Herbert George Welles
Wojna światów
KSIĘGA PIERWSZA
PRZYBYCIE MARSJAN
1. W PRZEDEDNIU WOJNY
Nikt pod koniec dziewiętnastego wieku nie uwierzyłby chyba, iż życie ludzi
bacznie i wszechstronnie obserwują istoty mądrzejsze od człowieka, a przecież jak i
on śmiertelne; że krzątających się wokół swych spraw codziennych ludzi badają i
analizują one równie być może skrupulatnie, jak skrupulatnie bada człowiek pad
mikroskopem rające się i mnożące w kropli wody drobnoustroje. Snując się,
niezmiernie radzi z siebie, po naszym globie, szczerze jesteśmy przekonani o swej
władzy nad materią. Możliwe, że żyjątka pod mikroskopem czują tak samo. Ale
nikomu z nas nie przyszła do głowy myśl, że są inne, starze od naszego światy, które
mogą być źródłem niebezpieczeństwa dla ludzkości. Każdą myśl o życiu na nich
odpędzaliśmy od siebie, uważając je za nieprawdopodobne, a przynajmniej mocno
wątpliwe.
Dzisiejszego czytelnika zainteresuje niezawodnie nasz sposób myślenia z
tamtych odległych dni. Przypuszczano podówczas, że na Marsie mogą żyć co
najwyżej inni jacyś ludzie, na niższym od naszego stopniu rozwoju, którzy z radością
powitaliby ziemskie wyprawy misjonarskie. A tymczasem poprzez otchłań
międzyplanetarnej przestrzeni spoglądały na naszą. Ziemię zazdrosnym okiem istoty
obdarzane umysłami o tyleż wyższymi od naszych, o ile ludzkie wyższe są od
umysłów zagładą zagrożonych zwierząt; o intelekcie szerokim, lecz chłodnym i
niechętnym. I powali, lecz nieuchronnie opracowywały swe plany przeciwka nam. W
pierwszych latach wieku dwudziestego przyszło WIELKIE ZASKOCZENIE.
Nie muszę chyba przypominać czytelnikowi, iż Mars krąży dookoła Słońca w
odległości 140 000 000 mil, a światła i ciepła otrzymuje zaledwie dwa razy mniej od
naszej Ziemi. Mars, jeśli teorie mgławicowo kryją w sobie choć ziarno prawdy, musi
być znacznie od Ziemi starszy i życie na nim musiało pojawić się na długo przed
ukształtowaniem się ziemskiej skorupy. To, że masa Marsa wynosi zaledwie jedną
siódmą masy Ziemi, przyspieszyło jego ostyganie do temperatury, w której pojawia
się życie. Co więcej, posiada on powietrze i wodę, a więc to wszystko, co niezbędne
jest do podtrzymywania żywego istnienia.
Człowiek jednak jest tak próżny i tak w swej próżności zaślepiony, iż do
samego schyłku XIX stulecia ne. znalazł się żaden pisarz, który wyraziłby pogląd, że
mogła się tam rozwinąć życie istot rozumnych, na poziomie wyższym od ziemskiego.
Nie pojmowano też na ogół, że na Marsie, który o wiele jest od Ziemi starszy,
powierzchnię ma czterokrotnie mniejszą i znacznie dalej leży od Słońca - życie musi
być nie tylko odleglejsze od swych początków, ale bliższe końca.
Nieustanne stygnięcie, któremu podległa jest przecież i nasza planeta,
posunęło się u naszego sąsiada znacznie dalej. Warunki fizyczne tam panujące są dla
nas, co prawda, wciąż jeszcze tajemnicą - wiemy jednak, że nawet na równiku
temperatura południa osiąga zaledwie temperaturę naszych najostrzejszych zim.
Atmosfera Marsa jest o wiele bardziej rozrzedzona od naszej, oceany zaś skurczyły
się tak dalece, iż pokrywają już tylko jedną trzecią powierzchni tej planety. Potężne
lodowce zalegają oba jej bieguny, a wskutek powolnych zmian pór roku spełzają
coraz groźniej na obszary strefy umiarkowanej. Ten najwyższy stopień wyczerpania,
tak niewiarygodnie jeszcze dla naszej Ziemi odległy, stał się palącym problemem dla
mieszkańców Marsa. Pod bezpośrednim naciskiem konieczności rozkwitła ich nauka,
urosła ich wiedza - lecz stwardniały serca. Spoglądając przez przyrządy, o jakich nam
się nawet nie śniło, w przestrzeń, w kierunku Słońca, ujrzeli oni odległą od siebie o
zaledwie 35 000 000 mil jutrzenkę nadziei, naszą cieplejszą planetę, pokrytą zielenią
roślinności, szarą od wód, z atmosferą pełną chmur - wymownym świadectwem
płodności, z przelotnym pośród tych chmur widokiem gęsto zaludnionych lądów i
upstrzonych statkami mórz.
My zaś, ludzie, stworzenia zamieszkujące tę Ziemię, byliśmy dla nich czymś
tak samo obcym i niższym, jak obce i niższe są dla nas małpy i lemury. Umysł
człowieka pojął już prawdę, iż życie jest nieustanną walką o byt. Wydaje się, że
prawdę, tę wyznawali również Marsjanie. Ich świat stygł coraz bardziej, nasz zaś
pełen był życia, śycia obcego im. niższego. pierwotnego. Jedyną ucieczką od groźby
nieuniknionego końca, groźby wzrastającej z pokolenia na pokolenie, było dla nich
przedsięwzięcie wyprawy wojennej bliżej Słońca.
Zanim osądzimy ich zbyt surowo, przypomnijmy sobie. jak bezlitośnie tępił
własny nasz gatunek nie tylko zwierzęta, bizony czy ptaki dodo, ale i inne rasy
ludzkie, na niższym stające szczeblu rozwoju. Choćby Tasmańczycy wytępieni
doszczętnie w ciągu pięćdziesięciu lat przez przybyszów z: Europy. Czyż tacy z nas
apostołowie litości, byśmy mieli prawo żalić się na Marsjan postępujących tak samo z
nami?
Obmyślili oni swoje lądowanie na Ziemi z zadziwiającą wprost precyzją - ich
wiedza matematyczna stoi niewątpliwie znacznie wyżej od naszej - i poprowadzili
przygotowania prawie zupełnie jednomyślnie. Gdyby nasze przyrządy pozwalały na
to, wzbierające niebezpieczeństwo można by dostrzec znacznie już wcześniej w XIX
wieku. Tacy ludzie jak Schiaparelli obserwowali wprawdzie czerwoną planetę -
nawiasem mówiąc ciekawe, że Mars z dawien dawna uchodził za symbol wojny - lecz
nie potrafili pojąć zmian zachodzących w wyglądzie pewnych wycinków jej
powierzchni, choć tak dokładnie umieli zmiany te nanosić na mapy. A przez cały ten
czas Marsjanie przygotowywali się.
W 1894 roku, w czasie wielkiej apozycji Marsa, dostrzeżono jasny błysk na
oświetlonej części jego tarczy. Pierwsze ujrzało go obserwatorium Licka, nieco
później Perrotin w Nicei, potem zaś inne obserwatoria. Angielska publiczność
dowiedziała się o tym po raz pierwszy 2 sierpnia z artykułów w Przyrodzie. Ja
osobiście skłonny jestem przypuszczać, iż zjawiska to było błyskiem wystrzału
oddanego z głębokiego szybu wyrytego w skorupie Marsa, niby z potężnego działa
wyrzucającego skierowane na Ziemię pociski. Pojawienie się szczególnych
punkcików dostrzeżonych w pobliżu miejsca błysku podczas dwu następnych
opozycji nie zastała dotychczas wyjaśnione.
Burza zwaliła się na nas przed sześciu laty. Gdy Mars osiągnął największe
przybliżenie, Lavelle z Jawy zelektryzował cały świat astronomiczny zadziwiającą
wiadomością a potężnym na tej planecie wybuchu rozżarzonych do białości gazów.
Stała się to dwunastego przed północą, przy czym użyty przezeń natychmiast
spektroskop wykazał wielką masę płonących gazów, głównie wodoru, mknącą z
błyskawiczną szybkością w kierunku Ziemi. Ten strumień ognia przestał być
widoczny mniej więcej po piętnastu minutach. Astronom porównywał go do
olbrzymiego kłębu płomieni wytrysłych gwałtownie z planety, "zupełnie jak płomień
z wylotu lufy",
Później dopiero okazało się, jak trafne była ta porównanie. Następnego jednak
dnia nie znalazłbyś, z wyjątkiem drobnej wzmianki w Daily Telegraph ani słowa o
tym zjawisku w żadnej gazecie i świat żył dalej nic nie wiedząc o największym
niebezpieczeństwie jakie kiedykolwiek zagrażało rodzajowi ludzkiemu. Nie
dowiedziałbym się i ja o tym wybuchu, gdybym przypadkiem nie spotkał w Ottershaw
słynnego astronoma Ogilvy'ego. Wiadomość o niezwykłym zjawisku bardzo go
poruszyła i temu właśnie zawdzięczałem zaproszenie, by tegoż wieczoru obserwować
z nim razem czerwoną planetę.
Mimo wszystko, co potem zaszło - wieczór ów pamiętam bardzo dokładnie.
Ciemne i milczące obserwatorium, nikłą plamę światła przyćmionej latarni w kącie,
monotonne tykanie mechanizmu zegarowego przy teleskopie, wreszcie szczelinę w
kopule dachu - podłużną głębię przeciętą smugą gwiezdnego pyłu. słychać było, jak
niewidoczny Ogiivy poruszał się gdzieś w pobliżu. teleskopie widniał krąg głębokiego
granatu z unoszącą się w samym niemal jego środku planetą. Wydała mi się okruchem
ś
wiatła - taka była jasna, maleńka i nieruchoma. Przecinały ją ledwie dostrzegalne
poprzeczne kreski, a na biegunach była leciutko spłaszczona. Taka drobna, taka
srebrzyście ciepła kropelka światła! Wydawało się, że drży, naprawdę jednak drżał
tylko utrzymywany nieustannym działaniem mechanizmu zegarowego na wprost
gwiazdy teleskop.
Gdy tak patrzyłem. gwiazda rosła, to malała, zbliżała się nieco, to znów
oddalała. Było to złudzenie wywołane po prostu wysiłkiem wzroku. Dzieliła ją ode
mnie 40 000 000 mil-ponad czterdzieści milionów mil próżni. Niewielu tylko spośród
nas potrafi wyobrazić sobie bezmiar kosmicznej pustki usianej gwiezdnym ziarnem
ś
wiatów.
W pobliżu Marsa, pamiętam, tkwiły trzy świetlne kropki, trzy nieskończenie
odległe, widoczne tylko przez teleskop gwiazdy, wokół zaś roztaczała się
nieprzenikniona ciemność próżni. Wiecie, jak wygląda ciemność nieba w gwiaździstą
mroźną noc. W teleskopie wydaje się ona daleko głębsza. A niewidzialne dla mnie, bo
tak odległe i małe, mknęło bez wytchnienia poprzez niezmierzoną przestrzeń, zbliżało
się o tysiące mit z każdą chwilą; nadchodziło wysłane przez tamtych COŚ - co miało
przynieść nam walkę i nieszczęścia i śmierć. Patrząc na nieruchomą gwiazdę nie
ś
niłem nawet o tym. Nikt na całej kuli ziemskiej nie śnił o bezbłędnie wymierzonych
w nas pociskach.
Tej nocy także nastąpił wybuch gazów na odległej planecie. Dojrzałem go.
Czerwony błysk na krawędzi tarczy, ledwie dostrzegalny zarys wytrysku światła -
akurat gdy chronometr wydzwaniał północ. Przywołałem Ogilvy'ego, by zastąpił mnie
przy teleskopie. Noc była upalna i chciało mi się pić. Stąpając niezdarnie i potykając
się poszedłem po omacku do stolika z syfonem, podczas gdy Ogilvy wykrzykiwał coś
o pędzących w naszą stronę kłębach gazów.
Tej nocy wyruszył z Marsa na Ziemię jeszcze jeden niewidzialny pocisk,
prawdopodobnie już drugi w ciągu dwudziestu czterech godzin. Pamiętam, jak
siedziałem na stole tam, w ciemności, a przed oczami migotały mi zielone i szkarłatne
plamy. Pamiętam, jak bardzo chciało mi się zapalić światło. Nie podejrzewałem, co
oznaczał ów przelotny błysk ani co miał mi on przynieść. Ogilvy obserwował do
pierwszej, potem także dał spokój. Z jasno już płonącą latarnią wracaliśmy do domu.
Gdzieś niżej, w ciemnościach, leżały ciche miasteczka Otershaw i Chertsey z setkami
ś
piących spokojnie mieszkańców.
Ogilvy zastanawiał się tej nocy nad warunkami, jakie panują na Marsie, i
wydrwiwał prostackie pomysły, że jego mieszkańcy dają nam jakieś znaki. Twierdził,
ż
e to gęsty deszcz meteorytów spada na tę planetę lub też, że rozwija się tam potężny
wybuch wulkanu. Udowadniał mi, jakim niepodobieństwem jest identyczny rozwój
ż
ycia organicznego na dwu sąsiadujących ze sobą planetach.
- Jest może jedna szansa na milion - mówił - aby na Marsie żyło coś
podobnego do człowieka.
W setkach obserwatoriów widziano tej nocy błysk i następnej, i znów
następnej, i tak dziesięć razy z rzędu, noc w noc, około dwunastej - błysk. Gdy
wybuchy, po dziesiątym, ustały - nikt na Ziemi nie usiłował sobie tego wytłumaczyć.
Być może, gazy tworzące się przy wystrzałach sprawiły w jakiś sposób kłopot
Marsjanom. W każdym razie, dostrzeżone przez najsilniejsze ziemskie teleskopy,
gęste chmury dymu i kurzu długo jeszcze unosiły się w postaci szarych plamek o
zmiennych kształtach w przejrzystej atmosferze planety przesłaniając przelotnie tak
dobrze znane astronomom szczegóły jej powierzchni.
Ocknęła się wreszcie codzienna prasa. Poczęły się ukazywać popularnie
podawane wiadomości o wulkanach na Marsie. Pamiętam, że satyryczny tygodnik
Punch wykorzystał, nawet dosyć dowcipnie, temat ten do satyry politycznej. A
tymczasem; nie oczekiwane przez nikogo, szybowały ku nam wystrzelone przez
Marsjan pociski. Mknęły z chyżością wielu mil na sekundę przez pustą otchłań
przestrzeni, godzina za godziną, dzień za dniem, wciąż bliżej. i bliżej. Dzisiaj wydaje
się czymś niemal niewiarygodnym, że mimo wiszącej wówczas nad nami groźby
zajmowaliśmy się powszednimi swoimi kłopotami. Pamiętam, jak cieszył się
Markham, gdy udało mu się uzyskać dla swojego tygodnika najnowszą fotografię
Marsa. Jeśli o mnie idzie - dzieliłem czas między dwa zajęcia naukę jazdy na bicyklu i
pracę nad szeregiem artykułów na temat prawdopodobnych dróg rozwoju moralności
w miarę postępu cywilizacji.
Pewnego wieczoru - pierwszy z pocisków był już wtedy o niespełna dziesięć
milionów mil od Ziemi - wyszedłem z żoną na przechadzkę. Niebo było
wygwieżdżone i pokazywałem jej znaki zodiaku, a potem Marsa, jasny punkcik
wspinający się powali coraz wyżej, ku zenitowi, punkcik, na który patrzyło w tej
chwili tyle potężnych teleskopów. Noc była ciepła. Wracając minęliśmy grupę
spacerowiczów z Chertsey czy może z Isleworth. Szli, grali i podśpiewywali. W
oddaleniu jaśniały okna domów. Ludzie kładli się spać. Ze stacji kolejowej
dochodziły, zmienione odległością w jakąś niemal melodię, dźwięki dzwonków,
dudnienie, szczęk przetaczanych wagonów. Jaskrawa siatka czerwonych, zielonych i
ż
ółtych świateł sygnałowych była - wedle słów żony - jakby wpięta w ciemną ramę
nieba. Wszystko tu wydawało się takie spokojne, takie bezpieczne.
2. Spadająca gwiazda
Nadeszła wreszcie noc, gdy spadł pierwszy pocisk. Późnym wieczorem
ujrzano wysoko w górze krechę ognia. Przemknęła nad Winchesterem kierując się na
wschód i zgasła. Patrzyły na nią setki ludzi .biorąc je niczawodnie za ślad zwykłego
meteoru. Według opisu reportera Albina ciągnął on za sobą zielonkawy, jarzący się
przez kilka sekund ogon. Profesor Denning, największy nasz autorytet w dziedzinie
meteorytów, stwierdził, iż dostrzeżono go na wysokości około dziewięćdziesięciu, a
może stu mil. Zdawało mu się, że bolid spadł o jakieś sto mil na wschód.
Nocy tej byłem w domu, pracowałem w gabinecie, a chociaż okno wychodzi
na Ottershaw i zasłona była podniesiona (lubiłem w tamtych czasach spoglądać w
nocne niebo) - nie dostrzegłem nic. A przecież najdziwniejszy ten przedmiot, jaki
kiedykolwiek nadleciał z przestworzy na Ziemię, spadł wtedy właśnie i ujrzałbym go
niewątpliwie, gdybym patrzył w okno. Niektórzy świadkowie jego lotu twierdzą, iż
mknął ze świstem. Nic takiego nie słyszałem. Musiało go widzieć wiele osób w
13erkshire, Surmy i Middlesex, ale wydawało im się pewnie, że to spada jakiś
zwyczajny meteoryt. Nikt chyba nie pomyślał, by go odszukać tej jeszcze nocy.
Tymczasem biedak Ogilvy, który widział spadającą gwiazdę, przekona
ny, iż leży ona gdzieś na polach między Horsell, Ottershaw i Woking, zerwał
się skoro świt i ruszył na poszukiwania. Odnalazł ją rzeczywiście, krótko po
wschodzie słońca, w pobliżu żwirowiska. Pocisk uderzając z wielką siłą o ziemię
wyrył ogromną jamę i rozrzucił we wszystkie strony żwir i piasek zasypując
wrzosowisko. Powstałe w ten sposób zwały widać było o półtorej mili. Wschodnia
część wrzosowiska płonęła i na tle wschodzącego właśnie słońca snuty się
przezroczyste niebieskawe dymki.
Bolid niemal całkowicie zagrzebany był w piachu. Dokoła walały się
pogruchotane resztki połamanych przy upadku sosen. Widoczna jego część
przypominała ogromnych rozmiarów walec pokryty grubą okładziną z płyt lub raczej
z prostokątnych ciemnobrązowych łusek. średnica walca mogła wynosić ze
trzydzieści jardów. Ogilvy zdumiony wielkością, a jeszcze bardziej kształtem -
meteory są zazwyczaj. mniej lub bardziej kuliste - chciał podejść do bryły, była ona
jednak wciąż jeszcze tak rozgrzana tarciem wskutek przelotu przez atmosferę
ziemską, że zamiar ten spełznął na niczym. Zgrzyty dochodzące z wnętrza walca
wziął za odgłosy wywołane nierównomiernym ostyganiem powierzchni, gdyż nie
przyszła mu jeszcze wtedy do głowy myśl, że walec może być wydrążony.
Gdy stał tak na skraju wyrytej przez bolid jamy podziwiając niezwykły jego
wygląd, przede wszystkim zaś barwę i kształt, poczęło mu świtać mgliście, iż jest
może jakaś celowość w przybyciu walca na Ziemię. Poranek byt cudownie cichy,
słońce nieźle już przypiekało sponad rozsypanych kępami w stronę Weybridge sosen.
Nie było słychać świergotu ptaków
, nie zaszemrał najlżejszy wietrzyk, tylko z okopconego walca dochodziły
słabe jakieś dźwięki. Ogilvy był samiuteńki na całej tej wielkiej równinie.
Wtem spostrzegł ze zdziwieniem, iż wzdłuż kolistej krawędzi walca skruszyło
się i odpadło trochę brązowej, zwęglonej, pokrywającej bolid skorupy. Zaczęła ona
odrywać się i spadać na piasek płatami. Nagle odpadł duży kawał z takim łoskotem,
ż
e w Ogilvym serce zamarło.
Chcąc zdać` sobie w pełni sprawę z tego, co to oznacza, zsunął się mimo
bijącego z jamy żaru na dno, aby obejrzeć walec z bliska. Nawet wtedy jeszcze sądził,
ż
e przyczyną odpadania okładziny jest stygnięcie walca, chociaż nurtować go już
zaczęło zdziwienie, dlaczego odrywa się ona tylko wzdłóż krawędzi.I wtedy
spostrzegł, że koliste dno walca obraca się powolutku dokoła swej podłużnej osi.
Ruch ten był tak powolny, że niemal niedostrzegalny. Zauważył go dopiero wówczas,
gdy zorientował się, że czarna plama na skraju dna będąca pięć minut temu tuż przed
nim
zawędrowała teraz na przeciwległą stronę. Olśniła go myś. Walec był
sztuczny! Wydrążony! Z odkręcanym dnem? Ktoś je od wewnątrz odkręcał!
- Wielkie nieba! - krzyknął Ogilvy. - Tam w środku jest człowiek... ludzie! Na
wpół zwęgleni! Usiłują się wydostać!
Nagle, w ogromnym skrócie myślowym; skojarzył walec z błyskiem na
Marsie.
Myśl o uwięzionej istocie była tak straszliwa, iż niepomny na gorąco y
przypadł do dna, by dopomóc w odkręcaniu. Na szczęście silne promieniowanie
uchroniło go przed spaleniem rąk grożącym przy zetknięciu ą z wciąż jeszcze
rozżarzonym metalem. Stał chwilę niezdecydowany, potem odwrócił się, wyskoczył z
jamy i popędził jak szalony do Woking. Dochodziła akurat szósta rano. Po drodze
spotkał jakiegoś woźnicę i probował mu tłumaczyć, ale zarówno wygląd jego-
kapelusz zgubił w jamie jak i to, co mówił, było tak niesamowite, że chłopina zaciął
konia i odjechał bez słowa. Nie lepiej powiodło mu się też z pomywaczem otwiera- t
jącyrn właśnie oberżę przy moście w Horsell. Człowiek ten wziął go za wariata i
nawet usiłował, bezskutecznie na szczęście, zamknąć w komórce. To go nieco
otrzeźwiło, kiedy więc ujrzał w ogródku londyńskiego dziennikarza Hendersona
krzyknął do niego przez płot i począł opowia dać bardziej już zrozumiale.
- Henderson! - zawołał. - Widział pan ten wczorajszy meteor? - A bo co? -
zapytał Henderson.
- Leży na polu, za Horsell!
- Mój Boże! - zawołał Henderson. - Meteor! To ciekawe!
- To nie jest zwykły meteor! Człowieku, to walec! Sztuczny walec! 1 coś jest
w środku!
Henderson podniósł się trzymając:w ręku łopatę.
- Co takiego? - zapytał: Henderson był przygłuchy na jedno ucho. Ogilvy
opowiedział mu wszystko, co widział. Henderson zastanawiał się chwilę, potom
rzucił łopatę, wdział marynarkę i wybiegł na ulicę. Popędzili we dwójkę z powrotem
na pole i stwierdzili, że walec nie zmienił położenia. Nie było też słychać zgrzytów,
za to pomiędzy ścianą a dnem ukazał się wąziutki paseczek lśniącego metalu. Przez tę
szczelinę wchodziło do walca lub, być może, uchodziło z niego z lekkim sykiem
powietrze. Chwilę nasłuchiwali, postukali kijem w okładzinę i nie otrzymawszy
ż
adnej odpowiedzi doszli zgodnie do wniosku, że człowiek czy ludzie w
walcu muszą być nieprzytomni lub zgoła martwi.
Sami oczywiście nie mogli im w niczym dopomóc, wykrzykiwali więc ,
tylko przez chwilę słowa otuchy i obietnic, po czym udali się z powrotem po
pomoc. Można ich sobie wyobrazić, jak ubrudzeni piaskiem, podnieceni, z odzieżą w
nieładzie gnali pogodnym rankiem przez miasteczko pełne trzasku odsłanianych
ż
aluzji wystawowych i okiennic sypialni. Henderson popędził prosto na pocztę, aby
nadać depeszę do Londynu. Arykuły w prasie przygotowywały już, bądż co bądź,
umysły ludzkie do uznania takiej wiadomości za wiarygodną.
Już o ósmej wielu wyrostków i dorosłych poszło na pola, by obejrzeć
"nieboszczyków z Marsa". Tak się ta historia rozpoczęła. Ja dowiedziałem się o
wszystkim od gazeciarza, gdy mniej więcej za. kwadrans dziewiąta wyszedłem jak
zwykle po Daily Chronicle. Wiadomości te poruszyły mnie oczywiście bardzo, toteż
nie tracąc ani chwili poszedłem na przełaj przez Ottershaw ku żwirowisku.
3 świrowisko pod Horsell
Zastałem tam tłumek złożony z dwudziestu może ludzi otaczających wielką
jamę, w której Spoczywał walec. Wcześniej już opisałem wygląd tej olbrzymiej,
wbitej głęboko w ziemię bryły. świr i trawa dokoła wyglądały jak osmalone nagłym
wybuchem. Był to niewątpliwie skutek zderzenia z rozżarzonym bolidem. Nie
zastałem przy jamie ani Hendersona, ani Ogilvy'ego. Widocznie przekonawszy się, że
nie ma na razie nic do zrobienia ; udali się na śniadanie do domu HenderSOna.
Kilku wyrostków siedziało na skraju jamy i wymachując nogami zabawiało
się, dopókim im tego nie zabroniłem, rzucaniem w walec kamieniami. Odpędzeni -
zaczęli bawić się w berka uwijając się między grupami gapiów.
Byli tu dwaj cykliści, ogrodnik, którego niekiedy zatrudniałem w naszym
ogródku, dziewczynka z niemowlęciem na ręku, rzeźnik Gregg z synkiem i kilku
łazików obijających się zazwyczaj koło dworca i wynaj mujących się jako pomoc do
noszenia kijów golfowych. Nie było słychać żadnych prawie rozmów. W tamtych
czasach astronomia była dla prostych ludzi w Anglii czymś zupełnie nie znanym.
Większość zebranych gapiła się bez słowa na podobne do stołu dno walca.
Pozostawało ono zresztą od czasu odejścia Ogilvy'ego i Hendersona w nie
zmienionym położeniu. Wyobrażam sobie, jak rozczarowali się wszyscy ci ludzie
zastając tu zamiast spodziewanego stosu zwęglonych trupów - nieru
chomą bryłę metalu. Niektórzy odchodzili, na ich miejsce przybywali inni.
Zszedłem do jamy i wydało mi się, że z dołu, spad mych nóg, słychać słabe jakieś
dźwięki. Pewien natomiast byłem jednego - że dno przestało się obracać.
Niezwykłość walca stała się dla mnie oczywista wtedy dopiero, gdy ujrzałem
go z bezpośredniej bliskości. Na pierwszy rzut oka nie robił większego wrażenia niż
przewrócony wagon czy zwalone w poprzek drogi drzewo. A może nawet mniejsze.
Najbardziej przypominał zagrzebany w piachu, zardzewiały ze starości zbiornik z
gazowni.
Trzeba było posiadać pewien zasób wiedzy, aby zauważyć, że rdzawa jego
okładzina to nie zwyczajna rdza, a żółtawobiały metal połyskujący między ścianą i
dnem też nie wygląda zwyczajnie. Pojęcie "nieziemski" dla większości tu zebranych
nie zawierało żadnej treści.
Już wtedy byłem przekonany, że przedmiot ten przybył do nas z Marsa. Nie
sądziłem jednak, aby mogła w nim być jakaś żyjąca istota. Przypuszczałem, iż dno
odkręca się automatycznie. Pomimo wywodów Ogilvy'ego wciąż jeszcze wierzyłem,
ż
e na Marsie żyją ludzie. Wyobrażałem sobie, że znajdziemy w walcu jakieś wzorce i
monety, jakieś rękopisy, myślałem o trudnościach połączonych z ich
rozszyfrowaniem. Walec był
jednak zbyt duży, by zawierać taki tylko ładunek. Z wielką tedy
niecierpliwością czekałem na całkowite wykręcenie się dna. Kiedy koło jedenastej
spostrzegłem, że nadal nic się nie dzieje, ruszyłem z głową nabitą myślami do
Maybury, do domu. Ale i tu nie dały mi one spokojnie pracować nad moimi
abstrakcyjnymi badaniami.
Po południu-wygląd pola zmienił się nie do poznania. Wczesne wydania
wieczornych gazet poruszyły Londyn ogromnymi tytułami w rodzaju: ,,POSŁANIE Z
MARSA" lub "GODNE UWAGI WYDARZENIE W WOKING" itd. W dodatku
depesza Ogilvy'ego do Instytutu Astronomicznego postawiła na nogi wszystkie
obserwatoria w Zjednoczonym Królestwie.
Na polu opodal jamy stało ze sześć przynajmniej dorożek z Woking, bryczka z
Cobham, a nawet jakaś wielkopańska kareta. Nie mówiąc już o mnóstwie bicykli.
Prócz tego, choć dzień był upalny, wielu ludzi z Wo king i Chertsey musiało ściągnąć
tu na piechotę, tak iż tłum zebrał się niemały. Było w nim nawet kilka jaskrawo
odzianych kobiet.
Upał był, jak się już rzekło, piekielny. Niebo bez chmurki i ani tchnienia
wietrzyku, tylko rozsiane tu i ówdzie pojedynczo sosny rzucały nieco skąpego cienia.
Płonące wrzosowisko już ugaszono, cała jednak równina, jak okiem sięgnąć w stronę
Ottershaw, wypalona była i sczerniała, a
gdzieniegdzie sączyły się z niej pionowe smużki dymu. Przedsiębiorczy
piwiarz z Cobham przysłał syna z wózkiem pełnym butelek piwa i jabłek.
Zbliżając się do jamy spostrzegłem nad samym jej brzegiem grupkę złożoną z
sześciu ludzi. Byli między nimi Ogilvy, Henderson i wysoki jasnowłosy mężczyzna,
jak się później dowiedziałem - astronom Stent z Królewskiego Obserwatorium, a
także paru robotników z łopatami i kilofami. Stent ostrym podniesionym głosem
wydawał im jakieś rozkazy. Stał przy tym na walcu, który oczywiście ostygł już
znacznie. Stent był purpurowy, po twarzy spływał mu strumieniami pot, widać było
wyraźnie, że coś go bardzo zirytowało.
Duża część walca została już odkopana, dolny jednak koniec wciąż jeszcze
tkwił w ziemi. Ogilvy dostrzegłszy mnie w tłumie gapiów natychmiast przywołał
mnie do jamy i poprosił, bym udał się do lorda Hiltona, właściciela tej posiadłości.
Rosnący nieustannie tłum, a zwłaszcza wyrostki - mówił - bardzo utrudniają
odkopywanie. Trzeba na gwałt ogrodzić, prowizorycznie chociażby, jamę, by
oddzielić ją od gapiów. Powiedział także, iż od czasu do czasu słychać jeszcze w
walcu słabe zgrzyty, ale odkręcić dna nie udało się, gdyż nic ma ono żadnych
uchwytów. Ściany są niewątpliwie bardzo grubo, być więc może, iż dochodzące do
nas słabe dźwięki są w rzeczywistości głośnym zgiełkiem.
Prośba Ogilvy'ego ucieszyła mnie bardzo., gdyż spełnienie jej czyniło mnie
widzem uprzywilejowanym, dopuszczonym niechybnie poza projektowane
ogrodzenie. Co prawda lorda Hiltona nie zastałem, powiedziano
mi jednak, że spodziewają się jego przyjazdu z Londynu pociągiem
przybywającym o szóstej po południu. Ponieważ było dopiero piętnaście po piątej,
wróciłem do domu na podwieczorek, potem zaś pośpieszyłem na dworzec, aby tam na
niego czatować.
4 Walec otwiera się
Na żwirowisko powróciłem, gdy słońce skłaniało się już ku zachodowi. Od
strony Woking wciąż napływały w pośpiechu grupy ludzi, podczas gdy nieliczni tylko
wracali do domu. Tłum zarysowany ciemnym konturem na tle cytrynowożółtego
nieba urósł tymczasem do kilkuset chyba osób. Dochodziły z niego jakieś krzyki, a
bliżej jamy słychać było odgłosy szamotania się. Przez głowę przelatywały mi
najdziwniejsze myśli. Podchodząc bliżej usłyszałem głos Stenta:
- Cofnąć się Cofnąć się!
W moją stronę pędził jakiś chłopczyk.
- Rusza się! - wołał przebiegając obok. - Kręci się i kręci! Ja się boję! Wracam
do domu!
Zbliżyłem się pospiesznie do tłumu. Stało tam może dwieście, może trzysta
rozpychających się łokciami, tłoczących się ze wszystkich sił osób. Parę znajdujących
się tam pań wykazywało nie mniejszą aktywność.
- Wpadł do jamy! - wrzasnął ktoś. - Cofnąć się! - krzyczały inne głosy.
Tłum falował, ja zaś przepychałem się siłą ku przodowi. Wszyscy byli
niezwykle podnieceni. Z jamy rozlegało się jakieś szczególne brzęczenie
- Słuchaj! - zawołał Ogilvy. - Pomóż odpędzić tych idiotów Przecież nie
wiadomo, co jest w tym przeklętym walcu!
Ujrzałem młodego człowieka, zdaje się sprzedawcę z Woking, stojącego na
walcu i usiłującego wydostać się z jamy, do której zepchnął go falujący tłum.
Dno walca odkręcało się od wewnątrz. Widać już było ze dwie stopy lśniącego
gwintu. Ktoś popchnął mnie tak silnie, że omal nie spadłem na obracające się dno.
Odwróciłem się i w tej właśnie chwili śruba musiała wykręcić się do końca, gdyż. dno
upadło z brzękiem na piach. Odepchnąłem łokciem napierającego na mnie mężczyznę
i znowu zwróciłem wzrok ku jamie. Kolisty otwór walca był przez chwilę całkowicie
czarny. Zachodzące słońce raziło prosto w oczy.
Myślę, że wszyscy spodziewali się ujrzeć wydobywającego się z walca
człowieka, być może niezupełnie podobnego do ziemskich ludzi, ale przecież
człowieka. Przynajmniej ja się tego spodziewałem. Tymczasem w głębi tej czerni
ujrzałem jakieś ruchy, jakieś wciąż bliższe i bliższe, nakładające się szare falowania,
następnie dwie połyskujące tarcze, jakby ogromne oczy. Potem z wnętrza wysunęło
się coś na kształt szarego węża grubości zwykłej laski i poczęło wić się w powietrzu
wprost ku nam. Po chwili za pierwszym wężem ukazał się następny.
Wstrząsnął mną nagły dreszcz. Jakaś kobieta za mną krzyknęła głośno. Na
wpół odwrócony, ze wzrokiem wciąż utkwionym w walcu, skąd wytryskały następne
macki, począłem przepychać się dalej od skraju jamy. Widziałem wyraźniej, jak
zdumienie malujące się na twarzach otaczających mnie ludzi zmieniało się w
przerażenie. Zewsząd słychać było niezrozumiałe okrzyki. Tłum zaczął się cofać.
Patrzyłem, jak sprzedawca wspina się ź pośpiechem po zboczu jamy, nagle
spostrzegłem, że jestem
sam, a po przeciwnej stronie jamy tłum, ze Stentem na czele, uchodzi co sił w
pole. Znów spojrzałem na walec i porwał mnie nieokiełznany strach. Stałem
skamieniały i patrzyłem.
Z walca powoli, z trudem, wydobywało się duże, wielkości niedźwiedzia
, szare kuliste cielsko. Wychynęło z otworu i zalśniło w promieniach słońca
jak wilgotna skóra. Fara wielkich ciemnych oczu wpatrywała się we mnie
przenikliwie. Cielsko było owalne i, można by rzec, miało twarz. Poniżej oczu
widniał otwór gębowy, wąska szrama bez warg, drgająca bezustanku, sapiąca,
ociekająca śliną. Całe ciało dyszało i pulsowało konwulsyjnie. Cienkim mackowatym
ramieniem trzymało się krawędzi walca, podczas gdy druga macka bujała w
powietrzu.
Ktoś, kto nigdy nie widział żywych Marsjan, z trudem tylko może wyobrazić
sobie niezwykłe obrzydzenie, jakie budził ich wygląd. Zwłaszcza drgające nieustannie
usta wygięte w kształt litery V, z obwisłą ku przodowi górną wargą, brak łuków
brwiowych, brak podbródka pod klinowatą wargą dolną, wężowe macki, głośne i
pośpieszne sapanie wywołane-obcą im atmosferą ziemską, wyraźna trudność w
poruszaniu się spowodowana silniejszym niż na Marsie przyciąganiem, a przede
wszystkim niesamowita wprost przenikliwość ogromnych oczu - widok ten
przyprawiał nieomal o mdłości. W ich oleistej brunatnej skórze było coś gąbczastego,
w niezręcznej celowości powolnych ruchów - coś niewypowiedzianie potwornego.
Już pierwsze z nimi zetknięcie, pierwszy rzut oka napełnił mnie wstrętem i
przerażeniem.
Wtem potwór znikł. Przewinął się przez krawędź walca i, z głuchym hukiem
upuszczonego na ziemię ciężkiego zwoju skór, spadł na dno jamy. Usłyszałem, jak
wydał z siebie przy tym szczególny ochrypły okrzyk, po czym z głębi ciemnego
otworu wypełzło następne straszydło.
Na ten widok nie udało mi się już dłużej opanować przestrachu. Odwróciłem
się i pędząc jak szalony dopadłem oddalonej o sto może jardów kępy drzew. Biegłem
w skos i potykałem się co krok, gdyż nie mogłem, na chwilę nawet, oderwać od tych
istot wzroku.
Zatrzymałem się wreszcie, dysząc ciężko, wśród karłowatych sosenek
przerośniętych krzewami jałowca i czekałem, co będzie dalej. Calutkie wrzosowisko
usiane była ludźmi przykutymi jak i ja do ziemi przerażającym jakimś urokiem,
wpatrującymi się w te wstrętne istoty, a właściwie w skrywające je zwały żwiru.
Nagłe ujrzałem, z nową falą przerażeni, wysuwający się spoza nasypu jakiś czarny
okrągły przedmiot. Była to ostro zarysowana na tle płonącego zachodem nieba głowa
sprzedawcy. Dostrzegłem, jak przełożył rękę i kolano przez krawędź zwału, po chwili
jednak znów pozostała widoczna tylko głowa. Wyglądało to, jakby ześliznął
się z powrotem. Nagle znikła i głowa i wydawało mi się, że w jamie rozległ się słaby
krzyk. Poderwałem się, by przyjść nieszczęsnemu z pomocą, lecz po krótkiej rozterce
strach przeważył. Potem nie było już widać nic więcej. Wszystka skrywało hałdy
piasku i żwiru, utworzone po upadku cylindra. Ktoś nadchodzący gościńcem od
Cobham lub Woking zadziwiłby się niewątpliwie widokiem topniejącego tłumu około
setki ludzi rozsypanych półkolem po polu, kryjących się w zagłębieniach, za
krzewami, za pniami drzew, porozumiewających się między sobą krótkimi
gorączkowymi wykrzyknikami i wpatrującymi się w kilka wielkich kup piasku. Jak
niesamowity wrak wózek czerniał na tle płomiennego nieba porzucony wózek
piwiarza, a nieco opodal - rząd opuszczonych pojazdów. Konie chrupały owies z
nadzianych na łby mieszków !lub skubały trawę.
5 Snop Gorąca
Przelotny widok Marsjan wydobywających się z walca, w którym przybyli ze
swej planety na Ziemię, zafascynował mnie paraliżując me ruchy. Stałem po kalana
we wrzosach, z oczami utkwionymi w skrywający ich nasyp, i czułem, że ścierają się
we mnie strach i ciekawość.
Nie miałem odwagi powrócić do jamy, równocześnie jednak pragnąłem
namiętnie zajrzeć do niej znowu. Ruszyłem wreszcie wolniutko, wielkim łukiem,
szukając jakiegoś punktu obserwacyjnego. Nadal nie odrywałem wzroku od nasypu,
za którym schowali się przybysze. Raz nad jamą zabłysło na chwilę w słońcu i znowu
skryło się kłębowisko czarnych cienkich węży podobnych d.o macek ośmiornicy.
Potem, bardzo powoli, wynurzyła się długa tyczka zakończona okrągłą tarczą
wirującą nieustannym, szybkim, drgającym ruchem. Co się tam mogło dziać
Większość gapiów skupiła się w dwóch miejscach - jedna gromada bliżej
Woking, druga od strony Cobham. Widocznie wszyscy przeżywali rozterkę podobną
do mojej. W pobliżu stało paru mężczyzn. Podszedłem do jednego z nich. Był to mój
sąsiad, nie znany mi zresztą z nazwiska. Choć nie była to najwłaściwsza do rozmowy
chwila, zagadnąłem go.
- Cóż to za wstrętne bydlaki-odrzekł. -0, mój Boże! Co to za wstrętne bydlaki!
- powtarzał w kółko.
- Widział pan tego człowieka w jamie? - zapytałem; nic na to nie
odpowiedział. Milczeliśmy obaj, zapatrzeni, czując się we dwóch nieco
raźniej. Po chwili przesunąłem się trochę w bok, by wspiąć się na niewielki,
lecz zapewniający lepszą widoczność pagórek, kiedy zaś obejrzałem się za sąsiadem,
zobaczyłem, jak oddalał się w stronę Woking.
Dopiero roztapiający się w mroku zachód przyniósł nowe wydarzenia. Na
lewo, w stronę Woking, tłum gęstniał. Donosił się stamtąd gwar rozmów. Znikła
natomiast grupka pod Cobham. W jamie panowała zupełna cisza.
Natchnęło to widocznie ludzi odwagą. Sądzę, że odegrali też pewną rolę nawa
przybyli z Woking. W każdym razie równocześnie z zapadającym mrokiem rozpoczął
się przerywany ruch w kierunku jamy, tym żywszy, im cichszy i spokojniejszy
wydawał się gęstniejący wokół walca wieczór. Czarne pionowe figurki posuwały się
parami, trójkami ku przodowi, przystawały niepewnie, wpatrywały się w ciemność i
znów ruszały przed siebie opasując żwirowisko szerokim nieregularnym
półksiężycem. Ja także począłem zbliżać się do jamy.
Na żwirowisko wkroczyło śmiało kilku woźniców, po czym rozległ się tupot
kopyt i skrzypienie kół. Zobaczyłem też chłopaka popychającego wózek z jabłkami.
Nagle, o trzydzieści maże jardów od jamy, ujrzałem nadchodzącą od Horsell małą
gromadkę. Wiódł ją jakiś człowiek wymachujący białą chorągwią.
Było to poselstwo. Widząc, że Marsjanie mimo odpychającej
powierzchowności są istotami niewątpliwie myślącymi, postanowiono po
gorączkowych naradach przekonać ich za pomocą znaków, że my również obdarzeni
jesteśmy inteligencją.
Chorągiew powiewała w lewo i w prawo. Odległość dzieląca mnie od
poselstwa zbyt była wielka, bym mógł rozpoznać, kto brał w nim udział. Później
dopiero dowiedziałem się, że w próbie porozumienia uczestniczyli, prócz innych,
także Ogilvy, Stent i Hen.derson. W bezpiecznym za parlamentariuszami oddaleniu
posuwało się dość dużo ciemnych postaci. Wyglądało to, jakby ktoś przebił w jednym
miejscu otaczający jamę, dosyć już teraz szczelnie, krąg.
Nagle zabłysło jaskrawe światło i z jamy buchnęły unoszące się pionowo w
górę, jeden za drugim, trzy potężne kłęby zielono jarzącego się dymu. Dym ten,
trafniej maże byłoby nazwać go płomieniem, świecił tak jaskrawo, że w jego blasku i
ciemnobłękitne niebo nad głowami, i zamglone brązowe zarośla ciągnące się aż pod
Chertsey, i czarne rozrzucone tu i ówdzie sosny-pociemniały jeszcze bardziej i
pozostały czarne, kiedy dym się rozwiał. Równocześnie rozległo się ciche syczenie.
Zbliżająca się klinem ku jamie, z chorągwią na czele, grupka parlamen
tariuszy, małych czarnych figurek na czarnej rozległej płaszczyźnie,
zatrzymała się na ten widok jak wryta. Gdy zielony dym wzbił się w górę, twarze
rozświetliły się bladą zielenią i zgasły. Syczenie przeszło z wolna w brzęczenie,
potem w długi donośny warkot. Równocześnie z jamy wysunął się powoli sklepiony,
podobny do garbu kształt wysyłający w przestrzeń ledwie dostrzegalny, wąski,
cieniutki promyk światła.
Po chwili w rozproszonej grupie zaczęły przeskakiwać z człowieka na
człowieka jasne iskry, oślepiające błyski płomienia. Wydawało się, jakby
niewidzialny strumień światła uderzał ich i zapalał po kolei, jakby jeden po drugim
stawali nagle w płomieniach.
Widziałem w zabójczym, niszczącym ich ogniu, jak zataczali się i padali, gdy
towarzyszący im dotychczas tłum rzucił się do ucieczki.
Stojąc tak i przyglądając się nie zdawałem sobie sprawy, że to śmierć grasuje
wśród tej małej odległej gromadki. Czułem tylko, że dzieje się tam coś dziwnego.
Oślepiający, bezgłośny błysk światła i człowiek wali się na ziemię. Kiedy zaś
niewidoczny snop gorąca sięgał dalej wydając głuchy odgłos - stawały w płomieniach
sosny, buchały ogniem wysuszone kępy janowca. Nawet hen, daleko, gdzieś aż pod
Knaphill dostrzegłem płonące drzewa, żywopłoty i drewniane zabudowania.
Niewidzialny gorący grot, ognista śmierć, szybko i nieuchronnie raził
wszystko dokoła. Pałające krzewy znaczyły jego drogę ku mnie, tak jednak byłem
osłupiały, tak oszołomiony, że nie mogłem ruszyć się z miejsca. Słychać było
wyraźnie ogień potrzaskujący na wrzosowisku. Jakiś koń zarżał i urwał nagle. Jakby
ktoś przeciągnął po oddzielających mnie od Marsjan wrzosach niewidzialnym
rozżarzonym palcem i natychmiast szerokim śladem zadymiła i potrzaskała ziemia.
Na lewo, u wylotu gościńca z Woking na żwirowisko, coś runęło z hukiem. Wtem
syczenie i warkot umilkły, a kopulasty garb skrył się za okalającym jamę nasypem.
Wszystka odbyło się tak szybko, tak mnie oślepiły i zaskoczyły te błyski, że
nie zdążyłem nawet poruszyć się. Gdyby śmierć zatoczyła pełny krąg wokół jamy -
byłbym zgubiony. Przeszła jednak bokiem, oszczędziła mnie i pozostawiła po sobie
nagle ciemną, niezwykłą noc.
Pod granatowym sklepieniem wieczornego nieba leżały ciche, ciemne aż do
czerni, pagórkowate wrzosowiska przecięte popielatą wstęgą gościńca. Ciemność
zdała się całkiem bezludna. W górze migotały już pierwsze gwiazdy, niebo na
zachodzie jaśniało jeszcze bladym, seledynowym błękitem. Na jego tle rysowały się
czarno wierzchołki sosen i dachy domów w Horsell. Z wyjątkiem tyczki z wirującym
nieustannie zwiercia
dłem na czubku nie była widać ani Marsjan, ani żadnych ich narzędzi.
Gdzieniegdzie dopalały się dymiące drzewa i kępy krzaków, zaś z domów w Woking
biły w ciche, pogodne niebo języki płomieni.
Prócz tych pożarów i przerażonego zdumienia wszystko było jak przedtem.
Wydawało się, że zniknięcie z powierzchni Ziemi kilku czarnych figurek z białą
chorągiewką w niczym nie zakłóciło ciszy wieczoru.
Nagle poczułem się na całym tym ciemnym, bezkresnym polu sam, bezbronny
i bezsilny. Ogarnęło mnie przerażenie.
Odwróciłem się i z wysiłkiem pobiegłem, potykając się, przez wrzosowisko.
Nie tylko Marsjanie napawali mnie grozą, groźna była ciemność, groźna cisza.
Przerażenie załamało cały mój męski hart ducha. Biegnąc płakałem bezgłośnie, jak
płaczą małe dzieci. Raz odwróciwszy się - nie śmiałem już spoglądać za siebie.
Pamiętam, jak ogarnęła mnie dziwna pewność, że ktoś ze mną igra, że właśnie
teraz, kiedy od ocalenia dzieli mnie tylko krok, dopędzi mnie i schwyta przyczajona w
jamie koło walca, szybka jak błyskawica, tajemnicza śmierć.
6 Snop Gorąca na gościńcu do Cobham
Bezgłośna szybkość, z jaką Marsjanie potrafili zabijać, zdumiewa nas wciąż
jeszcze. Mniema się ogólnie, że, umieli oni w sobie tylko wiadomy sposób wytwarzać
zasoby intensywnego ciepła w komorach o minimalnym
przewodnictwie. Potem, używając wykonanego z nieznanego stopu
parabolicznego zwierciadła, rzucali snop tego gorąca, podobnie jak zwierciadło latarni
morskiej rzuca snop światła, na dowolny przedmiot. Nikt oczywiście nie potwierdził
naukowo tych szczegółów. W każdym jednak razie pewne jest, iż podstawą tej broni
był snop gorąca. Gorąca i niewidzalnego, zamiast widzialnego, światła. Pod jego
dotknięciem wszystko, co palne, stawało w płomieniach, ołów płynął jak woda,
miękło żelazo, pękało i topiło się szkło, woda zmieniała się gwałtownie w parę.
Czterdziestu bez mała zwęglonych, zmienionych do niepoznania ludzi legło
owego pogodnego wieczora dokoła jamy, zaś rozświetlone pożarami pola między
Horsell i Maybury pozostawały przez całą noc pusto i jaskrawo płonące:
Wiadomość o masakrze dotarła równocześnie niemal do Cobham, do
Woking i do Ottershaw. Gdy na żwirowisku rozgrywała się tragedia, w
Woking zamykano właśnie sklepy - toteż niemało pociągniętych zasłyszanymi
wieściami ludzi udało się przez most pod Horsell i dalej drogą pomiędzy żywopłotami
prowadzącą ku żwirowisku.
Nietrudno wyobrazić sobie wyświeżoną po całodziennej pracy młodzież, jak
korzystając z okazji stworzonej przez nowinę wybierała się na wieczorną przechadzkę
wypełnioną zwykłymi zalotami. Nietrudno wyobrazić sobie płynący nad gościńcem
gwar młodych głosów...
Choć nieszczęsny Henderson pchnął gońca na bicyklu, aby nadać z poczty w
Woking depeszę do wieczornych gazet londyńskich, to jednak mało kto, nawet w
Woking, wiedział, że walec już się otworzył.
Ciekawi, nadchodzący dwójkami, trójkami, widzieli jedynie gorączkowo
rozprawiające gromadki ludzi wpatrzonych w wirujące nieustannie na czubku
tyczki nad jamą zwierciadła. Trudno wątpić", by panujące tu podniecenie nie udzieliło
się także i nowo przybyłym.
Około wpół da dziewiątej, to znaczy w chwili, kiedy ginęli parlamentariusze,
na gościńcu zebrało się już, nie licząc śmiałków, którzy udali się w pole, by obejrzeć
Marsjan z bliska, około trzystu osób. Było też trzech policjantów, w tym jeden konny,
usiłujących za wszelką cenę wykonać polecenie Stenta, to jest utrzymać gapiów z
daleka od walca. Nie obeszło się przy tym bez wrzawy ze strony tych bezmyślnych i
ulegających podnieceniu ludzi, dla których zbiegowiska jest okazją do hałasowania i
głupich dowcipów.
Stent i Ogilvy natychmiast po ukazaniu się,Marsjan, przewidując możliwość
jakichś starć, depeszowali z Horsell do najbliższych koszar z. prośbą o przysłanie
kompanii piechurów, aby uchronić te dziwne stworzenia przed gwałtem. Dokonawszy
tego powrócili czym prędzej do jamy, aby stanąć na czele owego nieszczęsnego
poselstwa. Opis jego zagłady dokonany przeze mnie nie różni się niczym od opisu
wydarzeń widzianych przez tłum ciekawych. Trzy kłęby zielonego dymu, odgłos
głuchego warkotu w jamie, błyski płomienia.
Cały ten tłum był jednak znacznie bliższy śmierci ode mnie. Ocaliły go zarosłe
wrzosami piaszczyste pagórki, które przegrodziły drogę dolnemu pasmu Snopa
Gorąca. Gdyby paraboliczne zwierciadło uniosło się o kilka jardów wyżej, nie
zostałby przy życiu ani jeden świadek. Najpierw
ujrzano błyski, padających ludzi i zapalane, jakby niewidoczną w mroku ręką,
coraz bliżej i bliżej, krzaki. Patem, z sykiem zagłuszającym dochodzący z jamy
warkot, łysnął nad głowami Snop Gorąca i natychmiast stanęły w ogniu czubki
obrzeżających gościniec buków. Poczęły kruszyć
się cegły, trzaskać w oknach szyby, zapłonęły drewniane framugi, a z
narożnego domu posypały się na ziemię szczątki dachu.
Wśród nagłego syku, trzasku i huku, oślepiany blaskiem płonących drzew,
zdjęty paniką tłum zamarł na chwilę.
Na gościniec poczęły się sypać iskry, a za nimi płonące liście i gałęzie.
Zajmowała, się od nich odzież i kapelusze. Na wrzosowisku rozległy się krzyki. W
cały ten rozgardiasz wtargnął wrzeszcząc coś i osłaniając głowę rękami konny
policjant. Jakaś kobieta krzyknęła rozdzierającym głosem: - Idą! - i wszyscy rzucili się
do niepowstrzymanej ucieczki. Gnali na oślep jak stado owiec. Tam, gdzie gościniec
zwęża się, przebiegając w wykopie, zrobił się zator, ścisk i wybuchła rozpaczliwa
bójka. Nie wszyscy uszli z niej cało - zduszone i stratowane pozostały, konając w
okrutnych ciemnościach, dwie kobiety i dziecko.
7 Jak dotarłem do domu
Jeśli o mnie idzie - z ucieczki pozostało mi w pamięci tylko ślepe błąkanie się
pośród drzew i pełen potknięć bieg przez wrzosowisko. Dokoła była groza i pewność,
ż
e gorące ostrze krąży i unosi się nieustannie nad głową, aby spaść i zgładzić mnie
bezlitośnie, Na gościniec wyszedłem pomiędzy Horsell a skrzyżowaniem, ku któremu
pognałem co sił.
W pewnej chwili poczułem, że dalej już biec nie mogę. Wyczerpany
gwałtownością wrażeń i wysiłkiem ucieczki zatoczyłem się i padłem na skraju drogi.
Było to tuż przy moście nad kanalem, w pobliżu gazowni. Upadłem i leżałem bez
ruchu.
Leżałem tak, zdaje się, dość długo.
Wtem, jakby czymś zaniepokojony, usiadłem. Przez chwilę nie moglem pojąć;
skąd się tu wziąłem. Przerażenie opadło ze mnie jak płaszcz. W ucieczce zgubiłem
kapelusz, a kołnierzyk zsunął się z ułamanej spinki. Jeszcze przed chwilą oczywiste
były dla mnie trzy tylko rzeczy: bezmiar nocy, przestrzeni i przyrody - własna moja
trwoga i niemoc - i bliskość śmierci. Teraz, jakby coś się we mnie odmieniło,
zacząłem widzieć wszystko inaczej. Nie było to świadome przejście z jednego stanu
w drugi. Po prostu poczułem się znowu zwykłym sobą, poważnym i statecznym
obywatelem. A te ciche pola, ta instynktowna ucieczka, te buchające płomienie -
wydały mi się snem. Zadawałem sobie pytanie, czy wszystko to działo się naprawdę.
Nie mogłem uwierzyć.
Powstałem niepewnie i wstąpiłem na stromo sklepiony most. Przepeł
niało mnie zdumienie. Nerwy i mięśnie osłabły, jakby z nich uszły wszelkie
siły. Rzec można: potykałem się niczym pijany. Spoza sklepienia mostu ukazała się
wpierw głowa, patem reszta czyjejś postaci. Był to robotnik. Szedł obarczony
koszykiem, a obok biegł mały chłopczyk. Mijając życzyli mi dobrej nocy. Chciałem
odpowiedzieć i - nie mogłem. Mruknąłem tylko coś niezrozumiale i powlokłem się
dalej. Pod mostem Maybury zadudnił pociąg. Długa gąsienica oświetlonych okien,
biała falująca smuga dymu oświetlonego ogniem, stukot kół - i znikł mknąc na
południe: Przy furtkach willowych ogródków (wchodziłem od strony pięknego
przedmieścia zwanego Wschodnim Tarasem) gwarzyły spokojnie ciemne gromadki
mieszkańców. Wszystko było tu takie zwyczajne, takie rzeczywiste. A tam - poza
mną! Jak nierealny gorączkowy sen! Nie, wmawiałem w siebie, tego być nie mogło!
Jestem, być może, obdarzony wyjątkowym usposobieniem. Nie wiem, czy
dużo jest ludzi podobnych w tym do mnie. Otóż odczuwam czasami dziwne jakieś
oderwanie się od samego siebie, od otaczającego mnie świata; wydaje mi się
wówczas, że patrzę na wszystko jakby z zewnątrz, spoza czasu, spoza przestrzeni, z
niezmiernego oddalenia, spoza napięcia rozgrywającej się nieustannie tragedii bytu.
Uczucie to było we mnie tej nocy niezwykle silne. Jakbym dopłynął do drugiego
brzegu snu.
Największej troski przyczyniła mi niepojęta sprzeczność między otaczającą
mnie ciszą a śmiercią grasującą o niecałe dwie. mile stąd. W gazowni słychać było
odgłosy - normalnej pracy, elektryczne lampy płonęły jak co wieczór.
Przystanąłem przy najbliższej grupce gwarzących. - Co słychać na
ż
wirowisku? - zapytałem.
Przy furtce stało dwóch mężczyzn i kobieta. - Co? - jeden z nich zwrócił się ku
mnie.
- Co słychać na żwirowisku? - powtórzyłem pytanie. - A pan nie stamtąd
wraca?-odparł.
- Powariowali z tym żwirowiskiem! -zawołała kobieta. - Co tam się dzieje?
- Nic pani nie słyszała o ludziach z Marsa? - zagadnąłem. - 0 stworzeniach z
Marsa?
- Aż za wiele - odpowiedziała na to. - Bardzo dziękuję! Wszyscy troje
roześmieli się.
Poczułem się ośmieszony, i to mnie rozgniewało. Próbowałem opowiadać im,
co widziałem, lecz nie udawało mi się. Urywane słowa bawiły ich tylko.
- Jeszcze o nich usłyszycie! - wykrzyknąłem i ruszyłem do domu. Już w progu
przeraziłem żonę niesamowitym wyglądem. W jadalni
usiadłem przy stole, wypiłem nieco wina i gdy trochę przyszedłem do siebie,
zacząłem opowiadać o wszystkich swych przejściach. Gotowa od dawna zimna
kolacja stała nie tknięta na stole przez cały czas opowiadania.
- Jedno jest pewne-kończyłem chcąc choć trochę złagodzić wywołane
wrażenie. - Nigdy jeszcze nie widziałem stworzeń poruszających się równie
niezdarnie. Mogą, rzecz prosta, siedzieć sobie w tej swojej jamie i zabijać każdego,
kto tylko zbliży się do nich, ale na pewno nie potraf ą z niej wyjść... Wyglądają jednak
okropnie.
- Przestań, kochanie! - zawołała żona ściągając brwi i kładając rękę na mojej.
- Biedny OgiIvy! - ciągnąłem. - Pomyśl, może leży tam martwy! śona w
każdym razie nie wątpiła w prawdziwość moich przygód. Widząc jej śmiertelną
bladość natychmiast umilkłem.
- Oni tu przyjdą! - powtarzała bez ustanku.
Nakłoniłem ją do przełknięcia paru kropel wina i próbowałem uspokoić.
- Przecież ledwie łażą - tłumaczyłem.
Chcąc pocieszyć i ją, i siebie powtarzałem to, co wczoraj mówił Ogilvy: że
niepodobieństwem jest, by Marsjanie mogli zadomowić się na Ziemi. Szczególny
nacisk kładłem na trudności grawitacyjne. Siła ciężkości jest trzykrotnie większa na
Ziemi niż na Marsie. Wskutek tego Marsjanin waży na Ziemi trzy razy tyle, choć siła
jego mięśni pozostaje ta sama. Ciało jego będzie jak z ołowiu! Takie zresztą było
powszechne mniemanie. Przytoczę tu dla przykładu, iż następnego poranka i Times, i
Daily Telegraph twierdziły słowo w sławo to samo, zapominając jak i ja o działaniu
dwu zupełnie oczywistych czynników.
Atmosfera ziemska zawiera, jak wiadomo, więcej tlenu, a mniej argonu od
atmosfery Marsa. Ta nadwyżka tlenu oddziaływała na Marsjan dostatecznie
pobudzająco, aby w znacznym stopniu zrównoważyć zwiększony ciężar ich ciała, Po
drugie, przeoczano na ogół fakt, że wysoki poziom myśli technicznej pozwalał
Marsjanom obchodzić się doskonale bez pracy mięśni.
Nie zastanawiałem się jednak wówczas nad tym, toteż całe moje rozumowanie
pozbawiało najeźdźców najmniejszej nawet szansy w walce z ludźmi. Konieczność
uspokojenia żony i ufność, jaką natchnął mnie ,suto zastawiony stół, smaczne
jedzenie i dobre wino sprawiły,
iż z minuty na, minutę stawałem się odważniejszy i pewniejszy siebie.
- Popełnili głupstwo - twierdziłem dolewając sobie wina. - Oszaleli ze strachu
i to uczyniło ich niebezpiecznymi. Może nie spodziewali, się zastać tu, na Ziemi, istot
ż
yjących i obdarzonych do tego inteligencją. W ostateczności dość będzie jednego
pocisku, aby wytłuc ich wszystkich w tej jamie,
Niezwykłe podniecenie wywołane wypadkami tamtego dnia musiało wprawić
mą spostrzegawczość w stan wysokiego uczulenia. Wieczór ów pamiętam dzisiaj
jeszcze niezwykle żywo. Zwrócona ku mnie, słodka w różowym cieniu abażuru,
zaniepokojona twarz żony; biały obrus, srebrna i kryształowa zastawa - w tamtych
czasach nawet filozoficzni pisarze mogli sobie pozwolić na pewien przepych -
purpurowe wina w kielichu wryły się w mą pamięć z fotograficzną dokładnością.
Siedziałem przy stole, koiłem nerwy papierosem, współczułem nierozważnemu
Ogilvy'emu i krytykowałem tchórzliwą krótkowzroczność Marsjan.
Zupełnie tak samo, myśląc o dostrzeżonych za dnia myśliwych, poruszył się w
swym gniazdku jakiś szacowny ptak dodo. "Zadziobiemy ich jutro na śmierć" -
ć
wierkał zapewne do swej małżonki.
Skądże mogłem wówczas wiedzieć, że była to ostatnia wykwintna kolacja,
jaką miałem zjeść w ciągu wielu dziwnych i straszliwych dni,.
8 Piątkowa noc
Ze wszystkich niezwykłych zjawisk oglądanych przeze mnie w ów piątek za
najniezwyklejsze uważam trwałość zwyczajów panującego podówczas porządku
społecznego, w momencie gdy rozpoczynały się zdarzenia, które miały ten porządek
obalić.
Gdyby w piątek wieczorem zatoczyć koło w promieniu pięciu mil ze środkiem
w żwirowisku pod Woking - nie sądzę, by choć jeden człowiek (poza, być może,
krewnymi nielicznych cyklistów, Stenta i kilku leżących wokół jamy martwych
londyńczyków) przebywający poza tym okręgiem zmienił z uwagi na zaziemskich
przybyszów, choć w nieznaczny sposób, codzienne swe nawyki.
0 walcu słyszało oczywiście wiele osób. Na pewno rozmawiano nawet o nim
w wolnych chwilach, jednak niemieckie ultimatum, na przykład, zrobiłoby, z wszelką
pewnością, większe wrażenie.
Telegram Hendersona o odkręcaniu się walca uznano tego wieczoru w
Londynie za zwykłą kaczkę. Redakcja zadepeszowała doń żądając potwierdzenia
wiadomości, a nie otrzymawszy odpowiedzi - biedak nie żył już przecie - postanowiła
nie wydawać dodatku nadzwyczajnego.
Nawet jednak wewnątrz tego pięciomilowego kręgu większość ludzi
pozostawała bezczynna. Wspomniałem już o zachowaniu się zagadniętych przeze
mnie mężczyzn i kobiety. W całej okolicy ludzie spożywali obojętnie posiłek, grzebali
po pracy w ogródkach, dzieci kładziono spać, młode pary spacerowały po
zagajnikach, uczniowie ślęczeli nad książkami.
Być może, uliczna plotka w wioskach, nowy interesujący temat w piwiarni,
słowa któregoś naocznego świadka ostatnich wydarzeń wywołały gdzieniegdzie
trochę zamętu, krzyków i bieganiny, w ogromnej jednak większości ludzie pracowali,
jedli, pili, szli spać, zupełnie tak samo jak co dzień, jak co rok, od najdawniejszych
czasów, jakby na niebie nie było żadnego Marsa. Nawet na stacji w Woking, w
Horsell i w Cobham było tak sama.
Na dworcu w Woking najzwyczajniej w świecie, do późnej nocy, przyjeżdżały
i odchodziły pociągi, niektóre przetaczano na boczne tory, pasażerowie wysiadali i
czekali na połączenia. Wszystko szło normalnym trybem. Jakiś chłopak z miasta
usiłował przełamać monopol Smitha sprzedając na stacji popołudniowe gazety. Jego
okrzyki: - Ludzie z Marsal mieszały się z ostrymi gwizdami parowozów i stukotem
kół. Gdy około dziewiątej pojawili się na dworcu;wstrząśnięci niewiarygodnymi
wprost przeżyciami ludzie - nie zrobili tam większego wrażenia od zwykłych pijaków.
Jadący do Londynu spoglądali z okien wagonów w ciemność, a widząc gdzieś pod
Horsell z rzadka tylko ukazujące się iskry, słaby czerwony odblask i nikłe smużki
dymu wijące się po wygwieżdżonym niebie sądzili, iż patrzą na zwykły o tej porze
roku pożar wrzosowisk. Sprawa wyglądała poważniej dopiero w obrębie
wrzosowiska. Na skraju Woking płonęło sześć domków. We wszystkich trzech
wioskach okna od strony pól były oświetlone, a ludzie nie spali aż do świtu
Tłum ciekawskich zebrany na mostach w Cobham i w Horsell nie topniał ani
przez chwilę. Gdy jedni odchodzili, przybywali nowi i zbiegowisko nie zmniejszała
się. Później dopiero stwierdzono, iż kilku śmiałków podsunęło się w ciemnościach
bardzo blisko do Marsjan - nie powrócili oni już jednak nigdy, promień światła
bowiem; jak reflektor okrętowy, omiatał od czasu do czasu pole, a Snop Gorąca był
zawsze w pogotowiu. Poza tym rozległe pola puste były i ciche, tylko zwęglone ciała
leżały
nietknięte przez całą noc i dzień następny. Wiele osób słyszało dochodzące z
jamy odgłosy kucia,
W piątek wieczorem sytuacja wyglądała następująco: w środku, jak zatrute
żą
dło w naskórku naszej starej Ziemi, tkwił wale. Trucizna jednak nie działała jeszcze
z pełną macą. Dalej rozciągał się pas cichych, miejscami okopconych pól z
rozrzuconymi tu i ówdzie ciemnymi, poskręcanymi dziwacznie figurkami.
Gdzieniegdzie paliło się drzewo i krzak. Poza nimi przebiegała obwódka podniecenia,
lecz zapalenie nie sięgało jeszcze dalej w głąb. Przez resztę świata płynął, jak od
niepamiętnych czasów, codzienny potok życia. Gorączka wojenną. która miała
wkrótce zasklepić żyły i arterie, zabić nerwy i zniszczyć mózg, dopiero miała się
rozwijać,
Marsjanie, jak noc długa, bez zmrużenia oka i bez chwili wytchnienia kuli i
hałasowali przygotowując swe machiny. Co chwila buchały w wygwieżdżone niebo
kłęby białozielonego dymu. Po godzinie jedenastej przemaszerowała przez Horsell i,
tworząc kordon, zaciągnęła posterunki dokoła żwirowiska kompania piechoty. Przez
Cobham przeszła druga, zamykając żwirowisko od północy. Opowiadano, że tego
dnia było tam już kilku oficerów i że jeden z nich, major Eden z pułku lnkermana,
zaginął. Na moście w Cobham zatrzymał się dowódca pułku i niezwłocznie, choć
dochodziła już północ, zabrał się do przesłuchiwania zebranych tam gapiów. Trzeba
przyznać, że władze w wojskowe nie zlekceważyły sytuacji. Jak doniosły nazajutrz
poranne dzienniki, już przed jedenastą wyruszyły z Aldershot w pole oddziały w sile
jednego szwadronu huzarów, dwóch karabinów maszynowych typu Maxim i czterystu
piechurów z pułku Cardigana.
W parę dosłownie sekund po północy tłum zebrany na gościńcu wiodącym z
Woking do Chertsey ujrzał, jak w pobliskim sosnowym lesie spadł meteor. Lot jego
do złudzenia przypominał letnią błyskawicę, lecz światło było zielone. Na Ziemię
spadł drugi walec.
9 Walka rozpoczyna się
Sobota, pamiętam, była dniem zawieszenia. Także i dniem znużenia, gdyż
upał i duchota były straszliwe. Barometr bez przerwy niemal skakał to w dół, to w
górę. W przeciwieństwie do żony spałem bardzo krótko i z łóżka zerwałem się już
wczesnym rankiem. Przed śniadaniem wyszedłem
do ogrodu. Nasłuchiwałem długo i uważnie, lecz nad polami unosił się tylko
ś
piew skowronka. n
Mleczarz zjawił się jak co dzień. Turkot wózka wywołał mnie do furtki, gdyż
chciałem posłuchać najnowszych plotek. Dowiedziałem się, że w nocy Marsjan
otoczyło wojsko i teraz czekają tam już tylko na armaty. Rozmowę przerwało nam tak
dobrze znane, tak pokrzepiające dudnienie pociągu pod Woking,
- Nie powinni ich zabijać bez koniecznej potrzeby - mówił mleczarz
.
Przez płot zobaczyłem sąsiada dłubiącego w grządkach. Gawędziliśmy
chwilkę, po czym poszedłem na śniadanie. Ranek by't najzupełniej powszedni. Sąsiad
mój twierdził, że Marsjanie zostaną dziś jeszcze uwięzieni lub zgładzeni przez
wojsko.
- Szkoda, że tacy są nieprzystępni - mówił. - Ciekawe byłoby dowiedzieć się
czegoś o życiu na ich planecie. Niejednego mogliby nas pewno nauczyć.
Podszedł do płotu częstując mnie garścią truskawek, gdyż ogrodnik był z
niego równie szczodry, co zapalony. Opowiadał też o płonącym lesie sosnowym pod
Byfleet.
- Opowiadają - rzekł - że spadło tam drugie takie paskudztwo. Jakby jednego
było mało. No, ubezpieczeniowcy zapłacą za to wszystko parę ładnych groszy. -
Ubawiło go to widocznie, bo chichotał. przez chwilę. Pokazywał mgliste dymy
wyjaśniając, że to właśnie pali się las i, śmiejąc się, mówił:
- Długo im będzie gorąco, bo igły i mchy tlą się powoli. - Później jednak
wspomniał "tego biedaka Ogilvy'ego" i znów spoważniał.
Po śniadaniu, zamiast zasiąść jak co dzień do pisania - postanowiłem przejść
się na żwirowisko. Pod mostem kolejowym natknąłem się na oddziałek żołnierzy,
saperów zdaje się, w okrągłych czapkach, w rozpiętych brudnych czerwonych
bluzach, spod których wyzierały niebieskie koszule, w ciemnych spodniach i krótkich,
do pół łydki, butach. Oświadczyli mi, że nikomu nie wolno przechodzić na tamten
brzeg kanału. Na gościńcu za mostem też stał wartownik. Gawędziłem z żołnierzami
dość długo, Opowiadałem im o Marsjanach i o tym, co wydarzyło się tutaj
wczorajszego wieczora. śaden z nich nie widział jeszcze Marsjan, toteż wyobrażali
ich sobie bardzo mgliście. Zasypali mnie oczywiście pytania mi. Nie wiedzieli, na
czyj rozkaz wystąpiło wojsko, słyszeli tylko o jakichś sporach z gwardią konną.
Przeciętny saper stoi znacznie wyżej od zwykłego piechura, toteż spierali się o różne
sposoby możliwej wałki z dość
dużą bystrością, Gdy opisałem snop Gorąca, spór rozgorzał na nowo. -
Podczołgać się w ukryciu i skoczyć na nich - dowodził jeden
- Akurat! - odrzekł inny, - Co ci pomoże ukrycie przed takim gorącem? Od
razu cię usmażą. Trzeba podejść jak najbliżej, a potem robić podkop.
- Do cholery z podkopem! Wiecznie te twoje podkopy! Ty, Snippy,
powinieneś był urodzić się kretem!
- To znaczy jak? Szyi zupełnie nie mają? - dopytywał się trzeci, smagły,
zamyślony człeczyna z fajką w zębach.
Opisałem raz jeszcze ich wygląd.
- Nazwałbym ich ośmiornicami. Co tu gadać o ludojadach - tym razem będą z
nas rybojady!
- Myślę, że zabić takie bydlę to nie żadna zbrodnia - powiedział pierwszy.
- Dlaczego nie wybić po prostu tego draństwa szrapnelami? - mówił smagły z
fajką. - Nigdy nie wiadomo, co wymyślą!
- A gdzież te twoje szrapnele? - odparł pierwszy.- Zresztą na co czekać?
Skoczyć, powiadam, na nich i już! Czasu nie ma?
Tak -się spierali. Po chwili zostawiłem ich, by pójść na dworzec po poranne
gazety; których kupiłem całą stertę,
Nie będę więcej nużył czytelnika opisem długiego tego poranka i dłuższego
jeszcze popołudnia. Nie udało mi się rzucić okiem na żwirowisko, gdyż władze
wojskowe obsadziły nawet wieże kościelne w Horsell i w Cobham. Zapytywani
ż
ołnierze nie nie wiedzieli, oficerowie zaś byli tyleż tajemniczy, co zajęci.
Stwierdziłem tylko, że obecność wojska całkowicie uspokoiła ludność miasteczka. Od
Marshalla, właściciela trafiki, dowiedżiałem się, że wśród wczorajszych ofiar był
także i jego syn. śołnierze nakazali tymczasem mieszkańcom przedmieścia w Horsell
pozamykać i opuścić domy. w
Na obiad wróciłem dopiero po drugiej, bardzo zmęczony, gdyż, powtarzam,
dzień był niezwykle upalny i parny. Po południu, chcąc nieco się odświeżyć, wziąłem
zimną kąpiel. Około wpół do piątej znów udałem się na dworzec po wieczorne
dzienniki, gdyż w porannych był tylko, bardzo zresztą niedokładny, opis śmierci
Stenta, Hendersona, Ogilvy'ego i innych, Znałem zresztą wszystko to szczegółowo.
Marsjanie nie pokazywali
się już więcej ani razu. Pracowali widocznie w swej jamie, bo unosiły się nad
nią bez przerwy kłęby dymu, nie milkły też ani na chwilę odgłosy kucia. Gotowali się
zapewne do walki. "Poczyniono nowe próby porozumienia, jednak bezskutecznie" -
zdanie to powtarzało się we wszystkich
gazetach. Jakiś saper opowiedział mi, że próbowano machać z ukrycia
chorągiewką na długim kiju, ale Marsjanie tyle akurat zwracali na to uwagi, co my na
ryki krów. _
Muszę wyznać, że widok wszystkich tych zbrojnych przygotowań podziałał na
mnie niezwykle podniecająco, Wyobraźnia malowała niesłychanie wojownicze obrazy
coraz to innej zguby najeźdźców. Ożyły we mnie chłopięce sny o bohaterskich bojach.
Wałka wydawała mi się jednak aż nazbyt nierówna. Wróg był w swej jamie taki
bezbronny.
O trzeciej usłyszeliśmy, od Chertsey czy też Addlestone powtarzający się w
równomiernych odstępach huk działa. Okazało się, że to bombardowano leżący w
sosnowym lesie drugi walec chcąc zniszczyć go, zanim się jeszcze otworzy, Armata
przeznaczona do walki z pierwszym oddziałem Marsjan przybyła do Cobham dopiero
o piątej,
Nieco po szóstej siedziałem z żoną w altance przy podwieczorku rozmawiając
z ożywieniem o zbliżającej się bitwie, gdy wtem na żwirowisku rozległa się głucha
detonacja, a w ślad za nią gęsta strzelanina. Nie przebrzmiały jeszcze strzały, gdy tuż
koło nas wstrząsnął ziemią gwałtowny głuchy huk. Wyskoczyłem z altany i oczom
mym przedstawił się zdumiewający widok. Czubki drzew okalających Kolegium
Wschodnie stały w płomieniach, wieża pobliskiego kościółka rozsypywała się właśnie
w gruzy, igły minaretu już nie było, a dach Kolegium wyglądał jak ostrzelany z
ciężkiego działa. Pękł jeden z kominów na naszym domku, a czerwone jego szczątki
sypały się na klomb pod oknem mojego gabinetu, postukując po dachówkach.
Staliśmy oboje jak wryci. Pojąłem w jednej chwili, że po zniszczeniu dachu
Kolegium grzbiet wzgórza Maybury musi znaleźć się w zasięgu Snopa Gorąca:
Chwyciłem żonę z ramię i wyciągnąłem bez ceremonii na góściniec. To samo
zrobiłem ze służącą, choć dopominała się płaczliwie o pozostawiony na strychu
kuferek. Obiecałem przynieść go za chwilę,
- Nie będziemy w żadnym wypadku mogli pozostać tu dłużej - powiedziałem;
równocześnie na żwirowisku znów zagrzmiały strzały.
- A gdzież się podziejemy? - pytała wystraszona żona.
Zastanowiłem sig, zmieszany. Wtem przypomniałem sobie krewnych w
Leatherhead.
- Leatherhead! - usiłowałem przekrzyczeć panujący dokoła zgiełk. Zona
patrzyła poza mną, w dolinę. Przerażeni sąsiedzi wybiegali z domów.
- Jakże my się tam dostaniemy? - zapytała.
Dolinką, pod mostem kolejowym, pędził oddziałek huzarów. Trzech
wpadło galopem na dziedziniec Kolegium, dwaj inni zeskoczyli z koni i
poczęli biegać od domu do domu. Poprzez dymy płonących drzew przeglądało
czerwone jak krew słońce, rzucając na świat niezwykłe, wyblakie jakby promienie.
- Czekaj tu - zawołałem - tutaj jest bezpiecznie - i popędziłem co tchu do
zajazdu Pod Łaciatym Psem, którego właściciel posiadał konia i bryczkę. Spieszyłem
się, rzecz jasna, bardzo, gdyż nietrudno było odgadnąć, że za chwilę ruszą się wszyscy
zamieszkujący tamtą stronę wzgórza. Oberżysto stał spokojnie za ladą nie mając
najmniejszego pojęcia o tym, co się dzieje dokoła. Targował się z jakimś
odwróconym do mnie plecami jegomościem.
- Muszę dostać funta - mówił - i nie mam woźnicy. Dam panu dwa -
krzyknąłem obcemu przez ramię. - Za co?
I zwrócę przed północą!
- Na miłość boską? - zawołał oberżysta. - Co to jest? Sprzedaję wieprzka, a
pan chce dać za niego dwa funty i zwrócić przed północą`? Nic nie rozumiem.
Wyjaśniłem pośpiesznie, że muszę natychmiast wyjechać, do czego potrzebny
mi jest za wszelką cenę jego zaprzęg: Nawet nie pomyślałem, że oberżysta także
zechce może uciekać. Wziąłem bryczkę od razu; podjechałem pod dom i zostawiając
ją pod opieką żony i służącej wpadłem do mieszkania, by zabrać nieliczne nasze
kosztowności: śywopłoty i przydrożne drzewa płonęły coraz gwałtowniej. Pakując
rzeczy dostrzegłem, jak jeden ze spieszonych huzarów biegł w naszym kierunku.
Pędząc od domu od domu wzywał mieszkańców do ucieczki. Kiedy dźwigając
zawinięte w obrus nasze skarby stanąłem w drzwiach - akurat przebiegał koło nas.
Krzyknąłem za nim: - Co się dzieje?
Odwrócił się, spojrzał, wybełkotał coś w rodzaju: "czołgają się przykryci
rondlami", i wpadł do bramy stojącego na szczycie domku, Przepływający nad
gościńcem kłąb czarnego dymu przesłonił go na chwilę. Podbiegłem do drzwi
sąsiadów i zapukałem chcąc upewnić się, czy wyjeżdżając dziś do Londynu zamknęli
mieszkanie, po czym wróciłem raz jeszcze do domu po kuferek służącej, przyniosłem
go i wpakowałem do bryczki, uchwyciłem lejce i wskoczyłem na kozioł obok żony.
Jeszcze chwila - i zjeżdżaliśmy stokiem pagórka do Starego Woking pozostawiając za
sobą zgiełk i dym.
Przed nami leżał cichy słoneczny krajobraz, na polach przeciętych tasiemką
gościńca kołysała się pszenica, powiewał na wietrze szyld oberży
w Maybury. W przodzie dostrzegłem bryczuszkę doktora. U stóp wzgórza
obejrzałem się, by rzucić okiem na stok, z którego zjeżdżałem. W nieruchomym
powietrzu, kładąc się szarym cieniem na zielone czubki drzew, płynęły ciężkie kłęby
czarnego dymu przetykane czerwonymi pręgami płomieni. Dym rozpościerał się od
lasu pod Byfleet na wschodzie aż po Woking na zachodzie. Gościniec za nami usiany
był uchodzącymi w panice ludźmi, zaś poprzez nieruchome, nagrzane powietrze
roznosił się słabo, lecz bardzo wyraźnie terkot karabinu maszynowego, który po
chwili ustał, i przerywany grzechot strzałów. Widocznie Marsjanie palili wszystko,
czego tylko dosięgnął Snop Gorąca.
Nie jestem doświadczonym woźnicą, toteż całą uwagę musiałem skupić na
koniu. Gdy obejrzałem się znowu - czarny dym skrył się już za następ nym
pagórkiem. Zaciąłem konia i nie zwalniałem, dopóki nie zostawiłem za sobą Woking i
Send. Doktora prześcignęliśmy jeszcze przed Send.
10 Nawałnica
Leatherhead leży o dwadzieścia bez mała mil od wzgórza Maybury. Za Pyrford
powietrze była przesycone wonią świeżego siana, która mieszała się ze słodkim
zapachem oplatających, przydrożne żywopłoty polnych róż. Gwałtowna strzelanina,
która wybuchła przy naszym zjeździe z pagórka Maybury, ucichła równie nagle, jak
się przedtem zaczęła, pozostawiając po sobie niczym nie zamąconą ciszę i spokój
wieczoru. Do Leatherhead dotarliśmy, beż żadnych przygód, około dziewiątej.
Podczas krótkiego odpoczynku, którego tak potrzebował nasz konik, zjedliśmy
kolację, po czym poprosiłem krewnych o opiekę nad żoną.
Przez całą drogę żona dziwnie była milcząca, jakby przeczuwała przyszłe
nieszczęście. Kiedy próbowałem dodawać jej otuchy dowodząc, że Marsjanie
przykuci są do jamy swoim ciężarem, że mogą się po niej co najwyżej czołgać,
odpowiadała półsłówkami albo milczała. Gdyby nie obietnica dana oberżyście, iż
odprowadzę konia - bez wątpienia nalegałaby, abym pozostał tej nocy w Leatherhead.
Czemuż nie pozostałem! Pamiętam jej bladość przy rozstaniu.
Co do mnie - przez cały ten dzień byłem jak w gorączce. Opanowało mnie coś
w rodzaju gorączki wojennej, która czasami udzielała się cywilizowanemu
społeczeństwu, i w głębi duszy cieszyłem się, że muszę wracać tej nocy do Maybury.
Obawiałem się nawet, iż ostatnia kanonada
mogła oznaczać zagładę najeźdźców z Marsa. Najlepiej zresztą określę swój
stan, jeśli powiem, iż pragnąłem być przy ich zniszczeniu.
W drogę powrotną wyruszyłem tuż przed jedenastą. Noc była
nadspodziewanie ciemna; kiedy wyszliśmy z oświetlonego przedpokoju - wydała mi
się czarna. Upał i duchota panujące przez cały dzień nie zmniejszyły się ani odrobinę.
Chociaż nie -było nawet tchnienia wiatru, po niebie mknęły chmury. Ktoś ze służby
zapalił boczne światła u bryczki. Drogę na szczęście znałem doskonale. Dopóki nie
wskoczyłem na kozioł, żona stała w rozwartych oświetlonych drzwiach. Wtem
odwróciła się i odeszła, pozostawiając na ganku życzących mi szczęśliwej drogi
krewnych.
Z początku obawy zony udzieliły mi się, wkrótce jednak powróciłem myślami
do Marsjan. Nie miałem wówczas pojęcia o przebiegu wieczornej potyczki. Nie
wiedziałem nawet, co przyśpieszyło starcie. Gdy przejeżdżałem przez Ockham
(wracałem nie przez Send i Stare Woking, lecz inną drogą), dostrzegłem, iż cały
zachodni widnokrąg rozświetla krwawa łuna, zajmująca w miarę zbliżania się do niej
coraz więcej nieba. Chmury zwiastujące burzę mieszały się z kłębami czarno-
czerwonego dymu.
W Ripley ulica była pusta i z wyjątkiem kilku oświetlonych okien nie było tam
widać ani śladu życia. Na zakręcie do P,yrford omal nie wpadłem na gromadkę ludzi.
Stali w milczeniu, gdy ich mijałem. Nie mam pojęcia, czy wiedzieli, co się działo
poza pagórkiem; nie mam też pojęcia, czy domki, obok których przejeżdżałem, spały
spokojnie, czy stały próżne i opuszczone, czy może Wpatrywały się z niepokojem w
okropną ciemność tej nocy.
Gościniec z Ripley do Pyrford przebiega doliną rzeki Wey, toteż łuny nie było
widać. Wjeżdżając na pagórek przy kościółku w Pyrford ujrzałem ją znowu,
równocześnie zaś zaszeleściły drzewa pod pierwszym tchnieniem ścigającej mnie
burzy. Usłyszałem wydzwaniający północ zegar na wieży kościelnej i w tejże chwili
wyłoniło się przede mną, obrzeżone wyraźnie rysującymi się na tle łuny czubkami
drzew i wierzchołkami dachów, wzgórze Maybury.
Gdy oglądałem ten widok, gościniec rozświetliła nagle bladozielona poświata
ukazując dalekie lasy w kierunku Aldershot. Uczułem gwałtowne szarpnięcie lejców.
Nagle błysk zielonego płomienia przebił grubą warstwę chmur, ukazał na moment
splątane ich kłębowisko i znikł gdzieś w polu, na lewo od drogi. Była to trzecia z
kolei spadająca gwiazda.
Na niebie roztańczyły się oślepiająco fioletowe, przez kontrast z zielenią,
błyskawice i zahuczał pierwszy grom. Koń zagryzł wędzidło i poniósł.
Gnaliśmy zbiegającym po lekkiej pochyłości gościńcem ku podnóżu pagórka
Maybury. Nigdy dotąd nie widziałem tak szybko następujących po sobie błyskawic.
Pioruny zdawały się deptać sobie z trzaskiem po piętach, bardziej przypominając
pracę jakiejś potężnej machiny elektrycznej niż zwykłe wyładowania atmosferyczne.
Migotliwe światło oślepiało i myliło, począł siec drobny grad.
Z początku patrzyłem tylko na biegnący przede mną gościniec, nagle jednak
uwagę mą zwróciło coś sunącego z dużą szybkością w dół po przeciwległym stoku
wzgórza. Wziąłem to w pierwszej chwili za mokry dach domu, jednak w nieustannym
niemal świetle błyskawic widać było wyraźnie jego szybki, posuwisty ruch. Zjawisko
było ledwo dostrzegalnemoment obezwładniającej' ciemności, potem znów stało się
jasno ja-k w dzień, ujrzałem poci samym szczytem pagórka czerwone mury
sierocińca, zielone wierzchotki sosen i ten zagadkowy, ostro i wyraźnie rysujący się
przedmiot.
I to jakie zjawisko! Jak je opisać? Ogromny, wyższy od domów trójnóg
łamiący i depczący w pędzie sosny, potężna machina z połyskującego metalu
krocząca przez wrzosowisko, wymachująca giętkimi stalowymi mackami! Hałaśliwy
grzechot jej ruchu mieszał się z rykiem burzy. Błysk = i widać wyraźnie, jak dwie
nogi unoszą się nad ziemią, błysk gaśnie zapala się następny i trójnóg wydaje się już o
sto jardów bliżej. Czy możesz, czytelniku, wyobrazić sobie trójnogi stołek skaczący i
pędzący na szczudłach? Tak to w blasku błyskawic wyglądało. Tylko że zamiast
małego stołka sunęła przede mną olbrzymia machina na trójnogim statywie.
Wtem, w coraz bliższym lesie, drzewa poczęły rozchylać się jak zeschłe
zielsko, przez które przedziera się człowiek. Sosny łamały się na boki i do przodu,
zdawało się, wprost na mnie. A koń galopował co sił na jego spotkanie! Na widok
drugiego potwora nerwy me nie wytrzymały. Nie patrząc na niego szarpnąłem konia
w prawo, bryczka przechyliła się, dyszel pękł z trzaskiem, ja zaś wyleciałem jak ź
procy w bok i zwaliłem się ciężko w niegłębokie bajoro.
Natychmiast zerwałem się i po kolana w wodzie przykucnąłem za kępą
krzaków. Koń leżał bez ruchu - biedne zwierzę złamało sobie kark. W blasku
błyskawic widziałem czarny zarys obalonej bryczki i ciągle jeszcze obracające się
wolniutko koła. Chwila - i ogromny mechanizm przestąpił przeze mnie i począł
wspinać się na wzgórze, ku Pyrford.
Z bliska wyglądał niewiarygodnie dziwacznie, wcale nie jak zwykła bezduszna
maszyna sunąca z góry wytyczoną prostą drogą. Krok jego
dźwięczał metalicznie, wokół kadłuba zaś wiły się z chrzęstem długie, giętkie
i lśniące macki. Jedna z nich, jakby mimochodem, wyrwała z korzeniami sosnę.
Sunąc przez las potwór wybierał sobie drogę, a obracający się we wszystkie strony
wysoko w górze mosiężny kaptur do złudzenia przypominał głowę rozglądającego się
człowieka. Z tyłu, za plecami kadłuba, umocowane było metalowe pudło podobne do
ogromnego rybackiego kosza, ze stawów zaś potwora, gdy mnie mijał, tryskały strugi
zielonego dymu. Po chwili znikł mi z oczu.
Wszystko to widziałem niezbyt wyraźnie, gdyż migotliwe i oślepiające światło
błyskawic przerywała co chwila gęsta czarna ciemność. W biegu potwór wydawał z
siebie ogłuszający triumfalny ryk - "aluu! aluu!", głośniejszy od huku gromów. Po
chwili dopędził towarzysza i obaj przystanęli, nachylając się nad czym leżącym w
polu o dobre pół mili ode mnie. Nie ulegało dla mnie żadnej wątpliwości, iż
zatrzymali się przy trzecim przybyłym z.Marsa walcu.
Leżałem pewien czas na deszczu, przyglądając się w przerywanej
błyskawicami
ciemności uwijającym się , ponad żywopłotami potwornym metalowym
istotom.:Chwilami zacinał drobny grad to przesłaniając cieniem
, to znów odsłaniając ostre ich zarysy. W przerwach między błyskawicami noc
pochłaniała je całkowicie.
Woda z bajora i gęsto sypiący grad przemoczyły mnie do suchej nitki. Długo
trwało, nim otrząsnąłem się ze zdziwienia na tyle, aby wyczołgać się z bajora i
pomyśleć o grożącym mi niebezpieczeństwie.
Nie opodal, na kartoflisku, stała samotna chałupa jakiegoś osiedleńca.
Podniosłem się w końcu i skulony pobiegłem szukać tam schronienia. Wołałem w
drzwi, nikt jednak się nie odezwał - być może nie słyszeli lub w chacie nie było
nikogo. Po chwili zrezygnowany podążyłem kryjąc się w przydrożnych rowach do
ciągnącego się aż pod Maybury lasu.
Lasem, przemoczony i drżący z zimna, skierowałem się do domu. Błąkałem
się wśród drzew szukając ścieżki. Było bardzo ciemno, gdyż błyskawice stawały się
coraz rzadsze, a rzęsisty deszcz z gradem wypełniał każdą szczelinę między
drzewami.
Gdybym zdał sobie wówczas w pełni sprawę, co oznaczają widziane przeze
mnie wydarzenia, zawróciłbym od razu do Byfleet i Cobham, aby dostać się czym
prędzej do Leatherhead, do żony. Niesamowitość jednak otaczającej mnie nocy i
zmęczenie nie pozwoliły mi na to; byłem mokry, podrapany, ogłuszany i oślepiony
nawałnicą.
Kołatało we mnie podświadome pragnienie powrotu do domu i sądzę, że ono
właśnie kierowało moimi krokami. Obijałem się o pnie, wpadałem
do wądołów, kaleczyłem kolana o sterczące zdradziecko sęki, aż wbrodziłem
wreszcie na łąkę na stoku poniżej College Arms. Mówię: wbrodziłem, gdyż łąką
rwały potoki brudnej deszczowej wody. Tutaj w ciemnościach wpadł na mnie jakiś
mężczyzna, i to z taką siłą, że ledwie utrzymałem się na nogach.
Wydał okrzyk przerażenia, odskoczył w bok i zanim zdążyłem się opanować i
przemówić doń - uciekł. Wicher dął tak gwałtownie, iż wlokłem się pod górę z
największym trudem. Chcąc posuwać się jako tako naprzód, musiałem podejść do
pobliskiego parkanu i pomagać sobie czepiając się sztachet. `
Tuż przed szczytem stanąłem na czymś miękkim. Przy świetle błyskawicy
ujrzałem pod nogami czarny płaszcz i trzewiki. Nim mogłem rozpoznać, że to leży
człowiek - światło zgasło. Przystanąłem czekając na następny błysk. Przy jego świetle
udało mi się rozpoznać tęgiego mężczyznę odzianego skromnie, lecz nie ubogo;
głowa była przygięta tak mocno ku przodowi, że skryła się zupełnie pod ciałem. Leżał
skulony tuż koło parkanu, jakby gwałtownie oń rzucony. .
Pokonując zrozumiały u tego, kto nigdy nie dotykał trupa, wstręt nachyliłem
się i odwróciłem leżącego, sprawdzić, czy bije w nim jeszcze serce. Był martwy.
Widocznie skręcił kark. Błysnęło po raz trzeci i poznałem go. Wyprostowałem się
wstrząśnięty. Był to oberżysta, właściciel pożyczonej bryczki.
Przestąpiłem ostrożnie przez trupa i dalej piąłem się pod górę. Minąłem
posterunek policji, College Arms i doszedłem wreszcie do domu. Po tamtej stronie
wzgórza nie było widać pożarów, na żwirowisku tylko wciąż jeszcze połyskiwał
czerwony odblask rozświetlający pędzone wichrem, podcinane gradem kłębowiska
rudego dymu. Domy dokoła, o ile mogłem zauważyć w błyskach burzy, stały
nienaruszone. Jakiś czarny kształt leżał na gościńcu. koto College Arms.
Nieco dalej w kierunku Maybury słychać było na drodze głosy i kroki, brakło
mi jednak sił, by krzyknąć czy podejść tam. Otworzyłem drzwi z klucza, wszedłem do
domu, zamknąłem je za sobą na zasuwę, dowlokłem się do wiodących na piętro
schodów i usiadłem na stopniu. Wyobraźnię mą przepełniały sunące polami metalowe
potwory i zmiażdżone o płoty trupy.
Siedziałem na .schodku wsparty o ścianę i dygotałem jak w febrze.
11 U okna
Wspomniałem już, zdaje się, iż najburzliwsze nawet uczucia wygasają we
mnie nad podziw szybko. Toteż wkrótce poczułem dotkliwy chłód. Ociekałem wodą
do tego stopnia, że dokoła mnie na schodach i na chodniku stały kałuże. Podniosłem
się mechanicznie, poszedłem do jadalni i pociągnąłem łyk whisky, po czym odczułem
potrzebę przyodziania się w coś suchego.
Nieco później wspiąłem się na górę do gabinetu. Po co tam poszedłem nie
mam pojęcia. Okna mego gabinetu wychodzą na tory i pola Horsell. W pośpiechu
ucieczki zapomniałem je zamknąć przed odjazdem. Korytarz i wnętrze pokoju; w
przeciwieństwie do widoku oprawionego w ramę okna, wydawały się pełne
nieprzeniknionej ciemności. Stałem w progu jak wryty.
Nawałnica już przeszła. Wieżyczki Kolegium i otaczające go drzewa znikły
bez śladu i widać teraz było doskonale ciągnące się w dali pola i żwirowisko
rozświetlone jaskrawym czerwonym blaskiem. W blasku tym krzątały się ciemne,
dziwaczne, groteskowo ogromne postacie.
Wydawało się, że cała okolica płonie, tak gęsto usiana była malutkimi,
migocącymi w podmuchach zamierającej burzy i rzucającymi krwawy blask na gęste
chmury płomykami. Przed oknem przepływały co chwila, przesłaniając sylwetki
Marsjan, kłęby dymu. Nie mogłem dojrzeć, co robili, gdyż zarysy ich były bardzo
niewyraźne. Nie mogłem także ustalić przeznaczenia czarnych urządzeń, przy których
trudzili się z taką gorliwością. Niewidoczny też był najbliższy pożar, choć odblask
jego tańczył po ścianach i suficie. Powietrze-przepełniał ostry odór palonej gumy.
Zamknąłem bezszelestnie drzwi i podkradłem się do okna. Widziałem teraz
przestrzeń leżącą między otaczającymi dworzec w Woking domami a osmalonym,
sczerniałym lasem pod Byfleet. Na torze, koło mostu, coś się świeciło, a z kilku
domostw stojących przy gościńcu do Maybury i w pobliżu stacji zostały jedynie tlące
się ruiny. Światło na torze zadziwiło mnie; widać tam było czarny, płonący jasnym
płomieniem stos, a nieco w bok, na prawo, ciągnął się łańcuch żółtych prostokącików.
Zrozumiałem po chwili, że to leży rozbity pociąg ze zdruzgotanym parowozem. Kilka
pierwszych wagonów płonęło, podczas gdy reszta stała spokojnie na szynach.
Pośród tych trzech głównych ognisk, to znaczy: między grupą domów,
pociągiem i pożarem pod Cobham, ciągnęły się nieregularne, ciemne
plamy pól przerywane gdzieniegdzie pasmami tlących się i dymiących zgliszcz
i wrzosowisk. Przedziwny był ten widok czarnej przestrzeni przetykanej ogniem.
Najbardziej przypominał mi ogromną hutę nocą. Ludzi z początku nie widziałem
nigdzie. Później dopiero ujrzałem w blasku płonącego dworca w Woking kilka
czarnych figurek przebiegających pojedynczo przez tory.
Czyżby ten dziki chaos miał być tym samym światkiem, gdzie tak bezpiecznie
ż
yło się od tylu już lat? Nie wiedziałem jeszcze, co zaszło w ciągu ubiegłych siedmiu
godzin, nie wiedziałem też, choć zaczynałem już po trosze odgadywać, jaki był
związek między mechanicznymi kolosami a niezdarnie pełzającymi istotami, które z
takim trudem wyłaziły przymnie z walca. Z dziwnym uczuciem bezosobowego
zainteresowania przywlokłem do okna fotel, usiadłem i przyglądałem się sczerniałym
łąkom, a zwłaszcza trzem gigantycznym postaciom krzątającym się po żwirowisku.
Wydawały mi się zadziwiająco czynne. Zastanawiałem się, czym one są. Czy
myślącymi mechanizmami? Czułem, że to niepodobieństwo, Być może w każdym z
nich krył się Marsjanin kierując, rządząc, rozkazując, jak ludzki mózg kieruje, rządzi i
rozkazuje ciału? Porównywałem je do naszych maszyn; po raz pierwszy w życiu
zapytałem siebie, czym mogą być ludzkie krążowniki i parowce dla zwierząt o niższej
inteligencji.
Niebo po burzy było jasne. Kiedy migocący ponad dymami, malutki jak łepek
szpilki Mars skłaniał się już ku zachodowi - do ogródka wszedł żołnierz. Najpierw
zatrzeszczał cicho płot. Rozejrzałem się jak człowiek obudzony z letargu i
spostrzegłem go. Przełaził przez ogrodzenie. Na widok istoty ludzkiej minęło
dotychczasowe osłupienie. Wychyliłem się gorączkowo z okna.
- Pst! - szepnąłem.
Zatrzymał się niezdecydowany, siedząc okrakiem na parkanie. Potem
zeskoczył i pobiegł trawnikiem do najbliższego narożnika domu. Pochylony posuwał
się wolno wzdłuż ściany.
- Kto tam? - zapytał, także szeptem, przystając pod oknem i zadzierając głowę.
- Dokąd pan idzie? - spytałem. - Bóg wie.
- Chce się pan ukryć? - Tak.
- Niech pan wejdzie do domu - powiedziałem.
Zszedłem na dół, uchyliłem drzwi, by go wpuścić, i natychmiast za
mknąłem je znowu. Twarzy żołnierza nie mogłem dojrzeć. Był bez czapki,
mundur miał rozchełstany.
- 0 Boże! ; powtarzał, gdy wciągałem go do pokoju.
Co się stało? - pytałem. r - Niech pan lepiej zapyta, co się nie stało! - W
ciemności ujrzałem, jak załamał w rozpaczy ręce. - Zmietli nas! Po prostu nas zmietli!
- powtarzał w kółko.
Jak automat wszedł za mną do jadalni.
- Niech no pan się napije - powiedziałem napełniając szklankę whisky.
Wypił: Potem padł na krzesło, podparł głowę rękami i rozszlochał się jak
dziecko. Ja zaś, zapomniawszy o niedawnej własnej rozpaczy, stałem nad nim
zaskoczony. '
Wiele upłynęło czasu, zanim opanował się na tyle, by móc odpowiedzieć na
me pytania. Mówił bezładnie, zacinał się co chwila. Był jezdnym w artylerii, do akcji
weszli dopiero około siódmej. Opowiadano, że pierwszy oddział Marsjan - posuwał
się powoli pod osłoną metalowej tarczy w kierunku drugiego walca.
Tarcza ta, ustawiona później na trójnogu, stała się pierwszą machiną bojową,
którą zresztą i ja potem widziałem. Działo, przy którym był jezdnym, odprzodkowano
niedaleko Horsell, aby panować nad żwirowiskiem. Przybycie artylerii przyśpieszyło
działania. Gdy jezdni odprowadzali przodek, jego koń potknął się i upadł zrzucając go
w jakąś rozpadlinę. Równocześnie działo pękło, amunicja wybuchła, wszystko,
dokoła stanęło w płomieniach, a on znalazł się pod stosem martwych, zwęglonych
ludzi i koni.
- Leżałem bez ruchu - mówił - nieprzytomny ze strachu, przyciśnięty zadem
końskim. Zmietli nas! A ten smród - dobry Boże! Jak przypalone mięso! Plecy bolały
mnie po upadku, leżałem więc czekając, aż ból przejdzie. Przed chwilą wszystko było
jak na paradzie i raptem koniec! Zmietli nas! - wykrzyknął.
Długo leżał pod martwym koniem, od czasu do czasu tylko wyglądając w pole.
Piechurzy próbowali atakować jamę tyralierą, po to tylko, by zginąć. Potem potwór
zaczął przechadzać się po żwirowisku, między uciekającymi, kręcąc podobnym do
głowy kapturem, zupełnie jak rozglądający się człowiek. W czymś, co przypominało
rękę,.trzymał siejącą zielonymi iskrami, metalową; skomplikowanej budowy skrzynkę
opatrzoną tubą, z której raził Snop Gorąca.
Starczyło kilka chwili by na polu nie pozostało nic żywego, przynaj
mniej w zasięgu wzroku żołnierza, a reszta nie zmienionych jeszcze dotąd w
czarne, osmalone szkielety drzew i krzewów stanęła w płomieniach.
Huzarów ukrytych za. wyniosłością terenu nie widział. Przez krótką chwilę
słyszał grzechot maxima, potem i to ucichło. Olbrzym do ostatka oszczędzał dworzec
w Woking i przyległe don", domy, potem jednak skierował Snop na miasteczko.
Pozostały zeń tylko ruiny. Wtedy potwór wyłączył Snop, zwrócił się do artylerzysty
tyłem i naszył w stronę dymiących lasów, gdzie leżał drugi walec. Równocześnie z
jamy wyłonił się następny Tytan.
Gdy i ten podążył w ślad za pierwszym, artylerzysta począł czołgać się
ostrożnie polem, przez gorące jeszcze popieliska wrzosów, do Horsell. Udało mu się
dotrzeć do przydrożnego rowu i ujść nim do Woking. Dalsza jego opowieść pełna
była wykrzykników. 0 przejściu przed miasteczko nie było mowy. Zachowała się tam,
być może, garstka żyjących, ale byli to bez wątpienia ludzie bądź obłąkani ze strachu,
bądź też straszliwie poparzeni. Widząc, iż jeden z Marsjan - powraca żołnierz ukrył
się za dymiącymi ruinami jakiegoś muru. Stamtąd widział, jak gigant dopędziwszy
człowieka schwycił go`w jedną ze swych stalowych macek i zmiażdżył o pień sosny.
Po zapadnięciu mroku artylerzysta skoczył ku nasypowi kolejowemu i przebiegł na
drugą stronę.
Przemykał się następnie do Maybury w nadziei, iż idąc w kierunku Londynu
uniknie niebezpieczeństwa Ludzie kryli się po piwnicach i rowach, a większość tych,
co uszli z życiem, wędrowała do Send i Woking. Męczyło go pragnienie, dopóki nie
natrafił na rozbitą pompę kolejową tryskającą strumieniem wody aż na gościniec.
Taką to wydobyłem z niego, słowo po słowie; historię. Opowiadanie o
wszystkim, w widział, uspokoiło go nieco. Od ubiegłego popołudnia, jak mówił, nie
miał nic w ustach, poszedłem więc do spiżarni, skąd przyniosłem trochę baraniny i
chleba. Bojąc się zwabić Marsjan nie paliliśmy lampy, toteż ręce nasze często stykały
się nad talerzem. W miarę jak mówił, wyłaniały się z ciemności otaczające nas
przedmioty, a podeptane krzewy i połamane krzaki róż za oknem stawały się coraz
widoczniejsze. Wyglądało to, jakby przez ogród przewaliła się czereda ludzi czy
zwierząt. Coraz wyraźniej też widziałem poczerniałą, posępną, niewiele zapewne
różniącą się od mojej, twarz żołnierza.
Zakończywszy posiłek wspięliśmy się wolniutko na piętro, do gabinetu, by
dalej patrzeć przez okno. Dolina nasza w ciągu jednej nocy zmieniła się w popielisko.
Pożary dogasały. Tam gdzie niedawno szalały płomienie,
teraz wzbijały się smugi dymu; bezlitosne światło poranka obnażało osłonięte
dotąd mrokiem nocy straszliwe, odpychające w swej grozie, nieprzeliczone
ruiny zburzonych domów i szkielety zwęglonych, sczerniałych drzew.
Gdzieniegdzie widniały, jakby cudem ocalałe, jakiś semafor na torach, jakaś altanka
w ogrodzie - jasne i żywe pośród zagłady. Nigdy dotąd w dziejach wojen zniszczenie
nie było tak zupełne, tak powszechne. A koło jamy, pobłyskując w promieniach
wschodzącego słońca, stali trzej metalowi olbrzymi i kręcąc kapturami przyglądali się
dokonanym spustoszeniom. _
Wydawało mi się, że jama została powiększona. W niebo biły z niej co chwila,
unosiły się wirując i rozpływały w przestworzach kłęby jaskrawozielonej pary.
Widniejące w oddali, w Cobham, słupy płomieni zmieniły się za pierwszym
dotknięciem dnia w słupy krwawego dymu.
12 Co widziałem z zagłady Weybridge i Sheppertonu
Ś
wiat zdawał się zbyt jasny, toteż zaprzestaliśmy podglądania Marsjan,
opuściliśmy okno i zeszliśmy cichutko na dół.
Artylerzysta przyznał mi rację, iż dom nie jest bezpiecznym schronieniem.
Chciał iść dalej, jak mówił, na Londyn,.dó swojej baterii. Dwunastej konnej. Mój
plan, powstały pod przemożnym wrażeniem potęgi Marsjan, polegał na niezwłocznym
powrocie do Leatherhead po żonę, zabraniu jej do Newhaven i opuszczeniu kraju.
Pojąłem już bowiem zupełnie jasno, iż okolice Londynu muszą stać się, zanim
straszliwe te istoty nie zostaną zgładzone, polem okrutnych walk.
Pomiędzy mną wszakże a Leatherhead leżał pilnowany przez olbrzymów
trzeci walec. Myślę, iż będąc sam próbowałbym szczęścia i poszedł na przełaj.
Artylerzysta jednak powstrzymał mnie od tego. Dla kochającej żony, tłumaczył mi, to
ż
adna przyjemność zostać wdową. Ostatecznie ustąpiłem i postanowiliśmy iść razem,
pod osłoną lasu, na północ, do Street Cobham. Stamtąd dopiero miałem udać się
zataczając wielki krąg przez Epsom do Leatherhead.
Byłbym wyruszył bez zwłoki, towarzysz mój jednak, zawodowy wojskowy,
znał się na tym lepiej ode mnie. Musiałem przetrząsnąć cały dom, aby znaleźć
manierkę i napełnić ją whisky. Kieszenie wypchaliśmy sucharami i pokrojonym w
plasterki mięsem. Wtedy dopiero wymknęliśmy się
z domu i popędziliśmy co siłą tą samą kiepską drogą, którą przyszedłem
wczorajszej nocy. Domy wydawały się opuszczone. No gościńcu natknęliśmy się na
trzy zbite w ciasną gromadkę zwęglone ciała, niewątpliwie ofiary Gorącego Snopa.
Gdzieniegdzie poniewierały się pogubione przez uciekających drobiazgi, jakiś
zegarek, jakiś pojedynczy pantofel, jakaś srebrna łyżka i tym podobne kosztowności.
Na zakręcie do poczty stał okulawiony na trzech kołach, zapchany gratami wózek.
Pośród rozrzuconych dokoła szczątków leżała rozbita w pośpiechu skarbonka.
Z wyjątkiem wciąż jeszcze płonącego sierocińca żaden z pobliskich domów
nie ucierpiał wiele. Snop zgolił tylko kominy i przemknął dalej. Mimo to wydawało
się, że w owym Maybury nie ma prócz nas żywego ducha. Większość mieszkańców
uszła, jak sądziłem, drogą na Stare Woking, tą samą, którą jechaliśmy wczoraj do
Leatherhead. A może ukrywała się gdzieś w pobliżu.
Schodząc łąką po stoku minęliśmy ciało mężczyzny w czarnym przemokłym
od nocnej ulewy ubraniu i u podnóża wzgórka weszliśmy w las. f,asem, nie
napotykając nikogo, podążaliśmy ku linii kolejowej. Po drugiej stronie toru ciągnęły
się czarne zgliszcza. Większość drzew leżała pokotem, gdzieniegdzie tylko sterczały
szare pnie z kikutami konarów pokrytych zwęglonym ciemnobrązowym listowiem. '
Po naszej stronie pożarowi nie udało się rozszerzyć, osmalony był sam tylko
skraj lasu. W pobliżu niedawno, widocznie w sobotę jeszcze, pracowali drwale. Na
polanie obok kupy trocin i wielkiej mechanicznej piły leżały świeżo zrąbane i pocięte
klocki. Tuż przy nich stał nieduży pusty barak. Ranek był dziwnie cichy, bez tchnienia
wiatru. Nawet ptaki przycichły
, my zaś, krocząc ż pośpiechem, także rozmawialiśmy tylko szeptem.
Oglądaliśmy się co chwila, parę razy przystawaliśmy nasłuchując.
Po pewnym czasie, gdy .zbliżaliśmy się już do gościńca, doszedł nas stamtąd
tupot kopyt końskich. Poprzez rozchylone gałęzie ujrzeliśmy jadącą powoli w
kierunku Woking trójkę kawalerzystów.
Zawołaliśmy na nich, a kiedy przystanęli, pośpieszyliśmy na drogę. Byli to
porucznik i dwaj huzarzy z ósmego pułku. Wieźli z sobą podobny do teodolitu
przyrząd na statywie. Artylerzysta wyjaśnił mi, że to heliograf.
- Pierwsi spotkani na tej drodze od rana ludzie! -wykrzyknął porucznik
. - Co się tu dzieje?
Minę i głos bardzo miał przejęte. Stojący za nim żołnierze przyglądali się nam
ciekawie. Artylerzysta przeskoczył przez równa drogę i zasalutował.
- Melduję posłusznie, panie poruczniku, w nocy rozbito nam działo.
Ukrywałem się. Próbuję odnaleźć baterię. Jadąc dalej tą drogą natknie się pan o pół
mili stąd na Marsjan.
- A cóż to znów za diabły?
-- Melduję posłusznie, opancerzone olbrzymy. Wysokość sto stóp. Trzy nogi.
Ciało aluminiowe. Ogromne głowy w kapturach.
- Nie wygłupiajcie się! = zawołał porucznik. - Co za przeklęte bzdury!
- Przekona się pan porucznik. Mają też skrzynki, z których strzelają ogniem.
- Chyba armaty?
- Nie, panie poruczniku - tu artylerzysta począł żywo opisywać Snop Gorąca.
Nie dając mu dokończyć porucznik zwrócił się do mnie. Dotychczas stałem na
skraju drogi bez słowa.
- Pan też ich widział? - zapytał.
- Opis jak najzupełniej dokładny - odparłem.
- Tak - zakonkludował porucznik. - Myślę, że i ja powinienem to zobaczyć. A
wy-tu spojrzał na artylerzystę-idźcie najlepiej zameldować się u dowódcy brygady,
generała Marvina, i powtórzcie mu to wszystko. My mamy rozkaz usuwać ludzi z
domów. Generał jest w Weybridge: Znacie drogę? h
J Ja znam - odezwałem się, po czym oficer zawrócił konia na południe.
- Pół mili, mówicie? - rzucił.
- Co najwyżej - odparłem wskazując wierzchołki drzew na południe.
Podziękował i ruszyli drogą. Więcej ich nie widzieliśmy.
Nieco dalej natknęliśmy się na trzy kobiety z dwojgiem dzieci zajęte
wynoszeniem rzeczy z chałupy. Ręczny wózek pełen był ubogich sprzętów i brudnych
węzełków. ,Kobiety tak były zajęte, że nie miały nawet czasu, by z nami rozmawiać.
Z lasu wyszliśmy niedaleko dworca w Byfleet; Cała ta okolica, skąpana w
promieniach porannego słońca, cicha była i spokojna. Snop Gorąca nie sięgał aż tutaj,
toteż gdyby nie milcząca pustka wielu domów, gdyby nie wybuchający gdzieniegdzie
zgiełk i gwar pakowania się, gdyby nie oddział żołnierzy rozstawionych na moście
kolejowym i spoglądających na Woking
, byłaby to najzwyczajniejsza letnia niedziela.
Do Addlestone ciągnął gościńcem szereg skrzypiących wozów i bryczek.
Ujrzeliśmy na drugim krańcu łąki sześć armat, dwunastofuntówek,
ustawionych w jednakowych odstępach i wymierzonych w Woking. Przy
armatach stała obsługa, czekały w pogotowiu bojowym jaszcze. Ludzie wyglądali jak
na paradzie.
- To rozumiem!-zawołałem. -Ci na pewno oddadzą choć jeden celny strzał.
Artylerzysta zawahał się. - Idą dalej - mruknął.
Bliżej Weybridge, tuż przy moście, gromada żołnierzy w białych roboczyeh
drelichach sypała długi szaniec, za którym widniały liczne działa.
- Łuki i strzały przeciwko piorunom - powiedział artylerzysta. - Nie widzieli
jeszcze ognistego promienia!
Wolni od pracy przy szańcu oficerowie wypatrywali czegoś ponad drzewami, a
sypiący go żołnierze przerywali co chwila robotę, aby też rzucić okiem w południową
stronę.
Zamieszanie w Byfleet panowało niewiarygodne: Ludzie pakowali się; a
huzarzy, jedni wierzchem, inni pieszo, popędzali ich beż wytchnienia. Na wiejskiej
uliczce ładowano w pośpiechu, prócz innych pojazdów, trzy czy cztery ambulanse
oznaczone krzyżami :na białych polach i stary omnibus. Wszędzie uwijały się grupki
odświętnie odzianych ludzi. śołnierzom z największym trudem udawało się wyjaśnić
im powagę sytuacji.
Jakiś staruszek chciał zabrać ogromną skrzynię pełną doniczek z orchideami i
wykłócał się ząb za ząb z usiłującym mu to wyperswadować kapralem.
- Wie pan, co stamtąd nadchodzi?-krzyknąłem wskazując przesłaniające
Marsjan drzewa.
- Hę? - odparł zwracając się ku mnie. - Toć tłumaczę, że to drogie rzeczy. .
- Śmierć! - wrzasnąłem. - Śmierć nadchodzi! Śmierć! - i pozostawiwszy go
głowiącego się nad tymi słowami pośpieszyłem za artylerzystą. Na zakręcie
obejrzałem się. śołnierz odszedł, a staruszek stał przy swej skrzynce i gapił się na
dalekie drzewa.
Nikt w całym Weybridge nie potrafił nas objaśnić, gdzie mieści się kwaterą
główna: takiego bałaganu nie widziałem jeszcze, jak żyję, w żadnym miasteczku.
Wszędzie pełno było bryk, wozów, przedziwnej jakiejś mieszaniny pojazdów i koni.
Pięknie odziane damy i szacowni obywatele miasta w golfowych wioślarskich
strojach pakowali się na gwałt przy energicznej pomocy rozmaitych próżniaków.
Dzieciaki były podniecone i raczej zachwycone tą niezwykłą odmianą w coniedzielnej
nudzie.
A pośród całego tego zgiełku i tumultu dzielny jakiś pastor odprawia) wczesne
nabożeństwo zwołując na nie wiernych przeraźliwą sygnaturką.
Przysiedliśmy z moim artylerzystą na stopniach studni, by posilić się nieco
zapasami. Patrole wojskowe, tym razem nie huzarzy, lecz biało odziani grenadierzy,
ostrzegały ludność, aby w razie strzelaniny kryć się natychmiast po piwnicach albo
niezwłocznie opuszczać mieścinę. Mijając most kolejowy ujrzeliśmy na dworcu tłum
ludzi i perony zawalone walizami i tobołami. Normalny ruch prawdopodobnie
wstrzymano, aby przepuścić transporty wojska do Chertsey. Dopiero później
dowiedziałem się o
dzikich walkach o miejsca w pociągu specjalnym, podstawionym po długim
oczekiwaniu.
W Weybrigde pozostaliśmy do południa, a wkrótce potem znaleźliśmy się
koło przystani Shepperton, w miejscu gdzie Wey wpada do Tamizy. Zatrzymaliśmy
się tam nieco dłużej pomagając dwu starowinom załadować rzeczy na wózek. Ujście
Wey składa się z trzech koryt, przez rzekę kursuje prom, jest tam też przystań i
wynajem łódek. Na brzegu od strony Sheppertonu stała wówczas oberża okolona
rozległym trawnikiem, nieco głębiej zaś - kościół z wieżą (odbudowano ją potem
bardziej strzelistą) wznoszącą się wysoko ponad drzewa.
Zastaliśmy tam podniecony i hałaśliwy tłum uciekinierów. Wprawdzie
ucieczka nie była jeszcze paniczna, tyle jednak zebrało się tutaj ludzi, że nie zdołałyby
ich przewieźć wszystkie łodzie z całej rzeki razem wzięte. A wciąż jeszcze napływały
nowe, zadyszane, obładowane tobołami gromady. Jakieś małżeństwo niosło dobytek
ułożony na zdjętych z zawiasów drzwiach domku. Ktoś udowadniał, że łatwiej będzie
wyjechać z Sheppertonu pociągiem.
Hałasu było tu co niemiara, a jakiś facet próbował nawet kpić i dworować.
Najwidoczniej cały ten tłum wyobrażał sobie Marsjan jako ludzi groźnych wprawdzie,
którzy mogą napaść i zrabować miasteczka i wioski, ale którzy wcześniej czy później
nie unikną zagłady. Wzrok wszystkich zwracał się co chwila ku łąkom za Wey,
ciągnącym się aż po Chertsey, lecz panował tam zupełny spókój.
W przeciwieństwie do wybrzeża po stronie Surrey, na przeciwległym brzegu
Tamizy, z wyjątkiem miejsca gdzie przybijają łodzie, cicho było i spokojnie. Lądujący
rozchodzili się w pośpiechu polnymi drożynami. Akurat wielki prom dobijał do
brzegu. Kilku stojących na trawniku koło oberży żołnierzy pokpiwało sobie z
uciekinierów nie udzielając im pomocy. Oberża, jak zwykle w niedzielę, była
zamknięta.
- Co to? - krzyknął przewoźnik.
- Stul pysk, przeklęty!- zawołał ktoś do ujadającego niedaleko nas psa. Od
Chertsey rozległ się głuchy huk, odgłos strzału armatniego.
Walka rozpoczęła się. Niemal natychmiast zaczęły przyłączać .się do chóru,
strzelając co sił, jedna po drugiej, niewidoczne, ukryte bardziej na prawo, za
porastającymi przeciwległy brzeg drzewami, baterie. Któraś kobieta krzyknęła. Tłum
stał nieporuszony, wsłuchany w nagły zgiełk tak bliskiej, a przecież niewidocznej
bitwy. Dostrzec można było tylko płaskie łąki, krowy skubiące trawę i srebrzyste,
nieruchome w upalnym słońcu płaczące wierzby. .
- Chyba ich wojsko zatrzyma - odezwała się z powątpiewaniem stojąca koło
mnie paniusia. Nad drzewami unosiła się leciutka mgiełka.
Nagle daleko w górze rzeki ujrzeliśmy chmurę dymu, która kłębiła się i szła
wciąż wyżej i wyżej, aż zawisła wysoko w nieruchomym powietrzu. Potem ziemia
zadrżała pod nogami i powietrzem targnął głośny wybuch wybijając szyby w oknach i
ogłuszając nas na długą chwilę.
- Już tu są! - wrzasnął jakiś człek w błękitnej koszuli. - Tam! Widzicie ich?
Tam!
W oddali spoza drzew ukazał się nagle jeden, drugi, trzeci, czwarty Marsjanin.
Gnali ciągnącymi się ód Chertsey polami ku rzece. Z dala wyglądali jak niewielkie
zakapturzone figurki mknące posuwistym, szybkim jak lot ptaków ruchem. Potem
pojawił się piąty. Pędził na przełaj, wprost na nas. Szli-na działa. Lśniły w słońcu
metalowe cielska rosnących z każdym krokiem potworów. Najodleglejszy, ostatni w
lewo, wymachiwał wzniesioną wysoko skrzynką i nagle upiorny, straszliwy Snop
Gorąca, tak dobrze znany mi od piątku, pomknął ku Chertsey i uderzył w nieszczęsne
miasteczko.
Wydawało się, że widok tych przedziwnych, okropnych istot poraził na chwilę
zebrany nad,.rzeką tłum. Zapanowała zupełna cisza, nikt nie krzyknął, nikt nie jęknął.
Potem rozległ się ochrypły pomruk, tupot setek nóg i plusk wody. Jakiś mężczyzna,
zbyt wystraszony, by rzucić trzymaną na ramieniu walizę, odwrócił się i wyrżnął mnie
nią tak mocno, aż się zatoczyłem. Biegnąca ku rzece kobieta popchnęła mnie z
niespodziewaną siłą. Ja też rzuciłem się wraz z tłumem do ucieczki, mimo
przerażenia jednak nie przestawałem myśleć. Ani na chwilę nie zapominałem o
Snopie Gorąca! Ukryć się pod wodą! Oto jedyny ratunek!
- Kryć się pod wodą! - ryknąłem. . Rozejrzałem się i popędziłem na spotkanie
nadchodzącego Marsjanina, prosto ku piaszczystej zatoce i do wody. Inni uczynili to
samo. Gdy bie
głem, obok. z zawracającej do brzegu łodzi, wyskakiwali ludzie. Kamienie na
dnie oślizłe były i zamulone, woda zaś tak płytka, że chcąc zagłębić się do pasa,
musiałem odbiec ze dwadzieścia kroków od brzegu. Kiedy olbrzymia postać
Marsjanina była o paręset już tylko jardów ode mnie dałem nurka. Plusk, z jakim
ludzie wyskakiwali z łodzi, grzmiał mi w uszach z siłą piorunów. Ludzie z pośpiechu
lądowali po obu stronach rzeki.
Marsjanin nie zwracał chwilowo uwagi na uwijających się w popłochu ludzi,
jak człowiek nie zwraca uwagi na mrówki krzątające się wokół kopniętego
przypadkiem mrowiska. Gdy wytknąłem nareszcie, na pół uduszony, głowę z wody -
kaptur Marsjanina patrzył ku strzelającym jeszcze zza rzeki bateriom. Potem olbrzym
ruszył dalej wymachując w takt kroków zbiornikiem gorąca.
Po chwili był już nad rzeką i począł brnąć przez wodę. Wychodząc na
przeciwległy brzeg przyklęknął na chwilę, natychmiast jednak powstał i ruszył ku-
Sheppertonowi. Równocześnie wypaliło sześć ukrytych wśród podmiejskich domków
armat. Niespodziane, bliskie, następujące szybko po sobie wybuchy przeraziły mnie.
Potwór unosił właśnie skrzynię ze Snopem, gdy ó kilka stóp od kaptura rozerwał się
granat.
Wydałem okrzyk zdumienia: Nie parzyłem już na tamtych czterech, nie
myślałem o nich, całą uwagę skupiłem na najbliższym. Dwa następne pociski
wybuchły tuż koło metalowego cielska, a czwarty rąbnął w usiłujący uniknąć go
obrotem kaptur. Kaptur.pękł, błysnął i rozleciał się w kawałki sypiąc wkoło
odłamkami metalu i krwawymi strzępami mięsa.
- Trafili! - krzyknąłem z zachwytem.
Odpowiedziały mi okrzyki radości. W podnieceniu omal nie wyskoczyłem
na brzeg.
Pozbawiony głowy kolos zataczał się jak pijany; nie przewrócił się jednak.
Cudem niemal zachował równowagę, ale nie panując nad ruchami pomykał ze
wzniesionym w górę zbiornikiem gorąca ku Sheppertonowi. śywa inteligencja,
zamknięty w kapturze Marsjanin, została zgładzona, rozprysła się na cztery wiatry i
potwór był już tylko metalowym mechanizmem sunącym ku nieuchronnej zagładzie.
Nie kierowany przez nikogo pędził wprost przed siebie. Uderzył jak taran w wieżę
kościelną, zdruzgotał ją jak szklaną zabawkę, skręcił w bok, potknął się i ginąc z oczu
runął w rzekę z potężnym łoskotem.
Gwałtowny wybuch wstrząsnął powietrzem. W niebo 'strzelił słup wody, pary,
błota i odłamków metalu. To komora ze Snopem dotknęła
wody zmieniając ją niepowstrzymanie w parę. Rzeką runęła jak wrzący
błotnisty przypływ potężna fala. Widziałem ludzi uciekających na brzegi, zewsząd
rozlegały się jęki i krzyki zagłuszane sykiem i zgiełkiem upadku Marsjanina.
Nie zwracając uwagi na gorąco, stłumiwszy instynkt samozachowawczy
przepychałem się wśród uciekających, pędziłem z pluskiem przez nadbiegające fale w
górę rzeki, do zakrętu, chcąc ujrzeć, co się tam dzieje. Kilka porzuconych łódek
obijało się bez celu po wzburzonych falach. Wreszcie zobaczyłem Marsjanina. Leżał
w poprzek koryta, zupełnie niemal zatopiony.
Nad szczątkami unosiły się gęste obłoki pary. Widać przez nie było; jak
olbrzymie członki młócą w nieustannych drgawkach wodę, jak rozpryskują w
powietrzu błotnistą pianę. Macki niby żywe ramiona to splatały się konwulsyjnie, to
rozplatały i gdyby nie bezradna jałowość tych ruchów wydawałoby się, że to
ś
miertelnie zraniona istota walczy z falami o życie. 7a machiny tryskały z głośnym
sykiem olbrzymie strugi rdzawobrązowej cieczy. ,
Od widoku tego odwróciły mą uwagę wściekłe ryki przypominające dźwięki
rozpowszechnionych w przemysłowych miastach syren fabrycznych. Jakiś jegomość
stojący tuż przy brzegu, po kolana w wodzie, krzyczał coś do mnie pokazując palcem
w tył, poza mnie. Odwróciłem się i ujrzałem sadzących ogromnymi susami brzegiem,
od Chertsey, Marsjan. Z Sheppertonu znów odezwały się działa, tym jednak razem
bez skutku.
Na ten widok dałem nurka i płynąłem pod wodą wstrzymując oddech dopóty,
dopóki każdy ruch nie stał się męką. Woda dokoła burzyła się coraz gwałtowniej,
temperatura rosła błyskawicznie.
Gdy.wynurzyłem się na chwilę, by zaczerpnąć tchu, i przetarłem oczybiałe
kłęby pary przesłoniły Marsjan niemal całkowicie. Hałas panował ogłuszający.
Wreszcie ujrzałem niewyraźnie ogromne, bo powiększone jeszcze przez mgłę, szare
postacie. Minęły mnie, po czym dwie nachyliły się nad parującymi szczątkami
towarzysza.
Dwie pozostałe stanęły koło nich, w wodzie, jedna o dwieście mniej więcej
jardów od mnie, druga bliżej ku Laleham. Wzniesione wysoko
zbiorniki ze Snopem Gorąca siały z sykiem śmiercionośne promienie.
Powietrze pełne było wrzawy, ogłuszającej mieszaniny skłóconych ze sobą
hałasów; podobnych do głosu trąb, ryków Marsjan, łoskotu walą. cych się domów,
trzasku płonących drzew, płotów i zabudowań. Gęsty,
czarny dym łączył się z bijącą z rzeki parą, w Weybridge zaś miejsca dotknięte
Snopem łyskały oślepiającą białością i w jednej chwili zmieniały się w dymiące,
roztańczone płomienie. Pobliskie domy wciąż jeszcze stały nietknięte, wyczekując
swego losu. Przesłaniały je drżące, blade obłoczki pary, oświetlały buzujące pożary. ,
Dysząc ciężko, stałem chwilę po pierś we wrzącej niemal wodzie,
oszołomiony beznadziejnością "położenia, pewny nieuchronnej zguby. Poprzez opary
widziałem ludzi uchodzących na brzeg i przezierających się przez gęstwę trzcin, na
podobieństwo żab przerażonych zbliżaniem się człowieka.
Nagle biała smuga Snopa poczęła .pomykać w mą stronę. Pod jej dotknięciem
z domów tryskały płomienie, drzewa stawały w ogniu. Przejećhała po brzegu w jedną
stronę, potem w drugą, zlizując uciekających, i dotknęła rzeki niespełna pięćdziesiąt
kroków ode mnie. Musnęła wodę przesuwając się od brzegu do brzegu, a śladem jej
pobiegło białe pasmo wrzącej, buchającej parą piany. Skoczyłem ku brzegowi.
Uszedłem parę zaledwie kroków, gdy runęła na mnie potężna, wrząca niemal
fala. Wrzasnąłem nieprzytomnie i poparzony, na pół oślepiony, czując, że ginę,
zataczając się wśród syczącej, rwącej wody przedzierałem się resztkami sił ku
brzegowi. Gdybym potknął się-byłby to koniec. Nie potknąłem się jednak. Upadłem
wyczerpany na szerokiej, piaszczystej łasze, przy samym ujściu Wey do Tamizy, tuż
pod nosem nadchodzących Marsjan. Byłem pewien, że czeka mnie śmierć.
Jak przez mgłę pamiętam ogromną stopę Marsjanina. Wparła się w ziemię o
kilkanaście zaledwie jardów od mej głowy, rozrzucając na wszystkie strony piach, po
czym znów uniosła się w górę. Pamiętam długą, pełną niepewności chwilę
wyczekiwania, a potem widok, to wyraźny, to przesłonięty welonem dymu, czterech
kolosów dźwigających szczątki zgładzonego towarzysza. Uchodziły one
nieskończenie wolno, jak mi się zdawało, przez rzekę i dalej, nadbrzeżnymi łęgami.
Dopiero wtedy zacząłem pojmować coraz jaśniej, że chyba cudem jakimś - ocalałem.
13 Jak spotkałem się z wikarym
ł'o tej niespodzianej lekcji naszej potęgi, udzielonej przez ziemską broń,
Marsjanie wycofali się na pola pod Horsell; do swych wyjściowych pozycji; że zaś
odchodzili w pośpiechu i do tego obciążeni szczątkami powalonego kompana -
przeoczyli niewątpliwie wielu takich rozsianych w
pojedynkę rozbitków jak ja. Gdyby nie zajmowali się wówczas swym
towarzyszem, lecz atakowali dalej, to nieliczne baterie broniące dostępu do Londynu
nie byłyby w stanie ich powstrzymać i stanęliby w stolicy wcześniej niż wieść o ich
pochodzie. Byłoby to natarcie tak nagłe, straszliwe i niszczące, jak trzęsienie ziemi,
które przed stu laty zburzyło Lizbonę.
Nie śpieszyli się jednak. Poprzez międzyplanetarne przestrzenie mknął
przecież walec za walcem. Każda doba przynosiła posiłki. A tymczasem nasze sztaby,
lądowy i morski, znając już w pełni niesłychaną moc wroga pracowały z wściekłą
energią. Dosłownie co minutę stawało na stanowisku nowe działo, tak że o zmierzchu
z każdego zagłębienia, zza każdego krzaka i domku, ze stoków wzgórz Kingstonu i
Richmondu wyzierały czujne, choć zamaskowane czarne paszcze armatnie. A przez
zwęglone, martwe pola, wszystkiego ze-dwadzieścia może mil kwadratowych,
otaczające obozowiska Marsjan w Horsell, przez spalone, zrujnowane wioski, między
sczerniałymi, zeschłymi kikutami wczoraj jeszcze szumiących drzew przemykali się
ofiarni zwiadowcy z heliografami, które miały ostrzegać artylerzystów o każdym
ruchu Marsjan. Ci jednak pojęli już znakomicie działanie naszej artylerii, pojęli
niebezpieczeństwo ludzkiej bliskości, toteż podejść bliżej niż o milę do któregoś z
walców można było tylko za cenę życia.
Wydaje się, że wczesnym popołudniem olbrzymy przeniosły zawartość
drugiego i trzeciego walca z Adlestone i Pyrfordu do pierwszej swej jamy na polach
Horsell. Na wzniesieniu, ponad wypalonymi wrzosowiskami i zrujnowanymi
budynkami, stanął na warcie jeden, podczas gdy inni opuścili swe machiny wojenne i
zeszli do jamy. Pracowali tam zawzięcie do późnej nocy. Świadczył o tym piętrzący
się nad jamą słup zielonego dymu widoczny wyraźnie z pagórków pod Merrow, a
nawet, jak mówiono, z Banstead, Epsom i Downs.
Podczas gdy za mymi plecami Marsjanie gotowali się do następnego wypadu,
a przede mną ludzkość zbierała siły do walki, ja w niewypowiedzianej męce, bólu i
trudzie przedzierałem się przez ogień i dym płonącego Weybridge ku Londynowi.
Dostrzegłszy jakieś porzucone czółno płynące w dół rzeki, zrzuciłem
przemoczone zwierzchnie odzienie, dotarłem do łódki i w ten sposób opuściłem teren
zagłady. Wioseł w czółnie- nie było, toteż grzebiąc w wodzie poparzonymi rękami
posuwałem się z wielkim tylko trudem do Hallifordu i Waltonu. Oglądałem się przy
tym nieustannie, co zresztą łatwo chyba przyjdzie czytelnikowi zrozumieć. Wybrałem
rzekę, bo wie
działem teraz, że najwięcej szans ocalenia, gdyby potwory pojawiły się znowu,
zapewnia woda.
Fala wywołana upadkiem Marsjanina tak była gorąca, że przez większą część
pierwszej mili para całkowicie przesłaniała mi widok brzegów rzeki. Raz tylko, przez
krótką chwilę, widziałem czarny sznur sylwetek uciekających polami od Weybridge.
Halliford, jak mi się zdawało, był całkowicie opuszczony, a szereg nadbrzeżnych
domków płonęło. Dziwny to był widok- zupełny spokój, zupełna pustka pod upalnym,
błękitnym niebem i tylko dym i płomienie tańczące w popołudniowym skwarze.
Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się widzieć płonących domów bez zgiełkliwego tłumu
gapiów: Nieco dalej tliły się i dymiły suche przybrzeżne szuwary, zaś nie skoszonymi
jeszcze łąkami posuwała się niepowstrzymanie w głąb lądu krecha ognia,,
Tak bylem obolały i.zmordowany gwałtownością przeżyć, tak straszny
panował skwar na rzece; 'iż długi czas dawałem bezwalnie nieść się prądowi. W
końcu jednak arach przemógł i znów zacząłem wiosłować. Na dobitek słońce spiekło
mi obnażone plecy, toteż gdy wyłonił się wreszcie zza zakrętu most w Waltonie- upał
i wyczerpanie przemogły przerażenie. Przybiłem do brzegu i śmiertelnie znużony
wyciągnąłem się wśród wysokiej trawy. Była może czwarta, może piąta po południu.
Po chwili podniosłem się, uszedłem z pół mili nie spotykając po drodze żywej duszy i
znów ległem, tym razem w cieniu żywopłotu. Pamiętam: idąc mówiłem coś
półprzytomnie sam do siebie. Okropnie chciało mi się pić i gorzko żałowałem, że
wypiłem tak mało wody. Ciekawe, że zły byłem na żonę; nie potrafię tego objaśnić,
lecz winiłem ją za jałowość mych prób powrotu do Leatherhead.
Duchowny zjawił się prawdopodobnie w czasie mej drzemki, gdyż nadejścia
jego zupełnie sobie nie przypominam. Ujrzałem go siedzącego przy mnie, w
wybrudzonej sadzami bluzie, z wygoloną twarzą wzniesioną w górę, zapatrzonego w
migocące na niebie błyski. Niebo pokryte było barankami, kłębkami puchowych
chmurek zabarwionych leciutkim różem letniego zachodu.
Usiadłem, a ksiądz na odgłos tego ruchu spojrzał pośpiesznie na mnie.
- Nie ma pan wody? - spytałem krótko. . Zaprzeczył ruchem głowy.
- Dopomina się pan o wodę już od godziny - odrzekł.
Milczeliśmy przyglądając się sobie badawczo. Śmiem twierdzić, że
wyglądałem dość dziwacznie, nagi do pasa, w mokrych spodniach i skar
petkach, poparzony, umorusany. Jego zaś twarz była wcieleniem słabości.
Cofnięta broda, kędzierzawe, lniane niemal loki opadające na niskie czoło, dość duże
bladoniebieskie bez wyrazu oczy. Mówił urywanie, patrząc gdzieś w bok, w próżnię.
- Co to ma znaczyć? - rzekł. - Co to wszystko ma znaczyć? Patrzyłem nań bez
słowa.
Wyciągnął białą, wątłą dłoń i zaczął pełnym skargi głosem:
- Dlaczego pozwala się na to? Za jakie grzechy? Wyszedłetń po rannym
nabożeństwie w pole, by odświeżyć nieco umysł, i nagle ogień,'trzęsienie ziemi,
ś
mierć! Jak Sodoma i Gomora! Cała nasza praca zniszczona, cała praca... Kim są ci
Marsjanie?
- Kim my jesteśmy? - odparłem ochryple.
Opasał kolana ramionami i znów zwrócił się ku mnie. Długą chwilę patrzał na
mnie w milczeniu.
- Wyszedłem na spacer, by odświeżyć się nieco - powtórzył - i nagle ogień,
trzęsienie ziemi, śmierć!
Zamilkł, skłaniając głowę tak nisko, iż brodą sięgał niemal kolan. Wtem
począł wymachiwać ręką. - Cała praca, wszystkie szkoły... Cóżeśmy zawinili? Co
zawiniło Weybridge? Wszystko zniszczone! Nic nie zostało! Kościół! Odbudowany
trzy lata temu! Nie ma! Zmieciony! Za co?
Chwila milczenia i znów wybuch - jak u szaleńca.
- Dymy pożarów unosić się będą na wieki wieków! - krzyczał.
Oczy płonęły mu, cienkim palcem wskazywał Weybrigde. Zacząłem
pojmować. Straszliwa tragedia, jaką przeżył - uszedł najwidoczniej z Weybridge -
doprowadziła go niemal do obłędu.
- Daleko stąd do Sunbury`? - zapytałem rzeczowo.
- I cóż mamy czynić? - pytał. - Czy te istoty są wszędzie? Czy całą Ziemię
otrzymały we władanie?
- Daleko stąd do Sunbury? ,
- Przecież dziś rano odprawiałem jeszcze mszę...
- Od rana zmieniło się wiele rzeczy - odparłem spokojnie. - Proszę się
opanować. Nie należy tracić nadziei.
- Nadziei!
- Tak. Gorącej nadziei, mimo wszystkich tych zniszczeń!
Zacząłem wyjaśniać swój pogląd na sytuację. Z początku słuchał, w miarę
jednak jak mówiłem, zainteresowanie w jego oczach zmieniało się w poprzednią
bezmyślność. Odwrócił wzrok.
= To początek końca - wykrzyknął nie dając mi dokończyć. - Koniec!
"Wielki, straszliwy dzień Pana! I ludy wzywać będą pagórki i skały, by spadły
na nie i ukryły je... ukryły przed obliczem Tego, który zasiada na tronie!"
Zacząłem rozumieć sytuację. Zaprzestałem wypracowanego rozumowania,
powstałem i pochylając się nad nim oparłem mu dłoń na ramieniu.
- Trzeba, być mężczyzną - wyrzekłem. - Pan jest nieprzytomny ze strachu. Cóż
za pożytek z religii, jeśli kruszy się ona w obliczu nieszczęścia? Proszę pomyśleć,
ile.zła wyrządziły ludzkości trzęsienia ziemi, powodzie, wojny, wybuchy wulkanów!
Czy panu zdaje się, że Bóg ubezpieczył Weybrigde od wypadku? Człowieku, Bóg to
nie agent ubezpieczeniowy.
Siedział czas jakiś w bezmyślnym milczeniu.
- I jakże możemy ocaleć? - spytał nagle. - Oni są niedosiężni, oni są
bezlitośni...
- Ani jedno, ani prawdopodobnie drugie- odparłem. - Poza tym im są
potężniejsi, tym mądrzejsi i ostrożniejsi powinniśmy być my. Jeden z nich zginął, o,
tam, niespełna trzy godziny temu.
- Zginął! - wykrzyknął rozglądając się dokoła. - Jakże mógł zginąć wysłannik
Pana?
- Widziałem na własne oczy - odparłem. - Przypadkowo wpadliśmy w sam
gąszcz wydarzeń... i to wszystko - zakończyłem.
- Co to za iskry na niebie? '- zapytał urywanie.
Wyjaśniłem, że są to sygnały przesyłane heliografami, znaki na niebie
wysiłków i pomocy ludzkiej na ziemi.
- Jesteśmy w samym środku - mówiłem. -Choć teraz panuje tu spokój, błyski
te zwiastują nadchodzącą burzę. Tam, zdaje się, są Marsjanie, a pod Londynem, tam
gdzie widać pagórki, koło Richmondu i Kingstonu, usypano szańce i ustawiono
działa. Niedługo Marsjanie znów nadejdą
Nie skończyłem jeszcze mówić, gdy przerwał mi gestem. - Słyszy pan? -
zawołał.
Spoza płaskich pagórków na tamtym brzegu rzeki doszedł nas głuchy huk
dalekich dział i odległy tajemniczy krzyk. Potem wszystko ucichło. Nad krzakami
przemknął hucząc głośno czarny trzmiel. Na zachodzie wysoko nad dymami
Weybrigde i Sheppertonu, nad płomienną świetnością gasnącego słońca zawisł na
niebie biały, wąski sierp księżyca.
- Chodźmy lepiej w tamtą stronę -- rzekłem - na północ.
14 W Londynie
Kiedy Marsjanie lądowali w Woking, młodszy mój brat przebywał w
Londynie. Studiował tam medycynę i, przygotowując się do bliskich już egzaminów,
aż do soboty rano nie słyszał nic o ich przybyciu. Sobotnie -dzienniki poranne, prócz
przydługich artykułów na temat Marsa, życia na innych planetach i tak dalej,
przyniosły krótką i mgliście sformułowaną, a więc tym bardziej zaskakującą depeszę.
Marsjanie wystraszeni zbliżaniem się tłumu użyli szybkostrzelnego działa i
zabili trochę ludzi. Tyle mówiła depesza. Kończyła się zaś słowami: "Jakkolwiek
Marsjanie wydają się groźni, to jednak nie ruszają się ze swej jamy, co więcej, nie są
chyba do tego zdolni. Przyczyną tego jest prawdopodobnie względna wielkość siły
ziemskiego ciążenia". Nad tą to właśnie tezą komentatorzy rozwodzili się w
artykułach redakcyjnych najbardziej optymistycznie.
Rzecż jasna, zaciekawiło to niesłychanie wszystkich studentów katedry
biologii, gdzie tego właśnie dnia brat miał zajęcia, na ulicach jednak nie można było
dostrzec ani śladu jakiegoś podniecenia. Wieczorna prasa rozdmuchiwała strzępy
wiadomości opatrując je ogromnymi tytułami. Nie mogła jednak podać nic ponad to,
ż
e na żwirowisko skierowano oddziały wojskowe i że pomiędzy Woking a Weybrigde
wybuchł pożar lasu. Tak było aż do ósmej wieczór. Później ST. James' Gazette
doniosła w dodatku nadzwyczajnym, ber żadnych zresztą komentarzy, o przerwaniu
linii telegraficznej. Przypuszczano, iż walące się drzewa uszkodziły przewody. Nocy
tej, nocy mojej wyprawy do Leatherhead i powrotu do domu, nie nadeszły już żadne
dalsze wiadomości o walce.
Brat nie martwił się o nas wiedząc z prasy, iż walec spadł o dobre dwie mile
od naszego domku. Postanowił jednak skoczyć do nas wieczorem, aby- jak.potem
mówił'-żobaczyć te stwory, zanim zostaną zabite. około czwartej nadał depeszę, która
nigdy do mnie nie dotarła, wieczór zaś spędził na koncercie.
W noc sobotnią nad Londynem także przeszła nawałnica, toteż mój brat na
dworzec Waterloo udał się dorożką. Na peronie, z którego zazwyczaj odchodzą nocne
pociągi, po dość długim wyczekiwaniu dowiedział się, że jakiś wypadek na trasie nie
pozwala dostać się tej nocy do Woking. Nie zdołał upewnić się, o jaki to wypadek
chodziło; prawdę powiedziawszy, władze kolejowe same jeszcze wówczas dobrze nie
wiedziały, co się tam stało. Na dworcu nie było widać podniecenia., gdyż kolejarze,
przy
puszczając, że chodzi po prostu o zwykłe uszkodzenie toru między Byfleet a
Woking, puszczali pociągi idące normalnie przez Woking - okólną trasą, przez
Virginia Water lub przez Guildford. Czyniono także niezbędne przygotowania do
zmiany tras wycieczek niedzielnych do Southampton i Portsmouth. Pewien nocny
reporter jednej z gazet, biorąc mego brata za zawiadowcę stacji, jako że istotnie był do
niego trochę podobny, usiłował po długim czatowaniu przeprowadzić z nim wywiad.
Mało kto prócz kolejarzy kojarzył sobie przerwę w ruchu z Marsjanami.
W jednym z późniejszych opisów ówczesnych wydarzeń czytałem, iż w
niedzielę rano "cały Londyn zelektryzowany został wiadomościami z Woking". W
rzeczywistości jednak nie działo się.tam nic, co mogłoby usprawiedliwić to przesadne
twierdzenie. Mnóstwo ludzi w Londynie w ogóle nie słyszało o Marsjanach aż do
poniedziałkowej paniki. Ci zaś, którzy słyszeli - potrzebowali dość dużo czasu, by
pojąć, co kryło się naprawdę za pośpiesznymi, krótkimi słowami depesz w
niedzielnych dziennikach. Wszak większość mieszkańców Londynu w ogóle nie czyta
niedzielnej prasy.
Co więcej, nawyk osobistego bezpieczeństwa tak głęboko tkwi w świadomości
przeciętnego londyńczyka, zaś zadziwiające informacje w gazetach są rzeczą
tak zwykłą, iż czytał on bez żadnego niepokoju:'"Wczoraj, około siódmej wieczór,
Marsjanie wydostali się z walca i poruszając się pod osłoną metalowych tarcz
zniszczyli całkowicie dworzec w Woking wraz z pobliskimi domami oraz rozgromili
cały batalion pułku Cardigana. Bliższe szczegóły nie są dotychczas znane. Karabiny
maszynowe są zupełnie bezskuteczne wobec pancerzy używanych przez Marsjan,
działa zaś polowe zostały przez nich obezwładnione. Szwadron huzarów
przecwałował w ucieczce przez Chertsey. Wydaje się, że Marsjanie posuwają się
wolno w kierunku Chertsey lub Windsoru. W zachodniej części Surrey panuje
poważne zaniepokojenie: Prowadzi się roboty ziemne, aby powstrzymać marsz
Marsjan na Londyn". Tak pisał Suanday Sun, zaś Referee w krótkim, zręcznie
zredagowanym artykuliku porównywał Marsjan do "dzikich zwierząt, które wyrwały
się nagle z menażerii i rozbiegły po wiosce".
Nikt w Londynie nie wiedział nic dokładnego o uzbrojeniu Marsjan i wciąż
jeszcze panowało tu przekonanie, że potwory te są "nieruchawe", że "czołgają się" lub
"pełzają z trudem" - jak to z początku określały wszystkie niemal doniesienia. śadna
depesza nie pochodziła przecież od naocznego świadka ich marszu. W niedzielę
redakcje drukowały dodatki nadzwyczajne w miarę napływu nowych wiadomości,
niektóre zaś nawet i
bez tego. Aż do późnego jednak popołudnia, kiedy to władze przekazały
agencjom prasowym pierwsze oficjalne komunikaty, gazety nie miały właściwie dla
swych czytelników żadnych nowości. Ograniczały się więc do drukowania
wiadomości o tłumach mieszkańców Walton, Weybridge i okolicy ciągnących
wszystkimi drogami do Londynu.
Brat mój, dalej nic nie wiedząc o wydarzeniach ubiegłej nocy, był z rana w
kaplicy szpitalnej Foundling. Tam usłyszał pogłoski o najeździe i uczestniczył w
specjalnych modłach o pokój. Wychodząc kupił numer Referee. Wiadomości, jakie w
nim znalazł, przeraziły go, udał się więc ponownie na dworzec Waterloo, by
dowiedzieć się, czy jest już połączenie z Woking. Omnibusy, pojazdy, cykliści,
nieprzeliczone tłumy odświętnie odzianych przechodniów, wszystko to nie wydawało
się wcale poruszone dziwnymi wiadomościami, wykrzykiwanymi przez gazeciarzy.
Owszem, udzie byli zaciekawieni; jeśli zaś niepokoili się, to przede wszystkim o los
mieszkańców zagrożonych okolic. Na dworcu brat usłyszał po raz pier wszy o
przerwaniu linii do Windsoru i Chertsey. Tragarze mówili, że z rana nadeszła z
Byfleet i Chertsey wiele ważnych depesz; lecz napływ ich został nagle przerwany.
Brat mój uzyskał od nich jednak bardzo niewiele szczegółów. Wiadomości ich
ograniczmy się do tego, że "koło Weybrigde biją się".
Ruch pociągów był mocno zdezorganizowany. Pod dworcem stało mnóstwo
łudzi oczekujących przyjazdu znajomych z licznych miejscowości objętych siecią
Południowo - Zachodniego Towarzystwa Linii Kolejowych. Jakiś starszy, szpakowaty
jegomość podszedł do brata i żalił się gorzko na dyrekcję linii. -Będą się jeszcze z
tego tłumaczyć! - powtarzał.
Z Richmondu, Putney i Kingstonu nadeszło parę pociągów wypełnionych
ludźmi, którzy pojechali na łódki i zastali przystanie pozamykane i ogólną atmosferę
paniki. Jakiś pan w biało-niebieskiej marynarce zasypał brata niezwykłymi nowinami.
- Do Kingstonu zjechały całe gromady ludzi wozami, bryczkami, Bóg wie
czym jeszcze, z pakami, ze wszystkim - opowiadał. - Jechali z Molesey, z Weybridge,
z Waltonu i mówili, że w Chertsey słychać armaty, gęstą' kanonadę, a jacyś
kawalerzyści kazali im się czym prędzej wynosić, bo nadchodzą Marsjanie. My też na
stacji w Hampton Court słyszeliśmy huk dział, ale myśleliśmy,'że to burza. Co to
wszystko ma, do licha, znaczyć? Przecież Marsjanie nie potrafią wyleźć z jamy,
prawda?
Brat nie umiał mu na to nic odpowiedzieć.
Nieco później przekonał się, że nieokreślone uczucie niepokoju, sze
rzyło się również wśród pasażerów kolei podziemnej i że niedzielni
wycieczkowicze zaczęli powracać tłumnie z poludniowo - zachodnich "płuc"
Londynu: z Barnes, z Wimbledonu, z parku w Richmond, z Kew i tak dalej, o
niezwykle wczesnej porze; nikt jednak nie mógł nic powiedzieć oprócz niepewnych
plotek. Wszyscy przybywający wydawali się za to bardzo poirytowani.
Około piątej tłum zebranych pod dworcem obiegła niezwykle podniecająca
wiadomość. Oto uruchomiono połączenie, zawsze prawie zamknięte, pomiędzy stacją
Południowo - Wschodnią a Południowo - za chodnią i skierowano tam transportery
wojskowe załadowane ogromnymi działami i wojskiem. Były to armaty wysłane z
Woolwich i Chatham dla ochrony Kingstonu. Publiczność wymieniała z żołnierzami
dowcipy w rodzaju: "uważajcie, bo was pożrą", "zrobili z nas pogromców dzikich
zwierząt" i wiele innych. Wkrótce przybył na dworzec oddział policji i przystąpił do
usuwania tłumu z peronów. Wówczas brat mój wyszedł z innymi na ulicę.
Dzwony kościelne biły na wieczorne nabożeństwo, zaś ulicą Waterloo
przemaszerowała śpiewając grupka dziewcząt z Armii Zbawienia. Na moście
gromada gapiów przyglądała się płatom dziwnej, brązowej piany niesionej prądem w
dół rzeki. Słońce zachodziło i na tle złocistego, przeciętego długimi ukośnymi
pasmami purpurowych chmur nieba rysowały się dachy Parlamentu i wieża Clock
Tower. Mówiono coś o topielcach. Jakiś człowiek, rezerwista, jak wynikało z jego
słów, opowiadał bratu o widocznych na zachodzie błyskach heliografów.
Na ulicy Wellingtona brat natknął się na kilku obdartusów wybiegających z
F`leet Street z wilgotnymi jeszcze, prosto z drukarni, gazetami i afiszami. - Straszliwa
klęska - wrzeszczeli jeden przez drugiego, pędząc jezdnią. - Bitwa pod Weybridge!
Dokładny opis! Marsjanie odparci! Londyn w niebezpieczeństwie! - Za gazetę brat
musiał zapłacić trzy pensy.
Wtedy, i dopiero wtedy, zaczął zdawać sobie po trosze sprawę ze straszliwej
potęgi tych istot. Dowiedział się, że nie są one tylko garstką niezdarnych potworów,
ż
e potrafią kierować potężnymi mechanizmami, że poruszają się z błyskawiczną
szybkością, że zadają niespodziewane ciosy, którym nie mogą sprostać najcięższe
nawet działa.
Opisywano ich jako "wielkie, podobne do pająków machiny około stu stóp
wysokości, rozwijające szybkość pociągu pośpiesznego i wyrzucające snop
intensywnego gorąca". Tereny wokół Horsell, a zwłaszcza pomiędzy Woking i
Londynem naszpikowane zostały zamaskowanymi bateriami.
przede wszystkim artylerią polową. Dostrzeżono pięć machin podążających ku
Tamizie, jedna z nich dzięki szczęśliwemu trafieniu została zniszczona. Inne działa
spudłowały i wszystkie je natychmiast unicestwił Snop Gorąca. Wspomniano o
ciężkich stratach wśród żołnierzy, ogólny jednak ton komunikatu był raczej
optymistyczny.
Marsjanie zostali odparci; nie byli niezniszczalni. Wycofali się do
wyznaczonego walcami koła ze środkiem w Woking. Ze wszystkich stron tropili ich
zwiadowcy z heliografami. Przewożono pośpiesznie działa z Windsoru, Portsmouth,
Aldershot, Woolwich, nawet z Północy.; były nawet długie, potężne
dziewięćdziesiątki piątki z Woolwich. Ogółem ustawiono z pośpiechem na
stanowiskach sto szesnaście armat, głównie jako osłonę Londynu. Jak Anglia Anglią,
nigdy dotąd nie było tak wielkiego i tak szybkiego skoncentrowania narzędzi wojny.
Wyrażano nadzieję, iż każdy następny lądujący walec będzie można
natychmiast niszczyć pośpiesznie wytwarzanymi i dosyłanymi na plac boju
materiałami wybuchowymi. Niewątpliwie, głosiło dalej sprawozdanie, sytuację należy
określić jako mocno niepewną i jako najpoważniejszą, lecz wzywa się ludność, by nie
ulegała panice. Wprawdzie Marsjanie wydają się nam bezgranicznie obcy i straszliwi,
jednak jest ich najwyżej dwudziestu przeciw milionom ludzi.
Władze przypuszczały na podstawie rozmiarów walców, iż w każdym z nich
pomieścić się mogło co najmniej pięciu Marsjan, czyli razem piętnastu. Co najmniej
zaś jeden, a być; może więcej, został zgładzony. W wypadku niebezpieczeństwa
ludność zostanie ostrzeżona na czas, ponadto przedsięwzięto szczegółowo
przemyślane środki zabezpieczenia mieszkańców zagrożonych południowo -
zachodnich przedmieść. Komunikat kończył się ponownymi zapewnieniami o
bezpieczeństwie Londynu i wezwaniem, by ludność ufała władzom, iż potrafią one
opanować trudności.
Wszystko to wydrukowane było ogromnymi czcionkami i najwidoczniej przed
chwilą dopiero, gdyż papier nie zdążył nawet jeszcze wyschnąć. Nie starczyło też
widocznie czasu na jakiekolwiek komentarze. Zadziwiło brata, jak mi później
opowiadał, że usunięto bez litości z numeru wszelkie inne wiadomości, aby zostawić
jak najwięcej miejsca dla komunikatu.
Wzdłuż całej ulicy Wellingtona widać było przechodniów czytających i
wymachujących różowymi płachtami gazet. Strand zaś zapełnił się nagle hałaśliwymi
nawoływaniami całej czeredy gazeciarzy pędzącej w ślad za grupką swych obdartych
przywódców. Ludzie wyskakiwali z omnibusów, aby tylko zaopatrzyć się w gazetę.
Komunikat ten niewątpliwie zaniepo
koił ludzi poważnie, niezależnie od uprzedniej apatii. śaluzje jednego ze
sklepów z mapami przy Strandzie zostały podniesione, opowiadał brat, a jakiś
jegomość w niedzielnym ubraniu, nie zdjąwszy nawet rękawiczek cytrynowej barwy,
pojawił się za szybą przyklejając do niej z pośpiechem mapę hrabstwa Surrey. '
Idąc tak z gazetą w ręku Strandem do Trafalgar Square, brat ujrzał pierwszych
uchodźców z zachodniego Surrey. Był to jakiś mężczyzna z żoną i dwoma
chłopcami, jadący na wyładowanym gratami zieleniarskim wózku. Jechali od strony
mostu Westminsterskiego, a tuż za nimi ciągnął ' drabiniasty wóz, na którym
znajdowało się pięć czy sześć zamożnych z pozoru osób oraz kilka pak i kufrów.
Twarze ich były posępne, a cały wygląd raził zdecydowanie na tle odświętnych
strojów przechodniów. r Z dorożek przyglądali się im wyelegantowani spacerowicze.
Uciekinierzy przystanęli na placu, jakby niezdecydowani, w którą udać się stronę, i
ostatecznie skręcili na wschód, Strandem. W pewnym za nimi oddaleniu ukazał się
jadący na staromodnym trzykołowym rowerze mężczyzna w roboczym odzieniu. Był
brudny i bardzo blady.
Brat mój skręcił do dworca Victoria, gdzie natknął się także na wielu
uchodźców Nurtowała go myśl, że być może spotka wśród nich i mnie. Spostrzegł
też, że ruch uliczny reguluje niezwykle dużo policjantów. Niektórzy uciekinierzy
opowiadali coś pasażerom omnibusów. Ktoś zapewniał, iż widział Marsjan na własne
oczy. - Kotły na szczudłach, mówię wam, a chodzą jak ludzie. - Większość
podniecona była i wzbu- rzona niezwykłymi przygodami.
Za Victoria Station bary prowadziły z przybyszami ożywiony handel: Na
wszystkich narożnikach ulic gromadki ludzi czytały gazety lub rozprawiały z
ożywieniem, gapiąc się na tych niezwykłych niedzielnych gości. W miarę jak noc
gęstniała, napływało ich wciąż więcej i więcej, aż w końcu, jak mówił brat, ulice były
tak przepełnione, jak główna ulica Epsom w dniu Derby. Zagadywał on kilkakrotnie
niektórych uchodźców, od większości jednak otrzymywał nic nie mówiące
odpowiedzi.
0 Woking nikt nie umiał nic powiedzieć, tylko jakiś pan zapewniał go, iż
miasteczko ?.ostało ubiegłej nocy zrównane z ziemią.
- Idę z Byfleet - odpowiadał. - Wczesnym rankiem przyjechał tam jakiś
cyklista i chodząc od domu do domu ostrzegał nas i radził uciekać. Potem nadeszli
ż
ołnierze. Chodziliśmy patrzeć; na południu widać byto chmury dymu - nic, tylko
dym i dym, i ani żywego ducha. Od Chertsey "y słyszeliśmy armaty, a z Weybridge
zaczęli nadchodzić ludzie. Zamknąłem `' wtedy dom i też poszedłem.
Na ulicach panowało ogólne przekonanie, że wszystkiemu winien był rząd, bo
nie potrafił zawczasu obezwładnić najeźdźców i dopuścił do wszystkich tych
kłopotów. ,
Około ósmej wieczorem w całym południowym Londynie słychać było
wyraźnie huk dział. Wprawdzie duży ruch na głównych ulicach nie pozwalał bratu go
słyszeć, wystarczyło jednak skręcić w spokojniejsze zaułki, bliżej rzeki, aby
natychmiast nieomylnie odróżnić strzelaninę.
Z Westminsteru powrócił brat do swego pokoju przy Regent's Park koła
godziny drugiej. Martwił się o mnie bardzo i niepokoiła go oczywista już teraz
powaga sytuacji; Umysł jego zaprzątały, podobnie jak mój w sobotę, działania
wojenne. Myślał o wszystkich tych wyczekujących w ukryciu działach, o
mieszkańcach wielkiej połaci kraju zmienionych niespodziewanie w tułaczy i
usiłował wyobrazić sobie ;,kotły na szczudłach" stustopowej wysokości.
Przez Oxford Street i Marylebone Road przejechało parę wozów z
uchodźcami, lecz wiadomości rozchodziły się tak wolno, iż Regent's Street i Portland
Road wciąż jeszcze pełne były przechadzających się grupkami i gawędzących
spokojnie zwykłych niedzielnych spacerowi ozów. Alejkami Regent's Park
spacerowały przy świetle gazowych latarni milczące pary. Noc była spokojna i trochę
parna, grzmot dział rozlegał się nieprzerwanie, po dwunastej zaś niebo na południu
poczęły przecinać błyskawice.
Brat odczytywał wielokrotnie gazetę obawiając się dla mnie najgorszego. Nie
mógł usiedzieć na miejscu i po kolacji wyszedł, by powałęsać się bez celu po mieście.
Po powrocie na próżno usiłował skupić sig nad skryptem. Spać poszedł nieco po
północy, a o świcie obudziło go z koszmarnych snów walenie w bramę dochodzące z
ulicy, tupot nóg, odległe bicie w bębny i dźwięk dzwonów. Po suficie tańczyły
czerwone błyski. Leżał długą chwilę oszołomiony nie wiedząc,-czy to dzień już
nasiał, czy też świat nagle oszalał. Wyskoczył wreszcie z łóżka i pobiegł do okna.
Pokój był na poddaszu. Brat, chcąc wyjrzeć, otworzył z hukiem okno.
Odpowiedział mu echem tuzin innych okien, a w każdym pojawiła -się głowa odziana
w czepek lub szlafmycę. Na zewnątrz rozlegały się pytająca. okrzyki. Jakiś policjant
bił pięścią w bramę i wykrzykując: - Nadchodzą! Marsjanie nadchodzą - pędził do
następnej bramy.
W koszarach przy Albany Street grzmiały bębny i trąby, wszystkie zaś
okoliczne kościoły robiły, co mogły, by gorączkowym, przeraźliwym dźwiękiem
dzwonów spędzić z miasta resztki snu. Wszędzie słychać było hałas otwieranych w
pośpiechu drzwi, a w domach naprzeciwko wszędzie
dotychczas ciemne okna rozświetlały się, jedno po drugim, żółtym światłem.
Zza rogu ukazała. się mknąca galopem karoca. Turkot kół, słaby z początku,
potężniał pod oknami przechodząc w grzmot, potem zamierał wolno w oddali. Tuż za
nią goniło kilka dorożek, zwiastunów długiej procesji uciekających pojazdów.
Wszystko to podążało przeważnie w kierunku dworca Chalk Farm, skąd - zamiast jak
zazwyczaj z Euston odchodziły specjalne pociągi Towarzystwa Północno -
Zachodniego.
Brat mój długi czas patrzył w osłupiałym zadziwieniu przez okno, jak
policjant dobija się do bram i wykrzykuje swe niezrozumiałe posłanie. Potem drzwi
jego pokoju otwarły się i stanął w nich sąsiad. Miał na sobie tylko koszulę, spodnie i
nocne pantofle, szelki zwisały luźno po bokach, był rozczochrany; wprost z łóżka.
- Co się dzieje, u diabła? - pytał. - Pali się? Co za piekielne hałasy? Obaj
wyglądali oknem usiłując dosłyszeć, co wykrzykują policjanci. Z bocznych uliczek
wybiegali ludzie i gromadząc się na narożnikach rozprawiali o czymś gorączkowo.
- Co to wszystko ma znaczyć, do diabła? -zawołał sąsiad do brata. Brat
odkrzyknął coś niezrozumiale i począł ubierać się z gorączkowym pośpiechem
biegając z każdą częścią odzieży do okna; aby nie stracić nic z rosnącego podniecenia
ulicy. Nagle pojawili się rozkrzyczani sprzedawcy niezwykle dziś wcześnie wydanych
gazet:
- Londynowi grozi wytrucie! Opór pod Richmondem i Kingstonem złamany!
Straszliwa masakra w dolinie Tamizy!
A wszędzie dokoła, w mieszkaniu pod nim, w domach po obu stronach ulicy i
w Park Terrace, i na stu innych ulicach dzielnicy Marylebone, i na północ w w
Kilburn, w St. John's Wood, w Hampstead, i na wschód w Shoreditch, i w Highbury, i
w Haggeston, i w Hoxton, i dosłownie w całym ogromnym Londynie od Ealing po
East Ham - ludzie przecierali oczy, otwierali okna, wyglądali na ulicę, zadawali
bezsensowne pytania i odziewali się w pośpiechu przy pierwszym odgłosie
nadciągającej nawałnicy przerażenia. Był to świt wielkiej paniki. Londyn zasypiając
beztrosko w niedzielę wieczorem ocknął się wczesnym rankiem w poniedziałek
przepełniony żywym poczuciem niebezpieczeństwa.
Gdy brat, nie mogąc dowiedzieć się przez okno, co się właściwie stało, zbiegł
na dół i wyszedł na ulicę - pierwsze promienie słońca malowały właśnie różem
prześwitujące między dachami niebo. Tłum uciekający końmi i na piechotę gęstniał z
każdą chwilą. - Czarny dym! - krzyczeli ludzie i znowu: - Czarny dym! - Strach
szerzył się jak płomień. Brat,
niezdecydowany, stał w bramie. Przebiegający gazeciarz sprzedał mu świeży
numer dziennika i popędził dalej zdzierając po szylingu za sztukę groteskowa
mieszanina chciwości i przerażenia. W gazecie brat wyczytał następujący tragiczny
komunikat Naczelnego Dowództwa:
"Marsjanie wyrzucają rakiety napełnione ogromnymi chmurami czarnego
trującego oparu. Zniszczyli nasze baterie, zburzyli Richmond, Kingston i
Wimbledon i zbliżają się powoli do Londynu niszcząc wszystko po drodze.
Powstrzymać ich niepodobna, jedynym środkiem ocalenia przed Czarnym Dymem
jest natychmiastowa ucieczka".
Było to wszystko, lecz starczyło i tego. Cała ludność wielkiego;
sześciomilionowego miasta kotłowała się i wrzała, teraz zaś miała wylać się en masse
na północ.
- Czarny Dym! - rozlegało się. - Gore!
Dzwony pobliskiego kościoła jęczały przeraźliwie, jakiś nieostrożnie
powożony wóz rozbił się wśród krzaków i przekleństw o hydrant uliczny. W domach
na przemian zapalały się i gasły blade, żółtawe światełka, niektóre dorożki
paradowały z zapalonymi latarniami. Tylko niebo było coraz jaśniejsze, coraz
czystsze, coraz cichsze i spokojniejsze.
W sąsiednich pokojach i na schodach brat słyszał bieganinę i krzyki. Do bramy
podeszła gospodyni odziana w szlafrok, z zarzuconym na ramiona szalem. Za nią
ś
pieszył, pokrzykując coś, mąż.
Gdy groza wydarzeń dotarła wreszcie do świadomości brata, popędził do
pokoju, zabrał całą posiadaną gotówkę - było tego około dziesięciu funtów - i wybiegł
ponownie na ulicę.
15 Co stało się w Surrey
W tym samym czasie, kiedy wikary gadał od rzeczy siedząc ze mną pod
ż
ywopłotem na łączce niedaleko Hallifordu, a brat mój przyglądał się płynącemu
mostem Westminsterskim potokowi uchodźców - Marsjanie rozpoczęli kolejne
natarcie. Jeśli można wierzyć późniejszym sprzecznym częstokroć sprawozdaniom,
większość z nich zajmowała się aż do dziesiątej wieczór pośpiesznymi
przygotowaniami w jamie pod Horsell, skąd wydobywały się ogromne ilości zielonej
pary.
Pewne też było, iż trzej Marsjanie wyruszyli już około ósmej. Posuwając się
ostrożnie i powoli, minęli Byfleet i Pyrford, po czym zdążając ku Ripley i Weybridge
pojawili się na tle zachodzącego słońca przed przyczajonymi tam bateriami.
Marsjanie nie szli zwartym szykiem, lecz tyra
lierą, o jakieś półtorej mili jeden od drugiego. W marszu porozumiewali się
wyciem o zmiennej tonacji, podobnym do głosu syren fabrycznych.
Te właśnie wycia, zmieszane z armatnimi strzałami pod Ripley i St. George's
Hill, usłyszeliśmy wraz z wikarym w Górnym Hallifordzie, Kanonierzy broniący
dostępu do Ripley, niedoświadczeni ochotnicy, ja: kimi nigdy w życiu nie należało
obsadzać tak trudnego i odpowiedzialnego stanowiska, oddali na oślep jedną jedyną,
przedwczesną i zupełnie bezskuteczną salwę, po czym rzucili się konno i pieszo przez
opuszczoną wieś do ucieczki, Marsjanie zaś po prostu przestąpili przez porzucone
działa nie używając nawet Snopa Gorąca. Krocząc ostrożnie dalej stanęli.: znienacka
przed armatami ukrytymi w parku Painshill i natychmiast, zniszczyli je.
Załoga wzgórza St. George miała jednak lepszych dowódców, a może była
dzielniejsza, w każdym razie wydaje się, że ukrycie jej w sosnowym lasku stanowiło
dla najbliższego Marsjanina prawdziwą niespodziankę. Z dział wymierzono dokładnie
jak na poligonie i wypalono z odległości' tysiąca jardów.
Pociski wybuchły tuż koło olbrzyma. Ten zrobił jeszcze kilka kroków,
zatoczył się i upadł. śołnierze wrzasnęli z radości i z gorączkowym pośpiechem znów
załadowali armaty. Obalony Marsjanin zawył przeciągle. W odpowiedzi natychmiast
pojawił się nad lasem drugi połyskujący olbrzym. Wydaje się, że wybuch pocisku
uszkodził jedną z nóg trójnoga. Następna salwa nie trafiła leżącego Marsjanina, obaj
zaś jego sąsie- dzi natychmiast użyli przeciwko baterii Snopów Gorąca. Amunicja
poszła w powietrze, sosnowy lasek wokół dział stanął w płomieniach, a z obsługi
ocaleli tylko ci nieliczni, którzy wcześniej już uciekli i zdążyli , skryć się za szczytem
pagórka..
Po tym, co zaszło, cała trójka przystanęła, by się naradzić; obserwujący ją
bacznie zwiadowcy donieśli, że pozostawała ona bez ruchu dobre pół godziny.
Obalony Marsjanin z trudem wypełzł z kaptura i wziął się do naprawy trójnoga. Mała
jego brązowa postać podobna była z oddali do plamki rdzy na lśniącym metalu
machiny. Zakończył pracę około dzie wiątej, gdyż o tej właśnie porze zwiadowcy
zameldowali o ponownym pojawieniu się nad lasem trzeciego kaptura.
Parę minut po dziewiątej do trójki wartowników dołączyli się czterej . następni
Marsjanie. Uzbrojeni byli w grube czarne rury. Takie same rury wręczyli trzem
pozostałym i cała siódemka ustawiła się półkolem, w równych odstępach, między
wzgórzem St. George, miasteczkiem Weybridge a leżącą na południowy zachód od
Ripley wioską Send.
' Zaledwie ruszyli z miejsca, już z pasma ciągnących się przed nimi wzgórz
wystrzelił w niebo tuzin rakiet ostrzegając przyczajone pod Ditton i Esher baterie.
Cztery uzbrojone w czarne rury machiny bojowe przeszły jednocześnie w bród rzekę,
zaś ciemne sylwetki dwóch innych ukazały się na tle zachodniego nieba naszym
oczom, gdy zmęczony wlokłem się wraz z wikarym drogą wiodącą z Halliford na
północ. Wydawało się, że suną ponad chmurami, gdyż pola spowite były mleczną,
zatapiającą olbrzymy powyżej kolan, mgłą.
Wikary krzyknął na ten widok głucho, ochryple i rzucił się do ucieczki. Co do
mnie - wiedziałem dobrze, że nie ma sensu uciekać przed Marsjanami, że nie zda się
to na nic, skręciłem więc gwałtownie w bok i pełznąc wśród wilgotnych od rosy
pokrzyw i ostów ukryłem się w głębokim rowie przydrożnym. Wikary obejrzał się i
widząc, co robię, zawrócił w moją stronę.
Obaj Marsjanie przystanęli. Bliższy zwrócony był ku Sunbury, odleglejszy zaś,
podobny do szarej plamy na tle wieczornej gwiazdy, w drugą stronę, ku Staines.
Ryki, jakie wydawali od czasu do czasu, ustały. Stanowiska rozrzucone
ogromnym półksiężycem wokół walców zajęte zostały w głębokim milczeniu.
Półksiężyc ten mierzył od krańca do krańca ze dwanaście mil. Nigdy chyba jeszcze,
od dnia kiedy wynaleziono proch, żadna bitwa nie zaczynała się tak cicho. I nam, i
obserwatorom od Ripley mogło wydawać się, że jedynymi władcami nocnych
ciemności, rozświetlanych wąziutkim sierpem księżyca, gwiazdami, zamierającą
poświatą dnia i czerwoną łuną płonących w dali lasów byli groźni przybysze z Marsa.
Zwrócone zaś ku półksiężycowi, pod Staines i pod Hounslow, pod Ditton i
Esher, i Ockham, na lesistych pagórkach południowego brzegu rzeki i pośród
rozległych nizinnych łąk na północ od niej, wszędzie gdzie tylko kępka drzew czy
wiejska chałupa zapewniała jakie takie ukrycie, czyhały na nich armaty. Gdy sypiąc
deszczem iskier i ginąc w nocnych ciemnościach wzbijały się sygnałowe race-
napięcie wyczekiwania przy bateriach wzrosło jeszcze bardziej. Dość było jednego
kroku Marsjan w polu ognia, by znieruchomiałe czarne sylwetki ludzkie i połyskujące
w wieczornym mroku paszcze dział rozszalały się burzliwą wściekłością walki.
Bez wątpienia tysiące czuwających umysłów nurtowała na równi z moim
jedna uporczywa myśl - jak dalece oni nas pojmują? Czy zrozumieli, że jesteśmy w
swej mnogości zorganizowani, zdyscyplinowani, że potrafimy współdziałać ze sobą?
Czy też patrzyli na nasze nawały ogniowe, na kąśliwe wybuchy naszych pocisków, na
nieustanne oblężenie ich
obozowiska, jak my patrzymy na gniewną jedność pszczelich ataków obronie
niszczonego ula? Czy łudzili się, że potrafią nas wytępić? (Nikt przecież nie wiedział
jeszcze wtedy, czym żywią się Marsjanie.) Kiedy patrzyłem na olbrzymią postać
wartownika, umysł mój kipiał setką takich wątpliwości. Wyczuwałem podświadomie,
ż
e na drodze między nami a Londynem czekają w ukryciu wielkie, potężne siły. Czy
przygotowano
zasadzki? Czy pracuje wytwórnia prochu w Hounslow? Czy nie zabraknie
męstwa londyńczykom, by z potężnego morza swych domostw uczynić drugą,
większą jeszcze Moskwę?
Wreszcie po nieskończenie, jak się zdawało, długim czasie doszedł nas,
skulonych, wypatrujących, dźwięk podobny de odległego huku działa. Potem następny
bliżej i znów następny. W końcu stojący koło nas Marsjanin podniósł wysoko rurę i
wypalił z niej jak ze strzelby z grzmotem, od którego zadrżała ziemia. Zawtórował mu
kompan stojący pod Staines. Nie było przy tym żadnego błysku ani dymu, tylko
głuchy wybuch. Tak podnieciły mnie te głośne, szybko następujące po sobie
wystrzały,
ż
e zapomniałem zupełnie o bezpieczeństwie, o poparzonych dłoniach i
przedarłem się przez krzewy, by widzieć, co stanie się z Sanbury. W tej samej chwili
rozległ się następny grzmot i ogromny pocisk przemknął nad naszymi głowami ku
Hounslow. Spodziewałem się dostrzec ogień, a przynajmniej dym wybuchu czy jakiś
inny ślad jego działania, tymczasem nie ujrzałem nic prócz granatowego nieba, jednej
jedynej gwiazdki i ławicy białej mgły ścielącej się szeroką i cienką smugą. Nie
słyszałem żadnego y wybuchu. Zapanowała przedłużająca się z minuty na minutę
cisza.
- Co to było? - zapytał wikary stojąc koło mnie. - Bóg jeden wie! - odrzekłem.
Obok przemknął nietoperz i znikł w ciemnościach. W dali rozległ się zgiełk,
krzyki, potem wszystko nagle ucichło. Spojrzałem na Marsjanina i dostrzegłem, jak
ruszył posuwiście brzegiem rzeki na wschód.
Czekałem na ogień ukrytych tam baterii, nic jednak nie zakłóciło wieczornej
ciszy. Postać Marsjanina malała w oddaleniu, aż roztopiła się 'i' wreszcie we mgle i
gęstniejącej nocy. Pchnięci tą samą siłą wspięliśmy się wyżej. Nad Sunbury pojawiło
się coś ciemnego, jakby wyrósł tam nagle stożek górski przesłaniający widok na
dalszą okolicę. Dalej, za rzeką, koło Walton, dostrzegliśmy drugą taką górę. Obie o
opadały rozszerząc się w oczach.
Tknięty nagłą myślą spojrzałem na północ. Tam także wznosił się taki sam
mglisty pagórek.
Było zupełnie cicho. Tylko bardzo daleko na południowych wschodzie,
jakby dla podkreślenia tej ciszy, rozległo się pohukiwanie Marsjan, później
zaś znów wstrząsnęły powietrzem odległe grzmoty ich strzałów. Lecz ziemska
artyleria nie odpowiadała.
Nie pojmowaliśmy jeszcze wówczas tego, co się stało; później dopiero
zrozumiałem znaczenie złowróżbnych czarnych wzgórz pojawiających się w mroku.
Każdy z Marsjan ustawionych, jak już mówiłem, w półksiężyc wyrzucił z rury na
dany znak wielki zbiornik mierząc w znajdujące się przed nim wzgórza, kępy drzew,
zabudowania, w każde jednym słowem ukryte działo. Niektórzy oddali tylko jeden
strzał, inni dwa, jak ten, którego myśmy obserwowali; stojący pod Ripley, jak
mówiono, wystrzelił aż pięć pocisków. Zbiorniki te nie wybuchały, lecz rozbijały się
przy zderzeniu z ziemią i wyrzucały gwałtownie ogromne ilości kłębiącego się,
gęstego, atramentowego oparu wzbijającego się potężną chmurą w górę. Po chwili
chmura opadała rozpościerając się na całą okolicę. Zetknięcie się z oparem,
wciągnięcie-do płuc tej mgły gryzącej przyprawiało o śmierć wszystko, co oddycha.
Oparł był ciężki, cięższy od najgęstszego dymu, tak że po gwałtownym
wydostaniu się ze zbiornika i rozprężeniu w atmosferze opadał powoli i rozpływał się
po ziemi, podobniejszy w tym do cieczy raczej niż do gazu. Spływał z pagórków,
wypełniając doliny, rowy i łożyska potoków, podobnie jak czyni to uchodzący ze
szczelin wulkanicznych kwas węglowy. W miejscu jego zetknięcia się z wodą
następowała reakcja chemiczna i powierzchnia wody pokrywała się pienistą warstwą,
opadającą wolno na dno, by ustąpić miejsca następnej. Piana ta była całkowicie
nierozpuszczalna, co najdziwniejsze zaś, jeśli weźmie się pod uwagę zabójczą
szybkość działania gazu, przefiltrowana woda była zupełnie nieszkodliwa. Opar nie
rozpraszał się, jak zwykły to czynić gazy, lecz utrzymywał się zwartymi ławicami
spływając powoli po stokach wzgórz lub ustępując niechętnie przed podmuchami
wiatru. Wiązał się też powoli z wilgocią atmosferyczną i opadał na ziemię w postaci
pyłu. Prócz tego, że w skład jego wchodził .nieznany pierwiastek, dający w
niebieskim polu widma cztery linie - do dziś dnia nie wiemy nic o innych jego
właściwościach.
W miarę opadania kłębiących się wzniesień czarny dym tak ściśle przywierał
do ziemi, że zanim jeszcze osiadł zupełnie, można było schronić się przed zatruciem
na wysokości pięćdziesięciu stóp, na dachach, na górnych piętrach domów, na
wierzchołkach wysokich drzew. Stwierdzono to zresztą tej właśnie nocy w Cobham i
Ditton.
Jeden z ocalałych opowiadał dziwy, jak przyglądał się z wieży kościel
nej zjawom domków wynurzających się z atramentowej nicości. Przesiedział
na niej półtora dnia, osłabły, wygłodniały, prażony słońcem, widząc najpierw tylko
błękit nieba i aksamitną czerń rozpościerającą się aż po odległe wzgórza. Tu i ówdzie
przezierały z niej czerwone dachy i zielone czubki drzew, później dopiero poczęły z
wolna wyłaniać się okryte jakby czarnym szronem krzaki, zabudowania, mury i
bramy.
Było to w Cobham, gdzie opar unosił się swobodnie w powietrzu, dopóki nie
opadł samorzutnie na ziemię. Z reguły jednak Marsjanie oczyszczali powietrze z
gazu, gdy spełnił już swe zadanie, kierując nań strumień przegrzanej pary. Tak
właśnie postąpili z chmurami oparu w pobliżu nas. Przyglądaliśmy się temu w świetle
gwiazd z okna pustego domu, po powrocie do górnego Hallifordu. Widzieliśmy
stamtąd reflektory z Richmondu i Kingstonu, migające tu i tam, koło jedenastej
zabrzęczały szyby i rozległ się grzmot ciężkich fortecznych dział. Biły one
nieprzerwanie przez kwadrans wysyłając pocisk za pociskiem na oślep, w
niewidocznych Marsjan pod Hampton i Ditton, potem zaś blade strumyczki światła
elektrycznego zgasły ustępując miejsca jasnoczerwonej łunie.
A potem spadł czwarty walec, zielono lśniący meteor, jak się później
dowiedziałem, w parku Bushey. Zanim jeszcze zagrały działa na wzgórzach
Richmondu i Kingstonu, gdzieś daleko, na południowym zachodzie, słychać było
gęstą kanonadę. Prowadzili ją; jak sądzę, strzelający na chybił trafił artylerzyści,
zanim nie rozprawił się z nimi czarny opar.
Tak oto, posługując się nim metodycznie jak ludzie podkurzający gniazdo os,
Marsjanie pokryli tym dziwnym duszącym oparem cały kraj aż po Londyn. Rogi
półksiężyca rozchodziły się z wolna, aż zmienił się on wreszcie w linię prostą od
Hanwell do Coombe i Malden. Jak noc długa niszczące rury posuwały się naprzód.
Ani razu już, od obalenia Marsjanina pod St. George's Hill, nie pozostawili oni naszej
artylerii cienia nawet możliwości. Wszędzie, gdzie tylko było prawdopodobieństwo
ukrycia wymierzonego przeciw nim działa - spadł nowy zbiornik czarnego oparu, tam
zaś gdzie stanowiska armat były odkryte, rozprawiał się z nimi Snop Gorąca.
Przed północą płonące drzewa na stokach Richmondu i łuna Kingstonu
oświetlały sieć stożków Czarnego Dymu, pokrywającą jak okiem sięgnąć całą dolinę
Tamizy. Brodzili w niej wolno dwaj Marsjanie, kierując to tu, to tam syczące
strumienie pary.
Nocy tej oszczędzali oni widocznie Snopa Gorąca; być może mieli
ograniczony tylko zapas surowca do jego wytwarzania, a może nie chcieli
niszczyć kraju, poprzestając na zastraszeniu tylko i zgnieceniu oporu. Cel ten
zresztą osiągnęli w zupełności. W niedzielną noc ustało wszelkie zorganizowane
przeciwdziałanie ruchom Marsjan. Przekonano się,że żadna broń ziemska nie mogła
im dotrzymać pola, że jakakolwiek próba walki z nimi była beznadziejna. Nawet
załogi wysłanych w górę Tamizy, ze względu na szybkostrzelność, torpedowców i
niszczycieli odmówiły lądowania, zbuntowały się i odpłynęły z powrotem. Jedyne
działania bojowe, na jakie ludzie odważyli się jeszcze po tej nieszczęsnej nocy,
polegały na minowaniu dostępu do Londynu i kopaniu wilczych dołów, ale nawet i
one były dorywcze tylko i zupełnie żywiołowe.
Można bez trudu wyobrazić sobie los baterii przyczajonych w mroku pod
Esher. Nikt tam nie ocalał. Można wyobrazić sobie, jak w ciszy wieczoru stoją w
ordynku gotowe do strzału obsługi z czujnymi oficerami na czele, jak leżą
przygotowane pod ręką stosy amunicji, jak jezdni trzymają konię, a gromadki
ciekawych cywilów przysuwają się możliwie jak najbliżej. Gdy rozległy się huki
pierwszych oddanych przez Marsjan wystrzałów i wirujące w locie ponad drzewami i
dachami niezdarne pociski zaczęły rozbijać się na sąsiednich polach - ambulansy i
namioty szpitalne pełne były poparzonych i pokaleczonych uciekinierów z
Weybridge.
Nietrudno wyobrazić sobie, jak uwaga wszystkich skupia się nagle na
kłębiącym się czarnymi kręgami i wybrzuszeniami, podpełzającym coraz bliżej,
piętrzącym się pod niebo, zmieniającym półmrok w dotykalną niemal ciemność,
dziwnym i straszliwym oparze. Można sobie wyobrazić, jak rzuca się on na swe
ofiary, na ledwie widoczne w mroku sylwetki ludzi i koni. Można sobie wyobrazić
bieganinę, jęki, okrzyki przerażenia, porzucone armaty, walące się na ziemię ciała
ludzi duszących się w konwulsjach. A potem już tylko noc i cisza, i bezgłośny całun
nieprzeniknionego oparu okrywający martwych. 0 świcie Czarny Opar przelewał się
ulicami Richmondu, zaś rozkładający się organizm państwowy czynił ostatnie
wysiłki, by powiadomić mieszkańców Londynu o konieczności ucieczki.
16 Ucieczka z Londynu
Łatwo pojąć burzliwą falę przerażenia przewalającą się poniedziałkowym
rankiem przez największe miasto świata. Strumień ucieczki przeradzał się w powódź,
zalewał spienionym wirem dworce kolejowe, piętrzył się
straszliwą kipielą wokół przystani na Tamizie, by ruszyć w końcu wszelkimi
możliwymi kanałami na północ i na wschód. 0 dziesiątej policja, v południe zaś
koleje straciły swą dotychczasową spoistość i sprawność, uległy i rozpłynęły się bez
ś
ladu w topniejącym porządku społecznym.
Wszystkie linie kolejowe na północnym brzegu Tamizy oraz ludność dzielnic
leżących na południowy wschód od Cannon Street zostały ostrzeżanejuż w niedzielę o
północy, toteż od drugiej nad ranem pociągi odchodziły przepełnione, a ludzie
walczyli dziko o każde miejsce w wagonie. 0 trzeciej ludzie tłoczyli się i tratowali
nawet na ulicach Bishopsgate. 0 kilkaset jardów od liverpoolskiego dworca strzelano
z rewolwerów, kłuto się nożami, a rozwścieczeni policjanci rozbijali pałkami głowy
tych, do których ochrany byli przecież powołani.
W ciągu dnia. w miarę jak maszyniści i palacze odnawiali powrotu do
Londynu, pęd ucieczki odciągał od dworców rosnące nieustannie rzesze, kierując je w
biegnące na północ gościńce. W południe w Barnes ukazał się Marsjanin i opadająca
powali chmura czarnego oparu poczęła suną wzdłuż Tamizy, przez pola Lambeth,
odcinając ślimaczym ruchem wszelkie drogi ucieczki przez mosty.
Druga taka chmura rozlała się po Ealing, okalając wzgórza Castle jak wysepkę
z ocalałymi wprawdzie, lecz odciętymi od świata ludźmi.
Po bezowocnej walce o miejsce w pociągu linii Północno - Wschodniego
Towarzystwa na stacji Chalk Farm, gdzie parowóz, ciągnąc nabite ludźmi wagony,
przeorywał się dosłownie przez rozwrzeszczany tłum, zaś tuzin tęgich chłopów
ochraniał z wysiłkiem maszynistę przed zmiażdżeniem o własny jego kocioł, brat mój
wydostał się na drogę, przedarł się przez rój pędzących pojazdów i trafił szczęśliwie,
jako jeden z pierwszych, na dopiero co rozbity sklep z bicyklami. Przebił co prawda
przednią oponę, wyciągając pojazd przez okno wystawowe, wsiadł nań jednak i
odjechał nie odnosząc żadnych, prócz lekkiego skaleczenia napięstka, obrażeń.
Stroma drożyna wiodąca wzgórzem Haverstock była nie do przebycia, gdyż
przegradzały ją cielska padłych koni, toteż brat udał się gościńcem do Belsize.
Uszedł w ten sposób wściekłej panice i skręcając drogą do Edgware, dotarł
około siódmej do tego miasteczka, głodny i zmęczony, jednak wyprzedzając znacznie
cały tłum. Na przydrożnych ścieżkach pełno było miejscowych gapiów. Brata
prześcignęło tylko kilku cyklistów, paru jeźdźców i dwa samochody. 0 milę przed
Edgware rozleciało się jedno z kół i bicykl trzeba było porzucić. Brat zostawił go przy
drodze i pobrnął przez miasteczko na piechotę. Drzwi sklepów przy głównej ulicy
byty
pouchylane, a ludzie tłoczyli się na jezdni, w drzwiach i oknach domów,
przyglądając się ze zdziwieniem rozpoczynającemu się właśnie niezwykłemu
pochodowi uciekinierów. W oberży udało się bratu dosiać trochę żywności.
Nie wiedząc, co dalej począć ze sobą, pozostawał czas jakiś w Edgware.
Liczba uciekających wzrastała nieustannie. Widać było, iż wielu z nich ma chętkę, jak
mój brat, pozostać w miasteczku. 0 najeźdźcach z Marsa nie było żadnych nowin.
Szosą szło już wówczas wiele łudzi, tłoku jednak na niej jeszcze nie było.
Większość uciekinierów jechała dotąd na bicyklach, kiedy jednak pojawiły się
samochody, powozy i bryczki, nad gościńcem do St. Albans zawisły gęste chmury
kurzu. .
Brat mój wspomniał widocznie przyjaciół mieszkających w Chelmslord, gdyż
skierował kroki w cichy zaułek wiodący na wschód. Po drodze przebył kładkę i dalej
kroczył ścieżką wśród pól na północny wschód, Mijał liczne rozsiane chaty i
wioseczki o nie znanych mu nazwach. Nie napotkał tu zbyt wielu uciekinierów, aż
dopiero na polnej drodze wiodą cej do górnego Barnet natknął się na dwie panie,
które stały się odtąd jego towarzyszkami podróży. Natknął się zaś w sam czas, aby je
wyratować z opresji. Usłyszał jakieś krzyki i wybiegając zza węgła ujrzał dwóch
mężczyzn usiłujących ściągnąć je przemocą z zaprzężonej w kucyka bryczuszki,
podczas gdy trzeci z trudem przytrzymywał łeb wystraszonego zwierzęcia. Jedna z
kobiet, niższa, odziana w białą suknię, krzyczała tylko. druga natomiast, smagła,
wysmukła, chłostała batem ciągnącego ją za ramię napastnika,
Brat mój od razu pojął, co się święci, i popędził z krzykiem ku miejscu walki,
a wówczas jeden z mężczyzn porzucił wózek i zwrócił się ku niemu. Brat poznał po
minie przeciwnika, że bójka jest nieunikniona, będąc zaś doświadczonym bokserem
dopadł go i zwalił jednym ciosem pod koła wózka. Nie było czasu na pięściarską
rycerskość, toteż dodał mu kopniaka, po czym chwycił za kołnierz łotra
wyciągającego z bryczuszki smukłą dziewczynę. Równocześnie usłyszał stuk
podków, bicz chlasnął go po twarzy, trzeci przeciwnik wyrżnął go pięścią między
oczy, zaś trzymany za kołnierz obwieś wyrwał się i popędzie w stronę, z której
nadszedł właśnie brat.
Na poły ogłuszony brat mój znalazł się twarz w twarz z mężczyzną
przytrzymującym dotychczas kucyka, dojrzał też, jak oddalał się podskakując po
wybojach powozik z oglądającymi się co chwila wystraszonymi kobietami. Stojący
przed nimi krzepki drab rzucił się na brata, ten jednak
powstrzymał go potężnym ciosem w szczękę. Natychmiast też, zdając sobie
sprawę, że jest osamotniony, odwrócił się i pognał za oddalającym się powozikiem.
Tuż za nim pędził drab, nieco dalej zaś sunął trzeci napastnik, który zdążył już
tymczasem powrócić.
Wtem brat potknął się i rozciągnął jak długi; przez niego przewrócił się jego
prześladowca. Gdy brat zerwał się - stało przed nim już znów dwóch złoczyńców.
Niewielkie miałby przeciw nim szanse, gdyby dzielna smagła dziewczyna nie wróciła,
by przyjść mu z pomocą. Okazała się, że przez cały ten czas miała rewolwer, jednak
w chwili napaści był on ukryty pad siedzeniem bryczki. Teraz wypaliła zeń z
odległości sześciu maże jardów, o mały co prawda włos nie trafiając w brata.
Tchórzliwszy z napastników znów rzucił się do ucieczki, kamrat zaś jego,
przeklinając tchórza, pobiegł za nim. Obaj przystanęli, widoczni z dała, nad leżącym
wciąż jeszcze nieprzytomnie trzecim łotrem.
- Niech pan weźmie - rzekła dziewczyna podając bratu rewolwer.
- Proszę wracać da bryczki - odparł brat ocierając krew z rozciętej wargi.
Odwróciła się bez słowa, zdyszani byli oboje, po czym razem już poszli ku
pani w bieli usiłującej powstrzymać rwącego kucyka. Rabusie mieli już widocznie
dosyć, kiedy bowiem brat spojrzał ponownie w ich stronę dostrzegł, jak się oddalali.
- Ja także wsiądę - rzekł brat - jeśli panie pozwolą - i wskoczył na wolne
miejsce na koźle. Dziewczyna spojrzała nań z ukosa.
- Proszę dać mi lejce - powiedziała i zacięła biczem kucyka. Jeszcze chwila i
trzej bandyci znikli za zakrętem.
Tak oto, zupełnie nieoczekiwanie, brat mój, zasapany, z rozplataną wargą,
skaleczoną szczęką i poobijanymi da krwi pięściami, znalazł się wraz z dwiema
kobietami w bryczuszce podążającej nieznaną drogą. Dowiedział się, iż jedna z nich
jest żoną, a druga, młodsza, siostrą lekarza ze Stanmore, wezwanego wczesnym
rankiem da ciężko chorega w Pinner. Na jednej ze stacji kolejowych doktor
dowiedział się o natarciu Marsjan, wrócił czym prędzej do domu, obudził obie panie
(służąca odeszła akurat dwa dni temu), zapakował nieco żywności, schował pod
siedzenie pistolet - bardzo szczęśliwie dla brata - i kazał im jechać do Edgware
myśląc, że uda im się tam dostać do pociągu. Sam pozostał, by obudzić sąsiadów;
obiecując dopędzić je najdalej a wpół do piątej rano, mima jednak iż dochodziła już
dziewiąta, nie zjawił się jeszcze. W Edgware nie mogły czekać nań przy głównej
ulicy, gdyż ruch wzrastał nieustannie, toteż skręciły w tę właśnie boczną uliczkę.
Całą tę historię opowiedziały bratu memu urywkami, po drodze do Nowego
Bagnet, gdzie znów przystanęli na chwilę. Aby dodać paniom otuchy, brat obiecał
pozostać z nimi przynajmniej do chwili, aż postanowią, co robić dalej, lub aż pojawi
się nieobecny doktor. Przechwalał się też, że włada świetnie pistoletem, choć broń ta
była mu zupełnie obca. Rozbili przy szosie coś w rodzaju biwaku, przede wszystkim
ku wielkiej uciesze kucyka. Tu z kolei brat opowiedział towarzyszkom o ucieczce z
Londynu, jak również a wszystkim, czego dowiedział się o Marsjanach i ich
zachowaniu. Słońce wzbijało się coraz wyżej. Rozmowa wygasła, pozostał niemiły
nastrój wyczekiwania. Brat starał się uzyskać od nielicznych mijających ich
podróżnych jak najwięcej wiadomości. Każda jednak pośpieszna odpowiedź
pogłębiała tylko wrażenie wielkiego nieszczęścia, jakie spadła na ludzkość, pogłębiała
pewność, że dalsza, i to niezwłoczna, ucieczka jest koniecznością. Brat starał się
przekonać o tym obie panie.
- Mamy pieniądze - oświadczyła smukła panna i zawahała się. Oczy jej
napotkały spojrzenie brata i wahanie znikło.
- I ja mam - odparł brat.
Wtedy wyjaśniła, że prócz pięciofuntowego banknotu mają trzydzieści funtów
w złocie. Zaproponowała też, aby spróbować dostać się z tym do pociągu w St.
Albans lub w Nowym Barnet. Zdaniem brata było to jednak beznadziejne. Widział on
już przecież szał, jaki ogarnął londyńczyków na dworcach i w pociągach, toteż upierał
się, aby pojechać przez Essex do Harwich, a stamtąd morzem ujść w ogóle z kraju.
Pani Elphinstone, takie bowiem nazwisko nosiła biało odziana dama, nie
chciała o niczym słyszeć i powtarzała tylko bez ustanku: -Jureczku, Jureczku! -
szwagierka jej natomiast zachowywała się nad wyraz spokojnie i rozważnie, zgodziła
się też wreszcie na pomysł mego brata. Podążyli więc ku Barnet zamierzając przeciąć
tam wielki trakt północny. Brat prowadził kucyka, a sam szedł obok piechotą, gdyż
zwierzę należało jak najbardziej oszczędzać.
Im wyżej wznosiło się słańce, tym dzień stawał się upalniejszy. Gruby biały
piach pad stopami palił i oślepiał. Posuwali się niezmiernie wolno. śywopłoty szare
były od kurzu. Im bliżej Barnet - tym głośniejszy stawał się burzliwy pomruk tłumu.
Ludzi napotykali coraz więcej. Zmordowani, posępni, brudni szli wpatrzeni
przed siebie i mruczeli coś niezrozumiale. Jakiś jegomość odziany w strój
wieczorowy szedł pieszo z oczami utkwionymi w ziemię. Głos jego Słychać była z
daleka, jedną rękę wplątał we włosy, drugą wymachiwał,
jakby bijąc przed sobą kogoś niewidzialnego. Potem atak wściekłości .' minął,
on zaś szedł dalej nie oglądając się na nikogo.
Zbliżywszy się do skrzyżowania, na południe od Barnet, brat ujrzał
nadchodzącą polami kobietę z dwojgiem dzieci. Na ręku dźwigała trzecie. Potem
minął ich brudny, czarno odziany mężczyzna z grubą laską w jednej, z niewielką
walizką w drugiej ręce. Dalej, u wylotu zaułka, pomiędzy obrzeżającymi go willami,
ukazał się kary spocony koń ciągnący nieduży wózek. Powoził blady, szary od kurzu
młodzieniec w meloniku. Na wózku siedziały stłoczone trzy dziewczyny wyglądające
na robotnice z East-Endu i kilkoro małych dzieci.
- Objadziem tom drogom Edgware?- pytał dzikooki, wyblakły woźnica; gdy
brat wyjaśnił, że należy w tym celu skręcić w lewo - zaciął konia i odjechał bez słowa
podzięki.
Brat mój dostrzegł bladoszary dym czy mgłę unoszącą się między '' domami i
przesłaniającą jakby welonem białe ściany will ze szosą. Pani , Elphinstone krzyknęła
nagle na widok dymu i języków płomienia tańczą-' tych na tle gorącego błękitnego
nieba po dachach pobliskich domów. Zgiełk gościńca zmienił się teraz w nieskładną
mieszaninę ludzkich gło- sów, turkotu kół, skrzypienia wozów i stukotu kopyt. 0
jakieś pięćdziesiąt jardów od skrzyżowania zaułek skręcał ostro ku szosie.
- Boże drogi, dokąd pan nas wiezie? - krzyknęła pani Elphinstone. Brat
zatrzymał kucka.,
Szosa wyglądała jak wrzący ludzki potok, jakby burzliwa rzeka pędząca
niepowstrzymanie na północ. Kurz zalegający gęstą, białą, połyskującą w słońcu
ławicą rozmazywał i czynił wszystko szarym i niewyraźnym co najmniej do
wysokości dwudziestu stóp. Ławicę tę zasilały coraz to nowe tumany wzbijane
nogami śpieszących gęstym tłumem ludzi i koni i kołami pojazdów wszelkich
możliwych gatunków i typów.
- Z drogi! - rozległy się okrzyki. - Z drogi!
Wylot zaułka na szosę wyglądał jak wjazd do dymiącego pieca. Tłum huczał
jak ogień, gorący zaś kurz gryzł jak dym. Nieco dalej w górę szosy rzeczywiście
płonęła willa i buchający kłębami na drogę czarny dym jeszcze bardziej wzmagał
zamieszanie.
Przeszło dwóch mężczyzn, za nimi zakurzona kobieta dźwigająca z łkaniem
ciężki tobół. Jakiś zbłąkany pies z wywieszonym językiem krążył niepewnie wokół
wózka, wystraszony, dopóki brat nie odpędził go precz.
W prawo od willi, w stronę Londynu, droga zmieniła się, jak okiem sięgnąć, w
jeden wielki, zamknięty po brzegi dwoma rzędami domów
strumień brudnych, śpieszących się ludzi; coraz wyraźniej widoczne w miarę
zbliżania się do zakrętu czarne głowy i stłoczone ciała roztapiały się w pośpiesznie
oddalającej się masie, ginęły tonąc w chmurach kurzu.
- Dalej! Dalej! - krzyczał tłum. - Z drogi! Z drogi!
Idący z tyłu wpierali ręce w plecy poprzedników. Brat stał i patrzył trzymając
kucyka przy pysku. Po chwili, wsysany bezpowrotnie potokiem ludzi począł posuwać
się z wolna, krok za krokiem, ku szosie.
W Edgware panowało zamieszanie, w Chalk Farm zgiełkliwy tumult, tu
natomiast wydawało się, że gościńcem wali cała ludność kraju. Trudno sobie po
prostu wyobrazić te zastępy. Nie miały one jakiegoś wyraźnego oblicza. Postaci
ludzkie wysypywały się zza zakrętu i ginęły za następnym zakrętem zwrócone
plecami ku grupie stojącej w zaułku. Piesi potykając się i potrącając szli skrajem
drogi. Wisiała nad nimi nieustanna groźba przejechania. Wozy i bryki zbijały się w
gromady niechętnie ustępując z drogi szybszym lub bardziej niecierpliwym pojazdom,
te zaś przy każdej sposobności usiłowały wyrwać się do przodu. Piesi rozbiegali się
wówczas na strony, kuląc się pod płotami i w bramach.
- Prędzej - krzyczano. - Prędzej! Już nadchodzą!
Na jednym z wozów stał ślepic w mundurze Armii Zbawienia i wymachując
rękami wrzeszczał: - Wieczność! Wieczność! - Ochrypły głos tak był donośny, że brat
mój słyszał go jeszcze po zniknięciu wozu w. obłokach kurzu. Niektórzy stłoczeni w
pojazdach ludzie okładali bezmyślnie batem konie i wykłócali się z innymi
woźnicami; niektórzy siedzieli bez ruchu wpatrzeni zgaszonym wzrokiem w próżnię;
niektórzy gryźli palce z pragnienia lub leżeli bezwładnie w swych wozach. Konie
ociekały pianą, oczy miały przekrwione.
Drogą sunęły nieprzeliczone dorożki, bryczki, wozy, platformy, przejechał
wóz pocztowy, za nim karawan z napisem: "Dom modlitwy św. Pankracego", za nim
ogromna platforma opałowa pełna jakichś oberwańców. Potem przetoczyła się
dwukółka piwiarza z planami świeżej krwi na kołach.
- Z drogi! - ryczały liczne głosy. - Z drogi!
- Wie-e-czność! Wie-e-eczność! - brzmiało jak echo nad drogą. Obok przeszły
smętne, posępne, choć zamożnie ubrane kobiety prowadzące za rękę płaczące
potykające się dzieci. Wytworne ich suknie pokryte były kurzem, po zmęczonych
twarzach płynął pot i łzy. Obok szli mężczyźni, jedni usiłowali im pomagać, inni
patrzyli ponuro i dziko. Za nimi pchał się tłum jakichś włóczęgów odzianych w
spłowiałe czarne
szmaty, rozwrzeszczanych, klnących. Przeszli krzepcy robotnicy przepychając
się nieustępliwie przez tłum; przeszli zmęczeni, nie ogoleni mężczyźni podobni z
odzienia do urzędników lub sprzedawców sklepowych; potykając się i rozpychając
przeszedł raniony żołnierz; grupa tragarzy kolejowych parła za nim, a dalej wlokło się
jakieś nieszczęsne stworzenie w nocnej koszuli z narzuconym na ramiona płaszczem.
Chociaż tak różny w składających się nań jednostkach - cały ten tłum jedną
miał przecież cechę wspólną. Było nią przerażenie i ból malujący się na twarzach, był
nią gnający ich przemożny strach. Każdy hałas na drodze, każda kłótnia o miejsce na
wazie przyśpieszała kroki tłumu. Ci nawet, którym zmęczenie podcinało nogi, zrywali
się za chwilę z nową siłą. Upał i kurz dały się już uciekającym dobrze we znaki.
Twarze ich były spalone, wargi czarne i spękane. Wszyscy byli spragnieni, znużeni,
wyczerpani. Pośród rozlicznych okrzyków słyszało się swary, narzekania, jęki
słabości i zmęczenia; głosy brzmiały ochryple i słabo. A poprzez całą tę wrzawę
przebijało jedno powtarzające się zdanie; - Z drogi! Z drogi! Marsjanie nadchodzą!
Nieliczni tylko próbowali wydostać się z tej lawiny. Zaułek wychodził na
drogę skośnym wąskim wylotem i pozornie prowadził w stronę Londynu. Mimo to
wir ludzki rzucał tam osłabłych tylko po to, by po chwilowym odpoczynku mogli
zanurzyć się w nim ponownie. Nieco głębiej w zaułku leżał z obnażoną, owiniętą
skrwawionymi szmatami nogą jakiś człowiek, a nad nim pochylali się dwaj jego
przyjaciele. Szczęśliwiec! Miał jeszcze przyjaciół.
Staruszek z siwym wojskowym wąsem, w brudnym czarnym surducie,
pokuśtykał na bok, usiadł przy wózku, zdjął but ukazując okrwawioną skarpetkę,
wytrząsnął kamyki, wdział z powrotem but i powlókł się dalej; nadeszła malutka,
ośmioletnia może dziewczynka, zupełnie sama, i padła płacząc u żywopłotu, tuż koło
mego brata.
- Nie mogę już dalej! Nie mogę już dalej!
Brat ocknął się z osłupienia, chwycił ją na ręce i przemawiając łagodnie
zaniósł do pani Elphinstone. Mała pod jego dotknięciem ucichła natychmiast, jakby
czymś przestraszona.
- Helenko! Helenko! - wołała kobieta w tłumie pełnym łez głosem. Helenko! -
Dziecko wyrwało się bratu i biegnąc ku drodze krzyczało: Mamo!
- Nadchodzą! - wołał mijając zaułek jadący wierzchem mężczyzna. - Z drogi
tam! = wrzeszczał woźnica stając na koźle. Brat ujrzał skręcającą w zaułek karetę.
Ludzie uchodzili z drogi popychając się gwałtownie w obawie, by nie wpaść
pod koła. Brat cofnął kucyka i bryczuszkę pod sam żywopłot, kareta zaś przejechała
obok i stanęła. Była dwukonna, jednak w zaprzęgu szedł tylko jeden koń.
Poprzez tumany kurzu brat dostrzegł niewyraźnie; jak dwaj ludzie wynoszą z
niej i składają ostrożnie na trawie pod krzewami żywopłotu rozpostarte na białych
noszach ciało.
Jeden z nich podbiegł do brata.
- Gdzie tu jest woda? - zawołał. - To lord Garrick. Umiera i chce pić!
- Lord Garrick! - wykrzyknął brat. - Prezes Sądu Najwyższego? - Gdzie tu
woda? - powtórzył tamten.
- Może w którymś z tych domków. My nie mamy wody. Bałbym się zresztą
odejść od moich pań.
Woźnica począł przepychać się przez tłum do bramy narożnego domu. -
Uciekaj! - wołano za nim. - Marsjanie nadchodzą! Uciekaj! Nagle uwagę brata
zwrócił orlą swą twarzą mężczyzna ciągnący za sobą
niewielką walizkę. W tej właśnie chwili otwarła mu się. Sypnęły z niej
potokiem rulony złotych suwerenów rozpryskując się w zderzeniu z ziemią w grad
złotych krążków, pojedynczych monet. Toczyły się we wszystkie strony pośród
depczących nieustannie drogę ludzkich i końskich nóg. Człowiek o orlej twarzy stanął
patrząc tępo na stos rozsypanego złota. Nagle potrącił go w ramię i odrzucił na bok
dyszel wozu. Tamten krzyknął i skoczył w bok omal nie wpadając pod koła.
- Z drogi! - zaczęto krzyczeć z tłumu. - Na bok! Z drogi!
Gdy wóz oddalił się nieco, mężczyzna padł z rozpostartymi ramionami na stos
monet i pełnymi garściami począł napychać nimi kieszenie. Tuż nad nim ukazał się
łeb koński i usiłujący właśnie powstać człowiek znów legł na ziemi tratowany
kopytami.
- Stój! - krzyknął brat i odepchnąwszy idącą ścieżką kobietę próbował
pochwycić konia za wędzidło.
Zanim mu się to jednak udało, usłyszał jęk i poprzez tuman pyłu ujrzał, jak po
plecach nieszczęśnika przetoczyły się koła wozu. Woźnica zamierzył się biczem na
przebiegającego na drugą stronę, za wozem, brata. Dokoła podniosły się krzyki.
Leżący wił się w kurzu, pośród rozsypanych monet, z przetrąconym kręgosłupem,
usiłując powstać na bezsilne, zmartwiałe nogi. Brat stanął nad nim krzycząc na
napierającego następnego woźnicę; z pomocą przyszedł mu jakiś jeździec dosiadający
rumaka.
- Zabierzcie go z drogi! - wykrzyknął; brat schwycił wolną ręką leżącego za
kołnierz i powlókł go na ścieżkę obok szosy. Ten jednak walił brata po ręku pięścią
pełną złota, przeszywając go przy tym wściekłym spojrzeniem.
- Naprzód! Naprzód! - krzyczały za nimi gniewne głosy. - Z drogi! Rozległ się
trzask. To dyszel powozu wbił się w zatrzymany przez jeźdźca wóz. Brat rzucił okiem
w tamtą stronę, równocześnie zaś człowiek ze złotem przekrzywił głowę i ugryzł
trzymającą go za kołnierz rękę. Wóz ruszył; kary koń uskoczył w bok, a zaprzęg
przeszedł tak blisko brata, że kopyta omal nie zmiażdżyły mu stóp. Brat cofnął się
pośpiesznie puszczając leżącego. Dostrzegł jeszcze złość zmieniającą się na twarzy
nieszczęsnego w ,przerażenie, po czym znikł on pod kołami, brat zaś pociągnięty
potokiem ludzkim i uniesiony poza wylot zaułka ciężko musiał walczyć, by dotrzeć
doń z powrotem.
Powróciwszy do bryczuszki zobaczył, że pani Elphinstone przysłania oczy
rękami, obok niej zaś stoi jakieś dziecko i przygląda się ze zwykłym u dzieci brakiem
współczucia, szeroko rozwartymi oczami, leżącej na szosie czarnej, zakurzonej,
nieruchomej, tratowanej kopytami i miażdżonej kołami postaci.
- Zawracajmy! - krzyknął brat i zaczął wyprowadzać kucyka z zaułka. - Nie
przejedziemy przez to piekło!
Wrócili ze sto jardów przebytą niedawno drogą. Oszalały tłum znikł im
wreszcie z oczu. Mijając zakręt, brat ujrzał śmiertelnie bladą, ściągniętą i lśniącą od
potu twarz umierającego w rowie pod ligustrem lorda Garricka. Obie panie siedziały
w bryczce bez słowa, skulone i drżące.
Za zakrętem brat znów zatrzymał wózek. Panna Elphinstone była blada,
szwagierka zaś jej zalewała się łzami, zbyt wystraszona nawet, by wzywać swego
"Jureczka". Brat mój też był zmieszany i wstrząśnięty. Gdy tylko zawrócili, pojął, jak
pilnie i nieodzownie należało przebić się na przeciwległy skraj gościńca. Nagle
zwrócił się pełen zdecydowania do panny Elphinstone.
- Musimy przejechać! - zawołał i znów zawrócił kucyka ku szosie. Po raz
wtóry już tego dnia dziewczyna dała dowód wielkiej siły ducha. Chcąc wedrzeć się w
potok ludzki na szosie brat skoczył w sam gąszcz pojazdów i zatrzymał najbliższy
zaprzęg, a tymczasem panna wprowadziła przedeń bryczuszkę. Zahamowany na
chwilę wóz ruszył gwałtownie odłupując od bryczuszki lewy błotnik wraz ze
stopniem. W następnej chwili prąd porwał ich i poniósł z innymi. Brat z czerwonymi
pręgami od
smagnięć biczem po twarzy i rękach wdrapał się na kozioł i odebrał
dziewczynie lejce.
- Proszę grozić temu za nami pistoletem - rzekł, wręczając jej broń - jeżeli
zanadto będzie się pchał. Nie! Lepiej niech pani mierzy w konia.
Następnie podjął wysiłki, by przedrzeć się na drugą stronę drogi. Dać nura
jednak w ten odmęt oznaczało utracić wolną wolę, zlać się w jedno ż całym tym
zakurzonym, oszalałym motłochem. Niesieni potokiem płynęli przez Chipping Barnet
i dopiero o jakąś milę za śródmieściem udało im się przedostać na przeciwległy brzeg
nurtu. Hałas i zamieszanie panowały tu nie do opisania, w samym jednak miasteczku i
poza nim szosa rozwidla się parokrotnie, rozluźniło więc to w pewnym stopniu ścisk
na drodze.
Podróżni nasi skręcili na wschód, przez Hadley. Po drodze widzieli tłumy
ludzi gaszących pragnienie wodą ze strumienia, gdy niektórzy walczyli o dostęp do
niego. Nieco dalej, z pagórka w pobliżu Wschodniego Barnet, dostrzegli dwa sunące
bardzo wolno, bez żadnych sygnałów, jeden za drugim, pociągi zapchane ludźmi
siedzącymi nawet w tendrach, na węglu. Zdążały one na północ trasą Wielkiej Kolei
Północnej. Brat mój przypuszczał, iż musiały wyruszyć spoza Londynu, gdyż w tym
czasie obłąkane przerażenie ludności uniemożliwiało już odjazd z londyńskich
dworców.
Niedaleko pagórka zatrzymali się na południowy wypoczynek, gdyż
gwałtowność całodziennych przeżyć wyczerpała w najwyższym stopniu całą trójkę.
Zaczął im również doskwierać głód, a że wieczór był chłodny, żadne nie mogło usnąć.
Późnym wieczorem drogą obok biwaku przeszło w pośpiechu mnóstwo ludzi
uciekających przed nieznanym niebezpieczeństwem, a ludzie ci uchodzili w tę stronę -
z której przybył mój brat.
17 Dziecię Gromu
Gdyby jedynym celem Marsjan było zniszczenie, mogliby oni w poniedziałek
zgładzić całą rozpraszającą się w ucieczce po najbliższej okolicy ludność Londynu.
Nie tylko bowiem gościńcem do Barnet, lecz i przez Edgware, i Waltham Abbey, i
drogami biegnącymi na wschód, do Southend i Shoeburyness, i na południe od
Tamizy, w stronę Deal i Broad
stairs, płynął rozgorączkowany motłoch. Gdyby ktoś owego czerwcowego
poranka wzbił się balonem w rozpalone błękity pod Londynem, ujrzałby, że wszystkie
wybiegające z nieskończonej plątaniny ulic na wschód i na północ drogi usiane są
czarnymi, zlewającymi się w strumienie punkcikami. Każdy zaś punkcik był ludzką
agonią i przerażeniem, i rozpaczą. Aby czytelnik zdał sobie sprawę, jak wyglądał ten
potok czarnych punkcików widziany z bliska oczami jednego z nich - opisałem
szeroko w poprzednim rozdziale to wszystko, co widział mój brat na gościńcu
wiodącym przez Chipping Barnet. Nigdy jeszcze w dziejach świata tak wielka liczba
połączonych cierpieniem istot ludzkich nie porzucała swych siedzib. Legendarne
zastępy Gotów i Hunów, najpotężniejsze, jakie kto kiedykolwiek widział, armie
wschodu -byłyby kroplą tylko w tej rzece. A nie był to przecież bynajmniej żaden
zdyscyplinowany marsz. Był to bieg straszliwy, gigantyczny bieg, bez porządku i bez
celu, bieg sześciu milionów wystraszonych, bezbronnych i pozbawionych żywności
ludzi, gnanych lękiem, gdzie oczy poniosą. Wydawać się mogło, że to początek
zagłady cywilizacji, początek zniszczenia rodzaju ludzkiego.
Na wprost pod sobą pasażer balonu widziałby rozpostartą daleko i szeroko sieć
pustych już ulic, mostów, domostw, świątyń, ogrodów i parków - ogromną mapę
upstrzoną na południu czarnymi plamami. Zdawało się, że koło Ealing, Richmondu i
Wimbledonu potworne jakieś pióro bryznęło na nią atramentem. Każda z tych bryzg
rosła i rozszerzała się nieustannie, wystrzelając to tu, to tam poza swój kształt
pierwotny, raz zbierając się w ławice przed wzniesieniami terenu, to znów wylewając
się szybko w doliny, gdy przekroczyła grzbiet wzgórza, zupełnie jak kropla atramentu
rozpływająca się po bibule.
W oddali zaś, ponad wznoszącymi się na południe od rzeki niebieskimi
wzgórzami, uwijali się lśniący w słońcu Marsjanie spokojnie i metodycznie
pokrywając to tę, to tamtą część kraju obłokami, spędzając je strumieniami pary, gdy
spełniły już swe dzieło, i obejmując w posiadanie podbitą krainę. Wydawało się, że
celem ich było nie tyle zniszczenie, co całkowite zdemoralizowanie i stłumienie
oporu. Wysadzali w powietrze każdą napotkaną prochownię, przecinali każdą linię
telegraficzną, gdzieniegdzie zaś zrywali tory kolejowe. Postanowili okaleczyć
ludzkość. Nie zależało im, jak się zdaje, na pośpiechu, toteż nie posunęli się tego dnia
poza śródmieścia Londynu. Dlatego, być może, w poniedziałek rano mnóstwo
mieszkańców pozostało w swych domach. Pewne jest bowiem, iż tysiące ich zginęły
tam wytrute Czarnym Dymem.
Aż do południa port londyński przedstawiał zadziwiający widok. Cze
kały tu najprzeróżniejszego rodzaju parowce i okręty skuszone ogromnymi
sumami płaconymi przez uciekających; mówiono, że wielu spośród wdzierających się
na nie ludzi utonęło spychanych przez majtków bosakami. Około pierwszej po
południu pomiędzy filarami mostu Blackfriars pojawiły się rozrzedzone forpoczty
Czarnego Dymu. Wówczas w. całym porcie zapanowało obłąkane wprost
zamieszanie, bójki i zderzenia. Statki i łodzie tłoczyły się przez długi czas pod
północnym łukiem mostu Tower, zaś majtkowie i tragarze portowi musieli walczyć
uparcie z napierającymi ze wszystkich stron tłumami: Doszło do tego, że ludzie
spuszczali się z mostu po filarach...
Gdy w godzinę później jeden z Marsjan wyłonił się spoza Clock Tower i
przeszedł w bród rzekę, po wodzie koło Limehouse pływały już tylko jakieś szczątki.
0 tym, jak spadł piąty walec, opowiem nieco później. Szósty natomiast upadł
w Wimbledonie. Brat mój czuwając w bryczuszce nad snem kobiet widział jego
zielony błysk w oddali za wzgórzami. We wtorek cała trójka, wciąż jeszcze
zdecydowana uciekać za morze, przebijała się przez kipiące uciekinierami okolice
Colchester. Potwierdziła się wiadomość, że Marsjanie opanowali już cały Londyn.
Widziano ich w Highate, a nawet, jak twierdzili niektórzy, w Neasdon. Brat mój
jednak ujrzał ich dopiero następnego ranka.
Tymczasem rozproszone tłumy poczęły zdawać sobie sprawę z coraz
groźniejszego braku pożywienia. W miarę jak wzrastał głód - malało poszanowanie
praw własności. Wieśniacy stawali z bronią w ręku w obronie swych chlewów,
spichlerzy i dojrzewających zbiorów. Niemało ludzi, podobnie jak i rój brat, podążało
teraz na wschód, można jednak było znaleźć i takich straceńców, którzy w
poszukiwaniu żywności zawracali do Londynu. Byli to przeważnie mieszkańcy
północnych jego dzielnic, znający Czarny Opar z opowiadań tylko. Mówiono, że
połowa bez mała członków rządu schroniła się w Birminghamie i że przygotowuje się
olbrzymie ilości środków wybuchowych, by użyć ich do zaminowania dolin
Midlandu.
Mówiono też, że Towarzystwo Kolei Midlandzkieh, po uzupełnieniu luk
powstałych wśród maszynistów i palaczy w. pierwszym dniu paniki, podjęło obecnie
normalny ruch i wypuszcza ze stacji w St. Albans pociągi odchodzące na północ,
chcąc rozładować w ten sposób przeludnione, najbliżej Londynu położone okolice. W
Chipping Ongar wywieszono nawet plakaty głoszące, że na północy kraju
zgromadzono wielkie zapasy mąki i że w ciągu dwudziestu czterech godzin pomiędzy
głodującą lud
ność okoliczną rozdzielony będzie chleb. Wiadomości te nie powstrzymały
jednak ani brata, ani jego towarzyszek od zamierzonej ucieczki i cała trójka
jechała,.jak dzień długi, na wschód, widząc rozdzielanego chleba tyle tylko, ile go
było na plakatach. Jeśli już o tym mowa, to trzeba powiedzieć, że nikt zresztą nie
widział go na oczy. Nocy tej spadła siódma już z kolei gwiazda, niedaleko pagórka
Primrose Hill. Spadła podczas warty panny Elphinstone, gdyż czuwała ona na zmianę
z bratem. Ona też właśnie ją dostrzegła.
We środę trójka uciekinierów, po nocy spędzonej w polu wśród niedojrzałej
pszenicy, dotarła do Chelmsford, gdzie grupa mieszkańców mianująca się jakimś
Komitetem Publicznego Zaopatrzenia skonfiskowała im kucyka na mięso, w zamian
obiecując poszkodowanym udział w jego zjedzeniu. Opowiadano tu, że Marsjanie są
już w Epping oraz że podczas nieudanej próby wysadzenia w powietrze jednego z
nich uległa zniszczeniu prochownia w Waltham Abbey.
Ludność wypatrywała tu Marsjan z wież kościelnych. Brat mój na swoje, jak
się później okazało, szczęście wolał nie czekać na jedzenie, chociaż wszyscy troje
bardzo byli głodni, lecz niezwłocznie podążył wraz z paniami ku wybrzeżu. W
południe minęli Tillingham, gdzie było nad podziw pusto i spokojnie, tylko jakieś
łaziki plądrowały domy w poszukiwaniu żywności. Niedaleko za Tillingham widać
już było morze, a na nim najdziwaczniejszą, jaką sobie tylko można wyobrazić,
zbieraninę statków.
Ponieważ nie dało się już wpływać do ujścia Tamizy, przybijały one do
wybrzeża hrabstwa Essex, by zabierać ludzi z Harwich, z Walton i Clacton, potem zaś
z Foulness i Shoebury. Rozciągnęły się ogromnym łukiem, którego koniec ginął we
mgle aż za przylądkiem Naze. Tuż przy brzegu zaś uwijało się mnóstwo angielskich,
szkockich, francuskich, holenderskich i szwedzkich kutrów, parowczyków z Tamizy,
jachtów, motorówek - głębiej w morzu widać było statki o większej wyporności,
przeróżne węglowce, statki do przewozu bydła, tankowce, schludne statki handlowe,
parowce pasażerskie, frachtowce oceaniczne, był tam nawet jakiś stary żaglowiec;
jeszcze zaś głębiej stały białe i popielate statki regularnych linii okrętowych z
Southamptonu i Hamburga. Wzdłuż całego błękitnego wybrzeża aż do Blackwater
można było mgliście dojrzeć gęsty rój szalup i ich właścicieli targujących się z ludźmi
na lądzie, rój ciągnący się poza Blackwater prawie aż do Maldon.
Jeszcze dalej, o parę mil od brzegu, leżał zanurzony tak głęboko, że
według słów brata wyglądał jakby nasiąkły wodą, okręt wojenny. Był to
kontrtorpedowiec Dziecię Gromu. Jedyna zresztą widoczna tu z lądu jednostka floty
wojennej. Ale hen daleko, w prawo, nad gładzią morską, gdyż w dniu tym panowała
prawdziwa martwa cisza, wiły się czarne wężyki dymków znaczących stanowiska
pancerników floty kanału. Z kotłami pod parą, w pełnej gotowości bojowej
przegradzała ona stalowym łańcuchem wylot Tamizy przez cały czas zwycięskiego
natarcia Marsjan, czujna, choć niezdolna go powstrzymać.
Na widok morza pani Elphinstone, mimo pełnych otuchy słów swej
szwagierki, uległa panice. Nigdy jeszcze nie wyjeżdżała poza granice Anglii i woli
raczej umrzeć, niż znaleźć się sama, bez przyjaciół, w obcym kraju. Jak wynikało z jej
słów, biedaczka wyobrażała sobie widocznie Francuzów nie lepszymi od Marsjan.
Podczas ostatnich dwu dni podróży była coraz bardziej wystraszona, przygnębiona i
rozhisteryzowana. Jedynym i nieustannym jej marzeniem był powrót do Stanmore. W
Stanmore przecież zawsze było tak dobrze, tak bezpiecznie, w Stanmore na pewno
odnajdą Jureczka...
Z największym tylko trudem udało się sprowadzić ją na plażę, gdzie brat mój
zdołał właśnie zwrócić uwagę marynarzy z jakiegoś przedpotopowego, o łopatkowym
napędzie, parowca rzecznego z Tamizy. Podpłynęli oni szalupą i zgodzili się
przewieźć całą trójkę za trzydzieści sześć funtów do Ostendy, dokąd, jak mówili,
płynąć miał ich stateczek.
Dochodziła druga, gdy zapłaciwszy przy wejściu umówioną sumę brat mój
znalazł się wraz z paniami bezpieczny na pokładzie statku. Można tam było dostać
pożywienie, po niezwykle co prawda wysokich cenach, toteż naszej trójce udało się
wreszcie spożyć jaki taki posiłek. Na pokładzie było już kilkudziesięciu pasażerów.
Wielu z nich wydało ostatnie grosze, aby tylko zapewnić sobie przejazd, kapitan
jednakże tkwił pod Blackwater aż do piątej, przyjmując wciąż nowych i nowych
podróżnych, aż wreszcie na pokładzie zapanował niebezpieczny tłok. Tkwiłby tam
pewnie i dłużej, gdyby nie huk armat, jaki o tej właśnie porze rozległ się gdzieś na
południu. Jakby w odpowiedzi na to, kontrtorpedowiec wypalił w stronę morza z
małego działa i wciągnął na masz banderę. Z kominów jego buchnęły kłęby dymu.
Niektórzy pasażerowie twierdzili, że to strzelają pod Shoeburyness,. potem
jednak okazało się, że huki stają się coraz głośniejsze. Równocześnie daleko na
południowym wschodzie wynurzyły się kolejno z morza maszyny i wieżyczki trzech
jeszcze pancerników spowitych chmurami
czarnego dymu. Lecz uwagę brata skupiła na sobie nieustanna strzelanina.
Wydawało mu się, że dostrzega na południu wznoszący się w mglistej szarej dali słup
dymu.
Parowczyk pluskał łopatkami przebijając się na wschód, poza rozsypane
wachlarzem statki, i płaskie wybrzeża Essexu roztapiały się już w błękitnej mgiełce,
gdy ukazał się zmniejszony odległością, posuwający się błotnistym wybrzeżem od
strony Foulness, pierwszy Marsjanin. Na ten widok przerażony i rozgniewany kapitan
począł przeklinać własne guzdralstwo, a łopatki stateczku, jakby udzielił się im jego
lęk, zapulsowały gwałtownie. Kto żyw na parowcu pchał się ku burtom i wspinał się
na ławki, by oglądać tę odległą postać przewyższającą drzewa i wieże kościelne,
posuwającą się ruchami wyglądającymi na przedrzeźnianie ruchów człowieka.
Był to pierwszy widziany przez brata Marsjanin, toteż przyglądał mu się
bardziej zdziwiony niż przestraszony. Tymczasem gigant zbliżał się ostrożnie do
okrętu, zanurzając się coraz głębiej w morze. Potem daleko za Crouch ukazał się
drugi, przedzierający się pośród karłowatych drzewek, a jeszcze dalej trzeci, brodzący
w głębokich, połyskujących w słońcu bagnach nadbrzeżnych, jakby zawieszony w pół
drogi między morzem a niebem. Wszyscy trzej szli w morze, chcąc widocznie
przeszkodzić w ucieczce statkom zebranym pomiędzy Foulness a Naze. Mimo
pośpiesznego rytmu maszyn, mimo spienionej kipieli, jaką pozostawiały za sobą
łopatki, ucieczka parowczyka, na którym płynął brat, była przerażająco powolna.
Spozierając na północny zachód brat dostrzegł, jak rwie się i wije w
przerażeniu ogromny wachlarz statków, jak ścigają się one ze sobą, jak zwracają rufy
miast burt ku brzegom, jak gwiżdżą buchając parą parowce, jak wciągają żagle
ż
aglowce, jak pomykają tu i tam warcząc motorami motorówki. Widok ten, zarówno
jak i niebezpieczeństwo nadciągające od brzegu tak go urzekły, że nie patrzył wcale
na morze. Wtem błyskawiczny zwrot stateczku dokonany dla uniknięcia zderzenia
strącił brata z zajmowanego przezeń krzesła. Dokoła wszyscy krzyczeli, potem rozległ
się tupot nóg i wiwaty, na które, jak mu się zdawało, ktoś odpowiadał z oddali. Nagle
stateczek zakołysał się gwałtownie znowu zbijając go z nóg.
Gdy brat mój zerwał się i popatrzył za prawą burtę, o niecałe sto jardów od
kołyszącego się, przechylonego parowca ujrzał prujący morze wielki stalowy kadłub.
Ciął dziobem wodę, jak lemiesz pługa tnie rolę. Odgarniane na boki potężne
spienione fale kołysały'i podrzucały stateczkiem,
ten zaś to zanurzał się po pokład niemal w morzu, to znów unoszony wysoko
wymachiwał bezsilnie łopatkami w powietrzu.
Pienisty prysznic oślepił brata na chwilę. Gdy przetarł oczy, stalowy potwór
minął ich mknąc w stronę lądu. Nad płaskim kadłubem wznosiły się potężne
nadbudówki, zaś dwa bliźniacze kominy pluły dymem gęsto przetykanym iskrami.
Był to kontrtorpedowiec Dziecię Gromu gnający zagrożonym statkom z odsieczą.
Wpierając stopy w rozkołysany pokład, trzymając się kurczowo poręczy brat
popatrzył wpierw na szarżującego lewiatana, potem zaś na zbitych w gromadkę
Marsjan. Stali tuż przy sobie; i to tak daleko od brzegu, że trójnogi ich prawie
zupełnie skryły się w morzu: Zanurzeni głęboko i pomniejszeni odległością wydawali
się o wiele mniej groźni od potężnego stalowego cielska, w którego nurcie huśtał się
bezwolnie stateczek niosący na swym pokładzie brata. Mogło wydawać się, że
przyglądają się zaskoczeni temu nowemu wrogowi. Być może wzięli go za istotę
podobną do siebie. Okręt nie strzelał, lecz pędził tylko ku nim z największą
szybkością i to właśnie, że gnał bez strzału, pozwoliło mu prawdopodobnie podsunąć
się tak blisko do nieprzyjaciół. Ci zaś nie wiedzieli widocznie, co z nim zrobić. Dość
było jednego wystrzału, aby Snop Gorąca posłał go nieuchronnie na dno.
Kontrtorpedowiec, czarny, gwałtownie malejący kadłub na tle oddalającej się
płaszczyzny essekskiego wybrzeża, mknął tak szybko, iż po chwili wydawał się już w
pół drogi między stateczkiem a Marsjanami. ,
Wtem najbliższy z Marsjan nachylił rurę i wypalił z niej w napastnika
zbiornikiem Czarnego Dymu. Zbiornik uderzył o lewą burtę tryskając atramentowym
strumieniem rozlewającym się szeroko po morzu potokami Czarnego Dymu,
kontrtorpedowiec jednak był już daleko. Patrzącym pod słońce z zanurzonego
głęboko parowczyka widzom zdawało się, że wpadł on już między Marsjan.
Widać było posępne ich postacie wynurzające się z wody i oddalające od
siebie w ucieczce ku brzegowi. Jeden podniósł aparat ze Snopem Gorąca, skierował
go skośnie w dół i natychmiast trysnęły z wody obłoki pary. Snop musiał przebić
stalowy pancerz statku równie łatwo, jak rozpalone do białości żelazo przebija kartkę
papieru.
Obłoki pary rozdarł błysk płomienia, a Marsjanin zatoczył się i potknął.
Jeszcze chwila i upadł. Potężny słup wody i pary strzelił wysoko w górę. Teraz
dopiero zagrzmiały działa Dziecięcia Gronu głusząc syk pary. Jeden z pocisków
uderzył w pobliżu parowczyka brata, odbił się rykoszetem w stronę innych
uciekających na północ okrętów i zgruchotał
pobliski kuter. Nikt się tym jednak zbytnio nie przejął. Na widok upadku
Marsjanina kapitan na mostku ryknął coś niezrozumiale, a tłoczący się na pokładzie
pasażerowie wydali głośny okrzyk. Po chwili zaś znów zaczęli wrzeszczeć radośnie.
Oto z białej zawieruchy wypadło coś długiego, czarnego, buchającego z kominów,
wentylatorów i śródokręcia płomieniami...
Kontrtorpedowiec żył jeszcze; ster był widocznie nie uszkodzony i maszyny
pracowały dalej. Pędził prosto na drugiego Marsjanina i był już od niego o niecałe sto
jardów, gdy znów uderzył weń Snop Gorąca. Wówczas kominy i pokład wyleciały z
głośnym hukiem w powietrze. Gwałtowność wybuchu zachwiała Marsjaninem, a po
chwili płonący wrak pchany siłą rozpędu wpadł na niego i zgniótł jak tekturową
zabawkę. Brat mój mimo woli krzyknął. Znów kłęby wrzącej pary przesłoniły
wszystko.
- Dwa! - ryknął kapitan.
Wszyscy dokoła darli się wniebogłosy. Cały stateczek od dzioba do rufy
rozbrzmiewał gorączkowymi wiwatami. Przerzucały się one z okrętu na okręt, aż
objęły wszystkie stłoczone w gęstą gromadę, mknące w morze statki.
Długo jeszcze wisiał nad wodą obłok pary, przesłaniając i trzeciego
Marsjanina, i wybrzeże. Przez cały ten czas stateczek szedł morze, oddalając się bez
ustanku od pobojowiska; gdy wreszcie para rozwiała się, pojawił się sunący powoli
wał Czarnego Oparu i znów nie można było dostrzec ani Dziecięcia Gromu, ani
trzeciego Marsjanina. Za to między parowczykiem a wybrzeżem stały teraz inne
kontrtorpedowce.
Stateczek płynął wciąż dalej i dalej, zostawiając z wolna kontrtorpedowce za
sobą, zaś wybrzeże skrywała nieprzenikniona ławica oparu, po części pary, po części
Czarnego Dymu, zmieszanych ze sobą i splątanych w najdziwaczniejsze formy.
Armada uciekinierów rozpraszała się na północo-wschód. Między kontrtorpedowcami
a parowcami płynęło wiele kutrów. Po pewnym czasie okręty wojenne, nie
dopłynąwszy jeszcze do osiadającej coraz niżej ławicy Czarnego Dymu, zawróciły na
północ, obeszły ją i skręciwszy na południe roztopiły się w mgle wieczornej.
Wybrzeże rysowało się coraz niewyraźniej pod niskimi, gromadzącymi się wokół
zachodzącego słońca zwałami chmur.
Nagle w złocistej mgle zachodu znów rozległ się huk dział i dojrzeć tam
można było ruch jakichś czarnych cieni. Zebrani na stateczku ludzie raz jeszcze
zaczęli przepychać się ku burtom, by lepiej widzieć, co dzieje się w oślepiającym
kotle zachodu. Nie udało się jednak nic tam wypatrzeć.
Chmury dymu wzbijając się skośnymi pasmami przesłaniały słońce. Pulsujący
napięciem stateczek płynął jakby zawieszony w bezkresach.
Słońce skryło się za szarymi chmurami, niebo rozbłysło na chwilę i
ś
ciemniało, zamigotała wieczorna gwiazda. Panował już głęboki mrok, gdy kapitan
krzyknął wskazując w górę. Brat mój wytężył wzrok. Z szarości wieczoru wystrzeliło
niezmiernie szybko skośnie w górę, ponad chmury, w lśniącą jasność zachodniego
nieba coś płaskiego i szerokiego, i ogromnego i płynąc w krąg po szerokiej spirali,
malało opadając z wolna, aż znikło zupełnie w pełnych tajemnic cieniach nocy. Lecąc
zaś prószyło na ziemię ciemnością.
Księga druga
Ziemia we władzy Marsjan
1 Zdeptani
Podczas gdy brat mój doświadczał tak szeroko opisanych w ostatnich dwóch
rozdziałach pierwszej księgi przygód, wikary i ja czailiśmy się w pustym domu w
Hallifordzie, dokąd uszliśmy, by schronić się przed Czarnym Dymem. Od tego też
miejsca podejmuję swą opowieść.
W ukryciu tym przebyliśmy noc niedzielną i cały następny dzień, dzień paniki,
jak rozbitki odcięci Czarnym Dymem od reszty świata na wysepce jasności dziennej.
Skazani przez te dwa męczące dni na żałosną bezczynność, mogliśmy tylko czekać.
Myśli me opanował niepokój o żonę. Wyobrażałem sobie, jak jest przerażona,
jakie niebezpieczeństwa grożą jej w Leatherhead, jak opłakuje mój domniemany
zgon. Przechadzałem się po pokojach łkając głośno na myśl o naszej rozłące, o tym,
co może ją spotkać podczas mej nieobecności. Chociaż wiedziałem, jak dzielnie
kuzyn mój potrafi stawić czoło przeciwnościom, to jednak nie należał on do ludzi
szybko rozpoznających niebezpieczeństwo ani też szybko działających. A teraz
właśnie potrzebna była nie tyle odwaga, ile zdolność przewidywania i szybkość
decyzji. Jedyną pociechą było przypuszczenie, iż posuwając się w stronę Londynu
Marsjanie oddalają się od Leatherhead. Tego typu nieokreślone niepokoje trzymają
umysł w bolesnym napięciu. Z trudnością mi przychodziło panowanie nad sobą.
Nieustanne jęki duchownego, widok jego samolubnej rozpaczy męczył mnie i drażnił
coraz bardziej. Kiedy zaś uwagi, jakie mu czyniłem, nie odnosiły skutku, począłem
unikać go przesiadując w pokoju przeznaczonym, jak sądzę, na izbę szkolną dla
dzieci, gdyż pełno tam było ławek, globusów, zeszytów i podręczników. Gdy i tam
dotarł za mną, uciekłem na strych i zamknąłem się, aby pozostać sam na sam ze swą
boleścią.
Przez cały ten dzień, jak również przez następny ranek Czarny Opar osaczał
nas nieubłaganie. W niedzielę wieczorem dostrzegliśmy w sąsiednim domku ślady
ludzkiej obecności: twarz w oknie, przesuwające się
ś
wiatło, potem trzaśnięcie drzwiami. Nie wiem jednak, co to byli za ludzie i co
się z nimi stało. Nazajutrz już ich nie widzieliśmy. Przez cały poniedziałkowy ranek
Czarny Opar spływał z wolna ku rzece podpełzając wciąż bliżej i bliżej, aż zalał w
końcu gościniec, przy którym stał dom stanowiący obecnie nasze schronienie.
W południe nadszedł polami Marsjanin i rozproszył Opar strugą przegrzanej
pary bijąc nią z sykiem o ściany domów, wybijając szyby i parząc w rękę księdza
usiłującego uciec z frontowego pokoju. Gdy przeczołgaliśmy się wreszcie przez
zamokłe izby i wyjrzeliśmy na świat, cała okolica na północ od nas wyglądała jak po
czarnej zamieci. Patrząc w stronę rzeki spostrzegliśmy ze zdziwieniem niepojętą dla
nas czerwień plamiącą gdzieniegdzie czerń wypalonych łąk.
Długi czas nie uświadamialiśmy sobie, że zmiana naszego położenia polega
nie tylko na uwolnieniu od groźby uduszenia przez Czarny Opar. Dopiero później
pojąłem, że nie jesteśmy już osaczeni, że droga do wolności stoi otworem.
Natychmiast też zacząłem znowu myśleć o działaniu. Cóż, kiedy wikary popadł w
bezmyślną jakąś apatię.
- Tutaj jesteśmy bezpieczni - powtarzał - tutaj nic nam nie grozi. Wtedy
postanowiłem porzucić go. O, czemuż tak się nie stało! Mądrzejszy o wiedzę nabytą
od artylerzysty, przygotowania do drogi rozpocząłem od zaopatrzenia się w prowiant.
Na oparzenia me znalazłem oliwę i czyste szmaty, zabrałem też znalezione w sypialni
kapelusz i flanelową koszulę. Kiedy stało się jasne, że wybieram się sam, że jestem na
to zdecydowany, wikary zaczął się raptem także szykować.
Popołudnie minęło spokojnie, toteż koło piątej wyruszyliśmy sczerniałą drogą
do Sunbury. Zarówno w samym Sunbury, jak i po drodze leżało mnóstwo
poskręcanych w męce ciał ludzkich i koni, porozrzucanych tobołów, przewróconych
wozów, a wszystko pokryte grubą warstwą czarnego pyłu. Nalot ten, podobny do
popiołu, przypominał mi opis zagłady Pompei. Do Hampton Court dotarliśmy bez
ż
adnych przygód. Przez całą drogę nie mogliśmy nadziwić się niezwykłej obcości
pokrytego czerwienią i czernią krajobrazu. Dopiero w Hampton Court oczom naszym
ukazała się pierwsza ocalała od duszących oparów Czarnego Dymu zieleń. Minęliśmy
Bushey Park z jego przemykającymi się pośród kasztanów jeleniami i nieco dalej
ujrzeliśmy kobiety i mężczyzn śpieszących polami do Hampton. Byli to pierwsi
dostrzeżeni przez nas w tej okolicy ludzie. My skierowaliśmy kroki do Twickenham.
Las po drugiej stronic gościńca, za Ham i Petersham, wciąż jeszcze płonął.
Twickenham nie ucierpiało ani od Snopa Gorąca, ani od
Czarnego Oparu, toteż ludzi było tu więcej, nikt jednak nie mógł udzielić nam
ż
adnych nowych wiadomości. Byli to przeważnie ludzie korzystający, jak i my, z
chwili ciszy, by uciec dalej od terenów okupowanych przez Marsjan. Odniosłem
wrażenie, iż w wielu jeszcze domach pozostawali mieszkańcy, zbyt wystraszeni, by
uchodzić. I tu także dużo było na szosie śladów pośpiesznej ucieczki. Szczególnie
ż
ywo utkwił mi w pamięci stos złożony z trzech wgniecionych w gościniec kołami
pogruchotanych bicykli. Około wpół do dziewiątej minęliśmy most w Richmond.
Gdyśmy przezeń przebiegali w pośpiechu, dostrzegłem płynące rzeką liczne
kilkustopowej długości czerwone bryły. Nie wiedziałem, co to było, na badanie zaś
nie starczyło czasu. Wydały mi się wtedy czymś straszliwym. Również i tu, na brzegu
Surrey, leżał czarny osad i trupy, cały ich stos koło dworca, nie pokazywali się tylko
Marsjanie. Ujrzeliśmy ich dopiero w pobliżu Barnes.
W czerniejącej dali dostrzegliśmy troje ludzi biegnących pustą na pozór ulicą
w stronę rzeki. Na wzgórzu płonęło miasto Richmond, dokoła nie było ani śladu
Czarnego Dymu.
Wtem, podchodząc do Kew, zobaczyliśmy całą gromadę uciekających, za nimi
zaś, nie dalej jak o sto jardów od nas, ukazał się kaptur Marsjanina. Stanęliśmy
porażeni niespodzianym niebezpieczeństwem i gdyby potwór spojrzał w dół -
bylibyśmy zgubieni. Przerażenie nasze było tak wielkie, że nie śmieliśmy iść dalej.
Skoczyliśmy w bok i skryliśmy się w szopie stojącej w pobliskim ogrodzie. Tam
wikary przypadł do ziemi i łkając cicho oświadczył, że nie ruszy się z miejsca.
Mnie jednak nie opuszczała uparta myśl o Leatherhead, toteż o zmroku
wyruszyłem dalej. Przedarłem się przez gęste krzewy i posuwając się ostrożnie
uliczką biegnącą obok wysokiego domu wyszedłem na drogę do Kew. Wikary
pozostał w szopie, po chwili jednak dopędził mnie z pośpiechem.
Mój ówczesny postępek uważam za największe, jakie kiedykolwiek w życiu
popełniłem, szaleństwo, jasne bowiem było, iż dokoła kręcą się Marsjanie. Ledwie
wikary przyłączył się do mnie, już ujrzeliśmy daleko, na polach w stronie Kew Lodge,
jeszcze jedną Bojową Machinę. Cztery czy pięć czarnych figurek uciekało przed nią
po szarozielonej łące, Marsjanin zaś, widać to było od razu, ścigał je zawzięcie. W
trzech susach był już przy nich. Ludzie usiłowali ujść rozbiegając się w różne strony.
Prześladowca nie użył Snopa Gorąca, lecz wyłowił ich skrzętnie, po jednemu, i
wrzucił do wielkiego, przytroczonego do pleców, metalowego pudła. Przypominało
ona kształtem koszyki, jakie zwykli nosić do pracy nasi
robotnicy. Po raz pierwszy zdałem sobie wówczas sprawę, iż celem Marsjan
może być nie tylko zniszczenie pokonanej ludzkości. Staliśmy przez chwilę jak
skamieniali, po czym zawróciliśmy, wpadliśmy w rozwartą bramę i skryliśmy się w
przypadkowo dostrzeżonym rowie, w jakimś okolonym wysokim murem ogrodzie.
Długo, aż do pojawienia się gwiazd, leżeliśmy tam bojąc się rozmawiać nawet
szeptem.
Dochodziła, jak sądzę, jedenasta w nocy, gdy zebrawszy się na odwagę
ruszyliśmy dalej. Nie wyszliśmy już jednak na drogę, lecz prześlizgiwaliśmy się pod
ż
ywopłotami i przez ogrody, wypatrując pilnie w ciemnościach, wikary na lewo, a ja
na prawo, krążących, jak się nam wydawało, w pobliżu Marsjan. W pewnej chwili
natknęliśmy się na ostygły już i pokryty popiołem, wypalony, sczerniały szmat ziemi.
Leżało tam mnóstwo trupów. Głowy ich i ciała były straszliwie spalone, nogi jednak
wraz z obuwiem zupełnie nietknięte. O jakieś pięćdziesiąt stóp za stojącymi
szeregiem czterema rozwalonymi działami leżały martwe konie i zdruzgotane
przodki.
Miasteczko Sheen uniknęło zniszczenia, było jednak ciche i opuszczone. Nie
widzieliśmy też w nim martwych, choć trzeba stwierdzić, że w tak ciemną noc jak
tamta niewiele można było dojrzeć. W Sheen właśnie towarzysz mój zaczął nagle
uskarżać się na słabość i pragnienie, postanowiliśmy więc zajrzeć do któregoś z
domków.
Pierwszym, do którego z pewnymi zresztą trudnościami włamaliśmy się przez
okno, była niewielka, stojąca nieco na uboczu willa. Prócz spleśniałego sera nie było
w niej nic do jedzenia. Znalazła się za to woda. Zabrałem też leżącą w kuchni
siekierkę, która mogła nam oddać wiele usług przy następnych włamaniach.
Na drugą stronę szosy przeszliśmy w miejscu, gdzie skręca ona ku Mortlake.
Stał tam biały domek w ogrodzie. W spiżarni znaleźliśmy zapas żywności składający
się z dwu bochenków chleba w blaszanym pudełku, surowej polędwicy i połowy
szynki. Wymieniam to wszystko dokładnie, gdyż, jak się okazało, musiało nam tego
starczyć na dwa bez mała tygodnie. Pod półką stało kilka flaszek piwa, obok nich zaś
dwa worki fasoli i parę zwiędłych główek sałaty. Spiżarnia łączyła się z kuchnią, w
której znaleźliśmy trochę drewek i kredens, a w nim tuzin butelek burgunda, zupę i
łososia w konserwach oraz dwie paczki sucharków.
Siedzieliśmy w tej kuchni po ciemku, obawiając się palić światło, i jedliśmy
chleb z szynką zapijając piwem prosto z flaszek. Wikary, wciąż jeszcze roztrzęsiony i
przerażony, upierał się, by iść nie zwlekając dalej, ja zaś nalegałem, aby pokrzepić się
przed drogą posiłkiem, gdy
wydarzyło się coś, co miało nas uwięzić w tym domku na długo. - Nie ma
chyba jeszcze dwunastej - odezwałem się i w tejże chwili
oślepił nas jaskrawozielony błysk. Na moment ukazało się czarnozielone
wnętrze kuchni i znikło w ciemności. Rozległ się grzmot, jakiego nie słyszałem nigdy
ani przedtem, ani potem. Tuż po nim, wydawało się, że niemal równocześnie,
usłyszałem za sobą huk, szczęk szkła i łoskot walących się ścian. O nasze głowy
rozbił się w kawałki wielki plaster tynku oderwany od sufitu. Runąłem jak długi na
podłogę uderzając przy tym skronią o gałkę kuchenek drzwiczek i straciłem
przytomność. Długo, jak mi potem opowiadał wikary, leżałem ogłuszony, gdy zaś
powróciłem do zmysłów, w kuchni panowały egipskie ciemności, wikary zaś z twarzą
mokrą, jak się okazało - od krwi płynącej z rozciętego czoła, skrapiał mnie wodą.
Początkowo nie pamiętam, co się stało. Powoli jednak pamięć wydarzeń
powróciła. Potwierdzeniem zaś ich była rana na skroni.
- Lepiej panu? - pytał szeptem wikary. Wreszcie odezwałem się i usiadłem.
- Proszę nie ruszać się - rzekł. - Na podłodze pełno rozbitej porcelany z
kredensu. Nie da się uczynić kroku, by nie narobić hałasu, a zdaje się, że oni są koło
domu.
Obaj siedzieliśmy tak cicho, że ledwo było słychać własne nasze oddechy.
Dokoła w domku panowała martwa cisza, raz tylko obsunął się z hałasem, gdzieś w
pobliżu, kawał tynku czy spękanego muru. Z zewnątrz zaś, z bezpośredniej bliskości,
dochodził przerywany metaliczny grzechot.
- O! - powiedział wikary, gdy rozległ się on znowu. - Tak - odparłem. - Ale co
to jest?
- Marsjanin - odrzekł. Nasłuchiwałem dalej.
- To nie był Snop Gorąca - rzekłem. Przez chwilę skłonny byłem
przypuszczać; że jedna z Machin Bojowych zderzyła się z naszym domem, podobnie
jak tamta, widziana przeze mnie pod Shepperton, z wieżą kościelną.
Położenie nasze tak było dziwaczne i niepojęte, że do świtu, to znaczy ze trzy
czy cztery godziny, nie poruszaliśmy się prawie wcale. Wreszcie do kuchni poczęło
przesączać się blade światło poranka. Docierało ono tu jednak nie przez czarne wciąż
okno, przez trójkątną szczelinę w ścianie za nami, między belką stropową a
zwaliskiem cegieł. Po raz pierwszy ujrzeliśmy w szarym półmroku wnętrze naszej
kuchni.
Okno wtłoczone zostało do środka masą ziemi z ogrodu, pełno jej było na
stole, koło którego siedzieliśmy. Pokrywała też grubą warstwą podłogę. Od zewnątrz
ziemia obsypała wysokim zwałem cały dom. Pod górną framugą okna można było
dostrzec wyrwaną rynnę. Na podłodze leżały rozrzucone w nieładzie rondle; ściana
między kuchnią a resztą mieszkania zawaliła się i w coraz jaśniejszym świetle
dziennym można było bez trudu rozpoznać, iż większa część domu leży w gruzach.
Jakże jaskrawym przeciwieństwem tej ruiny był wytworny, pomalowany na modny
seledynowy kolor, pełen mosiężnych i cynowych naczyń kredens, imitująca białe i
niebieskie kafelki tapeta oraz para barwnych, powiewających nad płytą kuchenną
zasłonek.
Gdy dzień rozjaśnił wyrwę zupełnie, ujrzeliśmy przez nią postać Marsjanina
stojącego na czatach przy rozżarzonym jeszcze, jak sądziłem, walcu. Na ten widok
przeczołgaliśmy się możliwie jak najszybciej z półmroku kuchni w ciemność spiżarni.
Nagle zaświtało mi w głowie właściwe wyjaśnienie tego, co się stało. - Piąty
walec - szepnąłem. - Piąty pocisk z Marsa. Trafił w dom i zagrzebał nas pod ruinami.
Wikary milczał dość długo, po czym wyszeptał: - Niech Bóg zlituje się nad
nami.
Usłyszałem ciche szlochanie.
Ten tylko dźwięk przerywał otaczającą nas w spiżarni ciszę. Jeśli o mnie idzie,
ledwie ośmieliłem się oddychać i siedziałem bez ruchu, z oczami utkwionymi w słabo
oświetlony otwór drzwi kuchennych. Tuż obok jaśniała niewyraźnie owalna plama
twarzy duchownego, jego biały kołnierzyk i mankiety. Na zewnątrz rozpoczęło się
tymczasem metaliczne jakieś kucie, potem gwałtowny gwizd, po krótkiej zaś przerwie
głośny syk podobny do syku maszyny parowej. Hałasy te, najzupełniej dla nas
zagadkowe, słychać było z przerwami, a w miarę upływu czasu rozlegały się coraz
częściej. Wreszcie dały się słyszeć rytmiczne, głuche uderzenia i odczuliśmy nie
przerwane już przez długi czas drgania, od których trzęsło się wszystko dokoła, a w
spiżarni z brzękiem podskakiwały naczynia. W pewnej chwili coś przesłoniło światło
i ledwie widoczne dotąd drzwi ściemniały zupełnie. Długie godziny spędziliśmy w tej
nieszczęsnej kryjówce skuleni, milczący, drżący z trwogi - aż zmęczenie przemogło
czujność...
Obudziłem się niesłychanie wygłodniały. Sądzę, że przeleżeliśmy tak większą
część dnia. Głód był tak silny, że zmusił mnie do działania. Powiedziałem, że idę
poszukać czegoś do jedzenia, i popełzłem po
omacku do kredensu. Nie otrzymałem odpowiedzi, kiedy tylko jednak
począłem jeść, odgłos ten musiał widocznie poruszyć wikarego, gdyż usłyszałem, jak
czołga się za mną.
2 Co widzieliśmy z ukrycia w ruinach
Skończywszy z jedzeniem powróciliśmy do spiżarni. Musiałem znów
zadrzemać, gdyż po pewnym czasie, kiedy poruszyłem się - spostrzegłem, że jestem
sam. Huki i wywołane nimi drgania trwały nadal z męczącą jednostajnością.
Nawoływałem kilkakrotnie cichutko, aż w końcu podążyłem po omacku do drzwi
kuchennych. Jeszcze był dzień, toteż dostrzegłem duchownego po drugiej stronie
izby, leżącego przy trójkątnym, wychodzącym wprost na Marsjan otworze. Tak był
przy tym zgarbiony, że wyglądał jak bez głowy.
Na zewnątrz hałasy przypominały rozgwar wielkiej hali maszyn, dokoła zaś
wszystko trzęsło się w takt grzmiących uderzeń. Przez otwór w ścianie mogłem
dojrzeć skąpany w złocie wierzchołek drzewa i ciepły lazur cichego wieczornego
nieba. Przyglądałem się przez chwilę wikaremu, po czym skulony stąpając z
największą ostrożnością pośród zaściełających podłogę skorup posunąłem się ku
niemu.
Gdy dotknąłem jego kolana, drgnął gwałtownie i potrącił przy tym odłam
muru, który potoczył się z wielkim hukiem w dół, na zewnątrz. W obawie, by nie
krzyknął, chwyciłem go za ramię, po czym długo leżeliśmy bez ruchu. Podniosłem się
wreszcie, aby sprawdzić, co ocalało z naszej osłony. W resztce muru pozostała po
odpadłym kawale ściany pionowa szczelina, przez którą widać było, gdy wychyliłem
się ostrożnie ponad belką, cichą jeszcze wczoraj, podmiejską uliczkę. Wielkie tu
doprawdy zaszły zmiany. Piąty walec trafił widocznie w sam środek willi, w której
najpierw byliśmy. Domek zdruzgotany całkowicie, rozbity w proch, skruszony ciosem
przestał istnieć. Znacznie poniżej dawnych fundamentów, w głębokim dole, o wiele
zresztą szerszym od jamy widzianej przeze mnie pod Woking, leżał teraz walec.
Potężne uderzenie chlusnęło dokoła ziemią ("chlusnęło" będzie tu najlepszym chyba
wyrażeniem), piętrząc ją w zwały skrywające szczątki pobliskich domów. Ziemia
zachowała się tu zupełnie jak uderzone z całej siły ciężkim młotem błoto. Nasz dom
zwalił się do tyłu, elewacja aż do parteru włącznie została zniszczona kompletnie.
Szczęśliwym trafem ocalała kuchnia i spiżarnia. Stały one nienaruszone, przysypane
ziemią i szczątkami muru, zamknięte z trzech stron
ławami ziemi, z jednym jedynym wyjściem ku walowi. Z taką to perspektywą
zawieszeni byliśmy na samym skraju wielkiej kolistej jamy pogłębianej obecnie przez
Marsjan. Tuż za nami słychać było odgłosy ciężkich uderzeń, przed naszą zaś
szczeliną przepływały co chwila podobne do welonu chmurki jasnozielonej pasy.
W samym środku jamy leżał otwarty już walec, po przeciwnej zaś od nas
stronie, wśród połamanych i zasypanych w połowie krzewów, stała, opuszczona w tej
chwili przez użytkownika, sztywna i ogromna na tle wieczornego nieba, jedna z
wielkich Machin Bojowych. W pierwszym momencie nie zauważyłem ani jamy, ani
walca, tak zajął mnie widok groźnej maszyny, właściwy jednak opis należałoby
rozpocząć od nich właśnie, już choćby ze względu na niezwykły lśniący mechanizm
pracujący w wykopie czy też na dziwaczne, pełzające niezdarnie po pobliskich
zwałach ziemi istoty.
Uwagę mą przykuł przede wszystkim mechanizm. Była to jedna z tych
niesłychanie skomplikowanych maszyn, nazwanych później Machinami Roboczymi,
których poznanie tak bardzo przyczyniło się do rozwoju ziemskiej wynalazczości.
Najpierw uderzyło mnie jej podobieństwo do metalowego pająka o pięciu zwinnych,
kolankowatych odnóżach; opatrzonego wokół kadłuba niezliczoną liczbą dźwigni,
drążków oraz rozciągliwych, chwytnych macek. Większa ich część obecnie nie
pracowała, trzy tylko długie macki wyławiały .z wnętrza walca liczne pręty, płyty i
wsporniki stanowiące bez wątpienia wewnętrzne umocnienia jego ścian. W miarę
wydobywania unosiły je w górę i układały z boku na ziemi w stosy.
Ruchy macek były tak szybkie, płynne i dokładne, że mimo metalicznego
połysku nie chciało mi się z początku wierzyć, iż patrzę na pracę mechanizmu.
Machiny Bojowe były w bardzo wysokim stopniu podobne do żyjących, posłusznych
woli pana istot, nie można ich jednak nawet porównywać z Machinami Roboczymi.
Kto nie widział tych konstrukcji na własne oczy, lecz zna je tylko z pozbawionych
wyobraźni szkiców malarskich czy technicznych lub z niedoskonałych opisów
naocznych świadków, takich jak ja na przykład, ten z trudem może wyobrazić sobie,
jak bardzo przypominały one żywe stworzenia.
Myślę tu przede wszystkim o ilustracjach do jednej z pierwszych broszur
usiłujących przedstawić cały przebieg tej wojny. Malarz obejrzał, dość pobieżnie
zapewne, jedną z Machin Bojowych i na tym zakończyła się jego o nich wiedza.
Uczynił z nich sztywne mechaniczne trójnogi, pozbawione zupełnie giętkości i
posuwistości, wywołując w ten sposób
fałszywe, jednostronne wyobrażenie. Ponieważ broszura opatrzona tymi
rycinami miała ogromne powodzenie, wspominam o tym, by przestrzec czytelników
przed błędnymi wrażeniami, jakie mogłyby na jej podstawie powstać. Rysunki
przypominały Marsjan, których widziałem przecież w ruchu niezliczoną ilość razy,
tak samo jak kukły woskowe przypominają żywe istoty ludzkie. Moim zdaniem
broszura byłaby bez nich o wiele lepsza.
Z początku, powtarzam, Machina Robocza nie przypominała w niczym
maszyn, lecz raczej kraba o lśniącej powłoce. Zamiast mózgu, za pomocą wrażliwych
czułek, kierował jej ruchami Marsjanin. Prawdziwą naturę tego sprawnego robotnika
wyjaśniłem sobie wówczas dopiero, gdy spostrzegłem podobieństwo jego
szarobrązowej połyskującej "skóry" do pozostałych pełzających dokoła cielsk.
Równocześnie ze zrozumieniem zainteresowanie me przeniosło się na te inne istoty,
na prawdziwych Marsjan. Widziałem ich przelotnie dawniej i ówczesna odraza nie
przeszkadzała mi już teraz w obserwacji. Ponadto mogłem przyglądać się im z
ukrycia, nie poruszając się niemal, w skupieniu.
Teraz dopiero stwierdziłem, że są to najbardziej nieziemskie stworzenia, jakie
tylko można sobie wyobrazić. Były to wielkie obłe cielska lub raczej głowy, około
czterech stóp średnicy. Każde miało z przodu twarz. Twarz ta nie miała nozdrzy, gdyż
Marsjanie nie byli obdarzeni, jak się zdaje, zmysłem powonienia, miała za to parę
ogromnych ciemnych oczu, tuż pod nimi zaś coś w rodzaju mięsistego dzioba. W
tylnej części głowy czy też ciała-sam już nie wiem, jak to nazywać-mieściła się jedna
tylko, sztywno napięta błona bębenkowa, anatomicznie odpowiadająca, jak później
stwierdzono, uchu, jakkolwiek w ziemskim gęstym powietrzu było ono zupełnie
niemal bezużyteczne. Dokoła dzioba, to znaczy ust, znajdowały się zebrane w dwa
pęki, po osiem w każdym, smukłe, podobne do biczy macki. Pęki te nazwane zostały
potem, dość udanie zresztą, przez słynnego profesora anatomii Howesa - rękami. Już
po raz pierwszy widząc Marsjan zauważyłem, jak usiłowali oni dźwigać się za
pomocą tych rąk, co zważywszy zwiększony w ziemskich warunkach ciężar tych istot
było, rzecz jasna, niemożliwe. Są jednak podstawy, aby przypuszczać, iż na Marsie
takie poruszanie się nie nastręcza żadnej trudności.
Wewnętrzna ich budowa, mogę to stwierdzić, gdyż dokonane sekcje nie
pozostawiają żadnych wątpliwości, była tak sarno prosta. Większą część wnętrza
zajmował mózg, z którego grube nerwy prowadziły do oczu, ucha i czułek. Ponadto
mieli złożone płuca łączące się z ustami i serce wraz z układem naczyń krwionośnych.
Przeciążenie płuc wywołane gęściejszą
atmosferą ziemską i zwiększoną siłą ciążenia przejawiało się zupełnie
wyraźnie konwulsyjnym drganiem naskórka.
ś
adnych innych wewnętrznych organów nie mieli. Choć może się nam to
wydać dziwne, u Marsjan nie istniał cały skomplikowany system trawienia zajmujący
tyle miejsca w ciałach ludzi. Byli głowami, po prostu tylko głowami. Nie mieli
ż
adnych wnętrzności. Nie jedli, tym bardziej zaś nie trawili. W zamian pobierali
ś
wieżą krew żywych istot, wstrzykując ją do własnych żył. Widziałem, jak się to
odbywa, wspomnę zresztą o tym we właściwym czasie. Lecz choćbym miał się wydać
przewrażliwiony, nic potrafię zmusić się do opisania tego, czemu nie mogłem nawet
przyglądać się bez odrazy. Niech wystarczy, jeśli powiem, że krew pochodząca z
ż
ywego jeszcze stworzenia, najczęściej z istoty ludzkiej, wprowadzana była za
pomocą ssawki bezpośrednio do przewodu przyjmującego.
Dla nas sama już myśl o tym jest niewątpliwie odrażająca, sądzę jednak, iż
należy równocześnie pamiętać, jak odrażającymi musiałyby wydać się inteligentnemu
na przykład królikowi nasze mięsożercze zwyczaje.
Jeśli się zaś pomyśli o niesłychanej wprost stracie czasu ludzkiego i energii
poświęconych na jedzenie i proces trawienia, fizjologiczne korzyści takiego sposobu
odżywiania się są niezaprzeczalne. Ciała nasze w połowie niemal składają się z
gruczołów, przewodów i organów zajętych przekształcaniem różnorodnych
pokarmów na krew. Procesy trawienia i ich wpływ na układ nerwowy podkopują
nasze siły i odbijają się na umysłowości. Ludzie bywają szczęśliwi lub nieszczęśliwi
w zależności od tego, czy mają zdrową, czy też chorą wątrobę, czy ich gruczoły
trawienne pracują należycie, czy też nie. Marsjanie zaś byli wyżsi ponad te organiczne
zmiany nastrojów i uczuć.
To, że uznali oni ludzi za najlepsze źródło pożywienia, możną po części
wytłumaczyć sobie podobieństwem szczątków ich ofiar stanowiących zapasy
ż
ywności przywiezione z Marsa. Stworzenia te, sądząc z zeschłych szczątków, które
dostały się w ręce ludzi, były dwunogie, miały słabe krzemowe szkielety podobne do
krzemowych szkieletów gąbek i równie słabe umięśnienie. Wzrost ich sięgał sześciu
stóp w postawie wyprostowanej, głowy były kuliste i miały dwa stwardniałe oczodoły.
W każdym walcu wieziono po dwie, trzy takie istoty, wszystkie one jednak zostały
zgładzone jeszcze przed przybyciem na Ziemię. Nie sprawiało to jednak żadnej
właściwie różnicy, gdyż każda próba wyprostowania się na naszej planecie
doprowadziłaby natychmiast do zmiażdżenia wszystkich ich kości.
Jeżeli już jestem przy opisie Marsjan, pragnę tu dorzucić pewne dalsze
szczegóły, które (jakkolwiek wówczas jeszcze nam nie znane) pozwolą
czytelnikowi zaznajomionemu z nimi stworzyć sobie dokładniejszy obraz groźnych
tych istot.
Fizjologia ich różniła się znacznie od naszej w trzech innych jeszcze
dziedzinach. Organizmy te w ogóle nie znały snu, a przynajmniej nie spały dłużej, niż
ś
pi ludzkie serce. Bez wymagającego ustawicznej regeneracji rozwiniętego
mechanizmu mięśniowego nie znali oni okresowego ugasania - snu. Wydaje się, że
nie odczuwali zupełnie (lub w bardzo nie- , znacznym tylko stopniu) zmęczenia. Na
Ziemi zawsze poruszali się z :_ wysiłkiem, do samego jednak końca byli w
ustawicznym ruchu. Pracowali przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, podobnie
jak się to dzieje u ziemskich mrówek.
Dalej, choć może to w świecie płciowym wydać się dziwne, Marsjanie nie
posiadali żadnej płci, a więc pozbawieni byli wszystkich tych burzli- wych uczuć,
jakie miotają podzieloną na rodzaje ludzkością. Nie ma wątpliwości, iż w czasie
wojny przyszedł na świat tu, na Ziemi, młody Marsjanin. Znaleziono go złączonego z
ciałem rodziciela, wypączkowanego
zeń, jak się to dzieje z młodymi cebulkami lilii lub ze słodkowodnymi
polipami.
U człowieka i u wyżej zorganizowanych zwierząt ten sposób rozmnażania się
zanikł już całkowicie, był on jednak niewątpliwie również u nas, na Ziemi,
pierwotnym sposobem mnożenia się. U zwierząt niżej zorganizowanych, takich
choćby, jak odległe krewniaczki kręgowców osłonice, oba te sposoby istnieją obok
siebie do dzisiaj. Ostatecznie jednak sposób płciowy wyparł całkowicie
wegetatywnego rywala. Na Marsie widocznie stało się odwrotnie.
Warto tu zwrócić uwagę, iż pewien pseudonaukowy pisarz na długo jeszcze
przed najazdem Marsjan przewidywał przyszłą budowę ciała ludzkiego bardzo
podobnie do obecnej budowy ciała mieszkańców Marsa. Przepowiednia jego,
pamiętam, ukazała się w listopadzie czy też w grudniu 1893 roku, w od dawna już nie
istniejącym czasopiśmie Pall-Mall. Przypominam sobie również, iż została ona
wyśmiana w przedmarsjańskim tygodniku satyrycznym noszącym miano Punch.
Pisarz ten dowodził z wielką swadą, że wskutek rozwoju urządzeń .)
mechanicznych ulegną zanikowi nogi, a wskutek rozwoju chemii - narządy trawienia;
ż
e takie organy, jak włosy, nozdrza, zęby, uszy, przestaną być zasadniczymi częściami
ludzkiego ciała i że dobór naturalny pójdzie na przestrzeni nadchodzących stuleci w
kierunku stałego ich zaniku. Najważniejszą koniecznością pozostanie tylko mózg.
Jedna jedyna część cia
ła, której dalszy rozwój wydaje się pewny, to ręce - "nauczyciel i pośrednik
mózgu". Gdy reszta ciała zmarnieje, ręce rozrosną się.
Wiele już prawd wypowiedziano fantazjując, tu zaś na Marsjanach mieliśmy
nie podlegające dyskusji potwierdzenie podporządkowania umysłowi zwierzęcej
strony organizmu. Mnie osobiście wydaje się zupełnie możliwe, iż Marsjanie mogą
pochodzić od istot podobnych do nas. Zmieniając się stopniowo dzięki rozwojowi
mózgu kosztem reszty ciała ręce Marsjan przekształciły się w dwa pęki wrażliwych
macek. Mózg zaś bez ciała, pozbawiony podkładu uczuciowego, musiał, rzecz jasna,
stawać się umysłowością coraz bardziej samolubną.
Ostatnim rzucającym się w oczy szczegółem, w którym stworzenia te różniły
się od nas, było coś, co można by uznać za drobiazg. Na Marsie albo w ogóle nie było
drobnoustrojów powodujących tyle chorób i bólu tu, na Ziemi, albo też marsjańska
wiedza sanitarna rozprawiła się z nimi już przed wiekami. śycie Marsjan wolne więc
było od setek chorób, od wszelkich gorączek i zakażeń, od gruźlicy, raka, wrzodów i
innych bied. Mówiąc zaś o różnicach między życiem na Marsie a życiem ziemskim
chcę przytoczyć ciekawe uwagi o Czerwonym Zielsku.
Głównym barwnikiem w świecie roślinnym Marsa jest najwidoczniej nie kolor
zielony, lecz jaskrawy odcień krwawej czerwieni. W każdym razie wszystkie gatunki
roślin, jakie wzeszły z nasion przywiezionych przypadkowo czy też rozmyślnie przez
Marsjan, były zabarwione na czerwono. Spośród nich jednej tylko, znanej ogólnie pod
nazwą Czerwonego Zielska, udało się znieść zwycięsko konkurencję ziemskich
gatunków. Czerwone Pnącze było rośliną tak krótkotrwałą, że niewiele ludzi w ogóle
je widziało. Czerwone Zielsko jednak krzewiło się przez pewien czas nad podziw
bujnie i szybko. Na trzeci czy czwarty dzień uwięzienia wspięło się ono po ścianach
jamy i kaktusowatymi łodygami obrzeżyło karminową obwódką krawędzie naszego
trójkątnego okna. Później zaś widziałem, jak pleniło się po całej okolicy, zwłaszcza
zaś wszędzie tam, gdzie była woda.
Marsjanie mieli, jak wiadomo, organ słuchu, pojedynczą kolistą membranę z
tyłu głowy, oraz oczy o zakresie widzenia nie różniącym się wiele od naszego, z
wyjątkiem, jak twierdził Philips, iż niebieską i fiołkową barwę widzieli jako czarną.
Przypuszcza się ogólnie, iż porozumiewali się oni za pomocą dźwięków i gestów.
Twierdzi się tak, na przykład, w umiejętnie, lecz zbyt powierzchownie opracowanej
broszurze, o której wspomniałem już poprzednio. Była ona, jak dotąd, głównym
ź
ródłem informacji o nich, mimo iż pisał ją ktoś, kto nie widział zacho
wania się Marsjan na własne oczy. Nikt jednak z istot ludzkich, które przeżyły
najazd, nie widział tyle z życia Marsjan, co ja. Nie przechwalam się tym bynajmniej,
stwierdzam po prostu fakt. Stwierdzam też, że obserwowałem ich z bliska przez
dłuższy czas, że widziałem, jak wspólnie, we czwórkę, w piątkę, a raz nawet w
szóstkę wykonywali najbardziej skomplikowane czynności bez żadnego dźwięku ni
gestu. Szczególne pohukiwania zawsze poprzedzały przyjmowanie pokarmu; tonacja
tych dźwięków była niezmienna, nie można więc, moim zdaniem, uznać ich za jakieś
sygnały, lecz za zwykłe wydechy przed przystąpieniem do czynności ssania. Mam
pretensje do podstawowej co najmniej znajomości psychologii i jestem pewien, jeśli
w ogóle można być czegokolwiek pewnym, że Marsjanie wymieniali myśli bez
udziału czynników fizycznych. Pewien zaś tego jestem wbrew poważnym w tej
dziedzinie uprzedzeniom. Przed najazdem Marsjan, jak może przypominają sobie
niektórzy czytelnicy, wypowiadałem się dość namiętnie przeciw teorii telepatii.
Marsjanie nie nosili żadnej odzieży. Ich pojęcie ozdób czy strojów było z
konieczności odmienne od naszego; nie tylko zaś byli w sposób zupełnie wyraźny
mniej od nas wrażliwi na wahania temperatury, lecz i zmiany ciśnienia zdawały się
wcale nie wpływać na stan ich zdrowia. Jeśli jednak nie nosili odzieży, to przecież
mieli nad ludźmi olbrzymią wyższość w stosowaniu sztucznych uzupełnień ciała. My,
ludzie, ze swymi bicyklami, wrotkami, samochodami i Lilienthalowskimi machinami
latającymi, ,pistoletami, karabinami, armatami czy kijami rozpoczynamy dopiero tę
ewolucję, którą Marsjanie bez wątpienia już przeszli. Stali się oni w rzeczywistości
samymi tylko mózgami odzianymi w niezbędne dla określonych potrzeb urządzenia,
tak jak ludzie odziewają się w szaty w zależności od wymagań pór roku, jak posługują
się rowerem w pośpiechu lub podczas deszczu parasolem. We wszystkich zaś ich
urządzeniach najgodniejszy podziwu może wydać się człowiekowi brak podstawy
każdego niemal mechanizmu ziemskiego - zupełny brak koła. Pośród wszystkiego, co
przywieźli ze sobą na Ziemię, nie było nic, co wskazywałoby na używanie przez nich
kół. Można by było oczekiwać tego przynajmniej w przyrządach służących do
poruszania się. Należy tu podkreślić, że i u nas, na Ziemi, przyroda nigdy nie używa
samorzutnie koła, przedkłada, być może, ponad nie inne rozwiązania. Marsjanie nie
tylko nie znali, co zresztą nie wydaje się prawdopodobne, czy nie chcieli stosować
koła, lecz co więcej w aparatach swych w małym tylko niezmiernie stopniu używali
dźwigni o stałym lub półstałym punkcie zaczepienia, a więc poruszających się ruchem
obrotowym w jednej płaszczyźnie. Wszystkie złącza w
mechanizmach były złożonym systemem suwaków poruszających się w
niewielkich, lecz wspaniale ukształtowanych łożyskach ciernych. Jeśli już wdałem się
w te szczegóły, to pragnę podkreślić, że dźwignie ich maszyn napędzane były w
większości wypadków przez coś w rodzaju licznych tarcz, mieszczących się w
elastycznych osłonach; tarcze te zmieniały się pod działaniem przepuszczanego przez
nie prądu elektrycznego w potężne magnesy. Uzyskiwali oni w ten sposób niezwykle
interesujące podobieństwo do ruchów zwierząt, ruchów, których naśladowanie w
mechanice tyle sprawiało trudności ziemskim badaczom.
Mnóstwo tych niby-mięśni znajdowało się właśnie w podobnej do kraba
Machinie Roboczej rozładowującej piąty walec, w chwili gdy ujrzałem ją wyglądając
po raz pierwszy przez szczelinę w murze. Wydała mi się ona o wiele bardziej żywa od
prawdziwych Marsjan wylegujących się koło niej w promieniach zachodzącego
słońca, dyszących z wysiłkiem, poruszających bezcelowo mackami i przeciągających
się leniwie po męczącej. długotrwałej podróży międzyplanetarnej.
Podczas gdy przyglądałem się niezdarnym ich ruchom w blasku słońca,
notując w pamięci każdy szczegół dziwacznych tych postaci, wikary przypomniał o
swej obecności szarpiąc mnie gwałtownie za ramię. Zwróciłem się ku nachmurzonej
twarzy i milczącym wymownie ustom. Teraz on chciał patrzeć, bo tylko jeden z nas
mógł wyglądać przez szczelinę; tak więc, gdy on cieszył się tym przywilejem, ja z
kolei,musiałem przerwać na pewien czas obserwację.
Gdy wyjrzałem ponownie, Machina Robocza złożyła już z licznych
wydobytych z walca części mechanizm o zupełnie do niej podobnym kształcie. Niżej
zaś i bardziej na lewo ukazała się niewielka koparka ziejąca strumieniami zielonej
pary, przekopująca się wokół jamy, odkładając ziemię na zwał i metodycznie i
nieprzerwanie ubijająca ją. To właśnie ubijanie było przyczyną głośnych rytmicznych
uderzeń i regularnie powtarzających się wstrząsów, wprawiających w drżenie ruiny
naszego schroniska. Pracy tej towarzyszyły najprzeróżniejsze piski i gwizdy. O ile
mogłem dojrzeć, nie kierował nią żaden Marsjanin.
3 Dni więzienne
Przybycie drugiej Machiny Bojowej odegnało nas od szczeliny i zapędziło do
spiżarni, gdyż obawialiśmy się, by Marsjanie mimo naszego ukrycia nie dojrzeli nas z
góry. Później przestaliśmy się lękać, gdyż z zewnątrz, dla
olśnionego słonecznym światłem oka, schronienie nasze musiało wydawać się
jakby zaciągnięte czarną błoną, początkowo jednak przy najlżejszym nawet
podejrzeniu odkrycia rzucaliśmy się z bijącym sercem do ucieczki, by ukryć się w
spiżarni. Mimo straszliwego niebezpieczeństwa, jakim groziło wyglądanie, nie
mogliśmy oprzeć się pokusie. Z uczuciem zdumienia powracam myślą do tamtych
chwil, kiedy niepomni nieustannej groźby zagłodzenia lub gorszej jeszcze śmierci z
rąk Marsjan - walczyliśmy zawzięcie o straszliwy przywilej patrzenia. Ścigaliśmy się
w groteskowym biegu przez kuchnię, starając się wyprzedzić wzajemnie i bojąc się
przy tym zdradzieckiego hałasu, potem zaś baliśmy się, kopali i popychali, o kilka
cali, o krok od wykrycia.
Faktem jest, że usposobienia nasze, nasz sposób myślenia i postępowania były
nie do pogodzenia, zaś niebezpieczeństwo i osamotnienie podkreślały tę rozbieżność
jeszcze mocniej. Już w Hallifordzie znienawidziłem te bezsilne jęki, ten tępy umysł.
Nigdy nie kończący się, wymrukiwany bez przerwy jego monolog psuł mi każdą
próbę obmyślenia jakiegoś sposobu działania, czasami zaś doprowadzał niemal do
szału. Brakowało mu opanowania jak kapryśnej kobiecie... Mógł płakać całymi
godzinami i pewien jestem, że do samego końca to rozpieszczone przez życie dziecko
uważało łzy swej słabości za oręż w jakiś sposób skuteczny. Ja zaś siedziałem w
ciemności nie mogąc oderwać od niego myśli. Jadł więcej ode mnie i próżną było
rzeczą tłumaczyć mu, że jedyną możliwość przeżycia daje nam ukrywanie się w tym
domu do czasu, aż Marsjanie skończą roboty w jamie, że przy tym długim
wyczekiwaniu może nadejść chwila, gdy zabraknie nam żywności. Jadł i pił
nieumiarkowanie, kiedy tylko przyszła mu na to ochota. Spał niewiele.
W miarę jak upływały dni, nierozważna ta beztroska pogarszała stale sytuację i
powiększała niebezpieczeństwo, tak iż (choć bardzo niechętnie) musiałem uciec się
najpierw do gróźb, w końcu zaś do razów. Przywróciło mu to rozsądek, lecz na krótki
tylko czas. Było to stworzenie słabe, lecz pełne chytrości. Brakło mu odwagi, by
stawić czoło nie tylko Bogu czy ludziom, lecz własnej nawet słabości. Była to
wyzbyta godności, tchórzliwa, anemiczna, zawistna duszyczka.
Przykro mi wspominać i opisywać te sprawy, postanowiłem jednak nie
pomijać w tej historii niczego. Tym, którzy uniknęli w życiu wszystkiego, co ciemne i
straszne, nietrudno będzie potępić mnie za brutalność, za wybuch wściekłości, jakim
zakończyła się nasza tragedia; czym ,jest zło, wiedzą oni nie gorzej od innych, nie
wiedzą natomiast, do czego zdolni są ludzie torturowani. Ci przecież, którzy poznali
mroki życia, którzy
zgłębili jego pierwotność, więcej bez wątpienia okażą wyrozumiałości.
Gdy my toczyliśmy wewnątrz, w mglistej ciemności, walkę szeptów,
zaciśniętych pięści i bezlitosnych razów, na zewnątrz, w palącym słońcu straszliwego
owego czerwca Marsjanie prowadzili zwykłe dla nich, a tak obce i dziwne dla nas
roboty. Lecz powróćmy do tych nowych dla mnie doświadczeń. Gdy po długim czasie
znów odważyłem się wyjrzeć przez szczelinę, dostrzegłem, iż nowo przybyłych
wzmocniły załogi co najmniej trzech Machin Bojowych. Dostarczyły one jakichś
nowych urządzeń ustawionych rzędem koła walca. Druga Machina Robocza była już
gotowa i obsługiwała jedno z nich. Kształtem przypominało ono bańkę do mleka, nad
którą kołysał się gruszkowaty zbiornik. Płynął z niego do okrągłego, położonego niżej
basenu strumień białego proszku. Machina Robocza nadawała za pomocą macki
zbiornikowi ruch wahadłowy. Dwiema łopatkowymi rękami kopała ona i wrzucała do
gruszkowatego zbiornika glinę, innym zaś ramieniem otwierała co pewien czas
drzwiczki w środkowej części aparatu i usuwała stamtąd rdzawoczarny żużel. Jeszcze
jedna stalowa macka kierowała proszek z basenu żeberkowym kanałem do zbiornika
ukrytego przed mym wzrokiem za hałdą niebieskawego pyłu. Stamtąd unosił się w
nieruchomym powietrzu pionowo w górę cienki słup zielonego dymu. Gdy patrzyłem,
Machina Robocza rozsunęła teleskopowym sposobem ze słabym melodyjnym
podźwiękiem jedną z macek, będącą przed chwilą jeszcze krótkim tępo zakończonym
trzpieniem, tak daleko, że koniec jej skrył się za zwałem gliny. Za chwilę ukazała się
ona ponownie, przy czym niosła sztabę nieskazitelnie białego, połyskującego
oślepiająco aluminium i złożyła ją na rosnącym nieustannie na skraju jamy stosie tych
sztab. Od zniknięcia słońca do ukazania się pierwszych gwiazd wydajna ta maszyna
zrobiła z surowej zupełnie gliny przeszło setkę takich sztab, zaś hałda niebieskiego
kurzu urosła ponad brzeg jamy.
Kontrast między szybkimi i złożonymi poruszeniami tych mechanizmów a
ociężałą, zadyszaną niezdarnością ich władców był tak wielki, iż musiałem
wielokrotnie przekonywać sam siebie, że nie mechanizmy, lecz oni to właśnie są
istotami żyjącymi.
Gdy do jamy przynieśli pierwszych ludzi, przy szczelinie był wikary. Ja
siedziałem niżej, skulony, wytężając słuch. Widząc, że odskakuje gwałtownie od
otworu, skuliłem się przerażony jeszcze bardziej, pewny, że Marsjanie dostrzegli go.
Ześliznąwszy się w dół po rumowisku przykucnął w ciemności przy mnie i bełkotał
coś niezrozumiale, wymachując rękami,
aż zaraził mnie na chwilę swym przestrachem. Poznałem po gestach, że
zrezygnował ze szczeliny, gdy więc zaciekawienie przemogło wreszcie obawę,
podniosłem się i wspiąłem do wyrwy. Zrazu nie mogłem pojąć przyczyny jego
przerażenia. Panował już półmrok, gwiazdy były jeszcze blade, jamę jednak
rozświetlał jasny, zielony, migotliwy blask towarzyszący produkcji aluminium.
Całość obrazu wyglądała jak migocący zielonymi błyskami ekran, na który padały
ruchliwe rdzawoczarne, niezwykle męczące wzrok cienie. Nad jamą uwijały się
obojętne na wszystko nietoperze. Pełzających Marsjan nie było nigdzie widać.
Przesłaniała ich rosnąca bez przerwy hałda niebieskozielonego.pyłu. W narożniku
jamy stała, jakby skrócona, na skurczonych nogach Machina Bojowa. Wtem pośrodku
klekotu maszyn usłyszałem dźwięk przypominający głos ludzki. Początkowo starałem
się uparcie odpędzić od siebie nawet wszelką myśl o tym.
Skulony przyglądałem się uważnie Machinie Bojowej upewniając się
wreszcie, że w jej kapturze rzeczywiście znajduje się Marsjanin. Gdy zielone
płomienie wzbijały się wyżej, można było wyraźnie dojrzeć oleisty połysk naskórka i
blask wielkich oczu. Nagle doszedł mnie krzyk i spostrzegłem długą mackę sięgającą
poprzez ramię maszyny do niezbyt wielkiej klatki przewieszonej przez jej plecy. Po
chwili macka uniosła się wysoko trzymając coś wijącego się rozpaczliwie, coś, co
rysowało się na tle gwiazd czarnym, mglistym znakiem zapytania. Ten znak zapytania
w miarę zniżania się przybierał w zielonym świetle postać człowieka. Przez chwilę
widziałem go zupełnie wyraźnie. Był to tęgi, zażywny, dostatnio odziany mężczyzna
w średnim wieku; parę jeszcze dni temu kroczył zapewne dumny po świecie jako
człowiek otoczony ogólnym szacunkiem. Widziałem doskonale wytrzeszczone oczy i
odblask światła na spinkach i dewizce. Znikł za hałdą i przez chwilę nic nie było
słychać. Potem rozległ się rozdzierający krzyk i przeciągłe, jakby drwiące
pohukiwanie Marsjan...
Ześliznąłem się po rumowisku, porwałem się na nogi, zatkałem uszy i
wpadłem do spiżarni. Duchowny, skulony dotąd w milczeniu z głową ukrytą w
ramionach, spojrzał, gdy go mijałem, krzyknął głośno, bym nie zostawiał go samego, i
popędził za mną.
Nocy tej, przyczajony w spiżarni, wahając się między przerażeniem a
straszliwym urokiem wyglądania, pojąłem, że trzeba koniecznie działać, i to zaraz. Na
próżno jednak siliłem się na ułożenie planu ucieczki; później dopiero, następnego
dnia, udało mi się rozważyć nasze położenie bardziej szczegółowo. Wikary, jak
stwierdziłem, był zupełnie niezdolny nawet do
dyskusji; groza uczyniła zeń stworzenie poddające się przelotnym,
ż
ywiołowym bodźcom, odebrała rozsądek i przezorność. Prawdę powiedziawszy,
spadł on już właściwie do poziomu zwierzęcia. Ja zaś, jak się to mówi, wziąłem się w
garść. Przemyślawszy wszystko pojąłem jasno, że położenie nasze, jakkolwiek
okropne, nie dawało jeszcze powodów do ostatecznej rozpaczy.
Największą naszą szansą byłoby, rzecz jasna, gdyby Marsjanie potraktowali
jamę jako tylko przejściowe obozowisko. Nawet jednak gdyby mieli pozostawać w
niej na stałe, nie musieli przecież pilnować jej nieustannie, to zaś mogło nam
umożliwić ucieczkę. Rozważałem też bardzo szczegółowo możliwość przekopania
przejścia podziemnego poza jamę, prawdopodobieństwo jednak wydostania się na
powierzchnię w zasięgu wzroku wartujących Marsjan wydawało mi się od razu zbyt
wielkie. Poza tym trzeba by przekopywać się samemu, gdyż wikary niewątpliwie nie
pomógłby mi w niczym.
Trzeciego dnia, jeśli mnie pamięć nie myśli, ujrzałem śmierć tego chłopaka.
Był to zresztą jedyny wypadek, gdy widziałem Marsjan przyjmujących pokarm. Po
tym, co ujrzałem - przez większą część dnia unikałem wyrwy jak ognia. Udałem się
do spiżarni i po zdjęciu z zawiasów drzwi spędziłem kilka godzin na kopaniu
posługując się, jak tylko można najciszej, siekierką; gdy jednak okazało się, że
wygrzebana na długość kilku stóp dziura zawaliła się z hałasem, nie ośmieliłem się
kopać dalej. Straciłem wówczas całe męstwo i długi czas leżałem zniechęcony, bez
ruchu, na wykopanej ziemi. Po tym wypadku zaniechałem myśli o ucieczce
przekopem.
Wiele można powiedzieć o wrażeniu, jakie zrobili na mnie Marsjanie.
Początkowo, widząc, jak potrafią oni niweczyć wszelkie ludzkie wysiłki, nie miałem
w ogóle nadziei na ocalenie. Czwartej czy piątej jednak nocy doszedł mnie odgłos
podobny do odległych strzałów z ciężkich dział.
Noc była późna i świecił jasno księżyc. Marsjanie zabrali gdzieś koparkę, toteż
prócz Machiny Bojowej stojącej na przeciwległym brzegu jamy oraz Machiny
Roboczej zajętej czymś tuż pod naszą szczeliną - w jamie nie było nikogo. Gdyby nie
blady odblask padający z dołu, gdzie pracowała Machina Robocza, i białe plamy i
smugi księżycowej poświaty, ciemność byłaby zupełna. Ciszę przerywało tylko
brzęczenie maszyny. Noc była piękna i bezchmurna. Wydawało się, że księżyc objął
w posiadanie calutkie niebo. Gdzieś z oddali dochodziło szczekanie psa. Ono właśnie
skłoniło mnie do wytężenia słuchu i wówczas usłyszałem
zupełnie wyraźnie huk, bardzo podobny do głosu ciężkiego działa. Naliczyłem
sześć takich wybuchów, a po długiej przerwie sześć następnych. 1 to było wszystko.
4 Śmierć wikarego
Szóstego dnia naszego uwięzienia, gdy wyglądałem po raz ostatni,
spostrzegłem nagle, że jestem przy wyrwie sam. Wikary, zamiast trzymać się, jak to
zazwyczaj bywało, w pobliżu i odpychać mnie od szczeliny, powrócił widocznie do
spiżarni. Uderzony nagłą myślą udałem się z pośpiechem i w milczeniu za nim.
Usłyszałem w ciemności, jak coś pił. Sięgnąłem w mrok i palce me pochwyciły
butelkę wina.
Szarpanina trwała kilka chwil. Zaprzestałem walki wtedy dopiero, kiedy
butelka upadła na ziemię i rozbiła się. Staliśmy zdyszani grożąc sobie nawzajem.
Stanąłem ostatecznie między nim a zapasem żywności i oświadczyłem, że odtąd będę
racjonować posiłki. Cały nasz zapas podzieliłem na porcje wystarczające do
przetrwania dziesięciu dni. Tego dnia nie dałem mu nic już więcej do jedzenia. Po
południu próbował wyrwać mi żywność siłą, był jednak na to zbyt słaby. Drzemałem
właśnie, obudziłem się jednak natychmiast. Cały dzień i całą następną noc
siedzieliśmy twarzą w twarz, ja zmęczony, lecz zdecydowany, on skomlący coś o
trapiącym go głodzie. Wiedziałem, że trwało to dzień i noc, wówczas jednak
wydawało mi się, a i dziś jeszcze wydaje się, że czas ten ciągnął się nieskończenie
długo.
W ten sposób coraz bardziej pogłębiająca się rozbieżność zakończyła się
otwartym konfliktem. Dwa długie dni zeszły nam na przyciszonych sporach i
milczących zmaganiach. Były chwile, gdy biłem go i kopałem, jak szaleniec, były i
takie, gdy schlebiałem mu i prosiłem. Raz próbowałem nawet przekupstwa,
odstępując mu ostatnią butelkę wina, gdyż w kuchni była pompa dająca nieco wody.
Ani siła jednak, ani dobroć nie i skutkowały, naprawdę stracił cały rozsądek. Nie
zaprzestawał zamachów na żywność, nie zaprzestawał głośnego bełkotu, nie chciał
przestrzegać najbardziej podstawowych zasad ostrożności, od zachowania których
zależało przecież nasze bezpieczeństwo i życie. Zaczynałem pojmować coraz jaśniej,
ż
e inteligencja jego gasła, że jedyny mój towarzysz w gęstej, dławiącej ciemności
ukrycia jest człowiekiem obłąkanym.
Sądząc z niektórych mglistych wspomnień umysł mój także był chwilami
przyćmiony. Każdy sen wypełniały dziwaczne, potworne koszmary.
Brzmi to niezbyt może zrozumiale, sądzę jednak, że właśnie obłęd wikarego
stał się dla mnie ostrzeżeniem, dodał sił i uchronił przed szaleństwem.
Ósmego dnia zaprzestał szeptu i począł mówić na głos, ja zaś nie mogłem
uciszyć go w żaden sposób.
- Tak być powinno, o Boże! - powtarzał w kółko. - Tak być powinno. Brzemię
kary niech spadnie na mnie i na dzieci moje. Grzeszyliśmy, nadto byliśmy dufni w
swoje siły. Nędza panowała dokoła i ból, ubogich deptano w prochu, ja zaś
milczałem. Cóż za głupstwa kazałem, Boże mój, cóż za głupstwa! Zamiast powstać i
ż
ycie oddać w ofierze, i wołać głosem wielkim: Pokutujcie, pokutujcie!...
Ciemiężyciele maluczkich i łaknących... Jakże groźna jest dłoń Pana!
Potem niespodziewanie przeskakiwał na jedzenie, którego mu odmawiałem,
prosząc, błagając, płacząc; w końcu grożąc. Zaczął podnosić głos, prosiłem go, by
zamilkł. Wówczas widząc, że ma mnie w ręku, zagroził, iż krzykiem ściągnie na nas
Marsjan. W pierwszej chwili przeraziłem się, każde jednak ustępstwo zmniejszałoby
tylko możliwość przetrwania. Rzuciłem mu więc wyzwanie, chociaż wcale nie byłem
pewien, czy go nie` podejmie. Tym razem jeszcze nie podjął. Przez resztę ósmego i
cały dziewiąty dzień mówił coraz głośniej. Groźby i błagania płynące spienionym
potokiem półprzytomnych słów skruchy i żalu za oszukańczą pustkę jego służby bożej
budziły we mnie litość. Zasnął wreszcie na chwilę, po przebudzeniu jednak zaczął
wykrzykiwać z nową siłą, i to tak głośno, że za wszelką cenę trzeba go było nakłonić
do milczenia.
- Bądź cicho - prosiłem.
Siedział w ciemności - teraz nagle ukląkł.
- Zbyt długo już byłem cicho - odkrzyknął głosem, który bez wątpienia dotarł
do jamy. - Czas już, bym dał świadectwo prawdzie. Biada miastu, które wiarę
utraciło. Biada! Biada! Po trzykroć biada ludziom ziemi, gdy zabrzmią trąby
archanielskie...
- Stul pysk! - ryknąłem zrywając się pełen przerażenia, by nie usłyszeli go
Marsjanie. - Na miłość boską! - dodałem.
- Nie! - krzyknął na cały głos, zrywając się także i rozkrzyżowując ramiona. -
Nie zamilknę! Głos Pana jest ze mną!
Dopadł w kilku susach kuchennych drzwi.
- Muszę dać świadectwo prawdzie! Pójdę! Nazbyt już długo zwlekałem!
Wyciągnąłem rękę i namacałem wiszący na ścianie tasak. Skoczyłem za nim
jak błyskawica. Oszalałem ze strachu. Dopadłem go na środku kuch
ni. Resztka uczuć ludzkich odwróciła tasak w mym ręku tak, że cios padł nie
ostrzem, -lecz płazem. Wikary runął na twarz i leżał bez ruchu. Potknąłem się o
rozciągnięte ciało i stanąłem ciężko dysząc.
Wtem dobiegł mnie z zewnątrz jakiś szelest, a potem szmer obsuwającego się
tynku. Coś przesłoniło trójkątną wyrwę w murze. Spojrzałem i oczom mym ukazał się
kadłub, a raczej górna część Machiny Roboczej przepychającej się z wolna przez
wyrwę. Jedna z chwytnych macek wiła się po rumowisku; po chwili pojawiła się
druga szukając drogi ponad zwalonymi belkami. Ja zaś - skamieniały - patrzyłem.
Przez przezroczystą, jakby szklaną ścianę kadłuba dostrzegłem twarz Marsjanina i
jego wielkie, ciemne, bacznie wpatrzone w mrok kuchni oczy. Stalowy wąż macki
począł tymczasem sunąć wolno przez wyrwę.
Z największym tylko wysiłkiem odwróciłem się od wyrwy, potknąłem się o
ciało i sparaliżowany przerażeniem stanąłem w drzwiach spiżarni. Macka posunęła się
już o jakieś dwa jardy w głąb kuchni, wijąc się i zwracając to w jedną, to w drugą
stronę szybkimi, urywanymi ruchami. Stałem chwilę, jak urzeczony tym powolnym,
niesamowitym zbliżaniem. Potem z cichym ochrypłym okrzykiem schroniłem się w
spiżarni. Dygotałem, z trudem utrzymując się na nogach. Otworzyłem drzwi do
piwnicy i stojąc w ciemności wpatrywałem się w jaśniejsze nieco wejście do kuchni.
Czy Marsjanin dojrzał mnie? Co teraz robił?
W kuchni coś poruszało się bardzo powoli to tu, to tam, obijało się o ściany i
znów sunęło dalej z metalicznym, podobnym do pobrzękiwania kluczy na kółku,
dźwiękiem. Potem usłyszałem, jak macka wlokła coś ciężkiego - aż nadto dobrze
wiedziałem, co to było - przez kuchnię do wyrwy. Pociągany nieodpartą siłą
przemknąłem się do drzwi i zajrzałem do kuchni. W trójkącie słonecznego światła
zobaczyłem, jak siedzący w swej sturękiej maszynie Marsjanin oglądał głowę
wikarego. Pojąłem, że ślad uderzenia zdradzi mu niechybnie mą obecność.
Poczołgałem się z powrotem do piwnicy, zamknąłem drzwi i począłem
przykrywać się w ciemności, najciszej jak tylko mogłem, węglem i drzewem.
Przerywałem co chwila, nasłuchując, czy Marsjanin nie wysłał znów macki przez
wyrwę.
Wtem ciche metaliczne brzęczenie powróciło. Śledziłem, jak sunęło z wolna
przez kuchnię. Wkrótce było już blisko, jak sądziłem - w spiżarni. Miałem nadzieję,
ż
e macka okaże się zbyt krótka, by sięgnąć aż do mnie. Modliłem się o to gorąco.
Usłyszałem, jak sunie ocierając się o drzwi piwnicy. Nadeszła chwila oczekiwania
trwająca wieki całe; potem macka
poczęła mocować się z klamką. Znalazła drzwi. Marsjanie znali drzwi! Macka
trudziła się przez czas pewien przy klamce, po czym drzwi
rozwarły się. Ledwie była widoczna w mroku, podobna do trąby słonia, wijąca
się w mą stronę, badająca dotykiem ściany, węgiel, drwa i sufit. Wyglądała jak czarny
kołyszący we wszystkie strony ślepą głową wąż.
Raz nawet dotknęła mego obcasa. O mało nie krzyknąłem; zagryzłem palce do
krwi. Zatrzymała się na chwilę. Mogło wydawać się, że odpełzła. Nagle z urwanym
trzaskiem pochwyciła coś-myślałem, że mnie-i znów, zdało mi się, znikła z piwnicy.
Nie byłem jednak pewien. Widocznie zabrała tylko bryłę węgla do zbadania.
Skorzystałem z okazji, aby odmienić niewygodną nieco pozycję, i
nasłuchiwałem dalej. Po chwili znów doszedł mnie powolny, jednostajny, coraz
bliższy szelest. Wolno, wolno macka nadciągała ocierając się o ściany i roztrącając
meble.
Gdy uderzyła o hałasem o drzwi piwnicy i zatrzasnęła je, wydało mi się, że to
niemożliwe. Wiła się potem jeszcze po spiżarni, grzechotała blaszankami, zbiła
butelkę, wyrżnęła wreszcie czymś twardym o drzwi piwnicy i uciekła. Czyżby się
oddaliła?
Długo czekałem, nim zdecydowałem, że tak. Nie pojawiła się już więcej w
spiżarni; leżałem jednak przez cały dziesiąty dzień w zupełnej ciemności, zagrzebany
w węglu i drzewie, bojąc się nawet wypełznąć po wodę, choć ginąłem z pragnienia.
Dopiero jedenastego dnia odważyłem się opuścić bezpieczne ukrycie.
5 Cisza
Pierwszą mą po wejściu do spiżarni czynnością było zamknięcie drzwi do
kuchni. Spiżarnia jednak była pusta - cały żywność znikła. Zabrał ją widocznie
poprzedniego dnia Marsjanin. Po tym odkryciu po raz pierwszy zwątpiłem w ocalenie.
Jedenastego i dwunastego dnia nie miałem w ustach ani okruszyny chleba, ani kropli
wody.
Wargi me i gardło były spieczone, a siły opuszczały mnie coraz szybciej.
Siedziałem w mrocznej spiżarni pogrążony w rozpaczy. Umysł mój zaprzątały
natrętne myśli o jedzeniu. Zdawało mi się przy tym, że utraciłem słuch, gdyż nie
dochodził mnie z jamy żaden dźwięk. Nie podchodziłem wcale do wyrwy, zbyt słaby,
by móc tam dotrzeć bez hałasu.
Dwunastego dnia gardło tak miałem obolałe; że, ryzykując wykrycie
przez Marsjan, użyłem skrzypiącej pompy i wypiłem parę szklanek brudnej,
czerwonej od rdzy wody. Odświeżyło mnie to znacznie, równocześnie , zaś natchnęło
otuchą, gdyż odgłos pompowania nie ściągnął do kuchni żadnej ciekawej macki.
W ciągu tych kilku dni wiele myślałem o wikarym, o tym, jak zginął, myśli me
jednak rozpierzchały się ustawicznie i rwały.
Trzynastego dnia znów piłem wodę, myślałem o jedzeniu, dumałem bezładnie
o jakichś nierealnych planach ucieczki. Drzemki me wypeł- nione były straszliwymi
zjawami, śmiercią wikarego lub wspaniałymi ucztami; we śnie jednak czy na jawie
nie opuszczał mnie ostry ból, który mogłem ukoić tylko piciem wody. Światło
przedostające się do spiżarni utraciło odcień szarości i stało się czerwonawe. Dla
roztrzęsionej mej wyobraźni wyglądało to jak krew.
Czternastego dnia wyszedłem do kuchni, gdzie zaskoczył mnie widok
czerwonego listowia, które wdzierając się przez wyrwę w ścianie, zmie-niało szary
półmrok w purpurową ciemność.
Wczesnym rankiem piętnastego dnia usłyszałem dziwnie znajome odgłosy.
Przysłuchując się rozpoznałem, że to pies węszy i drze pazurami . ziemię. Wchodząc
do kuchni dostrzegłem wyglądający spośród czerwo- ,' nych liści pysk psa. Zdziwiło
mnie to oczywiście niezmiernie. Pies zwęszywszy mnie szczeknął krótko.
Pomyślałem sobie, iż dobrze byłoby zwabić go po cichu do kuchni. Być ;
może udałoby się zabić go i zjeść. W każdym razie powinien zginąć, by nie ściągnąć
na kuchnię uwagi Marsjan.
Zbliżałem się więc doń powoli, powtarzając łagodnie: - Dobry piesek, dobry -
gdy wtem łeb znikł, a uszu mych doszedł odgłos ucieczki. Nasłuchiwałem - okazało
się, że jednak nie ogłuchłem - lecz w jamie
panowała zupełna cisza. Słychać było tylko łopot ptasich skrzydeł i . ochrypłe
krakanie. To było wszystko.
Długą chwilę leżałem koło wyrwy, obawiając się rozgarnąć przesłaniające
ją czerwone rośliny. Parę razy słyszałem słabo, jak pies biegał gdzieś głęboko
w dole, po piasku, rozlegały się także głosy ptaków, więcej jednak'; nic nie było
słychać. Ośmielony wreszcie tą ciszą, wyjrzałem.
W jamie, oprócz zgromadzonych w jednym kącie szkieletów wyssanych przez
Marsjan ludzi, pośród których uwijały się, dziobiąc, zapamiętale, chmary wron, nie
było żywego ducha.
Rozglądałem się nie wierząc własnym oczom. Maszyny znikły Nie licząc
ogromnej hałdy szaroniebieskiego pyłu, kilku zapomnianych sztab aluminium,
Czarnych ptaków i kupy szkieletów, u mych stóp le-
ż
ał zwykły, pusty, okrągły dół, wykopana w piachu gigantyczna jama.
Przedarłem się ostrożnie przez Czerwone Zielsko i wstąpiłem na
rumowisko. Przede mną rozciągał się rozległy widok, nigdzie jednak nie
można było dostrzec ani Marsjan, ani żadnych oznak ich bliskości. Tuż u mych stóp
ś
ciana jamy opadała stromo w dół, nieco w bok jednak rumowisko tworzyło
pochyłość wiodącą aż na szczyt ruin. Nadeszła chwila wyzwolenia. Ogarnęło mnie
drżenie.
Po króciutkim wahaniu, w porywie desperackiej odwagi, z sercem bijącym
gwałtownie, wspiąłem się na rumowisko, pod którym kryłem się tak długo. Znów
rozejrzałem się dokoła. Marsjan nie było nigdzie.
Gdy patrzyłem ostatni raz na tę cichą, skąpaną w słońcu dzielnicę Sheen, była
to ustronna, boczna uliczka zabudowana ślicznymi białymi domkami o czerwonych
dachach, ocieniona bujnym starodrzewem. Teraz zaś stałem na zwalisku skruszonych
cegieł, gliny i żwiru, po kolana w oplatającym je gąszczu czerwonego, kaktusowatego
zielska, które zdawało się zupełnie zagłuszać tu ziemską roślinność. Pobliskie drzewa
stały martwe, brązowe, w dali jednak po żywych jeszcze pniach i konarach pięły się
czerwone żyłki zielska.
Wszystkie sąsiednie domy były uszkodzone, nie spłonął jednak ani jeden.
Gdzieniegdzie ściany, bez drzwi i okien co prawda, zachowały się do wysokości
pierwszego piętra: Otwarte ku niebu pokoje wypełniało pleniące się
niepowstrzymanie Czerwone Zielsko.
W dole rozwierała się ogromna jama, gdzie wrony walczyły ze sobą o
szczątki. Parę innych ptaków skakało po ruinach. W oddali przemykał się pod ścianą
zbiedzony kot, śladów człowieka natomiast nie dostrzegłem nigdzie.
Dzień, w przeciwieństwie do mroku panującego nieustannie w naszym
schowku, wydawał się oślepiająco jasny, niebo pałało błękitem. Letni wietrzyk
łagodnie kołysał porastającym każdy wolny skrawek ziemi Czerwonym Zielskiem. O,
jakże upajające było powietrze!
6 Trud dni piętnastu
Niepomny możliwych niebezpieczeństw stałem na chwiejnych nogach.
rozglądając się ze szczytu rumowiska. W niezdrowej wilgotnej norze, z której dopiero
co się wydostałem, myśl moja obracała się w wąskim kręgu żarliwej troski o
przetrwanie osobiste. Nie zdawałem sobie ,sprawy, co działo się z resztą świata, nie
przeczuwałem tej przerażającej wizji rzeczy
nieznanych, jaka roztoczyła się teraz przede mną. Sądziłem, że ujrzę Sheen w
ruinach, dokoła zaś widniał dziwny złowieszczy krajobraz z innej planety.
W owej chwili uczucia me przekraczały zwykłe granice odczuwań ludzkich.
Sięgały one niechybnie w dziedzinę dobrze znaną nieszczęsnym, podległym naszej
władzy stworzeniom. Czułem to samo, co odczułby królik, kiedy wracając do swej
norki zastanie niespodzianie tuzin kopaezy zajętych wykopem pod fundamenty domu
w tym właśnie miesjcu, gdzie do niedawna jeszcze była norka. W świadomości mej
pojawił się pierwszy przebłysk myśli, coraz ostrzej rysującej się i prześladującej mnie
przez wiele następnych dni, myśli o detronizacji człowieka; przeświadczenia, że nie
jesteśmy już dłużej panami stworżenia, lecz zwierzętami jak inne, podległymi władzy
Marsjan. Odtąd i my, i one skazani jesteśmy na nieustanne czuwanie i czajenie się, na
ucieczkę i krycie się; panowanie człowieka, strach przed nim minęły bezpowrotnie.
Gdy jednak pojąłem tę niezwykłą prawdę, przestałem nią zaprzątać sobie
głowę. Myślą przewodnią stała się żądza zaspokojenia bez przerwy i od dawna
trapiącego mnie głodu. . W przeciwległej do jamy stronie dojrzałem za murem z
cegieł skrawek ocalałego ogrodu. Skłoniło mnie to do udania się w tamtym kierunku,
choć musiałem po drodze przedzierać się przez sięgające kolan, a nieraz i szyi zarośla
Czerwonego Zielska. Trudność ta zapewniała mi jednak doskonałe, w razie potrzeby,
ukrycie. Okazało się, że mur miał około sześciu stóp wysokości i kiedy spróbowałem
wspiąć się nań, zabrakło mi po prostu sił. Powlokłem się , więc wzdłuż muru aż do
kamiennego narożnika i tam dopiero udało mi -i się jakoś wleźć na ogrodzenie, skąd
stoczyłem się do upragnionego ogrodu. Znalazłem w nim trochę młodej cebulki, parę
bulw mieczyków i dużo nie wyrośniętej jeszcze marchewki. Wszystko to zebrałem
skrzętnie i przebrnąwszy przez ruiny domu poszedłem, wśród spowitych w purpurę i
szkarłat drzew, drogą wiodącą do Kew. Szedłem tą aleją wysadzaną jak gdyby
olbrzymimi kroplami krwi, popychany dwoma pragnieniami znaleźć więcej żywności
oraz odejść, na ile tylko pozwolą mi siły, jak najdalej od tej przeklętej, nieziemskiej
jamy.
Nieco dalej natrafiłem na ukrytą w trawie kępkę grzybów, które pożarłem
natychmiast łapczywie. Ta odrobina pokarmu jeszcze bardziej jednak podnieciła głód.
Wkrótce natknąłem się, w miejscu gdzie dawniej były łąki, na płytką, rozległą taflę
brunatnej wody. Zdziwiła mnie początkowo ta powódź, gdyż lato było gorące i suche,
później dopiero odkryłem, iż przyczyną jej była tropikalna wprost bujność
Czerwonego Zielska. Gdy
tylko niezwykła ta roślina napotykała wodę, natychmiast rozwijała się do
gigantycznych rozmiarów, przy czym płodność jej była niesłychana. Zasypała wprost
nasionami wody Tamizy i rzeki Wey, zaś niezwykle szybko rozrastające się i ogromne
jej liście po prostu zakorkowały obydwie te rzeki powodując wylew.
W Putney, jak się wkrótce przekonałem, most skrył się niemal w gęstwinie
Zielska, zaś w Richmond wody Tamizy również rozlały się szeroką i płytką gładzią
zatapiając łąki pod Hampton i Twickenham. Za nimi zaś z kolei podążyło Czerwone
Zielsko skrywając na długo zrujnowane w dolinie Tamizy wille i przesłaniając
czerwonym pokrowcem większość zniszczeń dokonanych przez Marsjan.
Ostatecznie jednak Czerwone Zielsko zmarniało, i to równie szybko, jak
przedtem się rozpleniło. Rzuciła się nań (wywołana, jak się ogólnie przypuszcza,
działaniem pewnej bakterii) niszcząca jakaś choroba. Nasza ziemska roślinność, pod
wpływem prawa doboru naturalnego, uodporniła się na zabójcze bakterie. Nigdy też
nie poddawała się im bez zaciętej walki. Czerwone Zielsko zaś gniło już za życia, z
góry skazane na zagładę. Liście jego blakły, kurczyły się i schły. Przy najlżejszym
dotknięciu opadały, a wody, które przedtem tak bardzo przyczyniły się do bujnego ich
wzrostu, niosły teraz zeschłe resztki ku morzu...
Dotarłszy do zalewu przede wszystkim zaspokoiłem pragnienie. Potem zaś
odruchowo spróbowałem żuć liście Czerwonego Zielska, były jednak wodniste i
miały nieprzyjemny metaliczny posmak. Przekonałem się, że woda była dostatecznie
płytka, bym mógł brodzić w niej bezpiecznie, choć Czerwone Zielsko utrudniało
kroki; zalew jednak stawał się, w miarę przybliżania się do rzeki, coraz głębszy, toteż
zawróciłem ku Mortlake. Drogę wskazywały mi rozrzucone tu i ówdzie ruiny
domków, szczątki płotów i latarń, wkrótce więc przebrnąłem przez zalew i,
wspiąwszy się na pagórek pod Rochampton, znalazłem się w Putney.
Widok zmienił się teraz z obcego i nieznanego w ruiny znanego; były tu
miejsca wyglądające jak po przejściu huraganu, kilkadziesiąt zaś jardów dalej
natykałem się na białe nienaruszone domy z oknami przysłoniętymi skrupulatnie
okiennicami, z pozamykanymi na głucho drzwiami, jakby mieszkańcy ich wyjechali
na parę dni czy też spali twardym snem w swych łóżkach. Czerwone Zielsko nie
krzewiło się tutaj tak bujnie, nie pięło się też po wysokich drzewach zarastających
uliczki. Rozpocząłem poszukiwania żywności w ogrodach, nie znajdując w nich
jednak niczego wtargnąłem do kilku cichych domków. Okazało się, że włamano się
już tam przede mną i splądrowano je doszczętnie. Resztę dnia odpoczywałem leżąc w
krzakach, gdyż zbyt byłem słaby, zbyt umęczony, aby iść dalej.
Przez cały ten czas nie dostrzegłem żadnej istoty ludzkiej, nie widziałem też
nigdzie Marsjan. Napotkałem tylko kilka wygłodniałych psów, ominęły mnie jednak
wielkim łukiem pomimo prób zwabienia. W pobliżu Rochampton widziałem dwa
szkielety ludzkie, nie ciała, lecz obrane do czysta szkielety, w lasku zaś znalazłem
rozrzucone i pogruchotane kości kilku kotów i zajęcy oraz czaszkę owcy. Choć
gryzłem i żułem je długo, nie nasyciło mnie to ani trochę.
Po zachodzie słońca powlokłem się drogą do Starego Putney, gdzie, jak sądzę,
użyto z nieznanych powodów Snopa Gorąca. W jednym z ogrodów, już za
Rochampton, znalazłem trochę młodych ziemniaków, było ich tyle, że zdołałem
wreszcie zaspokoić głód. Z ogrodu widać było rzekę i pola aż do Putney. Widok ten w
przedwieczornym mroku był szczególnie posępny; sczerniałe drzewa, okopcone
ponure ruiny, u stóp pagórka tafla wody splamiona czerwienią Zielska, nad wszystkim
zaś głucha cisza. Myśl o tym, jak szybko nastąpiły te okropne zmiany, napełniała
mnie nieopisanym przerażeniem.
Byłem w tej chwili pewien, że ludzkość zmieciono z powierzchni Ziemi,. że
zostałem sam jeden, ostatni żyjący człowiek. Tuż za szczytem wzgórza Putney
natknąłem się na jeszcze jeden szkielet ludzki; tym razem bez rąk. Leżały one o parę
kroków od reszty ciała: Idąc dalej utwierdzałem się coraz bardziej w mniemaniu, iż
nie licząc takich przypadkowo ocalałych szczęśliwców jak ja, w tej przynajmniej
okolicy zagłada ludności była zupełna. Marsjanie, myślałem, zniszczyli kraj i udali się
szukać żywności gdzieś dalej. Być może w tej właśnie chwili niszczą Berlin lub
Paryż, a może poszli na północ...
Człowiek ze wzgórza pod Putney
Noc spędziłem w oberży położonej u stóp pagórka pod Putney. Po raz
pierwszy od dnia ucieczki do Leatherhead spałem w łóżku. Nie będę tu opisywać
niepotrzebnych, jak się okazało, trudności przy włamywaniu się przez okno do domu -
później dopiero przekonałem się, że drzwi wcale nie były zamknięte. Nie będę też
opisywał, jak przetrząsnąłem pokój za pokojem w poszukiwaniu jadła, zanim bliski
rozpaczy nie znalazłem w sypialni służby dwu puszek konserw z ananasa i
obgryzionych przez szczury, jak sądzę, skórek chleba.
Miejsce to było widocznie już przeszukiwane, i to gruntownie. Znacznie
później znalazłem w barze trochę przegapionych zapewne sucharków i kanapek. Te
ostatnie nie nadawały się już co prawda do jedzenia, za to sucharkami nie tylko
nasyciłem głód, lecz napełniłem również kieszenie. W obawie, by nie zwabić
Marsjan, być może przetrząsających także tę część Londynu w pogoni za
pożywieniem, nie zapalałem lampy. Zanim poszedłem do łóżka, opanował mnie
niepokój. Krążyłem od okna do okna wypatrując śladu tych potworów. Potem
położyłem się. Spałem niewiele. Leżąc stwierdziłem, że myślę w sposób
skoordynowany i uporządkowany, coś, czego nie pamiętałem od ostatniego mego
sporu z wikarym. Przez cały czas dzielący mnie od tamtej chwili proces myślenia
ograniczał się do pośpiesznych, zmieniających się ustawicznie doznań emocjonalnych
lub do pewnego rodzaju bezmyślnego chłonięcia wrażeń. Tej nocy jednak mózg mój,
pokrzepiony widocznie jedzeniem, rozjaśnił się i mogłem już myśleć normalnie.
Trzy tematy ścierały się ze sobą w mym umyśle. Zabójstwo księdza,
działalność Marsjan i losy mej żony.
Pierwszy z nich nie wywoływał we mnie ani uczucia grozy, ani też wyrzutów
sumienia. Patrzyłem na to, co; się stało, po prostu jako na czyn już dokonany,
wspomnienie nieskończenie przykre wprawdzie, lecz nie budzące żalu. Widziałem już
wtedy, jak widzę to i dzisiaj, że do ciosu tego doprowadziła mnie, krok za krokiem,
nieubłagana konieczność, łańcuch wydarzeń wiodących doń w sposób nieuchronny.
Nie czułem żadnej winy, dręczyły mnie jednak nieustanne wspomnienia. W ciszy
nocnej, czując w wypełnionej spokojem ciemności bliskość Boga, którą w takich
okolicznościach czasem się odczuwa, sprawowałem sąd nad sobą, jedyny sąd, jaki
mnie spotkał za tę chwilę strachu i gniewu. Raz jeszcze kroczyłem poprzez wszystkie
nasze rozmowy, od chwili gdy pojawił się przy mnie skulony, nieczuły na me błagania
o wodę, zapatrzony w płomienie i dymy bijące z ruin Weybridge. Nie byliśmy zdolni
do współistnienia, ponury los nie dbał jednak o to. Gdybym mógł przewidzieć, co się
stanie, porzuciłbym go już w Hallifordzie. Przewidzieć jednak nie mogłem, zbrodnią
zaś byłoby przewidywać, a mimo to uczynić. Tak to wyglądało w rzeczywistości i tak
dzisiaj o tym piszę. Mógłbym ukryć wszystko, gdyż świadków nie miałem, nie
ukrywam przecież nic z tego, co było, a czytelnik niech osądzi mnie wedle swej woli.
Gdy rozprawiłem się wreszcie po wielu wysiłkach z prześladującym mnie
obrazem rozciągniętego nieruchomo ciała, stanęło przede mną zagadnienie Marsjan i
losu mej żony. Co do pierwszego nie miałem żadnych
danych, mogłem tylko wyobrazić sobie tysiące najgorszych rzeczy. Tak samo
niestety było i z ostatnim. Noc stała się nagle okropna. Ocknąłem się siedząc na
łóżku, wpatrzony w ciemność. Modliłem się, by Snop Gorąca zgładził ją szybko i
bezboleśnie. Od nocy mego powrotu z Leatherheaed nie modliłem się ani razu. Kiedy
przycisnęła mnie ostateczna potrzeba, szeptałem bezmyślnie bałwochwalcze jakieś
pacierze niby poganin zaklęcia, teraz jednak modliłem się rzeczywiście, błagałem
ś
wiadomie i żarliwie, twarzą w twarz z wypełnioną Bogiem ciemnością. Przedziwna
noc! Najdziwniejsze zaś, że natychmiast po nastaniu świtu ja, który rozmawiałem z
Bogiem, wypełzłem z oberży jak szczur z nory, istota niewiele odeń większa, zwierzę
pośledniego gatunku, na które nowi władcy moi mogli wedle przelotnego kaprysu
polować, które mogli zgładzić. Być może oni także modlili się niemniej żarliwie tej
nocy. Doprawdy, wojna ta powinna była nauczyć nas przynajmniej jednego: litości dla
wszystkich tych bezrozumnych stworzeń, które znosić muszą nad sobą panowanie. .
Ranek piękny wstał i jasny, na wschodzie płonęło różowe, haftowane
złocistymi chmurkami niebo. Droga zbiegająca ze szczytu wzgórka Putney ku
Wimbledonowi usiana była nędznymi szczątkami przerażonego potoku, jaki przewalił
się nią w noc niedzielnej paniki. Stał tu dwukołowy wózek z tabliczką właściciela,
jakiegoś Tomasza Lobba, zieleniarza z New Maldon; koło miał zgruchotane, obok
niego zaś leżał porzucony kufer. Nieco dalej walał się wdeptany w stwardniałą glinę
słomkowy kapelusz, na szczycie zaś West Hill ziemię pokrywały skrwawione odłamki
szkła rozsypane gęsto wokół przewróconego koryta. Szedłem leniwie, nie miałem
określonych planów. Chciałem pójść do Leatherhead, choć czułem, że
prawdopodobieństwo odnalezienia tam żony bardzo jest niewielkie. Jasne było; iż
jeśli śmierć nie zaskoczyła ich znienacka, krewni uszli wraz z nią już dawno.
Wydawało mi się jednak, że będę mógł przynajmniej zasięgnąć języka, dokąd uciekli
mieszkańcy Surrey. Wiedziałem tylko, że boli mnie serce o żonę; że pragnę ją
odnaleźć, nie wiedziałem jednak, jak tego dokonać. Byłem również przeświadczony o
całkowitej swej samotności. Przynajmniej na rozległej ,przestrzeni, poczynając od
zakątka, z którego wyszedłem, by przedzierać się przez gąszcz drzew i krzewów, aż
po skraj pola Wimbledon.
Ciemną płaszczyznę rozjaśniały żółte plamy janowca i ostów; nie było tu
widać Czerwonego Zielska, gdy zaś przystanąłem pełen wahania na brzegu otwartego
pola, ukazało się zalewające wszystko życiodajnym światłem słońce. Między
drzewami natrafiłem na bajorko kipiące od
malutkich żabek. Stałem długą chwilę przyglądając się i ucząc od nich
niezwyciężonej woli życia. Nagle odwróciłem się, czując na sobie czyjeś spojrzenie, i
w pobliskiej kępie krzewów dostrzegłem skulony jakiś kształt. Stałem i patrzyłem.
Uczyniłem krok w tamtą stronę. Kształt wyprostował.się i zmienił w zbrojnego w nóż
człowieka. Podchodziłem doń powoli. Stał milczący, nieporuszony, przyglądał mi się
bacznie.
Podchodząc dostrzegłem, że odzież jego nie mniej jest zakurzona. od mojej.
Wyglądał jak wyciągnięty z rynsztoka: Z bliska znać na niej było ślady zielonkawego
szlamu z błotnistych rowów zmieszane z zaschłym błotem i czarnymi, tłustymi
plamami po węglu. Ciemne włosy opadały mu na oczy, twarz miał splamioną słońcem
i brudną, policzki zaś tak zapadłe, że z początku nie poznałem go. Od ucha do brody
biegła szeroka czerwona blizna.
- Stój - zawołał, gdy zbliżyłem się na dziesięć jardów. Stanąłem. Głos miał
ochrypły. - Skąd idziesz? - zapytał. Przyglądałem mu się z namysłem. - Z Mortlake -
odparłem. - Ukrywałem się tam, niedaleko jamy Marsjan, gdzie spadł walec. Potem
wydostałem się z ruin i uciekłem.
- Tu nie ma nic do jedzenia- mówił- "To jest mój teren. Cała ta górka, aż po
rzekę i od Clapham do skraju wsi. Jedzenia starczy tu tylko na jednego. Dokąd
idziesz`?
Nie śpieszyłem z odpowiedzią.
- Nie wiem - odrzekłem. - Siedziałem w ruinach ze dwa tygodnie. Nie mam
pojęcia, co się przez ten czas stało.
Przyglądał mi się niepewnie, potem drgnął i coś zmieniło się w jego wzroku.
-' Nie mam zamiaru tu pozostawać - ciągnąłem. - Pójdę chyba do Leatherhead,
do żony.
Wyciągnął ku mnie rękę.
- To pan! - zawołał. - Człowiek z-Woking! Więc nie zginął pan w Weybridge?
Ja także go poznałem.
- To pan! Artylerzysta, który zjawił się w moim ogrodzie!
- Co za szczęście! - mówił. - Co za szczęściarze z nas! Pomyśleć, że to pan! -
Podał mi rękę, ja zaś uścisnąłem ją gorąco. - Ukrywałem się w rowie - ciągnął. - Ale
oni nie zabijali wszystkich. Kiedy zaś oddalili się, uciekłem polami do Walton. Ale
przecież minęło zaledwie szesnaście dni, a pan osiwiał! - Obejrzał się gwałtownie. -
To tylko gawron -rzucił. Teraz dopiero dowiedziałem się, że i ptaki mają cień. Trochę
tu za przestronnie, chodźmy lepiej pogadać w krzaki.
- Widział pan tu gdzie Marsjan w pobliżu? - zapytałem. - Od kiedy
wydostałem się...
- Poszli do Londynu - wyjaśnił. - Myślę, że założyli tam jakieś większe
obozowisko. Co nocy w stronie Hampstead świeci się całe niebo. Jak nad wielkim
miastem. Widać ich, jak łażą w tej łunie. A w dzień - nic. Ale bliżej nie widziałem ich
nigdzie od - policzył na palcach - pięciu dni. Potem widziałem dwóch, w stronie
Hammersmith, jak taszczyli coś ciężkiego. A przedwczoraj w nocy - przerwał, .po
czym powiedział naciskiem: - ciemno już było, co prawda, ale widziałem, jak coś
uniosło się w powietrze. Myślę, że zbudowali latającą machinę i próbują teraz latać.
Przystanąłem na czworakach, gdyż wdzieraliśmy się właśnie w głąb zarośli. -
Latać?! - zawołałem.
- Tak - odparł. - Latać!
Posunąłem się nieco głębiej, gdzie krzewy nie były tak gęste, i usiadłem. '
- To koniec ludzkości! - zawołałem. - Jeżeli potrafią latać, po prostu oblecą
ś
wiat dokoła i...
Przytaknął mi głową.
= Na pewną oblecą. Ale przynajmniej tutaj zrobi się nieco spokojniej. A poza
tym-śpojrzał na mnie-tak panu szkoda, że z ludzkością koniec? Bo mnie nie bardzo.
Wykończyli nas. Z kretesem.
Popatrzyłem na niego. Choć może to wydać się dziwne, sam jednak nie
potrafiłem dojść do tego wniosku. Jasne stało się dla mnie wszystko dopiero teraz,
kiedy padły te słowa. Tkwiła we mnie jeszcze dotąd jaka mglista nadzieja, nie
nadzieja raczej, lecz z dawien dawna nabyte przyzwyczajenie. On zaś powtórzył:
- Z kretesem! - Brzmiała w tym niezachwiana pewność. - To koniec dodał. -
Oni stracili jednego jedynego. Usadowili się mocno, a nam dali po kulach. Przetrącili
krzyże największej potędze świata. Przespacerowali się po nas. Śmierć tego pod
Weybridge to czysty przypadek. A to tylko zwiadowcy. Nowi przylatują bez przerwy.
Te zielone gwiazdy (co prawda przez pięć ostatnich dni nie widziałem ich) na pewno
spadają gdzieś co nocy. Nic się nie da zrobić. Wykończyli nas na amen!
Nie odpowiadałem. Siedziałem patrząc przed siebie i na próżno siliłem się
wydusić z mózgu jakąś rozsądną myśl.
- Co to za wojna? - ciągnął dalej artylerzysta. - Od samego początku było tak,
jakby ludzie wojowali z mrówkami.
Przypomniałem sobie nagle noc w obserwatorium. - Po dziesiątym
pocisku przestali strzelać, przynajmniej do wylądowania pierwszego walca.
- Skąd pan wie? - zapytał. Kiedy mu wyjaśniłem, zamyślił się.
- Może im się działo popsuło -- rzekł. - No i co z tego? Na pewno już
naprawili. A jeżeli nawet trochę się odwlecze, to koniec, wszystko jedno, będzie ten
sam. Akurat: mrówki i ludzie. Mrówki budują miasta, żyją swoim życiem, prowadzą
wojny, robią rewolucje, aż przychodzi człowiek i chce je usunąć. I usuwa. Tylko że w
tym wypadku mrówkami jesteśmy my. Do tego...
- Co? - rzuciłem.
- ...jadalnymi mrówkami. -Spojrzeliśmy po sobie.
- I co z nami będzie? - zapytałem.
- O tym właśnie myślałem - zawołał. - O tym właśnie myślałem. I'o Weybridge
szedłem na południe i myślałem. Widziałem, co się tam działo. Ludzie piszczeli ze
strachu. A ja nie lubię piszczeć. Nie raz, nie dwa zaglądałem śmierci w oczy. Ja nie
malowany żołnierzyk, dla mnie śmierć to śmierć i nic więcej. Ten wyżyje, kto myśli.
Widziałem, jak wszystko wiało na południe. Pomyślałem sobie: na długo im tam
ż
arcia nie starczy, i od razu zawróciłem. Poszedłem między Marsjan, jak jaskółka leci
między ludzi. A dokoła - zatoczył ręką szerokie koło - zdychają z głodu, obdzierają ze
skóry...
Dostrzegł wyraz mej twarzy i przerwał niezręcznie.
- Ci, co mieli funty, popłynęli oczywiście do Francji - dodał. Zawahał się, czy
mówić dalej, napotkał me spojrzenie i ciągnął: - Jedzenia jest tu dużo. Puszki konserw
po sklepach, wino, wódka, wody mineralne. A rury wodociągowe i kanały są puste.
Powiem panu, co sobie pomyślałem. Oni są mądrzy i, zdaje się, potrzebują nas do
jedzenia: Poniszczą więc przede wszystkim nasze statki, maszyny, armaty, miasta,
cały nasz ład, całą naszą organizację. Nic z tego nie zostanie. Gdybyśmy byli tej
wielkości, co mrówki - może by się nam upiekło. Ale jesteśmy więksi. Za gruby byłby
kawał, gdyby to wszystko miało się rozejść po kościach. Nie da rady. Prawda?
Potwierdziłem. - No, tak. Ta sobie właśnie myślałem. Dobrze, na razie łapią
nas, kiedy i jak chcą. Dosyć takiemu Marsjaninowi przejść parę mil, a już ma całe
tłumy zmykających. Widziałem, jak któregoś dnia w Wandsworth jeden burzył domy
i rył w ruinach. Ale kiedyś wreszcie chyba przestaną. Jak tylko skończą z naszymi
działami, jak poniszczą koleje i zrobią wszystko,
co sobie zamierzyli, wtedy zaczną systematycznie wyłapywać najgrubszych i
zamykać w klatkach. Niedługo na pewno zaczną to robić: O, mój Boże! Przecież oni
jeszcze się do nas naprawdę nie wzięli!
- Nie wzięli się! - wykrzyknąłem.
- Pewno, że nie. - Wszystko, co się dotąd stało, to tylko nasza wina. Nie
mieliśmy dosyć rozsądku, aby siedzieć cicho, zaczęliśmy naprzykrzać się im głupimi
armatami. Straciliśmy głowę, goniliśmy całymi tłumami to tu, to lam. Chociaż tam-
wcale nie jest bezpieczniej niż tu. A oni w ogóle nie mieli zamiaru nas ruszać.
Pracują, robią to wszystko, czego nie mogli przywieźć ze sobą z Marsa, szykują
miejsce dla reszty. Kto wie, czy nie dlatego właśnie przestali strzelać tymi walcami.
ś
eby nie trafić któregoś ze swoich tu, na Ziemi. A my, zamiast rozbiegać się w
ś
lepym popłochu albo próbować zgładzić ich dynamitem, powinniśmy spróbować
przystosować się do nowej sytuacji. Tak przynajmniej ja to sobie wyobrażam. Może
człowiek wolałby, dla siebie i dla swoich, żeby było inaczej, ale fakty są uparte. I na
tej zasadzie zacząłem działać. Miasta, państwa, cywilizacja, postęp - z tym już
koniec! Tę grę przegraliśmy! Z kretesem!
- Więc po co w takim razić żyć? Artylerzysta przyglądał mi się przez chwilę.
- śadnych koncertów galowych przez jakiś milion najbliższych lat nie będzie
na pewno; ani wystaw obrazów; ani smakowitych wyżerek w wytwornych knajpach.
Jeżeli panu potrzebne są rozrywki, to myślę, że nie ma pan tu czego szukać. Jeżeli pan
ma salonowe maniery i nie lubi jeść ryby nożem czy słuchać mowy cockneyów, to
proszę lepiej o tym zapomnieć. Nie będzie to panu potrzebne.
- Pan myśli...
- Ja myślę, że tacy jak ja muszą żyć. Dla zachowania gatunku. Mówię panu, ja
cholernie chcę żyć.1 jeżeli się nie mylę, to pan niedługo powie też to samo. Takich jak
my nie wytępią. Na pewno nie damy się schwytać ani oswoić; ani tuczyć jak głupie
barany. Brr! Pomyśleć tylko, takie brązowe gady...
- Nie myśli pan chyba...
-- Właśnie że myślę. Będę żył. Pod ich panowaniem. Uplanowałem już sobie
wszystko. Obmyśliłem. My, ludzie, zostaliśmy pokonani. Z,a mało umiemy. Musimy
wiele nauczyć się, zanim spróbujemy szczęścia. A ucząc się, musimy żyć. I to na
wolności. Rozumie pan'? Oto, co trzeba zrobić.
Patrzyłem zdumiony i poruszony głęboko zdecydowaniem tego człowieka.
- Na Boga! - zawołałem. - Prawdziwy z pana mężczyzna! - i uścisnąłem z
zapałem jego dłoń.
- Co? - odparł, a oczy mu rozbłysły. - Nieźle to wszystko obmyśliłem, prawda?
- Niech pan mówi dalej - nalegałem.
- Dobra. Ci, co chcą uniknąć schwytania, muszą się przygotować. Ja się
przygotowuję. Niech pan pojmie, nie wszyscy nadają się na dzikie zwierzęta, a tym
właśnie będziemy musieli stać się. Dlatego tak uważnie przyglądałem się panu.
Miałem wątpliwości. Pan wygląda na chudego i słabego. Nie poznałem pana. Nie
wiedziałem, że tyle czasu siedział pan w kryjówce. Bo, widzi pan, tamci wszyscy, co
ż
yli w tym domkach, te przeklęte kupczyki nawykłe do łatwego życia, byliby do
niczego. To ludzie bez ducha, bez dumnych snów, bez wzniosłych porywów. A
człowiek bez tego to zwykły tchórz, to szmata. Umieli tylko spieszyć się codziennie
do pracy. Widziałem ich setkami, jak z drugim śniadaniem w garści gonili jak
wściekli do pociągu, aby tylko nie spóźnić się, tylko jak najwcześniej otworzyć te
swoje marne sklepiki i ciułać te swoje głupie groszaki. Widziałem, jak potem gonili
do domu, żeby się tylko nie spóźnić na obiad i, broń Boże, nie jeść chłodnej zupy; jak
siedzieli wieczorami w domu ze strachu przed bandytami; jak szli do łóżek ze swoimi
ż
onami, nie dlatego, że je kochali, ale dlatego, że było to wygodne i nie komplikowało
ich nędznej wegetacji. W powszednie dni ubezpieczali się ze strachu przed jakimś
wypadkiem na tym świecie, a w niedziele - ze strachu przed życiem pozagrobowym.
Tak jakby piekło było dla królików! Dla nich Marsjanie jak z nieba spadli. Wygodne
klatki, zdrowy pokarm, troskliwa opieka, żadnych zmartwień. Jak pobiegają z tydzień,
dwa po połach z pustymi brzuchami, sami przyjdą, żeby dać się złapać. I będą
uszczęśliwieni. Dziwić się będą, jak ludzie mogli żyć, zanim Marsjanie nie zaczęli się
o nich troszczyć. A te różne darmozjady, franty i oczajdusze, już ich widz. Już widzę -
mówił z posępnym zadowoleniem - jacy się robią czuli, jacy nabożni. Choć
przejrzałem dopiero w ostatnich dniach, dużo już zdążyłem zobaczyć. Wielu tłustych
a głupich nie będzie się martwić o nic. Inni poczują, że nie wszystko jest w porządku,
ż
e trzeba zacząć działać. A kiedy sprawy tak się układają, że ludzie zaczynają
odczuwać konieczność działania, zaraz znajdują się słabi albo tacy, co słabną na samą
myśl o potrzebie ruszenia mózgiem, i zawsze wykombinują taką religię, co zabrania
wszystkiego, górnolotną i głoszącą ufność i pokorę wobec prześladowców i poddanie
się woli Stwórcy! Pan zresztą także widział na pewno to samo - zupełnie jakby strach
zmiótł całą energię.
Klatki będą się trząść od psalmów i hymnów, i histerii. A inni, nie tacy
prostacy może, jak to się mówi, zaczną się gzić...
Przerwał. - Bardzo możliwe, że Marsjanie będą mieli swoich ulubieńców;
wyuczą ich sztuczek, kto wie? Będą rozczulać się nad kochanym chłoptysiem, że już
utył i że trzeba go zarżnąć. A niektórych nauczą polować na nas.
- Nie! - krzyknąłem. - To niemożliwe! śaden człowiek...
- Po ,co te kłamstwa? - przerwał. - Znajdą się i tacy. I będą to robić. Nawet
bardzo chętnie. Byłoby głupotą udawać, że się w to nie wierzy. Pewność jego
przekonała mnie.
- Ale niech tylko spróbują przyjść po mnie. Boże! Niech tylko spróbują -
powiedział i popadł w ponurą zadumę.
Siedziałem bez słowa, rozważając to wszystko. Nie mogłem znaleźć niczego,
co- można by przeciwstawić rozumowaniu tego człowieka. W dniach sprzed najazdu
nikt nie wątpiłby w mą wyższość umysłową nad nim. Ja, znany i ceniony pisarz i
filozof- i on, prosty żołnierz. A przecież to on, a nie ja, oceniłem należycie nasze
położenie, gdy ja nie zacząłem nawet jeszcze dobrze zdawać sobie sprawy z tego, co
się stało.
- Co pan ma zamiar zrobić? - zapytałem. - Jakie ma pan plany? Zawahał się.
- No, dobra; powiem panu. Więc jest tak - odrzekł. - Co mamy robić? Musimy
wynaleźć taki sposób życia, żeby człowiek mógł mnożyć się i bezpiecznie chować
dzieci. Tak... Niech pan zaczeka, zaraz wyjaśnię dokładniej, co moim zdaniem należy
zrobić. Oswojeni będą jak wszystkie oswojone bydlęta. Po paru pokoleniach staną się
tłuści, pełnokrwiści, głupi - śmiecie. Chodzi o to, żebyśmy my, wolni, nie zdziczeli,
nie zmienili się w duże dzikie szczury... Bo, widzi pan, będziemy chyba musieli żyć
pod ziemią. Myślałem o londyńskiej kanalizacji. Ci, co jej nie znają, wyobrażają sobie
oczywiście straszne rzeczy, ale pod Londynem są całe mile, setki mil kanałów. Niech
kilka dni popadają deszcze, przy pustym Londynie kanały zrobią się czyściutkie,
schludniutkie. Główne magistrale będą dość duże i przestronne dla każdego. A są
przecież jeszcze piwnice, podziemia, składy; można w nich będzie porobić przejścia
do kanałów. A tunele kolejowe, a kolej podziemna? Co? Zaczyna pan rozumieć?
Trzeba stworzyć grupę silnych, mądrych ludzi. Nie przyjmiemy żadnego śmiecia.
Słabych nam nie potrzeba...
- Takich jak ja, co?
- Przecież już wyjaśniłem, że to była pomyłka. Prawda? - Nie będziemy się
spierać. 1 co dalej?
- Ci, co zostaną, muszą być karni. Silne, mądre kobiety będą także potrzebne.
Matki i wychowawczynie - nie żadne lalkowate ślicznotki ze słodkimi ślepkami.
Słabych ani głupich nie chcemy. Znów będzie się żyło naprawdę, a bezużyteczni,
uciążliwi i szkodliwi muszą wymrzeć. Powinni wymrzeć. Powinni sami chcieć
wymrzeć. Bo ostatecznie żyć po to, by psuć rodzaj ludzki, to nielojalność. Nie byliby
zresztą szczęśliwi. A śmierć wcale nie jest taka znów straszna; tylko tchórze lak ją
sobie wyobrażają. Tak więc, kanały. Tam będziemy się zbierać. Naszym ośrodkiem
będzie Londyn. Kto wie, może nawet będziemy wartować i kiedy Marsjanie gdzieś się
oddalą, wychodzić na powierzchnię. Może nawet będziemy mogli grać w cricketa!
Zachowamy w ten sposób gatunek. Co? Przecież to chyba będzie możliwe? Ale samo
zachowanie gatunku to jeszcze mało. Tyle to i szczury potrafią. Ważniejsze będzie
zachowanie i rozwijanie wiedzy ludzkiej.1 tutaj właśnie pojawia się na widowni pan.
Są książki, są wzory. Trzeba wyszukać głębokie, pewne schowki i ukryć tam jak
najwięcej książek; nie żadnych romansideł, nie poetyckich bzdurstw, ale książek o
wiedzy, o myśli ludzkiej. Tu zaczyna się, powiadam pańska rola: Musimy dobrać się
do British Museum i przejrzeć wszystko, co tam jest:v Przede wszystkim zachować
naszą wiedzę i rozwijać ją. Musimy podpatrywać Marsjan. Niektórzy będą musieli
stać się szpiegami. Kto wie... kiedy już wszystko będzie zorganizowane, może i ja się
nim stanę`? Pozwolę się złapać. A najważniejsze, nie wolno nam zaczepiać Marsjan.
Nie wolno nawet nic im ukraść. Przy spotkaniu uciekać. Trzeba pokazać, że nie
wałczymy z nimi. Oni są mądrzy i nie będą nas tępić, jeżeli tylko będą mieć wszystko,
co im potrzeba, i jeżeli uznają nas za nieszkodliwe robactwo.
Artylerzysta zamilkł i oparł brązową rękę na mym ramieniu.
- Może nawet nie będzie trzeba tak dużo nauczyć się, zanim... Proszę sobie
tylko wyobrazić, nagle rusza pięć, sześć Machin Bojowych, Gorącym Snopem w
lewo, w prawo, a w nich nie Marsjanie, lecz ludzie! Ludzie, którzy wiedzą, jak się z
nimi obchodzić! A to może nawet być jeszcze za naszego życia. Niech pan sobie tylko
wyobrazi - złapać takie jedno kochaniątko i pomachać Snopem! Panować nad nimi! I
cóż, jeśli nawet w końcu rozkurzą cię na cztery wiatry - po takim balu? Już widzę
Marsjan, jak wytrzeszczają te swoje śliczne oczęta! Człowieku;-może pan sobie to
wyobrazić`? Może pan wyobrazić sobie, jak się śpieszą i sapią, i dyszą, i pokrzykują, i
kręcą się przy tych swoich cudownych maszynach, a
tu żadna nie działa! A wtedy my trzask, prask, łup, cup - akurat kiedy się tak
przy nich grzebią, trzask Snopem i proszę, człowiek znów zajmuje należne mu
miejsce.
Na długą chwilę śmiała wizja wyczarowana przez artylerzystę, pewność i
odwaga brzmiące w jego głosie podbiły mą wyobraźnię całkowicie. Uwierzyłem bez
wahania zarówno w przewidywane przezeń losy ludzkości, jak i w możliwość
wcielania jego planów w życie - czytelnik zaś, który mógłby uznać mnie za głuptaka
ulegającego zbyt łatwo cudzym wpływom, musi pojąć różnicę między nim, z jego od
dawna już przemyślanym planem, a mną, leżącym w ukryciu pod krzakiem i
słuchającym w pomieszaniu tych myśli. Przegadaliśmy w ten sposób cały ranek, po
czym wypełzliśmy z zarośli i zbadawszy szczegółowo widnokrąg, czy nie widać gdzie
w pobliżu Marsjan, pośpieszyliśmy na wzgórze Putney, do domku, w którym było
jego legowisko. Kiedy zeszliśmy do piwnicy i ujrzałem wykop o długości dziesięciu
co najwyżej jardów, na który stracił już przeszło tydzień - miał to być przekop do
przechodzącego przez Putney burzowca - po raz pierwszy dostrzegłem przepaść
dzielącą marzenia tego człowieka od jego sił. Taką dziurę można było wygrzebać w
ciągu jednego dnia. Wierzyłem jeszcze w niego tak mocno, że pracowałem wraz z
nim przy wykopie aż do południa. Mieliśmy taczkę i wykopaną ziemię wywoziliśmy
na podwórze. W południe pokrzepiliśmy się nieco puszką zupy i winem z sąsiedniej
spiżarni. Jednostajna praca przynosiła mi dziwną ulgę. Zapominałem przy niej o
całym tym boleśnie nowymi i obcym świecie. Pracując myślałem o projektach
artylerzysty i z wolna poczęły budzić się we mnie zastrzeżenia i wątpliwości.
Pracowałem jednak bez ustanku, szczęśliwy, że znów mam jakiś cel przed sobą.
Przepracowawszy godzinę, zacząłem obliczać odległość dzielącą nas od kanału.
Zwątpiłem, czy w ogóle doń trafimy. Nie mogłem pojąć, po co mamy kopać taki długi
tunel, kiedy można było dostać się do kanału po prostu włazem. Wydawało mi się
także, iż dom nie był najlepiej wybrany i dlatego potrzeba było tak długiego przekopu.
Właśnie kiedy uświadomiłem sobie to wszystko, artylerzysta przerwał kopanie i
spojrzał na mnie.
- Narobiliśmy się nielicho - powiedział i odłożył łopatę. - Trzeba trochę
odsapnąć. - Potem zaś dodał: - Myślę, że czas pójść na dach i rozejrzeć się po świecie.
Ja jednak chciałem pracować dalej, po krótkim więc wahaniu wziął się znowu
za szpadel; wtedy uderzyła mnie pewna myśl. Zatrzymałem się, on zaś natychmiast
zrobił to samo.
- Dlaczego pan chodził po polach - zapytałem - zamiast być tutaj?
- Wyszedłem przewietrzyć się trochę - odparł - i akurat wracałem. W nocy
zawsze bezpieczniej. , - A robota?
- Przecież nie można ciągle pracować - odrzekł, ja zaś jak w olśnieniu
przejrzałem tego człowieka. Wahałem się, trzymając w ręku łopatę.
- Powinniśmy teraz rozejrzeć się - powtórzył. - Jeżeli ktoś podejdzie, może
posłyszeć nasze kopanie. Zaskoczą nas nie przygotowanych.
Nie miałem chęci sprzeciwiać się dłużej. Poszliśmy na strych i stojąc na
drabinie wyjrzeliśmy spod klapy włazu. Marsjan nie było widać nigdzie, toteż śmiało
wstąpiliśmy na dach i ukryliśmy się za parapetem.
Co prawda większą część Putney przesłaniały nam drzewa, widać jednak było
dolinę rzeki zarosłą fantastyczną gęstwą Czerwonego Zielska i Dolne Lambeth, zalane
i również tonące w czerwieni. Spośród pęków Czerwonego Pnącza sterczały
cherlawe, martwe gałęzie drzew w pałacowym parku. Dziwne, jak bardzo obie te
rośliny uzależnione były w swym rozwoju od obfitości wody. W pobliżu naszego
domku żadnej z nich nie udało się przyjąć. Pełno za to było tu szczodrzewca, kwiatów
głogu, buldeneżów i drzew tui strzelających wysoko ponad zielone krzewy
wawrzynów i mieniących się tęczą barw w promieniach słońca hortensji. Daleko, za
Kensingtonem, unosił się gęsty dym przesłaniając pospołu z błękitną mgiełką łańcuch
ciągnących się na północy wzgórz. Artylerzysta opowiadał tymczasem o ludziach,
którzy pozostali jeszcze w Londynie.
- Którejś nocy zeszłego tygodnia - mówił - jacyś głupcy naprawili przewody
elektryczne i po rzęsiście oświetlonych Regent's Street i Piccadilly Circus wrzeszczała
i tańcowała aż do rana gromada obdartych, brudnych pijaków, mężczyzn i kobiet.
Opowiadał mi jeden, co to widział. Kiedy zrobił się dzień, połapali się, że niedaleko,
pod Langham, stoi i gapi się na nich Machina Bojowa. Bóg wie, jak długo już tak
stała. Potem zbliżyła się i wyłapała ze setkę takich, co z pijaństwa albo ze strachu nie
mieli sił uciekać.
Sądzę, że żadna historia nie opisze wszystkich groteskowych wydarzeń
tamtych czasów.
Później, w odpowiedzi na me pytania, powrócił do wspaniałych planów.
Począł zapalać się. Tak wymownie opisywał zdobycie przez człowieka Machiny
Bojowej, że znów na poły weń uwierzyłem. Teraz jednak, znając prawdziwą jego
wartość, pojmowałem, dlaczego tak kładł nacisk, by nie robić nic zbyt pośpiesznie.
Zauważyłem też, iż nie ma już teraz mowy o jego osobistym udziale w opanowaniu i
poprowadzeniu do boju potężnej tej maszyny.
Po pewnym czasie powróciliśmy do piwnicy. śaden z nas jednak nie miał;
zdaje się, ochoty zabierać się znowu do kopania. Kiedy zaś zaproponował posiłek, nie
protestowałem. Stał się nagle niezwykle szczodry i gdy nasyciliśmy się, wyszedł, by
przynieść kilka doskonałych cygar. Zapaliliśmy, a on również zapłonął optymizmem.
Potraktował me przybycie jako wielkie święto.
- Mam w piwnicy trochę szampana - powiedział. - Po wodzie lepiej się kopie -
odrzekłem.
- Nie - zawołał. - Dzisiaj ja wydaję przyjęcie! Szampan! Mocny Boże! Toć
przed nami ciężka praca. Trzeba trochę odpocząć i, póki jeszcze można, nabrać sił.
Niech pan spojrzy na te pęcherze!
Upierał się; by resztę dnia świętować, i nalegał, byśmy po obiedzie zagrali w
karty. Nauczył mnie gry w belotkę, po czym podzieliliśmy Londyn na dwie części, dla
mnie północną, dla niego południową, i poczęliśW y grać o parafie. Trzeźwo
myślącemu czytelnikowi może to wydać się głupie i groteskowe, wszystko jednak
działo się tak, jak tu opisuję. Co najciekawsze zaś - i belotka, i inne gry, w które
graliśmy później, wydawały mi się bezgranicznie interesujące.
Dziwny jest umysł ludzki! Rodzaj nasz stał przed groźbą zagłady, a
przynajmniej straszliwego poniżenia; nas samych nie czekało nic prócz straszliwej
ś
mierci, my zaś zabawialiśmy się malowanymi tekturkami i z ożywieniem, ba! z
podnieceniem graliśmy.w oczko! Potem nauczył mnie pokera; ja zaś ograłem go trzy
razy z rzędu w szachy. Gdy ściemniało, tak byliśmy przejęci grą, że nie zważając na
niebezpieczeństwo zapaliliśmy lampę.
Po nieskończonej ilości partii zjedliśmy kolację, przy której artylerzysta
wykończył szampana. Potem, paląc cygara, graliśmy dalej. Nie był on już teraz tym
energicznym odnowicielem gatunku, którego spotkałem rankiem. Optymizm jego stał
się mniej bojowy, spokojniejszy. Pamiętam; jak pił moje zdrowie wygłaszając zawiłe,
pełne jąkania się i powtórzeń przemówienie. Po tej właśnie tyradzie zapaliłem cygaro
i wspiąłem się na dach, chcąc obejrzeć zieloną łunę jaśniejącą, wedle jego słów, na
pagórkach Highgate.
Początkowo gapiłem się bezmyślnie w kotlinę londyńską. Wzgórza na północy
tonęły w ciemności. Opodal Kensingtonu widniały czerwone ognie. Wystrzelały co
jakiś czas pomarańczowymi płomieniami, by zniknąć po chwili w granatowej nocy.
Reszta Londynu była czarna. Nieco bliżej dostrzegłem dziwne światło, bladofioletową
migotliwą poświatę drżącą w wieczornym wietrze. Długo nie mogłem sobie wyjaśnić
tego
zjawiska, aż w końcu pojąłem, że to słabe promieniowanie pochodzi od
Czerwonego Zielska. Obudziło mnie to ze stanu sennego podziwu i przywróciło do
rzeczywistości. Przeniosłem wzrok na Marsa, jasną, czerwoną gwiazdkę błyszczącą
wysoko na zachodzie, potem zaś,długo i żarliwie wpatrywałem się w ciemność
Hampstead i Highgate.
Długi czas stałem na dachu, zastanawiając się nad dziwacznymi wydarzeniami
tego niezwykłego dnia. Raz jeszcze przebiegłem myślą wszystkie przemiany, jakie we
mnie zaszły; począwszy od nocnych modlitw, na bezsensownym kartograjstwie
skończywszy. Odczułem gwałtowny wstręt. Pamiętam, jak odrzuciłem, z pewnym co
prawda żalem, nie dopalone jeszcze cygaro. Uznałem ten gest za symbol! Z
płomienną przesadą zarzucałem sobie głupotę, czułem się zdrajcą wobec własnej żony
i całego rodzaju ludzkiego, trapiły mnie wyrzuty sumienia. Postanowiłem opuścić
tego marzyciela z fantastycznymi planami, pijaństwem i obżarstwem oraz udać się do
Londynu. Tam, jak sądziłem,. najpewniej dowiem się, co robią Marsjanie, a co moi
towarzysze, ludzie. Księżyc już wzszedł, a ja wciąż jeszcze stałem na dachu.
8 Londyn wymarły
Po opuszczeniu artylerzysty poszedłem do Highstreet i dalej mostem przez
Tamizę do Lambeth. Most ginął całkowicie niemal w gęstwinie Czerwonego Zielska.
Łodygi i liście tej rośliny zdradzały już jednak pierwsze oznaki zagłady - gęsto
rozsiane białawe plamy.
Na rogu uliczki wiodącej ku przystani w Putney leżał człowiek. Okryty
czarnym pyłem wyglądał jak kominiarz. Nie był martwy, lecz pijany do
nieprzytomności. Nie udało mi się wydostać z niego nic prócz przekleństw i
wściekłych razów. Zostałbym może przy nim, gdyby nie nazbyt już zbydlęcona jego
twarz.
Za mostem pokrywał wszystko czarny pył. Warstwa jego, w miarę jak
zbliżałem się do Fulham, była coraz grubsza. Przerażała mnie pustka ulic. W
pobliskiej piekarni znalazłem trochę pożywienia, spleśniałego, czerstwego, jednak
nadającego się jeszcze do jedzenia chleba. Nieco dalej, w pobliżu Walham Green,
pyłu nie było, natomiast cała jedna strona ulicy stała w płomieniach; huk pożaru
przynosił w martwej ciszy prawdziwą ulgę. Ulice wiodące do Brompton także były
puste, jakby wymarłe.
Tutaj znów pełno było czarnego kurzu i trupów. Na samej Falham Road
naliczyłem ich dwanaście. Musiały leżeć tam od wielu już dni, toteż
uciekłem od nich czym prędzej. Okrywał je grubą warstwą czarny pył, niektóre
zaś były napoczęte przez psy.
Tam gdzie miasto wolne było od czarnego kurzu - wyglądało dziwnie
odświętnie. Sklepy pozamykane, okna zasłonięte, wszędzie cisza i pustka.
Gdzieniegdzie, przeważnie w sklepach spożywczych i winiarniach, widniały ślady
rabunku. Ujrzałem też rozbitą wystawę złotnika, rabuś jednak został widocznie
spłoszony, gdyż na chodniku leżały porzucone w nieładzie złote łańcuszki i zegarki.
Nawet nie schyliłem się po nie. Nieco dalej na progu domu siedziała skulona kobieta
w łachmanach. Krew ze spoczywającej na kolanach skaleczonej ręki rozlała się
rdzawą plamą po sukni, obok zaś, na chodniku, wokół rozbitej flaszki po szampanie,
widniała cała kałuża. Kobieta wydawała się pogrążona w głębokim śnie, była jednak
martwa.
Im dalej zagłębiałem się w Londyn, tym głębsza panowała cisza. Nie była to
jednak cisza śmierci. Było to milczenie pełne niespokojnego wyczekiwania. Lada
chwila przecież wszystkie te domy mogły zmienić się w dymiące zgliszcza, jak
zmieniły się w nie północno-zachodnie dzielnice, mogły zginąć, jak zginęły domy
Ealing i Kulburn. Było to miasto skazane...
Na ulicach południowego Kensingtonu nie znalazłem ani zwłok, ani czarnego
kurzu. Tam też usłyszałem po raz pierwszy dziwny odgłos rozpaczy. Dotarł on do mej
ś
wiadomości niemal niepostrzeżenie. Brzmiał jak nieustanne łkanie złożone z dwu
tonów: "ul-la, ul-la, ul-la". Gdy szedłem na północ, natężenie jego narastało, choć
głuszyły je domy. Z pełną mocą rozbrzmiewał natomiast, kiedy wyszedłem na
Exhibition Road. Zatrzymałem się zdziwiony tym płynącym z oddali jękiem patrząc
ku kensingtońskim ogrodom. Mogło wydawać się, że to łka głosem lęku i pustki
niezmierzone skupisko domów. "U1-la, ul-la, ul-la, ul-la" brzmiał nieludzki jęk, a
potężne fale dźwięków przelewały się szeroką, słoneczną, zamkniętą dwoma rzędami
wysokich kamienic ulicą. Zwróciłem się pełen niepokoju ku żelaznym bramom Hyde
Parku. Zastanawiałem się, czy nie wedrzeć się do Muzeum Przyrodniczego, by się
wspiąć na szczyt wieży i rozejrzeć po okolicy. Postanowiłem jednak pozostać na
ziemi, gdzie łatwiej można było w razie potrzeby znaleźć kryjówkę, i podążyłem dalej
wzdłuż Exhibition Road. Kamienice puste. były i milczące i tylko głośne echo mych
kroków rozbrzmiewało dokoła. W pobliżu bramy parkowej czekał mnie dziwny
widok. Leżał tam obalony omnibus i obrany doszczętnie z mięsa szkielet konia.
Stałem przy nim długą chwilę, po czym ruszyłem ku mostowi. Jęk stawał się coraz
potężniejszy, choć nie ,
było widać nic prócz chmury dymu kłębiącej się ponad konarami drzew.
"U1-la, ul-la, ul-la, ul-la" - nawoływał głos dochodzący, jak mi się zdawało,
gdzieś z Regent's Park. Rozpaczliwy ten krzyk działał przygnę-, biająco. Począłem
tracić siły, ogarniało mnie coraz większe zmęczenie. Poczułem się słaby, obolały,
głodny i spragniony. Minęło już południe. Po co błąkałem się samotnie po tym
wymarłym mieście? Po co znalazłem się w Londynie, spowitym w czarny całun,
spoczywającym na katafalku trupie miasta? Poczułem się śmiertelnie samotny.
Wybiegałem pamięcią ku zapomnianym od lat przyjaciołom. Myślałem o truciznach
ukrytych w opuszczonych aptekach, o pełnych wódki piwnicach. Wspomniałem tych
parę nieszczęsnych, dzielących ze mną miasto istot...
Do Oxford Street dotarłem przez Marble Arch. Tutaj znów pełno było
czarnego pyłu i wiele martwych ciał. Z piwnicznych okien biła złowieszcza
, okropna woń. Panował upał, a że szedłem już długo, zachciało mi się jeść i
pić. Z wielkimi trudnościami włamałem-się do jakiegoś baru. Udało mi się tam
nasycić zarówno głód, jak i pragnienie, osłabiło mnie to jednak tak bardzo, że
wyciągnąłem się na stojącej pod ścianą kanapce i zasnąłem kamiennym snem.
Ocknąłem się z ponurym jękiem "ul-la, ul-la, ul-la, ul-la" w uszach. Panował już
mrok. Posiliłem się znalezionym w barze serem i sucharkami (spiżarka na mięso
pełna była tylko robactwa), po czym powlokłem się ku Baker Street i dalej do
Regent's Park. Przechodziłem obok szeregu wymarłych skwerów - w tej chwili
przypominam sobie nazwę'tylko jednego z nich - Portman Square. Wychodząc z
Baker Street dostrzegłem w oddali, ponad drzewami, w świetle zachodu kaptur
olbrzyma z Marsa. Jęk dobiegał stamtąd właśnie. Nie przeraziłem się. Widok ów
wydał mi się- czymś zupełnie naturalnym. Przyglądałem się długo. Gigant stał bez
ruchu i jęczał. .Nie mogłem pojąć, dlaczego tak stoi i krzyczy.
Usiłowałem ułożyć jakiś plan działania, nieprzerwane to szlochanie
przeszkadzało mi jednak. Może zaś zbyt byłem zmęczony, aby lękać się
czegokolwiek. Z pewnością bardziej byłem ciekaw przyczyn tego płaczu, niż
przerażony widokiem Machiny Bojowej. Skręciłem w Park Road, chcąc obejść park
dokoła, i posuwając się pod osłoną domów wyszedłem od strony St. John's Wood, by
przyjrzeć się stamtąd jęczącemu Marsjaninowi. O paręset jardów od Baker Street
usłyszałem głośne szczekanie i ujrzałem pędzącego w mym kierunku psa z ochłapem
czerwonego mięsa w pysku. Gnała za nim sfora wynędzniałych kundli. Ominął mnie
wielkim łukiem, obawiając się widocznie, bym nie odebrał mu smakowitej
zdobyczy. Gdy szczekanie ucichłe w oddali, mocniej rozbrzmiało płaczliwe
"ul-la, ul-la, ul-la, ul-la, ul-la".
W pobliżu dworca St. John's Wood natknąłem się na zniszczoną Machinę
Roboczą. Wydawało mi się z początku, że ulicę przegrodził zwalony dom. Dopiero
kiedy wspiąłem się na ruiny, ujrzałem ze zdziwieniem, iż przykrywają one
zgruchotany mechanizm z pogiętymi i splątanymi mackami. Część przednia była
zmiażdżona. Wyglądało na to, że pędząca na oślep maszyna wpadła na dom i zginęła
pod jego szczątkami. Sądziłem wówczas, że katastrofa nastąpiła wskutek puszczenia
maszyny samopas. Zbyt było już ciemno, by chodzić pośród ruin, toteż nie
dostrzegłem zbryzganej krwią kabiny ani rozszarpanych przez psy szczątków
Marsjanina.
Wstrząśnięty tym widokiem zdążałem dalej, ku Primrose Hill. W oddaleniu
między drzewami, w kierunku Ogrodu Zoologicznego, stał drugi, nieruchomy,
milczący Marsjanin. W pobliżu rozwalonego domu natknąłem się na Czerwone
Zielsko, zaś Kanał Regenta stanowił jedną wielką, gąbczastą masę ciemnoczerwonej
roślinności.
Nagle, kiedy wchodziłem na most, dźwięk "ul-la, ul-la, ul-la, ul-la, ul-la"
umilkł jak ucięty nożem. Cisza uderzyła we mnie niby grom.
Wysokie, mroczne domy stały przymglone jakieś, rozmazujące się w
ciemności. Drzewa w parku wydawały się czarne. Wszędzie dokoła pięło się po
ruinach niesamowite Czerwone Zielsko, ginąc gdzieś w górze, w mroku. Tajemnicza
noc schwytała mnie za gardło, dławić poczęły strach i groza. Gdy rozbrzmiewał ten
głos, można jeszcze było znieść jakoś samotność i opuszczenie, dziki niemu Londyn
wydawał się nie taki martwy. Ten pozór życia podtrzymywał mnie na duchu. Gdy
zamilkł, coś się nagle zmieniło, odeszło, sam nie wiedziałem co, i cisza stała się
niemal dotykalna. Upiorna cisza.
Londyn wpatrywał się we mnie oczodołami pustych, czarnych okien.
Wyobraźnia ukazywała tysiące bezgłośnych, czyhających w mroku wrogów.
Opanował mnie.obłędny strach, przeraziłem się własnego zuchwalstwa. Przede mną
ulica była czarna, jakby zalana smołą, na chodniku dojrzałem jakiś skulony, czarny
kształt. Nie mogłem uczynić ani kroku. Zawróciłem wreszcie i uciekłem co sił od tej
ciszy, prosto przed siebie, ku Kilburn. Do świtu niemal kryłem się ,przed tą nocą w
domku jakiegoś dryndziarza przy Harrow Road. Przed wschodem słońca jednak
odwaga znów powróciła i jeszcze gwiazdy widniały na niebie, gdy zwróciłem kroki
ku Regent's Park. Błąkałem się w labiryncie uliczek, aż w końcu dostrze
głem w bladym świetle poranka pagórek Primrose. Na jego szczycie stał
spiętrzony pod niebo, wyprostowany i nieruchomy jak tamci - trzeci Marsjanin.
Powziąłem szalone postanowienie. Zginę raz wreszcie i skończy się to
wszystko. Mogę nawet oszczędzić sobie trudu samobójstwa. Podszedłem niedbale
wprost ku olbrzymowi, podchodząc zaś ujrzałem
w coraz jaśniejszym blasku rodzącego się dnia stada krążących wokół kaptura
i siedzących na nim czarnych ptaków. Na ten widok serce we mnie zabiło żywiej i
rzuciłem się naprzód.
Przedarłem się przez Czerwone Zielsko spowijające St. Edmund's Terrace,
przebrnąłem zalewający mnie do pół piersi rwący ku Albert Road potok wody z
uszkodzonej stacji pomp i wraz z pierwszymi promieniami słońca stanąłem u podnóża
zarosłego trawą zbocza. Potężne wały ziemne okalały wierzchołek wzgórza czyniąc
zeń niedostępną twierdzę, największe i zarazem ostatnie obozowisko Marsjan na
Ziemi. Spoza szańców wzbijała się w niebo wąziutka struga dymu.
Po wale przemknęła rysująca się ostro na tle nieba sylwetka psa. Świtająca
zaledwie w mózgu mym myśl poczęła nabierać cech coraz większej pewności.
Biegnąc pod górę, ku nieruchomemu potworowi, nie odczuwałem lęku, lecz dzikie,
pełne drżenia uniesienie. Z kaptura zwisało bezsilne brunatne cielsko, a chmary
ptactwa dziobały je i rwały w strzępy.
W mgnieniu oka wdarłem się na wał i stanąłem na jego koronie. Przede mną
leżała twierdza. Zajmowała ogromną przestrzeń. Tu i ówdzie stały wielkie machin,
leżały stosy przeróżnych materiałów, gdzieniegdzie widać było dziwne jakieś,
podobne do ziemianek, schronienia. Dokoła zaś, rozrzuceni po całej twierdzy, jedni w
obalonych Machinach Bojowych, inni w kabinach bezczynnych już Machin
Roboczych, jeszcze inni leżąc rzędem, sztywno i nieruchomo - spoczywali Marsjanie,
martwi, zabici przez chorobotwórcze i gnilne bakterie, z którymi nie umiały walczyć
ich organizmy. Zginęli, jak zginęło po nich Czerwone Zielsko. Zginęli, gdy zawiodła
cała potęga człowieka, zgładzeni przez malutkie, niewidoczne stworzonka, które
mądrość Boża ustanowiła na ziemi.
Stało się to, co i ja, i wielu z nas mogłoby przewidzieć, gdyby umysłów
naszych nie zaślepiło przerażenie i groza. Ludzkość olbrzymią spłaciła daninę od
pierwszego dnia swego istnienia tym drobniutkim istotkom. Dzięki jednak doborowi
naturalnemu rodzaj ludzki nabył wielkiej odporności. Nigdy nie ulegaliśmy bez walki,
toteż wiele spośród nich; przede wszystkim zaś te, które wywołują gnicie ciał
martwych, nie mogą dziś już nam szkodzić. Na.Marsie jednak nie ma bakterii,
zaledwie więc najeźdźcy
stanęli na Ziemi, zaledwie odetchnęli ziemskim powietrzem i przyjęli ziemski
pokarm, natychmiast nasi mikroskopijni sojusznicy poczęli gotować im nieuchronną
zgubę. Gdy po raz pierwszy patrzyłem na nich, już wówczas byli nieodwołalnie
skazani, umierali i rozkładali się nawet będąc w stałym ruchu. Los ich był
przesądzony. Miliardami śmierci opłacił człowiek swe prawo do Ziemi i nikomu go
nie odstąpi; utrzymałby je wówczas nawet, gdyby Marsjanie dziesięćkroć byli
potężniejsi. Bo człowiek żyje i umiera nie na próżno.
Leżeli, rozrzuceni tu i tam, pięćdziesięciu chyba, w wyrytej przez siebie
samych ogromnej mogile, dotknięci śmiercią najbardziej chyba dla nich ze wszystkich
rodzajów śmierci niepojętą. Ja zaś widziałem jedno tylko oto leżały przede mną
martwe istoty, tak straszliwe za życia dla ludzkości. Uwierzyłem na chwilę, że to Bóg
użalił się nad nami i zesłał tej nocy na Ziemię anioła śmierci.
Stałem wpatrując się w jamę z sercem bijącym radością, zaś promienie
wschodzącego słońca zapalały dokoła światła poranka. W jamie panował jeszcze
półmrok; potężne mechanizmy, tak wielkie i niezwykłe w swej a mocy i złożoności,
tak nieziemskie w dziwacznych swych kształtach, wyłaniały się powoli z cienia -
złowróżbne, niesamowite, obce. Słychać było, jak sfora psów walczy o rozpostarte w
mrocznej głębi u mych stóp martwe cielska.
Na przeciwległym krańcu jamy leżała wielka, płaska, szeroka Machina
Latająca, której nie zdążyli już wypróbować w gęstej ziemskiej atmosferze. Śmierć
nadeszła w sam czas. Krakanie przyciągnęło mój wzrok ku ogromnej Machinie
Bojowej, która już nigdy nie miała wziąć udziału w żadnym boju, ku szarpanym
dziobami i ptactwa krwawym ochłapom zaściełającym wnętrze kaptura na szczycie
wzgórza Primrose.
Odwróciłem się i spojrzałem w dół, gdzie wiry ptasie okalały tamtych dwu, na
których śmierć patrzyłem wczoraj. Jeden umierał przywołując swych towarzyszy; być
może głosił światu samotną swą mękę, konając ostatni, dopóki maszyneria nie
odmówiła mu posłuszeństwa. W blasku rodzącego się słońca połyskiwały bezsilne już
trójnogie wieże z lśniącego metalu.
Dokoła jamy zaś, jakby cudem ocalałe od straszliwej zagłady, leżało miasto.
Ci, którzy znają Londyn spowity w chmury posępnych dymów, z trudem tylko
potrafią wyobrazić sobie nagą czystość i piękno głuchej ciszy tego oceanu domów.
Na wschodzie, ponad czarnymi ruinami Albert Terrace i rozszczepioną
wieżycą kościoła, płonęło na bezchmurnym niebie oślepiające słońce.
Gdzieniegdzie w gęstwinie dachów lśniły białymi iskrami odbijając jego
promienie tafelki szyb. W blasku tym pięknie i tajemniczo wyglądał nawet sklepiony
skład win koło dworca Chalk Farm, wielkie zajezdnie kolejowe, pocięte czarnymi
zazwyczaj, a dziś, po dwutygodniowej przerwie, czerwonymi od rdzy pręgami torów.
Na północy leżały błękitne, zatłoczone domami Kilburn i Hampstead;
zachodnia część miasta kryła się w mgiełce, zaś na południu, w dali, poza
Marsjanami, falowała w słońcu zieleń Regent's Park, jaśniały hotel Langham, kopuła
Albert Hall, Instytut Imperialny i wysokie domostwa przy Brompton Road, dalej zaś
rysowały się mgliście poszarpane ruiny Westminsteru. W błękitnej dali wznosiły się
pagórki Surrey, a wieżyce Kryształowego Pałacu połyskiwały jak dwa srebrzyste
groty. Ciemną plamą wznosiła się w blasku słońca kopuła katedry św. Pawła i teraz
dopiero spostrzegłem, iż jest uszkodzona, że z jednej strony zieje w niej głęboka
wyrwa.
Spoglądając na tę niezmierzoną przestrzeń usianą domami, fabrykami i
ś
wiątyniami, cichą teraz i opustoszałą, dumałem o wszystkich nadziejach i wysiłkach,
o niezliczonych zastępach istnień ludzkich, które złożyły się na powstanie tego
skupiska, dumałem o bezlitosnym zniszczeniu, jakie nad nim zawisło. Kiedy pojąłem,
ż
e cień zagłady rozwiał się już, że moje ukochane, olbrzymie, martwe w tej chwili
miasto może znów ożyć i odzyskać swą wielkość, wzruszyłem się do łez nieomal
Nawałnica ucichła. Zdrowie od dzisiaj już zaczynało powracać. Ci, którzy
przeżyli, choć rozproszeni po całym kraju, choć pozbawieni przywódców, praw,
ż
ywności, jak owce bez pasterza, te tysiące, które uszły za morza - mogą już
powracać; znów wymarłe dziś ulice i opuszczone skwery zapulsują życiem. Chociaż
wielkiego dokonała zniszczenia - rękę niszczyciela powstrzymano. Wszystkie te
upiorne ruiny, wszystkie sczerniałe szkielety domów patrzące złowrogo na słoneczną
zieleń pagórka mogą wkrótce już wypełnić się gwarem odbudowy, stukotem młotków
i kielni. Na tę myśl wzniosłem dłonie ku niebu i zacząłem dziękować Bogu. Za rok,
myślałem, za rok...
I wtedy, dopiero wtedy przygniotła mnie myśl o sobie, o żonie, o dawnym,
pełnym nadziei i uroku życiu, które odeszło na zawsze.
9 Ocaleni z rozbicia
Teraz nastąpi najdziwniejsza może część mego opowiadania. Choć z drugiej
strony nie jest ona aż tak bardzo znów dziwaczna. Pamiętam jasno, żywo i dokładnie
wszystko, co nastąpiło tego dnia, do chwili gdy stanąłem na szczycie wzgórza
Primrose płacząc i chwaląc Pana. Potem zaś nie pamiętam nic już więcej.
O trzech następnych dniach nie wiem nic zgoła. Później dopiero dowiedziałem
się, że nie ja pierwszy odkryłem zgubę Marsjan; że już w nocy dokonało tego kilku
podobnych do mnie wędrowców. Pierwszy z nich, gdy ja kryłem się w domku
dorożkarza, popędził do St: Martin's - le - Grand i zadepeszował do Paryża. Stamtąd
radosna wieść pomknęła w świat i tysiące miast i miasteczek zmartwiałych w
koszmarnym wyczekiwaniu ożyło gorączką radości; gdy ja stałem nad jamą, o
zagładzie Marsjan wiedziano już w Dublinie, Edynburgu, Manchesterze i
Birminghamie. Ludzie płacząc i krzycząc z radości rzucali pracę, padali sobie w
objęcia, by po chwili pędzić z krzykiem na dworzec i pchać się do szczelnie
wypełnionych, zdążających z całego kraju ku Londynowi pociągów.
Dzwony kościelne, zamilkłe dwa tygodnie temu, ożyły teraz i przesyłając
radosne posłanie rozdzwoniły całą Anglię. Wychudli, brudni, zmęczeni ludzie
podążali wszystkimi drogami, pieszo, na bicyklach; wozami, rozgłaszając radosnym
zgiełkiem wieść o niespodzianym ocaleniu. A żywność! Przez kanał La Manche,
przez Morze Irlandzkie, przez Atlantyk płynął strumień ziarna, chleba i mięsa.
Zdawało się, że wszystkie okręty świata skierowano do Londynu. Ja jednak nic z tego
nie pamiętam. Błąkałem się bez celu jak oszalały. Znalazłem się wreszcie wśród
dobrych jakichś ludzi, którzy napotkali mnie na trzeci dzień, płaczącego i
nieprzytomnego, krążącego uliczkami w pobliżu St. John's Wood. Opowiadali mi
później, że wyśpiewywałem coś bez sensu o "ostatnim żyjącym człowieku". Mając
niemało własnych kłopotów, ludzie ci, których nazwiska nawet nie mogę tu
przytoczyć, choć usilnie pragnę wyrazić im swą wdzięczność, zajęli się mną
troskliwie, przygarnęli i uchronili przed samym sobą. Najwidoczniej też dowiedzieli
się coś niecoś o tym, co przeszedłem, z mych półprzytomnych słów.
Gdy wróciłem już całkowicie do zmysłów, opowiedzieli mi bardzo ostrożnie
to, czego udało im się tymczasem dowiedzieć o losie Leatherhead. Dwa dni po mym
uwięzieniu zostało ono zniszczone przez Marsjan, przy czym nikt nie ocalał. Zmietli
je po prostu z powierzchni Ziemi, ot tak
sobie, bez żadnej przyczyny, jak chłopcy, którzy z nadmiaru sił żywotnych
rozwalają czasem mrowisko.
Zostałem więc samotny, oni zaś byli dla mnie dobrzy. Byłem sam i bardzo
smutny, oni zaś opiekowali się mną. Po powrocie do zdrowia pozostałem u nich
jeszcze przez cztery dni. Ciągle jednak czułem, że pcha mnie jakaś siła, by choć raz
jeszcze spojrzeć na szczątki życia, które tak przecież niedawno wydawało mi się jasne
i szczęśliwe. Usiłowali powstrzymać mnie. Było to, ich zdaniem, niepotrzebne
rozdrapywanie nie zaschłych jeszcze ran. Robili, co było w ich mocy, aby odwrócić
me chorobliwe myśli od tej wyprawy w przeszłość. W końcu nie mogłem jednak
oprzeć się ślepemu -nakazowi wewnętrznemu i; obiecując niezawodnie powrócić,
opuściłem ze łzami w oczach mych czterodniowych przyjaciół, by znów wyjść na
puste tak jeszcze niedawno, obce i nieme ulice.
Teraz przepełniał je tłum powracających. Miejscami sklepy były otwarte,
widziałem nawet wodę zdatną do picia, bijącą z ulicznych wodotrysków"
Pamiętam, jak szyderczo jaśniało słońce, gdy. rozpoczynałem smutną tną
pielgrzymkę do domku w Woking, jakie ożywione, ruchliwe było miasto dokoła.
Uwijało się tu takie mnóstwo zajętych czymś, ludzi, że niewiarygodną .wprost
wydawała się niedawna śmierć tylu ich tysięcy. Twarze były pożółkłe, włosy w
nieładzie, oczy szeroko rozwarte i jakby wyblakłe, większość zaś odziana była w
łachmany. Lecz na wszystkich tych twarzach, we wszystkich oczach dwa wyczytałbyś
tylko uczucia: podniecenia i zawziętej energii - lub posępnej determinacji. Gdyby nie
to, Londyn byłby w tych dniach miastem włóczęgów. Na ulicach rozdzielano hojnie
chleb nadesłany z Francji. Nielicznym koniom znać było wszystkie żebra. Na rogach
ulic stali już policjanci. Zniszczenia poczynione przez Marsjan ujrzałem dopiero na
ulicy Wellingtona, tam też spostrzegłem Czerwone Zielsko pnące się po filarach
mostu Waterloo.
U wejścia na most zauważyłem, jakże charakterystyczny dla tych
groteskowych dni, dziwaczny obrazek. Do gęstwy Czerwonego Zielska przypięty był
patykiem arkusz papieru, świeżo wydany numer Daily Mail, pierwszy, jaki ukazał się
po wielu dniach przerwy. Znalazłem w kieszeni sczerniałego szylinga i kupiłem
gazetę. Wydawca nie zapełnił całego numeru, większa część szpalt pozostała nie
zadrukowana, ostatnią zaś stronę wypełniały dawne jeszcze reklamy i ogłoszenia. W
gazecie znalazłem jedynie oddane drukiem wrażenia piszącego, agencje prasowe
widocznie nie podjęły jeszcze pracy. Nie dowiedziałem się niczego nowego ponad to,
ż
e już po tygodniu badań prowadzonych nad maszynami Mars
jan osiągnięto zadziwiające wyniki. Artykuły zapewniały między innymi, w co
zresztą nie uwierzyłem, że poznano już tajemnicę lotu. 7. dworca Waterloo
odchodziły pociągi przewożące bezpłatnie ludność do domów. Pierwsza fala
powracających spłynęła już parę dni temu. W pociągu niewielu było pasażerów, ja zaś
nie miałem nastroju do rozmów, toteż usiadłem w pustym przedziale i patrzyłem,
skrzyżowawszy ręce na piersiach, na mknącą za oknem, skąpaną w słońcu panoramę
zniszczeń. Tuż za stacją pociąg biegł powoli po prowizorycznie ułożonych torach, po
obu zaś stronach ciągnęły się sczerniałe ruiny domów. Aż do Clapham, mimo
dwudniowego deszczu i burzy, Londyn pokryty był osadem Czarnego Dymu: W
Clapham tory były uszkodzone. Setki bezrobotnych sklepikarzy i urzędników ramię w
ramię z kolejarzami trudziło się przy ich naprawie, my zaś podskakiwaliśmy na
złączach pośpiesznie ułożonych. szyn.
Cała okolica wzdłuż toru wyglądała niezwykle i smętnie. Wimbledon ucierpiał
szczególnie. Najmniej, zdawało się, ucierpiał Walton, przynajmniej las otaczający go
nie był spalony. Rzeczki Wandle i Mole, a także każdy, najmniejszy nawet
strumyczek, ginęły w zwartej masie Czerwonego Zielska, to podobnego do stosu
mięsiwa w jatce, to znów do poszatkowanej fioletowej kapusty. Sosnowe lasy Surrey
wydawały się uschłe, tak rozpleniło się tam Czerwone Pnącze. Za Wimbledonem, w
pobliżu toru, widać było zwały ziemi wokół szóstego walca. Stało tam mnóstwo ludzi
przyglądających się pracy saperów. Nad nimi trzepotała wesoło na porannym
wietrzyku chorągiew narodowa. Całą okolicę pokrywała karmazynowa roślinność,
rażąc boleśnie oko purpurowym odcieniem. Spojrzenie umęczone nieustanną
szarzyzną zgliszcz i posępną czerwienią roślin szukało ukojenia w łagodnych
zarysach odległych, błękitnoszmaragdowych wzgórz.
Dojazd do Woking od strony Londynu nie został jeszcze naprawiony, toteż
wysiadłem w Byfleet i poszedłem gościńcem do Maybury. Minąłem po drodze
miejsce, gdzie rozmawialiśmy wraz z artylerzystą z patrolem huzarów, potem to, w
którym ujrzałem wśród burzy pierwszego Marsjanina w Bojowej Machinie. Pchnięty
ciekawością zboczyłem nieco, by w plątaninie czerwonego listowia odnaleźć
przewróconą bryczkę i zbielałe, obgryzione, rozwleczone dokoła końskie kości.
Długo przyglądałem się tym szczątkom...
Zagłębiłem się w las i brnąc miejscami po szyję w Czerwonym Zielsku
zobaczyłem, iż oberżysta został już pochowany; mijając College Arms zbliżyłem się
wreszcie do domu. Jakiś stojący w rozwartych drzwiach swej willi mężczyzna powitał
mnie, gdy go mijałem, po nazwisku.
Rzuciłem na nasz domek pełne nadziei spojrzenie, zgasła ona jednak
natychmiast. Drzwi były wyważone, nie domknięte i podchodząc dostrzegłem,jak
porusza nimi i trzaska przeciąg.
W otwartym oknie gabinetu, przez które wyglądałem wówczas, aż do świtu,
wraz z artylerzystą, powiewały franki. Nikt od tego czasu go nie zamknął. Połamane
krzewy wyglądały tak samo jak wtedy, cztery bez mała tygodnie temu, gdy
odchodziłem. Wszedłem do przedpokoju po to tylko, by wszystkimi zmysłami odczuć
beznadziejną pustkę domu. Chodnik na schodach, tam gdzie przemoczony burzą
siedziałem bezsilnie w ową okropną noc, zgnieciony był i wyplamiony. Na stopniach
zachowały się ślady naszych zabłoconych stóp.
Poszedłem na górę, do gabinetu. Na biurku znalazłem pod przyciskiem arkusz
papieru, na którym kreśliłem mą rozprawkę w tym właśnie dniu, gdy otworzył się
pierwszy walec. Długo stałem odczytując po wielekroć dawno już zapomniane zdania.
Pisałem wówczas o tym, jak będzie prawdopodobnie rozwijać się nasza moralność w
miarę rozwoju cywilizacji; ostatnie zaś słowa były początkiem przepowiedni: "Za
jakieś dwieście lat" napisałem "możemy oczekiwać..." w tym miejscu zdanie urywało
się. Wspomniałem, jak nie udawało mi się tamtego dnia skupić myśli i jak rzuciłem
wszystko i zbiegłem na dół, by nabyć u gazeciarza Daily Chronicle. Wspomniałem,
jak pędziłem do furtki, gdy nadchodził, i jak słuchałem dziwacznej historii o
"ludziach z Marsa". Zszedłem na dół i stanąłem w jadalni. Na stole leżał chleb i
baranina zupełnie już zepsuta, i przewrócona butelka od piwa, zupełnie tak samo, jak
pozostawiliśmy je z artylerzystą wychodząc z domu. Mieszkanie było puste. Pojąłem,
jakim szaleństwem była tak długo piastowana nikła nadzieja. Raptem zaszło coś
dziwnego.
- To nie ma przecież sensu - rozległ się czyjś głos- dom jest opuszczony. Już
od dawna nie ma w nim nikogo. Zostawać tu byłoby tylko niepotrzebną męką. Nikt
prócz ciebie nie ocalał.
Zadrżałem. Czy to ja sam myślałem na głos? Zwróciłem się ku szerokiemu
francuskiemu oknu, wychodzącemu do ogrodu, zbliżyłem się doń i wyjrzałem.
I oto nie mniej ode mnie zdziwieni i zalęknieni stali tam kuzyn mój i żona -
pobladła - powstrzymująca łzy. Na mój widok krzyknęła słabo.
- Wróciłam - wyszeptała - ja wiedziałam... wiedziałam...
Palce jej dotknęły szyi, zachwiała się. Przypadłem do niej i pochwyciłem w
ramiona.
10 Epilog
Mogę tylko żałować; iż teraz, kończąc już mą opowieść, tak niewiele
wniosłem do dyskusji nad licznymi nie rozwiązanymi, jak dotąd, zagadnieniami.
Krytyk obawiam się z jednego tylko względu. Oto właściwą mą dziedziną jest
filozofia. Wiedzę o fizjologii porównawczej zaczerpnąłem z paru zaledwie książek,
lecz twierdzenia Carvera o przyczynach nagłej zguby Marsjan wydają się tak
prawdopodobne, iż mogą być uznane za pewnik. Stwierdziłem to już zresztą w toku
opowiadania.
W każdym razie w ciałach Marsjan badanych po wojnie nie wykryto żadnych
innych drobnoustrojów prócz gatunków znanych, dotychczas na Ziemi. To, że
przybysze nie grzebali swych zmarłych, jak i to, że niedbale obchodzili się ze
zwłokami mordowanych przez siebie ofiar, również wskazuje na całkowitą
nieznajomość procesów gnilnych. Trzeba jednak stwierdzić, iż przy całym swym
prawdopodobieństwie wnioski te nie zostały, jak dotąd, naukowo potwierdzone.
Nie jest również znany skład chemiczny Czarnego Dymu używanego z tak
straszliwym skutkiem przez Marsjan. Zagadką pozostało także i źródło Snopa Gorąca.
Okropne wypadki, jakie wydarzyły się w laboratoriach w Ealing i South Kensington,
powstrzymały fizyków od dalszych.z nimi doświadczeń. Analiza spektralna czarnego
pyłu wykazała nieomylnie obecność nieznanego pierwiastka, dającego trzy lśniące
linie w zielonym polu widma, przy czym możliwe jest, iż łączy się on z argonem
wytwarzając związek oddziałujący zabójczo na któryś ze składników krwi. Te jednak
nie udokumentowane niczym rozważania nie zainteresują zapewne zwykłego
czytelnika, dla którego przeznaczyłem tę opowieść. Nie zbadano również brązowej
piany spływającej do morza Tamizą po zniszczeniu Machiny Bojowej pod
Shepperton, teraz zaś jest już oczywiście za późno.
Wyniki badań anatomicznych resztek Marsjan pozostawionych przez
wygłodniałe psy przedstawiłem już wcześniej. Każdy jednak może zapoznać się ze
wspaniale zachowanym w spirytusie, nie uszkodzonym okazem w Muzeum
Przyrodniczym jak również z niezliczonymi rysunkami i fotografiami tego okazu; dla
fizjologii zaś dane te są najzupełniej wystarczające. '
Znacznie ważniejsze i ogólniejsze natomiast jest pytanie, -czy należy liczyć się
z możliwością ponownego najazdu Marsjan. Nie wydaje mi się, by sprawie tej
poświęcono, jak dotąd, należytą uwagę. W tej chwili.odle
głość od Marsa jest ogromna, przy każdej jednak opozycji ja przynajmniej
oczekuję nowych z ich strony prób. W każdym zaś razie winniśmy być do tego
przygotowani. Sądzę, że da się z wielką dokładnością ustalić położenie działa, które
oddało wówczas tych kilka strzałów, i bacznie obserwować tę część-planety, by
zawczasu przygotować się na przyjęcie następnego napadu.
Można by wówczas zniszczyć środkami wybuchowymi i za pomocą artylerii
walce, jeszcze zanim ostygną na tyle, by Marsjanie mogli się z nich wydostać, lub też
wybić ich za pomocą granatów natychmiast po odkręceniu się śruby. Wydaje mi się,
ż
e stracili oni jednak, i to bezpowrotnie, tę wielką nad nami przewagę, jaką dało im
przy pierwszym na nas najeździe zaskoczenie. Być może, iż pogląd ich jest podobny
do mego.
Lessing ma dostateczne podstawy, by twierdzić, iż Marsjanom udało się
dokonać lądowania na Wenus. Przed siedmiu miesiącami Mars był w opozycji z tą
planetą i wówczas to właśnie astronomowie dostrzegli na nie oświetlonej jej części,
zwróconej ku Marsowi, szczególne sinusoidalnego kształtu znaki świetlne i
równocześnie niemal takie same znaki dostrzeżono na fotografiach Marsa. Wystarczy
porównać zdjęcia obu tych tarcz, aby zadziwiające podobieństwo znaków stało się
zupełnie oczywiste.
W każdym bądź razie, czy możemy spodziewać się ponownego najazdu, czy
też nie - nasz pogląd na przyszłe losy ludzkości musi pod wpływem niedawnych
wypadków ulec gruntownej zmianie. Nauczyły nas one, że nie wolno uważać naszego
globu za całkowicie bezpieczne schronienie; nigdy przecież nie da się przewidzieć,
jakie nieznane, dobre czy złe, istoty mogą spaść do nas z międzyplanetarnych
przestrzeni. Można jednak stwierdzić, iż w ostatecznym rozrachunku najazd Marsjan
przyniósł ludzkości wiele korzyści. Odebrał nam bowiem to nieuzasadnione
zadufanie, które zazwyczaj staje się przyczyną upadku. Przyniósł również w darze
naszej wiedzy rzeczy nowe i niezwykłe i przyczynił się do poważnego wzrostu
poczucia wspólnoty na Ziemi. Być może, iż poprzez gwiezdne przestrzenie Marsjanie
widzieli los swych wysłanników i dobrze pojęli tę lekcję, być może także, iż na
Wenus znaleźli bardziej sprzyjające warunki bytowania. Niech sobie zresztą będzie,
co chce, lecz przez wiele jeszcze lat nie zniknie napięcie, z jakim obserwować będą
tu, na Ziemi, tarczę Marsa i spadające gwiazdy, które w tamtych okrutnych dniach
przyniosły ludzkości tyle nieszczęść.
Trudno również przecenić wpływ najazdu na rozszerzenie się naszych
.horyzontów myślowych. Zanim pierwszy walec spadł na Ziemię, panowało ogólne
przeświadczenie, iż w całym nieobjętym wszechświecie tylko
na malutkiej naszej Ziemi kwitnie życie. Dziś wiemy już znacznie więcej. Jeśli
Marsjanie potrafili dotrzeć do Wenus, nie ma podstaw, by sądzić, że nie potrafi
dokonać tego także i człowiek, gdy zaś powolne stygnięcie Słońca sprawi, iż na Ziemi
nie będzie już można żyć dłużej, co przecież nieuchronnie musi kiedyś nastąpić, być
może trzeba będzie przenieść potok ziemskiego życia na siostrzaną planetę. Czy
dokonamy tego?
Mglista i wspaniała jest wizja, jaką stworzył mój umysł, wizja życia
przenoszonego stopniowo z malutkiego zarodka, jakim jest nasz Układ Słoneczny, aż
w najodleglejsze krańce wszechświata. Odległe to jeszcze marzenie. ś drugiej jednak
strony niewykluczone, iż zagłada pierwszych Marsjan odroczyła tylko naszą zgubę.
Do nich, być może, nie do nas należy przyszłość.
Muszę wyznać, iż groza i burzliwość tamtych czasów pozostawiły w mym
umyśle zwątpienie i niepewność. Bywa, iż siedząc przy świetle lampy nad pracą w
cichym gabinecie, dostrzegam gdzieś w dole, przed sobą, rozległą równinę pokrytą
wijącymi się płomieniami, za plecami zaś czuję pustkę i samotność domu. Wychodzę
na gościniec do Byfleet, mijają mnie pojazdy, wóz rzeźnika, bryczka pełna gości,
robotnik na rowerze, dzieciaki idące do szkoły i nagle wszystko to roztapia się we
mgle, staje się nierzeczywiste i wydaje mi się, że idę z artylerzystą przez upalną, pustą
ciszę. Nocami widuję czarny kurz pokrywający ulice i poskręcane dziwacznie,
spowite kirem pyłu trupy. Schodzą się całymi gromadami, straszne, poszarpane przez
psy, mamroczą coś obłąkańczo, blade, okropne
, ja zaś budzę się zmęczony, zlany potem, wpatrzony niewidzącymi oczami w
ciemność nocy.
Jadę do Londynu i ruchliwe, pełne życia Fleet Street i Strand znów widzę jako
ciche, wymarłe zaułki. Snują się wokół upiory przeszłości, martwe cienie, szydzące z
ożywionego dziś miasta. Jak dziwnie jest stanąć na szczycie wzgórza Primrose, a
uczyniłem to właśnie wczoraj, przed napisaniem tego rozdziału, i patrzeć na morze
domków spowite niebieską mgiełką dymów, zlewające się z chmurnym, nawisłem
nisko niebem, patrzeć na spacerujących beztrosko pośród kwietników ludzi, na
gapiów podziwiających do dziś stojące tam machiny Marsjan, przysłuchiwać się
hałaśliwym igraszkom dzieci i wspominać chwile, gdy patrzyłem na Londyn, taki
jasny, tak wyraźnie widoczny, taki pusty i cichy w tamtym, rodzącym się, wielkim
dniu.
Najdziwniejsze zaś - to móc znowu trzymać dłoń mej żony i wspominać
chwile, gdy oboje myśleliśmy o sobie jako o ludziach martwych.
Spis rzeczy
Księga pierwsza
Przybycie Marsjan
1 W przededniu wojny . . . . . . . . . . . . . . . . . 7
2 Spadająca gwiazda . . . . . . . . . . . . . . . . . . 12
3 świrowisko pod Horsell. . . . . . . . . . . . . . . 15
4 Walec otwiera się . . . . . . . . . . . . . . . . . . 17
5 Snop Gorąca . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 20
6 Snop Gorąca na gościńcu do Cobham. . .- . . . . : 23
7 Jak dotarłem do domu . . . . . . . . . . . . . . . 25
8 Piątkowa noc. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 28
9 Walka rozpoczyna się . . . . . . . . . . . . . . . . 30
10 Nawałnica . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 35
11 U okna . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 40
12 Co widziałem z zagłady Weybridge i Sheppertonu 44
13 Jak spotkałem się z wikarym . . . . . . . . . . . . 52
14 W Londynie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 57
15 Co stało się w Surrey . . . . . . . . . . . . . . . . 65
16 Ucieczka z Londynu. . . . . . . . . . . . . . . . . 71
17 Dziecię Gromu. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 81
Księga druga
Ziemia we władzy Marsjan
1 Zdeptani . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 90
2 Co widzieliśmy z ukrycia w ruinach. . . . . . . . 96
3 Dni więzienne . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 103
4 Śmierć wikarego . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 108
5 Cisza . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 111
6 Trud dni piętnastu. . . . . . . . . . . . . . . . . . 113
7 Człowiek ze wzgórza pod Putney . . . . . . . . 116
8 Londyn wymarły. . . . . . . . . . . 129
9 Ocaleni z rozbicia . . . . . . . . 136
10 Epilog . . . . . . . . . . . . . 140
(scaned by MarcinW®)