background image

 

 

Romuald Pawlak 

 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Róże w maju 

 
 
 
 
 
 
 
 
 

© Romuald Pawlak 2003 

 

www.fantastykapolska.pl

 

Tekst udostępniony na licencji Creative Commons. Uznanie autorstwa – użycie niekomercyjne – Bez utworów zależnych. 3.0 Polska. 

 
 

background image

 

 


 

– Nigdy nim nie zostaniesz! – wrzeszczał zaplątany w habit Renato di Fontenay. – Po 

moim trupie! Choćbym miał zawrzeć pakt z samym diabłem! Nigdy, rozumiesz?! – Wyrywał 
się braciom odciągającym go na bok, chciał biec w stronę Scalii, jednak bójka nieuchronnie 
zmierzała  ku  końcowi,  emocje  już  opadły.  Reszta  elektorów  zgromadzonych  we  wnętrzu 
ogromnego  refektarza  spokojnie  czekała  na  rozwój  wydarzeń.  Mieli  czas.  Do  wyborów 
wielkiego mistrza zakonu będzie można powrócić nie wcześniej niż po obiedzie. 

Dieudonné de Gozon, wielki komandor zakonu joannitów, nie brał udziału w bijatyce. 

Znalazł sobie zaciszną kryjówkę z dala od refektarza, w jednym z kuchennych pomieszczeń, 
skąd przez małe okienko mógł spokojnie przyglądać się okolicy. 

Na zewnątrz wyspę objął we władanie maj, ciepły i soczysty niczym dojrzały melon. 

Zboża  zbierały  się  w  ciężkie  kłosy,  drzewka  oliwne  zawiązały  owoce.  Miedze,  porośnięte 
krzewami  drobnej  dzikiej  róży,  purpurowymi  lewkoniami  oraz  makami  czerwonymi  niby 
świeżo  rozlana  krew,  zdawały  się  kreślić  wśród  pól  płomieniste  drogi  do  samego  nieba. 
Wiosna uczyniła Rodos prawdziwym Rajem, niezasłużonym Edenem. 

Gozon  dostrzegł  sokoła  leniwie  krążącego  po  nieboskłonie.  Musiał  wypatrzyć 

nieostrożnego królika czy innego gryzonia, bo nagle rzucił się w ostry pik, celując gdzieś w 
podmiejskie błonia niewidoczne w obrysie wąskiego okna. 

Z zamyślenia wyrwał komandora wiew powietrza za plecami. 
–  Marnujemy  tylko  czas  –  mruknął  Lexa  von  Aerenthal.  Aureola  siwych  włosów 

nadawała twarzy starca wyraz apostoła, choć szpecący ją gniew miał przyziemne źródło. 

Gozon w milczeniu przyznał mu rację. Trzeci dzień mijał, odkąd Helion z Villeneuve 

zamknął oczy, i nic nie zapowiadało zgody pośród szesnastu elektorów, którzy mieli wybrać 
nowego mistrza zakonu. 

– Lexa, przecież oni są jak pawie. Co jeden, to bardziej dumny, przekonany, że to od 

niego zależy obsada stanowiska. Niestraszny im Ojciec Święty gdzieś za morzem. Przeraża 
za to myśl, że mógłby wygrać nie ten, kogo popierają. A ty apelujesz o rozsądek… 
 

* * * 

 

Nawet podczas posiłku nie dało się ukryć prawdy. Rywalizujące stronnictwa zasiadły 

we własnym gronie, między nimi ziały przepaście głębokie jak jary we wnętrzu wyspy. Do 
wybrania nowego mistrza wystarczyłaby zwykła większość spośród obecnych, jednak każdy 
uparcie obstawał przy swoim i pat trwał. 

Gozonowi  obojętne  było,  kogo  wybiorą.  Z  góry  współczuł  nieszczęśnikowi.  Da  się 

zamknąć  w  murach  zamku  i  na  królewskich  dworach,  będzie  zabiegać  o  serwituty  dla 
zakonu,  aby  zgromadzenia  nie  spotkał  los  templariuszy  oskarżonych  o  herezję  i  niedawno 
spalonych  na  stosach.  Zamiast  polować  na  jelenie  w  różanych  zagajnikach  czy  cedrowych 
lasach, z których słynęła wyspa, przyjdzie mu się mozolić nad pismami albo trwonić czas na 
audiencje u dworaków głupszych od rosołowej kury. 

Większości  elektorów  odpowiedzialność  za  losy  zakonu  nic  nie  obchodziła,  liczyły 

się doczesne korzyści oraz splendory. 

– Sam zobacz – Gozon dyskretnie wskazał von Aerenthalowi di Fontenaya, na powrót 

opanowanego,  zmawiającego  się  ze  swymi  stronnikami.  –  To  ma  być  przewodnik  naszego 
zgromadzenia? Nie poprowadzi go w zagładę jak de Molay swoich braci? 

Lexa uśmiechnął się nieznacznie, jakby do odległego wspomnienia wciąż trwającego 

w głębinach pamięci. 

– Ludzie się zmieniają, Dieudonné. Ty też. Pamiętasz? 

background image

 

 

 

* * * 

 

Pamiętał doskonale. Kiedyś pożądał sławy równie mocno jak ten dureń di Fontenay. 

Tyle że nikt wtedy nie powierzył Gozonowi elektorskiego głosu i odpowiedzialności zdolnej 
zniszczyć zakon. 

Któregoś  zimowego  dnia  –  kiedy  jeszcze  ani  mu  się  śniło,  że  zostanie  wielkim 

komandorem, że będzie trzymał w ręku całą finansową potęgę joannickiego zgromadzenia, 
wreszcie  że  stoczy  wielki  bój  ze  smokiem  i  okrzyknięty  zostanie  Gozonem  Smokobójcą  – 
poszedł  prosto  do  pałacu  wielkiego  mistrza,  którym  od  niedawna  był  Helion  z  Villeneuve. 
Gozon w oczy mu rzekł, że konne patrole wzdłuż brzegów wyspy i rzadkie karawany, jak w 
zakonie  nazywano  rejsy  na  galerach,  nie  pociągają  go  wcale.  Że  liczył  na  wielkie  bitwy, 
sławę,  heroiczne  i  zwycięskie  walki  z  niewiernymi.  Ani  mu  w  głowie  zostać  mnichem 
klepiącym  pacierze,  nie  ucieczka  od  świata  go  tu  sprowadziła,  najlepiej  więc  będzie,  jak 
poszuka sobie innego miejsca, w którym mógłby zrealizować swe cele i ambicje. 

– Jutro zabiorę cię na akropol i tam porozmawiamy! – zapowiedział Helion, gniewnie 

uderzając pięścią w stół. Poruszył papiery i kałamarz z zanurzonymi zaostrzonymi piórami. – 
Teraz precz mi z oczu! Wracaj do celi, Boga proś o łaskę rozumu, żeby ci go kijem nie trzeba 
było wbijać od dołu! 

Wyruszyli  bladym  świtem.  W  drodze  Helion,  zamiast  besztać  Gozona,  wspominał 

swe  stare  dzieje.  Walki  z  muzułmanami  w  Ziemi  Świętej,  obronę  Akki  i  po  jej  upadku 
przenosiny joannitów na Rodos. Jeśli miały to być opowieści umacniające ducha, skutki nie 
dotrzymały  pola  intencjom  –  Gozon  utwierdził  się  w  przekonaniu,  że  za  takimi  właśnie 
przygodami  tęskni.  W  końcu  wybrał  zakon  rycerski,  mieczowy,  nie  zaś  azyl  dla  starców 
znużonych życiem! 

Wreszcie  dotarli  na  akropol.  Było  to  niewielkie,  porośnięte  gęstą  trawą  wzgórze  na 

zachód  od  twierdzy  Rodos,  pokryte  starożytnymi  ruinami  z  czasów  greckiej  kolonizacji 
wyspy.  Wszędzie  można  się  było  natknąć  na  oślepiająco  białe,  wyprażone  słońcem  resztki 
kapiteli,  mury  kanałów  i  kamienne  wykładziny  dróg,  a  nawet  sterczące  samotnie  kolumny. 
Stąd brali rycerze najlepszy surowiec do napraw i umacniania fortyfikacji. 

W  dali,  na  północnym  zachodzie,  leżał  wielki  półwysep  znajdujący  się  w  tureckim 

władaniu. Wąska wstęga morza oddzielała ich od rosnącej potęgi sułtana. 

Helion  długo  spoglądał  w  tamtą  stronę,  jakby  przepatrując  horyzont.  Słońce  stało 

wysoko, granice nieba i wody zatarły się, tylko pośrodku ciemną, wygiętą kreską majaczył 
odległy brzeg. 

–  Sułtan  napiera,  my  się  cofamy,  ale  wciąż  go  powstrzymujemy  z  dala  od  naszych 

ziem, jesteśmy niby cierń czy ostroga wbita w bok. Pomyśl, gdzie wolisz toczyć z nim bitwy: 
tutaj czy w twej rodzinnej Prowansji. Tyle zależy od twych nudnych patroli – rzekł wreszcie. 

Gozon próbował coś powiedzieć, ale uciszył go gestem. 
– Za pół roku podejmiesz ostateczną decyzję. A teraz wracajmy. 
Tak  wtedy  odwiódł  Gozona  od  pochopnego  czynu.  Nim  minęła  wiosna,  rycerz 

stoczył  bój  ze  smokiem,  zaczął  się  wspinać  w  zakonnej  hierarchii  i  opuściły  go  myśli  o 
porzuceniu zgromadzenia. 

A  teraz  ciało  Heliona  czekało  w  krypcie  na  uroczysty  pogrzeb,  turecka  nawała 

potężniała  z  każdym  rokiem  i  należało  szukać  człowieka  zdolnego  stawić  jej  czoła. 
Tymczasem  dość  było  jednego  spojrzenia  na  elektorów,  by  dostrzec,  że  nie  pojmują  wagi 
wyboru, przed którym stanęli. Długie i rozważne rządy Heliona niczego ich nie nauczyły. 

Lexa w jednym miał rację: ludzie się zmieniają. Nie wiedział tylko, że chyba bardziej 

niż  nauki,  nawet  niż  potyczka  ze  smokiem,  zmieniła  Gozona  pewna  rozmowa.  Wciąż 

background image

 

 

pamiętał  jej  treść,  mimo  że  minęło  dwadzieścia  lat  i  przetoczył  się  ogrom  zdarzeń,  uczuć, 
słów. 

- Raz jeden wyjdź ze swojej żelaznej skorupy. Porzuć na chwilę Gozona Smokobójcę, 

bohatera ludu, rozejrzyj się. Popatrz na zwykłych, prostych ludzi z ich małymi sprawami – 
powiedziała  wtedy  z  rozpaczą  Livia.  Spoglądała  na  urwisko,  za  którym  fale  z  trzaskiem 
rozbijały  się  o  podstawę  klifu,  zapowiadając  sztorm.  –  Dieudonné,  nie  trzeba  daleko 
szukać… ja… – Słowa rwały się, z trudem przechodziły przed ściśnięte gardło. 

Patrzył na nią ze smutkiem. Była taka piękna… i niedostępna. 
– Jestem rycerzem – odparł cicho, odwracając wzrok. – Jestem zakonnikiem. 
Wstała z trawy, na której siedzieli, poprawiła suknię. 
– Jesteś głupcem! – Jej rozpacz zamieniła się w gniew. – I póki nie zrozumiesz, że 

słowa nie wystarczają, pozostaniesz nim, choćby po wsze czasy, Dieudonné de Gozon. 

Och, jak dawno odbyła się ta rozmowa. Wiele czasu minęło, nim pojął, że to jedna z 

tych,  które  zmieniają  życie.  I  wszystko  zależy  od  jednej  decyzji,  której  potem  nie  można 
cofnąć. 

Zawsze  gdy  przychodziło  do  rozstrzygania  ważnych  spraw,  słowa  Livii  wracały  do 

niego niby wyrzut. Czasem wpływały na jego werdykt. 

Lexa trącił Gozona w ramię. 
– Pora wrócić do elekcji – rzucił półgłosem. 
Dieudonné  wiedział,  skąd  zmartwienie  w  oczach  von  Aerenthala.  Jeżeli  nie  uda  się 

wybrać  nowego  mistrza  do  zachodu  słońca,  wybory,  zgodnie  z  zakonną  regułą,  zostaną 
zawieszone, kandydata na stanowisko narzuci papież. Albo wręcz rozwiąże zakon. Nawet tu, 
na Rodos, dochodziły głosy, że zgromadzenia rycerskie należy zlikwidować choćby dlatego, 
że  nie  zapobiegły  upadkowi  Królestwa  Jerozolimskiego  i  pozostałych  chrześcijańskich 
placówek w Ziemi Świętej. 

Gozon uprzedził Lexę, wstał, gestem nakazał ciszę. Niby patrzył na elektorów, mogło 

im się tak zdawać, ale w rzeczywistości zaglądał w przeszłość, tam szukając potwierdzenia, 
że dobrze czyni. 

–  Zgłaszam  swoją  kandydaturę  –  stwierdził  sucho.  –  Żadna  z  dotychczasowych  nie 

zyskała większości, może w ten sposób wybrniemy z pata… 

Elektorzy  zamarli  w  gniewie  i  zdumieniu,  zwłaszcza  ci,  którzy  dwa  dni  wcześniej 

bezskutecznie  namawiali go do ubiegania się o tę godność.  

– Wszyscy wiemy, że Helion tego właśnie pragnął – podjął von Aehrenthal. Spojrzał 

na  Gozona.  –  Sam  jestem  ci  przyjacielem.  Jednakże  mistrz  już  nie  żyje,  a  twoja  osoba  nie 
była  do  tej  pory  zgłaszana.  Nawet  teraz  nie  spełniasz  formalnych  wymogów,  bo  jakaż  to 
frakcja za tobą stoi? 

Nim wielki komandor zdążył odpowiedzieć, chrząknął i uniósł się siedzący po lewej 

chudy jak tyka, pomarszczony Gephard von Bortfelde. 

– Zabił smoka, Lexa, czyżbyś zapomniał? – stwierdził z szacunkiem. – Będę na ciebie 

głosował, bracie. 

Dieudonné  uśmiechnął  się  lekko.  Więc  wciąż  pamiętali…  Gephard  uczestniczył  w 

pierwszej wyprawie na smoka. I to przeważyło. 

Miał zatem swój pierwszy elektorski głos. 

 
II 
 

Maj  tamtego  pamiętnego  roku  długo  nie  potrafił  się  zdecydować,  czy  ma  być 

miesiącem  uciążliwych  deszczy  i  wręcz  jesiennego  zimna,  czy  raczej  wiosennym 
błogosławieństwem  po  trudach  ciężkiej,  pełnej  sztormów  zimy.  Jednego  dnia  słota  nie 

background image

 

 

pozwalała  wychylić  głowy  poza  mury,  drugiego  słońce  aż  prosiło,  żeby  się  ogrzać  w  jego 
promieniach, rozpędzić konia do szalonego galopu, zatracić się w dzikim pędzie. 

Jednak mało który mieszkaniec wyspy, a już w szczególności miasta Rodos, zawracał 

sobie głowę fatalną pogodą czy zbiorami, które niechybnie ucierpią. Wszyscy odmieniali w 
tysiącu odcieni strachu jedno budzące grozę słowo: smok

Bestia  grasowała  od  miesiąca  w  głębi  wyspy,  trzy  mile  od  miejskich  murów,  w 

górzystych  jarach  nieopodal  wsi  Kandiliona.  Tak  przynajmniej  twierdzili  mieszkańcy. 
Potwór  porywał  bydło  i  nękał  wieśniaków  uprawiających  swe  pola  i  oliwne  zagajniki. 
Wreszcie zaczął porywać ludzi na przedmieściach Rodos. 

Bracia  zakonni,  usadowieni  wewnątrz  murów,  zbywali  opowieści  wzruszeniem 

ramionami.  Aaa,  smok…  –  pokpiwali  co  dowcipniejsi.  –  To  już  ludziom  tureckiego 
zagrożenia nie starcza… Ładne rzeczy! Tylko patrzeć, jak sam Kolos wstanie z ruin i uderzy 
na miasto!
 Inni dodawali, że skoro strach potrafił zamienić długą na łokieć jaszczurkę, żyjącą 
na  brzegach  wyspy,  w  stwora  zdolnego  porywać  krowy,  to  pora  szukać  na  Rodos  samej 
Ateny,  której  świątyń  wiele  pozostało  na  wyspie.  Rycerze  podejrzewali,  że  strachliwi 
wieśniacy  wzięli  za  bestię  jakąś  szczególnie  wielką  agamę,  która  w  chwili  zagrożenia 
nadyma skórę za głową w dwie płaskie, sterczące na boki tarcze. 

Kpiny i docinki ucichły, kiedy zaginęła córka jednego z najbogatszych kupców, a do 

siedziby  wielkiego  mistrza  zawitała  delegacja  mieszczan  żądających  zrobienia  porządku  ze 
smokiem. 

Helion  w  potwora  nie  wierzył,  a  prawdziwego  zagrożenia  upatrywał  w 

muzułmańskim żywiole. Nie mógł jednak odmówić burmistrzowi Kiridiakosowi. Podjął więc 
salomonową  decyzję:  co  prawda  rycerze  zakonni  są  po  to,  by  bronić  wyspy  przed  turecką 
zarazą, kto jednak spośród braci czuje się na siłach, niechaj wyrusza ubić bestię. 

Gozon nie wahał się ani chwili. Lepszej okazji do zdobycia sławy nie będzie, chyba 

że turecki sułtan wyląduje na Rodos ze swoją armią. 

 

* * * 

 

Wyruszyli dwa dni później. Zebrało się ich sześciu głodnych sławy młodych braci ze 

stażem w zakonie nie dłuższym niż kilka lat. Na czele Gozon na swym karym Peticie, za nim 
rudowłosy Sorron de Blay, nierozłączni Hugo de Valse i Rigo Dumbert, Caro Annibale oraz 
towarzyszący im (wyłącznie w imię przyjaźni, jak się zarzekał) Gephard von Bortfelde. 

Zrezygnowali z pomocy braci serwientów niezbędnych w zwyczajnej bitwie, jak i z 

ciężkich zbroi.  Pod płaszczami mieli  tylko  kolczugi,  u końskich boków krótkie kopie, no i 
miecze sprawdzone w boju. Tworzyli silną drużynę żądną chwały równej św. Jerzemu i za tę 
chwałę gotową oddać życie. Zwłaszcza cudze, w szczególności zaś – smoka. 

Dzień  wstawał  mglisty  i  paskudny,  w  powietrzu  wisiała  drobna  mżawka  sącząca 

wilgoć  za  opończe,  choć  nie  była  to  przecież  pora  jesiennych  wiatrów.  Ruszyli  w  stronę 
południowej bramy. Była to potężna wieżyca pośrodku fosy wykopanej wokół miasta, z obu 
stron spięta cienkimi mostami, górująca nad zębatymi murami niby olbrzym pośród karłów. 
W odległości pięciuset kroków majaczyła jej nieco niższa, lecz nie mniej masywna siostra. 
Siedem  takich  bram,  wespół  z  przedzielającymi  je  obronnymi  wieżami  na  całej  długości 
murów, tworzyło nieprzebytą zaporę. 

Wewnątrz miasta, gdzie znajdowało się collachium – kwartał zamieszkany wyłącznie 

przez  braci  zakonnych,  a  także  arsenał,  stocznia,  port  i  kilka  dzielnic  zajętych  niemal  w 
całości  przez  możnych  kupców  oraz  rzemieślników  –  można  się  było  czuć  bezpiecznie. 
Grube,  potrójne  mury,  kilka  dział  ustawionych  na  platformach  wież,  ponad  setka  braci 
zakonnych, kilkuset giermków i serwientów do posług – wszystko to sprawiało, że w razie 

background image

 

 

potrzeby  można  byłoby  tu  miesiącami  odpierać  ataki  całej  armii,  cóż  więc  znaczył  jakiś 
głodny smok?! 

Lecz  poza  bramą  wędrowiec  musiał  się  pilnować.  Zakon  –  po  przejęciu  wyspy  – 

większość  mieszkańców  miasta  Rodos  przesiedlił  do  jego  południowej  części,  zwanej 
dolnym  miastem,  przechodzącej  w  łagodny,  rozległy  stok.  W  ten  sposób  część  górna, 
opasana  murami,  stała  się  łatwa  do  obrony,  a  tereny  powyżej,  zwieńczone  przylądkiem 
Kumburno,  wyglądającym  jak  wskazujący  palec  wyciągnięty  ku  przestrodze,  w  razie 
tureckiego desantu można było łatwo razić artylerią. 

Wypchnięci  poza  ochronę  murów  rodyjczycy  nie  pokochali  zakonnych  rycerzy. 

Dodatkowo  jednych  i  drugich  podzieliła  wiara,  bo  choć  sam  święty  Paweł  odwiedził  tę 
ziemię w drodze do Palestyny, przed przybyciem zakonników więcej tu było prawosławnych 
klasztorów  i  eremów  niż  katolickich  kościołów.  Prowadząc  szpitale  i  domy  dla  ubogich, 
bracia  powoli  zyskiwali  szacunek  miejscowych,  wciąż  jednak  zdarzały  się  napaści  na 
joannitów. 

Rycerze  szybko  przemknęli  przez  dolne  miasto,  w  ciasnych  splątanych  uliczkach 

mijając  wystraszonych  mieszkańców.  Rozwiane  w  pędzie  czarne  płaszcze  z  naszytymi 
białymi krzyżami o ośmiu rozwidleniach furkotały gniewnie, spod nich niby płomień błyskał 
szkarłat bojowych tunik narzuconych wprost na kolczugi. 

Dziewczyna  zaginęła  podobno  niedaleko  Kandiliony,  w  miejscu,  w  którym  droga 

biegła  na  ukos  pomiędzy  odłamami  skał.  Wyglądały,  jakby  olbrzym  wyrwał  z  głębin 
niewielką wyspę – jak pobliska Chalki czy Tilos – i rzucił na stok z taką siłą, że rozprysnęła 
się na kawałki pośród frygany, zarośli kolczastych krzewów, a także mirtu, który przypomina 
wędrowcom o cudownej woni Syna Człowieczego. Gozon zeskoczył z konia na niską trawę, 
by poszukać pośród wapiennych bloków śladów walki czy choćby tropów smoka. De Blay, 
ubezpieczając  towarzysza,  z  konia  przepatrywał  okolicę.  Reszta  kompanii  rozjechała  się 
wokół. 

Dieudonné  obszedł  niemal  każdą  skałę,  nigdzie  jednak  nie  natrafił  na  połamane 

kwiaty,  gałązki  czy  strzępy  materii  na  długich  kolcach  krzaków.  Nie  było  śladu  po 
dziewczynie  ani  bestii,  jakby  się  tu  nic  nie  wydarzyło.  A  przecież  córka  kupca  naprawdę 
zniknęła. 

De  Blay  również  nie  marnował  czasu.  Wiercił  się  w  siodle,  mruczał  pod  nosem, 

marszczył  czoło,  wreszcie  podjechał  do  Gozona,  który  zatrzymał  się  przy  skale 
rozszczepionej na dwoje, jakby rozpłatanej potężnym uderzeniem. 

– Wiesz co, Dieudonné? – rzucił z niepokojem. – Może ten smok jest niewidzialny? 
Rycerz  tylko  wzruszył  ramionami.  Podszedł  do  swojego  Petita  skubiącego  trawę  i 

drobne kwiecie. 

– Nie siej paniki, Sorronie – odparł, wskakując na zupełnie spokojnego konia. – Jakby 

był niewidzialny, toby wieśniacy nie mówili, że wielki albo latający, albo ja wiem jaki? Coś 
tam widzieli. W każdym razie tu nic nie ma. Jedźmy dalej. 

Zebrali  pozostałych  rycerzy  i  ruszyli  w  stronę  Kandiliony,  niewielkiej  osady, 

kilkanastu pudełkowatych domów wzniesionych z białego kamienia na planie kwadratu. Już 
dostrzegali  wieśniaków  krzątających  się  wokół  zabudowań,  gdy  naraz  wierzchowiec  de 
Blaya  pędzącego  przodem  trafił  w  dziurę  pośrodku  drogi.  Zatańczył,  próbując  odzyskać 
równowagę,  ale  potrącony  przez  następnych  rycerzy  z  kwikiem  i  łomotem  zwalił  się  na 
ziemię, przygniatając jeźdźca. Skoczyli wyciągać towarzysza, co spotęgowało zamieszanie. 

De  Blay  ucierpiał  niewiele,  parę  siniaków  i  otarć.  Koń  miał  mniej  szczęścia:  lewa 

przednia pęcina była złamana, z krwawej rany wystawał ostry szpic kości. 

Sorron zaklął głośno, z rozpaczą. 
– Najlepszy, jakiego miałem. Przyjaciel wierniejszy od niejednego z ludzi. 
Gozon zacisnął zęby, starając się odrzucić od siebie myśl o złej wróżbie. 

background image

 

 

– Nie przedłużaj. 
Jego  przyjaciel  tylko  spojrzał  półprzytomnie  na  Gozona,  potem  przyklęknął  przy 

koniu, chwycił w dłonie jego pysk, chwilę szeptał uspokajające słowa. Wreszcie pocałował 
go  w  chrapy,  uczynił  znak  krzyża  i  szybkim,  zdecydowanym  ruchem  wbił  miecz  w  serce 
zwierzęcia.  Wierzgnęło  parę  razy  i  skonało.  Sorron  w  ponurym  milczeniu  zebrał  broń  i 
przesiadł się na wierzchowca de Valse’a. 

Mieszkańcy  Kandiliony  tymczasem  chowali  się  w  domach,  ryglowali  drzwi.  Kiedy 

rycerze wpadli do wioski, na spotkanie wyszedł  im tylko  wójt.  Nie miał  nic ciekawego do 
powiedzenia.  Smoka  nikt  nie  widział,  o  dziewczynie  nie  słyszał,  Kandiliona  to  spokojna 
wieś,  podatki  płaci  jak  należy,  a  zbrojni  niech  lepiej  ruszą  w  stronę  góry  Atabyrion,  tam 
niejedno licho grasuje. 

Pojechali więc dalej. Ze dwie mile za opłotkami znajdowały się rozstaje wytyczone 

przez  wielki,  samotnie  rosnący  dąb  korkowy.  Wierzchnie,  różowe  od  wewnętrznej  strony 
warstwy kory odchodziły zeń niby skóra po oparzeniu.  Drzewo wydawało  się równie stare 
jak  greckie  ruiny  na  wyspie.  Tu  postanowili  się  rozdzielić,  jednak  ani  myśleli  obrać 
wskazany przez wójta kierunek. De Valse i Sorron na jednym koniu oraz towarzyszący im 
Rigo Dumbert ruszyli w stronę zachodniego wybrzeża, Gozon zaś, Gephard von Bortfelde i 
Caro  Annibale  pojechali  na  wschód,  w  stronę  potężnej  twierdzy  Lindos.  Liczyli,  że 
przecinając wewnętrzną część wyspy, natkną się na smoka lub jego ślady. 

Drogi  za  Kandilioną,  rzadko  używane  przez  konnych,  zarosły  zbitymi  kępami 

wawrzynu  i  różanego  krzewu  o  długich  czepliwych  kolcach.  Przedzierając  się,  grupa  z 
Gozonem na czele spłoszyła kilka jeleni. Wreszcie dotarli do wysypanej drobnym piaskiem 
plaży,  kilka  mil  od  majaczących  na  horyzoncie  skał  przylądka  Wodi.  Na  północ,  wzdłuż 
plaży, biegła droga do Rodos. Zygzakowaty brzeg wyspy prowadził na południe ku Lindos. 

Dieudonné obejrzał się na towarzyszy. 
– Wracamy czy jedziemy dalej? 
Słońce  wciąż  stało  wysoko,  nikt  nie  kwapił  się  do  powrotu,  ruszyli  więc  wzdłuż 

brzegu  i  wkrótce  dotarli  do  grupy  kredowych  skał  tworzących  nasadę  przylądka  Wodi.  Z 
jednej  strony  wybiegały  daleko  w  morze,  z  drugiej  jasną  łatą  wspinały  się  na  zalesione 
zbocze.  Słońce  wyżarzyło  je  na  kość,  do  oślepiającej  białości.  Wokół  unosiła  się 
nieprzyjemna kwaskowa woń skały trawionej bryzgami słonej wody. 

Dalsza  droga  na  długości  ponad  stu  kroków  wiodła  wąską,  ciemną  rozpadliną. 

Posłuszne  zazwyczaj  konie  nie  chciały  jednak  wejść  do  niej,  parskały,  wierzchowiec 
Annibale stanął dęba. Może w zasadzce czekał smok albo oddział tureckich janczarów? 

Gozon  poklepał  Petita  po  grzywie  i  zmusił  do  uległości.  Za  nim  zastukały  kopyta 

pozostałych koni. 

Wyjeżdżając pospiesznie z drugiej strony, niemal stratowali dwie młode dziewczyny 

podążające w stronę Rodos i zamierzające właśnie wkroczyć w ciemność. Gozon z trudem 
osadził  wierzchowca,  wzniecając  fontannę  drobnych  kamyków  i  piasku.  Uniesioną  ręką 
zrobił przepraszający gest w stronę kobiet. 

Jedną z nich znał, była to Livia, dorastająca córka płatnerza Demetrisa prowadzącego 

warsztat  w  pobliżu  bramy  św.  Jerzego,  gdzie  często  bywał.  Czarnowłosa,  smukła  niby 
świeca, spoglądała na rycerza spod ciemnych rzęs, uśmiechając się życzliwie. Nie wyglądała 
na  przestraszoną  czy  zagniewaną.  Poprawiła  wetkniętą  za  ucho  niewielką  różę  jaskrawie 
odcinającą się od kruczych włosów. 

Ten drobny gest przyciągnął uwagę Gozona. Przyzwyczaił się do widoku splątanych 

krzewów  obsypanych  drobnym  kwieciem,  nigdy  nie  przyszło  mu  do  głowy,  aby  banalny 
kwiat  traktować  jak  ozdobę  w  tym  raju,  który  pysznił  się  fioletowymi  cyklamenami, 
wielkimi  makami  w  barwie  krwi  czy  najwyżej  cenionymi  storczykami  rosnącymi  w  głębi 
wyspy. Dotąd  traktował róże jako przeszkodę dla końskich kopyt. 

background image

 

 

Dziewczyna pochwyciła jego spojrzenie, w jej zielonych oczach pojawiły się iskierki 

rozbawienia. 

–  Wybacz,  pani,  szukamy  smoka,  stąd  pośpiech  –  wyjaśnił  zakłopotany.  –  Mam 

nadzieję, że nic się wam nie stało? 

Zaprzeczyła  ruchem  głowy.  Spoważniała,  przez  jej  twarz  przeszedł  grymas  bólu, 

kiedy mówiła: 

–  Jeśli  spotkacie  bestie,  jedną  zabijcie  w  moim  imieniu.  Emiria  była  moją 

przyjaciółką. 

– Smoki? – wtrącił się do rozmowy Bortfelde. – To jest ich więcej? Dotąd mowa była 

tylko o jednym, pani! – Jego koń, jakby rozumiejąc słowa rycerza, parsknął niespokojnie. 

Na twarzy dziewczyny odmalowało się wahanie. 
– Podobno wieśniacy widzieli trzy naraz. 
Gozon wzruszył ramionami. O tym, co ludzie mówią, miał wyrobione zdanie. Szkoda 

czasu  na  plotki,  zwłaszcza  powiększone  strachem.  A  do  zdobycia  sławy  jedna  bestia 
wystarczy w zupełności. 

– Jedźmy – rzekł. Schylił się jeszcze do dziewczyny i wiedziony nagłym impulsem, 

dodał ciszej: 

– Zabijemy te smoki, ilekolwiek ich będzie. Masz moje słowo. 

 

* * * 

 

Nie spotkali ani jednej bestii. Plaża wzdłuż wybrzeża była pusta, a kiedy wspinali się 

na  leśne  zbocza  i  krążyli  ścieżkami  pośród  drzew,  tylko  wiatr  w  koronach  mącił  ciszę. 
Wreszcie podjęli decyzję o powrocie. 

W stajni już oczekiwali serwienci, jednak Gozon, jak to miał w zwyczaju, nim oddał 

wodze stajennemu, sam wytarł Petita suchą derką. 

– A co z de Blayem i resztą? – spytał. – Wrócili może? 
Chłopak pokręcił przecząco głową. 
– Może będą mieli więcej szczęścia i ubiją potwora, panie. 
Może – pomyślał Gozon. – A może zostawią trochę chwały dla mnie. 

 

* * * 

 

Pierwsze  ukłucie  niepokoju  poczuł,  kiedy  ani  de  Blay,  ani  jego  towarzysze  nie 

pojawili się na wieczornej mszy. 

Rankiem  jak  zwykle  podążył  do  swoich  obowiązków  w  kancelarii  wielkiego 

komandora, ale myliły mu się szeregi liczb podczas przeliczenia waluty. Niepokój drążył go 
niczym robak dojrzałe jabłko. Gozon nie potrafił skupić myśli, wszystko wychodziło mu źle. 

Dzień chylił się ku końcowi, gdy nieoczekiwanie do kancelarii przyszło wezwanie od 

wielkiego  mistrza.  Na  zewnątrz  już  czekał  Caro  Annibale.  Razem  zaczęli  się  przedzierać 
wąskimi  uliczkami  collachium,  obramowanymi  domami  wysokimi  na  kilka  pięter  i 
zabierającymi słońce, w stronę pałacu zamieszkiwanego przez Heliona. 

Byli  w  połowie  drogi,  gdy  nagle  z  bocznej  uliczki  wybiegła  drobna  ciemnowłosa 

Greczynka z niemowlęciem  na ręku. Prawie wpadła na Cara. Krzyknęła  coś, czego  Gozon 
nie  zrozumiał,  wyminęła  ich  i  zniknęła  w  otwartym  warsztacie  garncarskim  po  drugiej 
stronie ulicy. 

Speszony i zaróżowiony Annibale przez chwilę zdawał się wahać, co powinien zrobić 

w tej zdumiewającej sytuacji. 

– Zaczekaj tu – rzucił naraz i ku osłupieniu Gozona pobiegł za Greczynką. 

background image

 

 

Gozon  nie  był  święty,  odwiedzając  płatnerza,  sam  z  przyjemnością  przyglądał  się 

jego córce – ale nigdy nie gonił za nią niczym chart! 

Nie uważał jednak, żeby miał prawo wtrącać się w cudze sprawy, zwłaszcza drażliwe. 

Czekał  więc,  błądząc  spojrzeniem  po  murach,  wnętrzach  warsztatów  otwartych  na  ulicę, 
krzakach  oleandrów  rosnących  dosłownie  wszędzie…  Zniecierpliwiła  go  dopiero 
przedłużającą się nieobecność przyjaciela. 

Znalazł  go  na  wewnętrznym  podwórku.  Caro  Annibale  i  Greczynka  dyskutowali 

zaciekle,  w  ich  kłótni  ginął  cichy  płacz  dziecka.  Caro  obejmował  oboje  ramieniem,  jakby 
próbując  załagodzić  spór,  dziewczyna  wyrywała  się,  podniesionym  głosem  rzucając 
oskarżenia  albo  obelgi.  Rozmawiali  po  grecku.  Gozon  niemal  nic  z  tej  dyskusji  nie 
pojmował, lecz wzburzenie kobiety widać było jak na dłoni. 

Naraz  spojrzenie  Annibale  padło  na  Dieudonné.  Łagodnie  odsunął  od  siebie 

Greczynkę i ruszył w jego stronę, mocno pociągając przyjaciela za ramię. Wrócili na ulicę. 
Gozon nie potrafił ukryć zdziwienia. 

–  A  tak  –  rzekł  podniesionym  tonem  Caro,  nie  patrząc  mu  w  twarz.  Nerwowymi 

ruchami poprawiał habit, rozglądając się niespokojnie. – Właśnie tak, Dieudonné, dobrze się 
domyślasz…  Jestem  tylko  człowiekiem.  I  co,  doniesiesz  Helionowi?  Popatrz,  właśnie  do 
niego idziemy, dobrze się składa… 

Rycerz przecząco pokręcił głową. 
– Nie doniosę. Tylko nie każ mi tego pochwalać. 
Resztę drogi przebyli w milczeniu ciążącym niby ołowiane kule. 
Rezydencja  wielkiego  mistrza  mieściła  się  w  dawnym  pałacu  bizantyńskiego 

namiestnika  wyspy.  Położona  tuż  przy  północnej  części  murów  miejskich,  na  niewielkim 
wzgórzu,  pozwalała  objąć  wzrokiem  port  oraz  collachium  i  pozostałe  kwartały  wewnątrz 
pierścienia fortyfikacji. 

W  komnacie,  do  której  zaprowadził  ich  strażnik,  czekał  już  Bortfelde  z  niewesołą 

miną. 

Ledwie zdążyli zamienić kilka słów, pojawił się Helion z rulonem papierów w ręku. 

Był mocno zasępiony, jego pociągła twarz jakby wychudła w ostatnich godzinach. 

–  Bracia  de  Blay,  Dumbert  i  de  Valse  nie  żyją  –  oznajmił  zgaszonym  tonem,  nie 

siadając na krześle. – Wieśniacy znaleźli ich ciała kilkanaście mil stąd, poniżej wierzchołka 
góry Flerimos, ukryte w skalnym jarze. 

–  Jedźmy  ich  pomścić,  mistrzu  –  rzekł  natychmiast  Annibale.  –  Póki  stwór  nie 

odszedł daleko. 

Helion uniósł rękę niezadowolony, że mu przerywają. 
– Już wysłałem dwóch braci, żeby sprawdzili wszystko na miejscu. A was nie po to 

odrywałem od zajęć. Pozwoliłem polować na smoka, bo wydało mi się to dobrym sposobem 
na  pozyskanie  przychylności  mieszkańców…  teraz  jednak  tę  zgodę  wycofuję.  Zakonu  nie 
stać  na  dalsze  straty.  Jeśli  któryś  z  was  spotka  bestię  podczas  normalnego  patrolu,  może 
podjąć walkę, chociaż wolałbym, żeby poszedł za głosem rozumu i zebrał do boju większą 
kompanię. 

– Mistrzu, pozwól chociaż mnie wyruszyć na poszukiwania – jęknął błagalnie Gozon, 

przypadając Helionowi do stóp. – To ja ich namówiłem, to moja wina, że Sorron i pozostali 
dwaj zginęli. Wypada mi ich pomścić. 

Helion odsunął się w stronę półek z książkami, wśród których na honorowym miejscu 

stało wielkie chirurgiczne dzieło Rogera z Salerno. 

–  Dobro  zakonu  stoi  ponad  prywatną  zemstą  i  podpowiada  mi,  żebym  ci  odmówił. 

Każdy, kto zlekceważy mój rozkaz, może się spodziewać usunięcia spośród braci. 

Opuścili komnatę jak niepyszni. 

 

background image

 

 

* * * 

 

Jeszcze dwa dni wcześniej szóstka śmiałków żartowała, że wyprawioną smoczą skórę 

zatkną  niby  sztandar  na  najwyższej  wieży  obronnej  ku  przestrodze  wrogom.  Teraz  trzej 
spośród nich nie żyli. 

Gozon  nie  potrafił  się  pogodzić  z  zakazem  Heliona.  Rycerze  na  zamku  byli 

bezpieczni,  ale  co  z  mieszkańcami  miast  i  wieśniakami  z  osad  rozrzuconych  po  wyspie? 
Przypomniała mu się Livia Demetris. A jeśli bestia napadnie ją poza murami miasta? 

Nad ranem, nim pierwsze pasma brzasku zarysowały się na horyzoncie, Gozon podjął 

decyzję: bez względu na konsekwencje ruszy pomścić swych towarzyszy. 

Może też warto wytresować psy na atrapie smoka choć przez dzień lub dwa i zabrać 

na wyprawę. 

Przeglądając  w  myślach  całą  sforę,  zdecydował  się  na  Psotkę  i  Szejtana,  psy  nie 

największe i najsilniejsze, ale najłatwiejsze do ułożenia. 

 

* * * 

 

– Powiedz mi, jak on wyglądał! – cierpliwie powtórzył Gozon. 
Wieśniak  zgarbił  się.  Oblizywał  spierzchnięte  usta,  bezradnie  spoglądał  tu  i  tam  po 

pustej stodole. Podobno widział smoka z daleka, na polu. To właśnie usiłował ustalić rycerz. 

– Miał skrzydła? – wyciągał Gozon, groźnie patrząc chłopu w oczy. 
–  O,  panie,  prawie  jak  drzwi  stodoły!  –  ożywił  się  ten.  Rozłożył  szeroko  ręce.  – 

Łopotały niby żagle łodzi  w ostrym  wietrze. A  kiedy je zwinął,  to  jakbyś do poczwarnego 
kadłuba dwa wielkie bochny przyłożył. 

Rycerz pomodlił się w duchu o cierpliwość. 
–  No  dobrze,  spróbujmy  jeszcze  raz.  Jak  wielki  był  ten  smok?  Wielkości  beczki  z 

winem? Kamienicy w mieście? Galery? Góry, na której stoją miasto i zamek? 

Na  tym  pytaniu  utknęli  poprzednio.  Wieśniak  widać  to  zapamiętał,  bo  milczał 

uparcie. Gozon westchnął: Niech aniołowie dodadzą mi sił, bo nie zdzierżę i zaraz palnę go 
w łeb

–  Nie  bój  się  –  zachęcił  –  nie  będę  więcej  na  ciebie  krzyczał.  Ale  chcę  go  zabić, 

rozumiesz, i muszę wiedzieć, jaki on jest. 

– Jak dom – wyjąkał wreszcie wieśniak i niespokojnie popatrzył na rycerza. – Nie za 

duży, nie za mały, taki w sam raz akuratny… 

Gozon z rezygnacją machnął ręką. 
– Zostań z Bogiem – skierował się ku wyjściu, gdzie czekał uwiązany Petit. 
Wieśniak natychmiast czmychnął między narzędzia i sterty drewna na opał. 

 

* * * 

 

Gozon postanowił skorzystać z usług Pietro Collodiego, jednego z zamkowych cieśli, 

utalentowanego  zwłaszcza  w  produkcji  wygodnych  mebli,  zawsze  umiejącego  nagiąć 
drewno,  płótno  albo  skórę  do  pożądanego  kształtu.  Zastał  go  w  warsztacie  i  bez  zwłoki 
wyłuszczył swą prośbę. 

– Musi być jak najbardziej podobny do prawdziwego – zakończył, rozglądając się po 

sali  pełnej  niewykończonych  sprzętów,  narzędzi,  desek  i  całych  grubych  pni,  wolno 
schnących  w  odpowiednich  warunkach,  nim  zostaną  przerobione  na  rzeczy  potrzebne 
ludziom. 

–  To  się  da  zrobić,  panie  –  Collodi  był  rad,  że  trafia  mu  się  urozmaicenie.  Zaczął 

zbierać narzędzia, szukać drewnianych listew, palików różnej grubości. Z ukrycia wyjął kilka 

background image

 

 

ciężkich wołowych skór zwiniętych w grube rulony i podał je rycerzowi, starając się omijać 
kręcące się wokół Szejtana i Psotkę. 

Znaleźli  sobie  miejsce  z  dala  od  wścibskich  oczu  pod  północno-zachodnią  częścią 

murów,  na  wysokiej  łące  kończącej  się  urwiskiem  opadającym  ku  morzu.  Wieści  i  tak  się 
rozejdą,  ale  im  później  dotrą  do  Heliona,  tym  lepiej.  Na  razie  Gozon  mógł  liczyć  na 
dyskrecję komandora Pasquieta, który zwolnił go z prac w kancelarii bez pytania o powody. 
Zapewne domyślał się celu przyświecającego młodemu rycerzowi i aprobował go. 

Sporo  czasu  zajęło  ustalenie  wyglądu  i  konstrukcji  atrapy,  bowiem  Dieudonné  poza 

liczbą skrzydeł smoka nie potrafił podać Collodiemu wielu szczegółów. Nie miał zaś pojęcia 
o  kluczowych  zagadnieniach,  jak  choćby  czy  bestia  na  podobieństwo  bazyliszka  zabija 
spojrzeniem,  zionie  ogniem  czy  pluje  jadem.  A  wszystko  to  według  cieśli  było  ważne,  bo 
jeśli,  panie  rycerzu,  na  ten  przykład  bydlę  zionie  płomieniem,  to  musi  to  robić  z  wiatrem, 
żeby się na cofkę nie nadziać, z czego wynika, że w locie smok musi być nadzwyczaj giętki

Gozon  utrudnił  całe  przedsięwzięcie,  domagając  się  ruchomych  skrzydeł  i  w  ogóle 
możliwości  kierowania  atrapą  od  wewnątrz,  bo  przecież  w  prawdziwej  walce  smok  nie 
będzie nieruchomo czekał, aż rycerz ze swymi psami rozwłóczą go na ćwierci. 

Wreszcie późnym popołudniem smok był gotów. 
– No to wskakuj do środka i ćwiczymy psy – nakazał Gozon, gwizdem przywołując 

Szejtana i Psotkę. – Zobaczymy, jak zareagują na potwora. 

– O nie, panie, mowy nie ma – Collodi zaczął się cofać w stronę zamkowych murów. 

Jeszcze raz rzucił okiem na swe dzieło. Konstrukcja bardzo przypominała wielkiego ptaka o 
rozłożystych skrzydłach. – Ty zamierzasz ćwiczyć psy na smoku, ale ja nie chcę, żeby one 
próbowały  zębów  na  moim  tyłku.  Nawet  gdyby  szramy  na  moim  siedzeniu  miały  się 
przysłużyć sprawie, niech mi pierwej sam wielki mistrz udzieli sakramentów, nim wejdę do 
środka. 

Gozon roześmiał się i wyjął zza pazuchy przygotowaną wcześniej zapłatę. 
–  Jakoś  sobie  poradzę  bez  ciebie,  Pietro,  chociaż  przesadzasz  z  tym  pogryzionym 

tyłkiem. Nie chwal się tym, co tu robiliśmy, zgoda? 

Gdy cieśla odszedł, rycerz rozebrał się do koszuli i wślizgnął do środka konstrukcji. 

Prowokował  psy,  poruszał  sztucznym  smokiem,  wywołując  wciąż  nowe  ataki  Szejtana  i 
Psotki.  Zażarcie  gryzły  drewno  i  rwały  pasma  skóry,  jakby  walczyły  z  prawdziwym 
potworem. Miał nadzieję, że podobnie zachowają się, gdy dojdzie do spotkania z bestią. 

Wreszcie Gozonowi brakło sił. Opuścił makietę na ziemię i wyczołgał się na chłodną 

trawę,  w  cień  murów.  Psy  znudzone  walką  z  nieruchomą  atrapą  porzuciły  ją  po  chwili, 
układając się obok rycerza. 

Naraz Szejtan uniósł głowę w stronę zamku i gniewnie warknął. Rycerz odwrócił się, 

podążając wzrokiem za spojrzeniem psa. 

Śpiesznym krokiem zmierzał ku niemu Caro Annibale. 
–  Zamierzasz  złamać  zakaz  Heliona?  –  raczej  stwierdził,  niż  zapytał,  gdy  już  był 

blisko. Usiadł na trawie obok Gozona. – Chcesz ich pomścić, prawda? 

– A ty, Caro? Nie pojedziesz ze mną? 
Annibale zapatrzył się w dal. 
–  Nie  mam  dokąd  wracać,  Dieudonné  –  wyznał  wreszcie  ze  smutkiem.  –  Moja 

rodzina bardzo zbiedniała, dość tam gąb do wyżywienia i beze mnie. No i jest, ty wiesz… – 
zawahał się, nie kończąc zdania. – Nie, nie wystąpię przeciw Helionowi, choć jeśli spotkam 
smoka podczas regularnego patrolu, nie puszczę go żywego! 

– Nie zdążysz – odparł Gozon. – Wcześniej usiekę to bydlę, choćbym miał je ganiać 

po całej wyspie. 

– Widziałem ich ciała – powiedział Annibale z nieukrywanym niepokojem.  – Może 

się  nie  znam,  ale  trudno  mi  było  odnaleźć  ślady  zębów  i  pazurów,  za  to  bez  trudu 

background image

 

 

dostrzegłem  rany  jak  od  cięcia  ostrą  stalą  i  dziury  od  włóczni.  Uważaj  więc  nie  tylko  na 
smoki – ostrzegł, podnosząc się z trawy. – Bo może niektórzy mieszkańcy wyspy już kłaniają 
się sułtanowi? 

O  zmierzchu  Gozon  zepchnął  zniszczoną  makietę  do  morza.  Tyle  ćwiczeń  będzie 

musiało wystarczyć. 

 
III 
 

Elekcja trwała, a Renato di Fontenay wcale nie zamierzał się poddać, wciąż usiłował 

rozegrać partię swego życia. Znalazł się tu w zastępstwie Luco de Manilii, który na krótko 
przed śmiercią Heliona musiał wyruszyć na aragoński dwór. A teraz, zwietrzywszy szansę w 
rozproszeniu frakcyjnych sił, postawił wszystko na jedną kartę. 

–  Tak,  słyszałem  te  stare  opowieści  –  przyznał,  powściągając  niechęć.  –  Jednak,  z 

całym  należnym  bratu  Gozonowi  szacunkiem,  gdzie  dowody,  że  walczył  ze  smokiem? 
Przecież  nie  odnaleziono  ścierwa  bestii.  Nikt  nigdy  nie  pokazał  żywego  czy  martwego 
jaszczura w żadnym bestuarium. Co innego jednorożce: mamy rogi, wspaniałe dowody ich 
istnienia.  A  smoki?  Są  tylko  zajmujące  opowieści  o  nich.  Legendy.  Wieśniaków  mogła 
przestraszyć wyrośnięta agama. Albo cokolwiek innego. 

Wszystkie spojrzenia skierowały się ku Gozonowi, bo przecież, choć nie wprost,  di 

Fontenay zarzucił mu kłamstwo. 

Tylko wzruszył ramionami. 
– Walczyłem ze smokiem. Nie wierzysz, spytaj mieszkańców dolnego miasta, czy po 

mojej  wyprawie  kogoś  porwał  albo  dokonał  innych  szkód.  Ty  masz  przekonania,  a  oni 
wiedzą, jak było. 

–  Gozon  dobrze  mówi  –  chrypliwie  odezwał  się  Lexa  ze  swego  końca  stołu.  – 

Znaleźliśmy  ślady:  łuski  i  krew,  lepką  i  tłustą,  podobną  do  arabskiej  gumy.  Nie  zarzucaj 
Gozonowi kłamstwa, di Fontenay, bo może ci stanąć kością w gardle. 

–  Tak?  –  warknął  di  Fontenay.  –  To  czemu  owych,  jak  twierdzisz,  łusek  i  innych 

dowodów nie ma w skarbcu oprawionych niby relikwie? 

Lexa spojrzał na niego zimno. W jego oczach pojawiła się wzgarda. 
– Skoro wszystko wiesz najlepiej, Renato, powinieneś wiedzieć i to, że sam Helion 

podjął decyzję o ich zniszczeniu. A czemu podjął taką właśnie? Bo się obawiał, że na wyspie 
strach przed smokiem przemieni się w kult jego zwycięzcy – z ukosa spojrzał na Gozona. – 
Co i tak nastąpiło. 

 

* * * 

 

Wyruszył  o  świcie,  wkrótce  po  jutrzni,  kiedy  nad  wyspą  unosiły  się  jeszcze  sine 

opary mgieł. Przekroczywszy jedną z bocznych bram, Gozon rozpędził konia do galopu, byle 
uciec dalej od dusznych zamkowych murów. Szejtan i Psotka tańczyły wokół końskich nóg 
niby dwa demony. 

– A teraz, smoku, znajdę cię i zabiję, choćbym sam miał zdechnąć. 
Wybrał drogę wiodącą na Czarci Most. Być może powinien szukać smoka na stokach 

góry  Flerimos,  gdzie zginęli  bracia, Gozon wątpił  jednak, czy bestia będzie tam czekać na 
kolejnych rycerzy. 

Czarci  Most  wspinał  się  ostro  do  góry,  sięgając  nieba  stromym  pasażem 

zakończonym  płaskim  jęzorem  skały,  spadzistym  klifem  opadającym  ku  morzu.  Podobno 
tubylcy odprawiali tu kiedyś krwawe  obrzędy. Strach nadal ciążył nad tym miejscem. Jedni 
bali się tajemnych praktyk, od których wzięło swą nazwę, inni śmierci  – bowiem morze co 

background image

 

 

rok  podczas  sztormów  zabierało  spory  kawał  ziemi,  podcinając  skałę.  Czarci  Most 
podzielony  był  głębokimi  rozpadlinami  sięgającymi  dna  piekieł  –  mogło  się  zdawać,  że  w 
całości trzymają go korzenie gęstych, niskich zarośli i krzewów róży. 

Dla joannickich obserwatorów to pasmo skały stanowiło jednak prawdziwy dar boży. 

Przy  dobrej  pogodzie  można  było  stąd  dostrzec  tureckie  wybrzeże  i  żaden  statek  w 
promieniu wielu mil od cypla nie miał się gdzie ukryć. 

Gozon powiódł wierzchowca na skraj klifu. Psy posłusznie podążały za nimi. Rycerz 

liczył, że uda mu się wyśledzić smoka w locie, a może wypatrzyć jego kryjówkę. 

Do przepaści  pozostało  nie więcej  jak sto  kroków, gdy  nagle  zagrzechotały kamyki 

osypujące  się  ze  ściany,  odbijające  się,  pociągające  za  sobą  następne  odłamki.  Czyżby 
powstawało właśnie nowe pęknięcie? Albo wielki kawał skały miał runąć do morza? Gozon 
z niepokojem ściągnął wodze. 

Tymczasem  lawina  kamyków  przyciągnęła  uwagę  psów.  Pognały  ku  krawędzi,  nie 

powstrzymał ich gniewny krzyk rycerza. 

Grzechot  kamieni  nie  ustawał,  wokół  rozeszła  się  przenikliwa  woń  pomarańczy. 

Dieudonné  słyszał  o  charakterystycznych  wyziewach  na  krótko  przed  trzęsieniem  ziemi, 
zaczął się więc ostrożnie wycofywać. 

Nieoczekiwanie  sponad  krawędzi  klifu  wyjrzała  wielka  bestia.  Smok!  Gwałtowne 

bicie  ogromnych  błoniastych  skrzydeł  utrzymywało  go  niemal  nieruchomo  w  powietrzu. 
Jedną ze szponiastych łap dosięgnął Psotkę, wyrzucił ją w powietrze jak piórko – wprost w 
przepaść.  Drugą  starał  się  pochwycić  Szejtana.  Wysmukły  jaszczurczy  tułów  pokryty  był 
zielonooliwkową, drobną łuską migoczącą delikatnymi wzorami, gdy wił się, unikając zębów 
Szejtana. Wąska głowa osadzona na długiej szyi przypominała łeb morskiego węża. 

Gozon wyjął kopię wiszącą u siodła i skierował konia w stronę walczących stworzeń. 

Tymczasem  smocze  pazury  rozorały  szyję  psa,  buchnęła  fontanna  krwi  i  Szejtan  padł  bez 
życia,  a  bestia  runęła  na  rycerza.  Wyciągnięte  łapy  mierzyły  wprost  w  jego  twarz.  Gozon 
nastawił kopię, zaparł się w siodle. Smok  zdołał skręcić w powietrzu, choć nie na tyle, by 
całkiem wyjść z opresji – grot kopii zjechał po skrzydle, rozcinając je na długości pół łokcia. 
Siła wstrząsu wysadziła rycerza z siodła, krusząc drzewce. 

Zerwał  się  na  nogi  i  chwycił  miecz,  nim  zwierzę  wylądowało  i  szurając  po  skale, 

zawróciło w jego stronę. Teraz stwór odcinał go od lądu. Ze smoczej paszczy wydobywał się 
wściekły syk, rozwidlony język drgał prędko. W żółtozielonych ślepiach przeciętych czarną, 
pionową źrenicą czaił się gniew. Zranione skrzydło mocno przylegało do boku. 

Wieśniacy  nie  kłamali,  była  to  straszliwa  bestia,  nie  gorsza  niż  na  malowidłach 

przedstawiających bohaterstwo świętego Jerzego. Ale skoro można ją zranić, można i zabić – 
pomyślał  Gozon,  patrząc  na  krew  kapiącą  z  rany  potwora.  W  zetknięciu  ze  skałą  dymiła 
niczym diabelska posoka. 

Smok znów ruszył do ataku, pazurami mierząc tym razem w pierś rycerza. Ten ciął 

mieczem, ale bestia uskoczyła z widocznym wysiłkiem, odlatując w tył. 

Powtórzyło się to kilka razy. Potwór nie zaprzestawał prób, by dosięgnąć przeciwnika 

albo zepchnąć go na urwisko, jednak on bronił się mężnie, choć pot  zalewał mu twarz. 

Wreszcie rycerz dostrzegł, że bestia uchyla się z coraz większym trudem i postanowił 

zaryzykować.  Gdy  smok  rzucił  się  na  niego,  zrobił  kilka  szybkich  kroków  w  bok,  a  kiedy 
zaskoczony  jaszczur  niezdarnie  przelatywał  obok,  machając  rozpaczliwie  skrzydłami, 
przyskoczył  i  z  rozmachem  wbił  miecz  w  bok  bestii.  Dobra  stal  z  chrzęstem  rozpłatała 
stwardniałą skórę i zagłębiła się w ciele potwora. 

Ten wrzasnął straszliwie, a pod czaszką Gozona rozległ  się dzwoniący  grom,  jakby 

wybuchła  prochownia.  Rycerz  razem  z  mieczem  wyleciał  w  powietrze,  spadając  na  skałę 
kilkanaście kroków dalej. Był oszołomiony, niemal stracił przytomność. Zamroczony bólem 

background image

 

 

smok  nie  wykorzystał  jednak  jego  słabości,  też  opadł  ciężko,  w  kępę  karłowatego 
różokrzewu niedaleko krawędzi urwiska. 

Minęło parę chwil, nim Gozon przezwyciężył niemoc i stanął chwiejnie na nogach. Z 

trudem  łapał  oddech.  Lewa  ręka  zwisała  bezwładnie,  prawdopodobnie  złamana,  prawą 
podniósł leżący nieopodal miecz. 

Bestia także ciężko robiła bokami, z jej paszczy dobiegał chrypliwy jęk. Patrzyli na 

siebie, gotując się do kolejnego, może ostatniego starcia. 

– Teraz cię zabiję, smoku – wychrypiał rycerz, robiąc kilka kroków w stronę leżącego 

potwora. – Tu zginiesz, nędzna poczwaro. 

Jaszczur z uwagą śledził jego ruchy. Z szurgotem cofnął się, przewaga joannity była 

coraz bardziej oczywista. 

- Nie chcę zginąć – odezwał się nieoczekiwanie. – Niech każdy idzie w swoją stronę. 
Zdumiony rycerz przystanął. Bestia zwracała się do niego! Słyszał jej słowa, chociaż 

paszcza smoka, na wpół otwarta, pokazywała mu szeregi ostrych, zakrzywionych zębów. 

– Nie omamisz mnie sztuczkami – rzekł, robiąc kolejny krok. – Zabiłeś moich braci, 

teraz ja zabiję ciebie. 

Smok syknął gniewnie, znów się cofając. Byli już prawie na krawędzi urwiska. 
- Głupi, głupi! Ludzi nie zabijam. Tylko krowy i owce. Dobre mięso. 
Gozon wzruszył ramionami, pojmując, że to tylko gra na zwłokę. Uniósł miecz. 
– To kto zabił trzech moich przyjaciół?! I mieszczan? 
Potwór zatrzymał się na skraju klifu. Stanął w obronnej pozycji. Nawet gdy skrzydła 

miał złożone, wielkością przewyższał człowieka. 

–  Ludzie  z  lądu  –  odparł  ze  złością,  tłumiąc  jęk  bólu  do  głębokiego,  basowego 

pomruku. – Ich galera wylądowała niedaleko. Myślałem, że wiecie. 

Zaskoczony  rycerz  chwilę  trawił  tę  wiadomość.  Turcy  przeoczeni  przez  patrole! 

Helion miał rację jak zwykle: nie tej bestii trzeba się bać, tylko wojsk sułtana. Kto wie, może 
szykuje inwazję? 

– Są jeszcze trzy statki  – ciągnął smok, jakby czytając w myślach Gozona.  – Mogą 

zatonąć na głębokiej wodzie… 

–  Jak?  –  dopiero  po  wypowiedzeniu  pytania  Dieudonné  spostrzegł,  że  dał  się 

wciągnąć w rozmowę. A przecież przybył zabić bestię! 

Ta stęknęła głucho, jakby ból się nasilił. 
–  Wiatry  i  fale,  nagły  sztorm  miażdżący  kadłub  statku…  tysiąc  sposobów.  Tylko 

umieć. I chcieć. 

Trzy galery to nie inwazja – rozmyślał Gozon. – Smoka da się zabić. Lecz jeśli to ja 

zginę? Kto wtedy zaniesie Helionowi wiadomość o tureckiej napaści? Trzeba wysłać patrole, 
przeczesać wnętrze wyspy…
 

Ważył  w  sobie  decyzję.  I  wtedy  nadpłynęło  wspomnienie  niedawnej  rozmowy  z 

mistrzem na akropolu. Nudne patrole… Prowansja… 

– Odlecisz stąd. Będziesz omijać wyspę – zażądał. 
–  Na  morzu  niezamieszkanych  skał  wciąż  sporo  –  nadspodziewanie  szybko  zgodził 

się smok. – Odlecę. 

Naraz znieruchomiał. Zamknął oczy, z jego paszczy wydobył się syk. Brzmiało to jak 

słowa w nieznanym języku. Gozon skoczył w stronę potwora, przeklinając własną głupotę. 
Podczas gdy on sobie rozmawiał, ta bestia rzucała czar! 

Jaszczur z jękiem bólu odskoczył w bok poza zasięg ostrza. 
–  Inna  propozycja,  rycerzu  –  stęknął.  –  Wszystkie  tureckie  galery  zmierzające  ku 

Rodos. Wszystkie, jakie zauważy stado Eir. Tylko za twego życia. 

Zaskoczony zmianą warunków Gozon stanął w pół kroku. Pomyślał o haczyku, jaki 

musi się w tym kryć. 

background image

 

 

– W zamian nie będziesz pytać, co morski smok robi na tej wyspie – ciągnął gad. – 

Nie  będziesz  niczego  szukać,  a  jeśli  zauważysz  inne  smoki,  udasz,  że  ich  nie  widzisz? 
Wreszcie, przestaniesz kręcić się po Czarcim Moście. 

Dieudonné zastanawiał się, ile jest warte słowo takiego wroga. I czy w ogóle ma jakąś 

wartość. 

–  A  gwarancje?  Skąd  pewność,  że  nie  zapomnisz  o  umowie,  gdy  tylko  poczujesz 

wiatr pod skrzydłami? 

Potwór leniwie uniósł głowę. Podwójne powieki zamknęły się i otworzyły ponownie. 

Teraz jego oczy były ciemnozielone, jakby senne. 

– Żadnych gwarancji. – W jego słowach pobrzękiwała twarda stal, pierwsza oznaka 

rodzącego  się  gniewu.  –  Ja,  Glehny  Eir,  mówię,  że  zrobię,  co  powiedziałem.  Wierz  albo 
walczmy. Twój wybór. 

Gozon  długo  patrzył  na  jaszczura,  oddychając  ciężko.  Krople  potu  spływały  mu  po 

policzkach. Wreszcie skinął głową. 

– Dałeś słowo. Przyjmuję je. 
Smok  nic  nie  odrzekł.  Mocniej  wsparł  się  na  łapach,  z  jękiem  rozwinął  poranione 

skrzydło, wreszcie poderwał się niezgrabnie i wzbił ponad Czarci Most. Jednak krótko wisiał 
w powietrzu, zaraz błona skrzydła zwinęła się w kilku miejscach i po chwili niepewnego lotu 
znów opadł na ziemię. 

Nie od razu ponowił próbę. Najpierw rozwinął skrzydła i zębami, tłumiąc jęki bólu, 

poprawiał  porozcinane  błony.  Był  to  nieprzyjemny  widok,  Gozon  mimo  woli  współczuł 
bestii, choć jeszcze przed chwilą byli śmiertelnymi wrogami. 

Choć nie takimi, jak my, chrześcijanie i Turcy – pomyślał. 
Wreszcie smok ponownie wzbił się w powietrze i zniknął rycerzowi z oczu. 

 
IV 
 

– Tak jest, zwyciężyłem smoka – podjął wreszcie Gozon, przecierając twarz dłonią, 

jakby ścierał mgłę dawnych, mrocznych wydarzeń. Długą chwilę spoglądał na di Fontenaya. 

– I zapłaciłem za to wysoką cenę – dodał, posępniejąc. 

 

* * * 

 

–  Zakon  nie  może  sobie  pozwolić  na  tolerowanie  otwartego  nieposłuszeństwa  –  ze 

smutkiem wyjaśnił Helion. Chwilę wcześniej Gozon zdał mu relację z wydarzeń, z umowy 
ze smokiem. Mistrz już rozesłał patrole w poszukiwaniu tureckich szpiegów. 

– Jeszcze nie wiem, co z tobą począć: czy odesłać cię do Prowansji, abyś w którymś z 

klasztorów dożył swych dni, czy też całkiem pozbawić habitu, wyjąć spod władzy Kościoła – 
ciągnął Helion. – Tu jednak, jako brat zakonny, zostać nie możesz. 

Dieudonné  słuchał  tego  oniemiały.  Spodziewał  się  kary  za  złamanie  zakazu,  ale 

przecież wszystko skończyło się sukcesem, dobił targu ze smokiem, zdobył cenne informacje 
o  wrogu.  Tymczasem  na  mistrzu  wszystko  to  zdawało  się  nie  robić  większego  wrażenia. 
Wskazał  Gozonowi  wiszący  na  ścianie  cedrowy,  wystylizowany  krzyż  o  rozwidlonych 
ramionach  symbolizujący  osiem  błogosławieństw,  jakimi  powinien  się  kierować  rycerz 
zakonu św. Jana. Wojownik, ale i duchowny. 

– Złamałeś naszą regułę. Mam pochwalić taki wzór, taką postawę? Dać cię braciom 

za  przykład?  Jeżeli  tak  zrobię,  odtąd  słowo  wielkiego  mistrza  przestanie  mieć  znaczenie. 
Lekceważąc je, niezadowoleni będą mogli rzec: A Gozon nie posłuchał i proszę, miał rację, 
zwyciężył smoka. Gozon Smokobójca okazał się mądrzejszy od swego mistrza
. A tymczasem, 

background image

 

 

jeśli  twoja  relacja  jest  prawdziwa,  wola  boża  lub  tylko  niewiarygodnie  dużo  szczęścia 
sprawiło, że w ogóle żyjesz. 

Młody joannita chciał zaprotestować. Smok nie umiał walczyć i tyle. 
–  Może  faktycznie  powinieneś  był  wystąpić  z  zakonu?  –  kontynuował  po  chwili 

Helion.  –  Na  razie  wrócisz  do  własnej  celi  i  nie  opuścisz  jej  bez  mojego  zezwolenia. 
Zakazuję ci rozmawiać z kimkolwiek o tym, co zaszło. 

 

* * * 

 

Faktu, że Gozon starł się ze smokiem i zabił go (co nie było prawdą, ale przecież nikt 

poza  nim  samym  oraz  Helionem  nie  wiedział  o  umowie),  nie  dało  się  jednak  ukryć.  Wieść 
żyła własnym życiem karmiona plotkami. Któregoś dnia Pierredon, serwient Gozona, wraz z 
posiłkiem przyniósł zaskakującą nowinę: 

–  Kupcy  z  miasta  ujęli  się  za  tobą  –  rzekł,  stawiając  miskę  na  niskim  stoliku,  na 

którym leżała Biblia otwarta na Apokalipsie św. Jana. – Dowiedzieli się, że Helion zamierza 
cię odprawić, i przysłali petycję, żeby zamiast karać, raczej cię nagrodził za oswobodzenie 
ludzi od poczwary. 

Cień  nadziei  zakiełkował  w  sercu  młodego  Dieudonné.  Zrobił  kilka  niespokojnych 

kroków po celi. 

– A co na to Helion? 
Pierredon z trudem ukrył rozbawienie. 
–  Nie  znasz  go?  Zanim  podejmie  jakąś  decyzję,  sto  razy  dzieli  włos  na  czworo. 

Jednak teraz, kiedy masz poparcie wdzięcznych mieszczan, niełatwo mu będzie cię odesłać, 
panie. 

 

* * * 

 

Wielki mistrz z dnia na dzień odkładał podjęcie decyzji o losach Gozona. Ten popadł 

w  rezygnację  i  otępienie,  a  lektura  Apokalipsy  ujawniła  mu  straszliwą  prawdę:  dał  się 
oszukać smokowi, ramieniu Szatana. 

Nie powinien był zawierać żadnej umowy. Czyż święty Jerzy oszczędził bestię? 
Z  tego  piekła  smutku  i  rozpaczy  wyrwał  go  któregoś  dnia  Pierredon,  anonsując 

gościa. Po chwili, ledwie dając rycerzowi czas na ogarnięcie się, do celi wprowadził… Livię 
Demetris! W ręku trzymała niewielki kolorowy bukiet kwiatów przypominający rycerzowi, 
że za oknem wciąż trwa najpiękniejszy miesiąc roku. 

– Musiałam się z tobą zobaczyć, panie – wyjaśniła pospiesznie. Smutek na jej twarzy 

był  poruszający,  zwłaszcza  gdy  się  pamiętało  zwykle  przepełniająca  ją  radość  życia.  –  To 
przeze mnie masz kłopoty. Gdybyś mi nie obiecywał zabić smoka… 

Gozon  roześmiał  się  gorzko.  Niepojęte  –  zdołała  dotrzeć  aż  tu,  do  prywatnych  cel 

zakonników, zapewne uległ jej sam wielki mistrz. A jednak w tej akurat sprawie myliła się 
zasadniczo. 

–  Zrobiłem  to  dla  siebie,  dla  sławy  –  potarł  opatrunek  na  złamanej  ręce.  –  I  za  to 

płacę. Nie masz powodu się obwiniać. 

Być może jego słowa zabolały dziewczynę, zburzyły wyidealizowaną wizję Gozona 

Smokobójcy, zbawcy świata, a przynajmniej Rodos. Lecz taka przecież była prawda. Sława i 
zemsta – te dwa uczucia nim kierowały. 

Wyciągnęła przed siebie kwiaty, rozglądając się w poszukiwaniu naczynia. Niczego 

takiego nie znalazła, cele zakonników były ascetyczne, pozbawione zbędnych przedmiotów. 
Tylko ściany, łóżko, niewielki stolik z wsuniętym pod niego stołkiem, parę kołków wbitych 
w mur, wisząca na nich odzież. 

background image

 

 

– Mimo to zabiłeś go – odparła z przekonaniem. – A kwiaty trzeba włożyć do wody. 

Przynajmniej póki nie zwiędną, będzie widać, że w celi mieszka żywy człowiek. 

Zamiast zaprzeczyć – smok przecież miał się całkiem dobrze – przywołał Pierredona. 

Ten wrócił po chwili z niewielkim napełnionym wodą dzbankiem, w którym jeszcze przed 
chwilą  musiało  znajdować  się  wino.  Nie  zdając  sobie  sprawy  z  konsternacji  rycerza, 
dziewczyna zaczęła układać kwiaty. Większe i niższe, jak fiołki czy cyklameny rozmieściła 
wokół  krawędzi,  w  środek  zaś  włożyła  kilka  dłuższych  gałązek  obsypanych  drobnymi 
różami. Celę wypełnił zapach wiosny. Gozon z trudem powstrzymywał się od nieuprzejmego 
kichnięcia. 

– Wyjedziesz, panie? – Dziewczyna przerwała ciążącą ciszę. 
Dieudonné przyglądał się jej twarzy, na której tak łatwo można było wyczytać różne 

uczucia. 

– Nie wiem – rzekł wreszcie cicho, przenosząc wzrok na kwiaty, które przyniosła. – 

Ta bestia zmieniła moje życie bardziej, niż chciałem. I… – zawahał się – czasem myślę, że 
może lepiej było zostawić ją w spokoju… 

 

* * * 

 

Dwa dni później Helion podjął decyzję. 
– W obecności całego zgromadzenia przyznasz, że byłeś nieposłuszny. Ukorzysz się. 

Każdego z braci poprosisz o wybaczenie swego postępku i jeśli choć jeden odmówi, opuścisz 
zakon. – Siedział przy stole na pozór zajęty papierkową robotą, choć po jego nieco odległym 
spojrzeniu  znać  było,  że  zajmują  go  kwestie  szerszej  natury.  Gdy  spoglądał  na  Gozona, 
zdawał  się  przenikać  go  wzrokiem,  sięgać  duszy,  jakby  szukając  w  niej    starszego, 
dojrzalszego wcielenia Dieudonné. – Przez miesiąc będziesz trzymał nocne warty na jednej z 
bram. Na temat smoka zamilkniesz. I bez twego udziału dość legend rozniosło się po wyspie. 
Żadnych barwnych opowieści snutych przy winie w gronie braci zakonnych czy mieszczan, 
jasne? 

Helion westchnął ciężko. Gozon milczał przytłoczony jego słowami. 
–  Później  wrócisz  do  obowiązków  w  kancelarii  komandora.  Chyba  że  znów  uznasz 

moją decyzję za niesłuszną, wtedy wsiądziesz na pierwszy statek płynący do Italii. 

Jeszcze  niedawno  młody  rycerz  przysięgał  Bogu,  że  prędzej  połknie  własny  miecz, 

niż  da  się  upokorzyć  albo  pozbawić  należnej  sławy.  Istotą  decyzji  Heliona  było  złamanie 
jego  krnąbrności,  ukazanie  jego  czynu  jako  karygodnego  nieposłuszeństwa.  Potyczka  ze 
smokiem niemal nikła wobec samowoli, której się dopuścił. 

Wybór  należał  do  niego.  Gdyby  chociaż  mógł  opowiedzieć,  jaką  umowę  zawarł  ze 

smokiem… Helion jednak wyraźnie tego zakazał. Nikt się nie dowie, że Gozon, rezygnując z 
zemsty,  wybrał  bezpieczeństwo  mieszkańców  przed  turecką  inwazją.  Rzecz  jasna,  jeżeli 
potwór zamierzał dotrzymać słowa. 

– Tak, mistrzu – odparł Dieudonné, czując narastającą suchość w gardle. – Uczynię, 

jak każesz. 

 

* * * 

 

Zrobił  to  następnego  dnia.  Przedziwne  to  były  sceny,  gdy  bracia,  w  głębi  ducha 

zazdroszcząc Gozonowi odwagi i sławy, oficjalnie udzielali mu odpustu. A już szczególnie 
Bortfelde i Caro Annibale. Ci nie potrafili ukryć zawiści. 

Wkrótce  zresztą,  nim  rozpoczęło  się  lato,  Annibale  bez  pożegnania  opuścił  zakon. 

Zniknęła również owa Greczynka, którą Gozon widział wtedy u boku rycerza. 

 

background image

 

 


 

Di  Fontenay  pocierał  podbródek  gestem  zniecierpliwienia.  Chodził  po  refektarzu 

prowadzony spojrzeniami braci, z których część zastanawiała się, czy wywoła kolejną bójkę, 
ostatecznie zerwie elekcję czy też uczyni coś jeszcze bardziej nieprzewidzianego. 

Wreszcie di Fontenay zatrzymał się i wbił chmurny wzrok w Gozona. 
–  Rozumiem,  że  nasz  brat  czuje  się  rozżalony  faktem,  iż  nie  dorównał  sławą 

świętemu  Jerzemu.  Ale  to  jego  sprawa,  nie  nasza.  Być  może  to  ten  argument  powinien 
przechylić  szalę  wyboru.  Każdego  dnia  wszyscy,  jak  tu  siedzimy,  płacimy  jakąś  cenę  za 
wstąpienie  do  zakonu.  Czyż  nie?  I  jak  mamy  uwierzyć,  że  skoro  Gozon  nie  udźwignął 
ciężaru dawnych wydarzeń, poradzi sobie z piastowaniem stanowiska wielkiego mistrza?! 

Dieudonné  wstał  od  stołu  i  nie  bacząc  na  zdumione  spojrzenia,  podszedł  do  di 

Fontenaya.  Ten  pobladł  nieco.  Lexę,  który,  jako  spowiednik  wielkiego  komandora,  znał 
targające nim wątpliwości i ból, ogarnęło przerażenie. Oczekiwał najgorszego. 

Jednak Gozon tylko zacisnął mocno pięści. 
– Co ty wiesz o płaceniu ceny? – spytał z goryczą, robiąc jeszcze krok i zmuszając di 

Fontenaya do cofnięcia się. – Co ty o tym możesz wiedzieć, głupcze?! 

I bez słowa więcej ruszył w stronę wyjścia z komnaty. 
Nie  słyszał  kłótni,  jaka  wybuchła  zaraz  potem,  ogarniając  elektorów  niby  grecki 

ogień spopielający wszystko do tłustego, szarego kurzu. 

 

* * * 

 

Krótko  przed  zachodem  słońca  odnaleźli  go  ukrytego  w  jednym  z  zakamarków 

kościoła  św.  Jana,  niemal  przytykającego  do  klasztoru.  Teraz  czterej  bracia,  wysłannicy 
swoich  frakcji,  otaczali  Gozona  niby  ramiona  morskiego  stwora.  Spoglądał  w  górę  na 
wysokie  krzyżowe  sklepienia,  ale  ból  i  gorycz  nie  chciały  go  opuścić,  zaś  obecność 
zakonników niewiele zmieniała. Pragnął zapomnienia i była to rzecz, która – jak wiedział – 
nie zostanie mu dana. 

–  Wybierzemy  cię  wielkim  mistrzem  –  rzekł  Gephard  –  bo  ten  dureń,  di  Fontenay, 

gotów ściągnąć nam na głowę kłopoty. Lecz, przyznasz, w jednym miał rację: czy podołasz, 
skoro jeszcze wczoraj nie czułeś się na siłach ubiegać o to stanowisko? 

W świetle zmierzchu rysy Saksończyka zmiękły, wydawał się bardziej łagodny, choć 

jego słowa brzmiały zdecydowanie. Dieudonné próbował odgadnąć, co bardziej przekonało 
tych czterech: strach przed nieobliczalnym di Fontenayem czy smocza legenda. Pomyślał o 
Helionie.  Wiele  ich  kiedyś  dzieliło.  Więcej  spraw  –  znacznie  później  –  połączyło  silnymi 
więzami  przyjaźni.  A  teraz  testament  starego  Heliona,  wbrew  chęciom  i  oczekiwaniom 
samego Gozona, miał się ostatecznie wypełnić. 

Powinien  im  odmówić,  zrzec  się  funkcji,  pojechać  na  Czarci  Most  i  skoczyć  z 

urwiska.  Albo  wrócić  do  Prowansji,  posmakować  ostrego  słońca,  zostać  wędrownym 
kaznodzieją. Nie mógł jednak tak postąpić. Drzwi powrotu zostały zamknięte na zawsze. 

– Gephard, nie wiem, jak potoczą się losy zgromadzenia – odparł. – Nikt tego nie wie 

poza  Bogiem.  Mogę  ci  jedynie  przysiąc,  że  będę  się  starał,  że  zrobię  wszystko,  aby  nasz 
zakon przetrwał, rozwijał się, zaś królowie i książęta musieli się z nim liczyć. 

To wystarczyło. Razem wrócili do refektarza i Lexa zwołał wszystkich elektorów. 
Zanim  przystąpili  do  głosowania,  Gozon  pewien  końcowego  wyniku  poprosił  von 

Aerenthala o głos. 

– Nie pchałem się na to  stanowisko.  Teraz jednak…  –  zaczął  cicho, z napięciem w 

głosie,  kładąc  drżące  dłonie  na  krawędzi  stołu.  –  Jest  coś,  co  musicie  wiedzieć,  tajemnica, 

background image

 

 

której  będziecie  musieli  dochować.  Helion  powierzył  ją  Hohensteinowi  i  Leguevinowi, 
jednak oni nie żyją. Potem chyba już nikomu nie ufał, dlatego tak nalegał, abym to ja objął 
po nim stanowisko. Abym kontynuował zaczęte dzieło. 

Spojrzał  w  stronę  di  Fontenaya.  Ten  siedział  ponury  i  nieporuszony,  zdając  sobie 

sprawę z porażki. 

–  Zwłaszcza  ty,  Renato,  powinieneś  uważnie  wysłuchać  tej  opowieści,  bo  może 

kiedyś zostaniesz wielkim mistrzem. 

Nabrał tchu i opowiedział im całą historię. Do końca. 

 

* * * 

 

Pierwsze  kilka  miesięcy  od  zawarcia  umowy  ze  smokiem  Gozon  zapamiętał  jako 

męczący  sen.  Bracia  przypatrywali  mu  się  dziwnie,  nie  wiedząc,  jak  go  traktować. 
Mieszkańcy  zaś  uważali  młodego  rycerza  za  bohatera,  pragnęli  zamienić  choć  kilka  słów, 
dotknąć szaty, jakby mogło to ich uzdrowić albo przynieść pomyślność w interesach. Przez 
długi czas nie mógł spokojnie opuścić collachium

Odwiedzał  za  to  Czarci  Most,  przekonawszy  siebie,  że  w  gruncie  rzeczy  nie  łamie 

danego słowa, bo przecież smok nie sformułował żądania jasno i kategorycznie. Za każdym 
razem, gdy odwiedzał skalny pomost, rzucał obok rosnącego u jego postawy gęstego krzewu 
róż kamyk zabrany po drodze. Mijały dni, miesiące – aż z niepozornych kamieni uformował 
się wzgórek, a z jego szczytu na podobieństwo ramion ośmiornicy spływały małe lawiny. 

Na wszelki wypadek obiecał sobie, że jeśli los zetknie go z nową bestią, pozostanie 

głuchy na głos rozsądku, rozsiecze ją na drobne kawałki i nakarmi nimi psy. 

Powracając  tu,  utwierdzał  się  w  przekonaniu,  że  postąpił  dobrze.  Tureckie  galery 

przestały nękać Rodos. Gniew Heliona przeminął. Bracia i mieszkańcy powoli zapominali o 
całej historii, choć wciąż zdarzało się Gozonowi uciekać przed jakimś fanatykiem. 

Wciąż nie wiedział, czy smok był ramieniem Szatana, jak twierdziła Apokalipsa, czy 

istotą spoza tego świata, jak zdawał się uważać Helion – istotą, od której lepiej się trzymać z 
dala, choć warto wykorzystywać ją do swoich celów, jeżeli to możliwe. Gozon miał nadzieję 
kiedyś to zrozumieć. 

Któregoś  jesiennego  dnia,  gdy  zachodni  wiatr  szarpał  i  kąsał  wściekle,  a  niebem 

pomykały  ciężkie  deszczowe  chmury,  znów  wybrał  się  na  Czarci  Most.  To  nie  była  dobra 
pogoda na wycieczkę, jednak coś ciągnęło go na tę skałę poprzecinaną szczelinami. 

Nigdy  nikogo  tam  nie  spotkał.  Mieszkańcy  już  wcześniej  uważali  to  miejsce  za 

przeklęte,  a  chyba  tylko  szaleniec  zaryzykowałby  wyprawę,  odkąd  rozeszła  się  wieść,  że 
właśnie na Czarcim Moście Gozon spotkał smoka. 

Tego pochmurnego dnia wszystko uległo zmianie. Gdy wyjechał spomiędzy zarośli i 

różokrzewu na odsłoniętą skałę, niemal na strzępiastej krawędzi klifu spostrzegł jakąś leżącą 
postać okutaną w ciemną opończę. Skrzydlaty stwór unosił się w niebiosa, szybko niknąc z 
oczu. 

Był pewien, że to Livia tam leży. Ich drogi za sprawą tajemniczego zrządzenia losu 

zbiegały  się  tak,  jakby  tylko  oni  dwoje  żyli  na  tej  wyspie.  Krzyżowały  się  w  katedrze,  na 
ulicach, podczas polowań czy zakupów na jednym z miejskich targów. Albo podczas wizyt 
Gozona u ojca Livii – czasem odnosił wrażenie, że dziewczyna tak samo wypatruje jego, jak 
on szukał pretekstu, aby odwiedzić starego płatnerza. 

W pierwszej chwili pomyślał, że smok ją zabił, ale podniosła się i zaczęła poprawiać 

ubranie, nie patrząc Gozonowi w oczy. I dobrze, bo Dieudonné był wściekły, choć zarazem 
uradowany, że nic się jej nie stało. 

– Co tu robisz? – krzyknął ostro. – To niebezpieczne miejsce! 

background image

 

 

Wzmagający się wiatr rozwiewał jej opończę i włosy, układając je w czarną aureolę 

wokół głowy. 

– Wiele razy widziałam, jak ty tu przyjeżdżasz, panie – odparła wreszcie z wyrzutem. 

– Myślałam, że zabiłeś tego przeklętego smoka! Okłamałeś mieszkańców i swego mistrza! 

Zeskoczył z konia i stanął obok niej, trzymając wodze w ręku. 
– Masz wielkie szczęście, że żyjesz – burknął z irytacją, spoglądając w stronę, dokąd 

odleciała bestia. 

–  W  ostatniej  chwili,  gdy  już  mnie  chwytał,  wypowiedziałam  twoje  imię,  panie. 

Wtedy uciekł. 

Na  niebie,  pośród  chmur,  wciąż  można  było  dostrzec  niewielką,  czarną  kropkę,  ale 

tylko nadzwyczaj bystry wzrok mógłby w niej rozpoznać smoka. Krążył ponad nimi czujnie 
niby strażnik. 

– Zawarłem z nim umowę, broni nas przed Turkami – wyjaśnił Gozon. – W zamian 

rości sobie prawa do tego miejsca. 

Livia  szczelniej  otuliła  się  opończą.  Pierwsze  krople  deszczu  uderzyły  z  ukosa, 

nieprzyjemnie powiało zimnem. 

– Kto zrozumie smoka… I przecież nie ja jedna przychodzę tutaj… 
Gozon pomyślał, że będzie się musiał rozmówić z nieszczęsną poczwarą. Rósł w nim 

strach i gniew. 

– Idź już – nakazał dziewczynie. – I, proszę, omijaj Czarci Most. 
Odchodząc, rzuciła przez ramię: 
– Lepiej byłoby go zabić. 
Smok krążył na granicy widoczności, pewnie licząc na to, iż wzmagający się deszcz i 

wiatr wypędzą rycerza z odsłoniętej skały. Ten jednak czekał cierpliwie. 

– Miałeś odlecieć na zawsze – rzekł Gozon z pretensją, gdy potwór wreszcie opadł na 

ziemię dziesięć kroków przed nim. – Obiecałeś nie atakować ludzi z wyjątkiem Turków. 

–  Obiecałeś  nie  kręcić  się  po  Czarcim  Moście,  przeklęty  człowieku!  –  wysyczał 

smok,  machając  gniewnie  skrzydłami,  z  których  pryskały  ciężkie  krople  wody.  –  A  co  do 
niej, nie chciała stąd pójść! 

Dieudonné sięgnął ręką do pasa, oparł dłoń na mieczu. 
–  Przez  ciebie  mam  same  kłopoty  –  stwierdził  ponuro.  –  A  mogłem  ich  sobie 

zaoszczędzić. 

Bestia  zrobiła  kilka  niezdarnych  kroków  po  ziemi,  podchodząc  do  rycerza.  Jej 

uniesiona  głowa  znalazła  się  na  wysokości  twarzy  Gozona.  W  gadzich  oczach  błyszczał 
gniew. 

– Powiedz jej, żeby nie kręciła się tutaj, to i kłopotów będziesz mieć mniej – warknął. 

– To miejsce należy do smoków, czy ci się to podoba czy nie. Nasza umowa obowiązuje obie 
strony! 

Gozon nie odwracał głowy. Mierzyli się spojrzeniami. 
–  Nie  możesz  stąd  odejść  –  domyślił  się  naraz  rycerz.  –  W  tym  mnie  okłamałeś, 

prawda? Pilnujesz pewnie skarbu… Ludzi nie porywasz, ale zabijesz każdego, kto się będzie 
tutaj kręcił, co? 

Potwór syczał gniewnie, wbijając pazury w skałę, drąc cieniutką warstwę gleby. 
– Skarbu, powiedział. Tak, skarbu, i to jakiego… Dociekaj smoczych tajemnic, jeśli 

ci życie niemiłe – prychnął. – Już mi się znudziło topienie galer. 

Poczłapał  w  stronę  krawędzi  klifu  i  po  chwili  szybował  już  majestatycznie  w 

powietrzu,  zataczając  coraz  większe  kręgi.  Gdyby  nie  porywisty  wiatr  i  wciąż  padający 
deszcz, można by powiedzieć, że wyglądał jak motyl unoszony ciepłymi prądami powietrza. 

Motyle jednak nie są zwykle tak niebezpieczne. 

 

background image

 

 

* * * 

 

Mijały  kolejne  lata.  Gozon  zajęty  umacnianiem  swej  pozycji  w  zakonie  rzadziej 

przyjeżdżał na Czarci Most. Częściej za to rozmawiał z Livią. Ich drogi wciąż się przecinały, 
choć nie chciały biec obok siebie. Czasem stary płatnerz dziwnie spoglądał na rycerza, nigdy 
jednak nie odważył się skomentować sytuacji. Dziewczyna wciąż mieszkała u ojca, choć o 
jej rękę starało się kilku kandydatów. 

Czasem,  może  dwa  razy  w  roku,  Dieudonné  spotykał  smoka.  Ich  drogi  też  się 

przecinały,  bo  Gozon  powracał  na  Czarci  Most,  a  niekiedy  Glehny  Eir  zaszczycał  go 
wówczas rozmową. Choć czy można tak nazwać kłamstwa, jakie opowiadał? Twierdził, że 
widzi  przyszłość,  w  której  rycerzowi  pisana  jest  wielka  rola  do  odegrania.  Jednak  gdy  ten 
zażądał dowodu, wskazania jakiegoś zdarzenia, które udowodni prawdomówność smoka, on 
tylko prychnął z oburzeniem. 

Jedno ze spotkań szczególnie zapadło Gozonowi w pamięć. Miasto ogarnęła epidemia 

czerwonej  gorączki.  Dotarła nawet w zamkowe  mury, tu  jednak zakonni medycy  wykazali 
się  niezbędną  wiedzą  i  umiejętnościami.  Żaden  z  braci  nie  umarł,  wielu  jednak  ciężko 
chorowało,  w  tym  i  Dieudonné.  Minęły  trzy  tygodnie,  nim  nabrał  dość  sił,  aby  chodzić,  i 
drugie tyle, nim wybrał się na Czarci Most. 

Smok  długo  nie  przylatywał.  A  kiedy  już  spłynął  z  niebios,  wydawał  się  smutny. 

Długo patrzył na Gozona nieruchomym wzrokiem, nieskory do rozmowy. 

– Będzie mi jej brakowało,  człowieku  – wymruczał  wreszcie, szurając pazurami po 

skale. – Powiedziała ci, że już się mnie nie boi? 

– Kto? 
Glehny  zatrzymał  spojrzenie  na  twarzy  Gozona.  W  pionowych  nieruchomych 

źrenicach kryło się coś, czego rycerz nie był w stanie zrozumieć. 

– Spotkacie się. Kiedyś – rzekł jaszczur. I odleciał bez pożegnania. 
Jakoś kilka dni później Dieudonné wybrał się odwiedzić Demetrisa, u którego przed 

chorobą zamówił nowy miecz, bo stary nadawał się już tylko do siekania warzyw. Zastał go 
w żałobie. 

–  Za  kogo  mam  odmówić  modlitwę?  –  spytał  więc  uprzejmie,  gdy  już  załatwili 

interesy. 

–  Za  córkę,  panie  –  stary  płatnerz  bardzo  starał  się  nie  pokazać  cierpienia,  choć 

zmarszczki na jego policzkach były głębsze niż zwykle. – Za moją Livię – odwrócił twarz ku 
ścianie warsztatu. 

Gozon powinien wrócić w mury, do kancelarii. Jednak nie potrafił się do tego zmusić. 

Pojechał  na  Czarci  Most  i  tam,  wyglądając  smoka,  w  rozpaczy  rozmyślał  nad  ścieżkami, 
które biegną na ukos, przecinają się, ale nie chcąc się zejść, połączyć w jedną trochę szerszą 
drogę. A potem nikną nagle w nieprzeniknionej mgle. 

Nigdy,  poza  tą  jedną  rozmową  w  ostatnich  tygodniach  przed  epidemią,  nie 

przekroczyli  z  Livią  dzielącej  ich  granicy.  Och,  rozmawiali  na  temat  Turków,  Kolosa  z 
Rodos… nigdy o niczym naprawdę ważnym, jak sobie teraz uświadomił. 

A  przecież  Annibale,  ten  sam  Caro  Annibale,  który  nie  odważył  się  złamać  zakazu 

Heliona,  gdy  szło  o  smoki,  odszedł  jednak  z  zakonu.  Teraz  jego  słowa,  wypowiedziane 
piskliwym, podniesionym tonem: - Jestem tylko człowiekiem, zabrzmiały Gozonowi niczym 
oskarżenie. 

Podniósł mały kamyk i z rozmachem rzucił w przepaść. 
Tchórz – pomyślał z rozpaczą. – Nędzny tchórz. Głupiec. 
To  właśnie  powiedziała  Livia:  Jesteś  głupcem.  I  póki  nie  zrozumiesz,  że  słowa  nie 

wystarczają, pozostaniesz nim, choćby na wieczność

 

background image

 

 

* * * 

 

–  Smok  wciąż  się  pojawia?  –  spytał  Helion.  Był  już  bardzo  stary  i  jego  rządy 

zmierzały do końca. Miał problemy z żołądkiem, nie mógł jeść, prawie oślepł na jedno oko i 
czytanie dokumentów przychodziło mu z trudem. Musiał to czynić za niego sekretarz, czego 
serdecznie nie znosił. – Dawna umowa wciąż obowiązuje? 

Od lat, najczęściej wiosną, gdy morze znów stawało się żeglowne, zadawał Gozonowi 

to samo pytanie. Nie pozwolił mu ujawnić istnienia paktu ze smokiem, choć kilka osób znało 
jego  treść.  Ale  powierzał  rycerzowi  coraz  bardziej  odpowiedzialne  stanowiska,  stopniowo 
prowadząc na szczyty zakonnej władzy. 

Od  lat  Dieudonné  przekazywał  Helionowi  tę  samą  odpowiedź.  Smoki  wiernie 

strzegły wyspy. Tureckie galery nigdy nie zdołały wylądować na brzegu, aż sułtan pojął, że 
jakaś niepojęta moc strzeże Rodos, i zaprzestał wysiłków. 

– Umowa jest dotrzymywana – potwierdził więc. 
Helion milczał. 
–  Nie  zmarnuj  tego  –  wychrypiał  wreszcie  z  wysiłkiem,  ale  wyraźnie,  pokonując 

cichy astmatyczny świst wydobywający się z jego płuc. 

Przymknął oczy, dając Gozonowi znak, by zostawił go w spokoju. 
Nigdy  więcej  nie  rozmawiali  na  temat  smoka,  a  nim  minęły  trzy  miesiące,  Bóg 

powołał Heliona do swojego Zakonu. 

 
VI 
 

Po  raz  ostatni  przed  oficjalnym  przejęciem  obowiązków  wielkiego  mistrza  Gozon 

wyruszył na samotną wyprawę. Gdzieżby indziej, jak nie na Czarci Most. 

Dojeżdżał tam, gdy w pewnej chwili dostrzegł wysoko na niebie dwa poruszające się 

punkciki.  Większy  sunął  leniwie,  drugi,  drobniejszy  co  najmniej  o  połowę,  krążył  wokół 
niego w dziwacznych ewolucjach jak uczące się latać pisklę obok swojego rodzica. 

Wkrótce większy ze smoków spłynął ku joannicie. 
–  Nie  będę  ci  gratulować  –  rzekł,  przysiadając  dziesięć  kroków  od  wierzchowca 

rycerza i z pietyzmem składając skrzydła. Pozostawało zagadką, skąd wiedział o wynikach 
elekcji. – Będę ci współczuć, Gozonie. Turcy będą cię nękać… 

Dieudonné przerwał mu niecierpliwie: 
-  Wszystko  to  wiem  i  bez  ciebie.  Mają  nie  zdobyć  wyspy,  póki  żyję.  Tak  się 

umówiliśmy. 

Glehny  podszedł  tak  blisko,  że  Gozon  znów  poczuł  jego  lekko  pomarańczowy 

zapach. Koń prychał z niepokojem, tylko ściągnięte wodze trzymały go w miejscu. 

– Wystarczy cię teraz zabić, a jutro mogą zdobyć tę wyspę – rzekł smok. 
Rycerz  uśmiechnął  się  leciutko.  Przez  te  wszystkie  lata  przywykł  do  jego  braku 

manier i ryzykownych żartów. 

– Sądzę, że dotrzymasz słowa. Albo staniesz do uczciwej walki. 
Glehny zapatrzył się w dal. Mała kropka wciąż kręciła w górze kółka albo spirale i 

smok spoglądał właśnie w tę stronę. 

– Raczej  dotrzymam słowa.  I tak odejdziecie z tej  wyspy, choć rzeczywiście nie za 

twego życia. 

Rozwinął skrzydła i wzbił się w powietrze. Po chwili dołączył do ciemnej plamki na 

tle  chmur.  Obie  zaczęły  krążyć  wokół  siebie,  wolno  oddalając  się  poza  zasięg  wzroku 
joannity. 

background image

 

 

Gozon  spoglądał  na  odlatujące  smoki,  rozmyślając  o  skarbie,  którego  Glehny 

pilnował.  Uśmiechnął  się  do  swoich  myśli,  pokręcił  z  niedowierzaniem  głową.  Smok 
naprawdę nie kłamał! 

Wreszcie  obrócił  konia  i  zjechał  z  Czarciego  Mostu  na  bezpieczną  ziemię.  Przy 

krzaku róż, starym już i miejscami suchym, przystanął. 

Obok  wyrósł  nowy  krzak,  na  młodych  gałązkach  wypuścił  pierwsze  kwiaty.  Były 

drobne,  ledwie  wielkości  paznokcia.  Rycerz  zerwał  jedną  gałązkę,  powąchał,  wetknął  za 
pazuchę. 

Było takie miejsce niedaleko przylądka Wodi – niewielka skalna półka rozdzielająca 

linię  lasu  od  kredowej  łysiny  –  gdzie  kładł  takie  gałązki  jakby  w  dowód,  że  o  niczym  nie 
zapomniał. Raz czy dwa znalazł tam czarne, szkliste kwiaty, pochodzenia których mógł się 
tylko domyślać. Ktoś jeszcze przechowywał w pamięci wspomnienie Livii. 

Wracając, na drodze spotkał samotnie idącą młodą dziewczynę. Wędrowała brzegiem 

morza do Lindos. W jej gestach dostrzegał  coś znajomego, charakterystycznego kiedyś dla 
córki płatnerza. Tę samą radość życia, miękkość niespiesznych kroków, gdy nie niepokojona 
podążała  swoją  drogą.  Mogłaby  być  dzieckiem  Livii,  gdyby  ta  wyszła  za  mąż.  Gdyby  nie 
umarła. 

Mijając  dziewczynę,  pochylił  się  i  bez  słowa,  nieoczekiwanie  dla  samego  siebie, 

wręczył jej różę. Ze zdziwieniem przyjęła kwiat, zaraz jednak uśmiechnęła się, z wdziękiem 
pokrywając  pierwsze  zaskoczenie.  Oberwała  kolce  i  wsunęła  różę  za  ucho.  Zrobiwszy 
taneczny ruch przed rycerzem, ruszyła w dalszą drogę. 

Westchnął. Czas było wracać do zamku, swego dobrowolnego więzienia. 
Pisma  i  uśmiechy.  Tak,  miłościwy  królu.  Nie,  miłościwy  panie.  Zakon  potrzebuje 

twego wsparciaJesteśmy chrześcijańskim przedmurzem, królu. Kłamstwo na ustach, gorycz 
w sercu. Potrafił sobie wyobrazić, jak będzie wyglądać ta niewola 

Jego spojrzenie znów padło w tę stronę, dokąd odeszła dziewczyna. Żałował, że tak 

rzadko zdobywał się na podobne gesty wobec Livii. 

Ale  może  przynajmniej,  jeżeli  zdoła  ocalić  zakon,  dowiedzie,  że  nie  jest  ostatnim 

pośród tchórzy. Tyle wciąż mógł zrobić. 

 

 
 
 

 

Tekst udostępniony na licencji Creative Commons. Uznanie autorstwa – użycie niekomercyjne – Bez utworów zależnych. 3.0 Polska.