background image

(ur. 1972) – studiowa∏a histori´ sztuki 
na Uniwersytecie Warszawskim, by∏a
zwiàzana ze sto∏ecznym Centrum Sztuki
Wspó∏czesnej. W 1998 roku wyjecha∏a 
do Nowego Jorku, gdzie mieszka do dziÊ.
Od 1999 roku jako publicystka 
i recenzentka filmowa wspó∏pracowa∏a
m.in. z redakcjami „Âwiata Filmu”, „Filmu”,
„Arte” i „Cinema”. Obecnie publikuje 
na ∏amach „Tygodnika Powszechnego”.
Nowy Jork

Przewodnik niepraktyczny

to jej ksià˝kowy debiut.

KAMILA

S¸AWI¡SKA

p r z e w o d n i k

n i e p ra k t y c z n y

background image
background image

Tony Horwitz 

B∏´kitne przestrzenie

Wojciech Jagielski

Dobre miejsce do umierania

Modlitwa o deszcz

Wie˝e z kamienia

Krystyna Kurczab-Redlich 

G∏owà o mur Kremla

Cees Nooteboom 

Drogi do Santiago

Åsne Seierstad

Ksi´garz z Kabulu

Fabienne Verdier

Pasa˝erka ciszy

Marcin Wojciechowski

Pomaraƒczowy majdan

Xue Xinran 

Dobre kobiety z Chin

Max Cegielski 

Pijani Bogiem

Barbara Ehrenreich 

Za grosze. Pracowaç i (nie) prze˝yç

Adam Elbanowski

Nowe Królestwo Grenady

Marc Fernandez, Jean-Christophe Rampal

Miasto – morderca kobiet

background image

p r ze w odnik niepraktyczny

background image

Copyright © by Wydawnictwo W.A.B., 2008

Wydanie I
Warszawa 2008

background image

Rodzicom
i Robertowi, bez którego Nowy Jork by nie istnia

ł

background image
background image

7

p r o l o g

n a   z a c h ó d   o d   D z i e w i ą t e j   A l e i 

O

dpakowa

łam prezent urodzinowy. Była to moja upragnio-

na litografia, odbitka s

łynnej grafiki Saula Steinberga, 

wykonanej dla „New Yorkera” i opublikowanej po raz pierw-
szy na ok

ładce tego tygodnika w marcu 1976 roku. Steinberg 

– rumu

ński Żyd, urodzony w małej wiosce gdzieś na południe 

od Bukaresztu, którego z Europy wygna

ł wojenny kataklizm 

– przyjecha

ł do Nowego Jorku w latach czterdziestych. Praco-

wa

ł dla „New Yorkera” jeszcze przed wyjazdem z rodzinnego 

kraju, by

ł więc w lepszej sytuacji niż inni, którzy przyjechali 

w tym samym czasie do n

ękanego Wielkim Kryzysem miasta: 

mia

ł pracę w jednym z najbardziej wpływowych pism w Sta-

nach Zjednoczonych. W Mie

ście* natychmiast poczuł się u sie-

bie i wkrótce do

łączył do grona tych, których wizja Wielkiego 

Jab

łka tworzyła jego legendę – obraz, w który uwierzyły, i do 

dzi

ś wierzą, miliony ludzi na całym świecie.
S

łynny Widok świata na zachód od Dziewiątej Alei oddaje no-

wojorski punkt widzenia lepiej ni

ż którekolwiek dzieło, jakie 

zdarzy

ło mi się oglądać. Oto cała prawda o nas, nowojorczy-

kach, miejskich szczurach i niepoprawnych snobach. My na 

* „Miasto”, czy The City, to jedno z przezwisk, pod jakimi znany jest 

Nowy Jork. Lista nowojorskich nicknames znajduje si

ę w Słowniczku.

background image

8

zachód od West Side Highway widzimy tylko olbrzymi

ą pła-

sk

ą pustynię, na której nie ma nic godnego uwagi. Na zachód 

od lewego brzegu wyspy Manhattan rozci

ąga się obcy kraj, 

którego nie znamy i zna

ć nie chcemy. Mimo że statystycznie 

podró

żujemy więcej niż przeciętni Amerykanie, to raczej nie 

wybieramy si

ę ku sercu Ameryki. Zresztą trudno nam się dzi-

wi

ć: jest tajemnicą poliszynela, że Ameryka od dawna uważa 

Nowy Jork za obce, zagraniczne miasto. Mo

że zapomniała się 

na moment, poruszona wydarzeniami jedenastego wrze

śnia, 

kiedy ogarni

ęta współczuciem wysyłała nam czeki, ciepłe 

skarpety i flagi narodowe, ale tak naprawd

ę od lat nienawidzi 

naszej dru

żyny baseballowej, bo ta była niepokonana w walce 

o krajowe mistrzostwo i bez cienia wyrzutów sumienia pod-
kupywa

ła najlepszych zawodników innym zespołom. Nienawi-

dzi naszego kosmopolityzmu, naszych liberalnych pogl

ądów, 

naszych artystowskich gustów. Zdrowe serce narodu, który 
„wydoby

ł się z dziczy dzięki Biblii i strzelbie”, bije innym 

ni

ż nasze rytmem: rytmem, którego – samowystarczalni – ni-

gdy nie s

łuchaliśmy, i może dlatego tak nas przygnębił wynik 

ostatnich wyborów prezydenckich. Jeste

śmy obcym krajem, 

pi

ęćdziesiątym pierwszym stanem, może nawet osobnym 

uk

ładem gwiezdnym orbitującym wokół wyspy. Nazywamy 

wi

ększość „milczącą”, bo nigdy nie słuchaliśmy, co mówi, ani 

ona nie s

łuchała nas. Nie zauważyła też, kiedy kupiła nową 

wersj

ę amerykańskiego snu – reklamówkową wizję szczęśli-

wo

ści wyprodukowaną w salach konferencyjnych Madison 

Avenue... Ale to ju

ż inna historia. 

To miejsce, tutaj, Pi

ęć Dzielnic, niecałe pięćset mil kwadra-

towych powierzchni, po

łożonej w znacznej części na wyspach 

– to nie jest Ameryka. Wiedzia

ł to już Henry Hudson, pierw-

szy Europejczyk, który dop

łynął do brzegów tego kawałka 

świata i postawił stopę na skrawku lądu nazwanym później 
Manhattanem. Dzielny 

żeglarz był przekonany, że dotarł do 

background image

9

Chin, i nawet je

śli za jego czasów nie było Chinatown i niezli-

czonych azjatyckich restauracji na dole Miasta, trudno powie-
dzie

ć, by Hudson bardzo się pomylił.

Czy mam prawo mówi

ć „my”? Nowojorczycy są tak różni – 

mówi

ą mnóstwem przeróżnych języków, pochodzą ze wszyst-

kich mo

żliwych regionów Stanów Zjednoczonych i z niezli-

czonych krajów 

świata. Biali, czarni, brązowi, żółci i czerwoni; 

kobiety i m

ężczyźni, starzy i młodzi. A jednak myślę, że mają 

ze sob

ą więcej wspólnego niż mieszkańcy któregokolwiek in-

nego wielkiego miasta na 

świecie. Tak się dziwnie składa, że 

Nowy Jork to miejsce, w którym prawie nikt z jego mieszka

ń-

ców si

ę nie urodził. Nowojorczykiem każdy się staje, kiedy się 

tutaj osiedla. Wi

ększość przybyła gnana pragnieniem innego 

życia, wolą wymyślenia siebie na nowo. Nawet jeśli amerykań-
ski sen, w jaki wierzyli emigranci lat trzydziestych, oficjalnie 
nale

ży do przeszłości, tutaj marzenie trwa. 

Nie ma drugiego miejsca na 

świecie, dokąd ciągnęłyby tak 

przeró

żne egzemplarze ludzkiej menażerii. Przyjeżdżają tu 

dzieciaki zbyt m

ądre i zbyt zdolne, by umiały się porozumieć 

z rówie

śnikami w Utah czy Nebrasce. Europejscy arystokraci 

i azjatyccy bogacze, zbyt znudzeni wygodnym 

życiem, by nie 

zaryzykowa

ć upadku na samo dno. Przestępcy zbyt zuchwa-

li, by wystarcza

ło im wykradanie paru dwudziestodolarówek 

z kasy miejscowego sklepiku; drag queens, które w ma

łych 

miasteczkach obrzucano kamieniami; arty

ści zbyt odważni, 

by znale

źć publiczność gdzie indziej; imigranci zbyt biedni, 

by mie

ć coś do stracenia. Nie ma ludzi zbyt dziwacznych jak 

na nowojorskie warunki. Najbardziej niedopasowani mog

ą tu 

znale

źć miejsce dla siebie, jeśli tylko starczy im sił, by marzyć 

zuchwale (bo tylko najzuchwalsze marzenia si

ę tutaj spełniają) 

i walczy

ć o siebie. Miasto wyssie z nich ostatnią kroplę krwi, 

najostatniejsz

ą iskrę energii, ale pozwoli im żyć w szaleńczym 

tempie, nigdy nie zwalnia

ć, nigdy nie patrzeć wstecz.

background image

10

Im bardziej poczuj

ą się w domu w tym dziwnym, niepo-

dobnym do innych Mie

ście, tym bardziej nie będą mogli żyć 

gdzie indziej. Ameryka jest zbyt ameryka

ńska: zbyt pryn-

cypialna, zbyt przywi

ązana do purytańskich wartości, zbyt 

sk

łonna do nieustannego umartwiania się. Europa – zbyt mała 

i zbyt powolna, by stanowi

ć wyzwanie. Azja – mimo obfito-

ści egzotyki – nie zawsze dostarcza niezbędnego miejskiemu 
szczurowi komfortu. Australia jest zbyt prowincjonalna... Kie-
dy nowojorczyk wyje

żdża ze swojego Miasta na zawsze, choć-

by by

ł dotąd nim zmęczony i znudzony ponad wszelką miarę, 

z nag

łym przerażeniem zaczyna rozumieć, że utracił kawałek 

siebie. I to, 

że New Yorker to narodowość. Ba, nawet więcej: 

to wyznanie, do

żywotnie członkostwo w hermetycznej sekcie 

szale

ńców, którzy oddali Miastu najlepsze lata swego życia, 

zgodzili si

ę na niebotyczne koszty utrzymania, zatrucie śro-

dowiska, ciasnot

ę, by w zamian dostać najdziwniejszy z nar-

kotyków: nowojorski cool

A kiedy odbierze im si

ę ten szum krwi w uszach, ten nie-

ustaj

ący kołowrót zdarzeń i wrażeń, przystają nagle – opusz-

czeni, smutni, mimo najlepszych ch

ęci na nowe, inne życie 

– ze z

łamanym sercem. Mogą się do tego nie przyznać, są na 

to zbyt twardzi i zbyt dumni, ale nie 

śpią po nocach, patrzą 

w stron

ę Big Apple i jęczą jak Francis Scott Fitzgerald, kie-

dy utraci

ł swoje czarodziejskie Miasto: Come back, come back, 

o glittering and white!*

* „Wró

ć, wróć, lśniące i jasne!” Tym zdaniem Francis Scott Fitzgerald 

ko

ńczy swój słynny esej My Lost City (Moje utracone Miasto).

background image

Saul Steinberg, Widok 

świata na zachód od Dziewiątej Alei

background image

Wie

ża ciśnień pod flagą biało-czerwoną, Greenpoint

background image

I

s p a c e r   e m i g r a c y j n y

background image

14

toń albo pływaj

Co tu du

żo mówić, nie była to miłość od pierwszego wej-

rzenia.

Dzie

ń, w którym tu przyjechałam, pamiętam jak luźne 

strz

ępki zdarzeń: po dziewięciu godzinach lotu wszystko wi-

dzia

łam jak przez mgłę, nawet odebranie walizki z karuzeli 

by

ło nadludzkim wysiłkiem. Szłam niekończącym się koryta-

rzem jednego z terminali JFK ku stanowisku oficerów imigra-
cyjnych, zdenerwowana, zastanawiaj

ąc się, czy wystarczy im 

jedno spojrzenie, by przejrze

ć mnie na wylot i domyślić się, 

że przyjechałam, żeby zostać. 

Urz

ędnik był grubawy, mówił z charakterystycznym brook-

ly

ńskim akcentem, ale wtedy nie mogłam jeszcze tego wie-

dzie

ć. Ujął w parówkokształtne palce moją wypełnioną 

dr

żącym pismem boarding card, z adresem, pod którym za-

mierza

łam się zatrzymać: numer, ulica, New York, Brooklyn, 

NY, kod pocztowy. 

– Oj, nieeeee! – pokr

ęcił głową. – To jest na Brooklynie, nie 

w Nowym Jorku. Nowy Jork jest za rzek

ą, wiesz? You have to 

swim to get there! – Czerwony flamaster zamaza

ł moje kulfony 

i wpisa

ł adres poprawnie. A kiedy już zaczynałam się martwić, 

że oto zdemaskowano mnie, że zaraz mnie wyprowadzą z rę-
kami na karku, 

że każą wracać, ciężki stempel trzasnął o kart-

k

ę paszportu. Welcome to New York, and enjoy your stay! 

Tak oto nieznany mi z nazwiska urz

ędnik instytucji, którą 

wkrótce znienawidzi

łam, wprowadził mnie w pierwszą nowo-

jorsk

ą tajemnicę – zasadę, którą powinien opanować każdy, 

kto jako imigrant przybywa do Big Apple: 

że najdłuższa droga 

na 

świecie prowadzi z Brooklynu na Manhattan. 
Blada, zm

ęczona, niepewna wtoczyłam się z moim pa-

skudnym kuferkiem do hali przylotów. Czy wspomina

łam już, 

że rzuciłam pracę, opuściłam wynajęte mieszkanie, rodzinę 

background image

15

i przyjació

ł po to, żeby przyjechać do człowieka, którego 

nigdy w 

życiu nie widziałam i nawet nie miałam pojęcia, jak 

wygl

ąda? No więc tak zrobiłam. Wsiedliśmy do pożyczonego 

samochodu i ruszyli

śmy do miejsca, które odtąd miało być 

naszym pierwszym wspólnym domem.

Byli

śmy obydwoje tak wzruszeni, że żadne z nas nie spoj-

rza

ło dokładnie na mapę. Więc objechaliśmy pół Brooklynu, 

kawa

łek Manhattanu i zahaczyliśmy o Staten Island, zanim 

uda

ło nam się tam dotrzeć.

Pierwsze miesi

ące w nowym miejscu nie należały do przy-

jemnych. Szczerze mówi

ąc, nie było dnia, żebym się nie za-

stanawia

ła, czy nie wrócić. Wszystko było zbyt duże, zbyt 

szybkie, obce – kolory, znaki drogowe, nazwy towarów w skle-
pach, nawet powietrze pachnia

ło inaczej. Ludzie byli zajęci 

swoimi sprawami, nieznani, odlegli. Najgorsze jednak, 

że sta-

n

ęłam nagle wobec perspektywy niemoty. Mimo że znałam 

j

ęzyk całkiem przyzwoicie, zbyt często czułam się jak dziecko 

próbuj

ące uczestniczyć w rozmowach dorosłych. Zdarzało mi 

si

ę nagle rozpłakać z bezsilnej złości, kiedy w połowie zdania 

zabrak

ło mi przymiotnika albo jakiegoś zwrotu. 

A do tego wszystkiego by

łam nielegalna. Życie bez zawo-

dowego zaanga

żowania było puste i frustrujące. Tymczasem 

gdziekolwiek posz

łam, na nic było moje doświadczenie, listy 

z rekomendacjami, wykszta

łcenie. W redakcjach polskich ga-

zet tracili zainteresowanie. W dodatku uregulowanie moje-
go statusu imigracyjnego zapowiada

ło się na długą i bolesną 

przepraw

ę.

Pieni

ądze na koncie się kończyły, amerykańskie jedzenie 

by

ło paskudne, tęskniłam za rodziną i wszystkimi ludźmi, 

których zna

łam, a R. przez całe dnie był w pracy, więc nie 

móg

ł mnie pocieszać. Przysięgłam sobie, że raczej wrócę jak 

niepyszna do ojczyzny, ni

ż zdecyduję się na typową karierę 

nielegalnych Polek: sprz

ątanie w bogatych domach. 

background image

16

– Masz – powiedzia

ł R., dając mi swoją kartę Social Securi-

ty, dokument niezb

ędny do podjęcia w Stanach legalnego za-

trudnienia. – Zeskanuj, przysi

ądź, naucz się paru programów 

graficznych i zrób sobie fa

łszywkę. Potem coś wymyślimy.

Przysiad

łam. Miesiąc później miałam programy graficzne 

w ma

łym palcu, ale fałszywka ciągle nie wyglądała tak, jak 

powinna. Na szcz

ęście zanim ją wyprodukowałam i dałam 

si

ę z nią przyłapać, zadzwonił znajomy i powiedział, że zare-

komendowa

ł mnie do pracy. Jedyne, co interesowało praco-

dawc

ę, to dobra praktyczna znajomość tych programów gra-

ficznych, na których od miesi

ąca dokonywałam pogwałcenia 

przepisów federalnych... 

Jaki mora

ł z tej historii? Właściwie  żaden. Miałam kupę 

szcz

ęścia, które jest tutaj ważniejsze niż cokolwiek innego. 

Dlaczego mnie si

ę udało, a tylu innym nie? Przecież codzien-

nie przyje

żdża ich miliony: młodszych, ładniejszych, bardziej 

zdeterminowanych, z twardszymi 

łokciami i lepszymi znajo-

mo

ściami. Im więcej o tym myślę, tym bardziej wydaje mi się, 

że jedyne, w co warto się zaopatrzyć przed wyjazdem do tego 
okrutnego miasta, które z

łamało tyle serc i pogrzebało tyle 

marze

ń, to bezczelne przywiązanie do wysokich standardów 

i wola wymy

ślenia siebie całkowicie od nowa. Po morderczej 

walce, jak

ą trzeba stoczyć, żeby jako tako utrzymać się na po-

wierzchni, 

świadomość,  że przetrwało się w Nowym Jorku, 

potrafi cz

łowieka uskrzydlić jak mało co na świecie. I dopiero 

wtedy, jakby z wdzi

ęczności za darowane życie, zaczyna się 

kocha

ć to miasto niezdrową, namiętną miłością.

Po to chyba istnieje to dziwne, bezlitosne miejsce: by by

ć 

wyzwaniem i nieustaj

ącą szansą dla każdego, komu starczy 

si

ł, by zacząć wszystko jeszcze raz i walczyć o to, co sobie wy-

my

ślił. Jesteś Europejczykiem, a chcesz być Jankesem? Proszę 

bardzo. By

łeś księgowym, a chcesz zrobić karierę jako awan-

gardowy artysta? Nic trudnego. Urodzi

łeś się  mężczyzną, 

a chcesz by

ć seksowną kobietą z dużym biustem? No problem

background image

17

O ile tylko sta

ć cię, przybyszu, na skok w czarną otchłań, na 

postawienie wszystkiego na jedn

ą kartę, na otwarcie się na 

najdziwniejsz

ą okazję, która zastuka do drzwi. Jak tutaj ma-

wiaj

ą: sky is the limit.

Na stacji Union Square zaczarowa

ła mnie grupa bębniarzy. 

Grali tak, 

że aż chciało się tańczyć, i śpiewali pięknie zgranymi 

g

łosami w jakimś afrykańskim języku. Zajęło mi dobrą chwilę, 

zanim dostrzeg

łam, że najdrobniejszy z nich, siedzący w środ-

ku, z kop

ą czarnych dredów chłopak to Japończyk. Wyglądał 

na tak poch

łoniętego grą i śpiewem, jakby ta niesamowita, 

porywaj

ąca piosenka, którą właśnie grali, była melodią z jego 

ojczystych stron, muzyk

ą, z którą wyrósł, która od zawsze sta-

nowi

ła cząstkę jego życia. Nieprawdopodobnie radośnie grali. 

Tak rado

śnie, że po kilku sekundach wiedziałam już na pew-

no, 

że nie wsiądę do nadjeżdżającego właśnie pociągu. Ani do 

nast

ępnego. Ani do jeszcze następnego.

imigranckie gadanie

Najpierw jest co

ś jak niespodziewany skurcz, czy może ból 

odci

ętej ręki: nie ma to nic wspólnego z wolą lub jej brakiem, 

po prostu pojawia si

ę i trwa. Wysiadywanie przy kompute-

rze w oczekiwaniu na wiadomo

ści z Polski; straszliwy smutek 

i uczucie porzucenia, je

śli nie nadchodzą. Nawykowe czytanie 

polskich gazet, cho

ć dla biegu rzeczy tu i teraz ich zawartość 

nie ma najmniejszego znaczenia, ale j

ęzyk „New York Time-

sa” jest ci

ągle zbyt hermetyczny, a telewizja drażni temata-

mi, które nic a nic nie obchodz

ą, przywoływaniem nazwisk, 

które nie nios

ą  żadnych skojarzeń. Co tydzień wyprawy na 

Greenpoint po znajome s

łodycze, polską wędlinę, soki z Hor-

teksu. Upokarzaj

ące dopraszanie się każdego rozmówcy, 

by powtarza

ł to, co właśnie powiedział – dwa, czasem trzy 

i cztery razy. Pierwsze 

święta Bożego Narodzenia bez rodziny, 

wcale nie tak weso

łe, jak być powinny. Uczenie się w najbar-

background image

18

dziej dos

łowny i bezpośredni sposób, co oznacza wykorze-

nienie.

A potem zaczyna si

ę zapominać – i samemu zostaje się za-

pomnianym. Najpierw po kilku miesi

ącach, czasem po roku, 

wylatuj

ą z głowy znane kiedyś na pamięć numery telefonów. 

Potem pod stosem nowych wiadomo

ści o topografii i specy-

fice miejskich 

środków komunikacji wietrzeją z zakamarków 

pami

ęci nazwy ulic dobrze znanego miasta, numery autobu-

sów i tramwajów, trasy i nazwy przystanków z dziesi

ątki razy 

pokonywanych marszrut. Pó

źniej zapomina się o urodzinach 

kogo

ś bliskiego. To, że ktoś zapomniał o naszych, też już boli 

mniej. 

Życie Za Wodą toczy się  własnym rytmem: znajomi 

robi

ą karierę albo dzieci, biorą kredyty, przestają wychodzić 

z domu w pi

ątkowe wieczory. 

Wreszcie po kilku latach, id

ąc któregoś ranka ulicą, nagle 

u

świadamiam sobie, że myślę po angielsku. I kiedy to do mnie 

dociera, przychodzi mi do g

łowy, że mieszkanie w jakimś kra-

ju jest przede wszystkim mieszkaniem w jego j

ęzyku, co nie-

sie ze sob

ą nieoczekiwane konsekwencje. 

Mój mózg, od pierwszej chwili nastawiony pozytywnie do 

mieszkania w innym kraju, przerabia

ł w miarę sprawnie co-

dzienne transformacje: zamian

ę odruchowego przepraszam, 

które w naturalny sposób towarzyszy 

świadomości,  że nie-

chc

ący się kogoś potrąciło, na tutejsze pardon me czy  sorry

szybkie przeliczanie w pami

ęci kilogramów na funty i stopni 

Celsjusza na skal

ę Fahrenheita. Rutyna, która, jak wiadomo, 

jest drug

ą naturą, szybko pozwoliła poczuć się w miarę pewnie. 

Bycie imigrantem w Nowym Jorku nie jest tak trudne, jak 

gdzie indziej na 

świecie czy gdzie indziej w Stanach. Wie-

lonarodowa mieszanka kultur, która wype

łnia nowojorskie 

ludzkie zoo, nie pozwala czu

ć się większym dziwakiem i od-

mie

ńcem od innych. W końcu inni także różnią się znacząco 

– twardym akcentem, kolorem skóry, cudacznymi obyczaja-
mi, niecodziennym strojem czy fryzur

ą – od reprezentujących 

background image

19

wyimaginowan

ą amerykańską normę pięknych ludzi z seriali 

i reklamówek nadawanych w TV. Tutaj odmienno

ść pielęgnuje 

si

ę raczej jak coś cennego, własnego, coś, co raczej stano-

wi o czyjej

ś wyjątkowości, niż stara się równać do średniej 

i rozp

łynąć w masie przeciętnych, błyskających imponującym 

garniturem wielkich bia

łych zębów Johnów Doe. 

Z drugiej strony poj

ęcie narodowości jest tu rzeczą dużo 

bardziej umown

ą niż gdziekolwiek na świecie. Oh, you’re Pol-

ish? Me too! – mówi

ł do mnie (promieniejąc najszczerszą rado-

ścią) zaprzyjaźniony listonosz Vinnie, który za skarby świata 
nie wymówi

łby „chrząszcz brzmi w trzcinie” i nigdy w Polsce 

nie by

ł, ale z dumą wywodzi swój rodowód od imigrantów 

z pocz

ątku ubiegłego wieku, przesiedleńców z Łomży czy 

Kalisza. I’m Puerto Rican – deklaruje Greg, nasz urodzony na 
Brooklynie kolega, którego rodzice, tak

że urodzeni już w Sta-

nach, nigdy nie nauczyli si

ę hiszpańskiego. I’m Italian – mówi 

mój szef, syn W

łoszki i Irlandczyka, ogłaszając, że w Colum-

bus Day nie b

ędziemy pracowali, żeby uczcić wielkie włoskie 

święto.

To troch

ę tak, jakby narodowość była w Mieście czymś, co 

nabywa si

ę z wyboru, jak designerskie ubranie – ze świado-

mo

ścią, że nie będzie można poczynić takiej inwestycji po raz 

drugi, i po d

ługim przemyśleniu, czy ten wielki emocjonalny 

wydatek si

ę opłaci. Noszę więc swoją polskość jak kupioną 

w przyp

ływie szaleńczej rozrzutności torebkę od Prady, jak 

co

ś, na co nie do końca mnie stać, dlatego oszczędzam, uży-

wam od 

święta. Zresztą jakie mam powody, by było inaczej? 

Nie ma tu 

żadnej żywej polskiej wspólnoty, do której chcia-

łabym zgłosić akces. Nie czytam już polskiej prasy. Wrzuco-
na w warszawski t

łum, potrącając kogoś, bez chwili zastano-

wienia mówi

ę: excuse me. I choć zawsze wydawało mi się, że 

piel

ęgnuję zwyczaj mówienia czystą, elegancką polszczyzną, 

w rozmowie na aktualne tematy 

łapię się na wtrącaniu angiel-

skich zwrotów. 

background image

20

Kiedy to si

ę stało? Kiedy szafa w ścianie stała się closetem

który rozbawi

ł do łez moją mamę? Kiedy znalezienie polskie-

go odpowiednika dla bossy sta

ło się nagle kwestią wysiłku? 

Przecie

ż zawsze podziwiałam i chciałam naśladować znajo-

mych starych krakusów, którzy po trzydziestu latach 

życia na 

ameryka

ńskiej prowincji mówią piękną, literacką polszczy-

zn

ą. Przecież w domu rozmawiamy po polsku, a duża licz-

ba zobowi

ązań zawodowych każe pielęgnować umiejętność 

elokwentnego wypowiadania si

ę w rodzimym języku. Więc 

dlaczego? 

Przyje

żdżam, siedzę parę tygodni, opycham się pączkami 

od Bliklego, pods

łuchuję rozmowy na ulicy – i po powrocie 

zaczynam powoli rozumie

ć. Nie ma już kraju, z którego wy-

jecha

łam; nie ma już nawet języka, który uważałam za ojczy-

sty. W nies

łychanie szybkim tempie język, który uważałam 

za swój, obrós

ł nowymi, nieznanymi mi słowami, zmutował. 

Obra

źliwe „zajebisty” nagle stało się komplementem. Ludzie, 

którzy byli moimi najbli

ższymi znajomymi, wychowani w po-

dobnym otoczeniu, s

łuchający tej samej muzyki, czytający te 

same ksi

ążki, nagle używają nowych słów, których znaczenia 

ledwie si

ę domyślam. Język, który myślałam,  że znam, żyje 

w

łasnym  życiem, dalekim od mojego. Kiedy wydaje mi się, 

że mówię po polsku, używam zaledwie na wpół wymarłego 
dialektu nieistniej

ącego państwa jednego człowieka. 

A jednak w miejscu, które z przekonaniem i mi

łością nazy-

wam domem, robi mi si

ę smutno, kiedy rzucając w słuchawkę 

telefonu  I’ll touch base with you, zdaj

ę sobie sprawę,  że dla 

mnie to pusta fraza, bo nie mam poj

ęcia o grze w baseball. 

Mimo lat karmienia si

ę wyrafinowaną angielszczyzną „New 

Yorkera” nie zawsze rozumiem dowcipy. I w j

ęzyku starego 

kraju, i w narzeczu nowego – 

żyję w ciągłym pomiędzy, na 

zawsze jestem cudzoziemk

ą. Gdzie indziej pewnie byłoby mi 

z tym ci

ężko, ale na szczęście mieszkam na wyspie, której na 

drugie imi

ę dano Babel. Pomieszanie języków, to nieustanne, 

background image

21

p

łynące z każdej strony blah-blah-blah i yade-yade-yade, jest tu 

w zasadzie jedynym j

ęzykiem urzędowym.

zielona kropka

Żeby zrozumieć, czym jest to miejsce – osławione, wyśmie-

wane, przeklinane przez wielu, którzy tu kiedy

ś mieszkali lub 

cho

ćby tylko mieli jakieś interesy – najlepiej przyjechać w so-

bot

ę przed południem, kiedy tłumy Polaków zjeżdżają tu na 

zakupy lub tylko po

łazić. Jeszcze lepiej, kiedy to jest sobota 

przed du

żymi  świętami, Bożym Narodzeniem albo Wielka-

noc

ą. Cała główna arteria dzielnicy, Manhattan Avenue, jest 

wtedy poobstawiana po obydwu stronach autami na nowojor-
skich i jerseyskich numerach, a chodniki zat

łoczone stadami 

rodaków – z dzie

ćmi, z torbami, z komórkami. W takim za-

g

ęszczeniu widać jak na dłoni wady i zalety tutejszych Pola-

ków, ich przyzwyczajenia i s

łabości, ich upodobania i nawet 

ma

łe, wredne nienawiści (jeśli takie mają). Dużo ich: według 

najnowszych statystyk w Nowym Jorku mieszka oko

ło pół mi-

liona Polaków, wi

ększość na Greenpoincie. 

Przyjechali tu, najcz

ęściej uciekając od nędzy, bezrobocia 

i beznadziei ma

łych miasteczek. Z Polski B, gdzie nigdy nic 

si

ę nie zmienia na lepsze, a jedyną rozrywką jest popatry-

wanie z okna, co te

ż się dzieje u sąsiadów. Przyjeżdżali od 

ponad dwudziestu lat i pracowali bardzo ci

ężko: mężczyź-

ni, zdzieraj

ąc poszycia azbestowe lub tachając  two-by-fours 

na budowach; kobiety, sprz

ątając „na domkach”, najczęściej 

u bogatych 

Żydów, oferujących całotygodniową pracę z za-

mieszkaniem. Pracowali, odmawiaj

ąc sobie wszystkiego, nie-

nawidz

ąc swoich pracodawców i samych siebie za upodlenie, 

w jakim cz

ęsto przychodziło im zarabiać na życie. Niektórzy 

pili. Innych dobi

ła azbestoza. Jeszcze inni załamywali się i po 

paru latach wracali do kraju, z pieni

ędzmi nie tak wielkimi jak 

w marzeniach, z którymi jechali do Ameryki, ale do

ść niezły-

background image

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Niestety na resztę tekstu wylała nam się kawa… 

 

Chcesz nam postawić nową? 

 

Znajdziesz nas na 

portpublish.com

.