Antologia SF Stało się jutro 10 Wiktor Zwikiewicz

background image
background image

Wiktor Żwikiewicz

Maszyna

Happening w oliwnym

background image

gaju

background image

Maszyna

Wiatr marszczył piaski zbierając z grzbietów

wydm ziarnisty pył i wypełniając nim bruzdy

kolein, szeregiem blizn tnące twarz pustyni aż po

daleki horyzont. Szkarłat. Biel. Pod stopami

dudnienie blach głuszone izolacją obcasów.

Niechętnie patrzył przed siebie, z przymusem

kierował oczy w nabrzmiały żarem krąg słońca,

aby zmęczone źrenice znalazły dostęp do ogniska

promieniującego zarzewiem czerwieni.

— A-ast... Astu-ud!

Miarowe podmuchy gnają kurzawę przesypując

piach przy wtórze szelestu, który przez swą

wszechobecność staje się niemal ciszą,

zdławionym głosem pustyni.

— As-tu-ud!

Ktoś woła, słowa rozpadają się na szereg pustych

dźwięków. Nasłuchuje długą chwilę, lecz nie ma sił

obejrzeć się, wyjaśnić przyczyny głosu, który i tak

nic nie znaczy. Obraz nieba ucieka w purpurę krwi

ściskającej skronie, przeistacza myśli w strzępy

neuronowych drgań. Lecz wołanie nie ustępuje.

Natrętne echo sięga podświadomości, przenika

zakamarki mózgu, po których zwykle błądzą

background image

ostatki sennych rojeń wymazywanych w czas

przebudzenia. Logika rzeczywistości odrealnia,

czyni absurdalną próbę ucieczki przed światem

noszącym w sobie skotłowany puls atomowych

mięśni maszyn, chłód elektronicznych obwodów i

teatralną pantomimę ludzkich twarzy.

Niepodobna uciec, gdy pod stopami wibruje

metalowy pomost transportera, a łopaty gąsienic

znaczą przebyty szlak zawieszoną w powietrzu

smugą lotnego pyłu- Nie można uciec, kiedy wiatr

wciska do uszu czyjś krzyk.

— A-astu-ud!

Wysiłkiem woli przemógł sprzeciw ciała i

niechętnie spojrzał za siebie.

Na pomoście transportera idącego ich śladem stał

wyprostowany mężczyzna i balansując na szeroko

rozstawionych nogach usiłował zrównoważyć

częste przechyły pojazdu.

Pomyślał, że po raz pierwszy ktoś z nich wylazł na

zewnątrz w samo południe. To było zachowanie

nocnej ćmy, która pomyliła porę dnia, komika

albo mącznobiałej mrówki z termitiery, gdy

oślepiona światłem nie znajduje drogi w ukryte

przed światłem tunele i ginie przepalona na wylot

background image

słonecznym promieniowaniem. Przyjrzał się

uważniej. Nawet z tej odległości można rozróżnić

nagi kształt czaszki wystającej z metalowego

kołnierza niczym zmarszczona

zapałczana główka, czarny skafander, szeroki biały

pas tnie figurę na połowę, jeszcze białe naszywki,

jak otwory przewiercone kulą — Natan Savary,

najstarszy z grupy. Trzymaną w ręku strzelbą

wskazuje przed siebie. Astud podniósł oczy.

Jednostajna do tej pory żółć nieba nabiegła siecią

szkarłatnych zmarszczek, wydzieliła obszary

nastroszone cytrynowym pierzem i spłynęła na

boki ściekającymi od zenitu krwistymi smugami w

roztoczu chmur. Było późno, o wiele później, niż

myślał. Żylaste kliny czerwieni wlokły po pustyni

zapowiedź wczesnego zmroku.

Chwilę przypatrywał się horyzontowi, po czym

uspokajająco machnął ręką i nie spojrzawszy

więcej w kierunku Natana przeszedł do włazu.

Namacał stopą szczeble drabinki i wśliznął się do

kabiny.

Barton siedział przy sterach zanurzony w łożysku

amortyzacyjnego pęcherza.

— Zatrzymamy się?—spytał.

background image

Transporter nabranym pędem przeskakiwał

wklęsłości

między wydmami, ciężarem podwozia znosił

wierzchołki

mniejszych wzniesień i tępym ryjem torował drogę

w półksiężycach barchanów.

Astud wskazał szczelinę przeziemika.

— Widzisz ten cień?— zapytał.

— Skały?

— Raczej ich pozostałość. Stań na zawietrznej.

Karawana wygięła prosty dotąd szlak swej drogi

zbaczając ku grupie skał. Szeregi sterczących

pionowo żeber wyrastały z chaosu

nagromadzonych odłamków tworząc niesamowitą

palisadę, od strony pustyni otoczoną jeszcze

wieńcem luźnych głazów — kredowych brył

rozwleczonych kolejnymi przypływami i

odpływami piaszczystych mas na kilkaset metrów

od głównego skupiska. Już cała przestrzeń płonęła

czerwienią, nawet kamienie. Barton podprowadził

transportery w miejsce ześlizgu łagodnej niecki

terenu pod nawis skalnego tarasu. Dziewięć

opancerzonych maszyn uformowało ciasne

półkole, końcami zwrócone do skał. Z lotu ptaka,

background image

gdyby w tym świecie istniało choć jedno skrzydlate

stworzenie, można by sądzić, że u brzegów

kamiennej wyspy szuka schronienia stado żółwi,

które wyłoniły się z oceanu piasków gnane

niepojętym strachem, a zdając sobie sprawę z

absurdalności tej próby wymknięcia się

ścigającym je siłom — przystanęły pogodzone z

losem, tylko w przedzgonnej obecności sobie

podobnych znajdując pocieszenie.

— Optymizmem miejsce nie napawa— mruknął

Barton. —

Może za to będzie bezpieczniej.

Astud zmierzył go przelotnym spojrzeniem.

— Sądzisz?—zapytał.

— Ostatecznie wolę mieć za plecami kawałek

kamienia niż sterczeć na wolnej przestrzeni, gdzie

wystarczy zmrużyć oczy, aby nie obudzić się wcale

lub z kilkumetrową kryptą piachu nad głową. —

Barton wygasił ostatnie ogniwa silników. Cisza

zapadła nagle, jak zatrzaśnięte wieko skrzyni.

— Archeologowie wygrzebali szczątki ruin

rozwalonego miasta, ponakładali na głowy jakieś

miedziane siateczki, świecidełka—ciągnął. — I, w

natchnieniu koczując między resztkami murów,

background image

udowadniali wysłanej na ich poszukiwanie

wyprawie, że każdy z nich, co do jednego, jest

wypisz-

—wymaluj rdzennym przedstawicielem rasy

antropoidalnych tubylców. Żeby tylko

antropoidalnych... Wystarczy usłyszeć coś takiego

i wiadomo — to mogło się zdarzyć tylko na tej

cholernej Drugiej Altaira.

— Więc po co wybrałeś się tutaj?— zapytał Astud,

— Czemu nie? Raz kozie śmierć. Zresztą ty

siedzisz tutaj Bóg wie jak długo i nic.

— Ja co innego.

— Z innej gliny?— Barton uśmiechnął się pod

nosem. — Dałbyś spokój. Czasami odkrywam w

tobie szczególny rodzaj manier, przy których

naprawdę można uwierzyć...

— W co?

— Sądzisz, że mało gadają o takich jak ty? Odchylił

łożysko fotela do poziomu i, już półleżąc, podwinął

rękaw bluzy. Tuż nad przegubem lewej ręki

błysnęła szeroka na kilkanaście centymetrów

obręcz.

— Nie spałem trzy doby — rzucił w stronę Astuda.

— Obudź, gdyby nie można się było obejść beze

background image

mnie.

—- Wątpię. Śpij spokojnie.

— Dziękuję. Aha. jeśli nie narzekasz na nadmiar

zajęć, zrób w końcu szkic dalszej marszruty.

— Pamiętam drogę.

— Rzecz w tym. żebyśmy my ją znali. Ty wiecznie

pokutujesz u góry, i takiej myszy jak ja, gnijącej

dobę przy sterach, czort wie czego się trzymać. Co

dopiero inni, wlokący się za nami jak na

postronku.

— Tutaj nic nie da najlepsza mapa. Mówię o tym

nie tobie pierwszemu i nie po raz pierwszy.

— Trzeba mieć „instynkt", co?

— Każdy rok zmienia wszystko, można liczyć tylko

na szczęście.

I na ciebie, oczywiście. Rozumiem. Pomimo to

sporządź szkic.

Astud wzruszył ramionami i zwrócił się do

drabinki przed wieżyczką włazu. Podciągnął się na

ramionach i, kiedy do opuszczenia kabiny

wystarczyło odrzucić klapę, zawahał się. po czym

powali odwrócił głowę czując wparte w plecy

natarczywe spojrzenie.

Barton spoczywał z odchyloną głową i

background image

wykrzywionym karkiem, jakby śledząc

zmierzającego do wyjścia Astuda. Kiedy len się

obejrzał. Barton odwrócił wzrok.

Wiesz powiedział z namysłem - jesteśmy ze

sobą trzeci dzień, a nie pojmuję, jak ty

wytrzymujesz swoje spacery. Na zdrowy rozum,

każdego normalnego człowieka na twoim miejscu

dawno powinien szlag trafić. Dwoma palcami,

bardzo delikatnie i precyzyjnie, ustawił jedną z

tarcz na obwodzie pierścienia opasującego

przegub lewej ręki.

Na razie— powiedział i znieruchomiał. Astud

patrzył na niego, jak leży bez drgnienia powieki,

pozbawiony oddechu w mocno zarysowanej klatce

piersiowej i z doskonałym odprężeniem twarzy.

Tylko obręcz ledwie uchwytnym obrotem którejś z

tarcz co pewien czas sygnalizowała letargiczną

aktywność organizmu. - Normalny człowiek na

moim miejscu — powtórzył Astud.

Jednym szarpnięciem odrzucił klapę włazu i

wydostał się na zewnątrz. Z górnego pomostu rząd

klamer prowadził na ziemię. Zeskoczył z

ostatniego stopnia - nogi po kostki zapadły w

piasek. Rozejrzał się.

background image

Pusto. Nikt więcej nie wychodził z maszyn. W

ograniczonej bryłami transporterów przestrzeni

wiatr kręcił wiry. wygrzebywał w piachu ospowate

leje i wydmuchując z nich krzemowy miał ciskał

go na burty maszyn. Te były gładkie i twarde mocą

ceramicznych pancerzy, od których szeleszczące

ziarna odpadały bezsilnie tworząc na ziemi

rosnący powoli wał.

Astud ruszył przed siebie, między zwaliska

luźnych głazów. Teren stromą pochyłością wznosił

się ku podstawie skał i gdy po kilkudziesięciu

krokach chciał spojrzeć w miejsce, skąd wyszedł,

nie znalazł oczekiwanego widoku. Wystarczyło to

niewielkie wyniesienie gruntu, aby grupę

bliźniaczych transporterów zachwiana

perspektywa osadziła nisko w dole, odkrywając

przed oczyma niezwykłe usytuowanie otaczających

je skał. Wydało mu się, że stoi we wnętrzu

rozcapierzonej rozety, którą utworzył gigantyczny

szkielet jaszczura powalonego na pustynię przed

milionami lat. Prehistoryczne monstrum hatterii

wyprężyło się w przedśmiertnym spazmie i tak już

zostało obalone na grzbiet, ogryzionymi z mięsnej

tuszy pałąkami żeber mierząc w prześwit nieba.

background image

Piszczele łap dawno utonęły w piachu albo

skruszone walały się wkoło chaotycznym

zwaliskiem nictbremnych brył i tylko białe żebra

zachowały symetrię równych szeregów, jakby

przyrosłe skamieliną do podstawy kręgosłupa

skrytej pod łachą piachu. Spoza tej palisady naga

pustynia mamiła oczy korowodem

atmosferycznych miraży, niosła astmatyczny

kaszel wiatru wydmuchującego ze spieczonej

gardzieli wydm suchy, ostro zacinający pył. Słońce

zawisło nad linią horyzontu kładąc na pustynię

długie, polanę purpurą cienie skał i piaskochodów.

Astud dobrnął przed koślawy głaz, do połowy

zaryty w ziemię, i usiadł wspierając plecy o

nagrzany kamień. Jeszcze raz sięgnął oczyma

czerwonego kręgu słońca i pomyślał, że dzisiaj nie

będzie trzeba czekać długo. Trwał w bezruchu ze

skrzyżowanymi na piersi rękoma i tylko wiatr

gorącymi palcami przebierał mu w stalowoszarych

włosach, jakby chcąc spopielić je do reszty. Błyski

fioletu tańczyły na niebie zawojem niespokojnej,

roziskrzonej zorzy, festonami dymów osuwały się

nisko wsiąkając w piasek pustyni, tworząc z nią

jednorodny , przestwór nadciągającej nocy. Astud

background image

wiedział, że kiedy tarczę Altaira przesłoni owal

planety, a pustynia wessie resztki fioletu —

nastanie noc, piękna i groźna. Przez jej arterie

pobiegnie puls nie znanego nikomu szeptu i tamci,

których jeszcze nazywał ludźmi, wyjdą ze skorup

swoich maszyn i będą nasłuchiwać, lecz głos

pustyni pozostanie dla nich obcy, nie

rozszyfrowany jak język altairskich ludów/które

wymarły prędzej, nim pierwotny człowiek skrzesał

pierwszą iskrę podobną do gwiazd.

Więc posłuchają i odejdą — takie jest prawo

sprawdzone nie tylko tu i nie po raz pierwszy.

A on? Zostaje mu tylko milczeć i czekać, samemu

nie wiedząc — na co, chociaż czasami zdawało mu

się, że jest bliski poznania, zrozumienia tego

świata i zawsze brakowało nieokreślonej pewności

wiedzy, przeczuć, zmysłów do przełamania bariery

obcości. Już ostatecznie. Przeprowadził przez

pustynię dziesiątki wypraw. Ci, którym pomagał,

byli z zasady młodzi i pewni siebie. I z każdym

rokiem bardziej obcy. Prowadził ich od

podbiegunowego Kosmodromu przez piekło żaru

do podziemi Kontynentu.

Między tymi punktami odniesienia leżała pustynia

background image

jak wygotowane, przed miliardami lat

odparowane z resztek wilgoci morze. Karawany,

które je przekraczały, niknęły w labiryncie dróg

wykutych w miąższu planety — on zostawał u

podnóża gór, przed wylotem podziemnych tuneli.

Wiele razy czekał daremnie, kiedy indziej wracali

w pojedynkę, bredząc już nie o miastach

zalegających mrok, lecz o jakiejś planecie

imieniem Ziemia. Współczuł im wtedy. Tylko

wtedy. Ziemia była dlań niewiadomą zachowującą

rangę symbolu, którego urokowi podlegali

wszyscy nowi, przybywający z gwiazd.

On sam był przewodnikiem prowadzącym ich

przez pustynię. Znał drogi zmierzające do

podziemnych miast, chociaż sam nigdy w nich nie

był. Nie obchodziło go, czego szukają w

wymarłych sztolniach, co znajdują, a co ciągle

pozostaje dla nich zagadką. Przybyszy wabiły

ślady zaginionych cywilizacji — on żył pustynią.

Dla wszystkich była po prostu pustynią, jak na

tysiącu innych światów, tymczasem on od

pierwszego dnia, kiedy postawił stopę na białym

piasku, wypełzając z wraka rozprutej rakiety, w

niej upatrywał zagadkę tego świata. Wtedy jeszcze

background image

był sam, przez długie lata sam na sam z

pustynnym morzem. Pamiętał ze swoich

wędrówek burze, kiedy ramiona piaskowych

gejzerów spinały ziemię z tężejącym niebem, i

spokojne zmierzchy, gdy gwiazdy osiadały na

lustrzanej tafli równiny, a z ich lśnień kiełkowały

kwiaty ognia wypalającego transportery w zlepki

stali sterylnie czystej, bez śladu żywej pleśni.

Pamiętał z jądra planety wyrastające widma miast,

których jeszcze nie zagarnęła w posiadanie

zachłanna ludzka ciekawość, oraz chwile, kiedy

błędne ognie ciągami zwodniczych płomyków

sprowadzały zagubionych w miejsca, skąd nie było

powrotu. Czasami słyszał przelatujący nad

wydmami krzyk albo kształtowane prądami

wiatrów krople słów nieartykułowanych,

podobnych do jęku. Wtedy zaciskał powieki,

nabierał w dłonie sypkiego piachu i czuł się

wiatrem niosącym ten krzemowy miał nad

otchłanią równin, ponad oceanem prężących

grzbiety wydm i pod-nalanym purpurą niebem.

Czasami lot trwał godziny. Czasami ułamki

sekund.

Oko cyklonu zwijało pętlę orbity nad

background image

pokrywającym glob martwym oceanem.

Mógł widzieć — nie patrząc, pamiętać wstecz i w

przód, ogarniać nienazywalną wiedzę i nawet

zdawało mu się, ale tylko wtedy, że jest

mikroskopijnym ogniwem w trybach

niesamowitej heteromorfozy świata. Lecz wiatr

ulatywał swoją. drogą i pozostawiał go pośród

wydm samotnego. Niebo mętniało opadająca

kurzawą, a on zostawał pod gwiazdami

beznadziejnie samotny - stary człowiek w

wytartym skafandrze i wysypywał z bezsilnych

rąk zagarnięty strzęp pustyni.

Ze skał potoczyła się strużka zellałych kamieni.

Na grani osypiska stał Natan Savary wsparty na

nieodłącznej

strzelbie, tyleż groźnej, co śmiesznej i

bezużytecznej w tym

świecie. Chwilę przypatrywał się człowiekowi

siedzącemu na

krzywym głazie, potem przewiesił broń przez

ramię i zszedł

na dół uważnie stawiając stopy na porowatych

występach

skał.

background image

— Szukałem cię powiedział.

Stał przed Astudem wysoki, rozrosły w barkach,

pomimo gorąca szczelnie opięty czarną folią

skafandra. Tylko głowa pozostawała odkryta i

ostro zacinający wiatr mógł smagać do woli

ogorzałą skórę nagiej czaszki i twarz o twardym

podbródku, spłaszczonym u nasady nosie i oczach

lekko skośnych, osadzonych głęboko pod okapem

czoła.

— Szukałem ciebie powiedział po raz drugi. —

Cały dzień przebywałeś na pomoście transportera-

W samo południe. Wołałem cię. lecz nie słyszałeś.

Umilkł, lecz nie doczekał się odpowiedzi.

—- Tak - powiedział wreszcie. — Pierwszy etap

mamy za sobą.

— Pierwszy zgodził się Astud.

— Idzie lepiej, niż przypuszczałem. Za dwadzieścia

dni powinniśmy dotrzeć do celu.

— Dwadzieścia dni...

— Prawda, czasami wystarczy jeden — i po

wszystkim.

— Czasami...

Natan uważnie przyjrzał się Astudowi.

— Na razie wszystko w porządku?— zapytał. — Jak

background image

sądzisz?

— Na razie — znowu potwierdził Astud.

Było w jego głosie i ciągłym pow tarzaniu cudzych

słów coś

takiego, że Savary pochylił się nad siedzącym i

zajrzał mu

w twarz.

Astud miał oczy szeroko otwarte, pokryte siecią

czerwonych

żyłek powieki drżały ledwie uchwytne z tajonego

wysiłku.

— Ast!

Natan potrząsnął nim za ramiona.

— Na razie — powtórzył Astud.

Jego wargi poruszały się pewien czas, jakby

nadając wypowiedzianym słowom niesłyszalny

pogłos. Natan ujął go za przegub lewej ręki i

szarpnął biegnący od łokcia błyskawiczny zamek.

Przepołowiony rękaw bluzy odsłonił nagle

przedramię. Natan cofnął się.

- Niemożliwe - szepnął.

Jeszcze nie dowierzając oczom zacisnął palce na

prawej ręce Astuda. lecz i tam. pod miękkim

materiałem skafandra, zrialazi jedynie miarowy

background image

puls krwi w przyciśniętej kciukiem tętnicy,

podatną ustępliwość mięśnia i opór kości.

Przecież to niemożliwe — powtórzył znowu.

Bezradnie opuścił ręce.

' Cienie transporterów majaczyły w zapadającym

zmierzchu— zdawało się. że poza nimi dwoma nie

ma tu żywej duszy. Wytężył.pamięć próbując

odnaleźć w monokrystalicznych blokach coś, o

czym. być może, wiedział kiedyś. Następnie .

szybko pochylił się nad Astudem. z powrotem

zapiął jego skafander i mrużąc oczy uderzył

siedzącego w twarz. Raz i drugi. Mocniej.

Astud zachwiał się. Jeszcze raz

odskoczyła głowa, ciało niezwykle powoli

przechyliło się w bok i Astud upadł na ziemię,

twarzą w piach.

Leżał zupełnie nieruchomo i tylko przepalone

słońcem włosy chwiały się na wietrze niczym kępa

suchej, pustynnej trawy. Natan stanął nad

leżącym i czekał cierpliwie usiłując stłumić

rosnący ciągle niepokój. Minęła długa chwila, nim

jego uszu dobiegł przyduszony jęk.

Astud zakaszlał w ziemię ciężkim, chrapliwym

spazmem płuc, jego wąskie plecy drgnęły

background image

konwulsyjnie, a ręce wparły się w piasek i

dźwignęły tułów. Strużki białego pyłu osypały się

ze skafandra. Astud klęknął i dopiero wtedy

otworzył oczy. Spojrzenie miał przytomne.

Wierzchem dłoni otarł z warg krew. która w

gorącym powietrzu zdążyła sczernieć i na nie

golonym podbródku zostawiła przylepione do

zarostu okruchy brunatnych skrzepów.

Pod ostrym spojrzeniem Nalan poczuł

nieprzyjemne mrowienie w karku.

— Nie powinieneś był tego robić—powiedział

Astud. Natan bez słowa pomógł mu wstać i usiąść

na jednym z kamieni.

Słońce zdążyło przestąpić próg antypodów i

rzadkie iskrzenie fioletu ustępowało przed

nadciągającym mrokiem, wbrew wszelkiej logice

upodabniając do siebie ich twarze mimo

odmienności rysów i głębokimi zmarszczkami

zaznaczonej różnicy wieku; mrok niweluje

wszelkie różnice, jeśli ma do czynienia z dwojgiem

ludzi — wnętrze nie ma znaczenia.

— Jak się czujesz?— zapytał Natan.

Astud odruchowo musnął ręką policzek.

Natan przypatrywał mu się z uwagą. Przez kilka

background image

minut

nieprzytomności Astuda zdążył zrozumieć

wystarczająco

wiele, aby mieć nad nim przewagę, której istnienia

tamten,

być może, nie domyślał się wcale.

— Sądziłem, że tak trzeba — powiedział. — Byłeś

nieprzytomny. Co się stało?

— Nic. Przemęczenie.

— Tak?— Natan zastanowił się chwilę. — Możliwe.

Dzisiaj w drodze wołałem cię bardzo długo, nie

mogłeś nie

słyszeć.

Astud wzruszył ramionami, otrzepał stary,

spłowiały

skafander i już w pełni sił podniósł się, żeby

odejść.

—Dokąd?—zdziwił się Natan.

— Odpocząć.

— Zbliża się noc, powinieneś iść i położyć się w

swojej kabinie, zamiast włóczyć się między

wydmami. Sam mówiłeś, że o tej porze to

niebezpieczne.

— Nie dla mnie— stwierdził obojętnie.

background image

Chciał wyminąć zagradzającego mu drogę

człowieka, lecz

Natan znów stanął przed nim.

— Zaczekaj — powiedział kładąc mu dłoń na

ramieniu. —

Zapominasz, że ja odpowiadam za tych ludzi.

Kiwnął głową w stronę ledwie widzialnych już

transporterów.

— Za kogo?— spytał Astud.

— Za wszystkich — podkreślił Natan. — Jako

dowodzący grupą, choćby formalnie, jednak

ponoszę odpowiedzialność za. wykonanie

programu badań i powrót każdego z nich.

— Chyba nie stoję temu na przeszkodzie?

— Mam nadzieję.

Astud wyprostował się i, chociaż niższy od

stojącego przed

nim mężczyzny, jakby z góry zmierzył oczyma

Natana.

— Jak to rozumieć?

— Dosłownie. Ty jeden znasz rozmieszczenie

szybów na południe od dziewiętnastego

równoleżnika i potrafisz przeprowadzić nas przez

pustynię. Muszę mieć pewność, że nikt nie zakłóci tych zamiarów, przynajmniej nic z tego, czemu nie

background image

moglibyśmy zapobiec.

— Masz zastrzeżenia co do spełnienia przeze mnie

obowiązków?

— Zaczynamy rozmawiać sensownie.

— O co chodzi?

— Otóż tak, mam wątpliwości szczególnego

rodzaju i dobrze, że jesteśmy bez świadków.

— Słucham więc?—z pewnym zniecierpliwieniem

powiedział Astud.

— Już od pierwszego dnia ekspedycji chciałem ci

zadać kilka pytań, ale szukałem okazji. Pierwsze z

nich to: Ile masz lat? Reakcja Astuda była

natychmiastowa, zesztywniał cały

— i powoli, jakby z namysłem, zmarszczył brwi.

— Pomogę ci — powiedział Natan. — Średnia

wieku każdego z nas nie przekracza trzystu lat.

Teoretyczne odchylenie z wyliczeń

biomechaneurystyki wynosi in plus in minus trzy lata.

— W takim razie zostało mi już niewiele.

— Ile?

— Może pięć-sześć lat.

Natan z satysfakcją skinął głową.

— Byłem pewien, że dasz mi mniej więcej taką

odpowiedź

background image

— powiedział. — Pod znakiem zapytania

pozostaje, w jaki sposób zdołałeś osiągnąć ten

wiek.

— Mów jaśniej.

— Znaczy to tylko tyle, że twoje wyznania mają

niewiele wspólnego z prawdą. Rozepnij lewy

rękaw.

— Skąd?,..

Astud zacisnął posiniałe wargi i odstąpił o krok.

W narosłej ciemności piasek leżał nieruchomy,

wreszcie

pozostawiony w spokoju przez nieczęsto ustający

wiatr. Lecz

w miejsce szelestu-krzemowych ziaren wystąpił z

mroku inny

głos, równie natarczywy i niepokojący, jakby

wszystkie

nagrzane w południe kamienie rozładowywały

zapas

nagromadzonego ciepła suchym trzaskiem

pękającego

szkliwa.

Astud stał ze zwieszoną głową, jakby w jednej

chwili

background image

utracił immunitet czyniący go odpornym na

zwykłe, ludzkie

zmęczenie.

— Nie spodziewałem się, że żyje jeszcze ktoś taki

— ciągnął Natan. — Ostatni był Komley z Trzeciej

Transgalaktycznej, Zmarł, kiedy byłem

szczeniakiem. Prawie sto lat temu.

— Wszystko? Mam nadzieję, że więcej nie mamy

sobie nic do powiedzenia.

•- Tak pewnie byłoby lepiej — w zadumie

stwierdził Natan. — Lecz ja dopiero teraz

uświadomiłem sobie, że my właściwie nic o tobie

nie wiemy. Drugą Altaira od niepamiętnych

czasów kojarzono z twoją osobą, wszyscy

przyzwyczaili się do twojej tu obecności tak

dalece, że nikomu nic przyszło na mysi. jak długo

będzie to trwało. Ludzie zmieniali się, wykruszając

lub idąc dalej— ty-zawsze byłeś tutaj i nikt jakoś

nie zadał pytania: jak długo jeszcze ani od kiedy?

Nalan Savary usiłował przeniknąć wzrokiem

ciemność odgradzającą od niego zgarbioną postać

Astuda.

— Chcę wiedzieć, kim jesteś — powiedział. — Wiek

każdego

background image

z nas sięga trzystu lat. lecz to nie dotyczy ciebie.

Umieraliście

bardzo wcześnie.

Astud potrząsnął grzywą ciężkich włosów i

roześmiał się

nieprzyjemnym, sztucznym śmiechem. Gdzieś w

pustyni

znowu przebudził się wiatr i szeleszcząc przebiegł

po

skarpach wydm.

Cień Astuda poruszył się i Natan poczuł na twarzy

muśnięcie gorącego oddechu.

—: Wiesz, gdzie my jesteśmy? — usłyszał. — Za

kilka godzin wstanie świt i zobaczysz tarczę Altaira

nad martwą pustynią.

— Nie musisz mi tego mówić.

— Nie rozumiesz. To jest mój świat.

— Przybyłeś tutaj z Ziemi,

— Daliście mi imię Astud. Z Ziemi przyleciał kto

inny. Wszyscy, których on znał - nie żyją, świat,

jaki znał.— nie istnieje. Nie przeszkadzam wam,

wręcz przeciwnie. I mam tylko jedną prośbę,

żebyście mnie zostawili w spokoju. Natan poczuł

skurcz w gardle i położył mu dłoń na ramieniu.

background image

— Rozumiem, co czujesz— powiedział. Astud

odtrącił jego rękę.

— Zostaw.

— Jak uważasz, ale pamiętaj, że jesteś jednym z

nas.

— Chcę zostać sam.

— W porządku, nikomu nie narzucam przyjaźni.

Spoza szeregu zarytych w piachu transporterów

nadbiegło echo dalekiego głosu, jakby wiatr

nastrajał się w szczerbach skał przedmuchując

piszczały kamiennych organów.

—- Jestem tutaj po to, żeby przeprowadzić was

przez

pustynię — powiedział Astud. - To wszystko.

Odwrócił się na pięcie i piasek zaskrzypiał mu pod

nogami,

gdy mknął w ciemności. Jeszcze chwila i cień jego

przepadł

w głębszej czerni.

Wtedy z wnętrza pustyni, zwielokrotniony

rykoszetem

wiatru między wydmami, rozległ się balansujący

na granicy

słyszalności dźwięk pękającego kryształu.

background image

Savary wzdrygnął się, ale to tylko był chłód, nocny

ziąb.

Z każdym świtem karawana transporterów

mozolnym obrotem gąsienic odmierzała dalsze

kilometry szlaku, a czas przesypywany klepsydrą

pustyni zamieniał je w dni i noce. Dni jednakowo

lejące z nieba spiekotę- lak samo duszne w

obłokach białego kurzu i nieodmiennie konające

pękaniem głazów w nadciągającym chłodzie nocy.

U schyłku drugiego tygodnia pokonali przeprawę

przez górski łańcuch, gdzie białe skały zastygły w

fantastycznych nawisach niby skamieniałe resztki

piany z wierzchołka ostatniej wielkiej fali. jaka

przetoczyła się kiedyś nad obnażonym teraz dnem

oceanu. Przekraczając jedną z przełęczy zostawili

w skalnym kominie dwóch członków załogi z

ostatniego transportera, którzy na chwilę odłączyli

się od grupy, lecz w niczym nie powstrzymało to

milczącego pochodu. Śmierć pozostaje śmiercią,

jest zła. lecz nie najgorsza. Za dzień-dwa może

spotkać każdego z nich. Człowiek rodzi się i

umiera — na Ziemi. W trybach kosmosu istnieją

rzeczy gorsze niż śmierć.

Gdy rozłożyli się na kolejny postój, wieczór był

background image

dziwnie chłodny, żar zastygł w niszach wydm

pamięcią południa i wysączał się z nich powoli,

rozkładając zapas nagromadzonego ciepła na

długie godziny nocy. Między skłonami

piaszczystych wzniesień ktoś znalazł szczątki

drzew; zwęglone kikuty dawno wypartego przez

pustynię lasu wyciągały ramiona, nagimi splotami

przeczesywały wiatr. Ktoś podał myśl rozpalenia

ogniska. znieśli więc suche naręcza przed zbite

ciasno transportery. Nasycone tlenem powietrze

przyjęło ofiarę i ogień buszował wesoło, trawiąc

resztki wymarłego świata karłowatych

drzewostanów, a oni siedzieli zapatrzeni w grę

płomieni, .zasłuchani w trzask dopalających się

głowni. Zdane na pastwę ognia gałęzie drzew,

których barwy liści nie potrafili nawet odgadnąć,

dały im. w zamian za przypieczętowanie zgonu,

posmak żywicznej zieleni sosnowych szpilek,

świeżej, od pnia odłupanej kory i przekwitłego

mchu. którego nawet nie trzeba zapalać

wystarczy strzepnąć ręką, aby podniosła się

rdzawa fala płomienia wyschłych zarodników,

które nie dadzą więcej życia niż prawdziwy

płomień. Ale wyobraźni człowieka nie trzeba

background image

wiele, czepia się byle pretekstu. Ewolucja

zastawiła sidła na każdy gatunek bez wyjątku,

choć zdawać by się mogło, że ten czy inny ma

większe predyspozycje nie tylko do przetrwania,

lecz i doskonalenia się aż do pierwszych prób

samodzielnego myślenia. W rzeczy samej każdy

rodzaj żywych istot, prędzej czy później, kołacze w

pułap nieprzekraczalnych konstant i zasada ta z

jednakową mocą obowiązywała prahistorię,

motywując kenozoiczne podzwonne wielkich

gadów, agonię tytanoterii — ostatniego z

ostatnich, wyłączenie spod znaku ewolucji

owadów, gehennę mamucich cmentarzysk, jak i

późniejsze wyginięcie wielu gatunków,

przydatnych dla człowieka z racji futra, mięsa i

innych dodatków stosowanych w „chińskiej

medycynie", i tym samym potraktowanych jako

łowne — aż do końca. Lecz fatalistycznej

determinacji losu nie oparł się również człowiek

neandertalski oraz, dzięki technice tylko pozornie

uniezależniony od praw natury, homo sapiens.

Nastąpiło tylko przewartościowanie kategorii

ewolucyjnego ostracyzmu

— z biologicznych na psychiczne, gdyż człowiek —

background image

gdziekolwiek by nie był — pozostanie zawsze

niewolnikiem obsesji lasów, rzek, pni opleśniałych

w mule bagien, nie uwolni się od tundry, dżungli i

buszu i nie zdoła uciec przed pamięcią rybich oczu

w koralowym atolu czy u brzegów nadgryzionych

golfstromem wulkanicznych wysp. Ten ludzki

geocentryzm w erze kosmicznej ekspansji jest

zarazem błogosławieństwem i przekleństwem

człowieka, ograniczającym zasięg jego penetracji

we wszechświecie, gdyż nie pozwala odejść tak

daleko, żeby nie można było wrócić. Oczywiście,

jeśli jest się naprawdę człowiekiem z krwi i kości.

Jeśli się jest.

Tylko empiria pozwala rozłożyć na czynniki

pierwsze sprzężenia cielesnej i duchowej

osobowości człowieka, lecz kiedy to nastąpi, na wnioski może być za późno.

— Jeśli wyjdę stąd cało, lecę pierwszym rejsem na

Tau Wieloryba — powiedział Yourcenar. Siedział

na piasku przecierając kawałkiem filcu części

prymitywnego mechanizmu. Był jednym z

młodszych antropologów, którzy próbują swych sił

w kosmosie, gdzie zawsze łatwiej błysnąć śmiałą,

choćby i z gruntu bezpodstawną hipotezą o

międzygatunkowych koligacjach planetarnej

background image

fauny, flory i człekopodobnych.

— Dlaczego akurat tam?—zapytał ktoś.

— Zawsze wolę wiedzieć, z czym mam do

czynienia.

— Z czym czy z kim?

— Obojętne. Tam drzewo jest drzewem, skała —

skałą, a dwunoźni-wielkogłowi również po prostu

wielkogłowymi-

—dwunożnymi. Przynajmniej wiadomo, czego się

trzymać.

Yourcenar jest ostatnią osobą, którą w zebranym

wokół ogniska towarzystwie można posądzić o

przywiązanie do matematycznie ścisłej analizy

rzeczywistości, jest na to po prostu zbyt podszyty

wiatrem i daleki od wyrachowanego rozsądku.

Cechy charakteru są zawsze wypisane na twarzy,

nawet nie trzeba się spowiadać, wystarczy

pozostać sobą, kiedy każde słowo znajduje odbicie

w drwiącej intonacji głosu, skrzywieniu warg,

które tylko powstrzymują się od ciągłej wesołości,

nie wzbraniając tego oczom.

— Skąd taka prostolinijność?— zapytał wąskolicy

mężczyzna w kombinezonie, jak wszyscy czarnym,

lecz -z żółtymi naszywkami geofizycznego

background image

pododdziału.

— Od czasu gdy klasyczny barok fizyki dzięki

pewnym ludziom zaczął kokietować zakrętasami

rokoko— odciął się Yourcenar. Fizyk skrzywił

suchą twarz.

— Oszczędź — mruknął. — Od kiedy jednak

przestałeś być entuzjastą Drugiej Altaira?

— Tutaj wiadomo tylko, że coś jest i gdzieś jest.

Pech w tym, że nikt właściwie nie ma pojęcia, co i gdzie. Na dłuższą metę taki stan ochłodzi

najgorętszą głowę. , Yourcenar po raz ostatni

dmuchnął na metalowy, gwintowany drążek i

począł skręcać poszczególne elementy.

— Ty, Hemery — powiedział — masz swoją fizykę

z arsenałem tachionowych holograficznych

mikroskopów, z przetwarzalnikami

promieniowania, spektroskopami, wariatorami

hipostaz sprzęgniętymi z hipotezotwórczym

modulatorem komputerów. Możesz, co najwyżej,

cierpieć na ból głowy z nadmiaru danych, ale to

już twoja sprawa. Podobno kilkanaście lat temu

miałeś wspaniałe osiągnięcia, wróżono ci sporo

sukcesów. Ile z tego zostało? Yourcenar wzruszył

ramionami.

— Genialny fizyk i taka sobie planetka, na której

background image

bynajmniej nie „tacy sobie" połamali zęby. Ze swej strony życzę ci powodzenia, drogi Hemery. Tego

rodzaju życzenia wywołały salwę śmiechu ludzi,

którzy porozsiadali się na piasku. Na Drugiej

Altaira wszelkie życzenia, a życzenia szczęścia

przede wszystkim, nie spełniają się nigdy.

— Wiesz, co przez to rozumiem?—Yourcenar

spojrzał na fizyka spod przymrużonych powiek. —

Na tej planetce szansy dla siebie szukają tylko tacy

wykolejeńcy, jak my wszyscy, co do jednego.

Reszta ma prawo wyboru na pierwszej linii, my

wałęsamy się na szarym końcu, gdzie oni nie dali

rady.

I my nie damy — powiedział Hemery.

—- Przynajmniej ty powinieneś. Archeolog mało

co tu znajdzie, biolog jeszcze mniej, antropolog nic

zupełnie, cokolwiek kiedyś znajdowało się tutaj,

dawno już się rozsypało, zostały tylko skorupki.

— W czym moja sytuacja jest lepsza?

— Fizyka zawsze istnieje.

— Zapominasz, że i dla mnie połowa

instrumentów, które za każdym razem wleczemy

tutaj, jest ślepa i głucha— odparł Hemery. —

Zbyteczny balast.

— Nie będziemy się licytować — machnął ręką

background image

Yourcenar.

— Jeśli ktokolwiek miałby tutaj coś do

powiedzenia, to nasz

przewodnik, ale on nie należy do rozmownych.

Wszystkie głowy zwróciły się w kierunku

milczącego

Astuda.

Siedział pod brzuchatą burta transportera daleko

poza

kręgiem zebranych, odwrócony plecami do

ogniska

i zapatrzony w przestrzeń, gdzie nie docierał

złotawy blask

płomieni. Nie opodal niego majaczyła nieruchoma

sylwetka

człowieka stojącego z założonymi na piersi

rękoma.

— Biedny Cobb. sterczy jak słup soli — powiedział

Yourcenar.

— Przynajmniej jeden z logicznym zajęciem —

półgłosem zauważył rudobrody Cugnot.

— Przejął się rolą.

— Od kiedy N a tan przesadził go na prowadzący

transporter, Barton zyskał wreszcie towarzysza nie

background image

zapominającego języka w gębie.

— Cobb i krasomówstwo — z ironią zauważył

Yourcenar.

— Dobre i to.

— Ten Cobb intrygował mnie zawsze — w

zamyśleniu powiedział Hemery. - Chciałbym

wiedzieć, co on robił przedtem, zanim zjawił się

tutaj. Przecież on nic nie potrafi, jest tylko

potwornie silny i wytrzymały jak automat.

— A co my właściwie wiemy o sobie? — spyta!

Cugnot.

— Nic. to nawet dobrze.

— Więc nie ma co się dziwić, że temu czy innemu

natura

poskąpiła rozumu — powiedział Yourcenar i

uśmiechnął się

pod nosem. — Klasyfikując ludzi według zdolności

prowadzenia dyskusji to... One też potrafią

zabawić cię

rozmową, tylko ile w tym sensu?

Yourcenar umilkł i niepewnie przebiegł, oczyma

ponure

twarze pozostałych mężczyzn.

Nie zareagowali.

background image

Odetchnął z ulgą. Oczy odruchowo prześliznęły się

wzdłuż

rzędu zamkniętych na głucho transporterów. Miał

ochotę •-• plunąć na wszystko i iść tam nie

zważając, gdy reszta przewierci mu wzrokiem

plecy, a polem spojrzy po sobie i będzie milczeć

dalej, jak od początku. Aż się wstrząsnął opędzając

od głupich myśli.

—-Że też Astud tak łatwo pogodził się z aniołem stróżem— powiedział przełamując milczenie.

Co mu zależy? zdziwił się Cugnot.

— Podobno przedwczoraj Cobb wylazł za nim

podczas jazdy na pomost i wytrzymał do samego

końca, po czym staruszek nie rzekł słowa, ale już

drugi dzień sam nie wysuwa nosa na zewnątrz.

— Niemożliwe!

— Barton świadkiem.

Barton skinął głową, ale jednocześnie obrzucił ich

niechętnym spojrzeniem.

— Dajcie im spokój — powiedział. — Może Natan i

Astud mają jakieś stare porachunki, ale jeśli obaj

milczą, tym bardziej nam wypada trzymać język za

zębami. A że przydzielił mu Cobba? Normalne. Ja

nie mam czasu, a swoją drogą Astuda trzeba

krócej trzymać Nie oszczędza się. choć każdemu

background image

życzę takiej formy w jego wieku. S/czerze mówiąc

wolę. żeby w razie czego szlag trafił mnie. Cobba

czy któregoś z was niż przewodnika. Nie mam

pojęcia, skąd u niego ten zmysł orientacji, ale

rzeczywiście tylko on jeden jest w stanie odszukać

drogę w tym piekle. "

— To lekkomyślność polegać na jednym człowieku

— zauważył Hemery.

— Spokojna głowa. W Bazie wiedzą, co robią.

Zresztą potrafisz wymyślić coś innego?

Przeprowadzi nas. Nie jesteśmy dla niego pierwsi i

— wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują —

nie ostatni. Sam tak mawia. Yourcenar zakończył

wreszcie skręcanie metalowych elementów i z

satysfakcją obejrzał swoje dzieło.

— Proszę — powiedział z dumą. — Kto zgadnie, co

Io za

mechanizm? Może ty. Paveze?

Zagadnięty drgnął i zwrócił na niego spojrzenie

nieobecnych,

ciemnych oczu. Pośród mężczyzn o pospolitym

raczej

wyglądzie i twarzach gruboskórnych, często od

dawna nie

background image

golonych, wyglądał paradoksalnie ze swoją cerą

Ledy

v?ymuskanej w oślim mleku, długimi rzęsami i

niemal

dziewczęcą sylwetką.

Teraz odrzucił na kark długie kosmyki czarnych

włosów

i patrzył na Yourcenara z półotwartymi wargami,

jakby

zdziwiony, że ktoś zwraca się bezpośrednio do niego.

—— Co to jest? — powtórzył pytanie Yourcenar.

— Młotek.

Yourcenar parsknął śmiechem.

— Bynajmniej, młody człowieku. Jak niewątpliwie

słyszałeś, nasz genialny fizyk narzeka na brak

instrumentów zachowujących zdrowy rozsądek w

magnetycznym, grawitacyjnym i czort wie jeszcze

jakim polu tej planety. Doceniamy te kłopoty i

wychodząc naprzeciw pragnieniom uczonych

składamy w ręce jedynej kompetentnej tu osoby

KLUCZ, który utoruje drogę w empirii tego globu.

Tak więc jest to klucz skonstruowany na zasadzie

geologicznego młotka ze sprężynową amortyzacją

trzonka, a nie po prostu młotek, jak to w

background image

nieświadomości trywializując określił nasz młody

kolega.

To mówiąc Yourcenar przekazał klucz od empirii

w ręce fizyka, który bynajmniej nie odżegnywał się

od prezentu. Antropolog spojrzał w stronę Astuda

i warującego obok Cobba. Najwidoczniej znowu

miał coś na języku pod adresem tej pary, gdy jego

wzrok padł na twarz Paveze i Yourcenar aż

zatrząsł się nowym paroksyzmem śmiechu.

— Niech mnie kule biją! — parsknął. — Cha-cha-

cha! Przecież on się naprawdę zawstydził.

Spójrzcie! Kochany Paveze spłoniony jak

panienka, Biedny Paveze pogrążył się do reszty.

— N-nie wiedziałem— powiedział rozbrajająco i

poczerwieniał po czubki uszu. Yourcenar skręcał

się na piasku.

— Cha-cha-a-ah!

— Moglibyście skończyć — ujął się za nim

Hemery. — Nie dosyć, że chłopak kończy

siedemnaście lat, po kątach pisze wiersze i peszy

się przy lada okazji, to jeszcze podpuszczacie

biedaka. Stare konie.

— Genialnie, Hemery! — piał z zachwytu

Yourcenar. — Nareszcie wiem, na czym polega

background image

poezja! Uspokoił się nagle i klepnął Paveze po

ramieniu.

— Głowa do góry. Wiesz doskonale, że ciebie lubię

najbardziej z tego towarzystwa, jesteś jedyny,

który jeszcze nie zdążył sobie zapaskudzić

sumienia. Ale ni w ząb nie pojmuję, czego szukasz

między nami i kto ci w ogóle pozwolił na udział w

rozgrzebywaniu Drugiej Altaira.

— Co w tym dziwnego?

— Półtora roku temu — wtrącił Cugnot — tam

gdzie idziemy, zginął jego ojciec. Yourcenar

przycichł.

— Nie wiedziałem — mruknął.

Chwilę siedzieli w milczeniu.

— Jak to się stało?—zapytał wreszcie.

— Nikt nie wie — zamiast Paveze odpowiedział

Cugnot. — Po prostu zniknął. Oni wtedy znaleźli w

pustyni wrak jakiejś starej rakiety, która rozbiła

się podczas lądowania, cholernie stary wrak. Tam

był również jeden z moich przyjaciół, opowiadał,

że ojciec Paveze zniknął w dzień po tym zdarzeniu.

— Prowadził ich Astud?

— On.

— Nie wspominał nic na ten temat?— Yourcenar

background image

zwrócił

się do Paveze.

Po raz pierwszy spostrzegł, że chłopak ma bardzo

wąskie,

sine wargi, szczególnie wtedy gdy je zaciska,

marszcząc przy

tym brwi; zupełnie nie pasowało to do reszty

twarzy. Paveze

burknął coś pod nosem w rodzaju: „Nie chciał", i

opuścił

głowę.

Hemery strzelił palcami skupiając na sobie uwagę.

— Chcecie się zabawić?— zapytał widząc, że mają

coraz bardziej ponure miny. — Mam dla was kilka

piekielnie prostych pytań.

— Wal — ożywił się Yourcenar.

— Chcę udowodnić, że nie macie zielonego

pojęcia, gdzie się znajdujecie i dlaczego pewne

rzeczy wyglądają tutaj tak, a nie inaczej. Im

większym autorytetem jest każdy z was na

własnym podwórku, tym większe dyletanctwo

czyni go analfabetą w pozostałych dziedzinach.

— Żebyś nie przeszarżował, Hemery.

— Spokojna głowa. A więc primo — Hemery zagiął

background image

mały palec. — Dlaczego komunikację na drodze

kosmos — powierzchnia planety zapewniają tylko

wąskie podbiegunowe korytarze? Czemu musimy

wlec się do równika w tych żelaznych trumnach,

zamiast przebyć odległość powietrzem?

— Atmosfera — powiedział ktoś. — I pole

magnetyczne.

— Co znaczy: atmosfera?

— Zarejestrowano jakieś strefy energetycznych

zapadni— odezwał się z boku ktoś nie biorący

dotąd udziału w dyskusji. — Nawet energia

kosmicznego promieniowania wsiąka gdzieś, do

powierzchni docierając tylko w wąskim paśmie

widzialnego światła. Nie wiem na pewno, ale

opowiadano, że istnieją miejsca, gdzie w

zmiennym polu magnetycznym mięknie nawet

stal. Kilkanaście rakiet wstępnego zwiadu

rozwaliło się przy lądowaniu, dopóki nie

stwierdzono występowania dwóch kanałów

umożliwiających bezpieczne zejście z przestrzeni

na powierzchnię Drugiej.

Obydwa podbiegunowe, na osi obrotu planety.

Yourcenar pomyślał, że tamten rozbity wrak, klóry

spotkała wyprawa starszego Paveze, pewnie też

background image

pochodzi z okresu pierwszych prób lądowania.

- Doskonale - Hemery ze zdziwieniem spojrzał

na chudego jak szczapa jasnowłosego mężczyznę,

niewiele starszego od Paveze Ale dlaczego tak się

dzieje? Tego nawet blondyn nie wiedział.

Zostawmy na razie. Weźmy drugie fizyk

założył do środka dłoni następny palec. Dlaczego

nie korzystamy z radia?

Robisz z nas durni. Hemery powiedział

Yourcenar. Przecież tu nie można posługiwać się

łącznością na talach radiowych.

- Znowu: dlaczego?

Przecież to.. normalne. Yourcenar rozłożył ręce.

- Myślisz nie gorzej od Paveze — osądził Hemery.

Tylko sęk w tym, że jego można usprawiedliwić.

Ktoś jeszcze?

Pewnie te same pola magnetyczne plus pasy

radiacji rzucił jasnowłosy chudzielec.

- To wszystko? Nie znalazł się chętny.

lak myślałem pokiwał głowa Hemery Od

kilkudziesięciu lat wiadomo, że nie można Kropka.

Ustanowiono aksjomę, której przyczyna nie leży w

sterze zainteresowań nowo przybyłych. Oni przede

wszystkim szukają śladów innych cywilizacji,

background image

reszta ich nie obchodzi. Na Ziemi mieliśmy

podobne dogmaty: sionce świeci, wiatr wieje.

jabłko spada, drewno nie tonie, woda jest mokra.

Rzeczywiście, dlaczego jest mokra? Cugnot

stuknął się w czoło rozpostarta dłonią Hemery

poderwał się z ziemi.

- Zrobimy wizję lokalną i małą demonstrację.

Podszedł do jednego z piaskochodów. z wysiłkiem

odrzucił klapę bocznego włazu i zniknął w

ciemnym wnętrzu Nie czekali długo, wrócił po

chwili trzymając stary hełmofon.

- Kto odważny? zapytał.

Yourcenar spojrzał na ponurego, męczącego się

własnymi myślami Paveze i pomyślał, że chłopak

powinien się nieco rozerwać zamiast Bóg wie czym

dręczyć.

Paveze! powiedział.

Chłopiec długo patrzył zdziwiony, zanim dotarło

do niego. czego chce Hemery.

Może ja? zapylał niepewnie

— Chodź.

Paveze wcisnął na głowę ciężki kołpak i wtedy

Hemery

przekręcił włącznik.

background image

W nausznikach zabrzmiał chaos nakładających się

wzajemnie

trzasków.

— Pochyl się—powiedział Hemery.—Niżej. Paveze

zgiął plecy przybliżając głowę ku stopom. Trzask

przerodził się w zwariowaną kakofonię pisków

balansujących na granicy słyszalności. Poczuł

nagłą słabość w miękkich kolanach i osunął się na

klęczki, odruchowo przykładając twarz do samego

piasku.

Raptem zapadła absolutna cisza, jakby otworzyło

się coś wielkiego i pustego, co bezpowrotnie

pochłania każdy dźwięk, promień, kształt. Lecz w

głębi tej przestrzeni nabrzmiewa głuche

dudnienie, wypełnia myśli rozwijając wachlarz

rezonansów, aż zdało mu się, że czaszka pęka

rozłupana udarem pneumatycznego dłuta, które

trafiwszy na stalowy rdzeń budzi w nim dźwięk

pękniętej struny i, przełamując błony mózgowych

opon, chlusta zawartością szarych uzwojeń na

biały piach pustyni. Skręcił się, jakby kopnięciem

podrzucony w powietrze, i opadając na ziemię

wydał przejmujący do szpiku kości,' do wilczego

wycia podobny skowyt, po którym ciarki przeszły

background image

trzydziestu podrywających się na nogi mężczyzn.

Natan Savary wyjrzał z uchylonego włazu

transportera.

— Co się stało?!—zawołał.

W niepewnym blasku dogasającego ogniska i w

poświacie dopiero co wzeszłego nad horyzontem

pierwszego księżyca gromadka mężczyzn zastygła

nad rozpostartym na ziemi człowiekiem.

Owładnięci niespodziewaną grozą nie byli w stanie

wykonać żadnego gestu, nawet pomóc leżącemu.

Natan odwrócił się w głąb ciemnego luku i

powiedział coś uspokajająco do bladej plamy

twarzy majaczącej w mroku, po czym zeskoczył z

pomostu i podbiegł do stojących. Dopiero wtedy

poznał czarne kosmyki włosów Paveze, wystające

spod czarnego kasku. Leżący zwinął się nagle jak

w epileptycznym transie i znów rozrzucił ręce i

nogi niczym pająk przykłuty do ziemi, brużdżący

piach w przedśmiertnych skurczach.

— Czy wyście zwariowali?!— krzyknął Savary. —

Pomóżcie!

Jednym szarpnięciem zerwał hełmofon z głowy

nieszczęśnika.

Chłopiec chwilę jeszcze wił się w jego dłoniach,

background image

potem

zmiękł i zwisł z odrzuconą do tyłu głową. Natan

powiódł po

otoczeniu rozjuszonym wzrokiem.

— Gdzie Gulczar?—rzucił przez zęby rozpinając

skafander

nieprzytomnego.

Nikt się nie poruszył. Milczeli wpatrzeni z

zabobonnym

lękiem w martwą twarz Paveze.

— Ruszać się! — nie swoim głosem ryknął Natan.

— Gulczar! ' -

— Jestem. ' Krępy mężczyzna

przecisnął się w krąg ludzi, był bardzo niski, o twarzy zmarszczonej jak u buldoga i z

wyłupiastymi oczyma, idąc przewalał się ciężko z

nogi na nogę. Wspólnie położyli Paveze na piasku

podsypując wyższy kopczyk pod sztywny kark.

— Niech ktoś przytrzyma głowę — powiedział

Savary. W odsłoniętej piersi Paveze, na wysokości

mostka wiążącego żebra i niemal idealnie

pośrodku klatki piersiowej lśniła przymglonym

szlifem, jakby zaparowana oddechem, srebrna

płytka.

Gulczar ściągnął z rąk elastyczne rękawice z

background image

doskonałą imitacją żywego naskórka. Pod spodem

jego dłonie miały absolutnie bladą, prześwitującą

nitkami naczyń krwionośnych skórę, a palce były

jakby nieco dłuższe, może bardziej rachityczne, lecz nawet na oko niesamowicie wyczulone,

sprawiające dziwne wrażenie, że posłuszne woli

chirurga przenikną we wnętrza człowieka bez

poprzedzającego cięcia skalpelem. Z każdej

opuszki przebijała na zewnątrz metalowa

końcówka kontaktowego receptora.

Lekarz przesunął palcami po twarzy chłopca.

Stężałe rysy zatraciły dziewczęcą delikatność

brużdżąc czoło i policzki liniami głębokich

zmarszczek, wargi zbiegły się w ledwie

naznaczoną, siną bliznę. Palce Gulczara ześliznęły

się na nagą pierś i wparły kciuki w płytkę.

— Jest?—niecierpliwił się Savary. Gulczar nie

odpowiedział, lecz jego twarz stężała w napięciu .

nie mniejszym od Paveze, jakby przejmował od

niego wewnętrzny paraliż mięśni, na czoło

wystąpiły krople potu, aż wreszcie wysiłek zmienił

się w zupełną konsternację.

— Brak kontaktu — powiedział.

— Musisz znaleźć! — nastawał Savary. Gulczar raz

jeszcze przebiegł po płytce wszystkimi pięcioma

background image

palcami każdej z rąk, po czym bezsilnie obejrzał

dłonie. Jakby nie wierząc zmysłom zwinął palce w

pięści, aż zatrzeszczały białe stawy. Po raz

pierwszy przez woskową skórę przebił się żywszy

rumieniec.

— Beznadziejne — pochylił głowę.

Savary wyłuskał z rękawa lewą rękę Paveze i

przyjrzał się wielobarwnemu tętnu soczewek

osadzonych na obwodzie szerokiej bransolety

biomechanicznego inkluzora. Migotały pobudzone

do świecenia rozkojarzoną wiązką impulsów, ^

idących z głębi organizmu uzwojeniami nerwów i

nadprzewodliwym rdzeniem dynamicznej intarsji

szkieletu. Savary spróbował poruszyć jeden z

regulatorów, lecz Gulczar powstrzymał go

natychmiast, gdyż leżący na piasku Paveze

zaskowyczał znowu, jakby broniąc się przed

wszelką ingerencją, i skurczył się jeszcze bardziej.

— Zostaw powiedział Gulczar. — Nie wiemy, co

mu jest.

— Coś trzeba zrobić!

— To człowiek, dlatego nie możemy sobie pozwolić

na metodę prób i błędów. Poza tym on żyje i, jak

mi się zdaje, życiu jego nic bezpośrednio nie

background image

zagraża. To najważniejsze. Obawiam się, że to

rodzaj szoku czy bardzo głębokiej depresji

psychicznej.

— Dlaczego brak kontaktu?

— Mnie pytasz?

— Jesteś lekarzem.

Gulczar poruszył masywnymi ramionami i niby

żółw

wciągnął szyję między łopatki.

— Moja obecność z wami jest wynikiem

konieczności przestrzegania odpowiednich

paragrafów kosmicznego prawa, nic poza tym —

powiedział ponuro, patrząc na Paveze. — Na tej

planecie każdy liczy na siebie. Mamy równe

szansę. Lekarzem jestem w odkrytym kosmosie i

w każdym innym miejscu. Tutaj... sam widziałeś.

Z powrotem wsunął dłonie w cielistej barwy

rękawice.

— Co w niczym nie umniejsza moich obowiązków,

jeśli już jestem — dodał. — Przenieście go do

ambulatorium. Kilku ludzi ostrożnie podniosło

bezwładnego Paveze i poniosło w stronę

piaskochodu Gulczara. Savary przesypał między

palcami biały piasek.

background image

— Jak to czasami dobrze mieć ograniczone zmysły

— powiedział. — Nie widzieć nadfioletu, nie

słyszeć fal radiowych, być ślepym i głuchym.

Inaczej byśmy wszyscy dawno zwariowali.

Pozostał nad miejscem, gdzie w piasku widać było

jeszcze odciśnięty ślad rozpostartego ciała.

Jednocześnie czuł wściekłość z powodu własnej

bezsilności i nową falę niepokoju wobec sił,

których tajemnicy pilnie strzegły martwe

wzgórza, skały, pustynie i nie wiadomo dlaczego wymarłe podziemne miasta. Nawet trzy księżyce,

nie mniej ponure od planety, wystawione w

przestrzeń niczym łby

trójgłowego Cerbera, z nastroszoną grzywą

warującego u wrót Hadesu, też pilnie kryły przed

człowiekiem ślady dziwnej tragedii, która

rozegrała się tutaj, a ich puste. wydrążone wnętrza

przeistoczyła w cmentarzysko makabrycznie

poskręcanych szkieletów, miedzianych sieci i

szklanych słoi z resztkami zmumifikowanych

czaszek. Poczuł dotyk czyjejś ręki na swoim

ramieniu.

— Spokojnie — powiedział Cugnot patrząc nań

sponad zmierzwionej rudej brody.

Savary podniósł się z ziemi, wyprostował i powiódł

background image

wzrokiem po tych. którzy zostali.

— W porządku — odparł. — Mam tylko pytanie.

Kto wymyślił tę idiotyczną zabawę? Hemery

rozłożył ręce.

— Zupełnie nie rozumiem — powiedział tonem

usprawiedliwienia. — Sam słuchałem tyle razy i

nic. Inni też. Normalne — piszczy, aż głowa pęka,

ale to wszystko.

— Skąd wam przyszło do głowy na królika

doświadczalnego brać akurat Paveze?

— Sam chciał.

Savary uśmiechnął się krzywo.

— Uczeni — powiedział ze źle tłumioną złością. —

Przecież wiecie, jaki on był. Jesteśmy wszyscy

toporni jak z grubsza ciosane kloce. I jeszcze

pchamy się w kosmos, brudnymi paluchami

babrając się w kulturach wymarłych cywilizacji.

Zjawi się między takimi szczeniak malujący

akwarelą jakieś pejzażyki, ślęczący po nocach nad

poezją, kochający się nawet w takich jak one...

Machnął ręką.

— Zjawi się nie wiadomo po co, a oni mu zaraz w

łeb swoim toporem. Ech! ;

Chciał odejść, lecz sprawdziwszy, czy Astud nie

background image

ruszył się ze swojego miejsca, zapytał jeszcze:

— Nie wiecie przypadkiem, w którym roku i czyja

wyprawa po raz pierwszy osiągnęła powierzchnię-

Drugiej Altaira?

— Daj spokój — powiedział Yourcenar. — To

musiało być cholernie dawno.

— Może ktoś zna historię układu Altaira?

— Nie — po namyśle zaprzeczył Hemery.— Znam

tylko fizyków, którzy tutaj pracowali.

— A ja biologów — dziwiąc się sobie samemu

dodał Cugnot. Odezwało się jeszcze kilka

przeczących głosów.

— Chyba Lebeck — powiedział wreszcie

jasnowłosy chłopak, który wcześniej wykazał

pewną orientację w geofizyce planety.

Natan poszukał w pamięci.

— Możliwe — mruknął. — A nazwisko Kenan nic

wam nie mówi? Dowodził trzyosobową grupą,

chyba trzysta lat temu-

— Nie. ' . ' • :

— Raczej nie.

Savary z irytacją potarł podbródek.

— Niech diabli wezmą tę planetę — zaklął. —

Gdybyśmy mieli kontakt z Bazą, ale na tej

background image

przeklętej planecie wystarczy zniknąć z pola

widzenia i—jak kamień w wodę. Piekielnie szkoda,

trzeba było poszperać w archiwum przed

wyjazdem. Pewien czas mruczał jeszcze do siebie

coś na temat trzech zmarnowanych tygodni

adaptacji, potem raz jeszcze z niechęcią spojrzał

na ciemniejącą w oddaleniu sylwetkę Astuda z

nieodłącznie sterczącym w pobliżu Cobbem. Byli

jedyną parą, która nie poruszyła się podczas

tragicznego zdarzenia, jakby ich to nic nie

obchodziło. Savary zaklął znowu i wracając do

transportera rzucił przez ramię:

— Swoją drogą, czego my tutaj szukamy? Przecież

właściwie nikt nic nie wie — po tylu latach.

Hemery westchnął ciężko.

— Oddałbym pół życia, żeby Paveze wylizał się z

tego.

Stali zwartą grupką obok dogasającego ogniska.

Nie zdążyli

spostrzec, kiedy ciemność podeszła blisko, jakby

przesiąkając

siecią kapilarnych kanalików wydrążonych pod

grzbietami

wydm. Zgarnęli resztkę suchych szczap i cisnęli na

background image

żarzące

się węgle. Złoty płomień zakiełkował znowu

pióropuszem

smoczych języków i raz jeszcze zepchnął między

wzgórza

przypływ chłodnego mroku.

Usiedli w milczeniu obserwując buzowanie

płomienia.

Milczeli. Przez studnie wykłute w błonie nocy

spoglądały

gwiazdy przemywając przestrzeń rozproszonym

światłem —

kalejdoskopem zdarzeń dogasających przed ich

jądrowymi

źrenicami. Gwiazdy — świadkowie nigdy nie

składający

zeznań, jeśli przypadkiem człowiek nie stawał się

współwłaścicielem ich wiedzy— odczytanej z

księgi nieba lub

pomnożonej przez niego samego.

Hemery dojrzał porzucony geologiczny młotek.

Wygrzebał

z piachu trzonek i rozejrzał się w poszukiwaniu

większego

background image

kamienia. Krągły otoczak leżał nie opodal, na

wyciągnięcie

ramienia.

Wzeszedł drugi księżyc.

Astud poruszył się niespokojnie.

Hemery zważył na dłoni doskonale gładki odprysk

kredowej

skały. Powierzchnia była tak podobna do strusiego

jaja, aż

przez chwilę wydało mu się, że czuje pod skorupą

przemieszczanie plazmatycznej zawartości. „W

sam raz" —

pomyślał i przymierzył młotkiem.

Krótki zamach.

— Stój! — rozszerzone źrenice. Czyjaś starcza ręka

przed

twarzą. Obok Cobb. Za daleko. • „

Trzask.

Dwie połówki w rozpostartej dłoni. Fioletowy świt

płynnym

światłem przecieka między palcami.

Błyskawica bodzie niebo zjeżoną ostrogą,

przewleka pancerze

transporterów z organicznym nadzianiem grodzi,

background image

stapia

negatyw skamieniałych na piasku dwurękich,

dwunogich

posągów. Fiolet pełgający za rubieżą bieli. Brzęk,

stukot—

jakby molekularny czytnik tłukł w skronie

deszczem

ołowianych czcionek. Każda czcionka—słowo.

Każde

słowo—jęk.

KARTA EZZIGORN— STRATEG OSTATNIEJ

FAZY

...W pryzmacie szklanego stropu sierp księżyca w

nowiu. Za nim drugi i jeszcze, niżej — wystawiony spoza horyzontu pazur z zadrą pustego krateru.

Trudno zapomnieć o nim, gdy zbliżają się kroki

ciężkozbrojnych gomów. Palce po raz ostatni w

ogniska kontaktów — komparacja albeda

stratosfery z projektowym wzorcem.

— Jeszcze ćwierć fazy.

Skąd tyle ulgi w stwierdzeniu faktu? Nie zdążyłem

nauczyć

się obojętności. Źle — był czas,

U wylotu tunelu przednia straż. Ołowiane stąpanie

dzieli

background image

na dwoje przestrzeń kopuły. Rozchodzą się na

boki, za ich

plecami ochrona dyspozytorni — kształty, maski,

cienie bez

twarzy, bez rąk — tylko sople czerni. W porządku

— żadna

siła nie wyciśnie żywego rdzenia spod pancerza

absorpcyjnej

zbroi. To wszystko, co zostało po nim.

Oczy szukają trzeciego księżyca. Jest. Ledwie

widoczny nad

zakapturzonym sabatem piaskowych dziadów —

wydm.

Chciałbym wiedzieć, co robisz na swoim zesłaniu

— Strategu

Pierwszej Fazy. Niewiele brakowało i moglibyśmy

uścisnąć

sobie dłonie. Umieraj spokojnie — Grazigom.

— Moment tysięczny przed ustanowieniem

bariery. Główna kwatera potwierdza odbiór

informacji obrzmieniem powietrznej wakuoli w

źrenicy neuraksa. Sferyczne zwierciadła po bokach

pulpitu kierują w moją stronę obraz spiralnego

leja w wylocie transkontynentalnego tunelu.

background image

Posłuszna rozkazowi ręki czerń spłynęła na boki

zwalniając przejście i już pośród wysokich,

bladych postaci stoi skrzydlaty gom. Szelestem

zeschłych liści nieruchomieją obszyte łuską

nakładki czarnej peleryny. Zawsze zazdrościłem

gomom z południa ich wyniosłości i siły. A przede

wszystkim skrzydeł.

Odwracam się od dyspozycyjnego pulpitu

wychodząc naprzeciw przybysza. Stoi w otoczeniu

gwardii bladolicych. Wszyscy przybrani w

peleryny nie kryjące kirysów opinających piersi

cyzelowaną platyną. Dłonie na kaburach

dyfuzyjnych defibratorów. Dlaczego zbrojni? Rzut

oka za ich plecy uspokaja — czarne kaptury

ochrony z powrotem zwarły szereg przed lejem

tunelu. Absolutna czerń pochłania wszystko, we

własne siłowe pole transformuje energię

promieniowania korpuskulamego i

elektromagnetyczną emisję ziemi, zasklepiają

pancerz kinetyczne uderzenia atomów, a każdy

udar tylko pomnoży jego siłę. Grazigom umiał

myśleć.

Przybysz patrzy na mnie pionowymi szparkami

źrenic wtopionych w inkrustację białka. Za późno

background image

przyszedł. Już nad pustynią rozwinął się

nieprzenikliwy pierścień energetycznego ekranu.

Nowy początek.

— Która faza?—zapytał.

— Ostatnia. Energetyczny bilans nad północną

półkulą sprowadzony do zera.

— A południe?

Oczywiście, jeszcze ma nadzieję, że pozostało

nietknięte jego

południe. Niewątpliwie miało swój urok.

— Po wszystkim.

Przeszył mnie niesamowitym spojrzeniem.

— Mogę to zobaczyć?—zapytał.

Skinąłem głową rozpościerając palce nad

receptorem

neuraksa.

Trzask.

Błyskawica toruje drogę głownią meteoru

sypiącego

w ciemności gradem fioletowych iskier.

Firmament kopuły

zasklepia jądro dyspozytorni, formując ostry klin,

i przewleka nim przestrzeń, aż ciekła żółć tryska

nam

background image

w twarze, powleka przedmioty nadając im

wielogranność

innego wymiaru.

Jesteśmy wzrokiem nad omiatanym wiatrem

bezkresem

równiny. Ostra bryza zacina grzbiety wydm

zbierając z nich

siwe pióropusze piachu. W powietrzu mętny

posiew burzy.

Spojrzenie skacze w dal hiperbolą zakreśloną pod

progiem

gwiezdnej próżni. Droga w przestrzeni albo w

czasie.

Konwulsje iskrzeń przesłaniają pole widzenia

wtórną

przebitką geometrycznego schematu, gdzie czysta

grań powtarza się miliardem wcieleń budując

gotyk kryształu. Misterna siatka rzutowana na

piach. Tylko piach. , Nieruchomy niczym

sztormowa fala poskromiona wylanym z beczek

olejem, tylko miejscami stygnącą gładziznę

przebiega puls morfogenetycznych spazmów.

Spiętrzony wał nagina cięciwę grzbietu garbatej

stonogi, nie umarłej jeszcze, wzdrygującej się

background image

czasem pod elektrycznym udarem. Coraz wolniej.

Coraz częściej kurcz przeciągnięty w pozgonne

trwanie. Pustynia nieruchomieje.

:

Pokój uśpionym. . ;

Poskromionym.

Z piaszczystej tkanki Sterczą w niebo oszczędzone

kikuty skał — może wykruszonych kolumn. Piach

zwarty ziarnem do ziarna, rozbita w krzemowe

granule symetria kryształu. Martwy, pusty świat.

Może tak czekać miliardy lat, aż impuls z zewnątrz

nakaże mu powstać tarasami miast, nowych, w

niczym niepodobnych do rozsypanych w proch, aż

zacznie stymulować proces formowania żywych

akweduktów i stratostrad włączonych

krwioobiegiem w przęsła standu od zalewu chmur

po cyrkuły liliowców, schodzących na dno

planetarnej epistrefy stokami porośniętymi

fantasmagorią wyczarowanego w wyobraźni lasu.

Jak zechce budowniczy.

Kto da mu natchnienie? W upiornym świecie

podziemnych leży rzesze gomów czekają na swój

exodus. Najłatwiej kierować Duszą Świata, kiedy

się nią jest. W gigantycznych obwodach zniknie

background image

wszystko, co stanowiło twój świat. Przebudzenie

MASZYNY kosztuje czyjąś śmierć cielesną. Czy

tylko? Pozostanie zaklęta w interwale przestrzeni

od strato- do litosfery namiastka uduchowienia

inspirującego działanie MASZYNY. •

MASZYNA. .. A może coś jeszcze?

Cokolwiek. Czy tamto coś zyska w zamian za

osobniczy zgon choć jedno zadośćuczynienie?

Nieśmiertelność i mądrość na przedprożu

wszechwiedzy, potęga tworzenia — puste słowa.

Niewarte ryzyka. Niech powstanie jeszcze jeden

analogowy homeostat, matematyczna maszyna

trawiąca dyspozycje i wydalająca wyniki — z siebie

do siebie — prawa wszechświata modelowane w

jej własnym ciele i z własnej tkanki budowane

światy. Zasada wiecznego krążenia — niech w jego

tryby kohorty zgłodniałych gomów wyjdą z

podziemia rozpleniając się wreszcie po

powierzchni globu. W przeciwnym razie udławią

się tam—w głębi.

Czy być ich przeznaczeniem jest wystarczającą

rekompensatą

za śmierć? I czy to jest śmierć?

Nie powinienem tracić czasu na rozmyślanie o

background image

sprawach

dawno postanowionych. Wystarczy odczekać, aż

zamknięty

układ dopełni strefa północnej półkuli, wtedy

wszystkie nici

zejdą się tutaj i wystarczy nałożyć kołpak

transformatora,

aby wypreparowane ze swego pierwotnego zapisu

bity

informacji dopełniły sferę zamkniętego

wszechświata. Jak

wiele dla goma znaczy szansa władzy...

STOP!

Przestrzeń pęka fosforescencją gwiezdnego

planktonu,

z którego twarde promieniowanie wysupłuje

bezludny pejzaż

pustyni, wraca oczom projekcję rzeczywistości.

Znowu wywinięta po bokach małżowina

dyspozycyjnego

pulpitu. Światła kładą nań nieskończoną roszadę

błękitu

i czerwieni. Szklana kopuła odgradza widmową

przesłoną

background image

zjawy wydm w pomroce dogasającego dnia. Wylot

tunelu-

Czyjś wzrok — prześwietlone purpurą szparki

źrenic i twarz

z metalicznym połyskiem sierści zachodzącej z

policzków na

skronie spiralnym rysunkiem żelaznych drobin

w magnetycznym polu. Przybysz gestem prawej

ręki kieruje

bladolicych w obchód dyspozycyjnego pulpitu.

— Co to ma znaczyć?— pytam.

— Przejmuję obowiązki stratega. Realizacja

projektu odroczona do zebrania niezbędnych

dowodów.

— Dowodów czego? Nie rozumiem.

— Wiesz.

Czuję, jak powietrze zapada ciężko na dno płuc.

— Jeśli teraz przerwiemy, stracimy kontakt raz na

zawsze.

— Niestety.

— Organizacja potoczy się dalej, ale my nigdy nie

odnajdziemy klucza podporządkowującego nam

jej działanie. Będziemy współistnieć obok czegoś,

co na zawsze pozostanie tajemnicą.

background image

— Tę cenę trzeba zapłacić.

— Za co?

— Za wolność samostanowienia.

— Przecież to tylko MASZYNA podlegająca naszej

woli.

— Aby zacząć działać, według projektu, musi być

inspirowana przez jednego z nas, gomów. Tym

samym

przestanie być MASZYNĄ. Czy ty sam, jako

główny strateg

Ezzigom, byłbyś gotów zaręczyć za siebie?

Zrozumiałem. On wiedział.

Błyskawicą pojawił się w moich myślach obraz

sprzed

dwóch lat, kiedy to ja zjawiłem się z ramienia

Areopagu,

a Grazigom stał blady w tym samym miejscu

przed . dyspozycyjnym pulpitem i bez zmrużenia

powieki słuchał wyroku — Trzeci Księżyc.

— Co ze mną będzie?

— Klinika utylizacyjna Trzeciego Księżyca.

Wyobraźnia materializuje chwilę, gdy znowu stanę

przed nim,

przed żywym kościotrupem o mózgu poddanym

background image

obróbce

wstecznej ontogenezy, skurczonym do

szczątkowego listka

ektodermy na dnie pustej czaszki. Nie umiałeś

umierać,

Grazigom.

Cofam się, jakby niechcący muskając ręką

powiekę neuraksa.

Powietrze zachłystuje się powodzią fioletu i czerń

spływa od

ścian, ostrzami kapturów godząc w centrum

dyspozytorni.

Fala pochłania krąg bladolicych, zanim zdążą

zagrozić

defibracyjnym polem. Stek kolapsującej

przestrzeni. Skrzydła

biją powietrze, ułamek sekundy i czarna ameba

wypluwa

wgniecioną zbroję w szczątkach peleryny,

oblepioną łuską

i śluzem z pływającymi w mętnej kałuży resztkami

stalowej

sierści. Ból zwiera wnętrzności paraliżującym

chłodem

background image

i tułów zapada się pode mną momentalnym

rozkładem

organicznej tkanki — każdego dosięgnie — już

poza

kontrolą. Jeszcze świadomość podtrzymuje

powieki.

Szklany strop pęka rozłupany chlaśnięciem

toczącego się pp

kamieniach defibratora i pustynny wicher wbija

klin

wirującego piasku w posadzkę nowo pozyskanej

ziemi.

Brzęk. Jeszcze neuraks sypie iskrami.

Trzeci Księżyc — wysoko, za mgłą.

W bełkocie giną słowa.

Brocząc zielonym osoczem z rozchełstanej piersi

słania się

nad zalewem nocy bladolicy gom. Ostatni z

czterech.

Oślepły. Jakiś dźwięk na granicy słyszalności

budzi rezonans

sparaliżowanych zmysłów. Katapulta

transkontynentalnego

tunelu raz za razem strzela w mrok. Piach zgrzyta

background image

w zębach.

Wyszczerzyć je naprzeciw gomów wychodzących

z odpalonych gilz. Szybko przybyli, kto by

pomyślał, jeszcze

nie opadł piaskowy wir.

Idą. Ktoś się pochyla nadstawiając szklany słój.

Nie! Jak

przetoczyć czaszkę prężąc nerwy w bezcielesny

żel? Za

późno. Dosyć, trudno utrzymać na wodzy sen.

Jednak

spotkamy się, Grazigom.

Przyjemny wyraz twarzy — boleśnie rozciągnąć

wargi

w szyderczy śmiech.

Niech tak zostanie.

Fiolet pełgający za rubieżą bieli.

Brzęk, stukot— molekularny czytnik tłucze w

skronie

deszczem ołowianych czcionek. Każda czcionka —

słowo.

Każde słowo — jęk.

Natan Savary podniósł się spod wybrzuszonej

pancernymi

background image

blachami burty transportera. Mroczna wyrwa

włazu

ciemniała pod owalem odrzuconej klapy— upadł

na piasek

nie sięgnąwszy rzędu metalowych klamer.

Strzepnął mączny pył ze skafandra i wciąż

otumanionym

wzrokiem obejrzał się w kierunku ludzi

zgrupowanych

wokół ogniska.

Co to było? Majak, sen na jawie? Inni też?

Wizja niespełnionej śmierci pozostawiła w

mięśniach pamięć

bolesnego spazmu, oporny bezwład członków,

kołek języka

bez kropli śliny i ciężki oddech w zadyszanej

piersi. Ścisnął

rękoma skołataną głowę. Nic. Roztarł kciukami

gałki oczne

i raz jeszcze rozejrzał się wkoło. ':

Ustawione półkolem transportery i skrawek

pustyni, gdzie czerniał krąg wypalonego ogniska,

nakrywało blade świecenie tworząc pęcherz

rozcieńczonego fioletu. Szukał, oczyma źródła

background image

światła, lecz go nie było, jakby ognie świętego

Elma promieniowały słabym blaskiem — same

pozostając w ukryciu za pokracznymi garbami

piaskochodów. Fosforescencja powietrza gasła

powoli. Przekłuty pęcherz • kurczył się zapadając

do środka i Natan stwierdził nagle, ze Sam

znajduje się już poza sferą świetlistej implozji, w

zupełnym mroku.

Mignęła postać wskakującego z ziemi Hemery i

obok podświetlona od dołu twarz Astuda. Ostatnia

iskra zogniskowała się u ich stóp, Hemery

krzyknął i zapadła nieprzenikniona ciemność.

Natan odnalazł pierwszą klamrę wiodącą do włazu

i po omacku wdrapał się do góry. Jednym skokiem

znalazł się we wnętrzu kabiny. Drogę do

sterowniczego pulpitu zagrodził mu ciepły kształt,

dotyk warg musnął policzek. Pokręcił głową i

odsunął wynurzające się z ciemności ręce Iskierki

pulpitu zalśniły w zasięgu ramienia— znał na

pamięć położenie każdego przełącznika.

Manipulując przy tablicy rozdzielczej zwolnił

mechanizm odsłaniający nakryte łuskami

stalowych tarcz ogniska zewnętrznych

reflektorów. Kolumny światła wydrążyły w nocy

background image

podwójny tunel mlecznej bieli, oślepiły zbitą

gromadkę ludzi i omiatając przestrzeń liznęły

wierzchołki wydm. Natan zmniejszył siłę światła,

do maksimum rozszerzając pole jego zasięgu.

Niemal :

jednocześnie błysnęły reflektory sąsiedniej

maszyny, potem

jeszcze jednej z końca szeregu i zrobiło się widno,

a cienie

ludzi stojących w centrum oświetlonej

przestrzeni zatraciły

wyrazistość karykaturalnie wyciągniętego

rysunku.

Odwrócił się napotykając ciemne oczy.

Siedziała skulona w kącie kabiny z podciągniętymi

background image

pod

brodę kolanami, drobna i krucha, gotowa wstać

background image

znowu

i przyjść, jeśli tylko pozwoli.

Uśmiechnął się i pogładził ją po głowie, włosy

nastroszyły

się szczypiąc dłoń naelektryzowanymi igiełkami,

zupełnie jak

sierść kota.

Szybko przeszedł do włazu i opuścił wnętrze

transportera.

Reszta również wyszła na zewnątrz, brakowało

tylko

Gulczara i Paveze.

W kręgu podnieconych mężczyzn krzątał się

Hemery.

Rozłożył na piasku niepokaźny arsenał

posiadanych

przyrządów pomiarowych i klęknął odprawiając

sobie tylko

wiadome misterium. Na niskim statywie

zamocował

spodarkę z długim wysięgnikiem, na którego

prowadnicę

nałożył suport dyspersyjnego rejestratora. W

obręczy

background image

o półmetrowej średnicy lśniła idealnie gładka

membrana

powleczona cezowo-srebmą emulsją.

Hemery doprowadził do poziomu libellę

pudełkową spodarki

i z zadowoleniem odstąpił o krok. Potem pochylił

się

zaczerpując garść piasku i powoli wysypał go na

srebrną

tacę.

Ziarenka zatańczyły na sprężystej powierzchni

budząc cichy

werbel, z warkotem osypały się po bokach i

znieruchomiały

wreszcie sprowadzoną do zera amplitudą drgania

fotoemisyjnej membrany. Wtedy Hemery włączył

na moment

bateryjne ogniwa i pola elektrostatyczne układu

elektrod

zamontowanych pod ekranem napiętej błony

zmieniły

strukturę warstwy fotoczułej rejestrując dyspersję

krzemowych ziaren w płaszczyźnie przebiegu

wiązki

background image

elektronowej.

Fizyk zdjął obręcz, zsypał piasek i, zwalniając

zaciski,

podniósł do góry kawałek śnieżnobiałej,

szeleszczącej folii.

— Oto MASZYNA — powiedział.

Natan wziął do ręki cienki arkusz i przyjrzał się

uważnie

wysypce czarnych punktów. Yourcenar. Cugnot i

inni

wyciągali szyje zaglądając mu przez plecy.

Na czystej powierzchni biegły ciemne kropki, w

których

rozmieszczeniu, wbrew oczekiwaniu, nie pozostało

śladu

przypadkowości, wydzielone punkty układały się

przejrzystym rysunkiem prostych linii, u zbiegu

których

narastała czasem misterna siatka wzajemnych

powiązań.

Zdawało mu się, że ktoś przerywaną linią nakreślił

na papierze schemat przenikających się nawzajem

promienie, rozgwiazd, skulonych kolczatek,

krystalicznych struktur i pęczków promieni na

background image

podobieństwo śladów przebiegu elektronów w

komorze Wilsona. Całość nosiła piętno symetrii,

doskonałej równowagi stanowiącej sugestię

jakiegoś nadrzędnego celu.

— Świadomie wybrałem wibrującą membranę —

powiedział Hemery. — Dłuższe trwanie drgań

pozwala ziarnom dokładniej wpasować się w

schemat.

— Dlaczego one układają się w ten sposób?—

Natan wskazał kropkowany arkusz.

— One posiadają różne bieguny

elektrostatycznych napięć.

— W jakim celu?

— Mnie pytasz? Widziałeś przecież.

Natan Savary wygładził folię szeleszczącą w

palcach, czarny

schemat na białym polu coś mu przypominał.

— Jak wpadłeś na ten pomysł? — zapytał.

— Tam były nałożone na siebie dwa obrazy: widok

pustyni i schemat geometrycznej struktury.

— Wziąłeś na serio ten majak?—zapytał

Yourcenar.

— A wy nie?

— MASZYNA EZZIGORNA— wtrącił Barton.

background image

— Oczywiście — Hemery zaczął składać statyw

dyspersografu. — Jak oni te zrobili, nie mam

zielonego pojęcia, ale to jest największy mózg

elektronowy, komputer, homeostat czy po prostu

MASZYNA — jaką kiedykolwiek stworzono na

świecie.

— I ona dotychczas istnieje?— zapytał Yourcenar.

— Taki jest logiczny wniosek — potwierdził

Hemery. — Poza tym już dawniej zwróciłem

uwagę na zwiększoną ruchliwość ziaren, ale nie

przywiązywałem do tego specjalnego znaczenia.

Czasami ucichnie wiatr, a pustynia dalej szeleści

przesypującym się piaskiem. Przy okazji sami

możecie to zaobserwować.

— Czyli elementy MASZYNY nie są statyczne?—

spytał Barton.

— Jak z tego wynika— nie. Ale to tylko świadczy o jej • doskonałości.

Natan wyobraził sobie biliony krzemowych

okruchów wprawionych w ruch,

przemieszczających się kurczami piaskowej

perystaltyki, okręcających wokół osi, jak

mikroskopijne zwierzątka moszczące sobie

najwygodniejsze leże, aby odnaleźć przynależne

każdej komórce miejsce w hierarchii uznanej

background image

przez mikrostrukturę materii, od

atomów, narastających ciągów molekuł,

chromosomów, kryształów, aż po elementy

maszyn i żywych organizmów. Jaka musi być

komplikacja energetycznego pola, które

podporządkowało sobie przestrzeń zwiniętą wokół

całego globu, od wnętrza ziemi po stratosferę?

Obłędna idea.

— Jak każdy homeostat również i ta MASZYNA

posiada komórki pamięci. Rozbiłem jedną z nich.

Hemery wskazał walające się tu i ówdzie

kamienie.

— Sądzisz, że to wszystko — Cugnot rozejrzał się

dokoła z niemal zabobonnym lękiem — to jest ich

MASZYNA?

—— Jestem przekonany.

— Coś mnie zastanawia — powiedział białowłosy

chudzięlec,

— Dlaczego trafiłeś akurat na to ogniwo pamięci,

które zawierało informację dla nas najbardziej

przydatną? To nam praktycznie rozwiązuje

zagadkę planety.

— ONA nam podrzuciła — zażartował Yourcenar.

Hemery spojrzał na niego, potem znowu zwrócił

background image

się do młodego mężczyzny.

— Co w tym dziwnego? — zapytał.

— Teoria prawdopodobieństwa.

— On ma rację — poparł chłopaka Yourcenar. —

Nie

podejmuję się obliczyć prawdopodobieństwa

trafienia

akurat na tę, a nie inną komórkę pamięci, jeśli jest

ich tak

wiele.

Zatoczył ręką szeroki krąg.

— Właśnie ta informacja powinna być wszędzie —

powiedział Hemery.

— Dlaczego?

— Dotyczy momentu tuż przed zerwaniem z nią

kontaktu przez tych gomów. Innej po prostu nie

ma. Pamięć MASZYNY Jest pusta.

— Nie wiemy nic konkretnego na ten temat.

— Dlatego istnieją hipotezy.

— Jest jeszcze coś — odezwał się Natan. — W jaki

sposób nasza psychika rozszyfrywała znaczenie

informacji kodowanej w nie znanym nam języku?

Zwróciliście na to uwagę?

— To nie musiał być język — powiedział Yourcenar

background image

— lecz suma spostrzeżeń i przemyśleń określonych

reakcją zmysłów owego Ezzigoma. Nie chodzi więc

o przełamanie leksykalnego kodu informacji, a

jedynie o naszą własną interpretację bodźców

odbieranych przez zmysły innej istoty.

— Możliwe, ale tym bardziej wydaje mi się

niemożliwe zrozumienie anonsu poprzedzającego

przekaz podstawowej treści.

— Jaki anons?

— Wszystkiemu dał początek nagłówek: KARTA

EZZIGORN — STRATEG OSTATNIEJ FAZY —

wyjaśnił

Natan. : :

— Co z tego?

— To nie były słowa należące do Ezzigoma ani

replika z jego strony — powiedział Natan. — A

więc nie mogły być również wynikiem sprzężenia

naszych zmysłów. Musiały być przekazane na

użytek naszej psychiki w ziemskim języku.

— Bzdura.

Spojrzeli po sobie. Daleko w pustyni wiatr zaczął

znowu

naświstywać cienko, przenikliwie.

—— Słuchajcie! — Yourcenar zrobił wielkie oczy,

background image

jakby dokonał niezwykłego odkrycia. — Oni

zbudowali maszynę, lecz według tego zapisu nie

zdążyli jej, uruchomić. Zabrakło ostatecznego

impulsu.

— MASZYNA posiada źródła energii. Słońce,

pływowe oddziaływanie księżyców, termiczne

promieniowanie jądra planety...

— Lecz nie ma programu.

— Nie miała — powiedział Hemery. . .

Spojrzeli na niego zaskoczeni. Natan poczuł jak

coś go chwyta za gardło, dziwny, irracjonalny

niepokój. Odwrócił się gwałtownie w stronę, gdzie

spodziewał się zastać Astuda — wszystkie oczy

były tam skierowane. Ostatni w rzędzie

transporter wypiął brzuchatą burtę i przewodnik

stał z rękoma założonymi na piersi, tuż obok

zadartej na wysokość człowieka gąsienicy.

— Powiedz, co to wszystko znaczy?— zapytał

Natan. — Ast, przecież wiesz więcej niż my. Astud

drgnął, kiedy zobaczył ich zwróconych frontem do

siebie. Wyciągnął rękę w nieokreślonym geście-

— Zostawcie mnie — powiedział głuchym głosem.

Tuż obok wyrosła postać Cobba.

— Przecież wiedziałeś, co się stanie, gdy Hemery

background image

uderzy

w kamień...

Szelest piasku narastał poza oświetloną

przestrzenią, poczuli

na twarzach delikatne mrowienie

naelektryzowanego

powietrza.

— Co tu się dzieje! Ast!

Od północy nadbiegło echo dudnienia

balansującego na granicy słyszalności i nagle prysł

spokój, białe bryzgi piachu wtargnęły w krąg

światła, poderwane przez pustynny wiatr. Światła

reflektorów przygasły nagle, jakby przestrzeń

wchłonęła energię reaktorów, a ciemność wyroiła

się rozproszonym rojem lśnień. Wicher smagnął

twarze.

— Ast, stój!

Cień Cobba skoczył w miejsce, gdzie widniała

postać

przewodnika, ciężko stęknęła ziemia i Cobb

niespodziewaną

siłą odrzucony w bok spełzł po pancernej burcie

transportera, sztywnymi palcami czepiając się

zębatego

background image

bieżnika.

Pustynia wprawiła w ruch żarna piasków.

Ktoś podchwycił ciało Cobba i powlókł je w stronę

włazu

uciekając przed wściekłym rykiem wichury.

Trzasnęły

zamykane pośpiesznie włazy. Płaty piachu

rozwarstwiły

powierzchnię pustyni w nadęte węzłami głazów

piętra,

puściły w obieg puls krzyku przeraźliwie

rozciągniętego,

zasklepionego czernią, załomotały w skronie i

żelazne

rdzenie kręgosłupów przebiegła fala

ferromagnetycznych

wzbudzeń, ale oni już byli bezpieczni, wciśnięci w

piankowe

leża, skuleni niczym małże w wapiennych

szczękach muszli —

chyba, żeby zdeptać.

Ktoś ostatni szamocze się w trybach zbudzonej

maszyny.

— A-ast! Astu-ud! ; . Pod pierwszym

background image

naporem wiatru Astud cofnął się tylko o krok.

Czuł w sobie dziwną lekkość, nagłe uspokojenie po

tysiącach nieprzespanych nocy, w napięciu

przetrwanych dni, jakby dziś właśnie spełnić się

miało przeznaczenie, fatum, nieubłagana

konieczność — wyczekiwana daremnie, o której

wiedział, że jeśli się stanie, to właśnie tak— nie

inaczej. Postąpić krok do przodu, aby wiatr już nie

stawiał oporu. Właśnie tak.

Iść przed siebie znajdując kierunek drogi tak

bardzo znajomy, bez niespodzianek, chociaż

wiodący w odmęt, lecz bez przepastnych zapadni.

Szybciej, szybciej — zdyszany bieg. Stopy więzną w

piasku — na szczycie rozwichrzonej wydmy runąć

twarzą w piach i nie podnieść się więcej. Ramiona

w ciepłe wnętrze ziemi, niech się rozewrze, chciwą

piersią obejmie ciało.

Chce krzyknąć — nad pustynią przetacza się

grzmot. Potem blask. Bolesną jamę oczodołów

wypełnia mgła falującej czerwieni, niematerialne

smugi tłoczą sublimat barw wyzwolonych z

materii, nakładają na rzęsy woal tającej poświaty i

znów tętniczym pulsem natężają blask. Widzi

Natana Savary. Drobna postać chwiejnym biegiem

background image

przemierza jego twarz, na skos—brużdżąc śladami

stóp wydmy warg. Słyszy czyjeś imię rzucone na

wiatr... A-ast! Astu-ud! Wystarczy strząsnąć z

powiek ciężki wiew i człowiek pada, i toczy się w

tumanie wichrów skręconych w diabelskim

tańcu... Kim jestem? Leży owinięty wokół

skalnej bryły. Czuje ciałem drogi wykute przez

dawno zapomniane robactwo, które wygniotło się

nawzajem. Tuż blisko, w chłodnej próżni,

rozjątrzony wrzód słońca pali dłonie oddechem

plazmy... Strach, tylko strach...

KARTA BRYAN COBB— SYMBOL02/C-

background image

ORG

— Czego znów?

Głos w szczelinie drzwi, wystarczy wcisnąć but.

— Jakim prawem?

Barkiem z całych sił. Starczy. Nie puszcza łańcuch,

lecz zawiasy strzelają pękiem białych drzazg.

Drzwi wybite z futryny lecą w korytarz, w kącie

drżący kształt. Żeton Disposal-service pod nos.

Rozumie. Garścią za kołnierz i przekręcić pod

brodą, aż wylezą na wierzch gałki przerażonych

ślepi.

— Gdzie?

— J-ja n-nic — chrzęst. — Nie wiem nic!

— Prowadź.

Zwolniony z uścisku zatacza się na ścianę, chude

ramiona

wstrząsa astmatyczny kaszel.

— No już!

Tylko pierwsze drzwi drewniane — sprytnie

zrobione, nie

domyśli się nikt. Dalej korytarz sklepiony łukiem,

metaliczny połysk ścian — pięścią u zbiegu

stalowych

wręgów — głuchy dźwięk biegnie w głąb.

background image

A ten kręci przerażonym, chytrym pyskiem. Dać

okazję —

szus w bok i tyle go widziałeś.

— Prowadź. No? Koniec korytarza.

— Tutaj? Otwórz.

Drugie drzwi. Szyfrowy zamek — ależ mu latają

ręce, jakby

nigdy ich nie otwierał. Szmata.

Szczęk. Za progiem długa sala. Maszyneria

podwieszona pod

stropem, tylko nici przewodów zwisają od czarnej

skrzyni.

Wielkie to.

Pająk rozpostarł krzywe odnóża sięgając w kolonię

kokonów

owiniętych jedwabniczą przędzą — każde jądro

kryje nagi

kształt człowieka. Bez znaku życia. Bez oddechu.

Tylko słoje

kroplówek kapią w lejki plastykowych tętnic

fizjologiczny

płyn. Jakoś musi żyć. Jak długo?

— Od kiedy?

— N-nie wiem. Ja tylko... niedawno. Przedtem

background image

inny. Nie znam. Tylko pilnuję.

— Od kiedy ty?

Nie chce mówić, kanalia. Poczekaj jeszcze.

Dobrze urządzone. Dobry połów. I jak nigdy tylu

na raz —

dwa, sześć... dwudziestu trzech. Psia krew! Akurat

w mojej

strefie — będzie źle.

Pierwszy sarkofag. Woskowe ciało prześwituje

pręgami żeber

i błękitną siatką krwionośnych naczyń. Szklany

kołpak na

głowie, przyssane do czaszki końcówki elektrod,

plątanina

przewodów zwija się w centralny splot i pokrytym

izolacją

kablem prowadzi do czarnej skrzyni. Dwudziestu

trzech —

dobry połów. Dosyć tego dobrego!

Ręka w kaburę. Lekko wychodzi — rękojeść

blastera

stworzona tylko do tej, nie innej dłoni. Celownik

na osi

oko — czarny klosz.

background image

— Nie!

Jeszcze się ciska — kanalia. Pięścią na odlew, w

łeb. Palec

na spust. Szczęk.

Sypie się czarna emalia. Swąd palonych

przewodów, białe

wnętrza fantomatu niczym wybebeszony rybi

odwłok, lgnące

do jelit kryształy kwarcu. Wystarczy. Dość.

— Wstawać!

Leżą sukinsyny i żaden ani drgnie. Może im mózgi

majaczą

jeszcze przerywanym snem. Cudowne iluzje.

Zapewne żyło się

ciekawiej i lżej, ale przed rzeczywistością każdy

ma swój dług.

Wstawać!

Czego jeszcze chce ta szmata? Mało? Ślimaczy się

bełkocąc

i przewracając krwistymi gałkami ślepi. Precz! Nie

leź pod

nogi. Płacili ci za ryzyko, więc nie miej nikomu za

złe.

Teraz za późno skomleć. Każdy kiedyś wpada, I

background image

nie rycz, jak

baba! Że też nawet takie kanalie potrafią płakać.

— Czego chcesz?

— Zabiłeś ich... — chlipie jak skopane szczenię. —

Oni nie wstaną.

— Zobaczymy.

Roztrzęsiona galaretowata poczwara, aż wstręt

patrzeć. Jak można być tak podszytym tchórzem i

jednocześnie brać się za taką robotę? Tfu!

— Zabiłeś... Oni już tutaj czterdzieści lat.

— Co-o?!

Jak obuchem w skroń. Przed oczyma mgła.

Czterdzieści lat! Teraz gwałtowne przejście to dla

nich śmierć. Dwudziestu trzech.

—Czemu milczałeś, kanalio?!

Karaluch odpełza pod ścianę. Rozdeptać, aż

wyjdzie czarna

krew. O tak!

KARTA CLIV HEMERY — SYMBOL 05/C-ORG

Nareszcie świeże powietrze. Ulga.

— Cliv!

Rozpromieniona gęba, zaokrąglone policzki

tryskają

radością. Dobrze mu zrobiło trochę wypoczynku

background image

po pracy.

— Wierzyłem jak w święty obrazek. Nareszcie.

Mów.

— Skąd się tu wziąłeś?

— Aż mnie poderwało, gdy przekazali wiadomość

przez wszystkie informacyjne kanały. Wczoraj

wieczorem. Zamówiłem transkontynentalny i —

już. Strasznie się cieszę, Cliv. Przekonałeś wreszcie

te zakute łby. Do tego brakuje mi talentu...

— Cóż...

Prawie nie wierzyłem, że ktoś potraktuje serio te moje rachunki. Daj pyska, Cliv. Nie wystarczy

pomyśleć, trzeba umieć sprzedać. Nawet do tego

potrzebny jest dobry menager. Ja się do tego nie

nadaję. Co tam, stary, od tej chwili wszystko, co

moje, należy do ciebie. Niech mnie końmi włóczą.

— Czytałeś poranne wydania?

— Nie, dawaj!

Wyrywa z ręki, cieszy się jak głupi gówniarz. Nie

znasz ty

życia.

Tytuły bite tłustą czcionką.

— Jest. „Przewrót w energetyce" — Genialna

teoria znajduje

potwierdzenie w praktyce. Nikomu nie znany fizyk

background image

Cliv

Hemery rewolucjonizuje poglądy... ziemskiej

nauki... Cliv

Hemery!

Śmiesznie zdziwiony pysk.

— Cliv!

W porządku, po wszystkim. Nawet łatwo. Tylko

obejść

bokiem — nie potrafi ruszyć ręką.

Perspektywa chodnika zbiega w aleję płaczących

wierzb.

Wybacz, przyjacielu—-jak to się nazywa? Aha—

upadek

ideałów.

KARTA MARIO PAVEZE — SYMBOL 05/C-ORG

„... Niby taka sama — zawsze

Gdy z lancetem klęcząc

Plątasz na półkule Smętnie, beznadziejnie Próżno

poszukując..."

Brzęk wizjofonu. Na ekranie jego twarz. Postarzał

się znowu. Życie ma swoje prawa.

— Chciałbym się z tobą zobaczyć i pożegnać.

Przyspieszyli start.

— Kiedy?

background image

— Przed świtem. Dzisiaj.

— Tak.

— To... bardzo ważne-— patrzy jakoś dziwnie. —

Jeśli wrócimy, to dopiero za rok.

— Dokąd to?

— Paskudna planetka. Druga Altaira. Będziesz?

— N-nie wiem. Powinienem przesiedzieć nockę.

Wiesz,

przyjęli wreszcie do druku. Twierdzą, że coś w

tym jest

i nawet chcą jeszcze. — Rozumiem. Cieszę się.

Milczenie. — No to...

— Cześć.

Ręka sama wyrywa kabel z gniazdka. Spokój.

background image

Dajcie mi

chociaż trochę skupić się.

„... Próżno poszukując

Umarłych pamięci — odmianę odcieni

W rozlupanych czaszkach

Zawsze takich samych

Dziwnie szarych

Smutnych..."

KARTA HENRI CUGNOT — SYMBOL 03/C-ORG

Przez szybę ekranu kłują w oczy świetlne żądła

obnażonych

w próżni białych słońc Procjona. Głownie

rozpalone do

pełnej jasności. Protuberancje liżą przestrzeń

erupcją

płomienia. Czerń. Biel. Szkarłat w skroniach.

Nad skrajem przepaści srebrna iskra szuka

przeznaczenia

poddana bezwładem prawom grawitacji, gaśnie—

coraz

mniejsza, skurczona, jakby trupi żar gwiazdy

obierał ją

z kolejnych warstw naskórka, złuszczał słoje blach

daremnie

background image

polewanych helem, rozpraszał je w atomy

słonecznego

wiatru. Anteny, zmysły statku, spełzły wstecz

ogonem

komety, uczyniły wrak niemym i głuchym. Może

płomień

sięgnął już samego środka, zagotował żołądkowe

soki,

wilgoć pod powiekami i ślinę w ustach?

Cisza. Nareszcie, choć w uszach wciąż jeszcze

słychać jego

głos. Wciąż jeszcze i na zawsze. Uciec, uciec jak

najprędzej,

dopóki sprawne chłodzenie, zanim żar gwiazdy

odnajdzie

jakąś skazę w ekranizacji reaktora lub wypryskiem

protuberancji zasklepi dysze i nie wypuści z rąk

drugiej

ofiary.

Wcisnąć do oporu dźwignię przyśpieszenia i nie

oglądać się

za siebie. To nie moja wina, że jedni giną, gdy inni

mają

szansę przeżyć. Przecież nie mogłem pomóc!

background image

Błysk w dole — eksplodujące jądro komety.

Ręce spokojnie leżą na sterach. Wrócę. Tylko — co

ja im

powiem?

KARTA JOHN BARTON — SYMBOL 03/C-ORG

— Słuchasz mnie, Jack?

— T-tak.

— Jestem szczęśliwa. Nie myślałam nigdy, że

może być tak dobrze... Od razu wszystko inaczej

wygląda- Prawda?

— Tak.

— Jak przez różowe okulary. Wiem, że to

nienormalne...

— Co?

— W moim wieku pierwszy mężczyzna. Mam

przecież dwadzieścia pięć lat.

— Wiem.

— Chcę wierzyć, że zawsze będzie nam tak

dobrze z sobą.

— Oczywiście. Kocham tylko ciebie.

KARTA YAR YOURCENAR —SYMBOL 04/C-

ORG

Trochę mniej gorąca, a więcej wilgoci, ot — cały

biegun. Spękana płyta Kosmodromu. Kilka

background image

wypalonych kręgów,'dwa czy trzy kratery wyrwane

odrzutem ciężkich krążowników. Ludzie z Bazy

odprowadzają nas z głupawym uśmieszkiem na

uroczyście wzniosłych fizjonomiach, ściskają

dłonie, poklepują po ramionach. OK boy s—

jeszcze oddychamy i cieszymy się wcale znośnym

zdrowiem, choć dla was każdy pchający się w

pustynię — a priori nieboszczyk. A chłopak nie

odrywa wzroku od tej z Bazy. Niczego sobie. Tylko

niepotrzebnie wzdychał przez trzy tygodnie

adaptacji i snuł się za nią jak cień. Dzisiaj i tak

przyszła jedynie po to, żeby mu nie zrobić

przykrości. Żal się zrobiło. Ech! Masz pecha,

Paveze. Prawdziwa dziewczyna gustuje w bardziej

męskich typach, nic nie zdziałasz ze swoją

beznadziejnie słodką buzią i dziewiczym

rumieńcem.

Zresztą już niedługo będziesz się naprzykrzać.

Ruszamy na szlak, a twoja anielska gołębica i

tarzanowaty fagas z Kapitanatu we wspólnym

łóżku odklepią pater noster za zbawienie twojej duszyczki. Oczywiście, jeśli nie będą mieli tam nic

więcej do roboty.

— Oho, Mario! Skąd wytrzasnąłeś taką

dziewczynę? Mówisz do niego, a on tylko patrzy

background image

maślanym wzrokiem i nie wiesz, czy coś dociera,

czy też jak do ściany. Dziewczyna zapewne mniej

natchniona urokiem partnera.

— Jak ci na imię?

— Następny?

Ależ zarozumiała bestia.

— No więc?

— Miriam.

— Cudownie. Długo tu jeszcze?

— Pół roku i koniec praktyki.

Jasne, prawdziwa dziewczyna na takiej Bazie

background image

wysiaduje

tylko z racji jakiejś praktyki, którą trzeba

odbębnić.

— Co potem?

— Wracamy z Peitem na Ziemię.

Peit to ów tarzan z Kapitanatu. A Paveze jakby mu

mowę

odjęło.

— Czas, Mario — trącam go łokciem w bok. —

Savary woła.

Już prawie wszyscy zgromadzeni wokół

transporterów. Ludzie z Bazy pakują w bagażowe

luki resztę wyposażenia. Wypucowane pancerze

piaskochodów lśnią w słońcu jak czołgi na

defiladzie. Nowa partia — dziewięć sztuk. Ciekaw

jestem, co z tego zostanie. Rozumie się, jeśli

wrócimy, w przeciwnym wypadku niewiele więcej

niż z nas. Dziewczyna patrzy mi w oczy.

— Wytłumacz mu — mówi.

— Idź do diabła — rzucam z naglą złością. — Nie

jesteś

pępkiem świata.

Obrażona wzrusza ramionami.

Obok nas przejeżdża gąsienicówka załadowana

background image

solidnie

plombowanymi kontenerami. Paveze odwraca

głowę. To

zabawne, jak głęboko zakorzeniła się w nas zmowa

milczenia. Co najmniej, jakby trzeba było wstydzić

się

czegokolwiek. Każdy pojemnik wydłużony, metr

sześćdziesiąt

— siedemdziesiąt.

— Przeżyjemy, Mario — stukam pięścią w biały

bok

pojemnika.

Dziewczyna parska śmiechem.

Paveze jakby dostał w twarz— sztywnieje, robi

zwrot

w miejscu i niemal biegiem oddala się do

transporterów. Głupiś, Paveze. Myślisz, że nie

rozumiem? Że ja, to co? Ale u nas nie ma miejsca

na sentymenty. Wszystkim wiadomo — ani kroku

bez transporterów, bez mechanicznych sprzężeń

organizmu, komputerów, zestawu narzędzi,

zapasu tlenu, żywności. Tam gdzie idziemy, nie

wolno się z nikim cackać, i jeszcze podziękujesz

Bogu, gdy będzie koło ciebie ta, która jest po to, po

background image

co jest.

KARTA LEILEN — SYMBOL 00/C-MECH

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .0.

KARTA NATAN SAVARY — SYMBOL 05/C-ORG

Przeciągłe westchnienie otwieranej śluzy. Prąd

świeżego powietrza drażni nozdrza gamą

niezwykłych zapachów. Nie sądziłem nigdy, że tyle

emocji kryje spotkanie z pierwszą planetą. W

dodatku taką, gdzie można stanąć w słońcu z

odkrytą głową, odetchnąć pełną piersią, wykąpać

się w strumieniu i... czort wie, co jeszcze. Choćby

usiąść na trawie, wywalić się brzuchem do góry w

cieniu prawdziwego drzewa i zapomnieć o

wszystkim bujając pod obłokami.

— Odważnie, Savary. Twoja pierwsza planeta.

Śmieją się. Wszyscy trzej. Łatwo im powiedzieć.

— Dalej!

Tłoczymy się w śluzie, chociaż dawno opadła klapa

włazu

tworząc platformę rakietowego wyciągu. Można

by zjechać

i powałęsać się—człowiek tak dawno nie miał

twardego

gruntu pod stopami. Można zapomnieć.

background image

Czyjaś pięść wali mnie między łopatkami i

odruchowo

ścisnąwszy w ręku strzelbę wstępuję na pomost —

pierwszy

człowiek u progu terra incognita.

W dole krąg spopielałej ziemi. Niezbyt przyjemny

widok,

jak na początek, ale trudno — tę cenę zawsze

trzeba płacić.

Na szczęście dalej jak łza czysty pejzaż. Stoimy w

sercu

dziewiczej, kryształowej dżungli, przejrzyste

korony drzew

kołyszą się bez wiatru, łamią promienie

szmaragdowej

gwiazdy, która mnoży się tysiącem tęcz odbitych w

liściach-

—kryształach. W takim świecie będą nie tylko

rośliny.

— Patrz, tam!

W bezchmurnym niebie ciągnie klucz ogromnych,

zielonych ptaków, białe skrzydła tną gęsty syrop

powietrza, odbłysk łabędziego pierza.

Strzelba do ramienia, policzek twardo przywarty

background image

do kolby. Spust. Odrzut bije w ramię. Pierzcha

ptasi klucz. Jeden pozostał, pierwsza zdobycz —

kamieniem w dół.

KARTA GRAŁ GULCZAR — SYMBOL 06/C-ORG-

MED

Na biurku brzęczy interkom. Głos dyżurnej z

recepcji:

„Uwaga, nowy donor. Przysłany przez A-32".

— Proszę wejść.

Jest. Zamyka za sobą drzwi, rozgląda się po

gabinecie.

Wspaniale zbudowany. Przystojny.

— Zwerbował pana agent nr 32?

Kiwa głową. Wysokie czoło. Odpowiednia

pojemność.

— Proszę usiąść i czuć się swobodnie. Papieros?

— Dziękuję. Nie palę.

Tym lepiej. Zdrowe płuca.

Siada na brzegu krzesła. Nie przyzwyczajony do

elektroniki,

to rzadko się zdarza.

— Kim pan jest?

— Myślałem, że pan wie — jest wyraźnie

skrępowany.—

background image

Wróciłem niedawno.

Więc to tak. Wskazuję kciukiem gdzieś w sufit.

— Stamtąd?

— Tak. Mam dosyć.

— Dziwne. Słyszałem, że wracający stamtąd

zawsze mają nabite kieszenie.

— Nie każdemu się poszczęści.'Teraz muszę się

tutaj jakoś

urządzić.

Wspaniały materiał. Taki trafia się raz na sto lat:

Nikt. go

nigdzie nie zna, nikogo nie obchodzi.

Kiedy trzyma ręce na kolanach, widać żylaste

palce

i kwadratowe, krótko spiłowane paznokcie.

Powinien być silny, oni tam wszyscy, w

przestrzeni, są okazem zdrowia. 461 będzie

zachwycony. 461 albo 1704? Raczej ten pierwszy,

czeka dłużej.

— A więc zgadza się pan?

— To zależy.

Oni tak wszyscy. Pod tym względem nie różni się

od innych. Niby przejdą najgorsze badania, ale

zawsze lubią się asekurować albo potargować.

background image

— Rozumiem. Chodzi o to— ile? .

— Między innymi. Potrzebuję pieniędzy,

— Pan rozumie, my nie dostajemy specjalnych

subsydiów, nasza klinika jest w pewnym stopniu...

nielegalna.

— Domyślam się.

— My również potrzebujemy pieniędzy — widać

po nim, że traci przekonanie. —Ale w pana

wypadku pozwolę sobie na pewną niedyskrecję.

Nasz aktualny klient może z czystym sumieniem

podnieść zwykle znormalizowaną stawkę o...

powiedzmy pięćdziesiąt procent. Jest zaskoczony.

Może za dużo? Nie wolno tak— ze skrajności w

skrajność, jeszcze się spłoszy.

— Oczywiście my weźmiemy swoją część —

dodaję.

— Więc to...—kręci się niespokojnie.—Jedna

nerka?

— Tak. Nasz klient jest w podeszłym wieku i

zachodzi konieczność wymiany. Oczywiście, gdyby

pan się namyślił, co jeszcze...

— Nie, nie — protestuje szybko. — Wystarczy. Na

razie. Podsuwam mu blankiet umowy i czerwony

pisak.

background image

— Tutaj, proszę.

Stawia jakiś niewyraźny gryzmoł. Tym lepiej.

— Czy od razu? — pyta.

— Tak będzie najlepiej. I pana również to chyba

urządza?

Proszę przejść tak samo, jak przyszedł pan tutaj.

Mój

asystent zaopiekuje się panem.

Wychodzi.

Interkom: „Donor gotów. Zaprowadzić na oddział

chirurgiczny... Tak, natychmiast. Co? Nie, tylko

jedna

nerka."

Interkom na Operacyjną: „Zabieg głównego

przeszczepu.

Przygotować wszystko. Będę za dziesięć minut."

Interkom do Przechowalni: „Dostarczyć na

Operacyjną

nr 461. Tak, tak—461..."

...Operacyjna. Biała czasza. Automed. Układ

reanimacyjny.

Biostymulator. Stół zasłany białym

prześcieradłem. Już leży.

Narkoza. Oczne gałki pod powiekami biegają

background image

jeszcze.

Koniec.

Asystent z powrotem zakrywa nagi bok. Już nie

potrzeba.

Podciąga prześcieradło aż pod szyję, na piersi

zarys

stymulatora pracy serca, czujniki na przegubach,

odsłonięta

zostaje tylko głowa. Obcięte długie włosy spadają

w ujście

ssącej pompy. Automatyczna brzytwa. Ręcznik.

Spirytus.

Czaszka gładko wygolona. Można zaczynać. Cięcie

od skroni

do skroni i w dół, do potylicy.

Przez drzwi wtaczają wózek z ciężką aparaturą.

Przezroczysty

słój — nitki plastykowych tętnic i żył podtrzymują

aktywność.

W szklanej bani wielki mózg. 461 może sobie

pozwolić

na luksus drugiego życia.

Sklepienia niewidzialnych stropów sączą ciężkie

krople, otwierają szczeliny nieba w

background image

nawarstwieniach nocy, krople rtęci kapią powoli,

opornie, z trudem znajdują przecieki w

bezgwiezdnej czerni.

Bryza marszczy powierzchnię zwierciadła. Na

skorupie stalowego żółwia tryskają pęcherzyki

światła, kwantowym impulsem wyłuskują jedną

molekułę w niezniszczalnej gładziźnie pancerza.

Atom po atomie, bez pośpiechu, starannie.

Krople drążą kanaliki w murszejących blachach,

przesiąkają spojenia, trawią korundowe nity

rozdrabniając cząsteczki w mikroskopijne tęcze

promiennych eksplozji. Deszcz czerwieni

zmieszanej z błękitem przenika pancerze maszyn,

skrapla lśnienia na sufitach kabin i znów kapie,

dżdżystą poświatą zatapiając ciała w odczynie

fonnaliny odbierającej im ochronę syntetycznych

otoczek. Leżą obrane z łuski skafandrów,

obnażone molekularnym rozkładem

nieorganicznej materii, już nagie. Kropla za

kroplą.

Głębiej. Czasami trzeba przebudować wszystko.

Na zewnątrz piaskowa burza zmieniła okolicę,

wypleniła wydmy ścieląc jednostajną powłokę,

która pochłonęła strzęp lasu, zrównała

background image

powierzchnię oceanu w krzemowe zwierciadło tak

doskonale, że przypadkiem rzucone spojrzenie nie

oparłoby się prędzej, jak hen — za horyzontem.

Lecz nie ma oczu, które by je wysłały.

Parujące strużki mgły poszerzają wgłębienia w

wybielonym całunie lustrzanego uroczyska,

wysysają z kamienia molekularny szpik, aby w

procesie sublimacji pozostawić • tylko włóknistą,

porowatą tkankę-gąbkę. Z monolitu równiny

pozostaje szkieletowy pejzaż ziemi usianej

dziobatą wysypką kraterów, od mikroskopijnych

po księżycowe cyrkuły. Ponad toczoną rakiem

grzybni, marszczącą się miliardem fałd,

murszejącą niziną wyrasta inny świat. Zrazu

niematerialny taniec dymnych zawirowań

synchronizuje brownowskie ruchy, nadaje im

geometryczną ciągłość przeistoczeń i nagle

przestrzeń nasycona swobodnym

przemieszczaniem materialnych cząstek znajduje

konstanty płaszczyzn nawisających z wysoka,

łączących się nawzajem, przepływających do

środka w węzły zwartych konstrukcji.

Szklane pęcherze, wprowadzone od spodu pod już

zmaterializowane formy, rozłupują się kaskadą

background image

iskier nasączających dymy pełnią barw

wyzwolonych z alchemicznych tygli, eksplodują

skondensowanym w sercu dźwiękiem, który

znów dzieli się na składowe głębokich

pomruków, bulgotów, pisków i westchnień,

urywanych

szeptów, niemal artykułowanych głosów.

Ludzi jeszcze nie ma.

Poszczególne barwy i dźwięki przemieszczają się

w poszukiwaniu własnych motywacji, korowodem

mydlanych

baniek wylewają skondensowany zaczyn na płótna

martwych

natur, w pejzaże, portrety, w oczy ikon, znajdują

odzwierciedlenie ruchów w logicznym doborze

skali

natężeń akustycznej fali, w tonacji, barwie głosu.

Ludzie śpią. Dziewięć więcej.

Szept wiatru, szelest liści, dotyk trawy kołyszącej

background image

palce

kłosów, zapach czamoglebia.

Wsłuchać się głębiej.

Na stelażu gałęzi ktoś rozwiesił mlecznobiały świt.

Nie czekaj dłużej — wstań!

Tylko nie patrz pod nogi. Jeszcze nie. Zachowaj

spokój, nie

pozwól, żeby żołądek skoczył do gardła. Przecież

widziałeś

nieraz — sześcioletni szczeniak na deskach molo

— przez

odbite w lustrze wody cienie bosych pięt, widziałeś

w dymnej

błonie prześwitujące dno.

Pod szklistym kożuchem mlecznej rzęsy, Coraz

głębiej

ścinającym powierzchnię ustałego stawu —

przeryta ropnymi

bruzdami, zapiekła w szarym popiele równina.

Rzadkie

strużki oparów jeszcze biją ku górze i siecią

kapilar

przenikają w chwiejne rdzenie — tylko z wierzchu

stwardniałych kształtów, w odlewy martwych i

background image

żywych form,

aż się zespolą, nabiorą cielesności zwartej nawet

pod

wejrzeniem twoich oczu i nie dostrzeżesz więcej

piaszczystego

dna. Sina błona ściągnie ostatni kurcz blizny nad

biegnącym

w dole pulsem wdech — wydech, zeskorupieje

oblazłym

z piachu strupem gleby i wróci oparcie twoim

stopom.

Wstań i idź.

Natan otworzył oczy.

Wsłuchiwał się w ciało, lecz energia komórek

inaczej

przenikała każdy nerw. Inaczej niż zwykle.

Podniósł ręce

przed oczy i nie znalazł obręczy na przegubach

rąk.

Śmierć — pomyślał,

Jednak śpiewny szmer liści błądził gdzieś wysoko

w koronkowych prześwitach gałęzi. Drzewa

nachyliły

ostrokół pni cieknących bursztynem, złotawych w

background image

górze —

dołem ciemniejących mozaiką brązu na płatach

kory

i wrastającym w szczeliny srebrzystoszarym

mchem.

Dziwnie lekki oddech, jak nigdy spokojna i jasna

myśl. Tylko

wskoczyć i krzyknąć zwycięsko, przyjmując świat

krzyżem rozpostartych rąk.

Posłuszny wyzwaniu mięśni przewinął się na

brzuch i, zanim nozdrza poczuły gorzki zapach

ziemi, nie podkurczając nóg, siłą samych ramion

wybił ciało do góry. Stopy ugrzęzły

.w wysokiej kępie traw.

Stał nagi i bosy pośrodku polany ograniczonej

kręgiem kwitnących zarośli, ocienionej

rozrosłymi- szeroko koronami drzew, przez które

sączyło się nierealne, słoneczne światło. Obok

dziewięć brył osuniętego żelastwa. Czerwono-

czame nacieki rdzy znaczą miejsca postępującej

korozji. Podszedł do pierwszego z brzegu wraka o

pancerzu oblazłym nawet z czarnej barwy,

kruszącym się łuszczycą rdzawych blaszek.

Uderzył pięścią w zatrzaśnięty właz. Jazgot blachy

background image

wypełnił puste trzewia w ślimacznicy grodzi,

kabin, ostygłych na zawsze motorów. Wstrząsnął

się przeszyty metalicznym zgrzytem i wtedy

zobaczył ludzi.

Jak on nadzy, pozbawieni lśnienia metalu w

sklepieniu piersi poruszanej spokojnym

oddechem, leżeli po drugiej stronie szeregu

martwych maszyn.

Nawet nie przejął się. że już nigdy nie wejdą tam,

do środka, nie puszczą w ruch atomowych mięśni,

aby przeorać ziemię łopatami gąsienic. Widocznie

tak musiało być. Może innych chwyci lęk — różni

są ludzie — na razie śpią. Nie pamiętające słońca

ciała toną w zieleni niby jasne boki ryb

wyłowionych z rzeki, oskrobanych z łuski,

rzuconych na brzeg. Są wszyscy — kościsty

Hemery, Cobb wyróżniający się z daleka

rozprężonymi teraz węzłami mięśni, Yourcenar,

rudobrody Cugnot z czerwoną sierścią zachodzącą

na pierś, uda i brzuch, Barton i obok jasnowłosy

chłopak z twarzą

' zabawnie wtuloną w poduszkę mchu, Gulczar,

inni — bezradni w swojej nagości, przemienieni w

dzieci zmęczone zabawą w dorosłych, grą we

background image

władców maszyn i stali, we wszystkowiedzących.

Wystarczy zawołać, a siądą na kobiercu

ożywionej ziemi i zdziwieni, może przerażeni i

obarczający szaleństwem zmysłów to swoje

widzenie, zaczną przecierać oczy, poznając na

nowo, ucząc się prawdy o świecie, który

już nie był Drugą Altaira.

Nikomu dotąd nie było dane poznać drugiego

człowieka od

wewnątrz. Co nam da ta szansa?

Natan drgnął. Leżących było zbyt wielu.

Podszedł bliżej i przyjrzał się uważniej. Pośród

mężczyzn

spoczywało kilka ciał innych, lecz bardziej nawet

znajomych.

Nieco pełniejsze kształty, płynniejszy rysunek linii

brzucha

i ud, nagie piersi kołyszące się przy głębokim

oddechu

i włosy ciemne, jasne, przystrzyżone po

chłopięcemu albo rozrzucone szeroko, zaplątane w

trawę. Dopiero teraz zwątpił w realia

rzeczywistości. Roześmiał się do samego siebie i,

żeby udowodnić absurdalność myśli cisnących mu

background image

się do głowy, podszedł do kobiety leżącej na skraju

szarorudej połaci mchu.

Przyklęknął i chciał przyłożyć ucho do jej piersi,

gdy pojął, że nic mu nie da — cokolwiek by

przedsięwziął. Tętno serca? Było zawsze. Oddech,

rozkład temperatur — również. Nawet krew, choć

płytko pod skórą, której nikt nie odróżni od

żywego ciała. Więc co? Musiałby znaleźć nóż i

sięgnąć głębiej, pod żebra, i podważając

plastykowe listwy obnażyć precyzyjny,

mechaniczny miąższ. Nie potrzebował szukać

ostrego narzędzia. To była żywa, uśpiona tylko

dziewczyna. To czuje się nawet wtedy, gdy tak

długo przestaje się jedynie z NIMI. Jedna z

dziewięciu. Wiedział o tym, czuł każdym zmysłem,

choć przedtem żadnej nie widział w pełnym

świetle dnia. Przedtem, zanim dopełnił się cud.

Inaczej być zresztą nie mogło. Przecież każdy z

nich również nie był ten sam.

Podniósł się i rozejrzał dokoła.

Drzewa jedynie na skraju polany stanowiły

zwierciadlane odbicie ziemskich drzew. Dalej

palisadę pni przenikały jakieś pędy

rozczłonkowanych odrostów, torbiele huby

background image

zakwitającej śnieżnym wirem kwiatów i

nastroszone kłęby jemioł . z pejczami

płowobrunatnych, nitkowatych piór. W gęstwinie

poruszają się jakieś hybrydy zwierząt, skórzaste

wręgi korzeni uciskają głazy grając na omszałych

garbach pręgami ujawnionych izochrom.

Mroczny, dziki świat, jakby zbudowany z klocków

zaczerpniętych z biosfer tysiąca . planet, z

wybujałej fantazji i snów, coś takiego pleni się

zwykle w głębokich zakamarkach

podświadomości. Z drugiej strony wyłom w

ścianie drzew. Szmat sawanny i na jej tle dwoje

ludzi. Natan zdziwił się tylko, że ktoś obudził się

przed nim.

Dziewczyna siedziała na trawie obejmując kolana,

obok szczupła sylwetka zapatrzonego w dal

Paveze. Poznał go po włosach, gdyż oboje byli

zwróceni doń plecami. Poświata niskich chmur

osiadała na ich skórze dziwnie fioletowym

odcieniem. Wszystko tu było absurdalne — w

jednym miejscu złote słońce, obok fioletowy pułap

obłoków, jeszcze dalej brunatne nacieki mgieł.

Zbliżył się do nich i położył dłoń na ramieniu

Paveze-— Wstaliście już?—zapytał.

background image

— Dawno.

— Wszystko w porządku?

— W porządku?— zdziwił się chłopak. — Z nami?

Tak. Stali nieruchomo, patrząc w przestrzeń aż po

wchłonięte półmrokiem przęsło horyzontu.

Wysoka trawa kołysała się dostrzegalnym tylko z

góry śladem przebiegu niewidzialnych zwierząt. W

zadymce mgieł majaczyły żywe pasma

przeciągnięte pod niebem, rozchybotane cienie

gór, a może miast, gdyż skały przeistaczały się w

białe mury, w fosy przepełnione iskrzeniem

rybiego planktonu i zwodzone mosty chmur,

płynnymi warstwami wparte w boki

napowietrznych stuibiopławów.

— Ciężko będzie przejść — powiedział Natan. —

Kiedy teraz przypomnę sobie nasz lęk przed

pustynią... Zabawne. Paveze milczał.

— O czym myślisz? — zapytał Natan.

— Zastanawiam się, jak to możliwe.

— MASZYNA poszła w ruch.

— Nie o tym. Wiesz, kto pierwszy wylądował na

Drugiej Altaira?

— Oczywiście—ON.

— Niezupełnie. Teraz już wiem. Pierwszy był

background image

rzeczywiście

Lebeck, trzysta lat temu.

Natan nie rozumiejąc zmarszczył brwi.

— Więc skąd?...

— Jeszcze dawniej. Rakieta Kenana rozbiła się w

pobliżu równika. Myślałeś prawidłowo, ale oni nie

wylądowali. Zginęli wszyscy, chociaż wrak statku

zachował się dobrze.

— Kiedy to było?

— Prawie pięćset lat.

Natan poczuł w piersi dziwny chłód.

— Półtora roku temu odnalazła wrak wyprawa, w

skład której wchodził mój ojciec— ciągnął Paveze.

— Badali przyczyny awarii sprzed pięciu wieków i

wtedy wykryli, że wewnątrz zostały szczątki tylko

dwóch. Trzeci zniknął.

— Kto?—zapytał Natan.

— Ast Kenan.

Natan wyobraził sobie człowieka, który wyszedł

cało

z katastrofy kosmicznego statku, aby zamienić

nagłą śmierć

na powolne konanie. Bez szans ocalenia. Na

pewno ranny,

background image

ledwie wlokący zgruchotane kości wypełzł na

zewnątrz .

rozprutego statku, przewalił się przez próg śluzy

albo zwykłej

wyrwy w pancerzu i stoczył w piach. Twarzą do

ziemi.

Wtedy radiostacje były na stałe wmontowane w

hełmy

pilotów i ostatniemu z załogi nie miał kto ściągnąć

z głowy

przeklętego kasku, przez który wlewał się pod

czaszkę

przeraźliwy jazgot MASZYNY.

Dlaczego przeklęty? Przecież wtedy był jedynym

zbawieniem.

— Wiesz, on chciał być z nami i lękał się nas —

powiedział Paveze. — Postawmy się na jego

miejscu. Ludzi nieczęsto cechuje wzajemna

tolerancja w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie

chciał ryzykować, że ktoś znając jego prawdziwą

historię zada pytanie: jakim cudem jeszcze żyje, a

on nie będzie mógł odpowiedzieć.

— Uważał się za normalnego człowieka.

— Więcej, miał się za ostatniego z normalnych

background image

ludzi, bez ingerencji bioniki i cybernetyki. To

musiał być potworny strach, gdy czując się

ostatnim prawdziwym człowiekiem pomyślał, że

ktoś powie mu w oczy— MONSTRUM.

—— Ktoś musiał znaleźć się wreszcie.

— Oczywiście -— potwierdził Paveze. — Dlatego

wzajemna nieufność ludzi jest jedynym powodem,

dla którego mogę mu wybaczyć. Zapomnieć — nie.

— O czym zapomnieć?

— Opowiadał mi jeden z tych, co ocaleli półtora

roku temu, że ojciec mój zginął właśnie wtedy; gdy

znaleźli tamten wrak.

—Co chcesz przez to powiedzieć?!

— Po prostu domyślił się wcześniej niż my, a w

dodatku

sam jeden. I taka jest KARTA AST KENAN. Resztę

może

poznamy jeszcze... Zastanawiam się tylko, czy

warto. Spójrz

tam...

Wskazał ręką srebrny błysk na skraju równiny, na

który

Natan nie zwrócił przedtem uwagi.

— Co to jest?

background image

— Nie poznajesz? Przypatrz się uważniej.

W odsłonie szarorudej mgły leżał skulony

człowiek, fałdy

skafandra upodabniały go do zmiętej i odrzuconej

kulki

papieru. Niepotrzebna kartka wyrwana z

zapisanego

brulionu.

— Ast! — krzyknął Natan.

Dziewczyna podniosła się z ziemi i stanęła obok

Paveze. Jej

nagość była tak oczywista przez swą otwartość, aż

Natan

poczuł, że pryska jego wiara w zagmatwaną

mitologię, jaką

stworzyli na usprawiedliwienie swojej bezradności

w tym

niezwykłym świecie.

Pomyślał, że wszystko może być o wiele prostsze,

bliższe

ludzkiemu rozumowi. Pełen nadziei poszedł przez

łąkę do

leżącego w wysokiej trawie.

Ujął go w pasie i dźwignął z ziemi.

background image

Ze skafandra wysypał się biały pył. Sączył się spod kryzy

kołnierza, na której zwykle bywa zamocowany

hełm, a wiatr porywał go i rozsiewał coraz dalej, aż

w ręku Natana pozostał próżny łachman

kombinezonu. Sucha i wiotka skórka zrzucona

przez larwę nocnej ćmy pofrunęła szarpnięta

podmuchem wiatru i u nóg Natana szeleszczące

ziarna osypały się z wierzchołka piaszczystego

stożka, . wygładzając go powoli w ledwie

dostrzegalne wzniesienie — ropny wrzód między

kępami bujnej trawy i ziołorośli. Podniósł oczy

sięgając pułapu chmur. Smugi fioletu odcisnęły w

masywie obłoków szare karbowanie mózgowia, a

on stał z zadartą głową, nagi i spokojny, na samym

dnie.

HAPPENING W OLIWNYM GAJU

CZTERDZIESTA TRZECIA

TRANSGALAKTYCZNA KRĄŻOWNIK „ARGUS"

DZIENNIK POKŁADOWY

...43-2374-11685:

Szósty komponent Continuum. Struktura

przestrzeni postwektoralna — skokowa degradacja

do układu odniesienia

C. Załoga—ZERO.

background image

Zapis: Synchromat.

43-2375-11686:

Piąty komponent Continuum. Dalsza degradacja

do układu

odniesienia C. Załoga—ZERO.

Zapis: Synchromat.

43-2376-11687:

Czwatry komponent Continuum. Struktura

przestrzeni kinetyczna. Prędkość 0,01 poniżej C.

W zasięgu penetracji moduł masy 0,014 w skali

diachronitycznej. Postulat:

cefeida typu RR Liry—okres pulsacji 19,4(3).

Załoga— FAZA WSTĘPNA.

Zapis; Synchromat.

43-2376-11688:

N-kC bez zmian. Prędkość redukowana. W zasięgu

penetracji zero. Załoga — STAN GOTOWOŚCI.

Zapis: Synchromat.

43-2376-11689:

N-kC bez zmian. Prędkość 0,6 C. W zasięgu

penetracji potrójny układ białych karłów. Składnik

A — zachwianie stabilności atomowych jąder —

postępująca neutronizacja materii. Przelot. Załoga

—JOHN KENAN.

background image

N OT E: „— Idiotyczna sprawa. Nie wiem, czy was

również, ale pod koniec zmiany, kiedy reszta śpi w

anabiozie, aż mnie coś kusi, żeby otworzyć śluzy i,

nim płuca udławią się próżnią, wycharczeć: Jak

długo mamy jeszcze błądzić niczym pielgrzymka

półślepych, półgłuchych? Zupełna schizofrenia.

Chociaż po zastanowieniu można dojść do

wniosku, że jeśli milczę, to bynajmniej nie ze

względu na absurdalność podobnego

przedsięwzięcia, lecz z czystego wyrachowania. I

tak nie doczekałbym się odpowiedzi. Na szczęście

dla tych wszystkowiedzących, którzy nas wysłali,

nie ma to większego znaczenia. Musimy szukać i

znaleźć. Ktoś

powinien być pierwszy — do jasnej cholery!

Pozdrowienia Ame i reszta. Czas na mnie— John

Kenan."

Zapis: Synchromat.

43-2376-11690:

N-kC bez zmian. Prędkość 0,6 C. Korekta

trajektorii według stycznej do ekliptyki —

OW03.115". W zasięgu penetracji— — zero. Załoga

— STAN GOTOWOŚCI.

Zapis: Synchromat.

background image

43-2376-11691:

N-kC bez zmian. Prędkość 0,6 C. W zasięgu

penetracji zero. Załoga — ARNE SHORT.

NOTĘ: „— Rozklejasz się, Ken. Zapomnieliście już

magiczną formułę Giordano Bruno? Jak to

sprytnie wykombinował facet z Centrali — teoria

prawdopobieństwa dopuszcza... Wygodne. Dla

nich oczywiście nie ma nic wygodniejszego nad

teorię prawdopodobieństwa, według której

powinniśmy ze sto razy nawiązać kontakt z

»mnogością światów zamieszkanych«.

Przynajmniej W jedną nieskończoność

uwierzyłem bez zastrzeżeń, w nieskończoność

skali złudzeń. Ale pal licho sentymenty! Iv, zawsze

miałeś szczęśliwą rękę, jak przyjdzie twoja kolej,

weź i stuknij palcem w ekran. Mówię poważnie.

Niech TO będzie martwe od początku świata,

bylebyśmy mieli twardy grunt pod nogami i mogli

wreszcie spokojnie porozmawiać ze sobą. Zgoda?

Kończę i czekam na rezultaty spisku na uświęcone

paragrafy Instrukcji Dalekosiężnego Zwiadu. Do

zobaczenia—Ame Short."

Zapis: SynctiTomat.

43-2376-11692:

background image

N-kC bez zmian. Prędkość 0,6 C. W zasięgu

penetracji strefa wzmożonej emisji

promieniowania na fali 21 m. Postulat:

mgławica pyłowo-gazowa, neutralny wodór,

zgęszczenie IO-21 g na cm3. Przelot. Załoga—

STAN GOTOWOŚCI.

Zapis: Synchromat.

43-2376-11693:

N-kC bez zmian. Prędkość redukowana. W zasięgu

penetracji szczątkowa asocjacja trzeciego

tamienia. Transfer docelowy. Załoga — IVEN

MAHON. NOTĘ: „— A słowo ciałem się stało. — Iv

Mahon."

Zapis: Synchromat.

43-2377-11694:

N-kC bez zmian. Prędkość względem układu

odniesienia zero. Podłoże stabilne. W zasięgu

penetracji...

Tego dnia Archai obudził się na długo przed

świtem Logos. Drzewa świętego tilantu nie

rozchyliły jeszcze bladozielonych pąków, spod

zewnętrznej kory nie obnażyły programu dnia

oraz informacji dojrzałej w czas nocnych

rozważań, kiedy przecierając zlepione snem

background image

powieki powstał i, okrywając ramiona połami

dwuskrzydłego płaszcza, wstąpił pod okap nieba.

Pnącze wężopławu warowało za progiem, od

zmierzchu wczorajszego dnia pełniąc straż przed

kokonem matecznika.

— Przychodził ktoś?—zapytał.

— Nie było nikogo.

— Możesz odpocząć, nie wrócę przed zmrokiem.

Wydeptana ścieżka wiodła zagajnikiem

ostrokrzewi, w koronkowych prześwitach gałęzi

białe pająki tkały swe zwiewne, niewidzialne sieci,

a osiadająca mgła czyniła ten trud daremnym,

oblekając pajęcze nici w kształt cielesny, znaczący

się wyraźnie kroplami podwieszonej rosy. Od

strony bagiennego morgu echo przyniosło ciężkie

westchnienie, z jakim oparzelisko pochłonęło

kolejny szmat ziemi, przeciągłym bulgotom

zawtórował skrzek rozbudzonych jaszczurek

kuradu, przekomarzających się nad zwłokami, i

plusk wody rozbryzgiwanej ich upłetwionymi

łapkami. Pomyślał, że jest to wróżba dobrej

pogody, bez deszczopadów i sinej ulewy. Błotnisty

trop zbiegł w odkrytą tylko u wylotu ciemnię

drzewiastej pergoli. Drzewa rozrastały się w górze

background image

pułapem wargolistnej kratownicy, naszeptywały

zmierzch lata smolistoczerwonym, rozcieńczonym

naciekiem połyskliwej blendy, ich konary oplotły

wężowy tunel i najpewniej zagrodziłyby drogę

węzłami gałęzi, na przekór trawom i słońcu, gdyby

nie rozkaz powtarzany za każdym przejściem

strażników kamiennego gaju.

— Zwolnij drogę — ostrzegł Archai i świeże pędy

zakołysały się, zaszeleściły wielogłosym szeptem i

odpełzły na strony. — Idę do Archetypu.

— Zabierz mnie z sobą.

Obejrzał się zdziwiony. Nie było nikogo.

— Zanim tam dojdziesz, rozeschną się korzenie —

powiedział do bladych liści. — Rośnij tam, gdzie

wyrosłeś.

— Nie poznajesz mnie? Nie jestem rośliną.

— Kim jeszcze możesz być?

— Chodziłem tędy przed tobą.

To było tylko Ziarno. Leżało na skraju wydeptanej

ścieżki i omijał je codziennie, lecz nie odezwało się

ani razu. Dopiero teraz nastąpił jego czas.

— Nie wiem, czy masz prawo — zawahał się.

— Każdy i nas może być wszędzie. A tobie się

przydam, wiem bardzo wiele.

background image

— Więc idź za mną.

Praojcowie potrafili wszystko, mogli noc zmieniać

w światło i do głębi przenikać wartką Rzekę

Chronos, umieli czytać z kory wieszczących drzew

i zachować własną pamięć. Ziarno jest wszędzie,

leży na każdym kroku, lecz budzi się rzadko,

najwyżej raz na tysiąc lat. Jest niezniszczalne i

pewnie przetrwa tych, którzy już nie znają procesu

metamorfozy myśli w Ziarno.

Przypomniał sobie wyrocznię eneolitu, przed

wschodem Logos odczytaną z projekcji czasu

skurczonego w bębnie praksynoskopu: „Nad

uschłym gajem pień obłupany z kory, patrzący

najdalej, najwyżej, najgłębiej. Czas zamknął w

źrenicy śmiertelną połowę wszechrzeczy i, póki on

martwy, kwitnie reszta Nowego Archipelagu.

Śmierć i życie

— dwie równe polowy, lecz w Archetypie zawarta

jest mądrość starców, płodność kobiet i odwaga

Bezimiennych, kiedy źródło skruszeje w pustym

oczodole, trzeba znowu obudzić Logos—

mechaniczny zarodnik, gdyż będzie to początek

dla nowego końca".

Z czyich ust po raz pierwszy wyszło to dziwne

background image

podanie, którego treści domyślał się ledwie w

przybliżeniu? Archai wiedział, że ci wszyscy,

których pamięć została zapisana w Ziarnie, nie

mylili się nigdy, każde ich słowo znaczy—

Przeznaczenie.

INTROWERSJA ZESPOŁU—Miejsce:

nawigatomia.

A. Short — Wyłącz ekran.

I. Mahon — Szybko rezygnujesz.

A. Short — W tej sytuacji pozostaje nam jedyna

konstruktywna zasada postępowania — nie

przeciążać

zewnętrznej percepcji. ,

.1. Mahon — Żałosne.

A. Short — Twój punkt widzenia. '

J. Kenan — Zapominasz, Iv, że najlepszą metodą

duchowej

samoobrony w okolicznościach, w jakich tym

razem się:

znajdujemy, bywa blokowanie świadomości.

Rzecz najprostsza z prostych. Zaczynają nas

ponosić nerwy, a tak

• nie było negatywnej informacji — nie będzie

precedensu.

background image

I. Mahon — Mam dosyć waszej psychoanalizy.

A. Short — Depresja?

R. Blish — On się w ten sposób zabezpiecza.

Przecież to

widać j ak na dłoni...

J. Kenan—Daj spokój, Ron.

R. Blish—Dlaczego? Jest aktywny. Synchromat

rejestruje

tendencję poszukiwania motywu de legę ferenda.

Iv po

prostu zbiera punkty. Jako psychoanalityk

powinieneś o tym

wiedzieć najlepiej.

I. Mahon — Wybacz, nie zależy mi na

przedłużeniu licencji,

jeśli do końca nic nie znajdziemy i tak zrezygnuję

po

powrocie.

J. Kenan — Rezygnujesz za każdym razem.

I. Mahon— Kiedyś trzeba ostatecznie. Ale nie tutaj

background image

i nie

w ten sposób, jak Ame- Zawsze jest coś ciekawego.

J. Kenan — Jeśli szukasz zajęcia dla wyobraźni, to

spójrz na

magnetograf.

R. Blish — Typowe zawirowania pola. Trochę

więcej niż

gdzie indziej, ale to wszystko.

I. Mahon — Zabawny wzorek.

R. Blish — Kiedy wywalisz się na łące brzuchem do

góry

i zaczniesz liczyć chmury, dopatrzysz się jeszcze

więcej

smoków, nibynóżek i koników polnych.

A. Short — To jeszcze jeden dowód na poparcie

mojej tezy,

żeby nadmiar wyobraźni inwestować tam. gdzie

rozum nie

•ma nic przeciwko temu, A swoją drogą, wracając

do psychoanalizy, ciekaw jestem, jak Iv

zaprezentuje się w konfrontacji z resztą. J. Kenan

— Co chcesz zrobić? A. Short — Mamy trochę

czasu, więc zgodnie z jego życzeniem— ruszmy

głową, przy okazji załatwiając pierwszy etap

background image

okresowej kontroli. J. Kenan—Test?

• A. Short — Uwaga, dyspozycja dla Synchromatu:

zarządzam test asocjatywny. Pierwszy Ron Blish.

R. Blish— Zasady bez zmian? A. Short —

Proponuję bez ograniczeń. I. Mahon — Idiotyczna

gra.

Zapis: Synchromat.

Z bagiennych rozlewisk wychyla się kamienny

cypel, kute w skale stopnie prowadzą w siny zenit

nieboskłonu, w dole

zostaje las i błota porosłe rzęsą skrzypów, tylko

mchy wspinają się jeszcze, liżąc głazy płatami

jakby chorej bladości, aż na którejś ze ścian zanika

i ten ostatni, nasiąkły wilgocią kożuch. Wyżej oczy

daremnie szukają oparcia w caliźnie skalnego

czerepu — schody ostrym zygzakiem połowią okap

czoła nie sięgając skroni, gdzie z żył kwarcu.

płynnych kiedyś, sterczą wyciśnięte porami

kamienia kępy szklanych, przerzedzonych

wiatrem zarośli. Tuż pod samym wierzchołkiem

czerń zaczerpnięta w gardziel pieczary z głębi

długiej nocy.

— Wierzę w przeistoczenie—powiedział

background image

Archai.

— Co z tego?

Ziarno leżało przed progiem.

—Już jesteś?—zapytał.

— Jeśli pozwolisz, nie chciałbym dzisiaj cię

odstępować. Coś się szykuje, ale nie wiem co.

— O czym ty mówisz?

— Mam przeczucie, a trudno stwierdzić. Wy

przecież nie potraficie posługiwać się

praksynoskopem?

— Niestety.

— No właśnie. Nic nie potraficie.

——Czy to wszystko, co masz do powiedzenia?

— Na razie tak. Nie przeszkadzaj sobie. W

pomroce niszy sklepionej granitowym stropem

majaczy sylwetka posągu o twarzy zaklęsłej czarą

dwóch dłoni— płaskich policzków zwróconych ku

sobie, ogniskujących światło w źrenicy jednego

oka. Światło, przestrzeń, myśli i czas przenikający

przez wzniesione u wylotu jaskini drewniane

wrota zawsze na oścież otwartej torany. Archai

poszukał na piersi wygładzonej czaszki jaszczurki

kuradu, ukryta w fałdach płaszcza wisiała na

plecionym rzemyku z żabich ścięgien. Zacisnął

background image

palce na dźwigni jednoroża sterczącej z czerepu i

skalną niszę wypełniło światło błękitnej

luminescencji.

— Oho! Kto by przypuścił, że coś takiego

przetrwa. Trochę czarnej magii i proszę bardzo —

świeci. Czy ty przynajmniej wiesz, jak to działa?

Nie słuchał głosu Ziarna, długo leżało w ziemi,

musi się . wygadać.

— Niech cienie ojców odejdą w bezludną Rzekę

Chronos — powiedział i przestąpił próg wykładni

Archetypu.

— Ani mi się śni — pisnęło Ziarno.

— Milcz lepiej.

Jedna noc wystarczyła, aby drewniany tors pokrył

się słojem

pleśni, z której palce nereid splotły białą brodę

o kosmykach spływających do piersi. Archai

starannie zebrał

lepkie narosty i namaścił drewno sokiem

żyworodnych łodyg*

bagiennego skrzypu, zeskrobaną pleśń złożył w

garncu

u podnóża ofiarnego stosu. Potem wyprostował się

i zatrzymał spojrzenie na płaskim, smutnym

background image

obliczu, lecz

zdrewniałe rysy nie poruszyły kryształowej źrenicy

pod

zastygłą od dawna powieką.

— Coś mi się tutaj nie podoba — powiedziało

Ziarno.

INTROWERSJA ZESPOŁU — TEST

ASOCJATYWNY — RONBLISH:

— TO wyrasta z kontynentalnej skorupy sialu

metalicznych planet, jest rozpłaszczone siłą

ciążenia, niemal wprasowane w ołowiany grunt, z

którego niepodobna czerpać pożywienia.

Ogromne i nieruchome, zakotwiczone na

szarozielonym dnie od chwili poczęcia do śmierci,

wyciąga nici pneumatoforów pływających w

ciekłym powietrzu, krzaczastym pióropuszem

sięgających przestrzeni ponad płynnym słojem

atmosfery, aby doprowadzić w jądro umięśnionej

bulwy pożywkę koacerwatów kondensujących się

tam. gdzie czasami sięgają słoneczne promienie.

TO rozrasta się z każdym tysiącleciem, powoli,

cierpliwie, nie bacząc na czas płynący poza

zasięgiem jego metabolizmu, obrzmiewa

pęcherzem dojrzewającej plemni, aż skurczy się

background image

wreszcie spazmem śmiertelnym i życiodajnym —

na równi, zwinie kształt kuli i rozerwie go głuchą

eksplozją jądra zwyrodniałego uranowym

nasiąkłem. Wyjałowione szczątki skręcą po raz

wtóry ścisły węzeł i w ołowianej caliźnie zasklepi

się gruda wyłączona spod aktu dalszej

metamorfozy.

Tymczasem wysoko w stratosferze czarny grzyb

skotłowanego powietrza zawiesza chmurę

mikroskopijnych drobin.

Słońce nasyca energią biliony niepozornych

zarodników, które pod wpływem promieniowania

formują zjonizowaną strefę szkarłatu i

znieruchomiała na stacjonarnej orbicie chmura

kondensuje się w gigantyczną, półprzejrzystą

soczewkę. Jest zawieszona nad jednym punktem

globu w odległości równej swej ogniskowej i

promieniowanie . słońca, nawet najdalszych

gwiazd i galaktyk, skupione w wypukłej źrenicy,

przesiąka powoli przez gęstniejące pod coraz

większym ciśnieniem warstwy atmosfery, przez

chmury i płynne gazy. ogniskuje się wypalając w

stałym gruncie piętno wrzące tęczową gamą ognia.

Czasami penetracja promieni na odciętym od

background image

światła dnie trwa tysiąc lub milion

lat, aż potok cząstek, w niepojęty sposób

stymulujący biogenezę, dobierze klucz do

żelaznego zamka martwych, ołowiowych skał.

Dopiero wtedy opadnie rdzawy deszcz, jedyna

pozostałość szkarłatnej źrenicy, rozproszy się na

wietrze, aby po kolejnym miliardzie lat żelazny

obrzęk globu przejrzał kosmiczną przestrzeń, spod

powieki chmur otwierając nad Jowiszem,

widzianą z każdego punktu układu planetarnego,

źrenicę Czerwonej Plamy.

Zapis: Synchromat.

Nad równiną wstawał dzień, podnosił się z bagien

bladą

poświatą, lgnącą do drewnianych warg, układającą

je w linię

prostą, bez wyrazu i bez ukrytych znaczeń.. Tylko

w kryształowym oku budziły się ospałe zrazu,

potem wciąż

bardzie] ruchliwe, bystre lśnienia szklanych grani,

wirowały

niespokojnie, rozsypywały tęcze, jakby igrając

nimi

w pęcherzykach błotnego gazu, w roju

background image

skrzydłoskrzełich

ważek nad sercem wodnej lilii.

Archai nie mógł wytrzymać tego wzroku. Opuścił

głowę.

— Co z tobą? — zapytało Ziarno.

— Nic — odparł.

— Kłamiesz. Jesteś niezdecydowany. Wątpisz.

Gnębi cię duchowa rozterka. Zupełnie was nie

rozumiem, zmieniliście się strasznie. Co prawda to

dopiero moje drugie przebudzenie, ale widać

kolosalne różnice. Oczywiście na gorsze.

— Można to zauważyć?

— Cha-cha! — dźwięcząc jak metal zaśmiało się

Ziarno. — On się pyta, czy widać! Trzeba być

ślepym. Czasami zdaje mi się, że zabraliśmy

wszystko ze sobą i wam nic nie zostało. Macie

cudaczne zwyczaje Wytłumacz mi, na przykład, po

co tutaj przyszliśmy?

Archai znieruchomiał zdziwiony jak nigdy dotąd.

Po co? Przecież Wykładni Archetypu oddają cześć

plemiona znad Rzeki Czarcich Głów i

anagamiczne ludy z grzęzawisk Ropuszej Topieli.

Jak daleko sięga wiedza Archai — kobiety

składając dzieci w mateczniku szepczą słowa

background image

chorału, którego treść znają nawet komiki, co noc

toczące korę, zapisując w niej prehistoryczne

przesłanie, nawet Bezimienny powstrzyma

uzbrojoną pięść, kiedy zabrzmi chorał bębnów, a

pokonany, którego dławi stopa zwycięzcy, nie

zerwie się z ziemi, lecz jeszcze nadstawi głowy,

kiedy umilknie Głos.

— Tego nie można wytłumaczyć — powiedział do

Ziarna.

— Na tym polega wasz błąd — odparło. — Nie

istnieje nic,

czego empiria nie byłaby w stanie przedstawić

jako zjawisko w pełni realne, poddające się naszej

analizie.

— Nie rozumiem, o czym mówisz, lecz nasza

obecność tutaj nie może być nazwana jednym

słowem...

— Phi! — parsknęło Ziarno. — Powiedz w dwóch.

— Tego się nie mówi, to trzeba czuć. Popatrz z tej

góry w dół, jak daleko sięga wzrok. Na

powierzchni ziemi nie pozostał już nawet ślad

starożytnych miast, a drewniane wsie toną

wchłaniane odmętem czarnych błot.

— To... rzeczywiście straszne. Nic nie zostało? . —

background image

Nic.

— Fa-a-atalne. A wiesz, co mawiał największy

architekt mojego czasu? Mówił: „Nasza

doczesność nie jest warta świeczki, ciało zgnije i, co najwyżej, przyprawi o niestrawność żarłoczne

jaszczurki kuradu. Dlatego powinniśmy

przeistoczyć siebie w obiekt niezniszczalny, który

potomnym zaświadczy o bogactwie naszego

ducha. Spójrz na budowle wzniesione przeze

mnie, na mury, baszty i tarasy napowietrznych

sadów, spójrz na piramidy, kanały i minarety,

oddałem im całego siebie, one są mną, lecz jako

niezniszczalne trwać będą wiecznie".

— Pięknie mówił.

— Ale się mylił. „

— Niestety.

— Otóż to! Dopiero teraz możesz w pełni ocenić

przenikliwość takich jak ja, którzy zamiast

marnować czas, trwonić inwencję w materialnej,

doczesnej szamotaninie— wynaleźli Ziarno i w nie

przelali siebie całych, nie uroniwszy kropelki.

—Więc istniejecie tylko dlatego?

— Czuję w twym głosie rozczarowanie.

— Wolałbym bardziej, żeby znów podniosły się z

bagien tamte miasta, o których mówiłeś. Właśnie

background image

dlatego tutaj jestem. Dlatego przychodzę

codziennie.

I myślisz, że ON ci pomoże?

— Wierzę.

— Bzdura. Nie może wrócić coś, co już było.

Archai z pogardą spojrzał na Ziarno. Leżało czarne

i płaskie,

wtulone w ziemię. Przeniósł wzrok z posadzki na

źrenicę

Archetypu, potem odwrócił się i stanął twarzą na

wprost

otwartej torany.

Nad równiną płynęły chybotliwe mgły, wezbrane

wody

kładły na pola lustrzane wizerunki leniwych

chmur,

gdzieniegdzie, z rzadka tylko, bielały słomą

strzech dalekie

wsie, a podmyte strumieniami lasy przesłaniały

połowę tego

świata szarzyzną zbutwiałej zieleni. Bliżej, u

podnóża skalnego urwiska, kotłował się siny opar i

jazgotem wiedźm odzywały się czarcie uroczyska,

lecz to nie miało znaczenia. gdyż w mlecznej

background image

otoczce leżała kryształowa kula, olbrzymia perła

kryjąca we wnętrzu nikły cień, jak odwłok

wodnego pająka, kiedy skulony drzemie w białym

kokonie gniazda.

— Szerokie są Wrota Pragnień — powiedział

Archai. — On jest już.

— Kto? — nie zrozumiało Ziarno.

INTROWERSJA ZESPOŁU — TEST

ASOCJATYWNY — JOHNKENAN:

— Klimat łagodny, niebo zawsze pogodne, co

najwyżej przesłonięte przejrzystą mgiełką,

powierzchnia planety jak obnażona ze skóry i

mięsa, doskonale czysta biała kość, z wyczuwalną

bardziej intuicyjnie niż wzrokowo porowatością

wapiennych uwypukleń, wgłębień i płytkich

łożysk, którymi ze wzgórz ścieka w doliny

jaskrawożółty, żywiczny płyn o lepkiej, z biegiem

czasu gęstniejącej konsystencji. Jego źródła

nakrywa ziemia, izoluje przed słońcem i

powietrzem niczym kesonowe zbiorniki

galaretowatej mazi, w którą na spodzie litosfery

rozkłada się pozbawiona dostępu tlenu biała kość

lub po prostu — organiczna tkanka,

Półpłynna substancja spływa w owalne niecki,

background image

wypełnia koliste zagłębienia terenu tworząc

idealnie symetryczne jeziorka o gładkich, niskich

brzegach. Nim minie pierwszy dzień, złotawą

powierzchnię zasklepia brunatny pigment cienkiej

błony i ogranicza proces powierzchniowego

parowania. Pozostaje nieruchome oko tłustej,

zastygłej wydzieliny z wapiennych łojotoków

wzgórz. Planeta nie posiada roślinnej szaty, nie

rosną na niej drzewa ani trawy, nie kwitną kwiaty,

a przecież przez spowite słonecznym blaskiem

rozległe pustkowia wędrują stada zwierząt zawsze

spokojnych, nie spieszących się nigdzie, jakby

sennych, uśpionych apatyczną wędrówką donikąd.

Przez ich nabłonkową skórę prześwituje złotawy

miąższ, promienie słońca przenikają ciała na wylot

obrysowując tylko blady prześwit kośćca,

przelewają natężenie żółci w miarowym

przemieszczaniu się mięśni — też nie

stanowiących przeszkody dla oka. Gatunków

zwierząt jest tyle, co jezior na całej planecie, jeśli pojawia się nowe jezioro — zapewne jego

gęstniejąca głębia zawiąże embrion zatopiony w

żelu i spłodzi nową rasę rozgwiazd o muszlach

z chryzoprazu lub bezgłowych ptaków, jeśli

wysycha — nadchodzi kres panowania dziwolągów

background image

o rogatych, byczych głowach i tułowiu anakondy.

Wyschnięcie jeziora jest również jedyną przyczyną

śmierci w tym spokojnym świecie, poza tym żadne

zwierzę nie ginie tragicznie, nie pada za sprawą

sobie podobnych, gdyż nie ma groźnych

drapieżców, ani nie umiera z głodu, chociaż nigdy

nie szukało pastwiska. Dziwna jest również

anatomia tych istot, które pełzając, skacząc,

polatując nad ziemią — jednakowo nie posiadają

układu trawienia, nie przyswajają żadnego

pokarmu, a przecież są nieśmiertelne, wystarczy,.

jeśli raz do roku wrócą w matecznik jeziora, które

wydało je na świat, wrócą wyschłe na wiór,

półślepe, półgłuche, półzdechłe i zanurzą się w

bursztynowej, gęstej toni, która bezboleśnie wróci

im utraconą cielesność. I znowu rozpoczyna się

wędrówka bez celu, jakby stada wielonogich

zwierząt, powolne zwierzchniej sile, wydeptywały

swój koczowniczy szlak niepotrzebnego życia, za

dnia przemieszczając figurki na polach

gigantycznej szachownicy, a na nocnych postojach

kołysząc się smętnie, niczym kępki żywej sierści

przyklejone do nagiego czerepu globu. I nic nigdy

nie zakłóciło spokojnej melancholii tego świata,

background image

nie wtargnęło w tryby żywego misterium. Lecz

pewnego razu łagodny zmierzch nieba rozdarło na

dwoje widmo czarnego huraganu, eksplozja

wyrwała kawał gruntu ryjąc głęboki krater z

wbitym w dno jądrem stalowego, rozłupanego

meteorytu. Pośród zgniecionych blach, w rozecie

przęseł, które wystrzeliły od środka przekłuwając

metaliczną otoczkę, w odpryskach rozbitej

porcelanowej czaszy pozostały zbryzgane

czerwienią trzy trupy o głowach wtopionych w

szklane hełmy i o zgruchotanych kończynach,

drzazgi żeber rozdarły ' materiał skafandrów,

ostrymi sierpami nadziały strzępy serca i płuc.

Przyszła noc. Nad ranem złotawe osocze spłynęło

siecią kapilar oberwanych na skarpie krateru,

wypełniło zagłębienie aż po strzępiasty grzebień

wysokiego wału. Powoli wypukły menisk nowego

jeziora zasklepił się opalizującym brązem i napiął

zwierciadlaną taflę. Dopiero • w samo południe

podniosły się z dna wielkie bąble, przeniknęły

opornie ustępujący żel i pękły na jego powierzchni

wyzwalając trzy błonoskrzydłe ptaki. Bezgłowe

pteranodonty wzniosły się nad zalanym kraterem,

zatoczyły kilka kręgów i odleciały, żeby nad białą

background image

równiną szukać przyczyny wskrzeszenia i

przeklinać utratę rąk.

Zapis:Synchromat.

Przedzierali się przez największą gęstwinę —

Archai, Jazo i czterej Bezimienni. Labirynt lasu

niechętnie rozstępował się przed nimi, tylko na

wezwanie Jazo odsłaniając wąskie przesmyki.

Zagłębiali stopy w lepkiej mazi, wtłaczali weń

świeżo opadłe, a jeszcze w locie, między niebem i

ziemią, trącone rozkładem liście, niemal biegli,

lecz oczy daremnie wypatrywały prześwitu między

splotami woskowych pni. Drzewa wyginały

powleczone kroplistą wydzieliną torsy, starały się

usunąć spod ich stóp rozlazłe po powierzchni błot

korzenie, przeniesiony ku górze ruch wstrząsał

kiściami gałęzi, aż ze zwiniętych tulejek liści sypał

się deszcz białych larw, które uderzając o ziemię

rozginały napęczniałe tłuszczem tułowia i pękały

miażdżone naciskiem pięt. W nielicznych

miejscach, gdzie półpniaki megafonaru

zapuszczały w ziemię luby pustych korzeni, Jazo

przyklękał i osłaniając wargi dłońmi długo szeptał

w sękate konchy drewnianych tub, aż echo

dudniło głęboko pod ich stopami, przenosiło głos

background image

przez puste korzenie do Archetypu, a Jazo wciąż

szeptał sobie tylko wiadome zaklęcia, po których

drzewa jeszcze szybciej usiłowały ustąpić im z

drogi, we własnej masie wydrążyć tunel, którego

kierunek wskazywał biegnący przodem Archai.

Bezimienni dreptali na końcu potrząsając garbami

i trwożnie oglądając się dokoła. Archai starannie

omijał miejsca, gdzie z nagromadzonych zwałów

gnijącego próchna przebijały na dzienne światło

fosforyzujące owocniki zakapturzonych grzybów.

Strzępiaste . pasma śluzowatej, wydzielającej

słodkawy odór grzybni łączyły je w pętle

przegradzających drogę Czarcich Kół, wystarczyło

nadepnąć jeden ośliniony kaptur, aby reszta,

otwierając mięsiste torbiele, wyrzucała w

powietrze rój symbiotycznych, do krwi żrących

mchówek. Przebiegli jeszcze kilkadziesiąt kroków,

gdy las urwał się nagle pochylonym częstokołem

pni. Archai całą drogę wypatrywał Ziarna, lecz nie

pojawiło się na trwałym gruncie i nie odezwało ani

razu, widocznie już było na miejscu. Przed nimi

pulsowało bagno. Mgła podnosiła się ciągliwymi

warstwami i zastygała w pewnej odległości od

ziemi podpierając płynne warstwice słupami

background image

dymnych kolumn. Nieruchomy opar pozostawiał

jednak szerokie prześwity, podobne do rozwartych

gardzieli, gdzie w mlecznych jamach, między

zwisającymi luźno fałdami dziąseł, majaczyły kępy

karłowatych skrzypów i snuły się wiedźmy nagie

pod pajęczynowym tiulem, warzące pochmiel w

nieckach gorących źródeł.. Przejęci widokiem

czarciego sabatu nie dostrzegli zrazu

kształtu wtopionego w rojne od widziadeł

otoczenie, dopiero przypadkowe tchnienie wiatru

rozchyliło szerzej lepką zawiesinę, odsłoniło w

całej okazałości gigantyczną kulę, która łamała

promienie zamgleniem powierzchni, naginała ku

sobie przestrzeń zwojami półcieni, zdawała się

toczyć, a jednocześnie spoczywać na błotach

niemym, niepojętym bezwładem.

- Tam — wskazał Archai. — Nie myliłem się.

Bezimienni wpatrywali się w formacje widm

wyssanych z bagna, zginali chude, garbate

grzbiety i szepcząc zaklęcia przykładali palce

najpierw do warg, potem do parchatych pachwin.

Jazo długo naradzał się z ziemią, wreszcie powstał

. i bezradnie rozłożył ręce.

Postąpił krok do przodu, nad granicę wytyczoną

background image

węzłami koi żeni wiążących grunt, ułamał konar

pochutnika tuż przy skarpie wspartego na

powietrznych korzeniach i rzucił w bagno.

Oliwiaste wargi łapczywie pochłonęły pokarm i za

moment, w miejscu upadku gałęzi, wykiełkował

perlisty grzyb jadowitej piany. Rósł powoli, jak

lepiony od wewnątrz kopiec termitiery, aż

przełamał się w końcu i tak już pozostał zgięty,

stopniowo czerniejący krogulczy pazur.

— Złe miejsce — powiedział Jazo. — Nikt tędy

nie przejdzie. Odpowiedział mu głęboki pomruk.

Bagno poruszyło naroślami zwierzoskrzypów,

wzburzyło się wydymając pękające pod ciśnieniem

gazu fioletowe bąble i znowu zastygło w

oczekiwaniu. Tylko wiedźmy zakrzątnęły się

żwawiej nad tyglami gejzerów, kiedy ze Źródła

Archetypu wypłynęło mgliste ramię, zawisło na

moment niezdecydowane, po czym opuściło się na

błota rozpękłą-tuleją. Przez mgnienie oka widać

było jego wnętrze z sześciołapym żukiem

pośrodku naznaczonej kryształem wnęki, ujście

ruchomej pochwy zasklepiło się znowu i jedynie

wysoka, czarna postać pozostała na zewnątrz.

Czarna postać w pątniczym kapturze. Mgły

background image

rozpłynęły się, meniski stęchłych wód dały oparcie

nogom kroczącym przez skorupę bagna. Coraz

bliżej, wyżej, szerzej. Szedł przez bagna, a

migotanie przestrzeni liniami utraconych

kształtów dążyło w ognisko, z którego się wyłonił.

Spod jego stóp pierzchały białe pająki, a włochate

żaby wystawiały nad trzęsawisko gałki zielonych

ślepi i śledziły niepojęte dla siebie poruszenia.

Powszecline wyczekiwanie; nawet wiedźmy

przycichły, ledwie szemrają w sitowiu. Półmrok.

Wszystko zastygło, przywarło do ziemi i tylko ON

jeden idzie na przełaj przez wodne uroczysko.

Bardzo powoli. Obraz

jego postaci nabiera ostrości. Ma dwoje rąk, dwoje

nóg i spokojną twarz pod szklaną osłoną. Każdy

jego krok z powrotem budzi w ziemi jej

prehistoryczną, skalną spoistość, czyni przychylną

na nowo ludzkim stopom, przed którymi

wzdrygała się od tysiącleci, co najwyżej dźwigając

poranne mgły i stada mrocznych widziadeł.

Ziemia znów ujarzmiona i tylko ciała drąży

jeszcze, od środka, pamięć białej mgły trawiącej

skórę, prześwietlającej włókna mięśni. które tak

łatwo uzdrowić, wystarczy dotknąć ręką... — Stój!

background image

— krzyknął Archai.

Za późno. Jazo daleko poza zasięgiem

wyciągniętych od brzegu dłoni. Bełkot. Tłuste

pęcherze trzaskają na powierzchni. Jego stopy

znajdują oparcie tylko przez mgnienie — bagno

pewnie sięga po łup. W odległych chaszczach

pochutnika zwycięski wrzask pomarszczonych

staruch. Tańczą na czworakach. przepływają we

mgle, czołgają się za idącym, do wtóru jego

niesłyszalnych kroków kłapiąc po błocie zwiędłymi

piersiami. Spłoszone stado żabołowów podrywa

się z lasu i zwiera nad bagnem noc błoniastych

skrzydeł. Jazo wyprężył się, jak najwyżej

podnosząc brodę. Denne prądy wloką w kipiel

powietrznych pęcherzyków, gorących i

przenikliwych jak ostre szpilki mrozu.

przeszywających ciało żywym ogniem. Czyjeś

spięte błoną łapy czepiają się nóg, zimnym

dotykiem błądzą wzdłuż ciała, oplatają biodra i

śliskim kłębkiem tulą do podbrzusza. Tułów

grzęznący coraz głębiej, twarz ścięta falą

przedśmiertnego spazmu. Ostatnia szansa. Tuż

obok głowy stopa obuta w czarną materię.

Ociekająca śluzem ręka daremnie szuka

background image

zaczepienia — palce obejmują pustkę. Jego ciało

jest niematerialne, dłoń przenika złudę

bagiennych widziadeł i opada bezsilnie. Jadowita

piana u warg,

INTROWERSJA ZESPOŁU — TEST

ASOCJATYWNY — ARNE SHORT:

„Życiodajny jest tylko ogień" — pomyślał Pierwszy Salamander.

Żółty język liznął potok lawy, bluznął sadzą nad

stygnącym

grzbietem lawowej kopuły i płaszcząc się ognistym

wirem na

powierzchni wiśniowego żaru wypalił na kamieniu

ślad

srebrzystoszarej, magnezowej łuski.

„Jakie to dziwne — pomyślał przypadając ciałem

do blizny

świeżego kamienia.—Tyle ognia, a ja sam,

zupełnie... Jak

często iskra rozumu zapala się wielkim

płomieniem?"

Skulił się w sobie, cieplnym zmysłem słuchał

ziemi, która już drżała, dojrzewała we wnętrzu

intruzją nowej, magmowej fali, żeby rozsadzić

stygnący pancerz i trysnąć zbawiennym gejzerem

background image

płomienistej bieli. Za późno. „Życiodajny jest tylko

ogień" — pomyślał. Ostatni Salamander. I zgasł.

Zapis: Synchromat.

Przygięte do ziemi plecy Bezimiennych drżą jak

liście drzewa tilantu, jakby z ich garbów również

wykluć się miała larwa skrzydłoskrzelej ważki.

— Dlaczego?— szeptem zapytał Archai.

Odpowiedział mu tylko starczy śmiech w sitowiu.

Echo ciężkiego stąpania, słyszalne teraz nawet w

podziemnych tubach megafonaru, oddalało się

przez pokryte topianowym kobiercem zwierciadła

rozlewisk i mangrowe gąszcze. Nic nie

przegrodziło mu drogi, pnie drzew wzniesione na

powietrznych podporach korzeni nie broniły

dostępu w gęstwinę lasu i nie potknął się nigdy w

pętlach pseudopodii porosłych podstępnie

oślizłymi mchami, odszedł—do końca obojętny.

Pozostałe w bezruchu bagno nie odważyło się

jeszcze długo dobyć z wnętrza zatajonych

bulgotów, lecz wreszcie ponowiło swój bełkotliwy

wydech i z głębi, stężałej brunatniejącą zielenią,

wypełzły wiatry pchające przed sobą stada

członkonogich szarłat, najlżejszy podmuch unosił

je wysoko lub ciskał garściami w kałuże wody

background image

zakwitłej fałdami planktonu, żywe pająki z trudem

dźwigały przezroczyste odwłoki, wspierając je na

chwiejnych odnóżach, wspinały się na kępy

śpiących zwierzoskrzypów, owłosionymi łapkami

przebierały w kielichach wodnego hiacyntu,

woskowobiałych lilii i kwitnącej moczarki, a

znowu poderwane wiatrem ''przenosiły woń

gnijących plemni przed twarze Archai i

Bezimiennych.

— Jestem — powiedziało Ziarno. — Na co

czekacie? Leżało na mchu, jego czystej

powierzchni nie skaziła najmniejsza odrobina

błota czy pleśni.

— Stało się coś? Gdzie Jazo?— nie ustępowało

pomimo ich milczenia. — Mam szczęście —

przebudzić się w taki dzień!

— Co z tobą było? — bezdźwięcznym głosem

zapytał Archai.

— Udało mi się podkraść pod samą Kulę, ale do

środka nie można przeniknąć. Co najmniej

dziwne.

— Nic dziwnego — zaprzeczył Archai. — On nie

chce nas słuchać.

— Bzdura. Ziarno potrafi przenikać wszędzie.

background image

— A jednak musiało wrócić.

— Gra jeszcze nie skończona. Ta sfera wygląda mi

na kryształ o idealnie symetrycznej strukturze

napięć. Trudno to stwierdzić z całą pewnością —

że też wy nie posługujecie się żadnymi w miarę

sensownymi instrumentami. To skandaliczne.

Zamiast z biegiem czasu nauczyć się jeszcze czegoś

— wy zgubiliście wszystko po drodze...

— Lepiej odejdź stąd.

— Historia znowu się powtarza. Czy wy zawsze

musicie przyjmować bierną postawę wobec

wszystkiego, co dzieje się wokół nas! Na co

czekacie? Nie byłem nigdy zwolennikiem

pochopnego działania, ale jeśli już bierzesz się za

coś, musisz dociągnąć do końca. Im szybciej—tym

lepiej. No?! Nie siedźcie tak do jasnej cholery!

Zróbcie coś, zamiast wybałuszać ślepia. Ja w

każdym bądź razie zabieram się stąd. Idę, może

jednak cokolwiek zrozumiem. Gdzie poszedł ten ^

z Kuli? Aha—już wiem. Idę. Wam też radzę się

pospieszyć! W miejscu gdzie leżało Ziarno,

pozostało tylko płytkie wgłębienie.

Archai czekał. Skulony przysiadł pod drzewem i

wsparł czoło na pniu. Drzewo było stare,

background image

chropowate z wierzchu od mszczącego się płatami

naskórka, lecz pod stwardniałą korą biło

wyczuwalne tętno, główna aorta napełniała się

żywicznym sokiem i wstrzykiwała go w węzły

mięśni podtrzymując konary rozpostarte za dnia,

kulące się w nocnym chłodzie, rytmicznie

pulsowała błękitna błona. Na świeżym słoju

chrząstki, z której już spełzły skorupy

zbrunatniałej kory, jaśniała misterna sieć

kanalików wyrytych przez mięsożerne komiki,

wystarczyło przypatrzeć się uważniej, aby z

hieroglifów tego samego od lal programu dnia

odczytać słowa chorału, które już dawno przestały

być informacją: „... Logos—mechaniczny zarodnik

zawiera wszelką informację dotyczącą

progresywnego modelu archetypu oraz program

następnego etapu ewakuacji..."

Archai odwrócił wzrok. Nic nie znaczyły dzisiaj

te słowa. Wystarczyło rozejrzeć się wokół siebie.

Drzewa, gałęzie, liście, wparte głęboko w ziemię

korzenie, cały las żyje, nawet najmniejszy porost ma w tym świecie swoje serce i zmysły

pozwalające kwiatom widzieć przelatujące owady,

drzewom wybierać miejsca na zapuszczenie

korzeni, ostrzegające przed niebezpieczeństwem.

background image

Zwierzokrzewy przyglądają się ludziom,

nasłuchują skradających się kroków nocnych

drapieżników, przenoszą się z miejsca na miejsce

pełzaniem pseudopodii. Lecz niech zachłanne

jaszczurki kuradu polują nocą na bezwolne,

uśpione włochate żaby, drzewa karmią sokami jaja

ważek dojrzewające w kokonach liści, a wężoplawy

warują przed torbielą reaktywującego matecznika

i tak źródło wszelkich sił rządzących przemianą

pokoleń bezpowrotnie przepadło w zagubionym

Archetypie Logos. Dzisiaj ostatnie wsie grzęzną w

bagnistym klimakterium wartkiej Rzeki Chronos i

tylko pamięć przywodzi słowa starców

umierających na przegniłym barłogu: „...Bagna nie

opuściły jeszcze delty Rzeki Czarcich Głów, kiedy

ziemię spowiła mlecznobiała mgła, lepka i

chłodna, torująca drogę napływowi wód. Przedtem

inne było życic, wznoszono marmurowe miasta,

tarasy napowietrznych ogrodów i akwedukty,

żyzna gleba każdego roku wschodziła złotym

runem. Znawcy Archetypu potrafili odbierać lotną

siłę ptakom i ludzie też sięgali bezchmurnego

nieba. Lecz kiedy przyszła mgła, mury miast

pękaty przeżarte wilgocią i pleśnią, ziemia

background image

rozwierała się pod stopami łamiąc pola i drogi

korytami podziemnych strumieni. Ludzie uciekali

w lasy. a kamienne grody osuwały się w grunt

rozmiękły, upodabniający glebę do moczarów

Ropuszej Topieli i bagiennego morgu, gd?ic żerują

jaszczurki kuradu. Dzisiaj jesteśmy

przyzwyczajeni do oparu przegryzającego skórę

chorobliwą bielą, do jadowitych błot i pełzających

zwierzoskrzypów. Tylko kiedy patrzymy na nasze

dzieci, od nowa budzi się strach..."

Archai przypomniał sobie starożytne malowidło

na ścianie świątyni Archetypu. Kiedy ziemię

pokryły błota, nie na długo zachowało żywą barwę,

szybko strawiła je biała pleśń. Już wtedy gdy

narodził się Archai. obraz był wyblakły i spękany,

lecz jeszcze zachwycał doskonałością rysunku.

Przedstawiał ludzi przy pracy, jednak Archai długo

nie potrafił uwierzyć zapewnieniom starców, że są

to zwyczajni ludzie - mieli skórę o złotawym

odcieniu, kruczoczarne włosy i oczy wolne od

bielma, byli silni i piękni, podobni do Archetypu z

osiadłej na bagnach perły. Dzisiaj sczezły ostatnie

ślady farb. ludzie stali się inni, podobni bardziej

do bladej, skarlałej reptylii. obleczeni w łachmany

background image

świetnych niegdyś szat. Dzisiaj nikt nawet nie jest

w stanie namalować podobnego obrazu i nie

potrafi już nigdy — żadne dziecko urodzone z

piętnem zielonego kuradu. Archai przycisnął, do

piersi jaszczurczy czerep.

W głębi oparów znowu zabłysła mlecznobiała kula.

— Nie powinniśmy czekać dłużej — powiedział i

jednocześnie pomyślał, że mówi słowami Ziarna.

Bezimienni podnieśli pomarszczone twarze.

— Bez Jazo nie przejdziemy przez las — odezwał

się najstarszy, najbardziej zgarbiony.

— Nie mamy wyboru — odparł Archai. - Udacie się

w cztery różne strony, przynajmniej jeden

powinien dotrzeć do wiosek plemienia Winei. Ja

pójdę do świątyni, będę prosił o zmianę

przeznaczenia.

— - Nikt go nie zmieni. Archai zmarszczył brwi.

— Nie my decydujemy o tym — powiedział. — Po

raz pierwszy od lal jest z nami twórca Archetypu.

— Jest z nami? — z ironią spytał znowu ten sam

Bezimienny. — Widziałem, jak bardzo. Nad ich

głowami zaszeleściło coś w gałęziach i trzepot

błoniastych skrzydeł poprzedził głuchy, oddalający

się klangor stada żabołowów,

background image

— Sąd nie należy do nas — powiedział Archai.

— Jesteśmy tylko wykładnią Archetypu.

— Byliśmy.

— Może znowu będziemy. Ruszajcie.

Bezimienny spojrzał mu w oczy szparkami źrenic

ledwie

prześwitującymi spod gęstego bielma.

— Po tobie zostanie imię — powiedział ze

smutkiem.

— To nie ułatwia śmierci.

Na pomarszczonej, przeoranej ropnymi

bruzdami twarzy

pojawił się grymas podobny do gorzkiego

uśmiechu.

— W imię Archetypu.

Bezimienni opuścili głowy, w milczeniu odwrócili

się od • siebie, po czym ruszyli w gęstwinę pni i

konarów przetykanych pajęczyną powietrznych

brunatnic. Archai stal chwilę wodząc za nimi

oczyma, potem sam zebrał się w sobie i począł

przedzierać się skrajem lasu, tuż nad wrzącą,

czarniawą kipielą. Raz wydało mu się. że słyszy

bolesny krzyk w otchłani lasu i wtórujący mu

chichot. Pomyślał, że jest ich mniej o jednego, i

background image

brnął dalej — nic nie znaczy śmierć Bezimiennych.

INTROWERSJA ZESPOŁU — TEST

ASOCJATYWNY — IVEN MAHON:

— Idiotyczna gra. Siedzimy wyżymając mózgi,

wymyślając formy organizacji materii, które być

może znajdą spełnienie

tam, gdzie nas jeszcze ^nie było. Ekwilibrystyczna

gimnastyka wyobraźni jest, według psychologów,

pierwszą przesłanką przydatności człowieka do

służby w formacji Zwiadu. Śmieszne. Po kilku

asocjatywnych testach można dojść do perfekcji.

Mam tego dość. Niech się ogniwa Synchromatu

udławią negatywną oceną aktualnej dyspozycji

mojej psyche, niech jej analityczną wydolność

szatkują na plastry części, cech i relacji, niech

alarmują abstrakcyjną repulsję osobowości pod

kryptonimem — Iv Mahon-Mam dosyć.

Niech TO będzie po prostu garścią gleby

wciśniętej w załom skały, z której wyrośnie

najbledszy, ledwie zielonkawy porost albo

bezbarwny kwiat.

Zapis: Synchromat.

Znowu były drzewa, pnie zmurszałe, ropiejące

koloniami pasożytów, przeistoczone w siedlisko

background image

robactwa, pnie jeszcze nie zapiekłe łuszczycą kory,

niecierpliwym błądzeniem korzeni pełzające przez

gąszcz paprotników. Wszędzie czaiła się woda,

zalegała pod płatami darni i w stertach

powalonych ze starości skrzypów, gęsta topiel

czyhała na nierozważny krok, czasami z zastygłej

toni wychylały się jakieś cielska blade i tłuste,

wyskakiwały nad powierzchnię i tonęły z

powrotem w bulgocie powietrza formującego nad

wodą olbrzymie kopce pęcherzy.

Niekiedy grunt pozornie twardniał, zbrojony

układem krążenia drzewa tilantu. i można było

przyspieszyć kroku. Archai biegł po zwalonych

pniach, przeskakiwał wykroty nabiegłe

zielonkawym osoczem, las przegradzał mu drogę

gładzizną jeziorek wytrzeszczonych sinymi

źrenicami spod kożucha glonów, prześladował

zawodzeniem trwających w bezsenności topielic.

Archai padał i podnosił się oblepiony błotem,

żabim skrzekiem i sierścią liniejącą na zwierzęcej

padlinie, oplatany strzępami pajęczych gniazd.

Lecz nie mógł przejść, nie miał na to szans. Wtedy

znowu pojawiło się Ziarno. Przecież tego dnia

obiecało mu być obok cały czas. Pojawiło się w

background image

ostatniej chwili i natychmiast tam, gdzie stopa

traciła grunt, znajdowało się zbawienne oparcie —

Ziarno niepostrzeżenie podkładało swój grzbiet,

na złość babim wiedźmom wyprowadzało go w

pobliże bardziej uczęszczanych miejsc. Kiedy

dotarł do ścieżki, przystanął, dając wytchnienie

zmęczonemu ciału.

Krew pulsowała w skroniach i z trudem, przez jej

bicie,

rozeznał dobiegające z dala głuche dudnienie.

Pomyślał, że jednak nie tylko on jeden dotarł do

swoich.

Dudnienie musiało trwać przez czas dłuższy, gdyż

nie

dosłyszał jęku rozwieranej krtani brzuchatego

orana, lecz

bębnienie kościanych pałek o grzebień jego

tarczogłowia

zlało się już w nieustający warkot — głos dobyty

z rezonansującej piersi orana przerzucił nad lasem

i bagnami

pomost sięgający bardziej oddalonych osad.

Archai szedł dalej. Każdy krok sprawiał mu ból,

odwykłe od

background image

wysiłku mięśnie ledwie wlokły nogi, lecz on brnął

dalej

zziajany, pokryty potem i brudną skorupą

pajęczyn. Gdy

wreszcie rozstąpiły się chaszcze ostrokrzewi,

stanął

u podnóża stromej, rachitycznie wykręconej skały.

background image

Do niej

samej wiodła grobla wparta krętym nasypem w

kipiące

bagno, inne drogi dawno rozmyła woda i,

gdziekolwiek

sięgały oczy, wszędzie niskie niebo kładło ponury

brzask na

powierzchni topieli wysadzanej kępami sitowia, w

oddaleniu

nakrytej zwartymi połaciami szuwarów

maskujących

przebłyski wody.

Przed groblą stał milczący tłum ludzi byle jak

przykrytych

lnianymi łachmanami, ciała przeświecały

zakalcowatą,

plamistą bielą spod wilgotnych, ciężko wiszących

strzępów

prymitywnie tkanego płótna. Pośród garbatych

szkieletów

dorosłych i starców kręciły się nagie dzieci. Ciała

mężczyzn i kobiet przygięte do ziemi, tylko

dziesiątki

twarzy patrzą w jedną stronę, gdzie u szczytu skały

background image

czernieje pronaos świątyni Archetypu.

Archai zbliżył się do ludzi. Na skraju tłumu stała

kobieta

z nowo narodzonym maleństwem przy suchej

piersi. Poczuł

skurcz w krtani — twarzyczka dziecka była okrągła

i przeraźliwie poważna, jakby dorosła i już kryjąca

dojrzałą

świadomość. Napotkał spojrzenie ogromnych,

pozbawionych

powiek oczu i zobaczył zwisającą w powietrzu dłoń

o wąskiej kiści drugich, cienkich palców, tuż u

nasady

połączonych przezroczystą błoną. Wzdrygnął się i

zaciskając

zęby pomyślał, że tak jest coraz częściej, czyli —

tak być

musi.

Klęczący przed wszystkimi białobrody starzec

zmierzył go

bielmami niewidzących oczu.

— Kim jesteś? — odezwał się na odgłos jego

kroków.

— Archai, strażnik.

background image

— Czemu opuściłeś swoje miejsce?

Starzec kołysał głową to w jedną, to w drugą

stronę, a kiedy

kończył mówić trzęsącym się głosem, coś jeszcze

długo

podrygiwało w ciemnej jamie półotwartych ust i

wlokąc pasemka śliny poruszało pieńki luźnych

zębów.

— Byłem tam, gdzie Twórca Archetypu wzniósł

swój dom—

— wyjaśnił Archai.

— ON jest tam.

Ramię starca niepewnie naznaczyło kierunek,

gdzie nie

sięgając szczytu skały połyskiwały szklane odrosty

kamiennego gaju, przed miliardami lat wyciśnięte

przez pory

kamienia.

ON stał na krawędzi kamiennego zbocza, dokoła

jego

głowy przestrzeń zwierała się jak zlodowaciały

pęcherz

w półprzeźroczystą, seledynową sferę. Podniósł

dłoń

background image

osłaniając oczy przed nikłą poświatą nieba i

rozglądał się po

równinie.

Na koniec, czy nie znalazłszy tego, co szukał, czy

też na

odwrót, zaczął schodzić z powrotem w dół.

Archai raz jeszcze dojrzał jego twarz.

Beznadziejny wyraz oczu.

Dwoje oczu.

— Nic nie rozumiem—powiedziało Ziarno; leżało

na drodze, pod stopami Bezimiennych.--Czemu

stoicie? Przecież to może być ostatnią szansą

nawiązania kontaktu. Ten, kto potrafi przemierzać

tyle przestrzeni, pewnie bez trudu załatwi wasze

problemy. '

— Milcz— zaciskając usta powiedział Archai.

Jeszcze coś—milczeć! Wyście poszaleli chyba.

Stoicie trzęsąc się jak stado ogłupiałych

półzwierząt. Przecież ten wasz idiotyczny pień na

górze wcale nie jest podobny, jest po prostu

półślepy! Jeśli rzecz ma się tak samo z resztą

zmysłów, to nic dziwnego, że nie słyszy waszego

zawodzenia...

Archai poczuł gwałtowny zawrót głowy. ,

background image

Zrozumiał — oczy.

— Słuchajcie! — zawołał do zebranego tłumu. —

Jak mogła spełnić się Wykładnia Archetypu, gdy

nasi ojcowie zadrwili z jej Twórcy? Od dziesiątków

lat szukamy Źródła w tym, co nigdy nie było

powołane do pełnienia tej roli w krainie Winei.

Nasi ojcowie, bezczeszcząc świątynię, wnieśli pod

jej dach posąg kaleki, obłędną ręką w świętym

drzewie tilantu wycięty...

— Co za pompatyczna bzdura — szepnęło do siebie

Ziarno, tak żeby nikt nie dosłyszał.

— Przyjrzyjcie się Jego twarzy! — Archai wskazał

palcem

nadchodzącego.

Szmer zakołysał głowami wtulonymi w garbate

plecy.

Czarna postać mijała ich krokiem wciąż

obojętnym.

—Oczy—mówili ludzie.

— Ma dwoje oczu! — szeptali Bezimienni,

drżącymi palcami wodząc po własnych twarzach.

— Jak Bezimienni — powiedział Archai. —

Najpodlejsi z podłych.

Wysoka postać zstąpiła z grobli na powierzchnię

background image

bagien i oddalała się przesłaniana pasmami

szarych mgieł.

— Idzie po wodzie — powtarzano z lękiem.

— Ciekawe, jak to robi? — rozważało Ziarno. —

Technika przynajmniej dorównująca naszej...

Oczywiście, tej z dawnych, dobrych czasów. Ciągle

myślę kategoriami okresu, kiedy miałem ręce,

nogi i głowę na karku. Co z tego zostało? Nasi

niewydarzeni potomkowie roztrwonili spadek, a

sami od siebie potrafią tylko oczyma przed jakimś

bożkiem przewracać.

— Odchodzi! — krzyknął ktoś.

— Opuszcza nas! — zawtórowali inni.

Daleki głos orana przeciągał rytmiczne dudnienie.

— Wróci! — zawołał Archai. — Tylko musimy dać

dowód, że zrozumieliśmy przyczynę jego

milczenia.

— W jaki sposób?

Twarz Archai znowu nabrała pogody ducha, była

spokojna

po raz pierwszy od chwili, kiedy przestał być

dzieckiem.

— Pójdziecie do lasu wyciąć największy pień

tilantu — powiedział. — Zanim odda soki w

background image

martwą Rzekę Chronos, niech mężczyźni zaczną w

nim ciosać nowy wzorzec... Tłum rozdzielił się na

połowę i mężczyźni zniknęli w gęstwinie, gdzie

drzewa tilantu najszerzej rozkładają konary

powietrznych pseudopodii. Pozostali przed skałą,

starcy i kobiety z dziećmi, pewien czas słuchali

głuchego dudnienia, aż zachrypły z przejęcia głos

zaintonował pieśń pierwszą chorału, którego

znaczenie zabrała ze sobą ten pewnie, który jako

ostatni przemienił się w Ziarno.

„... Przez galaktyczny wir Świetlnym promieniem

przewiercony Echo przynosi kwantowy zgrzyt '

. Zębatych koi Wykładni Archetypu..."

„O, bogowie! — pomyślało Ziarno. — Co oni

uczynili z główną INSTRUKCJĄ naszego

poczęcia?! Gdyby choć jeden z nich miał jako takie

pojęcie o znaczeniu tych słów! Zrobili sobie rytuał,

piękną śpiewogrę. Jak tak dalej pójdzie,

będą się kłaniać nawet przed Ziarnem. Ostatni

stopień

degeneracji!"

Głosy, zrazu niepewne, nabrały mocy i kiedy

Archai wspinał

się po skalnych stopniach — w dole rozbrzmiewał

background image

równy,

choć przytłumiony nieustannym dudnieniem,

chór:

„... Głęboko zapada grot Mechanicznego

zarodnika l pierwociną życia Partenogenezą

globu Zakwita stalowy rezonans..."

Archai dotarł do kamiennego tarasu przed

wzniesioną z karbowanych belek toraną. Zębate

rysy pęknięć w szarej płycie wyodrębniały

pojedyncze głazy, potężne bloki kamienia

rozsadzone bladymi kiełkami traw z nasion

przesłanych wiatrem. W gęstym półmroku

pieczary trwał niewzruszenie nasączony smołami i

tłuszczem pień o połyskującym ostrymi lśnieniami

krysztale jedynej źrenicy. — ON ma dwoje oczu —

powiedział Archai, Po raz pierwszy od

zamierzchłych wieków przyszłość plemienia

Winei, wreszcie określona przez jednoznacznie

pomyślny statut, zarysowywała się w

zdecydowanie optymistycznych kolorach. Tak

przynajmniej, w skrytości ducha, ironizowało

Ziarno.

INTROWERSJA ZESPOŁU — TEST

ASOCJATYWNY — SYNCHROMAT:

background image

— Wyniki testu w granicach normatywu.

Przejściowe odchylenia — Iven Mahon.

Zastanawiająca tendencja zawężenia

skojarzeniowych operacji w obrębie modeli

pierwotnych, bez próby podejścia ściśle

ortogenetycznego, z przejściem do form jedynie

efektywnych, wieńczących ciąg ewolucyjnych

przekształceń każdego gatunku. Zgodnie z

Instrukcją tabelaryczne wykresy szczytowej

aktywności każdego z członków załogi dołączone

do Dziennika Pokładowego.

Załącznik dodatkowy (zgodnie z pkt: 8 „Instrukcji

Sondażu Asocjatywnej Gotowości"), AUTOTEST:

„Postulat opracowany zgodnie z techniką

ekstrapolacyjną sugeruje, że właściwy model

cywilizacji ostatniego, doskonałego

stadium'ewolucji nie stanowi osobniczego

rozczłonkowania społeczeństwa na poziomie

białkowego skrzepu, lecz jego sprężenie w

jednolitym homeostacie —

już po cielesnej reurbanizacji — będącym

pochodną

np.: optymalizowanego archetypu mechano-

cybemetycznej

background image

struktury Synchromatu."

Zapis; Syrichro'mat.

W kącie niszy stały pale specjalnie przygotowane

dla

ofiarnych stosów, były długie i mocne, ze

sprężystych pędów

ostrokrzewi. . .

Archai ujął jeden w dłoń i wcisnął zaostrzony

koniec

w szczelinę między podestem kamieni okalających

podnóże

posągu i samym brewionem.

Całym ciałem naparł na dźwignię i głazy rozsunęły

się ze

zgrzytem.

— Nareszcie! — z satysfakcją szepnęło Ziarno. —

Do szczęścia brakuje tylko tego, żeby jeszcze ci w dole przestali zdzierać gardła.

„... Gdy gaśnie Rzeka Chronos , W

grawitacyjnym kolapsie Rasa pielgrzymów musi

odejść W poszukiwaniu nowych globów Gdzie

nowy świat zbuduje Logos — mechaniczny

zarodnik..."

Rzeczywiście — zgodziło się Ziarno. —

Najwyższy czas odejść, niedługo nie zostanie tu

background image

kamień na kamieniu. Czy wy nie rozumiecie tego, Archai? Archai nie odpowiedział zajęty swoim

prywatnym obrazoburstwem, odliczał ostatnie

chwile Jednookiego.

— Coś takiego stanowi ewenement nawet w skali

naszej historii— kontynuowało Ziarno. — Skąd

taki regres? Przecież istnieje ewolucja, postęp

nauki i techniki, jak dotychczas każde

przesiedlenie wychodziło nam tylko na dobre, a ci

tutaj nie mają nawet szans wyrwać się z bagna, w

jakim ugrzęźli. Najstraszniejsze, jeśli zawiódł

mechanizm Logos, a niestety wszystkie znaki na

niebie i ziemi wskazują, że zawiódł...

Drewniany kloc pochylił się lekko i, kiedy Archai

uderzył weń drągiem, upadł na płyty posadzki

strącony z kamiennego piedestału. Jeszcze kilka

mocnych pchnięć i polowa długiego korpusu

zawisła nad urwiskiem. Posypały się pierwsze

kamienie, zapowiedź początku lawiny. Archai

otarł z czoła pot i uśmiechnął się do swoich myśli.

— Znowu wrócą szczęśliwe dni— powiedział i

pchnął mocno.

Poczerniały ze starości posąg zakreślił głową

szeroki łuk

i runął w dół. Skały drgnęły, gdy uderzył w zbocze

background image

kilka

metrów niżej-

Archai wychylił głowę i spojrzał śladem

osypujących się

kamieni. Przez chwilę zdawało mu się, że kloc

pęknie na

dwoje, rozłupany ostrymi występami skał, o które

zahaczał

w zawrotnym koziołkowaniu, lecz drewno

wytrzymało —

nie darmo pielęgnowali je strażnicy Archetypu, z

pokolenia

na pokolenie namaszczali tors tłuszczami

bagiennych

zwierzoskrzypów.

Wreszcie rozległ się donośny plusk, raczej

sieknięcie ustałej

powierzchni przegniłych glonów. Ciężkie bryzgi

strzeliły

zielonym wachlarzem, a drewniany bal zanurzył

się głęboko.

Na powierzchni wody rozbiegły się leniwie fale,

ich kręgi

zakołysały grzywami białego sitowia i przepłoszyły

background image

żerujące

na liściach żaby.

Archai schodził z powrotem.

Kamienne schody były strome i kręte, ku dołowi

obrastały

bladym mchem z niespożytą siłą wciskającym się

w załomy

skał, trawiącym najtrwalszy bazalt.

— Wróci czas, o którym wspominają starcy —

powiedział • Archai. — Znowu zaorzemy pola i

zbudujemy miasta, wzniesiemy najwspanialsze

pałace i nauczymy się lotu ptaków.

Szczęśliwy spojrzał w miejsce, gdzie w mlecznych

kłębach mgieł opalizowała kryształowa kula,

lśniła, iskrzyła się w słońcu. Daleko za nią z

szarawej sierści lasów wyciągały szyje pionowe

słupy dymów, płonęły ofiarne stosy. Nawet tam

dotarła wieść— przybył Twórca Archetypu i

sprawi, że ustąpi bagno i mgła, wody obnażą

połacie urodzajnych gleb, a ludzie zachowają

postać daleką od kształtu błotnych zwierząt.

— Znowu wrócą szczęśliwe dni — powtórzył

Archai. Jakby powolna tym słowom, kula zadrżała,

opadł z niej kirys perłowej macicy i na kolumnie

background image

przenikliwego blasku podniósł się w niebo smukły

grot żelaznej strzały. W miejscu, gdzie zniknął,

pewien czas wisiała jeszcze granatowa, strzępiasta

plama, przez którą przeświecały jakieś srebrne

iskry, lecz i ją szybko wessał obwał niskich chmur.

„... Przez galaktyczny wir, świetlnym promieniem

przewiercony..,"—śpiewali ludzie plemienia

Winei, tarczogłowy orana dobywa! z piersi,

nabrzmiały w rezonansowym pęcherzu,

nieustający basowy pomruk. Archai przeskoczył

ostatnie stopnie wiodące do przybytku utraconej

wiary i zatrzymał się pod skałą.

— Przecież nie odejdziesz — wyszeptał zbielałymi

wargami.

— Zniszczyliśmy przyczynę twego gniewu!

— Niech to diabli! - - zaklęło Ziarno. — Odlecieli.

Taka szansa kontaktu nie powtórzy się nawet za

milion lat, zresztą wątpię, czy do tego czasu

zostanie tutaj ktokolwiek, oczywiście prócz Ziaren.

Ziarno wszystkowidzącym zmysłem wzroku

ogarnęło skrawek pulsującego bagna, skalny

występ i stojącego u jego stóp Archai. Żałosny, dogorywający świat.

— Czego oni tutaj szukali?— zastanowiło się

Ziarno. —

background image

Tej rzeczy nigdy chyba nie zrozumiem. Wyższa

filozofia...

Niebo pozostało nieme, przez skłębione pola

zielonych

obłoków przetaczało powoli masywy chmur

napęczniałych

wilgocią.

Jedno słońce potrafiło czasem przeniknąć mglisty

tuman —

gwiazd nikt nigdy nie widział, gwiazd wcale nie

było,

przynajmniej dla tych, którzy już nie będą

Ziarnem.

INTROWERSJA ZESPOŁU — Miejsce:

NAWIGATORNIA

A. Short — Nareszcie wróciłeś, Iv. Jak

samopoczucie,

jeszcze przeżywasz?

J. Kenan — Dajcie mu spokój.

A. Short — Dobry Boże, na szczęście nie jesteśmy

już

towarzystwem wzajemnej adoracji, przynajmniej

będąc sam

na sam z sobą. Iv sam doskonale zdaje sobie

background image

sprawę, że

wymagać minimum delikatności z mojej strony to

tyle, co

agitować diabła do ascezy.

I. Mahon — Po raz pierwszy przyznaję ci

słuszność.

A. Short — Serdecznie dziękuję, ale, między nami,

background image

miewam

częściej.

I. Mahon — Szczególnie wtedy, gdy wmawiasz

człowiekowi,

że ma szczęśliwą rękę. „Weź i stuknij palcem w

ekran. Niech

to będzie martwe od początku świata, bylebyśmy

mieli

twardy grunt pod stopami".

A. Short— No i? Jest, czego chciałem.

I. Mahon — Czy Io samo wymyśliłeś sobie, kiedy

Synchromat celebrował nad tobą seans

asocjatywnego testu?

Wątpię, skoro nawet nie przyszło ci do głowy

wystawić nos

poza siłowy pęcherz statku.

A. Short — Ty natomiast za wszystkich

odetchnąłeś świeżym

powietrzem.

I. Mahon—Niestety.

J. Kenan — Czy zawsze musicie się spierać?

Czekaliśmy na ciebie, Iv.

R. Blish — Trzeba dopełnić rytuału. I. Mahon —

Tani teatr. R. Blish — Wymyśl lepszy.

background image

A. Short— Cha-cha-cha! Iv, niech mnie kule biją,

masz minę derwisza dręczonego duchową

rozterką. Weź się w garść. I. Mahon — Od

dłuższego czasu nic innego nie robię. J. Kenan —

Doskonale, wrócisz do normy. R. Blish — Teraz

najwyższy czas wznieść toast za naszą pomyślność

w przyszłości i... dalszy rozkwit tego tam, za

ścianą. Rozlej, Ame.

A. Short — Niewiele już zostało, a pewnie czeka

nas niejedno jeszcze takie święto. .

. J. Kenan — Oczywiście, chyba nikt nie ma

zamiaru wracać? Tak... Przepraszam—wiem, ale

czy to nie wspaniałe, od Ziemi dzieli nas kilkaset

parseków, a wino w niczym nie straciło swoich

cudownych właściwości, ma ten sam aromat,

zapach, nawet czerwień.

I. Mahon — Jak jesień na południu starych

Apeninów. J. Kenan—Boski napój. Nigdy nie

potrafię przypomnieć jego nazwy, ma w sobie coś

niezwykłego... R. Blish—Lacrimae Christi.

A. Short — Rzeczywiście, ciekawa nazwa. Może i

ty, Iv, dzisiaj uroniłeś taką łezkę, a może chcesz wyjść raz jeszcze i skropić żyzną glebę? Nie? Mówi

się trudno. Zdrowie, panowie!

I. Mahon — Najpierw ekran. A. Short — Nie

background image

wystarczy ci magnetograf? I. Mahon — Nie.

v A. Short — Jak uważasz, tam przynajmniej coś

widać. Ale zgoda—włączcie, niech będzie jasne, co

chrzczę... Wspaniały świat! Nadaję ci imię: Typ O-

Nr-54739 w Katalogu Planet. R.Blish—Prosit!

Zapis: Synchromat.

Przy samym brzegu grobli kołysał się w wodzie

drewniany

kloc, na wpół wynurzony podnosił się i opadał

oblazły

pąkami ślimaczych muszli. Z brzegu zarzuciły nań

koronkowe tiule pajęczyn białe pająki — kłębki

background image

puchu na

długich i wiotkich odnóżach.

Twarz ukryta w bagnie.

Archai zataczając się podszedł do wody. Brzeg

grząski,

a muł ciepły, musujący pęcherzykami powietrza.

Po kilku krokach sięgnął dłońmi oślizłego boku.

Spod brewiona wyskoczyła pręgowana jaszczurka

kuradu i spokojnie wiosłując kolczastym ogonem

odpłynęła na bezpieczną odległość.

— Co chcesz zrobić?—zapytało Ziarno. Na skarpie

grobli siedział białowłosy starzec, ten sam, który z

tłumu przemówił do Archai. Patrzył niewidzącymi

oczyma. Żył jeszcze, czy może umarł od tamtego

czasu? Pewnie to tylko jego błotne widmo czekało

cierpliwie na pierwszą ofiarę. One zawsze wiedzą,

kiedy i gdzie się zjawić. Archai przypomniał sobie

twarz dziecka i jego rękę. Pozbawione powiek

oczy, jak oczy jaszczurki kuradu, i błona rozpięta

między czterema palcami, niczym wąska płetwa

jaszczurki kuradu.

— Dlaczego odszedłeś?—wyszeptał ledwie

poruszając wargami. — Jesteś nieczuły i nie

znający litości. Przecież nie potrafimy bronić się

background image

przed pleśnią. Przesunął się do tego końca, gdzie z

drewnianego tułowia wyrastała ciężka głowa. Jego

nogi traciły grunt, ale nie chciał już wyjść stąd.

Obrócił pień tak, aby twarzą spojrzał w niebo. Po

boku ściekały strużki fioletowego żelu.

— Przestań się wygłupiać — perswadowało Ziarno.

— Fakt, że komuś nie zależało specjalnie na

kontakcie z tobą, nie powinien od razu

przyprawiać cię o frustrację.

— Odejdźcie — powiedział Archai do Ziarna,

widma i jaszczurki kuradu.

— Jak chcesz — obraziło się Ziarno. — Mam dosyć

trwonienia czasu na waszą edukację. Nie chcesz

słuchać

mądrzejszych—radź sobie sam. Umywam ręce...

Pardon!

Stare przyzwyczajenia — nie biorę

odpowiedzialności. Może

za tysiąc lat nabierzecie rozumu, wtedy

porozmawiamy.

Cześć.

Grubo ciosana twarz Jednookiego uśmiechała się

prymitywnym rysunkiem warg, kryształowe oko

utonęło

background image

w bagnie, wybite zapewne, kiedy posąg spadał z

tarasu przed

bramą pieczary, i na jego miejscu pozostał tylko

czarny

oczodół. U zbiegu powiek zwisła grudka śluzu

z przylepionym pasemkiem bladozielonego

porostu.

Archai przykrył palcami pusty oczodół i zawołał:

— Oni są ślepi! Nie słuchajcie twórców Archetypu,

oni są ślepi!

Wołał i nikt go nie słyszał. Woda podeszła pod

usta, zatkała krtań gąbczastym zlepkiem

bagiennych parazytów. Ziarno zrezygnowało

wreszcie i odebrało stopom ostatnią podporę,

tylko głos orana wytrwale przetaczał głuche

dudnienie. Z lasu wyszli mężczyźni dźwigając na

ramionach pień świętego drzewa tilantu, wybiegły

im na spotkanie radośnie roześmiane, żabiookie

dzieci. Plemię Winei stawiało ołtarz dla Dwuokich

Bogów.

DZIENNIK POKŁADOWY:

... 43-2377-11695:

Czwarty komponent Continuum. Struktura

przestrzeni kinetyczna. W zasięgu penetracji - -

background image

zero. Przyspieszenie do układu odniesienia C.

Załoga—JOHN KENAN.

NOTĘ: „— Spotkamy się znowu za rok, może dwa.

To nawet ma swoje dobre strony, nie trzeba w

rozmowach roztrząsać przeszłości, myśli—co

innego. Planeta krążyła samotnie wokół

błękitnego słońca, była mniejsza od Ziemi, lecz jej

trzon, według Blisha, stanowiło żelazne jądro,

dzięki któremu ciążenie przekraczało nawet

poziom, do jakiego przywykliśmy. Nie miało to

jednak specjalnego znaczenia, gdyż i tak na

zewnątrz, raz jeden, wyszedł Iv. Oglądaliśmy to na

głównym ekranie nawigatomi. Iv poszedł przez

nieskończoną równinę, płaską i czerwieńszą od

marsjańskich piasków, choć nie mniej martwą,

wspiął się na szczyt samotnej skały, jakby z jej

wierzchołka chcąc dojrzeć więcej, niż dane było

nam zobaczyć z rakiety zamkniętej w pęcherzu

siłowego pola. On najdłużej nie tracił nadziei, lecz

i tej w końcu zabrakło — więc wrócił. Na opisanie

świata, który opuściliśmy, wystarczą współrzędne

i zestaw danych tizyko-matematycznych w

Katalogu Planet, może w drodze wyjątku dodamy

postscriptum: »Nad planetą przewala się

background image

nieustanna nawałnica magnetycznych burz,

anomalie siłowych pól urągają zdrowemu

rozsądkowi w przemieszanym i wibrującym

rozkładzie zmiennych potencjałów«. Może ktoś

kiedyś zainteresuje się tą notatką. Blish twierdzi,

że źródło tych burz kryje się pod ziemią—jakieś

rezonanse w żelaznym jądrze planety. Tak więc

jest to zadanie dla astrofizyków, rozwiązywalne

chyba bez większych trudności. My, przede

wszystkim, poszukujemy życia.

Magnetyczny rezonans wykazuje tendencję

stopniowego wygasania, lecz chociaż dzisiaj na

ekranie magnetografu, obrazującego symboliczny

przebieg linii magnetycznych, pojawiają się

jeszcze regularne kształty, jakieś rozwichrzenia,

w których ludzkie oko może się dopatrzyć czasami

jakiejś

fantastycznej zjawy, to minie kilka tysięcy lat i nad

planetą

zapanuje całkowity spokój, zostanie martwy świat,

martwy

w pełnym tego słowa znaczeniu, jeden z miliarda

takich,

które nic dla nas nie znaczą. My poszukujemy

background image

żywych form

organizacji materii.

Nic więcej.

Żeby w kineskopowej lampie oglądać srebrzysty

przebieg

elektrycznych ładunków, które mają cię

inspirować do

pustej gry wyobraźni, nie trzeba ruszać się z

Ziemi, wystarczy

podziwiać zimą zakwitający na oknach ogród

mroźnego

szronu.

Lecimy dalej, może znajdziemy — najbledszy

porost

w załomie skały. Iv, spróbuj jeszcze raz — John

Kenan."

Zapis: Synchromat.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antologia SF Stało się jutro 27 Wiktor Żwikiewicz
Antologia SF Stało się jutro 8 Zwikiewicz Wiktor
Antologia SF Stało się jutro 31 Andrzej Ziemniak
Antologia SF Stało się jutro 2 Fiałkowski Konrad
Antologia SF Stało się jutro 25 Węzeł
Antologia SF Stało się jutro 30 Marcin Wolski
Antologia SF Stało się jutro 20 Różni
Antologia SF Stało się jutro 11
Antologia SF Stało się jutro 6 Zajdel Janusz
Antologia SF Stało się jutro 21 Różni
Antologia SF Stało się jutro 17 Instar omnium
Antologia SF Stało się jutro 12 Janusz Szablicki
Antologia SF Stało się jutro 28 Małgorzata Kondas
Antologia SF Stało się jutro 9 Różni
Antologia SF Stało się jutro 22
Antologia SF Stało się jutro 33 Piekara Jacek
Antologia SF Stało się jutro 5 Tadeusz Twarogowski
Antologia SF Stało się jutro 19 Bułyczow Kiryl
Antologia SF Stało się jutro 18 Manekin

więcej podobnych podstron