Wells Herbert George Wojna swiatów

background image

Herbert George Welles

Wojna światów

background image

KSIĘGA PIERWSZA

PRZYBYCIE MARSJAN

background image

1. W PRZEDEDNIU WOJNY

Nikt pod koniec dziewiętnastego wieku nie uwierzyłby chyba, iż życie ludzi

bacznie i wszechstronnie obserwują istoty mądrzejsze od człowieka, a przecież jak i

on śmiertelne; że krzątających się wokół swych spraw codziennych ludzi badają i

analizują one równie być może skrupulatnie, jak skrupulatnie bada człowiek pad

mikroskopem rające się i mnożące w kropli wody drobnoustroje. Snując się,

niezmiernie radzi z siebie, po naszym globie, szczerze jesteśmy przekonani o swej

władzy nad materią. Możliwe, że żyjątka pod mikroskopem czują tak samo. Ale

nikomu z nas nie przyszła do głowy myśl, że są inne, starze od naszego światy, które

mogą być źródłem niebezpieczeństwa dla ludzkości. Każdą myśl o życiu na nich

odpędzaliśmy od siebie, uważając je za nieprawdopodobne, a przynajmniej mocno

wątpliwe.

Dzisiejszego czytelnika zainteresuje niezawodnie nasz sposób myślenia z

tamtych odległych dni. Przypuszczano podówczas, że na Marsie mogą żyć co

najwyżej inni jacyś ludzie, na niższym od naszego stopniu rozwoju, którzy z radością

powitaliby ziemskie wyprawy misjonarskie. A tymczasem poprzez otchłań

międzyplanetarnej przestrzeni spoglądały na naszą. Ziemię zazdrosnym okiem istoty

obdarzane umysłami o tyleż wyższymi od naszych, o ile ludzkie wyższe są od

umysłów zagładą zagrożonych zwierząt; o intelekcie szerokim, lecz chłodnym i

niechętnym. I powali, lecz nieuchronnie opracowywały swe plany przeciwka nam. W

pierwszych latach wieku dwudziestego przyszło WIELKIE ZASKOCZENIE.

Nie muszę chyba przypominać czytelnikowi, iż Mars krąży dookoła Słońca w

odległości 140 000 000 mil, a światła i ciepła otrzymuje zaledwie dwa razy mniej od

naszej Ziemi. Mars, jeśli teorie mgławicowo kryją w sobie choć ziarno prawdy, musi

być znacznie od Ziemi starszy i życie na nim musiało pojawić się na długo przed

ukształtowaniem się ziemskiej skorupy. To, że masa Marsa wynosi zaledwie jedną

siódmą masy Ziemi, przyspieszyło jego ostyganie do temperatury, w której pojawia

się życie. Co więcej, posiada on powietrze i wodę, a więc to wszystko, co niezbędne

jest do podtrzymywania żywego istnienia.

Człowiek jednak jest tak próżny i tak w swej próżności zaślepiony, iż do

samego schyłku XIX stulecia ne. znalazł się żaden pisarz, który wyraziłby pogląd, że

mogła się tam rozwinąć życie istot rozumnych, na poziomie wyższym od ziemskiego.

background image

Nie pojmowano też na ogół, że na Marsie, który o wiele jest od Ziemi starszy,

powierzchnię ma czterokrotnie mniejszą i znacznie dalej leży od Słońca - życie musi

być nie tylko odleglejsze od swych początków, ale bliższe końca.

Nieustanne stygnięcie, któremu podległa jest przecież i nasza planeta,

posunęło się u naszego sąsiada znacznie dalej. Warunki fizyczne tam panujące są dla

nas, co prawda, wciąż jeszcze tajemnicą - wiemy jednak, że nawet na równiku

temperatura południa osiąga zaledwie temperaturę naszych najostrzejszych zim.

Atmosfera Marsa jest o wiele bardziej rozrzedzona od naszej, oceany zaś skurczyły

się tak dalece, iż pokrywają już tylko jedną trzecią powierzchni tej planety. Potężne

lodowce zalegają oba jej bieguny, a wskutek powolnych zmian pór roku spełzają

coraz groźniej na obszary strefy umiarkowanej. Ten najwyższy stopień wyczerpania,

tak niewiarygodnie jeszcze dla naszej Ziemi odległy, stał się palącym problemem dla

mieszkańców Marsa. Pod bezpośrednim naciskiem konieczności rozkwitła ich nauka,

urosła ich wiedza - lecz stwardniały serca. Spoglądając przez przyrządy, o jakich nam

się nawet nie śniło, w przestrzeń, w kierunku Słońca, ujrzeli oni odległą od siebie o

zaledwie 35 000 000 mil jutrzenkę nadziei, naszą cieplejszą planetę, pokrytą zielenią

roślinności, szarą od wód, z atmosferą pełną chmur - wymownym świadectwem

płodności, z przelotnym pośród tych chmur widokiem gęsto zaludnionych lądów i

upstrzonych statkami mórz.

My zaś, ludzie, stworzenia zamieszkujące tę Ziemię, byliśmy dla nich czymś

tak samo obcym i niższym, jak obce i niższe są dla nas małpy i lemury. Umysł

człowieka pojął już prawdę, iż życie jest nieustanną walką o byt. Wydaje się, że

prawdę, tę wyznawali również Marsjanie. Ich świat stygł coraz bardziej, nasz zaś

pełen był życia, śycia obcego im. niższego. pierwotnego. Jedyną ucieczką od groźby

nieuniknionego końca, groźby wzrastającej z pokolenia na pokolenie, było dla nich

przedsięwzięcie wyprawy wojennej bliżej Słońca.

Zanim osądzimy ich zbyt surowo, przypomnijmy sobie. jak bezlitośnie tępił

własny nasz gatunek nie tylko zwierzęta, bizony czy ptaki dodo, ale i inne rasy

ludzkie, na niższym stające szczeblu rozwoju. Choćby Tasmańczycy wytępieni

doszczętnie w ciągu pięćdziesięciu lat przez przybyszów z: Europy. Czyż tacy z nas

apostołowie litości, byśmy mieli prawo żalić się na Marsjan postępujących tak samo z

nami?

Obmyślili oni swoje lądowanie na Ziemi z zadziwiającą wprost precyzją - ich

wiedza matematyczna stoi niewątpliwie znacznie wyżej od naszej - i poprowadzili

background image

przygotowania prawie zupełnie jednomyślnie. Gdyby nasze przyrządy pozwalały na

to, wzbierające niebezpieczeństwo można by dostrzec znacznie już wcześniej w XIX

wieku. Tacy ludzie jak Schiaparelli obserwowali wprawdzie czerwoną planetę -

nawiasem mówiąc ciekawe, że Mars z dawien dawna uchodził za symbol wojny - lecz

nie potrafili pojąć zmian zachodzących w wyglądzie pewnych wycinków jej

powierzchni, choć tak dokładnie umieli zmiany te nanosić na mapy. A przez cały ten

czas Marsjanie przygotowywali się.

W 1894 roku, w czasie wielkiej apozycji Marsa, dostrzeżono jasny błysk na

oświetlonej części jego tarczy. Pierwsze ujrzało go obserwatorium Licka, nieco

później Perrotin w Nicei, potem zaś inne obserwatoria. Angielska publiczność

dowiedziała się o tym po raz pierwszy 2 sierpnia z artykułów w Przyrodzie. Ja

osobiście skłonny jestem przypuszczać, iż zjawiska to było błyskiem wystrzału

oddanego z głębokiego szybu wyrytego w skorupie Marsa, niby z potężnego działa

wyrzucającego skierowane na Ziemię pociski. Pojawienie się szczególnych

punkcików dostrzeżonych w pobliżu miejsca błysku podczas dwu następnych

opozycji nie zastała dotychczas wyjaśnione.

Burza zwaliła się na nas przed sześciu laty. Gdy Mars osiągnął największe

przybliżenie, Lavelle z Jawy zelektryzował cały świat astronomiczny zadziwiającą

wiadomością a potężnym na tej planecie wybuchu rozżarzonych do białości gazów.

Stała się to dwunastego przed północą, przy czym użyty przezeń natychmiast

spektroskop wykazał wielką masę płonących gazów, głównie wodoru, mknącą z

błyskawiczną szybkością w kierunku Ziemi. Ten strumień ognia przestał być

widoczny mniej więcej po piętnastu minutach. Astronom porównywał go do

olbrzymiego kłębu płomieni wytrysłych gwałtownie z planety, "zupełnie jak płomień

z wylotu lufy",

Później dopiero okazało się, jak trafne była ta porównanie. Następnego jednak

dnia nie znalazłbyś, z wyjątkiem drobnej wzmianki w Daily Telegraph ani słowa o

tym zjawisku w żadnej gazecie i świat żył dalej nic nie wiedząc o największym

niebezpieczeństwie jakie kiedykolwiek zagrażało rodzajowi ludzkiemu. Nie

dowiedziałbym się i ja o tym wybuchu, gdybym przypadkiem nie spotkał w Ottershaw

słynnego astronoma Ogilvy'ego. Wiadomość o niezwykłym zjawisku bardzo go

poruszyła i temu właśnie zawdzięczałem zaproszenie, by tegoż wieczoru obserwować

z nim razem czerwoną planetę.

Mimo wszystko, co potem zaszło - wieczór ów pamiętam bardzo dokładnie.

background image

Ciemne i milczące obserwatorium, nikłą plamę światła przyćmionej latarni w kącie,

monotonne tykanie mechanizmu zegarowego przy teleskopie, wreszcie szczelinę w

kopule dachu - podłużną głębię przeciętą smugą gwiezdnego pyłu. słychać było, jak

niewidoczny Ogiivy poruszał się gdzieś w pobliżu. teleskopie widniał krąg głębokiego

granatu z unoszącą się w samym niemal jego środku planetą. Wydała mi się okruchem

ś

wiatła - taka była jasna, maleńka i nieruchoma. Przecinały ją ledwie dostrzegalne

poprzeczne kreski, a na biegunach była leciutko spłaszczona. Taka drobna, taka

srebrzyście ciepła kropelka światła! Wydawało się, że drży, naprawdę jednak drżał

tylko utrzymywany nieustannym działaniem mechanizmu zegarowego na wprost

gwiazdy teleskop.

Gdy tak patrzyłem. gwiazda rosła, to malała, zbliżała się nieco, to znów

oddalała. Było to złudzenie wywołane po prostu wysiłkiem wzroku. Dzieliła ją ode

mnie 40 000 000 mil-ponad czterdzieści milionów mil próżni. Niewielu tylko spośród

nas potrafi wyobrazić sobie bezmiar kosmicznej pustki usianej gwiezdnym ziarnem

ś

wiatów.

W pobliżu Marsa, pamiętam, tkwiły trzy świetlne kropki, trzy nieskończenie

odległe, widoczne tylko przez teleskop gwiazdy, wokół zaś roztaczała się

nieprzenikniona ciemność próżni. Wiecie, jak wygląda ciemność nieba w gwiaździstą

mroźną noc. W teleskopie wydaje się ona daleko głębsza. A niewidzialne dla mnie, bo

tak odległe i małe, mknęło bez wytchnienia poprzez niezmierzoną przestrzeń, zbliżało

się o tysiące mit z każdą chwilą; nadchodziło wysłane przez tamtych COŚ - co miało

przynieść nam walkę i nieszczęścia i śmierć. Patrząc na nieruchomą gwiazdę nie

ś

niłem nawet o tym. Nikt na całej kuli ziemskiej nie śnił o bezbłędnie wymierzonych

w nas pociskach.

Tej nocy także nastąpił wybuch gazów na odległej planecie. Dojrzałem go.

Czerwony błysk na krawędzi tarczy, ledwie dostrzegalny zarys wytrysku światła -

akurat gdy chronometr wydzwaniał północ. Przywołałem Ogilvy'ego, by zastąpił mnie

przy teleskopie. Noc była upalna i chciało mi się pić. Stąpając niezdarnie i potykając

się poszedłem po omacku do stolika z syfonem, podczas gdy Ogilvy wykrzykiwał coś

o pędzących w naszą stronę kłębach gazów.

Tej nocy wyruszył z Marsa na Ziemię jeszcze jeden niewidzialny pocisk,

prawdopodobnie już drugi w ciągu dwudziestu czterech godzin. Pamiętam, jak

siedziałem na stole tam, w ciemności, a przed oczami migotały mi zielone i szkarłatne

plamy. Pamiętam, jak bardzo chciało mi się zapalić światło. Nie podejrzewałem, co

background image

oznaczał ów przelotny błysk ani co miał mi on przynieść. Ogilvy obserwował do

pierwszej, potem także dał spokój. Z jasno już płonącą latarnią wracaliśmy do domu.

Gdzieś niżej, w ciemnościach, leżały ciche miasteczka Otershaw i Chertsey z setkami

ś

piących spokojnie mieszkańców.

Ogilvy zastanawiał się tej nocy nad warunkami, jakie panują na Marsie, i

wydrwiwał prostackie pomysły, że jego mieszkańcy dają nam jakieś znaki. Twierdził,

ż

e to gęsty deszcz meteorytów spada na tę planetę lub też, że rozwija się tam potężny

wybuch wulkanu. Udowadniał mi, jakim niepodobieństwem jest identyczny rozwój

ż

ycia organicznego na dwu sąsiadujących ze sobą planetach.

- Jest może jedna szansa na milion - mówił - aby na Marsie żyło coś

podobnego do człowieka.

W setkach obserwatoriów widziano tej nocy błysk i następnej, i znów

następnej, i tak dziesięć razy z rzędu, noc w noc, około dwunastej - błysk. Gdy

wybuchy, po dziesiątym, ustały - nikt na Ziemi nie usiłował sobie tego wytłumaczyć.

Być może, gazy tworzące się przy wystrzałach sprawiły w jakiś sposób kłopot

Marsjanom. W każdym razie, dostrzeżone przez najsilniejsze ziemskie teleskopy,

gęste chmury dymu i kurzu długo jeszcze unosiły się w postaci szarych plamek o

zmiennych kształtach w przejrzystej atmosferze planety przesłaniając przelotnie tak

dobrze znane astronomom szczegóły jej powierzchni.

Ocknęła się wreszcie codzienna prasa. Poczęły się ukazywać popularnie

podawane wiadomości o wulkanach na Marsie. Pamiętam, że satyryczny tygodnik

Punch wykorzystał, nawet dosyć dowcipnie, temat ten do satyry politycznej. A

tymczasem; nie oczekiwane przez nikogo, szybowały ku nam wystrzelone przez

Marsjan pociski. Mknęły z chyżością wielu mil na sekundę przez pustą otchłań

przestrzeni, godzina za godziną, dzień za dniem, wciąż bliżej. i bliżej. Dzisiaj wydaje

się czymś niemal niewiarygodnym, że mimo wiszącej wówczas nad nami groźby

zajmowaliśmy się powszednimi swoimi kłopotami. Pamiętam, jak cieszył się

Markham, gdy udało mu się uzyskać dla swojego tygodnika najnowszą fotografię

Marsa. Jeśli o mnie idzie - dzieliłem czas między dwa zajęcia naukę jazdy na bicyklu i

pracę nad szeregiem artykułów na temat prawdopodobnych dróg rozwoju moralności

w miarę postępu cywilizacji.

Pewnego wieczoru - pierwszy z pocisków był już wtedy o niespełna dziesięć

milionów mil od Ziemi - wyszedłem z żoną na przechadzkę. Niebo było

wygwieżdżone i pokazywałem jej znaki zodiaku, a potem Marsa, jasny punkcik

background image

wspinający się powali coraz wyżej, ku zenitowi, punkcik, na który patrzyło w tej

chwili tyle potężnych teleskopów. Noc była ciepła. Wracając minęliśmy grupę

spacerowiczów z Chertsey czy może z Isleworth. Szli, grali i podśpiewywali. W

oddaleniu jaśniały okna domów. Ludzie kładli się spać. Ze stacji kolejowej

dochodziły, zmienione odległością w jakąś niemal melodię, dźwięki dzwonków,

dudnienie, szczęk przetaczanych wagonów. Jaskrawa siatka czerwonych, zielonych i

ż

ółtych świateł sygnałowych była - wedle słów żony - jakby wpięta w ciemną ramę

nieba. Wszystko tu wydawało się takie spokojne, takie bezpieczne.

2. Spadająca gwiazda

Nadeszła wreszcie noc, gdy spadł pierwszy pocisk. Późnym wieczorem

ujrzano wysoko w górze krechę ognia. Przemknęła nad Winchesterem kierując się na

wschód i zgasła. Patrzyły na nią setki ludzi .biorąc je niczawodnie za ślad zwykłego

meteoru. Według opisu reportera Albina ciągnął on za sobą zielonkawy, jarzący się

przez kilka sekund ogon. Profesor Denning, największy nasz autorytet w dziedzinie

meteorytów, stwierdził, iż dostrzeżono go na wysokości około dziewięćdziesięciu, a

może stu mil. Zdawało mu się, że bolid spadł o jakieś sto mil na wschód.

Nocy tej byłem w domu, pracowałem w gabinecie, a chociaż okno wychodzi

na Ottershaw i zasłona była podniesiona (lubiłem w tamtych czasach spoglądać w

nocne niebo) - nie dostrzegłem nic. A przecież najdziwniejszy ten przedmiot, jaki

kiedykolwiek nadleciał z przestworzy na Ziemię, spadł wtedy właśnie i ujrzałbym go

niewątpliwie, gdybym patrzył w okno. Niektórzy świadkowie jego lotu twierdzą, iż

mknął ze świstem. Nic takiego nie słyszałem. Musiało go widzieć wiele osób w

13erkshire, Surmy i Middlesex, ale wydawało im się pewnie, że to spada jakiś

zwyczajny meteoryt. Nikt chyba nie pomyślał, by go odszukać tej jeszcze nocy.

Tymczasem biedak Ogilvy, który widział spadającą gwiazdę, przekona

ny, iż leży ona gdzieś na polach między Horsell, Ottershaw i Woking, zerwał

się skoro świt i ruszył na poszukiwania. Odnalazł ją rzeczywiście, krótko po

wschodzie słońca, w pobliżu żwirowiska. Pocisk uderzając z wielką siłą o ziemię

wyrył ogromną jamę i rozrzucił we wszystkie strony żwir i piasek zasypując

wrzosowisko. Powstałe w ten sposób zwały widać było o półtorej mili. Wschodnia

część wrzosowiska płonęła i na tle wschodzącego właśnie słońca snuty się

przezroczyste niebieskawe dymki.

Bolid niemal całkowicie zagrzebany był w piachu. Dokoła walały się

background image

pogruchotane resztki połamanych przy upadku sosen. Widoczna jego część

przypominała ogromnych rozmiarów walec pokryty grubą okładziną z płyt lub raczej

z prostokątnych ciemnobrązowych łusek. średnica walca mogła wynosić ze

trzydzieści jardów. Ogilvy zdumiony wielkością, a jeszcze bardziej kształtem -

meteory są zazwyczaj. mniej lub bardziej kuliste - chciał podejść do bryły, była ona

jednak wciąż jeszcze tak rozgrzana tarciem wskutek przelotu przez atmosferę

ziemską, że zamiar ten spełznął na niczym. Zgrzyty dochodzące z wnętrza walca

wziął za odgłosy wywołane nierównomiernym ostyganiem powierzchni, gdyż nie

przyszła mu jeszcze wtedy do głowy myśl, że walec może być wydrążony.

Gdy stał tak na skraju wyrytej przez bolid jamy podziwiając niezwykły jego

wygląd, przede wszystkim zaś barwę i kształt, poczęło mu świtać mgliście, iż jest

może jakaś celowość w przybyciu walca na Ziemię. Poranek byt cudownie cichy,

słońce nieźle już przypiekało sponad rozsypanych kępami w stronę Weybridge sosen.

Nie było słychać świergotu ptaków

, nie zaszemrał najlżejszy wietrzyk, tylko z okopconego walca dochodziły

słabe jakieś dźwięki. Ogilvy był samiuteńki na całej tej wielkiej równinie.

Wtem spostrzegł ze zdziwieniem, iż wzdłuż kolistej krawędzi walca skruszyło

się i odpadło trochę brązowej, zwęglonej, pokrywającej bolid skorupy. Zaczęła ona

odrywać się i spadać na piasek płatami. Nagle odpadł duży kawał z takim łoskotem,

ż

e w Ogilvym serce zamarło.

Chcąc zdać` sobie w pełni sprawę z tego, co to oznacza, zsunął się mimo

bijącego z jamy żaru na dno, aby obejrzeć walec z bliska. Nawet wtedy jeszcze sądził,

ż

e przyczyną odpadania okładziny jest stygnięcie walca, chociaż nurtować go już

zaczęło zdziwienie, dlaczego odrywa się ona tylko wzdłóż krawędzi.I wtedy

spostrzegł, że koliste dno walca obraca się powolutku dokoła swej podłużnej osi.

Ruch ten był tak powolny, że niemal niedostrzegalny. Zauważył go dopiero wówczas,

gdy zorientował się, że czarna plama na skraju dna będąca pięć minut temu tuż przed

nim

zawędrowała teraz na przeciwległą stronę. Olśniła go myś. Walec był

sztuczny! Wydrążony! Z odkręcanym dnem? Ktoś je od wewnątrz odkręcał!

- Wielkie nieba! - krzyknął Ogilvy. - Tam w środku jest człowiek... ludzie! Na

wpół zwęgleni! Usiłują się wydostać!

Nagle, w ogromnym skrócie myślowym; skojarzył walec z błyskiem na

background image

Marsie.

Myśl o uwięzionej istocie była tak straszliwa, iż niepomny na gorąco y

przypadł do dna, by dopomóc w odkręcaniu. Na szczęście silne promieniowanie

uchroniło go przed spaleniem rąk grożącym przy zetknięciu ą z wciąż jeszcze

rozżarzonym metalem. Stał chwilę niezdecydowany, potem odwrócił się, wyskoczył z

jamy i popędził jak szalony do Woking. Dochodziła akurat szósta rano. Po drodze

spotkał jakiegoś woźnicę i probował mu tłumaczyć, ale zarówno wygląd jego-

kapelusz zgubił w jamie jak i to, co mówił, było tak niesamowite, że chłopina zaciął

konia i odjechał bez słowa. Nie lepiej powiodło mu się też z pomywaczem otwiera- t

jącyrn właśnie oberżę przy moście w Horsell. Człowiek ten wziął go za wariata i

nawet usiłował, bezskutecznie na szczęście, zamknąć w komórce. To go nieco

otrzeźwiło, kiedy więc ujrzał w ogródku londyńskiego dziennikarza Hendersona

krzyknął do niego przez płot i począł opowia dać bardziej już zrozumiale.

- Henderson! - zawołał. - Widział pan ten wczorajszy meteor? - A bo co? -

zapytał Henderson.

- Leży na polu, za Horsell!

- Mój Boże! - zawołał Henderson. - Meteor! To ciekawe!

- To nie jest zwykły meteor! Człowieku, to walec! Sztuczny walec! 1 coś jest

w środku!

Henderson podniósł się trzymając:w ręku łopatę.

- Co takiego? - zapytał: Henderson był przygłuchy na jedno ucho. Ogilvy

opowiedział mu wszystko, co widział. Henderson zastanawiał się chwilę, potom

rzucił łopatę, wdział marynarkę i wybiegł na ulicę. Popędzili we dwójkę z powrotem

na pole i stwierdzili, że walec nie zmienił położenia. Nie było też słychać zgrzytów,

za to pomiędzy ścianą a dnem ukazał się wąziutki paseczek lśniącego metalu. Przez tę

szczelinę wchodziło do walca lub, być może, uchodziło z niego z lekkim sykiem

powietrze. Chwilę nasłuchiwali, postukali kijem w okładzinę i nie otrzymawszy

ż

adnej odpowiedzi doszli zgodnie do wniosku, że człowiek czy ludzie w

walcu muszą być nieprzytomni lub zgoła martwi.

Sami oczywiście nie mogli im w niczym dopomóc, wykrzykiwali więc ,

tylko przez chwilę słowa otuchy i obietnic, po czym udali się z powrotem po

pomoc. Można ich sobie wyobrazić, jak ubrudzeni piaskiem, podnieceni, z odzieżą w

nieładzie gnali pogodnym rankiem przez miasteczko pełne trzasku odsłanianych

ż

aluzji wystawowych i okiennic sypialni. Henderson popędził prosto na pocztę, aby

background image

nadać depeszę do Londynu. Arykuły w prasie przygotowywały już, bądż co bądź,

umysły ludzkie do uznania takiej wiadomości za wiarygodną.

Już o ósmej wielu wyrostków i dorosłych poszło na pola, by obejrzeć

"nieboszczyków z Marsa". Tak się ta historia rozpoczęła. Ja dowiedziałem się o

wszystkim od gazeciarza, gdy mniej więcej za. kwadrans dziewiąta wyszedłem jak

zwykle po Daily Chronicle. Wiadomości te poruszyły mnie oczywiście bardzo, toteż

nie tracąc ani chwili poszedłem na przełaj przez Ottershaw ku żwirowisku.

3 świrowisko pod Horsell

Zastałem tam tłumek złożony z dwudziestu może ludzi otaczających wielką

jamę, w której Spoczywał walec. Wcześniej już opisałem wygląd tej olbrzymiej,

wbitej głęboko w ziemię bryły. świr i trawa dokoła wyglądały jak osmalone nagłym

wybuchem. Był to niewątpliwie skutek zderzenia z rozżarzonym bolidem. Nie

zastałem przy jamie ani Hendersona, ani Ogilvy'ego. Widocznie przekonawszy się, że

nie ma na razie nic do zrobienia ; udali się na śniadanie do domu HenderSOna.

Kilku wyrostków siedziało na skraju jamy i wymachując nogami zabawiało

się, dopókim im tego nie zabroniłem, rzucaniem w walec kamieniami. Odpędzeni -

zaczęli bawić się w berka uwijając się między grupami gapiów.

Byli tu dwaj cykliści, ogrodnik, którego niekiedy zatrudniałem w naszym

ogródku, dziewczynka z niemowlęciem na ręku, rzeźnik Gregg z synkiem i kilku

łazików obijających się zazwyczaj koło dworca i wynaj mujących się jako pomoc do

noszenia kijów golfowych. Nie było słychać żadnych prawie rozmów. W tamtych

czasach astronomia była dla prostych ludzi w Anglii czymś zupełnie nie znanym.

Większość zebranych gapiła się bez słowa na podobne do stołu dno walca.

Pozostawało ono zresztą od czasu odejścia Ogilvy'ego i Hendersona w nie

zmienionym położeniu. Wyobrażam sobie, jak rozczarowali się wszyscy ci ludzie

zastając tu zamiast spodziewanego stosu zwęglonych trupów - nieru

chomą bryłę metalu. Niektórzy odchodzili, na ich miejsce przybywali inni.

Zszedłem do jamy i wydało mi się, że z dołu, spad mych nóg, słychać słabe jakieś

dźwięki. Pewien natomiast byłem jednego - że dno przestało się obracać.

Niezwykłość walca stała się dla mnie oczywista wtedy dopiero, gdy ujrzałem

go z bezpośredniej bliskości. Na pierwszy rzut oka nie robił większego wrażenia niż

przewrócony wagon czy zwalone w poprzek drogi drzewo. A może nawet mniejsze.

Najbardziej przypominał zagrzebany w piachu, zardzewiały ze starości zbiornik z

background image

gazowni.

Trzeba było posiadać pewien zasób wiedzy, aby zauważyć, że rdzawa jego

okładzina to nie zwyczajna rdza, a żółtawobiały metal połyskujący między ścianą i

dnem też nie wygląda zwyczajnie. Pojęcie "nieziemski" dla większości tu zebranych

nie zawierało żadnej treści.

Już wtedy byłem przekonany, że przedmiot ten przybył do nas z Marsa. Nie

sądziłem jednak, aby mogła w nim być jakaś żyjąca istota. Przypuszczałem, iż dno

odkręca się automatycznie. Pomimo wywodów Ogilvy'ego wciąż jeszcze wierzyłem,

ż

e na Marsie żyją ludzie. Wyobrażałem sobie, że znajdziemy w walcu jakieś wzorce i

monety, jakieś rękopisy, myślałem o trudnościach połączonych z ich

rozszyfrowaniem. Walec był

jednak zbyt duży, by zawierać taki tylko ładunek. Z wielką tedy

niecierpliwością czekałem na całkowite wykręcenie się dna. Kiedy koło jedenastej

spostrzegłem, że nadal nic się nie dzieje, ruszyłem z głową nabitą myślami do

Maybury, do domu. Ale i tu nie dały mi one spokojnie pracować nad moimi

abstrakcyjnymi badaniami.

Po południu-wygląd pola zmienił się nie do poznania. Wczesne wydania

wieczornych gazet poruszyły Londyn ogromnymi tytułami w rodzaju: ,,POSŁANIE Z

MARSA" lub "GODNE UWAGI WYDARZENIE W WOKING" itd. W dodatku

depesza Ogilvy'ego do Instytutu Astronomicznego postawiła na nogi wszystkie

obserwatoria w Zjednoczonym Królestwie.

Na polu opodal jamy stało ze sześć przynajmniej dorożek z Woking, bryczka z

Cobham, a nawet jakaś wielkopańska kareta. Nie mówiąc już o mnóstwie bicykli.

Prócz tego, choć dzień był upalny, wielu ludzi z Wo king i Chertsey musiało ściągnąć

tu na piechotę, tak iż tłum zebrał się niemały. Było w nim nawet kilka jaskrawo

odzianych kobiet.

Upał był, jak się już rzekło, piekielny. Niebo bez chmurki i ani tchnienia

wietrzyku, tylko rozsiane tu i ówdzie pojedynczo sosny rzucały nieco skąpego cienia.

Płonące wrzosowisko już ugaszono, cała jednak równina, jak okiem sięgnąć w stronę

Ottershaw, wypalona była i sczerniała, a

gdzieniegdzie sączyły się z niej pionowe smużki dymu. Przedsiębiorczy

piwiarz z Cobham przysłał syna z wózkiem pełnym butelek piwa i jabłek.

Zbliżając się do jamy spostrzegłem nad samym jej brzegiem grupkę złożoną z

sześciu ludzi. Byli między nimi Ogilvy, Henderson i wysoki jasnowłosy mężczyzna,

background image

jak się później dowiedziałem - astronom Stent z Królewskiego Obserwatorium, a

także paru robotników z łopatami i kilofami. Stent ostrym podniesionym głosem

wydawał im jakieś rozkazy. Stał przy tym na walcu, który oczywiście ostygł już

znacznie. Stent był purpurowy, po twarzy spływał mu strumieniami pot, widać było

wyraźnie, że coś go bardzo zirytowało.

Duża część walca została już odkopana, dolny jednak koniec wciąż jeszcze

tkwił w ziemi. Ogilvy dostrzegłszy mnie w tłumie gapiów natychmiast przywołał

mnie do jamy i poprosił, bym udał się do lorda Hiltona, właściciela tej posiadłości.

Rosnący nieustannie tłum, a zwłaszcza wyrostki - mówił - bardzo utrudniają

odkopywanie. Trzeba na gwałt ogrodzić, prowizorycznie chociażby, jamę, by

oddzielić ją od gapiów. Powiedział także, iż od czasu do czasu słychać jeszcze w

walcu słabe zgrzyty, ale odkręcić dna nie udało się, gdyż nic ma ono żadnych

uchwytów. Ściany są niewątpliwie bardzo grubo, być więc może, iż dochodzące do

nas słabe dźwięki są w rzeczywistości głośnym zgiełkiem.

Prośba Ogilvy'ego ucieszyła mnie bardzo., gdyż spełnienie jej czyniło mnie

widzem uprzywilejowanym, dopuszczonym niechybnie poza projektowane

ogrodzenie. Co prawda lorda Hiltona nie zastałem, powiedziano

mi jednak, że spodziewają się jego przyjazdu z Londynu pociągiem

przybywającym o szóstej po południu. Ponieważ było dopiero piętnaście po piątej,

wróciłem do domu na podwieczorek, potem zaś pośpieszyłem na dworzec, aby tam na

niego czatować.

4 Walec otwiera się

Na żwirowisko powróciłem, gdy słońce skłaniało się już ku zachodowi. Od

strony Woking wciąż napływały w pośpiechu grupy ludzi, podczas gdy nieliczni tylko

wracali do domu. Tłum zarysowany ciemnym konturem na tle cytrynowożółtego

nieba urósł tymczasem do kilkuset chyba osób. Dochodziły z niego jakieś krzyki, a

bliżej jamy słychać było odgłosy szamotania się. Przez głowę przelatywały mi

najdziwniejsze myśli. Podchodząc bliżej usłyszałem głos Stenta:

- Cofnąć się Cofnąć się!

W moją stronę pędził jakiś chłopczyk.

- Rusza się! - wołał przebiegając obok. - Kręci się i kręci! Ja się boję! Wracam

do domu!

Zbliżyłem się pospiesznie do tłumu. Stało tam może dwieście, może trzysta

background image

rozpychających się łokciami, tłoczących się ze wszystkich sił osób. Parę znajdujących

się tam pań wykazywało nie mniejszą aktywność.

- Wpadł do jamy! - wrzasnął ktoś. - Cofnąć się! - krzyczały inne głosy.

Tłum falował, ja zaś przepychałem się siłą ku przodowi. Wszyscy byli

niezwykle podnieceni. Z jamy rozlegało się jakieś szczególne brzęczenie

- Słuchaj! - zawołał Ogilvy. - Pomóż odpędzić tych idiotów Przecież nie

wiadomo, co jest w tym przeklętym walcu!

Ujrzałem młodego człowieka, zdaje się sprzedawcę z Woking, stojącego na

walcu i usiłującego wydostać się z jamy, do której zepchnął go falujący tłum.

Dno walca odkręcało się od wewnątrz. Widać już było ze dwie stopy lśniącego

gwintu. Ktoś popchnął mnie tak silnie, że omal nie spadłem na obracające się dno.

Odwróciłem się i w tej właśnie chwili śruba musiała wykręcić się do końca, gdyż. dno

upadło z brzękiem na piach. Odepchnąłem łokciem napierającego na mnie mężczyznę

i znowu zwróciłem wzrok ku jamie. Kolisty otwór walca był przez chwilę całkowicie

czarny. Zachodzące słońce raziło prosto w oczy.

Myślę, że wszyscy spodziewali się ujrzeć wydobywającego się z walca

człowieka, być może niezupełnie podobnego do ziemskich ludzi, ale przecież

człowieka. Przynajmniej ja się tego spodziewałem. Tymczasem w głębi tej czerni

ujrzałem jakieś ruchy, jakieś wciąż bliższe i bliższe, nakładające się szare falowania,

następnie dwie połyskujące tarcze, jakby ogromne oczy. Potem z wnętrza wysunęło

się coś na kształt szarego węża grubości zwykłej laski i poczęło wić się w powietrzu

wprost ku nam. Po chwili za pierwszym wężem ukazał się następny.

Wstrząsnął mną nagły dreszcz. Jakaś kobieta za mną krzyknęła głośno. Na

wpół odwrócony, ze wzrokiem wciąż utkwionym w walcu, skąd wytryskały następne

macki, począłem przepychać się dalej od skraju jamy. Widziałem wyraźniej, jak

zdumienie malujące się na twarzach otaczających mnie ludzi zmieniało się w

przerażenie. Zewsząd słychać było niezrozumiałe okrzyki. Tłum zaczął się cofać.

Patrzyłem, jak sprzedawca wspina się ź pośpiechem po zboczu jamy, nagle

spostrzegłem, że jestem

sam, a po przeciwnej stronie jamy tłum, ze Stentem na czele, uchodzi co sił w

pole. Znów spojrzałem na walec i porwał mnie nieokiełznany strach. Stałem

skamieniały i patrzyłem.

Z walca powoli, z trudem, wydobywało się duże, wielkości niedźwiedzia

background image

, szare kuliste cielsko. Wychynęło z otworu i zalśniło w promieniach słońca

jak wilgotna skóra. Fara wielkich ciemnych oczu wpatrywała się we mnie

przenikliwie. Cielsko było owalne i, można by rzec, miało twarz. Poniżej oczu

widniał otwór gębowy, wąska szrama bez warg, drgająca bezustanku, sapiąca,

ociekająca śliną. Całe ciało dyszało i pulsowało konwulsyjnie. Cienkim mackowatym

ramieniem trzymało się krawędzi walca, podczas gdy druga macka bujała w

powietrzu.

Ktoś, kto nigdy nie widział żywych Marsjan, z trudem tylko może wyobrazić

sobie niezwykłe obrzydzenie, jakie budził ich wygląd. Zwłaszcza drgające nieustannie

usta wygięte w kształt litery V, z obwisłą ku przodowi górną wargą, brak łuków

brwiowych, brak podbródka pod klinowatą wargą dolną, wężowe macki, głośne i

pośpieszne sapanie wywołane-obcą im atmosferą ziemską, wyraźna trudność w

poruszaniu się spowodowana silniejszym niż na Marsie przyciąganiem, a przede

wszystkim niesamowita wprost przenikliwość ogromnych oczu - widok ten

przyprawiał nieomal o mdłości. W ich oleistej brunatnej skórze było coś gąbczastego,

w niezręcznej celowości powolnych ruchów - coś niewypowiedzianie potwornego.

Już pierwsze z nimi zetknięcie, pierwszy rzut oka napełnił mnie wstrętem i

przerażeniem.

Wtem potwór znikł. Przewinął się przez krawędź walca i, z głuchym hukiem

upuszczonego na ziemię ciężkiego zwoju skór, spadł na dno jamy. Usłyszałem, jak

wydał z siebie przy tym szczególny ochrypły okrzyk, po czym z głębi ciemnego

otworu wypełzło następne straszydło.

Na ten widok nie udało mi się już dłużej opanować przestrachu. Odwróciłem

się i pędząc jak szalony dopadłem oddalonej o sto może jardów kępy drzew. Biegłem

w skos i potykałem się co krok, gdyż nie mogłem, na chwilę nawet, oderwać od tych

istot wzroku.

Zatrzymałem się wreszcie, dysząc ciężko, wśród karłowatych sosenek

przerośniętych krzewami jałowca i czekałem, co będzie dalej. Calutkie wrzosowisko

usiane była ludźmi przykutymi jak i ja do ziemi przerażającym jakimś urokiem,

wpatrującymi się w te wstrętne istoty, a właściwie w skrywające je zwały żwiru.

Nagłe ujrzałem, z nową falą przerażeni, wysuwający się spoza nasypu jakiś czarny

okrągły przedmiot. Była to ostro zarysowana na tle płonącego zachodem nieba głowa

sprzedawcy. Dostrzegłem, jak przełożył rękę i kolano przez krawędź zwału, po chwili

background image

jednak znów pozostała widoczna tylko głowa. Wyglądało to, jakby ześliznął

się z powrotem. Nagle znikła i głowa i wydawało mi się, że w jamie rozległ się słaby

krzyk. Poderwałem się, by przyjść nieszczęsnemu z pomocą, lecz po krótkiej rozterce

strach przeważył. Potem nie było już widać nic więcej. Wszystka skrywało hałdy

piasku i żwiru, utworzone po upadku cylindra. Ktoś nadchodzący gościńcem od

Cobham lub Woking zadziwiłby się niewątpliwie widokiem topniejącego tłumu około

setki ludzi rozsypanych półkolem po polu, kryjących się w zagłębieniach, za

krzewami, za pniami drzew, porozumiewających się między sobą krótkimi

gorączkowymi wykrzyknikami i wpatrującymi się w kilka wielkich kup piasku. Jak

niesamowity wrak wózek czerniał na tle płomiennego nieba porzucony wózek

piwiarza, a nieco opodal - rząd opuszczonych pojazdów. Konie chrupały owies z

nadzianych na łby mieszków !lub skubały trawę.

5 Snop Gorąca

Przelotny widok Marsjan wydobywających się z walca, w którym przybyli ze

swej planety na Ziemię, zafascynował mnie paraliżując me ruchy. Stałem po kalana

we wrzosach, z oczami utkwionymi w skrywający ich nasyp, i czułem, że ścierają się

we mnie strach i ciekawość.

Nie miałem odwagi powrócić do jamy, równocześnie jednak pragnąłem

namiętnie zajrzeć do niej znowu. Ruszyłem wreszcie wolniutko, wielkim łukiem,

szukając jakiegoś punktu obserwacyjnego. Nadal nie odrywałem wzroku od nasypu,

za którym schowali się przybysze. Raz nad jamą zabłysło na chwilę w słońcu i znowu

skryło się kłębowisko czarnych cienkich węży podobnych d.o macek ośmiornicy.

Potem, bardzo powoli, wynurzyła się długa tyczka zakończona okrągłą tarczą

wirującą nieustannym, szybkim, drgającym ruchem. Co się tam mogło dziać

Większość gapiów skupiła się w dwóch miejscach - jedna gromada bliżej

Woking, druga od strony Cobham. Widocznie wszyscy przeżywali rozterkę podobną

do mojej. W pobliżu stało paru mężczyzn. Podszedłem do jednego z nich. Był to mój

sąsiad, nie znany mi zresztą z nazwiska. Choć nie była to najwłaściwsza do rozmowy

chwila, zagadnąłem go.

- Cóż to za wstrętne bydlaki-odrzekł. -0, mój Boże! Co to za wstrętne bydlaki!

- powtarzał w kółko.

- Widział pan tego człowieka w jamie? - zapytałem; nic na to nie

odpowiedział. Milczeliśmy obaj, zapatrzeni, czując się we dwóch nieco

raźniej. Po chwili przesunąłem się trochę w bok, by wspiąć się na niewielki,

background image

lecz zapewniający lepszą widoczność pagórek, kiedy zaś obejrzałem się za sąsiadem,

zobaczyłem, jak oddalał się w stronę Woking.

Dopiero roztapiający się w mroku zachód przyniósł nowe wydarzenia. Na

lewo, w stronę Woking, tłum gęstniał. Donosił się stamtąd gwar rozmów. Znikła

natomiast grupka pod Cobham. W jamie panowała zupełna cisza.

Natchnęło to widocznie ludzi odwagą. Sądzę, że odegrali też pewną rolę nawa

przybyli z Woking. W każdym razie równocześnie z zapadającym mrokiem rozpoczął

się przerywany ruch w kierunku jamy, tym żywszy, im cichszy i spokojniejszy

wydawał się gęstniejący wokół walca wieczór. Czarne pionowe figurki posuwały się

parami, trójkami ku przodowi, przystawały niepewnie, wpatrywały się w ciemność i

znów ruszały przed siebie opasując żwirowisko szerokim nieregularnym

półksiężycem. Ja także począłem zbliżać się do jamy.

Na żwirowisko wkroczyło śmiało kilku woźniców, po czym rozległ się tupot

kopyt i skrzypienie kół. Zobaczyłem też chłopaka popychającego wózek z jabłkami.

Nagle, o trzydzieści maże jardów od jamy, ujrzałem nadchodzącą od Horsell małą

gromadkę. Wiódł ją jakiś człowiek wymachujący białą chorągwią.

Było to poselstwo. Widząc, że Marsjanie mimo odpychającej

powierzchowności są istotami niewątpliwie myślącymi, postanowiono po

gorączkowych naradach przekonać ich za pomocą znaków, że my również obdarzeni

jesteśmy inteligencją.

Chorągiew powiewała w lewo i w prawo. Odległość dzieląca mnie od

poselstwa zbyt była wielka, bym mógł rozpoznać, kto brał w nim udział. Później

dopiero dowiedziałem się, że w próbie porozumienia uczestniczyli, prócz innych,

także Ogilvy, Stent i Hen.derson. W bezpiecznym za parlamentariuszami oddaleniu

posuwało się dość dużo ciemnych postaci. Wyglądało to, jakby ktoś przebił w jednym

miejscu otaczający jamę, dosyć już teraz szczelnie, krąg.

Nagle zabłysło jaskrawe światło i z jamy buchnęły unoszące się pionowo w

górę, jeden za drugim, trzy potężne kłęby zielono jarzącego się dymu. Dym ten,

trafniej maże byłoby nazwać go płomieniem, świecił tak jaskrawo, że w jego blasku i

ciemnobłękitne niebo nad głowami, i zamglone brązowe zarośla ciągnące się aż pod

Chertsey, i czarne rozrzucone tu i ówdzie sosny-pociemniały jeszcze bardziej i

pozostały czarne, kiedy dym się rozwiał. Równocześnie rozległo się ciche syczenie.

Zbliżająca się klinem ku jamie, z chorągwią na czele, grupka parlamen

background image

tariuszy, małych czarnych figurek na czarnej rozległej płaszczyźnie,

zatrzymała się na ten widok jak wryta. Gdy zielony dym wzbił się w górę, twarze

rozświetliły się bladą zielenią i zgasły. Syczenie przeszło z wolna w brzęczenie,

potem w długi donośny warkot. Równocześnie z jamy wysunął się powoli sklepiony,

podobny do garbu kształt wysyłający w przestrzeń ledwie dostrzegalny, wąski,

cieniutki promyk światła.

Po chwili w rozproszonej grupie zaczęły przeskakiwać z człowieka na

człowieka jasne iskry, oślepiające błyski płomienia. Wydawało się, jakby

niewidzialny strumień światła uderzał ich i zapalał po kolei, jakby jeden po drugim

stawali nagle w płomieniach.

Widziałem w zabójczym, niszczącym ich ogniu, jak zataczali się i padali, gdy

towarzyszący im dotychczas tłum rzucił się do ucieczki.

Stojąc tak i przyglądając się nie zdawałem sobie sprawy, że to śmierć grasuje

wśród tej małej odległej gromadki. Czułem tylko, że dzieje się tam coś dziwnego.

Oślepiający, bezgłośny błysk światła i człowiek wali się na ziemię. Kiedy zaś

niewidoczny snop gorąca sięgał dalej wydając głuchy odgłos - stawały w płomieniach

sosny, buchały ogniem wysuszone kępy janowca. Nawet hen, daleko, gdzieś aż pod

Knaphill dostrzegłem płonące drzewa, żywopłoty i drewniane zabudowania.

Niewidzialny gorący grot, ognista śmierć, szybko i nieuchronnie raził

wszystko dokoła. Pałające krzewy znaczyły jego drogę ku mnie, tak jednak byłem

osłupiały, tak oszołomiony, że nie mogłem ruszyć się z miejsca. Słychać było

wyraźnie ogień potrzaskujący na wrzosowisku. Jakiś koń zarżał i urwał nagle. Jakby

ktoś przeciągnął po oddzielających mnie od Marsjan wrzosach niewidzialnym

rozżarzonym palcem i natychmiast szerokim śladem zadymiła i potrzaskała ziemia.

Na lewo, u wylotu gościńca z Woking na żwirowisko, coś runęło z hukiem. Wtem

syczenie i warkot umilkły, a kopulasty garb skrył się za okalającym jamę nasypem.

Wszystka odbyło się tak szybko, tak mnie oślepiły i zaskoczyły te błyski, że

nie zdążyłem nawet poruszyć się. Gdyby śmierć zatoczyła pełny krąg wokół jamy -

byłbym zgubiony. Przeszła jednak bokiem, oszczędziła mnie i pozostawiła po sobie

nagle ciemną, niezwykłą noc.

Pod granatowym sklepieniem wieczornego nieba leżały ciche, ciemne aż do

czerni, pagórkowate wrzosowiska przecięte popielatą wstęgą gościńca. Ciemność

zdała się całkiem bezludna. W górze migotały już pierwsze gwiazdy, niebo na

zachodzie jaśniało jeszcze bladym, seledynowym błękitem. Na jego tle rysowały się

background image

czarno wierzchołki sosen i dachy domów w Horsell. Z wyjątkiem tyczki z wirującym

nieustannie zwiercia

dłem na czubku nie była widać ani Marsjan, ani żadnych ich narzędzi.

Gdzieniegdzie dopalały się dymiące drzewa i kępy krzaków, zaś z domów w Woking

biły w ciche, pogodne niebo języki płomieni.

Prócz tych pożarów i przerażonego zdumienia wszystko było jak przedtem.

Wydawało się, że zniknięcie z powierzchni Ziemi kilku czarnych figurek z białą

chorągiewką w niczym nie zakłóciło ciszy wieczoru.

Nagle poczułem się na całym tym ciemnym, bezkresnym polu sam, bezbronny

i bezsilny. Ogarnęło mnie przerażenie.

Odwróciłem się i z wysiłkiem pobiegłem, potykając się, przez wrzosowisko.

Nie tylko Marsjanie napawali mnie grozą, groźna była ciemność, groźna cisza.

Przerażenie załamało cały mój męski hart ducha. Biegnąc płakałem bezgłośnie, jak

płaczą małe dzieci. Raz odwróciwszy się - nie śmiałem już spoglądać za siebie.

Pamiętam, jak ogarnęła mnie dziwna pewność, że ktoś ze mną igra, że właśnie

teraz, kiedy od ocalenia dzieli mnie tylko krok, dopędzi mnie i schwyta przyczajona w

jamie koło walca, szybka jak błyskawica, tajemnicza śmierć.

6 Snop Gorąca na gościńcu do Cobham

Bezgłośna szybkość, z jaką Marsjanie potrafili zabijać, zdumiewa nas wciąż

jeszcze. Mniema się ogólnie, że, umieli oni w sobie tylko wiadomy sposób wytwarzać

zasoby intensywnego ciepła w komorach o minimalnym

przewodnictwie. Potem, używając wykonanego z nieznanego stopu

parabolicznego zwierciadła, rzucali snop tego gorąca, podobnie jak zwierciadło latarni

morskiej rzuca snop światła, na dowolny przedmiot. Nikt oczywiście nie potwierdził

naukowo tych szczegółów. W każdym jednak razie pewne jest, iż podstawą tej broni

był snop gorąca. Gorąca i niewidzalnego, zamiast widzialnego, światła. Pod jego

dotknięciem wszystko, co palne, stawało w płomieniach, ołów płynął jak woda,

miękło żelazo, pękało i topiło się szkło, woda zmieniała się gwałtownie w parę.

Czterdziestu bez mała zwęglonych, zmienionych do niepoznania ludzi legło

owego pogodnego wieczora dokoła jamy, zaś rozświetlone pożarami pola między

Horsell i Maybury pozostawały przez całą noc pusto i jaskrawo płonące:

Wiadomość o masakrze dotarła równocześnie niemal do Cobham, do

background image

Woking i do Ottershaw. Gdy na żwirowisku rozgrywała się tragedia, w

Woking zamykano właśnie sklepy - toteż niemało pociągniętych zasłyszanymi

wieściami ludzi udało się przez most pod Horsell i dalej drogą pomiędzy żywopłotami

prowadzącą ku żwirowisku.

Nietrudno wyobrazić sobie wyświeżoną po całodziennej pracy młodzież, jak

korzystając z okazji stworzonej przez nowinę wybierała się na wieczorną przechadzkę

wypełnioną zwykłymi zalotami. Nietrudno wyobrazić sobie płynący nad gościńcem

gwar młodych głosów...

Choć nieszczęsny Henderson pchnął gońca na bicyklu, aby nadać z poczty w

Woking depeszę do wieczornych gazet londyńskich, to jednak mało kto, nawet w

Woking, wiedział, że walec już się otworzył.

Ciekawi, nadchodzący dwójkami, trójkami, widzieli jedynie gorączkowo

rozprawiające gromadki ludzi wpatrzonych w wirujące nieustannie na czubku

tyczki nad jamą zwierciadła. Trudno wątpić", by panujące tu podniecenie nie udzieliło

się także i nowo przybyłym.

Około wpół da dziewiątej, to znaczy w chwili, kiedy ginęli parlamentariusze,

na gościńcu zebrało się już, nie licząc śmiałków, którzy udali się w pole, by obejrzeć

Marsjan z bliska, około trzystu osób. Było też trzech policjantów, w tym jeden konny,

usiłujących za wszelką cenę wykonać polecenie Stenta, to jest utrzymać gapiów z

daleka od walca. Nie obeszło się przy tym bez wrzawy ze strony tych bezmyślnych i

ulegających podnieceniu ludzi, dla których zbiegowiska jest okazją do hałasowania i

głupich dowcipów.

Stent i Ogilvy natychmiast po ukazaniu się,Marsjan, przewidując możliwość

jakichś starć, depeszowali z Horsell do najbliższych koszar z. prośbą o przysłanie

kompanii piechurów, aby uchronić te dziwne stworzenia przed gwałtem. Dokonawszy

tego powrócili czym prędzej do jamy, aby stanąć na czele owego nieszczęsnego

poselstwa. Opis jego zagłady dokonany przeze mnie nie różni się niczym od opisu

wydarzeń widzianych przez tłum ciekawych. Trzy kłęby zielonego dymu, odgłos

głuchego warkotu w jamie, błyski płomienia.

Cały ten tłum był jednak znacznie bliższy śmierci ode mnie. Ocaliły go zarosłe

wrzosami piaszczyste pagórki, które przegrodziły drogę dolnemu pasmu Snopa

Gorąca. Gdyby paraboliczne zwierciadło uniosło się o kilka jardów wyżej, nie

zostałby przy życiu ani jeden świadek. Najpierw

background image

ujrzano błyski, padających ludzi i zapalane, jakby niewidoczną w mroku ręką,

coraz bliżej i bliżej, krzaki. Patem, z sykiem zagłuszającym dochodzący z jamy

warkot, łysnął nad głowami Snop Gorąca i natychmiast stanęły w ogniu czubki

obrzeżających gościniec buków. Poczęły kruszyć

się cegły, trzaskać w oknach szyby, zapłonęły drewniane framugi, a z

narożnego domu posypały się na ziemię szczątki dachu.

Wśród nagłego syku, trzasku i huku, oślepiany blaskiem płonących drzew,

zdjęty paniką tłum zamarł na chwilę.

Na gościniec poczęły się sypać iskry, a za nimi płonące liście i gałęzie.

Zajmowała, się od nich odzież i kapelusze. Na wrzosowisku rozległy się krzyki. W

cały ten rozgardiasz wtargnął wrzeszcząc coś i osłaniając głowę rękami konny

policjant. Jakaś kobieta krzyknęła rozdzierającym głosem: - Idą! - i wszyscy rzucili się

do niepowstrzymanej ucieczki. Gnali na oślep jak stado owiec. Tam, gdzie gościniec

zwęża się, przebiegając w wykopie, zrobił się zator, ścisk i wybuchła rozpaczliwa

bójka. Nie wszyscy uszli z niej cało - zduszone i stratowane pozostały, konając w

okrutnych ciemnościach, dwie kobiety i dziecko.

7 Jak dotarłem do domu

Jeśli o mnie idzie - z ucieczki pozostało mi w pamięci tylko ślepe błąkanie się

pośród drzew i pełen potknięć bieg przez wrzosowisko. Dokoła była groza i pewność,

ż

e gorące ostrze krąży i unosi się nieustannie nad głową, aby spaść i zgładzić mnie

bezlitośnie, Na gościniec wyszedłem pomiędzy Horsell a skrzyżowaniem, ku któremu

pognałem co sił.

W pewnej chwili poczułem, że dalej już biec nie mogę. Wyczerpany

gwałtownością wrażeń i wysiłkiem ucieczki zatoczyłem się i padłem na skraju drogi.

Było to tuż przy moście nad kanalem, w pobliżu gazowni. Upadłem i leżałem bez

ruchu.

Leżałem tak, zdaje się, dość długo.

Wtem, jakby czymś zaniepokojony, usiadłem. Przez chwilę nie moglem pojąć;

skąd się tu wziąłem. Przerażenie opadło ze mnie jak płaszcz. W ucieczce zgubiłem

kapelusz, a kołnierzyk zsunął się z ułamanej spinki. Jeszcze przed chwilą oczywiste

były dla mnie trzy tylko rzeczy: bezmiar nocy, przestrzeni i przyrody - własna moja

trwoga i niemoc - i bliskość śmierci. Teraz, jakby coś się we mnie odmieniło,

zacząłem widzieć wszystko inaczej. Nie było to świadome przejście z jednego stanu

w drugi. Po prostu poczułem się znowu zwykłym sobą, poważnym i statecznym

background image

obywatelem. A te ciche pola, ta instynktowna ucieczka, te buchające płomienie -

wydały mi się snem. Zadawałem sobie pytanie, czy wszystko to działo się naprawdę.

Nie mogłem uwierzyć.

Powstałem niepewnie i wstąpiłem na stromo sklepiony most. Przepeł

niało mnie zdumienie. Nerwy i mięśnie osłabły, jakby z nich uszły wszelkie

siły. Rzec można: potykałem się niczym pijany. Spoza sklepienia mostu ukazała się

wpierw głowa, patem reszta czyjejś postaci. Był to robotnik. Szedł obarczony

koszykiem, a obok biegł mały chłopczyk. Mijając życzyli mi dobrej nocy. Chciałem

odpowiedzieć i - nie mogłem. Mruknąłem tylko coś niezrozumiale i powlokłem się

dalej. Pod mostem Maybury zadudnił pociąg. Długa gąsienica oświetlonych okien,

biała falująca smuga dymu oświetlonego ogniem, stukot kół - i znikł mknąc na

południe: Przy furtkach willowych ogródków (wchodziłem od strony pięknego

przedmieścia zwanego Wschodnim Tarasem) gwarzyły spokojnie ciemne gromadki

mieszkańców. Wszystko było tu takie zwyczajne, takie rzeczywiste. A tam - poza

mną! Jak nierealny gorączkowy sen! Nie, wmawiałem w siebie, tego być nie mogło!

Jestem, być może, obdarzony wyjątkowym usposobieniem. Nie wiem, czy

dużo jest ludzi podobnych w tym do mnie. Otóż odczuwam czasami dziwne jakieś

oderwanie się od samego siebie, od otaczającego mnie świata; wydaje mi się

wówczas, że patrzę na wszystko jakby z zewnątrz, spoza czasu, spoza przestrzeni, z

niezmiernego oddalenia, spoza napięcia rozgrywającej się nieustannie tragedii bytu.

Uczucie to było we mnie tej nocy niezwykle silne. Jakbym dopłynął do drugiego

brzegu snu.

Największej troski przyczyniła mi niepojęta sprzeczność między otaczającą

mnie ciszą a śmiercią grasującą o niecałe dwie. mile stąd. W gazowni słychać było

odgłosy - normalnej pracy, elektryczne lampy płonęły jak co wieczór.

Przystanąłem przy najbliższej grupce gwarzących. - Co słychać na

ż

wirowisku? - zapytałem.

Przy furtce stało dwóch mężczyzn i kobieta. - Co? - jeden z nich zwrócił się ku

mnie.

- Co słychać na żwirowisku? - powtórzyłem pytanie. - A pan nie stamtąd

wraca?-odparł.

- Powariowali z tym żwirowiskiem! -zawołała kobieta. - Co tam się dzieje?

- Nic pani nie słyszała o ludziach z Marsa? - zagadnąłem. - 0 stworzeniach z

background image

Marsa?

- Aż za wiele - odpowiedziała na to. - Bardzo dziękuję! Wszyscy troje

roześmieli się.

Poczułem się ośmieszony, i to mnie rozgniewało. Próbowałem opowiadać im,

co widziałem, lecz nie udawało mi się. Urywane słowa bawiły ich tylko.

- Jeszcze o nich usłyszycie! - wykrzyknąłem i ruszyłem do domu. Już w progu

przeraziłem żonę niesamowitym wyglądem. W jadalni

usiadłem przy stole, wypiłem nieco wina i gdy trochę przyszedłem do siebie,

zacząłem opowiadać o wszystkich swych przejściach. Gotowa od dawna zimna

kolacja stała nie tknięta na stole przez cały czas opowiadania.

- Jedno jest pewne-kończyłem chcąc choć trochę złagodzić wywołane

wrażenie. - Nigdy jeszcze nie widziałem stworzeń poruszających się równie

niezdarnie. Mogą, rzecz prosta, siedzieć sobie w tej swojej jamie i zabijać każdego,

kto tylko zbliży się do nich, ale na pewno nie potraf ą z niej wyjść... Wyglądają jednak

okropnie.

- Przestań, kochanie! - zawołała żona ściągając brwi i kładając rękę na mojej.

- Biedny OgiIvy! - ciągnąłem. - Pomyśl, może leży tam martwy! śona w

każdym razie nie wątpiła w prawdziwość moich przygód. Widząc jej śmiertelną

bladość natychmiast umilkłem.

- Oni tu przyjdą! - powtarzała bez ustanku.

Nakłoniłem ją do przełknięcia paru kropel wina i próbowałem uspokoić.

- Przecież ledwie łażą - tłumaczyłem.

Chcąc pocieszyć i ją, i siebie powtarzałem to, co wczoraj mówił Ogilvy: że

niepodobieństwem jest, by Marsjanie mogli zadomowić się na Ziemi. Szczególny

nacisk kładłem na trudności grawitacyjne. Siła ciężkości jest trzykrotnie większa na

Ziemi niż na Marsie. Wskutek tego Marsjanin waży na Ziemi trzy razy tyle, choć siła

jego mięśni pozostaje ta sama. Ciało jego będzie jak z ołowiu! Takie zresztą było

powszechne mniemanie. Przytoczę tu dla przykładu, iż następnego poranka i Times, i

Daily Telegraph twierdziły słowo w sławo to samo, zapominając jak i ja o działaniu

dwu zupełnie oczywistych czynników.

Atmosfera ziemska zawiera, jak wiadomo, więcej tlenu, a mniej argonu od

atmosfery Marsa. Ta nadwyżka tlenu oddziaływała na Marsjan dostatecznie

pobudzająco, aby w znacznym stopniu zrównoważyć zwiększony ciężar ich ciała, Po

drugie, przeoczano na ogół fakt, że wysoki poziom myśli technicznej pozwalał

background image

Marsjanom obchodzić się doskonale bez pracy mięśni.

Nie zastanawiałem się jednak wówczas nad tym, toteż całe moje rozumowanie

pozbawiało najeźdźców najmniejszej nawet szansy w walce z ludźmi. Konieczność

uspokojenia żony i ufność, jaką natchnął mnie ,suto zastawiony stół, smaczne

jedzenie i dobre wino sprawiły,

iż z minuty na, minutę stawałem się odważniejszy i pewniejszy siebie.

- Popełnili głupstwo - twierdziłem dolewając sobie wina. - Oszaleli ze strachu

i to uczyniło ich niebezpiecznymi. Może nie spodziewali, się zastać tu, na Ziemi, istot

ż

yjących i obdarzonych do tego inteligencją. W ostateczności dość będzie jednego

pocisku, aby wytłuc ich wszystkich w tej jamie,

Niezwykłe podniecenie wywołane wypadkami tamtego dnia musiało wprawić

mą spostrzegawczość w stan wysokiego uczulenia. Wieczór ów pamiętam dzisiaj

jeszcze niezwykle żywo. Zwrócona ku mnie, słodka w różowym cieniu abażuru,

zaniepokojona twarz żony; biały obrus, srebrna i kryształowa zastawa - w tamtych

czasach nawet filozoficzni pisarze mogli sobie pozwolić na pewien przepych -

purpurowe wina w kielichu wryły się w mą pamięć z fotograficzną dokładnością.

Siedziałem przy stole, koiłem nerwy papierosem, współczułem nierozważnemu

Ogilvy'emu i krytykowałem tchórzliwą krótkowzroczność Marsjan.

Zupełnie tak samo, myśląc o dostrzeżonych za dnia myśliwych, poruszył się w

swym gniazdku jakiś szacowny ptak dodo. "Zadziobiemy ich jutro na śmierć" -

ć

wierkał zapewne do swej małżonki.

Skądże mogłem wówczas wiedzieć, że była to ostatnia wykwintna kolacja,

jaką miałem zjeść w ciągu wielu dziwnych i straszliwych dni,.

8 Piątkowa noc

Ze wszystkich niezwykłych zjawisk oglądanych przeze mnie w ów piątek za

najniezwyklejsze uważam trwałość zwyczajów panującego podówczas porządku

społecznego, w momencie gdy rozpoczynały się zdarzenia, które miały ten porządek

obalić.

Gdyby w piątek wieczorem zatoczyć koło w promieniu pięciu mil ze środkiem

w żwirowisku pod Woking - nie sądzę, by choć jeden człowiek (poza, być może,

krewnymi nielicznych cyklistów, Stenta i kilku leżących wokół jamy martwych

background image

londyńczyków) przebywający poza tym okręgiem zmienił z uwagi na zaziemskich

przybyszów, choć w nieznaczny sposób, codzienne swe nawyki.

0 walcu słyszało oczywiście wiele osób. Na pewno rozmawiano nawet o nim

w wolnych chwilach, jednak niemieckie ultimatum, na przykład, zrobiłoby, z wszelką

pewnością, większe wrażenie.

Telegram Hendersona o odkręcaniu się walca uznano tego wieczoru w

Londynie za zwykłą kaczkę. Redakcja zadepeszowała doń żądając potwierdzenia

wiadomości, a nie otrzymawszy odpowiedzi - biedak nie żył już przecie - postanowiła

nie wydawać dodatku nadzwyczajnego.

Nawet jednak wewnątrz tego pięciomilowego kręgu większość ludzi

pozostawała bezczynna. Wspomniałem już o zachowaniu się zagadniętych przeze

mnie mężczyzn i kobiety. W całej okolicy ludzie spożywali obojętnie posiłek, grzebali

po pracy w ogródkach, dzieci kładziono spać, młode pary spacerowały po

zagajnikach, uczniowie ślęczeli nad książkami.

Być może, uliczna plotka w wioskach, nowy interesujący temat w piwiarni,

słowa któregoś naocznego świadka ostatnich wydarzeń wywołały gdzieniegdzie

trochę zamętu, krzyków i bieganiny, w ogromnej jednak większości ludzie pracowali,

jedli, pili, szli spać, zupełnie tak samo jak co dzień, jak co rok, od najdawniejszych

czasów, jakby na niebie nie było żadnego Marsa. Nawet na stacji w Woking, w

Horsell i w Cobham było tak sama.

Na dworcu w Woking najzwyczajniej w świecie, do późnej nocy, przyjeżdżały

i odchodziły pociągi, niektóre przetaczano na boczne tory, pasażerowie wysiadali i

czekali na połączenia. Wszystko szło normalnym trybem. Jakiś chłopak z miasta

usiłował przełamać monopol Smitha sprzedając na stacji popołudniowe gazety. Jego

okrzyki: - Ludzie z Marsal mieszały się z ostrymi gwizdami parowozów i stukotem

kół. Gdy około dziewiątej pojawili się na dworcu;wstrząśnięci niewiarygodnymi

wprost przeżyciami ludzie - nie zrobili tam większego wrażenia od zwykłych pijaków.

Jadący do Londynu spoglądali z okien wagonów w ciemność, a widząc gdzieś pod

Horsell z rzadka tylko ukazujące się iskry, słaby czerwony odblask i nikłe smużki

dymu wijące się po wygwieżdżonym niebie sądzili, iż patrzą na zwykły o tej porze

roku pożar wrzosowisk. Sprawa wyglądała poważniej dopiero w obrębie

wrzosowiska. Na skraju Woking płonęło sześć domków. We wszystkich trzech

wioskach okna od strony pól były oświetlone, a ludzie nie spali aż do świtu

Tłum ciekawskich zebrany na mostach w Cobham i w Horsell nie topniał ani

background image

przez chwilę. Gdy jedni odchodzili, przybywali nowi i zbiegowisko nie zmniejszała

się. Później dopiero stwierdzono, iż kilku śmiałków podsunęło się w ciemnościach

bardzo blisko do Marsjan - nie powrócili oni już jednak nigdy, promień światła

bowiem; jak reflektor okrętowy, omiatał od czasu do czasu pole, a Snop Gorąca był

zawsze w pogotowiu. Poza tym rozległe pola puste były i ciche, tylko zwęglone ciała

leżały

nietknięte przez całą noc i dzień następny. Wiele osób słyszało dochodzące z

jamy odgłosy kucia,

W piątek wieczorem sytuacja wyglądała następująco: w środku, jak zatrute

żą

dło w naskórku naszej starej Ziemi, tkwił wale. Trucizna jednak nie działała jeszcze

z pełną macą. Dalej rozciągał się pas cichych, miejscami okopconych pól z

rozrzuconymi tu i ówdzie ciemnymi, poskręcanymi dziwacznie figurkami.

Gdzieniegdzie paliło się drzewo i krzak. Poza nimi przebiegała obwódka podniecenia,

lecz zapalenie nie sięgało jeszcze dalej w głąb. Przez resztę świata płynął, jak od

niepamiętnych czasów, codzienny potok życia. Gorączka wojenną. która miała

wkrótce zasklepić żyły i arterie, zabić nerwy i zniszczyć mózg, dopiero miała się

rozwijać,

Marsjanie, jak noc długa, bez zmrużenia oka i bez chwili wytchnienia kuli i

hałasowali przygotowując swe machiny. Co chwila buchały w wygwieżdżone niebo

kłęby białozielonego dymu. Po godzinie jedenastej przemaszerowała przez Horsell i,

tworząc kordon, zaciągnęła posterunki dokoła żwirowiska kompania piechoty. Przez

Cobham przeszła druga, zamykając żwirowisko od północy. Opowiadano, że tego

dnia było tam już kilku oficerów i że jeden z nich, major Eden z pułku lnkermana,

zaginął. Na moście w Cobham zatrzymał się dowódca pułku i niezwłocznie, choć

dochodziła już północ, zabrał się do przesłuchiwania zebranych tam gapiów. Trzeba

przyznać, że władze w wojskowe nie zlekceważyły sytuacji. Jak doniosły nazajutrz

poranne dzienniki, już przed jedenastą wyruszyły z Aldershot w pole oddziały w sile

jednego szwadronu huzarów, dwóch karabinów maszynowych typu Maxim i czterystu

piechurów z pułku Cardigana.

W parę dosłownie sekund po północy tłum zebrany na gościńcu wiodącym z

Woking do Chertsey ujrzał, jak w pobliskim sosnowym lesie spadł meteor. Lot jego

do złudzenia przypominał letnią błyskawicę, lecz światło było zielone. Na Ziemię

spadł drugi walec.

background image

9 Walka rozpoczyna się

Sobota, pamiętam, była dniem zawieszenia. Także i dniem znużenia, gdyż

upał i duchota były straszliwe. Barometr bez przerwy niemal skakał to w dół, to w

górę. W przeciwieństwie do żony spałem bardzo krótko i z łóżka zerwałem się już

wczesnym rankiem. Przed śniadaniem wyszedłem

do ogrodu. Nasłuchiwałem długo i uważnie, lecz nad polami unosił się tylko

ś

piew skowronka. n

Mleczarz zjawił się jak co dzień. Turkot wózka wywołał mnie do furtki, gdyż

chciałem posłuchać najnowszych plotek. Dowiedziałem się, że w nocy Marsjan

otoczyło wojsko i teraz czekają tam już tylko na armaty. Rozmowę przerwało nam tak

dobrze znane, tak pokrzepiające dudnienie pociągu pod Woking,

- Nie powinni ich zabijać bez koniecznej potrzeby - mówił mleczarz

.

Przez płot zobaczyłem sąsiada dłubiącego w grządkach. Gawędziliśmy

chwilkę, po czym poszedłem na śniadanie. Ranek by't najzupełniej powszedni. Sąsiad

mój twierdził, że Marsjanie zostaną dziś jeszcze uwięzieni lub zgładzeni przez

wojsko.

- Szkoda, że tacy są nieprzystępni - mówił. - Ciekawe byłoby dowiedzieć się

czegoś o życiu na ich planecie. Niejednego mogliby nas pewno nauczyć.

Podszedł do płotu częstując mnie garścią truskawek, gdyż ogrodnik był z

niego równie szczodry, co zapalony. Opowiadał też o płonącym lesie sosnowym pod

Byfleet.

- Opowiadają - rzekł - że spadło tam drugie takie paskudztwo. Jakby jednego

było mało. No, ubezpieczeniowcy zapłacą za to wszystko parę ładnych groszy. -

Ubawiło go to widocznie, bo chichotał. przez chwilę. Pokazywał mgliste dymy

wyjaśniając, że to właśnie pali się las i, śmiejąc się, mówił:

- Długo im będzie gorąco, bo igły i mchy tlą się powoli. - Później jednak

wspomniał "tego biedaka Ogilvy'ego" i znów spoważniał.

Po śniadaniu, zamiast zasiąść jak co dzień do pisania - postanowiłem przejść

się na żwirowisko. Pod mostem kolejowym natknąłem się na oddziałek żołnierzy,

saperów zdaje się, w okrągłych czapkach, w rozpiętych brudnych czerwonych

bluzach, spod których wyzierały niebieskie koszule, w ciemnych spodniach i krótkich,

background image

do pół łydki, butach. Oświadczyli mi, że nikomu nie wolno przechodzić na tamten

brzeg kanału. Na gościńcu za mostem też stał wartownik. Gawędziłem z żołnierzami

dość długo, Opowiadałem im o Marsjanach i o tym, co wydarzyło się tutaj

wczorajszego wieczora. śaden z nich nie widział jeszcze Marsjan, toteż wyobrażali

ich sobie bardzo mgliście. Zasypali mnie oczywiście pytania mi. Nie wiedzieli, na

czyj rozkaz wystąpiło wojsko, słyszeli tylko o jakichś sporach z gwardią konną.

Przeciętny saper stoi znacznie wyżej od zwykłego piechura, toteż spierali się o różne

sposoby możliwej wałki z dość

dużą bystrością, Gdy opisałem snop Gorąca, spór rozgorzał na nowo. -

Podczołgać się w ukryciu i skoczyć na nich - dowodził jeden

- Akurat! - odrzekł inny, - Co ci pomoże ukrycie przed takim gorącem? Od

razu cię usmażą. Trzeba podejść jak najbliżej, a potem robić podkop.

- Do cholery z podkopem! Wiecznie te twoje podkopy! Ty, Snippy,

powinieneś był urodzić się kretem!

- To znaczy jak? Szyi zupełnie nie mają? - dopytywał się trzeci, smagły,

zamyślony człeczyna z fajką w zębach.

Opisałem raz jeszcze ich wygląd.

- Nazwałbym ich ośmiornicami. Co tu gadać o ludojadach - tym razem będą z

nas rybojady!

- Myślę, że zabić takie bydlę to nie żadna zbrodnia - powiedział pierwszy.

- Dlaczego nie wybić po prostu tego draństwa szrapnelami? - mówił smagły z

fajką. - Nigdy nie wiadomo, co wymyślą!

- A gdzież te twoje szrapnele? - odparł pierwszy.- Zresztą na co czekać?

Skoczyć, powiadam, na nich i już! Czasu nie ma?

Tak -się spierali. Po chwili zostawiłem ich, by pójść na dworzec po poranne

gazety; których kupiłem całą stertę,

Nie będę więcej nużył czytelnika opisem długiego tego poranka i dłuższego

jeszcze popołudnia. Nie udało mi się rzucić okiem na żwirowisko, gdyż władze

wojskowe obsadziły nawet wieże kościelne w Horsell i w Cobham. Zapytywani

ż

ołnierze nie nie wiedzieli, oficerowie zaś byli tyleż tajemniczy, co zajęci.

Stwierdziłem tylko, że obecność wojska całkowicie uspokoiła ludność miasteczka. Od

Marshalla, właściciela trafiki, dowiedżiałem się, że wśród wczorajszych ofiar był

także i jego syn. śołnierze nakazali tymczasem mieszkańcom przedmieścia w Horsell

background image

pozamykać i opuścić domy. w

Na obiad wróciłem dopiero po drugiej, bardzo zmęczony, gdyż, powtarzam,

dzień był niezwykle upalny i parny. Po południu, chcąc nieco się odświeżyć, wziąłem

zimną kąpiel. Około wpół do piątej znów udałem się na dworzec po wieczorne

dzienniki, gdyż w porannych był tylko, bardzo zresztą niedokładny, opis śmierci

Stenta, Hendersona, Ogilvy'ego i innych, Znałem zresztą wszystko to szczegółowo.

Marsjanie nie pokazywali

się już więcej ani razu. Pracowali widocznie w swej jamie, bo unosiły się nad

nią bez przerwy kłęby dymu, nie milkły też ani na chwilę odgłosy kucia. Gotowali się

zapewne do walki. "Poczyniono nowe próby porozumienia, jednak bezskutecznie" -

zdanie to powtarzało się we wszystkich

gazetach. Jakiś saper opowiedział mi, że próbowano machać z ukrycia

chorągiewką na długim kiju, ale Marsjanie tyle akurat zwracali na to uwagi, co my na

ryki krów. _

Muszę wyznać, że widok wszystkich tych zbrojnych przygotowań podziałał na

mnie niezwykle podniecająco, Wyobraźnia malowała niesłychanie wojownicze obrazy

coraz to innej zguby najeźdźców. Ożyły we mnie chłopięce sny o bohaterskich bojach.

Wałka wydawała mi się jednak aż nazbyt nierówna. Wróg był w swej jamie taki

bezbronny.

O trzeciej usłyszeliśmy, od Chertsey czy też Addlestone powtarzający się w

równomiernych odstępach huk działa. Okazało się, że to bombardowano leżący w

sosnowym lesie drugi walec chcąc zniszczyć go, zanim się jeszcze otworzy, Armata

przeznaczona do walki z pierwszym oddziałem Marsjan przybyła do Cobham dopiero

o piątej,

Nieco po szóstej siedziałem z żoną w altance przy podwieczorku rozmawiając

z ożywieniem o zbliżającej się bitwie, gdy wtem na żwirowisku rozległa się głucha

detonacja, a w ślad za nią gęsta strzelanina. Nie przebrzmiały jeszcze strzały, gdy tuż

koło nas wstrząsnął ziemią gwałtowny głuchy huk. Wyskoczyłem z altany i oczom

mym przedstawił się zdumiewający widok. Czubki drzew okalających Kolegium

Wschodnie stały w płomieniach, wieża pobliskiego kościółka rozsypywała się właśnie

w gruzy, igły minaretu już nie było, a dach Kolegium wyglądał jak ostrzelany z

ciężkiego działa. Pękł jeden z kominów na naszym domku, a czerwone jego szczątki

sypały się na klomb pod oknem mojego gabinetu, postukując po dachówkach.

Staliśmy oboje jak wryci. Pojąłem w jednej chwili, że po zniszczeniu dachu

background image

Kolegium grzbiet wzgórza Maybury musi znaleźć się w zasięgu Snopa Gorąca:

Chwyciłem żonę z ramię i wyciągnąłem bez ceremonii na góściniec. To samo

zrobiłem ze służącą, choć dopominała się płaczliwie o pozostawiony na strychu

kuferek. Obiecałem przynieść go za chwilę,

- Nie będziemy w żadnym wypadku mogli pozostać tu dłużej - powiedziałem;

równocześnie na żwirowisku znów zagrzmiały strzały.

- A gdzież się podziejemy? - pytała wystraszona żona.

Zastanowiłem sig, zmieszany. Wtem przypomniałem sobie krewnych w

Leatherhead.

- Leatherhead! - usiłowałem przekrzyczeć panujący dokoła zgiełk. Zona

patrzyła poza mną, w dolinę. Przerażeni sąsiedzi wybiegali z domów.

- Jakże my się tam dostaniemy? - zapytała.

Dolinką, pod mostem kolejowym, pędził oddziałek huzarów. Trzech

wpadło galopem na dziedziniec Kolegium, dwaj inni zeskoczyli z koni i

poczęli biegać od domu do domu. Poprzez dymy płonących drzew przeglądało

czerwone jak krew słońce, rzucając na świat niezwykłe, wyblakie jakby promienie.

- Czekaj tu - zawołałem - tutaj jest bezpiecznie - i popędziłem co tchu do

zajazdu Pod Łaciatym Psem, którego właściciel posiadał konia i bryczkę. Spieszyłem

się, rzecz jasna, bardzo, gdyż nietrudno było odgadnąć, że za chwilę ruszą się wszyscy

zamieszkujący tamtą stronę wzgórza. Oberżysto stał spokojnie za ladą nie mając

najmniejszego pojęcia o tym, co się dzieje dokoła. Targował się z jakimś

odwróconym do mnie plecami jegomościem.

- Muszę dostać funta - mówił - i nie mam woźnicy. Dam panu dwa -

krzyknąłem obcemu przez ramię. - Za co?

I zwrócę przed północą!

- Na miłość boską? - zawołał oberżysta. - Co to jest? Sprzedaję wieprzka, a

pan chce dać za niego dwa funty i zwrócić przed północą`? Nic nie rozumiem.

Wyjaśniłem pośpiesznie, że muszę natychmiast wyjechać, do czego potrzebny

mi jest za wszelką cenę jego zaprzęg: Nawet nie pomyślałem, że oberżysta także

zechce może uciekać. Wziąłem bryczkę od razu; podjechałem pod dom i zostawiając

ją pod opieką żony i służącej wpadłem do mieszkania, by zabrać nieliczne nasze

kosztowności: śywopłoty i przydrożne drzewa płonęły coraz gwałtowniej. Pakując

rzeczy dostrzegłem, jak jeden ze spieszonych huzarów biegł w naszym kierunku.

background image

Pędząc od domu od domu wzywał mieszkańców do ucieczki. Kiedy dźwigając

zawinięte w obrus nasze skarby stanąłem w drzwiach - akurat przebiegał koło nas.

Krzyknąłem za nim: - Co się dzieje?

Odwrócił się, spojrzał, wybełkotał coś w rodzaju: "czołgają się przykryci

rondlami", i wpadł do bramy stojącego na szczycie domku, Przepływający nad

gościńcem kłąb czarnego dymu przesłonił go na chwilę. Podbiegłem do drzwi

sąsiadów i zapukałem chcąc upewnić się, czy wyjeżdżając dziś do Londynu zamknęli

mieszkanie, po czym wróciłem raz jeszcze do domu po kuferek służącej, przyniosłem

go i wpakowałem do bryczki, uchwyciłem lejce i wskoczyłem na kozioł obok żony.

Jeszcze chwila - i zjeżdżaliśmy stokiem pagórka do Starego Woking pozostawiając za

sobą zgiełk i dym.

Przed nami leżał cichy słoneczny krajobraz, na polach przeciętych tasiemką

gościńca kołysała się pszenica, powiewał na wietrze szyld oberży

w Maybury. W przodzie dostrzegłem bryczuszkę doktora. U stóp wzgórza

obejrzałem się, by rzucić okiem na stok, z którego zjeżdżałem. W nieruchomym

powietrzu, kładąc się szarym cieniem na zielone czubki drzew, płynęły ciężkie kłęby

czarnego dymu przetykane czerwonymi pręgami płomieni. Dym rozpościerał się od

lasu pod Byfleet na wschodzie aż po Woking na zachodzie. Gościniec za nami usiany

był uchodzącymi w panice ludźmi, zaś poprzez nieruchome, nagrzane powietrze

roznosił się słabo, lecz bardzo wyraźnie terkot karabinu maszynowego, który po

chwili ustał, i przerywany grzechot strzałów. Widocznie Marsjanie palili wszystko,

czego tylko dosięgnął Snop Gorąca.

Nie jestem doświadczonym woźnicą, toteż całą uwagę musiałem skupić na

koniu. Gdy obejrzałem się znowu - czarny dym skrył się już za następ nym

pagórkiem. Zaciąłem konia i nie zwalniałem, dopóki nie zostawiłem za sobą Woking i

Send. Doktora prześcignęliśmy jeszcze przed Send.

10 Nawałnica

Leatherhead leży o dwadzieścia bez mała mil od wzgórza Maybury. Za Pyrford

powietrze była przesycone wonią świeżego siana, która mieszała się ze słodkim

zapachem oplatających, przydrożne żywopłoty polnych róż. Gwałtowna strzelanina,

która wybuchła przy naszym zjeździe z pagórka Maybury, ucichła równie nagle, jak

się przedtem zaczęła, pozostawiając po sobie niczym nie zamąconą ciszę i spokój

background image

wieczoru. Do Leatherhead dotarliśmy, beż żadnych przygód, około dziewiątej.

Podczas krótkiego odpoczynku, którego tak potrzebował nasz konik, zjedliśmy

kolację, po czym poprosiłem krewnych o opiekę nad żoną.

Przez całą drogę żona dziwnie była milcząca, jakby przeczuwała przyszłe

nieszczęście. Kiedy próbowałem dodawać jej otuchy dowodząc, że Marsjanie

przykuci są do jamy swoim ciężarem, że mogą się po niej co najwyżej czołgać,

odpowiadała półsłówkami albo milczała. Gdyby nie obietnica dana oberżyście, iż

odprowadzę konia - bez wątpienia nalegałaby, abym pozostał tej nocy w Leatherhead.

Czemuż nie pozostałem! Pamiętam jej bladość przy rozstaniu.

Co do mnie - przez cały ten dzień byłem jak w gorączce. Opanowało mnie coś

w rodzaju gorączki wojennej, która czasami udzielała się cywilizowanemu

społeczeństwu, i w głębi duszy cieszyłem się, że muszę wracać tej nocy do Maybury.

Obawiałem się nawet, iż ostatnia kanonada

mogła oznaczać zagładę najeźdźców z Marsa. Najlepiej zresztą określę swój

stan, jeśli powiem, iż pragnąłem być przy ich zniszczeniu.

W drogę powrotną wyruszyłem tuż przed jedenastą. Noc była

nadspodziewanie ciemna; kiedy wyszliśmy z oświetlonego przedpokoju - wydała mi

się czarna. Upał i duchota panujące przez cały dzień nie zmniejszyły się ani odrobinę.

Chociaż nie -było nawet tchnienia wiatru, po niebie mknęły chmury. Ktoś ze służby

zapalił boczne światła u bryczki. Drogę na szczęście znałem doskonale. Dopóki nie

wskoczyłem na kozioł, żona stała w rozwartych oświetlonych drzwiach. Wtem

odwróciła się i odeszła, pozostawiając na ganku życzących mi szczęśliwej drogi

krewnych.

Z początku obawy zony udzieliły mi się, wkrótce jednak powróciłem myślami

do Marsjan. Nie miałem wówczas pojęcia o przebiegu wieczornej potyczki. Nie

wiedziałem nawet, co przyśpieszyło starcie. Gdy przejeżdżałem przez Ockham

(wracałem nie przez Send i Stare Woking, lecz inną drogą), dostrzegłem, iż cały

zachodni widnokrąg rozświetla krwawa łuna, zajmująca w miarę zbliżania się do niej

coraz więcej nieba. Chmury zwiastujące burzę mieszały się z kłębami czarno-

czerwonego dymu.

W Ripley ulica była pusta i z wyjątkiem kilku oświetlonych okien nie było tam

widać ani śladu życia. Na zakręcie do P,yrford omal nie wpadłem na gromadkę ludzi.

Stali w milczeniu, gdy ich mijałem. Nie mam pojęcia, czy wiedzieli, co się działo

background image

poza pagórkiem; nie mam też pojęcia, czy domki, obok których przejeżdżałem, spały

spokojnie, czy stały próżne i opuszczone, czy może Wpatrywały się z niepokojem w

okropną ciemność tej nocy.

Gościniec z Ripley do Pyrford przebiega doliną rzeki Wey, toteż łuny nie było

widać. Wjeżdżając na pagórek przy kościółku w Pyrford ujrzałem ją znowu,

równocześnie zaś zaszeleściły drzewa pod pierwszym tchnieniem ścigającej mnie

burzy. Usłyszałem wydzwaniający północ zegar na wieży kościelnej i w tejże chwili

wyłoniło się przede mną, obrzeżone wyraźnie rysującymi się na tle łuny czubkami

drzew i wierzchołkami dachów, wzgórze Maybury.

Gdy oglądałem ten widok, gościniec rozświetliła nagle bladozielona poświata

ukazując dalekie lasy w kierunku Aldershot. Uczułem gwałtowne szarpnięcie lejców.

Nagle błysk zielonego płomienia przebił grubą warstwę chmur, ukazał na moment

splątane ich kłębowisko i znikł gdzieś w polu, na lewo od drogi. Była to trzecia z

kolei spadająca gwiazda.

Na niebie roztańczyły się oślepiająco fioletowe, przez kontrast z zielenią,

błyskawice i zahuczał pierwszy grom. Koń zagryzł wędzidło i poniósł.

Gnaliśmy zbiegającym po lekkiej pochyłości gościńcem ku podnóżu pagórka

Maybury. Nigdy dotąd nie widziałem tak szybko następujących po sobie błyskawic.

Pioruny zdawały się deptać sobie z trzaskiem po piętach, bardziej przypominając

pracę jakiejś potężnej machiny elektrycznej niż zwykłe wyładowania atmosferyczne.

Migotliwe światło oślepiało i myliło, począł siec drobny grad.

Z początku patrzyłem tylko na biegnący przede mną gościniec, nagle jednak

uwagę mą zwróciło coś sunącego z dużą szybkością w dół po przeciwległym stoku

wzgórza. Wziąłem to w pierwszej chwili za mokry dach domu, jednak w nieustannym

niemal świetle błyskawic widać było wyraźnie jego szybki, posuwisty ruch. Zjawisko

było ledwo dostrzegalnemoment obezwładniającej' ciemności, potem znów stało się

jasno ja-k w dzień, ujrzałem poci samym szczytem pagórka czerwone mury

sierocińca, zielone wierzchotki sosen i ten zagadkowy, ostro i wyraźnie rysujący się

przedmiot.

I to jakie zjawisko! Jak je opisać? Ogromny, wyższy od domów trójnóg

łamiący i depczący w pędzie sosny, potężna machina z połyskującego metalu

krocząca przez wrzosowisko, wymachująca giętkimi stalowymi mackami! Hałaśliwy

grzechot jej ruchu mieszał się z rykiem burzy. Błysk = i widać wyraźnie, jak dwie

nogi unoszą się nad ziemią, błysk gaśnie zapala się następny i trójnóg wydaje się już o

background image

sto jardów bliżej. Czy możesz, czytelniku, wyobrazić sobie trójnogi stołek skaczący i

pędzący na szczudłach? Tak to w blasku błyskawic wyglądało. Tylko że zamiast

małego stołka sunęła przede mną olbrzymia machina na trójnogim statywie.

Wtem, w coraz bliższym lesie, drzewa poczęły rozchylać się jak zeschłe

zielsko, przez które przedziera się człowiek. Sosny łamały się na boki i do przodu,

zdawało się, wprost na mnie. A koń galopował co sił na jego spotkanie! Na widok

drugiego potwora nerwy me nie wytrzymały. Nie patrząc na niego szarpnąłem konia

w prawo, bryczka przechyliła się, dyszel pękł z trzaskiem, ja zaś wyleciałem jak ź

procy w bok i zwaliłem się ciężko w niegłębokie bajoro.

Natychmiast zerwałem się i po kolana w wodzie przykucnąłem za kępą

krzaków. Koń leżał bez ruchu - biedne zwierzę złamało sobie kark. W blasku

błyskawic widziałem czarny zarys obalonej bryczki i ciągle jeszcze obracające się

wolniutko koła. Chwila - i ogromny mechanizm przestąpił przeze mnie i począł

wspinać się na wzgórze, ku Pyrford.

Z bliska wyglądał niewiarygodnie dziwacznie, wcale nie jak zwykła bezduszna

maszyna sunąca z góry wytyczoną prostą drogą. Krok jego

dźwięczał metalicznie, wokół kadłuba zaś wiły się z chrzęstem długie, giętkie

i lśniące macki. Jedna z nich, jakby mimochodem, wyrwała z korzeniami sosnę.

Sunąc przez las potwór wybierał sobie drogę, a obracający się we wszystkie strony

wysoko w górze mosiężny kaptur do złudzenia przypominał głowę rozglądającego się

człowieka. Z tyłu, za plecami kadłuba, umocowane było metalowe pudło podobne do

ogromnego rybackiego kosza, ze stawów zaś potwora, gdy mnie mijał, tryskały strugi

zielonego dymu. Po chwili znikł mi z oczu.

Wszystko to widziałem niezbyt wyraźnie, gdyż migotliwe i oślepiające światło

błyskawic przerywała co chwila gęsta czarna ciemność. W biegu potwór wydawał z

siebie ogłuszający triumfalny ryk - "aluu! aluu!", głośniejszy od huku gromów. Po

chwili dopędził towarzysza i obaj przystanęli, nachylając się nad czym leżącym w

polu o dobre pół mili ode mnie. Nie ulegało dla mnie żadnej wątpliwości, iż

zatrzymali się przy trzecim przybyłym z.Marsa walcu.

Leżałem pewien czas na deszczu, przyglądając się w przerywanej

błyskawicami

ciemności uwijającym się , ponad żywopłotami potwornym metalowym

istotom.:Chwilami zacinał drobny grad to przesłaniając cieniem

background image

, to znów odsłaniając ostre ich zarysy. W przerwach między błyskawicami noc

pochłaniała je całkowicie.

Woda z bajora i gęsto sypiący grad przemoczyły mnie do suchej nitki. Długo

trwało, nim otrząsnąłem się ze zdziwienia na tyle, aby wyczołgać się z bajora i

pomyśleć o grożącym mi niebezpieczeństwie.

Nie opodal, na kartoflisku, stała samotna chałupa jakiegoś osiedleńca.

Podniosłem się w końcu i skulony pobiegłem szukać tam schronienia. Wołałem w

drzwi, nikt jednak się nie odezwał - być może nie słyszeli lub w chacie nie było

nikogo. Po chwili zrezygnowany podążyłem kryjąc się w przydrożnych rowach do

ciągnącego się aż pod Maybury lasu.

Lasem, przemoczony i drżący z zimna, skierowałem się do domu. Błąkałem

się wśród drzew szukając ścieżki. Było bardzo ciemno, gdyż błyskawice stawały się

coraz rzadsze, a rzęsisty deszcz z gradem wypełniał każdą szczelinę między

drzewami.

Gdybym zdał sobie wówczas w pełni sprawę, co oznaczają widziane przeze

mnie wydarzenia, zawróciłbym od razu do Byfleet i Cobham, aby dostać się czym

prędzej do Leatherhead, do żony. Niesamowitość jednak otaczającej mnie nocy i

zmęczenie nie pozwoliły mi na to; byłem mokry, podrapany, ogłuszany i oślepiony

nawałnicą.

Kołatało we mnie podświadome pragnienie powrotu do domu i sądzę, że ono

właśnie kierowało moimi krokami. Obijałem się o pnie, wpadałem

do wądołów, kaleczyłem kolana o sterczące zdradziecko sęki, aż wbrodziłem

wreszcie na łąkę na stoku poniżej College Arms. Mówię: wbrodziłem, gdyż łąką

rwały potoki brudnej deszczowej wody. Tutaj w ciemnościach wpadł na mnie jakiś

mężczyzna, i to z taką siłą, że ledwie utrzymałem się na nogach.

Wydał okrzyk przerażenia, odskoczył w bok i zanim zdążyłem się opanować i

przemówić doń - uciekł. Wicher dął tak gwałtownie, iż wlokłem się pod górę z

największym trudem. Chcąc posuwać się jako tako naprzód, musiałem podejść do

pobliskiego parkanu i pomagać sobie czepiając się sztachet. `

Tuż przed szczytem stanąłem na czymś miękkim. Przy świetle błyskawicy

ujrzałem pod nogami czarny płaszcz i trzewiki. Nim mogłem rozpoznać, że to leży

człowiek - światło zgasło. Przystanąłem czekając na następny błysk. Przy jego świetle

udało mi się rozpoznać tęgiego mężczyznę odzianego skromnie, lecz nie ubogo;

głowa była przygięta tak mocno ku przodowi, że skryła się zupełnie pod ciałem. Leżał

background image

skulony tuż koło parkanu, jakby gwałtownie oń rzucony. .

Pokonując zrozumiały u tego, kto nigdy nie dotykał trupa, wstręt nachyliłem

się i odwróciłem leżącego, sprawdzić, czy bije w nim jeszcze serce. Był martwy.

Widocznie skręcił kark. Błysnęło po raz trzeci i poznałem go. Wyprostowałem się

wstrząśnięty. Był to oberżysta, właściciel pożyczonej bryczki.

Przestąpiłem ostrożnie przez trupa i dalej piąłem się pod górę. Minąłem

posterunek policji, College Arms i doszedłem wreszcie do domu. Po tamtej stronie

wzgórza nie było widać pożarów, na żwirowisku tylko wciąż jeszcze połyskiwał

czerwony odblask rozświetlający pędzone wichrem, podcinane gradem kłębowiska

rudego dymu. Domy dokoła, o ile mogłem zauważyć w błyskach burzy, stały

nienaruszone. Jakiś czarny kształt leżał na gościńcu. koto College Arms.

Nieco dalej w kierunku Maybury słychać było na drodze głosy i kroki, brakło

mi jednak sił, by krzyknąć czy podejść tam. Otworzyłem drzwi z klucza, wszedłem do

domu, zamknąłem je za sobą na zasuwę, dowlokłem się do wiodących na piętro

schodów i usiadłem na stopniu. Wyobraźnię mą przepełniały sunące polami metalowe

potwory i zmiażdżone o płoty trupy.

Siedziałem na .schodku wsparty o ścianę i dygotałem jak w febrze.

11 U okna

Wspomniałem już, zdaje się, iż najburzliwsze nawet uczucia wygasają we

mnie nad podziw szybko. Toteż wkrótce poczułem dotkliwy chłód. Ociekałem wodą

do tego stopnia, że dokoła mnie na schodach i na chodniku stały kałuże. Podniosłem

się mechanicznie, poszedłem do jadalni i pociągnąłem łyk whisky, po czym odczułem

potrzebę przyodziania się w coś suchego.

Nieco później wspiąłem się na górę do gabinetu. Po co tam poszedłem nie

mam pojęcia. Okna mego gabinetu wychodzą na tory i pola Horsell. W pośpiechu

ucieczki zapomniałem je zamknąć przed odjazdem. Korytarz i wnętrze pokoju; w

przeciwieństwie do widoku oprawionego w ramę okna, wydawały się pełne

nieprzeniknionej ciemności. Stałem w progu jak wryty.

Nawałnica już przeszła. Wieżyczki Kolegium i otaczające go drzewa znikły

bez śladu i widać teraz było doskonale ciągnące się w dali pola i żwirowisko

rozświetlone jaskrawym czerwonym blaskiem. W blasku tym krzątały się ciemne,

dziwaczne, groteskowo ogromne postacie.

background image

Wydawało się, że cała okolica płonie, tak gęsto usiana była malutkimi,

migocącymi w podmuchach zamierającej burzy i rzucającymi krwawy blask na gęste

chmury płomykami. Przed oknem przepływały co chwila, przesłaniając sylwetki

Marsjan, kłęby dymu. Nie mogłem dojrzeć, co robili, gdyż zarysy ich były bardzo

niewyraźne. Nie mogłem także ustalić przeznaczenia czarnych urządzeń, przy których

trudzili się z taką gorliwością. Niewidoczny też był najbliższy pożar, choć odblask

jego tańczył po ścianach i suficie. Powietrze-przepełniał ostry odór palonej gumy.

Zamknąłem bezszelestnie drzwi i podkradłem się do okna. Widziałem teraz

przestrzeń leżącą między otaczającymi dworzec w Woking domami a osmalonym,

sczerniałym lasem pod Byfleet. Na torze, koło mostu, coś się świeciło, a z kilku

domostw stojących przy gościńcu do Maybury i w pobliżu stacji zostały jedynie tlące

się ruiny. Światło na torze zadziwiło mnie; widać tam było czarny, płonący jasnym

płomieniem stos, a nieco w bok, na prawo, ciągnął się łańcuch żółtych prostokącików.

Zrozumiałem po chwili, że to leży rozbity pociąg ze zdruzgotanym parowozem. Kilka

pierwszych wagonów płonęło, podczas gdy reszta stała spokojnie na szynach.

Pośród tych trzech głównych ognisk, to znaczy: między grupą domów,

pociągiem i pożarem pod Cobham, ciągnęły się nieregularne, ciemne

plamy pól przerywane gdzieniegdzie pasmami tlących się i dymiących zgliszcz

i wrzosowisk. Przedziwny był ten widok czarnej przestrzeni przetykanej ogniem.

Najbardziej przypominał mi ogromną hutę nocą. Ludzi z początku nie widziałem

nigdzie. Później dopiero ujrzałem w blasku płonącego dworca w Woking kilka

czarnych figurek przebiegających pojedynczo przez tory.

Czyżby ten dziki chaos miał być tym samym światkiem, gdzie tak bezpiecznie

ż

yło się od tylu już lat? Nie wiedziałem jeszcze, co zaszło w ciągu ubiegłych siedmiu

godzin, nie wiedziałem też, choć zaczynałem już po trosze odgadywać, jaki był

związek między mechanicznymi kolosami a niezdarnie pełzającymi istotami, które z

takim trudem wyłaziły przymnie z walca. Z dziwnym uczuciem bezosobowego

zainteresowania przywlokłem do okna fotel, usiadłem i przyglądałem się sczerniałym

łąkom, a zwłaszcza trzem gigantycznym postaciom krzątającym się po żwirowisku.

Wydawały mi się zadziwiająco czynne. Zastanawiałem się, czym one są. Czy

myślącymi mechanizmami? Czułem, że to niepodobieństwo, Być może w każdym z

nich krył się Marsjanin kierując, rządząc, rozkazując, jak ludzki mózg kieruje, rządzi i

rozkazuje ciału? Porównywałem je do naszych maszyn; po raz pierwszy w życiu

zapytałem siebie, czym mogą być ludzkie krążowniki i parowce dla zwierząt o niższej

background image

inteligencji.

Niebo po burzy było jasne. Kiedy migocący ponad dymami, malutki jak łepek

szpilki Mars skłaniał się już ku zachodowi - do ogródka wszedł żołnierz. Najpierw

zatrzeszczał cicho płot. Rozejrzałem się jak człowiek obudzony z letargu i

spostrzegłem go. Przełaził przez ogrodzenie. Na widok istoty ludzkiej minęło

dotychczasowe osłupienie. Wychyliłem się gorączkowo z okna.

- Pst! - szepnąłem.

Zatrzymał się niezdecydowany, siedząc okrakiem na parkanie. Potem

zeskoczył i pobiegł trawnikiem do najbliższego narożnika domu. Pochylony posuwał

się wolno wzdłuż ściany.

- Kto tam? - zapytał, także szeptem, przystając pod oknem i zadzierając głowę.

- Dokąd pan idzie? - spytałem. - Bóg wie.

- Chce się pan ukryć? - Tak.

- Niech pan wejdzie do domu - powiedziałem.

Zszedłem na dół, uchyliłem drzwi, by go wpuścić, i natychmiast za

mknąłem je znowu. Twarzy żołnierza nie mogłem dojrzeć. Był bez czapki,

mundur miał rozchełstany.

- 0 Boże! ; powtarzał, gdy wciągałem go do pokoju.

Co się stało? - pytałem. r - Niech pan lepiej zapyta, co się nie stało! - W

ciemności ujrzałem, jak załamał w rozpaczy ręce. - Zmietli nas! Po prostu nas zmietli!

- powtarzał w kółko.

Jak automat wszedł za mną do jadalni.

- Niech no pan się napije - powiedziałem napełniając szklankę whisky.

Wypił: Potem padł na krzesło, podparł głowę rękami i rozszlochał się jak

dziecko. Ja zaś, zapomniawszy o niedawnej własnej rozpaczy, stałem nad nim

zaskoczony. '

Wiele upłynęło czasu, zanim opanował się na tyle, by móc odpowiedzieć na

me pytania. Mówił bezładnie, zacinał się co chwila. Był jezdnym w artylerii, do akcji

weszli dopiero około siódmej. Opowiadano, że pierwszy oddział Marsjan - posuwał

się powoli pod osłoną metalowej tarczy w kierunku drugiego walca.

Tarcza ta, ustawiona później na trójnogu, stała się pierwszą machiną bojową,

którą zresztą i ja potem widziałem. Działo, przy którym był jezdnym, odprzodkowano

niedaleko Horsell, aby panować nad żwirowiskiem. Przybycie artylerii przyśpieszyło

background image

działania. Gdy jezdni odprowadzali przodek, jego koń potknął się i upadł zrzucając go

w jakąś rozpadlinę. Równocześnie działo pękło, amunicja wybuchła, wszystko,

dokoła stanęło w płomieniach, a on znalazł się pod stosem martwych, zwęglonych

ludzi i koni.

- Leżałem bez ruchu - mówił - nieprzytomny ze strachu, przyciśnięty zadem

końskim. Zmietli nas! A ten smród - dobry Boże! Jak przypalone mięso! Plecy bolały

mnie po upadku, leżałem więc czekając, aż ból przejdzie. Przed chwilą wszystko było

jak na paradzie i raptem koniec! Zmietli nas! - wykrzyknął.

Długo leżał pod martwym koniem, od czasu do czasu tylko wyglądając w pole.

Piechurzy próbowali atakować jamę tyralierą, po to tylko, by zginąć. Potem potwór

zaczął przechadzać się po żwirowisku, między uciekającymi, kręcąc podobnym do

głowy kapturem, zupełnie jak rozglądający się człowiek. W czymś, co przypominało

rękę,.trzymał siejącą zielonymi iskrami, metalową; skomplikowanej budowy skrzynkę

opatrzoną tubą, z której raził Snop Gorąca.

Starczyło kilka chwili by na polu nie pozostało nic żywego, przynaj

mniej w zasięgu wzroku żołnierza, a reszta nie zmienionych jeszcze dotąd w

czarne, osmalone szkielety drzew i krzewów stanęła w płomieniach.

Huzarów ukrytych za. wyniosłością terenu nie widział. Przez krótką chwilę

słyszał grzechot maxima, potem i to ucichło. Olbrzym do ostatka oszczędzał dworzec

w Woking i przyległe don", domy, potem jednak skierował Snop na miasteczko.

Pozostały zeń tylko ruiny. Wtedy potwór wyłączył Snop, zwrócił się do artylerzysty

tyłem i naszył w stronę dymiących lasów, gdzie leżał drugi walec. Równocześnie z

jamy wyłonił się następny Tytan.

Gdy i ten podążył w ślad za pierwszym, artylerzysta począł czołgać się

ostrożnie polem, przez gorące jeszcze popieliska wrzosów, do Horsell. Udało mu się

dotrzeć do przydrożnego rowu i ujść nim do Woking. Dalsza jego opowieść pełna

była wykrzykników. 0 przejściu przed miasteczko nie było mowy. Zachowała się tam,

być może, garstka żyjących, ale byli to bez wątpienia ludzie bądź obłąkani ze strachu,

bądź też straszliwie poparzeni. Widząc, iż jeden z Marsjan - powraca żołnierz ukrył

się za dymiącymi ruinami jakiegoś muru. Stamtąd widział, jak gigant dopędziwszy

człowieka schwycił go`w jedną ze swych stalowych macek i zmiażdżył o pień sosny.

Po zapadnięciu mroku artylerzysta skoczył ku nasypowi kolejowemu i przebiegł na

drugą stronę.

Przemykał się następnie do Maybury w nadziei, iż idąc w kierunku Londynu

background image

uniknie niebezpieczeństwa Ludzie kryli się po piwnicach i rowach, a większość tych,

co uszli z życiem, wędrowała do Send i Woking. Męczyło go pragnienie, dopóki nie

natrafił na rozbitą pompę kolejową tryskającą strumieniem wody aż na gościniec.

Taką to wydobyłem z niego, słowo po słowie; historię. Opowiadanie o

wszystkim, w widział, uspokoiło go nieco. Od ubiegłego popołudnia, jak mówił, nie

miał nic w ustach, poszedłem więc do spiżarni, skąd przyniosłem trochę baraniny i

chleba. Bojąc się zwabić Marsjan nie paliliśmy lampy, toteż ręce nasze często stykały

się nad talerzem. W miarę jak mówił, wyłaniały się z ciemności otaczające nas

przedmioty, a podeptane krzewy i połamane krzaki róż za oknem stawały się coraz

widoczniejsze. Wyglądało to, jakby przez ogród przewaliła się czereda ludzi czy

zwierząt. Coraz wyraźniej też widziałem poczerniałą, posępną, niewiele zapewne

różniącą się od mojej, twarz żołnierza.

Zakończywszy posiłek wspięliśmy się wolniutko na piętro, do gabinetu, by

dalej patrzeć przez okno. Dolina nasza w ciągu jednej nocy zmieniła się w popielisko.

Pożary dogasały. Tam gdzie niedawno szalały płomienie,

teraz wzbijały się smugi dymu; bezlitosne światło poranka obnażało osłonięte

dotąd mrokiem nocy straszliwe, odpychające w swej grozie, nieprzeliczone

ruiny zburzonych domów i szkielety zwęglonych, sczerniałych drzew.

Gdzieniegdzie widniały, jakby cudem ocalałe, jakiś semafor na torach, jakaś altanka

w ogrodzie - jasne i żywe pośród zagłady. Nigdy dotąd w dziejach wojen zniszczenie

nie było tak zupełne, tak powszechne. A koło jamy, pobłyskując w promieniach

wschodzącego słońca, stali trzej metalowi olbrzymi i kręcąc kapturami przyglądali się

dokonanym spustoszeniom. _

Wydawało mi się, że jama została powiększona. W niebo biły z niej co chwila,

unosiły się wirując i rozpływały w przestworzach kłęby jaskrawozielonej pary.

Widniejące w oddali, w Cobham, słupy płomieni zmieniły się za pierwszym

dotknięciem dnia w słupy krwawego dymu.

12 Co widziałem z zagłady Weybridge i Sheppertonu

Ś

wiat zdawał się zbyt jasny, toteż zaprzestaliśmy podglądania Marsjan,

opuściliśmy okno i zeszliśmy cichutko na dół.

Artylerzysta przyznał mi rację, iż dom nie jest bezpiecznym schronieniem.

Chciał iść dalej, jak mówił, na Londyn,.dó swojej baterii. Dwunastej konnej. Mój

plan, powstały pod przemożnym wrażeniem potęgi Marsjan, polegał na niezwłocznym

background image

powrocie do Leatherhead po żonę, zabraniu jej do Newhaven i opuszczeniu kraju.

Pojąłem już bowiem zupełnie jasno, iż okolice Londynu muszą stać się, zanim

straszliwe te istoty nie zostaną zgładzone, polem okrutnych walk.

Pomiędzy mną wszakże a Leatherhead leżał pilnowany przez olbrzymów

trzeci walec. Myślę, iż będąc sam próbowałbym szczęścia i poszedł na przełaj.

Artylerzysta jednak powstrzymał mnie od tego. Dla kochającej żony, tłumaczył mi, to

ż

adna przyjemność zostać wdową. Ostatecznie ustąpiłem i postanowiliśmy iść razem,

pod osłoną lasu, na północ, do Street Cobham. Stamtąd dopiero miałem udać się

zataczając wielki krąg przez Epsom do Leatherhead.

Byłbym wyruszył bez zwłoki, towarzysz mój jednak, zawodowy wojskowy,

znał się na tym lepiej ode mnie. Musiałem przetrząsnąć cały dom, aby znaleźć

manierkę i napełnić ją whisky. Kieszenie wypchaliśmy sucharami i pokrojonym w

plasterki mięsem. Wtedy dopiero wymknęliśmy się

z domu i popędziliśmy co siłą tą samą kiepską drogą, którą przyszedłem

wczorajszej nocy. Domy wydawały się opuszczone. No gościńcu natknęliśmy się na

trzy zbite w ciasną gromadkę zwęglone ciała, niewątpliwie ofiary Gorącego Snopa.

Gdzieniegdzie poniewierały się pogubione przez uciekających drobiazgi, jakiś

zegarek, jakiś pojedynczy pantofel, jakaś srebrna łyżka i tym podobne kosztowności.

Na zakręcie do poczty stał okulawiony na trzech kołach, zapchany gratami wózek.

Pośród rozrzuconych dokoła szczątków leżała rozbita w pośpiechu skarbonka.

Z wyjątkiem wciąż jeszcze płonącego sierocińca żaden z pobliskich domów

nie ucierpiał wiele. Snop zgolił tylko kominy i przemknął dalej. Mimo to wydawało

się, że w owym Maybury nie ma prócz nas żywego ducha. Większość mieszkańców

uszła, jak sądziłem, drogą na Stare Woking, tą samą, którą jechaliśmy wczoraj do

Leatherhead. A może ukrywała się gdzieś w pobliżu.

Schodząc łąką po stoku minęliśmy ciało mężczyzny w czarnym przemokłym

od nocnej ulewy ubraniu i u podnóża wzgórka weszliśmy w las. f,asem, nie

napotykając nikogo, podążaliśmy ku linii kolejowej. Po drugiej stronie toru ciągnęły

się czarne zgliszcza. Większość drzew leżała pokotem, gdzieniegdzie tylko sterczały

szare pnie z kikutami konarów pokrytych zwęglonym ciemnobrązowym listowiem. '

Po naszej stronie pożarowi nie udało się rozszerzyć, osmalony był sam tylko

skraj lasu. W pobliżu niedawno, widocznie w sobotę jeszcze, pracowali drwale. Na

polanie obok kupy trocin i wielkiej mechanicznej piły leżały świeżo zrąbane i pocięte

klocki. Tuż przy nich stał nieduży pusty barak. Ranek był dziwnie cichy, bez tchnienia

background image

wiatru. Nawet ptaki przycichły

, my zaś, krocząc ż pośpiechem, także rozmawialiśmy tylko szeptem.

Oglądaliśmy się co chwila, parę razy przystawaliśmy nasłuchując.

Po pewnym czasie, gdy .zbliżaliśmy się już do gościńca, doszedł nas stamtąd

tupot kopyt końskich. Poprzez rozchylone gałęzie ujrzeliśmy jadącą powoli w

kierunku Woking trójkę kawalerzystów.

Zawołaliśmy na nich, a kiedy przystanęli, pośpieszyliśmy na drogę. Byli to

porucznik i dwaj huzarzy z ósmego pułku. Wieźli z sobą podobny do teodolitu

przyrząd na statywie. Artylerzysta wyjaśnił mi, że to heliograf.

- Pierwsi spotkani na tej drodze od rana ludzie! -wykrzyknął porucznik

. - Co się tu dzieje?

Minę i głos bardzo miał przejęte. Stojący za nim żołnierze przyglądali się nam

ciekawie. Artylerzysta przeskoczył przez równa drogę i zasalutował.

- Melduję posłusznie, panie poruczniku, w nocy rozbito nam działo.

Ukrywałem się. Próbuję odnaleźć baterię. Jadąc dalej tą drogą natknie się pan o pół

mili stąd na Marsjan.

- A cóż to znów za diabły?

-- Melduję posłusznie, opancerzone olbrzymy. Wysokość sto stóp. Trzy nogi.

Ciało aluminiowe. Ogromne głowy w kapturach.

- Nie wygłupiajcie się! = zawołał porucznik. - Co za przeklęte bzdury!

- Przekona się pan porucznik. Mają też skrzynki, z których strzelają ogniem.

- Chyba armaty?

- Nie, panie poruczniku - tu artylerzysta począł żywo opisywać Snop Gorąca.

Nie dając mu dokończyć porucznik zwrócił się do mnie. Dotychczas stałem na

skraju drogi bez słowa.

- Pan też ich widział? - zapytał.

- Opis jak najzupełniej dokładny - odparłem.

- Tak - zakonkludował porucznik. - Myślę, że i ja powinienem to zobaczyć. A

wy-tu spojrzał na artylerzystę-idźcie najlepiej zameldować się u dowódcy brygady,

generała Marvina, i powtórzcie mu to wszystko. My mamy rozkaz usuwać ludzi z

domów. Generał jest w Weybridge: Znacie drogę? h

J Ja znam - odezwałem się, po czym oficer zawrócił konia na południe.

background image

- Pół mili, mówicie? - rzucił.

- Co najwyżej - odparłem wskazując wierzchołki drzew na południe.

Podziękował i ruszyli drogą. Więcej ich nie widzieliśmy.

Nieco dalej natknęliśmy się na trzy kobiety z dwojgiem dzieci zajęte

wynoszeniem rzeczy z chałupy. Ręczny wózek pełen był ubogich sprzętów i brudnych

węzełków. ,Kobiety tak były zajęte, że nie miały nawet czasu, by z nami rozmawiać.

Z lasu wyszliśmy niedaleko dworca w Byfleet; Cała ta okolica, skąpana w

promieniach porannego słońca, cicha była i spokojna. Snop Gorąca nie sięgał aż tutaj,

toteż gdyby nie milcząca pustka wielu domów, gdyby nie wybuchający gdzieniegdzie

zgiełk i gwar pakowania się, gdyby nie oddział żołnierzy rozstawionych na moście

kolejowym i spoglądających na Woking

, byłaby to najzwyczajniejsza letnia niedziela.

Do Addlestone ciągnął gościńcem szereg skrzypiących wozów i bryczek.

Ujrzeliśmy na drugim krańcu łąki sześć armat, dwunastofuntówek,

ustawionych w jednakowych odstępach i wymierzonych w Woking. Przy

armatach stała obsługa, czekały w pogotowiu bojowym jaszcze. Ludzie wyglądali jak

na paradzie.

- To rozumiem!-zawołałem. -Ci na pewno oddadzą choć jeden celny strzał.

Artylerzysta zawahał się. - Idą dalej - mruknął.

Bliżej Weybridge, tuż przy moście, gromada żołnierzy w białych roboczyeh

drelichach sypała długi szaniec, za którym widniały liczne działa.

- Łuki i strzały przeciwko piorunom - powiedział artylerzysta. - Nie widzieli

jeszcze ognistego promienia!

Wolni od pracy przy szańcu oficerowie wypatrywali czegoś ponad drzewami, a

sypiący go żołnierze przerywali co chwila robotę, aby też rzucić okiem w południową

stronę.

Zamieszanie w Byfleet panowało niewiarygodne: Ludzie pakowali się; a

huzarzy, jedni wierzchem, inni pieszo, popędzali ich beż wytchnienia. Na wiejskiej

uliczce ładowano w pośpiechu, prócz innych pojazdów, trzy czy cztery ambulanse

oznaczone krzyżami :na białych polach i stary omnibus. Wszędzie uwijały się grupki

odświętnie odzianych ludzi. śołnierzom z największym trudem udawało się wyjaśnić

im powagę sytuacji.

Jakiś staruszek chciał zabrać ogromną skrzynię pełną doniczek z orchideami i

wykłócał się ząb za ząb z usiłującym mu to wyperswadować kapralem.

background image

- Wie pan, co stamtąd nadchodzi?-krzyknąłem wskazując przesłaniające

Marsjan drzewa.

- Hę? - odparł zwracając się ku mnie. - Toć tłumaczę, że to drogie rzeczy. .

- Śmierć! - wrzasnąłem. - Śmierć nadchodzi! Śmierć! - i pozostawiwszy go

głowiącego się nad tymi słowami pośpieszyłem za artylerzystą. Na zakręcie

obejrzałem się. śołnierz odszedł, a staruszek stał przy swej skrzynce i gapił się na

dalekie drzewa.

Nikt w całym Weybridge nie potrafił nas objaśnić, gdzie mieści się kwaterą

główna: takiego bałaganu nie widziałem jeszcze, jak żyję, w żadnym miasteczku.

Wszędzie pełno było bryk, wozów, przedziwnej jakiejś mieszaniny pojazdów i koni.

Pięknie odziane damy i szacowni obywatele miasta w golfowych wioślarskich

strojach pakowali się na gwałt przy energicznej pomocy rozmaitych próżniaków.

Dzieciaki były podniecone i raczej zachwycone tą niezwykłą odmianą w coniedzielnej

nudzie.

A pośród całego tego zgiełku i tumultu dzielny jakiś pastor odprawia) wczesne

nabożeństwo zwołując na nie wiernych przeraźliwą sygnaturką.

Przysiedliśmy z moim artylerzystą na stopniach studni, by posilić się nieco

zapasami. Patrole wojskowe, tym razem nie huzarzy, lecz biało odziani grenadierzy,

ostrzegały ludność, aby w razie strzelaniny kryć się natychmiast po piwnicach albo

niezwłocznie opuszczać mieścinę. Mijając most kolejowy ujrzeliśmy na dworcu tłum

ludzi i perony zawalone walizami i tobołami. Normalny ruch prawdopodobnie

wstrzymano, aby przepuścić transporty wojska do Chertsey. Dopiero później

dowiedziałem się o

dzikich walkach o miejsca w pociągu specjalnym, podstawionym po długim

oczekiwaniu.

W Weybrigde pozostaliśmy do południa, a wkrótce potem znaleźliśmy się

koło przystani Shepperton, w miejscu gdzie Wey wpada do Tamizy. Zatrzymaliśmy

się tam nieco dłużej pomagając dwu starowinom załadować rzeczy na wózek. Ujście

Wey składa się z trzech koryt, przez rzekę kursuje prom, jest tam też przystań i

wynajem łódek. Na brzegu od strony Sheppertonu stała wówczas oberża okolona

rozległym trawnikiem, nieco głębiej zaś - kościół z wieżą (odbudowano ją potem

bardziej strzelistą) wznoszącą się wysoko ponad drzewa.

Zastaliśmy tam podniecony i hałaśliwy tłum uciekinierów. Wprawdzie

ucieczka nie była jeszcze paniczna, tyle jednak zebrało się tutaj ludzi, że nie zdołałyby

background image

ich przewieźć wszystkie łodzie z całej rzeki razem wzięte. A wciąż jeszcze napływały

nowe, zadyszane, obładowane tobołami gromady. Jakieś małżeństwo niosło dobytek

ułożony na zdjętych z zawiasów drzwiach domku. Ktoś udowadniał, że łatwiej będzie

wyjechać z Sheppertonu pociągiem.

Hałasu było tu co niemiara, a jakiś facet próbował nawet kpić i dworować.

Najwidoczniej cały ten tłum wyobrażał sobie Marsjan jako ludzi groźnych wprawdzie,

którzy mogą napaść i zrabować miasteczka i wioski, ale którzy wcześniej czy później

nie unikną zagłady. Wzrok wszystkich zwracał się co chwila ku łąkom za Wey,

ciągnącym się aż po Chertsey, lecz panował tam zupełny spókój.

W przeciwieństwie do wybrzeża po stronie Surrey, na przeciwległym brzegu

Tamizy, z wyjątkiem miejsca gdzie przybijają łodzie, cicho było i spokojnie. Lądujący

rozchodzili się w pośpiechu polnymi drożynami. Akurat wielki prom dobijał do

brzegu. Kilku stojących na trawniku koło oberży żołnierzy pokpiwało sobie z

uciekinierów nie udzielając im pomocy. Oberża, jak zwykle w niedzielę, była

zamknięta.

- Co to? - krzyknął przewoźnik.

- Stul pysk, przeklęty!- zawołał ktoś do ujadającego niedaleko nas psa. Od

Chertsey rozległ się głuchy huk, odgłos strzału armatniego.

Walka rozpoczęła się. Niemal natychmiast zaczęły przyłączać .się do chóru,

strzelając co sił, jedna po drugiej, niewidoczne, ukryte bardziej na prawo, za

porastającymi przeciwległy brzeg drzewami, baterie. Któraś kobieta krzyknęła. Tłum

stał nieporuszony, wsłuchany w nagły zgiełk tak bliskiej, a przecież niewidocznej

bitwy. Dostrzec można było tylko płaskie łąki, krowy skubiące trawę i srebrzyste,

nieruchome w upalnym słońcu płaczące wierzby. .

- Chyba ich wojsko zatrzyma - odezwała się z powątpiewaniem stojąca koło

mnie paniusia. Nad drzewami unosiła się leciutka mgiełka.

Nagle daleko w górze rzeki ujrzeliśmy chmurę dymu, która kłębiła się i szła

wciąż wyżej i wyżej, aż zawisła wysoko w nieruchomym powietrzu. Potem ziemia

zadrżała pod nogami i powietrzem targnął głośny wybuch wybijając szyby w oknach i

ogłuszając nas na długą chwilę.

- Już tu są! - wrzasnął jakiś człek w błękitnej koszuli. - Tam! Widzicie ich?

Tam!

W oddali spoza drzew ukazał się nagle jeden, drugi, trzeci, czwarty Marsjanin.

Gnali ciągnącymi się ód Chertsey polami ku rzece. Z dala wyglądali jak niewielkie

background image

zakapturzone figurki mknące posuwistym, szybkim jak lot ptaków ruchem. Potem

pojawił się piąty. Pędził na przełaj, wprost na nas. Szli-na działa. Lśniły w słońcu

metalowe cielska rosnących z każdym krokiem potworów. Najodleglejszy, ostatni w

lewo, wymachiwał wzniesioną wysoko skrzynką i nagle upiorny, straszliwy Snop

Gorąca, tak dobrze znany mi od piątku, pomknął ku Chertsey i uderzył w nieszczęsne

miasteczko.

Wydawało się, że widok tych przedziwnych, okropnych istot poraził na chwilę

zebrany nad,.rzeką tłum. Zapanowała zupełna cisza, nikt nie krzyknął, nikt nie jęknął.

Potem rozległ się ochrypły pomruk, tupot setek nóg i plusk wody. Jakiś mężczyzna,

zbyt wystraszony, by rzucić trzymaną na ramieniu walizę, odwrócił się i wyrżnął mnie

nią tak mocno, aż się zatoczyłem. Biegnąca ku rzece kobieta popchnęła mnie z

niespodziewaną siłą. Ja też rzuciłem się wraz z tłumem do ucieczki, mimo

przerażenia jednak nie przestawałem myśleć. Ani na chwilę nie zapominałem o

Snopie Gorąca! Ukryć się pod wodą! Oto jedyny ratunek!

- Kryć się pod wodą! - ryknąłem. . Rozejrzałem się i popędziłem na spotkanie

nadchodzącego Marsjanina, prosto ku piaszczystej zatoce i do wody. Inni uczynili to

samo. Gdy bie

głem, obok. z zawracającej do brzegu łodzi, wyskakiwali ludzie. Kamienie na

dnie oślizłe były i zamulone, woda zaś tak płytka, że chcąc zagłębić się do pasa,

musiałem odbiec ze dwadzieścia kroków od brzegu. Kiedy olbrzymia postać

Marsjanina była o paręset już tylko jardów ode mnie dałem nurka. Plusk, z jakim

ludzie wyskakiwali z łodzi, grzmiał mi w uszach z siłą piorunów. Ludzie z pośpiechu

lądowali po obu stronach rzeki.

Marsjanin nie zwracał chwilowo uwagi na uwijających się w popłochu ludzi,

jak człowiek nie zwraca uwagi na mrówki krzątające się wokół kopniętego

przypadkiem mrowiska. Gdy wytknąłem nareszcie, na pół uduszony, głowę z wody -

kaptur Marsjanina patrzył ku strzelającym jeszcze zza rzeki bateriom. Potem olbrzym

ruszył dalej wymachując w takt kroków zbiornikiem gorąca.

Po chwili był już nad rzeką i począł brnąć przez wodę. Wychodząc na

przeciwległy brzeg przyklęknął na chwilę, natychmiast jednak powstał i ruszył ku-

Sheppertonowi. Równocześnie wypaliło sześć ukrytych wśród podmiejskich domków

armat. Niespodziane, bliskie, następujące szybko po sobie wybuchy przeraziły mnie.

Potwór unosił właśnie skrzynię ze Snopem, gdy ó kilka stóp od kaptura rozerwał się

background image

granat.

Wydałem okrzyk zdumienia: Nie parzyłem już na tamtych czterech, nie

myślałem o nich, całą uwagę skupiłem na najbliższym. Dwa następne pociski

wybuchły tuż koło metalowego cielska, a czwarty rąbnął w usiłujący uniknąć go

obrotem kaptur. Kaptur.pękł, błysnął i rozleciał się w kawałki sypiąc wkoło

odłamkami metalu i krwawymi strzępami mięsa.

- Trafili! - krzyknąłem z zachwytem.

Odpowiedziały mi okrzyki radości. W podnieceniu omal nie wyskoczyłem

na brzeg.

Pozbawiony głowy kolos zataczał się jak pijany; nie przewrócił się jednak.

Cudem niemal zachował równowagę, ale nie panując nad ruchami pomykał ze

wzniesionym w górę zbiornikiem gorąca ku Sheppertonowi. śywa inteligencja,

zamknięty w kapturze Marsjanin, została zgładzona, rozprysła się na cztery wiatry i

potwór był już tylko metalowym mechanizmem sunącym ku nieuchronnej zagładzie.

Nie kierowany przez nikogo pędził wprost przed siebie. Uderzył jak taran w wieżę

kościelną, zdruzgotał ją jak szklaną zabawkę, skręcił w bok, potknął się i ginąc z oczu

runął w rzekę z potężnym łoskotem.

Gwałtowny wybuch wstrząsnął powietrzem. W niebo 'strzelił słup wody, pary,

błota i odłamków metalu. To komora ze Snopem dotknęła

wody zmieniając ją niepowstrzymanie w parę. Rzeką runęła jak wrzący

błotnisty przypływ potężna fala. Widziałem ludzi uciekających na brzegi, zewsząd

rozlegały się jęki i krzyki zagłuszane sykiem i zgiełkiem upadku Marsjanina.

Nie zwracając uwagi na gorąco, stłumiwszy instynkt samozachowawczy

przepychałem się wśród uciekających, pędziłem z pluskiem przez nadbiegające fale w

górę rzeki, do zakrętu, chcąc ujrzeć, co się tam dzieje. Kilka porzuconych łódek

obijało się bez celu po wzburzonych falach. Wreszcie zobaczyłem Marsjanina. Leżał

w poprzek koryta, zupełnie niemal zatopiony.

Nad szczątkami unosiły się gęste obłoki pary. Widać przez nie było; jak

olbrzymie członki młócą w nieustannych drgawkach wodę, jak rozpryskują w

powietrzu błotnistą pianę. Macki niby żywe ramiona to splatały się konwulsyjnie, to

rozplatały i gdyby nie bezradna jałowość tych ruchów wydawałoby się, że to

ś

miertelnie zraniona istota walczy z falami o życie. 7a machiny tryskały z głośnym

sykiem olbrzymie strugi rdzawobrązowej cieczy. ,

Od widoku tego odwróciły mą uwagę wściekłe ryki przypominające dźwięki

background image

rozpowszechnionych w przemysłowych miastach syren fabrycznych. Jakiś jegomość

stojący tuż przy brzegu, po kolana w wodzie, krzyczał coś do mnie pokazując palcem

w tył, poza mnie. Odwróciłem się i ujrzałem sadzących ogromnymi susami brzegiem,

od Chertsey, Marsjan. Z Sheppertonu znów odezwały się działa, tym jednak razem

bez skutku.

Na ten widok dałem nurka i płynąłem pod wodą wstrzymując oddech dopóty,

dopóki każdy ruch nie stał się męką. Woda dokoła burzyła się coraz gwałtowniej,

temperatura rosła błyskawicznie.

Gdy.wynurzyłem się na chwilę, by zaczerpnąć tchu, i przetarłem oczybiałe

kłęby pary przesłoniły Marsjan niemal całkowicie. Hałas panował ogłuszający.

Wreszcie ujrzałem niewyraźnie ogromne, bo powiększone jeszcze przez mgłę, szare

postacie. Minęły mnie, po czym dwie nachyliły się nad parującymi szczątkami

towarzysza.

Dwie pozostałe stanęły koło nich, w wodzie, jedna o dwieście mniej więcej

jardów od mnie, druga bliżej ku Laleham. Wzniesione wysoko

zbiorniki ze Snopem Gorąca siały z sykiem śmiercionośne promienie.

Powietrze pełne było wrzawy, ogłuszającej mieszaniny skłóconych ze sobą

hałasów; podobnych do głosu trąb, ryków Marsjan, łoskotu walą. cych się domów,

trzasku płonących drzew, płotów i zabudowań. Gęsty,

czarny dym łączył się z bijącą z rzeki parą, w Weybridge zaś miejsca dotknięte

Snopem łyskały oślepiającą białością i w jednej chwili zmieniały się w dymiące,

roztańczone płomienie. Pobliskie domy wciąż jeszcze stały nietknięte, wyczekując

swego losu. Przesłaniały je drżące, blade obłoczki pary, oświetlały buzujące pożary. ,

Dysząc ciężko, stałem chwilę po pierś we wrzącej niemal wodzie,

oszołomiony beznadziejnością "położenia, pewny nieuchronnej zguby. Poprzez opary

widziałem ludzi uchodzących na brzeg i przezierających się przez gęstwę trzcin, na

podobieństwo żab przerażonych zbliżaniem się człowieka.

Nagle biała smuga Snopa poczęła .pomykać w mą stronę. Pod jej dotknięciem

z domów tryskały płomienie, drzewa stawały w ogniu. Przejećhała po brzegu w jedną

stronę, potem w drugą, zlizując uciekających, i dotknęła rzeki niespełna pięćdziesiąt

kroków ode mnie. Musnęła wodę przesuwając się od brzegu do brzegu, a śladem jej

pobiegło białe pasmo wrzącej, buchającej parą piany. Skoczyłem ku brzegowi.

Uszedłem parę zaledwie kroków, gdy runęła na mnie potężna, wrząca niemal

background image

fala. Wrzasnąłem nieprzytomnie i poparzony, na pół oślepiony, czując, że ginę,

zataczając się wśród syczącej, rwącej wody przedzierałem się resztkami sił ku

brzegowi. Gdybym potknął się-byłby to koniec. Nie potknąłem się jednak. Upadłem

wyczerpany na szerokiej, piaszczystej łasze, przy samym ujściu Wey do Tamizy, tuż

pod nosem nadchodzących Marsjan. Byłem pewien, że czeka mnie śmierć.

Jak przez mgłę pamiętam ogromną stopę Marsjanina. Wparła się w ziemię o

kilkanaście zaledwie jardów od mej głowy, rozrzucając na wszystkie strony piach, po

czym znów uniosła się w górę. Pamiętam długą, pełną niepewności chwilę

wyczekiwania, a potem widok, to wyraźny, to przesłonięty welonem dymu, czterech

kolosów dźwigających szczątki zgładzonego towarzysza. Uchodziły one

nieskończenie wolno, jak mi się zdawało, przez rzekę i dalej, nadbrzeżnymi łęgami.

Dopiero wtedy zacząłem pojmować coraz jaśniej, że chyba cudem jakimś - ocalałem.

13 Jak spotkałem się z wikarym

ł'o tej niespodzianej lekcji naszej potęgi, udzielonej przez ziemską broń,

Marsjanie wycofali się na pola pod Horsell; do swych wyjściowych pozycji; że zaś

odchodzili w pośpiechu i do tego obciążeni szczątkami powalonego kompana -

przeoczyli niewątpliwie wielu takich rozsianych w

pojedynkę rozbitków jak ja. Gdyby nie zajmowali się wówczas swym

towarzyszem, lecz atakowali dalej, to nieliczne baterie broniące dostępu do Londynu

nie byłyby w stanie ich powstrzymać i stanęliby w stolicy wcześniej niż wieść o ich

pochodzie. Byłoby to natarcie tak nagłe, straszliwe i niszczące, jak trzęsienie ziemi,

które przed stu laty zburzyło Lizbonę.

Nie śpieszyli się jednak. Poprzez międzyplanetarne przestrzenie mknął

przecież walec za walcem. Każda doba przynosiła posiłki. A tymczasem nasze sztaby,

lądowy i morski, znając już w pełni niesłychaną moc wroga pracowały z wściekłą

energią. Dosłownie co minutę stawało na stanowisku nowe działo, tak że o zmierzchu

z każdego zagłębienia, zza każdego krzaka i domku, ze stoków wzgórz Kingstonu i

Richmondu wyzierały czujne, choć zamaskowane czarne paszcze armatnie. A przez

zwęglone, martwe pola, wszystkiego ze-dwadzieścia może mil kwadratowych,

otaczające obozowiska Marsjan w Horsell, przez spalone, zrujnowane wioski, między

sczerniałymi, zeschłymi kikutami wczoraj jeszcze szumiących drzew przemykali się

ofiarni zwiadowcy z heliografami, które miały ostrzegać artylerzystów o każdym

ruchu Marsjan. Ci jednak pojęli już znakomicie działanie naszej artylerii, pojęli

niebezpieczeństwo ludzkiej bliskości, toteż podejść bliżej niż o milę do któregoś z

background image

walców można było tylko za cenę życia.

Wydaje się, że wczesnym popołudniem olbrzymy przeniosły zawartość

drugiego i trzeciego walca z Adlestone i Pyrfordu do pierwszej swej jamy na polach

Horsell. Na wzniesieniu, ponad wypalonymi wrzosowiskami i zrujnowanymi

budynkami, stanął na warcie jeden, podczas gdy inni opuścili swe machiny wojenne i

zeszli do jamy. Pracowali tam zawzięcie do późnej nocy. Świadczył o tym piętrzący

się nad jamą słup zielonego dymu widoczny wyraźnie z pagórków pod Merrow, a

nawet, jak mówiono, z Banstead, Epsom i Downs.

Podczas gdy za mymi plecami Marsjanie gotowali się do następnego wypadu,

a przede mną ludzkość zbierała siły do walki, ja w niewypowiedzianej męce, bólu i

trudzie przedzierałem się przez ogień i dym płonącego Weybridge ku Londynowi.

Dostrzegłszy jakieś porzucone czółno płynące w dół rzeki, zrzuciłem

przemoczone zwierzchnie odzienie, dotarłem do łódki i w ten sposób opuściłem teren

zagłady. Wioseł w czółnie- nie było, toteż grzebiąc w wodzie poparzonymi rękami

posuwałem się z wielkim tylko trudem do Hallifordu i Waltonu. Oglądałem się przy

tym nieustannie, co zresztą łatwo chyba przyjdzie czytelnikowi zrozumieć. Wybrałem

rzekę, bo wie

działem teraz, że najwięcej szans ocalenia, gdyby potwory pojawiły się znowu,

zapewnia woda.

Fala wywołana upadkiem Marsjanina tak była gorąca, że przez większą część

pierwszej mili para całkowicie przesłaniała mi widok brzegów rzeki. Raz tylko, przez

krótką chwilę, widziałem czarny sznur sylwetek uciekających polami od Weybridge.

Halliford, jak mi się zdawało, był całkowicie opuszczony, a szereg nadbrzeżnych

domków płonęło. Dziwny to był widok- zupełny spokój, zupełna pustka pod upalnym,

błękitnym niebem i tylko dym i płomienie tańczące w popołudniowym skwarze.

Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się widzieć płonących domów bez zgiełkliwego tłumu

gapiów: Nieco dalej tliły się i dymiły suche przybrzeżne szuwary, zaś nie skoszonymi

jeszcze łąkami posuwała się niepowstrzymanie w głąb lądu krecha ognia,,

Tak bylem obolały i.zmordowany gwałtownością przeżyć, tak straszny

panował skwar na rzece; 'iż długi czas dawałem bezwalnie nieść się prądowi. W

końcu jednak arach przemógł i znów zacząłem wiosłować. Na dobitek słońce spiekło

mi obnażone plecy, toteż gdy wyłonił się wreszcie zza zakrętu most w Waltonie- upał

i wyczerpanie przemogły przerażenie. Przybiłem do brzegu i śmiertelnie znużony

background image

wyciągnąłem się wśród wysokiej trawy. Była może czwarta, może piąta po południu.

Po chwili podniosłem się, uszedłem z pół mili nie spotykając po drodze żywej duszy i

znów ległem, tym razem w cieniu żywopłotu. Pamiętam: idąc mówiłem coś

półprzytomnie sam do siebie. Okropnie chciało mi się pić i gorzko żałowałem, że

wypiłem tak mało wody. Ciekawe, że zły byłem na żonę; nie potrafię tego objaśnić,

lecz winiłem ją za jałowość mych prób powrotu do Leatherhead.

Duchowny zjawił się prawdopodobnie w czasie mej drzemki, gdyż nadejścia

jego zupełnie sobie nie przypominam. Ujrzałem go siedzącego przy mnie, w

wybrudzonej sadzami bluzie, z wygoloną twarzą wzniesioną w górę, zapatrzonego w

migocące na niebie błyski. Niebo pokryte było barankami, kłębkami puchowych

chmurek zabarwionych leciutkim różem letniego zachodu.

Usiadłem, a ksiądz na odgłos tego ruchu spojrzał pośpiesznie na mnie.

- Nie ma pan wody? - spytałem krótko. . Zaprzeczył ruchem głowy.

- Dopomina się pan o wodę już od godziny - odrzekł.

Milczeliśmy przyglądając się sobie badawczo. Śmiem twierdzić, że

wyglądałem dość dziwacznie, nagi do pasa, w mokrych spodniach i skar

petkach, poparzony, umorusany. Jego zaś twarz była wcieleniem słabości.

Cofnięta broda, kędzierzawe, lniane niemal loki opadające na niskie czoło, dość duże

bladoniebieskie bez wyrazu oczy. Mówił urywanie, patrząc gdzieś w bok, w próżnię.

- Co to ma znaczyć? - rzekł. - Co to wszystko ma znaczyć? Patrzyłem nań bez

słowa.

Wyciągnął białą, wątłą dłoń i zaczął pełnym skargi głosem:

- Dlaczego pozwala się na to? Za jakie grzechy? Wyszedłetń po rannym

nabożeństwie w pole, by odświeżyć nieco umysł, i nagle ogień,'trzęsienie ziemi,

ś

mierć! Jak Sodoma i Gomora! Cała nasza praca zniszczona, cała praca... Kim są ci

Marsjanie?

- Kim my jesteśmy? - odparłem ochryple.

Opasał kolana ramionami i znów zwrócił się ku mnie. Długą chwilę patrzał na

mnie w milczeniu.

- Wyszedłem na spacer, by odświeżyć się nieco - powtórzył - i nagle ogień,

trzęsienie ziemi, śmierć!

Zamilkł, skłaniając głowę tak nisko, iż brodą sięgał niemal kolan. Wtem

począł wymachiwać ręką. - Cała praca, wszystkie szkoły... Cóżeśmy zawinili? Co

zawiniło Weybridge? Wszystko zniszczone! Nic nie zostało! Kościół! Odbudowany

background image

trzy lata temu! Nie ma! Zmieciony! Za co?

Chwila milczenia i znów wybuch - jak u szaleńca.

- Dymy pożarów unosić się będą na wieki wieków! - krzyczał.

Oczy płonęły mu, cienkim palcem wskazywał Weybrigde. Zacząłem

pojmować. Straszliwa tragedia, jaką przeżył - uszedł najwidoczniej z Weybridge -

doprowadziła go niemal do obłędu.

- Daleko stąd do Sunbury`? - zapytałem rzeczowo.

- I cóż mamy czynić? - pytał. - Czy te istoty są wszędzie? Czy całą Ziemię

otrzymały we władanie?

- Daleko stąd do Sunbury? ,

- Przecież dziś rano odprawiałem jeszcze mszę...

- Od rana zmieniło się wiele rzeczy - odparłem spokojnie. - Proszę się

opanować. Nie należy tracić nadziei.

- Nadziei!

- Tak. Gorącej nadziei, mimo wszystkich tych zniszczeń!

Zacząłem wyjaśniać swój pogląd na sytuację. Z początku słuchał, w miarę

jednak jak mówiłem, zainteresowanie w jego oczach zmieniało się w poprzednią

bezmyślność. Odwrócił wzrok.

= To początek końca - wykrzyknął nie dając mi dokończyć. - Koniec!

"Wielki, straszliwy dzień Pana! I ludy wzywać będą pagórki i skały, by spadły

na nie i ukryły je... ukryły przed obliczem Tego, który zasiada na tronie!"

Zacząłem rozumieć sytuację. Zaprzestałem wypracowanego rozumowania,

powstałem i pochylając się nad nim oparłem mu dłoń na ramieniu.

- Trzeba, być mężczyzną - wyrzekłem. - Pan jest nieprzytomny ze strachu. Cóż

za pożytek z religii, jeśli kruszy się ona w obliczu nieszczęścia? Proszę pomyśleć,

ile.zła wyrządziły ludzkości trzęsienia ziemi, powodzie, wojny, wybuchy wulkanów!

Czy panu zdaje się, że Bóg ubezpieczył Weybrigde od wypadku? Człowieku, Bóg to

nie agent ubezpieczeniowy.

Siedział czas jakiś w bezmyślnym milczeniu.

- I jakże możemy ocaleć? - spytał nagle. - Oni są niedosiężni, oni są

bezlitośni...

- Ani jedno, ani prawdopodobnie drugie- odparłem. - Poza tym im są

potężniejsi, tym mądrzejsi i ostrożniejsi powinniśmy być my. Jeden z nich zginął, o,

background image

tam, niespełna trzy godziny temu.

- Zginął! - wykrzyknął rozglądając się dokoła. - Jakże mógł zginąć wysłannik

Pana?

- Widziałem na własne oczy - odparłem. - Przypadkowo wpadliśmy w sam

gąszcz wydarzeń... i to wszystko - zakończyłem.

- Co to za iskry na niebie? '- zapytał urywanie.

Wyjaśniłem, że są to sygnały przesyłane heliografami, znaki na niebie

wysiłków i pomocy ludzkiej na ziemi.

- Jesteśmy w samym środku - mówiłem. -Choć teraz panuje tu spokój, błyski

te zwiastują nadchodzącą burzę. Tam, zdaje się, są Marsjanie, a pod Londynem, tam

gdzie widać pagórki, koło Richmondu i Kingstonu, usypano szańce i ustawiono

działa. Niedługo Marsjanie znów nadejdą

Nie skończyłem jeszcze mówić, gdy przerwał mi gestem. - Słyszy pan? -

zawołał.

Spoza płaskich pagórków na tamtym brzegu rzeki doszedł nas głuchy huk

dalekich dział i odległy tajemniczy krzyk. Potem wszystko ucichło. Nad krzakami

przemknął hucząc głośno czarny trzmiel. Na zachodzie wysoko nad dymami

Weybrigde i Sheppertonu, nad płomienną świetnością gasnącego słońca zawisł na

niebie biały, wąski sierp księżyca.

- Chodźmy lepiej w tamtą stronę -- rzekłem - na północ.

14 W Londynie

Kiedy Marsjanie lądowali w Woking, młodszy mój brat przebywał w

Londynie. Studiował tam medycynę i, przygotowując się do bliskich już egzaminów,

aż do soboty rano nie słyszał nic o ich przybyciu. Sobotnie -dzienniki poranne, prócz

przydługich artykułów na temat Marsa, życia na innych planetach i tak dalej,

przyniosły krótką i mgliście sformułowaną, a więc tym bardziej zaskakującą depeszę.

Marsjanie wystraszeni zbliżaniem się tłumu użyli szybkostrzelnego działa i

zabili trochę ludzi. Tyle mówiła depesza. Kończyła się zaś słowami: "Jakkolwiek

Marsjanie wydają się groźni, to jednak nie ruszają się ze swej jamy, co więcej, nie są

chyba do tego zdolni. Przyczyną tego jest prawdopodobnie względna wielkość siły

ziemskiego ciążenia". Nad tą to właśnie tezą komentatorzy rozwodzili się w

background image

artykułach redakcyjnych najbardziej optymistycznie.

Rzecż jasna, zaciekawiło to niesłychanie wszystkich studentów katedry

biologii, gdzie tego właśnie dnia brat miał zajęcia, na ulicach jednak nie można było

dostrzec ani śladu jakiegoś podniecenia. Wieczorna prasa rozdmuchiwała strzępy

wiadomości opatrując je ogromnymi tytułami. Nie mogła jednak podać nic ponad to,

ż

e na żwirowisko skierowano oddziały wojskowe i że pomiędzy Woking a Weybrigde

wybuchł pożar lasu. Tak było aż do ósmej wieczór. Później ST. James' Gazette

doniosła w dodatku nadzwyczajnym, ber żadnych zresztą komentarzy, o przerwaniu

linii telegraficznej. Przypuszczano, iż walące się drzewa uszkodziły przewody. Nocy

tej, nocy mojej wyprawy do Leatherhead i powrotu do domu, nie nadeszły już żadne

dalsze wiadomości o walce.

Brat nie martwił się o nas wiedząc z prasy, iż walec spadł o dobre dwie mile

od naszego domku. Postanowił jednak skoczyć do nas wieczorem, aby- jak.potem

mówił'-żobaczyć te stwory, zanim zostaną zabite. około czwartej nadał depeszę, która

nigdy do mnie nie dotarła, wieczór zaś spędził na koncercie.

W noc sobotnią nad Londynem także przeszła nawałnica, toteż mój brat na

dworzec Waterloo udał się dorożką. Na peronie, z którego zazwyczaj odchodzą nocne

pociągi, po dość długim wyczekiwaniu dowiedział się, że jakiś wypadek na trasie nie

pozwala dostać się tej nocy do Woking. Nie zdołał upewnić się, o jaki to wypadek

chodziło; prawdę powiedziawszy, władze kolejowe same jeszcze wówczas dobrze nie

wiedziały, co się tam stało. Na dworcu nie było widać podniecenia., gdyż kolejarze,

przy

puszczając, że chodzi po prostu o zwykłe uszkodzenie toru między Byfleet a

Woking, puszczali pociągi idące normalnie przez Woking - okólną trasą, przez

Virginia Water lub przez Guildford. Czyniono także niezbędne przygotowania do

zmiany tras wycieczek niedzielnych do Southampton i Portsmouth. Pewien nocny

reporter jednej z gazet, biorąc mego brata za zawiadowcę stacji, jako że istotnie był do

niego trochę podobny, usiłował po długim czatowaniu przeprowadzić z nim wywiad.

Mało kto prócz kolejarzy kojarzył sobie przerwę w ruchu z Marsjanami.

W jednym z późniejszych opisów ówczesnych wydarzeń czytałem, iż w

niedzielę rano "cały Londyn zelektryzowany został wiadomościami z Woking". W

rzeczywistości jednak nie działo się.tam nic, co mogłoby usprawiedliwić to przesadne

twierdzenie. Mnóstwo ludzi w Londynie w ogóle nie słyszało o Marsjanach aż do

background image

poniedziałkowej paniki. Ci zaś, którzy słyszeli - potrzebowali dość dużo czasu, by

pojąć, co kryło się naprawdę za pośpiesznymi, krótkimi słowami depesz w

niedzielnych dziennikach. Wszak większość mieszkańców Londynu w ogóle nie czyta

niedzielnej prasy.

Co więcej, nawyk osobistego bezpieczeństwa tak głęboko tkwi w świadomości

przeciętnego londyńczyka, zaś zadziwiające informacje w gazetach są rzeczą

tak zwykłą, iż czytał on bez żadnego niepokoju:'"Wczoraj, około siódmej wieczór,

Marsjanie wydostali się z walca i poruszając się pod osłoną metalowych tarcz

zniszczyli całkowicie dworzec w Woking wraz z pobliskimi domami oraz rozgromili

cały batalion pułku Cardigana. Bliższe szczegóły nie są dotychczas znane. Karabiny

maszynowe są zupełnie bezskuteczne wobec pancerzy używanych przez Marsjan,

działa zaś polowe zostały przez nich obezwładnione. Szwadron huzarów

przecwałował w ucieczce przez Chertsey. Wydaje się, że Marsjanie posuwają się

wolno w kierunku Chertsey lub Windsoru. W zachodniej części Surrey panuje

poważne zaniepokojenie: Prowadzi się roboty ziemne, aby powstrzymać marsz

Marsjan na Londyn". Tak pisał Suanday Sun, zaś Referee w krótkim, zręcznie

zredagowanym artykuliku porównywał Marsjan do "dzikich zwierząt, które wyrwały

się nagle z menażerii i rozbiegły po wiosce".

Nikt w Londynie nie wiedział nic dokładnego o uzbrojeniu Marsjan i wciąż

jeszcze panowało tu przekonanie, że potwory te są "nieruchawe", że "czołgają się" lub

"pełzają z trudem" - jak to z początku określały wszystkie niemal doniesienia. śadna

depesza nie pochodziła przecież od naocznego świadka ich marszu. W niedzielę

redakcje drukowały dodatki nadzwyczajne w miarę napływu nowych wiadomości,

niektóre zaś nawet i

bez tego. Aż do późnego jednak popołudnia, kiedy to władze przekazały

agencjom prasowym pierwsze oficjalne komunikaty, gazety nie miały właściwie dla

swych czytelników żadnych nowości. Ograniczały się więc do drukowania

wiadomości o tłumach mieszkańców Walton, Weybridge i okolicy ciągnących

wszystkimi drogami do Londynu.

Brat mój, dalej nic nie wiedząc o wydarzeniach ubiegłej nocy, był z rana w

kaplicy szpitalnej Foundling. Tam usłyszał pogłoski o najeździe i uczestniczył w

specjalnych modłach o pokój. Wychodząc kupił numer Referee. Wiadomości, jakie w

nim znalazł, przeraziły go, udał się więc ponownie na dworzec Waterloo, by

dowiedzieć się, czy jest już połączenie z Woking. Omnibusy, pojazdy, cykliści,

background image

nieprzeliczone tłumy odświętnie odzianych przechodniów, wszystko to nie wydawało

się wcale poruszone dziwnymi wiadomościami, wykrzykiwanymi przez gazeciarzy.

Owszem, udzie byli zaciekawieni; jeśli zaś niepokoili się, to przede wszystkim o los

mieszkańców zagrożonych okolic. Na dworcu brat usłyszał po raz pier wszy o

przerwaniu linii do Windsoru i Chertsey. Tragarze mówili, że z rana nadeszła z

Byfleet i Chertsey wiele ważnych depesz; lecz napływ ich został nagle przerwany.

Brat mój uzyskał od nich jednak bardzo niewiele szczegółów. Wiadomości ich

ograniczmy się do tego, że "koło Weybrigde biją się".

Ruch pociągów był mocno zdezorganizowany. Pod dworcem stało mnóstwo

łudzi oczekujących przyjazdu znajomych z licznych miejscowości objętych siecią

Południowo - Zachodniego Towarzystwa Linii Kolejowych. Jakiś starszy, szpakowaty

jegomość podszedł do brata i żalił się gorzko na dyrekcję linii. -Będą się jeszcze z

tego tłumaczyć! - powtarzał.

Z Richmondu, Putney i Kingstonu nadeszło parę pociągów wypełnionych

ludźmi, którzy pojechali na łódki i zastali przystanie pozamykane i ogólną atmosferę

paniki. Jakiś pan w biało-niebieskiej marynarce zasypał brata niezwykłymi nowinami.

- Do Kingstonu zjechały całe gromady ludzi wozami, bryczkami, Bóg wie

czym jeszcze, z pakami, ze wszystkim - opowiadał. - Jechali z Molesey, z Weybridge,

z Waltonu i mówili, że w Chertsey słychać armaty, gęstą' kanonadę, a jacyś

kawalerzyści kazali im się czym prędzej wynosić, bo nadchodzą Marsjanie. My też na

stacji w Hampton Court słyszeliśmy huk dział, ale myśleliśmy,'że to burza. Co to

wszystko ma, do licha, znaczyć? Przecież Marsjanie nie potrafią wyleźć z jamy,

prawda?

Brat nie umiał mu na to nic odpowiedzieć.

Nieco później przekonał się, że nieokreślone uczucie niepokoju, sze

rzyło się również wśród pasażerów kolei podziemnej i że niedzielni

wycieczkowicze zaczęli powracać tłumnie z poludniowo - zachodnich "płuc"

Londynu: z Barnes, z Wimbledonu, z parku w Richmond, z Kew i tak dalej, o

niezwykle wczesnej porze; nikt jednak nie mógł nic powiedzieć oprócz niepewnych

plotek. Wszyscy przybywający wydawali się za to bardzo poirytowani.

Około piątej tłum zebranych pod dworcem obiegła niezwykle podniecająca

wiadomość. Oto uruchomiono połączenie, zawsze prawie zamknięte, pomiędzy stacją

Południowo - Wschodnią a Południowo - za chodnią i skierowano tam transportery

background image

wojskowe załadowane ogromnymi działami i wojskiem. Były to armaty wysłane z

Woolwich i Chatham dla ochrony Kingstonu. Publiczność wymieniała z żołnierzami

dowcipy w rodzaju: "uważajcie, bo was pożrą", "zrobili z nas pogromców dzikich

zwierząt" i wiele innych. Wkrótce przybył na dworzec oddział policji i przystąpił do

usuwania tłumu z peronów. Wówczas brat mój wyszedł z innymi na ulicę.

Dzwony kościelne biły na wieczorne nabożeństwo, zaś ulicą Waterloo

przemaszerowała śpiewając grupka dziewcząt z Armii Zbawienia. Na moście

gromada gapiów przyglądała się płatom dziwnej, brązowej piany niesionej prądem w

dół rzeki. Słońce zachodziło i na tle złocistego, przeciętego długimi ukośnymi

pasmami purpurowych chmur nieba rysowały się dachy Parlamentu i wieża Clock

Tower. Mówiono coś o topielcach. Jakiś człowiek, rezerwista, jak wynikało z jego

słów, opowiadał bratu o widocznych na zachodzie błyskach heliografów.

Na ulicy Wellingtona brat natknął się na kilku obdartusów wybiegających z

F`leet Street z wilgotnymi jeszcze, prosto z drukarni, gazetami i afiszami. - Straszliwa

klęska - wrzeszczeli jeden przez drugiego, pędząc jezdnią. - Bitwa pod Weybridge!

Dokładny opis! Marsjanie odparci! Londyn w niebezpieczeństwie! - Za gazetę brat

musiał zapłacić trzy pensy.

Wtedy, i dopiero wtedy, zaczął zdawać sobie po trosze sprawę ze straszliwej

potęgi tych istot. Dowiedział się, że nie są one tylko garstką niezdarnych potworów,

ż

e potrafią kierować potężnymi mechanizmami, że poruszają się z błyskawiczną

szybkością, że zadają niespodziewane ciosy, którym nie mogą sprostać najcięższe

nawet działa.

Opisywano ich jako "wielkie, podobne do pająków machiny około stu stóp

wysokości, rozwijające szybkość pociągu pośpiesznego i wyrzucające snop

intensywnego gorąca". Tereny wokół Horsell, a zwłaszcza pomiędzy Woking i

Londynem naszpikowane zostały zamaskowanymi bateriami.

przede wszystkim artylerią polową. Dostrzeżono pięć machin podążających ku

Tamizie, jedna z nich dzięki szczęśliwemu trafieniu została zniszczona. Inne działa

spudłowały i wszystkie je natychmiast unicestwił Snop Gorąca. Wspomniano o

ciężkich stratach wśród żołnierzy, ogólny jednak ton komunikatu był raczej

optymistyczny.

Marsjanie zostali odparci; nie byli niezniszczalni. Wycofali się do

wyznaczonego walcami koła ze środkiem w Woking. Ze wszystkich stron tropili ich

zwiadowcy z heliografami. Przewożono pośpiesznie działa z Windsoru, Portsmouth,

background image

Aldershot, Woolwich, nawet z Północy.; były nawet długie, potężne

dziewięćdziesiątki piątki z Woolwich. Ogółem ustawiono z pośpiechem na

stanowiskach sto szesnaście armat, głównie jako osłonę Londynu. Jak Anglia Anglią,

nigdy dotąd nie było tak wielkiego i tak szybkiego skoncentrowania narzędzi wojny.

Wyrażano nadzieję, iż każdy następny lądujący walec będzie można

natychmiast niszczyć pośpiesznie wytwarzanymi i dosyłanymi na plac boju

materiałami wybuchowymi. Niewątpliwie, głosiło dalej sprawozdanie, sytuację należy

określić jako mocno niepewną i jako najpoważniejszą, lecz wzywa się ludność, by nie

ulegała panice. Wprawdzie Marsjanie wydają się nam bezgranicznie obcy i straszliwi,

jednak jest ich najwyżej dwudziestu przeciw milionom ludzi.

Władze przypuszczały na podstawie rozmiarów walców, iż w każdym z nich

pomieścić się mogło co najmniej pięciu Marsjan, czyli razem piętnastu. Co najmniej

zaś jeden, a być; może więcej, został zgładzony. W wypadku niebezpieczeństwa

ludność zostanie ostrzeżona na czas, ponadto przedsięwzięto szczegółowo

przemyślane środki zabezpieczenia mieszkańców zagrożonych południowo -

zachodnich przedmieść. Komunikat kończył się ponownymi zapewnieniami o

bezpieczeństwie Londynu i wezwaniem, by ludność ufała władzom, iż potrafią one

opanować trudności.

Wszystko to wydrukowane było ogromnymi czcionkami i najwidoczniej przed

chwilą dopiero, gdyż papier nie zdążył nawet jeszcze wyschnąć. Nie starczyło też

widocznie czasu na jakiekolwiek komentarze. Zadziwiło brata, jak mi później

opowiadał, że usunięto bez litości z numeru wszelkie inne wiadomości, aby zostawić

jak najwięcej miejsca dla komunikatu.

Wzdłuż całej ulicy Wellingtona widać było przechodniów czytających i

wymachujących różowymi płachtami gazet. Strand zaś zapełnił się nagle hałaśliwymi

nawoływaniami całej czeredy gazeciarzy pędzącej w ślad za grupką swych obdartych

przywódców. Ludzie wyskakiwali z omnibusów, aby tylko zaopatrzyć się w gazetę.

Komunikat ten niewątpliwie zaniepo

koił ludzi poważnie, niezależnie od uprzedniej apatii. śaluzje jednego ze

sklepów z mapami przy Strandzie zostały podniesione, opowiadał brat, a jakiś

jegomość w niedzielnym ubraniu, nie zdjąwszy nawet rękawiczek cytrynowej barwy,

pojawił się za szybą przyklejając do niej z pośpiechem mapę hrabstwa Surrey. '

Idąc tak z gazetą w ręku Strandem do Trafalgar Square, brat ujrzał pierwszych

background image

uchodźców z zachodniego Surrey. Był to jakiś mężczyzna z żoną i dwoma

chłopcami, jadący na wyładowanym gratami zieleniarskim wózku. Jechali od strony

mostu Westminsterskiego, a tuż za nimi ciągnął ' drabiniasty wóz, na którym

znajdowało się pięć czy sześć zamożnych z pozoru osób oraz kilka pak i kufrów.

Twarze ich były posępne, a cały wygląd raził zdecydowanie na tle odświętnych

strojów przechodniów. r Z dorożek przyglądali się im wyelegantowani spacerowicze.

Uciekinierzy przystanęli na placu, jakby niezdecydowani, w którą udać się stronę, i

ostatecznie skręcili na wschód, Strandem. W pewnym za nimi oddaleniu ukazał się

jadący na staromodnym trzykołowym rowerze mężczyzna w roboczym odzieniu. Był

brudny i bardzo blady.

Brat mój skręcił do dworca Victoria, gdzie natknął się także na wielu

uchodźców Nurtowała go myśl, że być może spotka wśród nich i mnie. Spostrzegł

też, że ruch uliczny reguluje niezwykle dużo policjantów. Niektórzy uciekinierzy

opowiadali coś pasażerom omnibusów. Ktoś zapewniał, iż widział Marsjan na własne

oczy. - Kotły na szczudłach, mówię wam, a chodzą jak ludzie. - Większość

podniecona była i wzbu- rzona niezwykłymi przygodami.

Za Victoria Station bary prowadziły z przybyszami ożywiony handel: Na

wszystkich narożnikach ulic gromadki ludzi czytały gazety lub rozprawiały z

ożywieniem, gapiąc się na tych niezwykłych niedzielnych gości. W miarę jak noc

gęstniała, napływało ich wciąż więcej i więcej, aż w końcu, jak mówił brat, ulice były

tak przepełnione, jak główna ulica Epsom w dniu Derby. Zagadywał on kilkakrotnie

niektórych uchodźców, od większości jednak otrzymywał nic nie mówiące

odpowiedzi.

0 Woking nikt nie umiał nic powiedzieć, tylko jakiś pan zapewniał go, iż

miasteczko ?.ostało ubiegłej nocy zrównane z ziemią.

- Idę z Byfleet - odpowiadał. - Wczesnym rankiem przyjechał tam jakiś

cyklista i chodząc od domu do domu ostrzegał nas i radził uciekać. Potem nadeszli

ż

ołnierze. Chodziliśmy patrzeć; na południu widać byto chmury dymu - nic, tylko

dym i dym, i ani żywego ducha. Od Chertsey "y słyszeliśmy armaty, a z Weybridge

zaczęli nadchodzić ludzie. Zamknąłem `' wtedy dom i też poszedłem.

Na ulicach panowało ogólne przekonanie, że wszystkiemu winien był rząd, bo

nie potrafił zawczasu obezwładnić najeźdźców i dopuścił do wszystkich tych

kłopotów. ,

Około ósmej wieczorem w całym południowym Londynie słychać było

background image

wyraźnie huk dział. Wprawdzie duży ruch na głównych ulicach nie pozwalał bratu go

słyszeć, wystarczyło jednak skręcić w spokojniejsze zaułki, bliżej rzeki, aby

natychmiast nieomylnie odróżnić strzelaninę.

Z Westminsteru powrócił brat do swego pokoju przy Regent's Park koła

godziny drugiej. Martwił się o mnie bardzo i niepokoiła go oczywista już teraz

powaga sytuacji; Umysł jego zaprzątały, podobnie jak mój w sobotę, działania

wojenne. Myślał o wszystkich tych wyczekujących w ukryciu działach, o

mieszkańcach wielkiej połaci kraju zmienionych niespodziewanie w tułaczy i

usiłował wyobrazić sobie ;,kotły na szczudłach" stustopowej wysokości.

Przez Oxford Street i Marylebone Road przejechało parę wozów z

uchodźcami, lecz wiadomości rozchodziły się tak wolno, iż Regent's Street i Portland

Road wciąż jeszcze pełne były przechadzających się grupkami i gawędzących

spokojnie zwykłych niedzielnych spacerowi ozów. Alejkami Regent's Park

spacerowały przy świetle gazowych latarni milczące pary. Noc była spokojna i trochę

parna, grzmot dział rozlegał się nieprzerwanie, po dwunastej zaś niebo na południu

poczęły przecinać błyskawice.

Brat odczytywał wielokrotnie gazetę obawiając się dla mnie najgorszego. Nie

mógł usiedzieć na miejscu i po kolacji wyszedł, by powałęsać się bez celu po mieście.

Po powrocie na próżno usiłował skupić sig nad skryptem. Spać poszedł nieco po

północy, a o świcie obudziło go z koszmarnych snów walenie w bramę dochodzące z

ulicy, tupot nóg, odległe bicie w bębny i dźwięk dzwonów. Po suficie tańczyły

czerwone błyski. Leżał długą chwilę oszołomiony nie wiedząc,-czy to dzień już

nasiał, czy też świat nagle oszalał. Wyskoczył wreszcie z łóżka i pobiegł do okna.

Pokój był na poddaszu. Brat, chcąc wyjrzeć, otworzył z hukiem okno.

Odpowiedział mu echem tuzin innych okien, a w każdym pojawiła -się głowa odziana

w czepek lub szlafmycę. Na zewnątrz rozlegały się pytająca. okrzyki. Jakiś policjant

bił pięścią w bramę i wykrzykując: - Nadchodzą! Marsjanie nadchodzą - pędził do

następnej bramy.

W koszarach przy Albany Street grzmiały bębny i trąby, wszystkie zaś

okoliczne kościoły robiły, co mogły, by gorączkowym, przeraźliwym dźwiękiem

dzwonów spędzić z miasta resztki snu. Wszędzie słychać było hałas otwieranych w

pośpiechu drzwi, a w domach naprzeciwko wszędzie

dotychczas ciemne okna rozświetlały się, jedno po drugim, żółtym światłem.

background image

Zza rogu ukazała. się mknąca galopem karoca. Turkot kół, słaby z początku,

potężniał pod oknami przechodząc w grzmot, potem zamierał wolno w oddali. Tuż za

nią goniło kilka dorożek, zwiastunów długiej procesji uciekających pojazdów.

Wszystko to podążało przeważnie w kierunku dworca Chalk Farm, skąd - zamiast jak

zazwyczaj z Euston odchodziły specjalne pociągi Towarzystwa Północno -

Zachodniego.

Brat mój długi czas patrzył w osłupiałym zadziwieniu przez okno, jak

policjant dobija się do bram i wykrzykuje swe niezrozumiałe posłanie. Potem drzwi

jego pokoju otwarły się i stanął w nich sąsiad. Miał na sobie tylko koszulę, spodnie i

nocne pantofle, szelki zwisały luźno po bokach, był rozczochrany; wprost z łóżka.

- Co się dzieje, u diabła? - pytał. - Pali się? Co za piekielne hałasy? Obaj

wyglądali oknem usiłując dosłyszeć, co wykrzykują policjanci. Z bocznych uliczek

wybiegali ludzie i gromadząc się na narożnikach rozprawiali o czymś gorączkowo.

- Co to wszystko ma znaczyć, do diabła? -zawołał sąsiad do brata. Brat

odkrzyknął coś niezrozumiale i począł ubierać się z gorączkowym pośpiechem

biegając z każdą częścią odzieży do okna; aby nie stracić nic z rosnącego podniecenia

ulicy. Nagle pojawili się rozkrzyczani sprzedawcy niezwykle dziś wcześnie wydanych

gazet:

- Londynowi grozi wytrucie! Opór pod Richmondem i Kingstonem złamany!

Straszliwa masakra w dolinie Tamizy!

A wszędzie dokoła, w mieszkaniu pod nim, w domach po obu stronach ulicy i

w Park Terrace, i na stu innych ulicach dzielnicy Marylebone, i na północ w w

Kilburn, w St. John's Wood, w Hampstead, i na wschód w Shoreditch, i w Highbury, i

w Haggeston, i w Hoxton, i dosłownie w całym ogromnym Londynie od Ealing po

East Ham - ludzie przecierali oczy, otwierali okna, wyglądali na ulicę, zadawali

bezsensowne pytania i odziewali się w pośpiechu przy pierwszym odgłosie

nadciągającej nawałnicy przerażenia. Był to świt wielkiej paniki. Londyn zasypiając

beztrosko w niedzielę wieczorem ocknął się wczesnym rankiem w poniedziałek

przepełniony żywym poczuciem niebezpieczeństwa.

Gdy brat, nie mogąc dowiedzieć się przez okno, co się właściwie stało, zbiegł

na dół i wyszedł na ulicę - pierwsze promienie słońca malowały właśnie różem

prześwitujące między dachami niebo. Tłum uciekający końmi i na piechotę gęstniał z

każdą chwilą. - Czarny dym! - krzyczeli ludzie i znowu: - Czarny dym! - Strach

szerzył się jak płomień. Brat,

background image

niezdecydowany, stał w bramie. Przebiegający gazeciarz sprzedał mu świeży

numer dziennika i popędził dalej zdzierając po szylingu za sztukę groteskowa

mieszanina chciwości i przerażenia. W gazecie brat wyczytał następujący tragiczny

komunikat Naczelnego Dowództwa:

"Marsjanie wyrzucają rakiety napełnione ogromnymi chmurami czarnego

trującego oparu. Zniszczyli nasze baterie, zburzyli Richmond, Kingston i

Wimbledon i zbliżają się powoli do Londynu niszcząc wszystko po drodze.

Powstrzymać ich niepodobna, jedynym środkiem ocalenia przed Czarnym Dymem

jest natychmiastowa ucieczka".

Było to wszystko, lecz starczyło i tego. Cała ludność wielkiego;

sześciomilionowego miasta kotłowała się i wrzała, teraz zaś miała wylać się en masse

na północ.

- Czarny Dym! - rozlegało się. - Gore!

Dzwony pobliskiego kościoła jęczały przeraźliwie, jakiś nieostrożnie

powożony wóz rozbił się wśród krzaków i przekleństw o hydrant uliczny. W domach

na przemian zapalały się i gasły blade, żółtawe światełka, niektóre dorożki

paradowały z zapalonymi latarniami. Tylko niebo było coraz jaśniejsze, coraz

czystsze, coraz cichsze i spokojniejsze.

W sąsiednich pokojach i na schodach brat słyszał bieganinę i krzyki. Do bramy

podeszła gospodyni odziana w szlafrok, z zarzuconym na ramiona szalem. Za nią

ś

pieszył, pokrzykując coś, mąż.

Gdy groza wydarzeń dotarła wreszcie do świadomości brata, popędził do

pokoju, zabrał całą posiadaną gotówkę - było tego około dziesięciu funtów - i wybiegł

ponownie na ulicę.

15 Co stało się w Surrey

W tym samym czasie, kiedy wikary gadał od rzeczy siedząc ze mną pod

ż

ywopłotem na łączce niedaleko Hallifordu, a brat mój przyglądał się płynącemu

mostem Westminsterskim potokowi uchodźców - Marsjanie rozpoczęli kolejne

natarcie. Jeśli można wierzyć późniejszym sprzecznym częstokroć sprawozdaniom,

większość z nich zajmowała się aż do dziesiątej wieczór pośpiesznymi

przygotowaniami w jamie pod Horsell, skąd wydobywały się ogromne ilości zielonej

pary.

Pewne też było, iż trzej Marsjanie wyruszyli już około ósmej. Posuwając się

ostrożnie i powoli, minęli Byfleet i Pyrford, po czym zdążając ku Ripley i Weybridge

background image

pojawili się na tle zachodzącego słońca przed przyczajonymi tam bateriami.

Marsjanie nie szli zwartym szykiem, lecz tyra

lierą, o jakieś półtorej mili jeden od drugiego. W marszu porozumiewali się

wyciem o zmiennej tonacji, podobnym do głosu syren fabrycznych.

Te właśnie wycia, zmieszane z armatnimi strzałami pod Ripley i St. George's

Hill, usłyszeliśmy wraz z wikarym w Górnym Hallifordzie, Kanonierzy broniący

dostępu do Ripley, niedoświadczeni ochotnicy, ja: kimi nigdy w życiu nie należało

obsadzać tak trudnego i odpowiedzialnego stanowiska, oddali na oślep jedną jedyną,

przedwczesną i zupełnie bezskuteczną salwę, po czym rzucili się konno i pieszo przez

opuszczoną wieś do ucieczki, Marsjanie zaś po prostu przestąpili przez porzucone

działa nie używając nawet Snopa Gorąca. Krocząc ostrożnie dalej stanęli.: znienacka

przed armatami ukrytymi w parku Painshill i natychmiast, zniszczyli je.

Załoga wzgórza St. George miała jednak lepszych dowódców, a może była

dzielniejsza, w każdym razie wydaje się, że ukrycie jej w sosnowym lasku stanowiło

dla najbliższego Marsjanina prawdziwą niespodziankę. Z dział wymierzono dokładnie

jak na poligonie i wypalono z odległości' tysiąca jardów.

Pociski wybuchły tuż koło olbrzyma. Ten zrobił jeszcze kilka kroków,

zatoczył się i upadł. śołnierze wrzasnęli z radości i z gorączkowym pośpiechem znów

załadowali armaty. Obalony Marsjanin zawył przeciągle. W odpowiedzi natychmiast

pojawił się nad lasem drugi połyskujący olbrzym. Wydaje się, że wybuch pocisku

uszkodził jedną z nóg trójnoga. Następna salwa nie trafiła leżącego Marsjanina, obaj

zaś jego sąsie- dzi natychmiast użyli przeciwko baterii Snopów Gorąca. Amunicja

poszła w powietrze, sosnowy lasek wokół dział stanął w płomieniach, a z obsługi

ocaleli tylko ci nieliczni, którzy wcześniej już uciekli i zdążyli , skryć się za szczytem

pagórka..

Po tym, co zaszło, cała trójka przystanęła, by się naradzić; obserwujący ją

bacznie zwiadowcy donieśli, że pozostawała ona bez ruchu dobre pół godziny.

Obalony Marsjanin z trudem wypełzł z kaptura i wziął się do naprawy trójnoga. Mała

jego brązowa postać podobna była z oddali do plamki rdzy na lśniącym metalu

machiny. Zakończył pracę około dzie wiątej, gdyż o tej właśnie porze zwiadowcy

zameldowali o ponownym pojawieniu się nad lasem trzeciego kaptura.

Parę minut po dziewiątej do trójki wartowników dołączyli się czterej . następni

Marsjanie. Uzbrojeni byli w grube czarne rury. Takie same rury wręczyli trzem

background image

pozostałym i cała siódemka ustawiła się półkolem, w równych odstępach, między

wzgórzem St. George, miasteczkiem Weybridge a leżącą na południowy zachód od

Ripley wioską Send.

' Zaledwie ruszyli z miejsca, już z pasma ciągnących się przed nimi wzgórz

wystrzelił w niebo tuzin rakiet ostrzegając przyczajone pod Ditton i Esher baterie.

Cztery uzbrojone w czarne rury machiny bojowe przeszły jednocześnie w bród rzekę,

zaś ciemne sylwetki dwóch innych ukazały się na tle zachodniego nieba naszym

oczom, gdy zmęczony wlokłem się wraz z wikarym drogą wiodącą z Halliford na

północ. Wydawało się, że suną ponad chmurami, gdyż pola spowite były mleczną,

zatapiającą olbrzymy powyżej kolan, mgłą.

Wikary krzyknął na ten widok głucho, ochryple i rzucił się do ucieczki. Co do

mnie - wiedziałem dobrze, że nie ma sensu uciekać przed Marsjanami, że nie zda się

to na nic, skręciłem więc gwałtownie w bok i pełznąc wśród wilgotnych od rosy

pokrzyw i ostów ukryłem się w głębokim rowie przydrożnym. Wikary obejrzał się i

widząc, co robię, zawrócił w moją stronę.

Obaj Marsjanie przystanęli. Bliższy zwrócony był ku Sunbury, odleglejszy zaś,

podobny do szarej plamy na tle wieczornej gwiazdy, w drugą stronę, ku Staines.

Ryki, jakie wydawali od czasu do czasu, ustały. Stanowiska rozrzucone

ogromnym półksiężycem wokół walców zajęte zostały w głębokim milczeniu.

Półksiężyc ten mierzył od krańca do krańca ze dwanaście mil. Nigdy chyba jeszcze,

od dnia kiedy wynaleziono proch, żadna bitwa nie zaczynała się tak cicho. I nam, i

obserwatorom od Ripley mogło wydawać się, że jedynymi władcami nocnych

ciemności, rozświetlanych wąziutkim sierpem księżyca, gwiazdami, zamierającą

poświatą dnia i czerwoną łuną płonących w dali lasów byli groźni przybysze z Marsa.

Zwrócone zaś ku półksiężycowi, pod Staines i pod Hounslow, pod Ditton i

Esher, i Ockham, na lesistych pagórkach południowego brzegu rzeki i pośród

rozległych nizinnych łąk na północ od niej, wszędzie gdzie tylko kępka drzew czy

wiejska chałupa zapewniała jakie takie ukrycie, czyhały na nich armaty. Gdy sypiąc

deszczem iskier i ginąc w nocnych ciemnościach wzbijały się sygnałowe race-

napięcie wyczekiwania przy bateriach wzrosło jeszcze bardziej. Dość było jednego

kroku Marsjan w polu ognia, by znieruchomiałe czarne sylwetki ludzkie i połyskujące

w wieczornym mroku paszcze dział rozszalały się burzliwą wściekłością walki.

Bez wątpienia tysiące czuwających umysłów nurtowała na równi z moim

jedna uporczywa myśl - jak dalece oni nas pojmują? Czy zrozumieli, że jesteśmy w

background image

swej mnogości zorganizowani, zdyscyplinowani, że potrafimy współdziałać ze sobą?

Czy też patrzyli na nasze nawały ogniowe, na kąśliwe wybuchy naszych pocisków, na

nieustanne oblężenie ich

obozowiska, jak my patrzymy na gniewną jedność pszczelich ataków obronie

niszczonego ula? Czy łudzili się, że potrafią nas wytępić? (Nikt przecież nie wiedział

jeszcze wtedy, czym żywią się Marsjanie.) Kiedy patrzyłem na olbrzymią postać

wartownika, umysł mój kipiał setką takich wątpliwości. Wyczuwałem podświadomie,

ż

e na drodze między nami a Londynem czekają w ukryciu wielkie, potężne siły. Czy

przygotowano

zasadzki? Czy pracuje wytwórnia prochu w Hounslow? Czy nie zabraknie

męstwa londyńczykom, by z potężnego morza swych domostw uczynić drugą,

większą jeszcze Moskwę?

Wreszcie po nieskończenie, jak się zdawało, długim czasie doszedł nas,

skulonych, wypatrujących, dźwięk podobny de odległego huku działa. Potem następny

bliżej i znów następny. W końcu stojący koło nas Marsjanin podniósł wysoko rurę i

wypalił z niej jak ze strzelby z grzmotem, od którego zadrżała ziemia. Zawtórował mu

kompan stojący pod Staines. Nie było przy tym żadnego błysku ani dymu, tylko

głuchy wybuch. Tak podnieciły mnie te głośne, szybko następujące po sobie

wystrzały,

ż

e zapomniałem zupełnie o bezpieczeństwie, o poparzonych dłoniach i

przedarłem się przez krzewy, by widzieć, co stanie się z Sanbury. W tej samej chwili

rozległ się następny grzmot i ogromny pocisk przemknął nad naszymi głowami ku

Hounslow. Spodziewałem się dostrzec ogień, a przynajmniej dym wybuchu czy jakiś

inny ślad jego działania, tymczasem nie ujrzałem nic prócz granatowego nieba, jednej

jedynej gwiazdki i ławicy białej mgły ścielącej się szeroką i cienką smugą. Nie

słyszałem żadnego y wybuchu. Zapanowała przedłużająca się z minuty na minutę

cisza.

- Co to było? - zapytał wikary stojąc koło mnie. - Bóg jeden wie! - odrzekłem.

Obok przemknął nietoperz i znikł w ciemnościach. W dali rozległ się zgiełk,

krzyki, potem wszystko nagle ucichło. Spojrzałem na Marsjanina i dostrzegłem, jak

ruszył posuwiście brzegiem rzeki na wschód.

Czekałem na ogień ukrytych tam baterii, nic jednak nie zakłóciło wieczornej

ciszy. Postać Marsjanina malała w oddaleniu, aż roztopiła się 'i' wreszcie we mgle i

background image

gęstniejącej nocy. Pchnięci tą samą siłą wspięliśmy się wyżej. Nad Sunbury pojawiło

się coś ciemnego, jakby wyrósł tam nagle stożek górski przesłaniający widok na

dalszą okolicę. Dalej, za rzeką, koło Walton, dostrzegliśmy drugą taką górę. Obie o

opadały rozszerząc się w oczach.

Tknięty nagłą myślą spojrzałem na północ. Tam także wznosił się taki sam

mglisty pagórek.

Było zupełnie cicho. Tylko bardzo daleko na południowych wschodzie,

jakby dla podkreślenia tej ciszy, rozległo się pohukiwanie Marsjan, później

zaś znów wstrząsnęły powietrzem odległe grzmoty ich strzałów. Lecz ziemska

artyleria nie odpowiadała.

Nie pojmowaliśmy jeszcze wówczas tego, co się stało; później dopiero

zrozumiałem znaczenie złowróżbnych czarnych wzgórz pojawiających się w mroku.

Każdy z Marsjan ustawionych, jak już mówiłem, w półksiężyc wyrzucił z rury na

dany znak wielki zbiornik mierząc w znajdujące się przed nim wzgórza, kępy drzew,

zabudowania, w każde jednym słowem ukryte działo. Niektórzy oddali tylko jeden

strzał, inni dwa, jak ten, którego myśmy obserwowali; stojący pod Ripley, jak

mówiono, wystrzelił aż pięć pocisków. Zbiorniki te nie wybuchały, lecz rozbijały się

przy zderzeniu z ziemią i wyrzucały gwałtownie ogromne ilości kłębiącego się,

gęstego, atramentowego oparu wzbijającego się potężną chmurą w górę. Po chwili

chmura opadała rozpościerając się na całą okolicę. Zetknięcie się z oparem,

wciągnięcie-do płuc tej mgły gryzącej przyprawiało o śmierć wszystko, co oddycha.

Oparł był ciężki, cięższy od najgęstszego dymu, tak że po gwałtownym

wydostaniu się ze zbiornika i rozprężeniu w atmosferze opadał powoli i rozpływał się

po ziemi, podobniejszy w tym do cieczy raczej niż do gazu. Spływał z pagórków,

wypełniając doliny, rowy i łożyska potoków, podobnie jak czyni to uchodzący ze

szczelin wulkanicznych kwas węglowy. W miejscu jego zetknięcia się z wodą

następowała reakcja chemiczna i powierzchnia wody pokrywała się pienistą warstwą,

opadającą wolno na dno, by ustąpić miejsca następnej. Piana ta była całkowicie

nierozpuszczalna, co najdziwniejsze zaś, jeśli weźmie się pod uwagę zabójczą

szybkość działania gazu, przefiltrowana woda była zupełnie nieszkodliwa. Opar nie

rozpraszał się, jak zwykły to czynić gazy, lecz utrzymywał się zwartymi ławicami

spływając powoli po stokach wzgórz lub ustępując niechętnie przed podmuchami

wiatru. Wiązał się też powoli z wilgocią atmosferyczną i opadał na ziemię w postaci

pyłu. Prócz tego, że w skład jego wchodził .nieznany pierwiastek, dający w

background image

niebieskim polu widma cztery linie - do dziś dnia nie wiemy nic o innych jego

właściwościach.

W miarę opadania kłębiących się wzniesień czarny dym tak ściśle przywierał

do ziemi, że zanim jeszcze osiadł zupełnie, można było schronić się przed zatruciem

na wysokości pięćdziesięciu stóp, na dachach, na górnych piętrach domów, na

wierzchołkach wysokich drzew. Stwierdzono to zresztą tej właśnie nocy w Cobham i

Ditton.

Jeden z ocalałych opowiadał dziwy, jak przyglądał się z wieży kościel

nej zjawom domków wynurzających się z atramentowej nicości. Przesiedział

na niej półtora dnia, osłabły, wygłodniały, prażony słońcem, widząc najpierw tylko

błękit nieba i aksamitną czerń rozpościerającą się aż po odległe wzgórza. Tu i ówdzie

przezierały z niej czerwone dachy i zielone czubki drzew, później dopiero poczęły z

wolna wyłaniać się okryte jakby czarnym szronem krzaki, zabudowania, mury i

bramy.

Było to w Cobham, gdzie opar unosił się swobodnie w powietrzu, dopóki nie

opadł samorzutnie na ziemię. Z reguły jednak Marsjanie oczyszczali powietrze z

gazu, gdy spełnił już swe zadanie, kierując nań strumień przegrzanej pary. Tak

właśnie postąpili z chmurami oparu w pobliżu nas. Przyglądaliśmy się temu w świetle

gwiazd z okna pustego domu, po powrocie do górnego Hallifordu. Widzieliśmy

stamtąd reflektory z Richmondu i Kingstonu, migające tu i tam, koło jedenastej

zabrzęczały szyby i rozległ się grzmot ciężkich fortecznych dział. Biły one

nieprzerwanie przez kwadrans wysyłając pocisk za pociskiem na oślep, w

niewidocznych Marsjan pod Hampton i Ditton, potem zaś blade strumyczki światła

elektrycznego zgasły ustępując miejsca jasnoczerwonej łunie.

A potem spadł czwarty walec, zielono lśniący meteor, jak się później

dowiedziałem, w parku Bushey. Zanim jeszcze zagrały działa na wzgórzach

Richmondu i Kingstonu, gdzieś daleko, na południowym zachodzie, słychać było

gęstą kanonadę. Prowadzili ją; jak sądzę, strzelający na chybił trafił artylerzyści,

zanim nie rozprawił się z nimi czarny opar.

Tak oto, posługując się nim metodycznie jak ludzie podkurzający gniazdo os,

Marsjanie pokryli tym dziwnym duszącym oparem cały kraj aż po Londyn. Rogi

półksiężyca rozchodziły się z wolna, aż zmienił się on wreszcie w linię prostą od

Hanwell do Coombe i Malden. Jak noc długa niszczące rury posuwały się naprzód.

background image

Ani razu już, od obalenia Marsjanina pod St. George's Hill, nie pozostawili oni naszej

artylerii cienia nawet możliwości. Wszędzie, gdzie tylko było prawdopodobieństwo

ukrycia wymierzonego przeciw nim działa - spadł nowy zbiornik czarnego oparu, tam

zaś gdzie stanowiska armat były odkryte, rozprawiał się z nimi Snop Gorąca.

Przed północą płonące drzewa na stokach Richmondu i łuna Kingstonu

oświetlały sieć stożków Czarnego Dymu, pokrywającą jak okiem sięgnąć całą dolinę

Tamizy. Brodzili w niej wolno dwaj Marsjanie, kierując to tu, to tam syczące

strumienie pary.

Nocy tej oszczędzali oni widocznie Snopa Gorąca; być może mieli

ograniczony tylko zapas surowca do jego wytwarzania, a może nie chcieli

niszczyć kraju, poprzestając na zastraszeniu tylko i zgnieceniu oporu. Cel ten

zresztą osiągnęli w zupełności. W niedzielną noc ustało wszelkie zorganizowane

przeciwdziałanie ruchom Marsjan. Przekonano się,że żadna broń ziemska nie mogła

im dotrzymać pola, że jakakolwiek próba walki z nimi była beznadziejna. Nawet

załogi wysłanych w górę Tamizy, ze względu na szybkostrzelność, torpedowców i

niszczycieli odmówiły lądowania, zbuntowały się i odpłynęły z powrotem. Jedyne

działania bojowe, na jakie ludzie odważyli się jeszcze po tej nieszczęsnej nocy,

polegały na minowaniu dostępu do Londynu i kopaniu wilczych dołów, ale nawet i

one były dorywcze tylko i zupełnie żywiołowe.

Można bez trudu wyobrazić sobie los baterii przyczajonych w mroku pod

Esher. Nikt tam nie ocalał. Można wyobrazić sobie, jak w ciszy wieczoru stoją w

ordynku gotowe do strzału obsługi z czujnymi oficerami na czele, jak leżą

przygotowane pod ręką stosy amunicji, jak jezdni trzymają konię, a gromadki

ciekawych cywilów przysuwają się możliwie jak najbliżej. Gdy rozległy się huki

pierwszych oddanych przez Marsjan wystrzałów i wirujące w locie ponad drzewami i

dachami niezdarne pociski zaczęły rozbijać się na sąsiednich polach - ambulansy i

namioty szpitalne pełne były poparzonych i pokaleczonych uciekinierów z

Weybridge.

Nietrudno wyobrazić sobie, jak uwaga wszystkich skupia się nagle na

kłębiącym się czarnymi kręgami i wybrzuszeniami, podpełzającym coraz bliżej,

piętrzącym się pod niebo, zmieniającym półmrok w dotykalną niemal ciemność,

dziwnym i straszliwym oparze. Można sobie wyobrazić, jak rzuca się on na swe

ofiary, na ledwie widoczne w mroku sylwetki ludzi i koni. Można sobie wyobrazić

bieganinę, jęki, okrzyki przerażenia, porzucone armaty, walące się na ziemię ciała

background image

ludzi duszących się w konwulsjach. A potem już tylko noc i cisza, i bezgłośny całun

nieprzeniknionego oparu okrywający martwych. 0 świcie Czarny Opar przelewał się

ulicami Richmondu, zaś rozkładający się organizm państwowy czynił ostatnie

wysiłki, by powiadomić mieszkańców Londynu o konieczności ucieczki.

16 Ucieczka z Londynu

Łatwo pojąć burzliwą falę przerażenia przewalającą się poniedziałkowym

rankiem przez największe miasto świata. Strumień ucieczki przeradzał się w powódź,

zalewał spienionym wirem dworce kolejowe, piętrzył się

straszliwą kipielą wokół przystani na Tamizie, by ruszyć w końcu wszelkimi

możliwymi kanałami na północ i na wschód. 0 dziesiątej policja, v południe zaś

koleje straciły swą dotychczasową spoistość i sprawność, uległy i rozpłynęły się bez

ś

ladu w topniejącym porządku społecznym.

Wszystkie linie kolejowe na północnym brzegu Tamizy oraz ludność dzielnic

leżących na południowy wschód od Cannon Street zostały ostrzeżanejuż w niedzielę o

północy, toteż od drugiej nad ranem pociągi odchodziły przepełnione, a ludzie

walczyli dziko o każde miejsce w wagonie. 0 trzeciej ludzie tłoczyli się i tratowali

nawet na ulicach Bishopsgate. 0 kilkaset jardów od liverpoolskiego dworca strzelano

z rewolwerów, kłuto się nożami, a rozwścieczeni policjanci rozbijali pałkami głowy

tych, do których ochrany byli przecież powołani.

W ciągu dnia. w miarę jak maszyniści i palacze odnawiali powrotu do

Londynu, pęd ucieczki odciągał od dworców rosnące nieustannie rzesze, kierując je w

biegnące na północ gościńce. W południe w Barnes ukazał się Marsjanin i opadająca

powali chmura czarnego oparu poczęła suną wzdłuż Tamizy, przez pola Lambeth,

odcinając ślimaczym ruchem wszelkie drogi ucieczki przez mosty.

Druga taka chmura rozlała się po Ealing, okalając wzgórza Castle jak wysepkę

z ocalałymi wprawdzie, lecz odciętymi od świata ludźmi.

Po bezowocnej walce o miejsce w pociągu linii Północno - Wschodniego

Towarzystwa na stacji Chalk Farm, gdzie parowóz, ciągnąc nabite ludźmi wagony,

przeorywał się dosłownie przez rozwrzeszczany tłum, zaś tuzin tęgich chłopów

ochraniał z wysiłkiem maszynistę przed zmiażdżeniem o własny jego kocioł, brat mój

wydostał się na drogę, przedarł się przez rój pędzących pojazdów i trafił szczęśliwie,

jako jeden z pierwszych, na dopiero co rozbity sklep z bicyklami. Przebił co prawda

przednią oponę, wyciągając pojazd przez okno wystawowe, wsiadł nań jednak i

background image

odjechał nie odnosząc żadnych, prócz lekkiego skaleczenia napięstka, obrażeń.

Stroma drożyna wiodąca wzgórzem Haverstock była nie do przebycia, gdyż

przegradzały ją cielska padłych koni, toteż brat udał się gościńcem do Belsize.

Uszedł w ten sposób wściekłej panice i skręcając drogą do Edgware, dotarł

około siódmej do tego miasteczka, głodny i zmęczony, jednak wyprzedzając znacznie

cały tłum. Na przydrożnych ścieżkach pełno było miejscowych gapiów. Brata

prześcignęło tylko kilku cyklistów, paru jeźdźców i dwa samochody. 0 milę przed

Edgware rozleciało się jedno z kół i bicykl trzeba było porzucić. Brat zostawił go przy

drodze i pobrnął przez miasteczko na piechotę. Drzwi sklepów przy głównej ulicy

byty

pouchylane, a ludzie tłoczyli się na jezdni, w drzwiach i oknach domów,

przyglądając się ze zdziwieniem rozpoczynającemu się właśnie niezwykłemu

pochodowi uciekinierów. W oberży udało się bratu dosiać trochę żywności.

Nie wiedząc, co dalej począć ze sobą, pozostawał czas jakiś w Edgware.

Liczba uciekających wzrastała nieustannie. Widać było, iż wielu z nich ma chętkę, jak

mój brat, pozostać w miasteczku. 0 najeźdźcach z Marsa nie było żadnych nowin.

Szosą szło już wówczas wiele łudzi, tłoku jednak na niej jeszcze nie było.

Większość uciekinierów jechała dotąd na bicyklach, kiedy jednak pojawiły się

samochody, powozy i bryczki, nad gościńcem do St. Albans zawisły gęste chmury

kurzu. .

Brat mój wspomniał widocznie przyjaciół mieszkających w Chelmslord, gdyż

skierował kroki w cichy zaułek wiodący na wschód. Po drodze przebył kładkę i dalej

kroczył ścieżką wśród pól na północny wschód, Mijał liczne rozsiane chaty i

wioseczki o nie znanych mu nazwach. Nie napotkał tu zbyt wielu uciekinierów, aż

dopiero na polnej drodze wiodą cej do górnego Barnet natknął się na dwie panie,

które stały się odtąd jego towarzyszkami podróży. Natknął się zaś w sam czas, aby je

wyratować z opresji. Usłyszał jakieś krzyki i wybiegając zza węgła ujrzał dwóch

mężczyzn usiłujących ściągnąć je przemocą z zaprzężonej w kucyka bryczuszki,

podczas gdy trzeci z trudem przytrzymywał łeb wystraszonego zwierzęcia. Jedna z

kobiet, niższa, odziana w białą suknię, krzyczała tylko. druga natomiast, smagła,

wysmukła, chłostała batem ciągnącego ją za ramię napastnika,

Brat mój od razu pojął, co się święci, i popędził z krzykiem ku miejscu walki,

a wówczas jeden z mężczyzn porzucił wózek i zwrócił się ku niemu. Brat poznał po

minie przeciwnika, że bójka jest nieunikniona, będąc zaś doświadczonym bokserem

background image

dopadł go i zwalił jednym ciosem pod koła wózka. Nie było czasu na pięściarską

rycerskość, toteż dodał mu kopniaka, po czym chwycił za kołnierz łotra

wyciągającego z bryczuszki smukłą dziewczynę. Równocześnie usłyszał stuk

podków, bicz chlasnął go po twarzy, trzeci przeciwnik wyrżnął go pięścią między

oczy, zaś trzymany za kołnierz obwieś wyrwał się i popędzie w stronę, z której

nadszedł właśnie brat.

Na poły ogłuszony brat mój znalazł się twarz w twarz z mężczyzną

przytrzymującym dotychczas kucyka, dojrzał też, jak oddalał się podskakując po

wybojach powozik z oglądającymi się co chwila wystraszonymi kobietami. Stojący

przed nimi krzepki drab rzucił się na brata, ten jednak

powstrzymał go potężnym ciosem w szczękę. Natychmiast też, zdając sobie

sprawę, że jest osamotniony, odwrócił się i pognał za oddalającym się powozikiem.

Tuż za nim pędził drab, nieco dalej zaś sunął trzeci napastnik, który zdążył już

tymczasem powrócić.

Wtem brat potknął się i rozciągnął jak długi; przez niego przewrócił się jego

prześladowca. Gdy brat zerwał się - stało przed nim już znów dwóch złoczyńców.

Niewielkie miałby przeciw nim szanse, gdyby dzielna smagła dziewczyna nie wróciła,

by przyjść mu z pomocą. Okazała się, że przez cały ten czas miała rewolwer, jednak

w chwili napaści był on ukryty pad siedzeniem bryczki. Teraz wypaliła zeń z

odległości sześciu maże jardów, o mały co prawda włos nie trafiając w brata.

Tchórzliwszy z napastników znów rzucił się do ucieczki, kamrat zaś jego,

przeklinając tchórza, pobiegł za nim. Obaj przystanęli, widoczni z dała, nad leżącym

wciąż jeszcze nieprzytomnie trzecim łotrem.

- Niech pan weźmie - rzekła dziewczyna podając bratu rewolwer.

- Proszę wracać da bryczki - odparł brat ocierając krew z rozciętej wargi.

Odwróciła się bez słowa, zdyszani byli oboje, po czym razem już poszli ku

pani w bieli usiłującej powstrzymać rwącego kucyka. Rabusie mieli już widocznie

dosyć, kiedy bowiem brat spojrzał ponownie w ich stronę dostrzegł, jak się oddalali.

- Ja także wsiądę - rzekł brat - jeśli panie pozwolą - i wskoczył na wolne

miejsce na koźle. Dziewczyna spojrzała nań z ukosa.

- Proszę dać mi lejce - powiedziała i zacięła biczem kucyka. Jeszcze chwila i

trzej bandyci znikli za zakrętem.

Tak oto, zupełnie nieoczekiwanie, brat mój, zasapany, z rozplataną wargą,

background image

skaleczoną szczęką i poobijanymi da krwi pięściami, znalazł się wraz z dwiema

kobietami w bryczuszce podążającej nieznaną drogą. Dowiedział się, iż jedna z nich

jest żoną, a druga, młodsza, siostrą lekarza ze Stanmore, wezwanego wczesnym

rankiem da ciężko chorega w Pinner. Na jednej ze stacji kolejowych doktor

dowiedział się o natarciu Marsjan, wrócił czym prędzej do domu, obudził obie panie

(służąca odeszła akurat dwa dni temu), zapakował nieco żywności, schował pod

siedzenie pistolet - bardzo szczęśliwie dla brata - i kazał im jechać do Edgware

myśląc, że uda im się tam dostać do pociągu. Sam pozostał, by obudzić sąsiadów;

obiecując dopędzić je najdalej a wpół do piątej rano, mima jednak iż dochodziła już

dziewiąta, nie zjawił się jeszcze. W Edgware nie mogły czekać nań przy głównej

ulicy, gdyż ruch wzrastał nieustannie, toteż skręciły w tę właśnie boczną uliczkę.

Całą tę historię opowiedziały bratu memu urywkami, po drodze do Nowego

Bagnet, gdzie znów przystanęli na chwilę. Aby dodać paniom otuchy, brat obiecał

pozostać z nimi przynajmniej do chwili, aż postanowią, co robić dalej, lub aż pojawi

się nieobecny doktor. Przechwalał się też, że włada świetnie pistoletem, choć broń ta

była mu zupełnie obca. Rozbili przy szosie coś w rodzaju biwaku, przede wszystkim

ku wielkiej uciesze kucyka. Tu z kolei brat opowiedział towarzyszkom o ucieczce z

Londynu, jak również a wszystkim, czego dowiedział się o Marsjanach i ich

zachowaniu. Słońce wzbijało się coraz wyżej. Rozmowa wygasła, pozostał niemiły

nastrój wyczekiwania. Brat starał się uzyskać od nielicznych mijających ich

podróżnych jak najwięcej wiadomości. Każda jednak pośpieszna odpowiedź

pogłębiała tylko wrażenie wielkiego nieszczęścia, jakie spadła na ludzkość, pogłębiała

pewność, że dalsza, i to niezwłoczna, ucieczka jest koniecznością. Brat starał się

przekonać o tym obie panie.

- Mamy pieniądze - oświadczyła smukła panna i zawahała się. Oczy jej

napotkały spojrzenie brata i wahanie znikło.

- I ja mam - odparł brat.

Wtedy wyjaśniła, że prócz pięciofuntowego banknotu mają trzydzieści funtów

w złocie. Zaproponowała też, aby spróbować dostać się z tym do pociągu w St.

Albans lub w Nowym Barnet. Zdaniem brata było to jednak beznadziejne. Widział on

już przecież szał, jaki ogarnął londyńczyków na dworcach i w pociągach, toteż upierał

się, aby pojechać przez Essex do Harwich, a stamtąd morzem ujść w ogóle z kraju.

Pani Elphinstone, takie bowiem nazwisko nosiła biało odziana dama, nie

chciała o niczym słyszeć i powtarzała tylko bez ustanku: -Jureczku, Jureczku! -

background image

szwagierka jej natomiast zachowywała się nad wyraz spokojnie i rozważnie, zgodziła

się też wreszcie na pomysł mego brata. Podążyli więc ku Barnet zamierzając przeciąć

tam wielki trakt północny. Brat prowadził kucyka, a sam szedł obok piechotą, gdyż

zwierzę należało jak najbardziej oszczędzać.

Im wyżej wznosiło się słańce, tym dzień stawał się upalniejszy. Gruby biały

piach pad stopami palił i oślepiał. Posuwali się niezmiernie wolno. śywopłoty szare

były od kurzu. Im bliżej Barnet - tym głośniejszy stawał się burzliwy pomruk tłumu.

Ludzi napotykali coraz więcej. Zmordowani, posępni, brudni szli wpatrzeni

przed siebie i mruczeli coś niezrozumiale. Jakiś jegomość odziany w strój

wieczorowy szedł pieszo z oczami utkwionymi w ziemię. Głos jego Słychać była z

daleka, jedną rękę wplątał we włosy, drugą wymachiwał,

jakby bijąc przed sobą kogoś niewidzialnego. Potem atak wściekłości .' minął,

on zaś szedł dalej nie oglądając się na nikogo.

Zbliżywszy się do skrzyżowania, na południe od Barnet, brat ujrzał

nadchodzącą polami kobietę z dwojgiem dzieci. Na ręku dźwigała trzecie. Potem

minął ich brudny, czarno odziany mężczyzna z grubą laską w jednej, z niewielką

walizką w drugiej ręce. Dalej, u wylotu zaułka, pomiędzy obrzeżającymi go willami,

ukazał się kary spocony koń ciągnący nieduży wózek. Powoził blady, szary od kurzu

młodzieniec w meloniku. Na wózku siedziały stłoczone trzy dziewczyny wyglądające

na robotnice z East-Endu i kilkoro małych dzieci.

- Objadziem tom drogom Edgware?- pytał dzikooki, wyblakły woźnica; gdy

brat wyjaśnił, że należy w tym celu skręcić w lewo - zaciął konia i odjechał bez słowa

podzięki.

Brat mój dostrzegł bladoszary dym czy mgłę unoszącą się między '' domami i

przesłaniającą jakby welonem białe ściany will ze szosą. Pani , Elphinstone krzyknęła

nagle na widok dymu i języków płomienia tańczą-' tych na tle gorącego błękitnego

nieba po dachach pobliskich domów. Zgiełk gościńca zmienił się teraz w nieskładną

mieszaninę ludzkich gło- sów, turkotu kół, skrzypienia wozów i stukotu kopyt. 0

jakieś pięćdziesiąt jardów od skrzyżowania zaułek skręcał ostro ku szosie.

- Boże drogi, dokąd pan nas wiezie? - krzyknęła pani Elphinstone. Brat

zatrzymał kucka.,

Szosa wyglądała jak wrzący ludzki potok, jakby burzliwa rzeka pędząca

niepowstrzymanie na północ. Kurz zalegający gęstą, białą, połyskującą w słońcu

background image

ławicą rozmazywał i czynił wszystko szarym i niewyraźnym co najmniej do

wysokości dwudziestu stóp. Ławicę tę zasilały coraz to nowe tumany wzbijane

nogami śpieszących gęstym tłumem ludzi i koni i kołami pojazdów wszelkich

możliwych gatunków i typów.

- Z drogi! - rozległy się okrzyki. - Z drogi!

Wylot zaułka na szosę wyglądał jak wjazd do dymiącego pieca. Tłum huczał

jak ogień, gorący zaś kurz gryzł jak dym. Nieco dalej w górę szosy rzeczywiście

płonęła willa i buchający kłębami na drogę czarny dym jeszcze bardziej wzmagał

zamieszanie.

Przeszło dwóch mężczyzn, za nimi zakurzona kobieta dźwigająca z łkaniem

ciężki tobół. Jakiś zbłąkany pies z wywieszonym językiem krążył niepewnie wokół

wózka, wystraszony, dopóki brat nie odpędził go precz.

W prawo od willi, w stronę Londynu, droga zmieniła się, jak okiem sięgnąć, w

jeden wielki, zamknięty po brzegi dwoma rzędami domów

strumień brudnych, śpieszących się ludzi; coraz wyraźniej widoczne w miarę

zbliżania się do zakrętu czarne głowy i stłoczone ciała roztapiały się w pośpiesznie

oddalającej się masie, ginęły tonąc w chmurach kurzu.

- Dalej! Dalej! - krzyczał tłum. - Z drogi! Z drogi!

Idący z tyłu wpierali ręce w plecy poprzedników. Brat stał i patrzył trzymając

kucyka przy pysku. Po chwili, wsysany bezpowrotnie potokiem ludzi począł posuwać

się z wolna, krok za krokiem, ku szosie.

W Edgware panowało zamieszanie, w Chalk Farm zgiełkliwy tumult, tu

natomiast wydawało się, że gościńcem wali cała ludność kraju. Trudno sobie po

prostu wyobrazić te zastępy. Nie miały one jakiegoś wyraźnego oblicza. Postaci

ludzkie wysypywały się zza zakrętu i ginęły za następnym zakrętem zwrócone

plecami ku grupie stojącej w zaułku. Piesi potykając się i potrącając szli skrajem

drogi. Wisiała nad nimi nieustanna groźba przejechania. Wozy i bryki zbijały się w

gromady niechętnie ustępując z drogi szybszym lub bardziej niecierpliwym pojazdom,

te zaś przy każdej sposobności usiłowały wyrwać się do przodu. Piesi rozbiegali się

wówczas na strony, kuląc się pod płotami i w bramach.

- Prędzej - krzyczano. - Prędzej! Już nadchodzą!

Na jednym z wozów stał ślepic w mundurze Armii Zbawienia i wymachując

rękami wrzeszczał: - Wieczność! Wieczność! - Ochrypły głos tak był donośny, że brat

mój słyszał go jeszcze po zniknięciu wozu w. obłokach kurzu. Niektórzy stłoczeni w

background image

pojazdach ludzie okładali bezmyślnie batem konie i wykłócali się z innymi

woźnicami; niektórzy siedzieli bez ruchu wpatrzeni zgaszonym wzrokiem w próżnię;

niektórzy gryźli palce z pragnienia lub leżeli bezwładnie w swych wozach. Konie

ociekały pianą, oczy miały przekrwione.

Drogą sunęły nieprzeliczone dorożki, bryczki, wozy, platformy, przejechał

wóz pocztowy, za nim karawan z napisem: "Dom modlitwy św. Pankracego", za nim

ogromna platforma opałowa pełna jakichś oberwańców. Potem przetoczyła się

dwukółka piwiarza z planami świeżej krwi na kołach.

- Z drogi! - ryczały liczne głosy. - Z drogi!

- Wie-e-czność! Wie-e-eczność! - brzmiało jak echo nad drogą. Obok przeszły

smętne, posępne, choć zamożnie ubrane kobiety prowadzące za rękę płaczące

potykające się dzieci. Wytworne ich suknie pokryte były kurzem, po zmęczonych

twarzach płynął pot i łzy. Obok szli mężczyźni, jedni usiłowali im pomagać, inni

patrzyli ponuro i dziko. Za nimi pchał się tłum jakichś włóczęgów odzianych w

spłowiałe czarne

szmaty, rozwrzeszczanych, klnących. Przeszli krzepcy robotnicy przepychając

się nieustępliwie przez tłum; przeszli zmęczeni, nie ogoleni mężczyźni podobni z

odzienia do urzędników lub sprzedawców sklepowych; potykając się i rozpychając

przeszedł raniony żołnierz; grupa tragarzy kolejowych parła za nim, a dalej wlokło się

jakieś nieszczęsne stworzenie w nocnej koszuli z narzuconym na ramiona płaszczem.

Chociaż tak różny w składających się nań jednostkach - cały ten tłum jedną

miał przecież cechę wspólną. Było nią przerażenie i ból malujący się na twarzach, był

nią gnający ich przemożny strach. Każdy hałas na drodze, każda kłótnia o miejsce na

wazie przyśpieszała kroki tłumu. Ci nawet, którym zmęczenie podcinało nogi, zrywali

się za chwilę z nową siłą. Upał i kurz dały się już uciekającym dobrze we znaki.

Twarze ich były spalone, wargi czarne i spękane. Wszyscy byli spragnieni, znużeni,

wyczerpani. Pośród rozlicznych okrzyków słyszało się swary, narzekania, jęki

słabości i zmęczenia; głosy brzmiały ochryple i słabo. A poprzez całą tę wrzawę

przebijało jedno powtarzające się zdanie; - Z drogi! Z drogi! Marsjanie nadchodzą!

Nieliczni tylko próbowali wydostać się z tej lawiny. Zaułek wychodził na

drogę skośnym wąskim wylotem i pozornie prowadził w stronę Londynu. Mimo to

wir ludzki rzucał tam osłabłych tylko po to, by po chwilowym odpoczynku mogli

zanurzyć się w nim ponownie. Nieco głębiej w zaułku leżał z obnażoną, owiniętą

background image

skrwawionymi szmatami nogą jakiś człowiek, a nad nim pochylali się dwaj jego

przyjaciele. Szczęśliwiec! Miał jeszcze przyjaciół.

Staruszek z siwym wojskowym wąsem, w brudnym czarnym surducie,

pokuśtykał na bok, usiadł przy wózku, zdjął but ukazując okrwawioną skarpetkę,

wytrząsnął kamyki, wdział z powrotem but i powlókł się dalej; nadeszła malutka,

ośmioletnia może dziewczynka, zupełnie sama, i padła płacząc u żywopłotu, tuż koło

mego brata.

- Nie mogę już dalej! Nie mogę już dalej!

Brat ocknął się z osłupienia, chwycił ją na ręce i przemawiając łagodnie

zaniósł do pani Elphinstone. Mała pod jego dotknięciem ucichła natychmiast, jakby

czymś przestraszona.

- Helenko! Helenko! - wołała kobieta w tłumie pełnym łez głosem. Helenko! -

Dziecko wyrwało się bratu i biegnąc ku drodze krzyczało: Mamo!

- Nadchodzą! - wołał mijając zaułek jadący wierzchem mężczyzna. - Z drogi

tam! = wrzeszczał woźnica stając na koźle. Brat ujrzał skręcającą w zaułek karetę.

Ludzie uchodzili z drogi popychając się gwałtownie w obawie, by nie wpaść

pod koła. Brat cofnął kucyka i bryczuszkę pod sam żywopłot, kareta zaś przejechała

obok i stanęła. Była dwukonna, jednak w zaprzęgu szedł tylko jeden koń.

Poprzez tumany kurzu brat dostrzegł niewyraźnie; jak dwaj ludzie wynoszą z

niej i składają ostrożnie na trawie pod krzewami żywopłotu rozpostarte na białych

noszach ciało.

Jeden z nich podbiegł do brata.

- Gdzie tu jest woda? - zawołał. - To lord Garrick. Umiera i chce pić!

- Lord Garrick! - wykrzyknął brat. - Prezes Sądu Najwyższego? - Gdzie tu

woda? - powtórzył tamten.

- Może w którymś z tych domków. My nie mamy wody. Bałbym się zresztą

odejść od moich pań.

Woźnica począł przepychać się przez tłum do bramy narożnego domu. -

Uciekaj! - wołano za nim. - Marsjanie nadchodzą! Uciekaj! Nagle uwagę brata

zwrócił orlą swą twarzą mężczyzna ciągnący za sobą

niewielką walizkę. W tej właśnie chwili otwarła mu się. Sypnęły z niej

potokiem rulony złotych suwerenów rozpryskując się w zderzeniu z ziemią w grad

złotych krążków, pojedynczych monet. Toczyły się we wszystkie strony pośród

depczących nieustannie drogę ludzkich i końskich nóg. Człowiek o orlej twarzy stanął

background image

patrząc tępo na stos rozsypanego złota. Nagle potrącił go w ramię i odrzucił na bok

dyszel wozu. Tamten krzyknął i skoczył w bok omal nie wpadając pod koła.

- Z drogi! - zaczęto krzyczeć z tłumu. - Na bok! Z drogi!

Gdy wóz oddalił się nieco, mężczyzna padł z rozpostartymi ramionami na stos

monet i pełnymi garściami począł napychać nimi kieszenie. Tuż nad nim ukazał się

łeb koński i usiłujący właśnie powstać człowiek znów legł na ziemi tratowany

kopytami.

- Stój! - krzyknął brat i odepchnąwszy idącą ścieżką kobietę próbował

pochwycić konia za wędzidło.

Zanim mu się to jednak udało, usłyszał jęk i poprzez tuman pyłu ujrzał, jak po

plecach nieszczęśnika przetoczyły się koła wozu. Woźnica zamierzył się biczem na

przebiegającego na drugą stronę, za wozem, brata. Dokoła podniosły się krzyki.

Leżący wił się w kurzu, pośród rozsypanych monet, z przetrąconym kręgosłupem,

usiłując powstać na bezsilne, zmartwiałe nogi. Brat stanął nad nim krzycząc na

napierającego następnego woźnicę; z pomocą przyszedł mu jakiś jeździec dosiadający

rumaka.

- Zabierzcie go z drogi! - wykrzyknął; brat schwycił wolną ręką leżącego za

kołnierz i powlókł go na ścieżkę obok szosy. Ten jednak walił brata po ręku pięścią

pełną złota, przeszywając go przy tym wściekłym spojrzeniem.

- Naprzód! Naprzód! - krzyczały za nimi gniewne głosy. - Z drogi! Rozległ się

trzask. To dyszel powozu wbił się w zatrzymany przez jeźdźca wóz. Brat rzucił okiem

w tamtą stronę, równocześnie zaś człowiek ze złotem przekrzywił głowę i ugryzł

trzymającą go za kołnierz rękę. Wóz ruszył; kary koń uskoczył w bok, a zaprzęg

przeszedł tak blisko brata, że kopyta omal nie zmiażdżyły mu stóp. Brat cofnął się

pośpiesznie puszczając leżącego. Dostrzegł jeszcze złość zmieniającą się na twarzy

nieszczęsnego w ,przerażenie, po czym znikł on pod kołami, brat zaś pociągnięty

potokiem ludzkim i uniesiony poza wylot zaułka ciężko musiał walczyć, by dotrzeć

doń z powrotem.

Powróciwszy do bryczuszki zobaczył, że pani Elphinstone przysłania oczy

rękami, obok niej zaś stoi jakieś dziecko i przygląda się ze zwykłym u dzieci brakiem

współczucia, szeroko rozwartymi oczami, leżącej na szosie czarnej, zakurzonej,

nieruchomej, tratowanej kopytami i miażdżonej kołami postaci.

- Zawracajmy! - krzyknął brat i zaczął wyprowadzać kucyka z zaułka. - Nie

background image

przejedziemy przez to piekło!

Wrócili ze sto jardów przebytą niedawno drogą. Oszalały tłum znikł im

wreszcie z oczu. Mijając zakręt, brat ujrzał śmiertelnie bladą, ściągniętą i lśniącą od

potu twarz umierającego w rowie pod ligustrem lorda Garricka. Obie panie siedziały

w bryczce bez słowa, skulone i drżące.

Za zakrętem brat znów zatrzymał wózek. Panna Elphinstone była blada,

szwagierka zaś jej zalewała się łzami, zbyt wystraszona nawet, by wzywać swego

"Jureczka". Brat mój też był zmieszany i wstrząśnięty. Gdy tylko zawrócili, pojął, jak

pilnie i nieodzownie należało przebić się na przeciwległy skraj gościńca. Nagle

zwrócił się pełen zdecydowania do panny Elphinstone.

- Musimy przejechać! - zawołał i znów zawrócił kucyka ku szosie. Po raz

wtóry już tego dnia dziewczyna dała dowód wielkiej siły ducha. Chcąc wedrzeć się w

potok ludzki na szosie brat skoczył w sam gąszcz pojazdów i zatrzymał najbliższy

zaprzęg, a tymczasem panna wprowadziła przedeń bryczuszkę. Zahamowany na

chwilę wóz ruszył gwałtownie odłupując od bryczuszki lewy błotnik wraz ze

stopniem. W następnej chwili prąd porwał ich i poniósł z innymi. Brat z czerwonymi

pręgami od

smagnięć biczem po twarzy i rękach wdrapał się na kozioł i odebrał

dziewczynie lejce.

- Proszę grozić temu za nami pistoletem - rzekł, wręczając jej broń - jeżeli

zanadto będzie się pchał. Nie! Lepiej niech pani mierzy w konia.

Następnie podjął wysiłki, by przedrzeć się na drugą stronę drogi. Dać nura

jednak w ten odmęt oznaczało utracić wolną wolę, zlać się w jedno ż całym tym

zakurzonym, oszalałym motłochem. Niesieni potokiem płynęli przez Chipping Barnet

i dopiero o jakąś milę za śródmieściem udało im się przedostać na przeciwległy brzeg

nurtu. Hałas i zamieszanie panowały tu nie do opisania, w samym jednak miasteczku i

poza nim szosa rozwidla się parokrotnie, rozluźniło więc to w pewnym stopniu ścisk

na drodze.

Podróżni nasi skręcili na wschód, przez Hadley. Po drodze widzieli tłumy

ludzi gaszących pragnienie wodą ze strumienia, gdy niektórzy walczyli o dostęp do

niego. Nieco dalej, z pagórka w pobliżu Wschodniego Barnet, dostrzegli dwa sunące

bardzo wolno, bez żadnych sygnałów, jeden za drugim, pociągi zapchane ludźmi

siedzącymi nawet w tendrach, na węglu. Zdążały one na północ trasą Wielkiej Kolei

Północnej. Brat mój przypuszczał, iż musiały wyruszyć spoza Londynu, gdyż w tym

background image

czasie obłąkane przerażenie ludności uniemożliwiało już odjazd z londyńskich

dworców.

Niedaleko pagórka zatrzymali się na południowy wypoczynek, gdyż

gwałtowność całodziennych przeżyć wyczerpała w najwyższym stopniu całą trójkę.

Zaczął im również doskwierać głód, a że wieczór był chłodny, żadne nie mogło usnąć.

Późnym wieczorem drogą obok biwaku przeszło w pośpiechu mnóstwo ludzi

uciekających przed nieznanym niebezpieczeństwem, a ludzie ci uchodzili w tę stronę -

z której przybył mój brat.

17 Dziecię Gromu

Gdyby jedynym celem Marsjan było zniszczenie, mogliby oni w poniedziałek

zgładzić całą rozpraszającą się w ucieczce po najbliższej okolicy ludność Londynu.

Nie tylko bowiem gościńcem do Barnet, lecz i przez Edgware, i Waltham Abbey, i

drogami biegnącymi na wschód, do Southend i Shoeburyness, i na południe od

Tamizy, w stronę Deal i Broad

stairs, płynął rozgorączkowany motłoch. Gdyby ktoś owego czerwcowego

poranka wzbił się balonem w rozpalone błękity pod Londynem, ujrzałby, że wszystkie

wybiegające z nieskończonej plątaniny ulic na wschód i na północ drogi usiane są

czarnymi, zlewającymi się w strumienie punkcikami. Każdy zaś punkcik był ludzką

agonią i przerażeniem, i rozpaczą. Aby czytelnik zdał sobie sprawę, jak wyglądał ten

potok czarnych punkcików widziany z bliska oczami jednego z nich - opisałem

szeroko w poprzednim rozdziale to wszystko, co widział mój brat na gościńcu

wiodącym przez Chipping Barnet. Nigdy jeszcze w dziejach świata tak wielka liczba

połączonych cierpieniem istot ludzkich nie porzucała swych siedzib. Legendarne

zastępy Gotów i Hunów, najpotężniejsze, jakie kto kiedykolwiek widział, armie

wschodu -byłyby kroplą tylko w tej rzece. A nie był to przecież bynajmniej żaden

zdyscyplinowany marsz. Był to bieg straszliwy, gigantyczny bieg, bez porządku i bez

celu, bieg sześciu milionów wystraszonych, bezbronnych i pozbawionych żywności

ludzi, gnanych lękiem, gdzie oczy poniosą. Wydawać się mogło, że to początek

zagłady cywilizacji, początek zniszczenia rodzaju ludzkiego.

Na wprost pod sobą pasażer balonu widziałby rozpostartą daleko i szeroko sieć

pustych już ulic, mostów, domostw, świątyń, ogrodów i parków - ogromną mapę

background image

upstrzoną na południu czarnymi plamami. Zdawało się, że koło Ealing, Richmondu i

Wimbledonu potworne jakieś pióro bryznęło na nią atramentem. Każda z tych bryzg

rosła i rozszerzała się nieustannie, wystrzelając to tu, to tam poza swój kształt

pierwotny, raz zbierając się w ławice przed wzniesieniami terenu, to znów wylewając

się szybko w doliny, gdy przekroczyła grzbiet wzgórza, zupełnie jak kropla atramentu

rozpływająca się po bibule.

W oddali zaś, ponad wznoszącymi się na południe od rzeki niebieskimi

wzgórzami, uwijali się lśniący w słońcu Marsjanie spokojnie i metodycznie

pokrywając to tę, to tamtą część kraju obłokami, spędzając je strumieniami pary, gdy

spełniły już swe dzieło, i obejmując w posiadanie podbitą krainę. Wydawało się, że

celem ich było nie tyle zniszczenie, co całkowite zdemoralizowanie i stłumienie

oporu. Wysadzali w powietrze każdą napotkaną prochownię, przecinali każdą linię

telegraficzną, gdzieniegdzie zaś zrywali tory kolejowe. Postanowili okaleczyć

ludzkość. Nie zależało im, jak się zdaje, na pośpiechu, toteż nie posunęli się tego dnia

poza śródmieścia Londynu. Dlatego, być może, w poniedziałek rano mnóstwo

mieszkańców pozostało w swych domach. Pewne jest bowiem, iż tysiące ich zginęły

tam wytrute Czarnym Dymem.

Aż do południa port londyński przedstawiał zadziwiający widok. Cze

kały tu najprzeróżniejszego rodzaju parowce i okręty skuszone ogromnymi

sumami płaconymi przez uciekających; mówiono, że wielu spośród wdzierających się

na nie ludzi utonęło spychanych przez majtków bosakami. Około pierwszej po

południu pomiędzy filarami mostu Blackfriars pojawiły się rozrzedzone forpoczty

Czarnego Dymu. Wówczas w. całym porcie zapanowało obłąkane wprost

zamieszanie, bójki i zderzenia. Statki i łodzie tłoczyły się przez długi czas pod

północnym łukiem mostu Tower, zaś majtkowie i tragarze portowi musieli walczyć

uparcie z napierającymi ze wszystkich stron tłumami: Doszło do tego, że ludzie

spuszczali się z mostu po filarach...

Gdy w godzinę później jeden z Marsjan wyłonił się spoza Clock Tower i

przeszedł w bród rzekę, po wodzie koło Limehouse pływały już tylko jakieś szczątki.

0 tym, jak spadł piąty walec, opowiem nieco później. Szósty natomiast upadł

w Wimbledonie. Brat mój czuwając w bryczuszce nad snem kobiet widział jego

zielony błysk w oddali za wzgórzami. We wtorek cała trójka, wciąż jeszcze

zdecydowana uciekać za morze, przebijała się przez kipiące uciekinierami okolice

Colchester. Potwierdziła się wiadomość, że Marsjanie opanowali już cały Londyn.

background image

Widziano ich w Highate, a nawet, jak twierdzili niektórzy, w Neasdon. Brat mój

jednak ujrzał ich dopiero następnego ranka.

Tymczasem rozproszone tłumy poczęły zdawać sobie sprawę z coraz

groźniejszego braku pożywienia. W miarę jak wzrastał głód - malało poszanowanie

praw własności. Wieśniacy stawali z bronią w ręku w obronie swych chlewów,

spichlerzy i dojrzewających zbiorów. Niemało ludzi, podobnie jak i rój brat, podążało

teraz na wschód, można jednak było znaleźć i takich straceńców, którzy w

poszukiwaniu żywności zawracali do Londynu. Byli to przeważnie mieszkańcy

północnych jego dzielnic, znający Czarny Opar z opowiadań tylko. Mówiono, że

połowa bez mała członków rządu schroniła się w Birminghamie i że przygotowuje się

olbrzymie ilości środków wybuchowych, by użyć ich do zaminowania dolin

Midlandu.

Mówiono też, że Towarzystwo Kolei Midlandzkieh, po uzupełnieniu luk

powstałych wśród maszynistów i palaczy w. pierwszym dniu paniki, podjęło obecnie

normalny ruch i wypuszcza ze stacji w St. Albans pociągi odchodzące na północ,

chcąc rozładować w ten sposób przeludnione, najbliżej Londynu położone okolice. W

Chipping Ongar wywieszono nawet plakaty głoszące, że na północy kraju

zgromadzono wielkie zapasy mąki i że w ciągu dwudziestu czterech godzin pomiędzy

głodującą lud

ność okoliczną rozdzielony będzie chleb. Wiadomości te nie powstrzymały

jednak ani brata, ani jego towarzyszek od zamierzonej ucieczki i cała trójka

jechała,.jak dzień długi, na wschód, widząc rozdzielanego chleba tyle tylko, ile go

było na plakatach. Jeśli już o tym mowa, to trzeba powiedzieć, że nikt zresztą nie

widział go na oczy. Nocy tej spadła siódma już z kolei gwiazda, niedaleko pagórka

Primrose Hill. Spadła podczas warty panny Elphinstone, gdyż czuwała ona na zmianę

z bratem. Ona też właśnie ją dostrzegła.

We środę trójka uciekinierów, po nocy spędzonej w polu wśród niedojrzałej

pszenicy, dotarła do Chelmsford, gdzie grupa mieszkańców mianująca się jakimś

Komitetem Publicznego Zaopatrzenia skonfiskowała im kucyka na mięso, w zamian

obiecując poszkodowanym udział w jego zjedzeniu. Opowiadano tu, że Marsjanie są

już w Epping oraz że podczas nieudanej próby wysadzenia w powietrze jednego z

nich uległa zniszczeniu prochownia w Waltham Abbey.

Ludność wypatrywała tu Marsjan z wież kościelnych. Brat mój na swoje, jak

background image

się później okazało, szczęście wolał nie czekać na jedzenie, chociaż wszyscy troje

bardzo byli głodni, lecz niezwłocznie podążył wraz z paniami ku wybrzeżu. W

południe minęli Tillingham, gdzie było nad podziw pusto i spokojnie, tylko jakieś

łaziki plądrowały domy w poszukiwaniu żywności. Niedaleko za Tillingham widać

już było morze, a na nim najdziwaczniejszą, jaką sobie tylko można wyobrazić,

zbieraninę statków.

Ponieważ nie dało się już wpływać do ujścia Tamizy, przybijały one do

wybrzeża hrabstwa Essex, by zabierać ludzi z Harwich, z Walton i Clacton, potem zaś

z Foulness i Shoebury. Rozciągnęły się ogromnym łukiem, którego koniec ginął we

mgle aż za przylądkiem Naze. Tuż przy brzegu zaś uwijało się mnóstwo angielskich,

szkockich, francuskich, holenderskich i szwedzkich kutrów, parowczyków z Tamizy,

jachtów, motorówek - głębiej w morzu widać było statki o większej wyporności,

przeróżne węglowce, statki do przewozu bydła, tankowce, schludne statki handlowe,

parowce pasażerskie, frachtowce oceaniczne, był tam nawet jakiś stary żaglowiec;

jeszcze zaś głębiej stały białe i popielate statki regularnych linii okrętowych z

Southamptonu i Hamburga. Wzdłuż całego błękitnego wybrzeża aż do Blackwater

można było mgliście dojrzeć gęsty rój szalup i ich właścicieli targujących się z ludźmi

na lądzie, rój ciągnący się poza Blackwater prawie aż do Maldon.

Jeszcze dalej, o parę mil od brzegu, leżał zanurzony tak głęboko, że

według słów brata wyglądał jakby nasiąkły wodą, okręt wojenny. Był to

kontrtorpedowiec Dziecię Gromu. Jedyna zresztą widoczna tu z lądu jednostka floty

wojennej. Ale hen daleko, w prawo, nad gładzią morską, gdyż w dniu tym panowała

prawdziwa martwa cisza, wiły się czarne wężyki dymków znaczących stanowiska

pancerników floty kanału. Z kotłami pod parą, w pełnej gotowości bojowej

przegradzała ona stalowym łańcuchem wylot Tamizy przez cały czas zwycięskiego

natarcia Marsjan, czujna, choć niezdolna go powstrzymać.

Na widok morza pani Elphinstone, mimo pełnych otuchy słów swej

szwagierki, uległa panice. Nigdy jeszcze nie wyjeżdżała poza granice Anglii i woli

raczej umrzeć, niż znaleźć się sama, bez przyjaciół, w obcym kraju. Jak wynikało z jej

słów, biedaczka wyobrażała sobie widocznie Francuzów nie lepszymi od Marsjan.

Podczas ostatnich dwu dni podróży była coraz bardziej wystraszona, przygnębiona i

rozhisteryzowana. Jedynym i nieustannym jej marzeniem był powrót do Stanmore. W

Stanmore przecież zawsze było tak dobrze, tak bezpiecznie, w Stanmore na pewno

odnajdą Jureczka...

background image

Z największym tylko trudem udało się sprowadzić ją na plażę, gdzie brat mój

zdołał właśnie zwrócić uwagę marynarzy z jakiegoś przedpotopowego, o łopatkowym

napędzie, parowca rzecznego z Tamizy. Podpłynęli oni szalupą i zgodzili się

przewieźć całą trójkę za trzydzieści sześć funtów do Ostendy, dokąd, jak mówili,

płynąć miał ich stateczek.

Dochodziła druga, gdy zapłaciwszy przy wejściu umówioną sumę brat mój

znalazł się wraz z paniami bezpieczny na pokładzie statku. Można tam było dostać

pożywienie, po niezwykle co prawda wysokich cenach, toteż naszej trójce udało się

wreszcie spożyć jaki taki posiłek. Na pokładzie było już kilkudziesięciu pasażerów.

Wielu z nich wydało ostatnie grosze, aby tylko zapewnić sobie przejazd, kapitan

jednakże tkwił pod Blackwater aż do piątej, przyjmując wciąż nowych i nowych

podróżnych, aż wreszcie na pokładzie zapanował niebezpieczny tłok. Tkwiłby tam

pewnie i dłużej, gdyby nie huk armat, jaki o tej właśnie porze rozległ się gdzieś na

południu. Jakby w odpowiedzi na to, kontrtorpedowiec wypalił w stronę morza z

małego działa i wciągnął na masz banderę. Z kominów jego buchnęły kłęby dymu.

Niektórzy pasażerowie twierdzili, że to strzelają pod Shoeburyness,. potem

jednak okazało się, że huki stają się coraz głośniejsze. Równocześnie daleko na

południowym wschodzie wynurzyły się kolejno z morza maszyny i wieżyczki trzech

jeszcze pancerników spowitych chmurami

czarnego dymu. Lecz uwagę brata skupiła na sobie nieustanna strzelanina.

Wydawało mu się, że dostrzega na południu wznoszący się w mglistej szarej dali słup

dymu.

Parowczyk pluskał łopatkami przebijając się na wschód, poza rozsypane

wachlarzem statki, i płaskie wybrzeża Essexu roztapiały się już w błękitnej mgiełce,

gdy ukazał się zmniejszony odległością, posuwający się błotnistym wybrzeżem od

strony Foulness, pierwszy Marsjanin. Na ten widok przerażony i rozgniewany kapitan

począł przeklinać własne guzdralstwo, a łopatki stateczku, jakby udzielił się im jego

lęk, zapulsowały gwałtownie. Kto żyw na parowcu pchał się ku burtom i wspinał się

na ławki, by oglądać tę odległą postać przewyższającą drzewa i wieże kościelne,

posuwającą się ruchami wyglądającymi na przedrzeźnianie ruchów człowieka.

Był to pierwszy widziany przez brata Marsjanin, toteż przyglądał mu się

bardziej zdziwiony niż przestraszony. Tymczasem gigant zbliżał się ostrożnie do

okrętu, zanurzając się coraz głębiej w morze. Potem daleko za Crouch ukazał się

background image

drugi, przedzierający się pośród karłowatych drzewek, a jeszcze dalej trzeci, brodzący

w głębokich, połyskujących w słońcu bagnach nadbrzeżnych, jakby zawieszony w pół

drogi między morzem a niebem. Wszyscy trzej szli w morze, chcąc widocznie

przeszkodzić w ucieczce statkom zebranym pomiędzy Foulness a Naze. Mimo

pośpiesznego rytmu maszyn, mimo spienionej kipieli, jaką pozostawiały za sobą

łopatki, ucieczka parowczyka, na którym płynął brat, była przerażająco powolna.

Spozierając na północny zachód brat dostrzegł, jak rwie się i wije w

przerażeniu ogromny wachlarz statków, jak ścigają się one ze sobą, jak zwracają rufy

miast burt ku brzegom, jak gwiżdżą buchając parą parowce, jak wciągają żagle

ż

aglowce, jak pomykają tu i tam warcząc motorami motorówki. Widok ten, zarówno

jak i niebezpieczeństwo nadciągające od brzegu tak go urzekły, że nie patrzył wcale

na morze. Wtem błyskawiczny zwrot stateczku dokonany dla uniknięcia zderzenia

strącił brata z zajmowanego przezeń krzesła. Dokoła wszyscy krzyczeli, potem rozległ

się tupot nóg i wiwaty, na które, jak mu się zdawało, ktoś odpowiadał z oddali. Nagle

stateczek zakołysał się gwałtownie znowu zbijając go z nóg.

Gdy brat mój zerwał się i popatrzył za prawą burtę, o niecałe sto jardów od

kołyszącego się, przechylonego parowca ujrzał prujący morze wielki stalowy kadłub.

Ciął dziobem wodę, jak lemiesz pługa tnie rolę. Odgarniane na boki potężne

spienione fale kołysały'i podrzucały stateczkiem,

ten zaś to zanurzał się po pokład niemal w morzu, to znów unoszony wysoko

wymachiwał bezsilnie łopatkami w powietrzu.

Pienisty prysznic oślepił brata na chwilę. Gdy przetarł oczy, stalowy potwór

minął ich mknąc w stronę lądu. Nad płaskim kadłubem wznosiły się potężne

nadbudówki, zaś dwa bliźniacze kominy pluły dymem gęsto przetykanym iskrami.

Był to kontrtorpedowiec Dziecię Gromu gnający zagrożonym statkom z odsieczą.

Wpierając stopy w rozkołysany pokład, trzymając się kurczowo poręczy brat

popatrzył wpierw na szarżującego lewiatana, potem zaś na zbitych w gromadkę

Marsjan. Stali tuż przy sobie; i to tak daleko od brzegu, że trójnogi ich prawie

zupełnie skryły się w morzu: Zanurzeni głęboko i pomniejszeni odległością wydawali

się o wiele mniej groźni od potężnego stalowego cielska, w którego nurcie huśtał się

bezwolnie stateczek niosący na swym pokładzie brata. Mogło wydawać się, że

przyglądają się zaskoczeni temu nowemu wrogowi. Być może wzięli go za istotę

podobną do siebie. Okręt nie strzelał, lecz pędził tylko ku nim z największą

szybkością i to właśnie, że gnał bez strzału, pozwoliło mu prawdopodobnie podsunąć

background image

się tak blisko do nieprzyjaciół. Ci zaś nie wiedzieli widocznie, co z nim zrobić. Dość

było jednego wystrzału, aby Snop Gorąca posłał go nieuchronnie na dno.

Kontrtorpedowiec, czarny, gwałtownie malejący kadłub na tle oddalającej się

płaszczyzny essekskiego wybrzeża, mknął tak szybko, iż po chwili wydawał się już w

pół drogi między stateczkiem a Marsjanami. ,

Wtem najbliższy z Marsjan nachylił rurę i wypalił z niej w napastnika

zbiornikiem Czarnego Dymu. Zbiornik uderzył o lewą burtę tryskając atramentowym

strumieniem rozlewającym się szeroko po morzu potokami Czarnego Dymu,

kontrtorpedowiec jednak był już daleko. Patrzącym pod słońce z zanurzonego

głęboko parowczyka widzom zdawało się, że wpadł on już między Marsjan.

Widać było posępne ich postacie wynurzające się z wody i oddalające od

siebie w ucieczce ku brzegowi. Jeden podniósł aparat ze Snopem Gorąca, skierował

go skośnie w dół i natychmiast trysnęły z wody obłoki pary. Snop musiał przebić

stalowy pancerz statku równie łatwo, jak rozpalone do białości żelazo przebija kartkę

papieru.

Obłoki pary rozdarł błysk płomienia, a Marsjanin zatoczył się i potknął.

Jeszcze chwila i upadł. Potężny słup wody i pary strzelił wysoko w górę. Teraz

dopiero zagrzmiały działa Dziecięcia Gronu głusząc syk pary. Jeden z pocisków

uderzył w pobliżu parowczyka brata, odbił się rykoszetem w stronę innych

uciekających na północ okrętów i zgruchotał

pobliski kuter. Nikt się tym jednak zbytnio nie przejął. Na widok upadku

Marsjanina kapitan na mostku ryknął coś niezrozumiale, a tłoczący się na pokładzie

pasażerowie wydali głośny okrzyk. Po chwili zaś znów zaczęli wrzeszczeć radośnie.

Oto z białej zawieruchy wypadło coś długiego, czarnego, buchającego z kominów,

wentylatorów i śródokręcia płomieniami...

Kontrtorpedowiec żył jeszcze; ster był widocznie nie uszkodzony i maszyny

pracowały dalej. Pędził prosto na drugiego Marsjanina i był już od niego o niecałe sto

jardów, gdy znów uderzył weń Snop Gorąca. Wówczas kominy i pokład wyleciały z

głośnym hukiem w powietrze. Gwałtowność wybuchu zachwiała Marsjaninem, a po

chwili płonący wrak pchany siłą rozpędu wpadł na niego i zgniótł jak tekturową

zabawkę. Brat mój mimo woli krzyknął. Znów kłęby wrzącej pary przesłoniły

wszystko.

- Dwa! - ryknął kapitan.

background image

Wszyscy dokoła darli się wniebogłosy. Cały stateczek od dzioba do rufy

rozbrzmiewał gorączkowymi wiwatami. Przerzucały się one z okrętu na okręt, aż

objęły wszystkie stłoczone w gęstą gromadę, mknące w morze statki.

Długo jeszcze wisiał nad wodą obłok pary, przesłaniając i trzeciego

Marsjanina, i wybrzeże. Przez cały ten czas stateczek szedł morze, oddalając się bez

ustanku od pobojowiska; gdy wreszcie para rozwiała się, pojawił się sunący powoli

wał Czarnego Oparu i znów nie można było dostrzec ani Dziecięcia Gromu, ani

trzeciego Marsjanina. Za to między parowczykiem a wybrzeżem stały teraz inne

kontrtorpedowce.

Stateczek płynął wciąż dalej i dalej, zostawiając z wolna kontrtorpedowce za

sobą, zaś wybrzeże skrywała nieprzenikniona ławica oparu, po części pary, po części

Czarnego Dymu, zmieszanych ze sobą i splątanych w najdziwaczniejsze formy.

Armada uciekinierów rozpraszała się na północo-wschód. Między kontrtorpedowcami

a parowcami płynęło wiele kutrów. Po pewnym czasie okręty wojenne, nie

dopłynąwszy jeszcze do osiadającej coraz niżej ławicy Czarnego Dymu, zawróciły na

północ, obeszły ją i skręciwszy na południe roztopiły się w mgle wieczornej.

Wybrzeże rysowało się coraz niewyraźniej pod niskimi, gromadzącymi się wokół

zachodzącego słońca zwałami chmur.

Nagle w złocistej mgle zachodu znów rozległ się huk dział i dojrzeć tam

można było ruch jakichś czarnych cieni. Zebrani na stateczku ludzie raz jeszcze

zaczęli przepychać się ku burtom, by lepiej widzieć, co dzieje się w oślepiającym

kotle zachodu. Nie udało się jednak nic tam wypatrzeć.

Chmury dymu wzbijając się skośnymi pasmami przesłaniały słońce. Pulsujący

napięciem stateczek płynął jakby zawieszony w bezkresach.

Słońce skryło się za szarymi chmurami, niebo rozbłysło na chwilę i

ś

ciemniało, zamigotała wieczorna gwiazda. Panował już głęboki mrok, gdy kapitan

krzyknął wskazując w górę. Brat mój wytężył wzrok. Z szarości wieczoru wystrzeliło

niezmiernie szybko skośnie w górę, ponad chmury, w lśniącą jasność zachodniego

nieba coś płaskiego i szerokiego, i ogromnego i płynąc w krąg po szerokiej spirali,

malało opadając z wolna, aż znikło zupełnie w pełnych tajemnic cieniach nocy. Lecąc

zaś prószyło na ziemię ciemnością.

Księga druga

Ziemia we władzy Marsjan

background image

1 Zdeptani

Podczas gdy brat mój doświadczał tak szeroko opisanych w ostatnich dwóch

rozdziałach pierwszej księgi przygód, wikary i ja czailiśmy się w pustym domu w

Hallifordzie, dokąd uszliśmy, by schronić się przed Czarnym Dymem. Od tego też

miejsca podejmuję swą opowieść.

W ukryciu tym przebyliśmy noc niedzielną i cały następny dzień, dzień paniki,

jak rozbitki odcięci Czarnym Dymem od reszty świata na wysepce jasności dziennej.

Skazani przez te dwa męczące dni na żałosną bezczynność, mogliśmy tylko czekać.

Myśli me opanował niepokój o żonę. Wyobrażałem sobie, jak jest przerażona,

jakie niebezpieczeństwa grożą jej w Leatherhead, jak opłakuje mój domniemany

zgon. Przechadzałem się po pokojach łkając głośno na myśl o naszej rozłące, o tym,

co może ją spotkać podczas mej nieobecności. Chociaż wiedziałem, jak dzielnie

kuzyn mój potrafi stawić czoło przeciwnościom, to jednak nie należał on do ludzi

szybko rozpoznających niebezpieczeństwo ani też szybko działających. A teraz

właśnie potrzebna była nie tyle odwaga, ile zdolność przewidywania i szybkość

decyzji. Jedyną pociechą było przypuszczenie, iż posuwając się w stronę Londynu

Marsjanie oddalają się od Leatherhead. Tego typu nieokreślone niepokoje trzymają

umysł w bolesnym napięciu. Z trudnością mi przychodziło panowanie nad sobą.

Nieustanne jęki duchownego, widok jego samolubnej rozpaczy męczył mnie i drażnił

coraz bardziej. Kiedy zaś uwagi, jakie mu czyniłem, nie odnosiły skutku, począłem

unikać go przesiadując w pokoju przeznaczonym, jak sądzę, na izbę szkolną dla

dzieci, gdyż pełno tam było ławek, globusów, zeszytów i podręczników. Gdy i tam

dotarł za mną, uciekłem na strych i zamknąłem się, aby pozostać sam na sam ze swą

boleścią.

Przez cały ten dzień, jak również przez następny ranek Czarny Opar osaczał

nas nieubłaganie. W niedzielę wieczorem dostrzegliśmy w sąsiednim domku ślady

ludzkiej obecności: twarz w oknie, przesuwające się

ś

wiatło, potem trzaśnięcie drzwiami. Nie wiem jednak, co to byli za ludzie i co

się z nimi stało. Nazajutrz już ich nie widzieliśmy. Przez cały poniedziałkowy ranek

Czarny Opar spływał z wolna ku rzece podpełzając wciąż bliżej i bliżej, aż zalał w

końcu gościniec, przy którym stał dom stanowiący obecnie nasze schronienie.

W południe nadszedł polami Marsjanin i rozproszył Opar strugą przegrzanej

pary bijąc nią z sykiem o ściany domów, wybijając szyby i parząc w rękę księdza

background image

usiłującego uciec z frontowego pokoju. Gdy przeczołgaliśmy się wreszcie przez

zamokłe izby i wyjrzeliśmy na świat, cała okolica na północ od nas wyglądała jak po

czarnej zamieci. Patrząc w stronę rzeki spostrzegliśmy ze zdziwieniem niepojętą dla

nas czerwień plamiącą gdzieniegdzie czerń wypalonych łąk.

Długi czas nie uświadamialiśmy sobie, że zmiana naszego położenia polega

nie tylko na uwolnieniu od groźby uduszenia przez Czarny Opar. Dopiero później

pojąłem, że nie jesteśmy już osaczeni, że droga do wolności stoi otworem.

Natychmiast też zacząłem znowu myśleć o działaniu. Cóż, kiedy wikary popadł w

bezmyślną jakąś apatię.

- Tutaj jesteśmy bezpieczni - powtarzał - tutaj nic nam nie grozi. Wtedy

postanowiłem porzucić go. O, czemuż tak się nie stało! Mądrzejszy o wiedzę nabytą

od artylerzysty, przygotowania do drogi rozpocząłem od zaopatrzenia się w prowiant.

Na oparzenia me znalazłem oliwę i czyste szmaty, zabrałem też znalezione w sypialni

kapelusz i flanelową koszulę. Kiedy stało się jasne, że wybieram się sam, że jestem na

to zdecydowany, wikary zaczął się raptem także szykować.

Popołudnie minęło spokojnie, toteż koło piątej wyruszyliśmy sczerniałą drogą

do Sunbury. Zarówno w samym Sunbury, jak i po drodze leżało mnóstwo

poskręcanych w męce ciał ludzkich i koni, porozrzucanych tobołów, przewróconych

wozów, a wszystko pokryte grubą warstwą czarnego pyłu. Nalot ten, podobny do

popiołu, przypominał mi opis zagłady Pompei. Do Hampton Court dotarliśmy bez

ż

adnych przygód. Przez całą drogę nie mogliśmy nadziwić się niezwykłej obcości

pokrytego czerwienią i czernią krajobrazu. Dopiero w Hampton Court oczom naszym

ukazała się pierwsza ocalała od duszących oparów Czarnego Dymu zieleń. Minęliśmy

Bushey Park z jego przemykającymi się pośród kasztanów jeleniami i nieco dalej

ujrzeliśmy kobiety i mężczyzn śpieszących polami do Hampton. Byli to pierwsi

dostrzeżeni przez nas w tej okolicy ludzie. My skierowaliśmy kroki do Twickenham.

Las po drugiej stronic gościńca, za Ham i Petersham, wciąż jeszcze płonął.

Twickenham nie ucierpiało ani od Snopa Gorąca, ani od

Czarnego Oparu, toteż ludzi było tu więcej, nikt jednak nie mógł udzielić nam

ż

adnych nowych wiadomości. Byli to przeważnie ludzie korzystający, jak i my, z

chwili ciszy, by uciec dalej od terenów okupowanych przez Marsjan. Odniosłem

wrażenie, iż w wielu jeszcze domach pozostawali mieszkańcy, zbyt wystraszeni, by

uchodzić. I tu także dużo było na szosie śladów pośpiesznej ucieczki. Szczególnie

background image

ż

ywo utkwił mi w pamięci stos złożony z trzech wgniecionych w gościniec kołami

pogruchotanych bicykli. Około wpół do dziewiątej minęliśmy most w Richmond.

Gdyśmy przezeń przebiegali w pośpiechu, dostrzegłem płynące rzeką liczne

kilkustopowej długości czerwone bryły. Nie wiedziałem, co to było, na badanie zaś

nie starczyło czasu. Wydały mi się wtedy czymś straszliwym. Również i tu, na brzegu

Surrey, leżał czarny osad i trupy, cały ich stos koło dworca, nie pokazywali się tylko

Marsjanie. Ujrzeliśmy ich dopiero w pobliżu Barnes.

W czerniejącej dali dostrzegliśmy troje ludzi biegnących pustą na pozór ulicą

w stronę rzeki. Na wzgórzu płonęło miasto Richmond, dokoła nie było ani śladu

Czarnego Dymu.

Wtem, podchodząc do Kew, zobaczyliśmy całą gromadę uciekających, za nimi

zaś, nie dalej jak o sto jardów od nas, ukazał się kaptur Marsjanina. Stanęliśmy

porażeni niespodzianym niebezpieczeństwem i gdyby potwór spojrzał w dół -

bylibyśmy zgubieni. Przerażenie nasze było tak wielkie, że nie śmieliśmy iść dalej.

Skoczyliśmy w bok i skryliśmy się w szopie stojącej w pobliskim ogrodzie. Tam

wikary przypadł do ziemi i łkając cicho oświadczył, że nie ruszy się z miejsca.

Mnie jednak nie opuszczała uparta myśl o Leatherhead, toteż o zmroku

wyruszyłem dalej. Przedarłem się przez gęste krzewy i posuwając się ostrożnie

uliczką biegnącą obok wysokiego domu wyszedłem na drogę do Kew. Wikary

pozostał w szopie, po chwili jednak dopędził mnie z pośpiechem.

Mój ówczesny postępek uważam za największe, jakie kiedykolwiek w życiu

popełniłem, szaleństwo, jasne bowiem było, iż dokoła kręcą się Marsjanie. Ledwie

wikary przyłączył się do mnie, już ujrzeliśmy daleko, na polach w stronie Kew Lodge,

jeszcze jedną Bojową Machinę. Cztery czy pięć czarnych figurek uciekało przed nią

po szarozielonej łące, Marsjanin zaś, widać to było od razu, ścigał je zawzięcie. W

trzech susach był już przy nich. Ludzie usiłowali ujść rozbiegając się w różne strony.

Prześladowca nie użył Snopa Gorąca, lecz wyłowił ich skrzętnie, po jednemu, i

wrzucił do wielkiego, przytroczonego do pleców, metalowego pudła. Przypominało

ona kształtem koszyki, jakie zwykli nosić do pracy nasi

robotnicy. Po raz pierwszy zdałem sobie wówczas sprawę, iż celem Marsjan

może być nie tylko zniszczenie pokonanej ludzkości. Staliśmy przez chwilę jak

skamieniali, po czym zawróciliśmy, wpadliśmy w rozwartą bramę i skryliśmy się w

przypadkowo dostrzeżonym rowie, w jakimś okolonym wysokim murem ogrodzie.

Długo, aż do pojawienia się gwiazd, leżeliśmy tam bojąc się rozmawiać nawet

background image

szeptem.

Dochodziła, jak sądzę, jedenasta w nocy, gdy zebrawszy się na odwagę

ruszyliśmy dalej. Nie wyszliśmy już jednak na drogę, lecz prześlizgiwaliśmy się pod

ż

ywopłotami i przez ogrody, wypatrując pilnie w ciemnościach, wikary na lewo, a ja

na prawo, krążących, jak się nam wydawało, w pobliżu Marsjan. W pewnej chwili

natknęliśmy się na ostygły już i pokryty popiołem, wypalony, sczerniały szmat ziemi.

Leżało tam mnóstwo trupów. Głowy ich i ciała były straszliwie spalone, nogi jednak

wraz z obuwiem zupełnie nietknięte. O jakieś pięćdziesiąt stóp za stojącymi

szeregiem czterema rozwalonymi działami leżały martwe konie i zdruzgotane

przodki.

Miasteczko Sheen uniknęło zniszczenia, było jednak ciche i opuszczone. Nie

widzieliśmy też w nim martwych, choć trzeba stwierdzić, że w tak ciemną noc jak

tamta niewiele można było dojrzeć. W Sheen właśnie towarzysz mój zaczął nagle

uskarżać się na słabość i pragnienie, postanowiliśmy więc zajrzeć do któregoś z

domków.

Pierwszym, do którego z pewnymi zresztą trudnościami włamaliśmy się przez

okno, była niewielka, stojąca nieco na uboczu willa. Prócz spleśniałego sera nie było

w niej nic do jedzenia. Znalazła się za to woda. Zabrałem też leżącą w kuchni

siekierkę, która mogła nam oddać wiele usług przy następnych włamaniach.

Na drugą stronę szosy przeszliśmy w miejscu, gdzie skręca ona ku Mortlake.

Stał tam biały domek w ogrodzie. W spiżarni znaleźliśmy zapas żywności składający

się z dwu bochenków chleba w blaszanym pudełku, surowej polędwicy i połowy

szynki. Wymieniam to wszystko dokładnie, gdyż, jak się okazało, musiało nam tego

starczyć na dwa bez mała tygodnie. Pod półką stało kilka flaszek piwa, obok nich zaś

dwa worki fasoli i parę zwiędłych główek sałaty. Spiżarnia łączyła się z kuchnią, w

której znaleźliśmy trochę drewek i kredens, a w nim tuzin butelek burgunda, zupę i

łososia w konserwach oraz dwie paczki sucharków.

Siedzieliśmy w tej kuchni po ciemku, obawiając się palić światło, i jedliśmy

chleb z szynką zapijając piwem prosto z flaszek. Wikary, wciąż jeszcze roztrzęsiony i

przerażony, upierał się, by iść nie zwlekając dalej, ja zaś nalegałem, aby pokrzepić się

przed drogą posiłkiem, gdy

wydarzyło się coś, co miało nas uwięzić w tym domku na długo. - Nie ma

chyba jeszcze dwunastej - odezwałem się i w tejże chwili

background image

oślepił nas jaskrawozielony błysk. Na moment ukazało się czarnozielone

wnętrze kuchni i znikło w ciemności. Rozległ się grzmot, jakiego nie słyszałem nigdy

ani przedtem, ani potem. Tuż po nim, wydawało się, że niemal równocześnie,

usłyszałem za sobą huk, szczęk szkła i łoskot walących się ścian. O nasze głowy

rozbił się w kawałki wielki plaster tynku oderwany od sufitu. Runąłem jak długi na

podłogę uderzając przy tym skronią o gałkę kuchenek drzwiczek i straciłem

przytomność. Długo, jak mi potem opowiadał wikary, leżałem ogłuszony, gdy zaś

powróciłem do zmysłów, w kuchni panowały egipskie ciemności, wikary zaś z twarzą

mokrą, jak się okazało - od krwi płynącej z rozciętego czoła, skrapiał mnie wodą.

Początkowo nie pamiętam, co się stało. Powoli jednak pamięć wydarzeń

powróciła. Potwierdzeniem zaś ich była rana na skroni.

- Lepiej panu? - pytał szeptem wikary. Wreszcie odezwałem się i usiadłem.

- Proszę nie ruszać się - rzekł. - Na podłodze pełno rozbitej porcelany z

kredensu. Nie da się uczynić kroku, by nie narobić hałasu, a zdaje się, że oni są koło

domu.

Obaj siedzieliśmy tak cicho, że ledwo było słychać własne nasze oddechy.

Dokoła w domku panowała martwa cisza, raz tylko obsunął się z hałasem, gdzieś w

pobliżu, kawał tynku czy spękanego muru. Z zewnątrz zaś, z bezpośredniej bliskości,

dochodził przerywany metaliczny grzechot.

- O! - powiedział wikary, gdy rozległ się on znowu. - Tak - odparłem. - Ale co

to jest?

- Marsjanin - odrzekł. Nasłuchiwałem dalej.

- To nie był Snop Gorąca - rzekłem. Przez chwilę skłonny byłem

przypuszczać; że jedna z Machin Bojowych zderzyła się z naszym domem, podobnie

jak tamta, widziana przeze mnie pod Shepperton, z wieżą kościelną.

Położenie nasze tak było dziwaczne i niepojęte, że do świtu, to znaczy ze trzy

czy cztery godziny, nie poruszaliśmy się prawie wcale. Wreszcie do kuchni poczęło

przesączać się blade światło poranka. Docierało ono tu jednak nie przez czarne wciąż

okno, przez trójkątną szczelinę w ścianie za nami, między belką stropową a

zwaliskiem cegieł. Po raz pierwszy ujrzeliśmy w szarym półmroku wnętrze naszej

kuchni.

Okno wtłoczone zostało do środka masą ziemi z ogrodu, pełno jej było na

stole, koło którego siedzieliśmy. Pokrywała też grubą warstwą podłogę. Od zewnątrz

ziemia obsypała wysokim zwałem cały dom. Pod górną framugą okna można było

background image

dostrzec wyrwaną rynnę. Na podłodze leżały rozrzucone w nieładzie rondle; ściana

między kuchnią a resztą mieszkania zawaliła się i w coraz jaśniejszym świetle

dziennym można było bez trudu rozpoznać, iż większa część domu leży w gruzach.

Jakże jaskrawym przeciwieństwem tej ruiny był wytworny, pomalowany na modny

seledynowy kolor, pełen mosiężnych i cynowych naczyń kredens, imitująca białe i

niebieskie kafelki tapeta oraz para barwnych, powiewających nad płytą kuchenną

zasłonek.

Gdy dzień rozjaśnił wyrwę zupełnie, ujrzeliśmy przez nią postać Marsjanina

stojącego na czatach przy rozżarzonym jeszcze, jak sądziłem, walcu. Na ten widok

przeczołgaliśmy się możliwie jak najszybciej z półmroku kuchni w ciemność spiżarni.

Nagle zaświtało mi w głowie właściwe wyjaśnienie tego, co się stało. - Piąty

walec - szepnąłem. - Piąty pocisk z Marsa. Trafił w dom i zagrzebał nas pod ruinami.

Wikary milczał dość długo, po czym wyszeptał: - Niech Bóg zlituje się nad

nami.

Usłyszałem ciche szlochanie.

Ten tylko dźwięk przerywał otaczającą nas w spiżarni ciszę. Jeśli o mnie idzie,

ledwie ośmieliłem się oddychać i siedziałem bez ruchu, z oczami utkwionymi w słabo

oświetlony otwór drzwi kuchennych. Tuż obok jaśniała niewyraźnie owalna plama

twarzy duchownego, jego biały kołnierzyk i mankiety. Na zewnątrz rozpoczęło się

tymczasem metaliczne jakieś kucie, potem gwałtowny gwizd, po krótkiej zaś przerwie

głośny syk podobny do syku maszyny parowej. Hałasy te, najzupełniej dla nas

zagadkowe, słychać było z przerwami, a w miarę upływu czasu rozlegały się coraz

częściej. Wreszcie dały się słyszeć rytmiczne, głuche uderzenia i odczuliśmy nie

przerwane już przez długi czas drgania, od których trzęsło się wszystko dokoła, a w

spiżarni z brzękiem podskakiwały naczynia. W pewnej chwili coś przesłoniło światło

i ledwie widoczne dotąd drzwi ściemniały zupełnie. Długie godziny spędziliśmy w tej

nieszczęsnej kryjówce skuleni, milczący, drżący z trwogi - aż zmęczenie przemogło

czujność...

Obudziłem się niesłychanie wygłodniały. Sądzę, że przeleżeliśmy tak większą

część dnia. Głód był tak silny, że zmusił mnie do działania. Powiedziałem, że idę

poszukać czegoś do jedzenia, i popełzłem po

omacku do kredensu. Nie otrzymałem odpowiedzi, kiedy tylko jednak

począłem jeść, odgłos ten musiał widocznie poruszyć wikarego, gdyż usłyszałem, jak

background image

czołga się za mną.

2 Co widzieliśmy z ukrycia w ruinach

Skończywszy z jedzeniem powróciliśmy do spiżarni. Musiałem znów

zadrzemać, gdyż po pewnym czasie, kiedy poruszyłem się - spostrzegłem, że jestem

sam. Huki i wywołane nimi drgania trwały nadal z męczącą jednostajnością.

Nawoływałem kilkakrotnie cichutko, aż w końcu podążyłem po omacku do drzwi

kuchennych. Jeszcze był dzień, toteż dostrzegłem duchownego po drugiej stronie

izby, leżącego przy trójkątnym, wychodzącym wprost na Marsjan otworze. Tak był

przy tym zgarbiony, że wyglądał jak bez głowy.

Na zewnątrz hałasy przypominały rozgwar wielkiej hali maszyn, dokoła zaś

wszystko trzęsło się w takt grzmiących uderzeń. Przez otwór w ścianie mogłem

dojrzeć skąpany w złocie wierzchołek drzewa i ciepły lazur cichego wieczornego

nieba. Przyglądałem się przez chwilę wikaremu, po czym skulony stąpając z

największą ostrożnością pośród zaściełających podłogę skorup posunąłem się ku

niemu.

Gdy dotknąłem jego kolana, drgnął gwałtownie i potrącił przy tym odłam

muru, który potoczył się z wielkim hukiem w dół, na zewnątrz. W obawie, by nie

krzyknął, chwyciłem go za ramię, po czym długo leżeliśmy bez ruchu. Podniosłem się

wreszcie, aby sprawdzić, co ocalało z naszej osłony. W resztce muru pozostała po

odpadłym kawale ściany pionowa szczelina, przez którą widać było, gdy wychyliłem

się ostrożnie ponad belką, cichą jeszcze wczoraj, podmiejską uliczkę. Wielkie tu

doprawdy zaszły zmiany. Piąty walec trafił widocznie w sam środek willi, w której

najpierw byliśmy. Domek zdruzgotany całkowicie, rozbity w proch, skruszony ciosem

przestał istnieć. Znacznie poniżej dawnych fundamentów, w głębokim dole, o wiele

zresztą szerszym od jamy widzianej przeze mnie pod Woking, leżał teraz walec.

Potężne uderzenie chlusnęło dokoła ziemią ("chlusnęło" będzie tu najlepszym chyba

wyrażeniem), piętrząc ją w zwały skrywające szczątki pobliskich domów. Ziemia

zachowała się tu zupełnie jak uderzone z całej siły ciężkim młotem błoto. Nasz dom

zwalił się do tyłu, elewacja aż do parteru włącznie została zniszczona kompletnie.

Szczęśliwym trafem ocalała kuchnia i spiżarnia. Stały one nienaruszone, przysypane

ziemią i szczątkami muru, zamknięte z trzech stron

ławami ziemi, z jednym jedynym wyjściem ku walowi. Z taką to perspektywą

zawieszeni byliśmy na samym skraju wielkiej kolistej jamy pogłębianej obecnie przez

Marsjan. Tuż za nami słychać było odgłosy ciężkich uderzeń, przed naszą zaś

background image

szczeliną przepływały co chwila podobne do welonu chmurki jasnozielonej pasy.

W samym środku jamy leżał otwarty już walec, po przeciwnej zaś od nas

stronie, wśród połamanych i zasypanych w połowie krzewów, stała, opuszczona w tej

chwili przez użytkownika, sztywna i ogromna na tle wieczornego nieba, jedna z

wielkich Machin Bojowych. W pierwszym momencie nie zauważyłem ani jamy, ani

walca, tak zajął mnie widok groźnej maszyny, właściwy jednak opis należałoby

rozpocząć od nich właśnie, już choćby ze względu na niezwykły lśniący mechanizm

pracujący w wykopie czy też na dziwaczne, pełzające niezdarnie po pobliskich

zwałach ziemi istoty.

Uwagę mą przykuł przede wszystkim mechanizm. Była to jedna z tych

niesłychanie skomplikowanych maszyn, nazwanych później Machinami Roboczymi,

których poznanie tak bardzo przyczyniło się do rozwoju ziemskiej wynalazczości.

Najpierw uderzyło mnie jej podobieństwo do metalowego pająka o pięciu zwinnych,

kolankowatych odnóżach; opatrzonego wokół kadłuba niezliczoną liczbą dźwigni,

drążków oraz rozciągliwych, chwytnych macek. Większa ich część obecnie nie

pracowała, trzy tylko długie macki wyławiały .z wnętrza walca liczne pręty, płyty i

wsporniki stanowiące bez wątpienia wewnętrzne umocnienia jego ścian. W miarę

wydobywania unosiły je w górę i układały z boku na ziemi w stosy.

Ruchy macek były tak szybkie, płynne i dokładne, że mimo metalicznego

połysku nie chciało mi się z początku wierzyć, iż patrzę na pracę mechanizmu.

Machiny Bojowe były w bardzo wysokim stopniu podobne do żyjących, posłusznych

woli pana istot, nie można ich jednak nawet porównywać z Machinami Roboczymi.

Kto nie widział tych konstrukcji na własne oczy, lecz zna je tylko z pozbawionych

wyobraźni szkiców malarskich czy technicznych lub z niedoskonałych opisów

naocznych świadków, takich jak ja na przykład, ten z trudem może wyobrazić sobie,

jak bardzo przypominały one żywe stworzenia.

Myślę tu przede wszystkim o ilustracjach do jednej z pierwszych broszur

usiłujących przedstawić cały przebieg tej wojny. Malarz obejrzał, dość pobieżnie

zapewne, jedną z Machin Bojowych i na tym zakończyła się jego o nich wiedza.

Uczynił z nich sztywne mechaniczne trójnogi, pozbawione zupełnie giętkości i

posuwistości, wywołując w ten sposób

fałszywe, jednostronne wyobrażenie. Ponieważ broszura opatrzona tymi

rycinami miała ogromne powodzenie, wspominam o tym, by przestrzec czytelników

background image

przed błędnymi wrażeniami, jakie mogłyby na jej podstawie powstać. Rysunki

przypominały Marsjan, których widziałem przecież w ruchu niezliczoną ilość razy,

tak samo jak kukły woskowe przypominają żywe istoty ludzkie. Moim zdaniem

broszura byłaby bez nich o wiele lepsza.

Z początku, powtarzam, Machina Robocza nie przypominała w niczym

maszyn, lecz raczej kraba o lśniącej powłoce. Zamiast mózgu, za pomocą wrażliwych

czułek, kierował jej ruchami Marsjanin. Prawdziwą naturę tego sprawnego robotnika

wyjaśniłem sobie wówczas dopiero, gdy spostrzegłem podobieństwo jego

szarobrązowej połyskującej "skóry" do pozostałych pełzających dokoła cielsk.

Równocześnie ze zrozumieniem zainteresowanie me przeniosło się na te inne istoty,

na prawdziwych Marsjan. Widziałem ich przelotnie dawniej i ówczesna odraza nie

przeszkadzała mi już teraz w obserwacji. Ponadto mogłem przyglądać się im z

ukrycia, nie poruszając się niemal, w skupieniu.

Teraz dopiero stwierdziłem, że są to najbardziej nieziemskie stworzenia, jakie

tylko można sobie wyobrazić. Były to wielkie obłe cielska lub raczej głowy, około

czterech stóp średnicy. Każde miało z przodu twarz. Twarz ta nie miała nozdrzy, gdyż

Marsjanie nie byli obdarzeni, jak się zdaje, zmysłem powonienia, miała za to parę

ogromnych ciemnych oczu, tuż pod nimi zaś coś w rodzaju mięsistego dzioba. W

tylnej części głowy czy też ciała-sam już nie wiem, jak to nazywać-mieściła się jedna

tylko, sztywno napięta błona bębenkowa, anatomicznie odpowiadająca, jak później

stwierdzono, uchu, jakkolwiek w ziemskim gęstym powietrzu było ono zupełnie

niemal bezużyteczne. Dokoła dzioba, to znaczy ust, znajdowały się zebrane w dwa

pęki, po osiem w każdym, smukłe, podobne do biczy macki. Pęki te nazwane zostały

potem, dość udanie zresztą, przez słynnego profesora anatomii Howesa - rękami. Już

po raz pierwszy widząc Marsjan zauważyłem, jak usiłowali oni dźwigać się za

pomocą tych rąk, co zważywszy zwiększony w ziemskich warunkach ciężar tych istot

było, rzecz jasna, niemożliwe. Są jednak podstawy, aby przypuszczać, iż na Marsie

takie poruszanie się nie nastręcza żadnej trudności.

Wewnętrzna ich budowa, mogę to stwierdzić, gdyż dokonane sekcje nie

pozostawiają żadnych wątpliwości, była tak sarno prosta. Większą część wnętrza

zajmował mózg, z którego grube nerwy prowadziły do oczu, ucha i czułek. Ponadto

mieli złożone płuca łączące się z ustami i serce wraz z układem naczyń krwionośnych.

Przeciążenie płuc wywołane gęściejszą

atmosferą ziemską i zwiększoną siłą ciążenia przejawiało się zupełnie

background image

wyraźnie konwulsyjnym drganiem naskórka.

ś

adnych innych wewnętrznych organów nie mieli. Choć może się nam to

wydać dziwne, u Marsjan nie istniał cały skomplikowany system trawienia zajmujący

tyle miejsca w ciałach ludzi. Byli głowami, po prostu tylko głowami. Nie mieli

ż

adnych wnętrzności. Nie jedli, tym bardziej zaś nie trawili. W zamian pobierali

ś

wieżą krew żywych istot, wstrzykując ją do własnych żył. Widziałem, jak się to

odbywa, wspomnę zresztą o tym we właściwym czasie. Lecz choćbym miał się wydać

przewrażliwiony, nic potrafię zmusić się do opisania tego, czemu nie mogłem nawet

przyglądać się bez odrazy. Niech wystarczy, jeśli powiem, że krew pochodząca z

ż

ywego jeszcze stworzenia, najczęściej z istoty ludzkiej, wprowadzana była za

pomocą ssawki bezpośrednio do przewodu przyjmującego.

Dla nas sama już myśl o tym jest niewątpliwie odrażająca, sądzę jednak, iż

należy równocześnie pamiętać, jak odrażającymi musiałyby wydać się inteligentnemu

na przykład królikowi nasze mięsożercze zwyczaje.

Jeśli się zaś pomyśli o niesłychanej wprost stracie czasu ludzkiego i energii

poświęconych na jedzenie i proces trawienia, fizjologiczne korzyści takiego sposobu

odżywiania się są niezaprzeczalne. Ciała nasze w połowie niemal składają się z

gruczołów, przewodów i organów zajętych przekształcaniem różnorodnych

pokarmów na krew. Procesy trawienia i ich wpływ na układ nerwowy podkopują

nasze siły i odbijają się na umysłowości. Ludzie bywają szczęśliwi lub nieszczęśliwi

w zależności od tego, czy mają zdrową, czy też chorą wątrobę, czy ich gruczoły

trawienne pracują należycie, czy też nie. Marsjanie zaś byli wyżsi ponad te organiczne

zmiany nastrojów i uczuć.

To, że uznali oni ludzi za najlepsze źródło pożywienia, możną po części

wytłumaczyć sobie podobieństwem szczątków ich ofiar stanowiących zapasy

ż

ywności przywiezione z Marsa. Stworzenia te, sądząc z zeschłych szczątków, które

dostały się w ręce ludzi, były dwunogie, miały słabe krzemowe szkielety podobne do

krzemowych szkieletów gąbek i równie słabe umięśnienie. Wzrost ich sięgał sześciu

stóp w postawie wyprostowanej, głowy były kuliste i miały dwa stwardniałe oczodoły.

W każdym walcu wieziono po dwie, trzy takie istoty, wszystkie one jednak zostały

zgładzone jeszcze przed przybyciem na Ziemię. Nie sprawiało to jednak żadnej

właściwie różnicy, gdyż każda próba wyprostowania się na naszej planecie

doprowadziłaby natychmiast do zmiażdżenia wszystkich ich kości.

Jeżeli już jestem przy opisie Marsjan, pragnę tu dorzucić pewne dalsze

background image

szczegóły, które (jakkolwiek wówczas jeszcze nam nie znane) pozwolą

czytelnikowi zaznajomionemu z nimi stworzyć sobie dokładniejszy obraz groźnych

tych istot.

Fizjologia ich różniła się znacznie od naszej w trzech innych jeszcze

dziedzinach. Organizmy te w ogóle nie znały snu, a przynajmniej nie spały dłużej, niż

ś

pi ludzkie serce. Bez wymagającego ustawicznej regeneracji rozwiniętego

mechanizmu mięśniowego nie znali oni okresowego ugasania - snu. Wydaje się, że

nie odczuwali zupełnie (lub w bardzo nie- , znacznym tylko stopniu) zmęczenia. Na

Ziemi zawsze poruszali się z :_ wysiłkiem, do samego jednak końca byli w

ustawicznym ruchu. Pracowali przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, podobnie

jak się to dzieje u ziemskich mrówek.

Dalej, choć może to w świecie płciowym wydać się dziwne, Marsjanie nie

posiadali żadnej płci, a więc pozbawieni byli wszystkich tych burzli- wych uczuć,

jakie miotają podzieloną na rodzaje ludzkością. Nie ma wątpliwości, iż w czasie

wojny przyszedł na świat tu, na Ziemi, młody Marsjanin. Znaleziono go złączonego z

ciałem rodziciela, wypączkowanego

zeń, jak się to dzieje z młodymi cebulkami lilii lub ze słodkowodnymi

polipami.

U człowieka i u wyżej zorganizowanych zwierząt ten sposób rozmnażania się

zanikł już całkowicie, był on jednak niewątpliwie również u nas, na Ziemi,

pierwotnym sposobem mnożenia się. U zwierząt niżej zorganizowanych, takich

choćby, jak odległe krewniaczki kręgowców osłonice, oba te sposoby istnieją obok

siebie do dzisiaj. Ostatecznie jednak sposób płciowy wyparł całkowicie

wegetatywnego rywala. Na Marsie widocznie stało się odwrotnie.

Warto tu zwrócić uwagę, iż pewien pseudonaukowy pisarz na długo jeszcze

przed najazdem Marsjan przewidywał przyszłą budowę ciała ludzkiego bardzo

podobnie do obecnej budowy ciała mieszkańców Marsa. Przepowiednia jego,

pamiętam, ukazała się w listopadzie czy też w grudniu 1893 roku, w od dawna już nie

istniejącym czasopiśmie Pall-Mall. Przypominam sobie również, iż została ona

wyśmiana w przedmarsjańskim tygodniku satyrycznym noszącym miano Punch.

Pisarz ten dowodził z wielką swadą, że wskutek rozwoju urządzeń .)

mechanicznych ulegną zanikowi nogi, a wskutek rozwoju chemii - narządy trawienia;

ż

e takie organy, jak włosy, nozdrza, zęby, uszy, przestaną być zasadniczymi częściami

background image

ludzkiego ciała i że dobór naturalny pójdzie na przestrzeni nadchodzących stuleci w

kierunku stałego ich zaniku. Najważniejszą koniecznością pozostanie tylko mózg.

Jedna jedyna część cia

ła, której dalszy rozwój wydaje się pewny, to ręce - "nauczyciel i pośrednik

mózgu". Gdy reszta ciała zmarnieje, ręce rozrosną się.

Wiele już prawd wypowiedziano fantazjując, tu zaś na Marsjanach mieliśmy

nie podlegające dyskusji potwierdzenie podporządkowania umysłowi zwierzęcej

strony organizmu. Mnie osobiście wydaje się zupełnie możliwe, iż Marsjanie mogą

pochodzić od istot podobnych do nas. Zmieniając się stopniowo dzięki rozwojowi

mózgu kosztem reszty ciała ręce Marsjan przekształciły się w dwa pęki wrażliwych

macek. Mózg zaś bez ciała, pozbawiony podkładu uczuciowego, musiał, rzecz jasna,

stawać się umysłowością coraz bardziej samolubną.

Ostatnim rzucającym się w oczy szczegółem, w którym stworzenia te różniły

się od nas, było coś, co można by uznać za drobiazg. Na Marsie albo w ogóle nie było

drobnoustrojów powodujących tyle chorób i bólu tu, na Ziemi, albo też marsjańska

wiedza sanitarna rozprawiła się z nimi już przed wiekami. śycie Marsjan wolne więc

było od setek chorób, od wszelkich gorączek i zakażeń, od gruźlicy, raka, wrzodów i

innych bied. Mówiąc zaś o różnicach między życiem na Marsie a życiem ziemskim

chcę przytoczyć ciekawe uwagi o Czerwonym Zielsku.

Głównym barwnikiem w świecie roślinnym Marsa jest najwidoczniej nie kolor

zielony, lecz jaskrawy odcień krwawej czerwieni. W każdym razie wszystkie gatunki

roślin, jakie wzeszły z nasion przywiezionych przypadkowo czy też rozmyślnie przez

Marsjan, były zabarwione na czerwono. Spośród nich jednej tylko, znanej ogólnie pod

nazwą Czerwonego Zielska, udało się znieść zwycięsko konkurencję ziemskich

gatunków. Czerwone Pnącze było rośliną tak krótkotrwałą, że niewiele ludzi w ogóle

je widziało. Czerwone Zielsko jednak krzewiło się przez pewien czas nad podziw

bujnie i szybko. Na trzeci czy czwarty dzień uwięzienia wspięło się ono po ścianach

jamy i kaktusowatymi łodygami obrzeżyło karminową obwódką krawędzie naszego

trójkątnego okna. Później zaś widziałem, jak pleniło się po całej okolicy, zwłaszcza

zaś wszędzie tam, gdzie była woda.

Marsjanie mieli, jak wiadomo, organ słuchu, pojedynczą kolistą membranę z

tyłu głowy, oraz oczy o zakresie widzenia nie różniącym się wiele od naszego, z

wyjątkiem, jak twierdził Philips, iż niebieską i fiołkową barwę widzieli jako czarną.

Przypuszcza się ogólnie, iż porozumiewali się oni za pomocą dźwięków i gestów.

background image

Twierdzi się tak, na przykład, w umiejętnie, lecz zbyt powierzchownie opracowanej

broszurze, o której wspomniałem już poprzednio. Była ona, jak dotąd, głównym

ź

ródłem informacji o nich, mimo iż pisał ją ktoś, kto nie widział zacho

wania się Marsjan na własne oczy. Nikt jednak z istot ludzkich, które przeżyły

najazd, nie widział tyle z życia Marsjan, co ja. Nie przechwalam się tym bynajmniej,

stwierdzam po prostu fakt. Stwierdzam też, że obserwowałem ich z bliska przez

dłuższy czas, że widziałem, jak wspólnie, we czwórkę, w piątkę, a raz nawet w

szóstkę wykonywali najbardziej skomplikowane czynności bez żadnego dźwięku ni

gestu. Szczególne pohukiwania zawsze poprzedzały przyjmowanie pokarmu; tonacja

tych dźwięków była niezmienna, nie można więc, moim zdaniem, uznać ich za jakieś

sygnały, lecz za zwykłe wydechy przed przystąpieniem do czynności ssania. Mam

pretensje do podstawowej co najmniej znajomości psychologii i jestem pewien, jeśli

w ogóle można być czegokolwiek pewnym, że Marsjanie wymieniali myśli bez

udziału czynników fizycznych. Pewien zaś tego jestem wbrew poważnym w tej

dziedzinie uprzedzeniom. Przed najazdem Marsjan, jak może przypominają sobie

niektórzy czytelnicy, wypowiadałem się dość namiętnie przeciw teorii telepatii.

Marsjanie nie nosili żadnej odzieży. Ich pojęcie ozdób czy strojów było z

konieczności odmienne od naszego; nie tylko zaś byli w sposób zupełnie wyraźny

mniej od nas wrażliwi na wahania temperatury, lecz i zmiany ciśnienia zdawały się

wcale nie wpływać na stan ich zdrowia. Jeśli jednak nie nosili odzieży, to przecież

mieli nad ludźmi olbrzymią wyższość w stosowaniu sztucznych uzupełnień ciała. My,

ludzie, ze swymi bicyklami, wrotkami, samochodami i Lilienthalowskimi machinami

latającymi, ,pistoletami, karabinami, armatami czy kijami rozpoczynamy dopiero tę

ewolucję, którą Marsjanie bez wątpienia już przeszli. Stali się oni w rzeczywistości

samymi tylko mózgami odzianymi w niezbędne dla określonych potrzeb urządzenia,

tak jak ludzie odziewają się w szaty w zależności od wymagań pór roku, jak posługują

się rowerem w pośpiechu lub podczas deszczu parasolem. We wszystkich zaś ich

urządzeniach najgodniejszy podziwu może wydać się człowiekowi brak podstawy

każdego niemal mechanizmu ziemskiego - zupełny brak koła. Pośród wszystkiego, co

przywieźli ze sobą na Ziemię, nie było nic, co wskazywałoby na używanie przez nich

kół. Można by było oczekiwać tego przynajmniej w przyrządach służących do

poruszania się. Należy tu podkreślić, że i u nas, na Ziemi, przyroda nigdy nie używa

samorzutnie koła, przedkłada, być może, ponad nie inne rozwiązania. Marsjanie nie

background image

tylko nie znali, co zresztą nie wydaje się prawdopodobne, czy nie chcieli stosować

koła, lecz co więcej w aparatach swych w małym tylko niezmiernie stopniu używali

dźwigni o stałym lub półstałym punkcie zaczepienia, a więc poruszających się ruchem

obrotowym w jednej płaszczyźnie. Wszystkie złącza w

mechanizmach były złożonym systemem suwaków poruszających się w

niewielkich, lecz wspaniale ukształtowanych łożyskach ciernych. Jeśli już wdałem się

w te szczegóły, to pragnę podkreślić, że dźwignie ich maszyn napędzane były w

większości wypadków przez coś w rodzaju licznych tarcz, mieszczących się w

elastycznych osłonach; tarcze te zmieniały się pod działaniem przepuszczanego przez

nie prądu elektrycznego w potężne magnesy. Uzyskiwali oni w ten sposób niezwykle

interesujące podobieństwo do ruchów zwierząt, ruchów, których naśladowanie w

mechanice tyle sprawiało trudności ziemskim badaczom.

Mnóstwo tych niby-mięśni znajdowało się właśnie w podobnej do kraba

Machinie Roboczej rozładowującej piąty walec, w chwili gdy ujrzałem ją wyglądając

po raz pierwszy przez szczelinę w murze. Wydała mi się ona o wiele bardziej żywa od

prawdziwych Marsjan wylegujących się koło niej w promieniach zachodzącego

słońca, dyszących z wysiłkiem, poruszających bezcelowo mackami i przeciągających

się leniwie po męczącej. długotrwałej podróży międzyplanetarnej.

Podczas gdy przyglądałem się niezdarnym ich ruchom w blasku słońca,

notując w pamięci każdy szczegół dziwacznych tych postaci, wikary przypomniał o

swej obecności szarpiąc mnie gwałtownie za ramię. Zwróciłem się ku nachmurzonej

twarzy i milczącym wymownie ustom. Teraz on chciał patrzeć, bo tylko jeden z nas

mógł wyglądać przez szczelinę; tak więc, gdy on cieszył się tym przywilejem, ja z

kolei,musiałem przerwać na pewien czas obserwację.

Gdy wyjrzałem ponownie, Machina Robocza złożyła już z licznych

wydobytych z walca części mechanizm o zupełnie do niej podobnym kształcie. Niżej

zaś i bardziej na lewo ukazała się niewielka koparka ziejąca strumieniami zielonej

pary, przekopująca się wokół jamy, odkładając ziemię na zwał i metodycznie i

nieprzerwanie ubijająca ją. To właśnie ubijanie było przyczyną głośnych rytmicznych

uderzeń i regularnie powtarzających się wstrząsów, wprawiających w drżenie ruiny

naszego schroniska. Pracy tej towarzyszyły najprzeróżniejsze piski i gwizdy. O ile

mogłem dojrzeć, nie kierował nią żaden Marsjanin.

3 Dni więzienne

Przybycie drugiej Machiny Bojowej odegnało nas od szczeliny i zapędziło do

background image

spiżarni, gdyż obawialiśmy się, by Marsjanie mimo naszego ukrycia nie dojrzeli nas z

góry. Później przestaliśmy się lękać, gdyż z zewnątrz, dla

olśnionego słonecznym światłem oka, schronienie nasze musiało wydawać się

jakby zaciągnięte czarną błoną, początkowo jednak przy najlżejszym nawet

podejrzeniu odkrycia rzucaliśmy się z bijącym sercem do ucieczki, by ukryć się w

spiżarni. Mimo straszliwego niebezpieczeństwa, jakim groziło wyglądanie, nie

mogliśmy oprzeć się pokusie. Z uczuciem zdumienia powracam myślą do tamtych

chwil, kiedy niepomni nieustannej groźby zagłodzenia lub gorszej jeszcze śmierci z

rąk Marsjan - walczyliśmy zawzięcie o straszliwy przywilej patrzenia. Ścigaliśmy się

w groteskowym biegu przez kuchnię, starając się wyprzedzić wzajemnie i bojąc się

przy tym zdradzieckiego hałasu, potem zaś baliśmy się, kopali i popychali, o kilka

cali, o krok od wykrycia.

Faktem jest, że usposobienia nasze, nasz sposób myślenia i postępowania były

nie do pogodzenia, zaś niebezpieczeństwo i osamotnienie podkreślały tę rozbieżność

jeszcze mocniej. Już w Hallifordzie znienawidziłem te bezsilne jęki, ten tępy umysł.

Nigdy nie kończący się, wymrukiwany bez przerwy jego monolog psuł mi każdą

próbę obmyślenia jakiegoś sposobu działania, czasami zaś doprowadzał niemal do

szału. Brakowało mu opanowania jak kapryśnej kobiecie... Mógł płakać całymi

godzinami i pewien jestem, że do samego końca to rozpieszczone przez życie dziecko

uważało łzy swej słabości za oręż w jakiś sposób skuteczny. Ja zaś siedziałem w

ciemności nie mogąc oderwać od niego myśli. Jadł więcej ode mnie i próżną było

rzeczą tłumaczyć mu, że jedyną możliwość przeżycia daje nam ukrywanie się w tym

domu do czasu, aż Marsjanie skończą roboty w jamie, że przy tym długim

wyczekiwaniu może nadejść chwila, gdy zabraknie nam żywności. Jadł i pił

nieumiarkowanie, kiedy tylko przyszła mu na to ochota. Spał niewiele.

W miarę jak upływały dni, nierozważna ta beztroska pogarszała stale sytuację i

powiększała niebezpieczeństwo, tak iż (choć bardzo niechętnie) musiałem uciec się

najpierw do gróźb, w końcu zaś do razów. Przywróciło mu to rozsądek, lecz na krótki

tylko czas. Było to stworzenie słabe, lecz pełne chytrości. Brakło mu odwagi, by

stawić czoło nie tylko Bogu czy ludziom, lecz własnej nawet słabości. Była to

wyzbyta godności, tchórzliwa, anemiczna, zawistna duszyczka.

Przykro mi wspominać i opisywać te sprawy, postanowiłem jednak nie

pomijać w tej historii niczego. Tym, którzy uniknęli w życiu wszystkiego, co ciemne i

background image

straszne, nietrudno będzie potępić mnie za brutalność, za wybuch wściekłości, jakim

zakończyła się nasza tragedia; czym ,jest zło, wiedzą oni nie gorzej od innych, nie

wiedzą natomiast, do czego zdolni są ludzie torturowani. Ci przecież, którzy poznali

mroki życia, którzy

zgłębili jego pierwotność, więcej bez wątpienia okażą wyrozumiałości.

Gdy my toczyliśmy wewnątrz, w mglistej ciemności, walkę szeptów,

zaciśniętych pięści i bezlitosnych razów, na zewnątrz, w palącym słońcu straszliwego

owego czerwca Marsjanie prowadzili zwykłe dla nich, a tak obce i dziwne dla nas

roboty. Lecz powróćmy do tych nowych dla mnie doświadczeń. Gdy po długim czasie

znów odważyłem się wyjrzeć przez szczelinę, dostrzegłem, iż nowo przybyłych

wzmocniły załogi co najmniej trzech Machin Bojowych. Dostarczyły one jakichś

nowych urządzeń ustawionych rzędem koła walca. Druga Machina Robocza była już

gotowa i obsługiwała jedno z nich. Kształtem przypominało ono bańkę do mleka, nad

którą kołysał się gruszkowaty zbiornik. Płynął z niego do okrągłego, położonego niżej

basenu strumień białego proszku. Machina Robocza nadawała za pomocą macki

zbiornikowi ruch wahadłowy. Dwiema łopatkowymi rękami kopała ona i wrzucała do

gruszkowatego zbiornika glinę, innym zaś ramieniem otwierała co pewien czas

drzwiczki w środkowej części aparatu i usuwała stamtąd rdzawoczarny żużel. Jeszcze

jedna stalowa macka kierowała proszek z basenu żeberkowym kanałem do zbiornika

ukrytego przed mym wzrokiem za hałdą niebieskawego pyłu. Stamtąd unosił się w

nieruchomym powietrzu pionowo w górę cienki słup zielonego dymu. Gdy patrzyłem,

Machina Robocza rozsunęła teleskopowym sposobem ze słabym melodyjnym

podźwiękiem jedną z macek, będącą przed chwilą jeszcze krótkim tępo zakończonym

trzpieniem, tak daleko, że koniec jej skrył się za zwałem gliny. Za chwilę ukazała się

ona ponownie, przy czym niosła sztabę nieskazitelnie białego, połyskującego

oślepiająco aluminium i złożyła ją na rosnącym nieustannie na skraju jamy stosie tych

sztab. Od zniknięcia słońca do ukazania się pierwszych gwiazd wydajna ta maszyna

zrobiła z surowej zupełnie gliny przeszło setkę takich sztab, zaś hałda niebieskiego

kurzu urosła ponad brzeg jamy.

Kontrast między szybkimi i złożonymi poruszeniami tych mechanizmów a

ociężałą, zadyszaną niezdarnością ich władców był tak wielki, iż musiałem

wielokrotnie przekonywać sam siebie, że nie mechanizmy, lecz oni to właśnie są

istotami żyjącymi.

Gdy do jamy przynieśli pierwszych ludzi, przy szczelinie był wikary. Ja

background image

siedziałem niżej, skulony, wytężając słuch. Widząc, że odskakuje gwałtownie od

otworu, skuliłem się przerażony jeszcze bardziej, pewny, że Marsjanie dostrzegli go.

Ześliznąwszy się w dół po rumowisku przykucnął w ciemności przy mnie i bełkotał

coś niezrozumiale, wymachując rękami,

aż zaraził mnie na chwilę swym przestrachem. Poznałem po gestach, że

zrezygnował ze szczeliny, gdy więc zaciekawienie przemogło wreszcie obawę,

podniosłem się i wspiąłem do wyrwy. Zrazu nie mogłem pojąć przyczyny jego

przerażenia. Panował już półmrok, gwiazdy były jeszcze blade, jamę jednak

rozświetlał jasny, zielony, migotliwy blask towarzyszący produkcji aluminium.

Całość obrazu wyglądała jak migocący zielonymi błyskami ekran, na który padały

ruchliwe rdzawoczarne, niezwykle męczące wzrok cienie. Nad jamą uwijały się

obojętne na wszystko nietoperze. Pełzających Marsjan nie było nigdzie widać.

Przesłaniała ich rosnąca bez przerwy hałda niebieskozielonego.pyłu. W narożniku

jamy stała, jakby skrócona, na skurczonych nogach Machina Bojowa. Wtem pośrodku

klekotu maszyn usłyszałem dźwięk przypominający głos ludzki. Początkowo starałem

się uparcie odpędzić od siebie nawet wszelką myśl o tym.

Skulony przyglądałem się uważnie Machinie Bojowej upewniając się

wreszcie, że w jej kapturze rzeczywiście znajduje się Marsjanin. Gdy zielone

płomienie wzbijały się wyżej, można było wyraźnie dojrzeć oleisty połysk naskórka i

blask wielkich oczu. Nagle doszedł mnie krzyk i spostrzegłem długą mackę sięgającą

poprzez ramię maszyny do niezbyt wielkiej klatki przewieszonej przez jej plecy. Po

chwili macka uniosła się wysoko trzymając coś wijącego się rozpaczliwie, coś, co

rysowało się na tle gwiazd czarnym, mglistym znakiem zapytania. Ten znak zapytania

w miarę zniżania się przybierał w zielonym świetle postać człowieka. Przez chwilę

widziałem go zupełnie wyraźnie. Był to tęgi, zażywny, dostatnio odziany mężczyzna

w średnim wieku; parę jeszcze dni temu kroczył zapewne dumny po świecie jako

człowiek otoczony ogólnym szacunkiem. Widziałem doskonale wytrzeszczone oczy i

odblask światła na spinkach i dewizce. Znikł za hałdą i przez chwilę nic nie było

słychać. Potem rozległ się rozdzierający krzyk i przeciągłe, jakby drwiące

pohukiwanie Marsjan...

Ześliznąłem się po rumowisku, porwałem się na nogi, zatkałem uszy i

wpadłem do spiżarni. Duchowny, skulony dotąd w milczeniu z głową ukrytą w

ramionach, spojrzał, gdy go mijałem, krzyknął głośno, bym nie zostawiał go samego, i

background image

popędził za mną.

Nocy tej, przyczajony w spiżarni, wahając się między przerażeniem a

straszliwym urokiem wyglądania, pojąłem, że trzeba koniecznie działać, i to zaraz. Na

próżno jednak siliłem się na ułożenie planu ucieczki; później dopiero, następnego

dnia, udało mi się rozważyć nasze położenie bardziej szczegółowo. Wikary, jak

stwierdziłem, był zupełnie niezdolny nawet do

dyskusji; groza uczyniła zeń stworzenie poddające się przelotnym,

ż

ywiołowym bodźcom, odebrała rozsądek i przezorność. Prawdę powiedziawszy,

spadł on już właściwie do poziomu zwierzęcia. Ja zaś, jak się to mówi, wziąłem się w

garść. Przemyślawszy wszystko pojąłem jasno, że położenie nasze, jakkolwiek

okropne, nie dawało jeszcze powodów do ostatecznej rozpaczy.

Największą naszą szansą byłoby, rzecz jasna, gdyby Marsjanie potraktowali

jamę jako tylko przejściowe obozowisko. Nawet jednak gdyby mieli pozostawać w

niej na stałe, nie musieli przecież pilnować jej nieustannie, to zaś mogło nam

umożliwić ucieczkę. Rozważałem też bardzo szczegółowo możliwość przekopania

przejścia podziemnego poza jamę, prawdopodobieństwo jednak wydostania się na

powierzchnię w zasięgu wzroku wartujących Marsjan wydawało mi się od razu zbyt

wielkie. Poza tym trzeba by przekopywać się samemu, gdyż wikary niewątpliwie nie

pomógłby mi w niczym.

Trzeciego dnia, jeśli mnie pamięć nie myśli, ujrzałem śmierć tego chłopaka.

Był to zresztą jedyny wypadek, gdy widziałem Marsjan przyjmujących pokarm. Po

tym, co ujrzałem - przez większą część dnia unikałem wyrwy jak ognia. Udałem się

do spiżarni i po zdjęciu z zawiasów drzwi spędziłem kilka godzin na kopaniu

posługując się, jak tylko można najciszej, siekierką; gdy jednak okazało się, że

wygrzebana na długość kilku stóp dziura zawaliła się z hałasem, nie ośmieliłem się

kopać dalej. Straciłem wówczas całe męstwo i długi czas leżałem zniechęcony, bez

ruchu, na wykopanej ziemi. Po tym wypadku zaniechałem myśli o ucieczce

przekopem.

Wiele można powiedzieć o wrażeniu, jakie zrobili na mnie Marsjanie.

Początkowo, widząc, jak potrafią oni niweczyć wszelkie ludzkie wysiłki, nie miałem

w ogóle nadziei na ocalenie. Czwartej czy piątej jednak nocy doszedł mnie odgłos

podobny do odległych strzałów z ciężkich dział.

Noc była późna i świecił jasno księżyc. Marsjanie zabrali gdzieś koparkę, toteż

prócz Machiny Bojowej stojącej na przeciwległym brzegu jamy oraz Machiny

background image

Roboczej zajętej czymś tuż pod naszą szczeliną - w jamie nie było nikogo. Gdyby nie

blady odblask padający z dołu, gdzie pracowała Machina Robocza, i białe plamy i

smugi księżycowej poświaty, ciemność byłaby zupełna. Ciszę przerywało tylko

brzęczenie maszyny. Noc była piękna i bezchmurna. Wydawało się, że księżyc objął

w posiadanie calutkie niebo. Gdzieś z oddali dochodziło szczekanie psa. Ono właśnie

skłoniło mnie do wytężenia słuchu i wówczas usłyszałem

zupełnie wyraźnie huk, bardzo podobny do głosu ciężkiego działa. Naliczyłem

sześć takich wybuchów, a po długiej przerwie sześć następnych. 1 to było wszystko.

4 Śmierć wikarego

Szóstego dnia naszego uwięzienia, gdy wyglądałem po raz ostatni,

spostrzegłem nagle, że jestem przy wyrwie sam. Wikary, zamiast trzymać się, jak to

zazwyczaj bywało, w pobliżu i odpychać mnie od szczeliny, powrócił widocznie do

spiżarni. Uderzony nagłą myślą udałem się z pośpiechem i w milczeniu za nim.

Usłyszałem w ciemności, jak coś pił. Sięgnąłem w mrok i palce me pochwyciły

butelkę wina.

Szarpanina trwała kilka chwil. Zaprzestałem walki wtedy dopiero, kiedy

butelka upadła na ziemię i rozbiła się. Staliśmy zdyszani grożąc sobie nawzajem.

Stanąłem ostatecznie między nim a zapasem żywności i oświadczyłem, że odtąd będę

racjonować posiłki. Cały nasz zapas podzieliłem na porcje wystarczające do

przetrwania dziesięciu dni. Tego dnia nie dałem mu nic już więcej do jedzenia. Po

południu próbował wyrwać mi żywność siłą, był jednak na to zbyt słaby. Drzemałem

właśnie, obudziłem się jednak natychmiast. Cały dzień i całą następną noc

siedzieliśmy twarzą w twarz, ja zmęczony, lecz zdecydowany, on skomlący coś o

trapiącym go głodzie. Wiedziałem, że trwało to dzień i noc, wówczas jednak

wydawało mi się, a i dziś jeszcze wydaje się, że czas ten ciągnął się nieskończenie

długo.

W ten sposób coraz bardziej pogłębiająca się rozbieżność zakończyła się

otwartym konfliktem. Dwa długie dni zeszły nam na przyciszonych sporach i

milczących zmaganiach. Były chwile, gdy biłem go i kopałem, jak szaleniec, były i

takie, gdy schlebiałem mu i prosiłem. Raz próbowałem nawet przekupstwa,

odstępując mu ostatnią butelkę wina, gdyż w kuchni była pompa dająca nieco wody.

background image

Ani siła jednak, ani dobroć nie i skutkowały, naprawdę stracił cały rozsądek. Nie

zaprzestawał zamachów na żywność, nie zaprzestawał głośnego bełkotu, nie chciał

przestrzegać najbardziej podstawowych zasad ostrożności, od zachowania których

zależało przecież nasze bezpieczeństwo i życie. Zaczynałem pojmować coraz jaśniej,

ż

e inteligencja jego gasła, że jedyny mój towarzysz w gęstej, dławiącej ciemności

ukrycia jest człowiekiem obłąkanym.

Sądząc z niektórych mglistych wspomnień umysł mój także był chwilami

przyćmiony. Każdy sen wypełniały dziwaczne, potworne koszmary.

Brzmi to niezbyt może zrozumiale, sądzę jednak, że właśnie obłęd wikarego

stał się dla mnie ostrzeżeniem, dodał sił i uchronił przed szaleństwem.

Ósmego dnia zaprzestał szeptu i począł mówić na głos, ja zaś nie mogłem

uciszyć go w żaden sposób.

- Tak być powinno, o Boże! - powtarzał w kółko. - Tak być powinno. Brzemię

kary niech spadnie na mnie i na dzieci moje. Grzeszyliśmy, nadto byliśmy dufni w

swoje siły. Nędza panowała dokoła i ból, ubogich deptano w prochu, ja zaś

milczałem. Cóż za głupstwa kazałem, Boże mój, cóż za głupstwa! Zamiast powstać i

ż

ycie oddać w ofierze, i wołać głosem wielkim: Pokutujcie, pokutujcie!...

Ciemiężyciele maluczkich i łaknących... Jakże groźna jest dłoń Pana!

Potem niespodziewanie przeskakiwał na jedzenie, którego mu odmawiałem,

prosząc, błagając, płacząc; w końcu grożąc. Zaczął podnosić głos, prosiłem go, by

zamilkł. Wówczas widząc, że ma mnie w ręku, zagroził, iż krzykiem ściągnie na nas

Marsjan. W pierwszej chwili przeraziłem się, każde jednak ustępstwo zmniejszałoby

tylko możliwość przetrwania. Rzuciłem mu więc wyzwanie, chociaż wcale nie byłem

pewien, czy go nie` podejmie. Tym razem jeszcze nie podjął. Przez resztę ósmego i

cały dziewiąty dzień mówił coraz głośniej. Groźby i błagania płynące spienionym

potokiem półprzytomnych słów skruchy i żalu za oszukańczą pustkę jego służby bożej

budziły we mnie litość. Zasnął wreszcie na chwilę, po przebudzeniu jednak zaczął

wykrzykiwać z nową siłą, i to tak głośno, że za wszelką cenę trzeba go było nakłonić

do milczenia.

- Bądź cicho - prosiłem.

Siedział w ciemności - teraz nagle ukląkł.

- Zbyt długo już byłem cicho - odkrzyknął głosem, który bez wątpienia dotarł

do jamy. - Czas już, bym dał świadectwo prawdzie. Biada miastu, które wiarę

utraciło. Biada! Biada! Po trzykroć biada ludziom ziemi, gdy zabrzmią trąby

background image

archanielskie...

- Stul pysk! - ryknąłem zrywając się pełen przerażenia, by nie usłyszeli go

Marsjanie. - Na miłość boską! - dodałem.

- Nie! - krzyknął na cały głos, zrywając się także i rozkrzyżowując ramiona. -

Nie zamilknę! Głos Pana jest ze mną!

Dopadł w kilku susach kuchennych drzwi.

- Muszę dać świadectwo prawdzie! Pójdę! Nazbyt już długo zwlekałem!

Wyciągnąłem rękę i namacałem wiszący na ścianie tasak. Skoczyłem za nim

jak błyskawica. Oszalałem ze strachu. Dopadłem go na środku kuch

ni. Resztka uczuć ludzkich odwróciła tasak w mym ręku tak, że cios padł nie

ostrzem, -lecz płazem. Wikary runął na twarz i leżał bez ruchu. Potknąłem się o

rozciągnięte ciało i stanąłem ciężko dysząc.

Wtem dobiegł mnie z zewnątrz jakiś szelest, a potem szmer obsuwającego się

tynku. Coś przesłoniło trójkątną wyrwę w murze. Spojrzałem i oczom mym ukazał się

kadłub, a raczej górna część Machiny Roboczej przepychającej się z wolna przez

wyrwę. Jedna z chwytnych macek wiła się po rumowisku; po chwili pojawiła się

druga szukając drogi ponad zwalonymi belkami. Ja zaś - skamieniały - patrzyłem.

Przez przezroczystą, jakby szklaną ścianę kadłuba dostrzegłem twarz Marsjanina i

jego wielkie, ciemne, bacznie wpatrzone w mrok kuchni oczy. Stalowy wąż macki

począł tymczasem sunąć wolno przez wyrwę.

Z największym tylko wysiłkiem odwróciłem się od wyrwy, potknąłem się o

ciało i sparaliżowany przerażeniem stanąłem w drzwiach spiżarni. Macka posunęła się

już o jakieś dwa jardy w głąb kuchni, wijąc się i zwracając to w jedną, to w drugą

stronę szybkimi, urywanymi ruchami. Stałem chwilę, jak urzeczony tym powolnym,

niesamowitym zbliżaniem. Potem z cichym ochrypłym okrzykiem schroniłem się w

spiżarni. Dygotałem, z trudem utrzymując się na nogach. Otworzyłem drzwi do

piwnicy i stojąc w ciemności wpatrywałem się w jaśniejsze nieco wejście do kuchni.

Czy Marsjanin dojrzał mnie? Co teraz robił?

W kuchni coś poruszało się bardzo powoli to tu, to tam, obijało się o ściany i

znów sunęło dalej z metalicznym, podobnym do pobrzękiwania kluczy na kółku,

dźwiękiem. Potem usłyszałem, jak macka wlokła coś ciężkiego - aż nadto dobrze

wiedziałem, co to było - przez kuchnię do wyrwy. Pociągany nieodpartą siłą

przemknąłem się do drzwi i zajrzałem do kuchni. W trójkącie słonecznego światła

background image

zobaczyłem, jak siedzący w swej sturękiej maszynie Marsjanin oglądał głowę

wikarego. Pojąłem, że ślad uderzenia zdradzi mu niechybnie mą obecność.

Poczołgałem się z powrotem do piwnicy, zamknąłem drzwi i począłem

przykrywać się w ciemności, najciszej jak tylko mogłem, węglem i drzewem.

Przerywałem co chwila, nasłuchując, czy Marsjanin nie wysłał znów macki przez

wyrwę.

Wtem ciche metaliczne brzęczenie powróciło. Śledziłem, jak sunęło z wolna

przez kuchnię. Wkrótce było już blisko, jak sądziłem - w spiżarni. Miałem nadzieję,

ż

e macka okaże się zbyt krótka, by sięgnąć aż do mnie. Modliłem się o to gorąco.

Usłyszałem, jak sunie ocierając się o drzwi piwnicy. Nadeszła chwila oczekiwania

trwająca wieki całe; potem macka

poczęła mocować się z klamką. Znalazła drzwi. Marsjanie znali drzwi! Macka

trudziła się przez czas pewien przy klamce, po czym drzwi

rozwarły się. Ledwie była widoczna w mroku, podobna do trąby słonia, wijąca

się w mą stronę, badająca dotykiem ściany, węgiel, drwa i sufit. Wyglądała jak czarny

kołyszący we wszystkie strony ślepą głową wąż.

Raz nawet dotknęła mego obcasa. O mało nie krzyknąłem; zagryzłem palce do

krwi. Zatrzymała się na chwilę. Mogło wydawać się, że odpełzła. Nagle z urwanym

trzaskiem pochwyciła coś-myślałem, że mnie-i znów, zdało mi się, znikła z piwnicy.

Nie byłem jednak pewien. Widocznie zabrała tylko bryłę węgla do zbadania.

Skorzystałem z okazji, aby odmienić niewygodną nieco pozycję, i

nasłuchiwałem dalej. Po chwili znów doszedł mnie powolny, jednostajny, coraz

bliższy szelest. Wolno, wolno macka nadciągała ocierając się o ściany i roztrącając

meble.

Gdy uderzyła o hałasem o drzwi piwnicy i zatrzasnęła je, wydało mi się, że to

niemożliwe. Wiła się potem jeszcze po spiżarni, grzechotała blaszankami, zbiła

butelkę, wyrżnęła wreszcie czymś twardym o drzwi piwnicy i uciekła. Czyżby się

oddaliła?

Długo czekałem, nim zdecydowałem, że tak. Nie pojawiła się już więcej w

spiżarni; leżałem jednak przez cały dziesiąty dzień w zupełnej ciemności, zagrzebany

w węglu i drzewie, bojąc się nawet wypełznąć po wodę, choć ginąłem z pragnienia.

Dopiero jedenastego dnia odważyłem się opuścić bezpieczne ukrycie.

5 Cisza

Pierwszą mą po wejściu do spiżarni czynnością było zamknięcie drzwi do

background image

kuchni. Spiżarnia jednak była pusta - cały żywność znikła. Zabrał ją widocznie

poprzedniego dnia Marsjanin. Po tym odkryciu po raz pierwszy zwątpiłem w ocalenie.

Jedenastego i dwunastego dnia nie miałem w ustach ani okruszyny chleba, ani kropli

wody.

Wargi me i gardło były spieczone, a siły opuszczały mnie coraz szybciej.

Siedziałem w mrocznej spiżarni pogrążony w rozpaczy. Umysł mój zaprzątały

natrętne myśli o jedzeniu. Zdawało mi się przy tym, że utraciłem słuch, gdyż nie

dochodził mnie z jamy żaden dźwięk. Nie podchodziłem wcale do wyrwy, zbyt słaby,

by móc tam dotrzeć bez hałasu.

Dwunastego dnia gardło tak miałem obolałe; że, ryzykując wykrycie

przez Marsjan, użyłem skrzypiącej pompy i wypiłem parę szklanek brudnej,

czerwonej od rdzy wody. Odświeżyło mnie to znacznie, równocześnie , zaś natchnęło

otuchą, gdyż odgłos pompowania nie ściągnął do kuchni żadnej ciekawej macki.

W ciągu tych kilku dni wiele myślałem o wikarym, o tym, jak zginął, myśli me

jednak rozpierzchały się ustawicznie i rwały.

Trzynastego dnia znów piłem wodę, myślałem o jedzeniu, dumałem bezładnie

o jakichś nierealnych planach ucieczki. Drzemki me wypeł- nione były straszliwymi

zjawami, śmiercią wikarego lub wspaniałymi ucztami; we śnie jednak czy na jawie

nie opuszczał mnie ostry ból, który mogłem ukoić tylko piciem wody. Światło

przedostające się do spiżarni utraciło odcień szarości i stało się czerwonawe. Dla

roztrzęsionej mej wyobraźni wyglądało to jak krew.

Czternastego dnia wyszedłem do kuchni, gdzie zaskoczył mnie widok

czerwonego listowia, które wdzierając się przez wyrwę w ścianie, zmie-niało szary

półmrok w purpurową ciemność.

Wczesnym rankiem piętnastego dnia usłyszałem dziwnie znajome odgłosy.

Przysłuchując się rozpoznałem, że to pies węszy i drze pazurami . ziemię. Wchodząc

do kuchni dostrzegłem wyglądający spośród czerwo- ,' nych liści pysk psa. Zdziwiło

mnie to oczywiście niezmiernie. Pies zwęszywszy mnie szczeknął krótko.

Pomyślałem sobie, iż dobrze byłoby zwabić go po cichu do kuchni. Być ;

może udałoby się zabić go i zjeść. W każdym razie powinien zginąć, by nie ściągnąć

na kuchnię uwagi Marsjan.

Zbliżałem się więc doń powoli, powtarzając łagodnie: - Dobry piesek, dobry -

gdy wtem łeb znikł, a uszu mych doszedł odgłos ucieczki. Nasłuchiwałem - okazało

background image

się, że jednak nie ogłuchłem - lecz w jamie

panowała zupełna cisza. Słychać było tylko łopot ptasich skrzydeł i . ochrypłe

krakanie. To było wszystko.

Długą chwilę leżałem koło wyrwy, obawiając się rozgarnąć przesłaniające

ją czerwone rośliny. Parę razy słyszałem słabo, jak pies biegał gdzieś głęboko

w dole, po piasku, rozlegały się także głosy ptaków, więcej jednak'; nic nie było

słychać. Ośmielony wreszcie tą ciszą, wyjrzałem.

W jamie, oprócz zgromadzonych w jednym kącie szkieletów wyssanych przez

Marsjan ludzi, pośród których uwijały się, dziobiąc, zapamiętale, chmary wron, nie

było żywego ducha.

Rozglądałem się nie wierząc własnym oczom. Maszyny znikły Nie licząc

ogromnej hałdy szaroniebieskiego pyłu, kilku zapomnianych sztab aluminium,

Czarnych ptaków i kupy szkieletów, u mych stóp le-

ż

ał zwykły, pusty, okrągły dół, wykopana w piachu gigantyczna jama.

Przedarłem się ostrożnie przez Czerwone Zielsko i wstąpiłem na

rumowisko. Przede mną rozciągał się rozległy widok, nigdzie jednak nie

można było dostrzec ani Marsjan, ani żadnych oznak ich bliskości. Tuż u mych stóp

ś

ciana jamy opadała stromo w dół, nieco w bok jednak rumowisko tworzyło

pochyłość wiodącą aż na szczyt ruin. Nadeszła chwila wyzwolenia. Ogarnęło mnie

drżenie.

Po króciutkim wahaniu, w porywie desperackiej odwagi, z sercem bijącym

gwałtownie, wspiąłem się na rumowisko, pod którym kryłem się tak długo. Znów

rozejrzałem się dokoła. Marsjan nie było nigdzie.

Gdy patrzyłem ostatni raz na tę cichą, skąpaną w słońcu dzielnicę Sheen, była

to ustronna, boczna uliczka zabudowana ślicznymi białymi domkami o czerwonych

dachach, ocieniona bujnym starodrzewem. Teraz zaś stałem na zwalisku skruszonych

cegieł, gliny i żwiru, po kolana w oplatającym je gąszczu czerwonego, kaktusowatego

zielska, które zdawało się zupełnie zagłuszać tu ziemską roślinność. Pobliskie drzewa

stały martwe, brązowe, w dali jednak po żywych jeszcze pniach i konarach pięły się

czerwone żyłki zielska.

Wszystkie sąsiednie domy były uszkodzone, nie spłonął jednak ani jeden.

Gdzieniegdzie ściany, bez drzwi i okien co prawda, zachowały się do wysokości

pierwszego piętra: Otwarte ku niebu pokoje wypełniało pleniące się

niepowstrzymanie Czerwone Zielsko.

background image

W dole rozwierała się ogromna jama, gdzie wrony walczyły ze sobą o

szczątki. Parę innych ptaków skakało po ruinach. W oddali przemykał się pod ścianą

zbiedzony kot, śladów człowieka natomiast nie dostrzegłem nigdzie.

Dzień, w przeciwieństwie do mroku panującego nieustannie w naszym

schowku, wydawał się oślepiająco jasny, niebo pałało błękitem. Letni wietrzyk

łagodnie kołysał porastającym każdy wolny skrawek ziemi Czerwonym Zielskiem. O,

jakże upajające było powietrze!

6 Trud dni piętnastu

Niepomny możliwych niebezpieczeństw stałem na chwiejnych nogach.

rozglądając się ze szczytu rumowiska. W niezdrowej wilgotnej norze, z której dopiero

co się wydostałem, myśl moja obracała się w wąskim kręgu żarliwej troski o

przetrwanie osobiste. Nie zdawałem sobie ,sprawy, co działo się z resztą świata, nie

przeczuwałem tej przerażającej wizji rzeczy

nieznanych, jaka roztoczyła się teraz przede mną. Sądziłem, że ujrzę Sheen w

ruinach, dokoła zaś widniał dziwny złowieszczy krajobraz z innej planety.

W owej chwili uczucia me przekraczały zwykłe granice odczuwań ludzkich.

Sięgały one niechybnie w dziedzinę dobrze znaną nieszczęsnym, podległym naszej

władzy stworzeniom. Czułem to samo, co odczułby królik, kiedy wracając do swej

norki zastanie niespodzianie tuzin kopaezy zajętych wykopem pod fundamenty domu

w tym właśnie miesjcu, gdzie do niedawna jeszcze była norka. W świadomości mej

pojawił się pierwszy przebłysk myśli, coraz ostrzej rysującej się i prześladującej mnie

przez wiele następnych dni, myśli o detronizacji człowieka; przeświadczenia, że nie

jesteśmy już dłużej panami stworżenia, lecz zwierzętami jak inne, podległymi władzy

Marsjan. Odtąd i my, i one skazani jesteśmy na nieustanne czuwanie i czajenie się, na

ucieczkę i krycie się; panowanie człowieka, strach przed nim minęły bezpowrotnie.

Gdy jednak pojąłem tę niezwykłą prawdę, przestałem nią zaprzątać sobie

głowę. Myślą przewodnią stała się żądza zaspokojenia bez przerwy i od dawna

trapiącego mnie głodu. . W przeciwległej do jamy stronie dojrzałem za murem z

cegieł skrawek ocalałego ogrodu. Skłoniło mnie to do udania się w tamtym kierunku,

choć musiałem po drodze przedzierać się przez sięgające kolan, a nieraz i szyi zarośla

Czerwonego Zielska. Trudność ta zapewniała mi jednak doskonałe, w razie potrzeby,

ukrycie. Okazało się, że mur miał około sześciu stóp wysokości i kiedy spróbowałem

wspiąć się nań, zabrakło mi po prostu sił. Powlokłem się , więc wzdłuż muru aż do

background image

kamiennego narożnika i tam dopiero udało mi -i się jakoś wleźć na ogrodzenie, skąd

stoczyłem się do upragnionego ogrodu. Znalazłem w nim trochę młodej cebulki, parę

bulw mieczyków i dużo nie wyrośniętej jeszcze marchewki. Wszystko to zebrałem

skrzętnie i przebrnąwszy przez ruiny domu poszedłem, wśród spowitych w purpurę i

szkarłat drzew, drogą wiodącą do Kew. Szedłem tą aleją wysadzaną jak gdyby

olbrzymimi kroplami krwi, popychany dwoma pragnieniami znaleźć więcej żywności

oraz odejść, na ile tylko pozwolą mi siły, jak najdalej od tej przeklętej, nieziemskiej

jamy.

Nieco dalej natrafiłem na ukrytą w trawie kępkę grzybów, które pożarłem

natychmiast łapczywie. Ta odrobina pokarmu jeszcze bardziej jednak podnieciła głód.

Wkrótce natknąłem się, w miejscu gdzie dawniej były łąki, na płytką, rozległą taflę

brunatnej wody. Zdziwiła mnie początkowo ta powódź, gdyż lato było gorące i suche,

później dopiero odkryłem, iż przyczyną jej była tropikalna wprost bujność

Czerwonego Zielska. Gdy

tylko niezwykła ta roślina napotykała wodę, natychmiast rozwijała się do

gigantycznych rozmiarów, przy czym płodność jej była niesłychana. Zasypała wprost

nasionami wody Tamizy i rzeki Wey, zaś niezwykle szybko rozrastające się i ogromne

jej liście po prostu zakorkowały obydwie te rzeki powodując wylew.

W Putney, jak się wkrótce przekonałem, most skrył się niemal w gęstwinie

Zielska, zaś w Richmond wody Tamizy również rozlały się szeroką i płytką gładzią

zatapiając łąki pod Hampton i Twickenham. Za nimi zaś z kolei podążyło Czerwone

Zielsko skrywając na długo zrujnowane w dolinie Tamizy wille i przesłaniając

czerwonym pokrowcem większość zniszczeń dokonanych przez Marsjan.

Ostatecznie jednak Czerwone Zielsko zmarniało, i to równie szybko, jak

przedtem się rozpleniło. Rzuciła się nań (wywołana, jak się ogólnie przypuszcza,

działaniem pewnej bakterii) niszcząca jakaś choroba. Nasza ziemska roślinność, pod

wpływem prawa doboru naturalnego, uodporniła się na zabójcze bakterie. Nigdy też

nie poddawała się im bez zaciętej walki. Czerwone Zielsko zaś gniło już za życia, z

góry skazane na zagładę. Liście jego blakły, kurczyły się i schły. Przy najlżejszym

dotknięciu opadały, a wody, które przedtem tak bardzo przyczyniły się do bujnego ich

wzrostu, niosły teraz zeschłe resztki ku morzu...

Dotarłszy do zalewu przede wszystkim zaspokoiłem pragnienie. Potem zaś

odruchowo spróbowałem żuć liście Czerwonego Zielska, były jednak wodniste i

miały nieprzyjemny metaliczny posmak. Przekonałem się, że woda była dostatecznie

background image

płytka, bym mógł brodzić w niej bezpiecznie, choć Czerwone Zielsko utrudniało

kroki; zalew jednak stawał się, w miarę przybliżania się do rzeki, coraz głębszy, toteż

zawróciłem ku Mortlake. Drogę wskazywały mi rozrzucone tu i ówdzie ruiny

domków, szczątki płotów i latarń, wkrótce więc przebrnąłem przez zalew i,

wspiąwszy się na pagórek pod Rochampton, znalazłem się w Putney.

Widok zmienił się teraz z obcego i nieznanego w ruiny znanego; były tu

miejsca wyglądające jak po przejściu huraganu, kilkadziesiąt zaś jardów dalej

natykałem się na białe nienaruszone domy z oknami przysłoniętymi skrupulatnie

okiennicami, z pozamykanymi na głucho drzwiami, jakby mieszkańcy ich wyjechali

na parę dni czy też spali twardym snem w swych łóżkach. Czerwone Zielsko nie

krzewiło się tutaj tak bujnie, nie pięło się też po wysokich drzewach zarastających

uliczki. Rozpocząłem poszukiwania żywności w ogrodach, nie znajdując w nich

jednak niczego wtargnąłem do kilku cichych domków. Okazało się, że włamano się

już tam przede mną i splądrowano je doszczętnie. Resztę dnia odpoczywałem leżąc w

krzakach, gdyż zbyt byłem słaby, zbyt umęczony, aby iść dalej.

Przez cały ten czas nie dostrzegłem żadnej istoty ludzkiej, nie widziałem też

nigdzie Marsjan. Napotkałem tylko kilka wygłodniałych psów, ominęły mnie jednak

wielkim łukiem pomimo prób zwabienia. W pobliżu Rochampton widziałem dwa

szkielety ludzkie, nie ciała, lecz obrane do czysta szkielety, w lasku zaś znalazłem

rozrzucone i pogruchotane kości kilku kotów i zajęcy oraz czaszkę owcy. Choć

gryzłem i żułem je długo, nie nasyciło mnie to ani trochę.

Po zachodzie słońca powlokłem się drogą do Starego Putney, gdzie, jak sądzę,

użyto z nieznanych powodów Snopa Gorąca. W jednym z ogrodów, już za

Rochampton, znalazłem trochę młodych ziemniaków, było ich tyle, że zdołałem

wreszcie zaspokoić głód. Z ogrodu widać było rzekę i pola aż do Putney. Widok ten w

przedwieczornym mroku był szczególnie posępny; sczerniałe drzewa, okopcone

ponure ruiny, u stóp pagórka tafla wody splamiona czerwienią Zielska, nad wszystkim

zaś głucha cisza. Myśl o tym, jak szybko nastąpiły te okropne zmiany, napełniała

mnie nieopisanym przerażeniem.

Byłem w tej chwili pewien, że ludzkość zmieciono z powierzchni Ziemi,. że

zostałem sam jeden, ostatni żyjący człowiek. Tuż za szczytem wzgórza Putney

natknąłem się na jeszcze jeden szkielet ludzki; tym razem bez rąk. Leżały one o parę

kroków od reszty ciała: Idąc dalej utwierdzałem się coraz bardziej w mniemaniu, iż

nie licząc takich przypadkowo ocalałych szczęśliwców jak ja, w tej przynajmniej

background image

okolicy zagłada ludności była zupełna. Marsjanie, myślałem, zniszczyli kraj i udali się

szukać żywności gdzieś dalej. Być może w tej właśnie chwili niszczą Berlin lub

Paryż, a może poszli na północ...

Człowiek ze wzgórza pod Putney

Noc spędziłem w oberży położonej u stóp pagórka pod Putney. Po raz

pierwszy od dnia ucieczki do Leatherhead spałem w łóżku. Nie będę tu opisywać

niepotrzebnych, jak się okazało, trudności przy włamywaniu się przez okno do domu -

później dopiero przekonałem się, że drzwi wcale nie były zamknięte. Nie będę też

opisywał, jak przetrząsnąłem pokój za pokojem w poszukiwaniu jadła, zanim bliski

rozpaczy nie znalazłem w sypialni służby dwu puszek konserw z ananasa i

obgryzionych przez szczury, jak sądzę, skórek chleba.

Miejsce to było widocznie już przeszukiwane, i to gruntownie. Znacznie

później znalazłem w barze trochę przegapionych zapewne sucharków i kanapek. Te

ostatnie nie nadawały się już co prawda do jedzenia, za to sucharkami nie tylko

nasyciłem głód, lecz napełniłem również kieszenie. W obawie, by nie zwabić

Marsjan, być może przetrząsających także tę część Londynu w pogoni za

pożywieniem, nie zapalałem lampy. Zanim poszedłem do łóżka, opanował mnie

niepokój. Krążyłem od okna do okna wypatrując śladu tych potworów. Potem

położyłem się. Spałem niewiele. Leżąc stwierdziłem, że myślę w sposób

skoordynowany i uporządkowany, coś, czego nie pamiętałem od ostatniego mego

sporu z wikarym. Przez cały czas dzielący mnie od tamtej chwili proces myślenia

ograniczał się do pośpiesznych, zmieniających się ustawicznie doznań emocjonalnych

lub do pewnego rodzaju bezmyślnego chłonięcia wrażeń. Tej nocy jednak mózg mój,

pokrzepiony widocznie jedzeniem, rozjaśnił się i mogłem już myśleć normalnie.

Trzy tematy ścierały się ze sobą w mym umyśle. Zabójstwo księdza,

działalność Marsjan i losy mej żony.

Pierwszy z nich nie wywoływał we mnie ani uczucia grozy, ani też wyrzutów

sumienia. Patrzyłem na to, co; się stało, po prostu jako na czyn już dokonany,

wspomnienie nieskończenie przykre wprawdzie, lecz nie budzące żalu. Widziałem już

wtedy, jak widzę to i dzisiaj, że do ciosu tego doprowadziła mnie, krok za krokiem,

nieubłagana konieczność, łańcuch wydarzeń wiodących doń w sposób nieuchronny.

Nie czułem żadnej winy, dręczyły mnie jednak nieustanne wspomnienia. W ciszy

nocnej, czując w wypełnionej spokojem ciemności bliskość Boga, którą w takich

okolicznościach czasem się odczuwa, sprawowałem sąd nad sobą, jedyny sąd, jaki

background image

mnie spotkał za tę chwilę strachu i gniewu. Raz jeszcze kroczyłem poprzez wszystkie

nasze rozmowy, od chwili gdy pojawił się przy mnie skulony, nieczuły na me błagania

o wodę, zapatrzony w płomienie i dymy bijące z ruin Weybridge. Nie byliśmy zdolni

do współistnienia, ponury los nie dbał jednak o to. Gdybym mógł przewidzieć, co się

stanie, porzuciłbym go już w Hallifordzie. Przewidzieć jednak nie mogłem, zbrodnią

zaś byłoby przewidywać, a mimo to uczynić. Tak to wyglądało w rzeczywistości i tak

dzisiaj o tym piszę. Mógłbym ukryć wszystko, gdyż świadków nie miałem, nie

ukrywam przecież nic z tego, co było, a czytelnik niech osądzi mnie wedle swej woli.

Gdy rozprawiłem się wreszcie po wielu wysiłkach z prześladującym mnie

obrazem rozciągniętego nieruchomo ciała, stanęło przede mną zagadnienie Marsjan i

losu mej żony. Co do pierwszego nie miałem żadnych

danych, mogłem tylko wyobrazić sobie tysiące najgorszych rzeczy. Tak samo

niestety było i z ostatnim. Noc stała się nagle okropna. Ocknąłem się siedząc na

łóżku, wpatrzony w ciemność. Modliłem się, by Snop Gorąca zgładził ją szybko i

bezboleśnie. Od nocy mego powrotu z Leatherheaed nie modliłem się ani razu. Kiedy

przycisnęła mnie ostateczna potrzeba, szeptałem bezmyślnie bałwochwalcze jakieś

pacierze niby poganin zaklęcia, teraz jednak modliłem się rzeczywiście, błagałem

ś

wiadomie i żarliwie, twarzą w twarz z wypełnioną Bogiem ciemnością. Przedziwna

noc! Najdziwniejsze zaś, że natychmiast po nastaniu świtu ja, który rozmawiałem z

Bogiem, wypełzłem z oberży jak szczur z nory, istota niewiele odeń większa, zwierzę

pośledniego gatunku, na które nowi władcy moi mogli wedle przelotnego kaprysu

polować, które mogli zgładzić. Być może oni także modlili się niemniej żarliwie tej

nocy. Doprawdy, wojna ta powinna była nauczyć nas przynajmniej jednego: litości dla

wszystkich tych bezrozumnych stworzeń, które znosić muszą nad sobą panowanie. .

Ranek piękny wstał i jasny, na wschodzie płonęło różowe, haftowane

złocistymi chmurkami niebo. Droga zbiegająca ze szczytu wzgórka Putney ku

Wimbledonowi usiana była nędznymi szczątkami przerażonego potoku, jaki przewalił

się nią w noc niedzielnej paniki. Stał tu dwukołowy wózek z tabliczką właściciela,

jakiegoś Tomasza Lobba, zieleniarza z New Maldon; koło miał zgruchotane, obok

niego zaś leżał porzucony kufer. Nieco dalej walał się wdeptany w stwardniałą glinę

słomkowy kapelusz, na szczycie zaś West Hill ziemię pokrywały skrwawione odłamki

szkła rozsypane gęsto wokół przewróconego koryta. Szedłem leniwie, nie miałem

określonych planów. Chciałem pójść do Leatherhead, choć czułem, że

background image

prawdopodobieństwo odnalezienia tam żony bardzo jest niewielkie. Jasne było; iż

jeśli śmierć nie zaskoczyła ich znienacka, krewni uszli wraz z nią już dawno.

Wydawało mi się jednak, że będę mógł przynajmniej zasięgnąć języka, dokąd uciekli

mieszkańcy Surrey. Wiedziałem tylko, że boli mnie serce o żonę; że pragnę ją

odnaleźć, nie wiedziałem jednak, jak tego dokonać. Byłem również przeświadczony o

całkowitej swej samotności. Przynajmniej na rozległej ,przestrzeni, poczynając od

zakątka, z którego wyszedłem, by przedzierać się przez gąszcz drzew i krzewów, aż

po skraj pola Wimbledon.

Ciemną płaszczyznę rozjaśniały żółte plamy janowca i ostów; nie było tu

widać Czerwonego Zielska, gdy zaś przystanąłem pełen wahania na brzegu otwartego

pola, ukazało się zalewające wszystko życiodajnym światłem słońce. Między

drzewami natrafiłem na bajorko kipiące od

malutkich żabek. Stałem długą chwilę przyglądając się i ucząc od nich

niezwyciężonej woli życia. Nagle odwróciłem się, czując na sobie czyjeś spojrzenie, i

w pobliskiej kępie krzewów dostrzegłem skulony jakiś kształt. Stałem i patrzyłem.

Uczyniłem krok w tamtą stronę. Kształt wyprostował.się i zmienił w zbrojnego w nóż

człowieka. Podchodziłem doń powoli. Stał milczący, nieporuszony, przyglądał mi się

bacznie.

Podchodząc dostrzegłem, że odzież jego nie mniej jest zakurzona. od mojej.

Wyglądał jak wyciągnięty z rynsztoka: Z bliska znać na niej było ślady zielonkawego

szlamu z błotnistych rowów zmieszane z zaschłym błotem i czarnymi, tłustymi

plamami po węglu. Ciemne włosy opadały mu na oczy, twarz miał splamioną słońcem

i brudną, policzki zaś tak zapadłe, że z początku nie poznałem go. Od ucha do brody

biegła szeroka czerwona blizna.

- Stój - zawołał, gdy zbliżyłem się na dziesięć jardów. Stanąłem. Głos miał

ochrypły. - Skąd idziesz? - zapytał. Przyglądałem mu się z namysłem. - Z Mortlake -

odparłem. - Ukrywałem się tam, niedaleko jamy Marsjan, gdzie spadł walec. Potem

wydostałem się z ruin i uciekłem.

- Tu nie ma nic do jedzenia- mówił- "To jest mój teren. Cała ta górka, aż po

rzekę i od Clapham do skraju wsi. Jedzenia starczy tu tylko na jednego. Dokąd

idziesz`?

Nie śpieszyłem z odpowiedzią.

- Nie wiem - odrzekłem. - Siedziałem w ruinach ze dwa tygodnie. Nie mam

pojęcia, co się przez ten czas stało.

background image

Przyglądał mi się niepewnie, potem drgnął i coś zmieniło się w jego wzroku.

-' Nie mam zamiaru tu pozostawać - ciągnąłem. - Pójdę chyba do Leatherhead,

do żony.

Wyciągnął ku mnie rękę.

- To pan! - zawołał. - Człowiek z-Woking! Więc nie zginął pan w Weybridge?

Ja także go poznałem.

- To pan! Artylerzysta, który zjawił się w moim ogrodzie!

- Co za szczęście! - mówił. - Co za szczęściarze z nas! Pomyśleć, że to pan! -

Podał mi rękę, ja zaś uścisnąłem ją gorąco. - Ukrywałem się w rowie - ciągnął. - Ale

oni nie zabijali wszystkich. Kiedy zaś oddalili się, uciekłem polami do Walton. Ale

przecież minęło zaledwie szesnaście dni, a pan osiwiał! - Obejrzał się gwałtownie. -

To tylko gawron -rzucił. Teraz dopiero dowiedziałem się, że i ptaki mają cień. Trochę

tu za przestronnie, chodźmy lepiej pogadać w krzaki.

- Widział pan tu gdzie Marsjan w pobliżu? - zapytałem. - Od kiedy

wydostałem się...

- Poszli do Londynu - wyjaśnił. - Myślę, że założyli tam jakieś większe

obozowisko. Co nocy w stronie Hampstead świeci się całe niebo. Jak nad wielkim

miastem. Widać ich, jak łażą w tej łunie. A w dzień - nic. Ale bliżej nie widziałem ich

nigdzie od - policzył na palcach - pięciu dni. Potem widziałem dwóch, w stronie

Hammersmith, jak taszczyli coś ciężkiego. A przedwczoraj w nocy - przerwał, .po

czym powiedział naciskiem: - ciemno już było, co prawda, ale widziałem, jak coś

uniosło się w powietrze. Myślę, że zbudowali latającą machinę i próbują teraz latać.

Przystanąłem na czworakach, gdyż wdzieraliśmy się właśnie w głąb zarośli. -

Latać?! - zawołałem.

- Tak - odparł. - Latać!

Posunąłem się nieco głębiej, gdzie krzewy nie były tak gęste, i usiadłem. '

- To koniec ludzkości! - zawołałem. - Jeżeli potrafią latać, po prostu oblecą

ś

wiat dokoła i...

Przytaknął mi głową.

= Na pewną oblecą. Ale przynajmniej tutaj zrobi się nieco spokojniej. A poza

tym-śpojrzał na mnie-tak panu szkoda, że z ludzkością koniec? Bo mnie nie bardzo.

Wykończyli nas. Z kretesem.

Popatrzyłem na niego. Choć może to wydać się dziwne, sam jednak nie

background image

potrafiłem dojść do tego wniosku. Jasne stało się dla mnie wszystko dopiero teraz,

kiedy padły te słowa. Tkwiła we mnie jeszcze dotąd jaka mglista nadzieja, nie

nadzieja raczej, lecz z dawien dawna nabyte przyzwyczajenie. On zaś powtórzył:

- Z kretesem! - Brzmiała w tym niezachwiana pewność. - To koniec dodał. -

Oni stracili jednego jedynego. Usadowili się mocno, a nam dali po kulach. Przetrącili

krzyże największej potędze świata. Przespacerowali się po nas. Śmierć tego pod

Weybridge to czysty przypadek. A to tylko zwiadowcy. Nowi przylatują bez przerwy.

Te zielone gwiazdy (co prawda przez pięć ostatnich dni nie widziałem ich) na pewno

spadają gdzieś co nocy. Nic się nie da zrobić. Wykończyli nas na amen!

Nie odpowiadałem. Siedziałem patrząc przed siebie i na próżno siliłem się

wydusić z mózgu jakąś rozsądną myśl.

- Co to za wojna? - ciągnął dalej artylerzysta. - Od samego początku było tak,

jakby ludzie wojowali z mrówkami.

Przypomniałem sobie nagle noc w obserwatorium. - Po dziesiątym

pocisku przestali strzelać, przynajmniej do wylądowania pierwszego walca.

- Skąd pan wie? - zapytał. Kiedy mu wyjaśniłem, zamyślił się.

- Może im się działo popsuło -- rzekł. - No i co z tego? Na pewno już

naprawili. A jeżeli nawet trochę się odwlecze, to koniec, wszystko jedno, będzie ten

sam. Akurat: mrówki i ludzie. Mrówki budują miasta, żyją swoim życiem, prowadzą

wojny, robią rewolucje, aż przychodzi człowiek i chce je usunąć. I usuwa. Tylko że w

tym wypadku mrówkami jesteśmy my. Do tego...

- Co? - rzuciłem.

- ...jadalnymi mrówkami. -Spojrzeliśmy po sobie.

- I co z nami będzie? - zapytałem.

- O tym właśnie myślałem - zawołał. - O tym właśnie myślałem. I'o Weybridge

szedłem na południe i myślałem. Widziałem, co się tam działo. Ludzie piszczeli ze

strachu. A ja nie lubię piszczeć. Nie raz, nie dwa zaglądałem śmierci w oczy. Ja nie

malowany żołnierzyk, dla mnie śmierć to śmierć i nic więcej. Ten wyżyje, kto myśli.

Widziałem, jak wszystko wiało na południe. Pomyślałem sobie: na długo im tam

ż

arcia nie starczy, i od razu zawróciłem. Poszedłem między Marsjan, jak jaskółka leci

między ludzi. A dokoła - zatoczył ręką szerokie koło - zdychają z głodu, obdzierają ze

skóry...

Dostrzegł wyraz mej twarzy i przerwał niezręcznie.

- Ci, co mieli funty, popłynęli oczywiście do Francji - dodał. Zawahał się, czy

background image

mówić dalej, napotkał me spojrzenie i ciągnął: - Jedzenia jest tu dużo. Puszki konserw

po sklepach, wino, wódka, wody mineralne. A rury wodociągowe i kanały są puste.

Powiem panu, co sobie pomyślałem. Oni są mądrzy i, zdaje się, potrzebują nas do

jedzenia: Poniszczą więc przede wszystkim nasze statki, maszyny, armaty, miasta,

cały nasz ład, całą naszą organizację. Nic z tego nie zostanie. Gdybyśmy byli tej

wielkości, co mrówki - może by się nam upiekło. Ale jesteśmy więksi. Za gruby byłby

kawał, gdyby to wszystko miało się rozejść po kościach. Nie da rady. Prawda?

Potwierdziłem. - No, tak. Ta sobie właśnie myślałem. Dobrze, na razie łapią

nas, kiedy i jak chcą. Dosyć takiemu Marsjaninowi przejść parę mil, a już ma całe

tłumy zmykających. Widziałem, jak któregoś dnia w Wandsworth jeden burzył domy

i rył w ruinach. Ale kiedyś wreszcie chyba przestaną. Jak tylko skończą z naszymi

działami, jak poniszczą koleje i zrobią wszystko,

co sobie zamierzyli, wtedy zaczną systematycznie wyłapywać najgrubszych i

zamykać w klatkach. Niedługo na pewno zaczną to robić: O, mój Boże! Przecież oni

jeszcze się do nas naprawdę nie wzięli!

- Nie wzięli się! - wykrzyknąłem.

- Pewno, że nie. - Wszystko, co się dotąd stało, to tylko nasza wina. Nie

mieliśmy dosyć rozsądku, aby siedzieć cicho, zaczęliśmy naprzykrzać się im głupimi

armatami. Straciliśmy głowę, goniliśmy całymi tłumami to tu, to lam. Chociaż tam-

wcale nie jest bezpieczniej niż tu. A oni w ogóle nie mieli zamiaru nas ruszać.

Pracują, robią to wszystko, czego nie mogli przywieźć ze sobą z Marsa, szykują

miejsce dla reszty. Kto wie, czy nie dlatego właśnie przestali strzelać tymi walcami.

ś

eby nie trafić któregoś ze swoich tu, na Ziemi. A my, zamiast rozbiegać się w

ś

lepym popłochu albo próbować zgładzić ich dynamitem, powinniśmy spróbować

przystosować się do nowej sytuacji. Tak przynajmniej ja to sobie wyobrażam. Może

człowiek wolałby, dla siebie i dla swoich, żeby było inaczej, ale fakty są uparte. I na

tej zasadzie zacząłem działać. Miasta, państwa, cywilizacja, postęp - z tym już

koniec! Tę grę przegraliśmy! Z kretesem!

- Więc po co w takim razić żyć? Artylerzysta przyglądał mi się przez chwilę.

- śadnych koncertów galowych przez jakiś milion najbliższych lat nie będzie

na pewno; ani wystaw obrazów; ani smakowitych wyżerek w wytwornych knajpach.

Jeżeli panu potrzebne są rozrywki, to myślę, że nie ma pan tu czego szukać. Jeżeli pan

ma salonowe maniery i nie lubi jeść ryby nożem czy słuchać mowy cockneyów, to

background image

proszę lepiej o tym zapomnieć. Nie będzie to panu potrzebne.

- Pan myśli...

- Ja myślę, że tacy jak ja muszą żyć. Dla zachowania gatunku. Mówię panu, ja

cholernie chcę żyć.1 jeżeli się nie mylę, to pan niedługo powie też to samo. Takich jak

my nie wytępią. Na pewno nie damy się schwytać ani oswoić; ani tuczyć jak głupie

barany. Brr! Pomyśleć tylko, takie brązowe gady...

- Nie myśli pan chyba...

-- Właśnie że myślę. Będę żył. Pod ich panowaniem. Uplanowałem już sobie

wszystko. Obmyśliłem. My, ludzie, zostaliśmy pokonani. Z,a mało umiemy. Musimy

wiele nauczyć się, zanim spróbujemy szczęścia. A ucząc się, musimy żyć. I to na

wolności. Rozumie pan'? Oto, co trzeba zrobić.

Patrzyłem zdumiony i poruszony głęboko zdecydowaniem tego człowieka.

- Na Boga! - zawołałem. - Prawdziwy z pana mężczyzna! - i uścisnąłem z

zapałem jego dłoń.

- Co? - odparł, a oczy mu rozbłysły. - Nieźle to wszystko obmyśliłem, prawda?

- Niech pan mówi dalej - nalegałem.

- Dobra. Ci, co chcą uniknąć schwytania, muszą się przygotować. Ja się

przygotowuję. Niech pan pojmie, nie wszyscy nadają się na dzikie zwierzęta, a tym

właśnie będziemy musieli stać się. Dlatego tak uważnie przyglądałem się panu.

Miałem wątpliwości. Pan wygląda na chudego i słabego. Nie poznałem pana. Nie

wiedziałem, że tyle czasu siedział pan w kryjówce. Bo, widzi pan, tamci wszyscy, co

ż

yli w tym domkach, te przeklęte kupczyki nawykłe do łatwego życia, byliby do

niczego. To ludzie bez ducha, bez dumnych snów, bez wzniosłych porywów. A

człowiek bez tego to zwykły tchórz, to szmata. Umieli tylko spieszyć się codziennie

do pracy. Widziałem ich setkami, jak z drugim śniadaniem w garści gonili jak

wściekli do pociągu, aby tylko nie spóźnić się, tylko jak najwcześniej otworzyć te

swoje marne sklepiki i ciułać te swoje głupie groszaki. Widziałem, jak potem gonili

do domu, żeby się tylko nie spóźnić na obiad i, broń Boże, nie jeść chłodnej zupy; jak

siedzieli wieczorami w domu ze strachu przed bandytami; jak szli do łóżek ze swoimi

ż

onami, nie dlatego, że je kochali, ale dlatego, że było to wygodne i nie komplikowało

ich nędznej wegetacji. W powszednie dni ubezpieczali się ze strachu przed jakimś

wypadkiem na tym świecie, a w niedziele - ze strachu przed życiem pozagrobowym.

Tak jakby piekło było dla królików! Dla nich Marsjanie jak z nieba spadli. Wygodne

klatki, zdrowy pokarm, troskliwa opieka, żadnych zmartwień. Jak pobiegają z tydzień,

background image

dwa po połach z pustymi brzuchami, sami przyjdą, żeby dać się złapać. I będą

uszczęśliwieni. Dziwić się będą, jak ludzie mogli żyć, zanim Marsjanie nie zaczęli się

o nich troszczyć. A te różne darmozjady, franty i oczajdusze, już ich widz. Już widzę -

mówił z posępnym zadowoleniem - jacy się robią czuli, jacy nabożni. Choć

przejrzałem dopiero w ostatnich dniach, dużo już zdążyłem zobaczyć. Wielu tłustych

a głupich nie będzie się martwić o nic. Inni poczują, że nie wszystko jest w porządku,

ż

e trzeba zacząć działać. A kiedy sprawy tak się układają, że ludzie zaczynają

odczuwać konieczność działania, zaraz znajdują się słabi albo tacy, co słabną na samą

myśl o potrzebie ruszenia mózgiem, i zawsze wykombinują taką religię, co zabrania

wszystkiego, górnolotną i głoszącą ufność i pokorę wobec prześladowców i poddanie

się woli Stwórcy! Pan zresztą także widział na pewno to samo - zupełnie jakby strach

zmiótł całą energię.

Klatki będą się trząść od psalmów i hymnów, i histerii. A inni, nie tacy

prostacy może, jak to się mówi, zaczną się gzić...

Przerwał. - Bardzo możliwe, że Marsjanie będą mieli swoich ulubieńców;

wyuczą ich sztuczek, kto wie? Będą rozczulać się nad kochanym chłoptysiem, że już

utył i że trzeba go zarżnąć. A niektórych nauczą polować na nas.

- Nie! - krzyknąłem. - To niemożliwe! śaden człowiek...

- Po ,co te kłamstwa? - przerwał. - Znajdą się i tacy. I będą to robić. Nawet

bardzo chętnie. Byłoby głupotą udawać, że się w to nie wierzy. Pewność jego

przekonała mnie.

- Ale niech tylko spróbują przyjść po mnie. Boże! Niech tylko spróbują -

powiedział i popadł w ponurą zadumę.

Siedziałem bez słowa, rozważając to wszystko. Nie mogłem znaleźć niczego,

co- można by przeciwstawić rozumowaniu tego człowieka. W dniach sprzed najazdu

nikt nie wątpiłby w mą wyższość umysłową nad nim. Ja, znany i ceniony pisarz i

filozof- i on, prosty żołnierz. A przecież to on, a nie ja, oceniłem należycie nasze

położenie, gdy ja nie zacząłem nawet jeszcze dobrze zdawać sobie sprawy z tego, co

się stało.

- Co pan ma zamiar zrobić? - zapytałem. - Jakie ma pan plany? Zawahał się.

- No, dobra; powiem panu. Więc jest tak - odrzekł. - Co mamy robić? Musimy

wynaleźć taki sposób życia, żeby człowiek mógł mnożyć się i bezpiecznie chować

dzieci. Tak... Niech pan zaczeka, zaraz wyjaśnię dokładniej, co moim zdaniem należy

background image

zrobić. Oswojeni będą jak wszystkie oswojone bydlęta. Po paru pokoleniach staną się

tłuści, pełnokrwiści, głupi - śmiecie. Chodzi o to, żebyśmy my, wolni, nie zdziczeli,

nie zmienili się w duże dzikie szczury... Bo, widzi pan, będziemy chyba musieli żyć

pod ziemią. Myślałem o londyńskiej kanalizacji. Ci, co jej nie znają, wyobrażają sobie

oczywiście straszne rzeczy, ale pod Londynem są całe mile, setki mil kanałów. Niech

kilka dni popadają deszcze, przy pustym Londynie kanały zrobią się czyściutkie,

schludniutkie. Główne magistrale będą dość duże i przestronne dla każdego. A są

przecież jeszcze piwnice, podziemia, składy; można w nich będzie porobić przejścia

do kanałów. A tunele kolejowe, a kolej podziemna? Co? Zaczyna pan rozumieć?

Trzeba stworzyć grupę silnych, mądrych ludzi. Nie przyjmiemy żadnego śmiecia.

Słabych nam nie potrzeba...

- Takich jak ja, co?

- Przecież już wyjaśniłem, że to była pomyłka. Prawda? - Nie będziemy się

spierać. 1 co dalej?

- Ci, co zostaną, muszą być karni. Silne, mądre kobiety będą także potrzebne.

Matki i wychowawczynie - nie żadne lalkowate ślicznotki ze słodkimi ślepkami.

Słabych ani głupich nie chcemy. Znów będzie się żyło naprawdę, a bezużyteczni,

uciążliwi i szkodliwi muszą wymrzeć. Powinni wymrzeć. Powinni sami chcieć

wymrzeć. Bo ostatecznie żyć po to, by psuć rodzaj ludzki, to nielojalność. Nie byliby

zresztą szczęśliwi. A śmierć wcale nie jest taka znów straszna; tylko tchórze lak ją

sobie wyobrażają. Tak więc, kanały. Tam będziemy się zbierać. Naszym ośrodkiem

będzie Londyn. Kto wie, może nawet będziemy wartować i kiedy Marsjanie gdzieś się

oddalą, wychodzić na powierzchnię. Może nawet będziemy mogli grać w cricketa!

Zachowamy w ten sposób gatunek. Co? Przecież to chyba będzie możliwe? Ale samo

zachowanie gatunku to jeszcze mało. Tyle to i szczury potrafią. Ważniejsze będzie

zachowanie i rozwijanie wiedzy ludzkiej.1 tutaj właśnie pojawia się na widowni pan.

Są książki, są wzory. Trzeba wyszukać głębokie, pewne schowki i ukryć tam jak

najwięcej książek; nie żadnych romansideł, nie poetyckich bzdurstw, ale książek o

wiedzy, o myśli ludzkiej. Tu zaczyna się, powiadam pańska rola: Musimy dobrać się

do British Museum i przejrzeć wszystko, co tam jest:v Przede wszystkim zachować

naszą wiedzę i rozwijać ją. Musimy podpatrywać Marsjan. Niektórzy będą musieli

stać się szpiegami. Kto wie... kiedy już wszystko będzie zorganizowane, może i ja się

nim stanę`? Pozwolę się złapać. A najważniejsze, nie wolno nam zaczepiać Marsjan.

Nie wolno nawet nic im ukraść. Przy spotkaniu uciekać. Trzeba pokazać, że nie

background image

wałczymy z nimi. Oni są mądrzy i nie będą nas tępić, jeżeli tylko będą mieć wszystko,

co im potrzeba, i jeżeli uznają nas za nieszkodliwe robactwo.

Artylerzysta zamilkł i oparł brązową rękę na mym ramieniu.

- Może nawet nie będzie trzeba tak dużo nauczyć się, zanim... Proszę sobie

tylko wyobrazić, nagle rusza pięć, sześć Machin Bojowych, Gorącym Snopem w

lewo, w prawo, a w nich nie Marsjanie, lecz ludzie! Ludzie, którzy wiedzą, jak się z

nimi obchodzić! A to może nawet być jeszcze za naszego życia. Niech pan sobie tylko

wyobrazi - złapać takie jedno kochaniątko i pomachać Snopem! Panować nad nimi! I

cóż, jeśli nawet w końcu rozkurzą cię na cztery wiatry - po takim balu? Już widzę

Marsjan, jak wytrzeszczają te swoje śliczne oczęta! Człowieku;-może pan sobie to

wyobrazić`? Może pan wyobrazić sobie, jak się śpieszą i sapią, i dyszą, i pokrzykują, i

kręcą się przy tych swoich cudownych maszynach, a

tu żadna nie działa! A wtedy my trzask, prask, łup, cup - akurat kiedy się tak

przy nich grzebią, trzask Snopem i proszę, człowiek znów zajmuje należne mu

miejsce.

Na długą chwilę śmiała wizja wyczarowana przez artylerzystę, pewność i

odwaga brzmiące w jego głosie podbiły mą wyobraźnię całkowicie. Uwierzyłem bez

wahania zarówno w przewidywane przezeń losy ludzkości, jak i w możliwość

wcielania jego planów w życie - czytelnik zaś, który mógłby uznać mnie za głuptaka

ulegającego zbyt łatwo cudzym wpływom, musi pojąć różnicę między nim, z jego od

dawna już przemyślanym planem, a mną, leżącym w ukryciu pod krzakiem i

słuchającym w pomieszaniu tych myśli. Przegadaliśmy w ten sposób cały ranek, po

czym wypełzliśmy z zarośli i zbadawszy szczegółowo widnokrąg, czy nie widać gdzie

w pobliżu Marsjan, pośpieszyliśmy na wzgórze Putney, do domku, w którym było

jego legowisko. Kiedy zeszliśmy do piwnicy i ujrzałem wykop o długości dziesięciu

co najwyżej jardów, na który stracił już przeszło tydzień - miał to być przekop do

przechodzącego przez Putney burzowca - po raz pierwszy dostrzegłem przepaść

dzielącą marzenia tego człowieka od jego sił. Taką dziurę można było wygrzebać w

ciągu jednego dnia. Wierzyłem jeszcze w niego tak mocno, że pracowałem wraz z

nim przy wykopie aż do południa. Mieliśmy taczkę i wykopaną ziemię wywoziliśmy

na podwórze. W południe pokrzepiliśmy się nieco puszką zupy i winem z sąsiedniej

spiżarni. Jednostajna praca przynosiła mi dziwną ulgę. Zapominałem przy niej o

całym tym boleśnie nowymi i obcym świecie. Pracując myślałem o projektach

background image

artylerzysty i z wolna poczęły budzić się we mnie zastrzeżenia i wątpliwości.

Pracowałem jednak bez ustanku, szczęśliwy, że znów mam jakiś cel przed sobą.

Przepracowawszy godzinę, zacząłem obliczać odległość dzielącą nas od kanału.

Zwątpiłem, czy w ogóle doń trafimy. Nie mogłem pojąć, po co mamy kopać taki długi

tunel, kiedy można było dostać się do kanału po prostu włazem. Wydawało mi się

także, iż dom nie był najlepiej wybrany i dlatego potrzeba było tak długiego przekopu.

Właśnie kiedy uświadomiłem sobie to wszystko, artylerzysta przerwał kopanie i

spojrzał na mnie.

- Narobiliśmy się nielicho - powiedział i odłożył łopatę. - Trzeba trochę

odsapnąć. - Potem zaś dodał: - Myślę, że czas pójść na dach i rozejrzeć się po świecie.

Ja jednak chciałem pracować dalej, po krótkim więc wahaniu wziął się znowu

za szpadel; wtedy uderzyła mnie pewna myśl. Zatrzymałem się, on zaś natychmiast

zrobił to samo.

- Dlaczego pan chodził po polach - zapytałem - zamiast być tutaj?

- Wyszedłem przewietrzyć się trochę - odparł - i akurat wracałem. W nocy

zawsze bezpieczniej. , - A robota?

- Przecież nie można ciągle pracować - odrzekł, ja zaś jak w olśnieniu

przejrzałem tego człowieka. Wahałem się, trzymając w ręku łopatę.

- Powinniśmy teraz rozejrzeć się - powtórzył. - Jeżeli ktoś podejdzie, może

posłyszeć nasze kopanie. Zaskoczą nas nie przygotowanych.

Nie miałem chęci sprzeciwiać się dłużej. Poszliśmy na strych i stojąc na

drabinie wyjrzeliśmy spod klapy włazu. Marsjan nie było widać nigdzie, toteż śmiało

wstąpiliśmy na dach i ukryliśmy się za parapetem.

Co prawda większą część Putney przesłaniały nam drzewa, widać jednak było

dolinę rzeki zarosłą fantastyczną gęstwą Czerwonego Zielska i Dolne Lambeth, zalane

i również tonące w czerwieni. Spośród pęków Czerwonego Pnącza sterczały

cherlawe, martwe gałęzie drzew w pałacowym parku. Dziwne, jak bardzo obie te

rośliny uzależnione były w swym rozwoju od obfitości wody. W pobliżu naszego

domku żadnej z nich nie udało się przyjąć. Pełno za to było tu szczodrzewca, kwiatów

głogu, buldeneżów i drzew tui strzelających wysoko ponad zielone krzewy

wawrzynów i mieniących się tęczą barw w promieniach słońca hortensji. Daleko, za

Kensingtonem, unosił się gęsty dym przesłaniając pospołu z błękitną mgiełką łańcuch

ciągnących się na północy wzgórz. Artylerzysta opowiadał tymczasem o ludziach,

którzy pozostali jeszcze w Londynie.

background image

- Którejś nocy zeszłego tygodnia - mówił - jacyś głupcy naprawili przewody

elektryczne i po rzęsiście oświetlonych Regent's Street i Piccadilly Circus wrzeszczała

i tańcowała aż do rana gromada obdartych, brudnych pijaków, mężczyzn i kobiet.

Opowiadał mi jeden, co to widział. Kiedy zrobił się dzień, połapali się, że niedaleko,

pod Langham, stoi i gapi się na nich Machina Bojowa. Bóg wie, jak długo już tak

stała. Potem zbliżyła się i wyłapała ze setkę takich, co z pijaństwa albo ze strachu nie

mieli sił uciekać.

Sądzę, że żadna historia nie opisze wszystkich groteskowych wydarzeń

tamtych czasów.

Później, w odpowiedzi na me pytania, powrócił do wspaniałych planów.

Począł zapalać się. Tak wymownie opisywał zdobycie przez człowieka Machiny

Bojowej, że znów na poły weń uwierzyłem. Teraz jednak, znając prawdziwą jego

wartość, pojmowałem, dlaczego tak kładł nacisk, by nie robić nic zbyt pośpiesznie.

Zauważyłem też, iż nie ma już teraz mowy o jego osobistym udziale w opanowaniu i

poprowadzeniu do boju potężnej tej maszyny.

Po pewnym czasie powróciliśmy do piwnicy. śaden z nas jednak nie miał;

zdaje się, ochoty zabierać się znowu do kopania. Kiedy zaś zaproponował posiłek, nie

protestowałem. Stał się nagle niezwykle szczodry i gdy nasyciliśmy się, wyszedł, by

przynieść kilka doskonałych cygar. Zapaliliśmy, a on również zapłonął optymizmem.

Potraktował me przybycie jako wielkie święto.

- Mam w piwnicy trochę szampana - powiedział. - Po wodzie lepiej się kopie -

odrzekłem.

- Nie - zawołał. - Dzisiaj ja wydaję przyjęcie! Szampan! Mocny Boże! Toć

przed nami ciężka praca. Trzeba trochę odpocząć i, póki jeszcze można, nabrać sił.

Niech pan spojrzy na te pęcherze!

Upierał się; by resztę dnia świętować, i nalegał, byśmy po obiedzie zagrali w

karty. Nauczył mnie gry w belotkę, po czym podzieliliśmy Londyn na dwie części, dla

mnie północną, dla niego południową, i poczęliśW y grać o parafie. Trzeźwo

myślącemu czytelnikowi może to wydać się głupie i groteskowe, wszystko jednak

działo się tak, jak tu opisuję. Co najciekawsze zaś - i belotka, i inne gry, w które

graliśmy później, wydawały mi się bezgranicznie interesujące.

Dziwny jest umysł ludzki! Rodzaj nasz stał przed groźbą zagłady, a

przynajmniej straszliwego poniżenia; nas samych nie czekało nic prócz straszliwej

background image

ś

mierci, my zaś zabawialiśmy się malowanymi tekturkami i z ożywieniem, ba! z

podnieceniem graliśmy.w oczko! Potem nauczył mnie pokera; ja zaś ograłem go trzy

razy z rzędu w szachy. Gdy ściemniało, tak byliśmy przejęci grą, że nie zważając na

niebezpieczeństwo zapaliliśmy lampę.

Po nieskończonej ilości partii zjedliśmy kolację, przy której artylerzysta

wykończył szampana. Potem, paląc cygara, graliśmy dalej. Nie był on już teraz tym

energicznym odnowicielem gatunku, którego spotkałem rankiem. Optymizm jego stał

się mniej bojowy, spokojniejszy. Pamiętam; jak pił moje zdrowie wygłaszając zawiłe,

pełne jąkania się i powtórzeń przemówienie. Po tej właśnie tyradzie zapaliłem cygaro

i wspiąłem się na dach, chcąc obejrzeć zieloną łunę jaśniejącą, wedle jego słów, na

pagórkach Highgate.

Początkowo gapiłem się bezmyślnie w kotlinę londyńską. Wzgórza na północy

tonęły w ciemności. Opodal Kensingtonu widniały czerwone ognie. Wystrzelały co

jakiś czas pomarańczowymi płomieniami, by zniknąć po chwili w granatowej nocy.

Reszta Londynu była czarna. Nieco bliżej dostrzegłem dziwne światło, bladofioletową

migotliwą poświatę drżącą w wieczornym wietrze. Długo nie mogłem sobie wyjaśnić

tego

zjawiska, aż w końcu pojąłem, że to słabe promieniowanie pochodzi od

Czerwonego Zielska. Obudziło mnie to ze stanu sennego podziwu i przywróciło do

rzeczywistości. Przeniosłem wzrok na Marsa, jasną, czerwoną gwiazdkę błyszczącą

wysoko na zachodzie, potem zaś,długo i żarliwie wpatrywałem się w ciemność

Hampstead i Highgate.

Długi czas stałem na dachu, zastanawiając się nad dziwacznymi wydarzeniami

tego niezwykłego dnia. Raz jeszcze przebiegłem myślą wszystkie przemiany, jakie we

mnie zaszły; począwszy od nocnych modlitw, na bezsensownym kartograjstwie

skończywszy. Odczułem gwałtowny wstręt. Pamiętam, jak odrzuciłem, z pewnym co

prawda żalem, nie dopalone jeszcze cygaro. Uznałem ten gest za symbol! Z

płomienną przesadą zarzucałem sobie głupotę, czułem się zdrajcą wobec własnej żony

i całego rodzaju ludzkiego, trapiły mnie wyrzuty sumienia. Postanowiłem opuścić

tego marzyciela z fantastycznymi planami, pijaństwem i obżarstwem oraz udać się do

Londynu. Tam, jak sądziłem,. najpewniej dowiem się, co robią Marsjanie, a co moi

towarzysze, ludzie. Księżyc już wzszedł, a ja wciąż jeszcze stałem na dachu.

8 Londyn wymarły

Po opuszczeniu artylerzysty poszedłem do Highstreet i dalej mostem przez

background image

Tamizę do Lambeth. Most ginął całkowicie niemal w gęstwinie Czerwonego Zielska.

Łodygi i liście tej rośliny zdradzały już jednak pierwsze oznaki zagłady - gęsto

rozsiane białawe plamy.

Na rogu uliczki wiodącej ku przystani w Putney leżał człowiek. Okryty

czarnym pyłem wyglądał jak kominiarz. Nie był martwy, lecz pijany do

nieprzytomności. Nie udało mi się wydostać z niego nic prócz przekleństw i

wściekłych razów. Zostałbym może przy nim, gdyby nie nazbyt już zbydlęcona jego

twarz.

Za mostem pokrywał wszystko czarny pył. Warstwa jego, w miarę jak

zbliżałem się do Fulham, była coraz grubsza. Przerażała mnie pustka ulic. W

pobliskiej piekarni znalazłem trochę pożywienia, spleśniałego, czerstwego, jednak

nadającego się jeszcze do jedzenia chleba. Nieco dalej, w pobliżu Walham Green,

pyłu nie było, natomiast cała jedna strona ulicy stała w płomieniach; huk pożaru

przynosił w martwej ciszy prawdziwą ulgę. Ulice wiodące do Brompton także były

puste, jakby wymarłe.

Tutaj znów pełno było czarnego kurzu i trupów. Na samej Falham Road

naliczyłem ich dwanaście. Musiały leżeć tam od wielu już dni, toteż

uciekłem od nich czym prędzej. Okrywał je grubą warstwą czarny pył, niektóre

zaś były napoczęte przez psy.

Tam gdzie miasto wolne było od czarnego kurzu - wyglądało dziwnie

odświętnie. Sklepy pozamykane, okna zasłonięte, wszędzie cisza i pustka.

Gdzieniegdzie, przeważnie w sklepach spożywczych i winiarniach, widniały ślady

rabunku. Ujrzałem też rozbitą wystawę złotnika, rabuś jednak został widocznie

spłoszony, gdyż na chodniku leżały porzucone w nieładzie złote łańcuszki i zegarki.

Nawet nie schyliłem się po nie. Nieco dalej na progu domu siedziała skulona kobieta

w łachmanach. Krew ze spoczywającej na kolanach skaleczonej ręki rozlała się

rdzawą plamą po sukni, obok zaś, na chodniku, wokół rozbitej flaszki po szampanie,

widniała cała kałuża. Kobieta wydawała się pogrążona w głębokim śnie, była jednak

martwa.

Im dalej zagłębiałem się w Londyn, tym głębsza panowała cisza. Nie była to

jednak cisza śmierci. Było to milczenie pełne niespokojnego wyczekiwania. Lada

chwila przecież wszystkie te domy mogły zmienić się w dymiące zgliszcza, jak

zmieniły się w nie północno-zachodnie dzielnice, mogły zginąć, jak zginęły domy

background image

Ealing i Kulburn. Było to miasto skazane...

Na ulicach południowego Kensingtonu nie znalazłem ani zwłok, ani czarnego

kurzu. Tam też usłyszałem po raz pierwszy dziwny odgłos rozpaczy. Dotarł on do mej

ś

wiadomości niemal niepostrzeżenie. Brzmiał jak nieustanne łkanie złożone z dwu

tonów: "ul-la, ul-la, ul-la". Gdy szedłem na północ, natężenie jego narastało, choć

głuszyły je domy. Z pełną mocą rozbrzmiewał natomiast, kiedy wyszedłem na

Exhibition Road. Zatrzymałem się zdziwiony tym płynącym z oddali jękiem patrząc

ku kensingtońskim ogrodom. Mogło wydawać się, że to łka głosem lęku i pustki

niezmierzone skupisko domów. "U1-la, ul-la, ul-la, ul-la" brzmiał nieludzki jęk, a

potężne fale dźwięków przelewały się szeroką, słoneczną, zamkniętą dwoma rzędami

wysokich kamienic ulicą. Zwróciłem się pełen niepokoju ku żelaznym bramom Hyde

Parku. Zastanawiałem się, czy nie wedrzeć się do Muzeum Przyrodniczego, by się

wspiąć na szczyt wieży i rozejrzeć po okolicy. Postanowiłem jednak pozostać na

ziemi, gdzie łatwiej można było w razie potrzeby znaleźć kryjówkę, i podążyłem dalej

wzdłuż Exhibition Road. Kamienice puste. były i milczące i tylko głośne echo mych

kroków rozbrzmiewało dokoła. W pobliżu bramy parkowej czekał mnie dziwny

widok. Leżał tam obalony omnibus i obrany doszczętnie z mięsa szkielet konia.

Stałem przy nim długą chwilę, po czym ruszyłem ku mostowi. Jęk stawał się coraz

potężniejszy, choć nie ,

było widać nic prócz chmury dymu kłębiącej się ponad konarami drzew.

"U1-la, ul-la, ul-la, ul-la" - nawoływał głos dochodzący, jak mi się zdawało,

gdzieś z Regent's Park. Rozpaczliwy ten krzyk działał przygnę-, biająco. Począłem

tracić siły, ogarniało mnie coraz większe zmęczenie. Poczułem się słaby, obolały,

głodny i spragniony. Minęło już południe. Po co błąkałem się samotnie po tym

wymarłym mieście? Po co znalazłem się w Londynie, spowitym w czarny całun,

spoczywającym na katafalku trupie miasta? Poczułem się śmiertelnie samotny.

Wybiegałem pamięcią ku zapomnianym od lat przyjaciołom. Myślałem o truciznach

ukrytych w opuszczonych aptekach, o pełnych wódki piwnicach. Wspomniałem tych

parę nieszczęsnych, dzielących ze mną miasto istot...

Do Oxford Street dotarłem przez Marble Arch. Tutaj znów pełno było

czarnego pyłu i wiele martwych ciał. Z piwnicznych okien biła złowieszcza

, okropna woń. Panował upał, a że szedłem już długo, zachciało mi się jeść i

pić. Z wielkimi trudnościami włamałem-się do jakiegoś baru. Udało mi się tam

nasycić zarówno głód, jak i pragnienie, osłabiło mnie to jednak tak bardzo, że

background image

wyciągnąłem się na stojącej pod ścianą kanapce i zasnąłem kamiennym snem.

Ocknąłem się z ponurym jękiem "ul-la, ul-la, ul-la, ul-la" w uszach. Panował już

mrok. Posiliłem się znalezionym w barze serem i sucharkami (spiżarka na mięso

pełna była tylko robactwa), po czym powlokłem się ku Baker Street i dalej do

Regent's Park. Przechodziłem obok szeregu wymarłych skwerów - w tej chwili

przypominam sobie nazwę'tylko jednego z nich - Portman Square. Wychodząc z

Baker Street dostrzegłem w oddali, ponad drzewami, w świetle zachodu kaptur

olbrzyma z Marsa. Jęk dobiegał stamtąd właśnie. Nie przeraziłem się. Widok ów

wydał mi się- czymś zupełnie naturalnym. Przyglądałem się długo. Gigant stał bez

ruchu i jęczał. .Nie mogłem pojąć, dlaczego tak stoi i krzyczy.

Usiłowałem ułożyć jakiś plan działania, nieprzerwane to szlochanie

przeszkadzało mi jednak. Może zaś zbyt byłem zmęczony, aby lękać się

czegokolwiek. Z pewnością bardziej byłem ciekaw przyczyn tego płaczu, niż

przerażony widokiem Machiny Bojowej. Skręciłem w Park Road, chcąc obejść park

dokoła, i posuwając się pod osłoną domów wyszedłem od strony St. John's Wood, by

przyjrzeć się stamtąd jęczącemu Marsjaninowi. O paręset jardów od Baker Street

usłyszałem głośne szczekanie i ujrzałem pędzącego w mym kierunku psa z ochłapem

czerwonego mięsa w pysku. Gnała za nim sfora wynędzniałych kundli. Ominął mnie

wielkim łukiem, obawiając się widocznie, bym nie odebrał mu smakowitej

zdobyczy. Gdy szczekanie ucichłe w oddali, mocniej rozbrzmiało płaczliwe

"ul-la, ul-la, ul-la, ul-la, ul-la".

W pobliżu dworca St. John's Wood natknąłem się na zniszczoną Machinę

Roboczą. Wydawało mi się z początku, że ulicę przegrodził zwalony dom. Dopiero

kiedy wspiąłem się na ruiny, ujrzałem ze zdziwieniem, iż przykrywają one

zgruchotany mechanizm z pogiętymi i splątanymi mackami. Część przednia była

zmiażdżona. Wyglądało na to, że pędząca na oślep maszyna wpadła na dom i zginęła

pod jego szczątkami. Sądziłem wówczas, że katastrofa nastąpiła wskutek puszczenia

maszyny samopas. Zbyt było już ciemno, by chodzić pośród ruin, toteż nie

dostrzegłem zbryzganej krwią kabiny ani rozszarpanych przez psy szczątków

Marsjanina.

Wstrząśnięty tym widokiem zdążałem dalej, ku Primrose Hill. W oddaleniu

między drzewami, w kierunku Ogrodu Zoologicznego, stał drugi, nieruchomy,

milczący Marsjanin. W pobliżu rozwalonego domu natknąłem się na Czerwone

background image

Zielsko, zaś Kanał Regenta stanowił jedną wielką, gąbczastą masę ciemnoczerwonej

roślinności.

Nagle, kiedy wchodziłem na most, dźwięk "ul-la, ul-la, ul-la, ul-la, ul-la"

umilkł jak ucięty nożem. Cisza uderzyła we mnie niby grom.

Wysokie, mroczne domy stały przymglone jakieś, rozmazujące się w

ciemności. Drzewa w parku wydawały się czarne. Wszędzie dokoła pięło się po

ruinach niesamowite Czerwone Zielsko, ginąc gdzieś w górze, w mroku. Tajemnicza

noc schwytała mnie za gardło, dławić poczęły strach i groza. Gdy rozbrzmiewał ten

głos, można jeszcze było znieść jakoś samotność i opuszczenie, dziki niemu Londyn

wydawał się nie taki martwy. Ten pozór życia podtrzymywał mnie na duchu. Gdy

zamilkł, coś się nagle zmieniło, odeszło, sam nie wiedziałem co, i cisza stała się

niemal dotykalna. Upiorna cisza.

Londyn wpatrywał się we mnie oczodołami pustych, czarnych okien.

Wyobraźnia ukazywała tysiące bezgłośnych, czyhających w mroku wrogów.

Opanował mnie.obłędny strach, przeraziłem się własnego zuchwalstwa. Przede mną

ulica była czarna, jakby zalana smołą, na chodniku dojrzałem jakiś skulony, czarny

kształt. Nie mogłem uczynić ani kroku. Zawróciłem wreszcie i uciekłem co sił od tej

ciszy, prosto przed siebie, ku Kilburn. Do świtu niemal kryłem się ,przed tą nocą w

domku jakiegoś dryndziarza przy Harrow Road. Przed wschodem słońca jednak

odwaga znów powróciła i jeszcze gwiazdy widniały na niebie, gdy zwróciłem kroki

ku Regent's Park. Błąkałem się w labiryncie uliczek, aż w końcu dostrze

głem w bladym świetle poranka pagórek Primrose. Na jego szczycie stał

spiętrzony pod niebo, wyprostowany i nieruchomy jak tamci - trzeci Marsjanin.

Powziąłem szalone postanowienie. Zginę raz wreszcie i skończy się to

wszystko. Mogę nawet oszczędzić sobie trudu samobójstwa. Podszedłem niedbale

wprost ku olbrzymowi, podchodząc zaś ujrzałem

w coraz jaśniejszym blasku rodzącego się dnia stada krążących wokół kaptura

i siedzących na nim czarnych ptaków. Na ten widok serce we mnie zabiło żywiej i

rzuciłem się naprzód.

Przedarłem się przez Czerwone Zielsko spowijające St. Edmund's Terrace,

przebrnąłem zalewający mnie do pół piersi rwący ku Albert Road potok wody z

uszkodzonej stacji pomp i wraz z pierwszymi promieniami słońca stanąłem u podnóża

zarosłego trawą zbocza. Potężne wały ziemne okalały wierzchołek wzgórza czyniąc

zeń niedostępną twierdzę, największe i zarazem ostatnie obozowisko Marsjan na

background image

Ziemi. Spoza szańców wzbijała się w niebo wąziutka struga dymu.

Po wale przemknęła rysująca się ostro na tle nieba sylwetka psa. Świtająca

zaledwie w mózgu mym myśl poczęła nabierać cech coraz większej pewności.

Biegnąc pod górę, ku nieruchomemu potworowi, nie odczuwałem lęku, lecz dzikie,

pełne drżenia uniesienie. Z kaptura zwisało bezsilne brunatne cielsko, a chmary

ptactwa dziobały je i rwały w strzępy.

W mgnieniu oka wdarłem się na wał i stanąłem na jego koronie. Przede mną

leżała twierdza. Zajmowała ogromną przestrzeń. Tu i ówdzie stały wielkie machin,

leżały stosy przeróżnych materiałów, gdzieniegdzie widać było dziwne jakieś,

podobne do ziemianek, schronienia. Dokoła zaś, rozrzuceni po całej twierdzy, jedni w

obalonych Machinach Bojowych, inni w kabinach bezczynnych już Machin

Roboczych, jeszcze inni leżąc rzędem, sztywno i nieruchomo - spoczywali Marsjanie,

martwi, zabici przez chorobotwórcze i gnilne bakterie, z którymi nie umiały walczyć

ich organizmy. Zginęli, jak zginęło po nich Czerwone Zielsko. Zginęli, gdy zawiodła

cała potęga człowieka, zgładzeni przez malutkie, niewidoczne stworzonka, które

mądrość Boża ustanowiła na ziemi.

Stało się to, co i ja, i wielu z nas mogłoby przewidzieć, gdyby umysłów

naszych nie zaślepiło przerażenie i groza. Ludzkość olbrzymią spłaciła daninę od

pierwszego dnia swego istnienia tym drobniutkim istotkom. Dzięki jednak doborowi

naturalnemu rodzaj ludzki nabył wielkiej odporności. Nigdy nie ulegaliśmy bez walki,

toteż wiele spośród nich; przede wszystkim zaś te, które wywołują gnicie ciał

martwych, nie mogą dziś już nam szkodzić. Na.Marsie jednak nie ma bakterii,

zaledwie więc najeźdźcy

stanęli na Ziemi, zaledwie odetchnęli ziemskim powietrzem i przyjęli ziemski

pokarm, natychmiast nasi mikroskopijni sojusznicy poczęli gotować im nieuchronną

zgubę. Gdy po raz pierwszy patrzyłem na nich, już wówczas byli nieodwołalnie

skazani, umierali i rozkładali się nawet będąc w stałym ruchu. Los ich był

przesądzony. Miliardami śmierci opłacił człowiek swe prawo do Ziemi i nikomu go

nie odstąpi; utrzymałby je wówczas nawet, gdyby Marsjanie dziesięćkroć byli

potężniejsi. Bo człowiek żyje i umiera nie na próżno.

Leżeli, rozrzuceni tu i tam, pięćdziesięciu chyba, w wyrytej przez siebie

samych ogromnej mogile, dotknięci śmiercią najbardziej chyba dla nich ze wszystkich

rodzajów śmierci niepojętą. Ja zaś widziałem jedno tylko oto leżały przede mną

background image

martwe istoty, tak straszliwe za życia dla ludzkości. Uwierzyłem na chwilę, że to Bóg

użalił się nad nami i zesłał tej nocy na Ziemię anioła śmierci.

Stałem wpatrując się w jamę z sercem bijącym radością, zaś promienie

wschodzącego słońca zapalały dokoła światła poranka. W jamie panował jeszcze

półmrok; potężne mechanizmy, tak wielkie i niezwykłe w swej a mocy i złożoności,

tak nieziemskie w dziwacznych swych kształtach, wyłaniały się powoli z cienia -

złowróżbne, niesamowite, obce. Słychać było, jak sfora psów walczy o rozpostarte w

mrocznej głębi u mych stóp martwe cielska.

Na przeciwległym krańcu jamy leżała wielka, płaska, szeroka Machina

Latająca, której nie zdążyli już wypróbować w gęstej ziemskiej atmosferze. Śmierć

nadeszła w sam czas. Krakanie przyciągnęło mój wzrok ku ogromnej Machinie

Bojowej, która już nigdy nie miała wziąć udziału w żadnym boju, ku szarpanym

dziobami i ptactwa krwawym ochłapom zaściełającym wnętrze kaptura na szczycie

wzgórza Primrose.

Odwróciłem się i spojrzałem w dół, gdzie wiry ptasie okalały tamtych dwu, na

których śmierć patrzyłem wczoraj. Jeden umierał przywołując swych towarzyszy; być

może głosił światu samotną swą mękę, konając ostatni, dopóki maszyneria nie

odmówiła mu posłuszeństwa. W blasku rodzącego się słońca połyskiwały bezsilne już

trójnogie wieże z lśniącego metalu.

Dokoła jamy zaś, jakby cudem ocalałe od straszliwej zagłady, leżało miasto.

Ci, którzy znają Londyn spowity w chmury posępnych dymów, z trudem tylko

potrafią wyobrazić sobie nagą czystość i piękno głuchej ciszy tego oceanu domów.

Na wschodzie, ponad czarnymi ruinami Albert Terrace i rozszczepioną

wieżycą kościoła, płonęło na bezchmurnym niebie oślepiające słońce.

Gdzieniegdzie w gęstwinie dachów lśniły białymi iskrami odbijając jego

promienie tafelki szyb. W blasku tym pięknie i tajemniczo wyglądał nawet sklepiony

skład win koło dworca Chalk Farm, wielkie zajezdnie kolejowe, pocięte czarnymi

zazwyczaj, a dziś, po dwutygodniowej przerwie, czerwonymi od rdzy pręgami torów.

Na północy leżały błękitne, zatłoczone domami Kilburn i Hampstead;

zachodnia część miasta kryła się w mgiełce, zaś na południu, w dali, poza

Marsjanami, falowała w słońcu zieleń Regent's Park, jaśniały hotel Langham, kopuła

Albert Hall, Instytut Imperialny i wysokie domostwa przy Brompton Road, dalej zaś

rysowały się mgliście poszarpane ruiny Westminsteru. W błękitnej dali wznosiły się

pagórki Surrey, a wieżyce Kryształowego Pałacu połyskiwały jak dwa srebrzyste

background image

groty. Ciemną plamą wznosiła się w blasku słońca kopuła katedry św. Pawła i teraz

dopiero spostrzegłem, iż jest uszkodzona, że z jednej strony zieje w niej głęboka

wyrwa.

Spoglądając na tę niezmierzoną przestrzeń usianą domami, fabrykami i

ś

wiątyniami, cichą teraz i opustoszałą, dumałem o wszystkich nadziejach i wysiłkach,

o niezliczonych zastępach istnień ludzkich, które złożyły się na powstanie tego

skupiska, dumałem o bezlitosnym zniszczeniu, jakie nad nim zawisło. Kiedy pojąłem,

ż

e cień zagłady rozwiał się już, że moje ukochane, olbrzymie, martwe w tej chwili

miasto może znów ożyć i odzyskać swą wielkość, wzruszyłem się do łez nieomal

Nawałnica ucichła. Zdrowie od dzisiaj już zaczynało powracać. Ci, którzy

przeżyli, choć rozproszeni po całym kraju, choć pozbawieni przywódców, praw,

ż

ywności, jak owce bez pasterza, te tysiące, które uszły za morza - mogą już

powracać; znów wymarłe dziś ulice i opuszczone skwery zapulsują życiem. Chociaż

wielkiego dokonała zniszczenia - rękę niszczyciela powstrzymano. Wszystkie te

upiorne ruiny, wszystkie sczerniałe szkielety domów patrzące złowrogo na słoneczną

zieleń pagórka mogą wkrótce już wypełnić się gwarem odbudowy, stukotem młotków

i kielni. Na tę myśl wzniosłem dłonie ku niebu i zacząłem dziękować Bogu. Za rok,

myślałem, za rok...

I wtedy, dopiero wtedy przygniotła mnie myśl o sobie, o żonie, o dawnym,

pełnym nadziei i uroku życiu, które odeszło na zawsze.

9 Ocaleni z rozbicia

Teraz nastąpi najdziwniejsza może część mego opowiadania. Choć z drugiej

strony nie jest ona aż tak bardzo znów dziwaczna. Pamiętam jasno, żywo i dokładnie

wszystko, co nastąpiło tego dnia, do chwili gdy stanąłem na szczycie wzgórza

Primrose płacząc i chwaląc Pana. Potem zaś nie pamiętam nic już więcej.

O trzech następnych dniach nie wiem nic zgoła. Później dopiero dowiedziałem

się, że nie ja pierwszy odkryłem zgubę Marsjan; że już w nocy dokonało tego kilku

podobnych do mnie wędrowców. Pierwszy z nich, gdy ja kryłem się w domku

dorożkarza, popędził do St: Martin's - le - Grand i zadepeszował do Paryża. Stamtąd

radosna wieść pomknęła w świat i tysiące miast i miasteczek zmartwiałych w

koszmarnym wyczekiwaniu ożyło gorączką radości; gdy ja stałem nad jamą, o

zagładzie Marsjan wiedziano już w Dublinie, Edynburgu, Manchesterze i

background image

Birminghamie. Ludzie płacząc i krzycząc z radości rzucali pracę, padali sobie w

objęcia, by po chwili pędzić z krzykiem na dworzec i pchać się do szczelnie

wypełnionych, zdążających z całego kraju ku Londynowi pociągów.

Dzwony kościelne, zamilkłe dwa tygodnie temu, ożyły teraz i przesyłając

radosne posłanie rozdzwoniły całą Anglię. Wychudli, brudni, zmęczeni ludzie

podążali wszystkimi drogami, pieszo, na bicyklach; wozami, rozgłaszając radosnym

zgiełkiem wieść o niespodzianym ocaleniu. A żywność! Przez kanał La Manche,

przez Morze Irlandzkie, przez Atlantyk płynął strumień ziarna, chleba i mięsa.

Zdawało się, że wszystkie okręty świata skierowano do Londynu. Ja jednak nic z tego

nie pamiętam. Błąkałem się bez celu jak oszalały. Znalazłem się wreszcie wśród

dobrych jakichś ludzi, którzy napotkali mnie na trzeci dzień, płaczącego i

nieprzytomnego, krążącego uliczkami w pobliżu St. John's Wood. Opowiadali mi

później, że wyśpiewywałem coś bez sensu o "ostatnim żyjącym człowieku". Mając

niemało własnych kłopotów, ludzie ci, których nazwiska nawet nie mogę tu

przytoczyć, choć usilnie pragnę wyrazić im swą wdzięczność, zajęli się mną

troskliwie, przygarnęli i uchronili przed samym sobą. Najwidoczniej też dowiedzieli

się coś niecoś o tym, co przeszedłem, z mych półprzytomnych słów.

Gdy wróciłem już całkowicie do zmysłów, opowiedzieli mi bardzo ostrożnie

to, czego udało im się tymczasem dowiedzieć o losie Leatherhead. Dwa dni po mym

uwięzieniu zostało ono zniszczone przez Marsjan, przy czym nikt nie ocalał. Zmietli

je po prostu z powierzchni Ziemi, ot tak

sobie, bez żadnej przyczyny, jak chłopcy, którzy z nadmiaru sił żywotnych

rozwalają czasem mrowisko.

Zostałem więc samotny, oni zaś byli dla mnie dobrzy. Byłem sam i bardzo

smutny, oni zaś opiekowali się mną. Po powrocie do zdrowia pozostałem u nich

jeszcze przez cztery dni. Ciągle jednak czułem, że pcha mnie jakaś siła, by choć raz

jeszcze spojrzeć na szczątki życia, które tak przecież niedawno wydawało mi się jasne

i szczęśliwe. Usiłowali powstrzymać mnie. Było to, ich zdaniem, niepotrzebne

rozdrapywanie nie zaschłych jeszcze ran. Robili, co było w ich mocy, aby odwrócić

me chorobliwe myśli od tej wyprawy w przeszłość. W końcu nie mogłem jednak

oprzeć się ślepemu -nakazowi wewnętrznemu i; obiecując niezawodnie powrócić,

opuściłem ze łzami w oczach mych czterodniowych przyjaciół, by znów wyjść na

puste tak jeszcze niedawno, obce i nieme ulice.

Teraz przepełniał je tłum powracających. Miejscami sklepy były otwarte,

background image

widziałem nawet wodę zdatną do picia, bijącą z ulicznych wodotrysków"

Pamiętam, jak szyderczo jaśniało słońce, gdy. rozpoczynałem smutną tną

pielgrzymkę do domku w Woking, jakie ożywione, ruchliwe było miasto dokoła.

Uwijało się tu takie mnóstwo zajętych czymś, ludzi, że niewiarygodną .wprost

wydawała się niedawna śmierć tylu ich tysięcy. Twarze były pożółkłe, włosy w

nieładzie, oczy szeroko rozwarte i jakby wyblakłe, większość zaś odziana była w

łachmany. Lecz na wszystkich tych twarzach, we wszystkich oczach dwa wyczytałbyś

tylko uczucia: podniecenia i zawziętej energii - lub posępnej determinacji. Gdyby nie

to, Londyn byłby w tych dniach miastem włóczęgów. Na ulicach rozdzielano hojnie

chleb nadesłany z Francji. Nielicznym koniom znać było wszystkie żebra. Na rogach

ulic stali już policjanci. Zniszczenia poczynione przez Marsjan ujrzałem dopiero na

ulicy Wellingtona, tam też spostrzegłem Czerwone Zielsko pnące się po filarach

mostu Waterloo.

U wejścia na most zauważyłem, jakże charakterystyczny dla tych

groteskowych dni, dziwaczny obrazek. Do gęstwy Czerwonego Zielska przypięty był

patykiem arkusz papieru, świeżo wydany numer Daily Mail, pierwszy, jaki ukazał się

po wielu dniach przerwy. Znalazłem w kieszeni sczerniałego szylinga i kupiłem

gazetę. Wydawca nie zapełnił całego numeru, większa część szpalt pozostała nie

zadrukowana, ostatnią zaś stronę wypełniały dawne jeszcze reklamy i ogłoszenia. W

gazecie znalazłem jedynie oddane drukiem wrażenia piszącego, agencje prasowe

widocznie nie podjęły jeszcze pracy. Nie dowiedziałem się niczego nowego ponad to,

ż

e już po tygodniu badań prowadzonych nad maszynami Mars

jan osiągnięto zadziwiające wyniki. Artykuły zapewniały między innymi, w co

zresztą nie uwierzyłem, że poznano już tajemnicę lotu. 7. dworca Waterloo

odchodziły pociągi przewożące bezpłatnie ludność do domów. Pierwsza fala

powracających spłynęła już parę dni temu. W pociągu niewielu było pasażerów, ja zaś

nie miałem nastroju do rozmów, toteż usiadłem w pustym przedziale i patrzyłem,

skrzyżowawszy ręce na piersiach, na mknącą za oknem, skąpaną w słońcu panoramę

zniszczeń. Tuż za stacją pociąg biegł powoli po prowizorycznie ułożonych torach, po

obu zaś stronach ciągnęły się sczerniałe ruiny domów. Aż do Clapham, mimo

dwudniowego deszczu i burzy, Londyn pokryty był osadem Czarnego Dymu: W

Clapham tory były uszkodzone. Setki bezrobotnych sklepikarzy i urzędników ramię w

ramię z kolejarzami trudziło się przy ich naprawie, my zaś podskakiwaliśmy na

background image

złączach pośpiesznie ułożonych. szyn.

Cała okolica wzdłuż toru wyglądała niezwykle i smętnie. Wimbledon ucierpiał

szczególnie. Najmniej, zdawało się, ucierpiał Walton, przynajmniej las otaczający go

nie był spalony. Rzeczki Wandle i Mole, a także każdy, najmniejszy nawet

strumyczek, ginęły w zwartej masie Czerwonego Zielska, to podobnego do stosu

mięsiwa w jatce, to znów do poszatkowanej fioletowej kapusty. Sosnowe lasy Surrey

wydawały się uschłe, tak rozpleniło się tam Czerwone Pnącze. Za Wimbledonem, w

pobliżu toru, widać było zwały ziemi wokół szóstego walca. Stało tam mnóstwo ludzi

przyglądających się pracy saperów. Nad nimi trzepotała wesoło na porannym

wietrzyku chorągiew narodowa. Całą okolicę pokrywała karmazynowa roślinność,

rażąc boleśnie oko purpurowym odcieniem. Spojrzenie umęczone nieustanną

szarzyzną zgliszcz i posępną czerwienią roślin szukało ukojenia w łagodnych

zarysach odległych, błękitnoszmaragdowych wzgórz.

Dojazd do Woking od strony Londynu nie został jeszcze naprawiony, toteż

wysiadłem w Byfleet i poszedłem gościńcem do Maybury. Minąłem po drodze

miejsce, gdzie rozmawialiśmy wraz z artylerzystą z patrolem huzarów, potem to, w

którym ujrzałem wśród burzy pierwszego Marsjanina w Bojowej Machinie. Pchnięty

ciekawością zboczyłem nieco, by w plątaninie czerwonego listowia odnaleźć

przewróconą bryczkę i zbielałe, obgryzione, rozwleczone dokoła końskie kości.

Długo przyglądałem się tym szczątkom...

Zagłębiłem się w las i brnąc miejscami po szyję w Czerwonym Zielsku

zobaczyłem, iż oberżysta został już pochowany; mijając College Arms zbliżyłem się

wreszcie do domu. Jakiś stojący w rozwartych drzwiach swej willi mężczyzna powitał

mnie, gdy go mijałem, po nazwisku.

Rzuciłem na nasz domek pełne nadziei spojrzenie, zgasła ona jednak

natychmiast. Drzwi były wyważone, nie domknięte i podchodząc dostrzegłem,jak

porusza nimi i trzaska przeciąg.

W otwartym oknie gabinetu, przez które wyglądałem wówczas, aż do świtu,

wraz z artylerzystą, powiewały franki. Nikt od tego czasu go nie zamknął. Połamane

krzewy wyglądały tak samo jak wtedy, cztery bez mała tygodnie temu, gdy

odchodziłem. Wszedłem do przedpokoju po to tylko, by wszystkimi zmysłami odczuć

beznadziejną pustkę domu. Chodnik na schodach, tam gdzie przemoczony burzą

siedziałem bezsilnie w ową okropną noc, zgnieciony był i wyplamiony. Na stopniach

zachowały się ślady naszych zabłoconych stóp.

background image

Poszedłem na górę, do gabinetu. Na biurku znalazłem pod przyciskiem arkusz

papieru, na którym kreśliłem mą rozprawkę w tym właśnie dniu, gdy otworzył się

pierwszy walec. Długo stałem odczytując po wielekroć dawno już zapomniane zdania.

Pisałem wówczas o tym, jak będzie prawdopodobnie rozwijać się nasza moralność w

miarę rozwoju cywilizacji; ostatnie zaś słowa były początkiem przepowiedni: "Za

jakieś dwieście lat" napisałem "możemy oczekiwać..." w tym miejscu zdanie urywało

się. Wspomniałem, jak nie udawało mi się tamtego dnia skupić myśli i jak rzuciłem

wszystko i zbiegłem na dół, by nabyć u gazeciarza Daily Chronicle. Wspomniałem,

jak pędziłem do furtki, gdy nadchodził, i jak słuchałem dziwacznej historii o

"ludziach z Marsa". Zszedłem na dół i stanąłem w jadalni. Na stole leżał chleb i

baranina zupełnie już zepsuta, i przewrócona butelka od piwa, zupełnie tak samo, jak

pozostawiliśmy je z artylerzystą wychodząc z domu. Mieszkanie było puste. Pojąłem,

jakim szaleństwem była tak długo piastowana nikła nadzieja. Raptem zaszło coś

dziwnego.

- To nie ma przecież sensu - rozległ się czyjś głos- dom jest opuszczony. Już

od dawna nie ma w nim nikogo. Zostawać tu byłoby tylko niepotrzebną męką. Nikt

prócz ciebie nie ocalał.

Zadrżałem. Czy to ja sam myślałem na głos? Zwróciłem się ku szerokiemu

francuskiemu oknu, wychodzącemu do ogrodu, zbliżyłem się doń i wyjrzałem.

I oto nie mniej ode mnie zdziwieni i zalęknieni stali tam kuzyn mój i żona -

pobladła - powstrzymująca łzy. Na mój widok krzyknęła słabo.

- Wróciłam - wyszeptała - ja wiedziałam... wiedziałam...

Palce jej dotknęły szyi, zachwiała się. Przypadłem do niej i pochwyciłem w

ramiona.

10 Epilog

Mogę tylko żałować; iż teraz, kończąc już mą opowieść, tak niewiele

wniosłem do dyskusji nad licznymi nie rozwiązanymi, jak dotąd, zagadnieniami.

Krytyk obawiam się z jednego tylko względu. Oto właściwą mą dziedziną jest

filozofia. Wiedzę o fizjologii porównawczej zaczerpnąłem z paru zaledwie książek,

lecz twierdzenia Carvera o przyczynach nagłej zguby Marsjan wydają się tak

prawdopodobne, iż mogą być uznane za pewnik. Stwierdziłem to już zresztą w toku

opowiadania.

W każdym razie w ciałach Marsjan badanych po wojnie nie wykryto żadnych

background image

innych drobnoustrojów prócz gatunków znanych, dotychczas na Ziemi. To, że

przybysze nie grzebali swych zmarłych, jak i to, że niedbale obchodzili się ze

zwłokami mordowanych przez siebie ofiar, również wskazuje na całkowitą

nieznajomość procesów gnilnych. Trzeba jednak stwierdzić, iż przy całym swym

prawdopodobieństwie wnioski te nie zostały, jak dotąd, naukowo potwierdzone.

Nie jest również znany skład chemiczny Czarnego Dymu używanego z tak

straszliwym skutkiem przez Marsjan. Zagadką pozostało także i źródło Snopa Gorąca.

Okropne wypadki, jakie wydarzyły się w laboratoriach w Ealing i South Kensington,

powstrzymały fizyków od dalszych.z nimi doświadczeń. Analiza spektralna czarnego

pyłu wykazała nieomylnie obecność nieznanego pierwiastka, dającego trzy lśniące

linie w zielonym polu widma, przy czym możliwe jest, iż łączy się on z argonem

wytwarzając związek oddziałujący zabójczo na któryś ze składników krwi. Te jednak

nie udokumentowane niczym rozważania nie zainteresują zapewne zwykłego

czytelnika, dla którego przeznaczyłem tę opowieść. Nie zbadano również brązowej

piany spływającej do morza Tamizą po zniszczeniu Machiny Bojowej pod

Shepperton, teraz zaś jest już oczywiście za późno.

Wyniki badań anatomicznych resztek Marsjan pozostawionych przez

wygłodniałe psy przedstawiłem już wcześniej. Każdy jednak może zapoznać się ze

wspaniale zachowanym w spirytusie, nie uszkodzonym okazem w Muzeum

Przyrodniczym jak również z niezliczonymi rysunkami i fotografiami tego okazu; dla

fizjologii zaś dane te są najzupełniej wystarczające. '

Znacznie ważniejsze i ogólniejsze natomiast jest pytanie, -czy należy liczyć się

z możliwością ponownego najazdu Marsjan. Nie wydaje mi się, by sprawie tej

poświęcono, jak dotąd, należytą uwagę. W tej chwili.odle

głość od Marsa jest ogromna, przy każdej jednak opozycji ja przynajmniej

oczekuję nowych z ich strony prób. W każdym zaś razie winniśmy być do tego

przygotowani. Sądzę, że da się z wielką dokładnością ustalić położenie działa, które

oddało wówczas tych kilka strzałów, i bacznie obserwować tę część-planety, by

zawczasu przygotować się na przyjęcie następnego napadu.

Można by wówczas zniszczyć środkami wybuchowymi i za pomocą artylerii

walce, jeszcze zanim ostygną na tyle, by Marsjanie mogli się z nich wydostać, lub też

wybić ich za pomocą granatów natychmiast po odkręceniu się śruby. Wydaje mi się,

ż

e stracili oni jednak, i to bezpowrotnie, tę wielką nad nami przewagę, jaką dało im

przy pierwszym na nas najeździe zaskoczenie. Być może, iż pogląd ich jest podobny

background image

do mego.

Lessing ma dostateczne podstawy, by twierdzić, iż Marsjanom udało się

dokonać lądowania na Wenus. Przed siedmiu miesiącami Mars był w opozycji z tą

planetą i wówczas to właśnie astronomowie dostrzegli na nie oświetlonej jej części,

zwróconej ku Marsowi, szczególne sinusoidalnego kształtu znaki świetlne i

równocześnie niemal takie same znaki dostrzeżono na fotografiach Marsa. Wystarczy

porównać zdjęcia obu tych tarcz, aby zadziwiające podobieństwo znaków stało się

zupełnie oczywiste.

W każdym bądź razie, czy możemy spodziewać się ponownego najazdu, czy

też nie - nasz pogląd na przyszłe losy ludzkości musi pod wpływem niedawnych

wypadków ulec gruntownej zmianie. Nauczyły nas one, że nie wolno uważać naszego

globu za całkowicie bezpieczne schronienie; nigdy przecież nie da się przewidzieć,

jakie nieznane, dobre czy złe, istoty mogą spaść do nas z międzyplanetarnych

przestrzeni. Można jednak stwierdzić, iż w ostatecznym rozrachunku najazd Marsjan

przyniósł ludzkości wiele korzyści. Odebrał nam bowiem to nieuzasadnione

zadufanie, które zazwyczaj staje się przyczyną upadku. Przyniósł również w darze

naszej wiedzy rzeczy nowe i niezwykłe i przyczynił się do poważnego wzrostu

poczucia wspólnoty na Ziemi. Być może, iż poprzez gwiezdne przestrzenie Marsjanie

widzieli los swych wysłanników i dobrze pojęli tę lekcję, być może także, iż na

Wenus znaleźli bardziej sprzyjające warunki bytowania. Niech sobie zresztą będzie,

co chce, lecz przez wiele jeszcze lat nie zniknie napięcie, z jakim obserwować będą

tu, na Ziemi, tarczę Marsa i spadające gwiazdy, które w tamtych okrutnych dniach

przyniosły ludzkości tyle nieszczęść.

Trudno również przecenić wpływ najazdu na rozszerzenie się naszych

.horyzontów myślowych. Zanim pierwszy walec spadł na Ziemię, panowało ogólne

przeświadczenie, iż w całym nieobjętym wszechświecie tylko

na malutkiej naszej Ziemi kwitnie życie. Dziś wiemy już znacznie więcej. Jeśli

Marsjanie potrafili dotrzeć do Wenus, nie ma podstaw, by sądzić, że nie potrafi

dokonać tego także i człowiek, gdy zaś powolne stygnięcie Słońca sprawi, iż na Ziemi

nie będzie już można żyć dłużej, co przecież nieuchronnie musi kiedyś nastąpić, być

może trzeba będzie przenieść potok ziemskiego życia na siostrzaną planetę. Czy

dokonamy tego?

Mglista i wspaniała jest wizja, jaką stworzył mój umysł, wizja życia

background image

przenoszonego stopniowo z malutkiego zarodka, jakim jest nasz Układ Słoneczny, aż

w najodleglejsze krańce wszechświata. Odległe to jeszcze marzenie. ś drugiej jednak

strony niewykluczone, iż zagłada pierwszych Marsjan odroczyła tylko naszą zgubę.

Do nich, być może, nie do nas należy przyszłość.

Muszę wyznać, iż groza i burzliwość tamtych czasów pozostawiły w mym

umyśle zwątpienie i niepewność. Bywa, iż siedząc przy świetle lampy nad pracą w

cichym gabinecie, dostrzegam gdzieś w dole, przed sobą, rozległą równinę pokrytą

wijącymi się płomieniami, za plecami zaś czuję pustkę i samotność domu. Wychodzę

na gościniec do Byfleet, mijają mnie pojazdy, wóz rzeźnika, bryczka pełna gości,

robotnik na rowerze, dzieciaki idące do szkoły i nagle wszystko to roztapia się we

mgle, staje się nierzeczywiste i wydaje mi się, że idę z artylerzystą przez upalną, pustą

ciszę. Nocami widuję czarny kurz pokrywający ulice i poskręcane dziwacznie,

spowite kirem pyłu trupy. Schodzą się całymi gromadami, straszne, poszarpane przez

psy, mamroczą coś obłąkańczo, blade, okropne

, ja zaś budzę się zmęczony, zlany potem, wpatrzony niewidzącymi oczami w

ciemność nocy.

Jadę do Londynu i ruchliwe, pełne życia Fleet Street i Strand znów widzę jako

ciche, wymarłe zaułki. Snują się wokół upiory przeszłości, martwe cienie, szydzące z

ożywionego dziś miasta. Jak dziwnie jest stanąć na szczycie wzgórza Primrose, a

uczyniłem to właśnie wczoraj, przed napisaniem tego rozdziału, i patrzeć na morze

domków spowite niebieską mgiełką dymów, zlewające się z chmurnym, nawisłem

nisko niebem, patrzeć na spacerujących beztrosko pośród kwietników ludzi, na

gapiów podziwiających do dziś stojące tam machiny Marsjan, przysłuchiwać się

hałaśliwym igraszkom dzieci i wspominać chwile, gdy patrzyłem na Londyn, taki

jasny, tak wyraźnie widoczny, taki pusty i cichy w tamtym, rodzącym się, wielkim

dniu.

Najdziwniejsze zaś - to móc znowu trzymać dłoń mej żony i wspominać

chwile, gdy oboje myśleliśmy o sobie jako o ludziach martwych.

Spis rzeczy

Księga pierwsza

Przybycie Marsjan

1 W przededniu wojny . . . . . . . . . . . . . . . . . 7

background image

2 Spadająca gwiazda . . . . . . . . . . . . . . . . . . 12

3 świrowisko pod Horsell. . . . . . . . . . . . . . . 15

4 Walec otwiera się . . . . . . . . . . . . . . . . . . 17

5 Snop Gorąca . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 20

6 Snop Gorąca na gościńcu do Cobham. . .- . . . . : 23

7 Jak dotarłem do domu . . . . . . . . . . . . . . . 25

8 Piątkowa noc. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 28

9 Walka rozpoczyna się . . . . . . . . . . . . . . . . 30

10 Nawałnica . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 35

11 U okna . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 40

12 Co widziałem z zagłady Weybridge i Sheppertonu 44

13 Jak spotkałem się z wikarym . . . . . . . . . . . . 52

14 W Londynie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 57

15 Co stało się w Surrey . . . . . . . . . . . . . . . . 65

16 Ucieczka z Londynu. . . . . . . . . . . . . . . . . 71

17 Dziecię Gromu. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 81

Księga druga

Ziemia we władzy Marsjan

1 Zdeptani . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 90

2 Co widzieliśmy z ukrycia w ruinach. . . . . . . . 96

3 Dni więzienne . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 103

4 Śmierć wikarego . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 108

5 Cisza . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 111

6 Trud dni piętnastu. . . . . . . . . . . . . . . . . . 113

7 Człowiek ze wzgórza pod Putney . . . . . . . . 116

8 Londyn wymarły. . . . . . . . . . . 129

9 Ocaleni z rozbicia . . . . . . . . 136

10 Epilog . . . . . . . . . . . . . 140

(scaned by MarcinW®)


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wells Herbert George Wojna Światów
Wells Herbert George Wojna światów(1)
Wells Herbert George Wyspa Doktora Moreau
Wells Herbert George Wehikuł czasu
Wells Herbert George Wehikuł czasu
Wells Herbert George Atak z glebiny
Wells Herbert George Kuszenie Harringaya
Wells Herbert George NOWELE
Wells Herbert George Kraina Ślepców
Wells Herbert George Jutro ludzkosci
Wells Herbert George Syrena(1)
Wells, Herbert George Puerta en el muro, La
Wells Herbert George Wehikuł czasu
Wells Herbert George Skradzione ciało
Wells Herbert George Wehikuł czasu
Wells Herbert George Wyspa Doktora Moreau
Wells, Herbert George Reino de las hormigas, El
Wells Herbert George Wehikul czasu

więcej podobnych podstron