winę za nie wezwanie lekarza. Przypomniała sobie ze wstydem, że
w nocy się kochali, gdy tymczasem Annie leżała nieprzytomna w swoim pokoju. - Wczoraj
powinnam była poprosić Waltera, żeby przyszedł.
- Nie mogłaś wiedzieć, że jej stan się pogorszy - odpowiedział John.
Zapadło milczenie.
Wreszcie usłyszeli dzwonek do drzwi. John pobiegł na dół i wpuścił lekarza. Na
dworze panował trzaskający mróz i nadeszła zapowiadana zamieć. Padał gęsty śnieg i świat
wyglądał ponuro i nieprzytulnie.
- Co się stało? - spytał Walter, wchodząc szybko wraz z Johnem na górę.
- nie mam pojęcia. Liz nie może jej obudzić, a poza tym chyba wzrosła gorączka.
Dotarli wreszcie do pokoju. Prawie nie zważając na Liz i Tommy'ego, doktor podszedł
szybko do łóżka Annie, dotknął jej czoła, zbadał sztywność karku i obejrzał źrenice. Osłuchał
ją, w absolutnej ciszy sprawdził kilka odruchów, po czym odwrócił się i spojrzał zbolałym
wzrokiem na rodziców.
- Muszę ją zabrać do szpitala i zrobić punkcję. Podejrzewam zapalenie mózgu.
- O Boże!... - Liz nie wiedziała, co to może oznaczać, lecz na pewno nie były to dobre
nowiny, zwłaszcza biorąc pod uwagę wygląd Annie. - Wyzdrowieje? - spytała ledwo
dosłyszalnym szeptem, chwytając Johna za rękę i zapominając na chwilę o Tommym, który
stał na progu pokoju i płakał, patrząc na uwielbianą siostrę. Liz czekała z bijącym sercem na
odpowiedź lekarza. Był od lat ich przyjacielem, ale teraz, gdy od jego słów zależał los Annie,
wydawał się nieomal wrogiem.
- Nie wiem - odpowiedział uczciwie. - Jest bardzo chora. Muszę ją natychmiast zabrać
do szpitala. Czy jedno z was może ze mną pojechać?
- Pojedziemy oboje - stwierdził zdecydowanie John. - Daj nam tylko chwilę na ubranie
się. Tommy, zostań z doktorem i Annie.
- Ja... Tato... - Chłopiec krztusił się i jąkał, a po policzkach spływały mu łzy. - Ja też
chcę pojechać... Ja... ja... muszę tam być...
John już zamierzał się sprzeciwić, lecz po chwili skinął głową. Rozumiał syna.
Wiedział, ile Annie dla niego znaczy, ile znaczy dla całej rodziny. Nie mogli jej stracić.
- Idź się ubrać - rzekł, po czym zwrócił się w stronę lekarza. - Będziemy gotowi za
minutę.
Liz ubierała się już w sypialni. Błyskawicznie włożyła majtki, stanik, pas i pończochy,
wskoczyła w starą spódnicę i zimowe buty, wrzuciła na siebie sweter, przyczesała włosy,
chwyciła torebkę i płaszcz, po czym pobiegła z powrotem do pokoju Annie.
- No i jak? - spytała bez tchu, wszedłszy do środka.
- Bez zmian - odpowiedział cicho lekarz. Nieustannie kontrolował stan dziewczynki.
Annie miała bardzo niskie ciśnienie, ledwo wyczuwalne tętno i zapadła w jeszcze głębszą
śpiączkę. Chciał czym prędzej przewieźć ją do szpitala, choć wiedział aż za dobrze, że
możliwości leczenia zapalenia mózgu są bardzo ograniczone nawet w szpitalu.
Po chwili pojawił się także John w nie pasujących do siebie częściach garderoby oraz
Tommy w stroju hokejowym, który pierwszy wpadł mu w ręce.
- Chodźmy - odezwał się John, po czym uniósł Annie, Liz zaś opatuliła ją dwoma
grubymi kocami.
Główka dziewczynki była straszliwie gorąca, a wargi, suche i spękane, miały sinawą
barwę. Pobiegli do samochodu doktora; John z Annie na ręku zajął miejsce na tylnym
siedzeniu, Liz usiadła obok, Tommy zaś koło lekarza. Gdy wsiedli, Annie poruszyła się lekko
i westchnęła, ale podczas jazdy do szpitala nie wydała żadnego dźwięku i wszyscy obecni
milczeli. Liz nie spuszczała wzroku z córki, odgarniała jej z oczu jasne włosy i parę razy
pocałował ją w czoło. Muskając je wargami, stwierdziła z przerażeniem, że jest straszliwie
gorące.
John wniósł Annie do izby przyjęć, gdzie czekały już pielęgniarki; nim wyszli z domu,
Walt zatelefonował do szpitala. Natychmiast przystąpił do punkcji, gdy tymczasem Liz stała i
trzymała dziewczynkę za rękę, cała rozdygotana. Później kazano jej wyjść z pokoju, ale nie
zgodziła się.
- Zostanę z nią! - rzekła z determinacją. Pielęgniarki popatrzyły po sobie, lecz lekarz
skinął przyzwalająco głową.
Późnym popołudniem diagnoza się potwierdziła. Annie naprawdę miała zapalenie
mózgu. Z upływem godzin gorączka jeszcze wzrosła. Termometr wskazywał czterdzieści
jeden stopni i sześć kresek; żadne próby obniżenia temperatury nie dawały rezultatu. Annie
leżała w separatce na oddziale dziecięcym, nie odstępowana ani na krok przez rodziców i
brata; od czasu do czasu jęczała cichutko, ale nie odzyskiwała przytomności ani nie poruszała
się. Podczas badania okazało się, że ma zupełnie sztywny kark. Walter Stone zdawał sobie
sprawę, że rokowanie jest bardzo złe, chyba że gorączka opadnie albo dziewczynka odzyska
przytomność, lecz nie był w stanie udzielić jej pomocy w walce z chorobą. Życie Annie
wisiało na włosku. Pięć lat temu otrzymali od Boga podarunek zwiastujący radość i szczęście,
a teraz mogli tylko błagać dziewczynkę, by nie umierała. Jednakże Annie zdawała się nie
słyszeć matki, która stała koło niej, całowała jej twarzyczkę i gładziła rozpaloną małą rączkę.
Drugą rączkę trzymali na przemian John i Tommy, a później wyszli płacząc na korytarz.
Żaden z nich nie czuł się jeszcze nigdy równie bezradny. Jednakże Liz nie zrezygnowała, nie
chciała się poddać bez walki. Czuła, że gdyby opuściła córeczkę choćby na chwilę, mogłaby
przegrać bitwę. Nie zamierzała pozwolić Annie odejść w milczeniu w ciemność. Postanowiła
się jej uczepić, trzymać, walczyć o nią.
- Kochamy cię, maleńka... Wszyscy tak bardzo cię kochamy... tata, Tommy i ja...
Musisz się zbudzić... musisz otworzyć oczy... Spróbuj, dziecinko, spróbuj... Wiem, że
potrafisz... Będziesz zdrowa... To po prostu jakiś głupi zarazek, który chce, żebyś chorowała,
ale my mu nie pozwolimy, prawda?... Spróbuj, Annie... spróbuj, maleńka...
Całymi godzinami niestrudzenie przemawiała do córeczki i nie zgodziła się jej opuścić
nawet pod wieczór. Usiadła na krześle, wciąż trzymając Annie za rękę, to milcząc, to mówiąc
do niej czule, John zaś musiał od czasu do czasu wychodzić, bo nie mógł już na to patrzeć. W
porze kolacji pielęgniarki zabrały Tommy'ego, który widząc ukochaną siostrę leżącą bez
życia na łóżku i słuchając, jak matka błaga ją, by żyła, był bliski załamania. Zdawał sobie
sprawę, co się dzieje z ojcem i matką, i nie potrafił tego znieść. Stał tylko i szlochał, a Liz nie
miała sił go pocieszać. Przytuliła go na chwilę, po czym wyszedł z pielęgniarkami na
korytarz. Nie mogła opuścić Annie i zająć się Tommym, bo dziewczynka za bardzo jej
potrzebowała. Porozmawia z synem później.
W godzinę po jego wyjściu Annie jęknęła cichutko i zatrzepotała rzęsami. Przez
chwilę zdawało się, że otworzy oczy, lecz tymczasem znów jęknęła cichutko i delikatnie
ścisnęła rękę matki. Wreszcie uniosła powieki i spojrzała na Liz, jakby obudziła się wreszcie
z długiego snu.
- Annie? - szepnęła Liz, głęboko wstrząśnięta. Dała znak Johnowi, by się zbliżył;
wszedł akurat do pokoju i stał przy drzwiach. - Witaj kruszyno... Tata i ja jesteśmy przy tobie.
Bardzo cię kochamy.
Ojciec dotarł już do łóżka i stanął po drugiej stronie. Annie nie mogła obrócić głowy
ku żadnemu z rodziców, choć na pewno ich widziała. Wydała im się jakby zaspana; zamknęła
na chwilę oczy, po czym znów je otworzyła i uśmiechnęła się.
- Kocham was... - szepnęła tak cicho, że ledwo ją usłyszeli. - Tommy?...
- Jest tutaj.
Liz delikatnie pocałowała ją w czoło, płacząc jak bóbr. John także płakał, zupełnie się
tego nie wstydząc. Zrobiłby wszystko, byle tylko córeczka wyzdrowiała.
- Kocham Tommy'ego... - znów szepnęła Annie. - Kocham was.
Uśmiechnęła się, skończenie pięknie, jeszcze bardziej urocza niż kiedykolwiek. Z
jasnymi włosami, z dużymi błękitnymi oczyma, z małymi krągłymi policzkami, które tak
uwielbiali całować, wyglądała niczym aniołek. Uśmiechała się do nich, jakby poznała jakiś
sekret, o którym oni nie mieli pojęcia. W tej samej chwili do pokoju wszedł Tommy i
zobaczył siostrę, która spojrzała na drzwi usytuowane naprzeciw łóżka, i także go zauważyła.
Pomyślał, że czuje się lepiej, i rozpłakał się ze szczęścia. A później Annie wypowiedziała
jedno proste słowo, od którego serca im stopniały w piersiach.
- Dziękuję... - szepnęła cichutko.
Zamknęła oczy i zasnęła, wyczerpana. Tommy wyszedł z pokoju, ciesząc się, iż
siostra wraca do zdrowia, ale Liz wiedziała, że to nieprawda. Wyczuwała, że coś jest nie w
porządku, że to tylko pozory poprawy. Patrząc na nią miała wrażenie, że Annie się od niej
oddala. Traciła ją. Odbierano im największy skarb ich życia. Była z nimi tak krótko, zaledwie
chwilę. Siedziała trzymając córkę za rękę i patrząc na jej ukochaną twarzyczkę, gdy
tymczasem John wchodził i wychodził, a Tommy spał na krześle w korytarzu. A tuż przed
północą Annie ostatecznie odeszła. Nie otworzyła już oczu. Nie obudziła się. Powiedziała, co
chciała powiedzieć... Powiedziała matce, ojcu i bratu, jak bardzo ich kocha... nawet im
podziękowała... Dziękuję... za pięć szczęśliwych lat, które minęły jak mgnienie oka...
Dziękuję za miłość i dobroć, które mi okazaliście... Kiedy umarła, Liz i John stali przy łóżku i
trzymali ją za ręce, nie tyle po to, by ją zatrzymać, ile podziękować za to wszystko, co im
dała. Wiedzieli już, że nie zdołają ocalić jej od śmierci, i chcieli po prostu być przy niej, gdy
odejdzie.
- Kocham was... - szepnęła, wydając ostatnie tchnienie. - Kocham was...
Było to zaledwie echo. Odleciała na anielskich skrzydłach. Skarb został im odebrany.
Dusza Annie Whittaker odłączyła się od ciała. A jej brat spał na korytarzu, wspominając ją,
myśląc o niej, wspominając dzień, gdy robili orły na śniegu. Teraz Annie przemieniła się w
anioła.
ROZDZIAŁ DRUGI
Pogrzeb był katuszą, koszmarnym snem przeżywanym na jawie. Annie pochowano na
dwa dni przed sylwestrem i na cmentarz przyszli wszyscy przyjaciele i znajomi Whittakerów:
dzieci, rodzice, opiekunki Annie z przedszkola, klienci i pracownicy Johna, nauczycielki ze
szkoły Liz, a także doktor Walter Stone. Lekarz zwierzył się Whittakerom, że ma wyrzuty
sumienia, iż nie przyjechał do nich wieczorem po telefonie Liz. Uznał chorobę Annie za
przeziębienie albo grypę, a nie powinien był zakładać niczego z góry. Stwierdził jednak, że
nawet gdyby przyjechał, niewiele by to zmieniło. Statystyki umieralności na zapalenie mózgu
u dzieci w tym wieku przedstawiały się katastrofalnie. Whittakerowie odpowiedzieli łagodnie,
iż nie mają do niego żalu, choć Liz wyrzucała sobie, iż nie wezwała go do domu, a John nie
mógł sobie wybaczyć bagatelizowania choroby córki. Oprócz tego oboje czuli głęboki wstyd
na myśl, że kochali się tej nocy, gdy Annie zapadła w śpiączkę. Tommy także obwiniał siebie
za śmierć siostry, choć nie umiał sobie tego wytłumaczyć. Powinien był coś zauważyć,
czegoś się domyślić. Nikt nie przewidział, jak może się skończyć jej choroba.
Ksiądz, który wygłosił nad grobem krótkie kazanie, powiedział, że Annie była darem
zesłanym przez Boga, aniołem, który zatrzymał się na chwilę w domu Whittakerów, aby dać
im lekcję miłości. I osiągnęła swój cel. Wszyscy obecni świetnie pamiętali jej figlarny
uśmiech, wielkie błękitne oczy, radosną małą twarzyczkę, dziecięcy wdzięk, któremu nikt nie
potrafił się oprzeć. Nikt nie wątpił, że Annie była darem Bożym, najcenniejszym skarbem,
znakiem miłości. Problem polegał na tym, jak żyć bez niej. Śmierć dziecka to jakby kara za
grzechy dorosłych, przypomnienie, co wszyscy możemy w każdej chwili stracić. To utrata
nadziei i marzeń, utrata przyszłości. Utrata źródła radości i szczęścia. I tego mroźnego
grudniowego poranka Liz, John i Tommy Whittakerowie byli najbardziej samotnymi ludźmi
na świecie. Stali nad grobem Annie, otoczeni przez przyjaciół, i nie mogli się zdobyć na to,
by odejść i pozostawić córkę w małej białej trumience przybranej kwiatami.
- Nie mogę - rzekła zduszonym głosem Liz, gdy ksiądz przestał mówić. John
natychmiast zrozumiał, co ma na myśli, i chwycił ją za ramię w obawie, że może wpaść w
histerię. Od wielu dni oboje byli tego bardzo bliscy, a Liz wyglądała w tej chwili jeszcze
gorzej niż zwykle.
- Nie mogę jej zostawić... Nie mogę...
Krztusiła się łzami, John zaś przyciągnął ją ku sobie, choć stawiała opór.
- Już jej nie ma, Liz... Odeszła... Teraz jest jej dobrze.
- Nie jest jej dobrze. Należy do mnie... Chcę, żeby wróciła! - odpowiedziała łkając
Liz. Przyjaciele Whittakerów zaczęli się powoli rozchodzić, nie wiedząc, jak jej pomóc.
Żadne wypowiedziane przez nich słowa nie mogły uśmierzyć bólu Liz ani dodać otuchy. A
Tommy stał obok rodziców i patrzył na nich, pełen żalu po Annie.
- Dobrze się czujesz, synu? - spytał trener hokejowy, ocierając łzy i nie próbując
nawet tego ukryć. Tommy chciał skinąć głową, gdy nagle padł z płaczem w ramiona
barczystego mężczyzny.
- Wiem, wiem... Jak miałem dwadzieścia jeden lat, sam straciłem piętnastoletnią
siostrę... To okropne... naprawdę okropne. Staraj się ją pamiętać... Była wspaniałą
dziewczynką - ciągnął trener płacząc wraz z Tommym. - Nie zapominaj jej, synu. Przez całe
życie będzie do ciebie wracać i obdarzać radością. Anioły dają nam takie podarunki... choć
my czasem nawet tego nie zauważamy. Ale są przy nas. Annie też jest tutaj. Porozmawiaj z
nią czasami, jak będziesz sam... Usłyszy cię... I ty ją usłyszysz... Nigdy się z tobą nie
rozstanie.
Tommy spoglądał nań przez chwilę dziwnym wzrokiem, zastanawiając się, czy trener
postradał zmysły, po czym kiwnął głową. A ojcu z wielkim trudem udało się wreszcie skłonić
Liz, by odeszła od grobu. Słaniając się na nogach dobrnęła do samochodu, po czym pojechali
razem do domu, nie zamieniając po drodze ani słowa.
Przez całe popołudnie odwiedzali ich przyjaciele, przynosząc jedzenie. Niektórzy
zostawiali je wraz z kwiatami na ganku, by im nie przeszkadzać. Mimo to wokół kręciło się
stale wiele osób, choć kilku znajomych w ogóle się nie pojawiło, jakby z obawy, że gdyby
zetknęli się z Whittakerami, mogłoby ich spotkać coś złego. Jakby nieszczęście było
zaraźliwe.
Liz i John siedzieli w salonie, wyczerpani i odrętwiali, próbując rozmawiać z
przyjaciółmi, i poczuli ogromną ulgę, gdy było już na tyle późno, że mogli zamknąć drzwi
frontowe i przestać podnosić słuchawkę telefonu. Tommy tkwił przez cały czas w swoim
pokoju i z nikim się nie witał. Przeszedł kilka razy koło otwartych drzwi do pokoju Annie, ale
nie mogąc znieść tego widoku, w końcu je zamknął. Bez przerwy stała mu przed oczami, taka
jaką widział na kilka godzin przed śmiercią: blada, chora, pogrążona w śpiączce. Z trudem
przypominał ją sobie jako zdrową, wesołą dziewczynkę, która wciąż śmiała się i żartowała.
Wyobraził sobie jej twarzyczkę, kiedy leżała na szpitalnym łóżku i szepnęła:
„Dziękuję”, a później umarła. Prześladowały go jej słowa, jej twarz, nie opuszczały go myśli
o przyczynach jej śmierci. Dlaczego umarła? Dlaczego nie umarł zamiast niej? Ale nie
zdradził nikomu swoich uczuć. Z nikim się nimi nie dzielił. W istocie rzeczy przez resztę
tygodnia Whittakerowie w ogóle ze sobą nie rozmawiali. Odzywali się tylko do przyjaciół,
gdy zachodziła taka potrzeba, a Tommy trzymał się stale na uboczu.
Sylwester i Nowy Rok nie różniły się od innych dni i minęły niepostrzeżenie.
Czwartego stycznia Tommy poszedł z powrotem do szkoły, lecz nikt nie rozmawiał z nim o
śmierci siostrzyczki. Trener drużyny hokejowej był serdeczny, nie wspominał jednak o swojej
siostrze ani o Annie. Nikt nie poruszał z Tommym tego tematu i nie miał się on komu
zwierzyć. Nawet Emily, z którą flirtował nieśmiało od kilku miesięcy, zaczęła działać mu
nagle na nerwy, bo kiedyś rozmawiał o niej z Annie. Wszystko przypominało mu o utracie
siostry i nie mógł tego znieść. Czuł nieustanny ból, jak po amputowanej ręce; na dodatek
nienawidził tego, że wszyscy spoglądają nań ze współczuciem. A może uważali go za
dziwaka? W ogóle się do niego nie odzywali. Pozostawili go samego, toteż spędzał czas w
samotności. To samo stało się z rodzicami. Z początku w domu roiło się od ludzi, lecz później
John i Liz przestali się z kimkolwiek spotykać. Prawie nie widywali się też nawzajem, a
Tommy nie jadał już z nimi posiłków. Nie był w stanie siedzieć przy stole w kuchni bez
Annie, nie mógł wracać popołudniu do domu, wiedząc, że nie będzie pić z nią mleka i jeść
ciasteczek. Po prostu nie potrafił wytrzymać w domu bez siostry. Spędzał coraz więcej czasu
na treningach, a później zjadał samotnie kolację przygotowaną przez matkę. Najczęściej
zaspokajał pospiesznie głód, stojąc koło kuchenki, a później wyrzucał połowę jedzenia do
kosza na śmieci. Czasem brał do swojego pokoju szklankę mleka i garść ciasteczek,
rezygnując z kolacji. Liz na pozór w ogóle nic nie jadła, ojciec zaś wracał z pracy coraz
później i później, również bez apetytu. Prawdziwe wspólne kolacje należały już do
przeszłości, która budziła w nich lęk i o której z całych sił starali się nie myśleć. Kiedy
przebywali we troje, nieobecność czwartej, brakującej osoby stawała się nieznośnie bolesna.
Wiedzieli o tym, toteż ukrywali się przed sobą i spędzali czas w samotności.
Wszystko przypominało im Annie, wszędzie czaiły się bolesne wspomnienia, a
cierpienie niekiedy przygasało na chwilę, po czym wybuchało ze zdwojoną siłą.
Trener hokejowy widział, co się dzieje z Tommym, a jeden z nauczycieli wspominał o
tym na radzie pedagogicznej tuż przed feriami wiosennymi. Po raz pierwszy w całej swojej
karierze szkolnej Tommy miał kiepskie stopnie; teraz, gdy nie było Annie, na niczym już mu
nie zależało.
- Bardzo mnie niepokoi Tommy Whittaker - rzekła któregoś dnia wychowawczyni,
siedząc w bufecie z nauczycielką matematyki. - W zeszłym tygodniu chciałam już wezwać
jego matkę, ale później zobaczyłam ją na mieście. Zrobiła na mnie jeszcze smutniejsze
wrażenie niż syn. Chyba strasznie przeżyli śmierć córki.
- Nic dziwnego - zauważyła ze współczuciem nauczycielka matematyki. Miała własne
dzieci i nie wyobrażała sobie, jak sama przeżyłaby taką tragedię. - Co się z nim dzieje? Jest
zagrożony z któregoś przedmiotu?
- Jeszcze nie, ale jest tego bliski - odparła szczerze wychowawczyni. - Był dotychczas
jednym z najlepszych uczniów. Rodzicom bardzo zależy, żeby poszedł na studia. Ojciec chce
go nawet wysłać na renomowany uniwersytet, jeśli chłopak okaże się zdolny. Rodzice na
pewno o niczym nie wiedzą.
- Może wkrótce weźmie się w garść. Minęły dopiero trzy miesiące. Dajmy mu szansę.
Myślę, że powinniśmy zostawić ich na razie w spokoju i zaczekać do końca roku szkolnego.
Zobaczymy, jak się będzie uczył. Jeśli zawali jakiś egzamin, zawsze możemy wezwać
rodziców.
- To miły chłopiec. Po prostu nie mogę patrzeć, jak się marnuje.
- Może nie potrafi się skupić? Może musi w tej chwili walczyć, żeby przetrwać? Na
pewno bardzo kochał siostrę. Niełatwo mi to przyznać, ale w życiu bywają ważniejsze rzeczy
niż historia i trygonometria. Dajmy chłopcu szansę. Niech złapie oddech i odzyska
równowagę.
- To już prawie cały semestr - zauważyła wychowawczyni.
Zbliżał się koniec marca. Eisenhower urzędował w Białym Domu już od dwóch
miesięcy, ogłoszono wynalezienie skutecznej szczepionki przeciwko chorobie Heinego-
Medina, a prasa rozpisywała się o długo oczekiwanym dziecku Lucille Ball. Życie
błyskawicznie posuwało się do przodu, ale nie dla Tommy'ego Whittakera. Jego życie
zatrzymało się w chwili śmierci Annie.
- Gdyby mnie coś takiego spotkało, na pewno nie otrząsnęłabym się z tego w trzy
miesiące - odezwała się bardziej współczująca z dwóch nauczycielek.
- Wiem.
Zamilkły, myśląc o własnych rodzinach, a pod koniec posiłku zgodziły się, że trzeba
dać Tommy'emu jeszcze trochę czasu. Ale wszyscy już zauważyli, że się zmienił.
Najwyraźniej przestał się czymkolwiek interesować. Postanowił nawet zrezygnować tej
wiosny z gry w koszykówkę i baseball, choć trener usiłował go namówić do zmiany decyzji.
W jego pokoju panował straszliwy bałagan, przestał pomagać matce w domu i po raz
pierwszy w życiu zaczął się kłócić z rodzicami.
Rodzice także się kłócili, nieustannie się o coś obwiniając. Liz wyrzucała Johnowi, że
nie zatankował paliwa do samochodu, nie wyrzucił śmieci, nie wyprowadził psa, nie zapłacił
rachunku, nie nadał przekazu, nie kupił kawy, nie odpowiedział na list, a mąż rewanżował się
tym samym. Były to drobnostki, lecz ustawicznie się o nie spierali. Ojciec prawie przestał
bywać w domu, a matka nigdy się nie uśmiechała. Nie mówili sobie niczego miłego, nie byli
nawet smutni, tylko wiecznie rozdrażnieni. Gniewali się na siebie nawzajem, na świat, na
życie, na okrucieństwo losu, który odebrał im Annie. Ale nie wypowiadali tego na głos; po
prostu krzyczeli na siebie pod byle pretekstem, zirytowani wysokością rachunku za światło.
Tommy zaczął ich stopniowo unikać. Najczęściej snuł się po ogrodzie, siedział na
ganku z tyłu domu i myślał. Zaczął także palić papierosy. Parę razy kupił sobie także kilka
butelek piwa. Siadał na ganku, osłonięty przed strugami deszczu, który lał jak z cebra przez
cały miesiąc. Czuł się dzięki temu strasznie dorosły i raz nawet uśmiechnął się na myśl, co
powiedziałaby Annie, gdyby go zobaczyła. Ale siostra nie mogła go zobaczyć, a rodzice nie
zwracali na niego uwagi, toteż mógł robić, co chciał. Poza tym miał już przecież szesnaście
lat. Był dorosły.
- Nie obchodzi mnie, że masz już szesnaście lat, Maribeth! - zawołał pewnego
marcowego wieczoru do córki Bert Robertson. Działo się to w Onawie, w stanie Iowa, około
czterystu kilometrów od Grinnel, gdzie Tommy upijał się powoli piwem na ganku i spoglądał
na strugi wody zalewające rabatki. - Nie pójdziesz nigdzie w tej nieprzyzwoitej sukience,
umalowana jak lafirynda! Idź się umyć i zdejmij tę sukienkę.
- Ależ tato! To szkolny bal z okazji święta wiosny! Wszystkie dziewczęta będą miały
makijaż i suknie balowe.
Dwa lata temu starszy brat Maribeth poszedł na bal z dziewczyną w jej wieku, która
ubrała się znacznie śmielej, a ojciec nie protestował. Ale była to dziewczyna Ryana, co
zupełnie zmieniało sytuację. Ryan mógł robić, co chciał, bo był chłopcem.
- Jak chcesz iść na bal, włóż przyzwoitą sukienkę, albo siedź z matką w domu i słuchaj
radia!
Maribeth czuła silną pokusę pozostania w domu, ale przecież wiosenny bal jest tylko
raz w roku. Chętnie by z niego zrezygnowała, zwłaszcza gdyby musiała włożyć jakiś
zgrzebny łach, w którym wyglądałaby jak zakonnica, lecz nie chciała także siedzieć w domu.
Od starszej siostry jednej z koleżanek pożyczyła suknię balową, śliczną, choć trochę za luźną,
z niebieskozielonej, mieniącej się tafty. Przyciasne pantofelki w tym samym kolorze
sprawiały Maribeth nieznośne męki, lecz znakomicie uzupełniały całość. Suknia była bez
ramion, za to miała oddzielne krótkie bolerko; dopasowana góra podkreślała bujny biust
Maribeth. Niewątpliwie właśnie to najbardziej nie spodobało się ojcu.
- Przyrzekam, że nie będę zdejmowała bolerka, tato.
- Z bolerkiem, czy bez bolerka, możesz nosić tę sukienkę w domu, gdy jesteś z matką.
Znajdź sobie inne ubranie albo zapomnij o tańcach. Twoje koleżanki ubierają się tak kuso, że
wyglądają jak prawdziwe ladacznice! Żeby przyciągnąć uwagę chłopca, nie trzeba mu wcale
pokazywać swojego ciała, Maribeth. Naucz się tego już teraz albo zaczniesz zadawać się z
łobuzami, zapamiętaj moje słowa! - zakończył surowo, a Noelle, młodsza siostra Maribeth,
zaczęła przewracać oczami. Miała dopiero trzynaście lat, lecz była z natury znacznie bardziej
buntownicza. Żadna nie sprawiała rodzicom większych kłopotów, ale Noelle miała naturę
kokietki i już w wieku trzynastu lat robiła słodkie oczy do każdego chłopca, który raczył na
nią spojrzeć. Szesnastoletnia Maribeth zachowywała się znacznie powściągliwiej i niechętnie
wdawała się w spory z ojcem.
W końcu Maribeth pobiegła do swojego pokoju i rzuciła się z płaczem na łóżko.
Podążyła za nią matka, by znaleźć dla niej jakieś ubranie. Spośród niewielu strojów córki
wybrała przyjemną granatową sukienkę z długimi rękawami i białym kołnierzykiem;
Margaret Robertson wiedziała, że mąż ją zaakceptuje. Ale Maribeth na sam jej widok łzy
znów napłynęły do oczu. Sukienka była okropna.
- Będę wyglądać jak zakonnica, mamo! Stanę się pośmiewiskiem!
Wpadła w rozpacz, bo zawsze nienawidziła tej sukienki.
- Nie wszystkie dziewczęta będą w sukniach balowych, Maribeth - zauważyła pani
Roberston, wskazując pożyczoną sukienkę z niebieskozielonej tafty. Musiała przyznać, że jest
ładna, choć ją także trochę przeraziła. Maribeth wyglądała w niej jak dorosła kobieta.
Skończyła dopiero szesnaście lat, ale miała wydatny biust, wąskie biodra, zgrabnie wciętą
talię i długie kształtne nogi. Nawet w codziennym ubraniu trudno było niezauważyć jej
niezwykłej urody. Była wyższa niż większość koleżanek i nad wiek rozwinięta.
Namówienie Maribeth, by włożyła granatową sukienkę, zajęło matce całą godzinę, a
tymczasem ojciec siedział w salonie i brutalnie, bezlitośnie dręczył chłopca, który po nią
przyszedł. Maribeth słabo go znała; siedział jak na rozżarzonych węglach, gdy pan Robertson
wypytywał go, co zamierza robić po ukończeniu szkoły. Odpowiedział, że jeszcze się nie
zdecydował. Bert Robertson stwierdził, że nie zaszkodziłoby mu trochę ciężkiej pracy albo
wojska. David O'Connor przyznał mu rację z wyrazem rosnącej depresji na twarzy, aż
wreszcie do salonu weszła z ociąganiem Maribeth w znienawidzonej sukience, ożywionej
nieco sznurem pereł matki. Zamiast satynowych szpilek miała na nogach granatowe pantofle
na płaskim obcasie, lecz i tak była wyższa od Davida, toteż powtarzała sobie w duchu, że
może i lepiej się stało. Wiedziała, że wygląda okropnie, a ciemna sukienka kontrastująca z
płomiennorudymi włosami tworzyła kombinację przyprawiającą o zawrót głowy. Maribeth
jeszcze nigdy nie czuła się taka brzydka.
- Bardzo ładnie wyglądasz - stwierdził bez przekonania David, ubrany w ciemny
garnitur starszego brata, kilka numerów za duży, po czym podał Maribeth bukiecik. Chciał go
jej przypiąć do sukni, ale ręce tak mu się trzęsły, że wyręczyła go w końcu matka.
- Bawcie się dobrze - rzekła łagodnie, gdy wychodzili.
Prawie współczuła Maribeth. Chyba rzeczywiście powinna była włożyć tę
niebieskozieloną sukienkę balową. Wyglądała w niej tak ładnie i dojrzale. Ale gdy Bert wbił
sobie coś do głowy, nie było sensu się z nim kłócić. Margaret Robertson wiedziała, jak bardzo
niepokoi się o córki. Przed laty jego dwie siostry musiały wyjść za mąż, bo zaszły w ciążę, i
Bert Robertson postanowił nie dopuścić, by to samo spotkało Maribeth i Noelle. Miały być
porządnymi dziewczętami i poślubić porządnych chłopców. Jego dom nie będzie miejscem
schadzek; nie pozwoli na żadne orgie i nie wychowa córek na ladacznice. Ryan mógł robić,
co chciał, ale był przecież chłopcem. Miał już osiemnaście lat i pracował w warsztacie Berta,
zarabiając trzy dolary na godzinę. Bert Robertson prowadził najlepszy warsztat samochodowy
w Onawie i był z tego niezmiernie dumny.
Ryan lubił swoją pracę i uważał się za równie dobrego mechanika jak ojciec. Świetnie
się rozumieli, a w weekendy jeździli niekiedy na ryby albo na polowanie, gdy tymczasem
Margaret zostawała w domu z dziewczętami, zabierała je do kina albo szyła. Nigdy nie
pracowała zarobkowo; Bert szczycił się tym. Nie był bogaty, ale mógł chodzić po mieście z
podniesioną głową i nie zamierzał pozwolić, by jego córka wystawiała rodzinę na
pośmiewisko, idąc na wiosenny bal wyfiołkowana jak zwykła dziwka. Była ładną
dziewczyną, toteż tym bardziej należało trzymać ją w karbach, by nie zeszła na psy.
Sam poślubił niezbyt atrakcyjną dziewczynę; Margaret O'Brien, nim go poznała,
chciała zostać zakonnicą. Przez prawie dwadzieścia lat była wzorową żoną, ale Bert
Robertson nigdy nie poprosiłby jej o rękę, gdyby ubierała się jak lafirynda, gdyby próbowała
nosić takie nieskromne stroje jak Maribeth albo ta mała pyskata Noelle. Już dawno doszedł do
wniosku, że łatwiej wychowywać syna niż córki, choć Maribeth nie sprawiała nigdy żadnych
kłopotów. Stale wygłaszała jednak zwariowane opinie na temat roli kobiet i ich rzekomych
praw, a nawet o potrzebie wysyłania ich na uniwersytet. Nauczyciele w szkole wbili jej do
głowy, że jest bardzo inteligentna. Co do Berta, nie miał on nic przeciwko wykształceniu
kobiet, naturalnie w rozsądnych granicach. Powtarzał często, że nie trzeba kończyć studiów,
by umieć zmieniać pieluchy. Oczywiście trochę wykształcenia nie zawadzi; na przykład
bardzo by się cieszył, gdyby Maribeth nauczyła się księgowości i zaczęła mu pomagać w
firmie. Jednakże jej niektóre szalone pomysły przejmowały go wręcz grozą. Po co, u licha,
kobiety mają zostawać lekarkami, inżynierami, adwokatkami, a nawet pielęgniarkami? Co
ona bredzi?! Zupełnie nie mógł tego zrozumieć. Dziewczęta powinny dobrze się prowadzić,
żeby nie zrujnować sobie życia, a potem wyjść za mąż i rodzić tyle dzieci, ile chcą mieć ich
mężowie. A jeszcze później zajmować się domem, siedzieć cicho i nie sprawiać kłopotów.
Powtarzał to Ryanowi i ostrzegał go, żeby nie zrobił dzieciaka jakiejś latawicy, z którą
musiałby się potem ożenić. Jego córki powinny świecić przykładem: być wzorem skromności,
a nie chodzić pół nagie na tańce albo denerwować ojca i matkę niedowarzonymi idiotyzmami
na temat kobiet. Czasami się zastanawiał, czy te zwariowane pomysły nie biorą się z filmów,
na które zabiera je Margaret, bo ich źródłem z pewnością nie była ona sama. Miała poczciwy
charakter i nigdy nie sprawiała żadnych kłopotów. Ale Maribeth to zupełnie inna para
kaloszy. Dotąd była posłuszna, lecz może jeszcze nawarzyć piwa przez te nowomodne
głupstwa, które chodzą jej po głowie.
Maribeth i David spóźnili się na bal przeszło godzinę; wyglądało na to, że wszyscy
świetnie się bez nich bawią. Chociaż alkohol był rzekomo zakazany, część chłopców z klasy
sprawiała wrażenie pijanych, podobnie jak niektóre dziewczęta. W samochodach stojących
przed szkołą migdaliło się kilka par, lecz Maribeth starała się nie patrzeć. Idąc z Davidem,
wstydziła się zwracać na nie uwagę. Prawie go nie znała i nie byli prawdziwymi przyjaciółmi,
ale nikt inny nie zaprosił jej na bal, a chciała pójść, żeby się przekonać, jak to naprawdę jest.
Znudziło jej się dotychczasowe stanie na uboczu. Nigdy nie potrafiła się dogadać z kolegami.
Byłą zawsze inna. Już od kilku lat miała najlepsze stopnie w klasie; część kolegów nie znosiła
jej za to, reszta zaś po prostu ją ignorowała.
A gdy rodzice przychodzili do szkoły, zawsze musiała się ich wstydzić. Matka była
taka potulna i zastraszona, a ojciec zachowywał się głośno i pouczał wszystkich dokoła,
zwłaszcza żonę. Nigdy nie potrafiła mu się przeciwstawić i zawsze zgadzała się z tym, co
mówił, nawet gdy w oczywisty sposób nie miał racji. On zaś bez żenady wygłaszał swoje
opinie, głównie na temat kobiet, ich roli w życiu, na temat ważności mężczyzn i zbędności
wykształcenia. Nieustannie stawiał samego siebie za wzór. Był sierotą z Buffalo i odniósł
sukces, choć skończył zaledwie sześć klas szkoły podstawowej. Uważał to za najzupełniej
wystarczające i szczerze się dziwił, że syn zrobił maturę. Ryan uczył się fatalnie i wciąż
zawieszano go za złe zachowanie, ale ponieważ chodziło o syna, a nie o jedną z córek, ojciec
uważał to za dobry kawał. Gdyby nie płaskostopie i kontuzja kolana podczas meczu futbolu,
Ryan prawdopodobnie walczyłby w tej chwili w Korei jako żołnierz piechoty morskiej.
Maribeth i Ryan zawsze mieli sobie bardzo niewiele do powiedzenia. Nie mieściło się wręcz
w głowie, że pochodzą z tej samej rodziny i że urodzili się na tej samej planecie.
Ryan, przystojny i pewny siebie, nie był zbyt bystry i trudno było uwierzyć, że są
bratem i siostrą.
- Czy jest coś, na czym ci naprawdę zależy? - spytała pewnego dnia Maribeth, usiłując
go zrozumieć, a może nawet odkryć, na czym polega ich wzajemny stosunek, Ryan zaś
spojrzał na nią ze zdumieniem, zastanawiając się, co skłoniło ją do zadania takiego
idiotycznego pytania.
- Lubię samochody, dziewczęta, piwo, dobrą zabawę... Stary myśli tylko o pracy. To
chyba w porządku... dopóki mogę pracować przy samochodach, a nie w banku albo
towarzystwie ubezpieczeniowym. Szczęście, że ojciec ma warsztat.
- Chyba masz rację - odrzekła cicho Maribeth, spoglądając nań pytająco wielkimi
zielonymi oczami i usiłując wykrzesać z siebie trochę szacunku dla brata.
- A chcesz osiągnąć w życiu coś jeszcze?
- Na przykład co? - spytał zdziwiony Ryan.
- Cokolwiek. Przestać pracować w warsztacie ojca, pojechać do Chicago, Nowego
Jorku, znaleźć lepsze zajęcie, iść na studia...
Takie właśnie były marzenia Maribeth. Zawsze chciała się wyrwać z niewielkiej
mieściny, jaką była Onawa, lecz nie znała nikogo, komu mogłaby się zwierzyć. Różniła się
wyraźnie od koleżanek z klasy. Żadna z nich nie potrafiła zrozumieć, dlaczego tak jej zależy
na nauce i na dobrych stopniach. Co to za różnica? Komu to potrzebne? Maribeth uważała to
jednak za potrzebne, lecz w rezultacie nie miała przyjaciół i musiała iść na bal z Davidem.
Mimo to nie wyrzekała się swoich marzeń. Nikt nie mógł ich jej odebrać, nawet
ojciec. Maribeth chciała odnieść sukces, żyć w ciekawszym mieście, znaleźć interesującą
pracę, zdobyć wykształcenie, gdyby mogła sobie na nie pozwolić, pragnęła poślubić
mężczyznę, którego mogłaby kochać i szanować. Nie wyobrażała sobie życia z kimś, kto nie
budziłby jej podziwu. Nie wyobrażała sobie życia z człowiekiem takim jak ojciec, który nie
zwracał najmniejszej uwagi na matkę, nie uznawał jej poglądów, nie obchodziło go, co ona
myśli. Maribeth pragnęła czegoś więcej. Tylko nauczyciele nie uważali jej pomysłów za
zwariowane, gdyż dostrzegali jej wyjątkowość, rozumieli wagę wykształcenia i pragnęli jej
pomóc wyzwolić się z więzów. Ale zdradzała swoje myśli bardzo rzadko i wyłącznie w
pracowniach, za które otrzymywała pochwały. Nigdy nikomu się nie zwierzała.
- Napijesz się ponczu? - spytał David.
- Słucham? - Maribeth była myślami gdzieś bardzo daleko. - Przepraszam, zamyśliłam
się... Przykro mi z powodu ojca: strasznie zanudzał cię dziś wieczorem. Pokłóciliśmy się o
moją sukienkę i musiałam się przebrać - dodała, jeszcze bardziej zmieszana.
- Jest bardzo ładna - odpowiedział nerwowo David i było oczywiste, że nie mówi
prawdy.
Granatowa sukienka na pewno nie była ładna i Maribeth doskonale zdawała sobie z
tego sprawę. Włożenie na bal tego znoszonego, pospolitego ciucha wymagało wielkiej
odwagi. Ale Maribeth była przyzwyczajona do swojej inności i do drwin, jakie ją spotykały.
A przynajmniej powinna być przyzwyczajona. Zawsze była piątym kołem u wozu. To dlatego
David O'Connor tak śmiało wystąpił ze swoją propozycją. Wiedział, że nie będzie miał
konkurencji. Maribeth była ładna, ale wszyscy uważali ją za dziwaczkę. Była wysoka, miała
wspaniałe płomiennorude włosy i świetną figurę, lecz interesowała się tylko szkołą i nigdy
nie chodziła na randki. Nikt się z nią nie umawiał. David doszedł do wniosku, że mu nie
odmówi, i nie pomylił się. Nie uprawiał sportów, był niski i pryszczaty, więc kogóż jeszcze
mógłby zaprosić? Oprócz Maribeth Robertson zostało mu do wyboru tylko kilka
koszmarnych brzydul, z którymi za nic w świecie nie pokazałby się na balu. A zresztą lubił
Maribeth. I nawet jej stary nie rozłościł go. Rzeczywiście, spocił się jak mysz, czekając na
nią, i zastanawiając się nawet, czy nie spędzi w domu Robertsonów całego wieczoru, lecz
wreszcie zeszła na dół w ciemnogranatowej sukni z białym kołnierzykiem. Wyglądała ładnie.
Nawet pod brzydką sukienką rysowała się jej zgrabna sylwetka. A zresztą czy sukienka jest
taka ważna? Podniecała go myśl, że będzie z nią tańczył, ocierał się o jej piersi. Kiedy to
sobie wyobrażał, czuł lekkie mrowienie w podbrzuszu.
- Napijesz się ponczu? - spytał znowu, a Maribeth skinęła głową. Nie miała ochoty na
poncz, ale nie wiedziała, co powiedzieć. Żałowała już, że w ogóle przyszła. Była taką
nudziarą, że nikt inny nie chciał jej zaprosić na bal, a na dodatek w tej ohydnej granatowej
sukience wyglądała jak istny koczkodan. Powinna była zostać w domu i słuchać radia razem z
matką.
- Zaraz wrócę - odrzekł David i zniknął, a Maribeth spojrzała na tańczące pary.
Większość dziewczyn prezentowała się naprawdę pięknie: miały fantazyjne suknie balowe i
krótkie bolerka, podobne do tego, które i ona chciała włożyć, lecz ojciec jej nie pozwolił.
Wydało jej się, że upłynęły całe wieki, nim wreszcie David wrócił. Uśmiechał się
tajemniczo, jakby poznał jakiś pasjonujący sekret, a gdy tylko Maribeth spróbowała ponczu,
natychmiast zrozumiała, dlaczego ma taki błogi wyraz twarzy. Poncz miał dziwny smak i
Maribeth doszła do wniosku, że dolano do niego alkoholu.
- Co to takiego? - spytała, pociągając nosem i znów wypijając malutki łyk, by
potwierdzić swoje podejrzenia. Piła alkohol zaledwie kilka razy w życiu, ale była pewna, że
poncz czymś doprawiono.
- Po prostu soczek - uśmiechnął się David i wydał jej się nagle znacznie niższy i
brzydszy niż wtedy, gdy ją zapraszał. Był zwyczajnym chłystkiem i w odrażający sposób
rozbierał ją oczami.
- Nie chcę się upić - odpowiedziała rzeczowo, żałując, że przyszła, a już szczególnie z
Davidem. Czuła się jak zwykle nie na miejscu.
- Daj spokój, Maribeth, nie bądź taka drętwa! Nie upijesz się. Tylko kilka łyków.
Poprawi ci się humor!
Przyjrzała mu się i zdała sobie sprawę, że musiał już sobie golnąć.
- Dużo wypiłeś?
- Chłopaki z trzeciej klasy mają za salą gimnastyczną dwie butelki rumu, a Cunnigham
przyniósł litr wódki.
- Wspaniale! Cudownie!
- Prawda, że fajnie?
Nie zwróciwszy uwagi na jej ton, uśmiechnął się błogo, uradowany, że Maribeth nie
protestuje. Spojrzała na niego z niesmakiem, lecz w ogóle tego nie zauważył.
- Zaraz wrócę - odezwała się chłodno. Wyglądała na kilka lat starszą od niego i była o
pół głowy wyższa. Miała nie więcej niż sto siedemdziesiąt parę centymetrów wzrostu, ale
David był jeszcze niższy.
- Dokąd idziesz? - spytał ze zmartwioną miną. Nie zdążyli nawet zatańczyć.
- Do toalety.
- Słyszałem, że dziewczyny też mają litr wódki.
- Przyniosę ci trochę - odrzekła i zniknęła w tłumie.
Zespół muzyczny grał akurat „In the Cool, Cool, Cool of the Evening”, a po parkiecie
krążyły przytulone pary. Osowiałą Maribeth wyszła z sali gimnastycznej i minęła grupkę
chłopców, którzy najwyraźniej usiłowali ukryć butelkę. Ale nie mogli ukryć skutków
działania alkoholu i trochę dalej dwóch innych rzygało pod ścianą. Maribeth była do tego
przyzwyczajona: często widywała brata w takim stanie. Poszła na tyły sali gimnastycznej i
usiadła na ławce, aby ochłonąć i zebrać myśli przed powrotem do Davida. Najwyraźniej
zamierzał się upić, co wcale jej nie zachwycało. Zapewne najmądrzej byłoby po prostu iść do
domu i zapomnieć o balu.
Po kilku drinkach David nawet nie zauważy jej nieobecności.
Siedziała długo na ławce, nie zwracając uwagi na nocny chłód. Było jej dobrze:
David, koledzy z klasy, tańczące pary, pijący i wymiotujący chłopcy wydawali się jej czymś
bardzo odległym, nieistotnym, podobnie zresztą jak rodzice. Przez chwilę żałowała nawet, że
nie może tak wiecznie siedzieć. Odrzuciła głowę do tyłu, wyciągnęła nogi i miała wrażenie,
że unosi się w chłodnym powietrzu.
- Za dużo ponczu? - rozległ się obok cichy głos, gwałtownie wyrywając Maribeth z
zamyślenia.
Uniosła głowę i zobaczyła znajomą twarz. Był to Paul Browne, uczeń czwartej klasy i
gwiazdor szkolnego futbolu; jeszcze nigdy z nim nie rozmawiała. Nie miała pojęcia, co tu
robi i dlaczego się do niej odzywa. Może ją z kimś pomylił? Usiadła prosto i pokręciła
przecząco głową, spodziewając się, że odejdzie i zostawi ją w spokoju.
- Nie, po prostu zmęczył mnie ten tłum na sali.
- Tak, ja też mam dość - odparł, siadając bez zaproszenia koło Maribeth. Nawet w
świetle księżyca nie można było nie zauważyć, jaki jest przystojny. - Nie znoszę tłoku.
- Trochę trudno w to uwierzyć - stwierdziła z rozbawieniem Maribeth, czując się
dziwnie dobrze w jego towarzystwie, choć był idolem całej szkoły. Ale tu, w mroku, na ławce
na tyłach sali gimnastycznej, wszystko wydawało się możliwe. - Zawsze otacza cię tyle ludzi.
- Skąd wiesz, kim jestem? - spytał zaintrygowany. Wyglądał bosko. - A ty kim jesteś?
- Kopciuszkiem. Mój bucik zmienił się w dynię, mój partner się upił, a ja szukam
szklanego pantofelka. Widziałeś go gdzieś?
- Może. Opisz mi go. Skąd mam wiedzieć, że naprawdę jesteś Kopciuszkiem? -
Rozśmieszyła go i zastanawiał się, dlaczego nigdy dotąd jej nie zauważył. Miała brzydką
sukienkę, ale śliczną buzię, zgrabną figurę, a do tego spore poczucie humoru. - Jesteś z klasy
maturalnej? - spytał z nagłym zainteresowaniem, choć cała szkoła wiedziała, że już od dwóch
lat chodzi z Debbie Flowers. Krążyły nawet pogłoski, że zamierzają się pobrać po ukończeniu
szkoły.
- Z drugiej - odpowiedziała z ironicznym grymasem Maribeth, sama się dziwiąc, że
nie próbuje tego ukryć.
- Pewnie dlatego nigdy nie zwróciłem na ciebie uwagi - odparł szczerze. - Ale
wyglądasz, jakbyś była starsza.
- To chyba komplement, więc dziękuję.
Uśmiechnęła się i pomyślała, że powinna iść do Davida albo ruszyć w drogę powrotną
do domu. Nie mogła siedzieć tu sama z gwiazdorem futbolu z najstarszej klasy. Ale czuła się
z nim tak dobrze.
- Nazywam się Paul Browne. A ty, Kopciuszku?
- Maribet Robertson - odpowiedziała z uśmiechem i wstała.
- Dokąd idziesz? - Był wysoki, miał czarne włosy, olśniewający uśmiech i wyglądał
na rozczarowanego. - Do domu.
- Sama? - Skinęła głową. - Podwieźć cię?
- Nie, dziękuję.
Maribeth nie mogła uwierzyć, że odrzuca propozycję przejażdżki autem z samym
Paulem Browne'em, w którym podkochiwała się połowa dziewczyn ze szkoły. Czy ktoś by w
to uwierzył? Uśmiechnęła się; najwyraźniej robiła postępy.
- Daj spokój, odprowadzę cię przynajmniej do sali gimnastycznej. Powiesz swojemu
partnerowi, że wychodzisz?
- Chyba powinnam.
Wrócili do wejścia do sali niczym para starych przyjaciół, a gdy się zbliżyli, Maribeth
zauważyła Davida, kompletnie pijanego, stojącego w grupce kolegów, którzy podawali sobie
z rąk do rąk butelkę. W balu uczestniczyło kilku nauczycieli pilnujących porządku, lecz
chłopcy i tak robili, co chcieli.
- Chyba nie muszę mu nic mówić - rzekła cicho, zatrzymawszy się w pewnej
odległości, po czym spojrzała z uśmiechem na Paula. Był od niej znacznie wyższy.
- Dzięki, że mnie odprowadziłeś. Wracam do domu.
Gdyby nie rozmowa z Paulem Browne'em, wieczór zakończyłby się zupełną klapą.
- Nie mogę cię puścić samej. Chodź, podwiozę cię. A może boisz się. że mój chevrolet
też się zmieni w dynię?
- Chyba nie. Czyż nie jesteś księciem z bajki? - spytała Maribeth i zawstydziła się
nagle. Paul rzeczywiście wyglądał jak książę z bajki, ale chyba nie powinna była tego mówić.
- Doprawdy? - uśmiechnął się olśniewająco białymi zębami i otworzył drzwiczki
samochodu. Był to nieskazitelnie utrzymany chevrolet bel air z tysiąc dziewięćset
pięćdziesiątego pierwszego roku, z czerwoną skórzaną tapicerką, cały lśniący od chromu.
- Podoba mi się twoja dynia - rzekła żartobliwie Maribeth, a Paul wybuchnął
śmiechem.
Podała mu adres, on zaś zaproponował, żeby wybrali się po drodze na hamburgera i
koktajl mleczny.
- Nie miałaś zbyt udanego balu. Twój partner to na pewno jakiś kompletny bałwan...
Przepraszam, może nie powinienem tego mówić... ale chyba niezbyt się tobą interesował.
Założę się, że w ogóle nie tańczyłaś. Nic się nie stanie, jeśli wpadniemy razem do Williego.
Co ty na to? Jest jeszcze wcześnie.
Rzeczywiście, było dość wcześnie, a Maribeth musiała wrócić do domu dopiero o
północy.
- Zgoda - odpowiedziała ostrożnie. Chętnie spędziłaby z nim jeszcze trochę czasu,
gdyż bardzo jej się podobał, choć nie chciała się do tego przyznać nawet przed sobą.
- Przyszedłeś sam? - spytała, zastanawiając się, co się dzieje z Debbie.
- Tak. Jestem znowu wolny jak ptak.
Po tonie Maribeth domyślił się, że wie o Debbie. Cała szkoła o niej wiedziała. Ale
zerwali ze sobą przed dwoma dniami, bo Paul wyjechał na ferie świąteczne z inną
dziewczyną.
- Szczęściarz ze mnie, prawda, Maribeth?
Uśmiechnął się rozbrajająco i zadał kilka pytań na jej temat. Pojechali do baru
Williego, gdzie dzień i noc przesiadywała cała śmietanka towarzyska szkoły. W barze ryczała
szafa grająca i panował potworny ścisk. Było tam więcej uczniów niż na balu i nagle
Maribeth poczuła się zażenowana: przypomniała sobie o swojej brzydkiej sukience i
zawstydziła się, że wszyscy zobaczą ją z samym Paulem Browne'em. Miała zaledwie
szesnaście lat, a Paul był o dwa lata starszy. Ale wyczuł jej nieśmiałość i przedstawił ją po
kolei wszystkim swoim przyjaciołom. Kilku z nich uniosło pytająco brwi, lecz żaden nie miał
nic przeciwko temu, że się do nich przyłączyła. Byli dla niej zdumiewająco mili, bo przyszła
z Paulem, i wnet poczuła się swobodnie; śmiała się i żartowała jak wszyscy. Zjedli
cheeseburgera, wypili koktajl mleczny, po czym zaczęli tańczyć przy dźwiękach szafy
grającej. W czasie kilku nastrojowych, spokojnych piosenek Paul przyciskał ją bardzo mocno
do siebie, aż dotykała go piersiami. Natychmiast zauważyła, jakie to robi na nim wrażenie, i
bardzo się zawstydziła, ale nie pozwolił jej się odsunąć i dalej tańczyli przytuleni. Wreszcie
popatrzył na nią i uśmiechnął się łagodnie.
- Gdzie byłaś przez ostatnie cztery lata, księżniczko? - spytał ochrypłym głosem, a
Maribeth odwzajemniła jego uśmiech.
- Byłeś zbyt zajęty, żeby mnie zauważyć - odrzekła szczerze, a jej odpowiedź
spodobała się Paulowi.
- Chyba masz rację. Byłem głupcem. To moja szczęśliwa noc.
Przyciągnął ją bliżej i musnął wargami jej włosy. Było w niej coś, co go podniecało.
Nie tylko ciało i fantastyczne piersi, które poczuł podczas tańca, lecz coś w jej spojrzeniu i
zachowaniu. Miała w sobie coś świetlistego, buntowniczego i odważnego, jakby w ogóle nie
znała uczucia strachu. Zdawał sobie sprawę, że jest jeszcze młodziutka; uczennica drugiej
klasy powinna być trochę onieśmielona w towarzystwie osiemnastolatka, a jednak Maribeth
nie była onieśmielona. Nie bała się go, nie bała się mówić, co myśli, i to mu się podobało.
Zerwanie z Debbie zraniło jego miłość własną, a Maribeth działała jak kojący balsam.
Wrócili do samochodu, a Paul spojrzał na nią. Nie chciał odwozić jej jeszcze do domu.
Czuł się z nią tak dobrze. Wszystko mu się w niej podobało. A ona dostawała zawrotów
głowy od tego, że spędza czas w towarzystwie samego Paula Browne'a.
- Przejedziemy się? Dopiero jedenasta.
Wyszli z balu bardzo wcześnie, później zaś spędzili u Williego nie więcej niż dwie
godziny.
- Chyba powinnam już wracać - odpowiedziała ostrożnie Maribeth, a Paul zapalił
silnik, lecz zamiast ruszyć do domu, skierował auto w stronę parku. Nie zaprotestowała, choć
nie chciała wrócić zbyt późno. Mimo to czuła się z nim bezpiecznie. Przez cały wieczór
zachowywał się nienagannie, bez porównania lepiej niż David.
- To tylko krótka przejażdżka, a potem odwiozę cię do domu, obiecuję. Nie chcę, żeby
ten wieczór tak szybko się skończył. Jest dla mnie szczególny - dodał znacząco, a Maribeth
znów zakręciło się w głowie. Paul Browne? Czy to możliwe? Gdyby została jego dziewczyną
zamiast Debbie Flowers, szkoła zatrzęsłaby się od plotek. - Dobrze się z tobą czuję.
- Ja z tobą też. Jest znacznie fajniej niż na balu! - roześmiała się.
Gawędzili swobodnie przez kilka minut, aż wreszcie Paul dojechał do ustronnego
miejsca nad jeziorem, zatrzymał samochód i spojrzał na Maribeth.
- Jesteś fantastyczną dziewczyną - odezwał się, a Maribeth ani na chwilę nie wątpiła,
że mówi poważnie. Otworzył schowek w desce rozdzielczej, wyjął butelkę dżinu i wyciągnął
ją w jej stronę. - Napijesz się?
- Nie, dziękuję, nie piję.
- Dlaczego? - zdziwił się.
- Po prostu nie lubię.
Mimo to ponowił propozycję. Maribeth z początku odmawiała, ale ponieważ zaczął
nalegać, wypiła mały łyczek, by go nie urazić. Poczuła palenie w gardle i ciepło rozchodzące
się po ciele, a do jej policzków napłynęła fala gorącej krwi, gdy wtem Paul pochylił się, objął
ją i pocałował.
- Wolisz to od dżinu? - spytał zmysłowo, całując ją ponownie, ona zaś uśmiechnęła się
i skinęła głową.
Miała perwersyjne wrażenie, że kosztuje zakazanego owocu; podniecało ją to i czuła
się znacznie starsza niż w rzeczywistości. A poza tym Paul był taki niewiarygodnie miły i
przystojny.
- Ja także - stwierdził i znów ją pocałował, rozpinając jej skromną sukienkę.
Usiłowała mu w tym przeszkodzić, ale okazał się zręczniejszy i miał znacznie więcej
wprawy; już po chwili gładził ją po piersiach, całując ją tak namiętnie, że nie miała pojęcia,
jak go powstrzymać.
- Proszę, Paul, nie... - rzekła cicho, daremnie starając się mówić zdecydowanym
tonem.
Wiedziała, jak powinna zareagować, ale tak trudno było mu się oprzeć. Pochylił głowę
i zaczął całować jej odsłonięte piersi, aż nagle rozpiął stanik i rozchylił górną część sukienki.
Znów pocałował ją w usta, delikatnie gładząc palcami brodawki. Później prędkim ruchem
wsunął dłoń pod sukienkę, a Maribeth mimo woli jęknęła, usiłując zacisnąć nogi. Wciąż
powtarzała sobie, że tego nie chce. Pragnęła czuć strach, lecz o dziwo, wcale się nie bała. To,
co robili, było podniecające i rozkoszne, ale wiedziała, że trzeba to wreszcie przerwać, i w
końcu oderwała się od Paula, bez tchu, prawie nie panując nad sobą, po czym spojrzała na
niego z żalem i pokręciła głową, on zaś zrozumiał jej gest.
- Nie mogę. Przepraszam, Paul - wykrztusiła, oszołomiona tym, co czuła.
Kręciło jej się w głowie.
- W porządku - rzekł łagodnie. - Wiem, nie powinienem... Bardzo mi przykro...
naprawdę...
Mówiąc to pocałował ją znowu i wszystko zaczęło się od początku. Tym razem
powstrzymanie Paula okazało się jeszcze trudniejsze, bo oboje stracili poczucie czasu, a gdy
Maribeth wreszcie się od niego oderwała, spostrzegła z przerażeniem, że Paul ma rozpięty
rozporek. Przyciągnął do niego jej dłoń; chciała się bronić, lecz była zbyt zafascynowana tym,
co się dzieje. Właśnie przed tym zawsze ją ostrzegano, właśnie tego jej zabraniano, a
tymczasem to okazało się tak niezwykłe, że nie mogła powstrzymać ani jego, ani siebie. To
coś wyfrunęło ku niej z rozporka, ona zaś mimo woli zaczęła je pieścić i głaskać, a Paul
położył się na niej na siedzeniu, całując ją i dysząc z podniecenia.
- O Boże... Maribeth... Chcę cię, tak bardzo cię chcę... Och, maleńka... Kocham cię...
Podciągnął jej sukienkę i w tej samej chwili spuścił spodnie. Nagle poczuła, jak
dotyka jej podbrzusza, szuka drogi wejścia, rozpaczliwie jej pragnie. Sama także go pragnęła,
aż wreszcie wniknął w głąb jej ciała, a w niej wezbrała fala przyjemności i bólu, Paul zaś,
ledwo się poruszywszy, zadygotał z rozkoszy.
- O Boże... O Boże... Och, maribeth...
Wrócił powoli na ziemię i popatrzył na nią, a ona również spojrzała na niego,
niezdolna uwierzyć w to, co się stało. Wreszcie Paul delikatnie dotknął palcami jej twarzy.
- O Boże, Maribeth, przepraszam... Byłaś dziewicą... Nie mogłem się powstrzymać...
Jesteś taka piękna, a ja tak bardzo cię, no wiesz... Przepraszam, maleńka...
- Wszystko w porządku - uspokoiła go, ciągle czując go w swoim ciele.
Wycofał się powoli i znów ogarnęło go podniecenie, lecz nie miał odwagi zaczynać
wszystkiego od początku; wyjął spod siedzenia ręcznik i pomógł Maribeth zatrzeć ślady, gdy
tymczasem ona czyniła desperackie wysiłki, by nie okazywać zawstydzenia. Wypił łyk dżinu
i podał jej butelkę; tym razem również się napiła, zastanawiając się, czy to właśnie pierwszy
łyk spowodował, że uległa; czy się w nim zakochała i czy on też się w niej zakochał, co to
wszystko znaczy i czy będą teraz ze sobą chodzić.
- Jesteś fantastyczna - rzekł, całując ją i obejmując ramieniem. - Przepraszam, że to się
stało tak nagle. Następnym razem będzie lepiej, obiecuję. Za dwa tygodnie moi rodzice
wyjeżdżają i będziesz mogła mnie odwiedzić.
Nawet nie przyszło mu do głowy, że Maribeth mogłaby nie chcieć. Przyjął, że o
niczym innym nie marzy, i w zasadzie się nie mylił, jednakże ona miała jeszcze zbyt wielki
zamęt w głowie. Cały jej dotychczasowy świat runął przed chwilą w gruzy.
- Czy... czy ty i Debbie...
Nim jeszcze wypowiedziała te słowa, zrozumiała, że mówi głupstwa, a Paul
uśmiechnął się, patrząc na nią z wyższością starszego brata.
- Nie jesteś zbyt doświadczona, prawda? Ile ty właściwie masz lat?
- Dwa tygodnie temu skończyłam szesnaście.
- Cóż, wobec tego jesteś już dorosła.
Zauważył, że cała drży, i zarzucił jej na ramiona swoją marynarkę. Była wstrząśnięta
tym, co zrobili, i zrozumiała, że musi zadać jeszcze jedno pytanie.
- Czy mogę zajść w ciążę?
Sama ta myśl napełniła ją przerażeniem, ale Paul uśmiechnął się uspokajająco.
Maribeth nie miała pojęcia, jak wielkie ryzyko podjęli.
- Nie sądzę. Od pierwszego razu raczej nie. Teoretycznie mogłabyś zajść w ciążę, ale
to bardzo mało prawdopodobne. W przyszłości zachowam odpowiednie środki ostrożności.
Maribeth nie wiedziała, na czym mogą polegać owe środki ostrożności, ale gdyby
zaczęli z sobą chodzić i mieli robić to znowu, na pewno powinni być bardzo, ale to bardzo
ostrożni. Dziecko było ostatnią rzeczą, jakiej w tej chwili pragnęła. Nie chciała też zostać
zmuszona do małżeństwa tak jak jej ciotki. Nagle przypomniały jej się opowieści ojca.
- Jak poznać, czy jest się w ciąży? - spytała naiwnie, gdy Paul zapalał silnik, on zaś
popatrzył na nią, zdumiony jej niewiedzą. Wydawała się taka dojrzała.
- Naprawdę nie wiesz? - spytał ze zdziwieniem, a Maribeth, jak zwykle prostolinijna,
pokręciła przecząco głową. - Nie miałabyś okresu.
Zarumieniła się po same uszy i skinęła głową na znak, że rozumie, choć nie było to
bynajmniej zgodne z prawdą. Nie chciała jednak zadawać Paulowi więcej pytań, by nie uznał
jej za kompletną idiotkę.
Ruszyli w drogę powrotną. Paul prawie się nie odzywał, a później, zatrzymawszy
samochód przed jej domem, rozejrzał się ukradkiem i pocałował ją.
- Dzięki, Maribeth. To był cudowny wieczór.
Coś jej podpowiadało, że utrata dziewictwa zasługuje na lepsze określenie niż
„cudowny wieczór”, lecz zdawała sobie sprawę, że nie ma prawa oczekiwać od Paula niczego
więcej. Popełniła błąd, robiąc to z nim już pierwszego wieczoru, i wiedziała, że będzie mieć
szczęście, jeśli zechce się z nią dalej spotykać, choć powiedział przecież, że ją kocha.
- Ja też miałam miły wieczór - rzekła ostrożnie. - Zobaczymy się w szkole - dodała z
nadzieją w głosie.
Zwróciła Paulowi marynarkę, wyszła z auta i pośpieszyła do drzwi frontowych, które
na szczęście okazały się otwarte. Była za dwie dwunasta. Ucieszyła się, że wszyscy już śpią.
Nie musiała niczego wyjaśniać, odpowiadać na żadne pytania. Powstrzymując łzy, umyła się i
namoczyła sukienkę w wodzie. Mogła zawsze powiedzieć, że ktoś oblał ją ponczem albo że
zrobiło jej się niedobrze.
Włożyła koszulę nocną, dygocąc od stóp do głów, i pośpieszyła do łóżka. Mdliło ją
trochę i leżała w mroku obok Noelle, rozmyślając o wszystkim, co się stało. Może to początek
wielkiej miłości, uspokajała się. Ale nie była wcale tego pewna i nie wiedziała, na ile
poważnie traktuje ją Paul. Zastanawiała się, czy mówił szczerze, gdy powiedział, że ją kocha.
Miała nadzieję, że tak, ale słyszała wiele opowieści o dziewczętach, które straciły
dziewictwo, a później zostały wystawione do wiatru przez facetów, co je do tego zmusili. Ale
Paul do niczego jej nie zmuszał. To była właśnie najbardziej przerażające. Sama chciała z nim
to zrobić. Był to najbardziej wstrząsający aspekt całej sprawy. Chciała się z nim kochać.
Dotknął jej, a ona zaczęła go pragnąć. I wcale nie było jej przykro; po prostu bała się
konsekwencji. Długie godziny leżała w łóżku, pełna lęku, modląc się, by nie okazało się, że
zaszła w ciążę.
Nazajutrz rano przy śniadaniu matka spytała ją, czy dobrze się bawiła, a Maribeth
odpowiedziała, że tak. Najśmieszniejsze, że nikt niczego nie podejrzewał, choć ona sama
czuła się zupełnie inaczej i spodziewała się, że wszyscy natychmiast to zauważą. Była teraz
dorosłą kobietą, straciła dziewictwo i poderwała maturzystę, gwiazdora drużyny futbolowej.
Wprost nie do wiary, że nikt niczego nie zauważył.
Ryan był tego ranka w złym humorze, a Noelle kłóciła się z matką o coś, co zbroiła
zeszłego wieczoru. Ojciec poszedł do warsztatu, choć była sobota; podobno bolała go głowa.
Wszyscy żyli własnym życiem i nikt nie zwracał uwagi, że Maribeth zmieniła się z poczwarki
w motyla, że Kopciuszek znalazł swojego księcia z bajki.
Przez cały weekend bujała w obłokach, ale już w poniedziałek spadła z wielkim
hukiem na ziemię, zobaczywszy przed szkołą Paula obejmującego Debbie Flowers. W
południe plotkowała już o tym cała szkoła. Paul i Debbie pokłócili się, a później pogodzili.
Debbie zrobiła mu piekielną awanturę, bo spędził weekend z inną dziewczyną. Nikt nie
wiedział, kto to taki, ale Debbie w końcu mu przebaczyła i znów z sobą chodzili. Maribeth
była zdruzgotana, lecz zobaczyła Paula dopiero w środę. Wyjmowała coś ze swojej szafki w
szatni i usiłowała odwrócić głowę, ale on zatrzymał się przy niej. Miała nadzieję, że przejdzie
obok bez słowa, ale już od paru dni szukał okazji, by porozmawiać z nią sam na sam.
- Możemy chwilę pogadać? - spytał cicho, patrząc na nią z niepokojem.
- Nie mam teraz czasu... Przykro mi... Jestem już spóźniona na gimnastykę. Może
później.
- Daj spokój, Maribeth. - Ujął ją łagodnie za ramię. - Chciałem cię przeprosić za to, co
się stało... Nie nabierałem cię... Mówiłem prawdę... Myślałem, że z Debbie... Inaczej bym
tego nie robił... Tak mi przykro... To wariatka, ale jesteśmy razem już trzy lata. Nie chciałem
cię skrzywdzić.
Maribeth widziała, że Paulowi naprawdę jest przykro, i o mało się nie rozpłakała.
Dlaczego jest taki miły? Ale gdyby zachował się po chamsku, byłoby jeszcze gorzej.
- Nie przejmuj się mną. Nic mi nie jest.
- Nie wierzę - rzekł z nieszczęśliwą miną, czując coraz silniejsze wyrzuty sumienia.
- Ależ tak - potwierdziła i nagle oczy napełniły jej się łzami. Jaka szkoda, że wszystko
nie potoczyło się inaczej. - Zapomnijmy o tym.
- Pamiętaj: gdybyś potrzebowała mojej pomocy, zawsze możesz na mnie liczyć.
Zastanawiała się, dlaczego to powiedział, i przez cały miesiąc usiłowała o nim
zapomnieć. Ale wszędzie go spotykała: na korytarzach, przed salą gimnastyczną. Miała
wrażenie, że nie może przed nim uciec. A na początku maja, półtora miesiąca po incydencie
w samochodzie, Paul i Debbie ogłosili swoje zaręczyny; postanowili wziąć ślub i w lipcu,
zaraz po ukończeniu szkoły. Tego samego dnia Maribeth odkryła, że jest w ciąży.
Okres opóźniał się zaledwie o dwa tygodnie, ale wymiotowała i zauważyła wiele
niezwykłych symptomów. Powiększyły jej się piersi i stały się bardzo tkliwe; odnosiła
wrażenie, że nagle pogrubiała w talii, poza tym ciągle miała mdłości. Nie mogła uwierzyć, że
jej ciało tak bardzo się zmieniło w tak krótkim czasie. Ale co rano, klęcząc na podłodze
łazienki po kolejnej fali wymiotów i modląc się, by nikt jej nie usłyszał, coraz jaśniej zdawała
sobie sprawę, że nie może wiecznie ukrywać swego stanu.
Nie wiedziała, co robić, do kogo się zwrócić, lecz nie chciała rozmawiać z Paulem.
Wreszcie pod koniec maja udała się do lekarza matki i ubłagała go, by ją zbadał, nie mówiąc
o niczym rodzicom. Zgodził się w końcu po długim wahaniu i potwierdził, że maribeth jest w
ciąży. Przypuszczalnie zaszła w ciążę dokładnie dwa miesiące temu. Paul mylił się: bardzo
łatwo zajść w ciążę „od pierwszego razu”. Zapewniał ją, że to bardzo mało prawdopodobne;
zastanawiała się, czy celowo ją okłamał, czy po prostu gadał głupstwa. Może jedno i drugie.
Tak czy owak, miała wyjątkowego pecha. Siedziała na kozetce, zasłaniając się
prześcieradłem, ze łzami spływającymi po policzkach, a lekarz patrzył na nią ze
współczuciem.
- Wiesz, kto jest ojcem dziecka? - spytał, a wstrząśnięta Maribeth zrobiła jeszcze
bardziej żałosną minę.
- Oczywiście - odpowiedziała, upokorzona i nieszczęśliwa.
Nie miała pojęcia, co robić.
- Ożeni się z tobą?
Pokręciła przecząco głową, aż opadły jej na czoło rude włosy. Nie zdawała sobie
jeszcze w pełni sprawy z konsekwencji swojej odpowiedzi, choć pomysł zmuszenia Paula do
małżeństwa wydał jej się przez chwilę bardzo kuszący.
- Jest zaręczony z inną dziewczyną - rzekła głuchym głosem, a lekarz skinął głową.
- W tej sytuacji może zmienić plany. To się zdarza.
Uśmiechnął się smutno. Współczuł Maribeth. Była miłą dziewczyną, a ta historia
zaważy zapewne na całym jej życiu.
- Nie zmieni planów - wybąkała.
Była klasyczną dziewczyną na jeden wieczór; Paul prawie jej nie znał, choć
powiedział, że gdyby potrzebowała pomocy, zawsze może na niego liczyć. Cóż, w tej chwili
potrzebuje pomocy, lecz nie znaczy to wcale, że Paul poślubi ją tylko dlatego, że zrobił jej
dziecko.
- Kiedy powiesz rodzicom, Maribeth? - spytał rzeczowo lekarz, a ona zamknęła oczy,
czując trwogę na myśl o reakcji ojca.
- Jeszcze nie wiem.
- Chciałabyś, żebym z nimi porozmawiał?
Była to wielkoduszna propozycja, ale Maribeth nie wyobrażała sobie, by lekarz mógł
ją zastąpić. Wiedziała, że prędzej czy później musi to zrobić sama.
- A może... a może pozbyć się dziecka? - spytała odważnie.
Nie była pewna, na czym to polega, ale wiedziała, że kobiety czasem „pozbywają się”
dzieci. Podsłuchała raz rozmowę matki i ciotki na ten temat i pamiętała wyszeptane słowa
„skrobanka”. Kobieta, o której mówiły, o mało nie umarła, ale Maribeth wolałaby śmierć od
nieuniknionej awantury z ojcem.
Lekarz spojrzał na nią surowo.
- To kosztowne, niebezpieczne i niezgodne z prawem.
Nie chcę więcej o tym słyszeć, moja panno. Najprostsze rozwiązanie to urodzić
dziecko i pozwolić je adoptować. Właśnie tak robi większość dziewcząt w twoim wieku.
Dziecko przyjdzie na świat w grudniu. Gdy ciąża stanie się widoczna, powinnaś iść do
szarytek i zostać u nich aż do rozwiązania.
- To znaczy, żeby je komuś oddać?
Sugestia lekarza zabrzmiała bardzo prosto, ale Maribeth podejrzewała, że chodziło o
znacznie bardziej skomplikowaną procedurę.
- Tak - odpowiedział ze współczuciem. Maribeth była młodziutka i naiwna, ale miała
ciało dojrzałej kobiety i właśnie dlatego wpadła w tarapaty. - Na razie nie musisz się jeszcze
ukrywać. Ciąża stanie się widoczna dopiero w lipcu albo sierpniu, może nawet trochę później.
Ale powinnaś powiedzieć rodzicom.
Skinęła głową, odrętwiała, ale co właściwie miała im powiedzieć? Że po balu kochała
się na siedzeniu samochodu z prawie nieznajomym chłopcem, który nie może się z nią
ożenić? Matka mogłaby nawet postanowić zatrzymać niemowlę. Maribeth ubrała się i wyszła
z gabinetu, w ogóle nie wyobrażając sobie, jak rozwiąże problem rodziców. Lekarz obiecał,
że dochowa tajemnicy, i miała do niego zaufanie.
Po południu odszukała w szkole Paula. Za dwa tygodnie zaczynały się matury i
wiedziała, że nie powinna wywierać na niego presji. Wina leżała po obydwu stronach, lecz
Maribeth nie była w stanie zapomnieć o jego obietnicy.
Spacerowali powoli po terenie szkoły, a później usiedli na ławce za salą gimnastyczną,
gdzie się poznali. Wreszcie Maribeth powiedziała Paulowi, że jest w ciąży.
- O cholera! Tylko nie to! - westchnął przeciągle i spojrzał na nią bezradnie.
- To niestety prawda. Przykro mi, Paul. Sama nie wiem, dlaczego ci o tym mówię.
Pomyślałam po prostu, że powinieneś wiedzieć.
Kiwnął głową i milczał przez chwilę, nie znajdując odpowiednich słów.
- Za sześć tygodni biorę ślub - rzekł wreszcie. - Debbie zabije mnie, jeśli się dowie.
Powiedziałem jej, że wszystko, co o tobie słyszała, to kłamstwa i plotki.
- A co słyszała? - spytała z ciekawością Maribeth, zaintrygowana, że do Debbie
dotarły jakieś pogłoski.
- Że byliśmy razem tamtego wieczoru. Mówili jej o tym ludzie, których spotkaliśmy u
Williego. Przedtem zerwałem z Debbie i miałem prawo chodzić, z kim chciałem.
Powiedziałem jej, że to nic ważnego, że nic dla mnie nie znaczyłaś.
Usłyszawszy te słowa, Maribeth poczuła ukłucie w sercu. Zależało mu na Debbie, nie
na niej.
- A nie znaczyłam? - spytała z naciskiem.
Chciała wiedzieć. Miała do tego prawo. Zaszła z nim w ciążę.
Paul patrzył na nią przez chwilę w zamyśleniu, po czym spuścił głowę.
- Wtedy znaczyłaś. Może nie tyle, ile powinnaś, ale bardzo dużo. Piekielnie mi się
podobałaś. Ale w niedzielę Debbie zrobiła mi piekielną awanturę: płakała, mówiła, że traktuję
ją jak szmatę i że po trzech latach chodzenia z nią mam wobec niej pewne zobowiązania, więc
w końcu powiedziałem, że się z nią ożenię po skończeniu szkoły.
- Chcesz tego? - spytała Maribeth, spoglądając na niego i zastanawiając się, kim
właściwie jest i na czym mu naprawdę zależy. W głębi duszy nie sądziła, by Debbie nadawała
się na jego żonę, i była ciekawa, czy Paul zdaje sobie z tego sprawę.
- Sam nie wiem, czego chcę. Ale na pewno nie chcę mieć dziecka.
- Ja też. - Maribeth również nie miała co do tego wątpliwości. Nie wiedziała, czy
kiedykolwiek zechce mieć dziecko, ale na pewno nie teraz, z Paulem. Był rzeczywiście
wyjątkowo przystojny, ale gdy siedzieli razem na ławce, straciła resztkę złudzeń, że może ją
kocha. Nie chciała wychodzić za mąż pod przymusem, nawet gdyby Paul się na to zgodzi.
Nie chciała zostać żoną człowieka, który kłamał na jej temat, udawał, że nic między nimi nie
zaszło, którego w ogóle nie obchodziła. Pragnęła poślubić kogoś, kto byłby dumny, że są
mężem i żoną, dumny, że jest ojcem jej dziecka. Nie kogoś, kogo musiałaby siłą zaciągnąć do
ołtarza.
- Dlaczego się go nie pozbędziesz? - spytał cicho, a Maribeth spojrzała nań ze
smutkiem.
- Chodzi ci o to, żeby je komuś oddać? - Właśnie tak zamierzała postąpić, idąc za
sugestią lekarza.
- Nie. Mam na myśli aborcję. W zeszłym roku jedna z dziewczyn z czwartej klasy
zrobiła sobie coś takiego. Mógłbym się popytać. Może zdołałbym skombinować trochę forsy.
To diabelnie kosztowne.
- Nie, aborcja nie wchodzi w rachubę, Paul. - Stanowcza postawa lekarza odwiodła ją
od tego pomysłu, a poza tym intuicyjnie podejrzewała, że jest to rodzaj morderstwa.
- Chcesz je zatrzymać? - spytał z paniką w głosie. Co powie Debbie? Na pewno
wydrapie mu oczy.
- Nie. Chcę je oddać do adopcji - odpowiedziała Maribeth. Długo się nad tym
zastanawiała i wydawało się to jedynym sensownym rozwiązaniem. - Lekarz mówi, że gdy
ciąża stanie się widoczna, powinnam zamieszkać u szarytek, a one później znajdą dziecku
przybranych rodziców. - Odwróciła głowę i zadała Paulowi dziwne pytanie. - Chcesz je
zobaczyć?
Pokręcił przecząco głową, unikając jej wzroku. Czuł się jak świnia: zdawał sobie
sprawę, że nie potrafi stanąć na wysokości zadania, i ogarnął go lęk. Rozumiał, że nie jest w
porządku wobec Maribeth, lecz nie miał odwagi postąpić jak mężczyzna. I nie chciał stracić
Debbie.
- Przepraszam cię, Maribeth. Czuję się jak prawdziwy skurwysyn.
Chciała powiedzieć, że rzeczywiście jest skurwysynem, ale nie mogła. Chciała
powiedzieć, że go rozumie, ale też nie mogła, bo wcale go nie rozumiała. Nic już nie
rozumiała. Co się właściwie stało? Dlaczego to zrobili? Dlaczego zaszła w ciążę i dlaczego
Paul zamierza poślubić Debbie, a nie ją, choć to ona nosi w sobie jego dziecko? Dlaczego
będzie musiała je urodzić w tajemnicy, u sióstr? Miała zupełny mętlik w głowie.
Siedzieli przez chwilę w milczeniu, po czym Paul odszedł, a Maribeth zrozumiała, że
już nigdy nie zamieni z nim ani słowa. Widziała go później tylko jeden jedyny raz, na dzień
przed końcem roku, i nawet się do niej nie odezwał. Spojrzał na nią, a ona odwróciła się i
ruszyła w drugą stronę; po jej policzkach toczyły się łzy. Nie chciała rodzić jego dziecka. To
było takie niesprawiedliwe, a na dodatek z każdym dniem miała coraz większe mdłości.
W tydzień po zakończeniu roku szkolnego klęczała przed muszlą klozetową,
wymiotując do utraty tchu. Zapomniała zamknąć drzwi i do łazienki wszedł nagle Ryan.
- Przepraszam, siostruniu... O Boże... Jesteś chora?!
Popatrzył na nią ze współczuciem, gdy wtem doznał olśnienia i wszystkiego się
domyślił.
- O cholera! Jesteś w ciąży! - Było to stwierdzenie, nie pytanie.
Maribeth klęczała na podłodze z głową opartą o sedes, a gdy wreszcie wstała, brat
spoglądał na nią oskarżycielskim wzrokiem, bez cienia poprzedniego współczucia.
- Ojciec cię zabije.
- Skąd wiesz, że jestem w ciąży? - Usiłowała mówić lekkim tonem, ale Ryan nie dał
się na to nabrać.
- Kto to?
- Nie twój interes - odpowiedziała, znów czując mdłości, tym razem ze strachu i
zdenerwowania.
- Każ mu lepiej szykować najlepszy garnitur albo pryskać z miasta. Jak się z tobą nie
ożeni, ojciec skuje mu mordę.
- Dzięki za radę - odrzekła i wyszła powoli z łazienki. Wiedziała już, że niedługo się
zacznie. I nie myliła się.
Ryan doniósł o wszystkim ojcu jeszcze tego popołudnia; Bert Robertson wpadł
wściekły do domu i omal nie wyrwał z zawiasów drzwi do pokoju sióstr. Maribeth leżała w
łóżku, a Noelle szlifowała sobie paznokcie, słuchając adapteru. Zaciągnął Maribeth do salonu
i zawołał matkę. Maribeth od dłuższego czasu zastanawiała się, jak powiedzieć o wszystkim
rodzicom, a teraz miała problem z głowy. Wszystko załatwił za nią brat.
Matka płakała, a Ryan stał z ponurą miną, jakby Maribeth jego również naraziła na
przykrości. Ojciec zabronił Noelle wychodzić z pokoju. Przypominał rozjuszonego byka:
biegał tam i z powrotem po salonie, krzycząc na Maribeth, że okryła hańbą całą rodzinę.
Kategorycznie żądał, by powiedziała, kto jest ojcem dziecka. Ale Maribeth była na to
przygotowana . Gdyby nawet zaczęli ją bić, to i tak nie zamierzała tego zdradzić.
Przedtem Paul bardzo jej się podobał; chętnie by się w nim zakochała i zaczęła z nim
chodzić. Ale on nic do niej nie czuł i zamierzał poślubić inną. Maribeth nie chciała rujnować
sobie życia w wieku szesnastu lat, wychodząc za mąż za mężczyznę, który jej nie kochał.
Wolała już urodzić dziecko i oddać je obcym ludziom. Rodzice nie mogli jej zmusić, by
zdradziła im swoją tajemnicę.
- Kto to taki?! - krzyczał raz po raz ojciec. - Nie wypuszczę cię stąd, dopóki mi nie
powiesz!
- Wobec tego spędzimy tu razem dużo czasu - odpowiedziała cicho Maribeth.
Odkąd odkryła, że zaszła w ciążę, tak często się nad tym zastanawiała, że nie przerażał
jej nawet gniew ojca. Była brzemienna. Rodzice dowiedzieli się o tym. Co tak naprawdę
mogli jej zrobić?
- Dlaczego nie chcesz powiedzieć, kto to jest?! Czy to nauczyciel?! Uczeń?! Ksiądz?!
Jeden z kolegów twojego brata?! Mów, do cholery!
- To bez znaczenia. Nie ożeni się ze mną - odrzekła spokojnie, choć sama się dziwiła,
że znajduje w sobie dość siły, by stawić czoło furii ojca.
- Dlaczego?! - ryknął.
- Bo mnie nie kocha i ja go nie kocham. To bardzo proste.
- Dla mnie to wcale nie takie proste! - krzyknął ojciec, wpadając w coraz większą
furię, a tymczasem matka płakała, załamując ręce. Patrząc na nią, Maribeth miała okropne
wyrzuty sumienia. - Wygląda na to, że się przespałaś z pierwszym lepszym łobuzem, nawet
go nie kochając! Co za zgnilizna! Twoje ciotki kochały mężczyzn, z którymi się przespały!
Wyszły za nich za mąż! Mają normalne rodziny i ślubne dzieci! Co właściwie zamierzasz
zrobić z dzieckiem?!
- Nie wiem, tato. Pewnie oddam je do adopcji, chyba że...
- Chyba że co?! Myślisz, że zatrzymasz tego bękarta, robiąc z nas pośmiewisko?! Po
moim trupie!
Matka spojrzała błagalnie na Maribeth, jakby łudziła się jeszcze, że katastrofę można
jakoś odwrócić, choć nie wchodziło to rzecz jasna w rachubę.
- Nie chcę zatrzymać dziecka, tato - rzekła ze smutkiem i rozpłakała się wreszcie. -
Mam szesnaście lat i nie mogę mu nic dać, a nie chcę jeszcze rezygnować z życia. I ja, i
dziecko mamy prawo do odrobiny szczęścia.
- Co za szlachetność! - ryknął ojciec z pianą na ustach. - Szkoda, że nie byłaś taka
szlachetna, nim ściągnęłaś majtki! Popatrz na swojego brata: bez przerwy lata za
dziewuchami i nigdy nie zrobił żadnej bachora! A ty co?! Panna z dzieckiem! Masz dopiero
szesnaście lat i już zmarnowałaś sobie życie!
- Niekoniecznie, tato. Mogę zamieszkać u szarytek, urodzić u nich dziecko, a później
wrócić do szkoły. Mogłabym wrócić po feriach świątecznych. Powiemy, że byłam chora.
- Tere-fere, chora! Myślisz, że ktoś w to uwierzy?! Myślisz, że ludzie się nie
domyślą?! Całe miasto weźmie nas na języki! Co za wstyd! Będą nas wytykać palcami!
- Więc co mam robić? - spytała z nieszczęśliwą miną, zalana łzami. Rozmowa z ojcem
okazała się trudniejsza, niż się spodziewała: nie istniało żadne proste rozwiązanie. - Czego
ode mnie chcesz?! Żebym umarła?! Co się stało, to się nie odstanie! Nie wiem, co robić! Nie
ma innego wyjścia!... - szlochała, ale na ojcu nie robiło to żadnego wrażenia. Patrzył na nią
lodowatym wzrokiem.
- Musisz urodzić dziecko i oddać je do adopcji.
- Chcesz, żebym poszła do sióstr? - spytała Maribeth, żywiąc cichą nadzieję, że
pozwoli jej zostać w domu.
Przerażała ją myśl o zamieszkaniu w klasztorze, z dala od rodziny. Ale jeśli ojciec
każe jej wyjechać, będzie musiała się podporządkować.
- Nie możesz tu zostać - rzekł zdecydowanie. - I nie możesz zatrzymać dziecka. Idź do
szarytek; wrócisz do domu po porodzie. - Wreszcie zadał jej ostateczny cios:
- Do tego czasu nie chcę cię widzieć. I nie chcę, żebyś się widywała z matką ani z
siostrą. - Zdruzgotana Maribeth myślała przez chwilę, że umrze. - Okryłaś hańbą siebie i całą
rodzinę. Nadużyłaś naszego zaufania. Skompromitowałaś siebie i nas. Nigdy o tym nie
zapominaj!
- Czy rzeczywiście popełniłam taką straszliwą zbrodnię, tato? Nigdy was nie
okłamałam, nie oszukałam, nie zadałam wam bólu. Postąpiłam bardzo głupio: jeden jedyny
raz. I co mnie za to spotyka? Muszę żyć z brzemieniem swojego błędu, nie mogę się od niego
uwolnić. Muszę oddać swoje dziecko obcym ludziom! Czy według ciebie to nie
wystarczająca kara?!
Szlochała ze złamanym sercem, ale ojciec był nieugięty.
- To sprawa między tobą a Bogiem. Nie ja cię karzę, tylko On.
- Jesteś moim ojcem. Wyrzucasz mnie z domu. Mówisz, że nie chcesz mnie widzieć,
dopóki nie oddam dziecka... Zabraniasz mi się widywać z matką i siostrą...
Maribeth wiedziała, że matka nigdy nie sprzeciwi się ojcu. Była zbyt słaba, niezdolna
do buntu, całkowicie zdominowana przez męża. Maribeth mogła liczyć tylko na siebie;
wszyscy odwrócili się od niej, podobnie jak przedtem Paul.
- Twoja matka może robić, co jej się podoba! - stwierdził bez przekonania ojciec.
- Robi tylko to, co się tobie podoba! - odpowiedziała buntowniczo Maribeth,
rozwścieczając go jeszcze bardziej. - Dobrze o tym wiesz!
- Wiem tylko, że nas skompromitowałaś! Nie waż się na mnie krzyczeć! Może
myślisz, że narazisz nas na jeszcze większy wstyd, sprowadzając tu swojego bękarta?! Co to,
to nie! Nie spodziewaj się przebaczenia, dopóki nie odpokutujesz za swoje grzechy! Musisz
wypić piwo, którego nawarzyłaś! Jeśli nie chcesz wyjść za mąż za ojca dziecka, nie mogę ci
w niczym pomóc!
Odwrócił się, wyszedł z pokoju i wrócił po pięciu minutach. Maribeth nie znalazła
jeszcze dość sił, by iść do siebie. Ojciec zatelefonował do lekarza, a później do klasztoru
szarytek. Półroczny pobyt u sióstr miał kosztować osiemset dolarów; w cenie mieściło się
także odebranie porodu. Szarytki zapewniły pana Robertsona, że jego córka będzie w dobrych
rękach, że urodzi dziecko w przyklasztornej izbie chorych, w asyście lekarza i akuszerki.
Niemowlę trafi do kochającej rodziny, a córka wróci do domu w tydzień po rozwiązaniu,
chyba że wystąpią jakieś komplikacje.
Ojciec uzgodnił już, że przywiezie Maribeth nazajutrz, i przyniósł osiem
szeleszczących banknotów w białej kopercie. Wręczył ją córce z kamiennym wyrazem
twarzy. Zapłakana pani Robertson wróciła już do swojej sypialni.
- Bardzo zdenerwowałaś matkę - rzekł oskarżycielsko, sobie nie przypisując
najmniejszej winy. - Zabraniam ci mówić cokolwiek Noelle. Wyjeżdżasz, to powinno jej
wystarczyć. Wrócisz za pół roku. Jutro rano sam odwiozę cię do klasztoru. Pakuj się,
Maribeth.
Mówił tonem nie znoszącym sprzeciwu i Maribeth poczuła, jak krew ścina jej się w
żyłach. Chociaż nie zgadzała się często z ojcem, był to w końcu jej dom, jej rodzina, a teraz
kazano jej iść precz. Nie mogła na nikogo liczyć. Przyszło jej nagle do głowy, że gdyby
zrobiła Paulowi histeryczną scenę, może wówczas jakoś by jej pomógł... a nawet ożenił z nią
zamiast z Debbie. Ale teraz było już za późno. Ojciec kazał jej się wynosić. Chciał, żeby
wyjechała jutro rano.
- Co mam powiedzieć Noelle? - spytała zduszonym głosem, ledwo wykrztusiwszy te
słowa.
Targał nią straszliwy żal na myśl o rozstaniu z siostrą.
- Powiedz, że wyjeżdżasz do innej szkoły. Zresztą mów, co chcesz, byle nie prawdę.
Jest jeszcze za młoda.
Skinęła głową, odrętwiałą z bólu, zbyt nieszczęśliwa, by odpowiedzieć. Wróciła do
swojego pokoju i unikając wzroku Noelle wyjęła torbę podróżną. Zapakowała niewiele rzeczy
- kilka koszul, trochę bielizny, parę sukienek, które powinny jeszcze pasować przez jakiś
czas.
- Co robisz? - spytała wystraszona Noelle.
Podsłuchiwała kłótnię toczącą się w salonie, lecz nic z niej nie zrozumiała. Maribeth
odwróciła się i spojrzała na nią, dygocąc na całym ciele, śmiertelnie blada.
- Wyjeżdżam na trochę - odpowiedziała smutno, usiłując wymyślić jakieś
przekonujące kłamstwo, ale po prostu nie miała siły: wszystko było zbyt bolesne, spadło na
nią zbyt nagle. Nie mogła znieść myśli o rozstaniu z siostrą i o mało się przed nią nie
wygadała. W końcu oświadczyła, że wyjeżdża do specjalnej szkoły, bo miała złe stopnie, a
Noelle przytuliła się do niej z płaczem, również przerażona perspektywą rozstania.
- Proszę cię, nie jedź... Nie pozwól ojcu się tam wysłać... Na pewno nie zrobiłaś nic
naprawdę złego... Ja ci przebaczam, Maribeth... Kocham cię... Proszę cię, nie jedź...
Maribeth była jedyną osobą, której Noelle mogła się zwierzyć. Matka była zbyt słaba,
ojciec zbyt zadufany w sobie, a brat zbyt samolubny i głupi. Tylko Maribeth okazywała
zrozumienie dla jej problemów, a teraz Noelle miała ją stracić. Biedna mała była bardzo
nieszczęśliwa: przepłakały pół nocy, a później spały razem na wąskiej leżance, obejmując się
ramionami. Wreszcie wstał nowy dzień - wstał za szybko. O dziewiątej ojciec schował torbę
Maribeth do bagażnika samochodu, a ona wpatrywała się w matkę w rozpaczliwej nadziei, że
okaże ona dość siły, by sprzeciwić się odesłaniu jej do klasztoru. Ale dobrze wiedziała, że
matka nie jest do tego zdolna. Uściskała mocno panią Robertson, myśląc w duchu, jaka to
szkoda, że nie może zostać w domu, że była taka głupia i że miała takiego pecha.
- Kocham cię, mamo - odezwała się zduszonym głosem do tulącej ją matki.
- Przyjadę do ciebie, Maribeth, obiecuję.
Maribeth skinęła głową, nie mogąc wykrztusić słowa, po czym objęła szlochającą
Noelle, która błagała ją, żeby nigdzie nie wyjeżdżała.
- Cicho już...Cicho... - Maribeth chciała być dzielna, lecz sama również się rozpłakała.
- Nie wyjeżdżam na długo. Wrócę na Boże Narodzenie.
- Kocham cię, Maribeth! - zawołała za nią Noelle.
Ryan także wyszedł z domu, ale milczał. Pomachał tylko ręką, a ojciec ruszył w stronę
klasztoru, znajdującego się po drugiej stronie miasta. Kiedy dotarli na miejsce, klasztor wydał
się Maribeth posępny i odstręczający. Ojciec wszedł z nią po schodach i podał jej torbę.
- Uważaj na siebie.
Nie podziękowała mu za to, co zrobił. Mógłby postąpić bardziej wielkodusznie,
mógłby postarać się ją zrozumieć. Mógłby postawić się w sytuacji młodziutkiej córki, która
popełniła okropny błąd, jednakże nie potrafił się wznieść ponad samego siebie, nie miał
dostatecznie szerokich horyzontów.
- Napiszę do ciebie, tato - odezwała się, lecz ojciec milczał. Stali długo przed furtą, aż
wreszcie skinął głową.
- Napisz do matki, jak się czujesz. Będzie się martwić.
Maribeth kusiło, by spytać, czy on też będzie się martwić, lecz nie ośmielała się już
zadawać ojcu żadnych pytań.
- Kocham cię - rzekła cicho, gdy schodził po schodach, ale nie obejrzał się za siebie.
Odjeżdżając uniósł na pożegnanie dłoń, ciągle na nią nie patrząc, a Maribeth pociągnęła za
sznur dzwonka.
Oczekiwanie trwało tak długo, że już chciała zbiec po schodach i uciec do domu. Cóż,
skoro nie miała już domu... Wiedziała, że rodzice nie przyjmą jej z powrotem, dopóki nie
będzie po wszystkim. Wreszcie drzwi otworzyły się i ukazała się w nich młoda zakonnica.
Maribeth przedstawiła się, a szarytanka skinęła głową, po czym wpuściła ją do środka, biorąc
torby. Za Maribeth zatrzasnęła się z hukiem ciężka żelazna furta.
ROZDZIAŁ TRZECI
Maribeth szybko odkryła, że w ogromnym, ponurym klasztorze Zgromadzenia Sióstr
Miłosierdzia Świętego Wincentego a'Paulo przebywają prócz niej jeszcze dwie dziewczyny,
które trafiły tam z tego samego powodu. Obie pochodziły z sąsiednich miejscowości i na
szczęście ich nie znała. Były w bardzo zaawansowanej ciąży, a jedna z nich, nerwowa
siedemnastolatka, urodziła dziecko już nazajutrz po przybyciu Maribeth. Była to
dziewczynka; nie pokazano jej nawet matce i oddano natychmiast rodzinie, która miała ją
adoptować. Wydało się to Maribeth barbarzyństwem, jakby za wszelką cenę próbowano
ukryć jakiś wstydliwy sekret.
Druga dziewczyna miała piętnaście lat i lada chwila spodziewała się rozwiązania.
Jadły posiłki razem z zakonnicami, chodziły z nimi do kaplicy na nabożeństwa oraz nieszpory
i pozwalano im się odzywać tylko w wyznaczonych godzinach. Trzeciego wieczoru Maribeth
dowiedziała się z przerażeniem, że ojcem dziecka jest stryj dziewczyny. Była to bardzo
nieszczęśliwa istota, która drżała z lęku na myśl o czekającym ją porodzie.
Piątej nocy Maribeth usłyszała jej krzyki. Trwały one przez dwie doby; po całym
klasztorze biegały zaaferowane zakonnice, aż wreszcie dziewczynę zabrano do szpitala, gdzie
zrobiono jej cesarskie cięcie. Maribeth pytała o nią; powiedziano jej, że już nie wróci, ale że
urodziła zdrowe dziecko; później przypadkiem usłyszała, że to chłopiec. Po odejściu obu
dziewcząt, zostawszy tylko z zakonnicami, Maribeth poczuła się jeszcze bardziej
osamotniona. Miała nadzieję, że wkrótce pojawią się nowe grzesznice, bo inaczej nie miałaby
nawet z kim porozmawiać. Czytała miejscową gazetę i w dwa tygodnie po przeniesieniu się
do sióstr natknęła się na wzmiankę o ślubie Paula i Debbie. Spędzali teraz miodowy miesiąc,
a Maribeth tkwiła w ponurym klasztorze, pokutując za chwilę słabości. Było to potwornie
niesprawiedliwe, że tylko ona musi ponieść konsekwencje, i im dłużej się nad tym
zastanawiała, tym wyraźniej zdała sobie sprawę, że nie może pozostać u szarytek.
Nie miała dokąd iść, do kogo się zwrócić, ale nie była w stanie znieść duszącej,
jałowo-świątobliwej atmosfery klasztoru. Zakonnice traktowały ją dobrze i zapłaciła im już
sto dolarów. Zostało jej jeszcze siedemset, co miało starczyć na prawie pół roku. Nie
wiedziała, dokąd się udać, ale czuła, że nie może pozostać w tym więzieniu, czekać na
przybycie kolejnych grzesznic, liczyć miesięcy do urodzenia dziecka, które miano jej
natychmiast odebrać, a później wracać grzecznie do domu. Była to zbyt wysoka cena. Chciała
gdzieś wyjechać, żyć pełnią życia, znaleźć pracę, przyjaciół. Potrzebowała świeżego
powietrza, ruchu, gwaru, towarzystwa ludzi. Czuła, że się dusi, że w klasztorze na zawsze
pozostanie zbłąkaną duszyczką, upadłą dziewczyną, która straciła cnotę. Nawet jeśli to było
zgodne z prawdą, potrzebowała trochę słońca i radości, zwłaszcza w okresie ciąży. Nie
wiedziała, dlaczego spotkało ją to, lecz może kryła się w tym jakaś ważna nauka, odrobina
czegoś dobrego; może to był czas, którego nie wolno zmarnować?
U zakonnic stawało się to koszmarem i następnego popołudnia Maribeth oświadczyła
matce przełożonej, że wyjeżdża. Powiedziała, że zamierza odwiedzić ciotkę, i miała nadzieję,
że jej uwierzono. Ale nawet gdyby nie uwierzono, nic nie mogło jej już powstrzymać.
Postanowiła odejść.
Nazajutrz rano o świcie opuściła klasztor z resztą pieniędzy i niewielką torbą
podróżną. Ogarnęło ją upajające uczucie wolności. Nie mogła wrócić do domu, ale mogła
decydować o sobie, odkrywać świat. Jeszcze nigdy nie czuła się tak swobodna i taka silna.
Miała już za sobą straszliwy ból rozstania z najbliższymi i teraz musiała tylko znaleźć
miejsce, gdzie mogłaby zamieszkać do chwili urodzenia dziecka. Wiedziała, że rozsądniej
będzie opuścić miasto, toteż poszła na dworzec autobusowy i kupiła bilet do Chicago. Punkt
docelowy wydał jej się jednak niewiarygodnie odległy; gdyby wysiadła gdziekolwiek po
drodze, zwrócono by jej część pieniędzy za bilet. Chciała uciec, ukryć się gdzieś na pół roku i
urodzić dziecko. Czekała na dworcu, aż wreszcie podstawiono autobus do Chicago. Ruszyli w
drogę, a Maribeth bez żalu patrzyła na znikające za nią miasto rodzinne. I nagle ogarnęło ją
podniecenie na myśl o przyszłości. Przeszłość nie miała jej nic do zaoferowania, podobnie jak
rodzinne miasto. Z nikim się nie przyjaźniła. Tęskniła tylko za matką i siostrą. Wysłała im
pocztówki z dworca autobusowego; przyrzekła podać im swój adres, gdy zatrzyma się gdzieś
na stałe.
- Jedzie pani do Chicago? - spytał kierowca, gdy usiadła, a Maribeth poczuła się nagle
dorosła i bardzo niezależna.
- Może - odpowiedziała z uśmiechem.
Mogła jechać, dokąd chciała, robić, co chciała. Była wolna. Nikt nie miał prawa
niczego jej nakazać i krępowało ją tylko to dziecko, które w sobie nosiła. Była brzemienna od
trzech i pół miesiąca i nie miała jeszcze brzucha, ale czuła, że coś rośnie w jej ciele. Zaczęła
się zastanawiać, co powie ludziom po przyjeździe. Kiedy odkryją, że jest w ciąży, będzie
musiała wytłumaczyć, skąd się wzięła i dlaczego przyjechała sama. Powinna znaleźć jakieś
zajęcie. Umiała niewiele, ale mogła sprzątać, pracować w bibliotece, opiekować się dziećmi,
może pracować jako kelnerka. Podjęłaby się każdej uczciwej pracy. A dopóki jej nie znajdzie,
może żyć z pieniędzy otrzymanych od ojca na pobyt w klasztorze.
O dziesiątej wieczór autobus zatrzymał się w Grinnell. Było gorąco, ale wiał
orzeźwiający wietrzyk. Maribeth miała lekkie mdłości, lecz zjadła kanapkę i poczuła się
lepiej. Pasażerowie wciąż się zmieniali; większość z nich podróżowała między sąsiednimi
miejscowościami i Maribeth była jedyną osobą, która wyruszyła z Onawy. Grinnell
wyglądało malowniczo, czysto i ładnie. Był tam uniwersytet, a w restauracji przy dworcu
autobusowym siedziało wielu młodych ludzi. Lokal kojarzył się trochę ze zwykłym barem dla
kierowców, lecz robił znacznie milsze wrażenie, a kelnerka, która obsługiwała Maribeth,
miała ładne ciemne włosy i była ostrzyżona na pazia. Z uśmiechem postawiła przed nią
hamburgera i koktajl mleczny. Hamburger okazał się pyszny, rachunek niski, a przy kilku
sąsiednich stolikach rozlegały się wesołe śmiechy. Grinnell wydawało się szczęśliwym
miastem i Maribeth nie miała ochoty wstawać i wracać do autobusu, który miał zaraz ruszyć
do Chicago. Kiedy wyszła wreszcie z restauracji, zobaczyła w oknie niewielką wywieszkę:
poszukiwano kelnerek i kelnerów. Spoglądała na nią przez chwilę, po czym wróciła powoli
do restauracji, zastanawiając się, czy uznają ją za wariatkę i czy uwierzą w jej historyjkę.
Popatrzyła na nią z uśmiechem ta sama kelnerka, która ją obsługiwała; w pierwszej
chwili pomyślała, że Maribeth czegoś zapomniała. Maribeth była bardzo onieśmielona i przez
chwilę nie mogła wykrztusić słowa.
- Przyszło mi do głowy... Ja... Zobaczyłam wywieszkę... Chodzi mi o pracę. To
znaczy...
- Chcesz pracować? - uśmiechnęła się kelnerka. - To żaden wstyd. Stawka wynosi dwa
dolary za godzinę. Pracujemy sześć dni w tygodniu po dziesięć godzin. Przychodzimy na
zmianę rano i wieczorem, więc mamy trochę czasu dla dzieci. Jesteś mężatką?
- Nie... ja... Tak... To znaczy byłam. Jestem wdową. Mój mąż zginął w... w Korei.
- Tak mi przykro...
Mówiła najzupełniej szczerze, patrząc Maribeth w oczy. Domyśliła się, że nieznajomej
naprawdę zależy na pracy, i poczuła do niej instynktowną sympatię. Wyglądała strasznie
młodo, ale nic to przecież nie szkodziło: wśród klientów również przeważała młodzież.
- Dziękuję... Z kim mogę porozmawiać o pracy?
- Ze mną. Masz jakąś praktykę?
Maribeth wahała się przez chwilę, czy nie skłamać, po czym pokręciła przecząco
głową, zastanawiając się, czy wspomnieć o dziecku.
- Bardzo mi zależy na pracy.
Miała nadzieję, że ją dostanie, i zaczęły jej drżeć ręce. Nagle zapragnęła tu zostać.
Grinnell spodobało jej się; robiło wrażenie szczęśliwego, radosnego miasteczka.
- Gdzie mieszkasz?
- Jeszcze nigdzie - odparła z dziewczęcym uśmiechem, który chwycił kelnerkę za
serce. - Przed chwilą przyjechałam autobusem. Jeśli mnie pani przyjmie, przyniosę torbę i
poszukam jakiegoś pokoju. Mogłabym zacząć pracę od jutra.
Kobieta uśmiechnęła się. Nazywała się Julie i Maribeth wzbudziła jej sympatię. Miała
w sobie jakiś wewnętrzny spokój i siłę: wydawała się osobą z charakterem i zasadami. Były
to może zbyt daleko posunięte wnioski, zrobiła jednak na kelnerce dobre wrażenie.
- Zabierz swój bagaż z autobusu - powiedziała. - Dziś możesz przenocować u mnie.
Mój syn pojechał do babci w Duluth. Możesz spać w jego pokoju, jeśli nie przeszkadza ci
bałagan. Ma czternaście lat i jest strasznym flejtuchem. Moja córeczka jest dwa lata młodsza.
Jestem rozwiedziona. Ile masz lat? - spytała, prawie jednym tchem, a Maribeth zawołała
przez ramię, że osiemnaście; biegła już po swoją torbę. W dwie minuty wróciła, zdyszana i
uśmiechnięta.
- Na pewno nie sprawię pani kłopotu, jeśli u pani przenocuję? - spytała, podniecona i
uszczęśliwiona.
- Najmniejszego. - Julie uśmiechnęła się i rzuciła jej fartuch. - Zabieraj się do roboty.
Możesz roznosić ze mną potrawy. Kończę o północy.
Praca trwała zaledwie półtorej godziny, lecz okazała się bardzo wyczerpująca:
polegała na dźwiganiu ciężkich tac i dzbanków. Kiedy skończyły, Maribeth nie mogła
uwierzyć, że jest taka zmęczona. W restauracji pracowały oprócz Julie cztery inne kelnerki, a
ponadto kilku pomocników, uczniów szkoły średniej, którzy sprzątali stoły. Chłopcy byli
rówieśnikami Maribeth, a kobiety miały po trzydzieści, czterdzieści lat. Właściciel, Jimmy,
przeszedł niedawno zawał i pojawiał się tylko rano i popołudniu, interesu zaś pilnował jego
syn, kucharz. Julie powiedziała, że umówiła się z nim kilka razy na randkę, lecz nic z tego nie
wynikło. Ciążyło na niej zbyt wiele obowiązków, aby mogła zawracać sobie głowę
romansami; nie miała na to czasu. Wychowywała dwoje dzieci, a jej były mąż od pięciu lat
nie płacił alimentów. Stwierdziła, że wydaje całą swoją pensję na ubrania dla dzieci i opiekę
medyczną, nie wspominając o innych rzeczach, których potrzebowały lub chciały mieć.
- Samotne wychowywanie dzieci to prawdziwy koszmar - mówiła poważnym tonem,
jadąc z Maribeth do domu. - Szkoda, że nikt mnie o tym nie uprzedził przed rozwodem.
Dzieci to ciągłe obowiązki. Możesz być chora, zmęczona, może boleć cię głowa - to bez
znaczenia, i tak musisz się nimi zajmować. Wszystko spoczywa na twoich barkach. Nie mam
tu rodziny... Dziewczyny z restauracji bardzo mi pomagają; czasem przychodzą popilnować
dzieci albo pozwalają mi je zostawić u siebie, jeśli mam randkę. Mąż jednej z koleżanek
często zabiera mojego syna na ryby. Dużo to dla mnie znaczy. Nie można zrobić wszystkiego
samemu. Bóg jeden wie, ile się naharowałam; czasami myślałam już, że się wykończę.
Maribeth słuchała uważnie i słowa Julie zrobiły na niej wielkie wrażenie. Znów
poczuła pokusę, by powiedzieć jej o dziecku, lecz nie ośmieliła się.
- Szkoda, że nie mieliście dzieci - odezwała się ciepło Julie, jakby czytała w jej
myślach. - Ale jesteś za młoda i wyjdziesz jeszcze drugi raz za mąż. Ile miałaś lat, jak go
poślubiłaś?
- Siedemnaście. Wyszłam za niego za mąż zaraz po ukończeniu szkoły. Byliśmy
małżeństwem tylko rok.
- Straszny pech, kochana.
Poklepała Maribeth po ręku i zaparkowała samochód na podjeździe. Mieszkała w
niewielkim mieszkanku na tyłach jednopiętrowego domu; jej córeczka Jessica już spała.
- Nie lubię zostawiać jej samej, ale zwykle jest z nią Jeff. Jest bardzo samodzielna.
Czasami, gdy mam naprawdę mnóstwo roboty, zabieram ją do restauracji, choć szef za tym
nie przepada. - Wedle Julie samotne wychowywanie dzieci to nie żarty. Rozwiodła się
dziesięć lat temu, gdy jej syn miał cztery lata, a córka dwa; później podróżowała sporo po
kraju, ale polubiła Grinnell i miała nadzieję, że Maribeth również je polubi. - To miłe
miasteczko; mieszka tu dużo przyzwoitej młodzieży i trochę ciekawych ludzi z uniwersytetu.
Przychodzą często do restauracji: będą cię uwielbiać.
Pokazała Maribeth łazienkę i pokój syna. Miał na imię Jeffrey i wyjechał na dwa
tygodnie. Powiedziała, że Maribeth może u nich mieszkać, dopóki nie wynajmie pokoju. W
razie potrzeby Julie mogłaby wziąć córkę do siebie i odstąpić Maribeth sypialnię Jessiki, ale
ponieważ w mieście było mnóstwo wolnych stancji dla studentów, na pewno wkrótce
znajdzie się coś odpowiedniego.
Nie pomyliła się. Nazajutrz przed południem Maribeth wyszukała śliczny pokoik do
wynajęcia. Miał zasłony z kwiaciastego różowego perkalu, był malutki, ale przytulny i
słoneczny, cena zaś okazała się niezbyt wygórowana. I znajdował się zaledwie kilka ulic od
restauracji przy dworcu autobusowym, gdzie miała pracować. Maribeth nabrała otuchy:
wreszcie zaczęło jej się układać. Przebywała w Grinnell zaledwie od kilkunastu godzin, ale
już czuła się szczęśliwa. Może sprowadziło ją tu przeznaczenie?
W drodze do pracy wysłała rodzicom pocztówkę z adresem i znów pomyślała o Paulu,
choć wiedziała, że nie ma to żadnego sensu. Zastanawiała się, jak często będzie jeszcze o nim
myśleć, snuć przypuszczenia, co robi i gdzie jest ich wspólne dziecko.
W restauracji jedna z kelnerek dała jej różowy mundurek z białymi mankiecikami i
czysty biały fartuszek. I już po południu Maribeth zaczęła zbierać zamówienia. Stale zerkało
na nią z ciekawością wielu chłopców, a także kucharz, lecz nikt nie robił żadnych
niestosownych uwag. Wszyscy byli przyjacielscy i uprzejmi, kelnerki zaś szeptały między
sobą, że jest wdową. Uwierzyły jej bez zastrzeżeń i nawet nie przyszło im do głowy w to
wątpić.
- Jak ci idzie, dziecko? - spytała późnym popołudniem Julie, na której Maribeth
zrobiła bardzo dobre wrażenie.
Nie obijała się, nie zadzierała nosa i nietrudno było zauważyć, że klienci ją lubią.
Kilku spytało ją o imię, a chłopcy wprost wodzili za nią oczyma. Spodobała się także
właścicielowi, Jimmy'emu, który wpadł tego dnia na parę godzin. Maribeth była czysta,
schludna i robiła wrażenie uczciwej. A ponadto miała jeszcze jedną ogromną zaletę:
sympatyczną, ładną buzię. Nikt nie lubi wiecznie skrzywdzonych starych bab, które nie
znoszą swojej pracy i obsługują klientów, jakby robiły im łaskę. Jimmy chciał, żeby
wszystkie kelnerki zatrudnione w restauracji, młodsze i starsze, były zawsze uśmiechnięte i
radosne. Chciał, żeby stworzyły w lokalu miłą atmosferę. Julie i jej koleżanki umiały to robić,
a Maribeth wcale nie była od nich gorsza. Bardzo się starała, lubiła nową pracę i cieszyła się,
że ją dostała.
Wieczorem wróciła do wynajętego pokoiku, chwiejąc się na nogach ze zmęczenia,
choć ciągle powtarzała sobie, jak bardzo dopisało jej szczęście: bez trudu znalazła pracę i
mieszkanie. Była niezależna i zarabiała na siebie. Mogła nawet wypożyczać książki z
bibioteki i kontynuować naukę. Nie chciała dopuścić, by urodzenie nieślubnego dziecka
zrujnowało jej życie. Przyrzekła sobie, że nie zboczy z obranej drogi. Będzie to krótka
przerwa w życiorysie; później wróci do szkoły i zdobędzie wykształcenie.
Następnego wieczoru w restauracji pojawił się poważny młody człowiek. Julie
twierdziła, że to stały klient, który przychodzi kilka razy na tydzień.
- Coś mi się zdaje, że nie ma ochoty wracać do domu - odezwała się domyślnie. - Nic
nie mówi, nie uśmiecha się, ale jest zawsze grzeczny. Wygląda na miłego chłopca. Chętnie
bym go spytała, co tu właściwie robi i dlaczego nie idzie na kolację do domu. Może stracił
matkę? Musiało go spotkać coś złego. Ma najsmutniejsze oczy, jakie w życiu widziałam.
Podejdź do niego. Może trochę się rozchmurzy?
Pchnęła delikatnie Maribeth w jego stronę. Chłopak stanął przy kontuarze i ledwo
rzucił okiem na kartę: próbował już wszystkich potraw w restauracji i miał swoje ulubione
dania.
- Hej! Co ci podać? - spytała nieśmiało Maribeth, gdy spojrzał na nią z tajonym
zachwytem.
- Klopsiki z ziemniakami - odpowiedział i zarumienił się.
Uderzyła go jej uroda: rude włosy i obfity biust, który starał się omijać wzrokiem.
- A dodatki? Mamy sałatkę warzywną, kukurydzę i szpinak.
- Poproszę kukurydzę - odrzekł i spojrzał na nią uważnie.
Nie widział jej dotąd w restauracji, choć często tu przychodził: trzy, cztery razy w
tygodniu, czasami nawet w niedzielę. Ich posiłki były obfite, smaczne i tanie. Odkąd matka
przestała gotować, tylko tam mógł zjeść porządną kolację.
- Kawę?
- Nie, szklankę mleka. A na deser szarlotkę - odpowiedział niepewnie, jakby się
obawiał, że jej zabrakło.
- Poradzisz sobie z tym wszystkim? - uśmiechnęła się Maribeth. - Podajemy dość duże
porcje.
- Wiem - odparł, odwzajemniając jej uśmiech. - Często tu bywam. Jesteś nowa,
prawda?
Maribeth skinęła głową i zawstydziła się, po raz pierwszy od rozpoczęcia pracy w
restauracji. Podejrzewała, że ten sympatyczny chłopiec jest jej rówieśnikiem, on zaś wydawał
się o tym wiedzieć.
- Tak, jestem nowa. Dopiero co tu przyjechałam.
- Jak ci na imię?
Był bardzo bezpośredni i prostolinijny, ale Julie nie myliła się: miał w oczach coś
okropnie smutnego. Maribeth prawie bała się w nie patrzeć, choć nie mogła się powstrzymać.
Coś ją w nim pociągało: czuła potrzebę dowiedzenia się o nim czegoś więcej.
- Maribeth.
- A mnie Tom. Bardzo mi miło.
- Mnie też.
Odeszła, by zamówić potrawy, a później wróciła z kuchni ze szklanką mleka. Julie już
zaczęła się z niej podśmiewywać: odkąd chłopak przychodzi do restauracji, jeszcze nigdy tak
długo z nikim nie rozmawiał.
- Skąd jesteś? - spytał, gdy przyniosła mleko, a Maribeth odpowiedziała, że z Onawy.
- Dlaczego przeprowadziłaś się do Grinnell?
- Z wielu powodów. Podoba mi się tutaj. Ludzie są bardzo mili. Restauracja jest
fantastyczna. Wynajęłam śliczny mały pokoik. Wszystko jakoś się ułożyło.
Uśmiechnęła się, zdziwiona, że nie czuje przy nim żadnego skrępowania, a gdy
wróciła z kolacją, miał wyraźną ochotę dalej z nią rozmawiać; interesowała go znacznie
bardziej niż klopsiki.
Jadł je bez pośpiechu, po czym zamówił drugą porcję i następną szklankę mleka, co
jak dotąd jeszcze nigdy mu się nie zdarzyło. W trakcie posiłku opowiadał Maribeth o
łowieniu pstrągów na muchę, aż wreszcie spytał, czy kiedyś to robiła.
Rzeczywiście, parę lat temu wybrała się z ojcem i bratem nad potok, ale nie
przepadała za łowieniem ryb. Najbardziej lubiła siedzieć nad wodą, rozmyślając lub czytając
książkę, gdy tymczasem ojciec i brat wędkowali.
- Mogłabyś wybrać się kiedyś ze mną na ryby - zasugerował i oblał się rumieńcem,
myśląc, dlaczego tak długo z nią rozmawia.
Odkąd wszedł do restauracji i po raz pierwszy ją zobaczył, nie był w stanie oderwać
od niej wzroku. Zostawił spory napiwek i przez chwilę stał niezdecydowany przy kontuarze.
- Cóż, dzięki. Wkrótce znów tu wpadnę.
Wyszedł, a Maribeth zauważyła, że jest wysoki i szczupły. Był niezwykle przystojny,
lecz najwyraźniej nie miał przewrócone w głowie. I wydawał się bardzo młody: kojarzył się
raczej z bratem niż chłopcem, którym mogłaby się zainteresować. Cóż, nawet gdyby miała
już go więcej nie zobaczyć, miło się z nim rozmawiało.
Przyszedł również w niedzielę i przeżył głęboki zawód, gdy nie zastał Maribeth, która
miała tego dnia wolne. Później pojawił się w poniedziałek.
- Szkoda, że wczoraj cię nie było - rzekł zamawiając pieczonego kurczaka. Miał
zdrowy apetyt i wydawał na jedzenie sporo pieniędzy. Przychodził tak często do restauracji,
że Maribeth zaczęła się zastanawiać, czy mieszka z rodzicami.
- Mieszkasz sam? - spytała ostrożnie. Postawiła przed nim talerz z kurczakiem, po
czym nalała mu szklankę mleka, nie dopisując do rachunku. Dawali w końcu darmowe
dolewki kawy, a Jimmy z pewnością nie zbankrutuje, fundując szklankę mleka jednemu ze
stałych klientów.
- Nie, z rodzicami... Ale... cóż... żyjemy jakby osobno. Moja mama jakoś straciła serce
do gotowania. Jesienią wraca do pracy. Jest nauczycielką w szkole średniej. Przez długi czas
miała tylko zastępstwa, ale teraz znowu weźmie cały etat.
- Czego uczy?
- Angielskiego, literatury, historii. Jest chyba całkiem niezła. Zadaje mi zawsze
mnóstwo lektur spoza programu - dodał, wznosząc oczy do góry, choć nie wydawał się tym
szczególnie zmartwiony.
- Szczęściarz z ciebie. Ja musiałam przerwać na jakiś czas naukę i mogę mieć kłopoty
z nadrobieniem zaległości.
- Byłaś na studiach czy w szkole średniej? - spytał z zaciekawieniem.
Ciągle starał się odgadnąć, ile ma lat. Wydawała się starsza, a jednak miał dziwne
wrażenie, że jest jego rówieśnicą.
- W szkole średniej - odparła, a Tom pomyślał, że na pewno była w czwartej klasie. -
Muszę przerobić samodzielnie trochę materiału, nim wrócę do szkoły po Bożym Narodzeniu.
Powiedziała to z pewnym zażenowaniem. Tommy zastanawiał się, dlaczego przerwała
naukę, lecz nie ośmielił się o to spytać.
- Jeśli chcesz, pożyczę ci trochę książek. Mógłbym nawet wyciągnąć coś od matki.
Byłaby uszczęśliwiona. Jest wielką zwolenniczką samokształcenia. Lubisz szkołę?
Maribeth skinęła głową, on zaś zorientował się po wyrazie jej oczu, że mówi prawdę.
Był w niej autentyczny głód wiedzy, którego nie zdołała nigdy w pełni zaspokoić. W upalny
dzień poszła do biblioteki pożyczyć kilka lektur na przyszły rok, by w grudniu nie mieć
zaległości.
- Który przedmiot lubisz najbardziej? - spytała, zabierając brudne talerze.
Na deser zamówił kruche ciasto z jagodami. Była to ich specjalność, a on za nim
przepadał.
- Angielski - odrzekł, gdy postawiła przed nim ciasto.
Czuła lekki ból w plecach, lecz mimo to wciąż stała i gawędziła z Tommym. Tak
dobrze im się rozmawiało.
- Bardzo lubię literaturę. Czasami przychodzi mi do głowy, że dobrze byłoby zostać
pisarzem. Matce sprawiłoby to wielką przyjemność. Ojciec chce, żebym przejął po nim firmę.
- Co to za firma? - spytała zaintrygowana Maribeth.
Był sympatycznym, przystojnym chłopcem, a mimo to wydawał się taki osamotniony.
Nigdy nie przychodził z przyjaciółmi, nigdy też nie śpieszył się do domu. Zastanawiała się, co
się za tym kryje.
- Hurtownia artykułów spożywczych - wyjaśnił. - Założył ją mój dziadek. Był
farmerem, a potem zaczął handlować różnymi produktami. To dość ciekawe zajęcie, ale
wolałbym pisanie. Mógłbym też zostać nauczycielem, jak mama.
Wzruszył ramionami i znów wydał jej się bardzo młody. Lubił Maribeth i nie
krępowały go jej pytania. Sam również zadałby jej chętnie kilka pytań, ale postanowił na
razie tego nie robić. Nim wyszedł, zapytał tylko, kiedy będzie miała wolne.
- W piątek.
Skinął głową, zastanawiając się, czy się zdziwi, jeśli zaprosi ją na spacer albo do
podmiejskiego kąpieliska.
- Masz czas w piątek po południu? Rano muszę pomóc ojcu, ale mógłbym przyjechać
po ciebie koło drugiej. Będę miał furgonetkę. Moglibyśmy się wybrać nad rzekę albo nad
jezioro, popływać albo połowić ryby.
Czekał na odpowiedź, a na jego twarzy malowała się trwożna nadzieja.
- Dobrze, ale to ty zdecydujesz, co będziemy robić.
Zniżyła głos, by nikt nie usłyszał, i podała mu swój adres. Nie wahała się ani przez
chwilę. Wzbudził jej zaufanie i czuła się przy nim zupełnie swobodnie i bezpiecznie. Po
krótkiej rozmowie nabrała instynktownej pewności, że Tommy Whittaker jest jej
przyjacielem.
- Umówiłaś się z nim na randkę? - spytała z dziwnym uśmiechem Julie, gdy Tom
wyszedł. Jedna z dziewcząt podsłuchała, że zaprosił Maribeth na ryby, i wszystkie kelnerki
chichotały i plotkowały. Lubiły młodziutką Maribeth, lubiły również Toma. Odkąd zeszłej
zimy zaczął odwiedzać restaurację, wydawał się bardzo tajemniczą postacią. Nigdy z nikim
nie rozmawiał; po prostu przychodził i zamawiał kolację. Ale przy Maribeth niezwykle się
ożywił i rozgadał.
- Skądże znowu! - zaprzeczyła skwapliwie. - Nie umawiam się na randki z klientami -
dodała z cnotliwą miną, ale Julie wcale jej nie uwierzyła.
- Możesz się nie krępować. Jimmy nie zwraca na to uwagi. Tommy to miły chłopiec i
chyba wpadłaś mu w oko.
- Tylko z nim rozmawiałam. Mówi, że jego matka nie lubi gotować, więc przychodzi
do nas na kolacje.
- Zdążył ci już opowiedzieć swój życiorys, co?
- Daj spokój! - odpowiedziała rozbawiona Maribeth i poszła do kuchni po hamburgery
dla grupki uczniów.
Ale wracając z ciężką tacą, uśmiechnęła się skrycie na myśl o piątku.
ROZDZIAŁ CZWARTY
W piątek Tom przyjechał po Maribeth już o wpół do dwunastej. Czekała na niego w
starych dżinsach i obszernej koszuli po ojcu. Podwinęła nogawki do pół łydki i zaplotła włosy
w kucyki. Wyglądała dzięki temu prawie jak czternastolatka, a luźna koszula maskowała
powiększający się brzuch. Już od paru tygodni nie mogła dopiąć spodni.
- Cześć! Wyrwałem się wcześniej, niż się spodziewałem! Powiedziałem ojcu, że jadę
na ryby: uznał to za świetny pomysł i zwolnił mnie.
Pomógł Maribeth wsiąść do furgonetki; w drodze zatrzymali się przy małym sklepiku,
by kupić kanapki na lunch. Tommy wybrał sandwicza z wołowiną, a Maribeth z tuńczykiem.
Były to duże, domowe kanapki; kupili także sześć puszek coli i pudełko herbatników.
- Masz ochotę na coś jeszcze? - spytał Tommy, podniecony towarzystwem Maribeth.
Była ładna, żywa i miała w sobie coś bardzo dojrzałego. Nie mieszkała z rodzicami i
pracowała; wydawała się dzięki temu starsza i doroślejsza.
Kupiła dwa jabłka i batonik czekoladowy, a Tom uparł się, żeby zapłacić. Próbowała
mu wcisnąć połowę pieniędzy, ale nawet nie chciał o tym słyszeć. Wysoki i szczupły, podążył
za nią do furgonetki, niosąc zakupy i podziwiając jej zgrabne nogi.
- Jak to się stało, że tak szybko wyprowadziłaś się z domu? - spytał, gdy jechali w
stronę jeziora.
Nie znał jeszcze historyjki o rzekomym wdowieństwie Maribeth i podejrzewał, że jej
rodzice zmarli albo zginęli w jakimś wypadku. Młodzi ludzie w ich wieku rzadko przerywają
naukę i wyprowadzają się z domu. Maribeth otaczała aura pewnej tajemniczości; musiało się
w tym kryć coś niezwykłego.
- Cóż... Tak jakoś wyszło. - Spoglądała chwilę przez okno, po czym znów popatrzyła
na Tommy'ego. - To długa historia.
Wzruszyła ramionami, przypominając sobie poranek, gdy opuściła dom i odjechała do
klasztoru. Było to wyjątkowo ponure miejsce i cieszyła się z każdego dnia spędzonego w
Grinnell. Tu przynajmniej czuła, że żyje, pracowała, była samodzielna, a teraz poznała Toma.
Może zostaną przyjaciółmi? Zaczynała widzieć przed sobą jakąś przyszłość. Kilkakrotnie
telefonowała do domu, ale matka za każdym razem płakała i nie pozwalała jej rozmawiać z
Noelle. A podczas ostatniej rozmowy stwierdziła, że lepiej byłoby, gdyby Maribeth pisała
zamiast dzwonić. Cieszyli się, że jest zdrowa i że jakoś sobie radzi, ale ojciec wciąż się na nią
gniewał i nie chciał z nią rozmawiać, dopóki „nie pozbędzie się kłopotu”. Matka nie nazywała
dziecka Maribeth inaczej niż „kłopotem”.
Westchnęła, zastanawiając się nad tym wszystkim, a później znów spojrzała na Toma.
Wyglądał sympatycznie i schludnie; nagle poczuła ochotę, by trochę mu się zwierzyć.
- Doszło do piekielnej awantury i ojciec kazał mi się wyprowadzić. Chciał, żebym
została w Onawie, ale po kilku tygodniach zrozumiałam, że po prostu nie mogę. Więc
przyjechałam do Grinnell i znalazłam pracę.
Przedstawiła rozstanie z rodzicami jako coś bardzo prostego, pomijając ból, cierpienie
i rozpacz, jakich jej to przysporzyło.
- Nie zostaniesz tu na stałe? - spytał niepewnie, bo Maribeth powiedziała mu już, że
wróci do szkoły po Bożym Narodzeniu.
- Nie. Muszę się dalej uczyć - stwierdziła rzeczowym tonem. Jechali krętą szosą w
kierunku jeziora; przybory wędkarskie leżały w bagażniku furgonetki.
- Dlaczego nie pójdziesz do szkoły tutaj?
- Nie mogę - odrzekła, nie mając ochoty tego tłumaczyć. Postanowiła zmienić temat i
popatrzyła na Toma, zastanawiając się, dlaczego tak unika swojej rodziny.
- Masz rodzeństwo? - spytała mimochodem, gdy przybyli na miejsce, i znów uderzyło
ją, jak niewiele o nim wie. Zgasił silnik i spojrzał na nią. Przez chwilę panowało milczenie.
- Miałem siostrę - odpowiedział cicho. - Nazywała się Annie. Skończyła pięć lat.
Umarła w Boże Narodzenie.
Wysiadła z furgonetki, nie mówiąc nic więcej, i poszedł do bagażnika po wędkę.
Maribeth patrzyła na niego i zastanawiała się, czy to właśnie śmierć siostry wywołała ból tak
łatwo dostrzegalny w jego oczach i czy to dlatego przestał jadać kolację z rodzicami.
Wysiadła i ruszyła za Tomem w stronę jeziora. Znaleźli spokojny zakątek na krańcu
piaszczystej plaży, a Tom zdjął dżinsy, zostając w spodenkach kąpielowych, i zaczął rozpinać
koszulę. Maribeth przypomniał się na moment Paul, lecz nie było między nimi żadnego
podobieństwa. Absolutnie żadnego. Paul wydawał się bardziej obyty i wyrobiony życiowo, a
poza tym był już żonaty i należał do bezpowrotnie minionej przeszłości. Tommy miał w sobie
coś zdrowego, czystego i jakby niewinnego: Maribeth sama się dziwiła, że czuje doń taką
sympatię.
Usiadła koło niego na piasku, a on zaczął zakładać przynętę na haczyk.
- Jaka była twoja siostra? - spytała cicho.
Tom nie uniósł wzroku, dalej skupiając się na przynęcie.
- Annie?
Popatrzył prosto w słońce, po czym na chwilę zamknął oczy. Wreszcie spojrzał na
Maribeth. Nie chciał o tym rozmawiać, a jednak miał ochotę otworzyć przed nią serce.
Wiedział, że zostaną przyjaciółmi, ale nie chciał, by na tym się skończyło. Miała śliczne nogi,
piękne oczy i zniewalający uśmiech, a poza tym była szalenie zgrabna. Pragnął służyć jej
pomocą, gdyby jej potrzebowała, i odnosił wrażenie, że tak właśnie jest w tej chwili, choć nie
był pewien dlaczego. Miała w sobie coś niesłychanie bezbronnego: czuł, że bardzo łatwo ją
zranić.
- Była śliczna: miała wielkie błękitne oczy i jasne, prawie białe włosy. Wyglądała jak
aniołek... choć bywała też złośliwa jak mały diabełek. Tuż przed jej śmiercią ulepiliśmy
wielkiego bałwana... - Oczy zaszkliły mu się łzami i potrząsnął głową. Po raz pierwszy
rozmawiał z kimś o Annie i przychodziło mu to z wielkim trudem.
- Strasznie mi jej brakuje - rzekł cichym, głuchym głosem, a Maribeth pogładziła go
delikatnie po ręce.
- Nie wstydź się płakać... Na pewno bardzo za nią tęsknisz. Długo chorowała?
- Dwa dni. Myśleliśmy, że to grypa albo zwykłe przeziębienie, a ona miała zapalenie
mózgu. Lekarze nie mogli nic zrobić. Po prostu umarła. To ja powinienem był umrzeć
zamiast niej. Dlaczego właśnie ona? Dlaczego takie małe dziecko? Miała dopiero pięć lat,
nigdy nikomu nie wyrządziła krzywdy, napełniała cały dom radością. Miałem dziesięć lat, jak
się urodziła; była mięciutka i ciepła jak szczeniaczek...
Uśmiechnął się na wspomnienie Annie i przysunął do Maribeth, odkładając wędkę.
Dziwne, ale jakoś dobrze się poczuł, rozmawiając w tej chwili o siostrze, jakby na mgnienie
oka przywoływało ją to z powrotem do życia. Nigdy z nikim o niej nie rozmawiał. Nikt nie
poruszał z nim tego tematu, on wiedział, że nie może się otworzyć przed ojcem ani matką.
- Twoi rodzice na pewno bardzo to przeżyli - rzekła domyślnie Maribeth, prawie jakby
znała Whittakerów.
- Tak. Po śmierci Annie wszystko się jakoś rozpadło. Rodzice przestali ze sobą
rozmawiać, przestali rozmawiać ze mną. Nigdzie nie wychodzą. Nikt się nie uśmiecha. Nigdy
jej nie wspominają. Mama prawie nie gotuje, a ojciec wraca z pracy dopiero o dziesiątej
wieczór. Żadne z nas nie może wytrzymać w domu bez Annie. Jesienią mama bierze w szkole
cały etat. Wraz ze śmiercią Annie stało się z nami coś złego. Umarła nie tylko ona, my także.
Nie znoszę siedzieć w domu. Jest taki ciemny i pusty.
Maribeth słuchała, nie przerywając, a potem wzięła go za rękę. Spoglądali w
milczeniu na jezioro.
- Kiedy o niej myślisz, czy masz czasami wrażenie, że jest z tobą? - spytała,
wyczuwając jego ból.
Wyobrażała sobie śliczną małą dziewczynkę, którą tak bardzo kochał; rozumiała,
jakim ciosem była dla niego jej śmierć.
- Czasami. Zdarza się, że rozmawiam z nią w środku nocy. Może to głupota, ale mam
niekiedy wrażenie, że mnie słyszy.
Maribeth skinęła głową. Rozmawiała w ten sposób ze swoją babką po jej śmierci i
bardzo jej to pomogło.
- Na pewno cię słyszy, Tommy. Na pewno cały czas na ciebie patrzy. Może jest teraz
szczęśliwa, kto wie?... Może nie wszyscy ludzie muszą być z nami na zawsze?... Może są w
naszym życiu tylko gośćmi?... Spełniają swoją rolę szybciej niż inni... Nie muszą żyć sto lat,
by czegoś dokonać. Robią wszystko błyskawicznie... To trochę tak... - Szukała z wysiłkiem
właściwych słów; ostatnio dużo się nad tym zastanawiała. - To trochę tak, jakby zatrzymali
się przy nas na chwilę i coś nam dawali, coś cennego, dobrego, jakąś mądrość: właśnie po to
przybywają na ten świat. Annie czegoś was nauczyła: kochać, współczuć, rozumieć innych...
Dała wam to z siebie. Nauczyła was tego wszystkiego, a potem odeszła. Może po prostu nie
musiała przebywać tu dłużej? Coś wam ofiarowała, a później mogła ruszyć w dalszą drogę...
Była kimś niezwykłym... Dostaliście od niej wspaniały podarunek i nikt wam go nigdy nie
odbierze.
Skinął głową, zastanawiając się nad jej słowami. Brzmiało to rozsądnie, a mimo to
wciąż nie mógł się uwolnić od straszliwego żalu po stracie siostry. Ale po rozmowie z
Maribeth poczuł się nieco lepiej. Naprawdę rozumiała, ile wycierpiał.
- Szkoda, że nie została z nami dłużej - powiedział i westchnął. - Szkoda też, że jej nie
znałaś. - Uśmiechnął się. - Dopiero miałaby o czym rozmawiać: czy mi się podobasz, czy
jesteś ładna, czy ja ci się podobam. Ta mała diablica nieraz dała mi się we znaki.
Matribeth roześmiała się, żałując, że nie znała Annie. Ale gdyby dziewczynka żyła,
ona w ogóle nie spotkałaby Toma. Nie przychodziłby kilka razy na tydzień do restauracji;
jadłby kolację w domu, z rodziną.
- Co by o nas powiedziała? - spytała prowokacyjnie, podejmując grę.
Lubiła Toma i dobrze się z nim czuła, gdy siedzieli razem na piasku. Dostała
niedawno surową lekcję na temat ludzi i przyrzekła sobie, że już nigdy nikomu nie zaufa, ale
w głębi duszy wiedziała, że Tommy Whitaker jest inny, lepszy niż Paul.
- Powiedziałaby, że mi się podobasz. - Uśmiechnął się nieśmiało i Maribeth po raz
pierwszy zauważyła piegi na jego nosie. Były malutkie i w jaskrawych promieniach słońca
wydawały się prawie złote. - Często przesadzała, ale tym razem miałaby rację.
Annie natychmiast by wyczuła, że Maribeth bardzo mu się podoba. Wydawała się
znacznie dojrzalsza od koleżanek ze szkoły i była naprawdę śliczna.
- Chybaby cię polubiła. - Uśmiechnął się ciepło, położył się na piasku i spoglądał na
Maribeth z nie ukrywanym zachwytem. - Masz w Onawie jakiegoś chłopaka?
Postanowił zapytać o to wprost, żeby wiedzieć, jak sprawy stoją, a Maribeth zawahała
się chwilę. Przemknęło jej przez myśl, by opowiedzieć Tomowi historyjkę o mężu poległym
na wojnie koreańskiej, ale po prostu nie była w stanie skłamać. W razie potrzeby mogła
wytłumaczyć to później.
- Nie, naprawdę nie.
- Ale coś w tym rodzaju?
Tym razem zdecydowanie potrząsnęła głową.
- Chodziłam z kimś, i zdawało mi się, że go lubię, ale się pomyliłam. A zresztą i tak
niedawno się ożenił.
Tom był zaintrygowany. Starszy mężczyzna?
- Martwisz się? Martwisz się, że się ożenił?
- Nie, naprawdę...
Martwiła się tylko, że zostawił ją z dzieckiem, którego nie mogła wychować i w
istocie rzeczy nie chciała. Tym bardzo się martwiła, ale nie powiedziała nic Tommy'emu.
- A tak w ogóle ile ty masz właściwie lat?
- Szesnaście - odpowiedziała, po czym odkryli, że ich urodziny przypadają w odstępie
zaledwie kilku tygodni.
Choć w równym wieku, byli w zupełnie odmiennej sytuacji. Tommy, aczkolwiek
niewiele rozmawiał z rodzicami, miał jednak rodzinę, dom, jesienią rozpoczynał nowy rok
szkolny. Natomiast Maribeth straciła grunt pod nogami i za niespełna pięć miesięcy miała
urodzić dziecko człowieka, który nigdy jej nie kochał. Na myśl o tym ogarniał ją potworny
lęk.
Po chwili Tommy wszedł po kolana do wody; Maribeth podążyła za nim. Zarzucił
spławik i stali przez pewien czas obok siebie, a później, gdy wreszcie się znudził, wrócili na
brzeg, rezygnując z wędkowania. Tommy poszedł popływać, a Maribeth została na plaży.
Czekała siedząc na piasku; po powrocie zapytał, dlaczego się nie kąpie. Był upalny,
słoneczny dzień i zimna woda przyjemnie go orzeźwiła. Chętnie by z nim popływała, ale nie
chciała, żeby zauważył jej uwydatniający się już brzuch. Przez cały czas chodziła w koszuli
ojca, a przed wejściem do wody zdjęła tylko dżinsy.
- Umiesz pływać? - spytał, a Maribeth roześmiała się. Zrobiło jej się trochę głupio.
- Tak, ale jakoś nie mam dzisiaj ochoty. Zresztą boję się jezior. Nigdy nie wiadomo,
co żyje w tej czarnej wodzie.
- Nonsens. Dlaczego się nie wykąpiesz? Nie ma tu nawet ryb. Sama widziałaś, nie
złapałem ani jednej.
- Może następnym razem - odpowiedziała, kreśląc palcami linie na piasku.
Zjedli lunch w cieniu rozłożystego drzewa, rozmawiając o swoich rodzinach i
wspominając dzieciństwo. Maribeth opowiedziała Tomowi o Ryanie i Noelle; mówiła, że
według jej ojca najważniejsi są synowie, a córki powinny czym prędzej wychodzić za mąż i
rodzić dzieci. Ona natomiast chciała coś w życiu osiągnąć, zostać nauczycielką, adwokatką
albo pisarką; nie miała ochoty łapać na gwałt męża zaraz po szkole.
- Mówisz zupełnie jak moja mama - uśmiechnął się. - Poślubiła ojca dopiero sześć lat
po ukończeniu szkoły średniej. Najpierw poszła na studia i zrobiła dyplom, później pracowała
przez dwa lata jako nauczycielka. Ja przyszedłem na świat siedem lat po ślubie, a Annie
dziesięć lat po mnie. Rodzicom niełatwo było pracować i wychowywać dzieci, ale mama
uważa wykształcenie za coś bardzo ważnego. Zawsze powtarza, że człowiek jest wart tyle, ile
ma w głowie.
- Chciałabym, żeby moja mama tak uważała, ale słucha we wszystkim ojca. Według
niej dziewczęta nie potrzebują studiować. Rodzice nie chcą, żebym poszła na uczelnię.
Ryanowi pewnie by pozwolili, ale on woli pracować w warsztacie ojca. Gdyby nie kolano,
pojechałby do Korei; tata twierdzi, że jest świetnym mechanikiem.
Wiesz, zawsze czułam, że jestem od nich inna. - Zaczęła mówić o rzeczach, o których
nigdy z nikim nie rozmawiała. - Oni patrzą na życie zupełnie inaczej; nie interesuje ich to, na
czym mnie zależy. Chcę się uczyć, chcę zdobyć wykształcenie, mieć ciekawą pracę. Nie
zamierzam wychodzić za mąż i rodzić tuziny dzieci. Chcę do czegoś dojść. W domu wszyscy
uważają mnie za wariatkę. - Wyczuwała, że Tommy tak nie myśli, bo wychowywał się wśród
ludzi podzielających jej poglądy. Miała dziwne wrażenie, że urodziła się przypadkowo w
niewłaściwej rodzinie, co skazało ją na wieczną samotność. - Noelle pewnie w końcu im się
podporządkuje. Kłóci się z ojcem, ale nie jest zbyt samodzielna. Skończyła dopiero trzynaście
lat, ale już ma hopla na punkcie chłopców.
Mimo owego hopla Noelle nie zaszła jakoś w ciążę z Paulem Browne'em na siedzeniu
jego samochodu, toteż Maribeth uzmysłowiła sobie, że nie ma prawa krytykować siostry.
- Koniecznie powinnaś poznać moją mamę, Maribeth. Chybabyś ją polubiła.
- Na pewno. - Popatrzyła z ciekawością na Toma. - A ona? Polubiłaby mnie? Matki na
ogół nie przepadają za dziewczętami, które podobają się ich synom.
Skądże znowu, pani Whittaker tylko chwilowo nie przepadałaby za Maribeth; już za
parę miesięcy, zobaczywszy jej brzuch, zapałałaby do niej gwałtowną miłością. Nie, Maribeth
nie mogła jej poznać. Za miesiąc ciąża stanie się widoczna i dalsze spotkania z Tommym
przestaną wchodzić w rachubę. Jeszcze nie wiedziała, co mu powie, ale będzie musiała coś
wymyślić, bo mógłby przyjść do restauracji i bardzo się zdziwić. Może uraczy go historyjką o
mężu poległym w Korei, choć brzmiało to niewiarygodnie głupio. Chętnie powiedziałaby mu
prawdę, ale nie mogła. Prawda była zbyt okropna, zbyt wstydliwa, zbyt kompromitująca. Na
pewno już nigdy by się z nią nie spotkał. Za kilka tygodni i tak sama przestanie się z nim
widywać; powie, że chodzi teraz z kimś innym. A później Tommy wróci do szkoły, będzie
zajęty, pewnie zakocha się w jakiejś trzecioklasistce, jakiejś ślicznej harcerce, którą jego
rodzice dobrze znają...
- Hej, o czym myślisz? - spytał nagle Tommy.
Maribeth błądziła myślami gdzieś daleko, wyobrażając sobie galerię młodych zalotnic,
które będą zabiegać o względy Tommy'ego. - Miałaś taką smutną minę. Coś się stało?
Wiedział, że coś ją gryzie, ale znali się zbyt krótko, by mógł się domyślić, co to
takiego. Chciał jej pomóc, bo dzięki niej po raz pierwszy od wielu miesięcy sam poczuł się
lepiej.
- To nic... Myślałam przez chwilę o niebieskich migdałach... Nic się nie stało... - Po
prostu rośnie mi brzuch: pryszcz, drobnostka.
- Przejdziemy się?
Obeszli połowę jeziora, skacząc z kamienia na kamień, brodząc w wodzie, stąpając po
miękkim piasku. Było to malownicze niewielkie jezioro, a w drodze powrotnej Tommy
zaproponował wyścig. Biegali po równej, piaszczystej plaży; mimo swoich długich,
zgrabnych nóg Maribeth nie miała żadnych szans. Wreszcie padli bez tchu na piasek i
spoglądali w niebo, zmęczeni i uśmiechnięci.
- Jesteś bardzo dobra - stwierdził protekcjonalnie Tommy, a Maribeth się roześmiała.
Miała wrażenie, że są bratem i siostrą.
- Już cię doganiałam, tylko potknęłam się o kamień!
- Tere-fere kuku! Byłaś kilometr z tyłu!
- Miałeś przewagę na starcie! I to o kilka metrów! Właściwie można powiedzieć, że
oszukiwałeś! - śmiała się Maribeth.
Leżeli blisko siebie, a tom spoglądał na nią, podziwiając jej urodę.
- Nieprawda! - bronił się i nagle zapragnął ją pocałować.
- Następnym razem cię pokonam! Jeszcze zobaczysz!
- Aha! Założę się, że nawet nie umiesz pływać!
Wspaniale było tak się z nią droczyć, leżeć koło niej, przebywać z nią. Często się
zastanawiał, jak to właściwie jest, kochać się z dziewczyną. Chętnie by się o tym przekonał,
najlepiej z Maribeth... ale choć miała w sobie dużo kobiecości, wydawała się zarazem jakby
czysta, nie zbrukana i bał się jej dotknąć. Przewrócił się na brzuch, by nie spostrzegła, jak na
niego działa. Ona zaś leżała dalej koło niego na plecach i nagle poczuła w sobie coś
niezwykłego. Było to lekkie łaskotanie w brzuchu, bardzo dziwne, jakby coś zatrzepotało w
niej skrzydłami, coś malutkiego, ćma albo motyl. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie czuła, ale
natychmiast się domyśliła, co to jest... Pierwsze oznaki życia... dziecko...
- Dobrze się czujesz?
Tommy patrzył na nią z troską. Przez chwilę miała niezwykłą, nieswoją minę, jakby
coś ją zabolało albo wytrąciło z równowagi.
- Wszystko w porządku - odpowiedziała cicho, nagle zdumiona tym, co się stało.
Ponownie dotarło do niej z całą mocą, że jest w ciąży, że jej dziecko jest rzeczywiste,
żywe, że pędzi nieubłaganie naprzód. Przed kilkoma dniami zastanawiała się, czy nie pójść do
ginekologa, by się upewnić, że nie ma komplikacji, ale nie znała w Grinnell żadnego lekarza,
a poza tym nie bardzo ją było na to stać.
- Czasami wydajesz się jakby nieobecna duchem - rzekł Tommy, zastanawiając się, o
czym myślała, gdy miała taki dziwny wyraz buzi. Chciałby wiedzieć o niej wszystko.
- Myślę o różnych rzeczach... o rodzicach, siostrze...
- Dzwonisz do nich?
Maribeth wydawała się intrygująca, tajemnicza; podniecało go to.
- Piszę. Tak jest lepiej. Jak telefonuję, ojciec się wścieka.
- Musiałaś go naprawdę porządnie wkurzyć.
- To długa historia. Kiedyś ci opowiem. Może następnym razem. - Pod warunkiem, że
będzie jakiś „następny raz”.
- Kiedy masz wolne?
Nie mógł się już doczekać następnego spotkania. Lubił jej towarzystwo; urzekał go jej
zapach włosów, wyraz oczu, gładkość skóry, gdy trzymał ją za rękę albo przypadkiem
potrącił; podobało mu się jej poczucie humoru, poglądy. Podobało mu się w niej absolutnie
wszystko.
- W niedzielę wieczorem, a później w środę, ale za to cały dzień.
- Wybierzemy się w niedzielę do kina? - spytał z nadzieją w głosie, a Maribeth
uśmiechnęła się.
Jeszcze nigdy nie była z chłopcem w kinie. Koledzy ze szkoły wcale się nią nie
interesowali, chyba że takie nieapetyczne kreatury jak David O'Connor. Nie umawiała się z
nikim na randki... nawet z Paulem. Było to coś nowego i fajnego: naprawdę robiła postępy.
- Chętnie.
- Wpadnę po ciebie do restauracji, jeśli nie masz nic przeciwko temu. A w środę
moglibyśmy znowu tu przyjechać albo wybrać się gdzieś indziej.
- Bardzo mi się tu podoba - odpowiedziała Maribeth, rozglądając się po jeziorze.
Później popatrzyła na Toma i widać było, że mówi szczerze.
O szóstej po południu, gdy słońce zaczęło się chylić ku zachodowi, pojechali w stronę
miasta. Tommy chętnie zaprosiłby Maribeth na kolację, ale obiecał matce, że pomoże jej
zmontować nową biblioteczkę na książki, Liz zaś postanowiła tym razem coś ugotować, co
ostatnio rzadko się zdarzało. W związku z tym Tommy przyrzekł wrócić do domu przed
siódmą.
Za dwadzieścia siódma dotarł do niewielkiego domku, gdzie Maribeth wynajmowała
pokój. Wysiadła z żalem z furgonetki, nie mając ochoty się z nim rozstawać.
- Dzięki za wspaniałe popołudnie. - Już od wielu lat nie spędziła równie przyjemnego
dnia, a Tommy okazał się wyjątkowo miły. Pojawił się w jej życiu jak za zrządzeniem
opatrzności. - Było naprawdę fajnie.
- Tak. - Uśmiechnął się, patrząc w błyszcące, zielone oczy Maribeth. Było w nich coś
świetlistego, hipnotycznego. Marzył o tym, by ją pocałować. - Jutro wieczorem wpadnę do
restauracji. Kiedy kończysz pracę?
- Dopiero o północy - odpowiedziała z żalem.
Chętnie spędzałaby czas wyłącznie z Tomem, przynajmniej do końca Lata. Później i
tak wszystko się zmieni, choć na razie wolałaby udawać, że tak nie będzie. Kiedy poczuła w
sobie ruchy dziecka, zrozumiała, że jej dni są policzone.
- Odwiozę cię po pracy do domu.
Rodzice Toma nie sprzeciwiali się, gdy wychodził późno wieczorem, a poza tym
zawsze mógł powiedzieć, że idzie do kina na nocny seans.
- Świetnie - uśmiechnęła się Maribeth i pomachała mu ręką, gdy odjeżdżał.
Uszczęśliwiony Tommy ruszył w stronę domu i za pięć siódma wkroczył z uśmiechem
do jadalni.
- Dlaczego jesteś taki rozpromieniony? Złowiłeś w jeziorze wieloryba? - spytała
matka, która kończyła właśnie nakrywać do stołu.
Upiekła rostbef, ulubione danie ojca, i Tommy miał dziwne wrażenie, że szczególnie
pragnie sprawić mu przyjemność.
- Nie... nic nie złapałem... Popływałem trochę.
Z kuchni rozchodziły się smakowite zapachy: Liz przygotowała także ciepłe bułeczki,
puree ziemniaczane i słodką kukurydzę, ulubione danie całej rodziny, nie wyłączając Annie.
Jej nieobecność wydawała się dzisiaj mniej bolesna niż zazwyczaj, bo po rozmowie z
Maribeth Tommy czuł znaczną ulgę. Chętnie pomówiłby o tym z matką, ale wiedział, że to
niemożliwe.
- Gdzie tata?
- Obiecał wrócić o szóstej, więc chyba coś musiało go zatrzymać. Pewnie lada chwila
się pojawi. Powiedziałam mu, że kolacja będzie o siódmej.
W godzinę później John nie wrócił, w firmie nikt nie odbierał telefonu, rostbef
wysechł w piekarniku na wiór, a rozwścieczona matka milczała, zaciskając wargi.
Kwadrans po ósmej zasiadła z Tommym do kolacji, po czym o dziewiątej pojawił się
wreszcie ojciec. Najwyraźniej wypił trochę za dużo i był w znakomitym nastroju.
- No, no, no! Moja ukochana żonusia postanowiła dla odmiany coś ugotować! -
oznajmił wylewnie. Usiłował cmoknąć Liz w policzek, lecz zachwiał się i spudłował. - Mamy
dziś jakieś święto?
- Miałeś wrócić o szóstej! - rzekła ponuro Liz. - Mówiłam ci, że kolacja będzie o
siódmej. Najwyższy czas, żebyśmy znowu zaczęli jadać posiłki razem.
Słysząc te słowa, Tommy wpadł na chwilę w panikę, ale nie wyglądało na to, by wizja
wspólnych kolacji miała się szybko ziścić, toteż postanowił nie martwić się na zapas, że nie
będzie mógł spotykać się z Maribeth.
- Chyba po prostu zapomniałem. Nie gotujesz już od tak dawna, że nawet nie
pamiętam, jak to jest.
Nie miał szczególnie zawstydzonej miny; usiadł przy stole, usiłując udawać
trzeźwiejszego, niż był. Rzadko mu się zdarzało wrócić do domu w takim stanie, ale w ciągu
ostatnich siedmiu miesięcy wiódł tak ponure życie, że chętnie przyjął zaproszenie ze strony
kilku pracowników, którzy wybierali się na kieliszek whisky.
Liz bez słowa postawiła przed nim talerz, a on spojrzał na nią zdziwionym wzrokiem.
- Dlaczego rostbef jest taki wypieczony, kochanie. Przecież wiesz, że lubię krwisty.
Chwyciła talerz, zsunęła mięso do pojemnika na śmieci, po czym wrzuciła z brzękiem
naczynie do zlewu.
- Wracaj do domu wcześniej - wycedziła przez zęby. - Mięso było krwiste przed
dwiema godzinami.
Popatrzył na nią ze zbolałą miną.
- Przepraszam, Liz.
Odwróciła się i spojrzała na niego od zlewu, zapominając o obecności Toma. Rodzice
nieustannie o nim zapominali, jakby opuścił ich razem z Annie. Przestali się nim interesować;
byli zbyt wytrąceni z równowagi.
- To chyba już nieważne, prawda, John? Nic, co dotąd się liczyło, nie ma już
znaczenia. Skapitulowaliśmy.
- Wszystko może się jeszcze zmienić - rzekł cicho Tommy. Tego popołudnia Maribeth
dodała mu otuchy i pragnął się nią podzielić z rodzicami. - Jesteśmy ciągle jedną rodziną, a
Annie byłaby smutna, gdyby wiedziała, co się z nami dzieje. Dlaczego nie mielibyśmy
spędzać razem więcej czasu? Niekoniecznie co wieczór, przynajmniej kilka razy w miesiącu.
- Powiedz to ojcu - rzekła chłodno Liz, odwróciła się plecami i zaczęła zmywać.
- Za późno, synu. - Ojciec poklepał Toma po plecach, po czym zniknął w sypialni.
Liz skończyła zmywać, a później montowała z Tommym nową biblioteczkę.
Potrzebowała jej na podręczniki szkolne. Prawie się nie odzywała, ograniczając się do spraw
związanych z instrukcją montażu, po czym podziękowała mu i poszła do sypialni. W ciągu
ostatnich siedmiu miesięcy bardzo się zmieniła, utraciła całą swoją miękkość i ciepło,
stwardniała, a w jej oczach widać było tylko rozpacz, ból i smutek. Śmierć Annie całkowicie
ją zdruzgotała.
Kiedy weszła do sypialni. John spał w ubraniu na łóżku. Patrzyła nań przez dłuższą
chwilę, po czym odwróciła się i zamknęła za sobą drzwi. Może to, co się dzieje między nimi,
nie ma już znaczenia? Kilka miesięcy temu lekarz definitywnie orzekł, że nie będzie mieć
więcej dzieci. Nie było sensu nawet próbować. Ostatni poród dokonał zbyt wielkich
spustoszeń. Skończyła już czterdzieści siedem lat, a przecież nawet wcześniej, gdy była
młodsza, miała trudności z zajściem w ciążę. Lekarz nie krył, że to beznadziejna sprawa.
Nie sypiała już z Johnem. Od nocy poprzedzającej śmierć Annie, gdy przekonywali
się nawzajem, że jest tylko przeziębiona, mąż nawet jej nie dotknął. Wciąż obwiniali się o
śmierć córki i Liz czuła odrazę na myśl, że mogłaby się z nim kochać. Nie miała na to
najmniejszej ochoty, nie chciała już nigdy angażować się emocjonalnie i czuć straszliwego
bólu po utracie ukochanej osoby. Odnosiło się to nawet do męża i syna. Zaczęła ich traktować
z lodowatą obojętnością, maskując tym sposobem ból. John nie ukrywał swojego bólu - a
cierpiał katusze. Czuł, że utracił nie tylko ukochaną córeczkę, lecz także i żonę i syna; nie
miał do kogo się zwrócić, nie miał komu się zwierzyć, nie miał gdzie znaleźć pocieszenia.
Mógłby zdradzać Liz, ale nie chciał tego robić z pierwszą lepszą kobietą. Pragnął
niemożliwego: żeby zaczęli żyć na nowo.
Kiedy składała swoje rzeczy, poruszył się na łóżku. Wyszła do łazienki, przebrała się
w koszulę nocną i nim zgasiła światło, obudziła Johna.
- Włóż piżamę - odezwała się tonem pielęgniarki troszczącej się o pacjenta, a nie
kochającej żony.
Usiadł na skraju łóżka, a po chwili, gdy rozjaśniło mu się w głowie, popatrzył na żonę.
- Przepraszam za swój dzisiejszy wyskok, Liz. Chyba po prostu zapomniałem, że masz
przygotować kolację. Może byłem trochę zdenerwowany, że próbujemy zacząć wszystko od
początku? Sam nie wiem. Nie chciałem psuć tego wieczoru.
Zrobił to jednak. Całe ich życie popsuło się. Annie odeszła na zawsze. już nigdy nie
zobaczą swojej małej córeczki.
- Nieważne - odpowiedziała, nie przekonawszy ani jego, ani siebie. - Zjemy razem
kolację kiedy indziej - dodała nieszczerze.
- Naprawdę? To byłoby świetnie. Szkoda, że przestałaś gotować.
W ciągu minionego roku Liz, John i Tommy wyraźnie stracili na wadze. Ostatnie
miesiące były dla nich prawdziwym koszmarem i odbiły się także na ich wyglądzie. John się
postarzał, a Liz chodziła ze zmizerowaną posępną twarzą.
John wyszedł do łazienki i przebrał się w piżamę, po czym wrócił, czysty i schludny, i
położył się koło żony. Jednakże Liz odwróciła się od niego plecami, sztywna i niechętna.
- Liz? - odezwał się w mroku. - Wybaczysz mi kiedyś?
- Nie ma niczego do wybaczenia, nie zrobiłeś nic złego - odrzekła martwym głosem.
- Może gdybym wezwał tamtej nocy lekarza... gdybym nie powiedział, że to tylko
przeziębienie...
- Doktor Stone twierdzi, że niczego by to nie zmieniło - odparła bez przekonania Liz.
- Przepraszam - powtórzył John, krztusząc się łzami, i położył dłoń na jej ramieniu.
Ale nie poruszyła się; wydawała się jeszcze sztywniejsza i jeszcze bardziej odległa. - Tak
strasznie mi przykro, Liz...
- mnie też - rzekła cicho, ale nie odwróciła się i nie popatrzyła na męża. Nie wiedziała,
że płacze cicho w świetle księżyca, a on nie widział jej łez wsiąkających powoli w poduszkę.
Dwoje ludzi, którzy toną w ciszy w dwóch różnych oceanach.
Tommy, leżąc owej nocy w łóżku i myśląc o rodzicach doszedł do wniosku, że nie ma
żadnej nadziei, by się znów odnaleźli. Przeżyli zbyt wielką tragedię, zbyt dużo wycierpieli,
nie potrafili się otrząsnąć z żalu. Tommy stracił nie tylko siostrę, lecz także dom i rodziców.
Jedyną rzeczą, która dodawała mu otuchy, gdy leżał w ciemności, była perspektywa spotkania
z Maribeth... Myślał o jej długich nogach i jasnorudych włosach, o jej śmiesznej starej
koszuli, o wyścigu nad brzegiem jeziora... Myślał o tysiącu rzeczy, a później zapadł powoli w
sen i przyśniła mu się Maribeth, która szła powoli po plaży, trzymając za rękę Annie.
ROZDZIAŁ PIĄTY
W niedzielę Tommy zabrał Maribeth na „Stąd do wieczności” z Burtem Lancasterem i
Deborah Kerr. Film bardzo im się podobał. Podczas seansu Tom obejmował Maribeth
ramieniem; jedli prażoną kukurydzę i batoniki czekoladowe. Maribeth popłakała się, a po
wyjściu z kina zgodzili się, że był to wspaniały film.
Pojechali do domu i umówili się na środę po południu, a Maribeth spytała
mimochodem, jak udała się kolacja z rodzicami.
- Nieszczególnie - odpowiedział Tom zamyślony. - W gruncie rzeczy było
koszmarnie. Ojciec zapomniał wrócić na czas do domu. Zdaje się, że wybrał się do baru z
kilkoma pracownikami. Krótko mówiąc, wołowina się zeschła, mama wpadła w furię, a ojciec
wrócił do domu pijany. Nie był to szczególnie udany wieczór. - Tommy roześmiał się: kolacja
zakończyła się tak straszliwym fiaskiem, że należało zachować filozoficzny spokój. - Rodzice
ostatnio bez przerwy się kłócą. Wściekają się, bo nie mogą nic zmienić, a nie są w stanie
sobie pomóc.
Maribeth skinęła współczująco głową; usiedli na schodach od frontu. Starsza pani,
która wynajęła Maribeth pokój, szczerze ją lubiła i nie miała nic przeciwko temu. Twierdziła,
że Maribeth jest zbyt szczupła, co już wkrótce miało się zmienić, a i teraz niezupełnie było
zgodne z prawdą. Maribeth już przybierała na wadze, ale ciągle udawało jej się to ukryć,
chociaż fartuszek, który nosiła w pracy, z każdym dniem wybrzuszał się coraz bardziej.
- Co będziemy robić w środę? - spytał Tommy. - Znów pojedziemy nad jezioro?
- Zgoda. Mogłabym przygotować lunch, nawet u siebie w restauracji. Co ty na to?
- Świetnie.
- Na co miałbyś ochotę?
- Ty zdecyduj. Nie jestem wybredny.
Chciał tylko być z Maribeth. Kiedy siedzieli obok siebie na schodkach, czuł
oszałamiającą bliskość jej ciała, ale wciąż nie mógł się zdobyć na to, by ją pocałować.
Podobała mu się niemal do bólu, lecz nie potrafił pokonać nieśmiałości. Maribeth wyczuła
jego napięcie i źle je zrozumiała. Przyszło jej do głowy, że ma to coś wspólnego z jego
rodzicami.
- Może z czasem wszystko się ułoży? - próbowała uspokoić Toma. - Minęło dopiero
siedem miesięcy. Powinieneś dać im szansę. Gdy twoja mama wróci do pracy, na pewno
będzie lepiej.
- Albo gorzej - odpowiedział ze zmartwioną miną. - Prawie przestanie bywać w domu.
Za życia Annie pracowała tylko dorywczo, a teraz chyba doszła do wniosku, że nie musi
siedzieć cały czas w domu. Ma zresztą rację. Zwykle wracam ze szkoły nie wcześniej niż o
szóstej.
- Myślisz, że twoi rodzice będą mieć jeszcze dzieci? - spytała Maribeth, nie wiedząc,
w jakim są wieku, ale Tommy pokręcił przecząco głową.
Zastanawiał się już nad tym i uznał to za niemożliwe.
- Mama jest chyba trochę za stara. Skończyła czterdzieści siedem lat; poza tym, gdy
rodziła Annie, były jakieś komplikacje. Nie wiem nawet, czy chcieliby mieć jeszcze jedno
dziecko. Nigdy o tym nie wspominali.
- Rodzice rzadko mówią o takich rzeczach przy dorastających synach - uśmiechnęła
się Maribeth, a Tom trochę się zawstydził.
- Oczywiście, masz rację.
Umówili się na środę po południu, a Tommy obiecał wpaść do restauracji w
poniedziałek albo we wtorek. Julie już się domyśliła, że Maribeth chodzi z Tomem, i gdy się
pojawiał, zawsze trochę z niej żartowała, ale bez złych intencji: wszystkie kelnerki cieszyły
się, że Maribeth przyjaźni się z kimś tak miłym.
Pożegnał ją wreszcie, przestępując z nogi na nogę; rzadko czuł się tak niezręcznie w
jej towarzystwie, ale nie chciał postępować zbyt pochopnie, zbyt śmiało, by nie uznała go za
zwykłego podrywacza. Chwila rozstania przedłużała się nieznośnie. W końcu Maribeth
zamknęła delikatnie drzwi i poszła z zamyśloną miną na górę do swojego pokoju,
zastanawiając się, jak powiedzieć mu prawdę.
Jak się okazało, przyszedł do restauracji już następnego wieczoru, a przez kolejne dwa
dni odwoził Maribeth po pracy do domu. A w środę, przed wycieczką nad jezioro, poszedł
wcześnie rano na grób Annie.
Chodził tam od czasu do czasu, by go uporządkować, usunąć opadłe liście i opielić
posadzone koło niego kwiaty. Robił to dla Annie i dla matki, która nie była w stanie
odwiedzać cmentarza; za dużo ją to kosztowało.
Czasem, krzątając się, rozmawiał z Annie; tym razem opowiadał jej o Maribeth, o jej
urodzie, zaletach. Miał chwilami wrażenie, że siostra siedzi nad nim na drzewie, a on gawędzi
z nią o ostatnich wydarzeniach.
- Jest śliczna... Ma piękną cerę i długie nogi... Nie umie pływać, ale świetnie biega. Na
pewno by ci się spodobała.
Uśmiechnął się, porównując w myślach Maribeth i swoją małą siostrzyczkę. Odnosił
chwilami wrażenie, że gdyby Annie dożyła szesnastu lat, byłaby taka jak Maribeth -
prostolinijna, uczciwa i bezpośrednia. Obie miały cięty język i duże poczucie humoru.
Skończył porządkować grób, myśląc o tym, co usłyszał od Maribeth: że niektórzy ludzie
zjawiają się w naszym życiu, by ofiarować nam jakiś cudowny dar, podarunek. „Nie wszyscy
muszą być z nami na zawsze” - powiedziała, a jemu po raz pierwszy śmierć Annie nie wydała
się okrutnym nonsensem. Może była tylko gościem w ich życiu?... Szkoda tylko, że bawiła na
ziemi tak krótko...
Niewielki grób Annie w cieniu drzewa nabrał wreszcie czystego i schludnego
wyglądu. Tommy odczytał jej imię na nagrobku: Annie Elizabeth Whittaker, i jak zwykle
poczuł ukłucie w sercu. Na płycie wyrzeźbiono jagniątko, na którego widok napływały mu
zawsze łzy do oczu.
- Cześć, maleńka! - szepnął na koniec. - Wkrótce znowu cię odwiedzę... kocham cię...
Wciąż rozpaczliwie za nią tęsknił, zwłaszcza po wizytach na cmentarzu, i
przyjechawszy po Maribeth był wyciszony i milczący, a ona od razu to zauważyła.
- Coś nie w porządku? - spytała zmartwiona. - Co się stało?
- Nic szczególnego. - Ujęło go, że Maribeth spostrzegła zmianę jego nastroju, i
odpowiedział po chwili: - Postanowiłem dzisiaj uporządkować... no, wiesz... grób Annie...
Zaglądam tam od czasu do czasu... Mama chce, żeby ładnie wyglądał, a zresztą i tak lubię tam
chodzić... A ona nie może tego znieść. - Uśmiechnął się nagle i popatrzył na Maribeth. Znów
była w luźnej koszuli, lecz tym razem miała na sobie szorty i sandały. - Opowiedziałem Annie
o tobie, choć pewnie i tak cię zna.
Znów czuł się swobodnie z Maribeth i chętnie jej się zwierzał. Nie wahał się, nie
wstydził. Miał wrażenie, że Maribeth jest kimś bardzo bliskim: jak siostra, z którą wspólnie
dorastał przez wiele lat.
- Przyśniła mi się którejś nocy - odezwała się, a Tommy spojrzał na nią, zaskoczony.
- Mnie też. Widziałem was obie nad jeziorem i czułem wielki spokój.
Maribeth skinęła głową.
- W moim śnie Annie mówiła, że powinnam się tobą zaopiekować, a ja jej to
obiecałam... To trochę jak łańcuch... łańcuch ludzi... Ona odeszła, pojawiłam się ja... Annie
prosiła, żebym miała na ciebie oko... Po mnie może przyjdzie ktoś inny... A potem... To taki
wieczny pochód ludzi, którzy przesuwają się przez nasze życie. Rozmawialiśmy już kiedyś o
tym... Nic nie trwa wiecznie, ale zawsze ktoś nam towarzyszy... Nic nie stoi w miejscu,
wszystko płynie jak rzeka. Czy to brzmi głupio?
Popatrzyła na niego, zastanawiając się, czy jej filozoficzne dywagacje nie są
idiotyczne, ale Tom tak nie uważał. Oboje nad wiek dojrzali, choć z różnych przyczyn.
- Nie, nie głupio. Tylko trudno mi się zgodzić z tym, co mówisz o ludziach, którzy
pojawiają się w naszym życiu i odchodzą. Wolałbym, żeby Annie była ciągle wśród nas, i nie
chciałbym, żeby po tobie przyszedł ktoś inny. Czy to coś złego?
- Czasem po prostu nie można zostać, trzeba ruszyć w dalszą drogę, tak jak Annie. Nie
zawsze istnieje możliwość wyboru.
Maribeth miała jednak wybór. Ona i jej dziecko na razie są ze sobą związani, lecz
kiedyś Maribeth może ruszy w dalszą drogę, a dziecko rozpocznie własne życie w swoim
własnym świecie, z innymi rodzicami. W tej chwili wydawało się, że w życiu nie ma niczego
stałego.
- Nie podoba mi się to, Maribeth. W którymś momencie ludzie muszą wreszcie gdzieś
się zatrzymać.
- Jedni tak, inni nie. Niektórzy po prostu nie mogą. Musimy ich kochać, dopóki to
możliwe, i uczyć się od nich, korzystając z okazji.
- A my? - spytał Tommy, dziwnie poważnie jak na szesnastolatka. Ale Maribeth też
była poważną młodą kobietą. - Myślisz, że możemy się czegoś od siebie nauczyć?
- Może. Może właśnie w tej chwili potrzebujemy siebie nawzajem - odpowiedziała
rozsądnie.
- Dużo mnie już nauczyłaś: że muszę się pogodzić ze śmiercią Annie, kochać ją,
gdziekolwiek teraz jest, że dała mi coś cennego.
- Ty też mi pomogłeś - rzekła ciepło Maribeth, ale nie wyjaśniła, w jaki sposób, i
Tommy zastanawiał się nad jej słowami. Kiedy jechali w stronę jeziora, znów poruszyło się w
niej dziecko. Dziwny trzepot motylich skrzydeł powtórzył się już kilkakrotnie i zaczęła się do
niego przyzwyczajać. Było to zupełnie nowe uczucie, nawet dość przyjemne.
Kiedy znaleźli się nad jeziorem, Tommy rozłożył koc, a Maribeth wyjęła z kosza
jedzenie. Przygotowała kanapki z jajkiem i szczypiorkiem i upiekła ciasto czekoladowe; poza
tym przyniosła torbę owoców, butelkę mleka, które ostatnio piła w dużych ilościach, i kilka
butelek wody sodowej. Oboje byli bardzo głodni i natychmiast zjedli lunch, a później leżeli
na kocu i gawędzili, tym razem o szkole, o przyjaciołach Toma, o rodzicach, o swoich
planach. Tommy opowiadał, że był raz z ojcem w Kalifornii i na Florydzie; zamawiali
artykuły spożywcze u tamtejszych farmerów. Maribeth jeszcze nigdy nie wyjeżdżała z
rodzinnego miasta i chętnie zobaczyłaby Nowy Jork i Chicago. Oboje pragnęli także zwiedzić
Europę, choć Maribeth nie wierzyła, że kiedykolwiek będzie to możliwe. Nie widziała
perspektyw na dalekie podróże i nawet wyjazd do Grinnell był dla niej wielką przygodą.
Rozmawiali również o wojnie koreańskiej i o ludziach, którzy podczas niej polegli.
To, że Ameryka uczestniczy w kolejnej wojnie, choć niedawno zakończyła poprzednią,
wydawało im się szaleństwem. Oboje pamiętali atak Japończyków na Pearl Harbour: mieli
wówczas po cztery lata. Ojca Toma nie wcielono do wojska z powodu wieku, lecz Bert
Robertson walczył pod Iwo Jimą. Matka Maribeth bardzo się o niego niepokoiła, ale w końcu
wrócił cały i zdrowy.
- Co byś zrobił, gdyby ci kazano iść na wojnę? - spytała Maribeth, a Tommy zmieszał
się trochę.
- Teraz czy jak skończę osiemnaście lat?
Była to bardzo realna perspektywa, gdyby wojna miała potrwać jeszcze dwa lata.
- Nieważne. Poszedłbyś?
- Naturalnie. Musiałbym.
- Gdybym była mężczyzną, nigdy bym tego nie zrobiła. Nienawidzę wojny -
stwierdziła zdecydowanym tonem, a Tommy uśmiechnął się. Maribeth bywała naprawdę
zabawna. Wyrażała bez ogródek swoje poglądy, niekiedy dość niekonwencjonalne.
- Mówisz tak, bo jesteś dziewczyną. Mężczyźni nie mają wyboru.
- Może kiedyś zdobędą się na to, by odmawiać służby w wojsku? Kwakrzy nie
uczestniczą w wojnach. Podziwiam ich za to.
- Może się po prostu boją? - zasugerował Tommy, ulegając obiegowym opiniom, ale
Maribeth nie miała ochoty ich akceptować.
Nie akceptowała niczego, w co naprawdę nie wierzyła.
- Nie wierzę, że się boją. Są po prostu konsekwentni i wierni swoim ideałom. Gdybym
była mężczyzną, odmówiłabym pójścia na wojnę - powtórzyła uparcie. - Wojna to głupota.
- Na pewno byś nie odmówiła - uśmiechnął się Tommy. - Walczyłabyś jak wszyscy.
Byłby to twój obowiązek.
- Może pewnego dnia mężczyźni zbuntują się przeciwko tym tak zwanym
obowiązkom? Może przestaną wypełniać ślepo rozkazy i zaczną myśleć?
- Wątpię. Gdyby tak się stało, zapanowałby chaos. Dlaczego jedni mężczyźni mieliby
walczyć, a inni nie? I co mieliby zrobić ci, którzy odmawiają służby? Uciec? Ukryć się
gdzieś? To niemożliwe. Zostaw wojnę facetom, Maribeth. Mężczyźni wiedzą, co robią.
- Otóż to! Obawiam się, że nie wiedzą. Gdy tylko zaczyna im się nudzić, pakują nas w
nową wojnę. Zastanów się tylko: dopiero wydostaliśmy się z jednej kabały, a już
wdepnęliśmy w drugą.
Skrzywiła się z dezaprobatą, a Tommy roześmiał się.
- Powinnaś kandydować na prezydenta! - zażartował, choć szanował jej poglądy i
podobało mu się, że są tak niekonwencjonalne. Maribeth miała w sobie coś bardzo
odważnego.
Postanowili obejść jezioro, a w drodze powrotnej Tommy zaproponował wspólną
kąpiel. Ale Maribeth tym razem też się nie zgodziła, a on spytał zdziwiony, dlaczego nigdy
nie chce wejść do wody. Po drugiej stronie jeziora był drewniany pomost; chciał popłynąć do
niego z Maribeth, ale ona uporczywie odmawiała.
- Daj spokój, powiedz wreszcie prawdę! - rzekł w końcu. - Boisz się wody? To żaden
wstyd. Przyznaj się!
- Nie, nie boję się wody. Nie mam dziś ochoty na kąpiel.
Była dobrą pływaczką, ale pod żadnym pozorem nie mogła zdjąć koszuli ojca.
- Wobec tego wejdź tylko ze mną do wody. - Z nieba lał się żar i Maribeth chętnie by
się orzeźwiła, ale zdawała sobie sprawę, że to wykluczone. Była już przecież w piątym
miesiącu. - Tylko wejdź. Poczujesz się wspaniale.
Zgodziła się, lecz nie chciała zdjąć koszuli. Jezioro było płytkie i doszli dość daleko
od brzegu, gdy nagle dno zaczęło gwałtownie opadać. Maribeth zatrzymała się na skraju
piaszczystej łachy, a Tommy popłynął kraulem do pomostu i z powrotem. Miał smukłe,
muskularne ramiona i nogi i był znakomitym pływakiem. Wrócił już po kilku minutach i
stanął koło czekającej Maribeth.
- Świetnie pływasz - rzekła z podziwem.
- W zeszłym roku byłem w szkolnej drużynie pływackiej, ale kapitan okazał się
kompletnym idiotą. W tym roku zrezygnowałem. - Ruszyli z powrotem w stronę brzegu, a
Tommy spojrzał ironicznie na Maribeth i dla żartu ochlapał ją wodą. - Niezły z ciebie numer,
wiesz? Założę się, że pływasz równie dobrze jak ja!
- Ależ skąd! - odpowiedziała, uchylając się przed bryzgami wody. Dalej sobie z niej
żartował, aż w końcu Maribet również go ochlapała i już po chwili baraszkowali w wodzie
jak dwoje dzieci. Maribeth przemokła do suchej nitki, a w pewnej chwili straciła równowagę i
usiadła w wodzie. Z początku miała zdziwioną minę, lecz wreszcie się zorientowała, że
mokra koszula oblepia jej wypukły brzuch i że Tommy musi go prędzej czy później
zauważyć. Było za późno, by uratować sytuację, więc odepchnęła Toma i odpłynęła szybko
od niego, lecz on z łatwością ją dogonił i oboje śmiali się i parskali.
Maribeth nie popłynęła do pomostu; po prostu pływała tam i z powrotem po jeziorze.
Przez cały czas zastanawiała się, jak wyjść z wody, by Tommy nie zauważył jej brzucha, ale
nie przychodził jej do głowy żaden sensowny pomysł. W końcu oświadczyła, że zmarzła, co
zresztą nie pokrywało się z prawdą, i poprosiła, żeby przyniósł jej ręcznik. Ale i tak musiała
w końcu wstać i podejść do Toma. Przyszło jej do głowy, by kazać mu się odwrócić, lecz nie
ośmieliła się tego zrobić i leżała po prostu na płytkiej wodzie ze zmartwioną miną.
- Coś nie tak?
Nie wiedziała, co odpowiedzieć, i w końcu powoli skinęła głową. Nie musiała mu
jeszcze nic mówić, nie wiedziała też, co mu powie, kiedy będzie musiała. Nagle znalazła się
w pułapce.
- Mogę ci jakoś pomóc? - spytał troskliwie.
- Nie, naprawdę nie...
- Posłuchaj, Maribeth, musisz wyjść z wody. Cokolwiek się stało, na pewno jakoś
sobie poradzimy. Chodź, pomogę ci. Wyciągnął do niej rękę, a ona rozpłakała się na widok
tego gestu. Podszedł do niej, uniósł ją delikatnie i postawił na nogi, nie mając pojęcia,
dlaczego płacze. Zarzucił jej ręcznik na ramiona, a później spojrzał w dół i zauważył jej
nieduży, ale już wyraźnie zaokrąglony brzuch, oblepiony mokrą koszulą. Nie było
wątpliwości: spodziewała się dziecka. Tommy miał jeszcze w pamięci wygląd matki, gdy
spodziewała się Annie; Maribeth była zbyt szczupła, by mogło to być cokolwiek innego.
Patrzył na nią zdumiony.
- Nie chciałam, żebyś wiedział - rzekła z nieszczęśliwą miną. - Nie chciałam ci nic
mówić.
Stali po kolana w wodzie i żadne nie ruszało do brzegu. Tommy był wyraźnie
wstrząśnięty, a Maribeth wyglądała, jakby umarł jej ojciec albo matka.
- Chodź - rzekł wreszcie Tommy, przyciągając ją do siebie i obejmując ramieniem. -
Usiądźmy.
Wrócili w milczeniu na plażę i doszli do rozłożonego koca. Maribeth zdjęła z barków
ręcznik, a później rozpięła mokrą koszulę ojca. Pod spodem miała dwu częściowy kostium
kąpielowy. Nie było już sensu niczego ukrywać.
Tajemnica wyszła na jaw.
- Jak to się stało? - spytał w końcu Tommy, omijając wzrokiem jej wypukły brzuch,
ale ciągle pod wrażeniem swojego odkrycia, a Maribeth uśmiechnęła się ponuro.
- Chyba jak zwykle, choć nie mam w tej dziedzinie wielkich doświadczeń.
- Miałaś chłopaka? A może ciągle go masz? - poprawił się i poczuł ściskanie w sercu,
ale Maribeth pokręciła przecząco głową i odwróciła oczy. Wreszcie znowu spojrzała na
Toma.
- Ani jedno, ani drugie. Zrobiłam okropne głupstwo. - Postanowiła wreszcie wszystko
z siebie wyrzucić. Nie chciała mieć przed Tomem żadnych tajemnic. - Zrobiłam to tylko raz.
Z kimś, kogo prawie nie znałam. Nawet z nim nie chodziłam. Po prostu odwiózł mnie do
domu po balu szkolnym, gdy mój partner upił się; był uczniem czwartej klasy, idolem całej
szkoły. Pochlebiało mi, że w ogóle ze mną rozmawia, i miał znacznie więcej doświadczenia,
niż się spodziewałam. Był dla mnie bardzo miły, zaprosił mnie na hamburgera, poznał ze
swoimi przyjaciółmi. Świetnie się bawiłam, a później zatrzymał auto w jakimś parku. Nie
chciałam z nim jechać, ale też za mocno nie protestowałam. Poczęstował mnie dżinem, a
potem... - Popatrzyła na swój zaokrąglony brzuch. - Cóż, możesz sobie wyobrazić dalszy ciąg.
Powiedział, że na pewno nie zajdę w ciążę. Przed kilkoma dniami zerwał ze swoją
dziewczyną, przynajmniej tak twierdził; a w poniedziałek do niej wrócił, no a ja wyszłam na
kompletną idiotkę. Co gorsza - zmarnowałam sobie życie dla faceta, którego prawie nie
znałam i którego w ogóle nie obchodzę. Zorientowałam się, co się stało, dopiero po pewnym
czasie, a wtedy on był już zaręczony. Zaraz po skończeniu szkoły ożenił się.
- Powiedziałaś mu?
- Tak. Mówił, że chce się ożenić i że gdyby tamta dziewczyna dowiedziała się, byłaby
wściekła... Nie chciałam rujnować mu życia, a zresztą nie chciałam także rujnować życia
sobie. Nie powiedziałam rodzicom, kto to taki, bo ojciec mógłby zmusić go do małżeństwa, a
ja nie chciałam wyjść za kogoś, kto mnie nie kocha. Nie zamierzałam marnować sobie życia
w wieku szesnastu lat. Choć z drugiej strony już je sobie zmarnowałam. - Westchnęła gorzko.
- Trzeba przyznać, że nie było to moje najmądrzejsze posunięcie.
- Co na to twoi rodzice?
Opowieść Maribeth zrobiła na Tomie wstrząsające wrażenie. Zdumiewała go
nieczułość tamtego chłopaka i odwaga Maribeth, która stanęła w obliczu katastrofy, lecz
mimo to nie chciała postąpić wbrew sobie.
- Ojciec kazał mi opuścić dom. Zawiózł mnie do klasztoru szarytek; miałam tam
mieszkać aż do urodzenia dziecka. Nie mogłam wytrzymać u zakonnic. Spędziłam w
klasztorze kilka tygodni, ale panowała tam wyjątkowo przygnębiająca atmosfera. Wolałabym
głodować niż tam zostać, więc zabrałam swoje rzeczy, wsiadłam do autobusu i przyjechałam
tutaj. Kupiłam bilet do Chicago i miałam zamiar szukać tam pracy, ale zatrzymaliśmy się w
Grinnell na kolację i zobaczyłam wywieszkę, że w restauracji potrzebne są kelnerki.
Zatrudnili mnie, więc wysiadłam z autobusu i oto jestem. - Wyglądała niewiarygodnie młodo
i ślicznie, a Tommy spojrzał na nią z tkliwością i podziwem. - Ojciec mówi, że mogę wrócić
do domu po Bożym Narodzeniu, gdy urodzę dziecko. Pójdę z powrotem do szkoły - dodała
słabym głosem.
Chciała mówić pewnym tonem, ale nawet w jej własnych uszach zabrzmiało to
wyjątkowo nieprzekonywująco.
- Co zamierzasz zrobić z dzieckiem? - spytał, ciągle zdumiony opowieścią Maribeth.
- Oddać je... oddać do adopcji. Chcę mu znaleźć jakąś dobrą rodzinę. Sama nie mogę
się nim opiekować. Mam dopiero szesnaście lat. Nie mogę się zajmować dzieckiem... Nie
jestem w stanie nic mu dać... Nie wiem, jak mogłabym je utrzymać. Chcę wrócić do szkoły...
Marzą mi się studia... Jeśli zatrzymam dziecko, będę musiała się pożegnać z dalszą nauką, a
co gorsza, nie mogę stworzyć mu właściwych warunków. Chcę znaleźć rodzinę, której
naprawdę zależy na dziecku. Zakonnice twierdziły, że mi pomogą, ale to było w Onawie...
Tu, w Grinnell, jeszcze nic w tej sprawie nie zrobiłam.
Maribeth wyglądała na bardzo zdenerwowaną, a Tommy był poruszony jej słowami.
- Jesteś pewna, że nie chcesz go zatrzymać? - spytał, nie wyobrażając sobie, by
ktokolwiek mógł dobrowolnie oddać własne dziecko. Wydawało mu się to czymś okropnym.
- Nie wiem. - W tej chwili Maribeth znów poczuła motyli trzepot w brzuchu, jakby
ono również domagało się głosu w tej dyskusji. - Po prostu nie wyobrażam sobie, jak
mogłabym zapewnić mu właściwą opiekę. Rodzice na pewno mi nie pomogą. Nie zarobię
tyle, by je samodzielnie wychować... Żyłoby w nędzy, a to nie byłoby sprawiedliwe... A poza
tym nie chcę mieć w tej chwili dziecka. Czy jestem potworem?
Rozpłakała się i spojrzała z rozpaczą na Toma. Przyznając, że nie chce tego dziecka,
czuła się koszmarnie, ale było to niestety prawdą. Nie kochała Paula, nie chciała mieć dziecka
ani ponosić odpowiedzialności za inną osobę. Z trudem radziła sobie sama ze sobą. Miała
dopiero szesnaście lat.
- O rany, Maribeth! Wpadłaś w piekielne tarapaty! - Przysunął się do niej i znów
otoczył ją ramieniem. - Dlaczego mi nic o tym nie powiedziałaś? Naprawdę mogłaś mi
zaufać.
- No tak, oczywiście... Cześć, nazywam się Maribeth, jeden facet, który ożenił się z
inną, zrobił mi dziecko, a rodzice wyrzucili mnie z domu... Zaprosisz mnie na kolację?
Tommy roześmiał się. Maribeth uśmiechnęła się przez łzy i nagle znalazła się w jego
ramionach, szlochając ze strachu, wstydu i ulgi, że wreszcie mu wszystko wyznała. Tommy
obejmował ją, wstrząsaną łkaniem, dopóki się nie wypłakała. Owładnęła nim bezmierna litość
dla niej i dla jej dziecka.
- Kiedy je urodzisz? - spytał, gdy się uspokoiła.
- Pod koniec grudnia.
Był już sierpień i oboje wiedzieli, że cztery miesiące minęły bardzo szybko.
- Byłaś u lekarza?
Maribeth pokręciła przecząco głową.
- Nie znam tu nikogo, a musiałam to ukryć przed koleżankami z restauracji, bo się
bałam, że Jimmy mnie wyleje. Powiedziałam, że jestem wdową po żołnierzu poległym w
Korei, żeby się nie zdziwili, gdy zobaczą, że jestem w ciąży.
- Świetny pomysł - stwierdził z niejakim rozbawieniem Tommy, a później spojrzał na
nią pytająco. - Kochałaś go, Maribeth? Mam na myśli ojca dziecka.
Miało to dla Toma duże znaczenie i poczuł ogromną ulgę, gdy Maribeth pokręciła
przecząco głową.
- Pochlebiało mi, że mnie zaprosił, to wszystko. Byłam po prostu niewiarygodnie
głupia. Szczerze mówiąc, to drań. Chciał tylko, żebym zniknęła, nic nie mówiąc Debbie, i
sugerował, bym pozbyła się dziecka. Nie wiem nawet dobrze, na czym to polega; chyba je
wycinają i wyrzucają. Nikt nie chciał mi wyjaśnić, ale to podobno bardzo niebezpieczne i
kosztowne.
Tommy spoglądał na nią uważnie. Słyszał o skrobankach, lecz on także słabo się
orientował, na czym właściwie polegają.
- Cieszę się, że tego nie zrobiłaś.
- Dlaczego?
Maribeth zdziwiła się, że Tommy to powiedział. Czy mogło to mieć dla niego
jakiekolwiek znaczenie? Gdyby nie spodziewała się dziecka, wszystko z pewnością
okazałoby się znacznie prostsze.
- Bo uważam, że nie powinnaś. Może to, że zaszłaś w ciążę, ma jakiś ukryty sens, jak
Annie... Może nie zdarzyło się to bez powodu?
- Nie wiem. Dużo o tym myślałam. Usiłowałam zrozumieć, dlaczego to się stało, ale
ciągle nic z tego nie pojmuję. Wygląda na to, że miałam po prostu okropnego pecha.
Zrobiłam to jeden, jedyny raz, i to wystarczyło.
Tommy skinął niepewnie głową. Jego wiedza na temat seksu była również
powierzchowna jak wiedza Maribeth, może nawet bardziej. I w odróżnieniu od niej nie miał
jeszcze żadnych doświadczeń w tej dziedzinie.
Spojrzał na nią dziwnym wzrokiem, a ona odgadła, że ma okropną ochotę zadać jej
jeszcze jedno pytanie.
- O co chodzi? Mów... nie krępuj się...
Byli już przyjaciółmi i wiedzieli, że pozostaną nimi do grobowej deski. Maribeth
zdradziła Tomowi swoją największą tajemnicę, okazując mu ogromne zaufanie. Odtąd
zawsze będzie mu ufać.
- Jak... jak się wtedy czułaś? - spytał pąsowiejąc, śmiertelnie zawstydzony, ale
Maribeth nie przeraziło jego pytanie. Nic już jej nie przerażało. Tommy był jak brat,
najlepszy przyjaciel albo i coś więcej. - Czy było ci przyjemnie?
- Nie, mnie nie. Może jemu. Ale chyba mogłoby być przyjemnie... To ogarnia cię
całego, kręci się od tego w głowie, zapomina o rozsądku i o tym, co wypada, a co nie wypada.
To trochę jak jazda na karuzeli, a może po prostu czułam się tak po dżinie... Ale z właściwą
osobą chyba mogłoby być bardzo przyjemne. Nie wiem. Tak naprawdę nie mam ochoty
próbować jeszcze raz, dopóki kogoś takiego nie spotkam. Nie chcę zrobić kolejnego
głupstwa.
Tommy skinął głową, zaintrygowany słowami Maribeth. Właśnie tak mniej więcej to
sobie wyobrażał i podziwiał jej hart ducha, ale żałował, że nie ma takich samych
doświadczeń.
- Najsmutniejsze jest to, że tak naprawdę w ogóle nic to dla mnie nie znaczyło, choć
powinno. A teraz mam urodzić dziecko, którego nie chce ani jego ojciec, ani ja.
- Może zmienisz zdanie, jak je zobaczysz? - spytał w zamyśleniu Tommy.
Kiedy po raz pierwszy zobaczył Annie, od razu zmiękło w nim serce.
- Nie jestem pewna, czy w ogóle je zobaczę. Dwie dziewczyny, które urodziły dzieci
w klasztorze tuż po moim przybyciu, w ogóle ich nie widziały, bo zakonnice zaraz je zabrały.
To bardzo dziwne, że nosi się w sobie dziecko, a potem trzeba je oddać, tak po prostu... Ale
zatrzymanie go wydaje się jeszcze gorsze. Nie można zatrzymać dziecka na jeden dzień,
można je oddać od razu albo zatrzymać na zawsze. Czy mogłabym to zrobić? Czy mogłabym
je wychować? Chyba nie. Czasami przychodzi mi do głowy, że coś jest ze mną nie tak.
Dlaczego nie chcę tego dziecka? A jeśli zapragnę je zatrzymać, gdy je zobaczę, co wtedy?
Skąd wziąć pieniądze na jego utrzymanie? Nie wiem, co robić, Tommy...
Znów się rozpłakała, a Tommy przytulił ją do piersi i tym razem bez wahania
pocałował ją. W tym pocałunku wyraził cały swój podziw i tkliwość, i współczucie, całą
miłość, jaką dla niej żywił. Całowali się jak dorośli ludzie i dla każdego z nich było to
pierwsze takie doświadczenie. Był to pocałunek, który z łatwością mógł prowadzić do czegoś
więcej, gdyby nie to, że ani Maribeth, ani Tom nie mieli teraz na to ochoty.
- Kocham cię - szepnął później Tommy, wtulając twarz w jej włosy i żałując, że nie
nosi w sobie jego dziecka, tylko dziecko zupełnie obcego człowieka. - Bardzo cię kocham...
Nie opuszczę cię... Będę ci pomagał...
Były to bardzo poważne obietnice jak na szesnastolatka, ale w ciągu ostatniego roku
Tommy stał się w istocie dorosły.
- Ja też cię kocham - odpowiedziała ostrożnie Maribeth, ocierając ręcznikiem łzy.
- Musisz iść do lekarza - stwierdził Tommy niemal ojcowskim tonem.
- Dlaczego? - spytała. Czasem sprawiała wrażenie dziecka, choć tyle ostatnio przeżyła.
- Musisz się upewnić, że dziecko jest zdrowe. kiedy moja mama spodziewała się
Annie, co chwila chodziła do lekarza.
- Tak, ale nie była już taka młoda.
- Uważam, że i tak powinnaś iść. - Nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł. -
Zdobędę nazwisko ginekologa mojej matki i wymyślimy jakiś sposób, żebyś do niego poszła.
- Wyglądał na zadowolonego z siebie, a Maribeth zachichotała.
- Zwariowałeś! Pomyśli, że to twoje dziecko, i powie o wszystkim twoim rodzicom!
Nie mogę iść do lekarza twojej mamy!
- Spróbujemy coś wykombinować - uspokoił ją. - Może pomoże ci znaleźć rodzinę,
która chciałaby adoptować dziecko? Na pewno są tu ludzie, którzy nie mogą mieć dzieci i
chętnie wzięliby cudze na wychowanie. Lekarze chyba jakoś w tym pośredniczą. Moi rodzice
zastanawiali się przez jakiś czas, czy nie adoptować dziecka, ale później urodziła się Annie i
zrezygnowali. Zdobędę nazwisko tego ginekologa i umówię cię z nim.
Od razu, jak nikt dotąd, zaczął wspierać Maribeth i dodawać jej otuchy. Znów ją
pocałował, a później delikatnie położył rękę na jej brzuchu. Dziecko akurat się poruszyło i
Maribeth spytała, czy je czuje. Tommy skupił się na moment, a później skinął głową z
szerokim uśmiechem. Wyczuł w głębi delikatne drżenie, jakby jej brzuch żył własnym
życiem, co zresztą było zgodne z prawdą.
Późnym popołudniem weszli znowu do jeziora i tym razem Maribeth popłynęła z
Tomem do pomostu, a gdy wróciła, poczuła się zmęczona. Leżeli długo na kocu i rozmawiali
cicho o przyszłości. Teraz, gdy maribeth mogła liczyć na Toma, przyszłość wydawała się
mniej groźna, choć Maribeth wciąż czuła lęk na myśl o straszliwym wyborze, jaki ją czekał.
Jeśli zatrzyma dziecko, będzie musiała się nim opiekować, a jeśli nie, może tego żałować
przez całe życie. Trudno było się zorientować, co jest słuszniejsze, choć Maribeth ciągle
czuła, że gdyby oddała dziecko do adopcji, byłoby to lepsze zarówno dla niego, jak i dla niej.
W przyszłości na pewno urodzi drugie dziecko i zawsze będzie żałować tego pierwszego, ale
w tej chwili nie poradziłaby sobie z jego wychowaniem.
Tommy trzymał ją w ramionach; całowali się i tulili, lecz nie posunęli się dalej. Pełni
dziwnego spokoju wrócili do pokoiku Maribeth, która musiała się przebrać w suche rzeczy, a
później poszli na kolację i do kina. Tego popołudnia wszystko się pomiędzy nimi zmieniło.
Należeli odtąd do siebie. Maribeth zdradziła Tomowi swoją tajemnicę, a on postanowił jej
pomóc. Wiedziała, że może na niego liczyć. Potrzebowali siebie nawzajem, zwłaszcza ona
jego. Połączyły ich niewidzialne, nierozerwalne więzy.
- Do jutra - odezwał się Tommy, wysadziwszy Maribeth przed jej domem o jedenastej
wieczór. Przyrzekł, że następnego dnia odwiezie ją po pracy do domu, choć wcześniej obiecał
matce, że zje kolację z rodzicami. - Uważaj na siebie, Maribeth - dodał, a ona odwzajemniła
jego uśmiech i pomachała mu ręką, po czym cichutko zamknęła drzwi wejściowe.
Kiedy leżała już w łóżku, przyszło jej do głowy, że miała niesamowite szczęście, że
poznała Tomma. Był jej pierwszym prawdziwym przyjacielem: jeszcze nigdy nie miała kogoś
takiego, nie przyjaźniła się ani z Ryanem, ani z Paulem. W tej chwili Tommy był dla niej
wszystkim. A w nocy znów przyśniła jej się Annie.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Przez cały następny tydzień Tommy przyjeżdżał co wieczór do restauracji i odwoził
Maribeth do domu, a w niedzielę zabrał ją na kolację i do kina. Ale w poniedziałek nie
pojechał z nią nad jezioro, bo planował załatwić coś znacznie ważniejszego. Zajrzał
ukradkiem do kalendarzyka matki i przepisał nazwisko, adres i telefon jej ginekologa. Od
śmierci starego doktora Thompsona był nim doktor Avery MacLean, siwowłosy starszy pan,
który asystował przy jej obu porodach. Doktor MacLean miał staromodne, nieco sztywne
maniery, jednakże hołdował najnowocześniejszym teoriom medycznym, Tommy zaś
wiedział, że matka bardzo go lubi. Wiedział także, że Maribeth musi iść do lekarza.
Umówił Maribeth telefonicznie jako panią Robertson, a podczas rozmowy z całych sił
usiłował naśladować ojca i mówił pewnym siebie, niskim głosem, chociaż drżały mu ręce.
Stwierdził, że nazywa się Robertson, że sprowadzili się po ślubie do Grinnell i że jego żona
chciałaby poddać się badaniom. Pielęgniarka doktora MacLeana najwyraźniej wzięła to za
dobrą monetę.
- Co mam mu właściwie powiedzieć? - spytała wystraszona Maribeth, gdy ją o tym
poinformował.
- Jak cię zbada, sam będzie wiedział. Czy musisz mu cokolwiek mówić?
Tommy usiłował udawać lepiej zorientowanego niż w rzeczywistości, choć tak
naprawdę miał bardzo mętne pojęcie o problemach związanych z ciążą i macierzyństwem.
Pamiętał matkę w obszernych sukniach przed urodzeniem Annie przed sześciu laty, a reszta
jego wiedzy pochodziła ze zwierzeń głównej bohaterki serialu telewizyjnego „Kocham
Lucy”, która spodziewała się dziecka, widział ten serial w zeszłym roku.
- Chodzi mi o to... Co mam mu powiedzieć o... o ojcu dziecka?
Była zmartwiona, ale zdawała sobie sprawę, że Tommy ma rację. Wiedziała o swoim
obecnym stanie tak niewiele, że powinna zasięgnąć rady lekarza.
- Powiedz to samo co w restauracji - że zginął w Korei.
Kelnerki nie orientowały się jeszcze, że Maribeth spodziewa się dziecka, choć
przygotowała je do tego historyjką o swoim rzekomym wdowieństwie.
Nagle spojrzała na Toma oczami pełnymi łez i zadała zdumiewające pytanie.
- Pójdziesz ze mną?
- Ja?... Ależ... A jak mnie poznają?... - Na samą myśl o tym zarumienił się aż po
korzonki włosów. A nuż ginekolog zbada ją w jego obecności albo zacznie wypytywać go o
rzeczy, o których nie ma pojęcia. Nawet nie ośmielał się zgadywać, jakie tajemnice omawia
się w gabinetach lekarzy chorób kobiecych. Istniała jeszcze gorsza ewentualność: doktor
MacLean mógł powiedzieć o wszystkim rodzicom. - Nie mogę, Maribeth... Zrozum...
Skinęła bez słowa głową i po jej policzku spłynęła łza, a Tomowi nagle zrobiło jej się
strasznie żal.
- Już dobrze... dobrze... nie płacz... Coś wymyślimy...
Może przedstawię cię jako swoją kuzynkę... Ale wtedy lekarz na pewno powie o
wszystkim mojej mamie... Zastanówmy się, Maribeth... A może po prostu powiedzmy, że
jesteśmy przyjaciółmi i że znałem twojego męża?
- Myślisz, że będzie podejrzewał, że nie jestem mężatką?
Byli trochę jak dzieci, które coś przeskrobały i usiłują znaleźć wyjście z kłopotliwej
sytuacji. Sytuacja była istotnie bardzo kłopotliwa i nie istniały żadne proste rozwiązania.
- Jeśli nic mu nie powiesz, na pewno się nie zorientuje - stwierdził z przekonaniem
Tommy, starając się zachować spokój, którego bynajmniej nie czuł.
Perspektywa pójścia do ginekologa napełniała go śmiertelnym przerażeniem, a z
drugiej strony nie chciał jej zawieść: skoro obiecał, że z nią pójdzie, musiał dotrzymać słowa.
Kiedy po południu jechali do lekarza, ich zdesperowanie dosięgło szczytu. Prawie się
nie odzywali, aż wreszcie Tommy zaczął uspakajać Maribeth. Pomógł jej wysiąść z
furgonetki i wszedł z nią do poczekalni, modląc się w duchu, by nikt nie dostrzegł wypieków
na jego twarzy.
- Wszystko będzie dobrze, Maribeth, wierz mi - szepnął, gdy znaleźli się w środku,
ona zaś skinęła w milczeniu głową.
Nagle przypomniał sobie, jak stał kiedyś z ojcem przed szpitalem; w oknie widać było
matkę, która pokiwała im ręką i dumnie uniosła Annie. Na samo wspomnienie tamtej sceny
poczuł łzy napływające do oczu i ścisnął lekko dłoń Maribeth, by dodać jej otuchy i pocieszyć
samego siebie, gdy tymczasem pielęgniarka spojrzała na nich znad okularów.
- Słucham? - Nie miała pojęcia, co tu robią; może czekają na matkę? Oboje byli
właściwie jeszcze dziećmi. - Czym mogę państwu służyć?
- Nazywam się Maribeth Robertson - wybąkała Maribeth i urwała, nie mogąc
uwierzyć, że Tommy naprawdę skłonił ją do przyjścia do ginekologa. - Jestem zapisana do
doktora MacLeana.
Pielęgniarka zmarszczyła brwi, zerknęła do zeszytu przyjęć, a później skinęła głową.
- Pani Robertson? - spytała zdziwiona.
Może ta dziewczyna nie wygląda na swój wiek? Sprawiała wrażenie wyjątkowo
zdenerwowanej.
- Tak - wyszeptała cichutko Maribeth.
Pielęgniarka kazała im usiąść w poczekalni i uśmiechnęła się do siebie,
przypomniawszy sobie telefon Toma. Na pewno byli młodziutkimi nowożeńcami.
Zastanawiała się mimo woli, czy przypadkiem nie pobrali się z konieczności.
Zajęli miejsca w poczekalni, wymienili szeptem kilka uwag i starali się nie patrzeć na
liczne kobiety w bardzo zaawansowanej ciąży, które siedziały obok. Tommy jeszcze nigdy
nie widział tylu brzemiennych kobiet naraz; gawędziły o swoich mężach i dzieciach,
poklepywały się po brzuchach i robiły na drutach, a jego ogarnęło zażenowanie. Oboje
poczuli niezmierną ulgę, gdy doktor MacLean zaprosił ich w końcu do gabinetu. Nazwał ich
państwem Robertson; Tommy nie ośmielił się tego sprostować i nagle poczuł paraliżujący
lęk. Lekarz nie wątpił, iż Tommy jest mężem Maribeth. Spytał, gdzie mieszkają i skąd
pochodzą, a w końcu od jak dawna są małżeństwem. Maribeth patrzyła nań przez dłuższą
chwilę i wreszcie pokręciła głową.
- Nie jesteśmy małżeństwem... Ja... To znaczy... Tommy jest po prostu moim
przyjacielem... Mój mąż zginął w Korei. - Natychmiast pożałowała tego kłamstwa i spojrzała
na lekarza ze łzami w oczach. - Nie mam męża, panie doktorze. Jestem w piątym miesiącu
ciąży... A Tommy uznał po prostu, że powinnam się zbadać.
Doktorowi MacLeanowi zaimponowało, że Maribeth próbuje bronić honoru swego
chłopca, i uznał to za nadzwyczaj szlachetne z jej strony.
- Rozumiem.
Wysłuchawszy Maribeth, spoważniał i patrzył przez chwilę na Tommy'ego. Jego
twarz wydawała mu się jakby znajoma. Zastanawiał się, czy nie jest przypadkiem synem
jednej z pacjentek, bo miał wrażenie, że gdzieś go już spotkał. W istocie rzeczy uczestniczył
w pogrzebie Annie i widział tam Tommy'ego, ale w tej chwili nie przypominał go sobie.
- Zamierzają się państwo niebawem pobrać? - spytał, patrząc ze współczuciem na
Toma i Maribeth.
Zawsze współczuł młodym ludziom w podobnej sytuacji. Jednakże oboje pokręcili
przecząco głowami i dziwnie posmutnieli, jakby się obawiali, że wyrzuci ich za chwilę z
gabinetu, a Tommy zaczął nagle żałować, że w ogóle zaciągnął tu Maribeth.
- Jesteśmy tylko przyjaciółmi - rzekła zdecydowanie Maribeth. - To wyłącznie moja
wina.
Rozpłakała się, a Tommy, obserwowany przez lekarza, pogłaskał ją uspokajająco po
ręce.
- To w tej chwili nieważne - rzekł łagodnie doktor MacLean. - Myślę, że powinniśmy
pogawędzić teraz przez chwilę na osobności, a tymczasem pani przyjaciel... - uśmiechnął się
przy tym słowie - ...pani przyjaciel posiedzi w poczekalni i wróci po badaniu. Co państwo na
to?
Chciał zbadać Maribeth, zapytać o reakcję jej rodziców, dowiedzieć się, jakie ma
plany i czy zamierza zatrzymać dziecko. Widać było, że młodzi są bardzo zakochani i nie
wątpił, że w końcu i tak wezmą ślub, zwłaszcza że zdecydowali się przyjść razem do lekarza.
Mieli zapewne kłopoty z rodzicami; chciał im w miarę możliwości pomóc. Może
potrzebowali wsparcia i dobrej rady?
Wstał i odprowadził Toma do drzwi. Tym razem siedzenie wśród gromady
brzemiennych kobiet okazało się jeszcze gorszą torturą. Tommy modlił się w duchu, by do
poczekalni nie weszła nagle któraś ze znajomych matki, która mogłaby go poznać.
Wydawało mu się, że upłynęły całe wieki, nim wreszcie pielęgniarka skinęła na niego
i wprowadziła go z powrotem do gabinetu.
- Myślę, że możemy już porozmawiać - odezwał się ciepło lekarz do wchodzącego
Toma. Maribeth uśmiechała się nieśmiało, lecz z wyraźną ulgą. Doktor MacLean osłuchał jej
brzuch i na podstawie tętna dziecka orzekł, iż będzie duże i zdrowe. Maribeth stwierdziła, że
chciałaby, by ktoś je zaadoptował; pytała, czy doktor MacLean nie zna jakiejś odpowiedniej
rodziny. Obiecał się nad tym zastanowić. lecz nie poruszył więcej tego tematu. Powtórzył
Tomowi wszystko, co powiedział przedtem Maribeth: że dziecko jest zdrowe i silne, że
Maribeth powinna dobrze się odżywiać i brać witaminy, a czasem ucinać sobie drzemkę w
ciągu dnia. Mówił takim tonem, jakby Tommy był ojcem dziecka, aż wreszcie Tommy zdał
sobie sprawę, co się dzieje.
Doktor MacLean uważał, że oboje ukrywają przed nim ten fakt. Maribeth z całą mocą
podkreślała, że są tylko przyjaciółmi, lecz lekarz i tak im nie wierzył. Troska i miłość Toma
zbyt mocno rzucały się w oczy.
Kiedy doktor MacLean omawiał kwestie związane z honorarium, coś mu nagle
zaświtało: poznał Toma i ucieszył się, że przyprowadził Maribeth właśnie do niego.
- Nazywasz się Tommy Whittaker, prawda, synu? - spytał łagodnie. Nie chciał
straszyć chłopca i nie zamierzał zdradzać jego tajemnicy, dopóki nie ma takiej konieczności.
- Tak - przyznał uczciwie Tommy.
- Czy twoi rodzice wiedzą?
Tommy pokręcił przecząco głową i zarumienił się aż po same uszy. Nie mógł przecież
powiedzieć, że przepisał ukradkiem adres ginekologa z kalendarzyka matki.
- Nie, nie znają Maribeth.
Chętnie by im ją przedstawił, lecz w tej sytuacji po prostu nie wchodziło to w rachubę,
a zresztą atmosfera w domu i tak była w tej chwili dość napięta.
- Może czas ich już poznać z panią Robertson? - zasugerował doktor MacLean. - Nie
można wiecznie tego odwlekać. Boże narodzenie przyjdzie, zanim się obejrzycie. - Był już
koniec sierpnia. - Zastanów się nad tym, synu: twoi rodzice są ludźmi wyrozumiałymi.
Przeżyli niedawno wielką tragedię i na pewno będzie to dla nich ogromny szok, ale
przynajmniej będą mogli wam jakoś pomóc. - Maribeth powiedziała lekarzowi, że pokłóciła
się z rodzicami i że Tommy jest jej jedynym przyjacielem. - To bardzo duży ciężar dla
dwojga młodych ludzi.
- Damy sobie radę - odparł dzielnie Tommy, wzruszając ramionami i jeszcze mocniej
utwierdzając lekarza w przekonaniu, że jest ojcem dziecka, chociaż Maribeth gwałtownie
temu zaprzeczała.
Brała na siebie całą winę, co zrobiło na ginekologu bardzo dobre wrażenie. Oboje
zrobili na nim bardzo dobre wrażenie i cieszył się, że przyszli właśnie do niego. Umówił się z
Maribeth na przyszły miesiąc i dał jej popularną broszurkę na temat ciąży, porodu i
macierzyństwa. Nie zawierała ona fotografii, tylko proste szkicowe rysunki, lecz nawet one
stanowiły dla Toma i Maribeth nowość. Autor broszury zakładał, że czytelnicy mają już
pewną wiedzę, lecz oni oboje jej nie mieli; wiele terminów było dla nich całkowicie obcych.
Jednakże broszura udzielała ważnych wskazówek związanych z różnorakimi problemami
praktycznymi: jak się odżywiać, czego unikać, jakiego rodzaju objawy wymagają
natychmiastowej wizyty u lekarza. Książeczka zrobiła na Tomie i Maribeth duże wrażenie.
Doktor MacLean stwierdził, iż honorarium za opiekę medyczną w okresie ciąży
wyniesie dwieście pięćdziesiąt dolarów, a opłata za pobyt w szpitalu i poród - jeszcze trzysta.
Maribeth miała na szczęście dość pieniędzy: odłożyła je z kwoty, którą otrzymała od ojca na
pobyt w klasztorze. Było ją stać na pokrycie niezbędnych opłat, lecz martwiła się, że lekarz
uznał Toma za ojca dziecka.
- A jeśli powie twojej mamie? - spytała z lękiem, nie chcąc go narażać na kłopoty. On
także się martwił, ale miał wrażenie, że lekarz dochowa tajemnicy. Był przyzwoitym
człowiekiem i na pewno nie zdradzi ich przed rodzicami. Mimo całego tego nieporozumienia
Tommy był zadowolony, że pokonał wstyd i przyprowadził tu Maribeth.
- Chyba nic nie powie - uspokoił ją. - Myślę, że naprawdę chce nam pomóc.
Ufał lekarzowi i był pewien, że można na nim polegać.
- Jest bardzo miły - zauważyła Maribeth, a później wybrali się razem na koktajl
mleczny.
Rozmawiali szeptem o broszurze, którą dostali od ginekologa, o poszczególnych
trymestrach ciąży i o tym, co powiedział na temat porodu.
- Trochę się przestraszyłam - stwierdziła nerwowo Maribeth. - Mówił, że może mi dać
lekarstwo, od którego zrobię się senna... Chyba nie miałabym nic przeciwko temu.
Lękała się tego, co ją jeszcze czeka. Wymagało to wielkiej odwagi od szesnastoletniej
dziewczyny - urodzić dziecko, które musi oddać i nigdy go już nie zobaczyć. Płaciła słoną
cenę za pół godziny spędzone z Paulem Browne'em na przednim siedzeniu jego chevroleta.
Nie raz sama nie wierzyła, że to zdarzyło się naprawdę, ale po wizycie u ginekologa wszystko
wydawało jej się bardziej realne... Zwłaszcza że dziecko nagle zaczęło rosnąć niemalże z dnia
na dzień.
Tommy przychodził prawie codziennie do restauracji albo przyjeżdżał do Maribeth po
pracy i zabierał ją na wodę sodową, na spacer albo do kina. Ale pierwszego września poszedł
do szkoły i wszystko się skomplikowało. Kończył zajęcia dopiero o trzeciej po południu,
później zaś miał treningi i odrabiał lekcje. Kiedy pod wieczór mógł wreszcie się wyrwać na
spotkanie z Maribeth, był już zmęczony. Mimo to zawsze okazywał jej wiele troski, a gdy
tylko byli razem, tulił ją i całował. Zdarzało mu się ulegać złudzeniu, że są małżeństwem:
gawędzili o tym, co się zdarzyło w ciągu dnia, o jej pracy, o szkole, o swoich problemach.
Łączące ich uczucie także miało w sobie coś z małżeńskiego, chociaż nigdy nie przekroczyli
pewnej granicy. Całowali się, tulili, pieścili, lecz nic ponadto.
- Nie chcę zajść w ciążę! - rzekła głucho Maribeth pewnego wieczoru, gdy Tommy
gładził jej nabrzmiewające piersi, i oboje się roześmieli.
Nie chciała się z nim kochać, nie teraz, gdy nosiła w sobie dziecko Paula. A i później
chciała, aby wszystko było inaczej. Po ukończeniu szkoły i studiów chciała wyjść za mąż za
właściwego mężczyznę, z którym pragnęłaby mieć dzieci. Nie chciała kochać się z Tommym
zbyt szybko, nie chciała wszystkiego zepsuć, on zaś rozumiał ją, choć pragnął jej tak bardzo,
że chwilami doprowadzało go to do szaleństwa.
Czasami odrabiał u niej lekcje albo zaszywał się z książkami w kącie w restauracji, a
ona przynosiła mu hamburgery i koktajl mleczny. Kiedy jej gospodyni nie było w domu,
siadywali razem w pokoiku Maribeth; Tommy czytał na głos książki, a Maribeth odrabiała za
niego zadania z chemii, algebry albo trygonometrii. Mieli podobny zasób wiedzy i w dwa
tygodnie po rozpoczęciu roku szkolnego Tomowi przyszło nagle do głowy, że mogliby uczyć
się razem. Przepisał jej swój plan zajęć i pożyczał książki, aby nie miała zaległości z powodu
przerwy w nauce i mogła bez problemów dołączyć do klasy po Bożym Narodzeniu.
- Gdy wrócisz, poproś, aby cię przeegzaminowano, to nie będziesz musiała powtarzać
roku - mówił, choć nie lubił o tym myśleć, bo przypominał sobie wówczas, że Maribeth
prędzej czy później musi wrócić do Onawy i do rodziców. Chciał, by z nim została, ale żadne
z nich nie wyobrażało sobie dokładnie, co się stanie, gdy dziecko wreszcie przyjdzie na świat.
Tymczasem jednak wszystko szło gładko. Spotykali się co wieczór i wspólnie
odrabiali lekcje. Maribeth przepisywała jego notatki i rozwiązywała te same zadania z
matematyki. W rezultacie kontynuowała naukę, pracując jednocześnie w restauracji, i Tommy
zauważył, że świetnie sobie radzi. Chociaż miał dobre stopnie, już po kilku dniach zdał sobie
sprawę, że Maribeth jest od niego znacznie zdolniejsza.
- Dobra robota - rzekł z podziwem, sprawdzając rozwiązane przez nią zadania.
Przyniósł jej w tym tygodniu dwa testy z algebry, które zrobiła na piątkę, i zachwycił się
napisaną przez nią rozprawkę o wojnie secesyjnej; żałował, że nie może go pokazać swojej
nauczycielce historii.
Jedynym problemem było to, że codziennie wracał do domu o północy, i pod koniec
września matka zaczęła coś podejrzewać. Tłumaczył, że chodzi na treningi sportowe i że
pomaga w nauce koledze mającemu trudności z matematyką, ale ponieważ sama pracowała
jako nauczycielka, niełatwo było jej wmówić, że owe późne powroty do domu są
rzeczywiście uzasadnione.
Uwielbiał przebywać w towarzystwie Maribeth. Po zakończeniu nauki rozmawiali
niekiedy godzinami o swoich marzeniach i ideałach, o wyborach etycznych dokonywanych
przez bohaterów przeczytanych książek; oczywiście mówili także o dziecku. Tommy pytał,
jak Maribeth wyobraża sobie jego życie. Chciała, by nie miało takich kłopotów jak ona, by
zdobyło pierwszorzędne wykształcenie, by jego rodzice pomogli mu wejść w życie, a nie
tłamsili jego głodu wiedzy wskutek konserwatyzmu czy przesądów. Maribeth przewidywała,
ile walk będzie musiała kiedyś stoczyć, by móc podjąć studia. Państwo Robertsonowie
uważali to za kosztowną stratę czasu: nigdy nie potrafili zrozumieć ambicji córki. Jednakże
Maribeth nie chciała być przez całe życie tylko kelnerką. Wiedziała, że stać ją na więcej, lecz
musiała przedtem zdobyć wykształcenie.
Jej nauczyciele zawsze przekonywali państwa Robertsonów, że ich córka może daleko
zajść, ale było to rzucanie grochem o ścianę. A teraz ojciec uznał, że córka niczym się nie
różni od swoich ciotek: pierwszy lepszy łobuz zrobił jej dziecko, a później nawet się z nią nie
ożenił. Maribeth wiedziała, że rodzice nigdy nie pozwolą jej zapomnieć o tym: nawet jeśli
odda dziecko obcym ludziom, i tak pozostanie wyrodną córką, która naraziła rodzinę na
pośmiewisko.
- Więc czemu nie zatrzymasz tego dziecka? - pytał wiele razy Tommy, jednakże
Maribeth zawsze kręciła przecząco głową.
Zdawała sobie sprawę, że niczego by to nie rozwiązało. Choćby najbardziej kochała to
dziecko i darzyła je szczerymi macierzyńskimi uczuciami, nie była w stanie go wychować, a
w głębi duszy czuła, że również nie chce.
Na początku października musiała powiedzieć koleżankom z pracy, że jest w ciąży.
Już od dawna się tego domyślały i bardzo je to ekscytowało. Wyobrażały sobie, że to dziecko
jest podarunkiem od poległego męża, wspaniałym sposobem uczczenia jego pamięci. Nie
wiedziały, że Maribeth czci mimo woli Paula Browne'a, którego osiemnastoletnia żona
zapewne również spodziewa się w tej chwili dziecka i który w ogóle nie interesuje się losem
Maribeth.
Nie mogła powiedzieć, że pragnie oddać dziecko do adopcji, i koleżanki przynosiły jej
do pracy drobne upominki, czapeczki albo kaftaniki, a ona przyjmowała je, czując okropne
wyrzuty sumienia. Chowała ubranka do szuflady w swoim pokoju i usiłowała nie myśleć o
małej istotce, która miałaby je nosić.
Poszła także ponownie do doktora MacLeana, który rozpromienił się na jej widok i
spytał o Tommy'ego.
- To wspaniały chłopiec - uśmiechnął się.
Młodzi ludzie popełnili oczywiście poważny błąd, lecz uważał, że wszystko skończy
się szczęśliwie. Maribeth była śliczną dziewczyną; kiedy Whittakerowie dowiedzą się
wreszcie o dziecku, na pewno pogodzą się z sytuacją i zaakceptują ją jako synową.
Pewnego dnia w połowie października Liz Whittaker zgłosiła się do ginekologa na
okresową kontrolę. Zanim opuściła gabinet, usłyszała, że jej syn jest wspaniałym młodym
człowiekiem.
- Tommy? - zdumiała się. Doktor MacLean poznał Toma przed sześciu laty, po
urodzeniu się Annie, gdy mąż i syn odwiedzali ją w klinice. - To dobry chłopak - zgodziła się,
wciąż zdziwiona, że lekarz nagle zaczął wychwalać syna.
- Powinna pani być z niego dumna - rzekł tajemniczo ginekolog.
Tommy i Maribeth zrobili na nim wyjątkowo dobre wrażenie, lecz nie mógł
powiedzieć na ten temat nic więcej, bo musiał dochować tajemnicy.
- Jestem z niego dumna - odrzekła Liz.
Śpieszyła się z powrotem do szkoły, ale później, w drodze do domu, przypomniała
sobie dziwną uwagę lekarza i zaczęła zastanawiać się, czy może spotkał gdzieś przypadkiem
Tommy'ego. Może prowadzi pogadanki z higieny albo ma dziecko w tej samej klasie? -
pomyślała i zapomniała o wszystkim.
Ale w tydzień później jedna z koleżanek z pracy stwierdziła, że widziała Toma w
towarzystwie wyjątkowo ładnej dziewczyny w zaawansowanej ciąży.
Usłyszawszy te słowa, Liz przeraziła się i w przypływie paniki przypomniała sobie
zaskakującą uwagę doktora MacLeana na temat Toma. Myślała o tym przez całe popołudnie,
po czym postanowiła spytać go o to wieczorem. Ale jak zwykle wrócił dopiero po północy.
- Gdzie byłeś? - spytała surowym tonem, gdy wszedł do domu. Czekała na niego w
kuchni.
- Uczyłem się z kolegami - odpowiedział nerwowo.
- Jakimi kolegami? - Liz znała prawie wszystkich kolegów syna, zwłaszcza teraz, gdy
pracowała w szkole.
- Z kim? Chcę znać ich nazwiska.
- Dlaczego? - W Tommym nagle obudziła się czujność, gdy wtem do kuchni wszedł
ojciec, a matka spojrzała na niego porozumiewawczo.
Odkąd wróciła do pracy, przestali toczyć nieustanne boje o drobnostki, ale wydawali
się jeszcze odleglejsi od siebie. Nie wspomniała mu o dziewczynie, z którą widziano Toma,
ale mimochodem usłyszał ich rozmowę i zaczął się zastanawiać, o co chodzi. Zauważył, że
ostatnio Tommy rzadko bywa w domu i wraca o późnych porach.
- Co się stało? - spytał, choć nie wyglądał na szczególnie zaniepokojonego. Tommy
był dobrym chłopcem i nigdy nie sprawiał kłopotów. Może po prostu znalazł sobie
dziewczynę?
- Słyszałam o Tommym bardzo dziwne rzeczy i chcę, żeby mi coś wyjaśnił - rzekła z
troską Liz, a Tommy natychmiast się domyślił, że matka coś wie.
- Jakie dziwne rzeczy? - spytał John.
Zupełnie nie pasowało to do Tommy'ego.
- Co to za dziewczyna, z którą się spotykasz? - spytała bez ogródek Liz, a ojciec
usiadł, patrząc na żonę i syna.
- Przyjaźnimy się. To nic ważnego.
Liz natychmiast wyczuła, że to nieprawda, i nie bawiła się w ceregiele.
- Czy spodziewa się dziecka? - Tommy zrobił taką minę, jakby zadano mu nagle cios
w splot słoneczny, a ojciec o mało nie spadł z krzesła. Liz spoglądała w milczeniu na syna. -
Tak czy nie?
- Ja... To znaczy... Daj spokój, mamo... Ja nie... Jak by to powiedzieć?... O Boże... -
Tommy cierpiał katusze; z przerażoną miną przeciągnął dłonią po włosach. - Zaraz ci
wszystko wytłumaczę. To nie to, co myślisz.
- Jest po prostu gruba? - spytał ojciec z nadzieją w głosie, a Tommy spojrzał nań
ponuro.
- Niezupełnie.
- O Boże!... - szepnęła matka.
- Siadaj, synu - odezwał się John. Tommy zajął miejsce na krześle, a Liz wpatrywała
się weń z przerażeniem.
- Nie wierzę! - rzekła zbolałym głosem. - Jest w ciąży... Coś ty zrobił, Tommy?!
- Nic nie zrobiłem. Przyjaźnimy się, ale... Mamo!... Na pewno byś ją polubiła.
- O Boże!... - jęknęła znowu matka i sama również usiadła. - Kto to taki?! Jak to się
stało?!
- Normalnie - odpowiedział posępnie Tommy. - Ma na imię Maribeth. Poznałem ją
latem.
- Dlaczego nic nam nie powiedziałeś? - Jak mógł cokolwiek powiedzieć? Rodzice w
ogóle z nim nie rozmawiali, podobnie zresztą jak ze sobą. Po śmierci Annie życie rodzinne
przestało istnieć, a teraz dryfowali bez celu niczym połamane deski miotane falami po pustym
oceanie. - Który to miesiąc? - spytała matka, jakby to miało jakieś znaczenie.
- Siódmy - odpowiedział spokojnie Tommy. Może i lepiej, że rodzice wreszcie się
dowiedzieli? Od dawna miał już ochotę poprosić matkę o pomoc i zawsze uważał, że
polubiłaby Maribeth. Ale na twarzy Liz odmalowało się jeszcze większe przerażenie.
- Siódmy?! Więc jak długo to już trwa? - Rozpaczliwie usiłowała obliczyć, kiedy
Maribeth zaszła w ciążę, ale była zbyt wytrącona z równowagi i wszystko jej się myliło.
- Jak długo to trwa? - powtórzył zmieszany Tommy.
- Już powiedziałem: poznałem ją tego lata. Przyjechała do Grinnell w czerwcu.
Pracuje w restauracji, w której często bywam.
- Chodzisz do restauracji? - spytał ojciec, jeszcze bardziej zdziwiony od matki.
- Bardzo często. Mama przestała gotować, więc jem tam kolacje. Wydaje na to swoje
kieszonkowe.
- Ładne rzeczy! - zauważył zgryźliwie ojciec, patrząc z wyrzutem na żonę. Po chwili
spojrzał z niepokojem na Toma. - Ile ma lat?
- Szesnaście.
- Nic z tego wszystkiego nie rozumiem - przerwała matka. - Przyjechała tutaj w
czerwcu, a jest w siódmym miesiącu ciąży... To znaczy, że zaszła w ciążę w marcu. Czy to się
stało, nim przybyła do Grinnell? Wyjeżdżałeś gdzieś?
Liz i John nie wiedzieli o żadnych wyjazdach Toma, ale nie wiedzieli również, że
stołuje się w restauracji i że ma dziewczynę, która spodziewa się dziecka. Miało się urodzić
już za dwa miesiące i Liz zadygotała na samą myśl o tym. Dlaczego Tommy ich nie
uprzedził?! Ale gdy zastanowiła się nad tym głębiej, wszystko wydało jej się jasne. Po
śmierci Annie, przytłoczeni nieszczęściem, puścili go samopas; nic dziwnego, że pakował się
w tarapaty.
Tommy zrozumiał wreszcie, na czym polega nieporozumienie.
- To nie moje dziecko, mamo. Zaszła w ciążę w swoim rodzinnym mieście, w Onawie,
a ojciec kazał jej się wyprowadzić z domu. Zamieszkała w klasztorze, ale nie mogła tam
wytrzymać, więc w czerwcu przyjechała do Grinnell. Właśnie wtedy ją poznałem.
- I spotykałeś się z nią przez ten cały czas? Dlaczego nic nam nie powiedziałeś?
- Sam nie wiem - westchnął Tommy. - Chyba byście ją polubili. Chciałem wam ją
przedstawić, ale się bałem, że jej nie zaakceptujecie. Jest zupełnie sama: nie ma nikogo, kto
mógłby jej pomóc.
- Oprócz ciebie - zauważyła ze smutkiem Liz, lecz na twarzy ojca odmalowała się
widoczna ulga. - Ale, ale, czy to ty zaprowadziłeś ją do doktora MacLeana?
Tommy zdenerwował się trochę.
- Dlaczego pytasz? Mówił ci o tym?
Nie powinien był tego robić; obiecał przecież dochować tajemnicy. Jednakże Liz
pokręciła przecząco głową, nie spuszczając oczu z syna.
- Nic nie mówił. Powiedział tylko, że jesteś miłym chłopcem, a ja się zdziwiłam, że
cię jeszcze pamięta. Ale jedna z nauczycielek widziała cię w zeszłym tygodniu z dziewczyną
w zaawansowanej ciąży.
Popatrzyła na swojego szesnastoletniego syna, zastanawiając się, czy zamierza
poślubić tę dziewczynę, czy naprawdę ją kocha, czy to tylko młodzieńcza galanteria.
- Co zamierza zrobić z dzieckiem?
- Nie jest jeszcze pewna. Obawia się, że nie będzie w stanie się nim opiekować, i
wolałaby je oddać do adopcji, dla jego własnego dobra. Ma taką teorię... - Pragnął
wytłumaczyć wszystko matce, przekonać rodziców do Maribeth. - ...Teorię, że niektórzy
ludzie są tylko gośćmi w naszym życiu, jak na przykład Annie, że przebywają z nami pewien
czas, uczą nas czegoś albo coś nam dają... Maribeth uważa, że to dziecko ma do spełnienia
jakąś szczególną rolę w życiu, że nie należy do niej na zawsze. Głęboko w to wierzy.
- To bardzo poważna decyzja - odpowiedziała cicho Liz. Współczuła Maribeth, choć
martwiła się, że Tommy tak się w niej zadurzył. - A co na to jej rodzice?
- Dopóki nie odda dziecka, nie chcą z nią rozmawiać, ani nie pozwalają jej wrócić do
domu. Jej ojciec to chyba jakiś koszmarny idiota, a matka panicznie się go boi. Maribeth nie
ma w tej chwili nikogo.
- Oprócz ciebie - powtórzyła ze smutkiem Liz.
Tommy wziął na siebie ogromną odpowiedzialność, jednakże Johnowi spadł kamień z
serca: okazało się, że mimo wszystko nie zostanie wkrótce dziadkiem.
- Chciałbym, żebyś ją poznała, mamo.
Liz wahała się przez dłuższą chwilę; nie była pewna, czy spotykając się z Maribeth nie
usankcjonuje mimo woli jej związku z synem. Może powinna po prostu zabronić Tomowi
widywania się z nią? Ale wydawało jej się to trochę niesprawiedliwe wobec syna i zerknęła w
milczeniu na męża. John wzruszył ramionami na znak, że się nie sprzeciwia.
- Może rzeczywiście powinniśmy się z nią spotkać.
Liz czuła, że są to w pewnym sensie winni Tomowi. Skoro tak ceni tę dziewczynę,
może naprawdę warto ją poznać?
- Bardzo jej zależy, żeby nie mieć zaległości w nauce. Uczymy się razem, pożyczam
jej książki i notatki. Już zdążyła mnie prześcignąć: pisze więcej wypracowań i czyta różne
dodatkowe lektury.
- Dlaczego nie chodzi do szkoły? - spytała z dezaprobatą matka.
- Musi pracować. Wróci do szkoły dopiero po urodzeniu dziecka, gdy zamieszka z
rodzicami w Onawie.
- A potem? - spytała Liz, lecz Tommy nie znał odpowiedzi na to pytanie. - Co z wami
będzie? Czy to coś poważnego?
Zawahał się, nie chcąc mówić wszystkiego, ale uznał, że powinien.
- Tak, mamo... To poważna sprawa. Kocham ją.
Na twarzy ojca pojawił się nagle wyraz paniki.
- Nie zamierzasz się chyba z nią ożenić, co? Ani wychowywać tego dziecka? Masz
dopiero szesnaście lat, Tommy; nawet nie wiesz, jaka to poważna decyzja. Gdybyś był jego
ojcem, sytuacja byłaby zupełnie inna, ale to przecież nie twoje dziecko. Nie masz wobec
niego żadnych zobowiązań.
- Wiem, że nie mam, ale kocham Maribeth - odpowiedział Tommy tonem dorosłego
mężczyzny. - Ożeniłbym się z nią i wychowywałbym jej dziecko, ale ona się na to nie zgadza.
Chce wrócić do szkoły, a potem pójść na studia, jeśli okaże się to możliwe. Ma nadzieję, że
będzie mogła zamieszkać z rodzicami, ale ja nie jestem tego taki pewien. Z tego, co mówi, jej
ojciec nie zgodzi się, żeby poszła na uniwersytet. Ona wcale nie namawia mnie do
małżeństwa, tato. To ja musiałbym ją do tego skłonić.
- Cóż, więc raczej tego nie rób - odpowiedział ojciec.
Otworzył butelkę piwa i wypił niewielki łyk. Dygotał wewnętrznie na samą myśl, że
Tommy mógłby się ożenić w wieku szesnastu lat.
- Nie rób niczego, czego mógłbyś później żałować, Tommy - dodała matka, starając
się panować nad swoim głosem, ale po tym wszystkim, co usłyszała, drżały jej ręce. -
Jesteście oboje bardzo młodzi. Jeśli postąpicie pochopnie, zrujnujecie sobie życie. Ta
dziewczyna już raz zrobiła głupstwo, nie zróbcie teraz drugiego.
- Tak właśnie mówi Maribeth i dlatego chce oddać dziecko. Uważa, że zatrzymanie go
byłoby kolejnym błędem, za który wszyscy zapłaciliby wysoką cenę. Myślę, że nie ma racji, i
jeżeli je odda, będzie tego żałować, ale według niej to dziecko zasługuje w życiu na coś
lepszego.
- Zgadzam się z nią - odpowiedziała smutno Liz.
Oddanie własnego dziecka obcym ludziom wydawało się koszmarem; czymś gorszym
mogła być tylko jego śmierć.
- Jest mnóstwo wspaniałych ludzi, którzy nie mogą mieć dzieci i chcieliby adoptować
cudze dziecko...
- Wiem. - Tommy wyglądał na bardzo zmęczonego. Było już wpół do drugiej;
siedzieli w kuchni od półtorej godziny, rozmawiając o Maribeth. - Ale to takie smutne. Co to
da Maribeth?
- Przyszłość. Może to ważniejsze? - odpowiedziała rozsądnie Liz. - Jeśli w wieku
szesnastu lat zacznie wychowywać dziecko sama jak palec, nie da sobie rady. A jak się z nią
ożenisz, ty też się zamęczysz. Co to za życie dla dwojga młodych ludzi, którzy nie skończyli
nawet szkoły średniej?
- Spotkaj się z nią, mamo, i porozmawiaj. Chcę, żebyś ją poznała; może pożyczysz jej
jakieś podręczniki? Przerabia program szybciej niż ja i nie mam pojęcia, co jej dawać do
czytania.
- W porządku. - Rodzice wymienili zatroskane spojrzenia, lecz skinęli głowami na
znak zgody. - Zaproś ją na przyszły tydzień. Zrobię kolację - dodała matka z męczeńską miną,
bo od śmierci Annie nie znosiła gotować. Choć w razie potrzeby potrafiła się do tego zmusić.
Nagle poczuła piekące wyrzuty sumienia, że je syn stołował się przez kilka miesięcy w
restauracji, jakby był sierotą.
Zgasili światło w kuchni i wyszli do holu.
- Przykro mi... Przykro mi, że ostatnio poświęcałam ci tak mało czasu - rzekła ze
łzami w oczach i wspięła się na place, by pocałować syna. - Kocham cię... Przez ostatnie
dziesięć miesięcy była chyba trochę zagubiona...
- Nie martw się, mamo - odpowiedział łagodnie Tommy. - Nic mi się nie stało.
I rzeczywiście, nic mu się nie stało, dzięki Maribeth. Pomogła mu znacznie bardziej,
niż on jej. Wspierali się nawzajem w trudnym okresie swego życia.
Tommy poszedł do siebie, a rodzice udali się do swojej sypialni. Liz usiadła ciężko na
łóżku; po jej minie widać było, że jest zdruzgotana.
- Po prostu nie mogę w to uwierzyć. Ożeniłby się z tą dziewczyną, gdybyśmy mu na to
pozwolili.
I postąpiłby jak cholerny głupiec! - odpowiedział gniewnie John. - Pewnie niezłe z
niej ziółko, skoro zaszła w ciążę w wieku szesnastu lat. Opowiada mu teraz różne trele-
morele o tym, że chce się uczyć i iść na studia.
- Sama nie wiem, co o tym myśleć - odezwała się Liz, spoglądając na męża. Przez
ostatni rok zachowywaliśmy się trochę jak szaleńcy. Ty piłeś, ja za wszelką cenę usiłowałam
zagłuszyć w sobie ból, Tommy stołował się w restauracji, a teraz chce się związać z
dziewczyną, która spodziewa się dziecka, na dodatek cudzego. Napytaliśmy sobie nie lada
biedy, nie sądzisz? - spytała, wstrząśnięta wszystkim, czego się dowiedzieli, i dręczona
okropnymi wyrzutami sumienia.
- Kiedy ludzie tracą nagle cały sens swojego życia, przychodzą im do głowy różne
rzeczy - odpowiedział John, siadając koło niej na łóżku. Już od dawna nie rozmawiali ze sobą
tak szczerze i Liz zorientowała się nagle, że nie jest rozgniewana, tylko zmartwiona. -
Myślałem, że umrę, kiedy... - zaczął cicho, lecz urwał, nie będąc w stanie dokończyć zdania.
- Ja też... Chyba naprawdę w pewnym sensie umarłam. Żyłam ostatni rok jak w
transie. Nawet nie wiem, co się ze mną działo.
Objął ją i siedzieli przez dłuższy czas na łóżku, a gdy weszli wreszcie pod kołdrę, w
ogóle się do siebie nie odzywali. John tulił mocno Liz.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
W następny wolny dzień Maribeth włożyła swoją najlepszą sukienkę, a Tommy
przyjechał po nią po treningu. Trochę się spóźnił i sprawiał wrażenie bardzo
zdenerwowanego.
- Ślicznie wyglądasz - odezwał się, patrząc na nią, po czym pochylił się i pocałował ją
w policzek. - Dziękuję.
Zdawał sobie sprawę, że Maribeth naprawdę pragnie zrobić dobre wrażenie na jego
rodzicach, a ona wiedziała, że mu na tym zależy, i nie chciała przynieść mu wstydu. Była już
w siódmym miesiącu ciąży: był to wystarczający wstyd. Żaden inny chłopak nigdzie by jej
nie zaprosił, a zwłaszcza do domu swoich rodziców. Tommy był wyjątkiem.
Była w ciemnoszarej wełnianej sukience z małym białym kołnierzykiem i czarną
kokardką pod szyją; kupiła ją ze swojej pensji, gdy sukienki przywiezione z domu stały się za
ciasne. Zebrała mocno włosy w koński ogon i związała je czarną aksamitką. Wyglądała trochę
jak dziewczynka, która dla żartu włożyła sobie pod sukienkę nadmuchany balonik, i Tommy
uśmiechnął się, pomagając jej wsiąść do furgonetki ojca. Prezentowała się ślicznie i miał
nadzieję, że wieczór z rodzicami minie bez zgrzytów. Po długiej rozmowie w zeszłym
tygodniu prawie nie poruszali tego tematu: powtórzyli tylko, że chcieliby ją poznać. Podczas
jazdy Maribeth w ogóle się nie odzywała.
- Nie denerwuj się - rzekł Tommy, gdy zatrzymali się przed domem. Maribeth bardzo
się spodobał jego schludny wygląd. Był świeżo odmalowany, a w ogrodzie dawało się
zauważyć równe rabatki kwiatów. O tej porze roku kwiatów oczywiście nie było, ale rzucało
się w oczy, że dom jest bardzo zadbany, - Wszystko będzie dobrze - uspokajał ją Tommy,
pomagając jej wysiąść, po czym wziął ją za rękę i ruszył w stronę domu.
Otworzył drzwi i wprowadził ją do środka. Rodzice czekali na nich w salonie. Tommy
zauważył, że matka przyglądała się bacznie Maribeth, która przeszła szybko przez pokój i
wymieniła uścisk dłoni z Liz i jej mężem.
Wszyscy zachowywali się niezwykle układnie; Liz poprosiła Maribeth, by usiadła, i
zaproponowała jej coś do picia. Maribeth wyraziła chęć na coca-colę, a John zaczął zabawiać
ją rozmową, gdy tymczasem Liz poszła do kuchni dopilnować kolacji. Przygotowała duszoną
wołowinę i placki ziemniaczane ze szpinakiem, ulubione danie Toma.
Po chwili Maribeth zaproponowała, że pomoże Liz, i podążyła za nią do kuchni. Obaj
mężczyźni popatrzyli na nią, a Tommy zrobił ruch, jakby chciał też iść, jednakże ojciec
powstrzymał go gestem ręki.
- Niech sobie spokojnie porozmawiają, synu. Liz musi ją poznać. Wygląda na miłą
dziewczynę i jest naprawdę bardzo ładna. Szkoda, że przytrafiła jej się taka przykra historia.
Co się stało z tamtym chłopcem? Dlaczego się nie pobrali?
- Ożenił się z inną dziewczyną, a zresztą Maribeth nie chciała za niego wyjść, bo go
nie kochała.
- Trudno powiedzieć, czy to z jej strony mądre, czy też bardzo głupie. Małżeństwo i
tak bywa niekiedy dość trudne, nawet jeśli poślubimy kogoś, na kim nam zależy. Ale
postąpiła bardzo odważnie, trzeba jej to przyznać.
- Zapalił fajkę i nagle zauważył, że Tommy ostatnio bardzo wydoroślał. - To trochę
niesprawiedliwe, że rodzice nie chcą jej widzieć, dopóki nie odda dziecka. Spojrzał bacznie
na syna zastanawiając się, ile dla niego znaczy ta dziewczyna.
Rzucało się w oczy, że bardzo wiele; najwyraźniej zakochał się w niej po uszy i John
poczuł wzruszenie.
Liz zaprosiła ich w końcu na kolację: wyglądało na to, że panie zdążyły się już
zaprzyjaźnić. Maribeth pomogła jej nakryć do stołu i rozmawiały żywo na temat zajęć z
historii prowadzonych w szkole przez Liz. Maribeth wyraziła żal, że nie może na nie chodzić,
a Liz odrzekła w zamyśleniu:
- Chyba mogłabym ci pożyczyć trochę książek. Podobno Tommy uczy się z tobą i daje
ci swoje notatki. Chciałabyś, żebym przejrzała niektóre z twoich wypracowań?
Maribeth była zdumiona propozycją Liz.
- To byłoby wspaniale! - ucieszyła się i usiadła między Tomem a jego ojcem.
- Wysyłasz je do swojej dawnej szkoły czy po prostu piszesz dla siebie?
- Głównie dla siebie, ale mam nadzieję, że gdy wrócę, zostanę przeegzaminowana,
abym nie musiała powtarzać całego roku.
- Przynieś mi je. Może ktoś z naszej szkoły mógłby je ocenić i dostałabyś
zaświadczenie, że nie masz zaległości? Przerabiasz wszystkie przedmioty?
Maribeth skinęła prędko głową, a Tommy, siedzący między nią a matką, odezwał się
w jej imieniu:
- Maribeth jest znacznie bardziej zaawansowana ode mnie, mamo. Przerobiła już
wszystkie przedmioty ścisłe i historię Europy; napisała także mnóstwo wypracowań.
Słowa Toma zrobiły najwyraźniej duże wrażenie na Liz, a Maribeth obiecała, że do
końca tygodnia przyniesie jej wszystkie swoje prace.
- Mogłabym ci zalecić kilka dodatkowych tematów - odezwała się Liz, nakładając
Maribeth mięso na talerz. - Uczę w klasach trzecich i czwartych.
Rozmawiały dalej i perspektywa spotkania wydawała się je cieszyć. A pod koniec
kolacji umówiły się na sobotę po południu, a później na niedzielę.
- Dam ci parę tematów fakultatywnych. Możesz je przygotować, kiedy zechcesz.
Tommy mówił, że pracujesz w restauracji sześć dni w tygodniu; wiem, że to niełatwe. - W
istocie rzeczy Liz dziwiła się, że Maribeth jest w ogóle w stanie pracować po dziesięć godzin
dziennie jako kelnerka. - Długo będziesz jeszcze pracować?
Krępowała się pytać o ciążę, ale trudno jej było uniknąć tego tematu, bo Maribeth
miała naprawdę wielki brzuch.
- Chyba aż do końca. Nie stać mnie na to, żeby się zwolnić.
Pieniądze od ojca przeznaczyła Maribeth na koszty porodu i opieki medycznej, a
pensję wydawała na utrzymanie. Nie mogła sobie pozwolić na rezygnację z pracy. Nawet
kilkutygodniowy okres przymusowej bezczynności po porodzie groził jej katastrofą
finansową. Brakowało jej pieniędzy, ale na szczęście miała niewielkie potrzeby. Nie
zamierzała wychowywać dziecka, toteż nic dla niego nie kupowała, choć koleżanki z
restauracji obiecywały, że urządzą specjalne przyjęcie, na którym wręczają jej prezenty dla
niemowlęcia. Maribeth odwodziła je od tego, bo czułaby się wówczas jak oszustka, lecz
brakowało jej przekonywujących argumentów; kelnerki nie wiedziały przecież, że chce oddać
dziecko.
- Jeśli zamierzasz pracować aż do końca, będzie ci ciężko - rzekła ze współczuciem
Liz. - Kiedy spodziewałam się Toma, również nie rzuciłam pracy i chwilami myślałam, że
urodzę go w klasie, na lekcji. Później, przed urodzeniem Annie, wzięłam kilkumiesięczny
urlop - dodała i przy stole zapadła nagle cisza. Liz spojrzała Maribeth prosto w oczy. -
Tommy opowiedział ci o swojej siostrze, prawda?
Maribeth skinęła głową współczując rodzicom Toma. Słyszała tyle historii o Annie i
tyle razy widziała ją w snach, że wydawała jej się ona prawie kimś znajomym.
- Tak, Tommy opowiadał mi o niej. Była na pewno niezwykłą dziewczynką.
- To prawda - odpowiedziała z bólem Liz, a John wyciągnął rękę nad stołem i
pogładził delikatnie jej dłoń. Liz popatrzyła na niego ze zdziwieniem. Gest czułości Johna był
nowym akcentem w ich wzajemnych stosunkach. - Chyba wszystkie dzieci są niezwykłe -
ciągnęła. - Twoje też będzie. Dzieci są cudowne.
Maribeth nie odpowiedziała, a Tommy zerknął na nią, znając jej rozterki.
Później zaczęli rozmawiać o następnym meczu Toma, a Maribeth żałowała w duchu,
że nie może się wybrać z Liz i Johnem.
Gawędzili dłuższy czas na różne tematy: o rodzinnym mieście Maribeth, o jej szkole,
o wycieczkach z Tommym nad jezioro. Rozmawiali o wielu rzeczach,. tylko nie o jej związku
z Tomem ani o dziecku. A o dziesiątej wieczór Tommy odwiózł ją w końcu do domu.
Żegnając się Maribeth ucałowała rodziców Toma, a gdy znalazła się w furgonetce,
westchnęła z ulgą i wyciągnęła się na siedzeniu, śmiertelnie wyczerpana.
- Jak wypadłam? Uznali mnie za potwora?
Tommy wzruszył się, że Maribeth go o to pyta; pochylił się i delikatnie ją pocałował.
- Byłaś wspaniała i bardzo im się spodobałaś. Dlaczego mama zaproponowała, że
pomoże ci w nauce, jak myślisz?
Tomowi spadł kamień z serca. Rodzice zachowywali się znacznie milej, niż
nakazywały względy kurtuazji; byli wręcz przyjacielscy. Istotnie dziewczyna Toma zrobiła na
nich bardzo dobre wrażenie i John, pomagając Liz zmywać naczynia, chwalił Maribeth za
inteligencję i dobre maniery.
- Miła z niej dziewczyna, nie sądzisz, Liz? Szkoda, że zrobiła sobie tego dzieciaka.
Pokręcił głową wycierając kolejny talerz. Już od miesięcy nie spędzili tak udanego
wieczoru i był wdzięczny Liz za przygotowanie kolacji.
- Sama go sobie nie zrobiła - odpowiedziała z uśmiechem Liz, ale musiała przyznać
mężowi rację. Maribeth była śliczna: matka powtórzyła to Tomowi, gdy po półgodzinie
wrócił. Odwiózł Maribeth do domu, pocałował ją na dobranoc i zauważył, że jest bardzo
zmęczona. Bolały ją plecy; ostatnio czuła się coraz gorzej.
- Podoba mi się twoja przyjaciółka - rzekła cicho Liz, odkładając ostatni talerz na
suszarkę. John zapalił fajkę i skinął głową na znak potwierdzenia.
- Wy też jej się podobacie. Chyba czuje się w Grinnell naprawdę samotna; tęskni za
swoją rodziną. Jej rodzice nie budzą we mnie szczególnej sympatii, ale zdaje się jest do nich
przywiązana. Ojciec to tyran, a matka nie ośmiela mu się sprzeciwić, lecz Maribeth nie jest
łatwo żyć samotnie w obcym mieście. Koresponduje z matką, ale ojciec nawet nie czyta jej
listów. I nie pozwalają jej się kontaktować z siostrą. Uważam, że to głupota - zakończył
zirytowany Tommy, a matka obserwowała jego oczy. Mówiły one, jak bardzo kocha Maribeth
i jak bardzo pragnie jej dobra.
- W rodzinach zdarzają się różne rzeczy, nie zawsze najmądrzejsze - zauważyła
współczująco Liz. - Na pewno nie prędko o tym zapomną, może nawet nigdy.
- Maribeth chce wrócić do Onawy i skończyć szkołę, a później wyjechać do Chicago i
iść tam na studia.
- A dlaczego nie tutaj? - spytał ojciec, a Liz zdziwiła się, że tak chętnie to
zasugerował. W Grinnell był niezły uniwersytet; gdyby Maribeth złożyła podanie o
stypendium, Liz mogłaby jej w tym pomóc.
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ona chyba też nie - odpowiedział zadowolony
Tommy. - Porozmawiam z nią, choć w tej chwili najbardziej martwi się o dziecko i boi się
porodu. Nie wie, czego się spodziewać. Może... - Spojrzał z wahaniem na Liz, rad, że
Maribeth przypadła jej do gustu. - Może mogłabyś z nią porozmawiać, mamo? Tak naprawdę
czerpie swoje informacje od kelnerek z restauracji, a ich opowiadania jeszcze bardziej ją
przerażają.
Tommy miał również bardzo mętne pojęcie o porodach, ale to, co słyszał, napełniało
go trwogą. Brzmiało to okropnie.
- Pomówię z nią - rzekła łagodnie Liz i niebawem cała rodzina poszła spać.
Liz leżała koło Johna i rozmawiali o Maribeth.
- To miła dziewczyna, prawda? Nie wyobrażam sobie, jak mogłabym wytrzymać coś
takiego... To takie smutne... A później trzeba oddać dziecko. - Na samą myśl o tym zebrało jej
się na płacz; przypomniała sobie, jak po raz pierwszy trzymała na ręku Annie, a przedtem
Tommy'ego... Byli tacy śliczni, tacy ciepli i kochani. Gdyby musiała ich oddać zaraz po
urodzeniu, nigdy by tego nie przeżyła. Ale długo czekała na dziecko i była znacznie starsza.
Może w wieku szesnastu lat trudno wziąć na siebie taką odpowiedzialność i Maribeth mądrze
zadecydowała, że jej nie podoła. - Myślisz, że Avery znajdzie jakąś rodzinę? - spytała z nagłą
troską. Podobnie jak Tommy martwiła się, że Maribeth nie może na nikogo liczyć.
- Przypuszczam, że zajmuje się takimi rzeczami znacznie częściej, niż myślimy. To
nic nadzwyczajnego. Dziewczęta w jej sytuacji na pewno zwykle zaszywają się w obcych
miastach, z dala od znajomych i kolegów. MacLean bez trudu wyszuka jakieś bezdzietne
małżeństwo.
Liz skinęła głową i leżała w ciemności; myśląc o Maribeth i swoim synu. Byli tacy
młodzi, tacy zakochani, ciągle pełni nadziei. Wierzyli, że życie dobrze ich potraktuje, i ufali
swojemu przeznaczeniu. Liz straciła już tę młodzieńczą ufność - zbyt wiele wycierpiała po
śmierci Annie. Wiedziała, że już nigdy nie zaufa losowi. Był zbyt okrutny i kapryśny.
Rozmawiali przez pewien czas o Maribeth, aż wreszcie John zapadł powoli w sen.
Choć nie byli sobie tak bliscy jak dawniej, to jednak ostatnio zniknęła dzieląca ich wrogość;
od czasu do czasu John zdobywał się na jakiś miły gest czy słowo. Ona także bardziej się
starała, a kolacja przygotowana tego wieczoru dowiodła, że powinni jeść znowu razem
posiłki. Potrzebowali siebie nawzajem: to, że śpią w jednym łóżku, tulą się do siebie w nocy,
rozmawiają, wydawało się nieść jakąś otuchę. Liz czuła, że powoli wychodzą z obłoku mgły,
w której błąkali się tak długo. Niemal widziała, jak John wyciąga do niej rękę, a gdzieś w
pobliżu byli także Tommy i Maribeth.
Kiedy wreszcie zasnęła, po raz pierwszy od wielu miesięcy czuła spokój wewnętrzny,
a nazajutrz rano w bibliotece szkolnej zaczęła gromadzić książki dla Maribeth i
przygotowywać dla niej tematy. Zgodnie z umową Maribeth przyszła do Whittakerów w
sobotę po południu i Liz zdziwiła się wysokim poziomem jej wypracowań. Maribeth pisała
znacznie lepiej niż większość uczniów najstarszych klas.
W trakcie lektury Liz marszczyła chwilami brwi, a Maribeth obserwowała ją
wystraszona.
- Coś nie tak, pani Whittaker? Miałam bardzo mało czasu i pisałam te wypracowania
po nocach. Mogę jeszcze coś zmienić; poza tym chciałabym przygotować jeszcze jedną
analizę „Pani Bovary”. Chyba nie doceniłam tej książki...
- Nie bądź śmieszna! - zganiła ją Liz, uśmiechając się niespodziewanie.
W porównaniu z wypracowaniami Maribeth nawet prace Toma wydawały się
kiepskie; miała wyraźny talent do pisania. Jedno z wypracowań omawiało literaturę rosyjską,
inne zaś humor Szekspira. Przygotowała również esej o przyczynach wojny koreańskiej, a jej
rozwiązania zadań matematycznych cechowała nienaganna precyzja. Liz już od wielu lat nie
widziała równie dobrych prac; uniosła głowę, popatrzyła na dziewczynę z wielkim brzuchem
i delikatnie uścisnęła jej rękę.
- Doskonale, Maribeth. Na podstawie tych wypracowań powinnaś zaliczyć cały rok
szkolny. Piszesz jak maturzystka.
- Naprawdę? Myśli pani, że mogłabym przedłożyć te prace w swojej szkole, gdy
wrócę do Onawy?
- Mam lepszy pomysł - odparła Liz, składając przyniesione teczki w staranny stosik. -
Pokażę je naszemu dyrektorowi; może uda się załatwić zaświadczenie z naszej szkoły, że
przerobiłaś program. Dyrektor mógłby nawet urządzić ci egzamin i po powrocie do Onawy
poszłabyś od razu do czwartej klasy.
- Sądzi pani, że to możliwe? - zdumiała się Maribeth, oszołomiona propozycją Liz.
Przeskoczyłaby w ten sposób cały rok i może skończyła szkołę już w czerwcu, co było jej
skrytym marzeniem. Nawet kilka miesięcy z rodzicami mogło się okazać bolesne. Dowiodła
już, że potrafi sama sobie radzić, a teraz chciała tylko wrócić do domu, znaleźć się wśród
bliskich, zobaczyć matkę i Noelle, skończyć szkołę. Ale zdawała sobie sprawę, że musi
szybko opuścić Onawę. Pokonała zbyt długą drogę, zanadto dojrzała, by spędzić z rodzicami
jeszcze prawie dwa lata. Wiedziała, że nigdy nie pozwolą jej zapomnieć o nieślubnym
dziecku, zwłaszcza ojciec. Sześć miesięcy aż do ukończenia szkoły w czerwcu to i tak dużo.
Później wyjedzie, znajdzie pracę, a kiedyś, przy odrobinie szczęścia, dostanie stypendium i
pójdzie na studia. Była gotowa uczyć się nawet po nocach. Zrobiłaby wszystko, by zdobyć
wykształcenie, i wiedziała, że rodzice tego nigdy nie zrozumieją.
Liz dała jej kilka tematów do samodzielnego opracowania; obiecała również
poinformować ją, co udało jej się załatwić u dyrektora.
Rozmawiały przez jakiś czas o innych sprawach; głównie o Tommym i jego planach.
Liz najwyraźniej ciągle się martwiła, że syn ożeni się z Maribeth i będzie wychowywać jej
dziecko, lecz nie poruszała tego tematu. Mówiła o swoich nadziejach związanych z Tomem, ,
o rysujących się przed nim możliwościach, a Maribeth doskonale ją rozumiała. Wiedziała, co
Liz ma na myśli i w końcu nie mogła się już powstrzymać. Spojrzała pani Whittaker prosto w
oczy i rzekła cicho:
- Nie zamierzam wyjść za niego, przynajmniej nie w tej chwili. Nie chcę go
skrzywdzić. Jest dla mnie taki cudowny. To mój jedyny przyjaciel. Ale jesteśmy jeszcze za
młodzi, zrujnowalibyśmy sobie życie. Tommy chyba tego nie rozumie - dodała ze smutkiem.
- Nie jesteśmy jeszcze wystarczająco dojrzali, by wychowywać dziecko. Trzeba je kochać,
stale przy nim być... Nie jestem jeszcze gotowa... Nie jestem dostatecznie dorosła... - rzekła z
oczami pełnymi łez i w Liz stopniało serce. Maribeth sama była prawie dzieckiem, a już
nosiła w sobie inne dziecko.
- Wydajesz mi się bardzo dojrzała, Maribeth. Może jeszcze nie na tyle, by zostać
matką, ale i tak masz innym dużo do ofiarowania. Zrób to, co uważasz za dobre dla siebie i
niemowlęcia... Nie chcę tylko, żeby Tommy zrobił jakiś niemądry krok, za który musiałby
potem słono zapłacić.
- Nie zrobi - odpowiedziała z uśmiechem Maribeth, ocierając oczy. - Ja mu nie
pozwolę. Czasami też mam wielką ochotę zatrzymać to dziecko, ale co dalej? Co za miesiąc,
za rok?... A gdybym nie mogła znaleźć pracy i nikt nie chciał mi pomóc? Czy Tommy
skończyłby szkołę, wychowując ze mną dziecko? To przecież wykluczone. Wiem, że jestem
matką i że nie powinnam mówić takich rzeczy, ale chodzi mi także o dobro tego dziecka. Ma
prawo oczekiwać od życia więcej, niż mogę mu dać. Ma prawo do kochających rodziców,
którzy będą się o nie troszczyć. Chciałabym je zatrzymać, ale wiem, że to po prostu
niemożliwe... Przeraża mnie to.
Kiedy o tym myślała, pękało jej serce, zwłaszcza teraz, gdy dziecko stało się takie
duże i wyczuwalne, gdy tak często się poruszało. Trudno było udawać, że go nie ma. Miłość
Maribeth do owej małej istoty wyrażała się w pragnieniu zapewnienia jej jak najlepszych
warunków rozwoju; ona sama zamierzała pójść własną, jeszcze nie znaną drogą.
- Czy doktor MacLean rozmawiał z tobą na ten temat? - spytała Liz. - Wspominał o
jakiejś rodzinie?
Poczuła ogarniającą ją ciekawość. Znała kilka bezdzietnych małżeństw, które chętnie
adoptowałyby dziecko.
- Nie, nie rozmawiał - odparła zmartwiona Maribeth. - Mam nadzieję, że traktuje to
poważnie. Może myśli, że Tommy i ja... - zawahała się, a Liz parsknęła śmiechem.
- Chyba rzeczywiście tak myśli. Kiedyś wspominał mimochodem, że Tommy jest
wspaniałym młodym człowiekiem. Pewnie uważa go za ojca dziecka. Kiedy o tobie
usłyszałam, natychmiast pomyślałam to samo. Śmiertelnie się przeraziłam, przyznaję... Cóż,
sama nie wiem. Bywają chyba gorsze rzeczy. Tommy radzi sobie całkiem nieźle, choć to nie
jego dziecko, więc na pewno jest mu jeszcze trudniej.
- Jest cudowny - odpowiedziała Maribeth.
Pani Whittaker wydawała jej się w tej chwili bliższa niż własna matka. Była
serdeczna, dobra i mądra; wracała do życia po wielkim dramacie. Zdawała sobie sprawę, że
zbyt długo dręczyła się żałobą po córce.
- Co zamierzasz robić przez najbliższe dwa miesiące? - spytała Liz.
Nalała Maribeth szklankę mleka i poczęstowała ją ciasteczkami.
- Będę pracować. Spróbuję też uczyć się wieczorami. Muszę czekać. dziecko urodzi
się na gwiazdkę.
- To już bardzo, bardzo niedługo. - Liz popatrzyła z sympatią na Maribeth. - Gdybyś
potrzebowała pomocy, daj mi znać.
Chciała pomóc zarówno Maribeth, jak i Tomowi; obiecała się dowiedzieć, czy
dyrekcja szkoły zgodziłaby się na urządzenie dla niej egzaminów.
Późnym popołudniem Maribeth wreszcie wyszła, a wieczorem przyjechał po nią
Tommy i zabrał do kina. Poszli na trójwymiarowy pokaz filmu „Diabeł Bwana” i projekcję
musieli włożyć kolorowe okulary. Był to pierwszy film tego rodzaju i bardzo im się podobał.
A po seansie Maribeth opowiedziała Tomowi o rozmowie z jego matką. Czuła do pani
Whittaker ogromny szacunek. Liz zaś również z każdym dniem coraz bardziej ją lubiła.
Zaprosiła Maribeth na kolację w następny weekend. Maribeth wspomniała o tym Tomowi,
który stwierdził, że kiedy spędzają czas z rodzicami, czuje się, jakby była jego żoną.
Zarumienił się, lecz rzucało się w oczy, że sprawia mu to przyjemność. Ostatnio często się
nad tym zastanawiał, zwłaszcza że dla Maribeth zbliżała się chwila rozwiązania.
- Małżeństwo to chyba nie najgorsza rzecz, co? - zauważył celowo lekkim tonem,
odwożąc Maribeth do domu. - Moglibyśmy być bardzo szczęśliwi.
Wyglądał tak młodzieńczo i naiwnie, a Maribeth przyrzekła już sobie i jego matce, że
nie pozwoli mu zrobić głupstwa.
- Dopóki bym ci się nie znudziła. Za rok albo za dwa, albo na przykład gdybym miała
dwadzieścia trzy lata i byłabym naprawdę stara - przekomarzała się. - Zastanów się tylko: w
tym tempie za siedem lat moglibyśmy już mieć ośmioro dzieci.
Zawsze umiała się zdobyć na ironiczny dystans wobec samej siebie, ale tym razem
wiedziała, że Tommy nie żartuje.
- Porozmawiajmy poważnie, Maribeth.
- Mówię poważnie. W tym właśnie sęk. Jesteśmy za młodzi; sam dobrze o tym wiesz.
Jednakże Tommy obiecał sobie, że jeszcze z nią o tym porozmawia.
Nie zamierzał tak łatwo się dać spławić. Maribeth miała urodzić dziecko dopiero za
dwa miesiące, ale przedtem chciał na serio jej się oświadczyć.
Maribeth ciągle unikała tego tematu. W następnym tygodniu poszedł z nią na łyżwy.
Niedawno spadł pierwszy śnieg i jezioro skuł lód. Tommy nie mógł się oprzeć chęci zabrania
tam Maribeth; przypomniało mu to dawne wyprawy z Annie.
- Przychodziliśmy tu w weekendy. Ostatni raz na tydzień przed... przed jej śmiercią. -
Zmusił się do wypowiedzenia tych słów, choć sprawiły mu wielki ból. Wiedział, że musi się
wreszcie pogodzić z jej odejściem; ale nie było to łatwe. - Często się ze mną przekomarzała;
zazwyczaj chodziło o dziewczęta...
Podczas wizyty u Whittakerów Maribeth widziała pokój Annie. Zajrzała do niego
przypadkowo, szukając łazienki. Niczego tam nie zmieniono. Zauważyła wąskie łóżeczko,
zabawki, kołyskę dla lalek, półki z książkami, poduszkę i mały różowy kocyk. Stopniało w
niej serce, ale nie zdradziła nikomu, że widziała pokój Annie. Czuła się trochę jak w
mauzoleum i zrozumiała, jak bardzo Whittakerowie tęsknią za córką.
Ale teraz śmiała się, słuchając zabawnych historyjek Toma. Opowiadał, jak Annie
starała się płoszyć dziewczęta, które uważała za zbyt głupie albo zbyt brzydkie dla brata.
- Pewnie też bym się jej nie podobała - stwierdziła wychodząc na lód i zastanawiając
się, czy w tym stanie powinna jeździć na łyżwach. - Zwłaszcza teraz. Śmiałaby się, że jestem
gruba jak słonica. Zresztą czuję się trochę jak słonica - dodała, choć poruszała się z gracją na
łyżwach pożyczonych od Julie.
- Czy wolno ci się ślizgać? - spytał Tommy, podejrzewając, że to może być
niewskazane.
- Nic mi nie będzie pod warunkiem, że nie upadnę - odpowiedziała spokojnie i
zatoczyła kilka zgrabnych kółek, żeby mu udowodnić, że nie jest niezdarą. Jej swobodny
wdzięk zrobił na nim duże wrażenie, lecz gdy robiła następną ósemkę, zahaczyła o coś piętą i
rymnęła jak długa na lód, a Tommy i kilku innych łyżwiarzy popatrzyło na nią z
przerażeniem. Wszyscy pośpieszyli w jej stronę. Uderzyła się w głowę i straciła oddech.
Kiedy stanęła wreszcie na nogach, wspierana przez trzy osoby, o mało nie zemdlała. Tommy
pomógł jej zejść z lodowiska, odprowadzany zatroskanymi spojrzeniami innych łyżwiarzy.
- Najlepiej niech pan zawiezie ją od razu do szpitala - rzekła półgłosem jedna z matek,
która przyszła z dziećmi na ślizgawkę. - Może urodzić.
Tommy pomógł Maribeth wsiąść do furgonetki i już po chwili ruszył pędem do kliniki
doktora MacLeana, wyrzucając sobie i jej, że byli tacy głupi.
- Jak mogłaś zrobić coś takiego?! I jak mogłem ci na to pozwolić?!... Jak się czujesz?
Wszystko w porządku?...
Kiedy przyjechali do kliniki, Tommy był kompletnie roztrzęsiony; Maribeth nie
zaczęła na szczęście rodzić, lecz bolała ją głowa.
- Nic mi nie jest - powtarzała słabym głosem. - Wiem, że postąpiłam jak idiotka, ale
znudziło mi się już, że jestem taka gruba i niezdarna.
- Nie jesteś gruba! Spodziewasz się dziecka, więc nic dziwnego, że masz duży brzuch.
Wiem, że nie chcesz mieć dziecka, ale to wcale nie znaczy, że musisz je zabić!
Maribeth rozpłakała się. Kiedy weszli wreszcie do gabinetu doktora MacLeana, oboje
byli bardzo zdenerwowani. Maribeth ciągle płakała, a Tommy przeprosił lekarza za
niespodziewaną wizytę, po czym znów zaczął robić jej wyrzuty.
- Co się stało? Wielkie nieba, o co właściwie chodzi?
Lekarz nic z tego nie rozumiał. Na razie wiedział tylko, że Maribeth uderzyła się w
głowę i że postanowiła zabić dziecko. A ona znów się rozbeczała, aż w końcu wyznała, że
upadła podczas jazdy na łyżwach.
- Jazdy na łyżwach?! - zdziwił się doktor MacLean. Nie zetknął się jeszcze w swojej
praktyce z przypadkiem, by ciężarna kobieta jeździła na łyżwach. Jednakże jego pacjentki nie
miały po szesnaście lat. Tommy i Maribeth wysłuchali pokornie krótkiego wykładu, jakiego
im udzielił. Żadnej jazdy konnej, żadnej jazdy na łyżwach, żadnej jazdy na rowerze,
zwłaszcza po oblodzonych drogach, i żadnej jazdy na nartach.
- Gra w futbol także jest niewskazana - dodał z uśmieszkiem, a Tommy zachichotał. -
Musicie być grzeczni! - ciągnął, po czym wymienił jeszcze jedną rozrywkę, której powinni
unikać. - I żadnych stosunków aż do urodzenia dziecka!
Nie ośmielili się wyjaśnić, że wcale ze sobą nie sypiali, a Tommy nie miał jeszcze do
czynienia z żadną dziewczyną.
- Czy mogę ci wierzyć, że nie pójdziesz więcej na łyżwy? - spytał wreszcie lekarz, a
Maribeth popatrzyła na niego potulnie.
- Tak, obiecuję.
Tommy wyszedł z gabinetu, by podjechać samochodem pod wyjście z kliniki, a
Maribeth przypomniała doktorowi MacLeanowi, że obiecał znaleźć dla jej dziecka
przybranych rodziców.
- Naprawdę tego chcesz? - zdziwił się doktor MacLean. Syn państwa Whittakerów był
wyraźnie bardzo zakochany i na pewno chętnie by się ożenił. - Jesteś zdecydowana,
Maribeth?...
- Tak... Chyba tak - odpowiedziała, usiłując mówić tonem dorosłej kobiety. - Po prostu
nie będę w stanie go wychować.
- Czy rodzice Toma nie mogliby wam pomóc?
Lekarz wiedział, że Liz Whittaker chciałaby mieć jeszcze jedno dziecko, lecz
Whittakerowie nie akceptowali faktu, że Tommy zostanie ojcem w tak młodym wieku. Nigdy
ich o to nie pytał, bo zobowiązał się dochować tajemnicy.
- Nie chcę ich o to prosić - odrzekła zdecydowanie Maribeth. - To dziecko powinno
mieć prawdziwych rodziców, a nie parę nastolatków. Jak miałabym je wychowywać, chodząc
jednocześnie do szkoły? Jak na nie zarobić? Moi rodzice nie wpuszczą mnie z dzieckiem do
domu.
Miała łzy w oczach, a tymczasem do gabinetu wszedł z powrotem Tommy. Lekarz
poklepał Maribeth po ręce, pełen współczucia. Była stanowczo za młoda, by udźwignąć taki
ciężar.
- Zobaczę, co się da zrobić - rzekł cicho, a później kazał Tomowi doplinować, by
Maribeth spędziła dwa dni w łóżku. Żadnej pracy, żadnych rozrywek, żadnego seksu, żadnej
jazdy na łyżwach.
- Tak jest, panie doktorze - odpowiedział Tommy, po czym odprowadził Maribeth do
samochodu, uważając, by się nie poślizgnęła. Gdy wsiedli, zapytał, o czym rozmawiała z
lekarzem podczas jego nieobecności. Zauważył, że Maribeth i doktor MacLean mieli
wyjątkowo poważne miny.
- Obiecał znaleźć rodzinę, która chciałaby adoptować dziecko - odparła, lecz nie
rozwijała tego tematu, a po chwili zdała sobie sprawę, że Tommy jedzie do domu
Whittakerów. - Dokąd mnie wieziesz? - spytała, ciągle jeszcze wytrącona z równowagi. Myśl
o oddaniu własnego dziecka była przykra, lecz nie istniało inne rozwiązanie. Maribeth
wiedziała, że będzie to bardzo bolesne.
- Telefonowałem do mamy - wyjaśnił. - Lekarz powiedział, że powinnaś leżeć w łóżku
i wstawać tylko na posiłki, więc zapytałem, czy nie mogłabyś spędzić u nas weekendu.
- Nie, wykluczone... Gdzie miałabym?...
Zareagowała tak gwałtownie, bo nie chciała narzucać się Whittakerom, ale wszystko
zostało już uzgodnione; Liz nie wahała się ani przez chwilę, choć wpadła w przerażenie, gdy
dowiedziała się o lekkomyślności Toma i Maribeth.
- Nie martw się - rzekł spokojnie Tommy. - Mama powiedziała, że możesz spać w
pokoju Annie.
Wypowiadając się, zająknął się lekko. Pokój Annie stał od jedenastu miesięcy pusty, a
teraz matka zaproponowała go Maribeth. Kiedy przyjechali, łóżko było posłane, a Liz
szykowała właśnie gorącą czekoladę.
- Nic ci nie jest? - spytała zatroskana. Przeszła trzy poronienia i nie życzyła Maribeth
komplikacji, zwłaszcza w tak zaawansowanej ciąży. - Jak mogłaś być do tego stopnia
nierozważna?! Masz szczęście, że nie straciłaś dziecka! - rzekła z wyrzutem, patrząc na
Toma.
Oboje byli tacy młodzi, że gdy robiła im wymówki, przywodzili na myśl karcone
dzieci.
W różowej koszuli nocnej, którą pożyczyła jej Liz, na wąskim łóżeczku Annie
Maribeth wyglądała jak mała dziewczynka. Jej płomiennorude włosy rozsypały się na
poduszce, a zewsząd spoglądały na nią lalki Annie. Zasnęła na parę godzin, aż wreszcie pod
wieczór Liz przyszła sprawdzić, jak się czuje: położyła jej rękę na policzku, by się przekonać,
czy nie ma gorączki. Zatelefonowała wcześniej do doktora MacLeana i znacznie się
uspokoiła, gdy usłyszała, że według niego dziecku nie zagraża żadne niebezpieczeństwo.
- Są tacy młodzi - rzekł ciepło, po czym zauważył, że decyzja o oddaniu dziecka
wydaje mu się niefortunna. Nie powiedział nic więcej, bo nie chciał, by Liz uznała, że się
wtrąca. - To miła dziewczyna - dodał znacząco, a Liz przyznała mu rację.
Poszła sprawdzić stan Maribeth, która obudziła się i twierdziła, że ból głowy zelżał.
Ciągle dręczyły ją wyrzuty sumienia, że zajmuje pokój, który dla Whittakerów był źródłem
bolesnych wspomnień.
Liz dziwiła się, że przebywanie w dawnym pokoju Annie sprawia jej taką
przyjemność. Siedziała na brzeżku łóżka i patrzyła w zielone oczy Maribeth, która wyglądała
prawie jak rówieśnica zmarłej córeczki.
- Jak się czujesz? - spytała szeptem Liz. Maribeth spała ponad dwie godziny, a
tymczasem Tommy poszedł na mecz hokejowy.
- Jestem trochę obolała, ale chyba czuję się lepiej. Jak się przewróciłam, byłam
śmiertelnie przerażona... Naprawdę myślałam, że zabiłam dziecko... Zdawało mi się, że nie
czuję jego ruchów... Tommy krzyczał na mnie... Czułam się okropnie.
- Przestraszył się - uśmiechnęła się łagodnie Liz, otulając Maribeth kołdrą. - Oboje się
przestraszyliście. Doktor MacLean twierdzi, że już za siedem, może nawet sześć tygodni
urodzisz. - Na Maribeth ciążyła ogromna odpowiedzialność: musiała się troszczyć o istotę
ludzką żyjącą w jej ciele. - Kiedy sama spodziewałam się dziecka, byłam bardzo
podekscytowana... Te wszystkie ubranka, kaftaniki... - Nagle popatrzyła ze smutkiem na
Maribeth, zdając sobie sprawę, że w jej przypadku sprawa wygląda zupełnie inaczej. -
Przepraszam... - szepnęła ze łzami w oczach, ale Maribeth uśmiechnęła się i pogładziła ją po
dłoni.
- Nic nie szkodzi... Dziękuję, że dała mi pani ten pokój... Bardzo mi się podoba...
Może to śmieszne, bo nawet nie znałam Annie, ale wydaje mi się, że ją kocham. Czasami
widuję ją w swoich snach i pamiętam, co Tom o niej opowiadał. Czuję, że ciągle tu jest... w
naszych sercach i myślach...
Liczyła, że jej słowa nie podziałają na Liz przygnębiająco. I rzeczywiście - starsza
kobieta uśmiechnęła się i skinęła głową.
- Ja też to czuję. Annie jest zawsze blisko mnie. - Już dawno nie była taka spokojna.
Może ona i John zaczną wreszcie odzyskiwać równowagę? - Tommy mówił mi, że według
ciebie niektórzy ludzie pojawiają się w naszym życiu, by dawać nam szczęście... Podoba mi
się to... Annie była z nami tak krótko... Te pięć lat minęło jak mgnienie oka, ale mieliśmy tyle
radości... Cieszę się, że ją urodziłam. Nauczyła mnie tylu rzeczy... śmiać się, kochać, dawać
coś z siebie innym...
- Właśnie to miałam na myśli - odpowiedziała cicho Maribeth; obie kobiety trzymały
się mocno za ręce.
- Wiele panią nauczyła... a mnie nauczyła czegoś o Tommym, choć wcale jej nie
znałam... Moje dziecko też mnie czegoś nauczy, mimo, że rozstanę się z nim już po kilku
dniach... może godzinach. - Oczy zaszkliły jej się łzami.
- Chcę mu ofiarować najwspanialszy podarunek, jaki mogę mu dać: kochających
rodziców.
Zamknęła oczy; po policzkach płynęły jej łzy. Liz pochyliła się i pocałowała ją w
czoło.
- Będzie ich miało. A teraz spróbuj zasnąć... Potrzebujecie tego oboje.
Maribeth skinęła głową, nie mogąc wykrztusić słowa, a Liz wyszła cicho z pokoju.
Wiedziała, że dziewczyna ma przed sobą trudny okres, ale był to także niezwykły moment -
pora narodzin nowego życia.
Tommy wrócił z meczu hokejowego dopiero późnym popołudniem i od razu zapytał,
jak się czuje Maribeth. Matka szybko go uspokoiła.
- Nic jej nie jest. Śpi.
Zajrzał do jej pokoju; spała jak suseł w łóżku Annie, trzymając jedną z jej lalek, i
wyglądała anielsko pięknie.
Kiedy wyszedł z pokoju i spojrzał na matkę, było to już dorosły mężczyzna.
- Bardzo ją kochasz, synu, prawda?
- Kiedyś się z nią ożenię, mamo - odpowiedział zdecydowany.
- Nie rób jeszcze żadnych konkretnych planów. Los może różnie pokierować waszym
życiem.
- Odnajdę ją. Nie pozwolę jej odejść. Kocham ją... i jej dziecko - odparł z
determinacją.
- Nie będzie jej łatwo oddać maleństwo - zauważyła Liz. Martwiła się o Toma i
Maribeth; wzięli na siebie straszliwy ciężar. Maribeth przez przypadek, a syn ze
szlachetności.
- Wiem, mamo - odrzekł Tommy.
Gdyby miał w tej sprawie coś do powiedzenia, nigdy nie pozwoliłby jej tego zrobić.
W porze kolacji Maribeth wstała i wyszła powoli z pokoju Annie. Tommy odrabiał
lekcje przy stole w kuchni.
- Jak się czujesz? - spytał z uśmiechem.
Maribeth sprawiała wrażenie wypoczętej i wyglądała wspaniale.
- Jak leniwiec.
Spojrzała przepraszająco na panią Whittaker, która kończyła właśnie przygotowywać
kolację. Liz robiła to ostatnio coraz częściej i Tommy bardzo się z tego cieszył.
- Usiądź, młoda damo. Nie powinnaś snuć się po domu jak widmo. Podobno doktor
MacLean kazał ci leżeć, a przynajmniej siedzieć. Tommy, podaj swojej przyjaciółce krzesło.
Niestety, jutro nie możesz zabrać jej na łyżwy.
Tommy i Maribeth uśmiechali się niczym para psotnych dzieciaków, Liz zaś wręczyła
im talerzyki ze świeżo upieczonym ciastem czekoladowym. Cieszyła się, że w domu jest
znowu para młodych ludzi, że Tommy przywiózł Maribeth. Chociaż uzmysłowiła sobie z
żalem, że nigdy nie zobaczy Annie w wieku szesnastu lat, czuła, że nigdy nie zobaczy Annie
w wieku szesnastu lat, czuła się dobrze w towarzystwie Maribeth, podobnie zresztą jak John.
Wróciwszy do domu po niespodziewanej sobotniej pracy, przyjemnie się zdziwił, zastawszy
ich wszystkich w kuchni.
- Co się tu dzieje? Jakieś zebranie? - zażartował rad, że w kuchni, gdzie przez długie
miesiące panowała ponura cisza, znów zrobiło się wesoło.
- Publiczny sąd nad przestępcą. Tommy usiłował zamordować Maribeth. Zabrał ją na
łyżwy.
- O, do licha... A nie próbował przypadkiem grać z nią w futbol?!
Popatrzył na nich, znów uzmysławiając sobie, jacy są młodzi. Na szczęście Maribeth
najwyraźniej nic się nie stało.
- Piłka miała być jutro, tato. Po hokeju.
- Świetny pomysł.
John uśmiechnął się szeroko do Toma i Maribeth, rad, że wszystko skończyło się
dobrze. Po kolacji rozwiązywali rebusy i grali w warcaby, a Liz poinformowała Maribeth o
decyzji dyrektora szkoły w jej sprawie. Zgodził się zaliczyć jej rok; poza tym gdyby zdała po
Bożym Narodzeniu egzaminy z czterech przedmiotów, mogłaby dostać zaświadczenie, że
przerobiła połowę programu czwartej klasy. Jej wypracowania były naprawdę
pierwszorzędne; gdyby zdała dobrze egzaminy, do ukończenia szkoły pozostałby jej tylko
jeden semestr.
- Moje gratulacje! - rzekła na koniec Liz, dumna z przyjaciółki syna, jakby była ona
jej własną uczennicą.
- To wyłącznie pani zasługa! - odpowiedziała rozpromieniona Maribeth, po czym
pisnęła z radości i oświadczyła Tomowi, że powinien teraz odnosić się do niej z szacunkiem,
bo jest uczennicą klasy maturalnej!
- Tylko niech ci woda sodowa nie uderzy do głowy! W razie czego mama może cię
zawsze oblać. Zresztą wcale by mnie to nie zdziwiło. Jest bardzo wymagająca wobec
czwartoklasistów.
Wszyscy byli w znakomitym nastroju, chyba nawet dziecko Maribeth, bo kopało co
kilka minut.
- Jest na ciebie wściekłe - rzekł później Tommy, przysiadłszy na skraju łóżka i
położywszy jej dłoń na brzuchu. - Zresztą wcale mu się nie dziwię! Postąpiłem jak prawdziwy
kretyn... Przepraszam...
- Nie przejmuj się. Nic się nie stało - odpowiedziała z uśmiechem, wciąż
uszczęśliwiona, że pójdzie od razu do klasy maturalnej.
- Bardzo ci zależy na nauce, prawda? - spytał po chwili Tommy, patrząc jej w oczy.
- Chcę wrócić do szkoły, a później jak najszybciej ją skończyć i wyprowadzić się z
domu. Nawet te pół roku będzie mi się strasznie dłużyć.
- Odwiedzisz nas? - spytała smutno. Nie mógł się pogodzić z myślą, że Maribeth
wyjedzie.
- Jasne - odrzekła, choć nie zabrzmiało to przekonywująco. - Postaram się. Ty też
możesz mnie odwiedzić.
Jednakże oboje podejrzewali, że ojciec Maribeth nie powitałby Toma z otwartymi
ramionami. Liz i John byli zupełnie inni: natychmiast polubili nieznajomą dziewczynę. Bez
trudu zrozumieli, dlaczego syn ją pokochał.
- Może mogłabym spędzić u was lato przed wyjazdem do Chicago?
- Po co chcesz jechać do Chicago? - spytał rozczarowany. Nie wystarczało mu jedno
lato. - Dlaczego nie pójdziesz na nas uniwersytet?
- Dobrze, spróbuje złożyć podanie - ustąpiła. - Zobaczymy, czy mnie przyjmą.
- Z twoimi stopniami powinni cię błagać, żebyś raczyła u nich studiować.
- Nie jestem wcale taka pewna - uśmiechnęła się, a Tommy pocałował ją. Zapomnieli
na chwilę o stopniach, szkole i uniwersytecie, a nawet o dziecku, choć tuląc Maribeth,
Tommy wyraźnie czuł jego ruchy.
- Kocham cię - odezwał się wreszcie. - Kocham także twoje dziecko. Nie zapomnij o
tym.
Skinęła głową i przez długi czas siedzieli przytuleni na wąskim łóżku Annie,
rozmawiając cicho o różnych sprawach. Liz i John już się położyli, wiedzieli, że Tommy jest
u Maribeth, lecz ufali synowi. W końcu, gdy Maribeth zaczęła ziewać, Tommy uśmiechnął
się i wrócił do swojego pokoju, zastanawiając się, co przyniesie przyszłość.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Pewnego popołudnia, omawiając z Maribeth jedną z jej rozprawek historycznych, Liz
zaprosiła ją na Święto Dziękczynienia. Był to ważny temat, niezbędny do zaliczenia
pierwszego semestru czwartej klasy. Co wieczór, wróciwszy do pracy, Maribeth spędzała na
nauce długie godziny i niekiedy kładła się spać dopiero o drugiej czy trzeciej nad ranem.
Spieszyło jej się coraz bardziej. Chciała zdobyć wszystkie potrzebne zaświadczenia; tematy,
które otrzymywała od Liz, dawały jej nadzieję na wyzwolenie. Postanowiła bezwzględnie
ukończyć szkołę średnią w czerwcu, a później znaleźć pracę i próbować dostać się na studia.
Naturalnie nie mogło się to spodobać ojcu i właśnie dlatego zamierzała wyjechać do Chicago.
Liz namawiała ją do wstąpienia na uniwersytet w Grinnell, choć była gotowa napisać
jej rekomendację do dowolnej uczelni w Stanach. Sądząc po poziomie wypracowań Maribeth,
przyniosłaby ona zaszczyt każdemu uniwersytetowi. To, że rodzice nie chcą jej pomóc w
zdobyciu wykształcenia, wydawało się wyjątkowo krzywdzące.
- Ojciec uważa, że dziewczęta nie muszą się uczyć - powiedziała pewnego dnia,
pomagając Liz w przygotowaniu kolacji. Miała akurat wolny dzień; pani Whittaker
zaangażował ją nawet do pomocy w sprawdzaniu prac drugoklasistów. - Moja mama nie
skończyła studiów, a szkoda. Bardzo lubi czytać książki, dowiadywać się nowych rzeczy.
Ojcu nie podoba się nawet, że czyta gazety. Twierdzi, że prasa mąci kobietom w głowach.
Powinny tylko bawić dzieci, sprzątać i gotować. Zawsze powtarza, że nie trzeba wyższych
studiów, by umieć zmieniać pieluchy.
- Szczerze i bez ogródek - stwierdziła Liz, hamując złość, jaką budziły w niej takie
opinie.
Uważała, że nic nie stoi na przeszkodzie, by kobiety robiły i jedno i drugie: zdobywały
wykształcenie i zajmowały się domem. Cieszyła się, że wróciła do pracy na pełnym etacie.
Zdążyła zapomnieć, jaką to daje satysfakcję; ile przyjemności można czerpać z kształtowania
młodych umysłów. Ale teraz, po śmierci Annie, praca wypełniła pustkę jej życia. Choćby
pustkę wolnego czasu, aczkolwiek bardzo lubiła obserwować inteligentne, bystre twarze
swoich podopiecznych. Łagodziło to nieco ból, który jak cierń stale tkwił w jej sercu.
Nie rozmawiała o tym z Johnem. Ciągle jeszcze niewiele mieli sobie do powiedzenia,
chociaż słowa, które między sobą wymieniali, nie były już tak ostre, a mąż gładził ją czasami
po ręce albo pytał o coś łagodnym tonem, przywodzącym na myśl dawne czasy. Ostatnio
wracał do domu trochę wcześniej, a Liz zmuszała się niekiedy, by przygotować kolację.
Poznawszy Maribeth, trochę złagodnieli, zbliżyli się do siebie. Była taka bezbronna, taka
młodziutka, ona i Tommy byli tacy zakochani. Czasami, patrząc na nich, Liz uśmiechała się
mimo woli.
Kiedy szykowały razem kolację, ponowiła zaproszenie, by Maribeth spędziła z nimi
Święto Dziękczynienia.
- Nie chciałabym się narzucać - odpowiedziała szczerze dziewczyna. Postanowiła już
ochoczo przepracować ten dzień w restauracji, obsługując nielicznych samotnych klientów,
którzy przyjdą tego wieczoru na indyka. Większość kelnerek chciała spędzić święto w domu,
z mężami i dziećmi. Maribeth była samotna, toteż doszła do wniosku, że równie dobrze może
przyjść do pracy, zwłaszcza, że przysłuży się w ten sposób koleżankom. Czuła się więc trochę
nie w porządku, że zawiedzie je, spędzając ten dzień z Whittakerami, i powiedziała o tym Liz,
gdy nakrywały do stołu.
- Jesteś w zbyt zaawansowanej ciąży, by tak harować - upominała ją Liz, stawiając na
stole wazę z zupą. - Nie powinnaś być przez cały dzień na nogach. - Do rozwiązania pozostał
zaledwie miesiąc i Maribeth miała już naprawdę duży brzuch.
- Daję sobie jakoś radę - odpowiedziała cicho.
Starała się nie myśleć zbyt wiele o dziecku, choć jej wyobraźnia stale krążyła wokół
tej sprawy. Zresztą trudno było o nim nie myśleć, bo wciąż przypominało o swoim istnieniu.
Ruch jego rączek i nóżek wywoływały mimowolny uśmiech na twarzy Maribeth.
- Jak długo zamierzasz jeszcze pracować? - spytała Liz, gdy usiadły na chwilę.
- Chyba do samego końca - odpowiedziała Maribeth, wzruszając ramionami.
Potrzebowała pieniędzy.
- Powinnaś się zwolnić wcześniej - doradziła łagodnie Liz. - Zrób sobie przynajmniej
dwa tygodnie odpoczynku. Nawet w tak młodym wieku to straszliwy wysiłek dla całego
organizmu. Poza tym dobrze by było, gdybyś mogła przygotować się solidnie do egzaminów.
Liz wyznaczyła ich termin na połowę grudnia.
- Zrobię, co będę mogła - obiecała Maribeth. Krzątały się dalej przy kolacji, gawędząc
o różnych rzeczach. Wreszcie Liz zmniejszyła gaz, by potrawy nie wystygły, a tymczasem
wrócili Tommy i John, nie spóźnieni ani o minutę, obaj w świetnych nastrojach. Po szkole
Tommy pomagał ojcu w hurtowni, a John po raz pierwszy od wielu miesięcy zatelefonował
do domu, by spytać, o której będzie kolacja.
- Cześć, dziewczęta! Szykujecie jakąś niespodziankę? - spytał dobrodusznie.
Pocałował ostrożnie żonę, po czym zerknął na nią, by się przekonać, jak zareagowała.
Ostatnio zbliżyli się trochę do siebie, choć towarzyszył temu pewien irracjonalny lęk.
Tak długo żyli w osobnych światach, że wszelkie oznaki czułości wydawały się czymś
nowym i dziwnym. John spojrzał także z uśmiechem na Maribeth; siedziała przy stole
kuchennym, a Tommy trzymał ją za rękę i szeptał jej coś na ucho.
Wszyscy byli w dobrych humorach, a Liz poprosiła Toma, by wpłynął na Maribeth w
kwestii Święta Dziękczynienia. Przekonał ją bez większego trudu, gdy po odrobieniu lekcji
odwoził ją do domu. Siedzieli w furgonetce i rozmawiali. Ostatnio Maribeth wpadała często
w melancholię, to znów łatwo się irytowała lub prześladowały ją irracjonalne lęki. Nagle
zapragnęła uchwycić się Toma, trzymać go z całych sił przy sobie. Pragnęła spędzać z nim
więcej czasu niż dawniej, a gdy tylko wchodził do restauracji albo do jej pokoju, zawsze
ogarniała ją ogromna radość.
- Nic ci nie jest? - spytał łagodnie, dostrzegłszy w jej oczach łzy, gdy zgodziła się
wreszcie spędzić u nich Święto Dziękczynienia.
- Nie, wszystko w porządku - odpowiedziała z zawstydzeniem, ocierając oczy. -
Idiotka ze mnie i tyle. Sama nie wiem... Ostatnio płaczę z byle powodu... Twoi rodzice są dla
mnie tacy dobrzy, choć ledwo mnie znają. Twoja mama pomogła mi w nauce i w ogóle... Tyle
dla mnie zrobili, że nawet nie wiem, jak im dziękować...
- Wyjdź za mnie za mąż - odparł poważnie, a Maribeth parsknęła śmiechem.
- Oczywiście! Świetny pomysł! Byliby mi szalenie wdzięczni!
- Żebyś wiedziała! Moja rodzina dużo ci zawdzięcza. Rodzice przez cały rok prawie
ze sobą nie rozmawiali, chyba że się kłócili albo uskarżali, że paliwo nie zatankowane czy
pies nie wyprowadzony. Uwielbiają cię, Maribeth. Wszyscy cię uwielbiamy.
- To nie powód, żebyś rujnował sobie życie. Wystarczy, że ja się wpakowałam w
kabałę. Twoi rodzice są po prostu bardzo mili.
- Ja też jestem miły! - odpowiedział Tommy, tuląc chichocącą Maribeth. - Jak się
pobierzemy, polubisz mnie jeszcze bardziej!
- Zwariowałeś!
- Tak, na twoim punkcie! - Uśmiechał się wesoło. - Nie dam ci się tak łatwo spławić!
- Wcale nie chcę cię spławiać - odrzekła Maribeth, znów czując łzy napływające do
oczu, a później roześmiała się z siebie. Przeżywała nieustanną huśtawkę uczuciową, ale
doktor MacLean twierdził, że to naturalne. Była w ósmym miesiącu ciąży i w jej życiu miały
zajść ogromne zmiany. Biorąc pod uwagę wiek Maribeth, nie należało się dziwić, że
oczekiwaniu na poród towarzyszą gwałtowne zmiany nastroju.
Tommy odprowadził ją powoli do drzwi i stali przez chwilę na schodkach. Była
bezchmurna, chłodna noc; gdy pocałował ją na dobranoc, znów poczuł ruchy jej dziecka i
znów zdał sobie sprawę, że chce z nią być na zawsze. Nie mógł się pogodzić z myślą, że
Maribeth nie wyjdzie za niego, że nigdy nie pójdzie z nim do łóżka, że nie urodzi jego
dziecka. Chciał dzielić z nią życie i nie zamierzał pozwolić jej odejść. Znów ją pocałował, po
czym zniknęła w końcu za drzwiami, a Tommy zbiegł śpiesznie po schodkach. - Coś taki
rozpromieniony? - spytała matka, gdy wrócił do domu.
- Zgodziła się przyjść na Święto Dziękczynienia - odpowiedział, ale domyśliła się, że
musiało się zdarzyć coś jeszcze.
Tommy, odurzony pierwszą miłością, żył marzeniami i nadziejami. Po spotkaniach z
Maribeth bywał niekiedy w stanie wręcz maniackiej euforii.
- Mówiła coś jeszcze? - Liz obserwowała bacznie syna. Martwiła się o niego, bo
wiedziała, jak bardzo pokochał Maribeth, choć zdawała sobie też sprawę, że dziewczyna ma
poważniejsze problemy. - Jak sobie radzi? To już bardzo niedługo.
Była zdrowa, lecz w jej sytuacji nie było to najważniejsze. Czekał ją poród, nie miała
męża ani rodziny, musiała oddać dziecko, rodzice traktowali ją jak wyrodną córkę.
Postanowiła wyprowadzić się z domu już w czerwcu, ale Liz wątpiła czasami, czy wytrzyma
tak długo. Od pięciu miesięcy mieszkała w obcym mieście i stała się całkowicie niezależna.
Powrót mógł się okazać bolesny. Maribeth nie łatwo będzie przyjmować spokojnie wyrzuty,
którymi będzie ją dręczył ojciec za jej straszliwe przestępstwo.
- Jest zdecydowana oddać dziecko? - spytała Liz, kończąc wycierać naczynia, gdy
tymczasem Tommy chrupał ciasteczka.
Lubił rozmawiać z matką; była mądra, oczytana, miała duże doświadczenie życiowe.
W ciągu ostatniego roku rzadko ze sobą rozmawiali, ale teraz Liz była znowu taka jak
dawniej.
- Chyba tak. Uważam to za szaleństwo, ale Maribeth twierdzi, że nie jestem w stanie
go wychować i zapewnić mu przyzwoitych warunków. W istocie rzeczy nie chce się go
pozbyć, lecz uważa, że musi, dla jego własnego dobra.
- Najważniejsze poświęcenie - zauważyła smutno Liz. Uważała, że kobiety nie może
spotkać nic gorszego.
- Mówię, żeby tego nie robiła, ale mnie nie słucha.
- Może ma rację. Ze swojego punktu widzenia. Może po prostu rozumie, na co ją w tej
chwili stać, a na co nie. Jest bardzo młoda i nie ma nikogo bliskiego. Rodzice na pewno jej
nie pomogą. Byłby to dla niej straszliwy ciężar i mogłaby skrycie znienawidzić to dziecko.
Mogłoby to zrujnować życie im obojgu.
Liz nie potrafiła sobie tego wyobrazić, ale musiała przyznać, że Maribeth stoi wobec
wyjątkowo trudnego dylematu.
- Ona też tak mówi. Twierdzi, że postąpi słusznie. Chyba właśnie dlatego tak rzadko
wspomina o dziecku i nic dla niego nie kupuje. Nie chce się do niego przywiązać.
Mimo to Tommy nadal pragnął poślubić Maribeth i wychowywać jej dziecko. Uważał
to za słuszne i właściwe. Był gotów wziąć na siebie jej zobowiązania. Rodzice wychowali go
na przyzwoitego człowieka i miał niezwykle szlachetną naturę.
- Musisz brać pod uwagę jej odczucia, Tommy - ostrzegała syna Liz. - Sama najlepiej
wie, co jest dla niej dobre, choć tobie może się wydawać inaczej. Nie możesz jej do niczego
zmuszać... - Popatrzyła nań znacząco.
- Nie zmuszaj też siebie do czegoś, z czym sobie nie poradzisz. Jesteście jeszcze
bardzo młodzi, a małżeństwo i rodzina to sprawy, do których należy podchodzić poważnie.
Chcesz jej pomóc, to bardzo szlachetne z twojej strony, ale bierzesz na siebie ogromną
odpowiedzialność. Gdyby stało się coś złego, musielibyście mieć w sobie mnóstwo siły, by
dodać sobie nawzajem otuchy. Nie łatwo się na to zdobyć w wieku szesnastu lat...
W wieku czterdziestu czy pięćdziesięciu lat okazało się to zresztą równie trudne.
Whittakerowie nie pomogli sobie zbytnio w ciągu ostatniego roku. Liz zdawała sobie sprawę,
jacy byli samotni, jak nie potrafili się nawzajem wesprzeć. Żyli w innych światach.
- Kocham ją, mamo - rzekł szczerze Tommy, czując ściskanie w sercu. - Nie chcę,
żeby musiała się z tym wszystkim borykać zupełnie sama.
Mówił otwarcie, ona zaś dobrze go rozumiała. Wiedziała, że chce dopomóc Maribeth;
miał szlachetne intencje, lecz chociaż dziewczyna była wyjątkowo miła, Liz nie chciała, by
się z nią ożenił. Jeszcze nie teraz, nie z takich pobudek.
- Nie jest sama. Ma ciebie.
- Wiem, ale to jednak trochę co innego - odpowiedział ze smutkiem.
- Musi się jeszcze zastanowić. Chodzi przecież o całe jej życie. Pozwól jej odnaleźć
własną drogę. Jeśli oboje uznacie to za właściwe, kiedyś się pobierzecie.
Tommy skinął głową. Pragnął przekonać wszystkich, że Maribeth powinna zatrzymać
dziecko i wyjść za niego, ale nikt nie chciał mu przyznać racji: ani Maribeth, ani rodzice. Byli
niewiarygodnie uparci.
W Święto Dziękczynienia, siedząc razem przy stole, wyglądali niczym szczęśliwa
rodzina. Liz wyjęła z kredensu najlepszy koronkowy obrus, który otrzymała od babki Johna w
prezencie ślubnym, oraz cenną rodzinną porcelanę. Maribeth włożyła ciemnozieloną
jedwabną suknię kupioną specjalnie na tę okazję, a jej gęste rude włosy opadały falami na
ramiona. Pomimo ogromnego brzucha sprawiała wrażenie małej dziewczynki o wielkich
zielonych oczach - wyglądała naprawdę ślicznie. Liz miała na sobie jasnoniebieską sukienkę,
trochę się podmalowała, co już od dawna się nie zdarzało. Tommy i ojciec włożyli odświętne
garnitury, a w domu panowała miła, radosna atmosfera.
Maribeth przyniosła Liz wielki bukiet złocistych chryzantem i pudełko czekoladek, do
których zaraz dorwał się Tommy. Po lunchu, gdy zasiedli we czwórkę przy kominku,
zapanował jeszcze bardziej rodzinny nastrój. Było to pierwsze większe święto bez Annie i Liz
śmiertelnie się go obawiała. Przez cały dzień często myślała o zmarłej córeczce, ale w
obecności Toma i Maribeth wspomnienia okazały się mniej bolesne niż zwykle. Po południu
Liz i John wybierali się na długi spacer z psem, a Tommy zabrał Maribeth na przejażdżkę.
Chociaż zaofiarowała się, że przepracuje święto w restauracji, dostała wolny weekend i
spędziła go z Whittakerami.
- Żeby się wam tylko nie zachciało łyżew! - zawołała Liz, gdy Tommy i Maribeth
odjeżdżali.
Liz i John zamierzali jeszcze wpaść do przyjaciół, a za dwie godziny mieli się spotkać
całą czwórką w domu i iść razem do kina.
- Co będziemy robić? - spytał Tommy, gdy jechali w stronę jeziora, a Maribeth
wysunęła bardzo dziwną propozycję. Zdumiał się, lecz poczuł także ulgę. Już od rana chciał
tam pojechać, ale bał się, że Maribeth uzna go za wariata albo dziwaka.
- Czy miałbyś coś przeciwko temu, żebyśmy wpadli na cmentarz? Pomyślałam po
prostu... Czułam się dziś prawie tak, jakbym zajęła jej miejsce, choć to oczywiście nieprawda.
Szkoda, że jej już nie ma; twoi rodzice byliby tacy szczęśliwi. Chętnie bym się z nią
przywitała.
- Tak, ja też - odpowiedział Tommy.
Czuł dokładnie to samo, choć rodzice byli tego dnia w wyjątkowo dobrej formie i już
dawno nie odnosili się do siebie tak serdecznie.
Po drodze zatrzymali się i kupili bukiet żółtych i czerwonych róż, przybranych
gipsówką i różowymi wstążkami. Położyli kwiaty na grobie koło białej marmurowej tablicy z
nazwiskiem dziewczynki.
- Cześć, maleńka... - rzekł cicho Tommy, przypominając sobie lśniące błękitne oczy
Annie. - Mama upiekła dziś indyka. Był naprawdę pyszny. Nadzienie z rodzynkami bardzo by
ci smakowało...
Siedzieli długo przy grobie, trzymając się za ręce i myśląc o Annie. Milczeli. Trudno
było uwierzyć, że nie żyje już prawie od roku. Niekiedy wydawało się, że umarła zaledwie
przed chwilą, a kiedy indziej, że od jej śmierci upłynęła cała wieczność.
- Cześć, Annie! - pożegnała ją cicho Maribeth, gdy zabierali się do odejścia.
Mimo to oboje wiedzieli, że dziewczynka ich nie opuści, że będzie im stale
towarzyszyć. Wszędzie wyczuwało się jej obecność: w myślach Toma, w pokoju, gdzie spalą
Maribeth, w oczach Liz, kiedy ją wspominała.
- Była taka cudowna - rzekł zacinając się lekko Tommy, gdy wychodzili z cmentarza.
- Ciągle nie mogę uwierzyć, że umarła.
- Wcale nie umarła - odpowiedziała cicho Maribeth. - Po prostu jej w tej chwili nie
widzisz, ale zawsze jest przy tobie.
- Wiem, tylko że i tak za nią tęsknię - odparł, wzruszając ramionami i uśmiechając się
nieśmiało.
Maribeth skinęła głową i przysunęła się do niego. Święto przypomniało jej o rodzinie,
a gdy mówiła o Annie, zaczęła nagle tęsknić za Noelle. Nie rozmawiała z nią, odkąd
wyjechała z domu; matka poinformowała ją już wiele miesięcy temu, że ojciec nie pozwala
młodszej siostrze czytać jej listów. Ale za to wkrótce się zobaczą... A jeśli coś się stało?...Jeśli
spotkało ją to samo co Annie?... Może w ósmym miesiącu ciąży było to zbyt przykre
przeżycie?
- Nic ci nie jest? Może powinnaś się położyć?
- Wszystko w porządku - odpowiedziała, usiłując powstrzymać łzy. Rodzice Toma
jeszcze nie wrócili. Tommy i Maribeth przyszli przed nimi. Nagle Maribeth powiedziała: -
Myślisz, że twoi rodzice mieliby coś przeciwko temu, że może... może w święto... Złożę im
tylko życzenia...
- Jasne... Nie krępuj się.
Tommy był pewien, że Liz i John nie mieliby nic przeciwko temu. A gdyby mieli, sam
może przecież zapłacić za rozmowę. Wyszedł z pokoju, a tymczasem Maribeth podała
telefonistce numer i czekała na połączenie.
Słuchawkę podniosła matka. Była zadyszana i zaaferowana, a w tle było słychać gwar
i śmiechy. Na Święto Dziękczynienia przyjeżdżały do nich zawsze ciotki z rodzinami, obie
zaś miały dzieci. W słuchawce rzeczywiście rozlegały się dziecięce piski i pani Robertson nie
słyszała Maribeth.
- Kto mówi?... Cicho! Nic nie rozumiem! Kto mówi?!
- To ja, Maribeth - odpowiedziała nieco głośniej Maribeth. - Chciałam wam złożyć
wszystkiego najlepszego z okazji Święta Dziękczynienia.
- O mój Boże! - zawołała matka i od razu rozpłakała się. - Twój ojciec mnie zabije!...
- Chciałam tylko zamienić z tobą parę słów, mamo. - Maribeth nagle zapragnęła
przytulić matkę. Dotychczas nie zdawała sobie w pełni sprawy, jak bardzo za nią tęskni. -
Brakuje mi cię, mamo. - W oczach zakręciły jej się łzy.
- Dobrze się czujesz? Nie ma jakichś komplikacji? - spytała półgłosem Margaret
Robertson, w nadziei, że nikt nie usłyszy. - Urodziłaś już?
- Nie. Dopiero za miesiąc.
Wtem w telefonie rozległy się stłumione okrzyki i nieśmiało protestującej matce
wyrwano słuchawkę z ręki.
- Kto mówi?! - warknął ojciec. Zauważył łzy żony i od razu się domyślił, kto dzwoni.
- Cześć, tato! Chciałam wam życzyć wszystkiego najlepszego z okazji Święta
Dziękczynienia! - Maribeth trzęsły się ręce, ale starała się mówić spokojnie.
- Czy już po wszystkim? Wiesz, co mam na myśli. - Mówił bewzgędnym, bezlitosnym
tonem, a Maribeth usiłowała powstrzymać łzy.
- Jeszcze nie... Ja tylko... Chciałam...
- Mówiłem ci już, żebyś nie telefonowała, dopóki nie będzie po wszystkim! Możesz
wrócić do domu, jak się go pozbędziesz, a do tego czasu nie dzwoń, rozumiesz?!
- Rozumiem. Ja... Tato, proszę...
Maribeth słyszała płacz matki i piski Noelle, która krzyczała do ojca, że nie wolno mu
tego robić, jednakże Bert Robertson rozłączył się i w słuchawce rozległ się głos telefonistki,
która spytała, czy rozmowa skończona.
Maribeth, wstrząsana płaczem, nie była w stanie wykrztusić słowa. Odłożyła
słuchawkę na widełki i siedziała zdruzgotana przy telefonie, gdy do pokoju wrócił Tommy.
- Co się stało?! - spytał przerażony.
- Nie pozwolił mi... porozmawiać z mamą!... - łkała. - Powiedział, żebym nie
dzwoniła, dopóki nie pozbędę się dziecka!... On... Ja...
Zabrakło jej słów, lecz widać było, co czuje. Kiedy po półgodzinie wrócili rodzice
Toma, jeszcze się nie uspokoiła. Tommy skłonił ją, by się położyła; bał się, że może zacząć
rodzic.
- Co się stało? - spytała serdecznie Liz.
- Maribeth zadzwoniła do rodziców, a ojciec zaczął na nią krzyczeć. Chyba
rozmawiała z matką; wyrwał jej słuchawkę i zabronił Maribeth telefonować, dopóki nie odda
dziecka. To jacyś okropni ludzie, mamo. Jak ona może do nich wrócić?!
- No cóż, jej ojciec to chyba rzeczywiście niezbyt ciekawa postać - powiedziała
zmartwiona Liz. - Ale Maribeth wydaje się bardzo przywiązana do matki... Pomieszka z nimi
tylko do czerwca...
Mimo owych pocieszających słów świetnie wyobrażała sobie upokorzenia, jakie
spotkają Maribeth po powrocie do domu. Weszła cicho do pokoju Annie i usiadła na łóżku
koło Maribeth, która ciągle płakała.
- Nie powinnaś tak się tym przejmować - rzekła spokojnie, ujmując i gładząc jej rękę,
jak to robiła z Annie. - To może zaszkodzić dziecku.
- Dlaczego jest taki podły?! Dlaczego nie pozwala mi rozmawiać z Noelle i z matką?!
- Nie miała ochoty na kontakty z Ryanem; jest kubek w kubek jak ojciec.
- Uważa, że chroni twoją siostrę przed popełnieniem podobnego błędu. Nic nie
rozumie. Prawdopodobnie bardzo się wstydzi.
- Ja też się wstydzę, ale to nie znaczy, że przestałam ich kochać!
- Twój ojciec tego nie pojmuje. Jesteś inteligentniejsza i szlachetniejsza od niego.
Masz przed sobą przyszłość, Maribeth, on nie.
- Jaką przyszłość?! Całe miasto będzie mnie wytykać palcami! Wszyscy i tak się
dowiedzą. Wyjechałam, owszem, ale to i tak na pewno się rozejdzie. Będą mną gardzić:
chłopcy uznają za łatwą panienkę, a dziewczyny za dziwkę. Ojciec nigdy nie pozwoli mi
pójść na uniwersytet. Na pewno będzie mnie zmuszał, żebym zaczęła pracować w jego
warsztacie albo siedziała w domu i pomagała matce. Pewnie skończę tak jak ona: stłamszona i
zduszona!
- Ależ Maribeth, wcale nie musi tak być. Jesteś ambitna, chcesz się uczyć, znasz swoją
wartość. Skończysz szkołę, zdecydujesz, co chcesz osiągnąć... Uda ci się, zobaczysz...
- Nie pozwoli mi już nigdy z nimi rozmawiać! Nie zobaczę już mamy!...
Maribeth znów rozszlochała się jak dziecko, a Liz objęła ją i przytuliła. Niewiele
mogła dla niej zrobić. Krajało jej się serce na myśl, że ta wspaniała dziewczyna musi wrócić
do nieczułych, prymitywnych rodziców. Rozumiała, dlaczego Tommy pragnie się z nią
ożenić. Tylko tak mógł jej pomóc. Liz także chciała zatrzymać ją w Grinnell, obronić przed
rodzicami. Z drugiej strony Maribeth była jednak ich córką i z pewnością za nimi tęskniła.
Zawsze powtarzała, że po urodzeniu dziecka wróci do domu. Mogła nie wiedzieć, jak
pokierować swoim losem, ale pragnęła znów ujrzeć swoich bliskich.
- Jak wrócisz do domu, ojciec będzie cię traktował lepiej - rzekła Liz, usiłując ją
pocieszyć, ale Maribeth pokręciła głową i wytarła nos w chusteczkę pani Whittaker.
- Nie, wcale nie lepiej, jeszcze gorzej. Nie pozwoli mi o tym ani na chwilę zapomnieć,
podobnie jak ciotkom. Zawsze im wytyka, że musiały wyjść za mąż, a one się wstydzą.
Szczególnie jedna. Dawniej ciągle płakała. Druga ciotka kazała mu się odczepić; zagroziła, że
jeśli jeszcze raz o tym wspomni, jej mąż spierze go po gębie. I ojciec przestał jej dokuczać.
- Może powinnaś wziąć z niej przykład - odrzekła w zamyśleniu Liz. - Powiedz mu
wprost, że nie zamierzasz tolerować uwag na ten temat.
Jednakże Maribeth skończyła dopiero szesnaście lat. Czyż mogła rzucić wyzwanie
własnemu ojcu? I tak miała ogromne szczęście, że poznała Whittakerów. Bez nich byłaby
zupełnie sama.
Po pewnym czasie Liz pomogła Maribeth wstać i zrobiła jej herbatę, a tymczasem
Tommy i John gawędzili cicho przy kominku. W końcu wybrali się mimo wszystko do kina;
kiedy wrócili, Maribeth była już w lepszym nastroju. Whittakerowie nie poruszali więcej
tematu jej rodziców i poszli wcześniej spać.
- Żal mi jej - odezwała się Liz, leżąc w łóżku obok Johna.
Ostatnio traktowali się serdeczniej i mówili otwarcie o różnych sprawach. W ich
sypialni nie panowała już głucha cisza.
- Tommy też jej współczuje - odpowiedział John. - Straszna szkoda, że dała sobie
zrobić tego dzieciaka.
Było to dość dziwne, ale Liz niepokoili również rodzice Maribeth.
- Z przykrością myślę, że musi do nich wrócić, choć wydaje się, że sama jakoś
dziwnie tego pragnie.
- Nie ma nikogo i jest bardzo młoda. Ale długo tam nie wytrzyma. Chce iść na studia,
a jej ojciec na pewno się na to nie zgodzi.
- Wygląda na to, że tyranizuje całą rodzinę i nie potrafi stawić czoła sytuacji. Może
gdyby ktoś z nim porozmawiał... Jeśli Maribeth nie dogada się z rodzicami, powinna mieć
jakąś drogę ucieczki, kogoś, do kogo mogłaby się zwrócić...
- Nie życzę sobie jednak, żeby Tommy się z nią ożenił - stwierdził zdecydowanie
John. - A przynajmniej nie teraz. Są za młodzi, Maribeth postąpiła bardzo nierozważnie i
musi się z tym wszystkim jakoś uporać. Tommy, mimo najszlachetniejszych intencji, nie
może wziąć na siebie takiego ciężaru.
- Wiem o tym - żachnęła się Liz.
Mąż czasem działał jej jeszcze na nerwy. Nie chciała, by Tommy się ożenił, ale nie
chciała też zostawić Maribeth na pastwę losu. Owa niezwykła dziewczyna na pewno nie
pojawiła się w ich życiu bez jakiejś ukrytej przyczyny. Liz nie zamierzała odwrócić się od
niej plecami, odmówić jej pomocy.
- Chyba nie powinnaś się do tego mieszać. Urodzi dziecko i wróci do domu. Gdyby
miała jakieś kłopoty, zawsze może do nas zatelefonować. Tommy na pewno utrzyma z nią
kontakt. Zakochał się na zabój. Przecież nie zapomni o niej tak od razu, gdy się rozstaną.
Mimo to było jasne, że gdy znajdą się w różnych miastach, kontynuowanie przyjaźni
może okazać się trudne.
- Chciałabym porozmawiać z jej rodzicami - odezwała się Liz, spoglądając nagle na
męża, który pokręcił głową.
- Nie wtrącaj się. To ich sprawa.
- Nie ich, tylko jej! Ci ludzie opuścili ją w potrzebie. Jest zdana wyłącznie na siebie.
Skoro nie potrafią ją wesprzeć, nie mają także prawa dyktować jej warunków. Tak ja to
widzę.
- Boję się, że oni mają na tę sprawę zupełnie inny pogląd - uśmiechnął się John.
Szlachetne porywy serca żony i jej zaangażowanie wzruszały go, choć czasem też
złościły... Już od roku na niczym jej nie zależało, więc teraz cieszył się, że Maribeth wyrwała
ją z apatii. Wyrwała z apatii całą rodzinę. John miał nieraz wrażenie, że jest jego córką.
- Powiedz mi, jak coś wymyślisz - uśmiechnął się znów w ciemności, gdy Liz zgasiła
światło.
- Gdybym chciała się z nimi spotkać, pojechałbyś ze mną? - spytała bez ogródek. -
Chcę ich zobaczyć na własne oczy, nim Maribeth tam wróci.
Dziewczyna Toma budziła w niej niemal macierzyńskie uczucia. Kiedyś być może
zaakceptuje ją jako synową, a teraz w żadnym razie nie zamierza oddać jej na pastwę
bezdusznych rodziców.
- Chętnie. Spodziewam się świetnej zabawy. Na pewno wygłosisz im krótką
pogadankę na temat równouprawnienia kobiet. - Zachichotał, a Liz też parsknęła śmiechem. -
Powiedz mi, kiedy zechcesz jechać - dodał cicho.
- Jutro do nich zadzwonię - odrzekła w zamyśleniu. Odwróciła się na bok i spojrzała
na męża. - Dziękuję ci, John.
Znów byli przyjaciółmi, a to już coś.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
W poniedziałek tuż po Święcie Dziękczynienia Maribeth z żalem złożyła wymówienie
w pracy. Rozmawiała o tym przedtem z Liz i doszły wspólnie do wniosku, że powinna
solidnie przygotować się do egzaminów. Zamierzała odejść z restauracji piętnastego grudnia,
a Whittakerowie namówili ją, by do porodu zamieszkała u nich. Liz twierdziła, że Maribeth
nie powinna być sama, i zapewniła ją, że nie będzie im przeszkadzać.
Propozycja rodziców Toma ujęła Maribeth za serce; pomysł zamieszkania u nich
bardzo jej się spodobał. Denerwowała się na myśl o zbliżającym się porodzie, a ponadto
mogłaby uczyć się częściej z Liz i może nawet uzyskać dzięki temu więcej zaświadczeń o
zaliczeniu programu. Nie mówiąc już o tym, że byłaby bliżej Tommy'ego. Wydawało się to
idealnym rozwiązaniem, Liz zaś przekonała Johna, że zaproszenie Maribeth jest również
swego rodzaju gestem wobec syna.
- Później też będzie potrzebowała czyjejś obecności - tłumaczyła. - Kiedy odda
dziecko, czekają ją naprawdę straszne chwile.
Zdawała sobie sprawę, ile cierpień przysporzy to Maribeth. Przeżyła śmierć córki i
rozumiała aż nadto dobrze, jak bolesne może być rozstanie z dzieckiem. Chciała wtedy
towarzyszyć Maribeth. Mimo woli pokochała przyjaciółkę syna, a wspólne przerabianie
materiału szkolnego jeszcze bardziej zbliżyło je do siebie. Maribeth odznaczała się wybitną
inteligencją i nie szczędziła wysiłków, by rozwijać swoje zdolności. Rozpaczliwie pragnęła
zdobyć wykształcenie, bo było ono jej jedyną nadzieją na przyszłość.
Koleżanki z restauracji żałowały, że Maribeth odchodzi, rozumiały ją jednak.
Twierdziła, że wraca do domu, by urodzić dziecko; nigdy nie zdradziła żadnej z nich, że
naprawdę nie jest wdową i że nie zamierza wychowywać dziecka. Ostatniego dnia Julie
wydała na jej cześć niewielkie przyjęcie pożegnalne i wszyscy goście przynieśli drobne
upominki dla niemowlęcia. Buciki, sweterek zrobiony na drutach, niebiesko-różowy kocyk w
kaczuszki, pluszowego misia i kilka innych zabawek; jeden z chłopców podarował Maribeth
komplet pieluch a Jimmy wysokie krzesło dla maluchów.
Maribeth patrzyła na prezenty, wzruszona dobrocią ofiarodawców, lecz jednocześnie
pękało jej serce, bo wiedziała, że nigdy nie zobaczy swojego dziecka używającego tych
rzeczy; po raz pierwszy zrozumiała z taką wyrazistością, co to znaczy, że je odda. Dziecko
stało się nagle przerażająco realne. Miało kaftaniki, rajstopki, czapeczki, pieluszki, misia i
krzesło, ale nie miało tatusia i mamusi; wróciwszy późnym popołudniem do swojego pokoju,
zatelefonowała natychmiast do doktora MacLeana i spytała, czy znalazł już jakąś
odpowiednią rodzinę.
- Mam na uwadze trzy małżeństwa, ale nie zdecydowałem jeszcze, które będzie
najlepsze - odparł ostrożnie lekarz. Jeden z potencjalnych ojców przyznał, że pije za dużo, i
Avery MacLean nie miał ochoty oddawać dziecka takiej rodzinie. Drugie małżeństwo przed
kilkoma dniami odkryło, że żona jest w ciąży, a trzecie mogło nie chcieć adoptować dziecka.
- Nie rozmawiałem z nimi. Mamy jeszcze trochę czasu.
- Dwa tygodnie, panie doktorze, dwa tygodnie...
Maribeth nie chciała zabierać dziecka do domu i dopiero potem się z nim rozstawać.
Nie zniosłaby tego. I wiedziała, że nie może sprowadzić się z nim do Whittakerów:
nadużyłaby ich gościnności.
- Znajdziemy kogoś, Maribeth, obiecuję. A jeśli nie, możesz zostawić dziecko na kilka
tygodni w szpitalu. Trzeba wyszukać kogoś naprawdę odpowiedniego. Nie możemy przecież
popełnić błędu, prawda?
Maribeth przyznała mu rację, ale wysokie krzesełko w kącie pokoju nagle nabrało
złowieszczego wyglądu. Kelnerki prosiły, by napisała, czy urodziła chłopca, czy
dziewczynkę; przyrzekła im to. Okłamała je i żegnając się z nimi miała okropne wyrzuty
sumienia, zwłaszcza wobec Julie.
- Uważaj na siebie, słyszysz?! - upominała ją przyjaciółka. - Ciągle uważam, że
powinnaś wyjść za Tommy'ego.
Po zakończeniu przyjęcia wszyscy doszli do wniosku, że zapewne Maribeth zrobi to
dopiero po urodzeniu dziecka. Doktor MacLean odkładając słuchawkę telefonu myślał to
samo. Nie zamierzał szukać dla dziecka nowych rodziców, by Maribeth i Tommy mieli tego
później żałować. Zastanawiał się, czy nie porozmawiać o tym z Liz, lecz nie był pewien, czy
młodzi ludzie nie potraktują tego jako nadużycia zaufania. Sytuacja była dość delikatna.
Wyczuł, że dla Maribeth sprawa staje się coraz pilniejsza. Było jasne, że chce wreszcie
rozstrzygnąć swój problem, toteż obiecał jej i samemu sobie, że zacznie na serio poszukiwać
rodziny chętnej do adopcji.
Kiedy Maribeth zwolniła się z restauracji, Tommy przewiózł jej rzeczy do pokoju
Annie. Schowała prezenty dla niemowlęcia do kartonowych pudeł i umieściła je w garażu
Whittakerów; miała zamiar ofiarować te rzeczy rodzinie, która przyjmie dziecko. Nie była w
stanie patrzeć na nie, bo ściskało się jej serce. Dziecko stawało się przez to boleśnie realne.
W sobotę rano Liz oświadczyła, że wyjeżdża z Johnem na jeden dzień. John miał
odwiedzić kilka giełd artykułów spożywczych w sąsiednich miastach; zamierzali wrócić
dopiero w niedzielę. Liz niepokoiła się trochę, że zostawiają Toma i Maribeth samych, lecz
odbyła z Johnem dłuższą rozmowę i doszła do przekonania, że można im zaufać.
Tommy i Maribeth cieszyli się, że spędzą trochę czasu tylko we dwoje; mieli zamiar
przykładnie się zachowywać, by nie zawieźć zaufania rodziców. Maribeth była już zresztą w
tak zaawansowanej ciąży, że żadne pokusy nie były groźne.
W sobotę po południu wybrali się po prezenty świąteczne. Maribeth kupiła Liz
broszkę z kameą. Był to dla niej spory wydatek, ale broszka bardzo jej się spodobała i doszła
do wniosku, że jest to coś, co matka Toma będzie nosić. Johnowi kupiła specjalną fajkę, którą
można było palić podczas deszczu. Kiedy chodzili po sklepach, oglądała mimo woli rzeczy
dla niemowląt, ale zawsze odkładała je i rezygnowała z zakupu.
- Dlaczego nie kupisz mu czegoś od siebie? Na przykład pluszowego misia,
medalionika czy czegoś w tym rodzaju?
Tom zastanawiał się, czy Maribeth nie czułaby się lepiej, gdyby zostawiła dziecku
jakąś pamiątkę, jednakże ona ze łzami w oczach pokręciła głową. Nie chciała, by miało po
niej jakiekolwiek pamiątki. Mogłaby wówczas czuć pokusę, by je odszukać, albo patrzyłaby z
niepokojem na każde dziecko z medalionikiem na szyi.
- Muszę o nim zapomnieć, Tommy, wyrzucić je z pamięci. Nie mogę się do niego
przywiązać. - Przy ostatnich słowach żal ścisnął ją za gardło.
- Są rzeczy, o których nie można zapomnieć - odparł, spoglądając na nią znacząco, ona
zaś skinęła głową. Nie chciała się rozstać ani z nim, ani z dzieckiem, lecz życie bywa okrutne
i czasem odbiera nam właśnie to, co kochamy najbardziej. Niekiedy kompromis jest
niemożliwy, nie można się targować. Tommy również zdawał sobie z tego sprawę, a jednak
nie zamierzał wyrzec się Maribeth ani jej dziecka.
Wrócili z paczkami do domu i Maribeth przygotowała kolację. Liz i John mieli
przyjechać dopiero nazajutrz po południu. Tommy i Maribeth czuli się prawie jak
małżeństwo; zjedli posiłek, pozmywali naczynia, a później zasiedli przed telewizorem.
Obejrzeli kilka popularnych programów. Siedzieli obok siebie jak para nowożeńców;
wreszcie Maribeth zerknęła na Toma i zachichotała, on zaś posadził ją sobie na kolanach i
pocałował.
- Wydaje mi się, że już jesteśmy małżeństwem - odezwał się, gładząc ją po brzuchu i
czując ruchy dziecka. Chociaż nigdy się nie kochali, łączyły ich zadziwiająco intymne
stosunki. Siedząc na kolanach Toma i całując go, Maribeth wyczuwała, jak to coś twardnieje.
Miał szesnaście lat i był bardzo pobudliwy.
- Chyba nie powinieneś się tak podniecać grubaskami o wadze dwustu kilogramów -
odezwała się żartobliwie, po czym wstała i zrobiła kilka kroków po pokoju, masując sobie
krzyż, który zaczął ją trochę boleć.
Po południu przeszli na piechotę kawał drogi, a ostatnio Maribeth zauważyła, że jej
brzuch się obniżył. Nie ulegało wątpliwości, że wkrótce urodzi i że dziecko będzie duże.
Maribeh była wysoka, lecz wąska w biodrach i ogólnie szczupła. Z każdym dniem odczuwała
coraz większą trwogę na myśl o porodzie.
Wieczorem przyznała się do tego Tomowi, któremu zrobiło się jej żal. Miał nadzieję,
że wszystko pójdzie gładko, choć sam również żywił pewien niepokój.
- Pewnie nawet tego nie poczujesz - odezwał się, podając Maribeth czarkę z lodami.
- Oby - zgodziła się, usiłując zapomnieć o swoich lękach. - Co chcesz robić jutro?
- Moglibyśmy na przykład kupić choinkę i ubrać ją, nim wrócą rodzice. Co ty na to?
Zrobilibyśmy im miłą niespodziankę.
Pomysł bardzo się spodobał Maribeth: lubiła sprawiać przyjemność państwu
Whittakerom, bo czuła się wtedy prawie jak członek rodziny. Późnym wieczorem Tommy
długo siedział przy niej na wąskim łóżku Annie, aż wreszcie położył się obok.
- Wiesz? Moglibyśmy spać w łóżku rodziców. Jest dwa razy szersze, a oni i tak się nie
dowiedzą.
Maribeth nie miała na to ochoty. Obiecali przecież, że będą grzeczni, i powinni
dotrzymać słowa.
- Owszem, dowiedzą się - odrzekła zdecydowanie. - Rodzice zawsze prędzej czy
później o wszystkim się dowiadują.
- Jakbym słyszał matkę - uśmiechnął się Tommy. - Daj spokój, Maribeth. Taka okazja
już się nie powtórzy. Wyjeżdżają raz na pięć lat.
- Twoja mama na pewno by nie chciała, żebyśmy spali w jej łóżku.
- Dobra, wobec tego śpijmy w moim. I tak jest większe.
Spadł dla żartu na podłogę, a Maribetch zachichotała. Wcale nie musieli spać razem,
lecz mieli na to wielką ochotę. Było im razem tak dobrze.
- Zgoda.
Poszli do pokoju Toma i położyli się do łóżka. Maribeth miała na sobie koszulę nocną,
a Tommy piżamę; obejmowali się, chichotali i żartowali jak para dzieciaków. Długi namiętny
pocałunek podniecił ich oboje, cóż jednak mogli zrobić na dwa tygodnie przed porodem?
Tommy całował jej piersi, a ona gładziła to coś, duże i twarde. Wyrzucała sobie w duchu, że
robią coś złego, choć w głębi serca żadne z nich w to nie wierzyło. Chciała być z Tommym
zawsze, do końca życia, i gdy leżała obok niego, przytulona doń wielkim brzuchem, po raz
pierwszy zaczęła się zastanawiać, czy się kiedyś pobiorą.
- Chcę, żebyśmy zawsze byli razem - szepnął Tommy, obejmując ją. Pieszczoty
wyczerpały ich, tak że poczuli senność. - Chcę być z tobą do końca życia - ciągnął Tommy
sennym głosem. - Kiedyś urodzisz moje dziecko, Maribeth... Tego właśnie pragnę...
- Ja też...
Mówiła szczerze, choć miała również inne ambicje, podobnie jak matka Toma, nim
wyszła za mąż.
- Mogę poczekać. Ojciec czekał na mamę. Naturalnie nie za długo - dodał. Spanie z
Maribeth było naprawdę bardzo przyjemne. - Na przykład rok albo dwa. - Uśmiechnął się i
pocałował ją. - Moglibyśmy się pobrać i iść razem na uniwersytet.
- A z czego byśmy żyli?
- Studiowalibyśmy w Grinnell i mieszkali u moich rodziców.
Maribeth bardzo lubiła rodziców Toma, jednakże jego pomysł nie przypadł jej do
gustu.
- Jeśli mamy się kiedykolwiek pobrać, musimy być najpierw dorośli oznajmiła surowo
i ziewnęła. - Weźmiemy ślub dopiero wtedy, gdy będziemy w stanie samodzielnie
wychowywać dzieci i zarabiać na utrzymanie.
- Tak, za jakieś czterdzieści lat - odpowiedział Tommy, również ziewając, po czym
uśmiechnął się do Maribeth i pocałował ją. - Wiedz jednak, że kiedyś się z tobą ożenię, panno
Robertson. Przyzwyczaj się do tej myśli.
Maribeth nie protestowała; uśmiechnęła się. Zapadła w sen, leżąc w jego ramionach i
snując myśli o Annie, Tommym i swoim dziecku.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Nazajutrz wstali skoro świt i pojechali po choinkę, Tommy kupił także drugą,
mniejszą, zupełnie malutką i włożył obie do bagażnika furgonetki. Po powrocie do domu
wyjął ozdoby choinkowe i spędzili kilka godzin na przystrajaniu drzewka. Na widok
niektórych ozdób, wykonanych rączkami Annie, Tommy czuł pod powiekami łzy.
- Uważasz, że powinniśmy je schować? - spytała w zamyśleniu Maribeth i zaczęli się
nad tym zastanawiać.
Powieszone na choince mogły zdenerwować Liz, ale gdyby ich zabrakło, z pewnością
nie uszłoby to jej uwagi. Nie było prostego rozwiązania, lecz w końcu postanowili je
powiesić. Doszli do wniosku, że w przeciwnym razie w jakiś sposób wyparliby się Annie.
Żyła wśród nich i dobrze ją pamiętali. Lepiej wykorzystać jej ozdoby niż udawać, że ich nie
ma. O trzeciej po południu choinka wyglądała naprawdę ślicznie.
Kiedy skończyli, Maribeth przygotowywała lunch złożony z kanapek z tuńczykiem.
Schowali resztę ozdób, ale Tommy zatrzymał niewielkie pudełko i popatrzył na nią dziwnym
wzrokiem.
- Coś nie tak?
Pokręcił głową, ale widziała, że nad czymś się zastanawia.
- Nie. Muszę gdzieś pojechać. Wybierzesz się ze mną, czy jesteś zmęczona?
- Nie, nie jestem zmęczona. Co chcesz zrobić?
- Przekonasz się.
Włożyli płaszcze, bo zaczął padać śnieg, i poszli do furgonetki. Tommy zabrał ze sobą
pudełko z ozdobami; położył je obok małej choinki, która ciągle leżała w bagażniku.
Z początku Maribeth nie domyślała się, dokąd jadą, ale szybko zrozumiała zamiary
Tommy'ego. Przywieźli na cmentarz choinkę dla Annie.
Tommy wyjął drzewko z bagażnika, a Maribeth wzięła pudełko z ulubionymi
ozdobami Annie; były to misie, żołnierzyki, maciupeńkie aniołki, łańcuch z ziaren prażonej
kukurydzy i anielskie włosy. Tommy obsadził choinkę w małym drewnianym krzyżaku i
postawił koło grobu. Przystrojenie jej zajęło im zaledwie parę minut; wreszcie skończyli i
cofnęli się o kilka kroków, patrząc na drzewko. Tomm pamiętał, że Annie uwielbiała Boże
Narodzenie. Ubóstwiała wszystko, co wiązało się z gwiazdką. Opowiadał już o tym Maribeth,
lecz teraz nie był w stanie wykrztusić słowa. Stał w milczeniu, a łzy spływały mu po
policzkach. Przypominał sobie, jak bardzo ją kochał i jak bardzo cierpiał, gdy umarła.
Wreszcie popatrzył ponad choinką na Maribeth. Miała takie dobre oczy... Pod
płaszczem rysował się jej wielki brzuch, a spod wełnianej chustki wysuwały się rude włosy.
Kochał ją z każdym dniem coraz bardziej.
- Wyjdź za mnie... - rzekł cicho. Annie na pewno by się ucieszyła, że oświadcza się
Maribeth nad jej grobem. Dzięki temu wciąż była częścią jego życia. - Wyjdź za mnie,
proszę... Kocham cię...
- Ja też cię kocham - odpowiedziała. Podeszła do niego, wzięła go za rękę i popatrzyła
mu w oczy. - Ale nie mogę za ciebie wyjść... nie w tej chwili... Nie proś mnie o to...
- Nie chcę cię stracić... - Spojrzał na niewielki nagrobek, pod którym spoczywała
siostra, tak blisko nich, koło przyniesionej choinki. - Straciłem już Annie... Nie chcę stracić
ciebie... Proszę, weźmy ślub...
- Jeszcze nie - odrzekła cicho Maribeth. Szczerze pragnęła, by był szczęśliwy, lecz
obawiała się, że może go zawieźć i zranić. Była mądrzejsza, niż wskazywałby jej wiek,
mądrzejsza od Tommy'ego.
- Obiecujesz, że kiedyś za mnie wyjdziesz?
- Obiecuję ci solennie, że będę cię zawsze kochać, Tomaszu Whittaker.
Maribeth mówiła najzupełniej szczerze. Wiedziała, że nigdy nie zapomni, jak bardzo
jej pomógł, odkąd się poznali. Ale nie mogła przecież przewidzieć, jak się potoczą ich losy, i
nie była mu w stanie niczego przyrzec. Pragnęła zostać jego żoną, lecz życie potrafi być
kapryśne: wszystko mogło się jeszcze zmienić.
- Ale czy wyjdziesz za mnie za mąż?
- Jeśli okaże się to właściwe i oboje będziemy tego chcieli - odpowiedziała, jak zawsze
uczciwa.
- Możesz zawsze na mnie liczyć - stwierdził uroczyście Tommy i Maribeth czuła, że
on także mówi szczerze.
- Ty na mnie też. Będę zawsze twoją przyjaciółką, Tommy... Będę cię zawsze kochać.
Jeśli dopisze im szczęście, może kiedyś zostaną małżeństwem. Teraz, jako
szesnastoletnia dziewczyna, Maribeth również o tym marzyła, lecz była na tyle mądra, by
wiedzieć, że za rok czy dwa mogą przestać cokolwiek do siebie czuć. A może z czasem ich
miłość stanie się silniejsza i dojrzalsza? Lecz wichry życia mogły unieść ich w różne strony i
nie dopuścić, by się znów spotkali, choć miała nadzieję, że tak się nie stanie.
- Poślubię cię, kiedy tylko zechcesz - przyrzekł Tommy.
- Dziękuję - odpowiedziała, po czym wspięła się na palce i pocałowała go.
Przytulił ją, żałując, że nie obiecała za niego wyjść, choć rad był, że obiecała
przynajmniej tyle, ile mogła.
Spoglądali w milczeniu na niewielką choinkę i myśleli o Annie.
- Ona na pewno też cię kocha - rzekł cicho Tommy.
- Szkoda, że jej z nami nie ma.
Ujął Maribeth pod rękę i odprowadził do furgonetki. Robiło się coraz zimniej, gdy
milcząc wracali do domu. Pojawiło się między nimi jakieś zupełnie nowe uczucie: spokojne,
bardzo mocne i czyste, uczciwe. Oboje zdawali sobie sprawę, że może kiedyś połączą swoje
losy - a może i nie. Będą się starać, będą się wspierać, dopóki okaże się to możliwe. W wieku
szesnastu lat i tak otrzymali od życia bardzo dużo: nadzieję, zapowiedź przyszłości, marzenia.
Był to całkiem niezły początek. Ofiarowali sobie nawzajem coś cennego.
Siedzieli w salonie: rozmawiali cicho, przeglądali stare albumy, śmiali się, rozbawieni
zdjęciami Annie i Toma w niemowlęctwie. A gdy zjawili się wreszcie rodzice, Maribeth
czekała na nich z kolacją. Liz i John cieszyli się z powrotu do domu i podziwiali choinkę. Liz
przyjrzała się uważnie znajomym ozdobom, a później zwróciła się z uśmiechem do syna.
- Cieszę się, że je powiesiłeś. Bardzo by mi ich brakowało.
Gdyby schowali te ozdoby do szafy, w jakiś sposób wyrzekliby się Annie, uchybili jej
pamięci.
- Dziękuję, mamo.
Tommy cieszył się, że podjęli słuszną decyzję; później cała rodzina poszła do kuchni
na kolację. Maribeth spytała, jak przebiegła podróż, a Liz odparła, że załatwili wszystko, co
mieli załatwić. Nie wyglądała na szczególnie zadowoloną, ale John potwierdził jej słowa
skinieniem głowy. W tych okolicznościach można było uznać, że nie poszło im wcale źle.
Przez resztę wieczoru w kuchni panowała miła, wesoła atmosfera; Liz spostrzegła, że Tommy
i Maribeth są jacyś inni, jakby poważniejsi, dojrzalsi, spokojniejsi wewnętrznie: patrzyli na
siebie z głębszą miłością niż kiedykolwiek przedtem.
- Nie wydaje ci się, że pod naszą nieobecność coś między nimi zaszło? - spytała męża
w nocy, gdy leżeli razem w łóżku.
- Jeśli myślisz o tym, o czym sądzę, że myślisz, to chyba nawet szesnastoletni chłopak
nie zdołałby pokonać takiej przeszkody - odparł z lekkim rozbawieniem. - Uważam, że twoje
obawy nie mają żadnych podstaw.
- A może wzięli potajemnie ślub?
- Nie dostaliby go bez naszej zgody. Czemu tak ci się zdaje?
- Są wyraźnie inni niż wczoraj: mocniej ze sobą związani, jak małżeństwo.
Whittakerom też dobrze zrobił wspólny wyjazd. Noc spędzona w pokoju hotelowym
jeszcze bardziej zbliżyła ich do siebie. Przedtem zaś John zabrał żonę na dobrą kolację. A
jeszcze wcześniej osiągnęli to, co zamierzali.
- Chyba są po prostu bardzo zakochani. Musimy się z tym pogodzić - odpowiedział
spokojnie John.
- Myślisz, że się kiedyś pobiorą?
- Nie byłoby to wcale takie złe. Wiele już razem przeżyli. Może zbyt wiele i w końcu
się rozstaną, a może dzięki temu dojrzeją? Czas pokaże. To dobre dzieciaki. Mam nadzieję, że
będą razem.
- Maribeth nie chce się śpieszyć - zauważyła Liz, świetnie ją rozumiejąc, a John
uśmiechnął się z gorzką ironią.
- Znam ten typ kobiet. - Ten typ okazał się jednak całkiem niezły. Może niełatwy, ale
na pewno niezły. - Jeśli są dla siebie przeznaczeni, wreszcie jakoś się odnajdą. Jeśli nie, to i
tak przeżyli coś, co nie każdemu zdarza się w życiu. W pewnym sensie im zazdroszczę.
Johna zachwycało, że młodzi mają przed sobą przyszłość: czystą, niezapisaną kartę,
którą mogą wypełnić dowolną treścią. Jak dobrze byłoby zacząć z Liz wszystko od początku.
- Nie zazdroszczę jej tego, co ją czeka - odezwała się smutno Liz.
- Masz na myśli poród? - zdziwił się John.
Żona nigdy nie wspominała, że poród stanowił dla niej przykre przeżycie.
- Nie, oddanie dziecka. Nie będzie jej łatwo.
John współczująco skinął głową. Współczuł im obojgu, że muszą dojrzewać w bólu,
borykając się z przeciwnościami, a jednak zazdrościł im wspólnych marzeń, łączącej ich
nadziei.
Liz spała tej nocy mocno przytulona do męża, a Tommy i Maribeth rozmawiali do
późna w salonie.
Matka nie myliła się: zbliżyli się do siebie, stanowili jedność, a każde z nich stało się
dzięki temu bogatsze. Maribeth po raz pierwszy w życiu czuła, że ma przed sobą przyszłość.
Nazajutrz wszyscy wstali skoro świt, wyrwani ze snu głośnym terkotem budzika.
Maribeth wzięła prysznic, ubrała się i pomogła Liz szykować śniadanie. Tego dnia miała zdać
specjalny egzamin zaliczający połowę czwartej klasy, a Tommy również pisał ważny
sprawdzian. Siedzieli przy stole i rozmawiali o egzaminach. Dyrekcja szkoły wyznaczyła na
egzaminy Maribeth osobny pokój w budynku administracyjnym, gdzie nie mógł jej zobaczyć
żaden uczeń; Liz umówiła się z nią tam o dziewiątej rano. Szkoła poszła Maribeth na rękę
głównie dlatego, że wstawiła się za nią pani Whittaker. Tommy odwiózł Maribeth na
egzamin, życzył jej złamania pióra i pośpieszył do klasy.
Reszta tygodnia minęła błyskawicznie; gwiazdka przypadała już za kilka dni. Liz
zrobiła świąteczne zakupy, a w drodze do domu zawahała się na chwilę i postanowiła
odwiedzić Annie. Od miesięcy odwlekała bolesną wizytę na cmentarzu, lecz tego dnia czuła,
że musi tam pojechać. Minęła bramę i odnalazła grób; zbliżywszy się do niego stanęła jak
wryta i z ust wyrwał się jej cichy okrzyk. Zauważyła choinkę. Była lekko przekrzywiona, a
ozdoby pobrzękiwały na wietrze. Liz podeszła bliżej, wyprostowała ją i poprawiła anielskie
włosy. Spoglądała na znajome zabawki, które zaledwie rok temu Annie wieszała na choince
malutkimi rączkami, i z niezwykłą wyrazistością uzmysłowiła sobie każde słowo, każdy
dźwięk, każdą chwilę, wszystkie cierpienia minionego roku. Wreszcie z oczu pociekły jej łzy.
Stała długo przy grobie, opłakując córeczkę i patrząc na choinkę, którą przynieśli Tom i
Maribeth. Pogładziła kłujące gałązki i wyszeptała imię Annie... Sam jego dźwięk musnął jej
serce niczym dziecięce paluszki...
- Kocham cię, maleńka... Zawsze będę cię kochać... Słodka, kochana Annie...
Nie mogła się już zdobyć, by powiedzieć „Do widzenia”; wiedziała, że już nigdy jej
nie zobaczy. Wróciła do domu, pełna smutku, a jednak dziwnie spokojna.
Nie zastała nikogo i poczuła ulgę. Długo siedziała samotnie w salonie, patrząc na
znajome ozdoby na choince. Gwiazdka bez Annie będzie bardzo bolesna. Każdy dzień
przynosił nową porcję bólu. Wszystko było bolesne: śniadania, obiady, kolacje, wycieczki
nad jezioro, zawsze bez niej, bez Annie. Bolesne było nawet ranne wstawanie z łóżka, gdy
towarzyszyła świadomość, że Annie już nie ma. Lecz mimo to Liz czuła, że muszą żyć dalej.
Annie złożyła im krótką wizytę - gdybyż tylko wiedzieli, że będzie taka krótka! Ale co by to
właściwie zmieniło? Czy kochaliby ją mocniej? Czy kupowaliby jej więcej zabawek?
Spędzali z nią więcej czasu? Nie mieli sobie nic do zarzucenia, ale śniąc na jawie o córeczce
Liz czuła, że oddałaby wszystko za jeszcze jeden pocałunek, uścisk, jeszcze jedną wspólnie
spędzoną chwilę.
Siedziała w salonie, myśląc o Annie, gdy do domu wrócili Tommy i Maribeth, pełni
życia, zarumienieni od mrozu, prześcigając się w opowiadaniach, gdzie byli i co robili.
Uśmiechnęła się do nich, ale Tommy zauważył, że płakała.
- Chcę wam obojgu podziękować, że zanieśliście choinkę na... na... - Urwała,
krztusząc się łzami, po czym wyszła szybko z salonu.
Maribeth i Tommy nie wiedzieli, co odpowiedzieć, Maribeth też zaczęła płakać.
Żałowała, że nie może pomóc Whittakerom: śmierć Annie przysparzała im ciągle tyle bólu.
Wkrótce potem do domu wrócił ojciec, obładowany paczkami. Liz przygotowywała w
kuchni kolację i uśmiechnęła się na widok męża.
Odnosili się do siebie z coraz większą serdecznością, co Tommy odnotował z ulgą.
Stopniowo stawali się znów rodziną, choć Boże Narodzenie nie było łatwym przeżyciem.
W Wigilię poszli razem na pasterkę. John pochrapywał cichutko w rozgrzanym
kościele pachnącym kadzidłem i Liz pomyślała o Annie, która również często drzemała
pomiędzy rodzicami, tak jak przed rokiem, gdy zaczynała chorować, choć oni jeszcze o tym
nie wiedzieli. Po powrocie do domu John położył się od razu spać, a Liz skończyła pakować
prezenty. W tym roku Boże Narodzenie było inne, smutniejsze. Nikt nie pisał listów do
świętego Mikołaja, nikt nie wkładał marchwi dla reniferów; rankiem pierwszego dnia świąt
nie zabrzmią podniecone dziecięce piski. Mimo to stanowili jedną rodzinę.
Wyszedłszy z salonu, Liz dostrzegła Maribeth, jak kroczy korytarzem, uginając się
pod ciężarem prezentów. Maribeth cieszyła się, że ma już za sobą egzaminy, bo czuła się
ostatnio gorzej: stała się niezręczna, powolna, a brzuch opadał coraz bardziej. Liz uważała, że
lada dzień można spodziewać się porodu.
- Zaczekaj, pomogę ci! - powiedziała i obie ułożyły prezenty na podłodze. Maribeth
ledwo mogła się schylić.
- Już z trudem chodzę - poskarżyła się dobrodusznie Maribeth i Liz uśmiechnęła się. -
Nie mogę siedzieć, nie mogę stać, nie mogę się schylać, nie widzę swoich stóp!
- Niedługo będzie po wszystkim - pocieszyła ją Liz, a Maribeth skinęła w milczeniu
głową. Po chwili popatrzyła na panią Whittaker. Już od paru dni chciała z nią pomówić sam
na sam.
- Czy mogłabym z panią porozmawiać? - spytała.
- Teraz? - zdziwiła się Liz. - Oczywiście.
Usiadły razem w salonie koło choinki i łańcuchy klejone przez Annie znajdowały się
w zasięgu ręki; Liz cieszyła się, że widzi je codziennie: sprawiało jej to ogromną
przyjemność. Miała wrażenie, że zmarła córeczka jest dzięki nim w jakiś sposób obecna w
domu, jakby przyszła z wizytą.
- Dużo o tym wszystkim myślałam - zaczęła lękliwie Maribeth. - Nie wiem, co pani o
tym sądzi, ale... ale... Chciałabym pani oddać swoje dziecko.
Urwała, wstrzymując dech w piersiach.
- Co takiego?! - Liz wbiła w nią wzrok, jakby nie zrozumiawszy jej słów.
Absurdalność tego, co przed chwilą usłyszała od Maribeth, przekraczała wyobraźnię. - O co
ci właściwie chodzi? - spytała zdumiona. Dzieci nie są czymś, co daje się - ot tak -
przyjaciołom, niczym prezenty na gwiazdkę.
- Chciałabym, żeby państwo, pani i John, adoptowali moje dziecko - rzekła
zdecydowanie Maribeth.
- Dlaczego? - Liz była wstrząśnięta. Nigdy nie zastanawiała się nad adoptowaniem
dziecka. Owszem, chciała je urodzić, lecz nie adoptować, i nie wyobrażała sobie reakcji
Johna. Kiedyś, przed laty, jeszcze nim urodził się Tom, poruszali raz ten temat, ale mąż
stanowczo się sprzeciwił.
- Chciałabym je państwu oddać, bo państwa kocham i uważam za wspaniałych
rodziców - odpowiedziała cicho Maribeth. Był to największy dar, jaki mogła ofiarować
zarówno Whittakerom, jak i swojemu dziecku. Drżała na całym ciele, lecz mówiła już
spokojniejszym głosem. Miała absolutną pewność, że postępuje słusznie. - Nie mogę go
wychowywać. Wiem, że wszyscy uznają mnie za wariatkę lub potwora, ale wiem również, że
nie stworzę mu odpowiednich warunków. Państwo - tak. Będą je państwo kochać i troszczyć
się o nie, tak samo jak o Annie, i Toma. Ja tę pragnę mieć kiedyś dzieci, ale jeszcze nie teraz.
Gdybym je zatrzymała, wyrządziłabym krzywdę jemu i sobie, choć Tommy uważa inaczej.
Chcę, żeby miało prawdziwych rodziców. Nigdy nie poproszę, by państwo mi je oddali, nigdy
po nie nie wrócę... Moje dziecko będzie z wami szczęśliwe, będzie mu dobrze...
Rozpłakała się, a Liz, również płacząc, mocno ujęła ją za ręce.
- Dziecko nie jest czymś, co można komuś tak po prostu podarować, Maribeth. To nie
zabawka, tylko żywy człowiek, rozumiesz?
Liz chciała mieć pewność, że Maribeth zdaje sobie sprawę z tego, co robi.
- Rozumiem, doskonale rozumiem. Przez ostatnie dziewięć miesięcy o niczym innym
nie myślę. Wiem, co robię, proszę mi wierzyć.
Maribeth zachowywała się, jakby rzeczywiście wiedziała, co robi, jednakże Liz była
ciągle oszołomiona. A jeśli dziewczyna nagle zmieni zdanie i zażąda zwrotu dziecka? Jak
zareaguje Tommy, jeśli jego rodzice adoptują dziecko Maribeth? Co powie John? Liz kręciło
się w głowie.
- A Tommy? Czy to poważna sprawa?
Czy szesnastoletnia Maribeth mogła to wiedzieć? Jak mogła podjąć taką decyzję?
- Bardzo poważna. Ale nie chcę, żeby wychowywał ze mną nie swoje dziecko. Ono
nie jest przeznaczone ani dla niego, ani dla mnie. Czuję, że moim przeznaczeniem jest tylko
je urodzić, a później oddać odpowiednim rodzicom. Nie nadaję się na jego matkę. Chcę wyjść
kiedyś za Tommy'ego i mieć z nim dzieci, ale nie chcę wychowywać z nim tego dziecka. On
myśli inaczej, lecz nie byłoby to wobec niego sprawiedliwe.
Liz miała identyczny pogląd na tę sprawę, więc ujęło ją, że Maribeth go podziela. Nie
można było przewidzieć, czy Tommy i Maribeth kiedykolwiek się pobiorą, ale gdyby miało
się to stać, powinni zacząć wspólne życie nie obciążeni bagażem przeszłości. Małżeństwo w
wieku szesnastu lat, a do tego perspektywa wychowywania cudzego dziecka, to stanowczo za
wiele.
- Nawet gdybyśmy się pobrali, nigdy nie zechcę odebrać państwu tego dziecka. Nie
musi wcale wiedzieć, że jestem jego matką... - Maribeth patrzyła na Liz błagalnym wzrokiem,
prosząc, by adoptowała jej dziecko, by pokochała je jak własne, by zapewniła mu godziwe
warunki, a wiedziała, że Whittakerowie są w stanie to zrobić. - Czuję, że powinno należeć do
państwa, że przyjechałam do Grinnell, bo takie było przeznaczenie... Z powodu tego, co się
stało... - Urwała, a oczy Liz wypełniły się łzami. - Z powodu Annie...
- Brak mi słów, Maribeth. - Po policzkach pani Whittaker toczyły się łzy. - To
najpiękniejszy podarunek, jaki mogłabym od kogokolwiek otrzymać, ale nie wiem, czy
powinnam go przyjąć. Czy wolno mi wziąć dziecko innej kobiety?
- A jeśli ta kobieta sama chce je oddać, bo nie ma mu nic do ofiarowania? Pragnę
zapewnić temu dziecku przyszłość: powinno mieć kochających rodziców, dom, szczęśliwe
dzieciństwo. To niesprawiedliwe, że państwo stracili córeczkę; to niesprawiedliwe, że moje
dziecko nie będzie mieć przyszłości, rodziny, nadziei na lepszy los. Co mogę mu dać?
Rodzice nie wpuszczą mnie z nim do domu. Nie mam dokąd iść. Mogę tylko pracować do
końca życia w restauracji, a jeśli zatrzymam dziecko, nie zarobię nawet na opiekunkę.
Płakała, patrząc Liz w oczy i błagając, by adoptowała jej dziecko.
- Mogłabyś zostać z nami - rzekła cicho pani Whittaker. - Jeśli nie masz dokąd pójść,
możesz tu zostać. Nie musisz oddawać dziecka, Maribeth, nie będę cię do tego zmuszać.
Możesz zapewnić mu przyzwoite warunki w inny sposób. Zamieszkaj z nami, jakbyś była
naszą córką, a my ci pomożemy.
Liz nie chciała zmuszać Maribeth do wyrzeczenia się dziecka tylko dlatego, że nie
potrafi go utrzymać. Wydawało jej się to niewłaściwe; nawet gdyby zdecydowała się je
adoptować, Maribeth powinna tego chcieć, a nie tylko kierować się względami materialnymi.
- Chcę je państwu oddać - powtórzyła Maribeth. - Chcę, żeby było państwa dzieckiem.
Nie mogę go wychowywać... - Łkała cicho, a Liz objęła ją i przytuliła. - Nie umiem... Nie
jestem dość silna... Nie wiem, jak...Nie mogę go zatrzymać... Proszę... Niech pani mi
pomoże... Niech je pani przyjmie... Nikt nie rozumie, co to znaczy, gdy nie można
wychowywać dziecka, a pragnie się jego dobra... Proszę...
Maribeth wpatrywała się błagalnie w Liz; obie płakały.
- Zawsze możesz do nas wrócić. Jeśli je adoptujemy, nie powinnaś go unikać. Nikt nie
musi wiedzieć, że jesteś jego matką... Ono też nie musi wiedzieć... Tylko my... Kochamy cię,
Maribeth, i nie chcemy cię stracić. - Liz doskonale zdawała sobie sprawę, ile Maribeth znaczy
dla Toma. Nie chciała, by jej egoistyczne pragnienie posiadania dziecka stanęło synowi na
drodze do szczęścia. Zaproponowała jej coś niezwykłego, niewyobrażalnego, i potrzebowała
czasu, by się nad tym zastanowić. - Muszę porozmawiać z Johnem - zdecydowała w końcu.
- Proszę mu powiedzieć, że bardzo mi na tym zależy - rzekła Maribeth, ściskając
dłonie pani Whittaker.
- Proszę... Nie chcę, żeby moje dziecko poszło do obcych ludzi. U państwa byłoby mu
tak dobrze... Błagam, Liz...
- Zobaczymy - odpowiedziała matka Toma, tuląc Maribeth, usiłując ją pocieszyć i
uspokoić. Dziewczyna była bliska histerii, mogło to jej zaszkodzić.
Liz zagotowała jej trochę mleka, a później rozmawiały przez chwilę. Wreszcie
odprowadziła Maribeth do łóżka, otuliła, pocałowała na dobranoc i wróciła do swojej
sypialni.
Stała przez chwilę nieruchomo, spoglądając na Johna, zastanawiając się, jak to
przyjmie, czy nie uzna propozycji Maribeth za szaleństwo. A Tommy? Co jeśli się sprzeciwi?
Należało rozważyć dziesiątki różnych aspektów całej sprawy. Tymczasem Liz biło mocno
serce. Bezcenny podarunek... Życie, którego sama nie była w stanie począć... Dar w postaci
dziecka.
Kiedy weszła do łóżka, John poruszył się lekko i mimo woli zapragnęła, by się
obudził, i by mogła z nim porozmawiać. Spał jednak dalej; objął ją tylko i przytulił, tak jak
dawniej, zanim rok temu zobojętnieli wobec siebie wskutek straszliwej tragedii. Leżąc w jego
ramionach Liz zastanawiała się nad propozycją Maribeth. Czy rzeczywiście chciałaby wziąć
na wychowanie jej dziecko? Czy byłaby to słuszna decyzja? Argumenty Maribeth brzmiały
niezwykle przekonywująco, ale Liz nie była pewna, czy nie wydają jej się przekonywujące
tylko dlatego, że sama w głębi duszy pragnie mieć dziecko.
Leżała w mroku, nie mogąc zasnąć. Chętnie porozmawiałaby z mężem. Jakby wyczuł,
że coś ją gnębi; otworzył wreszcie oczy i popatrzył na nią.
- Coś się stało? - szepnął sennym głosem.
- Co byś powiedział, gdybym spytała, czy chcesz mieć jeszcze jedno dziecko? - Była
zupełnie rozbudzona i żałowała, że John jest półprzytomny.
- Powiedziałbym, że zwariowałaś.
Uśmiechnął się, zamknął oczy i prawie natychmiast zapadła w sen. Z pewnością nie
była to odpowiedź, jakiej Liz oczekiwała.
Spędziła bezsenną noc i zdrzemnęła się dopiero na pół godziny przed świtem. Nie
mogła spać: była zbyt wytrącona z równowagi, zbyt zdenerwowana, dręczyło ją zbyt wiele
wątpliwości i lęków. W końcu wstała, poszła w koszuli do kuchni i zaparzyła sobie filiżankę
kawy. Popijała ją niewielkimi łykami i o ósmej rano podjęła wreszcie decyzję. W głębi serca
podjęła ją już wcześniej, jednakże nie miała pewności, czy starczy jej odwagi, by wcielić ją w
życie. Ale zrozumiała, że musi to zrobić, nie tylko dla Maribeth i jej dziecka, lecz również dla
siebie, dla Johna, a także dla Tommy'ego. Nie mogła odmówić Maribeth.
Z filiżanką w ręku wróciła do sypialni i obudziła męża. John zdziwił się, że Liz już
wstała. W tym roku nie musieli się śpieszyć: nikt nie zamierzał pędzić do salonu, by
sprawdzić, co święty Mikołaj zostawił pod choinką. Mogli się dobrze wyspać; Tommy i
Maribeth wciąż spali w swoich pokojach słodkim snem.
- Dzień dobry! - rzekła Liz z nieśmiałym uśmieszkiem, który przypomniał Johnowi
dawne czasy: nie uśmiechała się w ten sposób od śmierci Annie.
- Wyglądasz jak kobieta, która odkryła swoje życiowe posłannictwo - odparł,
przewracając się na plecy i przeciągając się.
- To prawda, odkryłam swoje życiowe posłannictwo. W nocy rozmawiałam długo z
Maribeth - odpowiedziała Liz.
Podeszła do łóżka i usiadła koło męża modląc się w duchu, by się zgodził. Nie można
było odkładać decyzji, grać na zwłokę. Wiedziała, że musi natychmiast mu o wszystkim
powiedzieć, i bardzo się tego bała. Tyle to dla niej znaczyło. Rozpaczliwie pragnęła, by John
również tego pragnął, choć lękała się, że będzie inaczej.
- Chce nam oddać swoje dziecko.
- Jak to oddać? - zdziwił się John. - Postanowiła wyjść za Toma? - Usiadł na łóżku z
zatroskaną miną. - Bałem się, że tak się to skończy.
- Nie o to chodzi. Maribeth nie zamierza wyjść za Tommy'ego, przynajmniej na razie.
Chce, żebyśmy je adoptowali.
- Jak to?! Dlaczego?! - Był tak zdumiony, że zaczął mu się plątać język.
- Bo uważa nas za dobrych ludzi i dobrych rodziców.
- A jak zmieni zdanie?! Co wtedy zrobimy?!
Był przerażony, i Liz uśmiechnęła się. Zafundowała mężowi świąteczny poranek
pełen mocnych wrażeń.
- Oboje wiemy, co oznacza wychowywanie dzieci. Człowiek nie dosypia przez dwa
lata, wkłada w to całe serce, a później może nagle wszystko stracić - dodała ze smutkiem,
myśląc o Annie. - To taki szczególny podarunek, John, na chwilę, na rok, na tak długo, jak
życie pozwoli nam go zatrzymać. Nie chcę go odrzucić. Nie chcę się wyrzec marzeń... Nie
myślałam, że możemy mieć jeszcze jedno dziecko; doktor MacLean twierdzi zresztą, że to
wykluczone... A teraz pojawiła się w naszym życiu ta dziewczyna i chce nam przywrócić
nasze marzenia...
- A jeśli za kilka lat wyjdzie za mąż, choćby za Toma, i każe je sobie oddać?
- Chyba możemy się przed tym prawnie zabezpieczyć, choć Maribeth twierdzi, że
nigdy tego nie zrobi, a ja jej wierzę. Szczerze uważa, że dziecko będzie miało u nas lepsze
warunki. Jest o tym głęboko przekonana. Wie, że nie może sama go wychować. Błagała mnie
wręcz, żebyśmy je adoptowali.
- Zobaczymy, co powie, jak je zobaczy - zauważył sceptycznie John. - Nie wierzę, by
kobieta mogła tak po prostu oddać dziecko, które urodziła.
- Niektóre mogą - odparła rzeczowo Liz. - Maribeth chce to zrobić dlatego, że je
kocha. To największe poświęcenie, wyraz miłości. - Popatrzyła na męża, a jej oczy wypełniły
się łzami i rozpłakała się. - Chcę mieć to dziecko, John. Jeszcze nigdy niczego tak bardzo nie
pragnęłam... Proszę, nie mów nie... Proszę, zgódź się...
Patrzył na nią uważnie, a tymczasem Liz powtarzała sobie w duchu, że nie może go
znienawidzieć, jeśli jej odmówi. Nie wierzyła, że jest w stanie zrozumieć, ile wycierpiała, jak
bardzo pragnie dziecka. Nie chciała zastąpić nim Annie, którą straciła na zawsze; pragnęła
otworzyć nowy rozdział swojego życia, pragnęła, by w domu znów rozbrzmiewał dziecięcy
śmiech, znów panowała radość. Było to jej najgorętsze marzenie, John zaś na pewno nie mógł
tego pojąć. A jednocześnie czuła, że umrze, jeśli nie pozwoli jej adoptować tego dziecka.
- Już dobrze, Liz - rzekł cicho, ujmując jej dłonie. - W porządku, weźmiemy to
dziecko... Wszystko rozumiem... - Liz rozpłakała się, zdawszy sobie sprawę, jak
niesprawiedliwie go oceniła. Zrozumiał. Był taki sam jak zawsze i kochała go mocniej niż
kiedykolwiek. Tak dużo razem wycierpieli. - Powiem Maribeth, że je adoptujemy. Myślę
jednak, że najpierw powinniśmy porozmawiać z Tommym. Powinien się na to zgodzić.
Liz przyznała mężowi rację i z niecierpilowścią czekała, aż syn się obudzi. Wstał po
dwóch godzinach i zaniemówił ze zdumienia, gdy usłyszał o propozycji Maribeth. Wiedział,
jak bardzo jej zależy na znalezieniu odpowiedniej rodziny dla dziecka: uważała, że tylko w
ten sposób zapewni mu szczęśliwe dzieciństwo i odpowiednie warunki rozwoju. Ostatnio
mniej się obawiał, że ją straci, i przestał gorączkowo nakłaniać do małżeństwa. Adopcja jej
dziecka przez Liz i Johna wydawała się w istocie idealnym rozwiązaniem. Chciał mieć z nią
w przyszłości własne dzieci, a to niemowlę nie mogłoby trafić w lepsze ręce. Widział w
oczach matki, jak bardzo jej na tym zależy. Rodzice wyraźnie zbliżyli się do siebie; ojciec,
spokojny i pewny siebie, siedział koło Liz, trzymając ją za rękę. Było w tym również coś
ekscytującego. Mieli jakby rozpocząć nowe życie.
Kiedy Maribeth wstała, Whittakerowie zakomunikowali jej swoją decyzję.
Jednogłośnie zgodzili się adoptować dziecko. Popatrzyła na nich i rozpłakała się ze szczęścia,
po czym zaczęła rozpływać się w podziękowaniach i uściskała ich po kolei. Wszyscy płakali:
było to dla nich ogromne przeżycie. Czas nadziei i miłości, czas dzielenia się szczęściem.
Maribeth ofiarowała im najcenniejszy dar: mieli zacząć wszystko od początku.
- Jesteś pewna, że tego chcesz? - spytał po południu Tommy, gdy poszli razem na
spacer, i Maribeth skinęła z przekonaniem głową.
Przedtem rozpakowali prezenty i zjedli obfity obiad. Od rana nie rozmawiali jeszcze
ze sobą sam na sam.
- Tak, jestem pewna - odpowiedziała, czując wielki spokój i siłę.
Rozpierała ją energia. Doszli do jeziorka służącego jako lodowisko i wrócili pieszo do
domu - pokonali w sumie ponad pięć kilometrów, lecz Maribeth twierdziła, że czuje się
świetnie. Ogarnęła ją euforia: miała poczucie, że wypełniła swoją misję. Ofiarowała
Whittakerom coś, co było dla nich przeznaczone, a teraz ich życie stanie się bogatsze, bo będą
mieli jeszcze jedną istotę do kochania.
W drodze powrotnej usiłowała tłumaczyć to Tomowi, on zaś miał wrażenie, że ją
rozumie, choć chwilami nie mógł się skupić: rozpraszała go jej wspaniała uroda. Wreszcie
doszli do domu. Zatrzymali się przed wejściem i Tommy pocałował Maribeth, a ona nagle
złapała go mocno za rękę i skrzywiła się z bólu. Podtrzymał ją, by nie upadła.
- O Boże!... - zawołała, wpadając w panikę.
Posadził ją delikatnie na schodkach; trzymała się za brzuch, starając się oddychać
głęboko. Tommy wpadł do domu i zawołał matkę, a gdy Liz wyszła na ganek, Maribeth
siedziała na stopniach, wystraszona, z rozszerzonymi oczyma. Zaczęło się. Pierwsze bóle
porodowe okazały się dotkliwsze, niż się spodziewała.
- Już dobrze, wszystko będzie dobrze! - Liz usiłowała uspokoić ich oboje i kazała
Tomowi zawołać ojca. Trzeba wprowadzić Maribeth do domu i zadzwonić do lekarza. -
Gdzieście byli? Wybraliście się na piechotę do Chicago?
- Tylko do jeziorka i z powrotem - odpowiedziała Maribeth i jęknęła. Znów poczuła
skurcz, dłuższy i silniejszy, niż się spodziewała. Powiedziała Liz, że przecież miało się zacząć
inaczej. John pomógł jej wejść do domu, a Tommy stał i przyglądał się nerwowo. - Dziś rano
bolał mnie brzuch, ale później mi przeszło - odezwała się, nie wierząc w to, co się dzieje.
Wszystko przyszło zbyt nagle, bez ostrzeżenia.
- Miałaś jakieś skurcze? - spytała łagodnie Liz. - A może bolał cię krzyż? - Wiedziała,
że pierwszych bólów porodowych można czasem nie rozpoznać.
- Wieczorem bolał mnie trochę krzyż, a rano miałam też bóle brzucha, ale myślałam,
że to z przejedzenia.
- Prawdopodobnie rodzisz już od wczoraj - stwierdziła Liz.
Bóle nasiliły się po długim spacerze i Maribeth należało niezwłocznie odwieźć do
szpitala. Przewidywany termin porodu przypadał nazajutrz: dziecko nie chciało się spóźnić
ani o minutę, jakby postanowiło się urodzić na wieść, że Whittakerowie je adoptują. Nie
musiało już zwlekać z przyjściem na świat.
Kiedy weszli do domu, Liz zaczęła mierzyć częstotliwość skurczów, a John poszedł
zadzwonić po lekarza. Tommy siedział z żałosną miną koło Maribeth, trzymając ją za rękę.
Serce mu się krajało, że dziewczyna musi tak cierpieć, lecz rodzice nie wyglądali na
szczególnie zmartwionych. Okazywali jej jednak współczucie. Liz zaś nie odstępowała jej ani
na krok. Długie i silne skurcze pojawiały się co trzy minuty. Wrócił John z wiadomością, że
doktor MacLean kazał im natychmiast przyjechać. Oczekiwał ich w klinice za pięć minut.
- Musimy już jechać? - spytała z zalęknioną miną Maribeth, spoglądając to na Liz, to
na Toma. - Nie możemy posiedzieć jeszcze w domu?
Była bliska płaczu, lecz Liz odrzekła zdecydowanie, że muszą niezwłocznie ruszać.
Tommy spakował do torby rzeczy potrzebne Maribeth i po chwili siedzieli już w
samochodzie. Liz i Tommy ulokowali Maribeth na tylnym siedzeniu, a John pędził po
oblodzonych drogach. Kiedy dotarli do kliniki, czekał już na nich doktor MacLean w asyście
pielęgniarki. Posadził Maribeth na wózku, lecz ona uczepiła się rozpaczliwie Toma.
- Nie zostawiaj mnie! - zawołała błagalnie, chwytając go za ręce.
Doktor MacLean uśmiechnął się. Był pewien, że wszystko pójdzie dobrze. Maribeth
była młoda i zdrowa, a poród wydawał się dość zaawansowany.
- Niedługo się zobaczycie - uspokoił ją. - Pokażesz mu dziecko.
Szlochała rozpaczliwie, a Tommy pocałował ją w policzek.
- Nie mogę z tobą iść. Nie wpuszczą mnie. Musisz być dzielna. Przyjdę do ciebie
później - odpowiedział, zdejmując ze swojej dłoni jej rękę, by pielęgniarka mogła ją zabrać.
Maribeth spojrzała zalęknionym wzrokiem na Liz i spytała, czy pani Whittaker
mogłaby jej towarzyszyć. Doktor MacLean wyraził na to zgodę. Wchodząc do windy, Liz
słyszała mocne bicie swojego serca. Znaleźli się w sali, gdzie przygotowywano kobiety do
porodu: pielęgniarka rozebrała Maribeth, a później zbadał ją lekarz. Dziewczyna była bliska
histerii, więc zrobiono jej zastrzyk uspokajający. Poczuła się nieco lepiej, choć ciągle miała
gwałtowne bóle; doktor MacLean orzekł, że wkrótce będzie po wszystkim. Nastąpiło pełne
rozwarcie szyjki macicy i Maribeth była gotowa do drugiej części porodu.
Przewieziono ją do sali porodowej; chwyciła Liz za ręce i spoglądała na nią błagalnym
wzrokiem.
- Obiecaj, że się nie rozmyślisz... Weźmiesz je, prawda, Liz?... Pokochasz je...
Będziesz zawsze kochać moje dziecko...
- Obiecuję - odpowiedziała Liz, wzruszona ufnością Maribeth. - Zawsze będę je
kochać... Kocham cię... - Dziękuję...
Skurcze przybierały na sile i następne godziny okazały się ciężką pracą. Główka płodu
zaklinowała się i trzeba było użyć kleszczy. Pielęgniarka podała Maribeth maskę z eterem.
Dziewczyna była roztrzęsiona i półprzytomna z bólu, ale Liz przez cały czas trzymała ją za
rękę. Wreszcie, już po północy, rozległo się ciche kwilenie i z twarzy Maribeth zdjęto maskę,
by mogła zobaczyć córeczkę. Była ciągle senna, lecz uśmiechnęła się na widok małej
czerwonej twarzyczki i popatrzyła z ulgą i radością na Liz.
- Zostałaś matką dziewczynki - odezwała się do niej.
Mimo oszołomienia pamiętała, do kogo należy dziecko.
- To ty zostałaś matką! - sprostował z uśmiechem lekarz i podał dziecko Liz, bo
Maribeth była zbyt słaba, by je utrzymać. Liz wzięła dziewczynkę i zadrżała, patrząc na
malutką główkę pokrytą jasnymi włoskami.
- Witaj! - szepnęła do dziecka, które miało należeć do niej. Czuła się prawie tak jak
wtedy, gdy rodziła Toma i Annie. Wiedziała, że nigdy nie zapomni tej chwili, i żałowała, że
nie ma przy niej Johna. Było to dla niej niezwykłe, cudowne przeżycie: nagle pojawiła się na
świecie nowa istota ludzka, która zaczęła kwilić, jakby ich wołała, jakby cieszyła się, że
będzie ich dzieckiem. Tak długo na nią czekali. Maribeth dostała jeszcze jeden zastrzyk i
zapadła w sen, a Liz zaniosła dziecko do sali noworodków, gdzie je umyto i zważono. Cały
czas asystowała pielęgniarce, trzymając w dłoni malutkie paluszki. Po kilku minutach
zobaczyła Tommy'ego i Johna zbliżającego się do wielkiego szklanego okna wychodzącego
na korytarz; stanęli obaj przy szybie i zafascynowani wpatrywali się w niemowlę.
Pielęgniarka podała dziewczynkę Liz, która pokazała je Johnowi przez szybę, on zaś
się rozpłakał.
- Czyż nie jest piękna? - szepnęła Liz, a John przypomniał sobie Annie. Trudno było
jej nie wspominać, ale to dziecko było inne i od tej chwili należało do nich.
- Kocham cię - szepnął zza szyby, a Liz skinęła głową i wypowiedziała te same słowa.
Ona także go kochała i z trwogą zdała sobie nagle sprawę, że o mało nie ponieśli
klęski. Uniknęli tego dzięki Maribeth i dzięki niezwykłemu podarunkowi, który od niej
otrzymali, dzięki uczuciu, które zawsze ich łączyło, lecz o którym prawie zapomnieli.
Tommy patrzył podniecony na niemowlę i poczuł ulgę, gdy Liz wyszła na korytarz i
mógł wreszcie ją spytać, jak się czuje Maribeth. Matka zapewniła go, że nic jej nie jest, że
była bardzo dzielna i że śpi.
- Jak było, mamo? Okropnie? - spytał zmartwionym tonem, czując podziw dla
Maribeth. Dziecko ważyło cztery tysiącem sto czterdzieści gramów, czyli dość sporo nawet
jak na dojrzałą kobietę, a cóż dopiero na szesnastolatkę, która nie wiedziała, czego się
spodziewać. Liz chwilami bardzo jej współczuła, choć doktor MacLean zastosował narkozę.
Następny poród będzie łatwiejszy i dostarczy Maribeth więcej satysfakcji.
- To ciężka praca, synu - odpowiedziała cicho.
Była ciągle pod wrażeniem tego, co się stało. Przyjaciółka syna urodziła dla niej
dziecko, bo sama nie mogła go wychowywać.
- Nic jej nie będzie? - Spoglądał na nią pytającym wzrokiem, nie wiedząc, co może
grozić Maribeth.
- Wszystko będzie dobrze, możesz być pewny - uspokoiła go matka.
Po godzinie Maribeh przewieziono do sali poporodowej. Była ciągle oszołomiona, ale
natychmiast zauważyła Toma i chwyciła go za rękę; powiedziała, że bardzo go kocha i że
niemowlę jest śliczne. I nagle, spoglądając na nich, Liz poczuła ogarniające ją przerażenie -
jeszcze nigdy niczego tak się nie bała. A jeśli Maribeth się rozmyśli i postanowi mimo
wszystko poślubić Tommy'ego i wychowywać dziecko?
- Widziałeś ją? - spytała podnieconym tonem Maribeth, a Liz zerknęła na Johna, który
wziął ją za rękę. Wiedział, jaka myśl ją nawiedziła, i sam się tego lękał.
- Jest śliczna - odpowiedział Tommy, całując Maribeth, zmartwiony jej bladością. -
Jest do ciebie podobna - dodał, choć włosy dziewczynki były jasne, a nie rude.
- Jest podobna do twojej mamy. - Maribeth uśmiechnęła się do Liz, wiedząc, że nigdy
w życiu nie będzie z nikim mocniej związana. Urodziły razem dziecko. Gdyby nie Liz, z
pewnością by tego nie wytrzymała.
- Jak ją nazwiesz? - spytała sennie, a pani Whittaker poczuła niezmierną ulgę. Może
jednak Maribeth się nie rozmyśli? Może Liz naprawdę dostanie to dziecko, choć wciąż nie
mogła w to uwierzyć.
- Jak ci się podoba imię Kate? - spytała, choć dziewczyna znowu zamknęła oczy.
- Bardzo - odpowiedziała Maribeth, coraz bardziej senna, wciąż trzymając Toma za
rękę. - Kocham cię, Liz... - szepnęła.
- Ja też cię kocham, Maribeth. - Liz pocałowała ją w policzek i dała Tomowi i
Johnowi znak, by wyszli.
Maribeth miała za sobą ciężki dzień i musiała się wyspać. Była już trzecia rano.
Whittakerowie ruszyli powoli korytarzem i zatrzymali się przy szklanej szybie. Zerkało na
nich śliczne niemowlę zawinięte w kocyk; patrzyło prosto na Liz, jakby od dawna na nią
czekało, ona zaś miała wrażenie, że jest dla niej przeznaczone. Podarunek od nieznanego
chłopca i dziewczyny, która rozświetliła na chwilę ich życie jak tęcza. Patrzyli jak urzeczeni
na dziewczynkę, Tommy zaś zerknął na rodziców i uśmiechnął się. Annie pokochałaby Kate,
na pewno.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Następne dwa dni przeżyli jak w gorączce. John i Tommy odmalowali starą kołyskę
Annie, a Liz do późna w nocy opinała ją różowym muślinem i satynowymi wstążkami.
Wydobywali z szaf stare rzeczy i kupowali nowe; w jednej z nielicznych wolnych dni Tommy
pojechał na grób Annie i siedział przy nim przez dłuższy czas, spoglądając na przyniesioną
przez siebie choinkę i rozmyślając o nowonarodzonym dziecku. Nie mógł się pogodzić z
myślą, że Maribeth wkrótce wyjedzie. Wydarzenia toczyły się w błyskawicznym tempie,
niosąc radość, lecz również i ból.
Liz promieniała, a gdy Tommy przyszedł w odwiedziny do Maribeth, zastał ją
poważną i milczącą. Po urodzeniu dziecka odbyła długą rozmowę z Whittakerami; zapewnili
ją, że nie będą jej mieć za złe, jeśli zmieni zdanie. Jednakże Maribeth okazała się nieugięta:
nie chciała zatrzymać dziecka. Było jej żal, że się z nim rozstanie, lecz miała głębokie
poczucie słuszności swojej decyzji. Następnego dnia John zatelefonował do adwokata, by
przygotował dokumenty, w których Maribeth zrzekałaby się swoich praw rodzicielskich.
Adwokat przygotował papiery i przyniósł je Maribeth. Szczegółowo wyjaśnił jej ich
znaczenie; podpisała je już trzy dni po urodzeniu Kate. Nie chciała dłużej zwlekać; drżącą
ręką złożyła podpis, później zaś uścisnęła mocno Liz. Tego dnia polecono pielęgniarkom nie
dawać jej niemowlęcia. Musiała je opłakać.
Pod wieczór odwiedził ją Tommy. Była dziwnie spokojna, a zarazem nieco
melancholijna. Oboje żałowali, że wszystko nie potoczyło się inaczej, lecz Maribeth czuła, że
nie miała wyboru. Postąpiła słusznie, dla dobra dziecka.
- Następnym razem będzie inaczej - rzekł łagodnie Tommy i pocałował ją.
Wspólne przeżycia związały ich mocno ze sobą, ale tymczasem Maribeth
potrzebowała trochę spokoju, by złapać oddech i dojść do siebie po porodzie. Doktor
MacLean wypisał ją z kliniki na sylwestra; Tommy i Whittakerowie przyjechali po nią
samochodem.
Liz zaniosła dziewczynkę do auta, a John pstrykał zdjęcia. Spędzili w domu spokojne
popołudnie; gdy tylko Kate zaczynała płakać, Liz zaglądała do niej, Maribeth zaś udawała, że
nie słyszy. Nie chciała patrzeć na córkę, zmuszała się, by trzymać się z dala od niej. Czuła, że
zawsze będzie ją kochać, lecz wiedziała również, że nigdy nie będzie jej matką, nigdy nie
będzie wstawać do niej w środku nocy, pielęgnować ją w chorobie, czytać jej bajek. W
najlepszym razie, jeśli los okaże się łaskawy, mogą kiedyś zostać przyjaciółkami. Matką Kate
była w tej chwili wyłącznie Liz.
Pani Whittaker siedziała do późna przy kołysce, patrząc na śpiącą dziewczynkę, a
John zerkał na nie z kąta pokoju.
- Już ją pokochałaś, prawda? - Skinęła głową, uszczęśliwiona, wciąż nie mogąc
uwierzyć, że się zgodził. - No tak: teraz możemy mieć pewność, że przez najbliższe dwa lata
nie zmrużymy oka.
- Dobrze ci to zrobi - uśmiechnęła się Liz, a John przeszedł przez pokój i pocałował ją.
Dziecko znów zbliżyło ich do siebie. Odzyskali nadzieję, przypomnieli sobie, jak
wiele szczęścia mogą przynieść narodziny nowego życia.
Maribeth i Tommy również się do siebie zbliżyli. Maribeth potrzebowała Toma
bardziej niż przedtem i z żalem myślała o nieuniknionym rozstaniu. Miała dziwne wrażenie,
że bez niego będzie całkowicie bezbronna wobec świata. Przerażała ją perspektywa powrotu
do Onawy i zwlekała z zawiadomieniem rodziców o urodzeniu dziecka. Już od tygodnia
nosiła się z myślą, by do nich zadzwonić, lecz nie mogła się na to zdobyć. Nie była jeszcze
gotowa.
- Mam do nich zatelefonować? - zaproponowała Liz w dwa dni po wyjściu Maribeth
ze szpitala. - Nie popędzam cię, ale myślę, że twoja matka chciałaby wiedzieć, jak się czujesz.
Na pewno bardzo się martwi.
- Czy to ma jakiś sens? - odpowiedziała z nieszczęśliwą miną Maribeth. W ciągu
ostatniego tygodnia dużo myślałam o rodzicach. - Ojciec nie pozwalał jej rozmawiać ze mną
przez pół roku. Nie pomogła mi, gdy jej potrzebowałam; zamiast niej pomogłaś mi ty.
Maribeth nie można było odmówić pewnej słuszności. Czuła się teraz znacznie mniej
związana z rodzicami, nawet z matką, i jej uczucia nie zmieniły się tylko wobec Noelle.
- Twoja matka nie była w stanie sprzeciwić się mężowi - odpowiedziała ostrożnie Liz,
wkładając Kate do kołyski. - Ma chyba dość słaby charakter. Pani Whittaker sama nie
zdawała sobie sprawy, jak trafnie to określiła. Matka Maribeth była całkowicie zdominowana
przez męża. - Podejrzewam, że w ogóle nie rozumie, jak bardzo cię zawiodła.
- Skąd wiesz? Rozmawiałaś z nią? - Maribeth zdumiały tak jasno sprecyzowane
poglądy Liz na temat matki. Pani Whittaker zawahała się chwilę, po czym zdecydowała się o
wszystkim opowiedzieć.
- Po Święcie Dziękczynienia ja i John pojechaliśmy porozmawiać z twoimi rodzicami,
bo czuliśmy, że jesteśmy ci to winni. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że postanowisz oddać nam
dziecko; chciałam się po prostu przekonać, co to za ludzie. Możesz u nas zamieszkać,
Maribeth: chcę, żebyś to wiedziała. Rodzice na pewno cię kochają, ale twój ojciec jest
niestety dość ograniczony. Zupełnie nie rozumie, dlaczego pragniesz zdobyć wykształcenie.
Właśnie o tym zamierzałam z nim porozmawiać. Chciałam mieć pewność, że pozwoli ci iść
na studia. Skończysz szkołę już za kilka miesięcy i powinnaś niedługo złożyć podanie na
uniwersytet. Przy twoich zdolnościach popełniłabyś grzech wobec samej siebie, gdybyś
zrezygnowała z dalszej nauki.
- I co mówił ojciec?
Maribeth ciągle nie mogła uwierzyć, że Liz widziała się z rodzicami. Whittakerowie
przejechali czterysta kilometrów, aby spotkać się z ludźmi, którzy przez ostatnie pół roku nie
utrzymywali z nią żadnych kontaktów.
- Powiedział, że skoro twoja matka mogła siedzieć w domu i bawić dzieci, ty możesz
robić to samo - odrzekła szczerze Liz. Nie wspomniała, że pan Robertson dodał: „Jeśli w
ogóle uda jej się znaleźć męża, w co zresztą wątpię”. - Nie rozumie potrzeby wykształcenia
ani nie zdaje sobie sprawy z twoich zdolności. - Uśmiechnęła się do dziewczyny, która
ofiarowała im tak wiele. Postanowili jej się odwdzięczyć. Liz omówiła to już z mężem. -
Chyba uważa, że nabiliśmy ci głowę mrzonkami i że podsunęliśmy ci pomysł pójścia na
studia. Mam zresztą nadzieję, że tak naprawdę jest - dodała z uśmiechem - bo inaczej
byłabym szczerze zawiedziona. W istocie rzeczy chcielibyśmy ci coś zaproponować. -
Umilkła na chwilę i spojrzała na Johna, który wszedł akurat do salonu. - Zgromadziliśmy
specjalny fundusz na edukację Annie, a teraz musimy zebrać taki sam fundusz dla Kate, ale
na to jest jeszcze dużo czasu. Środki na naukę Toma też już mamy, toteż pieniądze odłożone
dla Annie możemy przekazać tobie, żebyś przeznaczyła je na swoje studia. Możesz wrócić do
Grinnell albo wstąpić na dowolny wybrany przez ciebie uniwersytet.
Wstrząśnięta Maribeth spoglądała na Whittakerów, a John odezwał się:
- Rozmawialiśmy o tym z twoim ojcem. Uzgodniliśmy, że wrócisz teraz do domu i
skończysz szkołę, a później pojedziesz, dokąd zechcesz. Mogłabyś na przykład zamieszkać z
nami w Grinnell. - Zerknął na Liz, która skinęła głową.
Już wcześniej ustalili we troje, że Maribeth będzie zawsze mówiła Kate, że jest
przyjaciółką Whittakerów. Kiedyś, gdy dziewczynka dorośnie, może dowie się prawdy o
swojej matce, tymczasem jednak nie było takiej potrzeby, a Maribeth nie chciała nikogo
zranić, ani Whittakerów, ani dziecka.
- Masz już zapewnione wykształcenie, Maribeth. Reszta zależy tylko od ciebie. Pobyt
w domu na pewno nie będzie przyjemny, bo twój ojciec nie ma łatwego charakteru, ale
uważam, że on także coś zrozumiał. Zdał sobie sprawę, że popełnił błąd. Nie twierdzę, że ci
wybaczył, lecz na pewno chciałby, żebyś wróciła do domu. Może uda wam się przeżyć
spokojnie te kilka miesięcy, dopóki nie wyjedziesz na studia.
- Przeraża mnie perspektywa zamieszkania z nimi - wyznała Maribeth, a Tommy,
który wszedł do salonu w chwilę po ojcu, usiadł koło niej i wziął ją za rękę.
Nie mógł znieść myśli o rozstaniu i obiecał już odwiedzać Maribeth tak często, jak
tylko będzie to możliwe, choć Onawa leżała stosunkowo daleko. Oboje wiedzieli jednak, że
pół roku to nie wieczność. Po prostu wydawało im się, że to bardzo długo, bo w wieku
szesnastu lat ma się wrażenie, że czas płynie nieskończenie wolno.
- Nie zmuszamy cię, żebyś wróciła do rodziców - stwierdziła Liz - ale uważam, że
powinnaś to zrobić, choćby ze względu na matkę i siostrę. - Powiedziała coś jeszcze, choć
obiecała Johnowi, że tego nie zrobi: - Ale nie wolno ci długo z nimi mieszkać. Pogrzebią cię
żywcem, jeśli im na to pozwolisz.
Maribeth uśmiechnęła się, słysząc ową celną metaforę. Dom rodzinny rzeczywiście
kojarzył jej się z czymś w rodzaju grobowca.
- Wiem, że będą próbować, ale im się nie uda. Dzięki wam.
Objęła Liz i uściskała ją, wciąż nie mogąc uwierzyć, że chcą tyle dla niej zrobić, choć
ona również bardzo im pomogła. Kiedy rozmawiali ściszonymi głosami, Kate poruszyła się w
kołysce i zaczęła płakać. Liz wzięła ją na ręce, a później oddała Tommy'emu. Przekazywali ją
sobie z rąk do rąk niczym małą laleczkę; uśmiechali się do niej, tulili ją, kołysali. Patrząc na
Whittakerów, Maribeth nie miała wątpliwości, że dziewczynka będzie ich oczkiem w głowie,
że dadzą jej wszystko, co najlepsze, a właśnie na tym jej przecież zależało.
Tommy trzymał Kate na ręku, a później wyciągnął ją w stronę Maribeth. Wahała się
przez dłuższą chwilę, po czym zmieniła nagle zdanie i wzięła ją. Dziewczynka instynktownie
przytuliła się do niej, szukając piersi. Maribeth miała dużo mleka, lecz nie karmiła Kate.
Dziecko wydzielało przyjemną słodkawą woń; Maribeth trzymała je przez chwilę, po czym
oddała z powrotem Tomowi, przytłoczona smutkiem. Bliskość Kate była ciągle zbyt bolesna.
Za kilka lat, gdy Maribeth stanie się samodzielna, na pewno się to zmieni.
- Dziś wieczorem do nich zadzwonię - rzekła.
Wiedziała, że pora wrócić do domu, przynajmniej na pewien czas. Pogodzi się z
rodzicami, a później ruszy w dalszą drogę, rozpocznie własne życie. Ale kiedy do nich
zatelefonowała, usłyszała ojca mówiącego surowym, nieprzyjaznym tonem. Spytał, czy
Maribeth „pozbyła się kłopotu”.
- Urodziłam dziecko, tato - odpowiedziała chłodno. - Dziewczynkę.
- Nie interesuje mnie to. Pozbyłaś się go czy nie? - spytał ostro, a Maribeth poczuła,
jak resztki jej uczuć do ojca zamieniają się w popiół.
- Adoptowali ją moi przyjaciele - odparła drżącym głosem i ścisnęła rękę Toma. Nie
miała przed nim żadnych tajemnic i potrzebowała wsparcia bardziej niż kiedykolwiek. - Za
parę dni wrócę.
Wypowiedziawszy te słowa, znów ścisnęła Tomma za rękę, nie mogąc znieść myśli o
rozstaniu z Whittakerami. Ogarnął ją głęboki smutek. Decyzja o powrocie do rodziców
wydała jej się bezsensowna. Musiała sobie przypomnieć, że nie zostanie z nimi na długo.
- Przyjedziemy po ciebie z matką - rzekł zgryźliwie ojciec, a Maribeth bardzo się
zdziwiła. Po co chcieli sobie zadać tyle trudu? Nie wiedziała, że Liz i John stanowczo
skłaniali do tego ojca Maribeth. Uważali, że po tym, co przeżyła, nie powinna samotnie
wracać do domu autobusem, a pani Robertson ośmieliła się choć raz wyrazić własne zdanie i
błagała męża, by się na to zgodził. - Przyjedziemy w sobotę, jeśli nie masz nic przeciwko
temu.
- Czy Noelle też przyjedzie? - spytała z nadzieją Maribeth.
- Zobaczymy - odparł wymijająco ojciec.
- Mogłabym porozmawiać z mamą? Nie odpowiedział; oddał bez słowa słuchawkę
żonie, która usłyszawszy głos córki wybuchnęła płaczem. Pani Robertson pytała, czy
wszystko w porządku, jak przebiegł poród, czy dziewczynka jest ładna i podobna do
Maribeth.
- Jest śliczna, mamo. - Po policzkach Maribeth spływały łzy, a Tommy otarł je
delikatnie palcami. - Naprawdę śliczna.
Płakały obie przez kilka chwil, później zaś w słuchawce rozległ się podniecony głos
Noelle, stęsknionej za siostrą.
Mówiły jedna przez drugą, uszczęśliwione, opowiadając sobie chaotycznie o ostatnich
wydarzeniach. Noelle zaczęła naukę w szkole średniej i nie mogła się doczekać powrotu
Maribeth. Szczególnie zaimponowało jej, że siostra pójdzie od razu do czwartej klasy.
- Masz być grzeczna! Będę miała na ciebie oko! - rzekła przez łzy Maribeth,
uradowana, że słyszy znowu głos siostry.
Może Liz miała rację, może powinna do nich wrócić, mimo że po tym, co się
zdarzyło, nie będzie jej tam łatwo. Odłożyła w końcu słuchawkę i powiedziała Tomowi, że
rodzice przyjadą po nią w sobotę.
Następne dni minęły jak błyskawica. Maribeth odzyskiwała siły i przygotowywała się
do wyjazdu. Liz wzięła urlop na opiekę nad dzieckiem; miała mnóstwo zajęć, musiała karmić
Kate, kąpać ją, przewijać, prać ogromne stosy pieluch. Patrząc na nią, Maribeth sama czuła
się zmęczona i coraz lepiej zdawała sobie sprawę, że nigdy nie podołałaby tylu obowiązkom.
- Nie dałabym sobie rady, Liz - wyznała szczerze, przytłoczona ogromem pracy
wiążącej się z opieką nad niemowlęciem.
- Gdybyś musiała, na pewno dałabyś sobie radę - odrzekła Liz. - Jeszcze cię to czeka,
jak urodzisz drugie dziecko. W odpowiednim czasie, gdy poślubisz odpowiedniego
mężczyznę. Wtedy obowiązki matki nie będą cię przerażać.
- Chyba tak - przyznała Maribeth. Może gdyby ojcem był Tommy, wszystko
wyglądałoby inaczej, ale urodziła dziecko Paula i nie potrafiła sobie wyobrazić
wychowywania go wspólnie z synem Liz i Johna. Na szczęście w tej chwili nie musiała się
już nad tym zastanawiać. Powinna zapomnieć o Kate i wyjechać. Właśnie to było
najtrudniejsze. Perspektywa rozstania z Tommym przysparzała jej nieznośnych cierpień;
czuła też żal, że przestanie widywać jego rodziców.
Płakała często i z byle powodu, a Tommy codziennie zabierał ją gdzieś po szkole.
Chodzili na długie spacery, jeździli nad jezioro i zaśmiewali się, wspominając dzień, gdy
ochlapał ją wodą i odkrył, że jest w ciąży. Pojechali na cmentarz, by uprzątnąć choinkę.
Jeździli razem w znajome miejsca, jakby chcieli wyryć na zawsze w pamięci każdą wspólnie
spędzoną chwilę.
- Wrócę, na pewno - obiecała Maribeth, a Tommy spojrzał na nią, żałując, że nie może
cofnąć czasu ani posunąć go do przodu, byle dalej od dręczącej teraźniejszości.
- Jak nie wrócisz, będę cię ścigał. To nie koniec, Maribeth. To dopiero początek. -
Oboje wierzyli w głębi duszy, że ich miłość przerzuci most między przeszłością a
przyszłością. Potrzebowali czasu, by dojrzeć. - Nie chcę, żebyś wyjeżdżała - dodał, patrząc jej
w oczy.
- Ja też nie chcę - szepnęła. - Wyślę podanie na wasz uniwersytet. Może mnie
przyjmą?
I do innych uniwersytetów także. Maribeth ciągle nie była pewna, czy powinna
przebywać tak blisko Kate, choć z drugiej strony nie chciała również stracić Tommy'ego.
Trudno było odgadnąć, co przyniesie przyszłość; w tej chwili wiedzieli tylko jedno: że
przeżyli razem coś bardzo cennego.
- Będę cię odwiedzać - obiecał Tommy.
- Ja ciebie też - odpowiedziała, po raz tysięczny powstrzymując łzy.
Nieubłaganie zbliżała się chwila rozstania. Państwo Robertsonowie przyjechali
nowym samochodem, przywożąc ze sobą rozhisteryzowaną czternastoletnią Noelle, która
natychmiast rzuciła się na szyję Maribeth. Siostry długo trzymały się w ramionach, płacząc ze
szczęścia, że znowu się widzą; ich wzajemne uczucia nie uległy zmianie.
Whittakerowie zaprosili państwa Robertsonów na lunch, ale rodzice Maribeth
odpowiedzieli, że muszą wracać. Margaret Robertson patrzyła ze smutkiem na córkę, żałując,
że nie była w stanie jej pomóc. Zabrakło jej odwagi i wstydziła się, że zastąpili ją obcy ludzie.
- Jak się czujesz? - zwróciła się nieśmiało do Maribeth, jakby się jej bała.
- Doskonale. - Maribeth, piękniejsza, i znacznie dojrzalsza niż pół roku temu,
wyglądała raczej na osiemnaście niż na szesnaście lat. Nie była już nastolatką, tylko dorosłą
kobietą. - A ty, mamo? - zapytała, a pani Robertson wybuchnęła płaczem.
Było to dla niej ogromne przeżycie; spytała, czy może zobaczyć dziewczynkę. Kiedy
na nią popatrzyła, natychmiast znów się rozpłakała. Stwierdziła, że Kate to wykapana
Maribeth, gdy była mała.
Rodzice ulokowali bagaże w samochodzie, a Maribeth stała na chodniku, czując lekkie
mdłości. Weszła znów do domu, podążyła do pokoju Liz i wzięła na ręce śpiącą Kate, która
nie miała pojęcia, co się dzieje: że jej życie opuści za chwilę ktoś bardzo ważny, kto może
powrócić tylko jako zupełnie inna osoba - jeśli w ogóle powróci. Maribeth przekonała się już,
że w życiu nie istnieją pewniki, tylko obiecanki i przeczucia.
- Odjeżdżam, maleńka - szepnęła do śpiącego aniołka. - Pamiętaj, że zawsze będę cię
kochać... - Dziewczynka otworzyła nagle oczy i popatrzyła na nią, jakby usiłowała zrozumieć,
o co chodzi. - Jak wrócę, nie będę już twoją mamusią... Już teraz nią nie jestem... Bądź
grzeczna i czuwaj nad Tommym, gdy mnie nie będzie.
Pocałowała małą, zaciskając mocno powieki. Owszem, nie mogła nic jej dać, a
dziewczynka zasługiwała na lepszy los, lecz w istocie rzeczy nie miało to żadnego znaczenia.
W głębi serca Maribeth czuła, że Kate pozostanie na zawsze jej dzieckiem, jej ukochaną
córeczką.
- Kocham cię... - szepnęła, muskając wargami mięciutkie włoski, po czym włożyła
dziewczynkę z powrotem do kołyski i popatrzyła na nią po raz ostatni, rozumiejąc, że już
nigdy jej takiej nie zobaczy, że już nigdy nie będą sobie równie bliskie. Ostatni raz w życiu
były matką i córką. - Kocham cię... - powtórzyła, po czym odwróciła się i wpadła na
Tommy'ego. Stał przy drzwiach i płakał, obserwując jej pożegnanie z Kate.
- Nie musisz jej oddawać - wykrztusił przez łzy. - Chcę, żebyśmy się pobrali, nie
zapominaj!
- Ja też tego chcę. Kocham cię. Ale sam wiesz, że tak jest lepiej. Twoim rodzicom tak
bardzo to pomogło, a my mamy przed sobą jeszcze całe życie. - Przytuliła się do niego, drżąc
na całym ciele. - Strasznie cię kocham... Kocham także Kate, ale twoi rodzice naprawdę
zasłużyli na odrobinę szczęścia. Co by ją ze mną czekało?
- Wspaniała z ciebie dziewczyna - stwierdził Tommy, obejmując ją z całych sił,
pragnąc ukoić jej smutek i zatrzymać na zawsze przy sobie.
- Ty też jesteś wspaniały - odrzekła i wyszli powoli z pokoju, zostawiając Kate samą.
Maribeth słaniała się na nogach. Liz i John ze łzami w oczach ucałowali ją na pożegnanie;
kazali jej obiecać, że zatelefonuje i wkrótce ich odwiedzi. Bardzo by chciała, choć martwiła
się, że mogłoby to wyglądać jak próba ingerencji w życie Kate. Czuła jednak, że będzie
straszliwie tęsknić za nimi za Tommym. Potrzebowała ich bardziej, niż mogło się wydawać, i
wciąż pragnęła poślubić ich syna.
- Kocham cię! - wykrzyczał Tommy, jakby stwierdził jakąś ostateczną prawdę.
Rozumiał, że Maribeth nie chce narzucać się rodzicom, lecz nie zamierzał jej stracić.
Wiedziała o tym i dodawało jej to otuchy, bo zdawała sobie sprawę, że gdyby go
potrzebowała, zawsze może nań liczyć. Miała nadzieję, że to się nigdy nie zmieni, ale z
ostatnich wydarzeń płynęła jednak ważna nauka: że przyszłość jest niepewna. Whittakerowie
snuli różne plany i marzenia, lecz nic nie potoczyło się zgodnie z ich oczekiwaniem. Nie
spodziewali się, że Annie tak szybko ich opuści, nie spodziewali się, że równie prędko pojawi
się Kate, że Maribeth zatrzyma się przy nich na krótką chwilę niczym wędrowny anioł, a
później ruszy w dalszą drogę. Rozumieli, że przesadny optymizm może być niebezpieczny.
- Tak bardzo was kocham... - powtarzała Maribeth, ściskając Toma, Johna i Liz, nie
mogąc się z nimi rozstać, aż poczuła na ramieniu czyjąś niespodziewanie lekką dłoń. Był to
ojciec.
- Chodź, Maribeth, wracamy do domu - odezwał się. On także miał łzy w oczach. -
Stęskniliśmy się za tobą.
Pomógł jej wsiąść do samochodu. Może nie był bezdusznym prostakiem, jaki wyrył
jej się w pamięci, ale zwykłym człowiekiem, nie pozbawionym słabości i złudzeń? Może
wszyscy w jakiś sposób dojrzeli? Może po prostu musieli wreszcie dojrzeć?
Tommy, Liz i John stali przed domem i patrzyli na odjeżdżający samochód. Mieli
nadzieję, że Maribeth do nich powróci, i przeczuwali, że tak się stanie - że przyjedzie, by ich
odwiedzić albo zostać na zawsze. Cieszyli się, że ją poznali; nauczyli się nawzajem wielu
rzeczy, ofiarowali sobie coś cennego. Maribeth dała im nowe życie, oni zaś zwrócili jej
przyszłość.
- Kocham was - szepnęła, spoglądając przez tylną szybę.
Whittakerowie widzieli, jak macha do nich ręką, aż wreszcie zniknęła im z oczu. Stali
na chodniku, myśląc o niej, wspominając przeszłość, a później wrócili do domu, gdzie czekał
podarunek, który im pozostawiła.