Wiktor Żwikiewicz
Maszyna
Happening w oliwnym
gaju
Maszyna
Wiatr marszczył piaski zbierając z grzbietów
wydm ziarnisty pył i wypełniając nim bruzdy
kolein, szeregiem blizn tnące twarz pustyni aż po
daleki horyzont. Szkarłat. Biel. Pod stopami
dudnienie blach głuszone izolacją obcasów.
Niechętnie patrzył przed siebie, z przymusem
kierował oczy w nabrzmiały żarem krąg słońca,
aby zmęczone źrenice znalazły dostęp do ogniska
promieniującego zarzewiem czerwieni.
— A-ast... Astu-ud!
Miarowe podmuchy gnają kurzawę przesypując
piach przy wtórze szelestu, który przez swą
wszechobecność staje się niemal ciszą,
zdławionym głosem pustyni.
— As-tu-ud!
Ktoś woła, słowa rozpadają się na szereg pustych
dźwięków. Nasłuchuje długą chwilę, lecz nie ma sił
obejrzeć się, wyjaśnić przyczyny głosu, który i tak
nic nie znaczy. Obraz nieba ucieka w purpurę krwi
ściskającej skronie, przeistacza myśli w strzępy
neuronowych drgań. Lecz wołanie nie ustępuje.
Natrętne echo sięga podświadomości, przenika
zakamarki mózgu, po których zwykle błądzą
ostatki sennych rojeń wymazywanych w czas
przebudzenia. Logika rzeczywistości odrealnia,
czyni absurdalną próbę ucieczki przed światem
noszącym w sobie skotłowany puls atomowych
mięśni maszyn, chłód elektronicznych obwodów i
teatralną pantomimę ludzkich twarzy.
Niepodobna uciec, gdy pod stopami wibruje
metalowy pomost transportera, a łopaty gąsienic
znaczą przebyty szlak zawieszoną w powietrzu
smugą lotnego pyłu- Nie można uciec, kiedy wiatr
wciska do uszu czyjś krzyk.
— A-astu-ud!
Wysiłkiem woli przemógł sprzeciw ciała i
niechętnie spojrzał za siebie.
Na pomoście transportera idącego ich śladem stał
wyprostowany mężczyzna i balansując na szeroko
rozstawionych nogach usiłował zrównoważyć
częste przechyły pojazdu.
Pomyślał, że po raz pierwszy ktoś z nich wylazł na
zewnątrz w samo południe. To było zachowanie
nocnej ćmy, która pomyliła porę dnia, komika
albo mącznobiałej mrówki z termitiery, gdy
oślepiona światłem nie znajduje drogi w ukryte
przed światłem tunele i ginie przepalona na wylot
słonecznym promieniowaniem. Przyjrzał się
uważniej. Nawet z tej odległości można rozróżnić
nagi kształt czaszki wystającej z metalowego
kołnierza niczym zmarszczona
zapałczana główka, czarny skafander, szeroki biały
pas tnie figurę na połowę, jeszcze białe naszywki,
jak otwory przewiercone kulą — Natan Savary,
najstarszy z grupy. Trzymaną w ręku strzelbą
wskazuje przed siebie. Astud podniósł oczy.
Jednostajna do tej pory żółć nieba nabiegła siecią
szkarłatnych zmarszczek, wydzieliła obszary
nastroszone cytrynowym pierzem i spłynęła na
boki ściekającymi od zenitu krwistymi smugami w
roztoczu chmur. Było późno, o wiele później, niż
myślał. Żylaste kliny czerwieni wlokły po pustyni
zapowiedź wczesnego zmroku.
Chwilę przypatrywał się horyzontowi, po czym
uspokajająco machnął ręką i nie spojrzawszy
więcej w kierunku Natana przeszedł do włazu.
Namacał stopą szczeble drabinki i wśliznął się do
kabiny.
Barton siedział przy sterach zanurzony w łożysku
amortyzacyjnego pęcherza.
— Zatrzymamy się?—spytał.
Transporter nabranym pędem przeskakiwał
wklęsłości
między wydmami, ciężarem podwozia znosił
wierzchołki
mniejszych wzniesień i tępym ryjem torował drogę
w półksiężycach barchanów.
Astud wskazał szczelinę przeziemika.
— Widzisz ten cień?— zapytał.
— Skały?
— Raczej ich pozostałość. Stań na zawietrznej.
Karawana wygięła prosty dotąd szlak swej drogi
zbaczając ku grupie skał. Szeregi sterczących
pionowo żeber wyrastały z chaosu
nagromadzonych odłamków tworząc niesamowitą
palisadę, od strony pustyni otoczoną jeszcze
wieńcem luźnych głazów — kredowych brył
rozwleczonych kolejnymi przypływami i
odpływami piaszczystych mas na kilkaset metrów
od głównego skupiska. Już cała przestrzeń płonęła
czerwienią, nawet kamienie. Barton podprowadził
transportery w miejsce ześlizgu łagodnej niecki
terenu pod nawis skalnego tarasu. Dziewięć
opancerzonych maszyn uformowało ciasne
półkole, końcami zwrócone do skał. Z lotu ptaka,
gdyby w tym świecie istniało choć jedno skrzydlate
stworzenie, można by sądzić, że u brzegów
kamiennej wyspy szuka schronienia stado żółwi,
które wyłoniły się z oceanu piasków gnane
niepojętym strachem, a zdając sobie sprawę z
absurdalności tej próby wymknięcia się
ścigającym je siłom — przystanęły pogodzone z
losem, tylko w przedzgonnej obecności sobie
podobnych znajdując pocieszenie.
— Optymizmem miejsce nie napawa— mruknął
Barton. —
Może za to będzie bezpieczniej.
Astud zmierzył go przelotnym spojrzeniem.
— Sądzisz?—zapytał.
— Ostatecznie wolę mieć za plecami kawałek
kamienia niż sterczeć na wolnej przestrzeni, gdzie
wystarczy zmrużyć oczy, aby nie obudzić się wcale
lub z kilkumetrową kryptą piachu nad głową. —
Barton wygasił ostatnie ogniwa silników. Cisza
zapadła nagle, jak zatrzaśnięte wieko skrzyni.
— Archeologowie wygrzebali szczątki ruin
rozwalonego miasta, ponakładali na głowy jakieś
miedziane siateczki, świecidełka—ciągnął. — I, w
natchnieniu koczując między resztkami murów,
udowadniali wysłanej na ich poszukiwanie
wyprawie, że każdy z nich, co do jednego, jest
wypisz-
—wymaluj rdzennym przedstawicielem rasy
antropoidalnych tubylców. Żeby tylko
antropoidalnych... Wystarczy usłyszeć coś takiego
i wiadomo — to mogło się zdarzyć tylko na tej
cholernej Drugiej Altaira.
— Więc po co wybrałeś się tutaj?— zapytał Astud,
— Czemu nie? Raz kozie śmierć. Zresztą ty
siedzisz tutaj Bóg wie jak długo i nic.
— Ja co innego.
— Z innej gliny?— Barton uśmiechnął się pod
nosem. — Dałbyś spokój. Czasami odkrywam w
tobie szczególny rodzaj manier, przy których
naprawdę można uwierzyć...
— W co?
— Sądzisz, że mało gadają o takich jak ty? Odchylił
łożysko fotela do poziomu i, już półleżąc, podwinął
rękaw bluzy. Tuż nad przegubem lewej ręki
błysnęła szeroka na kilkanaście centymetrów
obręcz.
— Nie spałem trzy doby — rzucił w stronę Astuda.
— Obudź, gdyby nie można się było obejść beze
mnie.
—- Wątpię. Śpij spokojnie.
— Dziękuję. Aha. jeśli nie narzekasz na nadmiar
zajęć, zrób w końcu szkic dalszej marszruty.
— Pamiętam drogę.
— Rzecz w tym. żebyśmy my ją znali. Ty wiecznie
pokutujesz u góry, i takiej myszy jak ja, gnijącej
dobę przy sterach, czort wie czego się trzymać. Co
dopiero inni, wlokący się za nami jak na
postronku.
— Tutaj nic nie da najlepsza mapa. Mówię o tym
nie tobie pierwszemu i nie po raz pierwszy.
— Trzeba mieć „instynkt", co?
— Każdy rok zmienia wszystko, można liczyć tylko
na szczęście.
I na ciebie, oczywiście. Rozumiem. Pomimo to
sporządź szkic.
Astud wzruszył ramionami i zwrócił się do
drabinki przed wieżyczką włazu. Podciągnął się na
ramionach i, kiedy do opuszczenia kabiny
wystarczyło odrzucić klapę, zawahał się. po czym
powali odwrócił głowę czując wparte w plecy
natarczywe spojrzenie.
Barton spoczywał z odchyloną głową i
wykrzywionym karkiem, jakby śledząc
zmierzającego do wyjścia Astuda. Kiedy len się
obejrzał. Barton odwrócił wzrok.
Wiesz powiedział z namysłem - jesteśmy ze
sobą trzeci dzień, a nie pojmuję, jak ty
wytrzymujesz swoje spacery. Na zdrowy rozum,
każdego normalnego człowieka na twoim miejscu
dawno powinien szlag trafić. Dwoma palcami,
bardzo delikatnie i precyzyjnie, ustawił jedną z
tarcz na obwodzie pierścienia opasującego
przegub lewej ręki.
Na razie— powiedział i znieruchomiał. Astud
patrzył na niego, jak leży bez drgnienia powieki,
pozbawiony oddechu w mocno zarysowanej klatce
piersiowej i z doskonałym odprężeniem twarzy.
Tylko obręcz ledwie uchwytnym obrotem którejś z
tarcz co pewien czas sygnalizowała letargiczną
aktywność organizmu. - Normalny człowiek na
moim miejscu — powtórzył Astud.
Jednym szarpnięciem odrzucił klapę włazu i
wydostał się na zewnątrz. Z górnego pomostu rząd
klamer prowadził na ziemię. Zeskoczył z
ostatniego stopnia - nogi po kostki zapadły w
piasek. Rozejrzał się.
Pusto. Nikt więcej nie wychodził z maszyn. W
ograniczonej bryłami transporterów przestrzeni
wiatr kręcił wiry. wygrzebywał w piachu ospowate
leje i wydmuchując z nich krzemowy miał ciskał
go na burty maszyn. Te były gładkie i twarde mocą
ceramicznych pancerzy, od których szeleszczące
ziarna odpadały bezsilnie tworząc na ziemi
rosnący powoli wał.
Astud ruszył przed siebie, między zwaliska
luźnych głazów. Teren stromą pochyłością wznosił
się ku podstawie skał i gdy po kilkudziesięciu
krokach chciał spojrzeć w miejsce, skąd wyszedł,
nie znalazł oczekiwanego widoku. Wystarczyło to
niewielkie wyniesienie gruntu, aby grupę
bliźniaczych transporterów zachwiana
perspektywa osadziła nisko w dole, odkrywając
przed oczyma niezwykłe usytuowanie otaczających
je skał. Wydało mu się, że stoi we wnętrzu
rozcapierzonej rozety, którą utworzył gigantyczny
szkielet jaszczura powalonego na pustynię przed
milionami lat. Prehistoryczne monstrum hatterii
wyprężyło się w przedśmiertnym spazmie i tak już
zostało obalone na grzbiet, ogryzionymi z mięsnej
tuszy pałąkami żeber mierząc w prześwit nieba.
Piszczele łap dawno utonęły w piachu albo
skruszone walały się wkoło chaotycznym
zwaliskiem nictbremnych brył i tylko białe żebra
zachowały symetrię równych szeregów, jakby
przyrosłe skamieliną do podstawy kręgosłupa
skrytej pod łachą piachu. Spoza tej palisady naga
pustynia mamiła oczy korowodem
atmosferycznych miraży, niosła astmatyczny
kaszel wiatru wydmuchującego ze spieczonej
gardzieli wydm suchy, ostro zacinający pył. Słońce
zawisło nad linią horyzontu kładąc na pustynię
długie, polanę purpurą cienie skał i piaskochodów.
Astud dobrnął przed koślawy głaz, do połowy
zaryty w ziemię, i usiadł wspierając plecy o
nagrzany kamień. Jeszcze raz sięgnął oczyma
czerwonego kręgu słońca i pomyślał, że dzisiaj nie
będzie trzeba czekać długo. Trwał w bezruchu ze
skrzyżowanymi na piersi rękoma i tylko wiatr
gorącymi palcami przebierał mu w stalowoszarych
włosach, jakby chcąc spopielić je do reszty. Błyski
fioletu tańczyły na niebie zawojem niespokojnej,
roziskrzonej zorzy, festonami dymów osuwały się
nisko wsiąkając w piasek pustyni, tworząc z nią
jednorodny , przestwór nadciągającej nocy. Astud
wiedział, że kiedy tarczę Altaira przesłoni owal
planety, a pustynia wessie resztki fioletu —
nastanie noc, piękna i groźna. Przez jej arterie
pobiegnie puls nie znanego nikomu szeptu i tamci,
których jeszcze nazywał ludźmi, wyjdą ze skorup
swoich maszyn i będą nasłuchiwać, lecz głos
pustyni pozostanie dla nich obcy, nie
rozszyfrowany jak język altairskich ludów/które
wymarły prędzej, nim pierwotny człowiek skrzesał
pierwszą iskrę podobną do gwiazd.
Więc posłuchają i odejdą — takie jest prawo
sprawdzone nie tylko tu i nie po raz pierwszy.
A on? Zostaje mu tylko milczeć i czekać, samemu
nie wiedząc — na co, chociaż czasami zdawało mu
się, że jest bliski poznania, zrozumienia tego
świata i zawsze brakowało nieokreślonej pewności
wiedzy, przeczuć, zmysłów do przełamania bariery
obcości. Już ostatecznie. Przeprowadził przez
pustynię dziesiątki wypraw. Ci, którym pomagał,
byli z zasady młodzi i pewni siebie. I z każdym
rokiem bardziej obcy. Prowadził ich od
podbiegunowego Kosmodromu przez piekło żaru
do podziemi Kontynentu.
Między tymi punktami odniesienia leżała pustynia
jak wygotowane, przed miliardami lat
odparowane z resztek wilgoci morze. Karawany,
które je przekraczały, niknęły w labiryncie dróg
wykutych w miąższu planety — on zostawał u
podnóża gór, przed wylotem podziemnych tuneli.
Wiele razy czekał daremnie, kiedy indziej wracali
w pojedynkę, bredząc już nie o miastach
zalegających mrok, lecz o jakiejś planecie
imieniem Ziemia. Współczuł im wtedy. Tylko
wtedy. Ziemia była dlań niewiadomą zachowującą
rangę symbolu, którego urokowi podlegali
wszyscy nowi, przybywający z gwiazd.
On sam był przewodnikiem prowadzącym ich
przez pustynię. Znał drogi zmierzające do
podziemnych miast, chociaż sam nigdy w nich nie
był. Nie obchodziło go, czego szukają w
wymarłych sztolniach, co znajdują, a co ciągle
pozostaje dla nich zagadką. Przybyszy wabiły
ślady zaginionych cywilizacji — on żył pustynią.
Dla wszystkich była po prostu pustynią, jak na
tysiącu innych światów, tymczasem on od
pierwszego dnia, kiedy postawił stopę na białym
piasku, wypełzając z wraka rozprutej rakiety, w
niej upatrywał zagadkę tego świata. Wtedy jeszcze
był sam, przez długie lata sam na sam z
pustynnym morzem. Pamiętał ze swoich
wędrówek burze, kiedy ramiona piaskowych
gejzerów spinały ziemię z tężejącym niebem, i
spokojne zmierzchy, gdy gwiazdy osiadały na
lustrzanej tafli równiny, a z ich lśnień kiełkowały
kwiaty ognia wypalającego transportery w zlepki
stali sterylnie czystej, bez śladu żywej pleśni.
Pamiętał z jądra planety wyrastające widma miast,
których jeszcze nie zagarnęła w posiadanie
zachłanna ludzka ciekawość, oraz chwile, kiedy
błędne ognie ciągami zwodniczych płomyków
sprowadzały zagubionych w miejsca, skąd nie było
powrotu. Czasami słyszał przelatujący nad
wydmami krzyk albo kształtowane prądami
wiatrów krople słów nieartykułowanych,
podobnych do jęku. Wtedy zaciskał powieki,
nabierał w dłonie sypkiego piachu i czuł się
wiatrem niosącym ten krzemowy miał nad
otchłanią równin, ponad oceanem prężących
grzbiety wydm i pod-nalanym purpurą niebem.
Czasami lot trwał godziny. Czasami ułamki
sekund.
Oko cyklonu zwijało pętlę orbity nad
pokrywającym glob martwym oceanem.
Mógł widzieć — nie patrząc, pamiętać wstecz i w
przód, ogarniać nienazywalną wiedzę i nawet
zdawało mu się, ale tylko wtedy, że jest
mikroskopijnym ogniwem w trybach
niesamowitej heteromorfozy świata. Lecz wiatr
ulatywał swoją. drogą i pozostawiał go pośród
wydm samotnego. Niebo mętniało opadająca
kurzawą, a on zostawał pod gwiazdami
beznadziejnie samotny - stary człowiek w
wytartym skafandrze i wysypywał z bezsilnych
rąk zagarnięty strzęp pustyni.
Ze skał potoczyła się strużka zellałych kamieni.
Na grani osypiska stał Natan Savary wsparty na
nieodłącznej
strzelbie, tyleż groźnej, co śmiesznej i
bezużytecznej w tym
świecie. Chwilę przypatrywał się człowiekowi
siedzącemu na
krzywym głazie, potem przewiesił broń przez
ramię i zszedł
na dół uważnie stawiając stopy na porowatych
występach
skał.
— Szukałem cię powiedział.
Stał przed Astudem wysoki, rozrosły w barkach,
pomimo gorąca szczelnie opięty czarną folią
skafandra. Tylko głowa pozostawała odkryta i
ostro zacinający wiatr mógł smagać do woli
ogorzałą skórę nagiej czaszki i twarz o twardym
podbródku, spłaszczonym u nasady nosie i oczach
lekko skośnych, osadzonych głęboko pod okapem
czoła.
— Szukałem ciebie powiedział po raz drugi. —
Cały dzień przebywałeś na pomoście transportera-
W samo południe. Wołałem cię. lecz nie słyszałeś.
Umilkł, lecz nie doczekał się odpowiedzi.
—- Tak - powiedział wreszcie. — Pierwszy etap
mamy za sobą.
— Pierwszy zgodził się Astud.
— Idzie lepiej, niż przypuszczałem. Za dwadzieścia
dni powinniśmy dotrzeć do celu.
— Dwadzieścia dni...
— Prawda, czasami wystarczy jeden — i po
wszystkim.
— Czasami...
Natan uważnie przyjrzał się Astudowi.
— Na razie wszystko w porządku?— zapytał. — Jak
sądzisz?
— Na razie — znowu potwierdził Astud.
Było w jego głosie i ciągłym pow tarzaniu cudzych
słów coś
takiego, że Savary pochylił się nad siedzącym i
zajrzał mu
w twarz.
Astud miał oczy szeroko otwarte, pokryte siecią
czerwonych
żyłek powieki drżały ledwie uchwytne z tajonego
wysiłku.
— Ast!
Natan potrząsnął nim za ramiona.
— Na razie — powtórzył Astud.
Jego wargi poruszały się pewien czas, jakby
nadając wypowiedzianym słowom niesłyszalny
pogłos. Natan ujął go za przegub lewej ręki i
szarpnął biegnący od łokcia błyskawiczny zamek.
Przepołowiony rękaw bluzy odsłonił nagle
przedramię. Natan cofnął się.
- Niemożliwe - szepnął.
Jeszcze nie dowierzając oczom zacisnął palce na
prawej ręce Astuda. lecz i tam. pod miękkim
materiałem skafandra, zrialazi jedynie miarowy
puls krwi w przyciśniętej kciukiem tętnicy,
podatną ustępliwość mięśnia i opór kości.
Przecież to niemożliwe — powtórzył znowu.
Bezradnie opuścił ręce.
' Cienie transporterów majaczyły w zapadającym
zmierzchu— zdawało się. że poza nimi dwoma nie
ma tu żywej duszy. Wytężył.pamięć próbując
odnaleźć w monokrystalicznych blokach coś, o
czym. być może, wiedział kiedyś. Następnie .
szybko pochylił się nad Astudem. z powrotem
zapiął jego skafander i mrużąc oczy uderzył
siedzącego w twarz. Raz i drugi. Mocniej.
Astud zachwiał się. Jeszcze raz
odskoczyła głowa, ciało niezwykle powoli
przechyliło się w bok i Astud upadł na ziemię,
twarzą w piach.
Leżał zupełnie nieruchomo i tylko przepalone
słońcem włosy chwiały się na wietrze niczym kępa
suchej, pustynnej trawy. Natan stanął nad
leżącym i czekał cierpliwie usiłując stłumić
rosnący ciągle niepokój. Minęła długa chwila, nim
jego uszu dobiegł przyduszony jęk.
Astud zakaszlał w ziemię ciężkim, chrapliwym
spazmem płuc, jego wąskie plecy drgnęły
konwulsyjnie, a ręce wparły się w piasek i
dźwignęły tułów. Strużki białego pyłu osypały się
ze skafandra. Astud klęknął i dopiero wtedy
otworzył oczy. Spojrzenie miał przytomne.
Wierzchem dłoni otarł z warg krew. która w
gorącym powietrzu zdążyła sczernieć i na nie
golonym podbródku zostawiła przylepione do
zarostu okruchy brunatnych skrzepów.
Pod ostrym spojrzeniem Nalan poczuł
nieprzyjemne mrowienie w karku.
— Nie powinieneś był tego robić—powiedział
Astud. Natan bez słowa pomógł mu wstać i usiąść
na jednym z kamieni.
Słońce zdążyło przestąpić próg antypodów i
rzadkie iskrzenie fioletu ustępowało przed
nadciągającym mrokiem, wbrew wszelkiej logice
upodabniając do siebie ich twarze mimo
odmienności rysów i głębokimi zmarszczkami
zaznaczonej różnicy wieku; mrok niweluje
wszelkie różnice, jeśli ma do czynienia z dwojgiem
ludzi — wnętrze nie ma znaczenia.
— Jak się czujesz?— zapytał Natan.
Astud odruchowo musnął ręką policzek.
Natan przypatrywał mu się z uwagą. Przez kilka
minut
nieprzytomności Astuda zdążył zrozumieć
wystarczająco
wiele, aby mieć nad nim przewagę, której istnienia
tamten,
być może, nie domyślał się wcale.
— Sądziłem, że tak trzeba — powiedział. — Byłeś
nieprzytomny. Co się stało?
— Nic. Przemęczenie.
— Tak?— Natan zastanowił się chwilę. — Możliwe.
Dzisiaj w drodze wołałem cię bardzo długo, nie
mogłeś nie
słyszeć.
Astud wzruszył ramionami, otrzepał stary,
spłowiały
skafander i już w pełni sił podniósł się, żeby
odejść.
—Dokąd?—zdziwił się Natan.
— Odpocząć.
— Zbliża się noc, powinieneś iść i położyć się w
swojej kabinie, zamiast włóczyć się między
wydmami. Sam mówiłeś, że o tej porze to
niebezpieczne.
— Nie dla mnie— stwierdził obojętnie.
Chciał wyminąć zagradzającego mu drogę
człowieka, lecz
Natan znów stanął przed nim.
— Zaczekaj — powiedział kładąc mu dłoń na
ramieniu. —
Zapominasz, że ja odpowiadam za tych ludzi.
Kiwnął głową w stronę ledwie widzialnych już
transporterów.
— Za kogo?— spytał Astud.
— Za wszystkich — podkreślił Natan. — Jako
dowodzący grupą, choćby formalnie, jednak
ponoszę odpowiedzialność za. wykonanie
programu badań i powrót każdego z nich.
— Chyba nie stoję temu na przeszkodzie?
— Mam nadzieję.
Astud wyprostował się i, chociaż niższy od
stojącego przed
nim mężczyzny, jakby z góry zmierzył oczyma
Natana.
— Jak to rozumieć?
— Dosłownie. Ty jeden znasz rozmieszczenie
szybów na południe od dziewiętnastego
równoleżnika i potrafisz przeprowadzić nas przez
pustynię. Muszę mieć pewność, że nikt nie zakłóci tych zamiarów, przynajmniej nic z tego, czemu nie
moglibyśmy zapobiec.
— Masz zastrzeżenia co do spełnienia przeze mnie
obowiązków?
— Zaczynamy rozmawiać sensownie.
— O co chodzi?
— Otóż tak, mam wątpliwości szczególnego
rodzaju i dobrze, że jesteśmy bez świadków.
— Słucham więc?—z pewnym zniecierpliwieniem
powiedział Astud.
— Już od pierwszego dnia ekspedycji chciałem ci
zadać kilka pytań, ale szukałem okazji. Pierwsze z
nich to: Ile masz lat? Reakcja Astuda była
natychmiastowa, zesztywniał cały
— i powoli, jakby z namysłem, zmarszczył brwi.
— Pomogę ci — powiedział Natan. — Średnia
wieku każdego z nas nie przekracza trzystu lat.
Teoretyczne odchylenie z wyliczeń
biomechaneurystyki wynosi in plus in minus trzy lata.
— W takim razie zostało mi już niewiele.
— Ile?
— Może pięć-sześć lat.
Natan z satysfakcją skinął głową.
— Byłem pewien, że dasz mi mniej więcej taką
odpowiedź
— powiedział. — Pod znakiem zapytania
pozostaje, w jaki sposób zdołałeś osiągnąć ten
wiek.
— Mów jaśniej.
— Znaczy to tylko tyle, że twoje wyznania mają
niewiele wspólnego z prawdą. Rozepnij lewy
rękaw.
— Skąd?,..
Astud zacisnął posiniałe wargi i odstąpił o krok.
W narosłej ciemności piasek leżał nieruchomy,
wreszcie
pozostawiony w spokoju przez nieczęsto ustający
wiatr. Lecz
w miejsce szelestu-krzemowych ziaren wystąpił z
mroku inny
głos, równie natarczywy i niepokojący, jakby
wszystkie
nagrzane w południe kamienie rozładowywały
zapas
nagromadzonego ciepła suchym trzaskiem
pękającego
szkliwa.
Astud stał ze zwieszoną głową, jakby w jednej
chwili
utracił immunitet czyniący go odpornym na
zwykłe, ludzkie
zmęczenie.
— Nie spodziewałem się, że żyje jeszcze ktoś taki
— ciągnął Natan. — Ostatni był Komley z Trzeciej
Transgalaktycznej, Zmarł, kiedy byłem
szczeniakiem. Prawie sto lat temu.
— Wszystko? Mam nadzieję, że więcej nie mamy
sobie nic do powiedzenia.
— •- Tak pewnie byłoby lepiej — w zadumie
stwierdził Natan. — Lecz ja dopiero teraz
uświadomiłem sobie, że my właściwie nic o tobie
nie wiemy. Drugą Altaira od niepamiętnych
czasów kojarzono z twoją osobą, wszyscy
przyzwyczaili się do twojej tu obecności tak
dalece, że nikomu nic przyszło na mysi. jak długo
będzie to trwało. Ludzie zmieniali się, wykruszając
lub idąc dalej— ty-zawsze byłeś tutaj i nikt jakoś
nie zadał pytania: jak długo jeszcze ani od kiedy?
Nalan Savary usiłował przeniknąć wzrokiem
ciemność odgradzającą od niego zgarbioną postać
Astuda.
— Chcę wiedzieć, kim jesteś — powiedział. — Wiek
każdego
z nas sięga trzystu lat. lecz to nie dotyczy ciebie.
Umieraliście
bardzo wcześnie.
Astud potrząsnął grzywą ciężkich włosów i
roześmiał się
nieprzyjemnym, sztucznym śmiechem. Gdzieś w
pustyni
znowu przebudził się wiatr i szeleszcząc przebiegł
po
skarpach wydm.
Cień Astuda poruszył się i Natan poczuł na twarzy
muśnięcie gorącego oddechu.
—: Wiesz, gdzie my jesteśmy? — usłyszał. — Za
kilka godzin wstanie świt i zobaczysz tarczę Altaira
nad martwą pustynią.
— Nie musisz mi tego mówić.
— Nie rozumiesz. To jest mój świat.
— Przybyłeś tutaj z Ziemi,
— Daliście mi imię Astud. Z Ziemi przyleciał kto
inny. Wszyscy, których on znał - nie żyją, świat,
jaki znał.— nie istnieje. Nie przeszkadzam wam,
wręcz przeciwnie. I mam tylko jedną prośbę,
żebyście mnie zostawili w spokoju. Natan poczuł
skurcz w gardle i położył mu dłoń na ramieniu.
— Rozumiem, co czujesz— powiedział. Astud
odtrącił jego rękę.
— Zostaw.
— Jak uważasz, ale pamiętaj, że jesteś jednym z
nas.
— Chcę zostać sam.
— W porządku, nikomu nie narzucam przyjaźni.
Spoza szeregu zarytych w piachu transporterów
nadbiegło echo dalekiego głosu, jakby wiatr
nastrajał się w szczerbach skał przedmuchując
piszczały kamiennych organów.
—- Jestem tutaj po to, żeby przeprowadzić was
przez
pustynię — powiedział Astud. - To wszystko.
Odwrócił się na pięcie i piasek zaskrzypiał mu pod
nogami,
gdy mknął w ciemności. Jeszcze chwila i cień jego
przepadł
w głębszej czerni.
Wtedy z wnętrza pustyni, zwielokrotniony
rykoszetem
wiatru między wydmami, rozległ się balansujący
na granicy
słyszalności dźwięk pękającego kryształu.
Savary wzdrygnął się, ale to tylko był chłód, nocny
ziąb.
Z każdym świtem karawana transporterów
mozolnym obrotem gąsienic odmierzała dalsze
kilometry szlaku, a czas przesypywany klepsydrą
pustyni zamieniał je w dni i noce. Dni jednakowo
lejące z nieba spiekotę- lak samo duszne w
obłokach białego kurzu i nieodmiennie konające
pękaniem głazów w nadciągającym chłodzie nocy.
U schyłku drugiego tygodnia pokonali przeprawę
przez górski łańcuch, gdzie białe skały zastygły w
fantastycznych nawisach niby skamieniałe resztki
piany z wierzchołka ostatniej wielkiej fali. jaka
przetoczyła się kiedyś nad obnażonym teraz dnem
oceanu. Przekraczając jedną z przełęczy zostawili
w skalnym kominie dwóch członków załogi z
ostatniego transportera, którzy na chwilę odłączyli
się od grupy, lecz w niczym nie powstrzymało to
milczącego pochodu. Śmierć pozostaje śmiercią,
jest zła. lecz nie najgorsza. Za dzień-dwa może
spotkać każdego z nich. Człowiek rodzi się i
umiera — na Ziemi. W trybach kosmosu istnieją
rzeczy gorsze niż śmierć.
Gdy rozłożyli się na kolejny postój, wieczór był
dziwnie chłodny, żar zastygł w niszach wydm
pamięcią południa i wysączał się z nich powoli,
rozkładając zapas nagromadzonego ciepła na
długie godziny nocy. Między skłonami
piaszczystych wzniesień ktoś znalazł szczątki
drzew; zwęglone kikuty dawno wypartego przez
pustynię lasu wyciągały ramiona, nagimi splotami
przeczesywały wiatr. Ktoś podał myśl rozpalenia
ogniska. znieśli więc suche naręcza przed zbite
ciasno transportery. Nasycone tlenem powietrze
przyjęło ofiarę i ogień buszował wesoło, trawiąc
resztki wymarłego świata karłowatych
drzewostanów, a oni siedzieli zapatrzeni w grę
płomieni, .zasłuchani w trzask dopalających się
głowni. Zdane na pastwę ognia gałęzie drzew,
których barwy liści nie potrafili nawet odgadnąć,
dały im. w zamian za przypieczętowanie zgonu,
posmak żywicznej zieleni sosnowych szpilek,
świeżej, od pnia odłupanej kory i przekwitłego
mchu. którego nawet nie trzeba zapalać
wystarczy strzepnąć ręką, aby podniosła się
rdzawa fala płomienia wyschłych zarodników,
które nie dadzą więcej życia niż prawdziwy
płomień. Ale wyobraźni człowieka nie trzeba
wiele, czepia się byle pretekstu. Ewolucja
zastawiła sidła na każdy gatunek bez wyjątku,
choć zdawać by się mogło, że ten czy inny ma
większe predyspozycje nie tylko do przetrwania,
lecz i doskonalenia się aż do pierwszych prób
samodzielnego myślenia. W rzeczy samej każdy
rodzaj żywych istot, prędzej czy później, kołacze w
pułap nieprzekraczalnych konstant i zasada ta z
jednakową mocą obowiązywała prahistorię,
motywując kenozoiczne podzwonne wielkich
gadów, agonię tytanoterii — ostatniego z
ostatnich, wyłączenie spod znaku ewolucji
owadów, gehennę mamucich cmentarzysk, jak i
późniejsze wyginięcie wielu gatunków,
przydatnych dla człowieka z racji futra, mięsa i
innych dodatków stosowanych w „chińskiej
medycynie", i tym samym potraktowanych jako
łowne — aż do końca. Lecz fatalistycznej
determinacji losu nie oparł się również człowiek
neandertalski oraz, dzięki technice tylko pozornie
uniezależniony od praw natury, homo sapiens.
Nastąpiło tylko przewartościowanie kategorii
ewolucyjnego ostracyzmu
— z biologicznych na psychiczne, gdyż człowiek —
gdziekolwiek by nie był — pozostanie zawsze
niewolnikiem obsesji lasów, rzek, pni opleśniałych
w mule bagien, nie uwolni się od tundry, dżungli i
buszu i nie zdoła uciec przed pamięcią rybich oczu
w koralowym atolu czy u brzegów nadgryzionych
golfstromem wulkanicznych wysp. Ten ludzki
geocentryzm w erze kosmicznej ekspansji jest
zarazem błogosławieństwem i przekleństwem
człowieka, ograniczającym zasięg jego penetracji
we wszechświecie, gdyż nie pozwala odejść tak
daleko, żeby nie można było wrócić. Oczywiście,
jeśli jest się naprawdę człowiekiem z krwi i kości.
Jeśli się jest.
Tylko empiria pozwala rozłożyć na czynniki
pierwsze sprzężenia cielesnej i duchowej
osobowości człowieka, lecz kiedy to nastąpi, na wnioski może być za późno.
— Jeśli wyjdę stąd cało, lecę pierwszym rejsem na
Tau Wieloryba — powiedział Yourcenar. Siedział
na piasku przecierając kawałkiem filcu części
prymitywnego mechanizmu. Był jednym z
młodszych antropologów, którzy próbują swych sił
w kosmosie, gdzie zawsze łatwiej błysnąć śmiałą,
choćby i z gruntu bezpodstawną hipotezą o
międzygatunkowych koligacjach planetarnej
fauny, flory i człekopodobnych.
— Dlaczego akurat tam?—zapytał ktoś.
— Zawsze wolę wiedzieć, z czym mam do
czynienia.
— Z czym czy z kim?
— Obojętne. Tam drzewo jest drzewem, skała —
skałą, a dwunoźni-wielkogłowi również po prostu
wielkogłowymi-
—dwunożnymi. Przynajmniej wiadomo, czego się
trzymać.
Yourcenar jest ostatnią osobą, którą w zebranym
wokół ogniska towarzystwie można posądzić o
przywiązanie do matematycznie ścisłej analizy
rzeczywistości, jest na to po prostu zbyt podszyty
wiatrem i daleki od wyrachowanego rozsądku.
Cechy charakteru są zawsze wypisane na twarzy,
nawet nie trzeba się spowiadać, wystarczy
pozostać sobą, kiedy każde słowo znajduje odbicie
w drwiącej intonacji głosu, skrzywieniu warg,
które tylko powstrzymują się od ciągłej wesołości,
nie wzbraniając tego oczom.
— Skąd taka prostolinijność?— zapytał wąskolicy
mężczyzna w kombinezonie, jak wszyscy czarnym,
lecz -z żółtymi naszywkami geofizycznego
pododdziału.
— Od czasu gdy klasyczny barok fizyki dzięki
pewnym ludziom zaczął kokietować zakrętasami
rokoko— odciął się Yourcenar. Fizyk skrzywił
suchą twarz.
— Oszczędź — mruknął. — Od kiedy jednak
przestałeś być entuzjastą Drugiej Altaira?
— Tutaj wiadomo tylko, że coś jest i gdzieś jest.
Pech w tym, że nikt właściwie nie ma pojęcia, co i gdzie. Na dłuższą metę taki stan ochłodzi
najgorętszą głowę. , Yourcenar po raz ostatni
dmuchnął na metalowy, gwintowany drążek i
począł skręcać poszczególne elementy.
— Ty, Hemery — powiedział — masz swoją fizykę
z arsenałem tachionowych holograficznych
mikroskopów, z przetwarzalnikami
promieniowania, spektroskopami, wariatorami
hipostaz sprzęgniętymi z hipotezotwórczym
modulatorem komputerów. Możesz, co najwyżej,
cierpieć na ból głowy z nadmiaru danych, ale to
już twoja sprawa. Podobno kilkanaście lat temu
miałeś wspaniałe osiągnięcia, wróżono ci sporo
sukcesów. Ile z tego zostało? Yourcenar wzruszył
ramionami.
— Genialny fizyk i taka sobie planetka, na której
bynajmniej nie „tacy sobie" połamali zęby. Ze swej strony życzę ci powodzenia, drogi Hemery. Tego
rodzaju życzenia wywołały salwę śmiechu ludzi,
którzy porozsiadali się na piasku. Na Drugiej
Altaira wszelkie życzenia, a życzenia szczęścia
przede wszystkim, nie spełniają się nigdy.
— Wiesz, co przez to rozumiem?—Yourcenar
spojrzał na fizyka spod przymrużonych powiek. —
Na tej planetce szansy dla siebie szukają tylko tacy
wykolejeńcy, jak my wszyscy, co do jednego.
Reszta ma prawo wyboru na pierwszej linii, my
wałęsamy się na szarym końcu, gdzie oni nie dali
rady.
I my nie damy — powiedział Hemery.
—- Przynajmniej ty powinieneś. Archeolog mało
co tu znajdzie, biolog jeszcze mniej, antropolog nic
zupełnie, cokolwiek kiedyś znajdowało się tutaj,
dawno już się rozsypało, zostały tylko skorupki.
— W czym moja sytuacja jest lepsza?
— Fizyka zawsze istnieje.
— Zapominasz, że i dla mnie połowa
instrumentów, które za każdym razem wleczemy
tutaj, jest ślepa i głucha— odparł Hemery. —
Zbyteczny balast.
— Nie będziemy się licytować — machnął ręką
Yourcenar.
— Jeśli ktokolwiek miałby tutaj coś do
powiedzenia, to nasz
przewodnik, ale on nie należy do rozmownych.
Wszystkie głowy zwróciły się w kierunku
milczącego
Astuda.
Siedział pod brzuchatą burta transportera daleko
poza
kręgiem zebranych, odwrócony plecami do
ogniska
i zapatrzony w przestrzeń, gdzie nie docierał
złotawy blask
płomieni. Nie opodal niego majaczyła nieruchoma
sylwetka
człowieka stojącego z założonymi na piersi
rękoma.
— Biedny Cobb. sterczy jak słup soli — powiedział
Yourcenar.
— Przynajmniej jeden z logicznym zajęciem —
półgłosem zauważył rudobrody Cugnot.
— Przejął się rolą.
— Od kiedy N a tan przesadził go na prowadzący
transporter, Barton zyskał wreszcie towarzysza nie
zapominającego języka w gębie.
— Cobb i krasomówstwo — z ironią zauważył
Yourcenar.
— Dobre i to.
— Ten Cobb intrygował mnie zawsze — w
zamyśleniu powiedział Hemery. - Chciałbym
wiedzieć, co on robił przedtem, zanim zjawił się
tutaj. Przecież on nic nie potrafi, jest tylko
potwornie silny i wytrzymały jak automat.
— A co my właściwie wiemy o sobie? — spyta!
Cugnot.
— Nic. to nawet dobrze.
— Więc nie ma co się dziwić, że temu czy innemu
natura
poskąpiła rozumu — powiedział Yourcenar i
uśmiechnął się
pod nosem. — Klasyfikując ludzi według zdolności
prowadzenia dyskusji to... One też potrafią
zabawić cię
rozmową, tylko ile w tym sensu?
Yourcenar umilkł i niepewnie przebiegł, oczyma
ponure
twarze pozostałych mężczyzn.
Nie zareagowali.
Odetchnął z ulgą. Oczy odruchowo prześliznęły się
wzdłuż
rzędu zamkniętych na głucho transporterów. Miał
ochotę •-• plunąć na wszystko i iść tam nie
zważając, gdy reszta przewierci mu wzrokiem
plecy, a polem spojrzy po sobie i będzie milczeć
dalej, jak od początku. Aż się wstrząsnął opędzając
od głupich myśli.
—-Że też Astud tak łatwo pogodził się z aniołem stróżem— powiedział przełamując milczenie.
Co mu zależy? zdziwił się Cugnot.
— Podobno przedwczoraj Cobb wylazł za nim
podczas jazdy na pomost i wytrzymał do samego
końca, po czym staruszek nie rzekł słowa, ale już
drugi dzień sam nie wysuwa nosa na zewnątrz.
— Niemożliwe!
— Barton świadkiem.
Barton skinął głową, ale jednocześnie obrzucił ich
niechętnym spojrzeniem.
— Dajcie im spokój — powiedział. — Może Natan i
Astud mają jakieś stare porachunki, ale jeśli obaj
milczą, tym bardziej nam wypada trzymać język za
zębami. A że przydzielił mu Cobba? Normalne. Ja
nie mam czasu, a swoją drogą Astuda trzeba
krócej trzymać Nie oszczędza się. choć każdemu
życzę takiej formy w jego wieku. S/czerze mówiąc
wolę. żeby w razie czego szlag trafił mnie. Cobba
czy któregoś z was niż przewodnika. Nie mam
pojęcia, skąd u niego ten zmysł orientacji, ale
rzeczywiście tylko on jeden jest w stanie odszukać
drogę w tym piekle. "
— To lekkomyślność polegać na jednym człowieku
— zauważył Hemery.
— Spokojna głowa. W Bazie wiedzą, co robią.
Zresztą potrafisz wymyślić coś innego?
Przeprowadzi nas. Nie jesteśmy dla niego pierwsi i
— wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują —
nie ostatni. Sam tak mawia. Yourcenar zakończył
wreszcie skręcanie metalowych elementów i z
satysfakcją obejrzał swoje dzieło.
— Proszę — powiedział z dumą. — Kto zgadnie, co
Io za
mechanizm? Może ty. Paveze?
Zagadnięty drgnął i zwrócił na niego spojrzenie
nieobecnych,
ciemnych oczu. Pośród mężczyzn o pospolitym
raczej
wyglądzie i twarzach gruboskórnych, często od
dawna nie
golonych, wyglądał paradoksalnie ze swoją cerą
Ledy
v?ymuskanej w oślim mleku, długimi rzęsami i
niemal
dziewczęcą sylwetką.
Teraz odrzucił na kark długie kosmyki czarnych
włosów
i patrzył na Yourcenara z półotwartymi wargami,
jakby
zdziwiony, że ktoś zwraca się bezpośrednio do niego.
—— Co to jest? — powtórzył pytanie Yourcenar.
— Młotek.
Yourcenar parsknął śmiechem.
— Bynajmniej, młody człowieku. Jak niewątpliwie
słyszałeś, nasz genialny fizyk narzeka na brak
instrumentów zachowujących zdrowy rozsądek w
magnetycznym, grawitacyjnym i czort wie jeszcze
jakim polu tej planety. Doceniamy te kłopoty i
wychodząc naprzeciw pragnieniom uczonych
składamy w ręce jedynej kompetentnej tu osoby
KLUCZ, który utoruje drogę w empirii tego globu.
Tak więc jest to klucz skonstruowany na zasadzie
geologicznego młotka ze sprężynową amortyzacją
trzonka, a nie po prostu młotek, jak to w
nieświadomości trywializując określił nasz młody
kolega.
To mówiąc Yourcenar przekazał klucz od empirii
w ręce fizyka, który bynajmniej nie odżegnywał się
od prezentu. Antropolog spojrzał w stronę Astuda
i warującego obok Cobba. Najwidoczniej znowu
miał coś na języku pod adresem tej pary, gdy jego
wzrok padł na twarz Paveze i Yourcenar aż
zatrząsł się nowym paroksyzmem śmiechu.
— Niech mnie kule biją! — parsknął. — Cha-cha-
cha! Przecież on się naprawdę zawstydził.
Spójrzcie! Kochany Paveze spłoniony jak
panienka, Biedny Paveze pogrążył się do reszty.
— N-nie wiedziałem— powiedział rozbrajająco i
poczerwieniał po czubki uszu. Yourcenar skręcał
się na piasku.
— Cha-cha-a-ah!
— Moglibyście skończyć — ujął się za nim
Hemery. — Nie dosyć, że chłopak kończy
siedemnaście lat, po kątach pisze wiersze i peszy
się przy lada okazji, to jeszcze podpuszczacie
biedaka. Stare konie.
— Genialnie, Hemery! — piał z zachwytu
Yourcenar. — Nareszcie wiem, na czym polega
poezja! Uspokoił się nagle i klepnął Paveze po
ramieniu.
— Głowa do góry. Wiesz doskonale, że ciebie lubię
najbardziej z tego towarzystwa, jesteś jedyny,
który jeszcze nie zdążył sobie zapaskudzić
sumienia. Ale ni w ząb nie pojmuję, czego szukasz
między nami i kto ci w ogóle pozwolił na udział w
rozgrzebywaniu Drugiej Altaira.
— Co w tym dziwnego?
— Półtora roku temu — wtrącił Cugnot — tam
gdzie idziemy, zginął jego ojciec. Yourcenar
przycichł.
— Nie wiedziałem — mruknął.
Chwilę siedzieli w milczeniu.
— Jak to się stało?—zapytał wreszcie.
— Nikt nie wie — zamiast Paveze odpowiedział
Cugnot. — Po prostu zniknął. Oni wtedy znaleźli w
pustyni wrak jakiejś starej rakiety, która rozbiła
się podczas lądowania, cholernie stary wrak. Tam
był również jeden z moich przyjaciół, opowiadał,
że ojciec Paveze zniknął w dzień po tym zdarzeniu.
— Prowadził ich Astud?
— On.
— Nie wspominał nic na ten temat?— Yourcenar
zwrócił
się do Paveze.
Po raz pierwszy spostrzegł, że chłopak ma bardzo
wąskie,
sine wargi, szczególnie wtedy gdy je zaciska,
marszcząc przy
tym brwi; zupełnie nie pasowało to do reszty
twarzy. Paveze
burknął coś pod nosem w rodzaju: „Nie chciał", i
opuścił
głowę.
Hemery strzelił palcami skupiając na sobie uwagę.
— Chcecie się zabawić?— zapytał widząc, że mają
coraz bardziej ponure miny. — Mam dla was kilka
piekielnie prostych pytań.
— Wal — ożywił się Yourcenar.
— Chcę udowodnić, że nie macie zielonego
pojęcia, gdzie się znajdujecie i dlaczego pewne
rzeczy wyglądają tutaj tak, a nie inaczej. Im
większym autorytetem jest każdy z was na
własnym podwórku, tym większe dyletanctwo
czyni go analfabetą w pozostałych dziedzinach.
— Żebyś nie przeszarżował, Hemery.
— Spokojna głowa. A więc primo — Hemery zagiął
mały palec. — Dlaczego komunikację na drodze
kosmos — powierzchnia planety zapewniają tylko
wąskie podbiegunowe korytarze? Czemu musimy
wlec się do równika w tych żelaznych trumnach,
zamiast przebyć odległość powietrzem?
— Atmosfera — powiedział ktoś. — I pole
magnetyczne.
— Co znaczy: atmosfera?
— Zarejestrowano jakieś strefy energetycznych
zapadni— odezwał się z boku ktoś nie biorący
dotąd udziału w dyskusji. — Nawet energia
kosmicznego promieniowania wsiąka gdzieś, do
powierzchni docierając tylko w wąskim paśmie
widzialnego światła. Nie wiem na pewno, ale
opowiadano, że istnieją miejsca, gdzie w
zmiennym polu magnetycznym mięknie nawet
stal. Kilkanaście rakiet wstępnego zwiadu
rozwaliło się przy lądowaniu, dopóki nie
stwierdzono występowania dwóch kanałów
umożliwiających bezpieczne zejście z przestrzeni
na powierzchnię Drugiej.
Obydwa podbiegunowe, na osi obrotu planety.
Yourcenar pomyślał, że tamten rozbity wrak, klóry
spotkała wyprawa starszego Paveze, pewnie też
pochodzi z okresu pierwszych prób lądowania.
- Doskonale - Hemery ze zdziwieniem spojrzał
na chudego jak szczapa jasnowłosego mężczyznę,
niewiele starszego od Paveze Ale dlaczego tak się
dzieje? Tego nawet blondyn nie wiedział.
Zostawmy na razie. Weźmy drugie fizyk
założył do środka dłoni następny palec. Dlaczego
nie korzystamy z radia?
Robisz z nas durni. Hemery powiedział
Yourcenar. Przecież tu nie można posługiwać się
łącznością na talach radiowych.
- Znowu: dlaczego?
Przecież to.. normalne. Yourcenar rozłożył ręce.
- Myślisz nie gorzej od Paveze — osądził Hemery.
Tylko sęk w tym, że jego można usprawiedliwić.
Ktoś jeszcze?
Pewnie te same pola magnetyczne plus pasy
radiacji rzucił jasnowłosy chudzielec.
- To wszystko? Nie znalazł się chętny.
lak myślałem pokiwał głowa Hemery Od
kilkudziesięciu lat wiadomo, że nie można Kropka.
Ustanowiono aksjomę, której przyczyna nie leży w
sterze zainteresowań nowo przybyłych. Oni przede
wszystkim szukają śladów innych cywilizacji,
reszta ich nie obchodzi. Na Ziemi mieliśmy
podobne dogmaty: sionce świeci, wiatr wieje.
jabłko spada, drewno nie tonie, woda jest mokra.
Rzeczywiście, dlaczego jest mokra? Cugnot
stuknął się w czoło rozpostarta dłonią Hemery
poderwał się z ziemi.
- Zrobimy wizję lokalną i małą demonstrację.
Podszedł do jednego z piaskochodów. z wysiłkiem
odrzucił klapę bocznego włazu i zniknął w
ciemnym wnętrzu Nie czekali długo, wrócił po
chwili trzymając stary hełmofon.
- Kto odważny? zapytał.
Yourcenar spojrzał na ponurego, męczącego się
własnymi myślami Paveze i pomyślał, że chłopak
powinien się nieco rozerwać zamiast Bóg wie czym
dręczyć.
Paveze! powiedział.
Chłopiec długo patrzył zdziwiony, zanim dotarło
do niego. czego chce Hemery.
Może ja? zapylał niepewnie
— Chodź.
Paveze wcisnął na głowę ciężki kołpak i wtedy
Hemery
przekręcił włącznik.
W nausznikach zabrzmiał chaos nakładających się
wzajemnie
trzasków.
— Pochyl się—powiedział Hemery.—Niżej. Paveze
zgiął plecy przybliżając głowę ku stopom. Trzask
przerodził się w zwariowaną kakofonię pisków
balansujących na granicy słyszalności. Poczuł
nagłą słabość w miękkich kolanach i osunął się na
klęczki, odruchowo przykładając twarz do samego
piasku.
Raptem zapadła absolutna cisza, jakby otworzyło
się coś wielkiego i pustego, co bezpowrotnie
pochłania każdy dźwięk, promień, kształt. Lecz w
głębi tej przestrzeni nabrzmiewa głuche
dudnienie, wypełnia myśli rozwijając wachlarz
rezonansów, aż zdało mu się, że czaszka pęka
rozłupana udarem pneumatycznego dłuta, które
trafiwszy na stalowy rdzeń budzi w nim dźwięk
pękniętej struny i, przełamując błony mózgowych
opon, chlusta zawartością szarych uzwojeń na
biały piach pustyni. Skręcił się, jakby kopnięciem
podrzucony w powietrze, i opadając na ziemię
wydał przejmujący do szpiku kości,' do wilczego
wycia podobny skowyt, po którym ciarki przeszły
trzydziestu podrywających się na nogi mężczyzn.
Natan Savary wyjrzał z uchylonego włazu
transportera.
— Co się stało?!—zawołał.
W niepewnym blasku dogasającego ogniska i w
poświacie dopiero co wzeszłego nad horyzontem
pierwszego księżyca gromadka mężczyzn zastygła
nad rozpostartym na ziemi człowiekiem.
Owładnięci niespodziewaną grozą nie byli w stanie
wykonać żadnego gestu, nawet pomóc leżącemu.
Natan odwrócił się w głąb ciemnego luku i
powiedział coś uspokajająco do bladej plamy
twarzy majaczącej w mroku, po czym zeskoczył z
pomostu i podbiegł do stojących. Dopiero wtedy
poznał czarne kosmyki włosów Paveze, wystające
spod czarnego kasku. Leżący zwinął się nagle jak
w epileptycznym transie i znów rozrzucił ręce i
nogi niczym pająk przykłuty do ziemi, brużdżący
piach w przedśmiertnych skurczach.
— Czy wyście zwariowali?!— krzyknął Savary. —
Pomóżcie!
Jednym szarpnięciem zerwał hełmofon z głowy
nieszczęśnika.
Chłopiec chwilę jeszcze wił się w jego dłoniach,
potem
zmiękł i zwisł z odrzuconą do tyłu głową. Natan
powiódł po
otoczeniu rozjuszonym wzrokiem.
— Gdzie Gulczar?—rzucił przez zęby rozpinając
skafander
nieprzytomnego.
Nikt się nie poruszył. Milczeli wpatrzeni z
zabobonnym
lękiem w martwą twarz Paveze.
— Ruszać się! — nie swoim głosem ryknął Natan.
— Gulczar! ' -
— Jestem. ' Krępy mężczyzna
przecisnął się w krąg ludzi, był bardzo niski, o twarzy zmarszczonej jak u buldoga i z
wyłupiastymi oczyma, idąc przewalał się ciężko z
nogi na nogę. Wspólnie położyli Paveze na piasku
podsypując wyższy kopczyk pod sztywny kark.
— Niech ktoś przytrzyma głowę — powiedział
Savary. W odsłoniętej piersi Paveze, na wysokości
mostka wiążącego żebra i niemal idealnie
pośrodku klatki piersiowej lśniła przymglonym
szlifem, jakby zaparowana oddechem, srebrna
płytka.
Gulczar ściągnął z rąk elastyczne rękawice z
doskonałą imitacją żywego naskórka. Pod spodem
jego dłonie miały absolutnie bladą, prześwitującą
nitkami naczyń krwionośnych skórę, a palce były
jakby nieco dłuższe, może bardziej rachityczne, lecz nawet na oko niesamowicie wyczulone,
sprawiające dziwne wrażenie, że posłuszne woli
chirurga przenikną we wnętrza człowieka bez
poprzedzającego cięcia skalpelem. Z każdej
opuszki przebijała na zewnątrz metalowa
końcówka kontaktowego receptora.
Lekarz przesunął palcami po twarzy chłopca.
Stężałe rysy zatraciły dziewczęcą delikatność
brużdżąc czoło i policzki liniami głębokich
zmarszczek, wargi zbiegły się w ledwie
naznaczoną, siną bliznę. Palce Gulczara ześliznęły
się na nagą pierś i wparły kciuki w płytkę.
— Jest?—niecierpliwił się Savary. Gulczar nie
odpowiedział, lecz jego twarz stężała w napięciu .
nie mniejszym od Paveze, jakby przejmował od
niego wewnętrzny paraliż mięśni, na czoło
wystąpiły krople potu, aż wreszcie wysiłek zmienił
się w zupełną konsternację.
— Brak kontaktu — powiedział.
— Musisz znaleźć! — nastawał Savary. Gulczar raz
jeszcze przebiegł po płytce wszystkimi pięcioma
palcami każdej z rąk, po czym bezsilnie obejrzał
dłonie. Jakby nie wierząc zmysłom zwinął palce w
pięści, aż zatrzeszczały białe stawy. Po raz
pierwszy przez woskową skórę przebił się żywszy
rumieniec.
— Beznadziejne — pochylił głowę.
Savary wyłuskał z rękawa lewą rękę Paveze i
przyjrzał się wielobarwnemu tętnu soczewek
osadzonych na obwodzie szerokiej bransolety
biomechanicznego inkluzora. Migotały pobudzone
do świecenia rozkojarzoną wiązką impulsów, ^
idących z głębi organizmu uzwojeniami nerwów i
nadprzewodliwym rdzeniem dynamicznej intarsji
szkieletu. Savary spróbował poruszyć jeden z
regulatorów, lecz Gulczar powstrzymał go
natychmiast, gdyż leżący na piasku Paveze
zaskowyczał znowu, jakby broniąc się przed
wszelką ingerencją, i skurczył się jeszcze bardziej.
— Zostaw powiedział Gulczar. — Nie wiemy, co
mu jest.
— Coś trzeba zrobić!
— To człowiek, dlatego nie możemy sobie pozwolić
na metodę prób i błędów. Poza tym on żyje i, jak
mi się zdaje, życiu jego nic bezpośrednio nie
zagraża. To najważniejsze. Obawiam się, że to
rodzaj szoku czy bardzo głębokiej depresji
psychicznej.
— Dlaczego brak kontaktu?
— Mnie pytasz?
— Jesteś lekarzem.
Gulczar poruszył masywnymi ramionami i niby
żółw
wciągnął szyję między łopatki.
— Moja obecność z wami jest wynikiem
konieczności przestrzegania odpowiednich
paragrafów kosmicznego prawa, nic poza tym —
powiedział ponuro, patrząc na Paveze. — Na tej
planecie każdy liczy na siebie. Mamy równe
szansę. Lekarzem jestem w odkrytym kosmosie i
w każdym innym miejscu. Tutaj... sam widziałeś.
Z powrotem wsunął dłonie w cielistej barwy
rękawice.
— Co w niczym nie umniejsza moich obowiązków,
jeśli już jestem — dodał. — Przenieście go do
ambulatorium. Kilku ludzi ostrożnie podniosło
bezwładnego Paveze i poniosło w stronę
piaskochodu Gulczara. Savary przesypał między
palcami biały piasek.
— Jak to czasami dobrze mieć ograniczone zmysły
— powiedział. — Nie widzieć nadfioletu, nie
słyszeć fal radiowych, być ślepym i głuchym.
Inaczej byśmy wszyscy dawno zwariowali.
Pozostał nad miejscem, gdzie w piasku widać było
jeszcze odciśnięty ślad rozpostartego ciała.
Jednocześnie czuł wściekłość z powodu własnej
bezsilności i nową falę niepokoju wobec sił,
których tajemnicy pilnie strzegły martwe
wzgórza, skały, pustynie i nie wiadomo dlaczego wymarłe podziemne miasta. Nawet trzy księżyce,
nie mniej ponure od planety, wystawione w
przestrzeń niczym łby
trójgłowego Cerbera, z nastroszoną grzywą
warującego u wrót Hadesu, też pilnie kryły przed
człowiekiem ślady dziwnej tragedii, która
rozegrała się tutaj, a ich puste. wydrążone wnętrza
przeistoczyła w cmentarzysko makabrycznie
poskręcanych szkieletów, miedzianych sieci i
szklanych słoi z resztkami zmumifikowanych
czaszek. Poczuł dotyk czyjejś ręki na swoim
ramieniu.
— Spokojnie — powiedział Cugnot patrząc nań
sponad zmierzwionej rudej brody.
Savary podniósł się z ziemi, wyprostował i powiódł
wzrokiem po tych. którzy zostali.
— W porządku — odparł. — Mam tylko pytanie.
Kto wymyślił tę idiotyczną zabawę? Hemery
rozłożył ręce.
— Zupełnie nie rozumiem — powiedział tonem
usprawiedliwienia. — Sam słuchałem tyle razy i
nic. Inni też. Normalne — piszczy, aż głowa pęka,
ale to wszystko.
— Skąd wam przyszło do głowy na królika
doświadczalnego brać akurat Paveze?
— Sam chciał.
Savary uśmiechnął się krzywo.
— Uczeni — powiedział ze źle tłumioną złością. —
Przecież wiecie, jaki on był. Jesteśmy wszyscy
toporni jak z grubsza ciosane kloce. I jeszcze
pchamy się w kosmos, brudnymi paluchami
babrając się w kulturach wymarłych cywilizacji.
Zjawi się między takimi szczeniak malujący
akwarelą jakieś pejzażyki, ślęczący po nocach nad
poezją, kochający się nawet w takich jak one...
Machnął ręką.
— Zjawi się nie wiadomo po co, a oni mu zaraz w
łeb swoim toporem. Ech! ;
Chciał odejść, lecz sprawdziwszy, czy Astud nie
ruszył się ze swojego miejsca, zapytał jeszcze:
— Nie wiecie przypadkiem, w którym roku i czyja
wyprawa po raz pierwszy osiągnęła powierzchnię-
Drugiej Altaira?
— Daj spokój — powiedział Yourcenar. — To
musiało być cholernie dawno.
— Może ktoś zna historię układu Altaira?
— Nie — po namyśle zaprzeczył Hemery.— Znam
tylko fizyków, którzy tutaj pracowali.
— A ja biologów — dziwiąc się sobie samemu
dodał Cugnot. Odezwało się jeszcze kilka
przeczących głosów.
— Chyba Lebeck — powiedział wreszcie
jasnowłosy chłopak, który wcześniej wykazał
pewną orientację w geofizyce planety.
Natan poszukał w pamięci.
— Możliwe — mruknął. — A nazwisko Kenan nic
wam nie mówi? Dowodził trzyosobową grupą,
chyba trzysta lat temu-
— Nie. ' . ' • :
— Raczej nie.
Savary z irytacją potarł podbródek.
— Niech diabli wezmą tę planetę — zaklął. —
Gdybyśmy mieli kontakt z Bazą, ale na tej
przeklętej planecie wystarczy zniknąć z pola
widzenia i—jak kamień w wodę. Piekielnie szkoda,
trzeba było poszperać w archiwum przed
wyjazdem. Pewien czas mruczał jeszcze do siebie
coś na temat trzech zmarnowanych tygodni
adaptacji, potem raz jeszcze z niechęcią spojrzał
na ciemniejącą w oddaleniu sylwetkę Astuda z
nieodłącznie sterczącym w pobliżu Cobbem. Byli
jedyną parą, która nie poruszyła się podczas
tragicznego zdarzenia, jakby ich to nic nie
obchodziło. Savary zaklął znowu i wracając do
transportera rzucił przez ramię:
— Swoją drogą, czego my tutaj szukamy? Przecież
właściwie nikt nic nie wie — po tylu latach.
Hemery westchnął ciężko.
— Oddałbym pół życia, żeby Paveze wylizał się z
tego.
Stali zwartą grupką obok dogasającego ogniska.
Nie zdążyli
spostrzec, kiedy ciemność podeszła blisko, jakby
przesiąkając
siecią kapilarnych kanalików wydrążonych pod
grzbietami
wydm. Zgarnęli resztkę suchych szczap i cisnęli na
żarzące
się węgle. Złoty płomień zakiełkował znowu
pióropuszem
smoczych języków i raz jeszcze zepchnął między
wzgórza
przypływ chłodnego mroku.
Usiedli w milczeniu obserwując buzowanie
płomienia.
Milczeli. Przez studnie wykłute w błonie nocy
spoglądały
gwiazdy przemywając przestrzeń rozproszonym
światłem —
kalejdoskopem zdarzeń dogasających przed ich
jądrowymi
źrenicami. Gwiazdy — świadkowie nigdy nie
składający
zeznań, jeśli przypadkiem człowiek nie stawał się
współwłaścicielem ich wiedzy— odczytanej z
księgi nieba lub
pomnożonej przez niego samego.
Hemery dojrzał porzucony geologiczny młotek.
Wygrzebał
z piachu trzonek i rozejrzał się w poszukiwaniu
większego
kamienia. Krągły otoczak leżał nie opodal, na
wyciągnięcie
ramienia.
Wzeszedł drugi księżyc.
Astud poruszył się niespokojnie.
Hemery zważył na dłoni doskonale gładki odprysk
kredowej
skały. Powierzchnia była tak podobna do strusiego
jaja, aż
przez chwilę wydało mu się, że czuje pod skorupą
przemieszczanie plazmatycznej zawartości. „W
sam raz" —
pomyślał i przymierzył młotkiem.
Krótki zamach.
— Stój! — rozszerzone źrenice. Czyjaś starcza ręka
przed
twarzą. Obok Cobb. Za daleko. • „
Trzask.
Dwie połówki w rozpostartej dłoni. Fioletowy świt
płynnym
światłem przecieka między palcami.
Błyskawica bodzie niebo zjeżoną ostrogą,
przewleka pancerze
transporterów z organicznym nadzianiem grodzi,
stapia
negatyw skamieniałych na piasku dwurękich,
dwunogich
posągów. Fiolet pełgający za rubieżą bieli. Brzęk,
stukot—
jakby molekularny czytnik tłukł w skronie
deszczem
ołowianych czcionek. Każda czcionka—słowo.
Każde
słowo—jęk.
KARTA EZZIGORN— STRATEG OSTATNIEJ
FAZY
...W pryzmacie szklanego stropu sierp księżyca w
nowiu. Za nim drugi i jeszcze, niżej — wystawiony spoza horyzontu pazur z zadrą pustego krateru.
Trudno zapomnieć o nim, gdy zbliżają się kroki
ciężkozbrojnych gomów. Palce po raz ostatni w
ogniska kontaktów — komparacja albeda
stratosfery z projektowym wzorcem.
— Jeszcze ćwierć fazy.
Skąd tyle ulgi w stwierdzeniu faktu? Nie zdążyłem
nauczyć
się obojętności. Źle — był czas,
U wylotu tunelu przednia straż. Ołowiane stąpanie
dzieli
na dwoje przestrzeń kopuły. Rozchodzą się na
boki, za ich
plecami ochrona dyspozytorni — kształty, maski,
cienie bez
twarzy, bez rąk — tylko sople czerni. W porządku
— żadna
siła nie wyciśnie żywego rdzenia spod pancerza
absorpcyjnej
zbroi. To wszystko, co zostało po nim.
Oczy szukają trzeciego księżyca. Jest. Ledwie
widoczny nad
zakapturzonym sabatem piaskowych dziadów —
wydm.
Chciałbym wiedzieć, co robisz na swoim zesłaniu
— Strategu
Pierwszej Fazy. Niewiele brakowało i moglibyśmy
uścisnąć
sobie dłonie. Umieraj spokojnie — Grazigom.
— Moment tysięczny przed ustanowieniem
bariery. Główna kwatera potwierdza odbiór
informacji obrzmieniem powietrznej wakuoli w
źrenicy neuraksa. Sferyczne zwierciadła po bokach
pulpitu kierują w moją stronę obraz spiralnego
leja w wylocie transkontynentalnego tunelu.
Posłuszna rozkazowi ręki czerń spłynęła na boki
zwalniając przejście i już pośród wysokich,
bladych postaci stoi skrzydlaty gom. Szelestem
zeschłych liści nieruchomieją obszyte łuską
nakładki czarnej peleryny. Zawsze zazdrościłem
gomom z południa ich wyniosłości i siły. A przede
wszystkim skrzydeł.
Odwracam się od dyspozycyjnego pulpitu
wychodząc naprzeciw przybysza. Stoi w otoczeniu
gwardii bladolicych. Wszyscy przybrani w
peleryny nie kryjące kirysów opinających piersi
cyzelowaną platyną. Dłonie na kaburach
dyfuzyjnych defibratorów. Dlaczego zbrojni? Rzut
oka za ich plecy uspokaja — czarne kaptury
ochrony z powrotem zwarły szereg przed lejem
tunelu. Absolutna czerń pochłania wszystko, we
własne siłowe pole transformuje energię
promieniowania korpuskulamego i
elektromagnetyczną emisję ziemi, zasklepiają
pancerz kinetyczne uderzenia atomów, a każdy
udar tylko pomnoży jego siłę. Grazigom umiał
myśleć.
Przybysz patrzy na mnie pionowymi szparkami
źrenic wtopionych w inkrustację białka. Za późno
przyszedł. Już nad pustynią rozwinął się
nieprzenikliwy pierścień energetycznego ekranu.
Nowy początek.
— Która faza?—zapytał.
— Ostatnia. Energetyczny bilans nad północną
półkulą sprowadzony do zera.
— A południe?
Oczywiście, jeszcze ma nadzieję, że pozostało
nietknięte jego
południe. Niewątpliwie miało swój urok.
— Po wszystkim.
Przeszył mnie niesamowitym spojrzeniem.
— Mogę to zobaczyć?—zapytał.
Skinąłem głową rozpościerając palce nad
receptorem
neuraksa.
Trzask.
Błyskawica toruje drogę głownią meteoru
sypiącego
w ciemności gradem fioletowych iskier.
Firmament kopuły
zasklepia jądro dyspozytorni, formując ostry klin,
i przewleka nim przestrzeń, aż ciekła żółć tryska
nam
w twarze, powleka przedmioty nadając im
wielogranność
innego wymiaru.
Jesteśmy wzrokiem nad omiatanym wiatrem
bezkresem
równiny. Ostra bryza zacina grzbiety wydm
zbierając z nich
siwe pióropusze piachu. W powietrzu mętny
posiew burzy.
Spojrzenie skacze w dal hiperbolą zakreśloną pod
progiem
gwiezdnej próżni. Droga w przestrzeni albo w
czasie.
Konwulsje iskrzeń przesłaniają pole widzenia
wtórną
przebitką geometrycznego schematu, gdzie czysta
grań powtarza się miliardem wcieleń budując
gotyk kryształu. Misterna siatka rzutowana na
piach. Tylko piach. , Nieruchomy niczym
sztormowa fala poskromiona wylanym z beczek
olejem, tylko miejscami stygnącą gładziznę
przebiega puls morfogenetycznych spazmów.
Spiętrzony wał nagina cięciwę grzbietu garbatej
stonogi, nie umarłej jeszcze, wzdrygującej się
czasem pod elektrycznym udarem. Coraz wolniej.
Coraz częściej kurcz przeciągnięty w pozgonne
trwanie. Pustynia nieruchomieje.
:
Pokój uśpionym. . ;
Poskromionym.
Z piaszczystej tkanki Sterczą w niebo oszczędzone
kikuty skał — może wykruszonych kolumn. Piach
zwarty ziarnem do ziarna, rozbita w krzemowe
granule symetria kryształu. Martwy, pusty świat.
Może tak czekać miliardy lat, aż impuls z zewnątrz
nakaże mu powstać tarasami miast, nowych, w
niczym niepodobnych do rozsypanych w proch, aż
zacznie stymulować proces formowania żywych
akweduktów i stratostrad włączonych
krwioobiegiem w przęsła standu od zalewu chmur
po cyrkuły liliowców, schodzących na dno
planetarnej epistrefy stokami porośniętymi
fantasmagorią wyczarowanego w wyobraźni lasu.
Jak zechce budowniczy.
Kto da mu natchnienie? W upiornym świecie
podziemnych leży rzesze gomów czekają na swój
exodus. Najłatwiej kierować Duszą Świata, kiedy
się nią jest. W gigantycznych obwodach zniknie
wszystko, co stanowiło twój świat. Przebudzenie
MASZYNY kosztuje czyjąś śmierć cielesną. Czy
tylko? Pozostanie zaklęta w interwale przestrzeni
od strato- do litosfery namiastka uduchowienia
inspirującego działanie MASZYNY. •
MASZYNA. .. A może coś jeszcze?
Cokolwiek. Czy tamto coś zyska w zamian za
osobniczy zgon choć jedno zadośćuczynienie?
Nieśmiertelność i mądrość na przedprożu
wszechwiedzy, potęga tworzenia — puste słowa.
Niewarte ryzyka. Niech powstanie jeszcze jeden
analogowy homeostat, matematyczna maszyna
trawiąca dyspozycje i wydalająca wyniki — z siebie
do siebie — prawa wszechświata modelowane w
jej własnym ciele i z własnej tkanki budowane
światy. Zasada wiecznego krążenia — niech w jego
tryby kohorty zgłodniałych gomów wyjdą z
podziemia rozpleniając się wreszcie po
powierzchni globu. W przeciwnym razie udławią
się tam—w głębi.
Czy być ich przeznaczeniem jest wystarczającą
rekompensatą
za śmierć? I czy to jest śmierć?
Nie powinienem tracić czasu na rozmyślanie o
sprawach
dawno postanowionych. Wystarczy odczekać, aż
zamknięty
układ dopełni strefa północnej półkuli, wtedy
wszystkie nici
zejdą się tutaj i wystarczy nałożyć kołpak
transformatora,
aby wypreparowane ze swego pierwotnego zapisu
bity
informacji dopełniły sferę zamkniętego
wszechświata. Jak
wiele dla goma znaczy szansa władzy...
STOP!
Przestrzeń pęka fosforescencją gwiezdnego
planktonu,
z którego twarde promieniowanie wysupłuje
bezludny pejzaż
pustyni, wraca oczom projekcję rzeczywistości.
Znowu wywinięta po bokach małżowina
dyspozycyjnego
pulpitu. Światła kładą nań nieskończoną roszadę
błękitu
i czerwieni. Szklana kopuła odgradza widmową
przesłoną
zjawy wydm w pomroce dogasającego dnia. Wylot
tunelu-
Czyjś wzrok — prześwietlone purpurą szparki
źrenic i twarz
z metalicznym połyskiem sierści zachodzącej z
policzków na
skronie spiralnym rysunkiem żelaznych drobin
w magnetycznym polu. Przybysz gestem prawej
ręki kieruje
bladolicych w obchód dyspozycyjnego pulpitu.
— Co to ma znaczyć?— pytam.
— Przejmuję obowiązki stratega. Realizacja
projektu odroczona do zebrania niezbędnych
dowodów.
— Dowodów czego? Nie rozumiem.
— Wiesz.
Czuję, jak powietrze zapada ciężko na dno płuc.
— Jeśli teraz przerwiemy, stracimy kontakt raz na
zawsze.
— Niestety.
— Organizacja potoczy się dalej, ale my nigdy nie
odnajdziemy klucza podporządkowującego nam
jej działanie. Będziemy współistnieć obok czegoś,
co na zawsze pozostanie tajemnicą.
— Tę cenę trzeba zapłacić.
— Za co?
— Za wolność samostanowienia.
— Przecież to tylko MASZYNA podlegająca naszej
woli.
— Aby zacząć działać, według projektu, musi być
inspirowana przez jednego z nas, gomów. Tym
samym
przestanie być MASZYNĄ. Czy ty sam, jako
główny strateg
Ezzigom, byłbyś gotów zaręczyć za siebie?
Zrozumiałem. On wiedział.
Błyskawicą pojawił się w moich myślach obraz
sprzed
dwóch lat, kiedy to ja zjawiłem się z ramienia
Areopagu,
a Grazigom stał blady w tym samym miejscu
przed . dyspozycyjnym pulpitem i bez zmrużenia
powieki słuchał wyroku — Trzeci Księżyc.
— Co ze mną będzie?
— Klinika utylizacyjna Trzeciego Księżyca.
Wyobraźnia materializuje chwilę, gdy znowu stanę
przed nim,
przed żywym kościotrupem o mózgu poddanym
obróbce
wstecznej ontogenezy, skurczonym do
szczątkowego listka
ektodermy na dnie pustej czaszki. Nie umiałeś
umierać,
Grazigom.
Cofam się, jakby niechcący muskając ręką
powiekę neuraksa.
Powietrze zachłystuje się powodzią fioletu i czerń
spływa od
ścian, ostrzami kapturów godząc w centrum
dyspozytorni.
Fala pochłania krąg bladolicych, zanim zdążą
zagrozić
defibracyjnym polem. Stek kolapsującej
przestrzeni. Skrzydła
biją powietrze, ułamek sekundy i czarna ameba
wypluwa
wgniecioną zbroję w szczątkach peleryny,
oblepioną łuską
i śluzem z pływającymi w mętnej kałuży resztkami
stalowej
sierści. Ból zwiera wnętrzności paraliżującym
chłodem
i tułów zapada się pode mną momentalnym
rozkładem
organicznej tkanki — każdego dosięgnie — już
poza
kontrolą. Jeszcze świadomość podtrzymuje
powieki.
Szklany strop pęka rozłupany chlaśnięciem
toczącego się pp
kamieniach defibratora i pustynny wicher wbija
klin
wirującego piasku w posadzkę nowo pozyskanej
ziemi.
Brzęk. Jeszcze neuraks sypie iskrami.
Trzeci Księżyc — wysoko, za mgłą.
W bełkocie giną słowa.
Brocząc zielonym osoczem z rozchełstanej piersi
słania się
nad zalewem nocy bladolicy gom. Ostatni z
czterech.
Oślepły. Jakiś dźwięk na granicy słyszalności
budzi rezonans
sparaliżowanych zmysłów. Katapulta
transkontynentalnego
tunelu raz za razem strzela w mrok. Piach zgrzyta
w zębach.
Wyszczerzyć je naprzeciw gomów wychodzących
z odpalonych gilz. Szybko przybyli, kto by
pomyślał, jeszcze
nie opadł piaskowy wir.
Idą. Ktoś się pochyla nadstawiając szklany słój.
Nie! Jak
przetoczyć czaszkę prężąc nerwy w bezcielesny
żel? Za
późno. Dosyć, trudno utrzymać na wodzy sen.
Jednak
spotkamy się, Grazigom.
Przyjemny wyraz twarzy — boleśnie rozciągnąć
wargi
w szyderczy śmiech.
Niech tak zostanie.
Fiolet pełgający za rubieżą bieli.
Brzęk, stukot— molekularny czytnik tłucze w
skronie
deszczem ołowianych czcionek. Każda czcionka —
słowo.
Każde słowo — jęk.
Natan Savary podniósł się spod wybrzuszonej
pancernymi
blachami burty transportera. Mroczna wyrwa
włazu
ciemniała pod owalem odrzuconej klapy— upadł
na piasek
nie sięgnąwszy rzędu metalowych klamer.
Strzepnął mączny pył ze skafandra i wciąż
otumanionym
wzrokiem obejrzał się w kierunku ludzi
zgrupowanych
wokół ogniska.
Co to było? Majak, sen na jawie? Inni też?
Wizja niespełnionej śmierci pozostawiła w
mięśniach pamięć
bolesnego spazmu, oporny bezwład członków,
kołek języka
bez kropli śliny i ciężki oddech w zadyszanej
piersi. Ścisnął
rękoma skołataną głowę. Nic. Roztarł kciukami
gałki oczne
i raz jeszcze rozejrzał się wkoło. ':
Ustawione półkolem transportery i skrawek
pustyni, gdzie czerniał krąg wypalonego ogniska,
nakrywało blade świecenie tworząc pęcherz
rozcieńczonego fioletu. Szukał, oczyma źródła
światła, lecz go nie było, jakby ognie świętego
Elma promieniowały słabym blaskiem — same
pozostając w ukryciu za pokracznymi garbami
piaskochodów. Fosforescencja powietrza gasła
powoli. Przekłuty pęcherz • kurczył się zapadając
do środka i Natan stwierdził nagle, ze Sam
znajduje się już poza sferą świetlistej implozji, w
zupełnym mroku.
Mignęła postać wskakującego z ziemi Hemery i
obok podświetlona od dołu twarz Astuda. Ostatnia
iskra zogniskowała się u ich stóp, Hemery
krzyknął i zapadła nieprzenikniona ciemność.
Natan odnalazł pierwszą klamrę wiodącą do włazu
i po omacku wdrapał się do góry. Jednym skokiem
znalazł się we wnętrzu kabiny. Drogę do
sterowniczego pulpitu zagrodził mu ciepły kształt,
dotyk warg musnął policzek. Pokręcił głową i
odsunął wynurzające się z ciemności ręce Iskierki
pulpitu zalśniły w zasięgu ramienia— znał na
pamięć położenie każdego przełącznika.
Manipulując przy tablicy rozdzielczej zwolnił
mechanizm odsłaniający nakryte łuskami
stalowych tarcz ogniska zewnętrznych
reflektorów. Kolumny światła wydrążyły w nocy
podwójny tunel mlecznej bieli, oślepiły zbitą
gromadkę ludzi i omiatając przestrzeń liznęły
wierzchołki wydm. Natan zmniejszył siłę światła,
do maksimum rozszerzając pole jego zasięgu.
Niemal :
jednocześnie błysnęły reflektory sąsiedniej
maszyny, potem
jeszcze jednej z końca szeregu i zrobiło się widno,
a cienie
ludzi stojących w centrum oświetlonej
przestrzeni zatraciły
wyrazistość karykaturalnie wyciągniętego
rysunku.
Odwrócił się napotykając ciemne oczy.
Siedziała skulona w kącie kabiny z podciągniętymi
pod
brodę kolanami, drobna i krucha, gotowa wstać
znowu
i przyjść, jeśli tylko pozwoli.
Uśmiechnął się i pogładził ją po głowie, włosy
nastroszyły
się szczypiąc dłoń naelektryzowanymi igiełkami,
zupełnie jak
sierść kota.
Szybko przeszedł do włazu i opuścił wnętrze
transportera.
Reszta również wyszła na zewnątrz, brakowało
tylko
Gulczara i Paveze.
W kręgu podnieconych mężczyzn krzątał się
Hemery.
Rozłożył na piasku niepokaźny arsenał
posiadanych
przyrządów pomiarowych i klęknął odprawiając
sobie tylko
wiadome misterium. Na niskim statywie
zamocował
spodarkę z długim wysięgnikiem, na którego
prowadnicę
nałożył suport dyspersyjnego rejestratora. W
obręczy
o półmetrowej średnicy lśniła idealnie gładka
membrana
powleczona cezowo-srebmą emulsją.
Hemery doprowadził do poziomu libellę
pudełkową spodarki
i z zadowoleniem odstąpił o krok. Potem pochylił
się
zaczerpując garść piasku i powoli wysypał go na
srebrną
tacę.
Ziarenka zatańczyły na sprężystej powierzchni
budząc cichy
werbel, z warkotem osypały się po bokach i
znieruchomiały
wreszcie sprowadzoną do zera amplitudą drgania
fotoemisyjnej membrany. Wtedy Hemery włączył
na moment
bateryjne ogniwa i pola elektrostatyczne układu
elektrod
zamontowanych pod ekranem napiętej błony
zmieniły
strukturę warstwy fotoczułej rejestrując dyspersję
krzemowych ziaren w płaszczyźnie przebiegu
wiązki
elektronowej.
Fizyk zdjął obręcz, zsypał piasek i, zwalniając
zaciski,
podniósł do góry kawałek śnieżnobiałej,
szeleszczącej folii.
— Oto MASZYNA — powiedział.
Natan wziął do ręki cienki arkusz i przyjrzał się
uważnie
wysypce czarnych punktów. Yourcenar. Cugnot i
inni
wyciągali szyje zaglądając mu przez plecy.
Na czystej powierzchni biegły ciemne kropki, w
których
rozmieszczeniu, wbrew oczekiwaniu, nie pozostało
śladu
przypadkowości, wydzielone punkty układały się
przejrzystym rysunkiem prostych linii, u zbiegu
których
narastała czasem misterna siatka wzajemnych
powiązań.
Zdawało mu się, że ktoś przerywaną linią nakreślił
na papierze schemat przenikających się nawzajem
promienie, rozgwiazd, skulonych kolczatek,
krystalicznych struktur i pęczków promieni na
podobieństwo śladów przebiegu elektronów w
komorze Wilsona. Całość nosiła piętno symetrii,
doskonałej równowagi stanowiącej sugestię
jakiegoś nadrzędnego celu.
— Świadomie wybrałem wibrującą membranę —
powiedział Hemery. — Dłuższe trwanie drgań
pozwala ziarnom dokładniej wpasować się w
schemat.
— Dlaczego one układają się w ten sposób?—
Natan wskazał kropkowany arkusz.
— One posiadają różne bieguny
elektrostatycznych napięć.
— W jakim celu?
— Mnie pytasz? Widziałeś przecież.
Natan Savary wygładził folię szeleszczącą w
palcach, czarny
schemat na białym polu coś mu przypominał.
— Jak wpadłeś na ten pomysł? — zapytał.
— Tam były nałożone na siebie dwa obrazy: widok
pustyni i schemat geometrycznej struktury.
— Wziąłeś na serio ten majak?—zapytał
Yourcenar.
— A wy nie?
— MASZYNA EZZIGORNA— wtrącił Barton.
— Oczywiście — Hemery zaczął składać statyw
dyspersografu. — Jak oni te zrobili, nie mam
zielonego pojęcia, ale to jest największy mózg
elektronowy, komputer, homeostat czy po prostu
MASZYNA — jaką kiedykolwiek stworzono na
świecie.
— I ona dotychczas istnieje?— zapytał Yourcenar.
— Taki jest logiczny wniosek — potwierdził
Hemery. — Poza tym już dawniej zwróciłem
uwagę na zwiększoną ruchliwość ziaren, ale nie
przywiązywałem do tego specjalnego znaczenia.
Czasami ucichnie wiatr, a pustynia dalej szeleści
przesypującym się piaskiem. Przy okazji sami
możecie to zaobserwować.
— Czyli elementy MASZYNY nie są statyczne?—
spytał Barton.
— Jak z tego wynika— nie. Ale to tylko świadczy o jej • doskonałości.
Natan wyobraził sobie biliony krzemowych
okruchów wprawionych w ruch,
przemieszczających się kurczami piaskowej
perystaltyki, okręcających wokół osi, jak
mikroskopijne zwierzątka moszczące sobie
najwygodniejsze leże, aby odnaleźć przynależne
każdej komórce miejsce w hierarchii uznanej
przez mikrostrukturę materii, od
atomów, narastających ciągów molekuł,
chromosomów, kryształów, aż po elementy
maszyn i żywych organizmów. Jaka musi być
komplikacja energetycznego pola, które
podporządkowało sobie przestrzeń zwiniętą wokół
całego globu, od wnętrza ziemi po stratosferę?
Obłędna idea.
— Jak każdy homeostat również i ta MASZYNA
posiada komórki pamięci. Rozbiłem jedną z nich.
Hemery wskazał walające się tu i ówdzie
kamienie.
— Sądzisz, że to wszystko — Cugnot rozejrzał się
dokoła z niemal zabobonnym lękiem — to jest ich
MASZYNA?
—— Jestem przekonany.
— Coś mnie zastanawia — powiedział białowłosy
chudzięlec,
— Dlaczego trafiłeś akurat na to ogniwo pamięci,
które zawierało informację dla nas najbardziej
przydatną? To nam praktycznie rozwiązuje
zagadkę planety.
— ONA nam podrzuciła — zażartował Yourcenar.
Hemery spojrzał na niego, potem znowu zwrócił
się do młodego mężczyzny.
— Co w tym dziwnego? — zapytał.
— Teoria prawdopodobieństwa.
— On ma rację — poparł chłopaka Yourcenar. —
Nie
podejmuję się obliczyć prawdopodobieństwa
trafienia
akurat na tę, a nie inną komórkę pamięci, jeśli jest
ich tak
wiele.
Zatoczył ręką szeroki krąg.
— Właśnie ta informacja powinna być wszędzie —
powiedział Hemery.
— Dlaczego?
— Dotyczy momentu tuż przed zerwaniem z nią
kontaktu przez tych gomów. Innej po prostu nie
ma. Pamięć MASZYNY Jest pusta.
— Nie wiemy nic konkretnego na ten temat.
— Dlatego istnieją hipotezy.
— Jest jeszcze coś — odezwał się Natan. — W jaki
sposób nasza psychika rozszyfrywała znaczenie
informacji kodowanej w nie znanym nam języku?
Zwróciliście na to uwagę?
— To nie musiał być język — powiedział Yourcenar
— lecz suma spostrzeżeń i przemyśleń określonych
reakcją zmysłów owego Ezzigoma. Nie chodzi więc
o przełamanie leksykalnego kodu informacji, a
jedynie o naszą własną interpretację bodźców
odbieranych przez zmysły innej istoty.
— Możliwe, ale tym bardziej wydaje mi się
niemożliwe zrozumienie anonsu poprzedzającego
przekaz podstawowej treści.
— Jaki anons?
— Wszystkiemu dał początek nagłówek: KARTA
EZZIGORN — STRATEG OSTATNIEJ FAZY —
wyjaśnił
Natan. : :
— Co z tego?
— To nie były słowa należące do Ezzigoma ani
replika z jego strony — powiedział Natan. — A
więc nie mogły być również wynikiem sprzężenia
naszych zmysłów. Musiały być przekazane na
użytek naszej psychiki w ziemskim języku.
— Bzdura.
Spojrzeli po sobie. Daleko w pustyni wiatr zaczął
znowu
naświstywać cienko, przenikliwie.
—— Słuchajcie! — Yourcenar zrobił wielkie oczy,
jakby dokonał niezwykłego odkrycia. — Oni
zbudowali maszynę, lecz według tego zapisu nie
zdążyli jej, uruchomić. Zabrakło ostatecznego
impulsu.
— MASZYNA posiada źródła energii. Słońce,
pływowe oddziaływanie księżyców, termiczne
promieniowanie jądra planety...
— Lecz nie ma programu.
— Nie miała — powiedział Hemery. . .
Spojrzeli na niego zaskoczeni. Natan poczuł jak
coś go chwyta za gardło, dziwny, irracjonalny
niepokój. Odwrócił się gwałtownie w stronę, gdzie
spodziewał się zastać Astuda — wszystkie oczy
były tam skierowane. Ostatni w rzędzie
transporter wypiął brzuchatą burtę i przewodnik
stał z rękoma założonymi na piersi, tuż obok
zadartej na wysokość człowieka gąsienicy.
— Powiedz, co to wszystko znaczy?— zapytał
Natan. — Ast, przecież wiesz więcej niż my. Astud
drgnął, kiedy zobaczył ich zwróconych frontem do
siebie. Wyciągnął rękę w nieokreślonym geście-
— Zostawcie mnie — powiedział głuchym głosem.
Tuż obok wyrosła postać Cobba.
— Przecież wiedziałeś, co się stanie, gdy Hemery
uderzy
w kamień...
Szelest piasku narastał poza oświetloną
przestrzenią, poczuli
na twarzach delikatne mrowienie
naelektryzowanego
powietrza.
— Co tu się dzieje! Ast!
Od północy nadbiegło echo dudnienia
balansującego na granicy słyszalności i nagle prysł
spokój, białe bryzgi piachu wtargnęły w krąg
światła, poderwane przez pustynny wiatr. Światła
reflektorów przygasły nagle, jakby przestrzeń
wchłonęła energię reaktorów, a ciemność wyroiła
się rozproszonym rojem lśnień. Wicher smagnął
twarze.
— Ast, stój!
Cień Cobba skoczył w miejsce, gdzie widniała
postać
przewodnika, ciężko stęknęła ziemia i Cobb
niespodziewaną
siłą odrzucony w bok spełzł po pancernej burcie
transportera, sztywnymi palcami czepiając się
zębatego
bieżnika.
Pustynia wprawiła w ruch żarna piasków.
Ktoś podchwycił ciało Cobba i powlókł je w stronę
włazu
uciekając przed wściekłym rykiem wichury.
Trzasnęły
zamykane pośpiesznie włazy. Płaty piachu
rozwarstwiły
powierzchnię pustyni w nadęte węzłami głazów
piętra,
puściły w obieg puls krzyku przeraźliwie
rozciągniętego,
zasklepionego czernią, załomotały w skronie i
żelazne
rdzenie kręgosłupów przebiegła fala
ferromagnetycznych
wzbudzeń, ale oni już byli bezpieczni, wciśnięci w
piankowe
leża, skuleni niczym małże w wapiennych
szczękach muszli —
chyba, żeby zdeptać.
Ktoś ostatni szamocze się w trybach zbudzonej
maszyny.
— A-ast! Astu-ud! ; . Pod pierwszym
naporem wiatru Astud cofnął się tylko o krok.
Czuł w sobie dziwną lekkość, nagłe uspokojenie po
tysiącach nieprzespanych nocy, w napięciu
przetrwanych dni, jakby dziś właśnie spełnić się
miało przeznaczenie, fatum, nieubłagana
konieczność — wyczekiwana daremnie, o której
wiedział, że jeśli się stanie, to właśnie tak— nie
inaczej. Postąpić krok do przodu, aby wiatr już nie
stawiał oporu. Właśnie tak.
Iść przed siebie znajdując kierunek drogi tak
bardzo znajomy, bez niespodzianek, chociaż
wiodący w odmęt, lecz bez przepastnych zapadni.
Szybciej, szybciej — zdyszany bieg. Stopy więzną w
piasku — na szczycie rozwichrzonej wydmy runąć
twarzą w piach i nie podnieść się więcej. Ramiona
w ciepłe wnętrze ziemi, niech się rozewrze, chciwą
piersią obejmie ciało.
Chce krzyknąć — nad pustynią przetacza się
grzmot. Potem blask. Bolesną jamę oczodołów
wypełnia mgła falującej czerwieni, niematerialne
smugi tłoczą sublimat barw wyzwolonych z
materii, nakładają na rzęsy woal tającej poświaty i
znów tętniczym pulsem natężają blask. Widzi
Natana Savary. Drobna postać chwiejnym biegiem
przemierza jego twarz, na skos—brużdżąc śladami
stóp wydmy warg. Słyszy czyjeś imię rzucone na
wiatr... A-ast! Astu-ud! Wystarczy strząsnąć z
powiek ciężki wiew i człowiek pada, i toczy się w
tumanie wichrów skręconych w diabelskim
tańcu... Kim jestem? Leży owinięty wokół
skalnej bryły. Czuje ciałem drogi wykute przez
dawno zapomniane robactwo, które wygniotło się
nawzajem. Tuż blisko, w chłodnej próżni,
rozjątrzony wrzód słońca pali dłonie oddechem
plazmy... Strach, tylko strach...
KARTA BRYAN COBB— SYMBOL02/C-
ORG
— Czego znów?
Głos w szczelinie drzwi, wystarczy wcisnąć but.
— Jakim prawem?
Barkiem z całych sił. Starczy. Nie puszcza łańcuch,
lecz zawiasy strzelają pękiem białych drzazg.
Drzwi wybite z futryny lecą w korytarz, w kącie
drżący kształt. Żeton Disposal-service pod nos.
Rozumie. Garścią za kołnierz i przekręcić pod
brodą, aż wylezą na wierzch gałki przerażonych
ślepi.
— Gdzie?
— J-ja n-nic — chrzęst. — Nie wiem nic!
— Prowadź.
Zwolniony z uścisku zatacza się na ścianę, chude
ramiona
wstrząsa astmatyczny kaszel.
— No już!
Tylko pierwsze drzwi drewniane — sprytnie
zrobione, nie
domyśli się nikt. Dalej korytarz sklepiony łukiem,
metaliczny połysk ścian — pięścią u zbiegu
stalowych
wręgów — głuchy dźwięk biegnie w głąb.
A ten kręci przerażonym, chytrym pyskiem. Dać
okazję —
szus w bok i tyle go widziałeś.
— Prowadź. No? Koniec korytarza.
— Tutaj? Otwórz.
Drugie drzwi. Szyfrowy zamek — ależ mu latają
ręce, jakby
nigdy ich nie otwierał. Szmata.
Szczęk. Za progiem długa sala. Maszyneria
podwieszona pod
stropem, tylko nici przewodów zwisają od czarnej
skrzyni.
Wielkie to.
Pająk rozpostarł krzywe odnóża sięgając w kolonię
kokonów
owiniętych jedwabniczą przędzą — każde jądro
kryje nagi
kształt człowieka. Bez znaku życia. Bez oddechu.
Tylko słoje
kroplówek kapią w lejki plastykowych tętnic
fizjologiczny
płyn. Jakoś musi żyć. Jak długo?
— Od kiedy?
— N-nie wiem. Ja tylko... niedawno. Przedtem
inny. Nie znam. Tylko pilnuję.
— Od kiedy ty?
Nie chce mówić, kanalia. Poczekaj jeszcze.
Dobrze urządzone. Dobry połów. I jak nigdy tylu
na raz —
dwa, sześć... dwudziestu trzech. Psia krew! Akurat
w mojej
strefie — będzie źle.
Pierwszy sarkofag. Woskowe ciało prześwituje
pręgami żeber
i błękitną siatką krwionośnych naczyń. Szklany
kołpak na
głowie, przyssane do czaszki końcówki elektrod,
plątanina
przewodów zwija się w centralny splot i pokrytym
izolacją
kablem prowadzi do czarnej skrzyni. Dwudziestu
trzech —
dobry połów. Dosyć tego dobrego!
Ręka w kaburę. Lekko wychodzi — rękojeść
blastera
stworzona tylko do tej, nie innej dłoni. Celownik
na osi
oko — czarny klosz.
— Nie!
Jeszcze się ciska — kanalia. Pięścią na odlew, w
łeb. Palec
na spust. Szczęk.
Sypie się czarna emalia. Swąd palonych
przewodów, białe
wnętrza fantomatu niczym wybebeszony rybi
odwłok, lgnące
do jelit kryształy kwarcu. Wystarczy. Dość.
— Wstawać!
Leżą sukinsyny i żaden ani drgnie. Może im mózgi
majaczą
jeszcze przerywanym snem. Cudowne iluzje.
Zapewne żyło się
ciekawiej i lżej, ale przed rzeczywistością każdy
ma swój dług.
Wstawać!
Czego jeszcze chce ta szmata? Mało? Ślimaczy się
bełkocąc
i przewracając krwistymi gałkami ślepi. Precz! Nie
leź pod
nogi. Płacili ci za ryzyko, więc nie miej nikomu za
złe.
Teraz za późno skomleć. Każdy kiedyś wpada, I
nie rycz, jak
baba! Że też nawet takie kanalie potrafią płakać.
— Czego chcesz?
— Zabiłeś ich... — chlipie jak skopane szczenię. —
Oni nie wstaną.
— Zobaczymy.
Roztrzęsiona galaretowata poczwara, aż wstręt
patrzeć. Jak można być tak podszytym tchórzem i
jednocześnie brać się za taką robotę? Tfu!
— Zabiłeś... Oni już tutaj czterdzieści lat.
— Co-o?!
Jak obuchem w skroń. Przed oczyma mgła.
Czterdzieści lat! Teraz gwałtowne przejście to dla
nich śmierć. Dwudziestu trzech.
—Czemu milczałeś, kanalio?!
Karaluch odpełza pod ścianę. Rozdeptać, aż
wyjdzie czarna
krew. O tak!
KARTA CLIV HEMERY — SYMBOL 05/C-ORG
Nareszcie świeże powietrze. Ulga.
— Cliv!
Rozpromieniona gęba, zaokrąglone policzki
tryskają
radością. Dobrze mu zrobiło trochę wypoczynku
po pracy.
— Wierzyłem jak w święty obrazek. Nareszcie.
Mów.
— Skąd się tu wziąłeś?
— Aż mnie poderwało, gdy przekazali wiadomość
przez wszystkie informacyjne kanały. Wczoraj
wieczorem. Zamówiłem transkontynentalny i —
już. Strasznie się cieszę, Cliv. Przekonałeś wreszcie
te zakute łby. Do tego brakuje mi talentu...
— Cóż...
— Prawie nie wierzyłem, że ktoś potraktuje serio te moje rachunki. Daj pyska, Cliv. Nie wystarczy
pomyśleć, trzeba umieć sprzedać. Nawet do tego
potrzebny jest dobry menager. Ja się do tego nie
nadaję. Co tam, stary, od tej chwili wszystko, co
moje, należy do ciebie. Niech mnie końmi włóczą.
— Czytałeś poranne wydania?
— Nie, dawaj!
Wyrywa z ręki, cieszy się jak głupi gówniarz. Nie
znasz ty
życia.
Tytuły bite tłustą czcionką.
— Jest. „Przewrót w energetyce" — Genialna
teoria znajduje
potwierdzenie w praktyce. Nikomu nie znany fizyk
Cliv
Hemery rewolucjonizuje poglądy... ziemskiej
nauki... Cliv
Hemery!
Śmiesznie zdziwiony pysk.
— Cliv!
W porządku, po wszystkim. Nawet łatwo. Tylko
obejść
bokiem — nie potrafi ruszyć ręką.
Perspektywa chodnika zbiega w aleję płaczących
wierzb.
Wybacz, przyjacielu—-jak to się nazywa? Aha—
upadek
ideałów.
KARTA MARIO PAVEZE — SYMBOL 05/C-ORG
„... Niby taka sama — zawsze
Gdy z lancetem klęcząc
Plątasz na półkule Smętnie, beznadziejnie Próżno
poszukując..."
Brzęk wizjofonu. Na ekranie jego twarz. Postarzał
się znowu. Życie ma swoje prawa.
— Chciałbym się z tobą zobaczyć i pożegnać.
Przyspieszyli start.
— Kiedy?
— Przed świtem. Dzisiaj.
— Tak.
— To... bardzo ważne-— patrzy jakoś dziwnie. —
Jeśli wrócimy, to dopiero za rok.
— Dokąd to?
— Paskudna planetka. Druga Altaira. Będziesz?
— N-nie wiem. Powinienem przesiedzieć nockę.
Wiesz,
przyjęli wreszcie do druku. Twierdzą, że coś w
tym jest
i nawet chcą jeszcze. — Rozumiem. Cieszę się.
Milczenie. — No to...
— Cześć.
Ręka sama wyrywa kabel z gniazdka. Spokój.
Dajcie mi
chociaż trochę skupić się.
„... Próżno poszukując
Umarłych pamięci — odmianę odcieni
W rozlupanych czaszkach
Zawsze takich samych
Dziwnie szarych
Smutnych..."
KARTA HENRI CUGNOT — SYMBOL 03/C-ORG
Przez szybę ekranu kłują w oczy świetlne żądła
obnażonych
w próżni białych słońc Procjona. Głownie
rozpalone do
pełnej jasności. Protuberancje liżą przestrzeń
erupcją
płomienia. Czerń. Biel. Szkarłat w skroniach.
Nad skrajem przepaści srebrna iskra szuka
przeznaczenia
poddana bezwładem prawom grawitacji, gaśnie—
coraz
mniejsza, skurczona, jakby trupi żar gwiazdy
obierał ją
z kolejnych warstw naskórka, złuszczał słoje blach
daremnie
polewanych helem, rozpraszał je w atomy
słonecznego
wiatru. Anteny, zmysły statku, spełzły wstecz
ogonem
komety, uczyniły wrak niemym i głuchym. Może
płomień
sięgnął już samego środka, zagotował żołądkowe
soki,
wilgoć pod powiekami i ślinę w ustach?
Cisza. Nareszcie, choć w uszach wciąż jeszcze
słychać jego
głos. Wciąż jeszcze i na zawsze. Uciec, uciec jak
najprędzej,
dopóki sprawne chłodzenie, zanim żar gwiazdy
odnajdzie
jakąś skazę w ekranizacji reaktora lub wypryskiem
protuberancji zasklepi dysze i nie wypuści z rąk
drugiej
ofiary.
Wcisnąć do oporu dźwignię przyśpieszenia i nie
oglądać się
za siebie. To nie moja wina, że jedni giną, gdy inni
mają
szansę przeżyć. Przecież nie mogłem pomóc!
Błysk w dole — eksplodujące jądro komety.
Ręce spokojnie leżą na sterach. Wrócę. Tylko — co
ja im
powiem?
KARTA JOHN BARTON — SYMBOL 03/C-ORG
— Słuchasz mnie, Jack?
— T-tak.
— Jestem szczęśliwa. Nie myślałam nigdy, że
może być tak dobrze... Od razu wszystko inaczej
wygląda- Prawda?
— Tak.
— Jak przez różowe okulary. Wiem, że to
nienormalne...
— Co?
— W moim wieku pierwszy mężczyzna. Mam
przecież dwadzieścia pięć lat.
— Wiem.
— Chcę wierzyć, że zawsze będzie nam tak
dobrze z sobą.
— Oczywiście. Kocham tylko ciebie.
KARTA YAR YOURCENAR —SYMBOL 04/C-
ORG
Trochę mniej gorąca, a więcej wilgoci, ot — cały
biegun. Spękana płyta Kosmodromu. Kilka
wypalonych kręgów,'dwa czy trzy kratery wyrwane
odrzutem ciężkich krążowników. Ludzie z Bazy
odprowadzają nas z głupawym uśmieszkiem na
uroczyście wzniosłych fizjonomiach, ściskają
dłonie, poklepują po ramionach. OK boy s—
jeszcze oddychamy i cieszymy się wcale znośnym
zdrowiem, choć dla was każdy pchający się w
pustynię — a priori nieboszczyk. A chłopak nie
odrywa wzroku od tej z Bazy. Niczego sobie. Tylko
niepotrzebnie wzdychał przez trzy tygodnie
adaptacji i snuł się za nią jak cień. Dzisiaj i tak
przyszła jedynie po to, żeby mu nie zrobić
przykrości. Żal się zrobiło. Ech! Masz pecha,
Paveze. Prawdziwa dziewczyna gustuje w bardziej
męskich typach, nic nie zdziałasz ze swoją
beznadziejnie słodką buzią i dziewiczym
rumieńcem.
Zresztą już niedługo będziesz się naprzykrzać.
Ruszamy na szlak, a twoja anielska gołębica i
tarzanowaty fagas z Kapitanatu we wspólnym
łóżku odklepią pater noster za zbawienie twojej duszyczki. Oczywiście, jeśli nie będą mieli tam nic
więcej do roboty.
— Oho, Mario! Skąd wytrzasnąłeś taką
dziewczynę? Mówisz do niego, a on tylko patrzy
maślanym wzrokiem i nie wiesz, czy coś dociera,
czy też jak do ściany. Dziewczyna zapewne mniej
natchniona urokiem partnera.
— Jak ci na imię?
— Następny?
Ależ zarozumiała bestia.
— No więc?
— Miriam.
— Cudownie. Długo tu jeszcze?
— Pół roku i koniec praktyki.
Jasne, prawdziwa dziewczyna na takiej Bazie
wysiaduje
tylko z racji jakiejś praktyki, którą trzeba
odbębnić.
— Co potem?
— Wracamy z Peitem na Ziemię.
Peit to ów tarzan z Kapitanatu. A Paveze jakby mu
mowę
odjęło.
— Czas, Mario — trącam go łokciem w bok. —
Savary woła.
Już prawie wszyscy zgromadzeni wokół
transporterów. Ludzie z Bazy pakują w bagażowe
luki resztę wyposażenia. Wypucowane pancerze
piaskochodów lśnią w słońcu jak czołgi na
defiladzie. Nowa partia — dziewięć sztuk. Ciekaw
jestem, co z tego zostanie. Rozumie się, jeśli
wrócimy, w przeciwnym wypadku niewiele więcej
niż z nas. Dziewczyna patrzy mi w oczy.
— Wytłumacz mu — mówi.
— Idź do diabła — rzucam z naglą złością. — Nie
jesteś
pępkiem świata.
Obrażona wzrusza ramionami.
Obok nas przejeżdża gąsienicówka załadowana
solidnie
plombowanymi kontenerami. Paveze odwraca
głowę. To
zabawne, jak głęboko zakorzeniła się w nas zmowa
milczenia. Co najmniej, jakby trzeba było wstydzić
się
czegokolwiek. Każdy pojemnik wydłużony, metr
sześćdziesiąt
— siedemdziesiąt.
— Przeżyjemy, Mario — stukam pięścią w biały
bok
pojemnika.
Dziewczyna parska śmiechem.
Paveze jakby dostał w twarz— sztywnieje, robi
zwrot
w miejscu i niemal biegiem oddala się do
transporterów. Głupiś, Paveze. Myślisz, że nie
rozumiem? Że ja, to co? Ale u nas nie ma miejsca
na sentymenty. Wszystkim wiadomo — ani kroku
bez transporterów, bez mechanicznych sprzężeń
organizmu, komputerów, zestawu narzędzi,
zapasu tlenu, żywności. Tam gdzie idziemy, nie
wolno się z nikim cackać, i jeszcze podziękujesz
Bogu, gdy będzie koło ciebie ta, która jest po to, po
co jest.
KARTA LEILEN — SYMBOL 00/C-MECH
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .0.
KARTA NATAN SAVARY — SYMBOL 05/C-ORG
Przeciągłe westchnienie otwieranej śluzy. Prąd
świeżego powietrza drażni nozdrza gamą
niezwykłych zapachów. Nie sądziłem nigdy, że tyle
emocji kryje spotkanie z pierwszą planetą. W
dodatku taką, gdzie można stanąć w słońcu z
odkrytą głową, odetchnąć pełną piersią, wykąpać
się w strumieniu i... czort wie, co jeszcze. Choćby
usiąść na trawie, wywalić się brzuchem do góry w
cieniu prawdziwego drzewa i zapomnieć o
wszystkim bujając pod obłokami.
— Odważnie, Savary. Twoja pierwsza planeta.
Śmieją się. Wszyscy trzej. Łatwo im powiedzieć.
— Dalej!
Tłoczymy się w śluzie, chociaż dawno opadła klapa
włazu
tworząc platformę rakietowego wyciągu. Można
by zjechać
i powałęsać się—człowiek tak dawno nie miał
twardego
gruntu pod stopami. Można zapomnieć.
Czyjaś pięść wali mnie między łopatkami i
odruchowo
ścisnąwszy w ręku strzelbę wstępuję na pomost —
pierwszy
człowiek u progu terra incognita.
W dole krąg spopielałej ziemi. Niezbyt przyjemny
widok,
jak na początek, ale trudno — tę cenę zawsze
trzeba płacić.
Na szczęście dalej jak łza czysty pejzaż. Stoimy w
sercu
dziewiczej, kryształowej dżungli, przejrzyste
korony drzew
kołyszą się bez wiatru, łamią promienie
szmaragdowej
gwiazdy, która mnoży się tysiącem tęcz odbitych w
liściach-
—kryształach. W takim świecie będą nie tylko
rośliny.
— Patrz, tam!
W bezchmurnym niebie ciągnie klucz ogromnych,
zielonych ptaków, białe skrzydła tną gęsty syrop
powietrza, odbłysk łabędziego pierza.
Strzelba do ramienia, policzek twardo przywarty
do kolby. Spust. Odrzut bije w ramię. Pierzcha
ptasi klucz. Jeden pozostał, pierwsza zdobycz —
kamieniem w dół.
KARTA GRAŁ GULCZAR — SYMBOL 06/C-ORG-
MED
Na biurku brzęczy interkom. Głos dyżurnej z
recepcji:
„Uwaga, nowy donor. Przysłany przez A-32".
— Proszę wejść.
Jest. Zamyka za sobą drzwi, rozgląda się po
gabinecie.
Wspaniale zbudowany. Przystojny.
— Zwerbował pana agent nr 32?
Kiwa głową. Wysokie czoło. Odpowiednia
pojemność.
— Proszę usiąść i czuć się swobodnie. Papieros?
— Dziękuję. Nie palę.
Tym lepiej. Zdrowe płuca.
Siada na brzegu krzesła. Nie przyzwyczajony do
elektroniki,
to rzadko się zdarza.
— Kim pan jest?
— Myślałem, że pan wie — jest wyraźnie
skrępowany.—
Wróciłem niedawno.
Więc to tak. Wskazuję kciukiem gdzieś w sufit.
— Stamtąd?
— Tak. Mam dosyć.
— Dziwne. Słyszałem, że wracający stamtąd
zawsze mają nabite kieszenie.
— Nie każdemu się poszczęści.'Teraz muszę się
tutaj jakoś
urządzić.
Wspaniały materiał. Taki trafia się raz na sto lat:
Nikt. go
nigdzie nie zna, nikogo nie obchodzi.
Kiedy trzyma ręce na kolanach, widać żylaste
palce
i kwadratowe, krótko spiłowane paznokcie.
Powinien być silny, oni tam wszyscy, w
przestrzeni, są okazem zdrowia. 461 będzie
zachwycony. 461 albo 1704? Raczej ten pierwszy,
czeka dłużej.
— A więc zgadza się pan?
— To zależy.
Oni tak wszyscy. Pod tym względem nie różni się
od innych. Niby przejdą najgorsze badania, ale
zawsze lubią się asekurować albo potargować.
— Rozumiem. Chodzi o to— ile? .
— Między innymi. Potrzebuję pieniędzy,
— Pan rozumie, my nie dostajemy specjalnych
subsydiów, nasza klinika jest w pewnym stopniu...
nielegalna.
— Domyślam się.
— My również potrzebujemy pieniędzy — widać
po nim, że traci przekonanie. —Ale w pana
wypadku pozwolę sobie na pewną niedyskrecję.
Nasz aktualny klient może z czystym sumieniem
podnieść zwykle znormalizowaną stawkę o...
powiedzmy pięćdziesiąt procent. Jest zaskoczony.
Może za dużo? Nie wolno tak— ze skrajności w
skrajność, jeszcze się spłoszy.
— Oczywiście my weźmiemy swoją część —
dodaję.
— Więc to...—kręci się niespokojnie.—Jedna
nerka?
— Tak. Nasz klient jest w podeszłym wieku i
zachodzi konieczność wymiany. Oczywiście, gdyby
pan się namyślił, co jeszcze...
— Nie, nie — protestuje szybko. — Wystarczy. Na
razie. Podsuwam mu blankiet umowy i czerwony
pisak.
— Tutaj, proszę.
Stawia jakiś niewyraźny gryzmoł. Tym lepiej.
— Czy od razu? — pyta.
— Tak będzie najlepiej. I pana również to chyba
urządza?
Proszę przejść tak samo, jak przyszedł pan tutaj.
Mój
asystent zaopiekuje się panem.
Wychodzi.
Interkom: „Donor gotów. Zaprowadzić na oddział
chirurgiczny... Tak, natychmiast. Co? Nie, tylko
jedna
nerka."
Interkom na Operacyjną: „Zabieg głównego
przeszczepu.
Przygotować wszystko. Będę za dziesięć minut."
Interkom do Przechowalni: „Dostarczyć na
Operacyjną
nr 461. Tak, tak—461..."
...Operacyjna. Biała czasza. Automed. Układ
reanimacyjny.
Biostymulator. Stół zasłany białym
prześcieradłem. Już leży.
Narkoza. Oczne gałki pod powiekami biegają
jeszcze.
Koniec.
Asystent z powrotem zakrywa nagi bok. Już nie
potrzeba.
Podciąga prześcieradło aż pod szyję, na piersi
zarys
stymulatora pracy serca, czujniki na przegubach,
odsłonięta
zostaje tylko głowa. Obcięte długie włosy spadają
w ujście
ssącej pompy. Automatyczna brzytwa. Ręcznik.
Spirytus.
Czaszka gładko wygolona. Można zaczynać. Cięcie
od skroni
do skroni i w dół, do potylicy.
Przez drzwi wtaczają wózek z ciężką aparaturą.
Przezroczysty
słój — nitki plastykowych tętnic i żył podtrzymują
aktywność.
W szklanej bani wielki mózg. 461 może sobie
pozwolić
na luksus drugiego życia.
Sklepienia niewidzialnych stropów sączą ciężkie
krople, otwierają szczeliny nieba w
nawarstwieniach nocy, krople rtęci kapią powoli,
opornie, z trudem znajdują przecieki w
bezgwiezdnej czerni.
Bryza marszczy powierzchnię zwierciadła. Na
skorupie stalowego żółwia tryskają pęcherzyki
światła, kwantowym impulsem wyłuskują jedną
molekułę w niezniszczalnej gładziźnie pancerza.
Atom po atomie, bez pośpiechu, starannie.
Krople drążą kanaliki w murszejących blachach,
przesiąkają spojenia, trawią korundowe nity
rozdrabniając cząsteczki w mikroskopijne tęcze
promiennych eksplozji. Deszcz czerwieni
zmieszanej z błękitem przenika pancerze maszyn,
skrapla lśnienia na sufitach kabin i znów kapie,
dżdżystą poświatą zatapiając ciała w odczynie
fonnaliny odbierającej im ochronę syntetycznych
otoczek. Leżą obrane z łuski skafandrów,
obnażone molekularnym rozkładem
nieorganicznej materii, już nagie. Kropla za
kroplą.
Głębiej. Czasami trzeba przebudować wszystko.
Na zewnątrz piaskowa burza zmieniła okolicę,
wypleniła wydmy ścieląc jednostajną powłokę,
która pochłonęła strzęp lasu, zrównała
powierzchnię oceanu w krzemowe zwierciadło tak
doskonale, że przypadkiem rzucone spojrzenie nie
oparłoby się prędzej, jak hen — za horyzontem.
Lecz nie ma oczu, które by je wysłały.
Parujące strużki mgły poszerzają wgłębienia w
wybielonym całunie lustrzanego uroczyska,
wysysają z kamienia molekularny szpik, aby w
procesie sublimacji pozostawić • tylko włóknistą,
porowatą tkankę-gąbkę. Z monolitu równiny
pozostaje szkieletowy pejzaż ziemi usianej
dziobatą wysypką kraterów, od mikroskopijnych
po księżycowe cyrkuły. Ponad toczoną rakiem
grzybni, marszczącą się miliardem fałd,
murszejącą niziną wyrasta inny świat. Zrazu
niematerialny taniec dymnych zawirowań
synchronizuje brownowskie ruchy, nadaje im
geometryczną ciągłość przeistoczeń i nagle
przestrzeń nasycona swobodnym
przemieszczaniem materialnych cząstek znajduje
konstanty płaszczyzn nawisających z wysoka,
łączących się nawzajem, przepływających do
środka w węzły zwartych konstrukcji.
Szklane pęcherze, wprowadzone od spodu pod już
zmaterializowane formy, rozłupują się kaskadą
iskier nasączających dymy pełnią barw
wyzwolonych z alchemicznych tygli, eksplodują
skondensowanym w sercu dźwiękiem, który
znów dzieli się na składowe głębokich
pomruków, bulgotów, pisków i westchnień,
urywanych
szeptów, niemal artykułowanych głosów.
Ludzi jeszcze nie ma.
Poszczególne barwy i dźwięki przemieszczają się
w poszukiwaniu własnych motywacji, korowodem
mydlanych
baniek wylewają skondensowany zaczyn na płótna
martwych
natur, w pejzaże, portrety, w oczy ikon, znajdują
odzwierciedlenie ruchów w logicznym doborze
skali
natężeń akustycznej fali, w tonacji, barwie głosu.
Ludzie śpią. Dziewięć więcej.
Szept wiatru, szelest liści, dotyk trawy kołyszącej
palce
kłosów, zapach czamoglebia.
Wsłuchać się głębiej.
Na stelażu gałęzi ktoś rozwiesił mlecznobiały świt.
Nie czekaj dłużej — wstań!
Tylko nie patrz pod nogi. Jeszcze nie. Zachowaj
spokój, nie
pozwól, żeby żołądek skoczył do gardła. Przecież
widziałeś
nieraz — sześcioletni szczeniak na deskach molo
— przez
odbite w lustrze wody cienie bosych pięt, widziałeś
w dymnej
błonie prześwitujące dno.
Pod szklistym kożuchem mlecznej rzęsy, Coraz
głębiej
ścinającym powierzchnię ustałego stawu —
przeryta ropnymi
bruzdami, zapiekła w szarym popiele równina.
Rzadkie
strużki oparów jeszcze biją ku górze i siecią
kapilar
przenikają w chwiejne rdzenie — tylko z wierzchu
stwardniałych kształtów, w odlewy martwych i
żywych form,
aż się zespolą, nabiorą cielesności zwartej nawet
pod
wejrzeniem twoich oczu i nie dostrzeżesz więcej
piaszczystego
dna. Sina błona ściągnie ostatni kurcz blizny nad
biegnącym
w dole pulsem wdech — wydech, zeskorupieje
oblazłym
z piachu strupem gleby i wróci oparcie twoim
stopom.
Wstań i idź.
Natan otworzył oczy.
Wsłuchiwał się w ciało, lecz energia komórek
inaczej
przenikała każdy nerw. Inaczej niż zwykle.
Podniósł ręce
przed oczy i nie znalazł obręczy na przegubach
rąk.
Śmierć — pomyślał,
Jednak śpiewny szmer liści błądził gdzieś wysoko
w koronkowych prześwitach gałęzi. Drzewa
nachyliły
ostrokół pni cieknących bursztynem, złotawych w
górze —
dołem ciemniejących mozaiką brązu na płatach
kory
i wrastającym w szczeliny srebrzystoszarym
mchem.
Dziwnie lekki oddech, jak nigdy spokojna i jasna
myśl. Tylko
wskoczyć i krzyknąć zwycięsko, przyjmując świat
krzyżem rozpostartych rąk.
Posłuszny wyzwaniu mięśni przewinął się na
brzuch i, zanim nozdrza poczuły gorzki zapach
ziemi, nie podkurczając nóg, siłą samych ramion
wybił ciało do góry. Stopy ugrzęzły
.w wysokiej kępie traw.
Stał nagi i bosy pośrodku polany ograniczonej
kręgiem kwitnących zarośli, ocienionej
rozrosłymi- szeroko koronami drzew, przez które
sączyło się nierealne, słoneczne światło. Obok
dziewięć brył osuniętego żelastwa. Czerwono-
czame nacieki rdzy znaczą miejsca postępującej
korozji. Podszedł do pierwszego z brzegu wraka o
pancerzu oblazłym nawet z czarnej barwy,
kruszącym się łuszczycą rdzawych blaszek.
Uderzył pięścią w zatrzaśnięty właz. Jazgot blachy
wypełnił puste trzewia w ślimacznicy grodzi,
kabin, ostygłych na zawsze motorów. Wstrząsnął
się przeszyty metalicznym zgrzytem i wtedy
zobaczył ludzi.
Jak on nadzy, pozbawieni lśnienia metalu w
sklepieniu piersi poruszanej spokojnym
oddechem, leżeli po drugiej stronie szeregu
martwych maszyn.
Nawet nie przejął się. że już nigdy nie wejdą tam,
do środka, nie puszczą w ruch atomowych mięśni,
aby przeorać ziemię łopatami gąsienic. Widocznie
tak musiało być. Może innych chwyci lęk — różni
są ludzie — na razie śpią. Nie pamiętające słońca
ciała toną w zieleni niby jasne boki ryb
wyłowionych z rzeki, oskrobanych z łuski,
rzuconych na brzeg. Są wszyscy — kościsty
Hemery, Cobb wyróżniający się z daleka
rozprężonymi teraz węzłami mięśni, Yourcenar,
rudobrody Cugnot z czerwoną sierścią zachodzącą
na pierś, uda i brzuch, Barton i obok jasnowłosy
chłopak z twarzą
' zabawnie wtuloną w poduszkę mchu, Gulczar,
inni — bezradni w swojej nagości, przemienieni w
dzieci zmęczone zabawą w dorosłych, grą we
władców maszyn i stali, we wszystkowiedzących.
Wystarczy zawołać, a siądą na kobiercu
ożywionej ziemi i zdziwieni, może przerażeni i
obarczający szaleństwem zmysłów to swoje
widzenie, zaczną przecierać oczy, poznając na
nowo, ucząc się prawdy o świecie, który
już nie był Drugą Altaira.
Nikomu dotąd nie było dane poznać drugiego
człowieka od
wewnątrz. Co nam da ta szansa?
Natan drgnął. Leżących było zbyt wielu.
Podszedł bliżej i przyjrzał się uważniej. Pośród
mężczyzn
spoczywało kilka ciał innych, lecz bardziej nawet
znajomych.
Nieco pełniejsze kształty, płynniejszy rysunek linii
brzucha
i ud, nagie piersi kołyszące się przy głębokim
oddechu
i włosy ciemne, jasne, przystrzyżone po
chłopięcemu albo rozrzucone szeroko, zaplątane w
trawę. Dopiero teraz zwątpił w realia
rzeczywistości. Roześmiał się do samego siebie i,
żeby udowodnić absurdalność myśli cisnących mu
się do głowy, podszedł do kobiety leżącej na skraju
szarorudej połaci mchu.
Przyklęknął i chciał przyłożyć ucho do jej piersi,
gdy pojął, że nic mu nie da — cokolwiek by
przedsięwziął. Tętno serca? Było zawsze. Oddech,
rozkład temperatur — również. Nawet krew, choć
płytko pod skórą, której nikt nie odróżni od
żywego ciała. Więc co? Musiałby znaleźć nóż i
sięgnąć głębiej, pod żebra, i podważając
plastykowe listwy obnażyć precyzyjny,
mechaniczny miąższ. Nie potrzebował szukać
ostrego narzędzia. To była żywa, uśpiona tylko
dziewczyna. To czuje się nawet wtedy, gdy tak
długo przestaje się jedynie z NIMI. Jedna z
dziewięciu. Wiedział o tym, czuł każdym zmysłem,
choć przedtem żadnej nie widział w pełnym
świetle dnia. Przedtem, zanim dopełnił się cud.
Inaczej być zresztą nie mogło. Przecież każdy z
nich również nie był ten sam.
Podniósł się i rozejrzał dokoła.
Drzewa jedynie na skraju polany stanowiły
zwierciadlane odbicie ziemskich drzew. Dalej
palisadę pni przenikały jakieś pędy
rozczłonkowanych odrostów, torbiele huby
zakwitającej śnieżnym wirem kwiatów i
nastroszone kłęby jemioł . z pejczami
płowobrunatnych, nitkowatych piór. W gęstwinie
poruszają się jakieś hybrydy zwierząt, skórzaste
wręgi korzeni uciskają głazy grając na omszałych
garbach pręgami ujawnionych izochrom.
Mroczny, dziki świat, jakby zbudowany z klocków
zaczerpniętych z biosfer tysiąca . planet, z
wybujałej fantazji i snów, coś takiego pleni się
zwykle w głębokich zakamarkach
podświadomości. Z drugiej strony wyłom w
ścianie drzew. Szmat sawanny i na jej tle dwoje
ludzi. Natan zdziwił się tylko, że ktoś obudził się
przed nim.
Dziewczyna siedziała na trawie obejmując kolana,
obok szczupła sylwetka zapatrzonego w dal
Paveze. Poznał go po włosach, gdyż oboje byli
zwróceni doń plecami. Poświata niskich chmur
osiadała na ich skórze dziwnie fioletowym
odcieniem. Wszystko tu było absurdalne — w
jednym miejscu złote słońce, obok fioletowy pułap
obłoków, jeszcze dalej brunatne nacieki mgieł.
Zbliżył się do nich i położył dłoń na ramieniu
Paveze-— Wstaliście już?—zapytał.
— Dawno.
— Wszystko w porządku?
— W porządku?— zdziwił się chłopak. — Z nami?
Tak. Stali nieruchomo, patrząc w przestrzeń aż po
wchłonięte półmrokiem przęsło horyzontu.
Wysoka trawa kołysała się dostrzegalnym tylko z
góry śladem przebiegu niewidzialnych zwierząt. W
zadymce mgieł majaczyły żywe pasma
przeciągnięte pod niebem, rozchybotane cienie
gór, a może miast, gdyż skały przeistaczały się w
białe mury, w fosy przepełnione iskrzeniem
rybiego planktonu i zwodzone mosty chmur,
płynnymi warstwami wparte w boki
napowietrznych stuibiopławów.
— Ciężko będzie przejść — powiedział Natan. —
Kiedy teraz przypomnę sobie nasz lęk przed
pustynią... Zabawne. Paveze milczał.
— O czym myślisz? — zapytał Natan.
— Zastanawiam się, jak to możliwe.
— MASZYNA poszła w ruch.
— Nie o tym. Wiesz, kto pierwszy wylądował na
Drugiej Altaira?
— Oczywiście—ON.
— Niezupełnie. Teraz już wiem. Pierwszy był
rzeczywiście
Lebeck, trzysta lat temu.
Natan nie rozumiejąc zmarszczył brwi.
— Więc skąd?...
— Jeszcze dawniej. Rakieta Kenana rozbiła się w
pobliżu równika. Myślałeś prawidłowo, ale oni nie
wylądowali. Zginęli wszyscy, chociaż wrak statku
zachował się dobrze.
— Kiedy to było?
— Prawie pięćset lat.
Natan poczuł w piersi dziwny chłód.
— Półtora roku temu odnalazła wrak wyprawa, w
skład której wchodził mój ojciec— ciągnął Paveze.
— Badali przyczyny awarii sprzed pięciu wieków i
wtedy wykryli, że wewnątrz zostały szczątki tylko
dwóch. Trzeci zniknął.
— Kto?—zapytał Natan.
— Ast Kenan.
Natan wyobraził sobie człowieka, który wyszedł
cało
z katastrofy kosmicznego statku, aby zamienić
nagłą śmierć
na powolne konanie. Bez szans ocalenia. Na
pewno ranny,
ledwie wlokący zgruchotane kości wypełzł na
zewnątrz .
rozprutego statku, przewalił się przez próg śluzy
albo zwykłej
wyrwy w pancerzu i stoczył w piach. Twarzą do
ziemi.
Wtedy radiostacje były na stałe wmontowane w
hełmy
pilotów i ostatniemu z załogi nie miał kto ściągnąć
z głowy
przeklętego kasku, przez który wlewał się pod
czaszkę
przeraźliwy jazgot MASZYNY.
Dlaczego przeklęty? Przecież wtedy był jedynym
zbawieniem.
— Wiesz, on chciał być z nami i lękał się nas —
powiedział Paveze. — Postawmy się na jego
miejscu. Ludzi nieczęsto cechuje wzajemna
tolerancja w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie
chciał ryzykować, że ktoś znając jego prawdziwą
historię zada pytanie: jakim cudem jeszcze żyje, a
on nie będzie mógł odpowiedzieć.
— Uważał się za normalnego człowieka.
— Więcej, miał się za ostatniego z normalnych
ludzi, bez ingerencji bioniki i cybernetyki. To
musiał być potworny strach, gdy czując się
ostatnim prawdziwym człowiekiem pomyślał, że
ktoś powie mu w oczy— MONSTRUM.
—— Ktoś musiał znaleźć się wreszcie.
— Oczywiście -— potwierdził Paveze. — Dlatego
wzajemna nieufność ludzi jest jedynym powodem,
dla którego mogę mu wybaczyć. Zapomnieć — nie.
— O czym zapomnieć?
— Opowiadał mi jeden z tych, co ocaleli półtora
roku temu, że ojciec mój zginął właśnie wtedy; gdy
znaleźli tamten wrak.
—Co chcesz przez to powiedzieć?!
— Po prostu domyślił się wcześniej niż my, a w
dodatku
sam jeden. I taka jest KARTA AST KENAN. Resztę
może
poznamy jeszcze... Zastanawiam się tylko, czy
warto. Spójrz
tam...
Wskazał ręką srebrny błysk na skraju równiny, na
który
Natan nie zwrócił przedtem uwagi.
— Co to jest?
— Nie poznajesz? Przypatrz się uważniej.
W odsłonie szarorudej mgły leżał skulony
człowiek, fałdy
skafandra upodabniały go do zmiętej i odrzuconej
kulki
papieru. Niepotrzebna kartka wyrwana z
zapisanego
brulionu.
— Ast! — krzyknął Natan.
Dziewczyna podniosła się z ziemi i stanęła obok
Paveze. Jej
nagość była tak oczywista przez swą otwartość, aż
Natan
poczuł, że pryska jego wiara w zagmatwaną
mitologię, jaką
stworzyli na usprawiedliwienie swojej bezradności
w tym
niezwykłym świecie.
Pomyślał, że wszystko może być o wiele prostsze,
bliższe
ludzkiemu rozumowi. Pełen nadziei poszedł przez
łąkę do
leżącego w wysokiej trawie.
Ujął go w pasie i dźwignął z ziemi.
Ze skafandra wysypał się biały pył. Sączył się spod kryzy
kołnierza, na której zwykle bywa zamocowany
hełm, a wiatr porywał go i rozsiewał coraz dalej, aż
w ręku Natana pozostał próżny łachman
kombinezonu. Sucha i wiotka skórka zrzucona
przez larwę nocnej ćmy pofrunęła szarpnięta
podmuchem wiatru i u nóg Natana szeleszczące
ziarna osypały się z wierzchołka piaszczystego
stożka, . wygładzając go powoli w ledwie
dostrzegalne wzniesienie — ropny wrzód między
kępami bujnej trawy i ziołorośli. Podniósł oczy
sięgając pułapu chmur. Smugi fioletu odcisnęły w
masywie obłoków szare karbowanie mózgowia, a
on stał z zadartą głową, nagi i spokojny, na samym
dnie.
HAPPENING W OLIWNYM GAJU
CZTERDZIESTA TRZECIA
TRANSGALAKTYCZNA KRĄŻOWNIK „ARGUS"
DZIENNIK POKŁADOWY
...43-2374-11685:
Szósty komponent Continuum. Struktura
przestrzeni postwektoralna — skokowa degradacja
do układu odniesienia
C. Załoga—ZERO.
Zapis: Synchromat.
43-2375-11686:
Piąty komponent Continuum. Dalsza degradacja
do układu
odniesienia C. Załoga—ZERO.
Zapis: Synchromat.
43-2376-11687:
Czwatry komponent Continuum. Struktura
przestrzeni kinetyczna. Prędkość 0,01 poniżej C.
W zasięgu penetracji moduł masy 0,014 w skali
diachronitycznej. Postulat:
cefeida typu RR Liry—okres pulsacji 19,4(3).
Załoga— FAZA WSTĘPNA.
Zapis; Synchromat.
43-2376-11688:
N-kC bez zmian. Prędkość redukowana. W zasięgu
penetracji zero. Załoga — STAN GOTOWOŚCI.
Zapis: Synchromat.
43-2376-11689:
N-kC bez zmian. Prędkość 0,6 C. W zasięgu
penetracji potrójny układ białych karłów. Składnik
A — zachwianie stabilności atomowych jąder —
postępująca neutronizacja materii. Przelot. Załoga
—JOHN KENAN.
N OT E: „— Idiotyczna sprawa. Nie wiem, czy was
również, ale pod koniec zmiany, kiedy reszta śpi w
anabiozie, aż mnie coś kusi, żeby otworzyć śluzy i,
nim płuca udławią się próżnią, wycharczeć: Jak
długo mamy jeszcze błądzić niczym pielgrzymka
półślepych, półgłuchych? Zupełna schizofrenia.
Chociaż po zastanowieniu można dojść do
wniosku, że jeśli milczę, to bynajmniej nie ze
względu na absurdalność podobnego
przedsięwzięcia, lecz z czystego wyrachowania. I
tak nie doczekałbym się odpowiedzi. Na szczęście
dla tych wszystkowiedzących, którzy nas wysłali,
nie ma to większego znaczenia. Musimy szukać i
znaleźć. Ktoś
powinien być pierwszy — do jasnej cholery!
Pozdrowienia Ame i reszta. Czas na mnie— John
Kenan."
Zapis: Synchromat.
43-2376-11690:
N-kC bez zmian. Prędkość 0,6 C. Korekta
trajektorii według stycznej do ekliptyki —
OW03.115". W zasięgu penetracji— — zero. Załoga
— STAN GOTOWOŚCI.
Zapis: Synchromat.
43-2376-11691:
N-kC bez zmian. Prędkość 0,6 C. W zasięgu
penetracji zero. Załoga — ARNE SHORT.
NOTĘ: „— Rozklejasz się, Ken. Zapomnieliście już
magiczną formułę Giordano Bruno? Jak to
sprytnie wykombinował facet z Centrali — teoria
prawdopobieństwa dopuszcza... Wygodne. Dla
nich oczywiście nie ma nic wygodniejszego nad
teorię prawdopodobieństwa, według której
powinniśmy ze sto razy nawiązać kontakt z
»mnogością światów zamieszkanych«.
Przynajmniej W jedną nieskończoność
uwierzyłem bez zastrzeżeń, w nieskończoność
skali złudzeń. Ale pal licho sentymenty! Iv, zawsze
miałeś szczęśliwą rękę, jak przyjdzie twoja kolej,
weź i stuknij palcem w ekran. Mówię poważnie.
Niech TO będzie martwe od początku świata,
bylebyśmy mieli twardy grunt pod nogami i mogli
wreszcie spokojnie porozmawiać ze sobą. Zgoda?
Kończę i czekam na rezultaty spisku na uświęcone
paragrafy Instrukcji Dalekosiężnego Zwiadu. Do
zobaczenia—Ame Short."
Zapis: SynctiTomat.
43-2376-11692:
N-kC bez zmian. Prędkość 0,6 C. W zasięgu
penetracji strefa wzmożonej emisji
promieniowania na fali 21 m. Postulat:
mgławica pyłowo-gazowa, neutralny wodór,
zgęszczenie IO-21 g na cm3. Przelot. Załoga—
STAN GOTOWOŚCI.
Zapis: Synchromat.
43-2376-11693:
N-kC bez zmian. Prędkość redukowana. W zasięgu
penetracji szczątkowa asocjacja trzeciego
tamienia. Transfer docelowy. Załoga — IVEN
MAHON. NOTĘ: „— A słowo ciałem się stało. — Iv
Mahon."
Zapis: Synchromat.
43-2377-11694:
N-kC bez zmian. Prędkość względem układu
odniesienia zero. Podłoże stabilne. W zasięgu
penetracji...
Tego dnia Archai obudził się na długo przed
świtem Logos. Drzewa świętego tilantu nie
rozchyliły jeszcze bladozielonych pąków, spod
zewnętrznej kory nie obnażyły programu dnia
oraz informacji dojrzałej w czas nocnych
rozważań, kiedy przecierając zlepione snem
powieki powstał i, okrywając ramiona połami
dwuskrzydłego płaszcza, wstąpił pod okap nieba.
Pnącze wężopławu warowało za progiem, od
zmierzchu wczorajszego dnia pełniąc straż przed
kokonem matecznika.
— Przychodził ktoś?—zapytał.
— Nie było nikogo.
— Możesz odpocząć, nie wrócę przed zmrokiem.
Wydeptana ścieżka wiodła zagajnikiem
ostrokrzewi, w koronkowych prześwitach gałęzi
białe pająki tkały swe zwiewne, niewidzialne sieci,
a osiadająca mgła czyniła ten trud daremnym,
oblekając pajęcze nici w kształt cielesny, znaczący
się wyraźnie kroplami podwieszonej rosy. Od
strony bagiennego morgu echo przyniosło ciężkie
westchnienie, z jakim oparzelisko pochłonęło
kolejny szmat ziemi, przeciągłym bulgotom
zawtórował skrzek rozbudzonych jaszczurek
kuradu, przekomarzających się nad zwłokami, i
plusk wody rozbryzgiwanej ich upłetwionymi
łapkami. Pomyślał, że jest to wróżba dobrej
pogody, bez deszczopadów i sinej ulewy. Błotnisty
trop zbiegł w odkrytą tylko u wylotu ciemnię
drzewiastej pergoli. Drzewa rozrastały się w górze
pułapem wargolistnej kratownicy, naszeptywały
zmierzch lata smolistoczerwonym, rozcieńczonym
naciekiem połyskliwej blendy, ich konary oplotły
wężowy tunel i najpewniej zagrodziłyby drogę
węzłami gałęzi, na przekór trawom i słońcu, gdyby
nie rozkaz powtarzany za każdym przejściem
strażników kamiennego gaju.
— Zwolnij drogę — ostrzegł Archai i świeże pędy
zakołysały się, zaszeleściły wielogłosym szeptem i
odpełzły na strony. — Idę do Archetypu.
— Zabierz mnie z sobą.
Obejrzał się zdziwiony. Nie było nikogo.
— Zanim tam dojdziesz, rozeschną się korzenie —
powiedział do bladych liści. — Rośnij tam, gdzie
wyrosłeś.
— Nie poznajesz mnie? Nie jestem rośliną.
— Kim jeszcze możesz być?
— Chodziłem tędy przed tobą.
To było tylko Ziarno. Leżało na skraju wydeptanej
ścieżki i omijał je codziennie, lecz nie odezwało się
ani razu. Dopiero teraz nastąpił jego czas.
— Nie wiem, czy masz prawo — zawahał się.
— Każdy i nas może być wszędzie. A tobie się
przydam, wiem bardzo wiele.
— Więc idź za mną.
Praojcowie potrafili wszystko, mogli noc zmieniać
w światło i do głębi przenikać wartką Rzekę
Chronos, umieli czytać z kory wieszczących drzew
i zachować własną pamięć. Ziarno jest wszędzie,
leży na każdym kroku, lecz budzi się rzadko,
najwyżej raz na tysiąc lat. Jest niezniszczalne i
pewnie przetrwa tych, którzy już nie znają procesu
metamorfozy myśli w Ziarno.
Przypomniał sobie wyrocznię eneolitu, przed
wschodem Logos odczytaną z projekcji czasu
skurczonego w bębnie praksynoskopu: „Nad
uschłym gajem pień obłupany z kory, patrzący
najdalej, najwyżej, najgłębiej. Czas zamknął w
źrenicy śmiertelną połowę wszechrzeczy i, póki on
martwy, kwitnie reszta Nowego Archipelagu.
Śmierć i życie
— dwie równe polowy, lecz w Archetypie zawarta
jest mądrość starców, płodność kobiet i odwaga
Bezimiennych, kiedy źródło skruszeje w pustym
oczodole, trzeba znowu obudzić Logos—
mechaniczny zarodnik, gdyż będzie to początek
dla nowego końca".
Z czyich ust po raz pierwszy wyszło to dziwne
podanie, którego treści domyślał się ledwie w
przybliżeniu? Archai wiedział, że ci wszyscy,
których pamięć została zapisana w Ziarnie, nie
mylili się nigdy, każde ich słowo znaczy—
Przeznaczenie.
INTROWERSJA ZESPOŁU—Miejsce:
nawigatomia.
A. Short — Wyłącz ekran.
I. Mahon — Szybko rezygnujesz.
A. Short — W tej sytuacji pozostaje nam jedyna
konstruktywna zasada postępowania — nie
przeciążać
zewnętrznej percepcji. ,
.1. Mahon — Żałosne.
A. Short — Twój punkt widzenia. '
J. Kenan — Zapominasz, Iv, że najlepszą metodą
duchowej
samoobrony w okolicznościach, w jakich tym
razem się:
znajdujemy, bywa blokowanie świadomości.
Rzecz najprostsza z prostych. Zaczynają nas
ponosić nerwy, a tak
• nie było negatywnej informacji — nie będzie
precedensu.
I. Mahon — Mam dosyć waszej psychoanalizy.
A. Short — Depresja?
R. Blish — On się w ten sposób zabezpiecza.
Przecież to
widać j ak na dłoni...
J. Kenan—Daj spokój, Ron.
R. Blish—Dlaczego? Jest aktywny. Synchromat
rejestruje
tendencję poszukiwania motywu de legę ferenda.
Iv po
prostu zbiera punkty. Jako psychoanalityk
powinieneś o tym
wiedzieć najlepiej.
I. Mahon — Wybacz, nie zależy mi na
przedłużeniu licencji,
jeśli do końca nic nie znajdziemy i tak zrezygnuję
po
powrocie.
J. Kenan — Rezygnujesz za każdym razem.
I. Mahon— Kiedyś trzeba ostatecznie. Ale nie tutaj
i nie
w ten sposób, jak Ame- Zawsze jest coś ciekawego.
J. Kenan — Jeśli szukasz zajęcia dla wyobraźni, to
spójrz na
magnetograf.
R. Blish — Typowe zawirowania pola. Trochę
więcej niż
gdzie indziej, ale to wszystko.
I. Mahon — Zabawny wzorek.
R. Blish — Kiedy wywalisz się na łące brzuchem do
góry
i zaczniesz liczyć chmury, dopatrzysz się jeszcze
więcej
smoków, nibynóżek i koników polnych.
A. Short — To jeszcze jeden dowód na poparcie
mojej tezy,
żeby nadmiar wyobraźni inwestować tam. gdzie
rozum nie
•ma nic przeciwko temu, A swoją drogą, wracając
do psychoanalizy, ciekaw jestem, jak Iv
zaprezentuje się w konfrontacji z resztą. J. Kenan
— Co chcesz zrobić? A. Short — Mamy trochę
czasu, więc zgodnie z jego życzeniem— ruszmy
głową, przy okazji załatwiając pierwszy etap
okresowej kontroli. J. Kenan—Test?
• A. Short — Uwaga, dyspozycja dla Synchromatu:
zarządzam test asocjatywny. Pierwszy Ron Blish.
R. Blish— Zasady bez zmian? A. Short —
Proponuję bez ograniczeń. I. Mahon — Idiotyczna
gra.
Zapis: Synchromat.
Z bagiennych rozlewisk wychyla się kamienny
cypel, kute w skale stopnie prowadzą w siny zenit
nieboskłonu, w dole
zostaje las i błota porosłe rzęsą skrzypów, tylko
mchy wspinają się jeszcze, liżąc głazy płatami
jakby chorej bladości, aż na którejś ze ścian zanika
i ten ostatni, nasiąkły wilgocią kożuch. Wyżej oczy
daremnie szukają oparcia w caliźnie skalnego
czerepu — schody ostrym zygzakiem połowią okap
czoła nie sięgając skroni, gdzie z żył kwarcu.
płynnych kiedyś, sterczą wyciśnięte porami
kamienia kępy szklanych, przerzedzonych
wiatrem zarośli. Tuż pod samym wierzchołkiem
czerń zaczerpnięta w gardziel pieczary z głębi
długiej nocy.
— Wierzę w przeistoczenie—powiedział
Archai.
— Co z tego?
Ziarno leżało przed progiem.
—Już jesteś?—zapytał.
— Jeśli pozwolisz, nie chciałbym dzisiaj cię
odstępować. Coś się szykuje, ale nie wiem co.
— O czym ty mówisz?
— Mam przeczucie, a trudno stwierdzić. Wy
przecież nie potraficie posługiwać się
praksynoskopem?
— Niestety.
— No właśnie. Nic nie potraficie.
——Czy to wszystko, co masz do powiedzenia?
— Na razie tak. Nie przeszkadzaj sobie. W
pomroce niszy sklepionej granitowym stropem
majaczy sylwetka posągu o twarzy zaklęsłej czarą
dwóch dłoni— płaskich policzków zwróconych ku
sobie, ogniskujących światło w źrenicy jednego
oka. Światło, przestrzeń, myśli i czas przenikający
przez wzniesione u wylotu jaskini drewniane
wrota zawsze na oścież otwartej torany. Archai
poszukał na piersi wygładzonej czaszki jaszczurki
kuradu, ukryta w fałdach płaszcza wisiała na
plecionym rzemyku z żabich ścięgien. Zacisnął
palce na dźwigni jednoroża sterczącej z czerepu i
skalną niszę wypełniło światło błękitnej
luminescencji.
— Oho! Kto by przypuścił, że coś takiego
przetrwa. Trochę czarnej magii i proszę bardzo —
świeci. Czy ty przynajmniej wiesz, jak to działa?
Nie słuchał głosu Ziarna, długo leżało w ziemi,
musi się . wygadać.
— Niech cienie ojców odejdą w bezludną Rzekę
Chronos — powiedział i przestąpił próg wykładni
Archetypu.
— Ani mi się śni — pisnęło Ziarno.
— Milcz lepiej.
Jedna noc wystarczyła, aby drewniany tors pokrył
się słojem
pleśni, z której palce nereid splotły białą brodę
o kosmykach spływających do piersi. Archai
starannie zebrał
lepkie narosty i namaścił drewno sokiem
żyworodnych łodyg*
bagiennego skrzypu, zeskrobaną pleśń złożył w
garncu
u podnóża ofiarnego stosu. Potem wyprostował się
i zatrzymał spojrzenie na płaskim, smutnym
obliczu, lecz
zdrewniałe rysy nie poruszyły kryształowej źrenicy
pod
zastygłą od dawna powieką.
— Coś mi się tutaj nie podoba — powiedziało
Ziarno.
INTROWERSJA ZESPOŁU — TEST
ASOCJATYWNY — RONBLISH:
— TO wyrasta z kontynentalnej skorupy sialu
metalicznych planet, jest rozpłaszczone siłą
ciążenia, niemal wprasowane w ołowiany grunt, z
którego niepodobna czerpać pożywienia.
Ogromne i nieruchome, zakotwiczone na
szarozielonym dnie od chwili poczęcia do śmierci,
wyciąga nici pneumatoforów pływających w
ciekłym powietrzu, krzaczastym pióropuszem
sięgających przestrzeni ponad płynnym słojem
atmosfery, aby doprowadzić w jądro umięśnionej
bulwy pożywkę koacerwatów kondensujących się
tam. gdzie czasami sięgają słoneczne promienie.
TO rozrasta się z każdym tysiącleciem, powoli,
cierpliwie, nie bacząc na czas płynący poza
zasięgiem jego metabolizmu, obrzmiewa
pęcherzem dojrzewającej plemni, aż skurczy się
wreszcie spazmem śmiertelnym i życiodajnym —
na równi, zwinie kształt kuli i rozerwie go głuchą
eksplozją jądra zwyrodniałego uranowym
nasiąkłem. Wyjałowione szczątki skręcą po raz
wtóry ścisły węzeł i w ołowianej caliźnie zasklepi
się gruda wyłączona spod aktu dalszej
metamorfozy.
Tymczasem wysoko w stratosferze czarny grzyb
skotłowanego powietrza zawiesza chmurę
mikroskopijnych drobin.
Słońce nasyca energią biliony niepozornych
zarodników, które pod wpływem promieniowania
formują zjonizowaną strefę szkarłatu i
znieruchomiała na stacjonarnej orbicie chmura
kondensuje się w gigantyczną, półprzejrzystą
soczewkę. Jest zawieszona nad jednym punktem
globu w odległości równej swej ogniskowej i
promieniowanie . słońca, nawet najdalszych
gwiazd i galaktyk, skupione w wypukłej źrenicy,
przesiąka powoli przez gęstniejące pod coraz
większym ciśnieniem warstwy atmosfery, przez
chmury i płynne gazy. ogniskuje się wypalając w
stałym gruncie piętno wrzące tęczową gamą ognia.
Czasami penetracja promieni na odciętym od
światła dnie trwa tysiąc lub milion
lat, aż potok cząstek, w niepojęty sposób
stymulujący biogenezę, dobierze klucz do
żelaznego zamka martwych, ołowiowych skał.
Dopiero wtedy opadnie rdzawy deszcz, jedyna
pozostałość szkarłatnej źrenicy, rozproszy się na
wietrze, aby po kolejnym miliardzie lat żelazny
obrzęk globu przejrzał kosmiczną przestrzeń, spod
powieki chmur otwierając nad Jowiszem,
widzianą z każdego punktu układu planetarnego,
źrenicę Czerwonej Plamy.
Zapis: Synchromat.
Nad równiną wstawał dzień, podnosił się z bagien
bladą
poświatą, lgnącą do drewnianych warg, układającą
je w linię
prostą, bez wyrazu i bez ukrytych znaczeń.. Tylko
w kryształowym oku budziły się ospałe zrazu,
potem wciąż
bardzie] ruchliwe, bystre lśnienia szklanych grani,
wirowały
niespokojnie, rozsypywały tęcze, jakby igrając
nimi
w pęcherzykach błotnego gazu, w roju
skrzydłoskrzełich
ważek nad sercem wodnej lilii.
Archai nie mógł wytrzymać tego wzroku. Opuścił
głowę.
— Co z tobą? — zapytało Ziarno.
— Nic — odparł.
— Kłamiesz. Jesteś niezdecydowany. Wątpisz.
Gnębi cię duchowa rozterka. Zupełnie was nie
rozumiem, zmieniliście się strasznie. Co prawda to
dopiero moje drugie przebudzenie, ale widać
kolosalne różnice. Oczywiście na gorsze.
— Można to zauważyć?
— Cha-cha! — dźwięcząc jak metal zaśmiało się
Ziarno. — On się pyta, czy widać! Trzeba być
ślepym. Czasami zdaje mi się, że zabraliśmy
wszystko ze sobą i wam nic nie zostało. Macie
cudaczne zwyczaje Wytłumacz mi, na przykład, po
co tutaj przyszliśmy?
Archai znieruchomiał zdziwiony jak nigdy dotąd.
Po co? Przecież Wykładni Archetypu oddają cześć
plemiona znad Rzeki Czarcich Głów i
anagamiczne ludy z grzęzawisk Ropuszej Topieli.
Jak daleko sięga wiedza Archai — kobiety
składając dzieci w mateczniku szepczą słowa
chorału, którego treść znają nawet komiki, co noc
toczące korę, zapisując w niej prehistoryczne
przesłanie, nawet Bezimienny powstrzyma
uzbrojoną pięść, kiedy zabrzmi chorał bębnów, a
pokonany, którego dławi stopa zwycięzcy, nie
zerwie się z ziemi, lecz jeszcze nadstawi głowy,
kiedy umilknie Głos.
— Tego nie można wytłumaczyć — powiedział do
Ziarna.
— Na tym polega wasz błąd — odparło. — Nie
istnieje nic,
czego empiria nie byłaby w stanie przedstawić
jako zjawisko w pełni realne, poddające się naszej
analizie.
— Nie rozumiem, o czym mówisz, lecz nasza
obecność tutaj nie może być nazwana jednym
słowem...
— Phi! — parsknęło Ziarno. — Powiedz w dwóch.
— Tego się nie mówi, to trzeba czuć. Popatrz z tej
góry w dół, jak daleko sięga wzrok. Na
powierzchni ziemi nie pozostał już nawet ślad
starożytnych miast, a drewniane wsie toną
wchłaniane odmętem czarnych błot.
— To... rzeczywiście straszne. Nic nie zostało? . —
Nic.
— Fa-a-atalne. A wiesz, co mawiał największy
architekt mojego czasu? Mówił: „Nasza
doczesność nie jest warta świeczki, ciało zgnije i, co najwyżej, przyprawi o niestrawność żarłoczne
jaszczurki kuradu. Dlatego powinniśmy
przeistoczyć siebie w obiekt niezniszczalny, który
potomnym zaświadczy o bogactwie naszego
ducha. Spójrz na budowle wzniesione przeze
mnie, na mury, baszty i tarasy napowietrznych
sadów, spójrz na piramidy, kanały i minarety,
oddałem im całego siebie, one są mną, lecz jako
niezniszczalne trwać będą wiecznie".
— Pięknie mówił.
— Ale się mylił. „
— Niestety.
— Otóż to! Dopiero teraz możesz w pełni ocenić
przenikliwość takich jak ja, którzy zamiast
marnować czas, trwonić inwencję w materialnej,
doczesnej szamotaninie— wynaleźli Ziarno i w nie
przelali siebie całych, nie uroniwszy kropelki.
—Więc istniejecie tylko dlatego?
— Czuję w twym głosie rozczarowanie.
— Wolałbym bardziej, żeby znów podniosły się z
bagien tamte miasta, o których mówiłeś. Właśnie
dlatego tutaj jestem. Dlatego przychodzę
codziennie.
— I myślisz, że ON ci pomoże?
— Wierzę.
— Bzdura. Nie może wrócić coś, co już było.
Archai z pogardą spojrzał na Ziarno. Leżało czarne
i płaskie,
wtulone w ziemię. Przeniósł wzrok z posadzki na
źrenicę
Archetypu, potem odwrócił się i stanął twarzą na
wprost
otwartej torany.
Nad równiną płynęły chybotliwe mgły, wezbrane
wody
kładły na pola lustrzane wizerunki leniwych
chmur,
gdzieniegdzie, z rzadka tylko, bielały słomą
strzech dalekie
wsie, a podmyte strumieniami lasy przesłaniały
połowę tego
świata szarzyzną zbutwiałej zieleni. Bliżej, u
podnóża skalnego urwiska, kotłował się siny opar i
jazgotem wiedźm odzywały się czarcie uroczyska,
lecz to nie miało znaczenia. gdyż w mlecznej
otoczce leżała kryształowa kula, olbrzymia perła
kryjąca we wnętrzu nikły cień, jak odwłok
wodnego pająka, kiedy skulony drzemie w białym
kokonie gniazda.
— Szerokie są Wrota Pragnień — powiedział
Archai. — On jest już.
— Kto? — nie zrozumiało Ziarno.
INTROWERSJA ZESPOŁU — TEST
ASOCJATYWNY — JOHNKENAN:
— Klimat łagodny, niebo zawsze pogodne, co
najwyżej przesłonięte przejrzystą mgiełką,
powierzchnia planety jak obnażona ze skóry i
mięsa, doskonale czysta biała kość, z wyczuwalną
bardziej intuicyjnie niż wzrokowo porowatością
wapiennych uwypukleń, wgłębień i płytkich
łożysk, którymi ze wzgórz ścieka w doliny
jaskrawożółty, żywiczny płyn o lepkiej, z biegiem
czasu gęstniejącej konsystencji. Jego źródła
nakrywa ziemia, izoluje przed słońcem i
powietrzem niczym kesonowe zbiorniki
galaretowatej mazi, w którą na spodzie litosfery
rozkłada się pozbawiona dostępu tlenu biała kość
lub po prostu — organiczna tkanka,
Półpłynna substancja spływa w owalne niecki,
wypełnia koliste zagłębienia terenu tworząc
idealnie symetryczne jeziorka o gładkich, niskich
brzegach. Nim minie pierwszy dzień, złotawą
powierzchnię zasklepia brunatny pigment cienkiej
błony i ogranicza proces powierzchniowego
parowania. Pozostaje nieruchome oko tłustej,
zastygłej wydzieliny z wapiennych łojotoków
wzgórz. Planeta nie posiada roślinnej szaty, nie
rosną na niej drzewa ani trawy, nie kwitną kwiaty,
a przecież przez spowite słonecznym blaskiem
rozległe pustkowia wędrują stada zwierząt zawsze
spokojnych, nie spieszących się nigdzie, jakby
sennych, uśpionych apatyczną wędrówką donikąd.
Przez ich nabłonkową skórę prześwituje złotawy
miąższ, promienie słońca przenikają ciała na wylot
obrysowując tylko blady prześwit kośćca,
przelewają natężenie żółci w miarowym
przemieszczaniu się mięśni — też nie
stanowiących przeszkody dla oka. Gatunków
zwierząt jest tyle, co jezior na całej planecie, jeśli pojawia się nowe jezioro — zapewne jego
gęstniejąca głębia zawiąże embrion zatopiony w
żelu i spłodzi nową rasę rozgwiazd o muszlach
z chryzoprazu lub bezgłowych ptaków, jeśli
wysycha — nadchodzi kres panowania dziwolągów
o rogatych, byczych głowach i tułowiu anakondy.
Wyschnięcie jeziora jest również jedyną przyczyną
śmierci w tym spokojnym świecie, poza tym żadne
zwierzę nie ginie tragicznie, nie pada za sprawą
sobie podobnych, gdyż nie ma groźnych
drapieżców, ani nie umiera z głodu, chociaż nigdy
nie szukało pastwiska. Dziwna jest również
anatomia tych istot, które pełzając, skacząc,
polatując nad ziemią — jednakowo nie posiadają
układu trawienia, nie przyswajają żadnego
pokarmu, a przecież są nieśmiertelne, wystarczy,.
jeśli raz do roku wrócą w matecznik jeziora, które
wydało je na świat, wrócą wyschłe na wiór,
półślepe, półgłuche, półzdechłe i zanurzą się w
bursztynowej, gęstej toni, która bezboleśnie wróci
im utraconą cielesność. I znowu rozpoczyna się
wędrówka bez celu, jakby stada wielonogich
zwierząt, powolne zwierzchniej sile, wydeptywały
swój koczowniczy szlak niepotrzebnego życia, za
dnia przemieszczając figurki na polach
gigantycznej szachownicy, a na nocnych postojach
kołysząc się smętnie, niczym kępki żywej sierści
przyklejone do nagiego czerepu globu. I nic nigdy
nie zakłóciło spokojnej melancholii tego świata,
nie wtargnęło w tryby żywego misterium. Lecz
pewnego razu łagodny zmierzch nieba rozdarło na
dwoje widmo czarnego huraganu, eksplozja
wyrwała kawał gruntu ryjąc głęboki krater z
wbitym w dno jądrem stalowego, rozłupanego
meteorytu. Pośród zgniecionych blach, w rozecie
przęseł, które wystrzeliły od środka przekłuwając
metaliczną otoczkę, w odpryskach rozbitej
porcelanowej czaszy pozostały zbryzgane
czerwienią trzy trupy o głowach wtopionych w
szklane hełmy i o zgruchotanych kończynach,
drzazgi żeber rozdarły ' materiał skafandrów,
ostrymi sierpami nadziały strzępy serca i płuc.
Przyszła noc. Nad ranem złotawe osocze spłynęło
siecią kapilar oberwanych na skarpie krateru,
wypełniło zagłębienie aż po strzępiasty grzebień
wysokiego wału. Powoli wypukły menisk nowego
jeziora zasklepił się opalizującym brązem i napiął
zwierciadlaną taflę. Dopiero • w samo południe
podniosły się z dna wielkie bąble, przeniknęły
opornie ustępujący żel i pękły na jego powierzchni
wyzwalając trzy błonoskrzydłe ptaki. Bezgłowe
pteranodonty wzniosły się nad zalanym kraterem,
zatoczyły kilka kręgów i odleciały, żeby nad białą
równiną szukać przyczyny wskrzeszenia i
przeklinać utratę rąk.
Zapis:Synchromat.
Przedzierali się przez największą gęstwinę —
Archai, Jazo i czterej Bezimienni. Labirynt lasu
niechętnie rozstępował się przed nimi, tylko na
wezwanie Jazo odsłaniając wąskie przesmyki.
Zagłębiali stopy w lepkiej mazi, wtłaczali weń
świeżo opadłe, a jeszcze w locie, między niebem i
ziemią, trącone rozkładem liście, niemal biegli,
lecz oczy daremnie wypatrywały prześwitu między
splotami woskowych pni. Drzewa wyginały
powleczone kroplistą wydzieliną torsy, starały się
usunąć spod ich stóp rozlazłe po powierzchni błot
korzenie, przeniesiony ku górze ruch wstrząsał
kiściami gałęzi, aż ze zwiniętych tulejek liści sypał
się deszcz białych larw, które uderzając o ziemię
rozginały napęczniałe tłuszczem tułowia i pękały
miażdżone naciskiem pięt. W nielicznych
miejscach, gdzie półpniaki megafonaru
zapuszczały w ziemię luby pustych korzeni, Jazo
przyklękał i osłaniając wargi dłońmi długo szeptał
w sękate konchy drewnianych tub, aż echo
dudniło głęboko pod ich stopami, przenosiło głos
przez puste korzenie do Archetypu, a Jazo wciąż
szeptał sobie tylko wiadome zaklęcia, po których
drzewa jeszcze szybciej usiłowały ustąpić im z
drogi, we własnej masie wydrążyć tunel, którego
kierunek wskazywał biegnący przodem Archai.
Bezimienni dreptali na końcu potrząsając garbami
i trwożnie oglądając się dokoła. Archai starannie
omijał miejsca, gdzie z nagromadzonych zwałów
gnijącego próchna przebijały na dzienne światło
fosforyzujące owocniki zakapturzonych grzybów.
Strzępiaste . pasma śluzowatej, wydzielającej
słodkawy odór grzybni łączyły je w pętle
przegradzających drogę Czarcich Kół, wystarczyło
nadepnąć jeden ośliniony kaptur, aby reszta,
otwierając mięsiste torbiele, wyrzucała w
powietrze rój symbiotycznych, do krwi żrących
mchówek. Przebiegli jeszcze kilkadziesiąt kroków,
gdy las urwał się nagle pochylonym częstokołem
pni. Archai całą drogę wypatrywał Ziarna, lecz nie
pojawiło się na trwałym gruncie i nie odezwało ani
razu, widocznie już było na miejscu. Przed nimi
pulsowało bagno. Mgła podnosiła się ciągliwymi
warstwami i zastygała w pewnej odległości od
ziemi podpierając płynne warstwice słupami
dymnych kolumn. Nieruchomy opar pozostawiał
jednak szerokie prześwity, podobne do rozwartych
gardzieli, gdzie w mlecznych jamach, między
zwisającymi luźno fałdami dziąseł, majaczyły kępy
karłowatych skrzypów i snuły się wiedźmy nagie
pod pajęczynowym tiulem, warzące pochmiel w
nieckach gorących źródeł.. Przejęci widokiem
czarciego sabatu nie dostrzegli zrazu
kształtu wtopionego w rojne od widziadeł
otoczenie, dopiero przypadkowe tchnienie wiatru
rozchyliło szerzej lepką zawiesinę, odsłoniło w
całej okazałości gigantyczną kulę, która łamała
promienie zamgleniem powierzchni, naginała ku
sobie przestrzeń zwojami półcieni, zdawała się
toczyć, a jednocześnie spoczywać na błotach
niemym, niepojętym bezwładem.
- Tam — wskazał Archai. — Nie myliłem się.
Bezimienni wpatrywali się w formacje widm
wyssanych z bagna, zginali chude, garbate
grzbiety i szepcząc zaklęcia przykładali palce
najpierw do warg, potem do parchatych pachwin.
Jazo długo naradzał się z ziemią, wreszcie powstał
. i bezradnie rozłożył ręce.
Postąpił krok do przodu, nad granicę wytyczoną
węzłami koi żeni wiążących grunt, ułamał konar
pochutnika tuż przy skarpie wspartego na
powietrznych korzeniach i rzucił w bagno.
Oliwiaste wargi łapczywie pochłonęły pokarm i za
moment, w miejscu upadku gałęzi, wykiełkował
perlisty grzyb jadowitej piany. Rósł powoli, jak
lepiony od wewnątrz kopiec termitiery, aż
przełamał się w końcu i tak już pozostał zgięty,
stopniowo czerniejący krogulczy pazur.
— Złe miejsce — powiedział Jazo. — Nikt tędy
nie przejdzie. Odpowiedział mu głęboki pomruk.
Bagno poruszyło naroślami zwierzoskrzypów,
wzburzyło się wydymając pękające pod ciśnieniem
gazu fioletowe bąble i znowu zastygło w
oczekiwaniu. Tylko wiedźmy zakrzątnęły się
żwawiej nad tyglami gejzerów, kiedy ze Źródła
Archetypu wypłynęło mgliste ramię, zawisło na
moment niezdecydowane, po czym opuściło się na
błota rozpękłą-tuleją. Przez mgnienie oka widać
było jego wnętrze z sześciołapym żukiem
pośrodku naznaczonej kryształem wnęki, ujście
ruchomej pochwy zasklepiło się znowu i jedynie
wysoka, czarna postać pozostała na zewnątrz.
Czarna postać w pątniczym kapturze. Mgły
rozpłynęły się, meniski stęchłych wód dały oparcie
nogom kroczącym przez skorupę bagna. Coraz
bliżej, wyżej, szerzej. Szedł przez bagna, a
migotanie przestrzeni liniami utraconych
kształtów dążyło w ognisko, z którego się wyłonił.
Spod jego stóp pierzchały białe pająki, a włochate
żaby wystawiały nad trzęsawisko gałki zielonych
ślepi i śledziły niepojęte dla siebie poruszenia.
Powszecline wyczekiwanie; nawet wiedźmy
przycichły, ledwie szemrają w sitowiu. Półmrok.
Wszystko zastygło, przywarło do ziemi i tylko ON
jeden idzie na przełaj przez wodne uroczysko.
Bardzo powoli. Obraz
jego postaci nabiera ostrości. Ma dwoje rąk, dwoje
nóg i spokojną twarz pod szklaną osłoną. Każdy
jego krok z powrotem budzi w ziemi jej
prehistoryczną, skalną spoistość, czyni przychylną
na nowo ludzkim stopom, przed którymi
wzdrygała się od tysiącleci, co najwyżej dźwigając
poranne mgły i stada mrocznych widziadeł.
Ziemia znów ujarzmiona i tylko ciała drąży
jeszcze, od środka, pamięć białej mgły trawiącej
skórę, prześwietlającej włókna mięśni. które tak
łatwo uzdrowić, wystarczy dotknąć ręką... — Stój!
— krzyknął Archai.
Za późno. Jazo daleko poza zasięgiem
wyciągniętych od brzegu dłoni. Bełkot. Tłuste
pęcherze trzaskają na powierzchni. Jego stopy
znajdują oparcie tylko przez mgnienie — bagno
pewnie sięga po łup. W odległych chaszczach
pochutnika zwycięski wrzask pomarszczonych
staruch. Tańczą na czworakach. przepływają we
mgle, czołgają się za idącym, do wtóru jego
niesłyszalnych kroków kłapiąc po błocie zwiędłymi
piersiami. Spłoszone stado żabołowów podrywa
się z lasu i zwiera nad bagnem noc błoniastych
skrzydeł. Jazo wyprężył się, jak najwyżej
podnosząc brodę. Denne prądy wloką w kipiel
powietrznych pęcherzyków, gorących i
przenikliwych jak ostre szpilki mrozu.
przeszywających ciało żywym ogniem. Czyjeś
spięte błoną łapy czepiają się nóg, zimnym
dotykiem błądzą wzdłuż ciała, oplatają biodra i
śliskim kłębkiem tulą do podbrzusza. Tułów
grzęznący coraz głębiej, twarz ścięta falą
przedśmiertnego spazmu. Ostatnia szansa. Tuż
obok głowy stopa obuta w czarną materię.
Ociekająca śluzem ręka daremnie szuka
zaczepienia — palce obejmują pustkę. Jego ciało
jest niematerialne, dłoń przenika złudę
bagiennych widziadeł i opada bezsilnie. Jadowita
piana u warg,
INTROWERSJA ZESPOŁU — TEST
ASOCJATYWNY — ARNE SHORT:
„Życiodajny jest tylko ogień" — pomyślał Pierwszy Salamander.
Żółty język liznął potok lawy, bluznął sadzą nad
stygnącym
grzbietem lawowej kopuły i płaszcząc się ognistym
wirem na
powierzchni wiśniowego żaru wypalił na kamieniu
ślad
srebrzystoszarej, magnezowej łuski.
„Jakie to dziwne — pomyślał przypadając ciałem
do blizny
świeżego kamienia.—Tyle ognia, a ja sam,
zupełnie... Jak
często iskra rozumu zapala się wielkim
płomieniem?"
Skulił się w sobie, cieplnym zmysłem słuchał
ziemi, która już drżała, dojrzewała we wnętrzu
intruzją nowej, magmowej fali, żeby rozsadzić
stygnący pancerz i trysnąć zbawiennym gejzerem
płomienistej bieli. Za późno. „Życiodajny jest tylko
ogień" — pomyślał. Ostatni Salamander. I zgasł.
Zapis: Synchromat.
Przygięte do ziemi plecy Bezimiennych drżą jak
liście drzewa tilantu, jakby z ich garbów również
wykluć się miała larwa skrzydłoskrzelej ważki.
— Dlaczego?— szeptem zapytał Archai.
Odpowiedział mu tylko starczy śmiech w sitowiu.
Echo ciężkiego stąpania, słyszalne teraz nawet w
podziemnych tubach megafonaru, oddalało się
przez pokryte topianowym kobiercem zwierciadła
rozlewisk i mangrowe gąszcze. Nic nie
przegrodziło mu drogi, pnie drzew wzniesione na
powietrznych podporach korzeni nie broniły
dostępu w gęstwinę lasu i nie potknął się nigdy w
pętlach pseudopodii porosłych podstępnie
oślizłymi mchami, odszedł—do końca obojętny.
Pozostałe w bezruchu bagno nie odważyło się
jeszcze długo dobyć z wnętrza zatajonych
bulgotów, lecz wreszcie ponowiło swój bełkotliwy
wydech i z głębi, stężałej brunatniejącą zielenią,
wypełzły wiatry pchające przed sobą stada
członkonogich szarłat, najlżejszy podmuch unosił
je wysoko lub ciskał garściami w kałuże wody
zakwitłej fałdami planktonu, żywe pająki z trudem
dźwigały przezroczyste odwłoki, wspierając je na
chwiejnych odnóżach, wspinały się na kępy
śpiących zwierzoskrzypów, owłosionymi łapkami
przebierały w kielichach wodnego hiacyntu,
woskowobiałych lilii i kwitnącej moczarki, a
znowu poderwane wiatrem ''przenosiły woń
gnijących plemni przed twarze Archai i
Bezimiennych.
— Jestem — powiedziało Ziarno. — Na co
czekacie? Leżało na mchu, jego czystej
powierzchni nie skaziła najmniejsza odrobina
błota czy pleśni.
— Stało się coś? Gdzie Jazo?— nie ustępowało
pomimo ich milczenia. — Mam szczęście —
przebudzić się w taki dzień!
— Co z tobą było? — bezdźwięcznym głosem
zapytał Archai.
— Udało mi się podkraść pod samą Kulę, ale do
środka nie można przeniknąć. Co najmniej
dziwne.
— Nic dziwnego — zaprzeczył Archai. — On nie
chce nas słuchać.
— Bzdura. Ziarno potrafi przenikać wszędzie.
— A jednak musiało wrócić.
— Gra jeszcze nie skończona. Ta sfera wygląda mi
na kryształ o idealnie symetrycznej strukturze
napięć. Trudno to stwierdzić z całą pewnością —
że też wy nie posługujecie się żadnymi w miarę
sensownymi instrumentami. To skandaliczne.
Zamiast z biegiem czasu nauczyć się jeszcze czegoś
— wy zgubiliście wszystko po drodze...
— Lepiej odejdź stąd.
— Historia znowu się powtarza. Czy wy zawsze
musicie przyjmować bierną postawę wobec
wszystkiego, co dzieje się wokół nas! Na co
czekacie? Nie byłem nigdy zwolennikiem
pochopnego działania, ale jeśli już bierzesz się za
coś, musisz dociągnąć do końca. Im szybciej—tym
lepiej. No?! Nie siedźcie tak do jasnej cholery!
Zróbcie coś, zamiast wybałuszać ślepia. Ja w
każdym bądź razie zabieram się stąd. Idę, może
jednak cokolwiek zrozumiem. Gdzie poszedł ten ^
z Kuli? Aha—już wiem. Idę. Wam też radzę się
pospieszyć! W miejscu gdzie leżało Ziarno,
pozostało tylko płytkie wgłębienie.
Archai czekał. Skulony przysiadł pod drzewem i
wsparł czoło na pniu. Drzewo było stare,
chropowate z wierzchu od mszczącego się płatami
naskórka, lecz pod stwardniałą korą biło
wyczuwalne tętno, główna aorta napełniała się
żywicznym sokiem i wstrzykiwała go w węzły
mięśni podtrzymując konary rozpostarte za dnia,
kulące się w nocnym chłodzie, rytmicznie
pulsowała błękitna błona. Na świeżym słoju
chrząstki, z której już spełzły skorupy
zbrunatniałej kory, jaśniała misterna sieć
kanalików wyrytych przez mięsożerne komiki,
wystarczyło przypatrzeć się uważniej, aby z
hieroglifów tego samego od lal programu dnia
odczytać słowa chorału, które już dawno przestały
być informacją: „... Logos—mechaniczny zarodnik
zawiera wszelką informację dotyczącą
progresywnego modelu archetypu oraz program
następnego etapu ewakuacji..."
Archai odwrócił wzrok. Nic nie znaczyły dzisiaj
te słowa. Wystarczyło rozejrzeć się wokół siebie.
Drzewa, gałęzie, liście, wparte głęboko w ziemię
korzenie, cały las żyje, nawet najmniejszy porost ma w tym świecie swoje serce i zmysły
pozwalające kwiatom widzieć przelatujące owady,
drzewom wybierać miejsca na zapuszczenie
korzeni, ostrzegające przed niebezpieczeństwem.
Zwierzokrzewy przyglądają się ludziom,
nasłuchują skradających się kroków nocnych
drapieżników, przenoszą się z miejsca na miejsce
pełzaniem pseudopodii. Lecz niech zachłanne
jaszczurki kuradu polują nocą na bezwolne,
uśpione włochate żaby, drzewa karmią sokami jaja
ważek dojrzewające w kokonach liści, a wężoplawy
warują przed torbielą reaktywującego matecznika
i tak źródło wszelkich sił rządzących przemianą
pokoleń bezpowrotnie przepadło w zagubionym
Archetypie Logos. Dzisiaj ostatnie wsie grzęzną w
bagnistym klimakterium wartkiej Rzeki Chronos i
tylko pamięć przywodzi słowa starców
umierających na przegniłym barłogu: „...Bagna nie
opuściły jeszcze delty Rzeki Czarcich Głów, kiedy
ziemię spowiła mlecznobiała mgła, lepka i
chłodna, torująca drogę napływowi wód. Przedtem
inne było życic, wznoszono marmurowe miasta,
tarasy napowietrznych ogrodów i akwedukty,
żyzna gleba każdego roku wschodziła złotym
runem. Znawcy Archetypu potrafili odbierać lotną
siłę ptakom i ludzie też sięgali bezchmurnego
nieba. Lecz kiedy przyszła mgła, mury miast
pękaty przeżarte wilgocią i pleśnią, ziemia
rozwierała się pod stopami łamiąc pola i drogi
korytami podziemnych strumieni. Ludzie uciekali
w lasy. a kamienne grody osuwały się w grunt
rozmiękły, upodabniający glebę do moczarów
Ropuszej Topieli i bagiennego morgu, gd?ic żerują
jaszczurki kuradu. Dzisiaj jesteśmy
przyzwyczajeni do oparu przegryzającego skórę
chorobliwą bielą, do jadowitych błot i pełzających
zwierzoskrzypów. Tylko kiedy patrzymy na nasze
dzieci, od nowa budzi się strach..."
Archai przypomniał sobie starożytne malowidło
na ścianie świątyni Archetypu. Kiedy ziemię
pokryły błota, nie na długo zachowało żywą barwę,
szybko strawiła je biała pleśń. Już wtedy gdy
narodził się Archai. obraz był wyblakły i spękany,
lecz jeszcze zachwycał doskonałością rysunku.
Przedstawiał ludzi przy pracy, jednak Archai długo
nie potrafił uwierzyć zapewnieniom starców, że są
to zwyczajni ludzie - mieli skórę o złotawym
odcieniu, kruczoczarne włosy i oczy wolne od
bielma, byli silni i piękni, podobni do Archetypu z
osiadłej na bagnach perły. Dzisiaj sczezły ostatnie
ślady farb. ludzie stali się inni, podobni bardziej
do bladej, skarlałej reptylii. obleczeni w łachmany
świetnych niegdyś szat. Dzisiaj nikt nawet nie jest
w stanie namalować podobnego obrazu i nie
potrafi już nigdy — żadne dziecko urodzone z
piętnem zielonego kuradu. Archai przycisnął, do
piersi jaszczurczy czerep.
W głębi oparów znowu zabłysła mlecznobiała kula.
— Nie powinniśmy czekać dłużej — powiedział i
jednocześnie pomyślał, że mówi słowami Ziarna.
Bezimienni podnieśli pomarszczone twarze.
— Bez Jazo nie przejdziemy przez las — odezwał
się najstarszy, najbardziej zgarbiony.
— Nie mamy wyboru — odparł Archai. - Udacie się
w cztery różne strony, przynajmniej jeden
powinien dotrzeć do wiosek plemienia Winei. Ja
pójdę do świątyni, będę prosił o zmianę
przeznaczenia.
— - Nikt go nie zmieni. Archai zmarszczył brwi.
— Nie my decydujemy o tym — powiedział. — Po
raz pierwszy od lal jest z nami twórca Archetypu.
— Jest z nami? — z ironią spytał znowu ten sam
Bezimienny. — Widziałem, jak bardzo. Nad ich
głowami zaszeleściło coś w gałęziach i trzepot
błoniastych skrzydeł poprzedził głuchy, oddalający
się klangor stada żabołowów,
— Sąd nie należy do nas — powiedział Archai.
— Jesteśmy tylko wykładnią Archetypu.
— Byliśmy.
— Może znowu będziemy. Ruszajcie.
Bezimienny spojrzał mu w oczy szparkami źrenic
ledwie
prześwitującymi spod gęstego bielma.
— Po tobie zostanie imię — powiedział ze
smutkiem.
— To nie ułatwia śmierci.
Na pomarszczonej, przeoranej ropnymi
bruzdami twarzy
pojawił się grymas podobny do gorzkiego
uśmiechu.
— W imię Archetypu.
Bezimienni opuścili głowy, w milczeniu odwrócili
się od • siebie, po czym ruszyli w gęstwinę pni i
konarów przetykanych pajęczyną powietrznych
brunatnic. Archai stal chwilę wodząc za nimi
oczyma, potem sam zebrał się w sobie i począł
przedzierać się skrajem lasu, tuż nad wrzącą,
czarniawą kipielą. Raz wydało mu się. że słyszy
bolesny krzyk w otchłani lasu i wtórujący mu
chichot. Pomyślał, że jest ich mniej o jednego, i
brnął dalej — nic nie znaczy śmierć Bezimiennych.
INTROWERSJA ZESPOŁU — TEST
ASOCJATYWNY — IVEN MAHON:
— Idiotyczna gra. Siedzimy wyżymając mózgi,
wymyślając formy organizacji materii, które być
może znajdą spełnienie
tam, gdzie nas jeszcze ^nie było. Ekwilibrystyczna
gimnastyka wyobraźni jest, według psychologów,
pierwszą przesłanką przydatności człowieka do
służby w formacji Zwiadu. Śmieszne. Po kilku
asocjatywnych testach można dojść do perfekcji.
Mam tego dość. Niech się ogniwa Synchromatu
udławią negatywną oceną aktualnej dyspozycji
mojej psyche, niech jej analityczną wydolność
szatkują na plastry części, cech i relacji, niech
alarmują abstrakcyjną repulsję osobowości pod
kryptonimem — Iv Mahon-Mam dosyć.
Niech TO będzie po prostu garścią gleby
wciśniętej w załom skały, z której wyrośnie
najbledszy, ledwie zielonkawy porost albo
bezbarwny kwiat.
Zapis: Synchromat.
Znowu były drzewa, pnie zmurszałe, ropiejące
koloniami pasożytów, przeistoczone w siedlisko
robactwa, pnie jeszcze nie zapiekłe łuszczycą kory,
niecierpliwym błądzeniem korzeni pełzające przez
gąszcz paprotników. Wszędzie czaiła się woda,
zalegała pod płatami darni i w stertach
powalonych ze starości skrzypów, gęsta topiel
czyhała na nierozważny krok, czasami z zastygłej
toni wychylały się jakieś cielska blade i tłuste,
wyskakiwały nad powierzchnię i tonęły z
powrotem w bulgocie powietrza formującego nad
wodą olbrzymie kopce pęcherzy.
Niekiedy grunt pozornie twardniał, zbrojony
układem krążenia drzewa tilantu. i można było
przyspieszyć kroku. Archai biegł po zwalonych
pniach, przeskakiwał wykroty nabiegłe
zielonkawym osoczem, las przegradzał mu drogę
gładzizną jeziorek wytrzeszczonych sinymi
źrenicami spod kożucha glonów, prześladował
zawodzeniem trwających w bezsenności topielic.
Archai padał i podnosił się oblepiony błotem,
żabim skrzekiem i sierścią liniejącą na zwierzęcej
padlinie, oplatany strzępami pajęczych gniazd.
Lecz nie mógł przejść, nie miał na to szans. Wtedy
znowu pojawiło się Ziarno. Przecież tego dnia
obiecało mu być obok cały czas. Pojawiło się w
ostatniej chwili i natychmiast tam, gdzie stopa
traciła grunt, znajdowało się zbawienne oparcie —
Ziarno niepostrzeżenie podkładało swój grzbiet,
na złość babim wiedźmom wyprowadzało go w
pobliże bardziej uczęszczanych miejsc. Kiedy
dotarł do ścieżki, przystanął, dając wytchnienie
zmęczonemu ciału.
Krew pulsowała w skroniach i z trudem, przez jej
bicie,
rozeznał dobiegające z dala głuche dudnienie.
Pomyślał, że jednak nie tylko on jeden dotarł do
swoich.
Dudnienie musiało trwać przez czas dłuższy, gdyż
nie
dosłyszał jęku rozwieranej krtani brzuchatego
orana, lecz
bębnienie kościanych pałek o grzebień jego
tarczogłowia
zlało się już w nieustający warkot — głos dobyty
z rezonansującej piersi orana przerzucił nad lasem
i bagnami
pomost sięgający bardziej oddalonych osad.
Archai szedł dalej. Każdy krok sprawiał mu ból,
odwykłe od
wysiłku mięśnie ledwie wlokły nogi, lecz on brnął
dalej
zziajany, pokryty potem i brudną skorupą
pajęczyn. Gdy
wreszcie rozstąpiły się chaszcze ostrokrzewi,
stanął
u podnóża stromej, rachitycznie wykręconej skały.
Do niej
samej wiodła grobla wparta krętym nasypem w
kipiące
bagno, inne drogi dawno rozmyła woda i,
gdziekolwiek
sięgały oczy, wszędzie niskie niebo kładło ponury
brzask na
powierzchni topieli wysadzanej kępami sitowia, w
oddaleniu
nakrytej zwartymi połaciami szuwarów
maskujących
przebłyski wody.
Przed groblą stał milczący tłum ludzi byle jak
przykrytych
lnianymi łachmanami, ciała przeświecały
zakalcowatą,
plamistą bielą spod wilgotnych, ciężko wiszących
strzępów
prymitywnie tkanego płótna. Pośród garbatych
szkieletów
dorosłych i starców kręciły się nagie dzieci. Ciała
mężczyzn i kobiet przygięte do ziemi, tylko
dziesiątki
twarzy patrzą w jedną stronę, gdzie u szczytu skały
czernieje pronaos świątyni Archetypu.
Archai zbliżył się do ludzi. Na skraju tłumu stała
kobieta
z nowo narodzonym maleństwem przy suchej
piersi. Poczuł
skurcz w krtani — twarzyczka dziecka była okrągła
i przeraźliwie poważna, jakby dorosła i już kryjąca
dojrzałą
świadomość. Napotkał spojrzenie ogromnych,
pozbawionych
powiek oczu i zobaczył zwisającą w powietrzu dłoń
o wąskiej kiści drugich, cienkich palców, tuż u
nasady
połączonych przezroczystą błoną. Wzdrygnął się i
zaciskając
zęby pomyślał, że tak jest coraz częściej, czyli —
tak być
musi.
Klęczący przed wszystkimi białobrody starzec
zmierzył go
bielmami niewidzących oczu.
— Kim jesteś? — odezwał się na odgłos jego
kroków.
— Archai, strażnik.
— Czemu opuściłeś swoje miejsce?
Starzec kołysał głową to w jedną, to w drugą
stronę, a kiedy
kończył mówić trzęsącym się głosem, coś jeszcze
długo
podrygiwało w ciemnej jamie półotwartych ust i
wlokąc pasemka śliny poruszało pieńki luźnych
zębów.
— Byłem tam, gdzie Twórca Archetypu wzniósł
swój dom—
— wyjaśnił Archai.
— ON jest tam.
Ramię starca niepewnie naznaczyło kierunek,
gdzie nie
sięgając szczytu skały połyskiwały szklane odrosty
kamiennego gaju, przed miliardami lat wyciśnięte
przez pory
kamienia.
ON stał na krawędzi kamiennego zbocza, dokoła
jego
głowy przestrzeń zwierała się jak zlodowaciały
pęcherz
w półprzeźroczystą, seledynową sferę. Podniósł
dłoń
osłaniając oczy przed nikłą poświatą nieba i
rozglądał się po
równinie.
Na koniec, czy nie znalazłszy tego, co szukał, czy
też na
odwrót, zaczął schodzić z powrotem w dół.
Archai raz jeszcze dojrzał jego twarz.
Beznadziejny wyraz oczu.
Dwoje oczu.
— Nic nie rozumiem—powiedziało Ziarno; leżało
na drodze, pod stopami Bezimiennych.--Czemu
stoicie? Przecież to może być ostatnią szansą
nawiązania kontaktu. Ten, kto potrafi przemierzać
tyle przestrzeni, pewnie bez trudu załatwi wasze
problemy. '
— Milcz— zaciskając usta powiedział Archai.
— Jeszcze coś—milczeć! Wyście poszaleli chyba.
Stoicie trzęsąc się jak stado ogłupiałych
półzwierząt. Przecież ten wasz idiotyczny pień na
górze wcale nie jest podobny, jest po prostu
półślepy! Jeśli rzecz ma się tak samo z resztą
zmysłów, to nic dziwnego, że nie słyszy waszego
zawodzenia...
Archai poczuł gwałtowny zawrót głowy. ,
Zrozumiał — oczy.
— Słuchajcie! — zawołał do zebranego tłumu. —
Jak mogła spełnić się Wykładnia Archetypu, gdy
nasi ojcowie zadrwili z jej Twórcy? Od dziesiątków
lat szukamy Źródła w tym, co nigdy nie było
powołane do pełnienia tej roli w krainie Winei.
Nasi ojcowie, bezczeszcząc świątynię, wnieśli pod
jej dach posąg kaleki, obłędną ręką w świętym
drzewie tilantu wycięty...
— Co za pompatyczna bzdura — szepnęło do siebie
Ziarno, tak żeby nikt nie dosłyszał.
— Przyjrzyjcie się Jego twarzy! — Archai wskazał
palcem
nadchodzącego.
Szmer zakołysał głowami wtulonymi w garbate
plecy.
Czarna postać mijała ich krokiem wciąż
obojętnym.
—Oczy—mówili ludzie.
— Ma dwoje oczu! — szeptali Bezimienni,
drżącymi palcami wodząc po własnych twarzach.
— Jak Bezimienni — powiedział Archai. —
Najpodlejsi z podłych.
Wysoka postać zstąpiła z grobli na powierzchnię
bagien i oddalała się przesłaniana pasmami
szarych mgieł.
— Idzie po wodzie — powtarzano z lękiem.
— Ciekawe, jak to robi? — rozważało Ziarno. —
Technika przynajmniej dorównująca naszej...
Oczywiście, tej z dawnych, dobrych czasów. Ciągle
myślę kategoriami okresu, kiedy miałem ręce,
nogi i głowę na karku. Co z tego zostało? Nasi
niewydarzeni potomkowie roztrwonili spadek, a
sami od siebie potrafią tylko oczyma przed jakimś
bożkiem przewracać.
— Odchodzi! — krzyknął ktoś.
— Opuszcza nas! — zawtórowali inni.
Daleki głos orana przeciągał rytmiczne dudnienie.
— Wróci! — zawołał Archai. — Tylko musimy dać
dowód, że zrozumieliśmy przyczynę jego
milczenia.
— W jaki sposób?
Twarz Archai znowu nabrała pogody ducha, była
spokojna
po raz pierwszy od chwili, kiedy przestał być
dzieckiem.
— Pójdziecie do lasu wyciąć największy pień
tilantu — powiedział. — Zanim odda soki w
martwą Rzekę Chronos, niech mężczyźni zaczną w
nim ciosać nowy wzorzec... Tłum rozdzielił się na
połowę i mężczyźni zniknęli w gęstwinie, gdzie
drzewa tilantu najszerzej rozkładają konary
powietrznych pseudopodii. Pozostali przed skałą,
starcy i kobiety z dziećmi, pewien czas słuchali
głuchego dudnienia, aż zachrypły z przejęcia głos
zaintonował pieśń pierwszą chorału, którego
znaczenie zabrała ze sobą ten pewnie, który jako
ostatni przemienił się w Ziarno.
„... Przez galaktyczny wir Świetlnym promieniem
przewiercony Echo przynosi kwantowy zgrzyt '
. Zębatych koi Wykładni Archetypu..."
„O, bogowie! — pomyślało Ziarno. — Co oni
uczynili z główną INSTRUKCJĄ naszego
poczęcia?! Gdyby choć jeden z nich miał jako takie
pojęcie o znaczeniu tych słów! Zrobili sobie rytuał,
piękną śpiewogrę. Jak tak dalej pójdzie,
będą się kłaniać nawet przed Ziarnem. Ostatni
stopień
degeneracji!"
Głosy, zrazu niepewne, nabrały mocy i kiedy
Archai wspinał
się po skalnych stopniach — w dole rozbrzmiewał
równy,
choć przytłumiony nieustannym dudnieniem,
chór:
„... Głęboko zapada grot Mechanicznego
zarodnika l pierwociną życia Partenogenezą
globu Zakwita stalowy rezonans..."
Archai dotarł do kamiennego tarasu przed
wzniesioną z karbowanych belek toraną. Zębate
rysy pęknięć w szarej płycie wyodrębniały
pojedyncze głazy, potężne bloki kamienia
rozsadzone bladymi kiełkami traw z nasion
przesłanych wiatrem. W gęstym półmroku
pieczary trwał niewzruszenie nasączony smołami i
tłuszczem pień o połyskującym ostrymi lśnieniami
krysztale jedynej źrenicy. — ON ma dwoje oczu —
powiedział Archai, Po raz pierwszy od
zamierzchłych wieków przyszłość plemienia
Winei, wreszcie określona przez jednoznacznie
pomyślny statut, zarysowywała się w
zdecydowanie optymistycznych kolorach. Tak
przynajmniej, w skrytości ducha, ironizowało
Ziarno.
INTROWERSJA ZESPOŁU — TEST
ASOCJATYWNY — SYNCHROMAT:
— Wyniki testu w granicach normatywu.
Przejściowe odchylenia — Iven Mahon.
Zastanawiająca tendencja zawężenia
skojarzeniowych operacji w obrębie modeli
pierwotnych, bez próby podejścia ściśle
ortogenetycznego, z przejściem do form jedynie
efektywnych, wieńczących ciąg ewolucyjnych
przekształceń każdego gatunku. Zgodnie z
Instrukcją tabelaryczne wykresy szczytowej
aktywności każdego z członków załogi dołączone
do Dziennika Pokładowego.
Załącznik dodatkowy (zgodnie z pkt: 8 „Instrukcji
Sondażu Asocjatywnej Gotowości"), AUTOTEST:
„Postulat opracowany zgodnie z techniką
ekstrapolacyjną sugeruje, że właściwy model
cywilizacji ostatniego, doskonałego
stadium'ewolucji nie stanowi osobniczego
rozczłonkowania społeczeństwa na poziomie
białkowego skrzepu, lecz jego sprężenie w
jednolitym homeostacie —
już po cielesnej reurbanizacji — będącym
pochodną
np.: optymalizowanego archetypu mechano-
cybemetycznej
struktury Synchromatu."
Zapis; Syrichro'mat.
W kącie niszy stały pale specjalnie przygotowane
dla
ofiarnych stosów, były długie i mocne, ze
sprężystych pędów
ostrokrzewi. . .
Archai ujął jeden w dłoń i wcisnął zaostrzony
koniec
w szczelinę między podestem kamieni okalających
podnóże
posągu i samym brewionem.
Całym ciałem naparł na dźwignię i głazy rozsunęły
się ze
zgrzytem.
— Nareszcie! — z satysfakcją szepnęło Ziarno. —
Do szczęścia brakuje tylko tego, żeby jeszcze ci w dole przestali zdzierać gardła.
„... Gdy gaśnie Rzeka Chronos , W
grawitacyjnym kolapsie Rasa pielgrzymów musi
odejść W poszukiwaniu nowych globów Gdzie
nowy świat zbuduje Logos — mechaniczny
zarodnik..."
— Rzeczywiście — zgodziło się Ziarno. —
Najwyższy czas odejść, niedługo nie zostanie tu
kamień na kamieniu. Czy wy nie rozumiecie tego, Archai? Archai nie odpowiedział zajęty swoim
prywatnym obrazoburstwem, odliczał ostatnie
chwile Jednookiego.
— Coś takiego stanowi ewenement nawet w skali
naszej historii— kontynuowało Ziarno. — Skąd
taki regres? Przecież istnieje ewolucja, postęp
nauki i techniki, jak dotychczas każde
przesiedlenie wychodziło nam tylko na dobre, a ci
tutaj nie mają nawet szans wyrwać się z bagna, w
jakim ugrzęźli. Najstraszniejsze, jeśli zawiódł
mechanizm Logos, a niestety wszystkie znaki na
niebie i ziemi wskazują, że zawiódł...
Drewniany kloc pochylił się lekko i, kiedy Archai
uderzył weń drągiem, upadł na płyty posadzki
strącony z kamiennego piedestału. Jeszcze kilka
mocnych pchnięć i polowa długiego korpusu
zawisła nad urwiskiem. Posypały się pierwsze
kamienie, zapowiedź początku lawiny. Archai
otarł z czoła pot i uśmiechnął się do swoich myśli.
— Znowu wrócą szczęśliwe dni— powiedział i
pchnął mocno.
Poczerniały ze starości posąg zakreślił głową
szeroki łuk
i runął w dół. Skały drgnęły, gdy uderzył w zbocze
kilka
metrów niżej-
Archai wychylił głowę i spojrzał śladem
osypujących się
kamieni. Przez chwilę zdawało mu się, że kloc
pęknie na
dwoje, rozłupany ostrymi występami skał, o które
zahaczał
w zawrotnym koziołkowaniu, lecz drewno
wytrzymało —
nie darmo pielęgnowali je strażnicy Archetypu, z
pokolenia
na pokolenie namaszczali tors tłuszczami
bagiennych
zwierzoskrzypów.
Wreszcie rozległ się donośny plusk, raczej
sieknięcie ustałej
powierzchni przegniłych glonów. Ciężkie bryzgi
strzeliły
zielonym wachlarzem, a drewniany bal zanurzył
się głęboko.
Na powierzchni wody rozbiegły się leniwie fale,
ich kręgi
zakołysały grzywami białego sitowia i przepłoszyły
żerujące
na liściach żaby.
Archai schodził z powrotem.
Kamienne schody były strome i kręte, ku dołowi
obrastały
bladym mchem z niespożytą siłą wciskającym się
w załomy
skał, trawiącym najtrwalszy bazalt.
— Wróci czas, o którym wspominają starcy —
powiedział • Archai. — Znowu zaorzemy pola i
zbudujemy miasta, wzniesiemy najwspanialsze
pałace i nauczymy się lotu ptaków.
Szczęśliwy spojrzał w miejsce, gdzie w mlecznych
kłębach mgieł opalizowała kryształowa kula,
lśniła, iskrzyła się w słońcu. Daleko za nią z
szarawej sierści lasów wyciągały szyje pionowe
słupy dymów, płonęły ofiarne stosy. Nawet tam
dotarła wieść— przybył Twórca Archetypu i
sprawi, że ustąpi bagno i mgła, wody obnażą
połacie urodzajnych gleb, a ludzie zachowają
postać daleką od kształtu błotnych zwierząt.
— Znowu wrócą szczęśliwe dni — powtórzył
Archai. Jakby powolna tym słowom, kula zadrżała,
opadł z niej kirys perłowej macicy i na kolumnie
przenikliwego blasku podniósł się w niebo smukły
grot żelaznej strzały. W miejscu, gdzie zniknął,
pewien czas wisiała jeszcze granatowa, strzępiasta
plama, przez którą przeświecały jakieś srebrne
iskry, lecz i ją szybko wessał obwał niskich chmur.
„... Przez galaktyczny wir, świetlnym promieniem
przewiercony..,"—śpiewali ludzie plemienia
Winei, tarczogłowy orana dobywa! z piersi,
nabrzmiały w rezonansowym pęcherzu,
nieustający basowy pomruk. Archai przeskoczył
ostatnie stopnie wiodące do przybytku utraconej
wiary i zatrzymał się pod skałą.
— Przecież nie odejdziesz — wyszeptał zbielałymi
wargami.
— Zniszczyliśmy przyczynę twego gniewu!
— Niech to diabli! - - zaklęło Ziarno. — Odlecieli.
Taka szansa kontaktu nie powtórzy się nawet za
milion lat, zresztą wątpię, czy do tego czasu
zostanie tutaj ktokolwiek, oczywiście prócz Ziaren.
Ziarno wszystkowidzącym zmysłem wzroku
ogarnęło skrawek pulsującego bagna, skalny
występ i stojącego u jego stóp Archai. Żałosny, dogorywający świat.
— Czego oni tutaj szukali?— zastanowiło się
Ziarno. —
Tej rzeczy nigdy chyba nie zrozumiem. Wyższa
filozofia...
Niebo pozostało nieme, przez skłębione pola
zielonych
obłoków przetaczało powoli masywy chmur
napęczniałych
wilgocią.
Jedno słońce potrafiło czasem przeniknąć mglisty
tuman —
gwiazd nikt nigdy nie widział, gwiazd wcale nie
było,
przynajmniej dla tych, którzy już nie będą
Ziarnem.
INTROWERSJA ZESPOŁU — Miejsce:
NAWIGATORNIA
A. Short — Nareszcie wróciłeś, Iv. Jak
samopoczucie,
jeszcze przeżywasz?
J. Kenan — Dajcie mu spokój.
A. Short — Dobry Boże, na szczęście nie jesteśmy
już
towarzystwem wzajemnej adoracji, przynajmniej
będąc sam
na sam z sobą. Iv sam doskonale zdaje sobie
sprawę, że
wymagać minimum delikatności z mojej strony to
tyle, co
agitować diabła do ascezy.
I. Mahon — Po raz pierwszy przyznaję ci
słuszność.
A. Short — Serdecznie dziękuję, ale, między nami,
miewam
ją częściej.
I. Mahon — Szczególnie wtedy, gdy wmawiasz
człowiekowi,
że ma szczęśliwą rękę. „Weź i stuknij palcem w
ekran. Niech
to będzie martwe od początku świata, bylebyśmy
mieli
twardy grunt pod stopami".
A. Short— No i? Jest, czego chciałem.
I. Mahon — Czy Io samo wymyśliłeś sobie, kiedy
Synchromat celebrował nad tobą seans
asocjatywnego testu?
Wątpię, skoro nawet nie przyszło ci do głowy
wystawić nos
poza siłowy pęcherz statku.
A. Short — Ty natomiast za wszystkich
odetchnąłeś świeżym
powietrzem.
I. Mahon—Niestety.
J. Kenan — Czy zawsze musicie się spierać?
Czekaliśmy na ciebie, Iv.
R. Blish — Trzeba dopełnić rytuału. I. Mahon —
Tani teatr. R. Blish — Wymyśl lepszy.
A. Short— Cha-cha-cha! Iv, niech mnie kule biją,
masz minę derwisza dręczonego duchową
rozterką. Weź się w garść. I. Mahon — Od
dłuższego czasu nic innego nie robię. J. Kenan —
Doskonale, wrócisz do normy. R. Blish — Teraz
najwyższy czas wznieść toast za naszą pomyślność
w przyszłości i... dalszy rozkwit tego tam, za
ścianą. Rozlej, Ame.
A. Short — Niewiele już zostało, a pewnie czeka
nas niejedno jeszcze takie święto. .
. J. Kenan — Oczywiście, chyba nikt nie ma
zamiaru wracać? Tak... Przepraszam—wiem, ale
czy to nie wspaniałe, od Ziemi dzieli nas kilkaset
parseków, a wino w niczym nie straciło swoich
cudownych właściwości, ma ten sam aromat,
zapach, nawet czerwień.
I. Mahon — Jak jesień na południu starych
Apeninów. J. Kenan—Boski napój. Nigdy nie
potrafię przypomnieć jego nazwy, ma w sobie coś
niezwykłego... R. Blish—Lacrimae Christi.
A. Short — Rzeczywiście, ciekawa nazwa. Może i
ty, Iv, dzisiaj uroniłeś taką łezkę, a może chcesz wyjść raz jeszcze i skropić żyzną glebę? Nie? Mówi
się trudno. Zdrowie, panowie!
I. Mahon — Najpierw ekran. A. Short — Nie
wystarczy ci magnetograf? I. Mahon — Nie.
v A. Short — Jak uważasz, tam przynajmniej coś
widać. Ale zgoda—włączcie, niech będzie jasne, co
chrzczę... Wspaniały świat! Nadaję ci imię: Typ O-
Nr-54739 w Katalogu Planet. R.Blish—Prosit!
Zapis: Synchromat.
Przy samym brzegu grobli kołysał się w wodzie
drewniany
kloc, na wpół wynurzony podnosił się i opadał
oblazły
pąkami ślimaczych muszli. Z brzegu zarzuciły nań
koronkowe tiule pajęczyn białe pająki — kłębki
puchu na
długich i wiotkich odnóżach.
Twarz ukryta w bagnie.
Archai zataczając się podszedł do wody. Brzeg
grząski,
a muł ciepły, musujący pęcherzykami powietrza.
Po kilku krokach sięgnął dłońmi oślizłego boku.
Spod brewiona wyskoczyła pręgowana jaszczurka
kuradu i spokojnie wiosłując kolczastym ogonem
odpłynęła na bezpieczną odległość.
— Co chcesz zrobić?—zapytało Ziarno. Na skarpie
grobli siedział białowłosy starzec, ten sam, który z
tłumu przemówił do Archai. Patrzył niewidzącymi
oczyma. Żył jeszcze, czy może umarł od tamtego
czasu? Pewnie to tylko jego błotne widmo czekało
cierpliwie na pierwszą ofiarę. One zawsze wiedzą,
kiedy i gdzie się zjawić. Archai przypomniał sobie
twarz dziecka i jego rękę. Pozbawione powiek
oczy, jak oczy jaszczurki kuradu, i błona rozpięta
między czterema palcami, niczym wąska płetwa
jaszczurki kuradu.
— Dlaczego odszedłeś?—wyszeptał ledwie
poruszając wargami. — Jesteś nieczuły i nie
znający litości. Przecież nie potrafimy bronić się
przed pleśnią. Przesunął się do tego końca, gdzie z
drewnianego tułowia wyrastała ciężka głowa. Jego
nogi traciły grunt, ale nie chciał już wyjść stąd.
Obrócił pień tak, aby twarzą spojrzał w niebo. Po
boku ściekały strużki fioletowego żelu.
— Przestań się wygłupiać — perswadowało Ziarno.
— Fakt, że komuś nie zależało specjalnie na
kontakcie z tobą, nie powinien od razu
przyprawiać cię o frustrację.
— Odejdźcie — powiedział Archai do Ziarna,
widma i jaszczurki kuradu.
— Jak chcesz — obraziło się Ziarno. — Mam dosyć
trwonienia czasu na waszą edukację. Nie chcesz
słuchać
mądrzejszych—radź sobie sam. Umywam ręce...
Pardon!
Stare przyzwyczajenia — nie biorę
odpowiedzialności. Może
za tysiąc lat nabierzecie rozumu, wtedy
porozmawiamy.
Cześć.
Grubo ciosana twarz Jednookiego uśmiechała się
prymitywnym rysunkiem warg, kryształowe oko
utonęło
w bagnie, wybite zapewne, kiedy posąg spadał z
tarasu przed
bramą pieczary, i na jego miejscu pozostał tylko
czarny
oczodół. U zbiegu powiek zwisła grudka śluzu
z przylepionym pasemkiem bladozielonego
porostu.
Archai przykrył palcami pusty oczodół i zawołał:
— Oni są ślepi! Nie słuchajcie twórców Archetypu,
oni są ślepi!
Wołał i nikt go nie słyszał. Woda podeszła pod
usta, zatkała krtań gąbczastym zlepkiem
bagiennych parazytów. Ziarno zrezygnowało
wreszcie i odebrało stopom ostatnią podporę,
tylko głos orana wytrwale przetaczał głuche
dudnienie. Z lasu wyszli mężczyźni dźwigając na
ramionach pień świętego drzewa tilantu, wybiegły
im na spotkanie radośnie roześmiane, żabiookie
dzieci. Plemię Winei stawiało ołtarz dla Dwuokich
Bogów.
DZIENNIK POKŁADOWY:
... 43-2377-11695:
Czwarty komponent Continuum. Struktura
przestrzeni kinetyczna. W zasięgu penetracji - -
zero. Przyspieszenie do układu odniesienia C.
Załoga—JOHN KENAN.
NOTĘ: „— Spotkamy się znowu za rok, może dwa.
To nawet ma swoje dobre strony, nie trzeba w
rozmowach roztrząsać przeszłości, myśli—co
innego. Planeta krążyła samotnie wokół
błękitnego słońca, była mniejsza od Ziemi, lecz jej
trzon, według Blisha, stanowiło żelazne jądro,
dzięki któremu ciążenie przekraczało nawet
poziom, do jakiego przywykliśmy. Nie miało to
jednak specjalnego znaczenia, gdyż i tak na
zewnątrz, raz jeden, wyszedł Iv. Oglądaliśmy to na
głównym ekranie nawigatomi. Iv poszedł przez
nieskończoną równinę, płaską i czerwieńszą od
marsjańskich piasków, choć nie mniej martwą,
wspiął się na szczyt samotnej skały, jakby z jej
wierzchołka chcąc dojrzeć więcej, niż dane było
nam zobaczyć z rakiety zamkniętej w pęcherzu
siłowego pola. On najdłużej nie tracił nadziei, lecz
i tej w końcu zabrakło — więc wrócił. Na opisanie
świata, który opuściliśmy, wystarczą współrzędne
i zestaw danych tizyko-matematycznych w
Katalogu Planet, może w drodze wyjątku dodamy
postscriptum: »Nad planetą przewala się
nieustanna nawałnica magnetycznych burz,
anomalie siłowych pól urągają zdrowemu
rozsądkowi w przemieszanym i wibrującym
rozkładzie zmiennych potencjałów«. Może ktoś
kiedyś zainteresuje się tą notatką. Blish twierdzi,
że źródło tych burz kryje się pod ziemią—jakieś
rezonanse w żelaznym jądrze planety. Tak więc
jest to zadanie dla astrofizyków, rozwiązywalne
chyba bez większych trudności. My, przede
wszystkim, poszukujemy życia.
Magnetyczny rezonans wykazuje tendencję
stopniowego wygasania, lecz chociaż dzisiaj na
ekranie magnetografu, obrazującego symboliczny
przebieg linii magnetycznych, pojawiają się
jeszcze regularne kształty, jakieś rozwichrzenia,
w których ludzkie oko może się dopatrzyć czasami
jakiejś
fantastycznej zjawy, to minie kilka tysięcy lat i nad
planetą
zapanuje całkowity spokój, zostanie martwy świat,
martwy
w pełnym tego słowa znaczeniu, jeden z miliarda
takich,
które nic dla nas nie znaczą. My poszukujemy
żywych form
organizacji materii.
Nic więcej.
Żeby w kineskopowej lampie oglądać srebrzysty
przebieg
elektrycznych ładunków, które mają cię
inspirować do
pustej gry wyobraźni, nie trzeba ruszać się z
Ziemi, wystarczy
podziwiać zimą zakwitający na oknach ogród
mroźnego
szronu.
Lecimy dalej, może znajdziemy — najbledszy
porost
w załomie skały. Iv, spróbuj jeszcze raz — John
Kenan."
Zapis: Synchromat.