Cartland Barbara
W ukryciu
Tytuł oryginału Hiding
Rozdział 1
ROK 1823
Hrabia Kelvindale ocknął się, czując poruszenie gładkiego ciała
przytulonego do swojego boku. Pogrążony był we śnie, w czym nie
było nic dziwnego zważywszy, że spędził namiętną i niezmiernie wy-
czerpującą noc z lady Imogen Basset.
Przyjechał do niej z Londynu, a podróż powozem była długa i
męcząca. Miał nadzieję pójść do łóżka wcześnie, jednak już od progu
stwierdził z wyraźną niechęcią, że lady Imogen gości u siebie liczne,
dość hałaśliwe towarzystwo. Wśród obecnych zauważył dwóch braci
pani domu, cieszących się jak najgorszą opinią. Obaj uprawiali z za-
pamiętaniem hazard, grając o stawki, które przekraczały ich możliwo-
ści, więc nieustannie tonęli w długach. Pili też za dużo i ciągle za-
mieszani byli w jakieś skandale towarzyskie.
Pod koniec kolacji hrabia doszedł do wniosku, że pomysł przy-
jazdu był stanowczo chybiony. Nie powinien przyjmować zaproszenia
lady Imogen. Jako człowiek niezmiernie bogaty, pochodzący z jednej
z najstarszych rodzin angielskich, był liczącą się postacią, chętnie po-
dejmowaną we wszystkich domach, jak również na dworze królew-
skim.
Poznawszy lady Imogen. hrabia przekonał się wkrótce, że znaj-
duje się raczej w roli zwierzyny łownej niż myśliwego. Imogen była
T
LR
bezsprzecznie najpiękniejszą kobietą w wytwornym towarzystwie, ob-
leganą przez wszystkich elegantów i dandysów skupiających się wo-
kół Jerzego IV. Pod względem miłostek mogła iść w zawody z samym
królem, co zresztą dodawało jej tylko uroku. Mogła też przebierać i
wybierać kochanków spośród licznie ubiegających się ojej łaski wiel-
bicieli i robiła to z upodobaniem. Jednak od pewnego czasu Imogen
postanowiła usidlić hrabiego. Zaczęła go podchodzić jak zwierzynę.
Chwilami czuł się jak osaczony jeleń lub uciekający lis.
Niemniej lady Imogen fascynowała go. Nie brakowało jej tupetu
ani dowcipu, a przy tym zawsze gotowa była śmiać się z siebie samej,
co go zdecydowanie bawiło. Hrabia zachowywał się niesłychanie dys-
kretnie, gdy chodziło o własne romanse. Nie chciał stać się obiektem
kpin karykaturzystów, którzy nie oszczędzali nawet króla i to od cza-
su, gdy był jeszcze księciem Walii. Starał się także za wszelką cenę
unikać dostarczania tematów plotkarzom z kręgów towarzyskich, co
na ogół w jego przypadku okazywało się niemożliwe. Był mężczyzną
tak przystojnym i stanowił tak świetną partię, że każda dobrze uro-
dzona dama starała się zdobyć go albo dla siebie, albo w charakterze
zięcia.
Hrabia przyjechał do wiejskiej rezydencji lady Imogen swoim
najnowszym powozem zaprzężonym w czwórkę wspaniałych koni,
których zazdrościli mu wszyscy właściciele stajni i wszyscy hodowcy
w kraju. Imogen niejednokrotnie namawiała go do tych odwiedzin,
obiecując urządzenie wyścigów terenowych z przeszkodami, które
hrabia lubił nade wszystko i w których nieodmiennie zwyciężał. Teraz
T
LR
posłał więc przodem dwa spośród najlepszych i najszybszych wierz-
chowców, żeby zachowały pełnię formy na czas wyścigów.
Hrabia nigdy przedtem nie gościł w Towers, gdzie Imogen
mieszkała z mężem jeszcze za jego życia. W związek małżeński we-
szła w wieku siedemnastu lat. Już wówczas zapowiadała się na kobie-
tę niezwykle piękną, a osiągnąwszy szczyt urody zdobyła niezrówna-
ną popularność we wszystkich klubach przy St. James. Jej wybór dość
niefortunnie padł na Richarda Basseta, który, choć z dobrej rodziny,
był niestety dopiero trzecim z kolei synem, więc miał niewiele pienię-
dzy.
Zakochał się w Imogen od pierwszego wejrzenia, a ponieważ
prezentował się wspaniale w mundurze oficera, Imogen padła mu w
ramiona i przysięgła, że ucieknie ze swoim wybranym, jeśli nie dosta-
nie pozwolenia na ślub. Ostatecznie jej ojciec, książę Bredon, z nie-
chęcią przystał na małżeństwo córki.
Związek dobiegł miłosiernego końca po pięciu latach, kiedy Ri-
chard Basset zginął w pojedynku, broniąc swego honoru. Obstawał
uparcie, że nie wierzy, by żona go zdradzała, wyzwał więc człowieka,
który chełpił się, że ma z nią romans. Mąż Imogen został śmiertelnie
ranny strzałem prosto w serce, co było raczej nietypowym zakończe-
niem tego rodzaju pojedynków. Zwycięzca musiał w pośpiechu opu-
ścić kraj co najmniej na trzy lata.
Osiągnąwszy pełnię urody, Imogen odzyskała wolność. Ojciec
dawał jej dość pieniędzy, by mogła utrzymywać dom w Londynie, na-
tomiast za stroje i biżuterię płacili kochankowie. Wreszcie w wieku
T
LR
dwudziestu siedmiu lat zaczęła myśleć o zabezpieczeniu sobie przy-
szłości. Była dostatecznie inteligentna, by zdawać sobie sprawę, że
nawet najwspanialsza uroda musi kiedyś przeminąć. Jeśli nie będzie
dość rozważna, na tronie, na którym panowała dotychczas niepodziel-
nie zastąpi ją wkrótce jedna z nowych piękności.
Od chwili poznania hrabiego Kelvindale Imogen wiedziała, że
jest on takim człowiekiem, jakiego jej potrzeba. Oczywiście słyszała o
nim wcześniej. Każdy, kto należał do eleganckiego towarzystwa, mu-
siał wiedzieć o jego sukcesach jeździeckich, jak również o przygodach
miłosnych. Co prawda piękne kobiety, z którymi był związany,
skrzętnie ukrywały te związki, co utrudniało ewentualnym szpiegom
dowiedzenie, że ich podejrzenia są prawdziwe.
Jednakże Imogen nie zamierzała się kryć z czymkolwiek. Kiedy
tylko hrabia odpowiedział na jej awanse, ogłosiła to wszystkim bez
żenady. Hrabia zorientował się w tym dopiero po jakimś czasie i
wówczas wpadł w furię. Oskarżył lady Imogen o wulgarne zachowa-
nie, lecz ona w odpowiedzi roześmiała się beztrosko.
— Czyżbyś wstydził się naszego związku? — spytała. —Ja je-
stem z niego dumna, Darolu, a zresztą razem tworzymy najpiękniejszą
parę na świecie, o czym wiesz równie dobrze jak ja!
Jej szczerość rozbroiła hrabiego i zareagował na nią śmiechem.
Jednocześnie pomyślał, że sprawy zaszły trochę za daleko i im szyb-
ciej się z tego wycofa, tym lepiej. Ale uwolnienie się z tych więzów
okazało się niełatwe. Już dawniej obiecał Imogen niezobowiązująco,
że odwiedzi ją w Towers i weźmie udział w wyścigach z przeszkoda-
mi, ponieważ zapewniała go, że trasa jest jedną z najtrudniejszych w
kraju.
— W czasie ostatnich wyścigów — oznajmiła — połowa jeźdź-
ców nie zdołała dotrzeć do mety, ale ty, najmilszy, zdobędziesz srebr-
ny puchar, który przygotowałam dla zwycięzcy i pokażesz reszcie
uczestników, jak marne są ich umiejętności.
Hrabia uznał to za dość ogólnikową i niezupełnie sprawiedliwą
opinię, gdyż na przykład dwaj jego przyjaciele, którzy mieli wziąć
udział w wyścigach, byli znakomitymi jeźdźcami. On sam wyjechał z
Londynu wczesnym rankiem, wysyłając dwa dni przed tym trzy zmia-
ny koni. Będąc mistrzem w powożeniu, spodziewał się dotrzeć do
Towers w porze kolacji. Udało mu się osiągnąć cel kwadrans przed
przewidywanym terminem, ale — choć nie przyznałby się do tego
głośno — czuł się mocno zmęczony, zarówno fizycznie jak i psy-
chicznie. Powożenie głównym traktem, a poza nim także wąskimi,
krętymi drogami wiejskimi wymagało wielkiej koncentracji, co towa-
rzyszący mu stajenni skwitowali szczerym podziwem.
— Nikt inny nie dokonałby tego, milordzie! — wykrzyknął jego
stangret, kiedy dojechali do Towers.
Biorąc ciepłą kąpiel przed kolacją, hrabia miał nadzieję, że wie-
czór nie będzie długi. Stało się inaczej. Znalazłszy się wreszcie w łóż-
ku, zmęczony, wyciągnął się pośród miękkich poduszek. Postanowił
natychmiast zasnąć, jeśli miał być w formie na jutrzejsze wyścigi.
Zamykając oczy uświadomił sobie, jak niewiele dowiedział się o nich
w czasie wieczoru. Nie znał nawet godziny, o której miały się rozpo-
T
LR
cząć. Odniósł wrażenie, że reszta gości rozmyślnie unika rozmów na
ten temat.
Przyszło mu do głowy, że swoim zwyczajem Imogen przygoto-
wuje pewnie jakąś niespodziankę i wyścigi mogą odbyć się na zupeł-
nie innych zasadach niż zazwyczaj. Byłoby w jej stylu, gdyby nagle
zarządziła, że uczestnicy mają jechać z zawiązanymi oczami albo
używać tylko jednej ręki.
Jeśli zamierza zrobić coś podobnego — pomyślał hrabia — to
ani mi się śni brać w tym udział!
W tejże chwili usłyszał, jak drzwi się otwierają i ze zdziwieniem
zobaczył w nich Imogen,
Od dłuższego czasu tropiła go bez wytchnienia. Zadbała o to, by
zamieszkali w tym samym domu, co zapewniało im wspólne spędza-
nie nocy. Jednak nigdy jeszcze nie przyszła do jego pokoju. Niepisa-
nym prawem we wszystkich affaires de coeur mężczyźni odwiedzali
kobiety w ich sypialniach a nie odwrotnie. A teraz Imogen stała w
drzwiach ze świecą w ręce. Wyglądała bardzo ponętnie w przejrzystej
koszuli nocnej, która raczej uwydatniała niż ukrywała doskonałość jej
figury. Długie ciemne włosy opadały na ramiona, sięgając niemal pa-
sa, a zielone oczy lśniły niczym u tygrysicy.
— Imogen! — wykrzyknął hrabia. — Co cię tu sprowadza?
Odpowiedział mu dźwięczny śmiech, porównywany przez wiel-
bicieli Imogen do srebrzystych dzwoneczków.
T
LR
—Chyba nietrudno się tego domyślić, Darolu! — odpowiedziała.
Postawiła świecę na stoliku nocnym i stała obok łóżka patrząc na nie-
go.
—Mam za sobą długą jazdę — powiedział hrabia — a ponieważ
zamierzam wygrać twoje jutrzejsze wyścigi, muszę chwilę pospać!
—Będzie na to dość czasu — obiecała Imogen cicho.
Podniosła ramiona i jej koszula nocna zsunęła się wolno na pod-
łogę z szelestem podobnym westchnieniu... Potem słowa nie były już
potrzebne.
Hrabia pomyślał teraz, że nigdy nie była taka namiętna i niena-
sycona. Otworzył oczy i stwierdził, że nadal jest ciemno. Świeca spa-
liła się niemal do końca, jej płomień ledwie migotał, Imogen uniosła
głowę z jego ramienia.
— Muszę cię teraz opuścić, Darolu — powiedziała — ale nie ma
potrzeby, żebyś wstawał wcześnie rano, nasz ślub jest dopiero w po-
łudnie!
Hrabia wciągnął gwałtownie powietrze. W pierwszej chwili my-
ślał, że się przesłyszał.
—Co powiedziałaś...?
—Wyścigi mogą poczekać — odparła Imogen. —Ułożyłam
wszystko tak, mój cudowny, przeuroczy kochanku, żebyśmy wzięli
ślub w mojej prywatnej kaplicy. Wszyscy nasi przyjaciele są ogrom-
nie tym przejęci!
T
LR
Dopiero teraz hrabia zrozumiał, dlaczego inni goście patrzyli na
niego dziwnym wzrokiem. Z tego samego powodu trudno było nakło-
nić ich do rozmowy o wyścigach.
—Chyba nadal cię nie rozumiem, Imogen. Zawsze stawiałem
sprawę jasno, mówiąc, że nie zamierzam się żenić jeszcze przez dłu-
gie lata!
—A jednak ożenisz się ze mną! — oznajmiła Imogen. — I je-
stem pewna, że będziemy bardzo szczęśliwi.
—Kiedy będę chciał się żenić — powiedział hrabia stanowczo
—ja zaproponuję małżeństwo i ja po-czynię wszelkie przygotowania.
—Byłabym bardzo zadowolona, gdybyś wziął to na siebie —
odparła Imogen — ale trochę się ociągałeś, najmilszy, z wypowiedze-
niem słów, które pragnęłam usłyszeć, więc postanowiłam przyspie-
szyć sprawę.
—Przykro mi, lecz muszę cię rozczarować — stwierdził hrabia.
— Skoro jednak ty uczyniłaś tę propozycję, jestem zmuszony odpo-
wiedzieć n i e !
Imogen zaśmiała się krótko.
— Naprawdę sądzisz, że zadowolę się tym nie? — zapytała. —
A jeśli ci powiem, że spodziewam się dziecka?
— Nie uwierzę i odpowiem, że to kłamstwo. Hrabia przypo-
mniał sobie jak przez mgłę, choć
nie był tym wówczas specjalnie zainteresowany, dlaczego Imo-
gen nie urodziła Bassetowi dziecka. Mówiono, że jest bezpłodna w
efekcie jakiegoś wypadku, który przydarzył się jej podczas jazdy kon-
T
LR
nej w młodości. Tak czy inaczej, odkąd się z nią związał, nie myślał o
tym wcale.
— Nawet jeśli nie spodziewam się dziecka teraz — oświadczyła
Imogen beztrosko — postaram się o nie zaraz po ślubie, ponieważ na
pewno chcesz mieć dziedzica.
Powiedziała to zbyt gładko, co hrabiego utwierdziła w przeko-
naniu, że Imogen nie może mieć dzieci.
— Dziecko nie ma tu nic do rzeczy — powiedział. — Nie ożenię
się z tobą, Imogen!
— Zapewniam cię, że się mylisz — odparła. — Wszystko jest
załatwione, a jeśli trzeba będzie użyć perswazji, żebyś poszedł do oł-
tarza, moi bracia zajmą się tym z największą przyjemnością.
W jej głosie brzmiała groźba i hrabia dokładnie zrozumiał o co
chodzi. Bracia Imogen byliby zachwyceni, gdyby znalazł się w sytu-
acji, w której zmuszony byłby zapłacić ich długi, żeby uniknąć skan-
dalu. Trudno było wyobrazić sobie coś bardziej upokarzającego niż
przymusową drogę do ołtarza w asyście braci panny młodej, po jed-
nym z każdej strony.
Imogen pochyliła się niespodziewanie i pocałowała go lekko w
usta.
— Nie próbuj uciec od czegoś nieuchronnego — powiedziała.
— Mówiłam ci już, będziemy bardzo szczęśliwi. Pozycja hrabiny Ke-
lvindale sprawi mi więcej satysfakcji niż wszystko, czego doświad-
czyłam dotychczas w życiu!
T
LR
Wstała z łóżka i włożyła podniesioną z podłogi koszulę nocną.
Przez chwilę stała bez ruchu, przyglądając się hrabiemu, który patrzył
na nią, jakby nie mógł uwierzyć, że ma do czynienia z żywą istotą.
Imogen podeszła do drzwi.
— Śpij dobrze, kochany! —powiedziała. —Rozumiesz chyba, że
muszę cię zamknąć, żeby uniemożliwić ucieczkę. Przyrzekam, że bę-
dę bardzo piękną panną młodą!
Wyszła z pokoju i hrabia usłyszał zgrzyt przekręcanego w zam-
ku klucza. Przez chwilę nie był w stanie się poruszyć. Potem zaczął
się zastanawiać nad sposobem ucieczki z zastawionej na niego pułap-
ki, choć na razie nie wiedział jeszcze, jak to zrobi. Pułapka była bar-
dzo przemyślna. Wśród zaproszonych przez Imogen gości zauważył
dwóch znanych plotkarzy, którzy nie omieszkają nadać rozgłosu całej
historii. Rozpoznał także człowieka, który — jak sobie uświadomił —
był wybitnym, bardzo wziętym prawnikiem i zapewne dopilnuje, żeby
hrabia podpisał umowę przedślubną. Taki dokument zapewni Imogen
spokojną przyszłość, niezależnie od tego, czy będą żyli razem, czy też
w separacji.
— Pomyślała o wszystkim! — wykrzyknął w furii.
Wstał z łóżka i podszedł do drzwi. Zgodnie z przewidywaniami
były one masywne, zrobione z ciężkiego dębu. Niemożliwością było-
by otworzyć je bez narzędzi. Następnie podszedł do okna i natych-
miast zrozumiał, dlaczego został umieszczony w tym właśnie pokoju,
znajdującym się po zachodniej stronie domu, bez balkonu, z gładką
T
LR
ścianą od okna aż od ziemi. Próba ucieczki tą drogą musiałaby się za-
kończyć złamaniem nogi, jeśli nie czymś gorszym.
W pokoju nie było też drzwi do sąsiedniej garderoby, a przewód
kominowy okazał się zbyt wąski, by mógł się nim wydostać. Hrabia
przysiągł jednak, że nie da się pokonać. Ubrał się szybko w strój do
konnej jazdy. Dopełnił toalety z biegłością^ która zawsze irytowała
jego osobistego lokaja, ponieważ nie lubił owej niezależności pana.
Rozejrzawszy się po pokoju, hrabia ściągnął z łóżka prześciera-
dła, ale były tylko dwa, następnie zmierzył okiem zasłony, na szczę-
ście nie aksamitne lecz jedwabne, czyli miększe i przydatniejsze.
Zdjął je i połączył z prześcieradłami za pomocą płaskich węzłów, któ-
rych wiązania nauczył go w dzieciństwie ojciec. Ten prowizoryczny
sznur nie był jednak dostatecznie długi i hrabia musiał przywiązać do
niego jeszcze cztery koce.
Obecnie sznur powinien okazać się dość długi, by mógł spuścić
się po nim bezpiecznie na ziemię. Prześcieradło, tworzące jeden ko-
niec sznura, przywiązał do masywnej drewnianej nogi łoża z balda-
chimem, wiedząc, że przesunięcie ogromnego mebla choć o kilka cali
wymagałoby ciężaru znacznie większego niż jego ciało. Otworzył
okno na całą szerokość i zobaczył blednące gwiazdy.
Niebawem cała przyroda zastygnie w bezruchu, czekając brza-
sku, a potem pierwsze promienie światła ukażą się spoza horyzontu.
Hrabia przerzucił swój na prędce sporządzony sznur przez parapet,
nabierając pewności, że okaże się całkowicie wystarczający do jego
celów. Zawiązał wysoki krawat, włożył wcięty żakiet dopełniający
T
LR
stroju do konnej jazdy i schował do kieszeni wszystkie pieniądze, ja-
kie z sobą przywiózł. Modlił się przy tym w duchu, żeby wymyślona
przez niego metoda ucieczki nie okazała się zawodna, ponieważ w ta-
kim wypadku runąłby wprost na ziemię. Wydawało mu się, że pod je-
go oknem jest grządka kwiatowa, ale pewności nie miał, bo w mroku
trudno było coś dostrzec. Miał tylko nadzieję, że się nie myli.
Odwrócił się, rzucając ostatnie spojrzenie na pokój i w tejże
chwili dopalająca się przy łóżku świeca błysnęła bladą iskierką i zga-
sła. Usta hrabiego wykrzywił grymas; pocieszał się, że nie jest to zły
omen i że nie czeka go równie rychły koniec. Na wszelki wypadek
sprawdził starannie zamocowanie prześcieradła do nogi łóżka, upew-
niając się, czy mocno zaciągnięty węzeł nie puści.
Wreszcie wyszedł przez okno i zaczął powoli spuszczać się po
sznurze. Szczęściem ojciec nauczył go także chodzenia po górach. Ja-
ko chłopiec uprawiał wspinaczkę w Walii, gdzie gościli niekiedy u
rodziny. Ku swojej wielkiej radości osiągnął w tej dziedzinie mi-
strzowski poziom i obiecywał sobie, że znajdzie kiedyś czas, by poje-
chać do Szwajcarii i pochodzić po Alpach. Nie zrealizował jeszcze
swoich zamierzeń, niemniej pamiętał doskonale jak posługiwać się
liną i stąpał pewnie po ceglanej ścianie domu. Kiedy lina się skończy-
ła, ostatnie sześć stóp musiał skoczyć. Pod oknem rzeczywiście znaj-
dowała się grządka z kwiatami, która znacznie złagodziła wstrząs
spowodowany skokiem. Hrabia jak najszybciej i możliwie jak najci-
szej pobiegł w stronę stajni. W głównym pomieszczeniu, gdzie stały
T
LR
jego konie, nocną służbę pełnił tylko jeden chłopak stajenny, młody i
bardzo senny. Miał zdziwioną minę, gdy hrabia zwrócił się do niego:
— Wiem, że jest bardzo wcześnie, ale nie mogę spać, więc chcę
się przejechać na jednym z moich koni.
Chłopak wygrzebał się z siana, na którym spał, a tymczasem
hrabia przeszedł do stajni, gdzie przy świetle latarni odnalazł swojego
wierzchowca. To na nim miał nadzieję zwyciężyć w wyścigach z
przeszkodami; teraz pomyślał, że trudno byłoby o lepszego konia do
ucieczki. Ponieważ chłopak nadal wydawał się na pół śpiący, hrabia
pomógł mu osiodłać Jowisza, a zapinając popręg powiedział:
—Jestem hrabia Kelvindale. Przekaż mojemu stangretowi, kiedy
zjawi się w stajni, że ma zabrać powóz oraz pozostałe konie i natych-
miast wracać do domu!
Powtórzył polecenie dwukrotnie, chcąc się upewnić, że chłopak
je zrozumiał. Na koniec dał mu suwerena, którego młody stajenny
przyjął z zachwytem. Potem wyprowadził Jowisza na dziedziniec i
dosiadł go szybko, starając się odjechać zanim Imogen zdoła w jakiś
sposób uniemożliwić mu ucieczkę. Niewykluczone, że wyśle w pogoń
swoich braci lub służbę.
Hrabia odjechał w takim kierunku, żeby nie można go było wy-
patrzeć z okien domu. Powtarzał sobie, że udało mu się umknąć Imo-
gen, choć miał jeszcze do przejechania wiele mil, zanim będzie mógł
poczuć się naprawdę bezpieczny. Znał Imogen dostatecznie, by wie-
dzieć, że pod tą wyjątkową urodą kryją się zimne wyrachowanie i de-
terminacja. Postanowiła wyjść za niego i gotowa była zniżyć się do
T
LR
każdej sztuczki, każdego podstępu i podłości, byle tylko zostać jego
żoną.
Muszę postępować mądrze — pomyślał hrabia dojeżdżając do
płaskich terenów i zachęcając Jowisza do galopu.
Zamierzał wrócić do własnego domu, Kelvin Priory, co oznacza-
ło długą i żmudną podróż przez hrabstwo. Kelvin Priory było jedną z
najświetniejszych i najpiękniejszych rezydencji rodowych na terenie
Anglii. Posiadłość pozostawała w rękach rodziny od dwunastego wie-
ku, a dom zbudowano w tym samym czasie, kiedy został mianowany
pierwszy hrabia Kelvindale. Obecny hrabia był niesłychanie dumny ze
swego wspaniałego domu i pochodzenia; do głowy mu nie przyszło,
żeby Imogen uczynić hrabiną Kelvindale, w miejsce swojej matki.
Hrabia ubóstwiał matkę, która umarła, kiedy był w Oksfordzie.
Nadal odczuwał ból na myśl ojej stracie. Zajmowała specjalne miejsce
w jego sercu, choć nie zwykł mówić o tym głośno. Przypuszczał, że
pewnego dnia miejsce to zajmie jego żona. Jednak nie do pomyślenia
było, żeby Imogen, kobieta nieobyczajna i zachowująca się pod wie-
loma względami skandalicznie, miała być dla niego czymś więcej niż
kochanką.
— Jak mogłem być takim głupcem — wyrzucał sobie hrabia —
by nie domyślić się, że skoro jest wdową, to będzie chciała się za
mnie wydać?
Inne piękności, z którymi wdawał się w płomienne romanse,
miały spokojnych, zadowolonych z życia mężów, udających, że nie
wiedzą, co się dzieje. Panowie ci byli świadomi znakomitych umiejęt-
T
LR
ności strzelckich hrabiego i przeważnie woleli przebywać na wsi niż
w Londynie. Hrabiemu przychodziły do głowy różne sytuacje, w któ-
rych takie czy inne słowa wypowiedziane przez Imogen powinny mu
uzmysłowić jej zakusy. Wydawało mu się wręcz niewiarygodne, że
niczym jakiś żółtodziób, wpadł w sidła, które na niego zastawiła.
— To się nigdy więcej nie powtórzy! — obiecał sobie solennie.
Teraz jednak musiał skupić się raczej na tym, by nie dać się po-
nownie złapać. Jowisz był bez wątpienia szybszy od każdego konia
Imogen, ale wśród gości znajdowało się dwóch mężczyzn, którzy, w
o-pinii hrabiego, byliby w stanie go dogonić. Zagrożenie istniało rów-
nież ze strony stajennych i jeźdźców towarzyszących, zatrudnionych
do ochrony, którzy mogli pożyczyć od gości znakomite wierzchowce
przywiezione na wyścigi.
— Nie przeszło mi nawet przez myśl — mruknął hrabia z humo-
rem — że będę brał udział nie w wyścigach z przeszkodami, ale w po-
lowaniu! I to w roli zwierzyny!
Spiął Jowisza ostrogami i jechał bez wytchnienia aż do południa.
Zastanawiał się przez chwilę, czy zajechać do jakiejś gospody. Nie-
bezpieczeństwo polegało na tym, że w przypadku późniejszego wy-
pytywania, właściciele potrafią opisać go szczegółowo. Postanowił
jednak podjąć takie ryzyko i zatrzymał się w najbliższym miasteczku.
Było ono bardzo małe, prócz nielicznych domów krytych strzechą
znajdował się w nim kościół w stylu normań-skim oraz gospoda o bia-
łych ścianach ź czarnym belkowaniem, która mieściła się przy skwe-
rze publicznym, na którym stały również dyby. Wyglądało na to, że
T
LR
wokół nie ma żywego ducha. Hrabia wjechał na niewielki dziedziniec,
na którym stała prymitywna, kryta strzechą pusta stajnia. Wprowadza-
jąc do niej Jowisza, zauważył w żłobie świeże siano. Napełnił też sto-
jące obok wiadro wodą z pobliskiej studni.
Wreszcie wszedł do gospody, której właściciel okazał się czło-
wiekiem starym, a sądząc po spojrzeniu obróconych ku sobie z nie-
mym pytaniem oczu, prawie, zupełnie ślepym. Poprosił o coś do zje-
dzenia, na co gospodarz odpowiedział, że ma tylko szynkę i ser. Hra-
bia odparł pospiesznie, że to mu w zupełności wystarczy, zamawiając
przy okazji kufel jabłecznika domowej roboty.
Posiłek nie zabrał mu wiele czasu. Po zapłaceniu, spytał właści-
ciela gospody, gdzie się znajduje. Jakiś czas trwało, nim zorientował
się dokąd dojechał, niemniej wydawało mu się, że podąża we wła-
ściwym kierunku, który doprowadzi go ostatecznie do domu. Opuścił
gospodę i dosiadając wypoczętego Jowisza, wyruszył w dalszą drogę.
Trzy godziny później przyznał w skrytości ducha, że zabłądził i
będzie musiał spytać o drogę pierwszą napotkaną osobę. Ponieważ
trzymał się pól a nie głównych dróg, przez które przejeżdżał tylko z
konieczności, do tej pory widział niewiele osób. Jeśli miał się znaleźć
w domu przed zmrokiem, należało się pospieszyć.
Jechał właśnie przez porośniętą trawą płaską łąkę, na której
krańcu pasły się owce. Dotarłszy do połowy zorientował się, że łąka
kończy się wysokim żywopłotem, który trzeba przeskoczyć albo za-
wrócić do furtki będącej widocznie jedynym wyjściem z tego terenu.
Żywopłot nie powinien być żadnym problemem dla Jowisza. Hrabia
T
LR
naprowadził konia na przeszkodę i poderwał do skoku ze zwykłą
pewnością siebie, ale dopiero, gdy byli dobrych kilka cali nad ży-
wopłotem, zauważył po drugiej stronie głęboki dół i porozrzucane
wokół niego spore kamienie. Jowisz poczuł niebezpieczeństwo razem
ze swoim panem. Wyciągnął się w locie, ile mógł, lecz potknął się o
przeciwległy brzeg wyrwy i wyrzucony z siodła hrabia przeleciał nad
jego głową. Wierzchowiec zatoczył się stając na nogi, a jego pan leżał
bez ruchu.
T
LR
— 19 —
Rozdział 2
Carita usłyszała tubalny głos dochodzący z holu i ogarnęło ją
przerażenie. Wiedziała, że ojczym wrócił do domu, co jak zwykle
wywołało w niej dreszcz strachu. Od kiedy umarła jej matka, ojczym,
sir Mortimer Haidon, stał się jeszcze bardziej agresywny i de-
spotyczny niż przedtem. Carita nigdy go nie lubiła, starając się jedno-
cześnie zrozumieć, dlaczego jej piękna, łagodna, delikatna i raczej
niepraktyczna mama przyjęła oświadczyny takiego człowieka.
Mary Wensley nie potrafiła sobie poradzić bez opieki mężczy-
zny. Swojego pierwszego męża, przystojnego i pełnego fantazji, który
z miejsca zawrócił jej w głowie, poślubiła jako bardzo młoda panna.
Mimo sprzeciwów rodziny, zakochani pobrali się zaledwie miesiąc po
poznaniu. Jedną z przyczyn tego pośpiechu był zawód Richarda
Wensleya, który, jako oficer marynarki, nigdy nie był pewien, kiedy
jego statek wypłynie z resztą floty ani kiedy powróci.
Jednak szczęście uśmiechnęło się do niego, ponieważ dwa
pierwsze lata swojego małżeństwa spędził pracując w Portsmouth.
Okazało się, że ma talent do szkolenia młodych marynarzy i jest
świetnym organizatorem, więc władze robiły co mogły, by zatrudniać
go jak najdłużej na lądzie. Ostatecznie po dwóch latach wojna została
T
LR
— 20 —
wygrana i Richard znów wypłynął w morze. Wysłano go do Indii Za-
chodnich, skąd już nie powrócił.
Jego żona popadła w prostrację. Cokolwiek Carità robiła czy
mówiła, nie potrafiło wytrącić matki ze stanu krańcowej rozpaczy po
stracie ukochanego człowieka. Carità była inteligentna i z właściwą
sobie przenikliwością rozumiała, że jedną z cech matki, które oczaro-
wały ojca, była jej uległość i całkowita zależność od niego. Richard
był człowiekiem o bardzo silnym charakterze, a Carità miała nadzieję,
że choć w części odziedziczyła go po ojcu. Lubił przy tym czuć, że
jest panem we własnym domu i że jego miłość oraz opieka dają żonie
szczęście.
Wiadomość o śmierci Richarda, dotarła do Anglii z półrocznym
opóźnieniem. Nie zginął w bitwie, ^ lecz umarł na jakąś tropikalną go-
rączkę. Mary Wen-sley zapłakała się niemal na śmierć. A potem, kie-
dy obie z Caritą mieszkały nadal w niewielkim domu wynajętym w
Portsmouth, poznały niespodziewanie sir Mortimera Haldona. Carità
nie mogła sobie później przypomnieć, gdzie zobaczyły go po raz
pierwszy, ale nagle jego przytłaczająca obecność zaczęła wypełniać
każdy kąt ich małego domu. Ponieważ był typem dominującym, Mary
Wensley zwróciła się ku niemu, jakby ofiarował jej życiodajny eliksir.
Carita miała wówczas piętnaście lat. Sir Morti-mer wydawał jej
się pod każdym względem odmienny od ojca, którego uwielbiała. Sta-
rała się unikać jego towarzystwa, a on orientował się doskonale w jej
uczuciach. Po ślubie z matką córka stała się dla niego rodzajem wy-
zwania, któremu nie mógł się oprzeć.
T
LR
— 21 —
Zaczął od prób zaskarbienia sobie jej uczuć, a przynajmniej
wdzięczności, słodkimi słówkami i drobnymi prezentami. Carita mu-
siała przyznać, że okazał się prawdziwie hojny dla matki i gotów był
tą hojnością obdarować także ją. Jednakże jakiś wewnętrzny głos
ostrzegał ją, że sir Mortimer nie jest wcale taki, za jakiego usiłuje
uchodzić; że jest złym człowiekiem. Nie umiałaby wytłumaczyć, skąd
brało się to przekonanie, lecz było ono bardzo silne.
Mary Wensley zdecydowała się przyjąć oświadczyny sir Morti-
mera bez dłuższych namysłów, a ściślej biorąc to on o tym zadecydo-
wał i wtedy sytuacja zmieniła się diametralnie. Sir Mortimer przeniósł
je z Portsmouth do swojego dużego, brzydkiego domu w hrabstwie
Oksford. Zbliżając się do niego pierwszy raz, Carita pomyślała, że
wygląda równie niemiło jak jego właściciel. Wnętrze tonęło w zbyt-
kach i natłoku różnorakich mebli. Od razu zatęskniła za małym znisz-
czonym domkiem, gdzie mieszkali z ojcem.
Usiłowała jednak cieszyć się ze względu na matkę, która wyda-
wała się zadowolona, choć z pewnością nie była zakochana bez pa-
mięci w drugim mężu. Sir Mortimer dogadzał jej, rozpieszczając i
otaczając wszystkim, o czym mogła zamarzyć. Kupował suknie, futra
i biżuterię, grając wobec wszystkich rolę zakochanego, który świata
poza żoną nie widzi. Jedynie Carita wychwytywała chełpliwy ton,
kiedy wyjaśniał przyjaciołom:
—Moja droga żona jest córką lorda Murcota, a jej pierwszym
mężem był kapitan Wensley, wielmożny Richard Wensley, którego
śmierć zabrała w trakcie pełnienia służby w marynarce królewskiej.
T
LR
— 22 —
—On jest po prostu snobem! — powiedziała sobie Carita z po-
gardą.
W tejże chwili napotkała wzrok ojczyma, który patrzył na nią z
drugiego końca pokój u i ogarnęło j ą niemiłe uczucie, że on czyta w
jej myślach.
Ze względu na matkę starała się być zawsze uprzejma i oczywi-
ście wdzięczna za wszystko, co od niego dostawała. Z czasem zrozu-
miała jednak, że ojczym oczekuje, by za każdą nową sukienkę dzię-
kowała mu niemal na kolanach.
—Mortimer twierdzi — mówiła na przykład matka — że wcale
nie byłaś mu wdzięczna za futrzaną mufkę, którą ci sprezentował.
Przecież musisz zdawać sobie sprawę, skarbie, jaki on jest miły i do-
bry.
—Tak, naturalnie, mamo, ale podziękowałam mu za prezent.
—Może nie dość gorąco, kochanie — odpowiadała matka. —
Proszę cię, postaraj się go upewnić, że podoba ci się to, co od niego
dostajesz.
Carita starała się to robić, lecz była świadoma, że wszystkie pre-
zenty ojczyma mają ukryty motyw. Dawał je, by rozmyślnie ją zranić
i upokorzyć, a z mufką sprawa wyglądała podobnie. Podarował ją Ca-
ricie bezpośrednio po śmierci burego kota, który był jej nieodłącznym
towarzyszem od momentu, gdy zamieszkała w Haldon Hall. Carita
była przekonana, że futrzana mufka nie przypadkiem jest tego samego
koloru, co sierść jej ukochanego kota. Można by to uznać za zbieg
okoliczności, gdyby podobne przypadki nie zdarzały się dziesiątki ra-
T
LR
— 23 —
zy. Choćby sprawa kupionej w Londynie sukni, która po przysłaniu
okazała się zielona. Carita była przesądna, jeśli chodziło o ten kolor, a
jej ojciec również uważał go za pechowy. Otrzymywała niezliczone
drobne ukłucia i choć powtarzała sobie, że przejmowanie się nimi jest
poniżej jej godności, nie mogła zignorować ich istnienia.
Kiedy miała szesnaście lat, sir Mortimer z jakiegoś powodu
wpadł w szał i zbił ją. Wspomnienie o tym było bardzo upokarzające,
więc nie chciała do niego wracać nawet w myślach. Poszła wówczas
prosto do matki oświadczając, że musi bezzwłocznie opuścić dom oj-
czyma. Mama objęła ją, tuląc mocno, a potem pierwszy raz przeciw-
stawiła się mężowi.
— Jeśli jeszcze raz dotkniesz Carity — ostrzegła go, kiedy zo-
stali we dwoje — odejdę od ciebie.
— Co ty opowiadasz? — burknął lord Mortimer.
— Carita jest dzieckiem Richarda a nie twoim. Zapewne prze-
chodzi teraz trudny okres, jak wszystkie dziewczynki w tym wieku,
ale nie dopuszczę, żeby ktokolwiek ją bił!
Nigdy przedtem nie zdarzyło się, by Mary mu się sprzeciwiła.
Idąc za głosem rozsądku, sir Mortimer otoczył ją ramionami i przy-
rzekł, że to się więcej nie powtórzy.
Jednakże Caricie pozostało wrażenie, że została pobita nie tylko
za coś, co zrobiła, ale także z powodu przyjemności, jaką sir Mortimer
z tego czerpał. Od tamtego dnia starał się zresztą gnębić ją i upokarzać
na wszelkie możliwe sposoby. Jeśli żony nie było w pobliżu, kwitował
T
LR
— 24 —
drwiącym śmiechem niemal wszystkie jej wypowiedzi lub ośmieszał
ją przed swoimi przyjaciółmi.
Carita robiła co mogła, by schodzić mu z drogi. Myślała coraz
częściej o zamieszkaniu u kogoś z rodziny matki. Byłoby to jednak
trudne do spełnienia, ponieważ nie widziała się z krewnymi od lat. Po
pierwsze, nikt z nich nie mieszkał w pobliżu Portsmouth, a po drugie,
z nielicznych listów pisanych do matki, Carita zorientowała się, że nie
aprobują oni sir Mortimera.
Pewnego dnia, kiedy sir Mortimer był w stosunku do niej szcze-
gólnie agresywny, Carita spytała matkę:
— Czy nie uważasz, mamo, że byłoby lepiej, gdybym napisała
do cioci Elizabeth i zapytała o możliwość zamieszkania u niej w
Yorkshire? Przynajmniej do osiągnięcia dorosłości, kiedy przestanę
potrzebować guwernantki i nauczycieli?
Matka krzyknęła, przerażona:
— Kochanie, wiesz przecież, że nie mogę cię stracić! — Wycią-
gnęła ręce do córki, a jej oczy wypełniły się łzami. — Nic mi nie po-
zostało po moim najdroższym Richardzie prócz ciebie. Patrząc na cie-
bie, widzę go tak wyraźnie, jakby stał koło mnie i wiem, że nie utraci-
łam go całkowicie.
Łzy spłynęły po policzkach matki i Carita otarła je, przyrzekając
nigdy jej nie opuścić.
A przed pół rokiem, niespodziewanie, matka umarła. Niedoma-
gała przez całą zimę, zapadając na kolejne ciężkie przeziębienia, które
pozbawiły ją sił i energii. W obecności sir Mortimera dokładała
T
LR
— 25 —
wszelkich starań, by wyglądać na ożywioną i zainteresowaną otocze-
niem, ale kiedy mąż jeździł konno lub przebywał w towarzystwie
przyjaciół, witalność zdawała się opuszczać ją zupełnie. Leżała wów-
czas nieruchomo z zamkniętymi oczami, nie śpiąc, lecz jakby duchem
przeniosiona już w inny świat.
Pewnego dnia sir Mortimer oznajmił, że wybiera się na uroczy-
stą kolację, na którą namiestnik królewski zaprosił ważniejszych wła-
ścicieli ziemskich hrabstwa.
— To jest kolacja w męskim gronie, moja droga — wyjaśnił żo-
nie — co oznacza, niestety, że nie możesz mi towarzyszyć.
— Jestem pewna, że wszyscy będą ogromnie zadowoleni z two-
jej obecności — usłyszała Carita słowa matki.
Wypowiedziała je miękkim, pełnym podziwu tonem, którego
zawsze używała w rozmowach z sir
T
LR
Mortimerem, żeby sprawić mu tym przyjemność. Teraz również
napuszył się nieco, oświadczając:
— Przygotowałem znakomitą mowę, a w niej różne sugestie na
przyszłość, które z pewnością zyskają aprobatę namiestnika.
— To nie ulega wątpliwości — zgodziła się żona. Kiedy sir
Mortimer, który zdaniem Carity był
gruby i nadęty, a w stroju wieczorowym sprawiał wrażenie prze-
sadnie wystrojonego, opuścił panie, matka była zbyt wyczerpana, by
się poruszyć.
—Przyjdę na kolację do ciebie i zjemy ją w twojej sypialni —
powiedziała Carita. — Zmęczyłabyś się zbytnio wstając i schodząc na
dół.
—Świetny pomysł, kochanie — szepnęła z trudem matka.
Na kolację podano im wyśmienite potrawy, lecz matka nie mo-
gła nic zjeść. Wyglądała tak wątło i krucho, że przestraszona Carita
usiłowała namówić ją na kieliszek szampana.
—Jestem pewna, że to ci lepiej zrobi, mamo, niż te okropne le-
karstwa, które zapisał doktor.
—Rzeczywiście, czuję się po nich gorzej — odparła matka —
ale właściwie na nic nie mam ochoty.
Wypiła jednak kilka łyków szampana, a kiedy taca z daniami zo-
stała zabrana, Carita usiadła przy łóżku i wzięła dłoń matki w swoje
ręce.
—Martwię się o ciebie, mamo.
T
LR
—Nie masz się o co martwić — odpowiedziała matka. — Ostat-
niej nocy śnił mi się twój ojciec. Był bardzo blisko mnie.
Palce Carity zacisnęły się na dłoni matki, która mówiła jakimś
dziwnym tonem, jakiego córka nigdy przedtem u niej nie słyszała.
— Kochany Richard... — szepnęła — tęskniłam do niego, tęsk-
niłam szalenie... a teraz przyszedł tu po mnie... i znowu będziemy ra-
zem...
Carita cicho krzyknęła i uklękła przy łóżku, ale zanim zdążyła
się odezwać, matka przemówiła ponownie:
— Richardzie... ach, Richardzie! Przyszedłeś... a ja bez ciebie
byłam taka nieszczęśliwa...
W jej głosie zabrzmiała nowa nuta, ożywienia i zachwytu. Oczy
miała szeroko otwarte, a twarz rozjarzoną nieziemską radością i nagle
stała się taka młoda i piękna, jaka w pamięci Carity była przed laty.
Przez moment wszystko zastygło w bezruchu, a potem oczy matki
zamknęły się. Zanim jej dotknęła, Carita wiedziała, że matka umarła,
lub raczej poszła z ojcem tam, gdzie mogli być razem.
Nie było wątpliwości, że sir Mortimer szczerze bolał nad utratą
żony, bo na swój sposób bardzo ją kochał. Ponieważ w pobliżu nie by-
ło nikogo, przed kim mógłby się wyżalić, złościł się i krzyczał na Ca-
ritę.
—Dlaczego, u diabła, nie powiedziałaś mi, że twoja matka jest
taka chora? — pytał rozjuszony. — Musiałaś wiedzieć —musiałaś się
przynajmniej domyślać, że jest umierająca.
T
LR
—Nie miałam o tym pojęcia! — odrzekła Carita. — Ale jeśli
musiała umrzeć, to odeszła tak, jak sobie tego życzyła.
Nie powiedziała mu o ojcu, który przyszedł po matkę, ani o swo-
jej obecności przy niej w chwili odejścia, co było dla Carity niezwy-
kłym, niezapomnianym przeżyciem. Sir Mortimer jednak coś podej-
rzewał, ponieważ dokładanie wypytywał ją o ostatnie minuty życia
zmarłej, powracając do tego wielokrotnie: „Co matka mówiła? Co się
wydarzyło? W jaki sposób umarła i jak wydała ostatnie tchnienie".
— Czy przemówiła? Wspomniała może o mnie? — pytał.
— Nie, nie!
— To niemożliwe! Nie wierzę ci! — oświadczył sir Mortimer
gniewnie.
Nikt z rodziny matki nie przyjechał na pogrzeb, choć Carita na-
pisała do nich, zawiadamiając o terminie pochówku. Widocznie po-
dróż była zbyt długa, zresztą niektórzy starsi krewni nie widzieli Mary
od lat, toteż uznali, że list z kondolencjami zupełnie wystarczy.
Oczywiście sir Mortimer zażyczył sobie bardzo uroczystego po-
grzebu, a ponieważ zajmował dość ważną pozycję w hrabstwie, zjawi-
ło się na nim mnóstwo osób, które ledwie znały jego żonę. Przybyli
także jego osobiści przyjaciele, towarzysze polowań. Po pogrzebie
wszyscy udali się do Haldon Hall, gdzie czekał na nich wystawny
lunch.
Carita nie pojawiła się w jadalni. Ponieważ goście zostali ura-
czeni nie tylko obfitością potraw, ale także napitków, wkrótce zaczęły
dochodzić do niej odgłosy tej uczty. Zachowywali się coraz hałaśli-
T
LR
wiej, a gdy nareszcie zebrali się do odejścia, narobili prawdziwej
wrzawy przy drzwiach frontowych. Carita pozostałaby w swojej sy-
pialni, gdyby ojczym po nianie posłał. Zeszła więc na dół bardzo bla-
da, z zapuchniętymi oczami, ponieważ po powrocie z pogrzebu gorz-
ko płakała.
— Masz dotrzymać mi towarzystwa — oznajmił szorstko sir
Mortimer. — Nie życzę sobie siedzieć samotnie, rozpamiętując w po-
nurym milczeniu, że twoja matka odeszła.
Choć była to dla niej udręka, Carita siadła z nim posłusznie do
kolacji. Sir Mortimer mówił nieustannie o swojej hojności wobec jej
matki i wobec niej samej. Przypomniał wszystko, co zrobił dla nich od
chwili, kiedy zaszedł, jak się wyraził, do ich ciasnego kurnika w
Portsmouth.
— Ciekawe, co poczęłaby twoja matka, gdybym się nad nią nie
zlitował — zauważył — i nie sprowadził tutaj, gdzie miała wszelkie
wygody i wszystko, czego dusza zapragnie.
Zamilkł na chwilę, po czym dorzucił:
— Zresztą to się również tyczy ciebie i Bóg raczy wiedzieć, dla-
czego jesteś taka piekielnie niewdzięczna.
— Ależ jestem wdzięczna, ojcze — zaprzeczyła Carita. — Dzię-
kowałam ci zawsze za każdą rzecz, którą mi dałeś.
— Tak, dziękowałaś ustami, a przeklinałaś wzrokiem! — ryknął
sir Mortimer. — Myślisz może, że nie orientuję się w twoich uczu-
ciach do mnie? Nie jestem taki tępy, żeby dać się zwieść układnym
słowom, które matka kazała ci mówić!
T
LR
—Wybacz, jeśli cię dotknęłam, ojcze — powiedziała Carita. —
Myślę, że teraz, kiedy mamy zabrakło, byłoby chyba najlepiej, gdy-
bym zamieszkała u kogoś z krewnych, o ile zostanę zaproszona.
—Żeby wszyscy mówili, że posłałem cię z powrotem do rynsz-
toka, z którego cię uprzednio wydobyłem? — huknął sir Mortimer. —
Zostaniesz tutaj ze mną! Będę miał się przynajmniej do kogo ode-
zwać, kiedy wracam wieczorem do domu!
Carita dokładała starań, żeby zachowywać się możliwie miło i
uprzejmie. W końcu, perswadowała sobie, on również musi cierpieć
po stracie matki. Powinna mu współczuć, jeśli odczuwał choć w czę-
ści to, co dla niej było najdotkliwszym bólem.
Ledwie jednak zdążył upłynąć tydzień od śmierci matki, ludzie,
których sir Mortimer zwał przyjaciółmi, zaczęli nachodzić dom, zosta-
jąc na obiady i kolacje, pijąc przy tym zbyt dużo. Zupełnie jakby zy-
skali prawo przebywania w Haldon Hall, którego przedtem nie mieli. I
tak właśnie wyglądała prawda; to matka sprzeciwiała się przyjmowa-
niu różnych przyjaciół ojczyma, których po prostu nie akceptowała.
Grono to piło potężnie, a niektórzy mężczyźni byli zdaniem Ca-
rity wręcz wulgarni. Sir Mortimer spędził w ich towarzystwie niejedną
chwilę, zanim się powtórnie ożenił, a zrezygnował ze swoich kom-
panów dopiero wtedy, gdy zaczął myśleć o awansie społecznym, dą-
żąc do zajęcia znaczącej pozycji w hrabstwie Nie komu innemu, tylko
im zawdzięczał w przeszłości swoją zaszarganą reputację.
Sir Mortimer ożenił się w młodości z kobietą nie mającą żadnej
pozycji towarzyskiej. Gdy poznał matkę Carity, był wdowcem od po-
T
LR
nad dziesięciu lat. Nowa żona znaczyła dla niego bardzo wiele nie tyl-
ko z powodu urody. Z jej pomocą mógł się starać o taką rolę w hrab-
stwie, na jaką nie miał przedtem żadnych szans. Wracając pamięcią
wstecz, Carita przypomniała sobie zadowolenie brzmiące w jego gło-
sie, kiedy zwrócił się do matki:
— Rozmawiał dzisiaj ze mną namiestnik. Był niezwykle
uprzejmy i pytał, jak się miewasz.
Innym razem oświadczył:
— Podniosłem dwukrotnie wysokość składki w klubie myśliw-
skim i dostałem podziękowania od łowczego, którym jest, jak ci wia-
domo, lord Grame-ton. Jestem pewien, moja droga, że zaprosi nas na
kolację jeszcze przed balem myśliwskim w listopadzie.
Carita rozumiała teraz wiele z tego, czego z racji swojego wieku
nie potrafiła pojąć uprzednio. Jej matka służyła za rodzaj drabiny spo-
łecznej, po której szczeblach ojczym wspinał się każdego roku wyżej.
Mamie nie przyszłoby to nawet do głowy — pomyślała z ulgą.
— Nie miała zwyczaju podejrzewać, że za różnymi ludzkimi poczy-
naniami kryją się niejednokrotnie niezbyt chwalebne intencje. Jak to
dobrze, że nigdy jej o tym nie wspomniałam.
Życie w Haldon Hall stawało się coraz bardziej uciążliwe. Oj-
czym prowadził teraz otwarty dom, ale prócz swoich kompanów do
picia przyjmował gości, których Carita nigdy przedtem nie widywała.
Wyglądało to tak jakby oni również czekali tylko na śmierć matki, że-
by wrócić i korzystać z gościnności ojczyma, delektując się zwłaszcza
winami z jego dobrze zaopatrzonej piwnicy. Pod koniec kolacji Carita
T
LR
wymykała się z jadalni, ponieważ goście pili bez umiaru, i zamykała
na klucz drzwi swojej sypialni. Było coś poniżającego w podpuchnię-
tych, czerwonych, spoconych twarzach mężczyzn oraz zbyt głośnym
chichocie kobiet i sposobie ich flirtowania, który matka uznałaby za
szokujący.
— Muszę znów porozmawiać z ojczymem — powiedziała sobie
Carita, słysząc w korytarzu jego kroki, gdy szedł w kierunku bibliote-
ki.
Lubiła ten duży pokój i kiedy przebywała w nim sama, pogrążała
się z ulgą w lekturze, zapominając o bożym świecie. Nie myślała o
mężczyznach, którzy prawili jej krępujące komplementy i zachowy-
wali się w jej pojęciu skandalicznie wobec innych kobiet.
Miała nadzieję, że ojczym idzie do swojego gabi-netu^który
znajdował się w bezpośrednim sąsiedztwie biblioteki. On jednak
otworzył drzwi, wykrzykując:
— A więc tutaj jesteś! Mogłem się spodziewać, że zaszyłaś się
tu, psując oczy czytaniem, zamiast wyjść na świeże powietrze.
Krytykował ją jak zwykle, bo to sprawiało mu przyjemność. Ca-
rita odłożyła książkę i wstała.
— Jeździłam po południu na Merkurym — powiedziała. — Dziś
był naprawdę piękny dzień, nie za gorący, choć mamy przecież koniec
lipca.
Sir Mortimer nie odpowiedział, tylko wszedł do pokoju i za-
trzymał się przed kominkiem, jak to miał w zwyczaju.
— Carito, chcę z tobą pomówić.
T
LR
Carita zbliżyła się i usiadła na jednym z foteli. Ojczym wyglądał
wyjątkowo nieprzyjemnie. Szeroki krawat był pognieciony z tyłu na
karku, a większość guzików od kamizelki rozpięta. Widocznie pił w
towarzystwie któregoś z kompanów. Twarz miał zaczerwienioną, a
włosy, czy może raczej ich resztkę, w nieładzie. Carita czekała w mil-
czeniu.
—Słuchasz mnie? — spytał ojczym po chwili.
—Tak... oczywiście.
— To pozwól sobie powiedzieć, że masz bardzo dużo szczęścia
— rzeczywiście bardzo dużo!
Carita uniosła brwi.
— W jakim sensie?
—Wracam właśnie z odwiedzin u lorda Stilbury. Uprzedzał, że
chce ze mną omówić jakąś ważną sprawę, więc pojechałem do niego
konno.
—Do Stilbury House musi być jakieś pięć mil — zauważyła Ca-
rita.
Ojczym nie odpowiedział, patrząc na nią w sposób, którego bar-
dzo nie lubiła. Ostatnio przyprawiał ją wręcz o dreszcze. Chociaż nie
mogła tego zrozumieć, wydawało jej się, że na przekór sobie ojczym
ją podziwia. Wiedziała, że jest podobna do matki. Jednak w jego spoj-
rzeniu było coś dziwnego i nader nieprzyjemnego. Patrzył na nią tak
długo, aż w końcu spytała:
—Co się stało, ojcze? Czy coś cię może zmartwiło?
T
LR
—Zmartwiło? — powtórzył. — Ależ nie, w żadnym razie! Prze-
ciwnie, byłem zachwycony — tak, zachwycony tym, co usłyszałem od
Stilbury'ego. Pewnie jesteś ciekawa, o co chodzi?
—Tak, naturalnie — odparła Carita, wiedząc, jak powinna
brzmieć jej odpowiedź.
—Bóg świadkiem, że nigdy bym się nie spodziewał podobnej
propozycji — kontynuował sir Mortimer. — Wyobraź sobie tylko,
moja droga pasierbico, Stilbury poprosił mnie o twoją rękę!
Carita gwałtownie wciągnęła powietrze.
—Chyba... nie mówisz tego poważnie!
—Nie mówię tego poważnie? — zagrzmiał sir Mortimer. —
Oczywiście, że poważnie! Przyznaję, zostałem zaskoczony, ale czuję
się zarazem zaszczycony — ogromnie zaszczycony — na myśl, jak
ważną pozycję zajmiesz w hrabstwie. Powyżej plasuje się jedynie żo-
na namiestnika! A Stilbury będzie, praktycznie rzecz biorąc, moim
zięciem.
Carita rozumiała punkt widzenia ojczyma, ale lord Stilbury był
co najmniej jego rówieśnikiem. Przypomniała sobie o kolacji, którą
jadł z nimi dwa dni wcześniej, i o parokrotnych odwiedzinach w po-
przednim tygodniu. Uważała go za jednego z najbardziej niemiłych i
odpychających przyjaciół ojczyma. Był mężczyzną potężnym, wyso-
kim i grubokościstym, za to twarz miał długą i chudą. Myśląc o nim
obecnie, zdała sobie sprawę z okrucieństwa kryjącego się w zarysie
jego ust, co zresztą zgadzałoby się z jego reputacją. Nie pamiętała, kto
T
LR
udzielił jej informacji na ten temat, choć musiała to być jedna z ko-
biet, których nie zaaprobowałaby jej matka.
— To wyrachowany człowiek i wcale go nie lubię — stwierdziła
kobieta. — Nietrudno uwierzyć w opowieści o tym, jak maltretował
żonę, którą podobno pobił na śmierć.
— To chyba przesada! — odpowiedziała druga — ale słyszałam
jaki jest ostry w stosunku do koni, a stajenni boją się go jak ognia!
Carita teraz przypomniała sobie tę rozmowę, choć wcześniej nie
poświęciła jej wiele uwagi. Nie zastanawiając się nawet nad odpowie-
dzią, wykrzyknęła szybko:
— Nie! W żadnym razie nie mogę wyjść za lorda Stilbury! Jest
okropny... i o wiele dla mnie za stary!
— Czy ty w ogóle wiesz, co mówisz? — zapytał sir Mortimer. —
Stilbury jest jedną z najznamienitszych osobistości w hrabstwie Oks-
ford. Jest bogaty, a przy tym jego dom, jak i posiadłość, są świetniej-
sze od moich!
— Nie jestem zainteresowana jego majątkiem — oznajmiła Cari-
ta. — Jak mogłabym poślubić człowieka, który ma dostatecznie dużo
lat, żeby być moim dziadkiem i który, jak powiadają, postępował tak
okrutnie ze swojążoną, że zamęczył jąw końcu na śmierć?
— Plotki! Kto by wierzył plotkom, poza taką niemądrą dzierlatką
jak ty? — wrzasnął sir Mortimer. — Jak śmiesz, nie mając grosza
przy duszy, odmawiać człowiekowi, który jest wybitną postacią, a w
dodatku ma taki majątek, że do końca życia nie będzie ci na niczym
zbywało?
T
LR
— Nie chcę jego pieniędzy ani wysokiej pozycji — odrzekła Ca-
rita. — Jeśli wyjdę za mąż, a mam nadzieję, że kiedyś tak się stanie,
chcę, żeby kierowała mną miłość... chcę kochać, tak jak matka ko-
chała mojego ojca,..
Ledwie skończyła zdanie, wiedziała, że nie powinna tego mó-
wić.
—I co dało jej to, że kochała twojego ojca? — spytał sir Morti-
mer. — Wynajęty dom w Portsmouth, który, jak powiedziałem wcze-
śniej, przypominał rozmiarami kurnik.
—Niemniej byliśmy tam szczęśliwi! — zawołała Carita.
—Nazywasz to szczęściem? — parsknął pogardliwie. — Obie z
matką chodziłyście niemal w strzępach, jedzenia nie starczyłoby dla
kota, a w perspektywie czekało was jedynie ubóstwo.
Sir Mortimer zacietrzewiał się, wpadając w coraz większą złość.
— Ubóstwo! Tak, to jest właściwe słowo: ubóstwo! Na jego
krzyk Carita podniosła się z fotela.
—Możesz sobie kpić z domu, w którym mieszkaliśmy z ojcem,
kiedy nie pływał po morzach — powiedziała spokojnie — ale byliśmy
w nim bardzo... bardzo szczęśliwi.
—Wobec tego masz jeszcze mniej rozumu niż sądziłem! —
oświadczył sir Mortimer. —Pewnie nie zdajesz sobie sprawy, że mo-
żesz łatwo trafić z powrotem do tamtego życia, jeśli nie zgodzisz się
na niespodziewaną propozycję, jaka cię spotkała ze strony St-
ilbury'ego!
T
LR
— A jednak to właśnie zamierzam zrobić — odparła cicho Cari-
ta. — Więc powiedz, proszę, lordowi Stilbury, że jestem bardzo za-
szczycona jego oświadczynami, ale moja odpowiedź brzmi — nie!
Sir Mortimer wytrzeszczył na nią oczy, a następnie odrzucił
głowę do tyłu i wybuchnął ponurym śmiechem.
— Ty pusta, niemądra dziewczyno, naprawdę sądzisz, że pozwo-
lę ci odmówić takiemu człowiekowi jak Stilbury? Masz go przyjąć i
dziękować Bogu na kolanach, że otrzymałaś podobną propozycję. —
Pod wpływem własnych słów sir Mortimer wpadał w coraz większą
furię. — I cóż ty możesz zaofiarować mężczyźnie prócz ładnej buzi?
Nie masz grosza — rozumiesz? Nie masz złamanego grosza poza tym,
co dostajesz ode mnie. — Podnosząc jeszcze głos, dorzucił: — Do te-
go wszystkiego Stilbury jest w tobie zadurzony! I nie mam najmniej-
szego zamiaru uświadamiać go, jaka z ciebie nieznośna niewdzięczni-
ca!
Carita odwróciła się, jakby chciała wyjść z pokoju, a sir Morti-
mer ryknął:
— Stój i słuchaj, co mam ci do powiedzenia! Mówię jasno i wy-
raźnie, żeby nie było nieporozumień — wyraziłem zgodę na oświad-
czyny Stilbury'ego, który przyjeżdża jutro, żeby ustalić datę ślubu!
—Nie wyjdę za niego! Nie wyjdę! — zawołała Carita. — On
jest wstrętny! I nie chcę umrzeć tak, jak umarła jego pierwsza żona,
którą doprowadził do grobu okrucieństwem!
—Skoro tego się obawiasz — oznajmił szyderczo sir Mortimer
— wiem, jak z tobą. postąpić, moja droga! I powiem ci to bez ogródek
T
LR
— mówił wyciągając w jej kierunku gruby palec. — Jeśli nie zgodzisz
się przyjąć jutro Stilbury'ego, będę cię bić codziennie, aż zmienisz
zdanie! Bądź pewna, że zrobię to — nawet gdybym miał cię zawlec
półżywą do ołtarza!
Zaczął się do niej zbliżać, a Carita krzyknęła przerażona i wy-
biegła z pokoju, zanim zdołał ją powstrzymać, zatrzaskując za sobą
drzwi. Przebiegła jak wiatr przez hol i pomknęła schodami na górę, a
wpadłszy do sypialni zamknęła drzwi na klucz, po czym rzuciła się na
łóżko kryjąc twarz w poduszkach.
J
Czy to wszystko wydarzyło się naprawdę? Nie, to musiał być ja-
kiś koszmar, z którego obudzi się za chwilę. Jak mogła wyjść za
człowieka, który był po prostu stary? Poza tym nie miała wątpliwości
co do tego, że jest tak zły i okrutny, jak mówiono. I choć ojczym
wzbudzał w niej dreszcz strachu, wiedziała, że jej reakcja na obecność
lorda Stilbu-ry byłaby jeszcze gorsza. Kiedy przychodził w odwiedzi-
ny i witając się ściskał jej dłoń, za każdym razem ogarniał ją wstręt.
Rękę miał zimną i wilgotną, w ogóle było w nim coś, przed czym od-
ruchowo się wzdrygała.
— Ratuj mnie, mamo! — wyszeptała. —Ratuj! Przecież nie mo-
gę żyć z człowiekiem, do którego czuję odrazę!
Myślała o tym, że bił żonę i był okrutny dla koni, a potem przy-
pomniała sobie, czym groził jej ojczym. Kiedy uderzył ją pierwszy
raz, obiecał matce, że to się więcej nie powtórzy. Ale teraz matka ode-
szła, a ojczym marzył o związaniu się przez jej małżeństwo z lordem
Stilbury. Żeby do tego doprowadzić, będzie ją bić, i to z przyjemno-
T
LR
ścią. Rozpoznawała szczególny błysk w jego oczach, kiedy upokarzał
ją w ten czy inny sposób. Trudno byłoby o większe upokorzenie i po-
niżenie niż znosić bicie z jego ręki. Niemniej on gotów był to robić,
póki ona nie"zmieni zdania.
— Nie zniosę tego...! Boże drogi, nie zniosę tego!—szepnęła.
Pomyślała o swoim ojcu i o wyrazie nieziemskiego szczęścia na
twarzy umierającej matki. I w tejże chwili, zupełnie jakby ojciec z nią
rozmawiał i udzielił jej porady, zrozumiała, co powinna zrobić. Że też
nie pomyślała o tym wcześniej! Podniosła się wolno z łóżka.
Ucieknie z domu i będzie musiała to zrobić przed popołudniową
wizytą lorda Stilbury. Podeszła do okna i stanęła przy nim patrząc na
dwór. Gorący letni dzień dobiegał końca, pochłodniało i cienie się
wydłużyły. Ptaki wracały do gniazd. Wszystko wydawało się ciche,
spokojne i nie zmienione, tylko jej własny świat zwalił jej się nagle na
głowę.
— Co mam robić...? Dokąd się udać...? — spytała i zamilkła
czekając na odpowiedź.
I znów, jakby ojciec udzielał jej wskazówek, przypomniała sobie
o jego bracie mieszkającym w Norfolk. Był starszy od ojca i uchodził
za dziwaka. Z tego, co pamiętała, stryj żył samotnie, na osobności,
przedkładając towarzystwo zwierząt nad łudzi. Pisał zresztą książki i
artykuły o zwierzętach, przeznaczone dla osób zainteresowanych ho-
dowlą najszlachetniejszych odmian bydła, owiec oraz psów rzadkich
ras, które czasem można było spotkać w Anglii. Carita pamiętała, jak
prosiła ojca przed laty:
T
LR
— Opowiedz mi o stryju, papo.
— Jest sporo starszy ode mnie — odparł wówczas ojciec — i na
swój sposób zadowolony z życia. Nie lubi chodzić na przyjęcia ani
poznawać nowych ludzi, chyba że podzielają jego zainteresowania.
— Musi być bardzo dziwnym człowiekiem, papo -4 stwierdziła
Carita.
— Każdy ma inną pasję — wyjaśnił ojciec. — Ja kocham morze
i zawsze pragnąłem zostać marynarzem, natomiast mój brat Andrew
od najwcześniejszego dzieciństwa przejawiał skłonności do wyro-
śnięcia na samotnika. — Ojciec przerwał na chwilę, po czym podjął:
— Odziedziczywszy niewielki majątek po swoim ojcu chrzestnym,
zamieszkał z dala od domu rzadko się z nim kontaktujemy.
Po ukazaniu się w gazetach wiadomości o śmierci ojca, Andrew
napisał jednak do matki miły, choć trochę bezosobowy list. Carita
zdecydowała, że właśnie u niego powinna szukać schronienia. Może
stryj Andrew uzna ją za „zbłąkaną owieczkę" i weźmie pod opiekę.
— Tam właśnie ucieknę! — postanowiła. Skupiła się na spra-
wach praktycznych, próbując pomyśleć logicznie, co ma robić. Po ja-
kimś czasie rozległo się pukanie do drzwi. Na jej pytanie, lokaj poin-
formował:
—Panno Carito, pan mówi, że oczekuje panienki na dole.
—Powiedz mu, że boli mnie głowa i położyłam się do łóżka —
odparła Carita.
Lokaj odszedł, a ona zabrała się do pakowania. Nie mogła za-
brać z sobą zbyt wiele, więc wybrała trzy lekkie suknie z muślinu,
T
LR
które zajmowały niedużo miejsca, nocną koszulę i nieco bielizny. Te
rzeczy zmieszczą się w torbie, którą przytroczy do siodła Merkurego.
Zamierzała włożyć na siebie najlepszy kostium do konnej jazdy, a z
nadejściem zimy musi kupić płaszcz.
Myśl o kupieniu czegokolwiek przypomniała jej o pieniądzach.
Miała ich niewiele, ponieważ dotychczas nie potrzebowała większych
sum, bo sir Mortimer był bardzo hojny wobec matki i bez słowa płacił
wszystkie rachunki, nawet te wystawione przez najdroższe sklepy
przy Bond Street. Carita zawsze miała przy sobie trochę drobnych,
żeby dać na tacę w kościele czy czasem kupić szklankę jabłecznika,
gdy wybrała się konno na dalszą przejażdżkę. Poza tym gotówka nie
była jej dotychczas potrzebna.
— Muszę mieć choć trochę pieniędzy! — pomyślała teraz. —
Koniecznie!
Do Norfolk było daleko, trzeba będzie zatrzymać się gdzieś po
drodze, a także opłacić stajnię dla Merkurego. Do tego należało doli-
czyć kupienie mu obroku i jedzenia dla niej.
Wtedy właśnie przypomniała się jej biżuteria matki. Najdroższe
klejnoty przechowywano w sejfie na dole i nie miała do nich dostępu.
Ale ozdoby, które matka nosiła na co dzień, znajdowały się w szkatuł-
ce. Biżuteria była w codziennym użyciu, ponieważ sir Mortimer lubił
oglądać żonę w ozdobach. Szkatułka zawierała także cenniejsze pre-
cjoza, jak broszki, bransoletki, naszyjniki i kolczyki, które lady Hal-
don wkładała na specjalne okazje.
— Wezmę ze sobą błyskotki mamy — postanowiła Carita.
T
LR
Była na tyle przezorna, żeby nie umieszczać ich w torbie przy-
troczonej do siodła. Przypuszczalnie będzie musiała powierzyć ją nie-
raz opiece stajennych czy innych służących w gospodach. Pamiętała,
jak matka przestrzegała ją, ilekroć były w podróży, żeby uważała na
złodziei. W związku z tym postanowiła zaszyć biżuterię w podszewce
żakietu do konnej jazdy. Nie będzie to zapewne bardzo wygodne, ale
za to bezpieczne.
Zajrzała raz jeszcze do szkatułki i spostrzegła ślubną obrączkę
matki. W głowie zaświtał jej pewien pomysł. Matka nosiła ją do cza-
su, gdy sir Mortimer z okazji ślubu podarował jej swoją obrączkę. Te-
raz Carita wsunęła tę pierwszą na palec i okazało się, że świetnie pa-
suje. Znów wydało się jej, że ojciec nią kieruje, mówiąc co ma robić.
Młoda panna podróżująca bez przyzwoitki narażała na szwank
swoją reputację, natomiast mężatka mogła odbyć dłuższą wyprawę w
towarzystwie stajennego, który podążał za nią w pewnej odległości.
Gdyby więc była zmuszona zatrzymać się gdziekolwiek, mogła zaw-
sze powiedzieć, że stajenny zjawi się z opóźnieniem, bo jego koń
zgubił podkowę. Widząc ją z obrączką na palcu, nikt przez moment
nie będzie wątpił, że Carita jest mężatką. A żeby wyglądało to jeszcze
bardziej prawdopodobnie, oprócz obrączki włożyła jeden z diamento-
wych pierścionków matki.
Jednakże nadal obawiała się, że może potrzebować pieniędzy,
jeśli stryj odmówi jej schronienia. Rozważywszy sprawę, zaszyła
kosztowną diamentową bransoletkę w obrąbek spódnicy do konnej
T
LR
jazdy. Przymocowała ją w takim miejscu, żeby bransoletka nie ociera-
ła jej nóg w czasie jazdy. Drugą, węższą, wszyła z tyłu żakietu.
— Postąpiłam naprawdę przemyślnie — powiedziała skończyw-
szy pracę.
Przygotowała wszystko na jutro, nie zapominając o butach do
konnej jazdy oraz kapeluszu, i wreszcie zaczęła się rozbierać. Modliła
się długo przed pójściem do łóżka, żeby ojciec jej pomógł, a Bóg oto-
czył opieką. Kiedy się w końcu położyła, była o wiele spokojniejsza.
Było jeszcze ciemno, kiedy Carita, stąpając na palcach zeszła ze
schodów. Wymknęła się przez drzwi, które prowadziły prosto do staj-
ni. Doszedłszy do nich zobaczyła pełniącego służbę tylko jednego
starszego już wiekiem stajennego. Siedział w drewnianym fotelu w
pomieszczeniu, gdzie składowano uprząż. Głęboko uśpiony, oparł no-
gi na drugim fotelu, nie poruszając się nawet, kiedy Carita cicho po-
deszła do przegrody Merkurego i sama go osiodłała. Koń, swoim
zwyczajem, otarł się o jej policzek. Od śmierci matki miała poczucie,
że Merkury jest jej jedynym pawdziwym przyjacielem. Wyprowadziła
go na dziedziniec, gdzie czekał cierpliwie, póki nie znalazła się w sio-
dle. Poruszając się ostrożnie i możliwie najciszej, opuściła teren stajni
przez tylne wrota, za którymi rozciągały się otwarte pola.
Zupełnie nieźle orientowała się, w jakim kierunku ma jechać.
Postanowiła ruszyć na przełaj polami, wiedząc, że powinna jak naj-
szybciej oddalić się, od Haldon Hall. Kiedy ojczym zorientuje się, że
jej nie ma, niewątpliwie zorganizuje pościg. Jechała szybko, bacząc,
by nie przemęczyć Merkurego, który należał do niej odkąd zamieszka-
T
LR
ła w Hall. Jeśli nawet nie czuła wdzięczności za inne podarunki oj-
czyma, jej radość z otrzymania Merkurego była naprawdę szczera.
Jechała bez wytchnienia, zatrzymała się jedynie po to, by Mer-
kury mógł się napić wody z przejrzystego strumienia, przez który się
przeprawiali, a który sięgał koniowi zaledwie do pęcin. Potem znów
ruszyli przed siebie. Wreszcie Carita zaczęła się zastanawiać, gdzie
mogłaby się zatrzymać na noc. Miała już obmyśloną historyjkę o sta-
jennym, który powinien dołączyć do niej później. Rozglądała się za
jakąś niewielką gospodą, gdzie nie zadawano by jej zbyt wiele pytań.
Myślała o takim miejscu, które ojczymowi nie przyszłoby do głowy.
Była przekonana, że będzie jej szukać, ponieważ nie zważając na pro-
testy zdecydowany był wydać ją za lorda Stilbury.
Znajdowała się teraz na skraju pola, na którym przeprowadzano
jakieś prace. Na trawie widoczne były ślady kół wozu, a przy końcu
pola widniała głęboka jama, którą niewątpliwie wykopali jacyś ludzie.
Zastanawiała się właśnie, w jakim celu mogli to zrobić, kiedy nad wy-
sokim żywopłotem, okalającym jamę z przeciwnej strony, ukazał się
nagle jeździec na koniu. Skok był mistrzowski i Carita pomyślała, że
koń zdoła dosięgnąć równego gruntu, choć wyrwa była spora. Ale w
następnej sekundzie koń potknął się na krawędzi jamy i Carita krzyk-
nęła ze zgrozą, kiedy dosiadający go jeździec, wyrzucony z siodła,
przeleciał ponad głową zwierzęcia, by paść bezwładnie na rozsypane
wokół kamienie. Zataczając się, koń podźwignął się na nogi w chwili,
gdy Carita ruszyła w jego kierunku. Wiedziała, że musi zrobić
wszystko, co w jej mocy, by ratować jeźdźca.
T
LR
— 45 —
Rozdział 3
Siedząc na Merkurym i prowadząc czarnego wierzchowca, Cari-
ta jechała za wozem, na którym dwaj mężczyźni ułożyli nieznajome-
go. Znalazłszy się przy nim rozpoznała od razu, że stracił przytom-
ność, ponieważ upadając, uderzył głową o jeden z większych kamieni
leżących przy krawędzi jamy. Zsiadła z konia i zastanawiała się chwi-
lę, co należałoby zrobić. I akurat w tym momencie dostrzegła z uczu-
ciem ulgi wiejski wóz nadjeżdżający wąską drogą, która przywiodła ją
na pole. Zaczęła machać rękami i wołać. Mężczyźni jadący na wozie
otworzyli furtkę i zbliżyli się do niej powoli.
Wyjaśnienia wydawały się zbędne, widać bowiem było, co tu się
wydarzyło. Jeden z mężczyzn poklepał czarnego wierzchowca, który
drżał jeszcze po wstrząsie spowodowanym upadkiem. Drugi stwier-
dził:
— Lepiej weźmy go na farmę.
Podnieśli nieznajomego i położyli ostrożnie na wozie. Następnie
jeden z nich — a obaj byli bardzo młodzi, niemal chłopcy — pomógł
jej wsiąść na konia, po czym wręczył cugle czarnego ogiera i, jakby to
było oczywiste, spytał:
T
LR
— Pani pojedzie za nami?
Carita skinęła głową. Ruszyli powoli, zatrzymując się tylko na
chwilę, żeby zamknąć za sobą furtkę. Do domu na farmie, długiego,
niskiego budynku z cegły, mieli około pół mili. Dom był zdecydowa-
nie wiekowy, lecz malowniczy, opleciony pnącym się po ścianach
bluszczem. Widząc, jaki jest obszerny, Carita zaczęła się zastanawiać,
czy nie mogłaby przekonać właścicieli, aby pozwolili jej spędzić tu
noc. Czuła się bardzo zmęczona i głodna, a prawdopodobnie Merkury
był w podobnym stanie. Czarny ogier okazał się bardzo łagodny i
szedł koło niej, jakby wciąż oszołomiony po upadku.
Chłopcy nie podjechali do domu od frontu, lecz okrążyli go, za-
jeżdżając od tyłu, gdzie znajdowało się podwórze, a za nim stajnia.
Carita spostrzegła od razu, że jest tam mnóstwo miejsca dla koni. Wóz
zatrzymał się przed tylnymi drzwiami, a wówczas jeden z chłopców
wbiegł do domu wołając:
— Mama! Mama!
Drugi podszedł do Carity, mówiąc:
— Pokażę pani drogę do stajni.
Przeszedł na ukos przez podwórze, a Carita ruszyła za nim, zsia-
dając z konia przy drzwiach stajni. Istotnie było tam dużo przegród, z
których część zajmowały konie pociągowe, w innych zaś stały konie
pod wierzch, choć nie mogły się równać z Merkurym ani z ogierem
nieznajomego. Dwie przegrody były wolne i tam przy pomocy swoje-
go przewodnika umieściła oba konie. Tymczasem podszedł do nich
starszy człowiek, pytając:
T
LR
— 47 —
— Co to się stało?
— Wypadek, Jake — odparł chłopiec. — Pomóż przy komach.
Jake był jeszcze mniej rozmowny niż młody chłopak, ale kiedy
zdjął Merkuremu uzdę i zabrał się do odpinania popręgu, Carita na-
brała pewności, że ma duże doświadczenie w obsługiwaniu koni. W
przegrodach leżała świeża słoma, a w żłobach siano. Poklepała ogiera,
a widząc chłopaka ruszającego w stronę domu, poszła za nim. Miała
nadzieję, że mama, jakakolwiek będzie, wysłucha życzliwie jej proś-
by.
Weszła do domu tylnymi drzwiami. Wnętrze spodobało jej się
od razu. Sufit przecinały ciężkie, dębowe belki, kominek był duży,
otwarty. Tymczasem chłopak zniknął, więc Carita zastanawiała się, co
robić, kiedy dobiegły ją głosy z góry. Domyśliła się, że tam właśnie
zaniesiono nieznajomego. Z uprzejmości powinna dowiedzieć się o
jego zdrowie, weszła więc po dębowych schodach i zobaczyła otwarte
drzwi, zza których słychać było głosy. Z pewną obawą zajrzała do
środka.
Kobieta o obfitych kształtach i okrągłych, czerwonych policz-
kach pochylała się nad łóżkiem. Wyglądała dokładnie tak, jak Carita
wyobrażała sobie żonę farmera. Kolo niej stała druga, starsza kobieta,
w fartuchu okrywającym suknię, z włosami schowanymi pod czep-
kiem. Zajęta była zdejmowaniem butów do konnej jazdy z nóg nie-
znajomego, który z zamkniętymi oczami leżał wyciągnięty nierucho-
mo na łóżku. Krew płynęła nadal z rany na czole, w pobliżu linii wło-
sów.
T
LR
Kobiety wymieniały między sobąjakieś uwagi, a dwaj chłopcy
przyglądali się, stojąc obok. Po chwili żona farmera zauważyła Caritę.
— A, jest pani! —powiedziała. — Synowie mówią, że wypadek
zdarzył się przy wykopie. Kładłam im do głowy tyle razy, żeby nie
zostawiali dziury bez zabezpieczenia, no i proszę!
Kobieta westchnęła i kontynuowała:
—Ale czy mnie kiedy kto słucha? I prędzej w cud uwierzę niż w
to, że znajdą tam źródło, jak im ktoś naopowiadał!
—Spokojna głowa, mama, będzie źródło — zapewnił jeden z
chłopców.
Z tymi słowy ruszył w kierunku drzwi i minąwszy Caritę opuścił
pokój, a brat poszedł w jego ślady. Carita zbliżyła się do łóżka i pa-
trząc na nieznajomego spytała:
— Myśli pani, że jest ciężko ranny?
— Nie ma co się martwić i trapić! — odparła żona farmera. — O
ile ja się na tym znam, pani mąż ma tylko lekki wstrząs mózgu i
przyjdzie do siebie za parę dni.
Carita już otwierała usta, żeby wyjaśnić, że ranny mężczyzna nie
jest jej mężem, tylko obcym człowiekiem, którego nie widziała nigdy
przed wypadkiem. Ale nagle przyszło jej do głowy, że mogłaby się
ukryć na farmie przed ojczymem, który zacznie jej z pewnością szu-
kać. Będzie wypytywać o samotną młodą kobietę, a nie o mężatkę
przebywającą w towarzystwie męża. Odniosła wrażenie, że jest to od-
powiedź na jej błagalną modlitwę o pomoc. Być może z tego właśnie
powodu włożyła odruchowo na palec obrączkę matki.
T
LR
— 49 —
— Czy... będzie pani mogła zaangażować do niego pielęgniarkę?
— spytała.
— Pielęgniarkę? — powtórzyła żona farmera. — I na co pani
pielęgniarka? Obie z Jessie umiemy pielęgnować chorych i wyleczy-
my go na pewno, co, Jessie?
Druga kobieta, której udało się już zdjąć oba buty z nóg rannego,
mruknęła coś, co zabrzmiało jak potwierdzenie.
— Wygląda pani tak młodziutko — podjęła żona farmera —
domyślam się, że od niedawna jest pani mężatką, ale się pani nauczy!
Kiedy się ma męża i czterech synów, jak ja, zawsze któryś w coś się
wpakuje! Nieraz mówię, że więcej nóg zabandażowałam, niż obiadów
w życiu zjadłam!
Roześmiała się z własnego żartu wesołym, niefrasobliwym
śmiechem.
— Jestem pani bardzo wdzięczna — powiedziała Carita — i
dziękuję, że n...nas pani... przygarnęła.
Mówiąc nas Carita zaczerwieniła się, ale żona farmera zabrała
się właśnie do rozbierania nieznajomego i niczego nie zauważyła. Po
chwili uniosła głowę mówiąc:
— Jessie pokaże pani pokój obok, gdzie będzie pani musiała
spać, póki mąż jest taki chory. Może pani iść i rozpakować, co tam
pani ma z sobą.
Zanim Carita zdążyła się odezwać, Jessie przeszła na drugą stro-
nę pokoju, otwierając drzwi do następnego pomieszczenia. Sypialnia,
w której położono nieznajomego, była obszerna i miała duże wyku-
T
LR
szowe okno. Natomiast pokój obok był mały i wąski, ale Carita w tej
chwili o niczym więcej nie marzyła. Mogła tylko dziękować w duchu
za opiekę ojcu i aniołowi stróżowi. — Zostawiłam torbę przy koniu —
zwróciła się do Jessie. — Pójdę ją przynieść.
Jessie, która wyraźnie należała do kobiet małomównych, mruk-
nęła potwierdzająco i zabrała się do zdejmowania kapy z łóżka, za-
ścielonego świeżą, czystą pościelą. W pokoju były drugie drzwi, wy-
chodzące na korytarz. Carita zeszła na dół i wróciła do stajni.
Jej siodło wraz z przytroczoną do niego torbą wisiało na haku
naprzeciw przegrody, w której umieszczono Merkurego. Jake gdzieś
zniknął, ale w żłobach obu koni prócz siana był teraz owies, który ja-
dły z zadowoleniem. Również oba wiadra zostały napełnione świeżą
wodą. Carita wzięła torbę i przepełniona wdzięcznością skierowała się
na powrót do domu. Zdawała sobie sprawę, w jakim napięciu jechała
przez cały ten dzień, przerażona, że ojczym zdoła ją jakoś dogonić.
Jeśli udałoby mu się tego dokonać, nie mogłaby więcej uciec. Z przy-
jemnością zmusiłby ją biciem do poddania się swojej woli.
— Nienawidzę go! Nienawidzę! — powtórzyła sobie w duchu.
Gdyby mogła zostać na farmie chociaż dwa dni, Merkury odpo-
cząłby znakomicie przed wyruszeniem w dalszą drogę do Norfolk.
Wróciwszy na górę do dużej sypialni stwierdziła, że żona farme-
ra oraz Jessie rozebrały nieznajomego i położyły go do łóżka. Miał na
sobie białą koszulę nocną, należącą zapewne do farmera lub któregoś
z jego synów. Patrząc na zwróconą ku sobie twarz, Carita doszła do
wniosku, że nieznajomy jest bardzo przystojny.
T
LR
— 51 —
—Zaraz owinę pani mężowi głowę bandażem — poinformowała
ją żona farmera. — Rana nie jest głęboka, ale upłynie dobrych parę
dni, zanim się zagoi!
—Jest pani pewna, że wkrótce odzyska przytomność? — spytała
Carita.
—Tak myślę — odparła żona farmera. — Zależy, jak szybko
będzie zdrowiał. Na mój rozum, wszystkiemu winne są te moje chło-
paki. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby mnie który posłuchał!
Jessie zbierała ubranie nieznajomego, całe w błocie po upadku z
konia. Opróżniła kieszenie, kładąc ich zawartość na komodzie. Carita
zauważyła ze zdziwieniem portmonetkę pełną monet i portfel wy-
pchany banknotami. Żona farmera podążyła wzrokiem za jej spojrze-
niem.
— Niech pani lepiej weźmie pieniądze męża — powiedziała— i
schowa je bezpiecznie. Nie chcę, żeby ktoś mówił, że więcej ich było,
jak przyjechał niż wtedy, kiedy odjeżdża!
Carita podeszła z ociąganiem do komody.
—Pani je weźmie — powtórzyła gospodyni, jakby przemawiała
do dziecka. — W tamtym pokoju znajdzie pani szufladę, którą można
zamknąć na klucz.
—Bardzo pani dobra, że nas przyjęła... — powiedziała Carita —
i oczywiście musimy zwrócić pani koszta...
Żona farmera roześmiała się.
— Pomówię sobie o tym z pani mężem, jak się obudzi i jak bę-
dzie się już dobrze czuł. Prawdę mówiąc, to chłopaki powinny pań-
T
LR
stwu płacić! Kto to słyszał, kopać dziurę, w którą może w każdej
chwili wpaść krowa albo owca, i niczym jej nie zakryć!
Carita miała ochotę powiedzieć, że nikt nie mógł przewidzieć
takiej okoliczności, jak skok potężnego konia z nieznanym jeźdźcem
przez żywopłot ponad wykopem. Jednakże przepełniona głęboką
wdzięcznością za możliwość spędzenia nocy na farmie, bez słowa
wzięła portmonetkę i portfel nieznajomego. Szła właśnie w kierunku
drzwi, kiedy żona farmera zagadnęła:
—Ale, ale, nawet nie spytałam panią o godność, zresztą pani też
nie pytała chyba o moje nazwisko.
—Rzeczywiście — odrzekła Carita — więc czy może być pani
tak dobra i powiedzieć mi, jak się nazywa?
Mówiąc to, zastanawiała się gorączkowo, jakie nazwisko ma
wymienić.
—Nazywam się Johnson — oznajmiła żona farmera— i Johnso-
nowie gospodarują na tej farmie już od trzech pokoleń!
—A moje nazwisko brzmi Freeman — odpowiedziała Carita.
Było to pierwsze nazwisko, jakie przyszło jej do głowy.
—No więc, pani Freeman, jesteśmy wszyscy do usług, a że mój
mąż będzie w domu lada chwila, to może by pani zdjęła kapelusz i ze-
szła do nas na dół, żeby się pokrzepić.
—Z wielką przyjemnością — odparła Carita. — Jestem napraw-
dę głodna.
T
LR
— 53 —
Prawdę powiedziawszy, było jej niemal słabo. Zdawała sobie
sprawę, że nie jest to jedynie kwestia głodu, ale również szoku, jakim
były wszyskie przeżycia tego dnia.
— Radzę się pospieszyć — ponagliła ją pani Johnson.
Carita przeszła do swojego pokoju i usiadła na łóżku. Czuła lek-
ki zawrót głowy. Czy to możliwe, że tak wiele wydarzyło się w tak
krótkim czasie? —pomyślała. A w chwili, kiedy żywiła największe
obawy co do zbliżającej się nocy, z opresji wyratował ją nieznąjomy.
— Jest niewątpliwie dżentelmenem — powiedziała sobie uspo-
kajająco — i jestem pewna, że nie będzie miał mi za złe, jeśli udam
jego żonę, przynajmniej przez dzisiejszy wieczór.
Zresztą, jeśli nieznajomy zamierzałby robić jej z tego powodu
jakieś nieprzyjemności, może wymknąć się i odjechać, zanim on wy-
dobrzeje na tyle, by móc kontynuować swoją podróż.
Carita zdjęła kapelusz i zamierzała rozebrać się z żakietu, kiedy
przypomniała sobie o zaszytej w nim biżuterii. Jeśli Jessie czy kto-
kolwiek inny natknąłby się na klejnoty, musiałby to uznać za dziwne.
W tym momencie przypomniała sobie o pieniądzach nieznajomego.
Bez trudu znalazła zamykaną szufladę. Poza łóżkiem i niewielką sza-
fą, w pokoju znajdowała się tylko stara komoda, będąca prawdopo-
dobnie w domu od czasu, kiedy został zbudowany. W jednej z szuflad
tkwił klucz.
Carita najpierw umieściła w szufladzie pieniądze nieznajomego.
Następnie po złożeniu swego żakietu i przekonaniu się, że jest tam
dość miejsca, położyła go obok. Przekręciwszy klucz w zamku, zasta-
T
LR
nawiała się chwilę, gdzie go najbezpieczniej schować. Wtedy przy-
pomniała sobie, co robiła matka, kiedy wychodziły z domu na spacer,
gdy ona była dzieckiem. Wsunęła klucz pod róg dywanu, gdzie raczej
nikomu nie przyszłoby na myśl go szukać, po czym umyła twarz i rę-
ce w zimnej wodzie i zeszła pospiesznie na dół.
Rodzina Johnsonów siedziała już przy dużym stole w kuchni.
Było to obszerne pomieszczenie o suficie wzmocnionym belkami, z
których zwieszały się dwie szynki, wianki cebuli, kaczka i trzy nie
oskubane kury. Farmer, pan Johnson, był mężczyzną w średnim wieku
o nieco zaokrąglonej figurze i przerzedzonych włosach. Zajmował
miejsce u szczytu stołu, gdzie stał obecnie, zajęty krojeniem udźca ba-
raniego pokaźnych rozmiarów. Pani Johnson siedziała naprzeciwko.
Ponadto przy stole znajdowało się trzech młodych ludzi, przy czym
dwaj byli tymi, którzy udzielili pomocy nieznajomemu oraz dziew-
czynka w wieku około czternastu lat. Ze względu na podobieństwo,
Carita domyśliła się od razu, że jest ich siostrą. Jessie ustawiała gorą-
ce potrawy na stole, przynosząc je z prosto z kuchni. Skończywszy,
usiadła na swoim miejscu koło pani Johnson.
— O, już pani jest, kochana —powiedziała pani Johnson na wi-
dok Carity. — Tak myślałam, że lepiej, żeby si^ pani pospieszyła, bo
inaczej wszystko wystygnie. Moich dwóch synów to już pani zna, Bil-
ly i Luke, to jest ich przyjaciel Jim, a tu moja córka Molly i na końcu
stołu mój mąż.
Carita podeszła do pana Johnsona.
T
LR
— 55 —
— Dobry wieczór panu — powiedziała. — To ogromnie miło z
państwa strony, że wzięliście nas pod swój dach. Nie wiem doprawdy,
co bym zrobiła, gdyby pańscy synowie nie zjawili się w najodpo-
wiedniejszym momencie.
— Brywieczór — odparł krótko farmer. Zanim jednak zdążył
powiedzieć coś więcej, jego
żona wykrzyknęła z drugiego końca stołu:
— Niech pani siada, pani Freeman, już ja dobrze wiem, że po
tym wszystkim musi pani porządnie się najeść!
Pan Johnson postawił przed nią talerz z potężną porcją baraniny
obłożoną górą kartofli, groszku i marchewki. Carita miała wątpliwo-
ści, czy zdoła sobie z tym poradzić. Uporawszy się ze wszystkim mia-
ła wrażenie, że nigdy więcej nie poczuje głodu. Członkowie rodziny
byli tak pochłonięci jedzeniem, że prawie się nie odzywali. Jedynie
pani Johnson wiodła monolog, na który nikt nie zwracał większej
uwagi.
— Zastanawiałam się, dokądeście się państwo wybierali — po-
wiedziała, kiedy Carita jadła baraninę.
Jessie postawiła przed nią filiżankę kawy, podczas gdy wszyscy
mężczyźni pili jabłecznik. Sama również wypiłaby chętnie szklanecz-
kę tego napoju, lecz krępowała się o niego poprosić. Być może tutaj
raczyli się nim wyłącznie mężczyźni.
Zamierzała właśnie odpowiedzieć na pytanie pani Johnson, że
jechali do Norfolk, kiedy nagle pomyślała, że popełniłaby nieostroż-
ność. Niewykluczone, że ojczym przypomni sobie o istnieniu stryja
T
LR
mieszkającego w Norfolk, choć prawdopodobieństwo tego było małe.
Nie sądziła, żeby przyszło mu to do głowy, ale pisząc do krewnych po
śmierci matki, wspomniała ojczymowi, że stryj odziedziczył tytuł i
jest obecnie lordem Wensley z Wen. Tak czy owak nie powinna nara-
żać się na ryzyko. Uświadamiając sobie, że Suffolk graniczy z Nor-
folkiem, powiedziała pospiesznie:
— Jechaliśmy do Essex.
— Oj, to daleka droga! — stwierdziła pani Johnson. — Może i
dobrze się stało, że musieliście się zatrzymać i trochę odpocząć. Mnie
jazda konno zawsze bardzo męczy, o czym rodzina wie najlepiej.
Rodzina, pochylona nad talerzami, nie zwróciła na jej słowa
uwagi i pani Johnson podjęła:
— Mąż powiedział, że mają państwo dwa piękne koniki. Niech
się pani o nie nie martwi! Jake to się zna na koniach i ma do nich rękę,
co chłopcy?
Po chwili jeden z młodych ludzi, Carita miała wrażenie, że ten o
imieniu Billy, odpowiedział:
— Tak, mama, święta prawda!
Po baraninie na stole zjawiło się ciasto z porzeczkami i gęsty sy-
rop, którym je polewano. Po paru kęsach Carita nie była w stanie zjeść
nic więcej i zastanawiała się, czy urazi gospodarzy, jeśli się do tego
przyzna. W tym samym momencie poczuła coś ocierającego się jej o
nogi i domyśliła się, że jest to spaniel, którego zauważyła po wejściu
do kuchni. Pod stołem znajdowały się dwa psy. Carita nakarmiła je
T
LR
— 57 —
ukradkiem niewielkimi kawałkami ciasta, przyjętymi ze szczerą
wdzięcznością.
Po skończonej kolacji chłopcy odsunęli krzesła i wyszli z kuch-
ni.
— Nie zapomnijcie zamknąć kur! — krzyknął za nimi farmer.
Odpowiedziało mu dalekie:
— Tak jest!
Chłopcy byli już przy tylnych drzwiach domu. Kiedy wyszli, pa-
ni Johnson zwróciła się z wyjaśnieniem do Carity:
— Musimy wszystko zamykać na noc. Lisy węszą naokoło i je-
dzą wszystko, co się rusza! Praca na farmie i tak jest ciężka, a tu jesz-
cze borykaj się z tymi lisami, co to państwo na nie polują, chociaż i
tak trafiają nie więcej, jak jednego na trzy!
Carita uśmiechnęła się. Mieszkając w Haldon Hall wiedziała, że
wszyscy famerzy narzekają na lisy Natomiast sir Mortimer uskarżał
się na niedobór lisów twierdząc, że gdyby to zależało od niego, zało-
żyłby specjalną lisią hodowlę. Na samą myśl o ojczymie Caritę prze-
szedł dreszcz. Zwróciła się do pani Johnson:
—Czuję się bardzo zmęczona. Mam nadzieję, że wybaczy mi
pani, jeśli pójdę się położyć?
—Oczywiście, moja droga, niech się pani zaraz kładzie — od-
powiedziała pani Johnson życzliwie. — Wejdę z panią i popatrzę, czy
z mężem wszystko dobrze. Jeśli otworzy pani sobie do niego drzwi, to
na pewno usłyszy w nocy, gdyby był niespokojny
T
LR
Carita chciała spytać, co powinna zrobić w takim wypadku, ale
bała się, że pani Johnson może to uznać za dziwne, więc zachowała
milczenie. Jednak żona farmera, jakby wiedząc, co Carita myśli, po-
wiedziała:
— Kazałam Jessie naparzyć ziół, to go na powrót uśpią, jakby
się przebudził. Trzeba go tylko napoić, jeśli będzie przytomny i pozna
panią.
Wiedziała dobrze, że nieznajomy, który jej nigdy nie widział, nie
może jej rozpoznać. Jednakże tę wiadomość musiała zachować dla
siebie, odpowiedziała więc po prostu:
— Mój... mój m...mąż będzie z pewnością bardzo wdzięczny,
kiedy odzyska przytomność.
Zająknęła się przy słowie mąż, ale pani Johnson nie zwróciła na
to uwagi. Weszły obie do sypialni. Koło łóżka paliły się dwie świecie.
Nieznajomy nie drgnął nawet od chwili, gdy Carita widziała go ostat-
nio. Raz jeszcze pomyślała, że jest bardzo przystojny. Dlaczego jed-
nak człowiek, który posiadał tak wspaniałego rumaka i najwyraźniej
był zamożny, podróżował sam, bez stajennego?
Pani Johnson powiedziała dobranoc i Carita przeszła do swojego
pokoju, gdzie zaczęła się rozbierać. Mignęła jej mimowolna myśl, że
byłaby bardzo rozczarowana, gdyby musiała opuścić farmę, zanim
nieznajomy się obudzi. W takim wypadku nie dowiedziałaby się nig-
dy, kim on jest i dokąd podąża.
Odmówiła modlitwę, powtarzając po wielekroć, jak bardzo jest
wdzięczna za możliwość spędzenia nocy w wygodnym i bezpiecznym
T
LR
— 59 —
miejscu. Gdyby zatrzymała się samotnie w jakiejś gospodzie, jej wła-
ściciel uznałby to za co najmniej dziwną okoliczność. Nie zasnęłaby
też pewnie do rana, drżąc ze strachu, że ojczym ją odnajdzie, jadąc po
jej śladach, a wówczas czekałaby ją upokarzająca podróż do Haldon
Hall w jego towarzystwie. Po powrocie bez wątpienia zbiłby ją za
próbę ucieczki.
— Nie mogłabym tego znieść... za nic! — wykrzyknęła w pani-
ce.
Zaraz jednak zdecydowanym ruchem otuliła ramiona kołdrą.
Cokolwiek jutro przyniesie, tej nocy była bezpieczna! Musi pomyśleć
spokojnie i zaplanować, co pocznie dalej. Z tym postanowieniem Ca-
rita zapadła w sen, była bowiem bardzo zmęczona.
Kiedy się obudziła, był już ranek. Jej pierwszym uczuciem była
konsternacja na myśl, że spała tak mocno. Gdyby nieznajomy zawołał,
nie usłyszałaby go nawet. Zerwała się prędko z łóżka i poszła zajrzeć
do sąsiedniego pokoju. Nieznajomy leżał w tej samej pozycji, w jakiej
go zostawiła poprzedniego wieczoru, więc odetchnęła z ulgą.
Z dołu dobiegały różne odgłosy, co przypomniało jej, że dzień
na farmie zaczyna się wcześnie. Wstała więc, umyła się w zimnej wo-
dzie i ubrała w jedną z muślinowych sukni, które z sobą wzięła. Wyj-
rzała przez okno, dochodząc do wniosku, że zapowiada się upalny
dzień. Potem zeszła na dół. Męska część rodziny zjadła już śniadanie,
w kuchni zastała jedynie panią Johnson oraz Jessie i Molly.
T
LR
— A, wstała pani, złociutka! — wykrzyknęła pani Johnson. —
Na pewno czuje się pani lepiej po dobrze przespanej nocy.
— Spałam spokojnie — uśmiechnęła się w odpowiedzi Carita.
—Zajrzałam do pani męża rano i od razu wiedziałam, że nie
przeszkodził pani spać — powiedziała pani Johnson. — Tak to jest ze
wstrząsem mózgu, już ja to wiem! Leży taki nieruchomo jak kamień,
ale tylko patrzeć, jak zacznie się rzucać i pleść trzy po trzy!
— A... co powinnam wówczas zrobić? — spytała Carita.
Pani Johnson uśmiechnęła się do niej.
— No, no, nie potrzebuje się pani zamartwiać o tego swojego
męża. Już ja się nim zajmę, tak samo jak zajmowałam się zawsze mo-
im własnym. Z Billym bez przerwy miałam jak nie to, to tamto, a ile
razy bandaże były w robocie, sama nie zliczę.
Carita ponownie uśmiechnęła się w odpowiedzi. Jeśli pani John-
son podjęła się pielęgnacji nieznajomego, nie było potrzeby martwić
się o niego. Zjadła pełen talerz jajek na bekonie, który postawiła przed
nią Jessie, a potem poszła zajrzeć do koni. Oba wyglądały na wypo-
częte, ale wydało się jej, że ogier jest trochę apatyczny. Jednakże Jake
rozwiał jej obawy.
Do jutra on będzie całkiem w formie — oświadczył — a pięk-
niejszego konika to żem nie widział.
Słysząc tę opinię Carita poczuła zazdrość o Merkurego, poszła
więc do przegrody, gdzie się znajdował, okazując mu wylewnie swoje
uczucia. A gdy otarł się pyskiem o jej szyję pomyślała, że jest na-
T
LR
— 61 —
prawdę jej jedynym przyjacielem na całym świecie i nie przeżyłaby
jego straty.
— Wszystko dobrze się ułoży, kiedy już dojedziemy do Norfolk
— powiedziała, próbując dodać sobie otuchy.
Zarazem nurtował ją strach, co się stanie, jeśli stryj nie pozwoli
jej u siebie pozostać. Ojciec zawsze utrzymywał, że jego brat jest dzi-
wakiem.
—Powinien zostać mnichem albo kimś takim jak fakirzy w In-
diach, którzy siadują na szczytach gór i oddają się medytacjom na te-
mat przyszłego życia — powiedział jej kiedyś.
—Czemu tak postępują, papo? — spytała Carita.
—Bóg raczy wiedzieć! — odpowiedział ojciec. — Mam dość
roboty z ułożeniem sobie tego życia i brak mi czasu na zaprzątanie
sobie głowy przyszłym!
Choć ojciec mówił wówczas żartobliwie i lekko, Carita była
pewna, że gdziekolwiek teraz przebywał, myślał o swojej córce i sta-
rał się jej pomóc.
— A ja potrzebuję twojej pomocy, papo — zapewniła go w du-
chu. —Potrzebuję jej rozpaczliwie! Sam wiesz, że nie mogę poślubić
lorda Stilbury, ale jeśli ojczym mnie znajdzie, będę zmuszona raczej
mu ulec, niż pozwolić się bić.
Wzdrygnęła się na samą myśl o tym. Otoczyła ramionami szyję
Merkurego i przylgnęła do niego z całej siły, jakby był jedynym stwo-
rzeniem, które mogło ją obronić przed grozą i hańbą kary zaplano-
wanej przez ojczyma.
T
LR
Wróciwszy do domu Carita spytała panią Johnson, czy mogłaby
jej w jakiś sposób pomóc. Żona farmera zastanawiała się przez chwilę,
a w końcu spytała:
—Umie się pani posługiwać igłą?
—Tak, naturalnie — odparła Carita.
—W takim razie mogłaby pani pomóc z cerowaniem — stwier-
dziła pani Johnson. — Chłopcy zdzierają skarpetki szybciej, niż mogę
je naprawić.
— Bardzo chętnie pani w tym ulżę — zapewniła Carita.
Pani Johnson przyniosła górę świeżo upranych skarpet i poń-
czoch. Wszystkie miały dziury na palcach albo na pięcie. Obok leżała
włóczka do cerowania. Carita zaniosła to wszystko w koszu na górę,
do pokoju nieznajomego. Upał wzmagał się w miarę upływu dnia. Ca-
rita siedziała w oknie, szyjąc i rzucając co jakiś czas spojrzenie w
stronę łóżka. Wokół panowała cisza przerywana jedynie brzęczeniem
pszczół i dalekim gdakaniem kur. Słychać było także ptasie trele, gdy
mali śpiewacy krążyli nad zarośniętym ogrodem, by frunąć następnie
na widoczne za nim pola. Od czasu do czasu przerywała pracę, by
wyjrzeć przez okno. Znalazła się w jakimś innym świecie, zupełnie
odmiennym od tego, w którym żyła przedtem.
Niespodziewanie usłyszała odgłos od strony łóżka. Odłożyła
pończochę, którą trzymała w ręce i wstała. Nieznajomy próbował
przewrócić się na bok, kręcąc przy tym głową w obie strony. Carita
podeszła do niego, lecz oczy nadal miał zamknięte, za to wargi uchy-
lone, jakby czuł suchość w ustach. Zauważyła zaraz po wejściu, że
T
LR
— 63 —
zaparzone przez Jessie zioła stoją w dzbanku przy łóżku. Nalała z nie-
go pół szklanki i wsunąwszy rękę pod głowę nieznajomego, uniosła
go na poduszkach. Ruszył ręką i Carita przestraszyła się, że wytrąci
jej szklankę i zachlapie pościel. Powiedziała łagodnym tonem:
— Jesteś spragniony. Musisz się napić. To ci dobrze zrobi i za-
śniesz z powrotem.
Mówiąc to, przypominała sobie, jak matka przemawiała do niej
podczas chorób przebytych w dzieciństwie. Pewna była, że powinna
się do nieznajomego odzywać, bo mimo że nie odzyskał jeszcze przy-
tomności, mogło do niego docierać trochę z tego, co się wokół działo.
Tak czy owak wypił większość naparu, który nalała do szklanki.
Układając go z powrotem na poduszkach, Carita pomyślała, że
wydaje się bardzo gorący. Podeszła do stojącej w kącie miednicy,
szukając gąbki, ale zaraz uświadomiła sobie, że nieznajomy niczego
przy sobie nie miał. Poszła szybko do swojej sypialni i przyniosła
własną gąbkę oraz ręcznik. Następnie przemyła mu delikatnie twarz i
osuszyła ręcznikiem. Pierwszy raz oddała podobną przysługę męż-
czyźnie. Odnosiła wrażenie, że ma do czynienia z małym chłopcem,
który upadł i zranił się przy tym, a teraz wymaga troskliwej opieki i
pielęgnacji.
Czy to, na skutek jej starań, czy też pod działaniem ziół, chory
leżał spokojnie. Nie poruszył się, kiedy zeszła na południowy posiłek.
Po południu zajrzała pani Johnson, zobaczyć jak się miewa pacjent.
— Czy myśli pani, że on ma gorączkę? — spytała Carita.
T
LR
— Jutro go umyjemy — orzekła w odpowiedzi pani Johnson. —
Jak jest gorączka, to ją mycie przeważnie spuszcza, a muszę powie-
dzieć, że upał dziś niemożebny!
Carita była świadoma, że mycie nieznajomego będzie dla niej
bardzo krępujące, ale nie mogła przecież odmówić swojej pomocy. —
Może do jutra odzyska już przytomność — powiedziała — a wówczas
z pewnością sam się umyje.
Pani Johnson potrząsnęła głową.
— Im dłużej sobie śpi, tym lepiej — stwierdziła. — Lepiej niech
mu pani nie przeszkadza, jak nie trzeba.
Uśmiechnęła się i położyła rękę na ramieniu Carity.
— Przystojnego ma pani męża — dodała — i rozumiem, że się
pani spieszy do jego objęć, ale trudno, nie ma rady, będzie pani mu-
siała wziąć na cierpliwość, ot co!
Carita, zakłopotana, nie znalazła żadnej odpowiedzi.
—Pani zejdzie teraz ze mną na dół— powiedziała pani Johnson.
— Widzę, że pocerowała mi pani skarpetki, to możemy zrobić coś na-
prawdę dobrego na kolację.
—Chciałabym pani przy tym pomóc — odparła Carita.
—No i dobrze — zgodziła się pani Johnson z uśmiechem. — I
niech pani pamięta, kiedy mąż się obudzi, będzie potrzebował czegoś
solidnego do zjedzenia. To go wzmocni i może nie będzie zły, że
spadł z konia. Jeszcze się taki mężczyzna nie urodził, który by przy-
znał, że coś się stało z jego własnej winy! — dokończyła żona farmera
ze śmiechem.
T
LR
— 65 —
Carita zeszła z nią na dół. Pomyślała, że może pewnego dnia
przydadzą jej się wszystkie te rady i mądrości, kiedy będzie miała
prawdziwego męża. Ale na samą myśl o tym powrócił strach. Zaczęła
się znowu modlić:
— Tylko żeby to nie był lord Stilbury! Błagam cię, Boże!... nie
lord Stilbury!... Każdy inny, tylko nie on!
Tego wieczoru kolacja, zdaniem Carity, była wyśmienita. Po-
mogła pani Johnson w pieczeniu młodych kurcząt, następnie zaś, za-
miast ciężkiego, wilgotnego ciasta, zrobiły galaretkę i sałatkę z owo-
ców, które zebrały w sadzie. Do tego podały bitą śmietanę.
Taka kolacja na pewno spotkałaby się z uznaniem jej matki,
gdyby mogły sobie na nią pozwolić za dawnych czasów.
Wracając na górę, nuciła wesołą melodię. Nieznajomy spał
nadal, a pani Johnson postawiła przy łóżku dzbanek z nową porcją
świeżo zaparzonych ziół. Carita rozebrała się i kładąc przykryła tylko
prześcieradłem, ponieważ nadal było bardzo gorąco.
Musiała przespać około godziny, gdy nagle obudził jąjakiś
dźwięk dochodzący z pokoju obok. Kładąc się do łóżka, Carita odsu-
nęła zasłony. Teraz cały pokój skąpany był w sączącej się przez okno
poświacie księżycowej. Dzięki niej mogła szybko zerwać się z posła-
nia i pospieszyć do pokoju nieznajomego. Idąc za radą pani Johnson,
zostawiła przy jego łóżku dwie palące się świece. W ten sposób, gdy-
T
LR
by zawołał, mogła udać się do niego od razu, nie rozglądając się za
światłem.
Jeden rzut oka na łóżko wystarczył, by stwierdzić, że nieznajo-
my jest bardzo niespokojny. Usiłował też coś powiedzieć. Carita nala-
ła pospiesznie naparu z ziół, a następnie uklękła przy łóżku, pod-
kładając ramię pod głowę chorego, jak to zrobiła wcześniej.
— Powinieneś się napić — powiedziała. — To ci pomoże zasnąć
na powrót.
Uniosła właśnie szklankę do jego ust, gdy nagle dostrzegła, że
ma otwarte oczy. Były szare i wpatrywały się w nią intensywnie, choć
nie była pewna, czy nieznajomy ją widzi.
— Napij się — powtórzyła — a zaraz lepiej się poczujesz.
Podsunęła szklankę bliżej, a wówczas nieznajomy przemówił
głosem, który wydawał się dochodzić z oddali:
— Kim... jesteś? — spytał — i gdzie ja się znalazłem...?
T
LR
67 —
Rozdział 4
Caritę obudziły głosy dochodzące z pokoju obok. Odgadła, że
jest tam pani Johnson, która zapewne rozmawia z nieznajomym. Przy-
szło jej do głowy, że jeśli żona farmera zrobi jakąś wzmiankę na temat
żony, nieznajomy nie będzie wiedział, o co chodzi i sytuacja może się
zrobić bardzo nieprzyjemna. Zerwała się z łóżka i zaczęła pospiesznie
ubierać. Słyszała nadal głos pani Johnson, która mówiła bez prze-
stanku, a co jakiś czas się śmiała. Podchodząc do drzwi, łączących oba
pokoje, usłyszała jej słowa:
— Pójdę na dół i przyniosę panu coś na śniadanie, od razu zrobi
się lepiej, jak sobie pan trochę podje.
Carita stała bez ruchu, póki nie usłyszała odgłosu kroków na
schodach i dopiero wtedy weszła do drugiego pokoju. Nieznajomy
siedział oparty o poduszki i kiedy się ukazała, obrzucił ją zagadko-
wym spojrzeniem. Choć zaczęła się na nowo bać, podeszła bliżej i
odezwała się szeptem:
— Wytłumaczę wszystko... tylko oni myślą, że jesteśmy mał-
żeństwem i proszę... nie mów im, że to nieprawda.
Wypowiadane bez tchu słowa zdawały się plątać i wpadać jedne
na drugie.
T
LR
68 —
— Małżeństwem? — powtórzył nieznajomy przeciągle.
— Tak... ale poczekaj, proszę, wyjaśnię wszystko, kiedy będzie-
my sami...
Nieznajomy patrzył na nią szeroko otwartymi oczami, w któ-
rych, jak jej się zdawało, widniało niedowierzanie. Zanim jednak zdą-
żył cokolwiek powiedzieć, do pokoju weszła Jessie, niosąc w rękach
tacę. Podeszła do łóżka, stawiając ją koło chorego i zdejmując po-
krywkę z talerza. Carita dostrzegła jajka na bekonie, jakie zapewne
czekały również na nią w kuchni na dole. Odwróciła się bez słowa i
prędko zeszła po schodach. Uznała, że lepiej będzie, gdy nieznajomy
zje w spokoju, zanim ona wda się w wyjaśnienia.
— Może będzie bardzo zły — szepnęła do siebie — a wtedy im
szybciej zniknę, tym lepiej.
Ponieważ była znękana, zjadła bez słowa to, co przed nią posta-
wiono. Nie musiała zresztą nic mówić, bo pani Johnson miała jak
zwykle mnóstwo do powiedzenia.
— Tak sobie myślałam, że pani mąż jest silny i długo w nieprzy-
tomności nie będzie leżał, choć nie powiem, zioła Jessie też swoje
zrobiły, ale jak przyjdzie co do czego, zawsze najważniejsze jest, jaką
kto ma siłę.
Kiedy Carita, rozważała tę myśl, obaj chłopcy wstali od stołu i
wyszli. Farmer zdążył odejść, zanim Carita zeszła na dół. Pani John-
son zakończyła swoje wywody stwierdzeniem, że mąż Carity nie po-
winien się męczyć.
T
LR
69 —
—Zawsze powtarzam, żeby nie biegać, zanim się pewnie nie
stanie na nogach, a mówię, bo doświadczenie mam duże. Nie ma się
co spieszyć z wyjazdem. Nam tu przyjemnie was gościć i to jest
szczera prawda.
—Jest pani bardzo dobra — powiedziała cicho Carita. — I dzię-
kuję za doskonałe śniadanie.
Powinna pójść na górę, ale poczuła się onieśmielona, więc po-
szła do stajni, żeby popatrzeć, czy Merkury dobrze się miewa. Zauwa-
żyła zaraz, że i on, i ogier poruszają się niespokojnie w swoich prze-
grodach. Oczywiście oba konie potrzebowały ruchu.
— Możliwe, że będziemy musieli dziś wyjechać — szepnęła
Merkuremu do ucha.
Serce jej zamierało na myśl o wyruszeniu przed siebie i odbyciu
samotnie drogi do Norfolk. Przyrzekła sobie jednak nie być tchórzem,
po czym poszła na górę. Kiedy dochodziła do/sypialni, drzwi otwo-
rzyły się i wyszła z nich Jessie z tacą, na której znajdowała się mi-
seczka z gorącą wodą oraz brzytwa. Nieznajomy musiał się ogolić.
Zobaczywszy go, Carita pomyślała, że teraz jest jeszcze przy-
stojniejszy niż poprzedniego dnia, kiedy leżał nieprzytomny. Zamknę-
ła za sobą drzwi i wolno podeszła do łóżka. Była tak zatrwożona, że
jej oczy zdawały się wypełniać pół twarzy. Stanęła przy łóżku, ale nie
zdołała wydobyć z siebie głosu. Nieznajomy spojrzał na nią i
uśmiechnął się niespodziewanie.
— No więc, co to za historia? — spytał. — Może usiadłabyś i
opowiedziała mi wszystko?
T
LR
70 —
Jessie zdjęła mu bandaż z czoła. Ślad po uderzeniu był spory, ale
rana zaczęła się zabliźniać i częściowo zasklepiać. Carita, pod którą
drżały nogi, usiadła bez protestu na krześle koło łóżka.
—Widziałam, jak upadłeś... jak pan upadł... — zaczęła niepew-
nie.
—Zostawmy lepiej pana w spokoju. Co było po drugiej stronie
tego żywopłotu? — zapytał nieznajomy. — Dopiero kiedy wznieśli-
śmy się w powietrze pomyślałem, że jestem głupcem, ponieważ nie
upewniłem się, czy Jowisz ma gdzie bezpiecznie wylądować.
—Jowisz? A więc takie nosi imię! Jest to najwspanialszy ogier,
jakiego zdarzyło mi się widzieć!
—Dziękuję. Miło mi, że go podziwiasz.
—Ależ tak, podziwiam go ogromnie, a żeby było zabawniej, mój
koń nazywa się Merkury!
Nieznajomy uśmiechnął się.
— W takim razie oddajemy pokłon tym samym bogom. Powi-
nienem być im bardzo wdzięczny, bo powiedziano mi, że Jowiszowi
nic się nie stało.
Za to ty uderzyłeś głową o duży kamień — powiedziała Carita.
— Skąd się wzięły duże kamienie na wiejskim polu? — spytał
nieznajomy ze zdziwieniem.
— Zdaje się, że mężczyźni usiłowali dokopać się do podziemne-
go źródła, które podobno znajduje się pod żywopłotem.
Zapadła chwila ciszy, po czym nieznajomy stwierdził:
T
LR
71 —
— Winę za wypadek ponoszę wyłącznie ja sam i im szybciej ru-
szę w drogę, tym lepiej.
Carita cicho krzyknęła.
—Nie możesz wstać za wcześnie! Doznałeś wstrząsu mózgu!
Leżałeś nieprzytomny przez czterdzieści osiem godzin i masz nie za-
gojoną ranę na czole.
Nieznajomy podniósł rękę dotykając ostrożnie rany, jakby spo-
dziewał się, że może go zaboleć.
— Poczciwi ludzie z tych farmerów, że nas do siebie wzięli —
skonstatował. — Ale dlaczego musiałaś powiedzieć, że jesteśmy mał-
żeństwem?
Carita uciekła spojrzeniem w bok i policzki jej poróżowiały.
Patrzącemu na nią mężczyźnie rumieniec ten wydawał się po-
dobny do zorzy, która rozpłomienia niebo o wschodzie słońca, a mło-
da dziewczyna była niezwykłej urody. Jednak nie miał obecnie ochoty
na bliższą znajomość z jakąkolwiek kobietą; pragnął jedynie uwolnić
się od Imogen. Kiedy się obudził, wróciła mu pamięć o wszystkim, co
się wydarzyło. Leżał pogrążony w myślach, dopóki pani Johnson nie
zajrzała do pokoju, by zobaczyć,, czy chory odzyskał przytomność.
Ujrzawszy, że ma otwarte oczy, odsłoniła firanki i zaczęła gawędzić.
Carita odpowiedziała na pytanie urywanym głosem, świadczą-
cym o tym, jak bardzo jest zdenerwowana.
— Właśnie... uciekłam— a ponieważ byłam sama... nie wyobra-
żałam sobie, gdzie będę mogła spędzić noc...
Nieznajomy nie odezwał się, więc po chwili podjęła:
T
LR
72 —
— Kiedy twój ogier potknął się i zrzucił cię z siodła... i kiedy
uderzyłeś głową o kamień... nie bardzo wiedziałam, co robić.
— I co zrobiłaś? — zapytał.
—Na szczęście na drodze pokazał się wóz, a na nim dwóch mło-
dych ludzi, którzy podjechali, kiedy zaczęłam do nich machać.
—A potem położyli mnie na wozie i przywieźli na farmę! —
skończył za nią nieznajomy.
Carita kiwnęła głową.
— Zanim zdołałam cokolwiek wyjaśnić, pani Johnson założyła,
że jesteśmy małżeństwem... a dla mnie to oznaczało, że będę miała
gdzie spać tej nocy...
Nieznajomy uśmiechnął się.
— A więc to się tak prosto odbyło!
—Tak... Poza tym uświadomiłam sobie — dorzuciła Carita — że
jeśli ktokolwiek będzie mnie szukał... nie będzie się rozglądać za ko-
bietą w towarzystwie męża.
—Wydaje mi się, że pani Johnson zwracając się do mnie powie-
działa panie Freeman — zauważył nieznajomy. — Czy rzeczywiście
wybrałaś mi takie nazwisko?
T
LR
—To było pierwsze, które mi przyszło do głowy...
— Więc ty się tak nie nazywasz?
— Nie.
— A zdradzisz mi swoje prawdziwe nazwisko? Zapadła cisza i
Carita ponownie odwróciła oczy od nieznajomego.
— Myślę — oświadczyła w końcu — że lepiej będzie, jeśli za-
chowam je w tajemnicy. Boję się... boję się rozpaczliwie, żeby ci, któ-
rzy mnie szukają... nie dowiedzieli się jakimś sposobem, żeru jestem.
Mówiąc to, wstrząsnęła się lekko, jakby ją przeszedł dreszcz.
Przez chwilę trwało milczenie, a potem nieznajomy zapytał:
— Widzę, że czegoś się boisz, ale z pewnością nie powinnaś po-
dróżować sama. Czy powiesz mi, dokąd się wybierasz?
Carita zawahała się.
—Mam zamiar dotrzeć do mojego stryja, który mieszka w Nor-
folk — wyjaśniła — ale powiedziałam pani Johnson, że jechaliśmy do
Essex... na wszelki wypadek, gdyby ktoś ją o to wypytywał.
—Wątpię, żeby do tego doszło — stwierdził nieznajomy spokoj-
nie. — Zdaje mi się, że bardzo skutecznie zatarłaś za sobą ślady.
—Modlę się, żeby istotnie tak było... ale mam jeszcze przed so-
bą długą drogę... a może się okazać, że nie będę bezpieczna, nawet je-
śli uda mi się dotrzeć do celu.
Carita myślała o tym, że stryj wcale nie musi chcieć z nią za-
mieszkać i może nie przyjąć jej do swojego domu. Może się również
zdarzyć, że kiedy będzie u stryja, znajdzie ją tam ojczym i zdoła prze-
T
LR
konać stryja, że małżeństwo z bogatym i ważnym człowiekiem jest
dla niej bardzo rozsądnym wyjściem.
Strach w jej oczach i napięcie przejawiające się w sztywności
całego ciała, były doskonale widoczne dla nieznajomego. Po chwili
odezwał się znowu, ale tym razem znacznie łagodniejszym tonem.
—Czy nie możesz mi zawierzyć swojej tajemnicy? A nuż potra-
fiłbym rozwikłać twój problem?
—Tego nikt nie dokona... chyba że ktoś potrafiłby mnie ukryć
przed ojczymem! — odparła gorączkowo.
—Czyli to od ojczyma uciekłaś! — podchwycił nieznajomy.
Carita zdradziła się mimo woli. Nie mogła jednak odwołać tego,
co powiedziała, więc kiwnęła w milczeniu głową.
— Twoja matka nie żyje? — spytał nieznajomy.
— Mama umarła... dlatego ojczym jest teraz moim prawnym
opiekunem.
Nastała chwila ciszy.
— Zabawię się w zgadywankę, choć oczywiście mogę się mylić.
Otóż wydaje mi się, że twój ojczym próbuje nakłonić cię do małżeń-
stwa z człowiekiem, którego nie lubisz.
Carita spojrzała na niego otwierając szeroko oczy.
— Jakim cudem... zdołałeś się tego domyślić?
— Mówiłem ci, że potrafię rozwiązywać problemy — odparł
nieznajomy.
Poprawił się, sadowiąc wygodniej i opierając o poduszki, po
czym kontynuował:
T
LR
— Skoro zrobiłaś z nas męża i żonę, czyli ludzi pozostających w
bardzo bliskim związku, powinnaś pozwolić, żebym ci pomógł. To
najmniejsze, co mogę zrobić dla mojej wybawicielki.
— Ktoś by cię w końcu znalazł, gdybym nie zatrzymała się, tyl-
ko pojechała dalej — odrzekła Carita.
— To wcale nie jest pewne. Spędzenie nocy na ziemi mogłoby
się okazać dla mnie fatalne w skutkach, poza tym, ktoś mógłby ukraść
Jowisza!
Carita cicho krzyknęła.
— To byłoby po prostu straszne! Wiem dobrze, jak bym się czu-
ła, gdyby ktoś ukradł Merkurego!
— Musisz, niestety, liczyć się z taką możliwością, jeśli będziesz
podróżować samotnie.
Oczy Carity zrobiły się ogromne.
— Nie przyszło mi to w ogóle do głowy! Przestraszyłeś mnie i
teraz boję się jeszcze bardziej niż przedtem!
— A może zamiast się bać, zdobyłabyś się na szczerość i powie-
działa mi przede wszystkim, jak masz na imię? Pani Johnson, jak sa-
ma rozumiesz, będzie się spodziewała, że jest mi to wiadome!
— Carita.
— To twoje prawdziwe imię?
— Tak.
— Bardzo ładne — zauważył nieznajomy. — A ja mam na imię
Darol.
— To niecodzienne imię.
T
LR
—Nie słyszałaś go nigdy przedtem?
—Nie wydaje mi się.
—No dobrze, myślę, że najlepiej będzie, jeśli zaczniemy od po-
czątku; proponuję, żebyś powiedziała mi, dlaczego nie chcesz poślu-
bić człowieka, którego wybrał dla ciebie ojczym.
Carita głęboko odetchnęła.
— Bo jest... okropny! Zupełnie stary i okrutny! Wszyscy mówią,
że jego pierwsza żona umarła, bo doprowadził ją do tego biciem!...
Jest też okrutny dla koni!
Mówiła tak cicho, że ledwie mógł ją dosłyszeć. Był jednak pe-
wien, że wszystko, co powiedziała, było szczere i prawdziwe. Zorien-
towałby się bez wątpienia, gdyby to były kłamstwa. Wiedział też, że
najsprytniejsza kobieta nie potrafiłaby udać tego dreszczu, który prze-
szedł ją całą, ani trwogi, pod wpływem której pociemniały jej oczy.
Kiedy skończyła mówić, zapytał:
—Dlaczego twój ojczym chce cię wydać za kogoś, kto jest taki
odpychający?
—Dlatego, że ten człowiek jest bardzo bogaty... i jest także waż-
ną osobistością i byłoby korzystne dla pozycji społecznej ojczyma,
gdyby mógł go nazwać swoim zięciem.
Carita dobrze pamiętała uniesienie w głosie ojczyma, kiedy
stwierdził, że lord Stilbury zostanie „praktycznie rzecz biorąc, moim
zięciem!"
— Więc uciekłaś z domu! Uważam, że postąpiłaś bardzo roz-
sądnie! — pochwalił hrabia.
T
LR
—Rozumiesz —naprawdę to rozumiesz! Przecież nie mogłam
wyrazić zgody na małżeństwo z takim człowiekiem! A ojczym po-
wiedział, że jeśli się nie zgodzę... będzie mnie bił tak długo, póki nie
ulegnę!
W głosie Carity zabrzmiała panika.
—Naprawdę sądzisz, że on mówił poważnie? — spytał hrabia ze
zdziwieniem. — Czy uderzył cię kiedykolwiek?
—Owszem... raz... kiedy miałam szesnaście lat — odparła Cari-
ta. — To było straszne i poniżające... ale jemu to sprawiało przyjem-
ność, wiem o tym doskonale, i teraz chce mieć znów tę satysfakcję!
Łzy zakręciły się jej w oczach i ogarnęło ją drżenie. Zerwała się
z krzesła podchodząc do okna. Stanęła wyglądając na dwór i usiłując
się opanować. Nie zdawała sobie sprawy, jak bolesne będzie mówie-
nie o tych sprawach. Do tej pory wracała do nich jedynie w myślach, a
teraz pierwszy raz wyjawiła je komuś w trakcie rozmowy. Wydały jej
się jeszcze bardziej potworne i nienawistne.
Hrabia, oparty o poduszki, patrzył na rozświetlone słońcem wło-
sy i smukłą postać w cienkiej sukni z muślinu. Trudno mu było uwie-
rzyć, żeby jakikolwiek mężczyzna, najbardziej zdeprawowany, mógł
bić tak delikatne i kruche stworzenie. Po kilku minutach przerwał mil-
czenie, mówiąc:
— Podejdź tu, Carito, pomyślimy wspólnie, w jaki sposób mogę
ci pomóc w ucieczce.
Carita odwróciła się od okna i wydawało się, że teraz słoneczny
blask rozświetlił także jej oczy.
T
LR
—Chcesz mi pomóc? — spytała. — Naprawdę chcesz mi po-
móc?
—Ależ oczywiście — odparł hrabia. — Tylko będziemy musieli
mądrze to obmyślić.
Carita podbiegła do niego, ale zamiast usiąść na krześle, uklękła
przy łóżku. Tak właśnie klęczała wcześniej, kiedy dawała mu do picia
napar z ziół albo obmywała twarz.
—Jeśli zechcesz mi pomóc — powiedziała — może uda mi się
rzeczywiście uciec.
—Nie ulega wątpliwości, że musisz uciec — oświadczył hrabia
kategorycznie. — Więc po pierwsze, jak sama zauważyłaś, ojczymowi
nie przyjdzie do głowy, żeby zwracać uwagę na kobietę, której towa-
rzyszy mąż.
—Naprawdę rozumiesz całą sytuację! — powtórzyła Carita. —
To jest po prostu... cudowne!
Hrabia był przyzwyczajony, że kobiety mówiły mu, jaki jest cu-
downy, ale teraz znajome słowo przesycone było niezwykłą szczero-
ścią.
—Jednego nam zrobić nie wolno—powiedział. — Nie możemy
popełnić żadnego błędu. Powiedz mi, jak daleko zdążyłaś przedwczo-
raj odjechać od domu?
—Nie wiem. dokładnie — odrzekła Carita. — Wyjechałam o
świcie, bo wiedziałam, że o tak wczesnej porze nikogo nie spotkam.
Kiedy weszłam do stajni, na służbie był tylko jeden pogrążony we
śnie stajenny, który nie słyszał, jak odjeżdżam.
T
LR
Hrabia uśmiechnął się do siebie. On także wyjechał o świcie, ob-
liczając, że musi przejechać niecałe dwadzieścia mil, by znaleźć się w
domu. Ale odwiezienie tego dziecka, bo doprawdy niewiele ją od
dzieciństwa dzieliło, do Norfolk, było zupełnie inną kwestią. Może
lepiej byłoby znaleźć miejsce, gdzie mogłaby się na krótko zatrzymać,
gdzieś we wsi należącej do jego własnej posiadłości. Nie mógł przyje-
chać do Priory w towarzystwie pięknej młodej kobiety, ponieważ
wywołałoby to natychmiast falę plotek.
Natomiast jeśli gdzieś ją umieszczę— powiedział sobie — będę
mógł skontaktować się z jej stryjem w Norfolk, a wtedy on przyje-
chałby po nią, zamiast żeby ona jechała samotnie do niego. Po chwili
zwrócił się do Carity:
—Opowiedz mi o stryju. Sądzisz, że będzie w stanie obronić cię
przed zmuszeniem przez ojczyma do małżeństwa, które cię przeraża?
Czy może zapewnić ci sposobność poznania człowieka, jakiego chcia-
łabyś poślubić?
—Rzecz w tym — wyznała Carita przyciszonym tonem — że
nie widziałam stryja Andrew od bardzo dawna. Papa zawsze twierdził,
że stryj jest dziwakiem i że powinien zostać mnichem. Odsunął się
całkowicie od świata i wiedzie żywot samotnika...
Hrabia był zaskoczony.
—Słyszłem o tego typu ludziach — powiedział — choć nigdy
żadnego nie spotkałem.
T
LR
—Stryj może mnie nie chcieć — stwierdziła Carita. — W takim
wypadku będę musiała rozejrzeć się za innym miejscem... a może zna-
leźć jakieś zajęcie...
—Nie masz żadnych pieniędzy? — zapytał hrabia.
— Nie, własnych nie mam — przyznała Carita. — Ale zabrałam
z sobą biżuterię, która należała do mojej matki.
Przerwała na chwilę, po czym dodała:
— Chciałam cię poprosić... czy byłbyś taki dobry i zapłacił przy
odjeździe wszystko, co będziemy tutaj winni? Zwróciłabym ci to, kie-
dy sprzedam jedną z broszek mamy.
—A właśnie —podchwycił hrabia—wiesz może, co się stało z
pieniędzmi, które miałem przy sobie?
—Zamknęłam je na klucz w szufladzie komoply w moim poko-
ju, zgodnie z radą pani Johnson — wyjaśniła pospiesznie Carita.
—Wobec tego możesz się nie kłopotać o to, co będziemy jej
winni — oznajmił hrabia. — Chcę ci jednak uświadomić, że twoja bi-
żuteria, nawet jeśli jest bardzo cenna, nie wystarczy ci do końca życia.
—Wiem o tym — odparła Carita — ale jestem pewna, że znajdę
jakąś pracę. Mogłabym uczyć dzieci... w końcu odebrałam staranne
wykształcenie!
Hrabia powstrzymał się od komentarzy. Uważał, że Carita jest o
wiele za młoda, żeby zostać nauczycielką w szkole czy guwernantką.
Oba te zajęcia były zresztą, jak wiedział, nędznie płatne. Poza tym
żadna rozsądna pani domu nie przyjmie do siebie stworzenia o takiej
urodzie, jak dziewczyna klęcząca przy jego łóżku.
T
LR
— Uznałeś zdaje się, że będę miała ogromne trudności ze znale-
zieniem pracy — powiedziała Carita. — Ale przy oszczędnym i
uważnym gospodarowaniu, biżuteria mamy powinna starczyć mi na
długi czas... może na dwa lata? A wtedy będę już starsza.
—Nie sądzę, żeby dwa lata stanowiły jakąś zasadniczą różnicę
— odpowiedział hrabia. — A w tym czasie —jak sama o tym wiesz,
Canto — powinnaś mieć przyzwoitkę albo mieszkać z kimś, kto zaj-
mowałby się zarówno tobą, jak twoimi sprawami.
—Myślałam o tym wiele razy, lecz poza stryjem Andrew nie
mam nikogo — oznajmiła Carita. — Tylko on jest odludkiem i może
mnie nie przyjąć.
—Rozumiem, że masz kłopot — powiedział hrabia — ale nie
wierzę, żeby nie można było znaleźć jakiegoś rozwiązania. Na razie
jesteś tutaj bezpieczna, a kiedy opuścimy farmę, znajdę jakieś miejsce,
gdzie będziesz się mogła zatrzymać, zanim wyruszysz w następny
etap podróży do Norfolk.
—Dziękuję... dziękuję ci z całego serca! — odrzekła Carita. —
Już wcześniej bałam się zapukać sama do gospody. Uznano by z pew-
nością za dziwne, że podróżuję samotnie. Poza tym przerażała mnie
myśl, że ojczym odkryje moją ucieczkę, zacznie o mnie rozpytywać...
po czym pojedzie moim śladem i w końcu mnie złapie.
W głosie Carity znowu brzmiał strach i widać było jak cała drży.
— Moim zdaniem — oświadczy^ hrabia spokojnie i bez pośpie-
chu — powinniśmy odprężyć się i odpoczywać, przynajmniej dopóki
tu przebywamy. Zgadzam się z panią Johnson, że nie powinienem ru-
T
LR
szać dzisiaj w drogę. Ajutro zobaczę, jak się będę czuł po przebudze-
niu.
— Proszę cię... nie jedźmy za wcześnie — powiedziała Carita
błagalnie. — Myślę nie tylko o tobie, ale również o sobie!
— Jesteś przynajmniej szczera! — odparł hrabia. — A widziałaś
może dzisiaj Jowisza?
— Tak, odwiedziłam i jego, i Merkurego przed przyjściem do
ciebie — poinformowała Carita. — Oba były trochę niespokojne, mia-
łam wrażenie, że potrzeba im ruchu.
— Jowiszowi nie będzie się z pewnością podobało nieustanne
przebywanie w stajni! — skonstatował hrabia. —Nie spytałaś przy-
padkiem farmera, czy jest tu ogrodzony teren, na którym konie mogły-
by bezpiecznie pobiegać?
Carita podniosła się z klęczek.
— Zajmę się tym natychmiast! — obiecała.
Przez chwilę obawiała się, że Darol zaproponuje jej jeżdżenie na
obu koniach. Bała się po prostu, że ktoś mógłby ją zobaczyć.
Zeszła szybko na dół i powiadomiła panią Johnson o propozycji
Darola.
— Wiedziałam, że najpierw pomyśli o koniu! — powiedziała
pani Johnson. — Znam mężczyzn, zawsze im przede wszystkim konie
w głowie, a my, biedne kobiety, zajmujemy miejsce na szarym końcu!
Zanim Carita zdążyła odpowiedzieć, pani Johnson zaśmiała się i
poinformowała, gdzie szukać farmera. Konie zostały wypuszczone
wolno na pole, skąd nie mogły uciec. Oba galopowały tam i na po-
T
LR
wrót, skacząc i brykając wesoło, uradowane odzyskaną swobodą. Ca-
rita przyglądała się im przez jakiś czas, po czym wróciła do domu
powiadomić Darola, jak załatwiła sprawę.
Weszła do pokoju z zarumienioną twarzą i włosami potarganymi
przez wiatr. Hrabiemu jej wygląd skojarzył się z Persefona powraca-
jącą z Hadesu, by przynieść światu wiosnę.
— Merkury i Jowisz biegają i mają się wspaniale! — oznajmiła
z uśmiechem. — Prosiły, żeby podziękować ci pięknie, że o nich po-
myślałeś.
Hrabia roześmiał się, a Carita usiadła na krześle przy łóżku. Nie
próbował nawet powracać do jej problemów, wiedząc, jak bardzo się
nimi trapi. Rozmawiali natomiast na wszelkie inne tematy. Zdziwiony
był zakresem jej wiedzy w najróżniejszych dziedzinach, zwłaszcza że
była taka młoda. Nasunęło mu się mimo woli porównanie z Imogen;
jeśli się akurat nie kochali, rozmowa między nimi była na ogół płytka
i banalna lub też dotyczyła plotek. Ponadto nieodmiennie przechodziła
na sprawy osobiste. Imogen, podobnie jak inne znane mu kobiety, by-
ła na dobrą sprawę zainteresowana wyłącznie kwestią miłości i to
pojmowaną według własnego punktu widzenia.
Carita opowiedziała mu o ojcu, oficerze marynarki, nie wymie-
niając jego nazwiska, wyjaśniła szczegółowo, na czym polegała praca,
którą zajmował się w Portsmouth i barwnie opisała miejsca, które
zwiedził pływając po morzach.
—Więc twój ojciec umarł w trakcie pobytu w Indiach Zachod-
nich! — zauważył hrabia.
T
LR
— Pisał do nas o miejscu, w którym przebywał, znalazłyśmy też
książki zawierające opis wyspy, gdzie okręt stał w przystani oraz opis
innych wysp, które wydały nam się fascynujące.
To jest miejsce, do którego sam miałbym ochotę zawędrować
pewnego dnia — oświadczył hrabia.
Carita zaczęła mówić o Haiti i czarnoksięskich praktykach
uprawianych na wyspach. Opowiadała też o dziwnych rzeczach zda-
rzających się w odległych zakątkach świata.
—Czy wiesz, że cesarzowa Józefina przyszła na świat na Marty-
nice? — spytała. — I kiedy była jeszcze młodą dziewczyną, Cyganka
przepowiedziała jej wszystko, co się później przydarzyło.
—Czy to oznacza, że wierzysz w przepowiednie Cyganek?
—Same Cyganki wyglądają bardzo malowniczo, ale nie chciała-
bym, żeby mi przepowiedziano przyszłość.
—Dlaczego? — spytał hrabia, mając wątpliwość czy to jest dys-
kretne pytanie.
—Bo wolę sobie wyobrażać, że moja przyszłość będzie piękna i
pełna wrażeń. Mam też nadzieję, że podobnie jak mama, zakocham się
w kimś, kto mnie także pokocha i będziemy ogromnie szczęśliwi.
W głosie Carity brzmiała nuta zachwytu, niemal uniesienia, któ-
ra nie uszła uwagi hrabiego.
— A przypuśćmy, że zakochasz się w kimś bez pozycji i bez
pieniędzy? — podsunął.
— I cóż to może mieć za znaczenie, skoro bylibyśmy razem? —
odparła Carita.
T
LR
Wydawało jej się, że hrabia ma sceptyczną minę, więc dodała:
— Moi rodzice mieli niewiele pieniędzy, kiedy się pobrali, a
jednak byli bardzo szczęśliwi i każdy kolejny dom, w którym
mieszkali, był pełen miłości. — Westchnęła lekko, po czym mówiła
dalej: — Tak było, odkąd sięgam pamięcią i dopiero, kiedy zamiesz-
kałam u ojczyma, zrozumiałam, że wspaniały dom, służba i piękne
stroje nie są nic warte bez miłości.
Usta hrabiego wykrzywił lekki grymas. Pomyślał nie po raz
pierwszy, że wiele kobiet podobnych do Imogen mówiło o miłości i
podziwie dla jego osoby, jednak nie byłyby z pewnością takie elo-
kwent-ne, gdyby nie posiadał ani tytułu, ani pieniędzy.
— Czy naprawdę wierzysz — spytał — że gdybyś zakochała się,
powiedzmy w synu farmera, byłabyś gotowa wyjść za niego i praco-
wać ciężko, tak jak pani Johnson, żeby utrzymać farmę?
— Ależ oczywiście! — zapewniła Carita. — Mama powiedziała
mi raz, że kiedy ma się miłość, to jakby trzymało się w ramionach
księżyc i gwiazdy, i nic poza tym nie jest ważne.
— Wobec tego mogę tylko stwierdzić, że jesteś bardzo niezwy-
kłą dziewczyną — zauważył hrabia.
Carita zarumieniła się.
— Mam wrażenie, że żartujesz sobie ze mnie! — szepnęła.
Po chwili milczenia dodała:
— Nabrałam pewności, że kiedy mama zdecydowała się poślu-
bić mojego ojczyma, myślała więcej o mnie niż o sobie. Byłyśmy bar-
dzo biedne i nieraz głodne, więc mama martwiła się o mnie.
T
LR
Zniżywszy głos, mówiła dalej:
— Po śmierci... mama połączyła się z papą... wiem, jak ogrom-
nie za nim tęskniła, choć w domu ojczyma miała pieniądze i wszelkie
wygody...
W głosie Carity pojawił się cień strachu, więc hrabia powiedział
szybko:
—Miejmy nadzieję, że oboje spotkamy taką miłość, Carito, a
tymczasem ty uciekasz i ja również. To nas łączy i oboje musimy bar-
dzo uważać, żeby nie dać się złapać.
—Ty także uciekasz? — spytała Carita ze zdziwieniem. — Ale...
od kogo? W jaki sposób ktoś mógłby zagrozić tobie?
Hrabia nie odpowiedział, więc po chwili dorzuciła:
—Myślę... myślę, że to może być kobieta.
—Usiłujesz, jak widzę, zaprzęgnąć do roboty intuicję — stwier-
dził hrabia — i źle robisz. Ty masz swoje sekrety, a ja mam swoje.
Jednakże i ty, i ja, musimy uważać, żeby nas nie złapano.
Hrabia pomyślał, że jeśli ojczym Carity szuka swojej pasierbicy,
Imogen niewątpliwie szuka jego. Był przekonany, że ona nie zrezy-
gnuje z pogoni.
Zrobi wszystko, co w jej mocy, by jakimś sposobem postawić go
w sytuacji, w której nie mógłby odmówić ożenienia się z nią. Przyszło
mu do głowy, że zamierzał być w Priory kilka dni temu. Zdążyłby
wówczas zapowiedzieć całej służbie, żeby pod żadnym pozorem nie
wpuszczała do domu lady Imogen Basset, co oczywiście byłoby
T
LR
świetną pożywką dla plotek. Nie wyobrażał sobie jednak innego spo-
sobu, żeby się od niej uwolnić.
Przypuszczał, że zaraz po odkryciu jego ucieczki Imogen udała
się do Londynu, a nie znalazłszy go tam, bez wątpienia pojawi się
wkrótce w Priory. Miał wrażenie, że piętrzące się wokół kłopoty przy-
tłaczają go.
— Co robić? Co robić? — zadawał sobie pytanie. Imogen za-
mierzała z pewnością rozgłosić, że on
ją porzucił, co powinno wzbudzić pewną dozę sympatii u tych,
których nazywała swoimi przyjaciółmi. Ale jego rodzina, a także
przyzwoici przedstawiciele wytwornego towarzystwa będą uważali, że
hrabia zachował się rozsądnie.
— Nie uwierzyłbym nigdy, że Imogen będzie próbowała zmusić
mnie do małżeństwa — powiedział sobie — i zaprosi wszystkich tych
ludzi, żeby byli świadkami ceremonii!
Ci, których gościła u siebie, byli jej przyjaciółmi, a nie jego; ze-
brała u siebie hałastrę z pogranicza eleganckiego towarzystwa. Nie-
mniej jednak nie sposób było powstrzymać ich od plotkowania. Hra-
bia skulił się wewnętrznie na myśl, że jego nazwisko zostanie zmie-
szane z błotem. Pomyślał o tych, którzy będą się z niego śmiali, sie-
dząc i popijając w klubach przy ulicy St. James.
Najlepiej będzie wyjechać zagranicę —pomyślał.
W następnej chwili jednak doszedł do wniosku, że to byłoby
jeszcze gorsze. Człowiek, który uciekał za granicę, miał zawsze coś na
sumieniu. Hrabia nie chciał, aby mówiono, że umknął przed kłopota-
T
LR
mi, które sam spowodował. Był człowiekiem dumnym, wybrednym i
wymagającym, nic więc dziwnego, że obawiał się, by następny krok,
jaki zrobi, nie okazał się jeszcze tragiczniejszy w skutkach od po-
przedniego.
Hrabia nie odzywał się tak długo, aż Carita zauważyła:
— Kiedy miewałam zmartwienia, a nietrudno się domyślić, że ty
masz je teraz, odkryłam, że najlepszą radą jest modlitwa.
—Modlitwa? — powtórzył hrabia ze zdziwieniem.
— Modliłam się, kiedy ojczym zawiadomił mnie o poślubieniu
tego okropnego człowieka. Wówczas Bóg, a może mój własny papa,
podpowiedział mi, że powinnam uciec. Nie było to łatwe, ale kiedy
myśl już zrodziła się w mojej głowie, miałam wrażenie, że wszystko
zostało zaplanowane za mnie.
Carita uświadomiła sobie nagle, że hrabia patrzy na nią z nieco
cynicznym wyrazem twarzy.
— To, co mówię, wydaje ci się pewnie... dziwne — powiedziała.
— Ale kiedy znów modliłam się, żebym miała gdzie spędzić noc,
przytrafił ci się wypadek, a kiedy przybyłam na farmę razem z tobą,
mogłam tu zostać, ponieważ uznano nas za małżeństwo.
Carita umilkła na chwilę, po czym uśmiechnęła się i ciągnęła:
— Zrozumiałam wówczas, że wszystko to zostało zaplanowane i
ktoś się mną opiekuje, a także mi pomaga, więc nie potrzeba było tak
się bać.
T
LR
Hrabia nie spuszczał z niej oczu. Zdawał sobie sprawę, że mówi
mu to wszystko, ponieważ jej zdaniem, jemu również może pomóc
modlitwa.
—Dziękuję, że mi o tym powiedziałaś, Carito — powiedział po
chwili. —Uświadomiłem sobie, jak dużo czasu upłynęło, odkąd ostat-
ni raz odmawiałem modlitwy, których nauczyła mnie moja matka.
Może dlatego pewne sprawy w moim życiu nie obróciły się na dobre.
—Jeśli będziesz się modlił, wszystko się ułoży, choć pewnie nie
w taki sposób, jak się spodziewasz — oznajmiła Carita, po czym za-
śmiała się jak dziecko, dodając: — Kto by przypuścił, że ty i Jowisz
będziecie odpowiedziąna moje modlitwy? Niewykluczone, że ja z ko-
lei, choć może zupełnie się tego nie spodziewasz, będę ci w stanie
pomóc, ponieważ ty mi pomogłeś.
—Żywię taką nadzieję— odparł hrabia. — Toteż, kiedy będziesz
modliła się za siebie, pomódl się również za mnie, Carito.
—Ależ naturalnie! — oświadczyła Carita szczerze. — Dzięko-
wałam już wielokrotnie w modlitwach, że jestem panią Freeman!
Roześmiała się, a hrabia jej zawtórował. Uderzyło go jednak, że
jest to niezwykła rozmowa, zwłaszcza z kimś tak młodym jak Carita.
A właściwie z jakąkolwiek kobietą nie będącą w wieku jego
matki.
Zaczął sobie przypominać, jak matka uczyła go odmawiać mo-
dlitwy, kiedy był małym chłopcem. Jednakże później, w Eton, uważał
chodzenie dwa razy dziennie do kaplicy za nudziarstwo. Kiedy dorósł,
T
LR
nie miał potrzeby modlić się o cokolwiek, ponieważ wszystko, czego
zapragnął, zdawało się wpadać mu samo w ręce, jak dojrzały owoc.
Dopiero teraz, a przyznawał, że była to jego własna wina, z po-
wodu Imogen znalazł się w kłopotliwej sytuacji, z której musiało być
jakieś wyjście. Im dłużej
0tym myślał, tym bardziej rozumiał, jak był niemądry
1naiwny, nie domyślaj ąc się wcześniej, że Imogen chce go po-
ślubić. W przeciwieństwie do innych kobiet, ta nie zamierzała dopu-
ścić, by zniknął z jej życia.
Hrabia pomyślał o wszystkich kosztownych prezentach, jakie
ofiarowywał pięknym kobietom, z którymi łączyły go affaires de co-
eur. Dochodziło na ogół do łez i wymówek, natomiast żaden związek
nie zakończył się skandalem. Nie zdarzyło się nigdy przedtem, by po-
kaźne grono osób było świadome, że hrabia występuje w roli pana
młodego z przymusu. Wyobrażał sobie aż nadto plastycznie wszystkie
komentarze krążące obecnie w Towers i wściekłość Imogen na wieść
o jego zniknięciu.
Nie miał wątpliwości, że będzie usiłowała odzyskać go za
wszelką cenę. Następnym razem nie pozostawi mu żadnej możliwości
ucieczki. W tym miejscu hrabia raz jeszcze zadał sobie w duchu pyta-
nie, co, u diabła, ma w tej sytuacji zrobić. W następnej chwili pomy-
ślał, że źle postępuje, odwołując się do diabła — tym bardziej, że
obok siedziała Carita wyglądająca jak anioł. Jeśli miała rację, pomóc
mu teraz mógł jedynie Bóg. Miał wątpliwości, czy jego problem nie
jest czymś zbyt błahym i przypomniał sobie zaraz słowa matki, która
T
LR
zapewniała go, że Bóg słyszy najmniejszą nawet modlitwę i że czuwa
nad nim anioł stróż. — Nigdy jeszcze nie potrzebowałem tak bardzo
anioła stróża! — pomyślał. Impulsywnie wyciągnął rękę do Carity.
— Rozmyślałem nad tym, co mi powiedziałaś — oznajmił — i
czuję, że jeśli będziesz modliła się za nas, a mój anioł stróż, o ile go
mam, udzieli mi pomocy, zdołamy się oboje uratować, i przede
wszystkim nie damy się pochwycić.
Carita uśmiechnęła się, wyciągając do niego rękę, a kiedy jego
palce zacisnęły się na niej, pomyślała, jak bardzo jest silny.
— Jestem pewna, że masz rację — powiedziała — i proszę, po-
zwól mi zostać z tobą jeszcze jakiś czas, na wypadek, gdyby gonił za
nami diabeł!
Hrabiemu błysnęła myśl, że jest to całkiem trafne określenie
Imogen.
— W bajkach — powiedział — dobro zawsze zwycięża zło, a
rycerze zabijają smoki. Tego właśnie musimy dokonać, Carito, tylko
w moim przypadku są dwa smoki!
T
LR
Rozdział 5
Carita i hrabia opuścili farmę wczesnym rankiem. Hrabia chciał
dojechać możliwie szybko do Priory, żeby dowiedzieć się, co się wy-
darzyło po jego ucieczce z Towers. Oczywiście nie wspomniał o tym
w rozmowie z Caritą. Powiedział tylko, że znajdzie jej jakieś miejsce,
gdzie będzie mogła się zatrzymać, w wiosce, w której sam mieszka.
Pani Johnson pożegnała ich wylewnie, zapewniając o przyjem-
ności, z jaką gościła ich na farmie. Dała im też pokaźnych rozmiarów
paczkę z lunchem.
—Nie ma co tracić pieniędzy w nie wiadomo j ákich gospodach
— oznaj miła. — Dadzą wam twarde mięso i stary ser. Lepiej będzie
smakowało to, co zapakowałam.
—Jestem tego pewna — odparła Carita. — Dziękujemy pani
ogromnie, była pani dla nas niezwykle dobra.
Pani Johnson ucałowała ją serdecznie.
—Niech pani tylko uważa na siebie — poleciła i patrząc na hra-
biego dodała — albo raczej niech pani powie mężowi, żeby się panią
opiekował.
—To mogę pani obiecać — odparł, po czym oboje opuścili far-
mę.
T
LR
— 93 —
Hrabia uparł się, żeby zapłacić pani Johnson. Carita widziała, jak
żona farmera zaniemówiła zerknąwszy na banknot, który wcisnął jej
do ręki. Wyglądało to na dziesięć funtów, choć trudno było uwierzyć,
aby mógł dać jej tak dużo. Konie były pełne energii, pozwolili im
więc galopować przez jakiś czas, żeby przeszła im ochota do bryka-
nia. Potem jechali już spokojniej, utrzymując jednak dobre tempo.
Hrabia obliczył, że powinni dojechać do Priory po południu. Koło
dwunastej jednak oboje zgłodnieli, ponieważ tego dnia śniadanie zje-
dli o wiele wcześniej niż zwykle. Hrabia odkrył uroczy zakątek na
niewielkim wzgórzu nad dolinką, gdzie kończył się las i można było
usiąść na trawie w cieniu drzew. Związali koniom cugle i puścili je
wolno.
—Nie wiem, jak Merkury — oświadczył hrabia — ale Jowisz
przybiegnie, kiedy na niego zagwiżdżę.
— Nie doceniasz Merkurego! — odparła Carita. — Przybiega na
wołanie od chwili, kiedy wsiadłam na niego pierwszy raz i jestem
pewna, że rozumie każde moje słowo.
Hrabia wybuchnął śmiechem.
Usiedli na trawie w cieniu wiązu i Carita otworzyła pudełko z
lunchem, które dała im pani Johnson. Żona farmera obdarowała ich
hojną ręką. Były tam plastry szynki i pieczonych kurcząt oraz pasztet,
który był jej specjalnością. Obok, w zakrytym kubeczku, znajdował
się sos do wędlin, a także sałata z pomidorami z ogrodu warzywnego
przy domu. Hrabia wydobył z torby przy siodle butelkę jabłecznika i
dwa kubki. Carita roześmiała się na ten widok.
T
LR
—A więc słusznie mi się wydawało, że wyjeżdżając miałeś wię-
cej bagażu, niż kiedy przybyłeś na farmę! — zauważyła. — Nie zda-
wałam sobie sprawy, że wieziesz rarytas w postaci jabłecznika pana
Johnsona!
— A tak, i butelka waży tyle, że solidnie obciążyła Jowisza —
odparł hrabia — lecz dzięki temu Merkury mógł mu dotrzymać kroku.
Carita wiedziała, że hrabia żartuje.
— Znowu jesteś niemiły dla Merkurego — stwierdziła — a dla
mnie jest to najpiękniejszy koń, jakiego zdarzyło mi się kiedykolwiek
widzieć!
— Natomiast ja, naturalnie, zachwycam się Jowiszem — odparł
hrabia. — Pewnego dnia urządzimy wyścigi i zobaczymy, kto w nich
zwycięży.
Carita nie odpowiedziała, bo w przyszłości mogło już nie być
okazji do przebywania w towarzystwie Darola. Nie zamierzała za-
trzymywać się dłużej we wsi, w której obiecał znaleźć jej jakąś kwate-
rę na noc; toteż wkrótce po przyjeździe będzie musiała jąopuścić. Nie
chciała być w żadnym razie obciążeniem dla swojego towarzysza.
Musi więc odnaleźć stryja i mieć nadzieję, że pozwoli jej u siebie zo-
stać.
Carita miała również niemiłe przeczucie, że wioska Darola,
gdziekolwiek się znajdowała, leżała zbyt blisko domu ojczyma, który
na pewno nie zrezygnuje z poszukiwań. Na razie, jak przypuszczała,
udzielał lordowi Stilbury możliwie wiarygodnych wyjaśnień co do jej
nieobecności.
T
LR
— 95 —
O wszystkich tych wątpliwościach nie wspomniała jednak ani
słowem. Byłoby to niewdzięcznością w stosunku do Darola, który był
przecież tak miły, że udawał jej męża i obiecał pomóc w przyszłości.
— Darol jest młody i przystojny — powiedziała sobie. — Jestem
pewna, że obdarza przyjaźnią mnóstwo osób i wątpię, żeby miał ocho-
tę dopisywać mnie do tej listy.
Hrabia pałaszował lunch z przyjemnością.
—Pani Johnson miała rację — obwieścił. — Nie znaleźlibyśmy
niczego ani w połowie tak dobrego w żadnej z przydrożnych gospód,
które minęliśmy dotychczas.
—Nie było ich znowu tak wiele — uświadomiła mu Carita.
-— Tylko dlatego, że do tej pory trzymaliśmy się pól, ale napo-
tkamy więcej wsi w drugiej części podróży.
Hrabia był zresztą zdecydowany omijać je z daleka, wiedząc, że
w większości z nich rozpoznano by go nieomylnie. Od dłuższego cza-
su zastanawiał się, czy ma zdradzić się przed Caritąze swoim praw-
dziwym nazwiskiem, ale ostatecznie postanowił tego nie robić. Było
mu przyjemnie, że nie czuje się przy nim skrępowana, nieśmiała ani
zakłopotana. Rozmawiała z nim naturalnie, z tym rodzajem łatwości,
jakiej nie spotkał dotychczas u żadnej kobiety.
W Londynie znajdował się przede wszystkim w otoczeniu wyra-
finowanych piękności, które goniły za nim bez wytchnienia. Starały
mu się przypodobać każdym wypowiadanym słowem, a także każdym
rzucanym spoza rzęs zalotnym spojrzeniem. Hrabia był obeznany z
całym tym repertuarem, który niewiele się różnił u większości kobiet.
T
LR
Natomiast Carita, z początku ogromnie zakłopotana konieczno-
ścią wyjaśnienia, że podała się za jego żonę, zapomniawszy o tamtym
skrępowaniu, rozmawiała z nim jak z bratem. Wiedli dyskusje na każ-
dy możliwy temat, a żaden nie posłużył jej za pretekst do osobistych
wynurzeń. Spotkał się z tym pierwszy raz. Nie mógł zrozumieć, co
powoduje, że Carita jest tak różna od większości kobiet. Trudno mu
było uwierzyć, żeby nie wydawał się jej pociągający. Pamiętał, jak
wyraził zrozumienie dla jej strachu przed ojczymem, wtedy popatrzyła
na niego wielkimi oczami, jakby był jakiś bogiem.
— Jest niewątpliwie niezwykła i niepodobna do żadnej dziew-
czyny, którą znałem! —powiedział sobie.
Jednak gdyby był zupełnie szczery, musiałby przyznać, że znał
ich bardzo niewiele. Z reguły unikał rozmów z debiutantkami, ponie-
waż nawet zwykły obiad zjedzony w towarzystwie młodej panienki
mógł stać się małżeńską pułapką. A teraz, po historii z Imogen, przy-
siągł sobie również, nigdy więcej nie zainteresować się żadną wdową.
Carita przerwała te rozmyślania, mówiąc:
— To był przepyszny lunch, ale nie mogę zjeść nic więcej, a wy-
daje mi się, że wyrzucenie resztek będzie okropnym marnowaniem
jedzenia.
— Ja mam zamiar wyrzucić resztę sałaty — odparł hrabia — i
pozbyć się naszych kubków.
Carita lekko krzyknęła.
T
LR
— 97 —
— To jest naprawdę marnotrawstwo! Jeśli je położysz w bez-
piecznym miejscu pod drzewem, może ktoś się na nie natknie i weź-
mie do domu uznawszy, że mu się przydadzą.
Hrabia uśmiechnął się i wstał, by zrobić to, co zaproponowała
Carita. Ona również się podniosła i w tejże chwili zza drzew ukazało
się dwóch jeźdźców. Hrabia spojrzał na nich i zesztywniał. Obaj męż-
czyźni mieli na twarzach czarne chustki, które zasłaniały im nosy i
usta, pozostawiając widoczne tylko oczy. Obaj trzymali w rękach pi-
stolety. Hrabia uzmysłowił sobie po niewczasie, że nie powinien wy-
ruszać w tak długą podróż bez broni. Jednak spieszył się ogromnie, by
uciec, i zdążył pomyśleć tylko o wzięciu pieniędzy z szuflady, gdzie
schował je lokaj.
Carita, przerażona widokiem rozbójników, znalazła się błyska-
wicznie u jego boku. Bandyci zeskoczyli z koni i ten, który stał bliżej
nich, powiedział szorstkim, chrapliwym głosem:
— Dawajcie wszystko, co macie z sobą, albo rozwalimy wam
głowy!
— I bierzemy ich konie — dodał drugi mężczyzna. — Widać, że
są lepsze od naszych!
— To się rozumie! —potwierdził pierwszy. —No dalej, po-
spieszcie się, nie będziemy tu tracić całego dnia!
Drugi mężczyzna podszedł i stanął obok kompana, a ich konie
zaczęły skubać trawę.
—Wyglądają, jakby mieli przy sobie dobrych parę sztuk złota —
powiedział — i nie odmówiłbym całusa od tej ślicznotki.
T
LR
—Najpierw bierz pieniądze — rozkazał pierwszy zbój.
Machnął pistoletem przed nosem hrabiego, dodając:
— No już, zwijajcie się! Wiecie, na co czekamy!
Hrabia włożył rękę do kieszeni. Carita była przerażona, że ban-
dyci zabiorą Merkurego i nigdy więcej nie ujrzy swojego konia. Miała
ochotę krzyczeć i płakać, błagając zbójów, żeby go nie zabierali. Mu-
siała jednak zachowywać się dzielnie, tym bardziej, że hrabia stał bez
ruchu w milczeniu. Gdy bandyta powiedział, że chciałby ją pocało-
wać, mimo woli przysunęła się bliżej Darola.
Hrabia wyjął z kieszeni portmonetkę. Była równie pełna, jak
wtedy, kiedy Carita chowała ją do szuflady w swoim pokoju, ponie-
waż nie wydał żadnych pieniędzy prócz tych, które wręczył pani
Johnson. Na widok luksusowej portmonetki pokaźnych rozmiarów,
oczy pierwszego zbója zabłysły. Drugi postąpił krok do przodu, żeby
ją zabrać. Wtedy hrabia otworzył portmonetkę i wysypał jej zawartość
na ziemię.
Złote suwereny, błyszcząc w słońcu, poleciały strumieniem na
trawę i obaj mężczyźni odruchowo spuścili oczy. Wówczas hrabia
błyskawicznym ruchem schwycił każdego za kark i brutalnie zderzył
ich twarzami. Użył do tego całej siły, więc obaj bandyci krzyknęli z
bólu. Kiedy pierwszy zbój, półoślepiony, z nosem krwawiącym obfi-
cie, odchylił się do tyłu, hrabia uderzył go w szczękę. Cios został za-
dany z wprawą zawodowego boksera. Hrabia uniósł mężczyznę i
gruchnął nim o ziemię, pozbawiając go przytomności. Drugi mężczy-
zna ledwie zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Kiedy otworzył
T
LR
— 99 —
oczy, dostał cios w tors lewą pięścią hrabiego, a następnie drugi w
szczękę, który go znokautował. Obaj mężczyźni wypuścili oczywiście
broń z rąk. Hrabia podniósł pistolety i cisnął je w gąszcz krzewów,
rosnących nieco poniżej miejsca, w którym się znajdowali. Następnie
podszedł do koni zbójów, zdjął im uzdy, po czym klepnął każdego po
zadzie. Oba konie natychmiast pogalopowały pochyłą ścieżką w kie-
runku doliny.
Wszystko zdarzyło się tak szybko, że Carita z trudem mogła
uwierzyć w to, co rozegrało się przed jej oczami. Kiedy konie zniknę-
ły, schyliła się, by pozbierać pieniądze, lecz hrabia wziął ją za rękę i
pociągnął za sobą w stronę Jowisza i Merkurego. Zagwizdał i ogier
podbiegł do nich truchtem. Merkury, przeczuwając chyba, że także
będzie potrzebny, poszedł w jego ślady. Kiedy jednak hrabia pochylił
się, by pomóc jej wsiąść na konia, Carita powiedziała:
— Twoje pieniądze! Twoje pieniądze zostały na trawie! Daro-
lu... one tam leżą!
— Mniejsza z tym! — odrzekł hrabia ostro. — Opuśćmy to
miejsce czym prędzej!
Carita, która obawiała się, że zbóje mogą oprzytomnieć i znów
zacząć im grozić, nie protestowała dłużej. Hrabia ruszył galopem, a
ona podążyła za nim. Jechał przez dłuższy czas, zanim zatrzymał Jo-
wisza. Wówczas Carita podjechała do niego, mówiąc:
— Byłeś po prostu cudowny! I taki mądry, i silny! A ja bałam
się przeraźliwie, że oni ukradną Merkurego!
T
LR
Hrabia pomyślał, że inna kobieta bałaby się przede wszystkim o
siebie, lecz Carita w swojej niewinności nie wyobrażała sobie nawet,
co się mogło zdarzyć. Ruszyli i hrabia zadowolił się stwierdzeniem:
— Teraz rozumiesz chyba, dlaczego nie możesz podróżować sa-
ma bez żadnej opieki.
— Masz rację... oczywiście, wiem, że masz rację— zgodziła się
Carita. — I jestem niezmiernie wdzięczna, że byłeś ze mną i uratowa-
łeś Merkurego.
Hrabia nie odpowiedział. Jechali dalej i dopiero wtedy Carita w
pełni odczuła grozę tego, co im się przytrafiło. Zrobiło jej się słabo.
Wiedziała jednak, że Darol chce dotrzeć jak najszybciej do bezpiecz-
nych okolic, toteż nie powiedziała ani słowa. Pochyliła się tylko, kle-
piąc Merkurego po karku. Odmówiła te^ krótką modlitwę, dziękując
Bogu, że nie zabrano jej konia. Hrabia utrzymywał dość szybkie tem-
po jazdy, póki nie zobaczył przed sobą lasu, który stanowił granicę
jego majątku. Podróż więc niemal, się kończyła. Nagle zaczął mieć
wątpliwości, czy bezpiecznie jest jechać prosto do Priory. Imogen na
pewno najpierw szukała go w Londynie. Niemniej miała dość czasu,
by przyjechać do Priory, gdzie spodziewała się go zastać.
Nie był także pewien, czy nie gości u niego ktoś z zawsze zresz-
tą mile widzianej rodziny. Pojawienie się pana domu z dziewczyną tak
piękną jak Carita, a do tego samotną, nie wróżyło nic dobrego. Hrabia
wiedział doskonale, co pomyślą o tym krewni, a jeśli z wizytą rodzin-
ną przyjechała akurat kobieta, wyobrażał sobie również, jak potraktuje
Caritę. Sama Carita nie zrozumie tego, ponieważ dotychczas nie przy-
T
LR
— 101 —
szło jej do głowy, żeby traktować go jak atrakcyjnego mężczyznę, z
którym nie powinna przebywać bez osoby towarzyszącej. Wiedział
doskonale, że ona ma go za miłego i uprzejmego człowieka, który ura-
tował ją od schwytania przez ojczyma.
— Muszę ndjpierw przekonać się, czy w Priory nikogo nie ma
— pomyślał — i wówczas dopiero zdecyduję, dokąd zabrać Caritę.
Tymczasem przejechali przez las. Następnie hrabia, który znał
każdy cal swojej posiadłości, skierował się w stronę parku znajdują-
cego się od frontu domu. Po wyjechaniu z kolejnego zagajnika, Carita
zobaczyła potężne dęby, pod którymi skubały trawę sarny i daniele o
nakrapianej sierści. Natomiast hrabia dojrzał także coś poruszającego
się w oddali. W parę sekund później rozpoznał powóz jadący aleją,
która prowadziła do domu.
Po obu jego stronach jechali konno dwaj jeźdźcy, a sam powóz
ciągnęła czwórka koni. Hrabia nie potrzebował przyglądać mu się
powtórnie. Rozpoznał liberię stangreta na koźle i wiedział, kto jest
właścicielem powozu oraz kto nim podróżuje. Powóz należał do nie-
go, a trzymany był w pomieszczeniach stajennych za jego miejską re-
zydencją przy Berkeley Square. Odgadł też bez trudu, że w powozie
niewątpliwie znajduje się Imogen. Wystarczyło, by oświadczyła jego
służbie, że pragnie złożyć mu wizytę w Priory.
Usta hrabiego zacisnęły się, tworząc wąską linię, a oczy pociem-
niały z gniewu. Domyślił się, że Imogen nie podróżuje samotnie. To-
warzyszyli jej z pewnością obaj bracia-niecnoty. Jeśli nie znajdą go,
wbrew przewidywaniom w Priory, zdecydują się poczekać do jego
T
LR
powrotu. Służący, którzy widywali Imogen wielokrotnie, będą po-
słuszni jej poleceniom.
Hrabia milczał przez jakiś czas, patrząc przed siebie nie widzą-
cym wzrokiem. Po chwili Carita zapytała nerwowo przyciszonym gło-
sem:
— Czy coś się stało...? Jesteś może zły...? Hrabia z wysiłkiem
zdobył się na odpowiedź:
—Zastanawiałem się, dokąd powinienem cię zabrać.
—Proszę cię... — powiedziała Carita błagalnym tonem — jeśli
mam ci sprawić kłopot, wolę zaraz odjechać. Byłeś dla mnie taki do-
bry... taki cudownie dobry — i za nic nie chciałabym stać się dla cie-
bie ciężarem.
Obrzucił ją uważnym spojrzeniem, jakby upewniał się co do
szczerości jej słów. Trudno mu było uwierzyć, żeby jakakolwiek ko-
bieta mogła być do tego stopnia niesamolubna, a dodatkowo, po tak
przerażającym przeżyciu gotowa jechać dalej samotnie. Spojrzał jej w
oczy i natychmiast zrozumiał, że Carita mówi prawdę. Wyglądała
prześlicznie w blasku słońca przeświecającego przez liście drzew,
więc uśmiechnął się do niej, mówiąc:
—Mam zamiar znaleźć miejsce, gdzie oboje będziemy mogli
spokojnie przespać następną noc. I nawet już wiem, dokąd pojedzie-
my.
—Jesteś pewien, że chcesz... żebym ci towarzyszyła? — spytała
Carita.
T
LR
— 103 —
—Nie dopuszczę, żebyś naraziła się na jakiekolwiek niebezpie-
czeństwo, po tym, co nas dziś spotkało.
—Bałam się okropnie — przyznała Carita. — Pomyśl tylko, jacy
bylibyśmy zrozpaczeni, gdyby bandyci zabrali nam Jowisza i Merku-
rego!
—Byłaby to wyłącznie moja wina, ponieważ nie wziąłem z sobą
pistoletu — stwierdził hrabia.
—Ale byłeś absolutnie wspaniały, kiedy uderzyłeś ich o siebie
głowami! — oznajmiła Carita. — Ledwie mogłam uwierzyć własnym
oczom! Tylko bardzo żałuję, że musiałeś zostawić pieniądze...
Zamilkła na parę chwil, po czym dodała:
—Pamiętasz chyba, że mam przy sobie biżuterię mamy... już i
tak mnóstwo jestem ci winna.
—Nie myśl o tym więcej — odparł hrabia. — Zdajesz sobie
pewnie sprawę z tego, że w życiu przychodzi nam zawsze płacić za
pomyłki, które robimy.
—Wobec tego musimy uważać, żeby nie popełnić następnej —
powiedziała Carita z przekonaniem.
Uznała widocznie, że Darol nie jest zamożny, bo choć miał na-
prawdę dobrego konia, podróżował sam, a nie ze stajennym. W
oczach hrabiego zabłysły iskierki rozbawienia, lecz wstrzymał się od
komentarza. W milczeniu ruszył w kierunku domu, do którego posta-
nowił zabrać Caritę. Mieścił się on na samym krańcu parku i nosił na-
zwę Gołębi Zakątek, a zbudowany został za czasów królowej Elżbie-
T
LR
ty. Hrabia uważał go za jeden z najpiękniejszych domów na terenie
swojej posiadłości.
Gołębi Zakątek był niewielki. Hrabina matka, żyjąca w czasach
królowej Anny, zażądała większego i świetniej szego domu na swój
użytek, więc zbudowano dla niej nową siedzibę. Natomiast poprzed-
nia zajmowana była kolejno przez różnych krewnych, nie dość boga-
tych, by sobie pozwolić na liczną służbę, i bardzo zadowolonych z
mieszkania w niewielkim domu. Było to urocze miejsce, w którym
osoby z dalszej rodziny z przyjemnością spędzały ostatnie lata swoje-
go życia.
Rozmyślając nad tym, dokąd się udać, hrabia przypomniał sobie,
że siostra matki, ciocia Marta, umarła przed pół rokiem. Cały po-
przedni rok spędziła właśnie w Gołębim Zakątku. Kiedy po śmierci
męża spytała, gdzie mogłaby zamieszkać, hrabia sam jej to zapropo-
nował. A ponieważ była stara i słaba, zaproponował też własnej niani,
nadal mieszkającej w Priory, żeby zaopiekowała się starszą panią.
— Wiesz dobrze, nianiu, że od dawna gotów jestem dać ci każdy
dom w wiosce, który sobie upatrzysz, ale ty nie chcesz się na żaden
zdecydować.
— Ja, paniczu Darolu, czekam, żeby wziąć na ręce syna panicza
— odparła niania. — Czekam, aż zapełnią się te obszerne pokoje
dziecinne, gdzie panicz spał jako dziecko. To po prostu wstyd, że cią-
gle świecą pustkami!
— Obawiam się, że przyjdzie ci na to długo czekać — oświad-
czył hrabia stanowczo.
T
LR
— 105 —
Jednak niania zgodziła się zaopiekować ciotką hrabiego. Prowa-
dziła dom przy pomocy pary młodych dziewcząt z wioski, a po śmier-
ci starej pani mieszkała w nim nadal sama. Teraz hrabiemu przyszło
do głowy, że jest to idealne miejsce, w którym może umieścić Caritę,
zanim nie zdecyduje, jak rozprawić się z Imogen, nie mówiąc o tym,
że w razie czego sam mógł się tam ukryć.
Kiedy dojechali do domu, Carita krzyknęła z zachwytu.
— Ach, jakiż on jest uroczy! Po prostu prześliczny! Wygląda,
jakby go tu przeniesiono z bajki!
Hrabia podzielał całkowicie jej uczucia. Popołudniowe słońce
oświetlało ciepłym blaskiem czerwone cegły, które z upływem lat na-
brały różowego odcienia, i połyskiwało na szybach okien. Niewielki
domek z wysokimi kominami wydawał się rzeczywiście, jak to okre-
śliła Carita, domkiem z bajki. W ogrodzie mieszkały zawsze białe go-
łębie, co wyjaśniało nadaną mu nazwę. Wzlatywały z trzepotem
skrzydeł na dach lub sfruwały, siadając na tarczy starego kamiennego
zegara słonecznego, stojącego pośrodku różanego ogrodu.
Hrabia i Carita zatrzymali konie i przyglądali się domowi ponad
równo przyciętym cisowym żywopłotem.
—Jeśli możesz tu chwilę zaczekać — powiedział hrabia — pój-
dę sprawdzić, czy w środku nie ma kogoś, z kim nie mielibyśmy
ochoty się spotkać. Nie potrwa to długo.
—Przyjrzę się gołębiom — oświadczyła z uśmiechem Carita.
Hrabia pomyślał, że inna kobieta powiedziałaby mu, żeby wrócił
szybko, bo będzie do niego tęskniła. Jadąc w kierunku furtki widział,
T
LR
że Carita rzeczywiście zajęta jest gołębiami. Przebył krótki podjazd,
po czym skręcił na lewo, zatrzymując się przy niewielkiej stajni koło
domu. Jak się spodziewał, była pusta, więc umieścił Jowisza w prze-
grodzie, zauważając przy okazji rozścieloną na ziemi świeżą słomę.
Wszystko było gotowe na wypadek, gdyby gość pragnął zostawić ko-
nia w stajni, a sam pójść na pogawędkę z nianią.
Hrabia wszedł tylnymi drzwiami, idąc następnie korytarzem do
niewielkiej kuchni, gdzie, jak się domyślał, przebywała niania. Istot-
nie, zajęta robieniem na drutach siedziała przy stole, na którym stała
filiżanka herbaty. Słysząc kroki na kamiennych płytach podłogi, pod-
niosła głowę i zdziwiona krzyknęła na jego widok.
— Panicz Darol! A dlaczego to wchodzi panicz tylnym wej-
ściem?
Hrabia podszedł bliżej.
— Potrzebuję twojej pomocy, nianiu — powiedział. — Jestem w
tarapatach.
— Znowu? — spytała ostro niania, a napotkawszy jego wzrok,
dodała: — Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie tak powinnam się
odzywać do Jego Lordowskiej Mości!
Hrabia wybuchnął śmiechem.
— Możesz się do mnie odzywać, jak chcesz, nianiu, i dobrze o
tym wiesz. Naprawdę potrzebuję twojej pomocy. Ale zanim zacznę
cokolwiek wyjaśniać, proszę cię, zwracaj się do mnie paniczu Darolu,
a nie Wasza Lordowska Mość i pamiętaj, że chwilowo nazywam się
Freeman.
T
LR
— 107 —
Niania spojrzała na niego szeroko rozwartymi oczami.
— A to co znowu za historia, jeśli wolno spytać? — powiedzia-
ła.
Hrabia usiadł przy stole kuchennym.
—Właśnie chcę ci o tym opowiedzieć — oświadczył. — I wiesz,
nianiu, jesteś jedyną osobą, której mogę wyznać prawdę.
—Mam nadzieję! — odparła spokojnie. — Zawsze mówiłam i
wciąż powtarzam: kłamstwa pochodzą od szatana!
Hrabia roześmiał się po czym powiedział:
—Nianiu, uciekłem, ponieważ o mały włos nie zostałem zmu-
szony podstępem do poślubienia lady Imogen Basset!
—Ta kobieta! — sarknęła niania. — Nigdy bym nie pozwoliła
się paniczowi z nią ożenić, gdybym miała cokolwiek do powiedzenia
w tej sprawie!
— Zgadzam się z tobą w zupełności — stwierdził hrabia. — By-
łem w bardzo niebezpiecznej sytuacji, ale zdołałem uciec. Niestety, w
drodze powrotnej do domu miałem wypadek.
— Pierwsza rzecz, jaką zauważyłam po wejściu panicza, to ten
strup na czole! Nie może panicz bardziej na siebie uważać?
Zupełnie tak samo niania przemawiała do niego, kiedy był ma-
łym chłopcem.
— Miałem szczęście, że nie stało się nic gorszego — odparł. —
Podniesiono mnie i zawieziono na farmę, a przebywając tam spotka-
łem młodą damę, która także uciekła!
T
LR
Niania zacisnęła usta, zachowała jednak milczenie, więc hrabia
mówił dalej:
— Jej ojczym usiłował wydać ją za starszego człowieka, który
ma zwyczaj bić zarówno konie jak i żonę, więc trudno się dziwić, że
biedaczka jest w panice na samą myśl o tym małżeństwie.
— Nic dziwnego! — przytaknęła niania.
— Kiedy straciłem przytomność, to właśnie ona mnie znalazła i
namówiła synów farmera, żeby mnie zabrali do domu — snuł swoją
opowieść hrabia. — Żona farmera wzięła nas za małżeństwo, a młoda
dama, która bała się zostać sama, nie wyprowadzała jej z błędu.
Widząc, że niania ma nieco sceptyczną minę, hrabia dodał szyb-
ko:
— Carita — bo tak ma na imię — jest bardzo młoda i bardzo
niewinna, ale okazała się wyjątkowo dzielna, kiedy jadąc tutaj zostali-
śmy napadnięci przez rozbójników.
—Rozbójników? Ciekawe, w co następnego panicz się wplącze!
— wykrzyknęła niania.
—Zdołałem się z nimi rozprawić — powiedział hrabia — i przy-
jechałem z Caritą do ciebie, nianiu, gdzie oboje powinniśmy być bez-
pieczni, przynajmniej przez jakiś czas, póki nie zdecyduję, co zrobić z
lady Imogen. Widziałem ją kilka minut temu, jadącą do Priory.
—Bez zaproszenia? — spytała niania.
—Zdecydowanie bez zaproszenia — potwierdził hrabia. — I
choć wiem, po co przybyła, nie ustaliłem jeszcze, jak powinienem w
tym wypadku postąpić.
T
LR
— 109 —
—No, jedno jest pewne, paniczu Darolu, ona nie nadaje się na
żonę dla panicza — ani, prawdę powiedziawszy, na żonę dla kogo-
kolwiek innego, i taka jest prawda!
—Skąd ta pewność, nianiu? — spytał hrabia z czystej ciekawo-
ści.
Już w następnej chwili sam sobie odpowiedział, bez słowa ze
strony niani. Służba plotkowała nieustannie, więc niania musiała wie-
dzieć o wszelkich jego londyńskich wyczynach, bo niektórzy służący
towarzyszyli mu w wyjazdach. Wielu z nich miało też bliskich krew-
nych wśród służby w Priory.
— Tak, masz oczywiście rację, nianiu — przyznał. — Jeśli o nią
chodzi, popełniłem błąd i chciałbym, żebyś pomogła mi z niego wy-
brnąć. Tylko rozumiesz — nikt, ale to nikt nie może się dowiedzieć,
że jestem u ciebie, poza tym nie chcę, żeby mówiono o pannie Cari-
cie, ponieważ to mogłoby jej ojczyma naprowadzić na trop.
— Będzie u mnie całkowicie bezpieczna — oświadczyła niania z
przekonaniem. — Akurat dzisiaj zwolniłam dziewczęta, ponieważ nie
ma w tej chwili prawie nic do roboty, więc mogły dostać dwa dni
wolnego, żeby zobaczyć się z bratem, który wrócił z podróży mor-
skich.
— Czyli wszystko świetnie się układa — odparł hrabia — to
znaczy, o ile na pewno sobie bez nich poradzisz.
Wiedział, że jego słowa są pewnego rodzaju wyzwaniem. Niania
żachnęła się, mówiąc:
T
LR
— Nie jestem jeszcze ani jedną, ani dwiema nogami w grobie!
Wiem dobrze, co panicz lubi jadać i właśnie to, a nie co innego panicz
dostanie!
Hrabia wstał z krzesła.
— Dziękuję ci, nianiu, i nie zapomnij — jeśli panna Carita zapy-
ta cię o mnie, jestem paniczem Daro1em
.
W żadnym wypadku nie
mów o mnie Jego Lordowska Mość, ani nie zdradź, że jestem hrabią
Kelvindale.
— Nigdy nie myślałam, że dożyję dnia, kiedy panicz będzie się
wstydził własnego nazwiska! — brzmiała odpowiedź niani, która
swoim zwyczajem postanowiła mieć ostatnie słowo.
Hrabia roześmiał się.
— Zostawiam konie w stajni. Zapewne przyjdzie cię odwiedzić
Albert, więc powiedz mu, żeby się nimi zajął i żeby pary z ust nie pu-
ścił.
Albert był jednym z mężczyzn pracujących w ogrodzie. Hrabia
orientował się doskonale, że od ponad dziesięciu lat zabiegał o nianię.
Albert nie należał zresztą do ludzi gadatliwych i miał tak samo dobrą
rękę do kwiatów, jak do koni. W całym majątku nie znalazłoby się
lepszego człowieka.
Hrabia opuścił nianię i przeszedł przez ogród. Carita nadal przy-
glądała się białym gołębiom, lecz oczy jej zabłysły, gdy ujrzała Daro-
la.
— Wszystko jest w najlepszym porządku — obwieścił hrabia.
T
LR
— 111 —
Carita wjechała przez furtkę do ogrodu i wkrótce zobaczyła staj-
nię, gdzie Merkury mógł odpocząć koło Jowisza. Hrabia zabrał się do
zdejmowania koniom uzd i siodeł, w czym Carita mu pomogła. Na-
pełniła także żłoby, podczas gdy hrabia przyniósł wiadra świeżej wo-
dy. Kiedy zamknął drzwi stajni, spytała:
—Do kogo należy ten przepiękny dom?
—Do mnie — odparł hrabia. — A w środku czeka niania, która
opiekowała się mną od urodzenia.
—No tak, powinnam się tego sama domyślić.
—Dlaczego? — spytał hrabia z ciekawością.
—Ponieważ wszystko, co się z tobą łączy, jest magiczne. Nie
wierzę nawet, że jesteś człowiekiem.
Roześmiał się, a ona mówiła dalej:
— Tylko magik umiałby dać sobie radę z dwoma rozbójnikami
naraz i tylko jakiś czarodziej — bo z pewnością nie zwykły śmiertel-
nik — może być właścicielem tak czarownego domu jak ten!
Hrabia wprowadził Caritę frontowymi drzwiami.
—Czy myślisz — spytała jeszcze, — że to, czego dotknę, może
rozpłynąć się w powietrzu i zniknąć?
—Mam szczerą nadzieję, że nic takiego się nie zdarzy — odparł
— ponieważ jestem zmęczony i głodny, a ty z pewnością także.
— Owszem, trochę — przyznała Carita.
W tym momencie otworzyły się drzwi i stanęła w nich niania.
T
LR
—Proszę wejść, panienko — zwróciła się do Ca-rity. — Panicz
Darol opowiedział mi o wszystkim i zapewniam, że u mnie będzie pa-
nienka całkiem bezpieczna.
—Dziękuję — odrzekła Carita wyciągając do niej rękę. —
Właśnie stwierdziłam, że jest to zaczarowane miejsce, gdzie nic złego
nie może nas spotkać.
—W każdym razie nie w mojej obecności — oświadczyła niania
kategorycznie. — Pewnie napiłaby się panienka chętnie herbaty, ale
najpierw zaprowadzę panienkę do pokoju. Pójdziemy odłożyć tę tor-
bę.
Carita odwiązała wcześniej swoją torbę od siodła Merkurego, a
teraz wzięła ją niania. Weszły razem na górę. W Gołębim Zakątku by-
ły dwie duże i dwie mniejsze sypialnie. Najlepszą niania przydzieliła
odruchowo hrabiemu. Przylegający do niej pokój był również śliczny,
z widokiem na ogród różany.
Miał wykuszowe okno, a promienie słoneczne, wpadające przez
małe, kwadratowe szybki, rysowały złote wzory na różowym dywa-
nie.
—Ja chyba śnię! — orzekła Carita. — Tak, śnię z pewnością!
Przecież niemożliwe, żeby taki cudowny pokój istniał naprawdę!
—Niech panienka zabierze się teraz do mycia rąk — powiedzia-
ła niania — a ja pójdę na dół przygotować podwieczorek.
Po wyjściu niani Carita doszła do wniosku, że jest jej gorąco i
czuje się nieświeżo, postanowiła więc przebrać się szybko w jedną z
muślinowych sukni. Żakiet do konnej jazdy z zaszytą biżuterią matki
T
LR
— 113 —
powiesiła w szafie. Pomyślała przy tym z dreszczem trwogi, że gdyby
rozbójnicy domyślili się jakimś cudem, co ona ma przy sobie, mogliby
ją obszukać. Nie umiała sobie wyobrazić czegoś straszniejszego, niż
dotyk ich rąk.
Zaraz jednak pocieszyła się, że nic podobnego się nie wydarzyło.
Darol okazał się po prostu cudowny i uratował ich oboje, a teraz byli
bezpieczni w tym zaczarowanym domu. Nie miała więc żadnego po-
wodu do strachu. Niestety, w tym momencie Carita przypomniała so-
bie ojczyma, który z pewnością nadal jej szukał.
— Przecież on mnie tu nigdy nie znajdzie! Bo i skąd by się tu
wziął? —zapytała z drżeniem w głosie pustego pokoju.
W następnej chwili usłyszała, jakby w odpowiedzi; kojące gru-
chanie białych gołębi, które przyzywały zza okna. Zdejmowała strój
do konnej jazdy, patrząc na nie i przypominając sobie, że sąto wyjąt-
kowe ptaki, należące do bogów.
Jestem pewna, że ochronią mnie od złego —pomyślała — po-
dobnie, jak do tej pory chronił mnie Bóg, który zesłał Darola, żeby się
mną opiekował.
Caritę ogarnęło nagle przemożne pragnienie zobaczenia Darola i
porozmawiania z nim. A nade wszystko, chciała się upewnić, czy on
jest na dole i nie zniknął, jak się tego trochę obawiała. Włożyła po-
spiesznie jedną z cienkich muślinowych sukni i zbiegła prędko ze
schodów, by się z nim spotkać. Znalazła go, zgodnie z przewidywa-
niami, w salonie położonym za holem. Był to piękny pokój, z oknami
na przeciwległych ścianach. Carita nie rozglądała się jednak wokół
T
LR
siebie, skupiona na osobie hrabiego, który stał patrząc na ogród.
Uszczęśliwiona podbiegła do niego szybko, a kiedy się odezwała, w
jej głosie brzmiał zachwyt, który zdawał się dotyczyć całego otocze-
nia.
— Więc jesteś tutaj! — powiedziała niemal bez tchu. — Na-
prawdę jesteś! Dziękuję ci... bardzo ci dziękuję, że jesteś dla mnie taki
dobry!
T
LR
— 115 —
Rozdział 6
Niania przygotowała im wyśmienity podwieczorek, choć prze-
cież wcale się ich nie spodziewała. Upiekła naprędce obwarzanki, któ-
re hrabia uwielbiał jako dziecko, były też gorące grzanki z masłem i
miodem oraz reszta upieczonego wcześniej przez nianię ciasta z owo-
cami. Hrabia oświadczył, że zaliczał je zawsze do swoich ulubionych
przysmaków. Carita, uradowana jego dobrym nastrojem, uznała, że
rozkosznie jest jeść podwieczorek w takim towarzystwie.
— Wiem, dlaczego czujesz się uszczęśliwiony — oznajmiła. —
Po prostu dlatego, że wróciłeś do domu.
Hrabia rozejrzał się po niewielkim pokoju.
—Dobrze by ci było w takim małym domu? — zainteresował
się.
—Myślę, że każdemu byłoby tu dobrze — odpowiedziała Carita
— chociaż mama nieraz powtarzała, że nie cegły i zaprawa tworzą
dom, ale miłość, która mieszka w jego wnętrzu.
Hrabia pomyślał, że zawsze marzyła mu się taka właśnie miłość.
Nie powiedział jednak tego głośno, tylko wstał od stołu.
T
LR
• —116 —
— Zamierzam cię teraz opuścić — powiedział — ale będziesz
bezpieczna pod opieką niani. Wrócę tak szybko, jak mi się uda. Nie
martw się, jeśli nie będzie mnie przez godzinę czy dłużej.
Carita miała zatroskaną minę.
—Ale nie grozi ci żadne... niebezpieczeństwo? — zapytała.
—Mam nadzieję, że nie — odparł hrabia — a kiedy wrócę, będę
miał ci z pewnością dużo do opowiedzenia.
Spojrzał na nią myśląc, jaka jest piękna z uniesioną ku niemu
twarzą i oczami pełnymi lęku. Przy tym — nie do wiary! — nie lękała
się wcale o siebie, lecz o niego. Uśmiechnął się do niej i poszedł do
kuchni.
— Dziękuję ci za pyszny podwieczorek, nianiu — powiedział.
— Wybieram się teraz do Priory i mogę zabawić tam jakiś czas.
Niania popatrzyła na niego ze zdziwieniem.
—Wydawało mi się, że postanowił panicz unikać lady Imogen!
—Toteż nie będę się z nią widział — odparł hrabia. — Chcę się
tylko zorientować, co tam się dzieje.
—Jeśli panicz się ukrywa, tak jak mi panicz powiedział, to radzę
uważać — ostrzegła niania. — Wszędzie są oczy, co będą panicza ob-
serwować.
Hrabia roześmiał się.
— Będę uważał — obiecał.
Wyszedł tylnymi drzwiami i wahał się przez chwilę, czy nie po-
jechać na Jowiszu. W ten sposób jednak zwróciłby tylko na siebie
uwagę. Ruszył więc pieszo przez park, postanawiając dojść do Priory
T
LR
— 117 —
okrężną drogą. Przeciął zagajnik idąc wśród drzew, a później wśród
krzewów, unikając za to ogrodu. W końcu znalazł się na tyłach domu.
Poruszając się z wielką ostrożnością, doszedł do upatrzonego okna.
Był niemal pewien, że o tej porze zastanie swojego sekretarza,
majora Warda, za biurkiem. Zarządzał on nie tylko Priory i posiadło-
ścią, ale także wszystkimi domami należącymi do hrabiego. Major
Ward miał za sobą zaszczytną służbę w armii, gdzie odznaczył się ja-
ko zastępca dowódcy w pułku nazywanym przez ojca hrabiego fami-
lijnym. Jednak podczas pobytu w Afryce został ranny w stopę i ku
swojemu wielkiemu żalowi zmuszony był porzucić armię. Z radością
objął wówczas posadę sekretarza hrabiego Kelvindale, a od momentu
znalezienia się w Priory okazał się nieoceniony.
Okno było otwarte i zaglądając ostrożnie do środka, hrabia ujrzał
majora za biurkiem, pogrążonego w pracy nad stosem papierów. Na
szczęście oprócz niego w pokoju nie było nikogo. Hrabia odezwał się
przyciszonym głosem:
— Halo, Ward!
Major drgnął i zdziwiony podniósł wzrok. W pierwszej chwili
nie zdawał sobie sprawy, że głos dochodzi z zewnątrz i dopiero wi-
dząc hrabiego wchodzącego przez okno, wykrzyknął:
—Nie miałem pojęcia, że Wasza Lordowska Mość już wrócił!
—Niech pan zamknie drzwi na klucz! — polecił hrabia ostro.
Major posłuchał go pospiesznie. Kiedy klucz został przekręcony
w zamku, hrabia powiedział:
T
LR
• —118 —
— A teraz chciałbym dowiedzie się dokładnie, co się dzieje w
domu. Wiem, że jest tutaj lady Imogen. Widziałem, jak przybyła mo-
im powozem, który zauważyłem w alei wjazdowej.
Major Ward miał zatroskaną minę.
— Więc Wasza Lordowska Mość nie spodziewał się jej wizyty?
—Nie zapraszałem jej — wyjaśnił hrabia krótko — i nie mam
ochoty widzieć się z nią nigdy więcej.
Wyraz zatroskania na twarzy majora pogłębił się znacznie.
—Jej Lordowska Mość oświadczyła... —zaczaj.
—Właśnie tego pragnę się dowiedzieć — przerwał mu hrabia.
— Proszę mi opowiedzieć, co się wydarzyło, ze wszystkimi szczegó-
łami.
Zajął jedyny wygodny fotel stojący w pokoju, a major, stojąc
naprzeciw, powiedział:
—Mniej więcej pół godziny temu dostałem wiadomość, że lady
Imogen Basset przybyła z Londynu w towarzystwie swoich braci.
Hrabia spodziewał się takiej informacji, ale zachował milczenie, a
tymczasem major kontynuował:
—Lady Imogen zapytała, czy Wasza Lordowska Mość znajduje
się w Priory, a kiedy została powiadomiona, że pana tu nie ma ani się
pana nie spodziewamy, oznajmiła, że zamierza czekać na pana przy-
jazd, nawet gdyby był pan mocno opóźniony.
To również była wiadomość, którą hrabia spodziewał się usły-
szeć.
T
LR
— 119 —
— Lady Imogen zażądała — ciągnął major—najlepszych pokoi
gościnnych dla siebie i braci, a kiedy poszedłem ją powitać, poleciła
mi, żebym posłał bezzwłocznie po pastora.
— Po pastora? — wykrzyknął hrabia,
— Usłuchałem jej, nie kwestionując polecenia — powiedział
major — ponieważ sądziłem, że chodzi o coś, co zostało wcześniej z
panem uzgodnione.
— A widziała się w pastorem? — zapytał hrabia.
— Pan Anderson przebywa z nią obecnie — odparł major— i...
Urwał, a hrabia czekał w milczeniu, aż dokończy zdanie.
— ... Jej Lordowska Mość rozkazała ogrodnikom, żeby przystro-
ili kaplicę.
Hrabia milczał nadal i major podjął znowu:
— Proszę o wybaczenie, milordzie, jeśli stało się to wbrew pana
życzeniom, ale Jej Lordowska Mość mówiła tak pewnie. — Byłem
oczywiście przekonany, że pod pana nieobecność przekazuje pańskie
instrukcje.
Również i teraz hrabia się nie odezwał. Major Ward stał, czeka-
jąc w milczeniu z bardzo zatroskanym wyrazem twarzy. Był ogromnie
przywiązany do hrabiego, jak zresztą uprzednio do jego ojca. Trosz-
czył się nieraz o swojego młodego pana, jakby chodziło o własnego
syna. Obserwował jak młody człowiek dorasta i zdawał sobie sprawę,
ile dobrych cech kryje się w charakterze Darola. Pomimo bogactwa i
znaczącej pozycji społecznej oraz towarzyskiej, hrabia odnosił się nie-
zmiennie z sympatią oraz wyrozumiałością do wszystkich, którzy dla
T
LR
• —120 —
niego pracowali. Major Ward nie spotkał się nigdy z podłością ani
małostkowością z jego strony. Myślał często, że zważywszy, jak ko-
biety narzucały mu się od chwili, gdy ukończył szkołę, hrabia zacho-
wywał się zawsze jak dżentelmen.
Cóż więc, na miły Bóg, mogło się zdarzyć? Dlaczego hrabia
wrócił do własnego domu przez okno? Major również zaczął się za-
stanawiać, do czego zmierza lady Imogen. Nigdy jej nie lubił i wie-
dział dobrze, że służba jej wprost nie cierpi. Hrabia byłby z pewnością
zdumiony, gdyby się dowiedział, że major, który regularnie chodził do
kościoła, modli się w każdą niedzielę, żeby jego pan nie poślubił lady
Imogen.
W końcu, przerywając długie milczenie, hrabia powiedział:
— Chcę porozmawiać z pastorem. Czy może pan sprowadzić go
tutaj, ale tak, żeby lady Imogen w niczym się nie zorientowała?
—Nic prostszego — odparł major Ward. — Uprzedzę służbę, że
kiedy tylko pastor opuści salonik, gdzie przebywa obecnie z Jej Lor-
dowską Mością, chcę z nim porozmawiać o sprawach dotyczących pa-
rafii.
Hrabia kiwnął głową.
Major przeszedł przez pokój, otworzył drzwi z klucza i wyszedł.
Hrabia zamknął je z powrotem na klucz. Następnie zbliżył się do ścia-
ny, na której wisiały mapy jego majątku i zaczął się im przyglądać.
Myślał przy tym, że ma wielkie szczęście posiadać coś, co jest nieod-
łączną częścią historii rodzinnej. Priory znajdowała się w rękach jego
przodków od momentu rozwiązania zakonów. W miarę, jak ziemia
T
LR
— 121 —
przechodziła z ojca na syna, każdy następny hrabia dodawał do niej
nowe akry. W tej chwili jego majątek był niewątpliwie najrozleglejszą
posiadłością w całym hrabstwie.
Zakładał również, że pewnego dnia przekaże posiadłość swoje-
mu synowi, lecz w żadnym wypadku jego matką nie mogłaby być ko-
bieta pokroju lady Imogen. Myśląc o tym, usłyszał głos Carity mówią-
cy o miłości cicho, z nutą uniesienia. Dla niej miłość była uczuciem
niebiańskim i pochodziła od Boga. Natomiast to, co czuła do niego
Imogen, nazywało się zupełnie inaczej. Ogarnął go nagle wstyd na
myśl o nieopanowanej namiętności, którą w nim wzbudzała i która
była doznaniem czysto fizycznym. Nie miało to nic wspólnego z
uczuciem, które Carita nazywała miłością.
Hrabia miał nadzieję, że Carita nigdy w życiu nie spotka kobiety
w typie Imogen i nie dowie się, w jaki sposób takie panie potrafią się
zachowywać.
W tej chwili rozległo się ciche pukanie do drzwi. Major Ward
musiał się domyślić, że po jego wyjściu hrabia ponownie zamknął
drzwi na klucz. Przekręcając więc jeszcze raz klucz w zamku, hrabia
spotkał na progu pastora, który spojrzał na niego ze zdumieniem.
—Milordzie! —wykrzyknął. —Nie miałem pojęcia, że pan jest
w domu!
—Proszę do środka, pastorze.
Pastor wszedł, a major Ward zamknął za nim drzwi i choć nie
otrzymał takiego polecenia, stanął na straży od strony korytarza. Pa-
T
LR
• —122 —
stor, który był osobistym kapelanem hrabiego, a miał już swoje lata,
postąpił parę kroków w głąb pokoju.
—Nic z tego nie rozumiem, milordzie! — powiedział. — Lady
Imogen, z którą przed chwilą rozmawiałem, powiadomiła mnie, że
pan jeszcze nie wrócił. Jestem przekonany, że nic nie wie o pańskiej
obecności w domu!
—Nikt o tym nie wie prócz majora Warda — odparł hrabia. —
A teraz niech pan siądzie, pastorze, i powie mi dokładnie, w jakim ce-
lu wezwała pana lady Imogen.
Pastor spojrzał na hrabiego zaskoczony, przekonawszy się jed-
nak, że pan domu czeka na odpowiedz, oznajmił:
— Jej Lordowska Mość zapowiedziała mi, że ma pan wziąć ślub
w momencie, kiedy przestąpi próg domu, nawet gdyby to była późna
noc.
Dostrzegłszy wyraz twarzy hrabiego, pastor wciągnął duży haust
powietrza, ale kontynuował odważnie:
— Lady Imogen kazała mi pozostawać w gotowości i stawić się
w kaplicy, kiedy tylko po mnie pośle. Wydawało mi się to dziwne,
milordzie, ale sądziłem, że Jej Lordowska Mość przekazuje mi pań-
skie szczegółowe instrukcje.
— Mogłem się tego spodziewać — stwierdził hrabia. — A teraz
ja panu powiem, pastorze, czego od pana oczekuję.
T
LR
— 123 —
Po wyjściu hrabiego Carita pomogła niani sprzątnąć po podwie-
czorku. Wyraziła także gotowość pomocy przy zmywaniu, ale niania
odmówiła:
—Niech panienka skorzysta z nieobecności panicza Darola i
pójdzie odpocząć. Upłynie trochę czasu, zanim on wróci, a jakby tak
panienka się wyciągnęła i zamknęła oczy, to może uda się panience
zdrzemnąć.
—Ale czy na pewno nie będę potrzebna? — spytała Carita.
Niania roześmiała się.
— Dawałam sobie radę sama, bez niczyjej pomocy, przez tyle
lat, że wolę ich nie liczyć! A teraz znów mam tak mało do roboty, że
aż czas mi się dłuży!
Niania włożyła filiżanki i spodeczki do dużej miski dodając:
—Mówiłam paniczowi Darolowi nie raz i nie dwa, że nie przy-
szła dla mnie jeszcze pora wycofać się z czynnego życia. Czekam
chwili, kiedy będę mogła się zająć jego synem, a im szybciej go bę-
dzie miał, tym lepiej!
Zapadła chwila ciszy, którą przerwała Carita, mówiąc:
— Musiał być uroczym chłopcem.
— A jakże! — potwierdziła krótko niania. — Wszyscy go roz-
pieszczali, ale też trudno im się było dziwić. Wystarczyło, że się
uśmiechnął, a każdy był zaraz gotów dać mu wszystko, czego malec
sobie zażyczył!
— Wydaje mi się, że bardzo go kochałaś, nianiu.
T
LR
• —124 —
— Chciałam, żeby mu było jak najlepiej — odparła niania sta-
nowczo. — I nadal tego chcę, ale panicz nie znajdzie szczęścia z ko-
bietami, które polują na niego, jakby był lisem!
Carita poczuła nagle, jak ciężko robi się jej na duszy, a w sercu
zakłuło, jakby ktoś wbił w nie nóż. Nie było nic nadzwyczajnego w
tym, że kobiety goniły za Darolem. Jakże mógł tego uniknąć, skoro
był taki przystojny i interesujący, a zarazem taki dobry?
—Chyba rzeczywiście pójdę się położyć — powiedziała.
—W salonie jest wygodna kanapa — oznajmiła niania — albo,
jeśli panienka woli, można się wyciągnąć na łóżku.
—Pójdę do salonu — odparła Carita. — Chcę tam być, kiedy
Darol wróci.
Wyszła z kuchni, a niania popatrzyła za nią z wyrazem oczu,
który zdziwiłby hrabiego. Przypomniała sobie samej, że jej wychowa-
nek jest teraz dorosłym mężczyzną, który musi podejmować własne
decyzje. Jej słowa przestały się liczyć. Jednak niania zatęskniła do
czasów, kiedy był dzieckiem. Mogłaby wówczas potrząsnąć nim
energicznie i oznajmić, że już ona wie najlepiej, co powinien zrobić!
Carita poszła do salonu, ponownie podziwiając ten śliczny po-
kój. Po jednej stronie kominka stała obszerna kanapa. Czuła się rze-
czywiście zmęczona, toteż wyciągnęła się na niej, opierając głowę o
miękką poduszkę. Było jej bardzo wygodnie. Zza okna dobiegało gru-
chanie gołębi, które mościły się na dachu. Jedynie Darol mógł być
T
LR
— 125 —
właścicielem tak uroczego domu, pomyślała. A zaraz potem zastano-
wiła się, ile kobiet przyprowadził tutaj poza nią. Z tym drugim pyta-
niem powrócił ból w sercu. Oczywiście Darol był z pewnością równie
miły i dobry dla każdej z nich, jak dla niej. A może, wprowadziwszy
je do tego uroczego pokoju, obejmował je i całował? Ciekawe, jak to
jest, kiedy ktoś całuje... Carita pomyślała, że chciałaby, żeby Darol
pocałował ją choć raz, zanim będzie musiała odjechać — i w tejże
chwili zrozumiała, że go kocha. Kochała go, a jednak musiała go opu-
ścić i prawdopodobnie nie zobaczą się już więcej.
— Nigdy nie pokocham żadnego innego mężczyzny — pomy-
ślała jeszcze z uczuciem beznadziejności, zanim ogarnął ją sen.
Wracając tą samą drogą, hrabia powiedział sobie, że załatwił
sprawy w wielce zadowalający-sposób. Pastor zgodził się na wszyst-
ko, o co został poproszony. Po jego wyjściu hrabia wydał wiele
szczegółowych instrukcji majorowi Wardowi.
— Nie mogę powiedzieć, milordzie, że myślę z przyjemnością o
tym, co mi pan polecił zrobić — wyznał major otwarcie.
— Niemniej jednak wiem, że mnie pan nie zawiedzie — odparł
hrabia. — W przeszłości zawsze pomagał mi pan wybrnąć z wszelkich
kłopotów.
Hrabia pamiętał, jak mądrze i przemyślnie major Ward wyciągał
go z każdej kabały w czasach chłopięcych. Potem było parę wcze-
snych romansów, których hrabia nie pragnął ujawniać przed swoim
T
LR
• —126 —
ojcem. Major udzielał mu zawsze rozsądnych, dobrych rad, okazując
się niejednokrotnie przysłowiową deską ratunku.
— Zrobię, co w mojej mocy, milordzie — obiecał teraz major —
tylko powinien pan sobie zdawać sprawę, że lady Imogen jest kobietą
zdeterminowaną i niebezpieczną.
Hrabia nie odpowiedział. W milczeniu opuścił pokój tą samą
drogą, którą wszedł, czyli przez okno. Kiedy jego postać zniknęła w
zaroślach, major najpierw westchnął, a potem parsknął śmiechem.
Pomyślał, że j edynie hrabia potrafi tak łatwo wpadać w kłopoty, a na-
stępnie z tą samą łatwością się z nich wydobywać.
Idąc przez las hrabia czuł, jak otaczające go piękno rozwiewa
wszystkie obawy i niepokoje, a także gniew, kipiący w nim od chwili
opuszczenia Towers. Był w domu, szedł po swojej własnej ziemi, a
ostatnie promienie słońca przeświecały przez gałęzie jego drzew.
— Mam szczęście — powiedział sobie. — Mam doprawdy nie-
wiarygodne, niebywałe szczęście! Powinienem żywić za to wdzięcz-
ność do końca życia!
Myślał o tym, jak Carita modliła się o ich bezpieczeństwo i po-
wodzenie w ucieczce. Jej modlitwy zostały wysłuchane. Zdał sobie
sprawę, że modlitwa jest dla niej niemal tym, czym oddychanie. Nie
miało to nic wspólnego z bezmyślnym klepaniem pacierzy, uprawia-
nym przez tyle kobiet, które chodziły na mszę w niedzielę, ponieważ
było to w dobrym tonie, a nawet w modzie.
T
LR
— 127 —
Carita wierzyła, że nad każdym z nich dwojga czuwa anioł stróż
i hrabia gotów był także w to uwierzyć. Być może zarówno jej matka,
jak i jego, czuwały i pomagały swoim dzieciom, o czym ona była
przekonana.
Hrabia słyszał gawrony zlatujące się i szykujące do snu w parku.
Niektóre sarny i daniele spały już pod drzewami. Kiedy jednak do-
szedł do Gołębiego Zakątka, dostrzegł poruszenie wśród gołębi, które
fruwały nad dachem. Zastanawiał się, co też mogło je zaniepokoić. A
potem dojrzał za płotem jakiś powóz stojący przed drzwiami fronto-
wymi i mimo woli zesztywniał. Jednocześnie uzmysłowił sobie, że
powóz jest mu zupełnie nie znany. Nie rozpoznał także liberii służą-
cych. Otworzył furtkę prowadzącą do ogrodu i podszedł spiesznie do
drzwi frontowych. Stały otworem, a kiedy wszedł do holu, usłyszał
krzyk Carity.
Carita przespała prawie dwie godziny. Nie wiedziała wcale, że
niania zajrzała cicho do pokoju i równie cicho się z niego wycofała.
Następnie poszła do ogrodu warzywnego, żeby zerwać sałaty na kola-
cję. Przy okazji rozejrzała się, szukając jakichś innych przysmaków
dla panicza Darola. Z tej to właśnie przyczyny nie słyszała zajeżdżają-
cego przed drzwi powozu ani stukotu kołatki.
Jednakże hałasy obudziły Caritę. Otworzyła oczy zastanawiając
się, gdzie się znajduje. Śnił jej się Darol, ale kiedy rozejrzała się wo-
kół, w pokoju go nie było. Chyba upłynęło dużo czasu odkąd wyszedł
i miała nadzieję, że nie stało się nic złego. Usiadła na kanapie, a po-
T
LR
• —128 —
tem doszedł do niej odgłos otwieranych drzwi wejściowych, więc ze-
rwała się, bo Darol wrócił i nie było potrzeby się o niego martwić. Ale
kiedy drzwi salonu otworzyły się, krzyknęła z przerażenia. Stał w nich
nie Darol, tylko jej ojczym.
Przez chwilę wpatrywała się w niego osłupiała, a później prze-
szył ją nagły dreszcz zgrozy, kiedy ojczym ruszył w jej kierunku z
gniewnym okrzykiem. W niewielkim saloniku wyglądał bardzo groź-
nie, sprawiając wrażenie jeszcze bardziej agresywnego i odstręczają-
cego niż pamiętała.
— A więc tu się ukryłaś, Carito — powiedział chrapliwym gło-
sem. — Zachciało ci się bawić ze mną w kotka i myszkę!
Podszedł jeszcze bliżej, nie przestając mówić:
— Jak śmiałaś uciec chyłkiem z domu! Naraziłaś mnie na masę
wydatków oraz kłopotów!
— Ale jak...jak mnie odnalazłeś, ojcze? — spytała Carita.
Miała wrażenie, że cały świat legł nagle w gruzach, a pod jej no-
gami zapada się podłoga. Drżała na całym ciele.
— Ach, więc ciekawa jesteś, jak mi się to udało — odparł sir
Mortimer. — Nawet jeśli sama zdołałaś się chwilowo przede mną
schować, wymykając po kryjomu, nie mogłaś zataić istnienia Merku-
rego! — Sir Mortimer urwał, po czym zaczął na nowo: — Nie, moja
droga, nie byłaś dość mądra, żeby go ukryć. Kiedy tylko dowiedzia-
łem się, co widział jeden z moich ludzi na pewnej farmie, zadałem so-
bie trud, żeby się tam pofatygować osobiście.
T
LR
— 129 —
Carita cicho krzyknęła. Zrozumiała, że idąc za radą Darola pole-
ciła wypuścić Jowisza i Merkurego na wybieg i tam ktoś konie zoba-
czył. Jakże mogła być taka niemądra, by nie przewidzieć, że dwa nie-
zwykłej urody wierzchowce muszą przykuć uwagę każdego, kto znaj-
dzie się w pobliżu, zwłaszcza kogoś, kto jej szuka?
—Tak więc zadałem sobie trud, żeby cię odnaleźć i czego się
dowiedziałem? — mówił tymczasem sir Mortimer. — Opowiedziano
mi jakieś banialuki, twierdząc, że jesteś zamężna i podróżujesz razem
z mężem! Niby jakim mężem i gdzie go znalazłaś? Zamierzam do-
wiedzieć się wszystkiego i żebyś nie miała wątpliwości: rozprawię się
z nim dokładnie tak, jak z tobą!
—On nie był nic winien... — powiedziała Carita niemal ze szlo-
chem. — Miał wypadek i był nieprzytomny. Żona farmera wzięła nas
za małżeństwo... a dla mnie to oznaczało, że mogę przespać noc na
farmie...
— Więc uważałaś, że jesteś bardzo przebiegła i udało ci się
uciec ode mnie i od lorda Stilbury!
— Powiedziałam już, że nie wyjdę za niego...! Sir Mortimer ro-
ześmiał się, a był to bardzo nieprzyjemny odgłos.
— No, proszę, nadal usiłujesz mi się stawiać! Porcja batów po-
winna cię szybko nauczyć rozsądku i nie mów, że nie uprzedzałem, co
cię czeka!
Przez chwilę trwała cisza, a potem sir Mortimer oznajmił ostro:
T
LR
• —130 —
— Natychmiast wracasz ze mną do domu i mogę cię zapewnić,
że w związku z kłopotami, jakich mi narobiłaś, kara będzie odpo-
wiednio bolesna!
Carita drżała, a jednak jeszcze raz ponowiła próbę sprzeciwienia
się ojczymowi.
—Cokolwiek powiesz... i cokolwiek zrobisz... nie wyjdę za lorda
Stilbury!
—To się jeszcze okaże! — odparł sir Mortimer. — A żeby ci
zrobić przedsmak tego, co cię czeka, dam ci od razu małą próbkę!
Carita zobaczyła w ręce ojczyma bicz z długim, cienkim rzemie-
niem. Używał go do bicia swoich koni i psów. Próbowała mu się wy-
mknąć, ale chwycił jej ramię i podnosząc bicz do góry smagnął ją ze
świstem przez plecy. Rzemień ciął ogniście przez cienki muślin sukni
i Carita krzyknęła.
— I jak ci się to podoba? — ryknął sir Mortimer. — Będę cię
częstował tuzinem takich razów codziennie, póki nie przyrzekniesz, że
poślubisz człowieka, którego ci wybrałem na męża!
Podniósł rękę ponownie, a Carita skuliła się i skręciła, próbując
się uwolnić. Zanim jednak zdążył uderzyć ją po raz drugi, drzwi salo-
nu otworzyły się gwałtownie i do pokoju wpadł hrabia, a widząc, co
się święci, wykrzyknął z wściekłością:
—Do diabła, czyś pan wszystkie zmysły postradał?
Hrabia był postacią imponującą, a w jego głosie dźwięczał roz-
kazujący ton, którego sir Mortimer się nie spodziewał, więc odrucho-
T
LR
— 131 —
wo opuścił ramię. Ponieważ druga dłoń poluźniła uścisk, Carita zdoła-
ła mu się wyrwać. Przebiegła przez pokój, rzucając się do hrabiego.
— Ratuj mnie... błagam! Ojczym mnie odnalazł i zamierza za-
brać z sobą!
Przylgnęła do hrabiego, który patrzył na sir Morti-mera w taki
sposób, że nieproszony gość poczuł się trochę nieswojo. Próbując od-
zyskać autorytet powiedział:
—Nie wiem, kim pan jest, ale podobno udawał pan męża mojej
pasierbicy. Mógłbym oskarżyć pana przed sądem o porwanie nielet-
niej !
—Mówiłam ojczymowi — oświadczyła Carita gorączkowo —
że ty nie byłeś temu winny... że straciłeś przytomność... nie pozwól,
żeby wyrządził ci krzywdę... ale on mówi, że mnie zabierze... i mam
poślubić lorda Stilbury!
Wyrzucane bezładnie słowa brzmiały prawie niezrozumiale. Po
policzkach Carity płynęły łzy, a ślad od uderzenia na plecach palił
żywym ogniem. Hrabia popatrzył na nią i powiedział:
— Idź na górę do sypialni, Carito. Ja się tym zajmę. Mówił nie-
głośno, ale z tonu Carita zrozumiała od razu, że musi go posłuchać.
Podeszła bez słowa do drzwi, otworzyła je, a po chwili dobiegł do
nich z holu ogłoś jej szybkich kroków.
— Szkoda pana czasu na kojenie nerwów mojej pasierbicy —
stwierdził szyderczo sir Mortimer. — Wie pan równie dobrze jak ja,
że prawo jest po mojej stronie. Zabieram ją z sobą natychmiast, a w
razie potrzeby pomogą mi służący!
T
LR
• —132 —
Hrabia zauważył trzech. Nie zdołałby wygrać tak nierównej
walki. Przeszedł przez pokój i stanął naprzeciwko kominka. Zdawał
sobie sprawę, że sir Mortimer jest trochę wytrącony z równowagi jego
opanowaniem i spokojem. Musiał się spodziewać, że p a n F r e e m a n
w jego obecności będzie się kulić z przestrachu albo przynajmniej
płaszczyć.
—Niech pan posłucha, młody człowieku! — odezwał się po-
nownie. — Nie zamierzam wysłuchiwać żadnych bezsensownych ar-
gumentów. Moja pasierbica powiedziała panu z pewnością o zapla-
nowanym dla niej małżeństwie. Chyba każda kobieta byłaby zadowo-
lona, mając bogatego i utytułowanego męża.
— Jestem zadowolony, że sam pan to powiedział — odparł hra-
bia. — Widzi pan, tak się składa, że Carita właśnie go ma.
Sir Mortimer wytrzeszczył na niego oczy.
— Zupełnie nie rozumiem, o czym pan mówi!
— Oznajmiam panu, że ożeniłem się z pańską pasierbicą. Carita
jest więc obecnie moją żoną!
—Nie wierzę w to! — wykrzyknął sir Mortimer prawie bełko-
cząc z wrażenia. — Nie miał pan w ogóle takiej możliwości!
—Owszem, miałem. Pobraliśmy się bezpośrednio po wyjeździe
z farmy.
—To jest nielegalny związek! — wrzasnął sir Mortimer. — Nie-
legalny, ponieważ jako prawny opiekun pasierbicy nie udzieliłem na
niego pozwolenia! Każę pana wtrącić do więzienia, to panu obiecuję
— przestanie pan mącić w życiu moim i Carity! A ona odpokutuje za
T
LR
— 133 —
wszystko, na co mnie naraziła, o tak, na Boga, już ja się o to zatrosz-
czę!
Na twarzy sir Mortimera malowała się taka zawziętość i mści-
wość, że hrabia miał ochotę go uderzyć. Ograniczył się jednak do po-
wiedzenia tym samym spokojnym, autorytatywnym tonem:
— Nie sądzę, żeby mógł pan cokolwiek zrobić, prócz przedsta-
wienia sprawy w Izbie Lordów. Ale to pochłonie panu masę czasu i
pieniędzy.
Sir Mortimer otworzył usta, żeby miotać dalsze przekleństwa,
ale zatrzymał się w pół słowa.
—W Izbie Lordów? — powtórzył zaskoczony.
—Nie zadał pan sobie trudu spytania mnie o nazwisko, więc za-
pewne nie orientuje się pan, że jestem hrabią Kelvindale.
Sir Mortimer znieruchomiał, jakby wrósł w podłogę. Dopiero po
chwili wybełkotał:
—Nie wierzę w to ani trochę! Pan kłamie!
—To jest prawda — odparł hrabia znudzonym głosem — a jeśli
pragnie pan potwierdzenia, uzyska je pan bez kłopotu od każdego w
tej wiosce, która notabene należy do mnie.
—Hrabia — hrabia Kelvindale? — wychrypiał sir Mortimer. —
Wobec tego musiałem pana widzieć na wyścigach!
—Całkiem możliwe — zgodził się hrabia. — Jestem właścicie-
lem wielu koni wyścigowych, a jeśli pan sam bywa na wyścigach, to
na pewno pan wie, że wygrałem w zeszłym miesiącu złoty puchar w
Ascot.
T
LR
• —134 —
Sir Mortimer był oszołomiony. Patrzył nadal na hrabiego wy-
trzeszczonymi oczami, jakby podejrzewał, że gdzieś tu kryje się oszu-
stwo, choć nie umiałby sprecyzować, gdzie.
— No tak, zapewne... poznaję pana — przyznał z ociąganiem.
— Tylko w takim razie po co, u licha, ożenił się pan z moją pasierbi-
cą?
Hrabia uśmiechnął się.
—Wątpię, żeby pan to zrozumiał, nawet gdybym wdał się w wy-
jaśnienia — powiedział. — A teraz, skoro pan już wie, że rozpoczęli-
śmy właśnie miodowy miesiąc, okaże się pan, mam nadzieję, dość
taktowny, by zostawić nas w spokoju. O ile dobrze rozumiem, zdarza-
ło się panu prześladować moją żonę, ale niech pan sobie zapamięta, że
to należy definitywnie do przeszłości!
—No tak, milordzie — zaczął sir Mortimer zupełnie innym to-
nem. — Jeżeli istotnie poślubił pan moją pasierbicę, to ja, rozumie
się...
—Jak już powiedziałem — przerwał mu hrabia— jesteśmy
świeżo po ślubie. W tej sytuacji nawet najbardziej gruboskórny natręt
zorientowałby się, że pragniemy być sami.
Hrabia zlustrował sir Mortimera od stóp do głowy spojrzeniem,
w którym nie brakło pogardy, po czym dodał:
— Żegnam pana! To wszystko, co miałem panu do powiedzenia!
Sir Mortimer, oszołomiony i zdezorientowany, nadal żywił cień
podejrzenia, że zdołano go podejść. Nie pozostało mu jednak nic in-
nego, jak skierować się do wyjścia. Podszedł do drzwi przygarbiony,
T
LR
— 135 —
jakby nagle opadły z niego wszystkie siły i determinacja, a znalazłszy
się przy nich odwrócił się i spojrzał za siebie.
Hrabia nadal stał przed kominkiem. Nie odezwał się ani słowem,
ale ich spojrzenia skrzyżowały się i sir Mortimer zyskał pewność, że
poniósł klęskę. Przemknęła mu przez głowę myśl, że będzie musiał
zadbać o przychylność człowieka, o którym mógłby powiedzieć z
jeszcze większą przyjemnością, że: jest to praktycznie mój zięć. Ale
nawet on wiedział, że obecna chwila nie jest po temu stosowna. Miał
ostrą świadomość, że smagnął Caritę trzymanym w ręku biczem.
Sir Mortimer wyszedł z pokoju, przemierzył hol i opuścił dom.
Widząc go, lokaje pospieszyli pomóc mu wsiąść do powozu. Gdy ko-
nie ruszyły, sir Mortimer zaczął coś mruczeć pod nosem. Nie mógł za-
przeczyć, że uderzył Caritę. Teraz zaczął zastanawiać się gorączkowo,
w jaki sposób może przekonać hrabiego Kelvindale, że żałuje swojego
postępku. Niestety, nie zdołał znaleźć na to odpowiedzi.
T
LR
Rozdział 7
Hrabia stał bez ruchu, póki nie usłyszał turkotu kół, oznaczają-
cego, że sir Mortimer odjechał. Wówczas dostrzegł przez okno nianię
w odległym końcu ogrodu warzywnego. Najwyraźniej nie miała poję-
cia o tym, co się wydarzyło. Hrabia opuścił salon, wszedł po schodach
i otworzył drzwi do pokoju Carity.
Twarz miała zapłakaną, z takim wyrazem rozpaczy i bezradno-
ści, jakby straciła wszelką nadzieję. Kiedy hrabia wszedł do pokoju,
podniosła głowę, w następnej chwili szepnęła coś niewyraźnie, jak
dziecko w rozterce, i zerwała się, biegnąc ku niemu. Położyła mu ręce
na ramionach i spojrzała w oczy z niemym błaganiem. Oczekiwała
widać, że każe jej odjechać z ojczymem, ponieważ nie ma na to innej
rady. On jednak objął ją bez słowa, przyciągnął do siebie i pocałował.
Carita drgnęła gwałtownie, ale po chwili jej ciało straciło sztyw-
ność i poddało się uściskowi. Wargi miała miękkie, słodkie i niewin-
ne. Darol całował ją delikatnie, lecz w jej piersi zrodziła się ekstaza,
którą przekazała wkrótce jego ustom. Hrabia nigdy w życiu nie do-
świadczył czegoś podobnego. Przyciągnął ją do siebie jeszcze bliżej,
najbliżej jak to było możliwe, a jego pocałunki stały się bardziej za-
borcze i zachłanne.
T
LR
Carita czuła się tak, jakby nad jej głową otworzyło się nagle nie-
bo. Była pewna, że ojczym zabierze ją z sobą. Marzyła, by Darol po-
całował ją chociaż raz, zanim będzie zmuszona odjechać, żeby pozo-
stało przynajmniej wspomnienie.
Muszę się zabić... — pomyślała. — Nie mam pojęcia, jak to zro-
bić... ale ponieważ kocham Darola, nigdy nie dotknie mnie inny męż-
czyzna!
Teraz Darol całował ją i było to jeszcze cudowniejsze, jeszcze
bardziej ekstatyczne niż jej wyobrażenia. Ból w piersi zniknął, a wy-
pełnił je zachwyt i uniesienie, których istnienia nawet nie podejrze-
wała i które zdawały się unosić jąpod obłoki. Darol uniósł głowę, by
na nią spojrzeć i zaskoczyła go zmiana widoczna na jej twarzy. Nie
wyobrażał sobie, że jakakolwiek kobieta może promieniować takim
szczęściem i taką urodą. Zrozumiał od pierwszego spojrzenia, że jest
to miłość.
Bez słowa pocałował ją znowu i poczuł, że Carita jest częścią
jego samego tak bardzo, jak to sienie zdarzyło nigdy z żadną kobietą.
Kiedy wreszcie uwolniła usta, powiedziała z niebiańskim zachwytem
w głosie:
— Marzyłam i modliłam się... żebyś pocałował mnie chociaż
raz, zanim będę musiała cię opuścić...
—Twój ojczym odjechał — oznajmił hrabia spokojnie.
—Bez... beze mnie? Czy muszę pojechać zanim?
—Nie potrzebujesz się z nim nigdy więcej widzieć.
Carita spojrzała na niego z niedowierzaniem.
T
LR
—To znaczy... nie rozumiem... jak to się stało, że skłoniłeś go do
odjechania?
—Odjechał — powiedział hrabia wolno — ponieważ zapewni-
łem go, że jesteśmy małżeństwem.
—I on ci uwierzył...?
—Mówiłem tak, żeby mi uwierzył.
—Ale on się dowie, że to nieprawda... Pomóż mi, błagam! Teraz
mam czas się ukryć... powiedz mi, dokąd mogę uciec?
— Będziesz całkowicie bezpieczna ze mną. Carita spojrzała na
niego rozszerzonymi oczami.
— To byłoby po prostu wspaniałe... ale mój ojczym tu wróci...
jeśli będę w tym domu, to mnie z pewnością znajdzie...
—Powiedziałem mu, że jesteśmy małżeństwem — powtórzył
hrabia.
— Jesteś dla mnie taki dobry... ale mój ojczym zechce to spraw-
dzić... upewnić się, czy mówiłeś prawdę.
— Więc musimy zadbać, żeby to była prawda a nie kłamstwo —
odparł hrabia.
Poczuł, jak Carita sztywnieje. Zaraz potem odezwała się cichym,
wystraszonym głosem:
— Co... co chcesz przez to powiedzieć?
—Chcę ci powiedzieć, najmilsza — odrzekł hrabia — że cię ko-
cham i myślę, że ty również trochę, mnie kochasz.
T
LR
—Kocham cię całym sercem... każdym jego uderzeniem i każ-
dym moim oddechem... ale nigdy nie przypuszczałam, że ty także mo-
żesz mnie kochać...
—A jednak kocham cię— odpowiedział hrabia. — Czy sądzisz,
że mogłabyś być ze mną szczęśliwa przez resztę życia?
—Będąc z tobą, choćby przez krótki czas, czułabym się jak w
niebie...! — oświadczyła Carita. — Na myśl o czekającym nas rozsta-
niu chciałam... chciałam umrzeć!
Hrabia przytulił ją mocniej.
—Nie umrzesz, będziesz żyła, a do tego czeka nas mnóstwo pra-
cy.
—Będę się tobą opiekowała — obiecała Carita — i postaram się
przypilnować, żeby nikt cię nigdy nie skrzywdził...
Hrabia uśmiechnął się.
— To ja powinienem cię o tym zapewniać! A ponieważ oboje
wpadliśmy na taki sam pomysł, wierzę, najdroższa, że będziemy bar-
dzo szczęśliwi.
Carita odetchnęła niemal z łkaniem i ukryła twarz na ramieniu
hrabiego.
—To nie może dziać się naprawdę... chyba... chyba śnię!
—Będziemy śnić wspólnie — powiedział hrabia. — Ale naj-
pierw, moje kochanie, weźmiemy ślub, a stanie się to już wkrótce. Nie
lubię kłamać, a poza tym chodzi o twojego ojczyma; jeśli zacznie py-
tać, powinien się dowiedzieć, że naprawdę jesteś moją żoną i nic na to
nie może poradzić.
T
LR
—Jesteś tego pewien... zupełnie pewien? — spytała Carita.
—Od chwili ślubu, który odbędzie się za kilka godzin — oznaj-
mił hrabia — nigdy więcej nie będziesz musiała się bać.
Pocałował ją bardzo delikatnie, dorzucając:
— Pójdę teraz porozmawiać z nianią, a ty odpocznij, póki ona
nie przyjdzie, żeby pomóc ci ubrać się do ślubu.
Carita patrzyła na niego, jakby ledwie do niej dochodziły jego
słowa. Hrabia pochylił głowę i znowu ją pocałował. Po chwili, nieza-
leżnie od swojej woli, całował ją namiętnie i zaborczo, a ona czuła jak
pokój kołysze się i chwieje wokół niej. Wreszcie hrabia wziął ją na
ręce i położył na łóżku.
— Odpocznij teraz — powiedział niezbyt pewnym głosem.
Wyszedł z pokoju, zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć. Ca-
rita, rozedrgana od jego pocałunków, podniosła ręce do twarzy czując,
że znalazła się w raju. Powtarzała nieustannie jak litanię:
— Dzięki Ci, Boże... dzięki Ci, Boże... korne dzięki!
Hrabia zszedł na dół i udał się do kuchni, gdzie niania zajęta by-
ła przygotowywaniem kolacji.
—O, to panicz wrócił! — wykrzyknęła.
—Tak, jestem z powrotem, nianiu — odparł hrabia.
—A ja zastanawiałam się właśnie, co to wszystko znaczy.
Hrabia spojrzał w kąt kuchni, gdzie zauważył wcześniej dwie
walizki.
T
LR
— Przyniósł je przed chwilą major Ward — oznajmiła niania —
i powiada: To dla panicza Da-rola. — Chciałabym wiedzieć, dlaczego
on tak mówi! Zupełnie jakby znał panicza od maleńkiego!
Hrabia roześmiał się.
— Powiedziałem ci, że się ukrywam, nianiu. Poza tobą, major
Ward jest jedyną osobą, która wie, gdzie się znajduję.
Niania, już mniej wojownicza, nie omieszkała jednak dodać:
—Jeśli major przyniósł paniczowi ubranie wieczorowe, no to
będzie musiał się panicz sam wystroić! Nie mogę naraz szykować ko-
lacji i pomagać paniczowi w przebieraniu!
—Może cię to zdziwi, nianiu — odparł hrabia z uśmiechem —
ale potrafię się świetnie sam wystroić, jak powiadasz.
—Co więcej — wróciła niania do swojej relacji — major mówił,
że mam otworzyć mniejszą walizkę, kiedy panicz będzie przy kolacji i
że będę wiedziała, co z nią zrobić. Co on chciał przez to powiedzieć?
— Dokładnie to, co powiedział — odrzekł hrabia. — Major
przekazywał po prostu moje polecenia.
—Naprawdę nic z tego nie rozumiem! — oświadczyła niania z
wymówką w głosie. — W ogóle nie wiem, co tu się dzieje!
—Przyrzekam, że wszystko stanie się jasne, kiedy otworzysz
walizkę, którą major dla ciebie zostawił — obiecał hrabia.
Uśmiechnął się znowu z powodu ciekawości malującej się na
twarzy niani i biorąc większą walizkę poszedł na górę do swojego po-
koju.
T
LR
Nieco później niania zaniosła dzbanek gorącej wody do pokoju
Carity. Dziewczyna leżała na łóżku i miała tak promienny wyraz twa-
rzy, że niania w pierwszym momencie zaniemówiła.
— Panno Carito — powiedziała, odzyskując głos —jeśli panien-
ka zamierza przebrać się do kolacji, to niech się panienka pospieszy,
bo inaczej wszystko, co ugotowałam, będzie zimne!
— Tak, naturalnie — odparła Carita.
Wstała z łóżka i zaczęła się rozbierać, podczas gdy niania wyj-
mowała z szafy białą suknię, którą wcześniej uprasowała. Suknia była
prosta i bardzo skromna, niania pomyślała jednak, że Carita jaśnieje
niezwykłą urodą, więc nie jest ważne, w co jest ubrana. Niania wzięła
z sobą na górę mniejszą z dwóch walizek, które major pozostawił
wcześniej w kuchni. Kiedy postawiła ją na podłodze, Carita spytała:
— Co tam jest, nianiu?
— Nie mam pojęcia! — odparła niania cierpko. — Panicz zarzą-
dził, że mogę ją otworzyć dopiero, kiedy będziecie przy kolacji.
Ale Carita ledwie słuchała, co niania mówi zapinając jej suknię.
Powtarzała tylko:
— Jestem taka szczęśliwa... tak niebywale szczęśliwa!
Różniło się to diametralnie od tonu, jakim mówiła wcześniej.
Niania spojrzała na jej odbicie w lustrze, po czym spytała:
— Czy chce panienka przez to powiedzieć, że panicz Darol
szepnął panience coś specjalnego?
—Kocha mnie! Och, nianiu, powiedział, że mnie kocha i jestem
najszczęśliwszą istotą na świecie!
T
LR
—No proszę! — wykrzyknęła niania. — Od długiego czasu nie
słyszałam, żeby zrobił coś rozsądniejszego! Właśnie tego mu było
trzeba — żeby ktoś taki jak panienka zajmował się nim i nie dopusz-
czał do niego tych okropnych kobiet.
—Postaram się tak zrobić, nianiu, wiesz, że się postaram, praw-
da?
Carita pocałowała nianię w policzek, a potem wybiegła z pokoju,
jakby nie mogła wytrzymać ani chwili dłużej bez ukochanego. Darol
czekał na nią w salonie. Otwierając drzwi i wchodząc do pokoju, Cari-
ta odetchnęła głęboko; pierwszy raz widziała Darola w stroju wieczo-
rowym, w którym prezentował się imponująco. Ku swojemu zdziwie-
niu zauważyła przypięte do piersi odznaczenia. Ponieważ Darol wy-
ciągnął do niej ręce, frunęła przez pokój, jakby miała skrzydła u stóp.
Pocałował ją i wszelkie słowa były zbędne. Dopiero, kiedy niania
otworzyła drzwi, żeby obwieścić, że kolacja jest gotowa,
Carita odsunęła się trochę, patrząc na niego z uwielbieniem.
—Kocham cię! — szepnęła.
—I ja cię kocham! — odparł hrabia. Przeszli do jadalni trzyma-
jąc się za ręce. Niania
zostawiła wszystko gotowe. Na stole stała porcelanowa waza z
zupą grzybową, żeby mogli sami się obsłużyć. Czekało też na nich
jedno z ulubionych dań hrabiego — kurczak upieczony w specjalny
sposób i ułożony na srebrnym półmisku postawionym na podgrzewa-
czu, aby potrawa była gorąca.
T
LR
Jednakże Carita z wielkiego szczęścia nie zwracała prawie uwa-
gi na to, co jedzą. Jej myśli skupione były na człowieku, którego mia-
ła poślubić, najprzystojniejszym, najbardziej pociągającym i najmil-
szym człowieku, jakiego kiedykolwiek w życiu widziała. Kiedy kola-
cja dobiegła końca, odezwała się nieśmiało, jakby niemal bała się wy-
powiedzieć to pytanie:
— Czy rzeczywiście dziś odbędzie się nasz ślub?
— Powóz zajedzie za kilka minut — odparł hrabia — więc idź
teraz na górę i zobacz, z czym niania czeka na ciebie w pokoju.
Carita zawahała się przez moment.
—Jesteś pewien... zupełnie pewien, że małżeństwo ze mną ci nie
zaszkodzi? Pomyśl tylko...
—Nikt i nic nie może zaszkodzić ani tobie, ani mnie! — odrzekł
hrabia stanowczo. — A skoro jesteśmy przy zadawaniu pytań, może ja
powinienem spytać ciebie, czy zadowala cię małżeństwo ze mną, sko-
ro mogłabyś wyjść za utytułowanego, bogatego człowieka, którego
wybrał dla ciebie ojczym?
— Poślubiłabym cię również, gdybyś był zamiataczem ulic albo
górnikiem! — powiedziała Carita namiętnie. — A jeśli gotów jesteś
żyć ze mną w tym uroczym małym domu, nigdy nie zamarzę o ni-
czym więcej... ponieważ z tobą będzie mi tu jak w raju!
Hrabia uśmiechnął się. Było to szczęście, jakiego zawsze pra-
gnął, ale na które nie miał prawie nadziei.
— Wobec tego pospiesz się — powiedział — bo powóz będzie
wkrótce przed drzwiami, a nie chciałbym, żeby konie czekały.
T
LR
— Tak, oczywiście... — zgodziła się Carita. Weszła prędko na
górę i wbiegła do sypialni, żeby zobaczyć, z czym niania na nią czeka.
Na łóżku spoczywał przepiękny welon z brukselskich koronek, naj-
wspanialszy, jaki kiedykolwiek widziała. Niania trzymała w rękach
wianek do włożenia na welon; kwiaty, które miały otaczać jej skronie,
zrobione zostały z diamentów.
— Teraz będę prawdziwą panną młodą! — wykrzyknęła Carita.
— Że też Darol pomyślał, żeby mi ofiarować coś tak cudownego!
Niania upięła welon w taki sposób, żeby nie zakrywał twarzy,
ale okalał ją z obu stron, opadając niemal do ziemi. Diamentowy wia-
nek migotał w blasku świec. W tym momencie Carita pomyślała o bi-
żuterii matki. Bardzo pragnęła w dniu ślubu mieć na sobie coś, co nie-
gdyś należało do niej. Wydobycie bransoletki z obrąbka sukni do
konnej jazdy nie zabrało jej wiele czasu. Niania pomogła wyjąć brosz-
kę zaszytą w podszewce żakietu.
— Co też panience przyszło do głowy, żeby je chować w takich
miejscach! — wykrzyknęła.
— Inaczej łatwo mogłyby paść łupem rozbójników czatujących
na drogach — wyjaśniła Carita. — Ale Darol uratował nas oboje. Był
po prostu wspaniały! Szkoda, że nie widziałaś, nianiu, jak powalił
jednego i drugiego ciosem, od którego obaj stracili przytomność!
— Będzie mi musiała panienka opowiedzieć o tym przy sposob-
ności — stwierdziła niania.
— Tak, tak, bo teraz Darol na mnie czeka!
— Będę się modliła za was oboje — obiecała niania.
T
LR
Niespodziewanie w jej oczach pokazały się łzy.
— Niech Bóg ma panienkę w opiece — powiedziała. — Proszę
się opiekować moim chłopcem, panienko.
— Bądź pewna, nianiu, że to zrobię.
Carita ucałowała nianię i zbiegła ze schodów. Przed domem
czekał mały zamknięty powóz, którym powoził major Ward. Hrabia
uznał, że major wywiązał się znakomicie ze wszystkich powierzonych
mu zadań. Był pewien, że nie zawiedzie go również nazajutrz rano.
Hrabia zostawił mu następne szczegółowe instrukcje: kiedy lady Imo-
gen go wezwie, ma ją poinformować, że za godzinę będzie czekać
powóz, który zabierze ją i obu jej braci z powrotem do Londynu. Po-
wodem tego natychmiastowego wyjazdu ma być wiadomość, że tegoż
dnia w późniejszych godzinach oczekiwany jest hrabia, który wraca
do domu z nowo poślubioną żoną. Lady Imogen zrozumie zapewne,
że będąc świeżo po ślubie małżonkowie nie pragną na razie żadnych
gości w domu.
—A jeśli nie zechce wyjechać? — spytał major hrabiego.
—Wówczas może ją pan poinformować, że pastor potwierdzi
zawarcie przez nas związku małżeńskiego. Jeżeli nadal będzie odma-
wiała wyjazdu, poinstruuje pan służących, żeby umieścili w powozie
jej bagaż oraz, w razie konieczności, obu jej braci, nawet przy użyciu
siły!
Major westchnął, wiedząc dobrze, jaka nieprzyjemna potrafiła
być niekiedy lady Imogen. Zdawał sobie jednak sprawę z rozsądnego
postępowania hrabiego. W takich okolicznościach lady Imogen nie
T
LR
mogła doprawdy nalegać na pozostanie. Hrabia był również pewien,
że trudno byłoby jej wywołać skandal. Wyrzucenie z domu bez żadnej
przyczyny mogło zjednać jej pewną dozę współczucia i sympatii
wśród niezbyt eleganckiego towarzystwa, w jakim się obracała. Ale
ponieważ hrabia powracał do domu z nowo poślubioną żoną, wywo-
łanie jakiejkolwiek sceny przez lady Imogen wystawiłoby ją tylko na
pośmiewisko. Istniała grupa ludzi, którzy z przyjemnością byliby
świadkami jej upokorzenia. Lady Imogen musiała być tego w pełni
świadoma.
Hrabia był przygotowany na wręczenie jej pokaźnej sumy pie-
niędzy, kiedy lady Imogen wróci do Londynu. Wiedział, że tą metodą,
lepiej niż jakakolwiek inną, zapewni sobie jej milczenie. Bez wątpie-
nia znajdzie wkrótce innego bogatego mężczyznę, choć może nie bę-
dzie on już tak ważną osobistością.
Pomógł Caricie wsiąść do powozu, a kiedy konie ruszyły, wziął
jej rękę w swoje dłonie. Wiedząc, jaka jest podekscytowana, ucałował
kolejno jej palce.
—To jest przygoda, którą będziemy pamiętać do końca życia —
powiedział miękko.
—Jak moglibyśmy zapomnieć o tym dniu...? — odparła Carita.
Jechali dalej w milczeniu, póki powóz nie zatrzymał się na ty-
łach, jak się wydawało Caricie, rozległego budynku. Zauważyła, że
przy powozie, którym jechali, nie zapalono latarni. Ten, kto powoził,
musiał się więc kierować światłem księżyca.
T
LR
Hrabia pomógł jej wysiąść i zobaczyła, że stoją naprzeciw
zwieńczonych gotyckim łukiem drzwi. Nie puszczając jej ręki, hrabia
wprowadził ją do środka. Wkrótce napotkali drugie drzwi i weszli do
przepięknej kaplicy przybranej masą kwiatów i oświetlonej dziesiąt-
kami świec. Przed ołtarzem stał pastor w białej komży.
Hrabia prowadził Caritę wolno w stronę ołtarza. Wiedziała i czu-
ła, że jest to najpiękniejsza chwila w jej życiu. Hrabia myślał, że w
taki właśnie sposób pragnął być połączony węzłem małżeńskim z ko-
bietą, którą będzie kochał i która pokocha go wyłącznie dla niego sa-
mego. Marzył, żeby nie było przy tym osób z eleganckiego towarzy-
stwa, gotowych krytykować albo mu zazdrościć.
— A tak jest z nami tylko Bóg i dwóch aniołów stróżów — po-
wiedział sobie w duchu i zaraz przyszło mu do głowy, że, jak na nie-
go, myśl była bardzo nietypowa.
Przy powozie przed kaplicą czekał, zgodnie z poleceniem hra-
biego, zaufany, wiekowy stajenny. Major Ward stał przy drzwiach ka-
plicy. Miał on być jedynym świadkiem ich ślubu. Pozostawał także w
gotowości na wypadek jakichkolwiek niepokojów czy próby in-
terwencji ze strony gości pozostających w Priory.
Kapłan czytał piękne słowa ceremonii ślubnej ze szczerością i
uczuciem, które poruszyły ich głęboko. W momencie, gdy połączył
Darola Alexandra i Caritę węzłem małżeńskim, serca obojga śpiewały
ze szczęścia. Po udzielonym przez pastora błogosławieństwie trwali
przez chwilę bez ruchu, a potem hrabia pomógł się podnieść Caricie.
T
LR
Wyszli z kaplicy z majorem Wardem i wrócili powozem do Go-
łębiego Zakątka. W holu paliło się światło, ale niani nie było nigdzie
widać. Carita odgadła, że usunęła się taktownie do swojego pokoju,
żeby mogli być sami.
Weszli razem na schody i Carita poszłaby do swojego pokoju,
gdyby hrabia nie skierował jej w stronę własnej sypialni. Do tej pory
nawet jej się nie przyjrzała. Teraz zobaczyła, że jest większa od poko-
ju, w którym ona spała. Łoże z baldachimem rzeźbione było w aniołki
i gołębie. Należało niegdyś do babki hrabiego, która po przeniesieniu
się do domu dla pań z rodziny odesłała je do Gołębiego Zakątka. Było
to najpiękniejsze łóżko, jakie zdarzyło się Caricie widzieć, ale kiedy
chciała powiedzieć o tym Darolowi, ogarnęło ją nagłe zawstydzenie.
Hrabia zamknął drzwi. Zdjął marynarkę frakową z przypiętymi
odznaczeniami, rzucając ją na krzesło, a potem stał przez chwilę nie-
ruchomo i przyglądał się Caricie.
— Moja... żona! — powiedział niemal szeptem.
—Czy jestem nią naprawdę? — spytała Carita. — Ach, Darolu,
najmilszy, tak się boję, że to wszystko jest snem...!
—Mam podobne uczucie — odparł hrabia. — Szukałem cię,
czekałem na ciebie i myślałem, że już nigdy cię nie znajdę.
Zanim Carita zdążyła mu odpowiedzieć, pocałował ją. A potem
nie sposób było myśleć ani mówić cokolwiek, bo odsłoniły się przed
nią ekstaza i zachwyt miłością.
T
LR
W długi czas później Carita wyszeptała z ustami przy ramieniu
hrabiego:
—Kocham cię... teraz wiem, co to znaczy być tak szczęśliwą, że
brak słów, żeby to wyrazić...
—Mam to samo uczucie — odparł hrabia. — Nadal nie bardzo
mogę uwierzyć, że cię w końcu znalazłem.
Carita zaśmiała się.
—To ja ciebie znalazłam — poprawiła — kiedy straciłeś przy-
tomność!
—A gdy otworzyłem oczy i zobaczyłem cię pierwszy raz, wpa-
trzoną we mnie, pomyślałem, że jesteś aniołem i pewnie znalazłem się
w niebie! — powiedział hrabia.
—Nie mogłam wtedy wiedzieć... ani nawet przypuszczać, że zo-
staniesz moim mężem! — dodała Carita.
A zaraz potem cicho krzyknęła.
— Czy zdajesz sobie sprawę— spytała— że wzięliśmy ślub i je-
steśmy małżeństwem, a mimo to, o ile mój ojczym ci tego nie powie-
dział, nadal nie znasz mojego nazwiska ani ja nie znam twojego?
Hrabia uśmiechnął się.
—Zastanawiałem się, kiedy o to zapytasz.
—Wszystko zdarzyło się tak szybko... — powiedziała Carita —
a niania nazywa cię zawsze paniczem Darolem, więc chyba po prostu
zapomniałam, że musisz mieć jakieś nazwisko.
—Może powiesz mi najpierw swoje? — zaproponował hrabia.
— Nawiasem mówiąc, jutro będziemy musieli wpisać nasze nazwiska
T
LR
do księgi ślubów, na wypadek gdyby twój ojczym czy jacyś inni cie-
kawscy chcieli je zobaczyć.
—Ale pastor nie polecił nam zrobić tego dzisiaj.
—Bo zapewniłem go, że dopełnimy formalności jutro — wyja-
śnił hrabia. — A ponieważ jest moim osobistym kapelanem, przystał
na to bez protestu.
Carità otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia, powtarzając:
— Twoim osobistym kapelanem?
— Tak — potwierdził hrabia. — Braliśmy ślub w mojej własnej
kaplicy, należącej do Priory, domu, w którym mieszkam.
Carità milczała przez chwilę, oswajając się z tą myślą. Potem
spytała z wahaniem:
— Więc... nie mieszkasz tutaj...?
— Gołębi Zakątek jest moją własnością, tylko mieszka tu zwykle
ktoś z rodziny. Ale mam nadzieję, najmilsza, że pokochasz mój praw-
dziwy dom tak samo, jak ja go kocham.
Carità przysunęła się do niego bliżej, jakby trochę przestraszona.
— Myślałam... myślałam, że jesteś biedny... i że będziemy
mieszkali tutaj... a ja będę o ciebie dbała — powiedziała.
— Będziesz musiała o mnie dbać, gdziekolwiek się znajdzie-
my— powiedział Darol. — Ale jestem hrabią Kelvindale, a Kelvin
Priory jest jedną z najstarszych i najpiękniejszych siedzib w hrab-
stwie.
Znów zapanowała cisza. Dopiero po chwili Carità odezwała się:
T
LR
— Może... może nie pownieneś żenić się ze mną, tylko z kimś...
znaczniejszym.
— Ożeniłem się z kobietą, którą kocham całym sercem —
oświadczył hrabia — i, co jest dla mnie najważniejsze, wierzę, że ona
również mnie kocha!
— Och tak, kocham cię tak bardzo! — odparła Carita. — Ale,
kochany, jesteś taką ważną osobistością... co będzie, jeśli zawiedziesz
się na mnie i zaczniesz żałować, że nie ożeniłeś się... z kimś innym?
Hrabia roześmiał się z wielką czułością.
— Chyba jesteś zbyt skromna— stwierdził. — Chcę ci powie-
dzieć, Carito, i jest to szczera prawda, że nigdy w życiu nie widziałem
piękniejszej od ciebie istoty i nie doświadczyłem większego szczęścia
niż dziś, kiedy stałaś się moja na wieczność.
— Mówisz... serio?
—Przysięgam na wszystko, co najświętsze, że to najszczersza
prawda — odrzekł. — Przypomnij sobie, kochanie, sama powiedzia-
łaś, że nie cegły i zaprawa tworzą dom, ale miłość!
—Więc napełnimy ten duży dom miłością... tak wielką miłością,
że nic innego nie będzie miało najmniejszego znaczenia — wyszeptała
Carita.
Hrabia zrozumiał, że jest to rodzaj przysięgi. Marzył i tęsknił, by
usłyszeć takie słowa i wiedział, że jest to dar, którego nigdy nie straci.
Obawiał się jedynie, że jego krewni, którzy potrafili czasem stwarzać
problemy, uznają Caritę za nie dość dobrze urodzoną jak na jego żonę.
On sam uważał jej ojczyma za odrażającego człowieka. Miał nadzieję,
T
LR
że żadna z ciotek i kuzynek nie będzie miała z nim bezpośredniego
kontaktu.
Niemniej kochał Caritę z całego serca. Nie dbał o to, kim byli jej
rodzice. Jednak poza domem istniał świat, któremu będą musieli pew-
nego dnia dzielnie stawić czoło. On sam miał pewne obowiązki na
dworze królewskim, a Carità, jako hrabina Kelvindale, będzie je miała
także.
—A teraz, kiedy wiesz już, kim jestem — powiedział pieszczo-
tliwie — zdradź mi swoje nazwisko, które utrzymywałaś w głębokiej
tajemnicy aż do tej chwili.
—Tylko dlatego, że ukrywałam się przed ojczymem... — odpar-
ła Carità. — Moim ojcem był kapitan Richard Wensley.
—Nazwisko wydaje mi się znajome — stwierdził hrabia. —
Dziwna sprawa, że masz tak niewielu krewnych, naturalnie z wyjąt-
kiem tego stryja w Norfolk, do którego usiłowałaś dotrzeć.
—I obawiałam się, że mnie nie zechce — dokończyła Carità. —
Ale to on jest głową rodziny... od czasu, kiedy odziedziczył tytuł.
Hrabia znieruchomiał.
— Tytuł...? —powtórzył pytająco.
— Tak. Stryj Andrew jest lordem Wensley z Wen, a tytuł sięga
siedemnastego wieku.
Hrabia zamknął oczy. Wiedział, że nikt z jego rodziny nie będzie
mógł skrytykować ani skrzywdzić Carity, Zrozumiał, że szczęście,
które mu dotąd sprzyjało, nie opuściło go i tym razem. Był człowie-
T
LR
kiem obdarzonym najpiękniejszym uśmiechem fortuny. Przytulając
Caritę mocniej oznajmił:
— Teraz, kiedy zostaliśmy sobie formalnie przedstawieni, pra-
gnę ci powiedzieć, moja przepiękna i absolutnie doskonała żono, że
uwielbiam cię, ubóstwiam i marzę jedynie o tym, by kochać cię do
końca życia.
Carita zarzuciła mu ręce na szyję.
— Ja pragnę powiedzie ci to samo... — wyszeptała — i, kocha-
ny, ponieważ twój dom jest taki duży... będziemy musieli mieć mnó-
stwo dzieci, żeby go zapełnić...
Zamilkła na chwilę, kryjąc mu twarz na ramieniu, po czym do-
dała:
— Najpierw powinniśmy mieć syna... żeby niania miała się kim
zajmować... syna, który byłby zupełnie taki sam jak ty —przystojny,
mądry i bardzo, bardzo dobry...
Nie zdołała powiedzieć nic więcej, ponieważ hrabia zaczął ją ca-
łować. Obsypał pocałunkami jej oczy, policzki, usta, szyję i piersi. A
potem otoczył ich blask gwiazd i wkroczyli do swojego własnego,
prywatnego raju, gdzie nie istnieje żaden strach tylko prawdziwa mi-
łość, pochodząca od Boga. O niej marzą i jej szukają wszyscy ludzie
na świecie, a znajdują ci, którzy mają czyste serca.
T
LR
Poderwał głowę by spojrzeć na Caritę i zaskoczyła go mi-
na widoczna na jej twarzy. Nie wyobrażał sobie, że jakakolwiek
kobieta może promieniować aż takim szczęściem i taką urodą. Zro-
zumiał od pierwszego wejrzenia że to jest miłość.
Bez słowa pocałował ją znowu i poczuł że Carita jest częścią je-
go samego.
T
LR