JANE ANNE KRENTZ
BIAŁE KŁAMSTA
PROLOG
Clare Lancaster siedziała w kawiarni dużej księgarni w Phoenix w Arizonie,
czekając na swoją przyrodnią siostrę, której nigdy wcześniej nie widziała. Przed nią
stała filiżanka zimnej już zielonej herbaty. Clare, zaintrygowana i jednocześnie pełna
obaw, jeszcze jej nie tknęła.
Nawet gdyby nie widziała zdjęć i nie czytała artykułów o Elizabeth Glazebrook i
jej zamożnej, wpływowej rodzinie, rozpoznałaby siostrę, ledwie weszła do środka.
I wcale nie chodziło o rodzinne podobieństwo. Clare miała zaledwie metr
sześćdziesiąt i była przyzwyczajona do zadzierania głowy nie tylko w towarzystwie
mężczyzn, ale i wielu kobiet. Zdawała sobie sprawę, że czasami to sobie
rekompensuje, tak jak Napoleon.
Przyjaciele mówili, że jest przebojowa. Ci, z którymi nie była zaprzyjaźniona,
używali innych określeń: trudna, uparta, stanowcza, despotyczna. Niekiedy padały
nawet słowa Jędza" czy „hetera", zwykle z ust mężczyzn, którzy przekonywali się, że
nie tak łatwo zaciągnąć ją do łóżka, jak się spodziewali.
Elizabeth była jej całkowitym przeciwieństwem: wysoka, smukła, o długich do
ramion miodowych włosach, rozjaśnionych słońcem pustyni i dzięki dyskretnej
ingerencji dobrego fryzjera. Miała cudownie regularne patrycjuszowskie rysy twarzy i
wspaniały profil.
Ale najbardziej rzucała się w oczy jej elegancja. Jeśli chodzi o ubrania, biżuterię
i dodatki, Elizabeth nie miała dobrego gustu - miała znakomity. Wiedziała, jakie
kolory nosić, żeby podkreślić swoją urodę, i miała wyjątkowe oko do detali.
Dopóki nie wyszła za Brada McAllistera, była jedną z najlepszych projektantek
wnętrz na południowym zachodzie. Wszystko zmieniło się w ostatnich miesiącach.
Dobrze prosperującą firmę trafił szlag.
Elizabeth przystanęła w wejściu i zaczęła rozglądać się po kawiarni. Clare już
miała unieść rękę, żeby przyciągnąć jej uwagę. Nie mogła przecież się spodziewać, że
Elizabeth ją rozpozna. W końcu jej prace nigdy nie zostały opublikowane w którymś z
ekskluzywnych magazynów, a zdjęcia z jej wesela nie trafiły do kroniki towarzyskiej.
Bo też nigdy nie było żadnego wesela. Ale to już inna sprawa.
Zdziwiła się więc, gdy Elizabeth przerwała przeszukiwanie wzrokiem kawiarni,
ledwie zobaczyła ją siedzącą w rogu. Ruszyła do niej przez labirynt stolików.
Moja siostra, pomyślała Clare. Poznała mnie, tak jak i ja rozpoznałabym ją,
nawet gdybym nie widziała nigdy jej zdjęcia.
Kiedy Elizabeth podeszła, dostrzegła w jej piwnych oczach kiepsko skrywane
przerażenie.
- Dzięki Bogu, że przyszłaś - szepnęła Elizabeth. Piękna, ręcznie robiona
skórzana torebka zadrżała w jej zaciśniętych palcach.
Niepewność i obawy Clare w mgnieniu oka zniknęły. Zerwała się i uściskała
Elizabeth, jakby znały się całe życie.
- Już w porządku - powiedziała. - Wszystko będzie dobrze.
- Nie będzie - odparła Elizabeth, a z oczu pociekły jej łzy. - On mnie zabije. Nikt
mi nie wierzy. Myślą, że oszalałam. Wszyscy mówią, że jest idealnym mężem.
- Ja ci wierzę - zapewniła Clare.
ROZDZIAŁ 1
Osiem miesięcy później...
Jake Salter stał w cieniu na końcu długiej werandy i wszystkimi zmysłami -
także tymi paranormalnymi - chłonął pustynną noc. W pewnej chwili poczuł, jak jeżą
mu się włoski na karku. Było to pierwsze ostrzeżenie, że coś zagraża jego starannie
opracowanej strategii.
Myśliwy w nim wiedział, że nie można zignorować tego niepokojącego uczucia.
Złowróżbna zapowiedź nadciągającej katastrofy przybrała kształt małego
samochodu nieokreślonej marki, który wjechał na zatłoczony podjazd przed wielkim
domem Glazebrooków.
Albo będzie nieprzyjemnie, albo zdarzy się coś interesującego. Z doświadczenia
wiedział, że te dwie rzeczy często chodzą w parze.
- Chyba mamy spóźnionego gościa - powiedziała Myra Glazebrook.
- Ciekawe, kto to może być. Wszyscy, którzy zostali zaproszeni, już tu są albo
dali znać, że nie mogą przyjść.
Jake patrzył, jak auto powoli posuwa się naprzód. Kierowca szukał miejsca
między drogimi sedanami, ciężkimi SUV - ami i limuzynami, parkującymi na
podjeździe. Zupełnie jak królik zmierzający do wodopoju, do którego wcześniej
ściągnęło stado pum.
Na rozległym okrągłym placu przed wielkim domem nie było ani jednego
miejsca. Tego wieczoru Archer i Myra Glazebrookowie wydawali swoje doroczne
lipcowe przyjęcie - Galę Pustynnych Szczurów. Wszyscy, którzy liczyli się w Stone
Canyon w Arizonie i nie uciekli przed bezlitosnym upałem w jakieś chłodniejsze
rejony, bawili się u nich.
- To pewnie ktoś z cateringu - uznała Myra, patrząc na samochód z rosnącą
dezaprobatą.
Kierowca zrobił pełne okrążenie, ale nie znalazł wolnego miejsca. Niezrażony
podjął drugą próbę. Myra zacisnęła szczęki.
- Ludzie z cateringu mieli parkować z tyłu. Front jest dla gości.
- Może mu nie powiedzieli - odparł Jake.
Samochód znowu jechał w ich stronę, światło reflektorów odbijało się od
błyszczących błotników większych aut. Jake był już teraz pewien, że kierowca nie
zamierza się poddać.
- W końcu dotrze do niego, że na podjeździe nie ma miejsca - powiedziała
Myra. - Będzie musiał pojechać na tyły.
Nie licz na to, pomyślał Jake.
Nagle samochód zatrzymał się tuż za lśniącym srebrnym bmw.
Dlaczego postanowił zablokować właśnie ten? - zastanawiał się Jake. Zbieg
okoliczności?
Ta strona jego natury, którą nie chwalił się przed światem, pracowała na
najwyższych obrotach, więc oprócz informacji pozyskiwanych za pomocą zmysłów,
rejestrował te odbierane w sposób pozazmysłowy. Kiedy był „rozgrzany", informacje
docierały do niego przez pełne spektrum energii i fal dźwiękowych. Czuł odurzające
zapachy i słyszał odległe dźwięki nocy na pustyni, których by nie zarejestrował, gdyby
wyłączył parawrażliwą część swojej natury.
- Nie może tu zostawić samochodu - warknęła Myra. Spojrzała w głąb werandy.
- Gdzie się podziewa parkingowy?
- Widziałem, jak parę minut temu szedł na tył domu - odparł Jake. - Pewnie
musiał sobie zrobić przerwę. Załatwię to.
- Nie, nie trzeba. Lepiej sama się tym zajmę - odparła Myra. - Może ktoś przez
przypadek został pominięty na liście gości. Czasami tak się zdarza. Przepraszam cię,
Jake.
Ruszyła energicznie do wyjścia, stukając obcasami modnych szpilek.
Jake wyciszył swoje wyostrzone zmysły. Już dawno przekonał się, że ludzie,
którzy mieli zdolności parapsychiczne i dobrze rozumieli, kim jest, denerwowali się,
kiedy nie zachowywał się normalnie. Reszta, czyli większość, nigdy by się nie
przyznała do wiary w paranormalne zdolności, czuli jednak przy nim niepokój, choć
nie umieli powiedzieć dlaczego. Zastanawiał się, do której grupy zaliczał się nowo
przybyły.
Oparł się o barierkę, obracając w dłoni szklaneczkę nietkniętej whisky. Nic
przyszedł tu dzisiaj, żeby się odprężyć i zabawić. Przyszedł, żeby wszystkimi zmysłami
gromadzić informacje. Później ruszy na polowanie.
Drzwi małego samochodu otworzyły się i wysiadła z niego kobieta. Nie miała
na sobie uniformu, jaki nosili ludzie z cateringu. Była ubrana w elegancki czarny
kostium. Do tego czarne czółenka i duża torba na ramię.
Nietutejsza, pomyślał Jake. W lipcu w Arizonie wszyscy nosili się raczej na
luzie.
Ruszył cicho wzdłuż werandy, dotarł do plamy cienia za jednym z kamiennych
filarów i się zatrzymał. Oparł się ramieniem o filar, czekając na rozwój wydarzeń.
Czarne czółenka stukały na płytach podjazdu, gdy kobieta szła do głównego
wejścia. Miała nieduże, kształtne piersi, wąską talię i biodra wyjątkowo bujne jak na
osobę jej wzrostu. Jednak Jake'owi się podobały.
Za taką kobietą facet musi się obejrzeć, nawet jeśli nie jest piękna. W każdym
razie on musiał się obejrzeć. I to dwa razy. Duże, inteligentne oczy, patrycjuszowski
nos, kształtny podbródek. Czarne włosy, zebrane w elegancki węzeł z tyłu głowy,
połyskiwały w świetle padającym z werandy.
Ale to nie jej wygląd pobudził wszystkie jego zmysły. Chodziło raczej o sposób,
w jaki się poruszała, z wyprostowanymi ramionami i uniesioną głową. O jej postawę.
Niedocenienie tej kobiety byłoby wielkim błędem.
Automatycznie skatalogował i poddał analizie dane zebrane przez zmysły, jak
zawsze, kiedy polował.
Nie była zdobyczą. Była czymś o wiele bardziej intrygującym - wyzwaniem.
Takiej kobiety nie da się łatwo zaciągnąć do łóżka. W jej przypadku w grę wchodziły
szermierka słowna, negocjacje i ostatecznie wyłożenie kart na stół.
Poczuł, jak krew zaczyna szybciej krążyć mu w żyłach.
Myra ruszyła naprzeciw nowo przybyłej. Nie trzeba było nadprzyrodzonych
zdolności, by wyczuć jej napięcie i rezerwę. Już po pierwszych jej słowach Jake
zorientował się, że zanosi się na kłopoty.
- Co ty tu robisz, Clare? - zapytała.
A niech to. Jake odtworzył w myślach informacje, które otrzymał przed
przyjazdem do Stone Canyon dwa tygodnie temu. Nie było mowy o żadnej pomyłce.
Wiek, płeć, do tego ta wrogość Myry. Wszystko się zgadza.
To była Clare Lancaster, nieślubna córka Archera, owoc przelotnego romansu.
Analitycy Jones & Jones, agencji paradetektywistycznej, która go wynajęła,
oszacowali prawdopodobieństwo pojawienia się jej tutaj, kiedy będzie pracował pod
przykrywką, na mniej niż dziesięć procent. Co dowodziło, że nawet zdolności
parapsychiczne połączone z talentem do określania prawdopodobieństwa nie pozwolą
przewidzieć zachowania kobiety. Równie dobrze można zgadywać.
Obecność Clare tutaj nie wróżyła nic dobrego. Jeśli pogłoski o niej były
prawdziwe, była jedyną osobą, która mogła go zdemaskować.
Według danych Jones & Jones miała na skali Jonesa dziesięć punktów, czyli
maksymalną wartość.
Skalę Jonesa opracowało pod koniec XIX wieku Towarzystwo Arcane,
organizacja zajmująca się badaniami nad zdolnościami paranormalnymi. W epoce
wiktoriańskiej wielu ludzi z całą powagą traktowało zjawiska paranormalne. Tamte
czasy były złotym wiekiem dla seansów spirytystycznych, mediów i pokazów
nadprzyrodzonych zdolności.
Oczywiście przeważali szarlatani i oszuści, ale Towarzystwo Arcane istniało już
od dwustu lat i jego członkowie wiedzieli, że niektórzy ludzie naprawdę posiadają
nadprzyrodzone zdolności. Celem stowarzyszenia było zidentyfikowanie i zbadanie
tych osób. Przez lata dorobiło się ogromnej liczby członków. Byli oni poddawani
testom, a potem testy przechodziły także ich dzieci.
Skala Jonesa powstała, by móc zmierzyć siłę paranormalnej energii, była stale
uaktualniana i rozwijana, w miarę jak współcześni eksperci towarzystwa
opracowywali nowe metody i techniki.
Z danych dotyczących Clare wynikało, że jej talent jest niezwykle rzadki i
nietypowy. Pomiar siły czystej nadprzyrodzonej energii to zadanie dość łatwe,
natomiast identyfikacja dokładnej natury indywidualnych zdolności bywa znacznie
bardziej skomplikowana.
W większości przypadków zdolności nadprzyrodzone ograniczają się do sfery
intuicji. Osoby obdarzone paranormalnym talentem często są dobrymi graczami w
karty. Mają szczęście w grze i słyną z niezawodnego przeczucia.
Ale zdarzają się wyjątki. Członkowie towarzystwa określają te wyjątki
terminem „egzotyk". I nie jest to komplement.
Clare Lancaster była egzotykiem. Miała nadzwyczajną umiejętność wyczuwania
jedynej w swoim rodzaju parapsychicznej energii wytwarzanej przez kogoś, kto
próbował lawirować lub oszukiwać.
Innymi słowy, była ludzkim wykrywaczem kłamstw.
- Witaj, Myro - powiedziała Clare. - Widzę po twojej minie, że się mnie nie
spodziewałaś. No cóż, od samego początku miałam złe przeczucia. Przykro mi z
powodu tego najścia.
Nie zabrzmiało to, jakby było jej przykro, uznał Jake. Zabrzmiało, jakby
spodziewała się, że będzie musiała się bronić; jakby często robiła to w przeszłości i
była przygotowana do kolejnego razu. Mała uliczna wojowniczka w konserwatywnych
czółenkach i pogniecionym kostiumie. Dziwne, że na czole nie ma wytatuowane „Nie
igraj ze mną".
- Elizabeth cię zaprosiła? - spytała Myra.
- Nie. Dostałam maila od Archera. Napisał, że to ważne.
No proszę, robi się coraz ciekawiej, pomyślał Jake. Archer nie rozmawiał z nim
o swojej drugiej córce i tym samym nie ostrzegł go, że może się pojawić.
Clare znienacka odwróciła głowę i spojrzała prosto w plamę cienia, gdzie się
ukrywał. Coś ją ostrzegło o jego obecności. Nie chciał, żeby tak się stało. Potrafił
wtopić się w tło. Miał talent drapieżnika do ukrywania się i właśnie to robił
instynktownie od paru minut.
Oprócz garstki innych parawrażliwych, obdarzonych podobnym talentem,
niewiele osób mogło wyczuć jego obecność w cieniu. Czujność Clare robiła wrażenie,
biorąc pod uwagę napięcie między nią a Myrą. Już samo to napięcie powinno ją
rozproszyć.
No to będą kłopoty. Nie mogę się doczekać.
- Nic mi nie wiadomo o telefonie od strażników przy bramie - powiedziała
sucho Myra.
Clare spojrzała na nią.
- Nie martw się, ochrona nie nawaliła. Strażnik zadzwonił do domu, zanim
wpuścił mnie za bramę. Ktoś z tej strony za mnie poręczył.
- Aha. - Myra wydawała się skonsternowana, co było do niej niepodobne. - Nie
rozumiem, dlaczego Archer nie powiedział mi, że cię zaprosił.
- Będziesz musiała go o to zapytać - odparła Clare. - Nie przyjechałam tu, żeby
wziąć udział w przyjęciu. Przyjechałam, bo Archer powiedział, że chodzi o coś bardzo
ważnego. To wszystko, co wiem.
- Pójdę po niego. - Myra odwróciła się, przeszła przez werandę i zniknęła w
otwartych drzwiach francuskich.
Clare nie poszła za nią. Zwróciła się do Jake'a.
- Czy my się znamy? - zapytała z chłodną uprzejmością; dobrze wiedziała, że
nie.
- Nie - odparł, wyłaniając się z cienia. - Ale coś mi mówi, że się poznamy, i to
dobrze. Jake Salter.
ROZDZIAŁ 2
Kłamie, pomyślała Clark. W Pewnym sensie. Powinna być na to przygotowana.
Zawsze była przygotowana na kłamstwo. Ale to nie było zwykłe kłamstwo, lecz
subtelna zmyłka pod płaszczykiem prawdy, coś w rodzaju triku stosowanego przez
magików: „Widzicie monetę, a teraz nie. Ta moneta nadal jest, sprawiłem tylko, że
zniknęła".
Był Jakiem Salterem i jednocześnie nie był.
Kimkolwiek był, miał wielki talent. Silna, pulsująca energia towarzysząca
półprawdzie działała dezorientująco i drażniła jej zmysły. Opracowała prywatny
system klasyfikacji kłamstw. Od gorącej ultrafioletowej energii towarzyszącej tym
najbardziej niebezpiecznym, do chłodnej srebrzystej bieli odpowiadającej niewinnym
kłamstewkom.
Kłamstwo Jake'a Saltera generowało energię z całego spektrum, gorącą i
zimną. Czuła, że Jake mógłby być wyjątkowo niebezpieczny, ale nie był, przynajmniej
nie w tej chwili.
Receptory postrzegania pozazmysłowego szalały, działając na nią
dezorientująco na obu płaszczyznach, parapsychicznej i fizycznej. Podskoczyło jej
ciśnienie i zaczęła ciężej oddychać.
Przywykła do podobnych sensacji. Ten unikalny rodzaj wrażliwości uaktywnił
się, kiedy była nastolatką. Od tej pory poświęciła wiele czasu i energii, by nauczyć się
panować nad swoimi reakcjami. Niestety, jej nietypowe zdolności były połączone z
prymitywnymi reakcjami typu „walcz lub uciekaj". Parapsycholog z Arcane, który
pomagał Clare oswoić jej unikalne zdolności, wyjaśnił, że talent wyzwalający tak
podstawowe instynkty wyjątkowo trudno kontrolować.
Kiedy sama zabrała się do sprawdzania akt genealogicznych Towarzystwa
Arcane, szukając podobnych sobie, odkryła dwa niepokojące fakty. Po pierwsze,
większość nielicznych ludzkich wykrywaczy kłamstw pojawiających się wśród
członków towarzystwa była najwyżej piątkami. Dziesiątki zdarzały się niezwykle
rzadko.
Po drugie, prawie wszystkich z garstki wykrywaczy kłamstw sklasyfikowanych
jako dziesiątki spotkał zły koniec, bo nigdy nie nauczyli się kontrolować swojego
talentu. Jedni wylądowali w szpitalach psychiatrycznych, inni ćpali, żeby przytłumić
falę kłamstw nękających ich dzień po dniu, a kilkoro najmniej odpornych popełniło
samobójstwo.
Prawda jest taka, że każdy kłamie. Jeśli jesteś ludzkim wykrywaczem kłamstw,
w dodatku dziesiątką, albo się do tego przyzwyczaisz, albo oszalejesz.
Jeśli się czegoś nauczyłam, pomyślała Clare, to właśnie kontroli.
Z wysiłkiem zebrała się w sobie, przywołując zmysły do porządku i przyjmując
parapsychiczną pozycję obronną.
- Clare Lancaster - przedstawiła się. Była dumna, że mówi pewnie i spokojnie,
choć w środku przeżywała mały atak paniki.
- Miło cię poznać, Clare - powiedział Jake.
Okay, teraz nie kłamał. Naprawdę było mu miło. Nawet więcej niż miło. Nie
potrzeba było parapsychicznej wrażliwości, by wyczuć w jego słowach męskie
zainteresowanie. Wystarczyła zwykła kobieca intuicja. Znowu przeszedł ją dreszczyk.
Ruszył w jej stronę krokiem drapieżnika, z napełnioną do połowy szklaneczką
w dłoni. Miała wrażenie, że prześwietla ją wzrokiem, poddając prywatnej analizie. Nie
dziwiła się. Ona robiła to samo.
- Jest pan przyjacielem rodziny, panie Salter? - zapytała.
- Jake. Jestem konsultantem. Archer wynajął mnie jako doradcę w sprawie
nowego planu emerytur i zasiłków w Glazebrook.
Kolejna półprawda. Facet był wyjątkowo dobry. I wyjątkowo interesujący.
Stanął w kręgu światła rzucanego przez jedną z lamp z kutego żelaza i wreszcie
mogła mu się przyjrzeć. Miała wrażenie, że nie było to przypadkowe. Chciał, żeby mu
się przyjrzała. Rozumiała, dlaczego. Nawet jego ubranie było mylące.
Zastanawiała się, czy naprawdę wierzył, że okulary w czarnych oprawkach,
szyta na miarę koszula i spodnie w stylu business - casual są wiarygodnym
kamuflażem.
Nic nie mogło ukryć czujności i inteligencji w jego ciemnych oczach ani
zamaskować subtelnej aury kontrolowanej siły, którą emanował. Cały składał się z
tajemnic i cieni. Postawiłaby ostatnią resztkę pieniędzy, jaka została jej na koncie, że
tak jak w przypadku góry lodowej, to, co było w Jake'u Salterze naprawdę
niebezpieczne, kryło się pod powierzchnią.
Nie musisz być medium, by wiedzieć, że lepiej nie natknąć się na tego faceta w
ciemnej uliczce. Chyba że obiecał ci wyuzdany seks.
Na tę ostatnią myśl wstrzymała oddech. Zdecydowanie nie miała pociągu do
wyuzdanego seksu. Właściwie nie przepadała za żadnym rodzajem seksu. Seks
oznaczał odkrycie się przed kimś, komu ufasz, a będąc ludzkim wykrywaczem
kłamstw, masz problem z zaufaniem. Jeśli już szła z kimś do łóżka, zawsze
kontrolowała sytuację.
Jedną z zalet Grega Washburna było to, że oddał jej kontrolę nad fizyczną
stroną ich związku, jak i nad każdą inną. Nigdy się nie kłócili, ich związek był prawie
idealny. Aż do dnia, kiedy Greg zerwał zaręczyny.
- Trochę się spóźniłaś - stwierdził Jake.
- Mój lot z San Francisco był opóźniony - wyjaśniła.
- Clare.
Odwróciła się od Jake'a Saltera i uśmiechnęła do przyrodniej siostry.
- Cześć, Liz.
- Przed chwilą spotkałam mamę. - Elizabeth podeszła bliżej, jej piękna twarz
jaśniała zadowoleniem. - Powiedziała mi, że tu jesteś. Nie miałam pojęcia, że
przyjedziesz. - Objęła Clare. - Dlaczego mnie nie uprzedziłaś?
- Wybacz - odparła Clare, ściskając siostrę. - Myślałam, że wiesz.
- Pewnie tata chciał mi zrobić niespodziankę. Wiesz, jaki on jest.
Nie bardzo, pomyślała Clare, ale nie powiedziała tego na głos. Mężczyznę, który
był jej biologicznym ojcem, poznała zaledwie parę miesięcy temu. Niewiele więc
wiedziała o Archerze Glazebrooku poza tym, że był legendą wśród biznesmenów z
Arizony.
- Tak się cieszę, że cię widzę - promieniała Elizabeth Clare się rozluźniła. Z
siostrą była na bezpiecznym gruncie.
- Wspaniale wyglądasz - odparła, patrząc na jej elegancką białą suknię. -
Piękna sukienka.
- Dzięki. - Elizabeth przyjrzała się siostrze. - Ty...
- Nie kończ. Wiesz, że rozpoznam kłamstwo. Elizabeth się roześmiała.
- Wyglądasz, jakbyś spędziła pół dnia w podróży.
- Szczera prawda - orzekła Clare.
Dobrze było widzieć siostrę uśmiechniętą i wesołą. Osiem miesięcy temu
Elizabeth była kłębkiem nerwów. Wdowieństwo niewątpliwie jej służyło.
Liz, tak jak jej matka, figurowała w rejestrze członków Towarzystwa Arcane.
Myra miała dwa punkty w skali Jonesa, co oznaczało, że ma intuicję trochę większą
niż przeciętna. Gdyby nie wywodziła się z długiej linii członków Arcane i nie przeszła
testów, pozostałaby nieświadoma paranormalnej części swojej natury, biorąc
przebłyski olśnienia za zwykły przypadek, jak wielu innych ludzi.
Elizabeth była piątką, bardzo wyczuloną na kolory, równowagę wizualną,
proporcje i harmonię. Dzięki tym zdolnościom tak dobrze sobie radziła jako
projektantka wnętrz.
- Tu jesteś, Clare! - ryknął Archer Glazebrook, stojąc w drzwiach. - Co tak
długo, do cholery?
- Mój lot był opóźniony - wyjaśniła Clare.
Jej ton był neutralny, jak zawsze, kiedy rozmawiała z wielkim Archerem
Glazebrookiem. Od ich pierwszego spotkania spędziła z ojcem niewiele czasu i wciąż
jeszcze nie była pewna, co o nim myśleć.
Archer mógłby zostać obsadzony w westernie w roli starzejącego się twardego
rewolwerowca. Miał sześćdziesiąt jeden lat, wyrazistą, ogorzałą twarz i bystre, piwne
oczy. W jego przypadku wygląd nie był ani trochę mylący. Urodził się i wychował na
ranczu w Arizonie, niedaleko granicy, i większość życia spędził na południowym
zachodzie.
Nie uprawiał już ziemi, lecz kupował ją i sprzedawał. Był też developerem. A we
wszystkich tych przedsięwzięciach okazał się na tyle skuteczny, że mógłby sprzedać i
kupić wszystkich w swoim stanie.
Pewnego dnia przekaże całe imperium swojemu synowi Mattowi, ale na razie
sam stał za sterem. Clare wiedziała, że tego lata Matt pracuje w oddziale firmy w San
Diego.
Zapytała kiedyś matkę, co takiego widziała w Archerze Glazebrooku, że
zdecydowała się na jednonocną przygodę. Władza jest niesamowitym afrodyzjakiem,
odpowiedziała Gwen Lancaster.
Archer miał władzę, nie tylko dzięki swojemu biznesowemu imperium, ale też
na płaszczyźnie paranormalnej. Pochodził z długiej linii członków Towarzystwa
Arcane, a dzięki swoim zdolnościom był świetnym strategiem. Wielu ludzi o
podobnych talentach wiązało swoje kariery z wojskiem lub polityką. Archer wybrał
świat biznesu. Rezultaty były oszałamiające.
Widząc go dzisiaj między członkami jego prawdziwej rodziny, Clare poczuła,
jak wzbiera w niej dobrze znana tęsknota. Stłumiła ją za pomocą tej samej siły woli, z
której korzystała, by kontrolować paranormalną stronę swej natury. I tak jak zawsze,
od kiedy odkryła, że ma ojca, który nie wie ojej istnieniu, zaczęła powtarzać prywatną
mantrę: Daj sobie z tym spokój. Nie ciebie jedną wychowywała samotna matka.
Dzieciom zdarzają się gorsze rzeczy.
Jej się poszczęściło. Miała kochającą matkę i cioteczną babkę, która świata
poza nianie widziała. Miała znacznie więcej niż wielu ludzi.
- Wejdź do środka i zjedz coś - zarządził Archer i ruszył z powrotem do domu.
W końcu miał swoje obowiązki jako gospodarz.
- Nie mogę długo zostać - powiedziała Clare. Archer zatrzymał się i spojrzał na
nią ze zdumieniem.
Skonsternowana Elizabeth zmarszczyła brwi.
- Chyba nie chcesz dziś wracać do San Francisco? Dopiero przyjechałaś.
- Nie, nie wracam dzisiaj - odpowiedziała pośpiesznie Clare. - Zamierzam
wrócić do domu pojutrze.
- Nic z tego - warknął Archer. - Mamy ważne sprawy do omówienia, więc
musisz zostać dłużej.
- Naprawdę nie mogę - odparła. - Muszę...
Nagle znalazł się przy niej Jake, wziął ją pod rękę i skierował w stronę
francuskich drzwi.
- Nie zaszkodzi ci, jak coś zjesz. Masz za sobą lot i długą jazdę z lotniska -
powiedział.
Nie była to propozycja, tylko rozkaz. W pierwszym odruchu, jak zawsze w
podobnych okolicznościach, chciała zaprotestować. Zwłaszcza że wszystkim, łącznie z
Archerem, wyraźnie ulżyło, kiedy Jake się nią zajął.
Jake musiał wyczuć jej opór. Uśmiechnął się i uniósł brwi, jakby pytając, czy
naprawdę chce urządzić scenę z powodu takiej błahostki jak zaproszenie do
szwedzkiego stołu.
A co tam. Nie miała nic w ustach od lunchu.
- No dobrze - zgodziła się.
- Gdzie będziesz nocować? - zapytała Elizabeth.
- W hotelu przy lotnisku - odparła Clare. Elizabeth była zbulwersowana.
- Ale to godzina drogi stąd.
- Wiem - powiedziała Clare.
- Zostaniesz tutaj - oznajmił stanowczo Archer. - Mamy mnóstwo miejsca.
Myra już otworzyła usta, żeby wyrazić sprzeciw, ale zaraz je zamknęła.
Clare było jej żal. Pojawienie się nieślubnej córki męża, owocu jego
jednorazowej przygody sprzed lat, musiało być w pierwszej dziesiątce największych
koszmarów każdej żony.
- Dzięki - powiedziała szybko - ale wolę przenocować w hotelu. Już się
zameldowałam i zostawiłam walizkę.
- Gdybym nie wyprowadziła się z mojego mieszkania - wtrąciła Elizabeth -
mogłabyś zatrzymać się u mnie. Ale jak ci mówiłam w zeszłym tygodniu, mieszkam z
rodzicami, dopóki nie kupię nowego.
- - Nie mam nic przeciwko hotelowi - zapewniła Clare. - Naprawdę. Archer
zacisnął złowrogo szczęki, ale Jake i Clare byli już prawie przy drzwiach.
- Ma mnóstwo czasu, żeby postanowić, co zrobi - powiedział, wchodząc za nimi
do środka. - Najpierw musi coś zjeść.
Wszystkie głowy odwróciły się w ich stronę i na ułamek sekundy w salonie
zapadła cisza. Potem znów rozległ się szmer wznowionych pośpiesznie rozmów,
wypełniając ogromną przestrzeń.
Clare, choć przygotowana na dziwne reakcje, poczuła się jak rażona prądem.
Musiała sobie przypomnieć, żeby oddychać. Jake mocniej zacisnął dłoń na jej ręce, ale
nic nie powiedział.
Zaprowadził ją do obitego skórą baru na końcu długiego pokoju, zupełnie
niespeszony ukradkowymi spojrzeniami mijanych gości.
- Najpierw coś do picia - orzekł. - Każdy, kto o tej porze roku spędził w Dolinie
Słońca więcej niż pięć minut, potrzebuje płynów.
- Fakt, jestem trochę spragniona - przyznała.
Stanęli przy barze.
- Proszę gazowaną wodę i kieliszek chardonnay dla panny Lancaster -
powiedział Jake do barmana.
- Tylko wodę - rzuciła. - Nie będę tu długo, a czeka mnie jazda powrotna na
lotnisko.
Barman skinął głową, napełnił szklankę wodą z bąbelkami i podał Clare.
- To teraz do bufetu - zarządził Jake.
Podeszli do rustykalnego stołu z desek, który wyglądał, jakby pochodził z
początku XIX wieku, kiedy Meksykanie kontrolowali znaczną część Arizony. Był
zapewne prawdziwym antykiem. Myra miała doskonały gust i stać ją było na to, co
najlepsze.
Na stole stały ręcznie malowane gliniane naczynia z motywami z południowego
zachodu. W miseczkach wydrążonych w wielkiej warstwowej rzeźbie lodowej
znajdowały się zimne przystawki. Na drugim końcu w srebrnych naczyniach były
potrawy podawane na ciepło.
Clare uświadomiła sobie, że jest głodna.
- Miałeś rację - powiedziała do Jake'a. - Muszę coś zjeść.
- Polecam tortille z niebieską kukurydzą. - Podał jej talerz. - Choć nadzienie
może być trochę za ostre dla kogoś z San Francisco.
- Najwyraźniej mało wiesz o mieszkańcach San Francisco. - Clare nałożyła na
talerz stertę tacos i podeszła do krewetek na zimno i salsy.
Elizabeth pojawiła się, gdy sięgała po serwetkę i widelec.
- Wszystko w porządku? - spytała. Wyraźnie jej ulżyło na widok pełnego talerza
siostry. - Ooo, super. Widzę, że jesz.
- To jedna z rzeczy, które dobrze mi idą - roześmiała się Clare. - Nie martw się
o mnie, Liz. Wracaj do waszych gości.
- Szkoda, że tata nie powiedział nam, że przyjeżdżasz. Inaczej byśmy to
zorganizowali. - Elizabeth rozejrzała się z niepokojem. - Domyślam się, że czujesz się
tu bardzo niezręcznie.
- Wszystko w porządku. Idź do gości. I nie martw się, skoro już tu jestem, nie
wyjadę z miasta, zanim nie spędzę trochę czasu z tobą.
- Zajmę się nią - obiecał Jake.
Liz skinęła głową.
- W takim razie pójdę do gości. Jeśli tego nie zrobię, mama będzie
niezadowolona. Dzięki, Jake. - Uśmiechnęła się do Clare. - Pogadamy później.
- Jasne.
Elizabeth zniknęła w tłumie.
- Może wyjdziemy na zewnątrz - zaproponował Jake. - Trochę tu tłoczno.
- Dobry pomysł - odparła Clare.
Poprowadził ją do drzwi, wychodzących na inną długą werandę, za którą był
elegancki basen. Światła pod powierzchnią sprawiały, że woda mieniła się
turkusowym odcieniem.
Zeszli z werandy, przecięli patio i usiedli przy okrągłym stole nad basenem.
- Przyjemny wieczór - powiedziała Clare, biorąc kęs taco.
- Dzisiaj było czterdzieści stopni. Jutro ma być jeszcze cieplej.
- No tak, lato w Arizonie. - Upiła trochę wody i opuściła szklankę. - Wiesz, o
czym Archer chce ze mną rozmawiać?
- Nie. Nie wiedziałem nawet, że byłaś zaproszona na to przyjęcie.
Mówi prawdę. Co za interesująca odmiana.
- Było to dla ciebie spore zaskoczenie - stwierdziła. Nie lubisz być zaskakiwany,
dodała w myślach. - I zwykle jesteś trzy kroki przed innymi.
- Najwyraźniej tym razem nawaliłem.
Uśmiechnęła się.
- Nie bądź dla siebie zbyt surowy. Mój przyjazd zaskoczył wszystkich. Wygląda
na to, że Archer nikomu nic nie powiedział. Co, przyznaję, budzi moje zaciekawienie.
- To dlatego przyjechałaś? Z ciekawości?
- Nie. Przyjechałam, bo mama nalegała. - Uniosła brwi. - Pewnie orientujesz się
w historii mojej rodziny?
- Owszem - przyznał. - Wiem, że wszyscy jesteście członkami Arcane.
- Ty też?
- Tak.
Skinęła głową. To wyjaśniało promieniującą od niego siłę. Wyjaśniało też,
dlaczego Archer zatrudnił go jako konsultanta. Członkowie towarzystwa często
dobierali sobie współpracowników spośród innych parawrażliwych. To samo
dotyczyło przyjaciół i współmałżonków.
- Chodziło mi o dość skomplikowaną historię mojego pochodzenia, a nie o
nasze związki z Arcane - uściśliła.
- To też obiło mi się o uszy.
- Poznałam ich, to znaczy Archera, Myrę, Elizabeth i Matta dopiero w zeszłym
roku. Ciągle się docieramy. Z Elizabeth świetnie mi się układa, Matt też jest przyjaźnie
nastawiony. Ale Myrę moja obecność z oczywistych powodów drażni, więc staram się
jej nie narzucać.
- A jak twoje stosunki z Archerem?
- W budowie.
- Dlaczego twoja matka chciała, żebyś tu dzisiaj przyjechała?
- Przed laty mama i ciocia May poprosiły mnie, żebym zaczekała, aż pójdę do
college'u, zanim zdecyduję, czy chcę poinformować Archera o swoim istnieniu.
Uszanowałam ich życzenie. A gdy w końcu poszłam do college’u, postanowiłam, że nie
będę się z nim kontaktować.
- Dlaczego?
Wahała się, niepewna, jak to ubrać w słowa.
- Za każdym razem, kiedy widziałam zdjęcie Glazebrooków w jakiejś gazecie,
wyglądali jak idealna rodzina. Zdawałam sobie sprawę, że to by się zmieniło, gdybym
pojawiła się u ich drzwi. Jakaś część mnie nie chciała niszczyć tego, co mieli.
- Nie ma czegoś takiego jak idealna rodzina - powiedział Jake.
- Może nie. Ale Glazebrookowie naprawdę sprawiali wrażenie rodziny bliskiej
ideału. Mimo to skontaktowałam się w zeszłym roku z Elizabeth. Teraz, gdy wszyscy
wiedzą o moim istnieniu, mama i ciocia May uparły się, że powinniśmy zbliżyć się do
siebie z Archerem.
- Rodziny się nie wybiera - stwierdził Jake.
Uśmiechnęła się.
- Sytuacja rodzinna nie jest jedyną komplikacją w twoim życiu, prawda? -
spytał. - Jesteś dziesiątką o bardzo rzadkim talencie.
Znieruchomiała.
- To ty wiesz?
- Że jesteś ludzkim wykrywaczem kłamstw? Tak. Zanim wziąłem tę robotę,
zbadałem przeszłość rodziny. Wszystkiego nie wiem, ale to, co najważniejsze, tak.
Musi ci być ciężko. Ludzie często kłamią, co?
- Właściwie cały czas.
Zastanawiała się, czy testował ją, kiedy jej się przedstawiał, czy też próbował ją
zbić z tropu. A może kompletnie go nie obchodziło, czy wiedziała, że kłamał? Im
dłużej o tym myślała, tym bardziej była przekonana, że ostatnia możliwość jest
prawidłowa.
~ Ile wynosi twoja wrażliwość? - zapytała.
Jake nie odpowiedział, tylko spojrzał w stronę domu.
- Cholera - zaklął cicho.
Podążyła za jego wzrokiem i zobaczyła sylwetkę chudej jak patyk kobiety na tle
rozświetlonego domu.
Kobieta przystanęła i zaczęła się rozglądać, jakby kogoś szukała. Przy odrobinie
szczęścia nie wpadnie na pomysł, żeby sprawdzić odległy, zacieniony brzeg basenu.
Ale w tym momencie kobieta ruszyła prosto do ich stolika. Co za pech,
pomyślała Claie To nie był jej szczęśliwy dzień.
- Valerie Shipley - powiedział Jake.
- Wiem. Tylko tego mi brakowało. - Zrezygnowana Clare odłożyła niedojedzone
taco.
- Znasz ją? - spytał Jake.
- Widziałam ją tylko raz. Tamtej nocy, kiedy jej syn, Brad McAllister, został
zamordowany.
- McAllister był mężem twojej siostry, prawda?
- Tak. - Patrzyła z niepokojem, jak Valerie zbliża się do nich chwiejnym
krokiem.
- Valerie pije - powiedział cicho Jake. - I to dużo. Słyszałem, że problem zaczął
się po śmierci jej syna.
- Elizabeth wspominała mi o tym.
Valerie zatrzymała się na brzegu basenu. W ręce trzymała kieliszek i chwiała
się na wysokich obcasach.
Dobiegała sześćdziesiątki i miała tlenione blond włosy ścięte w elegancki bob.
Pół roku temu była w świetnej formie i wyglądała zdrowo. Dziś czarna wieczorowa
suknia wisiała na niej jak na wieszaku.
- Nie mogę uwierzyć, że miałaś czelność się tu zjawić, ty suko - wybełkotała
gniewnym tonem.
Clare wstała.
- Dobry wieczór, pani Shipley - powiedziała spokojnie.
- Kto jest z tobą? - Valerie wpatrywała się w cień pod daszkiem. - To ty, Jake?
- Tak - potwierdził. - Myślę, że najlepiej będzie, jak wróci pani do środka, pani
Shipley.
- Zamknij się. Pracujesz dla Archera. Nie będziesz mi mówił, co mam robić. -
Valerie zwróciła się do Clare. - Masz gdzieś ból, jaki mi zadałaś, prawda? Myślisz, że
możesz sobie przyjechać do Stone Canyon, jak gdyby nigdy nic.
Clare ruszyła powoli w jej stronę.
- Nie - szepnął Jake.
Zignorowała go i zatrzymała się nad brzegiem basenu, tuż przy Valerie.
- Przykro mi z powodu pani straty - powiedziała cicho.
- Przykro ci? - Valerie podniosła głos. - Jak śmiesz tak mówić po tym, co
zrobiłaś. Zamordowałaś mojego syna i wszyscy w tym domu o tym wiedzą.
Chlusnęła zawartością swojego kieliszka w twarz Clare.
Clare zachłysnęła się, zamknęła oczy i odruchowo zrobiła krok w tył.
Kiedy uniosła powieki, zobaczyła, że Valerie idzie prosto na nią z uniesionymi
rękami. W świetle emanującym spod powierzchni wody jej twarz wyglądała jak
demoniczna maska.
Jake rzucił się naprzód jak błyskawica. Złapał rękę Valerie, zanim zdążyła
uderzyć, ale Clare już zrobiła kolejny krok w tył, żeby uniknąć ciosu. Obcas czarnego
czółenka trafił w próżnię.
Wpadła do basenu z głośnym pluskiem.
Przynajmniej woda jest ciepła, myślała, idąc pod powierzchnię. Chociaż raz,
będąc na terytorium Glazebrooków, miała fart.
ROZDZIAŁ 3
Jake patrzył na wykrzywioną złością twarz Valerie Shipley. - Dość tego -
oznajmił spokojnie. - Proszę wrócić do środka. Oderwała wzrok od miejsca, w którym
Clare wynurzyła się na powierzchnię.
- Nie wtrącaj się, Salter - syknęła. - To nie twoja sprawa. Ta dziwka próbowała
uwieść mojego syna. Kiedy jej się nie udało, zamordowała go.
- Valerie? - Owen Shipley szedł w pośpiechu do żony. - Co się tu dzieje?
Valerie zaczęła płakać.
- Ta suka wróciła. Nie mogę w to uwierzyć. To niesprawiedliwe. Schowała
twarz w dłoniach, obróciła się chwiejnie i ruszyła w kierunku werandy.
Owen, atletyczny mężczyzna tuż po sześćdziesiątce, o wyrazistej twarzy i
starannie przystrzyżonych siwych włosach, zwykle wyglądał na pewnego siebie. Teraz
był zażenowany i bezradny.
Jake'owi zrobiło się go żal. Przed laty Shipley pomagał Archerowi założyć
Glazebrook Inc. Byli partnerami przez blisko trzy dekady, dopóki Archer nie odkupił
od Owena jego udziałów. Nadal jednak przyjaźnili się i grywali razem w golfa.
Rok temu Owen poślubił Valerie. Dla obojga było to drugie małżeństwo.
Poznali się przez arcanematch.com. Jake pomyślał, że autorzy strony internetowej
Arcane, stworzonej, by pomóc samotnym członkom towarzystwa znaleźć partnerów
wśród innych członków, nie przewidzieli, że Valerie stanie się pełnoetatową alkohol i
czka.
- Przepraszam - powiedział Owen i spojrzał na Clare. - Nic pani nie jest?
Clare stała po ramiona w wodzie.
- Proszę się tym nie martwić, panie Shipley.
- Na pewno?
- Tak - odparła. - To był wypadek. Straciłam równowagę i wylądowałam w
basenie.
Owen zacisnął szczęki.
- Valerie nie jest sobą od kiedy Brad został zamordowany.
- Wiem - przyznała Clare.
- Próbuję ją przekonać, żeby poddała się leczeniu, ale odmawia.
- Rozumiem.
- Dziękuję. - Owen skinął głową i obejrzał się na żonę. Valerie zniknęła w cieniu
werandy. - Lepiej zabiorę ją do domu.
Ze zwieszonymi ramionami ruszył z powrotem.
Jake zaczekał, aż odejdzie. Potem stanął na skraju basenu.
Clare odgarnęła z oczu mokre włosy i spojrzała na niego.
- Nic nie mów - powiedziała.
- Nie mogę się powstrzymać. - Przykucnął. - Ostrzegałem cię przed
konfrontacją.
Skrzywiła się.
- Myślałam, że konsultanci są od tego, żeby w kryzysowej sytuacji zrobić coś
konstruktywnego.
- Jasne. Całkiem zapomniałem.
Wstał, podszedł do przebieralni i otworzył drzwi. W środku znalazł na półce
stos ręczników. Wziął jeden i przyniósł nad basen.
- Czy to jest wystarczająco konstruktywne? - zapytał, rozkładając ręcznik.
- Owszem.
Wzięła głęboki oddech i zanurkowała po buty. Potem podeszła do szerokich
schodów, gdzie na nią czekał.
- W przebieralni jest szlafrok - powiedział, zarzucając jej ręcznik na ramiona.
- Dzięki.
Ściskając ręcznik, skierowała się do przebieralni. Jeszcze przed drzwiami
ściągnęła żakiet. Cienka jedwabna bluzka, którą miała pod spodem, po przemoczeniu
zrobiła się przezroczysta. Jake widział ramiączka koronkowego stanika.
Gdy zniknęła w schowku, zaczął się zastanawiać. Nie było już wątpliwości, że
Clare Lancaster może zagrozić jego starannie opracowanemu planowi. Musiał
zdecydować, co z nią zrobić, ale potrzebował więcej informacji.
Drzwi schowka się otworzyły. Clare wyszła opatulona w biały szlafrok frotte.
Włosy owinęła ręcznikiem. W jednej ręce niosła ociekające wodą ubrania, a w drugiej
buty.
- Dla mnie przyjęcie już się skończyło - powiedziała. Zatrzymała się przy
stoliku, żeby wziąć torebkę.
- Na to wygląda - przyznał. - Odwiozę cię do domu.
- Do hotelu - sprostowała. - Nie jestem stąd, pamiętasz?
Niezłe przejęzyczenie, pomyślał. Mówił bez zastanowienia, mając na myśli swój
dom, czy raczej dom, który wynajął. Skąd ta pomyłka? Pewnie miała coś wspólnego z
tym, że Clare pod szlafrokiem była całkiem naga.
- Zawiozę cię do hotelu - zaproponował.
- Dzięki, ale mam samochód.
- To żaden problem. Będę miał wymówkę, żeby urwać się stąd wcześniej.
Przyjęcia mnie nudzą.
- To czemu przyszedłeś? Wzruszył ramionami.
- Archer mnie zaprosił. Jest klientem.
Posłała mu dziwne spojrzenie. Wie, że kłamię, pomyślał. Ale czuł, że nie będzie
go z tego powodu ścigać.
Próbowała go rozpracować. W porządku. On robił to samo. Uśmiechnął się
lekko.
- Co cię tak bawi? - zapytała poirytowana.
- Jesteśmy jak szermierze - odparł. - Sprawdzamy się nawzajem, szukamy
słabych punktów. Wszystko to składa się na interesującą rozgrywkę, nie sądzisz?
Znieruchomiała.
- Nie przyjechałam tu na żadne rozgrywki.
- Wiem. Ale czasami rozgrywki same cię znajdują.
- Nie rozumiem, co masz na myśli, i... Wziął ją pod rękę.
- Wracamy do twojego hotelu.
- Mówiłam ci. Nic mi nie jest, sama mogę prowadzić.
- Bądź rozsądna. - Poprowadził ją w stronę werandy. - Jesteś przemoczona do
suchej nitki. Miałaś męczący dzień. Zaliczyłaś spotkanie z rodzinką, kobieta, która
wyraźnie cię nienawidzi, zrobiła ci niezłą scenę, a do tego pewnie słabo znasz okolice
Phoenix. Pozwól więc, że cię odwiozę do hotelu.
- Nie, dziękuję.
- Jesteś uparta jak Archer.
Dotarli do werandy. Clare spojrzała na otwarte drzwi.
- Nie wrócę do środka - powiedziała. - Nie w takim stroju. Jake ujął mocniej jej
ramię i poprowadził wzdłuż werandy.
- Pójdziemy tędy.
Obeszli dom. Kiedy dotarli na zatłoczony podjazd, Jake zobaczył
parkingowego, który kręcił się przy wypożyczonym autku Clare.
- Zdaje się, że zablokowałam czyjś samochód - powiedziała.
- Mój.
Wzdrygnęła się lekko, a potem uśmiechnęła kwaśno.
- Ciekawy zbieg okoliczności, prawda?
- Taka już moja karma.
- Wierzysz w karmę?
- Nie wierzyłem aż do dziś - przyznał. Nie podobało mu się, w jaki sposób
parkingowy przyglądał się samochodowi Clare. - Chyba jest jakiś problem.
Podeszli bliżej. Jake już po kilku krokach zauważył pajęczynę pęknięć na
przedniej szybie. Clare dostrzegła ją parę sekund później.
- O cholera - szepnęła. - Wypożyczalni się to nie spodoba. Parkingowy zobaczył
Jake'a.
- Właśnie szedłem powiedzieć o tym szefowi.
- Co się stało? - zapytała Clare.
- Przed chwilą przyszła tu pani Shipley - wyjaśnił parkingowy pewnym tonem. -
Spytała, który samochód przyjechał w ciągu ostatniej półgodziny. Powiedziałem jej, że
ten.
- Boże - jęknęła Clare. - Co ona zrobiła z przednią szybą?
- Stłukła kamieniem - odparł parkingowy.
- Gdzie jest pani Shipley? - zapytał Jake.
- Przyszedł po nią mąż. Powiedział, że zabiera ją do domu. Przeprosił i kazał
przekazać, że załatwi wszystko z wypożyczalnią.
Jake zwrócił się do Clare.
- W takim razie sprawa przesądzona. Nie wracasz sama do hotelu. - Wyjął
kluczyki z jej dłoni. - Przestawię twój samochód, żeby odblokować mój.
Westchnęła zrezygnowana.
- Okay. Dzięki.
- Taka karma, pamiętasz? - Otworzył drzwi jej auta i wsiadł za kierownicę.
Czekała z rękami w kieszeniach szlafroka, kiedy przestawiał oba samochody.
Potem posadził Clare na fotelu pasażera w bmw i sam zajął miejsce kierowcy.
Minąwszy podjazd, wyjechali na drogę opasującą zamknięte osiedle z polem
golfowym. Strażnik wypuścił ich przez masywną bramę z kutego żelaza.
Clare w milczeniu wpatrywała się w odległe światła Phoenix. Wreszcie Jake
przerwał ciszę.
- Wiedziałem, że Brad McAllister został zamordowany pół roku temu -
powiedział. - Gliniarze uznali, że nakrył włamywacza w swoim domu w Stone Canyon.
- Tak brzmi oficjalna wersja. - Clare nie odwróciła głowy, nadal podziwiając
atramentowoczarne widoki. - Ale, jak może zauważyłeś, matka Brada jest przekonana,
że to ja zamordowałam jej syna. Miała parę miesięcy na rozpowszechnienie tej teorii.
I chyba z powodzeniem, choć Elizabeth mówi, że większość mieszkańców Stone
Canyon uważa, by nie snuć domysłów w zasięgu słuchu Archera.
- To zrozumiałe, że Archer nie chce, by krążyły takie plotki. Wreszcie odwróciła
się i popatrzyła na niego.
- Byłam przesłuchiwana przez policję - powiedziała.
- Zdziwiłbym się, gdyby cię nie przesłuchali - odparł. - To ty znalazłaś ciało.
- Tak.
Spojrzał na nią, ale Clare znowu wpatrywała się w ciemność nocy.
- To musiało być ciężkie przeżycie - rzekł cicho.
- Owszem. Milczał przez chwilę.
- Jak to się stało, że byłaś pierwsza na miejscu zdarzenia?
- Tamtego wieczoru przyleciałam do Phoenix, żeby spotkać się z Elizabeth.
Zostawiłam jej wiadomość, ale zaszło jakieś nieporozumienie i myślała, że przylecę
dopiero następnego ranka. Była na przyjęciu Arts Academy w Stone Canyon.
Pojechałam prosto do niej. Drzwi frontowe były otwarte. Weszłam i znalazłam ciało
Brada.
Nie potrzebował nadprzyrodzonych umiejętności, żeby wyczuć ślady szoku i
przerażenia w tych prostych, bezpośrednich słowach.
- Archer mówił, że sejf był otwarty - powiedział. - To wskazywałoby na
scenariusz z włamywaczem.
- Owszem. Ale Valerie i tak doszła do wniosku, że to ja zabiłam Brada. Myśli, że
miałam z nim romans i zamordowałam go, bo nie chciał odejść od Elizabeth.
- Elizabeth i McAllister byli w separacji. Domyślasz się, co mógł robić tamtego
wieczoru u niej w domu?
- Nie - odparła.
Nie chciał zadawać kolejnego pytania, ale musiał znać odpowiedź.
- Sypiałaś z McAllisterem?
Wzdrygnęła się.
- Boże, nie. Nie pociągają mnie tacy faceci jak on. Brad McAllister był kłamcą.
- Każdy kłamie od czasu do czasu - powiedział. Łącznie ze mną, dodał w duchu.
- Tak - przyznała. - Nie mam problemu z większością kłamstw czy z ludźmi,
którzy kłamią. Do licha, sama czasem kłamię. I jestem w tym całkiem dobra. Może
dostałam to w pakiecie razem z wykrywaczem kłamstw.
Zatkało go. Zabrało mu chwilę, nim doszedł do siebie.
- Jesteś ludzkim wykrywaczem kłamstw i nie przeszkadza ci, że większość ludzi
kłamie? - spytał.
Uśmiechnęła się lekko.
- Powiem tak. Kiedy budzisz się pewnego ranka w wieku trzynastu lat i nagle
odkrywasz, że możesz stwierdzić, że wszyscy wokół ciebie, nawet ludzie, których
kochasz, kłamią od czasu do czasu, musisz nauczyć się patrzeć na to z odpowiedniej
perspektywy, bo inaczej zwariujesz.
- Na czym ta perspektywa polega?
- Podparłam się Darwinem. Umiejętność kłamania jest powszechna. Wszyscy,
których znałam i znam, ją posiedli. Większość dzieciaków zaczyna ćwiczyć tę
umiejętność, ledwie opanują mowę.
- Więc doszłaś do wniosku, że musi być jakieś ewolucyjne wytłumaczenie dla
kłamstwa?
- Właśnie tak - potwierdziła. - Umiejętność kłamania wchodzi w skład narzędzi
potrzebnych każdemu człowiekowi do przetrwania i jest efektem ubocznym zdolności
mówienia. W wielu sytuacjach bardzo się przydaje. Czasami człowiek musi kłamać,
żeby chronić siebie lub kogoś innego.
- To akurat rozumiem - wtrącił.
- Czasem trzeba oszukać wroga, żeby wygrać bitwę czy całą wojnę. Czasami
człowiek musi kłamać, by chronić swoją prywatność. Ludzie kłamią też, żeby
rozładować napiętą sytuację, uniknąć zranienia czyichś uczuć czy uspokoić kogoś, kto
jest przerażony.
- Fakt.
- Gdyby ludzie nie potrafili kłamać, prawdopodobnie nie byliby w stanie żyć w
grupach, w każdym razie nie na dłuższą metę, ani utrzymywać stosunków
towarzyskich. W ten sposób dochodzimy do sedna.
- To znaczy?
- Gdyby ludzie nie umieli kłamać, cywilizacja w znanej nam postaci nie miałaby
racji bytu.
Gwizdnął cicho.
- Interesujący punkt widzenia. Nigdy tego nie rozpatrywałem w tych
kategoriach.
- Pewnie dlatego, że nigdy nie musiałeś się nad tym zastanawiać. Większość
ludzi przyjmuje umiejętność kłamania za coś oczywistego, niezależnie od tego, czy to
aprobują czy nie.
- Ale nie ty.
- Byłam zmuszona spojrzeć na to z trochę innej perspektywy. - Przerwała na
chwilę. - Zawsze fascynowała mnie jedna rzecz. To, że znakomita większość ludzi,
zarówno zwykłych, jak i tych obdarzonych parawrażliwością, myśli, że wiedzą, kiedy
ktoś kłamie. Tak jest na całym świecie. Tymczasem badania wykazują, że ludzie
potrafią wykryć kłamstwo zaledwie w nieco ponad połowie przypadków. Równie
dobrze można by rzucać monetą.
- A co z ekspertami? Gliniarzami i im podobnymi?
- Wcale nie są lepsi w wykrywaniu kłamców, przynajmniej nie w kontrolowanej
sytuacji badawczej. Problem w tym, że zwykle łączą z kłamstwem takie sygnały, jak
unikanie kontaktu wzrokowego czy pocenie się, a to często zawodzi.
- Nie ma co liczyć na nos Pinokia?
- Nie do końca - odparła. - Fizyczne objawy istnieją, ale są różne w przypadku
różnych ludzi. Jeśli znasz kogoś dobrze, masz większe szanse przyłapania go na
kłamstwie, w innym przypadku jest to loteria. Jak powiedziałam, kłamanie jest
naturalną ludzką umiejętnością i prawdopodobnie wszyscy jesteśmy w tym znacznie
lepsi, niż chcemy się do tego przyznać.
- Powiedziałaś, że kłamstwa Brada McAllistera były innego rodzaju.
- Zgadza się.
- Co miałaś na myśli?
- Brad był kłamcą innego typu. Był ultrafioletem.
- Ultrafioletem?
- Moja osobista nazwa zła.
- Ciężkie słowo.
- Ale pasuje do Brada, wierz mi. Umiejętność kłamania to potężne narzędzie,
choć sama w sobie ma wartość neutralną. To trochę tak jak z ogniem.
- Tak jak ogień może zamienić się w broń?
- Dokładnie. - Skrzyżowała ręce na piersi. - Dzięki ogniowi możesz ugotować
posiłek, ale i spalić dom. Jeśli ktoś ma złe intencje, za pomocą kłamstwa może
spowodować olbrzymie szkody.
- Dlaczego uważasz, że Brad McAllister był złym człowiekiem? Z tego co
słyszałem, był oddanym mężem, który trwał przy Elizabeth, kiedy przechodziła
załamanie nerwowe.
Obróciła się gwałtownie na siedzeniu.
- Ten wizerunek był największym z kłamstw McAllistera. I wkurza mnie, że
nadal ma się dobrze, choć bydlak już nie żyje.
- Co zrobił McAllister, że tak go nienawidzisz?
- Brad nie troszczył się o Elizabeth, kiedy przechodziła załamanie nerwowe. To
on ją w nie wpędził. Liz i ja już straciłyśmy nadzieję, że zdołamy kogokolwiek do tego
przekonać. Łącznie z Archerem i Myrą. Dla całego Stone Canyon Brad był złotym
chłopcem. Jake zastanawiał się nad tym przez chwilę.
- Więc jaka jest twoja teoria na temat tego morderstwa? - spytał.
- Nie ma powodu wątpić w policyjną wersję wypadków - odparła Clare. -
Prawdopodobnie Brad faktycznie nakrył włamywacza na gorącym uczynku.
- I kto teraz kłamie? Wcale w to nie wierzysz, prawda? Westchnęła.
- Nie. Ale nie mam lepszego pomysłu.
- Żadnej teorii?
- Wiem tylko, że Brad był złym człowiekiem. Źli ludzie mają wielu wrogów.
Może któryś z nich wytropił go i zamordował tamtej nocy.
- Ale w tej teorii brakuje motywu, poza tym, że Brad nie był miłą osobą.
- Czasami to wystarcza.
- Czasami - powtórzył.
Zapadła cisza.
- Tak na marginesie - powiedziała w końcu Clare - musimy uważać na zjazd w
Indian School Road.
- Dlaczego?
- Bo mój motel jest przy Indian School Road - wyjaśniła.
- Mówiłaś, że mieszkasz w hotelu przy lotnisku.
- Kłamałam.
ROZDZIAŁ 4
Największą zaletą motelu Desert Dawn było to, że nie starał się udawać czegoś
innego, niż faktycznie był: podrzędnym, tanim przybytkiem z minionej epoki.
Piętrowy budynek aż się prosił o odmalowanie. Zardzewiałe wiatraki buczały w
ciemności.
Większość roślin umarła jeszcze w prehistorii. Ocalało tylko parę odpornych
kaktusów i jedna zwiędła palma. Litera S w czerwono - żółtym neonie trzeszczała i
denerwująco migotała.
Clare poczuła zażenowanie, kiedy zatrzymali się na parkingu niedaleko wejścia
do zniszczonej recepcji. Natychmiast je stłumiła.
Jake wyłączył silnik i patrzył na wyleniała palmę górującą nad popękanym
chodnikiem.
- Wiesz - powiedział - gdybyś uprzedziła, że dziś przyjeżdżasz, dział podróży
Glazebrook załatwiłby ci rezerwację w lepszym miejscu. Założę się, że znaleźliby coś,
gdzie łazienka nie jest na korytarzu.
- Dzięki za troskę, ale mam w pokoju łazienkę. - Odpięła pas i otworzyła drzwi.
Jake wysiadł, wyjął z bagażnika jej mokre ubrania i razem ruszyli do wejścia.
- Możesz mi powiedzieć, dlaczego wybrałaś akurat to miejsce? - zapytał.
- Może nie wiesz, ale pół roku temu straciłam pracę. Nie poszczęściło mi się ze
znalezieniem nowego zajęcia, tak więc nie śmierdzę groszem.
- Twój ojciec jest jednym z najbogatszych ludzi w tym stanie - zauważył
delikatnie.
- Pomijając aspekt biologiczny, nie uważam Archera Glazebrooka za swojego
ojca.
- Innymi słowy, jesteś zbyt dumna, żeby wziąć od niego pieniądze. - Pokręcił
głową, rozbawiony. - Wy dwoje macie ze sobą naprawdę dużo wspólnego.
Pchnął brudne przeszklone drzwi. Clare weszła za nim do maleńkiej recepcji.
Recepcjonista spojrzał na jej szlafrok i turban z ręcznika.
- Wszystko w porządku, pani Lancaster? - spytał niespokojnie.
- Pływałam - odparła lakonicznie.
- Odprowadzę panią Lancaster do jej pokoju - powiedział Jake. Recepcjonista
zmierzył go wzrokiem, a potem wzruszył ramionami.
- Okay. Tylko bądźcie cicho. Obok mieszka para ze środkowego zachodu.
Clare zmarszczyła brwi.
- O czym pan mówi? Czemu mam się przejmować, że obok ktoś mieszka?
Recepcjonista przewrócił oczami.
Jake złapał ją za rękę i pociągnął do schodów.
- Co jest? - pytała zdezorientowana. - Czyja czegoś nie wiem? Odpowiedział,
dopiero gdy weszli na piętro i ruszyli w głąb obskurnego korytarza.
- Recepcjonista myśli, że jesteś cali girl, która zabawia w motelu klientów.
- I ty niby jesteś klientem?
- Tak.
- Zdaje się, że szlafrok robi mylne wrażenie.
Zatrzymała się przed drzwiami pokoju 210. Jake wziął od niej klucz i wsunął do
zamka.
Uchyliły się drzwi pokoju 208. Kobieta w średnim wieku z kaskiem siwiejących
loków posłała im pełne dezaprobaty spojrzenie.
Jake skinął głową.
- Dobry wieczór pani.
Kobieta trzasnęła drzwiami. Jake słyszał za nimi odgłosy rozmowy. Wkrótce
otworzyły się ponownie. Tym razem wyjrzał łysiejący facet z nadwagą, ubrany w
kraciaste bermudy i biały podkoszulek. Spojrzał na Clare surowym wzrokiem.
Przechyliła głowę.
- Ładny wieczór, prawda?
Facet zatrzasnął drzwi, a po chwili rozległ się dźwięk przesuwanej zasuwy.
- Chyba nie tylko recepcjonista ma podejrzenia co do twojej profesji -
powiedział Jake.
- I pomyśleć, że obecnie jestem bezrobotna.
Weszli do pokoju, równie obskurnego jak korytarz. Naprzeciw wejścia
znajdowały się szklane drzwi rozsuwane na maleńki balkonik, z którego widać było
mały basen. Clare włączyła słabe górne światło.
Jake spojrzał na samotną walizkę na kółkach.
- Rzeczywiście nie jesteś przygotowana na dłuższą wizytę - zauważył.
- Dam Archerowi jeden dzień na wyjaśnienie, po co mnie tu ściągnął. Spędzę
trochę czasu z Elizabeth. Potem nie będzie powodu, żebym tu siedziała.
- Wrócisz do San Francisco?
- Pół roku bezrobocia poważnie naruszyło moje oszczędności, a nie chcę
pożyczać od mamy i cioci. Muszę znaleźć pracę.
Skinął głową.
- Tak będzie najlepiej.
- Dzięki za podwiezienie - powiedziała. - To był bardzo interesujący wieczór.
- Jak wszystkie randki ze mną. Uśmiechnęła się.
- O ile wiem, ty byłeś w pracy. Rozwiązywanie problemów Archera Glazebrooka
należy do twoich obowiązków.
Delikatnie, ale stanowczo zamknęła mu drzwi przed nosem.
ROZDZIAŁ 5
Jake wrócił do wynajętego domu, wstawił samochód do garażu, wyjął z
bagażnika laptopa, z którym się nigdy nie rozstawał, i wszedł do środka.
Zamierzał przeszukać tej nocy kolejne domy należące do znajomych
Glazebrookow w poszukiwaniu dowodów w sprawie, w której został tu przysłany. Od
czasu przyjazdu do Stone Canyon udało mu się przeszukać szafy, szuflady i sejfy w
dwunastu rezydencjach.
Pojawienie się Clare Lancaster zmieniło jego plany na wieczór. Kiedy tylko ją
zobaczył, jego zmysły myśliwego zostały postawione w stan gotowości. Była ważna*
Czuł to i nie tylko dlatego, że chciał ją zaciągnąć do łóżka, choć to też było istotne.
Wszedł do kuchni i położył laptopa na stole. Nalał sobie szklaneczkę szkockiej,
usiadł i włączył komputer.
Nie chciał więcej niespodzianek.
Ściśle tajne akta rodziny Glazebrookow, które dostał, zawierały jedynie
pobieżne informacje dotyczące Clare Lancaster.
Pochodziła z długiej linii członków Arcane, zarówno ze strony ojca, jak i matki.
Obok jej numeru na skali Jonesa była gwiazdka. Znaczyło to, że choć została
sklasyfikowana jako dziesiątka, jej talent był tak rzadki, że badacze nie dysponowali
odpowiednią liczbą przykładów, by mieć pewność, że ich ocena jest precyzyjna.
W jego aktach również figurowała gwiazdka przy dziesiątce.
Clare dorastała w San Francisco wychowywana przez matkę, Gwen Lancaster,
księgową, i cioteczną babkę, May Flood. Ukończyła historię na Uniwersytecie
Kalifornijskim w Santa Cruz. Wydział ten nie tylko zapewniał dobre wykształcenie, ale
i kształtował nieco ekscentryczny pogląd na świat.
Było to istotne, jako że Glazebrookowie nie mieli tendencji do
ekscentryczności. W rodzinnej Arizonie byli filarami miejscowej społeczności,
prowadzili tu bowiem interesy i angażowali się w życie miasta oraz w działalność
dobroczynną.
Pogrzebał dokładniej w aktach i znalazł wzmiankę o tym, że po zrobieniu
dyplomu Clare kilkakrotnie ubiegała się o przyjęcie do oddziału Jones & Jones na
Zachodnim Wybrzeżu, została jednak odrzucona.
Przez trzy lata pracowała w małej fundacji, a następnie objęła kierownicze
stanowisko w większej, bardziej prestiżowej Draper Trust, prywatnej fundacji
specjalizującej się w pozyskiwaniu funduszy dla organizacji, które pomagały
maltretowanym kobietom i bezdomnym, a także działały na rzecz ochrony zdrowia we
wczesnym dzieciństwie.
Clare świetnie sobie radziła aż do wypadków sprzed pół roku, kiedy to była
przesłuchiwana w związku z morderstwem Brada McAllistera.
Gdy wróciła do San Francisco, wylali ją z Draper Trust. Jednocześnie zakończył
się jej związek z Gregiem Washburnem, który również pracował na kierowniczym
stanowisku w tej fundacji. Następne miesiące spędziła na poszukiwaniu nowej pracy,
ale bez powodzenia.
Po raz kolejny wysłała swoje CV do Jones & Jones i znowu została odrzucona.
Jake sprawdził akta Arcane, szukając Grega Washburna. Było paru mężczyzn o
tym nazwisku, ale żaden nie nosił imienia Gregory. Czyli Clare próbowała ze zwykłym
facetem, pomyślał, tak jak on z Sylvią.
Oboje wiedzieli, że bardzo niewielu członków Arcane jest zainteresowanych
małżeństwem z dziesiątką jakiegokolwiek typu, nie wspominając już o myśliwym czy
ludzkim wykrywaczu kłamstw. Szukali więc partnerów spoza Arcane i oboje ponieśli
spektakularną klęskę.
Sącząc szkocką, zastanawiał się, co robić dalej.
Postanowił poszukać informacji na temat morderstwa Brada McAllistera.
Było ich dużo - śmierć McAllistera odbiła się głośnym echem w Stone Canyon -
ale w większości całkiem bezużytecznych lub bardzo powierzchownych. Śledztwo
niczego nie wykazało.
Clare złożyła zeznania, nigdy jednak nie była oficjalnie podejrzana. Nie trzeba
było dużej wyobraźni, żeby domyślić się dlaczego. Żaden gliniarz ze Stone Canyon nie
wniósłby oskarżenia wobec córki Archera Glazebrooka bez solidnych dowodów. Byłby
to koniec jego kariery.
Napił się jeszcze szkockiej i myślał o tym, co mu powiedziała Clare. Nazwała
Brada złym człowiekiem i twierdziła, że to on był przyczyną załamania nerwowego
Elizabeth. Ciężkie zarzuty. No i pierwsza negatywna opinia, jaką usłyszał o
MacAlisterze. Według mieszkańców Stone Canyon Brad był idealnym mężem.
A co, jeśli Archer Glazebrook podejrzewał, że Brad maltretował Elizabeth? Jake
nie miał wątpliwości, że byłby zdolny zastrzelić zięcia, gdyby uważał, że skrzywdził on
jego córkę. Archer wychowywał się na ranczu i był w wojsku. Umiał obchodzić się z
bronią.
Problem w tym, że tamtego wieczoru był wraz z żoną i Elizabeth na przyjęciu
Arts Academy. Świadków nie brakowało.
Ale z drugiej strony, czy tak trudno urwać się z tłocznego przyjęcia i zabić
kogoś, kto znajdował się zaledwie parę kilometrów dalej?
Jake zajrzał do akt Brada McAllistera. Nie znalazł w nich nic niezwykłego.
Brad i jego matka Valerie należeli do Arcane, ale żadne z nich nie było wysoko
notowane w skali Jonesa. Valerie była dwójką, a Brad czwórką. Oboje zostali
określeni jako posiadający „ogólną parawrażliwość", bez wyjątkowych talentów.
Członkowie towarzystwa na ogół szukali współmałżonków we własnym gronie,
dlatego większość dzieci z tych związków miała paranormalne zdolności różnego
stopnia. Tak jak w wypadku innych cech, i tu genetyka odgrywała swoją rolę.
Jake przeczytał resztę informacji na temat McAllistera. Brad pojawił się w
Stone Canyon parę miesięcy po tym, jak jego matka wyszła za Owena Shipleya. Nie
był wcześniej żonaty, był dobrze wykształcony i miał smykałkę do finansów. Zanim
został samodzielnym inwestorem, pracował w średniej wielkości biurze maklerskim, a
przed przyjazdem do Stone Canyon zdążył zgromadzić pokaźną fortunę.
Co nie znaczy, że nie ożenił się z Elizabeth dla pieniędzy, pomyślał Jake.
Niektórzy ludzie są nienasyceni.
Sięgnął po komórkę i wybrał numer. Fallon Jones odebrał po pierwszym
sygnale.
- Mam nadzieję, że dzwonisz, bo w końcu są jakieś postępy w Stone Canyon -
powiedział niskim, ponurym głosem.
Fallon był samotnikiem. Większość czasu spędzał za swoim biurkiem,
pochylony nad komputerem. Trochę przypominał szalonego naukowca i nic w tym
dziwnego, pochodził bowiem w prostej linii od założyciela Towarzystwa Arcane
Sylvestra Jonesa, który był alchemikiem.
Jak większość potomków założyciela, miał wyjątkowo wysoki stopień
wrażliwości paranormalnej. Posiadał także unikalny talent pozwalający mu prowadzić
agencję paradetektywistyczną. Dzięki swoim zdolnościom tam, gdzie inni widzieli
tylko zbieg okoliczności, on widział konkret, a tam, gdzie inni widzieli przypadek, on
widział spisek. I nigdy się nie mylił.
Kiedy wysyłał swoich agentów na polowanie, zawsze miał ku temu dobry
powód.
- Pojawiła się nowa komplikacja - odparł Jake. - Nazywa się Clare Lancaster.
- Druga córka Glazebrooka? - Fallon zamilkł na chwilę. - Cholera. Chłopcy,
którzy szacowali, czy się zjawi, powiedzieli, że to mało prawdopodobne.
- No cóż, jest tutaj. I chyba wie, że coś się kryje za moją historią.
- Nie możesz pozwolić, żeby ci przeszkodziła. Zbyt wiele od tego zależy.
- Nie wydaje się zainteresowana zdemaskowaniem mnie. Mówi, że jest
przyzwyczajona do tego, że wszyscy kłamią. Poza tym pojutrze ma wrócić do San
Francisco.
- Dasz radę mieć ją pod kontrolą do tego czasu?
- Nie sądzę, żeby ktokolwiek mógł mieć Clare Lancaster pod kontrolą. W
każdym razie nie na dłuższą metę. Ale przy odrobinie szczęścia nie pokrzyżuje
naszych planów. Dzwonię, bo chciałem się o niej czegoś dowiedzieć.
- Czego?
- Natknąłem się na informację, że parę razy starała się o pracę w Jones &
Jones.
- Co pół roku, regularnie jak w zegarku. Wytrwała osóbka, trzeba jej to
przyznać.
- Dlaczego nie została przyjęta?
- A jak myślisz? Bo jest ludzkim wykrywaczem kłamstw i dziesiątką. Dziesiątką
z gwiazdką.
- Ktoś z jej talentem mógłby być bardzo użyteczny w tej profesji.
- Zapewne. Ale nie dziesiątka. Oni są zbyt niestabilni. Kiedy pierwszy raz
przysłała swoje CV, jeden z naszych analityków sprawdził pozostałych członków z
takimi zdolnościami. Okazało się, że w całej historii towarzystwa było ich zaledwie
sześcioro. Prawie wszyscy byli albo wyjątkowo neurotyczni, albo całkiem szaleni.
Czworo popełniło samobójstwo. Ciężko sobie poradzić z takim talentem.
- Odrzuciłeś ją, bo uznałeś, że nie nadaje się do tej roboty?
- To agencja detektywistyczna, Jake - odparł Fallon. - Dobrze wiesz, że w naszej
branży wszyscy kłamią: klienci, podejrzani, agenci.
Żaden wykrywacz kłamstw z dziesiątką z gwiazdką nie wytrzymałby długo
takiej presji. Stanowiłaby zagrożenie dla siebie samej i innych.
- Może jej nie doceniłeś.
- Możliwe, ale muszę chuchać na zimne - skwitował Fallon. - Cokolwiek
zrobisz, nie pozwól, żeby pokrzyżowała ci plany.
- Zobaczę, co da się zrobić.
ROZDZIAŁ 6
Fallon Jones wstał zza mahoniowego biurka i podszedł do okna. Ilekroć był w
swoim gabinecie, czuł siłę rodzinnej tradycji.
Biurko, podobnie jak przeszklona biblioteczka i kinkiety z egipskimi
motywami, były w stylu art deco. Wszystkie te przedmioty wchodziły w skład
wyposażenia oddziału Jones & Jones na Zachodnim Wybrzeżu, otwartego w Los
Angeles w 1927 roku.
Pod koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku Cedric Jones, jeden z wielu
Jonesów kierujących tym oddziałem, postanowił przenieść biuro do zacisznego
Scargill Cove na wybrzeżu północnej Kalifornii. Zabrał tam większość wyposażenia z
Los Angeles. Kiedy Fallon objął stanowisko szefa, zatrzymał wszystko, łącznie z
kinkietami.
Za czasów Cedrica Scargill Cove było niewielką osadą zamieszkaną przez
hipisów, artystów i innych odmieńców, szukających ucieczki przed bezwzględnością
współczesnego świata. Krótko mówiąc - idealne miejsce dla agencji
paradetektywistycznej.
Przez kolejne dekady niewiele się tu zmieniło, zupełnie jakby w Scargill Cove
czas się zatrzymał. Była to jedna z zalet tego miejsca. Fallon pracował tu sam,
nadzorując zespół rozsianych w różnych rejonach kraju detektywów, analityków i
techników laboratoryjnych przez Internet i komórkę. Rozważał wprawdzie
zatrudnienie asystenta, ale na razie, nie zrobił nic w tym kierunku.
Wiedział, co Jake i pozostali myślą o jego decyzji kierowania agencją z tej
kryjówki na wybrzeżu, ale nie dbał o to. Wszyscy Jonesowie mieli zdolności
paranormalne - takie czy inne - lecz jego talent był unikalny. Nikt go nie rozumiał. On
też - przez większość czasu. Wiedział tylko, że aby go wykorzystać, potrzebuje
odosobnienia i spokoju Scargill Cove.
Wyjrzał przez okno. Zamglony księżyc oświetlał kontury sklepu ze zdrową
żywnością, galerii z rękodziełem i garstki innych sklepów składających się na
minicentrum handlowe.
Był lipiec, ale nieosłonięta przed wiatrami zatoczka z kamienistą plażą i klifami
przyciągała niewielu turystów. Ci zaś, którzy tu trafili, nigdy nie zostawali na dłużej,
głównie dlatego, że był problem z noclegiem. Miejscowy hotelik dysponował zaledwie
sześcioma pokojami. Turyści kręcili się więc po mieście, odwiedzając galerie sztuki i
sklepy z rękodziełem, i wyjeżdżali przed zachodem słońca, by znaleźć nocleg dalej, w
głębi wybrzeża.
Cedric Jones, dziesiątka, jeśli chodzi o intuicję, wyczuł, że Scargill Cove
pozostanie nieodkryte przez długi, długi czas. Miał rację.
Jones & Jones, firma rodzinna z oddziałami w Stanach Zjednoczonych i
Wielkiej Brytanii, powstała w następstwie Pierwszego Spisku pod koniec XIX wieku.
Wszystkimi oddziałami kierowali Jonesowie pochodzący w prostej linii od alchemika
Sylvestra.
Poszczególne oddziały zajmowały się świadczeniem usług ochroniarskich i
detektywistycznych - zarówno członkom Arcane, jak i zwykłym ludziom, którzy
zdecydowali się szukać pomocy u detektywa z nadprzyrodzonymi zdolnościami.
Jednak ci z towarzystwa, którzy znali historię J&J, wiedzieli, że głównym klientem
firmy jest Rada Zarządzająca Arcane.
Podstawowym zadaniem J&J było strzeżenie największego sekretu
towarzystwa: formuły założyciela.
Sylvester Jones przyrządził eliksir, który, jak twierdził, potrafi wyostrzyć
zdolności nadprzyrodzone. Przez lata formuła stała się kolejną legendą Towarzystwa
Arcane. W każdym razie dla większości członków. Ale Jonesowie i rada znali prawdę:
formuła istniała i działała.
Jednak eliksir wyostrzający zdolności nadprzyrodzone okazał się bardzo
niebezpieczny, a efekty jego działania - wysoce nieprzewidywalne. Ci, którzy go
próbowali, nabywali przerażająco silnych zdolności paranormalnych, ale też dostawali
obsesji na punkcie tego środka, co sprawiało, że zamieniali się w bezwzględnych,
niezrównoważonych socjopatów.
Pomimo ryzyka w każdym pokoleniu pojawiał się w towarzystwie delikwent
żądny władzy, zdecydowany bez względu na wszystko odtworzyć formułę założyciela. I
właśnie wtedy do akcji wkraczało J&J.
W wielu przypadkach byli to niegroźni dziwacy lub osoby mające fioła na
punkcie legendy Sylvestra Jonesa. Tacy ludzie nigdy nie zachodzili daleko, bo J&J
trzymało rękę na pulsie.
Ale ostatnia sytuacja była inna. Z informacji, jakie przeciekły do agencji,
wynikało, że mają do czynienia z bezwzględną i wysoce zdyscyplinowaną organizacją,
która szykuje coś na wzór Pierwszego Spisku.
Pierwszy Spisek był kolejną legendą Towarzystwa Arcane, lecz - podobnie jak w
przypadku formuły założyciela - naprawdę istniał. Zawiązał się pod koniec XIX wieku.
Jego celem było przejęcie kontroli nad towarzystwem, a potem, dzięki zdobytej
władzy, pozyskanie wpływów w kręgach biznesu i rządzie Wielkiej Brytanii.
Ślady wskazujące na zawiązanie nowego spisku pojawiły się w ostatnich
miesiącach. W podejrzanych okolicznościach zniknęło dwóch laborantów Arcane. Ich
ciał nigdy nie odnaleziono. Miesiąc temu zaginął kolejny laborant. Dwa tygodnie
później zaufany informator poniósł śmierć w wypadku samochodowym.
Fallon był też pewien, że ktoś włamał się do dobrze zabezpieczonych akt
komputerowych towarzystwa. Haker był na tyle dobry, że nie zostawił żadnych
śladów.
Wszystko wskazywało na to, że spisek skoncentrował się na Zachodnim
Wybrzeżu, co oznaczało, że to on, Fallon, musi go powstrzymać. Miał tuzin agentów
pracujących nad różnymi poszlakami, ale jego największą nadzieją był Jake.
Pojawienie się Clare Lancaster nie wróżyło dobrze.
ROZDZIAŁ 7
Clare wyłączyła laptopa, wstała i podeszła do drzwi balkonowych. Nie chciały
się przesunąć w metalowej szynie, więc oparła się o krawędź i zaczęła pchać. W końcu
ustąpił)', walcząc z nią z głośnym skrzypieniem o każdy centymetr. Była pewna, że
hałas słychać w sąsiednim pokoju.
Wyszła na wąski balkonik i stała, wpatrując się w mętną wodę basenu.
Właśnie dowiedziała się z Internetu, że Jake Salter był tym, za kogo się
podawał: odnoszącym sukcesy konsultantem do spraw emerytur i zasiłków. Znalazła
te informacje w prasie finansowej.
Była tam też wzmianka o małżeństwie Jake'a, które skończyło się rozwodem po
niecałym roku.
Przypomniała sobie lekkie mrowienie na karku, kiedy jechali do motelu.
W przeciwieństwie do większości ludzi Jake nie tylko kłamał, ale żył
kłamstwem.
ROZDZIAŁ 8
Komórka zadzwoniła, kiedy Clare wychodziła spod prysznica. Szybko wytarła
dłoń i odebrała telefon.
- To ja - usłyszała głos Elizabeth. - Co powiesz na śniadanie?
- Świetny pomysł - odparła. - Jestem trochę głodna po wczorajszym
wieczornym pływaniu.
- Słyszałam o tym. I widziałam, co Valerie zrobiła z twoim samochodem. Tata
powiedział, że Jake odwiózł cię do hotelu.
- Zgadza się.
- Może przyjadę po ciebie? Zjemy śniadanie w restauracji przy Camelback
Road, a potem zabiorę cię do Stone Canyon.
Clare obrzuciła wzrokiem zapuszczony pokój. Nie chciała, żeby siostra
zobaczyła motel Desert Dawn. Wystarczyła jej wczorajsza reakcja Jake'a. Elizabeth
byłaby przerażona.
- Wezmę taksówkę - powiedziała szybko.
- Daj spokój. Słuchaj, jest wpół do ósmej. Godzina szczytu. Dojazd na lotnisko
zajmie trochę czasu. Do zobaczenia za jakąś godzinę.
Clare westchnęła.
- Nie jestem na lotnisku.
Chwila ciszy.
W końcu zaskoczona Elizabeth odchrząknęła.
- Tylko mi nie mów, że wczoraj wylądowałaś u Jake'a Saltera?
- Nie. - Clare czuła, jak palą ją policzki. - Na litość boską, Liz, skąd ci przyszło
do głowy, że pojechałam do Jake'a? Dopiero go poznałam. Przecież wiesz.
- Okay, okay, wyluzuj. Tylko pytałam. Nie chciałam cię zdenerwować.
- Nie jestem zdenerwowana.
- Jasne. Ale skoro nie jesteś u Jake'a ani w hotelu na lotnisku, to gdzie w takim
razie?
- Ostatnio krucho u mnie z pieniędzmi - odparła Clare. - Powiedzmy, że
zatrzymałam się w przybytku klasy ekonomicznej.
- To tata chciał, żebyś przyjechała do Arizony. Nie zapłacił ci za podróż?
- Owszem, proponował - przyznała Clare.
Elizabeth jęknęła.
- A ty, oczywiście, odmówiłaś. Jesteś tak samo uparta jak on, wiesz o tym? No
dobra, daj mi adres tego „przybytku klasy ekonomicznej".
- Co za nora - stwierdziła Elizabeth.
- Wcale nie - zaprotestowała Clare.
- Nora - powtórzyła stanowczo Liz.
Clare przypomniała sobie, że wiedziała, jaka będzie reakcja siostry na motel
Desert Dawn. Jedyną nadzieją była zmiana tematu.
Jadły śniadanie w ogródku restauracji jednego z luksusowych pól golfowych
niedaleko Scottsdale. Rząd basenów i nienaturalnie zielone połacie trawy dawały
złudzenie balsamicznego komfortu. W rzeczywistości, choć była dopiero za piętnaście
dziewiąta, temperatura szybko rosła. Gdyby nie markiza, wentylator i zraszacze
rozpylające chmury maleńkich kropelek, które prawie natychmiast wyparowywały,
siedzenie na zewnątrz byłoby nieprzyjemne.
- Może jednak dasz się namówić, żeby zatrzymać się u rodziców? - zapytała
ponownie Elizabeth.
- Nie - upierała się Clare.
- Pamiętaj, że ja tam będę.
- To byłoby nie w porządku wobec Myry. I tak ma przeze mnie dość stresu.
Elizabeth skrzywiła się. Wiedziała, że to prawda.
- Nie martw się o mnie - dodała Clare. - Jest mi tam dobrze. Zresztą spędzę
tam jeszcze tylko jedną noc. Nie ma co robić z tego problemu.
Pojawił się kelner.
- Pani zielona herbata - powiedział do Clare.
Spojrzała na torebkę na spodeczku. Herbata była pośledniego gatunku i mogła
się założyć, że woda będzie letnia.
- Dziękuję. - Wyjęła torebkę z saszetki i włożyła do filiżanki.
Miała rację co do wody.
Elizabeth zaśmiała się.
- Nie powinnaś zamawiać zielonej herbaty w Arizonie. To królestwo kawy.
- W przeciwieństwie do mojego motelu to elegancki ośrodek, goszczący
zamożnych turystów z całego świata. Myślałam, że potrafią podać porządną herbatę.
- Przypominasz mi Jake'a. Poza tobą jest jedyną znaną mi osobą, która pije
herbatę. Zdaje się, że on też lubi zieloną.
Clare moczyła torebkę, próbując wydusić z niej odrobinę smaku.
- Co o nim myślisz? - zapytała.
- O Jake'u? - Elizabeth wzruszyła ramionami. - Wydaje się miły. Musi być
dobry w tym, co robi, bo inaczej tata by go nie wynajął.
- Glazebrookowie za każdym razem zapraszają konsultantów na przyjęcia?
- Nic w tym niezwykłego. - Elizabeth wzięła się do jajek w koszulkach podanych
na grzance z szynką. - Tata zawsze zachęcał swoją wyższą kadrę kierowniczą do
udziału w życiu społecznym i towarzyskim. Nawet wykupuje im członkostwo w
country klubie.
- Ale Jake jest zewnętrznym konsultantem, nie wiceprezesem.
- Tata chce, żeby w firmie traktowali go z szacunkiem - wyjaśniła Liz. - To
znaczy, że musi mieć takie same bonusy jak wyższe kierownictwo.
- Jest w tym pewna logika. Elizabeth się uśmiechnęła.
- Skąd to zainteresowanie Jakiem Salterem?
- Sama nie wiem - odparła Clare. - Wydaje się interesujący.
Kłamczucha. Jake był nie tylko interesujący. Był absolutnie niezwykły,
przynajmniej dla niej. Jeszcze żaden facet nie sprawił, że zjeżyły się jej włoski na
karku, ani nie rozbudził jej kobiecości, tak jak on wczoraj.
- Zabawne - powiedziała Elizabeth. - Nigdy nie myślałam tako Jake'u. Dla mnie
jest po prostu miłym i trochę nudnym doradcą biznesowym.
Czy my mówimy o tym samym facecie? - zastanawiała się Clare.
- Wiesz, że jest członkiem Arcane? - spytała.
- Tak. - Elizabeth zamieszała kawę. - Ale co w tym dziwnego? To normalne, że
kiedy tata postanowił zatrudnić konsultanta, rozglądał się za kimś o paranormalnych
zdolnościach.
- Masz rację - przyznała Clare.
- Przypuszczam, że Jake jest gdzieś w połowie skali. Piątka, może szóstka, ale
nie więcej.
Clare siedziała nieruchomo.
- Co? - Elizabeth uniosła brwi. - Nie mów, że wczoraj próbował zaciągnąć cię do
łóżka.
- Nie.
Clare przypomniała sobie rozmowę z Jakiem. Nie mówił, ile ma punktów w
skali Jonesa. Sama założyła, że dużo; a raczej czuła to każdą cząstką swojego
jestestwa.
Co się tu działo? Czy to jej intuicja zawiodła, czy Jake okłamał Archera i resztę
Glazebrooków odnośnie stopnia swoich nadprzyrodzonych zdolności? A jeśli tak, to
dlaczego?
Może uznał, że jeśli powie prawdę, skomplikuje mu to życie. Jej dziesiątka
nigdy nie ułatwiała życia, czy to towarzyskiego, czy to zawodowego. Członkowie
towarzystwa podchodzili do niej z pewnym dystansem. I nic dziwnego, bo w
obecności dziesiątki ludzie czuli się nieswojo. Oczywiście istniały wyjątki - osoby,
które pociągała siła.
Po chwili namysłu musiała przyznać, że obnoszenie się ze swoim wyjątkowym
talentem tylko by utrudniło Jake'owi karierę.
Odpuść mu, pomyślała. Ma prawo do prywatności.
- Miałaś rację co do Valerie Shipley - powiedziała, żeby zmienić temat. - Ma
poważny problem z piciem.
- Tak, i jest coraz gorzej. Valerie zawsze lubiła się napić, ale po śmierci Brada
zaczęła ostro ciągnąć. Biedny Owen. Ma już tego dość. Mama mówiła, że wspominał
jej, że chce umieścić Valerie na odwyku.
- Poparła ten pomysł?
- Oczywiście. Ale łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Zwłaszcza że Valerie nawet nie
chce o tym słyszeć. Myślę, że jeśli nie przestanie pić, Owen się z nią rozwiedzie.
- Nikt by się mu nie dziwił - odparła Clare. - Ale wątpię, czy Valerie pomoże
pobyt w klinice. Nawet należącej do Arcane. Straciła syna, a co gorsza,
sprawiedliwości nie stało się zadość. Morderca nie został ukarany. Wątpię, czy tego
typu problem da się rozwiązać metodą dwunastu kroków.
- Jeśli o mnie chodzi, sprawiedliwości stało się zadość - powiedziała Elizabeth z
niespodziewaną gwałtownością. - Szkoda, że Valerie nie wie, jakim bydlakiem był
naprawdę Brad. Bardzo bym chciała, żeby wiedział o tym cały świat, nie tylko ty i ja.
- Ale jak powiedzieć matce, że jej zmarły syn był socjopatą? Nawet twoi rodzice
nie uwierzyli ci, kiedy próbowałaś ich przekonać, że wyszłaś za przystojnego potwora.
Byli pewni, że przechodzisz załamanie nerwowe.
- Brad potrafił być przekonujący. - Widelec zadrżał lekko w dłoni Liz. - Zawsze
miał dowody na moje szaleństwo. Udało mu się przekonać nawet doktora Mowbraya,
że jestem wariatką.
- Bydlak nieźle cię załatwił. Wszystkie te jego gadki, że cierpisz na zaburzenia
nerwicowe, podczas których próbujesz popełnić samobójstwo. Zupełnie jak w jakimś
horrorze.
Elizabeth się skrzywiła.
- A na początku wydawał się taki idealny. Ilekroć pomyślę, jak się pomyliłam co
do niego, robi mi się zimno.
- Nie dręcz się tym. Nie ty jedna dałaś się nabrać. Archer, Myra, Matt i wszyscy
twoi znajomi nabrali się na jego fałszywą wspaniałą osobowość.
- Jestem pewna, że do tej pory już bym nie żyła, gdyby nie ty, Clare. - W oczach
Elizabeth błysnęły łzy. - A najgorsze, że wszyscy oprócz ciebie myśleliby, że
popełniłam samobójstwo.
Clare dotknęła jej dłoni.
- Już w porządku - szepnęła. - Już po wszystkim. To Brad nie żyje. Tylko to się
liczy.
- Tak. - Elizabeth wytarła oczy serwetką. - Już go nie ma. I to jest
najważniejsze. Ale nikt nie zdaje sobie sprawy, jakim był złym człowiekiem. Po
pogrzebie, im częściej podejmowałam ten temat, tym bardziej rodzice mnie uciszali.
- Uznali, że dla wszystkich zainteresowanych będzie najlepiej, jak sprawa po
prostu ucichnie. Morderstwo w rodzinie nigdy nie służy interesom, nie wspominając
już o życiu towarzyskim.
Elizabeth pokręciła głową.
- Chodzi o coś więcej. Myślę, że mama boi się, że wszyscy w Stone Canyon
uważają, że jestem niezrównoważona. Martwi się, że nie znajdę sobie następnego
męża.
Clare się uśmiechnęła.
- A szukasz męża?
- Nie. - Elizabeth się wzdrygnęła. - Minie dużo czasu, nim zacznę myśleć o
powtórnym zamążpójściu, jeśli w ogóle.
- W końcu otrząśniesz się z tego, co ci zrobił Brad - powiedziała Clare. - Po
prostu potrzebujesz trochę czasu.
Elizabeth odłożyła widelec.
- Właściwie to bardziej martwię się o ciebie. Zapłaciłaś bardzo wysoką cenę za
ocalenie mnie przed Bradem. Najpierw rzucił cię narzeczony, potem straciłaś pracę.
Obie wiemy, że stało się tak z powodu plotek, które zaczęły krążyć po morderstwie.
- Do diabła z nimi. - Clare sięgnęła po małą ceramiczną miseczkę z salsą i
skoncentrowała się na polewaniu nią swojej jajecznicy. Dopiero po chwili
zorientowała się, że Elizabeth się jej przygląda.
Uniosła wzrok.
- Co?
Liz pokręciła głową, a potem, całkiem niespodziewanie, zaczęła chichotać.
Chichot zamienił się w śmiech. Zasłoniła usta dłonią, próbując stłumić ten wybuch.
Bez powodzenia.
Clare jadła jajecznicę, czekając, aż siostra się opanuje.
W końcu Elizabeth spoważniała i sięgnęła po swoją kawę.
- Dzięki, siostrzyczko, potrzebowałam się pośmiać.
- Zawsze do usług.
- Naprawdę pogodziłaś się z tym, co się stało z twoją karierą i związkiem? -
spytała Liz po chwili.
- Początkowo nie było mi do śmiechu, ale okazało się, że to nie koniec świata. A
co do mojego związku, i tak miałam wątpliwości. Nie sądzę, żebyśmy z Gregiem długo
ze sobą byli.
- Pewnie nie. Nie ufałaś mu na tyle, żeby mu powiedzieć o swoich zdolnościach.
- Rzeczywiście, był to problem.
- Nie mogłaś trzymać tego w tajemnicy do końca życia. Wcześniej czy później to
by wypłynęło i Greg pewnie uznałby, że masz urojenia. Tak reaguje większość ludzi,
gdy słyszy, że ktoś ma nadprzyrodzone zdolności.
- Racja. - Clare się zawahała. - Ale martwiło mnie jeszcze coś.
- Co?
- Przez cały czas trwania naszego związku ani razu się nie pokłóciliśmy.
- I co w tym złego?
- Sama nie wiem - przyznała Clare. - Ale to zaczynało być irytujące. Zawsze
robiliśmy to, czego ja chciałam. Ja podejmowałam wszystkie decyzje. Wybierałam
restauracje, w których jadaliśmy. Wybierałam filmy. Zawsze pozwalał mi narzucać
tempo w łóżku. Znudziło mi się.
- No tak. - Elizabeth skinęła głową. - Ale z tym tempem w łóżku to myślałam, że
akurat to ci odpowiadało. Mówiłaś, że lubisz mieć kontrolę w tej dziedzinie.
- Czasami po prostu chcesz, żeby ktoś inny przejął na chwilę pałeczkę.
- Naprawdę? - Elizabeth uśmiechnęła się znacząco. - Kiedy cię olśniło?
- Nie jestem pewna - przyznała Clare. - Chodzi o to, że mogę oddać dowodzenie
tylko wtedy, kiedy całkowicie komuś ufam.
- Może pamiętasz... ostrzegałam cię, że to nie najlepszy pomysł wiązać się z
kimś, kto nigdy nie zrozumie twojej prawdziwej natury - przypomniała Elizabeth.
- Wtedy wydawało mi się, że to dobry pomysł - odparła Clare. - Ale pomijając
moje paranormalne zdolności, po prostu nie jestem typem osoby, która potrafi oddać
ster komuś innemu.
Elizabeth zachichotała.
- Myślę, że w twoim przypadku będzie potrzebny ktoś na tyle silny, żeby
samemu przejąć od ciebie ster.
Clare się skrzywiła.
- Nie jestem pewna, czy mi się to podoba.
- Widzisz? Opierasz się wszystkiemu, czego pragniesz. Ta twoja mania kontroli
pewnie ma związek z problemem z zaufaniem.
- Sytuacja bez wyjścia.
Elizabeth spoważniała.
- Ale za jedno zawsze będę nieskończenie wdzięczna twojemu wyjątkowemu
talentowi. Nie chcę nawet myśleć o tym, co by się stało, gdybyś nie przejrzała Brada.
- Na szczęście nie musimy się już nim przejmować.
- Dzięki Bogu. Ale zaczynam się martwić Valerie.
- Myślę, że to mój widok sprawił, że straciła nad sobą kontrolę. Uspokoi się,
kiedy wyjadę z miasta.
- Nie jestem tego taka pewna. Nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że to ona
rozpuściła plotki, przez które straciłaś pracę i narzeczonego.
- Możesz mieć rację, że to przez Valerie wylali mnie z Draper Trust - przyznała
Clare. - Ale wątpię, czy to z powodu plotek o moich powiązaniach ze śmiercią Brada
Greg postanowił mnie rzucić.
- Przecież spytałaś go o powód?
- Owszem - potwierdziła Clare.
- No i co ci powiedział?
- Że jest ktoś inny.
- Co było...?
- Kłamstwem - dokończyła Clare.
- Zamykam sprawę.
ROZDZIAŁ 9
Po wyjściu z restauracji Clare włączyła komórkę. Na poczcie głosowej czekała
na nią wiadomość od Jake'a. Była krótka i konkretna. „Tu Jake. Daj znać, kiedy
będziesz gotowa, to przyjadę i zawiozę cię do Stone Canyon".
Clare skasowała wiadomość i zwróciła się do siostry:
- A propos ludzi, lubiących trzymać ster. Myślę, że Jake Salter mógłby mnie
wiele nauczyć.
Elizabeth wyjęła z torebki ciemne okulary.
- Czemu tak sądzisz?
- Nagrał mi wiadomość, informując mnie... nie pytając, tylko informując... że
przyjedzie i zabierze mnie do Stone Canyon.
- Może po prostu stara się być pomocny.
- Może.
- Wyczuwam, że coś się za tym kryje.
- Ja też - przyznała Clare. - Ale nie mam pojęcia co.
Czekały chwilę, aż parkingowy przyprowadzi mercedesa Elizabeth. Liz usiadła
za kierownicą, Clare zajęła fotel pasażera.
- Wiesz - zaczęła Elizabeth, wyjeżdżając na Camellback Road - nie sądzę, żebyś
musiała przejmować się Jakiem Salterem. Tata mu ufa, a to dużo znaczy.
- Zapewne - odparła Clare. - Na pewno możesz podrzucić mnie do domu?
- Tak. Jestem umówiona dopiero na popołudnie. Nadal zamierzasz wracać
jutro do San Francisco?
- Taki mam plan.
- No cóż, gdybyś zmieniła zdanie i została jeszcze dzień czy dwa, to jutro po
południu jestem wolna. Mogłybyśmy połazić po sklepach.
- Dzięki, Liz, ale naprawdę krucho u mnie z forsą.
- Ja stawiam.
- Naprawdę nie...
- Och, daj spokój. To ja, twoja siostra, pamiętasz? Możesz się zgodzić, żebym
zafundowała ci parę rzeczy.
- Zobaczymy - powiedziała Clare.
Samochód stał w tym samym miejscu, w którym zostawił go Jake. Popękana
przednia szyba błyszczała w gorącym słońcu.
Clare wysiadła z mercedesa i nachyliła się do Elizabeth.
- Dzięki - powiedziała.
- Zadzwoń do mnie, jak już będziesz wiedziała, czy zostaniesz.
- Zadzwonię.
Clare zatrzasnęła drzwiczki. Elizabeth odjechała.
Otworzyły się frontowe drzwi domu i na werandę wyszedł Archer.
- Myślałem, że Jake miał cię przywieźć - oświadczył bez żadnego wstępu.
- Byłam na śniadaniu z Elizabeth. Zaproponowała, że mnie podrzuci.
Skorzystałam. Po drodze zadzwoniłam do wypożyczalni. Dostarczą mi zastępczy
samochód, a ten zabiorą. Powiedzieli, że nowy będzie tu za jakąś godzinę.
- Dobrze. - Archer skinął głową. - Jest za gorąco, żeby siedzieć nad basenem.
Chodźmy do środka.
- Myślałam, że o tej porze będziesz już w biurze.
- Czekałem na ciebie.
Nie zaszkodzi, jeśli dowiem się, o co chodzi, pomyślała Clare. Zacisnęła dłoń na
pasku torebki i skierowała się na werandę.
- Przykro mi z powodu tej sceny, jaką urządziła ci wczoraj Valerie - powiedział
Archer. - Ostatnio ma problem z piciem.
- Zauważyłam. Weszła za nim do domu.
- Gdzie Myra? - spytała.
- Ma zebranie zarządu Arts Academy. Jest przewodniczącą.
- Aha.
Usiedli obok siebie w skórzanych fotelach ustawionych naprzeciwko okna,
które wychodziło na basen i odległe góry. Gosposia przyniosła mrożoną herbatę.
- Przejdę od razu do rzeczy - zaczął Archer. - Wiem, że masz problem ze
znalezieniem nowej pracy.
- W końcu coś się trafi - odparła, mieszając herbatę długim koktajlowym
mieszadełkiem.
- Co na przykład?
- Słyszałam, że w Las Vegas można zatrudnić się przy sprzedaży timeshares.
- Pytałem poważnie, do cholery.
Zawahała się, a potem powiedziała:
- Planuję otworzyć własny biznes. Archer zmarszczył brwi.
- A co ty możesz wiedzieć o prowadzeniu własnego biznesu?
- Niewiele. - Uśmiechnęła się lekko. - Ale słyszałam, że to niezła zabawa, więc
pomyślałam, że spróbuję.
- Zawsze jesteś taka sarkastyczna?
- Nie, tylko kiedy czuję, że jestem pod presją.
Archer poprawił się w fotelu.
- Słuchaj, wiem, że straciłaś pracę i narzeczonego przez plotki, które rozeszły
się po śmierci Brada.
- Na pewno mi nie pomogły.
- Myślałem, że sprawa szybko ucichnie.
- Ja też - przyznała. - Ale wyszło inaczej.
- Dlatego chcę ci zaproponować pracę - oznajmił Archer.
Zakrztusiła się mrożoną herbatą. Minęła minuta, zanim doszła do siebie.
- Nie, dzięki - powiedziała odruchowo.
- Do licha, wiedziałem, że odmówisz. Jesteś cholernie uparta. Odstawiła
szklankę na stolik do kawy.
- Może lepiej już pójdę.
- Najpierw mnie wysłuchaj. Przynajmniej tyle możesz zrobić.
- Przynajmniej tyle mogę zrobić? - powtórzyła z uśmiechem.
- Jesteś moją córką, do cholery. Nie moja wina, że o twoim istnieniu
dowiedziałem się dopiero parę miesięcy temu. Twoja matka nie miała prawa trzymać
tego w tajemnicy przede mną.
- Myślała, że tak będzie najlepiej dla wszystkich.
- Myliła się.
Clare powoli wypuściła powietrze.
- Nie przyjechałam tu, żeby spierać się o słuszność decyzji, którą moja matka
podjęła ponad trzydzieści lat temu i na którą ja nie miałam żadnego wpływu.
- To dlaczego przyjechałaś?
- Bo mama nalegała. Archer się skrzywił.
- Mogłem się domyślić.
- Chyba powinniśmy zmienić temat.
- W porządku - mruknął Archer ponuro. - Przejdę do sedna. Myślę o założeniu
fundacji charytatywnej i chcę, żebyś nią pokierowała.
Była zbyt zdumiona, żeby odpowiedzieć. Po prostu siedziała i wpatrywała się w
niego.
- No i? - zapytał wreszcie Archer. - Co myślisz o mojej propozycji?
- Myślę, że założenie fundacji to doskonały pomysł - powiedziała. - Masz więcej
pieniędzy, niż potrzebujesz. Mógłbyś dzięki nim zrobić wiele dobrego.
Archer z zadowoleniem pokiwał głową.
- Zgadza się.
- I na pewno zdajesz sobie sprawę, że fundacja wymaga wielkich nakładów.
- Nie jestem głupi, Clare.
- Naprawdę ogromnych - podkreśliła. - Takiego rzędu, że mogą poważnie
wpłynąć na wielkość spadku.
Pierwszy raz wydawał się rozbawiony.
- Więc jednak zaczęłaś przejmować się spadkiem? A przecież mówiłaś, że nie
interesują cię moje pieniądze.
- I kto teraz jest sarkastyczny?
Spojrzał na nią i odparł poważnie:
- Tak, Clare, zdaję sobie sprawę, że założenie fundacji pomniejszy majątek, jaki
zamierzam zostawić moim spadkobiercom. Ale nie martw się. Zostanie bardzo dużo i
dla nich, i dla ich ewentualnego potomstwa. W przyszłości Matt przejmie firmę i
zarobi jeszcze więcej pieniędzy dla przyszłych pokoleń. Wierz mi, stać mnie na
założenie fundacji.
- Rozmawiałeś o tym z Myrą?
- Nie. Rozmawiałem o tym z Owenem, ale poprosiłem go o dyskrecję, dopóki
nie przedyskutuję tego z tobą.
- Po co ta tajemnica? - zapytała, wyostrzając swoje parazmysły.
- Bo najpierw chciałem zwerbować ciebie. Jego słowa pulsowały prawdą.
- Ale nie chcesz założyć tej fundacji tylko po to, żeby dać mi pracę?
- Myślałem o fundacji już od pewnego czasu.
Nie kłamie, stwierdziła. Ale też nie mówi całej prawdy.
- Od kiedy? - zapytała. Lekko drgnęły mu usta.
- Ale z ciebie sceptyczka.
- Mam problem z zaufaniem.
- Wpadłem na ten pomysł parę miesięcy temu.
- Po tym, jak dowiedziałeś się, że wylali mnie z Draper Trust i mam problem ze
znalezieniem nowej pracy?
Archer machnął nonszalancko ręką.
- Nie twierdzę, że jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Wszystko razem
przyszło mi do głowy parę miesięcy temu.
- Jestem ostatnią osobą, która mogłaby cię zniechęcać do podzielenia się
pieniędzmi, ale naprawdę nie uważam, żeby powierzenie mi kierowania fundacją było
dobrym pomysłem.
- A to dlaczego?
- No cóż, po pierwsze, będziesz chciał rządzić - odparła. - A ja zawsze
marzyłam, żeby być swoim własnym szefem.
- I będziesz. Masz duże doświadczenie na tym polu. Będziesz wiedziała, co
robić.
- Nie oszukujmy się, Archer. Oboje wiemy, że poświęciłeś życie na zbudowanie
swojego imperium i będziesz chciał mieć ostatnie słowo, kiedy przyjdzie zadecydować,
kto dostanie twoje pieniądze i na co zostaną wydane.
Prychnął.
- No cóż, to będzie moja fundacja. Chyba powinienem mieć coś do
powiedzenia.
- Oczywiście - zgodziła się.
- Ale to nie znaczy, że nie ty będziesz nią kierować.
- Owszem - powiedziała. - Znaczy.
Irytacja wyostrzyła rysy ogorzałej twarzy Archera.
- Jakoś nie widzę, żebyś miała lepszą ofertę.
Clare poczuła ucisk w żołądku.
- Proszę, nie mów tylko, że to ty dzwoniłeś do wszystkich potencjalnych
pracodawców, z którymi kontaktowałam się przez ostatnie pół roku, ostrzegając ich,
żeby mnie nie zatrudniali.
- Nie, do diabła. - Archer uderzył dłonią w stolik. - Naprawdę myślisz, że
zrobiłbym coś tak podłego, byle tylko wyszło na moje?
- Gdyby to było dla ciebie wystarczająco ważne, to tak.
Przez chwilę myślała, że Archer wybuchnie. Opanował się jednak i tylko ciężko
westchnął.
- Matka trochę ci o mnie opowiadała, prawda? - spytał.
- Powiedziała, że potrafisz być bezwzględny. W każdym razie taki byłeś kiedyś.
- Człowiek musi być twardy, żeby zbudować taką firmę, jaką zbudowaliśmy z
Owenem.
- Nie wątpię.
- Robiłem, co musiałem - ciągnął Archer - ale miałem pewne zasady, których
się trzymałem. I Bóg mi świadkiem, że nigdy nie wykorzystałem nikogo słabszego od
siebie ani nikogo, kto się w tej grze nie odnajdował.
Mówił prawdę, stwierdziła Clare.
- Wierzę ci - powiedziała spokojnie. - Ale musisz przyznać, że te zasady
pozostawiają trochę pola do manewru.
- Przyznaję. Ale nie ja dzwoniłem do pracodawców z San Francisco, żeby cię nie
zatrudniali.
- Okay. Wierzę ci. Spojrzał na nią.
- Bądź rozsądna, Clare. Nikt nie zaproponuje ci lepszej posady.
- Wiem. Dlatego myślę o założeniu własnej firmy.
- Jak to się stało, że zaczęłaś pracować w fundacjach?
- Początkowo chciałam zajmować się czymś innym, ale muszę przyznać, że
praca w fundacjach okazała się satysfakcjonującą alternatywą. - Urwała. -
Przynajmniej tak było do niedawna.
- A co chciałaś robić na początku?
Wahała się, ale wreszcie uznała, że może mu powiedzieć prawdę.
- Marzyłam, żeby pracować dla Jones & Jones. Archer był wyraźnie
zaskoczony.
- Chciałaś być paradetektywem w J&J?
- Myślałam, że to będzie idealny sposób na wykorzystanie mojego talentu.
Przez kilka ostatnich lat co pół roku wysyłałam swoje CV do oddziału na Zachodnim
Wybrzeżu.
- Domyślam się, że bez powodzenia.
- Ten dureń, który kieruje tamtejszym oddziałem, Fallon Jones, ciągle odrzuca
moje oferty.
Archer zamrugał.
- Dureń?
- Tak, bo najwyraźniej jest zbyt głupi, żeby zdać sobie sprawę, ile mogłabym
wnieść do J&J.
- Rozumiem.
- Za każdym razem, kiedy ubiegałam się o przyjęcie, dostawałam odpowiedź, że
aktualnie nie ma wolnych etatów. Nie trzeba być wykrywaczem kłamstw, żeby
wiedzieć, że to kompletna bzdura. Fallon Jones uznał, że jestem zbyt wrażliwa do tej
pracy.
- Jak wykorzystujesz swój talent w działalności filantropijnej?
- Jest pełno oszustów, którzy chcą tylko położyć łapę na pieniądzach fundacji.
A ja mam unikalny talent do wykrywania oszustów. I właśnie to robiłam dla moich
pracodawców jeszcze pół roku temu.
Archer się zamyślił.
- Chyba nie było ci łatwo z tym talentem do wykrywania kłamstw.
- Mama i ciocia May dopilnowały, żebym poszła do naprawdę dobrego
parapsychologa. Doktor Oxlade nauczył, mnie jak kontrolować tę zdolność.
- A ten twój narzeczony? Był członkiem Arcane, miał jakiś paratalent?
- Nie.
- A wiedział o twoim?
- Nie.
- W takim razie lepiej ci będzie bez niego. Osoba tak silna jak ty nigdy nie
byłaby szczęśliwa z kimś pozbawionym parawrażliwości.
Nie odpowiedziała. Bo co miałaby powiedzieć? Prawdopodobieństwo, że
znajdzie kogoś, kto będzie obdarzony parawrażliwością i zechce zaryzykować
małżeństwo z nią, było znikome.
- Dlaczego jesteś pewna, że nie wyjdzie nam współpraca w mojej fundacji? -
zapytał po chwili Archer.
- Intuicja. - Urwała na moment. - Jeśli twoja propozycja wynika z poczucia
winy, to daj sobie spokój. To nie twoja wina, że nie wiedziałeś o moim istnieniu.
- Mylisz się - odparł. - Moja.
Zaskoczona, spojrzała na niego.
- Dlaczego tak sądzisz? Mama mówiła mi, że zrezygnowała z pracy i wyjechała z
Arizony dwa dni po waszej jednorazowej przygodzie, i nigdy więcej się z tobą nie
kontaktowała.
- Powinienem był sprawdzić, co się z nią dzieje - powiedział Archer. - Upewnić
się, czy wszystko w porządku. Ale prawda była taka, że swoim zniknięciem ułatwiła mi
życie. I bez tego miałem dość problemów. Skoncentrowałem się na nich.
- Jakich problemów?
- To był bardzo zły okres dla firmy. Myra i ja mieliśmy problemy małżeńskie.
Zanim się z tym wszystkim uporałem, minął rok albo i więcej.
- Więc skoncentrowałeś się na przyszłości, nie przeszłości.
- Rzadko patrzę w przeszłość - przyznał. - To nie w moim stylu. Założyłem, że
to mało prawdopodobne, żeby twoja matka zaszła w ciążę po tym jednym razie, a
nawet gdyby, na pewno by się ze mną skontaktowała. Większość kobiet w jej sytuacji
liczyłaby na spadek dla dziecka. I miałaby do tego pełne prawo.
- Mama jest bardzo dumna i niezależna.
- Pamiętam. - Archer się uśmiechnął. - Właśnie to mnie w niej pociągało. No i
to, że była świetną księgową. W każdym razie po wyjeździe nigdy się ze mną nie
skontaktowała, więc doszedłem do wniosku, że to już koniec tej historii.
- Co się stało, to się nie odstanie. Rozumiem, że czujesz się odpowiedzialny i
chcesz mi pomóc. Szanuję to i doceniam. Ale sama umiem o siebie zadbać.
- Nigdy nie twierdziłem, że nie umiesz. Dlaczego jednak nie chcesz przyjąć
pracy ode mnie?
Usłyszała samochód na podjeździe.
- To pewnie facet z wypożyczalni samochodów.
- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Wzięła torebkę i wstała.
- Nie wyszłoby nam.
Podniósł się z fotela i spojrzał na nią.
- Zanim pójdziesz, obiecaj mi, że chociaż przemyślisz moją propozycję.
- To nie jest dobry pomysł. Wierz mi.
- Zaskoczyłem cię. Nie miałaś okazji się nad tym porządnie zastanowić.
- Nie sądzę...
- Czterdzieści osiem godzin - poprosił. - I nie wyjeżdżaj z Phoenix, zanim nie
podejmiesz decyzji. Czy proszę o zbyt wiele?
- Dlaczego mam się nad tym zastanawiać właśnie tutaj?
- Bo jeśli wrócisz do San Francisco, łatwiej będzie ci odmówić - wyjaśnił. - Poza
tym, czy ci się to podoba czy nie, jestem twoim ojcem. Powinnaś choć trochę się ze
mną liczyć.
Uśmiechnęła się wbrew sobie.
- Nigdy nie przyjmujesz odmowy, co? Moje gratulacje. Szóstka z psychologii
biznesu w sytuacji jeden na jednego.
W oczach Archera błysnęło rozbawienie.
- Dobijałem targów, kiedy ciebie nie było jeszcze na świecie.
Uświadomiła sobie, że właśnie miała próbkę takiego Archera Glazebrooka,
jakiego znała jej matka. Trzydzieści lat temu rzadko która młoda kobieta zdołałaby
mu się oprzeć. Zawahała się. I to był błąd.
- Czterdzieści osiem godzin - powtórzył Archer. - Nie proszę o nic więcej. Po
prostu daj mi dwa dni, żebym mógł ci przedstawić moją wizję fundacji.
- Ty naprawdę chcesz założyć fundację?
- Tak.
- W porządku - skapitulowała. - Zostanę. Możesz mnie zapoznać ze swoimi
planami. Ale niczego nie obiecuję. Czy to jasne?
- Tak.
- Do zobaczenia, Archer.
Kilka minut później siedziała za kierownicą nowego samochodu. Odjeżdżając,
zerknęła w lusterko wsteczne na dom, w którym dorastali jej siostra i brat.
Archer patrzył, jak Clare mija bramę i wyjeżdża na szosę. Przez całe życie
wiedział dokładnie, do czego zmierzał. Jego cele były jasne: pieniądze, sukces, władza,
ukochana kobieta i spadkobiercy, którym mógłby przekazać to, co zbudował.
Zrealizował wszystko, co sobie zaplanował, nigdy nie żałując podejmowanych po
drodze decyzji.
Pewne rzeczy, które kiedyś zrobił, nie napawały go dumą, ale do licha, nie był
świętym. Święci nie budowali finansowych imperiów. I zwykle źle kończyli.
Wrócił do salonu i stał, patrząc na basen. Jak powiedział Clare, nie zwykł
rozmyślać o przeszłości. Szedł przez życie skoncentrowany na przyszłości. Ale nie
mógł dłużej udawać, że to, co nazywał swoim zapomnianym rokiem, nigdy się nie
wydarzyło.
Był dwa lata po ślubie, kiedy firma, którą z takim trudem budowali z Owenem,
zaczęła gwałtownie podupadać. Pieniądze odpłynęły na południe. W interesach
panował zastój. Groziło im bankructwo. Ojciec Myry, senator, który od początku miał
wątpliwości co do jej małżeństwa, zaczął robić wyraźne aluzje, że najmądrzej byłoby
się rozwieść.
Co gorsza, Myra była bardzo niezadowolona, kiedy Archer powiedział, że
powinni zaczekać z dziećmi do czasu, aż firma stanie na nogi. Zrobiła się zimna i
niedostępna. Był niemal pewien, że zaczęła szukać pociechy i zrozumienia u Owena.
Myra spotykała się z Owenem, zanim jemu udało się ją oczarować, kiedy więc
sprawy przybrały zły obrót, zastanawiał się, czy żałuje swojej decyzji.
I właśnie wtedy, w samym środku kryzysu, wyjechał w podróż służbową ze
swoją atrakcyjną główną księgową Gwen Lancaster. To Gwen, obdarzona silną
parawrażliwością i talentem do odnajdowania w papierach tego, co umykało
większości ludzi, namierzyła potencjalnego kontrahenta. Gdyby Archer zdołał go
namówić do współpracy z Glazebrook Inc., firma mogłaby uniknąć finansowej
zapaści.
Archer dobił targu, czarując klienta strategią zagospodarowania eleganckiego
centrum handlowego.
Wieczorem po udanych negocjacjach pili z Gwen w restauracji taniego hotelu,
w którym się zatrzymali, za przyszłość Glazebrook Inc. Po jednym toaście następował
kolejny i zanim Archer się zorientował, już opowiadał Gwen, że jego małżeństwo się
sypie. Okazała mu współczucie i w końcu wylądowali razem w łóżku.
Rano Gwen pierwsza zdała sobie sprawę z ogromu pomyłki.
- Wołałeś jej imię - powiedziała, patrząc na Archera w popękanym lustrze nad
toaletką. - Kochasz ją. Zawsze będziesz ją kochał. Wracaj do niej.
- A co z tobą? - zapytał bezradnie.
- Składam rezygnację ze skutkiem natychmiastowym - odparła. - Nie mogę
zostać w Glazebrook. Oboje o tym wiemy.
Do Phoenix wróciła wypożyczonym samochodem. Wolała to niż lecieć z nim
jednym samolotem. Nigdy więcej jej nie widział, choć wiedział, że wróciła do swojego
biura, żeby zabrać rzeczy. Chodziły słuchy, że pojechała do San Francisco do swojej
ciotki i tam szukała nowej pracy. Nie wątpił, że znajdzie dobrą posadę. Była bardzo
zdolną księgową.
Myra zorientowała się, co się stało, już w chwili jego powrotu. Ona też była
członkiem Towarzystwa Arcane, chociaż wolała ten fakt ignorować. Jej ojciec,
senator, nauczył swoją rodzinę, że wszelkie związki z grupą ludzi, którzy wierzą w
zjawiska paranormalne, muszą pozostać tajemnicą. Elektorat nieufnie podchodził do
polityków, którzy twierdzili, że posiadają zdolności nadprzyrodzone.
Myra natychmiast urzeczywistniła najgorszy koszmar Archera - złożyła pozew
o rozwód. Przez kolejne miesiące czołgał się przed nią, jednocześnie próbując
uśmierzyć ból pracą nad centrum handlowym.
W końcu Myra wróciła do niego - ale kiedy było już po rozwodzie. Chciała
postawić na swoim.
Pobrali się powtórnie i dziewięć miesięcy później przyszła na świat Elizabeth.
Mniej więcej w tym samym czasie prace nad centrum handlowym dobiegły końca.
Dotrzymali terminu i zmieścili się w budżecie. Glazebrook Inc. wróciło do gry w
stawce inwestorów budowlanych południowego zachodu.
On zaś nie wracał do przeszłości i takie podejście dobrze mu służyło.
Wszystko zmieniło się osiem miesięcy temu. Zrozumiał, że czasem przeszłość
wraca i wali cię prosto między oczy.
ROZDZIAŁ 10
Clare usłyszała sygnał swojej komórki, gdy mijała bramę Stone Canyon.
Zjechała na pobocze, sięgnęła do torebki i wyjęła telefon.
- Gdzie jesteś? - zapytał Jake.
- Właśnie wyjeżdżam ze Stone Canyon nowym wypożyczonym samochodem.
- Myślałem, że uzgodniliśmy, że ja cię tam zawiozę.
- Nie przypominam sobie, żebym się na coś takiego zgodziła. Pamiętam za to
wiadomość, w której poinformowałeś mnie, że przyjedziesz i zabierzesz mnie do
Stone Canyon. Tak się składa, że jadłam śniadanie z Elizabeth. Była na tyle miła, że
mnie tu podwiozła.
W słuchawce zapadła cisza - najwyraźniej Jake przetwarzał informacje. Nie
wiedziała, czy jest zirytowany, rozbawiony, czy może tylko zaskoczony faktem, że nie
przejęła się jego instrukcjami.
- Niezbyt dobrze reagujesz na propozycje, co? - zapytał w końcu.
- Z propozycjami nie miewam problemu. To na rozkazy niezbyt dobrze reaguję.
- A co z zaproszeniami? Przyjmujesz je?
Poczuła lekkie mrowienie w żołądku. Natychmiast je stłumiła. Nie może
zapominać, że Jake pracuje dla Archera. Miała do czynienia z dwoma silnymi
facetami, z których każdy miał swoje plany. Była delikatną kobietą z San Francisco w
krainie kowbojów.
- To zależy od zaproszenia - powiedziała ostrożnie.
- Zjesz ze mną dzisiaj kolację? Poczuła suchość w ustach.
- Jesteś tam jeszcze? - spytał po chwili.
- Tak.
- Doczekam się odpowiedzi?
- Tak.
- Świetnie. O wpół do szóstej przyślę po ciebie samochód do tej rudery, w
której się zatrzymałaś.
- Nie tak szybko - zaprotestowała. - Kiedy powiedziałam „tak", chodziło mi o to,
że doczekasz się odpowiedzi. „Tak" nie było odpowiedzią.
- Więc jaka jest odpowiedź?
- Zanim jej udzielę, musisz dać mi słowo konsultanta, że zapraszasz mnie, bo
sam tego chcesz, a nie dlatego, że prosił cię o to Archer.
- Słowo konsultanta? - Wydawał się rozbawiony. - Daję ci moje słowo, że
zapraszam cię, bo chcę zjeść z tobą kolację. Nie dlatego, że twój ojciec prosił mnie,
żebym cię zabawiał.
Zabrzmiało szczerze, pomyślała. Ale nie była pewna. Jej paranormalna
wrażliwość nie współpracowała dobrze z nowoczesną technologią. Telefony, maile i
inne sposoby komunikacji elektronicznej pozbawiały jej talent niezawodności.
Tak czy inaczej, gdzieś głęboko w środku wezbrało w niej podniecenie. Czasami
warto podjąć ryzyko, uznała.
- Wobec tego przyjmuję zaproszenie - odparła. - Spotkamy się wieczorem. Już
nie mogę się doczekać.
- Ja też.
Rozłączyła się, zerknęła w lusterko wsteczne i ku swemu zdumieniu zobaczyła,
że się uśmiecha.
A potem z całym impetem uderzyła w nią przerażająca prawda. Jadąc do
Arizony, nie była przygotowana na randkę z fascynującym mężczyzną. Jedyne
ubrania, jakie ze sobą wzięła, to czarny kostium, który zniszczyła kąpiel w basenie,
dwie pary czarnych spodni i dwa T - shirty.
Musiała pójść na zakupy.
Jej telefon odezwał się ponownie dwie godziny później, kiedy wyszła z klatki
schodowej w mrok podziemnego parkingu centrum handlowego. Trochę się
nagimnastykowała, szukając komórki w torebce, bo była objuczona dwiema torbami z
zakupami.
W końcu otworzyła klapkę.
- Halo? - powiedziała.
- To ja, Elizabeth. Gdzie jesteś?
- W centrum handlowym.
- Poszłaś na zakupy beze mnie? Jak mogłaś?
- To był nagły wypadek - wyjaśniła Clare. - Zostałam zaproszona dzisiaj na
kolację.
- Kogo tu jeszcze znasz oprócz mnie? - zdziwiła się Elizabeth.
- Wychodzi na to, że Jake'a Saltera.
- O mój Boże!
- Ja w pierwszej chwili pomyślałam to samo - roześmiała się Clare. - Byłam
pewna, że nasłał go Archer, ale Jake przysięgał, że jest inaczej.
- Wierzysz mu?
- Rozmawialiśmy przez telefon. Wiesz, że nie mam pewności, dopóki nie
dojdzie do bezpośredniej konfrontacji. Czyli poznam prawdę dziś wieczorem.
- Ciekawie to wszystko wygląda.
- Też tak sądzę.
- Nie pomyślałabym,, że Jake Salter jest w twoim typie.
- A jaki jest mój typ?
- W sumie racja - przyznała Elizabeth. - Rób dokładne notatki. Jutro rano chcę
dostać pełne sprawozdanie.
- Jasne.
- Dowiedziałaś się, czego chciał tata?
- Planuje założyć fundację charytatywną. Chce, żebym nią kierowała.
- Żartujesz? Nie wspomniał ani słowem o fundacji. Ciekawe, czy mama wie.
- Powiedział, że rozmawiał o tym tylko z Owenem.
- Nic w tym dziwnego - uznała Elizabeth. - Po tylu latach wspólnego robienia
interesów liczy się ze zdaniem Owena we wszystkim, co dotyczy pieniędzy.
Clare szła między rzędami zaparkowanych samochodów, próbując sobie
przypomnieć kolor wypożyczonego auta. Było chyba srebrzystoszare; w odcieniu
wyjątkowo neutralnym i wyjątkowo łatwym do zapomnienia. Dlaczego nie malują
wypożyczanych samochodów na różowo albo szmaragdowo, żeby łatwo je było
zapamiętać i zlokalizować na obcych podziemnych parkingach?
- Nie jestem pewna, co kieruje Archerem - powiedziała do telefonu. - Jak wielu
bogaczy pewnie myśli, że to doskonały sposób, żeby mieć wpływ na swoją fortunę
nawet po śmierci.
- Tak, to by było do niego podobne.
- W takim razie mam dla niego złe wiadomości. Po śmierci założyciela tego
typu fundacje żyją własnym życiem.
- Może myśli, że będzie mógł kontrolować przyszłość, jeśli ty będziesz kierować
fundacją.
- Może - przyznała Clare. Dostrzegła wyglądający znajomo samochód i ruszyła
w jego stronę.
- Co zamierzasz zrobić? - spytała Elizabeth.
- W pierwszej chwili chciałam powiedzieć, że nie ma mowy.
- Rozumiem - rzuciła Elizabeth.
- Mianując mnie szefową fundacji, chce mi wynagrodzić to, co stało się w
przeszłości. I to mi gdzieś tam w głębi przeszkadza.
- Przemawia przez ciebie duma.
- Wiem. Ale po spędzeniu dwóch godzin na terapii zakupowej i powiększeniu
debetu na koncie, postanowiłam jeszcze to przemyśleć.
- To cudownie. Bardzo bym chciała, żebyś kierowała Fundacją Glazebrooka.
- Nie mówię o kierowaniu fundacją - odparła Clare. - Wiem, że to by nie
wyszło. Archer i ja ciągle byśmy darli ze sobą koty. Myślę o założeniu własnej firmy
konsultingowej.
- Naprawdę?
- Później ci o tym opowiem. Ale jeśli tak się stanie, Fundacja Glazebrooka
mogłaby być moim pierwszym klientem.
- Świetny pomysł - powiedziała Elizabeth z entuzjazmem. — Tak czy siak,
spędzałabyś więcej czasu w Arizonie. Mogłybyśmy się częściej widywać.
Clare zatrzymała się przed srebrzystoszarym samochodem, do którego szła.
Tapicerka była niebieska. Dałaby sobie rękę uciąć, że w jej aucie była beżowa.
- Cholera - mruknęła.
- Co się stało? - zapytała Elizabeth.
- Nie mogę znaleźć samochodu. Tu są miliony srebrnych aut.
- W Arizonie jasne samochody są popularne - powiedziała Liz. - Odbijają
słońce. Hm, skoro dzisiaj jesz z Jakiem kolację, to znaczy, że jutro jeszcze tu będziesz.
- Obiecałam Archerowi, że nie ruszę się nigdzie przez dwa dni.
- Fantastycznie. To chodźmy jutro po południu do spa. Nie mam wprawdzie
rezerwacji, ale jestem pewna, że uda mi się nas wkręcić.
Clare nie wątpiła w to. Kto w Stone Canyon odmówiłby członkowi rodziny
Glazebrooków?
- Bardzo chętnie - odparła.
- Rano czekam na telefon i sprawozdanie z randki - powiedziała Elizabeth i
zakończyła rozmowę.
Clare schowała telefon do torebki i ruszyła wzdłuż kolejnych rzędów prawie
identycznych samochodów.
Zaczęła się zastanawiać, czy nie jest przypadkiem na złym poziomie. W końcu
przypomniała sobie, że przy kluczykach ma pilota.
Sięgnęła do torebki, znalazła kluczyki i wcisnęła guzik.
Dwie trzecie drogi w głąb przejścia, którym szła, zamigotały tylne światła.
- Nareszcie - mruknęła, ruszając w tamtą stronę.
W mroku za jej plecami rozległ się dźwięk pracującego silnika. Poczuła ukłucie
niepokoju. Nie zauważyła nikogo w tej części parkingu. Świadomość, że w pobliżu
ktoś był, a ona nie była tego świadoma, wytrąciła ją z równowagi. Właśnie tak ludzie
padają ofiarą napadów w podziemnych garażach - nie zwracają uwagi na otoczenie.
Uspokój się. Ktokolwiek to jest, siedzi w samochodzie. Nie skrada się za tobą.
Po prostu chce wyjechać.
Silnik znowu zaryczał.
Spojrzała przez ramię.
Zbliżał się do niej najnowszy model SUV - a. Za przyciemnioną szybą twarz
kierowcy była tylko niewyraźną plamą.
SUV nie zwalniał. Kierowca najwyraźniej jej nie widział. Pewnie założył już
ciemne okulary, przygotowując się na spotkanie z intensywnym słońcem. A może
gadał przez komórkę?
W jej głowie wyświetlały się kolejne możliwości, dziwnie spokojnie, jakby nie
działo się nic niezwykłego; jakby nie stała na drodze zbliżającego się samochodu.
- O, cholera.
Odruchowo ścisnęła mocniej torby z zakupami i skręciła w bok.
SUY też skręcił, jakby ją ścigał.
Nastolatkom czasami odbija, pomyślała.
Rzuciła torby i skoczyła w wąską szczelinę między dwoma zaparkowanymi
samochodami, uderzając w błotnik jednego z nich. Włączył się alarm, niemal
rozsadzając jej bębenki w uszach.
SUV ledwie o centymetry minął przednie zderzaki samochodów, między
którymi się schroniła, i z piskiem opon skręcił za najbliższy róg.
Clare stała nieruchomo, czując się jak osaczone zwierzę. Co zrobi, jeśli SUV
wróci? Czy zdoła dotrzeć do schodów?
Na szczęście groźny pomruk potężnego silnika ucichł w oddali. Auto kierowało
się do wyjazdu z parkingu.
Roztrzęsiona, z walącym sercem spojrzała na porzucone torby z zakupami.
Sukienka wypadła na betonową nawierzchnię, ale nie wysunęła się z
plastikowego pokrowca. Biustonosz bez ramiączek też nie ucierpiał. Co do butów,
wypadły z pudełka, lecz tylko na lewym było niewielkie zabrudzenie.
Torebka leżała obok przedniego koła jednego z samochodów, między którymi
się schroniła.
Pozbierała swoje rzeczy, wzięła głęboki oddech i podeszła ostrożnie do
wypożyczonego samochodu. Wsiadła, upewniła się, czy wszystkie zamki są zamknięte,
a potem siedziała w bezruchu, czekając, aż ochłonie.
Minęło trochę czasu, zanim uspokoiła się na tyle, że mogła prowadzić. Nie
doświadczyła takiego strachu od czasu tamtej nocy pół roku temu, kiedy weszła do
domu Elizabeth i znalazła ciało Brada; nocy, kiedy zastanawiała się, czy to ona miała
być ofiarą.
ROZDZIAŁ 11
Szofer zatrzymał samochód przed domem. Clare przyglądała się przez szybę
okazałej willi w hiszpańskim stylu kolonialnym, bardzo popularnym w tej części
kraju.
Przeszedł ją dreszczyk ekscytacji połączonej z niepokojem.
- Myślałam, że miał mnie pan zawieźć do restauracji - powiedziała do szofera. -
A to prywatna rezydencja.
- Taki dostałem adres - odparł.
Wysiadł, obszedł samochód i otworzył drzwiczki od strony pasażera. Clare
sięgnęła po torebkę i wynurzyła się z ciemnego wnętrza auta.
Idąc do frontowych drzwi, poddała otoczenie szybkim oględzinom. Dom
specjalnie się nie różnił od wielu innych w Stone Canyon, tyle że - inaczej niż choćby
w przypadku rezydencji Glazebrooków, która znajdowała się na terenie pola
golfowego - rozciągała się za nim otwarta pustynia.
Drzwi otworzyły się, nim zdążyła zapukać. W wyłożonym płytkami holu stał
Jake. Miał na sobie czarne spodnie i granatową koszulę z kołnierzykiem rozpiętym
pod szyją i rękawami podwiniętymi na przedramionach. Był bez okularów.
Obejrzał ją od góry do dołu, przyglądając się eleganckiej czarnej sukience bez
ramiączek i czarnym sandałom z lakierowanej skóry na wysokich obcasach. Jego oczy
pociemniały w wyrazie męskiej aprobaty. Była prawie pewna, że jego zmysły nie
pozostały obojętne. Podekscytowanie, które czuła już wcześniej, przybrało na sile.
- Świetna sukienka - powiedział.
- Dzięki. Masz szczęście, że widzisz ją w jednym kawałku. - Weszła do holu. -
Została prawie rozjechana na parkingu centrum handlowego, gdzie ją dzisiaj kupiłam.
Zamknął drzwi i odwrócił się do niej.
- Co się stało?
- Jakiś idiota w wielkim SUV - ie albo nie widział, jak szłam do swojego auta,
albo postanowił się ze mną zabawić w uciekającego kurczaka. Musiałam uskoczyć na
bok. Po drodze upuściłam torby z zakupami. Na szczęście nic się nie uszkodziło.
- Nic ci nie jest? - spytał z troską.
- Nie, wszystko w porządku. Po prostu najadłam się strachu.
- Naprawdę było tak blisko?
- Wtedy tak mi się wydawało, ale mogę trochę to wyolbrzymiać z perspektywy
czasu. Mam kreatywną wyobraźnię.
- Przyjrzałaś się samochodowi?
- Niedokładnie. To był jakiś nowy model i jak prawie wszystkie samochody na
parkingu, był srebrzystoszary. - Uśmiechnęła się. - Nie przejmuj się tym, Jake. To
pewnie jakiś nastolatek chciał się zabawić albo ktoś zagadał się przez telefon. Tak czy
inaczej, nic mi się nie stało. - Incydent na parkingu był ostatnią rzeczą, o jakiej chciała
rozmawiać. Zmieniła temat. - Ładny dom wynajmujesz.
Podążył za jej spojrzeniem po żółtych ścianach i belkach z ciemnego drewna,
jakby nigdy wcześniej ich nie widział.
- Spełnia moje oczekiwania i jest niedaleko biur Glazebrook - powiedział. -
Napijesz się wina?
- Chętnie.
Poprowadził ją szerokim korytarzem oddzielającym salon od biblioteki, a
potem przez sklepione łukowo wejście do* wielkiej kuchni pełnej nowoczesnych
urządzeń.
Clare aż przystanęła. Była pod wrażeniem.
- Mógłbyś tu kręcić program kulinarny.
Otworzył drzwi chłodziarki do wina i wyjął butelkę.
- Kuchnia była jednym z powodów, dla których zdecydowałem się na ten dom.
- Lubisz gotować?
Postawił butelkę na wielkiej wysepce pośrodku kuchni i sięgnął po korkociąg.
- Gdybym nie lubił, musiałbym codziennie jeść na mieście albo zamawiać
jedzenie.
- Stać cię na gosposię - zauważyła.
- Cenię sobie prywatność, zwłaszcza w domu. Poza tym gotowanie mnie
odpręża.
Weszła do środka i zatrzymała się po drugiej stronie blatu.
- Ja też lubię gotować. Ale kiedy mieszka się samemu...
- Wiem. - Położył korek na blacie. - Przyjemniej jest, kiedy można się z kimś
dzielić jedzeniem.
Nalał wino do kieliszków i podał jej jeden.
- Za dzielenie przyjemności - wzniósł toast!
- Za dzielenie przyjemności - powtórzyła z uśmiechem.
Upiła łyk, delektując się łagodnym smakiem białego wina. Kiedy podniosła
wzrok, zobaczyła, że Jake bacznie się jej przygląda. Nagle dotarła do niej intymność
sytuacji. Była na jego terytorium i piła wino, które jej nalał.
Podał jej swój kieliszek i powiedział:
- Weź to, a ja wezmę bruschettę.
Wyszła przez otwarte przesuwane szklane drzwi na patio przy basenie. Było z
trzech stron otoczone przez skrzydła domu, a z czwartej znajdowały się ozdobne
ogrodzenie i brama z kutego żelaza.
Jake wyszedł za nią, niosąc drewnianą tacę.
Usiedli w fotelach. Upał zelżał i wiał lekki wietrzyk. Za ogrodzeniem z kutego
żelaza pustynię zaczynał otulać zmierzch.
Clare jadła bruschettę, zastanawiając się, jak zwykłe grzanki z odrobiną soli,
pokrojonymi w kostkę pomidorami i listkami bazylii mogą tak wybornie smakować.
- Wspaniałe - powiedziała. - Po prostu fantastyczne.
- Cieszę się, że ci smakuje - odparł Jake i spytał: - Jak poszła rozmowa z
Archerem?
- Archer ma zamiar założyć fundację i chce, żebym ją poprowadziła.
Odmówiłam, ale zgodziłam się zostać w Arizonie jeszcze przez dwa dni. Na pewno nie
będę kierować jego fundacją, ale mógłby mnie zatrudnić jako konsultantkę.
- Jakiego rodzaju?
- Postanowiłam zrealizować projekt, nad którym zastanawiałam się od
dłuższego czasu.
- Chcesz założyć własną firmę konsultingową?
- Nie, zamierzam założyć agencję paradetektywistyczną. Jedną z oferowanych
przeze mnie usług będzie wykrywanie oszustów, chcących oskubać prywatne fundacje
i instytucje charytatywne.
- Hm - mruknął Jake.
- Dzięki za zachętę.
- Chcesz być prywatnym detektywem?
- To moje marzenie od dawna. Kilka razy ubiegałam się o pracę w oddziale
Jones & Jones na zachodnim wybrzeżu, ale ten dureń, który jest tam szefem, nie chce
mnie zatrudnić.
- Dureń? - powtórzył Jake.
- Fallon Jones. - Skrzywiła się. - Wiem, że Jonesowie są legendą towarzystwa,
w każdym razie ci pochodzący w prostej linii od Sylvestra Jonesa. Ale moim zdaniem
Fallon Jones jest ograniczonym, mało elastycznym palantem, który nie rozumie, że
nie wszyscy wykrywacze kłamstw są tacy sami.
- Hm.
- Kto jak kto, ale akurat Jones powinien być wolny od uprzedzeń. Przecież
wielu Jonesów posiada wyjątkowe talenty, prawda?
- Prawda - przyznał Jake. - Ta rodzina nie jest wolna od egzotyków.
- No właśnie. Każdy Jones powinien mieć dystans do stereotypów o unikalnych
talentach. Ale najwyraźniej Fallon Dureń Jones go nie ma.
- Hm. - Znowu.
Uśmiechnęła się z satysfakcją.
- Tak więc założę własną agencję paradetektywistyczną i zrobię J&J
konkurencję.
- Powinno być ciekawie.
- Mam nadzieję. Zwolnienie z Draper Trust pokrzyżowało moje plany.
Zamierzałam popracować tam jeszcze rok, żeby zebrać kapitał na otworzenie własnej
agencji. Miałam też nadzieję, że ich przekonam, żeby zostali moim pierwszym dużym
klientem. Ale wszystko wzięło w łeb, kiedy do kierownictwa dotarły plotki o moich
powiązaniach z zabójstwem McAllistera. Żeby zarobić, postanowiłam od razu znaleźć
coś nowego.
- Ale nie wyszło.
- Nie - przyznała. - Choć teraz myślę, że to nawet lepiej. Zmobilizowało mnie to
do skoku na głęboką wodę. - Dokończyła tosta. - A co do pańskich zawodowych
poczynań, panie Salter, poszperałam trochę w sieci, żeby się dowiedzieć czegoś o
panu.
- I dowiedziałaś się?
Odchrząknęła.
- Natknęłam się na twoją stronę internetową i znalazłam trochę informacji o
życiu osobistym. To wszystko.
- O życiu osobistym. - Chrupał bruschettę. - Czyżby chodziło o wzmiankę o
moim rozwodzie?
- Jak sam widzisz, mam naturalny talent do wyciągania z ludzi informacji.
- Zapewne przyda ci się jako właścicielce agencji detektywistycznej - odparł. -
Co chcesz wiedzieć o moim rozwodzie?
- Właściwie to nie moja sprawa.
- Co nie zmienia faktu, że jesteś ciekawa?
- Zastanawiałam się, czy twoja eks była parawrażliwa.
- Nie. - Obrócił kieliszek w dłoni, przyglądając się zawartości. - Miałem
nadzieję, że nie zauważy mojej małej ekscentryczności.
Spojrzała na niego badawczo.
- Nie takiej małej, prawda?
Nie odpowiedział od razu. Przez chwilę zastanawiała się, czy skłamie.
- Jestem dziesiątką - rzekł wreszcie. W końcu prawda.
- Cóż, to wiele wyjaśnia.
- Na przykład?
- Dlaczego pozwalasz wszystkim myśleć, że posiadasz talent strategiczny
oscylujący w granicach piątki. Dziesiątki z talentem dowolnego rodzaju zwykle
wzbudzają w ludziach niepokój.
Wpatrywał się w nią uporczywie.
- Ciebie to nie niepokoi?
- Też jestem dziesiątką, pamiętasz? Co się stało z waszym małżeństwem?
- Jakieś trzy miesiące po ślubie zaczęła narzekać, że jestem nadopiekuńczy i
próbuję kierować jej życiem.
- Niech zgadnę. Przed ślubem twoja opiekuńczość wydawała się jej bardzo
romantyczna.
- Nie wiem. W każdym razie skarżyć się zaczęła dopiero trzy miesiące po ślubie.
- Były jeszcze jakieś zarzuty?
- Chyba wspomniała, że mam za duże wymagania.
- Zbyt duże wymagania?
- W łóżku - wyjaśnił.
- Och. - Wzięła łyk wina, przełykając z trudem. - Rozumiem.
- Cztery miesiące po ślubie zaczęła mówić, że potrzebuje więcej przestrzeni, a
po kolejnych dwóch poszła do adwokata od rozwodów.
- Wasze małżeństwo przetrwało tylko pół roku?
- To była katastrofa od samego początku. - Napił się wina. — Powinienem mieć
więcej rozumu. Eksperci ciągle powtarzają, że ludziom o silnej parawrażliwości nie
układa się z partnerami, którzy nie są para - wrażliwi. Przyznaję, że chyba mają rację.
- Pewnie tak. - Skinęła głową. Wino zaczynało na nią działać. Czuła się znacznie
bardziej odprężona i znacznie bardziej przenikliwa niż jeszcze parę minut temu.
- Ale nie jestem pewna, czy twoje małżeństwo rozpadło się tylko dlatego, że
ożeniłeś się z osobą niezależną.
Uniósł brwi.
- Masz lepszą teorię?
Przyglądała się połyskującemu basenowi.
- Jesteś typem, który zawsze trzyma ster. Nie twoja wina. To po prostu część
twojej osobowości.
Jake milczał, więc kontynuowała temat.
- Widzę to tak: twoja była żona miała rację, twierdząc, że próbujesz kierować
jej życiem. Ale to nie twoja postawa była problemem. Ani twoje intencje. Prawdziwy
problem polegał na tym, że ona nie wiedziała, jak sobie z tobą poradzić.
- Naprawdę tak myślisz? - zapytał Jake dziwnym głosem.
- Prawdopodobnie nie umiała wyznaczyć granic ani, gdy zaszła taka potrzeba,
osadzić cię w miejscu. Koniec końców, spanikowała i uciekła, a ty zastanawiałeś się,
co, u licha, zrobiłeś nie tak.
- Wydajesz się bardzo pewna swego.
- Tak - potwierdziła autorytatywnym tonem. - Jesteś samcem alfa. Przywódcą
stada. Problem w tym, że w dzisiejszym świecie nie ma zbyt wielu stad, które można
by poprowadzić, więc taki samiec wykorzystuje swoje naturalne talenty inaczej. Mogą
to być rodzina, żona, interesy, cokolwiek mu się nawinie.
Podniosła głowę, żeby zobaczyć, jak Jake przyjął jej genialne spostrzeżenia.
Przeszedł ją zimny dreszcz na widok jego dziwnej miny.
- Skąd to wiesz? - zapytał w końcu. Odchrząknęła.
- Cóż, zwykłe przeczucie.
- Skąd to wiesz? - powtórzył.
- Że masz o wiele większy talent, niż się do tego przyznajesz? - W przyjemne
zamroczenie winem wdarła się niepewność. - Wcale nie tak trudno się zorientować.
Właściwie to oczywiste.
- Nie, to nie jest oczywiste. - Odstawił opróżniony do połowy kieliszek na stolik.
- Nie ma tego w aktach Arcane, w każdym razie nie w tych ogólnie dostępnych. Jak do
tego doszłaś?
- Zaczynam się trochę gubić. Dlaczego to taki sekret, że lubisz stać za sterem?
- Mówię o tej uwadze, że jestem samcem alfa. I nie próbuj się wywinąć. Ty
wiesz, prawda?
W końcu do niej dotarło.
- Och, rozumiem. Jesteś myśliwym. Patrzył na nią wzrokiem drapieżnika.
- Tak - przyznał.
- Właściwie nie wpadłam na to. Wiedziałam tylko, że masz wyjątkowy talent.
Zmrużył lekko oczy.
- Cóż, musisz przyznać, że to częściowo wyjaśnia twoje problemy małżeńskie.
Wszyscy wiedzą, że bardzo trudno dobrać partnerkę myśliwemu.
- Niektórzy uważają, że to wynik naszej prymitywnej wrażliwości - rzucił ostro.
- Że ujawniają się u nas cechy dalekich przodków.
- Wszyscy jesteśmy prymitywni pod powierzchnią. To dlatego wymyślono
cywilizację.
- Cywilizacje nie zawsze się sprawdzają.
- Może nie, ale i tak są o wiele lepsze od tego, co mogłoby być w zamian. -
Zmarszczyła brwi, patrząc na ostatnią kromkę bruschetty. - Będziesz jeszcze jadł?
Nie doczekała się odpowiedzi. Uniosła wzrok znad talerza i zobaczyła, że Jake
przygląda się jej z niedowierzaniem.
- Co znowu? - zapytała.
- To ci nie przeszkadza.
- Że jesteś myśliwym? Nie. Raczej dodaje mi otuchy.
- Dlaczego?
- Bo wyjaśnia, dlaczego musisz tyle kłamać. Szanuję tajemnice, Jake, i umiem
ich dotrzymywać. Wierz mi. Ale wracając do bruschetty...
- Częstuj się - powiedział.
- Dzięki. - Wzięła grzankę i odgryzła kawałek. - Najpierw musiałam pójść na
zakupy, potem prawie zostałam rozjechana na parkingu, więc zupełnie nie miałam
czasu na lunch. Umieram z głodu.
- Niedługo będzie kolacja.
- Cudownie. - Napiła się wina, dokończyła bruschettę i usadowiła się wygodnie,
kontemplując noc zapadającą na pustyni.
- Myśliwi z dziesiątką wywołują niepokój u innych parawrażliwych - odezwał
się po chwili Jake.
- Chcesz się pozbawić życia towarzyskiego? To powiedz ludziom, że jesteś
wykrywaczem kłamstw.
- Mogłoby podziałać - przyznał.
- Myślę, że za negatywne nastawienie do myśliwych odpowiedzialni są
Jonesowie. Ci pochodzący w prostej linii od założyciela.
- Dlaczego tak sądzisz?
- Nie wszyscy byli myśliwymi, lecz kilku tak i przez lata stali się legendami
towarzystwa.
- Słyszałem o tym.
- Każda społeczność potrzebuje własnych legend. Ale problem z legendą polega
na tym, że zwykle składa się z małej kropli prawdy podanej w otoczce przekłamań. Po
jakimś czasie zostają same kłamstwa, w które wszyscy wierzą. Myśliwi dorobili się
wyjątkowo negatywnego wizerunku, bo w wielu historiach o Jonesach myśliwych
występowała przemoc.
- No i?
Upiła kolejny łyk wina.
- Myśliwi mają złą sławę przez tych cholernych Jonesów. Gdyby zajęli się
robieniem jakiejś normalnej kariery, tak jak ty, zamiast ścigać czarne charaktery, nikt
by nie miał uprzedzeń do współczesnych myśliwych.
- Nie sądzisz, że trochę upraszczasz?
- Nie, według mnie to ma sens.
Postanowił zmienić temat.
- Czy twój związek rozpadł się z powodu twojej parawrażliwości? - zapytał.
- Nie. Odwaliłam kawał dobrej roboty, ukrywając moje zdolności. Skończył się
z powodu tego, co wydarzyło się w Stone Canyon.
- Chodzi o morderstwo McAllistera?
- Owszem. Tak między nami, myślę, że ktoś ze Stone Canyon zadzwonił do
Grega i poinformował go, że jest związany z bezwzględną morderczynią, która lubi
sobie pomachać siekierą.
- McAllister nie został zabity siekierą.
- Drobiazg. - Machnęła lekceważąco ręką. - Chodzi o to, że mój narzeczony miał
dobry powód, żeby spanikować.
- Czyżby? Zmarszczyła brwi.
- Tak. Co ty byś zrobił na jego miejscu?
- Gdybym miał wątpliwości, wybrałbym się na polowanie. Jej ręka z kieliszkiem
zamarła w połowie drogi do ust.
- Słucham?
Wyprostował nogi, kontemplując lśniący basen.
- Słyszałaś.
- Wybrałbyś się na polowanie. Ale na co byś polował?
- Na odpowiedzi. - Podniósł swój kieliszek i dopił wino.
- Odpowiedzi nie zawsze są dostępne. Tu jest trochę inaczej niż w świecie
emerytur i zasiłków. Policja myśli, że Brada zabił włamywacz. Takie zbrodnie są z
reguły trudne do rozwiązania. Ale istnieje możliwość, że sprawca trafił do więzienia za
jakieś inne przestępstwo.
- Wierzysz w to?
Zaczynała mieć problemy z oddychaniem. Upiła kolejny łyk wina, żeby
uspokoić rozedrgane nerwy.
- Wygodnie jest myśleć, że sprawca nie jest na wolności - odparła.
- Nie wyglądasz, jakby cię to uspokajało. Pewnie dlatego, że tak naprawdę nie
wierzysz, że zabójca McAllistera siedzi w więzieniu.
Jakim cudem rozmowa zeszła na te niebezpieczne tory? Była pewna, że nie
przez przypadek. Czas przejść do ofensywy.
- Dlaczego interesuje cię śmierć Brada? - zapytała.
- Bo ty mnie interesujesz, Clare, a to, co stało się z mężem twojej siostry, miało
ogromny wpływ na twoje życie. Kosztowało cię utratę narzeczonego i pracy.
Nie śmiała się poruszyć.
- Dlaczego się mną interesujesz? Czy dlatego, że Archer jest twoim klientem?
- Nie, Clare - odparł z uśmiechem. - To sprawa osobista.
ROZDZIAŁ 12
Incydent na parkingu był ryzykowny i potencjalnie katastrofalny w skutkach,
pomyślała Valerie, ciągle roztrzęsiona.
Popełniła błąd, ulegając impulsowi i korzystając z okazji. To nie może się
powtórzyć.
Na szczęście nie udało się jej. A co, gdyby było inaczej? Clare byłaby martwa
albo poważnie ranna, ale pociągnęłoby to za sobą wiele problemów. Choćby
związanych z uszkodzeniem samochodu. Owen na pewno chciałby wiedzieć, co się
stało. Na masce zostałaby krew i inne obciążające ślady.
Mogłabym zostać aresztowana, pomyślała Valerie.
Wzdrygnęła się i wychyliła jednym haustem szklaneczkę martini, osuszając ją
do dna.
Nie śledziła Clare z zamiarem przejechania jej. Chciała po prostu ustalić, gdzie
zatrzymała się w Phoenix. Wszyscy wiedzieli tylko tyle, że był to jakiś hotel przy
lotnisku.
Rano Valerie rozłożyła plan miasta, zakreśliła kółko wokół Phoenix Sky Harbor
i obdzwoniła wszystkie hotele w promieniu trzech kilometrów od lotniska. W żadnym
nie zameldowała się Clare Lancaster.
Przebiegła suka, pomyślała.
Pomysł, żeby obserwować bramę strzeżonego osiedla, gdzie mieszkali
Glazebrookowie, przyszedł jej do głowy, kiedy Owen powiedział, że Clare została w
Arizonie na prośbę Archera. Wiedziała, że prędzej czy później pojawi się w ich domu,
chociażby po to, by załatwić sprawę ze zniszczonym samochodem z wypożyczalni i
odebrać nowy.
Pojawiła się, a potem - ku zaskoczeniu Valerie - pojechała do centrum
handlowego. Spędziła tam prawie dwie godziny, ona zaś musiała czekać w cholernym
upale. Widok Clare niosącej torby z zakupami i zachowującej się tak normalnie, jakby
nie zamordowała z zimną krwią Brada, sprawił, że zagotowała się z wściekłości.
Głupota, pomyślała Valerie. Co za głupota.
Napełniła szklaneczkę, przeszła ostrożnie przez salon i usiadła na białej
skórzanej sofie. Musiała uważać. Dwa dni temu Owen był wściekły, kiedy wylała na
dywan karafkę martini.
Ale tak bardzo potrzebowała się napić. Jej nerwy były w strzępach. Upiła
kolejny długi łyk i odstawiła szklaneczkę na stolik.
Przez chwilę przyglądała się swoim drżącym palcom. Może powinna wziąć
jedną z tabletek, które przepisał jej lekarz. Ostrzegł ją, żeby nie mieszała leków z
alkoholem, ale wiedziała, że ludzie ciągle to robią. Ostatnio sama tak zrobiła, i to
więcej niż raz. Od czasu, kiedy Brad został zamordowany, miała problemy ze snem,
ale odkryła, że rozsądna mieszanka tabletek z alkoholem umożliwia ucieczkę w stan
nieświadomości choć na parę godzin.
Nie, dziś wieczorem nie będzie brała proszków. Nie chciała spać. Musi
pomyśleć. Zastanowić się, co zrobić z Clare Lancaster.
Zalała ją fala gniewu. Jak Clare śmiała tu wrócić po tym, co zrobiła?
Valerie upiła kolejny łyk martini i spojrzała przez przeszkloną ścianę na góry.
Nienawidziła tego miejsca. Nie cierpiała wszystkiego, co wiązało się z pustynią,
jej skąpej roślinności, kąsających owadów i węży, bezustannych letnich upałów i
intensywnego światła. Ale najbardziej nienawidziła świadomości, że zabójczyni Brada
chodzi sobie po Stone Canyon wolna jak ptak.
Kiedy Clare zjawiła się w domu Glazebrooków, to było dla niej za wiele. Żadna
matka, która straciła syna, nie zniosłaby podobnego afrontu.
Znów podniosła szklaneczkę, jednak tym razem się zawahała. Nie upiwszy ani
łyka, ostrożnie odstawiła martini na stolik do kawy.
Naprawdę musi pomyśleć.
Przez jakiś czas wystarczało jej to, co robiła przez ostatnie sześć miesięcy, żeby
zemścić się na Clare. Satysfakcjonujący był zwłaszcza pierwszy telefon do jej
narzeczonego. Biedny Greg Washburn był wstrząśnięty, gdy usłyszał, że Clare miała
romans z mężem swojej przyrodniej siostry. Jeszcze bardziej wstrząsnęła nim
wiadomość, że choć nie została aresztowana, najbliżsi ofiary byli pewni, że to ona
zabiła Brada. Tego było za wiele dla przyzwoitego faceta. Nie miał wyboru, musiał
zerwać zaręczyny.
Satysfakcjonujący był również telefon do szefa Draper Trust. Valerie podała się
za przewodniczącą zarządu Arts Academy w Stone Canyon. Taka drobna przysługa.
Wiadomo, mądrej głowie dość dwie słowie... Pracownicy fundacji charytatywnych
muszą być czystsi od żony Cezara. Gdyby się rozeszło, że któryś z nich był uwikłany w
miłosny trójkąt zakończony morderstwem, mogłoby to mieć katastrofalne skutki dla
przyszłości fundacji. Reputacja była w tej branży wszystkim.
Przez kolejne miesiące jeszcze udoskonaliła swoją historię, obdzwaniając
potencjalnych przyszłych pracodawców Clare. Nietrudno było przewidzieć, gdzie
wyśle swoje CV. Organizacji charytatywnych w rejonie San Francisco nie jest znowu
tak dużo.
Zapewniała kolejnych dyrektorów zarządów, że choć nie znaleziono
niepodważalnych dowodów obciążających Clare, w pewnych kręgach w Stone Canyon
powszechnie wiadomo, że z ofiarą łączyła ją intymna znajomość. I że Archer
Glazebrook użył swoich wpływów, żeby jego nieślubna córka nie wylądowała w
więzieniu. Oczywiście zrobił to, bo musiał dbać o dobre imię swojej rodziny. Ale
wszyscy i tak znali prawdę.
Telefony, które zniszczyły związek i karierę Clare, dostarczyły Valerie
satysfakcji, zarazem jednak doprowadziły do tego, że wróciła do Stone Canyon.
Wczoraj Owen powiedział jej, że Archer zamierza założyć fundację, żeby Clare miała
pracę.
Tego już za wiele, pomyślała Valerie. Jej plan zemsty odniósł odwrotny skutek.
Clare wyjdzie z tego nawet niedraśnięta. Będzie miała za sobą pieniądze i wpływy
Glazebrooków.
A powinna odpokutować za to, co zrobiła Bradowi. Musi za to zapłacić.
Valerie utkwiła wzrok w górach, próbując się skoncentrować. Ostatnio trudno
jej było zachować jasność myśli. Rozpaczliwie potrzebowała z kimś porozmawiać.
Była tylko jedna osoba, która rozumiała jej ból; jedyna na całym świecie, która
cierpiała równie mocno jak ona, kiedy Brad został zamordowany.
Sięgnęła po komórkę.
ROZDZIAŁ 13
To sprawa osobista. Była to prawda, cała prawda i tylko prawda, pomyślał
Jake. Miał twarde zasady, jeśli chodziło o prawdę. Kiedy pracował, nigdy nie odkrywał
jej więcej, niż to było konieczne. Prawda często wzbudza w ludziach niepokój, a była
to ostatnia rzecz, jakiej potrzebował w Stone Canyon. To by tylko dodatkowo
skomplikowało już i tak skomplikowaną sprawę.
Najmądrzej byłoby zdystansować się do Clare, dopóki nie dokończy tego, po co
tu przyjechał. Ale wiedział, że to niemożliwe. Nie teraz.
Chociaż była jednym wielkim światłem ostrzegawczym, coś go do niej ciągnęło.
Bardzo chciał sprawdzić, jak kobieta przyzwyczajona do walki o wszystko, na czym jej
zależało, będzie się zachowywać w łóżku z facetem, który żył według takich samych
zasad. Facetem takim jak on.
Kolacja w jego domu była złym pomysłem, który, jak podejrzewał,
zapoczątkował całą serię niefortunnych posunięć. Ale niczego nie żałował. To by było
na tyle, jeśli chodzi o przezorność.
- Już późno. - Clare odstawiła pustą filiżankę i spojrzała na zegarek. -
Powinnam wracać do motelu. Masz jeszcze tego kierowcę?
- Nie. - Wstał, walcząc z pragnieniem, żeby ją zatrzymać. - Ja cię odwiozę.
Wyprowadził bmw z garażu. Kiedy Clare usiadła w fotelu pasażera, poczuł
satysfakcję. Jego kobieta w jego samochodzie. Razem odjeżdżają w nocną ciemność.
Jego kobieta? Nie powinien o niej tak myśleć.
Miał zasadę, żeby nie sypiać z kobietami związanymi ze sprawą. I co z tego?
Zasady są po to, żeby je łamać.
Oczywiście kiedy do czegoś takiego dochodzi, wszystko się zmienia, ale co tam.
Clare niewiele mówiła, gdy jechał przez pogórze, a potem skręcił na drogę do
Phoenix. On też prawie się nie odzywał. Dużo rozmawiali tego wieczoru. Teraz mieli
okazję sprawdzić, czy potrafią razem milczeć.
Kiedy wjechał na prawie pusty parking motelu Desert Dawn, znał już
odpowiedź na to pytanie. Milczenie nie dzieliło ich. Przeciwnie, miał wrażenie, że są
sobie bliżsi. Istniała wprawdzie możliwość, że źle odczytywał wysyłane przez nią
sygnały, jednak wątpił, aby tak było.
Zaparkował niedaleko wejścia i wszedł z Clare do środka.
Znajomy recepcjonista spojrzał znad pisma, które czytał, i posłał Jake'owi ten
sam znaczący uśmieszek co poprzednio. Jake rozważył w myślach, czy by nie skręcić
mu karku.
- Odprowadzę panią do pokoju - powiedział tylko.
Ach, ta cywilizacja. Zero krwi, zero zamieszania, zero frajdy.
- Jasne. - Recepcjonista wrócił do lektury.
Jake wziął Clare pod rękę i poprowadził na górę, a potem słabo oświetlonym
korytarzem do pokoju. Wkurzało go, że będzie musiał ją zostawić w tej obskurnej
klitce.
Otworzyła drzwi, weszła do pokoju i odwróciła się do Jake'a.
- Dobranoc - powiedziała. - Kolacja była fantastyczna.
- Cieszę się, że ci smakowała. - Oparł się dłonią o framugę. - A teraz obiecaj mi,
że jutro rano się stąd wyprowadzisz.
- Spędzę tu jeszcze tylko dwie noce - odparła. - Nie ma sensu się wyprowadzać.
- Jesteś uparta jak osioł i lekceważysz dobre rady. Podoba mi się to.
Otworzyła usta, żeby odpowiedzieć.
- Ale co za dużo, to niezdrowo - dodał, zanim zdążyła się odezwać. - Jutro rano
masz się stąd wyprowadzić.
Spojrzała na niego.
- Rozumiem, że przywykłeś do wydawania poleceń, ale chyba o czymś
zapominasz.
- O czym?
- Nie pracuję dla ciebie.
- Może to i lepiej - stwierdził. - Bo obawiam się, że musiałbym cię zwolnić.
- Za opór?
- Nie. Żeby móc zrobić to.
Nachylił się i pocałował ją. Nie objął jej, żeby mogła się cofnąć.
Ale się nie cofnęła. Jej usta były miękkie i zachęcające. Wiedziała, kim jest, i
nie bała się go. Wydawało się nawet, że jej się to podoba.
Zalała go fala pożądania.
Wszedł do środka, nie odrywając ust od jej warg, i kopnięciem zamknął drzwi.
Objął ją i przyciągnął do siebie, żeby pogłębić pocałunek. Jęknęła cichutko i
wczepiła palce w jego ramiona, przytulając się mocniej.
Jej reakcja rozgrzała wszystkie jego zmysły. Zwykle nie pozwalał sobie na
utratę kontroli nawet w sytuacjach intymnych, ale tym razem dał się ponieść
emocjom.
Przesuwał ją do tyłu, kierując się do łóżka, był jednak tak pochłonięty
całowaniem, że stracił orientację i gdy Clare zatrzymała się, za plecami miała ścianę,
nie materac. Pragnął jej jak szaleniec. Złapał ją za nadgarstki i przygwoździł do ściany
po obu stronach jej głowy.
W odwecie kąsała jego szyję, równocześnie przesuwając nogę w górę jego łydki,
tak że przez materiał spodni czuł obcas jej szpilki. To zmysłowe ostrzeżenie było
najbardziej podniecającym wyzwaniem, jakiego kiedykolwiek doświadczył.
Odpowiedział, ujmując jej nadgarstki jedną ręką, dzięki czemu drugą miał
wolną. Rozpuścił jej włosy i poczuł spływające po palcach jedwabiste pukle. Zebrał ich
pełną garść, unieruchamiając jej głowę, i znowu ją pocałował, tym razem głębiej,
namiętniej. Tak bardzo pragnął ją smakować, chłonąć jej zapach.
Wierciła się niespokojnie, przyparta do ściany, czując jego erekcję. Jęknęła
zduszonym głosem i obcas jej szpilki znowu zaatakował jego nogę.
Przesunął dłonią wzdłuż ponętnych krągłości, od piersi, przez talię, aż do
bioder. Ścisnął je, rozkoszując się miękkością kobiecego ciała.
Clare oddychała coraz szybciej. Uświadomił sobie, że nie tylko on płonie z
pożądania.
Uniósł głowę i zobaczył, że patrzy na niego oszołomionym, zamglonym
wzrokiem, jakby zaskoczona własną reakcją.
- Co jest? - spytał, uśmiechając się lekko. - Nie widziałaś tego pociągu
pędzącego na nas przez cały wieczór?
- Nie o to chodzi. - Pokręciła głową jakby próbowała odzyskać jasność myśli. -
Po prostu nie zdawałam sobie sprawy, że...
- Za to ja wiedziałem, że tak będzie - wyszeptał z wargami przy jej ustach. -
Wiedziałem od pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłem.
- Naprawdę?
- Tak.
Wsunął dłoń między ścianę i plecy Clare, znalazł suwak jej seksownej sukienki i
rozpiął go. Gorset opadł w dół, odsłaniając czarny koronkowy biustonosz bez
ramiączek.
Puścił jej nadgarstki, żeby mieć obie ręce do pozbycia się biustonosza. Nowo
odzyskaną wolność wykorzystała na zaatakowanie drżącymi palcami guzików jego
koszuli.
Zanim zdjął jej biustonosz, trzymała obie dłonie na jego nagim torsie. Kiedy
nachylił się i zaczął pieścić ustami jej pierś, Clare zachwiała się. Noga, która wspinała
się po jego łydce, wróciła na podłogę.
- Nie wiem, dlaczego robimy to na ścianie, skoro mamy łóżko - mruknął.
Wziął ją na ręce, zaniósł do łóżka i położywszy delikatnie na materacu, zabrał
się do rozpinania paska od spodni. Clare patrzyła na niego zachęcająco, z
rozchylonymi ustami.
Nagle usłyszeli gwałtowne pukanie do drzwi. Jake się odwrócił. Seksualne
pożądanie, które naprężyło wszystkie mięśnie jego ciała, zamieniło się w inny rodzaj
napięcia. W ułamku sekundy pragnienie, by posiąść tę kobietę, ustąpiło pragnieniu
chronienia jej za wszelką cenę.
Chyba trochę przesadzam, pomyślał.
- Jeśli to facet z pokoju obok, to zaraz mu coś powiem - mruknął gniewnie.
- Czekaj. Sama to załatwię - szepnęła Clare. - Kto tam? - zawołała.
- Obsługa - rozległ się znajomy głos recepcjonisty. - Proszę wybaczyć to najście,
pani Lancaster, ale zgłoszono mi, że do pani pokoju weszła jeszcze jedna osoba. Mamy
tu taką zasadę, że pokój może zajmować tylko gość, który się zameldował. Więc albo
wniesie pani dodatkową opłatę i zamelduje pana, który jest tam z panią, albo będę
musiał go poprosić o opuszczenie pokoju.
- Głupia sytuacja - mruknęła Clare i dodała głośniej: - Zaszło nieporozumienie.
Proszę zaczekać.
Wstała, zatoczyła się i byłaby upadła, gdyby Jake jej nie złapał.
- Nie powinnam była kupować tych szpilek - powiedziała.
- Nie wiem, czy ma to dla ciebie znaczenie - odparł Jake, zapinając jej sukienkę
- ale mnie się one podobają.
- Łatwo ci mówić. To nie ty musisz w nich chodzić.
Zdjęła szpilki i boso przeszła przez pokój. Zatrzymała się z ręką na klamce, a
gdy Jake skończył zapinać koszulę, otworzyła drzwi i spojrzała złowrogo na
recepcjonistę.
- Mój wspólnik niepokoił się o bezpieczeństwo w tym pokoju. Chciał to
sprawdzić przed wyjściem.
Niezłe, pomyślał Jake. Zwłaszcza ta nutka irytacji w głosie. I pewnie by
przeszło, gdyby nie bose stopy, pomięta sukienka i potargane włosy.
- Jasne. - Recepcjonista posłał Jake'owi kolejny porozumiewawczy uśmieszek. -
Kontrola bezpieczeństwa.
Jake spojrzał na niego.
- Zamek w przesuwanych drzwiach jest zepsuty. Recepcjonista zmarszczył
brwi.
- Nikt tego nie zgłaszał.
- Ja zgłaszam - powiedział Jake.
Clare skrzyżowała ręce na piersiach i spojrzała na sufit.
Recepcjonista wszedł do pokoju i majstrował chwilę przy przesuwanych
szklanych drzwiach. Zasuwka wskoczyła na swoje miejsce z kliknięciem.
Popatrzył na Jake'a z triumfalnym wyrazem twarzy.
- Z zamkiem wszystko w porządku.
- Naprawdę? - Jake pokręcił głową. - Widocznie się zaciął. - Zwrócił się do
Clare: - No, czas na mnie.
Uśmiechnęła się z lekką ironią.
- Też tak myślę.
- Zadzwonię do ciebie rano.
W jej oczach błysnęło rozbawienie.
- Zawsze tak mówicie.
- Ja nie mówię tak zawsze. Ale jeśli już, to dotrzymuję słowa.
Dotknął jej policzka, pochylił lekko głowę i pocałował ją. Nie był to zwykły
pocałunek na dobranoc. Była to wiadomość dla recepcjonisty: Ta kobieta jest moja.
Kiedy podniósł głowę, zobaczył w oczach Clare iskierkę irytacji. Ona też
zrozumiała znaczenie tego pocałunku.
Wyszedł na korytarz i zaczekał, aż dołączy do niego recepcjonista. Clare
zamknęła za nimi drzwi.
Jake ruszył po schodach na dół. Recepcjonista podbiegł, żeby dotrzymać mu
kroku.
- Po prostu wykonuję swoją pracę - powiedział przepraszająco. - W pokojach
mogą przebywać tylko zameldowani goście. Takie są zasady.
- I bardzo dobrze.
Drzwi pokoju 208 znowu się otworzyły. Tym razem wyjrzał łysy mężczyzna.
Spojrzał na drzwi Clare, ale kiedy zobaczył Jake'a, szybko się wycofał.
- Chyba wiem, kto złożył skargę - powiedział Jake do recepcjonisty.
Schodząc na dół, myślał o dwóch sprawach, które nie dawały mu spokoju przez
cały wieczór. Po pierwsze, dlaczego Clare chciała, żeby wszyscy w Stone Canyon
myśleli, że zatrzymała się przy lotnisku. Druga sprawa dotyczyła zdarzenia na
parkingu centrum handlowego.
Rozpatrywane oddzielnie, nie budziły niepokoju, pomyślał. Każdą z nich dało
się sensownie wytłumaczyć. Po wczorajszym napadzie wściekłości Valerie rozumiał,
czemu Clare nie chciała ujawniać miejsca swojego pobytu. Wolała nie ryzykować, że
Valerie pojawi się bez uprzedzenia i urządzi kolejną scenę.
Co do incydentu na parkingu, mógł go spowodować nieuważny kierowca albo
jakiś chuligan, który uznał, że świetnie będzie napędzić strachu kobiecie.
Ale oba te zdarzenia razem budziły jego obawy. Zwłaszcza że kiedy Clare była
tu ostatnim razem, znalazła ciało Brada.
Spojrzał na zegarek. Dochodziła pierwsza. Czas podjąć decyzję.
- Proszę mnie zameldować - powiedział do recepcjonisty. - Chcę pokój 212, jeśli
jest wolny.
- Co?
- Proszę o pokój obok pokoju pani Lancaster, z drugiej strony. Jest wolny?
- Tak, ale...
- Biorę go.
- Hm, sam nie wiem. To niezwykła sytuacja.
- Macie jakiś problem z zameldowaniem gościa, który chce zapłacić?
- Trzeba było tak od razu...
Clare, już w koszuli nocnej, właśnie poprawiała pościel na łóżku, kiedy
usłyszała kroki na korytarzu. Wiedziała, że to Jake.
Zaskoczona podbiegła do drzwi, uchyliła je i zobaczyła, jak Jake otwiera drzwi
pokoju obok. W ręce trzymał mały worek marynarski.
- Co ty wyprawiasz? - zapytała teatralnym szeptem.
- Spędzam noc w podrzędnym motelu. - Otworzył drzwi i spojrzał na nią. -
Miałem wprawdzie inne plany, ale słyszałem, że jest tu czysto.
- Jake, nie mówisz poważnie.
- Mówię poważnie, wierz mi. Do zobaczenia rano. - Wszedł do środka.
- Czekaj - rzuciła za nim. - O co tu chodzi?
Oparł się o framugę, skrzyżował ręce na piersi i spojrzał na nią z zagadkowym
wyrazem twarzy.
- Nie podoba mi się, że tu mieszkasz - odparł. - Ale skoro nie chcesz się
wyprowadzić, nie mam wyboru i też muszę tu zamieszkać.
- To niedorzeczne.
- Jest jeszcze jedna opcja.
- Jaka?
- Mógłbym spędzić noc w twoim pokoju, ale coś mi mówi, że nastrój się zepsuł.
Zarumieniła się. Miał rację. Chwila zapomnienia minęła, a romanse z dopiero
co poznanymi facetami nie były w jej stylu. Nigdy nie interesowały jej jednonocne
przygody. Kiedy jesteś owocem takiej przygody, zastanawiasz się co najmniej dwa
razy, nim podejmiesz ryzyko. Co więcej, nie zwykła tak tracić nad sobą kontroli, jak to
się stało parę minut temu.
- Co za przenikliwość - powiedziała, patrząc spod zmarszczonych brwi na jego
worek marynarski. - Zawsze wozisz ze sobą podręczny bagaż?
- Byłem skautem. Poważnie podchodzę do zasady „bądź zawsze gotowy".
Nagle ogarnęła ją irytacja.
- Często to robisz?
- Żartujesz? - Zrobił urażoną minę. - Nie byłem w tego rodzaju przybytku, od
kiedy skończyłem college.
- Nie o to pytałam i dobrze o tym wiesz.
- Prześpij się, Clare. Rano zapraszam cię na śniadanie.
- Jeszcze jedno pytanie.
Czekał.
Odchrząknęła i ściszyła głos.
- Czy myśliwi naprawdę widzą w ciemności tak dobrze jak koty i sowy, czy jest
to częścią legendy?
Uśmiechnął się szelmowsko.
- Trzymaj się w pobliżu, to może kiedyś powiem ci, jak jest naprawdę.
Zamknął drzwi swojego pokoju.
Wróciła do siebie, przesunęła zasuwkę i oparła się plecami o ścianę. Przez parę
minut zastanawiała się, dlaczego Jake postanowił mieć na nią dzisiaj oko. Bo na
pewno nie z powodu miejsca, w którym się zatrzymała. Desert Dawn nie był
wprawdzie pięciogwiazdkowym hotelem, ale nie był też zapuszczoną norą, wbrew
temu, co myśleli o tym inni.
Wyczuł mój niepokój, pomyślała. Nie naciskał, żeby uzyskać wyjaśnienia, na
które nie była gotowa, postanowił natomiast trzymać się blisko, w razie gdyby
potrzebowała pomocy.
Jeszcze nigdy żaden facet nie zrobił dla niej czegoś tak romantycznego. Żaden
nawet nie próbował sprawić, żeby czuła się bezpieczna.
Wróciła do łóżka i leżała, nasłuchując stłumionych dźwięków docierających zza
ściany dzielącej ich pokoje.
Miała mnóstwo pytań dotyczących Jake'a Saltera i tylko garstkę odpowiedzi.
Ale jedno było pewne. Wiedząc, że Jake jest w pokoju obok, będzie spała o wiele lepiej
niż poprzedniej nocy.
ROZDZIAŁ 14
Żartujesz. - Elizabeth zdjęła maseczkę na oczy z ziołowej herbaty i odwróciła
głowę, żeby spojrzeć na Clare. - Jake Salter zrobił ci kolację?
- Uhm. - Clare już wcześniej zdjęła swoją maseczkę. Jej waga plus przymusowa
ciemność sprawiały, że czuła się klaustrofobicznie. - Co więcej, muszę przyznać, że
facet potrafi gotować. Mówi, że to go odpręża.
- Kto by pomyślał? - Elizabeth pokręciła głową i z powrotem nałożyła
maseczkę. - Jake jest oryginalny, to na pewno.
- Jest zupełnie inny od wszystkich facetów, jakich znałam - zgodziła się Clare. -
I nie tylko dlatego, że umie gotować. Kiedyś chodziłam z szefem kuchni. Bez
porównania.
Leżały obok siebie w Pokoju Kontemplacji w spa. Pomieszczenie to służyło za
poczekalnię klientom będącym między poszczególnymi zabiegami. Cztery pozostałe
rozkładane fotele były chwilowo wolne.
Sufit w kształcie rotundy z wnękami na światła pomalowano w nocne niebo, z
ukrytych głośników płynęła uspokajająca muzyka, a w powietrzu unosił się zapach
ziołowej herbaty.
Przy wejściu dostały aksamitne szlafroki i japonki, jak wszyscy klienci spa. Do
tej pory obie skorzystały z sauny i zaliczyły masaż całego ciała. Następna w grafiku
Clare była wycieczka do Komnaty Tropikalnej. Już nie mogła się doczekać.
- Co było po kolacji? - zapytała Elizabeth.
- Odwiózł mnie do motelu.
- Też uważa, że to nora?
- Nie użył słowa „nora", ale nie podobało mu się - odparła Clare. - Zwłaszcza że
nastąpiło pewne nieporozumienie.
Elizabeth znowu ściągnęła maseczkę.
- Jakie nieporozumienie?
- Kiedy Jake odprowadził mnie na górę, ludzie z pokoju obok uznali, że jestem
cali girl, a on moim klientem.
Liz otworzyła szeroko oczy, a potem zaczęła się śmiać.
- Nie wierzę. Ty cali girl? Nie byłaś na randce od pół roku.
- Nie musisz mi o tym przypominać.
- Aż do wczoraj - dokończyła Elizabeth. - Czy Jake się do ciebie przystawiał?
- Właściwie...
- A niech mnie. Przystawiał się. To jeszcze lepsze niż to, że sąsiedzi wzięli cię za
cali girl.
- Dlaczego?
- Już ci mówiłam, Jake wydaje się taki zwyczajny. A nawet nudny. Miły z niego
facet, ale zachowuje się jak zakonnik.
- Nie sądzę, żeby nadawał się na zakonnika - stwierdziła Clare. Elizabeth
zachichotała.
- Najwyraźniej zawróciłaś panu Salterowi w głowie.
- Coś mi mówi, że jeśli sam nie jest zainteresowany, to nic ani nikt mu w głowie
nie zawróci.
- No dobra, dłużej nie wytrzymam. Muszę to wiedzieć. Spędziliście razem noc?
- Nie. Spałam sama.
- Twój pomysł czy jego?
- Właściwie to obsługi. Jake został poproszony o opuszczenie mojego pokoju.
Elizabeth przykryła dłonią usta, żeby stłumić śmiech.
- Nie wierzę. Ty i Jake? Boże.
- Uwierz.
- Niesamowite. - Z twarzy Liz zniknął uśmiech. - Przy okazji, wczoraj
rozmawiałam z mamą. Tata powiedział jej o swoich planach założenia fundacji, którą
miałabyś kierować, zaraz po rozmowie z tobą.
- I jak to przyjęła?
- Obawiam się, że nie najlepiej.
- Pewnie martwi się, że nakłady na fundację wpłyną na wielkość spadku
dziedziczonego przez ciebie i Matta. Ma rację.
- Myślę, że nie tylko to ją martwi.
- Obawia się, że kiedy przyjmę propozycję Archera, będziecie mnie częściej
widywać? Pewnie prześladują ją przerażające wizje, jak zjawiam się na Święto
Dziękczynienia i Boże Narodzenie.
- Niestety nie umie oddzielić twojego istnienia od tego, co wydarzyło się w
przeszłości.
- Która kobieta by umiała?
- To nie w porządku. Jeśli czuje urazę do taty za to, co wydarzyło się ponad
trzydzieści lat temu, jej sprawa. Ale nie powinna winić ciebie. To nie twoja wina, że
tata i twoja matka mieli romans.
- Właściwie to nie był nawet romans - powiedziała Clare. - Z tego, co wiem,
była to jednorazowa przygoda, którą zgodnie uznali za fatalną pomyłkę.
- Przykro mi, Clare. Nie umiem sobie nawet wyobrazić, jak musiało ci być
trudno przez te wszystkie lata, kiedy nie znałaś ojca ani rodzeństwa. Ale jestem
cholernie wdzięczna losowi za to, że istniejesz. Czasami, gdy budzę się w środku nocy
z koszmarnego snu o Bradzie, zaczynam rozmyślać, co by się stało, gdybyś się nie
zjawiła i nie skontaktowała ze mną.
Clare położyła rękę na ramieniu siostry.
- Ale zjawiłam się i spotkałyśmy się - powiedziała miękko.
- Dzięki Bogu - szepnęła Elizabeth. - Gdyby jeszcze mama zechciała mnie
wysłuchać. Ale ona ciągle powtarza, że najlepiej będzie, jak wszyscy o tym
zapomnimy, i że trzeba żyć dalej. Jeszcze nigdy jej takiej nie widziałam. Jest
niewzruszona. Nic do niej nie dociera.
- Odpuść, Liz. Co ma być, to będzie.
- Ocaliłaś mi życie, ale w twoim wypadku potwierdziło się przysłowie o tym, że
każdy dobry uczynek zostanie ukarany.
- Nie ocaliłam ci życia - odparła Clare z uśmiechem. - To ty postanowiłaś mi
zaufać i dzięki temu ocaliłaś życie sobie, a prawdopodobnie także Archerowi i
Mattowi, jeśli nasza teoria odnośnie do motywów Brada jest słuszna.
- Nasza teoria jest słuszna - powiedziała Elizabeth z naciskiem. - Wiem, że jest,
choć nigdy nie będziemy mogły tego udowodnić.
- Pora sobie odpuścić - powtórzyła Clare.
Liz milczała chwilę. Potem zdjęła z oczu maseczkę i spytała:
- Jakie masz plany na wieczór?
Clare pomyślała o rozmowie przy śniadaniu.
- Zaprosiłam Jake' a na kolację, a on przyjął zaproszenie - odparła.
- Ty zaprosiłaś jego? No, no, robi się ciekawie.
- Właściwie to on zaprosił mnie ponownie, ale odmówiłam.
- Dlaczego?
- Coś mi mówi, że w przypadku takiego faceta jak on dobrze jest mieć
wyrównane rachunki. Nie chcę, by uznał, że to on decyduje w tym układzie. O ile
jedną randkę można nazwać układem.
- Bez urazy, Clare, ale naprawdę nie sądzę, że gdybyś drugi raz pozwoliła mu
zaprosić się na kolację, uznałby, że ma nad tobą przewagę.
- To część gry, w jaką gramy - powiedziała Clare. - Trudno to wyjaśnić.
- Brzmi interesująco. Dokąd go zabierzesz?
- Jeszcze nie zdecydowałam, ale po tym, jak się wczoraj wykosztowałam na
sukienkę i buty, na pewno nie będzie to żadna droga restauracja. Możesz coś polecić?
- Jest taka mała meksykańska knajpka, którą zachwyca się tata. Mają tam
świetną tortillę i według taty, który się na tym zna, podają najlepsze tamales z zieloną
kukurydzą w dolinie. On i Owen często tam wpadają po golfie. Knajpka jest w Stone
Canyon.
- Właśnie o coś takiego mi chodziło.
- Dam ci adres. Nie robią rezerwacji, więc czasami trzeba poczekać.
Za ich plecami rozległy się ciche kroki. Pojawiły się dwie pracownice spa w
firmowych jasnozielonych uniformach i sportowych butach na miękkich podeszwach.
- Pani Glazebrook, pora zabrać się do pani twarzy – powiedziała jedna.
Elizabeth podniosła się z fotela.
- Do zobaczenia za godzinę, Clare. Miłych wrażeń w tropikach. Druga kobieta
uśmiechnęła się do Clare.
- Proszę za mną, pani Lancaster.
Clare poszła za nią łagodnie oświetlonym korytarzem.
- Na czym dokładnie polega ta Tropikalna Komnata? - zapytała. - W broszurze
było coś o wodospadach.
- To jedna z najpopularniejszych atrakcji - odparła pracownica spa. - Myślę, że
się pani spodoba.
Otworzyła drzwi i wprowadziła Clare do tropikalnego raju. Duże jacuzzi
udające grotę otaczały palmy, paprocie i różne egzotyczne rośliny. Do jacuzzi spływał
kaskadami wodospad, szumiąc przyjemnie. Sufit dekorowało sklepienie ze sztucznych
ciemnozielonych liści. Nastrojowe oświetlenie sprawiało wrażenie dżungli o świcie.
- Już mi się podoba. - Clare rozwiązała pasek szlafroka. - Będzie super.
- Proszę się nie śpieszyć i relaksować - powiedziała kobieta. - Ma pani
czterdzieści minut. Po tym czasie przyjdę i panią powiadomię. - Wyszła na korytarz,
zamykając za sobą drzwi.
Clare zostawiła szlafrok na wieszaku i zeszła po schodkach do basenu w
sztucznej grocie. Woda była ciepła i pachnąca.
Opadła na siedzenie pod wodą i wyciągnęła ręce na boki, przygotowując się do
rozkoszowania Dobrym Życiem.
Pomyślała, że grota jest na tyle duża, by pomieścić dwie osoby. Pozwoliła sobie
na miłą fantazję o dzieleniu tej wspaniałej tropikalnej scenerii z kimś interesującym.
Jakiem Salterem na przykład.
Uznała, że to chyba nie najlepszy pomysł fantazjować o Jake'u. Ale fantazje
generalnie trudno kontrolować. Właśnie dlatego nazywają je fantazjami. Cóż, dopóki
Jake pozostanie w świecie fantazji, będzie bezpieczna.
Coś jednak podpowiadało jej, że nic związanego z Jakiem Salterem nie jest
bezpieczne, w każdym razie nie dla niej. Zeszłej nocy igrała z ogniem. Na dzisiejszy
wieczór planowała powtórkę. Po latach ostrożnego traktowania mężczyzn ta całkiem
do niej niepodobna lekkomyślność sprawiła, że aż się uśmiechnęła.
Oparła głowę o poduszkę na brzegu i patrzyła na wodospad. Spływająca
kaskadami woda działała kojąco, niemal hipnotycznie.
Nie miała pojęcia, ile czasu upłynęło, kiedy drzwi się otworzyły.
- Czy już minęło czterdzieści minut? - zapytała.
Nie było odpowiedzi. Clare słyszała stukające na kafelkowej podłodze podeszwy
butów z twardej skóry.
Coś było nie tak. Wszyscy tutaj nosili albo klapki albo obuwie sportowe.
Ogarnęło jato samo uczucie paniki, jakiego doświadczyła na parkingu centrum
handlowego. Miała wrażenie, jakby ktoś przesuwał wzdłuż jej kręgosłupa kawałkiem
lodu.
Instynktownie odepchnęła się od krawędzi basenu i odwróciła twarzą do drzwi.
Miała ledwie ułamek sekundy, żeby zobaczyć postać w szlafroku i turbanie z
ręcznika stojącą na drugim końcu basenu. Twarzy nie było widać spod zielonkawej,
błotopodobnej maseczki.
Postać trzymała w rękach jakiś przedmiot. Zamachnęła się i rzuciła go z dziką
furią.
Hantle, uświadomiła sobie Clare, i w tym samym momencie hantle uderzyły w
poduszkę, na której jeszcze chwilę temu spoczywała jej głowa.
Przerażona, odsunęła się z pola rażenia prosto pod wodospad. Ciężki strumień
przesłonił jej widoczność.
Wyrwała się spod kaskad spływającej wody i po omacku przemieściła do
schodów, szukając czegoś, czego mogłaby użyć jako broni. Jej dłoń natrafiła na
ręcznik. Bezużyteczny. Otworzyła usta do krzyku. Postać w szlafroku obróciła się na
pięcie i wybiegła z pomieszczenia. Clare wyskoczyła z basenu, złapała szlafrok z
wieszaka i popędziła do drzwi. Na korytarzu nikogo nie było.
ROZDZIAŁ 15
Zastępczyni dyrektora Karen Trent, atrakcyjna blondynka tuż po trzydziestce,
znała się na swojej robocie. Była przejęta i wyraźnie zmartwiona.
- Jest pani całkowicie pewna, pani Lancaster? - spytała po raz trzeci Clare,
która już się przebrała w czarne spodnie i brązowy T - shirt, patrzyła na Karen z
drugiej strony biurka. Obok niej siedziała Elizabeth, również już w swoim ubraniu.
- Sama pani widziała te hantle w basenie - powiedziała Clare. - Skąd, pani
zdaniem, się tam wzięły?
- Nie twierdzę, że nie mogły się komuś wymsknąć i wpaść do basenu - odparła
Karen. - Ale jestem pewna, że nie było to celowe działanie.
Kłamie, pomyślała Clare, lecz w tych okolicznościach trudno jej się dziwić.
Przyjęła do wiadomości, że coś nieprzyjemnego wydarzyło się w Tropikalnej
Komnacie, ale zamierzała zbagatelizować sytuację. Wiele osób na jej miejscu
zrobiłoby to samo. Taka sensacja w ekskluzywnym spa byłaby złą reklamą dla firmy.
- Nie była tam pani - powiedziała Clare - a ja tak. I wiem, co widziałam.
- Nie kwestionuję wydarzeń, tylko to, jak je pani interpretuje - powiedziała
szybko Karen. - Moim zdaniem któraś z klientek przez pomyłkę weszła do Tropikalnej
Komnaty, zmieszała się, widząc, że jest zajęta, i upuściła hantle.
To kłamstwo było zabarwione desperacją. Clare zastanawiała się, czy Karen boi
się o swoją posadę.
- Ktoś próbował roztrzaskać mi czaszkę tymi hantlami - tłumaczyła spokojnie. -
Proszę mi wierzyć, to nie był przypadek.
- Po co ktoś z błotną maseczką na twarzy miałby iść do siłowni po hantle? -
wtrąciła Elizabeth, rzucając Karen gniewne spojrzenie.
- Nasi klienci mogą dowolnie korzystać ze wszystkich naszych propozycji,
łącznie z siłownią - odpowiedziała zastępczyni dyrektora. - Wie pani o tym, pani
Glazebrook. Niektórym nudzi się leżenie z maseczką na twarzy. Idą wtedy do Pokoju
Kontemplacji albo do Oazy Spokoju czy na siłownię.
- Nie zawiadomi pani policji? - spytała Clare.
- Nie widzę powodu, żeby to zrobić. - Karen rozłożyła ręce. - Oczywiście pani
lub pani Glazebrook możecie zrobić, jak uważacie. Ale jeśli postanowicie to zgłosić,
proszę pamiętać, że nie macie, panie, żadnych dowodów poza tymi hantlami. A jak już
mówiłam, ich obecność w basenie można wytłumaczyć w inny sposób.
To strata czasu, pomyślała Clare. Uspokoiła się już i odzyskała jasność
myślenia. Uświadomiła sobie, że większość mieszkańców Stone Canyon wciąż się
zastanawia, czy to ona zabiła Brada McAllistera. Karen Trent kłamała, bo pewnie
uważa ją za morderczynię.
Przeciwko nim przemawiało jeszcze coś. Clare spojrzała na Liz i dostrzegła w
oczach siostry ponurą rezygnację. Obie wiedziały, że plotki o załamaniu nerwowym
Elizabeth nigdy do końca nie ucichły.
Żadna z nich nie zostałaby uznana za wiarygodnego świadka. Nazwisko
Glazebrook zapewniłoby im uprzejme potraktowanie przez policję, ale na tym byłby
koniec dochodzenia.
Clare wstała.
- Chodź - powiedziała do Elizabeth.
Liz podniosła się z krzesła, zła jak osa, i ruszyła za siostrą.
W holu założyły ciemne okulary i wyszły na intensywne wczesno -
popołudniowe słońce. Z nawierzchni parkingu unosiły się fale gorąca, błotniki
samochodów błyszczały w słońcu.
W mercedesie było gorąco jak w piecu, chociaż Elizabeth włożyła za przednią
szybę srebrną osłonę przeciwsłoneczną.
Liz usiadła za kierownicą, zdjęła osłonę i włączyła klimatyzację. Clare usiadła
obok niej i sięgnęła po pas. Sprzączka była tak nagrzana, że aż parzyła.
- Wiesz, kto to był, prawda? - zapytała Elizabeth.
- Wiem - odparła Clare cicho. - I ty też.
- Dlatego wolałaś nie zawiadamiać policji.
- Tak. Ale nie tylko dlatego. Karen Trent miała rację, mówiąc, że nie mamy
żadnego dowodu. Nie potrzeba mi więcej problemów z miejscowymi stróżami prawa.
- Więc co zrobimy? - spytała Elizabeth. - Ona próbowała cię zabić. Nie możemy
puścić tego płazem.
- Najmądrzej byłoby, gdybym wyjechała z miasta - odparła Clare. - Moja
obecność działa na nią jak płachta na byka.
- Valerie Shipley jest taka sama jak jej syn - powiedziała Elizabeth. - Jest
wariatką.
- Zgadzam się. Ale nie udało nam się udowodnić, że Brad był świrem, i wątpię,
żeby udało nam się tego dowieść w przypadku jego matki.
ROZDZIAŁ 16
Przed domem Shipleyów stał złoty jaguar. Clare zatrzymała się za nim,
wyłączyła silnik i spojrzała na drzwi frontowe rezydencji.
To, co sobie zaplanowała, pewnie nie zda egzaminu, ale nie widziała innego
sposobu, żeby przyszpilić Valerie.
Wysiadła z samochodu i przewiesiła torebkę przez ramię. Tak mocno ściskała
pasek, że pewnie zostawiała na skórze ślady paznokci.
Nie powiedziała Elizabeth, co zamierza, bo wiedziała, że siostra chciałaby jej
towarzyszyć. Nie mogła ryzykować, że Valerie - gdyby jej strategia zawiodła - skieruje
swoją wściekłość na Liz. To by tylko pogorszyło sytuację, a Elizabeth już i tak nie
miała łatwo w tym mieście.
Zatrzymała się przed wejściem i ze ściśniętym żołądkiem, jakby spodziewała się
ciosu, nacisnęła dzwonek.
Z holu po drugiej stronie nie dobiegły żadne kroki.
Zadzwoniła jeszcze raz.
Znowu nic.
Cofnęła się, nie wiedząc, czy bardziej jej ulżyło, czy jest zawiedziona.
Odwlekanie konfrontacji z Valerie nie poprawi sytuacji. Było to odwlekanie
nieuniknionego.
Podeszła do złotego jaguara i zajrzała do środka.
Na podłodze po stronie pasażera leżał zmięty biały turban. Wyglądał, jakby
ktoś pozbył się go w pośpiechu.
Clare poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła. Pomyślała, że nie powinna
być zaskoczona. Przecież spodziewała się, że napastnikiem z Tropikalnej Komnaty
była Valerie. Mimo to znalezienie dowodu wywarło na niej duże wrażenie.
Przeszła przez podjazd do garażu na trzy samochody.
Jedne drzwi były uniesione, odsłaniając puste miejsce, pewnie na jaguara.
Weszła do środka, zdjęła okulary przeciwsłoneczne i się rozejrzała.
Drugie miejsce również było puste. Ale w głębi, na trzecim, stał srebrzystoszary
SUV, taki sam jak ten, który prawie ją rozjechał na parkingu centrum handlowego.
Przeszedł ją dreszcz. Musiała sobie przypomnieć, że musi oddychać. Wyszła z
garażu, zastanawiając się, co dalej.
Widziała dwa z trzech wozów Shipleyów. Owena pewnie nie było, ale Valerie
raczej tak. Dlaczego więc nie zareagowała na dzwonek?
Co może robić alkoholiczka po nieudanej próbie morderstwa?
Wraca do domu i pije mocnego drinka. Albo dwa lub nawet więcej. To
najbardziej prawdopodobne, uznała Clare.
Spojrzała na przejście między domem a garażem i zobaczyła furtkę z kutego
żelaza, za którą znajdowały się taras z basenem i ogród. Za ogrodem rozciągały się
szmaragdowozielone połacie pola golfowego. Dostrzegła tylko jeden meleks. Golfiści z
Arizony są twardzi, ale nawet im dawał się we znaki dzisiejszy upał.
Furtka jest pewnie przeznaczona dla ogrodników i czyścicieli basenów. I
pewnie jest tam alarm.
Ale może o tej porze jest wyłączony, zwłaszcza jeśli ktoś jest w domu.
Rozważała, co zrobić. Wtargnięcie do domu mogło skończyć się
aresztowaniem, a nawet postrzeleniem, jako że w Arizonie prawie wszyscy mieli broń
palną.
Podeszła do furtki i spojrzała na basen.
Ktoś był w jasnej, błyszczącej wodzie. Ale nie pływał.
Valerie Shipley nie miała na sobie kostiumu kąpielowego. Była w białych
spodniach i topie bez rękawów.
Unosiła się na wodzie twarzą do dołu.
Clare pchnęła furtkę i ruszyła w stronę basenu. Położyła torebkę na krawędzi i
weszła do wody.
Ledwie dotknęła ciała, wiedziała, że Valerie nie żyje. Aby się upewnić,
sprawdziła jeszcze puls. Nie wyczuła go.
Wystarczy, pomyślała. Nic więcej nie jestem jej winna.
Wygramoliła się na brzeg i ociekając wodą, otworzyła drzwi małej przebieralni.
W środku znalazła stos czystych ręczników. Wzięła jeden i wytarła ręce, a potem
zadzwoniła na 911.
- Karetka jest już w drodze - zapewniła ją operatorka. - Mówiła pani, że nazywa
się Clare Lancaster?
- Tak.
Clare Lancaster, etatowa podejrzana w Stone Canyon.
Rozłączyła się, wytarła dokładniej i weszła do domu, żeby otworzyć drzwi
ekipie karetki.
Na białym stoliku obok opróżnionej do połowy karafki martini leżała komórka.
Clare wzięła kilka serwetek z barku i ostrożnie podniosła telefon, by sprawdzić
połączenia.
Niestety przez cały dzień nie było żadnych połączeń - ani wychodzących, ani
przychodzących.
W oddali usłyszała wycie syren. Zostało jej jeszcze parę minut, więc spisała
numery z książki telefonicznej komórki Valerie.
ROZDZIAŁ 17
Nie ruszaj się z motelu - rozkazał Jake. - Przyjadę za jakieś pół godziny.
- Przykro mi - powiedziała Clare znużonym głosem - ale muszę odwołać nasze
dzisiejsze spotkanie. Obawiam się, że nie byłabym atrakcyjną towarzyszką na wieczór.
Jake już szedł do drzwi swojego gabinetu.
- Nawet o tym nie myśl - rzucił. - Randka to teraz najmniejsze z twoich
zmartwień.
- Nie jest tak źle - odparła po chwili. - Nie aresztowali mnie ani nic takiego. Na
razie mają dwie teorie. Według pierwszej Valerie upiła się, wpadła do basenu i
utonęła. Według drugiej popełniła samobójstwo. Zrobią autopsję, żeby sprawdzić, czy
brała prochy.
- Już jadę.
- Wszystko w porządku, Jake, naprawdę. Elizabeth jest ze mną.
- W takim razie obie się nigdzie nie ruszajcie.
Rozłączył się i zatrzymał się przy biurku asystentki w dziale administracji.
Brenda Wilson spojrzała na niego ze swoją zwykłą poważną miną. Miała
sześćdziesiąt lat i była niezamężna. Z tego, co ustalił Jake, bez reszty poświęciła się
pracy. Już na początku ich znajomości poinformowała go z dumą, że pracuje w firmie
od ponad trzydziestu lat. Zaczynała jako sekretarka Owena.
- Nie będzie mnie przez resztę popołudnia - powiedział jej. - Nie łącz moich
telefonów.
- Rozumiem, panie Salter - odparła. - Domyślam się, że ma to coś wspólnego ze
śmiercią pani Shipley?
- Nigdy nie przestaniesz mnie zadziwiać, Brendo. Dowiedziałem się o tym
zaledwie pięć minut temu. A ty kiedy się dowiedziałaś?
- Cztery minuty temu, kiedy rozmawiał pan przez telefon. Zadzwoniła do mnie
asystentka pana Glazebrooka i powiedziała o tej tragedii.
- Pan Glazebrook jest u siebie?
- Nie, wyszedł tuż przed południem. Powiedział, że jedzie do domu, żeby
popracować nad specjalnym projektem.
- Do zobaczenia w poniedziałek, Brendo.
- Udanego weekendu, sir.
- Obawiam się, że to będzie długi weekend pełen wydarzeń.
- Trudno się nudzić, kiedy w pobliżu jest Clare Lancaster - powiedziała Brenda.
Tłumiona złość w jej głosie sprawiła, że zatrzymał się, odwrócił i spytał:
- Czy jest coś, Brendo, o czym według ciebie powinienem wiedzieć?
Wzięła stos wydruków i energicznie położyła na biurku, żeby je ułożyć.
- Podobno to Clare Lancaster znalazła ciało pani Shipley w basenie - odparła.
- Słyszałem o tym.
Brenda odchrząknęła.
- Dziwnym zbiegiem okoliczności to również pani Lancaster znalazła ciało syna
pani Shipley, Brada, pół roku temu.
- O tym też słyszałem. Odnoszę wrażenie, że nie wierzysz w zbiegi okoliczności.
- Nie, sir, nie wierzę. - Brenda odłożyła idealnie wyrównany stos papierów i
położyła na nich splecione dłonie. - Nikt tutaj w nie nie wierzy. Nie, kiedy w sprawę,
zamieszana jest Clare Lancaster.
Cofnął się i stanął przy jej biurku.
- Nie powiem ci, co masz myśleć, Brendo - rzekł. - Ale lepiej będzie, jeśli swoje
opinie dotyczące pani Lancaster i zbiegów okoliczności zatrzymasz dla siebie.
Brenda się spięła.
- Tak, sir.
Wyszedł, kierując się na parking. Ciekawe, co powiedziałaby Brenda, gdyby
wiedziała, że jej wychuchane małe mieszkanko było jednym z wielu, jakie przeszukał
podczas swojego krótkiego pobytu w Stone Canyon. Niestety nie znalazł tam nic
oprócz dowodów na to, że całe jej życie to praca i biurowe plotki.
Komórka Jake'a zadzwoniła w chwili, kiedy szedł do recepcji motelu Desert
Dawn. Spojrzał na numer.
- Witaj, Archer - powiedział.
- Gdzie jesteś, Jake? Właśnie rozmawiałem z Brendą. Powiedziała, że już
wyszedłeś i że ma to coś wspólnego z Clare.
- Brenda jak zwykle panuje nad sytuacją. - Jake zatrzymał się przed drzwiami.
Nie chciał prowadzić tej rozmowy przy recepcjoniście. - Jestem w motelu Clare.
- Już jesteś na lotnisku? - Archer był zaskoczony. - Szybko ci poszło, zwłaszcza
że jest piątek i godziny szczytu.
- Miałem szczęście. Nie było tak tłoczno jak zwykle.
- Słyszałeś, co się stało?
- Tak. Gdzie jesteś?
- Jadę do Shipleya. Sytuacja nie jest dobra, Jake. Już miałem parę telefonów od
lokalnej prasy.
- Nic im nie mów - doradził Jake.
- Masz mnie za głupca? To chyba jasne, że nie odbieram tych cholernych
telefonów. Najbardziej martwi mnie, że nie udało mi się skontaktować z Clare. Nie
odbiera komórki.
- Przekażę jej, że chcesz z nią rozmawiać.
- Jak się nazywa jej motel? Może tam ją złapię.
- Zaczęło przerywać, Archer. Nie słyszę cię. Zadzwonię do ciebie później.
- Zaczekaj, do cholery...
Jake rozłączył się i wszedł do holu. Recepcjonista podniósł wzrok.
- Kolejna noc? - zapytał.
- Nie - odparł Jake. - Pani Lancaster też już się wyprowadza. Proszę
przygotować jej rachunek. Zaraz wyjeżdża.
- Tak, sir.
Jake wszedł na pierwsze piętro. Drzwi pokoju 210 otworzyła Elizabeth.
- Jake. - Dostrzegł w jej oczach ulgę. - Dzięki Bogu, że jesteś. Co za dzień.
Przez otwarte przesuwane szklane drzwi do środka wpadało gorące powietrze z
dworu. Klimatyzator okienny dawał z siebie wszystko, ale była to przegrana bitwa. W
pokoju było duszno.
Clare stała na malutkim balkoniku wpatrzona w taras i basen na dole.
- Co z nią? - zapytał cicho.
- Jest wyczerpana - powiedziała równie cicho Elizabeth.
Nagle Clare wyprostowała się, odwróciła głowę i posłała im gniewne spojrzenie.
- Do cholery - burknęła. - Nie musicie zachowywać się jak na oddziale
intensywnej terapii i rozmawiać o mnie szeptem. Nic mi nie jest.
- Twarda sztuka, co? - rzucił Jake do Elizabeth.
- Prosto z San Francisco.
Clare prychnęła.
- Ale nie daj się jej nabrać. - Liz zamknęła drzwi. - Zgrywa twardzielkę, ale tak
naprawdę dużo dzisiaj przeszła.
- Znalezienie ciała to nic przyjemnego - przyznał.
Elizabeth spojrzała na niego.
- Zwłaszcza jeśli to ciało - powiedziała - należy do kobiety, która próbowała cię
zabić parę godzin wcześniej.
- Myślę - odparł Jake - że musimy porozmawiać.
ROZDZIAŁ 18
Powiem ci prawdę, Archer. Nie mógłbym cię okłamać. Za długo jesteśmy
przyjaciółmi. - Owen pochylił się w skórzanym fotelu, oparł łokcie na kolanach i
patrzył przez przeszkloną ścianę na lśniącą w promieniach słońca wodę basenu. - To
okropne, co powiem, ale poczułem ulgę, kiedy powiedzieli mi, co się stało. Moją
pierwszą myślą było, że przynajmniej nie będzie więcej scen.
- Była w koszmarnym stanie. - Archer podał Shipleyowi szklaneczkę whisky,
którą właśnie napełnił.
Owen popatrzył na szklaneczkę w swojej dłoni, jakby ten widok był dla niego
zaskoczeniem.
- Była moją żoną. Zawiodłem. Powinienem wysłać ją na odwyk.
- Nie bądź dla siebie zbyt surowy. - Archer usiadł naprzeciw niego. - Robiłeś, co
mogłeś. Myra mówiła, że Valerie nawet nie chciała słyszeć o odwyku.
Owen upił odrobinę whisky.
- Wściekała się za każdym razem, kiedy próbowałem z nią o tym rozmawiać.
Zasugerowałem, żeby spotkała się z terapeutą kimś z towarzystwa, kto rozumiałby jej
parawrażliwą naturę i pomógł jej pogodzić się ze stratą.
Archer nie wiedział, co powiedzieć, więc siedział w milczeniu, po prostu
dotrzymując towarzystwa człowiekowi, który był jego partnerem i przyjacielem od
tylu lat.
Owen wziął kolejny łyk whisky i odstawił szklaneczkę.
- To było samobójstwo - powiedział. - Nie wypadek. Archer spojrzał na niego.
- Jesteś pewien?
- Tak. Mówiła o tym tamtego wieczoru, kiedy wepchnęła Clare do basenu.
Powiedziała, że nie jest w stanie znieść widoku zabójczyni syna. Świadomość, że Clare
chodzi sobie po Stone Canyon jak gdyby nigdy nic, to było dla niej za wiele.
- Clare nie zamordowała Brada.
Owen westchnął.
- My to wiemy, Archer. Ale Valerie miała obsesję i podejrzewam, że zaczynała
mieć urojenia. Szczerze mówiąc, zamierzałem cię ostrzec, że Clare może coś grozić z
jej strony.
Archer zmarszczył brwi.
- Myślisz, że mogła być niebezpieczna?
- Tak, myślę, że tak.
Rozległo się ciche piknięcie. Obaj spojrzeli na zegarek Owena. Owen wstał.
- Czas na mój zastrzyk. Zaraz wracam.
Przeszedł przez salon i ruszył korytarzem do kuchni.
Archer też się podniósł i podszedł do przeszklonej ściany, za którą widać było
basen. Jego wewnętrzny strateg szybko ocenił sytuację Clare, która w ciągu pół roku
znalazła aż dwa ciała.
Nie podobał mu się wynik. Ale w przypadku utonięcia bardzo trudno jest
udowodnić morderstwo. Większość dowodów rozpływa się w wodzie.
ROZDZIAŁ 19
Zeszli nad mały motelowy basen i usiedli na przybrudzonych plastikowych
krzesłach przy chybotliwym plastikowym stoliku. Było wpół do szóstej.
Późnopopołudniowe słońce schowało się za budynkiem, więc basen był w cieniu.
Nadal było bardzo gorąco, ale wiał lekki wietrzyk.
Jake kupił w automacie obok schodów trzy butelki chłodnej wody. Postawił je
na stoliku.
Clare wzięła jedną i się napiła. Od kiedy wyszli z jej pokoju, nie odezwała się
ani słowem.
- No dobra - zaczął Jake. - Chcę poznać całą historię.
Clare popatrzyła na siostrę.
- Ty mu powiedz.
Elizabeth otoczyła dłońmi podstawę swojej butelki i spojrzała poważnie na
Jake'a.
- Wszyscy wiemy, że Valerie miała problem z piciem - zaczęła. - Chodziły też
słuchy, że znalazła lekarza, który lekką ręką wypisywał recepty.
Jake w milczeniu skinął głową. Już dawno odkrył, że im więcej ciszy do
zapełnienia, tym więcej ludzie mówią. Zresztą Elizabeth sprawiała wrażenie, że chce
mówić.
W przeciwieństwie do Clare, pomyślał, zerkając na nią kątem oka. Miał
przeczucie, że gdyby chciał od niej dowiedzieć się całej historii, musiałby wydzierać
informacje kawałek po kawałku.
- Na przyjęciu u rodziców sam widziałeś, że Valerie oskarżała Clark o
zamordowanie Brada - ciągnęła Elizabeth.
- Zgadza się - powiedział Jake, sięgając po butelkę z wodą.
Elizabeth zaczerpnęła powietrza.
- Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale dziś w spa Valerie próbowała zabić Clare.
Poczuł się, jakby w środku nocy spadł w przepaść. Pod jego stopami była tylko
pustka i ciemność.
Opuścił butelkę i spojrzał na Clare. Wpatrywała się w basen ze stoickim
spokojem. Uświadomił sobie, że czeka. Czekała, aż on powie, że coś jej się ubzdurało.
Że nikt nie próbował jej zabić, że takie rzeczy nie zdarzają się w eleganckich
ośrodkach.
- Opowiedz o tym - poprosił cicho.
Położyła rękę na stoliku i przez chwilę bębniła palcami.
- Chciała rozbić mi głowę - powiedziała i zamilkła.
- Clare była w Komnacie Tropikalnej - wyjaśniła Elizabeth. - Sama. Siedziała w
basenie. Weszła tam kobieta w białym szlafroku, turbanie na głowie i z maseczką
błotną na twarzy. Zaszła Clare od tyłu i rzuciła w nią hantlami.
- Cholera - mruknął Jake. Nadal spadał w ciemność. Próbował myśleć. -
Jesteście pewne, że to była Valerie Shipley?
Clare wzruszyła ramionami.
- Na tyle, na ile można w tych okolicznościach. Nie widziałam twarzy, bo była
pod maseczką, ale ta kobieta była postury Valerie. Chuda. Wręcz koścista.
- Nie zapominaj o turbanie - dodała Elizabeth.
- Jakim turbanie? - zapytał Jake.
- Kobieta, która próbowała mnie zabić, miała na głowie turban z ręcznika -
powiedziała Clare. - Kiedy pojechałam później do domu Shipleyów, znalazłam taki
sam turban na przednim siedzeniu jaguara Valerie. Rzuciła go tam, kiedy wracała ze
spa.
- Opowiedz mi wszystko po kolei - poprosił Jake.
Spojrzała na niego niepewnie. Obawia się, że jej nie uwierzę, pomyślał.
- Było tak, jak powiedziała Elizabeth. - Clare zacisnęła palce na butelce z wodą.
- Siedziałam sama w basenie. Usłyszałam, jak za moimi plecami otwierają się drzwi.
Myślałam, że przyszedł ktoś z obsługi, żeby mi powiedzieć, że mój czas się skończył.
Ale usłyszałam stukot butów na posadzce.
- Butów? - powtórzył Jake.
- To były buty na twardych podeszwach, a wszyscy w spa noszą buty na
miękkich podeszwach albo klapki. W pierwszej chwili pomyślałam, że ktoś wszedł
przez pomyłkę, ale potem ogarnął mnie niepokój, jakby miało zdarzyć się coś
strasznego.
- Włączyła się twoja intuicja - stwierdziła Elizabeth.
- Tak, i do tego te buty - powiedziała Clare.
- Mów dalej.
- Uskoczyłam na środek basenu. Valerie zamachnęła się hantlami i rzuciła
nimi. Hantle odbiły się od poduszki i wpadły do wody.
- O mały włos, a rozbiłaby jej głowę - powiedziała Elizabeth. - Gdyby Clare się
nie odsunęła, byłaby martwa lub co najmniej poważnie ranna.
- Co zrobiłaś potem? - zapytał Jake, starając się zachować spokojny ton.
- Wyskoczyłam z basenu - odparła Clare. - Ale Valerie uciekła, zanim zdążyłam
złapać ręcznik. Kiedy dobiegłam do drzwi, jej już nie było.
- Zakładam, że to zgłosiłaś - rzekł Jake. Clare i Elizabeth wymieniły spojrzenia.
- Powiedziałyśmy o tym zastępcy dyrektora - odparła Clare.
- Zadzwonił na policję? - cisnął Jake.
- To kobieta - wyjaśniła Elizabeth. - Nazywa się Karen Trent. I nie, nie
zadzwoniła na policję. Nie uwierzyła nam, kiedy powiedziałyśmy, co się stało.
Upierała się, że błędnie interpretujemy wypadki.
- A co z hantlami?
- Ciągle były w basenie - odpowiedziała Clare. - Ale pani Trent uznała, że
zostały przypadkowo upuszczone przez tę osobę, która przez pomyłkę weszła do
Tropikalnej Komnaty.
- Zawiadomiłyście policję? - zapytał Jake.
Clare nie odpowiedziała.
Elizabeth zacisnęła usta. Jake westchnął.
- Nie zawiadomiłyście.
- Miałam już do czynienia z miejscową policją - powiedziała Clare. - I nie
wspominam tego najlepiej.
- A mnie nikt by nie potraktował poważnie - dodała Liz - bo wszyscy myślą że
przeszłam załamanie nerwowe.
Clare spojrzała na siostrę.
- Poza tym niczego nie widziałaś. W tym czasie byłaś na zabiegu w innym
pomieszczeniu. Byłoby więc tylko moje słowo przeciwko słowu Valerie.
- Racja - przyznała Elizabeth. Zwróciła się do Jake'a: - Policja przyjęłaby
zgłoszenie ze względu na tatę, ale śledztwo i tak nic by nie wykazało. Jeśli były jakieś
dowody, to woda zmyła je z hantli.
Może nie wszystkie, pomyślał Jake. Opadł na oparcie krzesła, wyprostował
nogi i napił się wody.
- Myślisz, że ten SUV, który chciał cię wczoraj rozjechać na parkingu, należał
do Valerie? - spytał po chwili.
- Widziałam dziś w garażu Shipleyów identycznego - odparła Clare.
- Pojechałaś sama do Shipleyów, żeby skonfrontować się z szaloną ogarniętą
obsesją kobietą?
Clare zamrugała., a potem gniewnie zmarszczyła brwi. Nie przyjmuje dobrze
krytyki, pomyślał.
- Miałam nadzieję, że uda mi się z nią porozmawiać - rzuciła chłodno. -
Przemówić jej do rozsądku.
- Clare nie powiedziała mi o swoich zamiarach - wtrąciła Elizabeth. - Inaczej
bym z nią pojechała.
Clare skuliła się na krześle.
- Okay, przyznaję, że pojechanie do Valerie nie było najmądrzejszą rzeczą, jaką
w życiu zrobiłam.
Odpuścił. Krytykowanie jej nic by nie dało. Poza tym głównym powodem, dla
którego chciał ją złajać, było to, że nie wiedział, jak inaczej rozładować napięcie, jakie
się w nim nagromadziło. Lepiej skoncentrować się na planie działania.
- Jakie jest stanowisko policji w sprawie śmierci Valerie? - zapytał.
- Nie jestem oficjalną podejrzaną - odparła - ale poprosili mnie, żebym przez
jakiś czas nie opuszczała Phoenix.
- Dopóki patolog nie stwierdzi, że było to przypadkowe utonięcie albo
samobójstwo - wyjaśniła Elizabeth. - To nie powinno długo potrwać. Śmierć Valerie
Shipley wywołała ogromne poruszenie, więc policja będzie chciała się wykazać.
Jestem pewna, że pospieszą się z autopsją.
- Tymczasem wygląda na to, że będę musiała zrobić sobie małe pranie -
powiedziała ze znużeniem Clare. - Skończyły mi się czyste ubrania.
Elizabeth zmarszczyła brwi.
- Mogę zabrać twoje rzeczy do domu i poprosić gosposię, żeby się nimi zajęła.
- Dziękuję, ale nie trzeba. Jestem pewna, że kierownictwo motelu nie będzie
miało nic przeciwko, jeśli powieszę parę rzeczy na balkonie.
Jake spojrzał na mały balkonik.
- Twoja bielizna wisząca na barierce z pewnością dodałaby uroku temu
przybytkowi, ale znam lepsze rozwiązanie.
- Wiem. Ponowne zakupy. - Skrzywiła się. - Może do tego dojdzie, jeśli policja
nie pozwoli mi wkrótce na wyjazd z miasta. Wolałabym jednak uniknąć dodatkowych
wydatków. Ta podróż już i tak kosztowała mnie więcej, niż zamierzałam wydać.
- Wyślij rachunki tacie - zasugerowała Elizabeth. - To na jego prośbę tu
przyjechałaś.
- Wiem, ale mam swoje zasady - odparła Clare miękko.
- „Nigdy nie brać pieniędzy od Archera Glazebrooka" - zacytowała zirytowana
Liz. - Tak, znam tę twoją głupią zasadę. Ale jeśli nie pozwolisz, żeby tata ci pomógł,
będziesz musiała wziąć pieniądze ode mnie.
Clare westchnęła.
- Przy odrobinie szczęścia to nie będzie konieczne. Ciągle mam nadzieję, że za
parę dni wrócę do San Francisco.
Jake pochylił się do przodu i położył splecione dłonie na stoliku.
- Jedno jest pewne: nie zostaniesz w tym motelu. Elizabeth się ożywiła.
- Zgadzam się z tobą, Jake. To straszna nora.
- Jest czysto - upierała się Clare.
- U mnie też - powiedział Jake.
Obie kobiety spojrzały na niego zaskoczone.
- Mam mnóstwo miejsca - wyjaśnił. - A do tego pralkę i suszarkę. W oczach
Elizabeth błysnęła ulga.
- To nie taki zły pomysł, Clare.
Clare pokręciła głową.
- Naprawdę nie sądzę...
- To już ustalone - przerwał jej Jake.
- Raczej śmieszne - odparowała.
- Śmieszne byłoby, gdybyśmy oboje siedzieli w tym motelu, skoro mam
naprawdę niezły dom z basenem i porządną kuchnią - powiedział.
Clare się zjeżyła.
- Nikt od ciebie nie wymaga, żebyś tutaj siedział.
- Nie, ale będę musiał to zrobić, jeśli nie przestaniesz się upierać - tłumaczył
łagodnie. - Bądź rozsądna. Miałaś potwornie męczący dzień. Jesteś wyczerpana.
Elizabeth i ja doszliśmy do wniosku, że nie powinnaś być dzisiaj sama. Moja
propozycja to sensowna alternatywa tego podrzędnego motelu.
Liz zwróciła się do siostry.
- Moim zdaniem powinnaś się zgodzić. Dzięki temu nie będę musiała się o
ciebie martwić.
- No cóż - westchnęła Clare. - Zgadzam się.
Jake odetchnął z ulgą. Tę rundę wygrał.
I tyle na razie wystarczy. Odpowiedzi, których potrzebował, uzyska później,
kiedy Clare będzie na jego terytorium.
- Spakuj rzeczy - powiedział. - Zabieram cię do siebie. Potem muszę coś
załatwić.
Coś w jego tonie musiało zaalarmować Clare. Zmarszczyła brwi.
- Co takiego?
- Przed kolacją poćwiczę trochę na siłowni spa.
ROZDZIAŁ 20
Siłownię spa w Stone Canyon wypełniał modny tłumek amatorów dbania o
kondycję fizyczną. Wszystkie bieżnie, rowerki i wiosła były zajęte przez ludzi w
eleganckich strojach sportowych.
Ubrany w szorty, wyblakły T - shirt i adidasy, Jake przeszedł przez salę do
miejsca, gdzie leżały błyszczące hantle różnej wielkości. Wybrał ciężarek o wadze
trzech i pół kilograma. Ledwie zacisnął dłoń na hantlach, przeniknęła go mroczna
energia. Choć był na to przygotowany, czuł się jak pod wpływem środków
halucynogennych. Kosztowało go wiele wysiłku, żeby nie upuścić hantli na podłogę.
Zacisnął mocniej palce, równocześnie otwierając w pełni swoje zmysły. Furia,
desperacja, przemożne pragnienie zemsty. Wielka satysfakcja. Tak blisko. Cierpienie.
Ból. Porażka. Rozpacz. Wściekłość.
Wziął głęboki uspokajający oddech i ostrożnie odłożył hantle. W tej samej
chwili przestały przez niego przepływać fale mrocznej energii. Ich miejsce zajęła
zwykła złość.
ROZDZIAŁ 21
Clare otworzyła walizkę i przyjrzała się swojej garderobie. Elegancka sukienka,
którą włożyła wczoraj, nie nadawała się na dzisiejszy wieczór. Teraz była gościem
Jake'a, a nie kobietą, z którą umówił się na randkę.
Problem polegał na tym, że nie miała w co się ubrać. Najpierw zniszczyła w
basenie czarny kostium. Sprawdzając puls Valerie, straciła spodnie i T - shirt. Zostały
jej tylko spodnie i T - shirt, które miała na sobie.
Podeszła do szklanych przesuwanych drzwi, przez które widziała kuchnię i
drugie skrzydło domu za dziedzińcem z basenem.
Jake stał przy kuchennej wysepce, zajęty przygotowywaniem kolacji. Musiał
wyczuć, że mu się przyglądała, bo podniósł głowę i machnął do niej niedbale.
No tak, wyjątkowo trudno podejść myśliwego.
Dzisiaj to ona miała być gospodynią wieczoru. Tymczasem znów znalazła się u
Jake'a. Będzie pić jego wino i jeść przygotowane przez niego potrawy.
Uznała, że nie ma siły analizować ewentualnych konsekwencji tej sytuacji. To
był bardzo długi dzień. Weźmie prysznic, a potem zje kolację i pójdzie spać.
Jutro rano będzie się martwić, jak poradzić sobie z Jakiem Salterem.
Kiedy już wykąpana weszła do kuchni, Jake podał jej kieliszek wina i miseczkę
prażonych migdałów.
- Napij się - powiedział. - I zjedz. Potrzebujesz witamin.
- Masz rację. - Usiadła przy stole i sięgnęła po garść migdałów. - I jak? Czego
dowiedziałeś się w spa?
- Znalazłem hantle, które Valerie chciała ci rozbić głowę.
- Naprawdę? - Patrzyła na niego z podziwem. - Naprawdę udało ci się wyczuć
na nich jej energię?
- Tak, potrafię wyczuć cudzą energię. - Jake przestał się krzątać i skubnął
trochę migdałów. - To musiała być Valerie.
- Jak się wyczuwa taką energię?
Zastanowił się chwilę nad odpowiedzią.
- Jest surowa - rzekł wreszcie. - Elementarna. Mroczna. To jakby znaleźć się w
sercu tornado.
- Wyczuwasz tylko energię pozostawioną w wyniku aktu przemocy czy także
inne silne emocje?
- Myśliwi wyczuwają tylko mroczną energię.
- Rozumiem. - Odchrząknęła. - Nie brzmi to zachęcająco.
- Zapewne nie jest gorsze od tych ultrafioletowych kłamstw, o których mi
mówiłaś. Przy okazji, kiedy byłaś pod prysznicem, dzwonił Archer. Mówił, że od paru
godzin próbuje się z tobą skontaktować.
- Wiem. Widziałam jego numer w nieodebranych połączeniach.
- Oddzwonisz?
- Tak. - Niechętnie wyjęła telefon z kieszeni i wybrała prywatny numer Archera.
- Nie przestanie wydzwaniać, dopóki z nim nie porozmawiam.
Archer odebrał po pierwszym dzwonku.
- Gdzie jesteś, do diabła?
- Z Jakiem.
- Co robicie?
- Jake przygotowuje kolację. Chwila ciszy.
- Jake przygotowuje kolację? Nie jesteście w restauracji?
- Tak, jeśli chodzi o pierwsze pytanie - powiedziała Clare. - Nie, jeśli chodzi o
drugie. Jesteśmy u Jake'a.
Znowu w słuchawce zapadła cisza.
- Nic ci nie jest? - spytał wreszcie Archer.
- Nie. Zanim zjawił się Jake, była ze mną Elizabeth.
- Jak się nazywa twój motel? Nikt tego nie wie, nawet Brenda.
- To już bez znaczenia - odparła. - Wymeldowałam się godzinę temu. Jake
zaproponował mi gościnę. Zgodziłam się.
- Co on sobie wyobraża, do cholery? Jeśli nie masz się gdzie zatrzymać, możesz
przyjechać tutaj.
Uśmiechnęła się mimo znużenia.
- To nie jest dobry pomysł, Archer. Oboje o tym wiemy.
- Daj mi Jake'a. Podała telefon Jake'owi.
- Chce z tobą rozmawiać.
Jake wytarł dłonie w ścierkę i wziął telefon.
- Dzwonisz nie w porę, Archer. Jestem trochę zajęty. - Chwilę słuchał. - No tak
- powiedział - ale ona nie chce jechać do ciebie. Wyraziła się dość jasno. Chcesz ją
przekonywać, żeby zmieniła zdanie?
Znów przez chwilę słuchał Archera.
- Taak, zauważyłem, że jest uparta. Zdaje się, że to u was rodzinne.
Porozmawiamy jutro, Archer. Wiesz, gdzie znaleźć Clare. Nie martw się, zajmę
się nią.
Rozłączył się i oddał Clare telefon, który zadzwonił ponownie, nim zdążyła
zapytać, co powiedział Archer. Spojrzała na wyświetlony numer i westchnęła.
- Cześć, mamo.
- Gdzie jesteś, skarbie? Nadal w Stone Canyon? Wszystko w porządku?
- Tak, nadal tu jestem - odparła Clare. - Sprawy trochę się skomplikowały.
Zapoznała matkę z wydarzeniami, pomijając incydenty na parkingu centrum
handlowego i w spa. Kiedy jednak użyła słów „ciało" i „policja" w jednym zdaniu, po
drugiej stronie rozległ się jęk.
- Znowu!
Clare musiała odsunąć telefon od ucha. Jake, który właśnie kroił pomidora,
podniósł głowę. Wiedziała, że słyszał okrzyk Gwen.
- Mamo, robisz z tego taką aferę, jakbym ciągle znajdowała jakieś ciało. A
znalazłam zaledwie dwa.
- Dwa w pół roku. Wiesz, jakie jest prawdopodobieństwo takiej sytuacji, jeśli
nie jest się policjantem czy kimś podobnym? Do tego ci ludzie byli ze sobą
spokrewnieni.
- Spokojnie, mamo. Wiesz, że nie mam twojego talentu do rachunków.
- Czy jesteś podejrzana? - zapytała ostro Gwen.
- Nie, nie jestem - odpowiedziała spokojnie Clare.
- A co Archer na to? Wynajął ci adwokata?
- Nie potrzebuję adwokata. - Clare się zawahała. - Przynajmniej na razie.
Wszyscy myślą, że śmierć Valerie Shipley to był wypadek. Mieszanka alkoholu i leków
uspokajających plus basen. Proszę cię, nie martw się. Jak tylko wszystko się wyjaśni,
wracam do San Francisco.
- A co z powodem twojego przyjazdu do Arizony? Archer powiedział, dlaczego
chciał się z tobą widzieć?
Clare uznała, że nie ma sensu tego odwlekać.
- Tak. Chce założyć fundację i chce, żebym nią kierowała.
Gwen zamilkła na chwilę.
- Miałam rację - powiedziała w końcu. - Chce wynagrodzić ci przeszłość.
- Chyba czuje się za mnie odpowiedzialny. Nie mogę znaleźć pracy, więc chce
mi jadać.
Gwen nie odzywała się.
- Mamo? Jesteś tam?
- Tak, jestem. Ale się martwię. Nie podoba mi się ta sytuacja.
- Mnie też nie - przyznała Clare. - Myślę jednak, że za parę dni, jak już
dokonają autopsji i wszyscy się przekonają, że śmierć Valerie Shipley nie była
wynikiem morderstwa, wszystko wróci do normy.
- Nadal mieszkasz w motelu?
- Nie, mamo.
- Z Elizabeth? Myślałam, że przeniosła się do rodziców po sprzedaniu
mieszkania, a ty nie chcesz bywać u Glazebrooków, jeśli tylko możesz tego uniknąć.
- Tam też nie. - Clare odchrząknęła. - Zatrzymałam się u konsultanta Archera.
Nazywa się Jake Salter.
- Mieszkasz z obcym mężczyzną?
- On nie jest obcy, mamo.
- Ale znasz go dopiero od paru dni - wykrztusiła Gwen, kompletnie
oszołomiona. - Jest żonaty?
- Nie - odparła Clare, patrząc na Jake'a - nie jest żonaty.
- Mieszkasz z nim sama?
- To skomplikowane, mamo.
- Jak go poznałaś?
- Na przyjęciu u Glazebrooków. Można powiedzieć, że przedstawił nas sobie
Archer.
- Nieprawda - zaprotestował Jake. - Sam się przedstawiłem.
- Słyszałam - powiedziała Gwen. - Czy to on?
- Tak - potwierdziła Clare. - Przygotowuje kolację.
- Myślisz, że mądrze robisz, zatrzymując się u niego?
- Szczerze mówiąc, jestem teraz zbyt zmęczona, żeby się tym przejmować.
- Clare...
- To był bardzo długi dzień, mamo. Chcę się napić wina, zjeść kolację i pójść do
łóżka.
Jake polał warzywa oliwą z oliwek. Na jego twarz wypłynął szelmowski
uśmieszek. Clare uświadomiła sobie, że „pójście do łóżka" można było różnie
zinterpretować.
- Sama - dodała pośpiesznie.
- Nie bardzo mi się to podoba - podsumowała Gwen.
- Kocham cię, mamo, ale muszę już kończyć. Jestem wykończona. Pa.
Rozłączyła się i położyła telefon na stole.
- Mam trzydzieści dwa lata - powiedziała. - Nie mogę uwierzyć, że nadal
dyskutuję z mamą o tym, gdzie będę spała. Czy faceci też prowadzą takie rozmowy ze
swoimi matkami?
- Nie mogę odpowiadać za wszystkich facetów na świecie... - Zmiażdżył zębami
pasek papryki. –Ale ja takich rozmów nie prowadzę.
- Szczęściarz z ciebie. Posolił warzywa.
- Co nie znaczy, że nie ma pewnych nacisków. Prawie się roześmiała.
- Jakoś nie mogę sobie wyobrazić, żeby ktoś, nawet twoja matka, mógłby na
ciebie naciskać, Jake.
- Nigdy nie lekceważ matki, jeśli chodzi o te sprawy.
- Więc na co naciska twoja matka?
- Chciałaby, żebym się ponownie ożenił. Namawia mnie, żebym się
zarejestrował na arcanematch.com.
- Zrobisz to?
- Czy ja wiem? Chyba nie mam nic do stracenia, prawda?
Poczuła ukłucie w sercu. Równie dobrze mógłby jej powiedzieć, że nie widzi dla
nich żadnej przyszłości.
- Raczej nie.
- Rejestrowałaś się tam kiedyś? - spytał.
- Tak, raz. - Upiła łyk wina i opuściła kieliszek.
- Czuję, że nie poszło tak, jak byś chciała - domyślił się Jake. - Specjaliści od
kojarzenia z Arcane House nie znaleźli ci nikogo?
Zmarszczyła nos.
- Cóż, informację, że nie pasujesz do nikogo z towarzystwa, trudno jest
przełknąć nawet takiej optymistce jak ja.
- Nadal jesteś zarejestrowana?
- Nie. To zbyt przygnębiające dostawać od nich wiadomości w stylu: „Witaj w
arcanematch.com, Clare Lancaster. Przykro nam, ale jeszcze nie znaleźliśmy nikogo
odpowiedniego dla ciebie. Sprawdź później".
- Myślisz, że jeszcze kiedyś spróbujesz?
- Po co? - zapytała.
- Może ci się poszczęści - odpowiedział.
- Wątpię. Poza tym chwilowo nie mam nastroju na kolejne odrzucenie.
ROZDZIAŁ 22
Clare gwałtownie obudziła się ze snu, w którym Valerie Shipley ścigała ją po
spa. W każdym pomieszczeniu znajdował się olbrzymi basen bez dna. Wiedziała, że
musi uciekać, znaleźć wyjście, ale Valerie była coraz bliżej.
Valerie nie żyje. Uspokój się.
Ale obraz ciała Valerie w turkusowej wodzie basenu nie chciał zblednąć.
Pomyśl o czymś innym.
Przez chwilę leżała nieruchomo, zastanawiając się, co ją obudziło. W końcu
przekręciła się na bok i spojrzała na zegarek.
Było tuż po północy.
Przypomniała sobie jak przez mgłę, że zaraz po kolacji poszła do łóżka. Zasnęła
natychmiast, wyczerpana po długim, ciężkim dniu. Ale teraz zmęczenie i lekkie
upojenie winem minęło. Była nienaturalnie pobudzona i nie mogła sobie znaleźć
miejsca.
Wstała i podeszła boso do przesuwanych szklanych drzwi.
Rozsunęła zasłony i spojrzała w dół na basen, którego jedna część tonęła w
cieniu rzucanym przez dom, a druga połyskiwała w świetle księżyca. Kiedy zauważyła
w srebrzystej wodzie postać, wstrzymała oddech. Tylko nie to. Tylko nie kolejne ciało.
Po chwili dotarło do niej, że postać nie unosi się bezładnie na wodzie, lecz
płynie do zacienionego końca basenu.
Jake.
Działając pod wpływem impulsu, poszła do łazienki, włożyła szlafrok, który
pożyczyła od Glazebrooków, i wróciła do szklanych drzwi.
Rozsunęła je i wyszła na zewnątrz.
Na dworze panowała teraz przyjemna temperatura. Kamienne płyty, którymi
wyłożony był taras przy basenie, oddawały ciepło nagromadzone w ciągu dnia. Clare
podeszła do krawędzi basenu.
Jake zobaczył ją i podpłynął do brzegu.
- Wszystko w porządku? - zapytał.
- Tak. Właśnie się obudziłam.
- Zły sen?
- Nic dziwnego, biorąc pod uwagę okoliczności.
- Popływaj ze mną. To pomoże ci się zrelaksować i łatwiej zaśniesz.
- Nie mam ze sobą kostiumu.
- Nie szkodzi. Światła są wyłączone. W nocy nie widać niczego pod
powierzchnią.
Spojrzała na wodę. Miał rację. Nie widziała nawet zarysu jego ciała.
- Czy ja wiem... - zastanawiała się.
- Nigdy nie pływałaś nago?
- Nie.
- Spróbuj. Spodoba ci się.
Rozbawienie i zmysłowa nuta w jego głosie sprawiły, że zapragnęła znaleźć się
w wodzie razem z nim.
- Dobrze - powiedziała. - Ale musisz się odwrócić, kiedy będę wchodzić.
- Nie miałem pojęcia, że jesteś taka wstydliwa. Udawaj, że jesteś na jednej z
tych europejskich plaż, gdzie wszyscy chodzą nago.
- Nie wiem, czy mam aż tak bujną wyobraźnię, ale spróbuję.
Poszła w najciemniejszy koniec basenu, zdjęła szlafrok i rzuciła go na leżak.
Nie spuszczała oka z Jake'a, który stał w wodzie na drugim końcu odwrócony
do niej tyłem.
Zaczęła schodzić po schodkach do basenu.
Jake odwrócił się, kiedy była po kolana w wodzie.
- Nie podglądaj! - krzyknęła i skrzyżowawszy ręce na piersi, zanurzyła się po
szyję. - Obiecałeś.
- Wcale nie. - Płynął powoli w jej stronę niczym wąż morski. - Pamiętałbym tak
głupią obietnicę.
- Ty widzisz w ciemności, prawda?
- Jestem myśliwym, więc dostałem to w pakiecie - zażartował. - Ale nie martw
się, pięknie wyglądałaś, wchodząc do wody. Pomyślałem o Narodzinach Wenus
Botticellego.
Uśmiechnęła się lekko.
- Tyle że nie jestem rudowłosa.
- Zauważyłem. Ale mnie to nie przeszkadza. - Podpłynął bliżej. - Wolę
ciemnowłose, uwodzicielskie, tajemnicze kobiety.
Czy naprawdę tak ją postrzegał? Ona nigdy tak o sobie nie myślała. Owszem,
ma ciemne włosy. Ale czy jest uwodzicielska i tajemnicza?
- Miałeś rację - powiedziała, leniwie poruszając rękami. - Jest przyjemnie.
- Zwłaszcza po zmroku. - Stanął koło niej, zanurzony po klatkę piersiową w
wodzie.
- Zawsze pływasz w nocy? - spytała.
- To moja ulubiona pora.
- Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek pływała w świetle księżyca - wyznała. Nie
mogła oderwać wzroku od zarysu jego sylwetki. - To niezwykłe doświadczenie.
- To też - powiedział.
Wziął ją za ręce, przyciągnął do swojego nagiego torsu i pocałował.
Wiedziałam, że tak będzie, pomyślała, drżąc z podniecenia. I on też o tym
wiedział.
Dzikie pożądanie, jakie czuła, zaparło jej dech w piersi. Pragnęła Jake'a.
Pragnęła zatracić się w jego mocnych ramionach.
Jeszcze nikt nie działał tak silnie na jej zmysły. A może nikomu na to nie
pozwalała? Zawsze miała problem z zaufaniem.
Ale dzisiaj puściły wszelkie tamy. Nie bała się skoczyć na głęboką wodę.
Usłyszała swój ochrypły jęk. Pochłonęły go usta Jake'a. Też jęknął, kładąc dłoń
na jej plecach i przyciskając jej biodra do swoich.
Wtedy poczuła, że nie tylko ona nie ma stroju kąpielowego.
Jego członek napierał na nią, twardy, wygłodniały. Sięgnęła pod wodę i wzięła
go do ręki.
- Masz się czym pochwalić - szepnęła, delikatnie zaciskając palce.
Oderwał usta od jej warg.
- Minęło trochę czasu od ostatniego razu - ostrzegł. - Nie sądzę, żebym
wytrzymał długą grę wstępną.
- Powiedz mi, kiedy przestać. - Ujęła go pewniej.
Zaśmiał się ochryple.
- Nie krępuj się.
Pochylił głowę i pocałował dołek w jej ramieniu. Jego palce wsunęły się między
jej pośladki, a potem obrysowały biodra. Kiedy wszedł w nią delikatnie palcami,
naparła na niego.
- Jake.
- Będziesz tego żałować? - zapytał miękko. - Bo jeśli tak, powiedz mi to teraz.
- Nie będę niczego żałować - szepnęła i pocałowała jego tors.
Wziął ją na ręce i zaniósł do schodów. Owionęło ją chłodne nocne powietrze.
Zadrżała lekko.
Postawił ją i okrył szlafrokiem. Kiedy poszedł po ręcznik, przez chwilę widziała
go w pełnej krasie. Nie mogła się oprzeć, by nie patrzeć na jego pobudzoną męskość.
Owinął ręcznik wokół pasa, wrócił i ponownie wziął ją na ręce. Już chciała mu
powiedzieć, że może iść sama, ale nie zrobiła tego. Czuła się cudownie i nie miało dla
niej znaczenia, że to mężczyzna podejmuje decyzje. Pierwszy raz w życiu miała ochotę
poddać się jego woli.
Zaniósł ją do swojej sypialni. W świetle księżyca widziała rozgrzebaną pościel.
Krawędź kołdry opadła na dywan, prześcieradło i poduszka były pomięte. Pomyślała,
że jego sen też nie był spokojny i pewnie dlatego wyszedł popływać.
Jake otworzył szufladę nocnej szafki i wyjął małą paczuszkę. Kilkoma szybkimi
ruchami założył prezerwatywę i już był w łóżku, biorąc Clare w ramiona.
Zawisł nad nią, nie wypuszczając z objęć, i całował jej usta, szyję i piersi. Zsunął
się niżej i znalazł językiem nabrzmiały guziczek między nogami.
Ogarnęła ją panika.
- Zaczekaj. - Podniosła się na łokciach. - Nigdy nikomu nie pozwoliłam. ..
Uniósł głowę.
- Dlaczego nie?
Nie mogła uwierzyć, że zadał jej to pytanie.
- To chyba nie najlepszy moment na dyskusję.
- A znasz lepszy?
- No dobrze - powiedziała, doprowadzona do rozpaczy. - To zbyt osobiste. Zbyt
intymne.
- A próbowałaś tego kiedyś?
- Nie.
- Więc nie przemawia przez ciebie doświadczenie. Sama nie wiesz, co tracisz.
Ponownie opuścił głowę, żeby ją pieścić.
Zacisnęła palce na prześcieradle, oszołomiona intensywnością doznań.
Instynktownie próbowała się odsunąć, ale Jake ściskał jej pośladki, przytrzymując w
miejscu.
- Tak dobrze smakujesz, że mógłbym zjeść cię całą - wychrypiał, całując
wnętrze jej ud.
I nagle niczego bardziej nie pragnęła.
- Jake.
Usłyszała niski, zmysłowy śmiech.
- Pasuje tu jedno stare powiedzonko - szepnął Jake, ściskając ją mocniej. -
Rozłóż nogi i rozkoszuj się. Coś w ten deseń.
- Ty cholerny maczo, arogancki sukin...
Złapała go za włosy, chcąc go odepchnąć, ale wyszło tak, że przyciągnęła go do
siebie.
- Odpręż się - szepnął. - Otwórz się na doznania wszystkimi zmysłami.
Tego akurat nie chciała ryzykować. Nie zniosłaby, gdyby się okazało, że nie jest
równie mocno podniecony jak ona.
Wsunął w nią kciuki, jednocześnie pieszcząc językiem.
Była tak podniecona, że nie potrafiła dłużej się opierać. Zrobiła jedyne, co
mogła w tych okolicznościach: poddała się.
Orgazm pozbawił ją resztek kontroli. Jej zmysły szalały. Wokół skumulowała
się energia, jej i Jake'a. Uświadomiła sobie, że on też poddał się chwili.
Wbiła pięty w materac i usłyszała krzyk rozkoszy. Własny krzyk. Nigdy nie
krzyczała w łóżku. Ale też nigdy nie przeżyła orgazmu z mężczyzną.
Jake uniósł jej biodra i wszedł w nią mocnym, głębokim pchnięciem.
Była teraz niemożliwie wrażliwa, a on o wiele lepiej obdarzony od tej garstki
mężczyzn, z którymi sypiała w przeszłości.
Instynktownie oplotła nogami jego biodra.
- Tak - mruknął do jej ust. - Właśnie tak. Ciasno i gorąco. Czuła, jak pod jej
dłońmi napinają się mięśnie na jego plecach. Skórę miał mokrą od potu. Jego
pchnięcia były mocne i szybkie.
Wreszcie dotarł na szczyt. Potem opadł na nią i powiedział:
- Wiedziałem, że tak będzie. Mówił prawdę.
ROZDZIAŁ 23
Jake w końcu zareagował na jej szturchanie. Podniósł się niechętnie, otworzył
oczy i oparł się na łokciach. Widok Clare, z potarganymi włosami i zarumienioną
twarzą, przepełnił go satysfakcją.
- Co jest? - zapytał, całując jej nos. - Próbuję spać.
- Zauważyłam. Ale muszę wstać.
- To wstań. W czym problem?
- Nie mogę. Leżysz na mnie. Spojrzał w dół.
- Hm. Masz rację.
- Złaź.
Klapnął na plecy, podłożył rękę pod głowę i podziwiał jej słodkie krągłości,
kiedy szła do łazienki.
- Masz naprawdę świetny tyłek! - zawołał za nią.
- Dzięki - odparła. - Twój też nie jest najgorszy. Uśmiechnął się szeroko.
- Nie mogę uwierzyć, że nigdy wcześniej nie pływałaś nago.
Po kilku minutach wyszła z łazienki, opatulona w jego szlafrok - pewnie
dlatego, że jej był wilgotny. Wyglądała, jakby należała do niego.
- Nie mogę uwierzyć, że ci uległam - powiedziała. - I nie mówię tylko o
pływaniu.
Wstał z łóżka i ruszył w jej stronę.
- Wyjaśnijmy coś sobie. Nie uległaś mi. Musiałem walczyć o każdy centymetr.
Pamiętasz naszą dyskusję na ten temat?
- Owszem, pamiętam. - Przechyliła lekko głowę. - Zdaje się, że zabrakło mi
argumentów.
Zatrzymał się tuż przed nią i położył dłonie na ścianie po bokach jej głowy.
- Nie mogłaś oprzeć się mojej logice.
- Masz rację. Pamiętam twoje genialne argumenty typu „rozłóż nogi i rozkoszuj
się". Jak mogłabym nie ulec takiej logice?
Uśmiechnął się leniwie.
- I jak, podobało ci się?
Patrzyła na niego przez chwilę z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- A jeśli powiem ci, że pierwszy raz nie musiałam udawać orgazmu, twoje ego
nie rozrośnie się do niebotycznych rozmiarów?
- Nie. - Położył rękę na sercu. - Oczywiście będę dumny, ale pozostanę
skromny.
- Jakoś ci nie wierzę. Ciekawe dlaczego?
- Pewnie dlatego, że bezczelnie kłamię. Ale przeraża mnie myśl, że gdybym się
nie pojawił, mogłabyś spędzić resztę życia, nie wiedząc, jak cudowny jest seks ze mną.
- Czy powinnam paść na kolana i ci za to podziękować? - zapytała niewinnie.
- Na samą myśl o tym robi mi się słabo.
Szturchnęła go lekko w żebra.
- Zapominasz, że rozmawiasz z kimś, kto zawsze wie, kiedy bujasz.
Roześmiał się.
- Chcesz wiedzieć, co tak naprawdę mnie przeraża?
- Co?
- Myśl, że mógłbym nigdy cię nie spotkać.
- Czy w ten sposób chcesz powiedzieć, że tobie też było dobrze?
- Nigdy nie było mi lepiej - zapewnił.
Mówił prawdę. Ona jednak pamiętała, że był jeszcze odprężony po orgazmie.
Mógł wierzyć w to, co przed chwilą powiedział - w tym momencie, ale tylko w tym.
Ludzie uważają, że prawda nigdy nie jest tak skomplikowana jak kłamstwo.
Mylą się.
- Skoro wszystko zostało wyjaśnione, wróćmy do twojej propozycji - powiedział
Jake, idąc do łazienki.
- Jakiej propozycji? - zapytała.
Odkręcił kurek.
- Nie wiem, jak dokładnie miałoby to wyglądać, ale mówiłaś coś o padnięciu na
kolana i podziękowaniu mi za najlepszy orgazm w twoim życiu.
- Już późno. Nie chcę pozbawiać cię snu.
- Nie ma problemu. Już się obudziłem.
Spojrzała w dół na jego męskość.
- Widzę - powiedziała. - Mama nauczyła mnie, jak ważne są dobre maniery.
- Dobrze wiedzieć, że jeszcze ktoś się do nich stosuje.
ROZDZIAŁ 24
Krótko przed świtem poczuła, że wstał. Niemal bezgłośnie. Usłyszała odgłos
zapinanego rozporka, a chwilę później drzwi otworzyły się cicho.
Jake wyszedł na dwór.
Zastanawiała się, czy zostawił coś przy basenie - zegarek, a może buty. Nie
wracał dość długo, usiadła więc, żeby zobaczyć, co robi. Z łóżka miała dobry widok na
basen i okalający go płot z kutego żelaza.
Jake stał w otwartej furtce i wpatrywał się w pofałdowany pustynny krajobraz.
Jego nieruchoma, czujna postawa wskazywała, że coś obserwuje.
Clare wstała z łóżka, włożyła szlafrok i wyszła na zewnątrz.
Atmosfera budzącego się poranka wprawiła ją w euforię i rozbudziła jej zmysły.
Pierwszego kojota dostrzegła, kiedy znalazła się na środku patio. Kilka sekund
później zauważyła drugiego i trzeciego. Przyglądały jej się przez długą chwilę, po czym
z powrotem zaszyły się w zaroślach.
Podeszła do Jake'a. Objął ją i przytulił.
- Co tutaj robią? - spytała cicho.
- Polują na śniadanie.
- Mam nadzieję, że niczego nie znajdą, dopóki tu stoję.
- O tej godzinie szukają zajęcy.
- A ty co tu robisz? Znaczysz swoje terytorium?
- W pewnym sensie.
- Tylko nie sikaj na płot. Nie mam nic przeciwko brataniu się z naturą, ale
musiałabym ci przeszkodzić.
- Byłaby świetna zabawa.
Roześmiała się i przytuliła do niego. Pocałował ją, pobudzając do życia
wszystkie jej zmysły.
Kiedy w końcu uniósł głowę, jego oczy błyszczały podnieceniem.
- Wczoraj nie miałam dla ciebie kolacji - powiedziała. - Więc może za to zrobię
ci dziś śniadanie.
- Świetny pomysł.
Gdy jakiś czas później ogolony i wykąpany wszedł do kuchni, głód, który
odczuwał, nie miał nic wspólnego z jedzeniem. Clare stała przy blacie i wbijała jajka
do miski. Włosy spięła w kucyk i miała na sobie czarne spodnie i rdzawy T - shirt.
Wyglądała w nich dobrze. Znajomo.
Przystanął w drzwiach, napawając się jej widokiem.
Podniosła wzrok znad jajek i uśmiechnęła się nieśmiało.
- Głodny?
- Oj, tak.
- Miałam na myśli śniadanie.
- To też.
Nalał sobie herbaty do ciężkiego białego ceramicznego kubka, oparł się o blat i
przyglądał Clare. Zauważył, że czuje się jak u siebie w domu. Spodobało mu się to.
- Chciałabym po śniadaniu skorzystać z twojej pralki i suszarki - powiedziała.
- Nie ma sprawy.
Na kuchence grzała się teflonowa patelnia. Clare dodała do jajek łyżeczkę
musztardy dijon, posiekany świeży koperek i dużą porcję ricotty.
- Muszę cię o coś zapytać - oznajmił. Sięgnęła po ubijaczkę i zaczęła mieszać
składniki.
- O co?
- Jak myślisz, kto zabił Brada McAllistera? Przestała ubijać masę.
- Mówiłam ci. Nie mam pojęcia.
- Ale chyba nie wierzysz w teorię, że przeszkodził komuś w kradzieży?
- Nie. Nie nabrałam się na to pół roku temu i nie nabiorę się teraz. Nie po tym,
co się stało z Valerie Shipley.
- A masz własną teorię?
Włożyła na rozgrzaną patelnię kawałek masła, a po chwili dodała jajka.
Wiedział, że zastanawia się, ile może mu powiedzieć.
- Powiedz prawdę, Clare - poprosił cicho. Powoli wypuściła powietrze.
- Nie wiem, kto zabił Brada, ale mogę powiedzieć ci jedno.
- Co?
- Do wczoraj byłam bardzo wdzięczna temu człowiekowi.
- Bo zabójca skutecznie rozwiązał problem Elizabeth?
- To też - przyznała. - Ale jest też inny powód.
- Jaki? Spojrzała na niego.
- Prawdopodobnie uratował mi życie. Przebiegł go dreszcz.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Jestem pewna, że tamtej nocy Brad zamierzał mnie zabić. Ale ktoś mu w tym
przeszkodził.
ROZDZIAŁ 25
Wiedziała, że powinna się poważnie zastanowić, czy może zaufać mężczyźnie,
który nadal pod wieloma względami był dla niej obcy. O swoich najbardziej
mrocznych obawach związanych ze śmiercią Brada nie rozmawiała z nikim, nawet z
Elizabeth.
Czuła jednak, że za długo utrzymywała je w tajemnicy. I zdała sobie sprawę, że
rozpaczliwie pragnie podzielić się z kimś swoimi podejrzeniami.
A właśnie Jake mógł je ocenić chłodnym okiem.
- Czasami budzę się w nocy i rozmyślam - powiedziała cicho. - Ale nikomu o
tym nie mówiłam.
- Dlaczego Brad McAllister chciałby cię zabić?
- Bo to ja wyciągałam Elizabeth z jego szponów. Umarł, zanim orzeczono
rozwód. Wydaje mi się, że był pewien, że jeśli się mnie pozbędzie, zdoła odzyskać
kontrolę nad Elizabeth.
- Z tego, co wiem, wszyscy uważali Brada McAllistera za świetnego faceta.
Jajka były gotowe. Wyłożyła je na talerze i dodała grzanki.
- Był manipulantem i socjopatą - odparła. - Ale był taki przystojny, czarujący i
tak cholernie sprytny, że nikt się nie zorientował. Elizabeth jest pewna, że miał
romans, nie udało jej się jednak tego udowodnić.
- Był członkiem towarzystwa. Archer to sprawdził.
- Tak. Ale jestem pewna, że kłamał nie tylko na temat poziomu swoich
zdolności paranormalnych, ale i ich rodzaju. Prawdopodobnie ukrywał, że jest bardzo
silny. Może nawet blefował na testach towarzystwa.
- Jak myślisz, jakie miał zdolności?
- Nie byłabym zaskoczona, gdyby się okazało, że był hipnotyzerem albo kimś w
tym rodzaju. To by wyjaśniało, dlaczego udało mu się oszukać wszystkich, łącznie z
Archerem.
Jake usiadł przy kuchennym stole.
- Ale nie ciebie.
Wzruszyła ramionami.
- Jestem inna. A Elizabeth też dała się nabierać tylko do czasu. Nawet najlepszy
hipnotyzer nie jest w stanie utrzymywać nikogo w transie przez całą dobę siedem dni
w tygodniu.
- Więc jakim cudem udało mu się tak długo nad nią panować?
- Dzięki lekom. - Przekonał psychiatrę, że Elizabeth zaczyna tracić zmysły. Nie
byłabym zaskoczona, gdyby się okazało, że wykorzystał swój hipnotyzerski talent,
żeby go nakłonić do przepisania leków. A może wcale nie musiał się wysilać. Ten
bydlak miał niesamowitą charyzmę.
- Ale po co miałby Chcieć zrobić z Elizabeth wariatkę?
- Żeby przejąć jej majątek. Liz odziedziczy część przedsiębiorstwa Glazebrook.
- Ale dopiero po śmierci Archera. A on cieszy się doskonałym zdrowiem.
Nalała sobie herbaty i usiadła. Cieszyła się, że Jake jej słucha. Może nie jest
przekonany, ale przynajmniej jej nie lekceważy.
- No właśnie - powiedziała. - Podejrzewamy z Elizabeth, że gdyby Brad żył,
Archer nie zabawiłby długo na tym świecie.
- Myślisz, że zamierzał zamordować Archera?
- Tak. Oczywiście byłby to wypadek.
- Brad musiałby jeszcze poradzić sobie z Mattem - zauważył Jake. - To on
przejmie władzę w firmie, jeśli Archerowi coś się stanie.
- Więc Matt także nie pożyłby długo. Jeśli nasza teoria jest słuszna, firma
trafiłaby w ręce Elizabeth i Myry. A Myrę bez trudu by przekonał, żeby przekazała
wszystko jemu. Uważała, że jest wspaniały. Zresztą wszyscy tak uważali.
- Chyba rozumiem, dlaczego nie poszłaś z tą teorią na policję - stwierdził Jake
neutralnie.
Westchnęła.
- Gliniarze by mnie wyśmiali. A jeśli chodzi o innych członków towarzystwa...
cóż, i tak uważają, że ludzie tacy jak ja nie są zrównoważeni psychicznie. Nie chcę ich
utwierdzać w tym przekonaniu.
Skinął głową bez słowa i dokończył śniadanie.
- Pyszne jajka - stwierdził w końcu, odkładając widelec.
- To dzięki ricotcie.
- Zapamiętam. - Sięgnął po herbatę. - Dobra, żeby coś tego zrozumieć,
zacznijmy inaczej. Podobno Brad był bogaty. Dlaczego miałby ryzykować
zamordowanie kilku osób tylko po to, żeby dostać firmę Glazebrooków?
Clare upiła łyk herbaty. To rzeczywiście był słaby punkt jej teorii.
- Niektórym nigdy dość - stwierdziła.
- Fakt. Ale musisz przyznać, że wersja, którą przedstawiłaś, jest dość
koszmarna.
- To prawda.
- Jak odnalazłaś Elizabeth?
- Mówiłam ci już, że nigdy nie zamierzałam pojawić się u Glazebrooków i
zburzyć ich rodzinnego spokoju. Ale śledziłam ich życie z daleka, zwłaszcza Elizabeth.
Nie mogłam się powstrzymać. Była siostrą, której nigdy nie miałam. Dosłownie.
- I co dalej?
- Reportaż z jej ślubu z Bradem McAllisterem ukazał się w Phoenix w jednym z
magazynów ilustrowanych. Był przepiękny. Elizabeth uroczo wyglądała w ślicznej
sukni i wszyscy sprawiali wrażenie szczęśliwych. Ale kiedy spojrzałam na zdjęcie
Brada wznoszącego toast, przebiegł mnie dreszcz.
Uniósł brwi.
- Potrafisz wyczuć na podstawie zdjęcia, że ktoś kłamie?
- Raczej nie. Przeraziło mnie to, jak na nią patrzył. Oczywiście reportaż
opublikowano jakiś czas po ślubie. Gdy wysłałam maila Elizabeth, była już w depresji.
Ale odpowiedziała mi. Napisała tylko jedno słowo.
- Jakie?
- Pomocy.
- I to wszystko?
- Tak. Natychmiast wysłałam do niej maila, że przylatuję do Phoenix z San
Francisco o wpół do czwartej. Odpisała, że będzie na mnie czekać w księgami w
pasażu handlowym. Brad spędzał to popołudnie ze swoją kochanką. Dowiedział się,
co się stało, dopiero gdy wrócił do domu. A wtedy Elizabeth i ja byłyśmy już na
pokładzie samolotu do San Francisco.
- Jak znalazłaś się w Stone Canyon tej nocy, kiedy zamordowano Brada?
- Elizabeth już uwolniła się od wpływu leków i znów była sobą. Zamieszkała z
Archerem i Myrą i postanowiła nie przebywać sam na sam z Bradem do czasu
zakończenia postępowania rozwodowego. Czuwałam nad wszystkim z San Francisco.
- Brad nie sprzeciwiał się rozwodowi?
- Próbował przekonywać wszystkich, że kocha Elizabeth i nie chce rozwodu, ale
chyba zdawał sobie sprawę, że nie ma szans na ocalenie tego małżeństwa.
Przynajmniej dopóki na przeszkodzie stoję ja. Na pewno wiedział, że jeśli sytuacja
choć trochę się zmieni, w mgnieniu oka przylecę do Arizony.
- Poznałaś go?
- Tak, kiedy poszłam z Elizabeth na spotkanie z Bradem w obecności ich
prawników. Chciała, żebym z nią była, na wypadek gdyby Brad próbował jakichś
gierek. Ale wszyscy byli grzeczni, mili i kulturalni. McAllister był zimny jak lód.
- Czy to wtedy poznałaś Archera?
- Nie, przyleciał do San Francisco, kiedy dowiedział się, że uwolniłam
Elizabeth.
- Próbował cię przekonać, żebyś nie namawiała jej do rozwodu?
- Właściwie nie. Elizabeth była pewna swojej decyzji. A Archer i ja odnosiliśmy
się wtedy do siebie z dużym dystansem.
- Opowiadaj dalej.
- Kilka tygodni później Elizabeth zaprosiła mnie na długi weekend. Miałam
przylecieć w piątek wieczorem. Ale tego popołudnia dostała maila, że coś mi wypadło i
przyjadę do Stone Canyon dopiero następnego ranka. Poszła więc z rodzicami na
przyjęcie do Arts Academy.
- Domyślam się, że mail nie był od ciebie?
- Nie. Przyleciałam zgodnie z planem w piątek wieczorem, wynajęłam
samochód, przyjechałam do domu i znalazłam ciało Brada.
- A co z mailem, który rzekomo wysłałaś?
- Wyglądał wiarygodnie. Miał mój adres zwrotny.
- Myślisz, że to Brad wysłał fałszywą wiadomość, prawda?
- Tak.
- I że chciał zwabić cię do domu, żeby cię zamordować, bo wchodziłaś mu w
paradę. - Głos Jake'a był niepokojąco chłodny.
Ścisnęła kubek z herbatą. Może jednak jej nie uwierzył. Cóż, nie ma prawa go
winić.
- Tak - odpowiedziała.
- Ale ktoś zdążył dobrać się do niego.
- Tak.
- Dziwny zbieg okoliczności, nie sądzisz?
- Nie taki dziwny, jeśli wziąć pod uwagę, że Brad został zamordowany właśnie
wtedy, gdy ja byłam w mieście.
- Myślisz, że ktoś chciał rzucić na ciebie podejrzenie?
- Może. Może zabójca tak obmyślił plan, żeby policja nie nabrała się na wersję o
udaremnionej kradzieży.
- Jeśli masz rację, oznacza to, że zarówno Brad McAllister, jak i jego zabójca
wiedzieli, że przylatujesz w piątek wieczorem.
- W biurze Elizabeth na pewno nie było tajemnicą że przylatuję.
- Ale to oznacza również, że ktoś wiedział, że Brad zamierza cię zabić.
- Tak. Ktoś, komu ufał - przyznała. - Być może wspólnik w zbrodni, który
tamtego wieczoru go zdradził.
- Zastanawiałaś się już nad tą teorią, prawda?
- Miałam pół roku na myślenie, ale do tej pory nic nie wymyśliłam.
- Chodzi ci o śmierć Valerie?
Pokiwała głową.
- Nie obchodzi mnie, co wykaże sekcja zwłok, bo i tak nie uwierzę, że to był
wypadek albo samobójstwo.
- Trudno udowodnić, że utonięcie jest skutkiem morderstwa.
- Wiem.
- A co z motywem? Masz jakiś?
- Co do śmierci Valerie... nie.
- Dobra, idźmy dalej. Jest możliwe, że Brad i jego wspólnik zbrodni, a potem
zabójca, pół roku temu wiedzieli o twoich planach. Ale wczoraj? Skąd ktokolwiek
mógł wiedzieć, że wybierasz się do Valerie?
Wstała i podeszła do okna.
- Wydaje mi się, że tym razem znalazłam ciało po prostu przez przypadek.
Zabójca nie musiał zawracać sobie głowy wskazywaniem na kogokolwiek. Wszyscy
wiedzieli, że Valerie dużo pije i zażywa tabletki.
- Dobrze, przyjmuję ten tok rozumowania. Ale to ciekawe, że morderca
postanowił zabić Valerie właśnie teraz, gdy jesteś w mieście.
- Też o tym myślałam. Dlaczego zabił ją właśnie wczoraj?
- I dlaczego w ogóle ją zabił?
Odwróciła się do niego.
- Miałeś rację, kiedy stwierdziłeś, że trzeba było szukać odpowiedzi pół roku
temu - powiedziała. - Może i jest za późno, ale zamierzam zająć się rym teraz.
Zmrużył oczy.
- Obawiałem się, że to powiesz.
- Problem w tym, że nie wiem, jak się do tego zabrać. Nie mam pieniędzy na
wynajęcie prywatnego detektywa, a nawet gdybym miała, wątpię, żeby cokolwiek
zdziałał w Stone Canyon.
- To fakt. Nie wyobrażam sobie, żeby bywalcy klubu w Stone Canyon chcieli
rozmawiać z detektywem, zwłaszcza jeśli będą podejrzewać, że mogą zostać wplątani
w dochodzenie w sprawie zabójstwa.
- W rym mieście jest mnóstwo forsy, a to znaczy, że jest dużo pralni brudnych
pieniędzy. Nikt nie będzie chciał, żeby to wyszło na jaw.
Jake zastanawiał się chwilę.
- Może zanim cokolwiek zrobisz, powinnaś porozmawiać z Archerem -
zasugerował.
Pokręciła przecząco głową.
- Pół roku temu powiedział, że chce o wszystkim zapomnieć. Nie mogę go
winić.
- Ale ty nie zrezygnujesz, dopóki nie poznasz prawdy?
- Nie.
- W takim razie ja ci pomogę.
- Czemu?
- Bo nie jestem w stanie odwieść cię od tego pomysłu. Nie mam wielkiego
wyboru.
- Nie musisz mi pomagać.
- Owszem, muszę.
- Nie wiem, jak ci dziękować. - Łzy napłynęły jej do oczu.
- Nie dziękuj mi jeszcze. Czuję, że otwieramy puszkę Pandory. I że oboje
będziemy tego żałować.
Nie powiedział nic więcej. Wziął ze stołu poranną gazetę, otworzył i zaczął
czytać nagłówki.
- A masz pomysł, od czego zacząć? - spytała.
- Pewnie - odparł. - Najpierw dowiemy się, z kim sypiał Brad w ostatnim roku
przed śmiercią.
ROZDZIAŁ 26
Właśnie wyjmowała z suszarki spodnie i podkoszulek, kiedy zadźwięczał
dzwonek u drzwi. Usłyszała kroki Jake'a w holu, a potem tubalny głos Archera:
- Gdzie jest Clare?
- Robi pranie - wyjaśnił Jake. - Chodźmy do kuchni. Zrobię ci kawy.
Gdy po chwili weszła za nimi do kuchni, Archer siedział przy stole, a Jake
wsypał kawę do ekspresu.
- Dzień dobry - zwróciła się do ojca Zrobił gniewną minę, widząc ją w szlafroku.
- Wszystko w porządku? - spytał.
- Tak - odparła. - Chcesz pogadać z Jakiem czy omówić plany związane z
fundacją?
- Przyszedłem porozmawiać z tobą. Dlaczego, do cholery, biegasz o tej porze w
szlafroku?
- Bo robię pranie. - Pomachała podkoszulkiem. - Nie spodziewałam się, że
zostanę dłużej w Stone Canyon, a wczoraj skończyły mi się czyste ciuchy. Jeśli
pozwolisz, pójdę się ubrać. Może jak wrócę, będziesz w lepszym nastroju. - Odwróciła
się na pięcie i skierowała do drzwi.
- Nie licz na to - szepnął Jake, kiedy go mijała. Zmarszczyła brwi.
- Co to ma znaczyć? Udał, że jej nie słyszał. Odwróciła się do Archera.
- Czy czegoś tu nie rozumiem?
- Porozmawiamy, jak będziesz wyglądać przyzwoicie – burknął w odpowiedzi.
Spojrzała na szlafrok, którym była owinięta od szyi do stóp.
- Wyglądam przyzwoicie.
- Chyba powinnaś się ubrać, Clare - stwierdził Jake.
Nie spodobały jej się podteksty Jake'a i Archera, ale wiedziała, że żaden z nich
nie ma zamiaru się tłumaczyć.
Westchnęła i poszła do swojej sypialni. Wystarczyło jej zaledwie kilka minut,
by włożyć czystą bieliznę, podkoszulek i czarne spodnie.
Nie do wiary, jak łatwo się ubrać, kiedy ma się tak niewiele garderoby,
pomyślała. Ale skoro postanowiła zostać w Stone Canyon dłużej, będzie musiała
wybrać się na zakupy.
Uświadomiła sobie, że przedłużenie pobytu stwarza też inne problemy. Nie
chciała omawiać swoich teorii z nikim oprócz Elizabeth i Jake'a, potrzebuje więc
sensownego wytłumaczenia tego, że zostaje.
Na szczęście Archer dał jej dobrą wymówkę.
Wróciła do kuchni, w której nadal panowała napięta atmosfera. O co chodzi?
- Coś nowego w sprawie śmierci Valerie? - spytała.
Archer spochmurniał jeszcze bardziej.
- Wyniki sekcji mają być we wtorek - odparł. - Ale Owen jest przekonany, że to
wypadek albo samobójstwo.
- Zdenerwowała się, kiedy zobaczyła mnie na przyjęciu - powiedziała Clare.
- Nie jesteś niczemu winna - stwierdził Archer stanowczo. - Valerie miała
problemy ze sobą. Owen już dawno powinien był wysłać ją na leczenie.
Clare skinęła głową.
- Jake mówi, że zatrzymasz się u niego na kilka dni - zagadnął Archer.
- Tak - potwierdziła.
- Po co? - Zmarszczył brwi. - Kiedy ostatnio rozmawialiśmy, twierdziłaś, nie
możesz się doczekać powrotu do San Francisco.
- Detektyw z tutejszej policji zasugerował mi, że powinnam zostać - wyjaśniła.
- Glinami mogę się zająć.
- Postanowiłam też rozważyć twoje plany związane z fundacją - rzuciła gładko.
- Mogę to zrobić tutaj.
Archer nie wyglądał na zadowolonego.
- Dlaczego chcesz rozważać moją propozycję właśnie tutaj? - spytał
podejrzliwie.
- Znajdę jakiś hotel - odparła, starając się nie patrzeć na Jake'a.
- Zostaje u mnie - powiedział Jake. Było to stwierdzenie faktu, nie propozycja
ani zaproszenie.
Archer i Clare spojrzeli na niego jednocześnie. Obojgu najwyraźniej odebrało
mowę.
Jake włączył ekspres do kawy.
Jake odprowadził Archera do drzwi i wrócił do kuchni.
- Był wściekły - zauważyła Clare. - Często mu się to zdarza?
- Ma temperament - wyjaśnił Jake ostrożnie.
Oparła się na krześle i wsunęła dłonie do kieszeni spodni.
- Myślałam, że się ucieszy, że zostaję i chcę się zastanowić nad jego propozycją.
Może zmienił zdanie, bo przesłuchiwała mnie policja? Takie rzeczy nie służą renomie
firmy.
- To nie dlatego był wściekły.
- A niby dlaczego?
- Dlatego, że jesteś tutaj.
- Tutaj?
- U mnie.
- A co go to może obchodzić?
- Jesteś jego córką - wyjaśniał Jake cierpliwie. - Ojcom zawsze trudno pogodzić
się z tym, że ich córki sypiają z mężczyznami, o ile owi mężczyźni nie są mężami tych
córek.
- Żartujesz.
Pokręcił głową.
- Nie możesz mieć mu tego za złe. W głębi serca obawia się, że cię wykorzystuję.
Cholera, czułbym się tak samo, gdybym miał córkę.
- Przecież mam trzydzieści dwa lata - jęknęła.
- I o ile pamiętam, nie przeszkadza ci to tłumaczyć się matce.
- Tak, ale to moja matka.
- A Archer jest twoim ojcem.
- Jeszcze kilka miesięcy temu nie miał pojęcia o moim istnieniu.
- To niczego nie zmienia.
- Widzę, że dokładnie to sobie przemyślałeś.
- Zgadza się. Wiedziałem, że to będzie problem.
Ogarnęło ją poczucie winy.
- Może nie powinnam tu zostawać. Nie chcę narażać cię na kłopoty. Przecież
pracujesz dla Archera.
- Zostajesz. - Usiadł i sięgnął po notatnik. - Nie ma sensu się o to sprzeczać.
Spojrzała na notes.
- Po co ci on? Masz zamiar zrobić notatki z moich teorii?
- Nie, listę zakupów. Skoro mam w domu gościa, będę potrzebował więcej
jedzenia.
ROZDZIAŁ 27
Chcesz wiedzieć, z kim sypiał Brad? - Elizabeth rozparła się w fotelu z
czerwonej skóry, najwyraźniej zaskoczona pytaniem. - Po co? Umówiły się w jej
biurze, bo Clare wiedziała, że Liz czułaby się niezręcznie, rozmawiając o swoim
związku w obecności Jake'a, a nie chciała jechać do posiadłości Glazebrooków.
Gabinet Elizabeth mieścił się w piętrowej galerii handlowej, z mnóstwem
sklepów z upominkami, ekskluzywnych salonów meblowych i różnych butików, które
oferowały nietuzinkowe akcesoria dla domu.
- Bo chcę się dowiedzieć, co naprawdę się stało wtedy, kiedy zabito Brada -
wyjaśniła Clare.
Na twarzy Elizabeth pojawił się niepokój.
- Myślałam, że zgodziłyśmy się co do tego, że lepiej milczeć na temat naszych
teorii. Nikt nie chce ich słuchać, Clare. Ani mama, ani tata, ani gliny.
- Tak - przyznała Clare. - Od miesięcy usiłuję sobie wmówić, że Brad naprawdę
został Zabity przez włamywacza. Ale po tym, co się stało z Valerie Shipley, dłużej tego
nie wytrzymam. Muszę wiedzieć, co wydarzyło się tej nocy, kiedy zabito Brada.
- Zaczynam myśleć, że mama miała rację. Lepiej nie wsadzać kija w mrowisko.
- Będziemy ostrożni - oznajmiła Clare. Na chwilę zaległa cisza.
- My? - spytała podejrzliwie Elizabeth.
Clare oparła nogi na małym podnóżku stojącym przed skórzanym fotelem, na
którym siedziała.
- Jake i ja - uściśliła. Liz otworzyła szeroko oczy.
- Jake uważa, że to dobry pomysł?
- Nie. Ale wie, że mnie nie przekona, więc robi to, co może w tych
okolicznościach. Pomaga rai.
- Czemu?
- Twierdzi, że robi to dla własnego spokoju.
Elizabeth zabębniła palcami o lśniący blat biurka.
- No tak, boi się, że wpakujesz się w kłopoty. A tak przynajmniej ma jakąś
kontrolę. Dlaczego jednak uważa, że powinien się tobą zajmować?
Clare się uśmiechnęła.
- Chyba ma naturę bestii. Elizabeth zamrugała.
- Słucham?
- Powiedzmy, że należy do facetów, którzy lubią rządzić. Ale tym razem jest
moim partnerem, chociaż może o tym nie wie. Na pewno nie jest górą.
- A tak na marginesie, to gdzie on teraz jest?
- Robi zakupy.
- Dziwne jak na faceta, który lubi rządzić, nie sądzisz?
- Jake jest nietypowym facetem. Pod każdym względem.
Elizabeth westchnęła.
- Jeśli ty i Jake zaczniecie zadawać pytania, znowu wszystkich rozjuszycie.
- Będę ostrożna.
- W tych okolicznościach będzie to raczej trudne, nie uważasz?
- Przez kilka ostatnich lat zajmowałam się fundacją charytatywną. Moja praca
wymagała subtelności i dyplomacji.
Elizabeth pokręciła głową.
- Wiem, że jesteś niezła w wykrywaniu kantów, ale tu chodzi o morderstwo.
- Może nawet o dwa morderstwa, jeśli nie mylę się co do Valerie Shipley.
- Więc będzie to podwójnie niebezpieczne - stwierdziła Elizabeth. - Policja nie
zdołała trafić na żaden ślad w sprawie śmierci Brada. Skąd pewność, że tobie po tak
długim czasie uda się czegoś dowiedzieć?
- Muszę spróbować, Liz. Nie zniosę dłużej nieświadomości. Chcę prawdy.
Elizabeth pochyliła się gwałtownie.
- Czy tata wie o twoich zamiarach?
- Jake powie mu o tym jutro rano, kiedy będą grać w golfa. Postara się zrobić to
delikatnie.
- Tego nie da się zrobić delikatnie. Tata się wścieknie. Nie chce, żeby
ktokolwiek z rodziny wspominał o śmierci Brada.
- Wiem - przyznała Clare.
- Dlaczego tak się zawzięłaś, żeby dociekać, co się stało pół roku temu? To już
przeszłość. Brad nie żyje i szczerze mówiąc, nie leję łez z tego powodu.
- Ja też nie. Ale mówiłam ci, czuję, że śmierć Valerie ma z tym jakiś związek.
- I co z tego? Zostaw to policji.
- Stwierdzą, że to był wypadek. Dobrze wiesz.
- Może i tak, ale co nas to obchodzi? Valerie chciała cię zabić. Dwa razy. To ona
zniszczyła twój związek i karierę. Szczerze mówiąc, ulżyło mi, że już jej nie ma i
wreszcie przestanie jątrzyć.
- Czy ty naprawdę nie rozumiesz? Jeśli się nie mylimy, to znaczy, że Brad nie
był przypadkową ofiarą włamywacza i Valerie też nie utonęła przypadkowo.
- Nie wmawiaj mi, że chcesz pomścić Brada i Valerie.
- Nie chcę - odparła Clare. - Ale nie podoba mi się, że morderca dwukrotnie
wykorzystał fakt, że akurat byłam w mieście. Na pewno wiedział, że wszystkie
podejrzenia w obu przypadkach padną na mnie. Traktuje mnie jako plan awaryjny, w
razie gdyby zaczęto zadawać pytania.
Elizabeth się skrzywiła.
- Ale w obu przypadkach nie postawiono ci żadnych zarzutów. Nie jesteś nawet
oficjalnie podejrzana.
- Dzięki nazwisku Glazebrooków. Wierz mi, niczego nie pragnę bardziej niż
przekonać się, że się mylę. Będę spała o wiele spokojniej, jeśli rzeczywiście tak jest.
- Czuję, że to naprawdę bardzo zły pomysł. Clare uśmiechnęła się smutno.
- Nie mój pierwszy.
- A co z tobą i Jakiem? - spytała Liz.
- Słucham?
- Nie patrz na mnie, jakbyś nie wiedziała, o czym mówię. Coś między wami jest,
prawda? To widać.
- Zmyślasz.
- Nie - odparła Elizabeth stanowczo. - Nie zmyślam. Clare skinęła głową.
- No to masz piąty poziom wrażliwości. To znaczy niezłą intuicję.
- Sypiasz z nim, prawda?
- Powiedzmy, że znalazłam nowe hobby.
- Jakie?
- Kąpiele na golasa. Odpowiesz mi na pytanie?
- O kochankę Brada? - Elizabeth zakołysała się kilka razy w przód i w tył. - Nie
potrafię podać ci jej nazwiska. Zwykle byłam tak nafaszerowana lekami i tak się
bałam, że naprawdę przechodzę załamanie nerwowe, że nie obchodziło mnie, kto to
jest. Wiedziałam tylko, że z kimś się spotyka.
- A pamiętasz, jak się o tym dowiedziałaś?
Elizabeth pomasowała kciukami skronie.
- Przestaliśmy ze sobą sypiać półtora miesiąca po ślubie. Przed ślubem i krótko
potem był wspaniałym kochankiem. Wykorzystywał swój seksualne talenty tak samo
jak atrakcyjny wygląd i urok osobisty.
- Żeby manipulować ludźmi.
Elizabeth skinęła głową.
- Tak. Gdy przestał ze mną sypiać, zachowywał się tak, jakbyśmy utrzymywali
całkowicie normalne stosunki. Twierdził, że zapominałam o tym, że się kochaliśmy,
następnego ranka, bo mam jakąś blokadę psychiczną.
- Amnezję?
- Tak. I zaczął nalegać, żebym poszła do doktora Mowbraya. - Elizabeth
wzruszyła ramionami. - To było potworne. Budził mnie rano, przynosząc mi kawę do
łóżka, i mówił, jaka namiętna byłam w nocy. A kiedy nie mogłam sobie przypomnieć,
że się kochaliśmy, udawał dotkniętego i zmartwionego.
- Ale wiedziałaś, że z kimś sypia.
- Tak. Seks był dla niego bardzo ważny. Nie wytrzymałby długo bez niego. W
każdym razie, jeśli nie musiał. Ale do jego śmierci nie miałam żadnego konkretnego
dowodu. A wtedy, oczywiście, już mnie to nie obchodziło.
- Jakiego dowodu? Nigdy o nim nie wspominałaś.
- Znasz stare powiedzenie: pieniądz powie ci wszystko?
- Jasne.
- Kiedy Brad został zamordowany, musiałam przejrzeć mnóstwo jego
papierów. Chociaż się wyprowadził, a ja wniosłam pozew o rozwód, w chwili jego
śmierci nadal prawnie byliśmy małżeństwem.
- Pamiętam, że miałaś mnóstwo roboty, żeby uporządkować jego sprawy.
- Wszystko, co mogłam, oddałam w ręce prawnika. Większość pieniędzy Brada
miała Valerie. Bóg mi świadkiem, że wcale ich nie chciałam. W każdym razie jeszcze
długo potem przychodziły rachunki i salda kart kredytowych.
- Chyba zaczynam rozumieć. - Serce Clare zaczęło bić mocniej. - Trudno mieć
romans bez wydawania pieniędzy.
- Okazało się, że Brad miał kartę kredytową, o której dowiedziałam się dopiero
po jego śmierci, gdy zaczęły przychodzić rachunki. Moją uwagę przyciągnęła jedna
pozycja.
- Jaka?
- Przez prawie cały czas trwania naszego małżeństwa raz, a czasem dwa razy w
tygodniu spędzał popołudnia w spa w Phoenix. Prawdopodobnie tam spotykał się ze
swoją kochanką.
ROZDZIAŁ 28
Co, do cholery, jest między tobą i Clare? - spytał Archer. Jake wrzucił kij do
torby i stanął za kierownicą wózka golfowego.
Spodziewał się tego pytania od chwili, gdy stanęli nad pierwszym dołkiem.
Jedyną niespodzianką było to, że Archer wytrzymał z jego zadaniem aż do trzeciego
dołka. Glazebrook potrafił być zadziwiająco subtelny w interesach, ale w kwestii więzi
międzyludzkich na ogół wykazywał się kompletnym brakiem wyczucia.
Był wczesny niedzielny poranek i nadal panowała przyjemna temperatura, ale
słońce szybko przesuwało się po horyzoncie. I raziło w oczy. Obaj mieli już na nosach
okulary przeciwsłoneczne.
Od przyjazdu do Stone Canyon Jake chętnie grywał w golfa z Archerem. Nie
tylko dlatego, że mogli wtedy spokojnie porozmawiać, ale i dlatego, że sama gra była
interesującym wyzwaniem. Już na początku uzgodnili, że będą używali wszystkich
zmysłów. Dzięki temu mecze stawały się intrygującą potyczką jego talentów
myśliwskich z wyjątkowymi zdolnościami strategicznymi Archera.
Wynik zawsze był nieprzewidywalny. Zmysł myśliwski Jake'a ułatwiał
koordynację ruchów i wyczucie uderzenia. Archerowi z kolei przydawały się
nadnaturalne zdolności do planowania. Na przykład dzisiaj. Obaj znaleźli się na
murawie za drugim razem. Teraz chodziło o precyzyjne trafienie. A to zależało w
połowie od wyczucia i koordynacji, a w połowie od strategii.
- Chyba nie oczekujesz szczegółowej odpowiedzi na to pytanie? - Jake
skierował wózek na wąską ścieżkę przy polu golfowym.
- Oczekuję, do cholery. Do tej pory w ogóle nie interesowałeś się kobietami.
Zaczynałem nawet podejrzewać, że jesteś z tych, co wolą facetów.
- Sądzisz, że to twoja sprawa?
- Ustalmy jedno. Mam w dupie, z kim sypiasz, o ile nie stwarza to problemu
mnie albo komuś z mojej rodziny.
- Martwisz się, że mój związek z Clare może przysporzyć problemów?
- Tak. To właśnie mnie martwi. Wyskoczyliście z tym jak Filip z konopi.
Przecież kilka dni temu Clare nawet cię nie znała. A teraz nagle z tobą mieszka.
- Czasami tak bywa.
- Myślisz, że o tym nie wiem? Na mnie też kiedyś coś spadło jak grom z jasnego
nieba i efektem tego jest Clare. Nie chcę, żeby znalazła się w takim samym położeniu,
jak wtedy jej matka. Rozumiesz, Salter?
- Rozumiem twoją troskę.
- Nie wciskaj mi kitu, do cholery. Rozmawiamy o mojej córce.
- Szanuję twój punkt widzenia, Archer. Ale moje życie osobiste jest właśnie
takie. Osobiste. Z nikim nie omawiam moich prywatnych sprawach.
- No to teraz zaczniesz. Będziesz omawiał je ze mną, dopóki twoje życie
osobiste dotyczy Clare.
Jake zatrzymał wózek i chwilę siedział w milczeniu, przyglądając się sytuacji na
polu.
- Coś ci powiem, Archer. Nie spodoba ci się to, ale może zrozumiesz, dlaczego
Clare mieszka u mnie.
- Słucham.
- Jest przekonana, że Brad McAllister nie był ofiarą włamywacza, któremu
przeszkodził w rabunku. Myśli, że zabił go ktoś, kto zaplanował to morderstwo tak,
żeby rzucić podejrzenie na nią.
Archer zesztywniał.
- Bzdura!
- Mało tego, jest przeświadczona, że Valerie zamordował ten sam człowiek.
Ktoś, kto wiedział, że ewentualne śledztwo znów skupi się na niej, bo i tym razem była
w mieście.
- A niech to.
- Postanowiła zostać dłużej w Stone Canyon nie dlatego, że rozważa twoją
propozycję pracy. Zostaje, bo ma zamiar zbadać okoliczności śmierci McAllistera.
Chce udowodnić, że jej teoria jest słuszna.
Archer wyglądał, jakby ktoś go uderzył.
- Chce znaleźć sprawcę?
- Tak. Obiecałem, że jej pomogę.
- To dlatego jest u ciebie?
- Tak. - I dlatego, że chcę jej w moim łóżku, dodał w myśli. Ale uznał, że tego
lepiej nie mówić głośno.
- Jasny gwint - szepnął Archer, wyraźnie oszołomiony. - Nigdy nie słyszałem
większej bzdury.
- Ona już postanowiła. Nie jestem w stanie jej powstrzymać, ale przynajmniej
mogę mieć ją na oku.
- Tego nie brałem pod uwagę - rzekł Archer tak cicho, jakby mówił do siebie. -
Nie przyszło mi do głowy, że to może być ktoś inny. Myślałem, że wszystko
rozgryzłem.
- O czym ty mówisz? - spytał Jake i nagle zrozumiał. - Cholera. Powinienem był
się domyślić. To dlatego odsuwałeś analityków Jones & Jones od sprawy McAllistera,
a oni przyjęli twoją wersję, bo wiedzieli, że jesteś świetnym strategiem. Uznali, że
chodzi o coś innego.
- Jak widać, nawet najlepszemu strategowi zdarzają się pomyłki, gdy w grę
wchodzi rodzina. - Archer wzruszył ramionami. - Wiesz, jak to jest.
- Wiem. Kiedy wszystko pasuje, przestaje się szukać innych odpowiedzi.
- Święta prawda. Kiedy Elizabeth wróciła z San Francisco i złożyła pozew o
rozwód, była zupełnie odmieniona. A z załamania nerwowego nie wychodzi się tak
szybko. Dotarło do mnie, że McAllister zrobił jej coś strasznego.
- Clare myśli, że mógł być świetnym hipnotyzerem. W dodatku miał lekarza,
który faszerował Elizabeth lekami.
Archer pokiwał głową.
- Nie wiedziałem, że McAllister był hipnotyzerem, ale to by wiele wyjaśniało.
- Łącznie z tym, dlaczego nikt go nie przejrzał.
- Oprócz Clare.
- Oprócz Clare - powtórzył Jake i spojrzał na Archera. - Doszedłeś do wniosku,
że Elizabeth nie będzie bezpieczna, dopóki ten bydlak McAllister żyje.
- Brad był stanowczo za sprytny. I z jakiegoś powodu upatrzył sobie moją
rodzinę. Kiedy spadły mi klapki z oczu, zrozumiałem, że muszę się go pozbyć.
- A gdy okazało się, że nie żyje, uznałeś, że Clare dobrała się do niego przed
tobą?
- Wiedziałem, że stara się chronić Elizabeth. I że nie ufa McAllisterowi.
Jake gwizdnął cicho.
- Przez te wszystkie miesiące używałeś swoich wpływów, żeby zakończyć
policyjne dochodzenie. Wykiwałeś też Jones & Jones.
Archer wpatrywał się w pole golfowe.
- Nie widziałem innego wyjścia - odparł.
- Myślałeś, że McAllistera zabiła Clare, więc starałeś się ją chronić.
- Tak. Przyjąłem, że zabiła McAllistera, bo sam to planowałem. Kiedy dotarło
do mnie, do czego jest zdolny, uznałem, że to jedyny sposób, żeby już nigdy nie
sprawiał żadnych kłopotów mojej rodzinie. Ale myślałem o czymś, co przypominałoby
zwykły wypadek.
Jake uśmiechnął się z uznaniem.
- Jasne. Nie wyobrażam sobie, że mógłbyś go zastrzelić. Archer uniósł brwi.
- Brałeś pod uwagę, że to ja mogę być mordercą?
- Przeszło mi to przez myśl. Archer odetchnął ciężko.
- Cóż, nie chciałem zepsuć twojego planu.
- Miałeś powody. Tak czy inaczej, znaleźliśmy się w interesującej sytuacji.
- Co rozumiesz przez słowo „interesująca"?
- Instynkt mówi mi, że morderstwo McAllistera ma związek z moją sprawą w
Stone Canyon.
- Jak na to wpadłeś?
- Nie dawało mi to spokoju od początku, bo była to jedyna rzecz, jaka rzucała
się w oczy. Ale J&J byli tak przeświadczeni, że nie ma żadnego związku, że zacząłem
szukać innych możliwości. - Pokręcił głową z niesmakiem. - Strata czasu.
Archer zmarszczył brwi.
- Nic nie zwojowałeś tymi swoimi nocnymi poszukiwaniami, co?
- Nic. Ale od chwili pojawienia się Clare moje zmysły zaczęły wariować. Cały
czas jestem napalony. Rozumiesz, co mam na myśli?
- Jasne. Choć za moich czasów nazywaliśmy to inaczej.
- Nie chodzi tylko o to, że pociąga mnie twoja córka. Nie podoba mi się jej
związek ze śmiercią McAllistera.
- Mnie też nie. Ale co to ma do rzeczy?
- Wszystko sprowadza się do jednego. Biorąc pod uwagę niski wskaźnik
przestępczości w tej dziurze, jakim niby trafem znalazłaby ciało tego bydlaka, jeżeli to
nie ona go zamordowała?
- Właśnie - przyznał Archer. - To dlatego starałem się skierować twoją uwagę w
inną stronę. Nadal jednak nie widzę żadnego związku między intrygami w Stone
Canyon a moją rodziną.
- Nie znam jeszcze wszystkich odpowiedzi, ale wiem, że McAllister był w to
zamieszany.
Archer milczał chwilę, zastanawiając się.
- Instynkt? - spytał w końcu.
- Instynkt myśliwego - odparł Jake.
ROZDZIAŁ 29
Clare była w kuchni, kiedy usłyszała odgłos samochodu na podjeździe. Miała
nadzieję, że to Jake wraca z porannej rozgrywki golfa. Podeszła do drzwi i wyjrzała
przez wizjer.
Ze lśniącego mercedesa wysiadła Myra i zdecydowanym krokiem ruszyła do
wejścia.
Clare już chciała odejść i udawać, że nie ma jej w domu, ale w tym momencie
zauważyła, że Myra patrzy na jej wynajęty samochód stojący na podjeździe.
Zrezygnowana otworzyła drzwi.
- Dzień dobry. - Zdobyła się na uprzejmy uśmiech. - Jeśli przyszła pani do
Jake'a, to nie ma go w domu. Jest na polu golfowym z Archerem.
- Wiem - odparła Myra. - Przyszłam porozmawiać z tobą.
- Nie jestem pewna, czy to dobry pomysł. Chyba nie rozumiemy się za dobrze.
- Muszę z tobą porozmawiać - upierała się Myra. Clare się poddała.
- Dobrze.
Myra weszła do środka i rozejrzała się nieobecnym wzrokiem.
- Jest tu pani pierwszy raz? - spytała Clare, zamykając drzwi.
- Tak. Jake i Archer umawiali się tu kilka razy w interesach, ale ja nigdy nie
byłam w tym domu.
- Przejdźmy do salonu. Tam będziemy mogły spokojnie porozmawiać.
Poprowadziła Myrę przez korytarz i wskazała jej jeden z foteli z ciemnej skóry.
Myra usiadła sztywno i położyła sobie torebkę na kolanach. Pewnie się martwi,
że ją okradnę, pomyślała Clare.
Usiadła naprzeciwko niej.
- Czy chodzi o plan założenia fundacji charytatywnej?
- To był twój pomysł? - spytała Myra oskarżycielskim tonem.
- Nie. Mnie też zaskoczył. Spodziewałam się, że nie będzie pani zadowolona.
- Archer chce, żebyś ty się tym zajęła.
- Wiem - przyznała Clare.
- Przyjmiesz tę pracę?
- Nie, powiedziałam Archerowi, że jej nie chcę. Ale rozważam, czy nie
zaoferować mu moich usług jako doradcy do spraw ochrony. - Rzuciła Myrze
promienny uśmiech i w nadziei, że dowcipną uwagą rozładuje napięcie, dodała: - Za
sowitą opłatą, rzecz jasna. Glazebrookow na mnie stać.
- Rozumiem. - Myra nie wyglądała na rozbawioną. No to koniec żartów.
- Będzie pani z tym ciężko, prawda? - spytała Clare.
- Odkąd pojawiłaś się w Stone Canyon, sprawiasz tylko kłopoty.
- Być może. Ale sprawy nie miały się idealnie, zanim pojawiłam się na
horyzoncie. Przynajmniej nie dla Elizabeth.
Myra oblała się purpurą.
- Elizabeth przeżywała poważną depresję, a ty wykorzystałaś to, żeby wtargnąć
w nasze życie.
- Myli się pani. To Brad zatruwał Elizabeth. Ożenił się z nią tylko po to, żeby
przejąć kontrolę nad korporacją Glazebrookow.
- Poznaliśmy Brada wiele miesięcy przed ślubem. Gdyby był zły,
wiedzielibyśmy o tym.
- Nikt, może z wyjątkiem Valerie, nie wiedział, do czego był zdolny. A ona, jako
jego matka, pewnie wolała nie widzieć prawdy.
Myra zacisnęła palce na torebce.
- Przed ślubem Archer nie tylko polecił wydziałowi ochrony korporacji
Glazebrookow sprawdzić przeszłość Brada, ale i prześledził dokumenty rodowe w
Arcane House. Nie znalazł niczego, co wskazywałoby na to, że Brad McAllister nie jest
tym, za kogo się podaje.
- Więc ktoś przeoczył kilka kwestii.
- Masz się za spryciarę, co? Przekonałaś Elizabeth, że jesteś jej najlepszą
przyjaciółką; Archer ma zamiar mianować cię szefową nowej fundacji, a teraz wdałaś
się w romans z Jakiem Salterem, jednym z zaufanych ludzi mojego męża.
- Myro, proszę...
- Do czego ty dążysz? - wyszeptała Myra. - Nie chodzi ci tylko o pieniądze,
prawda? Wiesz, że Archer ci je zapewni. Więc po co tu jesteś? Czego chcesz od mojej
rodziny?
Po jej twarzy popłynęły łzy. Poszperała w torebce, znalazła chusteczkę i wytarła
oczy.
Clare ogarnęło poczucie winy. Wstała.
- Zaraz wrócę.
Poszła do kuchni, otworzyła butelkę ulubionej wody mineralnej Jake'a, nalała
do szklanki i wróciła do salonu.
- Przepraszam - powiedziała. - Nie chciałam pani zdenerwować. Myra wzięła
wodę, wypiła łyk i odstawiła szklankę na stolik.
- Przyrzekłam sobie, że nie będę płakać - wyszeptała.
- Nic się nie stało. - Clare usiadła. - Jesteśmy kobietami. Wolno nam.
Domyślam się, że za każdym razem, kiedy pani na mnie patrzy, powraca bolesna
przeszłość.
- Nie mogę winić cię za to, co twoja matka i Archer zrobili wiele lat temu -
powiedziała Myra.
Clare posłała jej ciepły uśmiech.
- Dziękuję pani za te słowa. Naprawdę nie chciałam burzyć waszego życia.
Gdybym nie była pewna, że Elizabeth potrzebuje mojej pomocy, nie
skontaktowałabym się z nią.
- Nigdy nie zrozumiem, dlaczego nie chciała zaufać własnej rodzinie, własnej
matce. Jej strach przed nami musiał być skutkiem depresji.
- Stało się tak głównie dlatego, że nikt z was nie chciał jej uwierzyć, kiedy
próbowała powiedzieć, że Brad jest potworem.
- To nieprawda. Przecież rozmawiałam z jej lekarzem. Doktor Mowbray
potwierdził, że Liz cierpi na ciężką depresję połączoną z neurozą wywołaną jej
wrażliwą naturą.
- A on ma intuicję?
- Tak. Szkolił się w Arcane House. Wszystko mi wyjaśnił. Powiedział, że Brad
robi, co może, żeby jej pomóc. Ale Elizabeth naprawdę miała urojenia. Bałam się, że
popełni samobójstwo.
Myra znów się rozpłakała.
Nie ma sensu zaprzeczać, pomyślała Clare. Myra najwyraźniej nie potrafiła się
pogodzić z rzeczywistością. Woli nie wierzyć, że popchnęła córkę do potwornego
małżeństwa, bo dla matki to najgorszy błąd.
- Pani Glazebrook, doskonale zdaję sobie sprawę, że nie wniosłam do pani
życia radości i blasku - powiedziała. - Ale przysięgam, że nie miałam zamiaru nikogo
krzywdzić.
- To dlaczego nie wyjedziesz?
- Zamierzam wyjechać.
- Kiedy?
- Niedługo.
Myra rozejrzała się po salonie.
- Dlaczego zadałaś się z Jakiem? - spytała.
- Tak wyszło.
- Takie rzeczy nie wychodzą ot tak sobie. Mężczyźni czasem w to wierzą, ale
kobiety znają prawdę. - Myra zgniotła chusteczkę w dłoni. - Próbujesz uwieść Jake'a,
tak jak uwiodłaś Brada?
Clare z trudem opanowała irytację.
- Nigdy - odparła - nie przespałam się z Bradem McAllisterem. Był
niebezpiecznym, mściwym kłamcą i na dodatek bardzo silnym hipnotyzerem.
Myra otworzyła szeroko oczy.
- Nie był żadnym hipnotyzerem. Mówiłam ci już, że Archer sprawdził jego
przeszłość. Brad McAllister był strategiem czwartego stopnia. Gdyby kłamał, Archer
przejrzałby go natychmiast. Ma ósmy poziom.
- A ja umiem wykrywać kłamstwa na dziesiątym poziomie. Rozpoznam
każdego oszusta.
Myra wstała.
- Nikt nie umie kłamać tak dobrze jak wykrywający kłamstwa - oznajmiła.
- Nie jestem tu po to, żeby krzywdzić pani rodzinę - zapewniła Clare, również
wstając.
- Chcesz zemsty, prawda? Za wszystko, czego nie miałaś dlatego, że nie
wychowywałaś się jako córka Archera Glazebrooka.
- To nieprawda.
- A o co innego może ci chodzić? Dlaczego usidliłaś Jake'a Saltera? Myślisz, że
będziesz mogła go wykorzystać do swoich planów?
Clare zacisnęła dłonie w pięści.
- Dość tego, Myro - warknęła.
- Ostrzegam cię, Clare - usłyszała w odpowiedzi. - Zrobię wszystko, żeby
ratować moją rodzinę.
Myra przeszła przez pokój i skierowała się na korytarz. Clare pospieszyła za
nią.
- Proszę mnie posłuchać. Proszę.
Myra przystanęła, odwróciła się do Clare i powiedziała:
- Chcę, żeby jedno było jasne. Nie będę stała z boku i patrzyła, jak dalej mścisz
się na tej rodzinie.
Wyszła, trzaskając drzwiami.
ROZDZIAŁ 30
Jake wjechał na podjazd, wysiadł z bmw i ruszył w stronę drzwi. Otworzyły się,
ledwie zdążył wyjąć klucz. Stała w nich Clare. W ręce trzymała szklankę mrożonej
zielonej herbaty. Czarne spodnie, które miała na sobie, wyglądały znajomo, ale tej
bluzki wcześniej nie widział.
Patrzył na nią stojącą w wejściu i witająca go i uświadomił sobie, że czekał na tę
chwilę, odkąd wyszedł z klubu.
- Usłyszałam cię na podjeździe - powiedziała, unosząc szklankę. - Pomyślałam,
że będziesz tego potrzebował po całym poranku spędzonym z Archerem.
- Chyba jesteś jasnowidzem. - Wszedł na korytarz i wziął od Clare szklankę z
herbatą.
Zamknęła drzwi, odwróciła się do niego i spytała:
- I jak poszło? Dał ci reprymendę?
- Jasne. - Pocałował ją w usta, po czym pociągnął kilka łyków herbaty.
- No i? Co powiedziałeś?
- Potwierdziłem jego najgorsze obawy. Powiedziałem mu, że jesteś ze mną.
Jej ciemne brwi się złączyły.
- I to wszystko?
- Nie. Później naprawdę zepsułem mu dzień.
- Wygrałeś z nim w golfa? Skinął głową.
- To też.
Zmrużyła oczy.
- Co jeszcze zrobiłeś?
- Powiedziałem Archerowi, że chcesz się dowiedzieć, co stało się z Bradem
McAllisterem, i że masz zamiar zostać w Stone Canyon, dopóki nie poznasz prawdy.
- Nie wiem, czy to był najlepszy pomysł.
- Cóż, Archer nie był zachwycony. Ale ma swoje powody. Wiesz, że myślał, że to
ty zabiłaś McAllistera?
- Co?!
- Robił, co mógł, żeby zamknięto dochodzenie w tej sprawie.
- Dobry Boże. - Sprawiała wrażenie oszołomionej. - Starał się mnie chronić?
- Jest twoim ojcem. Wprawdzie późno pojawił się na horyzoncie, ale to nie
zmienia faktu, że czuje się za ciebie odpowiedzialny. Poza tym uznał, że Brad dostał za
swoje.
- Ale teraz chyba zrozumiał, że ja nie miałam z tym nic wspólnego? Przecież nie
szukałabym rozwiązania, gdybym była morderczynią.
- Ten fakt trochę zmienił jego teorie - przyznał Jake. - Skutek jest taki, że teraz
spokojniej podchodzi do tego, że mieszkamy razem.
Jęknęła.
- Krótko mówiąc, doszedł do wniosku, że skoro zamierzam wsadzać kij w
mrowisko, lepiej, żebyś miał mnie na oku.
Upił kolejny łyk herbaty i odparł:
- Mniej więcej tak to ujął.
- To samo usłyszałam od Elizabeth. Że przynajmniej będziesz mógł mieć mnie
na oku. - Minęła go i przeszła korytarzem do kuchni. - To wkurzające. Tylko Myra
widzi wszystko inaczej.
Wszedł za nią do kuchni i usiadł przy stole, żeby dokończyć herbatę.
- Widziałaś się z nią?
- Jakąś godzinę temu. - Otworzyła lodówkę, wyjęła dzbanek z mrożoną herbatą
i nalała sobie do szklanki. - I powiem ci jedno: jeśli uważasz, że moje teorie są z
kosmosu, to powinieneś usłyszeć jej. Uważa, że cię opętałam i mam nad tobą władzę.
Uśmiechnął się.
- To interesujące.
Usiadła naprzeciwko niego.
- Jest przekonana, że postanowiłam zemścić się na rodzinie Glazebrooków,
najpierw niszcząc małżeństwo Elizabeth, a teraz uwodząc ciebie, żebyś mi pomógł
zrealizować mój diabelski plan.
- A powiedziała, na czym według niej miałby polegać ten diabelski plan?
- Nie. Nad tą częścią teorii jeszcze pracuje. - Wypiła trochę herbaty i odstawiła
szklankę. - Ale niezależnie od tego, jaki to plan, jest pewna, że będzie zły dla rodziny
Glazebrooków.
- Myrą się nie przejmuj. Kiedyś wszystko zrozumie.
- Może. A może nie. Tak czy inaczej, załatwiłam dziś jedno. Umówiłam się po
południu w spa w Phoenix, gdzie według Elizabeth Brad spotykał się ze swoją
kochanką.
Jake'a zmroziło. I nie miało to nic wspólnego z mrożoną herbatą.
- Co zrobiłaś?!
ROZDZIAŁ 31
Jake nie podniósł głosu, ale Clare skrzywiła się odruchowo. - Pomyślałam, że w
ten sposób uda mi się dyskretnie poznać to miejsce - wyjaśniła, zaskoczona jego
reakcją.
- Nie jesteś tajniakiem z policji, Clare. Nie możesz pojawić się, ot tak sobie, i
zacząć wypytywać o sensacyjne morderstwo.
Zaczął ją wkurzać. Zamiast docenić jej inicjatywę, marudził.
- Możesz mi zaufać - zapewniła. - Całkiem dobrze sobie radziłam z
wykrywaniem defraudacji i naciągaczy. Nie jestem zupełną amatorką.
- Może i nie, gdy w grę wchodzą oszustwa, ale jeśli chodzi o morderstwa, jesteś
zupełną amatorką. Nie pozwolę ci samej jechać do spa.
- Nie martw się. Będę uważać. Co niby może mi się stać?
- Niech pomyślę. Tak, już sobie przypominam. Kiedy ostatnio wybrałaś się do
spa, o mało nie rozbito ci głowy czterokilogramowym ciężarkiem.
Wzruszyła ramionami.
- No tak. Ale przecież ze strony Valerie już nic mi nie grozi. Poza tym w spa w
Phoenix nikt mnie nie zna. Nigdy tam nie byłam.
- Nie masz pewności, że ktoś cię nie rozpozna.
- Zarezerwowałam wizytę na fałszywe nazwisko - wyjaśniła, dumna ze swojej
pomysłowości. - Zapłacę gotówką. Nikt nie zobaczy karty kredytowej.
- I tak mi się to nie podoba.
- Doceniam twoją troskę.
- To nie troska - stwierdził. - To panika.
- Doradcy biznesowi nie powinni panikować - odparła. - Umówiłam się na
czwartą. Zamówiłam pięćdziesięciominutowy masaż, więc powinnam wyjść po piątej.
Ale to dosyć daleko, więc wrócę dopiero koło szóstej.
- Umów też mnie - zażądał. - Jadę z tobą.
- To zupełnie niepotrzebne.
- Umów mnie - powtórzył. - Albo zrobię to sam.
- Dobrze już, dobrze. A na jaki zabieg cię zapisać? Masaż? Sauna?
- Wszystko mi jedno, byleby nie na depilację.
Gdy wjeżdżali na parking spa Tajemnicze Źródła, Jake ciągle był w ponurym
nastroju.
- Jeśli masz zamiar reagować tak za każdym razem, kiedy postanowię coś, co ci
się nie podoba, to możemy mieć problem z naszym partnerstwem - dąsała się Clare.
- Ze związkiem - poprawił ją odpinając pas. Wysiadł i trochę za mocno trzasnął
drzwiami.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała.
- Stwierdziłaś, że łączy nas partnerstwo - odparł. - A to jest związek.
- Chyba wiesz, o co mi chodzi.
- Nie - oznajmił kategorycznie. - Mnie partnerstwo kojarzy się wyłącznie z
interesami. Wybierz jakieś inne określenie. - Przerwał na chwilę. - Chyba że chcesz
podpisać ze mną umowę.
Zamrugała, kompletnie skołowana, a potem wybuchnęła śmiechem.
- Byłabym kretynką, gdybym podpisała z tobą umowę. Jesteś doradcą
biznesowym. W sprawach interesów i umów nie mogę się z tobą równać.
Jego twarz przypominała kamienną maskę. Na nic się zdała odrobina humoru,
żeby poprawić mu nastrój.
Po chwili ku jej zdumieniu kąciki ust Jake'a uniosły się w lekkim uśmiechu.
- Możesz być pewna, że wyegzekwowałbym każdy zapis - oznajmił zimnym jak
lód tonem, który przyprawił ją o dreszcz. Nie znalazła właściwej odpowiedzi, więc
postanowiła milczeć.
Otworzył szklane drzwi wejściowe, przytrzymał, wpuszczając ją do środka, i
wszedł za nią do klimatyzowanej recepcji.
Zdjęła okulary przeciwsłoneczne i zmierzyła wzrokiem lśniące kamienne
podłogi, długi blat z błyszczącego granitu i dwoje nader urodziwych recepcjonistów.
Mężczyzna uśmiechnął się do niej, ukazując idealnie białe zęby.
- Czym mogę służyć?
- Nasze nazwisko Smith - odparła gładko Clare, podchodząc do granitowej
lady. - Jesteśmy umówieni.
- Smith? - wymruczał Jake szeptem, który usłyszała tylko ona.
Stanęła przy blacie, dziwnie zirytowana ciepłym, serdecznym uśmiechem,
jakim recepcjonistka obdarzyła Jake'a. Na małej plakietce przypiętej na
powiększonym biuście kobiety widniało imię „Tiffany".
- Tak, mam tutaj państwa - stwierdził mężczyzna. Na jego plakietce widniało
imię „Harris". - Pani jest zapisana na zabieg rytualnej odnowy, a pana zapraszamy na
masaż relaksacyjny. - Harris spojrzał na ekran komputera. - Mam tu uwagę, że prosiła
pani, żeby zabieg wykonała kobieta.
- Zgadza się.
Tiffany uśmiechnęła się promiennie do Jake'a.
- Czy ma pan jakieś życzenia, panie Smith?
- Ja...
- Pan Smith chciałby masażystę - weszła mu w słowo Clare. - Zaznaczałam to,
rezerwując zabieg. Powiedziano mi, że będzie można skorzystać z usług mężczyzny.
Kątem oka zauważyła, że Jake się uśmiecha, wyraźnie zadowolony. Spojrzał na
Tiffany.
- Wszystko, co każe pani Smith.
Tiffany przewróciła oczami, wyrażając współczucie dla męża pantoflarza. Clare
miała ochotę wspiąć się na blat i ją udusić.
- Zaraz ktoś zaprowadzi państwa do szatni - poinformował Harris. - Zaczną
państwo zabieg od przebrania się w szlafroki i klapki.
Wcisnął przycisk za blatem. Kilka sekund później pojawił się pracownik salonu.
- Proszę za mną - oznajmił.
ROZDZIAŁ 32
Kosmetyczka miała na imię Anya i sylwetkę godną skandynawskiej bogini.
Mówiła z akcentem noszącym ślady języka wywodzącego się z kraju, który kiedyś
znajdował się pod wpływami Moskwy. Była bardzo silna.
- Au - stęknęła Clare, kiedy zabrała się do pracy. - Nie tak mocno.
- Chyba nie jest pani przyzwyczajona do zabiegów złuszczających. - Anya
pocierała energicznie prawą nogę Clare. - Jeśli chce się osiągnąć wspaniałe rezultaty,
trzeba robić to zdecydowanie.
- Zdziera pani ze mnie całą warstwę skóry.
- Bo o to chodzi, proszę pani.
- Czuję się, jakby tarła mnie pani papierem ściernym.
- Kiedy skończę, będzie się pani czuła jak nowo narodzona - obiecała Anya. -
Pani skóra będzie lśnić.
- W ciemności?
- Cha, cha. Ma pani poczucie humoru.
Anya zajęła się drugą nogą. Clare zacisnęła zęby i starała się myśleć o
wspaniałym rezultacie tych tortur.
- Długo już pani... auu... tu pracuje?
- Pięć lat, proszę pani. - W głosie Anyi pobrzmiewała duma. Wcierała
gruboziarnistą miksturę w łydkę Clare. - Byłam jedną z pierwszych zatrudnionych
kosmetyczek.
- Naprawdę? Coś podobnego. Słyszałam, że w tym zawodzie jest duża rotacja.
- To prawda, ale ja jestem tu szczęśliwa. To spa cieszy się znakomitą renomą.
- Wiem o tym. Właściwie od wielu miesięcy czekałam na tę chwilę. Odkąd
postanowiłam wybrać się do Phoenix.
- Pani nie jest stąd?
- Nie. Przyjechałam z San Francisco.
- Wybrała pani złą porę roku. Teraz jest bardzo gorąco.
- Zauważyłam.
- Następnym razem powinna pani przyjechać zimą albo wczesną wiosną. -
Anya ugniatała kostkami palców gołą stopę Clare. - Wtedy pogoda jest o wiele lepsza.
Właściwie idealna.
Clare nabrała gwałtownie powietrza, zastanawiając się, czy Anya przypadkiem
nie złamała jej czegoś w stopie. Kiedy ból zelżał, wróciła do rozmowy.
- Ale w sezonie chyba trudno dostać się do spa, w ręce takiej specjalistki jak
pani - zagaiła.
- To prawda. - Anya pociągnęła ją za duży palec. - Pani stopy wymagają wielu
zabiegów. Radzę, żeby przed wyjazdem zafundowała sobie pani jeden z naszych
najlepszych kremów odmładzających do stóp.
- Dziękuję. - Clare wbiła palce w brzegi łóżka, kiedy Anya zajęła się drugą
stopą. - Dostałam wasz adres od pewnego mężczyzny, którego poznałam kilka
miesięcy temu na konferencji służbowej. Powiedział, że często tu bywa.
- Mamy wielu stałych klientów z Phoenix. Mówiłam już pani, że jest to słynne
spa.
- Może zna pani tego mężczyznę. Nazywał się McAllister. Dłonie Anyi
znieruchomiały.
- Pan McAllister? Chyba nic mi to nie mówi.
- Mam zdjęcie. - Clare, która celowo zostawiła szlafrok w zasięgu ręki, wyjęła z
kieszeni zdjęcie Brada. - To on.
Anya spojrzała na fotografię.
- Ach, pan Stowe - mruknęła z wyraźną pogardą.
- Był pani klientem?
- Nie. Zawsze prosił o inną kosmetyczkę. - Znów zajęła się stopą Clare. - Nie
obchodził mnie. Był strasznym kobieciarzem.
- Dotykał panią?
- Ale skąd! - oburzyła się Anya. - Nie pozwalam się dotykać klientom.
- Miałam na myśli to, czy sobie na coś wobec pani pozwalał. Obrażał panią
propozycjami seksualnymi?
- Ach tak, teraz rozumiem. Już mówiłam, że nie był moim klientem, więc nie
miał okazji, żeby mnie dotknąć. Ale gdyby spróbował czegoś podobnego, od razu
poszłabym do mojego kierownika. Jestem profesjonalistką. Nie toleruję zniewagi w
pracy.
Clare nie wątpiła to ani przez chwilę.
- Skoro miał w zwyczaju obrażać profesjonalistki, dziwne, że mógł tu
przychodzić. A może kierownictwo pilnowało, żeby zajmował się nim masażysta?
- Pan Stowe zawsze chciał być obsługiwany przez jedną konkretną
kosmetyczkę. Zabiegi mogła mu robić tylko ona. I jeśli mam być szczera, to, co się
działo podczas tych zabiegów, było dalekie od profesjonalizmu.
Rodney przyjrzał się zdjęciu, które podał mu Jake.
- Jest pan prywatnym detektywem? - spytał.
Rodney, wspaniale umięśniony mężczyzna dobrze po trzydziestce, początkowo
nie był rozmowny. Dopiero kiedy Jake dał do zrozumienia, że w grę wchodzi wysoki
napiwek, język mu się rozwiązał.
- Niezupełnie - odpowiedział Jake na jego pytanie. Wstał z łóżka do masażu i
włożył szlafrok. - Tropię spadkobierców.
- Jak to?
- Firmy prawnicze reprezentujące wielkie fortuny zatrudniają mnie, żebym
odnalazł nieznanych spadkobierców. Jeśli to facet, którego szukam, to odziedziczył
pieniądze po niedawno zmarłym krewnym, którego prawdopodobnie nie znał, a może
nawet nie wiedział o jego istnieniu.
Roney prychnął.
- Pieniądze to chyba ostatnia rzecz, jakiej potrzebuje Stowe. Powinien był pan
widzieć jego ciuchy. Marynarki miał prosto z Włoch. Koszule i buty też. Jeździł
porsche.
- Tak to jest - odparł Jake. - Bogaty jeszcze bardziej się bogaci, zwykle dzięki
spadkom. Mówi pan, że nazywa się Stowe?
- Tak. - Rodney spojrzał na niego zdziwiony. - A czemu?
- Chyba zaszła jakaś pomyłka - wyjaśnił Jake. - W dokumentach podano, że
nazywa się McAllister.
- Cóż, mogę panu powiedzieć tylko tyle, że mężczyzna ze zdjęcia nazywa się
Stowe. Nie pomyliłbym tej marynarki z żadną inną. Oszalałem na jej punkcie.
- Może z jakiegoś powodu zmienił nazwisko. Ludzie czasami to robią. Czy
Stowe jest stałym klientem?
- Kiedyś był. Ale przestał przychodzić jakieś pół roku temu. - Rodney
zachichotał. - Nie przez przypadek.
- Co pan sugeruje?
- Stowe zawsze prosił o Kimberley Todd. Baraszkowali jak króliki w sali
oceanicznego ogrodu. Cały personel wiedział, o co chodzi. Kiedy Kim odeszła, więcej
się nie pojawił.
- Ludzie pańskiej profesji często wdają się w takie układy?
- Ryzyko zawodowe - odparł Rodney. - Tu, w Tajemniczych Źródłach, nie jest
jeszcze tak źle. O wiele gorzej było, kiedy pracowałem w spa w Vegas. Nie uwierzyłby
pan, co wyprawiali tam niektórzy klienci.
- Vegas to Vegas. Niektórym się wydaje, że mogą wszystko.
- Nie musi mi pan mówić. - Rodney pokiwał głową. - W Arizonie ludzie
zachowują się porządniej. Na ogół.
- Powiedział pan, że Stowe przestał tu bywać około pół roku temu?
Rodney znów skinął głową.
- Nie widziałem go po odejściu Kimberley. Pewnie poszedł za nią.
- Todd przeniosła się do innego spa?
- Przypuszczamy, że dlatego zrezygnowała z pracy u nas. To najczęstszy powód.
Masażyści często zmieniają miejsce pracy. Tutaj, w Dolinie, bez przerwy ktoś otwiera
nowe spa, odciągając najlepszych terapeutów z innych.
- Większe pieniądze?
- Im bardziej ekskluzywne spa, tym wyższe napiwki. A w tym interesie głównie
o to chodzi.
Rodney patrzył, jak państwo Smith wyjeżdżają z parkingu. Potem wrócił do
gabinetu, sięgnął po telefon i wybrał numer.
- Czy propozycja jest nadal aktualna? - spytał.
- Ktoś pytał o Kimbesjey Todd?
- Dwadzieścia minut temu. Dwoje ludzi. Mężczyzna i kobieta.
- Zapamiętał pan, jak wyglądali?
- Jasne. I numery rejestracyjne ich samochodu.
- Pieniądze będą czekały rano w kopercie na głównym biurku.
- Pięćset?
- Zgodnie z umową.
Rodney podał rysopisy klientów i numer rejestracji ich samochodu.
W tym interesie liczą się głównie napiwki.
ROZDZIAŁ 33
Clare sięgnęła po notatnik i długopis i ułożyła się wygodnie na leżaku przy
basenie. Gorący żar, który miejscowi nazywali słońcem, w końcu zelżał. Zapadła noc.
Clare pomyślała, że mogłaby się przyzwyczaić do noszenia klapek i koszulki po
zmierzchu.
- Dobra, zobaczmy, co mamy. - Uderzyła w notatnik końcem długopisu. - Na
początek nazwisko kobiety, z którą Brad spotykał się regularnie podczas małżeństwa z
Elizabeth. Kimberly Todd.
- Która rezygnuje z pracy w Tajemniczych Źródłach akurat wtedy, gdy zabito
Brada - dodał Jake, stawiając tacę na stoliku w patio.
- Sprytnie - orzekła Clare.
Popatrzyła na tacę. Stały na niej butelka schłodzonego chardonnay, dwa
kieliszki i kilka miseczek z przekąskami. W zestawie były trzy rodzaje oliwek,
krakersy, karczochy, sos parmezanowy, który Jake przygotował poprzedniego dnia,
kawałek pysznego angielskiego cheddara, rzodkiewki, surowy biały groszek i trochę
chrupkiego chleba na zakwasie.
Wszystkie te produkty łączyło tylko to, że nie wymagały gotowania. Po
powrocie ze spa ani jej, ani Jake'owi nie chciało się przygotowywać posiłku, więc
razem przekopali lodówkę i spiżarnię.
Jake nalał wina do kieliszków.
- Odejście Kimberly z pracy może być całkiem zrozumiałe - powiedział.
- Załamana kochanka wpada w rozpacz, kiedy dowiaduje się o śmierci swojego
mężczyzny, rzuca pracę i wraca tam, skąd przyszła? Może. Ale czuję, że chodzi o coś
więcej.
- Ja też. - Podał jej kieliszek wina.
- Musimy odnaleźć Kimberly Todd - oznajmiła Clare.
- To nie powinno być trudne.
- Chyba że się ukrywa, bo jest potencjalnym świadkiem, a może nawet
podejrzaną w nierozwiązanej sprawie o morderstwo.
- To by skomplikowało sytuację - przyznał Jake. - Ale znam kogoś, kto świetnie
sobie radzi z odnajdywaniem ludzi na odległość. Zadzwonię do niego.
- To ktoś z twojego dawnego biura?
- Poniekąd.
- Wybieramy się jutro z Elizabeth do doktora Mowbraya - powiedziała Clare. -
To on leczył ją z rzekomej depresji.
- Umówiłyście się na wizytę?
- Nie. Uznałam, że będzie lepiej, jeśli go zaskoczymy. Gdyby zobaczył w grafiku
nazwisko Elizabeth, mógłby pomyśleć, że rozważa podjęcie kroków prawnych w
związku z mylną diagnozą, i zadzwonić do swojego prawnika.
Jake pokiwał głową z uznaniem.
- Podoba mi się twój tok rozumowania.
- Dzięki - odparła, zadowolona z komplementu. Napił się wina i sięgnął po
plasterek cheddara.
- Muszę przyznać, że masz smykałkę do tego rodzaju roboty.
- Mówiłam ci przecież, że zajmowałam się demaskowaniem naciągaczy. A Brad
McAllister był właśnie naciągaczem.
- Na to wygląda. Ale dlaczego chciał zadać sobie tyle trudu, żeby przejąć
kontrolę nad korporacją Glazebrooków? Było to co najmniej ryzykowne, a poza tym
niepewne. Choćby samo wmawianie Elizabeth, że jest stuknięta, i planowanie kilku
morderstw.
- Brad nie był typowym naciągaczem - wyjaśniła. - Oni zwykle działają tylko do
chwili, gdy zdobędą pieniądze, a potem natychmiast znikają. - Odłożyła notatnik i
długopis. - Może po prostu chciał zostać najważniejszym graczem w świecie biznesu.
Gdyby przejął kontrolę nad korporacją Glazebrooków, miałby ogromną władzę i
cieszyłby się w Arizonie powszechnym szacunkiem.
- A może miał inny cel - powiedział Jake. - Cel, którego jeszcze nie znamy.
Czekała na niego w blasku księżyca. Podszedł do niej owinięty ręcznikiem
wokół bioder, stanął przy łóżku i napawał się zmysłową rozkoszą, jaką dawał mu jej
widok.
Uśmiechnęła się zapraszająco.
Jake pozbył się ręcznika, odsunął kołdrę i spojrzał na Clare. Koszula nocna
sięgała jej ledwie za biodra. Między nogami dostrzegł ciemny, zapraszający cień.
Położył się na niej powoli, smakując ten moment wszystkimi zmysłami. Świat
wokół niego nabrał innych wymiarów. Zaczął dostrzegać kolory, których nie umiałby
nazwać, i słyszeć dźwięki, których inaczej nigdy by nie usłyszał. Jego zmysły się
wyostrzyły. Jej zapach działał jak mocny afrodyzjak. Ale najbardziej podniecająca była
świadomość, że ona pragnie jego równie mocno jak on jej.
Wokół nich iskrzyło.
- Pragnę cię tak bardzo - szepnął - że chybabym zwariował, gdybym nie mógł
cię dzisiaj mieć.
- Jake.
Objęła go i poczuł jej paznokcie na plecach. Lubił to, że zostawiała na nim
ślady. Dzisiaj on też miał zamiar zostawić swoje. Rozpierała go potrzeba przywiązania
jej do siebie, zapisania się w niej tak, żeby nigdy go nie zapomniała. Pragnął jej, a ona
pragnęła jego. I tylko to się liczyło.
Chciał znaleźć się w jej ciasnym, wilgotnym wnętrzu, ale zmusił się, by
poczekać, aż będzie się pod nim wić, a jej łagodne błagania zamienią się w ostre
rozkazy.
- Teraz - wychrypiała. - Zrób to. Teraz.
Przewrócił się na plecy, pociągając ją na siebie. Kiedy na nim usiadła, zdjął z
niej koszulę nocną, cisnął na dywan przy łóżku i objął Clare w talii.
Dotyk wewnętrznej strony jej ud ściskających jego biodra doprowadził go na
skraj wytrzymałości. Robił, co mógł, żeby nie stracić panowania nad sobą.
Już miał naprowadzić ją na swoją męskość, ale pochyliła się i pocałowała go w
usta, a potem przesunęła wargi na pierś.
Był zafascynowany widokiem jej ciemnych włosów na swojej nagiej skórze.
Usta miała wilgotne i gorące. Zadrżał.
- Chyba wiem, do czego zmierzasz. Ale to nie najlepszy moment. Uniosła głowę
i spojrzała na niego spoza zasłony włosów.
- Czemu?
Uświadomił sobie, że zadał jej to samo pytanie, kiedy starała się oprzeć jego
intymnej pieszczocie. Miał ochotę się roześmiać, ale wydobył z siebie tylko ochrypły
jęk.
- Bo już nie mogę - wyznał. - Będzie dobrze, jeśli wytrzymam na tyle, żeby w
ciebie wejść.
- To niewystarczający powód. Masz jakieś inne wyjaśnienie?
- Myślałem, że to jest rozsądne.
- Nie. Mogę cię prosić, żebyś się po prostu położył i mi nie przeszkadzał?
- Będę musiał się zrewanżować, co?
- Oj tak.
Chwilę później objęła go ustami. Usiłował nabrać powietrza, ale miał wrażenie,
że w ciągu kilku ostatnich minut w pokoju gwałtownie spadł poziom tlenu.
Delikatnie chwycił Clare za głowę, zamierzając ją odsunąć i posadzić tam, gdzie
chciał. Ale błądziła wokół niego językiem, równocześnie pocierając czubkiem palca
napiętą, wrażliwą skórę u nasady jego członka.
Czuł się rozdarty pomiędzy gorącym pragnieniem, by ją posiąść, a nieznanym,
równie palącym pragnieniem, by to ona posiadła jego.
Zwyciężyło to pierwsze. Zacieśnił uścisk na jej głowie i podciągnął ją w górę.
Opierała się, ale wiedział, że ta erotyczna potyczka jeszcze bardziej ich podnieca.
Uniósł się, położył ją na plecach i przycisnął do łóżka.
- Słyszałaś kiedyś o teorii, że porażkę należy przyjmować z wdzięcznością?
- Słyszałam. - Jej białe zęby zalśniły, kiedy roześmiała się zmysłowo. - Ale się z
nią nie zgadzam. A ty?
- Nie mogę powiedzieć, żebym był jej zwolennikiem.
- Mimo wszystko założę się, że lubisz różnorodność - spytała gładko.
- Różnorodność? To brzmi interesująco. Uśmiechnęła się znowu.
- O to mi chodziło. O odrobinę odmiany.
- To czemu tego nie powiedziałaś? Przewrócił się na plecy. Usiadła na nim.
Nie trwało to długo. Oboje byli u kresu wytrzymałości.
- Jake!
Poczuł jej skurcze i wiedział, że szczytuje. Chciał zanurzyć się w tym doznaniu,
ale fale jej rozkoszy doprowadziły go do ekstazy. Potem odpłynęli beztrosko w błogi
sen.
ROZDZIAŁ 34
Więc Brad pieprzył swoją masażystkę - powiedziała Elizabeth. - Wszystko na to
wskazuje - potwierdziła Clare. Siedziały w mercedesie Liz, zaparkowanym przed
dziewięciopiętrowym biurowcem ze szkła i stali, w którym mieścił się gabinet doktora
Ronalda Mowbraya.
- A ona po prostu zniknęła, kiedy zamordowano Brada. - Elizabeth zabębniła
czubkami palców w kierownicę. - No, no. To interesujące.
- Może nie ma w tym nic niezwykłego - odparła Clare. - Na razie niewiele
wiemy o Kimberly Todd.
- Mylisz się. - Liz zacisnęła palce na kierownicy tak, że zbielały jej knykcie. -
Jedno wiemy na pewno.
- Co?
- Musi być bardzo dobrą masażystką.
- Najlepszą, skoro chciał jej Brad?
- Najlepszą. - Elizabeth otworzyła drzwiczki i wysiadła z samochodu.
Clare również wynurzyła się na słońce i rozejrzała się po parku okalającym
budynek. Był późny ranek, dochodziła dopiero jedenasta, ale od chodnika już biły fale
gorąca. Biurowiec, niczym sztuczną oazę, otaczały zielone trawniki i tryskające
fontanny.
Spojrzała na siostrę ponad dachem mercedesa.
- Ładny budynek.
Elizabeth uśmiechnęła się niewyraźnie.
- Po prostu najlepszy psychiatra w mieście dla biednej, chorej psychicznie żony
Brada McAllistera.
- Na pewno to wytrzymasz?
- Prawdę mówiąc, odkąd wpadłaś na ten pomysł, jestem pełna obaw -
przyznała Liz. - Kiedy obudziłam się dziś rano, przyjazd tutaj był ostatnią rzeczą,
jakiej chciałam. Ale teraz, gdy już tu jestem, cieszę się, że będę mogła powiedzieć
doktorowi Mowbrayowi, co myślę o jego zdolnościach lekarskich.
Podeszły do ciężkich szklanych drzwi.
- Właściwie nie można go winić, że dał się oszukać Bradowi - powiedziała
Clare. - Inni też dali się nabrać.
- Słyszałam, że socjopaci potrafią oszukać nawet wykrywających kłamstwa.
- Ja też o tym słyszałam. Elizabeth się uśmiechnęła.
- Ale ty się nie nabrałaś.
- Nie.
Clare przygotowała się na uderzenie lodowatego, chłodzonego klimatyzacją
powietrza i weszła za siostrą do środka.
Hol był urządzony w stylu typowym dla nowoczesnych biurowców. Ściany z
białego szkła, intensywne światło i błyszczące podłogi z płytek sprawiały wrażenie, że
prowadzi się tu wyłącznie wielkie i ważne interesy.
Elizabeth nie zatrzymała się przy planie. Od razu podeszła do wind i wcisnęła
guzik.
- Gabinet doktora Mowbraya jest na czwartym piętrze. Tego chyba nigdy nie
zapomnę.
Wsiadły do windy. Clare zauważyła, że Liz kurczowo ściska pasek torebki.
Wyciągnęła rękę i położyła siostrze na ramieniu. Elizabeth uśmiechnęła się
niepewnie.
- Nic mi nie jest. Naprawdę.
- Wiem.
Wysiadły na czwartym piętrze i przeszły przez wyłożony dywanem korytarz,
mijając dwa małe biura rachunkowe i kancelarię prawniczą.
- Nie widzę żadnych innych gabinetów ani przychodni - zauważyła Clare. -
Wydawało mi się, że lekarze trzymają się razem?
- Zależy, czym się zajmują - odparła Elizabeth. - Psychologowie i psychiatrzy
często otwierają gabinety w biurowcach takich jak ten. To zapewnia pacjentom
większą prywatność.
- Fakt. Ktoś, kto wchodzi do holu na dole, może równie dobrze iść do prawnika,
księgowego czy maklera. Nie musi obwieszczać całemu światu, że wybiera się do
psychiatry.
- Brad nie zadawał sobie trudu, by ukryć, że leczę się u psychiatry - rzekła
Elizabeth z goryczą.
Skręciła za róg i zatrzymała się przed drzwiami z numerem 410. Clare spojrzała
na tabliczkę na drzwiach. Widniał na niej napis „J.C. Connors, adwokat".
- Poczekaj. To nie te drzwi.
Dłoń Elizabeth znieruchomiała na klamce. Ona również wpatrywała się w
szyld.
- To te drzwi - wyszeptała. - Jestem pewna.
Otworzyła je. Clare weszła za nią do skromnie urządzonej recepcji. Siedząca za
biurkiem kobieta w średnim wieku piłowała paznokcie. Podniosła głowę.
- W czym mogę pomóc?
- Szukamy gabinetu doktora Mowbraya - odparła Clare.
- To nie tutaj - poinformowała recepcjonistka. - Sprawdziła pani na planie na
dole?
Elizabeth podeszła do biurka.
- Jestem pewna, że to właściwy gabinet - powiedziała. - Pamiętam, że tutaj
przychodziłam. Wiem, że to było tutaj.
Recepcjonistka wyglądała na zmieszaną. Sięgnęła po telefon.
- Zadzwonię do kierownika. On na pewno powie paniom, gdzie przyjmuje
doktor Mowbray.
- To na pewno jest ten pokój - upierała się Elizabeth.
- Przykro mi. - Recepcjonistka rzuciła Clare błagalne spojrzenie.
- Od jak dawna pani tu pracuje? - spytała Clare, podchodząc do siostry.
Kobieta się zawahała. Po chwili w jej oczach pojawiła się ulga.
- Pani Connors otworzyła kancelarię trzy miesiące temu. I wtedy mnie
zatrudniła. Może doktor Mowbray był poprzednim właścicielem.
- To wszystko wyjaśnia. - Clare się uśmiechnęła. - Moja siostra była tu ponad
pół roku temu. Najwidoczniej doktor Mowbray przeniósł gabinet.
- Zapewne - przyznała recepcjonistka. Rzuciła Elizabeth nieufne spojrzenie. -
Stąd całe zamieszanie.
Liz wyraźnie się rozluźniła.
- Przepraszamy za kłopot. Czy może wie pani, dokąd przeniósł się doktor
Mowbray?
- Niestety nie.
- Dziękujemy - odezwała się Clare. Wzięła Elizabeth pod rękę i poprowadziła ją
w stronę drzwi. - Porozmawiamy z kierownikiem biurowca.
- Ma gabinet na pierwszym piętrze - ochoczo poinformowała kobieta,
najwyraźniej marząc, żeby pozbyć się kłopotliwych gości.
- Dziękujemy - powiedziała Clare.
Na korytarzu Elizabeth odetchnęła głęboko.
- Przepraszam. Ledwie nad sobą panowałam. Kiedy recepcjonistka
powiedziała, że nigdy nie słyszała o doktorze Mowbrayu, stanęły mi przed oczami te
wszystkie potworne miesiące z Bradem.
- Czułam, co się dzieje.
- Przez kilka sekund mogłam myśleć tylko o tym, że Bradowi udało się
przekonać wszystkich, że mam okresy amnezji, kiedy zapominam o wszystkim i nie
jestem w stanie sobie przypomnieć, co robiłam czy mówiłam.
- Ale teraz już wiesz, że niczego nie zapomniałaś. Pamiętałaś, gdzie znajdował
się gabinet Mowbraya. Chodźmy poszukać kierownika.
- Po prostu zniknął - oznajmił Raul Estrada.
Kierownik biurowca, szczupły mężczyzna po trzydziestce, miał na sobie
służbową białą koszulę i ciemne spodnie. Na jego biurku piętrzyły się stosy starannie
ułożonych papierów, notatników i raportów. Obok nich stało zdjęcie. Przedstawiało
dumnie uśmiechniętego Raula z ładną ciemnowłosą kobietą i dwojgiem roześmianych
dzieci.
Clare stłumiła lekkie ukłucie zazdrości, które czuła, ilekroć widziała zdjęcie
szczęśliwej rodziny. Pewnie nieidealnej, pomyślała. Żadna rodzina nie jest idealna.
Ale w rodzinie Raula było coś, co mówiło jej, że nawet w obliczu poważnych
problemów, poradzą sobie z tym i pozostaną razem.
- Nie zostawił żadnego adresu? - spytała.
Raul pokręcił głową.
- Zostawił tylko ogromny dług za wynajem lokalu. Staramy się go odnaleźć, ale
bez skutku.
- A zna pan może datę jego zniknięcia? - zapytała Elizabeth. Mężczyzna patrzył
na nią chwilę.
- To ważne, prawda?
- Bardzo ważne - potwierdziła Elizabeth. - Byłam jedną z jego pacjentek.
- Chyba raczej jego jedyną pacjentką - sprostował. Clare zesztywniała.
Elizabeth również.
- Jest pan tego pewien? - spytała ostrożnie Clare. Skinął głową.
- Po jego zniknięciu rozmawiałem z kilkoma innymi najemcami z tego piętra.
Wszyscy twierdzą, że Mowbray chodził własnymi ścieżkami. W gabinecie spędzał
niewiele czasu. Przypominają sobie tylko jedną parę, która zjawiała się u niego
regularnie. Domyślili się, że kobieta jest pacjentką Mowbraya, a mężczyzna jej
mężem.
- Nie miał żadnych innych pacjentów? - spytała cicho Elizabeth.
- Głowy sobie uciąć nie dam - odparł Raul. - Ale spokojnie można powiedzieć,
że nie miał ich wielu. Poza paniami dzisiaj nikt o niego nie pytał.
- A nie przychodziła do niego żadna korespondencja? - zainteresowała się
Clare.
- Nie. Wygląda to, jakby ten facet w ogóle nie istniał. Zdumiona Elizabeth
opadła na oparcie krzesła.
- Był podstawiony. Clare spojrzała na Raula.
- Bardzo by nam pan pomógł, gdyby powiedział nam pan, kiedy zniknął.
Raul obrócił się na krześle i zdjął duży skoroszyt z półki. Otworzył go i
przerzucił kilka kartek, aż dotarł do strony, której przyjrzał się dokładniej.
- Siedemnastego stycznia. W sobotę - powiedział. - Ochroniarz pracujący w
weekend zanotował, że Mowbray zjawił się wcześnie rano, zabrał kilka rzeczy i
wyszedł. Od tamtej pory go nie widziałem.
- A co z meblami? - spytała Clare.
- Zostawił je. Były wypożyczone. - Raul zamknął skoroszyt. - Firma, która je
pożyczyła, również szukała Mowbraya, bo jest im winien kilka tysięcy dolców.
Pytałem kilka miesięcy temu w ich dziale księgowości, czy zdołali go znaleźć. Ale oni
też utknęli w ślepej uliczce.
Clare, nie wiedząc, o co jeszcze można zapytać, wstała.
- Dziękujemy panu - zwróciła się do Raula. - Bardzo nam pan pomógł.
- Proszę dać mi znać, jeżeli odnajdą panie Mowbraya. - Stanął z drugiej strony
biurka.
- Skontaktujemy się z panem, jeśli się czegoś dowiemy - zapewniła go
Elizabeth.
Clare spojrzała na zdjęcie na biurku.
- Fajne dzieciaki.
Raul się uśmiechnął.
- Dziękuję. Mój syn ma za tydzień urodziny. Wybieramy się na weekend do San
Diego. Przynajmniej odpoczniemy od upałów. Kupiłem nowy aparat fotograficzny i
cieszę się, że będę mógł go wypróbować.
Clare pomyślała o zdjęciach, które powstaną w weekend na plaży. Na pewno
będzie mnóstwo obrazów dwójki szczęśliwych dzieci baraszkujących w morzu z mamą
i tatą.
Nie ma idealnych rodzin, przypomniała sobie. Ale rodzina Estradów wyglądała
sympatycznie.
- Miłej zabawy - powiedziała.
Zanim wróciły do mercedesa, jego wnętrze zdążyło zamienić się w saunę.
Elizabeth odprawiła rytuał otwierania okien, zasłaniania szyb, włączania silnika i
klimatyzacji. Z małego pojemnika z lodem stojącego za siedzeniem wyjęła dwie
butelki wody. Jedną podała Clare, a drugą otworzyła i pociągnęła solidny łyk.
- To robi się coraz dziwniejsze - stwierdziła, patrząc w zamyśleniu na
biurowiec.
- Wręcz przeciwnie. - Clare sięgnęła po zapięcie pasa. Rozgrzana metalowa
końcówka sparzyła ją. - Au! - Chwyciła butelkę, żeby ochłodzić palce. - Wszystko
zaczyna się układać w sensowną całość. Założę się, że doktor Mowbray nie był żadnym
psychiatrą, tylko zwykłym oszustem, którego Brad dobrze znał i wynajął, żeby udawał
psychiatrę.
Elizabeth skinęła głową.
- Pewnie tak. Ale dlaczego tak się z tego cieszysz?
- Bo to wiele wyjaśnia. - Clare w końcu zapięła pas.
- Na przykład to, że Mowbray tak szybko zrobił ze mnie wariatkę - powiedziała
Liz. - Ciekawe, skąd brał lekarstwa?
- Nie wygłupiaj się. Każdy dzieciak może kupić za rogiem wszystko, co chce.
Zdobycie kilku fiolek leków psychotropowych to naprawdę żaden problem.
- Masz rację. - Elizabeth wrzuciła bieg i wyjechała z parkingu. - Ciekawe, gdzie
teraz jest Mowbray?
- Nie wiem, ale zamierzam go znaleźć.
- Ja też - oznajmiła Liz. - Powiem temu bydlakowi kilka słów.
ROZDZIAŁ 35
Analitycy z Jones & Jones schrzanili robotę, pomyślał Jake. Chociaż nie była to
wyłącznie ich wina. Dochodzenie od początku szło źle, bo Archer, starając się chronić
Clare, skierował je na złe tory.
Wciąż nie znał zamiarów wroga. Dopóki zaś ich nie pozna, będzie polował na
duchy w ciemności.
Zatrzymał bmw i przyglądał się staremu, opuszczonemu domowi na wzgórzu.
Była szósta po południu. Słońce wędrowało po niebie, zalewając góry niezliczonymi
odcieniami purpury.
Wysiadł i podszedł do starego domu. Podeszwy jego butów prawie nie
zostawiały śladów na twardej, suchej ziemi.
Natknął się na ten dom tuż po przyjeździe do Stone Canyon. Ze wzgórza
rozciągał się wspaniały widok na miasto i dolinę w oddali. Jake lubił ten widok. Lubił
też wrażenia, jakich tutaj doznawał. Dzikie pustkowie pobudzało jego zmysły.
Usłyszał delikatny szelest. Z pobliskich krzaków wydostało się stadko
przepiórek i pognało do bezpiecznego schronienia przy ganku.
Skupił się i chłonął niewidzialną energię pustkowia. W tym otoczeniu życie
sprowadzało się do najbardziej podstawowych elementów. Małe stworzonka biegały,
latały i pełzały, starając się o pożywienie albo o to, żeby nie stać się pożywieniem. Nic
innego się nie liczyło. Jedynym celem było przetrwanie.
Przeszedł przez ruiny domu na pozostałości ganku. Przepiórki na dźwięk jego
kroków uciekły spod przegniłych desek i schroniły się gdzie indziej.
Przystanął i przyglądał się krajobrazowi. Przyjechał tu, bo chciał spokojnie
pomyśleć. Przeanalizować strategię polowania.
Problemem była Clare. Instynkt nakazywał mu odsunąć ją od sprawy, żeby
zapewnić jej bezpieczeństwo. Ale znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie zrezygnuje
ze swoich planów. Poza tym będzie potrzebował jej pomocy. Gdyby nie ona, nadal
kierowałby się w złą stronę.
Nadszedł czas powiedzieć jej prawdę. Fallonowi się to nie spodoba. Ale Jake
nie miał wątpliwości, że pogodzi się z jego decyzją. W końcu to dzięki Clare
dochodzenie weszło na całkiem nowe tory.
Tak, trzeba ją wtajemniczyć.
Wśród głazów z lewej strony wzgórza dostrzegł błysk. Zareagował w mgnieniu
oka i to go ocaliło.
Ale nie był w stanie poruszać się na tyle szybko, by uniknąć draśnięcia.
Kula trafiła go w lewe ramię i zwaliła z nóg.
Początkowo lodowate odrętwienie zmieniło się po chwili w palący żar. Jake
spojrzał na zranione ramię i zobaczył, że rękaw koszuli jest przesiąknięty krwią.
ROZDZIAŁ 36
Wiem, że on tu jest. Chcę go zobaczyć. Domagam się informacji o jego stanie. -
Głos Clare przebijał się przez grube szklane drzwi, które oddzielały rejestrację od sal
szpitalnych. Jake się uśmiechnął.
- Przyszła moja Amazonka - powiedział do młodego lekarza i towarzyszącego
mu policjanta w cywilu.
- To ta dama w poczekalni? - spytał doktor Benton, patrząc na Clare przez
drzwi.
- Tak - potwierdził Jake.
- Nie chrzańcie mi o prywatności - piekliła się Clare. - Jestem najbliższą mu
osobą w tym mieście.
- To pańska żona? - spytał funkcjonariusz Thompson.
- Nie - odparł Jake.
- W takim razie przyjaciółka - domyślił się policjant. - Wygląda na to, że
naprawdę się o pana martwi.
- Chyba tak - stwierdził Jake z zadowoleniem.
Benton otworzył drzwi i wszyscy trzej wyszli do zatłoczonej poczekalni.
Clare wciąż zażarcie dyskutowała z kobietą za biurkiem.
- Nie, nie jestem jego żoną - tłumaczyła. - Jestem przyjaciółką, tą, którą kilka
minut temu poinformowali państwo przez telefon, że został ranny.
- Przykro mi, proszę pani - odparła rejestratorka. - Informacji udzielamy
wyłącznie członkom rodziny. - Na widok Jake'a zamilkła. Na jej twarzy pojawiła się
ulga. - Jest już pan Salter.
Clare się odwróciła.
- Jake?
- Przepraszam, że spóźniłem się na kolację, kochanie - oznajmił. - Musiałem
zostać dłużej w pracy.
Podeszła do niego i już chciała zarzucić mu ręce na szyję, ale stanęła jak wryta,
gdy zobaczyła wielki opatrunek na jego lewym ramieniu.
- Czy to bardzo poważne? - spytała szeptem.
- Pewnie przez jakiś czas nie będę mógł grać w golfa. - Jake'owi dopisywał
humor. - Wyglądasz prześlicznie. To nowa bluzka?
Clare zmarszczyła brwi i odwróciła się do lekarza.
- Zachowuje się dziwnie - stwierdziła.
- Całkiem możliwe - odparł Benton, krzywiąc się lekko. - Dałem mu środek
przeciwbólowy. Niektórzy dziwnie reagują na takie środki. Dobrze, że mi pani
przypomniała. - Wyjął notatnik. - Tutaj jest recepta na antybiotyk i leki
przeciwbólowe. Poczuje tę rękę, kiedy środek przestanie działać.
- Jest pan pewien, doktorze, że można go wypuścić do domu?
- Tak. - Jake zakołysał się na piętach. - Jestem gotowy.
- Nic mu nie będzie - uspokoił Clare lekarz. - Gdybym miał jakiekolwiek
wątpliwości, zatrzymałbym go na obserwacji. Ale skoro ma się nim kto zająć w domu,
nie widzę powodu do niepokoju. Niech pan Salter oszczędza się przez kilka dni i
sprawdza, czy nie ma gorączki albo innych objawów infekcji. A gdyby rana zaczęła
mocno krwawić, proszę go natychmiast przywieźć.
- Jak poważny jest uraz? - spytała Clare.
- Zwykłe draśnięcie - zapewnił Jake. - Wiesz, jak na westernach, kiedy bohater
zostaje postrzelony z tyłu. Tyle że do mnie strzelono z przodu. No, może trochę pod
kątem. Facet czaił się za głazami na wzgórzu.
- Nastąpiło lekkie uszkodzenie tkanek - wyjaśnił Benton - ale kość jest
nienaruszona.
- Dzięki Bogu. - Clare odetchnęła z ulgą. - Ma szwy, jak rozumiem?
- Oczywiście. Będzie musiał przyjechać za kilka dni, żeby je zdjąć. Czy do tego
czasu to pani będzie się zajmowała zmianą opatrunków?
Jake zdał sobie sprawę, w jak paskudnym stanie jest jego lewa ręka.
- Do diabła, nie! - zaprotestował głośno. - Wyglądam, jakby pozszywał mnie
doktor Frankenstein.
Ani Clare, ani lekarz nawet na niego nie spojrzeli.
- Tak, zajmę się opatrunkami.
- Tutaj są wskazówki, jak opatrywać ranę. - Benton podał jej kartkę i recepty,
które właśnie wypisał.
Rzuciła okiem na listę zaleceń.
- Dostanę te lekarstwa w każdej aptece?
- Nie powinno być z tym problemu. Może je też pani wykupić w aptece
szpitalnej przy wyjściu.
- Tak zrobię. - Złożyła kartki i wsunęła do torebki. - Dziękuję, doktorze.
Benton uśmiechnął się szeroko.
- Pan Salter - powiedział - to najciekawszy przypadek, jaki ostatnio mieliśmy.
W Stone Canyon rzadko spotykamy się z ranami postrzałowymi. W Phoenix czy
Tucson mają je na co dzień, ale to miasto nie jest chyba kolebką przestępczości. -
Zwrócił się do Thompsona: - Mam rację?
- Tak - potwierdził policjant i spojrzał na Clare. - Nie mieliśmy przypadku
postrzelenia od pół roku.
- Zgadza się, od czasu morderstwa McAllistera - zauważył genialnie Benton. -
Ja zacząłem tu pracować już po tej zbrodni, ale ludzie ciągle o niej mówią. Wzbudziła
chyba wielką sensację. Ale zabójcy nie schwytano, prawda?
Jake'a zaczynało denerwować to, jak Thompson patrzy na Clare.
- Sprawa jest nadal otwarta - przyznał policjant.
Benton skinął głową ze zrozumieniem.
- Oficjalnie uznano, że był przypadkowym świadkiem kradzieży, ale o ile
pamiętam, krążyło mnóstwo plotek. Chyba wszyscy są pewni, że został zamordowany
przez kochankę, która przy okazji jest przyrodnią siostrą jego żony. Zawikłany trójkąt
miłosny.
- Chyba tak - przyznał Thompson.
- To tylko dowodzi, że bogata i wpływowa rodzina może być tak samo
zwichrowana jak każda inna - stwierdził Benton i otworzył drzwi. - Cóż, państwo
wybaczą. Czeka mnie długa noc. Ratowanie życia i picie kawy. Mam nadzieję, panie
Salter, że więcej się tu nie zobaczymy.
Drzwi zamknęły się za nim z łoskotem.
Jake spojrzał na Clare. Miała zaciśnięte wargi.
Thompson wyjął z kieszeni notatnik.
- Nie zapisałem pani nazwiska.
Robi się niebezpiecznie, pomyślał Jake. Niemal widział, jak policyjny mózg
Thompsona pracuje na przyspieszonych obrotach.
- Clare Lancaster - odpowiedziała grzecznie.
- Tak myślałem - stwierdził Thompson. Zanotował.
- Hej - warknął Jake. - Proszę przestać. Nie zwrócili na niego uwagi.
- Podejrzewa pan, kto mógł do niego strzelać? - spytała Clare.
- Jeszcze nie - odpowiedział policjant. Zmrużyła oczy.
- To chyba powinien pan szukać?
- Pracujemy nad tym. Właśnie skończyłem przesłuchiwać pana Saltera.
Mogłaby mi pani powiedzieć, gdzie przebywała pani około szóstej po południu, pani
Lancaster?
- Byłam w domu pana Saltera - wyjaśniła. - Gotowałam kolację.
Jake objął ją zdrową ręką.
- Mężczyzna postrzelony po ciężkim dniu pracy marzy tylko o domu i ciepłym
posiłku. Co dziś jemy, kochanie?
- Łososia z grilla w sosie pesto - odparła.
- Wspaniale. - Mrugnął do Thompsona. - Ryby są bardzo zdrowe. Thompson
notował, ale Jake podejrzewał, że nie rozpisuje się na temat dobroczynnego działania
ryb.
Po chwili znów spojrzał na Clare.
- Czy był ktoś z panią w domu?
- Nie.
- Dzwoniła pani do kogoś?
- Nie.
Robi się naprawdę niebezpiecznie, pomyślał znów Jake. Thompson zapisał coś
w notatniku.
- A czy ktoś dzwonił do pani, pani Lancaster?
- Dzwonili tylko ze szpitala powiedzieć, że Jake został ranny - powiedziała
pewnym głosem.
Jake starał się zapanować nad zmysłami i przezwyciężyć szum w głowie. Kiedy
podniosło mu się ciśnienie, zdołał częściowo odzyskać jasność myśli.
- Niech pan popatrzy, Thompson - powiedział. - Postrzelono mnie z
profesjonalnej strzelby, pamięta pan? Ma pan kulę, którą wygrzebałem z tej rany. Wie
pan równie dobrze jak ja, że trzeba szukać faceta, który lubi polować.
Thompson skinął głową.
- Tak, wiem.
- No to proszę tego dowieść - doradził mu Jake. Thompson zmarszczył czoło.
- Dowieść czego?
- Że Clare nie ma nic wspólnego z postrzeleniem mnie. – Pogłaskał ją
delikatnie po głowie. - Wątpię, czy kiedykolwiek miała strzelbę w ręce. Prawda,
kochanie?
Clare zesztywniała.
- Polowanie zdecydowanie mnie nie interesuje.
- Widzi pan, panie Thopmson? Nie mówiłem?
Policjant prychnął drwiąco, jak każdy myśliwy, który słyszy, że nie wszyscy
uważają strzelanie do zwierząt za najlepszy sposób na spędzenie wolnego popołudnia.
- Szkoda pani jelonków? - spytał.
- Wiem, że istnieje kilka sensownych argumentów na rzecz polowania -
wycedziła przez zęby. - Na czele tej listy znajduje się oczyszczanie stad poprzez
eliminowanie chorych zwierząt. Ale nigdy nie pojmę, dlaczego ktoś może chcieć
zabijać i zjadać chore zwierzęta.
Thompson jęknął.
- To nie jedyny powód.
- Cóż, domyślam się, że chodzi też o sport - przyznała grzecznie. - Ale moim
zdaniem strzelanie do bezbronnych zwierząt niekoniecznie jest najlepszą rozrywką
dla cywilizowanych ludzi.
- Ona nie jest stąd - wtrącił Jake.
- Zorientowałem się.
- Przyjechała z San Francisco. - Jake znów pogłaskał Clare po głowie. - TDDZ.
- Co? - spytała groźnie. - Co niby znaczy TDDZ?
- Terytorium Dobroci dla Zwierząt - wyjaśnił. - Tak, proszę pana - zwrócił się
do policjanta. - Spokojnie może pan przyjąć, że moja Clare jest oddaną członkinią
lobby zagorzałych przeciwników broni, którym serce krwawi na myśl o zabijanych
zwierzętach.
- A propos krwawienia. - Clare posłała mu lodowaty uśmiech. - Trzeba cię
zawieźć do domu i położyć. Słyszałeś, co powiedział lekarz. Masz się oszczędzać.
- Dobrze. - Rozejrzał się dookoła. - Którędy do domu?
- Tędy. - Chwyciła go za zdrową rękę i spojrzała na Thompsona. - Możemy już
iść? On może zemdleć w każdej chwili.
- Skąd - zaprotestował Jake. - Jestem silny jak tur. Jak zwykle.
Zawirowało mu w oczach. Clare zdążyła go podtrzymać.
- Lekarz miał rację - stwierdził Thompson. - Ten środek przeciw bólowy nieźle
go walnął.
Clare poprowadziła Jake'a do drzwi.
- Wie pan, gdzie nas szukać, gdyby miał pan jeszcze jakieś pytania.
- Pomóc pani? - zaofiarował się policjant.
- Nie, dziękuję, dam sobie radę. Jake uśmiechnął się łagodnie.
- Nie jest taka słaba, na jaką wygląda.
Dał się wyprowadzić przez szklane drzwi aa korytarz. Ledwie docierało do
niego, co się dzieje, kiedy sadzała go na krześle, żeby wykupić lekarstwa w szpitalnej
aptece.
Kilka minut później posadziła go ostrożnie na fotelu pasażera swojego
wynajętego samochodu.
Zamknął oczy i oparł głowę o zagłówek. Usłyszał, że drzwi od strony kierowcy
otwierają się i zamykają, i poczuł, że Clare zapina mu pas.
- Wiesz, co myśli Thompson - powiedział, nie otwierając oczu.
- Nietrudno się domyślić. - Włączyła silnik. - Kolejne tajemnicze przestępstwo
w porządnym miasteczku w Arizonie i co? Znów w pobliżu jest Clare Lancaster.
- Naprawdę masz pecha - stwierdził Jake.
- Dzisiaj to ty miałeś pecha - odparła. - Ktoś chciał cię zabić. Skupił się
resztkami sił.
- Może to był przypadkowy niecelny strzał myśliwego.
- Nie wierzę w to i ty też nie. Postrzelono cię, bo pomagasz mi dowiedzieć się
czegoś o życiu Brada McAllistera i o powodach jego śmierci.
Otworzył oczy.
- Przyznaję, że dzisiejszy strzał trudno byłoby mi potraktować jako
przypadkowy.
- Powiedziałeś policjantowi, że badamy okoliczności śmierci Brada?
- Do cholery, nie!
- Czemu?
- To dość skomplikowane.
- Coś mi się tu nie podoba. Co ma znaczyć: skomplikowane? Czas powiedzieć
jej prawdę.
- Pracuję dla Jones&Jones - oznajmił.
- Do licha - wyszeptała Clare. - Od początku wiedziałam, że kłamiesz.
Miał wrażenie, że powinien zareagować na to oskarżenie, ale nie był w stanie
dłużej myśleć. Więc zasnął.
ROZDZIAŁ 37
Wjechała na podjazd, wyłączyła silnik i spojrzała na Jake'a. Ciągle spał.
- Jake? - Pochyliła się i delikatnie potrząsnęła go za ramię. – Obudź się,
jesteśmy w domu.
Uniósł lekko powieki i spojrzał na nią zdezorientowany.
- W domu?
- Tak. - Odpięła mu pas. - Dasz radę dojść do drzwi? Wziął głęboki wdech.
- Ładnie pachniesz.
- Skup się, Jake. Będziesz musiał mi pomóc. Nie dam rady wnieść cię do
środka.
- To bardzo źle. Byłoby śmiesznie. Jeszcze nikt nie przenosił mnie przez próg.
Wysiadła i podeszła do drzwiczek od strony pasażera. Kiedy je otworzyła, Jake
niemal wypadł na podjazd. Ledwie zdążyła go przytrzymać.
- Czekaj, spróbujemy tak. - Wsunęła rękę między jego plecy a oparcie fotela i
pomogła mu wysiąść.
Stanął, chwycił drzwiczki, żeby złapać równowagę i spojrzał na drzwi domu.
- Żaden problem - oznajmił. - Bułka z masłem.
- To dobrze. - Położyła sobie na ramieniu jego rękę. - Idziemy.
Już po kilkunastu krokach była zasapana, a gdy w końcu dotarli do sypialni
Jake'a, opierał się na niej tak mocno, że bała się, że się przewróci pod jego ciężarem.
Na szczęście zdołała doprowadzić go do łóżka. Zamknął oczy, ledwo przyłożył
głowę do poduszki.
Zdjęła mu buty i postawiła na podłodze przy łóżku. Przyglądała się chwilę jego
zakrwawionym spodniom, ale postanowiła, że nie będzie ich ściągać. Zasnął i nie
chciała mu przeszkadzać. Nawet agent słynnej firmy Jones & Jones potrzebuje trochę
spokoju, gdy zostaje postrzelony.
Ponownie sprawdziła bandaż: nie było oznak wzmożonego krwawienia.
Uspokojona, zgasiła lampkę przy łóżku i podeszła do drzwi.
- Clare?
Stanęła i obejrzała się za siebie.
- Tak?
- Będziesz tu rano?
- Będę.
- To dobrze.
Stała jeszcze długą chwilę i przyglądała mu się, jak śpi. Potem poszła do
kuchni, zaparzyła dzbanek herbaty, nalała sobie do kubka i wróciła do sypialni Jake'a.
Spał jak zabity. Położyła mu dłoń na czole. Było ciepłe, ale gorączka nie
wzrosła.
Clare usiadła w fotelu przy oknie, oparła stopy na podnóżku i zaczęła rozmyślać
o księżycowej nocy. Postanowiła, że będzie czekać na kojoty o świcie.
ROZDZIAŁ 38
Szykowała w kuchni śniadanie, kiedy usłyszała odgłos samochodu na
podjeździe, a potem pukanie do drzwi.
Kto może być tak wcześnie? - zastanawiała się, idąc na korytarz. Otworzyła
drzwi. Stała w nich Elizabeth. Niestety, nie sama. Byli z nią Archer i Myra.
- Co tu się, do cholery, dzieje?! - ryknął Archer. - Przeczytałem w „Heraldzie",
że ktoś strzelał do Jake'a.
- Nic mu nie jest? - spytała Liz. - Dzwoniłam do szpitala, ale powiedzieli mi, że
już wyszedł.
- Jest w domu. - Clare cofnęła się, by wpuścić gości do środka. - Jeszcze śpi,
więc mówcie cicho.
Myra pierwsza znalazła się w korytarzu.
- W „Heraldzie" piszą, że według policji Jake'a postrzelił myśliwy, który
polował poza sezonem. Czy to prawda?
- Raczej nie - odparła Clare. Myra zmarszczyła brwi.
- Co to ma znaczyć?
- Długo by wyjaśniać.
- A co z tobą? - zaniepokoiła się Elizabeth. - Nic ci nie jest? Wyglądasz
okropnie.
- Dzięki. - Clare zdobyła się na blady uśmiech. - To jedna z wielkich zalet
posiadania siostry. Całkowita szczerość.
Myra rzuciła jej badawcze spojrzenie.
- Jesteś blada. Co ci jest?
- Nic takiego. - Clare zamknęła drzwi. - Po prostu nie spałam w nocy. Może
wejdziecie do kuchni? Zrobię kawy.
Posadziła Elizabeth, Myrę i Archera przy kuchennym stole, a sama podeszła do
blatu.
- Wyjaśnijmy to - zażądał Archer.
- Moim zdaniem ktoś usiłował zamordować Jake'a. - Clare skupiła się na
wsypywaniu kawy do ekspresu. - Pewnie ta sama osoba, która zabiła Valerie Shipley i
Brada McAllistera.
Archer wypuścił powietrze z płuc.
- Obawiałem się, że powiesz coś takiego.
- To niemożliwe - upierała się Myra. - Brad został zabity przez włamywacza. A
utonięcie Valerie było wypadkiem. Nie widzę tu żadnego związku.
Clare włączyła ekspres. - Myślę, że jest związek, Myro - odezwał się Jake z
korytarza.
Clare spojrzała na niego. Miał czyste spodnie i świeżą koszulę, której lewy
rękaw zwisał luźno, przykrywając opatrunek na przedramieniu.
Ale świeże ubrania nie złagodziły ponurego wrażenia, bo twarz Jake'a
wydawała się jeszcze groźniejsza niż zwykle z powodu ciemnego porannego zarostu.
Archer gwizdnął.
- No, no, Salter. Wyglądasz, jakbyś właśnie wrócił z walki na ringu.
- I tak się czuję.
- Bardzo boli? - spytała Elizabeth.
Potarł zarost na brodzie.
- Powiedzmy, że czuję, że to, co podał mi wczoraj lekarz, przestało działać.
- Przyniosę tabletki przeciwbólowe - powiedziała Clare.
- Nie, dziękuję. - Pokręcił głową. - Muszę myśleć trzeźwo. To paskudztwo
miesza mi w głowie.
Zawahała się, ale widząc upór w jego oczach, postanowiła odpuścić.
- Jesteś pewien, że wolno ci wstawać z łóżka? - zapytała Myra.
- Nic mi nie jest - zapewnił. - Potrzebuję tylko trochę herbaty i coś do jedzenia.
- I odpoczynku - przypomniała mu Clare. Nalała wody do czajnika. - Lekarz
powiedział, że przez kilka dni masz się oszczędzać.
- Tak, jasne. - Usiadł przy stole.
Jego beztroska zgoda oznaczała, że nie ma zamiaru przewracać się w łóżku
przez kolejnych czterdzieści osiem godzin. Chciała rąbnąć mu kazanie, ale nie była to
najodpowiedniejsza chwila, więc zrobiła tylko surową minę. Uśmiechnął się w
odpowiedzi.
Archer spojrzał na Jake'a i zapytał:
- Naprawdę uważasz, że jest jakiś związek między tymi sprawami?
- Tak - odparł Jake.
Clare zerknęła na Myrę i Elizabeth.
Były tak samo skołowane jak ona. Najwyraźniej również nie miały pojęcia, o co
chodzi.
- Dobra, panie agencie Jones & Jones - powiedziała. - Pora, żebyś nam
wyjaśnił, co to są te sprawy.
- Jones & Jones? - Elizabeth wyglądała na przerażoną.
Myra zbladła.
- W Stone Canyon nic nie umknie uwagi Jones & Jones - wykrztusiła.
- Wygląda jednak, że umknęło - stwierdził Jake, - Polecono mi to zbadać. Ale
wszystko się schrzaniło.
- To moja wina - przyznał Archer. - Celowo bagatelizowałem sprawę
morderstwa McAllistera.
- Nie tylko ty - powiedział Jake. - Wydział dochodzeniowy J&J również.
Clare jęknęła.
- Myśleli, że to ja zabiłam Brada?
- Twoje nazwisko pojawiało się na pierwszym miejscu listy hipotez, jakie
wysunęli analitycy prawdopodobieństwa - wyjaśnił Jake.
Zmarszczyła brwi.
- A co było drugie na tej liście?
- Wersja o udaremnionej kradzieży.
- Wspaniale - mruknęła Clare. - Po prostu wspaniale. Nic dziwnego, że nie
mogę dostać pracy w J&J.
- Chodzi o to, że Jones & Jones nie byli zainteresowani śmiercią McAllistera,
dopóki wyglądało to tylko na zawikłany trójkąt miłosny.
Archer uniósł brwi.
- Ale biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, myślisz, że to nie wszystko.
Jake pokiwał głową.
- Myślę, że ma to bezpośredni związek z moim śledztwem.
Clare pomyślała, że właśnie przestał być doradcą pana Blanda. Wyszedł z niego
myśliwy, rychło w czas. Zaczął przez niego przemawiać człowiek z Jones & Jones.
- O co tu chodzi? - napadła Archera Myra.
Poruszył się niespokojnie na krześle, zerknął na Jake'a i wzruszył ramionami.
- Nie spodoba ci się to - odparł, patrząc jej prosto w oczy. - Miałem nadzieję, że
nigdy się o tym nie dowiesz.
- No, powiedz mi w końcu! - zażądała. - Poradzę sobie ze wszystkim, jeśli będę
wiedziała, co to jest. Nie mogę znieść tylko niepewności.
Archer uśmiechnął się ponuro.
- Wiem. Ale tym razem miałem nadzieję, że to szybko się skończy i nie będę
musiał nic mówić.
- O co tu chodzi, tato? - wtrąciła się Elizabeth.
Clare założyła ręce na piersiach i posłała obu mężczyznom gniewne spojrzenie.
- No, panowie? - rzuciła lodowato.
- Nie zatrudniłem Jake'a do konsultacji planu wypłat i dochodów firmy -
wyznał Archer. - Jones & Jones zwróciło się z prośbą, żebym zapewnił mu ochronę w
Stone Canyon, aby mógł przeprowadzić zlecone dochodzenie.
Myra zwróciła się do Jake'a.
- Wykorzystujesz swoje zmysły? - spytała. - Podobno Jones & Jones ma wielu
takich ludzi.
- Tak - potwierdził cicho. Myra westchnęła.
- A uważałam cię za takiego sympatycznego mężczyznę.
ROZDZIAŁ 39
Nie jestem etatowym agentem Jones & Jones - wyjaśnił Jake. - Firma nie
zatrudnia na stałe wielu ludzi. Większość pracuje na zlecenie. Ja też. Mam własną
firmę detektywistyczną i zajmuję się dla agencji sprawami, które rada określa jako
„sytuacje wyjątkowe". Co zwykle oznacza: zagmatwane.
- A twoja firma konsultingowa? - spytała Clare. - To tylko przykrywka?
Wzruszył ramionami.
- Mam dyplom MBA, ale posługuję się nim głównie po to, żeby móc
bezpiecznie prowadzić dochodzenia.
Myra chwyciła rękami brzeg stołu i wpatrywała się surowo w Archera.
- Dlaczego od razu nie powiedziałeś mi, o co chodzi?
- Jones & Jones prosili mnie, żebym utrzymał prawdziwe zadanie Jake'a w
tajemnicy.
- Pieprzyć J&J! - krzyknęła. - Jestem twoją żoną. Powinieneś był mi
powiedzieć, co się dzieje.
Zapadła cisza. Wszyscy wpatrywali się w Myrę, zaskoczeni jej wybuchem.
Pierwsza odezwała się Elizabeth:
- Boże, mamo. Dlaczego po prostu nie powiesz nam, jak się czujesz?
Archer uśmiechnął się z zakłopotaniem.
- Twoja matka rzadko traci panowanie nad sobą, ale jeśli już jej się to zdarzy, to
jest bardzo widowiskowe.
Myra zignorowała ten komentarz.
- Nie mogę uwierzyć, że przedstawiłam cię wszystkim moim przyjaciołom i
znajomym jako cenionego doradcę biznesowego - zwróciła się do Jake'a.
- Przepraszam, Myro. Musiałem zostać zaakceptowany przez wasze
środowisko.
- Ale po co, na litość boską? Jakie śledztwo jest aż tak ważne, że ty i Jones &
Jones czujecie się uprawnieni do wykorzystywania moich kontaktów towarzyskich?
- Spokojnie, kochanie, to nie tak - łagodził. Archer. - Nie wykorzystaliśmy cię.
- Ty mnie wykorzystałeś - odparowała. Clare zmarszczyła brwi.
- Moim zdaniem obaj wykorzystaliście Myrę - oznajmiła.
- Oczywiście - poparła ją Elizabeth. - Nie ma co do tego żadnych wątpliwości.
Jake spojrzał na Archera, instynktownie szukając rady u starszego i - miał
nadzieję - mądrzejszego mężczyzny.
Ten jednak tylko westchnął i odwrócił wzrok.
Jake zrozumiał, że jest zdany wyłącznie na siebie. Clare, Myra i Elizabeth
patrzyły na niego z minami, które pasowałyby do trzech sędzi mających za chwilę
odczytać wyrok na złodzieja damskich torebek. A przecież nie miały jeszcze ku temu
żadnych powodów.
- Szukam uczestnika nowego spisku Towarzystwa Arcane - wyjaśnił. Clare
wzięła głęboki oddech i usiadła na krawędzi krzesła.
- Przecież spisek jest tylko legendą - rzuciła Myra beznamiętnie.
- Niezupełnie - odparł.
Przerażenie Clare zaczęło ustępować zainteresowaniu. Nie był tym zaskoczony.
Lubiła teorie spiskowe.
Spojrzała na Elizabeth i Myrę, po czym znów na niego.
- Chyba nie macie wątpliwości - powiedziała - że kiedyś istniał spisek i że był
bardzo niebezpieczny. Został zawiązany pod koniec XIX wieku, kiedy mistrzem
towarzystwa był Hyppolyte Jones.
- Tak - przyznała Liz. - Pamiętam tę historię. Przywódcę pierwszego spisku
zdemaskował członek rodziny Jonesów.
- Caleb Jones - wtrącił Archer.
Myra spojrzała na niego groźnie, więc zamilkł.
- Calebowi pomogła kobieta, która później została jego żoną - dodała Clare. -
Spisek został udaremniony, a wszystkich jego członków wyrzucono z towarzystwa.
- Organizacja pierwszego spisku bardzo przypominała to, co dziś nazwalibyśmy
kultem - wyjaśniał Jake. - Miał kolejne stopnie wtajemniczenia, a jego przywódca był
ogarnięty obsesją na punkcie władzy. Zwykli członkowie byli po prostu dziwakami i
słabymi osobowościami, którymi bez trudu mógł manipulować. Kiedy spisek odkryto,
większość z nich zniknęła.
- Właśnie - wtrąciła Myra. - Pierwszy spisek jest teraz tylko legendą
towarzystwa. A w legendzie zmyślenie miesza się z prawdą. Dla mnie cała ta historia
jest bardzo podejrzana.
Jake spojrzał na nią.
- Nie bez przyczyny nazwano go pierwszym spiskiem.
Zacisnęła usta.
- Znam pogłoski o próbach zawiązywania nowych spisków. Ale wszyscy wiemy,
że te próby spełzły na niczym.
- Bo Jones & Jones zdążyli je w porę udaremnić - powiedział Archer.
- Jones & Jones została założona przez Caleba Jonesa i jego żonę - odparła
Myra. - Od tamtej pory na czele różnych filii tej organizacji stoją potomkowie rodziny
Jonesów. Którzy w większości są oryginałami.
Elizabeth się skrzywiła.
- Mamo, przestań.
Myra się zaczerwieniła.
- Przykro mi, jeśli obraziłam cię słowem „oryginał", Jake, ale wszyscy wiemy,
jak wygląda prawda.
- Nie przejmuj się, Myro. - Przyglądał się, jak Clare nalewa wody do czajnika.
Naprawdę musiał się napić herbaty. - Masz rację. Zresztą teraz mam większe
zmartwienia.
- Jakie? - spytała Elizabeth.
- Co jakiś czas trafia się w towarzystwie ktoś o słabej psychice i bardzo
wysokim poziomie wrażliwości, kto czerpie inspirację z legendy o pierwszym spisku i
pragnie utworzyć jego nową wersję. Jones & Jones ma podstawy sądzić, że tak jest i
tym razem.
Na twarzy Myry pojawił się wyraz rezygnacji.
- Mówisz poważnie?
Jake skinął głową.
- Nie tylko ja pracuję nad tą sprawą. W tej chwili jest to najważniejsze zadanie
oddziału Zachodniego Wybrzeża. Należy zbadać kilka tropów. Na razie J&J ma
jedynie mglisty zarys grupy, która prawdopodobnie zwerbowała w swoje szeregi kilku
członków towarzystwa.
- I to wszystko? - Clare wyglądała na rozczarowaną. - Tylko podejrzenie spisku?
- To i kilku zaginionych badaczy laboratoryjnych, zmarły technik i zmarły
informator - powiedział. - A jeśli się nie mylę, również śmierć Brada i Valerie. To jest
naprawdę niebezpieczna sprawa, Clare.
- Tak, teraz już wierzę. Czy ten nowy spisek ma taki sam cel, jak poprzednie?
Zdobycie formuły założyciela?
- Być może już zdobyli - odparł Jake.
- Och - westchnęła Clare.
- Znowu baśnie - mruknęła Myra.
- Obawiam się, że niestety nie. Pozwólcie, że trochę przybliżę wam sprawę. Nie
wszyscy członkowie towarzystwa wiedzą, że prowadzi ono własny program badań nad
lekami. Głównym celem jest udoskonalenie farmakologicznych środków
psychotropowych, tak żeby lepiej działały na ludzi ze zdolnościami paranormalnymi.
Wszyscy wiemy, że znaczna część leków antydepresyjnych, uspokajających, a nawet
przeciwbólowych powoduje nieprzewidywalne skutki uboczne u osób wrażliwych.
- To prawda - przyznała Elizabeth.
- Towarzystwo utrzymuje własne ośrodki badawcze, ale pozostają one pod
kontrolą agencji rządowej, która, oczywiście, pozostaje anonimowa - ciągnął Jake.
Clare się uśmiechnęła.
- Rząd nie potrafi trzymać się z dala od badań nad zjawiskami
paranormalnymi.
Jake skinął głową.
- Wszyscy wiemy, że robi to potajemnie od dawna.
- Statystycznie rzecz biorąc - zauważył Archer - w kręgach rządowych zawsze
musi być paru ludzi, mających jakieś zdolności paranormalne. Niektórzy z pewnością
zachęcali do badań nad psychiką.
- Od samego momentu wprowadzenia programu badawczego - podjął Jake -
rada zakazała wszczynania jakichkolwiek prac nad zasadą założyciela i jej
pochodnymi.
- Ale prędzej czy później - wtrąciła Clare - trafiał się ktoś, kto uważał się za
współczesnego alchemika i nie mógł oprzeć się tej pokusie. Mam rację?
- Tak - potwierdził Jake. - Fallon jest przekonany, że właśnie to stało się także
tym razem. I wygląda na to, że ten odszczepieniec zwerbował kilku badaczy
towarzystwa.
Clare nalała kawy do kubków i zaniosła je na stół.
- A na jakiej podstawie Jones & Jones uznali, że spisek ma związek ze Stone
Canyon? - spytała.
- Informator, przed śmiercią, powiadomił jednego z agentów, że nowi
spiskowcy prowadzą tu jakieś działania - wyjaśnił Jake. - Nie wiedział, kto jest w nie
zamieszany, ale podejrzewał, że chodzi o kogoś z kręgu elit.
- Dlaczego do tej sprawy została wciągnięta moja rodzina? - zapytała Myra.
- Chyba wiem, jak to się stało - odparła Clare. - Kiedy Jones & Jones
zorientowali się, że w tym mieście żyje rodzina, której członkowie mają ścisłe
powiązania z towarzystwem, skontaktowali się z Archerem, żeby się dowiedzieć, czy
będzie z nimi współpracował. Mam rację?
Elizabeth i Myra spojrzały na Archera.
- Mniej więcej tak to wyglądało - przyznał. - Obiecano mi, że nikt z mojej
rodziny nie zostanie zamieszany w dochodzenie i że nikomu nie stanie się krzywda.
Musiałem tylko zapewnić przykrywkę Jake'owi.
Jake oparł się o blat.
- Kiedy Archer się zgodził, dostałem telefon z Jones & Jones.
- Dlaczego akurat ty? - spytała Clare.
- Biorąc pod uwagę, że jedną z moich przykrywek jest firma konsultingowa, był
to logiczny wybór. - Przerwał na chwilę. - No i mam zmysł myśliwego.
Elizabeth zamrugała.
- Naprawdę? Nigdy nie znałam myśliwego.
Myra westchnęła.
- I pomyśleć, że przedstawiłam cię w klubie jako szanowanego konsultanta.
- A jaki związek z Bradem ma twoje dochodzenie? - spytała Liz.
- Nie miało żadnego. Przynajmniej na początku. Jones & Jones zwrócili uwagę
na morderstwo, bo ofiarą był jeden z członków Arcane, w dodatku mąż członkini
towarzystwa. Ale, jak powiedziałem, doszli do wniosku, że McAllister nie miał nic
wspólnego ze spiskiem. Zostawili tę sprawę jako zagadkę typowo kryminalną.
- Muszę przyznać, że przyczyniłem się do tego w znacznym stopniu - dodał
Archer.
- Bo myślałeś, że to ja zabiłam Brada - powiedziała Clare miękko. - Starałeś się
mnie chronić przed podejrzeniem o morderstwo.
Archer pokiwał głową.
- Od tego jest ojciec.
Jake zauważył, że Myra zesztywniała. Jej twarz nabrała dziwnego wyrazu.
- Uważałem też, że nie jest to sprawa Jones & Jones - ciągnął Archer. -
Pomyślałem, że jeśli zabiłaś McAllistera, to dlatego, że zagrażał Elizabeth, a nie z
powodu jakiegoś spisku. Wtedy zacząłem zdawać sobie sprawę, że McAllister nie był
tym, za kogo się podawał, i że naprawdę był niebezpieczny. Koniec końców uznałem,
że dostał to, na co zasłużył.
Clare się zarumieniła.
- Dziękuję, tato.
Archer uśmiechnął się szeroko.
Elizabeth wpatrywała się w ojca z niedowierzaniem.
- Nigdy nie mówiłeś, że Brad mi zagrażał.
- Bo chciałem to wszystko jak najszybciej zakończyć - wyjaśnił. - Policji
spodobała się wersja o udaremnionej kradzieży. Gdyby wyszło na jaw, że istniał
powód, aby zabić McAllistera, sprawy poważnie by się skomplikowały dla ciebie i dla
Clare. A nie chciałem, żeby zaczęli się wam za bardzo przyglądać.
- O Boże - westchnęła Myra i położyła dłoń na piersi. –A ja byłam pewna... -
Urwała.
Wszyscy spojrzeli w jej stronę.
- Czego byłaś pewna, mamo? - spytała Elizabeth.
Myra zwróciła się do męża.
- Myślałam, że to ty zamordowałeś Brada. Bóg jeden wie, że na to zasłużył po
rym, co zrobił Elizabeth. Muszę przyznać, że sama zastanawiałam się, jak go zabić.
Archer uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Właśnie za to kocham twoją matkę - powiedział do Elizabeth. - Na zewnątrz
jest damą, a w środku tygrysicą.
- To dlatego przekonywałaś mnie, że nie powinnam rozmawiać o moim
małżeństwie z nikim spoza rodziny - domyśliła się Liz. Na jej twarzy malowała się
mieszanina zaskoczenia i podziwu. - Bałaś się, że tata jest zabójcą. Starałaś się go
chronić.
Myra skinęła głową.
- Tak jak Archer starałam się nie dopuścić, by policja odkryła potencjalny
motyw morderstwa. Ale nie chciałam, żebyś opowiadała o tym, co zrobił ci Brad, z
jeszcze jednego powodu.
- Chyba go znam - powiedziała Clare. - Valerie Shipley.
- Tak - przyznała Myra.
- Jak to? - zdziwiła się Elizabeth. - Nigdy nic mi nie mówiłaś o Valerie, mamo.
- Było jasne, że po śmierci Brada ogarnęła ją obsesja. - Myra spojrzała na Clare.
- Myślałam, że w San Francisco jesteś bezpieczna.
- To znaczy z dala od niej - uściśliła Clare.
- Tak - potwierdziła Myra. - Nawet gdyby Valerie chciała za tobą jechać, nie
zdołałaby zaplanować ani podróży samolotem, ani morderstwa. Była zbyt otumaniona
od alkoholu i pigułek. Ale Elizabeth tutaj, w Stone Canyon, byłaby całkiem bezbronna.
Clare spojrzała na siostrę.
- No tak, Valerie miała ją pod nosem.
Myra skinęła głową.
- Bałam się, że jeśli Liz będzie opowiadać o tym, jak źle układało jej się z
Bradem, Valerie zacznie się zastanawiać, czy to nie ona go zabiła.
Elizabeth uśmiechnęła się do matki.
- Starałaś się chronić nas troje, prawda?
- Próbowałam zachęcić Owena, żeby skierował Valerie na leczenie. Wreszcie się
zgodził. Szukaliśmy odpowiedniej kliniki, kiedy zjawiła się Clare.
- To dlatego wydawało mi się, że ostatnio zbliżyliście się z Owenem -
powiedział Archer.
Myra zmarszczyła brwi.
- Co ty, do cholery, sugerujesz?
- Nic - odparł szorstko. - Pomyliłem się.
- Czy ty naprawdę myślałeś, że Owen i ja... Och, na miłość boską, Archer!
Elizabeth się uśmiechnęła.
- Byłeś zazdrosny, tato?
Archer się zarumienił.
- No cóż, twoja matka jest piękną kobietą. Kiedyś Owen i ja lataliśmy za nią jak
wariaci. - Spojrzał na żonę. - Widywaliście się tak często przez kilka ostatnich tygodni,
że zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie doszłaś do wniosku, że dokonałaś
złego wyboru.
Myra oblała się rumieńcem. Usiłowała spojrzeć gniewnie na męża, ale Jake
widział w jej oczach tylko ciepło.
Wziął kubek herbaty* który podała mu Clare.
- Dzięki - powiedział.
Pociągnął długi łyk. Herbata była gorąca i mocna.
- Świetna - ocenił i zwrócił się do pozostałych: - Wiemy, że Myra i Archer
zdołali skierować dochodzenie J&J na niewłaściwe tory. Jeśli o mnie chodzi, nie
zamierzam nikomu wspominać o tym małym zamieszaniu, bo wyszedłbym na
kompletnego idiotę.
- To nieprawda - stwierdził Archer.
- Owszem, prawda. Ale myślmy dalej i zobaczmy, czy uda nam się ułożyć tę
układankę. W świetle niedawnych wydarzeń przyjmuję, że Brad McAllister został
zamordowany z powodu swoich powiązań z nowym spiskiem.
- A Valerie? - spytała Clare.
- To pytanie na razie pozostaje bez odpowiedzi. Nie sądzę, aby śmierć matki i
syna była zbiegiem okoliczności. Wprawdzie wszyscy wiedzieli, że Valerie zażywa
pigułki i pije, ale jej dwie nieudane próby zabójstwa dowodzą, że nie była powiązana
ze spiskiem.
- Chwileczkę - przerwała mu Clare. - Chyba inaczej rozumiemy słowo
„nieudany".
Archer spojrzał na nią.
- Jake'owi chodziło o to, że żadna próba nie nosiła znamion wyszukanej
operacji spiskowej.
Clare spojrzała na Jake'a, szukając potwierdzenia.
- To prawda - przyznał. - Oba te zamachy należą do kategorii czynów, jakich
można się spodziewać po osobie szalonej, działającej pod wpływem impulsu, a nie po
wyrachowanym zabójcy.
- Punkt dla was. - Clare spojrzała na rękę Jake'a. - Ale co z wczorajszym
postrzałem? Też był wynikiem działania pod wpływem impulsu?
- Jeszcze nie wiem.
- Jak to? - nie dawała za wygraną. - Ktoś strzelał do ciebie z profesjonalnej
strzelby, na miłość boską. Nie mówimy tu o garażach czy hantlach.
- Napastnik na pewno wiedział, co robi - przyznał Jake. - Był dobrym strzelcem
i posłużył się strzelbą na jelenie, a nie bronią, która mogłaby zasugerować policji, że
mają do czynienia z zawodowym mordercą snującym się po okolicy. Nie, nie było to
działanie pod wpływem impulsu, mogło jednak chodzić o wykorzystanie sposobności.
- A jest jakaś różnica? - spytała Elizabeth.
- Tak - odparł. - Napastnik ułożył sobie dokładny plan działania, ale zaczął
podejrzewać, że ktoś może mu wejść w paradę, więc postanowił wykorzystać okazję i
pozbyć się problemu w szybszy i skuteczniejszy sposób.
- Nie ma nic bardziej skutecznego niż strzelba - zauważył Archer. - Problem w
tym, że w Arizonie będziesz miał od cholery podejrzanych.
- Wiem - przyznał Jake. Poczuł przyjemne łaskotanie zmysłów. - Ale patrzę na
to od jaśniejszej strony. Dzięki temu, że zostałem postrzelony, będę mógł trochę
odpocząć.
Clare wzruszyła ramionami.
- Jeśli otarcie się o śmierć jest dla ciebie sposobem na zdobycie kilka wolnych
dni, to wolę nie wiedzieć, co uważasz za złe wieści.
- Co teraz będzie? - spytała Elizabeth.
- Mnóstwo roboty - oznajmił Jake. - Najpierw skontaktuję się z J&J i każę
analitykom jeszcze raz zbadać sprawę morderstwa Brada McAllistera. Założę się, że za
pierwszym razem coś przeoczyli. Pewnie nie muszę tego mówić, ale powiem. Nikt z tu
obecnych nie może nawet pisnąć słówkiem, o czym dziś rozmawialiśmy. Jasne?
Wszyscy skinęli głowami.
Jake usłyszał dzwonek swojej komórki. Wyjął ją z kieszeni i spojrzał na numer.
- To Jones & Jones - powiedział. - Poprosiłem Fallona, żeby spróbował
zlokalizować Kimberly Todd i doktora Ronalda Mowbraya. - Odebrał telefon. - Co dla
mnie masz, Fallon?
- O Kimberly Todd na razie tylko tyle, że nie jest zarejestrowanym członkiem
towarzystwa. Ale Mowbraya nietrudno było odnaleźć. Ma piąty stopień wrażliwości i
utrzymuje się, wyłudzając pieniądze od emerytów. Od roku pracuje w Tucson.
Przedtem był na Florydzie. Rzadko zostaje gdzieś dłużej niż rok. Tyle wystarczy, żeby
przyciągnąć ofiary i skłonić je do przekazania oszczędności swojego życia.
- Pod jakim nazwiskiem działa w Tucson?
- Nelson Ingle. - Fallon podyktował adres.
- Dzięki - powiedział Jake. - Szukaj dalej Kimberly Todd, To bardzo ważne.
- Będę się starał, ale wygląda na to, że zapadła się pod ziemię. Coś jeszcze?
- Nie, ale ktoś strzelał do mnie zeszłej nocy, więc chyba robimy postępy.
- Nic ci nie jest?
- Mam kilka szwów, to wszystko.
- Przysłać ci wsparcie?
- Żeby nasz bohater zastrzelił tego, kogo przyślesz? To mała miejscowość.
Najpierw pogadam z tym Ingle'em. Może wtedy będę wiedział, czego potrzebuję.
- Dobra. Będziemy w kontakcie.
- Jasne. - Zauważył, że Clare wpatruje się w telefon.
- Poczekaj - odezwał się Fallon. - Jeszcze jedno. Co z Lancaster? Jakieś
problemy?
- Nie dla mnie - odparł Jake. - Ale ty niebawem możesz mieć problemy.
- Co to, do cholery, ma znaczyć?
Jake uśmiechnął się do Clare.
- Stwierdziła, że nie ma sensu starać się o pracę w J&J. Zamierza otworzyć
własną agencję paradetektywistyczną.
- Co?!
- Coś, żeby nie musieć pracować dla ciebie.
- Chodziło jej konkretnie o mnie? - spytał Fallon.
- Powiedzmy, że twoje nazwisko i słowo „dureń" pojawia się w jednym zdaniu z
pewną stałą częstotliwością.
- Nazwała mnie durniem? Przecież mnie nie zna.
- Ty też jej nie znasz, ale nie przeszkodziło ci to odrzucać wszystkich
dokumentów, jakie wysyłała. To na razie tyle, Fallon. Zadzwonię do ciebie później i
powiem ci, jak się sprawy mają.
- Poczekaj chwilę. Z tą Lancaster...
- Muszę lecieć.
- Nie rozłączaj się, do cholery, Jake...
Jake przerwał połączenie i spojrzał na pozostałych.
- Znaleźli Mowbraya. Jest w Tucson i naciąga ludzi pod nazwiskiem Ingle.
Mam zamiar go odnaleźć jeszcze dziś.
- Jadę z tobą - oznajmiła Elizabeth. Archer wstał.
- Biorę broń.
- Ja też jadę. - Myra poderwała się z krzesła. - Mam mu do powiedzenia kilka
słów.
- Zwykle pracuję sam - próbował protestować.
- To tym razem - stwierdziła Clare - będziesz miał drużynę.
Jake uznał, że nie ma sensu się spierać. Wobec zjednoczonej frakcji
Glazebrookow niewiele był w stanie zwojować. Mógł jedynie starać się utrzymać ich
pod kontrolą.
- Dobrze. Ale przejmuję dowodzenie. Clare uśmiechnęła się przekornie.
- Jeśli chodzi o naciągaczy, to ja jestem specjalistką, pamiętasz?
ROZDZIAŁ 40
Biuro firmy Ingle Investmensts mieściło się w pasażu handlowym we
wschodniej części Tucson. Clare popatrzyła na niskie ceglane budynki z dachami z
czerwonej dachówki, zacienione chodniki i niewielkie przestrzenie parkingowe.
Tutejszy pasaż handlowy niczym się nie różnił od innych, jakie widziała w Arizonie.
- Niezbyt wyszukane miejsce jak na siedzibę firmy inwestycyjnej - skwitowała.
Dostrzegła parę sklepów z ubraniami, piekarnię, lodziarnię i kilka małych jadłodajni.
- Ale i nie tanie - odparł Jake. Przyjrzał się witrynie firmy. — Zapewne Ingle
woli nie rzucać się w oczy.
Droga z Phoenix zabrała im dobre dwie godziny. Jake dojechałby szybciej, ale
był ranny w rękę, więc prowadziła Clare. Zdawała sobie sprawę, że z każdym
kilometrem potęguje się w nim niespokojne wyczekiwanie. Z jej zmysłami działo się
podobnie.
Oboje ubrali się zwyczajnie. Ona miała na sobie czarne spodnie i koszulkę.
Jake włożył dżinsową bluzę, która zakrywała opatrunek, i spodnie khaki. Poza tym, że
musiał trzymać lewą rękę blisko ciała, nic nie zdradzało, że jest ranny.
- Stara się robić wrażenie, że prowadzi firmę dla zwykłych ludzi stwierdziła
Clare.
- Jego potencjalne ofiary to osoby starsze, które utrzymują się z bieżących
dochodów, a oszczędności odkładają dla dzieci. Idealnym celem jest kobieta, wdowa
albo rozwódka. Żyje z niewielkiej emerytury i ma jakieś pieniądze z inwestycji, które
przez lata poczyniła z mężem, albo ze sprzedaży rodzinnego domu. Kogoś takiego
będzie szukał.
- Pieniądze ze sprzedaży nieruchomości?
Clare skinęła głową.
- Trzyma je na koncie w banku i nie chce nimi ryzykować, bo zamierza zostawić
je w spadku dzieciom. Cel Nelsona Ingle'a to przekonanie ofiary, że u niego pieniądze
będą równie bezpieczne. A zagwarantuje jej potrójny lub poczwórny zysk.
Jake spojrzał na nią z uznaniem.
- Mówisz, jakbyś znała Ingle'a.
Wzruszyła ramionami.
- Ty zajmujesz się tropieniem. Ja wyczuwam kłamców. A jedno wiemy na
pewno: że Nelson Ingle jest kłamcą.
- Ja też cię okłamywałem.
- Wiem. - Uśmiechnęła się blado. - I byłeś w tym dobry. Trzeba nie lada
talentu, żeby mnie nabrać.
- A teraz, kiedy znasz prawdę, pewnie mnie nienawidzisz? - spytał.
- Bo nie wspomniałeś, że pracujesz dla Jones & Jones?
- Tak.
- Dobry Boże. Czemu miałabym cię nienawidzić? To twoja praca. Spojrzał na
nią poważnie.
- Ty nie miałaś się w tej pracy pojawić.
- Ale się pojawiłam. To nie twoja wina. Nic się nie stało, Jake. Rozumiem.
- Naprawdę wyznajesz specyficzną filozofię na temat kłamstwa, co?
- Po prostu uważam, że zdolność do kłamstwa jest niezbędna i niekiedy
pożyteczna. Liczą się intencje.
Uśmiechnął się.
- Co wcale nie znaczy, że zmieniłam zdanie o Fallonie Jonesie - dodała szybko.
Uśmiechnął się szerzej.
- Nie obchodzi mnie, co czujesz do Fallona, dopóki sypiasz ze mną.
- Miło mi, że jasno wyrażasz swoje zdanie. Ale dalszą rozmowę na ten temat
powinniśmy przełożyć na bardziej odpowiednią porę. Teraz musimy dopaść jednego
ze złych ludzi i tak go nastraszyć, żeby zdradził nam wszystkie swoje brudne
tajemnice.
- Racja. To będzie zabawne.
- Wiesz, przypominasz mi te kojoty, które polują o świcie.
- A co, wystaje mi język? Nie cierpię, kiedy wystaje mi język. Trochę mnie to
zawstydza.
- Nie widzę żadnego języka.
- Chwała Bogu. - Odpiął pas, otworzył drzwiczki i wysiadł. - No to do roboty.
Dołączyła do niego i razem podeszli do drzwi Ingle Investments. Jake otworzył
drzwi.
Clare poczuła powiew arktycznego powietrza. Zdjęła ciemne okulary i
rozejrzała się szybko.
Beżowy dywan. Kilka pejzaży Arizony na ścianach. Dwa krzesła, niski stolik, a
na nim parę równo ułożonych gazet. Żadnej recepcjonistki.
Drzwi gabinetu były zamknięte. Dobiegały zza nich odgłosy rozmowy.
Na jednym z krzeseł dla klientów siedziała starsza kobieta z hełmem gęstych
siwych loków. Spojrzała podejrzliwie na Clare i Jake'a.
- Pan Ingle ma klientkę - oznajmiła. - Ja jestem następna.
- Dziękujemy za informację - odpowiedziała grzecznie Clare.
Kobieta uspokoiła się, widząc, że nowo przybyli nie mają zamiaru wpychać się
do kolejki.
- Gorąco, prawda? - zagaiła.
- Nie da się ukryć - przyznała Clare.
- Jutro to dopiero będzie skwar - powiedziała kobieta. - Słyszałam rano w
wiadomościach. Dobrze, że nie mieszkamy w Phoenix. Tam jest zawsze pięć stopni
więcej.
- Podobno - wtrącił Jake.
Drzwi gabinetu się otworzyły. Stał w nich elegancki mężczyzna po
czterdziestce, który pomagał wyjść siwowłosej kobiecie poruszającej się o balkoniku.
Clare pomyślała, że to na pewno Ingle. Idealnie pasował do opisu Elizabeth:
patrycjuszowskie rysy, tradycyjna biała koszula i krawat, pewne, spokojne ruchy i
jasne, otwarte spojrzenie. Krótko mówiąc, człowiek godny zaufania.
- Do widzenia, pani Donnelly - powiedział ciepłym tonem. - Miło było panią
poznać. Mam nadzieję, że udało mi się odpowiedzieć na pani pytania odnośnie
inwestycji.
- Tak, panie Ingle. - Kobieta uśmiechnęła się, najwyraźniej zadowolona z
rozmowy. - Chyba znalazłam to, czego szukałam.
- Proszę śmiało dzwonić, jeśli będzie pani miała jeszcze jakieś pytania -
zachęcił. - Jeśli nie, to widzimy się w piątek. Dokumenty będą gotowe do podpisu.
- Chcę tylko mieć pewność, że moje pieniądze będą bezpieczne - powiedziała
pani Donnelly. - W moim wieku nie można sobie pozwolić na ryzyko, rozumie pan.
- Będą bezpieczne jak w banku - zapewnił Ingle. - A przy okazji będzie pani
miała możliwość zarobienia co najmniej dwudziestu pięciu procent.
Było to wierutne kłamstwo.
Wszystkie zmysły Clare drgnęły pod wpływem przypływu nieprzyjemnej
energii, która zmuszała do natychmiastowej reakcji - walki lub ucieczki. Niezdrowe
pożądanie emanujące, od Ingle'a przyprawiło ją o dreszcze.
Zapanowała nad alarmem, który włączył się w jej umyśle i groził, że zawładnie
jej zmysłami. Walcz, nie uciekaj!
Popatrzyła na Jake'a. Energia uchodziła z niego falami. No tak, nie trzeba było
żadnego talentu, by zorientować się, że Ingle bezczelnie kłamie. Żaden uczciwy
doradca nie mógłby zagwarantować dwudziestopięcioprocentowego zysku przy
bezpiecznej inwestycji. Taki zysk można osiągnąć jedynie kosztem ogromnego ryzyka,
jakiego osoba utrzymująca się ze skromnych dochodów nie byłaby w stanie podjąć.
Clare spojrzała na panią Donnelly.
- Proszę nigdy nie wierzyć komuś, kto twierdzi, że może zapewnić pani tego
rodzaju zysk przy w miarę bezpiecznej inwestycji - powiedziała. - Ingle kłamie jak z
nut.
Kobieta siedząca w poczekalni westchnęła głośno. Twarz pani Donnelly się
ściągnęła.
- O co chodzi, na litość boską?
- Proszę zostawić to mnie, pani Donnelly. - Śmiertelnie poważny Ingle zrobił
krok w stronę Clare. - Nie wiem, kim pani jest, ale z pewnością nie ma pani prawa
tutaj być. Dzwonię po policję.
- Proszę bardzo - odparła. - Ale najpierw porozmawia pan ze mną i z moim
wspólnikiem.
Ingle zerknął spode łba na Jake'a, a gdy ten uśmiechnął się, zrobił krok do tyłu
i spojrzał na Clare.
- Do cholery jasnej, kim pani jest?
Wyjęła z torebki portfel i otworzyła go, pokazując swoje prawo jazdy.
- Clare Lancaster, Arizona, Agencja do spraw Defraudacji - oznajmiła.
Zatrzasnęła portfel, zanim Ingle zdążył się mu przyjrzeć. - Jesteśmy tu, żeby
porozmawiać z panem o defraudacji funduszy, panie Ingle.
- Defraudacji? - powtórzyła przerażona pani Donnelly.
- O co chodzi? - Kobieta siedząca na krześle chwyciła swoją laskę i wstała z
trudem. - Powiedzieli państwo „defraudacja"?
Zmieszanie Ingle'a przerodziło się w złość.
- W Arizonie nie ma czegoś takiego jak Agencja do spraw Defraudacji.
- W porządku - przyznała Clare. - Niech więc będzie Agencja Stanowa do spraw
Defraudacji Uprawnień, doktorze Mowbray.
- Jak to? - odezwała się pani Donnelly. - Przecież pan Ingle nie jest lekarzem.
- Oczywiście, że nie - zgodziła się Clare. - Ale niedawno podawał się za niego w
Phoenix.
Na arystokratycznej twarzy Ingle'a pojawił się strach. Wzmianka o nielegalnej
działalności jako psychiatry przeraziła go o wiele bardziej niż zarzut defraudacji.
- Kim jesteście? - zapytał. Jego wzrok wędrował niespokojnie od Clare do
Jake'a.
- I czego chcecie?
- Chyba powinniśmy porozmawiać o tym na osobności - doradził Jake. Spojrzał
na dwie staruszki. - Panie wybaczą.
- Chwileczkę - sprzeciwił się Ingle. - Panie wcale nie muszą wychodzić.
Clare zrozumiała, że jest naprawdę przestraszony. Do tego stopnia, że wolał, by
kobiety zostały. Może myśli, że ich obecność zapewni mu bezpieczeństwo.
Jake ruszył w stronę Ingle'a z wdziękiem drapieżnika zbliżającego się do ofiary.
Clare poczuła dotyk znajomej energii, która przyprawiła ją o dreszcz.
Ingle prawdopodobnie też ją poczuł. W końcu miał intuicję. Odsunął się o kilka
kolejnych kroków. Jake zapędził go do gabinetu.
Clare weszła za nimi i zamknęła drzwi tuż przed nosem zdumionych staruszek.
- Nie możecie tego robić - protestował Ingle. W jego głosie pobrzmiewała
panika.
- Niech pan siada - rozkazała Clare.
- To wy jesteście naciągaczami, nie ja - bronił się rozpaczliwie Ingle, - Jakim
prawem śmieliście tu wtargnąć?
- Słyszałeś, co powiedziała ta pani - odezwał się Jake. - Siadaj.
Ingle z trudem przełknął ślinę. Odwrócił się, podszedł do biurka i usiadł ciężko.
Jake poruszał się chyba jeszcze szybciej. Clare miała wrażenie, że podszedł do
biurka w mgnieniu oka. Chwycił Ingle'a za prawy nadgarstek.
- Żadnej broni - ostrzegł.
Otworzył szufladę, do której miał zamiar sięgnąć Ingle, i wyjął pistolet. Potem
przeszukał pozostałe szuflady i pomacał blat od spodu. Wreszcie odsunął się i
rozkazał:
- Połóż ręce na biurku i trzymaj tak, żebym mógł je widzieć.
Clare spojrzała na niego, unosząc brwi.
- Do McAllistera nie strzelano z tego pistoletu. Nie ma na nim żadnych śladów.
Jest czysty.
- O czym pan mówi? - jęknął Ingle. - Nie zabiłem McAllistera.
- Ale ktoś go zabił - powiedziała Clare.
- Nie ja. - Ingle najwyraźniej zaczynał się poddawać. Rozłożył dłonie na biurku.
- W porządku, rozumiem, o co chodzi. Przejdźmy do rzeczy. Ile mnie to będzie
kosztować?
Clare usiadła na jednym z krzeseł dla klientów i założyła nogę na nogę.
- Niewiele. Chcemy tylko odpowiedzi na pytania.
- Brednie. - Ingle trochę się uspokoił. - Od razu rozpoznam szantażystów.
Chcecie pieniędzy.
- Nie. - Uśmiechnęła się chłodno. - Tylko odpowiedzi.
- Jakich? - spytał.
- Zacznijmy od pańskiej roli doktora Mowbraya w Phoenix. Przyglądał jej się
chwilę, po czym odwrócił się do Jake'a.
- Po pierwsze, chciałbym wiedzieć, z kim mam okoliczność.
- Jestem z Jones & Jones - odparł Jake.
- Nie zrobiłem niczego, co interesowałoby Jones & Jones - zapewnił Ingle.
- Owszem, zrobił pan - oznajmił Jake. - Inaczej nie byłoby mnie tu.
Ingle przyjrzał mu się chłodno.
- Kim pan jest? Jednym z pomyleńców, którzy pracują dla Jones&Jones?
Clare zerwała się na nogi, minęła Jake'a i przystanęła przed biurkiem.
Rozłożyła dłonie na lśniącym blacie i się pochyliła.
- Pan Salter nie jest pomyleńcem - powiedziała ostro. - Jest doradcą
dochodzeniowym. Ma pan odnosić się do niego z szacunkiem. Zrozumiano?
- Cholera, wszyscy wiedzą że Jones & Jones zatrudniają dziwaków.
- Ujmę to inaczej - przerwała mu Clare. - Jeśli nie będzie okazywał pan
należnego szacunku panu Salterowi, dopilnuję, żeby jeszcze dziś trafił pan w ręce
policji razem ze wszystkimi dowodami, jakich będą potrzebować, żeby aresztować
pana za defraudację. Pańskie zdjęcie ukaże się w wieczornych wiadomościach i w
jutrzejszych gazetach. Zrozumieliśmy się, Ingle?
Pospiesznie skinął głową.
- Oczywiście, pani Lancaster. Jak pani każe. Jestem zaszczycony, że mogę
współpracować z Jones & Jones.
Sarkazm jego stwierdzenia był oczywisty, ale postanowiła, że to zignoruje. Nie
mieli czasu.
Zdjęła ręce z biurka i wróciła na krzesło. Kątem oka dostrzegła, że Jake jest
wyraźnie rozbawiony. Zarumieniła się. Jakby potrzebował, żebym go broniła,
pomyślała.
- No więc, co pan powie o swojej karierze lekarskiej, doktorze Mowbray -
zwróciła się do Ingle'a.
Mężczyzna nieco się rozluźnił. Najwyraźniej ulżyło mu, kiedy dowiedział się, że
Clare i Jake pracują dla Jones & Jones. Czego mógł bać się bardziej niż detektywów
Towarzystwa Arcane? - zastanawiała się Clare.
- Skontaktował się ze mną Brad McAllister i poprosił, żebym na kilka miesięcy
wcielił się w rolę psychiatry. Powiedział, że chodzi tylko o dwa dni w tygodniu i że to
nie przeszkodzi mi w moich interesach w Tucson.
- Znaliście się wcześniej?
- Nie - odparł Ingle i uśmiechnął się krzywo. - Nie byliśmy z tej samej ligi.
McAllister dorobił się milionów, a ja... Chyba państwo zauważyli, że moi klienci nie
należą do krezusów.
- Skąd McAllister wiedział, że będzie się pan nadawał do tej farsy?
Ingle wzruszył ramionami.
- Powiedział, że o mnie słyszał. Podziwiał moją pracę. Złożył mi propozycję,
której nie mogłem odrzucić. Kiedy wyjaśnił, że prowadzi działania, które dotyczą
rodziny Glazebrooków, zawahałem się. Jak mówiłem, nie obracam się w tych kręgach.
Ale wszystko szło jak po maśle, przynajmniej z początku.
- A co stało się później? - spytała Clare.
- Pojawiła się pani, pani Lancaster - odparł. - Porwała pani Elizabeth tak
szybko, że McAllister nie zdążył się zorientować, co się dzieje. Dopiero po jakimś
czasie połapał się, co się stało. Moje gratulacje. Niewielu ludzi byłoby w stanie tak go
zaskoczyć.
Clare zesztywniała.
- Rozmawiał z panem o mnie?
- Tak - przyznał Ingle. - Powiedział, że jest pani problemem, którego nie
przewidział, ale w końcu stwierdził, że wie, jak sobie z panią poradzić. Szczerze
mówiąc, spodziewałem się, że ulegnie pani nieszczęśliwemu wypadkowi, który będzie
mu na rękę. Ale to McAllister zginął i pomyślałem wtedy, że pani działa szybciej niż
on. To wszystko.
- Myślał pan, że to ja go zabiłam?
Uniósł brwi.
- To pani znalazła ciało. I miała pani motyw. Chciała pani wyrwać Elizabeth ze
szponów McAllistera. Wprawdzie nie był to motyw, o jakim mówią plotki, ale dla
mnie był wystarczający.
- Wiedział pan, że nie mam romansu z McAllisterem.
- Wydawało mi się to raczej nieprawdopodobne.
Jake obserwował go dzikim wzrokiem.
- Wiedział pan, że pani Lancaster grozi śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony
McAllistera i nie zrobił pan nic, żeby ją ostrzec?
- To były tylko moje domysły. - Ingle się skrzywił. - Nie wiedziałem, co on
naprawdę zamierza. Wątpię, żeby ktokolwiek wiedział. Im dłużej dla niego
pracowałem, tym bardziej docierało do mnie, że jest stuknięty.
Clare pochyliła się lekko.
- Dlaczego pan tak uważa?
- Trudno to wytłumaczyć - skwitował. - Początkowo traktował mnie jak
profesjonalistę. Mówił, że robimy w tej samej branży i że jestem za dobry, żeby
pracować na tak niskim szczeblu. Czułem się, jakbyśmy byli równi sobie. Wiedziałem,
że to nieprawda, ale jakoś mnie przekonał, że rzeczywiście mogę stać się kimś takim
jak on, poważnym graczem.
- Krótko mówiąc, zbajerował pana - podsumował Jake. - Jak wszystkich.
Ingle wydął wargi.
- Stare powiedzenie mówi, że najłatwiej wcisnąć towar innemu sprzedawcy.
- Czyli... przekładając to na nasz przypadek... najłatwiej naciągnąć innego
naciągacza.
- Mnie bardziej odpowiada określenie „sprzedawca" - stwierdził Ingle.
- Podejrzewam, że McAllister był hipnotyzerem - ciągnęła Clare. - I to zdolnym.
Co pan na to?
- Przeszło mi to przez myśl, gdy zobaczyłem, jak omamił wszystkich w Stone
Canyon, łącznie z Archerem Glazebrookiem - przyznał. - Kiedyś spytałem go, jakie ma
zdolności.
- I co panu odpowiedział? - spytał Jake.
- Twierdził, że ma intuicję, ale niezbyt silną. Czwarty stopień w skali Jonesa. I
że jest dobry w liczbach i strategii.
- Wszystko, co panu naopowiadał, było prawdopodobnie kłamstwem -
stwierdziła Clare. - Ale co pan sam zaobserwował?
Ingle zmarszczył czoło.
- Słucham?
- Od kilku lat skutecznie naciąga pan ludzi. Bez wątpienia ma pan talent do
interesów.
Spoważniał.
- Co pani insynuuje?
- Tylko to, że musi pan być bardzo dobrym obserwatorem ludzkiej natury. -
Okrasiła ton głosu nutą podziwu, jak profesjonalista dający do zrozumienia
profesjonaliście po drugiej stronie barykady, że docenia jego zdolności. - Proszę mi
nie powtarzać, co sam o sobie powiedział. Proszę mi powiedzieć, co pan zauważył.
Gdyby oceniał go pan pod kątem swojego planu inwestycyjnego, jak by pan do niego
podszedł?
- Żartuje pani? - Pozwolił sobie na ochrypły, krótki śmiech. - Nie tknąłbym go.
- Dlaczego?
Ingle zastanawiał się chwilę.
- Moje umiejętności - rzekł wreszcie - polegają na tym, że potrafię ocenić, czego
oczekuje potencjalny klient, a następnie przekonać tego potencjalnego klienta, że
mogę mu to zaoferować. Nigdy nie wiedziałem, czego mógłby chcieć McAllister, i
dlatego nigdy nie brałbym go pod uwagę w moich planach inwestycyjnych.
Przetrwałem tak długo dzięki temu, że bardzo starannie dobieram moich... hm...
klientów.
- A mnie wydawało się oczywiste, czego chce McAllister - stwierdziła Clare. -
Chciał spadku swojej żony, połowy przedsiębiorstwa Glazebrooków.
- Nie wątpię, że to było jego bezpośrednim celem - przyznał Ingle. - Ale nie
potrafiłem pojąć, po co mu to.
- Pieniądze? - spytał Jake.
- McAllister miał pieniądze, i to mnóstwo. Gdyby chciał więcej,
przeprowadziłby kolejny udany plan inwestycyjny. W naszych kręgach był uważany za
prawdziwego mistrza. Znany był też z tego, że pracuje sam. Po co miałby podejmować
ryzyko, żeby przejąć firmę Glazebrooków. Niech państwo sami pomyślą. Faszerować
córkę znanej rodziny lekami i usiłować wmówić wszystkim, że zwariowała? Przecież to
karkołomne.
- A jednak przekonał pana do współpracy - zauważyła Clare.
Skrzywił się.
- Kiedy spojrzę wstecz, nie mogę uwierzyć, że dałem się w to wciągnąć.
Naprawdę musiał być hipnotyzerem. I to cholernie silnym, jak pani mówi.
- Człowieka pokroju McAllistera do takiego ryzyka mogło skłonić tylko kilka
powodów - powiedział Jake. - Pierwsze trzy to pieniądze, władza i miłość.
Ingle niemal się zakrztusił.
- Miłości może pan nie brać pod uwagę. Może mi pan wierzyć, McAllister do
nikogo nie żywił żadnych uczuć.
- Nawet do matki, Valerie Shipley? - spytała Clare.
Ingle zamrugał i znów zaczął się zastanawiać.
- Valerie Shipley była prawdopodobnie jedyną osobą, której ufał. Ale nie sądzę,
żeby ją kochał. Ona natomiast za nim szalała. Przyznaję, nie jestem prawdziwym
psychiatrą, ale nawet ja widziałem, że ma na jego punkcie obsesję. Zrobiłaby dla niego
wszystko i on doskonale o tym wiedział. Wykorzystywał jej słabość, żeby nią
manipulować.
- Wiemy, że McAllister miał kochankę - oznajmiła Clare. - Masażystkę ze spa
Tajemnicze Źródła w Phoenix.
- Nie dziwi mnie, że kogoś pieprzył. - Ingle chciał wykonać lekceważący gest,
ale zauważył groźne spojrzenie Jake'a i szybko położył dłoń na blacie. - Ale mogę
państwa zapewnić, że nie był w niej zakochany.
- Więc zostają nam pieniądze i władza - podsumowała Clare.
Ingle spojrzał jej w oczy.
- Nie mówię, że McAllister tego nie chciał. Na pewno chciał. Ale odniosłem
wrażenie, że nie pragnął firmy Glazebrooków tylko dlatego, że to dochodowy interes.
Chodziło o coś więcej. Wydaje mi się, że on potrzebował tej firmy.
- Po co? - spytała Clare.
Pokręcił głową.
- Nie mam pojęcia. Mogę tylko powiedzieć, że jeśli chodzi o McAllistera, trzeba
byłoby przyjrzeć się wszystkiemu głębiej. A ja nie miałem ochoty patrzeć zbyt głęboko.
- Kiedy zaczął się pan niepokoić?
- Kiedy pojawiła się pani i stało się jasne, że wszystko zaczyna się walić. Dotarło
do mnie, że McAllister nie ma zamiaru zrobić tego, co w tej sytuacji zrobiłaby
większość ludzi.
- Nie zakończył sprawy i nie zniknął - domyśliła się Clare.
- Właśnie. Kiedy jego żona złożyła pozew o rozwód, pomyślałem, że pryśnie.
Tak zrobiłbym ja. Ale on...
- Co? - drążyła Clare.
Ingle poruszył lekko wymanikiurowanym palcem.
- Cóż, nie powiem, że spanikował. Był na to zbyt wielkim profesjonalistą. Ale
zrobił się bardzo nerwowy. Zupełnie jakby ogarnęła go obsesja na punkcie ratowania
tego, co było już nie do uratowania. Wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale wyglądało to,
jakby...
- Jakby co? - Jake lekko zesztywniał.
Ingle rozłożył ręce.
- Jakby niepowodzenie nie wchodziło w rachubę. A to w przypadku eksperta
nie powinno mieć miejsca. Zawsze należy być przygotowanym na porzucenie planu,
jeśli nie wypali. To podstawowa zasada przetrwania w naszej profesji.
- Myśli pan, że mógł pracować dla kogoś? - spytała Clare. - Dla kogoś, kto nie
dopuszczał możliwości porażki?
Ingle zmarszczył brwi.
- Trudno mi sobie wyobrazić, żeby McAllister słuchał czyichś rozkazów. Ale
powiem wam jedno. Jeśli pracował dla kogoś, robił to dlatego, że ten ktoś mógł dać
mu to, czego straszliwie pragnął, a czego nie mógł zdobyć sam. Jeśli to nie pani go
zabiła, pani Lancaster...
- To nie ja.
- W takim razie mógł to być ten, o kim pani pomyślała. Ktoś, kto nie toleruje
porażki.
- Czy to znaczy, że pan też nie nabrał się na wersję o udaremnionej kradzieży? -
spytał Jake.
- Nie - przyznał Ingle. - Nie nabrałem się. Zamknąłem gabinet lekarski tego
ranka, kiedy w gazetach ukazała się wiadomość o morderstwie. Wróciłem tam tylko
po to, żeby się upewnić, że nie zostawiłem niczego, co mogłoby naprowadzić na mój
ślad. - Skrzywił się. - Pewnie coś przeoczyłem. Możecie mi powiedzieć, jak mnie
znaleźliście?
- Analityk J&J pana odnalazł - wyjaśnił Jake.
Ingle westchnął.
Clare wstała.
- Dobrze, to chyba wszystko - powiedziała.
Ingle przyglądał się jej niespokojnie.
- Obiecaliście, że nie pójdziecie na policję, jeśli powiem wam, co wiem.
- Spokojnie. - Przewiesiła torebkę przez ramię i skinęła na Jake'a, dając mu do
zrozumienia, że pora iść. - Nie doniesiemy na pana miejscowej policji.
- A co z Jones & Jones? - spytał Ingle, rzucając niespokojne spojrzenie
Jake'owi.
Ten uśmiechnął się swoim szerokim, zimnym uśmiechem drapieżnika.
- O Jones & Jones niech się pan na razie nie martwi, panie Ingle. Ma pan na
głowie pilniejszy problem.
- Co to ma znaczyć, do licha?
Clare otworzyła drzwi, pozwalając mu spojrzeć na troje ludzi w poczekalni.
- Przedstawiam panu moją rodzinę. - Wskazała Archera, Myrę i Elizabeth. -
Fakt, że Glazebrookowie są trochę dziwni, ale mimo wszystko są rodziną, prawda?
Archer wparował do gabinetu. Myra i Elizabeth tuż za nim.
- Więc to ty jesteś tym sukinsynem, który usiłował nam wmówić, że nasza
córka oszalała - zagadnął Archer.
- Dzień dobry, doktorze Mowbray - powiedziała Elizabeth ze zjadliwym
uśmiechem. - Na pewno ucieszy się pan, widząc, że cudownie ozdrowiałam.
Myra posłała Ingle'owi spojrzenie, które byłoby w stanie zmrozić cały ocean.
- Odpoczynek zapewniony, od dzisiaj nie będzie pan już robił interesów w
Arizonie.
- Chwileczkę. - Przerażony Ingle zerwał się na równe nogi. - Nie rozumie pan.
Współpracowałem z Jones & Jones.
- No to mamy dla pana złą wiadomość - oznajmił Archer. - Nie jesteśmy z
Jones & Jones. To sprawa osobista.
ROZDZIAŁ 41
Mam nadzieję, że Archer nie zrobi Ingle'owi nic strasznego. - Clare spojrzała na
zamknięte drzwi Ingle Investments, a potem wycofała samochód z parkingu. - Wiem,
że najchętniej zgniótłby tego bydlaka na miazgę. Rozumiem go. Ale w tej chwili
najmniej potrzebna nam jest uwaga policji i prasy.
- Nie martw się - uspokoił ją Jake. - Archer jest strategiem, zapomniałaś?
- I co z tego?
- Nie będzie mścił się na nim fizycznie. Przynajmniej nie do tego stopnia, żeby
Ingle wylądował w szpitalu. Nie odda go też w ręce policji.
Clare pokiwała głową.
- Naciągaczom zawsze się udaje. W najgorszym wypadku zwijają interes i
uciekają z kraju. Nawet jeśli w końcu stają przed sądem, wiele ofiar nie chce
zeznawać, bo czują się poniżone. Dotyczy to zwłaszcza staruszków. Boją się, że ich
dorosłe dzieci dowiedzą się, że ich naciągnięto. - Spojrzała na Jake'a. - A co Archer ma
zamiar zrobić?
- Coś, co Ingle'a zaboli najbardziej - odparł. - Zmusi go, żeby podał hasła
swoich zagranicznych kont bankowych i listę ludzi, których naciągnął tu, a potem
zwróci im tyle pieniędzy, ile się da.
- To o wiele więcej, niż mogłaby zdziałać policja - zauważyła Clare.
- A kiedy już to zrobi, nastraszy Ingle'a.
- Jak?
- Mówiąc mu, że Jones & Jones umieści jego nazwisko na liście
obserwowanych. Jeśli wróci na dawne ścieżki, analitycy szybko się zorientują i
dopilnują, żeby miejscowe władze zostały poinformowane. To powinno go
powstrzymać przed dalszym działaniem. Ta metoda jest zwykle bardzo skuteczna.
J&J stosuje ją, żeby powstrzymać osobników takich jak Ingle, którzy wykorzystują
swoje zdolności do naciągania ludzi albo popełniania innych przestępstw.
- Nie wiedziałam, że Jones & Jones mają listę obserwowanych.
- Pewnie dlatego, że nigdy dla nich nie pracowałaś.
- Przez tego dupka Fallona Jonesa. - Stanęła na światłach i spojrzała na niego
badawczo. - Nic ci nie jest?
- Nie. Jeszcze jestem pobudzony, to wszystko. Zaskoczyła go lekkim śmiechem.
- Zew krwi, co?
- Wydaje ci się, że to zabawne?
- Nie jasne, że nie. Przepraszam. - Światła się zmieniły. Przejechała przez
skrzyżowanie. - Ale nie uważam, że to coś wielkiego.
Rozglądał się po ulicy. Nie mógł się powstrzymać. Jego zmysły nadaj były w
stanie najwyższej czujności, więc odruchowo zapamiętywał szczegóły najbliższego
otoczenia, wypatrując zagrożenia, szukając ofiary. Wyrażenie „zew krwi" było niestety
bliskie prawdy.
Pomyleniec.
Przypomniało mu się, jak Clare wyskoczyła w jego obronie, kiedy nazwał go tak
Ingle. Napięcie nieco zelżało.
- A jak jest z tobą? - spytał cicho.
- Kiedy po raz pierwszy zorientowałam się, że mam zdolności paranormalne i
obudziłam się w świecie pełnym kłamstwa, przeżywałam ataki niekontrolowanej
paniki.
- Zanim nauczyłaś się filtrować kłamstwa?
- Tak. Eksperci Arcane mają niewielkie doświadczenie w postępowaniu z tego
rodzaju zdolnościami, bo są zbyt rzadko spotykane. Ale w końcu pewien
parapsycholog zorientował się, że moje zmysły są przystosowane do odwiecznej
reakcji walki albo ucieczki.
- Jasne. Wszystkie kłamstwa, nawet te nieszkodliwe, stanowią potencjalne
zagrożenie. Reagowałaś właściwie.
- Mój terapeuta pomógł mi wypracować filtr psychiczny. Inaczej, żeby uniknąć
kłamstw, musiałabym zostać pustelniczką.
- Cieszę się, że nie wybrałaś tej drogi. Uśmiechnęła się.
- Ja też.
- Byłaś dobra u Ingle'a.
- Nie po raz pierwszy miałam do czynienia z naciągaczem.
- To było widać. Fallon zrobił głupotę, że cię nie zatrudnił.
- Też tak sądzę.
Jake musiał pomyśleć, a myślenie nie szło mu najlepiej przy rozszalałych
zmysłach. Jeden z minusów bycia łowcą.
- Wiesz - odezwał się - to ciekawe, że McAllister nie chciał odpuścić, kiedy z
Glazebrookami poszło mu nie tak.
- Bardzo ciekawe. Ingle miał rację. Normalny naciągacz w tej sytuacji po prostu
by uciekł. Brad musiał mieć bardzo poważny powód, skoro trzymał się swojego planu,
choć było jasne, że prawdopodobnie mu się nie uda.
- Być może przegrana nie wchodziła w rachubę. Wszystkie spiski Arcane miały
iście darwinowską organizację. Gdy chcesz się wspiąć na wyższy poziom, musisz
sprawdzić się na każdym stopniu awansu poprzez spełnienie zadań wyznaczonych
przez ludzi na szczycie.
- Jeśli Brad McAllister pracował dla nowego spisku, organizacja musiała mu
nakazać, żeby przejął kontrolę nad Glazebrookami - stwierdziła Clare. - Kiedy mu się
nie udało, został zabity. Ale jeżeli rzeczywiście tak było, to zabójca już dawno jest
daleko.
- Może - zgodził się Jake. - Ale nie będę zamykał sobie żadnych furtek.
Popełniłem ten błąd na początku dochodzenia. Raz wystarczy.
- Ciągle zastanawiam się, czy Kimberly Todd też jest w to zamieszana.
- Nie tylko ty. Analitykom J&J nie udało się jej znaleźć, co może oznaczać, że
nie żyje i leży zakopana gdzieś na pustkowiu. Część operacji oczyszczania po
nieudanym planie.
- Myślisz, że pozbyli się jej, bo wiedziała za dużo?
- Możliwe.
- Może Valerie Shipley zginęła właśnie dlatego? Słyszałeś, co powiedział Ingle.
Była jedyną osobą, której ufał Brad. Spiskowcy mogli się obawiać, że wyjawił jej plan.
- Clare zesztywniała. - Dobry Boże, właśnie mnie olśniło.
- Co?
- Zastanawiam się, czy niebezpieczeństwo nie grozi Owenowi Shipleyowi. W
końcu był mężem Valerie. Spiskowcy mogą dojść do wniosku, że i on wie za dużo.
Jake pokręcił głową.
- Elizabeth była żoną Brada, ale jak dotąd nikt nie targnął się na jej życie.
Uczestnicy spisku raczej nie będą strzelać do wszystkich mieszkańców Stone Canyon,
którzy mieli coś wspólnego z McAllisterem. Wywołaliby zbyt wielkie zamieszanie.
- Ciebie ktoś usiłował zabić - przypomniała.
- Ja nie jestem filarem tej społeczności. Jestem tylko przyjezdnym doradcą.
Dziś tu, jutro tam.
Rzuciła mu karcące spojrzenie.
- Wolałabym, żebyś nie mówił o tym tak beztrosko. Przecież ktoś chciał cię
zabić.
- Przepraszam. I wcale tego nie bagatelizuję. Wręcz przeciwnie. Skoro
próbowano mnie zabić, to znaczy, że zbliżam się do celu.
- Ciekawe, dlaczego spiskowcom tak bardzo zależało na przedsiębiorstwie
Glazebrooków.
- To wyjątkowo dochodowe przedsiębiorstwo. A każda organizacja potrzebuje
pieniędzy.
- Ale dlaczego Glazebrookowie? Przecież setki innych firm też przynoszą kupę
forsy.
- Ale nie wszystkie są firmami rodzinnymi, które można przejąć bez szumu, nie
wzbudzając podejrzeń dyrektorów, udziałowców i stróżów rządowych.
- Rozumiem, co masz na myśli. Nie wierzę jednak, że spiskowcy przez
przypadek wybrali firmę, której właściciel jest członkiem towarzystwa.
- To żadna zagadka - odparł. - Przywódca spisku wybrał firmę, którą można
dogłębnie przejrzeć. Dokumenty genealogiczne Arcane są do wglądu wszystkich
członków towarzystwa.
- No tak. Członkowie towarzystwa zwykle pobierają się między sobą i
przyjaźnią się z ludźmi związanymi z towarzystwem. Spiskowcy mogli udostępnić
McAllisterowi mnóstwo materiałów, zanim podjął próbę przejęcia przedsiębiorstwa
Glazebrooków.
- Zastanawiam się, czy nie za bardzo staramy się powiązać oba morderstwa ze
spiskiem.
Clare zmarszczyła czoło.
- Wydawało mi się, że oboje doszliśmy do wniosku, że są z nim powiązane.
- To tylko możliwość, nie fakt. Dopóki nie wie się czegoś na pewno, trzeba
umieć zrobić krok do tyłu i podejść do problemu od innej strony.
- Nauczyłeś się tego w Jones & Jones?
- Nie - odpowiedział - z własnego doświadczenia.
- Dobrze, spójrzmy na to z innej strony. Kto jeszcze miałby powód, żeby
zamordować Valerie Shipley?
- Gdybyś nie była zagorzałą zwolenniczką teorii spiskowych, a ja nie byłbym
tajnym współpracownikiem Jones & Jones oddelegowanym do wytropienia spisku,
zupełnie inaczej tłumaczylibyśmy śmierć Valerie Shipley.
- Myślisz, że naprawdę popełniła samobójstwo?
- Istnieje taka możliwość. Ale przeoczyliśmy człowieka, który zawsze znajduje
się na czele listy podejrzanych, gdy dochodzi do morderstwa żony.
- O Boże, rzeczywiście. - Clare zacisnęła dłonie na kierownicy. - Mąż.
ROZDZIAŁ 42
Jake przyglądał się rezydencji Shipleyów zza płytkiej fosy. Księżyc świecił
jasno, więc będzie musiał podejść do domu ze szczególną ostrożnością, ale kiedy już
się w nim znajdzie, srebrzysta poświata ułatwi mu zadanie. Nie będzie nawet
potrzebował latarki, którą miał w kieszeni.
Clare usiłowała wybić mu z głowy zamiar przeszukania domu Shipleyów, ale
wiedział, że rozumie równie dobrze jak on, iż to jedna z niewielu możliwości, jakie im
zostały.
Dziś nadarzyła się idealna okazja, bo Owen został zaproszony na kolację do
Alison Henton, apetycznej rozwódki, która starała się go podnieść na duchu i
pocieszyć. Jake widział Alison w akcji w klubie dwa tygodnie temu i wiedział, że Owen
musiałby mieć niebywałe szczęście, aby wymknąć się przed północą.
Przeszedł fosę w bród i znowu przystanął, by się rozejrzeć. Wydawało mu się,
że w sąsiedztwie domu nie porusza się żaden człowiek.
Instynkt ostrzegał go przed biegiem po otwartej przestrzeni, ale przezwyciężył
tę pierwotną niechęć i ruszył do celu.
Doskonale widział w nocy. Mógł poruszać się w największych ciemnościach bez
obawy, że wpadnie na coś czy potknie się o szlauch.
W przeciwieństwie do tego, co głosiły plotki, było to coś innego niż zdolność
widzenia w ciemnościach. Miał oczy jak każdy człowiek, nie jak kot czy sowa. Ale
nadzwyczajne zdolności psychiczne umożliwiały mu inne postrzeganie przedmiotów i
stworzeń, kiedy światło było skąpe.
Zatrzymał się przy bocznych drzwiach domu. Wiedział, jak jest w środku, bo
wypytał wcześniej Myrę i Archera, którzy byli częstymi gośćmi w rezydencji
Shipleyów.
Mieli też klucz do domu i znali kod alarmu anty włamaniowe go. Owen dał
Glazebrookom klucz i kod na wypadek, gdyby coś się stało pod jego nieobecność w
mieście.
Jake nałożył gumowe lekarskie rękawiczki i wyjął z kieszeni klucz. Otworzył
drzwi i wszedł szybko do środka. Instalacja alarmowa znajdowała się dokładnie tam,
gdzie powiedział Archer.
Zamknął drzwi i wcisnął kod, wyłączając system.
Powoli przeszedł przez dom, rejestrując wrażenia.
Szukał ognisk energii psychicznej, która pojawia się w miejscach, gdzie doszło
do zbrodni. Ale nie tylko to miał nadzieję znaleźć. Był tu, żeby wykonać standardową
pracę detektywa.
Ludzie są ludźmi, niezależnie od tego, czy posiadają zdolności paranormalne.
Ich czynami kierują te same emocje i motywacje. Kiedy zna się plan danego człowieka
i wie się, jak daleko jest on w stanie się posunąć, by go zrealizować, ma się wszystko,
co potrzebne, by doprowadzić sprawę do końca.
Celem Jake'a było odkrycie planów Owena Shipleya.
Odtworzył w myślach rozmowę z Clare.
- Ale po co Owen miałby ją zabić? - spytała.
- Przychodzi mi na myśl kilka powodów, poczynając od tego, że stała się
wstydliwym problemem. Była alkoholiczką i jej nałóg robił się coraz bardziej
kłopotliwy.
- Gdyby Owen chciał się jej pozbyć, mógł po prostu się z nią rozwieść.
- A dlaczego, skoro właśnie odziedziczyła majątek syna?
- Słuszna uwaga. Z drugiej strony, nie potrzebował pieniędzy Valerie. Przecież
jest bogaty.
- Co nie znaczy, że nie chciał być jeszcze bogatszy.
- Sama nie wiem. - Clare znów nabrała wątpliwości. - Morderstwo to
ryzykowne przedsięwzięcie.
- Pewnie. Tak jak seks z nieznajomymi. Ale ludzie robią to cały czas.
- Jest pewien problem - odparła. - Owen ma alibi. Tego popołudnia, kiedy
zginęła Valerie, grał w golfa.
- Grał sam, w środku popołudnia jednego z najgorętszych dni w roku.
- A dom Shipleyów jest tuż obok.
- Właśnie. Mógł przejechać wózkiem przez fosę, wejść do domu, utopić Valerie
i wrócić na pole, żeby dokończyć grę.
Srebrzyste światło księżyca wpadało przez okna do salonu. Jake wątpił, by
Owen skrywał swoje tajemnice w miejscu, gdzie pojawiają się goście i swobodnie
mogą się poruszać. Ale postanowił rozejrzeć się po pokoju, zanim przejdzie do
skrzydła z sypialniami.
Sprawdził barek.
Najpierw przeszukał szuflady pod małym marmurowym blatem. Były pełne
przedmiotów potrzebnych do przygotowywania koktajli: otwieraczy do butelek,
korkociągów, serwetek i łyżeczek.
Zamknął ostatnią szufladę i chwycił rączkę małej lodówki.
Przeszyły go fale psychicznej energii, wzniecając niewidzialny płomień.
Rozbudzone zmysły wyostrzyły się z gorączkową intensywnością. Atmosfera
przemocy nie była świeża, ale i nie bardzo stara. Skupił się, starając się wczuć w to,
czego doświadczał zabójca, otwierając lodówkę.
Pragnienie. Bicie serca. Gorące, mroczne podniecenie...
Nagle zrozumiał, co się stało. Shipley wpadł do domu z rozgrzanego pola
golfowego i zastał Valerie po kilku głębszych. Może wzięła tabletkę, żeby się uspokoić
po nieudanym zamachu na Clare w spa. Powiedział jej, że przyszedł po butelkę wody.
Pocił się, i to nie tylko z powodu upału, ale też pod wpływem wyczekiwania na
to, co miał zamiar zrobić. Otworzył lodówkę i wyjął butelkę.
Bez wątpienia szybko dał sobie radę z Valerie. Był silnym mężczyzną, a Valerie
była chuda i osłabiona po całych miesiącach picia.
Już po wszystkim wszedł do domu, żeby się przebrać. Zabrało mu to nie więcej
niż kilka minut. Na pewno starannie wybrał spodnie i koszulę w tych samych kolorach
co te, które miał na sobie, kiedy zaczynał grę. Później wrócił na pole.
Chciał dokończyć grę i wypić w klubie kilka drinków z przyjaciółmi, a potem
zaprosić do domu znajomego. Wtedy miałby świadka, „znajdując" ciało.
Pewnie był nieźle zaskoczony tym, że Valerie znaleziono o wiele wcześniej, niż
przewidywał.
Clare miała rację, pomyślał Jake. Valerie została zamordowana. Wiedział, że
mordercą jest Shipley, ale na razie nie miał na to dowodów.
Aura psychiczna pozostawiona przez zabójcę była jednoznaczna niczym odcisk
palca, ale widoczna tylko w paranormalnym świecie.
Dla Jones & Jones to wystarczy, lecz w sądzie dowody psychiczne nie na wiele
się zdadzą.
Tak, wysoki sądzie, poszedłem do domu zmarłej kobiety i wyczułem psychiczną
energię zabójcy. Tak, mogę go zidentyfikować, jeśli ponownie zostawi ten sam rodzaj
energii. Ale musi być w nastroju do zabijania, jeśli wysoki sąd rozumie, co mam na
myśli. O co chodzi, wysoki sądzie? Tak, jestem paradetektywem. Czemu wysoki sąd
pyta?
Nie bez powodu członkowie Arcane pragnący wieść normalne życie nie
rozgłaszali wszem i wobec, że są powiązani z ludźmi, którzy wierzą, że mają zdolności
paranormalne. Takie rzeczy utrzymywano w tajemnicy.
Jake musiał znaleźć bardziej tradycyjny dowód, który można by przekazać
policji.
Wyszedł z salonu na korytarz i skierował się do innego skrzydła domu. Archer
powiedział mu, że gabinet Shipleya znajduje się za pierwszymi drzwiami po lewej
stronie. To miejsce wydawało się najsensowniejsze do dalszych poszukiwań.
Przystanął, gdy mijał kuchnię, bo zobaczył mały przedmiot na blacie. Telefon
komórkowy.
Wziął go do ręki i jego zmysły przeszyło jeszcze więcej złowrogiej energii.
Shipley dotykał telefonu, kiedy był jeszcze pod wpływem morderczej wściekłości.
Może Valerie, gdy zdała sobie sprawę, że grozi jej niebezpieczeństwo, usiłowała
wezwać policję? A może Shipley chciał zatrzeć wszelkie ślady przychodzących i
wychodzących rozmów?
Jake odłożył telefon i wrócił na korytarz.
Drzwi gabinetu były otwarte, ukazując masywne drewniane biurko, kilka
zamykanych szafek i regał na książki. Na biurku stał komputer.
Włączył go i podłączył małą przenośną kartę pamięci. Kiedy pliki widniejące na
ekranie kopiowały się, przeszukiwał szuflady biurka. Nie natknął się na nic, co
mogłoby być jednoznacznym dowodem.
Gdy kopiowanie zakończyło się, wziął kartę, wrzucił do kieszeni i wyłączył
komputer.
Wyszedł na korytarz i ruszył w kierunku głównej sypialni.
Jego zmysły zanotowały lekką zmianę atmosfery. Ktoś wszedł do domu.
Ktokolwiek to był, poruszał się w złodziejski sposób.
Kolejny intruz. Interesujące. Kto jeszcze miał powód, żeby tu dziś przychodzić?
Ogarnęło go drapieżne, łapczywe podniecenie. Wsunął się w zacienione wejście
do sypialni i czekał. Intruz mógł, ale nie musiał być obdarzony zdolnościami
paranormalnymi, w obu jednak przypadkach jego obecność nie wróżyła nic dobrego.
Adrenalina jest adrenaliną niezależnie od tego, czy człowiek jest pobudzony. A pod
wpływem adrenaliny ludzie zabijają dość łatwo, często przypadkowo.
Jeśli intruz jest dobry, niedługo zorientuje się, że nie jest sam.
Czas zacząć polowanie.
Zrozumiał swój błąd chwilę później, kiedy jego zmysły poraziła burza doznań.
Rozszalała energia powaliła go na kolana. Odruchowo złapał się za głowę, jakby w ten
sposób mógł zagłuszyć uderzenie.
Zalała go kolejna fala energii. Po niej nastąpiła masywna fala mroku, która
pogrążyła go w morzu bezkresnej ciemności.
ROZDZIAŁ 43
Clare ogarnął łęk, ostry i porażający niczym błyskawica. Panika uniemożliwiła
jej reakcję obronną, zanim nawet zdążyła o niej pomyśleć.
Siedziała na kanapie z podwiniętymi nogami, przeglądając listę numerów,
które spisała z telefonu komórkowego Valerie.
Nagle włączyły się w niej wszystkie dzwonki alarmowe. Serce waliło jej jak
oszalałe, dłonie zrobiły się lodowate, a w żyłach pojawiła się adrenalina. Wszystko w
niej rozszalało się. Była gotowa uciekać, żeby się schronić, albo walczyć o życie.
Nie o swoje życie. O czyjeś. Nigdy wcześniej nie doświadczyła takiego ataku
paniki.
Jake. Tak, teraz miała pewność. Chodzi o Jake'a. Znalazł się w potwornym
niebezpieczeństwie. Ale przecież nie mogła tego wiedzieć. Takie rzeczy jak telepatia
czy czytanie w myślach nie istnieją. Naukowcy towarzystwa przez dziesiątki lat badali
mnóstwo tego typu doniesień, ale nigdy nie udało im się odtworzyć tego
doświadczenia w warunkach laboratoryjnych.
Oddychaj. Uspokój się. Martwisz się o Jake'a, który jest u Shipleyów. Stąd cały
lęk.
Zaczęła krążyć po pokoju, starając skupić się na oddechu, uruchamiając
mechanizmy obronne, które przez lata udało jej się wypracować.
Odczucie wzmożonej czujności zniknęło tak szybko, jak się pojawiło. Jakby
ktoś wyłączył guzik.
Po kilku minutach poczuła się pewniej.
Spojrzała na zegarek. Dochodziła północ. Jake'a nie było od ponad dwóch
godzin. Ile czasu może zabrać mu przeszukanie całego domu?
Powinien już wrócić. Wyjęła z kieszeni telefon komórkowy i spojrzała na niego,
ale nie odważyła się zadzwonić. Jake, wchodząc do Shipleyów, na pewno wyłączył
telefon. A jeśli zapomniał? Nie chciała ryzykować, że dzwoniąc, narazi go na kłopoty.
Może sąsiad zauważył jakiś ruch w rezydencji Shipleyów i poszedł sprawdzić,
co się dzieje. Albo wezwał policję.
Proszę, tylko nie policja, pomyślała. Ostatnia rzecz, jaka była im teraz
potrzebna, to żeby Jake został oskarżony o włamanie.
Ale coś było nie tak. Wiedziała to z całkowitą pewnością, która nie zmalała,
choć adrenalina wywołana atakiem paniki opadła.
To tylko twoja wyobraźnia, powtarzała sobie. Daj spokój. Weź się w garść.
Ale nie potrafiła zlekceważyć poczucia, że Jake ma kłopoty.
Niezależnie od tego, co twierdzą specjaliści z Arcane, każdy, kto ma choć trochę
intuicji, wie, że kiedy dwoje ludzi łączą bliskie więzi, zdarzają im się przebłyski
psychicznej bliskości. Kiedy kochała się z Jakiem, dzieliła z nim swego rodzaju
psychiczną bliskość. Cóż dziwnego, że wyczuła, że jest w niebezpieczeństwie?
A może źle do tego podchodzi? Może atak paniki miał związek z tym, co robiła
kilka minut temu.
Notatnik spadł na podłogę. Podniosła go i spojrzała na numery, które zapisała.
Kiedy znalazła komórkę u Shipleyów, nie było na niej połączeń z dnia śmierci Valerie.
W dodatku żaden z kilku numerów zapisanych w pamięci telefonu nie wydawał się
ciekawy.
Ale dziś, kiedy drugi raz przyjrzała się liście telefonów, jeden wpadł jej w oko.
Valerie musiała dzwonić pod ten numer dość często, bo wpisała go do szybkiego
wybierania.
Spokojnie, pomyślała. Pewnie wiele kobiet ze Stone Canyon ma szybkie
wybieranie numeru tutejszego spa.
Ale w Tajemniczych Źródłach pracowała Kimberly Todd, kochanka Brada,
która zniknęła po jego śmierci. Wszyscy w spa byli przekonani, że przeniosła się gdzie
indziej.
Może tak stało się naprawdę? Może przeniosła się właśnie tu, do spa W Stone
Canyon?
Jakie były szanse? Prawdopodobnie jedna na milion, pomyślała Clare.
Położyła notatnik na ławie i znów spojrzała na zegarek. Co mogło zatrzymać
Jake'a? Oszaleje, czekając na niego.
Za oknem w nocnej ciemności dostrzegła światła nadjeżdżającego samochodu.
Poczuła ulgę. Jake w końcu wrócił.
Przebiegła przez korytarz i otworzyła drzwi w chwili, gdy samochód parkował
na podjeździe.
Auto zatrzymało się, ale Jake nie wyłączył silnika ani świateł. Osłoniła oczy,
żeby jej nie raziły.
Drzwi kierowcy otworzyły się i z samochodu ktoś wysiadł. Oślepiający blask
świateł sprawiał, że widziała tylko zarys sylwetki. Ogarnął ją niepokój.
- Jake? Wszystko w porządku? Martwiłam się.
- Obawiam się, że Jake jest ciężko ranny - oznajmił Owen Shipley. - Znalazłem
go nieprzytomnego w moim domu, kiedy wróciłem. Jest w szpitalu. Zabiorę panią do
niego.
Jawne kłamstwo rozpaliło jej wyczulone zmysły. Ogarnął ją kolejny atak lęku.
Zalana falą przerażenia próbowała zapanować nad odruchami. Nie mogła
poddać się panice. Musiała panować nad sobą, żeby pomóc Jake'owi.
Nagle, znikąd, pojawiło się powalające uderzenie energii, które rozpaliło jej w
pełni rozbudzone zmysły. Poczuła, że zapada się w otchłań i że ogarnia ją ciemność.
ROZDZIAŁ 44
Delikatny syk w końcu stał się tak denerwujący, że Clare otworzyła oczy.
Dostrzegła nad sobą niesamowicie migoczące niebo. Pod plecami czuła twarde płytki.
Po ścianach pięły się artystycznie ułożone ławki, które miały przypominać występy
skalne.
- O, cholera - odezwała się.
- Powiedziałem to samo, kiedy przebudziłem się kilka minut temu - usłyszała
znajomy głos. - Może nieco dosadniej.
- Jake? - Usiadła gwałtownie. I to był błąd. Przed oczami zawirowało jej
wnętrze sauny.
- Nie denerwuj się. - Jake przykucnął za nią, przytrzymując ją. - Zamroczenie
za chwilę minie. Przynajmniej mnie minęło. Jak się czujesz?
- Dziwnie. - Wróciła jej pamięć. Przypomniała sobie Owena, który okłamał ją
na temat Jake'a.
- Tak się bałam, że cię zabił - wyszeptała przez ściśnięte gardło.
- Oddychaj - poradził.
Ostrożnie zaczerpnęła powietrza, obawiając się, że oddech spowoduje
rozdzierający ból głowy. Ulżyło jej, gdy nie poczuła kolejnej fali bólu. Uderzenie
energii, które poraziło jej zmysły, było gwałtowne, ale najwidoczniej nie pozostawiło
długotrwałych skutków.
- Co Owen nam zrobił? - spytała.
- Nie wiem. Chyba zastosował jakąś sztuczkę, która na pewien czas wyłączyła
nasze zmysły.
- Nigdy nie słyszałam o nikim, kto byłby do tego zdolny.
- W archiwach dotyczących formuły założyciela jest kilka wzmianek o czymś
podobnym.
Zmarszczyła brwi.
- Dokładnie przestudiowałam historię towarzystwa. Nie mogę sobie
przypomnieć nic o zaćmieniu umysłowym.
- Szczegóły znajdują się w prywatnych archiwach Jonesów.
- Zwykli członkowie towarzystwa nie mają dostępu do tych dokumentów, tylko
mistrz, rada i członkowie rodziny Jonesów. Jak do nich dotarłeś?
- To dość skomplikowane.
- Sprawa J&J? Zresztą nieważne. - Rozejrzała się po saunie. - Teraz mamy na
głowie inne zmartwienia.
- Owszem.
- Przypuszczam, że nie masz swojej komórki?
- Nie miałem, kiedy się przebudziłem. Musiał zabrać mi ją Shipley. Ty też nie
masz swojej. Sprawdziłem.
- Niedobrze.
Wstał i zaczął się przechadzać po pomieszczeniu.
- Dochodzę do wniosku, że polowanie na spiskowców to zajęcie dla młodych.
Ja jestem za stary na tego rodzaju rozrywki.
Mimo niewesołej sytuacji roześmiała się cicho.
- Kłamiesz jak z nut, Jake'u Salter. Polowanie na złoczyńców to sens twojego
życia. Ty musisz na nich polować.
- Chyba tak - przyznał. - Najwyraźniej mam to we krwi.
- Tak jak ja mam we krwi wykrywanie kłamstw - odparła, wstając z trudem.
Spojrzał na nią bez słowa. Rozłożyła ręce.
- No cóż, tacy jesteśmy: para dziwaków. Nie my pierwsi i nie ostatni. Wiesz,
warto by to wykorzystać. Moglibyśmy stworzyć niezły duet.
- Proponujesz mi współpracę?
- A czemu nie? Gdybyśmy pracowali razem, moglibyśmy oferować nasze
wszechstronne usługi doradcze Jones & Jones. Ile jest firm jednocześnie
wykrywających kłamstwa i ścigających? Pewnie ani jednej. Mamy do zaoferowania
coś wyjątkowego.
Jake milczał chwilę, a potem podszedł do Clare, objął ją za szyję i mocno
pocałował.
Kiedy oderwał usta od jej ust, znów brakowało jej tchu, ale tym razem nie z
powodu paniki.
- Cholera - powiedział. - Naprawdę podoba mi się twój sposób myślenia.
Uśmiechnęła się skromnie.
- Żyłkę do interesów mam chyba po ojcu.
- Chyba tak. - Puścił ją i zaczął wpatrywać się w sufit.
- Gdzie Owen? - spytała.
- Gdzieś tu, w budynku. Czuję go. Wydziela sporo dziwnej energii.
- Jak to „dziwnej ?
- Wyczuwam, kiedy ktoś jest pobudzony. Zmysły Shipleya pracują na pełnych
obrotach, ale fale jego energii są zniekształcone. Jakby powykręcane. Nie wiem, jak to
wytłumaczyć.
- A co robi?
- Czeka.
- Na co?
- Cóż... - Jake nie dokończył.
Temperatura zaczęła gwałtownie wzrastać. Pojawiły się obłoki pary. Clare
rozejrzała się bezradnie.
- Nie masz wrażenia, że robi się coraz cieplej? - spytała.
- Ktoś nas tu wrzucił, a potem włączył system wytwarzania pary. Na maksa.
- To nie wróży niczego dobrego. - Zatarła niespokojnie dłonie i rozejrzała się
dookoła.
Czuła, że jej skóra staje się wilgotna. Jake'owi koszula przykleiła się do pleców.
- Zastanawiam się, jak gorąco może się zrobić w tym pomieszczeniu.
- Też o tym myślałem.
- Musi tu być jakiś zawór bezpieczeństwa do regulacji temperatury.
- Pewnie tak.
- Jake, co przede mną ukrywasz?
Wszedł na najwyższą ławkę i wyciągnął ręce do góry. Ledwie sięgał palcami
ramy, na której zamocowane było wbudowane oświetlenie.
- Kłopot z każdą automatyczną regulacją temperatury jest taki, że prawie
zawsze można ją usunąć lub zablokować.
- Dlaczego ktoś miałby... - przerwała, przerażona tym, co przyszło jej do głowy.
- O Boże. Chyba nie musisz mi odpowiadać.
- Nie będę.
Skupiła się na tym, co powiedział wcześniej.
- Czego szukasz?
- Regulacji. Skoro jest tu nowoczesna hydraulika, musi być też regulacja
temperatury, wentylacji i klimatyzacji.
- No tak. - Zadrżała mimo gorąca. - Chyba nie sądzisz, że Owen zamierza
zadusić nas parą?
- Gdybyś postawiła się na jego miejscu, dostrzegłabyś w tym scenariuszu wiele
plusów.
- Wymień te plusy.
- Kiedy rano ktoś odkryje nasze ciała, będzie wyglądało to tak, jakbyśmy umarli
od udaru cieplnego.
- Na miłość boską! - jęknęła Clare. - Ludzie nie umierają od tego, że siedzą za
długo w saunie.
Spojrzał na ścianę przy drzwiach.
- Jak sądzisz, po co są napisy ostrzegające, żeby nie przebywać w saunie dłużej
niż kilka minut?
Przełknęła z trudem ślinę.
- Ale jeśli jutro rano znajdą tu nasze ciała, pierwszym pytaniem, jakie sobie
postawią będzie: co robiliśmy w saunie po godzinach. A drugim, dlaczego po prostu
nie otworzyliśmy drzwi i nie wyszliśmy, kiedy zrobiło się za gorąco.
- Odpowiedź na pytanie numer jeden prawdopodobnie będzie taka, że
zarezerwowaliśmy sobie specjalne usługi, żeby w nocy cieszyć się seksem. Bardzo
gorącym seksem. Nikt nie zauważył, że nie wyszliśmy przed zamknięciem. A może tak
nam było dobrze, że nie chcieliśmy, by nas znaleziono.
- A odpowiedź na pytanie numer dwa?
- Zostaliśmy tu zamknięci przypadkowo, kiedy personel zamykał spa.
- Straszne. A co z parą? Dlaczego jej nie wyłączyli?
- Usterka mechaniczna.
- Archer w to nie uwierz^.
- Jones & Jones też się nie nabiorą. Ale dla nas będzie już za późno.
- Owen na pewno zdaje sobie sprawę, że nasza śmierć zmobilizuje wszystkie
siły Archera Glazebrooka i J&J.
- Zapominasz o jednej bardzo ważnej rzeczy.
- O jakiej?
- Tylko ty i ja wiemy, że Shipley jest spiskowcem.
Poczuła lekki błysk energii. Nie była tropicielem, ale stała się wyczulona na
energię Jake'a. Wpływała na jej zmysły w ten sam wyjątkowy, intymny,
nieporównywalny z niczym sposób, jak jego zapach i ton głosu.
Jake chwycił dłońmi ramę oświetlenia i podciągnął się na niej. Dostrzegła, że
skrzywił się z bólu. Na lewym rękawie koszuli pojawiła się purpurowa plama.
- Twoja ręka! - zawołała Clare.
- Kilka szwów puściło - odparł. - Nic mi nie będzie.
Rama nie była zbyt szeroka. Musiał przechylić się na bok, żeby się na nią
wdrapać.
Clare nie widziała dokładnie, co robi, bo para stała się gęstsza. Ale chwilę
później usłyszała pomruk zadowolenia.
- Mam.
Część sufitu opadła na dół na zawiasach. Wpiął się i zniknął z pola widzenia w
ciemnym otworze. Za nim uniósł się słup pary, wzbijając się w ciemność.
Po chwili pojawił się znowu na krawędzi włazu. Wokół prawego nadgarstka
owiązał pasek od spodni, który zwisał w dół.
- Chwyć koniec paska, zawiąż sobie wokół nadgarstka i mocno trzymaj -
rozkazał.
Wspięła się na najwyższą ławkę, tak jak wcześniej on, i złapała koniec paska.
Podciągnął ją bez trudu. Rozgrzana skóra parzyła ją w nadgarstek, ale nie
zwracała uwagi na ból.
Na wysokości oświetlenia znalazła oparcie dla jednej nogi. To odciążyło trochę
nadgarstek. Jake pomógł jej wślizgnąć się do otworu.
W ciemności słyszała szum systemu klimatyzacyjnego.
- Jesteś dobry - wyszeptała. - Naprawdę dobry.
- Miałem silną motywację.
Wychylił się przez otwór, chwycił właz i zamknął go jednym pociągnięciem.
Otoczyła ich zupełna ciemność.
- Jeśli dopisze nam szczęście, Shipley nie wpadnie sprawdzić, czy już się
ugotowaliśmy - wyszeptał.
Wzruszyła ramionami.
- Daruj sobie takie wizje. Ale chyba masz rację. Na pewno zorientował się, że
jesteś tropicielem i łatwo cię wkurzyć. Niebezpieczne byłoby otwieranie drzwi,
zanim... hm... zanim będziemy ugotowani.
- Powinniśmy zyskać na czasie.
- Ciekawe, dlaczego nas nie związał - zastanawiała się Clare.
- Nie chciał, żeby na ciałach znaleziono jakiekolwiek ślady przemocy.
- No tak. To nie pasowałoby do wersji wypadku.
- Właśnie. A teraz chodź za mną.
- Z chęcią, ale to się chyba nie uda. Nie widzę nic oprócz smugi światła wokół
wejścia.
- Ale ja widzę. - Objął ją w talii. - Trzymaj się mnie i przede wszystkim staraj się
unikać hałasu. Zdejmij buty, żeby nie walić w sufit.
- Poczekaj. Co masz zamiar zrobić, jeśli natkniesz się na Owena?
- Skręcić mu kark - odparł pogodnie.
- No tak. A co z jego psychologicznymi sztuczkami?
- Powalę go, zanim się zorientuje, że jestem w pobliżu.
Podejrzewała, że pewność siebie Jake'a wynika głównie z tego, że znów był
pobudzony.
- Nie obraź się - szepnęła - ale wydaje mi się, że powinniśmy mieć plan
awaryjny.
- A masz taki?
- Myślę nad nim. Kiedy Owen zastosował na tobie swoją sztuczkę, miałeś
pobudzone zmysły?
- Tak. Dlaczego pytasz?
- Moje były na krawędzi, ale nie byłam pobudzona, przynajmniej nie w chwili,
kiedy wysiadał z samochodu. Byłam pewna, że to ty. Potem rozpoznałam Owena i
wyczułam, że mnie okłamał. I właśnie wtedy poczułam uderzenie czegoś, czym mnie
powalił.
- Myślisz, że jego sztuczka działa tylko na nasze paranormalne zmysły?
- Nie przekonamy się o tym, jeśli nie sprawdzimy. Ale myślę, że to logiczne.
Skoro jego moc powstaje w rzeczywistości paranormalnej, najbardziej działa na tę
część naszej natury.
- Będę miał to na uwadze - odparł. - Jednak mimo wszystko wolę plan A, ten, w
którym chwytam go za gardło, zanim zdąży się zorientować, że jestem w pobliżu.
- Nie lubisz rad, prawda?
- Nie, ale słynę z tego, że jestem rozsądny.
- To bardzo uspokajające. - Zsunęła buty i wzięła je do lewej ręki. - Jestem
gotowa.
Ruszyła za Jakiem przez zupełną ciemność. Omijała stojące im na drodze
przeszkody tylko dzięki temu, że on prowadził. Kiedy skręcili za wielką pompą
cieplną, dostrzegła prostokątny strumień światła wskazujący kolejny właz. W
pomieszczeniu pod nim było jasno.
Jake chwycił ją mocniej za nadgarstek. Łowca wyczuł swoją ofiarę.
Przysunęli się bliżej. Teraz słyszała ściszone głosy. Owen rozmawiał z jakąś
kobietą, której głos brzmiał dziwnie znajomo.
- Myślę, że znaleźliśmy Kimberly Todd - szepnął Jake.
- Ja znam ten głos - wyszeptała w odpowiedzi. - Słyszałam go gdzieś. Dobry
Boże, to Karen Trent.
- Kto?
- Zastępca kierownika tego spa. Ta, która nie uwierzyła, że ktoś usiłował
zmiażdżyć mi głowę hantlami.
- Myślę, że znaleźliśmy Kimberly Todd - powtórzył Jake.
- Cholera. Ona była w tym spa cały czas.
- Zrobimy tak - oznajmił. - Po pierwsze, chcę, żebyś stąd zniknęła. Otworzę
inny właz i wypuszczę cię do pustego pomieszczenia. Masz wydostać się z budynku,
znaleźć telefon i wezwać policję. Jasne?
- Nie powinnam zostawiać cię samego z tą dwójką.
- Dam sobie radę - zapewnił. - A pójdzie mi jeszcze lepiej, kiedy będę wiedział,
że jesteś bezpieczna.
Przypomniała sobie, że przecież do tego jest stworzony. Pora pozwolić mu na
polowanie.
ROZDZIAŁ 45
Jake otworzył właz nad gabinetem do masażu. Chwycił Clare za nadgarstki i
zsunął ją na tyle, by mogła stanąć na przykrytym białym prześcieradłem łóżku.
Gdy znalazła oparcie dla stóp, spojrzała w górę. Wiedział, że go nie widzi w
gęstym mroku.
- Bądź ostrożny - poprosiła.
- Będę - obiecał. - Uciekaj stąd.
Poczekał, aż Clare otworzy drzwi i wyślizgnie się na korytarz. Potem wrócił do
włazu i skupił się na rozmowie dwojga ludzi w pomieszczeniu pod nim.
Zdał sobie sprawę, że atmosfera się zmieniła. Shipley emanował jeszcze
silniejszą niszczącą energią.
- Ty bydlaku! - krzyczała Kimberley. - Co ty sobie wyobrażasz! Nie możesz
mnie zabić!
- Ależ mogę - odpowiedział Owen. - A nawet muszę. Muszę rzucić
Glazebrookom i glinom trochę mięsa.
- Oszalałeś? Przecież mnie potrzebujesz. Mamy plan, do cholery!
- To ja mam plan - sprostował Owen. - Niestety trochę się różni od tego, o
którym rozmawialiśmy. Popełnisz samobójstwo.
- Nikt w to nie uwierzy.
- Wręcz przeciwnie: wszyscy uwierzą, że po zamordowaniu McAllistera
dręczyły cię wyrzuty sumienia. Broń, której użyłaś do zabójstwa, zostanie znaleziona
w szufladzie twojego biurka. Sam ją tam włożyłem kilka minut temu.
- Nie możesz tego zrobić. - Kimberley była przerażona.
- Śmierć Valerie nadal będzie uważana za wypadek, ale zostawisz w swoim
komputerze list pożegnalny wyjaśniający inne zgony. Zamordowałaś Brada
McAllistera, bo rzucił cię dla Clare. Nie wytrzymałaś, kiedy znów przyjechała do Stone
Canyon. Zwabiłaś ją do spa z zamiarem zamordowania jej. Na swoje nieszczęście,
razem z nią pojawił się Jake Salter, prawdopodobnie licząc na wspólny masaż. Nie
miałaś wyboru i jego również musiałaś się pozbyć. Zamknęłaś oboje w saunie.
- Przecież jesteśmy wspólnikami - błagała Kimberly.
- Nastąpiła drobna zmiana planu.
- Potrzebujesz mnie.
- Już nie. A za kilka dni Archer Glazebrook, załamany śmiercią dostanie ataku
serca. Jego syn Matt zginie w wypadku samochodowym, wracając do domu z
pogrzebu ojca. Wtedy Myra i Elizabeth zwrócą się do mnie, starego przyjaciela
rodziny. Przejmę kontrolę nad firmą i zdejmę ten ciężar z ich barków.
Jake wyczuł, że w pokoju ktoś się poruszył. To Kimberly podbiegła do drzwi.
- Nie zastrzelisz mnie z drugiego końca pokoju - powiedziała. - Jeśli to zrobisz,
nikt nie uwierzy, że popełniłam samobójstwo.
- Jestem przygotowany na wszystkie okoliczności - odparł Owen. - Jeśli
zmusisz mnie, żebym zabił cię w ten sposób, zabiorę twoje ciało do sauny i upozoruję
sytuację tak, że będzie wyglądała na walkę o broń.
Jake otworzył właz, oparł dłoń na krawędzi i wysunął się stopami do przodu.
Owen zadarł głowę, słysząc odgłos otwierającej się pokrywy. Na jego twarzy
pojawiło się najpierw przerażenie, a potem wściekłość. Uniósł rękę, w której trzymał
pistolet.
Jake skoczył i błyskawicznie opuścił dłoń na rękę Owena. Broń wystrzeliła w
podłogę.
Owen odskoczył do tyłu i chwycił się biurka, żeby utrzymać równowagę.
- Ty sukinsynu - prychnął. - Chcesz wiedzieć, do czego jestem zdolny? Zaraz ci
pokażę!
Jake'a ogarnął taki ból, że aż się zachwiał. Niełatwo było panować nad
odruchami, gdy wszystko w nim wyrywało się, by zabić.
- Clare miała rację - powiedział. - Twoja sztuczka nie działa tak dobrze, kiedy
nie jestem pobudzony.
W szeroko otwartych oczach Owena błysnął strach.
- Nie - sapnął. - Poczekaj...
- Mimo wszystko czuję ból. A to naprawdę mnie wkurza.
Owen uniósł ręce, żeby się zasłonić. Jake posłał dwie potężne fale energii w
środek jego piersi. Owen chwycił się za brzuch i opadł na kolana, starając się złapać
oddech.
Jake odwrócił się i rozejrzał za drugą ofiarą. Kimberly Todd zniknęła. Broń też.
Kiedy związywał Owenowi ręce swoim paskiem, ten oznajmił:
- Obaj wiemy, że mnie nie zabijesz. A Jones & Jones nie mają żadnych
dowodów, które mogliby przekazać policji. To Kimberly zamordowała McAllistera.
- Ale ty zabiłeś Valerie.
- Nie masz na to żadnych dowodów.
- Może i nie, ale bez problemu udowodnię, że chciałeś zabić mnie tej nocy.
- Poczekaj. Nie wiesz, co tu się dzieje. Wykorzystuję nową wersję formuły
założyciela. I ona działa. Dla ciebie też mogę zdobyć.
- Nie, dzięki.
- Nie rezygnuj tak szybko. Mogę uczynić cię członkiem nowego spisku. Formuła
założyciela da ci niezwykłą siłę. Sprawi, że nic nie będzie w stanie cię powstrzymać.
- Wielu już tak twierdziło i wszyscy źle skończyli - odparł Jake i wyjął z kieszeni
mały skórzany pojemnik. Wyciągnął z niego napełnioną strzykawkę.
Owen otworzył szeroko oczy.
- Co to jest? - spytał.
- Tajemnica J&J - odpowiedział Jake, wbijając mu igłę w ramię. Nacisnął tłok.
Po chwili Owen osunął się na ziemię.
Jake wyszedł na ciemny korytarz. Zmysły miał w stanie najwyższej gotowości.
Czas kontynuować polowanie.
ROZDZIAŁ 46
Wydostanie się z budynku było trudniejsze, niż przypuszczała. Ciężkie szklane
drzwi wejściowe były zamknięte. Na ścianie znajdowały się przyciski, ale Clare nie
znała kodu.
Rozejrzała się za wyjściem awaryjnym. Nad kamiennym blatem biurka
dostrzegła znak wskazujący drogę.
W korytarzu prowadzącym do przymierzalni usłyszała szybkie kroki. Kobieta,
pomyślała. Kimberly. Coś poszło źle.
Podbiegła do biurka i schowała się za ladą.
Odgłosy kroków były coraz głośniejsze. Słyszała urywany oddech. Nie swój.
Ułamek sekundy później Kimberly wyłoniła się z korytarza i skierowała do
wyjścia ewakuacyjnego. Skupiona na ucieczce, nie rozglądała się dookoła.
Clare chwyciła z biurka ciężki szklany pojemnik pełen broszur i cisnęła nim w
głowę Kimberly.
Ta w ostatniej chwili wyczuła ruch i próbowała się uchylić. W rezultacie
zamierzone uderzenie stało się częściowo chybionym ciosem. Ale na tyle silnym, że
Kimberly zachwiała się, straciła równowagę i padła jak długa. Przedmiot, który
trzymała w ręce, wylądował z głuchym hukiem na płytkach.
Clare spojrzała na podłogę. Było na tyle jasno, że dostrzegła broń. Doskoczyła i
chwyciła pistolet.
- Nie ruszaj się. Możesz mi wierzyć, że po tym, co ostatnio przeszłam, nie mam
oporów. Bez skrupułów nacisnę spust.
Kimberly uniosła głowę rozwścieczona.
- Suka.
- Słuszny wniosek.
Z mroków korytarza wyłonił się Jake. W jednej chwili przejął panowanie nad
sytuacją.
- Nic ci nie jest? - spytał Clare.
- Nie. A tobie?
- Wygląda na to, że miałaś rację co do sztuczek psychicznych Shipleya. Przy
obojętnych zmysłach udało mi się złagodzić ich efekty na tyle, żeby utrzymać się na
nogach.
Kimberly przyglądała się im.
- O czym wy mówicie? Jakie sztuczki psychiczne? Jesteście bardziej szurnięci
niż Shipley.
Clare nie zwróciła na nią uwagi i skupiła się na Jake'u.
- Co zrobiłeś z Owenem?
- Chwilowo jest nieprzytomny - wyjaśnił.
- Ale kiedy otrzeźwieje, stanie się niebezpieczny dla wszystkich ze zdolnościami
paranormalnymi, nawet związany.
- Na razie raczej nie - odparł Jake. - Dałem mu zastrzyk z bardzo silnego
środka uspokajającego. Dojdzie do siebie najprędzej za dwie doby. Jones & Jones
zdążą ustalić, jak poradzić sobie z tą sytuacją.
- A co z Kimberly?
- Skąd wiecie, jak mam na imię? - zdziwiła się kobieta.
- Jesteśmy dobrzy - wyjaśniła Clare.
- A kim wy jesteście? - spytała.
- On jest z J&J, a ja pracuję na własną rękę.
- Co to jest J&J?
- Prywatna firma detektywistyczna - wyjaśniła Clare. Kimberly pokręciła głową.
- Cholera.
- Oddamy ją miejscowym gliniarzom, razem, z Shipleyem - powiedział Jake do
Clare. - W końcu będą mogli zakończyć dochodzenie w sprawie morderstwa
McAllistera.
- Nikt nie udowodni, że to ja zabiłam Brada - wtrąciła pośpiesznie Kimberly.
- Broń. którą Shipley włożył do szuflady pani biurka, powinna wystarczyć, żeby
oskarżyć panią o zabójstwo - wyjaśnił Jake. - Jest jeszcze kwestia dzisiejszego
usiłowania zabójstwa Clare i mnie. Na to mamy wiele dowodów.
- To był pomysł Shipleya - warknęła Kimberly. - Zmusił mnie do tego
wszystkiego szantażem.
- Bo wiedział, że zamordowała pani Brada? - spytała Clare. - Tym się posłużył,
żeby zmusić panią do pomocy?
Kimberly zesztywniała. Nie odezwała się.
- Jestem pewien, że policja chętnie wysłucha pani wersji zdarzeń i porównają z
wersją Shipleya - oznajmił Jake. - W tych kwestiach nie ma to jak nieudana
współpraca. Obie strony nie mogą się doczekać, żeby wychlapać wszystko, jeśli można
w ten sposób obciążyć drugą osobę.
Clare spojrzała na niego.
- Co masz zamiar powiedzieć policji?
Wzruszył ramionami.
- Że jestem prywatnym detektywem ze starej znanej firmy Jones & Jones. I że
zostałem wynajęty przez Archera Glazebrooka, żeby zbadać sprawę śmierci jego
zięcia.
Clare się uśmiechnęła.
- Naprawdę jesteś niezły w mówieniu półprawd.
- Każdy ma jakiś talent.
Clare spojrzała na Kimberly.
- A tak z czystej ciekawości, mogłaby mi pani powiedzieć, jak zaczęła pani
romans z McAllisterem?
Kimberly zapłakała. Wyglądało to, jakby wszystko w niej pękło.
- Poznaliśmy się w spa, w którym pracowałam - zawodziła. - Zostaliśmy
kochankami. Zabrał mnie ze sobą do Arizony. Powiedział, że ma tu do zrobienia
wielki interes. Mówił, że zajmie mu to kilka miesięcy, a może rok albo dłużej, ale
kiedy skończy, będziemy mogli się pobrać.
- Kiedy zorientowała się pani, że panią okłamuje?
Kimberly pociągnęła nosem.
- Zaczęłam coś podejrzewać, gdy zaczął nalegać, że o naszym związku nikt nie
może wiedzieć, nawet jego matka ani wspólnik w interesach. Trzymał mnie, po
drugiej stronie doliny, jakby się mnie wstydził.
- To Valerie i Shipley nie wiedzieli o pani? - zdziwił się Jake.
- Z początku nie. - Głos Kimberly stał się beznamiętny. - Ale w końcu Shipley
się o nas dowiedział. Był wściekły na Brada. Podsłuchałam ich kłótnię. Shipley
wrzeszczał na Brada, że spieprzy cały plan, wciągając mnie w to.
- Czy McAllister albo Shipley powiedzieli pani, co to za plan? - spytał Jake.
Kimberly wzruszyła ramionami.
- Chodziło o coś związanego z przejęciem korporacji Glazebrooków. - Rzuciła
Clare oskarżycielskie spojrzenie. - Kiedy pani pojawiła się na horyzoncie i namówiła
Elizabeth do rozwodu, Brad zaczął szaleć. Nigdy wcześniej go takiego nie widziałam.
Ciągle gadał tylko o tym, że ma zamiar się pani pozbyć. Był pewien, że jak pani
zniknie, uda mu się ocalić plan.
- Domyśliła się pani, jak i kiedy zamierzał mnie zabić, prawda?
- Nie musiałam się niczego domyślać. - Kimberly zacisnęła dłoń w pięść. - Brad
powiedział mi, jak zamierza to zrobić. Miał taką obsesję na punkcie pozbycia się pani,
że chciał rozmawiać o swoim planie. To wtedy dotarło do mnie, że cokolwiek robi w
Stone Canyon, zawsze będzie to dla niego ważniejsze niż ja.
- I co się stało później?
- Spytałam go o przyszłość - wyszeptała Kimberly zdławionym głosem. - A ten
bydlak się roześmiał. Powiedział, że jestem bardzo dobra w łóżku, ale gdyby
kiedykolwiek miał zamiar ponownie się żenić, mierzyłby nieco wyżej niż masażystka.
- Więc go pani zastrzeliła - podsumowała Clare.
- Tej nocy, kiedy chciał zabić panią - przyznała Kimberly. - Wiedziałam, że jeśli
pani znajdzie ciało, wszyscy pomyślą że to pani jest morderczynią.
- Ale Shipley od razu domyślił się, że to pani zamordowała Brada, prawda? -
spytał Jake.
Kimberly otarła oczy rękawem.
- Obiecał mi, że nikomu nie powie, nawet Valerie, jeśli zgodzę się mu pomóc.
Powiedział, że zostanę jego wspólniczką. Załatwił mi nową tożsamość i polecił mnie
kierownictwu tego spa. Od razu mnie zatrudnili.
- Nic dziwnego - orzekła Clare. - Nikt w Stone Canyon nie odmówiłby Owenowi
Shipleyowi. Co chciał w zamian?
- Żebym zaprzyjaźniła się z Valerie. Miałam podsycać w niej nienawiść, dopóki
nie nadarzy się okazja, żeby się jej pozbyć. Dopiero dziś wieczorem w końcu
zrozumiałam, że się mną posłużył, żeby mieć na kogo zwalić winę, jeśli trzeba będzie
kogoś wydać glinom.
- Dzwoniła pani do Valerie tego dnia, kiedy tutaj byłam? - dopytywała się Clare.
- Powiedziała jej pani, że zapisałam się na kilka zabiegów i zasugerowała jej, żeby
wpadła i spróbowała mnie zabić?
Kimberly prychnęła.
- To był jej pomysł. Owszem, zadzwoniłam do niej, ale tylko dlatego, że
obiecałam jej wcześniej, że dam jej znać, jak się pani pojawi. Nie miałam pojęcia, co
zrobiła, dopóki nie przyszła pani do mojego biura ze skargą, że ktoś usiłował panią
zabić. Od razu domyśliłam się, że to Valerie. Po pani wyjściu zadzwoniłam do
Shipleya i powiedziałam mu, że Valerie oszalała. Był w klubie. Powiedział, że się tym
zajmie.
- Wyszedł, zagrał rundę golfa i zamordował ją - stwierdził Jake. Clare
przyglądała się Kimberley.
- Dlaczego Owen nie powiedział Valerie, że to pani zabiła Brada? Odpowiedział
jej Jake:
- Nie mógł. Brad nie żył, a on potrzebował kogoś do pomocy w dalszych
planach. Valerie była zbyt pochłonięta swoją rozpaczą. Została mu jedynie Kimberly.
Musiał ją chronić, dopóki jej potrzebował.
- Kochałam Brada - powiedziała. - I myślałam, że ten bydlak też mnie kocha.
Kłamał od samego początku.
- Tak - potwierdziła Clare. - Kłamał.
ROZDZIAŁ 47
5.15, Scargill Cove
Fallon siedział przy biurku, wpatrując się w ekran komputera. Pracował nad
sprawą Owena Shipleya, odkąd trzy godziny wcześniej obudził go Jake, informując, że
wysyła zaszyfrowany plik w załączniku mailowym. Bez problemu złamał szyfr.
Niestety, nie znalazł tylu materiałów, ilu się spodziewał. Shipley był jedynie
pionkiem w spisku. Ale plik zawierał trochę śladów i wskazówek. W głowie Fallona
jak w kalejdoskopie pojawiały się obrazy, które zaczęły układać się w całość.
Niepokojącą całość.
Wstał i podszedł do okna. W dolinie pojawiły się pierwsze światła świtu. Był
wyczerpany, ale wiedział, że długo nie zdoła zasnąć.
ROZDZIAŁ 48
8.10, Portland, stan Oregon
Padało, kiedy John Stilwell Nash opuszczał swój prywatny klub. Comiesięczne
spotkanie przy śniadaniu i przemawiający po nim gość jak zwykle byli niewiarygodnie
nudni. Nie lubił marnować czasu na trywialne sprawy, musiał jednak dbać o swój
wizerunek wśród przedsiębiorców z Portland.
Do klubu należało sporo miejskich i stanowych osobistości. Tylko dlatego Nash
do niego wstąpił. Czuł satysfakcję, że może podawać rękę najważniejszym ludziom z
regionu. Ilekroć jadł obiad w klubie, czuł się jak rekin wśród drobnych rybek.
Rozkoszował się tajemnicami, które już zdobył. Wkrótce będzie miał w garści
członków rządu, senatorów i prezydenta.
Deszcz padał monotonnie i nieprzerwanie. Nie lubił tego miasta. Nie lubił
całego Północnego Zachodu. Ale instynkt podpowiedział mu, że to dobre miejsce na
założenie organizacji. Nikt nie wpadnie na to, żeby tu, w Portland, szukać człowieka,
który zamierza przejąć kontrolę nad Towarzystwem Arcane.
Kiedy czekał na samochód, zadzwoniła jego komórka. Sprawdził numer i
odebrał.
- Tak? - odezwał się.
- Operacja w Stone Canyon zakończona. Shipley został złapany zeszłej nocy.
Nasha przeszyła dzika złość myśliwego, któremu uciekła ofiara. Starał się
opanować intensywne doznanie. Przecież już od jakiegoś czasu spodziewał się tej
wiadomości. Wiedział, że w Arizonie sprawy mają się źle. Ale chciał firmy
Glazebrooków. Byłaby idealną zdobyczą, doskonale odpowiadającą celom spisku.
Wziął kilka głębokich oddechów i poczekał, aż całkiem ochłonie.
- Jakieś ślady? - spytał, zadowolony, że jego głos brzmi spokojnie i chłodno.
Najważniejsze to nie dać poznać członkom grupy, że targają nim silne emocje.
Uleganie emocjom jest oznaką słabości. Panowanie nad sobą to podstawa.
- Nie. Shipley jest nadal nieprzytomny. Musieli mu coś dać. Pewnie jakiś silny
środek uspokajający.
Bez preparatu Shipley szybko pogrąży się w szaleństwie. Jones & Jones na
pewno podłapią jakieś strzępy planu, ale na to nie ma rady. Będzie sobie radził z
problemami, gdy się pojawią.
- A co z Todd? - spytał.
- Wie zbyt mało, żeby nam zaszkodzić.
- Shipley powinien mieć jeszcze resztkę preparatu. Miejscowe władze nie mają
powodów, żeby się tym interesować, ale wolałbym, żeby się nie dostał w ręce J&J.
- Jakieś przypuszczenia, gdzie Shipley może go trzymać?
- Nie. Ale biorąc pod uwagę, że jest dla niego cenny, pewnie w jakimś
bezpiecznym miejscu. Sprawdź w piwnicy na białe wino.
- Dom jest miejscem przestępstwa. Prawdopodobnie nie będzie do niego
wstępu przez dzień lub dwa. Nikt nie da rady dostać się do środka, żeby go dokładnie
przeszukać.
John poczuł kolejną falę wściekłości. Mocno ścisnął telefon.
- Jesteś poniekąd odpowiedzialny za niepowodzenie w Stone Canyon -
warknął. - Jeśli masz jakiekolwiek nadzieje na awans w organizacji, musisz słuchać
rozkazów. Jasne?
- Tak, panie Nash. Jestem teraz w Phoenix. Przy porannych korkach uda mi się
dostać do Stone Canyon za co najmniej trzy kwadranse.
- Zdobądź to przeklęte lekarstwo.
Parkingowy podstawił samochód. John zakończył rozmowę i wsiadł do auta.
Przez chwilę siedział nieruchomo, zaciskając ręce na kierownicy. Ciągle czuł gorąco
wywołane frustracją i złością, które w nim pulsowały, wprowadzając zamęt do jego
zmysłów. Nie był to dobry znak. Fale nagłej, prawie niekontrolowanej wściekłości
stawały się coraz częstsze. Zaczął podejrzewać, że są ubocznym efektem jego własnej
wersji leku.
Na pewno działał szybciej i bez wątpienia zwiększał zakres paranormalnych
zdolności. Połączony z jego naturalnym talentem tropiciela, dawał mu zdolności
hipnotyczne i strategiczne. Ale jak widać, miał też słabe strony.
Musi natychmiast wrócić do laboratorium.
ROZDZIAŁ 49
8.15, Stone Canyon
Zebrali się na werandzie domu Glazebrooków. Było dopiero parę minut po
ósmej, ale nawiewy nad głowami już działały na pełnych obrotach, łagodząc upał. Na
stole stały dzbanek mrożonej herbaty i pięć szklanek. Myra napełniła je. Podając
szklankę Clare, uśmiechnęła się.
- Dziękuję - powiedziała Clare. Wątpiła, czy kiedykolwiek poczuje się całkiem
swobodnie w samym sercu terytorium Glazebrooków, ale musiała przyznać, że
napięcie znacznie zmalało.
Jake wyszedł z domu, by dołączyć do małej grupy. Rozmawiał przez telefon
komórkowy. Zakończył rozmowę i podszedł do stołu.
- To Fallon - wyjaśnił, siadając.
- I co tym razem miał do powiedzenia? - spytała Clare. Jake się uśmiechnął.
- Kazał cię pozdrowić.
- Tak, na pewno.
- Chyba mówił coś, że jeszcze raz zerknie na twoje ostatnie podanie. Myśli, że
mimo wszystko nadajesz się na agenta ]&J.
- Ha! - Zemsta była słodka. - Jeśli uważa, że jestem tania, to bardzo się myli.
- Nie wiem jak, ale udało mu się złamać szyfr do pliku z komputera Owena -
ciągnął Jake. - To był dziennik Shipleya z pracy dla spisku.
- Nieźle, co? - Clare była podekscytowana.
- Było tam sporo informacji, które przydadzą się w innych dochodzeniach J&J -
powiedział Jake. - Ale na temat nowego spisku znalazł mniej, niż się spodziewał.
Clare przewróciła oczami.
- Jonesa trudno zadowolić.
- To nie ulega kwestii. Ale w tym przypadku rozumiem jego rozczarowanie.
Wygląda na to, że nowy spisek świetnie potrafi strzec swoich tajemnic. Niestety
Shipley nie był w organizacji na tyle wysoko, żeby dużo wiedzieć.
- Złe wieści dla Jones & Jones - zauważył Archer.
- Fakt - przyznał Jake. - Ale Fallon twierdzi, że dziennik Shipleya zawiera sporo
szczegółów na temat działalności w Stone Canyon. Dzięki tym informacjom będzie
można ustalić, na jakich zasadach działa nowa organizacja i być może nawet, jakie ma
zamiary.
- Owen przez cały czas należał do spisku? - spytała Elizabeth.
- Tak - odparł Jake. - Z jego notatek wynika, że został zwerbowany półtora roku
temu. Jego głównym zadaniem było przejęcie kontroli nad przedsiębiorstwem
Glazebrooków. Myśleli, że zrobi to najlepiej, bo cieszy się zaufaniem Archera.
Archer się skrzywił.
- Owszem, ufałem mu. Przez prawie trzydzieści pięć cholernych lat. Ciągle nie
mogę uwierzyć, że to on był sprawcą tego wszystkiego.
- Shipley obmyślił naprawdę sprytny plan - ciągnął Jake. - Przełożeni obiecali
mu między innymi wejście na kolejny stopień w hierarchii.
- Ale co, do cholery, ma wspólnego spisek z moją firmą?
- Pieniądze - odparł Jake. - Duże pieniądze. Firma Glazebrooków jest kurą
znoszącą złote jajka. Już tłumaczyłem Clare, że twoja firma ma również inne zalety.
Jest przedsiębiorstwem prywatnym. Nie byłoby żadnych dociekliwych akcjonariuszy
ani dyrektorów, którym trzeba by się tłumaczyć z sum wyprowadzanych na potrzeby
nowych tajemniczych planów spisku.
Clare pokręciła głową.
- Co masz na myśli, mówiąc „tajemnicze"?
- Shipley ich nie znał - wyjaśnił. - Ale Fallon jest przekonany, że chodzi o
przejęcie kontroli nad kilkoma prywatnymi przedsiębiorstwami. Miałyby się stać bazą
ekonomiczną, która dostarczałaby sporych zastrzyków gotówki przez kilka
następnych lat.
Elizabeth zmarszczyła czoło.
- Więc chodzi im tylko o pieniądze? Po to nie musieli tworzyć tajnego
stowarzyszenia i zabijać ludzi. Wystarczyłaby żyłka do interesów.
- To nie takie proste, jeśli chcesz stworzyć imperium dostarczające ciągłego
strumienia funduszy, które można wykorzystać na tajne badania farmaceutyczne -
powiedział Jake.
Wszyscy wpatrywali się w niego z otwartymi ustami. Archer gwizdnął.
- Cholera. Ci faceci nie tylko chcą zdobyć formułę założyciela.
Mają zamiar uruchomić produkcję na masową skalę.
Myra zmarszczyła brwi.
- Nielegalną produkcją leków przez laboratorium prowadzące bezprawnie
badania farmaceutyczne zainteresuje się nie tylko Arcane. Jak tylko dowie się o tym
Biuro Federalne, dopadnie spiskowców w ułamku sekundy.
- Jakkolwiek by na to spojrzeć, spiskowcy mają wiele powodów, żeby tworzenie
swojego imperium trzymać w tajemnicy - rzekł Jake.
Archer westchnął ciężko.
- Miałem Owena za przyjaciela. Do licha, tyle razem przeszliśmy.
- Zaczął cię oszukiwać wiele lat temu - powiedział Jake. - Tego też dowiedział
się Fallon z jego dziennika.
- Co mu zrobiłem poza tym, że pomogłem mu zarobić kupę kasy?
Clare czekała chwilę, pewna, że ktoś powie rzecz oczywistą. Ale nikt się nie
odezwał, więc wzruszyła ramionami.
- Zabrałeś mu dziewczynę. Mama opowiedziała mi, jak to Owen starał się ją
przekonać, żeby za niego wyszła. Ale ona wybrała ciebie.
Wszyscy spojrzeli na Myrę.
- Nigdy nie kochałam Owena i on mnie też nie - powiedziała. – On był
zakochany w perspektywie ślubu z córką senatora. Myślał, że to mu umożliwi styl
życia, o jakim marzył. Wiedziałam o tym od początku.
- To po jaką cholerę się z mm umawiałaś? - spytał Archer.
Myra uniosła brwi.
- Żebyś to zauważył, oczywiście. Bardzo trudno było zdobyć twoje
zainteresowanie, Archerze Glazebrook. Byłeś zbyt zajęty budowaniem swojej
wspaniałej firmy.
Clare przez chwilę miała wrażenie, że Archer zacznie wrzeszczeć. A on
zaskoczył wszystkich szerokim szelmowskim uśmiechem.
- Kiedyś już to powiedziałem i powtórzę jeszcze raz. - Oparł się na krześle i
założył palce za pasek dżinsów. - Z tą kobietą nie wygrasz.
Clare mogłaby przysiąc, że Myra się zarumieniła. Jake odkaszlnął.
- Wracając do Shipleya. Jego zawiść mogła wziąć się z tego, że nie zdobył
dziewczyny, ale była też podsycana świadomością, że jesteś prawdziwym geniuszem.
Jednocześnie szaleńczo pragnął tego, co zapewniłby mu sukces firmy.
- Pieniędzy, znajomości i władzy - wtrąciła Clare. Archer pokręcił głową.
- Miał to wszystko, ale najwyraźniej mu nie wystarczało.
- Najwyraźniej - przyznał Jake. - Jego zawiść narastała przez lata.
Kiedy więc spiskowcy wyłowili go jako potencjalnego kandydata, był gotowy
skorzystać z okazji nie tylko po to, żeby się zemścić, ale też żeby posiąść większy talent
niż twój. Spisek dał mu rodzaj specjalnie dla niego wytworzonego środka i obietnicę
awansu w organizacji. Musiał tylko podać im na tacy przedsiębiorstwo Glazebrooków.
Clare napiła się herbaty i odstawiła szklankę.
- A co z innymi? Jak Shipley skaptował Brada McAllistera i Valerie, matkę z
piekła rodem?
- Uznał, że najprostszą drogą do zdobycia firmy Glazebrooków jest
zaaranżowanie małżeństwa Elizabeth, dzięki któremu jej mąż przejąłby udziały w
przedsiębiorstwie po śmierci Archera. On sam jest już po sześćdziesiątce, nie mógł
więc kandydować do roli męża Elizabeth.
- Nie wierzę. - Liz zrobiła dziwną minę. - Traktuję go, a raczej traktowałam, jak
wujka.
- Shipley opracował strategię, po czym skontaktował się ze swoimi
mocodawcami - ciągnął Jake. - Zaakceptowali jego plan. Teraz trzeba było znaleźć
kogoś, kto mógłby uchodzić za idealnego kandydata na męża Elizabeth. Facet musiał
podbić jej serce i zyskać przychylność rodziny. Spiskowcy pomogli Shipleyowi znaleźć
światowej klasy naciągacza Brada McAllistera.
- Który nie tylko był przystojny, czarujący i bystry, ale był też silnym
hipnotyzerem - wtrąciła Clare. - Założę się, że dla Shipleya była to jego największa
zaleta. Gdyby urok osobisty nie wystarczył, Brad zawsze mógł wykorzystać swoje
zdolności, żeby omamić wszystkich dookoła.
- A co Owen zaoferował Bradowi, żeby nakłonić go do współpracy? - spytała
Myra.
- To nie Shipley przekonał McAllistera, żeby zgodził się na ten plan - wyjaśnił
Jake - tylko przywódcy spisku.
- Rozumiem - powiedziała Elizabeth. - Złożyli Bradowi tę samą propozycję co
Owenowi. Obiecali mu władzę i pozycję w organizacji.
- I genetycznie spreparowaną dawkę uzdalniającego środka - uzupełnił Jake. -
Z dziennika Shipleya wynika, że Brad był hipnotyzerem ósmego stopnia, zanim zaczął
przyjmować preparat. Potem zyskał jeszcze większe zdolności.
Elizabeth westchnęła.
- To dlatego tak dobrze wszystkimi manipulował.
- Wszystkimi z wyjątkiem Clare - sprostował z dumą Archer. Myra się
uśmiechnęła.
- Tak, wszystkimi z wyjątkiem Clare, dzięki Bogu.
Clare poczuła dziwny przypływ ciepła. Musiała chwycić serwetkę i otrzeć
wilgotne oczy. Kiedy podniosła wzrok, dostrzegła, że Jake przygląda jej się z
rozbawieniem.
- To Brad wpadł na pomysł, żeby Shipley ożenił się z Valerie - powiedział Jake.
- Dzięki temu on sam bez trudu dostał się do kręgów towarzyskich w Stone Canyon.
Bycie synem żony najlepszego przyjaciela Archera było najlepszą rekomendacją.
Archer jęknął.
- Sprawdziłem McAllistera na wszystkie strony. W dokumentach
członkowskich nie było nic, co mogłoby wskazywać, że nie jest tym, za kogo się
podaje. Cholera, nie tylko okazał się czysty, ale arcanematch.com podało, że jest
idealny dla Elizabeth.
- I to jest dla Fallona najcięższe do przełknięcia - odparł Jake. - Spiskowcom
udało się włamać do archiwów genealogicznych towarzystwa i do arcanematch.com i
mogą dokonywać zmian w bazie danych.
- To będzie problem dla J&J - powiedział Archer.
- I to wielki - przyznał Jake.
- Nie rozumiem jednego - stwierdził Archer. - Dlaczego Owen nie wycofał się z
planu po morderstwie Brada? Co miał zamiar osiągnąć?
- Nie miał wyboru, musiał spróbować innego sposobu - wyjaśnił Jake. -
Spiskowcy nigdy nie uznają porażki. Nowy plan zakładał kilka kolejnych morderstw,
ale jak widać, Owen był na tyle zdesperowany, żeby podjąć takie ryzyko.
- Można powiedzieć, że preparat, który spiskowcy mu dali, zadziałał -
podsumował Archer. - Nigdy nie znał żadnych sztuczek i na pewno nie nauczył się ich
ode mnie. Miał tylko przeciętną intuicję i średni talent do strategii.
- Fallon jest tego samego zdania - powiedział Jake. - Nie ulega wątpliwości, że
nowy spisek ma już gdzieś działające laboratorium.
Archer się zamyślił.
- Owen zawsze nieźle strzelał. Przypuszczam, że to on chciał cię sprzątnąć przy
starym domu?
- Tak — potwierdził Jake. - Pojechał za mną, kiedy wyszedłem z twojego biura.
To była rozpaczliwa próba pozbycia się mnie. Kiedy się nie udała, wymyślił genialny
plan z sauną.
Archer uniósł brwi.
- Skąd, do cholery, wiedział, że miałeś zamiar przeszukać jego dom po
powrocie z Tucson?
- Nie wiedział - odparł Jake. - Ale obserwował mój dom i czekał na sposobność,
żeby zabrać mnie i Clare do spa. Zobaczył, że wyjeżdżam, i przygotował się do
natarcia. Pojechał za mną.
- Do swojego domu - wtrąciła Elizabeth. - Gdzie powalił cię swoją energią.
- Byłbym wdzięczny, gdybyście nie rozgłaszali tej historii - powiedział Jake. -
Nie pomogłaby mi w interesach.
Elizabeth zachichotała.
- Nie martw się. Kto, poza kilkoma osobami i Jones & Jones, uwierzyłby,
gdybyśmy mu powiedzieli, że Owen Shipley jest socjopatą o pobudzonej psychice,
zamieszanym w spisek, który chce stworzyć tajne laboratoria, żeby opracować nowe
wersje starej substancji alchemicznej?
Myra wzruszyła ramionami.
- W Stone Canyon nawet nie poruszajcie tego tematu. Kazano by nam zawiesić
członkostwo w klubie i musiałabym zrezygnować z moich funkcji. Nikt stąd nie
chciałby, żeby przewodniczącą zarządu Arts Academy była osoba, która poważnie
traktuje spiski psychologiczne i substancje alchemiczne.
Archer pochylił się gwałtownie.
- Cholera! To te zastrzyki, które brał Owen! Założę się, że to ten preparat!
- Jakie zastrzyki? - spytał Jake.
- Kilka razy, kiedy z nim byłem, musiał zatrzymać się i zrobić sobie zastrzyk -
wyjaśnił Archer. - Ostatni raz w dniu śmierci Valerie. Powiedział mi, że to lek na
jakieś problemy neurologiczne. I prosił, żebym nikomu o tym nie mówił, bo musi
dbać o swój wizerunek.
- Ciekawe, czy coś jeszcze mu zostało - zastanowił się Jake. - Fallon wiele by
dał, żeby dostać ten preparat w swoje ręce i przebadać.
- Lodówka - powiedziała spokojnie Myra.
- O czym ty mówisz, mamo? - spytała Elizabeth.
- Byłam u Valerie któregoś popołudnia w zeszłym tygodniu - wyjaśniła Myra. -
Owen mnie o to poprosił. Chyba starał się umocnić wrażenie, że Valerie potrzebuje
leczenia.
- I co się stało? - spytała Clare.
- Valerie była pijana, jak zwykle - powiedziała Myra. - Zaproponowała mi
drinka, ale odmówiłam. Powiedziała, że w lodówce w kuchni jest dzbanek świeżej
mrożonej herbaty i żebym sobie wzięła. T tak zrobiłam.
Archer rzucił jej badawcze spojrzenie.
- Do czego zmierzasz, kochanie?
- W głębi górnej półki stała szklana buteleczka. Wyglądała jak butelka ze
zwykłym lekarstwem, ale pamiętam, że wydało mi się dziwne, że nie ma na niej
etykietki.
Jake zerwał się na równe nogi.
- Cholera. Muszę się tam dostać, zanim gliny wpadną na pomysł, żeby
przeszukać kuchnię.
ROZDZIAŁ 50
Nikt nie ucieszył się, że pojawił się w domu Shipleya, ale pozwolono mu wejść
do środka.
- Jesteśmy to panu winni - przyznał główny detektyw.
Jake poszedł do kuchni i otworzył lodówkę. Nieoznakowana butelka
przezroczystego płynu nadal stała na górnej półce.
Wsunął ją do kieszeni i spokojnie wrócił do wyjścia. Przed domem stał
mężczyzna, który starał się uzyskać zgodę na wejście na miejsce przestępstwa.
- Moje nazwisko Taylor - powiedział. Był wyraźnie spięty. - Jestem z „Phoenix
Star".
- Przykro mi, panie Taylor, nie możemy wpuszczać dziennikarzy - powiedział
stanowczo młody policjant.
- Niech pan posłucha, mój wydawca naprawdę się wścieknie, jeśli nie napiszę
tego artykułu. Niech mnie pan wpuści.
Myśliwski zmysł Jake'a obudził się: od Taylora biło napięcie. Zdecydowanie nie
wyglądał na gnębionego wścibskiego dziennikarza.
- Przepraszam - powiedział, mijając Taylora i policjanta. Taylor odwrócił się
gwałtownie.
- Kim pan jest?
- Znajomym rodziny - rzucił Jake od niechcenia. Clare miała rację.
Mówienie półprawd wychodzi mu całkiem nieźle.
Poszedł do samochodu i wsiadł. Taylor rzucił mu niespokojne spojrzenie, po
czym znów zaczął błagać policjanta.
Jake sięgnął do schowka, w którym trzymał mały cyfrowy aparat, i zrobił
rzekomemu dziennikarzowi zdjęcie.
Może to bez znaczenia, pomyślał. Ale kiedy wróci do domu, wyśle je mailem
Fallonowi. Nie zaszkodzi.
Zdjęcie wyszło całkiem nieźle. Twarz Taylora widać było bardzo wyraźnie.
Fallon powinien bez trudu go rozpoznać.
Przyglądał się długą chwilę fotografii i doszedł do wniosku, że nie pomylił się u
Shipleya. Wyczuwał w Taylorze nie tylko napięcie, ale również strach.
Sięgnął po telefon i wybrał znajomy numer.
- Co masz? - spytał Fallon.
- Prawdopodobnie spiskowcy wysłali kogoś, żeby zabrał resztkę preparatu,
który zażywał Shipley. Facet twierdził, że nazywa się Taylor. Podawał się za
dziennikarza.
- A co z preparatem?
- Mam go.
- No to zarobiłeś na swoje niebotyczne honorarium.
ROZDZIAŁ 51
Dwa dni później
Owen Shipley jest na obserwacji w szpitalu psychiatrycznym? - Clare odłożyła
poranne wydanie „Stone Canyon Herald" i spojrzała na Jake'a, który właśnie skończył
rozmowę telefoniczną.
- Wysłano go wczoraj do jednego ze szpitali w Phoenix. - Odłożył telefon i
ponownie zajął się przewracaniem na patelni naleśników. - Fallon mówi, że
miejscowe władze są przekonane, że zwariował. Ma urojenia i jego stan się pogarsza.
Prawdopodobnie zostanie uznany za niezdolnego do stanięcia przed sądem.
- A Fallon jak myśli? Co naprawdę się stało?
- Wstępne badania preparatu, który wziąłem z lodówki Shipleya, wykazywały,
że rzeczywiście jest skuteczny, ale działa krótko. Fallon podejrzewa, że po
gwałtownym odstawieniu wywołuje niszczące skutki. Myśli, że Shipley zaczął wpadać
w chorobę umysłową, gdy tylko środek przestał działać. Może to wada preparatu, a
może badacze spisku stworzyli go w taki sposób celowo, żeby ograniczyć straty, w
razie gdyby który z ich członków wylądował w więzieniu.
Wzdrygnęła się.
- To potworne.
- Ale skuteczne. Mając kontrolę nad preparatem, kontrolują swoich ludzi. -
Jake zdjął naleśniki z patelni i przełożył na talerze. - Dzięki temu nie muszą się
martwić, że któryś z członków spisku wyjawi za dużo informacji władzom albo J&J.
- Dobrze wiedzą, jak zacierać ślady.
- Na to wygląda. J&J będzie miał sporo roboty.
Clare zastanawiała się nad tym chwilę.
- Pewnie będą potrzebować fachowej konsultacji tropiciela i wykrywacza
kłamstw.
Jake się uśmiechnął.
- Chyba już wspomniałem, że podoba mi się twój tok myślenia.
ROZDZIAŁ 52
Poczuła, że wstał tuż przed świtem. Wykorzystał swój talent tropiciela, żeby jej
nie obudzić. Uśmiechnęła się do siebie. Mógł skradać się bezszelestnie, a ona i tak
zawsze wyczuje, kiedy jest przy niej, a kiedy nie.
Dała mu kilka minut, żeby włożył dżinsy i wyszedł z pokoju. Skierował się do
kuchni. Pewnie chce zaparzyć poranną herbatę. Całkiem niezły pomysł.
Poczekała, aż Jake nastawi wodę, po czym odsunęła kołdrę i wstała. Szlafrok
wisiał na haczyku w łazience. Narzuciła go, zawiązała pasek i przeczesała szczotką
włosy.
Kiedy weszła do kuchni, na blacie stał dzbanek świeżej herbaty. Nalała jej sobie
do kubka, rozkoszując się delikatnym zapachem.
Komputer Jake'a był włączony i mrugał złowrogo na kuchennym stole.
Zastanawiała się, czego mógł szukać o tej porze.
Przez rozsunięte szklane drzwi do pokoju wpadało rześkie poranne powietrze.
Pomyślała, że nie ma nic piękniejszego niż poranek na pustkowiu. A może ciągle
przeżywała dreszcz uniesień zeszłej nocy.
Wyjrzała na zewnątrz. Jake stał w głębi podwórka z kubkiem w ręku i
obserwował trzy kojoty.
Ruszyła do niego, żeby cieszyć się z nim tą wyjątkową porą dnia. Kiedy
przechodziła obok stołu, na monitorze komputera dostrzegła znajome logo. Przeszył
ją zimny dreszcz. Stanęła jak wryta.
„Witamy ponownie w Arcanematch.com, panie Jake'u Salter Jones. Gratulacje,
mamy dla pana parę! Proszę kliknąć na poniższy link, żeby zobaczyć kobietę, która
jest dla pana najlepsza". Zachwiała się pod wpływem czegoś, co można by określić
jako ciężkie zamroczenie. Przede wszystkim musiała uporać się z szokiem, jaki
wywołało prawdziwe nazwisko Jake'a. Wprawdzie na świecie jest wielu Jonesów, ale
jeśli chodzi o członków Towarzystwa Arcane, to nazwisko zawsze oznacza jedno.
Biorąc pod uwagę niebywałe zdolności nadprzyrodzone Jake'a, nie może to być zbieg
okoliczności. Prawdopodobnie jest bezpośrednim potomkiem Sylvestra Jonesa,
założyciela towarzystwa.
Nic dziwnego, że ukrywał prawdziwe nazwisko, wykonując tajną pracę w Stone
Canyon. Ale dlaczego pozwolił, żeby dowiedziała się prawdy w taki sposób?
Pewnie nie wiedział, jak jej powiedzieć, że właśnie został wyswatany przez
www.arcanematch.com. Po namiętnych uniesieniach zeszłej nocy nie był w stanie
przekazać jej tej wiadomości.
Straci Jake'a dla jakiejś nieznajomej kobiety, którą swaci wydobyli ze swoich
cholernych plików komputerowych. To niesprawiedliwe. Byli dla siebie stworzeni. On
na pewno to widział.
Wprawdzie nie potrafiła wykrywać kłamstw elektronicznych, jednak była
pewna, że komputery arcanematch kłamią.
Dopadł ją atak lęku, ogarniając wszystkie zmysły. Walcz albo uciekaj.
W pierwszym odruchu chciała uciekać.
Uciekaj stąd. Ratuj się. Nie możesz tkwić w tym związku, skoro wiesz, że
znaleźli dla niego kogoś innego. Jeśli zostaniesz, złamiesz sobie serce na zawsze.
Pakuj się. Natychmiast. Gdzie są kluczyki do samochodu? Uciekaj. Ukryj się.
Po chwili do głosu doszły odruchy, które wypracowała przez lata, zagłuszając
burzę paniki. Walcz. Musisz spróbować. Nie uciekaj. W każdym razie jeszcze nie
teraz. Warto o to walczyć.
Odwróciła spojrzenie od okrutnych słów na monitorze. Jake nadal stał na
skraju swojego terytorium, tyłem do niej.
- Ci kretyńscy swaci z arcanematch.com się mylą - oznajmiła.
Zdała sobie sprawę, jak głośno to powiedziała, dopiero gdy kojoty odwróciły się
w jej stronę z nastawionymi uszami. Jake też się odwrócił, ale nieco swobodniej.
Wpatrywały się w nią cztery pary uważnych, mądrych oczu. Pewnie próbowały ocenić,
czy można ją uznać za ofiarę.
- Nie - powiedziała do kojotów. - Na wypadek, gdybyście się nie zorientowały,
nie jestem śniadaniem.
Jake się uśmiechnął.
- Ale smakujesz wspaniale.
Ta uwaga rozwścieczyła ją. Podeszła do niego i zatrzymała się w odległości
dwóch kroków.
- Nie waż się tak do mnie odzywać! - Odruchowo chciała położyć ręce na
biodrach, ale zdała sobie sprawę, że to niemożliwe, bo trzyma w rękach kubek. - Nie
po tym, co zobaczyłam na ekranie twojego komputera.
Rozbawienie zniknęło z jego twarzy.
- A co zobaczyłaś?
- Ludzie z arcanematch.com piszą, że mają dla ciebie odpowiednią partię.
- Tak?
- Kłamią.
Paranormalnej energii nie można dostrzec gołym okiem, ale mogłaby przysiąc,
że nagle zaczął nią emanować. Czuła potężne fale wibrujące w powietrzu.
- Jesteś tego pewna?
- O tak. - Zrobiła krok w jego stronę. - Jestem pewna, że się mylą.
- Dlaczego?
- Bo ty należysz do mnie, dlatego. - Wyciągnęła wolną rękę. - Jesteśmy dla
siebie stworzeni. Kocham cię. Po co ci arcanematch.com? Co ma ta kobieta, którą
podobno dla ciebie znaleźli, czego nie mam ja?
Niebezpieczna energia, która go otaczała, zamieniła się w zmysłowe pragnienie.
- Interesujące pytanie - stwierdził.
- Odpowiedź brzmi: nic. Nie ma absolutnie nic, czego nie miałabym ja. Nie
kłopocz się umawianiem z nią na randkę, bo będziemy na niej we troje, a nie sądzę, by
ona była szczęśliwa, gawędząc ze mną.
- Z pewnością byłaby to nietypowa pierwsza randka - odparł.
- Daruj sobie dowcipkowanie. Ja traktuję to śmiertelnie poważnie, Jake'u
Salter Jones.
Kąciki jego warg uniosły się. Miał płomienie w oczach.
- Mnie?
- Ciebie. I mnie. Pasujemy do siebie. Nie widzisz?
- Widzę.
- Mało tego, nie ma najmniejszej możliwości, że ci z arcanematch.com znajdą
kogoś, kto kochałby cię bardziej niż ja.
- Skoro tak twierdzisz... Zamarła.
- Naśmiewasz się ze mnie.
- Nie. Mówię serio.
- Kłamca. - W jej oczach pojawiły się łzy wściekłości. Wycelowała palcem
wskazującym w jego pierś. - Czemu się ze mnie śmiejesz?
- Wejdźmy do środka. - Wziął ją za rękę. - Pokażę ci. Wprowadził ją do kuchni i
zatrzymał się przy stole, gdzie na ekranie nadal migotała porażająca wiadomość od
arcanematch.com.
Kliknął załączony link, pod którym znajdowała się informacja o idealnej partii
dla niego. Ze ściśniętym żołądkiem i przerażeniem w sercu patrzyła, jak na monitorze
pojawiają się informacje ze zdjęciem. Zdjęcie było zaskakująco znajome.
„Poznaj: Clare Lancaster Poziom zdolności paranormalnych: Dziesięć Opis:
Wyjątkowa intuicja na niespójną energię wytwarzaną przez zamieszanych w celowe
kłamstwa i/lub oszustwa". Clare przestała czytać.
- To ja.
- Właśnie wydawało mi się, że dostrzegłem podobieństwo. - Jake z satysfakcją
wpatrywał się w zdjęcie na ekranie komputera. - Wspaniała fotografia. Podoba mi się
taka fryzura. I ten chłód wyniosłej księżniczki. Jakbyś chciała powiedzieć „nie waż się
mnie dotknąć". Chyba podniosło mi się ciśnienie.
- Skąd wytrzasnęli to zdjęcie? - jęknęła. - Zostało zrobione w zeszłym roku do
corocznego raportu Draper Trust. Nie wysyłałam go do arcanematch .com.
- Nietrudno było je znaleźć. Spojrzałem tylko do internetowej wersji raportu.
- To tyje wysłałeś?
- Jasne. - Nalał sobie drugi kubek herbaty. - Przycisnąłem Fallona, żeby
poprosił jednego ze swoich informatyków, by dostał się do starych formularzy, które
wypełniałaś dla arcanematch.com kilka lat temu. Pomyślałem, że jest mi to winien.
Była oszołomiona.
- Aleja wycofałam moje zgłoszenie.
- Kiedy coś już znajdzie się w Internecie, nigdy nie znika nieodwracalnie.
Zawsze gdzieś jest.
- I komputer nas połączył?
- Na to wygląda.
- Dobry Boże. - Usiadła powoli, nie mogąc oderwać wzroku od ekranu. - Nie
rozumiem. Zrobiłeś to, żeby dowiedzieć się, czy rzeczywiście do siebie pasujemy?
- Nie - odparł. - Ja to wiedziałem. Zrobiłem, żebyś ty miała pewność. Biorąc
pod uwagę kwestie zaufania i twoje obawy, pomyślałem, że przyda się jakieś
obiektywne potwierdzenie.
Z każdego jego słowa biła prawda, oślepiająca i ostra jak szkło. Odebrało jej
mowę. Nie wiedziała, czy się śmiać czy płakać. Zakryła twarz dłońmi, płacząc i śmiejąc
się jednocześnie.
- Hej. - Jake nagle się zaniepokoił. Dotknął jej ramienia. - Co ci jest?
Nie chciałem, żebyś płakała. Cholera. To ostatnia rzecz, jakiej chciałem.
Uniosła głowę. Łzy spływały jej po policzkach, ale się uśmiechała.
- Kiedy zobaczyłam, że cię wyswatali, byłam gotowa dorwać tych palantów z
arcanematch.com, złapać ich za chude karki i udusić.
- Zauważyłem. - Wyglądał na zadowolonego.
- Teraz już wiem, że za kark powinnam złapać ciebie, chociaż nie jest chudy.
- Skoro nalegasz. Ale jeśli jesteś w nastroju do ściskania, to może wzięłabyś pod
uwagę złapanie mnie za inną część ciała?
- Jesteś niemożliwy.
- Pewnie tak. Ale kocham cię, Clare.
W powietrzu znowu pojawiła się czysta, srebrzysta energia prawdy. Clare
wstała.
- Tak bardzo cię kocham.
Objął ją ciepłym, mocnym uściskiem. Pomyślała, że to właśnie jest jej miejsce.
Że naprawdę do niego pasuje.
- A co do twojego nazwiska. Jesteś z tych Jonesów?
- Obawiam się, że tak.
- A Fallon Jones?
- To mój kuzyn. Mam ich mnóstwo.
- Rodzinka, co? - Uśmiechnęła się. - W takim razie będziemy pobierać
poczwórną stawkę za doradztwo dla J&J.
Roześmiał się.
- Negocjacje zostawiam tobie.
Chciał ją pocałować, ale położyła mu palce na ustach.
- Jeszcze jedno.
- Tak?
- Co byś zrobił, gdyby arcanematch.com nas nie połączyło?
- Zadzwoniłbym do Fallona i powiedział mu, żeby jeden z informatyków
włamał się do bazy arcanematch.com i wprowadził kilka zmian do naszych danych.
- Posunąłbyś się do oszustwa, żeby mnie przekonać, żebym za ciebie wyszła?
- Bez wahania.
Poczuła gorącą i słodką falę miłości.
- Dobra odpowiedź, Jones.