Barbara Cartland
O markizie, który nienawidził kobiet
The Marquis Who Hated Women
Od Autorki
Auguste Mariette był pierwszym organizatorem i
kierownikiem prac archeologicznych w Egipcie. Mianowano
go Dyrektorem Nauk o Starożytności i aż po rok 1952 to
stanowisko obejmowali Francuzi.
Odkrycia Mariette'a były kamieniem milowym w
archeologii egipskiej. W samym Abydos, gdzie mieściło się
królewskie cmentarzysko, Mariette odnalazł piętnaście tysięcy
przedmiotów. Był też odkrywcą drugiej piramidy oraz
Grobowca Ti, dzisiejszej atrakcji turystycznej.
Osobiście za swe największe osiągnięcie uważał
ufundowanie Muzeum Bulak.
R
OZDZIAŁ
1
1853
Robi się późno. Muszę iść.
Mówiąc to, markiz obrócił się na łożu i wstał.
Inez Shangarry wykrzyknęła protestując:
- Och, nie, Osborne, nie! Nie możesz tak szybko ode mnie
odejść! Pragnę cię!
Markiz uwolnił się z ramion, którymi go oplotła, i zaczął
wkładać swe porzucone ubranie.
Lady Shangarry, wsparta na poduszkach, z ciemnymi
włosami spływającymi kaskadą po nagim ciele, wyglądała
bardzo pociągająco.
- Nie możesz ode mnie odejść, nie możesz! - powiedziała.
- Jeszcze jest bardzo wcześnie, a wieczory, kiedy możemy być
razem, są rzadkością.
W jej oczach zabłysnął ogień, a czerwone wargi rozchyliły
się wyzywająco.
- Jesteś bardzo przekonywająca, Inez - rzekł markiz,
przechodząc przez pokój do toaletki po krawat.
- Chcę być przekonywająca, chcę być z tobą... wiesz o
tym - mówiła lady Shangarry niskim, uwodzicielskim głosem
- lecz czasami to takie trudne. Gdy jesteśmy sami, wiem, że
jesteś
najwspanialszym, najdoskonalszym kochankiem,
jakiego mogłaby sobie wymarzyć kobieta.
Markiz zwinnymi palcami zawiązał czarny krawat. Potem,
sięgając po swój płaszcz, zwrócił się ku Wyłożonemu
jedwabiami łożu i jego pięknej właścicielce.
- Jutro wyjeżdżam z kraju - oznajmił - a ponieważ
chciałbym wyruszyć wcześnie, uważam, że powinienem
przespać się „dla urody", tak samo jak ty.
- To żaden komplement - powiedziała nadąsana Inez. -
Chcę, żebyś został ze mną. Po tym wszystkim, czym dla siebie
byliśmy, Osborne, chyba mógłbyś poświęcić mi jeszcze kilka
minut?
- Obawiam się, że nie byłoby to tylko kilka minut - odparł
markiz rozbawionym tonem.
Rzeczywiście, trudno było uwierzyć, żeby jakikolwiek
mężczyzna mógł się oprzeć powabom lady Shangarry, której
kształty uznano za najdoskonalsze w całym Londynie. Pod
tym względem zgodni byli wszyscy koneserzy urody, w tym
hulaki, rozpustnicy i mężczyźni podobni do markiza, o
których wiadomo było, że są ogromnie wybredni w doborze
damskiego towarzystwa.
Markiz był całkiem świadomy nie tylko swej reputacji
grymaśnika, lecz także tego, że niemal każda kobieta, na którą
przychylniej spojrzał, była aż nadto chętna paść w jego
ramiona.
Jednakże przez pewien czas nie poddawał się wdziękom
lady Shangarry, chociaż wiedział, iż manewruje w jego
kierunku ze śmiałością kobiety, która wie, że niewielu
mężczyzn potrafi się jej oprzeć. Wreszcie, ponieważ nie tylko
była piękna, lecz także bawiła go, uległ zapraszającym
spojrzeniom i ruchom jej zmysłowo krągłego ciała.
Teraz, ponieważ tak nalegała, aby pozostał dłużej, niż na
to miał ochotę, zastanowił się, czy w istocie nie staje się nudna
i czy nie oznacza to rychłego końca ich związku.
Wieść niosła, iż w swych miłostkach markiz był
absolutnie bezlitosny.
Wolał polować sam, lecz niestety pogoń zwykle trwała
krótko, gdyż obiekt jego uwagi prawie nie próbował uciekać.
Zbyt szybko kobieta, którą był zainteresowany, usiłowała
omotać go i wymusić na nim swą wolę.
Trzydziestotrzyletniemu markizowi udało się jednak
oprzeć wszelkim sztuczkom i pułapkom, mającym zwabić go
do ołtarza i poważanego małżeńskiego stanu. Wybierał
kobiety zamężne, urozmaicające nudę życia licznymi
kochankami.
Skutkiem takiego postępowania była serdeczna nienawiść,
jaką darzyli go niespokojni małżonkowie; jak to ujął pewien
żartowniś: „Wystarczy, aby markiz pojawił się
w większym
zgromadzeniu, a połowie obecnych tam mężczyzn skoczy
ciśnienie niebezpiecznie blisko apopleksji!"
Chociaż łączono jego imię z różnymi kobietami, do tej
pory nikt nie złapał markiza na gorącym uczynku. Był
dyskretny i ostrożny, więc plotki dotyczące jego romansów
opierały się raczej na domysłach niż na konkretnych,
obciążających go dowodach.
- Najdroższy... jesteś najprzystojniejszym mężczyzną,
jakiego w życiu widziałam! - powiedziała z łóżka Inez
Shangarry.
- Pochlebiasz mi, Inez - odrzekł markiz, lecz w jego
głosie zadźwięczał cynizm.
- Naprawdę tak myślę - powtórzyła z uporem. - I dlatego
chcę ciebie całować. Chodź tu! Nie możesz odmówić mi
ostatniego pocałunku.
Mówiąc to, wyciągnęła swe białe ramiona, lecz markiz
zaśmiał się i pokręcił głową.
- Już się kiedyś na to nabrałem!
Dobrze wiedział, iż jeśli mężczyzna nachyli się nad leżącą
w łóżku kobietą i ona go do siebie przyciągnie, będzie
bezradny. Był przekonany, że to właśnie zamierzała Inez
Shangarry i tym bardziej pragnął uciec.
Pomyślał, że była nienasycona. Nie wydawała się
zmęczona namiętną miłością, podczas gdy on zdecydowanie
chciał wydostać się z ciepłego i pachnącego pokoju.
W powietrzu unosił się duszny zapach kwiatów zmieszany
z egzotycznymi perfumami, których zawsze używała Inez i
którymi - jak przekonywali się jej kochankowie - na długo
przesiąkały ich ubrania.
Nie było wątpliwości - pomyślał markiz - że była
wyjątkowo piękna. Jednocześnie jednak brakowało jej czegoś,
czego nie umiał nazwać. Jak mało która kobieta umiała
rozśmieszyć go ciętymi i inteligentnymi uwagami, lecz
chociaż ich związek był płomienny i burzliwy, wiedział, że
wcale jej nie kocha.
W rzeczywistości jak zwykle jego serce pozostało
zupełnie niewzruszone i nawet gdyby miał jej więcej nie
ujrzeć, nie wywarłoby to na nim najmniejszego wrażenia.
- Muszę iść, Inez - powiedział. - Dziękuję ci za czarujący
wieczór; mam nadzieję, że uda się nam w najbliższej
przyszłości zjeść razem kolację.
Mówiąc to, wziął jej dłoń i uniósł do warg, lecz wówczas
jej palce zacisnęły się wokół jego ręki i powiedziała z
naciskiem:
- Pocałuj mnie, Osborne, zostań ze mną jeszcze trochę!
Pragnę cię... potrzebuję cię! Nie mogę pozwolić, byś ode mnie
odszedł!
W jej głosie zabrzmiała tak wielka namiętność i niemalże
szalona determinacja, by go zatrzymać, że markiz spojrzał na
nią zaskoczony.
W tejże chwili usłyszał cichy dźwięk z pokoju
znajdującego się pod nimi. Bardzo cichy, ale zauważył, iż Inez
też go usłyszała. Przylgnęła do markiza jeszcze ciaśniej i
nieco podniosła głos, mówiąc:
- Kocham cię, Osborne! Kocham cię! Pocałuj mnie!
Proszę, pocałuj mnie.
Markiz uwolnił się od niej i szybko przeszedł przez pokój,
lecz nie do drzwi prowadzących na galeryjkę, a do innych,
należących do garderoby zajmowanej przez lorda
Shangarry'ego, gdy mieszkał w domu.
W pokoju panowały ciemności, lecz markiz przeszedł go
kilkoma krokami i odciągnął story zasłaniające okno. Noc
była gwiaździsta, a zza sunących obłoków raz po raz wyłaniał
się księżyc. Energicznie odsunął okno i wychylił się.
Jak się spodziewał, od znajdującego się poniżej dachu
dzieliło go około dwunastu stóp, a stamtąd skok z wysoka w
zaułek.
Nie tracąc czasu, opuścił się na rękach, a następnie upadł
lekko niczym atleta na znajdujący się pod nim dach. Potem
przerzucił nogi przez jego krawędź i tym razem za pomocą
rynny zszedł na wyboisty bruk zaułka. Usłyszał, jak przy tym
pękają pod pachami rękawy jego fraka, ale przecież krawiec
nigdy nie wyobrażał sobie, iż jego klient będzie oddawał się
takim akrobatycznym wyczynom, będąc odzianym w
wieczorowy strój.
W opustoszałym zaułku kładły się mroczne cienie. Markiz
szybko przeskoczył z miejsca, w którym stał, w ciemność
padającą od stajennych drzwi. Wówczas spojrzał w górę, w
okno, z którego się opuścił.
Nie musiał czekać dłużej niż kilka sekund.
W otwartym oknie pojawiła się głowa mężczyzny, który
wychylił się i uważnie rozejrzał po znajdującym się pod
oknem dachu, a następnie po ulicy.
Markiz
ani
drgnął.
Wyraźnie
rozpoznał
lorda
Shangarry'ego i zrozumiał, że właśnie zbiegł ze sprytnie
zastawionej pułapki. Pomyślał, że chyba zawdzięcza to
jakiemuś szóstemu zmysłowi, iż odebrał naleganie Inez, by
został przy niej dłużej, jako przesadzone. Być może
wyjątkowo dobrze potrafił przejrzeć zamiary kobiety.
Już od pewnego czasu wydawało mu się, że pragnienie
Inez, by nim zawładnąć, narastało tak, że mogło stać się
niebezpieczne.
Dobrze wiedział, że gdyby jej mąż znalazł ich w
miłosnych uściskach, jak tego chciała, pozostałyby tylko dwa
wyjścia. Pierwsze: Shangarry rozwiódłby się z nią, w którym
to przypadku koniec końców zostałaby markizą Linwood, i
jakkolwiek gigantyczny byłby skandal i ostracyzm towarzyski,
ostateczny skutek mógłby ich usprawiedliwić. Mógł się też
liczyć z tym (i markiz nie mógł opędzić się tej myśli), że
najprawdopodobniej lord Shangarry domagałby się wielkiej
sumy pieniędzy, za pomocą których złagodziłby znieważone
uczucia i uciszył dumę.
Patrząc na niego, rozglądającego się w otwartym oknie,
markiz był przekonany, iż obydwoje razem uknuli spisek.
Teraz, kiedy o tym rozmyślał, przypomniało mu się, że
ktoś w klubie nadmienił, iż Shangarry miał poważne długi. A
z tego, co mówiła Inez, mógł się domyślać, że trudno im było
związać koniec z końcem.
Jakież więc mogło być lepsze rozwiązanie, z ich punktu
widzenia, niż znaleźć się w sytuacji umożliwiającej szantaż,
oczywiście dyskretny, kogoś tak bogatego jak on. Wiedzieli,
że nie chciałby być uwikłany w coś tak przykrego jak sprawa
sądowa, a na pewno był w stanie sowicie zapłacić za swą
swawolę.
„Byłem głupcem" - powiedział do siebie markiz.
A gdy lord Shangarry, przechytrzony przez swą ofiarę,
zamknął z trzaskiem okno, markiz zaklął po cichu.
- Niech cię diabli wezmą, kobieto! Do diabła z
wszystkimi kobietami! Nienawidzę wszystkich! Zawsze
nienawidziłem!
Ta zawziętość zaskoczyła nawet jego samego, a jednak do
pewnego stopnia mówił prawdę. Rzeczywiście nie lubił płci
żeńskiej. Chociaż posługiwał się kobietami dla swych
własnych celów i czerpał przelotną i bardzo nietrwałą
przyjemność z ich bliskości, gdy poddawały się jego
pragnieniom, nigdy nie spotkał kobiety, której towarzystwo
przedkładałby nad męską kompanię lub którą opuszczałby z
poczuciem żalu.
Pomyślał, że dzisiejsze zachowanie Inez jest typowe dla
damskiej połowy rodzaju.
Patrząc wstecz, mógł dostrzec, jak stopniowo wkradła się
w jego świadomość i jak sam fakt, że wszyscy inni mężczyźni
wychwalali ją, sprawił, iż wydała mu się bardziej godna
pożądania, niż w istocie była. A tak naprawdę była podobna
do wszystkich innych kobiet, które obdarzył względami. Nie
odznaczała się niczym szczególnym.
Teraz mógł jedynie złorzeczyć sobie, że zachował się
bezmyślnie, niczym niedojrzały młodziak, i o mało co nie
wpadł w sidła, z których trudno byłoby się wyplątać,
zachowując godność.
- Żeby ją... żeby ich oboje diabli...!
Następnie, gdy upewnił się, że lord Shangarry nie spoziera
już przez okno, odwrócił się i zaczął iść zaułkiem. Mijając
stajnie, słyszał poruszające się niespokojnie w boksach konie i
od czasu do czasu poświstywanie stajennego, którego
przetrzymano do późna i który przed spoczynkiem czyścił
swych podopiecznych. Pachniało sianem, skórą i końmi.
Markiz dobrze znał te zapachy. Przypominały mu wieś i
wywołały nagłe pragnienie ucieczki od Londynu, plotek i
intryg, których nie cierpiał, a szczególnie, gdy dotyczyły jego
samego.
Uszedł spory kawałek, gdy nagle zatrzymał się,
przypomniawszy sobie, że chociaż zręcznie udało mu się uciec
z domu Shangarrych, pozostawił tam dwa obciążające go
dowody: cylinder i wieczorowy płaszcz. Przyszły mu na myśl
dopiero wtedy, gdy zadygotał od styczniowego wiatru
wiejącego zaułkiem i kiedy poczuł mroźne powietrze na czole.
Shangarry prawdopodobnie zauważył obie rzeczy w holu i
niewątpliwie właśnie w tej chwili zastanawia się z małżonką,
jak je wykorzystać.
Markiz gniewnie zacisnął zęby.
Dlaczego, zapytywał sam siebie, nie był bardziej
podejrzliwy,
gdy
Inez
Shangarry
bez
zająknięcia
poinformowała go, że jej męża wieczorem nie będzie w
Londynie.
- Patrick jedzie w odwiedziny do przyjaciół w Epsom -
powiedziała. - Chce obejrzeć ich konie. Teraz wcześnie się
ściemnia, więc nie zdąży wrócić do domu.
Wtedy historyjka wydała mu się całkiem wiarygodna.
Lecz teraz powiedział sobie, że było to nadzwyczaj głupie z
jego strony myśleć, iż jakikolwiek troskliwy mąż zostawi żonę
samą w Londynie, będąc w pełni świadomym, kto będzie jej
towarzyszył podczas jego nieobecności.
„Nie doceniłem własnej reputacji" - rzekł sam do siebie. -
„A z reguły tak nie postępuję".
W obecnej chwili nic nie mógł na to poradzić, lecz gdy tak
szedł, z wściekłością myślał o cylindrze i płaszczu podbitym
podszewką ź czerwonej satyny, spoczywających na
mahoniowym krześle w wąskim i nieładnym holu.
Przypomniał sobie, że gdy wrócili z restauracji, gdzie
zjedli razem kolację w oddzielnym pomieszczeniu, aby nikt
ich ze sobą nie zobaczył, ogarnęło ich płomienne pożądanie i
Inez pośpieszyła z nim na górę, nawet nie zatrzymując się w
saloniku na szklaneczkę wina, jak mieli w zwyczaju.
Wydawało mu się, że dokładnie pamięta jej słowa:
"Zostaw rzeczy tutaj" i jak niemal automatycznie odłożył
cylinder i zsunął z ramion płaszcz.
Potem poprowadziła go na górę, jej obszerne marszczone
spódnice ocierały się uwodzicielsko o poręcze, a biała skóra
szyi i ramion lśniła w przygaszonym gazowym świetle.
„Zasłużyłem sobie na to wszystko!" - strofował się
rozsierdzony markiz. - „W moim wieku, z moim
doświadczeniem, powinienem był nauczyć się, żeby nie ufać
nikomu, a już najmniej kobiecie!"
Od czynionych sobie wyrzutów nie zrobiło mu się cieplej,
więc przyśpieszył kroku. dochodząc do końca zaułka i
skręcając w inną ulicę, gdzie okna domów wychodziły wprost
na chodnik.
Nie uszedł więcej niż kilka kroków, gdy nagle coś z
głuchym odgłosem upadło u jego stóp. Instynktownie
odskoczył, zdając sobie sprawę z tego, że gdyby tym czymś
dostał w głowę, zostałby powalony.
Spojrzał w dół i zobaczył walizę, elegancką, kosztowną
walizę, z jaką damy podróżowały pociągiem lub
pocztylionem.
Markiz wpatrywał się w nią zaskoczony. Następnie, gdy
uniósł głowę, aby zobaczyć, skąd się wzięła, usłyszał głos
wołający: - Ratunku! Pomocy!
Spojrzał w górę i ze zdumieniem zobaczył tuż nad sobą
kobietę uwieszoną na sznurze. Jej szerokie spódnice
wzdymały się na wietrze i wydawało się, że to one utrzymują
ją w powietrzu.
Dopiero wtedy uświadomił sobie, że sznur jest za krótki.
Kobieta znalazła się w rozpaczliwej sytuacji, bowiem nie
dosięgała ziemi, a sznurowi brakowało co najmniej sześciu
stóp.
- Pomocy! - krzyknęła znowu. - Pomocy!
Nie pomyślawszy nawet nad tym, co robi, markiz
podszedł i wyciągnął ramiona, chwytając ją ponad kostkami i
mocno trzymając.
Zdał sobie sprawę, jak bardzo jest lekka, więc ująwszy ją
mocno, powiedział:
- Może pani puścić. Nie pozwolę pani spaść. Musiała go
usłuchać, ponieważ poczuł, jak się pochyla, aby oprzeć się
dłońmi o jego ramiona. Powoli opuścił ją na dół,
przytrzymawszy w pasie, póki nie postawiła stóp na ziemi.
Wtedy zauważył, że była ubrana w kosztowne jedwabie, a jej
delikatny, świeży zapach przypominał mu wiosenne kwiaty.
Gdy tylko ją puścił, zaczęła porządkować spódnice i
obciągać mankiety obcisłego spencerka.
- Dziękuję - powiedziała. - Obawiałam się, że sznur nie
będzie wystarczająco długi, ale musiałam ryzykować.
- A gdzież jest ów dżentelmen, który powinien pani
pomagać w ucieczce? - zapytał rozbawionym głosem markiz. -
Czy nie powinien już tu być?
- To wcale nie tak! - odparła ostro.
Teraz w świetle księżyca zobaczył, że była bardzo młoda,
zaledwie dziewczę, a gdy wiatr podniósł brzeg czepka, ujrzał
małą, spiczastą buzię i - jak pomyślał - ogromne oczy.
- Pani nie ucieka z ukochanym? - zapytał.
- Oczywiście, że nie! Uciekam od mężczyzny, a nie do! -
powiedziała. - Jeżeli chce pan znać prawdę, to nienawidzę
mężczyzn! Nienawidzę ich wszystkich!
Markiz roześmiał się, a gdy spojrzała na niego
zaskoczona, wyjaśnił:
- Właśnie taką opinię sam wyraziłem, choć w moim
przypadku nienawiść odnosiła się do kobiet!
Nie wydawała się zainteresowana jego wyjaśnieniem.
Schyliła się po walizę. Prawie nie mogła jej unieść, ale
dźwignęła ją obiema rękami, a było coś tak młodzieńczego w
jej postaci, że markiz powiedział:
- Jeżeli zamierza pani uciekać sama, to na pani miejscu
zastanowiłbym się raz jeszcze. Nie da pani sobie rady bez
żadnej opieki! Proszę więc być grzeczną, iść do domu i
przemyśleć to ponownie. Nie sądzę, aby było tak źle, jak pani
podejrzewa.
- Ani mi się śni.
- A zatem bez wątpienia moim obowiązkiem jest tego
dopilnować - odparł markiz.
Wydała cichy okrzyk i upuściła walizę - tym razem
markizowi na stopę. A potem, zanim zdążył się zorientować,
co się dzieje, pobiegła w dół ulicą tak szybko, że spódnice
rozwiewały się za nią.
- Hej! Stój! - krzyknął markiz. - To nie ma nic wspólnego
ze mną! Mówię ci, zatrzymaj się!
Chwycił walizę, zamierzając pobiec za nieznajomą, ale w
tej samej chwili spostrzegł, że ktoś się wyłonił z cienia u
końca ulicy i usłyszał okrzyk strachu dziewczyny.
Mimo że niósł walizę, która rzeczywiście była dość
ciężka, markiz szybko pośpieszył ku uciekinierce,
szamoczącej się z kimś. Dostrzegł, że był to jeden z
obdartusów, którzy całymi dniami i nocami włóczyli się po
ulicach w nadziei zarobienia kilku pensów za przytrzymanie
koni lub, niewątpliwie, jeśli nadarzy się okazja, wypatroszenia
czyjejś kieszeni.
- Mam ją, szefie! Trzymam ją, szefie! - powiedział
mężczyzna do zbliżającego się markiza.
- Puść mnie! Jak śmiesz mnie dotykać?! - wołała z
wściekłością, starając się szarpnięciami uwolnić dłoń, którą
mężczyzna trzymał żelaznym uściskiem.
- Puść ją! - powiedział rozkazująco markiz. Wyjął z
kieszeni monetę i rzucił na ziemię. - A teraz zmiataj!
Mężczyzna schylił się po pieniądz i wykonał polecenie.
Podczas gdy dziewczyna stała i rozcierała przeguby, markiz
mówił cicho:
- Nie ma potrzeby uciekać przede mną. Pani
postępowanie zupełnie mnie nie obchodzi, ale jak mi się zdaje,
już pani się przekonała, że młoda kobieta, która sama porusza
się o tej porze po ulicach miasta, może wpaść w tarapaty.
- Miałam nadzieję, że znajdę powóz.
- Może będzie na placu Grosvenor - powiedział markiz. -
Idę tam. Jeżeli pani sobie życzy, poniosę pani walizę.
- Dziękuję - odpowiedziała dziewczyna, - Myślałam, że
może będzie powóz na postoju na placu Berkeley. - Urwała, a
po chwili dodała: - Mówiąc szczerze, nigdy jeszcze nie
podróżowałam powozem. To byłaby przygoda sama w sobie!
- Jeżeli szuka pani przygód - rzekł markiz - to przychodzą
mi na myśl mniej niebezpieczne niż spacer po Londynie w
środku nocy.
- Nie robię tego dla przyjemności! - odparła ostro. -
Muszę uciec! Jeżeli zostanę...
Zamilkła, jakby poczuła, że nie powinna się zwierzać,
więc szli w milczeniu.
Wiatr, który uderzył w nich na rogu Carlos Place przejął
dreszczem markiza, który uświadomił sobie, że jego
towarzyszka też dygoce.
- Chyba wzięła pani ze sobą pelerynę? - zapytał.
- Mam szal w walizie - odrzekła - ale trudno byłoby mi
zejść po sznurze, gdybym coś miała na ramionach.
- Rzeczywiście - powiedział. - Jest to dość niewygodny
sposób na opuszczenie rezydencji.
- Nocą w holu siedzi lokaj - mówiła dalej dziewczyna
takim tonem, jakby markiz był zupełnie tępy. - Poza tym
pomyślałam, że gdybym usiłowała wyjść którymiś drzwiami,
mogliby mnie usłyszeć służący. W spiżarni śpi drugi lokaj.
- Doskonale rozumiem pani kłopot!
Usłyszała śmiech w jego głosie, więc powiedziała ze
złością:
- Może panu się to wydaje zabawne, ale ja musiałam to
bardzo dokładnie obmyślić i gdy wydało mi się, że chce pan
popsuć mi wszystkie plany, oczywiście musiałam uciekać.
- Oczywiście! - zgodził się markiz.
- A teraz jest mi już tylko potrzebny powóz:
- Dokąd pani chce się udać? - zapytał markiz. - Zwykle
woźnice nie mają ochoty na dalekie trasy o tej porze.
- Jadę do Egiptu.
- Do Egiptu? - powtórzył osłupiały markiz:
- Jadę odnaleźć mojego ojca.
- I naprawdę zamierza pani jechać tam sama?
- Nie mam nikogo, kto by mi towarzyszył - powiedziała -
a muszę złapać bardzo wcześnie rano pociąg do Southampton,
zanim mój stryj odkryje, że znikłam.
Markiz zwrócił się ku niej, zaskoczony, i nagle
przypomniał sobie o swym własnym kłopocie. Objawiło mu
się ewentualne rozwiązanie. Jego jacht stał w Southampton.
Jeżeli wróci do Londynu, zanim Shangarry złoży mu wizytę w
celu zwrotu cylindra i płaszcza oraz uzyskania wyjaśnień,
skąd wzięły się w jego domu, to z pewnością markizowi uda
się ujść cało.
Głębiej rozważył tę możliwość. Wydało mu się oczywiste,
że gdy tylko wyjedzie z Anglii, Shangarry'owie będą musieli
znaleźć sobie innego głupca, który spłaci ich długi. Nie
ulegało wątpliwości, że nie będą mogli czekać na jego powrót,
jeżeli wierzyciele naciskają ich tak, jak słyszał. To, pomyślał z
uczuciem triumfu, jest właśnie tym, co powinien zrobić.
Natychmiast popłynie jachtem na Morze Śródziemne.
Zresztą i tak za miesiąc czy dwa miał zamiar to zrobić. Nikt
się nie zdziwi. Sezon strzelecki już się zakończył; na
polowanie było za zimno, a fakt, że opuszcza Londyn w
styczniu, nie wywoła pytań o powody wyjazdu.
Co więcej, pomyślał markiz, oznaczałoby to punkt dla
mnie w potyczce z Inez Shangarry i niepowodzenie jej intryg!
- Do diabła ze wszystkim, tak zrobię! - powiedział
półgłosem i przypomniał sobie, że nie jest sam.
- Czy pan coś mówił? - zapytała jego towarzyszka.
- Tylko do siebie - odrzekł.
Przez ten czas zdążyli już dojść do placu Grosvenor, lecz
gdy markiz spojrzał na miejsce koło parku, gdzie zwykle stał
sznur powozów zaprzęgniętych w zmęczone i niedożywione
konie, okazało się, że nie ma ani jednego.
- Chyba rzeczywiście jest zbyt późno - nerwowo
powiedziała towarzysząca mu dziewczyna.
- Obawiam się, że tak - przyznał markiz. - Ale mam
pewną propozycję, która może okazać się pani pomocna.
- To znaczy? - zapytała.
- Mam zamiar opuścić rano Londyn - rzekł. - Tak się
składa, że ja również będę wyjeżdżał z Southampton i muszę
dowiedzieć się, jak wygląda rozkład jazdy pociągów. - Gdy to
powiedział, zatrzymał się, doszedłszy do własnego domu, po
czym kontynuował: - Sądzę, że pani wie, iż bezpośrednio na
miejsce można dojechać z Nine Elms, stacji przed Clapham
Junction. Jeżeli zechce pani poczekać, podczas gdy ja będę
sprawdzał to w Bradshawie, to przypuszczam, że mój lokaj
zdoła w tym czasie zdobyć powóz, który zawiezie panią na
stację.
- A dlaczego nie mogę jechać z panem?
Markiz spojrzał na nią i w świetle księżyca, który właśnie
wyjrzał zza chmury, wyczytała zdumienie w jego twarzy.
- Ja... przepraszam - powiedziała kornie. - Zdaję sobie
sprawę, że nie powinnam była tego proponować.
- Uważam to za całkiem rozsądną propozycję - odparł
markiz. - Proszę mi wybaczyć, powinienem był sam o tym
pomyśleć, ale nie jestem przyzwyczajony do spotkań z
młodymi damami, które pragną udać się do Egiptu!
- Jestem przyzwyczajona do podróżowania - powiedziała
prawie wrogo. - Nie musi się pan o mnie martwić.
- Nie martwię się - odrzekł markiz - ale jeśli mogłoby to
być jakkolwiek pomocne, z największą przyjemnością
odprowadzę panią na stację. - Mówiąc to, podszedł do drzwi.
Dom był wielki i imponujący. Nieznajoma popatrzyła na
niego jakby niepewnie, zanim się odezwała:
- Chyba nie powinnam... rzeczywiście wchodzić... do
pana domu... sam na sam... z panem.
- Jeżeli martwi panią stosowność takiego zachowania -
odparł markiz - to śmiem zauważyć, że taki krok niewiele
różni się od ucieczki po sznurze z własnego domu, a jeżeli
obawia się pani moich zamiarów, to pozwoli pani, że ją
poinformuję, iż mówiłem szczerą prawdę o nienawiści do
kobiet!
- Tak właśnie jak ja nienawidzę mężczyzn - powiedziała.
A markizowi wydało się, że jej wargi ułożyły się w
całkiem pociągający uśmiech.
- A więc przynajmniej co do tego jesteśmy zgodni - rzekł.
- Uważam, że mądrzej pani postąpi wchodząc do środka niż
pozostając na tym zimnie, które łatwo może doprowadzić do
zapalenia płuc.
- Dziękuję. - Jego towarzyszka z godnością skinęła głową.
- Rzeczywiście czuję, że przemarzłam.
Markiz zapukał do drzwi, które niemal natychmiast
zostały otworzone przez lokaja, czekającego w holu w
wyściełanym fotelu o zaokrąglonym oparciu. Wydawał się
zaskoczony widokiem pana bez kapelusza i płaszcza,
wracającego najwyraźniej pieszo i niosącego walizę.
Markiz podał ją lokajowi.
- James, przynieś do biblioteki coś ciepłego do picia i coś
do zjedzenia - rozkazał. - Powiedz Hignetowi, żeby się nami
zajął.
- Oczywiście, milordzie.
Markiz przeszedł przez hol do znajdujących się na jego
końcu drzwi i otworzył je.
Dziewczyna weszła pierwsza do dużej biblioteki, której
okna wychodziły na ogród znajdujący się na tyłach domu.
Paliło się kilka lamp. Lokaj, który udał się za nimi do pokoju,
podkręcił
gaz,
oświetlając
wygodnie
umeblowane
pomieszczenie pełne książek, dające świadectwo luksusowi i
bogactwu.
Markiz podszedł do biurka i otworzył kilka szuflad, zanim
znalazł to, czego szukał. Potem skierował się do kominka,
gdzie przycupnęła dziewczyna, wyciągając dłonie ku
płomieniom.
- Bardzo niemądrze zrobiłam, że nie wzięłam płaszcza -
powiedziała. - Teraz przyszło mi do głowy, że mogłam
wyrzucić go przez okno razem z walizą.
- Która mało brakowało, a trafiłaby mnie - odparł markiz.
- Sadze, że gdyby nagle spowiły mnie fałdy ciężkiego
płaszcza, mogłoby to całkiem odebrać mi odwagę.
- Nie spodziewałam się, że o tej porze ktokolwiek
znajdzie się pod oknem!
Spojrzała na niego, a wówczas przekonał się, że nie mylił
się sądząc, iż była ładna i miała duże oczy. Oczy wielkie,
ciemnoszare, niemalże wypełniające całą twarz dziewczyny,
która w świetle kominka zdawała się drobna i szczupła.
- A może teraz przedstawilibyśmy się sobie? -
zaproponował markiz. - Przyznaję, że ciekawy jestem,
dlaczego pani wyrusza w tę długą i trudną podróż sama.
- Nazywam się Szikara Bartlett.
- Szikara? - powtórzył markiz. - Nigdy wcześniej takiego
imienia nie słyszałem.
- To hinduskie imię - wyjaśniła. - Mój ojciec tuż przed
moim urodzeniem był na wyprawie naukowej w Indiach.
Mama mówiła, że postanowił dać mi hinduskie imię,
ponieważ bardzo mu się tamtejsze imiona podobały.
- Pani ojciec jest badaczem?
- Nie, archeologiem.
- Oczywiście! - wykrzyknął markiz. - Profesor Richard
Bartlett. Słyszałem o nim. Czytałem jego książkę o
znaleziskach w Persji.
- Papa jest sławnym człowiekiem - powiedziała Szikara -
ale od prawie dziewięciu miesięcy nie miałam od niego
wiadomości. Martwię się... bardzo się martwię, co mogło się
mu przytrafić.
- Powiedziała pani, że jest on w Egipcie?
- Tak. Wyruszył zeszłego roku na wiosnę, by spotkać się
z panem Auguste'em Mariette'em, który dokonał sensacyjnych
odkryć w pobliżu piramid. Napisał o tym do papy, a on
natychmiast zdecydował się tam pojechać! Więc poprosił
swego brata, sir Hardwina Bartletta, u którego mieszkaliśmy,
aby opiekował się mną.
- Wydaje mi się, że poznałem sir Hardwina - rzekł
markiz, marszcząc brwi.
- Bardzo mi przykro z tego powodu - powiedziała
Szikara. - To straszny, uparty, zakuty łeb. Nienawidzę go!
Gdybym miała trochę rozsądku, powinnam była go
zamordować, zanim uciekłam!
- To brzmi bardzo krwiożerczo - zaśmiał się markiz.
- Może się pan śmiać - Szikara była zagniewana - ale nie
wie pan, ile wycierpiałam, mieszkając u niego!
Mówiąc to, zdjęła kapelusik, a wówczas markiz zobaczył,
że ma jasne, połyskujące złociście włosy. Skaczące na
kominku płomienie zdawały się ożywiać je i dodawać im
blasku i markiz uświadomił sobie, że Szikara nie tylko jest
ładna, ale ma dziwną, niezwykłą urodę, jakiej nigdy przedtem
nie widział.
- Jakikolwiek jest pani stryj - powiedział - z całą
pewnością pani posunięcie jest dość drastyczne. Uciec, nie
mając pojęcia o niebezpieczeństwach, w jakich może się pani
znaleźć, zdana tylko na siebie?
- Nie sądzę, aby istniało coś gorszego od prób
przekonania stryja Hardwina, że nie mam zamiaru wyjść za
lorda Strouda!
- Stroud?! - wykrzyknął markiz. - Jest członkiem mojego
klubu, ale on jest stary!
- Dokładnie mówiąc, ma czterdzieści cztery lata -
powiedziała Szikara. - Mimo to stryj Hardwin uważa, że mąż
wziąłby mnie w karby, a ponieważ jest moim opiekunem,
twierdzi, iż nie mam nic do powiedzenia w tej sprawie... że
muszę za lorda wyjść.
- Zgadzam się, to absurdalne - przytaknął markiz. - Jest
pani o wiele za młoda, aby zostać żoną człowieka w wieku
Strouda.
Przypomniał sobie spotkania z lordem Stroudem przy
różnych okazjach parlamentarnych. Rozmawiał też z nim u
White'a. Zawsze uważał Strouda za mężczyznę nudnego i
miało błyskotliwego, gotowego do dłuższych wywodów na
wszelkie tematy i wymuszania własnej woli, bez względu na
czyjąkolwiek opinię.
- Widzi pan, cała rzecz w tym,
że jestem
spadkobierczynią - zwierzyła się Szikara. Markiz uniósł brwi,
a ona ciągnęła dalej: - Wiem, że to pospolite mówić o
pieniądzach, lecz nie przypuszczam, aby lord Stroud czy inni
panowie, którzy tak gorąco się do mnie zalecali, płonęli
równie mocno, gdyby stryj Hardwin nie ujawnił, że będę
bogata, gdy osiągnę wiek dojrzałości.
- Wydaje mi się, że nie docenia pani swych osobistych
powabów - powiedział markiz, krzywiąc wargi.
- Przypuszczam, że to tylko uatrakcyjnia ofertę -
odparowała dziewczyna. - Wiem, że chcą dostać w swe
chciwe łapska te sto tysięcy funtów, które zostawiła mi po
śmierci mama.
- Ależ to fortuna! - zgodził się markiz.
- Tak też im się wydaje - powiedziała Szikara. - Ale ja nie
zamierzam wyjść za żadnego z nich, i stryj Hardwin może
robić ze mną, co zechce!
- Co pani przez to ma na myśli? - zapytał markiz.
- Ach; groził mi biciem, zamknięciem w pokoju o chlebie
i wodzie. Uciekał się do wszelkich możliwych gróźb, ale nie
poddam się... O, nie! Nawet gdyby to miało mnie zabić!
Mówiła z taką pasją, aż markiz nie mógł się powstrzymać
od uśmiechu. Była taka drobna i delikatna, a prychała niby
tygrysica.
Uświadomił sobie wtedy, że popełniłby wielki błąd, gdyby
wplątał się w sprawę Szikary. Co innego - bronić młodej
dziewczyny, która dosłownie spadła mu z nieba, a zupełnie co
innego udzielić pomocy spadkobierczyni uciekającej od
prawnego opiekuna.
- Z pewnością ma pani krewnych, do których mogłaby się
udać? - zapytał niepewnie.
- Jeżeli mnie zechcą... w co wątpię - odparła Szikara. -
Wszyscy oni za bardzo się boją stryja Hardwina, żeby mu się
przeciwstawić. To on jest głową rodziny. Papa zawsze
mawiał, że równie dobrze można by walić głową w skałę
Gibraltaru, jak próbować coś mu wyperswadować. - Urwała i
dodała zniżonym głosem: - Uparł się na moje małżeństwo z
lordem Stroudem, a ja go nie cierpię! Zamiast niego
wolałabym gada!
- Rozumiem - zgodził się markiz. - Jednocześnie... -
Zamilkł.
Zdecydował się nie dyskutować z Szikarą, ale postawić
sprawę zupełnie jasno: jej problem jego nie dotyczy i nie ma
zamiaru się wtrącać.
Otworzył Przewodnik Bradshawa, który trzymał w dłoni,
przewrócił kilka kartek i po chwili odezwał się:
- O, jest pociąg pospieszny, który wyjeżdża z Nine Elms o
siódmej rano. Przybywa do Southampton o dziewiątej
pięćdziesiąt. To znaczy, że powinniśmy wyjść około szóstej.
- Nie ma żadnego wcześniej? - zapytała Szikara. -
Pokojówki wstają o wpół do szóstej i ktoś może zobaczyć
sznur zwisający z mojego okna.
- Jest pociąg o szóstej trzydzieści - odparł markiz z
oczyma utkwionymi w przewodnik - lecz nie dociera do
Southampton wcześniej, bowiem zatrzymuje się po drodze na
każdej stacji.
- Więc chyba muszę zaryzykować - powiedziała. - Raczej
nie pomyśli, żeby mnie tutaj szukać.
- Sądzę, że to mało prawdopodobne - zgodził się markiz. -
Jeżeli pojedzie pani w moim powozie, to również mało
prawdopodobne, by pani stryj podejrzewał, że to ja panią
eskortuję.
- Ma pan rację - zgodziła się. - Dziękuję. Chciałabym z
tego skorzystać.
Drzwi otworzyły się i do biblioteki wszedł kamerdyner.
- Pan mnie wzywał, milordzie?
Mówił niespiesznie i cicho, jakby nie było nic
nadzwyczajnego w tym, że zbudzono go w środku nocy i
kazano zejść na dół.
- Tak, Hignet - przytaknął. - Wyjeżdżamy o szóstej do
Southampton. Zamierzam zaokrętować się na jacht. Zapakuj
wszystko, czego będę potrzebował.
- Na pogodę ciepłą czy zimną, milordzie?
- Może popłynę na Morze Śródziemne, a może do Maroka
- odparł markiz.
- Oczywiście, milordzie.
- Wydaje mi się, że nie ma potrzeby budzić pani Kingdom
- powiedział markiz. - Może ty zaprowadź tę młodą damę do
jednej z sypialni, aby mogła się umyć i uczesać. Prosiłem o
gorące napoje i coś do zjedzenia. Przypuszczam, że są
przygotowywane?
- Szef kuchni został już powiadomiony, milordzie -
odrzekł Hignet. - Będzie też potrzebny prowiant na drogę. Czy
mam przygotować kosz na dwie osoby?
Markiz zawahał się chwilę, zanim odpowiedział:
- Dwa kosze, Hignet. Jestem przekonany, że młoda dama
będzie wolała podróżować w przedziale zarezerwowanym
tylko dla pań.
- Oczywiście, milordzie.
Hignet czekał. Szikara podeszła do niego i stanęła obok,
trzymając swój kapelusik.
- Jeżeli będzie pani czegokolwiek potrzebowała, proszę
zwrócić się do Higneta - powiedział markiz.
- Dziękuję - odrzekła.
Gdy markiz został sam, stanął przed kominkiem i
spoglądając w ogień, natychmiast wrócił myślami do
własnych kłopotów. Był przekonany, iż jedynym sensownym
rozwiązaniem był wyjazd z kraju, jak zadecydował.
Jednocześnie czuł złość, że musi wyrzec się swej dumy i
uciekać. Jednakże to, co mu groziło było jeszcze bardziej
upokarzające. Z całą pewnością Shangarry wyciągnąłby od
niego każdego pensa, równocześnie oczerniając go przed
przyjaciółmi.
Powiedział sobie, że to powinno nauczyć go większej
ostrożności, w doborze towarzystwa na przyszłość. Gdy
będzie potrzebował kobiety, lepiej zrobi ograniczając się do
Cypryjek.
Nigdy nie przepadał za towarzystwem kokot. Damskie
uprzejmości za pieniądze zawsze wydawały się mu
zdecydowanie niemiłe. Teraz zadawał sobie pytanie, czy
rzeczywiście istniała jakaś różnica miedzy kobietami, które
otwarcie domagały się zapłaty za swe usługi, i kobietami z
towarzystwa, które oczekiwały w zamian za ich tak zwaną
miłość klejnotów albo innych drobiazgów, które sobie
upodobały.
Cała sprawa, pomyślał markiz, budziła wstręt i prawie jak
Szikara poczuł radość na myśl, że opuszcza Londyn, uwalnia
się od towarzyskiej ośmiornicy, która zdawała się chwytać go
tysiącem macek.
Z zadowoleniem pomyślał o nowym jachcie oczekującym
na niego w Southampton. To prawdziwe błogosławieństwo, że
otrzymał go miesiąc temu. Czekał tylko okazji, żeby go
wypróbować, i chociaż nie brał pod uwagę niczego tak
kapryśnego
jak
styczniowe
morza,
istniało
prawdopodobieństwo, że warunki w Zatoce Biskajskiej nie
będą gorsze niż w marcu albo w kwietniu.
„Przez cały rok nikt nie może być pewny pogody" - rzekł
do siebie.
Przypomniał sobie z zadowoleniem, że jakkolwiek
wzburzone bywały morza, ani on, ani Hignet nigdy nie
zapadali na chorobę morską. Podróżowali już razem przez
różne części świata i markiz wiedział, że na ile by przeszkód
nie natknęli się w drodze, Hignet pozostawał sobą,
niewzruszony, pomysłowy i zawsze gotowy radzić sobie w
każdej sytuacji.
I nagle markiz poczuł się jak chłopiec wyruszający na
wakacje.
Popłynę do jednego z krajów arabskich - zdecydował. - To
męski świat, gdzie tubylcy są na tyle rozsądni, że trzymają
swe kobiety pod kluczem i zasłonięte po oczy, żeby nikogo
innego nie kusiły.
Roześmiał się, świadom, że upłynie dużo czasu, zanim
zatrze się przykre wspomnienie tego, jak mało brakowało, by
został wymanewrowany przez kobietę.
Myślał jeszcze o Inez Shangarry, gdy otworzyły się drzwi
i wróciła Szikara. Zdjęła żakiecik i zarzuciła na ramiona szal.
Pod nim miała muślinową bluzkę z koronkowymi wstawkami,
w której wyglądała na jeszcze szczuplejszą i kruchszą niż
poprzednio.
Instynktownie chciał ją zganić, że nie pozwala mu zawieźć
się z powrotem do opiekuna i upiera się przy szalonej
eskapadzie. Potem nakazał sobie zamilknąć i nie zawracać
głowy kimś, kto nie mógłby nawet w przelocie myśli
zasługiwać na jego uwagę. Spotkał Szikarę zupełnie
przypadkowo, i to wszystko.
Następnie do pokoju weszło dwóch lokajów, niosąc stół,
który postawili koło kominka.
- Kucharz prosi o wyrozumiałość, milordzie - odezwał się
jeden z nich - ale sądził, iż może panu się śpieszy, więc
przygotował proste dania, nie wymagające dużo czasu. Ma
nadzieję, iż nie będzie pan rozczarowany, milordzie.
- Chyba damy sobie radę - powiedział przyzwalająco
markiz.
Drugi lokaj otworzył butelkę wina. Markiz popróbował i
skinął głową.
- Mam nadzieję, że napije się pani nieco wina, panno
Bartlett - powiedział do Szikary. - Rozgrzeje i da pani siły na
podróż.
- Szczerze mówiąc, jestem bardzo głodna - odrzekła
Szikara. - Pokłóciłam się strasznie ze stryjem Hardwinem
przed kolacją i odmówiłam przyjścia na posiłek. Oczywiście
nie rozpieszcza mnie, więc nie przysłał mi nic do zjedzenia do
pokoju.
- Czas to nadrobić - zaproponował markiz, zauważywszy
z satysfakcją, że mimo przeprosin kucharza na stole znalazła
się pokaźna liczba srebrnych półmisków.
W rzeczywistości jedzenia było tak dużo, że na długo
przed podaniem ostatniego dania Szikara oświadczyła, iż nie
zje już nic więcej.
- Hignet postara się, żeby dostarczono pani do przedziału
kosz z prowiantem - powiedział markiz. - Zajedziemy do
Southampton wcześnie, więc na pewno znajdzie pani jakiś
statek, który będzie odpływał w ciągu dnia. Przykro mi, ale
Bradshaw nie podaje żeglarskiego „rozkładu jazdy".
- Z pewnością coś znajdę - stwierdziła z przekonaniem
Szikara. - A gdy tylko wypłynę na morze, naprawdę poczuję
się uwolniona od stryja Hardwina.
- Czy pani się go boi? - zapytał markiz. - Nie wygląda
pani na osobę, która by bała się czegokolwiek lub
kogokolwiek.
- Szczerze mówiąc, napawa mnie strachem - odezwała się
cichym głosikiem. - Jest taki wielki, a gdy mówi, że mnie
zbije, jeżeli nie wyjdę za lorda Strouda, to wiem, iż to zrobi.
- Z pewnością pani ojciec takich metod nie aprobuje?
- Oczywiście, że nie! Papa jest najmilszym człowiekiem,
jakiego sobie można wyobrazić. - Uśmiechnęła się tęsknie. -
Niestety, zapomina o moim istnieniu, gdy wpadnie w
podniecenie na widok jakiejś wykopanej z grobowca kobiety,
która żyła trzy tysiące lat temu, albo na widok rzeźbionego
zwierzaka, który stracił i nogę, i łeb!
Markiz zaśmiał się.
- Na pewno jest to frustrujące, lecz niestety jest to cena,
jaką musi płacić córka sławnego ojca.
- Chciałabym tylko wiedzieć, co się z nim stało -
powiedziała Szikara. - Napisałam do monsieur Mariette'a, ale
mam wrażenie, iż nie otrzymał mojego listu, stryj Hardwin zaś
twierdzi z przekonaniem, iż papa nie żyje!
- Skąd ma taką pewność?
- Ponieważ papa zawsze pisywał do mnie przynajmniej
raz na miesiąc... nigdy się nie spóźniał... tak samo pisywał do
mamy co tydzień, gdy wyjeżdżał na swe ekspedycje.
- Jak zrozumiałem, pani matka nie żyje.
- Tak, umarła trzy lata temu. Wiem, że gdyby żyła, nie
pozwoliłaby stryjowi Hardwinowi zmuszać mnie do
małżeństwa z kimś, kogo nie... kocham.
- Myślałem, że pani nienawidzi mężczyzn? - przypomniał
markiz. - A mimo to wyraża pani nadzieję, że kogoś pokocha.
- Mężczyzny nigdy - oznajmiła zdecydowanie Szikara. -
Nienawidzę ich, gdy usiłują do czegoś mnie zmusić,
nienawidzę ich, gdy ich oczy mają taki głupi, rozbiegany
wyraz i gdy chcą mnie dotykać. - Westchnęła. - Kiedy
powiedziałam o tym stryjowi, stwierdził, że jestem
nienormalna, ale nie rozumiem, dlaczego mam mówić, że
kogoś lubię, jeżeli go nie lubię, a mężczyźni są odrażający...
wszyscy, każdy z nich.
- Chyba faktycznie powinienem poczuć się urażony, gdy
pani tak mówi - powiedział markiz.
Spojrzała na niego i ku swemu zaskoczeniu pomyślał, że
po raz pierwszy wzięła pod uwagę, że jest on mężczyzną.
- Pan jest inny, bo pan twierdzi, że nienawidzi kobiet -
odrzekła. - Gdyby usiłował pan do czegoś mnie zmusić albo
gdyby patrzył pan na mnie w taki ckliwy sposób, też bym
pana znienawidziła!
- Będę bardzo uważał, by jednego i drugiego uniknąć!
- Znowu się pan ze mnie śmieje - powiedziała
oskarżycielsko. - Ale ponieważ po przyjeździe do
Southampton nigdy więcej się nie zobaczymy, nie widzę
przeszkód, by mówić panu prawdę.
- W takich okolicznościach wolę usłyszeć prawdę.
Szikara oparła rękę na stole, wspierając podbródek na dłoni.
Przyjrzała się markizowi z zadumą i oznajmiła:
- Ciekawa jestem, czy naprawdę pan tak uważa. Mam
wrażenie, że jest pan przyzwyczajony do kobiecego
nadskakiwania, przymilania się. Oto dlaczego one pana nudzą.
- Obawiam się, że jest pani kłopotliwie spostrzegawcza -
zauważył markiz.
- To prawda, czyż nie? - zapytała Szikara. - Widzę, że jest
pan bardzo bogaty, a ponieważ na dodatek ma pan tytuł, więc
kobiety ścigają pana jak sfora głodnych psów. To w istocie
raczej przerażające, gdy o tym pomyśleć. Nie chcą pana...
chcą tego, co pan posiada.
- Jest pani zbyt młoda na taki cynizm - zganił ją markiz.
- Naprawdę nie jestem cyniczna - odrzekła Szikara. -
Mówię tylko prawdę. Niewielu ludzi mówi prawdę. Papa
twierdzi, że prawdą można napytać sobie wielu kłopotów, ale
on ma na myśli wydarzenia sprzed stuleci i niewielu może z
nim na te tematy podyskutować. Wszystko, co ja powiem,
powoduje natychmiastową dyskusję z otoczeniem.
- Jeżeli jest pani zawsze tak szczera jak ze mną -
powiedział oschle markiz - wcale mnie to nie dziwi!
- Przykro mi, jeżeli pana uraziłam - przeprosiła Szikara. -
Ostatecznie powinnam być wdzięczna za pańską opiekę i
naprawdę jestem bardzo zobowiązana, że zawiezie mnie pan
na dworzec. - Mówiąc to zerknęła na zegar. - Czy nie
powinniśmy się szykować?
- Nie ma pośpiechu - odrzekł markiz. - A szczerze
mówiąc, obawiam się, że bardzo pani zmarznie bez peleryny.
Gdy to mówił, zadzwonił dzwonkiem i w tejże chwili
pojawił się lokaj.
- Zapytaj Higneta, czy w domu nie znalazłoby się jakieś
okrycie, mogące posłużyć za płaszcz lub pelerynę dla panienki
- powiedział. - Może lady Sarah zostawiła coś, gdy ostatnim
razem się tutaj zatrzymała.
- Dowiem się, milordzie.
- Kim jest lady Sarah? - zapytała z ciekawością Szikara.
- To moja siostra - odparł markiz. - Jest zamężna i
mieszka na wsi, a gdy przyjeżdża do Londynu, korzysta z tego
domu jak z hotelu. Zwykle pozostawia po sobie stosy różnych
rzeczy. Niektóre przechowujemy aż do następnej wizyty, ale
niemało musimy dostarczyć do jej wiejskiej siedziby, co jest
zarazem niewygodne i kosztowne!
Szikara zaśmiała się.
- Miejmy nadzieję, że tym razem pańska siostra zostawiła
coś naprawdę użytecznego!
Jej życzeniu stało się zadość. Niebawem zjawił się Hignet,
niosąc płaszcz z czarnego aksamitu, podbity sobolami.
- Nic innego nie znalazłem, milordzie. Szanowna pani
wkłada go, gdy wybiera się do teatru.
- Sądzę, że jest to zupełnie do przyjęcia - powiedział
markiz.
Szikara wydała cichy okrzyk.
- Przecież to ogromnie cenna rzecz! Pańska siostra nie
będzie zachwycona, jeśli go pożyczę, tym bardziej że może
nie odzyskać płaszcza przed moim powrotem.
- Zaryzykujmy jej gniew - powiedział markiz. - Niech
pani pomyśli, jak bardzo moje sumienie będzie obciążone,
jeżeli umrze pani na zapalenie płuc w drodze do Egiptu.
- W takim razie - rzekła Szikara., rzucając mu kose
spojrzenie
-
przyjmuję tę szczodrość z ogromną
wdzięcznością.
Płaszcz okazał się bardzo twarzowy, gdy tuż przed
wyjściem z domu włożyła go na siebie.
Wygodny powóz markiza, ciągniony przez czwórkę koni,
czekał na zewnątrz. Tuż za nim stał drugi, w którym miał
jechać Hignet z bagażami. W tym także z walizą Szikary,
która w oczach właścicielki wyglądała bardzo niepozornie
obok sterty kufrów należących do markiza.
Szikara wsiadła do pierwszego powozu, a za nią markiz.
Wciąż było ciemno, ale gwiazdy bledły i księżyc nie
konkurował już z gazowymi latarniami na ulicy.
Konie ruszyły w żwawym tempie. Szikara oparła się o
wygodne poduszki tapicerowanego wnętrza powozu.
- Oto zaczyna się moja przygoda - powiedziała
podnieconym głosem. - Myślę... tak, naprawdę myślę, że
uciekłam! Ale mądrze zrobię, jeżeli na wszelki wypadek
zacisnę kciuki.
- O tak, bardzo mądrze - kpiąco zaśmiał się markiz.
R
OZDZIAŁ
2
Siedząc w kołyszącym się przedziale kolejowym. Szikara
myślała z zadowoleniem, iż udało się jej uciec od stryja i że
była wolna. Jednocześnie pomyślała, że poczuje się naprawdę
bezpieczna dopiero wtedy, gdy jej statek do Egiptu wypłynie z
Southampton.
Hignet zdobył dla niej osobny przedział, sąsiadujący z
tym, który zajął markiz, również podróżujący samotnie
Wyposażono ją w grzałkę do stóp. pled; zdążyła już też
skosztować gorącej zupy i herbaty, umieszczonych w koszu w
pojemnikach owiniętych flanelą.
Przedziały były nowe i o wiele lepsze niż te, którymi
podróżowała z ojcem po świecie. Jednocześnie, mimo
podbitego futrem płaszcza lady Sarah, Szikara czuła chłód.
Miała wrażenie, iż koniuszek jej nosa stał się siny. Z każdego
kąta przedziału zdawało się wiać zimno.
Jeszcze przed przystankiem na dworcu w Nine Elms
zdjęła kapelusik i naciągnęła na głowę kaptur od płaszcza.
Futerko obramowało jej drobną twarz i jasne włosy, lecz choć
wyglądała bardzo pociągająco, najwyraźniej markiz nie był
nią zainteresowany.
- Hignet będzie pilnował, aby pani niczego nie zabrakło -
oznajmił i zaszył się we własnym przedziale.
Szikara usiłowała dać Hignetowi dwadzieścia szylingów
na pokrycie kosztu przejazdu pierwszą klasą do Southampton.
Kamerdyner pokręcił głową.
- Jest panienka gościem jego lordowskiej mości. Jestem
przekonany, iż nie było w jego zamyśle, aby panienka płaciła
za swój bilet.
Szikara próbowała nalegać, po czym powiedziała sobie, że
zachowuje się głupio. Przecież będzie jej potrzebny każdy
pens i wiedziała, że gdy znajdzie się w Southampton, będzie
musiała sprzedać część biżuterii matki. Nie wątpiła, że koszt
przejazdu parowcem do Aleksandrii będzie wysoki, a miała w
sakiewce zaledwie kilka suwerenów gotówką.
Gdy znalazła się sama w przedziale, otworzyła walizę i
wyjęła puzdro z klejnotami. Pomyślała, że podjęła
bezsensowne ryzyko, pakując puzdro do walizy, którą
faktycznie porzuciła na chodniku, gdy uciekała przed
markizem.
A jeżeli nigdy więcej by jej nie zobaczyła?
W takim przypadku musiałaby wracać do domostwa stryja
i na pewno zostałaby ukarana za swą eskapadę.
Otworzyła puzdro i z zadowoleniem popatrzyła na perły,
brylanty, rubiny i szafiry spoczywające wewnątrz na
aksamicie. Niektóre z nich, szczególnie większe brylanty,
matka odziedziczyła. Także ojciec był hojnym małżonkiem i
może z powodu wyrzutów sumienia (bo tyle razy pozostawiał
żonę samą albo zabierał ją w wyjątkowo niewygodne podróże)
zawsze starał się obdarowywać ją kosztownymi podarkami.
Szikara popatrzyła na klejnoty i pomyślała, że umie
nazwać prawie wszystkie kraje, które reprezentowały.
Rubiny przywiózł ojciec z Indii, gdy matka została w
domu przed porodem. Były wspaniale oprawione razem z
drobnymi brylancikami i perełkami, z emaliowaną mozaiką w
tle, typową dla wyrobów od pokoleń wykonywanych przez
hinduskich rzemieślników dla książęcych rodów.
Perły, jak Szikara pamiętała, kupił ojciec w Persji, szafiry
na Cejlonie, a opale w Turcji. Nie przepadała za nimi, wierząc
w brytyjski przesąd, że przynoszą nieszczęście, ale uwielbiała
turkusy, które pochodziły z różnych zakątków Wschodu.
Chociaż nie były uważane za najcenniejsze, w istocie
stanowiły jej ulubione kamienie.
„Sprzedam broszkę" - zdecydowała.
Wybrała półksiężyc wysadzany dużymi, błękitnobiałymi
brylantami. Była pewna, że pieniądze uzyskane ze sprzedaży
tego klejnotu wystarczą jej na kilka miesięcy.
Pomyślała, że bezpieczniej będzie poprzypinać broszki do
wewnętrznej strony płaszcza i zawiesić kilka naszyjników na
szyi, wsuwając je pod biały koronkowy kołnierzyk bluzki.
Większy kłopot był z bransoletkami, stwierdziła bowiem, iż
będzie je widać, jeżeli założy je na ręce, więc zawinęła je w
chusteczkę i wepchnęła z różnymi innymi drobiazgami do
kieszeni.
Jeśli teraz zgubię walizę - pomyślała - i tak mój majątek
zostanie.
Potem, ponieważ podczas krzątaniny w przedziale zdjęła
płaszcz i zmarzła, otworzyła kosz i zjadła trochę pysznych
kanapek i napiła się gorącej herbaty.
W Woking, na pierwszym postoju, przyszedł Hignet,
sprawdzić, czy niczego jej nie trzeba.
- Mam wszystko, dziękuję - powiedziała z uśmiechem
Szikara.
- Obawiam się, że jest bardzo zimno, panienko.
- Cieszę się, że mam pled i oczywiście płaszcz lady Sarah.
- Wkrótce, w słońcu południa, będzie panience ciepło, a
jestem pewien, że prześcigniemy panienkę - by tak rzec - na
nowym jachcie jego lordowskiej mości.
Szikara wyglądała na zaciekawioną, więc Hignet wyjaśnił:
- W tej chwili to najnowszy i najszybszy jacht w całej
Brytanii ten „Koń Morski". Przyznam się panience, że
niecierpliwie czekam na przejażdżkę nim.
- Na pewno - uśmiechnęła się Szikara.
- Cóż, jeśli niczego nie mogę dla panienki zrobić...
- Nie, dziękuję, tylko gdy już przyjedziemy do
Southampton, będę wdzięczna, jeśli przyprowadzisz mi
powóz.
- Jego lordowska mość mówił, że panienka ma zamiar
jechać na przystań - powiedział Hignet. - Ale, jeśli mogę coś
radzić, panienko, gdyby nie było żadnego statku w porcie,
proszę pojechać do hotelu „Royal Cumberland". Jego
lordowska mość zawsze się tam zatrzymuje, gdy nocujemy w
Southampton.
- Dziękuję. Miałam zamiar zapytać cię, który hotel byłby
najstosowniejszy - rzekła Szikara.
Zawiadowca zagwizdał, więc Hignet czym prędzej
zatrzasnął drzwi i pobiegł wzdłuż peronu do własnego
przedziału w drugiej klasie, gdzie podróżował razem z całym
bagażem.
„To rozsądny człowiek" - powiedziała do siebie Szikara. -
„Chciałabym, żeby papa znalazł kogoś takiego, kto zająłby się
nim, a przynajmniej przypominał mu, by pisał do domu".
Nie wierzyła przekonaniu stryja, że jej ojciec nie żył,
chociaż istotnie było to bardzo dziwne, iż od tak dawna nie
miała od niego wieści. Lecz ona wiedziała lepiej niż
ktokolwiek inny, jak bardzo zaabsorbowany może być jej
ojciec nowym znaleziskiem czy nowymi wykopaliskami
archeologicznymi. W takich okresach zdawał się niemal
ciałem i duchem przeniesiony w przeszłość. Nie jadał całymi
dniami, ponieważ nigdy nie myślał o sobie, ani nie
przychodziło mu na myśl, że zgłodniał,
Niemniej dziewięć miesięcy to jak na niego bardzo długi
okres milczenia, o ile oczywiście nie trafił do jakiegoś
zapadłego zakątka kraju, skąd nie odchodziła poczta.
Zresztą, dowiem się sama - pomyślała Szikara, - I
przekonam papę, żeby nie pozwolił wydać mnie za mąż
zgodnie z życzeniami stryja Hardwina.
Wiedziała, że stryj był źle do niej usposobiony od
pierwszej chwili, gdy z nim zamieszkała. Wolał kobiety ciche
jak myszki, zgadzające się z każdym jego słowem, a własną
żonę doprowadził do takiego stanu, że nie odważyłaby się
wyrazić innej opinii niż on.
Szikara, przyzwyczajona do wymiany zdań z ojcem i
dyskutowania o rzeczach stryjowi zupełnie nie znanych, nie
umiała się zmusić, by przeistoczyć się w nieme, bezmyślne
stworzenie, jak chciał stryj. Dlatego też próbował wszelkimi
środkami swej władzy stłamsić i ujarzmić ją. Mało brakowało,
by użył przemocy fizycznej, a kilkakrotnie był niebezpiecznie
bliski uderzenia jej. Pomyślała, że dałoby mu to ogromną
satysfakcję, gdyby mógł spełnić swą groźbę i zbić ją za to, że
odmawiała posłuszeństwa i nie chciała wyjść za lorda Strouda.
Oświadczyny lorda zupełnie zaskoczyły Szikarę.
Często bywał ich gościem, ale to dlatego, że był
znajomym stryja; i chociaż wydawał się szukać jej
towarzystwa na przyjęciach, a czasem na balach podawał
usłużnie ramię, by poprowadzić ją na kolację, nigdy nawet
przez chwilę nie pomyślała o nim jako o konkurencie. Prawdę
mówiąc, była przekonana, iż Stroud interesował się wyłącznie
sobą. Dlatego była zdumiona, gdy stryj wezwał ją do gabinetu
i powiadomił, że lord Stroud poprosił o jej rękę, a on wyraził
swą zgodę na to małżeństwo.
- Wyjść za lorda Strouda? - powiedziała Szikara
zdumionym głosem. - Nie wyszłabym za niego, nawet gdyby
był ostatnim mężczyzną na ziemi!
- Wyjdziesz za niego - odparował stryj. - To odpowiedni
mąż dla ciebie. Będzie umiał wziąć cię w karby i okiełznać
twoją płochą i nieodpowiedzialną naturę. Co więcej, ma
pozycję i tytuł, z których każda kobieta byłaby dumna.
- Każda, lecz nie ja! - odparła Szikara. - Nie interesują
mnie tytuły i z całą pewnością nie mam życzenia poślubić
mężczyzny, który jest prawie tak stary, że mógłby być moim
dziadkiem!
Zobaczyła wściekłość malującą się na twarzy stryja.
Natychmiast
zaczęli
na
siebie
krzyczeć.
Szikara
przeciwstawiała się Hardwinowi z gniewem, za którym
skutecznie ukryła prawdziwy lęk. Mieszkała rok w domu
stryja i zdawała sobie sprawę, że był despotą i zawsze
postawił na swoim, a na każdego, kto usiłował sprzeciwić się
jego woli, wywierał nacisk prawie nie do zniesienia.
Zrozumiała, że bez wątpienia podjął nieodwracalną decyzję, iż
ona przyjmie oświadczyny lorda Strouda.
Zastanawiała się, co stryj zrobi, gdy zostanie
powiadomiony, że opuściła dom i gdy znajdą sznur zwisający
z okna jej sypialni. Potem, ogarnięta obawą, że w ostatniej
chwili może udaremnić jej wyjazd z kraju, spojrzała na
zegarek, który miała w walizie. Przez następną godzinę
sprawdzała czas jeszcze kilkanaście razy.
Gdy zbliżali się do Southampton, pociąg - jak się jej
wydawało - jechał coraz wolniej. Wyjrzała przez okno i
uświadomiła sobie, że przyczynę tego stanowiła mgła albo
jakiś opar morski. Nie była pewna, co to było, ale ograniczało
widoczność do kilku jardów wzdłuż szyn.
W pierwszej chwili spóźnienie ją przeraziło. Potem
powiedziała sobie rozsądnie, że jeśli ona ma kłopoty z
dobrnięciem do Southampton, to stryj, jeżeli istotnie ruszył z
pościgiem, nie będzie w stanie dotrzeć tam szybciej.
Jednakże z wielką ulgą stwierdziła, że pociąg wjeżdża na
peron dworcowy, choć w istocie z godzinnym opóźnieniem.
Hignet, który przyszedł pomóc jej wysiąść z przedziału,
zdążył już wynająć bagażowego do niesienia jej walizy.
- Jeśli panienka uda się do wyjścia - powiedział z
szacunkiem - ja zaraz przyjdę, tylko najpierw zajmę się
milordem.
- Dziękuję - odparła Szikara.
Kiedy znalazła się na peronie, zobaczyła, że markiz już
wysiadł. Wyglądał nadzwyczaj elegancko w grubym płaszczu
podróżnym i kapeluszu na ciemnych włosach, włożonym w
sposób, który w oczach większości kobiet był pociągająco
prowokujący. Lecz Szikara myślała tylko o swych własnych
kłopotach i uświadomiła sobie, gdy podeszła do niego, że
spojrzał na nią krzywo.
- Jak sądzę, nie mowy o tym, by pani przemyślała sprawę
i wróciła do Londynu? - zapytał.
- Absolutnie nie - odparła Szikara.
- Wobec tego życzę bon voyage, panno Bartlett, i mam
nadzieję, że gdy pani przyjedzie do Egiptu, znajdzie pani ojca
w dobrym zdrowiu.
- Bardzo panu dziękuję... dziękuję, że przywiózł mnie pan
aż tutaj. Jestem panu bardzo wdzięczna.
- Poleciłem Hignetowi, by natychmiast przyprowadził
pani powóz - powiedział markiz. - Potem może wrócić po mój
bagaż.
Szikara pomyślała, że spojrzał nieco lekceważąco na jej
walizę, niesioną przez bagażowego.
- Mogę tylko raz jeszcze powtórzyć dziękuję - -
powiedziała dygając.
Uniósł kapelusz, gdy odchodziła w kierunku wyjścia, do
powozu, który przyprowadził dla niej jak zwykle nieoceniony
Hignet.
- Kazałem woźnicy jechać do „Royal Cumberland",
panienko - oznajmił, pomagając Szikarze wsiąść. Gdy sięgnęła
po sakiewkę, dodał: - Ja dam napiwek bagażowemu, panienko.
Życzę dobrej podróży.
- Dziękuję, Hignet.
Uśmiechnęła się do zaradnego człowieczka. Gdy powóz
ruszył, poczuła się zupełnie tak, jakby odjeżdżała od
przyjaciela.
Teraz naprawdę jestem zdana na siebie - pomyślała.
Jak tylko dworzec zniknął w oddali, zastukała na woźnicę
i poleciła mu jechać najpierw do najlepszego jubilera w
mieście.
Markiz pojechał na przystań, zostawiając z bagażem
Higneta, który miał podążyć za nim innym powozem.
Wydał polecenie kapitanowi swego jachtu, aby był
gotowy wypłynąć w każdej chwili, kiedy tego zażąda - był to
jeden z warunków, na jakich kapitana zatrudniono.
Spostrzegłszy teraz „Konia Morskiego", z zadowoleniem
stwierdził, że jacht sprawiał wrażenie, jakby tylko czekał, aż
podniesie się mgła. Ta jednak wciąż otaczała grubymi
pasmami sam port i markiz, po wejściu na pokład, przywitaniu
się z kapitanem i wyłożeniu mu swych planów, wrócił do
miasta, żeby kupić książki, gazety i czasopisma, których - jak
sądził - mógłby potrzebować w podróży.
Jacht był nowym nabytkiem, więc markiz nie zdążył
jeszcze zgromadzić na pokładzie znacznego księgozbioru,
który zawsze zabierał ze sobą, gdy wyruszał w rejs.
Czytanie sprawiało mu przyjemność, lecz przekonał się, że
będąc w Londynie, a nawet na wsi, miał tak wiele innych
zajęć, że nie starczało czasu na lekturę.
Podróż morska stwarzała idealną okazję do „odświeżenia
umysłu" i z radością spostrzegł, że w miejscowej księgarni
znalazły się w sprzedaży książki, które od dawna zamierzał
przeczytać.
Gdy wychodził ze sklepu, zauważył, że mgła nie tylko nie
podniosła się, lecz sprawiała wrażenie gęstszej niż poprzednio.
Przydałby się wiatr - pomyślał.
Wówczas z pomocą przyszło mu jego morskie
doświadczenie i pomyślał, że wiatr prawdopodobnie pojawi
się wraz z przypływem.
Wynajęty powóz bardzo powoli zajechał z powrotem do
portu. Podczas gdy wnoszono pakunki na pokład, markiz
obejrzał „Konia Morskiego".
Wcześniej tego roku linie „Peninsuiar and Oriental"
zwodowały „Himalaya", statek z nowej generacji parowców,
przy którym pozostałe jednostki wyglądały na przestarzałe.
Dwa lata temu markiz bardzo odważnie zdecydował się na
jacht z napędem śrubowym. Widział już taki napęd,
wprowadzony przez linię „Inman" do firm zajmujących się
przewozami na trasach europejskich i atlantyckich.
Pierwsze jednostki tego typu były parowcami
napędzanymi śrubowo, o wyporności nie przekraczającej
dwóch tysięcy ton, z osprzętem trójmasztowca i pełnymi
żaglami. Za tym przykładem wnet podążyli Niemcy i
Francuzi, lecz to Anglicy, którzy usiłowali wytrwać w swej
tradycji, byli wreszcie zmuszeni do nowych rozwiązań i
zbudowali „Himalaya", o wyporności 3 438 ton, będącego
największą jednostką tego typu w świecie.
W tej samej stoczni markiz zamówił „Konia Morskiego".
Był to bardzo duży jacht jak na własność prywatną, lecz
markiz uważał, że jest wart wydatku i spodziewał się, że
wywoła sensację, gdy przypłynie do Cowes na wyspie Wight
na siedmiodniowe regaty.
Jednak w rzeczywistości bardziej był zainteresowany
wygodnym podróżowaniem niż wrażeniem, jakie wywrze na
znajomych i rywalach. Lubił morze i nieraz podróżował
statkiem, co przez większość mężczyzn z jego sfery było
uważane za męczące i niewygodne.
Jednego jestem pewien - pomyślał markiz z uśmiechem -
na tym jachcie ani ja, ani Hignet nie będziemy mogli narzekać
na niewygodę.
Jacht prezentował się bardzo dobrze, lśnił białym
lakierem, miał dwa wysokie maszty posiłkowe i banderę
powiewającą na rufie. Wygląd zewnętrzny jachtu sprawiał
markizowi przyjemność, wszedł więc na pokład i zajrzał do
salonu, który zachwycił go od pierwszego wejrzenia. Sam
dobierał kolory, meble i obrazy, zważając na każdy szczegół,
tak jak to czynił przy swoich domach albo koniach.
Hignet uśmiechał się, gdy przyniósł mu kieliszek
szampana. Markiz, sadowiąc się w wygodnym fotelu, uniósł
kielich i oznajmił:
- Za nasz rejs, Hignet, a wydaje mi się, że ten statek
zawiedzie nas na podboje nowych światów!
- Jest większy niż się spodziewałem, milordzie - odparł
Hignet. - I chyba pomyślał pan o wszystkim.
- Mam taką nadzieję - odparł markiz. - Długo i poważnie
nad nim myślałem. - Mówiąc to, spojrzał w kierunku jednego
z luków. - Jak uważa kapitan, kiedy będziemy mogli
wypłynąć?
- Gdy się go ostatnio pytałem, milordzie, odparł, że ma
nadzieję, iż mgła podniesie się po przypływie.
To samo wcześniej pomyślał markiz i przyjemnie mu było
się dowiedzieć, iż miał rację.
- Pójdę na mostek pomówić z kapitanem - powiedział,
dopijając szampana.
Obaj doskonale wiedzieli, że była to wymówka, aby
znowu popatrzeć na łódź. Widział ją przy wodowaniu, ale
wtedy jeszcze wyposażenie nie było całkiem gotowe, tak jak i
nadbudowa. Jakkolwiek dobrze przedstawiony był model na
rysunkach i planach, nie było to tak satysfakcjonujące jak
efekt końcowy.
Markiz wszedł na mostek, gdzie nie tylko rozmawiał z
kapitanem, ale poznał kilku członków załogi. W sumie było
ich dwudziestu pięciu. Mieszkali tu w warunkach
nowoczesnych i komfortowych, zupełnie odmiennych od tych,
z jakimi spotykali się na innych statkach, na których służyli w
swym
marynarskim
życiu.
Dlatego
ogromnie
komplementowali „Konia Morskiego".
- Jak prędko wyruszymy, kapitanie? - zapytał markiz.
- Czekam, aż wniosą na pokład resztę prowiantu,
milordzie, a potem sądzę, że możemy zaryzykować powolne
wyjście z portu - odrzekł kapitan. - Znam to miejsce jak
własną kieszeń i jestem gotowy podjąć takie ryzyko, jeżeli pan
zechce, milordzie.
- Jeśli chodzi o mnie, to im szybciej ruszymy, tym lepiej -
stwierdził markiz. - Tylko niech go pan nie nadzieje na skałę,
kapitanie!.
Oczywiście był to dowcip i kapitan zaśmiał się, po czym
odpowiedział:
- Za bardzo jestem z niego dumny, milordzie. Markiz
zszedł pod pokład. Zrzucił płaszcz podróżny i zdjął kapelusz,
podając je Hignetowi, po czym rozsiadł się wygodnie i
zagłębił w lekturze gazet. A jednak nie mógł się oprzeć
lekkiemu podnieceniu, gdy ruszyły silniki i chwilę później
poczuł, że jacht powoli, lecz gładko wypływa z portu. Rzucił
gazety i ponownie wyszedł na mostek.
Do czasu gdy jacht znalazł się na zalewie Southampton,
mgła rozproszyła się i przez chmury zaczęło pobłyskiwać
blade, kapryśne styczniowe słońce.
Pozostałą część dnia markiz spędził na mostku lub w
salonie, czytając najpierw gazety, a potem jedną z nowo
kupionych książek.
Mimo to wciąż wracał myślami do wydarzeń poprzedniej
nocy, zastanawiając się, co pomyślał lord Shangarry, gdy
złożył wizytę w jego domu przy Grosvenor Square i przekonał
się, że ofiara się ulotniła. Z zadowoleniem wyobrażał sobie
rozczarowaną minę Shangarry'ego i jego gniew, gdy
uświadomił sobie, że nadzieja na pokaźne zadośćuczynienie
finansowe rozwiała się jak sen. Jednocześnie wciąż czuł
irytację na myśl o zdradzie Inez Shangarry.
Musiał szczerze przyznać przed samym sobą, że wierzył w
jej miłosne wyznania. Pomyślał jednakże, iż chociaż okazała
się znacznie lepszą aktorką, niż się to wydawało możliwe,
fizycznie naprawdę ją podniecał. A mimo to cały czas
spiskowała z mężem przeciwko niemu.
Przyszło mu na myśl, że nigdy jej tego nie wybaczy i
niełatwo będzie mu o tym zapomnieć.
Żadna z kobiet ubiegających się o jego względy, choć
odsuwał je bezlitośnie, gdy mu się znudziły, nie okazywała się
niebezpiecznie mściwa ani nie obdarzała go żywą nienawiścią.
Inez Shangarry była inna. Niewątpliwie jego miłosne
uściski sprawiały jej przyjemność. Żadna kobieta nie umiałaby
tak dobrze grać w takich okolicznościach. A jednocześnie była
gotowa wraz z mężem zastawić perfidną pułapkę, by wyssać z
niego ostatni pens.
,,Do diabła z nimi!" - powiedział z gniewem do siebie. -
„Dlaczego mam ciągle o nich myśleć? Zrobiłem z siebie
durnia i na przyszłość będę bardziej ostrożny".
Wiedział jednak, że choć Inez Shangarry zraniła jego
dumę i zachwiała jego pewność siebie, upłynie dużo czasu,
zanim o niej zapomni.
O Szikarze prawie nie wspomniał.
Zrobił dla niej, co mógł. Przywiózł ją do Southampton i
zapewne do tego czasu, tak jak on, była już na morzu, kierując
się do Egiptu. Jednak jej pewność siebie i umiejętność
zadbania o własne interesy była dziwnie mało kobieca.
Oto nowoczesna dziewczyna - rozmyślał markiz. -
Gotowa samotnie podróżować po świecie, nie potrzebująca
wesprzeć się na opiekuńczym męskim ramieniu, przekonana o
swej niezależności prawie jak mężczyzna. - Jego myśli biegły
dalej. - Niewątpliwie wyrośnie z niej coś w rodzaju męskiej
kobiety, takiej, której wiek jest nie do określenia i która w
końcu podejmie badania na pustyni, podróżując na
wielbłądzie, albo będzie się starała nawrócić Beduinów na
chrześcijaństwo.
Potem, gdy przypomniał sobie wielkie szare oczy Szikary
i jej drobną postać, rozśmieszyła go własna fantazja.
Chyba rzeczywiście powinienem był dowiedzieć się, jakie
statki wypływają z portu i posłać Higneta, żeby zarezerwował
dla niej kabinę. Po czym upomniał siebie, że to nie jego
interes i że ostatnia rzecz, na którą ma ochotę, to udział w
zniknięciu spadkobierczyni, co na pewno wywoła skandal.
„Raz się sparzyłem" - przypomniał sobie markiz. - „Po raz
wtóry nie wsadzę palców we wrzątek".
Po południu przespał się nieco i wstał dopiero, by przebrać
się w swej przestronnej i komfortowej kabinie na kolację.
Hignet postarał się, aby wszystko urządzono ku
zadowoleniu markiza. Na „Koniu Morskim" znajdowała się
wiec osobna łazienka przy jego kabinie, czym mogło
pochwalić się niewiele nowoczesnych jachtów.
Markiz wykąpał się, a następnie ubrał elegancko, jakby
zamierzał udać się na kolację do swego klubu albo do
przyjaciół, po czym zasiadł do pierwszorzędnego posiłku
przygotowanego przez kucharza, który został wybrany z
podobną pieczołowitością jak kapitan.
Markizowi smakowały tylko szczególnie wykwintne
potrawy. Osądził więc z zadowoleniem, że rzadko miał okazję
kosztować smaczniej przygotowane langusty czy kuropatwy
upieczone właśnie tak, jak chciał,
Dań było wiele i markiz spróbował prawie wszystkich,
popijając winem wybranym z dobrze zaopatrzonej piwniczki i
godnym podniebienia smakosza. Obsługiwało go dwóch
stewardów, świetnie znających się na swych obowiązkach.
Gdy posiłek dobiegał końca, markiz pomyślał, że słusznie
zrobił, angażując ludzi doświadczonych, poprzednio
zatrudnionych w obsłudze liniowców transatlantyckich lub u
prywatnego właściciela jachtu o podobnych wymaganiach jak
jego.
Sprzątnięto po kolacji i markiz właśnie wrócił do lektury
pochłaniającej go książki, gdy do salonu wszedł Hignet.
- Przepraszam, milordzie - odezwał się - ale wydaje mi
się, że powinienem na coś zwrócić uwagę jego lordowskiej
mości.
- O co chodzi? - zapytał markiz.
Z zaskoczeniem zauważył, że Hignet, zwykle spokojny i
chłodny bez względu na okoliczności, był zdenerwowany.
- Gdyby jego lordowska mość zechciał ze mną pójść,
pokażę, co znalazłem - powiedział.
Zaciekawiony markiz wstał i po opuszczeniu salonu
Hignet poprowadził go korytarzem w kierunku swojej własnej
kabiny. Zanim jednak tam doszedł, otworzył drzwi do jednej z
kabin gościnnych.
Była bardzo ładnie urządzona. Pośrodku stało mosiężne
łoże. Pozostałe sprzęty były wykonane z bardzo kosztownego,
polerowanego różanego drewna.
Kajuta sprawiała wrażenie pustej i markiz zaczął
zastanawiać się, co też Hignet chciał mu pokazać. Wówczas
kamerdyner schylił się i podniósł adamaszkową walansjenkę
ozdabiającą łoże.
- Proszę spojrzeć, milordzie.
Markiz usłuchał i ze zdumieniem zobaczył, że w
ciemnościach pod łóżkiem leży ktoś, najwyraźniej pogrążony
we śnie. Nie musiał przyglądać się bliżej, by odgadnąć, kto to
był.
Rozpoznał złociste włosy na poduszce, którą Szikara
zapewne ściągnęła z łóżka, czarny aksamitny płaszcz podbity
futrem, którym się nakryła, żeby nie zmarznąć. Miała
zamknięte oczy i jej rzęsy kładły się ciemną kurtyną na tle
jasnej karnacji twarzy. Obok niej na podłodze, schowana pod
łóżkiem, stała waliza, którą markiz dobrze pamiętał, oraz
torebka
Wpatrywał się w dziewczynę przez chwilę, po czym
powiedział ostro:
- Hignet, zbudź pannę Bartlett i przyślij ją do mnie do
salonu.
Nie czekał na odpowiedź. Wyszedł z kajuty i wrócił do
salonu, a jego gniew wzrastał z każdym krokiem. Jak ta
dziewczyna śmiała zachowywać się w taki sposób? Jak śmiała
wedrzeć się na pokład jego własnego jachtu i narzucać się ze
swoim towarzystwem? Bóg świadkiem, że jej nie zachęcał, a
jednak i tu został nią obarczony!
Stwierdził, że jedyne, co mógłby zrobić, to zboczyć
jachtem z ustalonego kursu i wysadzić Szikarę w Plymouth
albo w Cherbourgu.
- Co za bezczelność! Przeklęta bezczelność! - pieklił się
markiz.
Był wściekle nachmurzony, gdy kilka minut później
otworzyły się drzwi saloniku i weszła Szikara. Miała na sobie
ten sam, ciasno zapięty, brązowy spencerek, ale była bez
nakrycia głowy i jej włosy rozsypane wokół drobnej twarzy
wydawały się bardzo jasne.
Szeroko otwarte oczy wyrażały obawę, lecz uniosła
wysoko brodę, podchodząc do markiza, który nie podjął
żadnego wysiłku, żeby wstać, czekając, aż znajdzie się
naprzeciwko niego.
- Wiec? - zapytał ostro, gdy nie odezwała się. - Co ma
pani do powiedzenia?
- Przykro mi - odrzekła Szikara - lecz... miałam nadzieję,
że... nie znajdziecie mnie... tak prędko.
- A co to ma do rzeczy? - spytał markiz. - Prędzej czy
później ktoś by panią znalazł i, pozwoli pani powiedzieć
sobie, uważam ten postępek za ogromną bezczelność, za
wtargnięcie w moją prywatność, a to że pani weszła na pokład
mojego jachtu nieproszona, za absolutny skandal!
- Ja... przepraszam - powtórzyła Szikara.
Łódź zakołysała się gwałtownie i Szikara chwyciła się
stołu,
- Czy... mogę usiąść?
- Niech pani siada - powiedział niechętnie markiz. - Zdaje
mi się, że pani i tak zachowuje się w sposób, jaki jej
odpowiada, więc najwyraźniej moja zgoda nie jest konieczna
nawet wtedy, gdy dotyczy pani swobodnego korzystania z
mego jachtu.
- Ja... musiałam - szepnęła Szikara. - Nie było... żadnego
statku wypływającego na Morze Śródziemne wcześniej niż
dopiero pojutrze. Do tego czasu... stryj Hardwin zapewne...
dopadłby mnie.
- To nie moja sprawa - burknął markiz.
- Pojechałam do... hotelu - kontynuowała Szikara - ale
powiedziano mi, że... nie ma miejsc. Wydaje mi się, że... nie
przyjęli mnie, ponieważ byłam sama.
Markiz milczał, gdyż uświadomił sobie, że nie pomyślał o
tym. Powiedział sobie, że w istocie było to zaniedbanie z jego
strony, iż nie ostrzegł Szikary, że samotna kobieta w jej
wieku, za skromnym bagażem tylko, nie znajdzie pokoju w
żadnym przyzwoitym hotelu. Wydawała się jednak tak pewna
siebie, że nawet nie przyszło mu na myśl, iż może się znaleźć
w takiej sytuacji. Przez moment prawie winił samego siebie,
że nie wziął pod uwagę takiej możliwości, iż Szikara nie
znajdzie miejsca w hotelu.
A potem znowu jego oczy zalśniły gniewem na myśl o
tym, jak narzuciła się ze swoim towarzystwem.
- Mówiłem, że powinna była pani wracać do domu i nie
zachowywać się śmiesznie. Gdyby pani rzeczywiście tak
bardzo pragnęła wydostać się z Anglii, to wsiadłaby pani na
parowiec do Francji.
Poczuł się, jakby zdobył przewagę nad nią, poddając myśl
o innej drodze ucieczki niż ta, którą wybrała. Wówczas
odrzekła niemalże z pokorą:
- Nie miałam... tyle... pieniędzy.
- Niech mi pani nie mówi, że wyruszyła na tę zwariowaną
eskapadę nie myśląc o kosztach! - zagrzmiał markiz.
- Nie... oczywiście, że nie - odparła Szikara. - Naturalnie
nie miałam tyle gotówki, ale pomyślałam, że z łatwością będę
mogła sprzedać biżuterię matki. Lecz gdy poszłam do jubilera,
nie chcieli ode mnie kupić broszki. Myślę, że... sądzili, iż...
ukradłam ją.
Markiz wstał i przeszedł przez salonik, jakby siedząc nie
mógł opanować poirytowania.
- Nigdy nie słyszałem podobnej historii! Zupełna
nieporadność! - rozzłościł się. - Wpakowała się pani w
tarapaty, ale dlaczego spodziewa się, że to ja ją wyratuję?
Przecież o to pani prosi, nieprawdaż? - Prawie wykrzyczał do
niej te słowa.
Po chwili przerwy Szikara powiedziała:
- To... było... raczej... straszne... nie wiedzieć... co robić, a
na dodatek... jakiś mężczyzna... zaczepił mnie.
- Powiedziałem pani, że każda samotna dziewczyna na
ulicy może się spodziewać akurat takich kłopotów - odparł
markiz.
- Więc pomyślałam, że jedyne, co mogę zrobić, aby... być
bezpieczną, to... zabrać się z... panem - powiedziała Szikara. -
Nie... sprawię kłopotu... Postaram się... aby pan mnie nawet
nie widział... właściwie nie musi pan... wiedzieć, że jestem...
na pokładzie.
- Doprawdy? - zapytał markiz. - W każdym razie nie mam
zamiaru wieźć nieproszonego gościa. Problem jedynie w tym,
czy wysadzę panią w Plymouth, czy w Cherbourgu. - Nie
otrzymał odpowiedzi i po chwili odezwał się ostro: - Więc?
Gdzie?
Szikara splotła palce i spojrzała na niego, a jej oczy stały
się ogromne i proszące.
- Proszę, niechże pan... zawiezie mnie troszeczkę... dalej.
Jeśli zostawi mnie pan... w Cherbourgu, będę musiała udać się
do Marsylii lądem. Już raz tak jechałam z papą i było to
bardzo... niewygodne... i chyba... bałabym się jechać sama.
- Dobrze by to pani zrobiło! Może przejrzałaby pani na
oczy i wróciła do stryja.
- I w... wyszła za lorda Strouda? - zapytała Szikara. -
Nigdy!
- Nie może pani błąkać się po świecie bez pieniędzy i, jak
już przedtem pani mówiłem, nie. ma pani pojęcia o
niebezpieczeństwach, które na panią czyhają.
- Zaczynam je... rozumieć - odparła Szikara. - Ten
m...mężczyzna, co... zaczepił mnie na ulicy, był... okropny!
Uciekłam... ale pomyślałam, że... mógł iść.... za mną.
- Boże! - wykrzyknął markiz. - Czy kiedykolwiek żył
mężczyzna bardziej napastowany przez kobiety niż ja?
Dlaczego miałbym uwierzyć w te śmiechu warte gierki? Nie
jestem za panią odpowiedzialny. Wczorajszej nocy
zobaczyłem panią po raz pierwszy w życiu, a gdy
dojechaliśmy do Southampton, miałem nadzieję, że widzę po
raz ostatni.
- Ani ja nie miałam ochoty więcej pana oglądać! -
odparowała Szikara, z trudem wypowiadając słowa. - Jeżeli
myśli pan, że to z powodu pańskich zalet za panem biegam, to
wielce się myli! Schowałam się na pokładzie pańskiego jachtu
po prostu dlatego, że obawiałam się, iż stryj Hardwin może
mnie szukać! Żadnego innego powodu nie miałam, a jeżeli
pan się obawia, to niech pan sobie nie schlebia, uważając, że
mam wobec niego jakieś zamiary!
Mówiła tak nieuprzejmie, że markiz wpatrywał się w nią
zdumiony. Wreszcie, ponieważ ponownie przypomniała mu
tygrysiątko w zoo, roześmiał się.
- Przynajmniej jesteśmy wobec siebie szczerzy -
powiedział i odkrył ku swemu zaskoczeniu, że jego gniew
zelżał. Wrócił znów na swój fotel. - Musimy porozmawiać o
tym rozsądnie, a o ile wiem, nie jadła pani kolacji i
podejrzewam, że obiadu też nie, przypuszczam wiec, iż
powinienem poprosić stewarda, aby przyniósł pani coś do
jedzenia.
- Po tym wszystkim, co mi pan powiedział, chyba
utknęłoby mi w gardle - odrzekła Szikara.
- Wątpię - odparł oschle markiz. - Przedtem jednak proszę
pozwolić mi poczęstować panią kieliszkiem szampana. Mam
wrażenie, że po wszystkich przeżyciach przyda się to pani.
Znowu wstał, aby podejść do znajdującego się w rogu
pokoju pojemnika na lód, mocno przytwierdzonego do
podłogi, aby nie uległ kołysaniu łodzi, w którym umieszczona
była otwarta butelka szampana. Markiz nalał wina do kielicha
z rżniętego kryształu i podał go Szikarze. Potem zadzwonił na
stewarda.
- Teraz pan jest dla mnie dobry, a ja staję się podejrzliwa
- powiedziała. - Czyżby zamierzał pan wyrzucić mnie za
burtę?
Markiz chcąc nie chcąc roześmiał się.
- Rzeczywiście, to jest myśl. Rozwiązanie, które nie
przyszło mi do głowy.
- Zawsze wydawało mi się, że najłatwiej pozbyć się nie
chcianej rzeczy, wrzucając ją do morza - rzekła Szikara.
- Czy umie pani pływać? - zapytał markiz. Szikara skinęła
głową.
- Mogłem się tego spodziewać! - powiedział. - Zapewne
dopłynęłaby pani do brzegu albo wpław, albo na grzbiecie
delfina, po czym złożyła zeznanie przeciwko mnie. Mam
niejasne podejrzenie, że jest pani czarownicą i pojawia się na
miotle w najbardziej nieodpowiedniej chwili.
Zanim Szikara mogła odpowiedzieć, w drzwiach stanął
steward.
- Niech kucharz przygotuje dla tej bardzo głodnej młodej
damy kolację - polecił markiz. - Powiedz też kapitanowi, że
chcę z nim mówić. - Spostrzegł minę Szikary. Zawahał się
chwilę i zanim steward wyszedł z kajuty, dodał; - Nie
zawracaj głowy kapitanowi. Sam do niego pójdę później.
Gdy tylko drzwi się zamknęły, Szikara pochyliła się do
przodu i powiedziała:
- Proszę zabrać mnie dalej niż do Cherbourga.
Przysięgam, że nie sprawię... kłopotu.
- Kłopotu?! - wykrzyknął markiz. - Odkąd panią pierwszy
raz ujrzałem, są z panią same kłopoty!
- Wiem - zgodziła się Szikara - ale to nie moja wina.
Naprawdę... nie moja.
- Opinie na ten temat mogą być różne - odrzekł markiz. -
Chciałbym, aby pani miała jasność co do jednego: nie
zamierzam płynąć aż do Aleksandrii.
- Może pan wysadzić
mnie w Gibraltarze -
zaproponowała. - Dwa razy zatrzymywałam się tam z papą.
Ostatni raz, gdy miałam dziesięć lat. ale nie sądzę, aby wiele
się tam zmieniło.
Markiz pomyślał, że wziąwszy pod uwagę wszystkie
garnizony stacjonujące w Gibraltarze, była tam o wiele
bardziej bezpieczna w wieku lat dziesięciu niż osiemnastu.
Jednak na głos powiedział tylko:
- Pomyślę o tym.
Zaległa cisza. Po chwili Szikara zapytała:
- Nie jest już pan... taki zły... prawda?
- Bardzo się rozzłościłem, gdy zobaczyłem panią, nie
przeczę. W istocie rzeczy, gdybym nie był nadzwyczaj
cywilizowanym
człowiekiem,
można
by
dodać:
chrześcijaninem, wyrzuciłbym panią za burtę, tak jak pani na
to zasługuje.
Zaśmiała się i po raz pierwszy zauważył, że na jednym jej
policzku pojawił się dołeczek.
- Mam wrażenie, że należy pan do tego rodzaju
mężczyzn, którzy najpierw myślą, a potem działają -
stwierdziła. - U mnie jest akurat odwrotnie. Najpierw działam,
potem dopiero myślę.
- O tym mogłem się przekonać! - rzekł z przekąsem
markiz.
- Mam nadzieję, że pan nie myśli, iż żałuję swej ucieczki
- powiedziała Szikara. - Cieszę się... bardzo się cieszę, że
umknęłam stryjowi Hardwinowi... i cokolwiek się ze mną
stanie... jakkolwiek przykre może to być... nie wrócę.
- Chyba zdaje sobie pani sprawę, że gdy pieniądze
uzyskane za klejnoty się skończą, będzie pani musiała zwrócić
się do stryja po więcej - ostrzegał ją markiz. - Niewątpliwie to
on zarządza pani majątkiem i może nie dać pani ani pensa,
jeśli nie zechce pani wrócić.
- Klejnoty wystarczą mi na wiele miesięcy, ale jeśli nie
znajdę papy na czas, będę pracować i zarobię własne
pieniądze.
- To brzmi bardzo ambitnie - zauważył cynicznie markiz.
- Jak pani sądzi, jakiej pracy będzie się pani mogła podjąć?
- Ach... znajdę jakieś zatrudnienie, gdy dostanę się do
Egiptu - odparła Szikara. - Po pierwsze znam arabski.
- Arabski?
- Oczywiście! Zawsze musiałam papie pomagać w
pisaniu listów do różnych władz. Znam kilka języków. Akurat
tureckiego nie znam dobrze, był dla mnie bardzo trudny, ale
perski okazał się łatwy, po arabsku zaś mówię od dziecka.
- Czuję się coraz bardziej zadziwiony - powiedział
markiz.
- Choć pan nie cierpi kobiet, to wcale nie oznacza, że
wszystkie jesteśmy bezmyślne i głupie - odparowała. - Może
spotykał pan kobiety jakiegoś złego gatunku!
Markiz pomyślał, że być może istotnie, lecz zapytał tylko:
- Co pani nazywa złym gatunkiem?
- To ten typ kobiet, które biegają za mężczyznami,
schlebiają im i spełniają ich zachcianki - odpowiedziała
pogardliwie Szikara.
Roześmiał się.
Do czasu gdy skończyła kolację, śmiał się jeszcze
wielekroć z jej stwierdzeń.
Potrafiła być irytująca i markiz był zupełnie przekonany,
że tym się głównie charakteryzowała, lecz niewątpliwie miała
oryginalne spojrzenie na świat i wypowiadała swe myśli ze
swadą, jakiej nigdy nie spotkał u żadnej kobiety.
Oczywiście był przyzwyczajony do kobiet, które
wykorzystywały wszystkie swe sztuczki, aby bawić i
zabawiać, niemal całkowicie koncentrując rozmowy na
jednym temacie - własnej osobie.
Markiz pomyślał, że to spotkanie z młodą damą, która
otwarcie oznajmiła mu, iż go nie lubi, bo jest mężczyzną, było
czymś
odświeżającym
i
równocześnie
nieznacznie
prowokującym. Mimo wszystko z całym zaufaniem oddała się
w jego ręce.
Po skończonym posiłku usiadł wygodnie z kielichem
brandy w dłoni i powiedział:
- Teraz musimy podjąć decyzję w pani sprawie. Jeżeli
zgodzę się i zawiozę panią trochę dalej, czy da mi pani
uroczyste słowo honoru, że nie zrobi sceny, kiedy ostatecznie
panią zostawię na lądzie?
- Powinien pan wiedzieć, że słowo honoru dane przez
kobietę nigdy nie jest takie samo jak dane przez mężczyznę -
prychnęła Szikara.
- Co pani chce przez to powiedzieć? - zapytał markiz.
- Kobiety nie muszą zachowywać się tak jak dżentelmeni
- odrzekła Szikara. - Po pierwsze, nie muszą spłacać długów
karcianych z obawy przed wykluczeniem z klubu... mogą
podsłuchiwać pod drzwiami... czytać cudze listy bez obawy,
że ktoś zechce do nich strzelać o świcie, nie muszą czynić nic,
co robią mężczyźni w podobnych okolicznościach.
Markiz przyłapał się na tym, że znowu się śmieje.
- Jeżeli więc nie uznaje pani mojego kodeksu
honorowego, to według jakiego pani żyje?
Szikara namyślała się chwilę.
- Nigdy nie skrzywdziłabym kogoś, kto mnie nie
skrzywdził, a w każdym razie nienaumyślnie. Nigdy nie
mówiłabym niczego o kimś za jego plecami, czego nie
mogłabym powtórzyć mu w twarz. Nigdy, chyba że byłoby to
niemożliwe, nie skłamałabym!
- Więc na co jest pani gotowa przysięgać? Rzuciła mu
bezczelne, kose spojrzenie.
- Krzyżyk na sercu i niech skonam!
- Nie uważam, aby to było poważne - odrzekł markiz.
- Ależ to jest bardzo poważne - przekonywała Szikara. -
Wcale nie mam ochoty umierać, jeszcze nie! Tyle jeszcze
chciałabym zrobić.
- Niech będzie - uległ markiz. - Krzyżyk na sercu i niech
pani skona, jeśli zrobi mi pani scenę po wysadzeniu na ląd.
Szikara przechyliła głowę,
- To mi się wydaje dwuznaczne. A jeśli wybierze pan
Diabelską Wyspę albo jakieś bezludne miejsce na Pacyfiku,
gdzie mieszkają same węże i gigantyczne kraby?
- Z pewnością to następny pomysł, który nie przyszedł mi
do głowy - odparł markiz. - Gdy spędzi pani rok albo dwa w
takim miejscu, to może z radością powita pani mężczyznę,
jaki by nie był!
- Może ma pan rację - zgodziła się Szikara - ale czy
kiedykolwiek pomyślał pan, jak dałby sobie radę w świecie
pozbawionym kobiet? Mimo wszystko musi pan sobie,
uświadomić, że nie byłoby nikogo, kto pana by podziwiał,
prócz niego samego.
W jej oku zabłysła psotna iskierka, więc markiz dodał
szybko:
- Jeżeli będzie pani tak się do mnie odzywać, to wezmę
przykład z pani stryja i zbiję panią.
- Wątpię, aby zrobił pan coś równie drastycznego -
odrzekła Szikara. - Najpierw by pan to rozważył i zdecydował,
że nie ma ochoty na czyn tak mało dostojny lub że
naruszyłoby to elegancję owego znakomicie skrojonego
żakietu!
- Myślę, że ponieważ nie spała pani całą wczorajszą noc -
oznajmił markiz - im szybciej się pani teraz uda na spoczynek,
tym lepiej, i proszę pozwolić mi zwrócić sobie uwagę, panno
Bartlett, iż powiedziała pani, że będzie mi schodzić z drogi i
nie sprawiać żadnego kłopotu w podróży! - Urwał i dodał z
naciskiem: - Będziemy razem jedli posiłki, lecz resztę czasu
proponuję zostawić mojej własnej pomysłowości. Mam wiele
zajęć, a wydaje mi się, że mogłoby okazać się korzystne dla
pani porozmyślać o swym bardzo lekkomyślnym posunięciu.
- Oczywiście, nie mam wyboru i muszę się na to zgodzić -
odpowiedziała Szikara - z wyjątkiem tej uwagi o rozmyślaniu.
Jeśli nie pożyczy mi pan kilku swoich książek, to nie będę
miała żadnego innego zajęcia prócz rozmyślania o sobie, a to
będzie strasznie nudne.
- Proszę bardzo - zgodził się markiz. - A gdy pani
skończy lekturę wybranej pozycji, Hignet zmieni pani na inną,
o ile zbyt szybko nie wyczerpią się zapasy naszej biblioteki.
Szikara podeszła do stolika, który wskazał, gdzie leżały
książki zakupione w Southampton przed zaokrętowaniem.
Obejrzała je, podnosząc jedną, potem inną podczas gdy on
patrzył na nią.
- Prawie wszystkie są o wojnie - odezwała się. - Zapewne
mężczyźni lubią czytać o walkach, jeżeli sami w danej chwili
w walce nie biorą udziału.
- A czego się pani spodziewała - romansów? - zapytał
markiz.
. - Wcale nie! - odparła Szikara. - Punkt dla pana! -
Wezmę tę.
Zatrzymała coś, co markiz uznał za prawdopodobnie
nudny wywód dotyczący rosyjskich interesów w Afganistanie,
- Sądzi pani, że to ją zainteresuje? - zapytał zaskoczony.
- Zawsze chciałam kiedyś pojechać do Afganistanu -
odparła Szikara całkiem poważnie. - Myślę, że uda mi się
przekonać papę, żebyśmy tam pojechali, gdy już go znajdę...
to znaczy oczywiście, jeśli... żyje.
W jej głosie zabrzmiała nuta, po której markiz poznał, iż
gdzieś w głębi jej duszy krył się prawdziwy strach o ojca.
Potem, zanim przyszły mu na myśl słowa pociechy czy
może nadziei, podeszła do drzwi, przy nich odwróciła się i
dygnęła mówiąc:
- Krzyżyk na sercu i niech zemrę! Sprawię jak najmniej
kłopotu. Proszę postarać się nie myśleć o mnie. Nienawiść
zawsze powoduje niestrawności!
Zniknęła, a drzwi zamknęły się za nią, zanim markiz
zdążył rzucić stosowną ripostę. Uświadomił sobie, że choć
wcale nie miał na to ochoty, znowu się śmieje.
R
OZDZIAŁ
3
Przez pierwsze trzy dni Szikara trzymała się zasad
umowy. Pojawiała się na obiedzie i kolacji, a gdy tylko
posiłek się kończył, składała dyg markizowi i wracała do
własnej kajuty.
Hignet znalazł jej miejsce na pokładzie, gdzie nie wiało i
gdzie mogła siadywać, bez wchodzenia markizowi w drogę, a
nawet nie będąc przezeń widziana.
W czasie posiłków była błyskotliwa i prowokująca,
Markiz przyłapywał się na tym, że przed snem przypominały
mu się niektóre z jej zabawnych twierdzeń.
Nie pamiętał, aby kiedykolwiek tak ostro dyskutował Z
kobietą na abstrakcyjne tematy. Wciąż się z nią nie zgadzał:
na przykład wtedy, gdy utrzymywała, iż kobietom powinno
być wolno działać na własną rękę, a nie pod męskim
patronatem, albo iż kobiety pracujące powinny otrzymywać
takie samo wynagrodzenie jak mężczyźni.
- Nie znajdzie pani pracodawcy, który by na to się zgodził
- powiedział wzgardliwie markiz. - Żadna
kobieta nie pracuje tak dobrze jak mężczyzna.
- Niewątpliwie zależy to od rodzaju wykonywanej pracy,
nieprawdaż? - zapytywała Szikara. - Kobiety pracują w
przędzalniach i tkalniach i chociaż, jak sądzę, wyniki
produkcyjne są dokładnie takie same jak wtedy, gdy
operatorami maszyn są mężczyźni, otrzymują jedną czwartą
płacy „lepszej płci"! To niesprawiedliwe!
- Kobiety są zatrudniane, ponieważ są tanie - powiedział
twardo markiz. - Gdyby okazało się, że żądają tak dużo jak
mężczyźni, nikt nie dałby im pracy.
Kiedy on usiłował znaleźć argumenty na odparcie jej
twierdzeń, Szikara znakomitą część swego czasu na osobności
poświęcała obmyślaniu tematów, którymi mogła go
sprowokować. Od dawna nic nie sprawiło jej takiej
przyjemności jak owa zażarta szermierka słowna.
Towarzystwo markiza było zupełnie inne niż towarzystwo
stryja, od którego musiała wysłuchiwać tylko rozkazów i który
nie pozwalał nikomu na wyrażenie własnej opinii.
Uświadomiła sobie, że markiz był wyjątkowo
inteligentnym mężczyzną. Co więcej, posiadł wiedzę o wiele
szerszą, niż spodziewałaby się po kimś, kto był bywalcem i
znakomitością socjety.
Na tych balach, na które zabierała ją ciotka, a także w
domu stryja, spotykała mężczyzn, dzięki którym uwierzyła, iż
żadnego z dżentelmenów nie interesuje nic więcej prócz
sportu, takiego czy innego hazardu i plotek.
Od dzieciństwa przebywała wśród mężczyzn zatopionych
w badaniu historii, a ponieważ jej ojciec był znaną postacią w
świecie archeologicznym, w każdym odwiedzanym kraju
podejmowali ich politycy, historycy i pisarze, których Szikara
słuchała z ciekawością. - Podróżowali tak często, że jej
formalne wykształcenie w rzeczywistości było bardzo
niejednolite.
- Moje umiejętności matematyczne są żałosne! -
powiedziała szczerze markizowi. - Chyba że mam do
czynienia z walutą miejscową, wtedy szybko staję się
specjalistką od liczenia! Mama zawsze miała zwyczaj mówić,
że brak mi kobiecych przymiotów.
- Co przez to chciała powiedzieć? - zapytał. - Jestem
gotowy się z nią zgodzić, choć jeszcze nie usłyszałem, co to za
przymioty.
Szikara skrzywiła się, zanim odrzekła:
- Mamę chowano w przekonaniu, że każda kobieta
powinna grać na pianinie i grywać na zakończenie kolacji u
siebie w domu. Powinna też szyć, malować akwarelą i układać
kwiaty.
- Czyżby pani żadnej z tych rzeczy nie potrafiła? -
dopytywał się markiz.
- Szczerze mówiąc, nie sądzę, aby moja gra na pianinie
sprawiła panu przyjemność - odrzekła Szikara. - Nie cierpię
akwareli, nawet cudzego autorstwa. I stokroć bardziej wolę
kwiaty rosnące niż powtykane sztywno do wazonu.
- A szycie?
- Szyję całkiem przyzwoicie - odrzekła Szikara - ale nie
mogę powiedzieć, aby mnie to szczególnie bawiło.
Markiz pokręcił głową.
- Rzeczywiście, pani przypadek jest beznadziejny. Nigdy
nie znajdziemy dla pani partii.
- Może pan być tego całkiem pewien - odparowała
Szikara. - Nie mam wcale ochoty zostać niczyją małżonką i
być traktowaną jak marionetka, która nie może poruszyć się,
jeżeli mąż nie pociągnie za sznurki.
- Może znajdzie pani mężczyznę na tyle głupiego, że
będzie ją traktował jak sobie równą - powiedział prowokująco
markiz.
- Chce pan powiedzieć, że zniżałby się do mnie -
uzupełniła Szikara. - Mogę pana zapewnić, że nie chcę, aby
ktokolwiek roztaczał nade mną opiekę, a już najmniej ktoś
pana płci.
- Na początku wydawała mi się pani podobna do
tygrysiątka - powiedział jej markiz. - Teraz widzę, że nie
miałem racji. Jest pani jeżozwierzem, co ma na grzbiecie cały
las ostrych kolców!
- Chyba wolę być jeżozwierzem niż tym, czym mnie
nazywał stryj Hardwin.
- Co to było?
- Jak większość mężczyzn wolał konie od kobiet i
nieustannie mawiał o mnie „nieokiełznana źrebica".
- Nie wiem, czy nie miał racji - stwierdził markiz. W
oczach Szikary błysnął gniew, potem zaśmiała się.
- Pan naumyślnie chce mnie rozzłościć! Gdybym
naprawdę była tygrysiątkiem, na pewno ugryzłabym pana!
Jednakże z wymianami złośliwości przeplatały się
całkowicie poważne rozmowy dotyczące religii Wschodu,
wielu prac wykopaliskowych, w których brał udział jej ojciec,
i spekulacji, czy ktoś kiedykolwiek odnajdzie źródło Białego
Nilu.
- Czy kiedykolwiek płynął pan w górę Nilu? - zapytała
Szikara.
Markiz pokręcił głową.
- Zawsze zamierzałem pojechać do Kairu - powiedział -
ale tak się składało, że nigdy nie miałem czasu.
Szikara spojrzała na niego, a on odgadł, o czym myśli.
- Jeżeli chce pani zasugerować, że to wspaniała okazja,
abym to zrobił - odezwał się - to proszę o tym zapomnieć.
Zamierzam udać się do Algieru.
Mieszka tam mój przyjaciel, którego nie widziałem już od
wielu lat.
- Czy zabierze mnie pan tak daleko?
- To będzie zależało od pani zachowania - odparł markiz.
- Inaczej bowiem mogę mieć ochotę wysadzić panią w Oporto
lub, jak pani proponowała, w Gibraltarze.
- Będę bardzo... bardzo grzeczna - przyrzekła Szikara, po
czym wstała po skończonym obiedzie, chcąc odejść.
Na pewno nie sprawiała wiele kłopotu, powiedział sobie
markiz, i chociaż wcale nie miał ochoty się do tego przyznać,
możliwość porozmawiania z kimś przy posiłkach sprawiała
mu przyjemność. Co więcej, Szikara umiała docenić potrawy
przygotowywane przez kucharza. Znała się na kuchni oraz
wykazywała apetyt zupełnie niespotykany u żadnej innej
znanej mu kobiety.
Pragnąc posiadać smukłą talię, kobiety zazwyczaj tak
ciasno sznurowały gorset, że nie mogły zjeść ze smakiem i tak
obficie jak ona.
I chociaż starsze członkinie socjety były bardzo
doświadczone w kwestii wydawania przyjęć i niewątpliwie
instruowały swych szefów kuchni, co należy podać, młodsze i
bardziej lekkomyślne nie przestrzegały tych reguł.
Markiz pomyślał, że to, co jadał w niejednej gościnie, było
mało oryginalne i czasem nie do strawienia.
Wiedział, że był jednym z nielicznych, którym nie
imponowała obfitość stołu, na którą natykał się we wszystkich
wielkich domach. We własnym domu bowiem domagał się,
aby wszelkie serwowane dania były przygotowywane z
wyjątkową wprawą. „Jakość, a nie ilość" - powtarzał zawsze.
Z pewnością Szikara jest wyjątkową istotą - pomyślał
markiz, po czym zapomniał o niej, wchodząc na mostek, aby
porozmawiać z kapitanem.
- Obawiam się, milordzie, że wejdziemy w złą pogodę -
poinformował go kapitan.
- Raczej spodziewałem się, że Zatoka Biskajska o tej
porze roku będzie niespokojna - zauważył markiz.
- Wygląda na to, że będziemy mieli huragan.
- Mam nadzieję, że „Koń Morski" świetnie da sobie radę.
- Oczywiście, milordzie. Jestem o tym przekonany -
zgodził się kapitan. - Lecz prawdziwy huragan o tej porze
roku może okazać się bardzo nieprzyjemny, a na pokładzie
mamy damę.
Markiz był bliski odpowiedzi, że zupełnie nie obchodzą go
odczucia Szikary, a jeżeli się rozchoruje, będzie to po prostu
to, na co zasłużyła.
Gdy obudził się następnego ranka, przekonał się, że
przewidywania kapitana sprawdziły się dokładnie. Morze siekł
silny wiatr wiejący z północy. Woda burzyła się i panowało
przenikliwe zimno.
„Koń Morski" był wprawdzie jednostką potężniejszą niż
większość jachtów, ale nawet na łodzi rozmiarów „Himalaya"
byłoby nieprzyjemnie na tak wzburzonym morzu. Jacht
kołysał się i przechylał tak mocno, że poruszanie się po nim
było bardzo trudne, przygotowanie zaś jedzenia okazało się
niemożliwe.
W porze obiadu Hignet przyniósł markizowi kanapki,
niosąc je nie na talerzu, gdyż dobrze wiedział, jak należy
postępować w razie sztormu, ale w koszyku, aby nie
ześliznęły się podczas wędrówki po trapach.
Markiz zjadł kanapki, wypił kieliszek szampana, a
ponieważ Szikara nie pojawiła się, wrócił na mostek.
Walka jachtu z żywiołem fascynowała go. Doskonale
wiedział, że wiele małych łodzi i statków handlowych ginie co
roku w zatoce. Lecz gdy wielkie fale rozbryzgiwały się o
dziób „Konia Morskiego", myślał z dumą, że istotnie
zbudował przedni statek i bez względu na siłę sztormu nic im
się nie stanie.
Gdy Szikara nie zjawiła się na obiedzie, zapytał Higneta,
czy u panny Bartlett wszystko w porządku.
- Tak sądzę, milordzie - odrzekł Hignet. - Pukałem do jej
drzwi około dwóch godzin temu i pytałem, czy nie
zechciałaby czegoś do zjedzenia. Powiedziała, że nic jej nie
jest i niczego nie potrzebuje.
- Nie jadła obiadu? - zapytał markiz.
- Nie, milordzie. Zapytałem panienkę, czy chce coś zjeść,
ale powiedziała, że nie.
- Zapewne cierpi na chorobę morską - powiedział z
uśmiechem markiz. - Nic dziwnego. Kapitan mówił mi, że
kilku z załogi nie może się nawet ruszyć.
- Ma pan szczęście, milordzie, że morze nigdy nie
wpływa źle na pana samopoczucie - zauważył Hignet.
- Na ciebie też nie - odparł markiz.
Kolacja nieco różniła się od obiadu, lecz najwyraźniej
kucharz nie był w stanie gotować, dlatego wiec wszystkie
przyniesione markizowi potrawy były na zimno.
- Myślę, że wkrótce to się skończy. W każdym razie,
wiatr się uspokoi do jutra - powiedział markiz.
- Jedną z korzyści, jakie daje posiadanie tak szybkiego
statku jest to, milordzie, że przepłynięcie zatoki zajmie nam
mniej czasu niż poprzednimi razy - odparł Hignet.
- To prawda - rzekł markiz z satysfakcją.
Gdy został sam, sięgnął po książkę, ponieważ jednak
statek to starał się stanąć na głowie, to zrobić przewrót
bokiem, markiz zdecydował, że równie dobrze może pójść do
łóżka.
Szedł korytarzem, a gdy mijał drzwi do kajuty Szikary,
zatrzymał się. Jeżeli chorowała, co podejrzewał, nie poprosiła
o pomoc ani nawet o kieliszek brandy, co według niego było
najlepszym lekarstwem w takich okolicznościach. Po chwili
wahania markiz zapukał do drzwi. Nie było odpowiedzi.
Odczekał chwilę i ostrożnie nacisnął klamkę, sądząc, że
Szikara może śpi.
Jeden rzut oka wystarczył, by odkryć, że łóżko stoi puste.
Wtedy ujrzał Szikarę skuloną na podłodze, z twarzą ukrytą w
dłoniach. Przez chwilę myślał, że jest ranna, złamała rękę albo
nogę i straciła przytomność. Podszedł do niej z trudnością i
zobaczył, że cała dygoce.
- Co się stało? - zapytał. Ukląkł przy niej na jedno kolano
i odwrócił, chcąc zobaczyć jej twarz. - Co się dzieje? -
ponowił pytanie. - Czy pani jest chora?
Odsunęła dłonie i spojrzała na niego. Jej oczy były bardzo
ciemne, z rozszerzonymi źrenicami, twarz zaś biała jak kreda.
Przez moment wpatrywał się w nią zdumiony, wreszcie
powiedział:
- Pani się boi!
Szikara pisnęła coś spazmatycznie, potem podniosła się na
kolana, rzuciła mu się na szyję i oparła twarz na jego
ramieniu.
Automatycznie objął ją i usiadł na podłodze, tuląc do
siebie. Czując jej drżenie uświadomił sobie, że nie była
ubrana, miała na sobie jedynie koszulę nocną. Jej ciało było
bardzo szczupłe, dziewczęce, a dygotała w taki sposób, z
jakim markiz nigdy przedtem się nie spotkał.
- Wszystko w porządku - powiedział uspokajająco.
- Czy... pójdziemy na... dno?
Prawie nie dosłyszał słów wypowiedzianych w jego frak.
- Mogę pani obiecać, że jeżeli tak się stanie, będę się
domagał zwrotu pieniędzy. Gwarantowano mi, że „Koń
Morski" to porządny jacht!
Miał nadzieję, że rozbawionym głosem pokona jej strach.
Wydało mu się, że nie drży już tak gwałtownie, ale nie ruszała
się i ciągle chowała twarz.
- Ja... ja się... naprawdę... boję - odezwała się po chwili. -
Nic na to... nie poradzę. Zawsze... bałam się... burzy.
- To całkiem zrozumiałe - oświadczył markiz. - A ten
sztorm jest wyjątkowo paskudny. Jednak mogę panią
zapewnić, Szikaro, że przetrwamy go, że tak się wyrażę,
kapitan zaś uważa, że do jutra wicher zelżeje.
Gdy to mówił, zdał sobie sprawę z tego, że wciąż trzymała
klapę jego fraka w niemal szalonym uścisku. Jednak teraz jej
palce lekko rozluźniły się i poczuł, że westchnęła z ulgą.
- Wstyd... mi - powiedziała po chwili.
- To całkiem zrozumiałe u... kobiety! - odparł markiz.
Wyraźnie zawahał się przed wypowiedzeniem ostatniego
słowa i Szikara wydała z siebie zduszony dźwięk, niby
śmiech.
- Oczywiście - ciągnął markiz - jest mi niezmiernie miło,
że pod całą tą agresją i niezależnością ma pani w sobie coś z
prawdziwej kobiety. Boi się pani, Szikaro, i w tej chwili lgnie
do mnie zupełnie tak, jak lgnęłaby normalna kobieta w takich
okolicznościach.
Poczuł, że zesztywniała, po czym podniosła głowę i
oznajmiła:
- To nie... fair... pan uderza... poniżej pasa!
- Z całą pewnością nie zachowuję się jak dżentelmen -
odrzekł markiz - lecz wielekroć mówiła mi pani, że chciałaby
zaistnieć na takich samych warunkach jak mężczyzna.
Szikara usiłowała jakby odsunąć się od niego, ale w tejże
chwili jacht gwałtownie przechylił się na bok, przy czym cały
zatrząsł się i zatrzeszczał. Mruknąwszy coś, znowu schowała
twarz w jego frak i zacisnęła palce na klapie.
Markiz uśmiechnął się, po czym powiedział:
- Wydaje mi się, że wszystko sprawia na pani większe
wrażenie, niż powinno, tylko dlatego, gdyż nic pani nie jadła
ani nie piła. Pomogę pani położyć się do łóżka, Szikaro.
Potem mam zamiar nalegać, aby pani coś zjadła i napiła się
szampana, o ile Hignet doniesie go tutaj.
- To... za dużo... kłopotu - wyszeptała Szikara. Wiedział,
że usiłuje odpowiednio zareagować na rzeczowy ton jego
głosu.
- Zawsze uczono mnie, że jeśli chodzi o kobietę, nie ma
spraw zbyt kłopotliwych - zauważył markiz. - Dopiero wtedy,
Szikaro, będę całkowicie przekonany, iż jest pani kobietą i to,
ośmielę się rzec, bynajmniej niepodobną do mężczyzny.
Z pewną trudnością pomógł jej podejść do łóżka. Wsunęła
się do wewnątrz i naciągnęła pościel na siebie, spoglądając na
niego wielkimi i wciąż wystraszonymi oczyma.
Markiz przysiadł na materacu naprzeciwko niej. Gdy to
zrobił, poczuł jej dłoń zaciskającą się na jego ręce, trzymającą
się go, jakby był liną ratunkową, która ma ją uratować od
utonięcia.
- Zadzwonię po Higneta - oznajmił. - On ma więcej
doświadczenia niż ja w chodzeniu po pokładzie w czasie
sztormu, a jeżeli zechce pani, zostanę tu z panią, Szikaro. -
Proszę... zostać.
Prawie nie dosłyszał słów, lecz oczy utkwiła w jego
twarzy i wiedział bez słów, czego pragnie.
Godzinę później, uprzednio zjadłszy i napiwszy się,
Szikara poczuła się senna.
- Jeżeli będzie się pani bała w nocy - uspokajał ją markiz -
musi pani tylko krzyknąć dostatecznie głośno, bym usłyszał,
albo zadzwonić po Higneta. Przyrzekam, że żaden z nas nie
zawiedzie.
- Oczywiście, panienko - powiedział Hignet. - Nie będę
się rozbierał, w razie gdyby milord mnie potrzebował. Zresztą
kilka osób z załogi pokaleczyło się paskudnie i poobijało i
zanim noc przeminie, jeszcze niejeden może potrzebować
mojej pomocy.
- Zapomniałem pani powiedzieć, że Hignet jest bardzo
doświadczonym pielęgniarzem - dodał markiz. - Wydaje mi
się, że powinien był zostać lekarzem.
Hignet uśmiechnął się szeroko na ten komplement.
- Nigdy nie ruszam się bez mojej apteczki - pochwalił się.
- I dobrze zrobiłem, że ją zabrałem w tę podróż, milordzie.
Będę musiał uzupełnić zapasy bandaży i plastrów, gdy
zawiniemy do następnego portu.
- Zawsze mogę na ciebie liczyć w nagłej potrzebie,
Hignet - rzekł markiz.
Kamerdyner wycofał się, a markiz uwolnił dłoń Szikary,
wsunął ją pod pościel, po czym przykrył dziewczynę aż po
szyję.
- Proszę zasnąć, Szikaro - powiedział. - Jutro będzie
lepiej, przyrzekam, więc proszę postarać się nie bać. Wiem, że
nie ma pani pochlebnego zdania o mojej opinii na wiele
tematów, ale zapewniam panią, że nie mam sobie równego,
jeśli chodzi o wybór jachtu, który bezpiecznie zawiezie nas do
celu.
- Dziękuję za pana... dobroć. - W jej głosie zabrzmiała
jakby tęskna nuta i zdawało się, że na chwilę opuścił ją duch
niepokory. - Przykro... przykro mi, że wywołuję tyle...
zamieszania, choć przyrzekłam, że nie będę - dodała.
- Jest pani kobietą - odrzekł markiz. - Jak już pani
wcześniej mówiłem, wszystkie kobiety to przeklęte kłopoty i
dlatego ich nienawidzę!
Wiedziała, że mówił żartem. A jednocześnie, gdy zamknął
za sobą drzwi kajuty, pomyślała, że wiele było prawdy w tym,
co powiedział.
Starała się dotrzymać słowa i nikomu nie zawracać głowy
nawet wtedy, gdy bała się tak, że miała ochotę krzyczeć. Lecz
nic nie zostało z jej dobrych chęci, a ona sama faktycznie
okazała się wielce kłopotliwa, trzymając się kurczowo
markiza. Na dodatek trzeba było specjalnie podać jej kolację
po zwykłej porze. Nie mogła wyzbyć się przekonania, że po
tym wszystkim markiz na pewno wysadzi ją na ląd w
Gibraltarze i nie zabierze do Algieru, na co miała nadzieję.
„Będzie to tylko moja wina" - stwierdziła. - „Nie wiem,
czemu jestem taka... głupia".
Statek kołysał się mocno, lecz nie obawiała się tego już
tak bardzo. Czuła się bardzo senna i gdy zamknęły się jej
oczy, nie wiedziała, gdzie skończyły się myśli, a zaczęły
marzenia.
- Dałem panience coś na sen - powiedział Hignet,
pomagając markizowi rozebrać się.
- Rozsądnie zrobiłeś - odparł markiz. - Dodałeś to do
szampana?
- Tak, milordzie. Nawet nie zauważyła. Niewiele kobiet
może szczycić się podobnie wrażliwym podniebieniem jak
wasza lordowska mość. W życiu nie udałoby mi się czegoś
dosypać, żeby się milord nie poznał.
- Niech tylko panna Bartlett tego nie usłyszy - powiedział
markiz. - Bezustannie powtarza mi, że niemal pod każdym
względem kobiety są równe mężczyznom, z wyjątkiem, jak
się okazuje, strachu przed burzą.
- Niemało mężczyzn także nie lubi burzy - zauważył
Hignet.
- Owszem - zgodził się markiz. - A jednocześnie to
naturalne, że kobieta się boi, czy to burzy, czy to myszy.
- Oczywiście, milordzie.
Gdy markiz został sam, stwierdził, że myśli o tym, jak
Szikara konwulsyjnie drżała w jego ramionach i jak szczupłe i
lekkie było jej ciało. Był przyzwyczajony do kobiet o obfitych
kształtach, jak Inez Shangarry, i nie mógł przypomnieć sobie,
kiedy ostatnio trzymał w ramionach istotę tak szczupłą jak
Szikara.
„Jest bardzo młoda" - powiedział do siebie. - „Przejdą jej
te bzdurne uprzedzenia do mężczyzn i znajdzie sobie męża,
który będzie się nią opiekował".
Zastanowił się, jaki mężczyzna mógłby ostatecznie jej się
spodobać.
Będzie musiał być inteligentny - pomyślał markiz.
Przypomniał sobie rozmowy z Szikara i ich zakres, z
którego wynikało, że najwyraźniej nie tylko chłonęła urodę
zwiedzanych miejsc, wykazywała się bowiem również
znajomością zwyczajów i tradycji wielu narodów. To go
zaskoczyło.
Zawsze ciekawiła go historia różnych krajów, lecz mało
kto podzielał jego zainteresowania w większym stopniu.
Dlatego wolał podróżować sam z Hignetem.
Teraz przypomniało mu się, że zawsze zamierzał zwiedzić
kiedyś Egipt. Fascynowały go dzieje faraonów i z wielką
ciekawością śledził niedawne odkrycia wokół piramid.
„Chciałbym zobaczyć sfinksa" - powiedział do siebie.
Wówczas przypomniał sobie, że nie miał zamiaru ulec
prośbom Szikary, by zawieźć ją jachtem w górę Nilu.
Najpierw popłynę do Algieru - pomyślał. - Potem, jeżeli
będzie mi to odpowiadało, mogę odwiedzić Kair, zanim wrócę
do Anglii.
Sztorm cichł, gdy markiz obudził się wypoczęty po
głębokim i nieprzerwanym śnie.
„Koń Morski" nadał kołysał się na boki, lecz już nie na tak
wysokiej fali jak dnia poprzedniego, więc gdy markiz wszedł
na mostek, zastał kapitana w dobrym nastroju. - Miał pan
rację, milordzie - powiedział. - „Koń Morski" jest wybitną
jednostką. Po takiej próbie ogniowej nie musimy się już nigdy
więcej o mego martwić.
- Pan się martwił? - zapytał zaskoczony markiz. Kapitan
wyglądał na nieco zakłopotanego.
- Nowa łódź zawsze wywołuje pewne obawy, milordzie, a
choć przepływałem zatokę wielokrotnie, potężniejsze sztormy
niż ten bywały rzadkością.
- Naprawdę uważał pan, że znajdujemy się w
niebezpieczeństwie? - dopytywał się markiz.
- Przyznam się bez wstydu - odrzekł kapitan - że
przeżyłem kilka trudnych chwil.
- Nawet nie przyszło mi to na myśl - powiedział szczerze
markiz. - Pan mnie zadziwia, kapitanie!
- Gdyby to odpowiadało waszej lordowskiej mości,
chciałbym, jeśli to możliwe, wejść do portu w Lizbonie -
poprosił kapitan. - Jest parę napraw do wykonania, stewardzi
zaś meldowali mi, że potłukło się dużo, porcelany.
- Więc zatrzymamy się w Lizbonie - zadecydował markiz.
- Dziękuję, milordzie.
Markiz zszedł na obiad. W salonie czekała już Szikara. «
Była schludnie ubrana, lecz miała bardzo bladą twarz, choć jej
oczy zajaśniały na jego widok.
- Lepiej się pani czuje? - zapytał.
- Absolutnie nic mi nie jest - odrzekła. - Bardzo się za
siebie wstydzę.
- Nie ma najmniejszej potrzeby przepraszać.
- Jestem upokorzona tym, że nie miałam dość silnej woli,
żeby zapobiec swemu głupiemu zachowaniu. - Zobaczyła, że
markiz się uśmiechnął, więc powiedziała oskarżycielskim
tonem; - Oczywiście, jest pan uradowany! Udowodnił pan
swoją tezę, ja zaś jestem słabą, bezwolną kobietką! Czy
mężczyzna mógłby żądać większej satysfakcji?
- Czy mam powiedzieć, że nie wykorzystam tego
przeciwko pani? - zaproponował markiz. - Będziemy nadal
prowadzić nasze słowne utarczki, jakby to, co zaszło
poprzedniej nocy, nie zdarzyło się.
- Przypuszczam, iż uważa się pan za łaskawcę
powiedziała gorzko Szikara.
- Na pewno gest nie został łaskawie przyjęty - odparował
markiz.
Dyskutowali ze sobą w czasie obiadu w tonie, do jakiego
zdążyli się już przyzwyczaić. Skończywszy posiłek, Szikara
zamierzała odejść, gdy markiz powiedział:
- Proponuję, aby została pani tutaj, w salonie, dzisiejszego
popołudnia. Nie będzie pani mi przeszkadzać, bo udaję się na
mostek. Ośmielam się twierdzić, że po spędzeniu dwudziestu
czterech godzin we własnej kajucie ma jej pani szczerze
dosyć! - Szikara spojrzała na niego niepewnie, więc dodał: -
Bez zobowiązań! Ani nie rozpieszczam pani, ani nie traktuję
jej jak słabej, istoty, która nie posiada własnej woli.
- Dobrze, zostanę - powiedziała Szikara niemal krnąbrnie
- lecz jeśli okażę się dla pana ciężarem, proszę tylko
powiedzieć.
- Zapewniam panią, że nie zawahałbym się - odparł
markiz.
Zostawił ją samej sobie, a gdy dwie godziny później
wrócił, znalazł ją śpiącą, wyciągniętą na jednej z sof, z
jasnymi włosami rozrzuconymi na jedwabnej poduszce.
Wyglądała bardzo młodo i krucho. Usiadł na pobliskim
krześle i patrzył na nią.
Wiedział, że to, co przeżyła poprzedniego dnia,
wymęczyło ją. Lęk był ze wszystkich uczuć najbardziej
rozstrajający. Równocześnie przyznał, że Szikara wykazała się
odwagą, której nie spodziewałby się po kobiecie, zwłaszcza
tak młodej.
Dotrze do Kairu i odnajdzie ojca w taki albo inny sposób -
pomyślał. - Na przekór wszystkim, którzy mogliby próbować
jej przeszkodzić. Naprawdę jest odważna, nawet jeśli trochę
szalona.
Wziął rozpoczętą książkę, lecz z trudnością mógł skupić
się na treści. Jego oczy wciąż wędrowały w kierunku Szikary.
Pomyślał, że istotnie była prześliczna. Jej uroda - o ile nie
mówiła nic ani nie stawała się przekorna - była jakby
uduchowiona. Może uduchowienie to płynęło z jej delikatnych
rysów lub kształtu twarzy.
Podziwiał jej brwi, rozpostarte niby skrzydła, mały, prosty
nos i zastanawiał się, kim była matka Szikary, przeczuwając,
że takie rysy i małe stópki o wysokim sklepieniu są
niewątpliwie schedą po arystokratycznych przodkach.
Zastanawiał się też, co powiedzieliby jego przyjaciele,
gdyby wiedzieli, gdzie się w tej chwili znajdował i z kim.
Mógł sobie wyobrazić dowcipy, które krążyłyby po jego
klubie, i jakie czyniono by uwagi. Doskonale zdawał sobie
sprawę z tego, że był przedmiotem plotek, gdy wiedziano już,
kim był nowy obiekt jego zainteresowań.
Jednak nie była to wina markiza, że tak swobodnie
dyskutowano o jego życiu miłosnym. Prawie zawsze dama,
którą był zainteresowany, obnosiła się ze zdobyczą przed
rywalkami, bezskutecznie ścigającymi markiza przez długi
czas.
Prawdę mówiąc, często był zirytowany niezmiernie
odkryciem, że stawał się tematem dyskusji na długo przedtem,
zanim zaistniały ku temu jakiekolwiek powody.
Przynajmniej - pomyślał z zadowoleniem - nikt nie wie, że
jest tu Szikara.
Raz jeszcze wrócił w myślach do Inez Shangarry;
próbował zgadnąć, co uczynili - ona i jej mąż - gdy okazało
się, że ich ptaszek umknął.
Zauważył, że jego gniew i poczucie upokorzenia zelżały
podczas tych kilku ostatnich dni.
W pewnym sensie było to zrozumiałe, że ci, którzy „nie
mieli", pragnęli uszczknąć cząstkę od tych, którzy „mieli", on
sam zaś był ogromnie uprzywilejowany, posiadając nadmiar
dóbr tego świata.
Mimo to świetnie zdawał sobie sprawę, iż nie tylko
pieniądze skłaniały kobiety do nieostrożności i rzucania swych
serc do jego stóp, Działo się tak również dlatego, że był
pociągający, o czym wiedział, odkąd stał się mężczyzną.
„Czy mnie kochasz?" „Czy będziesz mnie wiecznie
kochał?" „Och, Osborne, oddaj mi swe serce".
Jakże często słyszał te zdania, powtarzane raz po raz, i
niemalże słyszał swoje własne gładkie odpowiedzi, nieco
kłamliwe, a jednocześnie uspokajające i pocieszające.
Wiedział, że gdyby chciał być prawdomówny, musiałby
przyznać się, iż nigdy nie był zakochany, nigdy w jego życiu
nie było kobiety, której powiedział „kocham", choć trochę
wierząc w to, co mówi.
„Chyba jestem nietypowy... albo po prostu szczery" -
powiedział do siebie.
A równocześnie doskonale wiedział, że gdyby przyznał się
komuś z rówieśników do takich uczuć, nigdy by mu me
uwierzono.
Pamiętał chłopców, z którymi uczęszczał do Eton.
Podczas ostatnich paru semestrów każdy szaleńczo się w kimś
kochał, zwykle w jakiejś aktorce albo osóbce zdecydowanie
nieodpowiedniej.
W Oksfordzie było dokładnie tak samo: połowa
młodszych studentów z jego roku, zamiast pracować, spędzała
czas na miłostkach z miejscowymi dziewczętami albo
tancerkami rewiowymi.
Ktoś z tego samego roku - przypomniał sobie markiz,
zakochał się ekstatyczno - lirycznie w żonie jednego z
wykładowców. Pisywał dla niej wiersze i bez końca
wychwalał jej wdzięki.
„Dlaczego ja nigdy taki nie byłem" - zapytał sam siebie.
Wówczas odpowiedział sobie, że nigdy nie pragnął stać się
ckliwym z powodu kobiety.
Kobiety istniały po to, aby bawić i zabawiać. Gdy nie
robiły już ani jednego, ani drugiego, zawsze na ich miejsce
znajdowały się inne.
A cóż innego mogłoby zajmować kobietę, jeśli nie
mężczyzna? Właśnie tak powinno być i oto przyczyna, dla
której stworzono dwie płcie.
I znowu spojrzał na Szikarę, myśląc, że to nadzwyczajne,
iż nienawidzi mężczyzn.
„Nie miała szczęścia do nich" - powiedział do siebie.
Przyszedł mu na myśl lord Stroud i wzdrygnął się. Nie
mógł sobie wyobrazić, jak ten nadęty nudziarz całuje i kocha
się z tak śliczną i wrażliwą istotą jak Szikara. - Nic dziwnego,
że uciekła - mruknął.
Jakby jego myśli o niej zbudziły ją ze snu, Szikara
otworzyła oczy, zobaczyła go siedzącego w fotelu i
uśmiechnęła się sennie.
- Śniłam... o panu - szepnęła na pół rozbudzona,
- Pochlebstwo - skwitował markiz. - Nie wyobrażałem
sobie, że pani zezwoli, by mężczyzna wtargnął do czegoś tak
osobistego jak sny.
- Jechaliśmy... pustynią... zdaje mi się, że konno... ale
mogły to być wielbłądy.
- Jeżeli mogę wybierać, to wolałbym konia - powiedział z
naciskiem markiz. - Istnieje ruch, którego znieść nie mogę:
jazda na wielbłądzie!
Szikara roześmiała się i rozbudziła zupełnie. Usiadł na
sofie i instynktownie sięgnęła dłonią do włosów.
- Czy... sprawiam kłopot? - zapytała. - Czy mam odejść?
- Będę uradowany, jeśli pani zostanie - odrzekł markiz. -
Czy nie zauważyła pani niczego? - Rozejrzała się
zaciekawiona. Wówczas dodał: - Morze już się uspokaja i nie
jest tak bardzo wzburzone.
- Ależ oczywiście - ucieszyła się Szikara. - To wspaniale!
Spuściła nogi na podłogę. Potem spojrzała na markiza i
odezwała się cichym głosem:
- Bardzo był pan dobry zeszłej nocy. Nie myślałam, że...
mężczyzna potrafi być... taki.
- Jaki - zapytał markiz? - Troskliwy i... rozumiejący.
- Doszedłem do wniosku, że znała pani bardzo
dziwacznych mężczyzn - powiedział markiz. - Podobnie
właśnie jak pani sądzi, że ja znałem dziwne kobiety.
Szikara zaśmiała się.
- Mogę zgadnąć, jakie to były kobiety - powiedziała. -
Błyskotliwe, błyszczące i bardzo piękne. Moi panowie byli
wszyscy bardzo niedorośli i nudni albo dla odmiany starzy i
nadęci.
- Jak właśnie powiedziałem, nie miała pani szczęścia -
rzekł markiz. - Przyjdzie dzień, że spotka pani innego
mężczyznę i wtedy, Szikaro, mogę się założyć, że zakocha się
pani.
Popatrzyła na niego i na chwilę ich oczy się spotkały i
zatopiły w sobie. Prawie gwałtownie markiz sięgnął do
dzwonka i pociągnął za taśmę.
- Skoro oboje tu razem jesteśmy, może zjedlibyśmy
angielski podwieczorek... - zaproponował. - Ciekaw jestem
bardzo, czy mój kucharz potrafi piec dobre ciasto.
Około południa wpłynęli do Port Tejo. Szikara, patrząc,
jak jacht sunie w górę ujścia rzeki Targus, wykrzyknęła na
widok urody portugalskiej stolicy.
Wzniesiona na paśmie wzgórz nad ujściem rzeki,, Lizbona
była (o czym wiedział markiz) jednym z najbardziej
efektownych miast Europy.
- Zawsze myślałem - powiedział, stojąc obok Szikary - że
Lizbona jest godną rywalką Neapolu i Istambułu, mając
równie piękną oprawę i wygląd.
Z pewnością różniła się od większości stolic. -
Różnokolorowe, wykładane kaflami budowle otaczały
winnice, parki i lasy.
Szikara zdążyła już wypytać markiza o miasto.
Opowiedział jej, że najstarszą część stanowiła Alfama,
dzielnica wschodnia, gdzie wśród gęstwiny drzew wiły się
ciasne uliczki prowadzące nad rzekę.
- Dzielnicę centralną, Baixe - ciągnął - zbudowano w
1755 roku po trzęsieniu ziemi, które zburzyło ją doszczętnie.
Tam zobaczy pani szerokie ulice i znajdzie świetne sklepy,
które, mam wrażenie, chciałaby pani zwiedzić.
Szikara spojrzała na niego i zapytała:
- Skąd u pana tyle intuicji?
- Wziąwszy pod uwagę rozmiary pani walizy, jestem
przekonany, że tęskni pani do nowych sukien.
- Oczywiście, że tak - zgodziła się Szikara. Nie uszło to
jego uwagi, jak umiejętnie gospodarowała tymi kilkoma
sukniami, które miała ze sobą. Będąc doświadczonym w tym,
co dotyczy kobiet, zdawał sobie sprawę, iż do tej samej białej
wieczorowej sukni pasowało kilka szarf w różnych kolorach i
barwnych apaszek, dzięki którym Szikara mogła odmieniać
swój wygląd.
We dnie na pokładzie było za zimno, by ubierać się w coś
innego niż kostium podróżny i wspaniały płaszcz siostry
markiza, w który dziewczynę wyposażył. Lecz pod żakiet
wkładała bluzkę w innym kolorze; miała też szyfonowe
szaliczki, które albo motała wkoło szyi, albo wiązała w
kokardę pod brodą.
Szikara westchnęła.
- Bardzo chciałabym mieć nowe ubranie - powiedziała -
ale nie sądzę, aby to było rozsądne wydawać na suknie więcej
pieniędzy. Zresztą, jak pan sam już podkreślił, gdy sprzedam
całą biżuterię mamy, będę musiała znaleźć pracę.
- Mówiła mi pani, że to wcale nie będzie trudne!
- Jestem pewna, że tak - odrzekła szybko Szikara. -
Ponieważ jednak jestem tylko kobietą, niewątpliwie otrzymam
niesprawiedliwą i małą płacę!
Markiz roześmiał się.
- Dobrze - powiedział - zabawię się w pani bankiera i
udzielę pożyczki. Spłaci mi ją pani, gdy będzie mogła objąć
swą fortunę albo jeśli w tym czasie zostanie żoną milionera.
- Na pewno nic wyjdę za milionera! - odparła Szikara -
ale...
Urwała.
- No, o co chodzi? - dopytywał się markiz.
- Mama zawsze powtarzała, że dama nie wzięłaby
pieniędzy od mężczyzny.
- Wystarczająco często podkreślała pani, że kobiety
powinny mieć równe prawa z mężczyznami - odparł markiz. -
Gdyby pani była moim przyjacielem, bez wahania
zaoferowałbym pożyczkę, jeśliby zaszła taka potrzeba, i
jestem przekonany, że w danych okolicznościach przyjęłaby ją
pani ochoczo.
- Jeżeli pan... jest całkowicie przekonany... że to... w
porządku - powiedziała z powątpiewaniem Szikara.
- Co pani ma na myśli; mówiąc: w porządku? - odezwał
się, sprowokowany, markiz. - Czy pani się spodziewa, że będę
się domagał spłaty lub co gorsza; oczekiwał tego w takiej albo
innej formie?
Mówił bez zastanowienia, aż Szikara popatrzyła na niego
w zakłopotaniu.
- O czym pan mówi? - zapytała.
Markiz uświadomił sobie całą niewinność pytania i szybko
dodał:
- Może zmuszę panią do pracy u mnie. Kuk ciągle
narzeka, że przydałby mu się ktoś do pomocy w zmywaniu
naczyń.
Szikara zaśmiała się.
- Wcale bym się za to nie obraziła, jeżeli w zamian
nauczyłby mnie tak dobrze gotować!
- Musi mu to pani powiedzieć - rzekł markiz. - Pochlebi
mu pani.
Po dłuższej dyskusji nad potrzebną Szikarze kwotą
wreszcie zeszli na ląd, by dokonać zakupów na szerokich
ulicach Baixy. Szikara miała dwadzieścia pięć funtów w
sakiewce.
- Będzie pani musiała wymienić to na walutę miejscową -
uprzedził markiz - a wtedy na pewno będzie się wydawało, że
ma pani o wiele więcej.
- Co mi będzie potrzebne w Egipcie? - zastanowiła się
Szikara. - Dużo cienkich sukien.
- Oczywiście - zgodził się markiz. - Niech też pani nie
zapomni kupić parasolki i kapelusza. Chyba nie chce pani
dostać udaru słonecznego.
- Bywałam w krajach o wiele gorętszych niż Egipt.
- Przepraszam, jeżeli moje rady są nierozważne,
- Pan wie, że nie to miałam na myśli - powiedziała
Szikara. - Był pan bardzo dobry i aż nie mogę się doczekać
nowej sukni. Nawet nie umiem opisać, jak bardzo się cieszę.
Szczerze mam dosyć tych, które wzięłam ze sobą.
- To uczucia prawdziwej kobiety - uśmiechnął się markiz.
Lecz Szikara nie dała się wciągnąć w dyskusję i tylko
roześmiała się.
Markiz zabrał ją, co było oczywiste, do pierwszorzędnej
krawcowej. Szikara była pewna, że bardzo drogiej.
Znajdowało się tam wiele sukien do wyboru i markiz pomagał
jej właśnie powziąć decyzję, gdy kobieta wychodząca z jednej
z przymierzalni przypadkowo rzuciła na niego spojrzenie i
nagle wykrzyknęła z prawdziwej radości.
- Osborne! To przecież Osborne, a nie jego duch? -
mówiła fascynująco łamaną angielszczyzną. - Czy mogłabym
sobie wyobrazić, że spośród wszystkich ludzi spotkam właśnie
ciebie w Lizbonie?
Markiz wstał.
- Madalena! Nie spodziewałem się takiej przyjemności.
Ostatnio doszły mnie słuchy, że podbijasz Paryż.
- Odniosłam tam triumfalny sukces, ale po sześciu
miesiącach potrzebowałam przerwy, więc przyjechałam do
domu!
Markiz ucałował jej dłoń i dodał:
-
Jesteś
jeszcze
piękniejsza,
niż
pamiętałem.
Rzeczywiście jest piękna, pomyślała Szikara. Nigdy nie
wyobrażała sobie, że kobieta może być tak szykowna i
jednocześnie mieć tak fascynującą i pociągającą twarz.
Jakby przypominając sobie nagle o jej obecności, markiz
powiedział:
- Pozwól sobie przedstawić moją podopieczną, pannę
Szikarę Bartlett.
Szikara dygnęła, on zaś dodał:
- Senhora Madalena Monteiro jest, jeżeli pani o tym nie
wie, najsławniejszą i najwspanialszą tancerką Europy.
- Pochlebiasz mi, Osborne - powiedziała senhora,
spoglądając na niego ciemnymi, błyszczącymi oczyma, tak
czarnymi jak jej jedwabiste włosy.
- Nie masz sobie równych - upierał się markiz. - I dobrze
wiesz, że nie przesadzam.
- Chciałabym ci wierzyć - senhora uśmiechnęła się. - Lecz
powiedz mi, jak długo tu będziesz? Kiedy mogę się z tobą
zobaczyć?
- Obawiam się, że wypływamy jutro - odparł markiz -
dlatego musisz dziś wieczór zjeść ze mną kolację, Madaleno.
Chcę, abyś zobaczyła mój jacht. To nowa łódź i, podobnie jak
ty, nie ma sobie równych.
- Z rozkoszą.
- Czy zechcesz przyprowadzić przyjaciół? - zapytał
markiz.
- Wiesz, że chcę zobaczyć się z tobą sam na sam -
odrzekła senhora - więc może byś przyjechał po mnie
przedtem na małe tete a tete? Potem możemy zjeść kolację na
twoim jachcie i mam tuziny przyjaciół, którzy chcieliby
przyjść ze mną i spotkać najprzystojniejszego i najbardziej
pociągającego Anglika, jakiego kiedykolwiek znałam.
Było coś pieszczotliwego w mowie tancerki i sposobie, w
jaki jej dłonie muskały to ramię, to pierś markiza, gdy
rozmawiała.
Szikara pomyślała, że przypomina motyla, kolorowego i
egzotycznego, trzepoczącego się wkoło kwiatu.
Jest fascynująca - pomyślała - i zapewne tak
oszałamiająco kobieca, jak sobie życzyłby markiz.
Senhora podała markizowi swój adres i gdy całował jej
dłoń, powiedziała:
- Będę liczyła godziny do wieczora, Osborne. Zbyt wiele
lat upłynęło od momentu, gdy byliśmy razem. Nigdy nie
zapomnę, jak szczęśliwie spędzaliśmy czas w Rzymie.
- Czy mógłbym kiedykolwiek zapomnieć? - odrzekł
markiz. - A ty wcale się nie zmieniłaś, Madaleno, prócz tego,
że jesteś jeszcze piękniejsza.
Senhora stuliła czerwone usta na kształt pocałunku i
powiedziała miękko:
- Do wieczora, au revoir, mon ami.
Nawet nie rzuciła spojrzenia w kierunku Szikary i
odpłynęła, szeleszcząc uwodzicielsko jedwabną suknią, a jej
egzotyczne perfumy jeszcze długo po jej odejściu unosiły się
w powietrzu.
Markiz znowu zajął się doradzaniem Szikarze, którą
suknię ma wybrać. Lecz jej się wydało, choć może była to
tylko wyobraźnia, że nie jest już tak zainteresowany i że
myślami był gdzie indziej.
R
OZDZIAŁ
4
Markiz spóźnił się na kolację.
Szikara wchodząc do saloniku, ubrana w jedną z dwóch
nowych sukien kupionych w Baiksie, spotkała czekających
tam dwóch eleganckich i przystojnych portugalskich
dżentelmenów. Obaj nosili imponująco dźwięczne tytuły i
obaj natychmiast zaczęli prawić jej przesadne komplementy,
spoglądając na nią wielkimi, wilgotnymi ciemnymi oczyma,
przez co pomyślała, że przypominają dwa rozkochane delfiny.
Spodobało się jej to określenie i zdecydowała, że
powtórzy je markizowi, gdy już będą sami.
Upłynęło sporo czasu i Szikara uświadomiła sobie, że
godzina, o której miała być kolacja, czyli wpół do dziesiątej,
dawno minęła.
Była zaskoczona, gdy po powrocie na jacht markiz
poinformował ją, o której będzie kolacja.
Portugalczycy, podobnie jak Hiszpanie, zawsze jadają
późno - odrzekł. - Trzeba się przyzwyczaić do tej różnicy,
choć czasami żołądek głośno protestuje!
- Wiem, że w Hiszpanii obiad i kolację jada się bardzo
późno - zauważyła Szikara. - Ale gdy tam pojechaliśmy,
byłam jeszcze mała i zawsze wysyłano mnie do łóżka, zanim
rodzice udali się na posiłek.
- W Portugalii jest podobnie - powiedział markiz. -
Dlatego zamówiłem kolację na godzinę, która będzie
odpowiadała moim gościom.
Szikara widziała go, gdy opuszczał jacht około siódmej.
Siedziała na pokładzie i nie będąc przez niego zauważona
patrzyła, jak schodzi po trapie do czekającej w dole łódki.
Pomyślała, że w stroju wieczorowym, z satynowym
płaszczem narzuconym na ramiona wygląda wspaniale i jak
prawdziwy Anglik.
Każda kobieta byłaby dumna, gdyby z nim ją widziano -
myślała i żałowała, że nie będą jeść kolacji sami, ale w
towarzystwie.
Teraz, rozmawiając z Portugalczykami, uświadomiła
sobie, że czas mija, a markiza i senhory nie widać.
Zastanawiała się, czy nic złego się im nie stało. Może zdarzył
się wypadek? Może dla jakiegoś nieznanego powodu markiza
zatrzymała policja albo wojsko?
Jakby jej obawy udzieliły się gościom, jeden z
Portugalczyków powiedział:
- Niech się pani nie martwi, panno Bartlett, jestem
przekonany, że wasz kucharz jest świadom tego, iż cechą
charakterystyczną naszego narodu, a już szczególnie senhory
Madaleny, jest wieczne spóźnianie się.
- Czasami z bardzo istotnych powodów, a zwłaszcza gdy
dotyczy to Madaleny! - zauważył drugi.
W jego głosie zabrzmiała nuta, która aż nadto wyraźnie
sygnalizowała ukryte znaczenie słów.
Szikara spojrzała na niego nieco zdziwiona. Wtedy
uświadomiła sobie, że mężczyźni wymienili spojrzenia jakby
rozbawione. Nie wiedziała, czy śmiali się z niej, czy z
dowcipu, którego nie zrozumiała.
Wreszcie, blisko dziesiątej, na pokładzie rozległ się hałas i
Szikara wiedziała, że przybył markiz ze swoim gościem.
Senhora wpłynęła do saloniku. Wyglądała pociągająco i
tak szykownie, że aż zapierało dech.
Szikara stwierdziła, że z trudem chwyta powietrze na
widok ilości noszonej przez nią biżuterii i niemal wyzywająco
wyciętej sukni. Była ona głęboko wydekoltowana z przodu i
jednocześnie podkreślała wdzięk ruchów senhory i jej
prowokujące kołysanie bioder.
Wokół szyi i ramion senhory znajdowało się całe
bogactwo rubinów i szmaragdów. Niewiele kobiet ośmieliłoby
się je założyć. W uszy wpięła kolczyki z tych samych
kamieni. Kilka też pobłyskiwało w jej ciemnych włosach.
Gestem
cesarzowej
podała
dłoń
portugalskim
dżentelmenom, którzy ucałowali ją, po czym zaczęli
ekstatycznie wychwalać wygląd tancerki.
Ani ona, ani markiz nie przeprosili za spóźnienie. Szikara,
patrząc na niego, doszła do wniosku, że na jego wargach
maluje się jeszcze bardziej cyniczny uśmiech niż zwykle.
Jednocześnie pomyślała nieco przygnębiona, że prawie nie
zauważył jej ani jej nowej sukni.
Pojawił się steward, by napełnić kieliszki szampanem.
Trzech panów wzniosło toast na cześć senhory, która
uśmiechnęła się uwodzicielsko do nich wszystkich. Lecz
sprawiała wrażenie, myślała Szikara, jakby prowadziła
szczególnie intymną wymianę słów i spojrzeń z markizem, co
powodowało oddalenie ich obojga od wszystkich pozostałych.
- Za twoje szczęście! - rzekł markiz unosząc kielich.
Senhora spojrzała na niego tajemniczo zmrużonymi oczyma.
Po czym powiedziała miękko:
- To ty mnie uszczęśliwiasz... dobrze o tym wiesz.
Szikara pomyślała, że senhora właśnie wyznała markizowi
miłość i wtedy nagle zrozumiała prawdę, jakby ktoś uderzył ją
obuchem.
Jakże była głupia! Jak tępa!
Oczywiście powodem, dla którego markiz i senhora się
spóźnili, było to, że „się kochali"!
Szikara nie była całkiem pewna, co to za sobą pociągało,
gdyż mimo że zwiedziła spory szmat świata, była bardzo
niewinna. Lecz wiedziała, że mężczyzna mógł kochać się z
kobietą i nie zamierzać się z nią ożenić; mógł jej pożądać, nie
żywiąc do niej uczucia w sercu.
Tak właśnie było! Dlatego markiz zszedł z jachtu o
siódmej i tak długo go nie było, dlatego senhora przypominała
kotkę, której dostało się więcej śmietanki!
Powinnam czuć się wstrząśnięta... jestem wstrząśnięta! -
pomyślała.
Wówczas przyszło jej na myśl, że prawdopodobnie
Portugalczycy uznali jej obecność na jachcie za dość
podejrzaną.
Markiz otwarcie powiedział, że jest jej opiekunem, lecz
Szikara nie była wcale pewna, czy panowie w jego wieku
podróżowali samotnie jachtem, lub innym środkiem
lokomocji, z osiemnastoletnim dziewczęciem.
Spędziła więcej niż trzy kwadranse sam na sam z
Portugalczykami i aż do tej chwili nie uświadamiała sobie, iż
komplementowali ją bardziej wylewnie, niż przystało
debiutantce oraz że w ich rozmowach były podteksty, które
dopiero teraz zauważyła.
Nagle poczuła się zawstydzona!
Po czym powiedziała sobie niemalże z goryczą, iż w ogóle
nie musieli się nią zajmować, ponieważ było całkiem
oczywiste, kim zainteresowany jest markiz i jak gorliwie jego
uczucia odwzajemniała senhora.
Przez całą kolację flirtowała z nim w sposób, który matkę
Szikary przeraziłby. Niewątpliwie stryj wyrzuciłby taką
„rozpustnicę" ze swego domu!
Równocześnie musiała przyznać, że nigdy wcześniej nie
sądziła, iż kobieta może być tak fascynująca, jak właśnie
senhora. Każde jej słowo, każdy gest zdawały się rozmyślnym
wabieniem, podniecającym mężczyznę i wzbudzającym jego
pożądanie.
Co do tego nie było wątpliwości, myślała Szikara,
obserwując, jak przy kolacji trzech mężczyzn chłonęło każde
jej słowo, wydając się przez nią prawie zahipnotyzowanymi.
„Wspaniałe przedstawienie teatralne!" - powiedziała sobie
Szikara, zastanawiając się, czy naprawdę senhora była
zakochana w markizie.
Ponieważ jego uwaga była skupiona na innej osobie i
prawie nie spoglądał na nią, i nie zamienił z nią ani słowa,
Szikara czuła zupełnie nieuzasadnioną urazę.
Nie zapraszał mnie w tę podróż i nie mam prawa narzekać
- myślała.
A jednak czuła się zlekceważona, chociaż patrząc na
senhorę uświadamiała sobie, jak nieefektowna musi się
wydawać w porównaniu z nią i nie dziwiło jej, że markiz nie
pragnie jej towarzystwa.
Rozmowy i śmiech trwały do wczesnych godzin rannych.
Choć Szikara wolałaby zostawić ich wszystkich i iść spać,
czuła, że mogłoby to spowodować zamieszanie, jeżeli
zaczęłaby się zbierać. Przy tym jeden z Portugalczyków uparł
się, by mówić do niej cicho i intymnie, przez co trudno byłoby
się od niego uwolnić.
Zdawała sobie sprawę z tego, że próbuje z nią flirtować,
ale nie mogła skupić się na jego wyznaniach, gdyż cały czas
starała się słyszeć słowa markiza.
Wreszcie, gdy nabrała przekonania, iż nie wyjdą nigdy,
zaczęły się pożegnania i razem z markizem przeszli na pokład,
aby upewnić się, że goście bezpiecznie zasiądą w łodzi, która
miała zawieźć ich na ląd.
Najpierw wsiadł jeden z Portugalczyków, żeby pomóc
senhorze. Zanim ta jednak zeszła, spojrzała na markiza i
Szikara usłyszała jej pytanie:
- Naprawdę musisz jutro odpłynąć?
- Obawiam się, że tak - odparł markiz.
- Nie zniosę ponownego rozstania z tobą, Osborne -
powiedziała. - Było nam razem tak wspaniale, zupełnie jak w
przeszłości.
- Tak właśnie, jak mówisz; jak w przeszłości - powtórzył
markiz.
- Z wyjątkiem tego, że ty jesteś jeszcze bardziej
przystojny i pociągający i chyba jeszcze trudniej ci się oprzeć
niż kiedyś.
Chciał unieść jej dłoń do warg, ale miast tego objęła go
ramionami za szyję i przyciągnęła jego głowę do siebie.
- Zostawiasz puste miejsce w moim życiu, którego nikt
nie zapełni - zapewniała.
Następnie jej usta spoczęły na wargach markiza, a jego
ramiona objęły ją.
Przez chwilę stali tak złączeni, a Szikara, patrząc na nich
szeroko otwartymi oczami, doznała dziwnego wrażenia; było
to coś niemal bolesnego.
Pomyślała, że to odraza. Nigdy nie wyobrażała sobie, że
kobieta mogłaby się zachować tak bezwstydnie w
towarzystwie i prowadzić się tak nieskromnie.
Zanim jednak zdołała zrozumieć swe uczucia, senhora i jej
przyjaciele odpływali łodzią, za każdym pociągnięciem wioseł
zbliżając się do rzęsiście oświetlonego brzegu.
Markiz odwrócił się i skierował do saloniku. Szikara
podążyła za nim.
- Jest bardzo późno - zauważył. - Na pewno oboje
będziemy bardzo zmęczeni rano, ponieważ do tej pory
chodziliśmy spać o przyzwoitej godzinie.
- Tak... może i... będziemy - odpowiedziała Szikara. Z
trudem przychodziło jej mówić w normalny sposób, lecz
markiz zdawał się nie zauważać tego. Po chwili powiedział:
- Dobranoc, Szikaro. Mam nadzieję, że dobrze się pani
bawiła. Była to przyjemna odmiana po sztormie.
- Dobranoc... milordzie.
Stojąc w drzwiach dygnęła, po czym udała się do własnej
kajuty.
Dopiero gdy się tam znalazła, usiadła przy toalecie, aby
przyjrzeć się własnemu odbiciu; widziała jednak tylko i
wyłącznie pociągające, fascynujące oblicze senhory.
Takiego rodzaju kobiety lubi! - pomyślała.
Wciąż odczuwała ból w piersiach na myśl o tym, jak
markiz całował senhorę w usta.
„Jest pospolita i wulgarna" - próbowała przekonywać
samą siebie.
Lecz wiedziała, że w rzeczywistości senhora nie była
nikim takim, ale artystką, żyjącą w świecie, o którym Szikara
nie miała pojęcia.
„Co ja mogłabym ofiarować markizowi?" - spytała.
Nagle przeraził ją podtekst tego pytania. Czemu to
miałaby chcieć zaofiarować mu cokolwiek? Oświadczyła mu
to samo, co nieraz oświadczała samej sobie, że mężczyzn
nienawidzi i nie chce mieć z nimi nic wspólnego. Dlaczego
więc miałoby ją obchodzić, co markiz o niej myślał lub do niej
czuł?
Ból w piersiach stał się nie do zniesienia. Szikara,
przyzwyczajona do szczerości zarówno wobec samej siebie,
jak i wobec innych, wiedziała, co to za ból. Było to uczucie,
którego nigdy dotąd w swoim życiu nie zaznała, którego nie
śniła zaznać w związku z mężczyzną... zazdrość!
Była zazdrosna o senhorę, a ponieważ obawiała się zadać
sobie inne pytania dotyczące markiza, odskoczyła od toaletki i
zaczęła się niemal gorączkowo rozbierać.
Dopiero gdy wsunęła się do łóżka i w kabinie zaległ mrok,
obraz markiza całującego senhorę wrócił, by ją prześladować.
Było coś wdzięcznego i niemal pięknego w sposobie, w
jaki byli złączeni, w bliskości ich ciał, w pochyleniu jego
głowy nad nią, w linii jej długiej szyi, gdy podawała mu swe
usta, zarysowującej się na tle jego wieczorowego stroju.
Przypominali bohaterów opery romantycznej i Szikara
przyznała się sobie, że sama pragnęłaby odegrać podobną rolę.
Byłaby bohaterką uwielbianą, zabawianą i ściganą przez
wielu mężczyzn, bohaterką, która ostatecznie zostaje
połączona z głównym bohaterem i jest całowana tak samo jak
senhora.
Przerażona własnymi myślami, Szikara zerwała się i
usiadła na łóżku.
Z całą pewnością nie powinna myśleć o takich rzeczach. A
mimo to nie tylko myśli wymknęły się spod jej władzy, całe
ciało jej przenikały odczucia, o których nie miała dotąd
pojęcia, że istnieją. Stało się ono miękkie i uległe jak nigdy
przedtem, a jej wargi drżały, ponieważ pragnęła pocałunków.
- Chyba oszalałam! - wykrzyknęła Szikara.
Gdy znowu się położyła, widziała tylko markiza z
cynicznym uśmiechem na ustach i dziwnym wyrazem
malującym się w jego oczach podczas rozmowy z senhorą.
Na mnie nigdy tak nie patrzył - pomyślała z rozpaczą
Szikara.
Wreszcie wcisnęła twarz w poduszkę, powtarzając bez
końca:
„To, co czuję... to nie może być... nie może być... miłość!"
O świcie następnego dnia jacht zaczął wypływać z Port
Tejo. Gdy Szikara usłyszała rozruch silników, zrozumiała, ku
swemu ogromnemu zadowoleniu, że opuszczają Lizbonę i
senhorę.
Noc upłynęła jej na cierpieniach prawie nie do zniesienia,
walce ze sobą, ze swoimi uczuciami, z tym co nieuchronne, z
rozsądkiem - przeciwko temu, co zdawało się jej nowym
niebezpieczeństwem.
Nigdy w życiu nie spotkało jej coś tak strasznego.
Jak to możliwe, że kochała się w mężczyźnie, który
nienawidził kobiet? Jakim sposobem właśnie ona zakochała
się?
A jednak stało się. Pomyślała, że gdyby nie pojawiła się
senhora, a wraz z nią zazdrość, nigdy nie poznałaby swoich
uczuć.
Teraz przy każdym uderzeniu pulsu czuła bliską obecność
śpiącego markiza i wiedziała, że znów są sami na jego jachcie
jak poprzednio.
Pytanie tylko, na jak długo?
Nie mogę od niego odejść... nie mogę! - myślała Szikara.
Jednak wiedziała, że wolałaby umrzeć, niż dać mu poznać,
co do niego czuje.
Teraz, gdy dostrzegła w nim pociągającego mężczyznę,
uświadomiła sobie, że setki kobiet musiały kochać się w nim
beznadziejnie, ale jego one nie interesowały.
Jasno dał jej do zrozumienia, że nie obchodzi go w
najmniejszym stopniu, więc pomyślała, że gdyby po tym
wszystkim, co powiedziała i po ich dyskusji na temat jej
uczuć, zdał sobie sprawę z tego, że jest w nim zakochana,
uznałby to za ogromny sukces. Mógłby sobie pogratulować,
że zniszczył jej wrogość wobec mężczyzn i spowodował, że
na podobieństwo innych kobiet, które znał w przeszłości, stała
się z jego powodu ckliwie niemądra.
„Nienawidzi mnie, ponieważ jestem kobietą, a mimo to,
ponieważ jest dobry i delikatny, musi mnie znosić" - mówiła
sobie Szikara.
I wtedy przypomniała sobie, że w krótkim czasie jacht
dobije do Gibraltaru!
Żałowała, że weszła na pokład „Konia Morskiego", że nie
znalazła parowca, tak jak chciała, by popłynąć do Kairu.
Wówczas nigdy nie ogarnęłyby jej takie uczucia i może
nienawidziłaby mężczyzn do końca życia.
Lecz żale nie zmieniły jej uczuć
wobec markiza ani faktu,
że serce jej skakało w piersiach, gdy spotkali się przy
obiedzie.
Zastanawiała się, patrząc nań, jak mogła nie uzmysłowić
sobie od pierwszej chwili, gdy się spotkali, że jest
najprzystojniejszym i najbardziej pociągającym mężczyzną
jakiego kobieta mogłaby sobie wyobrazić. - Dobrze pani
spała? - zapytał. - Tak, dziękuję - skłamała Szikara. - Mam
nadzieję, że wszystkie pani zakupy trafiły na pokład, zanim
wypłynęliśmy - ciągnął od niechcenia. - Bez wątpienia jest
pani do twarzy w tej sukni, którą ma pani na sobie.
- Dziękuję - odparła Szikara. W głębi ducha zaś myślała
rozpaczliwie: mówi to całkiem automatycznie - i powinnam
cieszyć się, że w ogóle zauważa moją obecność, gdy myślami
jest na pewno przy senhorze.
Ponieważ nie umiała opanować ciekawości, zapytała
ostrożnie:
- Dlaczego nie został pan dłużej w Lizbonie? Przecież nie
spieszył się pan z odjazdem.
Markiz uśmiechnął się.
- Moja stara niańka zawsze mawiała: „Nasycić się, a
starczy za ucztę!" Nie pragnę dać się porwać w wir zabaw,
których bez liku w tym mieście.
Szikara miała ogromną ochotę zapytać go, dlaczego nie
pragnie znaleźć się znów przy senhorze, ale brakło jej odwagi,
by wymówić słowa, które cisnęły się jej na usta, markiz zaś
zmienił temat.
Czuła, że nie życzył sobie rozmowy o czymkolwiek lub o
jakiejkolwiek kobiecie, z którą był blisko związany.
Mówili o innych sprawach, lecz po chwili nie mogła
oprzeć się zapytaniu:
- Czy senhora Madalena naprawdę jest sławną tancerką?
- Jest rzeczywiście wyjątkowa - odrzekł markiz. -
Rozsławiła swoje imię prawie we wszystkich stolicach
europejskich.
Szikara pragnęła zapytać, kiedy byli razem w Rzymie,
lecz odniosła wrażenie, iż markiz, chociaż nic me powiedział,
wznosił wokoło siebie mur, jakby chroniąc się - przed jej
ciekawością.
Po chwili powiedział z namysłem:
- Przypuszczam, że nie powinna pani spotykać aktorek
ani tancerek baletu, nawet tak sławnych, ale nie mógłbym
odmówić gościny komuś, z kim przyjaźnię się od dawna.
- Ponieważ jestem nieproszonym gościem - odezwała się
Szikara - trudno, abym krytykowała ludzi, których zechce mi
pan przedstawić.
- To prawda - odparł markiz. - A jednocześnie myślę, że
powinienem był pamiętać, iż ma pani zaledwie osiemnaście lat
i jest damą.
- Oczywiście damy nie mogą się dobrze bawić! -
zripostowała Szikara.
Roześmiał się i znowu wrócili do swoich starych
sprzeczek.
- Kobiety z pani sfery powinny być trzymane z dala od
wszystkiego, co grubiańskie i brzydkie - stwierdził markiz.
- Innymi słowy, trzeba je trzymać w klatkach -
powiedziała gwałtownie Szikara. - Przypuszczam, że gdyby
mężczyźni mogli wybierać, wszyscy trzymaliby żony
zamknięte w haremie!
- Jest to świetny pomysł, którego zawsze zazdrościłem
krajom Wschodu - odparł markiz. - Posyła się po kobietę
wtedy, gdy jest potrzebna, a poza tym trzyma się ją pod
kluczem, więc nie może popaść w żaden kłopot, i z całą
pewnością nie wywiera niepokojącego wpływu na mężczyzn!
- Jest to typowa autokratyczna i samolubna męska
postawa, którą pewnego dnia zmiotą z powierzchni ziemi
kobiety, które nie zniosą dłużej takiego traktowania -
przewidywała Szikara.
- Jeżeli wyobraża pani sobie, że przeistoczą się w armię
Amazonek, tak silnych, że będą mogły walczyć
z mężczyznami i uczynić z nich niewolników - prychnął
markiz - to wkrótce odkryją, że jest to nadzwyczaj nudne.
- Lepsze to, niż samej być niewolnicą! - odparowała. -
Jestem przekonana, że gdy staniemy pod piramidami, uznam,
iż zbudowano je pracą niewolniczą i że owymi niewolnikami
były kobiety!
Po jej słowach zaległa na chwilę cisza. Wreszcie markiz
powiedział wolno i pytająco:
- Gdy staniemy pod piramidami? Szikara spłoniła się.
- Czyżby pani zapomniała, że z nią nie jadę? - zapytał. - A
może pani obmyśla sposób, bym wreszcie skapitulował, zrobił
tak, jak pani sobie życzy i zawiózł ją w górę Nilu?
Szikara zaczerpnęła tchu.
- Pan wie, że chcę tęgo ponad wszystko - powiedziała
cichym głosem. - Pan wie, iż będę się lękać, gdy zostawi mnie
pan w Gibraltarze albo gdzie indziej. Lecz nie mam prawa
prosić, by zrobił pan coś, czego zrobić nie zechce. Był już
pan... tak dobry... tak ogromnie dobry.
W jej głosie brzmiała nuta szczerości i zadźwięczało
uczucie, którego markiz wcześniej nie słyszał.
Spojrzał na nią zaskoczony. Wówczas, ponieważ
pomyślała, że się zdradziła, Szikara wstała od stołu.
- Jestem przekonana, że chce pan zostać sam, milordzie -
powiedziała pośpiesznie.
- Na pewno potrzebuję czasu, żeby przemyśleć to, co pani
właśnie powiedziała - zripostował markiz.
- Ja... przepraszam - szepnęła Szikara, patrząc mu w oczy.
- Nie chciałam sprawiać kłopotu czy okazać się natrętna w
jakikolwiek sposób. Przyrzekłam panu i... dotrzymam słowa,
cokolwiek... się wydarzy.
Następnie wyszła z salonu i zamknęły się za nią drzwi.
- Psiakrew! - wykrzyknął markiz sam do siebie. - Jest na
tym świecie mężczyzna bardziej prześladowany przez kobiety
niż ja?
A jednocześnie wiedział, że trudno mu będzie wysadzić
Szikarę na ląd, jak wpierw zamierzał, w Gibraltarze lub w
Algierze. Nawet jeżeli znajdzie dla niej statek, umieści ją na
pokładzie i upewni się, że starczy jej pieniędzy na podróż,
wiedział, że przybędzie do Kairu bez pewności, iż znajduje się
tu jej ojciec i nie mając (o tym był przekonany) żadnych
przyjaciół.
Była taka młoda i niewinna, że po raz kolejny powtarzał
sobie, iż nie powinien był przedstawiać jej Madalenie. Nie
uszło jego uwagi, iż Szikara była wstrząśnięta i zdumiona
widokiem Portugalki całującej go na dobranoc na pokładzie.
Dwa lata wcześniej miał krótki, acz burzliwy romans z
Madaleną Monteiro w Rzymie. Znalazł się tam, nie mając
żadnego zajęcia i spotkał ją na przyjęciu pierwszego wieczoru
po przyjeździe.
Prawie instynktownie ciągnęło ich ku sobie. W chwili gdy
dotknął jej dłoni, poczuł, jak w obojgu buchnął płomień, który
podsycany mógł stać się ogniem.
Ponieważ to go bawiło, więc z rozmysłem następnego
wieczoru udał się do teatru, przepędził wielbiciela, z którym
miała zjeść kolację, i porwał ją triumfalnie.
Podczas następnych czterech tygodni Madalena zrywała
umówione spotkania i przyrzeczenia i nie widywała prawie
nikogo prócz niego.
To była wiosna. Rzym wyglądał wyjątkowo pięknie, ich
romans zaś - jeśli można to tak określić - okazał się fizyczną
rozkoszą przewyższającą wszystko, z czym markiz się dotąd
spotkał.
Madalena miała wielu kochanków, a gdy pożądała
mężczyzny, oddawała się całym sercem sztuce miłosnej,
podobnie jak na scenie oddawała się sztuce tańca.
Markiz, wyznawca reguły, aby nigdy nie nasycić się aż po
znudzenie, wreszcie zakończył ich związek i wyjechał z
Rzymu.
Nie spodziewał się więcej zobaczyć Madaleny. Gdy
zawijali do Port Tejo, nawet nie zamierzał pytać, czy jest w
mieście. Mógł się z nią bez trudu spotkać, gdy była ostatnio w
Paryżu, lecz nigdy nie pragnął wskrzeszać przeszłości ani
popsuć wspomnień o czarującym i rozkosznym epizodzie w
swym życiu próbą ożywienia gasnącego żaru.
Nie umiał oprzeć się Madalenie ostatniego wieczora, gdy
zszedł na ląd, chociaż wcale nie zamierzał kochać się z nią,
jeżeli chwila okazałaby się nieodpowiednia i ogień, który ich
niegdyś łączył, nie zapłonąłby wielkim płomieniem jak wtedy.
W rzeczywistości czuł się zupełnie usatysfakcjonowany, a
mimo to wiedział, iż wcale nie chce znowu zatopić się w
burzliwej i pełnej erotyzmu atmosferze życia Madaleny.
Raz tego doświadczył i sprawiło mu to przyjemność; lecz
podobnie jak większość kobiet o jej charakterze była zbyt
wymagająca, żądała od mężczyzny całkowitej uwagi, co
oznaczało poświęcenie zarówno myśli, jak i ciała.
Charakter markiza zaś nie pozwalał mu być kimś innym
niż autokratą, przywódcą, komenderującym losem swoim i
wszystkich wokół.
Wiedział, nawet wtedy gdy Madalena urzekła go i
wzbudziła jego pożądanie, że to właśnie z myślą o niej rzekł:
„Nasycić się, a starczy za ucztę!"
Teraz jego myśli były nie przy niej, lecz przy Szikarze.
Pomyślał, że powinien był zdać sobie sprawę, iż pod tą
kruchą powierzchownością kryje się żelazna wola. Uparła się,
podobnie jak wtedy gdy uciekała od stryja, zostać z nim i o ile
możliwe nakłonić go, by zabrał ją do Kairu.
- Nic z tego! - powiedział w głos.
Lecz jakoś dziwnie mało przekonania dźwięczało w tym
oświadczeniu. Wiedział już, że jego obrona załamuje się i
doszedł do wniosku, iż trudno byłoby mu zostawić ją na
pastwę losu.
Na Morzu Śródziemnym jacht napotkał zadziwiająco
dobrą pogodę. Nocami było zimno, lecz we dnie świeciło
słońce i w miarę ich oddalania się na wschód od Gibraltaru
robiło się coraz cieplej. Szikara zakładała więc cienkie suknie
kupione z myślą o pobycie w Egipcie, tylko na ramiona
zarzucała lekki szał, który chronił ją przed chłodem bryzy.
Markiz, przebywający od świtu do nocy na pokładzie,
nabierał opalenizny. Szikara uznała, że jest mu z tym do
twarzy i że wygląda jeszcze przystojniej (o ile to możliwe) niż
poprzednio.
Nic nie mówił na temat jej odejścia, kiedy dotrą do
Algieru, a mimo to w miarę jak zbliżali się do portu, każdego
dnia z obawą modliła się żarliwie, żeby nie była zmuszona
kontynuować podróży samotnie.
„Kocham go! O Boże, kocham go!" - wyznała sobie.
Ponieważ jednak bardzo obawiała się, że on odgadnie jej
uczucia, zmuszała się, by być jeszcze ostrzejszą w dyskusji i
bardziej agresywną niż zwykle, a często nawet zostawiała go
samemu sobie, gdy faktycznie z łatwością znalazłaby pretekst,
by przy nim zostać.
Każdego dnia, rozmawiając przy posiłkach, dowiadywała
się o nim coraz więcej, dzięki czemu uświadamiała sobie, jak
bardzo różni się od innych znanych jej mężczyzn.
Zdawała sobie oczywiście sprawę z tego, że nie mogła
oczekiwać od żadnego z młodych mężczyzn, których poznała,
by był tak obyty w świecie jak markiz. Starsi, jak na przykład
lord Stroud, ani nie byli fizycznie tak pociągający, ani nie
posiadali jego prezencji i osobowości, które wyróżniały go w
każdym towarzystwie, bez względu na kraj.
Markiz bardzo interesował się jej ojcem i jego pracami,
więc opowiedziała mu o licznych odkryciach ojca w różnych
krajach. Potem wyjaśniła, dlaczego pojechał do Egiptu.
- Kim jest ten człowiek, z którym miał się spotkać pani
ojciec? - zapytał.
- To Francuz, nazywa się Auguste Mariette. Papa poznał
go podczas wizyty w Dziale Egipskim Luwru. Często i długo
z papą rozmawiali. - Urwała, aby po chwili dodać: - Jest o
wiele młodszy od papy, wiec w pewnym sensie była to
zaskakująca przyjaźń. Lecz o ile mi wiadomo, monsieur
Mariette jest bardzo inteligentnym młodym człowiekiem; papa
często powtarzał, że w większości panowie, którzy pracują w
muzeach, stają się nieciekawi i przykurzeni, podobnie jak
badane przez nich eksponaty!
Markiz zaśmiał się.
- Niech pani mówi dalej.
- Ponad rok temu monsieur Mariette napisał do papy. Do
tego czasu papa nie wiedział, że wyjechał on z Francji, by na
zamówienie Luwru nabyć manuskrypty koptyjskie w Kairze.
Pisał, iż w Egipcie ujrzał, jak rozkrada się pradawne bogactwa
kraju i że bardziej był zainteresowany pracą przeciwdziałającą
takim nadużyciom, niż targowaniem się z handlarzami
antyków.
- A co na to pani ojciec?
- Papa od dawna mówił, że to absolutny skandal, iż tak
niewiele krajów uświadamia sobie wartość posiadanej
własności, a szczególnie Egipt.
- Już to kiedyś słyszałem - zauważył markiz.
- Papa zwykle wściekał się na archeologów, turystów i
ludzi prowadzących wykopaliska, którzy zdają się ogarnięci
pasją kolekcjonerską. W rzeczywistości zaś Ograbiają
historyczne pomniki, grobowce i świątynie i uciekają ze
skarbami.
- Przyznaję, że sprawia to wrażenie kradzieży na ogromną
skalę - powiedział markiz.
- Nie sprawia... to jest kradzież. Monsieur Mariette
wyjaśnił, że niemożność zachowania w Egipcie odkrytych
karbów stanowi poważne zagrożenie dla przyszłości
archeologii w tym kraju.
- Co takiego on odkrył? - zapytał markiz.
- Napisał papie, że po krótkim pobycie w Egipcie
zauważył rzecz bardzo znamienną. W prywatnych ogrodach
bogatych urzędników egipskich i przed nowszymi
świątyniami w Aleksandrii, Kairze i Gazie stawiano
identyczne kamienne sfinksy.
- Jeżeli były identyczne, to musiały pochodzić z tego
samego źródła.
- Właśnie tak rozumował monsieur Mariette. I pewnego
dnia, podczas spaceru wśród ruin Sakkary, miasta w pobliżu
Kairu, natrafił na sfinksa zakopanego po głowę w piasku
niedaleko wielkiej piramidy schodkowej Dżesera.
- Rozpoznał podobieństwo pomiędzy tym sfinksem a
tymi, które widział w Kairze i Aleksandrii - zauważył markiz.
- Tak - odrzekła Szikara - więc go odkopał i znalazł
inskrypcję dotyczącą Apisa, świętego byka z Memfis. Wtedy
już wiedział, że znalazł coś ogromnie podniecającego!
W głosie Szikary zabrzmiała nuta takiego triumfu, że
markiz poczuł, iż jej zapał udzielił się i jemu. Zapytał:
- To znaczy?
- Monsieur Mariette uświadomił sobie, iż odnalazł
zaginioną Aleję Sfinksów, o której wiedziano, że istniała, lecz
której do tego czasu nie odnaleziono.
- I co się stało?
- Wynajął kilku Arabów, wyposażył ich w łopaty i kazał
kopać. Wydobyli na światło dzienne sto czterdzieści sfinksów!
- Mogę sobie wyobrazić, że było to dla niego bardzo
podniecające - powiedział markiz.
- Właśnie wtedy usiadł i napisał do papy. Robił wszystko
sam jeden i myślę, iż poczuł, że potrzebuje wsparcia profesora
archeologii o światowej sławie. Ostatecznie, jak napisał w
swym liście, wysłano go do Kairu po zakup manuskryptów.
- Więc pani ojciec wyruszył?
- Nie mógł się doczekać - odparła Szikara. - Zwłaszcza iż
monsieur Mariette uważał, że obok Alei Sfinksów odnajdzie
grobowce świętych byków. - Markiz nie odezwał się i po
chwili Szikara dodała: - Spodziewam się, że pan wie, iż
dopiero w późnym okresie historii Egiptu bogowie otrzymali
kształt ludzki. Na początku byli przedstawiani jako zwierzęta:
krowa, baran, sokół, ibis, krokodyl, kot i wąż.
- Tak, wiedziałem - odrzekł markiz. - O ile nie mylę się,
najsławniejszy był święty byk z Memfis.
- Właśnie! - odrzekła Szikara. - Świętego byka czczono w
postaci żywego stworzenia. Mieszkał w świątyni, obsługiwany
przez kapłanów. Papa często mi opowiadał, że gdy kończył
żywot, namaszczano go wonnościami i grzebano z wielkim
ceremoniałem.
- I pani naprawdę uważa, że monsieur Mariette odnalazł
miejsce pochówku byków? - zapytał markiz. - Jak mi
wiadomo, jest osobne cmentarzysko świętych kotów, osobne
krokodyli i jeszcze osobne ibisów, lecz nie pamiętam, aby
ktokolwiek natrafił na grobowce byków.
- To prawda - przyznała Szikara. - Oczywiście może się
mylić, lecz przed wyjazdem papa powiedział mi, iż jest
pewien, że grobowce świętych byków będą się znajdować w
pobliżu Alei Sfinksów.
- To jest coś, co naprawdę chciałbym zobaczyć! -
wykrzyknął markiz. Jego oczy spotkały się z oczami Szikary i
dojrzał w nich pytanie. - Dobrze: wygrała pani - powiedział z
lekkim przekąsem. - Przyznaję, że obudziła pani we mnie
ciekawość. Zawiozę panią do Kairu!
Szikara wydała okrzyk przepełniony szczęściem.
- Pan nie żartuje? Naprawdę?
- Tak myślę - odparł markiz. - Nie mogę wyzbyć się
wrażenia, że to ogromna słabość z mojej strony, pozwolić, aby
ktoś taki jak kobieta wpłynął na zmianę moich planów.
Przypuszczam, że pęknie pani z dumy, myśląc, iż mnie
zwyciężyła!
- Nie, jestem po prostu ogromnie wdzięczna! - szybko
powiedziała Szikara. - Wciąż myślałam, jak bardzo będę się
bała, gdy zostanę sama, i że mogę nie odnaleźć papy, kiedy
już dotrę do Kairu. Ale teraz fakt, iż pan mnie tam zawiezie,
sprawia, że wszystko wydaje się wspaniałe... zaiste wspaniałe!
Słysząc jej rozradowany głos, markiz poczuł się, jakby dał
dziecku zabawkę z samego czubka choinki. Lecz gdy odeszła i
został sam, prawie żałował impulsu, w ślad za którym
powiedział jej, że zabierze ją aż do celu podróży.
Przynajmniej nie będę miał jej bezpieczeństwa na
sumieniu - pomyślał. - A poza tym, rzeczywiście chciałbym
zobaczyć grobowce świętych byków.
W kajucie Szikara wzniosła dziękczynne modły nie tylko
za to, że markiz zabierze ją do Kairu, ale również za to, iż nie
będzie zmuszona się z nim rozstać.
Równocześnie jednak nie była w stanie powiedzieć mu,
jak bardzo obawiała się tego, że gdy dotrą do Kairu, może
okazać się, iż ojciec pojechał gdzieś dalej, monsieur Mariette
zaś może wrócił do Paryża. Doskonale wiedziała, jak bardzo
roztargnieni bywają archeologowie j profesorzy, pozbawieni
poczucia czasu, i jak rzadko mają wzgląd na innych.
Pomyślała, iż to całkiem prawdopodobne, że jej ojciec
wraz z Francuzem pojechali gdzieś na pustynię, by prowadzić
wykopaliska w jakimś miejscu, o którym im opowiedziano.
Ani jednemu, ani drugiemu nigdy nie przyszłoby do głowy
powiadomić kogokolwiek, dokąd się wybierają, a na pewno
nie daliby znać do domu, co ich zainteresowało.
Papa był zawsze beznadziejnie roztargniony - pomyślała. -
Chociaż nigdy do tego stopnia, by nie odezwać się do niej
przez tak długi czas. A może - zastanawiała się - między
innymi dlatego nienawidzę mężczyzn, że papa tak się wobec
mamy i mnie zachowywał?
Gdy byli razem, ich życie płynęło szczęśliwie, lecz zawsze
na pierwszym miejscu stawiano życzenia jej ojca, matka zaś
nawet nie pomyślałaby o zrobieniu czegokolwiek bez jego
zgody. Kiedy go nie było lub gdy zamierzał udać się w podróż
badawczą na koniec świata, wyjeżdżał, nie pomyślawszy
nawet, jak samotna będzie jej matka podczas jego
nieobecności. Co więcej, nigdy nie postarał się, aby na czas
jego wyjazdu zapewnić żonie towarzystwo kogoś z krewnych.
- Wydaje mi się, że papa jest wielkim samolubem! -
powiedziała raz Szikara do matki.
Lecz w odzewie otrzymała jedynie uśmiech i
wypowiedziane żartobliwym tonem słowa:
- Czyżby istnieli inni mężczyźni? Mężczyźni rządzą
światem, Szikaro, im szybciej to sobie uświadomisz, tym
lepiej! Dla mężczyzny najważniejsza jest praca albo jego
zainteresowania, natomiast kobieta jest sprawą drugorzędną.
Mężczyźni, których poznała Szikara, nie spowodowali, że
zmieniła zdanie. Wszyscy byli samolubni, uważali, że świat
kręci się wokół nich, stryj zaś okazał się uosobieniem
wszystkich tych męskich cech, których nienawidziła i które
napawały ją obrzydzeniem. Bał się go cały dom: nigdy nie
widziała, aby okazał dobroć bezinteresownie, nigdy nie
powiedział miłego słowa, potrafił tylko zganić.
Nic dziwnego - pomyślała - że nie byłam przygotowana na
spotkanie z kimś takim jak markiz.
Nie uszło jej uwagi, jak uprzejmie odzywał się zawsze do
służby ani fakt, że wystrój ich kajut był tak samo szczegółowo
przemyślany jak jego własnych czy gościnnych.
Jest dobry, hojny, troskliwy - myślała, przypominając
sobie, jak potraktował ją samą.
Wówczas na wspomnienie, iż on nienawidzi kobiet,
poczuła, jak ogarnia ją fala rozpaczy, że on nigdy nie będzie
traktował jej inaczej niż - może - z rozbawieniem i udawaną
tolerancją.
Była zakochana, więc wydawało, się jej że czas pędzi
nieodwołalnie ku chwili, gdy znajdą się w Kairze, zwiedzą
grobowce byków, po czym markiz poinformuje ją, iż wraca do
Anglii, i ona nigdy więcej go nie zobaczy.
Może byłoby lepiej, gdybym go nigdy nie spotkała -
nachodziła ją czasami desperacka myśl. A mimo to, ponieważ
była zakochana, jej oczy błyszczały jaśniej i stawała się coraz
piękniejsza.
Hignet ustawił na pokładzie krzesło z podnóżkiem, w
miejscu gdzie nie docierał wiatr i gdzie rozciągnięto daszek,
który chronił od palącego słońca. Czasami, gdy siedziała tam
samotnie, czytając, ku jej radości dołączał do niej markiz.
Teraz, gdy już wiedziała, iż interesuje się mitologią egipską,
opowiadała mu o wielu rzeczach, o których dowiedziała się od
ojca.
- Tak się cieszę, że zobaczę Aleksandrię - powiedziała.
- Czemu akurat Aleksandrię? - zapytał.
- Chcąc być szczera, myślę, iż dlatego, że jestem kobietą:
to właśnie w Aleksandrii stał pałac Kleopatry i; o ile wiem,
tam gdzieś jest jej grób i grób Antoniusza.
- Zapomniałem o tym - powiedział markiz. - Bardziej
interesował mnie fakt, że było to miasto Aleksandra
Wielkiego oraz że na wyspie Faros znajdowała się słynna
latarnia morska, będąca jednym z siedmiu cudów świata.
- Lubię przypominać sobie historię o tym, jak Menelaos
przywiózł swą piękną żonę Helenę do Egiptu po upadku Troi -
odrzekła Szikara - a potem powrócili do Sparty z bogatymi i
cennymi pamiątkami z tej gościny.
- Widzę, że gdy dopłyniemy do Egiptu, będziemy mieli
wiele tematów do dyskusji - uśmiechnął się markiz. - Podczas
gdy pani będzie szukała pałaców i klejnotów, ja będę
rozmyślał o wielkiej latarni morskiej, o ogniu, który płonął
wiecznie i którego światło przechodziło przez soczewkę z
przezroczystego kamienia.
- Co się stało z tą latarnia? - zapytała Szikara. - Nawet nie
pamiętam, czemu już jej tam nie ma.
- Architekt zapewnił dostarczanie paliwa do ognia, który
był widziany na morzu w odległości dziewięćdziesięciu mil,
konstruując spiralną rampę, po której wprowadzano juczne
konie, a nawet wagoniki z drewnem opałowym.
- A więc spłonęła! - wykrzyknęła Szikara.
- O nie, taki koniec byłby nader pospolity - odrzekł
markiz. - Szpieg w służbie pewnego cesarza chrześcijańskiego
przekonał kalifa Al - Wahida, iż budowniczowie latarni
zakopali pod nią wielki skarb.
- I pokusa była zbyt wielka.
- Właśnie! - potwierdził markiz. - Zrobiono wykop.
Latarnia przewróciła się i roztrzaskała i żadne wysiłki Al -
Wahida ani jego robotników już jej nie podniosły.
- Jakie to smutne! - powiedziała Szikara. - Zniszczyła ją
chciwość!
- Obawiam się, że tak - zgodził się z nią markiz. - Tak
samo jak chciwość, według tego, co mówi przyjaciel pani
ojca, monsieur Mariette, ograbia nas z oszałamiających
bogactw skrytych w piaskach Egiptu, podczas gdy wiedza o
nich mogłaby przynieść korzyści całemu światu.
- Pana słowa budzą we mnie chęć walki o zachowanie
przeszłości, tak jak czyni to papa - powiedziała Szikara.
- Będąc tylko kobietą - odrzekł prowokująco markiz -
powinna pani zajmować się własną przyszłością, jak mi się
zdaje.
R
OZDZIAŁ
5
Nie mogę uwierzyć, że tu jestem! - powiedziała Szikara.
- Czyżby zwątpiła pani we własną determinację? - zapytał
markiz.
Uśmiechnęła się do niego.
- Niezupełnie, ponieważ musiałam dostać się do papy w
taki albo inny sposób. Ale nie wierzyłam, że pan naprawdę
popłynie w górę Nilu na swym jachcie.
W miarę zbliżania się do Aleksandrii, stawała się coraz
bardziej podniecona. Gdy podpływali do Egiptu, jacht przez
długie mile burzył czerwonobrązową wodę, nasyconą
nilowym mułem. Wreszcie na płaskim horyzoncie pojawiły
się najpierw urządzenia portowe, kopuła pałacu kedywa, a
następnie sam port.
Zeszli na ląd w Aleksandrii, gdzie przywitali ich żebracy,
uliczni handlarze i magicy, którzy wyczyniali cudowne
sztuczki z kurczętami, co nasunęło Szikarze myśl, że te
zapewne bardzo krótko żyją.
Szikarze i markizowi spieszno było do Kairu, więc
wkrótce opuścili Aleksandrię i popłynęli szeroką rzeką,
wzdłuż nabrzeży wznoszących się ponad dwadzieścia stóp nad
polami.
Wszystkie widoki czarowały Szikarę: szmaragdowe pola
kukurydzy i trzciny cukrowej, ryta sochą gleba o barwie
czekolady, gęstwiny palm daktylowych i plantacje bananów.
Zauważyła, że zgarbieni nad motykami fellachowie, czyli
egipscy chłopi, posługiwali się w pracy polowej narzędziami
niewiele różniącymi się od egzemplarza muzealnego, który
pokazał jej ojciec, a który datował się z roku 3000 p.n.e.
A gdy półnagi chłop szedł za pługiem prowadzonym przez
dwa czarne woły lub wielbłąda, była pewna, iż taki sam pług
zobaczy na malowidłach ściennych grobowców.
Mimo że niedawno otwarto pierwszą linię kolejową
między Aleksandrią a Kairem, na Nilu było tłoczno. Białe
skośne żagle łapały lekki wiatr i łodzie bezgłośnie sunęły w
górę i w dół rzeki.
Po nabrzeżach wędrowały jeden za drugim wielbłądy,
ciężko objuczone, osły szły truchtem w tumanach kurzu, a w
czarnym mule brzegów kanału półnadzy mężczyźni
bezustannie obracali dźwignie prymitywnych konstrukcji
beczkowych do czerpania wody z Nilu - tak samo od
niepamiętnych czasów.
W podróży Szikara i markiz rozmawiali o historii Egiptu i
Szikara zauważyła, że był on ogromnie zainteresowany
kampanią napoleońską z roku 1796.
- Czy pani wie - powiedział Szikarze - że ten człowiek
płynął z flotą liczącą trzysta dwadzieścia osiem jednostek,
wiozącą na pokładzie trzydzieści osiem tysięcy ludzi? Prawie
równała się siłom dowodzonym przez Aleksandra!
- Nienawidzę Napoleona! - krzyknęła Szikara. - To
typowy przykład mężczyzny, który musi zawsze być
zdobywcą, bez względu na okrucieństwo i cierpienie zadane
ludziom.
- Musi jednak pani przyznać, że był wybornym
żołnierzem.
- Niczego nie przyznam! - odparła. - Zupełnie nie zważał
na to, ilu ludzi zginie podczas jego kampanii. Sprawiedliwości
stało się zadość, kiedy Nelson spadł na jego flotę niby anioł
zemsty i wcześniej, gdy wielka liczba francuskich żołnierzy
oślepła od egipskiej choroby oczu!
- Co za krwiożerczą ma pani duszyczkę!
- Wolę ludzi, którzy budują świat, a nie niszczą - odparła
Szikara ze złością.
Wtedy zaczął się z niej śmiać, lecz gdy po obiedzie wyszli
na pokład, by popatrzeć na usianą gwiazdami ciemność, oboje
na chwilę ulegli tajemniczej i magicznej egipskiej nocy.
W Egipcie zmierzch nie istniał, lecz tylko krótka, ulotna
chwila, gdy wszystko milkło w oczekiwaniu. Szikarze
zdawało się, że w tej wielkiej ciszy nawet czas stanął. W górze
pojawiła się pierwsza gwiazda, w powietrzu rozległ się pisk
nietoperza i zdawało się, że świat cały skrył się pod
skrzydłami mroku.
Mogła zrozumieć, dlaczego ojciec mówił jej, iż lud
egipski lękał się ciemności.
To nagłe zniknięcie światła złocistego dnia zainspirowało
niesamowite
obrazy
zaświatów,
malowanych
przez
starożytnych Egipcjan w grobowcach. W ich wierzeniach
śmierć była podobna egipskiej nocy, nawiedzana przez
cudaczne twory wyobraźni, pół zwierzęce, pół ludzkie.
Lecz gdy zaświeciły gwiazdy i wzeszedł blady księżyc,
ziemię zalało inne światło, srebrzyste i mistyczne. Nil
przeistoczył się w płynne srebro i Szikara poczuła, że
wsłuchuje się w ciszę, tak jakby mogła do niej przemówić.
Miała na sobie jedną z nowych sukien kupionych w
Lizbonie i wydawało się jej, że gdy weszła przed obiadem do
saloniku, w oczach markiza błysnął podziw, chociaż nie
mogła być pewna.
Rozpaczliwie pragnęła, aby ją podziwiał, lecz czuła, iż
nigdy nie uda się jej konkurować z pociągającą i
uwodzicielską senhorą.
A jednak, chociaż wydawało się, iż baletnicy nie można
się oprzeć, markiz rozmyślnie wypłynął z Lizbony prędzej, niż
było to konieczne, a na dodatek stwierdził: „Nasycić się, a
starczy za ucztę", nieprawdaż?
Szikara zastanawiała się nieco melancholijnie, jak
mężczyzna mógłby mieć dosyć kobiety tak czarującej. Potem
powiedziała sobie, że to wszystko składało się na nienawiść
markiza do kobiet - wszystkich kobiet oczywiście - nie
wyłączając jej samej.
Gdy przyszedł na pokład i stanął koło niej, czuła jego
obecność jak bicie własnego serca i każdy nerw jej ciała
zdawał się drżeć, ponieważ on tam stał.
- Czego pani szuka? - zapytał.
Rzuciła mu zaskoczone spojrzenie. Nie spodziewała się,
że będzie na tyle wrażliwy, aby wyczuć, iż częścią swej duszy
wyrywała się ku Egiptowi, w oczekiwaniu niezwykłego.
Ponieważ nie umiała wyjaśnić słowami tego, co czuje,
powiedziała:
- Myślę, że próbuję wyobrazić sobie wielką tratwę
Kleopatry, która płynie tędy, aby spotkać się z Antoniuszem.
Lubię wyobrażać sobie wielkie, złote, wyperfumowane żagle,
podarki, jakie dla niego przygotowała, i wszystkie piękne
kobiety płynące na pokładzie, a wśród nich ją - najpiękniejszą
- Kleopatrę.
- Z pewnością Antoniusz docenił dary - powiedział
cynicznie markiz.
- Zakochali się w sobie - ciągnęła niskim głosem Szikara.
- Przybył zwyciężyć Egipt, a to Kleopatra go zwyciężyła!
- Wprost przeciwnie - powiedział markiz niemalże ostro. -
To ją zwyciężono. Kochała go i jeżeli książki, które na ten
temat czytałem, się nie mylą, on zawsze był jej panem, W
rzeczywistości ona kochała go bardziej niż on ją!
- Byli szczęśliwi! - spierała się niemal zawzięcie Szikara.
- Bardzo szczęśliwi!
- Czemużby nie? - odparł markiz. - Była wyjątkowo
piękną kobietą!
Zaległa cisza. Wreszcie Szikara odezwała się cichutkim
głosem:
- Czy to mężczyznom wystarcza? Kobieca... uroda?
Markiz zawahał się chwilę.
- Jeżeli spodziewa się pani szczerej odpowiedzi - odezwał
się nareszcie - powiedziałbym, że mężczyzna szuka czegoś
więcej, chociaż rzadko, o ile w ogóle, znajduje.
- Czego więc szuka? - zapytała Szikara. Markiz patrzył w
ciemniejącą dal. W świetle gwiazd wyraźnie rysował się jego
profil. Szikara uświadamiała sobie, że takiej rozmowy nigdy
dotąd nie prowadzał. Nie starał się być ani cyniczny, ani
ironiczny, ani nie drażnił jej. Mówił, co czuł naprawdę, więc
wstrzymała oddech w obawie, że w jakiś sposób przerwie tok
jego myśli.
- Wydaje mi się, że każdy mężczyzna, jeśli będzie ze sobą
szczery - powiedział powoli markiz - znajdzie ukryty w sercu
ideał kobiety, którą chciałby nie tylko pokochać, lecz i
poślubić.
- I jaka... by... ona... była? - zapytała Szikara, z ledwością
odważywszy się wymówić te słowa.
- Zapytała mnie pani, czy mężczyzna pragnie jedynie
urody kobiecej - rzekł markiz. - Uważam, że gdy mężczyzna
pokocha, umiłowana kobieta zawsze zdaje się piękna. Lecz
nie piękno jej twarzy jest najważniejsze. - Urwał na chwilę, po
czym dodał: - Tu chodzi o coś głębszego, co wywodzi się z
ducha, a może z tego, co ludzie religijni nazwaliby duszą.
Ponownie zaległa cisza, a ponieważ Szikara nie odezwała
się, ciągnął dalej:
- Nie pretenduję do miana wielkiego znawcy pradawnych
religii, jakim jest pani ojciec, lecz z tego, co czytałem, wiem,
iż starożytni poszukiwali czegoś potężniejszego, co wyrastało
ponad ich zrozumienie, czego obecność wyczuwali, lecz nie
potrafili ująć w słowa. - Jego głos zniżył się. - Dlatego
częstokroć muzyka, malarstwo lub rzeźba lepiej wyrażają stan
ludzkiego serca niż słowa.
- Czy... właśnie tego... pan szuka? - zapytała Szikara.
Markiz nie odpowiedział, więc po chwili dodała: - Wydaje mi
się, że rozumiem. W pewnym sensie jest to straszne, ponieważ
to, co nas otacza, jest o wiele większe i potężniejsze niż my
sami. - Westchnęła. - Czasem czuję się bardzo mała i...
nieważna, a jednak... chcę, aby to mnie... ogarnęło.
- Nikt nie jest dla siebie nieważny - odrzekł markiz. -
Poza tym uważam, iż w układzie wszechświata jesteśmy
bardzo ważni.
- Jak może pan być tego pewien? - zapytała Szikara. -
Skąd mam wiedzieć, że nie jestem tylko ulotnym bytem, że
gdybym zniknęła w ciemnościach nocy i nikt nigdy więcej by
mnie nie zobaczył, nie miałoby to w ogóle żadnego znaczenia
dla świata? I że nikogo nie obchodziłoby, co się ze mną stało?
Markiz uśmiechnął się, słysząc jej rozgorączkowane
słowa, i zwrócił ku niej. Jej oczy były niczym ciemne
otchłanie. Jednak zdawało się, że światło gwiazd pobłyskuje
na jej włosach i mógł dostrzec biel jej szyi i ramion, i
delikatne dłonie wsparte o poręcz.
- Dzisiejszego wieczoru jest pani zupełnie inna -
powiedział. - Nie poznaję pani.
- Boję się - zwierzyła się Szikara - nie, nie fizycznego
niebezpieczeństwa, lecz tego, że pozwolę, by życie mi
umknęło, tego, iż nie dowiem się, co znaczy pełnia istnienia,
ani nie poznam świata zewnętrznego - jej głos zdawał się
pulsować w ciemności. Po chwili dodała: - Podobnie jak pan,
a może jak wszyscy, szukam... ideału. Poniosę zupełną i
absolutną... klęskę, jeśli go nie znajdę.
- Wydaje mi się, że pani zawsze znajdzie to, czego będzie
szukała.
Głos markiza zabrzmiał bardzo uspokajająco. Szikara
popatrzyła na niego, myśląc przy tym, jaki jest wysoki i
szeroki w ramionach, i że przy nim nie musiałaby się lękać
niczego.
- Jesteś śliczna, Szikaro - powiedział zniżonym,
niespodziewanie głębokim głosem. - Chciałbym, abyś była
szczęśliwa.
Poczuła drżenie na dźwięk jego słów. I wtedy gdy patrzyła
na niego, on na nią, coś magnetycznego zdawało się
przepływać między nimi. Nie umiała tego wyjaśnić, lecz to
było, wibrowało w powietrzu, aż nie była w stanie się
poruszyć, choć czuła, że markiz pociągnął ją ku sobie.
Przez długą chwilę oboje trwali w bezruchu i milczeniu.
Wreszcie powoli, nieodwołalnie, jak fale nilowej wody, która
płynęła pod nimi, markiz otoczył Szikarę ramionami i
przygarnął do siebie. Przez moment spoglądał w dół na jej
twarz, zanim jego usta spoczęły na jej ustach.
Nie mogła się poruszyć, nie mogła oddychać, jedyna myśl,
jaka zaświtała w jej głowie, to to, że jego wargi były twarde, a
ramiona zdawały się obejmować ją całą.
Potem ogarnęło ją nowe, nieznane uczucie radości i
podniecenia, które ścisnęło ją w gardle i przebiegło ku
wargom. Jej ciało przeszył dreszcz niby rozwidlona
błyskawica, tak silny, że niemal bolesny, a jednak było to tak
wielkie uniesienie, jakiego nigdy dotąd nie zaznała ani o jakim
nawet nie śniła.
Ramiona markiza zacisnęły się mocniej i Szikara czuła, że
całą swą istotą zatapia się w nim, staje się z nim jednym
ciałem.
Wiedziała, że właśnie tego pragnęła od początku
wszechrzeczy, a ponieważ było to tak wspaniałe, boskie i
tylko on mógł jej to dać, nienawidziła wszystkich innych
mężczyzn.
Markiz tulił ją ciaśniej i ciaśniej, a jego pocałunek stawał
się coraz bardziej palący, pożądliwy, aż Szikara poczuła, że
wtopiła się weń cała i przestała istnieć jako odrębna istota. Nie
była sobą, była nim; jej wargi były jego wargami, jej ciało
jego ciałem, nie dzieliło ich nic.
To była miłość!
To była tajemnica i wspaniałość, których szukała . w
ciemności, odpowiedź na wszystkie tęsknoty jej myśli i
pragnienia serca.
Nie miała pojęcia, jak długo markiz ją tulił i całował,
wiedziała jedynie, iż straciła świadomość poruszającego się
jachtu, migocącej wody, gwiazd nad głową, ciemnego lądu.
Istniał tylko on, zamknięty w magicznym złocistym świecie,
w którym należała do niego.
Wreszcie markiz podniósł głowę i podczas gdy Szikara nie
była w stanie odezwać się ani nawet poruszyć, spoglądał na
nią, a jej zdawało się, że chciał coś wyczytać z jej twarzy.
I nagle, bez słowa, odwrócił się i odszedł, pozostawiając ją
samą na pokładzie.
Następnego ranka przybyli do Kairu i zakotwiczyli przy
brzegu.
Spoglądając przez luk w swej kajucie, Szikara zobaczyła
łodzie mieszkalne i parowce rzeczne, przycumowane nie
opodal.
Flotylle giyasat o cienkich, niebotycznych masztach i
zwiniętych białych żaglach unosiły się na wodzie, podczas
gdy celucca, załadowane trzciną cukrową, zbożem, ryżem i
kawą, powoli spływały w dół rzeki.
Szikara tęskniła za tą chwilą, bardzo chciała dotrzeć do
Kairu, ale teraz trudno jej było oderwać myśli od markiza,
który zeszłej nocy ją całował. Zrozumiała wówczas, że należy
do niego. Jeśli od niej odejdzie, jej życie nigdy nie osiągnie
pełni.
Nawet nie wyobrażała sobie, że pocałunek może być tak
cudowny, doskonały, że nie tylko wargami, lecz każdym
nerwem ciała można czuć nieopisany zachwyt.. Wywołał w
niej uczucie podobne do płomienia, od którego zajęły się
wszystkie jej zmysły, uczucie będące jednocześnie częścią
cudownego i pięknego wszechświata.
Teraz rozumiała już, czemu każdy tęsknił do miłości,
czemu królowie zrzekali się tronów, narody szły na wojnę, a
ludzie ginęli, wybierając raczej śmierć, niż utratę ekstazy,
która przeistaczała ich ze zwykłej człowieczej gliny w bogów.
- Kocham go... kocham go... kocham go... - szeptała
Szikara.
Lecz gdy udawała się na spoczynek, nie zobaczywszy go,
pomyślała, iż może ten pocałunek nie znaczył dla niego więcej
niż ten, którym obdarzyła go senhora.
„Pocałował mnie, bo była noc, a ja byłam jedyną kobietą
w pobliżu" - powiedziała do siebie. - „Gdyby znalazła się w
jego obecności inna, równie dobrze mógłby pocałować ją".
Była to zasmucająca myśl, która napełniła jej oczy łzami,
lecz Szikara powstrzymała je. „On nienawidzi kobiet" -
powiedziała sobie - "ja zaś jestem tylko kobietą! Na razie
może go bawię albo z braku innego towarzystwa przy mnie
zabija czas, i tyle".
Sfrustrowana tym wszystkim, miała ochotę krzyczeć lub
pobiec do markiza, rzucić się na kolana u jego stóp i błagać,
by się nią zaopiekował. Jednak wiedziała, że wtedy mógłby
tylko nią pogardzić: byłby to najlepszy argument, aby go
przekonać, iż powinien ją zostawić, i to jak najszybciej.
Była pewna, że ponieważ uważał ją za damę, nie poprosi o
nic więcej jak tylko o pocałunek.
Z senhorą było inaczej. Szikara była przekonana, że
kochali się z markizem. Ale była pewna, iż markiz nigdy
czegoś podobnego jej nie zaproponuje, ponieważ postąpiłby
wbrew swemu kodeksowi honoru.
Kocham go! Kocham go tak bardzo, że z radością
zrobiłabym wszystko, o co poprosi - pomyślała przygnębiona.
Lecz wiedziała, iż nigdy jej nie poprosi, w każdym razie
póki znajdowała się w jego pieczy i póki nie miała nikogo
innego, do kogo mogłaby się zwrócić.
Chociaż nawiedzała ją myśl, że gdy odnajdzie ojca,
markiz zaproponuje związek innego rodzaju, wiedziała, iż jest
to tylko niemądre marzenie zakochanego dziewczęcia, i
zupełnie nierealne.
Musze przyjąć do wiadomości, że jego pocałunek był
spowodowany nastrojem chwili - pomyślała Szikara. - Do tej
pory nawet mnie nie wziął za rękę, a tu może zadziałała
ciemność i magnetyzm Egiptu, a może fakt, że wyznałam mu,
iż czuję się samotna i pełna obaw.
Jakakolwiek byłaby tego przyczyna, pocałował ją i
odszedł. Może, chociaż dla niej było to przeżycie cudowne i
nieopisanie magiczne, dla niego nie znaczyło nic!
Jeszcze był bardzo wczesny ranek, lecz Szikara ubrała się
i poszła na pokład, by popatrzeć na rzeczne statki i na ludzi
spieszących drogą graniczącą z miejscem cumowania.
Patrzyła na meczety i minarety wznoszące się wysoko nad
dachami po przeciwnej stronie wody. Najokazalszym był
meczet Mohammeda Ali, umieszczony na samej skale
Cytadeli. Jego smukłe tureckie minarety górowały nad
wszystkimi innymi budowlami w Kairze i Szikara
zastanawiała się, czy będzie mogła go zwiedzić.
Usłyszała kroki i pomyślała, że to markiz, lecz był to
steward.
- Dzień dobry, panienko! - Skłonił się z szacunkiem. -
Zaniosłem śniadanie panienki do pokoju.
- Dziękuję - powiedziała Szikara.
Zeszła pod pokład, nie mając odwagi zapytać, czy markiz
zjadł już śniadanie.
Gdy skończyła kawę i świeże bułeczki, zastanawiała się,
czy powinna poszukać markiza, czy odnaleźć Higneta i
zapytać, jakie są plany na ten dzień. Wówczas, prawie jak na
zawołanie, Hignet stanął w drzwiach jej kajuty.
- Jego lordowska mość pozdrawia panienkę i jeżeli jest
panienka gotowa zejść na ląd, to pan markiz czeka.
- Z wielką chęcią - odparła Szikara.
Zerwała się, chwyciła z szafy kapelusz z szerokim
rondem, kupiony w Lizbonie, założyła go na głowę, po czym
wzięła jeszcze biały parasol przeciwsłoneczny, kupiony za
radą markiza.
- Gdy jest gorąco, lepiej wyruszyć wcześnie - wyjaśnił
Hignet. - Wydaje mi się, że jego lordowska mość zamierza
zawieźć panienkę do piramid.
- Tam właśnie chcę iść - rzucił Szikara prawie bez tchu.
Porwała białą torebkę dobraną do sukni i wybiegła z kajuty na
pokład.
Markiz czekał na nią. Poczuła, jak serce koziołkuje jej w
piersiach. Po drugiej stronie trapu stał powóz zaprzęgnięty w
dwa konie.
- Uważam, że nie powinniśmy tracić czasu - powiedział
ha widok Szikary - ale wyruszyć natychmiast w poszukiwaniu
monsieur Mariette'a, by zapytać go, co stało się z pani ojcem.
- Chciałabym to zrobić jak najprędzej - odrzekła Szikara.
Usiłowała odczytać jego wyraz twarzy, lecz wydawało się
jej, że z rozmysłem nie chce na nią spojrzeć. Roztoczył wokół
siebie atmosferę rezerwy, jakby wycofał się i na powrót
wzniósł wszystkie bariery, które istniały między nimi
przedtem.
Szikara wsiadła do powozu i starała się przypomnieć sobie
swoje podniecenie nadzieją, że po tych wszystkich miesiącach
rozłąki odnajdzie ojca. Miast tego myślała prawie wyłącznie o
markizie, zauważając jego elegancki biały garnitur i
równocześnie obawiając się, że on żałuje tego, co stało się
poprzedniej nocy.
Jechali ulicami, gdzie tłoczyły się osły, wozy, powoziki,
wielbłądy i woły. Ze sklepów dolatywały zapachy piżma,
olejku różanego, kadzidła i kawy. Wkrótce opuścili miasto i
pozostawili za sobą zawoalowane kobiety, wjeżdżając na
wznoszący się trakt, o którym Szikara wiedziała, że prowadzi
ku piramidom.
- Rozpytałem się trochę - powiedział markiz po dłuższym
milczeniu - i zorientowałem się, że najprawdopodobniej
monsieur Mariette znajduje się na terenie swoich wykopalisk.
- A więc jest tutaj? - zapytała Szikara. - Prawie
obawiałam się, że wrócił do Francji.
- Ta myśl nie jest mi obca - rzekł markiz. - Byłby to
powód, dla którego nie odpisał na pani list.
- Może papa z nim jest - powiedziała z nadzieją w glosie.
Markiz milczał i odniosła wrażenie, że nie wierzy w to.
Konie wiozły ich prędko i wkrótce zobaczyli piramidy na
tle bezmiaru pustyni. Chociaż Szikara marzyła, by zatrzymać
się i zwiedzić je, wiedziała, że markiz miał rację i że pierwsza
rzecz, od której powinni zacząć w Egipcie, to poszukiwania jej
ojca.
Mimo że starała się nie dopuszczać do siebie tej myśli, w
czasie jazdy wciąż wracało do niej jedno pytanie: „Jeżeli mój
ojciec jest tu, jak długo zostanie markiz, gdy już mnie
przekaże pod jego opiekę?"
Była zalękniona, więc jedynie kątem oka rzucała mu
spojrzenia, a ponieważ nie zdawał się chętny do rozmowy, ona
też milczała.
Minęli pierwsze piramidy i ich oczom ukazała się wielka
schodkowa piramida Dżesera i palmy otaczające budynek,
który według markiza był świątynią Ptaha. Wszędzie leżały
kamienie oraz ogromne marmurowe i kamienne płyty. Gdy
wysiadali z powozu, Szikara pomyślała przez chwilę, iż to
niemożliwe, aby udało się cokolwiek odtworzyć z tego
kamiennego i piaszczystego bałaganu.
Markiz szedł przodem, kiedy nieco na lewo od nich
Szikara spostrzegła Aleję Sfinksów.
Nie można było się pomylić; to właśnie tu dwa lata
wcześniej Mariette dokonał swego cudownego odkrycia.
Stanęła oczarowana.
Aleja biegła względnie prosto około sześciuset jardów, po
czym ostro skręcała w lewo, prowadząc do niewielkiej
świątyni, przed którą stały półkolem posągi.
Poszli w tamtą stronę; napotkawszy kilku robotników,
markiz zapytał o archeologa. Wskazali drogę. Szikara i markiz
zeszli stromym szybem w głąb ziemi i usłyszeli dobywające
się z końca długiej komnaty głosy i szmer kopania.
- Czy jest tam monsieur Mariette? - zapytał markiz. Jego
głos zdawał się wracać do nich echem i przez chwilę nie
otrzymali odpowiedzi. Potem zobaczyli mężczyznę powoli
idącego komnatą, o której później Szikara dowiedziała się, iż
jest to Grobowiec Świętych Byków.
- Czy to mnie pan szuka, monsieur? - odezwał się po
francusku.
- To pan jest Auguste Mariette? - zapytał markiz.
- Oui, monsieur.
- Jestem markizem Linwood i przywiozłem do pana córkę
profesora Richarda Bartletta, która przyjechała do Egiptu w
poszukiwaniu ojca,
Monsieur Mariette wydał okrzyk zdumienia, po czym
zwrócił się ku Szikarze i wyciągnął do niej obie dłonie.
- Mademoiselle! - wykrzyknął. - Pani ojciec tak często o
pani mówił, że mam wrażenie, iż już panią znam.
Szikara dygnęła i z lekkim zaskoczeniem patrzyła, jak
podnosi do warg najpierw jedną, potem drugą jej dłoń.
- To dla mnie zaszczyt... wielki zaszczyt... że pani tu jest -
powiedział Mariette. - Chciałbym jedynie mieć dla pani lepsze
wieści o jej ojcu.
- On... nie żyje? - zapytała Szikara cichym głosem.
Monsieur Mariette wykonał niewielki gest dłonią.
- Prawda jest taka, mademoiselle, że nie wiem.
- A więc, gdzie on jest? Co się mogło z nim stać? -
zapytała Szikara.
- Muszę wyjaśnić - odrzekł Francuz.
Miał podwinięte rękawy koszuli i nie nosił krawata, lecz
mimo to nawet w zapiaszczonym ubraniu roztaczał wokoło
siebie atmosferę powagi i autorytetu, wzbudzającą - jak
pomyślała Szikara - szacunek.
- Może usiądziemy, mademoiselle? - zaproponował i
rozejrzał się z zakłopotaniem.
Znajdowały się tam jakieś fragmenty kamieniarskie, więc
ponieważ zdawał się tego od niej oczekiwać, Szikara usiadła,
chociaż markiz pozostał na stojąco.
Monsieur Mariette usiadł naprzeciwko Szikary.
- Co się... stało? - zapytała, jakby niecierpliwie chciała
przejść do rzeczy.
- Jak pani wie, ojciec pani dołączył do mnie ponad rok
temu - zaczął Mariette. - Właśnie natrafiłem na sfinksy i
doszedłem do wniosku, że Grobowiec Świętych Byków musi
być gdzieś w pobliżu.
- Tak pan napisał w liście do papy.
- Miałem rację - powiedział archeolog. - Faktycznie mogę
teraz pokazać pani katakumby, gdzie chowano Apisa, i nie
tylko te podziemne komnaty, lecz także grobowce z okresu
Ramzesa II, nie naruszone i nie rozgrabione przez złodziei.
- To cudowne! - wykrzyknęła Szikara. - Czy papa był
obecny przy tych odkryciach?
- Ależ oczywiście - odparł monsieur Mariette. - Było to
dnia dziewiętnastego marca zeszłego roku i pani ojciec zaczął
katalogować zawartość sarkofagów.
- Co zawierały? - zapytała Szikara.
- Dużo kości i innych fragmentów pochodzenia
zwierzęcego, słabo zachowanych - odparł Mariette. - Ale była
tam też pewna liczba statuetek grzebalnych, złotych
ornamentów i innych bezcennych przedmiotów.
- Jeżeli to wydarzyło się w marcu - powiedziała Szikara -
dlaczego papa nie napisał do mnie jak zwykle?
- Jestem przekonany, że zamierzał napisać, mademoiselle
- odpowiedział monsieur Mariette. - Lecz pani ojciec był tak
samo jak ja podniecony odkryciem katakumb świętych byków
i obawiam się, że trudno nam było oderwać się myślami od
znaleziska. - Szikara nie odezwała się, więc dodał
przepraszająco: - Musieliśmy przeprowadzić ogromne
wykopaliska, co powodowało gigantyczne problemy... -
Mówiąc to zrobił gest dłońmi, po czym kontynuował: - Widzi
pani tę grubą warstwę piachu i kurzu, która leży na
wszystkim. Z tego powstaje coś w rodzaju mgły, drobnej i
wdzierającej się wszędzie. Były osuwy skalne i czasami z
trudem udawało się nam utrzymywać płomienie świec.
- Mogę zrozumieć, że papa zapomniał o mnie -
powiedziała Szikara. - Ale co się z nim stało?
Monsieur Mariette zaczerpnął tchu.
- Znowu muszę powiedzieć pani prawdę, mademoiselle.
Nie wiem!
- Pan nie wie? - powtórzyła Szikara.
- Zniknął!
- Jak to?
- Mieszkał tu w pobliżu w dość niewygodnych
warunkach. Domy tutejsze są tak małe, że nie mogliśmy być
razem.
- Proszę mówić dalej - nagliła Szikara.
- Pewnego ranka pani ojciec nie pojawił się, choć się go
spodziewałem, więc pomyślałem sobie, że może jest zajęty
pisaniem. Zamierzałem zajść do niego wieczorem, ale byłem
zmęczony i odłożyłem to do dnia następnego.
Kiedy się znowu nie pojawił, posłałem kogoś, by go
odszukał i otrzymałem odpowiedź, że ludzie, u których
mieszkał, uważali, iż on to ja.
Nie zaniepokoiło mnie to. Jak pani dobrze wie, pani ojciec
był bardzo roztargniony i czasami udawał się do Kairu, jeżeli
potrzebował jakichś informacji albo specjalnych narzędzi do
oczyszczania znalezisk.
- Musiał pan pomyśleć, że to dziwne, gdy tak długo go
nie było - powiedziała Szikara.
- Po pewnym czasie uświadomiłem sobie, że jego
nieobecność jest dziwna - przyznał monsieur Mariette. -
Chociaż pracowaliśmy ze sobą tak blisko, lubiliśmy chadzać
własnymi ścieżkami i nigdy sobie w drogę nie wchodziliśmy.
- To bardzo przypomina papę.
- Wreszcie zacząłem się naprawdę martwić - ciągnął
archeolog. - I odkryłem, że pani ojciec zupełnie zniknął!
- Ale jak?
- Nie wiem - odparł. - Poszedłem do jego mieszkania i
znalazłem wszystko tak, jak on zostawił. Był tam nie
dokończony list do pani, ale poza tym nic ważnego, prócz
przedmiotów odkrytych w sarkofagach.
- Jakie podjął pan kroki, by go odnaleźć? - zapytał
markiz.
Dotąd nie odzywał się, więc Szikara i monsieur Mariette
aż drgnęli, gdy przerwał ich rozmowę.
- Dopytywałem się w okolicy, czy nikt go nie widział -
odrzekł Francuz. - Wszyscy byli przekonani, iż
pojechał na
pustynię, by obejrzeć jakiś teren pod wykopaliska.
Rzeczywiście rozmawialiśmy o poszukiwaniu grobowców
w rejonie Abydos, ale trudno było mi uwierzyć, że profesor
udałby się tam beze mnie, a przynajmniej nie
poinformowawszy mnie o swoich zamiarach.
- Więc co pan zrobił? - dociekał markiz. Monsieur
Mariette wyglądał na zakłopotanego.
- Szczerze mówiąc, milordzie - powiedział po chwili - nie
wiedziałem, co robić. Wiedziałem, że profesor nie życzyłby
sobie wielkich poszukiwań. Nie wystąpiłem o niczyje
zezwolenie, zapraszając go, by dołączył do mnie, a rząd
Francji, który pozwolił, bym kontynuował swą pracę i który
wspiera mnie pieniężnie, bardzo zazdrośnie patrzy na inne
nacje, które chciałyby mieć udział w moich odkryciach.
- Mogę to zrozumieć - rzekł markiz. - Lecz profesor jest
znanym człowiekiem i jego zniknięcie nie może wiecznie
pozostawać sekretem.
- Jestem tego świadomy - odrzekł monsieur Mariette. -
Dlatego zamierzam zatrudnić detektywa, a przynajmniej jakaś
odpowiedzialną osobę, aby przeprowadzić sumienne
poszukiwania,
Gdy to mówił, Szikara (uznawszy, iż markiz
prawdopodobnie pomyśli tak samo) doszła do wniosku, że
monsieur Mariette, pochłonięty swymi wykopaliskami,
pozwolił, by sprawy biegły własnym tokiem. Może poruszyło
go i zmartwiło zniknięcie jej ojca, lecz nic nie byłoby w stanie
oderwać go od na wskroś podniecających odkryć.
- Proszę przyjąć wyrazy mojego głębokiego ubolewania z
powodu tego wypadku, mademoiselle - powiedział do Szikary.
- Chciałbym panią zapewnić, że mój szacunek i podziw dla
pani ojca spotęgowały się tysiąckroć przez wielką pomoc,
którą okazał mi, wspólnie ze mną pracując.
- Dziękuję - odrzekła Szikara.
- Proponuję, monsieur - powiedział markiz - aby pan teraz
udał się z nami na obiad. Sądzę, że pan rozumie, iż był to dla
panny Bartlett wstrząs i że chciałaby wyjaśnić wiele
szczegółów. Wydaje mi się, że moglibyśmy zrobić to w
wygodniejszym miejscu niż tu, w ciemności i kurzu.
- Oczywiście, milordzie. Z radością postąpię, jak pan
sobie życzy - odparł Francuz.
Jednakże Szikara nie mogła pozbyć się wrażenia, że on
zapewne żałuje każdej chwili spędzonej z dala od wykopalisk.
Uznała, że sprawi mu przyjemność, jeżeli zapyta go, czy
mogłaby zobaczyć to, co już odkopano. W jego oczach
zabłysło światło, a w głosie, zadźwięczała melodyjna nuta,
gdy prowadził ją korytarzem, który rozgałęział się na wiele
pomieszczeń zawierających zmumifikowane szczątki byków.
Szikara pomyślała, że panowała tu niesamowita atmosfera,
być może charakterystyczna dla, każdego miejsca ostatniego
spoczynku i śmierci. Lecz była ogromnie wszystkim
zainteresowana i niewątpliwie markiza także zachwyciło to,
co zobaczył.
Szikara była również pod wielkim wrażeniem zadawanych
przez niego pytań i jego wiedzy o świętych bykach.
Przechodzili z jednego pomieszczenia w drugie, a Mariette
pokazywał im sarkofagi, w których grzebano byki. Wykonane
były z czarno - czerwonego granitu, każdy wyrzeźbiony z
jednego kamiennego bloku, ważyły około siedemdziesięciu
dwóch ton i miały wysokość dziewięciu stóp.
- Czy wiele rozgrabiono? - zapytał markiz, gdy
wychodzili z głębi ciemności na słońce.
- Znalazłem dwa nienaruszone grobowce - odrzekł
monsieur Mariette - lecz oczywiście złodzieje wyrządzili
niewyobrażalne szkody. Nie tylko pokradli funeralne statuetki,
ale w wielu miejscach zburzyli ściany, przez co dachy stały się
niebezpieczne.
- Czy byli to grabieżcy współcześni, czy z przeszłości? -
zapytał markiz.
Monsieur Mariette wzruszył ramionami. .
- Grabieżcy istnieją od tysiącleci - odrzekł. - I
stwierdzam, iż nienawidzę ich coraz bardziej za każdym
razem, gdy uświadamiam sobie, jakie zapisy historyczne i jaka
część wiedzy historycznej zostały stracone.
- Rozumiem - zgodził się markiz.
Gdy dotarli do powozu, monsieur Mariette kazał im
zaczekać, podczas gdy sam zniknął w niewielkim namiocie
ustawionym koło wykopalisk i gdzie najwyraźniej trzymał
ubranie na zmianę. Po krótkiej chwili dołączył do nich,
wyglądając o wiele przyzwoiciej, i Szikara uświadomiła sobie,
że w rzeczywistości jest to bardzo przystojny młody
mężczyzna.
Z tego, co mówił jej ojciec, wyliczyła, iż miał zaledwie
trzydzieści jeden lat i było to zadziwiające, jak wiele udało się
mu osiągnąć mimo oporu władz, a szczególnie agentów
kedywa, władcy Egiptu, który usiłował w swoim czasie
zlikwidować wykopaliska i skonfiskować znalezione
przedmioty.
- Oczywiście - archeolog oznajmił z rozbrajającą
szczerością, opowiadając o wydarzeniach - kopałem tutaj bez
odpowiednich zezwoleń i spodziewałem się podobnej
interwencji od jakiegoś czasu.
- Lecz teraz prowadzi pan wykopaliska za zgodą władz? -
zapytał markiz.
- Na szczęście tak - odrzekł monsieur Mariette. - Choć
zawsze istnieje ryzyko nieproszonych gości, a handlarze z
Kairu mają łatwy zbyt na brązy z grobowców, nie mówiąc już
o wszelkich przedmiotach ze złota. - Spoglądając na swych
robotników, dodał zmartwionym głosem: - Nikomu nie mogę
ufać! Ludzie, którzy kopią dla mnie, starają się ukryć każdy
drobiazg, bo wiedzą, że jest na nie rynek.
- To musi panu bardzo utrudniać życie - współczuła
Szikara.
- Pani ojciec uważał, iż Egipt jest najgorszym krajem w
całym świecie, jeśli chodzi o drobne kradzieże - poinformował
ją Mariette.
Udało się im otrzymać raczej mało smaczny posiłek w
niewielkim gościńcu nie opodal piramid. Szikary nie
interesowały dania, ale pomyślała, że markiz popatrzył nieco
pogardliwie na podawane jedzenie, natomiast monsieur
Mariette zjadał wszystko, co się przed nim postawiło.
Teraz, gdy byli z dala od katakumb, Mariette stał się
bardziej podobny do namiętnego Francuza niż archeologa.
Szikara zdała sobie sprawę z tego, że się mu podoba. W
jego oczach pojawił się ten wyraz, który już wcześniej
widziała i którego nigdy nie lubiła.
Ponieważ jednak podziwiała go i ponieważ był
przyjacielem jej ojca, jego towarzystwo sprawiało jej
przyjemność, a nawet cieszyły ją jego komplementy.
- Pani ojciec tak często o pani mówił, mademoiselle -
powiedział. - Mówił mi, jaka pani jest piękna, i widzę, że nie
przesadzał!
Szikara uśmiechnęła się.
- Nie wierzę, abyście rozmawiali Z papą o czymkolwiek
innym niż swoich odkryciach.
- Czasami wieczorem zaczynaliśmy bardzo tęsknić do
tych, których pozostawiliśmy - stwierdził monsieur Mariette.
- Papa był przyzwyczajony do samotnego życia, ale panu,
monsieur, mieszkańcowi Paryża, musi wydawać się to bardzo
dziwne.
- Kocham pustynię, kocham ją namiętnie! - odparł
Francuz. - Mimo to czasami, mademoiselle, tęsknię za kobietą
podobną do pani, która stanęłaby u mego boku... która
rozumiałaby moją pracę, zachęcała mnie i inspirowała.
Markiz odepchnął swe krzesło, które zaszurało po
drewnianej podłodze.
- Sądzę, że powinniśmy omówić główną przyczynę naszej
wizyty, Szikaro - powiedział nagle. - To znaczy, dowiedzieć
się, jakie przedsięwzięto kroki w celu odnalezienia pani ojca.,
- Co możemy zrobić? - Szikara zapytała monsieur
Mariette'a.
- Naprawdę nie wiem - odrzekł. - Można zwrócić się do
władz, ale nie będą szczególnie zainteresowani; poza tym, jak
mówiłem, mogą wyrazić niezadowolenie, ponieważ pani
ojciec jest Anglikiem i nie odpowiada przed rządem
francuskim za to, co tu znajdziemy.
- Papa nie chciałby zabrać niczego z Egiptu - powiedziała
Szikara.
- Pani o tym wie i ja o tym wiem, mademoiselle - odparł
monsieur Mariette - lecz niełatwo byłoby przekonać
jakiegokolwiek przedstawiciela władzy, że prawda jest
właśnie taka.
- To z pewnością wydaje się bardzo utrudniać nasze
zadanie - stwierdził oschle markiz. Poprosiło rachunek, a
następnie powiedział: - Proponuję, monsieur, ponieważ zbliża
się najgorętsza pora dnia, że panna Bartlett i ja wrócimy do
Kairu. Może moglibyśmy odwiedzić pana znowu jutro, a
jeżeli przyjdzie panu na myśl, co jeszcze można by zrobić, z
chęcią wysłuchamy nowych pomysłów.
Monsieur Mariette ukłonił się.
- Jestem przekonany, że panna Bartlett chciałaby również,
aby spakowano rzeczy jej ojca i przekazano w jej posiadanie -
dodał markiz.
- Wydaje mi się, że nie ma tego wiele - powiedział z
roztargnieniem monsieur Mariette. - Zostawiłem wszystko
tam, gdzie mieszał.
- W takim razie mogły zniknąć jak on sam - zauważył
markiz.
Szikara popatrzyła na niego zmieszana. Odniosła
wrażenie, że markiz z rozmysłem wprowadza archeologa w
zakłopotanie, ale nie mogła nic na to poradzić, więc tylko
podziękowała ciepło Francuzowi za wszystko, co im pokazał.
- Była to dla mnie wielka przyjemność - rzekł monsieur
Mariette. Nie było wątpliwości, sądząc po tonie jego głosu, że
mówił z całą szczerością. - Chcę panią, zobaczyć jutro - dodał
ciszej. - Jestem przekonany, że do tego czasu przyjdzie mi na
myśl jakiś środek zaradczy.
Przytrzymał jej dłoń w swoich rękach, a następnie, tak jak
wcześniej, podniósł ją do ust, choć Szikara wiedziała, że
etykieta nie przewiduje całowania dłoni młodej niezamężnej
dziewczyny.
Potem ich opuścił i pośpieszył z powrotem w sposób który
upewniał Szikarę, że chce jak najszybciej wrócić do swych
wykopalisk.
- Bardzo mi przykro z powodu pani ojca - powiedział
markiz, gdy jechali z powrotem do Kairu.
- Chyba nie jest gorzej, niż się spodziewałam - odrzekła
Szikara. - Naprawdę nie miałam wielkiej nadziei, że papa
żyje.
- Teraz jest pani przekonana, że nie żyje? - zapytał
markiz.
- Czuję, że innego wytłumaczenia nie ma. Lecz w jaki
sposób zginął? I dlaczego? Gdzie? To chciałabym wiedzieć. -
Westchnęła, po czym ciągnęła dalej: - Jak tylko ujrzałam
grobowce, wiedziałam, że papa nigdy nie odszedłby tak nagle,
gdy zostało tam jeszcze tak wiele do odkopania, a jeszcze
więcej do odkrycia. Właśnie takie miejsca uwielbiał i
pracowałby do czasu, aż znalazłby i skatalogował ostatni
kamyk.
- Przykro mi - powiedział cicho markiz.
Szikara me odpowiedziała.
Zdawało się, że ogarnia ją chmura smutku.
Mniej rozmyślała o śmierci ojca niż o fakcie, że teraz, gdy
go zabrakło, została zupełnie sama na świecie.
Przyszłość zdawała się ciemna i pusta.
R
OZDZIAŁ
6
Zrobiło się bardzo gorąco i Szikara odpoczywała po
obiedzie, wiedziała jednak, że markiz zszedł na ląd i
zastanawiała się, dokąd się udał. Odkąd opuścili wykopaliska i
monsieur Mariette'a, nie była z nim sam na sam, nie licząc
przejazdu otwartym powozem. Odniosła wrażenie, że był w
dziwnym nastroju, którego nie rozumiała, i to ją niepokoiło,
ponieważ była pewna, iż w jakiś sposób wiązało się to z
wczorajszym wieczorem i pocałunkiem.
Nie mogła sobie wyobrazić, dlaczego miałoby to markiza
martwić. Jej wystarczyło tylko wrócić myślami do tej chwili, a
już ogarniało ją cudowne, zachwycające uczucie, które
poznała, gdy jego wargi uwięziły jej wargi i zdawało się jej, że
wtapia się w niego, aż przeistoczyli się z dwojga ludzi w
jedność.
„Tak ja czułam" - powiedziała sobie Szikara - „lecz
najwyraźniej on czuł zupełnie coś innego. Ta magiczna noc
wpłynęła na niego, że na chwilę stałam się mu bliska, a teraz
znowu mnie nienawidzi".
Czuła, iż nawet nie może znieść myśli o tym, że on
nienawidzi jej jako kobiety, chociaż pod każdym innym
względem okazuje jej dobroć.
A może - pomyślała posępnie - pojechał przygotować mój
powrót do Anglii.
Była przekonana, iż markiz nigdy nie pozwoli jej zostać
samej w Egipcie, a teraz, gdy zobaczyła już Kair oraz
Aleksandrię, dobrze wiedziała, że jej pierwotny pomysł
pozostania i znalezienia tu pracy był całkowicie nierealny. To
miejsce było za duże, zbyt obce pod każdym względem,
niepodobne do życia znanego jej z domu.
Podróżowała wiele, lecz zawsze z ojcem i matką, co
bardzo różniło się od pobytu samotnej młodej dziewczyny w
obcym mieście.
Pomyślała, że mogłaby zapytać monsieur Mariette'a, czy
nie zgodziłby się, aby pracowała wraz z nim, ale pamiętała,
jak usilnie archeologowie, których poznała w przeszłości,
walczyli o to, by nie dopuścić kobiet na tereny ich
interesujące. Przypomniała sobie, że oburzali się nawet o to, iż
jej matce i jej pokazywano wykopaliska prowadzone przez
ojca.
Dlatego była zupełnie pewna, że choć monsieur Mariette
spoglądał na nią z podziwem, wolałby ograniczyć ich
znajomość do chwil spędzanych poza terenem wykopalisk.
Chociaż oprowadził Szikarę i markiza po komorach
grzebalnych, szedł szybko i przy migotliwym świetle świec
nie mogła dokładnie zobaczyć sarkofagów ani ogarnąć
miejsca, o którym wiedziała, że jest ośrodkiem dawno
zapomnianego kultu.
Zawsze, gdy towarzyszyła w wyprawie ojcu, powtarzał
jej: „Nie ogranicz się do patrzenia. Myśl, odczuwaj. Staraj się
oczyma duszy poznać, jacy byli ci ludzie sprzed wieków.
Staraj się wyczuć ich wibracje. To cię nauczy więcej niż tysiąc
ksiąg".
Szikara starała się postępować według jego wskazówek,
lecz tu nie miała na to żadnej szansy, mogła tylko słuchać, gdy
monsieur Mariette pokazywał ograbione miejsca albo prace
wykonane przez niego i jej ojca.
Byli tam też arabscy robotnicy pracujący przy
odkopywaniu grobów, wynoszący długimi korytarzami
grobowca kosze wypełnione piachem. Szli jeden za drugim
bez końca. Szikara musiała ciągle usuwać się im z drogi i
wtedy czuła na sobie ich ciekawskie ciemne oczy.
Zapewne wyglądałam bardzo dziwnie w swojej białej
sukni - pomyślała.
Uświadamiała sobie jednak, że przeszkadzali jej w
zebraniu myśli i uczuć i nagle zatęskniła ku ojcowskiej
metodzie percepcji. Kto wie, może pojęłaby, co się z nim
stało, gdyby tak mogła zostać sama w ciszy grobowca.
Odpoczywając po obiedzie, nie zasnęła, obmyślając, co
powie markizowi. Gdy usłyszała, że Wchodzi na pokład,
wstała i poszła go poszukać.
Nie było go w saloniku, jak się spodziewała; stał na
pokładzie, spoglądając na drugi brzeg Nilu, który przedstawiał
barwny widok. Na wielkiej rzece huczało jak w ulu.
Pod jacht bezustannie podpływały łódki ze sprzedawcami
owoców, naszyjników, dywanów i wszelkiego innego dobra.
Markiz usiłował nie zwracać na nich uwagi, lecz kupcy
egipscy byli bardzo wytrwali i wcale nie chcieli odpływać.
W takich okolicznościach Szikara nie miała możliwości
porozmawiać z nim poufnie.
Mówili więc tylko o widoku. Markiz wskazał kilka
ciekawszych budowli na przeciwległym brzegu. Wreszcie
nadeszła pora kolacji.
Szikara zeszła na dół, by się przebrać. Wzięła chłodną
kąpiel przygotowaną dla niej przez Higneta i założyła jedną ze
swoich ładnych nowych sukien. Obejrzała siebie w lustrze,
mając nadzieję, że spodoba się markizowi.
„Wczorajszej nocy pocałował mnie" - powiedziała sobie i
poczuła, jak na to wspomnienie przez jej ciało przebiega
dreszcz. Czy istniało cokolwiek wspanialszego - albo
piękniejszego? A jednak zdawało się, że on zapomniał już o
tym, a może w świetle dziennym nie wydała się mu tak
pociągająca.
Gdy stali na pokładzie, bardzo pragnęła zapytać go,
dlaczego pojechał do miasta, lecz nie miała tyle śmiałości i
odwagi. A może ustalił jej powrót do Anglii? Obecnie już
prawie nie mogła wątpić, że ojciec nie żyje. Teraz jej
prawnym opiekunem był stryj.
Pomyślała o czekającym na nią lordzie Stroudzie.
Wiedziała, że gdy tylko wróci, nie będzie już mogła od niego
uciec; Będzie musiała wypełnić wolę stryja.
„Wolę umrzeć!" - powiedziała jak kiedyś, ale tym razem
mówiła poważnie.
Może obawiała się zostać sama w Egipcie, lecz był to lęk
nieporównywalny z tym, co czułaby, gdyby zmuszono ją do
poślubienia mężczyzny, który budził jej obrzydzenie, a który
miałby prawo jej dotykać i tulić ją. Wiedziała, że ze wstrętem
odwróciłaby się od każdego mężczyzny prócz markiza.
Śmierć nie jest najstraszniejszą rzeczą na świecie -
pomyślała.
A jednak było coś tajemniczego w ciemności grobowca,
co napawało ją chęcią życia. Pomyślała, że nie tylko
Egipcjanie, lecz wszyscy ludzie łączyli śmierć z ciemnością, a
życie ze słońcem. Jeżeli o nią chodzi, słońce i światłość
oznaczały bliskość markiza. Bez niego świat tonął w mroku i
ogarniała ją samotność nie do zniesienia.
Wreszcie wspomagając się całą swą dumą, której jej nigdy
nie brakowało, Szikara powiedziała sobie, że jeśli markiz jej
nie chce, to powinna odejść tak, jak obiecała, nie robiąc scen.
Wiedziała, że jeśli złamie dane słowo, spadnie na nią pogarda
markiza. Pomyślała, iż. raczej zniesie wszystko, niż dopuści,
by on miał się od niej odwrócić, ponieważ stała się dla niego
nieznośnym ciężarem.
Z podniesioną głową szła do saloniku na kolację,
świadoma, że choć nie może zmierzyć się z powabem
senhory, przynajmniej wygląda ładnie.
Skwar dnia ustępował i rzeką wiała przyjemna bryza,
chłodząc jacht. Woda cicho plaskała o burty, z brzegu zaś
dolatywał zapach kwitnących dzikich krzewów porastających
przybrzeżne wały. Czar zapadłby głębiej w duszę Szikary,
gdyby mogła oderwać się myślami od markiza.
Przebrał się do kolacji, a jej wydawało się, że żaden
mężczyzna nie wyglądałby wspanialej i bardziej pociągająco
niż on. Gdy weszła, wstał.
- Odpoczęła pani? - zapytał. Uśmiechnęła się do niego, on
zaś ciągnął dalej, nie czekając na odpowiedź: - Zdaję sobie
sprawę z tego, iż dzisiejsze wieści były dla pani wstrząsem.
Było też bardzo gorąco i pomyślałem, że przyjemnie byłoby
zjeść kolację na pokładzie,
- Rzeczywiście sprawiłoby mi to przyjemność - odparła
Szikara.
Jak się przekonała, stewardzi ustawili na pokładzie
parawan, więc miejsce gdzie podano im kolację, było z jednej
strony zasłonięte przed wzrokiem ciekawskich przechodniów.
Stół ozdobiono kwiatami.
Szikarze bardzo odpowiadał chłodny napój smakujący
limonami.
Po
nie
nadzwyczajnym
obiedzie,
dania
przygotowane przez lordowskiego kucharza skusiłyby jeszcze
bardziej wybredne podniebienie niż jej.
Gdy podawano do stołu, markiz mówił o egipskiej historii.
Dopiero kiedy Szikara dopiła swą słodką turecką kawę,
spojrzała na niego i powiedziała:
- Chciałabym o coś pana... zapytać.
- Tak?
Odniosła wrażenie, jakby obawiał się czegoś.
Uświadamiała sobie, że choć mówił bardzo interesujące
rzeczy podczas kolacji, omijali tematy osobiste. Zupełnie
jakby z rozmysłem unikał wszelkich wątków, które mogłyby
prowadzić do bardziej poufałej rozmowy lub które mogły
sprawić wrażenie czegoś głębszego niż zwykła konwersacja
między znajomymi.
Szikarze wystarczyło spojrzeć na markiza, by czuć, jak
całym swym jestestwem chce być przy nim. Ponieważ jednak
uważała, iż on jej nie chce, z desperacją starała się opanować i
zachowywać tak, jak sądziła, że on uważałby za stosowne. A
mimo to przez cały czas pragnęła go całą swą istotą aż do bólu
i chciała, bardziej niż zbawienia duszy, znowu poczuć dotyk
jego ust na swoich.
Teraz, kiedy byli sami, wiedziała, iż ma okazję wyjawić
mu swe zamiary, więc po chwili przerwy powiedziała
niepewnie:
- Pan pomyśli, że... to dziwactwo z mojej strony, ale
czuję, że muszę wrócić na wykopaliska monsieur Mariette'a w
Memfis.
- Dziś wieczorem? - zapytał markiz.
- Tak, wieczorem, gdy nie będzie już robotników, a
monsieur Mariette uda się na spoczynek.
- Czemu chce pani to zrobić?
Szikara zawahała się chwilę, po czym powiedziała:
-
Chcę... wyczuć to miejsce. Mam pomysł,
prawdopodobnie... absurdalny, że... w ten sposób zbliżę się do
papy, a może nawet... poznam... jego los.
- Czy chce pani powiedzieć, że będzie to jasnowidzenie? -
dociekał markiz.
- Chyba możną tak to nazwać - odrzekła Szikara. - Papa
nazywał to „posługiwaniem się szóstym zmysłem". Sam
zawsze tak postępował, kiedy chciał wiedzieć, czy warto
zacząć wykopaliska na danym terenie. Zazwyczaj miał rację,
nawet gdy nie było nic widać prócz kamieni i piachu.
- Czy chce pani wyruszyć sama? - zapytał. Szikara nie
odezwała się, ale popatrzyła na niego szeroko rozwartymi
oczyma, z błagalnym wyrazem na swej drobnej twarzy.
Nie było potrzeby wyrażać słowami tego, o co prosiła;
miała wrażenie, jakby wyznała mu na głos, jak bardzo chce,
aby jej towarzyszył... jak bardzo zawsze go pragnęła. Dzielił
go od niej ubrany kwiatami stół, lecz przemówili do siebie bez
słów i na chwilę ich dusze zetknęły się, jakby rozumiały się od
wszechczasów.
Markiz odezwał się:
- Dobrze. Jeżeli tego pani chce, zawiozę panią. Zobaczył,
że oczy Szikary rozbłysły. Wówczas szybko odwróciła wzrok,
jakby ogarnęła ją nieśmiałość, i powiedziała cicho:
- Dziękuję panu... bardzo dziękuję!
Zeszła na dół po szal, którym mogłaby okryć ramiona,
gdyby później zrobiło się chłodno, a na włosy zarzuciła
szyfonową chustę. Pomyślała, że wciąż wirujący w ciemności
grobowca kurz mógłby osiąść na jej włosach i ta myśl
napełniła ją odrazą.
Gdy wyszła na pokład, zobaczyła, że markiz już na nią
czeka, a na brzegu stoi otwarty powóz, podobny do tego,
którym jechali wcześniej.
Jeszcze był dzień, lecz Szikara wiedziała, że nie potrwa
długo. Słońce zajdzie szybko i nad piramidami zapalą się
księżyc i gwiazdy. Bardzo chciała zobaczyć je nocą u boku
markiza. Teraz jednak, niepewna jego myśli, była
przygnębiająco przekonana, że tego wieczoru nie poruszy go
ani romantyzm scenerii, ani ona. Wydawało się jej, że
specjalnie usiadł w powozie nieco dalej od niej, niż to było
konieczne.
Jechali szybko, a Szikara czuła, że nie ma nic do
powiedzenia, prócz tego, co skrywa w sercu. Wkrótce
pozostawili za sobą domy Kairu i wyjechali na pustynię. Przed
nimi widniały dziwnej piękności piramidy, ozłocone
zachodzącym słońcem, ze szczytami rysującymi się ostro na
przezroczystym niebie.
- Spośród Siedmiu Cudów Starożytności - zauważył
markiz - jedynie piramidy oparły się niszczycielskiemu
działaniu czasu i destrukcyjnej dłoni człowieka.
Mówił chłodno i z dystansem, lecz Szikara zapragnęła
wsunąć swą dłoń w jego dłoń i zapytać, czy i dla niego
piramidy są tak tajemnicze i podniecające jak dla niej. Zawsze
w przeszłości wydawało się jej, że wspaniały lub podniecający
widok powinno się z kimś dzielić.
Rozumiała uczucia ojca, gdy przy każdym nowym
odkryciu chciał podzielić się wieścią z drugim archeologiem, a
jeżeli me znalazł takiego człowieka, często pokazywał
znalezisko matce lub jej samej. Zupełnie jakby żadnego
wydarzenia poruszającego do głębi nie było wolno samolubnie
zatrzymywać dla siebie. Dlatego Szikara czuła teraz, jakby jej
całkowite oczarowanie piramidami było czymś, co chciała dać
markizowi niby dar. Jednakże nie mogła wyrazić swych uczuć
słowami, więc dalej jechała w milczeniu.
Gdy zapadły ciemności, dojechali do piramidy
schodkowej Dżesera i woźnica zatrzymał konie. Nie znaleźli
się w tym samym miejscu, gdzie zatrzymali się w ciągu dnia,
lecz w panującym półmroku i przy świetle gwiazd właśnie
pojawiających się na niebie nietrudno było znaleźć dróżkę,
którą szli do Alei Sfinksów.
Łatwiej było iść, niż wytłumaczyć woźnicy, że powinien
zawrócić konie, więc Szikara i markiz wysiedli z powozu.
Markiz kazał woźnicy zaczekać pod palmami, następnie
ujmując Szikarę pod ramię, pomógł jej przejść po piachu i
kamieniach do Alei Sfinksów. Idąc koło niego pomiędzy
rzędami posągów pół zwierząt, pół ludzi, Szikara pomyślała,
że są jak kapłan i kapłanka zdążający do świątyni.
Markiz miał ze sobą latarnię na świece, którą, zanim
wyjechali, Hignet załadował do powozu razem z pudełkiem
zapałek.
- To najlepsza latarnia, jaką mamy, milordzie - oznajmił
markizowi. - Jest nowocześniejsza niż to, czego używają
tubylcy.
- Dziękuję - powiedział markiz. - Jestem przekonany, że
spełni zadanie.
Szikara
pomyślała
teraz,
że
prawdopodobnie
zapomniałaby o świecy, gdyby pojechała sama. Wiedziała też,
że w kieszeni płaszcza markiz trzymał mały pistolet. Gdy
wchodziła na pokład, widziała, jak go chował i choć nie
powiedziała nic, wiedziała, że markiz postępuje roztropnie,
ubezpieczając się w ten sposób.
Nie mogła uwierzyć, że w wizycie w Grobowcu Byków
Apisa
istniało
jakiekolwiek
niebezpieczeństwo,
ale
dopuszczała myśl, iż zwiedzający piramidy lub inną część
pustyni mogą zostać napadnięci przez rabusiów. Wtedy
zrozumiała, iż jej pomysł, by wejść tu samej, był od początku
niemądry. Widziała, ilu żebraków kłębiło się w Kairze i
Aleksandrii, i była świadoma, że gdyby nie męskie
towarzystwo, szybko zostałaby pozbawiona torebki i biżuterii.
Doszli do wejścia budynku, który przypominał świątynie
budowane w Egipcie dla uczczenia szlachetnie urodzonych.
Markiz zatrzymał się, aby zapalić świecę w latarni i wtedy z
łatwością dostrzegli stromy szyb prowadzący do długiej
komory grobowca.
Wszedł pierwszy i podał rękę Szikarze, żeby pomóc jej
zejść szybem w ciepłą, zakurzoną otchłań. Jak się
spodziewała, wewnątrz panowała tajemnicza, głęboka cisza
towarzysząca śmierci i zapach przeszłości, który - jak
pomyślała - zawsze unosił się na cmentarzyskach.
Wyprzedziła markiza i szła w migotliwym świetle świecy.
Poszczególne komory grobowca ziały czernią. Plądrujący
rabusie pospychali ciężkie pokrywy sarkofagów. Niektóre
roztrzaskały się spadając i leżały w gruzach na ziemi, inne, już
ograbione, pogrzebał ponownie wiecznie ruchomy piasek.
Szikara szła wzdłuż korytarza, z trudem oddychając w
bezwietrznym pomieszczeniu, zdecydowana jednak dojść aż
do końca, gdzie wciąż odkopywano nienaruszone grobowce.
Latarnia rzucała wkoło niej krąg światła, i oczom markiza
dziewczyna jawiła się niby duch płynący przed nim
bezszelestnie. W ciemności jaśniała jej biała chusta, którą
narzuciła, by chronić włosy.
Szikara zatrzymała się. Była już prawie u końca korytarza.
Chciała zebrać myśli, skoncentrować się jak medium w
transie, aby móc zanurzyć się w przeszłości.
Wówczas niespodziewanie i wyraźnie usłyszeli głosy!
Odwróciła się. Markiz był tuż za nią. On również
przechylił głowę i nasłuchiwał. Były to głosy mężczyzn
mówiących po arabsku. Szikara uświadomiła sobie, że
schodzili szybem do grobowca.
Markiz podniósł latarnię i zdmuchnął świecę. Potem
pociągnął zaskoczoną Szikarę z korytarza do jednej z
bocznych nisz grzebalnych. Wyczuła wierzch granitowego
sarkofagu. Między sarkofagiem a ścianą było akurat tyle
miejsca, że mogli tam stanąć, Szikara od wewnątrz, markiz od
strony korytarza.
Rozmawiający mężczyźni przybliżali się, ich głosy były
rozmyślnie ściszone, więc Szikara nie mogła dosłyszeć, co
mówią. Potem pojawiło się nikłe światło świecy i zdała sobie
sprawę z tego, że do komory weszła większa liczba mężczyzn.
Nieco przesunęła się wzdłuż sarkofagu i zobaczyła, że
przeciwległa ściana, oddzielająca grobowiec od grobowca
sąsiedniego, była zburzona. Mogła więc patrzeć znad
strzaskanego sarkofagu, przy którym stali, na korytarz.
Światło przybliżyło się i nagle zobaczyła kilka
przyodzianych w turbany głów. Policzyła - mężczyzn było
sześciu. Posuwali się naprzód, lecz nagle zatrzymali się i
usłyszała stukot, jakby na piaszczyste klepisko rzucono jakieś
narzędzia.
- Lepiej zapalmy więcej świec - odezwał się jeden z nich
po arabsku.
- Przydadzą się nam - odrzekł inny głębszym głosem. -
Ten nie otwarty grobowiec jest na samym końcu.
Szikara drgnęła, bo uświadomiła sobie, kim oni są. Byli to
rabusie, którzy przyszli otworzyć grobowiec, o którym
opowiadał im monsieur Mariette, grobowiec byka
pochowanego w okresie panowania Ramzesa II.
Jeden już został otwarty, lecz drugi pozostawał jak dotąd
nienaruszony.
Szikara poczuła, jak ogarnia ją gniew, że ci złodzieje
wykradną przedmioty znajdujące się w grobowcu, które w ten
sposób znikną na zawsze. Pomyślała, że chciałaby stanąć
przed nimi i powiedzieć im, co myśli o ich zachowaniu.
Wówczas, gdy tylko ta myśl przyszła jej do głowy, usłyszała
głos jednego z rabusiów:
- Lepiej postawmy kogoś na straży.
- Ja cię obronię - odrzekł inny. - Czy nie obroniłem cię
wtedy, gdy ten Anglik się wtrącił? Ryczał jak lew i wszystkich
nas zawlókłby do więzienia, gdybym go nie uciszył.
Musiały zostać zapalone kolejne świece, ponieważ Szikara
wyraźniej teraz dostrzegła intruzów. Ten, który się odezwał,
był młody i nosił biały turban.
Inny mężczyzna, starszy, o pomarszczonej twarzy,
powiedział:
- Cicho, Ali, nie chełp się. Jeśli ktoś usłyszy, skażą cię na
śmierć za zabójstwo!,
- Nie boję się - oznajmił dumnie Ali. - Zaufaj mi, tak jak
mi ufałeś przedtem. Mój nóż dobrze ci służył i będzie ci
służyć, jeśli ktoś nam przeszkodzi.
- No dobrze - odrzekł starszy, niemalże z niechęcią. - Ty
stań na straży. Reszta niech lepiej zabierze się do roboty.
Szikara nagle uświadomiła sobie, że markiz znalazł się
bardzo blisko. Zorientowała się, że wyjął z kieszeni pistolet.
Czuła jego napięcie.
Znaczenie słów wypowiedzianych przez tych mężczyzn
zamroczyło ją i napełniło niewysłowionym przerażeniem. To
oni zabili jej ojca! Co więcej, na pewno zamordują markiza i
ją, jeśli ich odkryją.
Czuła, że zaczyna dygotać, gdy uświadomiła sobie, że jest
ich sześciu: pięciu kopie, a jeden, którego zwą Alim, stoi na
straży. Pomyślała z rozpaczą, że markiz z pistoletem,
załadowanym tylko dwiema kulami, nie zdoła ochronić ich
obojga przed ludźmi, którzy bez wahania zabiją raczej, niż
pozwolą, by ich rozpoznano.
Usłyszała innego mężczyznę, który dotąd się nie odzywał.
- Może lepiej sprawdzić, czy nie ma tam kogo, zanim
zaczniemy pracę? Przypomnijcie sobie, że ten Anglik nas
zaskoczył.
- Zauważylibyśmy światło, gdyby tu ktoś wchodził -
uspokoił ich starszy mężczyzna.
- Ja poszukam - powiedział Ali. - Wy zacznijcie kopać.
To zajmie trochę czasu, a noc nie jest wieczna.
- Kto tu rozkazuje? - zapytał inny.
- Ali mówi rozsądnie - stwierdził czyjś głos. - Tu jest
wiele zakamarków, a nie chcemy, żeby nas ktoś zaskoczył.
- Oczywiście, że nie - zgodził się któryś. - Nie pamiętacie,
co się wydarzyło w zeszłym tygodniu w Abydos?
- Mało brakowało - jęknął jeden z mężczyzn. Szikara
poczuła, iż markiz otoczył ją ramieniem i przycisnął do siebie.
Zauważyła, że w prawej ręce trzymał pistolet. Instynktownie
wyczuł, iż się boi, i dlatego trzymał ją mocno.
Drżała, ponieważ wszystko było takie dziwne i
przerażające: migotliwe płomyki świec, głowy mężczyzn
widoczne tuż nad zburzoną ścianą, ich rozmowa, wyjaśniająca
wszystko, którą tylko ona mogła zrozumieć, ponieważ markiz
nie znał arabskiego. Jednocześnie - pomyślała - musiał zdawać
sobie sprawę z tego, że znaleźli się w niebezpiecznej sytuacji,
a ponieważ czuł jej drżenie, mógł poznać, iż się boi.
Markiz rzeczywiście doskonale uświadamiał sobie
niebezpieczeństwo i choć nie mówił po arabsku, dobrze
wiedział, jak bezwzględni mogliby okazać się rabusie, gdyby
ich odkryto. Przez stulecia gangi złodziei walczyły między
sobą i mordowały się wzajemnie. Każdy archeolog mógł
opowiedzieć o tym, jak był zmuszony odpierać napaści na
teren wykopalisk, nawet w biały dzień. Markiz był
zaskoczony, że Mariette nie wystawił tu straży. Przypuszczał,
iż powodem był fakt, że grobowiec byka nie miał takiej
wartości dla złodziei jak sarkofag faraona.
Gdy zwiedzali wykopaliska rano, dowiedział się, że w
pewnych dniach roku, przy pogrzebach bądź rytuałach
pogrzebowych Apisa, mieszkańcy Memfis przychodzili
odwiedzić boga w jego grobowcu. Na pamiątkę tego aktu
wiary pozostawiali stelę, to znaczy stojący kamienny słup o
przekroju kwadratu, z zaokrąglonym wierzchem. Ten kamień
wmurowywano w ścianę grobowca. Na steli uprzednio ryto
słowa oddające cześć bogu oraz miano pielgrzyma i jego
rodziny.
Markiz wiedział, że to właśnie stele stanowiły największą
wartość historyczną, choć dla rabusiów nie warte były nic.
Natomiast zniszczone przez wandali lub nieumiejętnie
odkopane stanowiły stratę dla historii Egiptu.
Stąd też opieszałość Mariette'a w zastosowaniu większej
ostrożności. Lecz markiz pomyślał, iż archeolog mógł się nie
spodziewać, że rabusie zechcą wedrzeć się do ostatniego
grobowca i że tylu ich będzie.
Zastanawiał się, czy nagły strzał w sufit odstraszyłby ich,
czy lepiej byłoby od razu zabić jednego i pomodlić się, żeby
reszta uciekła. Nie musiał rozumieć ich mowy, by wiedzieć,
że jeśli poczują się zagrożeni, bez wahania zabiją jego i
Szikarę, po czym zakopią ich ciała w piachu, gdzie nikt ich
nigdy nie odnajdzie. Domyślał się, że właśnie to spotkało
profesora Bartletta i przeklinał siebie, iż pozwolił Szikarze
namówić się na tę nocną wizytę i że nie wziął ze sobą kilku
mężczyzn z załogi jachtu dla ochrony.
Gdyby powóz zatrzymał się przy właściwym wejściu,
którędy wchodzili rano, niewątpliwie rabusie, zauważywszy
go, woleliby odłożyć kradzież na inną noc. Lecz, jak się
okazało, konie czekające pod palmami pozostały nie
zauważone.
Palce markiza zacisnęły się na pistolecie. Widział już, jak
złodzieje podnoszą narzędzia z podłogi, jak jeden z nich
kieruje światło na pierwszy sarkofag przy wejściu do komory
grobowca. Wkrótce dotrą do miejsca, gdzie stali z Szikarą. A
oni nie zdołają schować się przed światłem świecy i zostaną
ujawnieni.
Markiz uświadomił sobie teraz, że skryli się za jednym z
tych sarkofagów, które brutalnie okradziono w przeszłości.
Grabieżcy zerwali i strzaskali wierzchnią płytę, rozbijając
również ściany boczne. Jeśli więc ktoś zaświeci u wejścia, te
ruiny nawet nie zasłonią ich, co inne sarkofagi by im
zapewniły.
Była to już tylko kwestia czasu, zanim ich zobaczą.
Markiz zdecydował, że najlepiej zrobi, zabijając jednego z
mężczyzn i zachowując drugą kulę na ostateczną obronę, jeśli
się zdecydują na niego rzucić. • Wtem dobiegł go przedziwny
niespodziewany dźwięk. Przez chwilę myślał, że to
niemożliwe, aby coś takiego usłyszał i że to tylko jego
wyobraźnia. Wtedy spostrzegł, iż rabusie także nagle
znieruchomieli, nasłuchując tego samego.
Była to bardzo niska, głęboko brzmiąca nuta, podobna
nieco do bzyczenia pszczoły. Dźwięk narastał i stawał się tak
donośny i tak uporczywy, że zdawał się wprawiać w drganie
mury i sklepienie.
Jego natężenie rosło i potęgowało się, aż z absolutnym
zdziwieniem markiz, którego ramię obejmowało ją,
uświadomił sobie, że płynie od Szikary! Dźwięk zdawał się
wibrować z wnętrza jej istoty i z każdą chwilą narastał.
Teraz zdawało się, że dźwięk odbijany od murów uderza
ze wszech stron ciemności w ludzi, niemal raniąc uszy
słuchających. Było to dziwne, intrygujące, lecz jednocześnie
straszne.
Grabieżcy zamarli jak zaczarowani, podobnie jak markiz. I
nagle wrzasnąwszy:
- Bogowie! Bogowie! - Ali pierwszy rzucił się korytarzem
do wyjścia, a za nim pozostali.
Szikara dotąd wydawała ów natrętny, wibrujący dźwięk,
aż wreszcie znikła ostatnia świeca, wyniesiona przez intruzów
lub zasypana piaskiem, i zaległy zupełne ciemności. Pozostał
jedynie mrok i drażniący w ciszy jej głos.
Przez chwilę Szikara i markiz trwali w bezruchu, dopóki
instynktownie nie zwróciła się ku niemu, a wtedy jego wargi
spoczęły na jej ustach.
Wiedziała, że właśnie do tej chwili tęskniła tak bardzo, i
znowu czuła, iż stapia się z nim w jedność. Wciąż jeszcze
drżała, lecz już nie z bojaźni. Wszystko zniknęło. Nie
mogłaby myśleć o niczym innym, tylko o bliskości jego ciała,
jego ust, jego samego.
Był to pocałunek tym bardziej gwałtowny, tym bardziej
znaczący, że przeżyli wielki strach, a gdy wreszcie markiz
uniósł głowę, wyszeptała, nie mogąc dłużej powstrzymać tych
słów:
- Kocham... cię! Kocham... cię!
Przycisnął ją do siebie. Potem odezwał się głosem
schrypniętym i nierównym:
- Musimy spróbować się stąd wydostać, kochanie moje,
póki jeszcze możemy.
Fala szczęścia ogarnęła ją, gdy usłyszała, jak ją nazwał.
Lecz on już wysuwał się zza sarkofagu na korytarz. Trzymając
się go jedną ręką, podążyła za nim na ślepo.
Schylił się, zapalił zapałkę i świecę w latarni.
- Musimy być ostrożni - powiedział - bardzo ostrożni,
ponieważ ci rabusie mogą się kryć gdzieś na zewnątrz.
- Oni... zabiliby... nas! - szepnęła cicho Szikara.
- Byłem o tym przekonany.
- Oni zabili... papę! Ten człowiek, nazywany Ali... chełpił
się tym.
- Musimy iść bardzo ostrożnie - powiedział markiz
prostując się i ujmując latarnię w lewą dłoń. - Teraz
najważniejsze jest, abym cię zaprowadził w bezpieczne
miejsce.
Mówiąc to, objął ją ramieniem i powoli ruszyli
korytarzem, markiz badawczo patrząc przed siebie.
Serce Szikary biło jak szalone z radości. On ją pocałował!
Nazwał ją „kochaniem"! Była blisko niego i jeżeli przyszłoby
w tej chwili umrzeć, czuła, iż nie miałoby to wielkiego
znaczenia. Miała ochotę głośno krzyczeć: „Kocham cię!
Kocham cię!" Lecz wiedziała, że był pełen niepokoju.
Gdy dotarli do szybu prowadzącego w górę, markiz
poszedł pierwszy. Zobaczyła, że trzyma w dłoni pistolet. W
drugiej miał latarnię.
Podążyła za nim. W chwili gdy księżyc i gwiazdy
wystarczająco już oświetlały drogę, markiz zdmuchnął świecę.
Szikara podeszła do wejścia, gdzie stał między potrzaskanymi
kolumnami, wyglądając na pustynię.
Znajdowały się tam olbrzymie skały i kamienie, które w
świetle księżyca stały się dziwnie piękne, czego nie było
widać w dzień. Na tle nieba rysowała się sylweta piramidy
schodkowej. Lecz tak daleko, jak mogli sięgnąć wzrokiem,
nigdzie nie zauważyli niczego, co poruszałoby się, ni śladu
człowieka.
Markiz wsunął pistolet do kieszeni i ująwszy Szikarę za
ramię, pospieszył z nią tak szybko, jak się dało, brnąc po
piachu w kierunku palm, gdzie pozostawili powóz.
Ostre kamienie boleśnie raniły ją w stopy i do pantofli
sypał się piasek, lecz Szikara nie uświadamiała sobie
jakiejkolwiek niewygody. Rozpierało ją szalone, ekstatyczne
szczęście. Czuła, jak wzbija się w jej duszy niby nowo
narodzony feniks z popiołów smutku i niepewności, które
dręczyły ją, gdy jechali na to miejsce z Kairu.
Wreszcie dotarli do powozu. Woźnica, który zasnął pod
jedną z palm, widząc ich skoczył na równe nogi, zdjął koniom
worki z obrokiem, dzięki którym stały spokojnie, po czym
wdrapał się na kozioł.
Markiz pomógł Szikarze wsiąść, postawił latarnię na
przeciwległym siedzeniu, a gdy konie ruszyły, pociągnął ją w
swoje ramiona. Poczuł, jak zadrżała przy nim i spojrzał w jej
oczy. Mógł wyczytać szczęście z jej twarzy.
- Jesteś bezpieczna, najdroższa! - wykrzyknął. - Powiedz
ml, jak nas uratowałaś. W jaki sposób wydobyłaś z siebie ten
nieziemski, niewiarygodny dźwięk?
Szikara zaśmiała się radośnie.
- Czyżbyś nie wiedział, co to jest? - zapytała.
- Nie mam pojęcia - odrzekł markiz. - Ponadto nie mogę
sobie wyobrazić, w jaki sposób ktoś tak drobny jak ty mógł
wydobyć z siebie coś, co brzmiało jak cała orkiestra z głębi
ziemi, a raczej z wysokości niebios.
- To modlitwa mnichów buddyjskich - odrzekła Szikara. -
Śpiewają, a raczej intonują „Om Mani Padme Hum".
- Ależ oczywiście! - krzyknął markiz. - Wiem. To
oznacza: „Chwalmy Klejnot Lotosu".
- A ponieważ każdy mnich powtarza to bez końca -
wyjaśniła Szikara - wszyscy mają głębokie i dźwięczne głosy i
nigdy nie chorują na gardło, bez względu na wiek. - Skąd ty
się tego nauczyłaś? - zapytał markiz.
- Papa mnie nauczył, gdy byłam bardzo mała - odrzekła. -
Bawiło mnie to, ponieważ łaskotało mnie w podniebienie i w
nos. Papa kazał mi to powtarzać dotąd, aż umiałam
bezbłędnie! - Jej głos zniżył się, gdy dodała: - Niemal o tym
zapomniałam, aż nagle, gdy usłyszałam, że ci ludzie mają
zamiar... przeszukiwać grobowiec... a jeśli nas... znajdą, to...
zabiją... wiedziałam, co muszę... zrobić.
Markiz przygarnął ją do siebie i ucałował jej czoło.
- Uratowałaś nas oboje, moje sprytne kochanie! -
Spojrzała na niego, a on dodał cicho: - Kocham cię! Kocham
cię od czasu, który wydaje mi się ogromnie długi. Gdy cię
wczorajszej nocy całowałem, tak bardzo bałem się, że
mówiłaś szczerze o nienawidzeniu mężczyzn i że w
konsekwencji znienawidzisz mnie.
- Kocham cię! - odrzekła Szikara. - Ale wiedziałam, że
ty... nienawidzisz kobiet i myślałam, że chociaż twój
pocałunek był... czymś najwspanialszym, co mi się... w życiu
zdarzyło... dla ciebie... nie znaczył nic.
- Znaczył więcej, niż nawet mógłbym ci powiedzieć -
rzekł markiz. - Więcej niż jakikolwiek pocałunek w mym
życiu. Wtedy pojąłem, jak bardzo cię kocham i że przedtem
nigdy w życiu nie kochałem. - Roześmiał się. - Walczyłem z
moim uczuciem do ciebie od dawna, Szikaro, szczerze
mówiąc, przez całą naszą podróż po Morzu Śródziemnym.
- Żebym była wiedziała - szepnęła Szikara. - Ja
wiedziałam, że cię... kocham od postoju w... Lizbonie.
Markiz ujął jej podbródek i obrócił jej twarz ku swojej.
- Czy byłaś zazdrosna, najdroższa?
- Strasznie... potwornie... zazdrosna! - wyznała Szikara. -
Niczego takiego nigdy przedtem nie czułam i było to bardzo...
bolesne.
- Nie miałaś powodu do zazdrości - zapewnił ją markiz. -
Tak jak nigdy nie będziesz miała powodów do zazdrości na
przyszłość, ponieważ ty, moja uwielbiona przeciwniczko
mężczyzn, jesteś zupełnie inna od wszystkich kobiet, które
dotychczas znałem.
- Może i ja właśnie... stanę się jak one... teraz, gdy... cię
kocham - szepnęła Szikara.
- Nigdy nie będziesz podobna do innych - odrzekł markiz
- z tego prostego powodu, że ja cię kocham. Kocham cię
bardziej, niż to umiem wyrazić w słowach! Będę musiał całe
życie poświęcić, aby ci opowiedzieć,. jak bardzo!
- Mów mi, proszę - błagała Szikara.
Jej wargi znalazły się blisko jego warg i przez chwilę
spoglądał na nią, po czym z rozmysłem ucałował najpierw jej
czoło, potem oczy, policzki, podbródek. Wreszcie, gdy drżała
z tęsknoty do jego warg, znalazł jej usta swoimi. Całował ją
jak szalony, namiętnie i gwałtownie, i wiedziała, iż nie tylko
dlatego, że był podniecony, lecz i z ulgi, iż ich życiu - nie
zagraża już niebezpieczeństwo.
- Kocham cię! Kocham cię! - powtarzała raz po raz.
Czuła się, jakby oboje powstali z grobu, wróceni do
życia... z grobu na pustyni, na której tak wiele milionów ludzi
straciło życie i zostało pogrzebanych; na pustyni, co kryła tak
wiele sekretów, których nikt nigdy nie zgłębi.
Lecz Szikara nie była w stanie myśleć o niczym innym
oprócz uczuć, które wzbudzał w niej markiz, i szczęścia,
otaczającego ich dwoje niby jasne światło.
- Kocham... cię! Kocham... cię! - wykrzyknęła. Markiz
zaprzestał pocałunków dopiero gdy wjechali na ulice Kairu i
znaleźli się między domami i ludźmi. Szikara jednakże mocno
trzymała jego dłoń.
Kiedy dotarli do jachtu, markiz wysiadł pierwszy.
Pomagając jej wysiąść, na chwilę przytulił ją do siebie.
Następnie weszli na pokład i udali się do saloniku.
Stewardzi pospieszyli ich obsłużyć, a gdy zjawił się
Hignet, markiz wyjął z kieszeni pistolet i podał mu go.
- Czy mieliście jakieś kłopoty, milordzie?
- Jesteśmy bezpieczni, dzięki pannie Bartlett - odrzekł
markiz.
-
Ale
przeżyliśmy
bardzo
nieprzyjemne
doświadczenie, Hignet, i obojgu nam przydałoby się coś do
picia.
- Szampan się mrozi, milordzie.
- Zatem otwieraj! - polecił markiz.
Steward nalał szampana, lecz dopiero gdy zostali w
saloniku sami, markiz podniósł kieliszek.
- Piję zdrowie najodważniejszej kobiety, jaką w życiu
spotkałem! - powiedział łagodnie.
Szikara spojrzała na niego, a jej oczy błyszczały niby
gwiazdy.
- Wcale nie jestem odważna - odparła. - Wiesz, jak bardzo
boję się morza i naprawdę... bardzo się bałam, gdy
usłyszałam, jak ci mężczyźni mówią, że zabili papę i zabiją...
każdego, kto im... przeszkodzi!
- A mimo to uratowałaś nas! - uśmiechnął się markiz.
- Wydaje mi się, że takie rzeczy są... przeznaczone -
powiedziała cicho Szikara. - Może wiele lat temu, gdy byłam
małą dziewczynką, papę coś natchnęło... a może pokierowała
nim jakaś siła potężniejsza niż człowiek, by nauczyć mnie
czegoś, co dzisiaj wieczór... uratowało nam obojgu życie.
- Na pewno masz rację - zgodził się markiz.
- Rzeczywiście w to wierzysz? - zapytała. - Czy mówisz
to tylko po to, by mi sprawić przyjemność?
- Mówię prawdę - odrzekł. - Uważam, że ktoś, kto
przyjechał do Egiptu i przeżył to, co my, musi uwierzyć, iż
istnieją siły, których nie pojmujemy, i moc, jakkolwiek by ją
nazwać, która może nas ocalić lub zgubić.
- Nas... ocaliła.
Markiz odstawił kieliszek i zbliżył się do niej. Ponownie
wziął ją w ramiona, mówiąc:
- Kocham cię! Muszę ci to powtarzać, bowiem jest to dla
mnie nowe doświadczenie, że mówię te słowa i czuję to, co
teraz czuję.
- A co czujesz? - zapytała Szikara.
- Że jestem bardzo, bardzo zakochany.
Szikara westchnęła ze szczerej radości. Zanim jednak
zdołała powiedzieć markizowi, jak bardzo go kocha, znowu ją
całował i nie mogła wymówić słów, które dźwięczały jak
pieśń w jej sercu.
R
OZDZIAŁ
7
Szikara stała przy oknie, wyglądając na pustynię. Nigdy
me wyobrażała sobie, że mógł istnieć równie piękny widok:
trzy wielkie piramidy w świetle księżyca, a obok nich, z lewej
strony, potężny sfinks.
Pomyślała, że kiedyś marzyła o tym, aby pewnego dnia
mogła oglądać pustynię z markizem, lecz nigdy nie przebiegło
jej przez myśl, iż zatrzymają się tutaj, na samym skraju
pustyni, i że będzie tak cudownie.
Przed sobą miała niebiosa i pustynny bezkres.
Ślub odbył się w kościółku, niedaleko ambasady
brytyjskiej. Dzięki uprzejmości samego ambasadora wynajęto
im tę czarującą willę, wybudowaną na piaskach pustyni.
Poprzedniej nocy markiz odszedł późno, zaś Szikara
położyła się spać, drżąc jeszcze od jego pocałunków. Czuła się
tak niebywale szczęśliwa, iż niemal obawiała się zasnąć, żeby
po przebudzeniu nie okazało się to wszystko znikającym
snem.
- Musisz odpocząć, kochanie moje - powiedział czule
markiz. - Miałaś dziś wiele przeżyć i wiem, że jesteś
zmęczona.
- Nie wtedy... gdy jestem z... tobą - odparła Szikara.
- Mamy przed sobą całe życie. Daruję ci dzisiejszy
wieczór, lecz odtąd będziemy razem w dzień i w nocy, abym
nigdy cię nie utracił.
- To nigdy się... nie stanie - odrzekła.
- Nie mogę być pewny - rzekł pół żartem, pół serio. -
Może uciekniesz ode mnie, opuszczając się po linie, albo
ukryjesz się na jachcie jakiegoś nieznajomego mężczyzny i
nigdy cię nie odnajdę.
Roześmiała się, ale zrozumiała, że markiz chce mieć ją
przy sobie i przeszył ją przyjemny dreszcz na myśl, iż tak jest
mu droga, wręcz konieczna do życia.
Jakby czytał w jej myślach, powiedział półgłosem:
- Jak tylko zostaniesz moją żoną, będę nalegał, abyś
zachowywała się z większą rozwagą niż dotychczas.
Przerażają mnie te wszystkie niebezpieczeństwa, na jakie się
naraziłaś!
- Bałabym się... gdyby ciebie nie było... przy mnie. -
Krzyknęła cicho i dodała, nie puszczając markiza: - A jeżeli...
przypuśćmy tylko, że udałoby mi się rzeczywiście uciec od
ciebie w zaułku, a tamten żebrak by mnie zatrzymał...
mogłabym nigdy więcej ciebie nie ujrzeć!
- W takim wypadku - oznajmił markiz - dalej
nienawidziłabyś mężczyzn i unikała ich, aż bym cię znów
odnalazł,
- Przecież nie szukałbyś mnie! - odparła oskarżycielskim
tonem.
- Może świadomie nie - odrzekł. - Lecz wydaje mi się, że
koniec końców nie udałoby się nam od siebie uciec. To
przeznaczenie sprawiło, najdroższa, że się zeszliśmy. Sprawiło
też, że zakochaliśmy się w sobie!
- To nic zaskakującego, że... ja cię kocham - odezwała się
z pokorą Szikara - ale że ty kochasz mnie...
Odwrócił jej twarz ku swojej i powiedział:
- Jesteś piękna, jesteś odważna, dobra i wyrozumiała. Czy
mężczyzna mógłby żądać więcej od jednej małej osóbki?
- Dla ciebie chcę być tym wszystkim - wyznała namiętnie
Szikara.
Przycisnął ją do siebie, ucałował w czoło i rzekł:
- Kocham cię i będę się tobą opiekował przez resztę
swego życia, więc mam powód, by cię teraz odesłać spać.
Przysunęła się bliżej do niego i wyszeptała prawie
niedosłyszalnie:
- Nie chcę... odchodzić.
- Ja też nie chcę odejść, moje najdroższe kochanie, ale to
tylko na dzisiejszą noc.
- Czy naprawdę mamy... wziąć ślub... jutro?
- Dziś po południu poczyniłem wszelkie przygotowania
wymagane do ceremonii!
Szikara spojrzała na niego w zdumieniu.
- Dziś po południu, gdy zszedłeś na ląd? Zastanawiałam
się, dokąd idziesz. Lecz jakże mogłeś wiedzieć... jak mogłeś
być pewny, że... wyjdę za ciebie?
- Czyżbyś zapomniała, że cię pocałowałem? - zapytał
markiz. - Jak tylko moich warg dotknęły twoje wargi,
wiedziałem, że jesteśmy dla siebie przeznaczeni i nic ani nikt
nas nie może rozdzielić. - Westchnął. - A jednak obawiałem
się! Mimo że byłem przekonany o twej miłości, nie byłem
wcale pewien, iż przyznasz się do uczucia i przestaniesz mnie
nienawidzić tak samo, jak twierdziłaś, że nienawidzisz
wszystkich mężczyzn.
- Ale przygotowałeś nasz ślub?
- Gdy spotkaliśmy monsieur Mariette'a, zrozumiałem, że
twój ojciec nie żyje - odparł markiz. - Wiedziałem, jak bardzo
jesteś niezależna i, że tak powiem, jak mało kobieca, niestety.
Obawiałem się, że możesz zrobić coś wstrząsającego, na
przykład uciec ode mnie.
Szikara wykrzyknęła, przypomniawszy sobie, jak
rozpaczliwie się bała, że będzie zmuszona rozstać się z nim i
jak całą swą istotą tęskniła do niego.
- Nigdy bym od ciebie nie odeszła... z własnej woli.
- Skąd mogłem mieć taką pewność? - zapytał markiz. -
Poza tym wiedziałem, że muszę się tobą opiekować. Twój
absurdalny pomysł zarabiania na życie był niepraktyczny.
Moja droga, jesteś zbyt śliczna, żeby cię zostawić samą na
świecie.
- Więc przygotowałeś już wszystko?
- Gdy opowiedziałem ambasadorowi Brytanii, co stało się
z twoim ojcem, zgodził się na hasz natychmiastowy ślub oraz
zajął się wszystkimi koniecznymi do tego celu dokumentami i
papierami. - Ramiona markiza zacisnęły się mocniej wokół
niej, gdy mówił: - Zostaw wszystko mnie. Odtąd jestem za
ciebie odpowiedzialny i nie pozwolę, abyś się czymkolwiek
martwiła... poza mną!
- Chcę się tobą opiekować... chcę robić dla ciebie to
wszystko, czego nikt inny nie zrobi - powiedziała Szikara.
- Będziesz miała pełne ręce roboty - odparł markiz - a
twoje wynagrodzenie będzie płatne w miłości i pocałunkach!
Roześmiała się na to. Wówczas ze wzbudzającą jej respekt
stanowczością odmówił dalszej dyskusji i odprowadził ją pod
drzwi kabiny.
- Jutrzejszej nocy będziemy razem - powiedział głosem,
który nagle stał się wibrująco niski. - Śpij dobrze, moje śliczne
kochanie. Chcę, abyś w dniu ślubu wyglądała jeszcze piękniej
niż kiedykolwiek.
Szikara pomyślała, że trudno byłoby nie być szczęśliwą i
piękną. Troska markiza o każdy szczegół uświadomiła jej, jak
bardzo życie u jego boku będzie się od wszystkiego różniło.
Cieszyła się, że ma ładną białą sukienkę, którą kupiła w
Lizbonie, a której jeszcze nie nosiła. Była to suknia
wieczorowa, ale nie tak strojna i ostentacyjna jak suknia
balowa. Głęboko wyciętą bertę zdobiły drobne białe
kwiatuszki naszywane na koronkę. Takimi samymi obszyto
falbany szerokiej spódnicy. W sukni tej Szikara wyglądała
bardzo młodo i niewinnie.
Już była prawie gotowa i kończyła układać włosy w
lustrze, gdy Hignet przyniósł jej do kajuty pudło, w którym
znalazła welon z delikatnej koronki i wianek uwity z kwiecia
pomarańczy i innych białych kwiatów. Szikara pomyślała, że
tylko tego było jej trzeba, aby wyglądać jak prawdziwa panna
młoda. Gdy nieśmiało wyszła z kajuty, by odnaleźć markiza,
okazało się, że czeka na nią w salonie z bukietem tych samych
kwiatów, które wpleciono w wianek, oraz lilii i białych
orchidei.
Podniosła twarz, by mu podziękować, a on przyglądał się
jej chwilę, zanim powiedział:
- Nie tylko jesteś piękna, jesteś wszystkim, do czego w
życiu tęskniłem i czego nie spodziewałem się znaleźć u
kobiety, która miałaby zostać moją żoną.
- Chcę, żebyś był ze mnie zadowolony... chcę zrobić...
wszystko, czego... ode mnie zechcesz - wyszeptała Szikara -
ale... co będzie, gdy poznasz mnie lepiej i... rozczarujesz się?
Markiz uśmiechnął się.
- Jestem gotowy założyć się o dużą sumę pieniędzy, iż nie
tylko żadne z nas nie rozczaruje się co do drugiego, ale ze
nasza miłość będzie rosła i stawała się coraz silniejsza w
miarę upływu lat. - Objął ją i dodał: - Jesteś bardzo
nieprzewidywalna, moja ty poszukiwaczko przygód, więc
zawsze się będę obawiał, czy życie ze mną cię nie nudzi i czy
nie zechcesz szukać przygód gdzie indziej.
Przypominając sobie lęk, który czuła minionej nocy,
Szikara zadrżała.
- Wiesz, że w duszy jestem... tchórzem - odparła. - Nie
chcę się bać... lecz czuć się... bezpieczna... przy tobie...
właśnie tak jak teraz.
- Będę się tobą opiekował i kochał cię do końca życia -
powiedział markiz. - A mam przeczucie, że po śmierci nic nas
nie rozdzieli.
Nigdy nie słyszała go mówiącego tak poważnie. A kiedy
składali swe śluby w małym angielskim kościółku, Szikara
wiedziała, że jest tak samo głęboko wzruszony jak ona. Tak
jakby to nabożeństwo zarówno dla niej, jak i dla niego było
święte.
Bardzo mocno trzymała jego dłoń, gdy razem szli do
ołtarza i gdy razem odjeżdżali powozem. Wtedy przytuliła
policzek do jego ramienia i powiedziała szeptem:
- Kocham cię! Nie wiedziałam, że mogłabym kochać cię
jeszcze mocniej, niż kochałam, ale kocham.
- Ja też chcę ci opowiedzieć o mojej miłości - rzekł
markiz swym głębokim głosem. - Ale teraz, kochanie moje,
musimy udać się do ambasady brytyjskiej na obiad. Nie
mogłem odmówić ambasadorowi zaproszenia.
Jego Ekscelencja był świadkiem na ich ślubie i jechał za
nimi drugim powozem.
Chociaż Szikara pragnęła zostać sam na sam z markizem,
zdawała sobie sprawę z tego, że jego wysoka pozycja wymaga
pewnych poświęceń i „bywania w świecie".
Ambasada brytyjska była bardzo ładnym budynkiem
stojącym w dużym ogrodzie pełnym kwiatów. Choć niewiele
osób przybyło uczcić ich ślub, Szikarze wydawało się, że
przyjęcie było ogromnie radosne. .
Ambasador i wszyscy obecni pili zdrowie młodej pary,
lecz dopiero gdy odjechali z ambasady, markiz wyjawił jej, że
nie wracają na jacht, jak się tego spodziewała, ale jadą do
willi.
- Spędzimy tam trzy albo cztery dni, może dłużej, jeżeli
zechcesz - oznajmił. - Ale ja chcę, ukochana, mieć cię tylko
dla siebie.
Gdy Szikara zobaczyła willę (którą - jak się potem
dowiedziała - wypożyczył ambasadorowi brytyjskiemu
pewien Francuz, który wrócił do Paryża), uświadomiła sobie,
iż nawet gdyby miała wybór, nie mogłaby zażyczyć sobie
wspanialszego miejsca na miodowy miesiąc.
Willę wybudowano na samym skraju pustyni, mieszając
style wschodni i zachodni, z całym przepychem tego drugiego,
zaś egzotycznym pięknem pierwszego. Aż krzyknęła z
zachwytu zobaczywszy cudowne dywany, zdobiące podłogę i
ściany, oraz liczne posągi i ozdoby, z których wiele, jak się
domyślała, pochodziło z królewskich grobowców.
Jej sypialnia była cała w chłodnej bieli. Stało tam szerokie
i miękkie łoże, leżały gęste dywany, a starodawne lustra na
ścianach nadawały pomieszczeniu czar, który mówił jej, że nie
byłoby piękniejszej oprawy dla ich miłości.
Wszędzie pachniały kwiaty przysłane przez markiza: lilie,
orchidee i gardenie, mieszając się cudownie z suchym wiatrem
wiejącym znad pustyni.
Centralną część domu zajmował chłodny dziedziniec,
gdzie pomiędzy egzotycznymi roślinami znajdowała się
fontanna, powojniki wszelkiego rodzaju zaś obficie pięły się i
zwisały jaskrawymi girlandami ze ścian.
W ogrodzie rosły drzewa pomarańczowe obok pinii, były
tam też ustronne miejsca, gdzie markiz z Szikarą mogli
siadywać z dala od ludzkiego wzroku, otoczeni tylko
pachnącymi krzewami, gdy tuż za murem rozciągały się
bezwodne piaski.
Gdy Szikara patrzyła teraz na pustynię, wielkie i smętne
morze samotności oświetlone blaskiem księżyca, wydawało
się jej, że rozumie, dlaczego bezkresne piaski napawały
niektórych lękiem, a nawet rozpaczą. Wtedy pojęła, że
Egipcjanie, których nigdy nie odstępowała myśl o śmierci,
ponieważ, jak mówiono, życie Egipcjanina zawsze było tylko
podróżą ku niej, pozostawili sfinksa jako znak nadziei.
Był on obietnicą życia, którą nie każdy człowiek mógł
zrozumieć.
Widziała zarys jego dziwnego kształtu i uszkodzonej
głowy. Zawsze mówiono, że stanowi zagadkę, lecz Szikara
czuła, choć mogła się mylić, iż wie, co jego budowniczowie
chcieli przekazać.
Ich bogów uosabiały zwierzęta, dlatego sfinks był pół
zwierzęciem i pół człowiekiem, co oznaczało, iż każdy
stworzony człowiek był na wpół ludzki i na wpół boski.
„Cóż więc jest kluczem do boskiej natury człowieka -
zadała sobie pytanie - jeśli nie miłość? To miłość wynosi go z
pospolitości ku niebu, gdzie może poznać swą wielkość i
znaczenie życia".
Kiedy zaświtała jej ta myśl, zrozumiała, że nigdy już nie
będzie się czuła samotna lub nieistotna. Znalazła
przeznaczone jej miejsce we wszechświecie, wskazane
wyraźnie wydarzeniami, które sprowadziły ją tutaj, do boku
markiza.
Gdy tylko o nim pomyślała, usłyszała odgłos otwieranych
drzwi. To on wszedł do sypialni.
Spostrzegł ją stojącą przy otwartym oknie i podszedł do
niej. Na chwilę przedtem zobaczył w blasku księżyca jej oczy
i całą teraz rozpromienioną ekstatycznym szczęściem,
ponieważ on tam był.
- O czym myślisz, najdroższa? - zapytał.
Instynktownie przysunęła się bliżej niego i czuł bijące
przez cienki peniuar ciepło jej ciała.
- Myślałam o... tobie i o naszej... miłości.
- Czy któreś z nas może dziś myśleć o czymkolwiek
innym?
- Myślałam też, że już nigdy nie będę się czuła
niepotrzebna i samotna - powiedziała Szikara. - Teraz wiem,
czego szukałam, chociaż nie byłam świadoma tego. Dlaczego
czułam
się
niespokojna
i
nieszczęśliwa,
dlaczego
nienawidziłam ludzi tylko za to, że nie mogli mi dać tego,
czego potrzebowałam.
- Powiedz mi, co to takiego - prosił markiz, choć znał
odpowiedź.
- Miłość - odparła. - Miłość, którą żywię do... ciebie i
którą ty... jak mi się wydaje... żywisz do mnie.
Zaśmiał się łagodnie i, szukając wargami jej warg,
powiedział:
- Jeśli wątpisz w moją miłość, to muszę ją udowodnić, a
jest to coś, co zrobię bardzo chętnie!
Pocałował ją i znowu czuła, jak ogarnia ją ekstaza, jak
przez jej ciało przebiega płomień i błyskawice, podobnie jak
wtedy, gdy całował ją po raz pierwszy Teraz, ponieważ była
pewna jego miłości, było to jeszcze bardziej cudowne i
intensywne.
Gdy
markiz uniósł głowę, powiedziała, trochę
nieprzytomnie: - Może to wszystko... już się kiedyś
wydarzyło... może... się spotkaliśmy i miłowaliśmy się już ... i
dlatego czuliśmy brak czegoś... dopóki znowu nie byliśmy
razem.
- Tak właśnie czuję i w to wierzę - odparł markiz. - I
dlatego, najdroższa, nigdy nie stracimy siebie. Dla nas nie
istnieje śmierć, a tylko nowy początek.
Szikara spojrzała na piękno oświetlonej blaskiem -
księżyca pustyni i powiedziała:
- Tak wiele musisz... mnie nauczyć... tak wiele ja muszę
się nauczyć... lecz kocham cię i wszystko jest proste,
ponieważ dla nas cały świat jest wypełniony... miłością!
Markiz uniósł dłoń, aby odgarnąć włosy z jej czoła. A gdy
tak sploty opadały jej na ramiona, pomyślał, że przypomina
kapłankę, która przybiegła doń ze świątyni.
Potem oszołomiło go ciepło jej ciała, jego drżenie,
miękkość jej warg, i nie umiał już myśleć o niczym innym
prócz swej miłości do mej i ogniu, który w nich obojgu się
wzmagał.
- Kocham cię! - powiedział. - Jesteś moja, ukochana,
moja aż po wieczność, i nigdy ci nie pozwolę odejść!
Całował ją znowu, z pasją namiętną i władczą, wargami
silnymi i zaborczymi, a jednak nie bała się. Coś cudownego
rozjarzyło się w jej duszy jak płomień w odzewie na jego
pożądanie i wiedziała, że duchem stanowili jedność.
Czuła jego wargi na szyi, potem zsunął jej peniuar i
koszulę z ramion i całował jej piersi.
Oddychała szybko półotwartymi ustami i czuła, że
powieki jej ciążą. Nie rozumiała nic, tylko pragnęła aż do
bólu, aby jeszcze ciaśniej ją trzymał.
- Kocham... cię... kocham... - Z ledwością wypowiadała
słowa przerywanym głosem.
Objęła markiza za szyję, a od jego pocałunków poczuła,
jakby jego płomień złączył się z jej własnym i już nie umiała
myśleć, jedynie czuła namiętny żar.
Oto była miłość w całym swym majestacie i glorii, miłość
namiętna i burzliwa, oszałamiająca, ogromna jak pustynia, a
jednocześnie niwecząca lęk.
- Kocham cię, uwielbiam! Bóg wie, jak cię pragnę!
Zdawało się Szikarze, że choć nie powiedziała nic, te same
słowa odbiły się echem w jej sercu, jakby ono odpowiedziało
za nią.
Wreszcie, uwięziwszy jej wargi swoimi wargami, markiz
odwiódł ją od rozświetlonego księżycem okna w miękki,
pachnący mrok.