1
Epifanie
2
3
Biuro Literackie • Stronie Śląskie 2016
James Joyce
Epifanie
Przełożył Adam Poprawa
4
5
1
[Bray, w salonie domu przy Martello Terrace]
Pan Vance – (wchodzi z laską). . . Oo, wie pani,
pani Joyce, on będzie musiał przeprosić.
Pani Joyce – Och tak. . . Słyszałeś, Jim?
Pan Vance – Bo jak nie – jak tego nie zrobi – przylecą
orły i przekłują mu oczy na wskroś.
Pani Joyce – Och, ale jestem pewna, przeprosi.
Joyce – (pod stołem, do siebie)
– Oczy na wskroś,
Przeproś,
Przeproś,
Oczy na wskroś.
Przeproś,
Oczy na wskroś,
Oczy na wskroś,
Przeproś.
6
2
J
utro nie ma szkoły; jest sobotni wieczór, zima, siedzę przy ogniu.
Niedługo wrócą z zakupów, przyniosą mięso i jarzyny; herbatę
i chleb, i masło; i biały pudding, co bulgocze w rondelku. . . .
Siedzę i czytam opowieść o Alzacji, odwracam żółtawe kartki, przy-
glądam się mężczyznom i kobietom w dziwnych strojach. Przy-
jemnie tak czytać o ich zwyczajach; dzięki nim wydaje mi się,
że doświadczam życia kraju, który leży tuż obok, że łączę się we
wspólnocie z ludem niemieckim. Najdroższe złudzenie, przy-
jacielu mojej młodości!. . . . . . W nim wyobraziłem sobie siebie.
Jego życie, moje życie są nadal święte we wzajemnym, serdecz-
nym porozumieniu. Jestem z nim wieczorem, kiedy czyta księgi
filozofów lub którąś historię z czasów starożytnych. Jestem z nim,
kiedy wędruje samotnie lub z kimś, kogo nigdy nie widział, z tamtą
młodą dziewczyną, która obejmuje go ramionami, i nie ma w tym
złych zamiarów, ofiarowuje mu swoją zwyczajną, ogromną miłość,
słyszy jego duszę i jej odpowiada, on nie wie jak.
7
3
Dzieci, które zostały do późna, zbierają się do domu, już po
przyjęciu. Ostatni tramwaj. Wychudłe kasztanki wiedzą o tym
i potrząsają dzwonkami w bezchmurną noc, na uwagę. Konduktor
rozmawia z woźnicą; obaj co i rusz kiwają głowami w zielonym
świetle lampy. Nikogo wokół. Wyglądamy na zasłuchanych, ja na
wyższym stopniu, ona na niższym. Mnóstwo razy wchodzi na mój
stopień i wraca na dół, między naszymi zdaniami, i raz czy dwa
zostaje przy mnie, zapominając zejść, i potem znów schodzi. . .
Niech tak będzie, niech tak zostanie. . . I teraz nie zaprząta sobie
myśli tym, co próżne – swoją piękną sukienką i wstążką, i długi-
mi czarnymi pończoszkami – bo teraz (mądrość dzieci) jesteśmy
chyba przekonani, że to zakończenie będzie dla nas przyjemniejsze
niż tamto, o któreśmy się tak mocno starali.
8
4
[Dublin, na Mountjoy Square]
Joyce – (dokańcza). . . To będzie czterdzieści tysięcy funtów.
Ciotka Lillie – (chichocze) – O mater!. . . . Też byłam taka. . . . . .
. . .Jak byłam dziewczyną, byłam pewna, że wyjdę za
lorda. . . albo coś takiego. . .
Joyce – (myśli) – Czy to możliwe, żeby ona porównywała
się ze mną?
9
5
Wysoko w starym domu o ciemnych oknach: poblask ognia
w wąskim pokoju; na dworze zmierzcha. Stara kobieta krząta się,
robi herbatę; opowiada, jak się pozmieniało, o dziwnych zajściach,
i co powiedzieli ksiądz i doktor. . . . . Jej słowa dochodzą mnie
z daleka. Wędruję wśród zjaw żarzącego się węgla, po ścież-
kach przygody. . . . . . . Jezu! Tam, w drzwiach, co to takiego?. . . . .
Czaszka – małpa; jakieś stworzenie przyciągnęło tu, do ognia,
do głosów – jakieś głupawe stworzenie.
– Czy to Mary Ellen? –
– Nie, Elizo, to Jim –
– A. . . . . . A, dobry wieczór, Jim –
– Coś chcesz, Elizo? –
– Myślałam, że to Mary Ellen. . . . . Myślałam, Jim, że ty
to Mary Ellen –
10
6
Spłacheć łąki ze zwiędłym zielskiem i rosnącymi ostami, a na niej
bezładne formy, pół ludzie, pół kozły. Powłócząc długimi ogonami,
łażą tam i z powrotem, czyhają. Mają twarze z przerzedzonymi
i kłującymi brodami, szarymi jak z kauczuku. Stworami owładnął
skryty, wstydliwy grzech, co sprawia, że pozostają tak złowrogie.
Jeden opiął cielsko rozdartą marynarką z flaneli; inny jęczy mo-
notonnie, gdy brodą zaczepia o zeschnięte zielsko. Są coraz bliżej,
otaczają mnie, ten stary grzech wyostrza im spojrzenia aż do
okrucieństwa, suną przez łąkę, szeleszcząc, powoli krążą, unoszą
gwałtownie swoje przerażające twarze. Pomocy!
11
7
Pora już teraz pójść – śniadanie gotowe. Zmówię jeszcze jedną
modlitwę. . . . . Jestem głodny, ale chciałbym tu zostać, w tej cichej
kaplicy, gdzie msza zaczęła się i skończyła tak cichutko. . . . . Bądź
pozdrowiona, Królowo Święta, Matko Miłosierdzia, życie nasze,
słodkości nasza i nasza nadziejo! Jutro i w każdy następny dzień
pragnę przynosić Ci jakiś dobry uczynek i Tobie go ofiarowywać,
bo wiem, że sprawię Ci radość, jeśli będę tak postępował. Tym-
czasem żegnaj na teraz. . . . . O cudowna słoneczna jasności w alei
i O słoneczna jasności w moim sercu!
12
8
Ponure chmury przykryły niebo. Tam, gdzie się łączą trzy drogi,
przed bagnistą plażą, wyciągnął się duży pies. Od czasu do czasu
unosi pysk i wydaje z siebie przedłużający się smutny skowyt. Lu-
dzie zatrzymują się, by popatrzyć, i mijają go; niektórzy pozostają,
znieruchomiali, być może, przez ten lament, słyszą w nim chyba
brzmienie ich własnego smutku, co kiedyś dochodził do głosu,
a dziś jest oniemiałym sługą żmudnych dni. Deszcz zaczyna padać.
13
9
[Mullingar, niedziela w lipcu, południe]
Tobin – (stąpając z hałasem na grubych podeszwach i
postukując laską w bruk). . . . O,
nic tak nie ustatkuje faceta jak
małżeństwo. Przedtem, nim jeszcze przeszedłem
tu, do „Examinera”, miałem w zwyczaju balować
z koleżkami i ostro popijać. . . . Teraz mam
porządny dom i. . . . . idę do domu pod
wieczór, i jeśli chcę się napić. . . . .
no, to mogę. . . . Moja rada dla
każdego młodego faceta, którego na to stać,
jest taka: ożeń się za młodu.
14
10
[Dublin, w Stag’s Head, Dame Lane]
O’Mahony – Czy to nie czasem ten księżulek, który
uprawia poezję – o. Russel?
Joyce – O, tak. . . Podobno składa wersy czy wersety.
O’Mahony – (z błyskiem w oczach). . . Wersety, tak. . . to
właściwe określenie tego. . . .
15
11
[Dublin, u Sheehych, Belvedere Place]
Joyce – Wiedziałem, że o niego ci chodzi. Ale się mylisz
co do jego wieku.
Maggie Sheehy – (pochyla się do przodu, by zapytać serio) – Tak?
A ile ma lat?
Joyce – Siedemdziesiąt dwa.
Maggie Sheehy – Myślisz?
16
12
[Dublin, u Sheehych, Belvedere Place]
O’Reilly – (z coraz większą powagą). . . . Teraz
moja kolej, jak przypuszczam. . . . . (całkiem
serio). . . . Kto jest twoim ulubionym
poetą?
(przerwa)
Hanna Sheehy – . . . . . . .Niemieckim?
O’Reilly – . . . . . .Tak.
(cisza)
Hanna Sheehy – . .Myślę, że. . . . . Goethe. . . . .
17
13
[Dublin, u Sheehych, Belvedere Place]
Fallon – (gdy przechodzi) – Prosili, żebym szczególnie
powinszował ci występu.
Joyce – Dziękuję.
Blake – (po przerwie). . Nigdy nikomu bym nie radził,
by. . . O, życie jest beznadziejne!. . . .
Joyce – Ha!
Blake – (w obłokach dymu) – jasne. . . to
dobrze wygląda z zewnątrz. . . dla
tych, którzy nie znają. . . . Lecz jeśli
zaznałeś. . . . to naprawdę beznadziejne. Kawałek
łojówki, nie ma. . . kolacji, ostatnia
. . .nędza. Nie masz wprost pojęcia. . . .
18
14
[Dublin, u Sheehych, Belvedere Place]
Dick Sheehy – Co jest kłamstwem? Panie Przewodniczący, muszę
zapytać. . .
Pan Sheehy – Proszę o spokój!
Fallon – Pan wie, że to kłamstwo!
Pan Sheehy – Musi pan to odwołać, sir.
Dick Sheehy – Jak mówiłem. . . .
Fallon – Nie, nie odwołam.
Pan Sheehy – Apeluję do wielce szanownego posła
z Denbigh. . . . Proszę o spokój!. . .
19
15
[W Mullingar, wieczór jesienią]
Kulawy Żebrak – (ściska kij). . . . To
wyżeście wołali wczoraj za mną.
Dwoje Dzieci – (wpatrują się w niego). . . Nie, proszę pana.
Kulawy Żebrak – O, tak było, to wy, chociaż. . . . (podnosi i
opuszcza kij). . . . Ale
uważać mi, co wam powiem. . . .
Widzita tego kijaszka?
Dwoje Dzieci – Tak, proszę pana.
Kulawy Żebrak – No, jak jeszcze kiedyś za mną
zawołacie, to rozłupię was tym
kijaszkiem. Wypruję wam
flaki. . . . (tłumaczy sobie)
. . .Słyszyta mnie? Rozerwę
was. Wypruję wam flaki i
wydłubię gały.
20
16
Biała mgła osuwa się powolnymi płatami. Ścieżka wiedzie mnie
w dół, nad zacieniony staw. Coś się porusza w stawie; to arktyczna
bestia o szorstkiej, żółtej sierści. Zamierzam się kijem, a gdy bestia
wypełza z wody, widzę, jak jej grzbiet obniża się aż do zadu, i jak
bardzo jest niemrawa. Nie boję się, tylko szturcham ją często
kijem, prowadzę przed sobą. Ciężko przekłada łapy i mamrocze
słowa w jakimś języku, którego nie rozumiem.
21
17
[Dublin, u Sheehych, Belvedere Place]
Hanna Sheehy – O, na pewno będą wielkie tłumy.
Skeffington – Rzeczywiście, będzie to, jak by powiedział
nasz przyjaciel Jocax, dzień
motłochu.
Maggie Sheehy – (deklamuje) – Nawet teraz
motłoch może stać
u drzwi!
22
18
[Dublin, na North Circular Road, Boże Narodzenie]
Panna O’Callaghan – (sepleni) – Mówiłam ci tytuł,
Uciecka sioscycki.
Dick Sheehy – (głośniej) – O, nie czytałbym
takiej książki. . . Muszę
spytać Joyce’a. Joyce, pytam, czy
czytałeś kiedykolwiek Ucieczkę
siostrzyczki?
Joyce – Zauważam, że zachodzi
pewne zjawisko około
tej godziny.
Dick Sheehy – Jakie zjawisko?
Joyce – O. . . pojawiają się gwiazdy.
Dick Sheehy – (do Panny O’Callaghan). . Czy
zauważyłaś kiedykolwiek, jak. . .
pojawiają się gwiazdy na koniuszku
nosa Joyce’a około tej
godziny?. . . (ona uśmiecha się). . Ponieważ
ja zauważam to zjawisko.
23
19
[Dublin, w domu na Glengariff Parade, wieczór]
Pani Joyce – (spąsowiała, drżąca, zjawia się w
drzwiach salonu). . . Jim!
Joyce – (przy pianinie). . . Tak?
Pani Joyce – Znasz się cokolwiek na
ciele?. . . Co ja mam robić?. . . Coś
wychodzi z
dziury w brzuchu Georgia. . . .
Słyszałeś kiedyś o czymś takim?
Joyce – (zaskoczony). . . Nie wiem. . . .
Pani Joyce – Mam posłać po doktora, jak
myślisz?
Joyce – Nie wiem. . . . . . Z której dziury?
Pani Joyce – (poirytowana). . . Z tej, co wszyscy mamy
. . . . .tu (pokazuje)
Joyce – (wstaje)
24
20
Wszystkich pogrążył sen. Pójdę teraz na górę. . . . . Leży w moim
łóżku, w którym leżałem wczoraj w nocy; przykryli go prześciera-
dłem i zamknęli mu powieki groszakami. . . . Biedny mój! Często
śmialiśmy się razem – poruszał swoim ciałem bardzo łagodnie. . . .
Tak żałuję, że umarł. Nie mogę się modlić za niego, jak robią to
inni. . . . . Biedny mój! Wszystko inne jest takie niepewne.
25
21
Dwie żałobnice przeciskają się przez zbiorowisko. Dziewczynka,
chwytając ręką spódnicę kobiety, wybiega do przodu. Twarz dziew-
czynki jest pyszczkiem ryby, zmizerowana i skośnooka; kobieta ma
twarz skurczoną i kwadratową, twarz straganiarki. Dziewczynka
wykrzywia usta, spogląda w górę na kobietę, chce zobaczyć, czy
to już czas, żeby płakać; kobieta wygładza przylegający czepiec,
spieszy w stronę cmentarnej kaplicy.
26
22
[Dublin, w National Library]
Skeffington – Zmartwiłem się, gdy usłyszałem o śmierci
twojego brata. . . . żałuję, że nie
wiedzieliśmy wcześniej. . . . . byśmy przyszli na
pogrzeb. . . . .
Joyce – A, był bardzo młody. . . . chłopiec. . . .
Skeffington – Mimo to. . . . . to boli. . . .
27
23
To żaden taniec. Stań przed ludźmi, młody chłopcze, i zatańcz dla
nich. . . . Wybiega ciemno odziany, zwinny i skupiony, by tańczyć
przed tłumem. Nie ma muzyki dla niego. Zaczyna tańczyć daleko
w dole amfiteatru, powolnym, płynnym ruchem kończyn przecho-
dząc z gestu w gest, z całą gracją młodości i swobody, aż wydaje
się wirującym ciałem, pająkiem rozkręconym pośród przestrzeni,
meteorem. Pragnę wykrzyczeć mu słowa chwały, wykrzyczeć zu-
chwale nad głowami tłumu: „Patrzeć! Patrzeć!”. . . . . Jego tańczenie
nie jest tańcem nierządnic, tańcem córek Herodiady. Wznosi się
spośród ludzi, nagły i młody, i męski, i znowu upada na ziemię
szarpany szlochem, by umrzeć w poczuciu tryumfu.
28
24
Położyła dłoń na chwilę na moich kolanach i zaraz cofnęła, a jej
oczy objawiły ją – sekretną, czujną, murem otoczony ogród –
w jednej chwili. Pamiętam, jak harmonia czerwieni i bieli, zgoto-
wana dla takiej jak ona istoty, głosi jej imiona i świetność, przy-
kazuje jej wstać jak na zaślubiny i pójść, przykazuje spoglądać,
poślubionej, z wierzchołka Amany i z gór lampartów. I pamiętam
odpowiedź, do której prawdziwa czułość ciała, i dusza z wszelką
jej tajemnicą przypadły: Inter ubera mea commorabitur.
29
25
Już po przelotnym, lekkim deszczu, tylko grona diamentów utrzy-
mują się jeszcze wśród krzewów na czworokątnym dziedzińcu,
gdzie opary wznoszą się znad czarnej ziemi. Pod kolumnadą
stanęły dziewczęta, kwietniowa kompania. Opuszczają schronie-
nie, raz po raz niepewnie zerkając; paplanina ściętych obcasów
i zgrabnie ratowane halki; pod parasolkami, lekką bronią trzy-
maną na straży pod zmyślnym kątem. Wracają do klasztoru –
do schludnych korytarzy i skromnych dormitoriów, do białego
różańca godzin – usłyszawszy obietnice Wiosny, tego przeświet-
nego ambasadora. . . . . .
Pośród podmokłych nizin płukanej deszczem krainy stoi wy-
soki pospolity budynek, o oknach przepuszczających niewyraźne
dzienne światło. Trzy setki chłopców, głośnych i głodnych, siedzą
przy długich stołach, jedząc wołowinę polaną zżółkłym tłusz-
czem i jarzyny, które jeszcze czuć ziemią.
30
26
Zaręczyła się. Tańczy z nimi po okręgu – biała sukienka zwiewnie
się mieni, gdy ona tańczy, biały stroik w jej włosach; oczy z lekka
odwrócone, nikłe rumieńce na policzkach. Przez chwilę chwytam
jej rękę, z najdelikatniejszej materii.
– Rzadko tu teraz przychodzisz. –
– Tak, staję się trochę samotnikiem. –
– Któregoś dnia widziałam twojego brata. . . . . . Jest
bardzo podobny do ciebie. –
– Naprawdę? –
Tańczy z nimi po okręgu – z każdym sprawiedliwie, powścią-
gliwie, nie ulegając nikomu. Biały stroik obruszył się od tańczenia,
a kiedy ona jest w cieniu, rumieńce ciemnieją na jej policzkach.
31
27
Ledwie słychać, pod brzemieniem letniej nocy, w ciszy miasta, co
się obróciło od śnienia do spania bez snów, jak znużony kochanek,
którego czułości nie poruszą, dźwięk kopyt na dublińskiej drodze.
Nie taki nikły teraz, gdy zbliżają się do mostu; i za moment, gdy
przechodzą pod ciemnymi oknami, ciszę przeszywa niepokój jak
strzała. Idą teraz stępa, słychać z daleka – kopyta, które łyskają
pośród ciężkiej nocy jak diamenty, spiesząc na drugą stronę sza-
rych, zastygłych bagnisk, do jakiego końca podróży – jakiego
serca – jakie przynosząc wieści?
32
28
W bezksiężycową noc, kiedy fale są niemal bez blasku. Statek
wpływa do przystani, gdzie jest trochę światła. Niespokojne morze,
napęczniałe głuchym gniewem jak oczy zwierzęcia, które właśnie
ma skoczyć, ofiara własnego okrutnego głodu. Kraj jest płaski
i słabo porośnięty lasem. Wielu ludzi zebrało się na brzegu, żeby
zobaczyć, co to za statek wpływa do ich przystani.
33
29
Długa, biegnąca łukiem galeria: od podłogi wznoszą się słupy
ciemnych oparów. Zaludniona figurami baśniowych królów, za-
stygniętych w kamień. Ich ręce splecione na kolanach, na znak
znużenia, a ich oczy zaciemniły się od ludzkich omyłek, wiecznie
ciągnących się przed nimi w górę jak ciemne opary.
34
30
Czary ramion i głosów – białych ramion dróg, ich obietnica
bliskich objęć, i czarnych ramion wysokich statków opartych
o księżyc, ich opowieść o odległych krajach. Nieustannie mówią:
Jesteśmy same, przyjdź. I głosy mówią z nimi: Jesteśmy twoim
rodem. I powietrze jest gęste od ich obecności, gdy nazywają
mnie krewnym, gotując się do odejścia, i trzepoczą skrzydłami
ich rozradowanej i okropnej młodości.
35
31
Oto przybywamy pospołu, wędrowcy; oto dają nam dom, pośród
misternie ułożonych ulic, przez noc i ciszę dokładnie zadaszo-
nych. W zgodzie zażywamy wspólnie wypoczynku, wielce ukon-
tentowani, już bez rozpamiętywania krętych dróg, któreśmy
przeszli. Co owłada mną, przychodząc z ciemności delikatnej
i szemrzącej jak powódź, namiętnie, gwałtownie, z nieprzyzwoi-
tym ruchem lędźwi? Co się ze mnie wyrywa, krzycząc w odpo-
wiedzi, jak orzeł do orła w przestworzach, krzycząc, by pokonać,
krzycząc z okrutnego opuszczenia?
36
32
Ludzki tłum roi się na padoku, brodząc w brei. Tłusta kobieta
przesuwa się z odważnie podciągniętą suknią, twarz jej wsysa się
w pomarańczę. Blady młodzieniec mówiący cockneyem pokazuje
sztuczki z rękawami i pije z butelki. Mały staruszek ma myszy
na parasolu; policjant w ciężkich butach uderza z góry i wyrywa
parasol; mały staruszek znika. Bukmacherzy wywrzaskują imiona
i stawki, jeden z nich drze się dziecięcym głosem: „Bonny Boy!
Bonny Boy!”. . . Ludzkie istoty roją się na padoku, taplając się wte
i wewte w grząskim mule. Niektórzy chcą wiedzieć, czy gonitwa
jeszcze trwa; odpowiadają im: „Tak” i „Nie”. Orkiestra zaczyna
grać. . . . . . Piękna kasztanka z żółtym jeźdźcem mignęła daleko
w słońcu.
37
33
Przechodzą dwójkami i trójkami po ożywionym bulwarze, poru-
szają się jak ludzie z nadmiarem czasu, w miejscu dla nich roz-
świetlonym. Gromadzą się w cukierni, trajkocząc, krusząc małe
konstrukcje z ciasta, lub siedzą bez słowa przy stolikach obok
drzwi kafejki, lub wysiadają z pojazdów, zajęte poprawianiem
garderoby miękkiej jak głos cudzołożnika. Przechodzą w po-
wiewie perfum: pod perfumami ich ciała mają ciepły, wilgotny
zapach. . . . . Żaden mężczyzna ich nie kochał, a one nie kochały
siebie; nie dały nic za wszystko, co zostało im dane.
38
34
Przychodzi w nocy, kiedy miasto jest spokojne; niewidoczna,
niesłyszalna, nieprzywołana. Przychodzi z pradawnego miejsca
nawiedzić najmniejsze ze swoich dzieci, matka najczcigodniejsza,
jakby nigdy się od niej nie odwrócił. Ona zna najskrytsze zaka-
marki serca, dlatego jest łagodna, niczego nie wymusza; mówi:
Poruszają mnie przemiany, obdarzona wyobraźnią wpływam na
serca moich dzieci. Kto żałuje ciebie, kiedy smucisz się pośród ob-
cych? Przez tyle lat kochałam cię, kiedy spoczywałeś w moim łonie.
39
35
[Londyn, w domu na Kennington]
Eva Leslie – No, Maudie Leslie to moja siostra, a zaś
Fred Leslie to mój brat – żeście
słyszeli o Fredzie Leslie?. . . (rozmyśla). . .
Uu, to ci gałgan dupnięty na blank. . . Dokądś
go teraz poniosło. . . . . . .
(później)
Mówiłam ci, takiemu jednemu poszło ze mną
dziesięć razy w jedną noc. . . . To ci
Fred – mój własny brat Fred. . . .
(rozmyśla). . . On ci jest ale gładki. . . Uu, ja
n o, kocham Freda. . . . .
40
36
Tak, to właśnie są te dwie siostry. Ta, która ubija masło (to masło
jest słynne) mocnymi rękami, spogląda gniewnie i z niezadowo-
leniem; ta druga jest zadowolona, bo poszło po jej myśli. Ma na
imię R. . . . Rina. Wiem, jak w ich języku brzmi czasownik „być”.
– Ty jesteś Rina? –
Wiedziałem, że to ona.
Lecz oto on sam we fraku z połami i staromodnym cylindrze.
Nie zwraca na tamte uwagi, stawia króciutkie kroki, odstają mu
poły fraka. . . . O mój Boże! Jaki on mały! Musi być bardzo stary
i próżny. . . . . Może nie jest taki, jak się mi. . . To dziwne, że te dwie
potężne kobiety kłóciły się o takiego drobnego mężczyznę. . . . Ale
przecież to największy człowiek na świecie. . . .
41
37
Leżę na pokładzie, oparty o ścianę nad maszynownią, z której
wydziela się zapach rozgrzanego smaru. Ogromne mgły prze-
mieszczają się pod francuskimi klifami, zasnuwając wybrzeże
od przylądka do przylądka. Morze porusza się, brzmiąc w wielu
gamach. . . . Po drugiej stronie mglistych murów, w mrocznym
kościele katedralnym Matki Boskiej, słyszę jasne, równe głosy
chłopców śpiewających tam przed ołtarzem.
42
38
[Dublin, na rogu Connaught St, Phibsborough]
Małe Dziecko Płci Męskiej – (przy ogrodowej bramie). . Na. . o.
Pierwsza Młoda Dama – (na wpół klęczy, bierze je
za rękę) – No więc, jest Mabie
twoją ukochanieńką?
Małe Dziecko Płci Męskiej – Na. . . o.
Druga Młoda Dama – (pochyla się nad nim, podnosi
wzrok) – K t o jest twoją
ukochanieńką?
43
39
Wstaje, lekko unosi książkę na wysokość piersi, czyta lekcję. Przez
kontrast z ciemnym materiałem sukni, jej twarz o łagodnych
rysach, ze spuszczonymi powiekami, obwiedziona w świetle
miękkim konturem; ze sfałdowanej czapki, niebacznie zsuniętej
do przodu, opada frędzla wzdłuż jej ułożonych w pukle kaszta-
nowych włosów. . .
Którą lekcję czyta – o małpach człekokształtnych, o dziwnych
wynalazkach, czy legendy o męczennikach? Kto wie, w jakim głę-
bokim skupieniu, jak rozpamiętuje ta piękność z Rafaela?
44
40
na O’Connell St,
[Dublin,
^
Hamiltona Longa
w aptece]
Gogarty – To dla Gogarty’ego? zapłaci
Pomocnik – (zagląda) – Tak, proszę pana… Czy weźmie pan
to ze sobą? za to teraz?
Gogarty – Nie, wyślijcie to zapiszcie to na rachunek;
wyślijcie na nowy adres. Znacie
ten adres.
(bierze pióro)
Pomocnik – Tak Ta–ak.
Gogarty – Rutland Square 5. gdy
Pomocnik – (na wpół do siebie, jak pisze)
. .Rutland. . . Square. . . 5.
45
46
Adam Poprawa
Posłowie
1
Komentatorzy Joyce’owskich Epifanii przytaczają zazwyczaj frag-
ment monologu wewnętrznego Stefana Dedalusa, pochodzący
z trzeciego epizodu Ulissesa: „Przypomnij sobie swoje epifanie,
pisane na owalnych zielonych kartkach, głęboko głębokie, których
kopie w wypadku twojej śmierci miały być wysłane do wszyst-
kich bibliotek świata, z aleksandryjską włącznie. Ktoś miał je
tam przeczytać po paru tysiącach lat, taka mahamanwantara”¹.
Ostatnie słowo oznacza hinduistyczną jednostkę czasu, skończoną,
aczkolwiek niezmiernie długą (4 320 000 000 lat)². Jeśli zaś idzie
o intertekstowy autokomentarz Joyce’a, to – nawet po uwzględ-
nieniu literackiej modalności tego sądu – dość zaskakuje on swoją
dystansującą jednostronnością. Przecież zaledwie o kilku spośród
epifanicznych zapisów dałoby się, ewentualnie, powiedzieć, że są
one pomyślane jako „głęboko głębokie”. Niemniej domniemanie
podniosłego charakteru tych utworów warto odnotować. Czy
ciągną one raczej w górę, czy może jednak nie, może nawet wręcz
przeciwnie? To nie tylko sprawa kwalifikacji stylistycznej, lecz
także czytelniczych oczekiwań.
Wspomniana międzytekstowość przepisanego fragmentu jest
oczywista dzisiaj, gdy Epifanie są dostępne. Tyle że zachowana
całość została opublikowana przez Roberta Scholesa i Richarda
1 J. Joyce, Ulisses, przełożył M. Słomczyński, Znak, Kraków 2006, s. 47.
2 D. Gifford, R. J. Seidman, „Ulysses” Annotataed. Notes for James Joyce’s „Ulysses”,
University of California Press, Berkeley 1989, s. 51.
47
M. Kaina dopiero w roku 1965, z górą sześć dekad po ich powsta-
niu. Wspomnienia Stanislausa Joyce’a, który w Stróżu brata mego
część Epifanii ogłosił, wydano ledwie siedem lat wcześniej. No
i wreszcie Stefan bohater, gdzie sformułował Joyce swoją koncepcję
epifanii, pojawił się w obiegu najwcześniej (1944), ale też sporo
po Ulissesie.
Nie powinno więc dziwić, a przynajmniej nie całkiem, objaśnie-
nie zapisane przez klasycznego monografistę powieści, Stuarta
Gilberta, który, owszem, zajął się terminem z religii Wschodu,
zieleń kartek połączył z dominacją tego koloru w epizodzie
„Proteusz”, odnośnie zaś do samych epifanii zamieścił taką oto
uwagę: „Stefan dążył kiedyś do napisania »głębokich« ksiąg,
epifanii, przejawów jego jaźni, które mogłyby być zrozumiane
dopiero wtedy, gdy wielki cykl manwantary [sic!] dokończy swój
bieg”³. Takiemu pogłębieniu, jak wolno się domyślać, odpowia-
dać by musiało podniesienie stylu, może nawet ciut więcej niż
maksymalne… W każdym razie, w 1930 roku, kiedy pionierskie
dzieło Gilberta po raz pierwszy się ukazało, daleko było jeszcze
do druku Epifanii. Z innego powodu intryguje natomiast to, że
sam Joyce, który przecież pracę Gilberta nadzorował, nie uznał
za stosowne poinformować go o swoich młodzieńczych zapisach
z lat 1901-1902 i 1904.
Czy zamierzał pozostawić Epifanie wyłącznie w brudnopisie,
po wykorzystaniu wielu z nich w Stefanie bohaterze, Portrecie
artysty w wieku młodzieńczym i w Ulissesie (jedna trafiła nawet
do Finnegans Wake)? Vicky Mahaffey zasadnie zwraca uwagę,
że z Portretu artysty…, do którego próbnym, powieściowym
podejściem okazał się właśnie Stefan bohater, pisarz „epifanię”
wykreślił⁴. Oczywiście, są w Portrecie… fragmenty epifanicz-
ne, w tym wywodzące się z zapisów znanych później jako cykl
Epifanie, niemniej samego terminu nikt w tej powieści (już) nie
3 S. Gilbert, James Joyce’s „Ulysses”, Vintage Books, New York 1955, s. 123.
4 Zob. V. Mahhafey, „Joyce’s shorter works”, w: The Cambridge Companion to
James Joyce, ed. by D. Attridge, Cambridge University Press, Cambridge 2004,
s. 178.
48
używa. A posługuje się nim Stefan jeszcze Daedalus w pierwszej,
nieukończonej, większej prozie Joyce’a, który adaptuje to pojęcie
ze słownika religioznawczego. Przydadzą się teraz przytoczenia
obszerniejsze:
Na schodach jednego z tych brązowych ceglanych domów,
wydających się wcieleniem irlandzkiego paraliżu, stała jakaś
młoda kobieta. Jakiś młody mężczyzna opierał się o pordze-
wiałe ogrodzenie. Mijając ich w czasie swoich poszukiwań,
Stefan usłyszał fragment rozmowy, który wywarł na nim wra-
żenie dostatecznie silne, by poruszyć w znacznym stopniu jego
wrażliwość.
Młoda kobieta (lekko przeciągając słowa): …O, tak… byłam…
w… ka… plicy…
Młody mężczyzna (niedosłyszalnie): …ja… (znów niedosły-
szalnie)… ja…
Młoda kobieta (miękko): …O… ale ty jesteś… strasz… na
szel… ma…
Ówże banalny dialog sprawił, iż powziął myśl o zbieraniu
podobnych chwil w księdze epifanii. Pod pojęciem epifanii
rozumiał nagłe, duchowe manifestacje, bądź to w pospolitości
mowy i gestu, bądź też w godnym zapamiętania stanie samego
umysłu. Wierzył, że właśnie człowiek pióra powinien zapisy-
wać owe epifanie z niezwykłą troską, świadom ich wyjątkowej
delikatności i ulotności. Powiedział Cranly’emu, że zegar na
budynku Ballast Office też może być przedmiotem epifanii.
Cranly przyjrzał się nieprzeniknionej wskazówce zegara na
budynku Ballast Office z równie nieprzeniknioną miną.⁵
Zapis reakcji Cranly’ego świadczy, że Joyce już jako autor Stefa-
na bohatera kwestię epifanii nieco ironizował. W tej też tonacji,
lekko komicznej, domknięty zaraz zostanie wątek zegara. Jasne,
że bliżej pisarzowi do, jak najbardziej autobiograficznej, kreacji
tytułowej postaci, niemniej te sygnały dystansu mają swoją wagę.
Wracam do perypatetycznych wyjaśnień Stefana udzielanych
przyjacielowi. Epifania jawi się więc jako wydarzenie momentalne,
5 J. Joyce, Stefan bohater, przełożył K. F. Rudolf, Rebis, Poznań 1995, s. 208.
49
co nie przeszkadza bohaterowi Joyce’a uznawać jej również za
efekt podjętej i powtarzanej duchowej pracy. W końcu epifania
wywiedziona zostaje z systemu estetycznego Tomasza z Akwinu,
czy raczej z jego ideami połączona:
Claritas to jest quidditas. Po analizie, pozwalającej odkryć dru-
gą cechę [Stefan rozważa trzy warunki piękna według Akwi-
naty], umysł przeprowadza jedynie logiczną syntezę i odkrywa
cechę trzecią. To właśnie jest chwila, którą nazywam epifanią.
Najpierw uznajemy, że przedmiot jest jedną integralną rzeczą,
potem uznajemy, że jest strukturą złożoną i zorganizowaną, to
jest r z e c z ą, a na koniec, gdy stosunek części jest doskonały,
gdy te części odnoszą się do specjalnego punktu, uznajemy, iż
właśnie ta r z e c z istnieje. Jej dusza, rdzeń jej istoty, wyskakuje
ku nam wyzwolona z szaty pozorów. Dusza najzwyklejszej
rzeczy, której struktura tak jest dobrze dopasowana, wydaje
się nam promienną. Taki przedmiot staje się epifanią.⁶
Już przy wprowadzeniu pojęcia, Joyce skomplikował zatem
jego rozumienie. Z jednej więc strony rejestry niskie, „pospolitość
mowy i gestu”, jak nazywa to autor za pośrednictwem Stefana,
z drugiej – Akwinata, czytany dodatkowo cokolwiek po platońsku.
Odnotowanie tego, co się usłyszało, zobaczyło, czy poszukiwanie
w tym istoty? Epifania spełnia się w tym, co zapisane, czy dąży
poprzez to do pełni innej? Mówiąc najkrócej: epifanie są samo-
wystarczalne czy prześwitowe?
Stanislaus Joyce, który obserwował powstanie tego gatunku,
skłaniałby się ku rozumieniu pierwszemu, hm, realistycznemu.
Niewykluczone, że jego opis pierwszych epifanicznych realiza-
cji Jamesa powstał także na podstawie wspominanych rozmów
z nim: „skłonności literackie mego brata przybrały jeszcze jeden,
eksperymentalny kształt, mianowicie notowanie tego, co nazwał
»epifaniami«, czyli widomymi objawieniami. Jim miał pogardę
dla skrytości, więc notatki te były, przynajmniej na początku,
6 Ibidem, s. 210.
50
ironicznymi obserwacjami gaf oraz niewielkich omyłek i gestów
– źdźbeł poruszanych wiatrem – dzięki którym ludzie zdradzają
właśnie te rzeczy, które najstaranniej próbują ukryć. Epifanie były
zawsze krótkimi szkicami, rzadko przekraczającymi dwanaście
linijek objętości, lecz zawsze pełnymi dokładnych, dokładnie zano-
towanych obserwacji, choć rzecz sama zwykle była bardzo nikła”⁷.
Jednakże już ta charakterystyka pozostaje dość ambiwalentna.
Również młodszy brat autora Ulissesa wskazuje w epifaniach
na coś skrytego poza nimi, z tym że Stanislaus szuka objawień
raczej pod niż ponad: według niego James zapisywał zachowania
podobne do freudowskich czynności omyłkowych. Zwracam
jednak uwagę na podkreślaną w tym fragmencie pamiętnika po-
wszedniość tego, co w epifaniach opisywane, banalność ich świata
przedstawionego, a przy (i w związku z) tym wszystkim ich
autonomię. Zapisy starszego brata, tak przynajmniej sugeruje
Stanislaus, przynoszą mimetyczną satysfakcję, skoro są „pełne
dokładnych, dokładnie zanotowanych” spostrzeżeń.
Autor Stróża brata mego łączyłby zatem oba sposoby trakto-
wania nowego joyce’owskiego gatunku; nie odrzucając prześwi-
tywania, przekonany jest zarazem o (literackiej, interpretacyjnej)
samowystarczalności tych zapisów. Z kolei Michał Głowiński, de-
finiując epifanię, skłania się ku jej rozumieniu symbolistycznemu.
Termin ten więc „do literatury zastosował […] Joyce, określając
w ten sposób momenty, w których drobne wydarzenia, przedmioty,
rozmowy stają się w świadomości bohatera symbolami i nasiąkają
różnorodnymi znaczeniami”⁸. Spory interpretacyjne o „właściwe”
rozumienie wynalezionego przez Joyce’a gatunku zapewne się nie
skończą. Walnie przyczynił się do tego sam pisarz, skoro Stefan
Daedalus jest jednocześnie i bezinteresownym łowcą najzwy-
klejszych zdarzeń, i oryginalnym (post)tomistą. Agnieszka Graff
7 S. Joyce, Stróż brata mego, przeł. M. Słomczyński, Państwowy Instytut Wy-
dawniczy, Kraków 1971, s. 126.
8 M. Głowiński, „Epifania”, w: M. Głowiński, T. Kostkiewiczowa, A. Okopień-
-Sławińska, J. Sławiński, Słownik terminów literackich, Zakład Narodowy
im. Ossolińskich, Wrocław 1998, s. 132.
51
pisała o pojawiającej się nieraz wśród joyce’ologów konstatacji,
że „Joyce już tu był”. Jego dzieło okazuje się bowiem podatne
na wszelkie metody i orientacje badawcze – jakby sam pisarz
wszystkich swoich przyszłych badaczy i ich poznawcze preferencje
przewidział⁹. Cóż, Joyce był też zapewne już w Stefanie bohaterze.
Przyznaję, nie jest moją ambicją przedstawić tutaj wyczerpujące,
nowe dyskursywne rozumienie epifanii i Epifanii, ani też systema-
tycznie opowiedzieć o ich recepcji¹⁰. Wynotowuję jedynie różne
punkty widzenia w przeświadczeniu, że nawet nie do końca jasno
artykułowane, może nawet bardziej intuicyjne niż indukcyjne,
opowiadanie się raczej za epifaniami samowystarczalnymi niż
prześwitywalnymi (lub odwrotnie) ma swój udział w decyzjach
tłumacza, zwłaszcza stylistycznych.
2
Zgoda, nie ma tu albo-albo. Owszem, są w zbiorze Epifanii teksty,
których stylistyczne ściąganie w dół byłoby nadużyciem. Chło-
piec modlący się w religijnym uniesieniu (Epifania 7), natchniony
taniec (23), łączenie erotyzmu z obrazowaniem religijnym (24),
paraboliczny opis silnego doznania emocjonalnego (31) – w tych
i innych miejscach postarać się trzeba o jakąś postać wysokiego
stylu. Sam Joyce jednakże często obniża rejestr, i to niekoniecznie
(nie zawsze) w celu ironicznym. W Epifanii 20, przedstawiają-
cej samotnego autobiograficznego bohatera, idącego do pokoju,
w którym leżą zwłoki młodszego brata Georgia, pojawia się
dość niespodziewane informacja o rodzaju monety położonej na
9 Zob. A. Graff, „Nie oddamy Joyce’a! Kilka słów ku chwale postmodernistycznej
joyce’ologii”, w: Od Joyce’a do liberatury. Szkice o architekturze słowa, pod red.
K. Bazarnik, Universitas, Kraków 2002, s. 8-11.
10 Wśród prac na ten temat zob. np. V. Mahaffey, op.cit.; T. Gornat, „A chemis-
try of stars” – epiphany, openness and ambiguity in the works of James Joyce,
Wydawnictwo Uniwersytetu Opolskiego, Opole 2006; U. Eco, Poetyki Joyce’a,
przeł. M. Kośnik, Wydawnictwo KR, Warszawa 1998.
52
powiekach zmarłego. Ten detal narusza nieco stylistyczną tona-
cję przejmująco opisanej sceny, aczkolwiek okazuje się estetycz-
nie skuteczny.
Przypominam jednak epifanię wyjściową, tę spoza zbioru,
otwierającą w Stefanie bohaterze kwestię nowego joyce’owskiego
gatunku:
Młoda kobieta (lekko przeciągając słowa): …O, tak… byłam…
w… ka… plicy…
Młody mężczyzna (niedosłyszalnie): …ja… (znów niedosły-
szalnie)… ja…
Młoda kobieta (miękko): …O… ale ty jesteś… strasz… na
szel… ma…
Wśród Epifanii wiele jest takich, które składają się wyłącznie
z zapisu dialogu i oszczędnych didaskaliów. Nie są może aż tak
surowe jak powyższa, niemniej współtworzą tę samą literacką ideę.
Przecież w tym urywku rozmowy, zapisanym zresztą w postaci
szczątkowej, nie chodzi wcale o rekonstrukcję całego spotkania
dwojga bohaterów. Czytelnik nie musi wiedzieć, ani kim są, ani
o czym rozmawiają. Nie musi wcale domyślać się niedosłysza-
nych słów w replice mężczyzny. Nie jest takie ważne, czy został
nazwany szelmą, bo usiłował się wykpić, czy też z innego powodu.
Cała ta scenka spełnia się sama w sobie, nie jest ilustracją na przy-
kład kondycji społecznej Dublińczyków. Liczy się to, że coś zajęło
uwagę Stefana, a/i przede wszystkim: że zostało przez Joyce’a
zapisane.
I jest to epifania dość białoszewska.
Ano właśnie. Ryszard Nycz w swojej książce o poetyce epifanii
przekonująco interpretuje pisarstwo Białoszewskiego, sytuując je
właśnie w Joyce’owskim modelu epifanii. Badacz domyka swoje
porównania podwójnym uogólnieniem. Po pierwsze, epifania
okazuje się podstawową zasadą konstrukcyjną utworów Biało-
szewskiego. Po drugie, w strategii epifanicznej łączą się ważne
dlań idee dwudziestowiecznej literatury: „futurystyczne ma-
rzenie o prywatyzacji kodu i odzyskaniu przez podmiot języka;
53
pokrewna z ducha neoawangardzie misyjna działalność twórcza
w środku zwykłego, codziennego życia, oraz objawianie rzeczy-
wistości”¹¹.
Nie da rady tego sprawdzić, niemniej sporo racji tkwi w przy-
puszczeniu Słomczyńskiego o wybitnej roli Epifanii we wcześniej-
szej historii literatury, gdyby ukazały się one w roku 1904, czyli
wtedy, gdy Joyce zaprzestał ich notowania. „Zważywszy epokę
i wiek autora, już wówczas mogły one stać się rewelacją na miarę
światową, tak bardzo technika zapisu i sposób widzenia zjawisk
odbiegały od ówczesnych konwencji”¹². No i znanych byłoby rów-
nież trzydzieści jeden Epifanii, które się nie zachowały…
Nieco ponad sto lat, wypełnionych wszystkimi innowacjami
literatury dwudziestowiecznej, w tym oczywiście tymi autorstwa
Joyce’a, to w sumie dużo, całkiem, całkiem niemały kawałek kul-
turalnej mahamanwantary. Z drugiej strony Joyce był już też teraz,
w pierwszej dekadzie
XXI
wieku. Poza tym Epifanie już w roku
1904 mogły być wydarzeniem. Tłumacz powinien więc myśleć
raczej o Joysie współczesnym (ale bez „uwspółcześniania”). No
i dzisiejszy przekład polski powstaje w czasach po Białoszewskim,
co też warto wziąć pod uwagę. Nie po to, by Joyce’a mironizować,
lecz by, w miarę potrzeb i okazji, korzystać z powiększonych przez
autora Oho możliwości języka.
3
Słomczyński trzykrotnie drukował przekłady wszystkich czter-
dziestu zachowanych Epifanii, w kolejnych edycjach Utworów
poetyckich Joyce’a (1972, 1975 i 1995), za ostatnim razem nie-
fortunnie zmieniając tytuł cyklu na Objawienia – słowo „epi-
fania”, zwłaszcza w jego Joyce’owskim sensie, zbyt dobrze już
11 Zob. R. Nycz, Literatura jako trop rzeczywistości. Poetyka epifanii w nowo-
czesnej literaturze polskiej, Universitas, Kraków 2001, s. 221-234.
12 M. Słomczyński, „Posłowie”, w: J. Joyce, Utwory poetyckie, przeł. M. Słom-
czyński, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 1995, s. 212.
54
siedzi w polszczyźnie, by trzeba je było zastępować jakimkolwiek
innym określeniem. Od premiery tłumaczenia minęło już zatem
trzydzieści pięć lat, i to wystarczająco intensywnych w historii
polskiego języka literackiego, jeśli można posłużyć się taką skró-
tową, sumaryczną metaforą. Problem jednak nie sprowadza się
jedynie do tego, że Epifanie / Objawienia Słomczyńskiego zaczy-
nają się starzeć; nie to byłoby tu kłopotem głównym. Tłumacz
wziął się za cykl Joyce’a niedługo po zakończeniu swego przekła-
dowego opus vitae, czyli Ulissesa, niewątpliwego arcydzieła sztuki
translatorskiej, wciąż znakomicie i przyjemnie sprawdzającego
się w czytaniu (przy wszystkich zgłaszanych w różnych latach
zastrzeżeniach). Cóż, Epifanie, skądinąd jak najbardziej zasadnie,
uznane zostały przez Słomczyńskiego za zadanie przekładowe
nieporównanie łatwiejsze. I, jak mniemam, niespecjalnie się on
do pracy nad nimi przyłożył. Poza sporadycznymi lapsusami czy
niezrozumieniami, które się gdzieniegdzie trafiły, całość cyklu
sprawia wrażenie przekładu zrobionego szybko i dość powierz-
chownie. Słomczyński – cytowałem już wcześniej tę jego uwagę –
docenił wybitną literacką rangę Epifanii, zlekceważył jednak
chyba trudności i może nawet pułapki, które młody autor, tak
przy okazji, pozostawił swoim przyszłym i raczej niekoniecznie
wtedy przezeń przewidywanym tłumaczom (niemniej Joyce już
wtedy tam był). Ot, choćby początek Epifanii 33: „Przechadzają się
dwójkami i trójkami pośród życia bulwaru, idąc jak osoby mające
wolny czas w miejscu oświetlonym tylko dla nich”¹³. Czy to zdanie
się po polsku trochę nie rozłazi? W oryginale, owszem, składniowe
wtrącenie „walking like people who have leisure” – sprawdza, czy
jest jeszcze dostateczny zapas w wydychanym powietrzu, za to
po pauzie będzie krótkie domknięcie, z wyładowaniem energii
artykulacyjnej w akcencie tuż przed zakończeniem: „in a place
lit up for them”¹⁴.
13 J. Joyce, Objawienia, w: idem, Utwory poetyckie, op. cit., s. 143.
14 Idem, Poems and Shorter Writings, ed. by R. Ellman, A. W. Litz, J. Whittier-
-Ferguson, Faber and Faber, London 2001, s. 173.
55
„Pospolitość mowy i gestu”, owszem, nie wyczerpuje definicji
epifanii, warto jednak ten właśnie składnik uczynić odniesieniem
w próbie przekładu. Nie żeby cały cykl tłumaczyć kolokwializma-
mi, lecz dla przypominania o formotwórczych mocach intonacji
mówionych. Warto też wertować polskie słowniki, szukając tej
postaci synonimu, która wreszcie w danym miejscu zaskoczy. Nie
po to przecież, by obezwładniać czytelnika (i udziwniać Joyce’a)
efektownymi jednostkami leksykalnymi. Po to, by takie słówka,
niekoniecznie używane na co dzień, trochę w przekładzie schować.
4
Podstawę przekładu stanowi edycja: J. Joyce, Poems and Shorter
Writings including „Epiphanies”, „Giacomo Joyce” and „A Portrait
of the Artist”, ed. by R. Ellmann, A. Walton Litz and J. Whittier-
-Ferguson, Faber and Faber, London 1991. Epifanie w moim tłu-
maczeniu ukazały się w „Literaturze na Świecie” 2007, nr 11-12.
Redaktorem przygotowującym publikację polskiej wersji cyklu
Joyce’a był Jerzy Jarniewicz, któremu chciałbym podziękować
za tamtą bezcenną pomoc. Przekład Epifanii przejrzałem teraz
ponownie, wprowadzając gdzieniegdzie poprawki.
56
57
Spis treści
1. Pan Vance – (wchodzi z laską)… . . . . . . . . . . . 5
2. Jutro nie ma szkoły… . . . . . . . . . . . . . . . . 6
3. Dzieci, które zostały… . . . . . . . . . . . . . . . 7
4. Joyce – (dokańcza)… . . . . . . . . . . . . . . . . 8
5. Wysoko w starym domu…. . . . . . . . . . . . . . 9
6. Spłacheć łąki… . . . . . . . . . . . . . . . . . . 10
7. Pora już teraz pójść… . . . . . . . . . . . . . . . 11
8. Ponure chmury… . . . . . . . . . . . . . . . . . 12
9. Tobin – (stąpając z hałasem… . . . . . . . . . . . . 13
10. O’Mahony – Czy to nie… . . . . . . . . . . . . . 14
11. Joyce – Wiedziałem… . . . . . . . . . . . . . . . 15
12. O’Reilly – (z coraz większa powagą)… . . . . . . . . 16
13. Fallon – (gdy przechodzi)… . . . . . . . . . . . . . 17
14. Dich Sheehy – Co jest kłamstwem?… . . . . . . . . 18
15. Kulawy Żebrak – (ściska kij)… . . . . . . . . . . . 19
16. Biała mgła osuwa się… . . . . . . . . . . . . . . . 20
17. Hanna Sheehy – O, na pewno… . . . . . . . . . . . 21
18. Panna O’Callaghan – (sepleni)… . . . . . . . . . . 22
19. Pani Joyce – (spąsowiała… . . . . . . . . . . . . . 23
20. Wszystkich pogrążył sen… . . . . . . . . . . . . . 24
21. Dwie żałobnice przeciskają się… . . . . . . . . . . 25
22. Skeffington – Zmartwiłem się… . . . . . . . . . . 26
23. To żaden taniec… . . . . . . . . . . . . . . . . . 27
24. Położyła dłoń na chwilę… . . . . . . . . . . . . . 28
25. Już po przelotnym… . . . . . . . . . . . . . . . 29
26. Zaręczyła się… . . . . . . . . . . . . . . . . . . 30
58
27. Ledwie słychać… . . . . . . . . . . . . . . . . . 31
28. W bezksiężycową noc… . . . . . . . . . . . . . . 32
29. Długa, biegnąca łukiem galeria… . . . . . . . . . . 33
30. Czary ramion i głosów… . . . . . . . . . . . . . . 34
31. Oto przybywamy pospołu… . . . . . . . . . . . . 35
32. Ludzki tłum roi się… . . . . . . . . . . . . . . . 36
33. Przechodzą dwójkami i trójkami… . . . . . . . . . 37
34. Przychodzi w nocy… . . . . . . . . . . . . . . . 38
35. Eva Leslie – No, Maudie Leslie… . . . . . . . . . . 39
36. Tak, to właśnie są… . . . . . . . . . . . . . . . . 40
37. Leżę na pokładzie… . . . . . . . . . . . . . . . . 41
38. Małe Dziecko Płci Męskiej… . . . . . . . . . . . . 42
39. Wstaje, lekko unosi książkę… . . . . . . . . . . . 43
40. Gogarty – To dla Gogarty’ego?… . . . . . . . . . . 44
Posłowie (Adam Poprawa) . . . . . . . . . . . . . . . 46
59
Proz a 41
James Joyce: Epifanie
Przekład • Adam Poprawa
Zdjęcie na okładce • Adam Poprawa
Projekt okładki • Wojtek Świerdzewski
Opracowanie graficzne • Artur Burszta
Korekta i skład • Anna Krzywania
Druk i oprawa • Wrocławska Drukarnia Naukowa WDN
Copyright © by Adam Poprawa
Copyright © by Biuro Literackie, 2016
Biuro Literackie
ul. Sokolnicza 5/37, 53-676 Wrocław
tel. 71 346 01 42, poczta@biuroliterackie.pl
www.biuroliterackie.pl
isbn 978-83-65125-39-2
60