Maureen Child
Sandra Hyatt
Świąteczne przyjęcie
Tłumaczenie:
Ewa Pawełek
Maureen Child
Pieniądze czy miłość?
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Anna Cameron schowana za potężnym doniczkowym kwiatem zerkała poprzez liście na
tłum gości. Świąteczne przyjęcie zorganizowane przez przedsiębiorstwo Cameron Leather trwało
w najlepsze. Niemal wszyscy, których znała, zebrali się w posiadłości jej ojca, by jak co roku
uczestniczyć w festynie radości z okazji zbliżającego się Bożego Narodzenia. Anna zazwyczaj
z chęcią uczestniczyła w tego typu imprezach, ale tym razem zrobiłaby wszystko, by uciec gdzieś
daleko. Nie wypadało jednak, by córka właściciela zlekceważyła tak ważne przyjęcie, więc
wybrała połowiczne rozwiązanie. Zamiast brylować na parkiecie i zabawiać gości chowała się po
kątach przed swoją macochą. Nie żeby Clarissa Cameron była jakąś podłą wiedźmą, o nie. Po
prostu wypiła trochę za dużo i robiła, co mogła, by przekonać pasierbicę, aby spróbowała
odzyskać byłego chłopaka, Garreta Hale’a.
– Jakby mi na tym zależało – mruknęła pod nosem, wciskając się w kąt ściany, by lepiej
skryć się przed macochą i światem.
Spotkali się zaledwie kilka razy, bo do akcji wkroczył jego starszy brat Samuel i zażądał,
by Garret z nią zerwał. Miał czelność sugerować, że Anna wykorzystuje Garreta, by pomóc
firmie ojca. Oczywiście spółka z przedsiębiorstwem Hale Luxury mogłaby ocalić Cameron
Leather, ale Anna nie zamierzała być kartą przetargową, choć właśnie tego pragnęła Clarissa.
Zresztą i tak by nic z tego nie wyszło. Garret nie zamierzał sprzeciwiać się bratu, tym bardziej że
ten oświadczył, że jeśli nie zerwie z panną Cameron, odetnie mu dostęp do gotówki.
– Żadna strata – stwierdziła, bez cienia żalu. Wbrew oczekiwaniom Clarissy, która
najchętniej położyłaby ją na tacy i zaniosła pod sam nos młodego Hale’a, tym razem nie mogła
ustąpić. Zwłaszcza że w ogóle nie wzbudził jej zainteresowania. Wystarczył jeden pocałunek, by
wiedziała wszystko to, co powinna. Nie poczuła nic. Nawet najmniejszej iskry, prądu, nie ujrzała
nawet jednej gwiazdy. Szybko zrozumiała, że to nie był mężczyzna dla niej. Pragnęła magii,
fajerwerków, szaleństwa. Nie pomógł również fakt, że Garret okazał się mięczakiem, który rzucił
ją ze strachu, że brat wstrzyma mu kieszonkowe. Może byłoby lepiej, gdyby podzieliła się tą
wiedzą z Clarissą; może wtedy przestałaby ją swatać. Była jednak zbyt dumna, by się do tego
przyznać.
– Anno, kochanie, czy to ty się tam ukrywasz?
Drgnęła przestraszona, jakby obudzona ze snu.
– Cześć, tato.
– Co robisz za tą rośliną, skarbie? Bawisz się w ogrodniczkę? – Zielone oczy Dave’a
Camerona wyrażały radość, ale Anna dostrzegła w nich coś jeszcze: troskę i niepokój. Jak miała
mu wytłumaczyć, że chowa się przed jego żoną? Nikt nie był winien temu, że ona i Clarissa nie
były ze sobą tak zżyte, jak chciałby tego Dave. Jeszcze dziesięć lat temu żyli z ojcem sami, tylko
we dwoje. Matka zmarła, gdy Anna miała zaledwie dwa lata, więc nie mogła jej pamiętać. Mimo
to, dzięki starym czarno-białym zdjęciom i pięknym opowieściom ojca, obraz matki wyrył się
w jej sercu.
Clarissa wkroczyła w ich spokojne, ustabilizowane życie, gdy Anna skończyła
siedemnaście lat. Wcale nie zależało jej na posiadaniu nowej „mamy” i z trudem pogodziła się
z tym, że będzie musiała dzielić się ojcem z obcą kobietą. Z czasem znalazły nić porozumienia,
choć daleko im było do głębokich relacji typu matka – córka, co zawsze martwiło Dave’a.
Teraz więc, zamiast wyjawić prawdziwy powód, nachyliła się i lekko przeciągnęła
palcem po ceramicznej powierzchni olbrzymiej donicy.
– Sprawdzałam tylko, czy wszędzie jest czysto. Doskonale, ani śladu kurzu.
Dave zaśmiał się, pociągając ją za ramię i zmuszając, by opuściła kryjówkę.
– Porządki nigdy nie należały do twoich ulubionych zajęć, a nawet gdyby, to
sprawdziłabyś stan zakurzenia przed przyjęciem, więc o co tak naprawdę chodzi?
Głośna muzyka uniemożliwiała prowadzenie dłuższej dyskusji, poza tym Anna nie
zamierzała wdawać się w szczegóły, przywołała więc na wargi beztroski uśmiech i ucałowała
serdecznie ciepły policzek ojca.
– O nic, wszystko w porządku. Przyjęcie jest wspaniałe.
– Tak wspaniałe, że musiałaś się schować za tym krzewem?
– Szczerze? Daren Shivers wypił o jeden drink za dużo i koniecznie chciał mi
opowiedzieć fascynującą historię, jak to w liceum odniósł spektakularne zwycięstwo w zawodach
futbolowych.
– Och, nie mów, że znów to zrobił!
– Znasz go – odparła, pocieszając się, że właściwie nie okłamywała ojca. Darren
rzeczywiście ilekroć przekroczył bezpieczną dawkę procentów, zmuszał napotkanych
szczęśliwców do wysłuchania opowieści o dniach pełnych sportowej chwały, które już dawno
bezpowrotnie minęły. Mimo to uznała, że lepiej będzie zmienić temat. – Zobacz, wygląda na to,
że wszyscy bawią się doskonale.
– Chyba tak – przyznał, taksując wzrokiem gości tańczących w rytm szybkiej muzyki. –
Twoja macocha wykonała kawał dobrej roboty.
– Zgadza się. Clarissa jest niezastąpiona w tego typu imprezach – odparła spolegliwie.
Cokolwiek by mówić, łączyła ją z macochą miłość do tej samej osoby. Obydwie kochały ojca.
– Między wami wszystko w porządku? – spytał, rzucając jej ukradkowe, jakby spłoszone
spojrzenie.
– Oczywiście, że tak – zapewniła natychmiast. Nie chciała wciągać ojca w matrymonialne
rozgrywki Clarissy. Wiedziała, że macocha pragnie ją wyswatać z troski o męża, i doskonale
rozumiała jej punkt widzenia, jak również podzielała niepokój związany z rodzinną firmą.
Przedsiębiorstwo Cameron Leather znajdowało się w poważnych tarapatach, i choć
niektórych mógłby zmylić blichtr wspaniałego przyjęcia, wszystko wskazywało na to, że jeśli
ojciec nie znajdzie jakiegoś rozwiązania, straci firmę, której poświęcił całe swoje życie. Mimo to
starał się zachować spokój przed córką i żoną. Dave Cameron należał do tego szczególnego
gatunku mężczyzn, którzy swoje ukochane kobiety traktują jak księżniczki, nie wciągając
w zawodowe problemy. Był modelowym przykładem rasowego dżentelmena i Anna uwielbiała
go za to.
Zmusiła się do uśmiechu i powiedziała pogodnym, beztroskim głosem:
– Nie przejmuj się mną i Clarissą. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. A przyjęcie
jest naprawdę wspaniałe. Dlaczego się nie bawisz?
– Dobry pomysł. – Zrobił krok w przód, odwracając głowę w jej stronę. – Ale nie
będziesz się znowu chowała za tym kwiatem, co?
Anna uniosła dwa palce do góry w geście uroczystej przysięgi.
– Obiecuję. A teraz idź i zatańcz z żoną. – A pod nosem dodała: – I trzymaj ją z daleka
ode mnie.
Kiedy zobaczyła, że ojciec wmieszał się w tłum, witając starych znajomych, natychmiast
wymknęła się z sali balowej. Już jako dziecko odkryła wszystkie zakamarki i schowki, których
nie brakowało w tym wielkim domu, więc wiedziała, że nie będzie miała problemu, by znaleźć
dla siebie kryjówkę. Byle dalej od Clarissy i jej niemądrych pomysłów.
Była już prawie na końcu długiego holu, gotowa nacisnąć klamkę drzwi do kolejnego
pokoju, gdy usłyszała za sobą wołanie:
– Anno!
Przystanęła, starając się zapanować nad pełnym rezygnacji westchnieniem. Nie tak łatwo
uciec z przyjęcia, gdy się jest córką gospodarza. Odwróciła się w stronę jednego z pracowników
ojca i podeszła bliżej. Eddie Hanover był niskim i przysadzistym mężczyzną o miłym uśmiechu
i wesołych oczach. Anna znała go od dziecka i kochała jak drugiego ojca.
– Witaj, Eddie, jak się bawisz?
– Świetnie. To wspaniałe, że twój ojciec postanowił nie zrywać ze świąteczną tradycją,
mimo że czasy nie są najlepsze.
Rzeczywiście, Dave Cameron nawet nie chciał słyszeć o odwołaniu corocznego przyjęcia
z okazji świąt Bożego Narodzenia. Firma mogła przechodzić kryzys, ale jej ociec nie mógł
„oszukać” pracowników, pozbawiając ich czegoś, na co czekali cały rok.
– Widziałaś się z Clarissą? – spytała Trina, żona Eddiego. – Wszędzie cię szukała.
– Tak, wiem – odparła z niewinnym wyrazem twarzy.
– Naprawdę wspaniałe przyjęcie.
Anna odetchnęła z ulgą, gdy para oddaliła się, znikając w tłumie gości. Niestety okazało
się, że radość była przedwczesna. Dostrzegła, że z naprzeciwka prosto w jej stronę zmierza
Clarissa.
Myśl szybko, nakazała sobie, wiedząc, że jeszcze chwila i już nie ucieknie. Gdyby tylko
miała chłopaka. Może wtedy macocha porzuciłaby niedorzeczny pomysł, by dla dobra rodziny
poślubiła Garreta Hale’a. Tak się jednak złożyło, że w jej życiu nie było żadnego mężczyzny
i nic nie wskazywało na to, by takowy miał się pojawić. Rozejrzała się nerwowo wokół
w nadziei, że dostrzeże drogę ucieczki, ale znalazła coś lepszego. Przy wejściu do sali, tuż pod
zieloną jemiołą przewiązaną czerwoną wstążką stał wysoki mężczyzna, a co najważniejsze bez
kobiety wiszącej u jego ramienia. W sekundę podjęła decyzję. Podbiegła do niego, oparła dłonie
na twardych barkach i zawołała:
– Błagam, ratuj mnie i pocałuj!
ROZDZIAŁ DRUGI
Mężczyzna zwrócił na nią jasnoniebieskie spojrzenie, uśmiechnął się, po czym rzekł:
– Z przyjemnością.
Ledwie zdążyła wziąć oddech, kiedy poczuła jego wargi na swoich. Otoczył ją mocno
ramionami, przycisnął do siebie i całował tak, jak jeszcze nigdy nie była całowana, długo,
głęboko, namiętnie. Zanim się zorientowała, już odwzajemniała pocałunek, zatracając się
w niewiarygodnej przyjemności, jaką dawały jego usta i język.
Magia, której pragnęła w intymnym kontakcie z drugim człowiekiem, pojawiła się tu
i teraz. W ramionach człowieka, którego widziała po raz pierwszy w życiu. Ciekawe, kim był jej
tajemniczy wybawiciel?
– Och, Anno!
Piskliwy głos Clarissy wyrwał ją ze słodkiego oszołomienia. Odsunęła się nieznacznie,
przez chwilę patrząc w niebieskie oczy mężczyzny. Dopiero teraz dostrzegła, że jest nie tylko
wysoki, ale także bardzo męski i przystojny. Miał mocno zarysowaną szczękę, kruczoczarne
włosy, a ramiona tak silnie umięśnione, że mogły należeć do sportowca.
Muzyka wciąż grała, zewsząd dobiegał śmiech gości, a ona miała wrażenie, że czas stanął
w miejscu, jak gdyby specjalnie dla nich.
– Powinnaś była mi powiedzieć! – Jak przez mgłę docierał do niej głos Clarissy.
– O czym? – spytała, wciąż nie mogąc oderwać wzroku od twarzy mężczyzny. – O co ci
chodzi?
Clarissa podeszła bliżej, uścisnęła pasierbicę i uśmiechnęła się szeroko.
– Powinnaś była mi powiedzieć, że dlatego przestałaś spotykać się z Garretem, że
związałaś się z jego bratem!
Bratem?
– Jesteś Anna Cameron?
– A ty Sam Hale?
– Jak wspaniale – zagruchała Clarissa z błyskiem satysfakcji w oczach.
To jakiś koszmar, pomyślał Sam Hale, patrząc z góry na piękną dziewczynę, którą przed
chwilą całował.
Co za licho podkusiło go, by przyjść na coroczne świąteczne przyjęcie w domu Dave’a
Camerona. Tak naprawdę zjawił się tu nie dlatego, że był spragniony ciepłej, radosnej wrzawy,
ale właśnie z powodu Anny Cameron. Chciał się lepiej przyjrzeć córce Dave’a. Oczywiście
widział wcześniej zdjęcia, ale nie miał czasu, by w dziewczynie, która rzuciła mu się na szyję,
rozpoznać poważną kobietę z fotografii. Kobietę, o której tyle słyszał od swojego brata. Tę samą,
która teraz patrzyła na niego z niedowierzaniem i wściekłością. Przyszedł na przyjęcie, by się
przekonać, czy czasami nie pomylił się w ocenie ukochanej brata. Nie był zachwycony, że Garret
spotyka się z córką Dave’a, o którym wszyscy wiedzieli, że ma poważne kłopoty finansowe.
Wyobrażał sobie Annę jako zimną, bezwzględną harpię, która zarzuciła sieci na jego młodszego
brata tylko z jednego powodu: pieniędzy. Postanowił przekonać się na własne oczy, czy jego
podejrzenia były słuszne. Gdyby się okazało, że nie miał racji, można by jeszcze wyprostować
sprawy między tą kobietą a jego bratem.
Niech to szlag, świetnie zaczął.
– Nie mogę uwierzyć, że mnie pocałowałeś! – zawołała Anna oskarżycielskim tonem.
– Poprosiłaś mnie o to – przypomniał zimno. Najgorsze było to, że z chęcią uczyniłby to
ponownie.
– Stałeś pod jemiołą. Nie miałam pojęcia, że…
– Dajcie spokój, nie kłóćcie się – wtrąciła się Clarissa. – W końcu jesteście na przyjęciu,
bawcie się.
– To nie tak, jak myślisz – zaprotestowała Anna.
– Moja droga, nie ma się czego wstydzić. Sprzeczka zakochanych… to przecież
normalne.
– Och, nie. – Anna zacisnęła wargi, powoli tracąc cierpliwość.
Sam przyglądał jej się z ukosa, coraz bardziej zaintrygowany. Była inna, niż się
spodziewał. Jego brat zazwyczaj miał słabość do pustych, głupiutkich, rozrywkowych panienek.
Anna z pewnością nie zaliczała się do tego grona. Pytanie tylko, czy interesował ją stan konta
Garreta.
– Powinieneś był się przedstawić – zwróciła się w jego stronę.
– Przed czy po tym, jak błagałaś mnie o pocałunek?
– Nic podobnego – obruszyła się.
– Powiedziałaś: „Błagam, ratuj mnie i pocałuj” – przypomniał jej ze złośliwym
uśmiechem. – Czego się więc spodziewałaś?
– W porządku, tak, zrobiłam to, ale nie wiedziałam, kim jesteś.
– To jest nas dwoje. Ja też dopiero odkryłem, kim ty jesteś.
– Muszę znaleźć Dave’a. Będzie zachwycony, gdy się o was dowie. – Clarissa wciąż nie
mogła się otrząsnąć z wrażenia, bagatelizując gniewne spojrzenia pasierbicy.
– Ani się waż! – krzyknęła Anna, ale było już za późno. Clarissa zniknęła wśród
tańczących par. – Na litość boską!
– Teraz, kiedy już zostaliśmy sami, chcesz, żebyśmy wrócili pod jemiołę? – usłyszała tuż
przy uchu ironiczny, męski głos.
– Nie! – zaprotestowała gwałtownie, choć tak naprawdę wiedziała, że nie jest szczera. –
Musisz wyjść, zanim Clarissa przyprowadzi ojca.
– A to dlaczego? Zostałem przecież zaproszony. Czy każesz mi wyjść, bo nagle
pożałowałaś tego, że próbowałaś mnie uwieść?
Z rozbawieniem i zdziwieniem zauważył, że policzki Anny pokryły się szkarłatem. Nie
sądził, że jeszcze istnieją kobiety, które potrafią się rumienić. Z minuty na minutę był coraz
bardziej zaintrygowany.
– Wcale nie próbowałam cię uwieść – odparła przez zaciśnięte zęby. – To była wyjątkowa
sytuacja.
– Czyżby?
– Wiesz co? Nie mam ochoty tego dłużej roztrząsać. Skoro ty nie chcesz odejść, ja to
zrobię.
Odwróciła się z takim impetem, że jej długie kasztanowe włosy zafalowały w powietrzu.
Miała na sobie srebrną dopasowaną bluzkę bez rękawów i czarną jedwabną spódnicę, która
znakomicie eksponowała wąską talię i zaokrąglone biodra. Wyglądała jak uosobienie pokusy,
toteż dopiero po chwili ocknął się i ruszył za nią, doganiając ją przy schodach. Mocno złapał ją
za ramię, zmuszając by odwróciła się w jego stronę.
– O co chodzi? – Popatrzyła znacząco na swoje ramię, jak gdyby zamiast męskiej ręki
tkwiła tam zielona ropucha.
Sam roześmiał się, cofając dłoń.
– Zawsze jesteś taka wyniosła? Myślisz, że to działa na mężczyzn?
– Ja przynajmniej nie mówię innym, jak mają żyć i z kim się spotykać – odparła, mrużąc
powieki. – To twoja specjalność, czyż nie?
Nie czekając na odpowiedź, zbiegła po schodach i przez podwójne szklane drzwi wyszła
do ogrodu, gdzie kilka par spacerowało alejkami. Wokoło panował przyjemny półmrok,
rozpraszany jedynie światłem z sali balowej rezydencji i blaskiem księżyca. Anna, świadoma, że
Sam nie odpuścił i podąża za nią, udała się w stronę niewielkiej fontanny, gdzie, jak
przypuszczała, będą mogli porozmawiać bez świadków.
– Jakim prawem decydujesz, z kim inni mogą się umawiać? – zawołała oskarżycielskim
tonem.
– Jeśli masz na myśli mojego brata…
– No dalej, przyznaj się! Powiedziałeś mu, żeby zerwał ze mną, bo chcę go jedynie
wykorzystać! Bo chcę się dobrać do twoich pieniędzy, by ratować firmę ojca.
Sam nie wierzył, że jego brat mógł być tak głupi, by powtórzyć jej wszystko to, co mu
mówił. Powinien był wiedzieć, że Garret nie potrafi trzymać języka za zębami.
– Przykro mi, że ci to powtórzył.
– Przykro mi, że mogłeś coś takiego powiedzieć.
– Muszę dbać o moją rodzinę.
– I co? Uważasz, że stanowię zagrożenie, że należy się mnie bać?
Sam uchwycił jej spojrzenie. Kiedy patrzył w jej rozpłomienione oczy, nie miał
wątpliwości, że takiej kobiety powinien się bać każdy mężczyzna, który zapragnąłby dotrzymać
ślubów czystości.
– Słuchaj, mała, nie znam cię. Nie wiem, jaka jesteś. Wiem jednak, że zrobiłbym
wszystko, by chronić swoich bliskich, przypuszczam więc, że ty zrobiłabyś to samo.
– Zatem nawet nie zaprzeczasz – rzuciła ochryple. – I nie nazywaj mnie „mała”.
– Nie, nie zamierzam zaprzeczać. A ty zaprzeczysz, że przedsiębiorstwo twojego ojca
znalazło się w poważnych tarapatach?
– Czy tobie się wydaje, że żyjemy w średniowieczu, czy co? Naprawdę uważasz, że
sprzedałabym się, by ratować firmę ojca?
– Ludzie robią gorsze rzeczy za mniejszą stawkę – zauważył chłodno.
– Ja taka nie jestem. Dajmy temu spokój. Nie wydaje ci się, że już wystarczająco mnie
obraziłeś?
– Tak – mruknął, przysuwając się bliżej. – Myślę, że oboje powiedzieliśmy za dużo.
Patrząc jej prosto w oczy, ostrożnie i delikatnie przyciągnął ją do siebie. Kiedy zobaczył,
że nie zamierza się opierać, przycisnął ją mocniej.
– To nie jest dobry pomysł – zaprotestowała słabo, spoglądając mu w oczy. – Powinnam
cię spoliczkować.
– Za to, że ocaliłem ci życie? – zakpił, przesuwając wzrok na jej lekko rozchylone wargi.
– Chyba jednak nie chcesz się ze mną bić. A ja muszę cię raz jeszcze pocałować.
– To naprawdę nie jest dobry pomysł – wyszeptała, ale wspięła się na palce i odchyliła
lekko głowę.
Nie czekał dłużej, tylko przycisnął wargi do jej warg, zmuszając, by otworzyła się na jego
pocałunek. Czuł bicie jej serca i wiedział, że jego bije tym samym rytmem. Objął ją mocniej,
lekko unosząc, by mieć ją jeszcze bliżej. Pragnął więcej.
– To szaleństwo! – Anna gwałtownie wysunęła się z jego ramion, potrząsając głową,
jakby nie dowierzała temu, co się stało.
– A czy to ma jakiekolwiek znaczenie?
– Nie możemy tego znowu zrobić.
– A to dlaczego? – Wiedział, że stąpa po grząskim gruncie, ale nie dbał o to.
– Dlatego… – Szukała racjonalnych argumentów, ale jakoś żaden nie przychodził jej do
głowy. – Po prostu nie i już. Muszę już iść.
– Dobranoc, Anno Cameron – usłyszała za plecami jego ciepły głos.
Zatrzymała się i rzuciła przez ramię:
– Żegnaj, Samie Hale.
ROZDZIAŁ TRZECI
Sam nie opuścił rezydencji. Zamiast tego wrócił na przyjęcie, udając, że słucha
z zainteresowaniem, co inni do niego mówią, choć tak naprawdę wciąż myślał o Annie.
O dziewczynie, którą całował pod jemiołą. Jak to możliwe, że spotykała się z kimś takim jak
Garret? Zupełnie nie pasowała do jego młodszego brata.
Wziął kieliszek wina od przechodzącego obok kelnera, wypił jednym haustem i odstawił
na stolik. Przeszukiwał wzrokiem tłum gości, skupiając uwagę na świątecznych ozdobach,
a zwłaszcza na olbrzymiej, bogato zdobionej choince, pod którą piętrzył się stos upominków dla
gości, każdy zapakowany oddzielnie w jasny papier, przewiązany czerwoną wstążką. Nie był
pewien, czy powinien podziwiać Dave’a Camerona, który zorganizował wystawne
bożonarodzeniowe przyjęcie w czasie, gdy jego firma miała kłopoty, czy też współczuć mu
z powodu głupoty i lekkomyślności. Ze strzępów rozmów wywnioskował, że wszyscy goście
doskonale zdawali sobie sprawę z problemów Dave’a, czyli stary Cameron nie zorganizował
przyjęcia, by ukrócić plotki. W takim razie po co?
– Dobrze się bawisz?
Usłyszawszy za plecami niski głos, nie miał najmniejszych wątpliwości, do kogo należy.
Powinien był wiedzieć, że Dave Cameron będzie chciał z nim pomówić, zwłaszcza jeśli żona
przekazała mu relację z widowiska pod jemiołą.
Odwrócił się i wyciągnął rękę.
– Wspaniałe przyjęcie, Dave.
– Cieszę się, że przyszedłeś – odparł, potrząsając dłonią. – Nie przypominam sobie, żebyś
był w zeszłym roku.
Ani w żadnym innym. Sam nigdy nie skorzystał z zaproszenia Camerona. Dziś zjawił się
tu tylko po to, by popatrzeć z bliska na byłą dziewczynę brata. I było na co popatrzeć…
– Wiesz, jak to jest. Trudno znaleźć czas na relaks i przyjemności – wyjaśnił, rozkładając
ręce.
– Powinieneś to zmienić. Życie to nie tylko obowiązki i interesy.
– Z pewnością.
Dave Cameron obserwował go w zadumie, jakby nie był pewien, czy powinien poruszać
pewne kwestie.
– Clarissa powiedziała mi, że ty i Anna… poznaliście się.
– Można tak powiedzieć. To długa historia – powiedział, obrzucając krótkim spojrzeniem
tłum gości. – To nie najlepszy moment, by o tym rozmawiać.
– Cóż, w takim razie poczekam na lepszy moment.
– Oczywiście – przytaknął Sam z cierpką miną. Nie miał zamiaru rozmawiać o swoich
prywatnych sprawach z ojcem Anny. – Wpadłem tylko, by życzyć ci wesołych świąt. Czas już na
mnie.
– Nie ma pośpiechu – zaoponował Dave. – Zostań i baw się dobrze.
– Dziękuję, ale może innym razem. – Po chwili wahania dodał: – Przekaż Annie
pozdrowienia ode mnie.
Niech sama wytłumaczy ojcu zaistniałą sytuację, pomyślał z satysfakcją.
– Przepięknie przystroiłaś tę choinkę.
Anna zrobiła krok w tył, z dumą przyglądając się dziełu swych rąk. Jako artystka
i entuzjastka świąt dbała o to, by pracownia była pięknie udekorowana, a Tula Barons, jej
najlepsza przyjaciółka, pełniła funkcję nieoficjalnego recenzenta. Jej prawdziwe imię brzmiało
Tallulah, ale niech Bóg ma w opiece tych, którzy ośmielili się ją tak nazwać. Miała krótkie blond
włosy, miękko układające się przy twarzy, w uszach nosiła srebrne kółka, a strój składający się
z niebieskiej tuniki i czarnych jeansów, dopełniał obrazu atrakcyjnej i pewnej siebie młodej
kobiety.
– Dzięki – odparła Anna. – Lubię, jak choinka cała lśni od lampek.
Tula pociągnęła przyjaciółkę w stronę baru i dała znać kelnerowi, by podał dwie kawy.
– Słyszałam o pewnym pocałunku pod jemiołą, zeszłej nocy.
Anna zakaszlała.
– Jak to? Od kogo?
– Żartujesz sobie? Przecież mieszkasz przez całe życie w Crystal Bay, tak jak ja.
Zapomniałaś, że tutaj wiadomości rozchodzą się szybko?
– O Boże! – jęknęła, niemal chora ze wstydu.
– Rzeczywiście masz powody do wzdychania. No, dalej, opowiadaj wszystko ze
szczegółami. Umieram z ciekawości. Czy to jednak nie był trochę dziwny pocałunek? W końcu
to brat twojego byłego chłopaka.
Dziwny pocałunek… Anna pomyślała, że z całą pewnością nie użyłaby takiego epitetu.
Gorący, namiętny, szaleńczy, intensywny. To odpowiednie określenia.
– Nie chcę o tym mówić – ucięła, wbijając wzrok w podłogę.
– Próbujesz mnie zbyć? Nic z tego. Nie wykręcisz się. Wcześnie wyszłam z przyjęcia,
więc nie miałam okazji zobaczyć waszego show, ale z relacji świadków wiem, że było na co
popatrzeć.
– Proszę cię, nie przypominaj mi.
– Ale było dobrze?
– Nie odpuścisz mi, co?
Tula parsknęła śmiechem.
– Przecież mnie znasz.
Anna także się roześmiała. Przyjaźniły się z Tulą od czasów szkolnych. Razem
uczęszczały do college’u i planowały, że w przyszłości przeprowadzą się do Paryża i będą
sławne. Nigdy nie udało im się spełnić tego marzenia. Zamiast do Francji, wróciły do Crystal
Bay w Kalifornii. Anna otworzyła pracownię artystyczną w centrum handlowym, zaś Tula
zatriumfowała jako autorka poczytnych książek dla dzieci o samotnym króliku.
– Niech ci będzie. Było fantastycznie. Zadowolona teraz?
– Niezupełnie. Jeśli było fantastycznie, to dlaczego jesteś taka naburmuszona?
Anna pokręciła głową z dezaprobatą.
– Zapomniałaś, że Sam Hale kazał swojemu bratu mnie rzucić?
– Nie zapomniałam, jak również o tym, że Garret okazał się nic niewartym idiotą.
– Racja. – Co to za mężczyzna, który nie potrafi sprzeciwić się starszemu bratu,
zastanawiała się Anna. Z drugiej jednak strony, co za mężczyzna z tego Sama Hale’a, skoro
próbuje przejąć kontrolę nad życiem uczuciowym Garreta?
– To jak doszło do tego, że znalazłaś się w objęciach tego przystojniaka?
– To był wypadek.
Tula pokiwała głową z politowaniem.
– Wypadek. Potknęłaś się, on cię przytrzymał i w nagrodę dostał soczystego buziaka.
W porządku, jako twoja przyjaciółka przyjmuję to pokrętne tłumaczenie. – Dopiła resztki latte
i odstawiła kubek na blat. – Pozostaje tylko pytanie, dlaczego jesteś taka drażliwa?
– Dlatego, że Sam to idiota, a ja… chyba za bardzo spodobał mi się ten pocałunek.
– Ach, teraz rozumiem. Nigdy nie poszłaś do łóżka z Garretem, prawda?
– Oczywiście, że nie. – Anna wzdrygnęła się na samą myśl o tym. Tych kilka
pocałunków, które wymienili, nie zdołało nawet w najmniejszym stopniu jej rozpalić. –
Spotkaliśmy się zaledwie kilka razy.
– To dobrze – stwierdziła Tula, chichocząc. – Żaden mężczyzna nie chciałby być
porównywany ze swoim bratem. To byłoby dziwne.
– Wierz mi, że tego wczorajszego pocałunku nie da się porównać z niczym.
– Ach, więc przyznajesz, że Sam całuje lepiej niż Garret?
– To nie ma żadnego znaczenia, bo ten bałwan wciąż uważa, że zasadziłam się na jego
drogocennego brata, by go uwieść, poślubić i tym samym ratować firmę ojca.
– W takim razie, to idiota – podsumowała, nie siląc się na dyplomację.
– Mówiłam przecież.
Tula zamilkła na moment, by po chwili zmienić temat.
– Muszę jechać do Long Beach, zobaczyć się z moją kuzynką, Sherry.
Ponieważ Crystal Bay znajdowało się w północnej Kalifornii, droga do Long Beach
położonej w południowej części stanu zajmowała niemal siedem godzin samochodem.
– Dlaczego musisz tam jechać? Przecież nigdy nie byłyście sobie szczególnie bliskie.
O ile dobrze pamiętam, ostatni raz widziałyście się sześć lat temu.
– Niby tak, ale z drugiej strony nie mamy innej rodziny poza sobą, więc…
– Masz jeszcze mnie – przypomniała z uśmiechem.
– Wiem i dziękuję ci za to – odparła z ciepłym uśmiechem. – Sherry zadzwoniła
i powiedziała, że bardzo chce się ze mną zobaczyć, że mnie potrzebuje.
– Skoro tak, to nie mogła sama przyjechać?
Tula zmarszczyła czoło.
– Znasz przecież Sherry. Boi się prowadzić samochód, boi się samolotów. Dlatego ja do
niej jadę. Wyjeżdżam dzisiaj, a powinnam wrócić za kilka dni. Zjemy razem obiad, gdy wrócę?
– Oczywiście. Uważaj na siebie i dzwoń, gdybyś czegoś potrzebowała. Wiem, jaka
Sherry potrafi być irytująca.
– Zamierzam być uosobieniem cierpliwości i wyrozumiałości.
– Dobry pomysł – poparła Anna, zdając sobie sprawę, jakie miała szczęście, że Tula
wpadła do niej tego ranka. Czuła się znacznie lepiej, gdy miała przyjaciółkę przy sobie. Niemal
przez całą noc rozmyślała o Samie Hale i tych dwóch cudownych pocałunkach. Powinna o tym
zapomnieć, im szybciej tym lepiej. Wystarczy, że całe miasto już plotkuje.
Postanowiła skierować myśli na właściwe tory i skupić się na pracy.
– Oddzwoniłaś do pani Soren? – spytała Tula.
– Owszem, jak tylko odsłuchałam wiadomość – odparła Anna. – Jesteśmy umówione na
spotkanie. Trzymaj za mnie kciuki. Pani Soren chce, bym udekorowała jedną ze ścian w domu.
To piękna rezydencja położona nad urwiskiem.
– Podobnie jak posiadłość twojego ojca.
Anna przygryzła wargę i spuściła wzrok. Któż mógłby podejrzewać, że właściciel tak
pięknego domu może mieć poważne kłopoty finansowe? Sytuacja była wręcz katastrofalna
i Anna przez chwilę poczuła się winna, że nie chciała przystać na plan Clarissy, by znaleźć sobie
bogatego męża.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Wystarczyło kilka telefonów, by Sam Hale zdobył wszelkie potrzebne informacje
dotyczące przedsiębiorstwa Cameron Leather. Rzeczywiście, firma miała kłopoty, ale sytuacja
nie była jeszcze aż tak beznadziejna, jak plotkowano w środowisku. Dave Cameron inwestował,
zamiast zachować większą ostrożność, ale jeszcze nie było za późno, by postawić Cameron
Leather na nogi.
Zdobyte informacje potwierdzały jednak obawy Sama dotyczące Anny. Wszystko
wskazywało na to, że była dokładnie taka, jak przypuszczał, wyrachowana i gotowa na wszystko,
by osiągnąć cel. W końcu od dziecka przyzwyczajona była do wystawnego życia.
– Przepraszam, panie Hale.
– Tak, Jenny? – Odwrócił się w stronę gospodyni.
– Tak jak pan prosił, wykonałam telefon. Pani Cameron będzie tu o pierwszej.
Na twarzy Sama pojawił się pełen zadowolenia uśmiech.
– Doskonale. Dziękuję.
Próbował wyobrazić sobie minę Anny, kiedy dowie się, kto tak naprawdę chciał ją
zatrudnić. Z pewnością nie będzie zachwycona, ale nie dbał o to. Musiał ją lepiej poznać, by się
przekonać, czy jego podejrzenia są słuszne.
– Proszę za mną do salonu.
Anna podążyła za właścicielką do olbrzymiego pokoju, urządzonego gustownie, choć
dość surowo, w męskim, oszczędnym stylu. Uwagę przyciągał piękny kominek wypełniający
niemal w całości jedną ze ścian. Jednak największe wrażenie zrobiła na Annie olbrzymia choinka
udekorowana z dbałością o najmniejszy detal.
– Pięknie tu – powiedziała. – Wydaje mi się, że ten pokój należy do pani męża, prawda?
– Mojego męża? – Kobieta, którą Anna oszacowała na pięćdziesiąt lat, parsknęła
śmiechem. – Ależ nie. Mój mąż zmarł dwadzieścia lat temu. Ten dom nie należy do mnie. Jestem
tu gospodynią.
Gospodynią? Anna odruchowo obejrzała się za siebie, by sprawdzić, czy gdzieś w pobliżu
nie czai się tajemniczy właściciel.
– Przepraszam. Myślałam, że to pani chciała, żebym wykonała obraz na ścianie.
– Nie – usłyszała za plecami znajomy głos. – Pani Soren do ciebie dzwoniła, ale to ja
chciałem cię zatrudnić.
Anna miała wrażenie, że dała się schwytać w pułapkę i to bez walki. Odwróciła się
powoli i spojrzała prosto w niebieskie oczy Sama.
– Przykro mi. Zaszło nieporozumienie – rzekła ze stoickim spokojem, choć czuła się tak,
jakby miała gorączkę.
– Dziękuję Jenny, to wszystko – powiedział Sam, zwracając się do gospodyni.
– Rozumiem, proszę pana – odparła i wyszła, pozostawiając swego pracodawcę i jego
gościa samych.
– Kazałeś jej kłamać. To podłe – stwierdziła Anna.
– Nie kłamała.
– Czyli naprawdę chcesz mnie zatrudnić? Ciekawe.
Sam uniósł wysoko brwi.
– Zawsze jesteś taka miła dla potencjalnych klientów? – zakpił.
– Nie jesteś klientem – odparła, chowając do torby portfolio.
– Zatem interesy idą świetnie, tak? Możesz pozwolić sobie na to, by rezygnować
z intratnych zleceń?
– Mogę robić, co mi się podoba.
– Owszem, ale nie uważasz, że to trochę niemądre, tracić taką okazję z powodu kilku
pocałunków?
– Co takiego?
– Jesteś taka drażliwa.
– Nie jestem drażliwa, tylko wkurzona.
– Nie rozumiem dlaczego. Przyznaj, że było miło.
Prawda, do diabła, to akurat prawda.
– Posłuchaj – zaczęła spokojnie i z godnością. – Oboje marnujemy niepotrzebnie czas.
Może ciebie na to stać, ale mnie nie.
– Podjęłaś się wykonania pracy. Mogłabyś przynajmniej dotrzymać słowa.
Do czego zmierzał? Czyżby chciał pokazać jej swoją przewagę, udowodnić, kto rozdaje
karty? W porządku, podejmie się zlecania i zażyczy sobie takie honorarium, że Sam będzie
musiał odmówić. Wtedy odejdzie i już więcej go nie zobaczy. Najważniejsze to zachować spokój
i mieć sytuację pod kontrolą.
– Dobrze. Czego więc ode mnie oczekujesz? Masz jakiś konkretny pomysł?
Posłał jej długi, piękny uśmiech, który sprawił, że coś w niej drgnęło. Ten mężczyzna był
chodzącym seksapilem. Powinna się trzymać od niego z daleka. Żadnego flirtu, żadnych
pocałunków.
– Właściwie – odparł, wskazując ręką na przestrzeń salonu – chciałbym poznać twoje
zdanie. Jakie malowidło pasowałoby tu najbardziej?
W tak pięknym i ekskluzywnie urządzonym pokoju wszystko prezentowałoby się dobrze,
ale nie zamierzała mówić tego na głos. Nie przyszła tu po to, by prawić mu komplementy.
Popatrzyła z uwagą na puste miejsce nad kominkiem.
– Może widok okna i ogrodu?
– Okna?
– Trompe l’oeil – podpowiedziała cierpliwie.
– Rodzaj malarstwa iluzjonistycznego?
– Zgadza się. Odpowiedni artysta potrafi zupełnie zmienić wnętrze bez użycia młotka.
– Jak rozumiem, ty jesteś „odpowiednim artystą”.
– Jestem po prostu dobra w tym, co robię – stwierdziła bez fałszywej skromności.
– Nie wątpię.
Poczuła, że robi jej się gorąco i nienawidziła siebie za to. Z drugiej strony pocieszała się,
że mało która kobieta pozostałaby zimna i obojętna wobec taksującego spojrzenia Sama Hale’a.
– Wyjaśnij mi dokładnie, na czym polega twój pomysł – poprosił, krzyżując ramiona na
piersiach.
Anna nie mogła się oprzeć pokusie, by opowiedzieć o czymś, co było jej pasją i miłością.
– Na przykład na tamtej ścianie mogłabym namalować stylowe, francuskie okno, za
którym rozpościerałby się widok angielskiego ogrodu. Myślę, że wyglądałoby to na tyle
realistycznie, by przekonać cię, że wystarczy zrobić krok, aby poczuć zapach kwiatów. Albo
zamiast ogrodu proponowałabym ocean z falami rozbijającymi się o brzeg i mewami ponad
wodą.
– Brzmi ciekawie. A ile życzyłabyś sobie za swoje niezwykłe dzieło?
Bez zająknięcia wymieniła kwotę dwukrotnie wyższą od tej, jaką musiałby zapłacić za
tego typu usługi. Była przekonana, że napotka opór, ale Sam nie wydawał się ani trochę
oburzony wysokością honorarium.
– Dam ci podwójną stawkę, jeśli zdążysz z pracami do Bożego Narodzenia.
– Mówisz poważnie?
Była przekonana, że to gra z jego strony. Zwabił ją tu, zaproponował pracę marzeń, tylko
po co? Jaki miał w tym interes?
– Oczywiście, jak najpoważniej – powiedział, podchodząc bliżej.
– Ale dlaczego? Dlaczego chcesz mnie zatrudnić? Dlaczego chcesz mi dać tyle
pieniędzy?
– Czy to ma jakieś znaczenie?
Nie była tego pewna. Z jednej strony z dziką rozkoszą odrzuciłaby jego propozycję
i wyszła, trzaskając drzwiami. Z drugiej jednak strony szaleństwem byłoby odrzucenie takiej
wspaniałej oferty.
– To jak będzie? – spytał, uśmiechając się przebiegle, jakby zdawał sobie sprawę, że
Anna bije się z myślami. – Zostajesz czy odchodzisz?
Powinna odejść. Byłoby cudownie, gdyby mogła spojrzeć w jego szydercze, niebieskie
oczy i powiedzieć: „Nie, nie możesz mnie kupić”. Pomimo satysfakcji, jaką czuła, wyobrażając
sobie tę scenę, nie mogła sobie pozwolić na luksus rezygnacji ze świetnie płatnej pracy. Nie było
jej na to stać.
– W porządku. Przyjmuję zlecenie.
– Właściwa decyzja.
Wolała milczeć, by nie powiedzieć czegoś, czego musiałaby żałować. Sam Hale był
równie irytujący co przystojny.
– Do twojej wiadomości – zaczęła spokojnie, dumna, że potrafi zapanować nad
emocjami. – Przyjmuję to zlecenie tylko dlatego, że bardzo potrzebuję tej pracy. Ale żeby
wszystko było jasne… nie lubię cię.
– A mimo to zostajesz. Pieniądze rządzą, co?
Anna nie mogła znieść jego kpiącego spojrzenia. Oskarżył ją, że spotykała się z jego
bratem tylko dla pieniędzy. Teraz dawała mu do rąk mocny argument. Ta świadomość
doprowadzała ją do szału.
– Łatwo mówić, że pieniądze nie są ważne, kiedy masz ich w bród. – Nie zamierzała się
tłumaczyć, ale nie mogła pozostawić tych wstrętnych aluzji bez komentarza.
– Naturalnie. Dziwię się tylko, że pomimo całej nienawiści jesteś w stanie brać ode mnie
pieniądze.
– Coraz mniejszą mam na to ochotę.
– Jasne – rzucił z prowokującym uśmiechem.
– Czy chcesz, żebym rzuciła tę robotę, zanim jeszcze zaczęłam?
– Ależ skąd, raczej chcę sprawdzić, jak długo jesteś w stanie zapanować nad
temperamentem.
– Już niedługo. Dlatego wolę się pożegnać. Zaczynam od jutra, dobrze?
– Świetnie. Widzimy się o ósmej.
W pokoju panował przyjemny półmrok rozpraszany jedynie światłem lampek na choince.
Anna upiła łyk białego wina, patrząc w ekran telewizora. Nieustannie powtarzała sobie: „Odpręż
się, odpocznij, uspokój”, ale tym razem autosugestia nie przynosiła oczekiwanych rezultatów. Jej
myśli wciąż krążyły wokół Sama Hale’a.
Kiedy usłyszała dzwonek do drzwi, niechętnie podniosła się z kanapy. Czuła się
zmęczona i nie miała ochoty widzieć się z kimkolwiek. Kiedy zerknęła przez wizjer, poczuła się
jeszcze gorzej. Z rezygnacją otworzyła drzwi.
– Cześć, Clarisso.
– Anno, kochanie. – Macocha wparowała do środka jak burza z radosnym uśmiechem na
twarzy. – Chciałam ci powiedzieć, jak mi przykro, że tak głupio zachowałam się na przyjęciu.
Nie miałam zamiaru cię zawstydzić.
– W porządku, nic się nie stało. Rozumiem.
– Wiem, kochanie – odparła. – Wciąż jednak martwię się o twojego ojca.
– Tata sobie poradzi. Wychodził już z większych tarapatów. – Nie zamierzała
bagatelizować problemów ojca, ale nie chciała, żeby macocha znowu grała na jej emocjach.
– Ależ firma jeszcze nigdy nie była w takim dołku. Na szczęście jest nadzieja. I to dzięki
tobie. Od kiedy wiem, że spotykasz się z Samem Hale’em, odetchnęłam z ulgą.
Zaczyna się, pomyślała Anna z wściekłością.
– Clarisso, między nami nic nie ma, zrozum, że…
– Nie, nie, nie, kochanie, nie musisz mi nic tłumaczyć. Nie chcę się mieszać do twoich
prywatnych spraw. Chcę tylko, żebyś wiedziała, że wszystko rozumiem. Byłaś bardzo rozsądna,
przesuwając uwagę z Garreta na Sama. W końcu, jakkolwiekby było, to on ma wpływy, a nie
jego młodszy brat.
Anna poczuła mocny ból w skroniach. Nie miała już ani sił, ani cierpliwości.
– Nie jestem zainteresowana Samem – syknęła, artykułując wyraźnie każde słowo
z osobna.
– Och, no przecież wszyscy widzieliśmy pocałunek. Twój ojciec też się cieszy. Chce
nawet porozmawiać z Samem.
– Nie – krzyknęła Anna. – Clarisso, musisz powiedzieć ojcu, że nie spotykam się
z Samem.
– Ale dlaczego? Nie denerwuj się. – Posłała pasierbicy konspiracyjny uśmiech. – Przecież
on pragnie tylko twojego szczęścia.
– Clarisso, ostrzegam cię…
– Och, nie wiedziałam, że już tak późno – zawołała, spoglądając na zegarek. – Muszę
uciekać. Razem z twoim ojcem zaraz po kolacji idziemy do teatru na Opowieść wigilijną.
– Clarisso – Anna próbowała przedrzeć się przez potok słów. – To nie jest tak, jak
myślisz. Naprawdę nic mnie nie łączy z Samem.
Macocha wybuchła śmiechem, wyrażając tym samym pobłażanie dla niemądrych żartów
Anny.
– Kochanie, przecież widziałam ten pocałunek. A razem ze mną połowa miasta. Możesz
się przyznać lub nie, ale z całą pewnością coś was łączy.
Cmoknęła pasierbicę w policzek i dodała radośnie:
– A tak przy okazji, śliczna choinka, pa, skarbie.
Po wyjściu Clarissy Anna została sama, z gonitwą myśli i pustą butelką po białym winie.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Anna wjechała na tyły domu Sama, gdzie na końcu drogi znajdował się parking otoczony
rozległym trawnikiem. Dalej, za kamiennym murem rozciągał się przepiękny widok na ocean.
Anna musiała przyznać, że miejsce jest wyjątkowo urokliwe. Gdy wysiadła, dostrzegła, że na
niebie zaczęły się zbierać burzowe chmury, a wiatr zdawał się z każdą chwilą przybierać na sile.
Zima w północnej, nadbrzeżnej części Kalifornii, nie objawiała się mrozem i śniegiem, a jedynie
częstszymi załamaniami pogody i kolorowymi liśćmi na drzewach.
Anna poprawiła szarpane wiatrem włosy, po czym sięgnęła do bagażnika sportowego
samochodu po niezbędne do pracy materiały: miarkę, farby, szablony oraz pędzle, które trzymała
w starej puszce po kawie.
Nagle dostrzegła po swojej prawej stronie jakiś ruch i machinalnie odwróciła głowę. To
Sam Hale zmierzał w jej kierunku, ubrany w jasne dżinsy, ciemnozielony sweter i czarne buty.
Nienawidziła siebie za to, że tak mocno reagowała na jego widok. I w ogóle skąd on się tu wziął?
Nie sądziła, że pracując tutaj, będzie musiała go widywać. Nie miał nic do roboty?
– Co ty tu robisz? – spytała z wyrzutem.
– Mieszkam, nie pamiętasz?
– Pamiętam – mruknęła. – Miałam na myśli…
– Wiem, co miałaś na myśli. – Wskazał ręką na zawartość bagażnika. – Potrzebujesz tego
wszystkiego, by namalować obrazek na ścianie?
– To nie jest zwykły obrazek. Słyszałeś o technice faux finisz? To nie tylko malowanie, to
także naśladowanie faktury drewna, marmuru, cegły – powiedziała, powstrzymując się przed
wygłoszeniem referatu z historii sztuki na temat artystycznych technik malarskich. – I wracając
do twojego pytania: tak. Potrzebuję wszystkich przyborów.
Kącik warg Sama uniósł się nieznacznie i Anna ze złością musiała się przyznać sama
przed sobą, że jej ciało reaguje nawet na przelotny półuśmiech.
– Dobrze – powiedział, biorąc z bagażnika większość rzeczy. – Chodź za mną.
Nie pozostawił mi dużego wyboru, pomyślała Anna, próbując dotrzymać mu kroku. Ku
swojemu zdumieniu spostrzegła, że Sam prowadzi ją do garażu. Wewnątrz stały dwa samochody,
przykryte częściowo grubym płótnem. Szczerze mówiąc, wyglądały dość żałośnie, pozbawione
opon, szyb i świateł.
– Czyżby nie było cię stać na taki samochód, który jeździ?
Sam prychnął, udając, że nie bawią go podobne żarty.
– To wspaniałe auta.
– Skoro tak mówisz.
– Myślałem, że artyści mają bogatą wyobraźnię.
– Rzeczywiście potrzeba wyjątkowo bogatej, by zachwycać się tym czymś.
– Poczekaj tylko, aż doprowadzę je do porządku, wtedy inaczej zaśpiewasz.
Nieco zbita z tropu raz jeszcze spojrzała na szkielety samochodów. Czyżby Sam Hale nie
bał się pobrudzić rąk? Jedyne, co o nim wiedziała, to że jego przedsiębiorstwo zajmowało się
produkcją luksusowych samochodów dla bogatych klientów.
– Samodzielnie pracujesz nad modelami?
– Owszem – potwierdził, nie bez satysfakcji. – Kiedyś pracowałem jako mechanik.
Naprawdę dobry mechanik. Po śmierci rodziców harowałem dzień i noc, żeby Garret mógł pójść
na studia i mieć zapewniony dobry start w życiu.
– A co z tobą?
– Skończyłem college, ale więcej dała mi praktyka. Budowałem swoją pozycję powoli,
ale skutecznie. Pewnego dnia znany producent z Hollywood zamówił u mnie samochód. Moja
praca spodobała mu się tak bardzo, że polecił mnie swoim znajomym i zanim się obejrzałem,
powstało przedsiębiorstwo Hale Custom Autos. Mimo że zajmuję się teraz głównie
dyrektorowaniem, nadal lubię tworzyć, czuć jak samochód pod moimi rękami ożywa. Nie wiem,
czy jesteś w stanie to zrozumieć.
– Oczywiście, że rozumiem. – Niespodziewanie ujrzała Sama w nowym, korzystniejszym
świetle. Najwidoczniej lepiej się czuł w garażu z dłońmi pobrudzonymi smarem niż za firmowym
biurkiem wartym kilka tysięcy dolarów. – Malarze często korzystają teraz z programów
komputerowych, by zaplanować każdy szczegół. Ja wolę własne ręce i białą ścianę.
– Czyżbyś próbowała powiedzieć, że mamy ze sobą coś wspólnego? – spytał z tym
swoim półuśmiechem, który wprawiał ją w popłoch.
Patrzyła na niego z rosnącą fascynacją. Był taki wysoki, męski, pociągający. Miał w sobie
charyzmy i uroku za dwóch. Wiedziała, że dla własnego dobra powinna się pożegnać, wsiąść do
samochodu i zapomnieć o spodziewanych zyskach, ale nie potrafiła się na to zdobyć.
– Tak – przyznała niechętnie. – Mamy ze sobą coś wspólnego.
Na krótką chwilę ich spojrzenia się skrzyżowały, a powietrze jakby zgęstniało. Czuła, że
coś się dzieje, coś ekscytującego, niebezpiecznego, wyjątkowego. Serce biło jak oszalałe, a wargi
momentalnie zrobiły się suche.
Nie mogło do niczego dojść między nimi. Przecież jej nie ufał. Uważał, że zależy jej
tylko na pieniądzach. Poniekąd taka była prawda. Gdyby nie możliwość świetnego zarobku, nie
przyjęłaby posady.
– Dlaczego mnie tu przyprowadziłeś? Chcesz, żebym wymalowała twoje samochody?
– Ależ nie – zaśmiał się lekko. – Chodź ze mną.
Poprowadził ją do małego pokoju, oddzielonego od garażu cienką ścianą. W środku
dostrzegła biurko, dwa krzesła, niedużą szafkę z przegródkami na dokumenty i mizerną, na wpół
uschniętą paprotkę w niebieskiej doniczce. W suficie znajdował się świetlik, przez który wpadało
nieco promieni słonecznych, ale brakowało okien, co Annie wydało się dość dziwne.
– Kiedy pracuję nad samochodami, staram się zachować jak największą sterylność, stąd
brak okien, przez które wpada kurz i piasek. Jak pewnie zauważyłaś, trochę tu klaustrofobicznie.
– Tak – stwierdziła. – A nie mógłbyś tu wstawić okien i ich nie otwierać?
Pokręcił głową.
– Kurz i tak by się przedostawał. Świetlik jest podwójnie uszczelniony. Kiedy dopiero
zaczynam pracować nad projektem, zostawiam drzwi garażu otwarte, żeby wpuścić trochę
powietrza, ale kiedy dochodzę do szczegółów, wszystko musi być pozamykane. Chciałbym,
żebyś ożywiła trochę to pomieszczenie, uczyniła je przestronniejszym. Myślisz, że byłabyś
w stanie to zrobić?
– Oczywiście.
Podeszła do torby z przyborami i wyciągnęła dwa ołówki, miarkę i taśmę.
– Czy potrzebujesz czegoś? – spytał.
– Jedynie świętego spokoju. Wolałabym zostać sama. – Wiedziała, że nie będzie w stanie
skoncentrować się na pracy w jego obecności.
– Załatwione – odparł, wycofując się z biura. – Będę w garażu. Jeżeli będziesz czegoś
potrzebowała, po prostu zawołaj.
– Nie idziesz dziś do pracy? Zostajesz tutaj?
– Mogę kierować firmą, nie wychodząc z domu. Wystarczy laptop i telefon. Nie ruszę się
stąd, dopóki nie skończysz.
– Znakomicie – rzekła z przekąsem.
Postanowiła, że pomimo mało komfortowych warunków postara się maksymalnie skupić
na swoich obowiązkach. Wtedy być może zapomni, że Sam jest tuż obok. A przynajmniej taką
miała nadzieję.
Sam, choć zawsze wkładał w swoją pracę całe serce, dziś z trudem się koncentrował.
Mimo to nie żałował, że sprowadził tu Annę. Mógł ją obserwować, sprawdzić, jaka jest tak
naprawdę. Zastanawiał się, czy nie powinien zadzwonić do brata, by powiedzieć mu, że Anna
jednak ma swoją cenę, ale ostatecznie dał sobie spokój. Co prawda Garret już z nią skończył, ale
nie chciał zaostrzać sytuacji. Jeśli młodszy brat wspomni jej imię, wtedy opowie mu
o szczególnym zamiłowaniu Anny do pieniędzy. Przecież wyłącznie dlatego przyjęła zlecenie.
Gdyby miała więcej dumy, odrzuciłaby propozycję. Czyż to niewystarczający dowód na to, że
Anna jest równie wyrachowana co piękna? Garret nie powinien mieć najmniejszych wątpliwości,
że jego brat chciał tylko jego dobra i dlatego dążył do zerwania. Nieoczekiwanie pojawił się
kolejny problem. Sam, wbrew sobie, zapragnął tej kobiety. Niedobrze. Bardzo niedobrze.
Z zamyślenia wyrwał go dzwonek telefonu.
– Słucham – rzucił ostro, niezadowolony, że ktoś przerywa mu pracę.
– Masz taki ton, jakbyś chciał komuś przyłożyć – usłyszał rozbawiony głos brata.
– A co? Zgłaszasz się na ochotnika?
– Zapomnij – roześmiał się. – Chciałem ci tylko powiedzieć, że wyjeżdżam z miasta na
jakiś czas.
– Co takiego? – Sam, z irytacją pomyślał, że jego młodszy brat chyba nigdy nie
wydorośleje. – Nie możesz wyjechać, przecież pracujesz.
– A, to? Już nieaktualne, nie wyszło.
– Niech cię diabli, Garret…
– Nie dzwonię do ciebie, żebyś prawił mi kazania – przerwał mu szorstko, bez śladu
wcześniejszej wesołości. – Jadę na kilka dni do Aspen. Chciałem tylko, żebyś wiedział, to
wszystko.
– Świetnie, wielkie dzięki – rzucił z wściekłością.
– Nie chcę się z tobą kłócić, Sam – powiedział Garret pojednawczo. – Potrzebuję trochę
czasu, rozumiesz? Ta praca, którą załatwiłeś mi w agencji reklamowej, doprowadza mnie do
szału.
Sam przypomniał sobie, jak niedawno dzwonił do swojego starego przyjaciela z prośbą
o posadę, i uświadomił sobie, że teraz będzie musiał znów zadzwonić, by przeprosić za brata.
– Garret, przecież chciałeś tam pracować! Poręczyłem za ciebie!
– Pomyliłem się. To nie dla mnie.
– W takim razie co jest dla ciebie? – Sam doskonale znał odpowiedź. Jedyną pasją
Garreta był snowboard i kobiety. – Co zamierzasz robić w życiu? Z czego się utrzymasz?
– Nie martw się – roześmiał się beztrosko jak mały, uroczy chłopiec, któremu wszelkie
przewinienia zawsze uchodzą na sucho. – Coś wymyślę.
I tego właśnie się boję, pomyślał Sam.
– Posłuchaj, obiecuję, że na święta będę z powrotem – zapewnił Garret.
– W porządku – odparł, podnosząc wzrok. W drzwiach dostrzegł Annę, więc natychmiast
zakończył rozmowę.
– Jakiś problem? – spytała.
– Nie – odparł beznamiętnym tonem. Nie zamierzał omawiać z Anną problemów, jakie
mu sprawiał młodszy brat. – Jak ci idzie?
– Świetnie. Chcesz zobaczyć?
Oczywiście, że chciał. Do końca nie wiedział, czego powinien się spodziewać, ale
wyobrażał sobie, że dostrzeże jakiś element krajobrazu, toteż w milczeniu patrzył na ścianę, która
za pomocą niebieskiej taśmy upstrzona była poziomymi i poprzecznymi liniami. Nie bardzo
rozumiał artystyczny zamysł Anny, ale sądząc po jej zadowolonej minie, prace zmierzały we
właściwym kierunku.
– To tak ma wyglądać? – upewnił się.
– Na razie tak – odparła, wychylając się zza jego pleców. – Jestem już prawie gotowa,
żeby zająć się tłem, które wyznaczają te poprzeczne linie.
– A co to będzie?
– Niespodzianka.
Była zbyt blisko i pachniała zbyt kusząco. Ciemne włosy związane w kucyk odsłaniały
piękną szyję, a zielone oczy błyszczały pod wpływem emocji. Wyglądała cudownie. Tak
naprawdę nigdy nie spotkał piękniejszej kobiety.
Nim zdążył pomyśleć, chwycił ją za ramiona i przyciągnął do siebie.
– Sam. – Jej głos przeszedł w urywany szept.
– Nic nie mów – zażądał miękko, po czym powoli pochylił się nad nią. Musiał się
przekonać, czy poczuje to samo co wtedy, gdy całował ją po raz pierwszy.
– To nie jest dobry pomysł – zaprotestowała nieśmiało.
– Masz rację – potwierdził, biorąc jej twarz w obie dłonie.
Kiedy ich wargi się zetknęły, zrozumiał, że Anna Cameron będzie większym problemem,
niż przypuszczał.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Kolejne dni mijały niepostrzeżenie, jeden podobny do drugiego. Anna pracowała
w biurze, Sam zaś w garażu, udoskonalając modele samochodów, a widywali się jedynie w porze
lunchu, który przynosiła gospodyni. Żadne z nich nie wspominało o gorącym pocałunku, ale nie
było godziny, by o nim nie myśleli. To ich prześladowało, nawiedzało w snach i na jawie,
sprawiało, że każda chwila razem zdawała się słodką torturą.
Anna nie wiedziała, co robić. Nie spodziewała się, że polubi Sama, że zacznie tęsknić za
jego obecnością i czuła się zupełnie bezradna wobec jego siły i własnej słabości. Kiedy był
w pobliżu, miała wrażenie, że jej ciało budzi się do życia, że świat nabiera barw, tak jak jej obraz
na ścianie. I nie chodziło tu tylko o pożądanie, namiętność. To było coś więcej. W ciągu
ostatnich dni, za każdym razem przy obiedzie rozmawiali ze sobą, jakby byli dobrymi
znajomymi, nawet śmiali się wspólnie z tych samych żartów. Opowiadał jej zabawne historie
dotyczące ekscentrycznych klientów, a ona rewanżowała mu się tym samym. Lubiła pracować
w biurze, słuchając głośnych uderzeń młotka, dochodzących z garażu. Nadal jednak pamiętała, że
Sam jej nie ufa. Uważał, że byłaby w stanie uwieść jego brata, by ratować przedsiębiorstwo ojca.
Z drugiej strony, w kwestii malowidła dał jej wolną rękę. Czy można to było nazwać przejawem
zaufania?
– To nie ma żadnego sensu – powiedziała do siebie, zadowolona, że dzień pracy powoli
dobiega końca. Zbliżały się święta, a ona nie miała jeszcze czasu, by wybrać się na zakupy. Tego
dnia postanowiła nadrobić zaległości, a przy okazji, przespacerować się przez Crystal Bay, by
podziwiać świąteczne dekoracje. To była jej mała, prywatna i surowo przestrzegana tradycja.
Włożyła przybory do pudełka, po czym uniosła ramiona, przeciągając się lekko. Czuła
napięcie w mięśniach i ból karku, ale również satysfakcję, bo z każdym dniem jej dzieło
nabierało wyrazu. Nagle usłyszała jakiś hałas na podwórzu przypominający warkot potężnej
maszyny. Zaintrygowana podążyła za dźwiękiem i stanęła jak wryta, gdy zobaczyła, co było
źródłem nieznośnego rumoru. Przed garażem stał czarny jak smoła, lśniący i wielki motor, a na
nim siedział Sam. Nie spuszczając z niej wzroku, podkręcał gaz, sprawiając, że maszyna ryczała
jak głodny lew.
– O co chodzi? – spytała, siląc się na obojętność, ale przecież nie mogła nie zauważyć, że
Sam w brązowej, skórzanej kurtce wyglądał fantastycznie.
– Potrzebujemy przerwy – odparł, podając jej kask. – Załóż to.
Wiedziała, że powinna powiedzieć „nie”, ale nagle uprzytomniła sobie, jak będzie
wyglądał jej wieczór. Po zakupach wróci do pustego mieszkania, gdzie jedyną rozrywką była
butelka białego wina i nudny serial w telewizji. Spojrzała w niebieskie oczy Sama i zrozumiała,
że jeżeli gdzieś pojedzie, to tylko z nim. Założyła kask, obserwując w milczeniu, jak Sam robi to
samo, po czym usiadła z tyłu, pilnując, by pozostała między nimi wolna przestrzeń.
– Złap mnie w pasie, żebyś nie spadła – polecił, niwecząc jej plany, by zachować
przyzwoitą odległość.
– Dokąd jedziemy?
– Niespodzianka.
Jeszcze nigdy nie jechała motorem. Ta myśl wywoływała przyjemny dreszcz podniecenia,
więc kiedy Sam wyjechał za bramę, ufnie przytuliła się do jego pleców.
Sam jechał cały czas wzdłuż wybrzeża i Anna z rosnącym zachwytem obserwowała
zapadający zmrok i granatowe niebo odbijające się w ciemnej, srebrzystej toni. Jeszcze nigdy nie
doświadczyła takiej bezgranicznej, oszałamiającej wolności pomieszanej z ekscytacją.
Przyjemność z jazdy zagłuszała niepotrzebny lęk. Miała wrażenie, że wraz z Samem i warczącą
maszyną stanowią jeden organizm, wtapiający się z ekstazą w mrok.
Kiedy zorientowała się, że Sam zatacza koło i wracają do Crystal Bay, poczuła
rozczarowanie. Nie chciała, by ta podróż i magia skończyły się. Jeszcze nie. Było jej tak dobrze,
tak błogo. Poprzez drzewa dostrzegła zatokę i mnóstwo świątecznych świateł rozwieszonych
wzdłuż promenady. Z daleka wyglądały jak diamentowa biżuteria, oszałamiająca przepychem
i blaskiem.
Uśmiechnęła się sama do siebie, świadoma niezwykłości chwili, wyjątkowej, magicznej
aury, której była częścią.
Gdy wjechali na główną ulicę Crystal Bay, zastanawiała się, czy ich przejażdżka nie
stanie się źródłem kolejnych plotek i spekulacji. Przypuszczała, że wszyscy doskonale wiedzą,
kto jest właścicielem czarnego, potężnego harleya. Nietrudno byłoby również zidentyfikować
pasażerkę z powodu wydostających się spod kasku ciemnokasztanowych włosów. Anna jednak
po raz pierwszy nie dbała o to, co sobie inni pomyślą. Liczyło się tylko to, że była
w towarzystwie Sama, na jego lśniącym, szybkim harleyu. Nie mogli ze sobą rozmawiać, więc
się nie kłócili, za to wtuleni w siebie byli tak mocno, że mogli poczuć bicie swych serc. Anna nie
rozumiała, dlaczego Sam zabrał ją na przejażdżkę, ale była mu za to wdzięczna. Pragnęła, by ten
wieczór nigdy się nie kończył, żeby mogła w nieskończoność upajać się magiczną atmosferą
zbliżających się świąt, obejmując ramionami twardą pierś siedzącego przed nią mężczyzny.
Kiedy wjechali za bramę posesji, dostrzegła, że na parkingu nie ma samochodu pani
Soren. Gospodyni musiała skończyć pracę już jakiś czas temu. Nagle Anna zdała sobie sprawę,
że są zupełnie sami, i poczuła lęk. Bała się, choć nie była pewna, czy jego, czy też siebie samej.
Sam wjechał do garażu i wyłączył silnik. Nastała krępująca, długotrwała cisza.
– To było niesamowite, Sam, dziękuję – powiedziała w końcu, miękkim, ciepłym głosem.
– Proszę bardzo – odparł.
Zsiadł z motoru, odebrał z jej rąk kask i położył na najbliższej ławce. Anna wciąż
siedziała na czarnym, skórzanym siodełku, bojąc się, że nogi jej nie utrzymają. Kiedy napotkała
jego wzrok, z trudem zaczerpnęła powietrza. W bladym świetle jego niebieskie oczy przybrały
granatową barwę. Patrzył na nią z tym samym namiętnym głodem, z jakim ona patrzyła na niego.
– Sam…
– Anno…
Zamilkli w tym samym momencie, jakby wahali się, czy jest sens wchodzić na grząski
grunt, skoro wiadomo, czym to się skończy. Anna denerwowała się, bo nie potrafiła zebrać myśli,
nie wiedziała, czy bardziej boi się tego, że mogłoby się coś wydarzyć, czy też, że mogłoby się nie
wydarzyć. Emocjonalny chaos, mieszanina podniecenia, lęku, niepewności i nadziei.
Powoli postawiła nogi na ziemi i zsunęła się z siedzenia.
– Wiesz, chyba będzie lepiej, jeśli już pójdę.
– Zostań.
Gdy patrzyła mu w oczy, każdy oddech był wyzwaniem. Serce biło jej tak mocno, że
niemal słyszała, jak odbija się echem od ścian. Chciała zostać, rozpaczliwie chciała, ale była
pewna, że to tylko pogorszyłoby sprawy między nimi.
– Sam, wiesz przecież, równie dobrze jak ja, że nie mogę zostać.
Pokręcił przecząco głową, wkładając ręce do kieszeni kurtki.
– Nie chcę, żebyś odchodziła, i ty też tego nie chcesz.
– To nie ma nic do rzeczy.
– A właśnie, że ma – zaprotestował, zbliżając się ku niej.
Każdy krok słyszała tak wyraźnie i głośno jak wystrzał z pistoletu. Rozum podpowiadał,
by się cofnęła, uciekła, zaprotestowała, ale za sprawą jego hipnotyzującego spojrzenia nie była
w stanie wykonać żadnego ruchu. Kiedy już był na tyle blisko, by jej dotknąć, nie zastanawiała
się dłużej, tylko sama przywarła do jego ramion. Gdzieś z tyłu głowy tłukła się nieznośna myśl,
że popełnia duży błąd, ale jakiś inny głos podpowiadał, by przyjęła to, co zostało jej ofiarowane.
Sam chwycił ją w pasie, przesunął dłonie na ramiona, a potem na twarz, aż wreszcie
wplątał palce w miękkie włosy, pochylił się i pocałował ją mocno. Anna zrozumiała, że już po
niej. Sam tak zwyczajnie, bez pośpiechu zagarnął ją, zdobył, pokonał. Przywarła do niego
mocno, pragnąc ofiarować mu wszystko, co miała. Ich języki spotkały się w namiętnym tańcu,
zmieszały się oddechy, łącząc w jeden, wspólny rytm. Dłonie głaskały, pieściły, pobudzały,
a ciała w swym własnym języku szeptały wyznania pełne głodu i pasji.
Sam na chwilę przerwał pocałunek, ale tylko po to, by zażądać:
– Chodź ze mną.
Spojrzała mu w oczy i zobaczyła właśnie to, co chciała zobaczyć, i wiedziała, że odmowa
nie wchodzi w grę. Nie zamierzała protestować. Chciała czuć tę nieskrepowaną radość
i podniecenie, jak wtedy, gdy motocyklem przecinali mrok.
– Dobrze – wyszeptała. – Teraz.
Trzymając się za ręce, szli w stronę domu, świadomi, że nie było już odwrotu. Nie mogło
być. Decyzja została podjęta. W korytarzu Sam przygarnął ją do siebie i raz jeszcze zawładnął
wargami.
– Smakujesz tak dobrze – wychrypiał, przesuwając usta na ucho.
Nie odpowiedziała. Nie była w stanie. Nie potrafiła znaleźć słów, które opisałyby, co
czuła. W niemym zachwycie poddawała się pieszczotom, oddychając ciężko.
– Nie, nie tutaj – zaprotestował, ogłuszony pożądaniem. – Na górze. W sypialni.
Znów usłyszała cichutki, słaby głos rozsądku, podpowiadający, że to ostatnia szansa, by
się wycofać. Ostatnia szansa, zanim zrobi coś, czego będzie żałowała. Kiedy jednak spojrzała
w oczy Sama, wahanie i lęk ustąpiły miejsca pewności, że to jest słuszne i nieuniknione.
– Tak, chodźmy.
Gdy wziął ją na ręce, zaprotestowała ze śmiechem.
– Mogę iść sama.
– Tak będzie szybciej – zapewnił.
– Racja.
Zarzuciła mu ręce na szyję, lekko muskając wargami mocny kark. Rękami błądziła po
jego ciele, szukając dostępu do nagiej skóry.
Gdy Sam wniósł ją do sypialni, szybko ogarnęła wzrokiem wnętrze. Typowo męski
wystrój, skonstatowała w duchu. Do środka, przez ogromne okno niezasłonięte
ciemnoniebieskimi kotarami, wpadało jasne światło księżyca, rzucając srebrzysty blask na
olbrzymie, gotowe pomieścić nawet cztery osoby łoże. Anna jednak nie zamierzała spać, o nie.
Sam postawił ją na podłodze i natychmiast zaczął zdejmować z niej ubranie. Pomagała mu
niecierpliwie, wyszarpując ze spodni koszulę i już po chwili byli zupełnie nadzy. Czuła jego usta
wszędzie, rzucała głową to w jedną, to w drugą stronę przepełniona podnieceniem.
Sam oparł się na łokciu i patrzył na nią, wyczytując z jej oczu rozkoszne pragnienie, by
ugasił płomień, który w niej rozniecił. Jakby odpowiadając na tę niemą prośbę, wsunął w nią
delikatnie palec. Jęknęła głośno, zaciskając dłonie na jego ramionach. Pieścił ją intensywnie,
dopóki nie poczuł, że jest gotowa.
– Sam, proszę, zrób to! Teraz!
– Jeszcze nie.
Pochylił się nad nią i wziął w usta jeden sutek. Anna wplotła palce w jego włosy, zmusiła,
aby na nią spojrzał i wyszeptała:
– Potrzebuję cię, Sam.
– A ja potrzebuję cię czuć całą – odparł, klękając między jej udami.
Anna na krótką chwilę zacisnęła powieki. Nie minęło kilka sekund, gdy otworzyła
szeroko oczy. Chciała na niego patrzeć, widzieć, co jej robi. Jego wargi i język powoli wynosiły
ją na sam szczyt doznań.
Kiedy przerwał, miała wrażenie, że zawisła nad urwiskiem.
– Sam! – zawołała głośno, z desperacją, unosząc się na łokciach. – Nie waż się teraz
przestawać.
Popchnął ją z powrotem na materac, spojrzał prosto w oczy i wszedł w nią głęboko.
Jęknęła, gdy poczuła, jak wypełnia ją całą i natychmiast podążyła za jego rytmem.
– Spokojnie – wyszeptał z trudem. – Jeśli będziesz się tak poruszała, nie dam rady nad
sobą zapanować i to się może za szybko skończyć.
Uśmiechnęła się, objęła dłońmi jego twarz i pocałowała go namiętnie.
– Nie mogę się doczekać.
Wchodził w nią głębiej i głębiej i Anna poczuła, że jakaś potężna, cudowna siła przejęła
kontrolę nad jej ciałem. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie przeżyła. Dostała więcej, niż
oczekiwała, więcej, niż mogła sobie wymarzyć.
To magiczne, nieokiełznane, pomyślała na granicy świadomości. To była właśnie ta
magia, o której fantazjowała przez całe życie. Niezwykłe porozumienie dusz i ciał. I co z tego?
Spotka ją tylko rozczarowanie, tego była pewna. Przecież Sam kazał bratu z nią zerwać, bo nie
była wystarczająco dobra. Czy w takim razie będzie dobra dla niego?
Spojrzała mu w oczy, krzyknęła głośno w ostatnim akordzie rozkoszy i zatonęła pod jego
ciałem.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
– Spałaś z nim.
Anna nie spodziewała się, że ten fakt będzie miała wypisany na twarzy, ale nie czuła się
zaskoczona. Tula dopiero co wróciła od kuzynki i natychmiast przyszła prosto do niej, z butelką
wina pod pachą.
Wystarczył jeden łyk mocnego trunku i pięć sekund, by Tula nabrała podejrzeń. Anna
uciekła wzrokiem, ale nie zamierzała zaprzeczać czemuś, co wydawało jej się oczywiste.
– Skąd wiesz?
– Cała promieniejesz! A niech, to. Wystarczy, że człowiek wyjedzie na kilka dni i dzieją
się takie rzeczy. Myślałam, że nienawidzisz Sama.
– Ja też tak myślałam – mruknęła, wtulając się w oparcie sofy. – Mówię szczerze, nie
mam pojęcia, jak do tego doszło. Z początku byłam na niego wściekła, a potem zaczęliśmy
rozmawiać i… on jest naprawdę zabawny i o wiele lepszy, niż sądziłam. A jak całuje… Zanim
się obejrzałam, jechałam z nim na motocyklu, a potem wróciliśmy do domu i… stało się.
Tula przez moment patrzyła na nią w milczeniu, szukając pasującego do sytuacji
określenia, ale zdobyła się tylko na krótkie:
– Wow.
– Sama widzisz. Nie wiem, co teraz zrobię.
– Zakochałaś się w nim, prawda?
– Nie wiem – odparła automatycznie, ale szybko się zreflektowała. – Nie, to kłamstwo.
Tak, zakochałam się, jak idiotka. Boże, co ja teraz zrobię?
– Może wam się uda – podsunęła Tula.
– Wątpię. Przecież nie chciał, by jego brat spotykał się ze mną, pamiętasz?
– I bardzo dobrze. Jesteś za dobra dla takiego chłystka jak Garret.
Anna parsknęła śmiechem. Zawsze mogła liczyć na swoją przyjaciółkę. A teraz
szczególnie potrzebowała jej wsparcia. Wciąż myślała o tamtej nocy z Samem i o tym, że jest na
przegranej pozycji, skoro czuła do niego coś więcej niż on do niej. Ta historia nie mogła
skończyć się dobrze.
– Dziękuję ci za te słowa – powiedziała, ściskając mocno dłoń przyjaciółki. – Nie
mówmy już o mnie. Powiedz lepiej, dlaczego Sherry koniecznie chciała się z tobą zobaczyć.
Tula wyciągnęła rękę w stronę małego stoliczka i napełniła kieliszek winem.
– Nie uwierzysz, ale Sherry jest w ciąży.
– Naprawdę? A kto jest ojcem?
– Tego nie wiem – odparła, upijając łyk. – Nie chciała mi powiedzieć. Ale co najgorsze
nie powiedziała jeszcze o ciąży ojcu dziecka.
Anna nie potrafiła sobie wyobrazić, by tak ważną wiadomość można było utrzymać
w tajemnicy.
– Dlaczego nie chce powiedzieć?
– Nie wiem. – Tula wzruszyła ramionami. – Próbowałam jej powiedzieć, że skoro miała
odwagę pójść z tym chłopakiem do łóżka, to powinna mieć odwagę powiedzieć mu o ciąży, ale
nie chciała mnie słuchać.
– W takim razie, dlaczego chciała się z tobą zobaczyć?
Tula rozparła się wygodnie na kanapie, podkurczając nogi.
– Chciała ustanowić mnie prawną opiekunką dziecka, na wypadek gdyby coś jej się stało.
– Ale przecież to dziecko nawet się jeszcze nie urodziło.
– Znasz Sherry. Boi się wszystkiego. A mimo to nie boi się samotnie wychowywać
dziecka, co akurat mnie by przerażało.
– Zgodziłaś się zostać opiekunką?
– Oczywiście. Jesteśmy przecież rodziną.
– W takim razie – zaczęła Anna, unosząc kieliszek – wypijmy za to. Obydwie mamy za
sobą niełatwe dni, co?
– Tak – zgodziła się Tula. – Przypuszczam jednak, że ty miałaś dużo więcej wrażeń.
Kolejne dni wypełnione były kradzionymi momentami pijanego szczęścia i namiętności
tak wielkiej, że rozpalała Sama do czerwoności. Pragnął Anny w nocy i nie myślał o nikim
innym jak tylko o niej w ciągu dnia. Za każdym razem, gdy z nią był, pożądał jej jeszcze
bardziej. Apetyt zamiast opadać tylko się wzmagał.
Tego dnia pracował w biurze swego przedsiębiorstwa. Obawiał się, że jeśli zostanie
w domu, spędzi czas jedynie na szukaniu możliwości bycia z Anną.
Wciąż czuł się nieswojo z powodu Garreta. Zmusił brata, by z nią zerwał, a sam zajął jego
miejsce. To nie wyglądało dobrze. Czy Garret mu wybaczy, gdy się dowie? Może powinien
skończyć z Anną, zanim jeszcze nie jest za późno? Jego jedyną rodziną był brat. Nie powinien
ryzykować utraty jego zaufania z powodu absurdalnego zauroczenia Anną Cameron.
– Panie Hale?
– O co chodzi, Kathy? – zwrócił się do stojącej w drzwiach asystentki.
– Pan Cameron chciałby się z panem zobaczyć.
Zaskoczenie odebrało mu mowę na sekundę czy dwie. Opanował się jednak szybko.
– Wpuść go.
Sam podniósł się, by przywitać ojca Anny. Uścisnął mu rękę z wystudiowanym
uśmiechem, starając się zachowywać swobodnie, choć tak naprawdę nie czuł się zbyt
komfortowo. Przecież spał z córką tego człowieka.
– Miło cię widzieć, Dave.
– Sam. – Mężczyzna rozejrzał się po przestronnym gabinecie, nim ponownie spojrzał
w oczy swego rozmówcy. – Nie zabiorę ci wiele czasu. Chciałem tylko z tobą chwilę
porozmawiać.
– O czym? – Doskonale wiedział, o czym, a raczej, o kim.
– O Annie.
– No tak.
– Crystal Bay to małe miasto. Plotki szybko się rozchodzą. Pewnych rzeczy nie da się
ukryć.
– Co masz na myśli?
Dave Cameron zmarszczył czoło, jakby czuł się niezręcznie, prowadząc tego typu
rozmowy. Należał do gatunku mężczyzn ceniących dyskrecję.
– Mówmy szczerze. Wiem, że spotykasz się z moją córką i wiem, że zdajesz sobie sprawę
z problemów finansowych mojej firmy.
– Dave… – Cóż mógł mu powiedzieć?
Starszy pan uniósł dłoń, nakazując milczenie.
– Cokolwiek jest między tobą a Anną, to wyłącznie wasza sprawa. Oboje jesteście dorośli
i mam nadzieję, że wiecie, co robicie. Jestem tu tylko po to, by ci powiedzieć, że to nieprawda,
co niektórzy mówią. Nie próbuję za sprawą córki załatwić sobie bezzwrotnej pożyczki. Nie
wykorzystałbym jej.
Sam nabrał głęboko powietrza, zyskując cenne sekundy, by zastanowić się nad
odpowiedzią.
– Ja też bym jej nie wykorzystał.
Dave obserwował jego twarz w milczeniu, jak gdyby szukał oznak fałszu czy kłamstwa.
– W takim razie myślę, że się rozumiemy?
– Oczywiście.
– Świetnie. Życzę ci miłego dnia i do zobaczenia. – Zatrzymał się w drzwiach i jakby od
niechcenia rzucił przez ramię. – Jeszcze jedno. Pamiętaj, że jeśli skrzywdzisz moją córkę,
porozmawiamy sobie inaczej.
Dave Cameron wyszedł, nim Sam zdążył odpowiedzieć. Ale czy istniała dobra
odpowiedź? Czuł się jak nastolatek zbesztany przez ojca dziewczyny za frywolne zachowanie.
Najgorsze było jednak to, że sobie zasłużył.
Anna skończyła pracę w prywatnym gabinecie Sama zaledwie na kilka dni przed
świętami. Początkowo, gdy podjęła się zadania, rozważała, czy nie stworzyć jakiegoś
koszmarnego malowidła. Szybko jednak porzuciła ten pomysł. Profesjonalizm nie pozwalał jej na
zrobienie czegokolwiek, co byłoby niezgodne z prawidłami estetyki. Musiała po prostu wykonać
swoją pracę jak najlepiej albo wcale.
Dlatego teraz, gdy patrzyła na swoje dzieło, czuła dumę i satysfakcję. Ilekroć Sam
znajdzie się w tym pomieszczeniu i spojrzy na ścianę, będzie musiał pomyśleć o niej. Doskonały
prezent na pożegnanie. Nie miała złudzeń. Wiedziała, że to, co było między nimi, musiało się
skończyć. Nie istniała przyszłość, o której mogłaby marzyć, której mogłaby oczekiwać.
W każdym razie nie z Samem.
Seks był niewiarygodny i nie miała wątpliwości, że on myśli tak samo. Jednak od
pożądania do prawdziwego uczucia wiodła droga daleka i kręta. Sam świetnie się z nią bawił, ale
jej nie ufał.
Dlatego chciała zakończyć to teraz, póki była w stanie poradzić sobie z bólem. Potem
byłoby to nie do wytrzymania.
Poskładała przyrządy do pudełka, spakowała się i zmusiła do beztroskiego uśmiechu.
Dopiero wtedy otworzyła na oścież drzwi i zawołała:
– Sam, skończyłam. Możesz teraz przyjść i zobaczyć.
Uśmiechnął się, opuszczając maskę samochodu. Anna natychmiast pomyślała, że będzie
tęskniła za tym uśmiechem.
– Czas na wielką prezentację, co? – zażartował, wycierając dłonie w ręcznik – Nie mogę
się doczekać.
Cofnęła się, by przepuścić go w drzwiach, i z napięciem obserwowała jego reakcję.
Najpierw otworzył szeroko oczy, a potem pokręcił głową jakby z niedowierzaniem.
– To jest niesamowite – powiedział, podchodząc bliżej.
– Ocean jest jeszcze mokry, więc nie dotykaj – uprzedziła.
– Ocean jest zawsze mokry, mała.
– Bardzo zabawne.
Wciąż kręcąc głową, lustrował każdy szczegół malowidła.
– To jest naprawdę wspaniałe. Jestem pod wrażeniem.
– Dzięki.
Naprawdę nieźle wyszło, pomyślała, starając się ocenić swoją pracę obiektywnie.
Stylowe, łukowe okno, z którego rozciągał się widok na ocean przedstawiony tak realistycznie,
że mimowolnie nasłuchiwało się krzyku mew i kojącego szumu wody. Na horyzoncie można
było dostrzec zbierające się sztormowe chmury na tle granatowoniebieskiego nieba. Uroku
dodawały również kwiaty i winorośl oplatające framugę. Dość klaustrofobiczne, ciemne i mało
przytulne pomieszczenie teraz wydało się przestronne i słoneczne, jak gdyby przez namalowane
okno wpadały autentyczne promienie.
– A to co takiego?
– Gdzie? – Powiodła wzrokiem za jego palcem wskazującym drobny element dekoracji.
Uśmiechnęła się lekko i wzruszyła ramionami. – Ach, to. Byłam trochę zła na ciebie, gdy
malowałam ten fragment.
– Tak, to od razu widać – mruknął, ale nie wyglądał na obrażonego, więc Anna uznała, że
dobrze zrobiła, nadając małemu wężowi, wychylającemu się z winorośli na parapet, cechy
fizjonomii Sama.
– Jesteś naprawdę zdolną artystką – stwierdził, odwracając się w jej stronę z familiarnym
błyskiem w oku.
– Czyżbyś miał wcześniej wątpliwości? – zażartowała.
Wyciągnął ręce i przyciągnął ją do siebie, chcąc pocałować, ale gdy zobaczył jej wahanie,
nieznacznie się cofnął.
– O co chodzi?
Powinnam mu powiedzieć, myślała Anna. Muszę mu powiedzieć, że cokolwiek jest
między nami, to już koniec.
W tej chwili pragnęła jednak tylko, by przed ostatecznym zerwaniem, raz jeszcze przeżyć
te magiczne, cudowne chwile w jego objęciach.
– Nic – odparła, zarzucając mu ręce na szyję. – To nic.
Wtedy pocałował ją, a ona zapomniała o całym świecie.
Anna pozwoliła, by fala przyjemności przenikająca jej ciało pomału opadła, dopiero
wtedy odwróciła się w stronę Sama, który leżał tuż obok niej. Nie rozumiała, jak to możliwe, że
obdarzyła go uczuciem w tak krótkim czasie. Zresztą to nie miało żadnego znaczenia. Prawdą
było, że kochała tego mężczyznę całym sercem, a każda chwila z nim spędzona była źródłem
zarówno szczęścia, jak i rozpaczy.
Musiała to zakończyć, póki jeszcze była w stanie.
– Sam, to się nie uda.
Zaśmiał się, obracając się na łóżku. Dłonią zaczął delikatnie muskać nagie ramię,
wprawiając jej ciało w drżenie.
– A ja uważam, że się udaje i to jak!
– Nie – zaprotestowała, odsuwając się na bezpieczną odległość. Albo teraz to powie, albo
nigdy. Wstała z łóżka i zaczęła zbierać porozrzucane na podłodze części garderoby. – Wiesz
o tym równie dobrze jak ja.
– O czym ty mówisz?
Z rosnącym bólem patrzyła w jego niebieskie oczy, pełne podejrzeń i niepokoju.
– O tym, że nie możemy więcej tego robić.
– A dlaczego nie, do cholery?
– Nie mogę z tobą być, skoro doskonale wiem, jakie masz o mnie zdanie.
Sam natychmiast poderwał się z łóżka, nie przejmując się własną nagością.
– O co ci chodzi? Niby jakie mam zdanie o tobie?
To było trudniejsze, niż Anna przypuszczała, ale nie zamierzała się wycofać. Lepiej mieć
to już za sobą.
– Garret mi powiedział, co o mnie myślisz. Nie tylko to, że jestem wyrachowaną
łowczynią bogatych mężów, ale także nieodpowiedzialną, niedojrzałą… Dlaczego się śmiejesz?!
– Bo to głupie.
– Aha, dziękuję serdecznie.
– Nie powiedziałem, że ty jesteś głupia. Nieodpowiedzialna i niedojrzała? Owszem,
myślę tak, ale nie o tobie, a o swoim bracie. Garret zachowuje się tak, jakby nie zamierzał
dorosnąć, i naprawdę nie wiem, czy to kiedykolwiek nastąpi.
– Ale uważałeś, że spotykam się z nim dla twoich pieniędzy.
Nie zaprzeczył. To nie miałoby sensu, bo oboje znali prawdę. Po sekundzie, czy dwóch
odparł z wahaniem:
– No, tak. Z początku tak myślałem. Bo niby dlaczego taka kobieta jak ty mogłaby się
spotykać z tym moim niepoprawnym bratem?
– Naprawdę wierzysz, że byłabym zdolna do czegoś takiego? Że mogłabym tak perfidnie
wykorzystać drugiego człowieka?
– Chyba nie muszę ci przypominać, że twój ojciec ma problemy finansowe, a ja mam
wystarczająco dużo pieniędzy, by ocalić jego firmę. Co miałem myśleć?
– Czyli wierzysz w to! To wstrętne.
– Już nie udawaj takiej obrażonej. Nie byłabyś pierwszą kobietą, która poprzez seks
próbuje ugrać coś dla siebie.
Tego było już za wiele. Jeszcze nigdy nie była tak wściekła i jednocześnie bezradna.
– Sądzisz, że dlatego poszłam z tobą do łóżka? Żeby coś ugrać?
– A skąd mam wiedzieć, do diabła? Ty mi powiedz!
Palące łzy wstydu napłynęły jej do oczu. W pośpiechu zakładała sukienkę, ani razu nie
odwracając się w stronę Sama.
– Nigdy więcej nie chcę cię widzieć, nie zbliżaj się do mnie – syknęła. – Przyślij mi
pocztą czek za moją pracę.
– Świetnie.
Zanim wyszła, rzuciła jeszcze zjadliwie:
– Mam nadzieję, że będziesz często patrzył na węża i nie zapomnisz, dlaczego ma twoją
twarz.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Boże Narodzenie było po prostu okropne. Świąteczne śniadanie Cameronów pozornie
przebiegało jak zawsze, pośród dowcipnych uwag i serdecznych uśmiechów, ale wyraźnie czuło
się napiętą atmosferę. Anna z niepokojem obserwowała ojca, dostrzegając pogłębione linie
w kącikach oczu i ust. Clarissa zaś udawała, że podpuchnięte powieki i zatkany nos to efekt
zwykłego „przeziębienia”.
Poza tym Anna rozpaczliwie tęskniła za Samem. Nie rozmawiała z nim od tamtego
feralnego dnia. Zdawała sobie sprawę, że to musiało się tak skończyć, ale ta wiedza jakoś nie
przynosiła ukojenia. I jeszcze teraz, gdy patrzyła na ojca, gdy widziała jego przygnębienie, tym
bardziej nie umiała poradzić sobie z tą sytuacją.
Po rozdaniu prezentów udała się wraz z ojcem do gabinetu na filiżankę kawy. To był ich
stary świąteczny zwyczaj, jak gdyby kropka nad i po uroczystym śniadaniu. Clarissa zazwyczaj
im towarzyszyła, ale tym razem wróciła do swojej sypialni, tłumacząc, że musi wziąć lekarstwa.
– Tato – podjęła Anna, siadając obok niego na brązowej skórzanej kanapie. – Czy jest aż
tak źle?
Dave Cameron potrząsnął nerwowo głową i Anna zrozumiała, że wtargnęła na zakazany
teren. Ojciec wolał, by zarówno ona, jak i Clarissa żyły szczęśliwie, beztrosko i w błogiej
niewiedzy. Po chwili jednak spuścił głowę, jakby już nie miał sił sam dźwigać kłopotów, które na
niego spadły.
– Na razie nie wygląda to dobrze, kochanie.
– Czy mogłabym ci jakoś pomóc?
– Nie chcę, żebyś się tym przejmowała, rozumiesz? – Zmusił się do krzepiącego
uśmiechu. – Sytuacja na pewno się poprawi. Jestem przekonany, że Nowy Rok przyniesie jakieś
rozwiązanie.
Anna wystarczająco była rozbita po rozstaniu z Samem, a teraz jeszcze i to. Czuła się
okropnie bezradna, że w żaden sposób nie może ulżyć ojcu, który poświęcił całe życie, by
stworzyć wzorcowo działającą firmę, z której był tak dumny. I teraz miałby to wszystko stracić?
– Nie smuć się. Poradzę sobie, obiecuję. Nie chcę oglądać twojej smutnej buzi –
zażartował, całując ją w czoło. – Mamy do zjedzenia pyszne świąteczne ciasto, pamiętasz?
Kolejna rodzinna tradycja. Lukrowane czekoladowe ciasto, przystrojone płatkami
migdałów było nieodzownym elementem świąt Bożego Narodzenia w domu Cameronów.
– Pamiętam, tato. Chcesz, żebym przyniosła je z kuchni?
– Tak, proszę. Może zanieś do salonu, zjemy przy choince – odparł, podnosząc się
z miejsca. – Zajrzę do Clarissy, sprawdzę, czy wszystko w porządku i dołączę do ciebie.
– Dobrze, tato. – Miała gulę w gardle i ostatnie, o czym marzyła, to słodkie, lukrowane
ciasto, ale nie chciała martwić ojca. – Kocham cię.
Jego uśmiech był ciepły i szczery, gdy odpowiedział:
– Ja też cię kocham, córeczko. Nie martw się, dobrze?
Kiwnęła głową i wyszła z gabinetu.
– Miałaś od niego jakieś wiadomości? – spytała Tula, gdy późnym wieczorem spotkały
się na zwyczajowej kolacji. Ponieważ Tula nie miała rodziny, stało się tradycją, że świąteczną
kolację celebrowały razem, przestrzegając jednej ważnej zasady: żadna z nich nie gotowała, więc
każdego roku zamawiały jedzenie na wynos z jakiejś restauracji. Tym razem padło na włoską,
przynajmniej z nazwy, knajpę Garcia. Jedzenie było okropne, ale Anna i tak nie miała apetytu.
– Od Sama? – Pokręciła głową i upiła łyk wina. – Nie. I tak jest lepiej. Naprawdę.
– Akurat. Właśnie widzę. Promieniejesz szczęściem.
Anna nie próbowała nawet bronić swego stanowiska. Po co? Mogła próbować oszukać
Tulę, ale siebie? Zastanawiała się, co teraz robi Sam i czy o niej myśli, czy tęskni. Jak mogła
pozwolić tak bardzo zawrócić sobie w głowie?
– Anno, nie gniewaj się, ale to bez sensu. Dlaczego do niego nie zadzwonisz?
– Po co? Co by to dało? Przecież nic się nie zmieniło. Uważa, że byłam z nim dla
pieniędzy.
– To czyste szaleństwo – zawyrokowała Tula, sięgając po kieliszek. – Na pewno tak nie
myślał. Kłóciliście się, a wtedy ludzie mówią rzeczy, których potem żałują.
– Albo właśnie wtedy mówią to, co myślą naprawdę – dodała Anna. – Tak czy inaczej, to
koniec. Nie mówmy już o tym.
Usłyszała dzwonek telefonu, ale nie zamierzała odebrać. Nie czuła się na siłach
rozmawiać z kimkolwiek. Przeżywała nie tylko rozstanie z Samem, ale także kłopoty ojca,
któremu w żaden sposób nie mogła pomóc.
– Nie chcesz, wiedzieć, kto dzwoni? – spytała Tula.
– Nagra się na automatyczną sekretarkę.
Po chwili mało serce nie wyskoczyło jej z piersi. Dzwonił Sam!
– Anno? Jeśli jesteś tam, odbierz!
Tula popatrzyła na nią ponaglająco, ale ona tylko pokręciła przecząco głową. Splotła
mocno palce, jakby dyscyplinowała swoje ciało, które wręcz wyrywało się, by odebrać telefon.
Nie mogła z nim rozmawiać. Nie teraz. Było jej ciężko, ale miała świadomość, że będzie jeszcze
gorzej, jeśli ulegnie.
– Posłuchaj, chciałem, hm… – Głos Sama wibrował w powietrzu. – Chciałem ci po prostu
życzyć wesołych świąt.
Serce Anny ścisnęło się z bólu. Przymknęła oczy, udręczona i pokonana. Gdyby między
nimi ułożyło się inaczej, siedzieliby tu razem z Tulą, w trójkę, żartując i utyskując na okropny
obiad z restauracji. Niestety, rzeczywistość była daleka od marzeń.
– Anno, odezwij się. – Sam wciąż się nie poddawał. – Nie pozwól, by to się tak
zakończyło.
– O, Boże – szepnęła.
Kiedy nadal nie podnosiła słuchawki, odczekał jeszcze kilka sekund i rozłączył się.
– Świetnie. – Głos Tuli przepełniał sarkazm. – Siedzisz tu zasępiona, stęskniona i cała we
łzach, a kiedy dzwoni, nie odbierasz. Świetnie, gratuluję.
– Nie pomagasz mi.
– Tym razem tylko ty możesz sobie pomóc, uparta przyjaciółko.
Sam schował telefon do kieszeni, mrucząc pod nosem przekleństwo.
– Idiota – rzucił wściekle. Przez ostatnie dni myślał tylko o Annie, o tym, jak podle się
zachował i co powiedział. Oddałby wszystko, by cofnąć czas, cofnąć słowa, które ją zraniły. Jak,
do diabła, mógł powiedzieć coś tak głupiego? Przecież doskonale wiedział, że nie była z nim dla
pieniędzy. Utwierdził się w tym, gdy zobaczył, ile wysiłku i serca włożyła w swoją pracę. Za
każdym razem, gdy ją całował, czuł wzajemność, głębokie zaangażowanie i ekscytację. A teraz
wszystko przepadło. Anna nie chciała mieć z nim do czynienia, skoro nie odebrała telefonu.
Zresztą wcale się temu nie dziwił. Była dumna, uparta i miała swoją godność. Niech to szlag!
Nalał sobie szkockiej do pełna i usiadł na sofie, opierając łokcie na kolanach. Choinka
prezentowała się pięknie, ozdobiona dużymi bombkami i światłami, a z głośników sączyły się
nastrojowe dźwięki muzyki jazzowej. Byłoby idealnie, pomyślał, gdyby tylko Anna tu była.
Boże, jeśli tak ma wyglądać jego życie, że będzie popijał szkocką w samotności, to…
– Siedzisz w ciemności? – usłyszał wesoły głos młodszego brata. – To zły znak.
– Nie siedzę w ciemności – zaprotestował, mało przekonująco. – Choinka się świeci.
– Jasne – mruknął Garret, sięgnął po butelkę piwa z salonowego barku i zajął miejsce
obok brata. – To co? Powiesz mi, co cię gryzie?
– Nic mnie nie gryzie.
– Przecież nie jestem ślepy. Jesteś jakiś inny. Oczywiście, jak zawsze podły – próbował
żartować. – Ale coś się zmieniło.
To rzadkie zjawisko, pomyślał Sam. Jego młodszy braciszek zauważył, że coś się dzieje.
Potrafił dostrzec to, co Sam chciał ukryć. Może to znak, że Garret dorośleje? Zrozumiał, że
przyszedł czas, by wyznać bratu prawdę. Zakochał się w Annie i nie potrafił już bez niej żyć.
Długo nie dopuszczał do siebie tej myśli, ale teraz, gdy sam przed sobą się przyznał, poczuł się
lepiej. Popatrzył na brata z rzadką w takich momentach tkliwością i uznał, że musi zaryzykować
i powiedzieć mu o wszystkim.
– Właściwie – zaczął powoli, odstawiając szklaneczkę szkockiej na stolik. Wstał
z miejsca, odwrócił się w stronę Garetta i patrząc mu prosto w oczy, powiedział: – Jest coś,
o czym powinieneś wiedzieć. Mam nadzieję, że przyjmiesz to spokojnie.
Garret momentalnie zbladł, słysząc powagę w głosie brata.
– Chyba nie jesteś chory, prawda? Wszystko w porządku?
– No jasne – roześmiał się i uświadomił sobie, że śmiał się po raz pierwszy od rozstania
z Anną. – Nic z tych rzeczy, nie martw się. Chodzi o coś innego. Pamiętasz, jak powiedziałem ci,
żebyś zerwał z Anną Cameron?
– Chciałeś powiedzieć, kiedy zmusiłeś mnie, bym rzucił „łowczynię fortun”? Tak,
pamiętam doskonale.
– Widzisz, ona wcale nie jest „łowczynią fortun”, jak początkowo myślałem.
Garret zmarszczył brwi.
– Interesujące. Z tego, co pamiętam, mówiłem ci to wielokrotnie.
– Wiem, wiem. Sprawy trochę się zmieniły. Zamierzałem ją dla ciebie odzyskać.
– Co takiego? – Garret aż podskoczył na sofie. – Zaraz, zaraz…
– Zamierzałem – powtórzył wyraźnie. – Posłuchaj, nie planowałem tego i nie wiem, jak to
się stało, ale zakochałem się w niej.
Zamilkł, patrząc wyczekująco na brata.
– Dzięki Bogu – zawołał Garret.
– Słucham?
– Wcale nie chciałem jej odzyskiwać.
Sam poczuł się zdezorientowany. Był pewien, że brat żywi do Anny szczere uczucia.
– A ja myślałem…
– Zatem to cię gryzło przez cały czas? – zapytał, podnosząc się z miejsca. Był równie
wysoki jak Sam, choć nie tak dobrze zbudowany.
– Tak, właściwie tak.
– Wyluzuj, braciszku – oświadczył i klepnął brata po ramieniu. – Skończyłem z Anną. To
znaczy, od samego początku wiedziałem, że jest uczciwa i nie leci na pieniądze, ale
zrozumiałem, że to nie jest dziewczyna dla mnie. Wkurzało mnie to, że mówiłeś mi, co mam
robić, a czego nie, zupełnie jakbym miał dwanaście lat – uśmiechnął się tajemniczo, puszczając
oko. – Cieszę się ze względu na ciebie, Sam. Pasujesz do niej lepiej niż ja kiedykolwiek. To miła
i fajna dziewczyna, ale jak dla mnie zbyt staroświecka.
– Staroświecka? – żachnął się. – Powinienem cię sprać za to, że naopowiadałeś jej jakichś
głupot. Czy ja ci mówiłem, że jest niedojrzała?
Garret z niewinną miną rozłożył szeroko ręce.
– No co? Przecież nie mogłem jej powiedzieć, że to mnie tak ładnie określiłeś.
Sam pokręcił głową z dezaprobatą, ale nagle zalała go fala miłości do młodszego brata.
Miał nadzieję, że kiedyś odnajdzie swoją drogę w życiu. A czy on odnajdzie drogę do serca
Anny?
– No dobra, stary, wyjaśniłeś mi wszystko, ale nadal nie wyglądasz na szczególnie
ucieszonego. Co jest?
– Powiedzmy, że sprawy między mną a Anną nie układają się najlepiej.
– Rozumiem. To dlatego siedzisz tu sam i słuchasz jakichś smętnych piosenek. Nic się nie
martw, masz teraz mnie. Napijmy się jeszcze, najpierw ty mi się wyżalisz, a potem ja opowiem ci
o boskiej snowbordzistce, którą poznałem w Aspen.
– O, a jak jej na imię?
– Shania. Jest naprawdę cudowna, niezwykła, utalentowana. Ma w sobie to coś. Za dwa
dni lecimy do Genewy.
Sam przyciągnął do siebie brata szorstkim gestem i uścisnął serdecznie.
– Nie jestem już o ciebie niespokojny. Myślę, że w taki czy inny sposób odnajdziesz
swoje miejsce w życiu.
– Dzięki, Sam. Zobaczysz, poradzę sobie. A teraz opowiedz mi o Annie i wspólnie
zastanowimy się, co zrobić, żebyś ją odzyskał.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Święta się skończyły, a do sylwestra został zaledwie jeden dzień. Anna w skupieniu
pracowała nad kolejnym zleceniem. Mateo Corzino, właściciel najlepszej włoskiej restauracji na
północnym wybrzeżu Kalifornii, poprosił, by ozdobiła ściany w lokalu. Zażyczył sobie widok
sycylijskiej zatoki z łodziami rybackimi, kolorowym piaskiem i regionalnymi domami
o rdzawych dachach. Pomysł bardzo jej się spodobał. Ponieważ zlecenie było duże, wszystko
wskazywało na to, że będzie zajęta przez kilka tygodni. Cieszyła się, bo lubiła, jak pod jej dłońmi
powstawało coś pięknego i unikalnego. Gdyby tylko potrafiła skupić się na pracy i posklejać
jakoś złamane serce. Nad Crystal Bay zbierały się ciężkie, sztormowe chmury, idealnie wpisujące
się w nastrój, jaki towarzyszył jej od tygodnia.
Może jej ojciec miał rację? Może nowy rok przyniesie rozwiązanie problemów?
W każdym razie z każdym dniem, powinno być jej łatwiej pogodzić się ze stratą Sama,
a przynajmniej taką miała nadzieję.
– Od teraz koniec – powiedziała na głos, stanowczo. – Skoncentruję się wyłącznie na
pracy i nie będę dłużej o nim rozmyślała.
Brzmiało wspaniale. Przynajmniej w teorii, bo obraz Sama nie opuszczał jej myśli ani na
chwilę. Był z nią, kiedy zasypiała i kiedy się budziła. Nie chciała martwić ojca, więc dużo energii
zużywała na odgrywanie roli zadowolonej z życia dziewczyny.
– Hej, Anno, jak leci?
Podskoczyła jak oparzona, mało nie wypuszczając z ręki pędzla.
– Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć.
– To ja przepraszam. Zamyśliłam się tak mocno, że nawet nie usłyszałam, kiedy
wszedłeś.
Mateo popatrzył na ścianę, którą zdobił zarys sycylijskiego krajobrazu.
– To wygląda jak żywe – stwierdził z podziwem. – Nie mam pojęcia, jak to robisz.
Anna uśmiechnęła się, przyjemnie połechtana komplementem.
– A ja nie wiem, jak robisz ten niewiarygodnie pyszny sos, więc jesteśmy kwita.
– Skoro o tym mowa, chyba lepiej będzie, jak wrócę do kuchni, zanim coś przypalę. Jeśli
będziesz czegokolwiek potrzebowała, wystarczy, że zawołasz. Restauracja będzie zamknięta do
obiadu, więc nikt ci nie będzie przeszkadzał.
– Dzięki, Mateo – odparła, odprowadzając go wzrokiem. Zza drzwi kuchni dobiegało
gaworzenie jego dziecka i radosny śmiech żony.
Nagle poczuła się bardzo samotna i jeszcze bardziej nieszczęśliwa. Z ciężkim
westchnieniem wróciła do mieszania farb. Pracowała przez kolejne dwie godziny bez
wytchnienia jak w transie. W pewnym momencie usłyszała energiczne pukanie. Na początku nie
zareagowała, przekonana, że dobija się jakiś klient, ale kiedy pukanie przybrało na sile,
zniecierpliwiona odłożyła pędzel do puszki i podeszła do przeszklonych, wejściowych drzwi,
otwierając je na oścież.
– Clarissa? O co chodzi? Coś się stało? – Anna wciągnęła macochę do środka,
zauważając, że jej oczy były czerwone, a po policzkach płynęły łzy. – Coś z tatą?
– Nie – wydukała Clarissa, pociągając nosem.
Westchnienie ulgi wyrwało się z piersi Anny. Była przekonana, że ojciec miał co
najmniej zawał.
– To co się stało, dlaczego płaczesz? – dopytywała się, choć domyślała się, że chodzi
o przedsiębiorstwo. A więc koniec. Dzieło życia jej ojca jest stracone.
Poprowadziła macochę do stolika i zmusiła, by usiadła na krześle. Cierpliwie czekała, aż
Clarissa, się uspokoi.
– Płaczę ze szczęścia – wyrzuciła z siebie. – To takie wspaniałe… Niezwykłe… Nie
spodziewałam się…
Anna nic nie rozumiała z tego bełkotu. Czyżby Clarissa straciła rozum z rozpaczy?
– Przyjechałam tu, by ci przekazać dobre wieści. Wiem, jak martwiłaś się o ojca, więc
powinnaś wiedzieć… Dziękuję ci, kochanie. Nie wiem, jak tego dokonałaś, ale dziękuję.
– O czym ty mówisz? – Anna powoli traciła cierpliwość. – Za co mi dziękujesz? Uspokój
się wreszcie i mów!
Clarissa otarła chusteczką oczy i roześmiała się promiennie.
– Nie wiesz? Ty nie wiesz? Byłam pewna, że za tym stoisz, z drugiej jednak strony…
– Clarisso, wiesz, że cię kocham, ale jeśli zaraz mi nie powiesz, o co chodzi, to…
– Oczywiście, oczywiście, już mówię. – Złapała pasierbicę za rękę w uroczystym geście.
– Sam Hale skontaktował się wczoraj z twoim ojcem i… jego firma podpisała ekskluzywny
kontrakt z naszą!
Znów zalała się łzami, jednocześnie śmiejąc się doniośle.
– Rozumiesz, co to znaczy? Firma twojego ojca jest uratowana. Co za ulga! Co za
szczęście! Musiałam tu przyjść i podziękować ci za to, co zrobiłaś.
– Sam zadzwonił do ojca?
Anna wciąż nie mogła do siebie dojść. Ta wiadomość była niewiarygodna, zaskakująca,
cudowna! Sam pomógł jej ojcu. Miała wrażenie, jakby wstępowały w nią nowe siły.
– Tak, zadzwonił. Mieli spotkanie dziś rano i w obecności prawnika spisali umowę.
Nawet nie wiesz, jaka to radość patrzeć na szczęście twojego ojca.
– Dlaczego Sam to zrobił?
– Nie wiem, kochanie. Myślałam, że ty za tym stoisz – odparła, ocierając z policzka łzę.
Anna sięgnęła po torebkę wiszącą na oparciu krzesła.
– Muszę lecieć. Powiedz Mateo, że niedługo wrócę, dobrze? – zawołała do Clarissy.
– Jedziesz do Sama?
– Tak. – Musiała się dowiedzieć, dlaczego jej pomógł.
– To świetnie. Nie spiesz się, wyjaśnię wszystko Mateo. Tylko wróć do domu na kolację.
Twój ojciec będzie chciał wypić toast za ten wspaniały kontrakt.
– Na pewno przyjadę – odparła i spontanicznie ucałowała Clarissę w policzek.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Sam stał w swoim domowym biurze, zapatrzony w pierzaste fale oceanu, stworzone
z pasją i niewątpliwym talentem przez Annę. Tak bardzo za nią tęsknił, a tylko to mu pozostało.
Malowidło na ścianie imitujące widok z okna. Powinien się czymś zająć, odwrócić uwagę od
niechcianych myśli, zapomnieć…
– Wiedziałam, że cię tu znajdę.
Zza pleców dobiegł go ciepły, aksamitny głos. Należał do niej. Do kobiety, za którą
tęsknił, której rozpaczliwie potrzebował.
Odwrócił się i spojrzał jej w oczy. Ubrana była w ciemne spodnie i luźną, białą koszulę.
Jeszcze nigdy nie wydawała mu się tak piękna i pociągająca. Pragnął jej każdym nerwem swego
ciała.
– Masz farbę na policzku – powiedział z czułością, pieszcząc wzrokiem jej twarz.
– Pracowałam – wyjaśniła szybko. – Wiem, co zrobiłeś.
– I co w związku z tym?
– I chciałabym wiedzieć dlaczego?
– Wiesz dlaczego – odparł krótko. Po spotkaniu z Dave’em Cameronem wiedział, że
prędzej czy później zobaczy Annę, ale nie był pewien, jak zareaguje. Była dumną kobietą,
między innymi dlatego się w niej zakochał.
– Nie wiem. Nie rozumiem twojego zachowania. Powiedz mi, dlaczego pomogłeś
mojemu ojcu.
– Bo cię kocham! Nie odbierałaś ode mnie telefonu, wiedziałem, że nie chcesz mnie
widzieć, więc to był jedyny sposób, by ci to udowodnić.
– Sam…
– To nie wszystko – przerwał jej, podchodząc bliżej. – Twój ojciec jest dobrym
człowiekiem i kontrakt z nim przysłuży się nam obydwu, ale głównym motorem moich działań
byłaś ty. Zrobiłem to z twojego powodu. Zrobiłem to dla ciebie.
Ponieważ milczała, dodał szybko:
– Niczego od ciebie nie oczekuję. Nie jesteś mi nic winna. Do diaska, nie oczekuję nawet,
że uwierzysz, że cię kocham, ale to prawda.
Gdy w dalszym ciągu nie odpowiadała, nie wytrzymał i chwycił ją za ręce.
– Zrobię dla ciebie wszystko, Anno. Wybacz mi.
Wtedy przywarła do niego całym ciałem, oplatając ramionami szyję.
– Sam, kocham cię. Tak bardzo cię kocham.
– Boże – wyszeptał i przywarł wargami do jej warg. Całował ją długo, zachłannie,
namiętnie, jakby nie mógł się nią nacieszyć.
– To, co zrobiłeś dla mojego ojca – zaczęła, próbując zaczerpnąć tchu. – Nie musiałeś.
Nie oczekiwałam tego.
– Wiem – odparł i pocałował ją drugi raz. Potem trzeci. – Zrobiłem to, żeby cię
uszczęśliwić.
– Ty mnie uszczęśliwiasz, Sam. Tylko ty.
– Cieszę się, bo musisz wiedzieć, że nie pozwolę ci odejść. Już nigdy nie chcę być sam,
bez ciebie.
– Nigdy – powtórzyła, całując go w usta.
– Czy wiesz, że dziś przyszedłem tu po raz pierwszy, odkąd się rozstaliśmy? Nie mogłem
patrzeć na to malowidło, nie myśląc o tobie. Nie mogłem patrzeć na węża, bo przypominał mi, że
byłem tak głupi i pozwoliłem ci odejść.
– Zamaluję tego węża – zaproponowała, głaszcząc ciepły policzek Sama.
– Nie, powinien zostać, żebym nie zapomniał.
– O czym?
– Jak byłem bliski utraty ciebie. Już nigdy do tego nie dopuszczę.
Uśmiechnęła się przez łzy, wzruszona i uszczęśliwiona.
– Wyjdziesz za mnie?
– Tak. – Nie musiała się nawet zastanowić nad odpowiedzią. Pytać siebie samej, czy jest
pewna. Sam był jej mężczyzną. Należał do niej od pierwszej chwili. – Tak, wyjdę za ciebie.
Uniósł jeden kącik ust w uśmiechu, który tak bardzo kochała.
– Właśnie taką odpowiedź chciałem usłyszeć.
Jego ręce wtargnęły pod bluzkę w poszukiwaniu piersi. Anna poczuła przyjemne
łaskotanie w dole brzucha i już miała poddać się pieszczotom, gdy nagle przypomniała sobie
o niedokończonej pracy u Mateo.
– Och, nie mogę teraz. Muszę wracać, wyszłam tylko na chwilę.
Sam pocałował ją, ale po chwili cofnął się.
– W porządku. Mamy całą noc, by świętować.
Wtedy przypomniała sobie także o obietnicy złożonej Clarissie.
– Och, nie gniewaj się, ale dziś powinnam być w domu. Tata koniecznie chciał świętować
ocalenie firmy. Przyjdziesz, dobrze? Będziemy mogli ogłosić radosną nowinę.
– Kolacja z twoją rodziną? Niech tak będzie. I tak miałem porozmawiać z twoim ojcem,
ale potem jesteś moja.
– Oczywiście. – Nie mogła się już doczekać. Pragnęła tylko znów zatonąć w jego
ramionach, słuchać, jak mówi, że ją kocha.
– Po kolacji wrócimy do mnie, usiądziemy pod choinką z butelką wina i rozpakujemy
prezenty.
– Rozpakujemy prezenty?
Przyciągnął ją do siebie i patrząc w oczy, zaczął powoli, na próbę odpinać guziki koszuli.
– Ach, to masz na myśli – zaśmiała się, podekscytowana. – Świetny pomysł. To będzie
nasza tradycja.
– Widzę, że się rozumiemy. – Mrugnął do niej łobuzersko. – Chodź, odwiozę cię do
Mateo. Nie chcę, żebyś zmokła.
Anna wspięła się na palce i uścisnęła go mocno.
– Deszcz? Jaki deszcz? Ja widzę jedynie błękitne niebo i tęczę.
Sam oplótł ją ramionami, delektując się szczęściem, które wypełniło ich oboje.
– Szczęśliwego Nowego Roku, Anno.
– Szczęśliwego Nowego Roku, Sam.
Sandra Hyatt
Powrót do rezydencji
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Gwar radosnej paplaniny i beztroskich chichotów niespodziewanie ustał. W salonie
słychać było jedynie dźwięczny baryton Binga Crosby’ego, który rzewnie wyśpiewywał stary
szlagier Będę w domu na święta, oraz trzask drew w kominku.
Meg Elliot, skonsternowana nagłą ciszą, odwróciła się powoli, uważając, by nie zniszczyć
piramidy tarteletek ułożonych misternie na srebrnej tacy, którą trzymała w dłoniach, i stanęła
twarzą w twarz z obcym mężczyzną. Gwoli ścisłości: twarzą w klatkę piersiową. Musiała wysoko
zadrzeć głowę, by zobaczyć, kim jest nieznajomy. Miał ciemne faliste włosy, gładkie ogolone
policzki i opaloną skórę. Zbyt opaloną, jak na tę porę roku, w zaśnieżonym Lake Tahoe. Z całą
pewnością nie była to typowa opalenizna narciarza. Największy niepokój wzbudzały zaś jego
oczy. Wyjątkowo jasne, przeszywające, zimne. Znała te oczy, ale nie znała mężczyzny.
W przeciągu ostatnich kilku miesięcy spotykała wielu ludzi, więc miała prawo nie pamiętać tej
twarzy. Problem polegał na tym, że takiego mężczyzny, wyjątkowo przystojnego,
nietuzinkowego, imponującego, na pewno by nie zapomniała.
Jak się tu dostał? Przecież Cezar, stróżujący pies, alarmował głośnym szczekaniem, gdy
ktokolwiek, nawet ktoś z przyjaciół, wchodził do domu. Zdała sobie sprawę, że jej goście
obserwują ją w napięciu i czekają. Na co, u licha? Kim jest ten człowiek? Patrzył na nią bez
słowa, a po chwili uniósł głowę i skupił wzrok na okazałym, kryształowym żyrandolu
przyozdobionym jemiołą. Meg bezskutecznie przeszukiwała archiwa pamięci, by zidentyfikować
nieznajomego. Mężczyzna ponownie zwrócił się do niej, wziął tacę z jej rąk i odstawił na
przyozdobiony świątecznie stół za jej plecami. Uśmiechnął się lekko, jakby znajomo. Wtedy
pojawił się jakiś przebłysk wspomnienia.
– Luke? – wyszeptała.
Z uśmiechem i spokojem obserwował jej zaskoczoną minę. Obiema dłońmi ujął jej twarz.
– Cześć, kochanie. Wróciłem – powiedział miękko i pochylił nisko głowę. Meg, zbyt
zaskoczona, by zareagować, poczuła na swoich ustach ciepłe wargi. W jego pocałunku był głód
i chęć dominacji.
Nie potrafiła zareagować. Nie mogła pozwolić sobie na to, by zareagować.
Mężczyzna wsunął palce w jej włosy, we władczym geście, ale po chwili gwałtowny
pocałunek złagodniał, stał się czuły i delikatny. Z zakamarków pamięci wyłowiła niejasne
wspomnienie. Tylko raz ją całował. Pamiętała smak oszołomienia i cudownej obietnicy. Tak,
obietnicy, którą potem złożył. Kiedy zaczęła odwzajemniać pocałunek, on nagle oderwał od niej
usta i cofnął się, jak gdyby to ona była inicjatorką, a on musiał zachować dystans, by nie doszło
do tego ponownie.
Jak przez mgłę usłyszała radosny aplauz za plecami. W sekundę wróciła do
rzeczywistości, do stanu tu i teraz. Jej goście, głównie członkowie komitetów charytatywnych,
byli świadkami interesującego przedstawienia. Miała ochotę zapaść się pod ziemię.
– Nie przedstawisz mnie, kochanie? Rozpoznaję tylko kilka znajomych twarzy.
– Proszę o uwagę. – Z jej gardła wydobył się zachrypnięty głos, który sprawił, że
mężczyzna uśmiechnął się drapieżnie. – To Luke Maitland. Mój mąż.
To, co działo się później, rozpłynęło się niczym niewyraźna plama: uściski, gratulacje,
wypowiadane półgłosem uwagi, aż wreszcie stwierdzenia, że Meg z pewnością będzie chciała
teraz zostać sama ze swoim mężem, po jego niespodziewanym powrocie. Nie minęło kilka minut,
jak stali w pustym salonie. Jego salonie. Taca ze smakołykami w dalszym ciągu prezentowała się
jak efektowna królowa na okrągłym stoliczku, Bing Crosby wciąż wyśpiewywał zalety świąt
Bożego Narodzenia, ale nic już nie było takie samo. Te oczy… Jak to się stało, że nie rozpoznała
go od razu?
Przestępując z nogi nad nogę, postanowiła przełamać krępujące milczenie.
– Wyglądasz… lepiej.
Kiedy widziała go ostatnim razem, leżał, blady i nieogolony, na prowizorycznym łóżku,
na indonezyjskiej wyspie. Teraz ani trochę nie przypominał tamtego wymizerowanego pacjenta,
który syczał z bólu, ilekroć próbował podnieść głowę. To dlatego ten pełen wigoru, przystojny,
umięśniony mężczyzna wydał jej się zupełnie obcy. To dlatego Cezar nie zaalarmował jej
szczekaniem. Pan wrócił do domu.
– Rozczarowana? – spytał cicho.
– Nie! Jak możesz w ogóle coś takiego sugerować? To dobrze, że masz się lepiej. Nie
wiedziałam, gdzie jesteś. Nie mogłam cię znaleźć. Już myślałam, że nie żyjesz.
– No właśnie. Może wcale nie wyszłabyś na tym źle – stwierdził, rozglądając się
znacząco po salonie.
Meg nie była pewna, czy mówi to, by jej dokuczyć, czy też stwierdza niezaprzeczalny
fakt. Kiedyś spędzili ze sobą tylko kilka dni, ale miała wrażenie, że między nią a jej cierpiącym
i chorym pacjentem wytworzyła się więź. Pomimo bólu potrafił sprawić, że się śmiała i zawsze
patrzył na nią ciepło i serdecznie. Mężczyzna, którego pamiętała, nie miał nic wspólnego z tym,
który pojawił się na przyjęciu – zimnym, podejrzliwym i pełnym rezerwy.
– To nieprawda – powiedziała spokojnie. – Nigdy nie życzyłam ci źle i twoja śmierć
wcale by mnie nie ucieszyła.
– Nie wyglądało na to, byś jakoś szczególnie cierpiała z powodu mojej nieobecności.
Przyjęcie, goście, świąteczne ozdoby. Masz mój dom. Niedługo przekonasz się, że jest jeszcze
dużo więcej do otrzymania.
Wtedy, gdy leżał, wyczerpany gorączką na łóżku, opowiadał jej, jak bardzo chce
przekazać swój rodzinny dom komuś, kto doceni jego piękno. Kiedy za niego wychodziła za
mąż, nie miała pojęcia, że „rodzinny dom” jest w rzeczywistości luksusową posiadłością,
położoną na obrzeżach Lake Tahoe, z basenem, siłownią, salą posiedzeń i biblioteką pełną
cennych woluminów. Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo zamożny jest jej poślubiony
w nietypowych okolicznościach mąż.
Podeszła do kominka, patrząc przez chwilę w płomienie pożerające drewno.
– Nie masz prawa tak tu po prostu przychodzić…
– Nie miałem prawa przyjść do własnego domu?
Odwróciła się gwałtownie w jego stronę.
– Przychodzić tu – kontynuowała – i oskarżać mnie o… O co właściwie mnie oskarżasz?
– O nic – odparł pozbawionym emocji głosem, tym samym potwierdzając zgłaszane pod
jej adresem, niesprecyzowane pretensje.
– Luke, to był twój pomysł. Praktycznie zażądałeś, żebym za ciebie wyszła. Byłeś
zdesperowany, pamiętasz?
– Pamiętam doskonale.
– Groziłeś, że jeśli ja za ciebie nie wyjdę, oświadczysz się pierwszej lepszej kobiecie,
która wejdzie do sali. Mówiłeś, że wyświadczę ci w ten sposób przysługę.
Teraz wydawało jej się to czystym absurdem. Jaką korzyść mógłby mieć przystojny
milioner stojący na czele jednej z największych instytucji charytatywnych na świece
z poślubienia jej, zwykłej, przeciętnej dziewczyny, prostej pielęgniarki.
Luke podszedł do kominka, oparł dłoń na wystającym gzymsie i zapatrzył się
w płomienie. Uśmiech pojawił się na jego wargach i natychmiast zgasł, jakby go cieszył
i jednocześnie martwił powrót do domu. Meg sama nie wiedząc, co z sobą począć, odeszła na
bok, w stronę drzwi. Potrzebowała przestrzeni, powietrza, oddechu. Pragnęła pójść do swojej
sypialni i spokojnie przemyśleć wydarzenia z dzisiejszego wieczoru. Powrót Luke’a wszystko
zmieniał.
– Pewnie jesteś zmęczony. – Nie miała pojęcia, skąd przyjechał ani jak długo trwała
podróż, ale było już późno, a jego oczy zdradzały chęć odpoczynku, więc zaryzykowała. –
Możemy porozmawiać jutro. Teraz nie jest najlepszy czas na poważne dyskusje.
Luke natychmiast podszedł do niej, zastawiając wyjście.
– Masz rację, jestem zmęczony. – Popatrzył na nią, okręcając sobie wokół palca jeden
z kosmyków włosów wijących się wokół jej twarzy. – Nasze łóżko jest pościelone?
Meg oniemiała.
– Jak to „nasze”?
Na pewno żartował albo poddawał ją jakiejś próbie. Przecież ich ślub był jedynie umową,
niczym więcej. Umową, która miała wygasnąć z chwilą, gdy powróci do domu.
– Nie rób takiej miny, jakbym zamierzał cię zjeść. Czerpiesz duże korzyści z bycia moją
żoną, więc to chyba normalne, że ja również chcę mieć jakąś korzyść z bycia twoim mężem.
Odepchnęła jego rękę i cofnęła się przestraszona.
– Już skorzystałeś na tym małżeństwie – odparła, zadzierając dumnie głowę. – Dzięki
mnie nie wprowadził się do tego domu twój brat.
– Przyrodni brat – skorygował odruchowo. – Nie taką korzyść miałem na myśli.
– Owszem, miałeś, kiedy się ze mną żeniłeś. Zależało ci tylko na tym, by Jason nie
przejął domu. To dlatego oświadczyłeś się nieznajomej dziewczynie.
– Nieznajomej dziewczynie o najdelikatniejszych dłoniach. – Meg znieruchomiała. – To
te dłonie mnie pielęgnowały i sprawiły, że mniej bolało. Pamiętasz? Nie odstępowałaś mojego
łóżka na krok.
Nagła zmiana w jego głosie, pewien rodzaj czułości, z jaką na nią patrzył, wprawił ją
w zakłopotanie i zachwyt jednocześnie. Poczuła się niepewnie. Nie wiedziała, czego może się
spodziewać po tym dominującym mężczyźnie.
– Masz mi wiele do wyjaśnienia. – Chrząknęła, próbując sprowadzić rozmowę na
bezpieczne tory. – Gdzie się podziewałeś? Dlaczego wcześniej nie dałeś znaku życia? Mogłeś
zadzwonić! Nie wiedziałam, co się dzieje, ludzie pytali, a ja…
– Już zaczynasz mnie dręczyć? – ziewnął, demonstrując zmęczenie.
– Chyba mam prawo zadawać pytania.
– Ja też mam kilka pytań do ciebie.
– To zrozumiałe. Proponuję, żebyśmy poszli spać, a rano spokojnie sobie porozmawiamy.
Skrzydło dla gości jest po tej stronie – dodała, wskazując prawy korytarz.
Roześmiał się głośno, jak gdyby usłyszał wyśmienity żart.
– Wiem, gdzie jest skrzydło dla gości. Nie rozumiem tylko, jak możesz proponować mi
gościnny pokój w moim własnym domu.
– Przepraszam, ale ja zajęłam twoją sypialnię. Wiem, nie powinnam była tego robić. Rano
pozbieram swoje rzeczy, a póki co proponuję ci gościnny pokój.
Przez te kilka samotnych miesięcy, jakie tu spędziła, często wyobrażała sobie, jak będzie
wyglądał powrót Luke’a do domu. Z całą pewnością nie spodziewała się, że jego pojawienie się
już na zawsze zburzy jej spokój.
Luke nie odrywał wzroku od błękitnych oczu żony. Dawniej nie musiał namawiać żadnej
kobiety, żeby zechciała pójść z nim do łóżka. Co prawda ostatnio wyszedł z wprawy, ale miał
nadzieję, że Meg przynajmniej rozważy jego propozycję, a tymczasem wydawała się wręcz
przerażona. Już za długo żył w celibacie.
Leżąc w szpitalu marzył o tej kobiecie. Wiele z tych marzeń było produktem delirium.
Wiele, ale nie wszystkie. Pozostałe wynikały ze starego jak świat pożądania. Wciąż jednak nie
był pewien, czy słabość do Meg jest czymś głębokim i trwałym, czy też efektem zbiegu
okoliczności. Uczucie pacjenta do pielęgniarki nie było niczym nowym. Był chory, słaby,
samotny i w obcym kraju, a ona taka śliczna i opiekuńcza dawała mu nadzieję, że wszystko
dobrze się skończy.
Kim była kobieta, którą poślubił? Nie miał pojęcia. Co za ironia. Całe życie trzymał ludzi
na dystans, a teraz miał żonę, którą ledwie znał.
Wyciągnął dłoń, aby raz jeszcze dotknąć jej włosów, ale powstrzymała go, chwyciwszy
za nadgarstek.
– Boisz się mnie, Meg?
Czuł jej zapach. Delikatny, kwiatowy, rozpraszający.
– A powinnam? – Puściła jego rękę.
– A jak myślisz?
Sam nie wiedział, dlaczego ją prowokuje. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin
przespał może dwie czy trzy. Marzył, by się położyć, wszystko jedno gdzie, i zamknąć oczy.
Wrócił do domu, bez specjalnych oczekiwań, i wcale nie zamierzał na dzień dobry zaogniać
relacji z dziewczyną, która po prostu spełniła jego życzenie.
– Myślę, że nie.
– Jesteś pewna? – dopytywał się dwuznacznie.
– Myślę, że z jakichś perwersyjnych powodów chcesz, żebym się ciebie bała. Mężczyzna,
którego poznałam w szpitalu był inny, miły i dobry.
– Do tego słaby, chory, z gorączką czterdzieści stopni – stwierdził prześmiewczo. –
Dziewczyno, nie byłem sobą.
– Pewne rzeczy się nie zmieniają.
– A inne zmieniają się zupełnie, pani Maitland.
Dziwne. Nagle zrozumiał, że naprawdę ma żonę, choć przysięgał sobie, że nigdy nie
weźmie na siebie takiego ciężaru. To dlatego rozpadł się jego poprzedni związek.
– Nie jestem panią Maitland – zaprotestowała gwałtownie. – Nigdy nie przyjęłam twojego
nazwiska. To nie byłoby w porządku.
Nie był pewien, czy poczuł ulgę, czy też rozczarowanie.
– Nazwiska nie przyjęłaś. Tylko mój dom, moje pieniądze, moje życie.
– Daj spokój. Sam tego chciałeś, a teraz zaczepiasz mnie bez powodu. Idź spać.
– To chodź ze mną. – Tak naprawdę nie miał siły już na nic poza snem, ale ona o tym nie
wiedziała. – Tak długo spałem zupełnie sam.
– Luke… – Wypowiedziała jego imię z frustracją i zniecierpliwieniem.
– Wtedy, w szpitalu, zwracałaś się do mnie innym tonem. – Pamiętał, jak tkliwie mówiła
do niego, przekonana, że zasnął. Ale nawet gdy był przytomny, jej głos był pewien czułości
i ciepła. – Marzyłem, że znów zwrócisz się do mnie jak dawniej.
– Najpierw moje dłonie, teraz głos. Czy jest jeszcze jakaś część ciała, o której marzysz?
Luke uśmiechnął się tajemniczo.
– Nie chcesz tego wiedzieć.
ROZDZIAŁ DRUGI
Luke przebudził się w szerokim, miękkim łóżku. Otworzył oczy i rozejrzał się wokoło.
Miniaturowa, pięknie przystrojona choinka stała na toaletce. Święta?
Wróciły niejasne, mgliste wspomnienia z poprzedniej nocy. Wrócił do domu, zmęczony
jak nigdy, spotkał w nim Meg, kobietę, którą poślubił w desperacji i gniewie. Pamiętał także
jemiołę zawieszoną na kryształowym żyrandolu i donośny stukot obcasów, gdy Meg uciekała
przed nim na piętro.
Odrzucił na bok ciepłą jeszcze pościel, podszedł do okna i gwałtownym ruchem rozsunął
ciężkie zielone kotary. Jakże marzył o tej chwili. Były momenty, gdy naprawdę się bał, że nie
uda mu się wyzdrowieć i wrócić. Za oknem rozciągał się wspaniały widok na rozległe jezioro
i majaczące się na horyzoncie góry. Ciężkie, stalowoszare chmury zwiastujące opady śniegu
wisiały nisko nad ziemią, nie dając jednak najmniejszej wskazówki co do pory dnia.
Wykrzywił usta w lekkim grymasie, rozciągając ramię, które jeszcze nie tak dawno
stałoby się przyczyną jego śmierci. Lekkie, wydawałoby się niegroźne zranienie, w gorącym
i wilgotnym klimacie rozwinęło się w infekcję. Jak się okazało – bardzo groźną infekcję, a na
wyspach Indonezji nie tak łatwo było o antybiotyk, którego potrzebował. Pojechał tam tylko po
to, by wypełnić prośbę zmarłej przed rokiem matki. Wiele razy nalegała, żeby przyjrzał się
z bliska pracom w założonej przez nią fundacji charytatywnej, której filie działały w wielu
odległych miejscach. Wizyta na wyspach Indonezji pomogła mu odkryć dwulicowość jego
przyrodniego brata, więc nie żałował tej podróży, pomimo że o mało nie przypłacił jej życiem.
Poza tym spotkał tam Meg, poślubił ją, a teraz miał się z nią rozwieść. Jego żona… Meg
Maitland, nie, nie, jakoś inaczej. Meg…? Nawet nie pamiętał jej nazwiska.
Lepiej będzie, jeśli wezmę prysznic, zamiast stać tu i rozmyślać, nie wiadomo o czym,
pomyślał.
Piętnaście minut później zszedł do kuchni w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. Na
szczęście spiżarnia okazała się świetnie zaopatrzona, co musiało być niewątpliwie zasługą jego
żony. Słysząc kroki, odwrócił się za siebie, stając oko w oko z Meg. Miała na sobie ciemne,
dopasowane dżinsy i miękki czerwony sweter. Wyglądała ślicznie i tak niewinnie, jak gdyby
wciąż jeszcze wierzyła w Świętego Mikołaja. Pozory mogły jednak mylić. Miał wiele pytań
i zamierzał jeszcze tego samego dnia uzyskać na nie odpowiedź. Poprzedniej nocy nie zachował
się, jak powinien, czego teraz żałował. Ale nie zamierzał przepraszać za tamten pocałunek. To
mogła być jedyna i niepowtarzalna okazja, więc skorzystał. Niedługo Meg zniknie z jego domu
i życia. Uzgodnili, że jeśli uda mu się przeżyć, przeprowadzą rozwód.
– Jeśli chcesz podam ci obiad – zaproponowała.
– Obiad? Zwykle zaczynam dzień od śniadania.
Uśmiechnęła się łagodnie.
– Po południu zwykle podaje się obiad.
Pamiętał ten uśmiech. Pamiętał, jak często i łatwo igrał na jej twarzy, jak wówczas lśniły
jej oczy, przypominając mu błękit jeziora z rodzinnych stron, za którymi tęsknił, rzucając się
w gorączce na posłaniu w prowizorycznym szpitalu. Kiedy pojawiała się przy łóżku, jej delikatny
nieśmiały uśmiech działał znieczulająco na wszelkie dolegliwości.
– Chyba żartujesz! Jest już tak późno?
Trudno mu było w to uwierzyć. Oczywiście, był wczorajszej nocy wykończony, ale…
Rozejrzał się po kuchni w poszukiwaniu zegara ściennego. Wskazówki pokazywały godzinę
pierwszą czterdzieści.
– Musiałeś być bardzo zmęczony – stwierdziła usprawiedliwiającym tonem.
Pokiwał głową w zamyśleniu.
– Usiądź, zrobię ci kanapkę.
Czyżby próbowała go zmiękczyć? Oczarować? Ująć dobrocią, wyświadczając mu
przysługę w jego domu? W jego życiu? Miała w tym jakiś cel?
Najwyraźniej mimowolnie na jego wargach pojawił się cyniczny uśmiech, bo przewróciła
oczami i zawołała zniecierpliwiona:
– Na litość boską, siadaj wreszcie i nie rób takiej miny. Spokojnie, nie zamierzam cię
otruć i nie oczekuję niczego w zamian. Proponuję ci tylko kanapkę. Wyglądasz co prawda dużo
lepiej niż w Indonezji i lepiej niż wczoraj wieczorem, ale i tak, jeśli mam być szczera, daleko ci
do stanu idealnego.
Luke uśmiechnął się, tym razem szczerze, i zajął wysoki stołek przy blacie barowym.
W milczeniu obserwował, jak Meg biega po kuchni, otwierając i zamykając lodówkę i szafki. Nie
pytała, co lubi albo czego nie jada, i bardzo dobrze, bo było mu wszystko jedno. Był głodny jak
wilk. Jeszcze nigdy żadna kobieta nie krzątała się po jego kuchni. Nie był pewien, czy mu się to
podoba, czy też nie. Przyglądał się jej delikatnym długim placom, cienkim przegubom rąk,
wdzięcznym ruchom. Po chwili wahania stwierdził, że jej obecność tutaj wcale nie jest taka zła.
– Dziękuję – powiedział, gdy postawiła przed nim talerz.
Ta prosta kurtuazja zaskoczyła ją. Nie należał do szczególnie czarujących mężczyzn ani
wczorajszej nocy, ani tego ranka.
– Dziękuję – powtórzył, gdy obok talerza z kanapkami postawiła kubek gorącej czarnej
kawy.
Na krótką chwilę ich spojrzenia skrzyżowały się i w tym momencie oboje mieli wrażenie,
że pojawiła się wątła nić porozumienia.
– Nie ma za co – odparła nonszalancko. – Na zdrowie. Wciąż pijesz czarną, prawda?
Obserwował, jak podchodzi do radia, aby znaleźć stację nadającą kolędy. Włosy miała
rozpuszczone, więc gęste pukle spływały na plecy i ramiona. Dopiero teraz miał okazję
zobaczyć, jakie są długie i piękne. W Indonezji, z praktycznych względów, nosiła je spięte
i schowane pod czepkiem. Zeszłej nocy też były lekko splecione na karku, choć wiele krótkich
kosmyków wiło się przy twarzy i szyi. Przypomniał sobie, jakie były miękkie i przyjemne
w dotyku. Bzdura, żachnął się w duchu. Włosy jak włosy. Nie chciał wiedzieć, jakie są. Co go to
obchodziło? Jedyne, czego chciał, to by jego życie wróciło do normy. A to wykluczało
posiadanie żony.
Meg również zrobiła sobie kawę i oplatając kubek palcami, usiadła po drugiej stronie
stołu.
– Byłeś głodny? – bardziej stwierdziła, niż zapytała, gdy w kilka minut opróżnił talerz.
– Bardzo – potwierdził. – Tęskniłem za takim jedzeniem.
– Mogę zrobić jeszcze albo podać ci owoce.
– Meg, to jest mój dom, sam się mogę obsłużyć.
– To powiedz mi… – zaczęli jednocześnie.
– Ty pierwszy – pospieszyła Meg.
– Dobrze. Chciałbym wiedzieć, jak spędziłaś trzy ostatnie miesiące.
– Zwyczajnie. Opuściłam wyspę i przyjechałam tutaj. Zajęło mi trochę czasu, by
przekonać Marka o prawdziwości moich słów. Nie wierzył nawet w list podpisany twoją ręką,
twierdząc, że mogłeś zostać do tego zmuszony. Dopiero historyjka o domku na drzewie
przesądziła sprawę. Powiedział, że nigdy nie opowiedziałbyś tego nikomu, komu byś nie ufał,
nawet gdyby celowano do ciebie z pistoletu.
– Jesteś teraz jedyną osobą poza mną i Markiem, która zna tę historię.
– Mam usta zamknięte na siedem pieczęci. Mark był wspaniały. Wszystko załatwił
i wytłumaczył twoim znajomym moją obecność tutaj. Wyobraź sobie, że nikt się nie zdziwił, bo
wiedzieli, jak bardzo chronisz swoją prywatność, i że nie jesteś zbyt wylewny.
Luke zasępił się. Miły, pomocny, inteligentny Mark. Gdyby nie wrócił, pewnie jeszcze
bardziej zbliżyliby się do siebie. Byłaby z nich ładna para. Ta myśl go drażniła.
– Chcesz się przejść? – Musiał wyjść na zewnątrz, poruszać się.
Niepotrzebnie się zdenerwował. Powinien pamiętać, kto jest jego prawdziwym
przyjacielem. Nie miał ich wielu, ale z całą pewnością Mark się do nich zaliczał. A co z Meg?
Chciał jej zaufać, ale, na Boga, przecież w ogóle jej nie znał, jeśli nie liczyć tych kilku dni
w Indonezji, gdy i tak przez większość czasu leżał albo nieprzytomny, albo zmęczony i obolały.
Właściwie dlaczego za niego wyszła? Z autentycznej dobroci i litości nad umierającym czy też
miała w tym jakiś interes?
– Oczywiście, z chęcią się przejdę – odparła, podążając za nim do drzwi.
Otworzył dwuskrzydłową szafę w holu, ciekawy, czy jeszcze wisi tam jego stara kurtka.
Wisiała. Na tym samym wieszaku co zawsze. Nie pozbyła się jego rzeczy. Zajęła sypialnię, ale to
była jedyna zmiana, jaką wprowadziła w jego domu, nie licząc choinki w salonie.
– Jason cię nie niepokoił? – spytał, gdy szybkim krokiem szli w stronę bramy wjazdowej.
Był przekonany, że przyrodni brat nie tracił czasu. Jak mógł się tak co do niego pomylić?
Meg zawahała się.
– To zależy, co przez to rozumiesz – zaczęła ostrożnie.
– Czyli jednak nie dał ci spokoju?
– Bardzo często tu przychodził. Z początku był bardzo podejrzliwy, wręcz wrogi.
Nieustannie wypytywał o nasze relacje, małżeństwo. Chyba nie bardzo wierzył w nasz ślub.
Może był zły, że nie mógł uczestniczyć w ceremonii? O, Cesar!
W ich stronę biegł wielki kudłaty pies, poszczekując wesoło. Dopadł do nich, dopraszając
się uwagi i rytualnego głaskania. Meg przykucnęła przy nim, a ten natychmiast przewrócił się na
grzbiet, sugerując, że pieszczoty będą mile widziane. Luke stwierdził, że wierny towarzysz
wszystkich jego pieszych wędrówek miał zwykle więcej godności, ale z rozbawieniem
przyglądał się, jak Meg głaszcze ciepły brzuch zwierzęcia. Znów zwrócił uwagę na jej piękne,
delikatne dłonie. Przez chwilę wyobraził sobie te dłonie na swoim ciele… Nie, nie powinien
o tym myśleć.
– Z tego, co mówił Jason – kontynuowała Meg – wywnioskowałam, że nie jestem w typie
kobiet, z jakimi zazwyczaj się umawiałeś.
– Oczywiście, że nie. Jesteś niższa. – Meg ledwie sięgała mu do brody. Ostatnią kobietą,
z jaką się spotykał, była Melinda, olśniewająca modelka.
– Poznałam twoją poprzednią dziewczynę.
– Naprawdę? – Nie wydawał się poruszony tą informacją.
– Zjawiła się tu pewnego dnia, a kilka minut później przyjechał też Jason. Powiedział jej,
że jestem twoją żoną, choć przypuszczam, że jakieś plotki musiały dotrzeć do niej już wcześniej.
W każdym razie Jason przedstawił mi ją jako twoją byłą dziewczynę.
– Powiedziała coś?
– Nie, po prostu uśmiechnęła się.
– To dobrze. – Melinda zerwała z nim na kilka miesięcy przed jego wyjazdem do
Indonezji. Nie miała powodu być zmartwiona.
– To nie był wesoły uśmiech – przypomniała sobie Meg.
– Ach tak?
– Wiem, że to nie moja sprawa, ale dlaczego się rozstaliście?
Zawahał się na moment, jakby wstydził się prawdy.
– Bo nie chciałem się żenić – stwierdził krótko.
– To by tłumaczyło ten „niewesoły uśmiech”.
– Tak przypuszczam.
– Ona jest bardzo piękna.
Luke nie mógł zaprzeczyć. Żaden mężczyzna nie przeszedł obok Melindy obojętnie,
a jednak bardziej pociągająca wydała mu się Meg, która może nie miała takiego doświadczenia
w eksponowaniu swojej urody, ale za to było w niej coś szczególnego, jakaś tajemnica, ciepło,
subtelność, pewien rodzaj nieśmiałości.
– Może powinieneś jej powiedzieć, dlaczego się ze mną ożeniłeś – podsunęła cicho.
– Pomyślę o tym. – Nie rozumiał, dlaczego Meg mogło na tym zależeć, nie miała w tym
żadnego interesu. Wydawała mu się jednak szczera i niewinna. – Ile ty właściwie masz lat?
– Dwadzieścia osiem.
Prawie dziesięć lat młodsza od niego. Dzieliły ich różnica wieku i spojrzenie na świat. On
miał dość cyniczne podejście do życia, ona zaś sprawiała wrażenie dziewczyny spontanicznej
i szlachetnej. Pewnie dlatego wydawała mu się tak interesująca.
– Ja zobaczyłam datę twoich urodzin na akcie małżeństwa.
Ten kawałek papieru łączył ich od kilku miesięcy. Musiał jak najszybciej przeprowadzić
rozwód, bo choć prawie się nie znali i zawarli ślub w szczególnych okolicznościach, to jednak
Meg w świetle prawa była jego żoną. Co za absurdalna sytuacja.
– Jaki mamy dzień? – spytał, gdy schodzili w stronę jeziora.
– Sobota.
Umówił się z Markiem na poniedziałek. Musiał z nim omówić kwestię Jasona. Nie mógł
się doczekać, żeby dobrać mu się do skóry.
– Mówiłaś mi, że mój przyrodni brat był na początku nieufny, podejrzliwy, a potem?
– Potem… coś się zmieniło. Zaakceptował nasze małżeństwo, stał się miły, oferował
pomoc. Wciąż jednak zadawał pytania. Gdzie jesteś, dlaczego ze mną nie wróciłeś? Mówiłam
tak, jak radziłeś, że zostałeś na wyspie w związku z działalnością dobroczynną, że doglądasz
tamtejszego ośrodka i wrócisz za kilka miesięcy.
– Przyjęłaś jego pomoc? – spytał ostro.
– Co masz na myśli?
– Po prostu, czy przyjęłaś jego pomoc. Proste pytanie.
– Ale zadałeś je takim tonem, jakbyś mnie o coś oskarżał.
– O nic cię nie oskarżam. Jednak różnie można rozumieć propozycję pomocy, jaką
oferuje Jason.
– Och, daj spokój. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego tak go nienawidzisz. Może jest
trochę odpychający, ale nie miał łatwego życia.
Nie tak jak ty. Aluzja była aż nadto wyraźna. Właśnie w taki sposób Jason wzbudzał
w nim poczucie winy, robiąc z siebie ofiarę okrutnego ojca, ich wspólnego ojca, który nigdy go
nie uznał. Luke czuł się winny i szczerze współczuł bratu, dlatego dał mu dom, pracę, pieniądze.
I wtedy Jason pięknie „podziękował” za pomoc, ohydnie szantażując jego matkę. Straszył, że
upubliczni pikantne tajemnice z życia jej zmarłego męża. Gdyby to zrobił, ucierpiałaby nie tylko
reputacja i pamięć ich ojca, ale także wizerunek instytucji charytatywnej, a ta dla jego matki była
całym życiem.
Luke nie zapoznał nigdy Meg ze szczegółami, czego teraz żałował. Wyglądało na to, że
Jason bardzo przekonująco odgrywał rolę pokrzywdzonego przez los człowieka. Pewnie po jego
śmierci zrobiłby wszystko, by ją uwieść, poślubić i tym samym dobrać się do pieniędzy
Maitlandów.
– Przyjęłaś jego pomoc czy nie? I co miałaś na myśli, mówiąc „odpychający”?
Sama myśl, że kręcił się wokół Meg, była już wystarczająco „odpychająca”. Jason nie
wiedział, czym są zasady moralne i przyzwoitość.
– Cóż, nie wydawał mi się do końca szczery, ale próbował być użyteczny – odparła,
wsuwając dłonie głęboko w kieszenie kurtki. – Mówił, gdzie są dobre sklepy i restauracje. Tego
typu rzeczy. Ale to Mark zaproponował, żeby wynająć prywatnego oficera śledczego. Musiałam
cię przecież odnaleźć.
– Szukałaś mnie?
– Oczywiście, ale śledczy wrócił z niczym. Wtedy sama pojechałam, jak tylko wyrobiłam
wizę.
– Na wyspę?
– Tak. Gdzie ty byłeś? Gdzie się wszyscy podziali?
Musiała opuścić wyspę, bo sytuacja robiła się coraz gorsza. Z dnia na dzień szerzyły się
przemoc i chaos. Próbowała się kłócić, że musi zostać przy mężu, ale przedstawiciele lokalnych
władz przekonali ją, że zaopiekują się nim do czasu, aż przybędzie samolot, by ewakuować jego
i innych rannych do najbliższego szpitala na leczenie. Wioska znajdowała się w pierścieniu
konfliktu i pozostanie na miejscu groziło śmiercią.
– Nie wiem dlaczego, ale samolot nigdy po nas nie przyleciał. Zostaliśmy jeszcze jeden
dzień, a kiedy walki zaczęły się nasilać, po prostu uciekliśmy z wioski, a potem z wyspy. Zajęło
nam to jednak sporu czasu.
– To by się zgadzało – przyznała po chwili. – Nikt, z kim rozmawiałam, nie wiedział, co
się stało, gdzie jesteś. Bałam się, że doszło do najgorszego.
Szła w milczeniu, wyraźnie przygaszona. A Luke, choć wcześniej uważał, że powinien
wobec niej zachować większy dystans, nieoczekiwanie wyciągnął ramię i przyciągnął ją bliżej.
Przyszłość ich na zawsze rozdzieli, ale łączyła ich przeszłość, której nikt poza nimi nie mógłby
zrozumieć. I dlatego chciał ją pocieszyć, tak jak przyjaciela. Wciąż miał wiele pytań, ale teraz nie
uważał, żeby to była odpowiednia chwila.
Resztę pętli wokół jeziora przeszli w milczeniu. Wciąż obejmował ją ramieniem, a ona
nie próbowała się wyrwać. Pamiętał, jak się nim opiekowała, była przy nim dzień i noc,
spokojna, odważna, opanowana. I wyjątkowa. Nigdy wcześniej nie spotkał takiej dziewczyny.
Dopiero kiedy wracali do domu, zauważył, że posiadłość przystrojona jest świątecznymi
dekoracjami. Na świerkach przed domem błyszczały srebrne i złote bombki. W ciągu ośmiu lat,
które tu spędził, ani razu tego nie zrobił. Nawet czasami myślał o tym, by postawić w domu
choinkę, ale wtedy musiałby także kupić bombki i inne świąteczne ozdoby, a jakoś nigdy się nie
składało.
– Dokąd pójdziesz? Masz gdzie mieszkać? – spytał bez owijania w bawełnę. Przecież nie
mogła tu zostać, bo niby w jakim charakterze? Żony? Sytuacja była jasna: on wraca, ona
odchodzi.
– Jeśli by to nie był problem, to czy mogłabym zostać do poniedziałku? Dopóki mój
samochód nie wróci od mechanika?
Zatrzymał się, pociągając ją za rękaw.
– Oczywiście, że możesz zostać. – Spodziewał się, że nie odejdzie przed upływem
miesiąca, a teraz myśl, że zniknie z jego życia, napawała go niezrozumiałym smutkiem. Przecież
powinien lepiej poznać swoją żonę, zanim się z nią rozwiedzie. – Zostań, jak długo zechcesz.
– Dziękuję bardzo – odparła ciepło. – Wystarczy, że będę mogła przeczekać do
poniedziałku.
Łagodnie, ale stanowczo odrzuciła jego wspaniałomyślną ofertę. Czy nie tego chciał? Nie
to miał na myśli, gdy życzył sobie, by jego życie wróciło do normy?
Popatrzył na nią z ukosa, zatrzymując dłużej wzrok na wargach. Miała najsłodsze usta,
jakie widział, stworzone do całowania. Ciekawe, jakby zareagowała, gdyby znów ją pocałował.
Bez jemioły, bez świadków, bez pośpiechu. Doskonale pamiętał ich pierwszy raz, na wyspie.
Urzędnik, zaraz po tym jak udzielił im ślubu, zostawił ich samych. Zapadała ciemność i Meg jak
zwykle usiadła przy jego łóżku. Trzymała go za rękę i opowiadała zabawne historie ze swojego
dzieciństwa, by choć trochę go rozerwać. Leżał z zamkniętymi oczami, a jej ciepły, melodyjny
głos, przynosił mu ulgę, pomagał zapomnieć o bólu. Wtedy zapytał, czy ma kogoś, jednocześnie
zdając sobie sprawę, że powinien był zainteresować się tym wcześniej, zanim przymusił ją do
ślubu. Odparła, że niedawno rozstała się z chłopakiem, i aby zapomnieć o złamanym sercu,
zaangażowała się w wolontariat i przyjechała do Indonezji. Próbowała żartować, gdy mówiła
o swoim szczęściu do nieodpowiednich mężczyzn, ale wyczuwał, że wcale nie było jej do
śmiechu. Gdy otworzył oczy, zobaczył na jej policzku łzę. Wydała mu się krucha i bezbronna,
mimo że świetnie radziła sobie jako pielęgniarka i to na obcym, niebezpiecznym terenie.
– To nasza noc poślubna – wychrypiał, próbując uchwycić jej wzrok. – Chodź do mnie.
I zrobiła to. Podniosła się z krzesła i usiadła na łóżku, tuż przy nim.
– Bliżej – nalegał.
Pochyliła się nad nim, a wtedy delikatnie otarł z jej policzka łzę, położył dłoń na karku,
przyciągnął ja i pocałował w usta, powoli, namiętnie, rozkosznie. Nie odczuwał wcale bólu i był
pewien, że właśnie umarł i poszedł do nieba.
– Nieźle, jak na kogoś, kto jeszcze niedawno stał nad grobem – zażartowała, cofając się
nieznacznie.
– Poczekaj, aż dojdę do siebie. Sprawię, że zapomnisz o wszystkich swoich smutkach.
– Obiecujesz?
– Jeśli tego chcesz.
Popatrzyła mu w oczy badawczo, chcąc się przekonać, czy żartuje, czy też mówi
poważnie.
– W takim razie wracaj szybko do zdrowia.
– Teraz mam dodatkową motywację.
Wtedy po raz ostatni byli sami. Następnego dnia Meg opuściła wyspę łodzią, która
zaopatrywała okoliczne wioski w zapasy żywności.
Był pewien, że gdyby nie był chory, nie skończyłoby się na jednym pocałunku. Teraz już
nic mu nie dolegało. Zatrzymał się i objął ją ramieniem, dając wyraźnie do zrozumienia, jakie są
jego intencje. W jej spojrzeniu wyczytał niepokój, ale również ciekawość i niecierpliwość.
Wtedy Cezar zawarczał głośno. Meg zesztywniała i odwróciła się za siebie.
– Miałeś gościa.
Patrzyli w milczeniu, jak czerwona corvetta opuszcza podjazd. Luke zaklął bezgłośnie
A ten tu czego chciał?! Nienawidził Jasona za to, co zrobił jego matce, i nie mógł znieść myśli,
że ten łajdak kręcił się wokół Meg. Zrobiłby wszystko, żeby się go pozbyć ze swojego życia.
– Chodźmy już, robi się zimno – rzekł obojętnym tonem, choć jeszcze przed chwilą
zamierzał dać upust swojej namiętności. Cudowna bliskość i porozumienie, jakie odczuwali,
nagle zniknęły. Miał wrażenie, że Meg przegląda mu się z ukosa, próbując zrozumieć przyczyny
jego niechęci do brata. Widział w jej oczach rozczarowanie, jakby raziło ją takie obcesowe
zachowanie wobec członków rodziny.
– Nie zrozumiesz tego – mruknął, gdy weszli do domu. Zamknął za sobą drzwi i wziął od
niej kurtkę, by powiesić w szafie.
– I nie muszę. Rodzinne stosunki potrafią być skomplikowane. To nie moja sprawa. Nic
mi do tego.
– Przecież jesteś moją żoną.
– Tylko na papierze – uściśliła.
– Ale jednak – nalegał, choć sam nie wiedział dlaczego. Może po prostu chciał, żeby
zrozumiała, dlaczego nie znosił przyrodniego brata. Nie mógł znieść myśli, że mogłaby go źle
osądzić. Nie ona.
– Daj spokój, przecież nie możesz się doczekać, żeby się ze mną rozwieść. Już pewnie
rozpocząłeś procedurę.
– Nie zrobiłem tego.
– Ale zrobisz, przecież dlatego umówiłeś się z Markiem na poniedziałek, prawda?
Nie mógł zaprzeczyć. Między innymi dlatego. W pierwszej kolejności jednak zamierzał
najpierw rozprawić się z Jasonem.
– Chyba mi nie powiesz, że tobie nie zależy na szybkim rozwodzie?
– Oczywiście, że mi zależy – odparła bez zastanowienia. – I dlatego twój brat to nie moja
sprawa. Nie powinnam się mieszać do twoich prywatnych spraw. I tak już niepotrzebnie się
wmieszałam.
– W jaki sposób?
– Zamieszkałam w twoim domu, poznałam twoich przyjaciół. Niektórzy z nich stali się
także moimi przyjaciółmi.
Skinął głową, zachęcając, by mówiła dalej.
– Wiesz, że Julie odeszła od męża? A Sally i Kurt oczekują drugiego dziecka. Obiecałam,
że pomogę przy małym, gdy pójdzie do szpitala, i potem, gdy wróci. Nie planowałam
nawiązywać głębszych relacji z twoimi przyjaciółmi. Po prostu tak wyszło.
Luke zrozumiał, że w Meg nie było cienia fałszu i wyrachowania. Zrozumiał, że
ofiarność, dobroć i altruizm są nieodłączną częścią jej charakteru. Była gotowa spieszyć
z pomocą każdemu, kto tego potrzebował, tak jak wtedy, gdy opiekowała się nim na wyspie.
Zapragnął dotknąć jej gładkiego policzka, poczuć ciepło warg. Wstrząsnęła nim fala pożądania.
ROZDZIAŁ TRZECI
Meg cofnęła się, uciekając przed gorącym spojrzeniem Luke’a, swojego męża, którego
w ogóle nie znała, a który sprawiał, że myślała o rzeczach, o których nie powinna myśleć.
– Cieszę się, że znalazłaś tu przyjaciół, że nie byłaś sama – odparł po tak długim
milczeniu, że już sądziła, że w żaden sposób nie skomentuje jej słów.
W jego głosie dźwięczała jakaś przyjemna miękkość, delikatność, o której nie wiedziała,
co myśleć. Nie chciała go polubić. Nie w ten szczególny, wysublimowany sposób, który
zdecydowanie wykraczał poza przyziemną namiętność. Luke był niesamowicie pociągający
i z pewnością oddziaływał na większość kobiet, na nią też. Przed tym jednak potrafiła się bronić,
zapanować nad iskrą, którą rozpalał w jej ciele, ilekroć na nią patrzył albo gdy jej dotykał. Dużo
bardziej niebezpieczna była bliskość emocjonalna, pewien rodzaj duchowego porozumienia,
stanowiącego główny składnik przyjaźni i miłości.
Zgodziła się wyjść za niego za mąż dlatego, że groziła mu śmierć, a on nie chciał, by
cokolwiek odziedziczył Jason. Była gotowa spełnić ostatnią prośbę umierającego. Luke jednak
przeżył. Stał teraz przed nią, pełen wigoru i siły z dziwnym, zagadkowym uśmiechem.
– Cieszę się jednak, że nasi przyjaciele mają na tyle rozumu, by trzymać się od nas
z daleka teraz, kiedy wróciłem. Jedyne, czego potrzebuję, to cisza i spokój.
Meg przypomniała sobie wczorajszy wieczór, gdy zastał ją w salonie pełnym gości.
– Pokaż mi cały dom – zaproponował.
– Niczego nie zmieniałam. Nie potrzebujesz mnie, by obejrzeć własny dom.
– Urządziłaś przyjęcie, a to już zmiana.
– Ach, mówisz o wczorajszym wieczorze? To nie było żadne huczne przyjęcie, tylko
ostatnie spotkanie komitetu.
– Udekorowałaś dom świątecznymi ozdobami – mówił dalej, nie drążąc tematu komitetu.
– To też zmiana. Większa nawet, niż przypuszczasz. Zwykle nie obchodzę świąt.
Zabrzmiało to bardzo smutno. Meg nie potrafiła sobie wyobrazić, jak można nie
celebrować tego pięknego zwyczaju. Uwielbiała ubierać choinkę, rozwieszać girlandy związane
czerwoną wstążką i słuchać kolęd.
– Dekoracje można w każdej chwili usunąć. To nie jest jakaś trwała zmiana.
– Pamiętasz naszą obietnicę? – spytał nagle, zmieniając temat.
Popatrzyła mu w oczy, nieco zbita z tropu.
– Że będziemy się kochać i szanować? W zdrowiu i w chorobie? I że pomogę ci pozbawić
twojego brata praw do spadku?
Uśmiech pojawił się na jego wargach i zaraz zgasł.
– Wiesz dobrze, o czym mówię. Miałem na myśli inną obietnicę.
Czyli nie zapomniał. Wtedy, gdy pocałował ją pierwszy raz, przysiągł, że jak dojdzie do
siebie, sprawi, że ona zapomni o wszystkich kłopotach. Ale przecież to były żarty.
– To były inne okoliczności. Byłeś chory, obolały. Mówiliśmy sobie pewne rzeczy tylko
dlatego, żeby jakoś przetrwać, ale teraz nie mają już znaczenia.
– To prawda, zmieniły się okoliczności, ale obietnica jest obietnicą.
Zadrżała lekko pod wpływem jego spojrzenia.
– Czasami myślę, że to właśnie ta obietnica trzymała mnie przy życiu. – Meg nie była
pewna, czy mówi do niej, czy sam do siebie. – Walczyłem, choć powinienem był umrzeć,
czekając tyle dni na antybiotyki.
– Jeśli ci to pomogło, to cieszę się – uśmiechnęła się nerwowo, niepewnie, bojąc się
kierunku, w jakim zmierzała rozmowa.
– Myślałaś o tym kiedyś? A może szybko o mnie zapomniałaś?
Zignorowała pierwsze pytanie, odpowiadając tylko na drugie.
– Nie zapomniałam o tobie.
Podszedł bliżej i wziął ją za prawą rękę. Na serdecznym palcu błyszczała obrączka.
Wcześniej zachwycał się jej dłońmi, ale dopiero teraz zauważył, że nosiła biżuterię.
– Nasza ślubna obrączka? – domyślił się.
Meg kiwnęła głową, czując przyjemne ciepło jego ręki.
– Musiałam jakąś mieć. Sam rozumiesz, ludzie pytali. Nie chciałam iść do jubilera, więc
kupiłam ją przez internet.
– I to ich przekonało? – spytał z powątpiewaniem, dotykając palcem prostej, cienkiej,
złotej obrączki. – Ja bym wybrał coś droższego.
– Ważne jest to, co symbolizuje, a nie, ile kosztowała. Powiedziałam twoim przyjaciołom,
że zażyczyłam sobie właśnie taką skromną obrączkę. Poza tym nie chciałam zbyt wiele
wydawać.
– Sama za nią zapłaciłaś?
– Oczywiście. – Próbowała uwolnić rękę, ale trzymał mocno. – Nie była droga.
– A nie pytano, gdzie masz zaręczynowy pierścionek?
– Powiedziałam, że nie znaleźliśmy odpowiedniego i że postanowiliśmy poczekać
z wyborem, aż wrócisz do domu – odparła, nareszcie uwalniając dłoń.
– Co jeszcze mieliśmy robić po moim powrocie?
Zawahała się lekko, ale dzielnie mówiła dalej.
– Ludzie pytali o miesiąc miodowy.
A teraz zamiast tego będzie rozwód, pomyślała nie bez poczucia humoru.
– Ach tak. I co mówiłaś? Dokąd mielibyśmy jechać?
– Powiedziałam, że ty chciałeś do St. Moritz albo do Paryża, ale ja wolałam Wyspę
Wielkanocną.
– I doszliśmy do kompromisu?
Meg uśmiechnęła się lekko.
– Hm… nie. Wybraliśmy Wyspę Wielkanocną, bo ty już byłeś w Paryżu i St. Moritz, a na
Wyspie Wielkanocnej nie było żadne z nas. Poza tym obydwoje chcemy zobaczyć kamienne
posągi.
– Rzeczywiście, to musiałoby być niesamowite doświadczenie. Co nie znaczy, że właśnie
tam zabrałbym swoją żonę. Wolałbym coś dużo bardziej ekskluzywnego.
– Nie było cię przy mnie, a ja musiałam wymyśleć jakąś ciekawą historię dla twoich
przyjaciół, żeby uwiarygodnić nasz związek. W każdym razie spodobało im się to, że uległeś
mojej prośbie. Powiedzieli, że jestem inna od kobiet, z jakimi się do tej pory spotykałeś. Że może
dzięki mnie zrozumiesz, co jest naprawdę ważne w życiu i nauczysz się przyjmować i dawać
miłość.
– Wszyscy moi znajomi tak powiedzieli czy tylko Sally, która myśli, że zdobycie
dyplomu z psychiatrii uczyniło z niej drugiego Carla Junga?
– No, właściwie to głównie Sally – przyznała spolegliwie.
Luke parsknął śmiechem.
– Cała Sally. No dobrze, to kiedy jedziemy zobaczyć te posągi? Nie mogę się już
doczekać.
– To nie jest śmieszne – zaprotestowała z wyrzutem, choć i jej udzielił się pogodny
nastrój. – Kiedy decydowałam się odgrywać rolę twojej żony, nie zdawałam sobie sprawy, że to
będzie takie trudne. Myślałam, że po prostu przyjadę tu i… właściwie nie wiem, co myślałam.
A potem zaczęli pojawiać się ludzie, zadawać pytania i musiałam im coś powiedzieć.
– Jestem pewien, że poradziłaś sobie najlepiej, jak umiałaś.
– A ty, co byś im powiedział?
– Że to nie ich cholerna sprawa.
– Nie można tak mówić do swoich przyjaciół.
– Prawdziwy przyjaciel nie obraziłby się.
– Być może, ale to nie w moim stylu.
– Zdążyłem się przekonać. Jesteś taka, jaką cię zapamiętałem z wyspy, miła i taktowna.
– Mam wrażenie, że upłynęło już tyle czasu od tamtych dni, i że my też nie jesteśmy tacy
jak wtedy.
– Spójrz na mnie, Meg – rozkazał miękko. Powoli, z wahaniem uniosła wysoko głowę, by
spojrzeć mu w oczy. Nie musiał nic mówić. Wiedziała, co może się stać. – Chciałbym cię
pocałować.
Uśmiechnęła się z zakłopotaniem.
– To nie jest najlepszy pomysł.
Gdyby to zrobił, odwzajemniłaby pocałunek, a wtedy dowiedziałby się, jak bardzo go
pragnie. Miała czas, by odwrócić się i odejść, ale nie zrobiła tego, jakby stopy przyrosły jej do
podłogi.
Luke wziął ją za rękę, przytulił wargi do wnętrza dłoni, ucałował palce. Meg wstrzymała
oddech. Ciepło przyjemnym prądem rozeszło się po całym ciele. Działając jakby na przekór
rozsądkowi, dotknęła jego policzka, mocno zarysowanej brody, zdradzającej siłę i upór. Nie
opierała się, kiedy Luke ujął jej twarz w dłonie i pochylił się nad nią. Z początku całował ją
z wyjątkową delikatnością, czule muskając wargi. Stopniowo pocałunek zmieniał charakter,
stawał się coraz bardziej namiętny, pożądliwy, cudowny.
Meg przywarła do niego, obejmując ramionami w pasie. Zapomniała już, dlaczego
jeszcze przed chwilą uważała, że to nie najlepszy pomysł, i po prostu upajała się wyjątkową
chwilą.
Nie było przeszłości ani przyszłości. Istniało tylko tu i teraz, jego usta i język, cudowne
dłonie, gorący oddech. Miała wrażenie, że unosi się ponad ziemią, przepełniona uczuciem
szczęścia i ekscytacji.
– Nadal uważasz, że był to niedobry pomysł? – wyszeptał chrapliwie. – Ja uważam, że
jeden z lepszych, o ile nie najlepszy, jaki miałem.
Nic mądrego nie przychodziło jej do głowy, więc milczała. Luke przesunął dłonie z jej
twarzy na ramiona i dalej w dół, w poszukiwaniu rąk. Chwycił je mocno, a wtedy zrozumiała, że
znalazła się w poważnych tarapatach, bo jedyne, o czym była w stanie myśleć, to kolejny
pocałunek. Chciała więcej, dużo więcej.
Nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Pierwszą reakcją Meg było rozczarowanie, ale po
chwili, gdy wrócił zdrowy rozsądek, poczuła ulgę. Taki pocałunek otwierał drogę do sytuacji, na
jaką nie mogli sobie pozwolić, nie bez olbrzymich komplikacji, jakby mało ich było dotychczas.
Wpatrywała się w drzwi z rosnącym napięciem, co Luke natychmiast zauważył.
– Nie otwieraj. Nie ma nas dla nikogo – powiedział przyciszonym głosem.
Meg wiedziała, że nie może zlekceważyć czekających pod drzwiami gości.
– Musimy otworzyć.
– Wiesz, kto to?
Meg zerknęła na zegarek na ręce.
– Może. – Byli punktualni, nawet trochę przed czasem.
– Ktoś do ciebie?
– Niezupełnie – odparła wymijająco.
– Ktokolwiek to jest, odeślij go. Dziś nie mam ochoty na towarzystwo.
– Nie mogę tego zrobić.
– Dlaczego?
Po raz drugi rozległ się dźwięk dzwonka.
– Bo to chyba firma cateringowa.
– Możesz mi wyjaśnić, co tu robią?
– Chcieliby wejść do środka. – Jej głos brzmiał uprzejmie i niewinnie.
– Meg? – Spojrzenie Luke’a z całą pewnością nie było uprzejme.
– Mają przygotować kolację na dzisiejszy wieczór.
Po kolejnym dzwonku usłyszeli niecierpliwe pukanie do drzwi.
– Otwórz, a potem będzie lepiej, jeśli wytłumaczysz mi, dla kogo ta kolacja.
Meg wpuściła do środka kilkuosobową grupę cateringową i zaprowadziła ich do kuchni,
która na jeden wieczór miała się stać ich warsztatem pracy. Potem wróciła do przedpokoju, gdzie
Luke całował ją jak szalony, ale jego już nie było. W pierwszej chwili chciała go poszukać, ale
uznała, że będą mieli jeszcze okazję, by porozmawiać, a póki co powinna zająć się czymś równie
ważnym.
Wróciła do swojej – jego – sypialni, wyciągnęła z szafy dużą czarną walizkę i rozłożyła
na łóżku. Po kolei odsuwała szuflady, gdzie leżały ubrania poukładane w równą kostkę. Lubiła
porządek. Dzięki temu nigdy nie miała problemu ze znalezieniem jakiejś rzeczy.
– Co robisz?
Usłyszawszy za plecami męski głos, drgnęła przestraszona.
– Pakuję się.
– Naprawdę? Nigdy bym się nie domyślił – prychnął.
– Uzgodniliśmy, że wyprowadzę się, jak tylko wrócisz do domu.
– Owszem, ale przecież umówiliśmy się na poniedziałek, kiedy odbierzesz samochód
z warsztatu.
Luke przeszedł szybkim krokiem przez pokój i stanął przy olbrzymim oknie, z którego
rozciągał się wspaniały widok na jezioro i górskie szczyty. Oparł się plecami o parapet
i westchnął głośno, jakby był zmęczony albo zniecierpliwiony.
– Czego się boisz?
– Niczego.
– A ja się boję. Ciebie.
Zamurowało ją.
– Nie sądzę. Przecież jesteś na swoim terytorium, a ja nie jestem taka groźna.
– Przeraża mnie to – zaczął, odwracając się do niej tyłem – co czuję, gdy na ciebie patrzę
i gdy ty patrzysz na mnie.
Słowa te przeszyły ją na wskroś, wypełniając nierozsądną nadzieją, dziką radością
i jednocześnie smutkiem.
– Naprawdę uważasz, że jest się czego bać? – spytała.
– Nie wiem.
Ona też tego nie wiedziała. Za to była pewna, że powinna jak najszybciej wynieść się
z jego sypialni. Wróciła do pakowania, układając na samym spodzie bluzki i sukienki, wsuwając
między szczeliny intymne części garderoby. Z natury praktyczna i skromna, miała jednak słabość
do eleganckiej, nawet seksownej bielizny.
Luke podszedł do komody, częściowo wypełnionej jej rzeczami. W odsuniętej szufladzie
spostrzegł perfumy, szkatułkę na biżuterię, świeczkę zapachową i…
– Nie dotykaj tego – zawołała nerwowo.
Odwrócił się do niej, trzymając w dłoni fotografię.
– O tym mówisz?
– Tak.
– A dlaczego?
Miała takie spojrzenie, jakby chciała wyrwać mu zdjęcie z dłoni i przegonić z pokoju, ale
odparła spokojnie:
– Chciałam powiedzieć, że… właściwie możesz je sobie wziąć, a nawet wyrzucić, jeśli
chcesz.
Uniósł pytająco brwi.
– Kiedy wróciłam na wyspę, pokazywałam to zdjęcie ludziom, żeby cię odnaleźć –
wyjaśniła. – Teraz już go nie potrzebuję.
Fotografia przedstawiała ich oboje: Luke’a, siedzącego na łóżku, patrzącego prosto
w obiektyw, i ją stojącą obok z wyrytym na twarzy niepokojem. Ich ślubne zdjęcie. Nawet nie
pamiętała, dlaczego schowała je do szuflady.
Luke odłożył fotografię na miejsce, zamiast tego wziął do ręki mały, przezroczysty
flakonik, odkręcił korek i powąchał, przymykając powieki.
– Cała ty – skwitował, zaciągając się mocno. – Słodycz i kwiatowa delikatność.
Meg uśmiechnęła się, ale nie powiedziała ani słowa.
– No dobrze, widzę, że nie masz ochoty o nas rozmawiać, więc może chociaż wyjaśnisz
mi, skąd ta ekipa cateringowa w kuchni. I żadnych wymijających odpowiedzi, tylko suche fakty.
Zaplanowałaś jakieś przyjęcie? A jeśli tak, to dlaczego się pakujesz?
– To nie przyjęcie, tylko obiad dla Fundacji Maitland. Myślę, że twoja matka ucieszyłaby
się. W końcu ta fundacja to dzieło jej życia. W każdym razie przyjdzie większość darczyńców,
sponsorów. To Sally zasugerowała, że ten dom będzie idealnym miejscem na uroczysty obiad.
Nie widziałam żadnych przeciwwskazań.
– A nie powiedziała ci, że co roku nagabywała mnie, bym się zgodził, a ja mówiłem
„nie”?
Meg poczuła się niezręcznie. Sally mówiła, że weźmie na siebie całą winę, jeśli Luke
wróci przed Bożym Narodzeniem.
– Uprzedziła mnie, że nie byłbyś zachwycony, ale nie rozumiem dlaczego. Przecież masz
piękny dom. I lepiej podjąć gości tutaj niż w restauracji.
– Skoro już wszystko zorganizowałaś na dzisiejszy wieczór, to dlaczego się pakujesz?
– Teraz, kiedy wróciłeś, nie ma powodu, bym tu dłużej była.
Jego reakcja była natychmiastowa. Podszedł do łóżka i nim zdążyła zaprotestować,
chwycił walizkę, wyrzucił jej zawartość na pościel i odstawił na bok.
– Zastanów się. Jeżeli ja mam być na tym obiedzie, to ty również – zawołał.
– Nie, wcale nie.
– Czy ci sponsorzy wiedzą, że mam żonę?
– Chyba tak – odparła niepewnie.
– W takim razie masz tu być. Nie pozwolę, by z powodu twojej nieobecności ucierpiał
wizerunek fundacji. Ostrzegam, ma się pani godnie zaprezentować, pani Maitland.
– To nie w porządku – próbowała protestować.
– Owszem, nie jest – uśmiechnął się przebiegle, zwycięsko. – Wyjdę teraz, żebyś mogła
się przygotować.
Odwrócił się jeszcze przy drzwiach, spojrzał na stos ubrań kłębiący się na łóżku i rzucił,
jakby od niechcenia:
– W czerwonym będzie ci do twarzy.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Meg zatrzymała się u szczytu schodów, zaciskając dłoń na lśniącej, wypolerowanej
poręczny. Z trudem rozpoznawała przestronny hol. Balustrada na całej długości owinięta była
bluszczem przystrojonym czerwonymi kokardami. Po lewej stronie, przy drzwiach wejściowych
stała wysoka choinka, a wokoło rozbrzmiewały dźwięki kolęd. Niczym za sprawą czarodziejskiej
różdżki zwykły korytarz przeobraził się w obrazek z książki Dickensa Opowieść wigilijna. Meg
zastanawiała się, kiedy Luke zdążył to wszystko zorganizować. Minęły zaledwie dwie godziny.
Najwyraźniej zależało mu na tym, by olśnić gości i być może zbudować wrażenie, że w tym
domu mieszka kochająca się rodzina, która przestrzega świątecznych rytuałów.
– O, właśnie miałem iść po ciebie – zawołał Luke, wychodząc z salonu. Oparł się
o balustradę, by zaczekać, aż zejdzie ze schodów. – Nasi goście już zaczęli się zbierać w salonie,
moja droga.
Najwyraźniej czarodziejska różdżka dotknęła także Luke’a, pomyślała Meg. Jeszcze
nigdy nie wyglądał tak wspaniale. Oczywiście, nawet gdy leżał chory, emanowała od niego siła
i charyzma, ale teraz, ubrany w elegancki, ciemny smoking prezentował się tak zachwycająco, że
nie mogła oderwać od niego oczu. Przeniknęła ją fala dumy i irracjonalnej radości. Ten cudowny
mężczyzna jest jej mężem.
Nie, nie powinna tak myśleć. Nie ma do niego żadnych praw. Zaproponował jej
małżeństwo, bo myślał, że umiera. Musi o tym pamiętać i pozbyć się złudzeń. Teraz jednak
czekał na nią, a w jego oczach widziała aprobatę. Miała tylko jedną odpowiednią na uroczysty
obiad sukienkę: długą, lejącą się i akurat w czerwonym kolorze. Jeszcze Luke pomyśli, że ubrała
się tak dla niego.
Zaczerpnęła powietrza i chwyciwszy końcami palców fałdy sukni, zeszła ze schodów.
Dopiero na dole odważyła się ponownie spojrzeć Luke’owi w oczy. Ich spojrzenia skrzyżowały
się na jedną, długą, magiczną chwilę. Meg podała mu dłoń i wtedy po raz drugi doznała
niezwykłego uczucia porozumienia, jedności i bliskości, jakby byli bratnimi duszami. Może
trzeba było słuchać babci, gdy ostrzegała ją przed zgubnym wpływem czytania romantycznych
powieści. Nie powinna wierzyć, że możliwe jest szczęśliwe zakończenie jej własnej historii
o milionerze i pielęgniarce. Rozczarowanie będzie zbyt bolesne.
– Chodźmy, pani Maitland, przyjęcie czeka – powiedział ciepło. – Służę ramieniem.
Salon udekorowany był w kolorze srebrnym i złotym, z taką ilością świec, że mogliby
przez kilka miesięcy nie używać prądu. Luke zatrzymał się w drzwiach i popatrzył w górę. Nad
nimi, przyczepiona do futryny, wisiała jemioła. Na oczach gości, którzy już zdążyli przybyć na
przyjęcie, pochylił się i zaskoczył Meg krótkim, ale namiętnym pocałunkiem. Następnie, łapiąc
ją za rękę, wyszeptał do ucha: „Wiedziałem, że będzie ci pięknie w czerwonym”. Te słowa
i ciepły oddech, który owionął jej szyję, sprawiły, że skóra pokryła się gęsią skórką. Udając, że
nie słyszała, co powiedział ani że nie przejęła się pocałunkiem, pewnie weszła do środka,
uśmiechając się do gości.
– Wyatt, Martho, jak dobrze was widzieć. Poznaliście już moją żonę, Meg?
Puścił jej rękę, ale zamiast tego objął w talii. Towarzyszył jej przez cały wieczór, ani na
chwilę nie pozostawiając samej, jakby się bał, że może mu uciec. Każdemu z zaproszonych gości
poświęcił trochę czasu, cierpliwie i profesjonalnie odpowiadając na wszystkie pytania. Chociaż
stał na czele Fundacji Maitlandów, kierowanie pozostawił Blake’owi, głównemu dyrektorowi.
Mimo to był na bieżąco ze wszystkimi sprawami, co bardzo imponowało Meg. Było jej również
miło, że Luke podczas rozmowy z dobroczyńcami, zwracał się także do niej, pytał o zdanie,
dzięki czemu nie czuła się jak piąte koło u wozu. Nie mogła również nie zauważyć, że przez cały
czas korzystał z okazji, by jej dotykać. A to łapał za rękę, to znów obejmował ramię, ściskał
w talii czy muskał palcami kark. Raz, korzystając z pretekstu, że miała okruszek ciasta na
wargach, kciukiem otarł jej usta, patrząc na nią z takim pożądaniem, by nie miała wątpliwości,
jak bardzo jej pragnie.
Wieczór upływał w miłej atmosferze i Luke musiał przyznać, że Meg miała rację, gdy
mówiła, że w warunkach domowych znacznie łatwiej pozyskuje się sponsorów. Poza tym czuł się
naprawdę dumny, że miał ją przy sobie. Uśmiechem i wdziękiem potrafiła zjednać sobie
wszystkich zaproszonych gości.
– Do zobaczenia na sylwestrowym przyjęciu – zawołała starsza dama, cała obwieszona
biżuterią, która zdążyła już zadeklarować pomoc dla fundacji. Luke rzucił Meg pytające
spojrzenie, po czym wziął ze stołu dwa kieliszki szampana i pociągnął żonę za sobą, by nikt ich
nie słyszał.
– Miałam zamiar powiedzieć ci o przyjęciu sylwestrowym – zaczęła się usprawiedliwiać,
siadając na kanapie.
– Chyba powinienem zerknąć do kalendarza i sprawdzić, jak zaplanowałaś nasze życie
towarzyskie. To przyjęcie nie jest w moim domu?
– Nie.
– W takim razie się zgadzam.
Obydwoje z satysfakcją popatrzyli na tłum gości w salonie.
– Nie spodziewałam się, że jesteś taki towarzyski – powiedziała Meg.
– Bo nie jestem. Wiem jednak, jakie są reguły gry. – Całym sobą zwrócił się w jej stronę.
– Oni mało mnie obchodzą. Przez cały czas myślę o tobie, o tym, jak wspaniale wyglądasz w tej
czerwonej sukience, i jak cudownie musisz wyglądać bez niej.
Jego bezczelność zszokowała ją. Najgorsze było jednak to, że pod wpływem tych słów jej
ciało zaczęło pulsować nieznośnym gorącem. Była przekonana, że jego ciepłe, czułe zachowanie
wobec niej było też częścią gry, przedstawieniem dla gości, a tymczasem wszystko wskazywało
na to, że pożądanie, które widziała w jego oczach, nie było udawane.
– Proszę, przestań, nie rób tego. – Próbowała uciec wzrokiem, zaciskając nerwowo ręce
na oparciu kanapy.
– Czego?
– Tego, co robisz przez cały wieczór. Staram się dobrze wypaść w roli twojej żony,
słuchać, co mówią do mnie goście, a ty sprawiasz, że myślę tylko o…
– O czym? – spytał uwodzicielskim, zmysłowo niskim głosem. – O tym, co chciałbym
z tobą robić? Ja właśnie o tym myślę. O moich małżeńskich prawach.
– Tak naprawdę nie jesteś moim mężem.
Przysunął się jeszcze bliżej.
– Właśnie w tym rzecz, że nim jestem. Mam na to dokument. Ty też o tym wiesz. –
Zawiesił wzrok na jej wargach, potem zsunął niżej na dekolt. – Ty też o tym myślisz.
– Proszę cię, Luke, przestań.
Coś w jej wzroku i drżącym głosie sprawiło, że spochmurniał. Cofnął się nieznacznie.
– Jeśli tego właśnie chcesz…
– Tak, dziękuję.
Nie mogła mu na to pozwolić. Nie mogła karmić się nadzieją, złudzeniem, że mu na niej
zależy.
– Hej, gołąbeczki – zawołała Sally, zmierzając w ich stronę w kieliszkiem w dłoni.
Ucałowała ich mocno w policzki. – Jesteście fantastyczną parą. Tak się cieszę, Luke, że wreszcie
trafiłeś na odpowiednią kobietę i miałeś na tyle rozumu, by się z nią ożenić. Wieszczę wam
długie i szczęśliwe życie.
Meg uśmiechnęła się wymuszenie. Uznała, że to nie jest najlepszy moment, by
informować Sally, że ich małżeństwo jest farsą i że wkrótce ruszy procedura rozwodowa. Przez
resztę wieczoru starała się walczyć ze swoimi uczuciami, trzymając w ryzach emocje, rozhulane
pod wpływem słów Luke’a. Gdy siedząc przy stole, zorientowała się, że jest pogrążony
w żarliwej konwersacji z jednym z inwestorów, przeprosiła i wymknęła się z salonu. Nie zdążyła
nawet postawić nogi na stopniu schodów, gdy usłyszała za sobą głos.
– O, nie. Nie uciekniesz ode mnie.
– Chciałam tylko… – szukała wiarygodnej wymówki. – Nie jestem ci już potrzebna, więc
pomyślałam…
– Jesteś mi potrzebna.
Oddałaby wiele, żeby tak było w istocie.
– Jestem zmęczona – spróbowała raz jeszcze. Mówiła prawdę. Mało spała tej nocy,
rozmyślając o niespodziewanym powrocie mężczyzny, który przez dziwne zrządzenie losu został
jej mężem. Wystarczył jeden dzień, by zawrócił jej w głowie, miał nad nią władzę, która ją
przerażała. Musiała odejść. Nie tylko z przyjęcia. Musiała uciec z tego domu i wyzwolić się spod
zaklęcia, jakie rzucił na nią Luke.
– Nie możesz teraz wyjść – usłyszała jego głos. – Mam wobec ciebie plany, Meg.
Kiedy ją przytulił, wiedziała już, że przegrała. Pragnął jej, a ona pragnęła jego, nie było
sensu zaprzeczać. Poddała się naciskowi ciepłych warg. Jego usta i język rozpalały ją, otwierały
na cudowne doznania.
– Coś ci obiecałem. Czy pozwolisz, że dotrzymam słowa?
ROZDZIAŁ PIĄTY
Meg nie protestowała, gdy pociągnął ją do pokoju obok, wspaniałej stylowej biblioteki.
Słyszała dobiegającą z salonu muzykę i gwar rozmów, ale to wszystko nagle przestało być
ważne. Liczyły się tylko oplatające ją ramiona i niecierpliwe wargi napierające na jej usta. Gdy
Luke zaczął powoli podwijać jej suknię, nawet się nie zająknęła, by go powstrzymać.
– Pończochy? – spytał, zachrypniętym z pożądania głosem. Jego dotyk rozpalał ją coraz
bardziej. Nie była w stanie mówić, myśleć, kiwnęła tylko głową.
– Bardzo ładnie, siostro Meg. I bardzo seksownie. – Zrobił krok w tył. – Pokaż mi.
Zawahała się.
– Pokaż mi! – To nie była prośba, tylko rozkaz.
– Nie mogę – pisnęła zawstydzona i podniecona jednocześnie. – Nie tutaj. Ktoś mógłby
wejść.
Podszedł do drzwi i przekręcił klucz.
– Pokaż mi – powtórzył niecierpliwie.
Czy to by było takie złe, zastanawiała się. Jedna noc z własnym mężem. Czy to złe?
Delikatnie uniosła suknię, odsłaniając długie, szczupłe nogi w cieniutkich pończochach. Nie
miała odwagi spojrzeć mu w oczy, przepełniona oczekiwaniem i lękiem. Robiła, co chciał
i sprawiało jej to przyjemność. Po kilku sekundach puściła fałdy sukni. Wtedy Luke doskoczył
do niej i zaczął tak całować, jak tego niecierpliwie pragnęła. Ich wargi idealnie pasowały do
siebie.
Meg wypiła zaledwie pół kieliszka szampana, ale czuła się, jakby była pijana. Z trudem
utrzymywała się na nogach, gdy Luke zaczął ją rozbierać. Sama również nie pozostawała dłużna.
Zsunęła z jego ramion smoking, rozsupłała krawat i drżącymi dłońmi rozpięła guziki koszuli.
Kiedy poczuła jego dłoń między nogami, krzyknęła cicho.
– Powiedz mi, czego sobie życzysz, Meg.
Odpowiedź mogła być tylko jedna.
– Chcę ciebie. Teraz.
Poprowadził ją do kanapy i posadził sobie na kolanach. Całował ją po policzkach, szyi,
ramionach. Wyjął klamrę z jej włosów, pozwalając, by miękkie pukle opadły na plecy.
– Pokaż mi, jak lubisz być pieszczona. Chcę ci dać rozkosz.
Już to robił. Nawet nie przypuszczała, że może być tak cudownie. Gorące dłonie i jeszcze
gorętsze usta badały każdy zakamarek jej ciała, drażniły, syciły i rozpalały ją. Był jej mężem.
Potrzebowała go. Teraz, zaraz.
– Masz zabezpieczenie? – szepnęła, modląc się, by miał, bo inaczej nie wiedziała, co by
zrobiła.
Luke skinął głową i sięgnął do kieszeni. Po chwili ich spojrzenia się skrzyżowały, pełne
napięcia i wyczekiwania. Nie było już odwrotu. Uniosła się lekko, by ułatwić mu dostęp.
Chwycił ją za biodra, a ona wbiła palce w jego ramiona z urywanym westchnieniem. Szybko
odnaleźli wspólny rytm. Poruszali się coraz szybciej, mocniej. Pożądanie intensyfikowało się,
buzowało w niej jak bąbelki w szampanie. Całowała go jak szalona i w końcu złapała mocno za
szyję i krzyknęła głośno, osiągając szczyt.
Oparła głowę na jego ramieniu, starając się wyrównać oddech. Kiedy Luke jej obiecał, że
zapomni o wszystkich smutkach, nie spodziewała się, że zapomni także o wszystkich
zahamowaniach. W jego oczach zobaczyła prawdziwą siebie, kobietę odważną, namiętną i wartą
kochania.
Co teraz? Nie znajdowała odpowiedzi na to pytanie. Nie była w stanie myśleć,
przepełniona euforią po tym, co się wydarzyło. Delikatnie wysunęła się z objęć mężczyzny,
stanęła na podłodze i z powrotem nasunęła na ramiona sukienkę. Pomógł jej z suwakiem, całując
w łopatki i kark. Nie patrząc na niego, rozejrzała się wokół w poszukiwaniu majtek. Pierwszy
odnalazł je Luke, podniósł i schował do swojej kieszeni.
Nie skomentowała tego ani jednym słowem.
Razem podeszli do drzwi i w tym samym czasie sięgnęli do klamki. Ich palce splotły się
ze sobą. Luke raz jeszcze ją pocałował, delikatnie i z czułością. Otworzyli drzwi i rozglądając się,
czy nikt ich nie widzi, wyszli na zewnątrz. Meg natychmiast pobiegła na górę. Wciąż nie mogła
uwierzyć w to, co się stało. Nogi same ją niosły, tak jej było lekko i błogo. Chciała wejść do
swojego pokoju, ale Luke chwycił ją za dłoń, pokręcił przecząco głową i pociągnął dalej, do
kolejnych drzwi. Do pokoju gościnnego. Jego pokoju.
– Tym razem chcę cię mieć pod sobą – powiedział, patrząc jej prosto w oczy. Otworzył
drzwi i popchnął ją lekko do środka, w rozkoszną, tajemniczą ciemność.
– Nikt mi nie zarzuci, że nie potrafiłem usatysfakcjonować swojej żony.
Meg obudziła się w łóżku Luke’a z głową opartą na jego ramieniu. Dotrzymał obietnicy
i dał jej dużo więcej, niż mogłaby marzyć. Kiedy myślała, że już nie może być lepiej, odsłaniał
przed nią kolejne wyżyny doznań. Był wspaniałym kochankiem.
Powoli, ostrożnie wymknęła się z łóżka, uważając, by go nie zbudzić, ale on nawet nie
drgnął. Założyła sukienkę i podeszła do okna. Żadne z nich nie zasunęło kotar i teraz mogła
podziwiać zimowy poranek w pełnej krasie. Widok był tak piękny, że Meg poczuła bolesny ucisk
w gardle. Już niedługo będzie musiała stąd odejść. Zdawała sobie sprawę, że ta noc niczego
między nimi nie zmieniała.
Wróciła do swojego pokoju, ubrała się ciepło i zeszła na dół. W kuchni jeszcze zostało
trochę jedzenia z przyjęcia, ale nie czuła głodu. Potrzebowała pomyśleć, zastanowić się nad
wszystkim, bo pytania, które wczorajszej nocy ginęły pod wpływem miłosnych przeżyć, teraz
przedarły się do jej świadomości z podwójną mocą. Co teraz? Co dalej?
Założyła kurtkę, gwizdnęła na Cezara i wyszła z domu. Przez noc przybyło śniegu i teraz
patrzyła, jak buty zostawiają głębokie ślady. Pies podskakiwał przez chwilę wesoło przy jej
nogach, uszczęśliwiony porannym spacerem, po czym pognał przed siebie, zostawiając ją daleko
w tyle. Meg wiedziała, że Cezar potrzebuje dużo ruchu, więc nie wołała za nim. Szła szybkim,
sprężystym krokiem, zimny wiatr smagał policzki i targał włosy, ale nie zważała na to.
Zatrzymała się dopiero przy jeziorze. Weszła na molo i popatrzyła na skutą lodem wodę. Chmury
wisiały nisko nad ziemią, zwiastując kolejne opady.
Nagle usłyszała za sobą kroki. Poczuła żywsze bicie serca i odwróciła się z twarzą
rozpromienioną uśmiechem. Cóż za rozczarowanie. Przed nią stał Jason. Gdyby miała przy sobie
Cezara, pewnie zaalarmowałby ją warczeniem. Była przekonana, że to Luke. Tak bardzo
pragnęła, żeby to był on. Chciała zobaczyć mężczyznę, z którym spędziła najwspanialszą noc
w życiu, zobaczyć jego kochaną twarz, choć jednocześnie bardzo się bała, że nic nie zostało
z wczorajszej bliskości, że nie dostrzeże w oczach Luke’a czułości, tylko chłód i obcość.
– Widziałem ślady na śniegu i tak myślałem, że cię tu znajdę. – Jason uśmiechnął się
ciepło. Właściwie przypominał trochę Luke’a. Podobna budowa ciała i rysy twarzy, tyle że jego
wodnistoniebieskie oczy miały w sobie coś niepokojącego, fałszywego. Meg odwzajemniła
uśmiech, ale nie mogła pozbyć się wątpliwości. Co takiego zaszło między nimi? Dlaczego Luke
nienawidzi go tak bardzo, że wolał ożenić się z obcą kobietą, niż pozwolić, by Jason po nim
dziedziczył?
– To prawda, co mówią? Mój brat wrócił do domu?
Przyrodni brat, miała ochotę powiedzieć. Luke zawsze podkreślał tę różnicę, zapewne nie
bez powodu.
– Tak – potwierdziła uprzejmie. – Właśnie miałam wracać. Chodź ze mną. Pewnie już się
obudził.
– Nie mogę, umówiłem się z kimś i muszę jechać, nim spadnie więcej śniegu. Teraz nie
mam czasu. Zadzwonię później.
– Powiem mu, że byłeś.
– Dzięki. Czy mogłabyś…
Czekała, aż dokończy.
– Nie, nic. Może tylko szepnij o mnie dobre słowo, dobrze?
Podeszli razem pod dom, gdzie Jason zaparkował samochód. Poczekała, aż odjedzie,
i dopiero wtedy weszła do środka. Zobaczyła, jak po schodach zbiega Luke, wkładając koszulę
przez głowę.
– Do diabła. Jak długo tu był i czego chciał?
Spodziewała się innego powitania. Domyśliła się, że usłyszał odgłos silnika, spojrzał za
okno i rozpoznał czerwoną corvettę Jasona.
– Niedługo. Chciał tylko wiedzieć, czy wróciłeś do domu – odparła, zdejmując kurtkę.
Nie wiedziała, jak powinna się zachować, co powiedzieć. I pomyśleć, że jeszcze wczoraj
wieczorem całowali się w tym korytarzu, a potem, w pokoju obok… Lepiej o tym nie myśleć.
Zrobiła krok w stronę kuchni, ale Luke zatrzymał ją, chwyciwszy za nadgarstki.
– Co mu powiedziałaś?
– Prawdę, że jesteś w domu – odrzekła zdziwiona jego brutalnością.
– I co jeszcze?
Stanowczo uwolniła ręce ze stalowego uścisku.
– Sam go zapytaj. Nie mam zamiaru pośredniczyć w waszych małostkowych
sprzeczkach.
– To nie są małostkowe sprzeczki.
– Wiem – przyznała bez wahania. – Jednak nadal nie chcę być wciągana w środek
waszego konfliktu. Jason naprawdę starał się mi pomóc, kiedy cię nie było.
– Jeśli to robił, to miał w tym jakiś interes. Nie jest tak, jak myślisz. Ja również dałem się
nabrać na jego słodkie oczy. On szantażował moją matkę.
To niemożliwe, pomyślała ze wstrętem. Kobietę, która całe życie poświęciła innym?
O której mówiono wyłącznie z szacunkiem i miłością? Jason, ten miły, pomocny Jason byłby do
tego zdolny?
– Dowiedziałem się o tym dopiero niedawno, w Indonezji, gdy przejrzałem jej
dokumenty.
– Pamiętam, jak mówiłeś, że odkryłeś, jaki jest naprawdę. Byłeś wściekły.
– I nadal jestem.
– Teraz rozumiem. I co zamierzasz zrobić?
– Jeszcze nie wiem. Najpierw chcę z nim porozmawiać.
– Wniesiesz przeciwko niemu oskarżenie?
– To możliwe. Ale najpierw odbiorę mu dom, samochód i wyrzucę go z pracy. Straci
wszystko, co ode mnie dostał.
– Tego chcesz? – spytała ze smutkiem.
– Nie rób takiej zawiedzionej miny. Nie żałuj go. Szantażował moją matkę. Zasłużył
sobie na to.
– Wiem, masz rację. Nie współczuję mu. Zastanawiam się tylko, czy nie ma innego
wyjścia z tej sytuacji.
– Jeśli wymyślisz coś lepszego, to daj mi znać – stwierdził sucho, po czym wyjął telefon
komórkowy z kieszeni i wybrał numer. – Jason, wpadnij, jak będziesz w okolicy. Mam do ciebie
sprawę.
Anna znała już Luke’a na tyle dobrze, by w spokojnej sugestii rozpoznać rozkaz. Weszła
do kuchni i nastawiła wodę na kawę, by rozgrzać się po porannym spacerze. Kiedy dołączył do
niej Luke, siedziała już nad gorącym kubkiem i wdychała aromat świeżo zmielonych
i zaparzonych ziaren.
– Przyjedzie? – spytała, podsuwając w jego stronę filiżankę kawy.
– Tak, po południu.
Anna oplotła palcami kubek i wtedy jej uwagę przykuła złota obrączka. Jeszcze jej nie
zdjęła, a przecież powinna. Przyjęcie się skończyło i nie musieli już udawać szczęśliwych
małżonków. Luke’a bardziej zajmowały sprawy związane z Jasonem niż ich wczorajsza noc.
Zsunęła cienkie kółko z palca i podsunęła w jego stronę.
– Ja ci nie dałem tej obrączki, sama ją sobie kupiłaś, więc jest twoja – skwitował
rzeczowo.
Czując, że zrobiła z siebie kompletną idiotkę, chciała schować obrączkę do portfela, ale
Luke złapał ją za rękę.
– Załóż ją z powrotem. Uwierz mi, że kiedy ci się oświadczałem, nie chciałem cię
skrzywdzić ani wykorzystać. Zamierzałem dać ci coś w zamian.
– Ale przede wszystkim chodziło ci o Jasona.
– To też, ale o coś jeszcze.
– O co?
– Wybacz mi, nie tak chciałem zacząć ten ranek.
Podszedł do niej, objął ramionami i pocałował w usta.
– Dzień dobry – uśmiechnął się łobuzersko.
– Dzień dobry – odparła zaskoczona, pragnąc, by pocałował ją jeszcze raz. Nie uczynił
tego jednak.
– Jadłaś już śniadanie?
– Nie, nie jadłam, ale, Luke… powinnam się już wyprowadzić.
– Najpierw śniadanie – zdecydował, nie patrząc na nią.
Dał znać ręką, żeby usiadła, a sam zajął się szykowaniem jedzenia.
– Pięknie pachnie – wymruczała, gdy postawił przed nią talerz jajek na bekonie. – Gdzie
się nauczyłeś gotować?
– Odkąd sięgnę pamięcią, mama poświęcała się fundacji i często nie było jej w domu.
Zamiast czekać, aż wróci i coś przygotuje, sam się wziąłem za gotowanie. Nie umiałbym może
przygotować wystawnego obiadu, ale podstawowe dania jak najbardziej.
Jedli w milczeniu, jakby zdawali sobie sprawę, że każdy kęs przybliża ich do rozstania.
– Dziękuję – powiedziała i włożyła talerz do zlewu. – Teraz już naprawdę muszę iść.
– A twój samochód? Miałaś go odebrać dopiero jutro.
Rzeczywiście, to był problem, ale zamierzała poradzić sobie z nim sama. Nie mogła tu
dłużej zostać. Wczorajsza noc była jedynie pięknym snem, który musiał się skończyć.
– Odwieziesz mnie do Sally?
– Właśnie tego chcesz?
Nie. Chcę, żebyś kazał mi zostać, żebyś o mnie zawalczył.
– Tak, tego chcę.
– Sally wie, że chcesz się u niej zatrzymać?
– Jeszcze nie.
Miała nadzieję, że przyjaciółka przyjmie ją i wybaczy kłamstwo. Będzie musiała jej
wytłumaczyć, że małżeństwo z Lukiem było oszustwem, mistyfikacją.
– Dlaczego tak ci się spieszy? Mogłabyś zostać jeszcze kilka dni.
– Po co to dłużej ciągnąć? Kiedy się wyprowadzę, odzyskasz wreszcie swoje dawne
życie. – Stanęła w drzwiach i dodała jeszcze: – Potrzebuję godziny, żeby dokończyć pakowanie.
Może miała nadzieję, że Luke będzie jeszcze próbował ją przekonywać, ale on mruknął
tylko coś pod nosem. Wróciła do sypialni i z ciężkim sercem wkładała ubrania do walizki.
W pewnym momencie wyjęła z szafy męski sweter i wtuliła w niego twarz, z trudem panując nad
łzami. To miejsce przez kilka miesięcy było jej domem, ale w pełni zrozumiała znaczenie tego
słowa, dopiero gdy wrócił Luke.
Podeszła do okna, by po raz ostatni nasycić wzrok wspaniałym widokiem jeziora
i majaczących się w tle gór, niemal niewidocznych z powodu ciężkich, nisko wiszących chmur.
Padał gęsty śnieg i wszystko wokoło lśniło, niczym przykryte warstwą srebrnego pyłu.
Najwidoczniej pogoda idealnie korespondowała z jej stanem ducha. Dokończyła pakowanie, ale
musiała jeszcze sprawdzić, czy nie zostawiła w innych pomieszczeniach swoich rzeczy.
Zawahała się, nim weszła do biblioteki na dole. Nie była pewna, czy da radę skonfrontować się
ze wspomniani ubiegłej nocy. Na litość, boską, nie zachowuj się jak dziecko, zbeształa się
w myślach. To tylko zwykły pokój. Zabierz swoją książkę i wyjdź.
Pokrzepiona wewnętrzną determinacją nacisnęła klamkę i pchnęła drzwi. Nie
spodziewała się, że zastanie tam Luke’a. Siedział na kanapie z plikiem kartek w prawej dłoni.
Natychmiast powrócił do niej obraz wczorajszej nocy: gwar przyjęcia, odgłos przekręcanego
w zamku klucza, niepohamowane dłonie, gorące wargi, przyspieszony oddech i polecenie „Pokaż
mi”…
– Chciałam tylko – wyjąkała, czując, jak zasycha jej w gardle. – Chciałam tylko zabrać
książkę.
Ruchem głowy wskazała powieść leżącą na stoliku przy kanapie. Ponieważ nie
wypowiedział ani słowa, uznała, że powinna zrobić to, po co przyszła, i wyjść. Nie prosił, żeby
została, nie próbował w atmosferze wczorajszych wspomnień znowu jej uwieść, co oznaczało
tylko jedno. Nie zależało mu na niej. Wczoraj pewnie dał się ponieść przekonującej zabawie
w małżeństwo, poza tym pił alkohol i… dawno nie miał kobiety, a ona była pod ręką. Anna miała
ochotę zamknąć się w łazience i porządnie wypłakać.
Dziesięć minut później Luke zastał ją, gdy schodziła po schodach. Natychmiast podbiegł,
wziął od niej walizkę, zniósł na dół i postawił obok choinki.
– Jest jeszcze coś?
– Jeszcze jedna – odparła.
Podążyła za nim do sypialni, gdzie obok łóżka stała podróżna torba.
– Śpiąc tutaj, będę myślał o tobie – powiedział, rozglądając się po pokoju.
– Przestań. Nie rób tego – poprosiła udręczona.
– Mam nie myśleć o tobie, czy mam ci tego nie mówić?
– Masz… tak do mnie nie mówić.
– Rozmawiałem z Markiem – rzekł, porzucając zmysłowy ton.
– I?
– Będzie tu jutro rano. Ruszymy z rozwodem. Powiedział, że ma nadzieję, że nie
spaliśmy ze sobą. To ważne ze względu na procedury.
– Powiedziałeś mu?
– Nie chciałem psuć mu weekendu. Powiem mu jutro.
– To przecież i tak nie ma znaczenia, prawda? Nie chcę niczego od ciebie. Nigdy nie
chciałam. Fakt, że poszliśmy do łóżka, niczego między nami nie zmienia.
Nie przypuszczała, że potrafi tak kłamać.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Luke zniósł torbę na dół i postawił obok walizki.
– Musimy poczekać, aż przestanie padać i drogi będą przejezdne – stwierdził. Podążając
za jego wzrokiem, spojrzała przez szybę w drzwiach. Gęsty śnieg zasypywał podjazd
w błyskawicznym tempie.
Luke zastanawiał się, co czuje Meg. Czy jest wściekła, że nie może odjechać od razu, czy
też z rezygnacją przyjmuje fakt, że utknęła z nim na dłużej.
– Dorastałam w Kalifornii. Tam nigdy nie padał śnieg. Pięknie to wygląda – powiedziała,
odwracając się twarzą do niego.
Cała Meg, pomyślał. Potrafi dostrzec jasne strony trudnej sytuacji.
– Rzeczywiście, wygląda pięknie, ale bardzo utrudnia jazdę samochodem.
Nagle poczuł się bardzo zmęczony. Świadomość, że być może jeszcze przez kilka godzin
będzie musiał być blisko niej, mocno go frustrowała. Najbardziej pragnął zabrać ją powrotem na
górę, do łóżka. Wiedział jednak, że to nie wchodzi w rachubę. Musiał więc znaleźć inny sposób
na przeczekanie.
– Chodźmy na spacer – zaproponował.
Ciepły uśmiech aprobaty rozgrzał mu serce. A może ona również cieszyła się, że nie musi
być z nim zamknięta w czterech ścianach domu? Otworzył szafę i zdjął z wieszaka damską
kurtkę,
– Jest tyle rzeczy, których nie robiliśmy razem, a czy nam się to podoba, czy nie, mamy
przed sobą jeszcze parę godzin.
Wyszli przed dom, brodząc w śniegu, Meg pierwsza, a za nią Luke z rękami schowanymi
w kieszeniach. Nawet lodowate zimno nie było w stanie ostudzić jego pożądania. Gdy patrzył na
zaróżowione od mrozu policzki Meg, miał ochotę chwycić ją w objęcia i całować do utraty tchu.
– Zróbmy bałwana – usłyszał jej dźwięczny głos i w pierwszej chwili omal nie parsknął
śmiechem. Ostatni raz lepił bałwana w przedszkolu i uważał, że jest już za stary na tego typu
rozrywki, ale kiedy zobaczył, jak Meg turla w jego stronę śniegową kulę, włączył się do zabawy.
Zaśmiewając się, formowali pokaźny brzuch, potem głowę.
– Przydałaby się marchewka na nos i coś na guziki – zasugerował, przekrzywiając głowę
i krytycznym wzrokiem oceniając efekt pracy.
– Coś wymyślę – odparła, wbiegając po schodach do domu. Już po chwili wracała,
dzierżąc dumnie w dłoniach marchew i dwie suszone śliwki. Umieściła znalezisko
w strategicznych punktach, po czym zdjęła swój szalik i zawiązała wokół szyi bałwana.
Cmoknęła z zadowolenia i wyjęła z kieszeni aparat fotograficzny.
– Stań przy nim, zrobię ci zdjęcie – poleciła.
– Nie, to ja ci zrobię zdjęcie.
– W takim razie stańmy oboje. Mam wystarczająco długie ramię.
Podszedł do niej, ustawił się, ale wyjął z jej dłoni aparat.
– Moje ramię jest dłuższe. Uwaga. Raz, dwa, trzy.
Nacisnął przycisk i rozległo się charakterystyczne kliknięcie.
– Jeszcze jedno. Tak na wszelki wypadek.
Tym razem „na trzy” lekko cmoknęła go w policzek, dziwiąc się swojej śmiałości.
– Pokaż, jak wyszło. – Zajrzała mu przez ramię, ale Luke cofnął się i schował aparat do
kieszeni. Zdjął z dłoni rękawiczki, po czym dotknął jej twarzy, wyczuwając ciepło skóry. Powoli,
z namaszczeniem obrysował kciukiem kontur warg, po czym przywarł do jej ust. Skoro zostało
im zalewie kilka godzin razem, nie mógł pozwolić, by marnowali czas na jakieś niewinne
pocałunki w policzki. Smakowała cudownie, była dla niego samą pokusą, taka słodka, kobieca,
wyjątkowa. Była jego przeszłością, teraźniejszością i… Cóż, tylko przeszłością i teraźniejszością.
Na więcej nie mógł liczyć.
To Meg pierwsza przerwała pocałunek.
– Nie powinniśmy.
– Wiem. Tylko jeszcze ten jeden raz.
Czekał, aż zachęci go uśmiechem, spojrzeniem. Tak też się stało. Pocałunek smakował
wspomnieniami zeszłej nocy, ale także rozczarowaniem, że więcej takich nocy nie będzie.
– Powinniśmy wejść do środka – oświadczyła Meg z głębokim przekonaniem. – Zimno
mi.
Luke zdjął rękawiczkę, chwycił jej dłoń w swoją i pociągnął do domu. Dopiero w środku
zdał sobie sprawę, że on również zmarzł. Temperatura w nocy musiała spaść o kilka stopni.
W każdym razie na dworze, bo jeśli chodzi o jego relacje z Meg…
– Stań tam i ogrzej się – zakomenderował, wskazując na buzujący ogniem kominek
w salonie. Sam zaś poszedł do kuchni i po chwili wrócił z dwoma kubkami gorącego kakao.
– Cieplej ci już?
Kiwnęła głową, wciąż wpatrując się w płomienie.
– Co teraz? – spytała.
– Miałbym pewien pomysł.
Rzuciła mu krótkie, spłoszone spojrzenie i zmarszczyła brwi.
– Nie martw się, nie to miałem na myśli – zaśmiał się. – Choć nie zaprzeczam, że
przyszło mi to do głowy. – Oblała się szkarłatnym rumieńcem. – Proponuję obejrzenie jakiegoś
filmu. Śnieg właściwie już przestał padać, niedługo drogi będą przejezdne i odwiozę cię do Sally.
Uznała, że to nie najgorszy pomysł, i usiadła na kanapie, a on obok niej. Podsunął bliżej
małą pufę, żeby mieli na czym oprzeć stopy.
– Wiesz, nigdy nie zamierzałem się żenić – zaczął znienacka. – Nie czułem takiej
potrzeby. Byłem zadowolony ze swojego życia.
Niespodziewanie objął ją ramieniem.
– Dlatego też to może być moja jedyna okazja, by się przekonać, jakie to uczucie mieć
żonę, spędzać z nią czas. Jesteśmy teraz jak stare, dobre małżeństwo. Film w telewizji, ciepłe
kakao, papucie na stopach, koc w kratkę, bo reumatyzm dokucza. No, staruszko dziś oglądamy
mój film, bo tydzień temu ty wybierałaś.
Nie zdążyli nawet przebrnąć przez reklamy, gdy usłyszeli warczenie Cezara, a chwilę
potem dzwonek do drzwi. Luke spojrzał na zegarek, wzrok mu spochmurniał.
– Oglądaj, ja się tym zajmę.
Meg jednak sięgnęła po pilota i nacisnęła przycisk stop.
– Zaczekam na ciebie.
– Nie jestem pewien, jak długo to potrwa. Wszystko zależy od tego, co ma mi do
powiedzenia.
– Jason?
Luke kiwnął głową. Jego mina wyraźnie mówiła, że nie pali się do rozmowy
z przyrodnim bratem.
– Zaczekam – powtórzyła.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Meg odstawiła pusty kubek na intarsjowany stolik i podeszła do okna. Bałwan, którego
niedawno lepili pośród radości i przekomarzań, stał teraz samotnie, niczym wierny strażnik,
a jego śliwkowe oczy wydawały się patrzeć na świat z przejmującym smutkiem, jakby nie był
jedynie bryłą śniegu, a żywą, czującą osobą.
Żaden dźwięk nie dochodził z gabinetu. Nie słychać było nawet strzępu rozmowy, nic.
I nagle krzyk. Po cichu podbiegła do drzwi i wychyliwszy się nieznacznie, nasłuchiwała głosów
dobiegających z końca korytarza. Tylko jeden mężczyzna krzyczał. Jason. Nie rozumiała, co
mówił, ale z całą pewnością był wściekły. Taka rozmowa nie mogła należeć do przyjemnych. Po
chwili Jason wybiegł z gabinetu jak burza, zatrzaskując z furią drzwi.
– Poradzisz sobie? – spytała odruchowo, gdy ją mijał. Mimo wszystko było jej go żal.
Mógł mieć dobre relacje z bratem i wszystko zepsuł przez chciwość. Teraz musiał za to zapłacić.
– Nie udawaj, że cię to obchodzi – warknął.
– Nie udaję.
Zbliżył się do niej ze wzrokiem wyrażającym nienawiść i rozpacz.
– To wpłyń na swojego męża, by się nie mścił.
– To nie moja sprawa. Nie mogę się mieszać.
Jason złapał się ze głowę i jęknął żałośnie.
– Indonezja! Do jasnej cholery, co ja tam będę robił?!
– Indonezja? – A więc na takie rozwiązanie zdecydował się Luke.
– Fundacja Maitlandów! Mam spędzić dwa lata w jakiejś cholernej dziczy! Równie
dobrze mógłby mnie wysłać do piekła!
– Nie przesadzaj, lepsze to niż więzienie. Może nawet spodoba ci się praca w fundacji.
Kto wie, czy dzięki temu nie wyjdziesz na prostą.
– On też tak powiedział – przyznał z niechęcią. Machnął ręką, jakby mu już było
wszystko jedno, i wyszedł z domu. Meg zaś wróciła do salonu, usiadła z powrotem na kanapie
i czekała na Luke’a.
– Dobry wybór – zawołała, gdy tylko pojawił się drzwiach. Nie wyglądał na szczególnie
zadowolonego, ale przynajmniej nie miał już tak zaciętej miny.
Podszedł do niej, pocałował ją w głowę i usiadł obok.
– Mnie też tak się wydaje – odpowiedział. – Oglądamy dalej?
Meg włączyła film i choć udawała, że zajmują ją perypetie głównego bohatera, myślami
była daleko. Gdyby tak mogło być zawsze. Gdyby naprawdę byli parą. Gdyby mogli dzielić
życie, dnie, noce, poranki. Jej nieszczęście polegało na tym, że zakochała się w mężczyźnie,
który odetchnie z ulgą, gdy tylko zniknie z jego życia.
Film się skończył. Powinna już wstać. Podnieś się z kanapy, poprosić, by zawiózł ją do
Sally, ale milczała.
– Podobno kontynuacja jest jeszcze lepsza – powiedział na pozór nonszalancko, nie
wypuszczając jej z objęć.
– Tak słyszałam. To się rzadko zdarza. Zazwyczaj druga część jest gorsza od pierwszej –
odparła ostrożnie.
– To może obejrzymy? Chciałabyś? – spytał z nadzieją w głosie.
Oczywiście, że by chciała, bardziej niż czegokolwiek na świecie, bo to by oznaczało
kolejne godziny w ramionach Luke’a. Ale prędzej czy później będzie musiała odejść. On chciał
jedynie godzin, ona zaś lat, całego życia.
– Muszę już iść. Odwieź mnie do Sally.
– Musisz czy chcesz?
– Muszę.
– Wcale nie musisz. Jeśli wolałabyś zostać, to zostań. Przygotuję coś pysznego do
zjedzenia. Lubisz spaghetti bolognese?
– Czy nie będzie lepiej dla nas obojga, jeśli odejdę teraz? Po co to przedłużać?
W milczeniu rozważał odpowiedź, aż wreszcie pokręcił przecząco głową.
– Lubię, kiedy jesteś blisko mnie. Nie rozumiem, co się z mną dzieje, ale przy tobie jest
mi tak dobrze. Będzie mi ciebie bardzo brakowało, kiedy odejdziesz, więc sama rozumiesz, że
nie spieszę się do rozstania z tobą.
Poruszona jego słowami nie próbowała protestować, gdy włączył kolejny film. Jeśli to
wszystko, co może dostać, niech tak będzie. Zamierzała chłonąć każdą minutę, każdą cenną
sekundę spędzoną przy jego boku, aby te wspomnienia na zawsze wryły jej się w pamięć.
Kiedy skończyli oglądać, zrobiło się już zupełnie ciemno na dworze. Zjedli spaghetti
mistrzowsko przygotowane przez Luke’a i obejrzeli ostatnią część filmowej trylogii. Kiedy na
ekranie pojawiły się napisy końcowe, żadne z nich nie spieszyło się, by wstać.
– Poleżmy tak razem – zaproponował, gasząc telewizor. Chciał ją jeszcze zatrzymać, pod
byle pretekstem. – Nie mam nic zdrożnego na myśli. Kanapa jest wystarczająco szeroka.
Leżeli więc w milczeniu, głowa przy głowie, noga przy nodze.
– Co zamierzasz robić, kiedy się rozwiedziemy? – spytał.
– Sally zaproponowała mi pracę w fundacji.
– Zgodziłaś się?
– Jeszcze nie. Najpierw chciałam wiedzieć, co ty o tym myślisz. Może to nie jest dobry
pomysł, żebym była tak blisko ciebie?
Objął ją mocniej w pasie.
– Świadomość, że będziesz blisko, nie przeraża mnie.
– Ale to może dziwnie wyglądać. Ludzie myślą, że byliśmy małżeństwem i…
– Byliśmy małżeństwem – podkreślił.
– Niezupełnie.
– Powiedz to pastorowi – uśmiechnął ze smutkiem.
– Chodziło mi o to, że jeśli przyjęłabym pracę w twojej fundacji, moglibyśmy się czuć
skrępowani.
– Posłuchaj, nie żałuję, że się z tobą ożeniłem. Nadal uważam, że wtedy to była jedyna
słuszna decyzja. – Przyciągnął ją bliżej siebie. – Naprawdę niczego nie żałuję.
– Nawet tego, co zrobiliśmy zeszłej nocy?
– Jak mógłbym żałować? To wspomnienie zostanie ze mną na lata.
– A ja nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nie zachowaliśmy się ani właściwie, ani
odpowiedzialnie.
– Nie podobało ci się?
– Wiesz, że nie o to chodzi. Myślę, że…
– Chyba za dużo myślisz.
Może miał rację. Niepotrzebnie rozkładała wszystko na czynniki pierwsze, analizowała
każde słowo i gest. Wspomnienie tamtej nocy należało do niej i nikt nie mógł tego zmienić.
Leżeli na kanapie przez kolejne godziny, rozmawiając o wszystkim i o niczym. Jeszcze przed
nikim tak się nie otworzyła, nie czuła takiego zaufania i zrozumienia. Mijały leniwe godziny,
nasycone napięciem, a jednocześnie dziwnym spokojem.
– A co jeśli się w tobie zakochałam? – wyszeptała w ciemność.
Poczuła, jak ramię, obejmujące ją w pasie zesztywniało. Usłyszał, co powiedziała,
i milczał. Wiedziała, że nie ma żadnego „jeśli”. Kochała go, wbrew wszystkiemu i wszystkim.
Tyle tylko, że on nie prosił o miłość.
– To nie byłby dobry pomysł – usłyszała uprzejmą, ale stanowczą odpowiedź.
Luke poczuł, jak Meg nieznacznie odsuwa się od niego, ale nie przygarnął jej
z powrotem. To niemożliwe, żeby go naprawdę kochała. Nie był odpowiednim kandydatem na
męża. Był dla niej za stary, miał cyniczne podejście do życia i miłości. Poza tym był typowym
samotnym wilkiem. Czyż nie? Taka subtelna, wrażliwa dziewczyna zasługiwała na jakiegoś
młodego, sympatycznego chłopca, kogoś o łagodnym usposobieniu, kto z optymizmem patrzyłby
na życie. Zapewne wyobraziła sobie, że on pasuje do tego wzorca, ale to nieprawda. Nie byłaby
z nim szczęśliwa, a on nie chciał jej skrzywdzić. Powinien pozwolić jej odejść. Uwolnić od
siebie. Uznał jednak, że zrobi to rano. Teraz chciał jeszcze cieszyć się obecnością Meg, wdychać
zapach jej włosów i skóry. Po raz pierwszy w życiu pragnął od kobiety nie erotycznego
spełnienia, ale po prostu bliskości. Wystarczało, że leżała przy nim, że mógł na nią patrzeć,
obejmować ją. Nie wiedział, jak ma sobie poradzić z uczuciem, którego wcześniej nie
doświadczył. Ona tak wiele dla niego zrobiła. Pomogła mu w Indonezji, gdy był ranny, pomogła,
gdy błagał, by za niego wyszła. Nawet teraz, gdy leżała obok niego, a jej ciepły, równomierny
oddech łaskotał go w policzek, miał wrażenie, że życie może być piękne i pełne harmonii. Czuł,
wbrew swojej naturze pragmatyka, że Meg jest jego drugą, lepszą połówką. Jednak ona
zasługiwała na coś lepszego, na kogoś lepszego. I dlatego powinien pozwolić jej odejść.
Meg poderwała się niespokojnie na dźwięk dzwonka do drzwi. Mrużąc powieki, spojrzała
za okno i z żalem zobaczyła, że nastał już nowy, słoneczny dzień.
– To Mark – powiedział Luke, przeczesując ręką włosy.
Jego adwokat. Wiedziała już, że jej czas w tym domu dobiegł końca.
– To nie potrwa długo – dodał. – Proszę, zaczekaj w salonie.
I tak nie zamierzała uczestniczyć w spotkaniu. Było jej wszystko jedno, jakie zaproponują
warunki rozwodu. Czuła się wystarczająco upokorzona tą sytuacją. Gdy tylko mężczyźni
zamknęli się w gabinecie, wymknęła się z domu. Cezar skwapliwie skorzystał z okazji i podążył
za nią. W ciągu tych kilku miesięcy przywiązał się do niej i traktował jak swoją panią.
Podskakiwał i popiskiwał przy jej nogach, ale tym razem Meg nie miała ochoty na zabawę. Oto
nadszedł dzień, kiedy musiała pożegnać się ze wszystkimi marzeniami i nadziejami. Mimo
wszystko nie żałowała, że w jej życiu pojawił się Luke. Gdyby nie on, być może nigdy nie
poznałaby istoty prawdziwej miłości. Była już w związku, ale dopiero teraz, dzięki Luke’owi,
dowiedziała się, jaką jest kobietą. Wiedziała już, że nie przyjmie pracy w fundacji. Być może on
nie miałby z tym problemu, ale ona owszem. To byłoby okropne, widywać go każdego dnia
i ukrywać swoją miłość, patrzeć, jak spotyka się z innymi kobietami, jak jego wzrok prześlizguje
się po niej obojętny, bez cienia dawnej namiętności. Nie, nie dałaby rady. Skoro mają się rozstać,
to definitywnie i na zawsze.
Najchętniej wzięłaby bez pytania samochód i odjechała już teraz, nie czekając, aż Luke
i Mark ustalą warunki rozwodu. Dlaczego to musi być takie trudne, pytała retorycznie,
rozkopując nogami śnieg. Czekanie było torturą.
Spojrzała w błękitne, bezchmurne niebo i wtedy podjęła decyzję. Nie ucieknie. Nie
odejdzie, zanim nie wyzna mu swoich uczuć. Zanim nie usłyszy odpowiedzi, czy byłby w stanie
ją pokochać, czy byłby w stanie dać im szansę. Przecież nie była mu obojętna, czuła to, gdy jej
dotykał i ją całował. Miała wrażenie, że z jakiegoś powodu, trochę wbrew sobie, odpycha ją, ale
sam powiedział, że będzie za nią tęsknił. Całe życie czekała na tę miłość i teraz nie mogła poddać
się tak łatwo. Jeśli istniał choć cień szansy, choć cień nadziei, powinna spróbować. Co miała do
stracenia? Tylko swoją dumę. Była gotowa ją poświęcić, byle tylko zawalczyć o ukochanego
człowieka.
Zaczęła biec, do domu, do niego, do ich wspólnego życia. Nie pukając, weszła do
gabinetu, zdyszana i w kurtce. Obydwaj mężczyźni wstali jak na komendę. Zauważyła, leżący na
biurku plik białych kartek. Dokumenty rozwodowe? Nie zastanawiając się nad tym, co robi,
podbiegła do Luke’a, wspięła się na palce i pocałowała go mocno. Jego ręce natychmiast objęły
ją w pasie.
– Mark – zwróciła się do prawnika. – Chcę porozmawiać z mężem. W cztery oczy.
– I tak już wychodziłem – odparł rozbawiony, podnosząc z fotela czarną aktówkę. – Nie
musicie mnie odprowadzać.
Meg poczekała, aż Mark zamknie drzwi, i wtedy, patrząc Luke’owi prosto w oczy,
oświadczyła stanowczo:
– Nie podpiszę tych dokumentów.
Zmarszczył brwi, zerknął na biurko, próbując dociec, o jakich dokumentach mówi.
– Nieważne, jaka jest twoja oferta – mówiła dalej. – Chcę więcej. Chcę ciebie. Nie
pozwolę, żebyś wyrzucił mnie ze swojego życia, bo uważasz, że nikogo nie potrzebujesz. To tak
nie działa. Potrzebujesz mnie, tylko jeszcze o tym nie wiesz. I… i… ja też cię potrzebuję.
Kocham cię. Może teraz nie jesteś na to gotowy, ale błagam, daj nam szansę.
Luke położył palec na jej ustach, uciszając ją w ten sposób.
– Wcale nie chcę, żebyś podpisywała te dokumenty.
– Naprawdę? Nie chcesz?
– Nie – potwierdził, uśmiechając się szeroko. – One dotyczą Jasona, a nie ciebie, nie nas.
– Ale ja myślałam… Mark… Przecież chciałeś rozwodu. Byłam pewna, że przyszedł
w tej sprawie.
– Rozmawialiśmy o tym.
– I?
– I powiedziałem mu, że spaliśmy ze sobą.
– I co? Nie trzymaj mnie dłużej w niepewności.
– I powiedziałem mu, że cię kocham, co nie było właściwe z mojej strony.
– Nie rozumiem. – Pokręciła bezradnie głową. – Kochasz mnie?
Ujął jej twarz w dłonie, delikatnie muskając palcami policzki.
– Tobie pierwszej powinienem był to powiedzieć. Kocham cię. Jeszcze wczoraj w nocy
byłem przekonany, że najlepiej będzie, jeśli pozwolę ci odejść. Zasługujesz na kogoś lepszego,
moja śliczna optymistko. Dziś jednak, kiedy przyszedł Mark, zrozumiałem, że życie bez ciebie
jest potworną perspektywą. Od pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłem, wiedziałem, że jesteś mi
potrzebna, choć nie do końca rozumiałem dlaczego. Chcę, żebyś była częścią mojego życia,
panią tego domu i mojego serca. Pod warunkiem, że i ty tego chcesz.
Meg skinęła głową, zbyt wzruszona, by wymówić choć jedno słowo.
– Czy to znaczy „tak”?
Ponownie przytaknęła ze łzami szczęścia w oczach. Wtedy zaśmiał się radośnie, a jego
jasnoniebieskie oczy promieniały.
– Czyli możemy zacząć planować podróż poślubną na Wyspę Wielkanocną?
– Gdziekolwiek sobie życzysz, byle razem.
– Cześć, kochanie. Wróciłem – powiedział i nareszcie ją pocałował.