BLISKIE SPOTKANIE
I
OPOWIADANIA FANTASTYCZNE
WYBÓR: MACIEJ PAROWSKI
PAŃSTWOWE WYDAWNICTWO „ISKRY” WARSZAWA 1986
KONTAKT raz!
Czternastu autorów w piętnastu opowiadaniach, zamieszczonych w niniejszym zeszy-
cie, podejmuje klasyczny w literaturze fantastyczno-naukowej motyw kontaktu. Pomysł zbu-
dowania takiego tematycznego zbiorku nie jest nowy. Jego wykonanie stało się łatwiejsze w
ciągu ostatnich lat, kiedy na rynku zjawiła się czwarta powojenna generacja polskich autorów
SF. Wszystkie prezentowane opowiadania powstały w ostatnim okresie i niemal wszystkie (z
wyjątkiem „Utopii” Janusza A. Zajdla) wyszły spod piór autorów młodych i bardzo młodych.
W polskiej SF dokonuje się zmiana warty. Pisarze uznani milkną bądź przestawiają się
na powieści. W tej sytuacji krótsza forma lub wręcz short story stają się sposobem wypowie-
dzi dla generacji wstępującej — oczytanej, energicznej, mającej za sobą burzliwe doświad-
czenia historyczne ostatnich lat. Wybierają fantastyczno-naukowy kostium autorzy z różnych
środowisk, a nie, jak było paręnaście lat temu, związani głównie z naukami ścisłymi. Nowe
propozycje są różnorodne tematycznie, zrywają ze schematycznymi ograniczeniami SF, czy-
nią gatunek otwartym, zbliżają go do literatury głównego nurtu, do prozy socjologicznej, poli-
tycznej, eksperymentalnej. Ujawniają się w tych próbach doświadczenia najnowszego kina i
fantastyki światowej, fascynacja myślą Wschodu, a także szkołą polskiego felietonu i studen-
ckiego kabaretu. Jest dziś literatura fantastyczna młodych gęstsza, mądrzejsza, bardziej świa-
doma, niż była nią polska proza SF przed kilkunastu laty.
Czytelnicy rozstrzygną, czy wymienione walory nowej polskiej fantastyki są widoczne
w zetknięciu z motywem tak szczególnym, jak spotkanie przedstawicieli innej cywilizacji.
Wydaje mi się, że tomik niesie jednak pewne ograniczenie. Niby każdy z autorów widzi inne
realia, szanse i niebezpieczeństwa kontaktu, ale niemal wszystkim rozważania o spotkaniu
służą do mówienia o człowieku, do snucia ziemskich hipotez lub ostrzeżeń, do opowiadania
bardzo antropocentrycznych dowcipów. Grawitacja Ziemi i jej problemów działa mocno. Jest
to znak czasu widoczny w całej fantastyce polskiej, co w sumie, po rozważeniu rozlicznych
za i przeciw, wypadnie uznać za zaletę.
Czy będzie to także zaletą przy kreśleniu wizji kontaktu? Na pewno nie dla wszystkich.
Tylko trzy opowiadania w zeszycie — „Niepewność” Drzewińskiego, „Las” Beszczyńskiej i
„Stacja” Popik — realizują wariant fantastyki poetyckiej, operującej wyobraźnią w mniej-
szym stopniu alegoryczną, a bardziej projektującą. Fantastyki mniej uwikłanej w przeklęte
ziemskie problemy, bardziej za to zajętej egzotyczną istotą Nieznanego. Zapewne zaliczenie
tych trzech opowiadań do najszlachetniejszego rodzaju science fiction prawdziwie kreatywnej
byłoby przesadą. Przyznam jednak, że konstruując niniejszy tomik z nostalgią wyobrażałem
sobie „Bliskie spotkanie II” — książeczkę zbudowaną w większości z tekstów fantazjujących
w tym właśnie kierunku.
Co się odwlecze, to nie uciecze.
Maciej Parowski
NIEPEWNOŚĆ
Marek Oramus
Ziemia-410
Po ostatnich podwyżkach cen biletów w pociągach zrobiło się luźniej. Jadąc ekspresem
z Warszawy do Krakowa miałem do dyspozycji cały przedział. Pociąg odbił statecznie od
peronu, zdążyłem się rozsiąść i rozlokować bagaże, kiedy do drzwi załomotał zapóźniony
podróżny.
Byłem na niego zły, bo likwidował mój mały komfort. Chciałem za wszelką cenę
powiedzieć mu coś złośliwego, ale nic nie przychodziło mi do głowy.
Był dość otyły, po pięćdziesiątce, ubrany bez elegancji. Wzmogło to tylko moją nie-
chęć. Rzucił walizkę na półkę i rozparł się w przeciwległym kącie przedziału. Chwilę trwał
bez ruchu, potem podciągnął rękaw na krótkiej, kosmatej łapie. Na przegubie miał cyferblat
wielkości spodka. Wpatrzył się weń łapczywie.
— A na Ziemi-900 zaczyna się robić gorąco — powiedział ani do mnie, ani do siebie.
Natura wyposażyła go w najkrótsze ręce świata: ledwo zdołał je spleść gdzieś między klatką
piersiową a brzuchem. Spod brzegu mankietu nadal wyglądał ten monstrualny czasomierz,
podobny do wymontowanego z obsady barometru.
— Jestem trenerem piłki nożnej — pochwalił się. Należał do wymierającego gatunku
gawędziarzy; brak zainteresowania nie był mu przeszkodą.
— Pan pochodzi z Wilna — zapytałem niespodziewanie dla samego siebie — czy ze
Lwowa?
— Dalej, łaskawco, znacznie dalej — rzekł w okno, jakbym to nie ja się odezwał, a
jeden z przelatujących za szybą słupów trakcji. W jego głosie oprócz melodyjnego akcentu
wyczułem nutkę wesołości.
Postanowiłem mu przyłożyć.
— Na pewno z Ziemi-900?
— Nie. Z 760 — poprawił z powagą.
— A ja z 1580.
— Nie, pan z 410. Ta Ziemia nosi numer 410. 1580 w ogóle nie istnieje.
— A dlaczegóż to, kochaneńki? — zdawało mi się, że wylewam litry jadu na jego łysą
głowę. — Może istnieć Ziemia-900, może 410, to i 1580 nich sobie podokazuje.
— Wszystkich ziem jest dokładnie 1300 — to nie była wesołość, ale pobłażliwość.
Rozmawiał ze mną jak z dzieckiem. — Pan chyba nigdy nie słyszał o rozszczepianiu czaso-
przestrzeni, co? Miałem tu gdzieś przewodnik po 410... z aktualnym stanem lokalnej nauki —
zaczął szperać po kieszeniach. — Teorii światów równoległych też pan nie zna? Poszczególne
wszechświaty istnieją całkiem niezależnie, ułożone obok siebie, jak karty tej samej talii.
Nasza lokalna Talia, przez duże T, liczy 1300 numerów.
— Niby dlaczego właśnie tyle? — prychnąłem. — Czasoprzestrzeni nie chce się dalej
rozszczepiać? Leniwa ta czasoprzestrzeń, nie ma co. Trzeba ją będzie pogonić do roboty.
Spoglądał na mnie z zatroskaniem na twarzy.
— Transferowałem w ostatniej chwili, nie zdążyli uprzedzić, że tu takie... — chciał
chyba powiedzieć „ignoranctwo”, ale się ugryzł w język. — Rozszczepianie czasoprzestrzeni
to zjawisko atmosferyczne. Coś jak ucieczka galaktyk. Bing-bang! Rozumie pan?
— Ale nasi astronomowie jeszcze nie wykryli, że pewnego dnia galaktyki zatrzymały
się w miejscu — roześmiałem się z własnego dowcipu.
— Nic straconego, łaskawco. Jeszcze dużo czasu...
— Jednym słowem, jest pan przybyszem z innego świata — szydziłem na całego. — I
tam też grają w piłkę?
Ożywił się:
— Futbol to wszystko, co łączy Ziemie 760 i 410. W całej Talii nie ma tak dobrych
piłkarzy jak wasi. Wie pan, o czym rozpisuje się aktualnie prasa polityczna na naszej Ziemi?
O spotkaniu międzyplanetarnym naszych drużyn. Czołowi publicyści spierają się o taktykę,
składy... To byłby mecz!
— Ileż to roboty? — nastroszyłem się. — Dostarczcie tu waszych zawodników, a my
przygotujemy wszystko, co potrzeba: stadiony, widzów, telewizję. Dołożymy waszym według
lat.
— Zbyt prosto pan sobie wyobraża całe przedsięwzięcie — powiedział po namyśle. —
Transfer materii między poszczególnymi numerami Talii wymaga ogromnych energii. Czas
operacji również jest ograniczony: im większa masa, tym krótszy. Za najdrobniejszą niedokła-
dność płaci się ubytkiem ładunku. Strach pomyśleć, co by się z nami stało, gdybyśmy przy-
wieźli pół Littre'a albo Yerbasa bez lewej nogi. Nie wspominam już o tym, że chcąc przesłać
tu określoną masę trzeba stąd zabrać niejako w zastaw dokładnie tyle samo — i co do grama
zwrócić. Inaczej transfer nie ma szans. Ale to technika: sedno problemu w tym, że my nie
gramy w futbol.
— Jak to — nie gracie? To kogo pan trenuje? Co za nazwiska wymienił pan przed
chwilą? Poza tym, o ile mnie słuch nie mylił, wyraźnie proponował pan spotkanie naszych
drużyn!
— Zaszło nieporozumienie; już wyjaśniam. Po pierwsze: trener piłki nożnej to na 760
tytuł honorowy — jak wasz baron czy lord. Po drugie: pisząc o meczu naszych drużyn prasa
polityczna Ziemi-760 nie ma na myśli spotkania reprezentacji naszej i waszej, tylko wyłą-
cznie naszych — czyli Ziemi-410 i Ziemi-900. Widzi pan — dał znak, bym nie przerywał —
wam się zdaje, że gdybyście wyłonili najlepszych futbolistów waszej planety, to automaty-
cznie powołalibyście superreprezentację Ziemi-410. Team na skalę międzyplanetarną. Zgoda:
nie spojrzałem na to oczami tutejszego kibica. Ale taki zestaw samych Bońków, Socratesów i
Littbarskich byłby przede wszystkim naszą drużyną, jako że cały futbol Ziemi-410 znajduje
się od pięćdziesięciu lat pod kontrolą Ziemi-760, czyli tej, zechce pan łaskawie zauważyć —
skłonił krótki tułów w moją stronę — której jestem obywatelem.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Gość nie wyglądał na pijanego, gadał trochę od rzeczy,
to fakt, ale jak dotychczas nie udało mi się przyłapać go na sprzeczności. Postanowiłem tra-
ktować jego paplaninę jako próbę urozmaicenia podróży. A jednak, odkryłem ze zdumieniem,
piekło, mnie coś na dnie mózgu czy serca. Lokalny patriotyzm, przywiązanie do mojej Ziemi-
410? Bzdury! Wzruszyłem ramionami i demonstracyjnie wbiłem się w kąt przedziału, jakbym
serio zamierzał przespać dalszą jazdę.
— Wiem, że tego niedobrze się słucha — ciągnął niezrażony. — Cała Talia stanowi
strefę wpływów dwóch supermocarstw: Ziemi-760 i Ziemi-1280, która prawdopodobnie
zatrzymała proces rozszczepiania czasoprzestrzeni na numerze 1300. Podporządkowaliśmy
sobie poszczególne planety wraz z ludnością (która nie zdaje sobie z tego sprawy) i na zasa-
dzie umów dwustronnych, zawieranych na najwyższym szczeblu, wykorzystujemy ich zaso-
by.
Już miałem się oburzyć na tak cyniczny przejaw kolonializmu czy imperializmu w
metakosmicznym wydaniu, gdy wpadła mi do głowy genialna wątpliwość.
— To są głodne kawałki, proszę pana — oświadczyłem z godnością. — Bujać to my,
ale nie nas. Czy można się dowiedzieć, łaskawco, jak mogłem, odwlekałem moment zadania
ciosu — jakim to sposobem nas eksploatujecie, skoro, dobrze pamiętam, transport materii
między poszczególnymi wszechświatami jest nieopłacalny energetycznie? W dodatku ten
obowiązkowy zastaw masy...
Spojrzał na mnie jak na najbardziej odrażającego prymitywa.
— Ale można stąd zabrać złoto, a zostawić kamienie — rzekł — gdyby rzecz jasna na
Ziemi-760 złoto wzbudzało czyjąkolwiek pożądliwość. Koniecznie chce pan usłyszeć, co wy-
wozimy s planet takich jak 410?
— Ciekawym bardzo.
— Informację. Do tego nie trzeba wielkich energii. Ale nie byle jaką informację. Zie-
mia-410, tak jak inne nasze posiadłości, służy nam za poligon, gdzie testujemy pewne idee,
pomysły usprawnień społecznych, mogące wywierać wpływ na los naszej planety, poziom
życia jej mieszkańców, rywalizację z 1280 itp. Ktoś na przykład zgłasza pomysł: od jutra na-
leży wszystkich zwolnić od podatków. Albo wszystkim rozdać broń. Albo zlikwidować pie-
niądze. Albo — ja wiem? — dawać każdemu według potrzeb. Normalnie doszłoby do dysku-
sji między przedstawicielami zwolenników i przeciwników danej idei. Gdyby dyskusja nie
przyniosła porozumienia, rzecz najpewniej zakończyłaby się konferencją i strona silniejsza,
co nie znaczy, że bardziej światła, narzuciłaby swoje warunki pokonanym. Taki byłby pra-
wdziwy scenariusz tutaj, u was. U nas zleca się odpowiednio zaopiniowany projekt do zreali-
zowania na jednej z podległych nam planet. Oczywiście, najpierw trzeba tam doprowadzić do
pewnego podobieństwa do Ziemi-760, sam eksperyment też obliczony jest jak zwykle na lata.
Ale prędzej czy później wyniki stają się widoczne. I otóż my korzystamy z planet zależnych
w ten sposób, że znając ich doświadczenia historyczne rezygnujemy z pewnych posunięć, a
tym samym unikamy ich często nieciekawego losu.
— Sugeruje pan, że tutaj też toczy się jakiś eksperyment?
— 410 jest ciekawym przypadkiem. W zasadzie stanowicie własność Ziemi-1280, ale
na ostatnich kilkadziesiąt lat zostaliście częściowo wydzierżawieni. Widzi pan, na Ziemi-760
granice państwowe ustala się na cztery lata na podstawie wyników waszego Mundialu. Po
prostu, tak się przyjęło; sposób to równie logiczny jak wojna, a o ileż tańszy i bardziej huma-
nitarny! Może pan to nazwać jak chce: głupotą, namiętnością, egzotyką — w każdym razie
zaoszczędzone środki przeznacza się na poprawę bytu ludności. W ramach dzierżawy odpo-
wiadamy tutaj tylko za sferę futbolu. Cała reszta: nie kontrolowany rozwój, zanieczyszczenia
biosfery, podział państwa na biedne i bogate, dwa przeciwstawne systemy polityczne, kon-
frontacja, wyścig zbrojeń, to sprawka tych z 1280. Do tej pory nasze programy nie kolidowały
z sobą; obecnie takie niebezpieczeństwo wyraźnie się zarysowało. Zauważył pan chyba, jak
bardzo w ostatnich latach upolitycznił się wasz sport? Ziemia-1280 zażądała skrócenia okresu
dzierżawy, a my musieliśmy na to żądanie przystać, ponieważ tak stanowią artykuły odpo-
wiedniej umowy. Od kilkunastu lat przygotowywaliśmy na Ziemi-900 system rezerwowy,
gotów w każdej chwili przejąć zadania Ziemi-410. Rozwinęliśmy futbol, zorganizowaliśmy
ligi, wyszkoliliśmy graczy, stworzyliśmy system rozgrywek pucharowych... Jesteśmy w prze-
dedniu pierwszych mistrzostw Ziemi-900, oczywiście jeszcze bez żadnego znaczenia dla
przebiegu granic na Ziemi-760.
— Czy to znaczy — głos drżał mi lekko, nie potrafiłem go opanować, choć wiedziałem,
że to głupie — że Mundial '82 był ostatni w historii?
— Dlaczego? — zdziwił się, chyba szczerze. — Być może dojdzie jeszcze do następne-
go. Tylko, że nas już nie będą obchodzić wyniki. A fachowców z 1280 tym bardziej — za-
chichotał nieprzyjemnie. — Nie wie pan tego, więc niech pan nadstawi ucha: na Ziemi-1280
o przebiegu granic między państwami decydują wojny. Skąd my to znamy? Co? — wyszcze-
rzył zęby. — Tyle, że te wojny rozgrywają się gdzie indziej, na planetach podległych Ziemi-
1280. No, jak pan się czuje?
Miałem ochotę wstać i walnąć go pięścią w piłkowatą głowę. Jego szampański humor
zaczynał mnie drażnić. Ale grubawy trener futbolu kompletnie zmienił się na twarzy. Z obli-
czem ściśniętym niepokojem badał tarczę wielkości talerza z budyniem.
— Niech to diabli, trochę zamarudziłem. Zaraz Radom — zerwał się z fotela, pochwycił
walizkę i ruszył ku drzwiom. Po drodze trącił mnie kordialnie w ramię: — No, niechże się
pan rozchmurzy. Nie ma się czym przejmować. Wymyśliłem to wszystko kiedyś w pociągu i
od tego czasu zawsze opowiadam, ilekroć droga się za bardzo dłuży.
— Do widzenia — burknąłem.
Trzasnęły drzwi przedziału i podający się za trenera jegomość przepadł gdzieś na kory-
tarzu. Nie wierzyłem ani w jedno jego słowo — a przecież ostatnie zapewnienie przyniosło
mi ulgę. Po prostu poczułem się lepiej. Oparłem głowę na rękawie płaszcza i zmrużywszy
oczy usiłowałem myśleć o czym innym. Czego taki facet mógł szukać w Radomiu? Ale za-
raz... przecież Radom minęliśmy z pół godziny temu! Skoczyłem na równe nogi i wyjrzałem
na korytarz. Był pusty. Tylko pijany albo rozespany konduktor obijał się o ściany wagonu.
Cofnąłem się w głąb przedziału. Rzucił się w moją stronę. Namacałem w kieszeni bilet.
— Cholera jasna — panie — wysapał stając w drzwiach. — Spałem tu dwa przedziały
dalej. Nie zauważył pan nikogo, kto by się tutaj kręcił?
Zaprzeczyłem niepewnym ruchem głowy.
— Cholera jasna! Co mi się śniło! Ale patrz pan: musieli mi nakłaść tyle kamieni do
torby?
Piotr Gąsiorowski, Piotr Kościński
Szklane paciorki
Pan Smith wsiadł do kabiny i nacisnął guziczek 98 piętra. Winda bezszelestnie ruszyła
w górę i po parędziesięciu sekundach miękko stanęła. Drzwi rozsunęły się i Smith spokoj-
nym, równym krokiem podążył w kierunku drzwi opatrzonych napisem „New Fruit Compa-
ny. Biuro Zarządu Głównego”. Pod spodem wisiała tabliczka „W dniu dzisiejszym biuro nie-
czynne”. Bez pośpiechu wszedł do środka i przez pusty pokój sekretarki przeszedł do swojego
gabinetu. Podniósł blat biurka, w którego wnętrzu znajdował się teleporter. Spojrzał na zega-
rek — za dwie minuty piąta. Należało jeszcze tylko chwilę poczekać.
Punkt piąta rozległo się ciche buczenie i w pustym wnętrzu mebla zmaterializował się
pan Hee w swoim najlepszym srebrzystym kombinezonie galowym.
— Witaj, Wielki Mistrzu! — zaskrzeczał (pan Hee doskonale znał angielski i nie po-
trzebował tłumacza). — Dlaczego mnie wezwałeś?
— Witam pana. Mam nadzieję; że teleportacja była bezbolesna?
— Dziękuję. Piklinatory trochę winklowały, ale ogólnie — lepiej niż zwykle.
Smith przełknął ślinę.
— Panie Hee — rzekł — sprawa jest poważna. Loża w Melbourne nie kupi panu terenu
pod poligon.
— Wielki Mistrzu, co to ma znaczyć?
— To nie wszystko — dodał Smith — loża w Johannesburgu nie załatwi panu dostawy,
a i Londyn nie wywiąże się z zobowiązań.
Hee wyprostował się, osiągając w ten sposób pełne cztery stopy wzrostu.
— Bripum, bripum, bripum! Będzie pan łaskaw się wytłumaczyć!
Smith otworzył teczkę i wyjął zszyty plik dokumentów.
— Proszę, oto ostatnie postanowienie Najwyższego Zgromadzenia Mistrzów Zakonu
Tajemnicy. Zakon czuje się zmuszony uznać, że na skutek niespełnienia przez pana waru-
nków umowy podpisanej w 1623 roku przez pana ojca i pierwszego Wielkiego Mistrza Zako-
nu, Franklina Browna, współpraca zostaje z dniem dzisiejszym zakończona...
Pan Hee pozieleniał, wyrwał dwiema mackami papiery z rąk Smitha i przebiegł wzro-
kiem kolumnę podpisów.
— ...Smith, Martin, Abu Ahmed, de Vries, Schulz, Schmidt, Koyotawa... wszyscy pod-
pisali???
— Tak, wszyscy mistrzowie.
— Proszę natychmiast zwołać Najwyższe Zgromadzenie i odwołać te bzdury! Chyba
wam miknęła kulfa na szypułce wzrokowej! Ja nie wywiązuję się z zobowiązań?!
Smith wyjął kolejny papier.
— Mamy dowody, że od 1960 roku wasza pomoc jest praktycznie żadna. Drugą wojnę
światową wypomniał już panu poprzedni Wielki Mistrz, więc nie będę powracał do tej przy-
krej sprawy; jednakowoż, na przykład, podczas ostatnich zajść w Libanie pański łącznik nie
pojawił się nawet. Natomiast wywozi pan z Ziemi tyle, że w różnych krajach widuje się lata-
jące talerze całymi rojami.
Pan Hee zdawał się w ogóle nie słuchać. Zieleniał tylko coraz intensywniej.
— Ja... ja nie pomagam? A kto pomógł zlikwidować terrorystów w Mogadiszu? Marsja-
nie?
— Pańskie przechwałki są jedyną przesłanką, że w tej sprawie brał udział jeszcze ktoś
inny oprócz Ziemian.
— A niech was czarna dziura! A trzydzieści ton złota w ubiegłym roku?
— Powtarza się historia ze szklanymi paciorkami — mruknął Smith.
— Jaka znów historia? Co za paciorki?
— To takie szklane kuleczki z dziurką w środku, przez którą można przewlec nitkę lub
sznurek — Smith zamachał rękami, nie bardzo wiedząc, jak wytłumaczyć.
— Co to ma wspólnego...
— Za takie paciorki nasi przodkowie kupili od Indian prawie całą Amerykę. Dla nas to
bezwartościowe śmieci, a Indianie woleli je od złota. Jeszcze dzisiaj w Brazylii oddają za
takie rzeczy tereny uranonośne. Pan daje nam złoto, które wam jest potrzebne psu na budę, a
zabiera od nas coś, czego wartości najprawdopodobniej nawet nie przeczuwamy. Na przy-
kład, do czego była potrzebna glinka z kopalni w West City, w stanie Minnesota?
— Panie Smith, niech pan nie zapomina, że Ziemia jest moja! Nie po to mój ojciec
kupił ją 350 lat temu i nie po to przez cały czas układaliśmy współpracę z wami, żeby ją teraz
zaprzepaścić.
— Ziemia nie należy do pana, jest nasza!
Hee gwałtownie zerwał się na równe pseudopodia.
— Idę, ale jak tu wrócę, to z waszego całego zakonu kwark na kwarku nie zostanie!
— Jeśli pan ruszy macką, to podamy całą sprawę do publicznej wiadomości, i może pan
być pewien, że Ziemianie potrafią bić się o swoją planetę!
Hee pogroził mu.
— Róbcie sobie, co chcecie, mam was w odchodnicy! Oprócz Ziemi jestem właścicie-
lem 167 planet, i to dużo bardziej dochodowych! Bierzcie sobie tę wolność, życzę wam wy-
buchu Słońca!
Pan Hee zwinnym ruchem znalazł się w biurku i trzasnął klapą. Zabrzęczało i znowu
nastąpiła cisza.
Smith odczekał minutę. Zabawa skończona. Jednym ruchem ręki ściągnął z głowy ma-
skę i głęboko odetchnął aromatycznym, bogatym w azot, ziemskim powietrzem. Siedem lat
pracy nie poszło na marne. Przed chwilą odniósł największy sukces zawodowy od chwili, gdy
jego klient, pan Bbaar z planety Acmal, polecił mu zorganizowanie odbicia Ziemi konku-
rencji. Nagrodę miały stanowić dwa procenty zysków ze sprzedaży glinki z kopalni w West
City lub gotówką 250 tysięcy ralodów. To powinno starczyć na dostatnie życie przez długie
lata w spokoju i ciszy i zerwanie z niebezpieczną pracą szpiega przemysłowego.
Piotr Skórzyński
Wizyta
Był wczesny ranek, gdy tamtego dnia zbudził mnie telefon. Podniosłem słuchawkę,
wściekły, że go nie wyłączyłem wieczorem — i usłyszałem prezydenta.
— Cześć, Jack. Zbieraj się. Wyjeżdżamy.
— Przepraszam... — spytałem, oszołomiony.
— Mamy gości, Jack. Supergości. — Zrobił pauzę dla efektu, a potem powiedział: — Z
Kosmosu.
Tak zgłupiałem, że mnie zamurowało. Wyczuł to i wyjaśnił:
— Siedzą w bazie lotnictwa w Idaho. Wylądowali w nocy. Lecimy tam zaraz. Już wy-
syłam samochód po ciebie.
Jakoś zebrałem się do kupy i w końcu wydobyłem z siebie:
— T-tak jest, panie prezydencie.
— No, dobra — powiedział prezydent. — Ściągnąłem już sekretarza ONZ i ambasado-
ra. — A potem westchnął: — Gdybym jeszcze wiedział, gdzie jest to całe Idaho?
Muszę przyznać, że nasza dzielna armia postarała się. Wszystko było przygotowane,
gdy wreszcie przybyliśmy: stół, flagi, kamery itd.
Trochę to, co prawda, wyglądało jak podpisanie kapitulacji na pancerniku „Missouri”,
ale w końcu nie można wymagać polotu od zupaków. Cała sprawa spadła im — dosłownie —
z nieba na łeb.
Co do gości, to jak by to powiedzieć... no cóż wyglądali na tych, za których się poda-
wali. Zwłaszcza gdy wyciągnęli wszystkie swoje odnóża.
No więc stanęliśmy, a wtedy ten ich główny wysuwa się naprzód i mówi (to znaczy
mówi po swojemu, a dla nas mówi jakiś ich automat, taki tłumacz na kółkach):
— Panie prezydencie, panowie, jesteśmy zaszczyceni tak gościnnym przyjęciem. Niech
mi wolno będzie... — no i zasuwał tak przez dłuższą chwilę, aż nagle, gdy już odbębnił te
wszystkie kawałki, oświadcza:
— Będziemy też przy okazji szczerze wdzięczni za ułatwienie nam kontaktu z osobni-
kiem nazwiskiem Weldon Smith. Znajduje się on obecnie w pobliskich górach, gdzie łowi
pstrągi. Ponieważ sprawa jest delikatna, chcieliśmy skorzystać z pośrednictwa panów.
Chyba każdy z nas spytał sam siebie w tym momencie, czy dobrze słyszy. Ale tamci
nic: stoją spokojnie i uprzejmie czekają na odpowiedź. Patrzę na prezydenta — prezydent
patrzy na mnie — za Boga, nic z tego nie kapujemy.
— Miejscowość, gdzie przebywa pan Smith — ciągnie tamten — nazywa się Little Big
Rock. Pewne względy skłaniają nas do prośby o dyskrecję.
Stoimy wszyscy jak głupi, nikt nie wie, co powiedzieć. W końcu prezydent odwraca się
do mnie i mówi: — Jack, załatw to. Trzeba to wyjaśnić. I sprawdź, co to za ważniak.
Obróciłem się na pięcie i wyszedłem.
Po półgodzinie mieliśmy już obie rzeczy: informacje o facecie i jego samego. Handlarz
bydła z Denver, Colorado, lat 39, kawaler, nie karany. Politycznie nie udzielał się. To było
wszystko.
Podałem to prezydentowi. Przeczytał i uniósł brwi. Chciał coś powiedzieć, ale w tym
momencie wszedł Smith.
Możecie mi wierzyć — zupełnie zwyczajny gość. Tyle że trzymał w ręku wędkę. Nie
chciał się z nią rozstać. Wszedł i stanął. Prawdę mówiąc, nie dziwię mu się.
Prezydent chrząknął, ale ubiegł go nasz dostojny gość.
— Cześć, Weldon — mówi. — Czyżbyś był zaskoczony?
Smith tylko oblizał wargi. Wpatrywał się w niego, jakby ujrzał diabła. Może się zresztą
nie mylił tak bardzo.
— Nie spodziewałeś się nas? — ciągnie tamten. — No cóż, Weldon, przyznasz chyba,
że to nieładnie tak zostawiać przyjaciół. Przyjaciół i wierzycieli. Myślałeś, że cię nie znaj-
dziemy, co? Jak widzisz, przeliczyłeś się.
Uszom nie wierzę, i nie tylko ja zresztą. A Smith tylko stoi jak słup.
— No dobrze — mówi ten ich ważniak. — Do rzeczy. Gdzie ten trask?
Dopiero teraz Smith odzyskał głos.
— Że co?
— Trask. 32 kilogramy. Wiesz, ile dla nas znaczy. Musimy go mieć. Wiemy, że go zna-
lazłeś.
Smith spojrzał na nas, a potem na tamtego. Wyglądał, jakby się zastanawiał, czy nie ma
przypadkiem sennego koszmaru. Prawdę mówiąc, od dłuższej chwili i ja się nad tym zastana-
wiałem.
— 32 kilo? — powtórzył, jakby się chciał upewnić.
— Jak widzisz, Weldon, my wszystko wiemy. Nie próbuj robić nas w konia. Umowa
była taka: dostajesz tę planetę w dzierżawę, ale cały trask dla nas. No więc? Dogadamy się?
— Zawiesił głos i zrobił krok naprzód. — Czy też?...
Smith tylko mocniej ścisnął wędkę.
— Tylko się zbliż, łobuzie — powiedział.
— Słuchaj, Weldon — tamten na to. — Nie sądzisz chyba, że nabijesz w butelkę
imperium Tau Wieloryba? I nie wygrażaj mi swoim anihilatorem.
Wtedy odezwał się ambasador.
— Anihilator? — powiedział. — Tak myślałem od początku: całe to przedstawienie
zostało urządzone po to, żeby nas zaszantażować nową bronią! Oświadczam stanowczo, że...
— Przyrzekam panu — wtrąca się na to jakiś gruby facet — że jako gubernator stanu
Idaho nigdy nie pozwolę na to, by na terenie naszego stanu przeprowadzono wbrew przepi-
som...
— Chwileczkę — mówi prezydent słabym głosem. — Co tu się właściwie...
Ale nawet gdyby ktoś mógł mu na to odpowiedzieć, nie byłby w stanie. Bo w tym mo-
mencie coś błysnęło, dmuchnęło — i przez drzwi wszedł... czy też wpełznął... no, powiedz-
my, że dwumetrowy ślimak skrzyżowany z motylem byłby do tego kogoś podobny.
Zastygliśmy wszyscy z otwartymi ustami — ale najdziwniejsza była reakcja naszego
pierwszego gościa. Aż go szarpnęło do tyłu.
— A — mówi nowy — kogóż to widzę? Co sprowadziło tutaj, na to pustkowie, szaco-
wnych przedstawicieli wielkiego imperium? Czy nie przeszkadzamy?
Ale ten pierwszy już się pozbierał.
— O, witamy — zagaja. — A czegóż to szukają na tym odludziu dostojni goście z
Fomalhaut?
— Przyjechaliśmy pogawędzić — odpowiada tamten. — Może znajdzie się jakiś wspó-
lny temat? Na przykład... 32 kilogramy trasku?
— A cóż to was obchodzi, jeśli można wiedzieć? — pyta ten pierwszy cały pozielenia-
ły. — Umowa jest między nami i Weldonem.
— Nikt nie zaprzecza — odpowiada tamten słodko. — Tylko szanowne umawiające się
strony zapomniały o drobnym fakcie: że przedmiot dzierżawy jest Terytorium Powierniczym
Zjednoczonych Planet.
— I właśnie tak się składa — warknął ten pierwszy — że na to stulecie nas wyznaczono
na powierników.
— Owszem — zgadza się tamten. — Tylko, że to wam nie daje prawa do jego wydzie-
rżawiania.
Ten pierwszy spojrzał po swoich, pozieleniał jeszcze bardziej i odzywa się:
— To rozstrzygnie Sąd Galaktyczny. A na razie nie radzę wchodzić nam w drogę.
— Małe przekupstwo, jak niegdyś? — pyta tamten. — Tylko, że Fomalhaut nie boi się
imperium.
I ci, co stali za nim, zaczynają wyjmować jakieś przedmioty.
Nastała cisza — i muszę przyznać, że takiej ciszy jeszcze w życiu nie słyszałem. Co
prawda, to już od dobrej chwili byłem pewien, że szczeniaki wsypały mi haszu do kolacji.
Kątem oka spojrzałem na prezydenta. Wyglądał tak, jakby myślał tak samo.
Ale ten pierwszy w końcu się zreflektował.
— Zaraz — mówi. — Spokojnie. Po co te nerwy? Nie widzę przeszkód dla polubowne-
go załatwienia sprawy. W końcu te 32 kilogramy tylko by się zmarnowały, gdyby trafiły do
Związku Planet, prawda?
A tamten tylko kiwa w zamyśleniu różkami.
— Powiedzmy: fifty-fifty. W imię odwiecznej przyjaźni. Zgoda?
Ten pomyślał chwilę — a potem kiwnął... no, powiedzmy, głową.
— No to załatwione — oświadczył ten pierwszy. I zwrócił się do Smitha: — A ty,
Weldon, na przyszłość pomyśl trzy razy, zanim spróbujesz ocyganić cesarstwo. Ale puścimy
to w niepamięć. Myślę, że docenisz naszą wspaniałomyślność.
— A jakże — mówi Smith i obciera sobie usta dłonią, jakby go ręka świerzbiła.
— W takim razie — mówi tamten i wyjmuje jakąś tabliczkę — poproszę o kluczyk —
chciałem powiedzieć: paluszek.
Smith patrzy na niego, potem na tamtych drugich, potem znów na niego. Dreszcz mi
przebiegł po krzyżu.
Prezydent odetchnął głęboko.
— Chwileczkę — powiedział trochę nerwowo. — Drodzy panowie, musicie zrozumieć,
że znajdujecie się obecnie na terytorium Stanów Zjednoczonych, i że nasze prawa...
— To pana nie dotyczy — przerwał mu tamten.
Zobaczyłem, że dowódca lotnictwa czerwienieje.
— Panie — mówi. — Nie obchodzi mnie, od jakiego wieloryba czy innego morsa pan
pochodzi, ale chciałbym, żeby pan pojął, że nikt w tym kraju nie będzie się tak odzywał do...
— W porządku, panie generale — wtrąca się w tym momencie Smith. — Ja już to zała-
twię.
Zrobił krok do przodu, ciągle ze swoją wędką, i mówi:
— Tylko żadnych numerów, chłopcy.
I przykłada palec do tabliczki.
Tamten spojrzał na nią, schował ją i mówi:
— OK. Żegnaj, Weldon. I nie zapomnij o tym, co usłyszałeś.
Odwrócił się — i już ich nie było.
Pierwszy przyszedł do siebie prezydent.
Chrząknął i podszedł do Smitha.
— Panie Smith. W imieniu Stanów Zjednoczonych dziękuję panu za... hm, obywatelską
postawę.
I uścisnął mu dłoń.
— Drobiazg, panie prezydencie — mówi Smith. — Myśleli, cwaniaki, że trafili na
frajera.
— Niemniej jednak — odezwał się sekretarz obrony i otarł pot — przez moment było
gorąco.
— Eech — Smith na to — gdyby pan kiedyś trafił na naszą doroczną aukcję w Denver,
tam dopiero by pan zobaczył typy!
Sekretarz mrugnął tylko, a wtedy zabrał głos gubernator:
— Panie Smith — sapnął — w uznaniu zasług, jakie oddał pan krajowi, postanowiłem
darować panu te pstrągi. Pan wie, że o tej porze łowienie jest zabronione.
I to byłby koniec.
Tyle że, gdy wróciliśmy, na swoim biurku znalazłem kartkę następującej treści:
„Weldon Smith z Denver, Colorado, zmarł tydzień temu na raka. Nie jest znany nikt inny o
tym imieniu i nazwisku”.
Było to wszystko 3 miesiące temu. Od tej pory moi ludzie szukają tego drania po całym
kraju. Jakby się zapadł pod ziemię. Ale już ja znajdę tego „dzierżawcę”. Spokojna głowa.
Andrzej Drzewiński
Niepewność
Mok z szybkością równą połowie prędkości światła zbliżał się do naszego Układu
Słonecznego. Kosmos był idealnie czarny, lecz bynajmniej nie pusty. Nieskończoność kul
ognistych trwała w przestrzeni, dzieląc się ciepłem z planetami, kometami i pyłem kosmi-
cznym. Bąble żaru tkwiły zatrzymane w kadrze niczym rój piłeczek ciśniętych ręką olbrzyma.
Niewiarygodne odległości zlewały je w gejzery białej mgły, kryjącej nieprzebrane bogactwo
żywych istot. Kosmos nie był ani pusty, ani zimny, ani martwy. Mok rozwinął swoje ciało i
czuł bicie serca Kosmosu, płynące poprzez próżnię, gdzieś zza chmur pyłu. Był swobodny i
szczęśliwy, ale coś tkwiło zadrą w jego umyśle. Był istotą wieczną, przemierzającą od nie-
pamiętnych czasów wszechświaty i gromadzącą swą olbrzymią wiedzę. Mimo to nie pamiętał
stworzeń, których kres ewolucyjny stanowił. To było tak dawno... Światy, które oglądał, były
różne: dobre i złe. Często zniechęcony beznadziejnością któregoś z nich, rzucał się w wir
„czarnej dziury”, przechodząc w inny świat. Czasami wychodził na tym dobrze, a czasami
źle. Ostatnio szczęście przestało mu sprzyjać. Trafiał na wszechświaty nasycone bólem i gnie-
wem, a jeżeli było inaczej, to okazywało się, że w danym świecie już kiedyś gościł. Wyrzu-
cony, potężniejszym niż zazwyczaj wirem czasoprzestrzeni, wpadł w ten wszechświat i od
razu poczuł mocne tętno Kosmosu. To jeszcze nic nie znaczyło, gdyż podłość jest tak samo
żywa, jak prawość. Musiał się przekonać. Wystarczyło znaleźć jakieś życie i przyjrzeć się mu.
Świat nie kłamie: wystarczy jedno jego słowo, aby wiedzieć, co napotkał. Mocniejsze tętno
bez trudu wskazało mu drogę do naszego Układu Słonecznego i do zielonej planety, trzeciej
od Słońca. Zwinął ciało i przeciął welon atmosfery. Zieleń drzew zachwyciła go, gdyż jego
rasa nade wszystko ceniła piękno. Potem przeleciał nad miastem, zdziwiony jego formą, i
spoczął tuż za gmachami, wśród zieleni. Zadumał się, lecz po chwili przybrał postać małej
kropelki wody zaczepionej na jednym z liści. Tak ukryty, miał zamiar czekać na jakieś zda-
rzenie bądź zjawisko, które rzuci światło na jego problem. Z doświadczenia wiedział, że miej-
sca obserwacji nie należy wybierać, polecając się ślepemu trafowi. Ale, gdy tylko rozszerzył
swoją percepcję, ciało leżące w zaroślach momentalnie zwróciło jego uwagę. Zaintrygowany
przeniósł się na drzewo, pod którym spoczywał mężczyzna. Zajrzał w głąb jego ciała i głębo-
ko się zasmucił. Ale bynajmniej nie dlatego, że odkrył przyczynę śmierci tej istoty. To, co
dzierżyła w ręce, wyglądało na prymitywną broń, zdolną wysyłać z dużą prędkością małe
bryłki metalu. Jedna z nich przebiła istocie szereg ważnych narządów, uniemożliwiając jej
dalszą egzystencję. Najsmutniejsze było to, że istota sama spowodowała swój zgon. To było
straszne, gdyż świat ten wydał mu się bezlitosny. Mok postanowił jednak czekać.
Krąg Słońca majestatycznie zsunął się za widnokrąg. Mijały minuty. Przez krótką
chwilę z ziemi i liści odrywały się krople wody, ulatując ku chmurom. Ale deszcz był tylko
przelotny. Jeszcze kilka liści zdążyło, dostojnie kołując, wrócić na drzewo, zanim pojawiły
się istoty. Mok uważnie analizował, gdyż teraz wszystko miało się wyjaśnić. Istoty jechały
pojazdem mechanicznym o opływowych kształtach, oświetlając drogę za sobą. Zatrzymali się
koło leżącego ciała. Mok obserwował ich niepokojący sposób poruszania się. Najwyższy z
mężczyzn wyjął zza paska przedmiot podobny do broni, jaką miał leżący osobnik. Reszta
tubylców siedziała w pojeździe wciągając z powietrza dym i wdmuchując go w krótkie, białe
pałeczki. Mężczyzna z bronią skierował ją w stronę leżącego. I nagle nie znana Mokowi siła
wyciągnęła z ciała kulkę metalu i wraz z hukiem i dymem wessała ją w swój otwór. Tkanki
tamtego zasklepiły się. Mok cały drżał ze szczęścia, gdyż ozdrowiały tubylec gwałtownie
wstał. Chyba będąc pod wpływem szoku, trochę się szamotał, ale już po chwili szybko scho-
wał broń i uspokoił się. Drugi mężczyzna również wsunął swój przedmiot pod pachę. Jeszcze
moment, a wracali objęci do pojazdu. Siedzący w nim cofają twarze od szyb i wciskają się
głębiej w siedzenia. Wolno ruszają, znów oświetlając drogę za sobą. Światła reflektorów giną
w meandrach leśnej ścieżki. Roziskrzony Mok spojrzał pod siebie. Ani śladu czyjejkolwiek
obecności. Cisza, spokój. Serce Kosmosu bije teraz szczególnie mocno. Mok odrywa się od
liścia i wirując, szczęśliwy pnie się w górę ku gwiazdom. Jeszcze tylko na mgnienie oka za-
trzymuje się nad miastem, gdzie teraz zapalają się małe punkciki świateł. Czuje wdzięczność
dla istot, które przekonały go do tego świata. Świata, w którym nieszczęśliwym nie pozwala
się umrzeć. Promienistą smugą wbija się w czerń kosmosu, aby poznać jak najszybciej inne
życia tego wszechświata. A tu? Tu może jeszcze wróci: z wdzięczności.
BLISKIE SPOTKANIE
Przemysław Skulski
Czternaście lat temu
Dziś mija czternaście lat od chwili, gdy spotkałem Coxa. Przyleciał na Ziemię z
Syriusza H, o którym nasi naukowcy nie mają zielonego pojęcia. Cox był podobny do małej
gruszki do robienia lewatywy. Powiedział, że nauczy nas, Ziemian, jak żyć bez różnych
świństw, wojen, chorób, złości. Nie zdążył mi opowiedzieć wszystkiego. Przejechała go 16-
tonowa ciężarówka. Widocznie tak chciał ktoś, tam na górze. Cox, zanim zmienił się w
plasterek substancji organicznej, przekazał mi część swojej wiedzy. Nauczył mnie tak dużo,
że od czternastu lat uważam na 16-tonowe ciężarówki.
Paweł Tomczyk
Bliskie spotkanie
Żeby tylko nie kazali mi się rozbierać! — Otóż to! Dokładnie tak pomyślałem, gdy ICH
zobaczyłem. Nie stanąłem jak wryty, nie zdziwiłem się nawet, nie krzyknąłem ze strachu.
Musiałem być od dawna podświadomie nastawiony na to spotkanie. Możliwe, że była to ICH
robota.
Teraz to widzę. Jak mogłem nie domyślić się od razu, kto za tym stoi, czytając w
tygodnikach spekulacje, że ludzkość dorosła do KONTAKTU?! Że ONI nie wzbudzą taniej
sensacji, histerii, paniki. Mistykę kontaktu podlaną pseudofilozoficznym sosem lansowała
gromada zaślepionych szaleńców. Durnie wiedli uczone dysputy na temat podróży między-
planetarnych, nie znając rynkowej ceny tony paliwa rakietowego. Jak mogłem przypuszczać,
że mówią to sami z siebie, nie podpuszczeni przez Obcych? Słowo daję, że gdy teraz przy-
pominam sobie ich pseudonaukowy mistyczny jazgot, mam ochotę zawołać na całe gardło,
jak stary Fromage: „Naukowcy do nauki!!!”
Ale nie będę przecież krzyczał tutaj, w parku, stojąc sam naprzeciw dwóch takich nie
wiadomo skąd. Chytrze się ustawili — tuż za zakrętem parkowej alejki, gęsto w tym akurat
miejscu przesłoniętej krzakami. Widzę ich tylko ja, zresztą park o tej porze zawsze jest pusty.
Cholera! Chyba nie każą mi się rozbierać — pomyślałem z lękiem, bo już mnie zauwa-
żyli, a marcowa aura nie zachęcała do streakingu. Nie lubię zresztą tej kosmopolitycznej
nazwy — o ileż lepiej brzmi nasza „gołoleć”. Trzeba ich jakoś zażyć z mańki. Przejąć
inicjatywę. Zacznę pierwszy — pomyślałem podchodząc na odległość cienia rzuconego przez
najwyższego z nich.
— Przyjaciele! — dobiegł mnie głos z sitka ulokowanego na czymś, co przypominało
szyję wyższego.
— Ciam aszaw awruk! — rzuciłem. Dam im do zrozumienia, że również dysponuję
translatorem. Niech sobie nie myślą.
— Nie rozumiem — rzekł niższy.
— Przykro mi, ale nieważne. Skąd droga prowadzi? — starałem się być gościnny i
przyjacielski.
— Z re... — zaczął ten wyższy.
— Aha — wpadłem mu w słowo. Najważniejsze utrzymać inicjatywę. — I co tam u
was słychać? Wszyscy tacy zieloni?
— Tak — stwierdził wyższy.
— I wszyscy mają, tak jak wy, po sześć rączek, to jest, przepraszam, kończyn górnych?
— Tak, ale...
— W porządku! A antenki na głowie też obowiązkowe?
— Tak, w celu...
— Nieważne! A takie trąbki na karku?
— Też — odpowiedział wyższy wyraźnie zbity z tropu, bo jednak, chyba żeby się upe-
wnić, spojrzał na tył tego niższego.
— Świetnie — kontynuowałem, zacierając w duchu dłonie. Perspektywa rozbierania się
przy siedmiu stopniach marcowego przedpołudnia oddalała się coraz bardziej. — A te pulsu-
jące lampki na środku czoła?
— Tylko Żydzi i Murzyni! — odpowiedzieli chórem.
Adam Pietrasiewicz
Koła na piasku
Lecieliśmy Bóg wie jak długo, gdy wreszcie komandor przez system łączności wewnę-
trznej zarządził przygotowanie do trzeciego etapu. Podchodziliśmy po prostu do lądowania.
Najpierw wystartowały trzy rakiety eksploracyjne. Każda wielkości małej planetoidy. Cel ich
podróży: zbadanie i ewentualna wstępna eksploracja niewielkiej planety jednej z gwiazd
bardzo odległego układu, którego nazwa po tylu latach wyleciała mi z pamięci. Dziś, gdy
nawiązano setki kontaktów z pozaziemskimi intelektami, do nazw gwiazd nie przywiązuje się
takiej wagi, jak wówczas. Poza tym mam obecnie dziewięćdziesiąt osiem lat i pamięć mi
nieco szwankuje. Byłem wtedy młodym operatorem wozu badawczego o nazwie X32-21 i coś
tam jeszcze; miałem dwadzieścia lat i wiele zapału. Gdy komandor wydał rozkaz, serce żwa-
wiej zabiło mi w piersi, a po plecach przebiegły lekkie dreszcze. Nareszcie! Nareszcie spełni
się wielkie marzenie mojego dzieciństwa i stanę na nieznanej planecie.
Wszystko odbywało się zgodnie z planem. Kosmoloty wyhamowano, wprowadzono je
na orbitę stacjonarną i zaczął się zwyczajny w takich momentach bałagan. Najpierw wyszło
na jaw, iż nie wiadomo właściwie, kto ma pierwszy lądować. Każdy z komendantów uważał,
że to on — on i nikt inny. Na Ziemi nie przygotowano szczegółowego scenariusza, pozosta-
wiając sprawy finału w gestii komandora. Ten wahał się bardzo długo. Wreszcie zdecydował,
że najpierw wyląduje rakieta zwiadowcza z jednym wozem badawczym i jednym operatorem.
Spowodowało to jeszcze większe zamieszanie; każdy z operatorów chciał być właśnie tym
pierwszym, a było nas dwustu kilkunastu. No i wypadło na mnie! Złośliwi twierdzili, że to ze
względu na córkę komendanta, która podkochiwała się we mnie. Była to ohydna potwarz.
Zostałem wyznaczony, bo byłem najlepszy. Dla mnie nie ulegało to wątpliwości. Ludzie są
zawistni.
Wylądowałem bez kłopotów. Rakieta była niewielka, na pokładzie znajdowały się tylko
dwie koje i magazyn z wozem badawczym. Ten wóz był właśnie przyczyną wszystkich
następnych problemów.
Po wylądowaniu przeszedłem do ładowni, by bezpiecznie ukryty w hermetycznej kabi-
nie wozu wyjechać na otwartą przestrzeń, gdy okazało się, że pojazd, który mi dano, był nie
tym, który potrafię obsługiwać. No, wiecie sami, ta cholerna specjalizacja.
Podejrzewałem, że to sprawka moich niezrównanych kolegów, którzy w ten sposób
chcieli się na mnie odegrać. Nie poddałem się jednak. Wsiadłem do nie znanego mi wozu i
postanowiłem wyjechać. Nie ukrywam, nie było to łatwe. Po pierwsze domyślałem się tylko,
jak uruchamiać pojazd tego typu. Postanowiłem działać metodą prób i błędów, naciskając po
kolei wszystkie guziki w zasięgu ręki. Tak jak było do przewidzenia, po uruchomieniu radaru,
magnetofonu, świdra oraz automatycznej gaśnicy, która oblała mnie od stóp do głów obrzy-
dliwą mazią, udało mi się sprawić, że silnik w końcu zaskoczył. Nacisnąłem na wszelki
wypadek jeszcze kilka innych guzików i ruszyłem.
Planeta była pustynna. Na ekranie szczęśliwie działającego monitora kontrolnego aż po
horyzont rozciągało się morze piasku. Przystąpiłem do wykonywania zadania. Najpierw
spróbowałem poszukać analizatorów atmosfery. Nie wyszło, więc odłożywszy poszukiwania
na później, zleciłem automatom pobieranie próbek gleby, bo to akurat robiło się tak samo, jak
w moim wozie. I wtedy nieoczekiwanie przeleciała nad moją głową i wylądowała nie opodal
jakaś mała rakietka. Mówiłem już, że wygląd nie musiał o niczym świadczyć, bo modeli za-
brano na wyprawę tysiące. Wcale się więc nie zdziwiłem, że przypominała nieco chochlę do
zupy.
Widać znowu jakiś nowy model — pomyślałem — ale przecież to ja sam miałem
prowadzić wstępne badania. Pewnie coś się tam w górze pozmieniało. Ale nic to, i tak byłem
pierwszy. W dolnej części chochli otworzył się właz. Coś tam huknęło, zadymiło i ukazał się
wóz badawczy, jakiego nigdy jeszcze nie widziałem. Pamiętam, co przyszło mi wtedy do
głowy. Zgubi nas ta specjalizacja — pomyślałem. Rozległo się jakieś brzęczenie. No tak, nie
założyłem słuchawek. Nasunąłem hełmofon na głowę i usłyszałem kaskadę nieartykułowa-
nych dźwięków, szumów i szmerów. Widać nie nastroiłem radia. Znów wziąłem się do mani-
pulacji guzikami i przyciskami, by wreszcie po przekręceniu gałki z literą „T” usłyszeć:
— To łobuzy! Podmienili... ej, ty tam, skąd się tu wziąłeś?
To pytanie skierowano chyba do mnie. Odpowiedziałem więc grzecznie:
— Niech cię cholera weźmie. To ja powinienem zapytać, skąd ty się tutaj wziąłeś!
— Dobra, nieważne, widać uznali, że we dwóch będzie nam raźniej. Ale te łobuzy pod-
mieniły mi pojazd. W ogóle nie wiem, jak się tym posługiwać.
— Ze mną to samo, może to jakiś spisek — odpowiedziałem uradowany, że nie tylko ja
mam problemy.
— E tam, zaraz spisek, zazdroszczą, po prostu.
— To co robimy?
— To, co mieliśmy robić. Badamy.
Zabraliśmy się do roboty. Dialog nam się urwał na dłuższą chwilę. Znalazłem wreszcie
analizator atmosfery — CO
2
, N, H i coś jeszcze, coś nieznanego, co nie miało znaczenia, bo
oddychać tym i tak nie było można.
Nagle usłyszałem jego głos:
— Masz analizę atmosfery?
— Mam.
— To mi przekaż, bo ja się w tym nie mogę połapać.
Przekazałem mu wszystko, jak najdokładniej umiałem. Chwilę rejestrował te dane, a
potem znów usłyszałem w słuchawkach jego głos:
— No to co, wychodzimy?
— Bez skafandrów? — zapytałem zdziwiony.
— Jak chcesz.
— Ty chyba chory jesteś, ja bez skafandra nie wychodzę, życie mi miłe.
— Jak chcesz.
Nasunąłem hełm, wyłączyłem obieg tlenu w kabinie i otworzyłem właz. Po chwili
stałem na rozgrzanym piasku planety. Tamten też otworzył właz.
Przez otwór wypełzła obła, galaretowata masa z tysiącem macek. Stoczyła się na piasek
i znieruchomiała. Staliśmy tak naprzeciwko siebie dobre kilka minut. Nie mogłem zrozumieć,
co się dzieje. Gdy wreszcie pojąłem, zaschło mi w gardle i zbaraniałem. Powoli jednak w
mojej głowie odblokowały się jakieś zastawki i wprawną ręką na piasku zacząłem rysować
trójkąt i przylegające do niego kwadraty. Tego uczono nas w szkole. Od tego miał się rozpo-
czynać kontakt z obcą cywilizacją.
Odsunąłem się, wskoczyłem do pojazdu i odjechałem kilka metrów. Tamten wsiadł do
swojego i podjechał zobaczyć, co ja narysowałem. Medytował nad tym okropnie długo, aż
wreszcie wysiadł i też coś narysował. Z kolei ja obejrzałem jego dzieło, ale nie mogłem się z
paru nieregularnych rzędów kresek niczego domyślić.
Nieco niepewnie zapytałem przez radio:
— Ej, ty, co to ma znaczyć? Co narysowałeś?
Chwilę milczał.
— A to, co ty narysowałeś, to co to było? — odpowiedział pytaniem.
Postanowiłem być szczery.
— A bo ja wiem. Tak nam kazali rysować przy spotkaniu obcej cywilizacji.
— Ja tak samo. Mnie też uczyli... Ale już nie pamiętam, o co w tych rysunkach
chodziło.
— A jak my właściwie rozmawiamy?
— Musieliśmy włączyć translatory.
Rozmawialibyśmy tak pewnie jeszcze dość długo, gdyby nagle nie zabrzmiał w moich
słuchawkach sygnał alarmu. Komendant nakazywał natychmiastowy powrót do bazy. Natra-
fiono na ekspedycję kosmiczną obcej cywilizacji.
Tamten też otrzymał taki rozkaz. Ale nie polecieliśmy od razu. Musieliśmy przecież
dojść do tego, co oznaczają rysunki, które narysowaliśmy na piasku.
Andrzej Drzewiński
Czego tylko pragniesz
Stali w sinym blasku umierającego słońca, po kostki zanurzeni w pumeksowej powierz-
chni. Nerwowo dysząc w mikrofony skafandrów patrzyli przed siebie na prostopadłościany
stacji.
— Pusto — powiedział Eben.
— I martwo — dodał Barry, skręcając głowę ku lądowisku, gdzie trzy bliźniaczo podo-
bne pojazdy psuły równą linię horyzontu. Dwa z nich należały do poprzednich wypraw ratun-
kowych.
Eben przesunął miotacz na brzuch i wsunął palec w szeroki, dostosowany do rękawic
kabłąk spustu.
— Idziemy — zdecydował.
Tarcza słońca, wisząca nisko nad pumeksową równiną, jeszcze przez wiele dni miała
zmieniać położenie. Energia obrotowa planety była już tylko wspomnieniem.
— Stos pracuje — stwierdził Barry celując palcem w wąski pasek sygnalizatora przy
wejściu.
Uruchomili zamek i kiszką korytarza dostali się do sali dziennej. Stała załoga tej
postawionej przed pięciu laty stacji liczyła trzy osoby. Następne wyprawy miały po dwóch
członków. Razem stanowiło to siedem osób. Wszystkie leżały teraz na podłodze; poskręcane i
martwe.
— To straszne — westchnął Eben i porzucił miotacz.
Ciała były zmumifikowane i złożone przez kogoś w stertę. Na wierzchu leżał siwy
mężczyzna, w którego zaciśniętej dłoni tkwił notes. Eben odgiął palce i wyszarpując zapiski
podszedł do Barry'ego. Na jednej zapisanej kartce nie było wiele do czytania.
„Na tej planecie można czynić cuda. Niesamowite! Przed chwilą unieśliśmy siłą woli
krzesło, próbujemy dalej...”
Spojrzeli na siebie.
— Chyba zwariowali.
Eben przekręcił dłoń i mogli odczytać na okładce wytłoczony napis: „Własność kiero-
wnika stacji Gottona”.
Barry aż zagwizdał.
— Siwy był w poprzedniej ratunkowej, nie?
Eben rzucił notes na długi stół jadalniany.
— Tak. Widać znalazł go gdzieś tutaj — trącił Barry'ego lufą. — Co mówi komputer?
— Nic nie wie. Ludzie wchodzili, a potem przestawał ich rejestrować.
Eben grymasem wyraził pogardę dla tej inteligencji n-tej generacji.
— I tylko zawodził o pomoc.
— Jak to komputer — odparł Barry, podzielając tym samym niewiarę Ebena.
Siedli przy podajniku i zamówili dwie kawy.
— Co zrobimy z ciałem? — spytał Barry znad parującego naczynia.
Eben, mający najwyraźniej żaroodporne gardło, cisnął pusty kubek do asenizatora.
— Nic, ważniejsze jest to, co im się stało.
— Nie jesteśmy lekarzami — Barry zamlaskał poparzonym językiem. — Przyleci
służba medyczna, to powie.
Po paru łykach uporał się jednak z kawą i z satysfakcją mógł zmiąć swój tekturowy
kubek.
— Może planeta na mózg się rzuca — stwierdził odkrywczo.
— Nie sądzę. Były badania — głos Ebena był nasączony sceptycyzmem. — To całko-
wicie nieaktywny glob. Co ja mówię, martwy, wszystko wypalone.
Barry podrapał się po karku i łypnął okiem.
— To chodź, spróbujemy.
W źrenicach Ebena pojawiło się rozbawienie.
— Co? Krzesło chcesz unieść?
— Tak.
— W porządku — roześmiał się i zakręcił na stołku. —Spróbujemy.
Rozochoceni wbili spojrzenia w najbliższy mebel.
— No... to... raz, dwa, trzy — powiedział Barry i krzesło uniosło się pod sufit.
— O, jasny szlag — jęknął Eben i wytrzeszczył oczy.
Krzesło z hukiem wyrżnęło o podłogę.
— Niemożliwe — wymamrotał Barry. — To niemożliwe.
— Cicho — Eben aż się trząsł. — Spróbujemy raz jeszcze. Teraz ze stołem.
Wlepili wzrok i wielka płaszczyzna pofrunęła ku górze. Wisiała do chwili, gdy obydwaj
mężczyźni wybuchnęli zgodnie niepowstrzymanym śmiechem.
— Genialne, genialne — piał Eben. — Ten gnój miał rację.
Barry bębnił pięściami w ścianę.
— Słuchaj, od dzieciństwa marzyłem o czymś takim. Cudownie!
— Ty — Eben rozczochrał włosy. — A może coś jeszcze zażyczymy sobie?
— Stoliczek? Nie — Barry strzelił palcami. — Dwie bułki z szynką.
Podskoczyli i wbili sztylety wzroku w blat stołu. Po kilku sekundach dławili się chru-
piącym pieczywem i grubymi plastrami mięsa.
— Wyobraź sobie — zaczął Barry między kęsami — możemy zażyczyć sobie wszy-
stkiego.
— Tak — grzywa włosów Ebena aż zafalowała — na przykład po korniszonie.
Zachichotali i już trzymali dwa ogórki.
— Cudownie — mlaskał Barry. — Co za cudowna planeta.
— Jesteśmy jej panami.
— Tak, panami i władcami. Możemy zapragnąć, czego tylko chcemy.
Uśmiechali się, lecz jedli coraz wolniej.
— Obydwaj jesteśmy władcami — powtórzył Barry i zastygł z nie przełkniętym kęsem
w ustach.
Eben patrzył na niego sępim wzrokiem.
— Tak, obydwaj — powtórzył i odwinął górną wargę w złym uśmiechu.
Wycierając odruchowo dłonie, zmierzyli się wzrokiem.
— Eben — wyszeptał Barry. — Ja zawsze byłem twoim największym przyjacielem.
— Tak, Barry — potwierdził tamten. — Zawsze o tym wiedziałem.
Spojrzeli na siebie, myśleli obaj o tym samym.
— Zgiń! — krzyknęli, lecz Eben o ułamek sekundy był lepszy. Barry zsiniał, chwycił
się za gardło i spadł z krzesła.
— He... — chrząknął Eben i zacierając ręce uniósł się ze stołka. Wszystko wskazywało,
że jego przyjaciel nie żyje. Wyprostował się więc i z triumfem na twarzy oświadczył uroczy-
ście:
— Teraz ja będę władcą tej planety!
— Nie — odpowiedziało coś zza jego pleców. — Nie ty.
Aż podskoczył. Zerknął na ciało Barry'ego, a potem okręcił się na pięcie.
— Kto...? — wychrypiał.
Przed nim, w powietrzu, materializowało się coś zadziwiającego w kształcie, lecz bez
wątpienia rozumnego. To coś zachichotało.
— Powiedziałbyś, że jestem przedstawicielem wysoko rozwiniętej cywilizacji — stwie-
rdziło i wykonało szybki gest.
Gałki oczne Ebena uciekły w głąb czaszki, a on sam upadł na podłogę. Skonał.
— No, tak — mruknęła istota. — Powiedzieli: siedź i podziel się wiedzą, jak ktoś zda
test. A co mam robić u licha, jak nikt go nie zdaje? — Z odrazą uniosła zwłoki i przesunęła na
stertę. — Czekaj i czekaj — mamrotała, kręcąc się po sali. — Ile można? Różni już przylaty-
wali. Z łuskami, w śluzie, w lawie. Zawsze to samo. Ujawni im się moc, a oni chlast, ciach i
tą mocą po współbraciach. Co za galaktyka? Naprawdę nie ma nikogo normalnego?
Istota zajęczała żałośnie i zniknęła ze stacji, teleportując się w inne miejsce podległej jej
planety. Musiała pilnować, czuwać i przede wszystkim mieć nadzieję, bo bez tej ostatniej jej
los byłby nie do wytrzymania.
Andrzej Drzewiński
Pomagajmy sobie
W pierwszej chwili wydawało się, że dzień jedenasty lutego zapisze się złotymi zgło-
skami na kartach historii, aby dla przyszłych pokoleń stanowić punkt, od którego rozpoczęła
się nowa era ludzkości. Tego to właśnie dnia, około czwartej po południu, Kryspin Kalski,
pracownik Europejskiego Centrum Kosmonautycznego, odebrał sygnały jednoznacznie wska-
zujące na rozumnego nadawcę. Po półgodzinie tekst poszedł do działu dekryptażu, a wieczo-
rne dzienniki jeszcze zdążyły zamieścić ową sensacyjną wiadomość.
Następnego dnia gazety grzmiały całoszpaltowymi tytułami: „Bracia w rozumie obiecu-
ją nam pomoc”, „Gwiezdni dobroczyńcy”, „Nie jesteśmy sami”. Faktycznie, tekst rozszyfro-
wany przez sprzężony zespół komputerów zawierał informację, że przedstawiciele nie znanej
nam cywilizacji przylecą dokładnie za pół roku i pomogą Ziemianom przyspieszyć techni-
czno-naukowy rozwój. Z tekstu wynikało też, iż pomoc jest odpowiedzią na wysłaną uprze-
dnio z Ziemi wiadomość. Trzeba przyznać, że była tu pewna trudność. W ubiegłych dziesię-
cioleciach, a szczególnie w ostatniej dekadzie dwudziestego wieku, zorganizowano tyle naj-
różniejszych zespołów mających na celu nawiązanie kontaktu, że nie sposób się było w tym
połapać. Mimo przetrząśnięcia archiwów, jednoznacznie nie ustalono, kto był nadawcą
uchwyconego przez Obcych programu. Jednak nie było czasu, aby się dłużej zastanawiać,
gdyż do przyjęcia wysłanników brakowało tylko kilku miesięcy.
Po gorączkowych, a momentami dramatycznych sporach na forum ONZ postanowiono
zbudować lądowisko na jednej z wysp Pacyfiku.
Z racji tego, że nie miała ona przynależności państwowej, uniknięto wyróżnienia które-
gokolwiek z państw. Następnie, za nad podziw szybko zebrane fundusze zbudowano potężną
platformę, zdolną przyjmować nawet najcięższe statki. Obok postawiono port, szereg hoteli i
naturalnie cały ciąg magazynów mających pomieścić przywiezione przez Obcych dobra. Tak
na wszelki wypadek całość otoczono kilkoma tysiącami żołnierzy z sił ONZ mającymi pilno-
wać porządku.
W oznaczony dzień, kiedy stacje astronomiczne już poinformowały o zbliżaniu się do
Ziemi obcego statku, samotna wyspa przeżyła istny najazd oficjeli. Niespodziewanie okazało
się, że parę tysięcy osób posiada nie wiadomo przez kogo wystawione zaproszenia. Natura-
lnie każdy twierdził, że reprezentuje interesy swojego kraju, który nie pogodziłby się z myślą
o braku przedstawiciela. Nawet najmniejsze państewka powysyłały kilkunastoosobowe dele-
gacje, które niczym na wielkim pikniku snuły się po gmachu portu plotkując i popijając colę.
Ktoś twierdził, że widziano nawet Buszmenów. W efekcie trzeba było interwencji samego
sekretarza generalnego ONZ, aby wybrać trzydziestoosobową grupę, która miała witać
Obcych na płycie lotniska. Przy okazji wyszła nieprzyjemna sprawa z jednym dyplomatą.
Podrzucony czyjąś życzliwą dłonią list spowodował kontrolę osobistą, której efekt przeszedł
najśmielsze oczekiwania. Dyplomata miał kieszenie wypchane diamentami, a w teczce, o
zgrozo, trzymał owinięte w ołowianą folię pręty uranowe. Jak się okazało, miała to być ła-
pówka dla zapewnienia większego udziału w rozdziale darów. Delegata jednogłośnie wyklu-
czono i usunięto z wyspy.
Następnie wszyscy udali się do schronów, gdyż tak naprawdę to do końca nie wiedzia-
no, na jakim paliwie wylądują Obcy. Na szczęście plotka, że mają tylko silniki fotonowe, była
na wskroś fałszywa. Potężny, surrealistyczny w kształcie statek Obcych wylądował na zwy-
kłym silniku grawitacyjnym i, poza niegodną właściwie uwagi trąbą powietrzną, wszystko
przebiegło spokojnie.
Trudno powiedzieć, czy komukolwiek z Ziemian Obcy przypadli do gustu. W końcu
zawsze znajdzie się ktoś, komu podobają się duże na pięć metrów meduzy z czterema parami
rąk i jedną peryskopodobną głową. W atmosferze lekkiego zażenowania wymieniono parę
kurtuazyjnych zwrotów, na które pozwalała pamięć maszyn tłumaczących, i przystąpiono do
wyładunku darów. Było tego mniej niż oczekiwano, lecz w końcu, jak wynikało ze słów
Obcych, była to dopiero pierwsza wizyta. Następne miały się odbywać co dwa lata.
Nie minęło więcej niż parę godzin, a Obcy przy dźwiękach ustawionej za portem
orkiestry zamknęli włazy i żegnani tysiącem machających rąk unieśli się ku niebu. Tym
razem wywołali małe tornado.
Jeszcze tej samej nocy postanowiono na wyspie urządzić stały punkt Kontaktu z Inną
Cywilizacją. Po tej decyzji wszyscy pobiegli w stronę magazynów sprawdzić, co też one
zawierają. Jak się wtedy okazało, pomysł sprowadzenia zawczasu wojska był głęboko słuszny
i przemyślany.
DWADZIEŚCIA LAT PÓŹNIEJ
Jonatan i Scordi żuli miarowo gumę i dopiero, kiedy włazy statku Obcych zatrzasnęły
się na dobre, splunęli jednocześnie.
— Jak sądzisz, co będzie, kiedy zabraknie magazynów? — spytał Scordi wyłączając
idiotyczną muzykę, która leciała na lądowisku przez cały czas pobytu Obcych.
— Wygląda na to, że następnym razem zdołają zapełnić ten hangar od strony oceanu —
dodał. Jonatan, który kończył wprowadzać wózki transportowe do składu, burknął coś niewy-
raźnie.
— Tak, kochany — kontynuował Scordi, nalewając kawę z automatu. — Cała ta kurtu-
azja zaczyna być męcząca. Oni przywożą nam pierdoły, a my, zamiast kazać im się wypchać,
udajemy wniebowziętych. Psiakość, jeszcze te przemówienia z taśmy za każdym razem, aż
zęby bolą.
Dla zamanifestowania uczuć siorbnął głośno z kubka. Jonatan zgasił oświetlenie lądo-
wiska i, zmieniając buty na wygodne papcie, siadł na ławie.
— Wiesz, że to niemożliwe — powiedział. Jedyna forma, w której moglibyśmy im to
powiedzieć, brzmiałaby mniej więcej tak: „paszoł won”. Nie znamy na tyle języka, aby wyra-
zić to kulturalniej, a inaczej nie wypada. — Zgnieciony przez Scordiego kubek chrupnął i
poleciał do kosza.
— Nie wypada, nie wypada... a udawać idiotów wypada?
Uniósł się i uderzył palcami w klawisze. Na ekranie pojawił się schemat magazynów.
Oprócz jednego wszystkie świeciły żółtym blaskiem. Scordi łypnął na Jonatana i rytmicznie
począł stukać w klawiaturę.
— Magazyn pierwszy: aparat do syntezy pożywienia z odpadów — uderzył i światło w
pierwszym kwadraciku zgasło. — Do kitu, bryja ma wygląd rozkładającego się wieloryba, a
śmierdzi jeszcze gorzej. — Uderzył w następny klawisz.
— Aparaty do syntezy krwi, tylko u licha! My nie mamy zielonej krwi o własnościach
kwasu siarkowego.
Zgasił następne światło.
— Sześćdziesiąt tysięcy pidżam w niebieskie kropki, z trzema nogawkami i czymś, co
działa jak naładowany kondensator.
Znów rąbnął.
— Zdjęcia ich miast, przewodów pokarmowych czy może tamtejsze malarstwo, czort
wie!
Przy następnym magazynie uniósł palec i wyrecytował ze szczególnym upodobaniem.
— Maszyna, która zdarła z szanownej komisji ubrania, opryskała ją zieloną farbą i przy
dźwiękach kociej muzyki ganiała wokół magazynu. Uf... dobrze, że ten bubel rozsypał się w
kawałki po paru okrążeniach.
Scordi z triumfującą miną usiadł na pulpicie.
— I co, mało ci?
Jonatan właśnie szukał w telewizorze czegoś atrakcyjniejszego, więc odparł po dłuższej
chwili.
— Jeszcze powinieneś wspomnieć o nas, obsługujących całą imprezę.
— A powiem, żebyś wiedział, że powiem. Już dawno przestało mi się opłacać robić z
siebie błazna co trzy miesiące. Każdy ma honor — pisnął i dodał już ciszej. — Poza tym
trafia mi się lepsza robota.
Jonatan ironicznie uniósł brew.
— Znaczy, że zmieniasz pracę?
Scordi rozłożył ręce.
— Chyba na tym się skończy.
— Może jednak zmienisz zdanie. Zawsze można liczyć na coś ciekawego.
— Na co, na przykład?
— A obejrzyj się za siebie.
Scordi zerknął na pulpit łączności, w którego środku paliła się czerwona lampa wywoła-
nia.
— O, do diabła? Centrum nas wzywa, nie mogłeś powiedzieć wcześniej — jęczał bie-
gnąc do fotela.
Jonatan założył ręce pod głową i uśmiechnął się do sufitu.
DWA DNI PÓŹNIEJ
O ile sam gmach Stowarzyszenia Astronautycznego był skromny i elegancko wkompo-
nowany w park, o tyle gabinet prezesa był zaprzeczeniem dobrego gustu. Cały obity szkarła-
tnym pluszem, z woskowaną posadzką i archaicznym biurkiem wyciskał na interesantach nie-
zatarte piętno. Dlatego też nic dziwnego, że Jonatan i Scordi stali sztywno, mnąc w palcach
wejściówki i nie śmieli spuścić wzroku z wiszącego nad biurkiem emblematu.
— Może panowie napiją się czegoś? — spytał prezes i odsłonił zamaskowany w ścianie
barek.
Mimo ukończonej pięćdziesiątki doktor Longe nie miał ani jednej zmarszczki, a słysza-
ło się przecież, że prowadzi, nazwijmy to, lekko hulaszczy tryb życia.
— Panowie — rzekł, kiedy już mieli kieliszki w ręku. — Zanim przedstawię moją
propozycję, chciałbym wyjaśnić parę rzeczy.
Poprawił się w fotelu i o centymetr wysunął rożek chustki z kieszonki.
— Będziecie jednymi z nielicznych, którzy dowiedzą się, że udało się nam nawiązać
kontakt z obcą cywilizacją.
Scordi nie wytrzymał i sapnął.
— Znowu...
Prezes roześmiał się głośno.
— Tym razem jest to intelekt na niższym stopniu rozwoju niż my. Odebraliśmy jego
sygnały. Wygląda, że chcą nawiązać kontakt i proszą o pomoc technologiczną.
Scordi gwizdnął.
— No, no...
— Właśnie — odparł prezes. — Sprawa jest delikatna i musimy rozegrać ją ostrożnie.
Jonatan położył dłonie na poręczach.
— Pewnie chcecie, abyśmy doradzili, jakie dobra należy im wysłać albo, jeszcze lepiej,
jakich nie należy — mruknął do Scordiego.
— Ależ nie! — zaryczał prezes tubalnym głosem. — Zestaw darów mamy przygotowa-
ny.
Spojrzeli po sobie.
— W takim razie, co my mamy...
— Panowie, dajcie dokończyć — przerwał im. — Ustalono, że zostaną wysłane przed-
mioty, które są składowane na waszej wyspie. W ten sposób... — chwilę szukał słów —
...zostaną upieczone dwie pieczenie na jednym ogniu.
Scordi z wrażenia nie mógł trafić kieliszkiem do ust.
— Nie możecie, to byłoby świństwo.
Prezes zacmokał i jakby dla polepszenia nastroju naciśnięciem guzika otworzył okno.
— Po co używać takich ostrych słów? Staramy się znaleźć wyjście optymalne, a pano-
wie jesteście nam potrzebni.
— Po co, jeśli wolno spytać? — Scordi robił się najwyraźniej agresywny.
— Chcemy, abyście zawieźli tej nowej cywilizacji nasze dary. Macie już wprawę w
kontaktach...
Przerwało mu szuranie odsuwanego fotela.
— Idziemy, Jonatan — mówił Scordi czerwony z wściekłości. — Robią tu z nas idio-
tów.
Gdy byli przy drzwiach, dogonił ich głos prezesa.
— Zapomniałem dodać, że za ten lot dostaniecie po trzysta kawałków na głowę.
Stanęli i odwrócili się jak na komendę.
— Trzysta kawałków — powtórzył Scordi i uśmiechnął się. — Ależ trzeba było od tego
zacząć. Teraz to inna rozmowa.
Raźnym krokiem wrócili na miejsca.
ROK PÓŹNIEJ
Rycząc silnikami chemicznymi opuszczali się ku oznaczonemu przez kosmitów lądo-
wisku. Starali się robić to jak najłagodniej i jak najszybciej. Ostatnie komunikaty były wręcz
naglące i mimo lakoniczności sformułowań widać było, że tamci bardzo liczą na pomoc. W
tej sytuacji sam fakt poznania nowej cywilizacji schodził na plan dalszy.
Stanęły amortyzatory i ustała wibracja: znak, że wylądowali. Jonatan starał się dojrzeć
cokolwiek na ekranie zewnętrznym, lecz gęste i ciemne chmury znacznie ograniczały wido-
czność. Nawet nie było wiadomo, czy to przejściowy kaprys pogody, czy też nieodłączny
element pejzażu.
Wreszcie w ciemniejących w oddali budowlach coś się poruszyło, trysnęły sztuczne
ognie i przedstawiciele tubylców ruszyli ku statkowi z tradycyjnym Chlebem i szczyptą soli.
Kiedy zbliżyli się na kilkanaście metrów, Jonatan zbladł jak trup i ucapił Scordiego za rękaw.
— Mów, co widzisz... — szczękał zębami. — Ja chyba śnię.
Scordi przyłożył twarz do okularu lornety i tylko szepnął:
— O, w mordę...
Przed nimi, po płycie lotniska pełzły pięciometrowej wielkości meduzy o czterech
rękach, z pałąkami peryskopów huśtających się u góry.
— Jakim cudem oni tu się wzięli? To niemożliwe, żeby sami czekali na pomoc.
Scordi szarpał włosy.
— Może... może tak się wykosztowali pomocą dla nas — dusił słowa. — Może też nie
umieli nam elegancko powiedzieć, że więcej nie mają.
— Nieważne — zachlipał Jonatan. — Ale powiedz, co my teraz zrobimy?
Meduzy podeszły pod sam statek i najwyraźniej czekały na Ziemian. Nie było czasu do
namysłu.
— Niech to diabli — jęknął Scordi. — Jeśli są tak kulturalni, to udadzą, że tego nie
zauważyli. Wyładowuj, co przywieźliśmy.
— Ale przecież to jest to samo, co oni nam dali.
Scordi dwoma ruchami rozwinął gumę do żucia i włożył ją do ust.
— Trudno — mlasnął. — Wyładowuj.
Jonatan uniósł oczy ku niebu i z westchnieniem rozpaczy uruchomił transportery.
Meduzy spokojnie czekały.
PUSZKA PANDORY
Maciej Parowski
Studnia
Moje osiedle z kraja, pierwsze uderzenie Arkturian wcale nas nie dotknęło. Owszem,
dochodziły z oddali odgłosy strzałów i wybuchów, z dachów widać było kłęby dymów uno-
szące się nad Śródmieściem, ale wzięcie Centrum obserwowaliśmy przede wszystkim w tivi. I
słusznie. Operatorska robota okazała się pierwszorzędna, pojazdy Arkturian miały kształty jak
w najciekawszych filmach i komiksach SF, a batalistykę skręcono naprawdę odważnie, wart-
ko i z suspensem. Chłopcy naparzali się wzorowo i dali z siebie wszystko. Arkturianie nato-
miast gasili ich z rozmachem, ale, co widać było na zbliżeniach, bez zbędnych brutalizmów. I
choć od początku jasne było, że nasi tam, w Centrum, nie mają szans, napięcie utrzymywało
się do końca. Co tu dużo gadać — to był piękny show.
Dopiero po paru dniach wyszło na jaw, że pokazali nam transmisję galaktyczną. Mieli-
śmy na ekranach przekaz arkturiański, ten sam, który oni puszczali w kosmos. Arkturianie
zaraz na wstępie przechwycili nasze stacje, przekaźniki i łącza. Tak czy owak, robota ich
operatorów była mistrzowska, batalistyka chwytała za serce, więc lokatorzy, a z nimi i ja,
darliśmy gęby w ciekawszych momentach, identycznie jak podczas transmisji sportowych,
gdy lecą gole i zawodnik pada na deski.
Kiedy po zwycięskim boju Arkturianie wyprowadzali resztki obrońców ze zdruzgotanej
Twierdzy Śródmiejskiej, nad osiedlem przetoczyły się, i owszem, jęki bólu oraz zawodu, ale
także wcale nierzadkie, obiektywne oklaski. Duch fair play panował do końca. Szkoda słów.
Przeciwnik był twardy i znał się na swojej robocie. Arkturianie pokazali dużą klasę.
Wbrew przypuszczeniom malkontentów wcale nie od razu dobrali się nam do skóry.
Póki trwało lato, później łagodna jesień, póki lokatorzy tkwili przed ekranami przy otwartych
oknach, komunikując sobie ponad podwórkiem obywatelskie nastroje — dopóty wszystko
właściwie toczyło się jak przedtem. Ludzie wstawali na sygnał budzików, jechali do pracy,
potem wracali i kamienieli przed odbiornikami. Tylko od czasu do czasu spokój zakłócali
agenci starego przedarkturiańskiego porządku, telefonując bez podawania personaliów do
naszych mieszkań. Agenci ci zdławionym szeptem wskazywali na fakt, iż teraz Arkturianie
przechwytują wytworzoną przez wszystkich wartość dodatkową. Problematyczna sensacja,
wszak po to jest wartość dodatkowa, by ją przechwycić. Nie robiliby tego Arkturianie,
zrobiłby to ktoś inny. Lokatorzy odkładali więc słuchawki i wracali przed ekrany, na których
umalowane bardzo sexy arkturiańskie szelmutki figlowały przy skocznej muzyce kompletnie
bez bielizny.
Nieprzyjemnie zrobiło się dopiero z nastaniem pierwszych przymrozków. Wartość
dodatkowa wkrótce przestała Arkturianom wystarczać, przystąpili więc do przechwytywania
naszej ciepłej wody. Ogrzewanie skończyło się, nim się właściwie zaczęło, chłód, a z nim wi-
lgoć i grzyby, zawitały do mieszkań. Potem przyszły jeszcze wyłączenia energii elektrycznej i
wielodniowe przerwy w dostawach gazu. Szron pojawił się na żebrach kaloryferów, a szelmu-
tki zniknęły z ciemnych ekranów. Naprawdę zrobiło się zimno. Agenci starego chrypieli w
słuchawkach, że jeśli tak dalej pójdzie, to będziemy mieć w mieszkaniach klimat prawdziwie
arkturiański. Bardzo trudno było jednak zrozumieć ich konkretne rady, bo cierpieli na katar, a
w dodatku, w obawie przed pelengacją, wyłączali się po kilkunastu sekundach.
Cóż było robić, na pierwszy ogień poszła prasa i tandetne brukowce. Potem okoliczne
krzewy i drzewa. Następnie stare szmaty, obuwie, balkonowe skrzynki i plastikowe naczynia.
Wreszcie przebrana klasyka i stylowe meble. Zrazu, egoistycznie, paliliśmy tym w mieszka-
niach, każdy na własną rękę, ale zimne mury chłonęły ciepło nie oddając go w zamian. Wtedy
powstało na podwórku jedno ognisko, centralne, przy którym można się było ogrzać, uwarzyć
strawę i uczestniczyć w zbiorowych amatorskich spektaklach.
Centralne ognisko, spektakle, recytacje, głośne czytania i wiele innych rozwiązań, które
wdrożyliśmy potem — to pomysły czterdziestolatka z pierwszego bloku, mieszkającego na
dziewiątym piętrze pod osiemdziesiątym czwartym, pana Scribe'a. Pan Scribe był pisarzem,
do przyjścia arkturiańskich czasów niezbyt wziętym, sam to przyznawał, znanym mi przed-
tem z notorycznych utarczek z administracją. Wielkodusznie nie wyjawiając szczegółów, z
humorem opowiadał podczas ogniskowych wieczornic i o tych utarczkach, i o wcześniejszym
braku powodzenia. Nikt właściwie go nie znał do momentu inwazji Arkturian. W tydzień po
wyłączeniu ogrzewania wszyscy już kłaniali się panu Scribe'owi. On sam nazywał to „cudo-
wnie odzyskanym poczuciem misji”.
To Scribe zaproponował, by ze wspólnie zebranych stosów książek wyodrębnić dzieła
chronione, których za żadną cenę, nawet w najbardziej krytycznej sytuacji, nie wrzucimy do
ognia. Liczący sto tytułów zestaw nazwał Kanonem Osiedla. Jakoś nam było niezręcznie
eliminować z kanonu którąkolwiek z cienkich niskonakładowych książczyn pana Scribe'a.
W dwa tygodnie po odłączeniu ciepłej wody uczestniczyliśmy już w pierwszej premie-
rze Osiedlowego Teatru. Wykonaną brawurowo składankę zbudował Scribe z fragmentów
sztuk Szekspira, i prozy Camusa, poematu Miltona, esejów Tocqueville'a i ze znaczących
ustępów swoich opowiadań. Rozgrzała ona nasze serca pewnego listopadowego wieczoru,
kiedy chłód i wiatr stały się szczególnie dotkliwe. W spektaklu błysnęła talentem żona
Scribe'a, zmysłowa brunetka o przepastnych oczach. Żywe słowo unoszące się nad podwór-
kiem, twarze zaczerwienione ogniem ze słów spopielałych, łzy na policzkach, włosy zmie-
rzwione wiatrem, zziębnięte dłonie szukające innych dłoni — wzruszony Scribe rozszyfrował
skomplikowaną symbolikę tej sceny w pięknych słowach, których nie potrafię powtórzyć.
Musiałem natomiast powtórzyć, i to dosłownie, niedwuznaczną aluzję, jaką uczynił na zakoń-
czenie wieczoru: „Z nostalgią wracam myślą do czasów... — powiedział drżącym głosem —
wszyscy przecież mamy taką nadzieję”... Arkturianin, któremu zdawałem z tego sprawę,
nawet nie zaklął. To by było na tyle — zabrzęczał interplanetarnym translatorem i zaraz
potem usłyszałem, że rzuca słuchawką.
Jakoś w tydzień po tej premierze, w dniu, na którego wieczór wypadała już druga, zja-
wili się u mnie we dwóch, osobiście. Kto zacz ten Scribe? — zapytał pierwszy, mikry, poły-
skujący metalicznosrebrzyście z translatora umieszczonego w części środkowej, pod czarną
opończą. — Czemu tak się panoszy? To pisarz — odpowiedziałem — drugorzędny pisarzyna
i awanturnik, ale jest zimno, więc ludzie pójdą za każdym. Taaak, a gdyby — pomyślał na
głos wyższy, złocisty i podgarniając czerwoną opończę skoczył na krzesło — a gdyby tak
znowu zrobiło się ciepło? Toby za nim nie poszli — ja na to. Dobra, przemyślimy tę propozy-
cję, ale nic za darmo, panie dozorco — powiedział złocisty, zeskoczył z krzesełka i ruszył do
wyjścia. I nic na kredyt — dodał ten drugi.
Wezwałem sprzątaczki. Nie były specjalnie chętne, ale kiedy dałem im słowo, że wkró-
tce znowu będzie gaz, ciepła woda i elektryczność, z radością wysłuchały relacji o spotkaniu i
ruszyły na osiedle jak frygi. Już po godzinie miałem pierwszych klientów.
Krytyk literacki spod 72 z siedemnastego bloku, parter, oświadczył, że zastosowana
przez Scribe'a metoda selekcji dzieł do Kanonu Osiedla urąga logice i humanistycznym
wartościom. Jest wprost przestępcza — powtórzył parę razy oburzony do głębi. On znieważa
literaturę zaprzęgając ją w służbę nędznej agitacji — powiedział mi w zaufaniu następny w
kolejce, mąż aktorki, z której usług Scribe nie skorzystał w pierwszym spektaklu i przewidział
ją do śmiesznego ogona w drugim. Staruszka mieszkająca piętro niżej pod Scribe'ami poskar-
żyła się, że pisarz zakłóca spokój i obraża jej najgłębsze uczucia moralne rżnąc się po wiele-
kroć w ciągu doby z żoną wrzaskliwą jak marcowa kotka. Młodemu chłopcu mieszkającemu
nad Scribe'ami kobiece jęki nie przeszkadzały, nieznośne natomiast było dlań miarowe, mę-
czące, wielogodzinne, uparte i namolne stukanie maszyny do pisania. Niewyżyte ambicje,
amatorszczyzna, grafomania... doprawdy bezlitośnie wykorzystywał sytuację — żalił się
sąsiad Scribe'a i zarazem kolega po piórze. A napomykam tu tylko o skargach paru osób,
pierwszych w kilkudziesięcioosobowym ogonku.
Bardzo to wszystko zmieniło mój stosunek do pisarza Scribe’a. Vox populi, vox Dei —
ludzie nikomu nie odmawiają życzliwości bez powodu, Takie jest moje najszczersze przeko-
nanie, które bezkompromisowo wyjawiłem panu Scribe'owi. Wtargnął do mnie z pretensjami
na godzinę przed zapowiadanym terminem rozpoczęcia swej żałosnej składanki numer dwa.
Oczywiście odwołałem widowisko. Przy otwartych drzwiach, nie wpuszczając go dalej niż do
przedpokoju, odważnie zachęciłem Scribe'a, by ulżył swej awanturniczej i przewrotnej natu-
rze. Spróbował chamskich wrzasków, ale nie ujął się za nim żaden z lokatorów wyległych na
klatkę schodową. Rzekłbym nawet, że przeciwnie.
Już jakby lepiej, ale jeszcze nie o to chodziło — podsumował sytuację przez telefon,
tego samego wieczoru, Arkturianin, którego nieco zbyt nachalnie nagabywałem o wodę,
elektryczność i gaz.
— Wie pan, nie jesteśmy mściwi, ale on, jak słyszałem, psuł krew całej społeczności.
Nie powinniście mu tego puszczać płazem. Dla przykładu.
Po naradzie ze sprzątaczkami i pospiesznie zebranym Komitetem Osiedlowym już naza-
jutrz zaproponowałem Arkturianom rozwiązanie. Przyjęli je bez zastrzeżeń i ofiarowali się
nawet z techniczną pomocą. Kilkanaście minut po drugiej nadleciały ich niezrównane anty-
grawitacyjne pojazdy z kamerzystami tivi na pokładach i malowniczo połyskując w słońcu
zawisły nad osiedlem. A, ponieważ w tym samym momencie włączono prąd, obraz ten
wyjrzał do nas także z domowych telewizorów.
Na linach spuszczono z największego pojazdu staroświeckie urządzenie, które wbrew
moim przypuszczeniom wcale nie wyglądało groźnie czy ponuro. Ostrze sarkastycznie poły-
skiwało w słońcu, a potem, gdy gilotyna poczęła wchodzić w strefę cienia między blokami,
wzięły ją na cel wielobarwne reflektory podwieszone pod kadłubami grawitolotów.
Na ekranach prezentowało się to jeszcze lepiej i barwniej niż w rzeczywistości. Zwła-
szcza że w studio zmiksowali z obrazem dobrą, skoczną muzykę. Ludzie stali na balkonach
zezując jednym okiem do mieszkań na telewizory, a drugim w głąb studni podwórka.
Transmisja szła na całą Galaktykę i naprawdę serce rosło w człowieku, gdy myślał, jak wielka
liczba ludzi, jakie rzesze najróżnorodniejszych istot z całego układu będą nas teraz oglądać i
jak bardzo będą nam wszystkim zazdrościć.
Pan Scribe nie byłby sobą, gdyby i w tej ostatniej chwili nie próbował burzyć radosnego
nastroju. Sprawę wyjaśniły dwa paski plastra skrzyżowane na jego kłamliwych wargach.
Ostrze spadło przybierając rdzawą barwę zachodzącego słońca, głowa poturlała się do koszy-
ka, a szmer najwyższego uznania przetoczył się nad podwórkiem. Potem, długo, długo w noc
lokatorzy komentowali radosne wydarzenie, a strugi gorącej wody rozkosznie szumiały w
kaloryferach i wannach.
Nazajutrz skoro świt zgłosił się w moim biurze pryszczaty wyrostek z podkrążonymi
oczyma. Panie dozorco — zajęczał głosem małego intryganta — jestem z siedemnastki,
pierwsze piętro, mieszkanie 98; pode mną całą noc jakiś gość stukał w maszynę. Jakże mi to
przeszkadza!
Zbrzydziła mnie i zdumiała ta niewczesna gorliwość.
— Durniu — oświadczyłem surowo — skądże ty możesz wiedzieć, czy ci facet
przeszkadza, zanim my przeczytamy, co on pisze.
Janusz A. Zajdel
Utopia
Kartka leżała na biurku od trzech dni. Thomas Q. Empty, pisarz, zasiadał nad nią co-
dziennie i od rana do wieczora — z przerwami na posiłki — wpatrywał się w biel papieru nie
skalaną jednym słowem.
„Nie ma gorszej rzeczy na świecie — powtarzał sobie — niż pisanie na zamówienie”.
Tydzień temu przystał lekkomyślnie na propozycję zaprzyjaźnionego redaktora, a dziś
mijał ustalony termin. Nie wypadało się wycofywać. Tymczasem — jak na złość — żadnego
pomysłu, ani śladu jakiejkolwiek koncepcji.
Zawiodły skuteczne zazwyczaj sposoby — jak wertowanie cudzych utworów, wielogo-
dzinne studiowanie płaszczyzny sufitu czy kontemplacja damskiego aktu wiszącego naprze-
ciw biurka. Tom rozpaczliwie wodził spojrzeniem po ścianach i sprzętach, próbując uczepić
się jakiegoś szczegółu, uchwycić jakieś wspomnienie, przywołać skojarzenie, które pozwoli-
łoby sklecić pierwsze zdanie.
Początek zawsze sprawiał mu największą trudność, dalej szło już lepiej. Kiedy nabrał
rozpędu, udawało mu się zwykle wykombinować mniej lub bardziej złożony świat wewnę-
trznych przeżyć, skonstruować ową tajemniczą „inner space”, którą następnie instalował w
przestronnym wnętrzu własnej jaźni.
Reszta była fraszką: podróżując po przepastnych głębiach wymyślonego kosmosu
duszy, można było — bez ryzyka weryfikacji tych doniesień — raportować, na licznych stro-
nach manuskryptu, o rzekomym bogactwie i złożoności sztucznego świata. Rzeczywistości
zewnętrznej — banalnej i ze szczętem wyeksploatowanej przez piszących — Tom wolał nie
oglądać zbyt często, nie mówiąc już o czerpaniu z niej inspiracji twórczej.
I teraz od paru dni głębiny intelektu pisarza ziały chłodną pustką. Pozostawało to w
związku z pustką w barku, domowej lodówce i na koncie bankowym.
Wymienione okoliczności stwarzały z kolei istotne powody, dla których Tom tkwił je-
dnak uparcie przy biurku. Nie znajdując w czterech ścianach pokoju żadnego ratunku dla swej
wyobraźni, z westchnieniem podniósł się z krzesła i podszedł do okna. Najpierw ostrożnie
uchylił klapkę judasza w stalowej okiennicy i zerknął jednym okiem, a po chwili z determina-
cją odryglował zamek i otworzył okiennice.
Zbliżywszy twarz do pancernej szyby, mógł objąć wzrokiem spory wycinek zewnę-
trznej przestrzeni obrysowany krawędzią głębokiej okiennej wnęki w grubej żelbetowej
ścianie. Po lewej widać było prawie cały gmach hotelu „Extraterrestrial”, z wyjątkiem paru
górnych pięter niknących za górną krawędzią pola widzenia. Po prawej wzrok sięgał aż do
skrzyżowania z czteropoziomowym węzłem ażurowych wiaduktów i estakad.
Tom przysunął sobie krzesło i stanął na nim, by spojrzeć w dół, na ulicę. Tylko w ten
sposób mógł zobaczyć aleję Pomyślnych Perspektyw, a właściwie jej połowę, lecz to wystar-
czyło, by się przekonać, że sytuacja na mieście jest normalna.
Naprzeciw okna, przed frontonem gmachu przedstawicielstwa Federacji Planet Syriusza
można było zobaczyć dwóch potężnych Syrian, spacerujących po specjalnie wydzielonym dla
nich chodniku. Z uwagi na ich rozmiary Syrianie nie mogli korzystać ze zwykłego chodnika
dla pieszych, zaś ich wędrówki po jezdni zagrażały bezpieczeństwu ruchu. Zdarzające się nie-
kiedy kolizje kończyły się tragicznie dla pojazdów, co było oczywiste wobec masy i grubości
pancerza Syrianina.
W pobliżu wejścia do hotelu dwa spychacze, jak każdego ranka, usuwały barykadę
powstałą po wczorajszych zamieszkach ulicznych. Tom zaobserwował, że od pewnego czasu
zaprzestano wywózki materiałów używanych do budowy barykad, pozostawiając je w postaci
pryzm na skwerze przed hotelem. Chodziło zapewne o to, by demonstranci na nowo nie
rozbierali nawierzchni i nie znosili wszystkich okolicznych pojemników na śmieci.
Wczorajsze zamieszki musiały być niezbyt zaciekłe, bo Tom naliczył zaledwie szesna-
ście szarych plastykowych worków ze zwłokami poukładanych równo na brzegu chodnika i
oczekujących na kontener przedsiębiorstwa pogrzebowego.
Wśród kratownic wiaduktu na trzecim poziomie skrzyżowania jakiś pojedynczy terrory-
sta ostrzeliwał z broni maszynowej rozpierzchłą gromadkę dzieci ze szkolnej wycieczki.
Jednakże — czy to terrorysta haniebnie pudłował, czy też dzieci miały skrupulatnie przećwi-
czone na lekcjach wychowania obywatelskiego korzystanie z doraźnych ukryć — dość, że
serie z automatu nie czyniły im większej szkody.
Tom podniósł wzrok na kawałek jasnoszarego nieba, widoczny ponad dachem domu to-
warowego, pomiędzy hotelem i syriańską ambasadą. Przemykały po nim co chwila dyskowate
latadła Syrian, cygarowate pojazdy Aldebarańczyków, od czasu do czasu ukazywał się mały
śmigłowiec policji kontrolującej ruch uliczny.
Spychacze ukończyły usuwanie barykady, ulica ożyła normalnym ruchem kołowym.
Terrorysta spadł właśnie na jezdnię, trafiony kamieniem przez jednego z przechadzających się
Syrian, któremu grzechot pocisków o pancerz przeszkadzał w pogawędce z rodakiem.
Wciąż w kółko to samo! — westchnął Tom, odchodząc od okna. — Żadnej inspiracji,
banał i monotonia!
Za jego plecami łupnęło potężnie, detonacja wstrząsnęła ścianami budynku. Pancerne
szyby wytrzymały wprawdzie, lecz Tom na wszelki wypadek zaryglował okiennice, spra-
wdziwszy uprzednio, że przyczyną huku była jak zwykle bomba w biurze Proxima Spacelines
na parterze domu towarowego.
Zasiadł nad pustą kartką... i nagle, niespodziewanie spłynęło na niego natchnienie. Po
dwóch godzinach mógł już przedyktować tekst automatycznej sekretarce.
Będę musiał sam to zanieść... — pomyślał z rezygnacją. Mógłby zatelefonować do
redakcji, by kogoś przysłali, lecz od dwóch dni videofony nie działały z powodu zalania kabli
wodą z magistrali wodociągowej, uszkodzonej w wyniku upadku i wybuchu odrzutowca
pasażerskiego, w którym terroryści podrzucili bombę.
Tom nie cierpiał chodzenia po mieście. Redakcyjny bunkier znajdował się na drugim
końcu śródmieścia — na tyle blisko, że nie warto było ryzykować jazdy metrem, opanowa-
nym przez bandy narkomanów, lecz zbyt daleko jak na pieszą wycieczkę. Ale nie było innego
wyjścia. Tom wydobył z szafy kuloodporną kamizelkę, hełm i nieprzemakalne, długie buty,
wciągnął to na siebie i zabierając z wieszaka w przedpokoju torbę z maską przeciwgazową
oraz ręczny paralizator, ostrożnie wyjrzał, na klatkę schodową. Fiuuuu! Zbłąkana kula
świsnęła mu koło ucha — zapewne dzieci sąsiadów bawiły się w napad na bank. Przywołał
windę, lecz okazała się pełna gazu łzawiącego, poszedł więc schodami. Piętro niżej rozłożył
się w poprzek schodów kompletnie zalany Procjanin. Tom wyminął go ostrożnie, trzymając
się z dala od jego ostrych wyrostków i bez przeszkód dotarł na parter. Stanął w drzwiach
wyjściowych, gdy nagle coś ciężkiego plasnęło przed nim na chodnik. Uznał to za zły omen,
cofnął się i nie sprawdzając, co to było, zszedł do piwnicy. Minął dwie rozwydrzone staru-
szki, napastujące nieletniego w piwnicznym korytarzu, wyszedł na drugą klatkę schodową, a
stamtąd na tyły budynku, gdzie znajdował się właz. Zdecydował się pójść kanałami, ryzyku-
jąc tym samym spotkanie z Aldebarańczykami, dla których ziemski klimat był zbyt suchy. A
nie lubił ich, bo byli dość agresywni i mało sympatyczni, uznał jednak, że tak będzie najbez-
pieczniej...
Redaktor przekartkował maszynopis i skrzywił się dwuznacznie.
— Co to jest? — spytał, jakby z wyrzutem patrząc na autora, a potem zaczął półgłosem
odczytywać tekst:
„Jack odsunął zasłonę i szeroko otworzył okno. Miły zapach kwitnących lip wypełnił
pokój wraz z promieniami słońca. Po błękitnym niebie snuły się małe, śnieżnobiałe obłoczki.
Skowronki świergotały wysoko w górze, roje pszczół obsiadły kwitnące drzewa, pod którymi
bawiły się dzieci. Rudy chłopiec szarpał za ogon wielkiego psa...”.
Redaktor przerwał i spojrzał na Toma.
— Ten pies nie przejdzie — powiedział ponuro.
— Dlaczego?
— To jasne, mamy dobre stosunki z Syriuszem, a Syriusz leży w gwiazdozbiorze
Wielkiego Psa... Więc z tym szarpaniem za ogon...
— Masz rację — uśmiechnął się Tom. — Trzeba to zmienić.
— To i tak nic nie pomoże. Całe twoje opowiadanie to czysta utopia. Brak ci poczucia
realizmu.
— Kiedyś... ten rodzaj literatury był bardzo popularny.
— Wiem, wiem. Platon, Moore i tak dalej...
— Właśnie! — przytaknął Tom, choć nie znał facetów.
— Ale nawet w fantazjowaniu obowiązuje pewne minimum reguł elementarnej logiki
— ciągnął redaktor. — No, i oczywiście, przede wszystkim nie można nikogo urazić.
— Skreślę o tym psie!
— Pies z nim... to znaczy chciałem powiedzieć, nie o psa tu chodzi. Twoja utopia jest
niespójna logicznie.
— To bardzo odległa przyszłość.
— No dobrze, powiedzmy, że przyszłe pokolenia poradzą sobie z terroryzmem, z mora-
lnym rozpasaniem, z niepokojami społecznymi, środowiskiem, urbanizacją, komunikacją...
Zgoda. Ale... w nakreślonym przez ciebie obrazie świata... brak mi pewnych elementów...
— Trudno, abym w jednej nowelce przedstawił pełny obraz. To tylko migawka, frag-
ment tego nowego, lepszego świata — bronił się Tom.
— Hm... Ale skoro już nasze pokolenie nawiązało tak liczne kontakty międzyplaneta-
rne. Jeśli tak wielu gości z innych układów gwiezdnych przybywa do nas teraz, pomimo
naszych bieżących kłopotów... Czy nie sądzisz, że idealny świat, który sobie wyobraziłeś,
będą oni... jeszcze liczniej odwiedzać? A w twoim opowiadaniu nie widać ani jednego z nich.
W opisanym przez ciebie krajobrazie nie ma Procjan, Syrian, Aldebarańczyków...
— Chciałem przedstawić świat, który wyzbył się wszystkich kłopotów, ale jeśli sądzisz,
że...
— Sądzę, sądzę — uśmiechnął się redaktor przesuwając maszynopis w stronę autora. —
Tradycyjna ziemska gościnność nigdy nie pozwoliłaby nam wyprosić gości. Nie może ich nie
być w przyszłym świecie, bo mógłby ktoś pomyśleć, że zamierzamy ich wygonić albo zrobić
coś jeszcze gorszego.
— Szczerze mówiąc, nie próbowałem sobie wyobrazić szczegółowo, w jaki sposób mo-
żna by osiągnąć tę utopię... A co do przybyszów... — zawahał się Tom. — Czy nie sądzisz, że
z czasem mogliby... sami odlecieć?
— Z takiego idealnego świata jak twój? — roześmiał się szczerze redaktor. — Fantasta,
psia... hm... tego.
Roman Lewandowski
Inwazja
Butelki walały się po całym pokoju, zza ciężkich kotar dochodził ledwo słyszalny sze-
lest deszczu. Helmut Wypiłło, ma się rozumieć, czuł się podle. Od wielu dni i nocy pracował
nad słynną powieścią, której nikt, nigdy i nigdzie nie wyda. Sierp wątłej sylwetki, zakończony
czubem dawno nie mytych i dość gęstych włosów, odbijał się w obtłuczonych gdzieniegdzie
lustrzanych drzwiach.
— Ależ proszę... — powiedział właściwie bardziej do siebie, kiedy usłyszał pierwsze
hałasy; a weszli, co tu gadać wiele, jak chamy ostatnie, wnosząc na czubkach butów drzwi
niemal z futryną. — Ależ proszę, proszę... — powtórzył zjadliwie i nawet na chwilę nie prze-
stał się czuć, jak leżące przed nim kartki papieru, to jest w drugim gatunku, chropowate,
pożółkłe i z licznymi rdzawowodnymi zaciekami.
Przytknięty do skroni zimny kawałek metalu podziałał na niego jak zdrój. Zamknął
oczy i ani drgnął. Nie jest to sąsiad spod trzeciego ani nikt z administracji, ani ktokolwiek,
kogo by już znał — myśli układały się pomału, bez pośpiechu, można powiedzieć — godnie.
Kiedy otworzył oczy, jego wzrok zatrzymał się na wkręconej w maszynę, do połowy zapisa-
nej kartce. Chciał zapłakać nad sobą.
— Czym mogę służyć? — odezwał się, by odpędzić złe myśli.
— Zrozumieniem konieczności... — drugi wyraz został wypowiedziany dużą literą. —
Inwazja. Jesteśmy stamtąd — usłyszał czyjś głos, a ktoś trzeci dodał: — Nigdzie tak nie ma
jak u nas.
Cała trójka wyglądała, jakby ją przed chwilą wyciągnięto psu z gardła. Pomięte i
wystrzępione szynele, zdaje się, że kiedyś krojono je kawałkiem szkła, a następnie szyto
drewnianymi igłami. Dość nowoczesne na pierwszy rzut oka pistolety maszynowe wisiały na
konopnych sznurkach. Wkrótce też bagienny odór wypełnił wszystkie pomieszczenia.
— Panowie są zapewne... — Helmut ożywił się, jakkolwiek nie dokończył tego, co miał
zamiar powiedzieć. — Nie, to niemożliwe... — udał zaskoczonego, teatralnie zasłaniając usta
(że niby wie, lecz nie ma pewności). Od samego początku śmiech wzbierał w nim z każdą
mijającą chwilą, jak zła krew. Wreszcie wybuchnął...
Nie obeszło się też bez innych, dziwnych hałasów: dawno nie używane, częściowo już
zeschnięte na wiór Helmutowe lica prostowały się, jakby je kto rozciągał końmi, wszędzie
słychać było trzask podobny do łamania suchych gałęzi. Trzęsąc się ze śmiechu, kaligrafował
czerwonym ołówkiem, z każdym ruchem ręki zanosząc się śmiechem coraz bardziej.
Tamci tymczasem rozeszli się po pokojach, sprawiając wrażenie facetów, którzy
pierwszy raz w życiu zobaczyli zwyczajne mieszkanie.
Pognieciony karteluszek zadrżał w wyciągniętej dłoni niczym listek na wietrze. Niezna-
jomy pochylił się nad literkami niewiele z nich rozumiejąc, bardziej jakby chciał je powąchać.
Natomiast Wypiłło zauważył, że usta obcego sobie, a oczy sobie — tylko jego dłoń wystukuje
coś na mapniku, nie, odwrotnie — to dłoń odbiera sygnały z mapnika. Jajo czy kura? —
pomyślał i nagle zapytał:
— A wypić co macie?
Tymczasem najmłodszemu w kuchni zassało palec w butelce po mleku. Po chwili za-
kłopotania odgryzł ją — zwyczajnie, wraz z kawałkiem palca. Helmut aż podskoczył z zado-
wolenia.
— To jak będzie? — powtórzył.
Najstarszy ze zniecierpliwieniem machnął ręką. Zamknął oczy, usta dość nieoczekiwa-
nie pojaśniały mu w uśmiechu. Wypiłło zerknął na mapnik — tak, wszystko się zgadza —
ręka przybysza nie nadąża z odbiorem informacji, palce strzelają, aż huczy, jakby ich miał
sto, a nie pięć.
— Taa... — powiedział przeciągle obcy, jakby wszystko zrozumiał. — Nie lubicie ich
tutaj, co? — (Helmutowi zdało się znienacka, że ktoś tu szydzi z niego grubo). — Chciałbyś,
no przyznaj się? — chichocząc zajrzał tym swoim szkłem głęboko w Helmutowe oczy.
— Iii... tam — obruszył się literat, ale jego własne ręce ni stąd, ni zowąd zatarły się
radośnie.
— Nic z tego. Nie jesteśmy nimi — bezosobowy, jak gdyby przepuszczony przez
megafon głos, dopełniał reszty.
Helmut nie dawał za wygraną.
— A tamten? — wskazał na najmłodszego, który opiekał właśnie z pewnym zacieka-
wieniem obgryziony kikut palca nad gazem.
Przybysz nabrał powietrza i zatrzepotał rękoma jak ptak.
— Mogliśmy lądować pod jakąkolwiek inną postacią, no nie? Co za różnica?
Od jakiegoś czasu znów siedział na krześle, podciągnąwszy kolana wysoko pod brodę.
Do niedawna stał obok stołu, wyciągnięty jak struna, opierając trzy palce o kant blatu — jak-
by go portretowano — dawał przybyszom do zrozumienia, co sądzi o nich i o tym wszystkim.
Usiadł dopiero wówczas, kiedy poczuł, że nogi i ręce już mu cierpną od tego stania.
— Wiecie, czegoś mi tutaj brakuje... — powiedział obcy odginając małym palcem róg
kartki. Czynił to z pewną odrazą, natomiast innym palcem drugiej ręki co chwila posuwał
naprzód wajchę maszyny do pisania. Zmienił się nie do poznania. Opinał go teraz zwyczajny
garnitur, wełna setka w najlepszym gatunku, jakkolwiek uszyty tak, że worek po cemencie nie
miałby się czego wstydzić. Helmut przyjrzał się mu uważniej — tak, wystarczy ledwie parę
ruchów ręką, by garnitur na powrót odzyskał swój chwilowo utracony sens, swoją esencję —
to jest kształt szynelu. Zauważył też, że obcemu nie zeszły jeszcze z szyi pręgi po sznurku
konopnym. Postanowił nie odpowiadać na żadne pytanie.
Wiedział, czego przybysze oczekują.
— Psu na budę takie książki — mruknął z sarkazmem i splunął z obrzydzeniem wysoko
ponad stołem.
Ręce wsunął w kieszenie i demonstracyjnie odwrócił głowę na bok. Niespodziewanie
jego uwagę przykuła do połowy zapisana kartka; zrozumiał, że musi się bardzo śpieszyć.
— Tam gdzie rządzi wszystkim pomyłka i zbrodnia, w literaturze jest zawsze realizm
plus teza — rzekł znienacka lekko i pewnie, a mocno już przerzedzone kołki sczerniałych
zębów można było zobaczyć wyraźniej niż kiedykolwiek. Wszystkie, nawet te z tyłu. Tak się
zaśmiał!
— No tak, ale to my mamy sznurki konopne — zgasił go obcy. — Zresztą jak chcesz,
wolna wola — dodał obojętnie, dłubiąc bagnetem w zębach. Nie był to zwykły płaski bagnet;
zrobiono go raczej z grubego gwoździa, kując z czterech stron.
Helmut Wypiłło posmutniał. Zelżał uchwyt dłoni, szczelnie zaciśniętych wokół nogi
stołowej, przy samej ziemi. Musiał je zająć czymkolwiek. Na samą myśl — oto oni — na
przemian zacierały się, to znowu zaciskały w pięść.
Spojrzał w jedną stronę i nie dostrzegł tam niczego; odwrócił się w drugą:
— To jak będzie? Zrobimy coś? — poskrobał się zagadkowo w podbródek i poprawił
apaszkę ze złotą nitką. W duchu policzył, ile da do kapelusza, mimo że zazwyczaj, jako
gospodarz lokalu, nie dawał nic albo najwyżej kapelusz.
— Po prostu skoczysz oknem, i cześć.
— Jak to? — rozłożył ręce. — Wyrzucić oknem? — pokazał, jak wyrzucić. — Nie do
wiary?! — zwinął dłoń w trąbkę przy uchu, czy się nie przesłyszał. — Więc na co czekacie?
— dodał nawet z przekąsem, jak gdyby nigdy nic.
Zazwyczaj pisał przy zasłoniętych storach. Trzeci zerwał je teraz takim ruchem, jakim
niekiedy odsłania się pomniki. W mrok pokoju wdarł się snop światła przeszywając na wylot
stopę literata, przezroczystą jak odbicie na rentgenowskiej kliszy. Przestało padać — pomy-
ślał cofając nogę w cień.
— No... — zachęcali go w trójkę — podejdź sam. Zobacz.
Na wszelki wypadek jedną ręką chwycił się kaloryfera. Niestety, niewiele widział w ten
sposób, wyjął więc sznurek ze spodni i przywiązał się nim do grzejnika — drugą ręką przy-
trzymując lecące w dół gacie.
Że też musiało mi się to przydarzyć akurat tutaj — pomyślał kwaśno — w niespełna pół
wieku najpierw tamci, a teraz ci nas załatwiają. A zresztą — pocieszył się znienacka — góra
dziesięć lat i wszystko obróci się w kupę gruzu, jak domek z kart, bez niczyjej pomocy.
Wszystko się sypie, stąd można już tylko uciekać... na jedno wyjdzie.
— Tylko co dziesiąty — powiedzieli chórem. Odnosiło się wrażenie, że są z siebie
dumni.
Istotnie, co dziesiąte okno na każdym piętrze otwarte było na oścież.
Jaskółki latały wysoko. Był piękny, bezwietrzny dzień. Wypogodziło się — rozmyślał
niezmiernie kwaśno, gdy matowy, jakby z dykty czy innego barachła, śmigłowiec zawisł zło-
wrogo między wieżowcami, rzucając na wszystko cień przypominający skrzyżowanie młotka
ze starcem. „Nigdzie Indziej Wolności Nima” — napis namalowany czerwonymi literami
biegł bezczelnie przez cały kadłub. Równocześnie z ostatniego piętra wyrzucono ostatnią
partię obywateli.
— Tam jest omyłka — powiedział osuwając się na krzesło jak wór kartofli, było mu
wszystko jedno.
— Gdzie?
— Naprzeciwko, na siódmym, o jedno za dużo.
— Zuch! — ucieszyła się cała trójka. — Złożymy go w osobnej mogile!
Wypiłło zwiesił głowę.
— Nie możecie ot tak sobie... — jęknął.
— Jak to nie? — spojrzeli na niego ze zdziwieniem; ich oczy były przesiąknięte
Absurdem, Cofnięciem, Pomyłką, Szaleństwem, Czkawką i Czknięciem.
— Nie możecie! Nie możecie! Nie możecie! — zacharczał zrywając się z krzesła.
— Ależ za takim rozwiązaniem przemawia parę tysięcy lat waszej...
Znów zerwał się na równe nogi.
— Gówno prawda! — powiedział dumnie. Następnie usiadł tak samo szybko, jak wstał.
— Popatrz — unieśli wysoko dłonie, daleko od swoich mapników — zostaliśmy prze-
szkoleni, tu nie ma jakiejkolwiek pomyłki...
— To dlaczego co dziesiąty? — spytał podchwytliwie. — O! — uniósł wysoko wskazu-
jący palec prawej dłoni.
— Wszystko zależy od miejsca, tu jest tak, gdzie indziej wystarczy co setny albo co
dziesięciotysięczny — wyjaśnili spokojnie.
— Do czego wystarczy?! — krzyknął na całe gardło, czuł, że dzieje się z nim coś niedo-
brego.
Cała trójka zdradzała pewne cechy zakłopotania. Po chwili byli jednak gotowi. Stół
nakryto kawałkiem zielonego sukna. Z braku odpowiedniej materii posłużono się w tym celu
umiejętnie rozdartym szynelem. Na środku, obok przyniesionej z okna pustej glinianej
doniczki, postawiono szklankę wody. Woda była mętna. Kiedy obcy zaczerpnął powietrza,
Helmut niespodziewanie dał znak, żeby nic nie mówił. Już wie i nie chce słyszeć o czym-
kolwiek.
Głowa literata opadła na bok. Kiedy po jakimś czasie uniósł ją i otworzył oczy —
wzrok jego wycelowany był w sam środek wałka maszyny do pisania.
Odnalezienie powłóczystej szaty Maga, w kolorze kardynalskiej purpury, nie nastręcza-
ło większych kłopotów — jak zwykle leżała starannie złożona na pawlaczu.
— Powiadasz więc, że opiszesz to wszystko?
Za plecami słyszał czyjeś kroki, ktoś chodził po pokoju tam i z powrotem. Dość ludzkie
jest to chodzenie — pomyślał — widać jako artysta uczłowieczam wszystko, co mi się pod
rękę nawinie — uspokoił się natychmiast.
Ponownie wkręcił kartkę.
— Przecież tego opisać się nie da — usłyszał sam głos. Wstał więc i przeszedł się po
pokoju od ściany do ściany. Znów siada do stołu i już, już ma pisać, wtedy znów go niesie i
znów chodzi. Co fakt, to fakt — powiedział na koniec. Zdjął przez głowę szatę i dał sobie
spokój z czymkolwiek.
Wszyscy trzej ożywili się znienacka.
— Pora już — powiedział pierwszy. Najmłodszy podszedł do okna i otworzył je na
oścież.
Od nieskończoności dzielił Helmuta już tylko parapet.
— Właź! — usłyszał za plecami. Po raz ostatni rzucił się pod kaloryfer. — Właź! —
ponaglono go czubkami butów.
Mała dziewczynka z naprzeciwka — już w sierocińcu ujęła całe to wydarzenie jednym
zwięzłym zdaniem: najpierw stał w oknie, a potem przez chwilę był ptakiem.
Ewa Siarkiewicz
Puszka Pandory
Dawid potknął się o wystający z ziemi pręt. Spojrzał nań obojętnym, niewidzącym
wzrokiem i machinalnie zmienił kierunek. Teraz szedł w stronę komina sterczącego wśród
rumowiska. W jego nozdrza uderzył delikatny zapach psującego się mięsa. Stał przez moment
węsząc. Wyrwany z otępienia ruszył w kierunku małej kupki pogiętych blach. To stamtąd le-
ciał ten aromat. Gwałtownymi ruchami, raniąc sobie dłonie, rozrzucał blachy. Na samym dnie
stała, do połowy opróżniona, mięsna konserwa. Dawid łapczywie zaczął palcami wybierać
pasztet.
— Daj trochę.
Obrócił się nerwowo. Za nim stała niemłoda kobieta w stanie zupełnego wycieńczenia.
— Nie! — wycharczał.
Kobieta przełknęła ślinę i zaskomliła.
— Nie dla mnie. Dla syna. On nie widzi!
Dawid spojrzał w kierunku, który wskazywało jej ramię. Nie opodal, oparty o kamień,
półleżał kilkuletni chłopiec o zamkniętych oczach.
— Nie jadł już cztery dni. Dziś znalazłam trochę jedzenia, ale mi zabrali. Nic nie zosta-
wili, nic! — zaszlochała.
Dawid myślał przez chwilę.
— Jesteś okrutna. Tym, co mam, on i tak się nie naje, a najwyżej poczuje głód jeszcze
bardziej. Chyba nie chcesz, aby się męczył? Będzie miał szybszy koniec.
Aby nie słyszeć więcej głosu kobiety, szybko wstał i nie oglądając się za siebie, jak
tylko mógł najszybciej, skrył się w ruinach miasta.
Nagle stanął. Kilku obdartych mężczyzn otoczyło go i powoli zacieśniało krąg. Odru-
chowo przycisnął puszkę do ciała. Rozbieganym spojrzeniem ocenił swoje szanse. Szybkim
ruchem rzucił się na najsłabiej wyglądającego napastnika. Nie zdążył. Mężczyźni przyskoczy-
li do niego i zaczęli okładać go pięściami. Już po krótkiej walce zupełnie opadł z sił. Ktoś
wydarł mu puszkę, a potem poczuł uderzenie w głowę. Mężczyźni nie oglądając się na leżą-
cego w kałuży krwi człowieka odeszli ze zdobyczą.
— Trzeba to załatwiać trochę szybciej — mruknął najniższy. — Od razu kamieniem w
łeb. Na odległość, żeby nie było kontaktu. Trzeba oszczędzać kalorie.
Al wzruszył ramionami z irytacją.
— Nie bredź, profesorku, o kaloriach. Hej! — zawołał, zauważywszy wychodzącą z
ruin grupę obdartych i wychudzonych postaci. — Macie coś?
Młody mężczyzna o rudych włosach wyciągnął z brudnej torby grubą pajdę chleba i z
dumą nią potrząsnął.
— Gdzie znalazłeś?
— Zabrałem takiemu jednemu.
— Załatwiłeś go? Protestował?
— Nie, nie protestował. Chyba jest ślepy i obłąkany. Gada coś do siebie o jakiejś
nocy...
— Głupiś. Trzeba z nim skończyć. Jak znalazł chleb, to mógł go zjeść. A nie wiadomo,
ile przedtem zjadł — wzdrygnął się nagle i jakby łagodniejszym głosem dodał —poza tym, po
co się ma męczyć. I tak nie widzi.
Podeszli do siedzącego na ziemi starca, który nawet nie drgnął. Al wskazał na Rudego.
— Kończ.
— Ja? — ten zbladł gwałtownie. — Nie mogę!
— Możesz — powiedział ostro Al, widząc jednak twarz pełną wstrętu, położył chłopcu
dłoń na ramieniu. — Bij, to ci dobrze zrobi, przecież kiedy ten koszmar się skończy, on
będzie żył i o niczym nie będzie pamiętał. Tak jak i reszta spoza kręgu Renewal. Dlatego nie
przejmuj się, to nie jest prawdziwe morderstwo. Każdy człowiek ma w sobie coś z mordercy.
Tylko prawa cywilizacji trzymają go w ryzach. Ale teraz sytuacja jest inna, nie hamuj się. To
powoduje frustrację. Myślisz, że ja mógłbym zabić człowieka w normalnych czasach? Nigdy!
Pamiętaj, on będzie żył!
Rudy spojrzał na starca, który zamamrotał:
A kiedy zwiędły wszystkie kwiaty
I w blasku słońca przyszła noc
To szumem liści dławiły się ptaki
I obłąkani ludzie kroczyli na wprost
A kiedy słowa straciły swą moc
Do wyzwolenia był już jeden krok...
— Kończ!
Rudy z rozmachem uderzył żelaznym drągiem w głowę siedzącego człowieka. Al od-
wrócił głowę i niedbale się przeżegnał.
— Wracamy. Na dzisiaj dosyć.
Przez chwilę szli w milczeniu. Al spod oka obserwował Rudego, który szedł obok jak
automat, z niewidzącymi oczami.
— Co robiłeś przedtem?
— Studiowałem filozofię. Miałem bronić pracy.
— No tak. To dlatego te wątpliwości — zaśmiał się cicho.
Rudy zwrócił ku niemu bladą twarz zroszoną kropelkami potu.
— Jak to dobrze, że jestem z wami i znam prawdę. Inaczej oszalałbym, patrząc na to
wszystko. Ale dlaczego nie można powiedzieć o tym innym?
— Dlaczego? — wzruszył ramionami. — Bo jak wszystko wróci do normy, to ludzie z
Renewal będą rządzić. To my przecież uratujemy Ziemię, nieprawdaż? Mam nadzieję, że jak
się to wszystko skończy, to zaprosisz mnie na obronę?
— Oczywiście — Rudy uśmiechnął się z wysiłkiem.
Po drodze przyłączały się do nich kilkuosobowe grupy mężczyzn i kobiet. Przed wej-
ściem do jednego ze zburzonych domów wszyscy umilkli.
W ciszy weszli do wielkiej, na wpół zapalonej piwnicy. Bez słowa siedli pod ścianami
na kupkach starych szmat i resztkach mebli. Utworzyli półokrąg, którego ramiona podchodzi-
ły pod matowy ekran, ustawiony pod ścianą.
Dwaj mężczyźni z rozpostartymi kocami przeszli wzdłuż półkola, zbierając od ludzi
plon ich całodziennego polowania: kawałki chleba, ziemniaki, konserwy. Gdy zebrali już
wszystko, położyli koce na środku sali.
Ludzie przełykali ślinę, kręcili się nerwowo, wygłodniałym wzrokiem spoglądając na
ekran. Kiedy zajaśniał, niemal natychmiast Al podniósł się z ziemi i podszedł do stosu
żywności. Wziął do ręki kawałek chleba i konserwę.
— Tina, to dla ciebie i dla dziecka.
Podeszła młoda dziewczyna, trzymająca na ręku czteroletnią dziewczynkę.
Al wziął następną kromkę chleba.
— To dla Aleksandra.
Dzielenie żywności trwało pół godziny. Al spojrzał na tych, dla których nie starczyło
żywności.
— Reszta dostanie jutro.
Na ekranie widać było zarysy jakichś postaci, ledwo rozpoznawalnych w kłębiącym się
dymie.
Al odwrócił się i z pretensją w głosie zawołał:
— Jak długo, jak długo to ma trwać? Ludzie umierają, są głodni, ale godni. Dzieci,
kobiety... Kiedyż skończycie ten eksperyment? Mówiliście: rok. Już minął rok! Jak długo
mamy czekać? Przecież już wiecie, że nie jesteśmy zdolni do nienawiści nawet w stosunku do
was. Zniszczyliście Ziemię, oślepiliście połowę ludności. Nie mamy już niczego, a przecież
was nie nienawidzimy! Przecież widzicie, że nie jesteśmy w stanie nikomu zagrozić. A nawet
nie chcemy! Kiedy to wreszcie zrozumiecie?!
Cichy, brzęczący głos wypełnił pomieszczenie:
— Nasza Rada postanowiła dwa tygodnie temu, według waszego czasu, zaufać wam i
przywrócić poprzedni stan rzeczy, to znaczy cofnąć czas do momentu naszego przybycia i
nawiązać z wami kontakt oparty na wzajemnym zaufaniu i przyjaźni.
— Wreszcie! — krzyknął Al i z triumfem odwrócił się do towarzyszy.
— Ale jeden z nas postanowił jeszcze raz was sprawdzić. Powiedział, iż możliwe jest,
że tam, gdzie jest ekran, zachowujecie się inaczej. Założył, że jesteście zdolni do zafałszo-
wania stanu faktycznego. Z niechęcią zgodziliśmy się na jego plan, ponieważ uważaliśmy, że
takie postępowanie jest niemożliwe wśród Istot Rozumnych. Niestety, wynik sprawdzianu
jest przerażający. Widzieliśmy, jak zabijacie się, okradacie z żywności, aby przynieść ją tutaj
i na naszych oczach przykładnie ją dzielić. Oszukujecie nas...
W głębi sali ktoś przeraźliwie krzyknął.
— ...ale mimo to Rada postanowiła, że cofniemy czas, bo chociaż jesteście okrutni w
stosunku do siebie, to dla innych możecie być dobrzy. Zawierzyliśmy wam, naiwni, że cho-
ciaż część waszych zapewnień jest prawdziwa. Ale wtedy nasz brat przedstawił jeszcze jeden
dowód waszego zakłamania. Jest on jednocześnie wyrokiem na was. Nie możemy dopuścić,
abyście kiedykolwiek opuścili waszą planetę. Kosmos jest szczęśliwy. Wszystko, co najgor-
sze, skupiło się tutaj. Nie możemy więc pozwolić, aby zło się rozprzestrzeniło. A oto i dowód.
Żegnajcie.
Na ekranie pojawił się obraz spalonego miasta. Na ziemi chłopczyk o zamkniętych
oczach siedzi z głową opartą o kamień. Niemłoda kobieta, zaciskając pięści, patrzy za szybko
kuśtykającym człowiekiem z puszką. Mężczyzna znika za gruzami. Kobieta powoli podcho-
dzi do chłopca.
— Synku, kochanie, chodź, wezmę cię na ręce. Dostaniesz jeść. Już niedługo.
Chłopiec wyślizguje się z rąk matki. Kobieta rozgląda się wkoło z niezrozumieniem.
Nie opodal, na jednym haku kołysze się lekko drewniana płyta z namalowanym statkiem
kosmicznym i napisem: „Witamy na Ziemi, przyjaciele!” Przez chwilę wpatruje się w napis,
potem wstaje i z furią niszczy płytę krzycząc: — Nienawidzę, nienawidzę!
Ekran gaśnie.
Al rozejrzał się wkoło. Twarze ludzi były złe, zacięte. Al ujął żelazny drąg i cicho
powiedział:
— Winna jest ona!
Kobieta siedziała na ziemi, gładząc włosy dziecka. Z oczu płynęły jej łzy. Cicho śpie-
wała ostatnią kołysankę:
Człowiek drogą wędrował
Szedł człowiek przez życia szlak
A w oczach i sercu, a w oczach i sercu
Miał żar
Szedł człowiek przez bitwy plac
W ręku pieniądz miał
A w oczach i sercu, a w oczach i sercu
Miał strach
Szedł człowiek przez gwiezdny szlak
Obok tęsknota szła
A w oczach i sercu, a w oczach i sercu
Miał żal
Nie doszedł do kresu dróg
Tak, jak nie doszli inni
Bo śmierć przecięła mu szalonego życia
Bo śmierć przecięła mu...
STACJA
Zofia Beszczyńska
Las
...Sam już nie wiem, czy naprawdę wylądowałem na tej planecie, czy to tylko jakiś
koszmarny sen...
Białe, białoszare niebo i białoszara ziemia, nie widać nawet linii horyzontu; szedł nie
czując własnych kroków. To, co było tu najbardziej niesamowite, to jego pojazd, rozkraczony
w przestrzeni jak upiorny owad, coraz mniejszy i mniejszy w miarę jak się od niego oddalał...
Stopniowo jednak zaczął wyłaniać się kolor. Szaro-brunatno-zielony, brudny. Jakby
ktoś rozlał nieświeżą farbę. Jakieś porosty, diabli wiedzą co, mech czy broda na porowatej
skórze Nieskończonego, potem dziwaczne karłowate krzewy, trawa jak naostrzone żelazo,
potem znowu nic, a potem las.
Las.
Cisza była jak w grobie. Nie, nie jak w grobie, bo tam jednak słychać upływ Czasu. Tu
wszystko stało w miejscu, wszystko. A przecież las nie był martwy. Dookoła, wprost na jego
oczach, wyrastały wciąż nowe drzewa, wybuchała zieleń, tryskał seledyn i cynober, ugier i
żółcienie. I błękit. O, bo brudna szarozieleń przerzedziła się pięknie w srebrną mgiełkę, z niej
wypływały kolory jak ze źródła. Delikatne arabeski gałęzi rozkwitały nagle pianą, gejzerem
tęczy, żółć ściekała w fiolet i rozpraszała się fontanną zieleni, drobne krople zastygały w
powietrzu, trwałe jak bursztyny. W przeraźliwej, nie do pojęcia ciszy wytryskiwały z tej orgii
coraz to nowe rośliny, delikatne w konturze lub rozlane, wsiąkające w białe niebo niczym
plamy krwi; najgrubsze, najstarsze pnie z czcigodnymi bruzdami i sękami pękały na dwoje
jak przy porodzie, wyrzucając z siebie kwiaty na niewiarygodnie cienkich łodygach, wijące
się, o jadowitych barwach; gałęzie były obwieszone potwornymi pająkowatymi stworami,
długouchymi, z oczami na ogonach; zresztą drzewa też miały oczy. I uszy, i jak najszerzej
otwierające się paszcze pełne zębów, z językami błyszczącymi od śliny. Opadające liście w
oczach przemieniały się w stunożne pająki, błonkoskrzydłe ryby i gady podobne do smoków
z dziecinnych bajek. Nie mógł się ruszyć i nie mógł stać w miejscu: za jego plecami waliły się
tysiącletnie drzewa oplątywane ognistymi trawami, które w końcu okazywały się mackami
jakiegoś piekielnego stwora. Robił więc krok naprzód i krok naprzód, z trudem wyrywając
nogi z lepkiego, migotliwego bagna bez zapachu, bez jednego dźwięku.
Las wydawał nie kończyć się nigdy i nigdzie. Las był wieczny. Stawał się w tej
sekundzie i w tej samej sekundzie się unicestwiał.
I te kolory.
I on...
Czarny, odrażająco rzeczywisty punkcik w tym koszmarze. Pochłonięty sobą nie
zauważył:
Gdzieś z tyłu, z góry, pojawiła się ogromna biała ręka. Ręka dziecka. Trzymała pędzel,
z którego ściekała biała farba. Wystarczyło tylko kilka ruchów...
I znów było białe niebo i biała ziemia bez linii horyzontu. Tylko gdzieś w samym rogu
pozostał nie zauważony mały czarny punkcik, podobny do rozgniecionego owada, może
maszyna do pokonywania kosmicznych przestrzeni, a może przypadkowy kleks.
Emma Popik
Stacja
Obudziłem się i podniosłem głowę. Wokół stały smukłe ostrołuki z kości słoniowej,
między nimi, w nie kończącej się perspektywie widniały szczeliny przejść. Starłem łuski z
oczu i oczyściłem z nich całe ciało. Zdjąłem z grzbietu resztki pokryw i zacząłem delikatnie
obdzierać się z szeleszczących i sprężystych błon, które otulały mnie i chroniły w podróży.
Nie znałem jej początku, podobnie jak celu i przeznaczenia. Moje nowe ciało, którego
świadomość powoli poczynałem uzyskiwać, było dobrze wyposażone. Błony, pokrywy i łuski
poukładałem u stóp kolumny, mogły mi się jeszcze przydać. Metamorfoza dokonała się, ale
wciąż się czułem tą samą istotą, którą byłem na początku, chociaż nie umiałem jej nazwać.
Ze szczeliny wyślizgnął się kapłan w długiej szacie, z rękoma schowanymi w obsze-
rnych rękawach. Podejrzewałem, że został wysłany, by mnie przygotować. Uśmiechał się z
dobrotliwym zrozumieniem, a jego łagodne błękitne oczy wyrażały zachętę.
— Nie pytasz, gdzie jesteś i po co? — zdziwił się.
To mnie nie interesowało. Powiedziałem sobie „jestem”, czułem to i do tego się ograni-
czyłem. Nie odpowiedziałem mu nic.
— To jest Stacja — zaczął objaśniać — na granicy bytów i światów realnych. Tu się
was przygotowuje do następnych istnień.
Stałem lekko oparty o kolumnę i poczyniłem w duchu postanowienie. Nagle usłyszałem
krzyk. Przeszył powietrze, wibrował długo, nie mógł skończyć się i wygasić w jękach. Ktoś
cierpiał, komuś zadawano ból, a mój kapłan przyglądał mi się znacząco.
— Niektórzy są oporni — wyjaśnił — nie chcą pojąć, jaki cel ma pobyt na Stacji,
wzdragają się przed koniecznością. A przecież trzeba się poddać pewnej obróbce przed istnie-
niami w innych realnościach.
— Ale jaki jest właściwy cel Stacji?
— Skoro wiesz, gdzie się znajduje, nie powinieneś zadać tego pytania. Jest tylko trwa-
nie, zawsze, nawet tam, skąd przybyłeś.
— Skąd zostałem zabrany?
— Z Ziemi.
— Czy nie sądzisz, że na Ziemi pozostanie po mnie puste miejsce?
— Czas po tobie wkrótce się zabliźni w umysłach twoich bliskich.
Uzyskałem świadomość swego wyglądu, więc wyraziłem wątpliwość:
— Z Ziemi? To dlaczego jestem potworem?
— Postanowiliśmy zrobić eksperyment. To jest szansa dla człowieka.
— Szansa na co?
Nie odpowiedział mi. Byłem pewien, że kiedyś sam to odgadnę.
— A teraz się oddalę — powiedział kapłan. — Ty przejdź Stację we wszystkich kierun-
kach czasu i sensu. Możesz wybrać. Pozostawiono ci wolną wolę.
— Co wybrać?
Kapłan już się oddalał pochylając głowę i ręce wsuwając jeszcze głębiej w rękawy,
jakby chciał się zgłębić w sobie, stać się znikomym — wprost nikim.
Pozostałem sam, wokół lśniły ostrołuki żółtą kością słoniową. Przyjrzałem się im dokła-
dniej, dostrzegłem na nich brązowe wżery i zdziwiłem się, jakże to czas może nie oszczędzać
Stacji? Zagłębiłem się w szczeliny i mijałem ostrołuki w półświetle. Wydawało mi się, że w
oddali pełga mdły ognik i drżąc wystrzela w górę, by rozjaśniać przejścia i rzucać spiczaste
cienie. Ten widok przypomniał mi bardzo stare wydarzenie, nie przeze mnie przeżyte, lecz
utwierdzone w pamięci, której część należała do mnie.
Ale światło zniknęło i znalazłem się w dziwnej okolicy. Była skalistą pustynią z długimi
łachami piasku. Tworzył on pagórki przypominające ludzkie kształty. Wyraźnie mogłem od-
różnić głowy, po małej chwili widziałem ramiona i zarysy kolan. Pary siedziały naprzeciwko
siebie wpatrzone w swoje niewidzące oczy przysypane warstwą piasku. Obejmowały się
ramionami; kobiety zwieszały się mężczyznom u szyi, jakby nie chciały ich puścić w daleką
podróż, z której — przeczuwały — nie powrócą. Inni leżeli z ciasno splecionymi nogami i
ramionami, z twarzami wtulonymi we włosy z piasku.
Powiał nagle wiatr i promienie włosów się rozsypały i sczezły. Pogłębiały się oczodoły,
rozsypywały rysy twarzy, ciała wywiewał wiatr.
Stałem, jakbym to ja był skamieniały i zasypany piaskiem, nie zdążyłem wcale zareago-
wać, cóż zresztą mógłbym uczynić — chwytać rozbiegające się kręgi? I tak już ich nie było,
tych, którzy się kochali nie istniejąc. Pustynia się wygładziła i przypominała taflę lodu.
Stałem z pochyloną głową próbując zrozumieć znaczenie pustyni, gdy nagle przebiegło
przez nią drżenie, siły uniosły ją od spodu i powierzchnia piasku poczęła układać się w fałdki
i wybrzuszenia. W tych skurczach znów zarysowały się kształty osób, wydłużały ramiona i
nogi, zawęźlały głowy. Kochankowie znów obejmowali się kurczowo, jak w chwili pożegna-
nia przed zagładą. Odbiegłem, zanim pustynia zaczęła zrzucać z siebie powłokę.
Znalazłem się w miastach. Przechodziłem od jednego do drugiego, choć właściwie
stanowiły one jedno wielkie miasto. Ich mury wydawały mi się nowe, sądziłem, że zaprawa
dopiero co obeschła między kafelkami z niebieskiej porcelany, lecz przybliżywszy twarz
dostrzegłem na nich znaki Zodiaku sprzed początku świata. Przez ściany biegły żyłkowania
olbrzymiej paproci, która zasuszona, a jednak żyjąca, obnażała swój krwiobieg czerpiąc soki z
cegieł budowli. Poruszała się oddychając jak polip. Przenikając i oplatając zarazem gmach
wyglądała, jakby się odżywiała samymi rozmiarami budynku. Z dachu domu zdawał się ula-
tywać smok ze skrzydłami odlany z brązu. Na rogach ulic rosły olbrzymie skrzypy i rozwie-
wały się zielonymi pióropuszami ponad dachami.
Zajrzałem do mieszkań. Lśniły lakierami ścian, nowych mebli i urządzeń. Na gładko
zaścielonych, łóżkach leżały kapy dosięgające frędzlami podłogi. Nie mieszkał tu jednak nikt.
Kiedy oparłem się o parapet, pękł i cegły posypały się ze ściany, a paproć jakby mo-
cniej wessała się w mur. Poszedłem do centrum miasta.
Siedzieli tu mężczyźni zwróceni do siebie i związani sznurami wrzynającymi się w
ramiona, torsy i nogi. Ich mięśnie były napięte, a żyły wyszły na skórę jak niebieskie dżdżo-
wnice. Ich stopy wparte w piach wycisnęły dołki i wciąż ugniatały go czyniąc coraz tward-
szym. Nieruchome nogi przypominały kolumny. Zaciśnięte pięści i zęby i rozwarte oczy wy-
rażały ostateczne napięcie mięśni i woli, które — wydawało się — nie może trwać ani chwili
dłużej, a jednak się przeciągało, Więc wyglądali jak z kamienia. Lada sekunda sznury miały
pęknąć, a oni winni być uwolnieni, lecz męka się nie kończyła.
Zdawało mi się, że powinni być skamieliną, podszedłem i dotknąłem ramienia jednego
z nich. Moja przylga od razu się dopasowała do napiętej wypukłości, poczułem zadowolenie,
że jestem taki funkcjonalny, jednocześnie poprzez nią słyszałem szum krwi ludzkiej i ociera-
nie się jej płytek; przekonałem się, że żyją. Patrzyłem w ich nieruchome oczy i dziwiłem się
ich przejrzystości. Nie drgało w nich żadne uczucie, nie zauważyłem również odbicia wysił-
ku, w którym zakrzepli.
Usłyszałem krzyki i płacze, więc się oderwałem od skutych wysiłkiem postaci i
pospieszyłem w inną stronę. Kobiety biegły gdzieś z rozwianymi włosami i w poszarpanych
sukienkach, które wciąż wzdymał wiatr i okręcał im wokół bioder. Pochylały się w rozpaczy
wyrzucając ponad głowę splecione ręce o zaciśniętych pięściach, prostowały się krzycząc i
rozwierały ramiona wyciągając przed siebie puste dłonie. Ich ruchy przypominały falowanie
niespokojnego morza. Dążyły dokądś, czy też uciekały przed czymś, ich włosy były szalone
od rozpaczy, a oczy bolesne i ciemne.
Wyłuskałem z grupy jedną z najbardziej gnących się z bólu, a inne poszły dalej nie
zauważając niczego prócz własnego cierpienia. Spojrzała na mnie przytomniej, jej wzrok się
przebił poprzez mgłę rozpaczy.
— Dlaczego płaczesz? — zapytałem.
Przewróciła brązowymi wielkimi oczami pływającymi we łzach i usiłowała spojrzeć
poza siebie. Domyśliłem się, że chciała dojrzeć związanych mężczyzn, może jednego z nich.
Ale rozumiałem teraz znaczenia głębiej niż ona, więc wyjaśniłem, że żaden nie przyjdzie do
niej, nawet gdyby został uwolniony, bo nie ku kobietom mieli dążyć, lecz ku celom.
— Właśnie dlatego ich związano — odpowiedziała, a jej brązowe oczy przypłynęły i.
skierowały się w moją stronę. Teraz ja z kolei nie zrozumiałem i chciałem zażądać wyjaśnień,
ale rozpłakała się znowu, jej oczy poruszały się w srebrzystej wodzie łez jak pływające wy-
spy.
— Jesteś potworem — powiedziała z wyrzutem i odbiegła wykonując swój taniec
płaczu.
Podążyłem więc dalej i wkrótce usłyszałem szum wodospadu. Znalazłem się w dziwnej
okolicy. Z wysokiej góry usianej poszarpanymi skałami toczyła się woda z taką prędkością,
że wyglądała jak zamarznięta. Wodospad otulony był gęstą białą mgłą i nasycał powietrze
duszną wilgocią. Dzika roślinność pleniła się tu jak szalona.
Na półeczce skalnej u podnóża wodospadu posuwała się grupka dzieci śpiewając i trzy-
mając się za ręce, by się nie zgubić. Nagle podniosły twarzyczki i poruszając noskami zaczęły
węszyć w powietrzu, bo były ślepe, jak to dzieci. Podbiegły ku mnie i zaczęły się wtulać pod
skrzydła i myszkować noskami między łuskami szukając sutek. Lecz nie znalazłszy niczego,
rozczarowane i zniechęcone, odbiegły.
Wiedziałem, że muszę przejść pod wodospadem, który huczał ogłuszająco i przelatywał
z ogromną prędkością. Poszarpane skały przypominały fantastyczne stwory, a rośliny wycią-
gały ku mnie gałęzie. Ale przypomniałem sobie, że jestem potworem, i wkroczyłem śmiało w
strumień wody.
Po drugiej stronie czekał na mnie kapłan, wyglądał inaczej niż poprzednio, więc zapyta-
łem go o przyczynę tej zmiany.
— Minęło sporo czasu od naszego ostatniego spotkania.
— Tylko chwila, zdążyłem przejść zaledwie kawałek drogi.
— Tu nic nie minęło — zaprzeczył — tu jest tylko trwanie, ale powróciłem z Ziemi.
Tam czas płynie linearnie od tyłu do przodu i niszczy nas. Nie umiemy się przeciwstawiać
czasowi. Nie możemy zbyt długo pozostawać w czasie.
Zabrzmiał okrzyk bólu i drgał między ostrołukami z kości, pod które znowu się zagłę-
bialiśmy.
— Kim jesteście? — zapytałem.
— Jak to, nie wiesz? Zawsze podejrzewaliśmy, że domyślacie się naszej tożsamości.
— A dlaczego są tu miasta i paprocie?
— Chcieliśmy rzeczywistość Stacji przybliżyć ludziom.
Między ostrołukami, w dalekim świetle dostrzegłem przechadzające się kobiety w obję-
ciach mężczyzn, inne tuliły dzieci. Zrobiłem gest zdziwienia.
— Musimy ich od czasu do czasu wyciągać z tego stanu, oferujemy inny los, ale nigdy
nie mieszamy świadomości stanów, dajemy im potem zapomnienie. To jest przecież Stacja
dla tych, którzy nie umieją niczego poza odgrywaniem niezmiennych wzorów ludzkiego losu.
Lampa, światło, to ono mnie niepokoiło. Wiedziałem, że póki nie zrozumiem jego zna-
czenia, nie znajdę rozwiązania.
— Mamy z ludźmi dużo kłopotów, są zbytnio przywiązani do swoich ciał i wspomnień
— ciągnął kapłan — a przecież mogli wybrać.
Byliśmy już blisko kolumny, pod którą się przepoczwarzyłem.
— Ty jesteś naszą nadzieją.
— Nadzieją na co?
— Na to, że ludzkość zaludni inne czasy, rzeczywistości i byty.
— Nie można się obejść bez ludzi?
— Są nieodzowni — powiedział zdecydowanie kapłan — stanowią ognisko w łańcuchu
istnień, dlatego musimy ich adaptować tu, na Stacji.
— Przeszedłem testy pozytywnie?
— Tak, czujesz tylko siebie, nie znasz żadnej ludzkiej rzeczy.
— A śmierć?
— Wy, ludzie, znacie tylko dwie strony i nie chcecie przejść do innych rzeczywistości.
Światło rozjaśniło się i nagle połączyło się z tym, które tkwiło w głębi mojego mózgu,
zrozumiałem, dlaczego nazywam go kapłanem, zobaczyłem, że ostrołuki z kości słoniowej są
wielkim sanktuarium. A światło? Tak, musieli je utrzymywać. Bez tego światła, które wie-
cznie płonie i zapala się na brzegu naszego istnienia, kiedy jesteśmy w ciemności i ciszy, nie
ma nic. Czasami płonie mocniej, czasami tylko pełga, nie gaśnie, póki Wszechświat jest wy-
pełniony świadomością — światłem. Ono mnie ocali, skonstruowaliście rzeczywistość zbyt
bliską naszym wyobrażeniom.
Skoczyłem pod kolumnę i chwyciwszy łuski i błony pokryłem się nimi najszybciej jak
mogłem. I zaczynając już przechodzić metamorfozę, przywołałem światło do brzegu ciemne-
go morza mojej świadomości wiedząc, że zleję się z nim w jedno i przetrwam rzeczywistość
tej Stacji i kiedyś urodzę się na Ziemi, tylko nie wiem jeszcze, z jakiej matki.
SPIS TREŚCI
Maciej Parowski — Kontakt raz!
02
NIEPEWNOŚĆ
Marek Oramus — Ziemia-410
03
Piotr Gąsiorowski, Piotr Kościński — Szklane paciorki
06
Piotr Skórzyński — Wizyta
08
Andrzej Drzewiński — Niepewność
11
BLISKIE SPOTKANIE
Przemysław Skulski — Czternaście lat temu
13
Paweł Tomczyk — Bliskie spotkanie
13
Adam Pietrasiewicz — Koła na piasku
14
Andrzej Drzewiński — Czego tylko pragniesz
16
Andrzej Drzewiński — Pomagajmy sobie
19
PUSZKA PANDORY
Maciej Parowski — Studnia
24
Janusz A. Zajdel — Utopia
27
Roman Lewandowski — Inwazja
30
Ewa Siarkiewicz — Puszka Pandory
33
STACJA
Zofia Beszczyńska — Las
37
Emma Popik — Stacja
38