15 Lidia Grzegorska i Anna Kowalczyk U progu smierci

background image

Lidia Grzegórska
Anna Kowalczyk

U PROGU ŚMIERCI

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej

Warszawa 1986

Okładkę projektował: Jerzy Rozwadowski

Redaktor: Wanda Włoszczak

Redaktor teczniczny: Grażyna Woźniak

background image

Martwa litera prawa

Na procesie norymberskim postawiono im zarzut, że z cynicznym wyrachowaniem odwrócili

humanitarne posłannictwo medycyny, której głównym zadaniem była i jest troska o zdrowie i życie
człowieka. Zarzut ciężki, ale w pełni uzasadniony i potwierdzony licznymi przykładami. Kończąc uczelnie i
szkoły specjalistyczne, składali przecież ślubowanie, komu mają służyć i co będzie ich najwyższą
powinnością zawodową. Do szlachetnej misji zobowiązywały ich tytuły personelu lekarskiego i sanitarnego,
nabyta wiedza i etyka. Biały kitel miał wzbudzać zaufanie, koić cierpienia, krzewić wiarę w możliwą do
odzyskania radość życia, bo z tym kolorem łączą się zwykle takie skojarzenia, znane każdemu od
najmłodszych lat. To wszystko okazało się jednak mitem w zestawieniu z okrutną rzeczywistością za drutami
obozów koncentracyjnych i obozów zagłady.

Na terenie okupowanej Polski hitlerowcy utworzyli sześć głównych ośrodków masowej eksterminacji i

niewolniczej pracy: Oświęcim, Majdanek, Treblinka, Bełżec, Sobibór i Stutthof, nie licząc wielu innych,
porównawczo mniejszych, choć w jednakowym stopniu zasługujących na miano kaźni. Z tych wszystkich
obozów najbardziej ponurą sławę zdobył Oświęcim, zamieniony w gigantyczną „fabrykę śmierci” z ciągle
doskonaloną techniką zabijania i palenia ofiar. Do jego komór gazowych kierowano transporty ludzi z całej
Europy, skazanych na przymusowe wysiedlenie, ograbienie i unicestwienie z rozkazu władz hitlerowskich.
Jadąc w zaplombowanych wagonach do Oświęcimia, nie mieli żadnej nadziei. Prosto z rampy kolejowej byli
pędzeni do miejsca stracenia. Selekcję prowadzono pobieżnie bądź — najczęściej — w ogóle jej nie
prowadzono, skoro tak czy inaczej na wszystkich ciążył nieodwołalny wyrok śmierci. Potwierdził to w
swych zeznaniach obozowy lekarz SS, profesor doktor Hermann Kremer, który osobiście brał udział w tzw.
akcjach specjalnych, czyli przyjmowaniu transportów i kierowaniu ich do komór gazowych, także w porze
nocnej, kiedy w masie ludzi nie można było odróżnić ani jednej twarzy.

Nieco dokładniejsza selekcja obejmowała tylko więźniów z wyrokiem czasowego pobytu w obozie lub

bez wyroku, aresztowanych pod byle jakim pretekstem bądź zatrzymanych podczas łapanek ulicznych. Im
także nie czyniono złudzeń, że kiedykolwiek wyjdą na wolność, ale wyniszczanie tych ludzi przebiegało
inaczej i trwało dłużej. Stanowiąc niewolniczą siłę roboczą, byli potrzebni do wykonywania najcięższych
prac, podlegali ponadto sadystycznej „edukacji”, która — według głoszonych przez hitlerowców sloganów
— miała ich nauczyć przede wszystkim posłuszeństwa i całkowitego podporządkowania się decyzjom władz
niemieckich. Za drutami więzień był tylko „żywym numerem”, jeśli szczęśliwie ominęła go śmierć
bezpośrednio po przekroczeniu obozowej bramy. Wstępna selekcja była każdorazowo osobliwą loterią,
jednym ruchem palca lekarza SS rozstrzygał się wybór: komora gazowa czy życie.

Dla stworzenia pozorów wewnętrznego porządku komenda obozu dysponowała własnymi

regulaminami, które w szczegółowo rozpisanych punktach określały wszystkie nakazy i zakazy obejmujące
więźniów. W osobnej instrukcji ujęto zadania i obowiązki służby zdrowia SS. Wynikało z nich, że
przybywających do obozu należy dokładnie badać, a podejrzanych o choroby natychmiast umieszczać w
szpitalu, poddawać obserwacji i leczyć. Okresowym badaniom profilaktycznym powinien podlegać personel
zatrudniony w kuchniach i magazynie żywnościowym. Więźniowie chorzy mogli zgłaszać swoje
dolegliwości na porannym apelu i korzystać z doraźnej pomocy lekarskiej bądź też — w przypadkach
poważniejszych — należało kierować ich do szpitala. Do obowiązków lekarzy obozowych należała troska o
przestrzeganie warunków higienicznych w barakach mieszkalnych i kuchni, kontrola jakości artykułów
żywnościowych i posiłków. O dostrzeżonych brakach i nieprawidłowościach na bieżąco miał być
informowany komendant obozu. Naczelny lekarz wewnętrznej służby zdrowia był jego doradcą do spraw
medycznych, sanitarnych i higienicznych.

Z takiego ujęcia wyłaniał się obraz zgoła krzepiący, istota problemu tkwiła jednak w tym, że między

zapisem a rzeczywistością znajdowała się przepaść. Instrukcja służby zdrowia była od początku do końca
kamuflażem, obliczonym na oszukanie światowej opinii publicznej, zaniepokojonej losem więźniów w
obozach koncentracyjnych. Dla nich samych te wszystkie uprawnienia i obietnice, przełożone na język
urzędowego dokumentu, pozostawały jedynie martwą literą, pustosłowiem bez żadnego pokrycia, jak
bowiem przedstawiały się te sprawy w praktyce?

Przywożonych transportami do obozu ludzi umieszczano po 700 do 1000, nierzadko nawet 1200, w

blokach obliczonych na około 400 osób. Po odliczeniu przestrzeni przeznaczonej na pomieszczenia dla
starszego blokowego i kapo oraz na magazyn żywnościowy na jednego więźnia przypadało około 0,28 m

2

powierzchni i około 0,75 m

3

powietrza.

O ile w Oświęcimiu, gdzie murowane bloki wyposażone były w piece, więźniowie radzili sobie jakoś z

background image

ogrzewaniem pomieszczeń, to w barakach obozu w Brzezince sytuacja pod tym względem wyglądała
tragicznie. Prymitywne piece blaszane, z ciągami kominowymi prowadzącymi wzdłuż całego baraku, nie
były w stanie ogrzać wnętrza, do którego przez szpary w deskach wdzierały się wilgoć i chłód. W
początkowym okresie w blokach mieszkalnych nie było podłóg. Więźniowie spali na siennikach rozłożonych
na ziemi (pięciu na dwóch siennikach), przykryci strzępami koca, który służył dwóm lub trzem osobom.

W późniejszym okresie w obozie macierzystym założono instalację wodną i klozety, ale w Brzezince

urządzeń tych aż do końca istnienia obozu nie uruchomiono w pełni.

Obóz męski w Brzezince podzielony był na odgrodzone od siebie drutem odcinki (po 32 baraki) i na

każdym z nich znajdowały się trzy baraki-ustępy. Czas korzystania z tych prymitywnych urządzeń był ściśle
regulowany i kontrolowany przez funkcyjnych ze specjalnego komanda. Ponieważ przeciętnie około 30%
więźniów chorowało na biegunkę głodową, to niedostateczne wyposażenie w klozety stało się dla nich jedną
z wielu udręk obozowego życia. Musieli oni przedwcześnie ustęp opuszczać i ustawiać się w kolejce
ponownie. Papieru oczywiście nie było. Więźniowie używali więc kawałków szmat wyrywanych z bielizny,
jeśli taką posiadali.

Odzież wydawana więźniom nie chroniła ich przed zimnem i wilgocią. Zarówno ci, którzy pracowali

pod dachem, jak i zatrudnieni na wolnym powietrzu, otrzymywali drelichowy pasiak i musieli go nosić bez
względu na stan pogody. Jeśli chodzi o obuwie, to nie odpowiadało ono zupełnie wymaganiom higieny.
Większość więźniów pracowała w drewniakach, które wywoływały bolesne otarcia nóg. Do otarć tych
dołączały się zakażenia i stany ropne, które stanowiły duży odsetek schorzeń chirurgicznych.

Bielizna pościelowa i osobista więźniów, jeśli taką posiadali, była rzadko i nieregularnie zmieniana.

Bieliznę tę prano niedokładnie i zdarzało się często, że więzień otrzymywał bieliznę zawszoną. To
powodowało, iż w obozie szerzyła się wszawica i świerzb.

Z autentycznych dokumentów niemieckich, a przede wszystkim z ksiąg Instytutu Higieny w Rajsku,

wynika, że żywność wydawana więźniom obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu ani pod względem
jakościowym, ani ilościowym nie odpowiadała podstawowym normom żywienia. Mięso dostarczane do
kuchni więziennej było często zepsute, pokryte pęcherzami, gnijące, w wielu wypadkach zaopatrzone w
stemple oznaczające, że nie nadaje się do spożycia. Była to zwykle konina, łby bydlęce, krew zwierzęca oraz
inne produkty o niskiej wartości.

Ziemniaki i brukiew nadchodziły do kuchni w stanie zgniłym.
W 1944 roku zaczęto więźniom wydawać konserwy, ale i one bardzo często były zepsute.
Do przyrządzenia pożywienia w kuchni obozowej wykorzystywano produkty znalezione podczas

sortowania rzeczy odebranych więźniom kierowanym do obozu. Nic więc dziwnego, że w zupie znajdowano
guziki, żyletki, sznurowadła itp. Warto zaznaczyć, że wszystko to, co było smaczne i jadalne, władze obozu
konfiskowały natychmiast i w formie darów wysyłały swoim bliskim w głąb Rzeszy.

Wydawane więźniom pożywienie było mało wartościowe pod względem kalorycznym i wyjątkowo

ubogie w witaminy. Ponadto niewielkie obozowe racje nigdy nie docierały w całości do więźniów.
Uszczuplane były przez esesmanów oraz więźniów funkcyjnych, przez których ręce produkty te
przechodziły. Nic więc dziwnego, że w ciągu krótkiego czasu organizmy ludzi przebywających w
Oświęcimiu ulegały znacznemu wyniszczeniu.

Niedostateczne odżywianie powodowało zmniejszenie odporności ustroju, a co za tym idzie —

kolosalną zapadalność na najrozmaitsze schorzenia. Nagminną chorobą była choroba głodowa,
charakteryzująca się obrzękami ogólnymi (zaczynały się od kończyn dolnych i posuwały coraz wyżej) lub
występująca w postaci suchej (głodujący wyglądał jak szkielet z naciągniętą nań skórą; ludziom tym
wiotczały mięśnie, twarz przybierała wyraz maski, robiła się ziemistoszara, oczy o rozszerzonych źrenicach
były zapatrzone w dal; tacy ludzie źle widzieli i słyszeli; tok myślenia i wszystkie inne reakcje były u nich
zwolnione; zachowanie ich charakteryzowało się apatią i sennością; stąd nazywano ich później
„muzułmanami”).

Przy olbrzymiej zapadalności na choroby i śmiertelności wśród więźniów opieka lekarska w obozie była

niedostateczna. W początkowym okresie Niemcy w ogóle nie zorganizowali szpitala obozowego, a

background image

przebywającym w obozie lekarzom-więźniom nie wolno było wykonywać swojego zawodu. Stan ten zmienił
się dopiero wiosną 1942 roku w związku z rosnącym zapotrzebowaniem na siłę roboczą dla przemysłu
wojennego Rzeszy. Wówczas wprowadzono oficjalne pojęcie lekarza-więźnia.

W 1940 roku zorganizowano szpital obozowy, który zajmował powierzchnię dwu parterowych bloków.

Stan liczebny więźniów wynosił około 500 000 osób, z których przeciętnie około 1000 kwalifikowało się do
leczenia szpitalnego, najczęściej z powodu zupełnego wyczerpania oraz na skutek pobicia przez esesmanów
i funkcyjnych. Chorych stłaczano po kilku na jednym sienniku.

Ilości leków wydzielane dla szpitala więziennego miały znaczenie symboliczne. Miesięczny ich

przydział nie wystarczał nawet na jeden dzień. Tak samo było z opatrunkami. Podkreślić należy, że
przywożone przez ludzi z całej Europy lekarstwa były zabierane dla Niemców.

W początkowym okresie w szpitalu nie było żadnych narzędzi. Później, dzięki pomysłowości i

zapobiegliwości lekarzy-więźniów, zorganizowano kilka noży, pincet i kocherów, które stanowiły cały
zestaw do dokonywanych po kryjomu nawet poważnych zabiegów chirurgicznych. Dopiero pod koniec 1941
roku, kiedy rozszerzono nieco powierzchnię obozowego szpitala, lekarz SS doktor Entress, chcąc uczyć się
chirurgii, zorganizował salę operacyjną. Wyposażenie jej było prymitywne i dopiero później sami
więźniowie zaopatrzyli ją w odpowiednie przyrządy, pochodzące z bagaży wymordowanych transportów.
Bloków szpitalnych nie wyposażyli Niemcy w żadne urządzenia sanitarne i higieniczne.

W pierwszym okresie istnienia szpitala właściwie w nim nie leczono. Była to instytucja, mająca na celu

wystawianie fikcyjnych historii chorób i zaświadczeń zgonu.

W obozie systematycznie prowadzono akcję „oczyszczania” z elementu nieproduktywnego. Polegało to

na wybieraniu z masy więźniów ludzi (tak zwane selekcje), których na ogół wysyłano do gazu. Nie
kierowano się przy tym wynikami badań lekarskich, lecz po prostu lekarz SS decydował „na oko”, kto jest
zdrowy i nadaje się do pracy, a kto chory, więc zbyteczny. Zresztą w ten sposób postępowali Niemcy nie
tylko z ludźmi chorymi, lecz również z transportami zwożonymi z całej Europy, kiedy to już na rampie
kolejowej wskazywano tych, którzy mieli zginąć w komorach gazowych.

Równie tragiczny los zgotowano więźniom chorym na tyfus. Pod pozorem zwalczania tej choroby

kierownictwo obozu postanowiło zniszczyć roznosicielki tyfusu, to jest wszy, wraz z zakażonymi ludźmi.
Podstawą tej niszczycielskiej akcji był zaszyfrowany tajny rozkaz z grudnia 1941 roku.

Innym przykładem zabijania ludzi było uśmiercanie za pomocą zastrzyków — trucizn. Początkowo

wstrzykiwano więźniom wodę utlenioną, benzynę, ewipan i fenol. Później stosowano wyłącznie fenol. W
pierwszym okresie były to zastrzyki dożylne, potem dosercowe.

Lekarze niemieccy wbrew w całym cywilizowanym świecie przyjętym zasadom i obowiązującej stan

lekarski etyce nie leczyli chorych, wiadomo natomiast, że bez wskazań lekarskich dokonywali na nich
zabiegów, których rodzaj i okoliczności, w jakich były przeprowadzane, dowodzą, że miały charakter
eksperymentów nienaukowych. Wysyłali na śmierć tysiące ludzi, nakazywali pisanie sfingowanych kart
chorobowych, podawali fałszywe przyczyny śmierci.

Akcja biologicznego niszczenia więźniów odbywała się przez sterylizację, kastrację i podawanie

środków narkotycznych, które miały wprowadzać w stan silnego podniecenia maniakalnego. Stosowano
silnie działające środki toksyczne, naświetlanie promieniami Rentgena — u mężczyzn jądra, u kobiet jajniki,
dokonywano również zabiegów chirurgicznych na ludziach całkowicie zdrowych, nie wymagających
interwencji chirurga.

Warto tu podkreślić, że stosowanie zastrzyków z fenolu w mięsień sercowy w początkowym okresie

stanowiło również formę eksperymentu. Ponieważ jednak śmierć zadawana w ten sposób była dość prostym
i monotonnym zabiegiem, przestały te iniekcje pełnić rolę doświadczenia i stały się jednym ze sposobów
łatwego zabijania.

Nie sposób wymienić wszystkich metod, jakimi dysponowała armia oprawców w białych kitlach.

Prześcigając się w pomysłach zabiegali oni o uznanie w oczach mocodawców, a co za tym idzie, walczyli,
być może, o czołowe miejsca w hierarchii przyszłego narodu panów.

Ten, którego dosięgła kara

Lekarz SS Horst Fischer studia lekarskie ukończył w 1937 roku na Uniwersytecie w Berlinie. Tytuł

doktora medycyny uzyskał w roku 1941. W związku z doktoratem podpisał następujące przyrzeczenie:
„Uroczyście przyrzekam i obiecuję, że zawsze będę głęboko poważał wiedzę medyczną i, ile mi tylko sił

background image

starczy, będę o nią walczył, a także wypełnię z wiernością i sumiennie obowiązki lekarskiego stanu wobec
żądających mojej pomocy, jak też w stosunku do kolegów-lekarzy w myśl idei humanistycznej”.

W listopadzie 1933 roku wstąpił do SS. W maju 1937 roku był już członkiem NSDAP. W roku 1940

przeszedł w Stralsundzie ośmiotygodniowe przeszkolenie wojskowe. Tutaj też poznał swojego przyszłego
przełożonego w Oświęcimiu, lekarza SS doktora Eduarda Wirthsa. W kwietniu tego samego roku został
untersturmführerem. Krótko przebywał w Pradze, Bernie, Berlinie, a następnie w oddziale dywizji SS
„Wiking” w Wiedniu.

W czerwcu 1941 roku przeniesiono go do Lublina, po czym wziął udział w ataku na Związek Radziecki.

Awansował i w styczniu 1942 roku został obersturmführerem — jednocześnie był lekarzem oddziału
pancernego. Kilkakrotnie zmieniał miejsce pracy, aż 6 listopada 1942 roku trafił do obozu zagłady w
Oświęcimiu. Tu spotyka dawnego znajomego — doktora Wirthsa. Pełni różne funkcje i po kolejnym
awansie, tym razem na hauptsturmführera, zostaje zastępcą lekarza garnizonu. W tym samym czasie jest
lekarzem obozu macierzystego Oświęcim I i III.

Zadaniem Fischera jako lekarza obozowego było kierowanie szpitalem dla więźniów, nadzorowanie

pracy lekarzy-więźniów i sanitariuszy-więźniów oraz kontrolowanie pomieszczeń więziennych, kuchni,
urządzeń sanitarnych i stanu higienicznego obozu. Podlegali mu również sanitariusze SS. Podczas swej
działalności w Oświęcimiu Fischer „troszczył się” szczególnie o „obniżenie statystyki chorych”. Ta jego
dbałość znajdowała wyraz w regularnych selekcjach, po których część chorych wędrowała do komór
gazowych lub umierała na skutek dosercowych zastrzyków z fenolu.

To mu jednak nie wystarczało i w swojej nadgorliwości skazywał na zagładę nie tylko chorych, lecz

także więźniów pracujących na terenie obozu. Według opinii przełożonych „wypełniał bez reszty” wszystkie
powierzone mu zadania służbowe. Doktor Wirths stwierdził między innymi: „Wydaje się odpowiedni do
przyszłych ważniejszych lub zakrojonych na szerszą skalę zadań”.

Nic więc dziwnego, że obok osławionego doktora Mengele miał najwyższy stopień wojskowy wśród

lekarzy SS. Upust swemu okrucieństwu dawał na ogół wtedy, gdy jako zastępca lekarza garnizonowego
zastępował doktora Wirthsa lub innych lekarzy obozowych — był wówczas tym najważniejszym, od którego
woli zależała egzystencja więźniów.

Pod nieobecność szefa układał plany „służby na rampie” i sam brał w niej udział, a także ją nadzorował.

Włączył się również czynnie w nadzór pracy „dezynfektorów” i całego procesu niszczenia.

W czasie selekcji na rampie dochodziło do wstrząsających scen. Rozdzielanie rodzin odbywało się

wśród płaczu oraz krzyku kobiet, którym siłą odbierano dzieci lub odrywano od mężów. Nic nie wzruszało
Fischera. Kiedy zdarzyło się, że dwudziestoletnia dziewczyna nie chciała odejść od matki
wyselekcjonowanej do gazu, doktor Fischer zniecierpliwionym gestem i ją skazał na zagładę. Równie
okrutną decyzję podjął w stosunku do pięcioletniego chłopca, który przybył na rampę ze swym ojcem. Ojca
uznano za „zdolnego do pracy”, a chłopca skierowano do gazu.

„Służbę na rampie” pełnił Fischer od wiosny 1943 roku do maja 1944, co tydzień przez 24 godziny,

czyli dwa razy w tygodniu przez 12 godzin. W tym czasie wyselekcjonował do gazu około 100 tysięcy
istnień ludzkich. Za te barbarzyńskie praktyki władze obozowe nagradzały go dodatkowymi przydziałami
kiełbasy, rumu bądź wódki.

Jesienią 1943 roku do Oświęcimia przybył duży transport deportowanych z Norwegii. Powiedziano im,

że idą do kąpieli. Doktor Fischer, mający wówczas służbę przy krematorium, zauważył, iż część więźniów
skazanych na śmierć zorientowała się, jaki czeka ich los, i chciała ratować się ucieczką. Wyprowadzony z
równowagi zaskakującą niesubordynacją skazanych wyciągnął pistolet i zaczął na oślep strzelać. Obecni
przy tym esesmani poszli za jego przykładem. Zastrzelono wówczas około dwudziestu więźniów, resztę
zagazowano.

Jako lekarz obozowy miał doktor Fischer obowiązek brać udział w karaniu więźniów chłostą. Własnym

podpisem wyrażał też zgodę na wykonanie tej cielesnej kary. Bardzo często nie widział on nawet
delikwentów, którym kara miała być wymierzona, ale w kilkudziesięciu przypadkach był obecny przy jej
wykonywaniu. A powody stosowania chłosty były zawsze błahe. Jednemu z więźniów wymierzono 10
uderzeń kijem za zrobienie z ręcznika — własności obozowej — onuc do obolałych, opuchniętych nóg.

Tylko w bardzo niewielu przypadkach udawało się obozowemu ruchowi oporu uratować więźnia

skazanego na śmierć przez Fischera. Chociaż bywało i tak, że on sam „ratował” życie więźnia. Ale tylko
wtedy, gdy człowiek był chory, a jego schorzenie zainteresowało doktora. Gdy zainteresowanie minęło, los
więźnia był przesądzony.

W pamięci tych, którzy obóz przeżyli, Fischer zapisał się jako ludobójca. Na szczęście zalicza się do

oprawców, którzy za swoje zbrodnie ponieśli zasłużoną karę.

Większość przedstawicieli „służby zdrowia'” obozu zagłady Oświęcim-Brzezinka została po wojnie

background image

schwytana i osądzona. Wśród nich znalazł się doktor Fischer. Sąd Niemieckiej Republiki Demokratycznej
wymierzył mu karę śmierci. Wyrok został wykonany.

Morderca, którego szuka świat

Z rzuconego przez Alfreda Rosenberga, głównego ideologa NSDAP, hasła „walki o czystość

niemieckiej krwi” zrodziła się zbrodnicza myśl całkowitego wytępienia ludności żydowskiej w Rzeszy, a
później w krajach okupowanych. Tym samym motywem kierowali się hitlerowcy w odniesieniu do
Cyganów, przewidując jednak inną taktykę działania. Jej pierwszym etapem, zapoczątkowanym w 1937
roku, było zgromadzenie całej ludności cygańskiej w kilku tak zwanych obozach mieszkalnych,
rozmieszczonych w południowych Niemczech. Każdy z nich tworzył obszar zamknięty z zakazem
kontaktowania się z miejscową ludnością niemiecką. Cyganie mogli zajmować się rzemiosłem i uprawą
działek, aby w ten sposób zdobyć środki na własne utrzymanie. W obozach tych wprowadzono badania
antropologiczne w celu wyłonienia potomków, wywodzących się w prostej linii ze szczepów
indogermańskich. Tylko oni mieli być w przyszłości skierowani do rezerwatów. Pozostałych hitlerowcy
zamierzali zlikwidować.

Drugi etap tej akcji rozpoczął się w połowie 1942 roku, kiedy z rozkazu naczelnych władz SS

przystąpiono do wywózki wszystkich Cyganów do Oświęcimia. Przymusowa ewakuacja objęła najpierw
ludzi z obozów mieszkalnych w Niemczech, a później z obszarów okupowanych.

Kierowanych do obozów Cyganów informowano, że jadą do specjalnego ośrodka, aby przejść

przeszkolenie zawodowe. Jechali więc z całymi rodzinami, z całym ruchomym dobytkiem, niekiedy nawet z
wozami mieszkalnymi. Niczego im nie odbierano. Na terenie obozu chodzili we własnej odzieży, nie ścinano
im włosów, nie stosowano żadnych represji, takich jak bicie, karne apele, zamykanie w bunkrze, nie byli
zmuszani do pracy jak inni więźniowie. Jeżeli byli zatrudniani to wyłącznie przy pracach porządkowych na
terenie własnego obozu i przy zbieraniu ziół na zupę. Pełnili też pewne funkcje administracyjne.

Wśród internowanych Cyganów znajdowała się liczna grupa obywateli niemieckich, którzy ze względu

na swe pochodzenie zostali wycofani z formacji frontowych armii i zatrzymani w obozie. Niektórzy z nich
mieli odznaczenia wojskowe za walki w armii niemieckiej. Ponadto była duża liczba Cyganek z dziećmi, żon
Niemców „czystej rasy”, niejednokrotnie czynnych żołnierzy Wehrmachtu.

Łącznie do Oświęcimia przywieziono ponad 20 tysięcy Cyganów.
Po upływie pewnego czasu ci ufni i pogodni z natury ludzie zaczęli dotkliwie odczuwać skutki i tak

złagodzonego dla nich życia obozowego. Zaczęły chorować dzieci, a później dorośli. Władze niemieckie
zorganizowały więc „szpital” dla chorych Cyganów. Przybywającym do szpitala odbierano odzież osobistą, a
w zamian dawano koszule nocne, które były czymś pośrednim między męską tuniką a łachmanem. Na nogi
chorzy dostawali drewniane trepy, których często brakowało i wówczas chodzili boso. Warunki sanitarne w
szpitalu, tak jak w całym obozie, były fatalne, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę założenie, że nie był to
ponoć obóz zagłady, ale miejsce pobytu internowanych rodzin. Cyganów zaczęły nękać, tak jak wszystkich
więźniów, typowe obozowe choroby i głód.

Z pamiętników Rudolfa Hoessa wiemy dziś, że na specjalny rozkaz naczelnego dowódcy SS H.

Himmlera, znany tylko jemu i niektórym lekarzom SS, mieli oni w „dyskretny sposób” likwidować chorych
Cyganów, a zwłaszcza dzieci.

Głównym wykonawcą tego podstępnego i wyrafinowanego planu został doktor Mengele. Jako naczelny

lekarz obozu i szpitala cygańskiego stosował on swoiste metody pracy. Podczas inspekcji obozu traktował
Cyganów łagodnie i uprzejmie. Jego popularność wśród cygańskiej społeczności wzrosła, kiedy
zorganizował ogródek dziecięcy, tzw. Kindergarten. Przebywało tam kilkaset dzieci, od wieku niemowlęcego
do szóstego roku życia, którymi opiekowały się specjalnie przez Mengelego dobrane więźniarki. Dzieci
przebywały w ogródku w godzinach od 8 do 14 i dostawały tam specjalne wyżywienie. Otrzymywały kaszkę
na mleku z cukrem i masłem, biały chleb, zupy na mięsie, dżem, czekoladę. Oczywiście tylko część tych
produktów docierała do dzieci, gdyż jako atrakcyjne rozkradali je z magazynu esesmani.

Patrzącym z boku na te poczynania mogło się wydawać, iż „dobry doktor” chciał polepszyć byt dzieci z

obozu izolacyjnego. Prawda była zupełnie inna. Był to jedynie fragment perfidnego planu mordercy w
białym kitlu. Mengele na zlecenie władz nazistowskich pisał pracę naukową i potrzebował żywego materiału
doświadczalnego. Interesowały go bliźnięta o różnym zabarwieniu tęczówek i dzieci z wrodzonymi
anomaliami. Cynizm tego zbrodniarza osiągnął granice trudne do wyobrażenia dla normalnego człowieka.
Te małe istoty, które były dla niego jedynie królikami doświadczalnymi, potrafił brać na ręce, przynosić im
słodycze i zabawki (oczywiście zabrane osobom z transportów skierowanych do gazu), a później, kiedy już

background image

przeprowadził doświadczenia, osobiście strzelał do swoich „ulubieńców” i kazał przeprowadzać sekcje
zwłok dla celów „naukowych”.

Realizując rozkaz Himmlera, dotyczący likwidacji Cyganów, Mengele wszystkich chorych i

podejrzanych o chorobę, np. o dur wysypkowy, posłał do komór gazowych. Przy tej okazji włączył do
transportu niektórych chorych na gruźlicę i czerwonkę. Z jego to polecenia kancelaria obozu wykreśliła z
ewidencji zagazowanych Cyganów jako zmarłych śmiercią naturalną. Daty zgonów rozkładano na różne
terminy.

Wysyłanie do gazu chorych na dur wysypkowy nie zapobiegło epidemii w obozie cygańskim, ale

Mengele nie powtórzył już selekcji dotkniętych tą chorobą. Zarządził natomiast akcję „odwszania” w
szpitalu i barakach mieszkalnych. W szpitalu odbywało się to w ten sposób, że ciężko chorych wyrzucano z
łóżek, kazano siadać na „kominie-piecu”, a koce i sienniki oddawano do dezynfekcji, która trwała przez
wiele godzin. Prycze zmywano specjalnym roztworem. Niektórzy ten „zabieg higieniczny” przypłacali
życiem.

Wkrótce Cyganie zorientowali się, jakie metody stosuje Mengele, i zdali sobie sprawę z zagrażającego

im niebezpieczeństwa. I tak chorzy na gruźlicę, z których część po ujawnieniu tego faktu została wysłana do
gazu, przestali mówić o swoich dolegliwościach.

Innym przykładem bestialskich metod leczenia była likwidacja szerzącego się świerzbu. Jakkolwiek w

aptece obozowej znajdowały się duże zapasy doskonałego bayerowskiego leku — mitigalu, Mengele
stosował specyficzny sposób kuracji. Była to kąpiel w zimnych roztworach kwasu solnego i tiosiarczanu
sodu. Płyny wlewano do cementowych kadzi i zanurzano w nich delikwentów. Skutki były oczywiste. Rosła
liczba zgonów. Umierały zwłaszcza dzieci.

I tak szybko topniała liczba „mieszkańców” obozu cygańskiego. Na początku 1944 roku było ich już

tylko 6,5 tysiąca. W sierpniu obóz zlikwidowano. Doktor Mengele dokonał swego dzieła. Oprawca ten do
dziś poszukiwany jest przez Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości. Narody Europy wierzą, że nastąpi
moment, w którym zostanie on rozliczony ze swoich zbrodni.

Wielka epidemia

Dur wysypkowy, którego pierwsze przypadki zanotowano w Oświęcimiu pod koniec 1941 roku,

przybrał ogromne rozmiary. Epidemia szerzyła się we wszystkich trzech obozach (Oświęcim, Brzezinka,
Buna) i w podobozach, a nawet dotknęła żołnierzy SS i ludność cywilną w okolicach Oświęcimia.
Chorowały dziesiątki tysięcy więźniów. W pewnym okresie wskaźnik śmiertelności w obozach podniósł się
przeszło pięciokrotnie.

Władze SS pod pozorem tłumienia epidemii duru wymordowały chorych i rekonwalescentów, kierując

ich do komór gazowych lub na zastrzyki fenolu. Przy okazji realizowano zbrodnicze doświadczenia
pseudolekarskie, mające na celu ustalenie okresu inkubacji duru oraz określenia, kiedy krew chorych na dur
jest najbardziej zakaźna. Stosowano więc sztuczne zakażenia więźniów zdrowych, prowadzono
eksperymentalne badania wartości różnych szczepionek i wypróbowywano różnego rodzaju leki. Nie
pomyślano natomiast o tym, lub raczej uważano to za zbyteczne, aby zastosować jakiekolwiek zabiegi
obowiązujące w czasie epidemii, zarówno profilaktyczne, w stosunku do zdrowych, jak i lecznicze w
stosunku do chorych. Brakowało mydła i ciepłej wody, przeprowadzane dezynsekcje i dezynfekcje były
niedokładne i powierzchowne. Wszelkie wysiłki składającej się z więźniów służby zdrowia w tych
antysanitarnych warunkach nie mogły dać żadnego rezultatu.

Lekarze-więźniowie i sanitariusze nie mieli żadnego wpływu na to, co czynią ich niemieccy

zwierzchnicy. Nie mogli nawet marzyć o wytępieniu w obozie wszy, przeprowadzeniu masowych szczepień
ochronnych, przyjęciu do szpitala wszystkich chorych na dur, izolowaniu chorych na inne choroby, wreszcie
o dostarczeniu więźniom odzieży i mydła.

W małych grupach więźniarskich można było prowadzić półoficjalnie kontrolę odzieży, wyszukiwać i

tępić wszy, namawiać do kąpieli czy dezynsekcji. Drogą nielegalną, przez ruch oporu, z narażeniem życia,
sprowadzano szczepionkę przeciw durowi wysypkowemu, która, choć dość trudna w użyciu (potrójne
szczepienie), uratowała kilka tysięcy istnień ludzkich.

Niezwykłe wysiłki czynili wszyscy więźniowie, aby pomóc dotkniętym chorobą. Służba sanitarna,

prawie wyłącznie polska, walczyła o życie każdego, kto trafił do szpitala. Nie dysponując odpowiednim
zasobem lekarstw, starano się troską o pielęgnację chorego nadrobić te braki. „Organizowano” więc z kuchni
możliwie dużo „herbaty” i potajemnie gotowano ją w salach chorych, żeby tylko odwodnionym organizmom
zapewnić płyn. Apteka robiła potajemnie glukozę z cukru gronowego, nielegalnie przesyłanego „drogą

background image

umowną” w paczkach z „wolności”. Starano się utrzymać maksymalną czystość w salach, we własnym
zakresie prać koce, myć pacjentów w łóżkach. Wprowadzano na własną rękę dyżury lekarsko-pielęgniarskie
w nocy. Chorym po kryzysie dostarczano dodatkowe racje żywnościowe. „Organizowano” w porozumieniu z
przyjaciółmi z kuchni dodatkowe zupy, biały chleb, czasem udawało się zdobyć cebulę, czosnek czy jajko.

Niełatwo było przetrzymać w szpitalu „ozdrowieńca”, trudniej zmienić mu pracę na lżejszą, ale

najtrudniej uchronić przed wybiórką na fenol czy gaz. Chorzy panicznie bali się małej salki (nr 1) w bloku
20, w której wykonywano prawie codziennie egzekucje za pomocą fenolu.

Prawie wszyscy lekarze i pielęgniarze zarazili się durem wysypkowym. Wielu z nich umarło. Nikt

jednak nie opuścił posterunku.

Wielkość polskiej obozowej służby medycznej, a szczególnie lekarzy-więźniów, ich bezgraniczne

poświęcenie dla współtowarzyszy niedoli, zastygły w źrenicach tych, którzy umęczeni niewolą i cierpieniem
nigdy już nie przemówią.

Królik doświadczalny

(Tadeusz Szymański, były więzień obozu koncentracyjnego Oświęcim-Brzezinka, numer obozowy

20034)

W lecie 1942 roku przy pracy w ogrodnictwie zwichnąłem sobie palec prawej ręki. Ręka mi spuchła i

czułem dotkliwy ból. Koledzy doradzili mi, abym udał się do bloku 28 i poprosił o pomoc lekarską. Tak też
uczyniłem. Gdy wychodziłem z ambulatorium z nastawionym palcem, zatrzymał mnie nie znany mi
esesman. Zapisał mój numer (20034) i kazał następnego dnia zgłosić się do ambulatorium. Polecenie
wykonałem, jednak esesman nie interesował się wcale moim palcem. Po sprawdzeniu numeru dołączył mnie
do czekającej już grupy więźniów i zaprowadzono nas do innego bloku.

Przez cały czas pilnie nas strzeżono; nie pozwalano nawet na oddalanie się do ustępu. „Opiekun”

wstrzyknął każdemu z nas w rękę jakiś płyn koloru brudnoczerwonego o żółtym odcieniu. Strzykawka
zawierała około 2 cm

3

tego płynu.

Po wykonaniu zabiegu esesman wręczył moją kartotekę sanitariuszowi-więżniowi, który polecił mi

zgłosić się po apelu wieczornym. O całej sprawie opowiedziałem najbliższym kolegom. Po mojej relacji
jeden z nich udał się do szpitala obozowego i po powrocie oświadczył mi, że nie muszę już iść do
ambulatorium, ponieważ udało mu się wycofać moją kartotekę. Chociaż zasypywałem go pytaniami, nie
powiedział nic ponadto, że zorganizuje dla mnie lekarstwa, które zneutralizują działanie wstrzykniętego
płynu. Słowa dotrzymał. Zaopiekował się mną lekarz-Polak.

Pomimo tej pomocy po paru dniach przyszła gorączka i straciłem przytomność. Znalazłem się w

szpitalu obozowym. Kiedy odzyskałem świadomość, dowiedziałem się, że jestem chory na dur wysypkowy.
Opiekujący się mną lekarz ostrzegł mnie, abym nie ujawniał faktu, że otrzymałem jakikolwiek zastrzyk
wykonany przez esesmana. Wkrótce przekonałem się, że miał rację. Byłem wyjątkowo dokładnie
przepytywany na temat mojego przypadku chorobowego przez służbę medyczną SS. Bałem się tych rozmów,
a największy lęk ogarniał mnie wtedy, kiedy podczas obchodu nie było polskiego lekarza, znającego moją
historię choroby. Przy najbliższej okazji podzieliłem się z nim moimi obawami i zaproponowałem, by
wypisał mnie ze szpitala. Doktor stanowczo się temu sprzeciwił. Uznał, że nagłe opuszczenie szpitala
mogłoby zwiększyć zainteresowanie moim przypadkiem, a to miałoby groźne następstwa. Przyrzekł jednak,
że jeśli nadarzy się jakakolwiek okazja, wypisze mnie.

Wkrótce zauważyłem ogromny popłoch wśród personelu lekarskiego. Wówczas to zaufany lekarz

powiedział mi, iż jutro opuszczę szpital, mimo że jestem jeszcze bardzo słaby.

Następnego dnia o świcie zdenerwowany doktor wyjaśnił mi, że w nocy zabrano ze szpitala kartoteki i

spisy chorych, już nikt nie może opuścić tego miejsca. Wkrótce wiedzieli o tym wszyscy. Blady strach padł
na chorych. Ci, którzy byli przytomni, zdawali sobie sprawę, że te przygotowania są zapowiedzią czegoś
najgorszego. Nikt jednak nie przypuszczał, że będzie to akcja zakrojona na tak wielką skalę. Ta selekcja
miała służyć nie tylko zagazowaniu chorych na dur, ale wymordowaniu również rekonwalescentów i
zupełnie przypadkowych więźniów. Epidemia stała się pretekstem do wymordowania tysięcy ludzi. Ja,
dzięki pomocy przyjaciół, uniknąłem tego tragicznego losu.

background image

Droga przez komin

(Alfred Wóycicki, numer obozowy 39247)

Już wiele godzin przerażony, sparaliżowany strachem więzień (nr obozowy 39247) obserwuje przez

okno swego baraku dziedziniec obozu. Jest niemym świadkiem jednej z najbardziej bestialskich akcji —
selekcji do gazu. Przed barakiem stoją wielkie, ciężarowe samochody. Więźniowie znają je dobrze. Skazańcy
są nadzy i bosi. Jedni idą o własnych siłach, innym pomagają współtowarzysze niedoli. Ofiary sprawiają
wrażenie świadomych swego losu. Okrzykami, błaganiami o litość, urywkami modlitwy przerywają wiszącą
nad obozem śmiertelną ciszę.

Lecz jęki i błagania wywołują jedynie zniecierpliwienie i gniew oprawców. Broniących się uspokajają

kopniakami, biciem i krzykiem, wtłaczają ich do bud mających jechać do miejsc stracenia. Obserwujący
więzień z niepokojem szuka wśród skazańców znajomych twarzy. Przed kilkoma godzinami dotarła do niego
wiadomość, że w ramach tej „likwidacji tyfusu” mają być również straceni polscy lekarze, pielęgniarze,
sanitariusze i inni członkowie obsługi bloku jako... ewentualni nosiciele zarazków duru. Na szczęście nie
znajduje nikogo znajomego. Nie ma jednak pewności, gdyż wśród setek skazańców mógł kogoś nie dostrzec.

Nagle uwagę jego przykuwa postać chudego, skulonego starca, który nie może iść o własnych siłach,

więc podtrzymują go współtowarzysze. Obserwator wywnioskował, że starzec musi cieszyć się ogromnym
szacunkiem, gdyż otaczający go ludzie zajmują się nim z wyjątkową troską.

Już w samochodzie ten chuderlawy staruszek mocnym głosem zaintonował pieśń, którą podchwycili

inni. Ponury, śpiewający korowód ruszył ku bramie.

Przez wiele godzin więźniowie obserwowali unoszący się nad kominem krematorium dym.

Niezwykła historia

(Stanisław Głowa, były więzień obozu koncentracyjnego Oświęcim-Brzezinka, numer obozowy

20017)

Nasilenie epidemii było straszne. Liczba chorych rosła z każdą godziną, śmiertelność była niezwykle

wysoka. Mimo usilnych zabiegów lekarzy-więźniów i służby sanitarnej epidemii nie udało się opanować.

O likwidacji duru myślały też najwyższe władze w Berlinie i przesyłały do obozu ciągle nowe rozkazy.

Wysyłane z obozu, najczęściej fałszywe, meldunki mające świadczyć o opanowaniu epidemii tylko
przewlekały sprawę. Wreszcie zniecierpliwieni dysponenci z Berlina przysłali rozkaz, mówiący, że obóz w
Oświęcimiu ma być wolny od epidemii w jak najkrótszym czasie, bez względu na środki i sposoby użyte do
tego celu. Władze obozowe miały więc teraz rozwiązane ręce i skwapliwie przystąpiły do realizacji
odgórnego rozkazu. Zaczęto niszczyć nie przyczynę epidemii, lecz jej ofiary.

Pospiesznie sporządzano listy skazanych z bloków: 13, 20, 21 i 28. Znaleźli się na nich wszyscy chorzy

i rekonwalescenci. Zatwierdził je do „realizacji” szef oddziału politycznego, Grabner.

Jako jedni z pierwszych o planowanej akcji dowiedzieli się więźniowie, wchodzący w skład służby

medycznej, do której i ja należałem.

Według początkowych założeń mieliśmy być zgładzeni wszyscy. Po długich rozmowach i naradach

polscy lekarze postanowili porozmawiać z doktorem Entressem i przekonać go o bezsensowności tej decyzji.
Pierwsze kroki w tym kierunku nie dały żadnych rezultatów. Nie rezygnowano jednak z wysiłków mających
na celu zmianę zarządzenia; oczywiście były to wysiłki na miarę naszych możliwości. Nadzieje były nikłe, a
dzień likwidacji zbliżał się nieubłaganie.

Na dwa dni przed wyznaczonym terminem dowiedziałem się, że naciskany Entress „wytargował” u

Grabnera lekarzy. Reszta służby medycznej, wśród tej grupy byłem i ja, przeżywała tragiczne chwile.
Wiedzieliśmy, że będziemy musieli rozstać się z wieloma bliskimi ludźmi, zdawaliśmy też sobie sprawę, że
czeka nas śmierć. Ja snułem się po bloku jak cień, choć na śmierć byłem przygotowany. Wreszcie 28 sierpnia
dotarła do nas wieść o wyłączeniu również personelu pielęgniarskiego, do którego się zaliczałem. Nie
stanowiło to dla mnie żadnej pociechy i nie przyniosło mi ulgi. Cóż bowiem znaczyło ocalenie kilkunastu
czy kilkudziesięciu osób wobec skazania na śmierć setek niewinnych ludzi. Zazdrościłem tym wszystkim
pogrążonym w niewiedzy, że wyjadą w ostatnią podróż nieprzytomni i nieświadomi tego, co się wokół nich
dzieje.

Wreszcie nadszedł tragiczny ranek 29 sierpnia 1942 roku. Dzień zapowiadał się piękny. Jak na ironię od

rana świeciło słońce. O godzinie czwartej, jak zresztą każdego dnia, byłem już na nogach. Zgodnie z
wcześniejszym poleceniem musieliśmy przygotować chorych i ich karty, a tych, którzy nie byli już w stanie
chodzić o własnych siłach, znieść na podwórze między bloki 20 i 21.

background image

O godzinie siódmej, po apelu porannym, między wspomnianymi blokami zapanował ruch. Na

wyznaczonym miejscu zbiórki zjawili się kolejno: hauptscharführer Klehr, następnie Scherpe i Hantel.
Wreszcie nadjechał doktor Entress. Na placu znajdowały się setki ludzi. Panowała atmosfera grozy i
niepewności.

Formalności trwały krótko. Do samochodu załadowano pierwszą partię skazańców. Wśród nich

dostrzegłem same znajome twarze z bloku 20.

Słońce piekło coraz mocniej, a serce ściskało się z bólu.
Przy pierwszych „załadunkach” esesmani wykazywali wyjątkową gorliwość — bili, popychali i kopali

więźniów. Później, nieco znużeni powtarzanymi czynnościami, osłabli w swoich zapałach. Tę sytuację
postanowiliśmy wykorzystać my, którym wyznaczono straszną rolę świadków i pomocników. Nikogo nie
można było wyrwać ze szponów oprawców, jednak istniały możliwości porozumienia się z wywożonymi.
Do mnie w pewnym momencie zwrócił się jeden ze skazańców ze słowami: „Słuchaj, w bloku numer
dwadzieścia osiem leży obiecujący młody adwokat z Krakowa”, i podał mi jego numer. „Pomóżcie mu w
jakiś sposób”, dodał. Te słowa potraktowałem jak testament wypowiadającego się po raz ostatni w życiu
człowieka. Postanowiłem za wszelką cenę spełnić to życzenie.

Przeprowadziłem błyskawiczną naradę z kolegami sanitariuszami. Ktoś znał blokowego z 28. Dawało to

nadzieję, że jeśli chory nie został już wywieziony, to może uda się go uratować. Przy pierwszej nadarzającej
się okazji kilku z nas, korzystając z panującego chaosu, wyrwało się do bloku 28. Młody adwokat był tam
jeszcze, lecz znajdował się w stanie bardzo ciężkim. Trawiony gorączką, nie wiedział, co się wokół niego
dzieje. Chwyciliśmy go za ręce, znieśliśmy na parter i schowaliśmy w skrzyni przeznaczonej do składania
zwłok. Była to jedyna kryjówka, jaką mogliśmy znaleźć. Skrzynię zamknąłem, a klucz schowałem do
kieszeni.

Wróciliśmy na miejsce akcji, która trwała jeszcze wiele godzin. W końcu korowód śmierci zamknął już

ostatni tego dnia transport. Lekarze i funkcyjni opuścili plac. Obóz wracał do codziennego życia.

Cały czas trapiły mnie myśli, co dzieje się z moim podopiecznym ukrytym w dusznej skrzyni.

Momentami ogarniał mnie lęk, że ten biedak już nie żyje.

Niestety, dopiero wieczorem dotarłem do bloku 28. Z drżeniem rąk otworzyłem skrzynię-kryjówkę. I

nagle wielka ulga, wprawdzie nieprzytomny, ale żywy.

I wówczas ja — mały człowieczek — biorę na plecy wielkiego, ciężkiego mężczyznę i niosę go na

piętro, na jego łóżko.

Po kilku dniach uratowany odzyskał przytomność i dowiedział się o swojej niezwykłej historii. Kiedy

po raz pierwszy mogliśmy spotkać się, radości i łzom wzruszenia nie było końca. Znalazłem w nim jeszcze
jednego, wielkiego przyjaciela.

Wkrótce okazało się, że uratowanych było więcej. Stało się tak dlatego, że w tym morzu śmierci każde

ocalone ludzkie istnienie było wartością bezcenną dla ratowanego i ratującego.

I wspaniałe było to, że pomagając innym, człowiek zapominał o tym, że ceną za taki czyn jest jego

własne życie.

Brzezinka kaźnią kobiet

Odbytem świata nazwał obóz kobiecy w Brzezince lekarz SS hauptscharführer Thilo w swojej

wypowiedzi skierowanej do J. Kremera, a ten umieścił owo określenie w swoich pamiętnikach jako
najbardziej trafne.

W pełni ono oddaje warunki, w jakich wegetowały kobiety-więźniarki. Cuchnące powietrze, brud,

błoto, pchły, wszy i inne robactwo oraz szczury, wszystko to sprawiało, że można było określić Brzezinkę
jako „anus mundi”.

Szóstego sierpnia 1942 roku przeniesiono kobiecy obóz z obozu macierzystego Oświęcim I do

Brzezinki i umieszczono na odcinku B Ia, który poprzednio zajmowali jeńcy radzieccy, wyniszczeni przez
zarazę, ciężką pracę fizyczną i głód. Tych, co pozostali przy życiu, zagazowano w komorach
krematoryjnych.

Ziemia, spękana od słońca upalnego lata, utrwaliła na swej powierzchni odbicie tysięcy stóp, które

mieszały tę gliniastą glebę, zanim przybyły tu kobiety. Obóz jeniecki, zajmujący powierzchnię około 10 ha,
wyglądał jak ogromny, stratowany plac targowy. Wszystko wokół, ziemia i baraki, zlewało się w jeden szary
kolor. Gdzieniegdzie tylko widniały żałosne kępki trawy. Po lewej stronie obozowej drogi stało w trzech
rzędach piętnaście murowanych budynków stajennych; po prawej stronie były drewniane baraki malowane
na zielono — jedyna miła dla oka barwa w tym smutnym pejzażu.

background image

Do tych samych baraków, w których wyginęli jeńcy radzieccy, wprowadzono przeszło piętnaście

tysięcy kobiet. W kojach leżały sienniki, będące siennikami tylko z nazwy. W istocie były to brudne, podarte
papierowe worki wypełnione słomą startą na pył.

Wszystkie więźniarki były brudne, zawszone i zapchlone już w poprzednim obozie, ale to, co zastały w

murowanych stajniach, przekraczało wszelkie pojęcie o brudzie i insektach. Ogromne, wygłodniałe wszy
łaziły po siennikach jak mrówki po rozkopanym mrowisku.

W barakach wszystko było wilgotne, klepisko uginało się pod drewnianymi trepami, sienniki cuchnęły

pleśnią i ludzkim potem. W deszczowe dni przez uszkodzony dach ciekła woda. Brzezinka w porównaniu z
obozem macierzystym stała się prawdziwym piekłem.

W kilka dni po wprowadzeniu więźniarek do owych baraków obóz kobiecy zaatakowały epidemie duru

brzusznego i wysypkowego, biegunki, świerzbu i malarii.

Kobiecy szpital w Brzezince, jak wszystkie inne na terenie Oświęcimia, był szpitalem tylko z nazwy.

Przeznaczono nań sześć drewnianych baraków z dwupiętrowymi pryczami ustawionymi tak ciasno, że tylko
bokiem można się było między nimi przecisnąć. Baraki szpitalne miały tylko jeden plus w porównaniu z
pozostałymi: wolno tu było chorować leżąc, co dawało nadzieję przetrwania. Niejednokrotnie nadzieja ta
okazywała się złudą, ponieważ i tu anioły śmierci wybierały rekonwalescentki do gazu.

Leczenie w szpitalu polegało jedynie na walce organizmu z chorobą, a zatem tylko organizmy

najsilniejsze wychodziły zwycięsko z tych zmagań. Słabsze ginęły w ciągu kilku dni.

W przedniej części baraku ulokowano chore, które siadały o własnych siłach, w tylnej części, na gołych

deskach, leżały dogorywające półtrupy. Nieprzytomne kobiety załatwiały naturalne potrzeby pod siebie,
toteż kał i mocz spływał na chore leżące niżej.

Śmierć zbierała tutaj wyjątkowo obfite żniwo. Umierało 200 do 300 kobiet dziennie.
Szpital pozbawiony był wody, nawet do picia, nie mówiąc już o tym, że chore nie były myte przez cały

okres choroby. Kobiety te były szczęśliwe, że są pod dachem, że wolno im leżeć, nie miały żadnych życzeń.
Ciężko chore, nieprzytomne, jęczały głośno, wymachiwały gołymi wychudłymi ramionami do swych
gorączkowych majaków.

Do szpitala nikt nie zgłaszał się dobrowolnie, ponieważ oznaczało to selekcję i śmierć w komorze

gazowej. Mimo to przynoszono tu dziennie setki kobiet zbieranych z placyków między blokami. Były to
przeważnie ciężko chore, takie, dla których nie miało już żadnego znaczenia to, gdzie im przyjdzie umierać.
We wszystkich blokach panował nieopisany chaos, wszystko trzeba było zdobywać. Chore dręczone
gorączką miały tylko jedno marzenie, zaspokoić pragnienie. Służba medyczna w miarę swoich możliwości
nawiązywała kontakty z personelem zatrudnionym w obozowej kuchni i zdobywała dodatkowe porcje
płynów. Była to zazwyczaj obrzydliwa lura — herbata z ziół. Poranna kawa lub wieczorna herbata
niejednokrotnie nie docierały do bloków. Na dyżurne wyznaczone do noszenia kotłów z płynami napadały
częstokroć „bojówki”, składające się ze spragnionych wody więźniarek. Dochodziło wówczas do walki,
która kończyła się wylaniem zawartości. W ten sposób kilkadziesiąt więźniarek pozbawiano należnej im
skąpej porcji płynu.

Przed barakiem szpitalnym o każdej porze dnia i nocy leżały sterty trupów. Były to nagie szkielety

ludzkie, ziemistego koloru, niejednokrotnie poszarpane przez szczury. Jeśli obozowa pisarka nie odnotowała
natychmiast numeru zmarłej, a trup leżał kilka godzin, nie udawało się już ustalić, kto umarł. Dochodziło do
tragicznych pomyłek. W kartotekach uśmiercano osoby żyjące, a rodziny zawiadamiano o zgonach.

Dodatkowym lękiem przed pójściem do szpitala napawała chore fama krążąca po obozie, że lekarze SS

dokonują różnego rodzaju eksperymentów na więźniach.

Trzydziestego maja 1942 roku profesor Carl Clauberg zwrócił się do Himmlera z propozycją

wykonywania eksperymentów sterylizacyjnych na więźniarkach z obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu.
W piśmie zawarto również prośbę o dostarczenie odpowiednich do tego celu urządzeń.

W lipcu tegoż roku Himmler zwołał konferencję z udziałem brigadeführera profesora doktora

Gebhardta i brigadeführera Glücksa. Zaproszony na nią został również profesor doktor Clauberg.
Konferencja miała charakter poufny, jej uczestnicy zostali zobowiązani do zachowania tajemnicy, a jej
wynikiem była całkowita aprobata planów Clauberga. Himmler wyraził też życzenie, by informować go o
przebiegu i wnioskach płynących z eksperymentów, które w gruncie rzeczy stanowiły jeszcze jedną formę
zabijania więźniów.

Szczególnie złą sławą okrył się blok X, który znajdował się w głównym lagrze męskim, przeznaczonym

jednakże tylko dla kobiet. Mieściła się w nim placówka doświadczalna — blok otoczony był przez
funkcyjnych z bronią, a to, co się tam działo, okrywano najgłębszą tajemnicą. Tu eksperymentowali lekarze

background image

SS: wspomniany już profesor Carl Clauberg, doktor Horst Schumann, doktor Edward Wirths i doktor Bruno
Weber. W bloku tym w dwóch dużych salach przebywało około 400 kobiet. „Zużyty materiał” ludzki
odsyłano co pewien czas do obozu, zastępując go „nowym materiałem”, ze świeżo przybyłych transportów.
Każdy z wymienionych oprawców osobiście wybierał sobie ofiary do eksperymentów. Największa grupa
„należała” do Clauberga. On właśnie i Schumann byli głównymi eksperymentatorami. Pracownia Clauberga
składała się z gabinetu ginekologicznego i rentgenologicznego. Carl Clauberg w swoich badaniach
największą uwagę skupił na kobietach zamężnych. Jego pseudonaukowy eksperyment polegał na tym, że
wybranym kobietom wprowadzał do szyjki macicy specjalny płyn. Po tym zabiegu wykonywał zdjęcie
radiologiczne organów rodnych. Wstrzykiwanie powtarzało się w odstępach kilkutygodniowych, zawsze ze
zdjęciem rentgenowskim. Celem było wywołanie odczynu zapalnego w jajowodach, prowadzącego do
uniedrożnienia i w wyniku tego do bezpłodności.

Schumann natomiast interesował się głównie młodymi dziewczętami, które okaleczał poprzez

sterylizację promieniami X i usuwanie jajników.

Pod koniec 1943 roku do obozu przybyły młode Greczynki. Jak spłoszone zwierzątka kuliły się na

pryczach, na twarzach ich malował się lęk i nieufność wyzierała z ciemnych, aksamitnych oczu. Były ładne i
bardzo młode. Nie zdążyły jeszcze nasycić się pięknem normalnego życia w Grecji — w kraju, w którym się
urodziły i wyrosły. Prosto z transportu, jak setki innych dziewcząt z całej Europy, dostały się w łapy Horsta
Schumanna. Po eksperymentach tego zwyrodnialca niewiele pozostało z ich młodości i urody.

Doświadczenia Edwarda Wirthsa polegały na poszukiwaniu przypadków raka macicy, natomiast Bruno

Weber specjalizował się w łączeniu różnych grup krwi na żywych organizmach.

W ten oto sposób hitlerowscy eksperymentatorzy, lekarze, dotrzymywali kroku swym ideologom —

pomagali im znaleźć najlepsze metody realizowania programu ludobójstwa.

Raport położnej

(Stanisława Leszczyńska, była więźniarka obozu koncentracyjnego Oświęcim-Brzezinka, numer

obozowy 41335)

Tak się złożyło w moim życiu, że zawód położnej wykonywany przez wiele lat na wolności przyszło mi

wykonywać przez okres dwu lat jako więźniarce Oświęcimia. Nigdy nie przypuszczałam, że zawód
związany z radością powitania nowego życia może budzić uczucie przerażenia. A przecież bywało i tak, że
modliłam się, by mający narodzić się nowy człowiek nigdy nie przyszedł na świat. Brzmi to być może jak
herezja. Jednak obraz obozowego życia był tak tragiczny, że to, o czym myślałam, nie kłóciło się z moim
sumieniem. Wśród licznych transportów kobiet, które przybywały do Oświęcimia, nie brakowało niestety
kobiet w ciąży.

Funkcję położnej pełniłam kolejno w trzech blokach. Były to zbudowane z desek baraki o długości 40

metrów, z licznymi szczelinami wygryzionymi przez szczury. Teren obozu był niski i gliniasty, toteż gdy
padał deszcz, spływająca do wnętrza baraków woda sięgała kilkunastu centymetrów. W baraku, po obu jego
stronach, wznosiły się trzypiętrowe prycze. Na każdej z nich, na brudnym sienniku, pełnym śladów
zaschniętej krwi i kału, zmieścić się musiały trzy lub cztery kobiety. Było ciasno, chore musiały opuszczać
nogi poza prycze lub trzymać kolana pod brodą. Było także twardo. Starta na proch słoma dawno przestała
spełniać swoją rolę i chore kobiety leżały na gołych niemal deskach.

Pośrodku, wzdłuż baraku, ciągnął się piec zbudowany z cegieł, z paleniskami na krańcach. Służył on

jako miejsce odbywania porodów, żadnego bowiem urządzenia do tego celu nie przeznaczono. W piecu tym
palono niezmiernie rzadko, w ciągu roku zaledwie kilka razy, nic więc dziwnego, że zimą w baraku panował
przejmujący chłód, którego widoczną oznaką były sople lodu zwisające z sufitu. Mimo to trzydzieści pryczy
znajdujących się najbliżej pieca stanowiło tzw. sztubę położniczą.

W bloku panował zaduch, było brudno i wszędzie pełzało robactwo. Najbardziej niebezpieczne były

grasujące w nocy szczury. Zdarzało się, że atakowały opadłe z sił i nie mogące się poruszać kobiety.
Wypasione na ludzkich zwłokach nie bały się ludzi, a odpędzane kijami przez dyżurujące w nocy zdrowsze
kobiety chowały tylko łby, wbijały pazury w prycze i szykowały się do nowego ataku. Ofiarami szczurów i
robactwa stawały się nie tylko chore kobiety, ale i nowo narodzone dzieci. Chore, wyczerpane głodem i
zimnem, udręczone torturami i chorobą, szybko umierały. Ogólna liczba chorych w bloku wynosiła od 1000
do 1200 osób. Spośród nich umierało każdego dnia kilkanaście. Ciała wyniesione przed blok były
codziennym niemym raportem przeżytej tragedii.

W tych warunkach los położnic był opłakany, a rola położnej niezwykle trudna. Sytuację pogarszał fakt,

iż brakowało środków aseptycznych, materiałów opatrunkowych i leków — całkowity przydział leków dla

background image

bloku wynosił zaledwie kilka aspiryn dziennie.

Początkowo byłam zdana wyłącznie na własne siły. Nawet w przypadku powikłań, wymagających

interwencji lekarza specjalisty, nie miałam prawa zwrócić się o pomoc do lekarzy Niemców. Rhode, Koenig
i Mengele nie mogli przecież „zbrukać” się niosąc pomoc ludziom niższej rasy.

W późniejszym okresie korzystałam kilkakrotnie z pomocy polskich lekarek pracujących na innych

oddziałach.

Głównym schorzeniem atakującym kobiety była czerwonka. Spośród innych ciężkich chorób panowały

dury: brzuszny i wysypkowy, oraz złośliwa pęcherzyca. Pojawienie się na ciele chorej kilku ropnych
pęcherzy — w przybliżeniu wielkości talerza — powodowało śmierć.

Przypadki duru wysypkowego w miarę możliwości ukrywano przed lekarzem obozowym (zwykle na

karcie chorobowej pisało się „grypa”), ponieważ chore na dur były natychmiast kierowane do krematorium.
W zasadzie nikomu nie udało się uniknąć tej choroby. Wszawica była tak olbrzymia, że zarażenie durem
było po prostu nieuniknione.

Jak już wspomniałam, chore rodziły na piecu. Przyjęłam tam blisko trzy tysiące porodów. Na oddziale

brakowało wody, toteż pranie niemowlęcych pieluszek nastręczało wiele trudności, zwłaszcza wobec
surowego zakazu opuszczania bloku. Wyprane pieluszki kobiety suszyły na własnych plecach lub udach,
rozwieszanie ich bowiem w widocznych miejscach było zabronione.

Nowo narodzone maleństwa nie otrzymywały żadnych przydziałów żywności, nawet kropli mleka.
Najtragiczniejszy los spotkał dzieci urodzone w obozie oświęcimskim do maja 1943 roku.

Wymordowane zostały w okrutny sposób: topiono je w beczułce. Zajmowały się tym „siostra” Klara i
„siostra” Pfani. Pierwsza była z zawodu położną i dostała się do obozu za dzieciobójstwo. Ona nie odbierała
porodów, albowiem jako zbrodniarka była pozbawiona prawa wykonywania swego zawodu. Zlecano jej
czynności, do których się bardziej nadawała. Powierzono jej także kierowniczą funkcję, tzw. blokowej. Do
pomocy otrzymała niemiecką ulicznicę — rudą i piegowatą „siostrę” Pfani. Po każdym porodzie z pokoju
tych kobiet dochodził głośny plusk i bulgot wody. Wkrótce potem matka mogła zobaczyć ciało swego
dziecka rzucone przed blok i szarpane przez szczury.

W maju 1943 roku sytuacja niektórych dzieci uległa zmianie. Niebieskookie i jasnowłose odbierano

matkom i wysyłano do Nakła w celu wynarodowienia. Przejmujący płacz matek żegnał odjeżdżające
transporty niemowląt. Myśląc o możliwościach odzyskania tych dzieci w przyszłości, o przywróceniu ich
matkom, stosowałam specjalny sposób oznaczania tatuażem niemowląt. Niejedną kobietę pocieszała myśl,
że odnajdzie kiedyś swoje utracone dziecko.

W obozie koncentracyjnym wszystkie dzieci — o dziwo — rodziły się żywe i dobrze wyglądały. Na

przekór nienawiści i eksterminacji natura walczyła o swe prawa.

Obóz przeżyło zaledwie trzydzieścioro dzieci, kilkaset przewieziono do Nakła, przeszło 1500 utopiły

Klara i Pfani, a ponad 1000 zmarło z głodu i zimna.

Ludzkie protezy wędrują do Rzeszy

Z początkiem lat czterdziestych — mimo ostrożności władz SS — świat zaczął dowiadywać się o

okropnościach życia i rozbudowywaniu machiny masowego niszczenia w obozie oświęcimskim. Dlatego też,
aby znaleźć argumenty dla goebbelsowskiej propagandy, utworzono kilka obozowych poradni
specjalistycznych. Między innymi należało do nich ambulatorium dentystyczne. Zlokalizowano je w bloku
21, po prawej stronie korytarza, który zarazem stanowił poczekalnię.

Oddział ten zajmował dwie izby. Jedna, większa, była przeznaczona na gabinet zabiegowy, druga,

mniejsza, na protezownię. Gabinet dentystyczny wyposażony był w sprzęt skonfiskowany śląskiemu
lekarzowi-dentyście pochodzenia żydowskiego. W gabinecie znajdował się również aparat Roentgena oraz
dwa fotele dentystyczne. Fotele stały przy dwóch szerokich oknach wychodzących na budującą się pralnię i
wejście do bloku 11. To pozwalało personelowi więziennemu zaobserwować wiele szczegółów
pieczołowicie ukrywanych przez esesmanów. Niejednokrotnie widzieli, kto został wprowadzony i
wywieziony po rozstrzelaniu z bloku 11. Początkowo oprawcy czynili to w biały dzień, później stosowali te
makabryczne praktyki po apelu wieczornym.

Protezownia mieściła się w mniejszej izbie. Głównym zajęciem zatrudnionych tam więźniów była

praca, która wywoływała grozę i przerażenie. Do tego małego pomieszczenia dostarczano walizy pełne
protez wyjętych z ust skazanych na śmierć w krematorium. Więźniowie protezy te musieli czyścić, sortować
i kompletować. Po wykonaniu tych czynności zawartość waliz odsyłano do rewiru SS, a stamtąd do Berlina.

Podobnie jak oświęcimski szpital ta poradnia specjalistyczna miała swojego szefa. Byli nimi kolejno

background image

stomatolodzy hauptsturmführer Teuber i Frank. Zastępcą kolejnych szefów był podoficer Mann (sudecki
Niemiec). Więźniowie funkcyjni przychodni za pomocą łapówek w postaci żywności dostarczanej przez tak
zwaną organizację gospodarczą starali się zapewnić sobie przychylność Manna. Było to konieczne,
ponieważ poradnia służyła jako miejsce spotkań, kontaktów i wymiany informacji między obozem głównym
i podobozami.

Początkowo w poradni wykonywano proste zabiegi, takie jak ekstrakcja czy wypełnianie ubytków.

Później uzyskano zgodę na wykonywanie wszystkich zabiegów stomatologicznych, łącznie z chirurgią.
Kierownictwo szpitala wydzieliło nawet kilkanaście łóżek dla ciężkich przypadków chirurgiczno-
-stomatologicznych.

Najgorszym okresem dla poradni stomatologicznej w obozie oświęcimskim były lata 1942 i 1943. W

tym czasie docierało tu najwięcej chorych z różnego rodzaju złamaniami szczękowymi. Nie należały do
rzadkości również rany postrzałowe szczęki i żuchwy oraz ropowice, szczękościski, a nawet raki wodne
występujące przeważnie u wyniszczonych głodem. Złamania i rany postrzałowe były konsekwencją
bestialstwa hitlerowskich oprawców, którzy w ten sposób karali więźniów za najmniejsze wykroczenia
obwarowane regulaminem obozowym. Bywało, że okaleczony trafiał po prostu na „zły dzień” esesmana.

Pewnego dnia w 1942 roku po wieczornym apelu do poradni przywleczono radzieckiego jeńca,

postrzelonego rzekomo podczas próby ucieczki. Kula strzaskała mu szczękę, uszkadzając podbródek.
Krwawy wylew spowodował tak ogromny obrzęk szyi, że wyrównała się ona z klatką piersiową. Leczenie
było długie i skomplikowane. Dopiero po upływie czterech miesięcy więzień został wypisany ze szpitala.

Szereg zabiegów stomatologicznych i protetycznych personel, składający się z więźniów, wykonywał

nieoficjalnie. Również nieoficjalnie zdobywał potrzebne lekarstwa, materiały opatrunkowe i przyrządy. Było
to możliwe dzięki dobrej organizacji na linii poradnia — apteka SS, gdzie również zatrudniano więźniów,
głównie Polaków.

Program zajęć w poradni dostosowany był do zajęć obozowych: pobudka o godzinie piątej, następnie

apel poranny. W pierwszych latach istnienia obozu apele dla pracowników szpitala odbywały się na
dziedzińcu przed szpitalem, a już od roku 1942 zbierano się oddziałami w blokach, co było niewątpliwie
wielką ulgą, zwłaszcza w okresie deszczów i mrozów. Zajęcia ambulatoryjne zaczynały się o godzinie
siódmej i trwały do godziny dwunastej, następnie od czternastej do osiemnastej.

Do ambulatorium można było się dostać tylko po uprzednim zgłoszeniu się u blokowego (po apelu

wieczornym) lub u kapo danego komanda (w czasie pracy), którzy wystawiali odpowiednie przepustki.
Każdy chory rejestrowany był w specjalnej książce. Odnotowywano w niej numer więźnia, blok,
ewentualnie komando, z którego wyszedł w czasie pracy, oraz rodzaj dokonywanego zabiegu. Terminy
kolejnych zabiegów wyznaczano już bezpośrednio w ambulatorium — choremu wypisywano odpowiednie
kartki z datą ponownego zgłoszenia się. Ponieważ były one w zasadzie respektowane przez władze obozu,
więzienny personel umożliwiał w ten sposób chwilę odpoczynku szczególnie wycieńczonym lub pracującym
w wyjątkowo ciężkich komandach. Te krótkie momenty wytchnienia dodawały sił do przetrwania i dalszej
ciężkiej pracy. Mimo iż zabiegi w ambulatorium wykonywano bardzo często w obecności Niemców, którzy
pilnowali, by nie dochodziło do porozumiewania się więźniów z podobozów i obozu głównego, jednak
często udawało się uśpić ich czujność. Niejednokrotnie przekazywano tu sobie odzież, żywność i lekarstwa.
Tutaj też wymieniano różne wiadomości i informacje na temat życia więźniów w całym obozie.

Warunki pracy w poradni stomatologicznej były bez porównania lżejsze niż inne wymyślone przez

esesmanów roboty na terenie obozu i poza jego drutami. Więźniowie tam zatrudnieni mieli większe
możliwości rozszyfrowania planów władz obozowych, mogli też zorientować się, jak wygląda pełny obraz
rozgrywającego się w obozie dramatu. Ten nieliczny personel, wspierając całą więzienną służbę medyczną
obozu oświęcimskiego, ofiarnie i z narażeniem życia niósł pomoc wszystkim jej potrzebującym, nie bacząc
na cenę, jaką sam mógł za to zapłacić.

Ze wspomnień sanitariusza

(Jan Wolny, były więzień obozu koncentracyjnego Dachau — nr 834, i Oświęcim-Brzezinka — nr

15496)

Po rocznym pobycie w Dachau, któregoś majowego dnia 1941 roku, tuż po śniadaniu, na które dano

nam jak zwykle napar z cuchnących ziół z obozowej plantacji, po apelu rannym, zupełnie niespodziewanie
zebrano nas, pielęgniarzy — Polaków, przebrano w najgorsze łachmany i dołączono do transportu
ruszającego w niewiadomym kierunku.

Zanim wepchnięto nas do bydlęcych wagonów, esesmani zdążyli wymierzyć nam sporą porcję razów i

background image

kijów. Stłoczeni po czterdziestu w jednym wagonie, w zaduchu, jechaliśmy prawie trzy doby. Co pewien
czas na postojach doczepiano do naszego składu dodatkowe wagony z więźniami. Działo się to wszystko
przy akompaniamencie strzelaniny, bicia, krzyków i przekleństw.

Wczesnym rankiem kolejnego dnia podróży, ledwo żywi ze zmęczenia i strachu, osłabieni i głodni,

dotarliśmy na miejsce przeznaczenia, którym była oświęcimska bocznica kolejowa. Wyładowano nas pod
gradem uderzeń, wśród krzyków, szczuto nas psami, bito i kopano, gdzie popadło. Z wagonów wyrzucano
zmarłych lub zabitych w czasie podróży. Ustawieni w piątki staliśmy na bocznicy przez kilka godzin.
Pilnujący nas esesmani, znudzeni, przy najmniejszej niesubordynacji wymierzali nam bolesne kary. Kilku
więźniów zostało po prostu rozstrzelanych.

Ci z nas, którzy mieli za sobą dłuższy pobyt w więzieniach i obozach koncentracyjnych, byli bardziej

czujni i zdyscyplinowani, toteż z trudnych sytuacji łatwiej wychodzili cało. Przebiegłość, nieufność i dystans
wobec katów stanowiły rodzaj samoobrony przed biciem. Esesmani bowiem, zapytani o cokolwiek przez
niedoświadczonych więźniów, natychmiast wyładowywali na nich swój gniew.

Wreszcie pognano nas w głąb obozu. Teraz już wiedzieliśmy wszyscy, że znajdujemy się w osławionej

kaźni narodów Europy, o której część z nas wiedziała i słyszała od więźniów przeniesionych stąd do Dachau.

Padał deszcz, ziemia była rozmokła i błotnista. Ujrzeliśmy pracujących przy budowie dwóch dużych

bloków nieprawdopodobnie wychudzonych więźniów. Mimo przejmującego zimna ubrani byli tylko w
cienkie, podarte pasiaki, a na gołych nogach mieli drewniaki. Pracowali szybko, popędzani biciem i
krzykami esesmanów i „kapów”. Poplamieni krwią i błotem, resztkami sił pchali wyładowane gliną i cegłą
taczki lub wagoniki.

Nie mogłem wówczas zrozumieć, dlaczego ci słabi ludzie skaczą z pierwszego piętra budowli na

ziemię. Dopiero później zauważyłem, że po zaniesieniu cegieł na piętro musieli to zrobić, aby nie tarasować
prowizorycznych schodów. Byli potłuczeni, niektórzy łamali kości. W pobliżu leżało kilkanaście trupów.

W głębi obozu duże grupy więźniów ćwiczyły morderczą, bezproduktywną gimnastykę, zwaną „tańcem

aniołów”, którą już poznałem w poprzednim obozie. Było to kilkugodzinne czołganie się, skakanie żabką,
turlanie po ziemi, tańczenie aż do zawrotu głowy i inne męczarnie.

Znów rozpoczęło się koszmarne czekanie nago na polu, tym razem na kąpiel. W łaźni esesmani dla

zabawy puszczali na nas na przemian raz zimną, raz wrzącą wodę. Na protesty więźniów reagowano biciem i
krzykiem. Potem nastąpiła „ceremonia” strzyżenia, która dostarczyła również wielu powodów do szykan i
bólu.

Wreszcie otrzymaliśmy obozową odzież, najczęściej zupełnie niedopasowaną. Próby wymieniania się

między sobą powodowały kolejne ataki wściekłości naszych „opiekunów”. W końcu spisano nas i opatrzono
numerami obozowymi. Ja otrzymałem pięciocyfrowy numer — 15496.

Grupę dziesięciu sanitariuszy z Dachau skierowano do bloku nr 28, w którym mieścił się obozowy

szpital.

Po wieczornym apelu przystąpiono do przydzielania nam pracy. W obecności lagerältestera Hansa

Bocka i blockältestera Petera Welscha, kryminalisty z czarnym trójkątem, przemówił do nas — nowicjuszy
— pisarz ambulansowy, Alfred Stössel. W ordynarnych słowach zapowiedział nam, że nie jesteśmy ludźmi,
że dopilnuje osobiście, by nie zabrakło nam parszywej roboty, do której jesteśmy przeznaczeni, a w razie
nieposłuszeństwa droga stąd jest tylko jedna — przez komin. Bock i Welsch, uśmiechając się drwiąco,
potakiwali głowami. Po tym szczególnym exposé nawet najtwardszym zrzedły miny.

Pracę przydzielał nam doktor Dering. Mnie wraz z dwoma kolegami kazano zgłosić się po rannym

apelu do pracy w ambulatorium. To, co tam zastaliśmy, wywarło na nas przygnębiające wrażenie. W obozie
koncentracyjnym w Dachau, mimo że był on też miejscem zagłady, panował znacznie większy porządek.
Tam funkcyjnymi byli więźniowie — komuniści niemieccy. Nie pozwalali oni okradać i bić
współtowarzyszy niedoli.

Po czterech miesiącach pracy w ambulatorium przeniesiono mnie do sali trzeciej w bloku nr 21. Było w

niej 37 łóżek, a na nich około pięćdziesięciu ciężko chorych. Od tego momentu do moich obowiązków
należało prowadzenie kart chorobowych, robienie opatrunków w sali, podawanie lekarstw, wykonywanie
zastrzyków, a także rozdzielanie żywności. Po apelach wieczornych musiałem jeszcze robić opatrunki w
ambulatorium bloku nr 28 lub na terenie obozu w blokach roboczych. Ten rodzaj zajęć pozwalał mi na dość
swobodne poruszanie się po terenie, a to stwarzało możliwość organizowania i dostarczania leków,
żywności, bielizny i pościeli dla chorych, do których miałem dostęp. Mogłem również przekazywać
informacje o sytuacji na terenie obozu oraz wiadomości poszukującym się rodzinom lub znajomym. Poza
tym byłem tak samo jak inni więźniowie skazany na różnego rodzaju szykany i niespodziewaną śmierć. Nie
wierzyłem, że uda mi się przeżyć oświęcimskie piekło. Zdarzało się, że byłem świadkiem ludzkich tragedii i
nie wiedziałem, czy w danym momencie sam nie stanę się ofiarą.

background image

Pod koniec marca po rannym apelu Bock dołączył mnie do grupy sanitarnej, która miała być do

dyspozycji esesmana Kaduka. Po dwugodzinnym oczekiwaniu usłyszeliśmy krzyk zbliżającego się do nas
osławionego sadysty i mordercy.

Oswald Kaduk wrzasnął w języku niemieckim: „Gdzie są sanitariusze?” Zamarliśmy ze strachu,

staliśmy jak sparaliżowani, nie mogliśmy ruszyć z miejsca nawet wtedy, gdy Kaduk rozkazał nam biec w
stronę bramy głównej. Dopiero jego kij oderwał nasze drewniaki od ziemi. Biegliśmy więc, a on jechał obok
nas na rowerze i okładał nas kijem. Wkrótce dobiegliśmy pod blockführerstubę. Tu, między drutami
wysokiego napięcia, mieliśmy czekać. Więźniowie powracający z pracy spoza terenu obozu przyglądali się
nam z litością i współczuciem.

Wymienialiśmy spojrzenia i gesty ze współtowarzyszami. Wiedziałem, że wszyscy myślimy o jednym,

że zastanawiamy się, jaką zgotowano nam śmierć za urojone przewinienie. Po upływie około trzech godzin
oczom naszym ukazał się pluton egzekucyjny. Składał się z około trzydziestu esesmanów. Wszyscy byli w
hełmach. Esesmani weszli do dołów żwirowni i ustawili się w dwuszeregu tyłem do blockführerstuby,
twarzami w stronę skarpy wykopu. Wesoło rozmawiali, śmiali się rubasznie i palili papierosy. Wkrótce przy
żwirowni zaroiło się od esesmańskich mundurów. Wśród przybyłych nie zabrakło również wysokich rangą.
Poznaliśmy Hössa i Entressa. Zorientowaliśmy się, że nasi oprawcy przygotowują wielką egzekucję.

Wkrótce ujrzeliśmy skazańców. Wśród nich uwagę zwracały dwie bardzo młode kobiety i dziewczynka

nie mająca więcej niż 12 lat. Kazano im wszystkim położyć się twarzą do ziemi, a my musieliśmy opuścić
miejsce między drutami i stanąć w dołach, z lewej strony plutonu egzekucyjnego. Jeden z oprawców,
zwracając się do nas po polsku, oznajmił, że tych, którzy zostaną zastrzeleni, mamy szybko zabierać i
ładować na wozy. Leżących, ciągle jeszcze żywych, skazańców odliczano po pięciu i doprowadzano do
stołu, przy którym zasiedli: szef oddziału politycznego Grabner, komendant obozu Höss i trzech cywilów.
Krótko sprawdzano tożsamość i wygłaszano formułkę o karze śmierci za popełnienie „ciężkiej zbrodni
przeciwko Rzeszy”. Po tej „formalności” ustawiano ich w szeregu, zawiązywano oczy opaską, a oddalony o
20 metrów pluton egzekucyjny oddawał serię strzałów.

Staliśmy jak rażeni piorunem, z nogami wrośniętymi w ziemię. Oprzytomnieliśmy dopiero na krzyki

Kaduka i innych oprawców: „Prędko, brać ich! Ładować na wóz!” Trzymani pod lufą pistoletu jednego z
popędzających mechanicznie wykonywaliśmy rozkazy. Do zastrzelonych podszedł Entress i wprawnymi
ruchami podnosił ich powieki, by sprawdzić, czy na pewno nastąpił zgon. Każdego zamordowanego dwóch
sanitariuszy niosło za ręce i nogi do wozu. Jeden z sanitariuszy stał na wozie i układał trupy.

Najbardziej wstrząsającą sceną był moment, kiedy do stołu podeszły owe kobiety i dziewczynka.

Płacząc prosiły o darowanie im życia. Wtedy któryś z esesmanów podszedł do jednej z kobiet, uderzeniem
kolby w głowę ogłuszył ją i osobiście dowlókł pod skarpę. Druga kobieta i dziewczynka zaprzestały próśb i
same poszły na wyznaczone im miejsce. Ze ściśniętymi bólem sercami odwróciliśmy głowy.

Natychmiast po strzałach podbiegliśmy do nieszczęsnych, a martwą dziewczynkę delikatnie podaliśmy

stojącemu na wozie. Małej krew sączyła się z ust, a z oczu spływały łzy.

Esesmani uczestniczący w egzekucji dobijali ofiary strzałem w ucho. Wykonywali to zajęcie z

uśmiechem na ustach, a kiedy wracali spod skarpy, sprawiali wrażenie zadowolonych z udanego polowania
myśliwych.

Po egzekucji musieliśmy zaciągnąć zwłoki do krematorium i rzucić je na duży stos. W drodze

powrotnej Kaduk pod groźbą śmierci nakazał nam zachowanie w tajemnicy tego, czego byliśmy świadkami.
Mimo ostrzeżenia powiedzieliśmy o tej zbrodni zaufanym współtowarzyszom.

Podobnych dramatów ja i moi koledzy sanitariusze przeżyliśmy wiele. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego,

że jesteśmy zupełnie bezsilni, i tym większa była nasza gorycz. W takich jak ten i podobnych przypadkach
nie byliśmy w stanie w żaden sposób wyrwać z rąk zwyrodnialców ani jednej ofiary. Z tym większym
zapamiętaniem i heroizmem staraliśmy się czynić jak najwięcej na swoim małym podwórku, by
przechytrzyć tych, którzy po trupach całej Europy kroczyli do zwycięstwa.

Moja oświęcimska gehenna trwała trzy lata i sześć miesięcy. Obliczyłem, że robiąc po 35 opatrunków

dziennie wykonałem ich 46200.

U progu śmierci

(Roman Obydziński, były więzień obozu koncentracyjnego Oświęcim-Brzezinka, numer obozowy

292)

Byłem wówczas ciężko chory, trawiony gorączką. Obok mnie, na tym samym łóżku w bloku nr 20, leżał

jeszcze jakiś człowiek.

background image

Kryzys powoli mijał i wracała mi częściowa świadomość, a wraz z nią budziła się nadzieja, że jeszcze

nie nadszedł kres moich dni. W miarę możliwości ukradkiem obserwowałem, co działo się wokół. Ten
względny spokój nie trwał jednak długo.

Któregoś dnia kazano mi i kilkunastu innym chorym wstać z łóżek. Staliśmy w krótkich koszulach

przed drzwiami i czekaliśmy na swój los. Pilnujący nas esesman co jakiś czas kierował jednego z chorych do
dalszych pomieszczeń. Korzystając z jego nieuwagi, podkradłem się do drzwi i dostrzegłem za nimi parawan
z koców. Byłem tak zaintrygowany tym, co dzieje się za tą osłoną, że pokonując strach uchyliłem rąbek
koca. Zobaczyłem esesmana w białym kitlu i jeszcze kogoś drugiego. Sadzali właśnie na taborecie
wprowadzonego uprzednio chorego. Inny mężczyzna stał za plecami siedzącego i przytrzymywał mu ręce.
Jeszcze moment, esesman wziął strzykawkę i skierował ją w klatkę piersiową delikwenta. Natychmiast
wycofałem się na korytarz. W pierwszym odruchu pomyślałem, że taki zastrzyk w klatkę piersiową musi być
bardzo bolesny. Ogarnięty panicznym strachem ustawiłem się na końcu kolejki. Dziwnym wydawał mi się
fakt, że żaden z chorych po otrzymaniu zastrzyku nie wyszedł z tamtego pomieszczenia.

Strach paraliżował mnie coraz bardziej. Tysiące myśli kłębiło się w głowie. Stojący przede mną w

kolejce zadawali mi jakieś pytania, ale nie docierały one do mojej świadomości. W końcu zorientowałem się,
że chcą oni wiedzieć, co zobaczyłem za drzwiami. Nie chciałem straszyć współtowarzyszy niedoli, ale
czułem, że muszę im odpowiedzieć. Rzuciłem więc krótko: „Robią jakieś zastrzyki”. Nagle z drugiego końca
korytarza usłyszałem swój numer, a następnie polecenie: „Masz natychmiast zameldować się u blokowego”.

Sanitariusz, mój serdeczny przyjaciel, chwycił mnie mocno za rękę i pociągnął gwałtownie ku wyjściu.
Po tym, co usłyszałem od niego, straciłem przytomność. Kiedy się ocknąłem,, zrozumiałem, czego

byłem świadkiem i niedoszłą ofiarą. Uświadomiłem sobie, że tak jak i moi współtowarzysze miałem być
zabity za pomocą zastrzyku.

Choroba mijała, ale ciągle jeszcze byłem bardzo słaby. Dodatkowe przeżycia spowodowały nawroty

silnej gorączki. Odczuwałem straszne pragnienie. Polski personel medyczny, wiedząc, że zostałem
uratowany od okrutnej śmierci, zajmował się moją osobą bardzo troskliwie. Wkrótce dostałem pierwszą
porcję chleba (nawet białego!) i herbatę. Siły powoli wracały, wracała też wrażliwość. Zacząłem zwracać
uwagę, jak bardzo gryzły mnie wszy.

Tak minęło kilka dni.
Nadszedł dzień 29 sierpnia 1942 roku. Byłem już tak silny, że mogłem samodzielnie zejść z łóżka.

Cieszyłem się z przyniesionego mi wczoraj przez kolegów ubrania, surowego ogórka, ziemniaka i odrobiny
prawdziwego masła. Pokroiłem ziemniaka, rozpuściłem masło i zabrałem się do obierania ogórka. Wtedy
dobiegły mnie głośne wołania. Wynikało z nich, że wszyscy mają zejść na dół i opuścić barak. Zdrowsi
schodzili sami, słabych sprowadzano, a ciężko chorych znoszono na noszach lub razem z siennikami.

Zszedłem na podwórze, które mieściło się między blokami 21 i 20 a bramą o wysokiej siatce. Chorych

na noszach i siennikach ułożono koło bramy, a tych, którzy zeszli sami, ustawiono po przeciwnej stronie
podwórza. Na środku placyku, między drzwiami bloków, postawiono stolik i kilka taboretów.

Orkiestra obozowa kończyła swój poranny koncert. Komanda wychodziły do pracy.
Wkrótce w drzwiach bloku 21 pojawili się esesmani. Kilku z nich usiadło przy stole. Reprezentanci

władzy obozowej zaczęli wywoływać chorych według numerów. Nikt z nas nie wiedział, o co tym razem
chodzi. Wywoływany zbliżał się do stolika, czyli stawał przed komisją, która kwalifikowała, ale nie
wiadomo do czego.

Miałem numer obozowy 292, zostałem więc wywołany jako jeden z pierwszych. Podchodząc do stolika,

starałem się udawać zdrowego. Żywo i dziarsko, na ile mi siły pozwalały, przemaszerowałem przed komisją.
Otrzymałem kartę ewidencyjną i skierowano mnie pod bramę zamkniętą na kłódkę. Kiedy stało już nas tam
kilkudziesięciu, przed bramę zajechało auto ciężarowe, zwane popularnie „smokiem”. Dotychczas wożono
nim chleb, więc właśnie chleba się spodziewaliśmy.

Tymczasem któryś z esesmanów otworzył bramę i zobaczyliśmy puste auto, do którego kazano nam

wstadać. Intuicyjnie wyczuwałem, że jest to jakaś zasadzka. Postanowiłem do tego auta nie wchodzić.

Przy bramie było już tłoczno, tylu tu skierowano chorych więźniów. Niektórzy zaczęli już wsiadać do

samochodu. Ja stałem dotychczas nieco z boku, a teraz zacząłem wolniutko przemieszczać się pod ścianę
baraku, w pobliżu której już wcześniej zauważyłem właz do kanału kloacznego przykryty betonową płytą.
Zbliżyłem się do włazu i próbowałem podważyć płytę. Była jednak zbyt ciężka. Moje manewry dostrzegli
dwaj stojący w pobliżu więźniowie. Porozumieliśmy się spojrzeniami. Potem wszystko rozegrało się w
ułamkach sekund. Dwaj mężczyźni podeszli do mnie, chwyciliśmy płytę, przesunęliśmy ją nieco, zsunęliśmy
się w dół i zamknęliśmy za sobą klapę. W środku było ciemno i niesamowicie cuchnęło. Kucnęliśmy w tej
śmierdzącej jamie i zastanawialiśmy się, co stanie się z nami, jeśli nas odkryją. Odpowiedź była jasna.
Czekała nas śmierć. Przerwaliśmy szepty, skoncentrowaliśmy uwagę na tym, co działo się nad nami. Ciągle

background image

było słychać manewrujące auto — „smoka”, którym esesmani wywozili kolejne partie więźniów.

W kanale robiło się coraz duszniej, nie mieliśmy czym oddychać.
Moi koledzy nie wytrzymali nerwowo. Kiedy po raz któryś ucichł warkot „smoka”, unieśli płytę. Nikt

nie zauważył naszych manewrów. Znów znaleźliśmy się wśród strwożonych i milczących postaci.

„Smok” powrócił, by zabrać nowy transport więźniów. Ogarnięty paniką myślałem gorączkowo nad

inną drogą ucieczki. Postanowiłem w końcu przecisnąć się między więźniami, ominąć auto i uciec w głąb
obozu. Ten pomysł nie był jednak najlepszy. Jeden z funkcyjnych zauważył moje manewry i uderzeniem kija
przez plecy zawrócił mnie z obranej drogi. Zrozumiałem, że nie mam innego wyjścia, muszę wrócić do
kanału. Teraz sam poradziłem sobie z betonową płytą i szybko wśliznąłem się do środka. Klapę zasunąłem
dźwigając ją na głowie. Aby móc nadsłuchiwać, co się dzieje na zewnątrz, musiałem stać na zgiętych
nogach, co było niewygodne i bardzo męczące. W samotności ogarnęły mnie niespokojne myśli. W miarę
upływu czasu zaczynałem wątpić, czy siedząc tutaj zdołam uratować życie.

Obliczyłem, że auto powróciło już po raz piąty. Usiłowałem odsunąć nieco klapę, aby zorientować się,

jak przebiegają wypadki. Po kilku próbach z trudem mi się to udało. Dostrzegłem przy drzwiach bloku 21
zwartą grupkę osób w czystych drelichach. Byli to sanitariusze z bloku 20.

Patrzyłem przez gąszcz nóg na środek podwórka i zobaczyłem esesmana.
Nie mogłem już dłużej utrzymać ciężkiej klapy i znów schowałem się w kanale.
„Smok” powrócił jeszcze szósty i siódmy raz.
Klęknąłem, by spokojnie pomyśleć o sposobie ratunku. Na zewnątrz było coraz ciszej, a wkrótce doszły

do mnie dźwięki orkiestry obozowej. Chciałem już wyjść, ale powstrzymał mnie warkot powracającego auta.
Orkiestra ciągle grała. Wywnioskowałem z tego, że komanda wracają z pracy i będzie apel. To
zadecydowało, że postanowiłem zaryzykować i opuścić swą kryjówkę — brak na apelu choćby jednego,
żywego czy umarłego, więźnia stawia na nogi cały obóz. Poza tym bałem się, że w końcu esesmani znajdą
mnie i zamęczą na śmierć. Zdjąłem bluzę, zwinąłem w kłębek, położyłem na głowie i uniosłem klapę.
Usunąwszy ją na bok, ostrożnie wychyliłem głowę. Esesmanów już nie było. Cicho zawołałem: „Jest tu
ktoś?”, i usłyszałem: „Można wyjść”. Wychyliłem się bardziej i zobaczyłem pasiak, a potem znajomą twarz.
Z pomocą kolegi-więźnia wygramoliłem się na górę. Jeszcze nie byłem pewny, czy niebezpieczeństwo
naprawdę minęło. Nie wiedziałem, jak wyjść z tego podwórka-klatki, ponieważ bramę zamknięto na kłódkę.
Kolega wzrokiem wskazał mi beczkę od „herbaty”. Energicznie chwyciłem ją, podniosłem do góry i
wyszedłem przez drzwi i korytarz bloku 20 w głąb obozu.

Już w obozie dowiedziałem się, że chorych z bloku 20 wywieziono do gazu. Akcja ta objęła wszystkich

bez wyjątku. Nie miała znaczenia ani narodowość, ani wiek, ani stan zdrowia. Mimo to w nie znanych mi
okolicznościach uratowało się kilka osób.

Preparat „nr 101”

Obóz koncentracyjny w Mauthausen (w pobliżu Linzu, w Austrii Górnej) został założony już w 1938

roku i wkrótce zasłynął ze swych kamieniołomów. W roku 1940 powstał największy jego podobóz, filia
obozu Mauthausen, w Gusen, gdzie więźniowie, przeważnie Polacy, musieli pracować przy budowie
podziemnych zakładów zbrojeniowych.

Transporty przybywające do Mauthausen składały się przeważnie z osób, które przebywały już w

więzieniu i przeszły tortury gestapowskich przesłuchań, a więc krańcowo wyniszczonych i osłabionych.
Ludzie ci, kierowani natychmiast do pracy w kamieniołomach lub karnej kompanii, źle ubrani, głodni i bici,
szybko zapadali na zdrowiu i tracili siły, a zatem stawali się „muzułmanami”.

W ostrym klimacie podalpejskim, przy ciężkiej pracy w kamieniołomach, gdzie tumany unoszącego się

pyłu utrudniały oddychanie, duża liczba więźniów chorowała na nieżyty dróg oddechowych oraz była
skłonna do zapaleń odoskrzelowych płuc i opłucnej. W tych warunkach niemal powszechną chorobą była tu
gruźlica płuc.

W opinii władz obozowych słowo „gruźlica” łączyło się z pojęciem niezdolności do pracy fizycznej, a

każdy wychudzony i zagłodzony więzień był o nią posądzony. A przecież tacy więźniowie stanowili w
obozie ogromną większość. W pierwszym okresie istnienia obozu, kiedy do służby zdrowia kierowano ludzi
nie mających z medycyną nic wspólnego, rozpoznanie gruźlicy należało do obowiązków „kapo rewiru” i
jego pomocników. Ci „specjaliści” stawiali „diagnozę” na podstawie zewnętrznego wyglądu badanego, co
następnie na oko zatwierdzał lekarz SS, któremu pokazywano wybranych.

Chorych na gruźlicę nazywano potocznie inwalidami i nie było dla nich ratunku. Inwalidzi nie nadawali

się do pracy, należało ich zatem zlikwidować. Ludzie uznani przez kapo i funkcyjnych za gruźlików —

background image

wystarczyło, by więzień nie podobał im się z wyglądu i już był kwalifikowany jako chory — kierowani byli
do baraku 32, zwanego blokiem inwalidzkim, gdzie czekali na likwidację. Mordowanie ich odbywało się w
różny sposób, na ogół były to akcje jak gdyby żywiołowe. Likwidacja chorych w szpitalu miała już charakter
zorganizowany.

W pierwszym okresie istnienia obozu przebywający w „rewirze” byli umieszczani w bloku 31 lub w

wydzielonym miejscu w bloku 29. Czekający tam na likwidację leżeli nago na podłodze i nie otrzymywali
jedzenia. Przeważnie umierali z głodu i wycieńczenia.

Na rozkaz naczelnego lekarza Mauthausen oraz podległych mu lekarzy SS, kierujących szpitalem w

Gusen, codziennie po przyjęciu nowej partii chorych lub po wieczornym apelu wykonywano
„szprycowanie”. Zabieg polegał na tym, że więźnia skazanego na śmierć przyprowadzano lub przynoszono
do sali opatrunkowej, kładziono go na stole operacyjnym i wstrzykiwano mu do serca 100—250 g benzyny
lub wody utlenionej. Czynność tę wykonywali osobiście sanitarni podoficerowie SS, tzw. SDG, lub
„kapowie” — Sach, Roth i sztubowy Käfferbeck. W ten sposób zabijano kilkanaście osób dziennie. Gdy
zebrała się większa liczba skazańców i stosowane metody okazały się niewystarczające, przystąpiono do
masowych egzekucji.

Jedną z tego typu akcji było wymordowanie w wigilię 1941 roku kilkudziesięciu chorych w bloku 31.

Późnym wieczorem po apelu wyprowadzano pojedynczo chorych z sali. W drzwiach stał „sztubowy”
Käfferbeck z pomocnikiem. Jeden silnym uderzeniem drewnianej pałki w głowę ogłuszał wychodzącego,
drugi wprawnym ruchem zanurzał głowę nieszczęśnika w stojącej obok beczce z wodą. Ofiary odrzucano na
bok. Sterta rosła w szybkim tempie. Egzekucję nadzorowali sanitarni podoficerowie SS oraz kapo Roth.

Inną, równie okrutną akcję przeprowadzono wczesną wiosną roku 1942. Na rozkaz ówczesnego lekarza

SS, hauptsturmführera Kiesewettera, zaaplikowano siedemdziesięciu chorym w bloku 27 roztwór cyjanku
potasu w lurze zwanej kawą.

Gruźlicy, których nie kierowano do szpitala, gromadzeni byli w baraku 32, tzw. inwalidzkim. Czekający

tu na śmierć leżeli stłoczeni po kilka osób na pryczy lub na gołej podłodze. Tych, co mogli jeszcze stać,
ustawiano w szeregach przed blokiem i trzymano tam całymi godzinami bez względu na porę roku i pogodę.
„Inwalidzi” dostawali zmniejszoną ilość zupy, a blokowy i jego pomocnik, uznawszy, że i tak muszą umrzeć,
przestali wydawać im chleb. Obaj, blokowy Karl Schrögler i jego pomocnik Seppe, uśmiercali ich, topiąc w
beczce z wodą. Stosowali też inne, równie okrutne metody.

Bardzo wielu chorych zginęło w czasie tak zwanej dezynsekcji obozu jesienią 1941 i zimą 1942 roku.

Na zlecenie władz obozowych firma Slupecky z Linzu przeprowadziła odwszanie. Wszystkich więźniów
obozu o godzinie czwartej rano spędzono nago na plac apelowy. Chorych ze szpitala, nie mogących poruszać
się o własnych siłach, wyniesiono na noszach. Do uszczelnionych baraków mieszkalnych, w których
zostawiono pościel, bieliznę i ubrania więźniów, wpuszczono cyklon. Ciała nagich ludzi wystawione były na
działanie dotkliwego zimna, a potem prażącego słońca. Wieczorem wszyscy musieli przejść osobistą
dezynsekcję, polegającą na zanurzeniu w żrących dezynfekcyjnych płynach. Wyczerpani, osłabieni ludzie
leżeli pokotem na placu apelowym. Wielu z nich nie przeżyło tego strasznego dnia, wielu zapadło na
zapalenie płuc i przeziębienia.

W czasie dezynsekcji przeprowadzonej 2 marca 1942 roku zagazowano w bloku 16 wszystkich jeńców

radzieckich (było ich 164) oraz około 300 inwalidów z bloku 32.

Największą zorganizowaną akcją masowego mordu gruźlików była zsyłka chorych do tak zwanego

sanatorium. Akcję tę poprzedzono małoobrazkowymi prześwietleniami rentgenowskimi wykonanymi przez
ekipę pracowników SS przybyłą z Linzu. Badania te objęły wszystkich więźniów znajdujących się wówczas
w obozie (około pięciu tysięcy). Potem przyszło zarządzenie zorganizowania transportu dwóch tysięcy
osób celem wysłania ich do sanatorium. Według zapewnień władz obozowych chorzy w sanatorium mieli
być zwolnieni od pracy, otrzymywać lepsze jedzenie i być leczeni. Wśród tych dwóch tysięcy znajdowali się
wszyscy leżący w szpitalu, słabi i wychudzeni z innych bloków oraz pewna liczba imiennie wyznaczonych
przez władze niemieckie.

Wybranych podzielono na cztery grupy i rozmieszczono w czterech oddzielnych barakach: 20, 21, 22,

23, gdzie mieli czekać na zapowiedziany wyjazd.

Mijały tygodnie, a transport nie odjeżdżał. Ludzie ci, jako element bezproduktywny, otrzymywali

zmniejszone porcje jedzenia i nie wolno im było opuszczać baraków. Siedzieli więc skuleni, trzęsący się z
zimna przy otwartych oknach (tak zarządzili funkcyjni). Umierali masowo. Trupy wywlekano przed baraki.

Transport inwalidów do obiecanego sanatorium wysłano dopiero na początku 1942 roku. Ponieważ

zgromadzeni uprzednio codziennie masowo umierali, na ich miejsce przysyłano nowych, wybieranych z
innych bloków i rewiru.

W dniu „wyjazdu” na plac apelowy zajechało kilka karetek więziennych, do których upychano tylu

background image

ludzi, ilu się tylko zmieściło. Na końcu wrzucono również trupy. Karetki wracały w ciągu dnia kilkakrotnie.

Po kilku dniach do obozu dotarła wieść, że „pensjonariusze” zostali przewiezieni do Hartheim,

miejscowości odległej o 10 km od Linzu, do zakładu masowego uśmiercania. Wszyscy zostali zagazowani.

W połowie 1942 roku, gdy w Gusen zaczęto tworzyć ośrodek przemysłu zbrojeniowego, budować

fabryki broni i części do samolotów, zrezygnowano z masowego mordowania więźniów. Niemcom
potrzebna była siła robocza.

W tym okresie zmieniła się również sytuacja w szpitalu obozowym, ale pracujący w nim lekarze-

-więźniowie zdawali sobie sprawę, że nagła zmiana postępowania z chorymi i zaprzestanie mordowania
gruźlików nie były podyktowane względami humanitarnymi — chodziło o sprawdzenie na ludziach nowego
preparatu zaszyfrowanego jako „nr 101”.

Chorych na gruźlicę płuc zaczęto teraz kłaść w izbie B bloku 29, a pomieszczenie dla nich nazwano

„oddziałem gruźliczym”. Chorym poprawiono nieco wyżywienie i zaczęto im podawać wspomniany
preparat. Środek ten w postaci ciemnoczerwonych, drobnych granulek, gorzki w smaku, przetrzymywany w
ciemnych butelkach półlitrowych i litrowych był przechowywany i wydzielany przez lekarza SS. Chorzy
otrzymywali preparat „nr 101” po łyżce stołowej trzy razy dziennie. Wszyscy, którym go podawano, musieli
mieć wykonane badanie plwociny na prątki Kocha, odczyn opadania krwinek, morfologię krwi oraz analizę
moczu. „Leczeni” byli jedynie prątkujący z radiologicznie stwierdzonymi zmianami w płucach. Badania
laboratoryjne i zdjęcia powtarzano w odstępach trzytygodniowych. Skrzętnie zapisywano w kartach choroby
ciepłotę, ciężar ciała oraz uwagi o samopoczuciu chorego.

Przy okazji tworzenia „oddziału gruźliczego” kierownikami oddziałów szpitalnych zostali lekarze-

-więżniowie, specjaliści, którzy do tego czasu pracowali jako sprzątacze i sanitariusze. Praca tego personelu
lekarskiego była bardzo ciężka, odpowiedzialna i niebezpieczna.

Jako fachowcy lekarze zorientowali się szybko, że preparat „nr 101” nie wywiera korzystnego wpływu,

że nie leczy gruźlicy. Przeciwnie. Powodował mdłości, wymioty, bóle głowy, biegunki, łamanie w kościach i
brak łaknienia.

W ścisłej tajemnicy przed lekarzem SS, hauptsturmführerem Bömichenem, który przeprowadzał ten

eksperyment, zaprzestano jego podawania i zaczęto leczyć chorych metodami ogólnie przyjętymi w
medycynie. W zależności od stadium choroby i rodzaju przypadku więźniowie-chirurdzy zakładali odmy
opłucne, wycinali żebra oraz przecinali nerw błędny. Osiągali wyniki graniczące z cudem, jak na warunki, w
jakich pracowali.

Bömichenenowi, który był zbyt leniwy, by czuwać nad przebiegiem leczenia i badać chorych,

wmówiono z łatwością, iż poprawa stanu zdrowia gruźlików jest wynikiem stosowania owego preparatu. Od
zadowolonego z uzyskanych wyników lekarza SS udawało się niekiedy otrzymać dodatkowe przydziały
witamin oraz zastrzyków chlorku wapnia i glukozy, które podawano chorym. Podwójnie prowadzona
dokumentacja, podwójne wyniki badań dawały całej akcji szansę powodzenia.

Mimo przeciwdziałania ze strony obozowej służby zdrowia eksperymentom z preparatem „nr 101”

zostało poddanych około 300 gruźlików. Wyniki badań przesyłano władzom do Berlina. Po upływie roku
przyszło zarządzenie, by „oddział gruźliczy” rozwiązać, silniejszych więźniów skierować do pracy, a resztę
zlikwidować.

Po zlikwidowaniu oddziału i ponownym zaleceniu zabijania gruźlików praca lekarzy szpitalnych

przybrała inne formy. Przypadki gruźlicy ukrywano przed władzami, a chorych w tajemnicy leczono. Kiedy
ich stan zdrowia poprawiał się, załatwiano im lżejszą pracę i otaczano opieką tajnej organizacji obozowej.
Dzięki temu uratowano wiele istnień ludzkich, a wielu więźniów chorych na gruźlicę przeżyło obóz i po
wyzwoleniu wróciło do swoich domów.

Łódzcy „terminatorzy”

Sytuacja ludzi masowo przywożonych do obozów koncentracyjnych właściwie wszędzie była taka

sama. Bez względu na to, czy znajdowali się w Oświęcimiu, Majdanku, Gross-Rosen czy Buchenwaldzie. O
tych obozach wiemy już prawie wszystko.

Niewiele jednak osób wie, że istniał na terenie Polski obóz przeznaczony wyłącznie dla dzieci i

młodzieży, który swym regulaminem i wyrafinowanym systemem kar mało się różnił od obozów
koncentracyjnych dla dorosłych. Mieścił się on w Łodzi na terenie wydzielonym z getta. W okresie od 10
grudnia 1942 roku do 18 stycznia 1945 roku nosił on urzędową nazwę „Polen — Jugendverwahrlager der
Sichercheitspolizei in Litzmannstadt” (prewencyjny obóz policji bezpieczeństwa dla młodzieży polskiej).
Jakkolwiek oficjalnie podaje się, że istniał on od 10 grudnia 1942 roku, to w rzeczywistości funkcjonował od

background image

roku 1941.

Obóz założony został przez niemiecką policję bezpieczeństwa Głównego Urzędu Bezpieczeństwa

Rzeszy i więziono w nim dzieci w wieku od 2 do 17 lat przywożone nie tylko z obszaru Polski, lecz także z
innych terenów okupowanych przez hitlerowską Rzeszę. Obóz był hermetycznie zamkniętym obiektem, nie
mającym żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym. Niezależnie od tego, że otoczony był dobrze
strzeżonym gettem, dodatkowo odizolowano go od otoczenia wysokim płotem z drutem kolczastym. Po
pierwszej próbie ucieczki wzniesiono wieżyczki z reflektorami i karabinami maszynowymi. Ucieczka z
obozu była prawie niemożliwa, bo nawet ci, którym udało się wydostać z obozu, byli zatrzymywani w
getcie.

Już z tego faktu, jak pilnie był strzeżony, można wnioskować, że hitlerowcom bardzo zależało na tym,

aby o jego istnieniu i roli, jaką spełniał, świat się nie dowiedział.

Do obozu wiodła jedna brama, mieszcząca się przy ulicy Przemysłowej, a jego teren podzielony był na

część chłopięcą i dziewczęcą. W części pierwszej więziono chłopców w wieku od 8 do 17 lat, w drugiej
dziewczęta (8—17 lat) oraz dzieci obojga płci (od 2 do 8 lat). Obóz miał swoje filie, tak zwane
arbeitsbetrieby, do których między innymi należał folwark Dzierżążnia (około 15 km od Łodzi). W
Dzierżążni przebywały dziewczęta silne fizycznie, które były zatrudniane przy pracach rolnych oraz przy
bydle. Zajęcia te, ciężkie i wyczerpujące, trwały najmniej dwanaście godzin na dobę. Więźniarki musiały
wstawać o godzinie czwartej rano i jeśli zdarzyło się, że któraś zaspała, czekała ją ciężka kara.

Po obozie w Łodzi nie zostały prawie żadne dokumenty. Jedynym źródłem informacji o nim są

wspomnienia i relacje więźniów (nielicznych), którzy ocaleli.

W obozie dokonywano selekcji dzieci „rasowo przydatnych” i umieszczano je w „domach rasy” w celu

zniemczenia. Pozostałe dzieci wychowywano zgodnie z polityką nazistowską, według wskazań samego
reichsführera SS. W jego osobistym rozkazie z 6 stycznia 1943 roku nakazuje on:

„W obozach zbiorowych dla dzieci i nieletnich projektowanych przez Główny Urząd Gospodarki SS

należy przeprowadzać przegląd rasowy i polityczny.

Bezwartościowe pod względem rasowym jednostki młodzieży płci męskiej i żeńskiej należy przekazać

do przedsiębiorstw gospodarczych obozów koncentracyjnych jako terminatorów. Dzieci te należy
wychowywać, a wychowanie to ma polegać na przyuczaniu do posłuszeństwa, pilności, bezwarunkowego
podporządkowania się i uczciwości wobec niemieckich panów.

Muszą umieć liczyć do stu, poznać znaki ruchu drogowego i być przygotowane do swoich zawodów

jako robotnicy rolni, ślusarze, kamieniarze, stolarze itd. Dziewczęta należy wyszkolić na robotnice, prządki,
trykociarki i nauczyć innych podobnych zawodów.”

Do Łodzi napływały wciąż nowe transporty dzieci. Każdemu nowo przybyłemu dziecku zdejmowano

odciski palców, robiono zdjęcia en face i z profilu, spisywano dane osobowe i nadawano numer obozowy.
Odtąd „terminator” nie miał nazwiska, był tylko numerem. „Numer” otrzymywał koc, ręcznik, miskę i był
kierowany „na sztubę”, gdzie „wychowawca” przydzielał mu pracę.

Przez pewien czas młodociani więźniowie chodzili we własnej odzieży; później wydawano im

drelichowe, więzienne ubrania koloru szarego i trepy parciane na drewnianych spodach. Zarówno ubranie,
jak i trepy były najczęściej za duże. W maju zabierano trepy do magazynu i do października dzieciaki
chodziły boso. Początkowo spały na siennikach, później dla tych z nowych transportów sienników nie
starczało.

Rozbudowa obozu nie nadążała za potrzebami, toteż postanowiono wprowadzić dla młodych więźniów

pracę na dwie zmiany, po 12 godzin. Pracowali w dzień i w nocy przy świetle reflektorów. Budowali drogi,
niwelowali teren, karczowali drzewa, wznosili baraki i inne obiekty, a wśród nich karcer.

Tak więc dzieci własnymi rękami zbudowały obóz, miejsce swojej kaźni i zagłady. Do pracy

przystępowało każde dziecko zaledwie zdołało ukończyć osiem lat życia.

Ociągających się w pracy lub zbyt słabych bito kijami i specjalnymi pejczami. Wiele dzieci takie

okrutne traktowanie przypłaciło życiem. Bezbronne ofiary wprzęgano do walca, którym ubijano
powierzchnię dróg, do wozu naładowanego gliną lub gruzem, na którym siedział esesman i poganiał ich
batem.

W miarę rozbudowy obozu otwierano wciąż nowe warsztaty: szewski, krawiecki, malarski, stolarski,

ślusarski, koszykarski, prostowania igieł i dekarsko-porządkowy.

Przy tej morderczej pracy dzieci otrzymywały nie wystarczające do zaspokojenia głodu racje

żywnościowe. Na śniadanie i kolację wydawano „pajdkę” chleba (100—150 g) i pół litra czarnej, gorzkiej
kawy, tylko czasem posłodzonej sacharyną. Na obiad — litr zupy z brukwi, liści z buraków lub kapusty,
często z piaskiem i robakami. Kiełbasy, masła, margaryny nie dawano nigdy; niekiedy trafiała się łyżka
marmolady. Jeszcze gorszy był los tych, których kierowano do „izby chorych”. Ci biedacy otrzymywali

background image

zaledwie pół racji żywnościowej. Dlatego zgłaszali się tam tylko ciężko chorzy.

Karę częściowego lub całkowitego pozbawienia posiłków stosowano w łódzkim obozie za najmniejsze

przewinienie: za niewykonanie normy (wszelkie prace były znormowane), ociąganie się w pracy, złe jej
wykonanie, zaśnięcie na nocnej zmianie, za zbyt późne lub niedbałe kłanianie się „panom” i „paniom”,
wreszcie za moczenie się. W związku z tym mali więźniowie cierpieli ustawiczny głód. I te głodujące dzieci
upokarzano w najbardziej wyrafinowany sposób. Bywało, że „wachman”, chcąc się rozerwać i zabawić,
proponował pajdkę chleba za pięć lub dziesięć kijów, które wymierzy dziecku. Chętnych znajdowało się
zawsze wielu. Głód był silniejszy od bólu.

Ciężka, wyczerpująca praca, bicie i głód szybko wyniszczały młode organizmy. Po kilku miesiącach

pobytu w obozie zdrowe dzieci zamieniały się w kościotrupy o zapadniętych, przerażonych oczach i
szaroziemistej cerze.

Wygłodniali chłopcy, podpatrzywszy, że młodzi mieszkańcy getta polują na ptaki, zaczęli robić to samo,

by zdobyć coś dodatkowego do jedzenia. Prześcigali się w zdobywaniu akcesoriów do wykonywania proc i
różnego rodzaju sideł. Stanowiło to pewien rodzaj dosyć niebezpiecznej zabawy, ale nie rozwiązywało
problemu głodu. Za takie polowania czekała ich bardzo surowa kara. Wygłodniałe dzieci prosiły o chleb
sąsiadów z getta, ale stamtąd padały podobne prośby.

Również stan sanitarny obozu był godzien pożałowania. Mycie bez względu na porę roku odbywało się

na dworze, pod pompą lub w miednicy. Mydłem mył się tylko ten, kto je dostał w paczce, a paczki
otrzymywało niewielu. Prawie do wiosny 1944 roku nie było stale czynnej łaźni i pomieszczeń do parowania
zawszonej odzieży. W tej sytuacji na terenie obozu panował brud i panoszyło się robactwo, które było
dodatkowym utrapieniem więzionych dzieciaków. Na domiar złego za wszy i brud dzieci karane były chłostą
i pozbawieniem posiłku.

Choroby dziesiątkowały młodocianych więźniów. Dzieci chorowały na zapalenie płuc, zapalenie opon

mózgowych, gruźlicę płuc, owrzodzenia na ciele i w jamie ustnej, świerzb, wrzody w gardle, szkorbut i
krwawą biegunkę, a nawet paraliż dziecięcy. Wielu chorych wywożono do „szpitala” w Radogoszczy, skąd
najczęściej nie wracali.

W tych antysanitarnych warunkach, przy panującym głodzie, w listopadzie 1943 roku wybuchła w

obozie epidemia duru wysypkowego i brzusznego. Początkowo władze obozowe zataiły ten fakt, próbując
zlikwidować chorobę bez izolowania i okresu kwarantanny. Na dłuższą metę nie dało się jednak tego ukryć.
Epidemia przybierała coraz większe rozmiary.

Lekarza na terenie obozu dłuższy czas nie było, a później, kiedy zarządzający obozem nie mogli sobie

poradzić z szalejącą epidemią i innymi chorobami, zatrudniono pediatrę z getta. Lekarz ten, mimo
poświęcenia i wysiłku, niestety niewiele mógł zrobić dla cierpiących, nie dysponował bowiem żadnymi
lekarstwami. Na skutek masowych zgonów ogłoszono kwarantannę obozu. Wielu chorych wywieziono do
szpitala w getcie. Los ich pozostał nieznany.

Panią życia i śmierci w łódzkim obozie była kierowniczka części dziewczęcej, która jednocześnie

sprawowała nadzór nad izbami chorych oraz prowadziła ambulatorium. Bayerowa, bo tak brzmiało jej
nazwisko, ciągle powtarzała dzieciom, że najważniejsi są żołnierze na froncie, a one, czyli dzieci, mogą
zdychać. Toteż zgłaszający się do niej chory po zarejestrowaniu w książce najczęściej dostawał batem i
wracał na „sztubę” lub do warsztatu, gdzie również okładano go kijem za „symulowanie choroby”. Metody
„leczenia” stosowane przez Bayerową były okrutne i sadystyczne.

Któregoś dnia do izby chorych przyniesiono pobitą za kradzież chleba dziesięcioletnią dziewczynkę.

Dowiedziawszy się, za co mała otrzymała chłostę, Bayerowa kazała wywlec ją na śnieg i wyznaczyła
dodatkową porcję batów. Dziewczynka straciła przytomność, ale „opiekunka” kazała ocucić ją zimną wodą i
bić dalej. Finał mógł być tylko jeden. Dziecko zmarło nie odzyskawszy przytowności.

A oto kolejny przykład. Do ambulatorium zgłosił się chłopiec, któremu w zaropiałej nodze zalęgły się

robaki. Bayerowa zarządziła kąpiel chorej nogi w lizolu. Na skutek bólu młody chłopak wpadł w szał i rozbił
szyby. Esesmani za to wykroczenie zakatowali go na śmierć.

W maju 1944 roku wybuchła epidemia jaglicy. W pierwszym okresie chorobę zlekceważono. Bayerowa

kazała, by dotknięci tym schorzeniem przemywali oczy moczem. Wielu tak czyniło. Robiono również
okłady z chleba i pajęczyny. Później chleb zjadano. Kiedy choroba ogarnęła cały obóz, próbowano
zastosować bardziej radykalne sposoby, ale rezultaty były nikłe. Wielu młodych, którzy zdołali przeżyć
obóz, leczyło się jeszcze po wyzwoleniu.

Kolejną dolegliwością, która zaczęła męczyć młodsze dzieci, było bezwiedne oddawanie moczu. Za

moczenie się karano chłostą (od 10 do 25 kijów) i pozbawiano posiłków. Ponadto odbierano sienniki tym,
którzy je mieli. Moczące się dzieci budzono w nocy co dwie godziny, a nawet częściej. Mimo to moczyły się
one dalej. Władze obozu uznały to za akt nieposłuszeństwa i dzieci te umieszczono w specjalnym budynku,

background image

początkowo tylko w jednej „sztubie”, później przeznaczono dla nich cały blok. Budynek ten był stale
zapełniony. Dzieci spały na gołych deskach. Do przykrycia miały jeden koc na kilkoro, toteż spały w
ubraniach i bieliźnie. W mokrej odzieży chodziły do pracy. Gnijące deski prycz nigdy nie wysychały.

Ofiary tej przypadłości ciągle cuchnęły, wyznaczano im więc zajęcia na powietrzu. Pracowały tak latem

i zimą. Dostawały one obrzęków na całym ciele i masowo umierały. Puchły do tego stopnia, że nie mieściły
się w ubrania. Dzieci, które nie mogły już chodzić, marły śmiercią głodową, a niektóre dobijali esesmani.

Zgromadzone w obozie dzieci cierpiały nie tylko z powodu głodu i chorób, ale poddawane były również

torturom fizycznym i psychicznym. Postrachem były apele ogólne, na których wymierzano kary chłosty.
Często wyznaczona kara była dzielona na porcje, tak na przykład przy karze pięćdziesięciu kijów
natychmiast wymierzano dwadzieścia pięć, a następnego dnia pozostałe. Bity musiał zazwyczaj liczyć razy,
a gdy się pomylił rozpoczynano chłostę od początku.

Apele ogólne trwały po kilka godzin, bez względu na porę roku. Wykonawcami kar byli esesmani. Do

najokrutniejszych należał August. Choć obowiązywał zwyczaj, że każdy „wychowawca” wymierza karę
swoim podopiecznym, August bił najczęściej i kogo popadło. On też w perfidny sposób dążył do skłócenia
małych więźniów między sobą. Kazał, by jeden z nich bił drugiego. Jeśli wymierzający karę czynił to zbyt
słabo, wtedy z bijącego stawał się natychmiast bitym. Początkowo dzieci oszczędzały się nawzajem, ale
wprawne oko Augusta szybko wyławiało te „oszustwa”. Toteż z czasem każdy wolał bić, niż być bitym.

Kolejnym sposobem deprawowania dzieci było nakłanianie ich do donosicielstwa. Nagrodę za te

„usługi” stanowiła pajda chleba lub porcja zupy. Chociaż ofiary tych „metod wychowawczych” były jeszcze
bardzo młode, z zapłaty tej korzystało niewielu. Ci natomiast, którzy ulegli pokusie, byli karani przez
kolegów i szybko rezygnowali z propozycji esesmanów.

Dla więźniów karanych przez „wychowawców” kilkakrotnie stworzono specjalny blok karny (Haus 3).

W zależności od stopnia przewinienia oznaczano ich czerwoną farbą olejną. Pasy malowano na spodniach,
rękawach, plecach i piersiach. Te barwne plamy na odzieniu więźniów dostarczały esesmanom powodu do
śmiechu i żartów. Napiętnowanych czerwoną farbą nazywali „generałami”. Droga do bloku karnego
prowadziła najczęściej przez apel ogólny i karcer, który składał się z siedmiu cel. Pomieszczenia te ociekały
wodą i tylko dwa z nich posiadały prycze. Jedno z nich przeznaczone było na trupiarnię. Skazany na karcer
dzieciak spał na betonie, a często po prostu w wodzie. Przebywający w karcerze dostawali raz dziennie chleb
z wodą i co trzeci dzień ciepłą zupę. Wielu z tych, którzy przeszli przez karcer, trafiało na blok dla
moczących się. Resztę kierowano do bloku karnego.

„Generałom” z bloku karnego nie wolno było chodzić, musieli cały czas biegać. Często otrzymany

posiłek musieli spożywać skacząc „żabką”. W nocy urządzano tym nieletnim alarmy i niejednokrotnie w
czasie ich trwania dochodziło do masakry.

Stosowano zbiorową odpowiedzialność. Za „przewinienie” jednego karano cały blok po to, by skłócić

małych więźniów między sobą.

Utrzymywani w atmosferze strachu, terroru i ciągłej udręki, niepomni na konsekwencje, więźniowie

próbowali ucieczki z tego piekła.

Dwudziestego kwietnia 1943 roku, korzystając z tego, że esesmani opijali urodziny swego wodza —

Adolfa Hitlera, siedemnastoletni chłopak, więzień nr 313, wydostał się przez płot do getta. Gdy nieobecność
chłopca została dostrzeżona, wszczęto alarm i zaczęły się poszukiwania. Nie trwały one długo.
Doprowadzony na wartownię chłopak został pobity do krwi. Przestrzeń dzielącą wartownię od karceru
(około 200 m ścieżki wysypanej ostrym żwirem) musiał przebyć na kolanach, bity kijami i kopany przez
„wachmanów”. W widowisku tym uczestniczył cały obóz.

Próby ucieczki zdarzały się często, lecz do roku 1943 żadna się nie powiodła. W trakcie jednej z nich

trzej chłopcy zostali zastrzeleni.

Latem 1944 roku obóz obiegła wieść, że jeden z więźniów zdołał ujść z łap oprawców. Był nim

chłopak, który z powodu zapalenia opon mózgowych został przewieziony do szpitala poza teren obozu. Tę
okazję wykorzystała natychmiast organizacja podziemna i przy jej pomocy udało się chłopcu odzyskać
wolność.

Do Polen-Jugendverwahrlager przywożono dzieci i młodzież z różnych obozów koncentracyjnych i

więzień. Zdarzało się również, że z obozu łódzkiego mali więźniowie trafiali do innych obozów zagłady.
Zwolnień z obozu w zasadzie nie stosowano. Dopiero 9 maja 1944 roku zwolniono kilkunastu więźniów,
między innymi więźniarkę nr 4, którą jednak ponownie osadzono w obozie za przeniesienie grypsów na
wolność.

Ogółem w okresie istnienia obozu zwolniono nie więcej niż 80—100 więźniów.
Przez obóz w Łodzi przeszło około dwunastu tysięcy dzieci. W chwili wyzwolenia było w nim zaledwie

600—800 młodocianych, a wśród nich wielu ciężko chorych, którzy wkrótce zmarli. Wielu z tych, którzy

background image

zostali uratowani, nie miało lub nie wiedziało, dokąd pójść.

Od Stutthofu do Sandbostel

(Jan Nowicki — więzień numer 45032)

Osiemnastego maja 1940 roku zostałem schwytany w łapance i wywieziony na przymusowe roboty do

Prus Wschodnich. Miałem wówczas 16 lat. Miejscowość nazywała się Schönwald. Wraz z dwunastoma
towarzyszami różnych narodowości byliśmy zatrudnieni przy wyrębie lasów. Pracowaliśmy od świtu do
nocy. Nie mogąc znieść ciężkich warunków i niewolniczej pracy, po upływie kilku miesięcy zaplanowaliśmy
ucieczkę.

Nasze rozmowy podsłuchiwał, jak się później okazało, nadzorca, zniemczony Mazur, który skrzętnie

ukrywał przed nami swoją znajomość języka polskiego i rosyjskiego.

Pewnego dnia nadzorca ciężko pobił jednego z naszych kolegów, za którym wszyscy solidarnie się

ujęliśmy. Epilogiem tego incydentu był donos do gestapo o naszych planach. Zostaliśmy uwięzieni i
poddano nas okrutnemu śledztwu. Po kilkunastu dniach bicia i tortur zostaliśmy dołączeni do transportu
kierowanego do Stutthofu. Po krótkim pobycie w tym obozie wraz z grupą około sześciuset więźniów
zostałem wysłany do podobozu w Policach.

Police to niewielka miejscowość położona w odległości około 15 km na północny zachód od Szczecina.

Przed rokiem 1939 mieściła się tutaj mała fabryka chemiczna. Podczas wojny Niemcy rozbudowali zakład i
w ten sposób powstał duży kombinat chemiczny, produkujący benzynę syntetyczną. Kombinat o nazwie
Chemische Werke Hydropetroleum Industrie Gesellschaft, w skrócie Hydrierwerke, służył gospodarce
wojennej i był oparty wyłącznie na niewolniczej pracy więźniów.

Podobóz Police oddalony był o 2 km od wspomnianego kombinatu. Był to obóz letni, w którym

przebywałem do września 1944 roku. Za bramą obozu, będącego częścią składową SS-Sonderlager Pölitz bei
Stettin Aussenlager Stutthof, znajdował się plac apelowy, a cały teren został otoczony wysokim płotem z
drutu kolczastego. Na rogach stały wieże strażnicze. W późniejszym okresie postawiono drugi rząd drutów
kolczastych, pomiędzy którymi biegały psy. Na drutach wisiały gęsto rozmieszczone lampy elektryczne.

Niedaleko bramy stał barak, w którym mieściła się izba przyjęć chorych oraz pomieszczenia dla

więźniów funkcyjnych. W izbie przyjęć urzędował lekarz obozowy, doktor Bolesław Kaczyński. Na prawo
od baraku funkcyjnego mieściły się dwa baraki, blok 1 i blok 2, zbudowane z surowych desek, bez dachu,
pokryte plandeką. Nieco dalej znajdowało się pięć dużych namiotów, z których jeden był przeznaczony na
obozowy „rewir”.

Wewnętrzne urządzenia obozowe — baraki, umywalnie i latryny — były bardzo prymitywne.

Umywalnia znajdowała się pod gołym niebem. Były to po prostu rury wodociągowe, z których woda
spływała do drewnianych koryt. Latryna mieściła się w kącie obozu, obok wieży strażniczej. Był to dół, nad
którym przerzucono dwa drągi, do siadania i do oparcia. Całość ogrodzona była z trzech stron surowymi
deskami. Latrynę stale obserwowali strażnicy SS, pełniący dyżur w narożnej wieży.

Bloki 1 i 2 były pozbawione okien, a w ścianach z desek widniały szerokie szpary. Wejścia znajdowały

się z dwóch przeciwnych stron owych baraków. Wewnątrz, po jednej stronie, stały trzypiętrowe prycze, a z
drugiej znajdowały się stoły i przejście z jednego końca baraku na drugi. Zamiast podłogi było klepisko.

Na noc rozbieraliśmy się i układaliśmy ubrania w kostkę na długich stołach. Pozostawaliśmy tylko w

koszulach. Do przykrycia służyły koce. Zdarzało się jednak, że kocy było za mało i kradziono je sobie
wzajemnie. A trzeba wiedzieć, że za brak koca blokowy wymierzał karę chłosty. Wędrowały więc one z rąk
do rąk, z pryczy na pryczę, i toczyła się o nie ciągła walka między nami. Te nocne dramaty nasilały i
potęgowały codzienną obozową gehennę.

W nocy do latryny musieliśmy wychodzić w samych koszulach. Przed wyjściem do prowizorycznej

ubikacji obowiązywało meldowanie się postenowi, dyżurującemu w narożnej strażnicy. W odległości około
10 m od strażnicy więzień zatrzymywał się, stawał wyprężony na baczność i meldował w języku
niemieckim:

— Panie posten, proszę o zezwolenie do ubikacji!
Jeżeli więzień zameldował nieprzepisowo, posten nakazywał marsz biegiem do baraku i z powrotem do

ponownego meldowania. Posteni często urządzali sobie drwiny z więźniów i kazali meldować się
kilkakrotnie. Dłużej zajmujących latrynę wypędzano kijami. Szczególnie dotkliwie odczuwali to więźniowie
chorujący na biegunkę.

Dzień pracy rozpoczynał się o godzinie piątej rano. Po pobudce blokowi, sztubowi i inni funkcyjni,

krzycząc i bijąc, gnali więźniów do prowizorycznej umywalni. Odbywała się tam formalna walka o to, by

background image

docisnąć się do wody. W powietrzu świstały pałki funkcyjnych, godząc w plecy tych, którzy nie mogli
docisnąć się do rur z cieknącą wodą. Mydła oczywiście nie było.

W jakiś czas po przybyciu pierwszego transportu do Polic pojawiły się pierwsze przypadki zachorowań.

W kilka tygodni później „rewir” obozowy, mieszczący się wówczas w jednym namiocie, był przepełniony.
Początkowo były to przypadki osłabienia wskutek ciężkiej pracy oraz okaleczenia ciała od razów pałek
„kapów”. W obozie panowała wszawica, a ponieważ w czasie naszego „turnusu” letniego raz tylko
przeprowadzono odwszenie odzieży, zaczęły się szerzyć inne choroby. Wkrótce chorzy nie mieścili się w
niewielkim namiocie. Ci, którzy nie dostali się do „rewiru”, musieli wychodzić do codziennej pracy.

Warunki panujące w szpitalu w Policach były o wiele gorsze niż w obozie macierzystym Stutthofie. W

okresie nasilania się chorób, zwłaszcza pod koniec sierpnia i na początku września 1944 roku, na jednym
łóżku w „rewirze” leżało po trzech więźniów. Chorzy na różę przebywali razem z chorymi na dur i durchfall.
Ponieważ brakowało podstawowych leków, a o aseptyce nie było nawet mowy, z dnia na dzień powiększała
się liczba śmiertelnych wypadków. Mimo tej sytuacji chorzy i wyniszczeni fizycznie więźniowie starali się
dostać na „rewir”, gdyż tylko tam mogli trochę odpocząć od ciężkiej pracy, w czasie której byli dotkliwie
bici, a często i zabijani przez funkcyjnych. Dotyczyło to szczególnie tych, którzy wychodzili do pracy
trawieni gorączką, byli słabi i przez to mało wydajni, co doprowadzało nadzorców do wściekłości.

Po porannym apelu, podczas formowania się komand roboczych, chorzy ustawiali się w kolejce przed

namiotem lekarza, chcąc uzyskać skierowanie na „rewir”. Byli oni solą w oku lagerältestera Wacława
Kozłowskiego, który posługując się kijem zakończonym żelazem z pasją rozganiał stojących w kolejce. Bił,
gdzie popadło, używając przy tym wulgarnych wyzwisk. Był on zmorą chorych i zdrowych.

Pewnego dnia w czasie niespodziewanego „nalotu” Kozłowskiego jeden z jego ciosów ugodził mnie w

lewą skroń. Straciłem przytomność i odzyskałem ją w „rewirze”. Nie było to moje ostatnie bezpośrednie
zetknięcie się z tym oprawcą. Innym razem podczas pracy przy budowie bunkra uznał on, że pracuję zbyt
wolno, i wymierzył mi kilka ciosów kijem z żelaznym końcem. Jeden z ciosów trafił w moją nogę. Przez
jakiś czas chodziłem do pracy kulejąc, ale rana jątrzyła się coraz bardziej. Okręcałem nogę workiem,
ponieważ nie mogłem nałożyć drewnianego sabota. Worek miał jednocześnie chronić ranę przed brudem i
pyłem w czasie pracy przy przenoszeniu cementu i marszu po piaszczystej drodze. W końcu ból stał się nie
do wytrzymania. Na chorej nodze utworzyła się potężna flegmona. O dalszej pracy nie było mowy. Po kilku
próbach udało mi się dostać na „rewir”. Nie było tu prawie żadnych leków, brakowało nawet bandaży. Rany
owijano gazą lub okręcano taśmą papierową. „Rewir” pękał w szwach.

Z biegiem czasu coraz liczniejsze były przypadki zachorowań na dur, czerwonkę, zapalenie płuc,

gruźlicę, zdarzały się flegmony o znacznie rozwiniętym stanie ropnym, choroby głodowe, puchlina, stany
skrajnego wycieńczenia i wyniszczenia, a także poważne uszkodzenia kości i ciała spowodowane biciem
przez katów obozowych. Najbardziej wycieńczonych nazywano w Policach „kryplami”. Był to odpowiednik
oświęcimskiego określenia „muzułman”.

W czasie ciepłych dni gorączkujący pocili się niepomiernie. Pod plandeką namiotu szpitalnego panował

zaduch nie do wytrzymania. Odór kału mieszał się ze smrodem ropiejących flegmon. Więźniowie chorzy na
durchfall załatwiali potrzeby fizjologiczne pod siebie. Spłukiwane przez chorych koce suszyły się na
łóżkach, co powodowało jeszcze większą duchotę.

Mimo usilnych starań doktora Kaczyńskiego „rewir” stawał się pomału, ale systematycznie,

wykańczalnią przebywających tu więźniów.

Z powodu ciągłego głodu u wielu więźniów występowała dziwna choroba powodująca zmiękczenie

kości. Wystarczyło jedno uderzenie kijem a więzień tracił przytomność. Tymczasem bicie było tu na
porządku dziennym. Bili funkcyjni, wywodzący się przeważnie z niemieckich kryminalistów noszących w
obozie zielone trójkąty, bili również esesmani. To, oprócz chorób, głodu i pracy ponad siły, było jedną z
największych udręk. Więźniowie byli bici za najmniejsze przewinienie, z błahych powodów i bez powodu,
w czasie pracy, marszu czy apelu, przy wydawaniu posiłków, rannym wstawaniu i wieczornym rozbieraniu,
a nawet wtedy, kiedy leżeli na pryczach w czasie „spoczynku” nocnego.

Gdy stan mojej nogi nieco się polepszył, musiałem wrócić do pracy na terenie Hydrierwerke przy

budowie potężnych, masywnych bunkrów. Pracowaliśmy na dwie zmiany, dzienną i nocną. Dźwigaliśmy
worki z cementem, nosiliśmy żelazne pręty, pchaliśmy wózki, tzw. lorki, z rozdrobnionym cementem,
piachem lub żwirem. Szuflowaliśmy bez przerwy piasek, żwir i cement oraz wyładowywaliśmy różne
materiały. Poza tą ciężką pracą trafiała się niekiedy lżejsza, na przykład sczepianie za pomocą obcęgów i
drutu prętów żelaznych stanowiących szkielet bunkra. „Kapowie”' bez przerwy poganiali nas, nie pozwalali
nawet na chwilę wytchnienia. Tempo pracy było mordercze, a wypadki utraty przytomności — a nawet
śmierci — częste. Codziennie więźniowie wlekli słabszych współtowarzyszy z pracy do obozu.

W Stutthofie zdarzało się, że więźniowie niekiedy pozorowali pracę, w Policach ze względu na liczny i

background image

stały nadzór funkcyjnych i esesmanów było to niemożliwe.

Przez kilkanaście tygodni wypadło mi pracować na nocnej zmianie. Wszyscy więźniowie nosili pasiaki.

Włosy mieli krótko przystrzyżone, z pięciocentymetrowym, dokładnie wygolonym paskiem pośrodku głowy.
Pracujący na nocnej zmianie byli oznakowani dodatkowo wielkim poprzecznym krzyżem malowanym farbą
fosforową na plecach.

Teren Polic był bardzo często bombardowany przez eskadry samolotów alianckich. Dla zamaskowania

terenu budowy Niemcy stosowali zasłony dymne. Co sto metrów stały beczki z grubej blachy wypełnione
jakimś płynem, który po zapaleniu dymił obficie. W pobliżu tych beczek tkwiły maleńkie baraki, w których
dyżurowali jeńcy włoscy zajmujący się zadymianiem terenu. Z chwilą gdy zabrzmiała syrena zwiastująca
nalot, esesmani zarządzali krótki apel, podczas którego w pośpiechu grupowano więźniów i goniono do
pobliskich, nieco górzystych, terenów leśnych oddalonych o około 6 kilometrów. Działo się to zarówno
podczas dziennych, jak i nocnych nalotów. W nocy był to widok niesamowity. Nie widać było biegnących
sylwetek, tylko duże fosforyzujące krzyże.

Wykonywaliśmy pracę ponad siły, a otrzymywaliśmy bardzo małe racje żywnościowe i ciągle byliśmy

głodni. Nic więc dziwnego, że myśleliśmy tylko o tym, aby zdobyć coś do jedzenia. W czasie jednego z
nalotów zdarzył się incydent, którego kilku z nas omal nie przypłaciło życiem. Gdy wracaliśmy z lasu po
nalocie, zauważyliśmy ustawione wzdłuż krawężnika pojemniki po zupie, których wskutek alarmu robotnicy
tu pracujący nie zdążyli sprzątnąć. Z opowiadań innych więźniów wiedzieliśmy, że na ich dnie można było
znaleźć resztki pożywienia. Dla nas, „kryplów”, taka zupa była czymś wyjątkowym.

Kiedy więc nasza kolumna zbliżyła się do tych pojemników, kilkunastu więźniów rzuciło się do nich. Ja

także znalazłem się w tej grupie. Powstało zamieszanie i chaos. Poleciały z brzękiem pokrywy. Zanurzaliśmy
ręce w pojemnikach i z ich dna wyciągaliśmy gęstą zawartość. Ci, którzy trafili na pusty pojemnik, z dzikim
pośpiechem pędzili do następnego. Mijały sekundy.

Esesmani w końcu zorientowali się w sytuacji. Na pierwszych schwytanych padły razy i kopniaki. Ja

nie zwracałem uwagi na to, co dzieje się obok, dopóki nie poczułem dotkliwego bólu w okolicy szczęki.
Dopiero w tym momencie zdałem sobie sprawę z sytuacji i dołączyłem do kolumny więźniów. Przez
moment spoglądałem na współtowarzyszy leżących na ziemi i chlipiących rozlaną zupę oraz na kończących
swą zbójecką akcję Niemców.

Naloty odbywały się często. Podczas jednego z nich bomby spadły w pobliżu kombinatu i eksplozje

zniszczyły druty w pobliżu bloków 1 i 2. Władze obozowe zaczęły się obawiać, że więźniowie wykorzystają
ten fakt i zaczną próbować ucieczki. Wypędzono więc wszystkich na plac apelowy i kazano ustawić się w
wielki czworobok. Przez całą noc musieliśmy siedzieć w miejscu, nikomu, pod groźbą śmierci, nie wolno
było się podnieść. Na rogach czworoboku zawieszono na kijach małe, przyciemnione lampy. „Czworoboku”
pilnowali gęsto ustawieni, uzbrojeni esesmani, kapo i funkcyjni. Tak było przez cztery noce, do momentu
zasypania lejów po bombach i naprawienia ogrodzenia.

Pewnego dnia, gdy formowano komanda do pracy, zostałem przydzielony do małej sześcioosobowej

grupy. Eskortowało nas tylko dwóch esesmanów. Po drodze przyłączył się do nas Niemiec w cywilnym
ubraniu i wskazał nam drogę do jednego z pobliskich zagajników. Tam cywil wykreślił duży prostokąt i
według tego oznaczenia kazał nam kopać dół. Chociaż nie zamieniliśmy między sobą ani słowa, ukradkowe
spojrzenia świadczyły, że wszyscy myślą o tym samym. Byliśmy przekonani, że kopiemy grób dla siebie.
Gdy dół osiągnął półmetrową głębokość, Niemiec wstrzymał kopanie. Wyjaśniono nam, że w tym miejscu
znajduje się bomba-niewypał i mamy ostrożnie kopać dalej. Nie byliśmy specjalistami. Myśl o eksplozji
paraliżowała nasze ruchy. Gdy głębokość dołu zakryła nas po czubki głów, natrafiliśmy na bombę. Trzem
kazano wyjść z dołu. Ja znalazłem się w trójce, która miała odgrzebać do końca wystającą już z ziemi
bombę. Pot zalewał nam oczy. Esesmani i komenderujący nami Niemiec przezornie oddalili się od wykopu.
Zostaliśmy sami. Powoli i ostrożnie obnażaliśmy z ziemi śmiercionośny ładunek. Z daleka dobiegł nas
warkot nadjeżdżającego samochodu i krzyki Niemców. Kazano nam opuścić dół. Odczuliśmy to jak
darowanie nam życia. Gdy odeszliśmy od tego strasznego miejsca, ujrzeliśmy wysiadających z samochodu
ludzi i domyśliliśmy się, że są to specjaliści od unieszkodliwiania niewypałów.

Nasze małe komando odkopało jeszcze sześć niewypałów. Sześciokrotnie przeżywaliśmy grozę śmierci,

mogącej nadejść w każdej sekundzie. Za tę pracę każdego dnia otrzymywaliśmy dodatkowe porcje
„fabrycznej” zupy. Ta skromna porcja stanowiła dla nas niemałe zadośćuczynienie za niebezpieczną pracę.
Była to „wyjątkowa” okazja otrzymania zapłaty za szansę „łatwej” śmierci.

W listopadzie 1944 roku przygotowano transport więźniów ze Stutthofu do Gdyni. I ja znalazłem się w

tym transporcie. W podobozie w Gdyni rozpoczął się kolejny etap mojej obozowej epopei.

Baseny portowe Gdyni znajdowały się pod ustawicznym ogniem artyleryjskim i lotniczym.

Eksplodujące pociski, bomby i setki odłamków mogły w każdej sekundzie ugodzić zarówno we wroga, jak i

background image

w tych, którzy — wycieńczeni i odziani w pasiaki — spodziewali się szybkiego wyzwolenia.

Była połowa marca 1945 roku. Władze obozowe usiłowały ewakuować drogą morską kilka tysięcy

więźniów ze Stutthofu, którzy już od kilku miesięcy przebywali na „komandzie” w Gdyni. W tym czasie
zbliżała się zwycięska ofensywa 2 Frontu Białoruskiego.

Byłem o krok od wolności, gdy przeznaczono mnie do ewakuacji drogą morską z Gdyni do Hamburga.

Przez pierwsze dwa dni goniono nas do portu pasażerskiego, skąd odpływały duże statki przepełnione
uciekinierami. Do okrętów stojących w porcie upychano liczne oddziały wojsk niemieckich przemieszane z
ludnością cywilną. Stłoczona i bita przez funkcyjnych i esesmanów masa więźniów oczekiwała na swoją
kolej. Statki zapełniały się szybko i dla nas ciągle nie było miejsca. Wcale się tym nie martwiliśmy.

Ewakuacja naszego gdyńskiego „komanda” doszła do skutku dopiero trzeciego dnia po południu.

Popędzono nas tym razem do portu towarowego, dokąd droga wiodła pod ciągłym ogniem artyleryjskim i
lotniczym. Co kilkanaście minut nadlatywały eskadry bombowców, a rozstawione za Gdynią „katiusze” siały
ogniem po całym porcie. Ładowanie na okręty odbywało się w pośpiechu. Esesmanów i ewakuowane drogą
morską wojsko ogarnęła panika. Całe nasze gdyńskie „komando” stłoczono na dwóch niewielkich statkach
towarowych.

Znalazłem się w grupie, którą wpychano pod pokład statku. W pomieszczeniu tym znajdowały się już

różne auta osobowe i ciężarowe. Dostawaliśmy się tam przez okrągły właz, od którego w dół prowadziła
drabinka z żelaznych prętów. Przy wchodzeniu do włazu „pomagali” nam esesmani. Popychali więźniów
kolbami karabinów, a ci lecieli w kilkumetrową przepaść na dno statku. Na dole, przy samej drabinie,
utworzyła się sterta zepchniętych ludzi. Byli to chorzy z „rewiru”, którzy po takim „lądowaniu” nie mogli
wydostać się spod spadających na nich ciał. Część nigdy nie wydostała się z tej masy. Zginęli przyduszeni
przez innych. Zwłoki wydobyto spod pokładu i wyrzucono za burtę, gdy statek wypłynął na pełne morze.

Esesmani ze swymi bagażami rozlokowali się na górnym pokładzie.
Wewnątrz tej pływającej „trumny” panował mrok. Jedynie w górze, nad naszymi głowami, świeciła

mała lampa, która swym skąpym blaskiem przebijała mroczne wnętrze. Gdy wzrok przyzwyczaił się do
ciemności, można było dostrzec pełzające, skurczone postacie poszukujące czegoś do jedzenia. Podobne
były do wygłodniałych zwierząt węszących za żerem.

Siedzieliśmy w niepewności i lęku jak stado wychudłych szczurów. W czasie sześciodniowej, pełnej

udręk podróży cierpieliśmy głód jeszcze większy niż w Policach. Myśl o jedzeniu nie opuszczała nas nawet
na moment. Głód zabijał wszystkie inne uczucia. Ci, którzy mieli choć kawałek chleba, strzegli go jak
drogocenny skarb. Pokruszony w kawałki, by lepiej można go było ukryć, chowali pod zawszoną, cuchnącą
od brudu koszulę, gdzie przylegał do kości powleczonych skórą. Wychudła ręka wyciągała zza pazuchy
kawałek tego przysmaku tylko wtedy, gdy nie patrzyły niczyje oczy.

Każdego dnia podróży umierało kilkudziesięciu więźniów. Ich zwłoki pochłaniało morze. Prawie żaden

z chorych nie doczekał celu podróży. Od czwartego dnia ludzie zaczęli padać jak muchy. Tylko ci, którzy
jeszcze na lądzie zdołali w jakiś „tajemniczy” sposób „zorganizować” trochę chleba, mieli szansę
przetrwania.

Któregoś dnia, dłużącego się niepomiernie jak wszystkie inne, wpadło do naszej mrocznej jaskini trochę

słońca. Oczy wszystkich więźniów uniosły się w górę, skąd przez mały okrągły otwór zaczęło schodzić w
dół kilku esesmanów. Z krzykiem i wrzaskiem zaglądali do samochodów, wdrapywali się na platformy
ciężarówek, zrzucali z nich na wpół przytomnych więźniów. Okazało się, że szukają swoich bagaży, które
zginęły im z górnego pokładu w czasie ostatniej nocy.

W trakcie tych poszukiwań wyszło na jaw, że silniejsi, ale zamroczeni głodem więźniowie znaleźli

drugie wyjście, które znajdowało się na rufie statku, i przedostali się na górny pokład. Tam znaleźli jakieś
bagaże, chwycili je i ściągnęli w dół, do swego legowiska, by dokładnie przeszukać. W bagażach nie było
nic do jedzenia, leżały więc w jakimś kącie i nikt się nimi nie interesował. Wściekli właściciele, jakby
zapomnieli o obecności więźniów, osobiście ładowali swe skarby do waliz, wydzierając je sobie nawzajem.

Piątego dnia podróży przeżyliśmy niezwykłe odwiedziny. Do naszej trupiarni zeszli „kapowie” w

asyście dwóch esesmanów, a po chwili przez otwór włazu spuszczono dwa kosze wypełnione chlebem. Nie
wierzyliśmy własnym oczom. Każdy z nas otrzymał po pół bochenka chleba. W trakcie rozdzielania
pieczywa spuszczono również kocioł, jak się okazało, z zupą. Oniemieliśmy ze zdumienia i radości. Zupę —
najprawdziwszą zacierkę — jedni pili z własnych zardzewiałych puszek, które zachowali na wszelki
wypadek, drudzy, ci nie mający naczyń, z otrzymanych blaszanych kubków. Kto wypił zupę, brał się do
jedzenia chleba. I ten chleb stał się przyczyną śmierci kilkunastu towarzyszy niedoli. Stare wygi obozowe,
mimo niebywałego głodu, jedli powoli i tylko część otrzymanej porcji. Resztę chowali na później w
zakamarkach brudnego odzienia. Ci przeżyli.

Szóstego dnia dobiliśmy do portu w Hamburgu. Oddychaliśmy wreszcie świeżym powietrzem, o

background image

istnieniu którego już wątpiliśmy. Popędzono nas przez zburzony most do leżącego w gruzach i tonącego w
ciemnościach miasta. Zatrzymaliśmy się przed pięciopiętrowym budynkiem fabrycznym, który był
odgrodzony od ulicy kolczastym drutem. Za drutami kręciło się kilku więźniów w pasiakach. Okazało się
później, że stanowili oni „komando” podległe obozowi w Neuengamme.

Otworzyła się kolczasta brama i po krótkim apelu wpędzono nas do budynku. Podczas częstych

alarmów lotniczych wszystkich więźniów znajdujących się w tym gmachu zganiano do piwnic.

Pracowaliśmy głównie przy zasypywaniu lejów po bombach, oczyszczaniu ulic z gruzów, usuwaniu

zniszczonych szyn tramwajowych. Praca w mieście miała swoje dobre strony. Zdarzało się, że podczas
oczyszczania „rejonu” z gruzów znajdowaliśmy jedzenie. Najczęściej w piwnicach zburzonych domów.
Skutkiem tych „uczt” było nasilenie się biegunki.

Mijały dni i tygodnie. Gasły nadzieje na przetrwanie. Wolność ciągle nie nadchodziła.
Któregoś dnia na terenie naszego podobozu zawrzało. Gorączkowy ruch funkcyjnych i ich bieganina

świadczyły o przygotowaniach do jakiejś akcji. Zarządzono apel. Ustawiono nas piątkami, rozdzielono
prowiant w postaci pół bochenka chleba i kawałka kiełbasy. Eskortowani przez żołnierzy Wehrmachtu i
esesmanów ruszyliśmy przez ruiny Hamburga. Na skraju miasta dołączyło do nas kilkuset więźniów z
innego podobozu. Doprowadzono nas do podmiejskiego węzła kolejowego i wtłoczono do płytkich
odkrytych wagonów. Pociąg ruszył w nieznanym kierunku. Po kilku godzinach jazdy, przerywanej częstymi
postojami, pociąg nasz zatrzymał się w polu w pobliżu jakiejś stacyjki. Rozpoczął się uciążliwy marsz.
Kolumna chorych więźniów posuwała się w nieładzie polną, piaszczystą drogą. Szliśmy już nie w
tradycyjnych obozowych piątkach, lecz rozsypaną na szerokość drogi długą tyralierą. Dla wielu była to
ostatnia droga w ich życiu. Co pewien czas padał ktoś na ziemię i esesmani dobijali go.

Gdy w oddali zamajaczyło osiedle licznych baraków, otoczone drutem kolczastym i okolone

wieżyczkami strażniczymi, owładnął nami gwałtowny strach. Zbliżaliśmy się do bram kolejnego obozu.

Był to Stalag X-B, mieszczący się między Bremą a Hamburgiem, w miejscowości Sandbostel.
Wyczerpani do utraty przytomności, zajęliśmy wolne baraki, w których stały dwupiętrowe prycze z

gołymi siennikami.

Tu, w tym ostatnim miejscu mojej tułaczki, działy się koszmarne sceny. Były to niewątpliwie

najtragiczniejsze dni za drutami hitlerowskich kombinatów śmierci. Od chwili zamknięcia nas w obozie w
Sandbostel nie dawano nam nic do jedzenia i picia. Pozostawiono nas na pastwę głodowej śmierci. Ci, którzy
mogli jeszcze utrzymać się na nogach, włóczyli się po obozie szukając pożywienia i napoju. Zdobywali
czasem jakiś ochłap podrzucony przez jeńców przebywających w sąsiadującym z naszym obozie. Ci, którzy
zdołali przechować coś z jedzenia otrzymanego w Hamburgu, stali się ofiarami napaści innych, nie
posiadających takich zapasów. Odbywała się też wymiana chleba na wodę.

Od przybycia do Sandbostel śmiertelność wśród więźniów rosła z każdym dniem. Początkowo zwłoki

zmarłych wywożono drabiniastym wozem do pobliskiego dołu kloacznego, później zaniechano tej „ostatniej
posługi” i na całym terenie obozowym ziemia usiana była nagimi trupami, gdyż żywi ściągali odzież ze
zmarłych i wkładali na siebie dwa, trzy pasiaki, jeden na drugi, aby było cieplej.

Z zawrotną szybkością szerzyły się choroby. W ostatnich dniach przed wyzwoleniem więcej widać było

nagich zwłok, niż snujących się po obozie więźniów. Żywi leżeli razem z umarłymi, gdyż nie miał ich kto
wynieść na zewnątrz.

Jeńcy wojenni przebywający po drugiej stronie drutów zdawali sobie sprawę z tragicznej sytuacji

więźniów i wystąpili do władz obozowych o umożliwienie przyjścia więźniom z pomocą. Zdecydowana
postawa i solidarność jeńców wszystkich narodowości sprawiła, że władze obozowe zaczęły się lękać
odpowiedzialności za spowodowanie śmierci głodowej tylu ludzi. Zezwolono więc wyznaczonej grupie
jeńców na wchodzenie na teren obozu i dostarczanie umierającym skromnych racji żywnościowych,
pochodzących z porcji, które oni sami otrzymywali. Oprócz żywności z obozu jenieckiego nadeszła
również pomoc lekarska.

Leżałem razem z konającymi, trawiony gorączką. Był to dur. Dręczyło mnie niezmierne pragnienie.

Przeważająca część żyjących znajdowała się w podobnym jak ja stanie. Niektórzy byli w agonii. Jeniecka
pomoc lekarska trwała bardzo krótko, gdyż zaraz po nawiązaniu z nami kontaktów część jeńców otrzymała
rozkaz wymarszu.

Pewnego dnia, tuż przed wyzwoleniem, obóz w Sandbostel opuścili również esesmani — bezpośredni

sprawcy naszej tragedii. Uciekli także ci funkcyjni, którzy mieli na sumieniu współudział w pogłębianiu
piekła obozowego i znęcaniu się nad nami. Pozostali tylko żołnierze Wehrmachtu. Wiadomość o tym
rozeszła się szybko po wszystkich barakach, lecz trafiała do świadomości tylko nielicznych. Większość
dogorywała na swych pryczach.

Wreszcie nadszedł dzień, w którym usłyszeliśmy warkot samochodów i terkot karabinów maszynowych

background image

w pobliżu naszych baraków. Kilku więźniów wyszło na plac apelowy. Niebawem, usłyszeliśmy nieludzki
niemal krzyk. W pierwszej chwili wydawało nam się, że to Niemcy zamordowali tych, którzy opuścili
baraki.

Wkrótce wyjaśniło się, że był to okrzyk szalonej, dzikiej radości. Gdy dowiedzieliśmy się, że w pobliżu

drutów pojawiły się oddziały alianckie, wyczołgaliśmy się przed baraki, by na własne oczy ujrzeć
zwiastunów wolności.

Wkrótce do obozu przyjechały wojskowe karetki Czerwonego Krzyża z lekarzami, służbą sanitarną i

lekarstwami.

Mnie, wraz z innymi więźniami, zabrano do szpitala polowego. Mimo wyjątkowo troskliwej opieki,

starań i pełnego poświęcenia ze strony lekarzy i pielęgniarek wielu oswobodzonych więźniów nie udało się
uratować.

Ja miałem to szczęście, że pomoc nie przyszła za późno. Liczyłem wówczas dwadzieścia jeden lat,

miałem 168 cm wzrostu, a ważyłem zaledwie 29 kilogramów.

Numer 9225 wraca do nazwiska

(Adolf Gawolewicz — więzień numer 9225)

Jest przełom kwietnia i maja 1945 roku. Rozpocząłem właśnie pobyt w prawdziwym szpitalu

zorganizowanym przez angielską administrację wojskową w zabudowaniach pokoszarowych w Bergen
Belsen, Zaskakujące, że w ludziach, po których przetoczył się ciężki czołg lagrowej wojny, ledwo tlące się
iskierki życia nadspodziewanie szybko rozpaliły się w wielką siłę witalną. U tych — co chcieli i mogli jeść.
Jedzenie — nie jakieś tam wymyślne smakołyki, ale jedzenie jako takie, byle dużo i gęste, oto w zasadzie
jedyny i istotny temat rozmów w „mojej” sali.

Przebywa tu towarzystwo w pełni międzynarodowe. Jest Grek, Azerbejdżanin, Hiszpan, Niemiec i

dwóch Polaków. Jesteśmy ubrani w nowiusieńkie pasiaki. Naczelną pielęgniarkę, Angielkę, nazwaliśmy
Lady. Być może tytuł ten istotnie jej przysługiwał, o czym oczywiście nie wiedzieliśmy. Dla nas była
ucieleśnieniem powieściowych wzorów: chuda, wysoka, w nieokreślonym wieku. Darzyła nas chłodną,
rozumną życzliwością, a może tylko fachową uprzejmością. Któż mógłby to odgadnąć? Nie była jednak
niesympatyczna i potrafiła się uśmiechać.

Któregoś majowego przedpołudnia błogą ciszę naszej rekonwalescencji przerwała nagła kanonada

artylerii, a później innych rodzajów broni. Ktoś krzyknął:

— Jak nas teraz szkopy odbiją, to się cholernie głupio skończy!
Pukanie do drzwi i na salę wchodzi uśmiechnięta Lady.
— Panowie, koniec wojny! To są saluty na cześć zwycięstwa! Na cześć pokoju!
Zerwaliśmy się z łóżek. Padaliśmy sobie w ramiona.
Hiszpan, niespełna dwudziestoletni chłopak, nie zna żadnego języka oprócz ojczystego. Jednak nasza

euforia jest tak oczywista, że nie ma wątpliwości, co ona oznacza.

Na sali panuje swoiste obozowe esperanto. Język ten wystarcza do wyrażenia naszej wdzięczności

wyzwolicielom. Nasz szał radości stara się opanować chłodna Lady i inne zwabione krzykami pielęgniarki.
Usiłują przemówić nam do rozsądku, tłumaczą, że jesteśmy zbyt słabi i takie ekscytacje mogą zaszkodzić
naszemu zdrowiu. Powoli wracamy do łóżek.

Zbliża się godzina obchodu lekarskiego i wymagana jest pewna doza dyscypliny. Tego dnia podczas

obchodu odczytują z mojej karty ewidencyjnej adnotację wskazującą na rozpoznanie czynnej gruźlicy płuc.
Informację tę przyjmuję niemal z zadowoleniem. Mam bardzo dobrą chorobę jako podstawę do starań o
lepsze wyżywienie. Podobno na jednej z sal chorzy na płuca dostają dodatkowe porcje. A ja ciągle przecież
jeszcze myślę o jedzeniu w kategoriach obozowych.

Tak, doskonale — myślę podniecony. — Mam teraz konkretny, umotywowany wniosek dla mojego

Belga.

„Mój Belg” — to sprawujący funkcję lekarza salowego student ostatniego roku medycyny. Przybył tu

jako ochotnik na coś w rodzaju praktyki wakacyjnej. Chciałbym tu wyjaśnić, że z przyszłym lekarzem,
dzięki znajomości francuskiego, dość szybko znalazłem wspólny język, co pomogło nam dowiedzieć się
czegoś o sobie nawzajem. Kiedy powiedziałem mu, że jestem absolwentem Uniwersytetu Jagiellońskiego,
popatrzył na mnie z podziwem i oświadczył, że zna chlubne tradycje tej uczelni. Nie ukrywam, że sprawiło
mi to jako Polakowi dużą radość i satysfakcję. Tak więc, wykorzystując nić przyjaźni, po starannym
przemyśleniu jak najbardziej sugestywnego „wystąpienia”, zaatakowałem Belga:

— Panie doktorze, mój apetyt pozostaje w absolutnej dysproporcji z wydawanymi nam racjami. Wydaje

background image

mi się, że dodatkowe porcje z pewnością postawiłyby mnie na nogi. Proszę się nie gniewać, ale wiem
skądinąd, że inni chorzy na płuca już takie dodatki otrzymują.

Belg ze zrozumieniem kiwał głową i spokojnie czekał, aż zakończę swój wywód.
Jego odpowiedź wprawiła mnie w osłupienie. A brzmiała ona mniej więcej tak:
— Proszę pana, stan pańskiego zdrowia, tak ze względu na czynną gruźlicę płuc, jak i świeżo

rozpoczętą rekonwalescencję po paratyfusie, wymaga czegoś zupełnie innego. Powietrze, dobry klimat, oto,
czego pan najbardziej potrzebuje.

„Mój Belg” najwidoczniej oszalał! Ja wiedziałem swoje. Jedzenie, dużo jedzenia, to jest dla mnie

lekarstwo.

Tego dnia nie rozmawialiśmy więcej na ten temat.
Następnego ranka na salę wkroczył niezwykły orszak: naczelny lekarz w towarzystwie Lady i mojego

Belga oraz jeszcze dwie osoby z personelu. Belg raźnym krokiem prowadzi całą świtę prosto do mojego
łóżka. Bez żadnych wstępów lekarz naczelny zwraca się do mnie z pytaniem:

— Czy chciałby pan pojechać na leczenie do Szwecji?
Mój mózg błyskawicznie rejestruje przesłanki tej decyzji. Szwedzi — myślę sobie — od blisko stu

pięćdziesięciu lat nie prowadzą żadnych wojen... Mają na pewno dużo jedzenia... I już wiem.

— Tak jest, panie doktorze, bardzo chętnie pojadę do Szwecji.
Orszak opuszcza salę. Śledzę ich wzrokiem. W drzwiach odwraca się w moją stronę zadowolony,

uśmiechnięty Belg. Puszcza do mnie duże, perskie oko.

Mój przyjaciel sądził zapewne, że przekonał mnie o konieczności wyjazdu ze względu na zmianę

klimatu. Prawda była zupełnie inna. Ja tylko pragnąłem najeść się do syta, a właśnie Szwecja wydawała mi
się wymarzonym miejscem do tego celu.

Nadszedł czerwiec, a z nim termin wyjazdu do Szwecji, zbiegający się dokładnie z rocznicą

opuszczenia przeze mnie Auschwitz z transportem do Buchenwaldu.

Byłem w grupie prawie czterystu osób, wybranych z kilkudziesięciu tysięcy. Wraz ze mną wyruszał w

tę podróż Grek z mojego pokoju. Z nie znanych mi powodów wyposażenie podróżników było bardzo różne.
Ja i Grek znaleźliśmy się w grupie, której nie przydzielono ani nowego płaszcza, ani butów, ani też nakryć
głowy. Otrzymaliśmy jedynie nową, ciepłą bieliznę. Wydawać by się mogło, że odczuwane w tym momencie
poczucie krzywdy jest być może śmieszne. Jednakże moje, jeszcze ciągle muzułmańskie, serce było bardzo
czułe na taką „niesprawiedliwość”. Żal złagodziła Lady, gdy, dokonując ostatniego przeglądu
ekspediowanych, zlustrowała mnie fachowym okiem i własnoręcznie odziała moje stopy w dodatkową parę
skarpet.

W Lubece transport nasz został przejęty przez Szwedzki Czerwony Krzyż. I tu rozegrał się mały

dramat, który wszystkich nas, bez względu na zakres osobistych strat, przejął grozą. Na ogromnych stosach
płonęły owe wspaniałe ubrania, buty, bielizna, nie zjedzone czekolady i nie wypalone papierosy.

Szwedzi przyjmowali nas takich, jakich nas mama urodziła. Pozwolili oddać do dezynfekcji tylko

niektóre osobiste rzeczy. O naiwni! Któż po latach lagrów posiadał naprawdę osobistą rzecz. Oczywiście,
niektórzy mieli jakieś pióro, zegarek, ale były to przedmioty „zorganizowane” głównie z rozbitych
magazynów w Bergen Belsen. Ja zapakowałem do woreczka otrzymany od Anglika aparat do golenia oraz
luserko zrobione z odłamków dużego lustra — prezent od austriackiego pielęgniarza. Na szyi pozostał
zawieszony przez Anglików znak rozpoznawczy.

Zabiegi dezynfekcyjne odbywały się w namiotach, dokąd chorych noszono z żenującą nas ostrożnością.

W pamięci wciąż mieliśmy „piątki” poganiane pejczem pod ukrop lub lodowatą wodę. Na handlowym statku
zaadaptowanym do transportu chorych nastrój był minorowy. Bo jak tu się cieszyć, skoro na stosach spłonęły
takie wspaniałe rzeczy, a do jedzenia dostaliśmy tylko kubek rzadkiej zupy mlecznej i po sucharku?
Chodziło podobno o to, że przed morską podróżą należy tylko lekko się posilić.

— Do diabła z tym — powiedział Grek. — Niemcy nas głodzili, Anglicy nie nakarmili porządnie, a

teraz Szwedzi wcale nie będą lepsi.

Jedzenie jest to ciągle coś, o czym zapomnieć nie jesteśmy w stanie.
O zmierzchu budzi nas radosny okrzyk Edka (jest nas tu kilku Polaków).
— Panowie, rany boskie, tu stoją całe worki sucharków i nikt ich nie pilnuje!
Powstaje zamieszanie. Pierwsi poderwali się Polacy, którzy zrozumieli, o co chodzi. Inni zorientowali

się po chwili, gdy wrócił pierwszy niosący całą garść sucharów. Ci, co potrafili zejść z piętrowych łóżek oraz
przebrnąć przez schodki i jakieś korytarzyki, urządzali do świtu „wędrówkę ludów”. Należałem do tych,
którzy o własnych siłach nie mogli podjąć się takiej eskapady.

background image

Edek przyniósł mi kilkanaście sucharów. Kiedy wrócił ostatni raz powiedział:
— Już do końca życia nie tknę żadnego sucharka. Zjadłem tego chyba ze sto osiemdziesiąt sztuk.
I raczej dotrzymał słowa. W każdym razie później, w Szwecji, wspomnienie o sucharkach kwitował

dziwnym grymasem twarzy.

Nasza podróż trwała dość długo. Płynęliśmy po pełnym jeszcze min Bałtyku, co wymagało ostrożności.
Ale oto nadszedł przepiękny, słoneczny, czerwcowy dzień i kres naszej morskiej podróży.
Molo w Göteborgu. Leżymy na ustawionych w równych, długich rzędach noszach. Oczy robią nam się

okrągłe ze zdumienia. To chyba sen! Mnóstwo czyściutkich, elegancko ubranych ludzi. Zwraca uwagę duża
liczba kobiet. Kobiety? Nie, to anioły! Z jasnymi włosami, polakierowanymi paznokciami, w powiewnych
sukienkach i błyszczących pończochach na nogach.

Jak piękna jest wolność, jaki piękny świat.
Wśród sióstr Czerwonego Krzyża, bo tych jest oczywiście najwięcej, wyraźnie można odróżnić

profesjonalistki od tych, które zostały niejako zwerbowane do tej „akcji”. Są dziennikarze, fotoreporterzy i
mieszkańcy miasta, którzy przyszli nas po prostu zobaczyć.

— Traktują nas jak jakieś egzotyczne okazy, skoro zrobiło się takie zbiegowisko — syknął złośliwie

Tadek. — Lepiej daliby nam coś do jedzenia, zamiast się gapić.

Ta rzeczowa uwaga współtowarzysza sprowadza nasze odczucia na realne, przyziemne tory. Otóż to,

jesteśmy głodni. Śniadanie nie wprawiło nas w szampańskie humory. Było skromne. Takie samo jak w
Lubece. Kubek rzadkiej, mlecznej zupy na grysiku, a do tego kromeczka słodkiej, bielusieńkiej babki
posmarowanej masłem. Jak się później okazało, ta słodka babka to tutejszy najzwyklejszy chleb.

Tymczasem moje myśli zaprząta jedna natrętna myśl — jak wyłudzić jeszcze jedną śniadaniową porcję?

Rozważania nad tą nader istotną kwestią przerwała najwyraźniej do mnie skierowana sentencja:

— Życie może być piękne, radosne, a na świecie jest całe mnóstwo dobrych, uczynnych, życzliwych

ludzi. Nieprawdaż?

Autorką tej złotej myśli była kobieta ubrana w nieskazitelnie biały, skrojony na miarę kitel. Kobietę tę

od razu uznałem za... damę. Wrażenie to potęgowała kunsztowna fryzura i buzia upiększona dyskretnym
makijażem. Jednak złota myśl ładnej pani nie padła na właściwą glebę. Rozżaliła mnie tylko.

— Dziewczyno — odpowiedziałem rozdrażniony — cóż pani może wiedzieć o złych lub dobrych

ludziach? Jaką zna pani miarę dobrego i złego?

Twarz kobiety spochmurniała.
— Cokolwiek wiem o waszych przeżyciach. Ale może pan mi powiedzieć, że ktoś, kto waszej gehenny

nie przeżył, nigdy jej nie zrozumie. I zgadzam się z tym. Rozmiarów swego bólu nikt nie jest w stanie
przekazać drugiej osobie. Musicie starać się o tym zapomnieć, a ja i inni chcemy wam w tym pomóc.

I nagle zrozumieliśmy, że spotkały się dwa różne światy i dalsza rozmowa nie ma sensu.
Pani Gudrun, bo tak nazywała się moja nowa znajoma, wsunęła rękę do kieszeni, wyjęła tabliczkę

czekolady i położyła bez słowa na moich kolanach.

Chorzy, których stan zdrowia na razie nie pozwalał na dalszy transport — a tacy wśród nas stanowili

ogromną większość — zostali skierowani do Moelndal. W miasteczku tym, położonym przy Göteborgu,
stanowiącym niemal jego przedmieście, zaadaptowano na cele prowizorycznego, przejściowego szpitala
budynek szkolny.

Mieszkańcy Moelndal witali nas tłumnie i serdecznie. Zewsząd rozlegały się okrzyki.
— Bądźcie pozdrowieni!
— Witajcie u nas!
— Wracajcie szybko do zdrowia!
Wszyscy przenoszeni z samochodów sanitarnych byli bardzo wzruszeni i na zawsze zapamiętali ten

barwny, życzliwy tłum ustawiony w nieregularny szpaler. Nie skończyło się na pierwszych powitaniach.
Później, kiedy rozlokowano nas w budynku szkolnym, ubrano w bieliznę i piżamy, nakarmiono, gdy trochę
odpoczęliśmy, dopuszczono przed okna mieszkańców miasteczka.

Nie istniały żadne bariery językowe. Rozmowy toczyły się za pomocą najróżnorodniejszych słów i

gestów. Ludzie rzucali nam przez okna czekolady, pomarańcze i inne smakołyki.

Wróciło natrętne widmo obozu. Gdyby przed kilkunastu tygodniami jakaś litościwa ręka rzuciła do

baraku wiązkę buraków czy brukwi — pomyślałem — ci ludzie stoczyliby o te skarby zażarty, a częstokroć
śmiertelny bój. Teraz przez okna wpadają czekolady i pomarańcze, a ci sami ludzie częstują się nimi
nawzajem z życzliwym uśmiechem. Dane nam było poznać w niedawnej przeszłości, jak bardzo można
upodlić istotę ludzką, jak można doprowadzić do tego, by zatraciła granicę człowieczeństwa i była zdolna do
walki na śmierć i życie o kawałek czegoś do jedzenia. Jak więc nikła jest owa granica, którą przekracza
człowiek, by znów stać się człowiekiem.

background image

Wiwatom przed naszymi oknami nie było końca. Jeden z polskich kolegów chwycił gitarę — skąd on u

licha w parę godzin po przybyciu wytrzasnął ten instrument — i zaczął grać i śpiewać. Pomagaliśmy mu
mruczandem. Koncert ten był niejako formą rewanżu za serca i dobroć tych ludzi.

Szwedzi byli zaskoczeni. Spodziewali się, że chorzy i tak ciężko doświadczeni przez los będą

przeraźliwie smutni, apatyczni, zrezygnowani. Kiedyś później usiłowaliśmy im wytłumaczyć, że właśnie
człowiek, który poznał prawdziwy smutek, potrafi się cieszyć naprawdę, a pogoda ducha jest najlepszą, a
czasem jedyną formą obrony.

Rozpoczął się wspaniały okres rekonwalescencji psychicznej i fizycznej. Miarą czasu stały się godziny

wydawania posiłków. Bystre i inteligentne siostry zapytane o godzinę (nie mieliśmy przecież zegarków)
odpowiadały niezmiennie:

— Za pięć godzin kolacja, za dziewięć godzin śniadanie.
Nie żałowano nam już jedzenia. Nasi opiekunowie zdawali sobie sprawę, że zostaliśmy wyrwani

śmierci głodowej.

U ogromnej większości chorych obfita, ale lekka dieta dawała szybkie rezultaty. Już w ciągu pierwszych

tygodni przybywaliśmy na wadze po kilka kilogramów. Lekarzy szwedzkich zainteresowały te reakcje
organizmu po przebytej chorobie głodowej. Większość pacjentów stosunkowo szybko wracała do niezłej
kondycji fizycznej. Większość, to nie znaczy wszyscy.

Pierwszym z naszego grona, o którego upomniała się nasza stara znajoma — kostucha — był Polak

Michał Ł., rolnik z centralnej Polski. Stało się to w czasie następnego etapu naszej wędrówki. Szwedzi,
którzy chcieli zapobiec tworzeniu „getta” byłych więźniów koncentracyjnych, rozesłali nas do różnych
sanatoriów i zakładów leczniczych na terenie całego kraju. Michał zmarł w sanatorium w Boras. Znajdowało
się tu, jak w każdym ze szwedzkich sanatoriów, kilku Polaków. Śmierć obozowego kolegi zapisała się na
trwałe w mojej pamięci. Był to bowiem pierwszy przypadek, kiedy śmierć zabrała jednego z prawie cudem
uratowanych. Zmarł na progu wolności i lepszego życia. Wycieńczony organizm nie zdołał się
zregenerować, a zgon ten powiększył listę hitlerowskich zbrodni.

Pogrzebowi Michała towarzyszyło duże zainteresowanie i ogromne współczucie ze strony Szwedów.

Licznie zgromadzeni dawali wyraz swemu głębokiemu żalowi, że oto zmarł człowiek, którego los powierzył
ich opiece.

Ta nieoczekiwana śmierć mocno nas przygnębiła. Uświadomiliśmy sobie, że być może długo jeszcze

będziemy płacili za przeżyte choroby, głód i cierpienia.

W kilka tygodni później zmarł Eugen, kolega, którego poznałem dopiero w Szwecji i bardzo się z nim

zaprzyjaźniłem. Eugen umierał długo. Przychodziliśmy do separatki, w której leżał, i usiłowaliśmy wnieść
trochę humoru w ostatnie chwile jego życia. Był podłączony do butli z tlenem, wiedział, że umrze.
Rozdzielił pomiędzy nas swój skromny dobytek. Wkrótce było po wszystkim. Gdybyśmy potrafili,
zapłakalibyśmy.

Doktor Törnll, naczelny lekarz sanatorium, na przełomie września i października 1945 roku zawiadomił

mnie, że powinienem poddać się zabiegowi chirurgicznemu, polegającemu na resekcji kilku żeber. Zabieg
miał być wykonany za kilka miesięcy, kiedy pozwoli na to kondycja fizyczna. Interesowało go, czy wyrażę
zgodę na tę operację. Wyraziłem. Przez okres pięciu miesięcy poprzedzających tę operację starałem się nie
myśleć o tym, co mnie czeka. Do separatki numer 7 w szpitalu chirurgicznym przeniosłem się dopiero w
lutym 1946 roku. Kilka dni wcześniej dowiedziałem się o dokładnej dacie zabiegu. Przewidziane były dwie
operacje w pewnych odstępach czasu. W pierwszej — resekcja części trzech żeber, w drugiej — dalszych
czterech.

Na pierwszą operację szedłem w bardzo buńczucznym nastroju. Nie chciałem wyrazić zgody na

uśpienie, zażyczyłem sobie tylko miejscowego znieczulenia.

Kiedyś na bloku 20, w roku 1943, Jurek B. wywróżył mi z ręki, że obóz przeżyję, ale później życie

moje będzie bardzo poważnie zagrożone. Nie wiem, dlaczego uwierzyłem w tę wróżbę, ale wiara ta była
powodem, że protestowałem przeciwko narkozie. Jednakże chirurg stwierdził, że zabieg jest trudny, a
uśpienie konieczne. Rozsądek zwyciężył chiromancję.

Nadspodziewanie szybko obudziłem się z narkotycznego snu. Niemiłosierny ból, zwłaszcza przy

zmianie opatrunku, gdy sączek drażnił świeże rany, i sprawił, że zacząłem myśleć, że być może przyszedł i
mój koniec. Próbowałem podsumowywać swoje życie. Pragnąłem filozoficznych uogólnień. W końcu
podzieliłem się swoimi obawami z kolegami.

— Popatrzcie, tyle wytrzymałem i teraz właśnie muszę się wykończyć.
Koledzy pocieszali.
— Stary, wiadomo, że nikt się z tego nie wyłga. Ale może nie przyszła jeszcze twoja pora.
Ja jednak byłem niespokojny. Słyszałem tłumione szepty kolegów i lekarzy, widziałem ich ukradkowe

background image

spojrzenia. Czułem się bardzo źle.

Jednak los i tym razem okazał się dla mnie łaskawy. Nie tylko żyłem, ale kryzys szybko mijał.

Cieszyłem się i ja, i moi koledzy. Na następną operację jechałem w łóżku na kółkach potulny jak baranek.
Radowałem się na samą myśl o narkozie.

Wkrótce mogłem już przesłać wiadomość matce, że „drobny zabieg chirurgiczny”, którym tłumaczyłem

opóźnienie mojego powrotu do kraju, już mam poza sobą.

Zdrowie i siły wracały. Zawdzięczałem to znakomitej opiece i doskonałej terapii, w ramach której

pozwolono nam na przyjęcie zaproszeń do kilku szwedzkich domów. Po raz pierwszy od pięciu lat
przekroczyłem próg zwyczajnego ludzkiego domu. Należał on do rodziny państwa Egg. Ten zwyczajny dom,
zamieszkany przez jedną rodzinę, wywołał niesamowite skojarzenie. Mógł pomieścić co najmniej
dwustuosobowe komando. Drugie skojarzenie było krańcowo inne. Dom — to przecież Polska. Niech będzie
mały, zupełnie malutki, ale w rodzinnym kraju, w gronie najbliższych. Po tej wizycie podzieliliśmy się
wrażeniami i okazało się, że wszyscy czuliśmy tak samo. Było to niesamowite. Zaczęliśmy zastanawiać się,
czy potrafimy kiedyś jeszcze wrócić do normalnego życia i myśleć kategoriami ludzi nie obciążonych
koszmarem obozowych przeżyć.

W miarę upływu czasu leniwy rytm sanatoryjnego życia zaczynał ulegać stopniowemu przyspieszeniu.

Zbliżał się dzień, którego tak bardzo oczekiwałem. Dzień powrotu do ojczyzny. Aż nadszedł. Szwedzi
pożegnali mnie tak, jak żegna się u nich przyjaciół, których chce się wyróżnić. Uroczyście i z pompą. W
sanatorium urządzono wieczór pożegnalny, który zamienił się niemal w manifestację szwedzko-polskiej
przyjaźni. Na mojej szyi zawisł wieniec z kwiatów, a na dworzec odprowadzało mnie prawie całe
„chodzące” sanatorium.

W pociągu, a później na promie „Drottning Victoria” jestem sam. Sam po raz pierwszy od sześciu lat.

Nikt nie podgląda moich mniej lub bardziej intymnych zajęć, nikomu nie muszę tłumaczyć i wyjaśniać,
dlaczego coś robię lub czegoś nie robię. Co więcej, nikt nie ma prawa mi rozkazyvyać, abym na przykład o
określonej godzinie kładł się spać, ubierał się, mył, jadł, spacerował. Co za wspaniałe uczucie!

Tak — myślę sobie — ale jakże mój los jest obojętny wszystkim współpasażerom. Wracam do kraju.

Czy znajdę wspólny język z dawnymi przyjaciółmi, czy potrafię pozyskać nowych?

Na tych i podobnych rozważaniach minęła mi podróż. Na horyzoncie „zamajaczył” skrawek lądu.

Steward odpowiada na pytanie któregoś z podróżnych: det heter Hel. Gdzieżbym kiedyś mógł przypuszczać,
że w języku szwedzkim usłyszę zapowiedź zbliżania się ojczystej ziemi, że tak okrężną drogą powrócę do
niej z K. L. Auschwitz.

W Gdańsku wita mnie brat:
— A jednak prawdę powiedziała matce wróżka, że wrócisz na białym koniu.
Prom był bielusieńki jak śnieg.

W tomiku wykorzystano relacje więźniów obozów koncentracyjnych zamieszczone w „Przeglądach

Lekarskich” z lat 1964—1968 (Organ Krakowskiego Oddziału Polskiego Towarzystwa Lekarskiego).

background image

WYKAZ „TYGRYSÓW” KTÓRE UKAZAŁY SIĘ W LATACH 1981—1985

1981

J. GARAS Czołówka ląduje w mroku
L. GRZEGÓRSKA, A. KOWALCZYK Przystanek Auschwitz
R. SZUBAŃSKI Rafinerie płoną o zmierzchu
Z. JANKIEWICZ Zbrodnie czarnych krzyży
J. MARCINIAK Ostry kąt uderzenia
J. GRABIŃSKI Szalony lot (wyd. 2)
K. SZELĄG Batalion śmiałych
A. JANCZAK „Zefiry” nad kanałem
B. JAGIELSKI Ognie na bagnach
W. MALTEN Decydująca runda
A. KUCZERA Na pokładzie „Błyskawicy”
M. A. KOWALSKI Droga wiodła przez Węgry
J. TOBIASZ Bomba dla gauleitera
J. DOMAŃSKI Samotni w mroku
Z. DAMSKI Atakuje was „Piorun”
E. WALCZUK Zwiadowczym szlakiem
W. WILCZEK Na spotkanie konwoju
R. SZUBAŃSKI Przyczółek straconej szansy
St. MAJEWSKI Diabły Adriatyku
W. FUGLEWICZ Zagłada czwartej floty

1982

J. MALCZEWSKI Bój pod Rietschen
I. CZYŻEWSKI Nocne zjawy
A. ŚMIRSKI Śmierć przychodzi z gór
Z. SZYMANOWSKI Gorący las
J. BESALA W pajęczynie podsłuchów
W. MALTE'N Piekło Iwo-dzimy
Z. ZGÓRECKI Z ostatnim rozkazem
K. SZELĄG Na pancerzach do Belgradu
K. HOFFMAN Na ścieżkach pożogi
W. FUGLEWICZ Kurs bojowy Praha
T. KONECKI Sygnał „Stal”
W. KRÓL Mustangi nad kontynentem
R. BRZESKI Enigma ląduje w Normandii
Z. DAMSKI 382 dni „Kujawiaka”
A. FRYSZKIEWICZ „Wieniec” dla wroga
R. SZUBAŃSKI Upadek Corregidoru
M. ŚLIFIERZ Cień swastyki nad Bosforem
A. KRAWCZYK Operacja „Drawa”
A. WÓJTOWICZ Sercem zbrojne
J. MALCZEWSKI Różan broni się jeszcze
B. GACZKOWSKI Z polowego lotniska
L. GRZEGÓRSKA, A. KOWALCZYK Światło w mroku

1983

Cz. STEMPNIEWICZ Tron dla faworyta
Z. KOZAKIEWICZ Odejście na rozkaz

background image

S. JANKOWSKI „Monte”
K. SZELĄG Alarm dla Belgradu
A. GŁOWACKI Brandenburski węzeł
R. SZUBAŃSKI Osaczona wyspa
A. BŁAŻEJ Ślady na granicy
B. JAGIELSKI Przeprawy leśnych ludzi
J. RAKOWSKI Pod osłoną nocy
Z. DAMSKI Tak zginął ORP „Orkan”
A. FRYSZKIEWICZ Chindici atakują z dżungli
M. GOLIK Przed zamkniętym semaforem
B. ZAKRZEWSKI Orlęta bez skrzydeł
E. OBERTYŃSKI Statek wierny banderze
B. KAZNOWSKI Krach pruskiej twierdzy
T. PLĄSKOWSKI Strzały na Podhalu
J. MAGNUSKI Ruchome twierdze (wyd. 2)
K. WÓJTOWICZ Dziewczęta w rogatywkach (wyd. 2)
E. WALCZUK Na gruzach Berlina

Rok 1984

M. JARKOWSKA Ochotnicza warszawska
Cz. PODGÓRSKI Przed pierwszym strzałem
T. KONECKI W celowniku Ferdynandy
R. BRZESKI Strzał w próżnię
R. SZUBAŃSKI Samotni przeciw Kriegsmarine
Z. DAMSKI Ostatnia wachta „Gryfa” (wyd. 2)
F. SIKORSKI Ryngraf z trupią czaszką (wyd. 2)
H. KAWKA Na obcej ziemi
Z. ZONIK W szponach przymusu
W. KRÓL Dębliniacy z kodem „PK”
A. GŁOWACKI Czerniaków wzywa
E. WAWRZYNIAK Diabla Góra
J. MARCINIAK Ognie na hałdach
J. MALCZEWSKI Przed nami Bzura
Z. KOZAKIEWICZ Powrotny rajd
B. GACZKOWSKI Północna fala

1985

J. DYSKANT Na falach Amuru
B. SZUMSKI Przedmurze Starówki
M. JANISŁAWSKI Kryptonim „Pomorze”
T. KONECKI Krymska pułapka
B. KAZNOWSKI Gdzie rodzą się cyklony
A. R. JANCZAK Cel na dzisiejszą noc
W. KRÓL Zgłaszam zestrzelenie Me-262
A. PRZEKOP, K. WÓJTOWICZ Mgły nad jeziorem
J. SERGIUSZ Śmierć podaje dłoń
W. FUGLEWICZ Minuta nad twierdzą (wyd. 2)
B. JAGIELSKI Z ćwiczeń do boju
St. POKORNY Czołgi pod Mokrą (wyd. 2)
K. PRZYTOCKI Rajd ku morzu (wyd. 2)
J. MALCZEWSKI Bzura – rzeka dramatu
R. SZUBAŃSKI Klęska konwoju PQ-17


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Anna Kowalczy1
Anna Klodzinska Sygnaly smierci
Strona bierna jest prosta! Anna Kowalczewska
Grzegorz Łatuszyński Są wędrówki, śmierci nie ma (o Milošu Crnjanskim)
Scenariusz na Dzień Chłopca zorganizowany przez Mały Samorząd Uczniowski Opracowała p Anna Kowalc
Hawaiian Dagger Anna Kowalczyk
Anna Kowalczewska Mowa zależna jest prosta
House on the Marsh Anna Kowalczyk
Grzegorz Gajek Sen, brat śmierci
Kłodzińska Anna Szczęsny Sygnały śmierci
Anna Kowalczewska Okresy warunkowe są proste
Anna Kowalczewska Okresy warunkowe są proste(1)
Anna Kowalczewska Okresy warunkowe są proste 2
2019 06 15 17 latka zagłodziła się na śmierć Lisicki To pokazuje odwrócenie Do Rzeczy
Anna Kowalczewska Strona bierna jest prosta!
Anna Kowalczewska Okresy warunkowe są proste 2
Anna Kłodzińska Sygnały śmierci
Mowa zależna jest prosta! Anna Kowalczewska
Anna Kowalczewska Mowa zależna jest prosta

więcej podobnych podstron