Georges Simenon Maigret i trup w kanale

background image

Georges Simenon

Maigret i trup w

kanale

Maigret et le corps sans tête

Przełożyła: Anna Mencwel

Wydanie oryginalne: 1955

Wydanie polskie: 1993

background image

Rozdział 1

Znalezisko braci Naud

Zaczynało świtać, kiedy Jules, starszy z braci Naud, ukazał się na pokładzie barki.

Najpierw wyłoniła się głowa, potem ramiona, wreszcie cała postać. Stał teraz na pokładzie,
wielki i niezdarny, przeczesując ręką rozczochrane włosy koloru lnu. Spojrzał na śluzę, w

lewo – na quai de Jemmapes, w prawo – na quai de Valmy. Odetchnął świeżym powietrzem
wstającego dnia, zrobił sobie skręta, zapalił. W chwilę później rozbłysło światło w małym

bistro na rogu ulicy des Récollets.

W pierwszym porannym brzasku żółta barwa fasady wydawała się ostrzejsza niż za dnia.

Popaul, właściciel bistra, rozmamłany i potargany, dreptał po chodniku otwierając okiennice.

Jules zszedł z trapu i przeciął nabrzeże skręcając drugiego papierosa. Kiedy Robert Naud,

niewiele niższy i chudszy od swego brata, wynurzył się z luku, ujrzał w oświetlonym barze

Jules’a opartego o kontuar i Popaula dolewającego sobie koniaku do kawy.

Robert, jakby czekał na swoją kolejkę, skręcił papierosa identycznym ruchem co Jules.

Kiedy starszy brat wyszedł z bistra, młodszy opuścił barkę i spotkali się na środku jezdni.

– Uruchomię silnik – oświadczył Jules.
Bywało, że całymi dniami wymieniali najwyżej dziesięć tego rodzaju zdań. Ich łódź

zwała się „Dwaj bracia”. Za żony mieli siostry bliźniaczki i obie rodziny mieszkały na barce.

Robert zajął miejsce Jules’a w barze Popaula, gdzie unosił się aromat wzmocnionej

koniakiem kawy.

– Zapowiada się ładny dzień – stwierdził mały, pulchny Popaul.
Naud spoglądał w milczeniu na krajobraz za oknem. Niebo różowiało. Sterczące rury

kominów nabierały życia i barwy, ale kryte dachówką i łupkiem dachy oraz bruk na jezdni
powlekała jeszcze miejscami delikatna warstwa nocnego szronu.

Rozległ się charkot silnika. Z rufy dobywały się rytmicznie kłęby czarnego dymu. Naud

położył pieniądze na ladzie, dotknął końcami palców czapki i ruszył z powrotem nabrzeżem.
Umundurowany nadzorca śluzy stał przy komorze i szykował się do otwarcia wrót. W oddali,

background image

na quai de Valmy, słychać było kroki niewidocznych ludzi. Z barki dochodziły głosy dzieci i

kobiet szykujących kawę.

Jules, zasępiony, wychylił się przez burtę. Robert wiedział, o co chodzi. Załadowali

kamień ciosowy w Beauval, przy czterdziestym ósmym słupie kanału de l’Ourcq, i swoim
zwyczajem przeciążyli barkę o kilka ton. Już wczoraj, kiedy wpływali z basenu La Villette do
kanału Saint-Martin, zahaczyli o muliste dno.

W marcu na ogół poziom wód jest wysoki. Tego roku jednak nie padało od dwóch

miesięcy – wody było mało.

Wrota śluzy rozwarły się. Jules stanął przy kole sterowym. Robert zszedł na ląd,

odcumował barkę. Śruba napędowa zaczęła się obracać i stało się to, czego obawiali się
bracia: na powierzchni pojawiły się wielkie bańki gęstego błota.

Robert chwycił bosak, oparł się na nim całym ciężarem ciała i usiłował odepchnąć dziób

od brzegu. Śruba najwyraźniej się zacięła. Śluzowy, nawykły do takich przestojów, czekał
cierpliwie, zabijając po dorożkarsku ręce dla rozgrzewki.

Barką wstrząsnęło, rozległ się niepokojący zgrzyt przekładni. Robert odwrócił się do

brata. Jules zatrzymał silnik. Coś się musiało stać, ale co?

Śruba nie mogła wbić się w dno, gdyż osłaniała ją płetwa steru. Widocznie coś ją

zaklinowało, może stara cuma, których pełno w kanale. Jeśli tak, trudno będzie ją odczepić.

Robert z żerdzią w garści poszedł na tył barki. Wychylił się i próbował dosięgnąć śruby w

mętnej wodzie. Jules szukał mniejszego bosaka. Laurence, żona Jules’a, wyjrzała z luku.

– Co się stało?
– Sam nie wiem.
Bracia w milczeniu manipulowali bosakami wokół zaklinowanej śruby. Śluzowy

Dambois, zwany powszechnie Charles’em, stanął na nabrzeżu i przyglądał się ich
zmaganiom. Nie pytał, nie komentował, pykał tylko powiązaną drutem fajeczkę.

Pojawili się pierwsi przechodnie. Szli w pośpiechu w kierunku placu République;

pielęgniarki w białych czepkach zmierzały do szpitala Saint-Louis.

– Masz coś?
– Chyba tak.
– Lina?
– Nie wiem.
Jules Naud zaczepił bosakiem o jakiś przedmiot. Po chwili miał go już na haku, na

powierzchni pojawiły się nowe bańki.

Jules powoli ciągnął bosak do góry. Wreszcie wyłonił się dziwaczny pakunek w resztkach

gazety, przewiązany sznurkiem.

Była to ludzka ręka, od ramienia po dłoń, która w wodzie nabrała sinej barwy i

konsystencji śniętej ryby.

background image

Depoil, brygadier z trzeciej dzielnicy, kończył nocną służbę na posterunku przy quai de

Jemmapes, kiedy w drzwiach pojawiła się długa sylwetka starszego z braci Naud.

– Powyżej śluzy des Récollets stoi nasza barka „Dwaj bracia”. Kiedy chcieliśmy ruszyć,

śruba zaklinowała się i wyciągnęliśmy rękę mężczyzny.

Depoil, który od piętnastu lat pracował w dziesiątym obwodzie, zareagował tak, jak

zareagowałby każdy policjant z tego posterunku na taką wiadomość.

– Mężczyzny? – zapytał z niedowierzaniem.
– Tak, mężczyzny. Ciemno owłosiona...
Śruby napędowe nieraz zahaczały o zwłoki w kanale Saint-Martin i wyławiano je dość

często, zwykle w całości. Wśród nich trafiały się, owszem, ciała mężczyzn: kloszarda, który
wypił o jednego za dużo i ześlizgnął się do wody, czy opryszka, którego pchnął nożem
członek wrogiej bandy.

Poćwiartowane zwłoki również nie należały do rzadkości, wyciągano je średnio dwa, trzy

razy do roku. Zawsze jednak, odkąd brygadier Depoil sięgał pamięcią, były to zwłoki kobiet.
I to określonych kobiet: w dziewięciu przypadkach na dziesięć prostytutek najniższej

kategorii, takich, co szwendają się nocą po zaułkach. Raporty stwierdzały niezmiennie:
„Zbrodnia na tle sadystycznym”.

Policja znała cały światek przestępczy dzielnicy, miała aktualną czarną listę. Osobnika,

który na przykład włamał się do sklepu czy zaatakował kogoś z bronią w ręku, aresztowano
zazwyczaj po kilku dniach. Rzadko natomiast udawało się pochwycić sprawców zabójstw.

– Przyniósł ją pan? – spytał Depoil.
– Rękę?
– Gdzie ją pan zostawił?
– Na nabrzeżu. Możemy ruszać? Musimy się dostać na quai de l’Arsenal i rozładować

barkę. Czekają na nas.

Brygadier zapalił papierosa. Zgłosił wypadek na Pogotowie Policyjne, po czym połączył

się z mieszkaniem komisarza dzielnicowego Magrina.

– Przepraszam, że pana budzę... Szyper wyciągnął z kanału rękę... Nie! Mężczyzny... To

samo sobie pomyślałem... Słucham?... Tak, tak, jest tutaj... Zaraz go spytam...

Nie odkładając słuchawki zwrócił się do Jules’a:
– Na pana oko długo przebywała w wodzie?
Naud podrapał się w głowę.
– Co to znaczy długo?
– Jest w rozkładzie?
– Nie, nie powiedziałbym. Moim zdaniem pływała ze dwa, trzy dni.
Brygadier powtórzył przez telefon:
– Dwa, trzy dni...
I słuchał, bawiąc się ołówkiem, instrukcji komisarza.

background image

– Możemy ruszać? – ponowił pytanie Naud, gdy brygadier odłożył słuchawkę.
– Na razie nie. A nuż inne części ciała przyczepiły się do barki? Przy uruchamianiu łodzi

mogłyby zaginąć. Tak mówi komisarz i słusznie.

– Nie możemy tu sterczeć w nieskończoność! Za nami stoją już cztery statki, ludzie się

niecierpliwią.

Brygadier czekał na połączenie telefoniczne.
– Halo! To ty, Victor? Obudziłem cię? Jadłeś śniadanie? Świetnie, mam dla ciebie robotę.
Victor Cadet mieszkał w pobliżu, przy ulicy du Chemin-Vert. Nie było miesiąca, by nie

wzywano go na poszukiwania w kanale Saint-Martin. I też nikt inny nie wyłowił z Sekwany i
paryskich kanałów tylu najróżniejszych przedmiotów, w tym również ludzkich zwłok.

– Muszę ściągnąć mojego pomocnika.


O godzinie siódmej rano na bulwarze Richard-Lenoir pani Maigret, świeża, ubrana już,

pachnąca mydłem, krzątała się po kuchni szykując śniadanie. Komisarz jeszcze spał. Na Quai

des Orfèvres Lucas i Janvier pełnili służbę od szóstej. Wiadomość o ręce wyłowionej z kanału
przyjął Lucas.

– Dziwne! – mruknął do Janviera. – W kanale Saint-Martin znaleziono rękę i nie jest to

ręka kobiety.

– Mężczyzny?
– A kogóż by?
– No... dziecka.
Taki wypadek miał miejsce jeden jedyny raz, trzy lata temu.
– Zawiadomimy szefa?
Lucas spojrzał na zegarek, zawahał się. Pokręcił głową.
– Nie pali się. Niech sobie spokojnie wypije kawę.
Za dziesięć ósma przed barką „Dwaj bracia” zebrał się już gęsty tłumek. Strażnik

odpędzał gapiów od przedmiotu, który leżał pod plandeką na płycie. Przez śluzę
przepuszczano łódź Victora – zacumowała przy nabrzeżu.

Victor Cadet był ogromnym mężczyzną. Aż korciło, by go zapytać, czy skafander robił

sobie na miarę. Jego pomocnik był za to malutki, żuł tytoń i strzykał do wody brązową śliną.
Założył drabinkę, pompę i umocował na szyi Victora wielki mosiężny hełm.

Na tylnym pokładzie „Dwóch braci” pokazały się dwie kobiety i pięcioro dzieci.

Dzieciaki miały włosy jasnoblond, prawie białe. Jedna z kobiet była w ciąży, druga trzymała
na ręku niemowlę.

Domy na quai de Valmy stały teraz w pełnym słońcu. W jasnym, wesołym blasku

nabrzeże wcale nie wyglądało ponuro, wbrew rozpowszechnionej opinii. Farba na fasadach
nie była co prawda świeża, biel i żółć wyblakły, ale tego marcowego poranka ulica
przypominała obraz Utrilla.

background image

Za „Dwoma braćmi” czekały cztery barki. Na pokładach suszyła się na sznurze bielizna,

baraszkowały dzieci, pokrzykiwały kobiety. Unosił się zapach smoły, dominujący nad mniej
przyjemną wonią kanału.

Piętnaście po ósmej, kiedy Maigret dopijał drugą filiżankę kawy i ocierał usta przed

zapaleniem pierwszej porannej fajki, zatelefonował Lucas.

– Ręka mężczyzny, powiadasz?
Maigret też był zdziwiony.
– Nic więcej nie znaleziono?
– W akcji jest nurek, Victor Cadet. Trzeba jak najszybciej otworzyć śluzę, grozi korek.
– Kto się tym zajął?
– Judel.
Inspektor z dziesiątki, chłopak niczym się nie wyróżniający, lecz skrupulatny. Można

było na nim polegać przy czynnościach wstępnych.

– Przyjedzie pan, szefie?
– Nawet nie nałożę zbytnio drogi.
– Dojechać do pana?
– A kto jest dzisiaj?
– Janvier, Lemaire... O, właśnie wchodzi Lapointe.
Maigret zawahał się. Wokół niego pełno było słońca, miał ochotę uchylić okno. Może to

całkiem prosta zagadka, błaha sprawa, w sam raz dla Judela, który świetnie poprowadzi ją od
początku do końca. Trudno przewidzieć. Gdyby chodziło o rękę kobiety, Maigret gotów
byłby się założyć, że reszta będzie zwykłą rutyną. Ale skoro to ręka mężczyzny, wszystko jest
możliwe. A nuż będzie to za wiła sprawa i komisarz osobiście zajmie się śledztwem? Wtedy
najbliższe dni zależeć będą częściowo od doboru ludzi, zazwyczaj bowiem rozpoczynał,
prowadził i kończył dochodzenie z tym samym inspektorem.

– Przyślij mi Lapointe’a.
Nie współpracował z nim bezpośrednio już od dłuższego czasu. Bawiły go jego młodość i

zapał, zmieszanie, kiedy chłopcu wydawało się, że popełnił jakąś gafę.

– Mam uprzedzić szefa?
– Tak. Na pewno spóźnię się dziś na raport.
Był 23 marca. Wiosna kalendarzowa rozpoczęła się przedwczoraj i, co nie zdarza się

rokrocznie, czuło się ją w powietrzu. Maigret omal nie wyszedł bez płaszcza.

Na bulwarze Richard-Lenoir wziął taksówkę. Nie było stąd bezpośredniego autobusu, a

przy takiej pogodzie nie sposób dusić się w metrze. Do śluzy Récollets dotarł przed

Lapointe’em, tak jak się spodziewał. Zastał tam inspektora Judela wpatrującego się w czarną
toń.

– Znaleziono coś jeszcze?
– Na razie nie, szefie. Victor okrąża barkę. Musimy mieć pewność, że nic tam nie ma.

background image

Upłynęło kolejne dziesięć minut. Z małego czarnego wozu Policji Kryminalnej wysiadł

szybko Lapointe. Na wodzie pojawiły się jasne bańki zapowiadające rychłe wypłynięcie na
powierzchnię nurka.

Pomocnik Victora przyskoczył do niego, by odkręcić hełm. Po chwili nurek palił już

papierosa rozglądając się wokoło. Poznał Maigreta i skinął mu ręką jak dobremu znajomemu.

– I co tam?
– W tym sektorze nic nie ma.
– Barka może ruszać?
– Tutaj zgarnie najwyżej muł z dna.
Usłyszawszy te słowa Robert Naud krzyknął do brata:
– Zapalaj!
Maigret zwrócił się do Judela:
– Ma pan ich zeznania?
– Tak. Podpisane. Zresztą wyładunek na quai de l’Arsenal zajmie im jeszcze dobrych

kilka dni.

Quai de l’Arsenal leżało w dole, jakieś dwa kilometry od śluzy Récollets, pomiędzy

Bastylią a Sekwaną.

Uruchomienie łodzi trochę trwało. Przeładowany kadłub szorował po dnie. Wreszcie

barka przekroczyła śluzę, wrota się za nią zamknęły.

Tłumy ciekawskich zaczęły się rozchodzić. Ci, co pozostali, wyraźnie nie mieli nic do

roboty i zamierzali chyba sterczeć tu cały dzień.

Victor wciąż był w gumowym skafandrze.
– Jeśli są gdzieś inne części ciała – tłumaczył – to w górnym biegu. Tułów, głowa są

cięższe od ręki i trudniej je pociągnąć.

Na powierzchni wody nie widać było najmniejszego ruchu, unoszące się odpadki trwały

w miejscu.

– Nie ma tu oczywiście takiego prądu jak w rzece, ale przy każdym otwarciu śluzy

powstaje ruch wody, prawie niewidoczny, wzdłuż całego międzyśluzia.

– A zatem trzeba by szukać aż do następnej śluzy?
– Władze płacą, a pan zarządza – stwierdził Victor między jednym a drugim

pociągnięciem papierosa.

– Jak długo to potrwa?
– Zależy, gdzie znajdę resztę. O ile w ogóle jest w kanale!
Byłoby dziwne, gdyby jedną część ciała wrzucono do wody, a inne ukryto gdzieś na

lądzie!

– Szukajcie!
Victor dał znak swemu pomocnikowi, by przycumował łódź nieco dalej w górnym biegu,

i zaczął nakładać hełm.

background image

Maigret wziął na stronę Judela i Lapointe’a. Tworzyli grupkę, którą gapie na nabrzeżu

obserwowali z szacunkiem, jakim bezwiednie darzy się przedstawicieli władzy.

– Na wszelki wypadek przeszukajcie okoliczne tereny.
– Myślałem o tym – odparł Judel. – Czekałem tylko na pana instrukcje.
– Ilu ma pan ludzi?
– Rano dwóch. Po południu może być trzech.
– Dowiedzcie się, czy nie było tu ostatnio jakichś bójek, krzyków, wołania o pomoc...
– Jasne, szefie.
Ręka, przykryta plandeką, wciąż leżała na kamiennej płycie nabrzeża i Maigret ustawił na

straży umundurowanego policjanta.

– Idziemy, Lapointe?
Skierowali się do narożnego bistra „U Popaula” pomalowanego jaskrawożółtą farbą.

Komisarz pchnął oszklone drzwi. Kilku mężczyzn w roboczych kombinezonach posilało się

przy kontuarze.

– Co dla panów? – spytał właściciel.
– Gdzie tu jest telefon?

W tej samej chwili dojrzał aparat: telefon ścienny, bez kabiny, i do tego tuż przy ladzie.
– Chodźmy, Lapointe.
Nie miał ochoty rozmawiać przy świadkach.
– Nic panowie nie zamówią?
Popaul wyglądał na urażonego. Komisarz przyrzekł mu:
– Później.
Wzdłuż nabrzeża ciągnęły się rzędy jednopiętrowych domków, budynków

gospodarczych, warsztatów, stały też wielkie betonowe biurowce.

– Poszukamy kabiny telefonicznej.
Szli przed siebie. Widzieli teraz, po drugiej stronie kanału, wypłowiałą flagę i niebieski

znak świetlny posterunku policji, a dalej ciemne mury szpitala Saint-Louis. Po blisko trzystu
metrach marszu trafili na ponure małe bistro. Maigret pchnął drzwi prowadzące do środka.
Schodziło się po dwóch kamiennych stopniach. Podłoga z ciemnoczerwonych kwadratowych
płytek przypominała mu budynki w Marsylii.

W sali nie było żywej duszy, tylko wielki rudy kocur podniósł się leniwie ze swego

legowiska przy piecu, pomaszerował do uchylonych drzwi i zniknął za nimi.

– Jest tu kto? – zawołał Maigret.
Słychać było szybkie tykanie zegara z kukułką. W powietrzu unosiła się woń wódki i

stęchłej kawy oraz lżejszy zapach białego wina.

Na zapleczu ktoś się poruszył. Rozległ się kobiecy nieco znużony głos:
– Zaraz!

background image

Niski okopcony sufit, ciemne ściany, półmrok, przez który przebijały się pojedyncze

promienie słońca, jak przez witraże w kościele. Na ścianie – karton z nabazgranym napisem:
„Dania barowe”.

Inna wywieszka głosiła: „Dozwolony własny prowiant”.
O tej porze nie było ruchu, Maigret i Lapointe byli zapewne pierwszymi gośćmi. W rogu

znajdowała się kabina telefoniczna. Maigret czekał, aż zjawi się właścicielka.

Wreszcie przyszła, upinając po drodze szpilkami włosy, ciemnobrązowe, prawie czarne.

Chuda, w nieokreślonym wieku, miała może czterdzieści, czterdzieści pięć lat. Szła

nachmurzona, szurając filcowymi kapciami po płytkach podłogi.

– Co dla panów?
Maigret spojrzał na Lapointe’a.
– Ma pani dobre białe wino?
Wzruszyła ramionami.
– Dwa białe wina. Mogę prosić o żetony do telefonu?
Zamknął się w kabinie i zadzwonił do biura prokuratora, by zdać raport. Po drugiej

stronie linii odezwał się zastępca prokuratora, który, podobnie jak inni, wyraził zdziwienie, że
z kanału wyłowiono rękę mężczyzny.

– Nurek prowadzi dalsze poszukiwania. Twierdzi, że reszta, jeśli jest jakaś reszta,

znajduje się w górnym biegu. Mam prośbę, skontaktujcie się jak najszybciej z doktorem
Paulem, musi obejrzeć rękę.

– Skąd pan telefonuje? Postaram się go zaraz złapać i oddzwonię.
Maigret odczytał numer na aparacie, podał go rozmówcy, po czym skierował się do

kontuaru, gdzie czekały już dwa kieliszki.

– Pani zdrowie! – zwrócił się do właścicielki.
Nie zareagowała, jakby nie usłyszała słów komisarza. Spoglądała na obu mężczyzn bez

cienia sympatii, czekała, aż sobie pójdą, by mogła wrócić do swych zajęć, zapewne chciała
dokończyć poranną toaletę.

Niewątpliwie ładna za młodu. Przecież była kiedyś młoda, jak każdy człowiek. Teraz jej

oczy, usta, całe ciało wyrażały tylko zmęczenie. Może była chora i bała się ataku choroby?
Ludzie, którzy wiedzą, że nieuchronnie nadejdą cierpienia, mają taki właśnie tępy i napięty
wyraz twarzy narkomana czekającego na nową dawkę narkotyku.

– Będzie tu do mnie telefon – mruknął Maigret, jakby chciał się usprawiedliwić.
Był to lokal publiczny, jak wszelkie bary i kawiarnie, miejsce w pewien sposób

anonimowe, obaj mieli jednak poczucie, że są intruzami, że wdarli się do obcego świata.

– Dobre ma pani wino.
Była to prawda. Większość paryskich barów zachwala lekkie wino regionalne, lecz

najczęściej jest to wino mieszane, pochodzące z rozlewni Bercy. To natomiast miało swoisty
aromat, który komisarz usiłował rozpoznać.

background image

– Sancerre? – zapytał.
– Nie. Okolice Poitiers.
Ach, więc stąd ten skalny posmak. Słynne piwnice w grotach!
– Ma tam pani rodzinę?
Nie odpowiedziała. Maigret patrzył na nią z podziwem: nieruchoma, z kamienną twarzą,

obserwowała ich w milczeniu. Kot łasił się do niej, ocierając się o jej gołe nogi.

– Gdzie pani mąż?
– Pojechał tam.
Pojechał po wino o to jej chodziło. Rozmowa nie kleiła się i komisarz skinął, by napełniła

kieliszki. Z zakłopotania wybawił go dzwonek telefonu.

– Tak, to ja. Złapał pan Paula? Jest wolny? Za godzinę? Dobrze! Będę tam.
Po chwili Maigret zasępił się. Zastępca prokuratora oznajmił, że sprawę powierzono

sędziemu śledczemu Coméliau, który był niemal osobistym wrogiem Maigreta, największym
konformistą i zrzędą w całym Sądzie.

– Mówił, żeby informował go pan na bieżąco, to jego specjalne życzenie.
– Wiem, wiem.

Coméliau będzie teraz kilka razy dziennie wydzwaniał do Maigreta i oczekiwał

porannych sprawozdań w swoim gabinecie!

– Trudno! – westchnął. – Jakoś to będzie!
– Nic nie poradzę, panie komisarzu. To jedyny wolny sędzia, poza tym...
Promień słońca przeciął na ukos salę i odbił się w kieliszku Maigreta.
– Idziemy! – mruknął wyciągając pieniądze z kieszeni. – Ile płacę?
Na dworze zapytał:
– Wziąłeś wóz?
– Tak. Zostawiłem przy śluzie.
Pod wpływem wina policzki Lapointe’a zaróżowiły się, a oczy mu lekko błyszczały.
Już z daleka zobaczyli grupkę gapiów obserwujących z nabrzeża wyczyny nurka. Kiedy

dotarli na miejsce, pomocnik Victora wskazał na dno łodzi, gdzie leżał tym razem większy

pakunek.

– Goleń i stopa – oznajmił splunąwszy do wody.
Drugie opakowanie było mniej zniszczone niż pierwsze. Maigret nie miał ochoty

przyglądać mu się z bliska.

– Myślisz, że warto sprowadzić transport? – spytał Lapointe’a.
– To się zmieści w tylnym bagażniku.
Taka perspektywa wcale im się nie uśmiechała, nie chcieli jednak, żeby lekarz sądowy na

nich czekał. Byli z nim umówieni w Instytucie Medycyny Sądowej, który mieścił się w
nowoczesnym jasnym budynku nad brzegiem Sekwany, nie opodal miejsca, gdzie kanał łączy
się z rzeką.

background image

– Co mam robić? – odezwał się Lapointe.
Maigret nic na to nie odparł, więc inspektor, przezwyciężywszy obrzydzenie, zaniósł oba

pakunki, jeden po drugim, do samochodu i umieścił je w bagażniku.

– Cuchnie? – spytał komisarz, kiedy tamten wrócił na brzeg.
Lapointe, trzymając ręce daleko od siebie, skrzywił się tylko w odpowiedzi.

Doktor Paul, odziany w biały kitel, w gumowych rękawiczkach, palił papierosa za

papierosem. Twierdził, że tytoń jest jednym z najskuteczniejszych środków antyseptycznych.
Bywało, że w czasie autopsji wypalał dwie paczki gauloise’ów.

Pełen animuszu zabrał się do pracy, nie opuszczał go dobry humor. Pochylony nad

marmurowym blatem, mówił zaciągając się dymem:

– Na razie nic definitywnego nie mogę panu powiedzieć, to jasne. Przede wszystkim,

chciałbym zobaczyć resztę zwłok, która ujawni nam coś więcej niż noga czy ręka. Poza tym,
przed ostateczną opinią muszę wykonać szereg analiz.

– W jakim był wieku?
– Wstępne oględziny wskazywałyby na pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat. Bliżej

pięćdziesiątki. Proszę spojrzeć na tę dłoń.

– Co mam z niej wyczytać?
– Dłoń duża i mocna, nawykła w pewnym okresie życia do ciężkiej pracy.
– Ręka robotnika.
– Nie. Raczej wieśniaka. Założę się jednak, że całymi latami nie trzymała ciężkiego

narzędzia. Nie był to człowiek zadbany, wystarczy spojrzeć na paznokcie, zwłaszcza u nogi.

– Kloszard?
– Nie sądzę. Jak mówiłem, czekam na resztę, o ile ją znajdą, potem wydam orzeczenie.
– Od kiedy nie żyje?
– Znowu mogę postawić tylko hipotezę. Proszę ją potraktować ze znakiem zapytania, bo

wieczorem czy jutro może powiem panu coś innego. Na razie obstawałbym, że od trzech dni,
nie dłużej. A skłaniałbym się, że krócej.

– Od ubiegłej nocy?
– Nie. Niewykluczone, że od poprzedniej.
Maigret i Lapointe także palili, omijając starannie spojrzeniem marmurowy stół. Za to

doktor Paul czerpał wyraźną przyjemność ze swojej roboty i manewrował narzędziami z
kuglarską zręcznością.

Lekarz już zamierzał się przebrać w swój zwykły ubiór, kiedy wezwano Maigreta do

telefonu. Dzwonił Judel – stamtąd, z quai de Valmy.

– Znaleziono korpus! – oznajmił nie bez pewnego podniecenia.
– A głowy nie?

background image

– Jeszcze nie. Victor uważa, że z tym pójdzie trudniej, głowa jest cięższa i na pewno

głębiej weszła w muł. Znalazł też pusty portfel i damską torebkę.

– W pobliżu tułowia?
– Nie. Dalej. Chyba te rzeczy nie mają ze sobą związku. Victor mówi, że to, co mógłby

za każdym razem wyłowić z kanału, wypełniłoby cały pchli targ. Zanim trafił na zwłoki,
wydostał składane łóżko i dwa wiadra.

Doktor Paul nie zdjął rękawiczek i czekał trzymając ręce daleko od siebie.
– Jest coś dla mnie? – spytał.

Maigret skinął głową. Zwrócił się do Judela:
– Dałoby się przetransportować tułów do Instytutu?
– Zrobi się.
– To czekam. Tylko się pospieszcie, bo doktor...
Wyszli i przystanęli na progu, gdzie było znacznie przyjemniej, powietrze rześkie i skąd

mogli obserwować nieustający ruch na moście d’Austerlitz. Po drugiej stronie Sekwany,

przed Magasins Généraux, rozładowywano jakieś barki i mały statek morski. Tego ranka
Paryż tętnił młodzieńczym, radosnym rytmem, zaczynała się kolejna pora roku, nowa wiosna,

i ludzie patrzyli na świat z optymizmem.

– Nie znalazł pan tatuaży, blizn?
– Nie, nie na tych częściach, które badałem. To skóra człowieka żyjącego raczej w

czterech ścianach.

– Chyba mocno owłosiony.
– Tak. Widzę ten typ, mogę go panu opisać: ciemny, krępy, szeroki w barach,

muskularny, gęste czarne owłosienie na rękach, dłoniach, nogach i piersi. Wieśniak, jakich u
nas wielu, silny, stanowczy, uparty. Chciałbym zobaczyć jego głowę.

– Trzeba ją najpierw znaleźć!
W kwadrans później dwóch policjantów w mundurach przyniosło tułów. Doktor Paul

niemal zacierał ręce zmierzając do marmurowego stołu, niczym stolarz śpieszący do swego

warsztatu.

– Tak myślałem, amatorska robota – mruknął. – Rozumie pan, tego człowieka nie

poćwiartował ani zwykły rzeźnik, ani fachowiec z La Villette. A już na pewno nie chirurg.
Kości pocięto zwykłą piłą do metalu, resztę wielkim nożem kuchennym, są takie w każdej
restauracji i prawie w każdym gospodarstwie domowym. Trwało to wszystko dość długo i
szło opornie.

Po chwili dodał:
– Spójrzcie, panowie, na te włochate piersi...

Maigret i Lapointe ledwie rzucili okiem.
– Nie ma rany?
– Nic takiego nie widzę. Jedno jest pewne: śmierć nie nastąpiła przez utopienie.

background image

Zabrzmiało to niemal jak dowcip. Poćwiartowany człowiek, znaleziony w kanale, miałby

się w nim utopić...

– Zaraz zajmę się wnętrznościami, szczególnie interesuje mnie zawartość żołądka.

Panowie zostajecie?

Maigret pokręcił głową. Nie był to widok, który go nęcił, poza tym odczuwał palącą

potrzebę napicia się czegoś mocniejszego niż wino. Musiał pozbyć się nieprzyjemnego smaku
w ustach, kojarzącego się z trupem.

– Zaraz, Maigret... Co to ja mówiłem?... Widzi pan to jaśniejsze pasmo i sine punkciki na

brzuchu?

Komisarz skinął głową nie patrząc.
– Pasmo to blizna pooperacyjna sprzed kilku lat. Wyrostek.
– A punkciki?
– To bardziej zagadkowe. Nie dałbym głowy, ale jestem prawie pewny, że to ślady po

kulkach ze śrutowej broni myśliwskiej. Potwierdziłoby to moje przypuszczenia, że człowiek
mieszkał kiedyś na wsi, był, bo ja wiem, rolnikiem czy myśliwym. Dawno, ze dwadzieścia lat
temu, a może i więcej, został postrzelony. Widzę siedem... nie, osiem tego rodzaju blizn, w
kształcie tęczy. Raz w życiu takie widziałem, ale nie aż tak regularne. Muszę zrobić zdjęcie

do mojego archiwum.

– Zadzwoni pan do mnie?
– Gdzie pan będzie? Na Quai des Orfèvres?
– Tak, u siebie. Obiad zjem pewnie na placu Dauphine.
– Dam panu znać, jak coś odkryję.
Znalazłszy się na dworze, w słońcu, Maigret otarł czoło. Lapointe nie mógł się

powstrzymać, by nie splunąć kilka razy na boki, jakby i on miał gorzki smak w ustach.

– Każę zdezynfekować bagażnik, jak tylko zajedziemy na Quai – stwierdził.
Nim odjechali, wstąpili do baru na kieliszek czystej. Alkohol był tak mocny, że Lapointe

dostał mdłości, trzymał chwilę dłoń przy ustach, bał się, że zwymiotuje. Kiedy doszedł do
siebie, wymamrotał:

– Przepraszam...
Gdy wychodzili, szef knajpy powiedział do jednego z klientów:
– Patrz pan, następni, co oglądali umarlaka. Oni tak zawsze.
A że miał naprzeciw Instytut Medycyny Sądowej, wiedział, co mówi.

background image

Rozdział 2

Lak z butelki

Kiedy Maigret kroczył wielkim korytarzem na Quai des Orfèvres, zatańczył mu na

moment przed oczami wesoły promyk. Dzisiaj nawet tutaj, do tego korytarza, najbardziej
szarego i ponurego miejsca na ziemi, wdarło się słońce, co prawda tylko pod postacią
lśniącego kurzu.

Między drzwiami, na ławkach bez oparcia czekali ludzie, niektórzy z nich mieli na rękach

kajdanki. Komisarz już chciał wejść do gabinetu szefa, by zdać mu sprawozdanie z wydarzeń
na quai de Valmy, gdy jakiś mężczyzna podniósł się z miejsca i gestem powitania dotknął
dłonią ronda kapelusza.

Maigret zwrócił się do niego z zażyłością świadczącą o codziennych wieloletnich

kontaktach.

– I co pan na to, Baronie? Zawsze pan grzmiał, że taki los spotyka tylko prostytutki, a tu,

masz pan, poćwiartowany chłop...

Człowiek zwany Baronem nie zaczerwienił się, choć zapewne pojął aluzję. Był pederastą,

ale się do tego nie przyznawał. „Robił” Quai des Orfèvres od ponad piętnastu lat dla pewnego

paryskiego dziennika, agencji prasowej i kilkunastu gazet regionalnych.

Ostatni, co hołdował jeszcze modzie bulwarowego teatru z początku wieku: nosił na

piersi monokl na szerokiej czarnej wstążce. Może temu monoklowi, którym zresztą prawie
nigdy się nie posługiwał, zawdzięczał przydomek Barona.

– Nie wyłowiono głowy?
– Z tego, co wiem, jeszcze nie.
– Rozmawiałem przed chwilą z Judelem. Nic nowego. Jak będzie pan coś miał,

komisarzu, proszę o mnie pamiętać.

Usiadł z powrotem na ławce, a Maigret wszedł do gabinetu szefa. Stąd także widać było

przez otwarte okno sunące Sekwaną barki. Mężczyźni pogawędzili kilkanaście minut, po
czym Maigret udał się do siebie.

background image

Na bibularzu czekała nań karteczka. Tego się właśnie spodziewał! Cóż by innego:

Coméliau prosił o telefon.

– Tu komisarz Maigret, panie sędzio.
– Witam, Maigret. Wrócił pan znad kanału?
– Z Instytutu Medycyny Sądowej.
– Doktor Paul jest na miejscu?
– Pracuje nad wnętrznościami.
– Nie zidentyfikowano ciała?
– Na to nie możemy liczyć, póki nie znajdziemy głowy. Chyba że jakimś cudem...
– Właśnie, chciałem z panem pomówić. W zwykłej sprawie, kiedy ofiara jest

zidentyfikowana, wiadomo, czego się trzymać. Rozumie pan? Tutaj nie mamy pojęcia, kim
się ten człowiek okaże... jutro, pojutrze, za godzinę. Wszystko jest możliwe, wszelkie
niespodzianki, nawet najbardziej nieprzyjemne, i dlatego musimy zachować najwyższą
ostrożność.

Coméliau oddzielał sylaby, wsłuchiwał się we własne słowa. Wszystko, co robił, co

mówił, było „najwyższej wagi”.

Zazwyczaj sędzia śledczy przyjmuje sprawę dopiero wtedy, kiedy policja się z nią upora.

Coméliau chciał trzymać rękę na pulsie od samego początku dochodzenia. Może po prostu bał
się komplikacji? Jego szwagier był znanym politykiem, jednym z tych deputowanych, jakich
się spotyka prawie w każdym ministerstwie. Coméliau zwykł mawiać:

– Sami państwo rozumiecie, mając takiego szwagra, jestem w sytuacji wyjątkowo

delikatnej.

Maigret przyrzekł mu w końcu, że jak tylko pojawi się coś nowego, da mu natychmiast

znać, nawet wieczorem do domu. Przejrzał pocztę, po czym udał się do pokoju inspektorów,
by porozdzielać bieżące sprawy.

– Co dziś mamy, wtorek?
– Tak, szefie.
Zakładając, że doktor Paul nie pomylił się przy wstępnej ocenie i ciało rzeczywiście

leżało w kanale Saint-Martin przez czterdzieści osiem godzin, zabójstwa dokonano w
niedzielę, i to wieczorem lub nocą, bo przecież trudno sobie wyobrazić, by ktoś pozbywał się
paczek z częściami ciała za dnia, mając pod nosem posterunek policji.

– Czy mam przyjemność z panią Maigret? – zażartował przez telefon do żony. – Nie

wrócę na obiad. Zrobiłaś coś dobrego?

Potrawka barania. Nie ma czego żałować, zbyt ciężkie danie na taki dzień.
Zadzwonił do Judela.
– Nic nowego?
– Victor zrobił przerwę, przegryza coś na łodzi. Wciąż nie znalazł głowy. Pyta, czy ma

szukać dalej.

background image

– Oczywiście.
– Moi ludzie też są w akcji, ale na razie nie mamy nic konkretnego. W niedzielę

wieczorem była jakaś rozróba w barze na ulicy des Récollets. Nie, nie u Popaula. Dalej, przy

Faubourg Saint-Martin. Poza tym pewna konsjerżka powiadomiła nas, że zaginął jej mąż.
Tyle że nie ma go już od miesiąca, a rysopis się nie zgadza.

– Pewnie wpadnę tam do was po południu.
Przed wyjściem na obiad do „Brasserie Dauphine”, zajrzał do pokoju inspektorów.
– Idziesz, Lapointe?
Właściwie nie było najmniejszej potrzeby, by inspektor towarzyszył mu przy posiłku w

knajpce na placu Dauphine, gdzie komisarz miał swoje stałe miejsce. Przyszło mu to do
głowy, kiedy w milczeniu szli obok siebie nabrzeżem. I uśmiechnął się nieznacznie na pewne
wspomnienie: jego przyjaciel Pardon, lekarz mieszkający na ulicy Popincourt, u którego
państwo Maigret raz w miesiącu bywali na kolacji, zapytał go kiedyś z całą powagą:

– Niech mi pan powie, Maigret, dlaczego policjanci w cywilu zawsze chodzą parami,

zupełnie jak hydraulicy?

Rzeczywiście! Nigdy się nad tym nie zastanawiał. On sam rzadko prowadził śledztwo bez

towarzyszącego mu inspektora.

Odparł drapiąc się w głowę:
– Hm, po pierwsze, jak sądzę, sięga to czasów, kiedy ulice Paryża nie były całkiem

bezpieczne i pewne dzielnice lepiej było obchodzić we dwójkę niż samotnie, zwłaszcza nocą.

Zresztą teraz, myślał Maigret, jest podobnie, na przykład przy aresztowaniach czy

zapuszczaniu się w podejrzane zaułki.

– Jest też drugi powód, istotna sprawa dotycząca naszych przesłuchań na Quai. Zeznania

złożone jednemu policjantowi można zawsze potem odwołać, podejrzany mówił przecież pod
presją. Co dwa świadectwa, to nie jedno.

Tak, ten wywód miał swoją logikę, lecz Maigret nie był w pełni zadowolony.
– W praktyce to właściwie konieczność. Weźmy przykład: śledzimy człowieka i trzeba

zatelefonować nie tracąc go z oczu. Albo inna sytuacja: człowiek znika z budynku, który ma
kilka wyjść.

Pardon zauważył z uśmieszkiem:
– Zawsze gdy słyszę o kilku powodach naraz, mam wrażenie, że tak naprawdę chodzi o

coś innego.

A Maigret na to:
– W takim razie powiem za siebie. Wolę być w towarzystwie, bo nie chcę się nudzić.
Nie powtórzył tej historyjki Lapointe’owi. Młodym ludziom nigdy nie należy okazywać

swego sceptycyzmu, a Lapointe wciąż płonął świętym ogniem.

Jedli obiad w pogodnym nastroju. Przy barze kręcili się inni inspektorzy i komisarze,

niektórzy siedzieli przy stolikach na sali.

background image

– Myśli pan, że głowę wrzucono do kanału? Że ją odnajdziemy?

Maigret machinalnie zaprzeczył. Właściwie nie zastanawiał się nad tym, odpowiadał

instynktownie. Nie potrafiłby wyjaśnić, dlaczego wydawało mu się, że Victor nic więcej nie
znajdzie na dnie kanału Saint-Martin.

– Co się z nią mogło stać?
Nie wiedział. Może znajdowała się w walizce w dworcowej przechowalni – w pobliżu, na

Gare de l’Est, albo niewiele dalej, na Gare du Nord. A może wyekspediowano ją ekspresem
pod jakikolwiek adres w głąb kraju jedną z tych wielkich ciężarówek, jakie komisarz widział

na ulicy odchodzącej od quai de Valmy. Często spotykał na mieście te czerwone i zielone
ciężarówy, kierujące się ku autostradom. Nie wiedział, skąd wyruszają. Okazało się, że
stamtąd, z ulicy Terrage, &nie opodal kanału. Rankiem naliczył ich ponad dwadzieścia – stały
przy krawężniku i widniał na nich napis: „Transports Zénith – Roulers et Langlois”.

Tak, nic konkretnego nie przychodziło mu do głowy. Sprawa interesowała go, lecz na

razie nie wciągnęła w pełni. Interesowała go głównie dlatego, że dawno już nie pracował w
okolicach kanału. Kiedyś, w początkach swej kariery, znał tu każdą uliczkę, niemal każdą
postać przemykającą się nocą pod murami.

Siedzieli jeszcze przy stole pijąc kawę, kiedy komisarza poproszono do telefonu. Dzwonił

Judel.

– Może niepotrzebnie zawracam panu głowę, szefie. Na razie nie można mówić o żadnym

tropie, ale jeden z moich ludzi, Blancpain, którego ustawiłem na straży nad kanałem, zwrócił
uwagę jakąś godzinę temu na chłopaka z trójkołowym wózkiem. Wydaje mu się, że widział
go już wcześniej, rano, potem w pół godziny później i jeszcze kilka razy. Grupy gapiów stały
dłuższy czas na brzegu, ale ten, zdaniem Blancpaina, trzymał się na uboczu i wyglądał na
szczególnie zaciekawionego. Wie pan, trochę to dziwne, bo zazwyczaj dostawca musi
wykonać wózkiem określoną rundę i nie może trwonić czasu.

– Blancpain rozmawiał z tym młokosem?
– Zamierzał, zaczął iść w jego stronę, możliwie dyskretnie, żeby go nie spłoszyć. Ale cóż,

przeszedł zaledwie kilka metrów, kiedy tamten, wyraźnie przestraszony, wskoczył na wózek i
oddalił się pospiesznie w stronę ulicy des Récollets. Blancpain nie miał pod ręką żadnego
pojazdu. Gonił zbiega, ale na próżno, tylko przechodnie oglądali się za nim, a wózek włączył
się w ruch kołowy na Faubourg Saint-Martin i zniknął mu z oczu.

Zaległo milczenie. Oczywiście, był to niepewny trop, równie dobrze fakt bez znaczenia

jak i punkt wyjścia.

– Blancpain ma rysopis?
– Tak. Chłopak osiemnasto, dwudziestoletni, pochodzący chyba ze wsi, bo ma jeszcze

ogorzałą twarz. Długowłosy blondyn, ubrany w skórzaną kurtkę i golf. Blancpain nie odczytał
napisu na wózku, wie tylko, że jest tam wyraz kończący się na „ail”. Sprawdzamy teraz listę
dzielnicowych handlowców, którzy mogliby zatrudniać dostawcę z trójkołowym wózkiem.

background image

– Co mówi Victor?
– Że kiedy płacą, wszystko mu jedno, czy jest pod wodą, czy nad wodą, ale że z

pewnością traci czas.

– Znaleźliście coś w terenie?
– Na razie nie.
– Wkrótce powinienem dostać raport lekarza, z danymi o zmarłym.
Paul zadzwonił około wpół do trzeciej do biura. Później miał przesłać orzeczenie na

piśmie.

– Notuje pan, komisarzu?
Maigret wyciągnął papier.
– Podam panu moje oceny, na pewno nie odbiegające daleko od rzeczywistości. Najpierw

rysopis, to, co można ustalić bez głowy. Mężczyzna niewysoki, około 167 centymetrów.
Szyja krótka, masywna, twarz przypuszczalnie szeroka, z silną szczęką. Włosy ciemne, lekko
siwe na skroniach. Waga: 74 kilo. Krępy, kanciasty, muskularny, ale nie grubas, chociaż
zaczynał tyć. Analiza wątroby wskazuje na człowieka nie stroniącego od kieliszka, nie sądzę
jednak, żeby był alkoholikiem. Raczej z tych, co to sobie łykną raz na godzinkę i gustują w
białym winie. Znalazłem zresztą ślady białego wina w żołądku.

– A ślady posiłku?
– Też znalazłem. Na szczęście dla nas był to posiłek ciężko strawny. Jego ostatni obiad,

czy kolacja, składał się z pieczonej wieprzowiny i fasoli.

– Jadł na długo przed śmiercią?
– Dwie godziny, może dwie i pół. Pobrałem osad zza paznokci u kończyn i posłałem do

laboratorium. Moers się tym zajmie.

– A blizny?
– Tak jak mówiłem rano: operacja wyrostka miała miejsce pięć, sześć lat temu i sądząc

po jakości roboty wykonywał ją dobry chirurg. Ślady po ołowiu pochodzą sprzed co najmniej
dwudziestu lat, a byłbym skłonny teraz podwoić tę cyfrę.

– Wiek?
– Pięćdziesiąt, pięćdziesiąt pięć.
– Więc pana zdaniem otrzymał postrzał z broni myśliwskiej, kiedy był chłopcem?
– Tak uważam. Ogólny stan zdrowia zadowalający, nie licząc obrzęku wątroby. Serce i

płuca w stanie dobrym. Lewe płuco nosi bliznę po bardzo dawno przebytej gruźlicy, rzecz bez
znaczenia. Dzieci i niemowlęta często przechodzą lekką gruźlicę, o czym w ogóle nikt nie
wie. Cóż, Maigret, jeśli chce pan mieć więcej informacji, proszę przysłać mi głowę, a zrobię,
co się da.

– Nie odnaleziono jej.
– No to już się nie znajdzie.

background image

Potwierdził przypuszczenia Maigreta. Na Quai des Orfèvres zakorzeniają się pewne

przekonania, które w końcu stają się pewnikami. I tak poćwiartowane zwłoki nieomylnie
wskazują na zwykłą prostytutkę, a poszukiwania głowy są najczęściej daremne.

Nie są to rzeczy, które próbuje się wytłumaczyć, po prostu przyjmuje się je jako fakt.
– Gdyby ktoś mnie szukał – powiedział komisarz zaglądając do pokoju inspektorów –

jestem na górze.

Wszedł powoli na ostatnie piętro Pałacu Sprawiedliwości, gdzie zastał Moersa

pochylonego nad jakimiś próbkami.

– Czym się zajmujesz? Moim trupem?
– Paul mi to przysłał do zbadania.
– I jak tam?
Na wielkiej sali uwijała się cała ekipa specjalistów. W rogu stał manekin, służący do

odtwarzania przebiegu napaści, kiedy na przykład trzeba sprawdzić, z jakiej pozycji zadano
cios nożem.

– Mam wrażenie – bąknął pod nosem Moers, który zawsze mówił półgłosem, jakby

znajdował się w kościele – że pański człowiek nie wychodził zbyt często z domu.

– Dlaczego tak uważasz?
– Zbadałem substancje zza paznokci i doszedłem do wniosku, że miał ostatnio na nogach

granatowe wełniane skarpetki. Znalazłem również resztki filcu, z jakiego robi się domowe
pantofle. Stąd mój wniosek, że facet większość czasu spędzał w kapciach.

– Skoro tak było, Paul to potwierdzi. Stałe chodzenie w kapciach, jeśli trwa to latami,

zniekształca w końcu stopy, w każdym razie tak twierdzi moja żona, która mi w kółko

powtarza...

Nie dokończył. Dostał połączenie z Instytutem Medycyny Sądowej. Doktor Paul już

wyszedł, ale komisarzowi udało się złapać go w domu.

– Mówi Maigret. Doktorze, mam pytanie, które nasunęło mi się w związku z pewnym

spostrzeżeniem Moersa. Czy odniósł pan wrażenie, że nasz człowiek częściej miał na nogach
kapcie niż buty?

– Brawo dla Moersa! Miałem panu o tym powiedzieć, uznałem jednak, że to mało

konkretna informacja. Bałem się wpuścić pana na fałszywy trop. Przyszło mi do głowy, że
może facet był kelnerem. U kelnera, szefa knajpy czy... policjanta, tak, zwłaszcza u policjanta
kierującego ruchem, spody stóp mają tendencję do osiadania. Nie od chodzenia, lecz od
przebywania w pozycji stojącej.

– Mówił pan, że miał zapuszczone paznokcie u rąk.
– Tak, właśnie. Na pewno szef restauracji nie nosiłby żałoby za paznokciami.
– Ani kelner w dużej piwiarni czy w przyzwoitej kawiarni.
– Moers wpadł na coś jeszcze?
– Na razie nie. Dziękuję, doktorze.

background image

Maigret blisko godzinę łaził po laboratorium, przystawał to tu, to tam.
– Wie pan, co jeszcze odkryłem za paznokciami u nogi? Ziemię zmieszaną z saletrą.

I Moers, i Maigret wiedzieli dobrze, gdzie spotyka się taką mieszankę: w piwnicy,

zwłaszcza wilgotnej.

– Dużo tego?
– Właśnie, dużo. Nie można się tak zabrudzić za jednym razem.
– A więc schodził często do piwnicy?
– To tylko przypuszczenie.
– Co z ręką?
– Za paznokciami znalazłem podobną substancję, tyle że zmieszaną z drobnymi

odpryskami czerwonego laku.

– Takiego do uszczelniania korków w butelkach z winem?
– Dokładnie.
Maigret był wręcz zawiedziony: szło zbyt łatwo!
– W końcu jednak knajpiarz! – westchnął.
I przyszło mu do głowy, że sprawa, być może, zakończy się jeszcze tego wieczoru. Wciąż

wracało mu wspomnienie ciemnowłosej chudej kobiety, która rankiem obsługiwała ich przy
barze. Zaintrygowała go, nie mógł o niej zapomnieć. I nie dlatego, że kojarzył ją ze sprawą
poćwiartowanego ciała, ale dlatego, że była to niezwykła postać.

W takiej okolicy jak quai de Valmy nie brak malowniczych osób. Ale nie pamiętał, kiedy

spotkał się z tego typu biernością. Nie rozumiał jej. Ludzie na ogół coś sobie przekazują

spojrzeniem, cokolwiek. Wytwarza się kontakt, nawet jeśli jest on rodzajem wyzwania.

Z tą kobietą przeciwnie – żadnego kontaktu. Podeszła do obu mężczyzn bez zdziwienia,

bez strachu. Z jej rysów nie można było wyczytać nic poza zmęczeniem, które zapewne nie
opuszczało jej ani na chwilę.

A może była to rezygnacja?
Sącząc wino Maigret kilkakrotnie spotykał się z nią wzrokiem, lecz w jej oczach

dostrzegał tylko pustkę, nie wywołał też u niej żadnego odruchu, najmniejszej reakcji.

Jej pasywność nie wynikała z głupoty, to pewne. Kobieta nie była także pijana. Ani pod

działaniem narkotyku. W każdym razie nie tamtego ranka.

Ledwie od niej wyszedł, przyrzekł sobie, że jeszcze tu wróci, choćby po to, by zobaczyć,

jaka klientela tu bywa.

– Ma pan jakiś pomysł, szefie?
– Niewykluczone.
– Mówi pan tak, jakby był pan z tego niezadowolony.
Maigret nie chciał w to wnikać. O czwartej zadzwonił do Lapointe’a, który pracował w

biurze.

– Zawieziesz mnie?

background image

– Nad kanał?
– Tak.
– Mam nadzieję, że zdążyli zdezynfekować wóz.
Kobiety włożyły już jasne kapelusze. W tym sezonie dominowała czerwień, ostra

czerwień maku. Na tarasy kafejek spuszczano płócienne dachy, pomarańczowe lub w pasy,
prawie wszystkie stoliki były zajęte. Przechodnie szli żwawo, raźniej niż przed tygodniem.

Zaparkowali samochód na quai de Valmy, w pobliżu grupki gapiów, a więc nie opodal

miejsca, gdzie Victor prowadził poszukiwania. Spotkali Judela.

– Nic?
– Nic.
– Nie ma ubrania?
– Zbadaliśmy sznurek. Może go przesłać do laboratorium, jak pan uważa? Na pierwszy

rzut oka to zwykły gruby sznurek, jakiego używają sprzedawcy. Potrzebny był spory zwój na
te pakunki. Wysłałem jednego z ludzi do sklepów, żeby się rozpytał. Jak dotąd bez rezultatu.
Strzępy gazet kazałem wysuszyć, przeważnie pochodzą z zeszłego tygodnia.

– Ostatnia z którego dnia?
– Z soboty rano.
– Znasz to bistro nieco powyżej ulicy Terrage, tuż obok laboratorium farmaceutycznego?
– U Calasa?
– Nie spojrzałem na szyld. Schodzi się po schodkach, taka ciemna salka z wielką kozą

pośrodku i czarną rurą przechodzącą przez całe niemal pomieszczenie.

– Tak, zgadza się. U Omera Calasa.
Inspektorzy dzielnicowi o wiele lepiej znali tu różne knajpki niż ludzie z Quai des

Orfèvres.

– Co to za bistro? – spytał Maigret przyglądając się bańkom powietrza znaczącym trasę

Victora w wodzie.

– Spokojne. Nie przypominam sobie, żebyśmy mieli z nimi jakieś problemy.
– Ten Omer Calas pochodzi ze wsi?
– Bardzo możliwe. Mogę sprawdzić w kartotekach. Chłopcy z prowincji przyjeżdżają do

Paryża, pracują najpierw jako służący czy kierowcy, potem żenią się z kucharkami i w końcu
osiedlają na stałe założywszy własny interes.

– A Calasowie są od dawna?
– Byli już tu, jak dostałem ten rewir. Odkąd znam to bistro, zawsze było takie, jak teraz.

Znajduje się prawie naprzeciwko posterunku i zachodzę tam czasem na kieliszek białego
wina. Mają dobre białe wino, nie powiem.

– Właściciel sam obsługuje klientów?
– Najczęściej. Z wyjątkiem godzin popołudniowych, kiedy chodzi na bilard do piwiarni

na ulicy La Fayette. Ma bzika na punkcie bilardu.

background image

– Wtedy żona staje przy barze?
– Tak. Nie mają nikogo do pomocy. Chociaż zaraz, przypominam sobie, że kiedyś była u

nich jakaś dziewczyna, ale nie mam pojęcia, co się z nią stało.

– Jakiego rodzaju mają klientelę?
– Trudno powiedzieć – odparł Judel drapiąc się w kark. – U nas wszystkie bistra mają

właściwie tę samą klientelę, a zarazem każde ma inną. Na przykład bistro „U Popaula”, to
przy śluzie, tętni życiem od rana do wieczora. Tam pije się ostro, panuje gwar, jest gęsto od
dymu. Po ósmej wieczorem zawsze znajdzie się u niego kilka panienek, które zresztą mają
swoich stałych gości.

– A u Omera?
– Po pierwsze, jego knajpa nie jest całkiem na trasie. Poza tym ciemno tam u nich, jakoś

smutno. Sam pan widział, niewesołe miejsce. Rano wpadają do nich na kielicha robotnicy z
pobliskich warsztatów, w południe przychodzą klienci z własnym prowiantem i zamawiają
flaszkę białego, wina. Po południu ruch jest mniejszy, nie są na trasie, jak panu mówiłem.
Pewnie dlatego Omer w tym czasie chodzi na bilard. Z rzadka ktoś tam zagląda. Ożywia się u
nich znowu w porze aperitifu. Raz czy drugi wpadłem tam wieczorem. Zawsze ten sam
widok: grupka karciarzy i jedna, dwie, nie więcej, osoby przy barze. W takich miejscach, jeśli
nie jest się stałym bywalcem, człowiek czuje się jak intruz.

– Omer i ta kobieta są małżeństwem?
– Nie wiem, ale łatwo to stwierdzić. Możemy zaraz iść do komisariatu i poszukać w

kartotece.

– Potem pan to sprawdzi. Zdaje się, że Omer Calas wyjechał?
– O! Ona to panu powiedziała?
– Tak.
Barka braci Naud stała teraz przy quai de l’Arsenal, a dźwigi rozpoczęły wyładunek

kamienia.

– Niech mi pan sporządzi wykaz okolicznych barów, szczególnie interesują mnie te,

gdzie od niedzieli nie ma właściciela albo kelnera.

– To znaczy, że...?
– Wpadł na to Moers. Może i ma rację. Wstąpię tam.
– Do Calasa?
– Tak. Idziesz ze mną, Lapointe?
– Co mam powiedzieć Victorowi? Ma przyjść jutro?
– Wygląda na to, że byłoby to rzucanie pieniędzy obywateli w błoto. Skoro do tej pory

nic więcej nie znalazł, to znaczy, że nie ma czego szukać.

– On też jest tego zdania.
– Niech więc przerwie robotę, kiedy będzie miał dość, tylko niech nie zapomni przesłać

nam jutro sprawozdania.

background image

Mijając ulicę Terrage Maigret rzucił okiem na ciężarówki zaparkowane przed olbrzymią

bramą zwieńczoną napisem: „Roulers et Langlois”.

– Ciekaw jestem, ile tego mają – mruknął w zamyśleniu.
– Czego? – spytał Lapointe.
– Ciężarówek.
– Zawsze są na szosie, kiedy jadę za miasto, diabelnie trudno je wyprzedzić.
Rury kominów nie były teraz różowe jak rankiem, w promieniach zachodzącego słońca

przybrały ciemnoczerwoną barwę. Na niebie widniały smugi bladej zieleni, identycznej, lub
niemal identycznej, z tą, jaką ma morze przed zmierzchem.

– Sądzi pan, szefie, że kobieta byłaby zdolna tego dokonać?
Miał na myśli chudą ciemnowłosą kobietę, która rano podawała im wino.
– Niewykluczone. Sam nie wiem.
Czyżby i Lapointe uważał, że sprawa rysuje się dziecinnie łatwo? Gdy dochodzenie jest

powikłane, a zagadka wydaje się nierozwiązywalna, wszyscy na Quai, poczynając od

Maigreta, są w złym humorze, zniecierpliwieni. Kiedy zaś przypadek zapowiadający się
zawile okazuje się prosty i banalny, zarówno inspektorzy, jak i komisarz nie potrafią ukryć

zawodu.

Dotarli do bistra. Z powodu niskiego sufitu było tu ciemniej niż gdzie indziej i nad

kontuarem paliła się już lampa.

Ta sama co rankiem kobieta, ubrana identycznie jak przedtem, obsługiwała dwóch

klientów wyglądających na urzędników. Nawet nie drgnęła na widok Maigreta i jego

towarzysza.

– Co podać? – spytała nie zdobywając się na uśmiech.
– Białe wino.
W ocynkowanym kuble za barem stało kilka nie zakorkowanych butelek. Od czasu do

czasu trzeba było zejść do piwnicy, żeby je napełnić z beczki. Kwadratu podłogi, tuż przy
kontuarze, nie pokrywały czerwone płytki – widoczny był tu właz, metr na metr, prowadzący
do piwnicy. Maigret i Lapointe nie usiedli. Z posłyszanej rozmowy stojących obok mężczyzn
domyślili się, że nie są to urzędnicy, lecz pielęgniarze udający się na nocny dyżur do szpitala

Saint-Louis położonego na przeciwległym brzegu kanału. Jeden z nich zwrócił się w pewnym
momencie do szefowej. Mówił poufnym tonem starego bywalca.

– Kiedy wraca Omer?
– Przecież nigdy mi nie mówi.
Stwierdziła to bez zakłopotania, z tą samą obojętnością, z jaką rano rozmawiała z

Maigretem. Rudy kocur znowu wylegiwał się przy piecu i wyglądał tak, jakby się stamtąd w
ogóle nie ruszał.

– Chyba będą szukać głowy – dorzucił mężczyzna, patrząc kątem oka na Maigreta i

Lapointe’a.

background image

Zauważył ich nad kanałem? A może po prostu podejrzewał, że są z policji?
– Nie znaleziono jej, co? – mówił dalej zwracając się do Maigreta.
– Na razie nie.
– Myśli pan, że znajdą?
Drugi mężczyzna nie spuszczał wzroku z komisarza. Wreszcie odezwał się:
– Pan jest tym komisarzem Maigret?
– Tak.
– Tak mi się zdawało. Widywałem pana zdjęcia w gazetach.
Kobieta i tym razem ani drgnęła, jakby nie słyszała.
– Ale ubaw, choć raz pocięli faceta. Chodź, Julien. Ile płacę, szefowo?
Wyszli, skłoniwszy się lekko przed Maigretem i Lapointe’em.
– Ma pani wielu klientów wśród szpitalnego personelu?
– Trochę. – Była to cała jej odpowiedź.
– Pani mąż wyjechał w niedzielę wieczorem?
Patrzyła na niego oczami bez wyrazu i odrzekła swoim bezbarwnym głosem:
– Dlaczego w niedzielę?
– Nie wiem. Tak słyszałem.
– Wyjechał w piątek wieczór.
– Był u was ruch, kiedy wychodził z domu?
Zastanowiła się. Czasami sprawiała wrażenie zupełnie nieobecnej, obojętnej na to, co się

do niej mówi, jakby znajdowała się w hipnotycznym śnie.

– Po południu nigdy nie ma u nas ruchu.
– Nikogo pani sobie nie przypomina?
– Było z parę osób. Nie pamiętam. Nie zwróciłam na nikogo uwagi.
– Mąż wziął bagaż?
– Oczywiście.
– Dużo rzeczy?
– Swoją walizkę.
– Jak był ubrany?
– W szary garnitur. Tak mi się w każdym razie wydaje. Tak.
– Wie pani, gdzie on teraz jest?
– Nie.
– A dokąd się wybierał?
– Wiem tylko, że pojechał pociągiem do Poitiers, a stamtąd autobusem do Saint-Aubin

czy innej wsi.

– Czy mąż zatrzymuje się zwykle w oberży?
– Zazwyczaj.

background image

– Nie zdarza się, że nocuje u znajomych czy krewnych? Albo u gospodarzy, u których

kupuje wino?

– Nie pytałam go.
– Więc gdyby pani musiała się z nim pilnie skontaktować, na przykład w razie choroby,

byłoby to niemożliwe?

Taka wizja nie spłoszyła jej, nie przeraziła.
– Kiedyś wróci – odpowiedziała swym monotonnym, bezbarwnym głosem. – Jeszcze raz

to samo?

Oba kieliszki były puste. Napełniła je.

background image

Rozdział 3

Chłopak z trójkołowym wózkiem

Maigret dawno już nie czuł się tak niezadowolony z siebie. Zresztą, nie było to

przesłuchanie w pełnym tego słowa znaczeniu, bo bistro nieprzerwanie tętniło własnym
życiem. Komisarz i Lapointe stali dłuższy czas przy barze, jak inni, pociągając z kieliszków.
Właściwie byli tu w charakterze klientów. Co prawda, jeden z pielęgniarzy przed chwilą
rozpoznał Maigreta, zwrócił się do niego po nazwisku, ale komisarz przy pani Calas nie zrobił
żadnej aluzji do swojej służbowej funkcji. Rozmowa rwała się, zapadały długie chwile
milczenia, a kobieta, kiedy jej o nic nie pytał, nie zwracała na Maigreta najmniejszej uwagi.

Zniknęła na dłuższą chwilę za drzwiami w głębi, zostawiając je uchylone. Była tam

zapewne kuchnia. Postawiła coś na ogniu, a tymczasem do sali wszedł starszy człowiek, stały
klient. Pewnym krokiem skierował się do narożnego stolika i wyjął z szafki pudełko domina.

Usłyszała z kuchni stukot kostek domina, które mężczyzna rozrzucił na stole, jakby

szykował się do gry w pojedynkę. Nie witając się z nim, wzięła butelkę, nalała do kieliszka

wina rosé i postawiła je przed gościem.

Czekał. Upłynęło zaledwie kilka minut, kiedy wszedł inny starszy jegomość i usiadł

naprzeciw pierwszego. Byli do siebie podobni niczym rodzeni bracia.

– Spóźniłem się?
– Nie, to ja przyszedłem za wcześnie.
Pani Calas przyniosła drugi kieliszek, z innym trunkiem, a wszystko odbyło się w

milczeniu, jak w pantomimie. Po drodze nacisnęła kontakt i w głębi sali rozbłysło światło.

– Ona pana niepokoi? – szepnął Lapointe komisarzowi na ucho.
Maigret nie odczuwał niepokoju, lecz ciekawość: takiego zainteresowania nie wzbudziła

w nim od dawna żadna istota ludzka.

Za młodu marzył o idealnym zawodzie, który, niestety, w rzeczywistości nie istniał.

Nigdy się ze swymi marzeniami przed nikim nie zdradził, nigdy nie wypowiedział ich głośno,
nawet do siebie. Pragnął być „naprawiaczem” ludzkiego życia.

background image

Dziwnym trafem zresztą w swej policyjnej karierze dość często ustawiał na właściwym

miejscu ludzi, których koleje losu pchnęły w złym kierunku. A co jeszcze dziwniejsze, w
ostatnich latach pojawiła się profesja zbliżona do jego ideału: zawód psychoanalityka, który
pomaga człowiekowi znaleźć jego prawdziwe ja.

Kto jak kto, ale ta kobieta, kręcąca się po sali, maskująca swe uczucia i myśli, była na

pewno nie na swoim miejscu.

Maigret co prawda odgadł już jeden z jej sekretów, jeśli w ogóle można mówić o

sekrecie, który był niewątpliwie tajemnicą publiczną. Dwukrotnie znikała w izbie na zapleczu
i za drugim razem komisarz wyraźnie usłyszał pisk korka w szyjce butelki.

Piła. Maigret dałby jednak głowę, że nigdy się nie upijała, nie traciła świadomości. Jak

wszyscy prawdziwi alkoholicy, wobec których medycyna jest bezradna, znała swoją miarę i
utrzymywała się w kontrolowanym stanie somnambulicznego otępienia, zagadkowym dla
człowieka z zewnątrz.

– Ile pani ma lat? – zapytał, kiedy znalazła się znów za kontuarem.
– Czterdzieści jeden.
Odpowiedziała bez wahania. Bez kokieterii i bez goryczy. Wiedziała, że wygląda na

więcej. Zapewne już dawno przestało jej zależeć na ludziach, nie obchodziło jej, co sobie o
niej myślą. Twarz miała zwiotczałą, oczy mocno podkrążone, opuszczone kąciki ust i
przedwcześnie obwisły podbródek. Chyba ostatnio schudła, bo zbyt obszerna suknia wisiała

na niej jak na wieszaku.

– Urodziła się pani w Paryżu?
– Nie.
Było jasne, że odgadywała ukryty sens tych pytań, nie próbowała jednak wymigiwać się

od odpowiedzi, ale też z jej ust nie padło ani jedno zbędne słowo.

Dwaj starzy bywalcy rozgrywali za plecami Maigreta partyjkę domina i zapewne

oddawali się tej rozrywce codziennie późnym popołudniem.

Komisarz zastanawiał się, dlaczego kobieta kryje się z piciem. Skoro nie zależało jej na

opinii, po co chodziła do kuchni? Przecież nie musiała znikać w drugiej izbie, żeby sobie
golnąć. Czyżby w tej jednej sprawie liczyła się jeszcze z ludźmi? Wydawało się to mało
prawdopodobne. Alkoholicy w tym stadium rzadko zadają sobie trud maskowania się, chyba
że chcą zwieść czujność otoczenia. A może właśnie o to jej chodziło? O męża, który jej nie
pozwalał pić, w każdym razie na oczach ludzi.

– Mąż często udaje się w okolice Poitiers po wino?
– Co roku.
– Raz do roku?
– Raz albo dwa. To zależy.
– Od czego?
– Ile pójdzie wina.

background image

– Zawsze wyrusza w piątek?
– Nie zauważyłam.
– Zapowiadał, że wybiera się w podróż?
– Komu miałby zapowiadać?
– Pani.
– Nie zwierza mi się.
– Może rozmawiał o tym z klientami czy znajomymi?
– Nic nie słyszałam.
– A ci dwaj byli tu w zeszły piątek?
– Nie wtedy, kiedy wyjeżdżał Omer. Nigdy nie przychodzą przed piątą.
Maigret odwrócił się do Lapointe’a.
– Zadzwoń na dworzec Montparnasse. Dowiedz się o rozkład popołudniowych pociągów

do Poitiers, dobrze? Zwróć się do naczelnika stacji.

Maigret mówił ściszonym głosem. Gdyby pani Calas przyjrzała mu się uważnie,

odczytałaby jego słowa po ruchu warg. Nie zadała sobie jednak takiego trudu.

– Poproś go, żeby porozmawiał z personelem, z tymi, co siedzą w okienkach. Podaj

rysopis...

Kabina telefoniczna znajdowała się nie, jak zazwyczaj, w głębi sali, lecz przy witrynie.

Lapointe kupił żeton i skierował się w stronę oszklonych drzwi. Noc zapadła już niemal na
dobre, świat za szybą tonął w niebieskawej mgle. Maigret, stojący plecami do ulicy, obrócił
się gwałtownie słysząc szybkie kroki inspektora. Miał wrażenie, że dostrzega umykający
trotuarem cień. Zdążył zobaczyć młodą twarz, zamazaną i zniekształconą w mroku.

Lapointe przekręcił gałkę w drzwiach i puścił się biegiem w stronę La Villette. Nie

zamknął za sobą drzwi. Maigret wyszedł na ulicę, przystanął na chodniku. Dojrzał w oddali
ledwie widoczne dwie sylwetki, po chwili zniknęły mu z oczu i słyszał tylko jeszcze przez
jakiś czas odgłos szybkich kroków dudniących po bruku.

Inspektor widocznie rozpoznał kogoś za szybą, Maigret, choć właściwie nic nie widział,

skojarzył dwa fakty: chłopak, który przed chwilą pędem się oddalił, i chłopak z trójkołowym
wózkiem, który uciekł na widok policjanta, kiedy nurek pracował w kanale.

– Zna go pani? – spytał panią Calas.
– Kogo?
Nie było sensu nalegać. Zresztą, mogła nie patrzeć w stronę ulicy.
– Zawsze tu tak spokojnie?
– To zależy.
– Od czego?
– Od dnia. Od pory.
I jakby na potwierdzenie jej słów zawyła syrena, w pobliskim warsztacie robotnicy

skończyli pracę i w kilka minut później na ulicy rozległy się kroki wielu ludzi, drzwi

background image

otwierały się, zamykały i znowu otwierały, i tak dziesięć razy, jedni klienci zasiadali przy
stolikach, inni, jak Maigret, zajmowali stojące miejsca przy barze.

Szefowa na ogół wcale nie pytała, co podać, wiedziała, kto co bierze.
– Omera nie ma?
– Nie.
Nie dodała: „Wyjechał”. Ani też: „Wyjechał w piątek do Poitiers”. Po prostu udzielała

odpowiedzi nie wdając się w szczegóły.

Maigret nawet nie próbował odgadnąć, skąd pochodzi. Z upływem lat przygasła, jakby

utraciła cząstkę siebie. Alkohol sprawił, że żyła w swoim własnym świecie, obojętna na
rzeczywistość.

– Długo pani tu mieszka?
– W Paryżu?
– Nie, na quai de Valmy.
– Dwadzieścia cztery lata.
– Mąż prowadził bistro, zanim się poznaliście?
– Nie.
Zrobił w pamięci szybki rachunek.
– Miała pani siedemnaście lat, kiedy go pani spotkała?
– Znałam go wcześniej.
– W jakim jest wieku?
– Ma czterdzieści siedem lat.
Nie zgadzało się to z oszacowaniem doktora Paula, ale różnica była nieznaczna. Zresztą

Maigret zadawał pytania bez przekonania, raczej dla zaspokojenia własnej ciekawości.
Przecież byłby to istny cud, gdyby już pierwszego dnia przypadek pozwolił mu
zidentyfikować ofiarę, której głowy nie znaleziono! I to bez odrobiny wysiłku z jego strony.

Słychać było szmer rozmów. Pod sufitem zaczęła się tworzyć ruchoma chmura dymu.

Jedni wychodzili, inni wchodzili. Tylko dwaj gracze w domino siedzieli niewzruszeni, jakby
nikt i nic dla nich nie istniało.

– Ma pani fotografię męża?
– Nie.
– Nie ma pani ani jednej jego podobizny?
– Nie.
– A swoje zdjęcie?
– Też nie mam. Tylko w dowodzie osobistym.
Maigret nie zdziwił się. Wiedział z doświadczenia, że ludzie często nie trzymają w domu

własnych fotografii.

– Mieszkanie jest na piętrze?

background image

Skinęła głową. Dom, co zauważył z ulicy, był jednopiętrowy. Nad barem i kuchnią

znajdowały się dwa lub trzy pomieszczenia, zapewne dwa pokoje i łazienka, ewentualnie

pakamera.

– Jak się tam wchodzi?
– Schodami z kuchni.
I znowu zniknęła w kuchni, tym razem zamieszała coś łyżką w garnku. Drzwi otworzyły

się gwałtownie i wkroczył Lapointe, zaróżowiony, z błyszczącymi oczyma, prowadząc przed
sobą młodego człowieka.

Mały Lapointe – tak nazywano go na Quai, choć nie z powodu wzrostu, ale dlatego, że

był najmłodszym wiekiem i stażem pracownikiem – nigdy jeszcze nie był tak dumny z siebie.

– Przebiegłem się za nim niezły kawałek – powiedział z uśmiechem i wyciągnął rękę po

swój kieliszek stojący na kontuarze. – Kilka razy bałem się, że go zgubię. Na szczęście w
liceum miałem najlepszy czas na pięćset metrów.

Obaj ciężko dyszeli.
– Nic nie zrobiłem – rzekł chłopak do Maigreta.
– W takim razie nie masz się czego bać.
Komisarz spojrzał na Lapointe’a.
– Wylegitymowałeś go?
– Na wszelki wypadek zatrzymałem jego dowód, mam go w kieszeni. To on jeździ

wózkiem, pracuje dla firmy Pincemail. I to on zwiewał dziś rano nad kanałem.

– Dlaczego uciekałeś? – spytał Maigret.
Młokos przybrał krnąbrny wyraz twarzy, jak ktoś, kto koniecznie chce uchodzić za

cwaniaka.

– Milczysz?
– Nie mam nic do powiedzenia.
– Nic z niego nie wyciągnąłeś po drodze? – Maigret zwrócił się do Lapointe’a.
– Trudno rozmawiać, kiedy brakuje tchu. Nazywa się Antoine Cristin. Ma osiemnaście

lat, mieszka z matką, zajmują mieszkanie od ulicy na Faubourg Saint-Martin.

Niektórzy goście przyglądali się im, ale dość obojętnie – w tej dzielnicy pojawienie się

policji jest na porządku dziennym.

– Co robiłeś na ulicy?
– Nic.
– Zobaczyłem, jak rozpłaszcza nos o szybę – wyjaśnił Lapointe. – I zaraz sobie

przypomniałem, co mówił Judel. Natychmiast dałem nura na ulicę.

– Dlaczego uciekałeś, skoro, jak sam twierdzisz, nie zrobiłeś nic złego?
Zawahał się i upewniwszy się, że co najmniej dwóch gości przysłuchuje się rozmowie,

rzekł drżącym głosem:

– Bo nie cierpię gliniarzy.

background image

– Ale lubisz obserwować ich przez szybę?
– A co, nie wolno?
– Skąd wiedziałeś, że tu jesteśmy?
– Nie wiedziałem.
– Więc po co przyszedłeś?
Zaczerwienił się, przygryzł wargę. Wargi miał grube.
– Odpowiedz.
– Przechodziłem.
– Znasz Omera?
– Nikogo takiego nie znam.
– Tej pani też nie?
Stała teraz za barem i patrzyła na nich ze spokojem, w jej twarzy nie widać było cienia

trwogi czy popłochu. Może i coś ukrywała, ale w takim razie Maigret nigdy nie spotkał kogoś
równie twardego.

– Znasz ją?
– Z widzenia.
– Nigdy tu nie wstępowałeś na kieliszek?
– Może i tak.
– Gdzie twój wózek?
– U szefa. Skończyłem robotę o piątej.
Maigret dał Lapointe’owi znak, jeden z nielicznych znaków umownych w brygadzie

śledczej. Przechwyciwszy sygnał inspektor wszedł do kabiny. Zadzwonił tym razem nie na

dworzec Montparnasse, lecz na posterunek policji – ten, który znajdował się naprzeciwko, po
drugiej stronie kanału. Zgłosił się Judel.

– Mamy chłopaka. Jest tutaj, u Calasa. Szef puści go za parę minut i chciałby, żeby ktoś

go miał na oku. Nic nowego?

– Wszystko prowadzi donikąd: niedzielne bijatyki w kilku lokalach, ktoś słyszał plusk

wpadającego do wody ciała; prostytutka twierdzi, że jakiś Arab ukradł jej torebkę...

– No to cześć...
Maigret, jakby zobojętniały, stał obok Cristina.
– Czego się napijesz, Antoine? Wina? Piwa?
– Niczego.
– Nigdy nie pijesz?
– Nie z gliniarzami. I tak musi mnie pan w końcu puścić.
– Jesteś pewny siebie.
– Znam prawo.

background image

Grubokościsty, miał mocne ciało młodego wieśniaka, któremu Paryż nie odebrał jeszcze

wszystkich sił. Ileż razy Maigret widział, jak kończą tacy jak on: za marny grosz potrafią
zabić właścicielkę trafiki czy pasmanterii.

– Masz rodzeństwo?
– Jestem jedynakiem.
– Ojciec mieszka z tobą?
– Nie żyje.
– Matka pracuje?
– Sprząta po domach.
Maigret rzekł do Lapointe’a:
– Oddaj mu dowód. Adres się zgadza?
– Tak.
Chłopak nie był do końca pewny, czy nie zastawiono nań pułapki.
– Mogę iść?
– Kiedy ci się tylko spodoba.
Nie powiedział „dziękuję” ani „do widzenia”, ale komisarz pochwycił ukradkowe

spojrzenie rzucone szefowej.

– A teraz dzwoń na dworzec.
Zamówił jeszcze dwa białe wina. Bistro częściowo opustoszało. Poza Maigretem i

Lapointe’em było tylko pięciu klientów, w tym dwóch graczy w domino.

– Nie zna go pani?
– Kogo?
– Chłopaka, który przed chwilą wyszedł.
Odparła bez wahania:
– Znam!
Powiedziała to tak po prostu, że Maigret poczuł się zbity z tropu.
– Często tu wstępuje?
– Dość często.
– Na kielicha?
– Rzadko pije coś mocniejszego.
– A piwo?
– Tak, czasem też wino.
– Bywa po pracy?
– Nie.
– Więc w ciągu dnia?
Skinęła głową i dodała:
– Jak jest w pobliżu.
Jej niewzruszony spokój zirytował w końcu komisarza.

background image

– Kiedy robi objazd po nabrzeżu, tak? Inaczej mówiąc, jak ma dostawy w waszej

dzielnicy? To chciała pani powiedzieć?

– Tak.
– O której to się zwykle odbywa?
– Wpół do czwartej, czwartej.
– To jego codzienna runda?
– Chyba tak.
– Bierze coś przy barze?
– Tak. Albo siada przy stoliku.
– Przy którym?
– Tutaj. Koło mnie.
– Jesteście w bliskiej komitywie?
– Tak.
– Dlaczego się nie przyznał?
– Grał cwaniaka.
– A często to robi?
– Usiłuje.
– Zna pani jego matkę?
– Nie.
– Pochodzicie z jednej wsi?
– Nie.
– Po prostu wszedł pewnego pięknego dnia i zawarliście znajomość?
– Tak.
– Czy koło wpół do czwartej mąż wychodzi na bilard?
– Tak, zazwyczaj.
– Myśli pani, że Antoine celowo wybiera tę właśnie porę, żeby tu zajrzeć?
– Nie zastanawiałam się.
Maigret zdawał sobie sprawę, że pytanie, które zaraz postawi, będzie pozornie

absurdalne, miał jednak wrażenie, że otaczają go rzeczy jeszcze bardziej nierealne.

– Zaleca się do pani?
– Zależy, jak pan to rozumie.
– Jest zakochany?
– Chyba mnie lubi.
– Daje mu pani prezenty?
– Czasem wsunę mu jakiś banknot z kasy.
– Mąż o tym wie?
– Nie.
– Nic nie zauważył?

background image

– Owszem, raz czy drugi.
– Był zły?
– Tak.
– Podejrzewał Antoine’a?
– Nie sądzę.
Dziwne to było miejsce: kiedy człowiek zszedł po schodach, wkraczał w świat innych

wartości, te same słowa miały inny sens. Lapointe wciąż stał w kabinie i rozmawiał z

dworcem Montparnasse.

– Pozwoli pani, że zadam bardzo osobiste pytanie?
– I tak pan zrobi to, co chce.
– Czy Antoine jest pani kochankiem?
Nawet nie drgnęła. Nie odwróciła wzroku od komisarza.
– Zdarzało się nam – przyznała.
– Chce pani powiedzieć, że miała z nim pani stosunki seksualne?
– I tak w końcu się pan dowie. Jestem pewna, że nie utrzyma języka za zębami.
– Często to miało miejsce?
– Dość często.
– Gdzie?
Pytanie było ważne. Podczas nieobecności Calasa żona powinna obsługiwać klientów.

Maigret spojrzał w sufit. Czy z pokoju na piętrze usłyszałaby, że ktoś otwiera lub zamyka

drzwi?

Z tą samą co zawsze prostotą wskazała oczami w głąb sali, na otwarte drzwi prowadzące

do kuchni.

– Tam?
– Tak.
– Nikt was nigdy nie nakrył?
– Nie Omer.
– A kto?
– Raz, pewien klient, miał buty na gumie, nikogo nie było na sali i wszedł do kuchni.
– Nic nie powiedział?
– Śmiał się.
– Nie doniósł Omerowi?
– Nie.
– Był tu potem?
Maigreta nie zawodziła intuicja. Nie pomylił się dotąd co do pani Calas i jego najśmielsze

przypuszczenia sprawdziły się co do joty.

– Często wracał? – nalegał.
– Był kilka razy.

background image

– Wtedy, kiedy przyjmowała pani Antoine’a?
– Nie.
Jeśli Cristin zjawiał się u Calasowej przed godziną piątą, to swój wózek zostawiał na

ulicy.

– Była pani wtedy sama?
– Tak.
– Szła pani z nim do kuchni?
Wydawało mu się, że w jej oczach zalśnił jakiś błysk, ledwie dostrzegalna ironia. Mylił

się czy nie? Miał wrażenie, że mówiła doń bez słów: „Po co pan mnie przesłuchuje, skoro już
pan zrozumiał?”

Ona również rozumiała komisarza. Zupełnie jakby oboje byli ulepieni z tej samej gliny,

mieli te same doświadczenia życiowe.

Wrażenie to przeleciało mu jak błyskawica przez głowę i w sekundę później przysiągłby,

że wyobraźnia spłatała mu figla.

– Są jacyś inni? – spytał szeptem, niemal poufnie.
– Jest paru.
I wówczas, nie wykonując żadnego ruchu, nie pochylając się ku niej, zadał ostatnie

pytanie:

– Dlaczego?
Tę kwestię skwitowała milczeniem, niejasnym gestem. Nie przybierała romantycznych

póz, nie tworzyła wokół siebie atmosfery romansu. Skoro sam nie rozumiał, ona nie mogła
mu wytłumaczyć.

Zresztą, rozumiał. Szukał tylko potwierdzenia i otrzymał je, nic nie musiała mówić.
Wiedział teraz, do czego doszła. Nie wiedział natomiast, skąd wyszła, jaką przebyła

drogę. Czy równie szczerze będzie odpowiadać na pytania dotyczące przeszłości?

Musiał to odłożyć na później, bo akurat Lapointe wyszedł z kabiny i wypiwszy łyk wina

zaczął opowiadać.

– Pociąg do Poitiers odjeżdża o 4.48. Naczelnik dworca przepytał na razie dwóch

pracowników, nie widzieli nikogo, kto odpowiadałby rysopisowi. Poprowadzi dalsze
przesłuchania i da panu znać na Quai. Jego zdaniem najlepiej zatelefonować do Poitiers.
Pociąg leci dalej na południe, zatrzymuje się na różnych stacjach po drodze, w Poitiers
wysiada więc mniej ludzi, niż wsiada w Paryżu.

– Połącz się z Lucasem. Przekaż mu, żeby podzwonił do Saint-Aubin i okolicznych wsi.

Musi tam gdzieś być jakiś posterunek. Niech się też rozpyta po oberżach.

Lapointe poprosił o następne żetony, pani Calas podała mu je z obojętnym wyrazem

twarzy. O nic nie pytała, widać uznała za rzecz naturalną, że się ją przesłuchuje w sprawie
podróży męża. Wiedziała, co odkryto w kanale Saint-Martin, czego poszukiwano od rana pod

jej oknami.

background image

– Widziała się pani z Antoine’em w ubiegły piątek?
– Nigdy nie przychodzi w piątki.
– Dlaczego?
– Bo ma inną trasę.
– A po piątej?
– Wtedy przeważnie mąż już jest w domu.
– Więc nie przyszedł ani po południu, ani wieczorem?
– Nie.
– Jest pani żoną Omera Calasa od dwudziestu czterech lat?
– Mieszkam z nim od dwudziestu czterech lat.
– Nie macie ślubu?
– Mamy. Pobraliśmy się w merostwie w dziesiątce szesnaście czy siedemnaście lat temu.

Musiałabym obliczyć.

– Ma pani dzieci?
– Córkę.
– Mieszka z wami?
– Nie.
– W Paryżu?
– Tak.
– Ile ma lat?
– Skończyła dwadzieścia cztery. Urodziła się, kiedy miałam siedemnaście.
– To córka Omera?
– Tak.
– Na pewno?
– Na pewno.
– Mężatka?
– Nie.
– Mieszka sama?
– Wynajmuje pokój na wyspie Świętego Ludwika.
– Pracuje?
– Jest asystentką profesora Lavaud, chirurga ze szpitala Hôtel-Dieu.
Po raz pierwszy mówiła więcej, niż to było konieczne. Czyżby zachowała pewne uczucia

właściwe wszystkim ludziom i była po prostu dumna ze swej córki?

– Widziała ją pani w zeszły piątek?
– Nie.
– Córka nigdy pani nie odwiedza?
– Czasami.
– Kiedy była po raz ostatni?

background image

– Ze trzy, cztery tygodnie temu.
– Był wtedy mąż?
– Chyba tak.
– Córka jest z nim w dobrych stosunkach?
– Stara się mieć z nami jak najmniej kontaktów.
– Wstydzi się?
– Może i tak.
– Ile miała lat, kiedy poszła z domu?
Jej policzki lekko się teraz zaróżowiły.
– Piętnaście.
Głos stał się bardziej oschły.
– Bez uprzedzenia?
Skinęła głową.
– Z mężczyzną?
– Nie wiem. To nic nie zmienia.
Sala opustoszała. Gracze wkładali kostki domina do pudełka i stukali monetą w blat

stolika. Pani Calas odebrała sygnał i napełniła im kieliszki.

– Czy to przypadkiem nie Maigret? – półgłosem zapytał jeden z graczy.
– Tak.
– Czego chce?
– Nie powiedział mi.
Ona zresztą wcale go o to nie pytała. Poszła do kuchni, a kiedy wróciła, mruknęła:
– Kiedy pan skończy, zrobię sobie coś do jedzenia.
– Gdzie pani jada?
– Tam – odparła pokazując stolik w głębi sali.
– Nie zajmę już pani wiele czasu. Proszę mi powiedzieć, czy mąż miał przed kilku laty

atak wyrostka?

– Pięć, sześć lat temu. Operowano go.
– Kto go operował?
– Zaraz sobie przypomnę. Chwileczkę... Doktor Gran... Granvalet. Właśnie! Mieszkał na

bulwarze Woltera.

– Już tam nie mieszka?
– Nie żyje. W każdym razie tak nam powiedział jeden z naszych klientów, którego doktor

operował.

Granvalet, gdyby żył, mógłby stwierdzić, czy Omer Calas miał na brzuchu blizny w

kształcie tęczy. Jutro trzeba przepytać asystentów doktora i pielęgniarki. O ile oczywiście
Omer nie odnajdzie się cały i zdrowy w jakiejś wsi koło Poitiers.

– Czy kiedyś, bardzo dawno temu, pani mąż otrzymał postrzał śrutem?

background image

– Jeżeli, to nie za mojej pamięci.
– Nie polował?
– Może i czasami polował, kiedy mieszkał na wsi.
– Nigdy pani nie zauważyła u niego na brzuchu blizn, niezbyt zresztą widocznych,

tworzących tęczę?

Zastanowiła się, zmarszczyła brwi, na koniec pokręciła głową.
– Jest pani pewna?
– Już od dawna nie przyglądałam mu się z tak bliska.
– Kochała go pani?
– Nie wiem.
– Jak długo był pani jedynym kochankiem?
– Przez całe lata.
Powiedziała te słowa ze szczególnym naciskiem.
– Poznaliście się w bardzo młodym wieku?
– Jesteśmy z tej samej wsi.
– Co to za wieś?
– W połowie drogi z Montargis do Gien. Nazywa się Boissancourt.
– Odwiedza pani swoje strony?
– Nigdy.
– Nigdy już tam pani nie była?
– Nie.
– Od czasu jak jest pani z Omerem?
– Miałam siedemnaście lat, kiedy wyjechałam.
– Była pani w ciąży?
– W szóstym miesiącu.
– Sąsiedzi wiedzieli?
– Tak.
– A rodzice?
I znowu z tą samą prostotą, która miała w sobie coś nierzeczywistego, rzuciła sucho:
– Też.
– Nigdy ich pani więcej nie widziała?
– Nie.
Lapointe przekazał polecenia Lucasowi i wyszedł z kabiny ocierając czoło.
– Ile płacę? – spytał Maigret.
Padło pierwsze z jej strony pytanie:
– Idzie pan?
Tym razem komisarz odparł monosylabą:
– Tak.

background image

Rozdział 4

Chłopak na dachu

Maigret, co zdarzało mu się niezmiernie rzadko, wahał się, czy wyjąć z kieszeni fajkę.

Kiedy wreszcie się zdecydował, zrobił to z niewinną miną, jak człowiek, który w czasie
rozmowy machinalnie obraca coś w ręku.

Zaraz po raporcie, niedługim zresztą, u szefa, z którym odbył jeszcze pogawędkę przy

otwartym oknie, komisarz udał się z pomieszczeń Policji Kryminalnej do Sądu. Niemal
wszystkie ławki w korytarzu „śledczym” były zajęte, bo akurat zajechały na dziedziniec dwie
karetki więzienne. Wśród zatrzymanych, oczekujących w kajdankach pod nadzorem dwóch
strażników, Maigret rozpoznawał znajome twarze. Niektórzy z aresztowanych przekazywali
mu znak powitania, bez żadnej urazy.

Poprzedniego dnia sędzia Coméliau kilkakrotnie telefonował do komisarza. Coméliau był

chudy, nerwowy, miał mały wąsik, który zapewne farbował na brązowo, i nosił się jak oficer
kawalerii. Zapytał z miejsca:

– Jak się rzeczy mają? Niech mi pan dokładnie wszystko opowie.
Maigret posłusznie spełnił jego życzenie. Mówił o kolejnych znaleziskach Victora w

wodach kanału Saint-Martin, a gdy doszedł do sprawy nie odnalezionej głowy, sędzia mu
przerwał.

– Mam nadzieję, że nurek prowadzi dzisiaj dalsze poszukiwania?
– Nie uznałem tego za konieczne.
– A mnie się wydaje, że skoro wyłowiono z kanału tułów i kończyny, głowa powinna być

gdzieś niedaleko.

Dlatego właśnie stosunki z nim były niezwykle trudne. Inni sędziowie też bywali

niełatwi, ale żaden nie dorównywał agresywnością Coméliau. Właściwie niegłupi człowiek.
Pewien adwokat, który kiedyś studiował z nim prawo, twierdził, że bystrością sędzia bił na
głowę wszystkich kolegów.

background image

Prawdopodobnie więc jego inteligencja nie przystawała do niektórych sytuacji. Należał

do określonego środowiska – wyższych sfer mieszczańskich, hołdujących sztywnym zasadom
i różnym świętym tabu, co ograniczało jego widzenie świata.

Komisarz zaczął cierpliwie tłumaczyć:
– Po pierwsze, panie sędzio, Victor zna kanał równie dobrze jak pan czy ja nasze

gabinety. Już przeszło sto razy przeszukiwał dno, metr po metrze. To chłopak skrupulatny.
Skoro twierdzi, że głowy nie ma...

– Mój hydraulik też zna się na swojej robocie i też uchodzi za skrupulatnego. A kiedy go

wzywam, zaczyna zawsze od tej samej śpiewki: „Defekt w rurach? Niemożliwe!”

– W przypadku poćwiartowanych zwłok głowę rzadko znajdujemy w tym samym miejscu

co resztę – zauważył Maigret.

Coméliau usiłował zrozumieć. Bystrymi oczkami świdrował komisarza. Tamten zaś

mówił dalej:

– To zresztą logiczne. O ile trudno zidentyfikować poszczególne członki, zwłaszcza

nasiąknięte wodą, o tyle głowę daje się rozpoznać bez kłopotu. Głowa jest mniejszą zawadą
niż korpus, więc oczywiście ten, co chce się jej pozbyć, zadaje sobie trud porzucenia jej
gdzieś indziej.

– Przypuśćmy, że tak właśnie było.
W tym momencie Maigret wziął niepostrzeżenie do lewej ręki kopciuch i czyhał tylko na

moment nieuwagi swego rozmówcy, by nabić fajkę.

Opowiedział o pani Calas, opisał bistro na quai de Valmy.
– Jak pan tam trafił?
– Przypadkiem, przyznaję. Musiałem zatelefonować. W innej knajpie mieli telefon bez

kabiny. Szukałem aparatu w budce.

– Proszę mówić dalej.
Mówił więc o wyjeździe Calasa, o pociągu do Poitiers, o chłopaku na trójkołowym

wózku, o stosunkach łączących właścicielkę bistra z Antoine’em Cristin, nie omieszkał też
wspomnieć o bliznach w kształcie rogalika.

– I ta kobieta twierdzi, że nie ma pojęcia, czy mąż ma takie blizny, czy nie? I pan jej

wierzy?

Sędzia nie posiadał się z oburzenia, nie mieściło mu się to w głowie.
– Szczerze mówiąc, Maigret, jednego nie rozumiem: dlaczego nie sprowadził pan kobiety

i chłopaka do swego gabinetu, by poddać ich owym przesłuchaniom, w których przecież pan
celuje. Spodziewam się, że nie wierzy pan w ani jedno słowo tej całej Calas.

– Niezupełnie.
– Nie wie, gdzie pojechał jej mąż i kiedy wróci... coś takiego!

background image

Tak, sędzia Coméliau, przez całe życie mieszkający w lewobrzeżnym Paryżu, naprzeciw

ogrodu Luksemburskiego, nie mógł mieć bladego pojęcia o mentalności takich ludzi jak

Calasowie.

Stało się: zalśnił na moment płomień zapałki, Maigret pyknął z fajki. Coméliau, cierpiący

na tytoniową fobię, przyglądał mu się badawczo, jak zawsze, gdy ktoś miał czelność zapalić
w jego gabinecie. Komisarz jednak był zdecydowany zachować minę niewiniątka.

– Możliwe – rzekł ugodowo – że wszystko, co mi powiedziała, jest kłamstwem. Jest też

możliwe, że wszystko jest prawdą. Wyłowiliśmy z kanału poćwiartowane zwłoki bez głowy.
Może to być jakikolwiek mężczyzna między czterdziestym piątym a pięćdziesiątym rokiem
życia. Jak na razie nic nam nie pozwala go zidentyfikować. Iluż mężczyzn w tym wieku
zniknęło w ostatnim czasie, iluż wyjechało nie podawszy adresu! Miałbym ściągać do biura
panią Calas w charakterze podejrzanej tylko dlatego, że lubi sobie ukradkiem popić, albo
dlatego, że jej kochankiem jest dostawca z trójkołowym wózkiem umykający na widok
policji? Jak byśmy wyglądali, gdyby jutro, czy za chwilę, znaleziono gdzieś głowę i nie
byłaby to głowa Calasa?

– Jej dom jest pod obserwacją?
– Judel z dziesiątki ustawił człowieka na quai de Valmy. Wczoraj wieczorem po kolacji

sam zrobiłem tam obchód.

– Nic nowego pan nie odkrył?
– Nic konkretnego. Po drodze przepytywałem dziewczyny na ulicy. Atmosfera nocą jest

zupełnie inna niż w biały dzień. Chciałem się przede wszystkim dowiedzieć, czy w piątek

wieczorem ktoś zauważył coś podejrzanego w pobliżu bistra, czy ktoś coś słyszał.

– I co?
– Niewiele tego. Jedna z dziewczyn dała mi pewną wskazówkę, nie zdążyłem tego na

razie sprawdzić. Calasowa ma jakoby jeszcze jednego kochanka, mężczyznę w sile wieku,
który albo mieszka w tej dzielnicy, albo tam pracuje. Fakt, dziewczyna nie nosi Calasowej w
sercu, twierdzi, że wszystkie mają przez nią straty. „Gdyby jeszcze – mówiła mi ta

dziewczyna – kazała sobie płacić, niech tam. Ale ona daje za darmo. Kiedy chłop jest w

potrzebie, wie, dokąd pójść. Wystarczy, żeby mąż odwrócił się tyłem. Nie widziałam na
własne oczy, ale podobno ona nigdy nie odmawia”.

Coméliau wzdychał z ubolewaniem słuchając tych bezeceństw.
– Postąpi pan po swojemu, Maigret. Dla mnie sprawa jest jasna. I nie są to ludzie, z

którymi należy obchodzić się w rękawiczkach.

– Jeszcze zobaczę się z nią. Pogadam też z jej córką. Poza tym powinienem otrzymać

potwierdzenie tożsamości Omera od pielęgniarek, które pięć lat temu były przy jego operacji.

W tej ostatniej sprawie kryła się pewna ciekawostka. Poprzedniego wieczoru, Maigret,

obchodząc dzielnicę, wstąpił na chwilę do bistra pani Calas. Drzemała na krześle, a obok

background image

czterech mężczyzn grało w karty. Zapytał ją, w jakim szpitalu wycinano Omerowi ślepą
kiszkę.

Calas uchodził za człowieka twardego, nie należał do ludzi roztkliwiających się nad sobą,

drżących o zdrowie, opętanych wizją śmierci. Czekała go zwykła operacja,
nieskomplikowana, nieryzykowna. Nie poszedł jednak do szpitala, ale za ciężkie pieniądze

zoperowano go w prywatnej klinice Villejuif. Prywatna klinika, i do tego z zakonnicami w
roli pielęgniarek!

Lapointe już powinien się zjawić, wkrótce zatelefonuje, by złożyć raport.
– Tylko żadnego roztkliwiania się, Maigret! – rzucił jeszcze Coméliau, gdy komisarz

zmierzał do drzwi.

Nie chodziło o roztkliwianie się. Ani o litość. Ale jak to wytłumaczyć takiemu Coméliau?

Świat, w którym nagle zanurzył się Maigret, był tak różny od jego codzienności, że posuwał
się w nim po omacku. Czy maleńkie bistro na quai de Valmy i jego bywalcy mieli coś
wspólnego z ciałem wrzuconym do kanału Saint-Martin? Taka możliwość istniała, choć mógł
to być zbieg okoliczności.

Wrócił do biura zasępiony – taki stan ducha towarzyszył mu zazwyczaj na pewnym etapie

śledztwa. Poprzedniego dnia poczynił pewne odkrycia, zebrał je w całość nie zastanawiając
się, dokąd go zawiodą. Teraz miał przed sobą cząsteczki prawdy, nie wiedział jednak, jak je
ze sobą zespolić.

Pani Calas nie była już tylko i wyłącznie malowniczą postacią, jedną z wielu, jakie

spotkał w swej karierze; stanowiła dla niego ludzki problem.

Dla Coméliau była ona po prostu alkoholiczką, kobietą upadłą, która puszczała się na

prawo i lewo.

Według Maigreta chodziło o coś innego. Ale o co? Na razie nie potrafił tego wyrazić. I

póki nie odpowie sobie na to pytanie, póki nie „zwietrzy” prawdy, póty będzie go dręczyło

owo niejasne uczucie niezadowolenia.

Lucas był w swoim pokoju, rozkładał pocztę na bibularzu.
– Co słychać?
– Był pan w domu, szefie?
– U Coméliau.
– Gdybym wiedział, przerwałbym panu posiedzenie. Owszem, coś słychać. Judel aż się

trzęsie ze wzburzenia.

Maigret pomyślał o pani Calas. Czy coś się jej stało? Ale nie o nią chodziło.
– Ten chłopak... Antoine... tak się nazywa?
– Tak, Antoine. Ten też zniknął?
– Właśnie. Prosił pan wczoraj wieczorem, żeby go śledzić. Chłopak wrócił prosto do

siebie, na Faubourg Saint-Martin, to prawie na samym rogu ulicy Louis-Blanc. Inspektor,
któremu Judel powierzył zadanie, przesłuchał konsjerżkę. Antoine mieszka na siódmym

background image

piętrze z matką, sprzątaczką. Zajmują dwa pokoje na mansardzie. Bez windy. Powtarzam
panu dokładnie to, co mi mówił Judel. To pewnie jeden z tych okropnych bloków, gdzie
tłoczy się kilkadziesiąt rodzin, a dzieciarnia roi się po klatkach.

– Mów dalej.
– To tyle, jeśli idzie o szczegóły. Zdaniem konsjerżki matka chłopaka to kobieta dzielna,

godna uznania. Jej mąż zmarł w sanatorium dla gruźlików. Ona także chorowała na płuca,
twierdzi, że się wyleczyła, konsjerżka jednak w to wątpi. Wracając do inspektora, zadzwonił
on do Judela po instrukcje. Judel nie chciał ryzykować, kazał mu pilnować domu. Stał więc
na dworze gdzieś do północy, potem wszedł do środka razem z ostatnimi lokatorami i spędził
noc na schodach. Rankiem, nieco przed ósmą, konsjerżka pokazała mu chudą kobietę,
przechodzącą obok dozorcówki, oznajmiając, że to właśnie matka Antoine’a. Inspektor nie
miał żadnych powodów, by ją przesłuchać czy iść za nią. W jakieś pół godziny później, z
nudy i ciekawości, wspiął się na siódme piętro. Zdziwiło go, że chłopak nie wychodzi do
roboty. Przyłożył ucho do drzwi, cisza, zastukał. Wreszcie wyważył prosty zamek
wytrychem. W pierwszym pokoju, będącym zarazem kuchnią, zobaczył łóżko należące do
matki. W sąsiednim też było łóżko, nie posłane. I żywej duszy. Okno otwarte... Judel wścieka
się, że tego nie przewidział, że nie zapobiegł takiej ewentualności. To jasne: Antoine
wymknął się nocą przez okienko, krążył po dachach, aż znalazł inne otwarte okno. Uciekł

chyba przez budynek na ulicy Louis-Blanc.

– Na pewno go już tam nie ma?
– Chłopcy przesłuchują lokatorów.
Maigret już widział ironiczny uśmieszek sędziego Coméliau na wieść o tym wydarzeniu.
– Nie dzwonił Lapointe?
– Jeszcze nie.
– Ktoś się zgłosił do Instytutu na identyfikację?
– Te, co zawsze.
Było ich ze dwanaście: przeważnie kobiety w podeszłym wieku, które za każdym razem,

gdy znajdowano nie zidentyfikowane zwłoki, gotowe były je rozpoznać.

– Doktor Paul się odezwał?
– Położyłem panu jego raport na biurku.
– Jak zgłosi się Lapointe, powiedz mu, żeby wracał na Quai i czekał na mnie. Będę

niedaleko.

Ruszył pieszo na wyspę Świętego Ludwika, okrążył Notre-Dame, przeszedł żelazny

mostek i po chwili znalazł się na wąskiej i tłocznej ulicy Saint-Louis-en-l’Ile. Była to pora
zakupów, z trudem przemykał się wśród gospodyń i małych wózków. Natrafił na sklep
spożywczy, nad którym, według informacji pani Calas, jej córka Lucette wynajmowała pokój.
Przeszedł alejkę koło sklepu, dotarł na nierówno wybrukowane podwórze, któremu lipa
nadawała wygląd dziedzińca szkolnego czy plebanii.

background image

– Szuka pan kogoś? – zawołała jakaś kobieta z okna na parterze.
– Panny Calas.
– Trzecie piętro, po lewej, ale nie ma jej w domu.
– Nie wie pani, kiedy wróci?
– Zwykle nie jada obiadu w domu. Wraca dopiero koło wpół do siódmej. Jeśli ma pan coś

pilnego, to zastanie ją pan w szpitalu.

Hôtel-Dieu, gdzie pracowała Lucette Calas, znajdował się w pobliżu. Nie lada sztuką było

dotrzeć na oddział profesora Lavaud – o tej porze panował tu największy ruch: mężczyźni i
kobiety w białych kitlach, pielęgniarze z noszami, pacjenci idący niepewnym krokiem,
wszyscy ci ludzie krążyli po korytarzach, znikali za drzwiami prowadzącymi Bóg wie dokąd.

– Ja do panny Calas.
Nikt nawet na niego nie spojrzał.
– Kto to? Pacjentka? – pytano.

Albo kierowano go w głąb korytarza.
– Tędy...
Posyłano go to tu, to tam. Wreszcie dotarł, jak do przystani, do nieoczekiwanie cichego

korytarzyka, gdzie za stoliczkiem siedziała jakaś dziewczyna.

– Szukam panny Calas.
– Pan w sprawie prywatnej? Jak pan się tu dostał?
Trafił chyba w rejony niedostępne dla zwykłych śmiertelników. Przedstawił się,

wyciągnął nawet służbową legitymację, czuł się bowiem bardzo niepewnie.

– Zobaczę, czy może się na chwilę wyrwać. Chyba jest na sali operacyjnej.
Dobre dziesięć minut siedział sam, nie śmiał jednak zapalić fajki. Dziewczyna wróciła w

towarzystwie wysokiej pielęgniarki, wyglądającej spokojnie i pogodnie.

– Pan do mnie?
– Komisarz Maigret z Policji Kryminalnej.
Jasne i czyste wnętrze, biały strój i czepek pielęgniarski – wszystko to kontrastowało

uderzająco z atmosferą bistra na quai de Valmy.

Lucette Calas nie była speszona. Spoglądała na komisarza ze zdziwieniem i pytaniem w

oczach.

– Na pewno o mnie panu chodzi?
– Pani rodzice mieszkają na quai de Valmy, prawda?
W jej spojrzeniu zalśnił zły błysk, Maigret był tego pewny, choć trwało to ułamek

sekundy.

– Tak. Ale ja...
– Chcę tylko zadać pani kilka pytań.
– W każdej chwili profesor może mnie wezwać. To pora obchodu i...
– Zajmę pani dosłownie parę minut.

background image

Poddała się, rozejrzała wokoło, natrafiła wzrokiem na uchylone drzwi.
– Przejdźmy tam.
W pomieszczeniu znajdowały się dwa krzesła, łóżko lekarskie, narzędzia, których

Maigret nie znał, służące zapewne do zabiegów chirurgicznych.

– Dawno nie była pani u rodziców?
Zauważył, że zadrżała na dźwięk słowa „rodzice”, zrozumiał.
– Chodzę tam bardzo rzadko.
– Dlaczego?
– Widział ich pan?
– Rozmawiałem z pani matką.
Nic nie dodała, jakby to wystarczyło.
– Ma im pani za złe?
– Mam im za złe, że to oni wydali mnie na świat.
– Nie odwiedzała ich pani w ubiegły piątek?
– Nie było mnie w Paryżu, wybrałam się na wieś z przyjaciółmi, miałam wtedy dzień

wolny.

– Więc nie wie pani, że ojciec wyjechał?
– Dlaczego nie wyjawi mi pan powodu tych wszystkich pytań? Przyszedł pan tutaj, żeby

rozmawiać ze mną o ludziach, którzy oficjalnie są moimi rodzicami, ale od dawna są dla mnie
obcy. Czy coś im się stało?

Zapaliła papierosa i zauważyła:
– Tutaj wolno palić. W każdym razie o tej porze.
Maigret nie wyciągnął jednak fajki.
– Zdziwiłoby to panią, gdyby coś im się przydarzyło?
Patrząc mu prosto w oczy, rzuciła krótko:
– Nie.
– Co na przykład?
– Calas mógł uderzyć matkę, zrobić jej krzywdę... Nie powiedziała „ojciec”, powiedziała

„Calas”.

– Często ją bije?
– Nie wiem, jak jest teraz. Dawniej prawie codziennie.
– Nie stawiała się?
– Kuliła się pod ciosami. Może lubiła takie rzeczy?
– Co jeszcze mogłoby się stać?
– Bo ja wiem, postanowiła go otruć...
– Nienawidzi go?
– Faktem jest, że żyje z nim już dwadzieścia cztery lata i jakoś go nie rzuca.
– Uważa pani, że jest nieszczęśliwa?

background image

– Niech pan posłucha, panie komisarzu. Staram się nad tym w ogóle nie zastanawiać.

Kiedy byłam mała, marzyłam tylko o jednym: wynieść się. I jak tylko mogłam, natychmiast
od nich uciekłam.

– I miała pani wtedy piętnaście lat.
– Skąd pan wie?
– Od pani matki.
– Więc nie zabił jej.
Zamyśliła się, uniosła głowę.
– O niego chodzi?
– Co pani ma na myśli?
– Otruła go?
– Mało prawdopodobne. Nie mamy też pewności, że coś mu się stało. Matka pani

twierdzi, że wyjechał w piątek po południu w okolice Poitiers, gdzie jakoby zwykle kupuje
białe wino.

– Zgadza się. Jeździł tam, kiedy jeszcze byłam w domu.
– Z kanału Saint-Martin wydobyto zwłoki, niewykluczone, że to zwłoki pani ojca.
– Nikt nie zidentyfikował ciała?
– Jak dotąd nie. Widzi pani, nie znaleźliśmy głowy, identyfikacja nie jest łatwa.
Nawet nie drgnęła, może dlatego, że pracowała w szpitalu.
– Jak pan myśli, co mu się mogło stać?
– Nie wiem. Poszukuję odpowiedzi. Pani wybaczy, że to mówię, ale koło matki kręci się

wielu mężczyzn.

– I pan sądzi, że dla mnie to coś nowego!
– Czy pani ojciec, we wczesnej młodości lub dzieciństwie, otrzymał postrzał śrutem

myśliwskim w brzuch?

Zdziwiła się.
– Pierwsze słyszę.
– I oczywiście nigdy nie widziała pani u niego blizn?
– Nie, zwłaszcza na brzuchu – odparła z lekkim uśmiechem.
– Kiedy ostatnio była pani na quai de Valmy?
– Ostatnio? Zaraz...
Chyba miesiąc temu.
– Poszła tam pani z wizytą, po prostu odwiedzić rodziców?
– Niezupełnie.
– Calas był w domu?
– Wybieram porę, kiedy go nie ma.
– Popołudnie?
– Tak. Grywa wtedy w bilard przy Gare de l’Est.

background image

– Matka nie była z mężczyzną?
– Tego dnia nie.
– Miała pani jakiś określony cel odwiedzin?
– Nie.
– O czym rozmawiałyście?
– Nie pamiętam. O tym i owym.
– Była mowa o Calasie?
– Nie przypominam sobie.
– A czy przypadkiem nie prosiła pani matki o pieniądze?
– Fałszywy trop, panie komisarzu. Słusznie czy nie, ale jestem na to zbyt dumna.

Owszem, bywało cienko, a nawet głodno, ale nigdy nie zapukałabym do ich drzwi żebrząc o
wsparcie. A już zwłaszcza teraz, kiedy dobrze zarabiam.

– I nic pani sobie nie przypomina z ostatniej wizyty na quai de Valmy?
– Nic konkretnego.
– Widywała pani u matki różnych mężczyzn. Czy zauważyła pani kiedyś chłopaka, typ

sangwinika, który jeździ na trójkołowym wózku?

Pokręciła głową.
– A mężczyznę w sile wieku, z rudymi włosami?
Tym razem zastanowiła się.
– Taki dziobaty? – zapytała.
– Nie mam pojęcia.
– Jeśli dziobaty, to Dieudonné.
– Co to za jeden?
– Niewiele o nim wiem. Znajomy matki. Od lat przychodzi do bistra.
– Popołudniami?
Zrozumiała.
– Ja w każdym razie spotykałam go po południu. Może jest inaczej, niż pan myśli. Sama

nie wiem. Zrobił na mnie wrażenie człowieka spokojnego, takiego, co to spędza wieczory w
kapciach przy kominku. Widziałam go zresztą niemal zawsze przy piecu. Siedzieli z matką
naprzeciwko siebie, jak dobrzy znajomi, nie musieli się wysilać, rozumie pan? Zupełnie jak
stare małżeństwo.

– Nie obiło się pani o uszy, gdzie go szukać?
– Kiedyś słyszałam, jak wstając powiedział przytłumionym głosem, który na pewno bym

rozpoznała: „Pora iść do roboty”. Chyba pracuje w dzielnicy, ale nie mam pojęcia, co robi.
Nie jest ubrany jak robotnik. Wygląda raczej na buchaltera.

W korytarzu rozległ się dźwięk dzwonka. Młoda kobieta poderwała się jak automat.
– To po mnie – powiedziała. – Pan wybaczy.
– Może przyjdę jeszcze kiedyś pomęczyć panią w domu.

background image

– Zastanie mnie pan tylko wieczorem. Niech się pan nie zjawia zbyt późno, wcześnie się

kładę.

Patrzył, jak idzie korytarzem potrząsając głową – wyraźnie nie oswoiła się jeszcze z nową

myślą.

– Przepraszam panią, którędy do wyjścia?
Wyglądał na tak zagubionego, że panienka za biurkiem uśmiechnęła się i doprowadziła

go do samych schodów.

– Stąd już pan trafi. Na dole skręci pan w lewo i znowu w lewo.
– Bardzo pani dziękuję.
Nie śmiał spytać dziewczyny, co sądzi o Lucette Calas. A co on sam o niej sądził? Miałby

kłopot z odpowiedzią na to pytanie.

Wstąpił na kieliszek białego wina do bistra naprzeciw Pałacu Sprawiedliwości. Potem

wrócił na Quai, gdzie czekał na niego Lapointe.

– I jak siostrzyczki?
– Przemiłe. Bałem się, że będę się czuł nieswojo, ale przyjęły mnie tak ciepło, że...
– Co z bliznami?
O rezultacie wizyty Lapointe mówił z mniejszym entuzjazmem.
– Lekarz, który wykonał operację, nie żyje od trzech lat, tak jak mówiła pani Calas.

Zakonnica prowadząca archiwum odnalazła akta. Nie ma tam wzmianki o bliznach, co zresztą
zrozumiałe, natomiast jest mowa o tym, że Calas cierpiał na wrzód żołądka.

– Wrzód operowano?
– Nie. Przed operacją robią chyba pełne badania i zapisują wyniki w karcie.
– Nie zanotowano znaków szczególnych?
– Nie. Zakonnica była tak uprzejma, że poszła przepytać siostry, które mogły pomagać

przy operacji Calasa. Żadna jednak dokładnie go nie pamięta. Jedna tylko przypomina sobie
mgliście, że wyraził życzenie zmówienia modlitwy przed narkozą.

– Był katolikiem?
– Nie. Bał się. Takich rzeczy siostry nie zapominają. Blizny nie utkwiły im w pamięci.
Znaleźli się w tym samym punkcie: zwłoki bez głowy, których nie sposób zidentyfikować

bez ryzyka pomyłki.

– I co robimy? – szepnął Lapointe. Wolał mówić cicho, gdy szef był w złym humorze.
A może to sędzia Coméliau miał rację? Jeśli nieboszczyk z kanału Saint-Martin był

Omerem Calas, istniały duże szanse, iż jego żona w krzyżowym ogniu pytań zaczęłaby
wreszcie mówić. A i Antoine zmiękłby na pewno przy przesłuchaniu w cztery oczy.

– Chodź!
– Wziąć wóz?
– Tak.
– Gdzie jedziemy?

background image

– Nad kanał.
Po drodze zlecił inspektorom z dziesiątki, by szukali rudego mężczyzny ze śladami po

ospie, niejakiego Dieudonné.

Samochód sunął wśród autobusów i ciężarówek, a kiedy dotarli do bulwaru Richard-

Lenoir, niedaleko mieszkania państwa Maigret, komisarz mruknął nagle:

– Zajedź na Gare de l’Est.
Lapointe spojrzał pytająco.
– Coś mi przyszło do głowy, może nie mam racji, ale wolę się przekonać.

Dowiedzieliśmy się, że Calas wyjechał w piątek po południu i zabrał ze sobą walizkę.
Przypuśćmy, że wrócił w sobotę. Jeśli został zamordowany, a jego ciało poćwiartowano,
sprawca musiał pozbyć się walizki. Jestem przekonany, że nie ma jej na quai de Valmy i że

nie zawiera rzeczy, które Calas zabrał ze sobą w podróż.

Lapointe słuchał wywodu komisarza kiwając głową.
– W kanale nie znaleziono ani walizki, ani ubrań, a przecież obnażono ciało przed

poćwiartowaniem.

– Nie znaleziono też głowy – przypomniał Lapointe.
Myśl Maigreta nie była szczególnie oryginalna. Zwykła sprawa: gdy zabójca chce pozbyć

się obciążających go przedmiotów, w sześciu przypadkach na dziesięć umieszcza je w
przechowalni bagażu na dworcu.

Gare de l’Est znajduje się tuż przy quai de Valmy. Lapointe znalazł w końcu wolne

miejsce i zaparkował wóz. Skierowali się do poczekalni.

– Pracował pan w piątek po południu? – spytał komisarz pracownika przechowalni

bagażu.

– Do szóstej.
– Duży był ruch?
– Jak zwykle.
– Czy są rzeczy, które oddano w piątek i nie odebrano do tej pory?
Pracownik zlustrował półki, na których piętrzyły się walizki i paczki.
– Dwie – odparł.
– Należące do tej samej osoby?
– Nie. Mają inne numerki. Jest kosz przykryty płótnem, zostawiła go tęga kobieta,

pamiętam ją, bo czuć było od niej serem.

– I są tam sery?
– Nie wiem. Ale chyba nie. Już nie czuć. Może to od baby zalatywało.
– A drugi bagaż?
– Ta brązowa walizka.
I wskazał na tanią, mocno zużytą walizkę.
– Nie ma na niej nazwiska, adresu?

background image

– Nie.
– Pamięta pan, kto ją przyniósł?
– Głowy nie dam, ale jestem prawie pewny, że zostawił ją jakiś chłopak ze wsi.
– Skąd pan wie, że ze wsi?
– Bo tak wyglądał.
– Był ogorzały?
– Może i tak.
– Jak był ubrany?
– Wydaje mi się, że miał skórzaną kurtkę i czapkę.

Maigret i Lapointe spojrzeli po sobie. Obaj natychmiast pomyśleli o Cristinie.
– Która to mogła być godzina?
– Około piątej. Tak. Trochę po piątej, bo właśnie wjechał pospieszny ze Strasburga.
– Gdyby zgłosił się ktoś po walizkę, niech pan natychmiast zawiadomi posterunek na

quai de Jemmapes.

– A jeśli facet się wystraszy i pryśnie?
– Będziemy na miejscu w ciągu kilku minut.
Nie pozostawało nic innego jak pójść po panią Calas i pokazać jej walizkę. Spojrzała

obojętnie na obu mężczyzn wchodzących do bistra i skierowała się do baru, by napełnić

kieliszki.

– Tym razem nie napijemy się – oświadczył Maigret. – Chcielibyśmy zabrać panią dwa

kroki stąd i coś pani pokazać. Inspektor będzie pani towarzyszyć.

– Mam zamknąć?
– Nie trzeba. Wróci pani za kilka minut. Ja zostanę.
Nie włożyła kapelusza. Zmieniła tylko kapcie na buty.
– Obsłuży pan klientów?
– Chyba nie będę miał okazji.
Kiedy się oddalili – Lapointe przy kierownicy, a pani Calas na przednim siedzeniu –

Maigret stał jeszcze chwilę na progu uśmiechając się pod wąsem. Po raz pierwszy w życiu był
sam w małej knajpce niczym jej właściciel. Tak go to ubawiło, że wszedł za kontuar.

background image

Rozdział 5

Butelka atramentu

Promienie słońca tworzyły rysunki w tych samych miejscach co poprzedniego ranka.

Jeden, na zaokrągleniu cynkowego kontuaru, wyobrażał jakieś zwierzę; inny rysunek widniał
na malowidle ściennym przedstawiającym kobietę w czerwonej sukni podającą piwo z obfitą
pianą.

Komisarzowi nasunęły się pewne skojarzenia: to małe bistro, jak zresztą wiele kafejek i

barów paryskich, przypominało mu atmosferą wiejską oberżę, pustawą w tygodniu, a
zaludniającą się nagle w dzień targowy.

Ogarnęła go na moment pokusa, żeby nalać sobie kielicha. Dziecinna zachcianka!

Zarumienił się i z rękami w kieszeniach i fajką w zębach skierował do drzwi w głębi sali.

Nie miał dotąd okazji zobaczyć, co jest za drzwiami, za którymi tak często znikała pani

Calas. Tak jak się spodziewał, trafił do kuchni. Panował tu nieład, ale mniejszy, niż sobie
wyobrażał. Tuż przy drzwiach, po lewej stronie, na drewnianym kredensie pomalowanym na
brązowo, stała napoczęta butelka koniaku. A zatem nie raczyła się winem. Nigdzie nie było
kieliszka, musiała więc pociągać prosto z gwinta.

Okno wychodziło na podwórko. Także na podwórko prowadziły oszklone drzwi.

Otworzył je, nie były zamknięte na klucz. W jednym rogu zobaczył puste beczki, gdzie
indziej sterty słomianych plecionek po butelkach, dziurawe wiadra, zardzewiałe obręcze
beczek. Poczuł się hen, daleko od Paryża, a złudzenie było tak silne, że gdyby ujrzał kupę
gnoju i stadko kur, wcale by się nie zdziwił.

Podwórze zamykała ślepa ściana, za którą znajdowała się zapewne boczna ulica.
Uniósł machinalnie wzrok na piętro – w dawno nie mytych oknach wisiały spłowiałe

zasłony. Czyżby złudzenie? Wydało mu się, że coś się poruszyło za szybą. Prawda,

przypomniał sobie kocura wylegującego się przy piecu.

Wrócił niespiesznie do kuchni, wszedł na kręte schody. Stopnie trzeszczały. Unosiła się

lekka woń stęchlizny, jaką pamiętał z prowincjonalnych oberży.

background image

Na podeście znajdowało się dwoje drzwi. Pchnął jedne i stanął na progu sypialni

Calasów. Okna wychodziły na nabrzeże. Orzechowe podwójne łóżko, nie zasłane, dość czysta
pościel. Meble, jakie widuje się w każdym tego typu mieszkaniu, stare, ciężkie,

wypolerowane przez czas, przekazywane z pokolenia na pokolenie.

W szafie męskie ubrania. Pomiędzy oknami fotel obity ciemnoczerwonym rypsem, obok

stary model radia. Pośrodku pokoju okrągły stół przykryty materiałem w jakimś
nieokreślonym kolorze i dwa mahoniowe krzesła.

Jakiś szczegół uderzył go już na początku oględzin. Zastanawiał się, co to mogło być,

kilkakrotnie zlustrował wnętrze. Dopiero gdy wzrok jego padł na tkaninę na stole, skojarzył.
Stała tam butelka atramentu, leżała obsadka i reklamowy bloczek, taki, jaki udostępnia się

klientom w kawiarniach.

Otworzył bloczek. Nie oczekiwał rewelacji i rzeczywiście nic interesującego nie odkrył:

wewnątrz były tylko trzy czyste arkusiki papieru. Raptem wytężył słuch, wydało mu się, że
usłyszał jakieś skrzypnięcie. Dźwięk nie doszedł z łazienki, która bezpośrednio łączyła się z
sypialnią. Wrócił więc na schody i otworzył drugie drzwi prowadzące do innego pokoju,
równie dużego co pierwszy. Pomieszczenie służyło za strych i schowek: zawalone
zniszczonymi meblami, starymi pismami i Bóg wie czym.

– Jest tu kto? – zapytał głośno, przekonany, że ktoś się znajduje w pobliżu.
Chwilę stał bez ruchu, po czym bezszelestnie otworzył szafę.
– Tylko tym razem bez numerów! – ostrzegł.
Nie był specjalnie zdziwiony na widok Antoine’a, który przycupnął w głębi szafy jak

osaczone zwierzę.

– Wiedziałem, że cię odnajdziemy, i to szybko. Wyłaź!
– Zatrzymuje mnie pan?
Chłopak patrzył z trwogą na kajdanki, które komisarz wyjął z kieszeni.
– Nie wiem jeszcze, co z tobą zrobię, ale nie mam najmniejszej ochoty, żebyś się nam

znowu ulotnił. Wyciągnij ręce.

– Nie ma pan prawa. Nic nie zrobiłem.
– No już, wyciągaj!
Odgadł, co tamten knuje: chciał prześlizgnąć się pomiędzy nogami komisarza. Maigret

posuwał się do przodu i całym ciałem przyparł go do ściany. Chłopak szamotał się, kopał na

prawo i lewo, ale wreszcie kajdanki zamknęły mu się na przegubach.

– A teraz, za mną!
– Co powiedziała moja matka?
– Nie wiem, co na to powie twoja matka, ale my mamy do ciebie wiele pytań.
– Nie będę odpowiadał.
– Mimo to pójdziesz ze mną.

background image

Przepuścił go przodem. Przeszli przez kuchnię do sali, gdzie cisza i pustka wyraźnie

poruszyły Antoine’a.

– Gdzie ona jest?
– Szefowa? Nie bój się. Wróci.
– Aresztował ją pan?
– Usiądź tam w rogu i nie ruszaj się.
– Będę się ruszał, jak mi się spodoba!

Komisarz widział niejednego takiego chojraka, w tym samym wieku, w podobnych

sytuacjach, i potrafił przewidzieć jego reakcje i repliki.

Nie żałował, że pod naciskiem Coméliau zatrzymał Antoine’a, nie robił sobie jednak

złudzeń, że młokos mu coś wyjaśni.

Drzwi do bistra otwarły się. Wszedł mężczyzna w sile wieku i zatrzymał się na progu

zaskoczony widokiem Maigreta stojącego pośrodku sali. Rozejrzał się za panią Calas.

– Nie ma szefowej?
– Zaraz wróci.
Czy klient zobaczył kajdanki? Odgadł, że Maigret jest policjantem, i wolał się doń nie

zbliżać? W każdym razie przytknął dłoń do czapki i pospiesznie się oddalił mrucząc pod

nosem:

– Jeszcze przyjdę.
Mężczyzna nie zdążył dotrzeć na róg ulicy, gdy przed bistro zajechał czarny samochód.

Pierwszy wysiadł Lapointe, otworzył drzwiczki pani Calas i wyjął brązową walizkę.

Kobieta od razu spostrzegła Antoine’a, zmarszczyła brwi i spojrzała niespokojnie na

komisarza.

– Chyba wiedziała pani, że on się tutaj ukrywa?
– Nie odpowiadaj! – krzyknął Antoine. – Nie ma prawa mnie zatrzymać! Nie mam nic na

sumieniu. Proszę, niech mi udowodni, że coś zmalowałem.

Komisarz, nie chcąc tracić czasu, zwrócił się do Lapointe’a:
– Co z walizką?
– Najpierw się wahała, nie była do końca pewna, potem powiedziała „tak”, a wreszcie

stwierdziła, że przekona się dopiero po otwarciu walizki.

– Otworzyłeś?
– Nie chciałem tego robić bez pana. Dałem pracownikowi przechowalni prowizoryczne

pokwitowanie. Trzeba mu jak najszybciej posłać nakaz rekwizycji.

– Zwróć się do Coméliau. Ten urzędnik został w pracy?
– Tak myślę. Nie szykował się do wyjścia.
– Zadzwoń do niego. Poproś go, żeby znalazł kogoś, kto go na kwadrans zastąpi. To

chyba wykonalne. Niech wsiada do taksówki i przyjeżdża.

– Rozumiem – rzekł Lapointe spoglądając na Antoine’a.

background image

Czy pracownik przechowalni rozpozna Cristina? Jeśli tak, wszystko pójdzie jak z płatka.
– Zatelefonuj też do Moersa. Niech się tu zjawi z fotografami. Zrobimy rewizję.
– Jasne, szefie.
Pani Calas stała nieruchomo pośrodku sali, zachowywała się, jakby była tu gościem.

Teraz ona, jak przedtem Antoine, spytała:

– Jestem zatrzymana?
Prosta odpowiedź komisarza zbiła ją z tropu.
– Nie, dlaczego?
– Mogę odejść?
– Tak, ale proszę nie wychodzić z domu.
Domyślił się, w czym rzecz. Nie mylił się: poszła do kuchni, prosto do butelki koniaku.

Dla niepoznaki pobrzękiwała naczyniami. Zsunęła buty, rzadko noszone i zapewne
niewygodne, włożyła znowu filcowe kapcie.

Kiedy wróciła, odzyskała zimną krew. Stanęła za kontuarem i spytała:
– Coś podać?
– Tak, poproszę o białe wino. Dwa wina, jedno dla inspektora. Antoine, miałbyś ochotę

na piwo?

Zachowywał się jak ktoś, komu się nie spieszy, kto nie ma pojęcia, co będzie robił za

chwilę. Łyknął winą, po czym podszedł do drzwi i przekręcił klucz.

– Ma pani kluczyk do walizki?
– Nie.
– Ale chyba wie pani, gdzie go szukać.
– Pewno jest u niego, w kieszeni.
U niego, czyli u Calasa, który rzekomo wyjechał z walizką.
– Proszę mi dać jakieś obcęgi czy inne narzędzie. Przyniosła obcęgi.
Maigret położył walizkę na stoliku i czekał z wyważeniem kiepskiego zamka, aż Lapointe

upora się z telefonami.

– Zamówiłem ci białe wino.
– Dziękuję, szefie.
Metal wygiął się, wreszcie zamek puścił – Maigret uniósł wieko. Pani Calas stała za

barem. Trudno powiedzieć, czy przypatrywała się komisarzowi, w każdym razie nie
wyglądała na specjalnie zaciekawioną.

W walizce był cienki szary garnitur, prawie nowe buty, koszule, skarpetki, brzytwa,

grzebień, szczoteczka do zębów i mydło zawinięte w papier.

– Te rzeczy należą do pani męża?
– Chyba tak.
– Nie jest pani pewna?
– Ma taki garnitur.

background image

– Ten garnitur nie wisi w szafie?
– Nie sprawdzałam.
Nie pomagała im, ale też nie próbowała wyprowadzić ich w pole. Tak jak poprzedniego

dnia odpowiadała na pytania możliwie najoszczędniej i jak najmniej precyzyjnie, ale bez
agresji, która cechowała Antoine’a.

Antoine stawiał się ze strachu. Ona, przeciwnie, jakby niczego się nie bała. Obojętnie

traktowała policjantów, nie obchodziło jej, co odkryją.

– I co powiesz? – Maigret, zajęty przeszukiwaniem walizki, zwrócił się do Lapointe’a.
– Rzeczy upchnięte byle jak, prawda?
– Tak zazwyczaj pakują się mężczyźni. Uderza mnie jeden szczegół. Calas rzekomo

wyjechał w podróż. Wziął garnitur na zmianę, buty i bieliznę. Załóżmy, że pakował się u
siebie, na górze...

Do drzwi dobijali się dwaj murarze w roboczych ubraniach. Przylgnąwszy do szyby, coś

pokrzykiwali, a po chwili odeszli.

– Wytłumacz mi, po co miałby zabierać brudne rzeczy.
Rzeczywiście, jedna koszula była noszona, używane też były slipy i para skarpetek.
– Myśli pan, że nie on włożył to do walizki?
– Może i on. Zapewne on. Ale nie wtedy, kiedy wyruszał w podróż. Rzeczy pakował

szykując się do powrotu.

– Rozumiem.
– Słyszała pani?
Skinęła głową.
– I nadal pani twierdzi, że mąż wyjechał w piątek po południu zabierając tę walizkę?
– Podtrzymuję wszystko, co powiedziałam.
– A może nie było go tu w czwartek? A w piątek wrócił?
Pokręciła tylko głową.
– I tak uwierzy pan w to, co panu pasuje.
Przed bistro zajechała taksówka. Maigret poszedł otworzyć drzwi. Kiedy urzędnik

wysiadał z samochodu, komisarz zawołał:

– Niech pan powie kierowcy, żeby zaczekał. To nie potrwa długo.
Weszli do środka. Mężczyzna przez chwilę zastanawiał się, czego od niego chcą,

rozglądał się po sali, żeby się połapać, o co chodzi. Zatrzymał wzrok na Cristinie siedzącym
wciąż w tej samej pozycji na skraju ławki, po czym spojrzał na Maigreta, otworzył usta i
znowu zaczął przyglądać się Antoine’owi. Chłopak przez cały czas patrzył mu wyzywająco w
oczy. Wydawało się, że to wszystko trwa bardzo długo.

– Zdaję się... – zaczął mężczyzna drapiąc się w kark.
Był uczciwy, zmagał się z sobą.
– Cóż, kiedy tak mu się przyglądam, zdaje mi się, że to on.

background image

– Pan kłamie! – wrzasnął z wściekłością chłopak.
– Miałbym lepsze rozeznanie, gdyby on wstał.
– Podnieś się!
– Nie!
– Wstań!
Za plecami Maigreta rozległ się głos pani Calas.
– Wstań, Antoine.
– Teraz – mruknął mężczyzna po krótkim zastanowieniu – mam mniejsze wątpliwości.

Nie nosi on przypadkiem skórzanej kurtki?

– Idź poszukać na górze – rzekł Maigret do Lapointe’a.
Czekali w milczeniu. Urzędnik łypnął okiem w stronę kontuaru i Maigret domyślił się, że

chętnie by się napił.

– Może białego wina? – zaproponował.
– Nie odmówię.
Wrócił Lapointe. W ręku trzymał kurtkę, którą Antoine miał na sobie poprzedniego dnia.
– Włóż kurtkę.
Chłopak spojrzał pytająco na kobietę, a gdy zdjęto mu kajdanki, niechętnie wykonał

polecenie.

– Nie widzi pan, że on chce podlizać się glinom? Oni wszyscy tacy. Na słowo „policja”

od razu trzęsą portkami. I co, dalej pan twierdzi, że mnie pan widział?

– Myślę, że tak.
– Pan kłamie.
Mężczyzna zwrócił się teraz do Maigreta. Głos miał spokojny, choć czuło się w nim

pewne wzburzenie.

– Przypuszczam, że moje oświadczenie jest istotne, prawda? Nie chciałbym go

skrzywdzić. Mogę powiedzieć tyle: ten chłopak przypomina mi tamtego, co w niedzielę oddał
walizkę. Skąd miałem wiedzieć, że będę przesłuchiwany? Nie przyjrzałem mu się dokładnie.
Może gdybym zobaczył go w tym samym miejscu, w tym samym oświetleniu...

– Przyprowadzimy go panu na dworzec dziś lub jutro – zadecydował Maigret. – Dziękuję

panu. Pańskie zdrowie!

Odprowadził go i zamknął za nim drzwi. W zachowaniu komisarza była jakaś

niesprecyzowana słabość, co stanowiło zagadkę dla Lapointe’a. Inspektor nie potrafił
określić, od jak dawna szef jest w tym stanie. Może od samego początku tej sprawy, od
wczoraj, kiedy po raz pierwszy pojawili się na quai de Valmy? Albo od chwili kiedy
przekroczyli progi bistra Calasów?

Maigret działał tak jak zwykle, robił to, co do niego należało, ale jakby bez przekonania.

Rzadko zajmował taką postawę. Trudno ją było opisać. Sprawiał wrażenie, jakby działał

background image

wbrew sobie. Poszlaki rzeczowe mało go interesowały, pogrążony był w swoich myślach,
którymi się z nikim nie dzielił.

Szczególnie wyraźnie dało się to odczuć tutaj, w tej knajpce, kiedy Maigret zwracał się

do pani Calas albo obserwował ją ukradkiem.

Zupełnie jakby ofiara dlań nie istniała, jakby poćwiartowany człowiek nie miał żadnego

znaczenia. Zmusił się, by zadać parę pytań Cristinowi. Rzec można, że z trudem przychodziło
mu wypełniać służbowe obowiązki.

– Zadzwoń do Coméliau. Wolę, żebyś ty to zrobił. Opowiedz mu w skrócie, co się

wydarzyło. Poproś o nakaz aresztowania dla chłopaka. Zresztą pewnie sam na to wpadnie.

– A co z nią? – inspektor wskazał na kobietę.
– Ją wolałbym zostawić.
– A gdyby nalegał?
– Niech robi, co chce. Jest szefem.
Nie ściszył głosu i tamci słyszeli każde słowo.
– Powinna pani coś zjeść – poradził pani Calas. – Niewykluczone, że wkrótce zostanie

pani aresztowana.

– Na długo?
– Tak długo, jak sędzia zechce mieć panią do dyspozycji.
– Zostanę na noc w więzieniu?
– Na początku prawdopodobnie w areszcie śledczym.
– A ja?
– Ty również.
I dodał:
– Ale nie będziesz z nią w jednej celi.
– Jesteś głodny? – spytała kobieta.
– Nie.
Poszła jednak do kuchni, ale po to, by łyknąć koniaku. Kiedy wróciła, spytała:
– Kto przypilnuje domu?
– Niech się pani nie obawia, dom będzie pod nadzorem.
Przyglądał się jej ciągle tak samo, w pewien szczególny sposób, jakby po raz pierwszy

miał do czynienia z kimś, kogo nie rozumie.

Spotykał nieraz kobiety sprytne, które długo potrafiły go przetrzymać. Zawsze jednak od

samego początku wiedział, że ostatnie słowo należeć będzie do niego. Była to za każdym
razem kwestia czasu, cierpliwości i woli.

Z panią Calas rzeczy się miały inaczej. Nie potrafił jej zaszeregować do żadnej kategorii.

Gdyby mu powiedziano, że z zimną krwią zamordowała męża i własnoręcznie pokrajała jego
ciało na kuchennym stole, nie protestowałby. Zgodziłby się również wtedy, gdyby usłyszał,
że nic jej nie wiadomo o losie męża.

background image

Stała oto przed nim, osoba z krwi i kości, chuda, przekwitła kobieta w ciemnej sukience

wiszącej na niej jak stara zasłona na oknie; była całkowicie rzeczywista, a z jej ciemnych
oczu biło intensywne życie wewnętrzne; mimo to było w niej coś niematerialnego, coś

nieuchwytnego.

Czy wiedziała, że wywołuje takie wrażenie? Wskazywałby na to sposób, w jaki patrzyła

na komisarza: spokojnie, może nawet z odrobiną drwiny.

Lapointe czuł się w tym wszystkim nieswojo. Nie chodziło bowiem tym razem o

śledztwo, które ma doprowadzić do zdemaskowania przestępcy, lecz o sprawę osobistą, grę
toczącą się między Maigretem a panią Calas.

To, co nie odnosiło się bezpośrednio do tej kobiety, mało interesowało komisarza. Kiedy

inspektor wyszedł z kabiny telefonicznej, Maigret zapytał:

– I co powiedział?
Komisarz miał na myśli Coméliau.
– Podpisze nakaz i przyśle go panu do biura.
– Chce widzieć chłopaka?
– Sądzi, że pan najpierw zechce go przesłuchać.
– A ona?
– Podpisze drugi nakaz. Mówił, żeby pan z nim zrobił, co się panu podoba, ale moim

zdaniem...

– Rozumiem.
Coméliau wyobrażał sobie, że Maigret wróci do biura, sprowadzi tam po kolei Cristina i

panią Calas, będzie ich przesłuchiwać całymi godzinami, póki się któreś nie załamie.

A przecież wciąż nie znaleziono głowy. Nie było żadnego formalnego dowodu, że

człowiek, którego szczątki wyłowiono z kanału Saint-Martin, to Calas. Teraz przynajmniej,
dzięki walizce, istniały pewne do takiego sądu podstawy. Często przesłuchania z mniej
oczywistymi przesłankami kończyły się już po kilku godzinach przyznaniem się do winy.

Pogląd sędziego Coméliau podzielał Lapointe, który nie potrafił ukryć zdumienia

usłyszawszy polecenie Maigreta:

– Zabierz go na Quai. Zamknij się z nim u mnie w gabinecie i weź go w obroty. Pamiętaj,

żeby mu przysłano coś do jedzenia i picia.

– Pan zostaje?
– Zaczekam na Moersa i fotografów.
Zbity z tropu Lapointe skinął na Cristina. Chłopak na koniec rzucił komisarzowi

ostrzeżenie:

– Jeszcze pan popamięta!
Mniej więcej w tym samym czasie Baron, krążący jak co rano po gmachu Policji

Kryminalnej, robił obchód korytarza „śledczego”.

– Nic nowego, panie sędzio? – zwrócił się do Coméliau. – Nie znaleźliście głowy?

background image

– Na razie nie. Ale mamy prawie formalną identyfikację ofiary.
– Kim jest?
Przez dziesięć minut Coméliau odpowiadał na rozmaite pytania. Robił to chętnie, rad, że

raz on, nie Maigret, pełni honory domu wobec prasy.

– Komisarz tam został?
– Tak myślę.
I tak wiadomość o rewizji w mieszkaniu Calasów oraz aresztowaniu Antoine’a pojawiła

się już dwie godziny później w popołudniówkach, a o piątej powtórzyło ją radio. Podano
tylko inicjały Cristina.

Kiedy Maigret został sam na sam z panią Calas, zamówił przy kontuarze następne wino i

z kieliszkiem usadowił się przy stoliku. Ona nie poruszyła się, stała za barem, zachowując
niezmiennie postawę szefowej.

Rozległo się wycie syren fabrycznych zwiastujące południe, a w niecałe dziesięć minut

później ponad trzydziestu mężczyzn dobijało się do zamkniętych drzwi. Niektórzy, widząc
przez szybę panią Calas, gestykulowali zawzięcie, jakby próbowali z nią pertraktować.

Maigret przerwał milczenie:
– Widziałem się z pani córką.
Spojrzała na niego bez słowa.
– Mówiła, że była tu przed miesiącem. Ciekaw jestem, czego dotyczyła ta wizyta.
Nie potraktowała tego jako pytania, nie czuła się zmuszona do odpowiedzi.
– Zrobiła na mnie wrażenie osoby zrównoważonej, która mądrze pokierowała swym

losem. Nie wiem... przyszło mi do głowy, że córka jest zakochana w swoim przełożonym,
może jest jego kochanką.

Ani drgnęła. Czy to ją w ogóle obchodziło? Czy zachowała jeszcze jakieś uczucia dla

córki?

– Z początku musiało jej być niełatwo. Piętnastoletnia dziewczyna, sama, w takim

mieście jak Paryż... trudna sprawa.

Patrzyła na niego, ale jakby poza niego, wreszcie spytała zmęczonym głosem:
– O co panu chodzi?
Właśnie, o co mu chodzi? Czy Coméliau nie miał racji? Czy Maigret nie powinien w tej

chwili przesłuchiwać Antoine’a? A ona? Czy gdyby spędziła kilka dni w areszcie,
zachowywałaby się inaczej?

– Zastanawiam się, dlaczego wyszła pani za Calasa i dlaczego pani go potem nie rzuciła.
Na jej ustach pojawiło się coś na kształt uśmiechu, ale był to raczej wyraz szyderstwa lub

goryczy.

– Zrobiła to pani rozmyślnie, prawda? – mówił dalej, nie precyzując, o co mu chodzi.

background image

Musiał w końcu coś takiego powiedzieć. Były chwile, jak ta teraz, kiedy wydawało mu

się, że wystarczy drobny wysiłek, a nie tylko wszystko zrozumie, ale też zburzy wznoszący
się między nimi niewidzialny mur.

Trzeba tylko znaleźć właściwe słowo, a kobieta stanie się po prostu ludzka.
– Czy ten drugi był tutaj w piątek po południu?
Osiągnął skutek, bo zadrżała.
– Jaki drugi? – spytała niechętnie.
– Pani kochanek. Ten prawdziwy.
Chciała zachować obojętność, o nic nie pytać, ale nie wytrzymała.
– O kogo panu chodzi?
– O rudego mężczyznę w sile wieku, ze śladami po ospie, niejakiego Dieudonné.
Teraz szczelnie zamknęła się w sobie. Przybrała kamienny wyraz twarzy.
Przed bistro zajechał samochód. Wysiadł z niego Moers i trzech ludzi ze sprzętem.
Maigret po raz kolejny poszedł otworzyć drzwi.
Nie powiodło mu się z panią Calas, to pewne. Chociaż to sam na sam nie było

całkowitym fiaskiem.

– Gdzie robimy, szefie?
– Wszędzie. Najpierw w kuchni, potem w obu pokojach na górze i w łazience. Jest

jeszcze podwórko, no i piwnica, do której chyba prowadzi ta klapa.

– Sądzi pan, że tutaj zamordowano i poszatkowano tego faceta?
– Możliwe.
– A co z walizką?
– Zbadaj walizkę i jej zawartość.
– Zabawimy tu całe popołudnie. Pan zostaje?
– Chyba nie, ale wpadnę za jakiś czas.
Poszedł do telefonu, zadzwonił do Judela i zlecił mu nadzór domu.
– Pani pójdzie ze mną – oświadczył Calasowej.
– Mam zabrać rzeczy na zmianę i przybory toaletowe?
– Na wszelki wypadek.
W kuchni przystanęła. Chciała sobie porządnie golnąć. Potem jej kroki rozległy się w

pokoju na górze.

– Nie boi się pan zostawiać jej samej, szefie?
Maigret wzruszył ramionami. Jeśli trzeba było zatrzeć ślady, usunąć jakieś obciążające

przedmioty, zajęto się tym znacznie wcześniej.

Był jednak zdziwiony, że tak długo nie wraca. Wciąż dochodziły odgłosy jej krzątaniny,

szum wody cieknącej z kranu, stukot otwieranych i zamykanych szuflad.

I znów zatrzymała się w kuchni. Pewnie pomyślała sobie, że nieprędko będzie mogła

napić się koniaku.

background image

Wreszcie się zjawiła. Mężczyźni patrzyli na nią w osłupieniu, a w oczach Maigreta

widniał także cień podziwu.

W niecałe dwadzieścia minut przeobraziła się w zupełnie inną osobę: szykowna kobieta

w czarnej sukni i czarnym płaszczu, ze starannie ułożonymi włosami i w świetnie dobranym
kapeluszu. Nawet rysy miała jakby bardziej twarde, krok bardziej zdecydowany, postawę
pewniejszą, niemal dumną.

Czy spodziewała się, że wywoła takie wrażenie? Czy kierowała nią kokieteria? Nie

uśmiechnęła się, nie bawiło jej zdumienie mężczyzn, zerknęła tylko do torebki, czy czegoś
nie zapomniała, i, wkładając rękawiczki, mruknęła:

– Jestem gotowa.
Pachniała teraz wodą kolońską, czuć też było od niej koniakiem. Upudrowała się,

przeciągnęła kredką po wargach.

– Nie bierze pani walizki?
Odparła, że nie, z wyzwaniem w głosie. Czy zabranie rzeczy na zmianę oznaczałoby dla

niej przyznanie się do winy? W każdym razie byłoby to równoznaczne z tym, że mogą istnieć
powody, by ją zatrzymać w areszcie.

– Cześć, wpadnę niedługo – rzekł Maigret na odchodnym Moersowi i jego ekipie.
– Bierze pan wóz?
– Nie. Pojadę taksówką.
Miał dziwne uczucie, idąc u boku tej kobiety skąpaną w słońcu ulicą.
– Chyba dojdziemy do ulicy des Récollets, tam najłatwiej znajdziemy taksówkę, jak pani

myśli?

– Chyba tak.
– Chciałbym panią o coś zapytać.
– Do tej pory jakoś się pan nie krępował.
– Jak długo nie ubierała się pani tak jak teraz?
Zastanowiła się.
– Co najmniej od czterech lat – odparła po chwili. – Dlaczego pan pyta?
– Ot, tak...
Po co mówić to, co wiedziała równie dobrze jak on? Zatrzymał wyprzedzającą ich

taksówkę. Otworzył drzwiczki i przepuścił kobietę przodem.

background image

Rozdział 6

Skrawki sznurka

Prawdę powiedziawszy, nie wiedział jeszcze, co z nią zrobi. Gdyby miał do czynienia z

innym sędzią, prawdopodobnie postępowałby inaczej, ryzykowałby. Z Coméliau było to
niebezpieczne. Był on nie tylko pedantyczny, dbały o formy, czuły na opinię publiczną i
reakcję rządu, ale nadto odżegnywał się od metod Maigreta, w jego mniemaniu
nieortodoksyjnych; toteż obaj panowie często miewali rozmaite starcia.

Komisarz świetnie wiedział, że sędzia ma go na oku, że gotów jest obarczyć go

odpowiedzialnością za najdrobniejszy błąd, najmniejszą nierozwagę.

Znacznie bardziej byłoby mu na rękę zostawić panią Calas na quai de Valmy i wyrobić

sobie lepsze pojęcie o jej charakterze i roli w całej tej sprawie. W pobliżu bistra mógłby
ustawić na straży człowieka, dwóch ludzi. No tak, ale inspektor od Judela nie umiał zapobiec

ucieczce Cristina z budynku na Faubourg Saint-Martin! A przecież Antoine to chłopaczek nie
przerastający inteligencją trzynastoletniego dziecka. A pani Calas była osobą innego pokroju.

Kiedy mijali kioski, zauważył, że gazety podały już informację o rewizji. Nazwisko Calas

figurowało na pierwszych stronach, wybite tłustą czcionką.

Wyobrażał sobie swoją rozmowę z sędzią, na przykład nazajutrz, gdyby w porannej

prasie ukazał się nagłówek: „Pani Calas zniknęła”.

Obserwował ją kątem oka, nie odwracając się w jej stronę. Zdawało się, że ona tego nie

zauważa. Siedziała godnie wyprostowana, obserwowała miasto nie bez pewnej ciekawości.

Przez ponad cztery lata, jak wyznała, nie ubierała się elegancko. Nie zdradziła, w jakich

okolicznościach, przy jakiej okazji miała ostatnio na sobie czarną suknię. A może równie
dawno, albo i dawniej, nie była w śródmieściu, nie oglądała śpieszących bulwarami tłumów.

Mając na karku Coméliau, Maigret nie mógł przeprowadzić akcji po swojemu, musiał

więc zabrać się do dzieła z innej strony.

Jechali w milczeniu, odezwał się do niej dopiero przy Quai des Orfevers:
– Nie ma pani nic do powiedzenia?
Spojrzała na niego z lekkim zdumieniem.

background image

– W jakiej sprawie?
– Pani męża.
Wzruszyła niedostrzegalnie ramionami.
– Nie zabiłam Calasa.
Zwyczajem wiejskich kobiet czy żon sklepikarzy mówiła o nim po nazwisku. W jej

ustach brzmiało to dziwnie, zupełnie do niej nie pasowało.

– Mam wjechać na dziedziniec? – spytał kierowca opuściwszy szybę.
– Dobrze.
Przy wielkich schodach stał Baron w towarzystwie dwóch innych dziennikarzy i

fotoreporterów. Poczuli pismo nosem – nie było sposobu, by Calasowa mogła się przemknąć.

– Chwileczkę, panie komisarzu...
Czy przypuszczała, że ich obecność to sprawka Maigreta? Szła sztywnym krokiem, gdy

tamci robili jej zdjęcia i podążali za nią po schodach. Na pewno sfotografowali też Antoine’a.

Maigret wciąż się wahał, jeszcze w korytarzu na górze nie był zdecydowany, co pocznie.

W końcu pchnął drzwi do pokoju inspektorów. Lucasa nie było. Zwrócił się do Janviera:

– Znajdź jakiś pusty pokój i zaprowadź ją tam na kilka minut.
Usłyszała. I jak zawsze gdy chodziło o komisarza, spojrzała na niego z niemym

wyrzutem. Z wyrzutem czy rozczarowaniem?

Wyszedł, nic więcej nie dodając. Udał się do swego gabinetu, gdzie Lapointe, bez

marynarki, zajmował jego miejsce. Antoine siedział na krześle naprzeciw okna,
wyprostowany, czerwony, jakby mu było gorąco. Pomiędzy nimi stała taca przyniesiona z
„Brasserie Dauphine”, z resztkami kanapek i dwiema szklankami z nie dopitym piwem.

Spojrzenie Maigreta wędrowało od tacy do Antoine’a. Chłopak nie potrafił ukryć złości

na siebie: skusił się na zakąskę, a pewnie obiecywał sobie, że „pokaże tym gliniarzom” i nie
weźmie niczego do ust.

Dla Maigreta nie było to nic nowego i uśmiechnął się pod wąsem.
– Jak tam? – spytał Lapointe’a.
Inspektor dał mu znak, że idzie kiepsko.
– No to do roboty, chłopcy!
Sam udał się do Coméliau. Zastał go w gabinecie. Sędzia wybierał się właśnie na obiad.
– Zatrzymał pan oboje?
– Chłopak jest u mnie, przesłuchuje go Lapointe.
– Zaczął mówić?
– Jeśli nawet coś wie, nie piśnie słówka, póki mu się nie podsunie pod nos dowodów.
– Jest bystry?
– Rzecz w tym, że nie. Jeśli ma się do czynienia z osobą inteligentną, zawsze w końcu

racja wyjdzie na wierzch. Wystarczy wykazać, że człowiek mówi rzeczy nie trzymające się
kupy. Dureń uparcie zaprzecza, nawet kiedy otrzyma niezbite dowody.

background image

– No dobrze, a co z kobietą?
– Zostawiłem ją z Janvierem.
– Ale sam ją pan przesłucha?
– Jeszcze nie teraz. Za mało wiem.
– Więc kiedy?
– Wieczorem, jutro, pojutrze.
– A co do tego czasu?
Maigret wyglądał tak niewinnie i łagodnie, że Coméliau zaczął coś podejrzewać.
– Właśnie chciałem to z panem skonsultować.
– Nie może pan jej trzymać bez końca w biurze.
– Tak, ciężka sprawa, zwłaszcza gdy idzie o kobietę.
– To co, może lepiej odesłać ją do aresztu?
– Do pana należy decyzja.
– A co pan by zrobił? Zwolniłby ją pan?
– Nie mam jasności, co bym zrobił.
Zasępiony Coméliau rozmyślał z gniewnym marsem na czole. Wreszcie odezwał się, a

zabrzmiało to jak wyzwanie:

– Niech mi pan ją przyśle!
Maigret, oddalając się korytarzem, uśmiechał się do siebie. Czyżby bawiła go wizja

spotkania rozjuszonego Coméliau z panią Calas?

Tego popołudnia już się z nią nie widział. Wszedł do pokoju inspektorów i rzekł do

Torrence’a:

– Sędzia Coméliau chce widzieć panią Calas. Przekaż to Janvierowi, dobrze?
Na schodach Baron znowu próbował uczepić się komisarza. Ten odprawił go z kwitkiem:
– Niech się pan zwróci do Coméliau. Jeśli jeszcze nie ma, to będzie miał wkrótce różne

ciekawostki.

Ruszył pieszo do „Brasserie Dauphine”, wstąpił na aperitif. Było późno, pora obiadu

minęła. Podszedł do telefonu.

– To ty? – odezwał się do żony.
– Nie przyjdziesz?
– Nie.
– Mam nadzieję, że zdążysz coś zjeść?
– Jestem w „Brasserie Dauphine” i coś tu przekąszę.
– Będziesz na kolacji?
– Jeszcze nie wiem.
W bukiecie zapachów unoszących się w piwiarni dwa czuło się wyraźnie: zapach pernod i

kury w winie. Jeden dochodził znad baru, drugi płynął falami z kuchni.

background image

Dużo stolików było wolnych. Zauważył kilku kolegów popijających kawę i sączących

calvados. Po chwili wahania zdecydował, że nie będzie się rozsiadać i zje na stojąco kanapkę.

Słońce było równie ostre co rankiem, niebo tak samo czyste, tyle że teraz pojawiło się

kilka białych chmurek, zerwał się wiatr, wirował w powietrzu kurz, a kobiety poprawiały
oblepiające im nogi sukienki.

Właściciel restauracji dobrze znał komisarza i wiedział, że nie jest to odpowiedni

moment, by wdać się z nim w pogawędkę. Maigret posilał się, myślami będąc gdzie indziej,
patrzył na ulicę, tak jak pasażerowie statku śledzą wzrokiem monotonny i urzekający widok
falującego morza.

– Może jeszcze?
Skinął głową w roztargnieniu, jakby nie słyszał pytania. Zjadł drugą kanapkę i wypił

kawę, którą podano mu nie czekając na zamówienie.

Kilka minut później siedział w taksówce w drodze na quai de Valmy. Zatrzymał się na

rogu ulicy des Récollets, naprzeciw śluzy, przy której czekały trzy barki. Brudna woda, z
niezbyt zachęcającymi bańkami na powierzchni, nie odstraszała wędkarzy wpatrujących się
uparcie w spławiki.

Minął pomalowane na żółto bistro Popaula. Widział przez szybę, jak właściciel,

rozpoznawszy go, pokazuje go palcem paru klientom. Przy krawężniku stały wielkie
ciężarówki z napisem „Roulers et Langlois”.

Przeszedł obok rozmaitych sklepików, typowych dla gęsto zaludnionych dzielnic Paryża.

Najpierw owocowo-warzywny ze straganem wysuniętym do połowy chodnika; nieco dalej –
mięsny, a w nim żywej duszy; wreszcie dwa kroki od Calasów – spożywczy, tak ciemny, że
nic nie można było dojrzeć w środku.

Pani Calas musiała wychodzić na miasto, choćby po zakupy, i zapewne zaopatrywała się

w tych właśnie sklepikach. Wyobrażał ją sobie, jak idzie w swoich kapciach, w szalu z grubej
czarnej wełny, który zauważył u niej w domu.

Judel miał się zająć sklepikarzami. Znają oni dzielnicowych policjantów i czują się z nimi

pewniej niż z ludźmi z Quai des Orfèvres.

Drzwi do bistra były zamknięte na klucz. Przytknął czoło do szyby, ale nikogo nie

dostrzegł. Tylko w kuchni promień słońca padał czasem na jakąś sylwetkę. Zastukał, raz,
drugi, trzeci, wreszcie pojawił się Moers, poznał Maigreta i pospieszył do drzwi.

– Przepraszam, panie komisarzu. Ale robimy tyle hałasu, że nic nie słychać. Długo pan

czekał?

– Nieważne.
Komisarz zamknął drzwi na klucz.
– Często przerywano wam robotę?
– Jedni usiłują otworzyć i odchodzą, inni pukają, nie dają za wygraną, nalegają, żeby ich

wpuścić.

background image

Maigret rozejrzał się, wszedł za kontuar. Szukał reklamowego bloczka, takiego, jaki

zauważył wcześniej na stoliku w sypialni. Zazwyczaj w restauracjach są takie bloczki. A tu,
gdzie są trzy komplety domina i z pół tuzina talii kart, miałoby ich nie być? Dziwne.

– Róbcie swoje – rzekł do Moersa. – Zaraz do was przyjdę.
Przemknął wśród rozłożonego w kuchni sprzętu i poszedł na górę po atrament i papier.
Na dole usiadł przy stoliku i napisał wielkimi literami: „Lokal chwilowo nieczynny”.
Zawahał się pisząc drugi wyraz, pomyślał o Coméliau, który o tej porze przesłuchiwał

panią Calas.

– Nie widziałeś pinezek?
Moers zawołał z kuchni:
– Na lewej półce pod kontuarem.
Znalazł pinezki, przypiął swój napis na ramie drzwi. Kiedy odwrócił się, poczuł, że jakieś

żywe stworzenie ociera mu się o nogę. Rudy kocur! Zwierzę uniosło łebek i patrzyło na
Maigreta pomiaukując.

Nie pomyślał o kocie. Przecież nie można go zostawić na łasce losu.
Poszedł do kuchni, znalazł mleko w fajansowym dzbanku i pęknięty talerz do zupy.
– Zastanawiam się, kto się zajmie kotem.
– Może jakiś sąsiad? Niedaleko jest rzeźnik.
– Pójdę popytać. Co znaleźliście.
Przeczesywali cały dom, nie pomijając najmniejszego zakamarka, żadnej szuflady.

Pierwszy kroczył Moers: badał przedmioty pod szkłem powiększającym albo pod
przenośnym mikroskopem, a za nim podążała ekipa fotografów.

– Zaczęliśmy od podwórka, tam jest największy rozgardiasz. Podejrzewałem, że wśród

tych wszystkich gratów coś się kryje.

– Kiedy opróżniono pojemniki na śmiecie?
– W poniedziałek rano. Zbadaliśmy je, szukałem plam krwi czy czegoś w tym rodzaju.
– I nic?
– Nic – odparł Moers z lekkim wahaniem w głosie.
Widocznie poczynił jakieś spostrzeżenie, którego znaczenia nie był pewny.
– O co chodzi?
– Nie wiem, szefie, coś nas uderzyło. I to całą czwórkę. Rozmawialiśmy o tym, kiedy pan

nadszedł.

– Mów.
– Coś tu nie gra. Ten bałagan na podwórku i w kuchni! Oczywiście, nie jest to dom, w

którym oczekiwałoby się wzorowego porządku. Wystarczy zajrzeć do szuflad: rzeczy

zakurzone, upchane bez ładu i składu.

Maigret, rozglądając się wokół, zaczynał rozumieć i czekał na dalszy ciąg z

zainteresowaniem.

background image

– Mów, mów.
– W zlewie brudne naczynia sprzed trzech dni i garnki nie szorowane od niedzieli. Może

tak tu zawsze, chyba że kobieta zaniedbała gospodarstwo pod nieobecność męża.

Moers miał rację: bałagan, czy wręcz brud, musiał tu być na porządku dziennym.
– Można się więc było spodziewać, że reszty mieszkania także nie sprzątano od pięciu

czy dziesięciu dni. Stwierdziliśmy, że do niektórych szuflad czy kątów nie zaglądano nawet
dłużej. W zasadzie jednak pozostała część domu została niedawno gruntownie wypucowana,
a Sambois wytropił na podwórku dwie butelki chlorku, z których jedna, pusta, została świeżo
nabyta, sądząc po nalepce.

– Jak myślisz, kiedy odbywały się te generalne porządki?
– Trzy, cztery dni temu. Uściślę to w raporcie. Muszę wykonać pewne analizy w

laboratorium.

– Co z odciskami palców?
– Potwierdzają naszą teorię. W szufladach, w szafach znaleźliśmy odciski Calasa.
– Jesteś pewny?
– W każdym razie odpowiadają odciskom człowieka wyłowionego z kanału.
Wreszcie jakiś dowód, że trop rzeczywiście prowadzi na quai de Valmy.
– Te same odciski znaleźliście na górze?
– Na meblach nie, w szufladach tak. Dubois nie zbadał szczegółowo całego piętra,

jeszcze tam wrócimy. Uderzyło nas, że na meblach nie ma nawet pyłka, a podłogę
wypucowano. Pościel zmieniono najwyżej trzy, cztery dni temu.

– Znalazłeś gdzieś brudną bieliznę?
– Właśnie nie. Ani śladu.
– Czy pranie robili w domu?
– Nie ma pralki ani pojemnika na brudy.
– Z tego wynika, że oddawali brudną pościel do pralni.
– Nie ma wątpliwości. Człowiek z pralni musiał tu wstąpić wczoraj lub przedwczoraj.
– Spróbuję się dowiedzieć, która to pralnia.
Maigret już chciał się oddalić do pobliskich sklepików, kiedy Moers, otworzywszy

szufladę w kuchennym kredensie, zawołał:

– Ma pan tu nazwę pralni!
Z pliku papierków wyciągnął kwity pralnicze: „Blanchisserie des Récollets”. Ostatni nosił

datę sprzed ponad dziesięciu dni.

Maigret podszedł do telefonu, wykręcił numer pralni i spytał, czy w tym tygodniu

zabierano bieliznę z quai de Valmy.

– Robimy objazd w czwartki rano.
A więc byli tutaj w ubiegły czwartek!

background image

Moers słuszne się dziwił. Spały dwie osoby i od czwartku nie zabrudziły pościeli –

brudnej nigdzie nie znaleziono, a w sypialni była niemal czysta.

Maigret głęboko zamyślony krążył wokół kolegów.
– No i jak te odciski?
– W kuchni zdjęliśmy odciski należące do trzech osób, nie licząc pańskich i Lapointe’a...

te znam na pamięć. Najliczniejsze należą do kobiety, zapewne gospodyni.

– Łatwo sprawdzić.
– Następnie, najświeższe, odciski mężczyzny, raczej młodego. Ale niewiele ich.

Prawdopodobnie Antoine’a, którego pani Calas dokarmiała w kuchni, kiedy czasem tu

zajrzał wieczorem.

– Dwa razy trafiliśmy na odciski innego mężczyzny, jedne częściowo zatarte.
– Dochodzą odciski Calasa, te w szufladach?
– Tak.
– A zatem, w ostatnich dniach, na przykład w niedzielę, zrobiono gruntowne porządki,

nie sprzątano jednak w szufladach, szafach i szafkach, czy tak?

Wszyscy myśleli o tym samym: o zwłokach wyłowionych kawałek po kawałku z kanału.
Ćwiartowanie nie odbyło się na ulicy czy nawet w jakimś odludnym miejscu. Robota ta

wymagała czasu, poszczególne części ciała zostały bowiem zawinięte w papier gazetowy i
przewiązane sznurkiem.

W jakim stanie było pomieszczenie, w którym dokonano takiej operacji?
Maigret mniej teraz żałował, że zostawił panią Calas w rękach rozsierdzonego Coméliau.
– Schodziłeś do piwnicy?
– Rzuciliśmy okiem wszędzie. Piwnica jak piwnica, przy wstępnych oględzinach nie

widać w niej nic niezwykłego, ale jeszcze ją zbadamy.

Ekipa podjęła pracę, a Maigret przemierzał tam i z powrotem salę. Krok w krok za nim

podążał rudy kocur. Słońce oświetlało ustawione na półkach butelki i rzucało łagodny blask
na zaokrąglenie kontuaru. Przystanął przy piecu, sądził, że wygasł, ale kiedy otworzył
drzwiczki, zobaczył tlący się żar. Machinalnie dołożył do ognia.

Skierował się do baru. Wodził oczami od butelki do butelki, wreszcie zatrzymał wzrok na

calvadosie i nalał sobie kieliszek. Szufladka kasy była uchylona: wewnątrz leżały banknoty i
bilon. Na ścianie, po prawej, obok okna wisiał cennik.

Wyjął z kieszeni należność za calvados, wsunął pieniądze do kasy. Podskoczył jak

przyłapany na gorącym uczynku, zobaczywszy za szybą jakąś postać. Był to inspektor Judel,
który próbował zajrzeć do środka.

Maigret poszedł mu otworzyć.
– Wiedziałem, gdzie pana szukać, szefie. Dzwoniłem na Quai, nikt nie miał pojęcia, gdzie

pan jest.

Judel rozglądał się ze zdziwieniem po sali – szukał wzrokiem pani Calas.

background image

– Czy to prawda, że pan ją zatrzymał?
– Jest u sędziego Coméliau.

Judel wskazał głową na kuchnię, gdzie uwijała się ekipa techniczna.
– Znaleźli coś?
– Za wcześnie na wnioski.
I za długie byłyby wyjaśnienia. Maigret nie miał na nie najmniejszej ochoty.
– Dobrze, że pana dopadłem, szefie. Nie chciałem działać na własną rękę. Chyba udało

nam się odnaleźć rudego.

– Gdzie on jest?
– Dwa kroki stąd, jeśli mam dobre informacje. Nie wiem, co prawda, czy w tym tygodniu

nie pracuje na nocną zmianę. Jest dyspozytorem w „Transports Zénith”, przedsiębiorstwie...

– Tak, tak. Ulica des Récollets. „Roulers et Langlois”.
– Pomyślałem sobie, że będzie pan chciał przesłuchać go osobiście.
Z kuchni dobiegł ich głos Moersa:
– Pozwoli pan na momencik, szefie?
Maigret ruszył w głąb sali. Czarny szal pani Calas leżał na stole. Moers zbadał go już pod

lupą, a teraz oglądał pod mikroskopem.

– Niech pan rzuci okiem.
– Co powinienem zobaczyć?
– Widzi pan na czerni te brunatne ślady przypominające włókna drzewa? To konopie.

Potwierdzi to analiza, ale nie mam wątpliwości. Włókna, niewidoczne gołym okiem, które
oderwały się od zwoju sznurka.

– Ten sam sznurek, co...
Maigret pomyślał o sznurku, którym przewiązano paczki z poćwiartowanym ciałem.
– Dałbym głowę, że to ten sam. Calasowa nie robiła chyba często paczek. Nie

znaleźliśmy nawet skrawka tego sznurka w całym domu. Owszem, są sznurki w szufladzie,
ale albo cieńsze, albo czerwone, albo z włókna syntetycznego.

– Dziękuję. Będziesz tu jeszcze, kiedy wrócę?
– Co pan zrobi z kotem?
– Biorę go ze sobą.
Kot dał się wziąć na ręce. Na ulicy Maigret zawahał się, czy zacząć od sklepu

spożywczego. Po chwili zdecydował, że zwierzę lepiej będzie miało u rzeźnika.

– Czy to nie kot pani Calas? – spytała rzeźniczka, kiedy podszedł do lady.
– Tak. Mogłaby go pani przechować kilka dni?
– A nie będzie się gryzł z moimi kotami?
– Calasowa jest pani klientką?
– Zachodzi do mnie co rano. Czy to prawda, że jej mąż...

background image

I spojrzała wymownie w stronę kanału. Widać wolała to nieprzyjemne pytanie wyrazić

wzrokiem niż słowami.

– Na to wygląda.
– A co z nią?
Gdy Maigret zastanawiał się nad jakąś wymijającą odpowiedzią, podjęła:
– Wiem, co ludzie gadają na jej temat i co o niej myślą. Ale powiem panu, co ja myślę: to

nieszczęsna kobieta, nie można jej winić.

Kilka minut później Maigret i Judel czekali na moment, by bezpiecznie przemknąć się

wśród rzędu ciężarówek na wielki dziedziniec „Roulers et Langlois”. Po prawej znajdowało
się oszklone pomieszczenie z czarnym napisem „Biuro”. Dziedziniec otaczały platformy na
podwyższeniu, przypominające perony na dworcach towarowych, z których ładowano na
ciężarówki paki, worki i skrzynie. Panował tu ogłuszający hałas, nieludzki, nieustający

harmider.

– Szefie! – krzyknął Judel do Maigreta, który trzymał palec na dzwonku przy drzwiach.
Komisarz odwrócił się, dostrzegł rudego mężczyznę stojącego na platformie. Trzymał on

w jednej, ręce jakiś niewielki rejestr, w drugiej ołówek, i bacznie im się przyglądał.

Niewysoki, barczysty, w szarej bluzie. Jego jasna rumiana twarz pokryta dziobami po ospie
przypominała skórkę pomarańczy.

Ludzie niosący paki wykrzykiwali do niego nazwiska, cyfry, nazwy miast i miasteczek.

Nie słuchał ich jednak, tylko wpatrywał się w Maigreta swymi niebieskimi oczami.

– Nie pozwól mu zwiać! – polecił komisarz Judelowi.
Sam wszedł do biura. Sekretarka spytała, czego sobie życzy.
– Chciałbym się widzieć z jednym z szefów.
Dziewczyna nic na to nie odparła, bo pojawił się szpakowaty, krótko ostrzyżony

mężczyzna, który spojrzał pytająco na Maigreta.

– Z kim mam przyjemność?
– Joseph Langlois. Chyba już gdzieś pana spotkałem?
Widział pewnie zdjęcia komisarza w gazetach. Maigret przedstawił się i Langlois czujnie

oczekiwał dalszego ciągu.

– Interesuje mnie rudy mężczyzna, ten tam, po drugiej stronie dziedzińca.
– Czego pan od niego chce?
– Jeszcze nie wiem. Kto to jest?
– Dieudonné Pape, pracuje u mnie ponad dwadzieścia pięć lat. Zdziwiłbym się, gdyby coś

przeskrobał.

– Żonaty?
– Wdowiec. I to od bardzo dawna. Chyba owdowiał w kilka lat po ślubie.
– Mieszka sam?
– Tak sądzę. Nie wnikam w jego życie prywatne.

background image

– Zna pan jego adres?
– Ulica des Ecluses-Saint-Martin, dwa kroki stąd. Pod którym, panno Berthe?
– Pod pięćdziesiątym szóstym.
– Zatrudnia go pan przez cały dzień?
– Przez osiem godzin, jak wszystkich, ale niekoniecznie na dzień. Pracujemy także w

nocy, ładujemy i rozładowujemy ciężarówki na okrągło. Robota jest na trzy zmiany, co
tydzień rozkład godzin poszczególnych ekip jest inny.

– A na której zmianie pracował w zeszłym tygodniu?
Langlois znów zwrócił się do dziewczyny, którą zwał panną Berthe:
– Może pani sprawdzić?
Spojrzała w akta.
– Na pierwszej.
– Czyli – wyjaśnił Langlois – rozpoczął o szóstej rano, skończył o drugiej po południu.
– Pracujecie w niedziele?
– Kilku ludzi pełni dyżur.
– Pape dyżurował w ubiegłą niedzielę?
Dziewczyna znowu zerknęła do kartoteki.
– Nie.
– Do której będzie dziś zajęty?
– Do dziesiątej, pracuje na drugiej zmianie.
– Może go ktoś zastąpić?
– Niechże pan powie, czego pan od niego chce.
– Żałuję, ale nie.
– To coś ważnego?
– Myślę, że bardzo.
– O co pan go podejrzewa?
– Nie mogę zdradzić.
– Nie wiem, o co panu chodzi, ale głowę daję, że jest pan na fałszywym tropie. Gdybym

miał tylko takich ludzi jak on, spałbym spokojnie.

Był niezadowolony. Wyszedł bez słowa z oszklonego biura, nie powiedział komisarzowi,

dokąd idzie, nie zaproponował, by mu towarzyszył. Okrążył dziedziniec i podszedł do Pape’a.

Mężczyzna ani drgnął słuchając szefa i tylko wpatrywał się w szklaną klatkę biura.

Langlois stał zwrócony twarzą do magazynów, wyglądało, jakby kogoś przywoływał. I
rzeczywiście, po chwili pojawił się inny pracownik, także w bluzie i z zatkniętym za ucho
ołówkiem. Wymienili kilka słów, nowy wziął rejestr, a rudy oddalił się za szefem.

Maigret nie ruszył się z miejsca. Kiedy weszli, Langlois oznajmił donośnym głosem:
– Komisarz z Policji Kryminalnej. Ma do pana jakąś sprawę...
– Chciałbym prosić pana o kilka informacji. Zechce pan pójść ze mną, panie Pape.

background image

Dieudonné Pape wskazał na bluzę.
– Mogę się przebrać?
– Idę z panem.
Langlois nie pożegnał komisarza. Maigret wszedł wraz z dyspozytorem do korytarzyka,

który służył za szatnię. Pape o nic nie pytał. Mężczyzna po pięćdziesiątce, robił wrażenie
człowieka spokojnego i skrupulatnego. Włożył płaszcz i kapelusz i ruszył, z Judelem po
prawej stronie, a Maigretem po lewej, w kierunku wyjścia na ulicę.

Był wyraźnie zaskoczony, że nie czeka na nich samochód, zupełnie jakby się spodziewał,

że z miejsca zabiorą go na Quai des Orfèvres. Kiedy na rogu, naprzeciw żółtego bistra,
skierowali się w lewo zamiast w dół, do centrum, otworzył usta, żeby coś powiedzieć, w porę
się jednak powstrzymał.

Judel zorientował się, że idą do Calasów. Drzwi bistra nadal były zamknięte, Maigret

zastukał. Pojawił się Moers.

– Niech pan wchodzi, panie Pape.
Komisarz przekręcił klucz.
– Zna pan to miejsce, prawda?
Mężczyzna był zbity z tropu. Jeśli nawet spodziewał się przesłuchania, to jego przebieg

wyraźnie go zaskoczył.

– Proszę zdjąć płaszcz. Pali się w piecu. Niech pan siada na swoim miejscu. Bo chyba ma

pan tu jakieś stałe miejsce?

– Nie rozumiem.
– Jest pan tu przecież zadomowiony?
– Jestem po prostu klientem.
Próbował zorientować się w sytuacji: co robią w kuchni ci ludzie z aparaturą, gdzie jest

pani Calas?

– Specjalnym klientem?
– Nie, zwykłym.
– Był pan tutaj w niedzielę?
Wyglądał na człowieka dobrego, jego niebieskie oczy wyrażały zarazem łagodność i

nieśmiałość, przypominały oczy niektórych zwierząt patrzących tak, jakby pytały: dlaczego
istoty ludzkie są tak bezwzględne?

– Niech pan siada.
Usiadł speszony, bo nie było to zaproszenie, lecz rozkaz.
– Pytałem pana o niedzielę.
– Nie byłem tu.
Odpowiedź poprzedził chwilą namysłu.
– Siedział pan w domu przez cały dzień?
– Wybrałem się do siostry.

background image

– Siostra mieszka w Paryżu?
– W Nogent-sur-Marne.
– Ma telefon?
– Nogent 317. Jej mąż jest przedsiębiorcą budowlanym.
– Był ktoś u siostry?
– Szwagier, dzieci, a koło piątej wpadli sąsiedzi na partyjkę kart.
Maigret skinął na Judela. Ten natychmiast poszedł zadzwonić.
– O której wyjechał pan z Nogent?
– O ósmej, autobusem.
– Nie zajrzał pan tu po powrocie?
– Nie.
– Kiedy po raz ostatni widział się pan z panią Calas?
– W sobotę.
– Na którą zmianę pracował pan w zeszłym tygodniu?
– Na ranną.
– A zatem zaszedł pan tutaj po drugiej?
– Tak.
– Calas był w domu?
Zastanowił się.
– Kiedy przyszedłem, nie było go.
– Ale potem wrócił?
– Nie pamiętam.
– Długo pan tu siedział?
– Dość długo.
– To znaczy?
– Ze dwie godziny. Nie przypominam sobie dokładnie.
– Co pan robił?
– Wypiłem kieliszek, pogadałem...
– Z klientami?
– No... głównie z Aliną.
Zarumienił się wymawiając imię kobiety i szybko wyjaśnił:
– Jesteśmy zaprzyjaźnieni. Znamy się od dawna.
– Ile lat?
– Dziesięć albo i więcej.
– I od dziesięciu lat przychodzi pan tu codziennie?
– Prawie codziennie.
– Pod nieobecność męża?
Tym razem milczał, zażenowany spuścił głowę.

background image

– Jest pan jej kochankiem?
– Kto to panu powiedział?
– Nieważne. Tak czy nie?
Pytanie zostawił bez odpowiedzi. Sam z kolei zapytał komisarza z niepokojem w głosie:
– Coście z nią zrobili?
Maigret odparł zgodnie z prawdą:
– Jest na przesłuchaniu u sędziego śledczego.
– Z jakiego powodu?
– Musi wyjaśnić to i owo w sprawie zniknięcia swego męża. Nie czytał pan gazet?
Dieudonné Pape siedział nieruchomo, zamyślony, wpatrywał się w jeden punkt. Maigret

zawołał:

– Moers, zdejmij jego odciski!
Mężczyzna, bardziej zatroskany niż wystraszony, nie protestował, nie drżały mu palce,

kiedy przykładał je do papieru.

– Porównaj je, dobrze?
– Z którymi?
– Z tymi z kuchni, co to są częściowo zatarte.
Po wyjściu Moersa Pape odezwał się cicho, jakby z wymówką:
– Jeśli chciał pan wiedzieć, czy byłem w kuchni, wystarczyło mnie zapytać. A byłem,

często tam zaglądam.

– A w ubiegłą sobotę?
– Zrobiłem sobie, kawę.
– Nic pan nie wie o zniknięciu Calasa?
Znowu się zastanowił. Jak człowiek, który się waha, czy podjąć zasadniczą decyzję.
– Nie wie pan o tym, że Calas został zamordowany, a jego zwłoki poćwiartowano i

wrzucono do kanału?

Reakcja Pape’a była nieoczekiwana. I na Judelu, i na Maigrecie zrobiła wrażenie. Powoli,

powoli Dieudonné przeniósł wzrok na twarz komisarza, długo badał ją spojrzeniem, po czym
rzekł swoim cichym, pełnym wyrzutu głosem:

– Nie mam nic do powiedzenia.
Maigret, też z powagą, zadał następne pytanie:
– To pan zabił Calasa?
Dieudonné Pape kręcąc głową powtórzył swoje:
– Nie mam nic do powiedzenia.

background image

Rozdział 7

Kot pani Calas

Maigret kończył deser, kiedy spostrzegł się, że żona go obserwuje: przyglądała mu się z

lekko drwiącym, a zarazem matczynym uśmiechem. Z początku udawał, że tego nie zauważa,
pochylony nad talerzykiem zajadał na deser „śnieżne jajka”. Wreszcie uniósł wzrok.

– Mam coś na nosie? – burknął.
– Nie, skądże.
– Więc dlaczego się ze mnie śmiejesz?
– Wcale się nie śmieję. Uśmiecham się.
– Raczej się wyśmiewasz. Co cię tak we mnie bawi?
– Nic mnie w tobie nie bawi, Jules.
Rzadko tak się do niego zwracała, zdarzało się to jej tylko w chwilach rozczulenia.
– Coś cię we mnie niepokoi?
– Zdajesz sobie sprawę, że odkąd usiadłeś do stołu, nie odezwałeś się ani słowem?

Nie, nie zdawał sobie z tego sprawy.
– Powiedz, co dziś było na kolację?
Odparł sztucznie zrzędliwym głosem:
– No jak to? Nerki baranie.
– A na pierwsze danie?
– Zupa.
– Jaka?
– Nie wiem. Na pewno jarzynowa.
– Nie daje ci spokoju ta kobieta?
Najczęściej, i tak było również tym razem, pani Maigret wiedziała tyle o aktualnej

sprawie męża, ile wyczytała w gazetach.

– Myślisz, że to ona zabiła?
Ruszył ramionami, jakby chciał zrzucić z siebie uparcie prześladujące go myśli.
– Nie wiem.

background image

– A może zabił Dieudonné Pape, a ona była jego wspólniczką?
Miał ochotę rzec, że to zupełnie bez znaczenia. I rzeczywiście, w jego pojęciu nie tu leżał

problem. Chodziło o to, żeby zrozumieć. A na razie nie tylko nie rozumiał, ale gubił się, i
gubił się tym bardziej, im bliżej poznawał tych ludzi.

Wrócił do domu na kolację, żeby oderwać się od śledztwa, zmienić atmosferę, zanurzyć

się w domowej codzienności, spojrzeć z innej perspektywy na bohaterów dramatu z quai de

Valmy.

Nic z tego: w czasie posiłku, jak drwiąco zauważyła pani Maigret, wcale się nie odzywał,

jego myśli zaprzątali nieustannie pani Calas, Pape i, sporadycznie, Antoine.

Dawno nie był tak daleki od rozwiązania. Ta zagadka wymagała zupełnie nie

stereotypowego podejścia.

Rodzajów zbrodni nie jest zbyt wiele. Można je podzielić, z grubsza, na kilka

zasadniczych kategorii.

Morderstwa popełniane przez fachowców to sprawy czysto rutynowe. Jeśli przestępca z

gangu Korsykańczyków sprzątnie w knajpie na ulicy de Douai członka marsylskiej bandy, to

ludzie z Quai des Orfèvres mają do rozwiązania banalne, niemal matematyczne zadanie.

Kiedy jakiś młodzieniaszek ze swoim koleżką załatwi właścicielkę trafiki czy kasjera w

banku, polowanie na przestępcę odbywa się również według pewnych reguł.

Przy zbrodni w afekcie – od razu wiadomo, na czym się stoi.
I wreszcie zabójstwo z premedytacją, kiedy celem jest majątek ofiary; a więc sprawy

spadku, ubezpieczenia na życie czy inne zawiłe historie; i tutaj, z chwilą rozszyfrowania
motywu, kroczy się po pewnym gruncie.

Sędzia Coméliau czuł się właśnie na pewnym gruncie. Jakby nie potrafił przyjąć do

wiadomości faktu, że ludzie należący do innego świata, a zwłaszcza tacy jak ci z quai de
Valmy, mogą mieć skomplikowane życie osobiste. Skoro Dieudonné Pape i pani Calas byli

kochankami, pozbyli się Omera z dwóch powodów: żeby zyskać swobodę i zdobyć pieniądze

zamordowanego.

– Ich romans trwa już dziesięć lat – oponował Maigret. – Czemuż by mieli tak długo

zwlekać?

Sędzia machnął ręką na takie obiekcje. Widział mnóstwo powodów; na przykład: Calas

otrzymał znaczną sumę pieniędzy; albo: kochankowie wyczekiwali sposobnego momentu;
albo: Calasowa pokłóciła się z mężem, nie mogła już z nim wytrzymać; albo...

– No dobrze, a jeśli się okaże, że poza bistrem, które nie stanowi wielkiego majątku,

Calas był całkiem bez grosza?

– Zawsze zostaje bistro. Dieudonné miał już dość pracy w „Transports Zénith”,

postanowił dożyć swych dni w ciepłych kapciach, w zacisznej knajpce.

Jedyna ewentualność, która przemawiała choć trochę do Maigreta.
– A ten Antoine Cristin?

background image

Coméliau miał przecież teraz dwóch potencjalnych sprawców. Cristin też był kochankiem

pani Calas i zapewne bardziej niż Pape potrzebował pieniędzy.

– Tamta para posłużyła się nim. Zobaczy pan, że Cristin okaże się wspólnikiem.
Oto jak wyglądała sprawa z perspektywy gabinetu sędziego śledczego. A na razie, skoro

prawda nie wyszła na jaw, cała trójka siedziała pod kluczem.

Maigret był posępny, zły na samego siebie. Wściekał się teraz, że nie próbował

przeciwstawić się sędziemu, że od razu uległ. Zachował się biernie, bo bał się komplikacji.

W początkach jego kariery policyjnej często mu powtarzano, o czym potem przekonał się

na własnej skórze, że przy przesłuchaniu nie wolno wchodzić w meritum sprawy, póki brak
jest jasnej koncepcji. Przesłuchanie nie polega na rzucaniu hipotez na chybił trafił, na ciągłym
wmawianiu winy: złudna to nadzieja, że wielogodzinne maglowanie prowadzi do wyznania.

Nawet najbardziej tępy przestępca posiada jakiś szósty zmysł, którym natychmiast

wyczuwa, czy policja błądzi po omacku, czy też opiera się na solidnych przesłankach.

Maigret zawsze wolał poczekać. Bywało, kiedy miał trudny orzech do zgryzienia i nie

czuł się pewnie, że ryzykował zostawiając podejrzanego na wolności; niekiedy, jeśli zaszła
potrzeba, nawet przez dłuższy czas.

I z reguły na tym wygrywał.
– Podejrzany – mawiał komisarz – odczuwa po zatrzymaniu pewną ulgę, choć na ogół

sądzi się, że jest odwrotnie. Ma on bowiem odtąd jasność sytuacji. Nie musi się zastanawiać,
czy się go śledzi, podsłuchuje, podgląda, zastawia nań pułapkę. Oskarża się go, a on się broni.
Jest pod ochroną prawa. W więzieniu staje się nietykalny, każda akcja przeciw niemu podlega
ścisłym przepisom.

Calasowa była tego świetnym przykładem. Odkąd znalazła się w gabinecie sędziego, nie

puściła pary z ust. Coméliau równie dobrze mógłby przemawiać do kamieni przewożonych
barką braci Naud.

– Nie mam nic do powiedzenia – powtarzała bezbarwnym głosem.
A kiedy sędzia próbował wziąć ją w krzyżowy ogień pytań, rzekła:
– Nie ma pan prawa przesłuchiwać mnie bez adwokata.
– Świetnie, proszę mi podać nazwisko pani adwokata.
– Nie mam adwokata.
– Ma tu pani listę członków Izby Paryskiej. Proszę kogoś wybrać.
– Nie znam tych ludzi.
– Niech pani weźmie pierwsze lepsze nazwisko.
– Nie mam pieniędzy.

Wyznaczono więc adwokata z urzędu, co wymagało załatwienia różnych formalności i

zajęło sporo czasu.

Późnym popołudniem Coméliau wezwał do siebie Cristina. Chłopak, który przez wiele

godzin odpierał ataki Lapointe’a, nie zmiękł i przed obliczem wysokiego urzędnika.

background image

– Nie zabiłem Calasa. Nie byłem na quai de Valmy w sobotę po południu. Nie oddałem

walizki do przechowalni. Pracownik kłamie albo się myli.

W tym czasie matka chłopca, ze zwiniętą w dłoni chusteczką i zaczerwienionymi

oczyma, czekała na korytarzu „śledczym”. Najpierw usiłował przemówić do niej Lapointe.
Potem Lucas. Upierała się, że zaczeka na komisarza Maigret.

Ludzie prości często tak się zachowują: wyobrażają sobie, że nic nie wskórają u niższych

rangą urzędników, i obstają przy audiencji na najwyższym szczeblu.

Komisarza jednak nie było: właśnie opuszczał bistro na quai de Valmy w towarzystwie

Judela i Pape’a.

– Zamknij lokal i przywieź klucz na Quai – polecił Moersowi Maigret.
Trzej mężczyźni przeszli mostek i znaleźli się na quai de Jemmapes. Ulica des Ecluses-

Saint-Martin położona była dwa kroki stąd, w spokojnej okolicy, która, w części znajdującej
się za szpitalem Saint-Louis, przypominała cichą prowincję. Pape był bez kajdanków. Maigret
uznał, że nie jest to człowiek, który rzuciłby się raptem do ucieczki.

Zachowywał się godnie, z tym samym spokojem co pani Calas. Był nie tyle załamany, co

smutny i jakby pełen rezygnacji.

Mówił niewiele. Chyba zresztą z natury nie był gadatliwy. Odpowiadał na pytania

oszczędnie, bez zbędnych słów, a czasami nie odpowiadał wcale, tylko wpatrywał się w

komisarza swymi niebieskimi oczyma, w odcieniu lawendy.

Mieszkał w starym pięciopiętrowym budynku, który sprawiał wrażenie wygodnej

mieszczańskiej kamienicy. Przeszli, nie zatrzymując się, obok dozorcówki, obserwowani zza
szyby przez konsjerżkę. Wspięli się na drugie piętro, Pape wyjął klucz i otworzył drzwi po

lewej.

Mieszkanie składało się z trzech pokoi: stołowego, sypialni i kuchni, nie licząc pakamery

przerobionej na łazienkę, w której, ku zaskoczeniu Maigreta, znajdowała się wanna. Meble
nie były co prawda nowoczesne, ale nie tak staroświeckie jak u Calasów, a wszystko lśniło
czystością.

– Ma pan służącą? – spytał zdziwiony Maigret.
– Nie.
– Sam pan sprząta?
Dieudonné Pape mimo woli uśmiechnął się, rad i dumny ze swego mieszkania.
– Konsjerżka panu nie pomaga?
Za oknem kuchennym wisiała skrzynka-spiżarka, nieźle zaopatrzona w rozmaite

wiktuały.

– I sam pan przyrządza posiłki?
– Zawsze sam.

W jadalni, nad komodą, widniała w pozłacanej ramce powiększona fotografia pani Calas;

typowy mieszczański obrazek stwarzający rodzinną atmosferę w mieszkaniu.

background image

Maigret przypomniał sobie, że nie znaleziono żadnych zdjęć na quai de Valmy.
– Skąd ma pan tę fotografię?
– Ja ją zrobiłem. Dałem do powiększenia na bulwarze Saint-Martin.
Aparat fotograficzny leżał w szufladzie komody. W rogu łazienki stał stoliczek z

fajansowymi kuwetami i butelkami zawierającymi substancje służące do wywoływania
filmów.

– Lubi pan robić zdjęcia?
– Tak. Zwłaszcza w plenerze.
Rzeczywiście. Maigret, przeszukując szuflady, trafił na plik fotografii przedstawiających

różne zakątki Paryża i, w mniejszej ilości, krajobrazy wiejskie. Sporo było zdjęć Sekwany i
kanału. Wykonanie wielu z nich musiały poprzedzać długie godziny oczekiwania, bo Pape
osiągnął zaskakujące efekty świetlne.

– W jakim garniturze był pan z wizytą u siostry?
– Granatowym.
Miał trzy garnitury, z czego jeden na sobie.
– Zabieramy je – rzekł komisarz do Judela. – Buty też.
W wiklinowym koszu znalazł brudną bieliznę. Kazał ją dołączyć do tamtych rzeczy.
W klatce podskakiwał kanarek. Dopiero wychodząc z mieszkania komisarz pomyślał o

jego losie.

– Kto mógłby się nim zająć?
– Myślę, że dozorczyni.
Maigret zabrał klatkę i przystanął przed dozorcówką. Nie musiał pukać.
– Chyba go pan nie zabiera ze sobą? – wykrzyknęła ze złością konsjerżka.
Chodziło jej nie o kanarka, lecz o lokatora. Poznała Judela, do którego należał ten rewir.

Chyba rozpoznała też Maigreta. No i czytała wiadomości w prasie.

– Żeby taki człowiek, poczciwy z kościami, był traktowany jak jakiś złoczyńca!
Mała, czarna, rozmamłana kobieta z piskliwym głosem. Tak wściekła, że gotowa skoczyć

z pazurami do oczu.

– Zechciałaby pani zająć się kanarkiem?
Wyrwała mu z rąk klatkę.
– Zobaczy pan, co na to powiedzą lokatorzy, wszyscy sąsiedzi. Będziemy pana

odwiedzać w więzieniu, panie Dieudonné!

Proste kobieciny po przekroczeniu pewnego wieku często darzą tego rodzaju kultem i

podziwem kawalerów czy wdowców, jak Dieudonné Pape, którzy prowadzą uregulowany
tryb życia. Kiedy mężczyźni oddalali się, wciąż stała na trotuarze, płacząc i machając ręką na
pożegnanie. Maigret zwrócił się do Judela:

– Zanieś ubrania i buty Moersowi. On już się tym zajmie. Nadal obserwujcie dom na quai

de Valmy.

background image

Zarządził nadzór bez konkretnego powodu, po prostu nie chciał się narazić na zarzut, że

czegoś nie dopatrzył.

Pape stał spokojnie na chodniku. W chwilę później szedł krok w krok z komisarzem

wzdłuż kanału w poszukiwaniu taksówki.

W taksówce nie odzywał się, a Maigret unikał pytań. Nabił fajkę i podsunął ją swemu

towarzyszowi.

– Pali pan fajkę?
– Nie.
– Papierosy?
– Jestem niepalący.
Maigret nie powstrzymał się jednak do końca od pytań. Co prawda nie miały one

bezpośredniego związku ze śmiercią Calasa.

– Nie pije pan, prawda?
– Nie.
I znowu osobliwość. Jak to wszystko pogodzić? Przecież Calasowa była alkoholiczką,

zaczęła pić przed laty, zapewne zanim jeszcze poznała Pape’a. A rzadko się zdarza, żeby
osoba pijąca nałogowo tolerowała przy sobie człowieka trzeźwego.

Komisarz widywał pary podobne do pani Calas i Dieudonné Pape’a. We wszystkich

znanych mu przypadkach i kobieta, i mężczyzna nie stronili od kieliszka.

W takich to myślach pogrążony był na przekór sobie Maigret, kiedy siedział przy stole w

towarzystwie żony, która obserwowała go ukradkiem. Myślał też o wielu innych sprawach.

O matce Antoine’a, jak czekała na niego w korytarzu i jak zaprowadził ją do swego

gabinetu. Zdążył już wtedy powierzyć Pape’a Lucasowi. Rzekł do inspektora:

– Uprzedź Coméliau. Gdyby chciał rozmawiać z Pape’em, poślij mu go. Jeśli nie,

zaprowadź go do aresztu.

Pape nie zareagował, poszedł za Lucasem do pokoju, a Maigret oddalił się z matką

Antoine’a.

– Przysięgam, panie komisarzu, mój syn nie mógł tego zrobić. Nawet muchy by nie

skrzywdził. Gra cwaniaka, bo taka dzisiaj wśród młodzieży moda. Ja go znam dobrze, to

jeszcze dziecko.

– Wierzę pani.
– Jak mi pan wierzy, to dlaczego mi pan go nie odda? Obiecuję, że nie wypuszczę go

wieczorem z domu. I nie pozwolę mu widywać się z kobietami. Pomyśleć, że ta baba jest

prawie w moim wieku! I nie wstyd to takiej latać za chłopakiem, którego mogłaby być matką!
Już dłuższy czas czułam, że coś się święci. Zaczął kupować kosmetyki do włosów, myć zęby
dwa razy dziennie, perfumować się...

– Ma pani tylko jedno dziecko?

background image

– Tak. Dbam o niego jak o źrenicę oka. Wie pan, jego ojciec umarł na gruźlicę. Zrobiłam

dla niego, co tylko w ludzkiej mocy, panie komisarzu. Gdybym tylko mogła z nim pomówić!
Chyba mi na to pozwolą, przecież nie można zabronić matce zobaczyć się z synem!

Maigretowi nie pozostawało nic innego, jak odesłać ją do Coméliau. Tak, trochę

stchórzył, ale nie miał wyboru. Musiała znowu czekać na ławce, w korytarzu na górze, i
Maigret nie wiedział, czy sędzia ją w końcu przyjął.

Moers wrócił na Quai nieco przed szóstą, oddał komisarzowi klucz z quai de Valmy,

wielki klucz starego typu, który Maigret wsunął do kieszeni, obok klucza Pape’a.

– Judel oddał ci ubrania, buty i bieliznę?
– Tak. Mam je w laboratorium. Szukać plam krwi?
– Tego przede wszystkim. Może jutro rano wyślę cię do jego mieszkania.
– Wrócę do roboty wieczorem, tylko coś przekąszę. Jak zwykle, pilne?
Tak, zawsze pilne. Jeśli zwleka się z działaniem, tropy się zacierają, a sprawca zyskuje na

czasie.

– Wpadnie pan wieczorem?
– Nie wiem. Przed wyjściem zostaw mi wiadomość na biurku.
Kiedy wstawał od stołu nabijając fajkę, z miną człowieka, który nie wie, co ma ze sobą

począć, i spoglądał z wahaniem na fotel, pani Maigret spróbowała szczęścia:

– Co byś powiedział na mały relaks? Żeby nie myśleć o sprawie, poczytać albo pójść do

kina? Rano miałbyś świeżą głowę.

Rzucił jej drwiące spojrzenie.
– Naprawdę masz ochotę na kino?
– Grają podobno niezły film w „Moderne”.
Podała mu kawę. Gdyby miał pod ręką monetę, zagrałby chętnie w orła i reszkę.
Pani Maigret nie chciała wywierać presji na męża. Dała mu spokojnie wypić kawę. Kiedy

skończył, zaczął krążyć tam i z powrotem po pokoju. Od czasu do czasu przystawał i zatapiał
wzrok w dywanie. W końcu się zdecydował.

– Nie!
– Wychodzisz?
– Tak.
Nalał sobie kieliszek tarniówki, po czym włożył płaszcz.
– Wrócisz późno?
– Nie wiem. Raczej nie.
Nie wziął taksówki, nie zadzwonił też na Quai des Orfèvres po służbowy wóz. Może

uważał, że to, co zamierza zrobić, nie jest takie istotne. Szedł pieszo do metra. Wysiadł na
stacji Château-Landon.

background image

Miasto ukazało już swe nocne niespokojne oblicze: cienie wzdłuż domów, nieruchome

kobiece sylwetki na chodnikach, bary przypominające akwaria, w oświetleniu koloru

morskiej wody.

Na trotuarze w odległości kilku kroków od drzwi Calasów stał mężczyzna. Podbiegł do

Maigreta i zaświecił mu w twarz latarką.

– Och, przepraszam, panie komisarzu. Ciemno, nie poznałem pana.
Człowiek Judela.
– Ma pan coś dla mnie?
– Nie. A właściwie tak. Nie wiem, czy to coś ciekawego. Z godzinę temu jechała

nabrzeżem taksówka, zaczęła zwalniać jakieś pięćdziesiąt metrów stąd. Przed samym domem
jeszcze zwolniła, ale nie zatrzymała się.

– Kto siedział w środku?
– Kobieta. Kiedy samochód przejeżdżał obok latarni, widziałem ją dość wyraźnie: młoda,

w szarym płaszczu, bez kapelusza. Potem taksówka przyspieszyła i skręciła w lewo, w ulicę

Louis-le-Blanc.

Czyżby Lucette Calas? Chciała się upewnić, co z matką? Z gazet dowiedziała się, że

Calasową zabrano na Quai de Orfèvres, ale co się działo dalej, prasa nie podała.

– Jak myślisz, widziała cię?
– Możliwe. Nie miałem polecenia, żeby się ukrywać. Więc chodzę tam i z powrotem dla

rozgrzewki.

A może Lucette Calas sprawdzała, czy droga wolna, żeby swobodnie spenetrować dom?

A jeśli tak, to po co?

Wzruszył ramionami, wyciągnął z kieszeni klucz, otworzył drzwi. Nie od razu znalazł

kontakt, do tej pory jeszcze się nim nie posługiwał. Zapaliła się jedna tylko lampa. Podszedł
do baru, gdzie był inny kontakt, od głównej instalacji.

Moers i jego ekipa poukładali wszystko na swoich miejscach i nic tu się właściwie nie

zmieniło. Tylko piec wygasł i było chłodniej. Skierował się do kuchni. Raptem drgnął: coś
poruszyło się bezgłośnie w pobliżu i dopiero po chwili uświadomił sobie, że to kot, który
przywędrował od rzeźniczki.

Ocierał się teraz o nogi komisarza. Maigret schylił się, podrapał go za uchem. Szepnął:
– Jakżeś ty tu wlazł?
Zastanawiające. Drzwi wychodzące z kuchni na podwórze były zamknięte na zasuwkę.

Okno również zamknięte. Maigret wszedł na schody, zapalił światło na piętrze i zobaczył
uchylone okno. Zrozumiał: na podwórku sąsiedniego domu stała szopa pokryta blachą i z jej
daszku kot wykonał ponad dwumetrowy skok.

Maigret zszedł na dół, znalazł fajansowy dzbanek i nalał kotu mleka na talerz.
– I co teraz? – odezwał się głośno, jakby mówił do zwierzęcia.
Dziwny to był widok: Maigret, sam z kotem, w pustym domu.

background image

Nigdy nie przypuszczał, jak smutne i opuszczone może wydawać się bistro, kiedy nie ma

w nim żywej duszy. A tak przecież było tu co wieczór, gdy porozchodzili się ostatni goście, a
Calasowie spuścili żaluzje i przekręcili klucz w drzwiach.

Zostawali wtedy sami, we dwójkę, gasili światła, szli do kuchni, a potem na górę spać.

Pani Calas – zwykle w stanie letargu, otumaniona całodziennym pociąganiem z butelki.

Czy musiała kryć się z piciem przed mężem? A może jego własne popołudniowe

rozrywki sprawiały, że tolerował nałóg żony?

Maigret stwierdził nagle, że jest jedna osoba, o której praktycznie nic nie wiadomo, a

mianowicie zmarły. Od samego początku był dla wszystkich tylko poćwiartowanym trupem.
Komisarz znał z doświadczenia to dziwne zjawisko: inna jest reakcja ludzi – litość czy wstręt
– kiedy zwłoki są w kawałkach, a inna, kiedy odnajduje się całe ciało. Poćwiartowany
nieboszczyk staje się niejako anonimowy, groteskowy, skłania wręcz do śmiechu.

Nie widział dotąd ani głowy Calasa, która prawdopodobnie już się nigdy nie znajdzie, ani

jego fotografii.

Calas pochodził ze wsi, był krępym, niskim mężczyzną, jeździł co roku po wino w

okolice Poitiers, nosił garnitury z cienkiej wełny, popołudniami grywał w bilard przy Gare de

l’Est.

Czy były w jego życiu jakieś inne kobiety? Czy możliwe, żeby nie wiedział, co się działo

za jego plecami?

Niepodobna, by nie spotkał się z Pape’em, i jeśli posiadał choć odrobinę intuicji, musiał

odgadnąć, co łączy Dieudonné z żoną.

Calasowa i Pape wyglądali nie jak para kochanków, lecz jak stare małżeńskie stadło,

złączone głębokim i trwałym uczuciem, wynikającym ze wzajemnego zrozumienia,
wyrozumiałości i owego ciepła, tak typowego dla ludzi, którzy wiele razem przeżyli.

Jeśli Calas to wszystko wiedział, czy potrafił się z tym pogodzić? Przymykał oczy czy

robił żonie awantury?

Jak reagował na innych mężczyzn? Takich jak Antoine Cristin, którzy potajemnie

wykorzystywali słabość Aliny Calas? Czy o tym także wiedział?

Maigret podszedł do baru, przesunął ręką po butelkach, zdecydował się i sięgnął po

calvados. Powtarzał sobie, że musi pamiętać, by włożyć należność do szufladki w kasie.
Kocur usiadł przy piecu, nie zasnął jednak, kręcił się, zdziwiony, że nie czuje ciepła.

Komisarz rozumiał istotę związku Calasowej i Pape’a. Rozumiał również, jak to było z

Antoine’em oraz innymi mężczyznami pojawiającymi się przelotnie w życiu Aliny.

Nie pojmował natomiast małżeństwa Calasów. Jak i dlaczego związali się ze sobą,

pobrali się, żyli razem przez tyle lat i nawet spłodzili córkę, która wyraźnie ich nie
obchodziła, jakby nie miała z nimi nic wspólnego?

Odpowiedzi nie podpowiadała żadna fotografia, żaden list, nic, co w mieszkaniu

zazwyczaj mówi o ludziach.

background image

Opróżnił kieliszek, nalał sobie następny i z kieliszkiem w ręku, niezadowolony z siebie,

podszedł do stolika, przy którym widział Calasową siedzącą na swoim stałym miejscu.

Postukał fajką o obcas, nabił ją, zapalił i zaczął wpatrywać się w kontuar, w kieliszki i

butelki. Wydawało mu się, że przynajmniej częściowo jawi mu się odpowiedź na nurtujące go

pytanie.

Czy dom Calasów można było uznać za prawdziwe mieszkanie? Bo co to za mieszkanie,

gdzie w kuchni nie jada się posiłków – Calasowie jadali je przy stoliku w głębi sali – a do
pokoju przychodzi się wyłącznie po to, żeby się przespać!

Życie tej pary skupiało się tutaj, w barze, który był dla nich tym, czym w normalnym

domu jest stołowy czy salon.

Przyjechali do Paryża i niemal natychmiast urządzili się na quai de Valmy, skąd już się

nie ruszyli.

Maigret miał nawet wrażenie, że widzi teraz w innym świetle związek pani Calas i

Dieudonné Pape’a.

Było to wrażenie mgliste i trudno by mu przyszło wyrazić je słowami. W każdym razie

nie stracił łagodności cechującej jego nastrój od kilku ostatnich godzin. Opróżnił kieliszek,
podszedł do telefonu i wykręcił numer aresztu śledczego.

– Komisarz Maigret przy aparacie. Kto mówi? A, Joris. Jak tam wasza nowa klientka?

Tak, Alina Calas. Co takiego? I co pan zrobił?

Było mu jej serdecznie żal. Dwukrotnie wzywała strażnika i dwukrotnie usiłowała go

skłonić do przyniesienia jej alkoholu, gotowa zapłacić każdą sumę. Nie przyszło mu
wcześniej do głowy, że odcięta od swego koniaku może się tak bardzo męczyć.

– Oczywiście, nie...
Nie mógł przecież zlecić Jorisowi, żeby wbrew wszelkim przepisom dał jej się napić.

Najlepiej, jak sam jej coś zaniesie jutro rano albo poczęstuje ją kieliszkiem w gabinecie.

– Niech pan zerknie do jej dokumentów i znajdzie dowód. Wiem, że pochodzi z okolic

Gien, ale nie pamiętam nazwy wsi.

Minęło parę minut.
– Jak? Boissancourt koło Saint-André? Boissancourt przez a? Dziękuję, kolego. Dobrej

nocy! I nie bądźcie dla niej zbyt surowi.

Zadzwonił do informacji, przedstawił się.
– Mam do pani prośbę. Czy mogłaby pani odszukać Boissancourt koło Saint-André,

pomiędzy Montargis i Gien, i odczytać mi listę abonentów?

– Zaczeka pan?
– Tak.
Nie czekał długo. Urzędniczka uwinęła się, podniecona współpracą ze słynnym

komisarzem Maigret.

– Notuje pan?

background image

– Tak.
– Aillevard, ulica des Chênes, bez zawodu.
– Następny.
– Ancelin Victor, rzeźnik. Podać numer?
– Nie.
– Honoré de Boissancourt, zamek Boissancourt.
– Następny.
– Doktor Camuzet.
– Na wszelki wypadek niech mi pani poda telefon.
– Siedemnaście.
– Kto dalej?
– Calas Robert, handlarz bydłem.
– Telefon?
– Dwadzieścia jeden.
– Calas Julien, sklep spożywczy, numer telefonu trzy.
– Nie ma innych Calasów?
– Nie. Jest Louchez, bez zawodu, Piedboeuf, kowal, i Simonin, handlarz zbożem.
– Proszę mnie połączyć z pierwszym Calasem, potem ewentualnie z drugim.
Słyszał, jak panienki z międzymiastowej rozmawiają na linii, po chwili zapowiedziano

połączenie:

– Saint-André.
Pod numerem dwadzieścia jeden długo rozbrzmiewał sygnał telefonu, wreszcie odezwał

się w słuchawce kobiecy głos..

– Kto mówi?
– Komisarz Maigret z Policji Kryminalnej w Paryżu. Czy pani Calas? Zastałem męża?
Calas leżał w łóżku, chory na grypę.
– Niech mi pani powie, czy Omer Calas to rodzina męża?
– Co się stało? Coś przeskrobał?
– Zna go pani?
– Nigdy go nie widziałam, jestem nietutejsza, pochodzę z Haute-Loire, a kiedy wyszłam

za mąż, on już wyjechał.

– Czy to krewny męża?
– Kuzyn. Mieszka tu jeszcze brat Omera, Julien, prowadzi sklep spożywczy.
– Nic więcej pani o nim nie wie?
– O Omerze? Nie i nie chcę wiedzieć.
Chyba odłożyła słuchawkę, bo usłyszał inny kobiecy głos.
– Połączyć pana z drugim numerem, panie komisarzu?

background image

Tym razem szybciej ktoś podszedł do telefonu, odezwał się mężczyzna. Był jeszcze

bardziej najeżony niż poprzednia rozmówczyni Maigreta.

– Ale o co panu właściwie chodzi?
– Czy Omer Calas to pański brat?
– Miałem brata Omera.
– Nie żyje?
– Nie mam pojęcia. Będzie ze dwadzieścia lat, tak, prawie dwadzieścia pięć, jak nie

miałem od niego znaku życia.

– Niejaki Omer Calas został zamordowany w Paryżu.
– Wiem. Słyszałem przez radio.
– Podawano rysopis? Przypomina panu brata?
– To już szmat czasu, trudno powiedzieć.
– Wie pan, że mieszkał w Paryżu?
– Nie.
– Że się ożenił?

Milczenie.
– Zna pan jego żonę?
– Niech pan posłucha. Nie mam panu nic do powiedzenia. Kiedy brat wyjechał, miałem

piętnaście lat. Od tamtej pory go nie widziałem. Nigdy nie napisał. Ja też go nie szukałem.
Jak pan chce się czegoś dowiedzieć, niech pan się zwróci do pana Canonge.

– Kto to taki?
– Nasz rejent.
Kiedy wreszcie połączył się z mieszkaniem notariusza, pani rejentowa wykrzyknęła:
– Co za zbieg okoliczności! Nie do wiary!
– Co takiego?
– Pański telefon. Jak to się stało? Mąż się wahał, czy ma do pana zadzwonić, czy jechać.

Wie pan, dowiedział się z radia... W końcu pojechał do Paryża pociągiem o 8.22. Przyjedzie

na dworzec d’Austerlitz zaraz po północy, nie wiem, o której dokładnie.

– W jakim hotelu mąż zwykł się zatrzymywać?
– Zawsze mieszka w „Hotel d’Orsay”, a to dlatego, że dawniej pociąg dojeżdżał na

dworzec d’Orsay.

– Jak wygląda pani mąż?
– Elegancki, wysoki, dobrze zbudowany, szpakowaty. Ma brązowy płaszcz, brązowy

garnitur i walizkę ze świńskiej skóry. Wciąż się zastanawiam, jak to się stało, że sam pan się
odezwał.

Kiedy Maigret odłożył słuchawkę, na jego ustach pojawił się pełen zadowolenia

uśmieszek. Już chciał nalać sobie następny kieliszek, kiedy stwierdził, że będzie miał aż nadto

czasu na dworcu.

background image

Nie pozostawało mu nic innego, jak zadzwonić do pani Maigret i powiedzieć jej, że wróci

późno w nocy.

background image

Rozdział 8

Rejent z Saint-André

Pani Canonge nie przesadzała. Jej mąż był istotnie eleganckim mężczyzną koło

sześćdziesiątki. Przywodził na myśl raczej gentleman farmer niż prowincjonalnego rejenta.
Maigret stojąc na końcu peronu koło barierki rozpoznał go z daleka. Szedł sprężystym
krokiem, górował wzrostem nad resztą pasażerów pociągu, który przyjechał do Paryża o
godzinie 00.22. W jednej ręce niósł walizkę ze świńskiej skóry, w drugiej teczkę. Poruszał się

swobodnie – był chyba częstym bywalcem na tym dworcu i częstym pasażerem tego pociągu.

Wielki, silnie zbudowany mężczyzna, ubrany może odrobinę zbyt wyrafinowanie.

Płaszcz nie był pospolitego brązowego koloru, ale w rzadkim złocistorudym ciepłym odcieniu
brązu, jakiego Maigret nigdy nie spotkał; krój zdradzał rękę pierwszorzędnego krawca.

Cerę miał smagłą, włosy przyprószone siwizną. Nawet tutaj, w kiepskim oświetleniu

dworcowej hali, czuło się, że jest to człowiek zadbany, starannie ogolony i, niewykluczone,
używający dyskretnej wody kolońskiej.

Kiedy był jakieś pięćdziesiąt metrów od barierki, z tłumku oczekujących wyłowił

wzrokiem komisarza, zmarszczył brwi, jakby nie całkiem pewny, czy pamięć go nie zawodzi.
On też musiał widywać fotografie Maigreta zamieszczane w gazetach. Zbliżył się, ale wciąż
się wahał, czy ma się uśmiechnąć, wyciągnąć dłoń.

Maigret wykonał pierwszy krok i wyszedł mu naprzeciw.
– Pan Canonge?
– Tak. Mam przyjemność z komisarzem Maigret?
Postawił walizkę na ziemi, potrząsnął wyciągniętą ręką komisarza.
– Nie powie mi pan, że spotkaliśmy się przypadkiem?
– Nie. Dzwoniłem do pana wieczorem. Dowiedziałem się od pańskiej żony, że wyjechał

pan do Paryża tym pociągiem i że zatrzyma się pan w „Hotel d’Orsay”. Wolałem dla
pewności wyjść po pana na stację.

Notariusz czegoś nie rozumiał.
– Czytał pan moje ogłoszenie?

background image

– Nie.
– Dziwne! Ale przede wszystkim musimy się stąd wydostać. Pojedzie pan ze mną do

hotelu?

Wzięli taksówkę.
– Przyjechałem do Paryża, żeby się z panem zobaczyć, zamierzałem do pana zadzwonić z

samego rana.

Maigret nie mylił się. Jego rozmówca lekko pachniał wodą kolońską i dobrym cygarem.
– Zatrzymał pan Alinę Calas?
– Sędzia Coméliau podpisał nakaz aresztowania.
– To niesamowita historia...
Jechali wzdłuż nabrzeży i po kilku minutach stanęli przed „Hotel d’Orsay”. Portier

powitał rejenta jak starego gościa.

– Restauracja pewnie zamknięta, Alfredzie?
– Tak, proszę pana.
Canonge zaczął wyjaśniać Maigretowi, który i bez tego to świetnie wiedział:
– Przed wojną wszystkie pociągi z zachodnich prowincji zajeżdżały na dworzec d’Orsay,

gdzie restauracja czynna była całą noc. Miało to wiele plusów. No cóż, chyba nie będziemy
rozmawiać w pokoju hotelowym. Co pan na to, żeby wstąpić gdzieś na jednego?

Szli długo bulwarem Saint-Germain, nim trafili na otwarty bar.
– Czego się pan napije, komisarzu?
– Poproszę o piwo.
– A dla mnie kieliszek czystej. – Canonge zwrócił się do kelnera.
Zdjęli kapelusze i płaszcze, usiedli, komisarz zapalił fajkę, a notariusz odciął końcówkę

cygara srebrnym scyzorykiem.

– Zapewne nigdy pan nie był w Saint-André?
– Nigdy.
– Miejscowość leży w bok od głównej trasy, nie ma tam nic ciekawego dla turystów. Ale

wracając do rzeczy: jeśli dobrze zrozumiałem wiadomość podaną przez radio dziś po
południu, człowiek wyłowiony z kanału Saint-Martin to ni mniej, ni więcej tylko ten drań

Calas.

– Znaleziono te same odciski palców w mieszkaniu na quai de Valmy.
– Kiedy przeczytałem wzmiankę w gazetach o zwłokach w kanale, miałem jakieś

przeczucie, chciałem nawet do pana dzwonić.

– Znał pan Calasa?
– Kiedyś go znałem, tak. Ale lepiej znałem dziewczynę, która została jego żoną. Pańskie

zdrowie! Zastanawiam się, od czego zacząć, bo to bardzo zawikłana historia. Alina Calas nie
opowiadała panu o mnie?

– Nie.

background image

– Podejrzewa pan, że jest zamieszana w zabójstwo męża?
– Nie wiem. W każdym razie sędzia śledczy nie ma co do tego wątpliwości.
– Alina coś mówi na swoją obronę?
– Nie.
– Zeznaje?
– Po prostu milczy.
– Wie pan, komisarzu, nigdy nie zetknąłem się z tak niezwykłą sprawą. A mogę pana

zapewnić, że na wsi widujemy różne dziwne rzeczy.

Nawykł do tego, że jest słuchany, sam wsłuchiwał się we własne słowa, przy tym tak

manipulował cygarem w wypielęgnowanych palcach, by uwagi rozmówcy nie uszedł jego
złoty sygnet.

– Najlepiej jak zacznę od samego początku. Nie słyszał pan oczywiście o Honoré de

Boissancourt?

Komisarz pokręcił głową.
– To nasz „bogacz”, był nim jeszcze miesiąc temu. Poza zamkiem de Boissancourt

posiadał kilkanaście gospodarstw rolnych o łącznej powierzchni dwóch tysięcy hektarów,
ponad tysiąc hektarów lasu i dwa stawy. Jeśli miał pan jakąś styczność z wsią, łatwo pan to

sobie wyobrazi.

– Urodziłem się na wsi.
Maigret nie tylko urodził się na wsi, ale jego ojciec był administratorem w podobnym

majątku.

– Muszę panu opowiedzieć, kim był nasz Boissancourt. Cofnę się zatem do jego dziadka,

którego znał mój ojciec, rejent w Saint-André. Dziadek nazywał się nie Boissancourt, lecz
Dupré, Christophe Dupré. Był synem dzierżawcy zamku. Najpierw handlował bydłem.

Obrotny i sprytny, szybko zrobił pieniądze. Wie pan, jaki to rodzaj ludzi.

Maigret miał wrażenie, że słucha historii z własnego dzieciństwa. W jego wsi też żył taki

Christophe Dupré, który stał się jednym z najbogatszych ludzi w okolicy, a jego syn był teraz

senatorem.

– Dupré wziął się do handlu zbożem, powiodło mu się i z zysków nabył ziemię, najpierw

jedno gospodarstwo, potem dwa, trzy, wreszcie przed śmiercią przejął zamek de Boissancourt
wraz z przyległościami, należący ongiś do bezdzietnej wdowy. Christophe miał syna i córkę.
Córkę wydał za mąż za oficera kawalerii. Syn Alain po śmierci ojca zaczął się mienić Dupré
de Boissancourt. Stopniowo pozbywał się owego Dupré, a kiedy wybrano go na członka Rady
Generalnej, zalegalizował nowe nazwisko.

Ta część opowieści również przypominała jego własne wspomnienia.
– Tyle, jeśli idzie o poprzednie pokolenia. Honoré de Boissancourt, wnuk założyciela

rodu Christophe’a Dupré, zmarł przed miesiącem. Poślubił on swego czasu pannę Emilię

d’Espissac pochodzącą ze starej zubożałej rodziny z tamtych stron. Emilia urodziła mu córkę

background image

i wkrótce potem zginęła w wypadku podczas konnej przejażdżki. Dobrze ją znałem, była
uroczą kobietą, z melancholią znosiła swój los i poświęciła się dla rodziców bez sprzeciwu.
Chodziły słuchy, że Boissancourt kupił ją za milion. Byłem rejentem tej rodziny i mogę
stwierdzić, że to przesada. Niemniej hrabina d’Espissac otrzymała pokaźną sumę w dniu

podpisania kontraktu.

– Jakim człowiekiem był Boissancourt?
– Zaraz panu powiem. Jako jego rejent przez całe lata bywałem w zamku raz w tygodniu

na kolacji, polowałem też na terenach zamkowych. Przyjrzałem mu się dobrze. Mruk i
ponurak. Może dlatego, że był ułomny, miał skrzywioną stopę. Poza tym, historia jego
rodziny była powszechnie znana, nie miał wstępu do okolicznych zamków, co także
tłumaczyło jego trudny charakter.

Przez całe życie prześladowała go myśl, że ludzie nim pogardzają, że zmówili się, by go

okradać. Spędzał więc głównie czas na przygotowywaniu obrony przed niechybnym
zagrożeniem.

Zajął w zamku jedną wieżyczkę, która służyła mu za gabinet. Całymi godzinami

przeglądał rachunki dzierżawców, stróży, najdrobniejszych dostawców. Poprawiał
czerwonym atramentem kolumny cyfr na rachunkach od rzeźnika czy ze sklepu spożywczego.
Często wpadał do kuchni w porach posiłku służby, żeby sprawdzić, co sobie serwują.

Mam nadzieję, że nie popełniam niedyskrecji zdradzając panu tajemnicę zawodową,

zresztą każdy w Saint-André powtórzyłby panu słowo w słowo to samo.

– Pani Calas to jego córka?
– Zgadł pan.
– A Omer?
– Pracował w zamku przez cztery lata jako kamerdyner. Jego ojciec był sezonowym

robotnikiem, ladaco i pijaczek. Wszystko to działo się dwadzieścia pięć lat temu.

Skinął na kelnera i rzekł do Maigreta:
– Napijemy się wódki?

I do kelnera:
– Dwie czyste.
– Oczywiście – podjął po chwili zwracając się do komisarza – nigdy by pan tego nie

podejrzewał znając bistro na quai de Valmy.

Niezupełnie miał rację. Maigret nie był ani trochę zdziwiony tym, co usłyszał.
– Rozmawiałem często o Alinie ze starym doktorem Pétrelle’em, niestety nie żyje,

zastąpił go doktor Camuzet. Camuzet nie znał Aliny, nic panu o niej nie powie. Jeśli o mnie
chodzi, nie potrafię opisać fachowo jej przypadku. Już jako mała dziewczynka różniła się od
swych rówieśnic. Było w niej coś, co wprawiało człowieka w niepokój. Nigdy nie bawiła się
z innymi dziećmi, nie chodziła do szkoły, bo ojcu zależało, by miała prywatną nauczycielkę.
Miała zresztą nie jedną, ale kilkanaście nauczycielek, zatruwała życie wiecznie zmieniającym

background image

się wychowawczyniom. Czy miała za złe ojcu, że każe jej żyć inaczej niż żyją inne dzieci?
Pétrelle twierdził, że to o wiele bardziej złożony problem. Nie wiem, jak było naprawdę.
Dziewczynki zazwyczaj uwielbiają ojców, podobno do przesady. Nie mam pod tym
względem żadnego doświadczenia, jesteśmy bezdzietni. Czy ten rodzaj uwielbienia może
przerodzić się w nienawiść? W każdym razie dziewczynka uparcie doprowadzała ojca do
rozpaczy. Kiedy miała dwanaście lat, przyłapano ją na próbie podpalenia zamku. W ogóle
miała bzika na punkcie ognia i wiecznie trzeba było ją pilnować. Potem pojawił się Omer. Był
pięć, sześć lat od niej starszy. Kawał chłopa, jak mówią na wsi, dorodny, silny. A kiedy tylko
chlebodawca odwrócił się do niego plecami, z oczu patrzyła mu zuchwałość.

– Wiedział pan, co jest między młodymi? – spytał Maigret wpatrując się w niemal pustą

salę, gdzie kelnerzy czekali już tylko na odejście ostatnich gości.

– Nie, wtedy nie. Rozmawialiśmy później na ten temat z Pétrelle’em. Jego zdaniem

dziewczyna zaczęła interesować się Omerem, kiedy miała trzynaście, czternaście lat, nie
więcej. Takie rzeczy zdarzają się panienkom w tym wieku, ale mają zazwyczaj charakter
bliżej nieokreślony, platoniczny. Czy w jej przypadku było inaczej? Trudno orzec. Czy Calas,
niewątpliwie człowiek bez skrupułów, zachował się bardziej cynicznie, niż na ogół postępują
mężczyźni w podobnych sytuacjach? Pétrelle był przekonany, że przez długi czas parę łączyły
dwuznaczne stosunki. Kładł to na karb potrzeby, jaką odczuwała Alina, usiłująca

przeciwstawić się ojcu i sprawić mu zawód... Nie wiem, jak było. To nie moje podwórko.
Wchodzę w te szczegóły tylko po to, żeby miał pan jasność. Pewnego dnia niespełna
siedemnastoletnia Alina poszła po kryjomu do lekarza i okazało się, że jest w ciąży.

– Jak to przyjęła? – spytał Maigret.
– Pétrelle opowiadał, że spojrzała na niego nieruchomym, twardym wzrokiem i wycedziła

przez zęby: „Tym lepiej!” Tymczasem Calas ożenił się z córką rzeźnika, która też była z nim
w ciąży i kilka tygodni wcześniej urodziła mu dziecko. Pracował nadal jako kamerdyner w
zamku, nie miał bowiem innego zawodu, a jego żona mieszkała u swoich rodziców. Pewnej
niedzieli rozeszła się po wsi wieść, że panna de Boissancourt i Omer Calas zniknęli. Służba
szeptała, że poprzedniego wieczoru miała miejsce dramatyczna kłótnia pomiędzy córką i
ojcem. Przez dwie godziny ich podniesione głosy dochodziły z małego salonu. Boissancourt,
o ile mi wiadomo, nigdy nie próbował odnaleźć Aliny. A ona, zdaje się, też do niego nie
pisała. Pierwsza żona Calasa stała się neurasteniczką. Cierpiała trzy lata, wreszcie powiesiła
się w sadzie na drzewie.

Ustawiano krzesła na stolikach, a jeden z kelnerów patrzył na nich wymownie trzymając

w ręku duży srebrny zegarek.

– Chyba chcą zamykać – zauważył Maigret.
Canonge obstawał przy zapłaceniu rachunku. Wyszli. Noc była rześka, niebo

rozgwieżdżone. Po chwili milczenia notariusz zaproponował:

– Może znajdziemy jeszcze jakiś barek i wstąpimy na strzemiennego?

background image

Przemaszerowali, każdy zagłębiony w swoich myślach, porządny kawałek drogi

bulwarem Raspail. Na Montparnasse trafili wreszcie na małą knajpkę, tonącą w błękitnawym
półmroku, skąd dochodziły dźwięki przytłumionej muzyki.

– Wchodzimy?
Nie wybrali miejsca przy stoliku, usiedli przy barku, gdzie dwie dziewczyny zawzięły się

na jakiegoś nieźle podpitego grubasa.

– To samo? – spytał Canonge wyjmując z kieszeni następne cygaro.
Parę osób tańczyło. Dwie panienki ruszyły w ich stronę z drugiego końca sali i usiadły

obok. Maigret dał im znak, by się wycofały.

– W Boissancourt i Saint-André do tej pory mieszkają Calasowie – mówił notariusz.
– Wiem. Jeden handluje bydłem, drugi prowadzi sklep spożywczy.
Canonge zachichotał.
– To by dopiero była heca, gdyby handlarz bydłem stał się naszym nowym „bogaczem” i

kupił całą posiadłość. Jest troje Calasów: brat Omera, kuzyn i siostra, która wyszła za mąż za
żandarma z Gien. Boissancourt zmarł na wylew krwi do mózgu, kiedy siadał do stołu. Po jego
śmierci udałem się do tamtych trojga, żeby się dowiedzieć, czy mieli jakieś wiadomości od

Omera.

– Chwileczkę – przerwał Maigret. – Czy Boissancourt nie wydziedziczył córki?
– Ludzie byli przekonani, że tak się właśnie stało. Roztrząsali, kto będzie dziedzicem.

Widzi pan, w takiej wsi jak nasza wszystko kręci się wokół zamku.

– Pan chyba znał prawdę?
– Nie. W ostatnich latach Boissancourt sporządził kilka testamentów, różniących się w

treści, ale nigdy mi ich nie powierzył. Przypuszczam, że je niszczył, bo po żadnym nie ma
śladu.

– W takim razie majątek dziedziczy córka?
– Automatycznie.
– Zamieścił pan ogłoszenie w prasie?
– Oczywiście, taka jest procedura. Nie mogłem podać nazwiska Calas, bo nie wiedziałem,

czy Alina wyszła za Omera. Mało kto czyta tego rodzaju ogłoszenia. Nie miałem wielkiej
nadziei, że przyniesie jakiś skutek.

Opróżnił kieliszek i spoglądał wymownie na barmana. Jeżeli w pociągu znajdował się

wagon restauracyjny, Canonge nie omieszkał już tam strzelić sobie kielicha, był bowiem
mocno zaróżowiony, a oczy mu błyszczały.

– Jeszcze po jednym, komisarzu?
Może i Maigret wypił więcej, niż mu się zdawało. W każdym razie nie odmówił. Czuł się

dobrze, i na ciele, i na duchu. Miał nawet wrażenie, że posiada szósty zmysł pozwalający mu
utożsamić się z bohaterami opowieści.

background image

Czy bez pomocy notariusza potrafiłby odtworzyć bieg wydarzeń? W końcu, kilka godzin

wcześniej nie był bardzo daleki od prawdy. Przecież sam wpadł na pomysł skontaktowania
się z Saint-André.

Nie domyślił się wszystkiego, to fakt. Ale stworzył sobie pewien wizerunek pani Calas,

obraz nie różniący się zasadniczo od tego, jaki rysował się dzisiaj, po wyjściu na jaw prawdy.

– Zaczęła pić – mruknął i nagle zapragnął mówić.
– Wiem. Widziałem się z nią.
– Kiedy? W zeszłym tygodniu?
I to także dobrze wyczuł. Canonge jednak ani myślał dopuścić go do głosu. Widać nie

nawykł, by mu przerywano.

– Po kolei, komisarzu, po kolei. Niech pan nie zapomina, że jestem notariuszem, a

notariusz to człowiek skrupulatny.

Zachichotał, a dziewczyna siedząca o dwa stołki dalej natychmiast pospieszyła z

pytaniem:

– Napijemy się razem?
– Niech się pani napije, kotku, ale niech nam pani nie przeszkadza. To bardzo ważna

rozmowa.

I zadowolony wrócił do Maigreta.
– Przez trzy tygodnie nikt się nie zgłosił na mój anons, bo nie liczę listów od wariatek. W

końcu trafiłem na ślad Aliny przez czysty przypadek. Otóż oddałem do naprawy w Paryżu
moją strzelbę myśliwską i tydzień temu przysłano mi ją ekspresem ciężarówką. Byłem w
domu, kiedy zajechał wóz, i sam otworzyłem drzwi kierowcy.

– Ciężarówka z „Transports Zénith”?
– Skąd pan wie? Zaprosiłem kierowcę na kieliszek wina jak to u nas w zwyczaju. Sklep

spożywczy Calasa znajduje się dokładnie naprzeciw mojego domu, na placu, gdzie stoi
kościół. Pijąc wino mężczyzna wyglądał przez okno. Po chwili zauważył: „Ciekawe, czy to ci

sami Calasowie co na quai de Valmy. – Mieszka tam jakiś Calas? – spytałem. – Prowadzi
małe bistro, byłem tam raz, w zeszłym tygodniu. Zaprowadził mnie nasz magazynier”.

Maigret gotów był się założyć, że ów magazynier to ni mniej, ni więcej tylko Dieudonné

Pape.

– Podejrzewam, że ten magazynier jest rudy.
– O to nie pytałem. Pytałem natomiast, jak ma na imię Calas z quai de Valmy. Głowił się

chwilę, usiłował sobie przypomnieć napis na szyldzie. Podsunąłem mu Omera, a on
skwapliwie przytaknął. Nazajutrz jechałem już pociągiem do Paryża.

– Wieczornym?
– Nie, rannym.
– O której był pan na quai de Valmy?

background image

– Po południu, po trzeciej. W ciemnawym wnętrzu nie od razu poznałem kobietę stojącą

za kontuarem. Spytałem, czy jest panią Calas, a ona odparła, że tak. Potem spytałem, jak ma
na imię. Wydawało mi się, że jest wstawiona. Pije, prawda? On też był niezłym moczymordą,
choć nie zalewał robaka tak jak ona, a teraz, proszę, utopił wszystkie smutki w kanale.

Maigret nie był pewny, czy nie zaserwowano im następnej kolejki. Kobieta przysiadła się

do Canonge’a, pochylała się ku niemu, ujęła pod ramię. Jeśli nawet śledziła wątek, nie dawała
tego po sobie poznać.

– „Pani jest z domu de Boissancourt?” – spytałem. – Spojrzała na mnie bez słowa.

Pamiętam, że siedziała przy piecu, a na kolanach trzymała wielkiego rudego kota. Nie
dawałem za wygraną. „Czy wie pani, że ojciec pani nie żyje?” Pokręciła głową bez
zdziwienia, bez żalu. „Byłem jego notariuszem, zajmuję się spadkiem. Ojciec nie zostawił
testamentu. W tej sytuacji pani dziedziczy cały majątek: zamek, ziemię, wszystko”. Zapytała:
„Jak pan zdobył mój adres? – Dał mi go pewien kierowca ciężarówki. Był kiedyś u pani. –
Nikomu innemu go nie podał? – Nie sądzę”. Wstała i poszła do kuchni.

Maigret nie miał wątpliwości: musiała się napić.
– Kiedy wróciła, wyglądała, jakby podjęła decyzję. „Nie chcę tych pieniędzy –

oświadczyła beznamiętnie. – Chyba mam prawo zrzec się spadku? – To zawsze wolno.
Jednakże... – Jednak co? – Radzę się pani zastanowić, nie podejmować pochopnie decyzji. –
Już się zastanowiłam. Nie przyjmuję spadku. Chyba mam również prawo żądać, żeby pan nie
ujawniał mojego adresu”. Kiedy mówiła, rzucała niespokojne spojrzenia w stronę drzwi,
jakby się bała, że ktoś się nagle pojawi, zapewne chodziło jej o męża. Takie odniosłem
wrażenie. Nalegałem, żeby przemyślała swą decyzję, chciałem być w porządku. Nie było
innych spadkobierców. „Jeszcze tu wrócę, tak będzie najlepiej. – Nie. Niech pan więcej nie
przychodzi. Pod żadnym pozorem. Omer nie może pana tutaj spotkać”. I wystraszona dodała:
„To już byłby koniec! – Nie powinna pani naradzić się z mężem? – spytałem. – Z nim?

Nigdy!” Pertraktowałem z nią jeszcze przez jakiś czas, wreszcie zostawiłem jej wizytówkę,
prosząc, by zadzwoniła lub napisała, gdyby w najbliższych tygodniach zmieniła zdanie. W
tym momencie wszedł klient wyglądający na stałego bywalca.

– Rudy, dziobaty?
– Chyba tak.
– I co się stało?
– Nic. Wsunęła moją wizytówkę do kieszeni fartucha i odprowadziła mnie do drzwi.
– Co to był za dzień?
– Czwartek.
– Widział ją pan potem?
– Nie. Za to widziałem Omera.
– W Paryżu?
– W moim gabinecie w Saint-André.

background image

– Kiedy?
– W sobotę rano. Przyjechał do Saint-André w piątek po południu, a wieczorem o ósmej

był u mnie po raz pierwszy. Grałem w brydża u doktora i służąca kazała Omerowi przyjść

nazajutrz rano.

– Poznał go pan?
– Tak, chociaż mocno przytył. Nocował pewnie w miejscowej oberży, gdzie dowiedział

się o śmierci Boissancourta i o tym, że jego małżonka dziedziczy cały majątek. Bezczelnie
twierdził, że jako mąż ma prawo przyjąć spadek w imieniu żony. Pobrali się bez spisywania
kontraktu, w takim wypadku obowiązuje wspólnota majątkowa.

– Czyli konieczna jest zgoda współmałżonka?
– Właśnie. Starałem mu się to wytłumaczyć.
– Jak pan myśli, rozmawiał przedtem z żoną?
– Nie sądzę. Na początku w ogóle nie wiedział, że zrzekła się spadku. Podejrzewał, że go

przyjęła, nie mówiąc mu o tym. Nie będę powtarzał panu całej rozmowy, trwałoby to zbyt
długo. Przypuszczam, że znalazł moją wizytówkę porzuconą gdzieś w kącie, bo Alina na
pewno o niej zapomniała. Czego mógł szukać na quai de Valmy notariusz z Saint-André?
Mógł tylko i wyłącznie przyjechać w sprawie spadku. Dopiero u mnie poznał całą prawdę.
Wyszedł wściekły odgrażając się, że się jeszcze zobaczymy, i trzasnął drzwiami.

– Spotkaliście się jeszcze raz?
– Już się nie odezwał. Rozmowa odbyła się w sobotę rano. Wyjechał autobusem do

Montargis, skąd wyruszył do Paryża.

– Ciekawe, którym pociągiem.
– Chyba tym, co przyjeżdża na dworzec d’Austerlitz o trzeciej z minutami.
A zatem, był w domu koło czwartej, nieco wcześniej, jeśli wziął taksówkę.
– Kiedy przeczytałem w gazetach – podjął notariusz – że w kanale Saint-Martin, przy

quai de Valmy, znaleziono poćwiartowane zwłoki mężczyzny, przyznam, że zdrętwiałem.
Czyżby zbieg okoliczności? – pomyślałem. Chciałem do pana telefonować, ale bałem się, że
pan mnie wyśmieje. Dopiero gdy wczoraj po południu usłyszałem przez radio nazwisko
Calas, zdecydowałem się jechać.

– Można jeszcze jednego? – spytała dziewczyna pokazując pusty kieliszek.
– Naturalnie, kotku. Co pan na to, komisarzu?
Na dźwięk słowa „komisarz” dziewczyna puściła ramię notariusza.
– Oczywiście... Wcale się nie dziwię... – wymamrotał Maigret. Czuł, że zaczyna mu

szumieć w głowie.

– I co, nie spodziewał się pan takiej historii? Tylko na wsi dzieją się podobne rzeczy, ale

przyznam, że i ja...

Maigret nie słuchał, myślał o Alinie Calas. Jej wizerunek wreszcie się dopełnił. Potrafił

wyobrazić ją sobie nawet jako małą dziewczynkę.

background image

Jej osobowość nie była dla komisarza czymś niezwykłym. Byłoby mu co prawda trudno

ją przedstawić, szczególnie takiemu Coméliau. Spodziewał się zresztą, że nazajutrz spotka się
z niezrozumieniem sędziego.

„Tak czy inaczej, ona go zabiła, to chyba oczywiste, a kochanek był jej wspólnikiem” –

odrzeknie mu Coméliau.

Omer Calas nie żyje, to fakt. Nie ma wątpliwości – nie popełnił samobójstwa, ktoś zadał

mu śmiertelny cios, a potem pokrajał jego zwłoki.

Maigretowi zdawało się, że słyszy przenikliwy głos sędziego: „Zabójstwo z

premedytacją. Chyba pan nie zaprzeczy? A może będzie się pan upierał przy zbrodni w

afekcie? Nie, Maigret, wielokroć panu ulegałem, tym razem jednak...”

Canonge podsunął mu napełniony kieliszek.
– Zdrowie!
– Zdrowie!
– O czym pan myślał?
– O Alinie Calas.
– Uważa pan, że uciekła z Omerem, żeby zrobić na złość ojcu?

Nawet w towarzystwie notariusza i nawet po kilku głębszych Maigret nie potrafił wyrazić

słowami swoich przemyśleń.

Należałoby zacząć od tego, że panienka z zamku de Boissancourt od najmłodszych lat

buntowała się.

Taki doktor Pétrelle potrafiłby fachowo i jasno określić jej poczynania: próby podłożenia

ognia, związek z Calasem, ucieczkę z domu.

Dlaczego nie zrobiła skrobanki? Tak przecież postąpiłaby większość dziewcząt w jej

sytuacji. Czym się kierowała? Mierziło ją to czy chciała się postawić?

Maigret rozmawiał niejednokrotnie o tych kwestiach, i to z osobami znającymi się na

rzeczy. Twierdzono, że ludzie staczający się na dno, zwłaszcza ci, którzy chorobliwie
zatracają się we własnym upadku i hańbie czerpiąc z tego przyjemność, są niemal zawsze

romantykami.

Ale czy warto przekonywać Coméliau? I tak powiedziałby:
– Zepsuta do szpiku kości, i tyle!
Na quai de Valmy Alina zaczęła zaglądać do kieliszka. Czy mogło być inaczej? Skoro

wrosła w to miejsce, w otoczenie, i nawet nie próbowała stamtąd się wyrwać?

Maigret rozumiał też Omera: zrealizował on marzenie wielu młodych wieśniaków

przyjeżdżających do stolicy – zacząć od posady służącego czy szofera, dorobić się i zostać w
końcu właścicielem paryskiego bistra.

Omer prowadził życie leniwe, kursował pomiędzy barem a piwnicą, chadzał do piwiarni

przy Gare de l’Est na belotkę lub bilard, a raz czy dwa razy do roku jeździł po wino do

Poitou.

background image

Nie było dotąd czasu, by zająć się życiem osobistym Calasa. Maigret zamierzał to zrobić

w najbliższych dniach, choćby dla własnej satysfakcji. Nie miał wątpliwości, że bilard nie był
jedyną pasją Omera. Na pewno wypełniał sobie również czas „zaliczaniem” dziewczyn,
służących czy robotnic, krótkimi, cynicznymi przygodami.

Czy spodziewał się spadku po teściu? Mało prawdopodobne. Myślał, jak wszyscy, że

Boissancourt wydziedziczy córkę. Nadzieja zabłysła, kiedy znalazł wizytówkę notariusza.

– Wie pan, komisarzu, po prostu nie rozumiem – mówił Canonge. – To mnie przerasta i

kropka. A zapewniam pana, widziałem już najróżniejszych spadkobierców. Dlaczego zrzekła
się fortuny, która jej spadła jak z nieba?

Komisarz, odwrotnie, rozumiał to doskonale. Co jej teraz po majątku? Miałaby osiąść

wraz z Omerem na włościach Boissancourt? Wieść w Paryżu czy na Lazurowym Wybrzeżu
życie w stylu grands bourgeois?

Wolała zostać w swoich czterech ścianach, zamknąć się we własnym świecie, ukryć się

tam jak zwierzę w norze.

Pędziła dni podobne do siebie jak krople wody, wypełnione pociąganiem z butelki za

kuchennymi drzwiami i popołudniowymi odwiedzinami Pape’a.

Dieudonné stał się jednym z jej przyzwyczajeń. Chociaż, kto wie, może znaczył dla niej

coś więcej. Znał ją na wylot, nie musiała przed nim udawać, mogła z nim siedzieć w

milczeniu przy piecu.

– Pana zdaniem ona zabiła?
– Nie sądzę.
– Kochanek?
– Niewykluczone.
Orkiestra chowała instrumenty, zamykano. Znowu znaleźli się na ulicy. Szli przez Saint-

Germain-des Prés.

– Daleko pan mieszka?
– Na bulwarze Richard-Lenoir.
– Odprowadzę pana kawałek. Dlaczego jej kochanek zabił Omera? Liczył, że uda mu się

skłonić Alinę do przyjęcia spadku?

Obaj panowie mieli wyśmienite samopoczucie, kiedy tak przemierzali chwiejnym

krokiem ulice Paryża, na których o tej porze pojawiały się już tylko nieliczne taksówki.

– Nie wydaje mi się...

W rozmowie z Coméliau Maigret musi zmienić ton, pozbyć się sentymentalnej nuty.
– W takim razie, dlaczego go zabił?
– A jak pan myśli, co zrobił Omer zaraz po powrocie z Saint-André?
– Bo ja wiem... Był wściekły... Pewnie kazał jej przyjąć spadek.
Przed oczami Maigreta przesunął się obraz sypialni Całasów: stół, butelka z atramentem i

bloczek z kilkoma arkusikami białego papieru.

background image

– To w jego stylu, prawda?
– Dokładnie.
– Przypuśćmy, że Omer zmuszał ją do podpisania oświadczenia, a ona stawiała opór. Co

wtedy?

– Rzuciłby się na nią z pięściami. Znam ludzi ze wsi.
– Bił ją regularnie.
– Zaczynam rozumieć, komisarzu.
– Wraca w sobotę po południu, koło czwartej. Nie przebiera się, od razu podchodzi do

Aliny, każe jej iść na górę, grozi, bije.

– I w tym momencie pojawia się kochanek?
– Tak to sobie wyobrażam. Dieudonné Pape zna mieszkanie. Usłyszawszy dochodzące z

góry odgłosy szamotaniny, wbiega do kuchni, a potem schodami na piętro. Spieszy na ratunek

Alinie.

– No i kochanek zabija męża – dokończył żartobliwym tonem notariusz.
– Zabija męża, rozmyślnie lub przypadkowo, zadając mu cios jakimś narzędziem.
– Po czym kroi go na kawałki.
Canonge był w iście szampańskim humorze, wybuchnął śmiechem.
– Przezabawne! – zawołał. – Omer pokrojony na kawałki, przezabawne! Gdyby pan znał

Calasa...

Świeże powietrze nie otrzeźwiło rejenta, przeciwnie, wzmogło działanie alkoholu.
– Odprowadzi mnie pan kawałek?
Odprowadzali się tak kilka razy.
– Dziwny człowiek – westchnął Maigret.
– Kto? Omer?
– Nie, Pape.
– I do tego nazywa się Pape?
– Mało, że Pape. Dieudonné Pape

*

.

– Przezabawne!
– To najspokojniejszy człowiek pod słońcem.
– I dlatego poćwiartował Omera?
Bo też tylko ktoś taki jak Pape, samotnik, cierpliwy, skrupulatny, mógł tak dokładnie

zatrzeć ślady zbrodni. Nawet Moersowi i jego ekipie, wyposażonej w najlepszy sprzęt, nie
udało się znaleźć w mieszkaniu na quai de Valmy niczego, co by wskazywało, że tam właśnie
dokonano zabójstwa.

Alina Calas zajęła się zapewne gruntownym wysprzątaniem domu, usunięciem bielizny i

przedmiotów poplamionych krwią.

*

Dieudonné Pape - dosł. Bożydar Papież.

background image

Pape zrobił jeden błąd, który zresztą łatwo było popełnić: nie przewidział, że Maigret,

zaintrygowany brakiem brudnej bielizny, zadzwoni do pralni.

Na co kochankowie liczyli? Czy na to, że upłyną całe tygodnie, a nawet miesiące, nim

wyłowią z kanału zwłoki Calasa, których już nie da się zidentyfikować? I pewnie tak by
właśnie było, gdyby przeładowana barka braci Naud nie zaczęła szorować po mulistym dnie
kanału Saint-Martin.

Czy głowę wrzucono do Sekwany, czy do ścieku? Za parę dni wszystko powinno się

wyjaśnić, Maigret był o tym przekonany. Budziło to w nim jednak czysto zawodową
ciekawość. Naprawdę interesował go tylko i wyłącznie dramat rozegrany pomiędzy jego
trzema bohaterami, a dramat już rozszyfrował, co do tego nie miał wątpliwości.

Założyłby się, że Alina i Dieudonné, po zatarciu śladów zbrodni, łudzili się nadzieją

rozpoczęcia nowego życia, zresztą przypominającego dotychczasowe.

Pape przychodziłby jak dawniej popołudniami na godzinkę czy dwie, stopniowo jego

wizyty przeciągałyby się, aż wreszcie, gdy sąsiedzi i klienci zapomnieliby o mężu,
zadomowiłby się na dobre.

Czy Alina sypiałaby nadal z Antoine’em i z innymi mężczyznami?
Możliwe. Maigret nie miał odwagi wnikać w te kwestie.
– Tym razem pożegnam się z panem. Dobranoc!
– Mogę zadzwonić jutro do hotelu? Są pewne formalności, które trzeba załatwić.
– Nie musi pan dzwonić. Będę u pana w biurze o dziewiątej.


Notariusz, oczywiście, nie pojawił się o dziewiątej, a Maigret zapomniał, że się umówili.

Komisarz czuł się niezbyt dziarsko, kiedy rano otworzył oczy. Spojrzał z poczuciem winy na
żonę, która postawiwszy kawę na nocnym stoliku delikatnie potrząsnęła go za ramię.

Przyglądała się mężowi ze szczególnym uśmiechem, bardziej macierzyńskim niż

zazwyczaj, i z odrobiną rozczulenia.

– Jak się czujesz?
Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek budził się z takim bólem głowy – był to nieomylny

znak, że dużo wypił. Rzadko wracał do domu pijany, a najbardziej denerwowało go to, że w
nocy nie zdawał sobie sprawy, że się upija. To się stawało samo, pomału, kiedy opróżniał

kolejne kieliszeczki.

– Pamiętasz, co mówiłeś o Alinie Calas?
Wolał nie pamiętać. Miał wrażenie, że był bardzo sentymentalny.
– Zupełnie jakbyś się w niej zakochał. Masz szczęście, że nie jestem zazdrosna...
Zaczerwienił się.
– Żartuję – uspokoiła go. – Opowiesz to wszystko sędziemu Coméliau?
Ach, więc i Coméliau był na tapecie! Cóż, nie pozostawało nic innego jak zdać sędziemu

relację. Zrobi to jednak zupełnie inaczej!

background image

– Co słychać, Lapointe?
– Nic, szefie.
– Zamieścisz ogłoszenie w dzisiejszej popołudniowej prasie, dobrze? Mniej więcej takiej

treści: młody człowiek, któremu polecono oddać walizkę do przechowalni na Gare de l’Est,
jest proszony o skontaktowanie się z policją.

– Więc jednak nie Antoine?
– Jestem pewny, że nie. Pape nie poleciłby tego zadania komuś, kto jest niemal

domownikiem.

– Urzędnik twierdzi...
– W dzielnicy pełno jest takich Antoine’ów, podobnych z wyglądu i wieku, ubranych w

skórzane kurtki.

– Ma pan dowody przeciwko Pape’owi?
– Sam się przyzna.
– Będzie pan ich przesłuchiwał?
– Sądzę, że w obecnej sytuacji zajmie się tym Coméliau.
Wszystko stawało się proste. Nie był to już etap pytań na los szczęścia, zarzucania wędki,

jak zwykło się mawiać na Quai. Zresztą, Maigret wcale nie był przekonany, czy tak bardzo
mu zależy na przyparciu do muru Aliny Calas i Dieudonné Pape’a. Będą walczyć do
ostatniego tchu, złożą broń dopiero wtedy, kiedy znajdą się w potrzasku.

Spędził prawie godzinę w gabinecie sędziego, skąd zatelefonował do Canonge’a.

Wyglądało na to, że dzwonek wyrwał notariusza z głębokiego snu.

– Kto mówi? – wybełkotał tak zabawnie, że Maigret uśmiechnął się do siebie.
– Komisarz Maigret.
– Która godzina?
– Wpół do jedenastej. Sędzia Coméliau, który kieruje śledztwem, chciałby pana widzieć u

siebie, możliwie jak najprędzej.

– Proszę powiedzieć, że zaraz tam będę. Czy mam zabrać dokumenty z Boissancourt?
– Może lepiej tak.
– Nie wyspał się pan przeze mnie?
Canonge poszedł spać jeszcze później niż Maigret. Gdzie się szwendał, Bóg raczy

wiedzieć. Tak czy inaczej, komisarz usłyszał po drugiej stronie zaspany kobiecy głos: „Która

godzina?”

Maigret wrócił do swego gabinetu.
– Będzie ich przesłuchiwał? – dopytywał się Lapointe.
– Tak.
– Zacznie od niej?
– Radziłem mu zacząć od Pape’a.
– Łatwiej z nim pójdzie?

background image

– Tak myślę. Moim zdaniem on zadał śmiertelny cios.
– Wychodzi pan?
– Muszę się czegoś dowiedzieć w Hotel Dieu.
Chodziło mu o pewien szczegół.
Lucette Calas pomagała przy operacji i Maigret musiał zaczekać.
– Wie już pani z gazet o śmierci ojca i aresztowaniu matki?
– To musiało nastąpić.
– Po co pojechała pani do matki ostatnim razem? Czy po pieniądze?
– Nie.
– Więc po co?
– Chciałam ją zawiadomić, że wyjdę za mąż za profesora Lavaud, jak tylko dostanie

rozwód. Gdyby chciał poznać moich rodziców, wolałabym się za nią nie wstydzić.

– Wie pani, że Boissancourt nie żyje?
– Kto to taki?
Nie udawała zdziwienia.
– Pani dziadek.
I dodał obojętnym tonem, jakby obwieszczał coś nieistotnego:
– Pani matka dziedziczy zamek, osiemnaście gospodarstw rolnych i Bóg wie ile

milionów, chyba że udowodni się jej dokonanie zabójstwa.

– Jest pan tego pewny?
– Może pani porozmawiać z rejentem Canonge, zajmuje się sprawą spadku. Znajdzie go

pani w „Hotel d’Orsay”.

– Będzie tam cały dzień?
– Chyba tak.
Nie zapytała, co się stanie z matką. Wyszła wzruszając ramionami.
Maigret nie miał ochoty na obiad. Nie był głodny. Dopiero dwa piwa postawiły go na

nogi. Przez całe popołudnie siedział u siebie w gabinecie. Położył przed sobą klucze od bistra

na quai de Valmy i obok od mieszkania Pape’a. Z przewrotną przyjemnością przystąpił do
papierkowej roboty, która zwykle go mierziła.

Kiedy dzwonił telefon, chwytał słuchawkę z większym niż zazwyczaj ożywieniem.

Wreszcie po piątej usłyszał głos Coméliau.

– Maigret, to pan?
– Tak.
W głosie sędziego brzmiała nuta triumfu.
– Miałem rację, że ich zatrzymałem.
– Całą trójkę?
– Nie. Antoine’a zwolniłem do domu.
– Tamci się przyznali?

background image

– Tak.
– Do wszystkiego?
– Do wszystkiego, cośmy obaj z panem podejrzewali. Słusznie zrobiłem, że zacząłem od

Pape’a. Kiedy skończyłem moją wersję wydarzeń, nawet słówkiem nie zaprzeczył.

– Co z nią?
– On powtórzył swoje zeznania w jej obecności, nie miała wyjścia, musiała się poddać.
– Coś jeszcze mówiła?
– Kiedy wychodziła ode mnie, spytała tylko, czy zajął się pan kotem.
– I co pan na to?
– Że miał pan co innego na głowie.
Tego Maigret nigdy nie wybaczył sędziemu Coméliau.

Shadow Rock Farm

Lakeville Connecticut

25 stycznia 1955 roku


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
115 Georges Simenon Maigret i trup młodej kobiety
Simenon [Maigret i trup w kanale]
Georges Simenon Maigret i złodziej
Georges Simenon Maigret i samotny włóczęga
Georges Simenon Maigret i tajemniczy konfident
Georges Simenon Maigret i goście z Europy Wschodniej
Georges Simenon Maigret i widmo
Simenon Georges Maigret i trup młodej kobiety
Maigret i trup młodej kobiety Georges Simenon
Georges Simenon NIEPOKÓJ KOMISARZA MAIGRETA
Simenon Georges Pomyłka Maigreta
Simenon Georges Cierpliwość Maigreta
Simenon Georges Wariatka Maigreta
152 Georges Simenon Tajemnica komisarza Maigret
Georges Simenon Cierpliwość Maigreta
Simenon Georges CIERPLIWOŚĆ MAIGRETA

więcej podobnych podstron