background image

 
 
 
 

BLISKIE SPOTKANIE 

 

 

OPOWIADANIA FANTASTYCZNE 

 

WYBÓR: MACIEJ PAROWSKI 

 

 

 

 

 
 

PAŃSTWOWE WYDAWNICTWO „ISKRY” WARSZAWA 1986 

background image

 
 

KONTAKT raz! 

 
 

Czternastu  autorów  w  piętnastu  opowiadaniach,  zamieszczonych  w  niniejszym  zeszy-

cie, podejmuje klasyczny w literaturze fantastyczno-naukowej motyw kontaktu. Pomysł zbu-
dowania takiego tematycznego zbiorku nie jest nowy. Jego wykonanie stało się łatwiejsze w 
ciągu ostatnich lat, kiedy na rynku zjawiła się czwarta powojenna generacja polskich autorów 
SF. Wszystkie prezentowane opowiadania powstały w ostatnim okresie i niemal wszystkie (z 
wyjątkiem „Utopii” Janusza A. Zajdla) wyszły spod piór autorów młodych i bardzo młodych. 

W polskiej SF dokonuje się zmiana warty. Pisarze uznani milkną bądź przestawiają się 

na powieści. W tej sytuacji krótsza forma lub wręcz short story stają się sposobem wypowie-
dzi  dla  generacji  wstępującej  —  oczytanej,  energicznej,  mającej  za  sobą  burzliwe  doświad-
czenia historyczne ostatnich lat. Wybierają fantastyczno-naukowy kostium autorzy z różnych 
środowisk, a nie, jak było paręnaście lat temu, związani głównie z naukami ścisłymi. Nowe 
propozycje są różnorodne tematycznie, zrywają ze schematycznymi ograniczeniami SF, czy-
nią gatunek otwartym, zbliżają go do literatury głównego nurtu, do prozy socjologicznej, poli-
tycznej,  eksperymentalnej.  Ujawniają  się  w  tych  próbach  doświadczenia  najnowszego  kina  i 
fantastyki światowej, fascynacja myślą Wschodu, a także szkołą polskiego felietonu i studen-
ckiego kabaretu. Jest dziś literatura fantastyczna młodych gęstsza, mądrzejsza, bardziej świa-
doma, niż była nią polska proza SF przed kilkunastu laty. 

Czytelnicy rozstrzygną, czy wymienione walory nowej polskiej fantastyki są widoczne 

w  zetknięciu  z  motywem  tak  szczególnym,  jak  spotkanie  przedstawicieli  innej  cywilizacji. 
Wydaje mi się, że tomik niesie jednak pewne ograniczenie. Niby każdy z autorów widzi inne 
realia,  szanse  i  niebezpieczeństwa  kontaktu,  ale  niemal  wszystkim  rozważania  o  spotkaniu 
służą do mówienia o człowieku, do snucia ziemskich hipotez lub ostrzeżeń, do opowiadania 
bardzo antropocentrycznych dowcipów. Grawitacja Ziemi i jej problemów działa mocno. Jest 
to  znak  czasu  widoczny  w  całej  fantastyce  polskiej,  co  w  sumie,  po  rozważeniu  rozlicznych 
za i przeciw, wypadnie uznać za zaletę. 

Czy będzie to także zaletą przy kreśleniu wizji kontaktu? Na pewno nie dla wszystkich. 

Tylko trzy opowiadania w zeszycie — „Niepewność” Drzewińskiego, „Las” Beszczyńskiej i 
„Stacja”  Popik  —  realizują  wariant  fantastyki  poetyckiej,  operującej  wyobraźnią  w  mniej-
szym  stopniu  alegoryczną,  a  bardziej  projektującą.  Fantastyki  mniej  uwikłanej  w  przeklęte 
ziemskie problemy, bardziej za to zajętej egzotyczną istotą Nieznanego.  Zapewne zaliczenie 
tych trzech opowiadań do najszlachetniejszego rodzaju science fiction prawdziwie kreatywnej 
byłoby  przesadą.  Przyznam  jednak,  że  konstruując  niniejszy  tomik  z  nostalgią  wyobrażałem 
sobie „Bliskie spotkanie II” — książeczkę zbudowaną w większości z tekstów fantazjujących 
w tym właśnie kierunku. 

Co się odwlecze, to nie uciecze. 

 

Maciej Parowski  

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

 
 

NIEPEWNOŚĆ 

 
 
 
 

Marek Oramus 

 

Ziemia-410 

 
 

Po ostatnich podwyżkach cen biletów w pociągach zrobiło się luźniej. Jadąc ekspresem 

z  Warszawy  do  Krakowa  miałem  do  dyspozycji  cały  przedział.  Pociąg  odbił  statecznie  od 
peronu,  zdążyłem  się  rozsiąść  i  rozlokować  bagaże,  kiedy  do  drzwi  załomotał  zapóźniony 
podróżny. 

Byłem  na  niego  zły,  bo  likwidował  mój  mały  komfort.  Chciałem  za  wszelką  cenę 

powiedzieć mu coś złośliwego, ale nic nie przychodziło mi do głowy. 

Był  dość  otyły,  po  pięćdziesiątce,  ubrany  bez  elegancji.  Wzmogło  to  tylko  moją  nie-

chęć.  Rzucił  walizkę  na  półkę  i  rozparł  się  w  przeciwległym  kącie  przedziału.  Chwilę  trwał 
bez ruchu, potem podciągnął rękaw na krótkiej,  kosmatej łapie. Na przegubie miał cyferblat 
wielkości spodka. Wpatrzył się weń łapczywie. 

— A na Ziemi-900 zaczyna się robić gorąco — powiedział ani do mnie, ani do siebie. 

Natura wyposażyła go w najkrótsze ręce świata: ledwo zdołał je spleść gdzieś między klatką 
piersiową  a  brzuchem.  Spod  brzegu  mankietu  nadal  wyglądał  ten  monstrualny  czasomierz, 
podobny do wymontowanego z obsady barometru. 

—  Jestem  trenerem  piłki  nożnej  —  pochwalił  się.  Należał  do  wymierającego  gatunku 

gawędziarzy; brak zainteresowania nie był mu przeszkodą. 

—  Pan  pochodzi  z  Wilna  —  zapytałem  niespodziewanie  dla  samego  siebie  —  czy  ze 

Lwowa? 

—  Dalej,  łaskawco,  znacznie  dalej  —  rzekł  w  okno,  jakbym  to  nie  ja  się  odezwał,  a 

jeden  z  przelatujących  za  szybą  słupów  trakcji.  W  jego  głosie  oprócz  melodyjnego  akcentu 
wyczułem nutkę wesołości. 

Postanowiłem mu przyłożyć. 
— Na pewno z Ziemi-900? 
— Nie. Z 760 — poprawił z powagą. 
— A ja z 1580. 
— Nie, pan z 410. Ta Ziemia nosi numer 410. 1580 w ogóle nie istnieje. 
— A dlaczegóż to, kochaneńki? — zdawało mi się, że wylewam litry jadu na jego łysą 

głowę. — Może istnieć Ziemia-900, może 410, to i 1580 nich sobie podokazuje. 

—  Wszystkich  ziem  jest  dokładnie  1300  —  to  nie  była  wesołość,  ale  pobłażliwość. 

Rozmawiał ze mną jak z dzieckiem. — Pan chyba nigdy nie słyszał o rozszczepianiu czaso-
przestrzeni, co? Miałem tu gdzieś przewodnik po 410... z aktualnym stanem lokalnej nauki — 
zaczął szperać po kieszeniach. — Teorii światów równoległych też pan nie zna? Poszczególne 
wszechświaty  istnieją  całkiem  niezależnie,  ułożone  obok  siebie,  jak  karty  tej  samej  talii. 
Nasza lokalna Talia, przez duże T, liczy 1300 numerów. 

— Niby dlaczego właśnie tyle? — prychnąłem.  — Czasoprzestrzeni nie chce się dalej 

rozszczepiać? Leniwa ta czasoprzestrzeń, nie ma co. Trzeba ją będzie pogonić do roboty. 

Spoglądał na mnie z zatroskaniem na twarzy. 

background image

—  Transferowałem  w  ostatniej  chwili,  nie  zdążyli  uprzedzić,  że  tu  takie...  —  chciał 

chyba powiedzieć „ignoranctwo”, ale się ugryzł w język. — Rozszczepianie czasoprzestrzeni 
to zjawisko atmosferyczne. Coś jak ucieczka galaktyk. Bing-bang! Rozumie pan? 

—  Ale  nasi  astronomowie  jeszcze  nie  wykryli,  że  pewnego  dnia  galaktyki  zatrzymały 

się w miejscu — roześmiałem się z własnego dowcipu. 

— Nic straconego, łaskawco. Jeszcze dużo czasu... 
— Jednym słowem, jest pan przybyszem z innego świata — szydziłem na całego. — I 

tam też grają w piłkę? 

Ożywił się:  
—  Futbol  to  wszystko,  co  łączy  Ziemie  760  i  410.  W  całej  Talii  nie  ma  tak  dobrych 

piłkarzy jak wasi. Wie pan, o czym rozpisuje się aktualnie prasa polityczna na naszej Ziemi? 
O  spotkaniu  międzyplanetarnym  naszych  drużyn.  Czołowi  publicyści  spierają  się  o  taktykę, 
składy... To byłby mecz! 

—  Ileż  to  roboty?  —  nastroszyłem  się.  —  Dostarczcie  tu  waszych  zawodników,  a  my 

przygotujemy wszystko, co potrzeba: stadiony, widzów, telewizję. Dołożymy waszym według 
lat. 

— Zbyt prosto pan sobie wyobraża całe przedsięwzięcie — powiedział po namyśle. — 

Transfer  materii  między  poszczególnymi  numerami  Talii  wymaga  ogromnych  energii.  Czas 
operacji również jest ograniczony: im większa masa, tym krótszy. Za najdrobniejszą niedokła-
dność płaci się ubytkiem ładunku. Strach pomyśleć, co by się z nami stało, gdybyśmy przy-
wieźli pół Littre'a albo Yerbasa bez lewej nogi. Nie wspominam już o tym, że chcąc przesłać 
tu określoną masę trzeba stąd zabrać niejako w zastaw dokładnie tyle samo — i co do grama 
zwrócić.  Inaczej  transfer  nie  ma  szans.  Ale  to  technika:  sedno  problemu  w  tym,  że  my  nie 
gramy w futbol. 

—  Jak  to  —  nie  gracie?  To  kogo  pan  trenuje?  Co  za  nazwiska  wymienił  pan  przed 

chwilą?  Poza  tym,  o  ile  mnie  słuch  nie  mylił,  wyraźnie  proponował  pan  spotkanie  naszych 
drużyn! 

—  Zaszło  nieporozumienie;  już  wyjaśniam.  Po  pierwsze:  trener  piłki  nożnej  to  na  760 

tytuł honorowy — jak wasz baron czy lord. Po drugie: pisząc o meczu naszych drużyn prasa 
polityczna  Ziemi-760  nie  ma  na  myśli  spotkania  reprezentacji  naszej  i  waszej,  tylko  wyłą-
cznie naszych — czyli Ziemi-410 i Ziemi-900. Widzi pan — dał znak, bym nie przerywał — 
wam  się  zdaje,  że  gdybyście  wyłonili  najlepszych  futbolistów  waszej  planety,  to  automaty-
cznie powołalibyście superreprezentację Ziemi-410. Team na skalę międzyplanetarną. Zgoda: 
nie spojrzałem na to oczami tutejszego kibica. Ale taki zestaw samych Bońków, Socratesów i 
Littbarskich  byłby  przede  wszystkim  naszą  drużyną,  jako  że  cały  futbol  Ziemi-410  znajduje 
się od pięćdziesięciu lat pod kontrolą Ziemi-760, czyli tej, zechce pan łaskawie zauważyć — 
skłonił krótki tułów w moją stronę — której jestem obywatelem. 

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Gość nie wyglądał na pijanego, gadał trochę od rzeczy, 

to fakt, ale jak dotychczas nie udało mi się przyłapać go na sprzeczności. Postanowiłem tra-
ktować jego paplaninę jako próbę urozmaicenia podróży. A jednak, odkryłem ze zdumieniem, 
piekło, mnie coś na dnie mózgu czy serca. Lokalny patriotyzm, przywiązanie do mojej Ziemi-
410? Bzdury! Wzruszyłem ramionami i demonstracyjnie wbiłem się w kąt przedziału, jakbym 
serio zamierzał przespać dalszą jazdę. 

—  Wiem,  że  tego  niedobrze  się  słucha  —  ciągnął  niezrażony.  —  Cała  Talia  stanowi 

strefę  wpływów  dwóch  supermocarstw:  Ziemi-760  i  Ziemi-1280,  która  prawdopodobnie 
zatrzymała  proces  rozszczepiania  czasoprzestrzeni  na  numerze  1300.  Podporządkowaliśmy 
sobie poszczególne planety wraz z ludnością (która nie zdaje sobie z tego sprawy) i na zasa-
dzie  umów  dwustronnych,  zawieranych  na  najwyższym  szczeblu,  wykorzystujemy  ich  zaso-
by. 

Już  miałem  się  oburzyć  na  tak  cyniczny  przejaw  kolonializmu  czy  imperializmu  w 

background image

metakosmicznym wydaniu, gdy wpadła mi do głowy genialna wątpliwość. 

—  To  są  głodne  kawałki,  proszę  pana  —  oświadczyłem  z  godnością.  —  Bujać  to  my, 

ale nie nas. Czy można się dowiedzieć, łaskawco, jak mogłem, odwlekałem moment zadania 
ciosu  —  jakim  to  sposobem  nas  eksploatujecie,  skoro,  dobrze  pamiętam,  transport  materii 
między  poszczególnymi  wszechświatami  jest  nieopłacalny  energetycznie?  W  dodatku  ten 
obowiązkowy zastaw masy... 

Spojrzał na mnie jak na najbardziej odrażającego prymitywa. 
— Ale można stąd zabrać złoto, a zostawić kamienie — rzekł — gdyby rzecz jasna na 

Ziemi-760 złoto wzbudzało czyjąkolwiek pożądliwość. Koniecznie chce pan usłyszeć, co wy-
wozimy s planet takich jak 410? 

— Ciekawym bardzo. 
—  Informację.  Do  tego  nie  trzeba  wielkich  energii.  Ale  nie  byle  jaką  informację.  Zie-

mia-410,  tak  jak  inne  nasze  posiadłości,  służy  nam  za  poligon,  gdzie  testujemy  pewne  idee, 
pomysły  usprawnień  społecznych,  mogące  wywierać  wpływ  na  los  naszej  planety,  poziom 
życia jej mieszkańców, rywalizację z 1280 itp. Ktoś na przykład zgłasza pomysł: od jutra na-
leży wszystkich zwolnić od podatków. Albo wszystkim rozdać broń.  Albo zlikwidować pie-
niądze. Albo — ja wiem? — dawać każdemu według potrzeb. Normalnie doszłoby do dysku-
sji  między  przedstawicielami  zwolenników  i  przeciwników  danej  idei.  Gdyby  dyskusja  nie 
przyniosła  porozumienia,  rzecz  najpewniej  zakończyłaby  się  konferencją  i  strona  silniejsza, 
co  nie  znaczy,  że  bardziej  światła,  narzuciłaby  swoje  warunki  pokonanym.  Taki  byłby  pra-
wdziwy scenariusz tutaj, u was. U nas zleca się odpowiednio zaopiniowany projekt do zreali-
zowania na jednej z podległych nam planet. Oczywiście, najpierw trzeba tam doprowadzić do 
pewnego podobieństwa do Ziemi-760, sam eksperyment też obliczony jest jak zwykle na lata. 
Ale prędzej czy później wyniki stają się widoczne. I otóż my korzystamy z planet zależnych 
w  ten  sposób,  że  znając  ich  doświadczenia  historyczne  rezygnujemy  z  pewnych  posunięć,  a 
tym samym unikamy ich często nieciekawego losu. 

— Sugeruje pan, że tutaj też toczy się jakiś eksperyment? 
—  410  jest  ciekawym  przypadkiem.  W  zasadzie  stanowicie  własność  Ziemi-1280,  ale 

na ostatnich kilkadziesiąt lat zostaliście częściowo wydzierżawieni. Widzi pan, na Ziemi-760 
granice  państwowe  ustala  się  na  cztery  lata  na  podstawie  wyników  waszego  Mundialu.  Po 
prostu, tak się przyjęło; sposób to równie logiczny jak wojna, a o ileż tańszy i bardziej huma-
nitarny!  Może  pan  to  nazwać  jak  chce:  głupotą,  namiętnością,  egzotyką  —  w  każdym  razie 
zaoszczędzone środki przeznacza się na poprawę bytu ludności. W ramach dzierżawy  odpo-
wiadamy tutaj tylko za sferę futbolu. Cała reszta: nie kontrolowany rozwój, zanieczyszczenia 
biosfery,  podział  państwa  na  biedne  i  bogate,  dwa  przeciwstawne  systemy  polityczne,  kon-
frontacja, wyścig zbrojeń, to sprawka tych z 1280. Do tej pory nasze programy nie kolidowały 
z  sobą;  obecnie  takie  niebezpieczeństwo  wyraźnie  się  zarysowało.  Zauważył  pan  chyba,  jak 
bardzo w ostatnich latach upolitycznił się wasz sport? Ziemia-1280 zażądała skrócenia okresu 
dzierżawy,  a  my  musieliśmy  na  to  żądanie  przystać,  ponieważ  tak  stanowią  artykuły  odpo-
wiedniej  umowy.  Od  kilkunastu  lat  przygotowywaliśmy  na  Ziemi-900  system  rezerwowy, 
gotów  w  każdej  chwili  przejąć  zadania  Ziemi-410.  Rozwinęliśmy  futbol,  zorganizowaliśmy 
ligi, wyszkoliliśmy graczy, stworzyliśmy system rozgrywek pucharowych... Jesteśmy w prze-
dedniu  pierwszych  mistrzostw  Ziemi-900,  oczywiście  jeszcze  bez  żadnego  znaczenia  dla 
przebiegu granic na Ziemi-760. 

— Czy to znaczy — głos drżał mi lekko, nie potrafiłem go opanować, choć wiedziałem, 

że to głupie — że Mundial '82 był ostatni w historii? 

— Dlaczego? — zdziwił się, chyba szczerze. — Być może dojdzie jeszcze do następne-

go.  Tylko,  że  nas  już  nie  będą  obchodzić  wyniki.  A  fachowców  z  1280  tym  bardziej  —  za-
chichotał nieprzyjemnie. — Nie wie pan tego, więc niech pan nadstawi ucha: na Ziemi-1280 
o przebiegu granic między państwami decydują wojny. Skąd my to znamy? Co? — wyszcze-

background image

rzył zęby. — Tyle, że te wojny rozgrywają się gdzie indziej, na planetach podległych Ziemi-
1280. No, jak pan się czuje? 

Miałem  ochotę  wstać  i walnąć  go  pięścią  w  piłkowatą  głowę.  Jego  szampański  humor 

zaczynał mnie drażnić. Ale grubawy trener futbolu kompletnie zmienił się na twarzy. Z obli-
czem ściśniętym niepokojem badał tarczę wielkości talerza z budyniem. 

— Niech to diabli, trochę zamarudziłem. Zaraz Radom — zerwał się z fotela, pochwycił 

walizkę  i  ruszył  ku  drzwiom.  Po  drodze  trącił  mnie  kordialnie  w  ramię:  —  No,  niechże  się 
pan rozchmurzy. Nie ma się czym przejmować. Wymyśliłem to wszystko kiedyś w pociągu i 
od tego czasu zawsze opowiadam, ilekroć droga się za bardzo dłuży. 

— Do widzenia — burknąłem. 
Trzasnęły drzwi przedziału i podający się za trenera jegomość przepadł gdzieś na kory-

tarzu.  Nie  wierzyłem  ani  w  jedno  jego  słowo  —  a  przecież  ostatnie  zapewnienie  przyniosło 
mi  ulgę.  Po  prostu  poczułem  się  lepiej.  Oparłem  głowę  na  rękawie  płaszcza  i  zmrużywszy 
oczy  usiłowałem  myśleć  o  czym  innym.  Czego  taki  facet  mógł  szukać  w  Radomiu?  Ale za-
raz... przecież Radom minęliśmy z pół godziny temu! Skoczyłem na równe nogi i wyjrzałem 
na  korytarz.  Był  pusty.  Tylko  pijany  albo  rozespany  konduktor  obijał  się  o  ściany  wagonu. 
Cofnąłem się w głąb przedziału. Rzucił się w moją stronę. Namacałem w kieszeni bilet. 

— Cholera jasna — panie — wysapał stając w drzwiach. — Spałem tu dwa przedziały 

dalej. Nie zauważył pan nikogo, kto by się tutaj kręcił? 

Zaprzeczyłem niepewnym ruchem głowy. 
—  Cholera  jasna!  Co  mi  się  śniło!  Ale  patrz  pan:  musieli  mi  nakłaść  tyle  kamieni  do 

torby? 
 
 
 
 

Piotr Gąsiorowski, Piotr Kościński 

 

Szklane paciorki 

 
 

Pan Smith wsiadł do kabiny i nacisnął guziczek 98 piętra. Winda bezszelestnie ruszyła 

w  górę  i  po  parędziesięciu  sekundach  miękko  stanęła.  Drzwi  rozsunęły  się  i  Smith  spokoj-
nym, równym krokiem podążył w kierunku drzwi opatrzonych napisem „New Fruit Compa-
ny. Biuro Zarządu Głównego”. Pod spodem wisiała tabliczka „W dniu dzisiejszym biuro nie-
czynne”. Bez pośpiechu wszedł do środka i przez pusty pokój sekretarki przeszedł do swojego 
gabinetu. Podniósł blat biurka, w którego wnętrzu znajdował się teleporter. Spojrzał na zega-
rek — za dwie minuty piąta. Należało jeszcze tylko chwilę poczekać. 

Punkt piąta rozległo się  ciche buczenie i w pustym wnętrzu mebla zmaterializował się 

pan Hee w swoim najlepszym srebrzystym kombinezonie galowym. 

—  Witaj,  Wielki  Mistrzu!  —  zaskrzeczał  (pan  Hee  doskonale  znał  angielski  i  nie  po-

trzebował tłumacza). — Dlaczego mnie wezwałeś? 

— Witam pana. Mam nadzieję; że teleportacja była bezbolesna? 
— Dziękuję. Piklinatory trochę winklowały, ale ogólnie — lepiej niż zwykle. 
Smith przełknął ślinę. 
— Panie Hee — rzekł — sprawa jest poważna. Loża w Melbourne nie kupi panu terenu 

pod poligon. 

— Wielki Mistrzu, co to ma znaczyć? 
— To nie wszystko — dodał Smith — loża w Johannesburgu nie załatwi panu dostawy, 

a i Londyn nie wywiąże się z zobowiązań. 

background image

Hee wyprostował się, osiągając w ten sposób pełne cztery stopy wzrostu. 
— Bripum, bripum, bripum! Będzie pan łaskaw się wytłumaczyć! 
Smith otworzył teczkę i wyjął zszyty plik dokumentów. 
—  Proszę,  oto  ostatnie  postanowienie  Najwyższego  Zgromadzenia  Mistrzów  Zakonu 

Tajemnicy.  Zakon  czuje  się  zmuszony  uznać,  że  na  skutek  niespełnienia  przez  pana  waru-
nków umowy podpisanej w 1623 roku przez pana ojca i pierwszego Wielkiego Mistrza Zako-
nu, Franklina Browna, współpraca zostaje z dniem dzisiejszym zakończona... 

Pan Hee pozieleniał, wyrwał dwiema mackami papiery z rąk Smitha i przebiegł wzro-

kiem kolumnę podpisów. 

— ...Smith, Martin, Abu Ahmed, de Vries, Schulz, Schmidt, Koyotawa... wszyscy pod-

pisali??? 

— Tak, wszyscy mistrzowie.  
—  Proszę  natychmiast  zwołać  Najwyższe  Zgromadzenie  i  odwołać  te  bzdury!  Chyba 

wam miknęła kulfa na szypułce wzrokowej! Ja nie wywiązuję się z zobowiązań?! 

Smith wyjął kolejny papier. 
— Mamy dowody, że od 1960 roku wasza pomoc jest praktycznie żadna. Drugą wojnę 

światową wypomniał już panu poprzedni Wielki Mistrz, więc nie będę powracał do tej przy-
krej sprawy; jednakowoż, na przykład, podczas ostatnich zajść w  Libanie  pański łącznik nie 
pojawił się nawet. Natomiast wywozi pan z Ziemi tyle, że w różnych krajach widuje się lata-
jące talerze całymi rojami. 

Pan Hee zdawał się w ogóle nie słuchać. Zieleniał tylko coraz intensywniej. 
— Ja... ja nie pomagam? A kto pomógł zlikwidować terrorystów w Mogadiszu? Marsja-

nie? 

— Pańskie przechwałki są jedyną przesłanką, że w tej sprawie brał udział jeszcze ktoś 

inny oprócz Ziemian. 

— A niech was czarna dziura! A trzydzieści ton złota w ubiegłym roku? 
— Powtarza się historia ze szklanymi paciorkami — mruknął Smith. 
— Jaka znów historia? Co za paciorki? 
— To takie szklane kuleczki z dziurką w środku, przez którą można przewlec nitkę lub 

sznurek — Smith zamachał rękami, nie bardzo wiedząc, jak wytłumaczyć. 

— Co to ma wspólnego... 
— Za takie paciorki nasi przodkowie kupili od Indian prawie całą Amerykę. Dla nas to 

bezwartościowe  śmieci,  a  Indianie  woleli  je  od  złota.  Jeszcze  dzisiaj  w  Brazylii  oddają  za 
takie rzeczy tereny uranonośne. Pan daje nam złoto, które wam jest potrzebne psu na budę, a 
zabiera  od  nas  coś,  czego  wartości  najprawdopodobniej  nawet  nie  przeczuwamy.  Na  przy-
kład, do czego była potrzebna glinka z kopalni w West City, w stanie Minnesota? 

—  Panie  Smith,  niech  pan  nie  zapomina,  że  Ziemia  jest  moja!  Nie  po  to  mój  ojciec 

kupił ją 350 lat temu i nie po to przez cały czas układaliśmy współpracę z wami, żeby ją teraz 
zaprzepaścić. 

— Ziemia nie należy do pana, jest nasza! 
Hee gwałtownie zerwał się na równe pseudopodia. 
— Idę, ale jak tu wrócę, to z waszego całego zakonu kwark na kwarku nie zostanie! 
— Jeśli pan ruszy macką, to podamy całą sprawę do publicznej wiadomości, i może pan 

być pewien, że Ziemianie potrafią bić się o swoją planetę!  

Hee pogroził mu. 
— Róbcie sobie, co chcecie, mam was w odchodnicy! Oprócz Ziemi jestem właścicie-

lem 167 planet, i to dużo bardziej dochodowych! Bierzcie sobie tę wolność, życzę wam wy-
buchu Słońca! 

Pan  Hee  zwinnym  ruchem  znalazł  się  w  biurku  i  trzasnął  klapą.  Zabrzęczało  i  znowu 

nastąpiła cisza. 

background image

Smith odczekał minutę. Zabawa skończona. Jednym ruchem ręki ściągnął z głowy ma-

skę  i  głęboko  odetchnął  aromatycznym,  bogatym  w  azot,  ziemskim  powietrzem.  Siedem  lat 
pracy nie poszło na marne. Przed chwilą odniósł największy sukces zawodowy od chwili, gdy 
jego  klient,  pan  Bbaar  z  planety  Acmal,  polecił  mu  zorganizowanie  odbicia  Ziemi  konku-
rencji. Nagrodę miały stanowić dwa procenty zysków ze sprzedaży  glinki z kopalni w West 
City lub  gotówką 250 tysięcy  ralodów. To powinno starczyć na dostatnie  życie przez długie 
lata w spokoju i ciszy i zerwanie z niebezpieczną pracą szpiega przemysłowego. 
 
 
 
 

Piotr Skórzyński 

 

Wizyta 

 
 

Był  wczesny  ranek,  gdy  tamtego  dnia  zbudził  mnie  telefon.  Podniosłem  słuchawkę, 

wściekły, że go nie wyłączyłem wieczorem — i usłyszałem prezydenta. 

— Cześć, Jack. Zbieraj się. Wyjeżdżamy. 
— Przepraszam... — spytałem, oszołomiony. 
— Mamy gości, Jack. Supergości. — Zrobił pauzę dla efektu, a potem powiedział: — Z 

Kosmosu. 

Tak zgłupiałem, że mnie zamurowało. Wyczuł to i wyjaśnił: 
— Siedzą w bazie lotnictwa w Idaho. Wylądowali w nocy. Lecimy tam zaraz. Już wy-

syłam samochód po ciebie. 

Jakoś zebrałem się do kupy i w końcu wydobyłem z siebie:  
— T-tak jest, panie prezydencie. 
— No, dobra — powiedział prezydent. — Ściągnąłem już sekretarza ONZ i ambasado-

ra. — A potem westchnął: — Gdybym jeszcze wiedział, gdzie jest to całe Idaho? 
 

Muszę  przyznać,  że  nasza  dzielna  armia  postarała  się.  Wszystko  było  przygotowane, 

gdy wreszcie przybyliśmy: stół, flagi, kamery itd. 

Trochę  to,  co  prawda,  wyglądało  jak  podpisanie  kapitulacji  na  pancerniku  „Missouri”, 

ale w końcu nie można wymagać polotu od zupaków. Cała sprawa spadła im — dosłownie — 
z nieba na łeb. 

Co do gości, to jak by to powiedzieć... no cóż wyglądali na tych, za których się poda-

wali. Zwłaszcza gdy wyciągnęli wszystkie swoje odnóża. 

No  więc  stanęliśmy,  a  wtedy  ten  ich  główny  wysuwa  się  naprzód  i  mówi  (to  znaczy 

mówi po swojemu, a dla nas mówi jakiś ich automat, taki tłumacz na kółkach): 

— Panie prezydencie, panowie, jesteśmy zaszczyceni tak gościnnym przyjęciem. Niech 

mi  wolno  będzie...  —  no  i  zasuwał  tak  przez  dłuższą  chwilę,  aż  nagle,  gdy  już  odbębnił  te 
wszystkie kawałki, oświadcza: 

— Będziemy też przy okazji szczerze wdzięczni za ułatwienie nam kontaktu z osobni-

kiem  nazwiskiem  Weldon  Smith.  Znajduje  się  on  obecnie  w  pobliskich  górach,  gdzie  łowi 
pstrągi. Ponieważ sprawa jest delikatna, chcieliśmy skorzystać z pośrednictwa panów. 

Chyba  każdy  z  nas  spytał  sam  siebie  w  tym  momencie,  czy  dobrze  słyszy.  Ale  tamci 

nic:  stoją  spokojnie  i  uprzejmie  czekają  na  odpowiedź.  Patrzę  na  prezydenta  —  prezydent 
patrzy na mnie — za Boga, nic z tego nie kapujemy. 

— Miejscowość, gdzie przebywa pan Smith — ciągnie tamten — nazywa się Little Big 

Rock. Pewne względy skłaniają nas do prośby o dyskrecję. 

background image

Stoimy wszyscy jak głupi, nikt nie wie, co powiedzieć. W końcu prezydent odwraca się 

do mnie i mówi: — Jack, załatw to. Trzeba to wyjaśnić. I sprawdź, co to za ważniak. 

Obróciłem się na pięcie i wyszedłem. 
Po półgodzinie mieliśmy już obie rzeczy: informacje o facecie i jego samego. Handlarz 

bydła  z  Denver,  Colorado,  lat  39,  kawaler,  nie  karany.  Politycznie  nie  udzielał  się.  To  było 
wszystko. 

Podałem  to  prezydentowi.  Przeczytał  i  uniósł  brwi.  Chciał  coś  powiedzieć,  ale  w  tym 

momencie wszedł Smith. 

Możecie  mi  wierzyć  —  zupełnie  zwyczajny  gość.  Tyle  że  trzymał  w  ręku  wędkę.  Nie 

chciał się z nią rozstać. Wszedł i stanął. Prawdę mówiąc, nie dziwię mu się. 

Prezydent chrząknął, ale ubiegł go nasz dostojny gość. 
— Cześć, Weldon — mówi. — Czyżbyś był zaskoczony? 
Smith tylko oblizał wargi. Wpatrywał się w niego, jakby ujrzał diabła. Może się zresztą 

nie mylił tak bardzo. 

— Nie spodziewałeś się nas? — ciągnie tamten. — No cóż, Weldon, przyznasz chyba, 

że  to  nieładnie  tak  zostawiać  przyjaciół.  Przyjaciół  i  wierzycieli.  Myślałeś,  że  cię  nie  znaj-
dziemy, co? Jak widzisz, przeliczyłeś się. 

Uszom nie wierzę, i nie tylko ja zresztą. A Smith tylko stoi jak słup. 
— No dobrze — mówi ten ich ważniak. — Do rzeczy. Gdzie ten trask? 
Dopiero teraz Smith odzyskał głos. 
— Że co? 
— Trask. 32 kilogramy. Wiesz, ile dla nas znaczy. Musimy go mieć. Wiemy, że go zna-

lazłeś. 

Smith spojrzał na nas, a potem na tamtego. Wyglądał, jakby się zastanawiał, czy nie ma 

przypadkiem sennego koszmaru. Prawdę mówiąc, od dłuższej chwili i ja się nad tym zastana-
wiałem. 

— 32 kilo? — powtórzył, jakby się chciał upewnić. 
—  Jak  widzisz,  Weldon,  my  wszystko  wiemy.  Nie  próbuj  robić  nas  w  konia.  Umowa 

była taka: dostajesz tę planetę w dzierżawę, ale cały trask dla nas. No więc? Dogadamy się? 
— Zawiesił głos i zrobił krok naprzód. — Czy też?... 

Smith tylko mocniej ścisnął wędkę. 
— Tylko się zbliż, łobuzie — powiedział. 
—  Słuchaj,  Weldon  —  tamten  na  to.  —  Nie  sądzisz  chyba,  że  nabijesz  w  butelkę 

imperium Tau Wieloryba? I nie wygrażaj mi swoim anihilatorem. 

Wtedy odezwał się ambasador. 
—  Anihilator?  —  powiedział.  —  Tak  myślałem  od  początku:  całe  to  przedstawienie 

zostało urządzone po to, żeby nas zaszantażować nową bronią! Oświadczam stanowczo, że... 

— Przyrzekam panu —  wtrąca się na to jakiś  gruby  facet — że jako  gubernator stanu 

Idaho  nigdy  nie  pozwolę  na  to,  by  na  terenie  naszego  stanu  przeprowadzono  wbrew  przepi-
som...  

— Chwileczkę — mówi prezydent słabym głosem. — Co tu się właściwie... 
Ale nawet gdyby ktoś mógł mu na to odpowiedzieć, nie byłby w stanie. Bo w tym mo-

mencie  coś  błysnęło,  dmuchnęło  —  i  przez  drzwi  wszedł...  czy  też  wpełznął...  no,  powiedz-
my, że dwumetrowy ślimak skrzyżowany z motylem byłby do tego kogoś podobny. 

Zastygliśmy  wszyscy  z  otwartymi  ustami  —  ale  najdziwniejsza  była  reakcja  naszego 

pierwszego gościa. Aż go szarpnęło do tyłu. 

— A — mówi nowy — kogóż to widzę? Co sprowadziło tutaj, na to pustkowie, szaco-

wnych przedstawicieli wielkiego imperium? Czy nie przeszkadzamy? 

Ale ten pierwszy już się pozbierał. 
—  O,  witamy  —  zagaja.  —  A  czegóż  to  szukają  na  tym  odludziu  dostojni  goście  z 

background image

Fomalhaut? 

— Przyjechaliśmy pogawędzić — odpowiada tamten. — Może znajdzie się jakiś wspó-

lny temat? Na przykład... 32 kilogramy trasku? 

— A cóż to was obchodzi, jeśli można wiedzieć? — pyta ten pierwszy cały pozielenia-

ły. — Umowa jest między nami i Weldonem. 

— Nikt nie zaprzecza — odpowiada tamten słodko. — Tylko szanowne umawiające się 

strony zapomniały o drobnym fakcie: że przedmiot dzierżawy jest Terytorium Powierniczym 
Zjednoczonych Planet. 

— I właśnie tak się składa — warknął ten pierwszy — że na to stulecie nas wyznaczono 

na powierników. 

— Owszem — zgadza się tamten. — Tylko, że to wam nie daje prawa do jego wydzie-

rżawiania. 

Ten pierwszy spojrzał po swoich, pozieleniał jeszcze bardziej i odzywa się: 
— To rozstrzygnie Sąd Galaktyczny. A na razie nie radzę wchodzić nam w drogę. 
— Małe przekupstwo, jak niegdyś? — pyta tamten. — Tylko, że Fomalhaut nie boi się 

imperium. 

I ci, co stali za nim, zaczynają wyjmować jakieś przedmioty. 
Nastała  cisza  —  i  muszę  przyznać,  że  takiej  ciszy  jeszcze  w  życiu  nie  słyszałem.  Co 

prawda,  to  już  od  dobrej  chwili  byłem  pewien,  że  szczeniaki  wsypały  mi  haszu  do  kolacji. 
Kątem oka spojrzałem na prezydenta. Wyglądał tak, jakby myślał tak samo. 

Ale ten pierwszy w końcu się zreflektował. 
— Zaraz — mówi. — Spokojnie. Po co te nerwy? Nie widzę przeszkód dla polubowne-

go załatwienia sprawy. W końcu te 32 kilogramy  tylko by się zmarnowały,  gdyby trafiły do 
Związku Planet, prawda? 

A tamten tylko kiwa w zamyśleniu różkami. 
— Powiedzmy: fifty-fifty. W imię odwiecznej przyjaźni. Zgoda? 
Ten pomyślał chwilę — a potem kiwnął... no, powiedzmy, głową. 
—  No  to  załatwione  —  oświadczył  ten  pierwszy.  I  zwrócił  się  do  Smitha:  —  A  ty, 

Weldon, na przyszłość pomyśl trzy razy, zanim spróbujesz ocyganić cesarstwo. Ale puścimy 
to w niepamięć. Myślę, że docenisz naszą wspaniałomyślność. 

— A jakże — mówi Smith i obciera sobie usta dłonią, jakby go ręka świerzbiła. 
— W takim razie — mówi tamten i wyjmuje jakąś tabliczkę — poproszę o kluczyk — 

chciałem powiedzieć: paluszek. 

Smith  patrzy  na  niego,  potem  na  tamtych  drugich,  potem  znów  na  niego.  Dreszcz  mi 

przebiegł po krzyżu. 

Prezydent odetchnął głęboko. 
— Chwileczkę — powiedział trochę nerwowo. — Drodzy panowie, musicie zrozumieć, 

że znajdujecie się obecnie na terytorium Stanów Zjednoczonych, i że nasze prawa... 

— To pana nie dotyczy — przerwał mu tamten. 
Zobaczyłem, że dowódca lotnictwa czerwienieje. 
— Panie — mówi. — Nie obchodzi mnie, od jakiego wieloryba czy innego morsa pan 

pochodzi, ale chciałbym, żeby pan pojął, że nikt w tym kraju nie będzie się tak odzywał do... 

— W porządku, panie generale — wtrąca się w tym momencie Smith. — Ja już to zała-

twię. 

Zrobił krok do przodu, ciągle ze swoją wędką, i mówi:  
— Tylko żadnych numerów, chłopcy. 
I przykłada palec do tabliczki. 
Tamten spojrzał na nią, schował ją i mówi:  
— OK. Żegnaj, Weldon. I nie zapomnij o tym, co usłyszałeś. 
Odwrócił się — i już ich nie było. 

background image

 

Pierwszy przyszedł do siebie prezydent. 
Chrząknął i podszedł do Smitha. 
— Panie Smith. W imieniu Stanów Zjednoczonych dziękuję panu za... hm, obywatelską 

postawę. 

I uścisnął mu dłoń. 
—  Drobiazg,  panie  prezydencie  —  mówi  Smith.  —  Myśleli,  cwaniaki,  że  trafili  na 

frajera. 

— Niemniej jednak — odezwał się sekretarz obrony i otarł pot — przez moment było 

gorąco. 

— Eech — Smith na to — gdyby pan kiedyś trafił na naszą doroczną aukcję w Denver, 

tam dopiero by pan zobaczył typy! 

Sekretarz mrugnął tylko, a wtedy zabrał głos gubernator: 
— Panie Smith — sapnął — w uznaniu zasług, jakie oddał pan krajowi, postanowiłem 

darować panu te pstrągi. Pan wie, że o tej porze łowienie jest zabronione. 
 

I to byłby koniec. 
Tyle  że,  gdy  wróciliśmy,  na  swoim  biurku  znalazłem  kartkę  następującej  treści: 

„Weldon Smith z Denver, Colorado, zmarł tydzień temu na raka.  Nie jest znany nikt inny  o 
tym imieniu i nazwisku”. 

Było to wszystko 3 miesiące temu. Od tej pory moi ludzie szukają tego drania po całym 

kraju. Jakby się zapadł pod ziemię. Ale już ja znajdę tego „dzierżawcę”. Spokojna głowa. 
 
 
 
 

Andrzej Drzewiński 

 

Niepewność 

 
 

Mok  z  szybkością  równą  połowie  prędkości  światła  zbliżał  się  do  naszego  Układu 

Słonecznego.  Kosmos  był  idealnie  czarny,  lecz  bynajmniej  nie  pusty.  Nieskończoność  kul 
ognistych  trwała  w  przestrzeni,  dzieląc  się  ciepłem  z  planetami,  kometami  i  pyłem  kosmi-
cznym. Bąble żaru tkwiły zatrzymane w kadrze niczym rój piłeczek ciśniętych ręką olbrzyma. 
Niewiarygodne odległości zlewały je w gejzery białej mgły, kryjącej nieprzebrane bogactwo 
żywych istot. Kosmos nie był ani pusty, ani zimny, ani martwy. Mok rozwinął swoje ciało i 
czuł bicie serca Kosmosu, płynące poprzez próżnię, gdzieś zza chmur pyłu. Był swobodny i 
szczęśliwy,  ale  coś  tkwiło  zadrą  w  jego  umyśle.  Był  istotą  wieczną,  przemierzającą  od  nie-
pamiętnych czasów wszechświaty i gromadzącą swą olbrzymią wiedzę. Mimo to nie pamiętał 
stworzeń, których kres ewolucyjny stanowił. To było tak dawno... Światy, które oglądał, były 
różne:  dobre  i  złe.  Często  zniechęcony  beznadziejnością  któregoś  z  nich,  rzucał  się  w  wir 
„czarnej  dziury”,  przechodząc  w  inny  świat.  Czasami  wychodził  na  tym  dobrze,  a  czasami 
źle. Ostatnio szczęście przestało mu sprzyjać. Trafiał na wszechświaty nasycone bólem i gnie-
wem, a jeżeli było inaczej, to okazywało się, że w danym świecie już kiedyś gościł. Wyrzu-
cony,  potężniejszym  niż  zazwyczaj  wirem  czasoprzestrzeni,  wpadł  w  ten  wszechświat  i  od 
razu  poczuł  mocne  tętno  Kosmosu.  To jeszcze  nic  nie  znaczyło,  gdyż  podłość  jest  tak  samo 
żywa, jak prawość. Musiał się przekonać. Wystarczyło znaleźć jakieś życie i przyjrzeć się mu. 
Świat nie kłamie: wystarczy jedno jego słowo, aby wiedzieć, co napotkał. Mocniejsze tętno 
bez trudu wskazało mu drogę do naszego Układu Słonecznego i do zielonej planety, trzeciej 

background image

od  Słońca.  Zwinął  ciało  i  przeciął  welon  atmosfery.  Zieleń  drzew  zachwyciła  go,  gdyż  jego 
rasa  nade  wszystko  ceniła  piękno.  Potem  przeleciał  nad  miastem,  zdziwiony  jego  formą,  i 
spoczął  tuż  za  gmachami,  wśród  zieleni.  Zadumał  się,  lecz  po  chwili  przybrał  postać  małej 
kropelki wody zaczepionej na jednym z liści. Tak ukryty, miał zamiar czekać na jakieś zda-
rzenie bądź zjawisko, które rzuci światło na jego problem. Z doświadczenia wiedział, że miej-
sca obserwacji nie należy wybierać, polecając się ślepemu trafowi. Ale, gdy tylko rozszerzył 
swoją percepcję, ciało leżące w zaroślach momentalnie zwróciło jego uwagę. Zaintrygowany 
przeniósł się na drzewo, pod którym spoczywał mężczyzna. Zajrzał w głąb jego ciała i głębo-
ko  się  zasmucił.  Ale  bynajmniej  nie  dlatego,  że  odkrył  przyczynę  śmierci  tej  istoty.  To,  co 
dzierżyła  w  ręce,  wyglądało  na  prymitywną  broń,  zdolną  wysyłać  z  dużą  prędkością  małe 
bryłki  metalu.  Jedna  z  nich  przebiła  istocie  szereg  ważnych  narządów,  uniemożliwiając  jej 
dalszą egzystencję. Najsmutniejsze było to, że istota sama spowodowała swój zgon. To było 
straszne, gdyż świat ten wydał mu się bezlitosny. Mok postanowił jednak czekać. 

Krąg  Słońca  majestatycznie  zsunął  się  za  widnokrąg.  Mijały  minuty.  Przez  krótką 

chwilę z ziemi i liści odrywały się krople wody,  ulatując ku chmurom. Ale deszcz był tylko 
przelotny.  Jeszcze  kilka  liści  zdążyło,  dostojnie  kołując,  wrócić  na  drzewo,  zanim  pojawiły 
się  istoty.  Mok  uważnie  analizował,  gdyż  teraz  wszystko  miało  się  wyjaśnić.  Istoty  jechały 
pojazdem mechanicznym o opływowych kształtach, oświetlając drogę za sobą. Zatrzymali się 
koło  leżącego  ciała.  Mok  obserwował  ich  niepokojący  sposób  poruszania  się.  Najwyższy  z 
mężczyzn  wyjął  zza  paska  przedmiot  podobny  do  broni,  jaką  miał  leżący  osobnik.  Reszta 
tubylców siedziała w pojeździe wciągając z powietrza dym i wdmuchując go w krótkie, białe 
pałeczki. Mężczyzna z bronią skierował ją w stronę leżącego. I nagle nie znana Mokowi siła 
wyciągnęła z ciała kulkę metalu i wraz z hukiem i dymem wessała ją w swój otwór. Tkanki 
tamtego  zasklepiły  się.  Mok  cały  drżał  ze  szczęścia,  gdyż  ozdrowiały  tubylec  gwałtownie 
wstał. Chyba będąc pod wpływem szoku, trochę się szamotał, ale już po chwili szybko scho-
wał broń i uspokoił się. Drugi mężczyzna również wsunął swój przedmiot pod pachę. Jeszcze 
moment,  a  wracali  objęci  do  pojazdu.  Siedzący  w  nim  cofają  twarze  od  szyb  i  wciskają  się 
głębiej w siedzenia. Wolno ruszają, znów oświetlając drogę za sobą. Światła reflektorów giną 
w  meandrach  leśnej  ścieżki.  Roziskrzony  Mok  spojrzał  pod  siebie.  Ani  śladu  czyjejkolwiek 
obecności.  Cisza,  spokój.  Serce  Kosmosu  bije  teraz  szczególnie  mocno.  Mok  odrywa  się  od 
liścia i wirując, szczęśliwy pnie się w górę ku gwiazdom. Jeszcze tylko na mgnienie oka za-
trzymuje się nad miastem, gdzie teraz zapalają się małe punkciki świateł. Czuje wdzięczność 
dla istot, które przekonały go do tego świata. Świata, w którym nieszczęśliwym nie pozwala 
się  umrzeć.  Promienistą smugą  wbija  się  w  czerń  kosmosu,  aby  poznać  jak  najszybciej  inne 
życia tego wszechświata. A tu? Tu może jeszcze wróci: z wdzięczności. 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

 

BLISKIE SPOTKANIE 

 
 
 
 

Przemysław Skulski 

 

Czternaście lat temu 

 
 

Dziś  mija  czternaście  lat  od  chwili,  gdy  spotkałem  Coxa.  Przyleciał  na  Ziemię  z 

Syriusza H, o którym nasi naukowcy nie mają zielonego pojęcia. Cox był podobny do małej 
gruszki  do  robienia  lewatywy.  Powiedział,  że  nauczy  nas,  Ziemian,  jak  żyć  bez  różnych 
świństw, wojen, chorób, złości. Nie zdążył mi opowiedzieć wszystkiego. Przejechała go 16-
tonowa  ciężarówka.  Widocznie  tak  chciał  ktoś,  tam  na  górze.  Cox,  zanim  zmienił  się  w 
plasterek  substancji  organicznej,  przekazał  mi  część  swojej  wiedzy.  Nauczył  mnie  tak  dużo, 
że od czternastu lat uważam na 16-tonowe ciężarówki. 
 
 
 
 

Paweł Tomczyk 

 

Bliskie spotkanie 

 
 

Żeby tylko nie kazali mi się rozbierać! — Otóż to! Dokładnie tak pomyślałem, gdy ICH 

zobaczyłem.  Nie  stanąłem  jak  wryty,  nie  zdziwiłem  się  nawet,  nie  krzyknąłem  ze  strachu. 
Musiałem być od dawna podświadomie nastawiony na to spotkanie. Możliwe, że była to ICH 
robota. 

Teraz  to  widzę.  Jak  mogłem  nie  domyślić  się  od  razu,  kto  za  tym  stoi,  czytając  w 

tygodnikach  spekulacje,  że  ludzkość  dorosła  do  KONTAKTU?!  Że  ONI  nie  wzbudzą  taniej 
sensacji,  histerii,  paniki.  Mistykę  kontaktu  podlaną  pseudofilozoficznym  sosem  lansowała 
gromada  zaślepionych  szaleńców.  Durnie  wiedli  uczone  dysputy  na  temat  podróży  między-
planetarnych, nie znając rynkowej ceny tony paliwa rakietowego. Jak mogłem przypuszczać, 
że mówią to sami z siebie, nie podpuszczeni przez Obcych? Słowo daję, że gdy teraz przy-
pominam  sobie  ich  pseudonaukowy  mistyczny  jazgot,  mam  ochotę  zawołać  na  całe  gardło, 
jak stary Fromage: „Naukowcy do nauki!!!” 

Ale  nie  będę  przecież  krzyczał  tutaj,  w  parku,  stojąc  sam  naprzeciw  dwóch  takich  nie 

wiadomo  skąd.  Chytrze  się  ustawili  —  tuż  za zakrętem  parkowej  alejki,  gęsto  w  tym  akurat 
miejscu przesłoniętej krzakami. Widzę ich tylko ja, zresztą park o tej porze zawsze jest pusty. 

Cholera! Chyba nie każą mi się rozbierać — pomyślałem z lękiem, bo już mnie zauwa-

żyli,  a  marcowa  aura  nie  zachęcała  do  streakingu.  Nie  lubię  zresztą  tej  kosmopolitycznej 
nazwy  —  o  ileż  lepiej  brzmi  nasza  „gołoleć”.  Trzeba  ich  jakoś  zażyć  z  mańki.  Przejąć 
inicjatywę. Zacznę pierwszy — pomyślałem podchodząc na odległość cienia rzuconego przez 
najwyższego z nich. 

—  Przyjaciele!  —  dobiegł  mnie  głos  z  sitka  ulokowanego  na  czymś,  co  przypominało 

szyję wyższego. 

background image

—  Ciam  aszaw  awruk!  —  rzuciłem.  Dam  im  do  zrozumienia,  że  również  dysponuję 

translatorem. Niech sobie nie myślą. 

— Nie rozumiem — rzekł niższy. 
—  Przykro  mi,  ale  nieważne.  Skąd  droga  prowadzi?  —  starałem  się  być  gościnny  i 

przyjacielski. 

— Z re... — zaczął ten wyższy. 
—  Aha  —  wpadłem  mu  w  słowo.  Najważniejsze  utrzymać  inicjatywę.  —  I  co  tam  u 

was słychać? Wszyscy tacy zieloni? 

— Tak — stwierdził wyższy. 
— I wszyscy mają, tak jak wy, po sześć rączek, to jest, przepraszam, kończyn górnych? 
— Tak, ale... 
— W porządku! A antenki na głowie też obowiązkowe? 
— Tak, w celu... 
— Nieważne! A takie trąbki na karku? 
— Też — odpowiedział wyższy wyraźnie zbity z tropu, bo jednak, chyba żeby się upe-

wnić, spojrzał na tył tego niższego. 

— Świetnie — kontynuowałem, zacierając w duchu dłonie. Perspektywa rozbierania się 

przy siedmiu stopniach marcowego przedpołudnia oddalała się coraz bardziej. — A te pulsu-
jące lampki na środku czoła? 

— Tylko Żydzi i Murzyni! — odpowiedzieli chórem. 

 
 
 
 

Adam Pietrasiewicz 

 

Koła na piasku 

 
 

Lecieliśmy Bóg wie jak długo, gdy wreszcie komandor przez system łączności wewnę-

trznej  zarządził  przygotowanie  do  trzeciego  etapu.  Podchodziliśmy  po  prostu  do  lądowania. 
Najpierw wystartowały trzy rakiety eksploracyjne. Każda wielkości małej planetoidy. Cel ich 
podróży:  zbadanie  i  ewentualna  wstępna  eksploracja  niewielkiej  planety  jednej  z  gwiazd 
bardzo  odległego  układu,  którego  nazwa  po  tylu  latach  wyleciała  mi  z  pamięci.  Dziś,  gdy 
nawiązano setki kontaktów z pozaziemskimi intelektami, do nazw gwiazd nie przywiązuje się 
takiej  wagi,  jak  wówczas.  Poza  tym  mam  obecnie  dziewięćdziesiąt  osiem  lat  i  pamięć  mi 
nieco szwankuje. Byłem wtedy młodym operatorem wozu badawczego o nazwie X32-21 i coś 
tam jeszcze; miałem dwadzieścia lat i wiele zapału. Gdy komandor wydał rozkaz, serce żwa-
wiej zabiło mi w piersi, a po plecach przebiegły lekkie dreszcze. Nareszcie! Nareszcie spełni 
się wielkie marzenie mojego dzieciństwa i stanę na nieznanej planecie. 

Wszystko odbywało się zgodnie z planem. Kosmoloty  wyhamowano, wprowadzono je 

na  orbitę  stacjonarną  i  zaczął  się  zwyczajny  w  takich  momentach  bałagan.  Najpierw  wyszło 
na jaw, iż nie wiadomo właściwie, kto ma pierwszy lądować. Każdy z komendantów uważał, 
że to on — on i nikt inny. Na Ziemi nie przygotowano szczegółowego scenariusza, pozosta-
wiając sprawy finału w gestii komandora. Ten wahał się bardzo długo. Wreszcie zdecydował, 
że najpierw wyląduje rakieta zwiadowcza z jednym wozem badawczym i jednym operatorem. 
Spowodowało  to  jeszcze  większe  zamieszanie;  każdy  z  operatorów  chciał  być  właśnie  tym 
pierwszym, a było nas dwustu kilkunastu. No i wypadło na mnie! Złośliwi twierdzili, że to ze 
względu  na  córkę  komendanta,  która  podkochiwała  się  we  mnie.  Była  to  ohydna  potwarz. 
Zostałem  wyznaczony,  bo  byłem  najlepszy.  Dla  mnie  nie  ulegało  to  wątpliwości.  Ludzie  są 

background image

zawistni. 

Wylądowałem bez kłopotów. Rakieta była niewielka, na pokładzie znajdowały się tylko 

dwie  koje  i  magazyn  z  wozem  badawczym.  Ten  wóz  był  właśnie  przyczyną  wszystkich 
następnych problemów. 

Po wylądowaniu przeszedłem do ładowni, by bezpiecznie ukryty w hermetycznej kabi-

nie wozu wyjechać na otwartą przestrzeń, gdy okazało się, że pojazd, który mi dano, był nie 
tym, który potrafię obsługiwać. No, wiecie sami, ta cholerna specjalizacja. 

Podejrzewałem,  że  to  sprawka  moich  niezrównanych  kolegów,  którzy  w  ten  sposób 

chcieli  się  na  mnie  odegrać.  Nie  poddałem  się  jednak.  Wsiadłem  do  nie  znanego  mi  wozu  i 
postanowiłem wyjechać. Nie ukrywam, nie było to łatwe. Po pierwsze domyślałem się tylko, 
jak uruchamiać pojazd tego typu. Postanowiłem działać metodą prób i błędów, naciskając po 
kolei wszystkie guziki w zasięgu ręki. Tak jak było do przewidzenia, po uruchomieniu radaru, 
magnetofonu, świdra oraz automatycznej  gaśnicy, która oblała mnie od stóp do głów obrzy-
dliwą  mazią,  udało  mi  się  sprawić,  że  silnik  w  końcu  zaskoczył.  Nacisnąłem  na  wszelki 
wypadek jeszcze kilka innych guzików i ruszyłem. 

Planeta była pustynna. Na ekranie szczęśliwie działającego monitora kontrolnego aż po 

horyzont  rozciągało  się  morze  piasku.  Przystąpiłem  do  wykonywania  zadania.  Najpierw 
spróbowałem poszukać analizatorów atmosfery. Nie wyszło, więc odłożywszy poszukiwania 
na później, zleciłem automatom pobieranie próbek gleby, bo to akurat robiło się tak samo, jak 
w moim wozie. I wtedy nieoczekiwanie przeleciała nad moją głową i wylądowała nie opodal 
jakaś mała rakietka. Mówiłem już, że wygląd nie musiał o niczym świadczyć, bo modeli za-
brano na wyprawę tysiące. Wcale się więc nie zdziwiłem, że przypominała nieco chochlę do 
zupy. 

Widać  znowu  jakiś  nowy  model  —  pomyślałem  —  ale  przecież  to  ja  sam  miałem 

prowadzić wstępne badania. Pewnie coś się tam w górze pozmieniało. Ale nic to, i tak byłem 
pierwszy. W dolnej części chochli otworzył się właz. Coś tam huknęło, zadymiło i ukazał się 
wóz  badawczy,  jakiego  nigdy  jeszcze  nie  widziałem.  Pamiętam,  co  przyszło  mi  wtedy  do 
głowy. Zgubi nas ta specjalizacja — pomyślałem. Rozległo się jakieś brzęczenie. No tak, nie 
założyłem  słuchawek.  Nasunąłem  hełmofon  na  głowę  i  usłyszałem  kaskadę  nieartykułowa-
nych dźwięków, szumów i szmerów. Widać nie nastroiłem radia. Znów wziąłem się do mani-
pulacji guzikami i przyciskami, by wreszcie po przekręceniu gałki z literą „T” usłyszeć: 

— To łobuzy! Podmienili... ej, ty tam, skąd się tu wziąłeś? 
To pytanie skierowano chyba do mnie. Odpowiedziałem więc grzecznie: 
— Niech cię cholera weźmie. To ja powinienem zapytać, skąd ty się tutaj wziąłeś! 
— Dobra, nieważne, widać uznali, że we dwóch będzie nam raźniej. Ale te łobuzy pod-

mieniły mi pojazd. W ogóle nie wiem, jak się tym posługiwać. 

— Ze mną to samo, może to jakiś spisek — odpowiedziałem uradowany, że nie tylko ja 

mam problemy. 

— E tam, zaraz spisek, zazdroszczą, po prostu. 
— To co robimy? 
— To, co mieliśmy robić. Badamy. 
Zabraliśmy się do roboty. Dialog nam się urwał na dłuższą chwilę. Znalazłem wreszcie 

analizator atmosfery — CO

2

, N, H i coś jeszcze, coś nieznanego, co nie miało znaczenia, bo 

oddychać tym i tak nie było można. 

Nagle usłyszałem jego głos: 
— Masz analizę atmosfery? 
— Mam. 
— To mi przekaż, bo ja się w tym nie mogę połapać. 
Przekazałem  mu  wszystko,  jak  najdokładniej  umiałem.  Chwilę  rejestrował  te  dane,  a 

potem znów usłyszałem w słuchawkach jego głos: 

background image

— No to co, wychodzimy? 
— Bez skafandrów? — zapytałem zdziwiony. 
— Jak chcesz. 
— Ty chyba chory jesteś, ja bez skafandra nie wychodzę, życie mi miłe. 
— Jak chcesz. 
Nasunąłem  hełm,  wyłączyłem  obieg  tlenu  w  kabinie  i  otworzyłem  właz.  Po  chwili 

stałem na rozgrzanym piasku planety. Tamten też otworzył właz. 

Przez otwór wypełzła obła, galaretowata masa z tysiącem macek. Stoczyła się na piasek 

i znieruchomiała. Staliśmy tak naprzeciwko siebie dobre kilka minut. Nie mogłem zrozumieć, 
co  się  dzieje.  Gdy  wreszcie  pojąłem,  zaschło  mi  w  gardle  i  zbaraniałem.  Powoli  jednak  w 
mojej  głowie  odblokowały  się  jakieś  zastawki  i  wprawną  ręką  na  piasku  zacząłem  rysować 
trójkąt i przylegające do niego kwadraty. Tego uczono nas w szkole. Od tego miał się rozpo-
czynać kontakt z obcą cywilizacją. 

Odsunąłem się, wskoczyłem do pojazdu i odjechałem kilka metrów. Tamten wsiadł do 

swojego  i  podjechał  zobaczyć,  co  ja  narysowałem.  Medytował  nad  tym  okropnie  długo,  aż 
wreszcie wysiadł i też coś narysował. Z kolei ja obejrzałem jego dzieło, ale nie mogłem się z 
paru nieregularnych rzędów kresek niczego domyślić. 

Nieco niepewnie zapytałem przez radio: 
— Ej, ty, co to ma znaczyć? Co narysowałeś? 
Chwilę milczał. 
— A to, co ty narysowałeś, to co to było? — odpowiedział pytaniem. 
Postanowiłem być szczery. 
— A bo ja wiem. Tak nam kazali rysować przy spotkaniu obcej cywilizacji. 
—  Ja  tak  samo.  Mnie  też  uczyli...  Ale  już  nie  pamiętam,  o  co  w  tych  rysunkach 

chodziło. 

— A jak my właściwie rozmawiamy? 
— Musieliśmy włączyć translatory. 
Rozmawialibyśmy tak pewnie jeszcze dość długo, gdyby nagle nie zabrzmiał w moich 

słuchawkach sygnał alarmu. Komendant nakazywał natychmiastowy powrót do bazy.  Natra-
fiono na ekspedycję kosmiczną obcej cywilizacji. 

Tamten  też  otrzymał  taki  rozkaz.  Ale  nie  polecieliśmy  od  razu.  Musieliśmy  przecież 

dojść do tego, co oznaczają rysunki, które narysowaliśmy na piasku.  
 
 
 
 

Andrzej Drzewiński 

 

Czego tylko pragniesz 

 
 

Stali w sinym blasku umierającego słońca, po kostki zanurzeni w pumeksowej powierz-

chni.  Nerwowo  dysząc  w  mikrofony  skafandrów  patrzyli  przed  siebie  na  prostopadłościany 
stacji. 

— Pusto — powiedział Eben. 
— I martwo — dodał Barry, skręcając głowę ku lądowisku, gdzie trzy bliźniaczo podo-

bne pojazdy psuły równą linię horyzontu. Dwa z nich należały do poprzednich wypraw ratun-
kowych. 

Eben  przesunął  miotacz  na  brzuch  i  wsunął  palec  w  szeroki,  dostosowany  do  rękawic 

kabłąk spustu. 

background image

— Idziemy — zdecydował. 
Tarcza  słońca,  wisząca  nisko  nad  pumeksową  równiną,  jeszcze  przez  wiele  dni  miała 

zmieniać położenie. Energia obrotowa planety była już tylko wspomnieniem. 

—  Stos  pracuje  —  stwierdził  Barry  celując  palcem  w  wąski  pasek  sygnalizatora  przy 

wejściu. 

Uruchomili  zamek  i  kiszką  korytarza  dostali  się  do  sali  dziennej.  Stała  załoga  tej 

postawionej  przed  pięciu  laty  stacji  liczyła  trzy  osoby.  Następne  wyprawy  miały  po  dwóch 
członków. Razem stanowiło to siedem osób. Wszystkie leżały teraz na podłodze; poskręcane i 
martwe. 

— To straszne — westchnął Eben i porzucił miotacz. 
Ciała  były  zmumifikowane  i  złożone  przez  kogoś  w  stertę.  Na  wierzchu  leżał  siwy 

mężczyzna, w którego zaciśniętej dłoni tkwił notes. Eben odgiął palce i wyszarpując zapiski 
podszedł do Barry'ego. Na jednej zapisanej kartce nie było wiele do czytania. 

„Na  tej  planecie  można  czynić  cuda.  Niesamowite!  Przed  chwilą  unieśliśmy  siłą  woli 

krzesło, próbujemy dalej...” 

Spojrzeli na siebie. 
— Chyba zwariowali. 
Eben przekręcił dłoń i mogli odczytać na okładce wytłoczony napis: „Własność kiero-

wnika stacji Gottona”. 

Barry aż zagwizdał. 
— Siwy był w poprzedniej ratunkowej, nie? 
Eben rzucił notes na długi stół jadalniany. 
— Tak. Widać znalazł go gdzieś tutaj — trącił Barry'ego lufą. — Co mówi komputer?  
— Nic nie wie. Ludzie wchodzili, a potem przestawał ich rejestrować. 
Eben grymasem wyraził pogardę dla tej inteligencji n-tej generacji. 
— I tylko zawodził o pomoc. 
— Jak to komputer — odparł Barry, podzielając tym samym niewiarę Ebena. 
Siedli przy podajniku i zamówili dwie kawy. 
— Co zrobimy z ciałem? — spytał Barry znad parującego naczynia. 
Eben, mający najwyraźniej żaroodporne gardło, cisnął pusty kubek do asenizatora. 
— Nic, ważniejsze jest to, co im się stało. 
—  Nie  jesteśmy  lekarzami  —  Barry  zamlaskał  poparzonym  językiem.  —  Przyleci 

służba medyczna, to powie. 

Po  paru  łykach  uporał  się  jednak  z  kawą  i  z  satysfakcją  mógł  zmiąć  swój  tekturowy 

kubek. 

— Może planeta na mózg się rzuca — stwierdził odkrywczo. 
— Nie sądzę. Były badania — głos Ebena był nasączony sceptycyzmem. — To całko-

wicie nieaktywny glob. Co ja mówię, martwy, wszystko wypalone. 

Barry podrapał się po karku i łypnął okiem. 
— To chodź, spróbujemy. 
W źrenicach Ebena pojawiło się rozbawienie. 
— Co? Krzesło chcesz unieść? 
— Tak. 
— W porządku — roześmiał się i zakręcił na stołku. —Spróbujemy. 
Rozochoceni wbili spojrzenia w najbliższy mebel. 
— No... to... raz, dwa, trzy — powiedział Barry i krzesło uniosło się pod sufit. 
— O, jasny szlag — jęknął Eben i wytrzeszczył oczy. 
Krzesło z hukiem wyrżnęło o podłogę. 
— Niemożliwe — wymamrotał Barry. — To niemożliwe. 
— Cicho — Eben aż się trząsł. — Spróbujemy raz jeszcze. Teraz ze stołem. 

background image

Wlepili wzrok i wielka płaszczyzna pofrunęła ku górze. Wisiała do chwili, gdy obydwaj 

mężczyźni wybuchnęli zgodnie niepowstrzymanym śmiechem. 

— Genialne, genialne — piał Eben. — Ten gnój miał rację. 
Barry bębnił pięściami w ścianę. 
— Słuchaj, od dzieciństwa marzyłem o czymś takim. Cudownie!  
— Ty — Eben rozczochrał włosy. — A może coś jeszcze zażyczymy sobie? 
— Stoliczek? Nie — Barry strzelił palcami. — Dwie bułki z szynką.  
Podskoczyli  i  wbili  sztylety  wzroku  w  blat  stołu.  Po  kilku  sekundach  dławili  się  chru-

piącym pieczywem i grubymi plastrami mięsa. 

—  Wyobraź  sobie  —  zaczął  Barry  między  kęsami  —  możemy  zażyczyć  sobie  wszy-

stkiego. 

— Tak — grzywa włosów Ebena aż zafalowała — na przykład po korniszonie. 
Zachichotali i już trzymali dwa ogórki. 
— Cudownie — mlaskał Barry. — Co za cudowna planeta. 
— Jesteśmy jej panami. 
— Tak, panami i władcami. Możemy zapragnąć, czego tylko chcemy.  
Uśmiechali się, lecz jedli coraz wolniej. 
— Obydwaj jesteśmy władcami — powtórzył Barry i zastygł z nie przełkniętym kęsem 

w ustach. 

Eben patrzył na niego sępim wzrokiem. 
— Tak, obydwaj — powtórzył i odwinął górną wargę w złym uśmiechu. 
Wycierając odruchowo dłonie, zmierzyli się wzrokiem. 
— Eben — wyszeptał Barry. — Ja zawsze byłem twoim największym przyjacielem. 
— Tak, Barry — potwierdził tamten. — Zawsze o tym wiedziałem.  
Spojrzeli na siebie, myśleli obaj o tym samym. 
—  Zgiń!  —  krzyknęli,  lecz  Eben  o  ułamek  sekundy  był  lepszy.  Barry  zsiniał,  chwycił 

się za gardło i spadł z krzesła. 

— He... — chrząknął Eben i zacierając ręce uniósł się ze stołka. Wszystko wskazywało, 

że jego przyjaciel nie żyje. Wyprostował się więc i z triumfem na twarzy oświadczył uroczy-
ście: 

— Teraz ja będę władcą tej planety! 
— Nie — odpowiedziało coś zza jego pleców. — Nie ty. 
Aż podskoczył. Zerknął na ciało Barry'ego, a potem okręcił się na pięcie. 
— Kto...? — wychrypiał. 
Przed  nim,  w  powietrzu,  materializowało  się  coś  zadziwiającego  w  kształcie,  lecz  bez 

wątpienia rozumnego. To coś zachichotało. 

— Powiedziałbyś, że jestem przedstawicielem wysoko rozwiniętej cywilizacji — stwie-

rdziło i wykonało szybki gest. 

Gałki oczne Ebena uciekły w głąb czaszki, a on sam upadł na podłogę. Skonał. 
— No, tak — mruknęła istota. — Powiedzieli: siedź i podziel się wiedzą, jak ktoś zda 

test. A co mam robić u licha, jak nikt go nie zdaje? — Z odrazą uniosła zwłoki i przesunęła na 
stertę. — Czekaj i czekaj — mamrotała, kręcąc się po sali. — Ile można? Różni już przylaty-
wali. Z łuskami, w śluzie, w lawie. Zawsze to samo. Ujawni im się moc, a oni chlast, ciach i 
tą mocą po współbraciach. Co za galaktyka? Naprawdę nie ma nikogo normalnego? 

Istota zajęczała żałośnie i zniknęła ze stacji, teleportując się w inne miejsce podległej jej 

planety. Musiała pilnować, czuwać i przede wszystkim mieć nadzieję, bo bez tej ostatniej jej 
los byłby nie do wytrzymania. 
 
 
 

background image

 

Andrzej Drzewiński 

 

Pomagajmy sobie 

 
 

W  pierwszej  chwili  wydawało  się,  że  dzień  jedenasty  lutego  zapisze  się  złotymi  zgło-

skami na kartach historii, aby dla przyszłych pokoleń stanowić punkt, od którego rozpoczęła 
się  nowa  era  ludzkości.  Tego  to  właśnie  dnia,  około  czwartej  po  południu,  Kryspin  Kalski, 
pracownik Europejskiego Centrum Kosmonautycznego, odebrał sygnały jednoznacznie wska-
zujące na rozumnego nadawcę. Po półgodzinie tekst poszedł do działu dekryptażu, a wieczo-
rne dzienniki jeszcze zdążyły zamieścić ową sensacyjną wiadomość. 

Następnego dnia gazety grzmiały całoszpaltowymi tytułami: „Bracia w rozumie obiecu-

ją nam pomoc”, „Gwiezdni dobroczyńcy”, „Nie jesteśmy sami”. Faktycznie, tekst rozszyfro-
wany przez sprzężony zespół komputerów zawierał informację, że przedstawiciele nie znanej 
nam  cywilizacji  przylecą  dokładnie  za  pół  roku  i  pomogą  Ziemianom  przyspieszyć  techni-
czno-naukowy  rozwój.  Z  tekstu  wynikało  też,  iż pomoc  jest  odpowiedzią na  wysłaną  uprze-
dnio z Ziemi wiadomość. Trzeba przyznać, że była tu pewna trudność. W ubiegłych dziesię-
cioleciach,  a  szczególnie  w  ostatniej  dekadzie  dwudziestego  wieku,  zorganizowano  tyle  naj-
różniejszych zespołów mających na celu nawiązanie kontaktu, że nie sposób się było w tym 
połapać.  Mimo  przetrząśnięcia  archiwów,  jednoznacznie  nie  ustalono,  kto  był  nadawcą 
uchwyconego  przez  Obcych  programu.  Jednak  nie  było  czasu,  aby  się  dłużej  zastanawiać, 
gdyż do przyjęcia wysłanników brakowało tylko kilku miesięcy. 

Po gorączkowych, a momentami dramatycznych sporach na forum ONZ postanowiono 

zbudować lądowisko na jednej z wysp Pacyfiku. 

Z racji tego, że nie miała ona przynależności państwowej, uniknięto wyróżnienia które-

gokolwiek z państw. Następnie, za nad podziw szybko zebrane fundusze zbudowano potężną 
platformę, zdolną przyjmować nawet najcięższe statki. Obok postawiono port, szereg hoteli i 
naturalnie cały ciąg magazynów mających pomieścić przywiezione przez Obcych dobra. Tak 
na wszelki wypadek całość otoczono kilkoma tysiącami żołnierzy z sił ONZ mającymi pilno-
wać porządku. 

W  oznaczony  dzień,  kiedy  stacje  astronomiczne  już  poinformowały  o  zbliżaniu  się  do 

Ziemi obcego statku, samotna wyspa przeżyła istny najazd oficjeli. Niespodziewanie okazało 
się,  że  parę  tysięcy  osób  posiada  nie  wiadomo  przez  kogo  wystawione  zaproszenia.  Natura-
lnie każdy twierdził, że reprezentuje interesy swojego kraju, który nie pogodziłby się z myślą 
o braku przedstawiciela.  Nawet najmniejsze państewka powysyłały kilkunastoosobowe dele-
gacje, które niczym na wielkim pikniku snuły się po gmachu portu plotkując i popijając colę. 
Ktoś  twierdził,  że  widziano  nawet  Buszmenów.  W  efekcie  trzeba  było  interwencji  samego 
sekretarza  generalnego  ONZ,  aby  wybrać  trzydziestoosobową  grupę,  która  miała  witać 
Obcych  na  płycie  lotniska.  Przy  okazji  wyszła  nieprzyjemna  sprawa  z  jednym  dyplomatą. 
Podrzucony czyjąś życzliwą dłonią list spowodował kontrolę osobistą, której efekt przeszedł 
najśmielsze  oczekiwania.  Dyplomata  miał  kieszenie  wypchane  diamentami,  a  w  teczce,  o 
zgrozo,  trzymał  owinięte  w  ołowianą  folię  pręty  uranowe.  Jak  się  okazało,  miała  to  być  ła-
pówka dla zapewnienia większego udziału w rozdziale darów. Delegata jednogłośnie wyklu-
czono i usunięto z wyspy. 

Następnie wszyscy udali się do schronów, gdyż tak naprawdę to do końca nie wiedzia-

no, na jakim paliwie wylądują Obcy. Na szczęście plotka, że mają tylko silniki fotonowe, była 
na  wskroś  fałszywa.  Potężny,  surrealistyczny  w  kształcie  statek  Obcych  wylądował  na  zwy-
kłym  silniku  grawitacyjnym  i,  poza  niegodną  właściwie  uwagi  trąbą  powietrzną,  wszystko 
przebiegło spokojnie. 

background image

Trudno  powiedzieć,  czy  komukolwiek  z  Ziemian  Obcy  przypadli  do  gustu.  W  końcu 

zawsze znajdzie się ktoś, komu podobają się duże na pięć metrów meduzy z czterema parami 
rąk  i  jedną  peryskopodobną  głową.  W  atmosferze  lekkiego  zażenowania  wymieniono  parę 
kurtuazyjnych zwrotów, na które pozwalała pamięć maszyn tłumaczących, i przystąpiono do 
wyładunku  darów.  Było  tego  mniej  niż  oczekiwano,  lecz  w  końcu,  jak  wynikało  ze  słów 
Obcych, była to dopiero pierwsza wizyta. Następne miały się odbywać co dwa lata. 

Nie  minęło  więcej  niż  parę  godzin,  a  Obcy  przy  dźwiękach  ustawionej  za  portem 

orkiestry  zamknęli  włazy  i  żegnani  tysiącem  machających  rąk  unieśli  się  ku  niebu.  Tym 
razem wywołali małe tornado. 

Jeszcze  tej  samej  nocy  postanowiono  na  wyspie  urządzić  stały  punkt  Kontaktu  z  Inną 

Cywilizacją.  Po  tej  decyzji  wszyscy  pobiegli  w  stronę  magazynów  sprawdzić,  co  też  one 
zawierają. Jak się wtedy okazało, pomysł sprowadzenia zawczasu wojska był głęboko słuszny 
i przemyślany. 
 
DWADZIEŚCIA LAT PÓŹNIEJ 
 

Jonatan  i  Scordi  żuli  miarowo  gumę  i  dopiero,  kiedy  włazy  statku  Obcych  zatrzasnęły 

się na dobre, splunęli jednocześnie. 

—  Jak  sądzisz,  co  będzie,  kiedy  zabraknie  magazynów?  —  spytał  Scordi  wyłączając 

idiotyczną muzykę, która leciała na lądowisku przez cały czas pobytu Obcych. 

— Wygląda na to, że następnym razem zdołają zapełnić ten hangar od strony oceanu — 

dodał. Jonatan, który kończył wprowadzać wózki transportowe do składu, burknął coś niewy-
raźnie. 

— Tak, kochany — kontynuował Scordi, nalewając kawę z automatu. — Cała ta kurtu-

azja zaczyna być męcząca. Oni przywożą nam pierdoły, a my, zamiast kazać im się wypchać, 
udajemy  wniebowziętych.  Psiakość,  jeszcze  te  przemówienia  z  taśmy  za  każdym  razem,  aż 
zęby bolą. 

Dla  zamanifestowania  uczuć  siorbnął  głośno  z  kubka.  Jonatan  zgasił  oświetlenie  lądo-

wiska i, zmieniając buty na wygodne papcie, siadł na ławie. 

—  Wiesz, że  to  niemożliwe  —  powiedział.  Jedyna  forma,  w  której  moglibyśmy  im  to 

powiedzieć, brzmiałaby mniej więcej tak: „paszoł won”. Nie znamy na tyle języka, aby wyra-
zić  to  kulturalniej,  a  inaczej  nie  wypada.  —  Zgnieciony  przez  Scordiego  kubek  chrupnął  i 
poleciał do kosza. 

— Nie wypada, nie wypada... a udawać idiotów wypada? 
Uniósł  się  i  uderzył  palcami  w  klawisze.  Na  ekranie  pojawił  się  schemat  magazynów. 

Oprócz jednego wszystkie świeciły żółtym blaskiem. Scordi łypnął na Jonatana i  rytmicznie 
począł stukać w klawiaturę. 

— Magazyn pierwszy: aparat do syntezy pożywienia z odpadów — uderzył i światło w 

pierwszym kwadraciku zgasło. — Do kitu, bryja ma wygląd rozkładającego się wieloryba, a 
śmierdzi jeszcze gorzej. — Uderzył w następny klawisz. 

— Aparaty do syntezy krwi, tylko u licha! My nie mamy zielonej krwi o własnościach 

kwasu siarkowego. 

Zgasił następne światło. 
— Sześćdziesiąt tysięcy pidżam w niebieskie kropki, z trzema nogawkami i czymś, co 

działa jak naładowany kondensator. 

Znów rąbnął. 
—  Zdjęcia  ich  miast,  przewodów  pokarmowych  czy  może  tamtejsze  malarstwo,  czort 

wie! 

Przy następnym magazynie uniósł palec i wyrecytował ze szczególnym upodobaniem. 
— Maszyna, która zdarła z szanownej komisji ubrania, opryskała ją zieloną farbą i przy 

background image

dźwiękach kociej muzyki ganiała wokół magazynu. Uf... dobrze, że ten bubel rozsypał się w 
kawałki po paru okrążeniach. 

Scordi z triumfującą miną usiadł na pulpicie. 
— I co, mało ci? 
Jonatan właśnie szukał w telewizorze czegoś atrakcyjniejszego, więc odparł po dłuższej 

chwili. 

— Jeszcze powinieneś wspomnieć o nas, obsługujących całą imprezę. 
— A powiem, żebyś wiedział, że powiem. Już dawno przestało mi się opłacać robić z 

siebie  błazna  co  trzy  miesiące.  Każdy  ma  honor  —  pisnął  i  dodał  już  ciszej.  —  Poza  tym 
trafia mi się lepsza robota. 

Jonatan ironicznie uniósł brew. 
— Znaczy, że zmieniasz pracę? 
Scordi rozłożył ręce. 
— Chyba na tym się skończy. 
— Może jednak zmienisz zdanie. Zawsze można liczyć na coś ciekawego. 
— Na co, na przykład? 
— A obejrzyj się za siebie. 
Scordi zerknął na pulpit łączności, w którego środku paliła się czerwona lampa wywoła-

nia. 

— O, do diabła? Centrum nas wzywa, nie mogłeś powiedzieć wcześniej — jęczał bie-

gnąc do fotela. 

Jonatan założył ręce pod głową i uśmiechnął się do sufitu. 

 
DWA DNI PÓŹNIEJ 
 

O ile sam gmach Stowarzyszenia Astronautycznego był skromny i elegancko wkompo-

nowany w park, o tyle gabinet prezesa był zaprzeczeniem dobrego gustu. Cały obity szkarła-
tnym pluszem, z woskowaną posadzką i archaicznym biurkiem wyciskał na interesantach nie-
zatarte piętno. Dlatego też nic dziwnego, że Jonatan i Scordi stali sztywno, mnąc  w palcach 
wejściówki i nie śmieli spuścić wzroku z wiszącego nad biurkiem emblematu. 

— Może panowie napiją się czegoś? — spytał prezes i odsłonił zamaskowany w ścianie 

barek. 

Mimo ukończonej pięćdziesiątki doktor Longe nie miał ani jednej zmarszczki, a słysza-

ło się przecież, że prowadzi, nazwijmy to, lekko hulaszczy tryb życia. 

—  Panowie  —  rzekł,  kiedy  już  mieli  kieliszki  w  ręku.  —  Zanim  przedstawię  moją 

propozycję, chciałbym wyjaśnić parę rzeczy. 

Poprawił się w fotelu i o centymetr wysunął rożek chustki z kieszonki. 
—  Będziecie  jednymi  z  nielicznych,  którzy  dowiedzą  się,  że  udało  się  nam  nawiązać 

kontakt z obcą cywilizacją. 

Scordi nie wytrzymał i sapnął. 
— Znowu... 
Prezes roześmiał się głośno. 
—  Tym  razem  jest  to  intelekt  na  niższym  stopniu  rozwoju  niż  my.  Odebraliśmy  jego 

sygnały. Wygląda, że chcą nawiązać kontakt i proszą o pomoc technologiczną. 

Scordi gwizdnął. 
— No, no... 
— Właśnie — odparł prezes. — Sprawa jest delikatna i musimy rozegrać ją ostrożnie. 
Jonatan położył dłonie na poręczach. 
— Pewnie chcecie, abyśmy doradzili, jakie dobra należy im wysłać albo, jeszcze lepiej, 

jakich nie należy — mruknął do Scordiego. 

background image

— Ależ nie! — zaryczał prezes tubalnym głosem. — Zestaw darów mamy przygotowa-

ny. 

Spojrzeli po sobie. 
— W takim razie, co my mamy... 
— Panowie, dajcie dokończyć — przerwał im. — Ustalono, że zostaną wysłane przed-

mioty,  które  są  składowane  na  waszej  wyspie.  W  ten  sposób...  —  chwilę  szukał  słów  — 
...zostaną upieczone dwie pieczenie na jednym ogniu. 

Scordi z wrażenia nie mógł trafić kieliszkiem do ust. 
— Nie możecie, to byłoby świństwo. 
Prezes zacmokał i jakby dla polepszenia nastroju naciśnięciem guzika otworzył okno. 
— Po co używać takich ostrych słów? Staramy się znaleźć wyjście optymalne, a pano-

wie jesteście nam potrzebni. 

— Po co, jeśli wolno spytać? — Scordi robił się najwyraźniej agresywny. 
—  Chcemy,  abyście  zawieźli  tej  nowej  cywilizacji  nasze  dary.  Macie  już  wprawę  w 

kontaktach... 

Przerwało mu szuranie odsuwanego fotela. 
—  Idziemy, Jonatan — mówił Scordi czerwony  z wściekłości. — Robią tu z nas idio-

tów. 

Gdy byli przy drzwiach, dogonił ich głos prezesa. 
— Zapomniałem dodać, że za ten lot dostaniecie po trzysta kawałków na głowę. 
Stanęli i odwrócili się jak na komendę. 
— Trzysta kawałków — powtórzył Scordi i uśmiechnął się. — Ależ trzeba było od tego 

zacząć. Teraz to inna rozmowa. 

Raźnym krokiem wrócili na miejsca. 

 
ROK PÓŹNIEJ 
 

Rycząc  silnikami  chemicznymi  opuszczali  się  ku  oznaczonemu  przez  kosmitów  lądo-

wisku. Starali się robić to jak najłagodniej i jak najszybciej. Ostatnie komunikaty były wręcz 
naglące  i  mimo  lakoniczności  sformułowań  widać  było,  że  tamci  bardzo liczą  na  pomoc.  W 
tej sytuacji sam fakt poznania nowej cywilizacji schodził na plan dalszy. 

Stanęły amortyzatory i ustała wibracja: znak, że wylądowali. Jonatan starał się dojrzeć 

cokolwiek  na  ekranie  zewnętrznym,  lecz  gęste  i  ciemne  chmury  znacznie  ograniczały  wido-
czność.  Nawet  nie  było  wiadomo,  czy  to  przejściowy  kaprys  pogody,  czy  też  nieodłączny 
element pejzażu. 

Wreszcie  w  ciemniejących  w  oddali  budowlach  coś  się  poruszyło,  trysnęły  sztuczne 

ognie i przedstawiciele tubylców ruszyli ku statkowi z tradycyjnym Chlebem i szczyptą soli. 
Kiedy zbliżyli się na kilkanaście metrów, Jonatan zbladł jak trup i ucapił Scordiego za rękaw. 

— Mów, co widzisz... — szczękał zębami. — Ja chyba śnię. 
Scordi przyłożył twarz do okularu lornety i tylko szepnął: 
— O, w mordę... 
Przed  nimi,  po  płycie  lotniska  pełzły  pięciometrowej  wielkości  meduzy  o  czterech 

rękach, z pałąkami peryskopów huśtających się u góry. 

— Jakim cudem oni tu się wzięli? To niemożliwe, żeby sami czekali na pomoc.  
Scordi szarpał włosy. 
— Może... może tak się wykosztowali pomocą dla nas — dusił słowa. — Może też nie 

umieli nam elegancko powiedzieć, że więcej nie mają. 

— Nieważne — zachlipał Jonatan. — Ale powiedz, co my teraz zrobimy? 
Meduzy podeszły pod sam statek i najwyraźniej czekały na Ziemian. Nie było czasu do 

namysłu. 

background image

—  Niech  to  diabli  —  jęknął  Scordi.  —  Jeśli  są  tak  kulturalni,  to  udadzą,  że  tego  nie 

zauważyli. Wyładowuj, co przywieźliśmy. 

— Ale przecież to jest to samo, co oni nam dali. 
Scordi dwoma ruchami rozwinął gumę do żucia i włożył ją do ust. 
— Trudno — mlasnął. — Wyładowuj. 
Jonatan  uniósł  oczy  ku  niebu  i  z  westchnieniem  rozpaczy  uruchomił  transportery. 

Meduzy spokojnie czekały.  
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

 

PUSZKA PANDORY 

 
 
 
 

Maciej Parowski 

 

Studnia 

 
 

Moje  osiedle  z  kraja,  pierwsze  uderzenie  Arkturian  wcale  nas  nie  dotknęło.  Owszem, 

dochodziły z oddali odgłosy strzałów i wybuchów, z dachów widać było kłęby dymów uno-
szące się nad Śródmieściem, ale wzięcie Centrum obserwowaliśmy przede wszystkim w tivi. I 
słusznie. Operatorska robota okazała się pierwszorzędna, pojazdy Arkturian miały kształty jak 
w najciekawszych filmach i komiksach SF, a batalistykę skręcono naprawdę odważnie, wart-
ko i z suspensem. Chłopcy naparzali się wzorowo i dali z siebie wszystko. Arkturianie nato-
miast gasili ich z rozmachem, ale, co widać było na zbliżeniach, bez zbędnych brutalizmów. I 
choć od początku jasne było, że nasi tam, w Centrum, nie mają szans, napięcie utrzymywało 
się do końca. Co tu dużo gadać — to był piękny show. 

Dopiero po paru dniach wyszło na jaw, że pokazali nam transmisję galaktyczną. Mieli-

śmy  na  ekranach  przekaz  arkturiański,  ten  sam,  który  oni  puszczali  w  kosmos.  Arkturianie 
zaraz  na  wstępie  przechwycili  nasze  stacje,  przekaźniki  i  łącza.  Tak  czy  owak,  robota  ich 
operatorów  była  mistrzowska,  batalistyka  chwytała  za  serce,  więc  lokatorzy,  a  z  nimi  i  ja, 
darliśmy  gęby  w  ciekawszych  momentach,  identycznie  jak  podczas  transmisji  sportowych, 
gdy lecą gole i zawodnik pada na deski. 

Kiedy po zwycięskim boju Arkturianie wyprowadzali resztki obrońców ze zdruzgotanej 

Twierdzy Śródmiejskiej, nad osiedlem przetoczyły się, i owszem, jęki bólu oraz zawodu, ale 
także wcale nierzadkie, obiektywne oklaski. Duch fair play panował do końca. Szkoda słów. 
Przeciwnik był twardy i znał się na swojej robocie. Arkturianie pokazali dużą klasę. 

Wbrew  przypuszczeniom  malkontentów  wcale  nie  od  razu  dobrali  się  nam  do  skóry. 

Póki trwało lato, później łagodna jesień, póki lokatorzy tkwili przed ekranami przy otwartych 
oknach,  komunikując  sobie  ponad  podwórkiem  obywatelskie  nastroje  —  dopóty  wszystko 
właściwie  toczyło  się  jak  przedtem.  Ludzie  wstawali  na  sygnał  budzików,  jechali  do  pracy, 
potem  wracali  i  kamienieli  przed  odbiornikami.  Tylko  od  czasu  do  czasu  spokój  zakłócali 
agenci  starego  przedarkturiańskiego  porządku,  telefonując  bez  podawania  personaliów  do 
naszych  mieszkań.  Agenci  ci  zdławionym  szeptem  wskazywali  na  fakt,  iż  teraz  Arkturianie 
przechwytują  wytworzoną  przez  wszystkich  wartość  dodatkową.  Problematyczna  sensacja, 
wszak  po  to  jest  wartość  dodatkowa,  by  ją  przechwycić.  Nie  robiliby  tego  Arkturianie, 
zrobiłby to ktoś inny. Lokatorzy odkładali więc słuchawki i wracali przed ekrany, na których 
umalowane bardzo sexy arkturiańskie szelmutki figlowały przy skocznej muzyce kompletnie 
bez bielizny. 

Nieprzyjemnie  zrobiło  się  dopiero  z  nastaniem  pierwszych  przymrozków.  Wartość 

dodatkowa wkrótce przestała Arkturianom wystarczać, przystąpili więc do przechwytywania 
naszej ciepłej wody. Ogrzewanie skończyło się, nim się właściwie zaczęło, chłód, a z nim wi-
lgoć i grzyby, zawitały do mieszkań. Potem przyszły jeszcze wyłączenia energii elektrycznej i 
wielodniowe przerwy w dostawach gazu. Szron pojawił się na żebrach kaloryferów, a szelmu-
tki  zniknęły  z  ciemnych  ekranów.  Naprawdę  zrobiło  się  zimno.  Agenci  starego  chrypieli  w 
słuchawkach, że jeśli tak dalej pójdzie, to będziemy mieć w mieszkaniach klimat prawdziwie 

background image

arkturiański. Bardzo trudno było jednak zrozumieć ich konkretne rady, bo cierpieli na katar, a 
w dodatku, w obawie przed pelengacją, wyłączali się po kilkunastu sekundach. 

Cóż było robić, na pierwszy ogień poszła prasa i tandetne brukowce. Potem okoliczne 

krzewy i drzewa. Następnie stare szmaty, obuwie, balkonowe skrzynki i plastikowe naczynia. 
Wreszcie przebrana klasyka i stylowe meble. Zrazu, egoistycznie, paliliśmy tym w mieszka-
niach, każdy na własną rękę, ale zimne mury chłonęły ciepło nie oddając go w zamian. Wtedy 
powstało na podwórku jedno ognisko, centralne, przy którym można się było ogrzać, uwarzyć 
strawę i uczestniczyć w zbiorowych amatorskich spektaklach. 

Centralne ognisko, spektakle, recytacje, głośne czytania i wiele innych rozwiązań, które 

wdrożyliśmy  potem  —  to  pomysły  czterdziestolatka  z  pierwszego  bloku,  mieszkającego  na 
dziewiątym  piętrze  pod  osiemdziesiątym  czwartym,  pana  Scribe'a.  Pan  Scribe  był  pisarzem, 
do  przyjścia  arkturiańskich  czasów  niezbyt  wziętym,  sam  to  przyznawał,  znanym  mi  przed-
tem  z  notorycznych  utarczek  z  administracją.  Wielkodusznie  nie  wyjawiając  szczegółów,  z 
humorem opowiadał podczas ogniskowych wieczornic i o tych utarczkach, i o wcześniejszym 
braku powodzenia. Nikt właściwie go nie znał do momentu inwazji Arkturian. W tydzień po 
wyłączeniu ogrzewania wszyscy już kłaniali się panu Scribe'owi. On sam nazywał to „cudo-
wnie odzyskanym poczuciem misji”. 

To  Scribe  zaproponował,  by  ze  wspólnie  zebranych  stosów  książek  wyodrębnić  dzieła 

chronione, których za żadną cenę, nawet w najbardziej krytycznej sytuacji, nie wrzucimy do 
ognia.  Liczący  sto  tytułów  zestaw  nazwał  Kanonem  Osiedla.  Jakoś  nam  było  niezręcznie 
eliminować z kanonu którąkolwiek z cienkich niskonakładowych książczyn pana Scribe'a. 

W dwa tygodnie po odłączeniu ciepłej wody uczestniczyliśmy już w pierwszej premie-

rze  Osiedlowego  Teatru.  Wykonaną  brawurowo  składankę  zbudował  Scribe  z  fragmentów 
sztuk  Szekspira,  i  prozy  Camusa,  poematu  Miltona,  esejów  Tocqueville'a  i  ze  znaczących 
ustępów  swoich  opowiadań.  Rozgrzała  ona  nasze  serca  pewnego  listopadowego  wieczoru, 
kiedy  chłód  i  wiatr  stały  się  szczególnie  dotkliwe.  W  spektaklu  błysnęła  talentem  żona 
Scribe'a,  zmysłowa  brunetka  o  przepastnych  oczach.  Żywe  słowo  unoszące  się  nad  podwór-
kiem,  twarze  zaczerwienione  ogniem  ze  słów  spopielałych,  łzy  na  policzkach,  włosy  zmie-
rzwione wiatrem, zziębnięte dłonie szukające innych dłoni — wzruszony Scribe rozszyfrował 
skomplikowaną  symbolikę  tej  sceny  w  pięknych  słowach,  których  nie  potrafię  powtórzyć. 
Musiałem natomiast powtórzyć, i to dosłownie, niedwuznaczną aluzję, jaką uczynił na zakoń-
czenie wieczoru: „Z nostalgią wracam myślą do czasów... — powiedział drżącym głosem — 
wszyscy  przecież  mamy  taką  nadzieję”...  Arkturianin,  któremu  zdawałem  z  tego  sprawę, 
nawet  nie  zaklął.  To  by  było  na  tyle  —  zabrzęczał  interplanetarnym  translatorem  i  zaraz 
potem usłyszałem, że rzuca słuchawką. 

Jakoś w tydzień po tej premierze, w dniu, na którego wieczór wypadała już druga, zja-

wili się u mnie we dwóch, osobiście. Kto zacz ten Scribe? — zapytał pierwszy, mikry, poły-
skujący  metalicznosrebrzyście  z  translatora  umieszczonego  w  części  środkowej,  pod  czarną 
opończą. — Czemu tak się panoszy? To pisarz — odpowiedziałem — drugorzędny pisarzyna 
i  awanturnik,  ale  jest  zimno,  więc  ludzie  pójdą  za  każdym.  Taaak,  a  gdyby  —  pomyślał  na 
głos  wyższy,  złocisty  i  podgarniając  czerwoną  opończę  skoczył  na  krzesło  —  a  gdyby  tak 
znowu zrobiło się ciepło? Toby za nim nie poszli — ja na to. Dobra, przemyślimy tę propozy-
cję, ale nic za darmo, panie dozorco — powiedział złocisty, zeskoczył z krzesełka i ruszył do 
wyjścia. I nic na kredyt — dodał ten drugi. 

Wezwałem sprzątaczki. Nie były specjalnie chętne, ale kiedy dałem im słowo, że wkró-

tce znowu będzie gaz, ciepła woda i elektryczność, z radością wysłuchały relacji o spotkaniu i 
ruszyły na osiedle jak frygi. Już po godzinie miałem pierwszych klientów. 

Krytyk  literacki  spod  72  z  siedemnastego  bloku,  parter,  oświadczył,  że  zastosowana 

przez  Scribe'a  metoda  selekcji  dzieł  do  Kanonu  Osiedla  urąga  logice  i  humanistycznym 
wartościom. Jest wprost przestępcza — powtórzył parę razy oburzony do głębi. On znieważa 

background image

literaturę  zaprzęgając  ją  w  służbę  nędznej  agitacji  —  powiedział  mi  w  zaufaniu  następny  w 
kolejce, mąż aktorki, z której usług Scribe nie skorzystał w pierwszym spektaklu i przewidział 
ją do śmiesznego ogona w drugim. Staruszka mieszkająca piętro niżej pod Scribe'ami poskar-
żyła się, że pisarz zakłóca spokój i obraża jej najgłębsze uczucia moralne rżnąc się po wiele-
kroć w ciągu doby z żoną wrzaskliwą jak marcowa kotka. Młodemu chłopcu mieszkającemu 
nad  Scribe'ami  kobiece  jęki  nie  przeszkadzały,  nieznośne  natomiast  było  dlań  miarowe,  mę-
czące,  wielogodzinne,  uparte  i  namolne  stukanie  maszyny  do  pisania.  Niewyżyte  ambicje, 
amatorszczyzna,  grafomania...  doprawdy  bezlitośnie  wykorzystywał  sytuację  —  żalił  się 
sąsiad  Scribe'a  i  zarazem  kolega  po  piórze.  A  napomykam  tu  tylko  o  skargach  paru  osób, 
pierwszych w kilkudziesięcioosobowym ogonku. 

Bardzo to wszystko zmieniło mój stosunek do pisarza Scribe’a. Vox populi, vox Dei — 

ludzie nikomu nie odmawiają życzliwości bez powodu, Takie jest moje najszczersze przeko-
nanie, które bezkompromisowo wyjawiłem panu Scribe'owi. Wtargnął do mnie z pretensjami 
na  godzinę  przed  zapowiadanym  terminem  rozpoczęcia  swej  żałosnej  składanki  numer  dwa. 
Oczywiście odwołałem widowisko. Przy otwartych drzwiach, nie wpuszczając go dalej niż do 
przedpokoju, odważnie zachęciłem Scribe'a, by ulżył swej awanturniczej i przewrotnej natu-
rze. Spróbował chamskich wrzasków, ale nie ujął się za nim żaden z lokatorów wyległych na 
klatkę schodową. Rzekłbym nawet, że przeciwnie. 

Już  jakby  lepiej,  ale  jeszcze  nie  o  to  chodziło  —  podsumował  sytuację  przez  telefon, 

tego  samego  wieczoru,  Arkturianin,  którego  nieco  zbyt  nachalnie  nagabywałem  o  wodę, 
elektryczność i gaz.  

—  Wie  pan,  nie  jesteśmy  mściwi,  ale  on,  jak  słyszałem,  psuł  krew  całej  społeczności. 

Nie powinniście mu tego puszczać płazem. Dla przykładu. 

Po naradzie ze sprzątaczkami i pospiesznie zebranym Komitetem Osiedlowym już naza-

jutrz  zaproponowałem  Arkturianom  rozwiązanie.  Przyjęli  je  bez  zastrzeżeń  i  ofiarowali  się 
nawet  z  techniczną  pomocą.  Kilkanaście  minut  po  drugiej  nadleciały  ich  niezrównane  anty-
grawitacyjne  pojazdy  z  kamerzystami  tivi  na  pokładach  i  malowniczo  połyskując  w  słońcu 
zawisły  nad  osiedlem.  A,  ponieważ  w  tym  samym  momencie  włączono  prąd,  obraz  ten 
wyjrzał do nas także z domowych telewizorów. 

Na  linach  spuszczono  z  największego  pojazdu  staroświeckie  urządzenie,  które  wbrew 

moim przypuszczeniom wcale nie wyglądało groźnie czy ponuro. Ostrze sarkastycznie poły-
skiwało  w  słońcu,  a  potem,  gdy  gilotyna  poczęła  wchodzić  w  strefę  cienia  między  blokami, 
wzięły ją na cel wielobarwne reflektory podwieszone pod kadłubami grawitolotów. 

Na  ekranach  prezentowało  się  to jeszcze  lepiej i barwniej  niż  w  rzeczywistości.  Zwła-

szcza  że  w  studio  zmiksowali  z  obrazem  dobrą,  skoczną  muzykę.  Ludzie  stali  na  balkonach 
zezując  jednym  okiem  do  mieszkań  na  telewizory,  a  drugim  w  głąb  studni  podwórka. 
Transmisja szła na całą Galaktykę i naprawdę serce rosło w człowieku, gdy myślał, jak wielka 
liczba ludzi, jakie rzesze najróżnorodniejszych istot z całego układu będą nas teraz oglądać i 
jak bardzo będą nam wszystkim zazdrościć. 

Pan Scribe nie byłby sobą, gdyby i w tej ostatniej chwili nie próbował burzyć radosnego 

nastroju.  Sprawę  wyjaśniły  dwa  paski  plastra  skrzyżowane  na  jego  kłamliwych  wargach. 
Ostrze spadło przybierając rdzawą barwę zachodzącego słońca, głowa poturlała się do koszy-
ka, a szmer najwyższego uznania przetoczył się nad podwórkiem. Potem, długo, długo w noc 
lokatorzy  komentowali  radosne  wydarzenie,  a  strugi  gorącej  wody  rozkosznie  szumiały  w 
kaloryferach i wannach. 

Nazajutrz  skoro  świt  zgłosił  się  w  moim  biurze  pryszczaty  wyrostek  z  podkrążonymi 

oczyma.  Panie  dozorco  —  zajęczał  głosem  małego  intryganta  —  jestem  z  siedemnastki, 
pierwsze piętro, mieszkanie 98; pode mną całą noc jakiś gość stukał w maszynę. Jakże mi to 
przeszkadza! 

Zbrzydziła mnie i zdumiała ta niewczesna gorliwość.  

background image

—  Durniu  —  oświadczyłem  surowo  —  skądże  ty  możesz  wiedzieć,  czy  ci  facet 

przeszkadza, zanim my przeczytamy, co on pisze. 
 
 
 
 

Janusz A. Zajdel 

 

Utopia 

 
 

Kartka  leżała  na  biurku  od  trzech  dni.  Thomas  Q.  Empty,  pisarz,  zasiadał  nad  nią  co-

dziennie i od rana do wieczora — z przerwami na posiłki — wpatrywał się w biel papieru nie 
skalaną jednym słowem. 

„Nie ma gorszej rzeczy na świecie — powtarzał sobie — niż pisanie na zamówienie”. 
Tydzień  temu  przystał  lekkomyślnie  na  propozycję  zaprzyjaźnionego  redaktora,  a  dziś 

mijał ustalony termin. Nie wypadało się wycofywać. Tymczasem — jak na złość — żadnego 
pomysłu, ani śladu jakiejkolwiek koncepcji. 

Zawiodły skuteczne zazwyczaj sposoby — jak wertowanie cudzych utworów, wielogo-

dzinne  studiowanie  płaszczyzny  sufitu  czy  kontemplacja  damskiego  aktu  wiszącego  naprze-
ciw biurka. Tom  rozpaczliwie wodził spojrzeniem po ścianach i sprzętach, próbując uczepić 
się jakiegoś szczegółu, uchwycić jakieś wspomnienie, przywołać skojarzenie, które pozwoli-
łoby sklecić pierwsze zdanie. 

Początek  zawsze  sprawiał  mu  największą  trudność,  dalej  szło  już  lepiej.  Kiedy  nabrał 

rozpędu,  udawało  mu  się  zwykle  wykombinować  mniej  lub  bardziej  złożony  świat  wewnę-
trznych  przeżyć,  skonstruować  ową  tajemniczą  „inner  space”,  którą  następnie  instalował  w 
przestronnym wnętrzu własnej jaźni. 

Reszta  była  fraszką:  podróżując  po  przepastnych  głębiach  wymyślonego  kosmosu 

duszy, można było — bez ryzyka weryfikacji tych doniesień — raportować, na licznych stro-
nach  manuskryptu,  o  rzekomym  bogactwie  i  złożoności  sztucznego  świata.  Rzeczywistości 
zewnętrznej — banalnej i ze szczętem wyeksploatowanej przez piszących — Tom wolał nie 
oglądać zbyt często, nie mówiąc już o czerpaniu z niej inspiracji twórczej. 

I  teraz  od  paru  dni  głębiny  intelektu  pisarza  ziały  chłodną  pustką.  Pozostawało  to  w 

związku z pustką w barku, domowej lodówce i na koncie bankowym. 

Wymienione okoliczności stwarzały z kolei istotne powody, dla których Tom tkwił je-

dnak uparcie przy biurku. Nie znajdując w czterech ścianach pokoju żadnego ratunku dla swej 
wyobraźni,  z  westchnieniem  podniósł  się  z  krzesła  i  podszedł  do  okna.  Najpierw  ostrożnie 
uchylił klapkę judasza w stalowej okiennicy i zerknął jednym okiem, a po chwili z determina-
cją odryglował zamek i otworzył okiennice. 

Zbliżywszy  twarz  do  pancernej  szyby,  mógł  objąć  wzrokiem  spory  wycinek  zewnę-

trznej  przestrzeni  obrysowany  krawędzią  głębokiej  okiennej  wnęki  w  grubej  żelbetowej 
ścianie. Po lewej widać było prawie cały gmach hotelu „Extraterrestrial”, z wyjątkiem paru 
górnych  pięter  niknących  za  górną  krawędzią  pola  widzenia.  Po  prawej  wzrok  sięgał  aż  do 
skrzyżowania z czteropoziomowym węzłem ażurowych wiaduktów i estakad. 

Tom przysunął sobie krzesło i stanął na nim, by  spojrzeć w dół, na ulicę. Tylko w ten 

sposób mógł zobaczyć aleję Pomyślnych Perspektyw, a właściwie jej połowę, lecz to wystar-
czyło, by się przekonać, że sytuacja na mieście jest normalna. 

Naprzeciw okna, przed frontonem gmachu przedstawicielstwa Federacji Planet Syriusza 

można było zobaczyć dwóch potężnych Syrian, spacerujących po specjalnie wydzielonym dla 
nich chodniku. Z uwagi na ich rozmiary Syrianie nie mogli korzystać ze zwykłego chodnika 

background image

dla pieszych, zaś ich wędrówki po jezdni zagrażały bezpieczeństwu ruchu. Zdarzające się nie-
kiedy kolizje kończyły się tragicznie dla pojazdów, co było oczywiste wobec masy i grubości 
pancerza Syrianina. 

W  pobliżu  wejścia  do  hotelu  dwa  spychacze,  jak  każdego  ranka,  usuwały  barykadę 

powstałą po wczorajszych zamieszkach ulicznych. Tom zaobserwował, że od pewnego czasu 
zaprzestano wywózki materiałów używanych do budowy barykad, pozostawiając je w postaci 
pryzm  na  skwerze  przed  hotelem.  Chodziło  zapewne  o  to,  by  demonstranci  na  nowo  nie 
rozbierali nawierzchni i nie znosili wszystkich okolicznych pojemników na śmieci. 

Wczorajsze zamieszki musiały być niezbyt zaciekłe, bo Tom naliczył zaledwie szesna-

ście szarych plastykowych worków ze zwłokami poukładanych równo na brzegu chodnika i 
oczekujących na kontener przedsiębiorstwa pogrzebowego. 

Wśród kratownic wiaduktu na trzecim poziomie skrzyżowania jakiś pojedynczy terrory-

sta  ostrzeliwał  z  broni  maszynowej  rozpierzchłą  gromadkę  dzieci  ze  szkolnej  wycieczki. 
Jednakże — czy to terrorysta haniebnie pudłował, czy też dzieci miały skrupulatnie przećwi-
czone  na  lekcjach  wychowania  obywatelskiego  korzystanie  z  doraźnych  ukryć  —  dość,  że 
serie z automatu nie czyniły im większej szkody. 

Tom podniósł wzrok na kawałek jasnoszarego nieba, widoczny ponad dachem domu to-

warowego, pomiędzy hotelem i syriańską ambasadą. Przemykały po nim co chwila dyskowate 
latadła Syrian, cygarowate pojazdy Aldebarańczyków, od czasu do czasu ukazywał się mały 
śmigłowiec policji kontrolującej ruch uliczny. 

Spychacze  ukończyły  usuwanie  barykady,  ulica  ożyła  normalnym  ruchem  kołowym. 

Terrorysta spadł właśnie na jezdnię, trafiony kamieniem przez jednego z przechadzających się 
Syrian, któremu grzechot pocisków o pancerz przeszkadzał w pogawędce z rodakiem. 

Wciąż w kółko to samo! — westchnął Tom, odchodząc od okna. —  Żadnej inspiracji, 

banał i monotonia! 

Za  jego  plecami  łupnęło  potężnie,  detonacja  wstrząsnęła  ścianami  budynku.  Pancerne 

szyby  wytrzymały  wprawdzie,  lecz  Tom  na  wszelki  wypadek  zaryglował  okiennice,  spra-
wdziwszy uprzednio, że przyczyną huku była jak zwykle bomba w biurze Proxima Spacelines 
na parterze domu towarowego. 

Zasiadł  nad  pustą  kartką...  i  nagle,  niespodziewanie  spłynęło  na  niego  natchnienie.  Po 

dwóch godzinach mógł już przedyktować tekst automatycznej sekretarce. 

Będę  musiał  sam  to  zanieść...  —  pomyślał  z  rezygnacją.  Mógłby  zatelefonować  do 

redakcji, by kogoś przysłali, lecz od dwóch dni videofony nie działały z powodu zalania kabli 
wodą  z  magistrali  wodociągowej,  uszkodzonej  w  wyniku  upadku  i  wybuchu  odrzutowca 
pasażerskiego, w którym terroryści podrzucili bombę. 

Tom  nie  cierpiał  chodzenia  po  mieście.  Redakcyjny  bunkier  znajdował  się  na  drugim 

końcu  śródmieścia  —  na  tyle  blisko,  że  nie  warto  było  ryzykować  jazdy  metrem,  opanowa-
nym przez bandy narkomanów, lecz zbyt daleko jak na pieszą wycieczkę. Ale nie było innego 
wyjścia.  Tom  wydobył  z  szafy  kuloodporną  kamizelkę,  hełm  i  nieprzemakalne,  długie  buty, 
wciągnął  to  na  siebie  i  zabierając  z  wieszaka  w  przedpokoju  torbę  z  maską  przeciwgazową 
oraz  ręczny  paralizator,  ostrożnie  wyjrzał,  na  klatkę  schodową.  Fiuuuu!  Zbłąkana  kula 
świsnęła mu koło ucha — zapewne dzieci sąsiadów bawiły się w napad na bank. Przywołał 
windę, lecz okazała się pełna gazu łzawiącego, poszedł więc schodami. Piętro niżej rozłożył 
się  w  poprzek  schodów  kompletnie  zalany  Procjanin.  Tom  wyminął  go  ostrożnie,  trzymając 
się  z  dala  od  jego  ostrych  wyrostków  i  bez  przeszkód  dotarł  na  parter.  Stanął  w  drzwiach 
wyjściowych, gdy nagle coś ciężkiego plasnęło przed nim na chodnik. Uznał to za zły omen, 
cofnął  się  i  nie  sprawdzając,  co  to  było,  zszedł  do  piwnicy.  Minął  dwie  rozwydrzone  staru-
szki, napastujące nieletniego w piwnicznym korytarzu, wyszedł na drugą klatkę schodową, a 
stamtąd na tyły budynku, gdzie znajdował się właz. Zdecydował się pójść kanałami, ryzyku-
jąc tym samym spotkanie z Aldebarańczykami, dla których ziemski klimat był zbyt suchy. A 

background image

nie lubił ich, bo byli dość agresywni i mało sympatyczni, uznał jednak, że tak będzie najbez-
pieczniej... 
 

Redaktor przekartkował maszynopis i skrzywił się dwuznacznie. 
— Co to jest? — spytał, jakby z wyrzutem patrząc na autora, a potem zaczął półgłosem 

odczytywać tekst: 

„Jack  odsunął  zasłonę  i  szeroko  otworzył  okno.  Miły  zapach  kwitnących  lip  wypełnił 

pokój wraz z promieniami słońca. Po błękitnym niebie snuły się małe, śnieżnobiałe obłoczki. 
Skowronki świergotały wysoko w górze, roje pszczół obsiadły kwitnące drzewa, pod którymi 
bawiły się dzieci. Rudy chłopiec szarpał za ogon wielkiego psa...”. 

Redaktor przerwał i spojrzał na Toma. 
— Ten pies nie przejdzie — powiedział ponuro. 
— Dlaczego? 
—  To  jasne,  mamy  dobre  stosunki  z  Syriuszem,  a  Syriusz  leży  w  gwiazdozbiorze 

Wielkiego Psa... Więc z tym szarpaniem za ogon... 

— Masz rację — uśmiechnął się Tom. — Trzeba to zmienić. 
— To i tak nic nie pomoże. Całe twoje opowiadanie to czysta utopia. Brak ci poczucia 

realizmu. 

— Kiedyś... ten rodzaj literatury był bardzo popularny. 
— Wiem, wiem. Platon, Moore i tak dalej... 
— Właśnie! — przytaknął Tom, choć nie znał facetów. 
—  Ale  nawet  w  fantazjowaniu  obowiązuje  pewne  minimum  reguł  elementarnej  logiki 

— ciągnął redaktor. — No, i oczywiście, przede wszystkim nie można nikogo urazić. 

— Skreślę o tym psie! 
— Pies z nim... to znaczy chciałem powiedzieć, nie o psa tu chodzi. Twoja utopia jest 

niespójna logicznie. 

— To bardzo odległa przyszłość. 
— No dobrze, powiedzmy, że przyszłe pokolenia poradzą sobie z terroryzmem, z mora-

lnym  rozpasaniem,  z  niepokojami  społecznymi,  środowiskiem,  urbanizacją,  komunikacją... 
Zgoda. Ale... w nakreślonym przez ciebie obrazie świata... brak mi pewnych elementów... 

—  Trudno,  abym  w  jednej  nowelce  przedstawił  pełny  obraz.  To  tylko  migawka,  frag-

ment tego nowego, lepszego świata — bronił się Tom. 

—  Hm...  Ale  skoro  już  nasze  pokolenie  nawiązało  tak  liczne  kontakty  międzyplaneta-

rne.  Jeśli  tak  wielu  gości  z  innych  układów  gwiezdnych  przybywa  do  nas  teraz,  pomimo 
naszych  bieżących  kłopotów...  Czy  nie  sądzisz,  że  idealny  świat,  który  sobie  wyobraziłeś, 
będą oni... jeszcze liczniej odwiedzać? A w twoim opowiadaniu nie widać ani jednego z nich. 
W opisanym przez ciebie krajobrazie nie ma Procjan, Syrian, Aldebarańczyków... 

— Chciałem przedstawić świat, który wyzbył się wszystkich kłopotów, ale jeśli sądzisz, 

że... 

— Sądzę, sądzę — uśmiechnął się redaktor przesuwając maszynopis w stronę autora. — 

Tradycyjna ziemska gościnność nigdy nie pozwoliłaby nam wyprosić gości. Nie może ich nie 
być w przyszłym świecie, bo mógłby ktoś pomyśleć, że zamierzamy ich wygonić albo zrobić 
coś jeszcze gorszego. 

— Szczerze mówiąc, nie próbowałem sobie wyobrazić szczegółowo, w jaki sposób mo-

żna by osiągnąć tę utopię... A co do przybyszów... — zawahał się Tom. — Czy nie sądzisz, że 
z czasem mogliby... sami odlecieć? 

— Z takiego idealnego świata jak twój? — roześmiał się szczerze redaktor. — Fantasta, 

psia... hm... tego. 
 
 

background image

 

Roman Lewandowski 

 

Inwazja 

 
 

Butelki walały się po całym pokoju, zza ciężkich kotar dochodził ledwo słyszalny sze-

lest deszczu. Helmut Wypiłło, ma się rozumieć, czuł się podle. Od wielu dni i nocy pracował 
nad słynną powieścią, której nikt, nigdy i nigdzie nie wyda. Sierp wątłej sylwetki, zakończony 
czubem dawno nie mytych i dość gęstych włosów, odbijał się w obtłuczonych gdzieniegdzie 
lustrzanych drzwiach. 

—  Ależ  proszę...  —  powiedział  właściwie  bardziej  do  siebie,  kiedy  usłyszał  pierwsze 

hałasy;  a  weszli,  co  tu  gadać  wiele,  jak  chamy  ostatnie,  wnosząc  na  czubkach  butów  drzwi 
niemal z futryną. — Ależ proszę, proszę... — powtórzył zjadliwie i nawet na chwilę nie prze-
stał  się  czuć,  jak  leżące  przed  nim  kartki  papieru,  to  jest  w  drugim  gatunku,  chropowate, 
pożółkłe i z licznymi rdzawowodnymi zaciekami. 

Przytknięty  do  skroni  zimny  kawałek  metalu  podziałał  na  niego  jak  zdrój.  Zamknął 

oczy  i  ani  drgnął.  Nie  jest  to  sąsiad  spod  trzeciego  ani  nikt  z  administracji,  ani  ktokolwiek, 
kogo by już znał — myśli układały się pomału, bez pośpiechu, można powiedzieć — godnie. 
Kiedy otworzył oczy, jego wzrok zatrzymał się na wkręconej w maszynę, do połowy zapisa-
nej kartce. Chciał zapłakać nad sobą. 

— Czym mogę służyć? — odezwał się, by odpędzić złe myśli. 
— Zrozumieniem konieczności... — drugi wyraz został wypowiedziany dużą literą. — 

Inwazja. Jesteśmy stamtąd — usłyszał czyjś głos, a ktoś trzeci dodał: — Nigdzie tak nie ma 
jak u nas. 

Cała  trójka  wyglądała,  jakby  ją  przed  chwilą  wyciągnięto  psu  z  gardła.  Pomięte  i 

wystrzępione  szynele,  zdaje  się,  że  kiedyś  krojono  je  kawałkiem  szkła,  a  następnie  szyto 
drewnianymi igłami. Dość nowoczesne na pierwszy rzut oka pistolety maszynowe wisiały na 
konopnych sznurkach. Wkrótce też bagienny odór wypełnił wszystkie pomieszczenia. 

— Panowie są zapewne... — Helmut ożywił się, jakkolwiek nie dokończył tego, co miał 

zamiar powiedzieć. — Nie, to niemożliwe... — udał zaskoczonego, teatralnie zasłaniając usta 
(że  niby  wie,  lecz  nie  ma  pewności).  Od  samego  początku  śmiech  wzbierał  w  nim  z  każdą 
mijającą chwilą, jak zła krew. Wreszcie wybuchnął... 

Nie obeszło się też bez innych, dziwnych hałasów: dawno nie używane, częściowo już 

zeschnięte  na  wiór  Helmutowe  lica  prostowały  się,  jakby  je  kto  rozciągał  końmi,  wszędzie 
słychać było trzask podobny do łamania suchych gałęzi. Trzęsąc się ze śmiechu, kaligrafował 
czerwonym ołówkiem, z każdym ruchem ręki zanosząc się śmiechem coraz bardziej. 

Tamci  tymczasem  rozeszli  się  po  pokojach,  sprawiając  wrażenie  facetów,  którzy 

pierwszy raz w życiu zobaczyli zwyczajne mieszkanie. 

Pognieciony karteluszek zadrżał w wyciągniętej dłoni niczym listek na wietrze. Niezna-

jomy pochylił się nad literkami niewiele z nich rozumiejąc, bardziej jakby chciał je powąchać. 
Natomiast Wypiłło zauważył, że usta obcego sobie, a oczy sobie — tylko jego dłoń wystukuje 
coś  na  mapniku,  nie,  odwrotnie  —  to  dłoń  odbiera  sygnały  z  mapnika.  Jajo  czy  kura?  — 
pomyślał i nagle zapytał:  

— A wypić co macie? 
Tymczasem  najmłodszemu  w  kuchni  zassało  palec  w  butelce  po  mleku.  Po  chwili  za-

kłopotania odgryzł ją — zwyczajnie, wraz z kawałkiem palca. Helmut aż podskoczył z zado-
wolenia. 

— To jak będzie? — powtórzył. 
Najstarszy ze zniecierpliwieniem machnął ręką. Zamknął oczy, usta dość nieoczekiwa-

background image

nie  pojaśniały  mu  w  uśmiechu.  Wypiłło  zerknął  na  mapnik  —  tak,  wszystko  się  zgadza  — 
ręka  przybysza  nie  nadąża  z  odbiorem  informacji,  palce  strzelają,  aż  huczy,  jakby  ich  miał 
sto, a nie pięć. 

— Taa... — powiedział przeciągle obcy, jakby  wszystko zrozumiał. — Nie lubicie ich 

tutaj, co? — (Helmutowi zdało się znienacka, że ktoś tu szydzi z niego grubo). — Chciałbyś, 
no przyznaj się? — chichocząc zajrzał tym swoim szkłem głęboko w Helmutowe oczy. 

—  Iii...  tam  —  obruszył  się  literat,  ale  jego  własne  ręce  ni  stąd,  ni  zowąd  zatarły  się 

radośnie. 

—  Nic  z  tego.  Nie  jesteśmy  nimi  —  bezosobowy,  jak  gdyby  przepuszczony  przez 

megafon głos, dopełniał reszty. 

Helmut nie dawał za wygraną.  
—  A  tamten?  —  wskazał  na  najmłodszego,  który  opiekał  właśnie  z  pewnym  zacieka-

wieniem obgryziony kikut palca nad gazem. 

Przybysz nabrał powietrza i zatrzepotał rękoma jak ptak.  
— Mogliśmy lądować pod jakąkolwiek inną postacią, no nie? Co za różnica? 
Od jakiegoś czasu znów siedział na krześle, podciągnąwszy kolana wysoko pod brodę. 

Do niedawna stał obok stołu, wyciągnięty jak struna, opierając trzy palce o kant blatu — jak-
by go portretowano — dawał przybyszom do zrozumienia, co sądzi o nich i o tym wszystkim. 

Usiadł dopiero wówczas, kiedy poczuł, że nogi i ręce już mu cierpną od tego stania. 
— Wiecie, czegoś mi tutaj brakuje... — powiedział obcy odginając małym palcem róg 

kartki.  Czynił  to  z  pewną  odrazą,  natomiast  innym  palcem  drugiej  ręki  co  chwila  posuwał 
naprzód wajchę maszyny do pisania. Zmienił się nie do poznania. Opinał go teraz zwyczajny 
garnitur, wełna setka w najlepszym gatunku, jakkolwiek uszyty tak, że worek po cemencie nie 
miałby się  czego wstydzić. Helmut przyjrzał się  mu uważniej — tak, wystarczy ledwie parę 
ruchów ręką, by garnitur na powrót odzyskał swój chwilowo utracony sens, swoją esencję — 
to  jest  kształt  szynelu.  Zauważył  też,  że  obcemu  nie  zeszły  jeszcze  z  szyi  pręgi  po  sznurku 
konopnym. Postanowił nie odpowiadać na żadne pytanie. 

Wiedział, czego przybysze oczekują.  
— Psu na budę takie książki — mruknął z sarkazmem i splunął z obrzydzeniem wysoko 

ponad stołem. 

Ręce  wsunął  w  kieszenie  i  demonstracyjnie  odwrócił  głowę  na  bok.  Niespodziewanie 

jego uwagę przykuła do połowy zapisana kartka; zrozumiał, że musi się bardzo śpieszyć. 

—  Tam  gdzie  rządzi  wszystkim  pomyłka  i  zbrodnia,  w  literaturze  jest  zawsze  realizm 

plus  teza  —  rzekł  znienacka  lekko  i  pewnie,  a  mocno  już  przerzedzone  kołki  sczerniałych 
zębów można było zobaczyć wyraźniej niż kiedykolwiek. Wszystkie, nawet te z tyłu. Tak się 
zaśmiał! 

— No tak, ale to my mamy sznurki konopne — zgasił go obcy. — Zresztą jak chcesz, 

wolna wola — dodał obojętnie, dłubiąc bagnetem w zębach. Nie był to zwykły płaski bagnet; 
zrobiono go raczej z grubego gwoździa, kując z czterech stron. 

Helmut  Wypiłło  posmutniał.  Zelżał  uchwyt  dłoni,  szczelnie  zaciśniętych  wokół  nogi 

stołowej,  przy  samej  ziemi.  Musiał  je  zająć  czymkolwiek.  Na  samą  myśl  —  oto  oni  —  na 
przemian zacierały się, to znowu zaciskały w pięść. 

Spojrzał w jedną stronę i nie dostrzegł tam niczego; odwrócił się w drugą: 
— To jak będzie? Zrobimy  coś? — poskrobał się zagadkowo  w podbródek i poprawił 

apaszkę  ze  złotą  nitką.  W  duchu  policzył,  ile  da  do  kapelusza,  mimo  że  zazwyczaj,  jako 
gospodarz lokalu, nie dawał nic albo najwyżej kapelusz. 

— Po prostu skoczysz oknem, i cześć. 
— Jak to? — rozłożył ręce. — Wyrzucić oknem? — pokazał, jak wyrzucić. — Nie do 

wiary?! — zwinął dłoń w trąbkę przy uchu, czy się nie przesłyszał. — Więc na co czekacie? 
— dodał nawet z przekąsem, jak gdyby nigdy nic. 

background image

Zazwyczaj pisał przy zasłoniętych storach. Trzeci zerwał je teraz takim ruchem, jakim 

niekiedy odsłania się pomniki. W mrok pokoju wdarł się snop światła przeszywając na wylot 
stopę  literata,  przezroczystą  jak  odbicie  na  rentgenowskiej  kliszy.  Przestało  padać  —  pomy-
ślał cofając nogę w cień. 

— No... — zachęcali go w trójkę — podejdź sam. Zobacz. 
Na wszelki wypadek jedną ręką chwycił się kaloryfera. Niestety, niewiele widział w ten 

sposób, wyjął więc sznurek ze spodni i przywiązał się nim do grzejnika — drugą ręką przy-
trzymując lecące w dół gacie. 

Że też musiało mi się to przydarzyć akurat tutaj — pomyślał kwaśno — w niespełna pół 

wieku najpierw tamci, a teraz ci nas załatwiają. A zresztą — pocieszył się znienacka — góra 
dziesięć  lat  i  wszystko  obróci  się  w  kupę  gruzu,  jak  domek  z  kart,  bez  niczyjej  pomocy. 
Wszystko się sypie, stąd można już tylko uciekać... na jedno wyjdzie. 

—  Tylko  co  dziesiąty  —  powiedzieli  chórem.  Odnosiło  się  wrażenie,  że  są  z  siebie 

dumni. 

Istotnie, co dziesiąte okno na każdym piętrze otwarte było na oścież. 
Jaskółki  latały  wysoko.  Był  piękny,  bezwietrzny  dzień. Wypogodziło  się  —  rozmyślał 

niezmiernie kwaśno, gdy matowy, jakby z dykty czy innego barachła, śmigłowiec zawisł zło-
wrogo między wieżowcami, rzucając na wszystko cień przypominający skrzyżowanie młotka 
ze  starcem.  „Nigdzie  Indziej  Wolności  Nima”  —  napis  namalowany  czerwonymi  literami 
biegł  bezczelnie  przez  cały  kadłub.  Równocześnie  z  ostatniego  piętra  wyrzucono  ostatnią 
partię obywateli. 

—  Tam  jest  omyłka  —  powiedział  osuwając  się  na  krzesło  jak  wór  kartofli,  było  mu 

wszystko jedno. 

— Gdzie? 
— Naprzeciwko, na siódmym, o jedno za dużo. 
— Zuch! — ucieszyła się cała trójka. — Złożymy go w osobnej mogile! 
Wypiłło zwiesił głowę.  
— Nie możecie ot tak sobie... — jęknął. 
—  Jak  to  nie?  —  spojrzeli  na  niego  ze  zdziwieniem;  ich  oczy  były  przesiąknięte 

Absurdem, Cofnięciem, Pomyłką, Szaleństwem, Czkawką i Czknięciem. 

— Nie możecie! Nie możecie! Nie możecie! — zacharczał zrywając się z krzesła. 
— Ależ za takim rozwiązaniem przemawia parę tysięcy lat waszej... 
Znów zerwał się na równe nogi.  
— Gówno prawda! — powiedział dumnie. Następnie usiadł tak samo szybko, jak wstał. 
— Popatrz — unieśli wysoko dłonie, daleko od swoich mapników — zostaliśmy prze-

szkoleni, tu nie ma jakiejkolwiek pomyłki... 

— To dlaczego co dziesiąty? — spytał podchwytliwie. — O! — uniósł wysoko wskazu-

jący palec prawej dłoni. 

—  Wszystko  zależy  od  miejsca,  tu  jest  tak,  gdzie  indziej  wystarczy  co  setny  albo  co 

dziesięciotysięczny — wyjaśnili spokojnie. 

— Do czego wystarczy?! — krzyknął na całe gardło, czuł, że dzieje się z nim coś niedo-

brego. 

Cała  trójka  zdradzała  pewne  cechy  zakłopotania.  Po  chwili  byli  jednak  gotowi.  Stół 

nakryto kawałkiem zielonego sukna. Z braku odpowiedniej materii posłużono się w tym celu 
umiejętnie  rozdartym  szynelem.  Na  środku,  obok  przyniesionej  z  okna  pustej  glinianej 
doniczki,  postawiono  szklankę  wody.  Woda  była  mętna.  Kiedy  obcy  zaczerpnął  powietrza, 
Helmut  niespodziewanie  dał  znak,  żeby  nic  nie  mówił.  Już  wie  i  nie  chce  słyszeć  o  czym-
kolwiek. 

Głowa  literata  opadła  na  bok.  Kiedy  po  jakimś  czasie  uniósł  ją  i  otworzył  oczy  — 

wzrok jego wycelowany był w sam środek wałka maszyny do pisania. 

background image

Odnalezienie powłóczystej szaty Maga, w kolorze kardynalskiej purpury, nie nastręcza-

ło większych kłopotów — jak zwykle leżała starannie złożona na pawlaczu. 

— Powiadasz więc, że opiszesz to wszystko? 
Za plecami słyszał czyjeś kroki, ktoś chodził po pokoju tam i z powrotem. Dość ludzkie 

jest  to  chodzenie  —  pomyślał  —  widać  jako  artysta  uczłowieczam  wszystko,  co  mi  się  pod 
rękę nawinie — uspokoił się natychmiast. 

Ponownie wkręcił kartkę. 
—  Przecież  tego  opisać się  nie  da  —  usłyszał  sam  głos.  Wstał  więc  i  przeszedł  się  po 

pokoju od ściany do ściany. Znów siada do stołu i już, już ma pisać, wtedy znów go niesie i 
znów  chodzi.  Co  fakt,  to  fakt  —  powiedział  na  koniec.  Zdjął  przez  głowę  szatę  i  dał  sobie 
spokój z czymkolwiek. 

Wszyscy trzej ożywili się znienacka.  
—  Pora  już  —  powiedział  pierwszy.  Najmłodszy  podszedł  do  okna  i  otworzył  je  na 

oścież. 

Od nieskończoności dzielił Helmuta już tylko parapet. 
—  Właź!  —  usłyszał  za  plecami.  Po  raz  ostatni  rzucił  się  pod  kaloryfer.  —  Właź!  — 

ponaglono go czubkami butów. 

Mała dziewczynka z naprzeciwka — już w sierocińcu ujęła całe to wydarzenie jednym 

zwięzłym zdaniem: najpierw stał w oknie, a potem przez chwilę był ptakiem. 
 
 
 
 

Ewa Siarkiewicz 

 

Puszka Pandory 

 
 

Dawid  potknął  się  o  wystający  z  ziemi  pręt.  Spojrzał  nań  obojętnym,  niewidzącym 

wzrokiem  i  machinalnie  zmienił  kierunek.  Teraz  szedł  w  stronę  komina  sterczącego  wśród 
rumowiska. W jego nozdrza uderzył delikatny zapach psującego się mięsa. Stał przez moment 
węsząc. Wyrwany z otępienia ruszył w kierunku małej kupki pogiętych blach. To stamtąd le-
ciał ten aromat. Gwałtownymi ruchami, raniąc sobie dłonie, rozrzucał blachy. Na samym dnie 
stała,  do  połowy  opróżniona,  mięsna  konserwa.  Dawid  łapczywie  zaczął  palcami  wybierać 
pasztet. 

— Daj trochę. 
Obrócił się nerwowo. Za nim stała niemłoda kobieta w stanie zupełnego wycieńczenia. 
— Nie! — wycharczał. 
Kobieta przełknęła ślinę i zaskomliła. 
— Nie dla mnie. Dla syna. On nie widzi! 
Dawid spojrzał w kierunku, który wskazywało jej ramię. Nie opodal, oparty o kamień, 

półleżał kilkuletni chłopiec o zamkniętych oczach. 

— Nie jadł już cztery dni. Dziś znalazłam trochę jedzenia, ale mi zabrali. Nic nie zosta-

wili, nic! — zaszlochała. 

Dawid myślał przez chwilę. 
— Jesteś okrutna. Tym, co mam, on i tak się nie naje, a najwyżej poczuje głód jeszcze 

bardziej. Chyba nie chcesz, aby się męczył? Będzie miał szybszy koniec. 

Aby  nie  słyszeć  więcej  głosu  kobiety,  szybko  wstał  i  nie  oglądając  się  za  siebie,  jak 

tylko mógł najszybciej, skrył się w ruinach miasta. 

Nagle  stanął.  Kilku  obdartych  mężczyzn  otoczyło  go  i  powoli  zacieśniało  krąg.  Odru-

background image

chowo  przycisnął  puszkę  do  ciała.  Rozbieganym  spojrzeniem  ocenił  swoje  szanse.  Szybkim 
ruchem rzucił się na najsłabiej wyglądającego napastnika. Nie zdążył. Mężczyźni przyskoczy-
li  do  niego  i  zaczęli  okładać  go  pięściami.  Już  po  krótkiej  walce  zupełnie  opadł  z  sił.  Ktoś 
wydarł mu puszkę, a potem poczuł uderzenie w głowę. Mężczyźni nie oglądając się na leżą-
cego w kałuży krwi człowieka odeszli ze zdobyczą. 

— Trzeba to załatwiać trochę szybciej — mruknął najniższy. — Od razu kamieniem w 

łeb. Na odległość, żeby nie było kontaktu. Trzeba oszczędzać kalorie. 

Al wzruszył ramionami z irytacją. 
—  Nie  bredź,  profesorku,  o  kaloriach.  Hej!  —  zawołał,  zauważywszy  wychodzącą  z 

ruin grupę obdartych i wychudzonych postaci. — Macie coś? 

Młody mężczyzna o rudych  włosach wyciągnął  z brudnej torby  grubą pajdę chleba i z 

dumą nią potrząsnął. 

— Gdzie znalazłeś? 
— Zabrałem takiemu jednemu. 
— Załatwiłeś go? Protestował? 
—  Nie,  nie  protestował.  Chyba  jest  ślepy  i  obłąkany.  Gada  coś  do  siebie  o  jakiejś 

nocy... 

— Głupiś. Trzeba z nim skończyć. Jak znalazł chleb, to mógł go zjeść. A nie wiadomo, 

ile przedtem zjadł — wzdrygnął się nagle i jakby łagodniejszym głosem dodał —poza tym, po 
co się ma męczyć. I tak nie widzi. 

Podeszli do siedzącego na ziemi starca, który nawet nie drgnął. Al wskazał na Rudego. 
— Kończ. 
— Ja? — ten zbladł gwałtownie. — Nie mogę! 
— Możesz — powiedział ostro Al, widząc jednak twarz pełną wstrętu, położył chłopcu 

dłoń  na  ramieniu.  —  Bij,  to  ci  dobrze  zrobi,  przecież  kiedy  ten  koszmar  się  skończy,  on 
będzie żył i o niczym nie będzie pamiętał. Tak jak i reszta spoza kręgu Renewal. Dlatego nie 
przejmuj się, to nie jest prawdziwe morderstwo. Każdy człowiek ma w sobie coś z mordercy. 
Tylko prawa cywilizacji trzymają go w ryzach. Ale teraz sytuacja jest inna, nie hamuj się. To 
powoduje frustrację. Myślisz, że ja mógłbym zabić człowieka w normalnych czasach? Nigdy! 
Pamiętaj, on będzie żył!  

Rudy spojrzał na starca, który zamamrotał: 

 

A kiedy zwiędły wszystkie kwiaty  
I w blasku sło
ńca przyszła noc  
To szumem li
ści dławiły się ptaki  
I obł
ąkani ludzie kroczyli na wprost  
A kiedy słowa straciły sw
ą moc  
Do wyzwolenia był ju
ż jeden krok... 

 

— Kończ! 
Rudy  z  rozmachem  uderzył  żelaznym  drągiem  w  głowę  siedzącego  człowieka.  Al  od-

wrócił głowę i niedbale się przeżegnał. 

— Wracamy. Na dzisiaj dosyć. 
Przez chwilę szli w milczeniu. Al spod oka obserwował Rudego, który szedł obok jak 

automat, z niewidzącymi oczami. 

— Co robiłeś przedtem? 
— Studiowałem filozofię. Miałem bronić pracy. 
— No tak. To dlatego te wątpliwości — zaśmiał się cicho. 
Rudy zwrócił ku niemu bladą twarz zroszoną kropelkami potu. 
—  Jak  to  dobrze,  że  jestem  z  wami  i  znam  prawdę.  Inaczej  oszalałbym,  patrząc  na  to 

wszystko. Ale dlaczego nie można powiedzieć o tym innym? 

background image

— Dlaczego? — wzruszył ramionami. — Bo jak wszystko wróci do normy, to ludzie z 

Renewal będą rządzić. To my przecież uratujemy Ziemię, nieprawdaż? Mam nadzieję, że jak 
się to wszystko skończy, to zaprosisz mnie na obronę? 

— Oczywiście — Rudy uśmiechnął się z wysiłkiem. 
Po  drodze  przyłączały  się  do  nich  kilkuosobowe  grupy  mężczyzn  i  kobiet.  Przed  wej-

ściem do jednego ze zburzonych domów wszyscy umilkli. 

W ciszy weszli do wielkiej, na wpół zapalonej piwnicy. Bez słowa siedli pod ścianami 

na kupkach starych szmat i resztkach mebli. Utworzyli półokrąg, którego ramiona podchodzi-
ły pod matowy ekran, ustawiony pod ścianą. 

Dwaj  mężczyźni  z  rozpostartymi  kocami  przeszli  wzdłuż  półkola,  zbierając  od  ludzi 

plon  ich  całodziennego  polowania:  kawałki  chleba,  ziemniaki,  konserwy.  Gdy  zebrali  już 
wszystko, położyli koce na środku sali. 

Ludzie  przełykali  ślinę,  kręcili  się  nerwowo,  wygłodniałym  wzrokiem  spoglądając  na 

ekran.  Kiedy  zajaśniał,  niemal  natychmiast  Al  podniósł  się  z  ziemi  i  podszedł  do  stosu 
żywności. Wziął do ręki kawałek chleba i konserwę. 

— Tina, to dla ciebie i dla dziecka. 
Podeszła młoda dziewczyna, trzymająca na ręku czteroletnią dziewczynkę. 
Al wziął następną kromkę chleba. 
— To dla Aleksandra. 
Dzielenie  żywności  trwało  pół  godziny.  Al  spojrzał  na  tych,  dla  których  nie  starczyło 

żywności. 

— Reszta dostanie jutro. 
Na ekranie widać było zarysy jakichś postaci, ledwo rozpoznawalnych w kłębiącym się 

dymie. 

Al odwrócił się i z pretensją w głosie zawołał: 
—  Jak  długo,  jak  długo  to  ma  trwać?  Ludzie  umierają,  są  głodni,  ale  godni.  Dzieci, 

kobiety...  Kiedyż  skończycie  ten  eksperyment?  Mówiliście:  rok.  Już  minął  rok!  Jak  długo 
mamy czekać? Przecież już wiecie, że nie jesteśmy zdolni do nienawiści nawet w stosunku do 
was.  Zniszczyliście  Ziemię,  oślepiliście  połowę  ludności.  Nie  mamy  już  niczego,  a  przecież 
was nie nienawidzimy! Przecież widzicie, że nie jesteśmy w stanie nikomu zagrozić. A nawet 
nie chcemy! Kiedy to wreszcie zrozumiecie?! 

Cichy, brzęczący głos wypełnił pomieszczenie: 
— Nasza Rada postanowiła dwa tygodnie temu, według waszego czasu,  zaufać wam i 

przywrócić  poprzedni  stan  rzeczy,  to  znaczy  cofnąć  czas  do  momentu  naszego  przybycia  i 
nawiązać z wami kontakt oparty na wzajemnym zaufaniu i przyjaźni. 

— Wreszcie! — krzyknął Al i z triumfem odwrócił się do towarzyszy. 
— Ale jeden z nas postanowił jeszcze raz was sprawdzić. Powiedział, iż możliwe jest, 

że  tam,  gdzie  jest  ekran,  zachowujecie  się  inaczej.  Założył,  że  jesteście  zdolni  do  zafałszo-
wania stanu faktycznego. Z niechęcią zgodziliśmy się na jego plan, ponieważ uważaliśmy, że 
takie  postępowanie  jest  niemożliwe  wśród  Istot  Rozumnych.  Niestety,  wynik  sprawdzianu 
jest przerażający. Widzieliśmy, jak zabijacie się, okradacie z żywności, aby przynieść ją tutaj 
i na naszych oczach przykładnie ją dzielić. Oszukujecie nas... 

W głębi sali ktoś przeraźliwie krzyknął. 
—  ...ale  mimo  to  Rada  postanowiła,  że  cofniemy  czas,  bo  chociaż  jesteście  okrutni  w 

stosunku do siebie, to dla innych możecie być dobrzy.  Zawierzyliśmy wam, naiwni, że cho-
ciaż część waszych zapewnień jest prawdziwa. Ale wtedy nasz brat przedstawił jeszcze jeden 
dowód waszego zakłamania. Jest on jednocześnie wyrokiem na was. Nie  możemy dopuścić, 
abyście kiedykolwiek opuścili waszą planetę. Kosmos jest szczęśliwy. Wszystko,  co najgor-
sze, skupiło się tutaj. Nie możemy więc pozwolić, aby zło się rozprzestrzeniło. A oto i dowód. 
Żegnajcie. 

background image

Na  ekranie  pojawił  się  obraz  spalonego  miasta.  Na  ziemi  chłopczyk  o  zamkniętych 

oczach siedzi z głową opartą o kamień. Niemłoda kobieta, zaciskając pięści, patrzy za szybko 
kuśtykającym człowiekiem z puszką. Mężczyzna  znika za gruzami. Kobieta powoli podcho-
dzi do chłopca. 

— Synku, kochanie, chodź, wezmę cię na ręce. Dostaniesz jeść. Już niedługo. 
Chłopiec  wyślizguje  się  z  rąk  matki.  Kobieta  rozgląda  się  wkoło  z  niezrozumieniem. 

Nie  opodal,  na  jednym  haku  kołysze  się  lekko  drewniana  płyta  z  namalowanym  statkiem 
kosmicznym i napisem: „Witamy na Ziemi, przyjaciele!” Przez chwilę wpatruje się w napis, 
potem wstaje i z furią niszczy płytę krzycząc: — Nienawidzę, nienawidzę! 

Ekran gaśnie. 
Al  rozejrzał  się  wkoło.  Twarze  ludzi  były  złe,  zacięte.  Al  ujął  żelazny  drąg  i  cicho 

powiedział: 

— Winna jest ona! 
Kobieta siedziała na ziemi, gładząc włosy dziecka.  Z oczu płynęły jej łzy. Cicho śpie-

wała ostatnią kołysankę: 

 

Człowiek drogą wędrował  
Szedł człowiek przez 
życia szlak  
A w oczach i sercu, a w oczach i sercu  
Miał 
żar 
Szedł człowiek przez bitwy plac  
W r
ęku pieniądz miał  
A w oczach i sercu, a w oczach i sercu  
Miał strach  
Szedł człowiek przez gwiezdny szlak  
Obok t
ęsknota szła 
A w oczach i sercu, a w oczach i sercu  
Miał 
żal 
Nie doszedł do kresu dróg 
Tak, jak nie doszli inni 
Bo 
śmierć przecięła mu szalonego życia 
Bo 
śmierć przecięła mu...  

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

 

STACJA 

 
 
 
 

Zofia Beszczyńska 

 

Las 

 
 

...Sam  już  nie  wiem,  czy  naprawdę  wylądowałem  na  tej  planecie,  czy  to  tylko  jakiś 

koszmarny sen... 

Białe,  białoszare  niebo  i  białoszara  ziemia,  nie  widać  nawet  linii  horyzontu;  szedł  nie 

czując własnych kroków. To, co było tu najbardziej niesamowite, to jego pojazd, rozkraczony 
w przestrzeni jak upiorny owad, coraz mniejszy i mniejszy w miarę jak się od niego oddalał... 

Stopniowo  jednak  zaczął  wyłaniać  się  kolor.  Szaro-brunatno-zielony,  brudny.  Jakby 

ktoś  rozlał  nieświeżą  farbę.  Jakieś  porosty,  diabli  wiedzą  co,  mech  czy  broda  na  porowatej 
skórze  Nieskończonego,  potem  dziwaczne  karłowate  krzewy,  trawa  jak  naostrzone  żelazo, 
potem znowu nic, a potem las. 

Las. 
Cisza była jak w grobie. Nie, nie jak w grobie, bo tam jednak słychać upływ Czasu. Tu 

wszystko stało w miejscu, wszystko. A przecież las nie był martwy. Dookoła, wprost na jego 
oczach,  wyrastały  wciąż  nowe  drzewa,  wybuchała  zieleń,  tryskał  seledyn  i  cynober,  ugier  i 
żółcienie. I błękit. O, bo brudna szarozieleń przerzedziła się pięknie w srebrną mgiełkę, z niej 
wypływały  kolory  jak  ze  źródła.  Delikatne  arabeski  gałęzi  rozkwitały  nagle  pianą,  gejzerem 
tęczy,  żółć  ściekała  w  fiolet  i  rozpraszała  się  fontanną  zieleni,  drobne  krople  zastygały  w 
powietrzu, trwałe jak bursztyny. W przeraźliwej, nie do pojęcia ciszy wytryskiwały z tej orgii 
coraz  to  nowe  rośliny,  delikatne  w  konturze  lub  rozlane,  wsiąkające  w  białe  niebo  niczym 
plamy  krwi;  najgrubsze,  najstarsze  pnie  z  czcigodnymi  bruzdami  i  sękami  pękały  na  dwoje 
jak  przy  porodzie,  wyrzucając  z  siebie  kwiaty  na  niewiarygodnie  cienkich  łodygach,  wijące 
się,  o  jadowitych  barwach;  gałęzie  były  obwieszone  potwornymi  pająkowatymi  stworami, 
długouchymi,  z  oczami  na  ogonach;  zresztą  drzewa  też  miały  oczy.  I  uszy,  i  jak  najszerzej 
otwierające  się  paszcze  pełne  zębów,  z  językami  błyszczącymi  od  śliny.  Opadające  liście  w 
oczach przemieniały się w stunożne pająki, błonkoskrzydłe ryby i gady podobne do smoków 
z dziecinnych bajek. Nie mógł się ruszyć i nie mógł stać w miejscu: za jego plecami waliły się 
tysiącletnie  drzewa  oplątywane  ognistymi  trawami,  które  w  końcu  okazywały  się  mackami 
jakiegoś  piekielnego  stwora.  Robił  więc  krok  naprzód  i  krok  naprzód,  z  trudem  wyrywając 
nogi z lepkiego, migotliwego bagna bez zapachu, bez jednego dźwięku.  

Las  wydawał  nie  kończyć  się  nigdy  i  nigdzie.  Las  był  wieczny.  Stawał  się  w  tej 

sekundzie i w tej samej sekundzie się unicestwiał. 

I te kolory. 
I on... 
Czarny,  odrażająco  rzeczywisty  punkcik  w  tym  koszmarze.  Pochłonięty  sobą  nie 

zauważył: 

Gdzieś z tyłu, z góry, pojawiła się ogromna biała ręka. Ręka dziecka. Trzymała pędzel, 

z którego ściekała biała farba. Wystarczyło tylko kilka ruchów... 

I znów było białe niebo i biała ziemia bez linii horyzontu. Tylko gdzieś w samym rogu 

pozostał  nie  zauważony  mały  czarny  punkcik,  podobny  do  rozgniecionego  owada,  może 

background image

maszyna do pokonywania kosmicznych przestrzeni, a może przypadkowy kleks. 
 
 
 
 

Emma Popik 

 

Stacja 

 
 

Obudziłem  się  i  podniosłem  głowę.  Wokół  stały  smukłe  ostrołuki  z  kości  słoniowej, 

między  nimi,  w  nie  kończącej  się  perspektywie  widniały  szczeliny  przejść.  Starłem  łuski  z 
oczu i oczyściłem z nich całe ciało. Zdjąłem z grzbietu resztki pokryw i zacząłem delikatnie 
obdzierać  się  z  szeleszczących  i  sprężystych  błon,  które  otulały  mnie  i  chroniły  w  podróży. 
Nie  znałem  jej  początku,  podobnie  jak  celu  i  przeznaczenia.  Moje  nowe  ciało,  którego 
świadomość powoli poczynałem uzyskiwać, było dobrze wyposażone. Błony, pokrywy i łuski 
poukładałem  u  stóp  kolumny,  mogły  mi  się  jeszcze  przydać.  Metamorfoza  dokonała  się,  ale 
wciąż się czułem tą samą istotą, którą byłem na początku, chociaż nie umiałem jej nazwać. 

Ze  szczeliny  wyślizgnął  się  kapłan  w  długiej  szacie,  z  rękoma  schowanymi  w  obsze-

rnych  rękawach.  Podejrzewałem,  że  został  wysłany,  by  mnie  przygotować.  Uśmiechał  się  z 
dobrotliwym zrozumieniem, a jego łagodne błękitne oczy wyrażały zachętę. 

— Nie pytasz, gdzie jesteś i po co? — zdziwił się. 
To mnie nie interesowało. Powiedziałem sobie „jestem”, czułem to i do tego się ograni-

czyłem. Nie odpowiedziałem mu nic. 

—  To  jest  Stacja  —  zaczął  objaśniać  —  na  granicy  bytów  i  światów  realnych.  Tu  się 

was przygotowuje do następnych istnień.  

Stałem lekko oparty o kolumnę i poczyniłem w duchu postanowienie. Nagle usłyszałem 

krzyk. Przeszył powietrze, wibrował długo, nie  mógł skończyć się i wygasić w jękach. Ktoś 
cierpiał, komuś zadawano ból, a mój kapłan przyglądał mi się znacząco. 

—  Niektórzy  są  oporni  —  wyjaśnił  —  nie  chcą  pojąć,  jaki  cel  ma  pobyt  na  Stacji, 

wzdragają się przed koniecznością. A przecież trzeba się poddać pewnej obróbce przed istnie-
niami w innych realnościach. 

— Ale jaki jest właściwy cel Stacji? 
— Skoro wiesz, gdzie się znajduje, nie powinieneś zadać tego pytania. Jest tylko trwa-

nie, zawsze, nawet tam, skąd przybyłeś. 

— Skąd zostałem zabrany? 
— Z Ziemi. 
— Czy nie sądzisz, że na Ziemi pozostanie po mnie puste miejsce? 
— Czas po tobie wkrótce się zabliźni w umysłach twoich bliskich. 
Uzyskałem świadomość swego wyglądu, więc wyraziłem wątpliwość:  
— Z Ziemi? To dlaczego jestem potworem? 
— Postanowiliśmy zrobić eksperyment. To jest szansa dla człowieka. 
— Szansa na co? 
Nie odpowiedział mi. Byłem pewien, że kiedyś sam to odgadnę. 
— A teraz się oddalę — powiedział kapłan. — Ty przejdź Stację we wszystkich kierun-

kach czasu i sensu. Możesz wybrać. Pozostawiono ci wolną wolę. 

— Co wybrać? 
Kapłan  już  się  oddalał  pochylając  głowę  i  ręce  wsuwając  jeszcze  głębiej  w  rękawy, 

jakby chciał się zgłębić w sobie, stać się znikomym — wprost nikim. 

Pozostałem sam, wokół lśniły ostrołuki żółtą kością słoniową. Przyjrzałem się im dokła-

background image

dniej, dostrzegłem na nich brązowe wżery i zdziwiłem się, jakże to czas może nie oszczędzać 
Stacji? Zagłębiłem się w szczeliny i mijałem ostrołuki w półświetle. Wydawało mi się, że w 
oddali pełga mdły ognik i drżąc  wystrzela w  górę, by  rozjaśniać przejścia i rzucać spiczaste 
cienie.  Ten  widok  przypomniał  mi  bardzo  stare  wydarzenie,  nie  przeze  mnie  przeżyte,  lecz 
utwierdzone w pamięci, której część należała do mnie. 

Ale światło zniknęło i znalazłem się w dziwnej okolicy. Była skalistą pustynią z długimi 

łachami piasku. Tworzył on pagórki przypominające ludzkie kształty. Wyraźnie mogłem od-
różnić głowy, po małej chwili widziałem ramiona i zarysy kolan. Pary siedziały naprzeciwko 
siebie  wpatrzone  w  swoje  niewidzące  oczy  przysypane  warstwą  piasku.  Obejmowały  się 
ramionami; kobiety zwieszały się mężczyznom u szyi, jakby nie chciały ich puścić w daleką 
podróż,  z  której  —  przeczuwały  —  nie  powrócą.  Inni  leżeli  z  ciasno  splecionymi  nogami  i 
ramionami, z twarzami wtulonymi we włosy z piasku. 

Powiał nagle wiatr i promienie włosów się rozsypały i sczezły. Pogłębiały się oczodoły, 

rozsypywały rysy twarzy, ciała wywiewał wiatr. 

Stałem, jakbym to ja był skamieniały i zasypany piaskiem, nie zdążyłem wcale zareago-

wać, cóż zresztą mógłbym uczynić — chwytać rozbiegające się kręgi? I tak już ich nie było, 
tych, którzy się kochali nie istniejąc. Pustynia się wygładziła i przypominała taflę lodu. 

Stałem z pochyloną głową próbując zrozumieć znaczenie pustyni, gdy nagle przebiegło 

przez nią drżenie, siły uniosły ją od spodu i powierzchnia piasku poczęła układać się w fałdki 
i  wybrzuszenia.  W  tych  skurczach  znów  zarysowały  się  kształty  osób,  wydłużały  ramiona  i 
nogi, zawęźlały głowy. Kochankowie znów obejmowali się kurczowo, jak w chwili pożegna-
nia przed zagładą. Odbiegłem, zanim pustynia zaczęła zrzucać z siebie powłokę. 

Znalazłem  się  w  miastach.  Przechodziłem  od  jednego  do  drugiego,  choć  właściwie 

stanowiły one jedno  wielkie miasto.  Ich mury wydawały mi się nowe, sądziłem, że zaprawa 
dopiero  co  obeschła  między  kafelkami  z  niebieskiej  porcelany,  lecz  przybliżywszy  twarz 
dostrzegłem  na  nich  znaki  Zodiaku  sprzed  początku  świata.  Przez  ściany  biegły  żyłkowania 
olbrzymiej paproci, która zasuszona, a jednak żyjąca, obnażała swój krwiobieg czerpiąc soki z 
cegieł  budowli.  Poruszała  się  oddychając  jak  polip.  Przenikając  i  oplatając  zarazem  gmach 
wyglądała, jakby się odżywiała samymi rozmiarami budynku. Z dachu domu zdawał się ula-
tywać smok ze skrzydłami odlany z brązu. Na rogach ulic rosły olbrzymie skrzypy i rozwie-
wały się zielonymi pióropuszami ponad dachami. 

Zajrzałem  do  mieszkań.  Lśniły  lakierami  ścian,  nowych  mebli  i  urządzeń.  Na  gładko 

zaścielonych, łóżkach leżały kapy dosięgające frędzlami podłogi. Nie mieszkał tu jednak nikt. 

Kiedy  oparłem  się  o  parapet,  pękł  i  cegły  posypały  się  ze  ściany,  a  paproć  jakby  mo-

cniej wessała się w mur. Poszedłem do centrum miasta. 

Siedzieli  tu  mężczyźni  zwróceni  do  siebie  i  związani  sznurami  wrzynającymi  się  w 

ramiona, torsy i nogi. Ich mięśnie były napięte, a żyły wyszły na skórę jak niebieskie dżdżo-
wnice.  Ich  stopy  wparte  w  piach  wycisnęły  dołki  i  wciąż  ugniatały  go  czyniąc  coraz  tward-
szym. Nieruchome nogi przypominały kolumny. Zaciśnięte pięści i zęby i rozwarte oczy wy-
rażały ostateczne napięcie mięśni i woli, które — wydawało się — nie może trwać ani chwili 
dłużej, a jednak się przeciągało, Więc wyglądali jak z kamienia. Lada sekunda sznury miały 
pęknąć, a oni winni być uwolnieni, lecz męka się nie kończyła. 

Zdawało mi się, że powinni być skamieliną, podszedłem i dotknąłem ramienia jednego 

z nich. Moja przylga od razu się dopasowała do napiętej wypukłości, poczułem zadowolenie, 
że jestem taki funkcjonalny, jednocześnie poprzez nią słyszałem szum krwi ludzkiej i ociera-
nie się jej płytek; przekonałem się, że żyją. Patrzyłem w ich nieruchome oczy i dziwiłem się 
ich przejrzystości. Nie drgało w nich żadne uczucie, nie zauważyłem również odbicia wysił-
ku, w którym zakrzepli. 

Usłyszałem  krzyki  i  płacze,  więc  się  oderwałem  od  skutych  wysiłkiem  postaci  i 

pospieszyłem w inną stronę. Kobiety biegły gdzieś z rozwianymi włosami i w poszarpanych 

background image

sukienkach, które wciąż wzdymał wiatr i okręcał im wokół bioder. Pochylały się w rozpaczy 
wyrzucając  ponad  głowę  splecione  ręce  o  zaciśniętych  pięściach,  prostowały  się  krzycząc  i 
rozwierały  ramiona wyciągając przed siebie puste dłonie.  Ich  ruchy przypominały falowanie 
niespokojnego morza. Dążyły dokądś, czy też uciekały przed czymś, ich włosy były szalone 
od rozpaczy, a oczy bolesne i ciemne. 

Wyłuskałem  z  grupy  jedną  z  najbardziej  gnących  się  z  bólu,  a  inne  poszły  dalej  nie 

zauważając niczego prócz własnego cierpienia. Spojrzała na mnie przytomniej, jej wzrok się 
przebił poprzez mgłę rozpaczy. 

— Dlaczego płaczesz? — zapytałem. 
Przewróciła  brązowymi  wielkimi  oczami  pływającymi  we  łzach  i  usiłowała  spojrzeć 

poza siebie. Domyśliłem się, że chciała dojrzeć związanych mężczyzn, może jednego z nich. 
Ale rozumiałem teraz znaczenia głębiej niż ona, więc wyjaśniłem, że żaden nie przyjdzie do 
niej, nawet gdyby został uwolniony, bo nie ku kobietom mieli dążyć, lecz ku celom. 

—  Właśnie  dlatego  ich  związano  —  odpowiedziała,  a  jej  brązowe  oczy  przypłynęły  i. 

skierowały się w moją stronę. Teraz ja z kolei nie zrozumiałem i chciałem zażądać wyjaśnień, 
ale rozpłakała się znowu, jej oczy poruszały się  w srebrzystej wodzie łez jak pływające wy-
spy. 

—  Jesteś  potworem  —  powiedziała  z  wyrzutem  i  odbiegła  wykonując  swój  taniec 

płaczu. 

Podążyłem więc dalej i wkrótce usłyszałem szum wodospadu. Znalazłem się w dziwnej 

okolicy.  Z  wysokiej  góry  usianej  poszarpanymi  skałami  toczyła  się  woda  z  taką  prędkością, 
że  wyglądała  jak  zamarznięta.  Wodospad  otulony  był  gęstą  białą  mgłą  i  nasycał  powietrze 
duszną wilgocią. Dzika roślinność pleniła się tu jak szalona. 

Na półeczce skalnej u podnóża wodospadu posuwała się grupka dzieci śpiewając i trzy-

mając się za ręce, by się nie zgubić. Nagle podniosły twarzyczki i poruszając noskami zaczęły 
węszyć w powietrzu, bo były ślepe, jak to dzieci. Podbiegły ku mnie i zaczęły się wtulać pod 
skrzydła i myszkować noskami między łuskami szukając sutek. Lecz nie znalazłszy niczego, 
rozczarowane i zniechęcone, odbiegły. 

Wiedziałem, że muszę przejść pod wodospadem, który huczał ogłuszająco i przelatywał 

z ogromną prędkością. Poszarpane skały przypominały fantastyczne stwory, a rośliny wycią-
gały ku mnie gałęzie. Ale przypomniałem sobie, że jestem potworem, i wkroczyłem śmiało w 
strumień wody. 

Po drugiej stronie czekał na mnie kapłan, wyglądał inaczej niż poprzednio, więc zapyta-

łem go o przyczynę tej zmiany. 

— Minęło sporo czasu od naszego ostatniego spotkania. 
— Tylko chwila, zdążyłem przejść zaledwie kawałek drogi. 
—  Tu  nic  nie  minęło  —  zaprzeczył  —  tu  jest  tylko  trwanie,  ale  powróciłem  z  Ziemi. 

Tam  czas  płynie  linearnie  od  tyłu  do  przodu  i  niszczy  nas.  Nie  umiemy  się  przeciwstawiać 
czasowi. Nie możemy zbyt długo pozostawać w czasie. 

Zabrzmiał okrzyk bólu i drgał między ostrołukami z kości, pod które znowu się zagłę-

bialiśmy. 

— Kim jesteście? — zapytałem. 
— Jak to, nie wiesz? Zawsze podejrzewaliśmy, że domyślacie się naszej tożsamości. 
— A dlaczego są tu miasta i paprocie? 
— Chcieliśmy rzeczywistość Stacji przybliżyć ludziom. 
Między ostrołukami, w dalekim świetle dostrzegłem przechadzające się kobiety w obję-

ciach mężczyzn, inne tuliły dzieci. Zrobiłem gest zdziwienia. 

— Musimy ich od czasu do czasu wyciągać z tego stanu, oferujemy inny los, ale nigdy 

nie  mieszamy  świadomości  stanów,  dajemy  im  potem  zapomnienie.  To  jest  przecież  Stacja 
dla tych, którzy nie umieją niczego poza odgrywaniem niezmiennych wzorów ludzkiego losu. 

background image

Lampa, światło, to ono mnie niepokoiło. Wiedziałem, że póki nie zrozumiem jego zna-

czenia, nie znajdę rozwiązania. 

— Mamy z ludźmi dużo kłopotów, są zbytnio przywiązani do swoich ciał i wspomnień 

— ciągnął kapłan — a przecież mogli wybrać. 

Byliśmy już blisko kolumny, pod którą się przepoczwarzyłem. 
— Ty jesteś naszą nadzieją. 
— Nadzieją na co? 
— Na to, że ludzkość zaludni inne czasy, rzeczywistości i byty. 
— Nie można się obejść bez ludzi? 
— Są nieodzowni — powiedział zdecydowanie kapłan — stanowią ognisko w łańcuchu 

istnień, dlatego musimy ich adaptować tu, na Stacji. 

— Przeszedłem testy pozytywnie? 
— Tak, czujesz tylko siebie, nie znasz żadnej ludzkiej rzeczy. 
— A śmierć? 
— Wy, ludzie, znacie tylko dwie strony i nie chcecie przejść do innych rzeczywistości. 
Światło rozjaśniło się i nagle połączyło się z tym, które tkwiło w głębi mojego mózgu, 

zrozumiałem, dlaczego nazywam go kapłanem, zobaczyłem, że ostrołuki z kości słoniowej są 
wielkim  sanktuarium.  A  światło?  Tak,  musieli  je  utrzymywać.  Bez  tego  światła,  które  wie-
cznie płonie i zapala się na brzegu naszego istnienia, kiedy jesteśmy w ciemności i ciszy, nie 
ma nic. Czasami płonie mocniej, czasami tylko pełga, nie gaśnie, póki Wszechświat jest wy-
pełniony  świadomością  —  światłem.  Ono  mnie  ocali,  skonstruowaliście  rzeczywistość  zbyt 
bliską naszym wyobrażeniom. 

Skoczyłem pod kolumnę i chwyciwszy łuski i błony pokryłem się nimi najszybciej jak 

mogłem. I zaczynając już przechodzić metamorfozę, przywołałem światło do brzegu ciemne-
go morza mojej świadomości wiedząc, że zleję się z nim w jedno i przetrwam rzeczywistość 
tej Stacji i kiedyś urodzę się na Ziemi, tylko nie wiem jeszcze, z jakiej matki.  
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

 

SPIS TREŚCI 

 
 

Maciej Parowski — Kontakt raz! 

 

 

 

 

 

02 

 

NIEPEWNOŚĆ 
Marek Oramus — Ziemia-410 

 

 

 

 

 

03 

Piotr Gąsiorowski, Piotr Kościński — Szklane paciorki 

 

 

06 

Piotr Skórzyński — Wizyta   

 

 

 

 

 

08 

Andrzej Drzewiński — Niepewność  

 

 

 

 

11 

 

BLISKIE SPOTKANIE 
Przemysław Skulski — Czternaście lat temu 

 

 

 

13 

Paweł Tomczyk — Bliskie spotkanie 

 

 

 

 

13 

Adam Pietrasiewicz — Koła na piasku 

 

 

 

 

14 

Andrzej Drzewiński — Czego tylko pragniesz 

 

 

 

16 

Andrzej Drzewiński — Pomagajmy sobie   

 

 

 

19 

 

PUSZKA PANDORY 
Maciej Parowski — Studnia   

 

 

 

 

 

24 

Janusz A. Zajdel — Utopia   

 

 

 

 

 

27 

Roman Lewandowski — Inwazja 

 

 

 

 

 

30 

Ewa Siarkiewicz — Puszka Pandory  

 

 

 

 

33 

 

STACJA 
Zofia Beszczyńska — Las 

 

 

 

 

 

 

37 

Emma Popik — Stacja 

 

 

 

 

 

 

38