Susan Mallery
Karen Hughes
Święta
w Whitehorn
Tytuł oryginału
A Montana Mavericks Christmas
SUSAN MALLERY
ŚLUB
R
S
ROZDZIAŁ I
- Nie ruszaj się i nie krzycz, to może cię nie zabijemy.
Angela Sheppard bała się nawet oddychać. Stała przyciś-
nięta do samochodu, dwaj mężczyźni w kominiarkach mocno
ją trzymali. Była przerażona, lecz jednocześnie zdecydowana
przeżyć za wszelką cenę.
Nie, to nie dzieje się naprawdę, przemknęło jej przez myśl.
Mimo panującego chłodu po plecach spływały jej strużki
potu, a serce biło jak oszalałe. Chciało się jej płakać, lecz łzy
sienie pojawiły. Zamierzała krzyczeć, ale wielka, męska ręka
skutecznie zasłoniła jej usta. Groźba zabrzmiała bardzo prze-
konująco. Angela bez wahania w nią uwierzyła.
- Powiedz, gdzie ukrył forsę. Tylko o to nam chodzi.
Angela na moment przymknęła powieki. Och, Tom, w co
tym razem się wpakowałeś? - zadała sobie w duchu pytanie.
Tom już nie mógł jej odpowiedzieć. Cztery miesiące temu
zginął w wypadku. Policja podejrzewała, że ktoś zepchnął
auto z drogi, ale niczego nie udowodniono. Teraz Angela była
pewna, że go zamordowano.
- Mów, Angela. - Ciężka dłoń odsunęła się od ust. - Ina-
czej zrobimy ci krzywdę.
- Nic nie wiem o żadnych pieniądzach - wydyszała
i krzyknęła z bólu, gdy jeden z napastników uderzył ją
R
S
w twarz. Policzek zapiekł, przed oczami stanęły wszystkie
gwiazdy. Gdyby nie samochód za plecami, chyba osunęłaby
się na kolana.
- Mów albo pożałujesz!
Już żałowała, ale to ich zapewne nie interesowało.
- Ja nic nie wiem. - Chlipnęła żałośnie. - Od lat byliśmy
w separacji. Nie widywaliśmy się. Nie mam pojęcia, co
w tym czasie robił i jak żył.
- Tamtej nocy cię odwiedził - powiedział wyższy męż-
czyzna i znów ją spoliczkował. - Gdzie pieniądze?
Od uderzenia dzwoniło jej w uszach. Dlatego słysząc płacz
dziecka, najpierw uznała, że ma przywidzenia. Napastnicy
nagle się odwrócili.
- Co, u diabła? - warknął wyższy i puścił Angelę.
Niższy rzucił się w lewo i także zwolnił uścisk palców
zaciśniętych na jej ramieniu. Wykorzystała ten nieoczekiwany
moment swobody i dała susa do przodu, aby uciec, ale się
poślizgnęła. Nie zdążyła się przewrócić, bo jeden z mężczyzn
znów ją złapał. Zaczęła się z nim szamotać i krzyknęła.
- Zamknij się - syknął.
Ujrzała pięść i odruchowo się schyliła, lecz i tak otrzymała
silny cios w ramię. Zatoczyła się na samochód i upadła. Naj-
pierw uderzyła głową o maskę auta, a potem o beton. Zanim
ogarnęły ją ciemności, odniosła wrażenie, że w pobliżu pła-
cze małe dziecko.
Zastępca szeryfa Shane McBride długo przyglądał się le-
żącej na szpitalnym łóżku kobiecie. Zbadano ją, opatrzono
i przyjęto na oddział, a ona jeszcze nie odzyskała przytomno-
ści. Shane zerknął na raport i skrzywił się. Angela Sheppard
R
S
jeszcze tydzień temu mieszkała w Houston, w stanie Teksas.
Przyjechała właśnie do Whitehorn, aby podjąć pracę nauczy-
cielki w miejscowej szkole podstawowej. Była wdową
w czwartym miesiącu ciąży i tego popołudnia została zaata-
kowana i pobita na szkolnym parkingu. Zdaniem dyrektorki,
która przedtem rozmawiała z panią Sheppard, kobieta nie
znała w mieście nikogo.
- Miałaś rzeczywiście kiepski dzień, Angela - rzekł
Shane. - Na twoim miejscu też wolałbym się nie budzić.
Tyle tylko, że ona powinna już wreszcie odzyskać przyto-
mność. Shane'owi polecono ją przesłuchać. Musiał wypytać
Angelę Sheppard o napastników. Szef chciał wiedzieć, dla-
czego pobili ją ci sami bandyci, którzy porwali pięcioletnią
Sarę Mitchell. Czy te dwa przestępstwa coś łączy? Kim jest
Angela i po co zjawiła się w Whitehorn?
- Za dużo pytań - powiedział do siebie Shane, przysuwa-
jąc krzesło. Zamierzał poczekać, aż kobieta oprzytomnieje.
Miał nie tylko zdobyć informacje, lecz także jej pilnować. Po
porwaniu małej Sary w konusariacie rozpętało się piekło.
W tej sytuacji szeryf uznał, że trzeba zapewnić bezpieczeń-
stwo Angeli Sheppard. Ktoś znów mógł ją napaść - chyba że
sama należała do bandy.
Kolejne pytania i żadnych odpowiedzi, pomyślał Shane.
Był cierpliwym człowiekiem. Inni policjanci narzekali na
konieczność analizowania każdego szczegółu i przestrzega-
nia obowiązujących procedur. Natomiast Shane to lubił. Dla
niego praca nad każdą sprawą przypominała układankę.
Zbierał jak najwięcej elementów, a następnie próbował je
dopasować, aby utworzyły całość. Teraz także wiedział, że
w końcu odkryje prawdę o Angeli Sheppard. Jeśli jest nie-
R
S
winną ofiarą, to ją ochroni. A jeśli nie jest niewinna... Cóż,
w tej chwili nie będzie się nad tym zastanawiał.
Rozsiadł się wygodnie na krześle i utkwił wzrok w swojej
podopiecznej. Zgodnie z danymi z jej prawa jazdy miała
dwadzieścia dziewięć lat, ale teraz wyglądała na niewiele
więcej niż dwadzieścia. Była szatynką z dość krótko Ostrzy-
żonymi falistymi włosami i gładką, kremową cerą w kilku
miejscach zsiniałą. Lewą skroń zasłaniał duży opatrunek. Po
chwili namysłu Shane doszedł do wniosku, że oczy Angeli
prawdopodobnie są piwne.
Gdyby nie opuchnięty policzek i czerwono-fioletowe si-
niaki, chyba byłaby atrakcyjna. Może nie oszałamiająco pięk-
na, ale niewątpliwie ładna. Shane ani myślał wzruszać się
widokiem nieprzytomnej kobiety. Poza tym wiele wskazywa-
ło, na to, że właśnie z jej powodu porwano Sarę.
Pochylił się do przodu, położył na podłodze kartonową
teczkę i splótł palce.
- Hej, Angela, obudź się. Nie możesz wymigiwać się do
końca życia.
Przez kilka minut nic się nie działo, lecz potem kobieta
poruszyła się, odwróciła głowę i otworzyła oczy.
Są zielone, pomyślał ze zdumieniem, i zatonął w ich spoj-
rzeniu. Były wielkie, szmaragdowe, ocienione czarnymi rzę-
sami. Kobieta zamrugała i w kąciku jej ust zaigrał jakby cień
uśmiechu.
- Nie ma to, jak się zbudzić i ujrzeć przy łóżku policjanta
- szepnęła.
Spodziewał się po niej różnych reakcji, lecz nie tego, że
będzie żartować. Rozciągnął usta w wymuszonym uśmiechu.
- Jak na pacjenta w szpitalu ma pani sporo animuszu.
R
S
Jestem zastępcą szeryfa i nazywam się Shane McBride. Przy-
wieziono tu panią po napadzie.
- Leżę w szpitalu? - Angela najwyraźniej się zdziwiła
i natychmiast spoważniała. Rozejrzała się po pokoju, po
czym dotknęła swojej twarzy. Drgnęła, gdy palcami natrafiła
na opatrunek.
- To poważne obrażenia?
Shane przecząco potrząsnął głową.
- Zdaniem lekarzy miała pani lekkie wstrząśnienie móz-
gu, a rana wymagała założenia kilku szwów. Zostanie pani
tutaj na noc na obserwacji i jeśli stan się nie pogorszy, wypi-
szą panią jutro rano.
- Wspomniał pan o napadzie. Czy ktoś chciał mnie obra-
bować?
- Niezupełnie. - Shane zawahał się. - Pani Sheppard,
proszę mi powiedzieć, co pani pamięta.
Przez chwilę patrzyła na niego lekko oszołomiona, po
czym odpowiedziała niepewnie.
- Ja... nic nie pamiętam.
- Nie szkodzi. - Shane podniósł z podłogi teczkę. - Nie
musimy się śpieszyć.
- Ale ja nie pamiętam dosłownie nic. - W jej głosie dało
się słyszeć panikę.
- To nic niezwykłego w pani sytuacji. Proszę się odprę-
żyć. Zaczniemy od początku. Dziś po południu przyjechała
pani do szkoły podstawowej.
- Dlaczego?
- Słucham? - Spojrzał na nią zdziwiony.
- Dlaczego przyjechałam do szkoły? Pracuję tam?
Podczas niezliczonych przesłuchań Shane nauczył się roz-
R
S
poznawać kłamców. Tym razem miał przed sobą osobę kom-
pletnie zagubioną.
- Pani Sheppard...
Angela uniosła dłoń i popatrzyła na palce. Nie zobaczyła
ślubnej obrączki.
- Jestem mężatką?
Shane zaklął w duchu.
- Pani Sheppard, wie pani, gdzie się znajduje?
- Chodzi panu nie tylko o szpital, prawda? - Angela
przygryzła dolną wargę. - Nie, nie wiem.
- Zna pani swój adres? Nazwę stanu, w którym pani mie-
szka? Panieńskie nazwisko matki?
Oczy Angeli robiły się coraz większe, ale nie pojawiły się
w nich łzy.
- Wciąż mówi pan do mnie pani Sheppard. Tak się nazy-
wam?
- Zgodnie z prawem jazdy jest pani Angelą Sheppard.
- Przykro mi, szeryfie, ale naprawdę nic nie pamiętam.
Nie wiem, gdzie przebywam i jak się tutaj znalazłam. Ani
tego, że mam męża. - Znów zerknęła na palec bez obrączki.
- A pamięta pani, że jest w ciąży?
Wlepiła w niego takie zachwycone spojrzenie, jakby
właśnie ujawnił jej tajemnicę wiecznej młodości i wielki ma-
jątek umożliwiający korzystanie z cudownego daru. Pełne
usta wygięły się w radosnym uśmiechu, a dłonie delikatnie
spoczęły na brzuchu.
- W ciąży? Będę miała dziecko?
- Lekarz stwierdził, że jest pani w czwartym miesiącu. To
dziewczynka - dodał Shane i poniewczasie pomyślał, że mo-
że nie należało podawać tej informacji.
R
S
- Och, dziękuję, szeryfie. To wspaniała wiadomość!
- Cóż, nie miałem z tym nic wspólnego. - Po raz pierw-
szy od lat Shane poczuł, że się rumieni. - Chciałem powie-
dzieć, że... eee... była pani w ciąży przed przyjazdem tutaj.
- Wiem, ale to pan mi powiedział. Niesamowite, prawda?
Zawsze chciałam mieć dzieci. Cóż za szczęście.
Gapił się na nią, niepewny, czy się nie przesłyszał. Czy aż
tak mocno oberwała w głowę? Owszem, to prawda, że więk-
szość kobiet pragnie mieć dzieci, ale Angela właśnie leży
w szpitalu. Straciła pamięć, nie ma domu, pracy i - o czym
Shane wiedział po sprawdzeniu komputerowej bazy danych
- praktycznie żadnej rodziny. A mimo to uważa swoją ciążę
za szczęście. Shane nie posiadał się ze zdumienia.
- Lepiej wezwę lekarza - rzekł.
Niecałą godzinę później wrócił do pokoju Angeli Shep-
pard. Siedziała na łóżku, przeglądając zawartość torebki.
Podniosła głowę i na widok Shane'a uśmiechnęła się, co
zdarzało się jej dość często. W za luźnej szpitalnej koszuli
wydawała się taka drobna!
- Jestem z Teksasu - oznajmiła, machając prawem jazdy.
- Nie mówię jednak jak osoba z Południa, więc pewnie po-
chodzę z innej części Stanów. - Zmarszczyła zadarty nosek.
- Mam nadzieję, że nie z jakiegoś zwariowanego miejsca jak
Nowy Jork lub Los Angeles. Ludzie z wielkich miast chyba
nie są tacy szczęśliwi jak reszta świata.
- Proszę pani, rozmawiałem z lekarzem.
- Wiem. - Angela oparła się o poduszki i wygładziła koc.
- Niedawno słyszałam dochodzące z korytarza przyciszone
głosy i pomyślałam, że się zastanawiacie, co ze mną zrobić.
R
S
Doktor Sacks powiedział, że pamięć stopniowo wróci i że
mogę spróbować ją ożywić różnymi informacjami, jeśli po-
czuję się na siłach. Moja amnezja podobno jest chwilowa.
Odzyskam ją w małych lub dużych kawałeczkach. - Angela
dotknęła brzucha. - Przyznam, że bardzo mnie ciekawi ojciec
mojego dziecka. Przecież mam męża, prawda? - Przygryzła
wargę. - O rany, oby tylko był w moim guście.
- Gaduła z pani, prawda? - palnął Shane.
- Aha -przyznała.- Moja mama powtarzała, że od moje-
go paplania nawet aniołowi odpadłyby skrzydła. Będąc małą
dziewczynką, wyobrażałam sobie biedne anioły bez skrzydeł,
kulące się po kątach nieba tylko dlatego, że za dużo mówi-
łam. Czułam się winna i wciąż prosiłam Boga, aby je uleczył.
- Angela położyła dłoń na piersi. - Ojej, coś sobie przypo-
mniałam. Swoją mamę. Wspaniale, prawda?
Jej radość była zaraźliwa.
- Owszem - przyznał, siadając na krześle. - Doktor
Sacks zgodził się, abym zadał pani kilka pytań. Proszę się
odprężyć i odpowiadać bez zastanowienia. - Spojrzał na nią
i stwierdził, że Angela wlepiła wzrok w jakiś niewidoczny
punkt.
- Pani Sheppard?
Nie odpowiedziała.
- Proszę pani?
Kobieta lekko się wzdrygnęła.
- Och, mówi pan do mnie. Przepraszam, ale ta „pani
Sheppard" brzmi dziwnie. Proszę zwracać się do mnie po
imieniu. Jestem Angela, a pan... - Zmrużyła oczy; patrząc na
plakietkę z nazwiskiem Shane'a.
- Funkcjonariusz McBride. Dla pani - po prostu Shane.
R
S
- Miło mi cię poznać, Shane. - Podała mu małą dłoń.
Shane ujął ją, lecz zamiast chłodu skóry poczuł gorący
dreszcz, który tak go zaskoczył, że omal nie cofnął ręki. Co
się ze mną dzieje, pomyślał, usiłując zachować spokój. Nagle
stwierdził, że pragnie, aby Angela Sheppard okazała się taką
osobą, jaką wydawała się być - miłą kobietą, która znalazła
się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Jeżeli zaś
jest kryminalistką, to jedną z najlepszych, jakie widział. Jeśli
popełniła przestępstwo, będzie musiał ją aresztować, a wcale
nie miał na to ochoty.
- Twój ulubiony kolor? - spytał.
- Niebieski. - Przycisnęła torebkę do piersi. - Rzeczywi-
ście niebieski. Pamiętam. O rany. Jesteś dobry.
- Wykonuję tylko polecenia lekarza. Proste pytania mogą
pobudzić twój umysł. Najpierw przypomnisz sobie różne
drobiazgi, a później porozmawiamy o ważniejszych spra-
wach, na przykład o dzisiejszych wydarzeniach.
Skinęła głową.
- Spytaj mnie jeszcze o coś, Shane. O coś przyjemnego.
Coś przyjemnego. Kiedy ostatnio miał z czymś takim do
czynienia? Cóż, to bez znaczenia.
- Czy jako dziecko miałaś psa?
Angela pochyliła się do przodu.
- Marzyłam o psie, ale mój ojczym nie chciał się zgodzić.
Zamierzałam nazwać szczeniaka Sparky. A ty miałeś psa?
- Nie. - Od dziewiątego do osiemnastego roku życia mie-
szkał kolejno u dziewięciu rodzin zastępczych. Gdy kończył
szkołę średnią, cały jego dobytek mieścił się w jednej walizce.
Dla psa nie było w niej miejsca.
- Chcę mieć psa - oświadczyła Angela. - A także dom
R
S
i rodzinę. - Znów opadła na poduszki. -I żeby wszyscy zawsze
byli szczęśliwi.
Marzenia, pomyślał, lub raczej mrzonki.
- Od dawna jesteś nauczycielką?
- W ogóle nie jestem. - Zwichrzyła potarganą grzywkę.
- Wiem, że nie, ale coś mi tutaj nie gra.
- Nie przejmuj się tym. Damy sobie radę. Ile masz lat?
- Dwadzieścia dziewięć. - Zmarszczyła nos. - Starzeję
się, co?
- Jasne. Lekarz napomknął, że po wyjściu ze szpitala
powinnaś chodzić o lasce.
- Dowcipniś z ciebie. - Błysnęła zębami w uśmiechu. -
Następne pytanie.
- Kiedy są twoje urodziny?
- Nie wiem. - Angela zasępiła się i dotknęła leżącego
obok portfela. - Mogłabym oszukiwać i podejrzeć.
- Zrób to. Nie jesteś na egzaminie, Angelo. Ja tylko pró-
buję ci pomóc przypomnieć sobie przeszłość. Piszesz prawą
czy lewą ręką?
- Prawą.- Podniosła ją.
- Lubisz muzykę klasyczną?
- Nie wiem.
Przez pół godziny Shane wypytywał Angelę o te sprawy
w jej życiu, które nie były zbyt osobiste. Odpowiedziała na
około jedną trzecią pytań. Mimo luk w pamięci nie okazywa-
ła strachu ani niepokoju. Jej czasem zabawne odpowiedzi
rozśmieszały Shane'a. Słysząc wydawane przez siebie chryp-
liwe dźwięki, zastanawiał się, kiedy ostatni raz śmiał się
w czyimś towarzystwie... w towarzystwie kobiety. Chyba je-
szcze za czasów Mary.
R
S
- W której klasie uczysz? - spytał, powracając do bar-
dziej interesującego go tematu.
- W czwartej i piątej - bez wahania odparta Angela. - Ale
ja... - Przycisnęła dłoń do ust. - Słyszałeś? Naprawdę jestem
nauczycielką! Dlaczego przedtem powiedziałam, że nie?
- Dostałaś dyplom dopiero w czerwcu.
Angela powoli skinęła głową, jakby właśnie ułożyła kolej-
ny fragment układanki.
- Przyjechałam tutaj, aby załatwić sobie pracę. - Wes-
tchnęła. - To brzmi logicznie. Przypomniałam to sobie czy
tylko się domyśliłam? Sama nie wiem.
- Jesteś zmęczona? - Shane zauważył, że ciążą jej powie-
ki. - Może trochę odpoczniesz? Wrócę za parę godzin.
- Byłoby wspaniale.
Shane wstał.
- Na korytarzu siedzi policjant. Ma cię chronić, więc się
nie przestrasz na jego widok.
- Czegoś mi nie mówisz, prawda? On również pilnuje,
abym nie uciekła? Masz jakieś podejrzenia.
- Skąd ci to przyszło do głowy?
Uśmiechnęła się blado.
- Cóż, policja na pewno zajęła się sprawą napaści na
mnie, ale trudno uwierzyć, że poświęcacie mi tyle czasu tylko
w celu odświeżenia mojej pamięci. Byłoby bardziej sensownie
poczekać, aż sama wróci. A wy nie czekacie, więc albo w
okolicy działa seryjny napastnik, albo dzieje się jeszcze coś
innego. W pierwszym wypadku ostrzeglibyście mnie, abym
miała się na baczności. Chodzi więc o to drugie - jestem
potencjalnym przestępcą, podejrzanym o coś złego.
Przez długą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.
R
S
- Twój umysł pracuje znakomicie - stwierdził w końcu
Shane.
- Mam nadzieję, że nie zrobiłam nic okropnego - powie-
działa Angela. - Wydaje mi się, że jestem dobrym człowie-
kiem. Byłoby straszne dowiedzieć się, że to nieprawda.
On też tego nie chciał. Wolał, aby Angela okazała się
osobą poza wszelkimi podejrzeniami.
- Shane? - zawołała cicho, gdy ruszył do drzwi, więc
przystanął,
- Powiedz mi coś o moim mężu. Dlaczego go tu nie ma?
- Nic nie pamiętasz?
Przecząco potrząsnęła głową.
- Nie, a co gorsza, nic nie czuję. Zupełnie, jakby nikogo
mi nie brakowało.
- Miał na imię Tom.
Parę razy z namysłem powtórzyła imię i wzruszyła ramio-
nami.
- Nic mi nie przypomniało. - Zmarszczyła brwi. - Po-
wiedziałeś „miał". Czy on...
Shane skinął głową.
- Przykro mi, Angela. Twój mąż zginął w wypadku cztery
miesiące temu. Jesteś wdową. - Czekał na odpowiedź, lecz
Angela milczała. - Zameldowałaś się w miejscowym motelu
- dodał. - Chcesz, żebym tam wpadł i przywiózł ci jakieś
ubrania?
- Tak, bardzo proszę. I przejrzyj moje rzeczy - może
znajdziesz jakieś fotografie. Mogłyby mi pomóc.
- Załatwione. - Pomachał jej na pożegnanie i wyszedł.
Był policjantem i nie zamierzał interesować się potencjalną
podejrzaną jako kobietą. Nie powinien się rozpraszać.
R
S
Musiał zachować jasność myślenia i obiektywnie śledzić
rozwój sytuacji. Nie mógł pozwolić na to, aby sprawy osobiste
zakłócały jego pracę. Postanowił więc zignorować fakt, że po
raz pierwszy od czterech lat, czyli od odejścia Mary, uznał
jakąś kobietę za atrakcyjną.
Przydzielono mu tę sprawę, więc nie może unikać Angeli
Sheppard. Nie będzie jednak myślał o tym, że jest pociągają-
ca. Po zakończeniu śledztwa będzie umawiał się na randki.
Może nawet skorzysta z usług tych internetowych biur ma-
trymonialnych. Podobno sporo osób znalazło w ten sposób
kogoś odpowiedniego.
Tak, tak właśnie postąpi. Nie może romansować z Angela
Sheppard, wdową spodziewającą się dziecka.
R
S
ROZDZIAŁ 2
Shane wlepił wzrok w puste łóżko, podczas gdy schylona
Angela grzebała w dużej walizce, którą przywiózł jej z mote-
lu do szpitala.
- Sprawdziliśmy twoją przeszłość - zagaił. - Jako dzie-
więtnastolatka dostałaś mandat za nadmierną szybkość, i to
wszystko. Żadnych aresztowań ani innych wpisów w policyj-
nej kartotece.
Angela przysiadła na piętach i posłała mu przez ramię
uśmiech.
- Więc jestem dobrym człowiekiem, tylko prawdopodob-
nie trochę nudnym.
- Nie zgodziłbym się z tym drugim określeniem.
Znów się pochyliła, a on omal nie jęknął na widok jej wypię-
tej, kształtnej pupy. Angela najwyraźniej zapomniała, że ma
na sobie szpitalną koszulę, która rozchylała się na plecach,
ujawniając mikroskopijne jedwabne figi i sporo nagiego ciała.
Shane zaklął w duchu. Nie wolno przyglądać się tym wypu-
kłościom, które wyglądały tak, jakby idealnie pasowały do
jego rąk. Ta kobieta jest nie tylko od niedawna wdową, lecz
także oczekuje dziecka. Nieważne, że ładna i seksowna. Jest
obywatelką w potrzebie i na tym koniec.
R
S
Przyspieszony puls uzmysłowił jednak Shane'owi, że on
także ma swoje potrzeby.
- Są zdjęcia - oznajmiła Angela i usiadła na podłodze.
Z posiniaczoną twarzą, rozczochrana, bosa i odziana w okro-
pną szpitalną koszulę powinna wyglądać beznadziejnie, a
Shane myślał tylko o tym, że w tej chwili jest niezwykle
czarującą młodą kobietą.
Ona zaś z uwagą przyglądała się dwóm oprawionym
w ramki fotografiom. Na jednej była z czworgiem nastolat-
ków. Pokazała ją Shane'owi.
- Matt, John, Rachel i Sara. Moja mama była bardzo
religijna - oznajmiła. - Nadała nam imiona z Biblii. A więc
mam dużą rodzinę. O rany. - Postukała palcem w zdjęcie.
- Pamiętam ich, ale niezbyt wyraźnie.
- Dlaczego tobie nadano imię Angela? Nie przypominam
sobie żadnej biblijnej Angeli.
- To na cześć aniołów - odparła z uśmiechem. - Tych,
którym od mojego paplania odpadały skrzydła. - Znów spo-
jrzała na fotografię. - Wydaje mi się, że moje rodzeństwo i ja
już nie jesteśmy sobie bliscy. Nie rozmawiałam z nimi od lat.
Usiłowałam podtrzymać łączące nas więzi, ale oni nie mieli
na to ochoty. Było zbyt wiele złych wspomnień. - Zacisnęła
powieki, zabawnie marszcząc przy tym nos. - Chyba bardzo
cierpieliśmy... ale nie wiem, dlaczego.
- Nie musisz przypomnieć sobie wszystkiego już dziś.
- Racja. - Otworzyła oczy i postawiła fotografię na pod-
łodze. - Byłoby jednak miło wiedzieć, kim jestem. Może
dzięki temu zorientowalibyśmy się, dlaczego ci mężczyźni
mnie zaatakowali. - Zerknęła na niego. - Ty, zdaje się, nie
sądzisz, że ukatrupiłam kogoś siekierą, prawda?
R
S
- Jesteś za mała i za słaba, aby tego dokonać. Jedno
machnięcie siekierą i wylądowałabyś na pupie.
Spojrzała na swoje szczupłe ramię i parsknęła śmiechem.
- Pewnie tak - przyznała. - Nożem do masła nie zrobię
nikomu krzywdy. - Wskazała palcem krzesło. - Mógłbyś
usiąść czy zamierzasz tak górować nade mną przez całą noc?
Jesteś niesamowicie wysoki.
- Mam tylko sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu.
- Właśnie. To bardzo dużo. Ja mam o dwadzieścia trzy
centymetry mniej. Nawet nie mogę dosięgnąć do górnych
półek w sklepach, i to mnie strasznie irytuje.
- Nie skomentowałaś tego zdjęcia. - Shane machnął ręką
w stronę drugiej fotografii. - Dlaczego?
- Chyba przedstawia mojego męża. Powiedziałeś, że nie
żyje. A jeśli będzie mi go brakowało? To może okazać się
bardzo bolesne. Teraz nic nie pamiętam i nie jestem pewna,
czy chcę odzyskać te wspomnienia. Czyżby z tego powodu
mam luki w pamięci?
Wolałby nie słuchać o jej żalu wywołanym utratą męża,
choć Angela, rzecz jasna, miała prawo wyrazić swój ból.
Shane znów pomyślał, że musi zachować dystans i nie anga-
żować się. Angela jest tylko potencjalnym dostarczycielem
informacji, które powinien z niej wydobyć.
- W końcu musisz zmierzyć się z przeszłością.
To prawda, pomyślała. Zamierzała spróbować przypo-
mnieć sobie jak najwięcej. Shane był dla niej taki miły - naj-
pierw cierpliwie zadawał jej pytania, a teraz przyniósł waliz-
kę z rzeczami. Mogła się zrewanżować chociaż tym, że przy-
pomni sobie, kim jest, i wtedy porozmawia z nim o ataku.
Bezwiednie dotknęła opatrunku na skroni. Po obiedzie
R
S
zażyła przyniesione przez pielęgniarkę tabletki, które prawie
zlikwidowały ból głowy. Gdyby jeszcze zdołała odtworzyć
w pamięci swoją przeszłość, niezależnie od tego, jaka ona
jest, wszystko wróciłoby do normy.
Shane w końcu usadowił się na jedynym krześle. Zdaniem
Angeli wydawał się wyższy, niż był, ponieważ miał niesamo-
wicie szerokie bary. W czystym, wyprasowanym mundurze
prezentował się doskonale, lecz nie to zrobiło na Angeli
największe wrażenie. Najbardziej spodobały się jej krótkie,
kasztanowe włosy i regularne rysy twarzy Shane'a. Wyglądał
na człowieka silnego i godnego zaufania, a więc posiadał tę
cechy, które u mężczyzny są najważniejsze.
Angela musnęła palcami fotografię. Wiedziała, że musi
zachować się dojrzale. Odetchnęła więc głęboko i spojrza-
ła na nią.
Siebie rozpoznała natychmiast. Miała na sobie kretonową
sukienkę z długimi rękawami i stała obok drobnego mężczy-
zny z rzadkimi jasnymi włosami. Obejmował ją, a za nimi
znajdowała się zagroda pełna bydła.
Angela patrzyła na zdjęcie, ale nie obudziło ono żadnych
wspomnień. Serce nie zabiło szybciej, nic w nim nie zaśpie-
wało. Nie pamiętała dosłownie nic. Odwróciła się do Sha-
ne'a, aby mu o tym powiedzieć, i nagle poczuła zapach zwie-
rząt, usłyszała głosy rozmawiających w pobliżu ludzi. Zupeł-
nie, jakby cofnęła się w przeszłość, dokładnie do tej chwili,
w której ich sfotografowano. I już wiedziała, kiedy to się
zdarzyło. Prawie pięć lat temu. Pojechała z Tomem na do-
roczne rodeo w Houston. Jak na początek marca było wyjąt-
kowo ciepło. W ciągu dnia temperatura sięgała trzydziestu
stopni. Angela przypomniała sobie, że tamtego wieczora du-
R
S
żo się śmiała. Że przepełniało ją szczęście. A zaznała go
w życiu bardzo mało.
Cały pokój nagle zawirował. Zachwiała się, ale nie upadła,
ponieważ nagle chwyciły ją czyjeś mocne ręce.
- Angela, nic ci nie jest? Wezwać pielęgniarkę?
Zamrugała i spojrzała w piękne, piwne oczy Shane'a.
Przykucnął obok niej i trzymał ją w ramionach. Zapragnęła
przytulić się do jego szerokiej piersi. Wątpiła jednak, czy
Shane byłby tym zachwycony.
- Chyba nie zemdlałam? - spytała, głównie dlatego, że
potrzebowała jakiejś wymówki, aby dłużej pozostać w jego
objęciach.
- Oczy stanęły ci w słup i niewątpliwie byłaś bliska o-
mdlenia.
Angela skrzywiła się. Shane chyba nie mógł opisać jej
gorzej.
- Dzięki, że mnie podtrzymałeś. - Spróbowała się wysu-
nąć z jego ramion. - To było miłe, ale chyba zbędne. Przecież
i tak siedziałam na podłodze. Na pewno nie zrobiłabym sobie
krzywdy.
- Miałaś dzisiaj wystarczająco dużo przeżyć. Niepotrze-
bujesz więcej.
Usiłowała usiąść i odsunąć się, lecz on najwyraźniej igno-
rował jej wysiłki. Chyba nawet objął ją trochę mocniej.
- Na pewno dobrze się czujesz?
Patrzył na nią z autentycznym przejęciem. Widziała na
policzkach cień zarostu, poczuła zapach mężczyzny. Miała
wrażenie, że topnieje od środka. Chciała wierzyć, że to efekt
dzisiejszych przeżyć i działania środków przeciwbólowych.
Gdy jednak Shane delikatnie pogłaskał ją po policzku, ode-
R
S
zwało się pulsowanie w podbrzuszu. Właśnie tam, gdzie rosło
jej dziecko.
Dziecko! Angela jęknęła w duchu. Co też przychodziło jej
do głowy? Przecież jest w czwartym miesiącu ciąży z innym
mężczyzną. Poza tym uderzyła się w głowę, upadając, straci-
ła pamięć, ma na sobie szpitalną koszulinę i powinna wziąć
prysznic. Każdy zdrowy na umyśle mężczyzna uznałby, że
jest żałosna. Nigdy nie była szczególnie atrakcyjna, a teraz
wyglądała okropnie. Cóż z tego, że Shane jest przystojny
i pociągający? Gdyby wiedział, co się dzieje w jej niewątpli-
wie rozkojarzonym umyśle, chyba współczułby jej jeszcze
bardziej, o ile nie rzuciłby się do ucieczki.
- Całkiem dobrze - zapewniła i tym razem zdołała uwol-
nić się z jego objęć. Chwiejnie wstała i ruszyła w stronę łóż-
ka. Tam mogła przykryć się kocem aż po szyję i być tylko
bezkształtną wypukłością.
Idąc, zerknęła na zdjęcie Toma. Z każdym kolejnym kro-
kiem odżywało coraz więcej smutnych wspomnień o utraco-
nych marzeniach. Ze wzruszenia zaczęło ją dławić w gardle,
a zmęczenie osłabiło jej instynkt samozachowawczy i spra-
wiło, że pod powiekami pojawiły się piekące łzy.
Shane wrócił na krzesło. Przysiadł na jego brzeżku, jakby
się spodziewał, że ona znów zemdleje.
- Po prostu muszę porządnie się wyspać - oświadczyła.
- Sen postawi mnie na nogi. Przepraszam, że cię przestraszy-
łam. Zdjęcie Toma wywołało lawinę obrazów z przeszłości
i mój organizm gwałtownie zareagował. To nic takiego,
- Więc wszystko pamiętasz?
Przez chwilę się zastanawiała.
- Chyba większość, choć nadal mam spore luki w pamie-
R
S
ci. Powiem ci, co wiem, ale nie mogę obiecać, że się nie
rozpłaczę. Zniesiesz to?
Zaskoczył ją uśmiechem.
- Podejrzewasz mnie o typowy dla mężczyzn strach
przed łzami kobiety?
Skinęła głową.
- Nie martw się. Płacz kobiety mnie nie wzrusza. To
rezultat szkolenia w akademii policyjnej. Jestem jak głaz.
Angela wątpiła, że to prawda, lecz jeśli Shane zamierzał ją
rozweselić, to osiągnął cel. Zamiast chlipać, zachichotała. Po
czym przypomniała sobie, o czym ma mówić, i jej dobry
humor natychmiast zniknął.
- Nie wiem, dlaczego mnie zaatakowano, ale to miało
jakiś związek z Tomem.
- Tomem Sheppardem, twoim zmarłym mężem? - Shane
wyjął notatnik i długopis.
- Tak. Przed napadem byłam w szkole na rozmowie kwa-
lifikacyjnej. - Podciągnęła koc aż pod brodę i zaczęła nerwo-
wo skubać jego brzeg. - Pewnie o tym wiesz. Przypuszczam,
że policja przesłuchała sporo ludzi.
- Owszem, ale chciałbym usłyszeć twoją wersję.
- Dobrze. - Zamknęła oczy, aby lepiej przypomnieć so-
bie szczegóły. - Rozmowa była udana i dyrektorka zapro-
ponowała mi pracę. - Angela spojrzała na Shane'a. - Będę
zastępować inną nauczycielkę, która jest w bardziej zaawan-
sowanej ciąży niż ja. Chyba dodajecie czegoś do wody.
Shane błysnął zębami w uśmiechu. Na szczęście nie
wspomniał, że przyjechała do Whitehorn zaledwie parę dni
temu, więc nie zaszła w ciążę, pijąc miejscową wodę.
- Podeszłam do mojego samochodu, ale nie zdążyłam
R
S
wsiąść, ponieważ zatrzymali mnie dwaj mężczyźni. - Angela
lekko zadrżała. - Na twarzach mieli kominiarki, więc nie
wiem, jak wyglądali.
- Nie przejmuj się tym - powiedział Shane uspokajają-
cym tonem. - Mów tylko to, co pamiętasz. Weź głęboki
oddech i przypomnij sobie, w co byli ubrani. Może w coś
ciemnego?
Zastosowała się do jego sugestii - nabrała powietrza i po-
woli je wypuściła. Przeszłość stała się wyraźniejsza.
- Tak. W czarne spodnie - chyba dżinsy i skórzane kurtki.
- Jakiego byli wzrostu - wysocy, niscy? Jak zbudowani?
Zadał jeszcze kilka pytań na temat napastników. Wydobył z
Angeli wszystko, co zapamiętała, i zainteresował się tym,
czego chcieli obaj mężczyźni.
- Co do ciebie mówili?
Wolałaby to przemilczeć. Co prawda, czuła, że nie ma nic
wspólnego z postępowaniem Toma, lecz mimo to było jej
wstyd. Shane na pewno uzna ją za idiotkę, skoro wyszła za
kogoś takiego. Może rzeczywiście postąpiła jak głupia, ale
wtedy, przed laty, to małżeństwo wydawało się obiecujące.
- Chcieli wiedzieć, co Tom zrobił z pieniędzmi - odparła,
unikając wzroku Shane'a.
- Z jakimi pieniędzmi?
- Nie wiem. On i ja... - Umilkła, sfrustrowana lukami
w pamięci. - Chyba od dawna nie mieszkaliśmy razem, ale
sobie tego nie przypominam. Powiedziałeś mi, że on nie żyje,
jednak ta informacja nie wywołała u mnie żadnej emocjonal-
nej reakcji. Nawet teraz, gdy znam fragmenty mojej przeszło-
ści, czuję smutek, lecz nie jestem zdruzgotana. Zupełnie,
jakbyśmy się rozstali dawno temu.
R
S
- Sądzisz, że się rozwiedliście?
- Nie wiem. Może.
- Jak nazywa się twój prawnik z Houston?
- Prawnik? Nie mam prawnika. Niby dlaczego... - Za-
cisnęła usta i w jej umyśle nagle pojawiło się nazwisko. - Ro-
bertson. Jim Robertson. Nie znam numeru jego telefonu.
- Znajdziemy go.
- Ale do czego potrzebowałam adwokata? Jestem tylko
nauczycielką, a przynajmniej chcę nią zostać. Rozwodziłam
się z Tomem?
- Dowiemy się.
Rozwód? Powtórzyła to słowo w myśli. Budziło mieszane
uczucia.
- Zamierzamy sprawdzić twoje i Toma konta bankowe,
ewentualne kredyty.
- Tak przypuszczałam. Mam formalnie wyrazić na to
zgodę?
- Nie.
To pojedyncze słowo podziałało jak cios. Angela bezwied-
nie się skuliła.
- A więc może nie jestem niewinna - szepnęła. - Może
jednak zrobiłam coś złego.
Powróciło pieczenie w oczach. Angela siłą woli starała się
powstrzymać łzy. Shane bezradnie machnął ręką, ale nic nie
powiedział. Prawdopodobnie dlatego, że sam nie miał poję-
cia, jak naprawdę wygląda sytuacja.
- Czy Tom kogoś okradł?
- A miał pieniądze?
- Nigdy - odparła z przekonaniem. - Tom był typowym
R
S
marzycielem. Wciąż liczył na to, że się dorobi, ale nigdy do
tego nie doszło. - Znów rozbolała ją głowa, więc pomasowa-
ła tę skroń, która nie była zraniona. - A przynajmniej nic mi
na ten temat nie wiadomo. Ci mężczyźni sądzili, że ja wiem,
gdzie są jakieś pieniądze. Straszyli, że mnie zabiją, jeśli nie
powiem. Nie powiedziałam i wtedy ten wyższy zaczął mnie
bić. - Spojrzała na Shane'a. - Dlaczego przestał? Chyba
upadłam i uderzyłam się w głowę. Odzyskałam przytomność
dopiero w szpitalu.
- Ktoś im przeszkodził. Gdyby nie to, prawdopodobnie
zabraliby cię ze sobą.
Angela wzdrygnęła się.
- Porwaliby mnie?
- Tak. - Zawahał się, jakby się zastanawiał, czy coś jej
zdradzić. Nie umknęło to jej uwagi.
- O co chodzi? Czego mi nie mówisz?
Shane poruszył się niespokojnie.
- Cóż, i tak o tym usłyszysz, ponieważ na ulicach wszę-
dzie mamy policyjne blokady. Napastników, którzy cię zaata-
kowali, spłoszyła pięcioletnia dziewczynka. Porwali ją i trzy-
mają dla okupu.
Angela nie wierzyła własnym uszom.
- To bez sensu! - zawołała. - Przecież ta dziewczynka
nic nie wie o żadnych pieniądzach. Dlaczego to zrobili?
- Podejrzewamy, że po prostu znalazła się w nieodpo-
wiedniej chwili w niewłaściwym miejscu. Napastnicy nie do-
stali pieniędzy od ciebie, więc postanowili zdobyć je w inny
sposób.
- Zapłacono okup?
Shane przecząco potrząsnął głową.
- Jeśli nie... - Angela nie zdołała dokończyć. Jeśli pory-
R
S
wacze nie otrzymają okupu, to prawdopodobnie porzucą
dziecko i znów spróbują na nią napaść.
- Mogliby znów cię zaatakować nawet wtedy, gdyby za-
płacono okup. - Shane chyba czytał w jej myślach. - Tacy
bandyci rzadko zadowalają się jednym łupem. Zawsze im za
mało. Właśnie dlatego od jutra, po wyjściu ze szpitala, bę-
dziesz pod opieką naszego funkcjonariusza.
R
S
ROZDZIAŁ 3
Nazajutrz Shane skierował się do szpitala, jak tylko uporał
się z najpilniejszymi telefonami. Sam przed sobą udawał, że
kieruje nim wyłącznie poczucie obowiązku. W głębi duszy
dobrze jednak wiedział, że po raz pierwszy w dotychczaso-
wej karierze zawodowej myśli nie o tym, aby jak najlepiej
wykonać wyznaczone mu zadanie, ale również o młodej ko-
biecie, która zupełnie niespodziewanie rozbudziła jego zain-
teresowanie. Można nawet powiedzieć, że go zawojowała.
On, który zawsze był dumny z tego, że pracuje bez zarzu-
tu, tym razem nie miał ochoty sprawdzać jej przeszłości. Nie
chciał wtykać nosa w życie osobiste Angeli i poznawać jego
szczegółów. A co gorsza, nie był pewien, dlaczego. Albo
unikał prawdy ze względu na Angelę, albo ze względu na
siebie. Obawiał się, że raczej z tego drugiego powodu. Tej
nocy prawie nie zmrużył oka, ponieważ rozmyślał o Angeli.
Próbował sobie wmówić, że to rezultat przesłuchania w szpi-
talu, ale oszukiwał sam siebie i dobrze o tym wiedział. Wy-
obraźnia podsuwała mu bowiem wyłącznie wizerunek Ange-
li, jej ładnej buzi, zielonych oczu i uroczego uśmiechu.
- Zwariowałeś - mruknął do siebie, czekając na windę.
Może rzeczywiście zwariował. Pierwszy raz w życiu tak
R
S
reagował na kobietę. Pierwszy raz był bliski totalnej kapitu-
lacji. W przypadku Mary uczucia krystalizowały się stopnio-
wo. Starał się dobrze ją poznać, zanim się zdeklarował.
- I patrz, co z tego wyszło - burknął pod nosem, wspomi-
nając tamten romans. Angażował się powoli i z rozmysłem.
Przysiągłby, że już nic go nie zaskoczy, a jednak Mary go
rzuciła i było to jak grom z jasnego nieba. A skoro tak bardzo
pomylił się co do kobiety znanej mu od lat, to jak bardzo mógł
się przeliczyć co do tej, którą poznał zaledwie wczoraj?
Wyszedł z windy, skręcił w lewo i skierował się do pokoju
Angeli. Skinął głową siedzącemu przy drzwiach policjantowi,
zapukał do drzwi i otworzył je.
Angela stała przy oknie, odwrócona do niego plecami.
Dzisiaj miała na sobie własne ubranie - trykotowe legginsy
i luźną bluzę sięgającą do połowy uda. Najwyraźniej umyte
i starannie uczesane włosy lśniły w promieniach porannego
słońca.
Spojrzała przez ramię i zobaczyła, że ma gościa. Jej oczy
na moment się rozjaśniły, a pełne, ładnie wykrojone wargi
wygięły się w serdecznym uśmiechu. Shane'owi zrobiło się
ciepło na sercu.
- Wyglądasz lepiej - stwierdził oficjalnym tonem. — Do-
brze spałaś?
Skinęła głową i wyraźnie posmutniała. Ciemna zieleń blu-
zy była niemal identyczna jak kolor oczu. Nawet z siniakami
na policzku i opatrunkiem na skroni Angela naprawdę mogła
się podobać.
- W szpitalu dużo się dzieje nawet w nocy - zauważyła.
- Dlatego parę razy się budziłam, ale czuję się lepiej niż
wczoraj. Niedawno zajrzał lekarz i powiedział, że mogę zo-
stać wypisana w każdej chwili.
R
S
- To wspaniałe wieści. - Shane zrobił krok w jej stronę.
- Skąd więc ta ponura mina?
- Rano był tutaj ktoś z twojego wydziału. - Angela wzru-
szyła ramionami. - Rozmowa nie wniosła nic nowego, ale
trochę mnie rozstroiła. Nie mogę przestać myśleć o tej porwa-
nej dziewczynce. Jest w rękach bandziorów z mojej winy.
Niewiele pamiętam na temat mego małżeństwa, ale martwi
mnie to, co, być może, zrobił mój zmarły mąż. A jeśli był
przestępcą? Jeśli...
- Przestań się zadręczać. - Podszedł do niej. -Nie powin-
naś mieć sobie nic do zarzucenia. - Pomachał trzymaną w rę-
ce kartonową teczką. - Dziś rozmawiał z tobą ktoś inny, po-
nieważ od rana telefonowałem do kilku osób, między innymi
twojego teksańskiego prawnika. Cztery lata temu złożyłaś
pozew o rozwód, ale twój mąż odmówił podpisania doku-
mentów. Ty zaś poinformowałaś adwokata, że już nie miesz-
kasz z Tomem.
Angela w milczeniu patrzyła na Shane'a, jakby czekała na
więcej szczegółów, ale on nic nie dodał. Nie powiedział, co
działo się później i czy po Tomie był w jej życiu inny męż-
czyzna. W tej sytuacji pojawiło się interesujące pytanie. An-
gela chyba też właśnie je sobie zadała, ponieważ dotknęła
dłonią brzucha. Jeśli od dawna nie żyła z mężem, to czyje
nosi dziecko?
- W maju tego roku poleciłaś adwokatowi wszcząć kroki
prawne, zmuszające Toma do wyrażenia zgody na rozwód.
Twój prawnik powiedział mi, że miałaś dosyć takiego życia
w zawieszeniu. Właśnie ukończyłaś kurs pedagogiczny
i chciałaś zacząć wszystko od nowa. Parę dni później Tom
R
S
zginął w wypadku.
Angela westchnęła.
- Pewnie tak było, ale pamiętam tylko fragmenty tamtej
rzeczywistości. Mam wrażenie, że spędzałam dużo czasu w
samotności, co ma sens, jeśli zażądałam rozwodu już cztery
lata temu. To również wyjaśnia, dlaczego śmierć Toma mnie
smuci, lecz nie przyprawia o rozpacz. Widocznie już dawno
temu opłakałam koniec naszego związku. – Spojrzała Shane-
'owi prosto w oczy. - Czego dowiedziałeś się o Tomie?
- Nie był przestępcą. Jak na razie nie dokopałem się do
niczego naprawdę kompromitującego. Owszem, parę razy
prowadził jakieś ciemne interesy, ale nic nielegalnego jak, na
przykład, kradzież lub porwanie. Nikt z przyjaciół i znajo-
mych Toma nie był na bakier z prawem. Z informacji, które
udało mi się zebrać, wynika, że Tom marzył o zdobyciu ma-
jątku, nie zamierzał jednak w tym celu obrabować banku.
- A więc nie był kimś okropnym? - Angela patrzyła na
Shane'a badawczo.
- Nie można go uznać za złego człowieka, jeśli właśnie
o to pytasz. W najmniejszym stopniu nie ponosisz winy za to,
co na parkingu spotkało ciebie i małą Sarę.
- Chciałabym ci wierzyć. Szkoda, że nie wiem, o co cho-
dziło tym facetom, gdy mówili o pieniądzach.
- Też chętnie bym to wyjaśnił. A skoro jesteśmy przy tym
temacie, to skończmy wątek, który poruszyliśmy wczoraj
wieczorem. Nie możesz wrócić do motelu. Dopóki sprawa
nie zostanie wyjaśniona, będziesz pod naszą opieką. Musisz
także pozostać w mieście, aby w razie potrzeby zidentyfiko-
wać sprawców napadu.
Angela nagle odzyskała dobry humor. Wzięła się pod boki
R
S
i spojrzała na Shane'a z udawanym oburzeniem.
- Lepiej mi nie mów, że policyjna ochrona oznacza spa-
nie w więzieniu.
- Skądże. Mamy tak zwany bezpieczny dom. - Shane
zawahał się. Szef pozwolił mu zaoferować to miejsce Angeli.
W innych okolicznościach ktoś taki jak ona zamieszkałby
u przyjaciół, lecz Angela nikogo tu nie znała. - Oddelegowa-
na do tej sprawy policjantka będzie cię chronić i dotrzymy-
wać towarzystwa.
- Dobrze. W tej sytuacji chyba nie mam wyboru.
Shane'owi nagle przyszło coś do głowy. Od razu uznał ten
pomysł za bezsensowny. Wręcz idiotyczny. A nawet...
- Prawdę mówiąc, masz. Mogłabyś zamieszkać u mnie.
Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Shane nie miał
pojęcia, kto jest bardziej oszołomiony tą propozycją - on czy
Angela.
- To nic nadzwyczajnego. Mam na myśli dom - dodał
pośpiesznie. - Tylko trzy sypialnie i dwie łazienki. Ostatnio
trochę go odnawiałem, ale z braku czasu robota się wlecze.
Jest pokój gościnny i niekrępujący rozkład wnętrza, a ja rzad-
ko bywam w domu. Sąsiedzi są sympatyczni. Nie będą się
narzucać, ale wiedząc o ich obecności, poczujesz się bez-
pieczniej. - Shane przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na
drugą. Nie był taki zakłopotany od czasu, gdy jako szesnasto-
latek umawiał się z dziewczyną na pierwszą randkę.
Angela milczała, ale na jej wargach nagle zaigrał uśmiech.
Zacisnęła dłonie i lekko zadrżała. Miała taką minę, jakby
właśnie została królową balu maturalnego.
- Z przyjemnością u ciebie zamieszkam.
Shane nieoczekiwanie tak się ucieszył, jakby podbił cały
świat. Nie miał pojęcia, dlaczego jest taki zadowolony. Pra-
R
S
wdopodobnie pakuje się w kłopoty, a jednak rozpierała go
radość.
Chyba zwariowałam, pomyślała Angela, siedząc obok
Shane'a w jego czarnym fordzie explorerze. Na pewno zwa-
riowała, skoro tak bardzo cieszy się z tego, że spędzi kilka dni
w domu zastępcy szeryfa. Zwariowała, skoro sądzi, że wzbu-
dza w Shanie nie tylko litość. Była posiniaczona, w ciąży
i nadal miała luki w pamięci. Takiej kobiety nie sposób uznać
za dar losu. Raczej za zbędny ciężar. Poza tym Shane w żaden
sposób nie sugerował, że ona interesuje go jako kobieta, a nie
tylko osoba zaplątana w tajemniczą historię, którą należy
wyjaśnić. Niewątpliwie jest człowiekiem odpowiedzialnym
i poważnie traktuje swoją pracę. Sumienność nie ma nic
wspólnego z osobistym zainteresowaniem. Angela postano-
wiła o tym pamiętać.
Nie mogła się jednak powstrzymać od dyskretnego zerka-
nia na Shane'a, gdy jechali wysadzaną drzewami ulicą. Ange-
la instynktownie wyczuwała, że na tym mężczyźnie można
polegać, że można mu zaufać. To zawsze było dla niej naj-
ważniejsze, tego szukała u partnera życiowego - siły, lojal-
ności i oddania.
Zaczęła wyglądać przez boczną szybę auta, aby oderwać
wzrok od Shane'a. Przyjechała do Whitehorn zaledwie kilka
dni temu i natychmiast zakochała się w tym miasteczku. A na
widok dzielnicy, w której mieszkał Shane, wpadła w za-
chwyt. Domy były tu skromne, ale zadbane, i stały na dużych
działkach. Mieszkańcy niewątpliwie mieli zarówno poczucie
prywatności, jak i przynależności do większej, solidarnej
grupy.
R
S
Angela nadal nie potrafiła przypomnieć sobie całej swojej
przeszłości, lecz pamiętała z dzieciństwa wiele przeprowa-
dzek. Wraz z rodziną prawie zawsze mieszkała w nędznych
pomieszczeniach. Może wszystko potoczyłoby się inaczej,
gdyby wraz z rodzeństwem żyła w takim otoczeniu jak to, na
które teraz patrzyła z taką przyjemnością.
- Jesteśmy na miejscu - oznajmił Shane, skręcając
w podjazd przed parterowym domkiem po lewej stronie uli-
cy. Został chyba niedawno pomalowany, a krzewy - choć
w okresie zimy uśpione - starannie przycięte. Całość wyglą-
dała naprawdę ładnie.
- Jak tu ślicznie - zachwyciła się Angela. - Uwielbiam
takie... - Słowa uwięzły jej w gardle, ponieważ na podjazd
właśnie wybiegło dwoje małych dzieci. Były ciemnowłose
jak Shane i wołały coś jedno przez drugie, choć Shane dopie-
ro zgasił silnik i jeszcze nie zdążył otworzyć drzwiczek.
Dzieci? Angela odczuła rozczarowanie. Zdawała sobie
sprawę, że nie ma ono żadnego uzasadnienia. Niby dlaczego
miałaby tak bardzo przejąć się tym, że Shane ma rodzinę?
Przecież prawie wcale sienie znali. Ale z jakiegoś niewiado-
mego powodu stan cywilny Shane'a wydał się jej ważny.
Bardzo ważny.
- Jesteś żonaty - stwierdziła cicho. - Będę dużym obcią-
żeniem dla ciebie i twojej żony. Może lepiej zawieź mnie do
tego policyjnego domu.
- Nie jestem żonaty. Te dwa urwisy są dziećmi moich
sąsiadów. - Shane wyskoczył z samochodu i natychmiast
znalazł się w centrum zainteresowania dwojga roześmianych,
ściskających go maluchów.
- Wujku, mam nową ciężarówkę - zawołał starszy, na
R
S
oko pięcio- czy sześcioletni chłopczyk. - Belinda też chce się
nią bawić, ale jej nie pozwolę, bo ciężarówki nie są dla
dziewczyn, prawda?
- Chcę ciężarówkę - buntowniczo oświadczyła młodsza
siostra i wsadziła sobie kciuk do buzi.
Angela także wysiadła i obchodząc maskę auta, usłyszała,
jak Shane cierpliwie wyjaśnia, że dziewczynki też mogą ba-
wić się ciężarówkami, jeśli chcą.
- Nie! - Chłopiec gwałtownie zaprzeczył ruchem głowy.
- Dziewczyny bawią się lalkami!
- Próbuję mu przybliżyć ideę równouprawnienia, ale on
nie jest nią zachwycony.
Zaskoczona żeńskim głosem Angela odwróciła się i onie-
miała na widok idącej w ich stronę oszałamiającej brunetki.
Wyglądała jak ucieleśnienie marzeń Angeli - była wysoka
i smukła, choć tu i ówdzie rozkosznie zaokrąglona, i nie-
wyobrażalnie piękna. W idealnej twarzy dominowały wiel-
kie, piwne oczy. Wąskie dżinsy podkreślały długość nóg
sięgających chyba aż po szyję. Kobieta miała wąską talię
i pełne piersi. Z taką figurą mogła śmiało startować w kon-
kursie piękności.
- Cześć, Nancy. - Shane wyprostował się i przelotnie ją
uścisnął. - Dlaczego ten smyk nie jest w szkole? - spytał,
żartobliwie mierzwiąc włosy chłopca.
- Narada nauczycieli, więc tych dwoje daje mi się nieźle
we znaki. Później chyba pójdziemy do kina. - Nancy porozu-
miewawczo mrugnęła do Shane'a. - Wiem, jak uwielbiasz
kreskówki. Chcesz się z nami wybrać?
W tej chwili Angela poczuła się paskudnie niska, gruba
i zaniedbana.
R
S
- Dzięki, ale muszę wracać do pracy. - Shane zerknął
przez ramię i posłał Angeli uśmiech dodający otuchy. - Po-
znaj Angelę Sheppard. Angela, to moja sąsiadka, Nancy Dur-
ning. Ten twardziel to J.J., a ta mała księżniczka to Belinda.
- Witaj - powiedziała z uśmiechem Nancy, a Angela do-
strzegła w jej spojrzeniu wyraźne zainteresowanie. Nancy
niewątpliwie zastanawiała się, skąd Angela zna Shane'a i co
ich łączy.
- Muszę wnieść rzeczy Angeli i pokazać jej dom. - Shane
otworzył bagażnik i wyjął walizkę.
- Chodź z nami, wujku, dobrze? - J.J. podbiegł do niego
i zaczął ciągnąć za rękę. Shane kucnął obok chłopca.
- Nie mogę, partnerze. Muszę pracować. Ale wiesz co?
W przyszłym tygodniu wybierzemy się gdzieś tylko we
dwóch. Zafundujemy sobie pizzę, lody i tyle gier komputero-
wych, na ile będziesz miał ochotę. - Zerknął na Nancy. -
Zgadzasz się?
- Oczywiście. Możesz przywieźć go dopiero o siódmej
trzydzieści.
- O rany. - Piwne oczy J.J. rozszerzyły się. - To napra-
wdę późno. - Chłopiec uśmiechnął się radośnie i uniósł
kciuk. - Żadnych dziewczyn, dobrze?
- Dobrze.
Shane mrugnął do Nancy i połaskotał Belindę.
- Bądź grzeczna, księżniczko.
Mała wyjęła palec z buzi i posłała Shane'owi anielski
uśmiech, po czym podreptała za matką i bratem do domu.
Shane gestem wskazał Angeli wejście. Poszła przodem
i przystanęła na obszernym ganku.
- Miło przyjaźnić się z sąsiadami - powiedziała ciepłym
R
S
tonem, choć wcale nie była zadowolona. Takie kobiety jak
Nancy Durning zawsze wprawiały ją w kompleksy. Co pra-
wda, czteromiesięczna ciąża nie była jeszcze widoczna, lecz
stojąc naprzeciw tej szczupłej brunetki, Angela czuła się jak
niski mutant z brzuchem wielkości piłki do koszykówki. We
własnych oczach prezentowała się równie kusząco jak śnięta
ryba.
- Nancy i jej mąż Jerry to porządni ludzie. Zanim pojadę
na posterunek, wpadnę do nich i wyjaśnię twoją sytuację.
Nancy prawie zawsze jest w domu i może mieć na ciebie oko.
Zna tutaj wszystkich, więc natychmiast mnie zawiadomi,
jeśli zauważy kogoś obcego. Niezależnie od tego, po okolicy
będzie krążył nie oznakowany samochód policyjny.
On tylko próbuje mi pomóc, kolejny raz pomyślała Ange-
la. A kompleksy to wyłącznie mój problem.
Shane wyjął z kieszeni klucz, otworzył drzwi i poczekał,
aż Angela wejdzie pierwsza.
Wnętrze domu było zadbane. Na tle jasnych ścian wy-
raźnie rysowały się ciemne, masywne meble w męskim gu-
ście. W saloniku stała wielka kanapa, a naprzeciw niej - rów-
nie imponującej wielkości telewizor otoczony mnóstwem
elektronicznego sprzętu. Na niskim dębowym stoliku leżało
kilka równo ułożonych pilotów.
- Pokażę ci, jak się nimi posługiwać - powiedział Shane,
zauważywszy jej spojrzenie. - To nie jest aż tak skompliko-
wane, jak się wydaje.
- Bardzo wątpię - odparła ze śmiechem. Przeszła za Sha-
ne'em przez jadalnię i oboje weszli do kuchni.
Wygląd tego pomieszczenia wyraźnie świadczył o doko-
nywanych zmianach - sprzęty były nowe, a szafki chyba nie-
R
S
dawno pomalowano. W kuchni także panował idealny porzą-
dek, lecz brakowało tu tych ozdobnych elementów, które
nadają domowi przytulny charakter. Na ścianach nie wisiały
obrazki, na parapecie nie stały kwiaty. Jedynym kolorowym
akcentem w całkowicie białej kuchni były dziecięce rysunki
przypięte magnesem do drzwiczek lodówki. Widocznie JJ.
i Belinda lubili malować dla wujka Shane'a.
- Śliczne. - Angela musnęła palcem obrazek przedsta-
wiający czerwone stworzenie o czterech nogach, które mogło
być koniem. - Masz wspaniałe podejście do dzieci. J.J. i Be-
linda cię uwielbiają. Jesteś urodzonym ojcem.
Nie odpowiedział, więc odwróciła się i spojrzała na niego.
Miał twarz całkiem bez wyrazu.
- Dzieci mnie nie interesują - odparł obojętnie.
- Akurat. Pochodzisz z licznej rodziny?
- Nie. - Zawahał się. - Moi rodzice zmarli, gdy byłem
w trzeciej klasie. Później tułałem się po wielu rodzinach za-
stępczych. Dzieci i zobowiązania to nie moja działka. Wiem
tylko, jak iść do przodu i nie oglądać się za siebie.
Twarz mu nagle spochmurniała, jakby już żałował swego
wyznania. Zanim Angela zdążyła odpowiedzieć coś stosow-
nego, Shane szybkim ruchem głowy wskazał drzwi w głębi
kuchni.
- Gościnny pokój jest tam.
Weszli do krótkiego korytarza z dwojgiem drzwi po obu
stronach. Shane otworzył pierwsze z prawej.
- To gościnna łazienka. Sypialnia jest tutaj. - Pchnął
drzwi po lewej.
Angela znalazła się w ładnie urządzonym pokoju, w któ-
rym dominował kolor kremowy i błękitny. Ściany były jasne,
R
S
podobnie jak koronkowe firanki. Mosiężne łóżko nadawało
wnętrzu staroświecki charakter, który podkreślały obszyte
koronką poduszki i kapa w biało-niebieską kratkę. Na ścia-
nach wisiało kilka obrazów w stylowych, rzeźbionych ra-
mach, a na środku podłogi z dębowych desek leżał niewątpli-
wie ręcznie tkany dywanik. Kontrast między tym ślicznym
pokojem a resztą domu oszołomił Angelę.
- No dobrze, jak ona ma na imię? - spytała z uśmiechem.
- Do tego musiała przyłożyć rękę jakaś kobieta. Skoro nie
jesteś żonaty, to gdzieś w okolicy musi się czaić była żona.
A może Nancy zrobiła to wszystko dla ciebie?
- Dlaczego to mówisz? - Shane postawił walizkę na pod-
łodze. - Czy ten pokój naprawdę tak bardzo różni się od
pozostałych?
- Oczywiście. Tu są obrazki i falbanki, nie wspominając
o dywaniku. Mężczyźni nie kupują takich rzeczy
Angela przypuszczała, że Shane znów spróbuje ją zbyć
byle czym, tak jak w kuchni, ale on tym razem niespodziewa-
nie zachichotał.
- Święta racja - przyznał. - W życiu nie kupiłem żadnego
dywanika. - Spoważniał. - I nie mam byłej żony. Kiedyś
miałem narzeczoną. To ona zamierzała urządzić dom i zaczę-
ła od tego pokoju. Zerwała jednak zaręczyny, a ja nie zawra-
całem sobie głowy kontynuowaniem jej dzieła.
Angela nie wiedziała, co powiedzieć. Shane był zaręczo-
ny? To miało sens. Do kogoś tak przystojnego i miłego jak
on, kobiety na pewno lgnęły jak pszczoły do miodu. Sama
czuła się w towarzystwie Shane'a trochę podekscytowana.
A teraz, gdy ujawnił jej fragment swojej przeszłości, chętnie
zasypałaby go pytaniami. Dlaczego zaręczyny zostały zerwa-
R
S
ne? Czy tamta kobieta wiedziała, co traci? Angela skręcała się
z ciekawości, nie mogła jednak indagować Shane'a. Przecież
jest jego gościem.
- Muszę wracać na posterunek - oświadczył Shane. - Po
południu ktoś z pracy podrzuci mnie do motelu, żebym mógł
przyprowadzić tu twoje auto i wziąć resztę bagażu. W domu
nie ma wielkich zapasów żywności, więc zrób listę potrzeb-
nych rzeczy i zamów je w sklepie spożywczym. Numer tele-
fonu jest obok aparatu w kuchni. Dopiszą to do mojego ra-
chunku. Lepiej, żebyś przez parę najbliższych dni nie jeździła
sama po mieście. Trzeba poczekać, aż cokolwiek się wyjaśni.
Angela poczuła na plecach zimny dreszcz. Wolała nie
myśleć o tym, dlaczego znalazła się w domu Shane'a, ani
o tym, że gdzieś czatuje dwóch mężczyzn, którzy mogą
chcieć zrobić jej krzywdę. Najchętniej zapomniałaby też
o porwanym przez nich dziecku. Nic nie wiedziała o spra-
wach Toma, ale ci ludzie jej nie uwierzą. Zamierzali wejść
w posiadanie jego pieniędzy i pewnie nie cofną się przed
niczym, aby to osiągnąć. Powinna więc posłuchać Shane'a
i ukryć się na pewien czas.
- Dziękuję za to, że przyjąłeś mnie pod swój dach. Posta-
ram się nie być uciążliwa. Chciałabym też jakoś zrewanżo-
wać się za gościnę. Co masz ochotę zjeść na obiad? I nie
mów, że to zbędne. Lubię gotować.
- Nie jestem wybredny. Przygotuj to, co lubisz, a ja
z pewnością będę zachwycony.
Pomachał jej na pożegnanie i wyszedł. Ona zaś zaczęła się
rozpakowywać, choć korciło ją, aby wyjrzeć przez okno
i przekonać się, jak długo Shane będzie rozmawiał z piękną
sąsiadką. Starannie ułożyła swoje rzeczy w szafie i spróbo-
R
S
wała sobie wmówić, że ściskają w dołku z głodu, a nie z za-
zdrości, choć niedawno zjadła obfite śniadanie. Teraz usiło-
wała przywołać się do porządku. Nie wolno jej reagować na
Shane'a McBride'a jak na atrakcyjnego mężczyznę. Dla nie-
go jest tylko obywatelką w potrzebie. Powinna o tym bez-
ustannie pamiętać, aby nie zrobić z siebie idiotki. Już i tak ma
wystarczająco skomplikowane życie.
Będzie więc idealnym gościem i w miarę możliwości
jak najszybciej stąd się wyniesie. Mimo niedawnego napa-
du i pozostających na wolności napastników może zacząć
wszystko od nowa. Dostała w Whitehorn pracę i szansę na
nowy początek. Nie zamierzała jej zmarnować.
R
S
ROZDZIAŁ 4
Ale pyszności - stwierdził Shane po zjedzeniu ostatniego
kęsa czekoladowego tortu.
Angela parsknęła śmiechem.
- Tobie smakowałoby chyba wszystko. Widziałam, co
jest w twojej zamrażarce i spiżarni. Od dawna odżywiasz się
mrożonymi daniami i zupami z puszki.
Shane z rozmarzeniem pomyślał o upieczonym przez An-
gelę kurczaku z chrupiącymi ziemniakami i świeżymi warzy-
wami, nie mówiąc już o torcie z kremem i lukrową polewą na
deser.
- Niezależnie od tego, co jadłem przez kilka ostatnich lat,
taki obiad zawsze wprawi mnie w zachwyt. Wspaniale gotu-
jesz.
- Dziękuję, sir. - Angela wstała i zabawnie dygnęła, po
czym wzięła ze stołu część zastawy i postawiła ją na blacie
obok zlewu.
Shane zebrał pozostałe talerze. Ryzykując ich stłuczenie,
wlepił wzrok w biodra Angeli, które przy każdym ruchu lek-
ko się kołysały pod miękką sukienką w zielonkawym kolo-
rze. Suknia sięgała do połowy łydek, optycznie wydłużając
sylwetkę, a prosty krój sprawiał, że lekko zaokrąglony brzu-
R
S
szek był prawie niewidoczny. Dzięki temu Shane mógł uda-
wad, że nie jest głupcem, uważając Angelę nie tylko za kobie-
tę atrakcyjną, lecz również seksowną.
Od początku ich znajomości Angela działała na niego
nadzwyczaj pobudzająco. Po odejściu Mary przez rok z ni-
kim się nie umawiał. Później sporadycznie chodził na randki,
ale uważał, aby za szybko sienie zaangażować. Wolał nie stać
się łatwym łupem tylko dlatego, że chciał sobie zrekompen-
sować rozczarowanie. Po pewnym czasie niektóre znajomo-
ści nabrały intymnego charakteru, lecz brakowało w nich
bliskości emocjonalnej. Dlatego jakieś osiem miesięcy temu
postanowił chwilowo zawiesić randki. Nużyły go i czasami
się zastanawiał, czy nie byłby bardziej zadowolony z życia
w samotności.
Wszystko nagle się zmieniło, gdy cierpiąca na amnezję
zielonooka kobieta w ciąży nieoczekiwanie wkroczyła w je-
go życie. Jeszcze nigdy nie czuł czegoś podobnego. Czyżby
właśnie to była owa osławiona chemia? Czy to ona wywołała
tę zadziwiającą reakcję? Nie chodziło jednak tylko o reakcję
fizyczną. Musiał przyznać, że im dłużej przebywał z Angela,
tym bardziej ją lubił.
- Chcesz zmywać czy wycierać? - spytała.
- Wszystko mi jedno. - Postawił talerze na blacie. - Mo-
gę robić i to, i to. Jesteś zmęczona? Dzisiaj wypisano cię ze
szpitala. Może powinnaś odpocząć i pozwolić mi sprzątnąć
po obiedzie. W końcu to ty gotowałaś.
Angela przycisnęła dłonie do piersi i westchnęła.
- Ucisz się, moje serce. Zastępco szeryfa, gdyby to był
egzamin, zdałbyś go śpiewająco.
- Nie rozumiem.
Zmarszczyła zadarty nosek.
R
S
- Jesteś silny, odpowiedzialny i dajesz sobie radę z domo-
wymi zajęciami. Nawet na ochotnika zgłosiłeś się do sprząta-
nia. Dlaczego jeszcze żadna osoba płci żeńskiej nie doprowa-
dziła cię do ołtarza? Wspomniałeś, że byłeś zaręczony, więc
jeśli ona zerwała, to okazała się idiotką. Lepiej ci bez niej?
Nie był pewien, czy to jest pytanie, ani czy chce na nie
odpowiedzieć.
- Mam sprzątnąć kuchnię?
- Nie, ja pozmywam, a ty powycierasz. - Odkręciła kra-
ny i sięgnęła pod zlew po płyn do mycia naczyń. - Po połu-
dniu ucięłam sobie drzemkę - oświadczyła, jakby to wszy-
stko wyjaśniało. - Pomijając luki w pamięci, czuję się świet-
nie. A co z tobą?
Oparł się o blat i przyglądał się jej przez chwilę. Kiedy
przestał nadążać za tokiem rozmowy?
- Ja też czuję się dobrze - odparł oględnie.
Angela wzniosła oczy ku górze.
- Nie o to pytałam. Opowiedz mi o narzeczeństwie. Dla-
czego się rozstaliście?
Zacisnął usta. Prawie z nikim nie rozmawiał o swoim ży-
ciu prywatnym. Nancy znała trochę szczegółów, ponieważ
jakieś pół roku po odejściu Mary musiał pogadać z kobietą,
aby choć trochę zrozumieć to, co się stało. Nancy bardzo mu
pomogła i usiłowała go przekonać, że w żaden sposób nie
zawinił, lecz on nadal nie był tego pewien. Kobiety wciąż
stanowiły dla niego zagadkę. A może są zagadką dla wszyst-
kich mężczyzn?
- To ona zerwała - palnął bez zastanowienia.
Angela włożyła do wody z płynem brudne naczynia i za-
nurzyła w niej ręce.
R
S
- Była chyba głupią gęsią. Dam głowę, że później tego
żałowała.
- Nawet jeśli tak, to nie ujawniła swego żalu.
Zielone oczy Angeli zamgliły się współczuciem.
- Może wolałbyś o tym nie rozmawiać? Zanim jednak
odpowiesz, musisz się dowiedzieć, że jestem okropnie cie-
kawska, więc skoro daję ci wybór, to widocznie wysoko cię
cenię.
- Jestem zaszczycony - odparł z uśmiechem.
- Na tyle, żeby mi się zwierzyć? - Podała mu czysty
talerz do wytarcia.
Sięgnął po ścierkę. Zastanawiając się nad odpowiedzią,
nieoczekiwanie skonstatował, że wspomnienia już nie spra-
wiają bólu. Kiedy czas uleczył tamte rany?
- Nie ma wiele do opowiadania - odparł po długim na-
myśle. - Byliśmy zaręczeni. Kupiłem ten dom dla nas. Ona
zaczęła go urządzać. I pewnego dnia stwierdziła, że chyba
jest w ciąży.
Włożył talerz do szafki i sięgnął po drugi. Pamiętał tamtą
chwilę, jakby to zdarzyło się wczoraj. Był podekscytowany,
gdy Mary zadzwoniła do niego z nowiną. Płakała i paniko-
wała, natomiast on oszalał z radości na myśl o dziecku.
- Była w ciąży?
- Nie, tylko tak sądziła. Ale to ją przerosło. Wpadła w po-
płoch i uznała, że nie jest gotowa do macierzyństwa. Okazało
się, że nie jest też gotowa do małżeństwa. Jakiś miesiąc potem
zerwała zaręczyny i wyjechała z Whitehorn. Już nigdy się nie
spotkaliśmy.
- Jakie to smutne. Chyba nie miała pojęcia, co traci. Jesteś
fantastycznym materiałem na męża i ojca. Zwłaszcza na ojca.
R
S
- Już drugi raz mi to mówisz. Mylisz się, nie jestem
typem tatusia. - Nie zamierzał jej wyznać, że idea ojcostwa
wydaje mu się zarówno niesłychanie kusząca, jak i przeraża-
jąca. Chciał być głową rodziny, ale życie nie przygotowało go
do tej roli.
- Przecież... - Angela zabrała się za zmywanie misek -
ucieszyła cię perspektywa zostania tatą?
- Tak, ale...
Uciszyła go ruchem ręki.
- Nie musisz mówić nic więcej. Chciałeś mieć z nią
dziecko. Uwielbiasz tę dwójkę z sąsiedztwa. Koniec, kropka.
Gdyby tylko była to prawda.
- To nie takie proste - oświadczył. - Nie miałem łatwego
dzieciństwa. - Oględnie powiedziane, pomyślał ponuro. W
najlepszym razie był tylko zaniedbywany, często bity i poni-
żany.
- Nie miałem okazji przygotować się do życia w rodzinie.
- Nic straconego. Teraz możesz się nauczyć. Przecież nie
urodziłeś się też szeryfem, prawda? Musiałeś przejść szkole-
nia i zdobyć trochę doświadczenia, aby nim zostać. Podobnie
jest z rodzicielstwem. - Dotknęła swego brzucha. - Przynaj-
mniej mam nadzieję, że tak będzie, bo muszę przyznać, że
trochę się boję.
Ona to co innego. Wiedział, że tak. On wyrósł na samotni-
ka i zawsze unikał zobowiązań. Jedna jedyna próba zmiany
stylu życia zakończyła się klęską. Mary odeszła.
- Mary obawiała się w pełni mi zaufać. Wolała nie ryzy-
kować.
- Może wcale nie chodziło o to. - Angela wręczyła mu
miskę. - Może to Mary stanowiła problem. Przypuszczalnie
była bardziej przerażona niż ty.
R
S
Nie do wiary, że tak otwarcie rozmawiają o jego prywat-
nych sprawach, pomyślał Shane. Powinien czuć się skrępo-
wany lub przynajmniej zakłopotany. Z jakiegoś niepojętego
powodu wcale tak nie było. Zupełnie jakby cichy głos w głę-
bi serca zapewnił go, że przy tej kobiecie nie trzeba się
maskować.
Angela wzięła drugą ścierkę i wytarła ręce.
- Przeprowadzimy test - oznajmiła. - Raz na zawsze zde-
cydujemy, czy nadawałbyś się na ojca. - Skierowała się do
drzwi i na moment przystanęła. - Nie ruszaj się stąd. Zaraz
wracam. - Posłała mu oszałamiający uśmiech i wyszła.
Zastanawiał się, co bardziej go zaintrygowało - urocze
falowanie jej sukienki, czy też śmiałość, z jaką Angela wkro-
czyła na terytorium do tej pory niedostępne dla wszystkich.
Musi uważać. Jeśli nie będzie ostrożny, lada chwila zdradzi
jej wszystkie wstydliwe lub przykre tajemnice ze swego dzie-
ciństwa.
- Przyniosłam! - zawołała śpiewnie i wkroczyła z gracją
do kuchni.
Nie zwrócił uwagi na kartkę, którą Angela trzymała w rę-
ce, lecz przyglądał się jej twarzy. Na skroni nadal miała mały
opatrunek zasłaniający szwy. Siniaki w jego okolicy i pod
okiem wyraźnie ściemniały. Wkrótce na pewno znikną, ale
najpierw będą codziennie przybierały inny odcień. Angela
nie była umalowana i miała podkrążone oczy. Mimo to uwa-
żał, że wygląda ślicznie.
- Musisz na to spojrzeć. - Wepchnęła mu kartkę w dłoń.
- Co to?
- Zdjęcie. Wykonano je w szpitalu.
Spojrzał nieco zdziwiony na biało-czarną fotografię. Nąj-
R
S
pierw dostrzegł białawy bąbel otoczony nierównym kręgiem.
Przymrużył powieki, żeby lepiej się przyjrzeć, i wtedy zrozu-
miał, co widzi.
- Twoje dziecko - stwierdził z niemal nabożną czcią
w głosie. Bezwiednie przeniósł wzrok na brzuch Angeli
i znów popatrzył na ultrasonogram. - Wspaniałe.
- Wiem. - Jej twarz emanowała radością. - Jeszcze nie
ma wiele do podziwiania, ale i tak bardzo ją kocham.
Bez ostrzeżenia wzięła go za rękę i położyła ją sobie na
brzuchu. Shane wiedział, że na tym etapie ciąży niczego nie
poczuje, lecz przez chwilę trzymał dłoń na łagodnej wypukło-
ści. Było w tym dotyku coś serdecznego i intymnego - coś,
co nagle ich połączyło.
I wtedy, znienacka, dopadło Shane'a ogromne wzruszenie,
a także przemożna, choć całkiem niedorzeczna chęć rozto-
czenia opieki nad tą kobietą i jej nie narodzonym dzieckiem.
Chęć zapewnienia im bezpieczeństwa, utrzymywania ich
i uszczęśliwienia - w zamian za to, że oni przyjmą go do
swego życia.
To czyste szaleństwo, pomyślał, oszołomiony uczuciami,
których nigdy przedtem nie doświadczył.
- Widzę to w twoich oczach. - W głosie Angeli zabrzmia-
ła słodycz. - Jesteś wzruszony cudem, jakim jest nowe życie.
Nigdy więcej nie mów, że nie nadajesz się na ojca.
Powiedziała to z uśmiechem, lecz nagle usta jej zadrżały
i cofnęła się o krok.
- Każda kobieta byłaby z tobą szczęśliwa - szepnęła, od-
wracając się do zlewu. - Któregoś dnia jakaś kobieta zagnie
na ciebie parol i już się nie wywiniesz.
Nie bardzo w to wierzył, lecz gdyby nawet była to prawda,
R
S
to miał dziwne przeczucie, że chciałby, aby tą kobietą była
Angela Sheppard.
- Chcę mieć prawo do mojego dziecka.
Angela oderwała wzrok od Toma i rozejrzała się wokoło,
usiłując zrozumieć, gdzie się znajduje. Wnętrze pokoju i jego
umeblowanie wydawało się coraz bardziej niewyraźne, jakby
rozpływało się w powietrzu. Miała jednak wrażenie, że rozpo-
znaje mały salonik ich pierwszego mieszkania.
- Odejdź - powiedziała wyraźnie. Nie wiedziała, dlacze-
go Tom nie powinien z nią rozmawiać, lecz czuła się w tej
sytuacji niezręcznie. - Już nie jesteś częścią mojego życia.
Wziął ją za ramię i przyciągnął do siebie.
- Nadal jesteś moją żoną i nosisz moje dziecko. - W suro-
wym tonie Toma pojawiła się błagalna nuta. - Proszę cię,
Angie. Chcę zadbać o was oboje.
Uwolniła się z jego uścisku.
- Nie! Nie dopuszczę do tego, abyś pociągnął mnie w dół.
Nie potrafisz zadbać nawet o samego siebie, więc jak mógł-
byś zająć się mną i dzieckiem.
Niebieskie oczy Toma pociemniały z gniewu.
- Nigdy nie pozwolę ci odejść. Należysz do mnie. Zawsze
będziesz moja. - Rzucił się w jej stronę.
Odskoczyła do tyłu, ale zamiast wpaść na ścianę, zaczęła
gdzieś spadać - wirując, zbliżała się do jakiejś przepastnej
ciemności, która zaraz mogła ją pochłonąć. Krzyk strachu
zabrzmiał przeraźliwie, był głośny i wibrujący...
- Angela?
Raptownie się obudziła. Usiadła, mrużąc oczy, gdy ktoś
zapalił lampę. Obok łóżka stał Shane.
R
S
- Coś ci się przyśniło? - spytał autentycznie zatroskany.
- Krzyczałaś.
Przeszedł ją dreszcz. Splotła ramiona na piersi i skinęła
głową, usiłując wyrzucić z pamięci wspomnienie o zbliżają-
cej się ciemności. Chciała skierować myśli na inne tory,
przesunęła więc spojrzeniem po pokoju i zdziwiła się, że
widzi go niewyraźnie. Dotknęła swojej twarzy i stwierdziła,
że policzki ma mokre od łez.
- Chyba płaczę. - Pociągnęła nosem. - Przepraszam, że
cię obudziłam.
- Nie bądź niemądra.
Znów zadrżała, a Shane usiadł obok niej na łóżku. Otoczył
ją mocno ramieniem i dopiero wtedy poczuła, że cała dygo-
czę ze zdenerwowania.
- Chlipię i trzęsę się ze zdenerwowania. Ależ ze mnie
wrak.
- Masz za sobą przykre przeżycia. Nic dziwnego, że twój
organizm tak reaguje. Spróbuj się odprężyć. Wszystko będzie
dobrze.
Jest taki silny, pomyślała, wsparta o jego pierś. Silny
i godny zaufania. Przy nim czuła się bezpiecznie. Zamknęła
oczy i pozwoliła mu się przytulić. Oddychała głęboko i
w końcu się uspokoiła, a łzy przestały płynąć.
Nie była pewna, jak długo Shane ją obejmował, ale ciepło
jego skóry, po której przesunęła policzkiem, coś jej uświado-
miło. Ta skóra była naga. Naga!
Angela uchyliła powieki i stwierdziła, że Shane ma na
sobie tylko dżinsy - na dodatek nawet nie zapięte. Ujawniały
spory kawałek płaskiego, muskularnego brzucha i maleńki
fragment białych slipów, który sprawiał niesamowicie ero-
tyczne wrażenie.
R
S
Ciekawe, w czym Shane sypia, przemknęło jej nagle przez
myśl. Może w ogóle bez niczego?
Angeli zrobiło się gorąco, gdy wyobraziła sobie nagiego
Shane'a. Wiedziała, że to, co czuje, jest nie na miejscu. Jako
mało atrakcyjna, ciężarna wdowa z posiniaczoną twarzą,
opatrunkiem i potarganymi włosami z pewnością nie może
spodobać się takiemu mężczyźnie jak Shane. Na jej nieszczę-
ście był właśnie mężczyzną, o jakim zawsze marzyła.
- Opowiedz mi o tym - poprosił, opierając podbródek
o czubek jej głowy.
Angela zesztywniała. Ma wyznać, że go pragnie? Czyżby
się domyślił? Poczuła, że się rumieni. Ze wstydu chętnie
zapadłaby się pod ziemię.
- Powiedz mi, co ci się śniło.
- Och. - Odchrząknęła. O śnie na szczęście mogła mó-
wić. - Śniło mi się, że Tom żyje i wie o dziecku. Chciał
zaopiekować się nami, ale się nie zgodziłam. Wtedy on...
- Raptownie zacisnęła wargi, po czym głośno wciągnęła po-
wietrze i odsunęła się od Shane'a. - Pamiętam - szepnęła
oszołomiona.
- Co?
- Wszystko. - Przez chwilę przeszukiwała zakątki swej
pamięci. Nigdzie nie było żadnych luk. Żadnych zamglonych
obrazów ani brakujących okresów w jej życiu. - Może dlate-
go ten sen wydawał się taki przerażający. Gdy we śnie kłóci-
łam się z Tomem, mój mózg sam się zregenerował.
- To bardzo prawdopodobne.
Odsunęła się jeszcze trochę, aby móc spojrzeć w ciepłe,
piwne oczy Shane'a.
- Może mi nie uwierzysz, ale nie mam pojęcia o pienią-
R
S
dzach, których domagali się tamci mężczyźni. Od prawie
czterech lat Tom i ja praktycznie nie byliśmy małżeństwem.
- Już o tym wiem. - Dotknął jej policzka. - Nie jesteś
podejrzaną, Angela.
- To dobrze. - Miejsce, które pogłaskał Shane, stało się
gorące, a przez całe ciało przeszedł dreszcz.
- A więc kim jest Angela Sheppard? - Shane opuścił
dłoń. - Może mnie przedstawisz?
- Nie ma dużo do opowiadania. - Angela podciągnęła
kolana pod brodę. - Jestem najstarsza z pięciorga dzieci. Wy-
chowałam się w małym miasteczku w stanie Ohio. Mój tata
umarł, gdy miałam dziesięć lat, a mama wkrótce wyszła po-
wtórnie za mąż. Ojczym, niestety, nie lubił dzieci.
O niektórych rzeczach warto zapomnieć, pomyślała ponu-
ro, przypominając sobie tamte czasy. W jej umyśle kłębiły się
obrazy nieudanego życia rodzinnego, sceny pełne krzyków,
bicia, płaczu i strachu, że nigdy nie zdoła od tego uciec.
- Źle was traktował.
Nie było to pytanie, lecz i tak skinęła głową.
- Pił i wyżywał się na nas. Staraliśmy się schodzić mu
z drogi, ale nie zawsze nam się to udawało. Tylko moja mama
potrafiła nad nim zapanować. Sześć lat po zamążpójściu
zmarła. Jako najstarsza, czułam się odpowiedzialna za ro-
dzeństwo. Nie poszłam na studia, tylko zajęłam się dzieciaka-
mi. Trzy lata później dwoje najstarszych zdało maturę. Sio-
stra mamy i jej mąż wzięli do siebie dwoje najmłodszych, a ja
mogłam zacząć realizować swoje plany. Właśnie wtedy po-
znałam Toma.
Odetchnęła głęboko. W tej spokojnej atmosferze i w to-
warzystwie Shane'a, który cierpliwie słuchał, łatwo mogła
R
S
wyznać swoje grzechy. Ale co on o niej pomyśli, gdy pozna
prawdę? Tak bardzo bała się ujrzeć w jego oczach rozczaro-
wanie. Jednocześnie pragnęła wszystko wyjaśnić, choć było
to bez sensu - podobnie jak pulsujące w niej pożądanie. Prze-
cież jest w czwartym miesiącu ciąży! Nie powinna mieć
ochoty na seks.
Ale miała. Marzyła jednak nie tylko o zbliżeniu fizycz-
nym, lecz o bliskości, jaka łączy dwoje szczęśliwych ludzi.
Chciała wreszcie znaleźć swoje miejsce na ziemi i kogoś, kto
ją uszczęśliwi. Mimo kilku lat małżeństwa z Tomem nigdy
tego nie zaznała.
- Tom mnie uwielbiał - powiedziała cicho, nie patrząc
Shane'owi w oczy. - Postawił mnie na piedestale, nazywał
swoją księżniczką, wciąż powtarzał, że jestem najcudowniej-
szą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkał. Po tym, co prze-
szłam, takie zapewnienia uderzyły mi do głowy. Tom i ja
zakochaliśmy się w sobie jak szaleni i zanim minął miesiąc,
wzięliśmy ślub. Sądziłam, że wreszcie znalazłam pokrewną
duszę; człowieka, na którego czekałam całe życie.
- I co się stało?
- Szybko się zorientowałam, że Tom żyje mrzonkami.
Chciał się wzbogacić, ale nie zamierzał tego dokonać za
pomocą rąk. Wolał szukać coraz to nowych, rzekomo obiecu-
jących możliwości, prowadzić dziwne interesy, przenosić się
do kolejnego miasta i łudzić nową szansą na sukces. A co
gorsza, pragnął go dla mnie - żeby na mnie zasługiwać.
Usiłowałam mu wytłumaczyć, że wystarczy, jeśli znajdzie
sobie stałą pracę, ale mi nie wierzył.
Zamyśliła się na chwilę, po czym ciągnęła:
- Był dobrym chłopakiem i początkowo rzeczywiście go
R
S
kochałam, ale z czasem to uczucie wygasło. Może dlatego, że
nigdy nie mogłam polegać na mężu. W końcu od niego ode-
szłam i cztery lata temu wystąpiłam o rozwód. Tom odmówił
podpisania dokumentów. Z uporem twierdził, że się dorobi
i wtedy do niego wrócę. Nigdy się nie dorobił. - Znów wzięła
głęboki oddech. - Czymkolwiek sprowokował tych napastni-
ków do działania, zrobił to, aby mnie odzyskać.
- To nie twoja wina. Nie jesteś odpowiedzialna za jego
postępowanie.
- Usiłuję w to wierzyć. Zazwyczaj nawet mi się udaje.
- Oparła brodę na kolanach. - Źle znosiłam te cztery lata
separacji. Nie byłam ani rozwódką, ani mężatką. Żyłam w za-
wieszeniu. Próbowałam chodzić na randki, ale wtedy odzy-
wało się poczucie winy, jakbym kogoś zdradzała. Dlatego
skoncentrowałam się na ukończeniu college'u. Zawsze chcia-
łam być nauczycielką. Pracowałam, a w wolnym czasie wku-
wałam. Ale czasem...
Znów poczuła na policzkach gorący rumieniec.
- Czasem tak bardzo doskwierała mi samotność - konty-
nuowała niemal wbrew sobie - że spędzałam z Tomem kilka
dni. Wiedziałam, że to źle, że w ten sposób nasz rozwód
znów się odwlecze, ale... - Umilkła na chwilę. - Właśnie coś
takiego zdarzyło się cztery miesiące temu. Później byłam taka
wściekła na siebie, że poleciłam mojemu adwokatowi, aby
zmusił Toma do wyrażenia zgody na rozwód. Nazajutrz Tom
zginął w wypadku.
Na moment zacisnęła powieki, próbując odsunąć bolesne
wspomnienia, ale zaraz otworzyła oczy i spojrzała uważnie
na Shane'a. Nie miała pojęcia, co on o niej sądzi, lecz nie
spuścił wzroku, tylko patrzył na nią z powagą.
R
S
- Nienawidziłam się za swoją słabość. Jakieś trzy tygod-
nie po śmierci Toma zdałam sobie sprawę, że jestem w ciąży.
Wtedy zrozumiałam, że to znak. Bóg dał mi do zrozumienia,
że wszystko jest w porządku. Że Tom wreszcie odniósł suk-
ces. Zawsze marzyłam o gromadce dzieci i już zaczynałam
wątpić, czy będę je mieć. Popełniłam w życiu sporo błędów,
ale nie żałuję tego, że oczekuję dziecka. To prawdziwy cud.
Shane milczał. Angela poczuła, że z powodu rosnącego
napięcia nieprzyjemnie ściska ją w dołku. Shane właśnie ją
ocenia i zaraz wyda wyrok. Uznają za ostatnią idiotkę.
- O czym myślisz? - spytała, aby wiedzieć, nawet gdyby
to oznaczało koniec ich znajomości.
- O tym, że jesteś najbardziej zadziwiającą kobietą, jaką
znam.
- Co? - Zamrugała, całkiem zaskoczona jego słowami.
Pogłaskał ją po policzku.
- Dzielnie i z honorem przeszłaś przez prawdziwe piekło.
I jesteś taka śliczna.
Otworzyła usta, ale nie zdołała nic powiedzieć. Śliczna?
Ona? Przecież jest posiniaczona, potargana, w ciąży i...
Shane wyprostował się.
- Wybacz. Tego drugiego zdania nie należało mówić.
Ostatnia rzecz, jakiej ci brakuje, to podrywający cię facet.
Przepraszam.
Podrywający? Czyżby mu się podobała?
- Shane?
- Dureń ze mnie, prawda? - Unikał jej wzroku. - Robi się
późno. Lepiej pozwolę ci się trochę przespać. - Poruszył się,
zamierzając wstać.
- Nie przepraszaj. - Przytrzymała go za ramię. - To takie
R
S
miłe, że uważasz mnie za atrakcyjną. - Nie zdołała powie-
dzieć „śliczną". - Jeśli to cię pocieszy, to ja myślę to samo
o tobie. Że jesteś przystojny i silny, i godny zaufania, i...
Wyobraźnia płatała jej figle, czy też on naprawdę przysu-
nął się bliżej?
- I jaki? - spytał.
- Seksowny - szepnęła odważnie.
- Angela, chciałbym...
- Ja też.
Wtedy ją pocałował.
R
S
ROZDZIAŁ 5
Usta Shane'a okazały się miękkie i ciepłe. Angela wtuliła
się w niego, oszołomiona faktem, że zna go tak krótko, a tak
rozpaczliwie pragnie znaleźć się w jego ramionach. On zaś
jedną ręką głaskał ją po plecach, a drugą podtrzymywał jej
głowę.
Noc otaczała ich oboje kokonem bezpiecznej, spokojnej
ciszy. Angela wyczuła, że Shane zrobi tylko to, na co ona mu
pozwoli. Mało - lub dużo. Może byłoby mądrze przerwać ten
pocałunek już teraz, gdy jeszcze mógł uchodzić za niewinny
przejaw sympatii. Mimo braku doświadczenia - mąż był jej
jedynym partnerem - natychmiast zrozumiała, że między nią
a Shane'em zaszło coś nadzwyczajnego.
Wstrzymała oddech, gdy Shane lekko pochylił się, żeby
mocniej ją pocałować. Czubkiem języka przesunął po jej
dolnej wardze, a ona rozchyliła usta, aby znalazł się w ich
wnętrzu. Chciała poznać smak Shane'a, jego dotyk i żar,
poczuć bliskość jego ciała, przekonać się, jak potrafią pieścić
jego dłonie, wiedzieć o nim wszystko.
Moc tego pragnienia okazała się zniewalająca. Angela
była pewna, że gdyby teraz Shane pchnął ją na łóżko i zaczął
się z nią kochać, to by nie zaprotestowała. Przez całe życie
R
S
zaczytywała się powieściami o miłości i namiętności. Wiele
razy zastanawiała się, jakie uniesienia przeżywali ich zako-
chani bohaterowie, i dopiero teraz to zrozumiała.
Wplotła palce w jego krótkie włosy, a Shane położył rękę
na jej udzie. Drugą ujął ją pod brodę, a potem przesunął na
policzek. Angela poczuła, że nabrzmiewa i wilgotnieje, gdy
wyszeptał jej imię głosem przepojonym pożądaniem. Jej pier-
si były rozpaczliwie spragnione pieszczoty.
Shane jakby czytał w jej myślach, powoli uniósł leżącą na
jej udzie rękę i musnął wyprężony sutek. Angela gwałtownie
wciągnęła powietrze i zatonęła językiem w ustach Shane'a.
Odpowiedział podobną żarliwością, jednocześnie błądząc
dłońmi po cudownych krągłościach, badając ich kształty
i wrażliwość.
Angela cicho pojękiwała i błagała bez słów. To ma być
właśnie tak, pomyślała olśniona i oszołomiona odkryciem, że
jej ciało potrafi tak cudownie reagować. Aż do tej chwili nie
miała o tym pojęcia.
Shane odsunął się na tyle, aby móc pocałować czubek jej
nosa, policzki i brodę, a na koniec lekko musnął wargami
usta.
- Shane - szepnęła i powoli otworzyła oczy.
Patrzył na nią z taką miną, jakby też był zdumiony i nieby-
wale podniecony. W przyćmionym świetle nocnej lampki
piwne oczy wydawały się czarne i bezdenne.
- Och - westchnął.
- Tak, to było zaskakujące.
- Dla mnie też. - Uśmiechnął się, przesunął spojrzeniem
po twarzy Angeli i powędrował nim w dół. Wtedy nagle
otrzeźwiał. Namiętność błyskawicznie wyparowała, a jej
miejsce zajęła trwoga. - Do licha, o czym ja myślałem? -
R
S
Shane zerwał się na równe nogi i znów zaklął. - Przepraszam
cię, Angela. Jak mogłem być taki nachalny i nietaktowny.
Przecież miałem cię chronić. Jesteś moim gościem i jesteś...
- Ruchem ręki wskazał brzuch.
Angela także się opamiętała, choć pożądanie utrudniało
logiczne myślenie. Malujące się na twarzy Shane'a przeraże-
nie podziałało jak kubeł zimnej wody.
- Przepraszasz, bo jestem w ciąży, czy dlatego, że jest ci
przykro?
Wlepił w nią zdumiony wzrok.
- Dlatego, że jesteś w ciąży. Zachowałem się jak ostatni
dureń. Tak nie można. - Przeciągnął palcami po zmierzwio-
nych włosach. - Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Gawędzili-
śmy i nagle zapragnąłem cię pocałować.
Zawahał się, a ona nabrała przekonania, że Shane nie tyl-
ko chciał się całować. Chciał także się kochać.
- Przestań przepraszać. - Uśmiechnęła się do niego.
- Ale...
- Posłuchaj mnie, Shane. Jestem poraniona, posiniaczona
i w ciąży. Przed chwilą się przekonałam, że niesamowicie
przystojny, nieżonaty mężczyzna uznał mnie za osobę na tyle
atrakcyjną, aby mnie pocałować. -I miał ochotę jeszcze na
coś innego, dodała w duchu. Nie mogła powiedzieć tego na
głos, ale sama świadomość była wystarczająco miła. - To mi
pochlebia. I cieszy. Pocałunek podziałał na mnie tak samo
silnie jak na ciebie. Może nawet bardziej.
- Nie jesteś na mnie wściekła? - spytał poważnie.
- Nie.
- I nie gniewasz się? - Shane chyba trochę się odprężył,
a kąciki jego ust lekko się uniosły.
R
S
- Wręcz przeciwnie. Po sennym koszmarze możesz za-
wsze uspokajać mnie pocałunkami. - Chciała powiedzieć du-
żo więcej. Chciała wyznać Shane'owi, co czuła, gdy się obej-
mowali. Bała się jednak o tym mówić. To wszystko zdarzyło
się tak szybko. Może on nie uważał tego za nic szczególnego?
- Dobrze. Skoro nie masz mi tego za złe. - Wepchnął ręce
do kieszeni dżinsów i dopiero teraz zauważył, że są rozpięte.
Zerknął w dół i na widok przejawu swego podniecenia wy-
raźnie się zaczerwienił. - Naprawdę jest późno - rzekł zakło-
potany. - Powinnaś już spać. Zostawię cię.
Wolałaby raczej, żeby wrócił do jej łóżka, ale nie zapropo-
nował tego, więc skinęła głową i życzyła mu dobrej nocy. Po
jego wyjściu zgasiła lampę i zaczęła myśleć o tym, jakie
uczucia wzbudza w niej Shane. Niewątpliwie obudził w niej
namiętność, ale czuła jeszcze coś innego - szacunek. Po la-
tach małżeństwa z kimś, kto tylko marzył, potrafiła docenić
wartość życia zgodnie z ustalonym planem. Już się nauczyła
brać pod uwagę nie tylko uśmiech i słowa mężczyzny, lecz
także jego charakter. Shane był człowiekiem, który zaczął od
zera, lecz zdołał coś osiągnąć. Nic dziwnego, że coraz bar-
dziej ją fascynował. Ale co on o niej sądzi?
Angela zajrzała do piekarnika, aby zerknąć na mięso. Wo-
lałaby skorzystać z prodiża, ale Shane go nie miał. Prostując
się, zerknęła na wbudowany w kuchenkę zegar. Shane dzwo-
nił niecałą godzinę temu i powinien być w domu lada chwila.
Mimo że od ich pocałunku minęły już trzy dni i sytuacja
się nie powtórzyła, serce Angeli zawsze biło szybciej na
widok Shane'a. Nic nie wskazywało na to, aby miała się
przyzwyczaić i znudzić jego osobą. Przeciwnie. Im dłużej
R
S
przebywała z Shane'em, tym więcej czasu pragnęła z nim
spędzać. Nie doświadczała podobnej tęsknoty nawet na po-
czątku znajomości z Tomem.
Może lubiła towarzystwo Shane'a dlatego, że tak dobrze
się rozumieli. Po tamtym pocałunku trochę się bała, że będą
się czuć skrępowani. Rano szła do kuchni pełna obaw. Shane
nie przemilczał tego, co zaszło. Otwarcie wyznał, że przez
całą noc nie zmrużył oka, ponieważ myślał o tym, co zrobili
lub czego nie zrobili. Ona przyznała się do podobnych rozte-
rek. Oboje parsknęli śmiechem i zgodnie doszli do wniosku,
że tej nocy mogli być alternatywnym źródłem energii dla
całego Whitehorn.
Rozmowa o tym chwilowym zauroczeniu zneutralizowała
też napięcie wywołane zasadniczą przyczyną obecności An-
geli. Porywacze nadal przebywali na wolności, a dom Sha-
ne'a służył za kryjówkę. Angela rzadko o tym myślała, zado-
wolona z domowych obowiązków, które sprawiały jej przyje-
mność.
Teraz podeszła do blatu i z satysfakcją spojrzała na styg-
nące ciasteczka. Dwa dni temu upiekła całą blachę herbatni-
ków o smaku orzechowym, a dziś po południu - taką samą
ilość z kawałeczkami czekolady. Shane nie ukrywał, że ma
słabość do domowych wypieków i Angela z radością mu do-
gadzała. Jedną z rzeczy, których najbardziej jej brakowało,
gdy jej małżeństwo się rozpadło, było gotowanie. Zawsze je
lubiła, a pichcenie dla siebie samej nie wydawało się aż takie
zajmujące. Poza tym od kilku tygodni miała większy apetyt
na słodycze.
Przycisnęła dłoń do brzucha i uśmiechnęła się. Niezależ-
nie od tego, jak bardzo Tom zrujnował jej życie, dokonał
R
S
także czegoś wspaniałego. Dał jej upragnione dziecko i tylko
to się liczy.
Po zamieszkaniu u Shane'a zaczęła nabierać zdrowego
dystansu do swej przeszłości. Musiała się z nią pogodzić.
Postanowiła, że kiedyś opowie swojej córce wszystko o ojcu.
Powinna wiedzieć, że popełnił wiele błędów, ale w gruncie
rzeczy był dobrym człowiekiem.
Z zamyślenia wyrwał Angelę odgłos kroków na ganku.
Wracał Shane. Rozradowana podeszła do kuchennych drzwi
akurat wtedy, gdy wszedł przez pralnię. W mundurze, jak
zwykle, wyglądał niesamowicie przystojnie, a na widok An-
geli szeroko się uśmiechnął.
- Jak minął dzień? - spytał.
- Wspaniale. A tobie? - Podeszła do niego i spontanicz-
nie położyła dłonie na jego ramionach. Stanęła na palcach,
aby go pocałować, lecz coś ją zaalarmowało. Shane na mo-
ment jakby zesztywniał, po czym jednak lekko musnął usta-
mi jej policzek.
Angela natychmiast przywołała się do porządku. Jak mog-
ła się zapomnieć? Była tak zatopiona w myślach o Tomie,
Shanie i tym, jak bardzo jest jej tutaj dobrze, że zrobiła głup-
stwo. Przecież jest tylko znajomą Shane'a, której on pomaga,
a nie żoną witającą go po długim dniu pracy.
Opadła na pięty i cofnęła się o krok. Czuła, że pieką ją
policzki.
- Przepraszam - mruknęła. - Nie myślałam o tym, co ro-
bię. Nie chciałam... - Umilkła zakłopotana.
Shane wybawił ją z opresji.
- W porządku. - Żartobliwie dotknął palcem czubka jej
nosa. - Ja też się cieszę, że cię widzę.
R
S
Poruszyła się niespokojnie. Ale z niej idiotka. Trudno
o większą. Była bliska rozpaczy.
- Mam wieści dotyczące porwania - oznajmił Shane. -
Niewiele, ale na początek dobre i to. Porywacze zażądali
miliona dolarów okupu. Na szczęście skontaktowali się
z władzami i wiadomo, że mała Sara jest cała i zdrowa.
- Dzięki Bogu. - Angela odetchnęła z ulgą. - Wciąż my-
ślę o tym biednym dziecku. Gdyby nie znalazła się wtedy na
parkingu... To okropne i niesprawiedliwe.
- Przecież to nie twoja wina.
- Wiem, ale wciąż analizuję to, co się wtedy wydarzyło.
Cóż, nie jestem za to odpowiedzialna, lecz żałuję, że nie
zdołałam temu jakoś zapobiec. Jako osoba dorosła powinnam
lepiej poradzić sobie z zagrożeniem.
- Przestań się już zadręczać. Nie mogłaś pokonać dwóch
mężczyzn. Co się stało, to się nie odstanie. Teraz trzeba
zapewnić ci bezpieczeństwo i uratować Sarę. To najważ-
niejsze.
Skinęła głową. Shane ma rację.
- Dzięki za wyrozumiałość.
- Nie ma za co. - Shane wciągnął nosem powietrze. -
Coś wspaniale pachnie. Skoczę się przebrać i zaraz wracam.
Wyszedł, zanim zdążyła spytać, czy może na niego pa-
trzeć, gdy będzie się przebierał. Westchnęła, poważnie sobą
zaniepokojona.
Jak na kobietę w ciąży myślisz zanadto jednotorowo, skar-
ciła się w duchu. Chyba nigdy nie rozmyślała o seksie tak
często jak w ciągu minionych trzech dni. Nawet przeczytała
od deski do deski kilka przywiezionych z Houston broszur na
temat ciąży. Ich autorzy zapewniali, że w tym stanie stosunki
R
S
seksualne są całkowicie bezpieczne, o ile nie istnieją konkret-
ne przeciwwskazania. Angela wiedziała, że jest najzupełniej
zdrowa, więc może w jej pragnieniach nie było nic złego.
Problem polegał na tym, że miała je tylko ona. Wszystko
wskazywało bowiem na to, że Shane już dawno zapomniał
o tamtym pocałunku i niewątpliwie nie pragnął go powtó-
rzyć. Może podczas owej długiej, bezsennej nocy wszystko
przemyślał i postanowił trzymać się od niej z daleka.
Angela usiadła przy stole, czekając na powrót Shane'a.
Wiedziała, czego się spodziewać. Znów wystarczy jedno
spojrzenie na jego sylwetkę w znoszonych dżinsach i flanelo-
wej koszuli, aby serce zaczęło uderzać trzy razy szybciej niż
normalnie. Było tak co wieczór, więc dzisiaj na pewno sy-
tuacja się powtórzy. Angela nie mogła tego pojąć. Nie znosiła
flanelowych koszul, dlaczego więc Shane wyglądał w nich
tak fantastycznie?
Dziesięć minut później wszedł do kuchni. Zgodnie z prze-
widywaniami serce Angeli przyśpieszyło, a oddychanie na-
gle stało się trudniejsze. Na szczęście siedziała, więc nie
musiała się martwić, że nogi odmówią jej posłuszeństwa.
- Nie musisz tego robić - oświadczył Shane.
Dopiero po chwili zorientowała się, o co mu chodzi.
Trzymał naręcze upranych rzeczy, które zostawiła na jego
łóżku.
- Mieszkasz tutaj, ponieważ cię zaprosiłem. Nie jesteś
moją pomocą domową.
Uśmiechnęła się do niego - tak samo ciepło i przyjemnie
jak zwykle i jak zwykle na sekundę zaparło mu dech.
- Muszę czymś wypełnić dzień, żeby nie umrzeć z nudów
- odparła pogodnie. - Nie przepadam za dziennymi program
R
S
mami w telewizji, więc godziny wlokłyby się bez końca.
Poza tym trochę prania to żaden rewanż za twoją gościnność.
- Jeszcze gotujesz - przypomniał.
Dbała o niego i właśnie to najbardziej go rozstrajało. Nikt
nigdy się o niego nie troszczył. Gdy spotykał się z Mary, ona
na wszystkie sposoby starała się udowodnić, że jest kobietą
niezależną, a nie niewolnicą mężczyzny. Nigdy ze sobą nie
mieszkali, więc nie było okazji do dzielenia się domowymi
obowiązkami. A w domach rodzin zastępczych wychowan-
kowie musieli sami prać swoje rzeczy, sprzątać i pomagać
w kuchni.
- No dobrze, masz rację - przyznała ze śmiechem Angela.
- Robię to i owo, żeby odpłacić za utrzymanie. Czy aż tak
bardzo ci to nie odpowiada?
Shane położył pranie na krześle, odsunął inne, stojące
bliżej Angeli, i usiadł.
- Tego bym nie powiedział - odrzekł - ale się nie przemę-
czaj. Musisz myśleć o dziecku.
- Myślę. Bezustannie. Spójrz na to z innej strony, Shane.
Muszę być aktywna. W styczniu, zaraz po świątecznych fe-
riach, podejmę pracę na cały etat. W porównaniu z tym trochę
prania to doprawdy drobiazg.
- Będziesz uczyć? - Pochylił się w jej stronę. - Ktoś cię
zawiadomił?
Radośnie kiwnęła głową. Krótkie włosy zatańczyły na
czole, a szeroko rozstawione zielone oczy rozbłysły podnie-
ceniem.
- Tak, dzisiaj zadzwoniła dyrektorka. Nadal chce, żebym
podjęła pracę w szkole. Zacznę w drugim tygodniu stycznia
i zostanę tak długo, jak będę mogła. A później wrócę we
R
S
wrześniu. - Angela zacisnęła splecione dłonie. - To idealny
układ. Jestem taka podekscytowana.
- A więc zamieszkasz w Whitehorn na stałe. - Ucieszyła
go ta perspektywa. Nie chciał, aby Angela wyjechała.
- Gdy sprawa napadu zostanie zamknięta, znajdę sobie
jakieś mieszkanie. Wiem, że ograniczam twoją rozpasaną
kawalerską wolność.
- Jasne. W innych okolicznościach co wieczór baluję po-
za domem.
Angela posmutniała.
- Powinieneś, Shane. Nie pojmuję, dlaczego od tak daw-
na tego nie robisz. Potrzebujesz życia towarzyskiego i kogoś
bliskiego. Daruj sobie opowieści o tym, że obawiasz się zo-
bowiązań lub nie nadajesz się na ojca. Mężczyźni, których
przerażają zobowiązania, nie kupują sobie takich domów jak
ten.
Trafiła w dziesiątkę, ale nie bardzo miał ochotę przyznać
jej rację.
- Dlaczego wybrałaś Whitehorn? - spytał, aby zmienić
temat. Wolał nie rozmawiać o sobie. - Przecież mogłaś poje-
chać wszędzie.
- To prawda, ale zamierzałam zamieszkać w jakimś ma-
łym miasteczku, w którym czułabym się swojsko. Od śmierci
mamy marzyłam o własnym miejscu na ziemi. Na chybił
trafił wybrałam trzy różne miasta w trzech różnych stanach
i korespondencyjnie zebrałam niezbędne informacje. Najbar-
dziej spodobało mi się Whitehorn.
Rozejrzała się po kuchni.
- Tylko spójrz na to wnętrze. Jest jasne, pogodne, przytul-
ne. Zawsze chciałam mieć właśnie taki dom. Z tego, co wi-
R
S
działam w Whitehorn, chyba bez trudu znajdę coś w tym
rodzaju.
Shane patrzył na nią w milczeniu. Angela już nie nosiła
opatrunku na skroni, więc było widać szwy. Siniaki nabrały
jasnofioletowej barwy. Ale to wszystko nie miało znaczenia.
On widział bowiem piękną kobietę o złotym sercu. Gdyby nie
wrodzona dobroć, Angela nie zrezygnowałaby na kilka lat
z realizacji swych marzeń, aby zająć się rodzeństwem. Jest
bystra i opiekuńcza - taka, jaka powinna być urodzona na-
uczycielka. .. lub matka.
- Masz dziwną minę, Shane. O czym myślisz?
- O tym, że Mary ten dom się nie podobał. Chciała czegoś
większego.
- Mary była głupia pod wieloma względami - odparła
Angela, patrząc mu prosto w oczy.
Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że Angela może
mieć rację.
R
S
ROZDZIAŁ 6
Tego popołudnia Shane - zgodnie z obietnicą - zabrał pię-
cioletniego JJ. do salonu gier komputerowych i na pizzę.
Angela została sama. Wkrótce usłyszała pukanie do drzwi.
Już miała otworzyć, ale przypomniała sobie ostrzeżenia Sha-
ne'a, aby najpierw sprawdziła, kto przyszedł. Mogła wpuścić
tylko kogoś znajomego lub pracownika policji, który naj-
pierw się wylegitymuje. W ciągu dwóch tygodni mieszkania
u Shane'a aż do dziś nikt się nie zjawił.
- Kto tam? - spytała.
- Nancy - odparł żeński głos. - Sąsiadka.
Angela nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać. Od razu
przypomniała sobie sąsiadkę Shane'a. Zresztą kto mógłby
zapomnieć bajkowo atrakcyjną, długonogą brunetkę, miesz-
kającą w domu obok? Parę razy widziała ją podlewającą
trawnik lub bawiącą się z dziećmi. Nancy nawet w najokrop-
niejszych ciuchach wyglądała jak modelka podczas sesji
zdjęciowej. Widok tej kobiety odbierał chęć do życia.
Angela otworzyła drzwi, a Nancy z uśmiechem podała jej
talerz polukrowanych ciasteczek.
- Cześć. Już dawno chciałam wpaść i lepiej cię poznać,
ale nie byłam pewna, jak się czujesz. W końcu doszłam do
R
S
wniosku, że cukier w każdej postaci jest w stanie osłodzić
większość kobiecych zgryzot.
- Zgadzam się - przyznała Angela, zastanawiając się, czy
Nancy w ogóle coś jada. A może jest jedną z tych obrzydli-
wych osób, które mogą opychać się bezkarnie, zachowując
idealną sylwetkę niezależnie od ilości pochłanianych kalorii?
- Shane właśnie wyszedł, ale o tym już wiesz, bo wziął ze
sobą twojego synka.
Nancy wdzięcznie wpłynęła do holu i bez wahania ruszyła
w głąb domu jak ktoś, kto bywał tu wiele razy.
- Wspaniale, prawda? - rzuciła przez ramię do idącej za
nią Angeli. - Shane i J.J. przyjaźnią się od zawsze. Belinda
spędzi noc u mojej mamy, a Jerry, mój mąż, pracuje dzisiaj do
późna, więc pomyślałam, że sprawdzę, czy masz ochotę na
towarzystwo. - Zatrzymała się na środku kuchni. - Powin-
nam ci wyznać, że jest też ukryty powód mojej wizyty. -
Nancy znów uśmiechnęła się oszałamiająco jak gwiazda fil-
mowa. - Zamierzam bezwstydnie pociągnąć cię za język
i dowiedzieć się, co łączy cię z Shane'em.
- Możesz ciągnąć, ale nie ma wiele do opowiadania.
Usiądź. - Angela wskazała gościowi stół przy oknie.
Podeszła do blatu i nalała Nancy kubek kawy, a sobie -
szklankę mleka. Idąc przez kuchnię, aby siąść naprzeciw Nan-
cy, usiłowała nie zachwycać się lśniącymi włosami oraz pięk-
ną twarzą z wielkimi oczami i pełnymi, lekko wydętymi war-
gami. A już na pewno nie zamierzała zauważyć fantastycznej
figury Nancy. Angela miała wrażenie, że jej leciutko zaokrą-
glony brzuch nagle zwiększył się do rozmiarów arbuza. Zaraz
jednak skarciła się w duchu za głupotę. To przecież nie jest
wina Nancy, że ma taką nieprzeciętną urodę.
R
S
- Nawet nie wiedziałam, że Shane spotyka się z kobietą,
nie mówiąc o tym, że nie miałam pojęcia, iż chce zamieszkać
z nią pod jednym dachem. - Nancy pochyliła się do przodu
i położyła na blacie smukłą dłoń z perfekcyjnym manikiu-
rem. Przelotnie zerknęła na brzuch Angeli, lecz taktownie nie
wspomniała o ciąży. - Sądziłam, że jesteśmy wystarczająco
zaprzyjaźnieni, aby rozmawiać prawie o wszystkim, ale chy-
ba się myliłam. Początkowo czułam się urażona milczeniem
Shane'a, ale później uznałam, że najważniejsze jest jego
szczęście. Po odejściu narzeczonej prawie na rok odseparo-
wał się od świata, potem parę razy się z kimś umówił. Ostat-
nio zrobił się z niego pan Samotnik. Cieszę się, że znalazł
kogoś, komu na nim zależy.
Angela wlepiła w Nancy zdumione spojrzenie. Co powin-
na powiedzieć?
- Myślałam, że Shane wyjaśnił ci, dlaczego tu mieszkam.
Nancy wyraźnie się stropiła.
- Powiedział jedynie, że jesteś jego przyjaciółką, na którą
napadli porywacze tej małej dziewczynki. Chciał, abyś tutaj
doszła do siebie. - Nancy ruchem głowy wskazała nadal
widoczne siniaki. - Wyglądają dużo lepiej niż w dniu twego
przyjazdu.
- I czuję się dużo lepiej - przyznała Angela. - To co
mówił Shane, jest prawdą. Dlaczego przyszło ci do głowy, że
jego i mnie coś łączy?
Nancy sięgnęła po ciasteczko.
- Bo tylko w takim wypadku zaproponowałby ci wspólne
zamieszkanie. Shane nie jest specjalnie towarzyski. Nie
twierdzę, że jest dziwakiem, ale nie angażuje się szybko.
Najpierw musi nabrać przekonania, że romans ma sens. Kie-
R
S
dyś wspomniał, że na początku o mało nie stracił Mary przez
swoją powolność. Podobno pocałował ją na dobranoc dopiero
po miesiącu umawiania się na randki. Shane ma wiele
wspaniałych cech, ale nie bywa spontaniczny, gdy w grę
wchodzi kobieta.
Angela starała się nie okazać zdumienia. Czy Nancy mówi
prawdę? Dlaczego osoba zaprzyjaźniona z Shane' em miała-
by kłamać? Lecz to, co o nim mówiła, nie pasowało do
mężczyzny, którego zna ona, Angela. Shane jest spontanicz-
ny - dobitnie świadczył o tym fakt, że ją tu zaprosił, nie
mówiąc już o pocałunku.
- Opowiedz mi wszystko. Zacznij od waszej pierwszej
randki i zdradź tyle szczegółów, ile uznasz za stosowne.
Z góry ostrzegam, że i tak zarzucę cię pytaniami. - Nancy
schrupała resztę ciastka. - Nie do wiary, że ten osobnik nie
pisnął mi o tym ani słowa. - Nancy potrząsnęła głową.
- Miałabyś ochotę iść na kolację ze mną i moim mężem?
Może w przyszłym tygodniu? Znam tu sporo wspaniałych
niań, więc któraś zostanie z dziećmi. Maluchy uwielbiają
pobyć czasem z kimś obcym. Mogą rozrabiać i najeść się
słodyczy. Co ty na to?
Oszołomiona tym potokiem wymowy Angela milczała
przez chwilę, zanim odpowiedziała:
- Nie wiem, od którego pytania zacząć.
Nancy roześmiała się perliście.
- Wiem, że straszna ze mnie gaduła. Jerry bezustannie mi
to powtarza. Opowiedz mi o sobie i Shanie. Obiecuję siedzieć
cicho.
Angela z wielką chęcią powiedziałaby, że ona i Shane są
parą. Pragnęła poplotkować z Nancy jak każda dziewczyna
R
S
z dziewczyną, opowiedzieć, jak poznała Shane'a, jak prze-
biegła ich pierwsza randka. Chciała podzielić się szczegółami
na temat ich planowanej wspólnej przyszłości. Co prawda,
znała Shane'a od niedawna, ale już wiedziała, że jest takim
mężczyzną, o jakim zawsze marzyła. Niestety, on nie uważał
jej za kobietę swego życia.
Cóż, pocałował ją, ale to nic nie znaczyło. Tamtej nocy
uległ po prostu czarowi chwili, a później mógł spokojnie
obejść się bez kolejnego pocałunku. Shane ani razu nie pró-
bował go powtórzyć. Gdy nazajutrz rano przyznał się do
zauroczenia jej osobą, Angela pozwoliła sobie na odrobinę
marzeń. Miała nieśmiałą nadzieję, że ta znajomość przerodzi
się z czasem w coś więcej. Jednak Shane już nie wykazywał
zainteresowania, więc w końcu doszła do wniosku, że okazał
jej tylko sympatię.
- Właściwie nie ma o czym opowiadać - odparła spokoj-
nie. - Shane'a i mnie nic nie łączy. - W skrócie wyjaśniła, co
ją spotkało, i wspomniała, że odzyskawszy przytomność
w szpitalnym pokoju, ujrzała przy łóżku Shane'a. - Gdy
mnie wypisano, przywiózł mnie tutaj, aby zapewnić mi bez-
pieczeństwo.
Nancy spojrzała na jej brzuch.
- A więc to nie jego dziecko.
- Nie. Jestem wdową. Przed śmiercią męża byliśmy w se-
paracji. Pogodziliśmy się na krótko i... - Angela na moment
zacisnęła wargi. - Nie, to nie tak. Usiłuję upiększyć to, co się
zdarzyło. Prawda jest taka, że pewnego wieczoru przyszedł
do mnie, a ja czułam się samotna i zgodziłam się, aby został
do rana.
Nancy wzięła w obie dłonie kubek z kawą.
R
S
- Doskonale cię rozumiem. Jerry i ja kupiliśmy nasz dom
wkrótce po ślubie. Shane wprowadził się tu parę lat później.
Był zaręczony z Mary i podniecony wizją małżeństwa, po-
większenia rodziny. Mary nagle odeszła i Shane całkiem się
załamał. Pół roku później urodziłam pierwsze dziecko.
Nancy popatrzyła na Angelę i wzruszyła ramionami.
- Jerry i ja byliśmy tacy młodzi. Nie umieliśmy skutecz-
nie radzić sobie ze stresem. Gdy J.J. miał sześć miesięcy,
Jerry się wyprowadził. Bez niego czas się dłużył i samotność
mocno dawała mi się we znaki. Okropnie utyłam, uważałam,
że wyglądam jak wielka krowa, a po sąsiedzku mieszkał
atrakcyjny, nieżonaty facet, którego często spotykałam.
Angela domyślała się, co zaraz usłyszy, i zrobiło się jej
przykro. Jestem zazdrosna, pomyślała. Chyba całkiem zwa-
riowała. Nie znała Shane'a na tyle, aby być zazdrosna, a jed-
nak właśnie z tym uczuciem teraz się zmagała.
- Pewnego wieczoru wpompowałam w siebie trochę wi-
na dla kurażu i przyszłam tutaj, aby uwieść Shane'a - cicho
kontynuowała Nancy. - Potraktował mnie bardzo miło, acz
stanowczo. Kazał mi natychmiast wracać do domu i spróbo-
wać porozumieć się z mężem. Później dowiedziałam się, że
po moim wyjściu Shane zadzwonił do Jerry'ego i polecił mu
wziąć się w garść. Podobno powiedział, że trzeba być idiotą,
aby pozwolić odejść najlepszej żonie, jaką można sobie wy-
obrazić. Zagroził też, że jeśli Jerry nie pogodzi się ze mną, to
on da numer mojego telefonu wszystkim swoim nieżonatym
kolegom.
Wzruszona Angela zdołała kiwnąć głową, a nawet blado
się uśmiechnąć.
- Okazał się dobrym przyjacielem was obojga.
R
S
- Najlepszym - przyznała Nancy. - Jerry i ja doszliśmy
do porozumienia. Uczęszczaliśmy też na sesje terapeutyczne
i dwa miesiące później Jerry wrócił. Obecnie nasze małżeń-
stwo jest lepsze niż kiedykolwiek - dzięki Shane'owi. Jak
widzisz, oboje mamy wobec niego dług wdzięczności. Przy-
znaję, że już nie mogłam się doczekać, kiedy w życie Shane'a
wkroczy odpowiednia kobieta.
Angela nagle zapragnęła powiedzieć Nancy prawdę, choć
nie była pewna, co ją do tego skłania. Może bardzo chciała się
zwierzyć, ponieważ od dawna nie rozmawiała z przyjaciółka-
mi z Houston. A może dlatego, że Nancy właśnie opowie-
działa coś bardzo osobistego o sobie.
- Jeśli delikatnie sugerujesz, że Shane jest porządnym
chłopakiem, to już o tym wiem. Osobiście uważam, że to
najwspanialszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek spotkałam.
Niestety, on nigdy się mną nie zainteresuje.
- A to dlaczego? - Nancy szeroko otworzyła oczy.
Angela roześmiała się niewesoło.
- Spójrz na mnie. Jestem w ciąży z kimś innym. Możli-
we, że mój zmarły mąż robił coś sprzecznego z prawem.
Przyjechałam do Whitehorn niedawno, nie mam tu przyjaciół
ani rodziny. Co ktoś taki jak ja może zaoferować komuś
takiemu jak Shane?
Nancy przysunęła się bliżej i położyła ręce na dłoniach
Angeli.
- Po pierwsze, masz przyjaciół. Ja uważam się za jednego
z nich i mam nadzieję, że ty myślisz o mnie podobnie. Po
drugie, już nie opłakujesz swego męża i nie odpowiadasz za
jego błędy. Shane na pewno to rozumie. A po trzecie, Shane
jest mężczyzną, którego bardziej obchodzi przyszłość kobie-
R
S
ty, a nie jej przeszłość. Z tego, co widzę, już zmodyfikował
swoje sztywne zasady i zaakceptował cię w swoim życiu.
Powinnaś wziąć to pod uwagę. Nie bój się sięgnąć po kogoś
naprawdę nadzwyczajnego.
- Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo chciałabym, żebyś
miała rację.
Nancy w odpowiedzi uścisnęła dłoń Angeli.
- Wiesz, co? Chyba mogłabyś spróbować go uwieść.
Mnie to się nie udało, ale intuicja mi podpowiada, że ty
odniosłabyś sukces.
- Jasne - prychnęła Angela. - Może pójdziemy do lustra?
Skoro nie chciał ciebie, to jakim cudem zechce mnie?
Nancy zrobiła minę osoby, która wie, co mówi.
- Widziałam wyraz jego twarzy, gdy o tobie opowiadał.
Wierz mi, wpadł po uszy.
Nadzieja zapłonęła tak jasno jak spadająca gwiazda. An-
gela westchnęła. Dawno temu sądziła, że Tom jest spełnie-
niem jej marzeń, ale się pomyliła. Czyżby miała otrzymać od
losu drugą szansę na miłość? Czy rzeczywiście może po-
dobać się Shane'owi i czy on nie będzie przejmował się tym,
że ona nosi dziecko innego mężczyzny?
- Jeśli nie spytasz, nigdy się nie dowiesz - oświadczyła
Nancy.
- Było fantastycznie, wujku. - J.J. objął Shane'a za szyję
i mocno uściskał. - Nigdy nie widziałem takiej wielkiej świą-
tecznej choinki jak ta w centrum handlowym. Miała chyba
z dziesięć metrów.
- Ja też wspaniale się bawiłem - zapewnił Shane. Posta-
wił chłopca na ziemi i porozumiewawczo mrugnął do Nancy.
R
S
- Pozwoliłem mu wypić tylko jedno piwko i naprawdę
rzadko klęliśmy. Z uwagi na nadchodzące święta, prawda,
J.J.?
JJ. zachichotał i pomachał nową ciężarówką.
- Muszę pokazać tatusiowi, co wujek Shane dla mnie
wygrał.
- Tata ogląda mecz koszykówki, ale ty JJ. nie przyklej się
do telewizora. Jutro idziesz do szkoły, więc za piętnaście
minut masz być w łóżku.
- Koszykówka! - wrzasnął JJ. i pognał w głąb domu.
Nancy gestem zaprosiła gościa do salonu, ale Shane prze-
cząco potrząsnął głową.
- Powinienem wracać do siebie. Chciałem ci tylko po-
wiedzieć, że mieliśmy udany wieczór.
- Zawsze tak jest. - Przez chwilę przyglądała mu się
uważnie. - Pora skończyć z tym udawaniem, młody człowie-
ku. Przestań bawić się w dochodzącego ojca moich dzieci
i zmajstruj sobie swoje własne.
Shane zesztywniał. Co prawda, od czterech lat Nancy
wierciła mu dziurę w brzuchu, aby założył rodzinę, ale tym
razem było inaczej. Tym razem wydawało mu się, że to może
być realne.
Nie, to czyste szaleństwo. On i Angela nie znają się wy-
starczająco dobrze. Wciąż za mało o sobie wiedzą. Chociaż
miał wrażenie, że trafił na kogoś odpowiedniego. Tak samo
jednak było w przypadku Mary i okazało się, że się pomylił.
- No, powiedz coś. - Nancy szturchnęła go łokciem
w bok. - Zawsze grzecznie mi radzisz, żebym pilnowała
własnego nosa. Widocznie coś się zmieniło.
- Może tak, a może nie - mruknął. Chciał, aby teraz było
inaczej, ale nie miał co do tego pewności.
R
S
- Rozmawiałam z Angela, gdy balowałeś z moim synem.
- Co takiego?
- Wiem, że jestem strasznie wścibska, ale nie mogłam się
powstrzymać. Uzbroiłam się w talerz ciastek i wpadłam na
miłe babskie ploteczki. Lubię Angelę, choć, niestety, powie-
działa mi, że tylko się przyjaźnicie. Sądziłam, że dziecko jest
twoje.
- Nie jest i naprawdę tylko się przyjaźnimy. Angela po-
trzebowała schronienia, więc zaprosiłem ją do siebie. - Przy-
najmniej tak to się zaczęło, dodał w duchu.
- Ciekawe. - Nancy uśmiechnęła się. - Osobnik, który
najbardziej ceni swoją prywatność, zaprasza obcą kobietę.
- To nie tak jak myślisz.
- Dlaczego?
Było to rozsądne pytanie zadane przez dobrego przyjacie-
la, lecz Shane nie umiał na nie odpowiedzieć.
- Sam chciałbym wiedzieć - odparł z westchnieniem.
- Zdążyłam się zorientować, że oboje jesteście wolni,
inteligentni i podobacie się sobie.
To ostatnie stwierdzenie go zainteresowało.
- Angela powiedziała, że jej się podobam?
- Nie, ale nawet gdyby powiedziała, nie powtórzyłabym
ci, bo to sprawy między nami dziewczynami. Zaobserwowa-
łam objawy waszego zauroczenia. Oboje promieniejecie, gdy
o sobie mówicie.
Shane nawet teraz się rozpromienił. Angela uznała go za
godnego pożądania? Owszem, wiedział, że tamten pocałunek
sprawił jej prawie taką samą przyjemność jak jemu, lecz
życie Angeli było teraz aż nadto skomplikowane. Nie chciał
za bardzo jej przynaglać.
R
S
- Co czujesz na myśl o jej dziecku? - spytała Nancy.
- Nie jesteś jego ojcem.
- To dla mnie żaden problem. - Powiedział Nancy o zdję-
ciu ultrasonograficznym. - To było niesamowite; patrzyłem
na małą fotografię i myślałem o tym, że właśnie to dziecko
rośnie w Angeli.
Nancy posłała Shane'owi serdeczny uśmiech.
- Moim zdaniem ty i Angela świetnie się rozumiecie. To
dobrze wam wróży. Tylko nie czekaj zbyt długo z deklaracja-
mi, Shane. Byłoby szkoda, gdybyście się minęli, ponieważ
chcieliście sobie dać więcej czasu.
- Wezmę to pod uwagę - obiecał. Nancy trafiła w sedno,
lecz on musiał zachować ostrożność. Cmoknął Nancy w po-
liczek. - Powtórz Jerry'emu, że jest szczęściarzem.
- Mówię mu to co noc. - Nancy zachichotała.
Pomachał jej na pożegnanie i wyszedł. Po takiej wspólnej
wyprawie z JJ. zazwyczaj zostawał u Jerry'ego i Nancy, aby
trochę pogawędzić, ale dzisiaj chciał jak najszybciej znaleźć
się w domu. Idąc przez podjazd, zauważył, że wewnątrz pali
się światło. Właśnie to zmieniło się od czasu, gdy wprowadzi-
ła się Angela - zawsze witało Shane'a emanujące z okien
ciepłe światło. Zostawiała je zapalone i ten drobny gest rze-
czywiście był miły i wzruszający.
Shane przekręcił klucz w zamku, otworzył drzwi i wszedł
do holu.
- To ja! - zawołał.
- Dzięki Bogu. - Angela wyszła z kuchni. - Za długo
byłam sam na sam z talerzem ciasteczek - oświadczyła ze
śmiechem. - Co chwila sobie powtarzałam, że powinnam je
zamrozić, lecz one błyskawicznie znikały w moich ustach.
R
S
Z jakiegoś niewiadomego powodu potrafię oprzeć się włas-
nym wypiekom, ale cudze okazują się zbyt kuszące i poddaję
się. Jak udał się wieczór z J.J.?
Angela miała na sobie sportowy strój - legginsy i ciemno-
czerwoną trykotową bluzę z długimi rękawami. Złote kolczy-
ki w kształcie serduszek zalśniły, usta wygięły się w powital-
nym uśmiechu. Shane nagle skonstatował, że chce objąć
Angelę i mocno przytulić. Chciał ją też pocałować, dotykać
i kochać się z nią. Zapragnął, aby jego uczucia okazały się
prawdziwe. Chciał czegoś solidnego i trwałego, ale życie
zazwyczaj nie spełnia takich życzeń.
- Wspaniale się bawiliśmy - odparł. - Zafundowaliśmy
sobie pizzę i poszaleliśmy w salonie gier. Prawdziwy raj dla
chłopaków.
- Rozumiem. Teraz dla odmiany pewnie z radością obej-
rzysz ze mną film w telewizji? Zaczyna się za piętnaście
minut. Oczywiście jest też transmisja z meczu koszykówki.
Cóż za dylemat.
W jej zielonych oczach migotały iskierki rozbawienia.
Shane przyglądał się jej zachwycony. Niezależnie od wszel-
kich okoliczności rozjaśniała każdy dzień. Shane podejrze-
wał, że jej pogoda ducha dowodzi silnego charakteru. Angela
przeszła w życiu więcej niż inni, a mimo to zachowała poczu-
cie humoru. Zaliczała się do tych osób, które z godnością
oraz odwagą stawiają czoło przeciwnościom.
Angela budziła jego pożądanie - tego był pewien. Lecz co
do reszty... nadal miał wiele wątpliwości. Przeszłość nauczy-
ła go ostrożności. Jednak teraz, gdy patrzył na Angelę, mógł
myśleć tylko o tym, że chce z nią być.
- Kim jesteś? - spytał z niezmierną powagą. - Kim jest
R
S
kobieta, która wdarła się w moje życie i mój świat, zdomino-
wała moje myśli? Jesteś w nich bezustannie. Pragnę cię i nic
nie mogę na to poradzić. Czy to źle? Może kompletnie zwa-
riowałem?
Patrzyła mu prosto w oczy. Pomyślał, że zaraz umknie lub
przerazi się. Rzeczywiście trochę się zarumieniła, ale zrobiła
krok w jego stronę i bez wahania powiedziała:
- Jeśli zwariowałeś, to ja także, ponieważ czuję dokładnie
to samo co ty.
R
S
ROZDZIAŁ 7
To na pewno nie dzieje się naprawdę, pomyślała Angela.
Była rozradowana, niepewna oraz - co ją zawstydzało - zma-
gała się z pożądaniem. Może to sen? Czy Shane rzeczywiście
przyznał, że bezustannie o niej myśli? Czyżby wdarła się
w jego świat? Zacisnęła dłonie, zdumiona tym, co właśnie
usłyszała. Tak bardzo chciała, aby to była prawda, ale trochę
bała się uwierzyć. A jeśli spotka ją kolejne rozczarowanie?
Znalazła się blisko czegoś upragnionego, lecz mogła to utra-
cić. Co będzie, jeśli marzenie się nie spełni? Wiedziała, że
minęło dużo czasu, zanim by się pozbierała.
A jeśli to, co czuje, jest tylko rezultatem burzy hormonal-
nej i braku seksu? Nie miała wątpliwości, że lubi Shane'a.
Może nawet bardziej, niż lubi, ale o tym pomyśli później.
Teraz ważniejsze wydawało się coś innego. Zanim oboje
dadzą się ponieść pożądaniu, powinna się dowiedzieć, co
Shane sądzi o Tomie i jej dziecku. Musiała znać prawdę,
nawet gdyby miała ona okazać się bolesna.
- Shane, chciałabym z tobą o czymś porozmawiać - po-
wiedziała cicho, umykając spojrzeniem w bok.
- Dobrze.
Wzięła głęboki oddech.
R
S
- Zakochałam się w Tomie między innymi dlatego, że
cudownie mnie traktował. Od pierwszego dnia naszej znajo-
mości uważał mnie za kogoś wyjątkowego.
- Wiem. Nazywał cię swoją księżniczką.
Skinęła głową.
- Najpierw opiekowałam się mamą, a po jej śmierci zaj-
mowałam się braćmi i siostrami. Trwało to kilka lat, podczas
których ja zawsze byłam na szarym końcu, najmniej ważna.
Już nawet nie pamiętałam, jak to jest znaleźć się w centrum
uwagi. Tom to wszystko zmienił, i przez pewien czas czułam
się dzięki temu wspaniale. Wreszcie komuś na mnie zależało.
Okazało się jednak, że nie tego potrzebuję.
Szybko zerknęła na Shane'a. Obserwował ją uważnie, ale
chyba jej nie osądzał.
- Mów dalej - poprosił.
- Upłynęło dużo wody, nim zrozumiałam swój błąd. Za-
miast związać się z mężczyzną, z którym mogłabym ułożyć
sobie przyszłość, wybrałam kogoś, kto miał mi zrekompen-
sować przeszłość. Wyszłam za Toma z niewłaściwych powo-
dów, a on okazał się człowiekiem niedojrzałym i nie umiał
dorosnąć. W tej sytuacji nasze małżeństwo musiało zakoń-
czyć się klęską.
- Nie powinnaś się obwiniać za to niepowodzenie. Nie
mogłaś przewidzieć, jak wam się ułoży.
- Wiem. Biorąc ślub z Tomem, podjęłam decyzję, która
wtedy była trafna. Teraz, mimo tego, co działo się później, też
jej nie żałuję, ponieważ Tom dał mi dziecko. Jestem taka
szczęśliwa, że je mam. I wydaje mi się, że to nowe życie
będzie największym sukcesem Toma.
Shane podszedł do niej i delikatnie dotknął jej policzka.
- Nie musisz mi tego wyjaśniać. Doskonale rozumiem.
R
S
Jedną z rzeczy, które najbardziej mi się w tobie podobają,
jest twoja zdolność do wybaczenia Tomowi jego słabości.
Starasz się pamiętać przede wszystkim to, co było w nim naj-
lepsze. Może niedługo przebaczysz nawet sobie samej. To jest
najważniejsze. To oraz fakt, że zawsze będziesz kochać swoje
dziecko, niezależnie od tego, jakie wydarzenia poprzedziły
jego przyjście na świat.
- Dziękuję - szepnęła. Oczy piekły ją od łez.
- Nie dziękuj. Gdybym miał inne zdanie, nie byłoby war-
to się ze mną zadawać.
Nadal leciutko głaskał ją po twarzy. Pieszczota była deli-
katna i bardzo, bardzo zmysłowa.
- Pamiętam, że wczesne dzieciństwo miałem naprawdę
szczęśliwe. Mówię o tym okresie, gdy żyli rodzice. Wię-
kszość wspomnień jest dosyć zamglona, ale przypominam
sobie dużo śmiechu i radości. Moi rodzice bardzo się kochali,
a ja stanowiłem centrum ich wszechświata. Zawsze prag-
nąłem, aby moja rodzina była tak samo szczęśliwa. Bałem się
jednak, że coś pójdzie nie tak.
- Dlaczego? - Angela spojrzała na niego przenikliwie.
- Mówiłam ci z tuzin razy, że jesteś urodzonym ojcem.
Umiałbyś wspaniale wychowywać dzieci.
- Nie w tym rzecz. Nie chodzi o to, co miałem, tylko o to,
co utraciłem. Gdy zginęli rodzice, myślałem, że świat się
skończył. Jako dziewięciolatek straciłem wszystko. Zycie
nagle stało się naprawdę parszywe.
- Tak mi przykro - szepnęła, przytulając policzek do jego
dłoni. Ciepło tego dotyku jednoczyło ich. Chciała przysunąć
się do Shane'a i objąć go, ale czuła, że on najpierw musi
dokończyć zwierzenia.
R
S
- Wtedy zacząłem podchodzić do wszystkiego ostrożnie
i z dystansem. Nie chciałem znów utracić czegoś cennego,
więc się nie angażowałem. Nie miałem nic, więc niczego nie
można było mi odebrać. Po wielu przemyśleniach doszedłem
do wniosku, że w życiu powinienem dobrze wszystko plano-
wać, dysponować wersją awaryjną i pamiętać o szczegółach.
Wtedy nic mnie nie zaskoczy.
Oczywiście, pomyślała Angela. To wszystko układa się
w logiczną całość. Shane miał powody do ostrożności. To, co
przeszedł, musiało wywrzeć wpływ na jego osobowość.
- Obawy uczyniły z ciebie samotnika. W końcu związa-
łeś się z Mary, a później ona także cię zawiodła.
- Mimo to chcę wierzyć, że jeszcze spotka mnie coś do-
brego - przyznał z wahaniem. - Chcę kogoś lubić, może na-
wet kochać...
Ale nie kocha, przemknęło jej przez głowę.
- Wszystko dzieje się tak szybko. - Angela westchnęła.
Była rozczarowana, ale rozumiała rozterki Shane'a.
On zaś nadal gładził palcami jej policzek.
- Potrzebuję cię, Angela - powiedział cicho. - Od tak
dawna nikogo nie potrzebowałem.
Może to wystarczy na początek, pomyślała. Przecież ona
też nie ma stuprocentowej pewności. Patrzyła na przystojną
twarz, której rysy już tak dobrze znała. Cóż, była pewna na
dziewięćdziesiąt osiem procent, ale on nie musi o tym wie-
dzieć. Mogą zostać kochankami i przekonać się, co z tego
wyniknie. Nancy powiedziała, że Shane ostatnio zachowuje
się inaczej niż zwykle. To napawało nadzieją.
- Ja też cię potrzebuję, Shane.
Opuścił ręce i poruszył się trochę niespokojnie.
R
S
- Ryzykuję, że nazwiesz mnie tumanem, ale powiedz, jak
definiujesz tę „potrzebę"?
Uśmiechnęła się. Doskonale wiedziała, o co mu chodzi.
- Och, miałam na myśli nagość w łóżku. A ty?
Jęknął.
- Całe szczęście. Tak bardzo cię pragnę. Pragnąłem od
samego początku. Nie od tamtego pocałunku, tylko od chwi-
li, w której cię ujrzałem.
- Naprawdę? - Jego słowa całkiem ją oszołomiły.
- Tak.
Zamierzał ją objąć, ale się zawahał.
- A co z dzieckiem? Nie chciałbym zrobić wam jakiejś
krzywdy.
Padła mu w ramiona, objęła w talii i oparła głowę na jego
piersi.
- Dziękuję - szepnęła. - Dziękuję ci za to, że jesteś taki
serdeczny i troskliwy. Między innymi dlatego czuję się przy
tobie bezpieczna. - Uniosła głowę i spojrzała mu w oczy.
- Ani dziecku, ani mnie na pewno nic się nie stanie. Może
w ciągu kilku ostatnich tygodni ciąży sytuacja się zmieni, ale
na razie seks jest całkowicie dozwolony.
- Więc mówisz, że lepiej nie tracić czasu.
Parsknęła śmiechem.
- Coś w tym stylu - przyznała.
Ujął jej twarz w dłonie i pocałował. Dotyk jego ust był
znajomy i taki upragniony. Natychmiast przypomniała sobie
kształt warg Shane' a, jego zapach i żar, a jej ciało rozkosznie
zareagowało na tę bliskość i pieszczotę. Angela poczuła
w dole brzucha ciepło, które stawało się coraz bardziej inten-
sywne i ogarniało jej najbardziej intymne miejsca. Piersi na-
R
S
brzmiały i wyprężyły się. Zarzuciła Shane'owi ręce na szyję
i rozkoszowała się przeświadczeniem, że to, co się dzieje, jest
cudowne i powinno się wydarzyć. Całowała się z Shane' em
tylko raz, lecz w tej chwili miała wrażenie, że po długiej
podróży wreszcie wróciła do domu.
- Pragnę cię - szepnął Shane. Wsunął język w jej rozchy-
lone usta.
Wydawało się jej, że porwał ją dziki, rozszalały sztorm. Ze
wszystkich stron opływały ją potężne fale namiętności. An-
gela jeszcze nigdy nie przeżywała czegoś podobnego - wspa-
niałego i jednocześnie wstrząsającego. Gdy Shane musnął
czubkiem języka jej dolną wargę, a potem równie podnieca-
jąco zaczął drażnić język, jej ciało przeszył dreszcz. Sprawił,
że osłabła i mogła tylko przylgnąć do Shane'a, aby całkiem
zanurzyć się w rozkoszy.
Angela przesunęła rękami po plecach Shane'a i z zachwy-
tem stwierdziła, że mięśnie naprężają się pod jej palcami.
Czuła, że Shane pragnie, aby pieszczotliwymi dotykami obo-
je nauczyli się siebie nawzajem. Właśnie zdecydowali, że
chcą być razem tej nocy... może trochę dłużej. Niezależnie
od tego, jak długo będzie ich coś łączyć, chciała wiedzieć
o nim wszystko.
Shane obsypał pocałunkami jej policzki, czoło i powieki,
po czym powędrował wargami wzdłuż szyi aż do kołnierzyka
bluzy.
- Tak bardzo cię pragnę, Angela - wydyszał między ko-
lejnymi pocałunkami. - Potrzebuję cię. Chcę się z tobą ko-
chać. - Odsunął się nieco i popatrzył jej w oczy. - Proszę...
Pierwszy raz w życiu czuła, że ma władzę absolutną -
i zarazem jest pełna pokory. W tej chwili była pewna, że ona
R
S
i Shane zawsze stanowili jedność, lecz coś ich rozdzieliło.
Długo się błąkali, aby wreszcie znów się odnaleźć.
- Ja też cię potrzebuję - szepnęła. - Chcę do ciebie nale-
żeć w każdym znaczeniu tego słowa.
Wziął ją za rękę i poprowadził wąskim korytarzem do
swojej sypialni. Zapalił górne światło i Angela przelotnie
spojrzała na wielkie łóżko z kolumienkami na czterech ro-
gach oraz równie imponująco dużą komodę. Na lśniącym
parkiecie nie było dywanika, a na surowo gładkich, białych
ścianach nie wisiał ani jeden obrazek. Łóżko przykrywała
beżowa kapa, lecz nie leżała na nim ani jedna ozdobna podu-
szka.
- Nie jesteś zwolennikiem upiększania wnętrz, prawda?
- żartobliwie spytała Angela. - Bardzo byś cierpiał, wiesza-
jąc tu plakat w ramkach lub dodając jakiś inny element kolo-
rystyczny.
- Nie uważałem, że to konieczne. Sam umeblowałem ten
pokój. Mary nigdy ze mną nie mieszkała. Nigdy nie kochali-
śmy się ani w tym domu, ani na tym łóżku.
Odwróciła się do niego twarzą i objęła go w pasie.
- Skoro ty mnie rozumiesz i nie martwi cię moja prze-
szłość, ja mogę podobnie potraktować twoją.
- To dobrze.
Uniósł dół jej bluzy, a Angela zawahała się na ułamek
sekundy. Co prawda, wiedziała, że ciąża prawie wcale nie jest
widoczna, ale figura już nie była taka sama jak parę miesięcy
temu. Czy Shane się nie rozmyśli na widok trochę zaokrąglo-
nego brzucha?
Kiedy podciągał bluzę, przez moment zastanawiała się,
czy go powstrzymać i wyjaśnić, czego się obawia; Zaraz
R
S
jednak doszła do wniosku, że to nie ma sensu. Prawdopodob-
nie by jej nie zrozumiał. Większość mężczyzn nie pojmuje,
dlaczego kobiety są takie samokrytyczne, gdy chodzi o ich
kształty.
Podniosła więc ręce, a Shane ściągnął jej bluzę przez gło-
wę i rzucił na komodę.
Potem ukląkł, starannie rozsznurował jej buty i zdjął je,
następnie to samo zrobił ze skarpetkami i legginsami. Angela
została tylko w figach i staniku, marząc o tym, aby dać susa
na łóżko i aż po uszy przykryć się kocem. Przed oczami
natychmiast stanęła jej piękna sąsiadka. Nancy niewątpliwie
była oszałamiająco atrakcyjna od dnia swoich narodzin. Całe
szczęście, że Shane'a nigdy nie łączyło z nią nic intymnego,
więc teraz nie będzie ich obu porównywał.
- O czym myślisz? - spytał?
- O niczym. - Zacisnęła usta. Nigdy nie umiała kłamać
i Shane chyba jej nie uwierzył. Westchnęła. - Po prostu je-
stem trochę zakłopotana z powodu mojego ciała. Zazwyczaj
wyglądam lepiej, ale jestem w ciąży i... i martwię się, że ci
się nie spodobam.
Była taka skrępowana, że mówiła coraz ciszej, a kilka
ostatnich słów powiedziała szeptem. Przez cały czas wpatry-
wała się w górny guzik koszuli Shane'a, aby nie patrzyć mu
w oczy.
- Jesteś piękna. Jak możesz w to wątpić? - Shane ujął jej
dłoń i przycisnął do swojego podbrzusza. - Chyba czujesz,
jak bardzo cię pragnę?
Cóż, rzeczywiście był... gotów. Angela uśmiechnęła się
leciutko.
- Od jak dawna... żyłeś w celibacie, szeryfie?
R
S
- Od niepamiętnych czasów. - Wziął ją w objęcia i ła-
godnie opuścił na łóżko. - Czekałem na ciebie, zanim jeszcze
się urodziłaś.
Cudowne oświadczenie, stwierdziła rozmarzona, gdy usta
Shane'a znów spoczęły na jej wargach. Podobało się jej rów-
nież to, w jaki sposób przywierało do niej jego muskularne
ciało. Shane był ucieleśnieniem męskiej siły. Jego duża dłoń
spoczęła między łagodnym zaokrągleniem jej brzucha a do-
łem staniczka, a język znów zręcznie wślizgnął się do jej ust.
Ciekawe, w którą stronę się skieruje, pomyślała na wpół przy-
tomnie. Każdy ruch stwarzał tyle możliwości...
Przez długą chwilę nic się nie działo, po czym Shane
bardzo powoli - tak powoli, że omal z tego powodu nie
umarła - położył rękę na jej lewej piersi. Musnął jej wypu-
kłość, a sutek natychmiast stał się twardy jak guziczek i wy-
prężył się, spragniony pieszczoty. Potem pochylił głowę i po-
głębił pocałunek, lecz Angeli to nie wystarczyło. Chciała, aby
dotykał jej nagich piersi, aby drażnił ich czubeczki, aby je
pocierał, lizał i doprowadzał ją do szaleństwa.
Chyba czytał w jej myślach, ponieważ wsunął pod nią
rękę i odnalazł zapięcie. Rozpiął dwie małe haftki, zdjął cien-
ki, koronkowy stanik z ramion Angeli i rzucił obok łóżka.
Wieczorne powietrze wydawało się chłodne, gdy owionę-
ło rozgrzaną skórę. Sutki jeszcze bardziej się uwypukliły
i stały niesłychanie wrażliwe. Dłoń Shane'a powróciła na
jedną wypukłość, a kciuk przesunął się po ciemnoróżowym
zwieńczeniu.
W Angeli eksplodowała niezliczona ilość świetlnych pla-
mek. Wygięła się, aby poczuć Shane'a bliżej, ssała jego język
- i szaleńczo pragnęła, aby odnalazł najbardziej wrażliwe, in-
R
S
tymne miejsce i zaczął je dotykać. On tymczasem cudownie
pieścił jej piersi, brał raz jeden, raz drugi sutek w palce.
Angela czuła narastające napięcie, które lada chwila mogło
sięgnąć zenitu. Skóra jeszcze nigdy nie była taka wyczulona
na każdy dotyk, a ciało nigdy nie reagowało tak intensywnie.
- Pragnę cię - wydyszał Shane z ustami przy jej szyi.
- Chcę mieć cię całą. - Polizał jej obojczyk, powędrował
językiem niżej. - Smakujesz tak słodko. Właśnie tak jak so-
bie wyobrażałem.
Błądził wargami coraz bliżej jej piersi i Angela z podnie-
cenia wstrzymała oddech. Zastanawiała się, czy zaraz umrze
z rozkoszy, a kumulujące się napięcie sprawiało, że drżała.
Z dłonią na lewej piersi Shane dotarł ustami do prawej.
Tutaj się zatrzymał. Angela otworzyła oczy i spojrzała na
niego. On, nie spuszczając z niej wzroku, dotknął czubkiem
języka wyprężonego sutka. Widzieć i czuć - to było więcej,
niż mogła znieść. Zaczęła dygotać, lecz to spełnienie okazało
się tylko częściowe, ponieważ po chwili znieruchomiała -je-
szcze bardziej podniecona niż przedtem.
- Shane - jęknęła. - Nie wiem, co ty ze mną wyprawiasz.
- Kocham się z tobą.
- Tak, w najcudowniejszy sposób. To jest wspaniałe.
- A nie powinno takie być? - spytał z uśmiechem.
- Nie miałam pojęcia, że może być aż tak dobrze. - Oba-
wiała się, że zdumienie ma wypisane na twarzy. - Chcę...
- Czego?
- Wszystkiego.
Puścił ją na moment i zdjął z niej figi. Być może jego
wzrok przelotnie zatrzymał się na jej nieco wypukłym brzu-
chu, lecz już się tym nie przejmowała. Wystarczyło, że zaraz
R
S
powrócił wargami do jej piersi, a gdy wciągnął jej czubek
w usta i zaczął ssać, Angela znów wstrząsnął dreszcz.
To nie może dziać się naprawdę, pomyślała niezbyt przy-
tomnie, ponieważ jej umysł spowijała zmysłowa mgła. Była
skłonna uwierzyć, że śni. Zupełnie, jakby jej ciało zostało
stworzone do zaspokajania przez tego mężczyznę.
Shane oderwał się od jej piersi i znów pocałował w usta.
Przyjęła to z zachwytem, objęła go i przyciągnęła do siebie.
Wtedy przesunął dłonią po jej udzie i dotarł do źródła rozko-
szy. Angela już nad sobą nie panowała. Bezwiednie rozchyli-
ła uda i podciągnęła kolana w górę, całkowicie oddając się
we władanie Shane'a. Pieścił ją, a jej ciało szykowało się do
kolejnego spełnienia.
Okazało się równie wstrząsające jak poprzednie. Leżała
słaba i ciężko dyszała, lecz nadal pragnęła czegoś więcej.
- Chcę cię poczuć w środku - powiedziała nagląco. -
Proszę...
- Nie musisz mnie prosić.
Usiadł i szybko zaczął rozpinać koszulę, a gdy Angela
położyła dłoń na jego nagiej piersi, jednym szarpnięciem
wyrwał trzy ostatnie guziki. Błyskawicznie zdjął z siebie
resztę garderoby i po chwili już był nagi.
Jego tors pokrywało delikatne owłosienie, które zwężało
się w pasie i rozszerzało w okolicach podbrzusza. Uda były
muskularne i silne, a męskość - skierowana w jej stronę -
niewątpliwie gotowa. Angela dotknęła go pieszczotliwie,
a Shane ze świstem wciągnął powietrze.
- Chodź - szepnęła, wyciągając do niego ręce.
Ukląkł między jej udami, ona zaś otworzyła się i starała
przygotować na gwałtowność zespolenia.
R
S
Wsunął się w nią powoli. Wypełnił ją tak bardzo, że od-
niosła wrażenie, jakby stali się jednością.
Potem Shane wsparł się na rękach, zaś Angela odważnie
spojrzała mu w oczy. Wtedy zaczął się poruszać.
Miała ochotę krzyczeć. Żadne z jej dotychczasowych do-
świadczeń nie przygotowało jej do takiej rozkoszy, jaką było
zespolenie z Shane' em. Każdy ruch sprawiał, że jej ciało
zaciskało się i drżało, wstrząsane dreszczem cudownego
spełnienia. Przeżywała je wciąż od nowa, ledwie zdolna po-
wstrzymać się od krzyku.
- Wiem, co się dzieje - szepnął Shane. - Widzę to w two-
im spojrzeniu. Mogę przyśpieszyć tempo?
Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że nie zamknęła
oczu ani nie odwróciła głowy. W żaden sposób nie maskowa-
ła tego, co czuje. Niczego nie ukrywała, ale była pewna, że
właśnie tak być powinno. Chciała, aby Shane wiedział, czego
ona doznaje.
- Możesz - wydyszała. - Nie bój się, nic mi nie będzie.
Jego ruchy stały się szybsze, a ciało Angeli dygotało,
wstrząsane kolejnymi falami rozkoszy, które wkrótce zlały
się w jedną - wielką i wszechogarniającą. Shane wkrótce
zwolnił i wyprężył się. Angela bezwiednie wstrzymała od-
dech, po czym zwiotczała na pościeli, słodko zmęczona.
Shane uniósł się i wziął ją w ramiona, szepcząc jej do ucha
gardłowym głosem zapewnienia, że było wspaniale.
R
S
ROZDZIAŁ 8
Shane nie pamiętał, aby kiedykolwiek miał poczucie takiej
cudownej bliskości. Już przestał drżeć, lecz wciąż przepełnia-
ła go rozkosz. Obejmował Angelę i wiedział, że ona czuje to
samo co on, zupełnie jakby na jedną krótką chwilę stali się
jednością.
Przewrócił się na bok i pociągnął za sobą Angelę, aby
leżeli twarzami do siebie. Jej dekolt i policzki były zaróżo-
wione, a oddech - nadal przyśpieszony.
- Och - szepnęła, otwierając oczy - to było niesamowite.
- Też tak sądzę - odparł z szerokim uśmiechem. - Nie
wiedziałem, że można kochać się tak szaleńczo.
Angela westchnęła.
- A ja nie miałam pojęcia, że potrafię tak reagować. Nie
wiem, z czego to wynikało - z wzajemnego zauroczenia, pie-
szczot, czy tej osławionej chemii, ale wydawało mi się, że
odpłynęłam w inny wymiar.
Ego Shane'a mile połechtała świadomość, że zaspokoił
Angelę, lecz jednocześnie odezwał się zdrowy rozsądek,
a wraz z nim - niepokój.
- Dobrze się czujesz? Czy dziecko... - Nie dokończył,
ponieważ przerwała mu szybkim ruchem głowy.
R
S
- Z dzieckiem wszystko w porządku - zapewniła. -
Wbrew dawnym twierdzeniom ono nie widzi, co się dzieje,
jest idealnie odseparowane od świata i całkowicie bezpiecz-
ne. A mnie można pozazdrościć zdrowia. Nigdy na nic nie
choruję. - Uśmiechnęła się. - Pohuśtaliśmy je, więc prawdo-
podobnie usnęło.
Shane przycisnął rękę do łagodnie zaokrąglonego brzucha
Angeli.
- Zdarza ci się czuć ruchy?
- Nie jestem pewna. Parę razy odniosłam wrażenie, że
się leciutko poruszyło, ale może tylko sobie to wyobrażam.
Powinnam poczuć ruchy za jakieś kilka tygodni. Podob-
no matka łatwiej wyczuwa to podczas drugiej lub trzeciej
ciąży niż za pierwszym razem. - Położyła dłoń na jego
ręce i splotła palce z jego palcami. - Chyba mogę uważać się
za szczęściarę. Jak dotąd jeszcze nie miałam porannych
mdłości. Kupiłam test ciążowy tylko dlatego, że o dwa dni
spóźnił mi się okres, a zawsze pojawiał się regularnie jak
w zegarku.
- Nie marzysz o opychaniu się ogórkami w occie i cze-
koladowymi lodami?
- Jeszcze nie. Dam ci znać, gdy nabiorę apetytu na takie
frykasy.
Spojrzał na blednące siniaki, a potem w wielkie, zielone
oczy. Od pewnego czasu usiłował stłumić emocje, lecz oka-
zało się to trudne. Może nawet niewykonalne. Angela stawała
się dla niego coraz ważniejsza, a przecież zaledwie miesiąc
temu nawet nie wiedział o jej istnieniu.
- A gdyby do sprawy napadu przydzielono kogoś innego,
nie mnie? - spytał. - Gdybyśmy nigdy się nie spotkali?
- Whitehorn to małe miasteczko. W końcu na pewno
R
S
wpadlibyśmy na siebie. Poza tym zbliża się Boże Narodzenie.
Może o tej porze roku łatwiej o cuda?
- Może tak - przyznał wesoło.
- A gdybym nie była posiniaczoną bidulą cierpiącą na
amnezję, to też uznałbyś mnie za kobietę atrakcyjną? -
W głosie Angeli zabrzmiały żartobliwe nutki.
Cmoknął ją w czubek nosa.
- Tak. Gdybym ujrzał cię w supermarkecie lub restaura-
cji, natychmiast bym podszedł i poprosił o spotkanie.
- A jeśli za szybko jechałabym samochodem?
- Wtedy najpierw wlepiłbym ci mandat, a potem prosił
o spotkanie.
- Nie mogłabym przekupić cię pocałunkiem?
Zademonstrowała, co zrobiłaby w takim wypadku. Jej
usta powoli przesuwały się po wargach Shane'a, a czubek
języka delikatnie je obrysowywał. Co prawda, przed chwilą
się kochali, lecz Shane znów poczuł, że jej pragnie.
- Gdybym pocałowała cię właśnie tak, wciąż upierałbyś
się, aby wypisać mandat? - zamruczała.
- Tak, ale przez resztę dnia byłoby mi strasznie niewy-
godnie.
Zerknęła na jego ciało i zrozumiała, o czym mówił.
- Już? - Uniosła brwi.
- Może jednak trochę zaczekamy?
- Dobrze, ale nie za długo.
Położył się na wznak. Wtuliła się w niego i oparła głowę
na jego barku. Podciągnął koc, przykrył ich oboje i objął ją
czule.
Na dworze było już ciemno. Światło palącej się na ulicy
latarni podkreślało regularne rysy twarzy kobiety, którą trzy-
R
S
mał w ramionach. Ciekawe, jak będzie wyglądać jej córecz-
ka, pomyślał. Miał nadzieję, że okaże się równie ładna jak jej
mama.
- Chciałabyś mieć więcej dzieci?
- Chyba tak. Kiedyś, w przyszłości. Zawsze marzyłam
o dwojgu lub trojgu. Może to zabrzmi śmiesznie, ale dobrze
się stało, że urodzę dziewczynkę. Samotnej matce łatwiej
wychowywać córkę. Poza tym - choć może nie powinnam
tego mówić - mój przyszły mąż na pewno chciałby mieć ze
mną syna, jeśli powtórnie za kogoś wyjdę.
Shane zmarszczył brwi. Nie podobała mu się perspektywa
drugiego zamążpójścia Angeli, ale ona niewątpliwie kogoś
sobie znajdzie. I to pewnie wkrótce. On nie jest materiałem
na męża. I nigdy nie będzie. Koniec, kropka.
- A ty, Shane? Chcesz mieć tyle dzieci, żeby stworzyć
rodzinną drużynę koszykówki, czy raczej wolałbyś kilku
baseballistów?
- Ani jedno, ani drugie. Wiesz, że się do tego nie nadaję.
- Doprowadzasz mnie do szału tymi swoimi wątpliwo-
ściami. Tom bezustannie zasypywał mnie obietnicami, lecz
prawie nigdy ich nie spełniał. Wciąż słyszałam tylko puste
słowa i w końcu straciłam do niego zaufanie. Na tobie można
polegać. Jesteś człowiekiem, który nie rzuca słów na wiatr.
Nigdy nie zawiedziesz kobiety, z którą się zwiążesz, ani tym
bardziej dziecka.
To stwierdzenie sprawiło mu przyjemność, nie chciał jed-
nak, aby Angela uważała go za wcielenie doskonałości.
- Ja też popełniam błędy - odparł. - Zawsze mam dobre
intencje i się staram, ale czasem robię głupstwa. Mogę nie
spełnić wszystkich pokładanych we mnie nadziei.
R
S
Angela parsknęła śmiechem.
- Kochanie, przecież jesteś mężczyzną. Na pewno od cza-
su do czasu rozrabiasz. To oczywiste.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał, patrząc na nią
groźnie.
- Dokładnie to, co powiedziałam. Że żaden mężczyzna
nie jest chodzącym ideałem. - Spoważniała i znów oparła
skroń na jego ramieniu. - Nie chodzi mi o wyrzucanie śmieci
lub zostawianie skarpetek na podłodze. Mam na myśli cha-
rakter. Ty nie obiecasz swojej żonie, że po przeprowadzce do
kolejnego miasta zostaniecie tam na tyle długo, aby wynająć
dom, a za dwa tygodnie znów ruszycie w drogę. Nie wyj-
miesz z konta wszystkich oszczędności, aby zainwestować
w firmę, która splajtuje po miesiącu. Ty postarasz się zapew-
nić swoim dzieciom bezpieczną przyszłość.
Shane milczał, trochę zakłopotany. W tych kilku zdaniach
Angela opisała swoje życie z Tomem. To jasne, że wiele
wycierpiała. Shane dałby dużo, aby móc cofnąć czas i wyrzu-
cić z jej przeszłości całe zło, które ją spotkało. Chciał w jakiś
magiczny sposób zmienić przykre doświadczenia w coś do-
brego i przyjemnego. Mógł jednak tylko jej wysłuchać
i przysiąc, że przy nim nigdy nie będzie musiała martwić się
o takie rzeczy.
- A ty, Shane... Co zamierzasz w życiu osiągnąć? Zosta-
niesz w policji?
- Chciałbym w przyszłości awansować na stanowisko
szeryfa. Lubię Whitehorn i jego mieszkańców. To na tyle
mała społeczność, że dobrze działająca władza wykonawcza
może wiele zmienić i poprawić ludziom byt.
Angela pieszczotliwie potarła dłonią tors Shane'a.
R
S
- To brzmi bardzo sensownie, ale ja uważam, że powinie-
neś pomyśleć o karierze politycznej.
- Mówisz o pracy w radzie miejskiej? - spytał z lekka
zaskoczony.
- Może. Na początek. - Patrzyła na niego z przewrotnym
uśmieszkiem.
Nie do wiary, że to powiedziała, pomyślał. Kilka lat temu,
gdy spotykał się z Mary, przyznał kiedyś, że czasem marzy
o działalności politycznej w Whitehorn lub nawet we wła-
dzach" stanowych. Chodziło mu po głowie kandydowanie na
jakieś stanowisko w administracji państwowej, lecz Mary go
wyśmiała. Stwierdziła, że tylko straciłby czas, ponieważ nie
ma funduszy na kampanię, wsparcia rodziny i żadnych cen-
nych znajomości.
- Naprawdę sądzisz, że bym się nadawał?
- Oczywiście, ale musisz się liczyć z pewnymi niebezpie-
czeństwami.
- Jakimi?
- Problem w tym, że gdy tylko staniesz się znany, wszyst-
kie niezamężne kobiety uznają cię za fantastyczną partię
i spróbują cię złapać. Nie będziesz mógł się opędzić od wiel-
bicielek. - Pocałowała go czule. - Pomysł jest doskonały.
Tobie się podoba i tylko to się liczy.
- Nie zachwyca mnie perspektywa tłumu wrzeszczących
kobiet.
Angela zachichotała.
- Wiem. Na tym między innymi polega twój urok.
- A czego ty pragniesz dla siebie? - Przysunął się do niej.
Nadal był podniecony i chętnie znów by się z nią kochał, lecz
wolał, aby najpierw trochę odpoczęła.
R
S
- Chcę jak najdłużej uczyć w szkole. To mój wymarzony
zawód, lecz jeśli urodzę gromadkę dzieci, to może nie będę
mogła pracować zawodowo. Chcę też mieć swoje miejsce na
ziemi i zapuścić korzenie. Pragnę należeć do miejscowej spo-
łeczności i wychowywać swoje dzieci tam, gdzie wszyscy się
znają, a sąsiedzi troszczą się o siebie nawzajem. - Westchnę-
ła. - Zmieńmy temat, dobrze? Opisz wakacje, które uważasz
za doskonałe. Taki rodzinny urlop.
Shane przez chwilę się zastanawiał.
- Rodzinny? No dobrze. Wszyscy pakują się do furgonet-
ki i jedziemy na biwak. Obowiązuje tylko jedna zasada - ma-
ma nie gotuje i nie zmywa. Ma czas na przyjemności, na
przykład czytanie.
- Cudownie. - Pogładziła go po szerokiej piersi i przesu-
nęła dłoń niżej. Próbował nie zwracać uwagi na pieszczotę,
lecz niektóre części jego ciała natychmiast zareagowały na
dotyk.
- Mam tylko jedną sugestię co do wakacji na kempingu
- powiedziała Angela, sunąc palcami po udach Sł*ane'a.
- Jaką? - spytał zduszonym głosem.
- Wędkowanie. Na biwaku warto złowić spore? ryb.
- Załatwione. - Teraz był skłonny obiecać jej złote góry,
żeby tylko zechciała...
Zechciała. Dotknęła go, wzięła w dłoń i zaczęła powoli
poruszać nią w górę i w dół. Delikatne tarcie sprawiło, że
Shane wyprężył się i jęknął.
- A co z romantycznymi wakacjami? - spytała Angela
słodkim tonem.
Shane był tak bardzo zafascynowany pieszczotą, że nie
potrafił skupić się na niczym innym: Siłą woli skłonił jednak
R
S
umysł do wykreowania uroczego wizerunku szerokiej, złoci-
stej plaży, ciepłego, szmaragdowego morza i domku pod pal-
mami - miejsca odległego od cywilizacji, spokojnego i...
- Chciałabym regularnie wyjeżdżać na urlop z moim mę-
żem - oświadczyła Angela, przerywając Shane'owi leniwe
rozważania. - Uważam, że małżeństwo powinno być priory-
tetem. Wiem, że często należy stawiać na pierwszym miejscu
dobro dzieci, ale bez odpowiednich działań nawet najlepszy
związek zwiędnie jak kwiat, którego sienie podlewa. Dlatego
trzeba o niego dbać. Mam nadzieję, że mój mąż będzie miał
podobne zdanie.
Mąż, w myśli powtórzył Shane. Angela powtórnie wyj-
dzie za mąż. Odsunął jej rękę i usiadł.
- Shane? Co się stało?
- Nic.
Oczywiście, że nic się nie stało. Ale wszystko było nie tak.
To jasne, że Angela kogoś poślubi. Jest kobietą, która marzy
o stabilizacji. Urodzi córeczkę i niejeden przyzwoity facet
zechce pokochać i matkę, i dziecko. A on, Shane, po prostu
usunie się w cień. Spokojnie odejdzie, żeby Angela ułożyła
sobie życie od nowa.
Tak, to brzmi sensownie. Angela to prawie obca osoba.
Spotkali się niedawno. Dziś zostali kochankami. Uprzytomnił
sobie, że mimo krótkiej znajomości wie o Angeli więcej niż
o Mary w czasach, gdy była jego narzeczoną. Dowiedział się
o nieudanym małżeństwie, w którym zbyt długo była lojalną
żoną, ponieważ dała słowo. Wiedział, że po rozstaniu z mę-
żem wzięła się w garść i rozpoczęła studia. Pracowała i zrobi-
ła dyplom. Osiągnęła swój cel i odkryła, że ma kolejne ma-
rzenie. To o macierzyństwie. Gdy pobita, cierpiąca i pozba-
R
S
wioną pamięci leżała w szpitalu, z radością przyjęła wiado-
mość, że jest w ciąży.
Musiał przyznać, że Angela jest najwspanialszą osobą,
jaką kiedykolwiek znał. Czy naprawdę zamierzał spokojnie
patrzeć, jak ona znika z jego życia?
- Nie mogę tego zrobić - rzekł stanowczo.
- Czego?
- Nie mogę pozwolić ci odejść. Nie mam pojęcia, jak być
ojcem i mężem, i okropnie się boję, że wszystko zepsuję, ale
nie dopuszczę do tego, żebyś zniknęła z mojego życia i wy-
szła za kogoś innego.
Zielone oczy rozjarzyły się czymś, co może nawet ośmie-
liłby się nazwać szczęściem... gdyby nie był taki przerażony,
że ona zacznie się z niego śmiać. Jednak tak się nie stało.
Angela pochyliła się w jego stronę i pocałowała go w usta.
- Nie wyjdę za nikogo innego - oświadczyła. - Ty jesteś
tym, którego pragnę.
Tak bardzo chciał uwierzyć w te słowa, ale to przecież
niemożliwe.
- Jesteś wspaniały, Shane. Honorowy, szczodry, troskli-
wy i potrafisz zadbać o szczegóły. A one są niezmiernie waż-
ne - i w życiu, i w łóżku.
Jaka ona piękna, pomyślał rozmarzony. Prawdopodobnie
na nią nie zasługiwał, ale pragnienie było silniejsze.
Objął ją i posadził obok siebie.
- Angelo Sheppard, kocham cię tak, jak nigdy nikogo nie
kochałem. Podziwiam twój hart i pogodę ducha. Uważam, że
jesteś nadzwyczajna i nieskończenie piękna. Chcę spędzić
z tobą resztę życia. Uczynisz mi ten zaszczyt i wyjdziesz za
mnie?
R
S
Po zaróżowionych policzkach spłynęły dwie łzy. Otarła je
wierzchem dłoni.
- Wybacz - chlipnęła. - Zawsze płaczę, gdy przepełnia
mnie szczęście. - Zarzuciła mu ręce na szyję. - Tak, wyjdę za
ciebie. Ja też cię kocham i chcę być z tobą. Chcę się z tobą
zestarzeć i doczekać dnia, gdy nasze dzieci dadzą nam wnuki.
Prawie nie mógł uwierzyć, że zgodziła się zostać jego
żoną. Poczuł przypływ niewyobrażalnej radości. Przytulił ją
więc mocno i pocałował.
- Dziękuję. Zawsze będę cię kochał. Nigdy nie pożału-
jesz, że powiedziałaś „tak".
Oddała mu pocałunek.
- Wiem.
- Będę też kochać twoją córkę - obiecał - jak własne
dziecko. Na pewno zechcesz opowiedzieć jej o Tomie i są-
dzę, że powinnaś. Będę dla niej ojcem na każdy inny sposób.
Twarz Angeli była cała mokra od łez.
- Nie wiem, czym sobie na to zasłużyłam, ale zamierzam
trzymać się ciebie, Shane, i nigdy nie pozwolić ci odejść.
- Świetnie.
- Kiedy mielibyśmy się pobrać? Wkrótce?
- Jasne. Jutro, jeśli to ci odpowiada.
- Tak. - Otworzyła szeroko oczy. - Nie możemy jednak
zorganizować wesela z dnia na dzień.
- Dlaczego nie? Mam ochotę wziąć z tobą ślub w tym
domu, abyśmy tutaj zaczęli tworzyć nasze wspomnienia.
Przyszło mi do głowy, że Nancy i Jerry mogą być naszymi
świadkami. Chyba że wolisz inny wariant.
- Nie, podoba mi się twój pomysł. Chciałabym wyjść za
ciebie jak najszybciej.
R
S
Pochylił się i znów ją pocałował. Trzymając ją w ramio-
nach, czuł, że wreszcie odnalazł to, czego tak rozpaczliwie
potrzebował, czego od dawna szukał. Przyszłość z Angela
była spełnieniem jego marzeń. Upragnioną stabilizacją.
Położył Angelę na plecach i zamierzał znów zacząć się
z nią kochać, lecz wtedy zadzwonił telefon.
Shane zaklął pod nosem i sięgnął po słuchawkę.
- Przepraszam - mruknął, zanim ją podniósł. - To może
być z pracy.
- Wiem. I rozumiem.
- McBride - rzucił krótko.
- Shane, chciałem tylko cię zawiadomić, że Sara Mitchell
uciekła od porywaczy - powiedział Matt Anders, jeden z za-
stępców szeryfa i współpracownik Shane'a. - Umknęła im
dziś po południu. Czuje się dobrze. To cud, wziąwszy pod
uwagę, co przeszła. Problem w tym, że te łobuzy prawdopo-
dobnie są wściekłe z powodu zniknięcia Sary i utraty spo-
dziewanego okupu. Dlatego szef wolałby, żebyście oboje
przyczaili się na pewien czas, na przykład tydzień, dopóki ta
sprawa nie zostanie zamknięta.
Shane spojrzał na śliczną młodą kobietę, którą obejmował.
- To chyba da się zrobić - oświadczył. - Może nawet
wyjedziemy z miasta na parę dni.
- Doskonale. Dzięki. - Matt rozłączył się.
- Co się stało? - spytała Angela.
- Dziewczynka, którą porwano tego dnia, gdy cię napad-
nięto, zdołała,uciec - wyjaśnił. - Nic jej nie jest - dodał
pośpiesznie na widok zatroskanej miny Angeli. - Otrzyma-
łem rozkaz, aby w ciągu najbliższych dni nie spuszczać cię
z oka.
R
S
- Naprawdę? To dlatego wspomniałeś o wyjeździe
z Whitehorn.
- Właśnie. - Objął ją mocniej i przytulił. - Będę musiał
trzymać się bardzo blisko ciebie.
Gwałtownie wciągnęła powietrze, gdy się połączyli.
- Masz na myśli osobistą ochronę?
- Oczywiście. Tylko to, co najlepsze, dla kobiety, którą
kocham.
Zamierzała coś odpowiedzieć, lecz jej usta poruszyły się
bezgłośnie, a on poczuł pulsowanie jej pierwszego spełnie-
nia. Miał ochotę zażartować na temat tej błyskawicznej re-
akcji, lecz jego ciało także zatraciło się w rozkoszy. Po chwili
Shane już nie mógł myśleć ani mówić, ponieważ wzięły nad
nim górę doznania i wdzięczność za to, że znalazł Angelę.
W przeciwieństwie do większości ślubów ten będzie
skromny, pomyślała Angela, poprawiając wpięte we włosy
róże. Musiało obyć się bez ceremonii w kościele, muzyki
organowej i tłumu weselnych gości. Mieli być obecni tylko
Nancy, Jeny i ich dwoje dzieci. Angela nawet zrezygnowała
z prawdziwej ślubnej sukni. Mimo to uważała ten dzień za
najszczęśliwszy w swoim życiu. Nigdy nie czuła się taka
radosna i nigdy nie robiła czegoś bardziej sensownego.
- Wyglądasz przepięknie - stwierdziła Nancy i serdecz-
nie ją uścisnęła. - I jesteś taka zakochana.
- Dzięki za twoją pomoc. Bez ciebie nie dałabym sobie
rady.
- Przecież po to są przyjaciele, prawda? Poza tym uwiel-
biam wyzwania, a niełatwo zorganizować ślub i wesele
z dnia na dzień.
R
S
Zdaniem Angeli, Nancy rzeczywiście dokonała cudu. Gdy
Shane zadzwonił do niej, aby spytać, czy ona i Jeny zechcą
być świadkami, Nancy natychmiast się zgodziła i oświadczy-
ła, że pomoże wszystko zorganizować. Piętnaście minut
później zjawiła się z notatnikiem w jednej ręce i spisem tele-
fonów w drugiej.
Do dziesiątej rano zdążyła zamówić ślubną wiązankę
dla Angeli, kwiaty do udekorowania domu i koszyk róża-
nych płatków dla Belindy, która miała sypać je pod nogi
młodej parze. Nancy znała też właścicielkę miejscowej cu-
kierni i wymogła obietnicę, że o czwartej zostanie dostarczo-
ny tort weselny. Później obie z Angela zawiozły do pralni
najlepszy garnitur Shane'a i pojechały do sklepu z damską
odzieżą.
Angela długo stała przed świątecznie udekorowaną wysta-
wą obramowaną świerkowymi gałązkami, na których wesoło
mrugały maleńkie, kolorowe światełka. Za szybą ujrzała bo-
wiem strój wymarzony na dzisiejszą uroczystą okazję. Była
to sukienka z kremowej koronki. Miała długie rękawy i dość
głęboki dekolt oraz nieco podwyższoną talię. Okazało się, że
pasuje na Angelę wprost idealnie, a krój skutecznie maskuje
niewielkie zaokrąglenie sylwetki.
Kupiły sukienkę bez wahania i w drodze powrotnej ode-
brały uprany garnitur. Wstąpiły też do jubilera po dwie pro-
ste, złote obrączki, oraz do kościoła, gdzie sekretarka i zara-
zem organistka nagrała marsz weselny. Nancy miała puścić
taśmę podczas ceremonii, gdy Angela będzie wchodziła do
salonu w domu Shane'a. Nancy przyniosła też kamerę, aby
uwiecznić ślub na taśmie, oraz zamówiła w restauracji dosta-
wę romantycznej kolacji dla dwóch osób.
R
S
- Pomyślałaś o wszystkim - stwierdziła Angela, obraca-
jąc się przed lustrem. - Nawet ułożyłaś mi włosy.
Nancy wzruszyła ramionami.
- Cieszę się, że zdążyłyśmy ze wszystkim. Czasem sądzę,
że w poprzednim życiu musiałam być generałem lub kimś
w tym rodzaju. Jestem dobrze zorganizowana i potrafię bły-
skawicznie załatwić różne sprawy. Negatywną stroną oczy-
wiście jest to, że ustawiam słoiczki z przyprawami w porząd-
ku alfabetycznym, co innych doprowadza do szału.
- Ja uważam, że to uroczy zwyczaj.
- Mam nadzieję. - Nancy uśmiechnęła się do Angeli. -
Wspaniale, że wychodzisz za Shane'a. Wiem, że decyzja
zapadła nagle, ale wydaje mi się najzupełniej trafna. Jakby-
ście byli dla siebie stworzeni.
- To prawda - przyznała Angela. Usiłowała nie zwracać
uwagi na to, jak oszałamiająco wygląda Nancy w prostej
granatowej sukience. Ta kobieta mogłaby zarobić fortunę
jako modelka.
- Powiedziałam Belindzie, że będziesz mieszkać obok
nas i zostaniesz mamą malutkiej dziewczynki. Belinda szale-
je z radości. Wie, że mały dzidzius to coś o wiele lepszego niż
lalki.
Angela poczuła zbierające się w oczach łzy. Miała dostać
to, czego zawsze pragnęła - dom, przyjaciół, krąg znajo-
mych. Chciała, aby jej dzieci bawiły się z dziećmi sąsiadów
i zawierały przyjaźnie, które przetrwają całe życie.
- Dziękuję ci za wszystko, Nancy. - Angela mocno ją
uścisnęła.
Po chwili do drzwi pokoju zapukał Jerry i oznajmił, że
pora rozpocząć ceremonię.
R
S
Najpierw poszła Nancy. Angela poczekała na pierwsze
tony marsza weselnego i dopiero wtedy udała się do saloniku.
Od rana obawiała się tremy, ale czuła się doskonale i jeszcze
nigdy niczego nie była tak bardzo pewna jak tego, że Shane
jest mężczyzną jej życia.
Idąc przez hol, ujrzała emanujące z pokoju łagodne, mi-
gotliwe światło. Gdy szykowała się do ślubu, Shane i Jerry
zapalili dziesiątki maleńkich świeczek. Angela odniosła wra-
żenie, że znajduje się we wnętrzu kościoła.
Pastor uśmiechnął się do niej i mrugnął porozumiewaw-
czo, jednocześnie dając znak głową, aby panna młoda pode-
szła bliżej. Obok już czekał Shane - wysoki i godny zaufania.
Wiedziała, że on zostanie przy niej na zawsze.
Spojrzeli sobie w oczy i wszystko wokół nich gdzieś
odpłynęło. Angeli wydawało się, że w delikatnej mgiełce
widzi kilkoro roześmianych dzieci, dużego psa i dwa koty.
Że słyszy echo radosnych głosów, gdy rano w Boże Naro-
dzenie dzieci wyjmują spod choinki gwiazdkowe prezen-
ty. Ujrzała też dom - rozbudowany i zamieszkany przez
szczęśliwą rodzinę. Widziała, jak jej dzieci kończą studia,
żenią się - z wyjątkiem tego najmłodszego, który zawsze
będzie buntownikiem. Widziała Shane'a - takiego jak te-
raz i za pięćdziesiąt lat - oraz siebie, zawsze u jego boku.
Widziała ich oboje, gdy trzymając się za ręce, podziwia-
ją zachód słońca wciąż tak samo sobie bliscy jak w dniu
ślubu.
Zatrzymała się obok swego przyszłego męża. Oddała
Nancy kwiaty i uśmiechnęła się, gdy wziął ją za ręce.
- Na pewno tego chcesz? - spytał.
Spojrzała zamglonym wzrokiem ponad jego ramieniem
R
S
i mając wciąż przed oczami swoje marzenia o przyszłości,
skinęła głową.
- Nie mam nawet cienia wątpliwości, że tak. Jesteś speł-
nieniem moich marzeń.
- Możesz ją już pocałować, Shane - z szerokim uśmie-
chem oświadczył pastor. - Wiem, że masz na to ogromną
ochotę, i jeśli ci nie pozwolę, to podczas całej ceremonii
będziesz rozkojarzony. A ja lubię, gdy moje pary słuchają
mnie uważnie.
Wszyscy parsknęli śmiechem, a Shane pochylił się i do-
tknął wargami jej ust.
- Mówiłam ci, że Boże Narodzenie to czas cudów - szep-
nęła i oddała pocałunek, oszołomiona niesłychanym urokiem
tej chwili.
Następnie oboje odwrócili się do pastora, aby obiecać
sobie dozgonną miłość. Przepełniała ich serca i wiedzieli, że
to nigdy się nie zmieni.
R
S
KAREN HUGHES
Narodziny
R
S
ROZDZIAŁ 1
Dlaczego Sara nie mówi?
Dziecięcy głosik sprawił, że Lea Nighthawk drgnęła za-
skoczona i zerknęła na pięcioletnią dziewczynkę, którą wioz-
ła do Hip Hop Cafe w Whitehorn, w stanie Montana. Jenny
McCallum milczała prawie przez całą drogę, a przejechały
już ponad czterdzieści kilometrów. Ostatnie dwa tygodnie
Jenny spędziła pod opieką Lei w indiańskim rezerwacie.
Chodziło o zapewnienie Jenny bezpieczeństwa. Była dzie-
dziczką wielkiej fortuny i niedawno omal nie została porwa-
na dla okupu.
Lea odgarnęła na plecy długie, czarne włosy i przez mo-
ment zastanawiała się nad odpowiedzią.
- Mężczyźni, którzy zabrali Sarę, nie zrobili jej nic złego
- odparła, starannie dobierając słowa. - Ale na pewno bardzo
ją przestraszyli, zanim udało się jej od nich uciec. Twoi
rodzice sądzą, że nadal jest przerażona i chyba dlatego nic nie
mówi. Może teraz, gdy znów ma wokół siebie swoich bli-
skich - rodzinę i przyjaciół, poczuje się bezpieczna i wkrótce
opowie, co jej się przydarzyło.
Lea miała nadzieję, że zdołała skutecznie uspokoić Jenny.
Wiedziała, dlaczego mała się niepokoi. Jenny McCallum
R
S
i Sara Mitchell przyjaźniły się i nawet wyglądały podobnie
- obie blondynki z niebieskimi oczami. Dwa tygodnie temu,
gdy bawiły się na szkolnym boisku, Sara miała na sobie
kurtkę Jenny. Porywacze prawdopodobnie wzięli Sarę za jej
koleżankę i uprowadzili nie to dziecko, o które im chodziło.
McCallumowie obawiali się, że osobnicy, którzy podczas
napadu nosili kominiarki i być może dlatego nie zorientowali
się od razu w pomyłce, znów spróbują dostać w swoje ręce
Jenny. Lea zaproponowała, że na pewien czas weźmie ją do
siebie. Było oczywiste, że nikt nie będzie szukał dziecka
w indiańskim rezerwacie, toteż rodzice Jenny chętnie się zgo-
dzili.
Mocno zaokrąglony brzuch musnął kierownicę, gdy Lea
skręcała niebieską furgonetką na parking przed Hip Hop
Cafe. Śnieg, który zaczął sypać wkrótce po wyjeździe z re-
zerwatu, teraz rozpadał się na dobre. Duże płatki wirowały
przed przednią szybą, opadały na nią, a wycieraczki ledwie
nadążały z usuwaniem białego pyłu. W Hip Hop właśnie roz-
poczynała się zorganizowana przez rodziców Jenny impreza
z okazji szczęśliwego powrotu Sary. Lea czuła, że kusi los,
osobiście przywożąc tutaj Jenny. Przecież na zabawie mógł
się zjawić również doktor Jeremy Winters. To właśnie on
wczoraj wieczorem znalazł błąkającą się na poboczu szosy
Sarę tuż po jej ucieczce od porywaczy.
Na samą myśl o Jeremym serce Lei boleśnie się ścisnęło,
a oczy napełniły łzami. Natychmiast odżyły wspomnienia
o nocy spędzonej z młodym lekarzem. Było to dziewięć mie-
sięcy temu. Gdy rano Lea obudziła się w ramionach Jere-
my'ego, powiedziała mu, że widzą się po raz ostami, ponie-
waż ona opuszcza Montanę na zawsze. Wkrótce jednak
stwierdziła, że jest w ciąży i odłożyła wyjazd na później.
R
S
Została w swoim małym domku w rezerwacie, gdzie prawie
nikogo nie spotykała. Pracowała w miejscowym składzie
handlowym, oszczędzając każdy grosz, aby po urodzeniu
bliźniąt mogła - zgodnie z życzeniem matki - wyjechać
z Montany i rozpocząć nowe, lepsze życie. Owszem, musiała
bezustannie sobie powtarzać, że Jeremy to prawie obcy czło-
wiek, że nie chce być dla niego ciężarem, że jedna pełna
namiętności noc nie może stać się powodem do rezygnacji ze
wspaniałych marzeń. Matka przez całe życie namawiała Leę
do ich realizacji.
Na szczęście o tej porze Jeremy prawdopodobnie jest na
obchodzie w szpitalu Whitehorn Memorial. Mogła więc
śmiało wejść do Hip Hop, przekazać Jenny jej rodzicom,
upewnić się, że Sarze naprawdę nic nie jest, i dyskretnie się
wymknąć, zanim zjawi się Jeremy. Wjeżdżając na parking,
z uwagą przesunęła wzrokiem po stojących samochodach.
Odetchnęła z ulgą, ponieważ nie zauważyła ciemnozielonego
dżipa Jeremy'ego.
Wzięła głęboki oddech i zgasiła silnik.
Odpięła pas, położyła rękę na brzuchu i odwróciła się do
Jenny.
- Chciałam ci powiedzieć, że z radością cię gościłam.
Było mi naprawdę miło.
- Mnie też - odparła z uśmiechem dziewczynka. - Po-
dobało mi się u ciebie. Lubiłam ćwiczyć z tobą piosenkę na
świąteczny występ, słuchać bajek, które mi opowiadałaś, i...
- Przysunęła się i też dotknęła dłonią brzucha Lei. Tak jak
robiła to parę razy w ciągu minionych dwóch tygodni. -I lu-
bię sprawdzać, co u dzidziusiów.
- Dzisiaj są bardzo spokojne. - Lea poczuła przypływ
R
S
niewyobrażalnej czułości wobec swoich nie narodzonych
dzieci. Gdy dowiedziała się, że nosi pod sercem bliźniaki,
w pierwszej chwili była przestraszona, ale zaraz potem po-
czuła się ogromnie szczęśliwa. Będzie mieć od razu dwa
maleństwa do kochania.
Gdyby jeszcze dożyła tego jej matka... i gdyby...
Zamrugała, aby powstrzymać cisnące się do oczu łzy,
i wskazała ręką widoczny przez szybę parking.
- Uważaj, gdy wysiądziesz z samochodu. Asfalt może
być śliski. - Rzeczywiście pokrywała go cienka warstwa
śniegu i Lea obawiała się, że Jenny, biegnąc do restauracji,
może się przewrócić i dotkliwie potłuc.
Lea otworzyła drzwiczki i też wysiadła. Odruchowo, sięg-
nęła do tyłu i pomasowała okolice krzyża. Bóle krzyża od
rana dawały jej się we znaki, podobnie jak silne zmęczenie,
które Lea kładła na karb całodziennej krzątaniny.
Dwadzieścia miesięcy temu Lea wróciła do rezerwatu
z Chicago, ponieważ okazało się, że jej matka choruje na
raka. Lea chciała się nią opiekować. Zatrudniła się jako asy-
stentka kuratora Muzeum Kultury Indiańskiej w Whitehorn.
Początkowo pracowała w pełnym wymiarze godzin, lecz
matka czuła się coraz gorzej, toteż Lea musiała poświęcać jej
więcej czasu. Dlatego przeszła na pół etatu, a w ostatnim
miesiącu życia matki w ogóle zrezygnowała z pracy.
Gdyby Jeremy pewnego wieczoru nie przyjechał do rezer-
watu... Gdyby zbolała po śmierci matki Lea nie pozwoliła
mu ukoić swego cierpienia i wziąć się w ramiona... Gdyby
wtedy się nie kochali.
Mimo ostrzeżenia Jenny w podskokach pobiegła do wej-
ścia. Lea zachowała większą ostrożność. Powoli dotarła do
R
S
drzwi, uważnie nasłuchując, czy nie nadjeżdża jakiś pojazd.
Wchodząc, zatrzymała się na moment przy drzwiach i rozej-
rzała po sali restauracyjnej z meblami z chromowanych rurek
wyściełanymi winylową tapicerką w stylu lat pięćdziesią-
tych. Wnętrze udekorowano, ponieważ do świąt Bożego Na-
rodzenia brakowało zaledwie tygodnia. Na ścianach wisiały
ozdobne wieńce z zielonych gałązek ozdobionych szyszkami
i czerwonymi kokardami, z sufitu zwisały złote girlandy
z błyszczącej folii i pęki jemioły. W kącie stała błyskająca
światełkami choinka, obwieszona kolorowymi bombkami,
łańcuchami i papierowymi ozdobami. Dwie kobiety gawę-
dziły ze sobą, układając na dużym talerzu kruche ciasteczka
i lukrowane pierniczki. Obie spojrzały w stronę drzwi, gdy
Jenny i Lea stanęły w progu. Jessica McCallum, przybrana
matka Jenny, rozpromieniła się na widok córeczki. Była wy-
soką, smukłą kobietą o czarnych włosach, teraz ściągniętych
w gładki kok. Pracowała w Urzędzie Miejskim Whitehom
jako kierowniczka Wydziału do spraw Socjalnych. Danielle
Mitchell, atrakcyjna szatynka z falistymi włosami do ramion,
od dwóch lat, czyli od zaginięcia jej męża, sama wychowy-
wała Sarę. Lea zaprzyjaźniła się z obu kobietami, gdy w wee-
kendy pomagały w muzeum.
Jenny biegiem minęła grającą szafę i z radosnym piskiem
padła w objęcia mamy, ona zaś mocno ją przytuliła. Zarówno
Jessica, jak i jej mąż Sterling, odwiedzali dziewczynkę w re-
zerwacie i codziennie rozmawiali z nią przez telefon, lecz nic
nie mogło zastąpić powrotu do domu.
Jessica w końcu wypuściła córeczkę z objęć, wyprostowa-
ła się i podeszła do Lei.
- Nie wiem, jak ci dziękować.
R
S
- Nie ma za co dziękować. Świetnie się bawiłyśmy. - Lea
odprowadziła wzrokiem Jenny, która chwyciła z tacy ciastko
i chrupiąc je, zaczęła rozmawiać z Danielle Mitchell. - Są-
dzisz, że Jenny już nic nie grozi? - spytała przyciszonym
tonem. - Przecież tych ludzi jeszcze nie złapano.
- Zastosowaliśmy na ranczu dodatkowe środki ostrożno-
ści i nie spuścimy Jenny z oka nawet na sekundę - zapewniła
Jessica. - Porywacze chyba jeszcze się nie zorientowali, że
porwali nie tę dziewczynkę, którą zamierzali porwać. Jeśli
wykonają jakiś ruch, Sterling odpowiednio ich powita.
Mąż Jessiki, Sterling McCallum, był szefem detektywów
w biurze szeryfa. Lea nie wątpiła, że dopilnuje, aby jego
córeczce nic się nie stało.
- Teraz bardziej martwię się o Sarę - ciągnęła Jessica.
- Przypuszczam, że porywacze musieli ją porządnie prze-
straszyć i dlatego mała nic nie mówi. Gdyby udało się ją prze-
konać, że jest bezpieczna, może powiedziałaby nam coś, co
pomogłoby zidentyfikować tych...
Jessica raptownie urwała, ponieważ obok nich pojawiła
się Danielle wraz z Jenny.
- Cześć, Lea. Może zdejmiesz płaszcz - zaproponowała.
- Zaraz znajdziemy dla ciebie wygodne krzesło.
- Nie mogę zostać. - Lea wolała nie ryzykować spotkania
z Jeremym. - Chcę wrócić do rezerwatu, zanim rozszaleje się
śnieżyca.
- Przynajmniej napij się herbaty - nalegała Jessica.
Lea nie zdążyła odmówić, ponieważ z zaplecza właśnie
wyszła pięcioletnia Sara. Miała na sobie spodnie i bluzę
w identycznym, czerwonym kolorze, a długie jasne włosy
były związane w dwie kitki. Na widok nowo przybyłych
R
S
dziewczynka uśmiechnęła się radośnie. Wyglądała zupełnie
tak samo jak dwa tygodnie temu, lecz w jej spojrzeniu Lea
dostrzegła czający się strach, którego nigdy przedtem nie
widziała w oczach tego dziecka.
Podeszła do dziewczynki i długo trzymała ją w serdecz-
nym uścisku.
- Tak się cieszę, że jesteś w domu. - Pocałowała Sarę
w czoło. - Teraz muszę już iść, ale wkrótce znów się zobaczy-
my, dobrze?
Dziewczynka twierdząco skinęła głową.
Lea wyprostowała się, a Danielle otoczyła ją ramieniem.
- Przysięgam, że w ciąży ani trochę nie przytyłaś. Dodat-
kowa waga to tylko te dwa dzieciaki.
Lea parsknęła śmiechem.
- Tak, masz rację, wszystko jest tutaj. - Lekko poklepała
się po brzuchu.
- Jedź ostrożnie.
- Obiecuję, Danielle. - Lea dyskretnie rozejrzała się wo-
koło i dodała szeptem: - Nie mówcie nikomu, że tu byłam,
dobrze?
Danielle i Jessica spojrzały na siebie.
- Czy to ma jakiś związek z ojcem bliźniaków? - spytała
Danielle.
Lea zawahała się. Nikomu nie zdradziła, kto nim jest.
Uznała, że tak będzie najlepiej.
Po chwili niezręcznego milczenia Jessica pogłaskała ją po
ramieniu.
- Nie musisz niczego nam mówić, Lea.
- Dziękuję - odparła z wdzięcznością.
Pożegnała się jeszcze z kilkoma osobami i pomachała do
R
S
Sterlinga, który właśnie wyniósł z zaplecza tacę pełną kana-
pek, po czym pośpiesznie ruszyła do drzwi. Chciała koniecz-
nie uniknąć spotkania z Jeremym. W przeciwieństwie do
większości lekarzy, w soboty robił obchód nie z samego rana,
lecz po południu. Dzięki temu mógł poświęcić pacjentom
więcej czasu, cierpliwie ich wysłuchać i udzielić rad. Matce
Lei okazał dużo cierpliwości i serdeczności.
Jest nie tylko dobrym lekarzem, pomyślała Lea, lecz także
wspaniałym mężczyzną. Wystarczyło przypomnieć sobie fa-
liste brązowe włosy, przystojną twarz o wyrazistych rysach
i te cudowne, zielone oczy. Lea wiedziała, że nigdy nie zapo-
mni wspólnie spędzonej nocy oraz cudownych przeżyć, które
stały się jej udziałem.
Nie żałowała, że zaszła w ciążę. Zamierzała żyć na własny
rachunek i sama wychować dzieci.
Po wyjściu z Hip Hop Cafe powoli ruszyła w stronę auta.
Śnieg sypał nieprzerwanie. W prognozie pogody podano, że
do rana ma spaść przynajmniej piętnaście centymetrów białe-
go puchu. Chociaż śnieg na ogół utrudniał życie, Lea uwiel-
biała widzieć świat cały w bieli. Właśnie wspominała lata
spędzone w Chicago i jego wietrzne, śnieżne zimy, gdy nagle
poczuła ostry ból w krzyżu. Był tak silny, że odruchowo
chwyciła klamkę drzwiczek auta i zacisnęła na niej palce. Po
chwili odetchnęła powoli i głęboko i spojrzała w ciemnosza-
re niebo.
To nie może być poród. Jeszcze nie. A jeśli tak?
Ginekolog uprzedził, że bliźniaki czasem rodzą się przed
terminem...
Ogarnął ją strach. Powinna jak najszybciej wrócić do re-
zerwatu, do Bessie, najlepszej przyjaciółki matki i sąsiadki,
R
S
która okazała się bardzo pomocna i wspierała Leę podczas
ciąży. Bessie będzie wiedzieć, co oznacza ten ból. Może to
tylko fałszywy alarm. Zwyczajny skurcz.
Ból zelżał i Lea odetchnęła z ulgą. Wdrapała się do furgo-
netki, włączyła światła i pośród wirującego śniegu opuściła
parking. Wiatr się wzmógł, a jego silne podmuchy raz po raz
uderzały w samochód, gdy powoli jechała do rezerwatu. Włą-
czyła radio, aby wysłuchać prognozy pogody i stwierdziła
zaniepokojona, że widoczność jest coraz gorsza. Włączyła
wycieraczki, ale to niewiele dało, ponieważ szybę pokryła
cienka warstwa lodu. Niewyraźnie rysujące się w oddali góry
były już całkiem ośnieżone, a w wiadomościach radiowych
właśnie podano informację o poważnym wypadku po drugiej
stronie Whitehorn, przy drodze numer I9I.
W aucie robiło się coraz chłodniej mimo włączonego
ogrzewania. Lea właśnie zamierzała zwiększyć jego moc,
gdy chwycił ją tak silny skurcz, że gwałtownie wciągnęła
powietrze i omal nie straciła panowania nad samochodem,
który zatańczył na śliskiej nawierzchni. Ledwie zdołała przy-
trzymać kierownicę, niezgrabnie zjechała na pobocze i za-
trzymała się.
Serce Jeremy'ego Wintersa zabiło mocniej, gdy przez szy-
bę samochodu zobaczył kobietę wsiadającą do znajomej nie-
bieskiej furgonetki. Miała długie, jedwabiste czarne włosy
i była w widocznej ciąży.
Gdy przed chwilą skręcał do Hip Hop Cafe, wydawało mu
się, że rozpoznaje dość wiekową furgonetkę.
Nie pomylił się. Należała do Lei.
Ale ona przecież dawno opuściła rejon Whitehorn! Wyje-
R
S
chała. A kobieta wsiadająca do furgonetki była w zaawanso-
wanej ciąży.
Zdezorientowany, niepewny, co o tym sądzić, ruszył śla-
dem furgonetki na główną drogę. Osaczyły go wspomnienia
nocy spędzonej z Leą. Były wciąż żywe i wyraziste. Musiał
je świadomie odsunąć, aby móc się skupić na prowadzeniu
samochodu w trudnych, zimowych warunkach.
Nie przestał jednak myśleć o Lei. Czyżby nie wyjechała?
Czyżby nadal mieszkała w rezerwacie? Przecież była zdecy-
dowana przeprowadzić się na wschodnie wybrzeże, aby zre-
alizować to, o czym zawsze marzyła jej matka. Niejeden raz
z dumą mówiła mu, że pewnego dnia Lea zostanie kuratorką
muzeum w Nowym Jorku lub Waszyngtonie. Jeremy wie-
dział, że przed laty Teresa wyjechała wraz z córką z rezerwa-
tu, aby dać jej szansę i zapewnić lepsze życie. Wróciła dopie-
ro wtedy, gdy jej matka przeszła zawał. Po jej śmierci Teresa
została w domu, w którym się wychowała, a Lea skończyła
studia i znalazła pracę w Chicago. Gdy Teresa dowiedziała
się, że ma raka, chciała to zachować w tajemnicy, aby nie
komplikować córce planów zawodowych, ale Lea postano-
wiła się nią zająć i przyjechała do rezerwatu.
Jeremy zastępował wówczas w miejscowej klinice Kane'a
Huntera, który wyjechał na urlop, i opiekował się jego pa-
cjentami. Była wśród nich Teresa Nighthawk. Poznał wtedy
Leę i przekonał się, z jakim oddaniem zajmuje się ciężko
chorą matką. Wiedział też, że śmierć matki pogrążyła ją
w głębokiej żałobie. Któregoś wieczoru Jeremy odwiedził
Leę, aby sprawdzić, jak radzi sobie z bólem po stracie bliskiej
osoby. Chciał ją jedynie pocieszyć, a skończyło się na wspól-
nie spędzonej nocy.
R
S
Nazajutrz rano Lea oświadczyła, że wkrótce wyjeżdża.
Nie miał podstaw, aby jej nie wierzyć. Potraktował pełną
namiętności noc jako wspaniałą, lecz przelotną przygodę. Po
powrocie Kane'a, który przejął swoich pacjentów, Jeremy nie
miał po co jeździć do rezerwatu. Dlatego nie wiedział, że Lea
zmieniła plany.
Teraz, gdy o tym myślał, musiał przyznać, że wyjazd Lei
był mu na rękę. Ta interesująca młoda kobieta bardzo mu się
podobała, za bardzo, jak na jego gust. Nie chciał się angażo-
wać, nie planował nowego związku. Pięć lat temu stracił żonę
i nie narodzone dziecko. Po tej tragedii długo nie potrafił się
pozbierać. Czasem wątpił, czy to w ogóle nastąpi. Stronił od
kobiet, a noc z Leą była całkowitym odstępstwem od zasad
postępowania, jakie Jeremy sobie narzucił. Po raz pierwszy
od dawna poszedł za głosem serca', choć wiedział, że nie
powinien tego robić. Nie chciał przecież znów cierpieć z po-
wodu utraty kogoś ukochanego. Od lat żył tylko pracą, która
wypełniała mu dzień od rana do nocy.
Nie ulegało wątpliwości, że powinien się dowiedzieć, czy
dziecko, które nosi Lea, jest jego. Jeśli tak, to dlaczego nic
mu nie powiedziała?
To i inne pytania zadawał sobie w duchu, gdy jechał za
niebieską furgonetką, która najwyraźniej kierowała się do
rezerwatu. Postanowił porozmawiać z Leą bez świadków,
spokojnie, acz stanowczo. Jeśli jest ojcem, ma prawo o tym
wiedzieć.
Nagle zauważył, że furgonetka chwiejnie zjechała na po-
bocze i zatrzymała się. Wpadła w poślizg? A może to guma?
Jeremy lekko skręcił w prawo za samochodem, włączył mi-
gające światła i wysiadł.
R
S
Podszedł do furgonetki i energicznie otworzył drzwiczki.
Lea siedziała za kierownicą pochylona do przodu, a jej twarz
całkiem zasłaniały wspaniałe, lśniące włosy.
- Lea!
Uniosła gwałtownie głowę i spojrzała na niego, naj-
wyraźniej czymś przerażona. Oddychała szybko i płytko.
- Moje dzieci... - Głos jej się załamał i nie dokończyła.
- Dzieci? - Zdumiała go liczba mnoga.
Lea skinęła głową.
- Bliźnięta. Zrobiłam ultrasonogram i... - Z jej ust wy-
darł się jęk, gdy chwycił ją kolejny skurcz.
Jeremy, chociaż całkowicie zaskoczony nowiną, nie stracił
głowy. Lata medycznej praktyki wzięły górę i Jeremy niemal
automatycznie ujął nadgarstek Lei, aby zmierzyć jej puls.
Okazał się mocno przyśpieszony.
- Który to tydzień?
- Trzydziesty czwarty.
Jeremy odetchnął z ulgą. Co prawda, był internistą, a nie
ginekologiem, lecz w przychodni opiekował się kobietami
w ciąży, zanim przeszły pod opiekę położnika. Miał więc
pewną praktykę, a ponadto wyniósł z uczelni odpowiednią
wiedzę. Od razu się zorientował, że Lea będzie rodzić. Poród
niewątpliwie był przedwczesny, ale nie na tyle, aby to mogło
okazać się niebezpieczne dla matki lub noworodków.
- Staraj się głęboko oddychać. Zaraz wezwę karetkę. -
Wyjął z kieszeni telefon komórkowy, zadzwonił na pogoto-
wie, podał miejsce i krótko opisał sytuację. Zgłoszenie przy-
jęto, lecz uprzedzono go, że karetka przyjedzie z opóź-
nieniem, ponieważ została wysłana do wypadku. - Przyślij-
R
S
cie ją najszybciej, jak to możliwe - polecił.
Natomiast do Lei odezwał się łagodnie, aby jej dodatkowo
nie denerwować. Sytuacja, w jakiej się znalazła, wystarczają-
co ją zaniepokoiła.
- Będzie lepiej, jeśli się położysz, zanim nadejdzie na-
stępny skurcz. - Bez wahania odsunął tylne drzwiczki, wziął
ją w ramiona i przeniósł na tylne siedzenie. Spostrzegł, że
mimo ciąży niewiele się zmieniła. Wielkie piwne oczy lśniły
jak dawniej, kruczoczarne włosy były jedwabiste, a cera nie-
skazitelna. Lea zawsze pachniała kwiatem pomarańczy i Je-
remy czuł ten słodki zapach, zdejmując z siebie puchową
kurtkę i podkładając ją pod plecy Lei jak poduszkę.
- Nie martw się. Na pewno wszystko będzie dobrze - za-
pewnił na widok jej przestraszonej miny. - I z tobą, i z dzieć-
mi. Zaufaj mi.
- Postaram się - szepnęła i zastygła, ponieważ chwycił ją
skurcz.
Jeremy nie musiał mierzyć czasu między skurczami, aby
wiedzieć, że pojawiają się coraz częściej i są coraz silniejsze.
Karetka może przyjechać za późno. Po ostatnim skurczu
czoło Lei zwilgotniało od potu. Jeremy podejrzewał, że ona
dusi w sobie ból.
- Wyobrażam sobie, jak cierpisz. Daj temu upust. Możesz
krzyczeć, jeśli to ci pomoże. Mną się nie przejmuj.
Odetchnęła głęboko i spojrzała na niego z półuśmiechem.
- Wiesz, że krzyki nie są w moim stylu - szepnęła.
To prawda, pomyślał. Lea była nie tylko silna i odważna,
ale bardzo opanowana. Zazdrościł jej tego.
- Możesz zdjąć płaszcz? - spytał. - Muszę mieć coś do
przykrycia ciebie i owinięcia noworodków.
R
S
Rozpięła palto, zsunęła je z ramion i spróbowała wyjąć
ręce z rękawów. Jeremy zaczął jej pomagać. Niemal ją przy
tym objął, a ich twarze znalazły się tuż obok siebie. Nagle
zapragnął ją pocałować. Chęć była taka silna, że ledwie zdo-
łał się pohamować. Natychmiast skarcił się w duchu - nie
pora na amory, gdy Lea może za chwilę zacząć rodzić.
Zresztą ona przecież nie chciała, aby był częścią jej życia.
Jednak nie mógł się powstrzymać od zadania jej zasadni-
czego pytania.
- Czy to moje dzieci?
- Tak - odparła cicho po chwili milczenia.
Znów zesztywniała z bólu, więc wyciągnął spod niej
płaszcz i postanowił nie dyskutować o swoim ojcostwie.
Stawka nagle stała się dużo wyższa i dziękował opatrzności
za to, że jest lekarzem, choć na razie niewiele mógł uczynić,
aby Lei pomóc. Opatulił ją płaszczem i przysiadł na końcu
siedzenia.
- Z tyłu jest koc - powiedziała cicho Lea. - I stary sweter.
Proszę, zrób wszystko, co w twojej mocy, dla moich dzieci.
- Naszych dzieci - Poprawił z naciskiem.
Nie odpowiedziała.
Wysiadł i poszedł po koc i sweter. Śnieg sypał gęsto, lecz
Jeremy nawet nie zauważył, że napadało mu za kołnierz.
Teraz najważniejsza była Lea. Potem wyjął ze swojego dżipa
torbę lekarską, przyniósł ją do furgonetki, wsiadł i starannie
zasunął drzwiczki. Następnie pomógł Lei zdjąć buty i bieli-
znę. Podciągnął też w górę pulower. Czuł się trochę głu-
pio, rozbierając Leę, lecz oboje zdawali sobie sprawę, że te
wszystkie zabiegi są konieczne. Wiedzieli też, że będzie mu-
siał zrobić jeszcze więcej, zanim ten wieczór się skończy.
Jeremy starał się traktować Leę jak najdelikatniej. Gdy
R
S
zaczęła przeć, ukląkł między jej rozstawionymi nogami, do-
dając jej otuchy rozmową. W końcu zobaczył czubek głowy
noworodka.
- Przyj teraz z całej siły - polecił. - Za moment urodzisz
pierwsze dziecko.
Lea przygryzła wargi i zdwoiła wysiłki. Wkrótce Jeremy
trzymał główkę i ramionka, a po chwili już miał w dłoniach
maleńką dziewczynkę. Poczuł, że zalewa go fala oszałamia-
jącej radości. Upewnił się, że maleństwo oddycha prawidło-
wo, owinął je i położył na brzuchu Lei.
Na drugie nie trzeba było długo czekać. Już po paru minu-
tach kolejny skurcz wstrząsnął ciałem rodzącej i na świat
przyszedł chłopczyk. Jeremy nigdy nie był tak wzruszony jak
teraz. Ma synka i córeczkę!
Kładąc drugie dziecko w ramionach Lei, zauważył, że po
jej policzkach płyną łzy. On też miał łzy w oczach.
Usłyszeli wycie syreny i obok furgonetki zatrzymał się
ambulans.
- W samą porę - mruknął Jeremy i oboje uśmiechnęli się
do siebie.
- Nic im nie jest? - spytała niespokojnie Lea.
- Chyba nie, ale oczywiście trzeba zbadać was troje
w szpitalu.
Pielęgniarze pośpiesznie przenieśli matkę i noworodki do
karetki. Jeremy też zamierzał do niej wsiąść, ale zawahał się
i zrezygnował. Może Lea nie życzyłaby sobie jego obecno-
ści? Niewątpliwie nie chciała go w swoim życiu. Dlatego nie
poinformowała go o ciąży. Na myśl o tym Jeremy'ego ogar-
nął gniew, tłumiąc radość, ojcowskie poczucie dumy i zado-
wolenie z tego, że jako lekarz stanął na wysokości zadania.
R
S
Po odjeździe karetki przezwyciężył złe emocje i wziął
się w garść. Waśnie został ojcem. Ojcem bliźniąt. Musi
skupić się na nich, a nie na sobie i swoim urażonym ego.
Zanim Lea znajdzie się na oddziale, minie trochę czasu. Po-
stanowił, że on też tam będzie, niezależnie od tego, jakie są
jej plany.
Wsiadł do dżipa, energicznie przekręcił kluczyk w stacyj-
ce i pojechał do szpitala. Godzinę później przystanął przed
drzwiami pokoju Lei. Wcześniej poprosił znajomych, aby
odprowadzili jej samochód do rezerwatu. Następnie przejrzał
jej kartę zdrowia, czekając, aż Lea się rozgości. Teraz uchylił
drzwi i zajrzał do środka, gotów do poważnej rozmowy.
Świeżo upieczona mama drzemała, więc postanowił jej nie
przeszkadzać. Musiał jednak chociaż na nią popatrzeć. Na-
tychmiast osaczyły go wspomnienia i przypomniał sobie
przebieg ich krótkiej znajomości.
Pożądanie, które poczuł podczas pierwszego spotkania,
było takie żywiołowe, że go całkiem oszołomiło. Lea przyje-
chała do szpitala, aby porozmawiać o stanie zdrowia matki
i dowiedzieć się, jak powinna złagodzić jej cierpienie. Jere-
my obiecał, że do nich wpadnie, aby Teresę zbadać i lepiej
zorientować się w sytuacji.
Podczas domowej wizyty zdumiał go imponujący hart
ducha obu kobiet. Teresa nie chciała przyjmować silniejszych
leków, a Lea opiekowała się nią z wielkim samozaparciem
i poświęceniem. Z każdą kolejną wizytą rosły szacunek i po-
dziw Jeremy'ego. Lea coraz bardziej mu się podobała jako
kobieta. Miała piękne, regularne rysy i wielkie, piwne oczy
ocienione wspaniałymi rzęsami. Była niewysoka, smukła
i cudownie mieściła się w jego ramionach.
R
S
Jeremy niechętnie przymknął drzwi i poszedł na oddział
noworodków zobaczyć synka i córeczkę.
Długo wpatrywał się w dwie maleńkie istotki, pełen po-
dziwu i niemal nabożnej czci dla tego cudu, jakim jest nowe
życie. Z wahaniem wziął na ręce najpierw jedno, a potem
drugie dziecko. Oba noworodki były śliczne i słodko spały.
Serce Jeremy'ego przepełniła wdzięczność - tak przemożna,
że aż ścisnęło go w piersi. Zerknął na karty obu maleństw
i porozmawiał z dyżurnym pediatrą. Dzieci okazały się zdro-
we, ważyły po dwa i pół kilograma i niewątpliwie mogły
zmierzyć się z życiem poza łonem matki. Jeremy w końcu
oderwał się od nich, wrócił do pokoju Lei i usiadł na krześle
obok łóżka, wpatrzony w jej twarz.
Lea chyba wyczuła jego obecność, ponieważ otworzyła
oczy i odwróciła się do niego.
- Dziękuję - szepnęła.
- Trzeba nadać im imiona - rzekł, świadomy tego, że ona
jest bardzo osłabiona po tym, co przeszła. Musiał ostrożnie
zagaić, aby przejść do rozmowy na bardziej istotny temat.
- Chciałabym, żeby dziewczynka miała na imię Brooke,
jeśli to ci odpowiada.
- Zgoda - odparł po chwili zastanowienia. - A nasz syn?
- Jakie imię byś wybrał?
- Coś wymownego, sugerującego siłę. Może Adam?
- Adam - powtórzyła Lea. - Podoba mi się. Niech będzie
Adam.
Jeremy poprawił się na krześle, zdecydowany dowiedzieć
się, dlaczego Lea nie powiedziała mu o ciąży. Nie zdążył
jednak poruszyć tej sprawy, ponieważ pielęgniarka właśnie
przywiozła noworodki.
R
S
- Pora omówić karmienie piersią - oznajmiła radośnie
młodej matce.
Lea zarumieniła się, a Jeremy - choć wolałby zostać -
wiedział, że ona poczuje się swobodniej, gdy on wyjdzie.
- Musimy przedyskutować parę spraw - oświadczył,
wstając. - Jednak równie dobrze możemy zrobić to jutro.
- Już mówiłam lekarzowi, że jutro chcę wrócić do domu.
- Z tym nie powinno być problemu. Rano pediatra pew-
nie jeszcze raz zbada dzieci, ale moim zdaniem mogą zostać
wypisane razem z tobą. Przyjdę po ciebie po obchodzie.
- Nie musisz. Zadzwonię po Bessie - powiedziała cicho,
ale stanowczo.
Bessie Whitecloud była sąsiadką i najlepszą przyjaciółką
Teresy, osobą godną zaufania. Jeremy ani myślał pozwolić
komuś innemu zająć się jego dziećmi.
- Jutro zabieram ciebie i dzieci do domu. - Odwrócił się
na pięcie i pomaszerował do drzwi, zanim Lea zdążyła zacząć
się z nim spierać. Jeszcze raz spojrzał na bliźniaki i wyszedł
na korytarz.
Śnieg nadal sypał, gdy nazajutrz rano Lea popatrzyła
przez okno na ciężkie od białego puchu gałęzie topoli.
Wkrótce miał przyjść Jeremy, aby zawieźć ją do domu. Od
wczorajszego wieczora targało nią wiele sprzecznych emocji.
Zdumienie z powodu tego, że Jeremy znalazł ją na szosie,
mieszało się z ulgą, iż zjawił się w decydującym momencie,
aby pomóc przyjść dzieciom na świat. Dobrze pamiętała ma-
lujące się na jego twarzy skupienie, gdy pochylał się nad nią,
dodając jej otuchy. Był silny i zdecydowany.
Właśnie dlatego nie powiedziała mu o ciąży. Obawiała się,
R
S
że człowiek o takich cechach charakteru nie pozwoli jej zrobić
tego, co zamierzała. A przecież musiała urzeczywistnić to
wszystko, o czym zawsze marzyła jej matka - zostawić prze-
szłość z sobą i sięgnąć po lepszą przyszłość. Z domem w re-
zerwacie łączyło Leę bardzo dużo - z nim wiązały się wspo-
mnienia o matce. Teresa Nighthawk przez długie łata dzielnie
starała się uwolnić córkę od tych więzi. Lea zdawała sobie
sprawę z tego, ile wyrzeczeń kosztowały matkę te działania.
Jednak dopiero teraz, gdy pierwszy raz karmiła piersią Brooke
i Adama, zrozumiała w pełni jej poświęcenie. Poczuła wów-
czas niewyobrażalnie cudowny przypływ miłości i troskliwo-
ści, jaką tylko matka może obdarzyć swoje dzieci.
Ktoś szybko zapukał do drzwi i do pokoju wszedł Jeremy
- imponująco wysoki i przystojny. Był dobrze zbudowany,
miał szerokie bary i muskularne ramiona. Gdy opiekował się
jej matką, często rozmawiali, lecz głównie o jego pracy i ży-
ciu w rezerwacie. Jeremy żywo interesował się historią ple-
mienia Czejenów z północy. Ilekroć Teresa Nighthawk opo-
wiadała Jeremy'emu o ich losach, Lea też poszerzała swoją
wiedzę o przodkach.
Jeremy miał dziś na sobie dżinsy i wysokie kowbojskie
buty, a spod niebieskiej, puchowej kurtki wystawał kołnierzyk
flanelowej koszuli. W tym sportowym stroju wyglądał
bardzo atrakcyjnie i podobał się Lei o wiele bardziej niż po-
winien. Z niezadowoleniem skonstatowała, że patrzy na nie-
go okiem kobiety spragnionej bliskości mężczyzny.
Poczuła się jeszcze bardziej sfrustrowana, gdy Jeremy
powoli przesunął spojrzeniem po jej sztruksowej, workowa-
tej sukience, wiszącej na znów szczupłej sylwetce jak na kiju
od szczotki.
R
S
Zakłopotana Lea spróbowała skupić uwagę na słowach
Jeremy'ego.
- Udało mi się rano ściągnąć z łóżka szefową sklepu z ar-
tykułami dziecięcymi i skłonić ją do jego otwarcia. Kupiłem
foteliki do samochodu, coś, co nazwała kombinezonami oraz
pieluchy. Na wszelki wypadek, gdybyś jeszcze nie zrobiła
zapasów.
- Dziękuję - mruknęła, nieco zirytowana faktem, że Jere-
my już zaczyna organizować jej życie. - Pielęgniarki pokazały
mi, jak owijać niemowlę w kocyk, ale kombinezony będą
lepsze. Po powrocie do domu oddam ci pieniądze za zakupy.
- Wykluczone - odparł stanowczo. - Brooke i Adam to
także moje dzieci. Zamierzam wziąć na siebie ojcowskie
obowiązki.
Lea wiedziała, że Jeremy jest człowiekiem, który poważ-
nie traktuje zobowiązania. Dlatego wszczynanie dyskusji nie
miało sensu. Należało jednak uświadomić Jeremy'emu, że
jako matka bliźniąt nigdy nie liczyła na jakąkolwiek pomoc
z jego strony.
- Nie oczekuję twojego udziału w opiece nad dziećmi.
Szczerze mówiąc, nie oczekuję od ciebie niczego - oświadczy-
ła, aby rozwiać jakiekolwiek wątpliwości.
Jeremy przeczesał palcami włosy, a na jego twarzy odma-
lowało się zniecierpliwienie.
- Tak przypuszczałem, w przeciwnym razie poinformowa-
łabyś mnie, że zostanę ojcem - odparł nieco poirytowanym
tonem.
Lea nie zdążyła jednak tego skomentować, ponieważ pie-
lęgniarka właśnie przywiozła dzieci i należało przygotować
je do wyjazdu.
R
S
Od wczoraj napadało przynajmniej dwadzieścia centyme-
trów śniegu. Pokrywał całe Whitehorn i okolicę, ale główną
drogę już odśnieżono pługiem aż do czarnej nawierzchni.
Teraz znów była pokryta cienką warstwą bieli, ponieważ
śnieg sypał nieprzerwanie. W samochodzie panowało wyczu-
walne napięcie. Lea zdawała sobie sprawę, że Jeremy jeszcze
nie powiedział wszystkiego. Chwilowo jednak milczał, skon-
centrowany najeździe wijącą się szosą.
W rezerwacie okazało się, że z tutejszych bocznych dróg
śniegu nie usunięto. Raz omal nie utknęli w zaspie, ale Jere-
my skutecznie zmusił dżipa do pokonania przeszkody. Mimo
to odetchnęli z ulgą dopiero wtedy, gdy zaparkowali przed
domem Lei.
- Nie wiadomo, czy uda mi się stąd wydostać - zauważył
Jeremy.
- Nie martw się. Mack, właściciel stacji benzynowej, ma
ciężarówkę z pługiem. Na pewno wkrótce przejedzie nim po
naszych drogach.
Jeremy odpiął pasy.
- Daj mi klucz. Zaniosę bliźniaki i zaraz wrócę po ciebie.
- Dam sobie radę - odparła z przekonaniem.
Jej odpowiedź najwyraźniej go rozdrażniła. Irytacja ujaw-
niła się w zmarszczeniu brwi i zaciśnięciu szczęk.
- Słuchaj, Lea. Nie minęły jeszcze dwadzieścia cztery
godziny od czasu, gdy urodziłaś dwoje dzieci. Może ty uwa-
żasz się za siłaczkę, ale przekonasz się, że nią nie jesteś, gdy
Adam i Brooke jednocześnie zaczną płakać, a ty stracisz gło-
wę, nie wiedząc, co zrobić najpierw - karmić czy zmienić
pieluchy. Siedź w samochodzie, dopóki nie przyjdę.
Ta krótka przemowa ujawniła nową, nie znaną Lei cechę
Jeremy'ego - apodyktyczność.
R
S
- Nie lubię dyktatorskiego tonu, Jeremy - odrzekła, bun-
towniczo wysuwając brodę. - Nikt nigdy mi nie rozkazywał,
więc niech ci się nie wydaje, że ty możesz to robić - oświad-
czyła spokojnie, lecz stanowczo. Wykluczone, aby ktoś nią
komenderował lub dyktował warunki.
- Dobrze. Rób, jak uważasz. - Jeremy otworzył drzwiczki i
zręcznie wyskoczył z auta.
Energicznie pomaszerował do wejścia, aby przetrzeć szlak
i ułatwić sobie zadanie, gdy będzie szedł z dzieckiem. Póź-
niej zaniósł do domu najpierw Brooke, po chwili wrócił po
Adama. Lea samodzielnie wygramoliła się na podjazd, ale nie
mogła iść po śladach Jeremy'ego, ponieważ stawiał duże
kroki. Zatrzymała się niepewnie w pobliżu dżipa.
- Chcesz pokonać tę trasę w łatwy czy trudny sposób? -
Jeremy zbiegł z prowadzących na ganek stopni.
- W łatwy - przyznała z przepraszającym uśmiechem.
Jeremy chwycił ją na ręce i ruszył do domu. Poczuła aro-
mat męskiej wody po goleniu. Ujrzała tuż obok swojej twarzy
zmysłowo wykrojone wargi Jeremy'ego i...
On postawił ją na ziemi.
Weszła do środka, a widok znajomego wnętrza sprawił, że
zapomniała o swojej reakcji na bliskość Jeremy'ego. Duża
kanapa z niebiesko-rdzawymi, wyjmowanymi poduszkami
była stara, lecz wciąż bardzo wygodna i - co najważniejsze
- rozkładana. Lea sypiała na niej, gdy wraz z matką wróciła
do rezerwatu, aby odwiedzić babcię. Nad oparciem wisiała
tarcza z nie garbowanej wołowej skóry, ozdobiona piórami
i kolorowymi koralikami, które dawniej były miejscowym
środkiem płatniczym. Dwa niskie stoliki z sosnowego drew-
na wykonał mąż Bessie, Joe. Zrobił także dwie identyczne
R
S
kołyski, stojące obok regałów z książkami. Na najwyższej
półce leżała skorupa rzecznego żółwia. Ścianę nad nią zdobił
krąg życia umieszczony na modlitewnym młynku. W kącie,
obok opalanego drewnem kominka, stał wysłużony fotel
z wysokim oparciem.
Lea ze zdziwieniem stwierdziła, że w saloniku jest chłod-
niej niż zwykle. Przeczuwając problem, włączyła lampę obok
kanapy, ale światło się nie zapaliło. Nie było elektryczności,
lecz chyba od niedawna, bo w przeciwnym razie w domu
panowałby dużo większy chłód.
- Nie ma prądu - powiedziała do Jeremy'ego. - Muszę
rozpalić ogień na kominku. - Podeszła do dzieci i spojrzała
na nie z czułością. Przed wyjazdem ze szpitala nakarmiła je
i na razie smacznie spały. Na szczęście przygotowywała się
do ich przyjścia na świat już od kilku miesięcy i miała prawie
wszystkie niezbędne rzeczy - począwszy od dziecięcej wa-
nienki, a skończywszy na pieluszkach.
- Ja zajmę się kominkiem - oświadczył Jeremy. - Drew-
no jest na zewnątrz?
Twierdząco skinęła głową. Zdjęła płaszcz i właśnie rozpi-
nała kombinezon Brooke, gdy rozległo się pukanie do drzwi.
- Proszę - zawołała.
- Tak się o ciebie martwiłam. Ktoś odprowadził tu twoją
furgonetkę, ale ty nie wróciłaś. Co się...
Bessie Whitecloud raptownie urwała, gdy weszła do po-
koju. Chrzestna matka Lei była niską, pulchną kobietą z krót-
ko ostrzyżonymi, siwiejącymi włosami i ciemnymi oczami,
w których często pojawiał się kpiarski błysk. Tym razem jej
spojrzenie wyrażało troskę.
Lea wzięła na ręce córeczkę i podeszła z nią do Bessie.
R
S
- Przedstawiam ci Brooke. - Wskazała ręką drugą kołys-
kę. - A tam śpi Adam.
- Boże drogi! - zawołała Bessie. - Już urodziłaś! - Wzię-
ła z ramion Lei dziewczynkę i przytuliła ją, cicho do niej
przemawiając pieszczotliwym tonem.
Skrzypnęły drzwi od podwórza i przez kuchnię wszedł
z naręczem drewna Jeremy.
- Cóż... - Bessie zawiesiła głos i pytająco zerknęła na
Leę. - Dzień dobry, doktorze Winters.
- Cześć, Bessie. - Posłał jej promienny uśmiech. - Jak ci
się podoba moja córeczka?
- Jest najpiękniejsza na świecie. - Bessie popatrzyła na
Adama. - A ten młody człowiek wyrośnie na równie przy-
stojnego mężczyznę jak jego tata. Przyszło mi do głowy, że
pan może być ich ojcem - dodała z zadowoloną miną i nie
skrywaną satysfakcją w głosie.
Lea oniemiała z wrażenia. Otworzyła usta, ale nie zdołała
nic powiedzieć.
- Lea nic mi nie mówiła - kontynuowała Bessie - ale
właściwie tylko pan mógł wchodzić w grę. Chcecie, żebym
utrzymała to w tajemnicy?
- Wręcz przeciwnie - bez wahania odparł Jeremy. - Z du-
mą przyznaję się do moich dzieci. - Otworzył drzwiczki ko-
minka i zaczął układać w nim kawałki drewna.
Lea poczuła, że się rumieni. Już i tak była zażenowana
z powodu tej - jej zdaniem - niezręcznej sytuacji. Radosne
oświadczenie Jeremy'ego, że cieszy się z ojcostwa wcale nie
pomogło. Stwierdziwszy, że jest w ciąży, Lea poszła poroz-
mawiać z Bessie -jedyną osobą, do której miała stuprocento-
we zaufanie. Żyła w małej społeczności rezerwatu i martwiła
R
S
się, że tutejsi mieszkańcy nabiorą o niej złego mniemania.
Bessie zdołała ją pocieszyć. Oświadczyła, że Lea niepotrzeb-
nie się przejmuje. Zaskarbiła sobie sympatię i szacunek ludzi,
zostając w rezerwacie i troskliwie opiekując się chorą matką,
więc jeśli ktoś spojrzy krzywym okiem na pannę w ciąży, to
wszyscy ci, którzy dobrze znają Leę, -będą ją wspierać. Tak
twierdziła Bessie i miała rację. Mimo to Lea trochę się krępo-
wała i teraz znów ogarnęło ją podobne zakłopotanie.
Aby je ukryć, pochyliła się nad kołyską, wzięła na ręce
Adama i delikatnie pocałowała go w czółko.
- Nakarmię teraz Adama. Zostaniesz jeszcze parę minut?
- spytała starszą panią.
- Zajrzę przed wyjściem do twojego pokoju - zapewniła
Bessie.
Lea była rozstrojona obecnością Jeremy'ego i jego oczy-
wistą zaborczością w stosunku do bliźniąt. Z ulgą umknęła
z Adamem w ramionach do sypialni. Wiedziała, że powinna
wziąć się w garść, bo wkrótce będzie musiała zająć jakieś
konkretne stanowisko wobec ojcostwa Jeremy'ego i podjąć
decyzje dotyczące przyszłości.
R
S
ROZDZIAŁ 2
Lea zniknęła w sypialni i starannie zamknęła za sobą
drzwi. Jeremy odwrócił się do Bessie. Przyglądała się mu
z dziwnym wyrazem twarzy.
- O co chodzi?
- Nie wiem, jak to ująć, doktorze Winters...
- Proszę mówić do mnie po imieniu.
- Dziękuję. Widzisz, Jeremy - zaczęła z wahaniem - gdy
Lea wróciła do rezerwatu, zaakceptowano ją tutaj nie dlatego,
że stąd pochodzi. Uznano ją za jedną z nas, ponieważ zasłu-
żyła sobie na tę akceptację życzliwym podejściem do ludzi,
sympatią, dobrocią i poświęceniem, z jakim opiekowała się
chorą matką.
- Do czego zmierzasz?
- Zostałeś ojcem i jesteś z tego dumny. To całkiem zrozu-
miałe, lecz jeśli rozgłosisz wieść o swoim ojcostwie, nie pro-
ponując małżeństwa, postawisz Leę w bardzo kłopotliwej sy-
tuacji. Tutaj ludzie są ogromnie staroświeccy, niełatwo ich
sobie zjednać.
Jeremy wiedział, że to prawda. Gdy zastępował Kane'a
w miejscowym szpitalu, spotkał się z wyraźną nieufnością.
Zdołał przełamać lody dopiero wtedy, gdy udowodnił, że jest
R
S
sumiennym lekarzem i naprawdę leży mu na sercu dobro
plemienia Czejenów.
- Nie miałem pojęcia o ciąży Lei, więc to wszystko tro-
chę mnie oszołomiło - przyznał szczerze. - Nagle zostałem
ojcem bliźniąt. Lea i ja jeszcze nie przedyskutowaliśmy tej
sytuacji i niczego nie ustaliliśmy, ale wezmę pod uwagę twoje
słowa.
Bessie popatrzyła na niego w zamyśleniu, po czym na
chwilę zajrzała do pokoju Lei. Poprosiła, aby do niej zadzwo-
niła, jeśli będzie jej potrzebować, i wyszła.
Jeremy ostrożnie wyjął z kołyski Brooke i z podziwem
spoglądał na dziewczynkę, zachwycony tym cudem, który
stworzył wraz z Leą. Brooke miała ciemnobrązowe włoski,
jaśniejsze od czarnych włosków brata, i jaśniejszą cerę niż
on, oraz prawie czarne oczki. Maleńkie rączki były idealnie
kształtne, i oczarowany nimi Jeremy delikatnie potarł palcem
miniaturową piąstkę. Następnie zajrzał do pokoju Lei.
Dom był mały - składał się z saloniku, kuchni połączonej
z jadalnią i dwóch sypialni. Wszystko wskazywało na to, że
Lea zamierza spać w jednej z nich wraz z dziećmi, zamiast
przerobić sąsiednią na pokój dziecięcy. Może dlatego, że
wkrótce chce wyjechać, przemknęło Jeremy'emu przez gło-
wę. Ta myśl sprawiła, że bardziej zdecydowanie uchylił
drzwi.
Lea siedziała na krześle przy oknie i nucąc cicho, karmiła
piersią Adama. Przebrała się w granatową, rozpinaną z przo-
du sukienkę z długimi rękawami oraz białe podkolanówki
i mokasyny. Na ramionach miała szal, który zasłaniał zarów-
no obnażoną pierś, jak i niemowlę.
- Mogę wejść? - Jeremy nie zamierzał dłużej zwlekać.
R
S
Chciał jak najszybciej przeprowadzić z Leą decydującą roz-
mowę oraz skutecznie zapanować nad pożądaniem, które
budziła w nim ta piękna, dwudziestosześcioletnia kobieta, od
dziewięciu miesięcy usiłująca wykreślić go ze swego życia.
Przestała nucić i podniosła głowę, najwyraźniej trochę
rozkojarzona.
- Tak, proszę. - Poprawiła szal, aby lepiej ją zasłaniał.
Nadal wstydziła się swojej nagości, chociaż podczas tam-
tej pamiętnej nocy oboje wyzbyli się wszelkich zahamowań.
Jeremy całował wtedy całe ciało Lei, wszystkie miejsca, jakie
sobie można wyobrazić. Może Lea żałuje, że ta noc w ogóle
się zdarzyła? Ale przecież cieszy się z dzieci... Nie ma jednak
co wracać do przeszłości, trzeba skupić się na teraźniejszości
i postępować jak dwoje dorosłych ludzi - odpowiedzialnie.
Trzymając Brooke w ramionach, usiadł na łóżku.
- Dlaczego nie powiedziałaś, że zostanę ojcem?
Spojrzała mu w oczy.
- Spędziliśmy ze sobą tylko jedną jedyną noc, Jeremy.
Jesteśmy sobie praktycznie obcy. Nie chciałam być dla ciebie
ciężarem.
Rozgniewała go ta odpowiedź, ale zapanował nad sobą
z uwagi na obecność dwojga niemowląt.
- Głupstwa pleciesz - odparł, nie podnosząc głosu. -
Dzieci są ciężarem tylko dla tych rodziców, którzy ich nie
chcą. Pragnę je mieć - bardziej, niż sądzisz - i zamierzam
być dla nich dobrym ojcem. Nawet jeśli wyjedziesz do Tim-
buktu. Planujesz przeprowadzkę?
- Tak. - Znów poprawiła szal. - Na początku miesiąca
wysłałam listy do kilku potencjalnych pracodawców.
- Dlaczego postanowiłaś wyjechać?
R
S
Lea spojrzała w okno i przez chwilę w zamyśleniu śledziła
wzrokiem wirujące za szybą płatki śniegu.
- Po śmierci mojego ojca matka zabrała mnie do Chicago,
aby dać mi szansę na nowe, lepsze życie - z dala od rezerwa-
tu, nędzy, bezrobocia i poczucia, że tkwię w pułapce. Chciała,
abym odniosła sukces, zrealizowała marzenia, które tutaj
były tylko mrzonkami. - Umilkła na moment. - Poświęciła
dla mnie wszystko. Czasem przez cały rok nie widywała
swojej matki, nie miała przyjaciół, ponieważ zostali tutaj.
Najbardziej pragnęłam być kuratorką muzeum w Nowym
Jorku lub Waszyngtonie. Mogę znaleźć taką pracę. Mogę ją
podjąć i robić to, z czego moja matka byłaby dumna. Jej
poświęcenie nie poszłoby na marne.
- A co z tobą, Lea? I twoimi dziećmi. A ja? Przecież je-
stem ich ojcem. Jak zdołam nim być, jeśli ty zamieszkasz na
drugim krańcu Stanów?
- Możesz widywać się z dziećmi, kiedy tylko zechcesz.
Oboje wiedzieli, że nie da się tego zorganizować. Było
oczywiste, że w przypadku wyjazdu Lei podtrzymywanie
więzi z dziećmi stanie się prawie niewykonalne z powodu
odległości i braku czasu.
Milczenie przerwała Brooke. Najpierw cicho zakwiliła, po
czym zaczęła głośno płakać. Najwyraźniej ona także poczuła
głód.
Lea podniosła w górę Adama i oparła go o ramię, aby
niemowlęciu się odbiło. Szal obsunął się na jej kolana, od-
słaniając nagą pierś. Jeremy patrzył na nią zafascynowany
- teraz była pełniejsza niż wtedy, z lekko błyszczącym, wil-
gotnym sutkiem, który jeszcze przed chwilą ssał Adam. Jere-
my poczuł, że ogarnia go wzruszenie, jakiego do tej pory
R
S
jeszcze nie doświadczył - wszechogarniające, chwytające
mocno za serce.
Lea pośpiesznie się zasłoniła. Jeszcze nie nabrała zręczno-
ści w karmieniu i robiła to trochę niezgrabnie, ale miała za-
datki na wspaniałą matkę. Jeremy był tego pewien.
- Jeśli weźmiesz Adama, nakarmię Brooke. - Znów po-
patrzyła na niego. Miała zarumienione policzki i wyglądała
ślicznie. - Może trzeba go przewinąć. Wiem, że pewnie
chciałbyś już iść...
Zamierzał położyć jej Brooke na kolanach i wziąć synka.
Stwierdził, że to nie będzie łatwe, zwłaszcza dlatego, że
wciąż miał przed oczami nagą pierś Lei. Starał się jej nie
dotknąć, ale biorąc Adama, lekko musnął ją ramieniem i Lea
wzdrygnęła się. Czyżby ją zabolało? Wiedział, że karmiące
matki początkowo są bardzo wrażliwe na dotyk. A może Lea
po prostu nie chce, aby to on, Jeremy, jej dotykał?
- Nie mam zamiaru się stąd ruszać, Lea - oświadczył,
opierając o bark Adama. - Po pierwsze wątpię, czy zdołał-
bym dojechać do miasta. A po drugie, nie zostawię cię z dwo-
ma noworodkami w domu bez elektryczności. Zostanę i po-
mogę ci, czy tego chcesz, czy nie. Przynajmniej do czasu, aż
włączą światło. Przewinę Adama, włożę go do kołyski i pójdę
odgarnąć śnieg. Byłoby dobrze, gdybyś nakarmiła Brooke,
położyła się i trochę odpoczęła.
Buntowniczy błysk w oczach Lei wyraźnie dowodził, że
ani trochę nie podoba się jej takie komenderowanie. Nie
zdążyła jednak ostro zaprotestować, ponieważ Jeremy zabrał
Adama do saloniku.
Zajęła się córeczką, nadal oszołomiona faktem, że ma
dwoje cudownych dzieci, i zdumiona swoją niewyobrażalnie
R
S
wielką miłością, jaką do nich czuje. Nakarmiła i przewinęła
Brooke, następnie przeszła do saloniku, położyła dziewczyn-
kę do kołyski, zerknęła na Adama, który już smacznie spał,
przysunęła obie kołyski bliżej kanapy, gdzie było cieplej,
i westchnęła. Dopiero teraz poczuła, jaka jest zmęczona,
a także rozstrojona zachowaniem Jeremy'ego. Zanadto prze-
jął się ojcostwem. Nie spodziewała się, że będzie tak bardzo
domagał się swoich praw.
Niewiele o nim wiedziała. W marcu, gdy doktor Kane
poprosił go o zastępstwo, w rezerwacie trochę plotkowano
o nowym lekarzu. Podobno był wdowcem. Czy on i jego
żona pragnęli mieć dzieci? Czy właśnie dlatego z taką deter-
minacją usiłował być ojcem dla Brooke i Adama?
Lea czule pocałowała ich w czoło i wyciągnęła się na ka-
napie. Powinna zregenerować nadwątlone siły, aby móc
zmierzyć się z tym, co ją czeka. Powinna też zapomnieć,
w jaki sposób Jeremy patrzył na jej obnażoną pierś.
Miała wrażenie, że leżała z przymkniętymi powiekami
zaledwie parę minut, gdy nagle wyczuła czyjąś obecność
i otworzyła oczy. Obok kanapy kucał Jeremy. Górny guzik
jego flanelowej koszuli był rozpięty i Lea zobaczyła trochę
brązowych, wijących się włosków. Wsuwała w nie palce pra-
wie dziewięć miesięcy temu, gdy kochali się tamtej nocy.
Wspomnienia o niej nadal odżywały w snach - wyraziste
i pełne szczegółów. Zapach zmęczonego fizycznym wysił-
kiem mężczyzny zmieszany z aromatem wody kolońskiej po-
budził wszystkie zmysły.
- Pójdę teraz do tutejszego sklepu i kupię trochę żywności
- oznajmił Jeremy. - Sądzisz, że mogę cię zostawić na pe-
wien czas?
R
S
Trochę obawiała się pierwszego sam na sam z dziećmi, ale
nigdy by się do tego nie przyznała. Ponadto nie zamierzała
polegać na Jeremym. Usiadła, aby mieć jego twarz na linii
wzroku.
- Oczywiście - odparła z przekonaniem, którego wcale
nie czuła. - Najpóźniej za godzinę znów będę musiała nakar-
mić Brooke i Adama. To moje zasadnicze zajęcie na najbliż-
sze tygodnie.
- I zmienianie pieluch - z uśmiechem dodał Jeremy.
- Właśnie. - Zaczęła wstawać z kanapy. - Zaraz dam ci
pieniądze na...
- Wykluczone.
- Słuchaj, Jeremy...
- Daj spokój z tą ostentacyjną niezależnością. Przecież
chcę tylko kupić trochę jedzenia, a nie ferrari. Masz ochotę na
coś konkretnego?
Dziś była za słaba, aby się z nim kłócić, ale od jutra nie
pozwoli mu troszczyć się o nią i dzieci, jeśli będzie mogła
robić to samodzielnie.
- Na drzwiczkach lodówki jest lista rzeczy, których z po-
wodu karmienia piersią nie powinnam jeść. Mam słabość do
lodów truskawkowych.
Znajdował się tak blisko, a w jego zielonych oczach migo-
tały iskierki rozbawienia. Jeremy pochylił się nieco, ona zaś
prawie przestała oddychać, niemal pewna, że ją pocałuje.
Ale nie pocałował.
- Kupię po trochu wszystkiego - oświadczył i wstał. -
Masz latarki lub jakieś lampy na baterię? Nie wiadomo, kiedy
znów będzie światło.
- W kuchni stoi lampa naftowa, a w szufladzie są świece.
R
S
- Jest ci wystarczająco ciepło?
Ogień na kominku dostatecznie ogrzewał salonik, ale to
bliskość Jeremy'ego sprawiła, że krew w żyłach Lei krążyła
szybciej, a policzki się zarumieniły.
- Tak. Nie śpiesz się z powrotem. Jestem już dużą dziew-
czynką i potrafię o siebie zadbać.
- Właśnie tego się obawiam - mruknął, idąc do kuchni.
Wziął przyczepioną do lodówki kartkę, zdjął z oparcia krzes-
ła puchową kurtkę, włożył rękawiczki i rzuciwszy okiem na
bliźniaki, wyszedł na dwór.
Lea znów drzemała, gdy wnosił torby z zakupami. Obu-
dziła się, słysząc krzątaninę, czule odgarnęła dzieciom włoski
z czoła i poszła pomóc Jeremy'emu.
- Słyszałem w sklepie, że Mack ma kłopoty z uruchomie-
niem ciężarówki - powiedział, gdy Lea wkładała mleko do
lodówki. - Liczy na to, że naprawią ją do wieczora. - Ru-
chem głowy wskazał tackę z kurczakiem. - Co powiesz na
pieczonego kurczaka, pieczone ziemniaki i marchewkę na
kolację?
Nie ulegało wątpliwości, że postanowił zostać niańką.
- Wspaniały pomysł. Kto nauczył cię gotować?
- Moja matka. Uważa, że facet, który umie czytać, umie
gotować.
Lea parsknęła śmiechem.
- Chyba jest bardzo rozsądną kobietą. Czy twój ojciec też
gotuje?
- Nie, on zazwyczaj jada w restauracjach lub kupuje go-
towe potrawy w stoiskach z garmażerią. Moi rodzice są roz-
wiedzeni. Rozeszli się, gdy miałem dziesięć lat.
- Przykro mi. Masz braci lub siostry?
R
S
- Nie. Jestem jedynakiem i choć ma to swoje dobre stro-
ny, cieszę się, że Brooke i Adam będą mogli wspierać się
nawzajem.
Lea chętnie dowiedziałaby się czegoś więcej na temat
prywatnego życia Jeremy'ego, ale właśnie zabrzęczał pager
przy jego pasku. Jeremy zerknął na wyświetlacz.
- Muszę skontaktować się z dyspozytornią. Zaraz skoń-
czę rozpakowywać te rzeczy.
- Jeremy, nie zaszkodzi mi odrobina ruchu.
Uniósł brwi, ale nic nie powiedział. Sięgnął po słuchawkę
wiszącego na ścianie telefonu i wystukał numer. Lea mimo
woli słuchała rozmowy, wkładając marchew do dolnej szufla-
dy lodówki.
- Ona nie lubi, gdy ktoś mnie zastępuje - powiedział
Jeremy, niewątpliwie mówiąc o jednej ze swoich pacjentek.
- Zadzwonię do niej. Do Elise też. - Rozłączył się i wybrał
drugi numer. Następnie przez kilka minut rozmawiał, pytając
o zażyte lekarstwa i zmieniając dawki dwóch stosowanych
leków. Później przez chwilę gawędził z mężem swej roz-
mówczyni.
Lea była pełna podziwu dla uprzejmości i cierpliwości
Jeremy'ego. Kolejny raz mogła się przekonać, jakim dobrym
jest lekarzem. Zaczęła ustawiać w szafkach kartony z gotową
żywnością i drgnęła zaskoczona, gdy Jeremy ciepło powitał
kogoś imieniem Elise.
Może trochę za ciepło, pomyślała kwaśno i natychmiast
skarciła się w duchu.
Ze słów Jeremy'ego wynikało, że wraz z ową Elise orga-
nizuje akcję dobroczynną, aby zebrać fundusze na rozbudowę
szpitala, i że Jeremy jest entuzjastą takich działań. Poirytowa-
R
S
nie skłoniło Leę do przeanalizowania własnych uczuć. Nagle
skonstatowała, że jest ciekawa, jak wygląda ta Elise...
Westchnęła, jeszcze bardziej rozdrażniona. Z impetem
zamknęła szafkę, wmawiając sobie, że nie interesuje jej Elise
i nie powinna być o nią zazdrosna.
Jeremy skończył rozmawiać i spojrzał na kuchenkę.
- Dobrze, że masz piecyk gazowy - stwierdził. - Bo ina-
czej jedlibyśmy dzisiaj zupę z puszki podgrzaną w kominku.
- Mogę upiec babeczki kukurydziane - zaproponowała.
Jeremy podszedł do niej, z dezaprobatą kręcąc głową.
- I co ja mam z tobą zrobić?
- Nie jestem inwalidką, Jeremy.
Odgarnął jej za ucho kosmyk włosów i powoli przesunął
go między palcami, jakby rozkoszował się tą czynnością.
- Nie, nie jesteś, ale zaledwie wczoraj stoczyłaś najcu-
downiejszą batalię, z jaką może zmierzyć się kobieta, i mu-
sisz po tym przyjść do siebie.
Trzymał rękę na jej ramieniu i stał tak blisko, że zrobiło się
jej gorąco. W tej chwili była pewna, że musi przyjść do siebie
nie tylko po porodzie. Powinna również zneutralizować skut-
ki nieoczekiwanego spotkania z Jeremym, jego obecności,
rozmowy z nim. To wszystko ją rozstrajało. Po tamtej nocy,
gdy się rozstali, wielokrotnie sobie powtarzała, że wcale za
nim nie tęskni. W końcu prawie w to uwierzyła. Lecz teraz
nie mogła zaprzeczyć, że w Jeremym jest coś, co silnie ją do
niego przyciąga. Zielone oczy niemal ją hipnotyzowały, pod-
bródek z cieniem zarostu aż się prosił, aby go dotknąć, po-
głaskać czubkami palców. Jeremy znów wsunął dłonie
w jej włosy, splótł na jej karku i pochylił się. Zadrżała, gdy
ogarnął wargami jej usta, rozchylił je i pieszczotliwie podraż-
R
S
nił ich wnętrze językiem. W jednej chwili sprawił, że dawna
tęsknota powróciła - równie silna i słodka jak owej pamięt-
nej nocy.
Lea zamknęła oczy... i właśnie wtedy Jeremy się odsunął.
Gdy się odezwał, jego głos miał niskie, wibrujące brzmienie.
- Wyjdź za mnie, Lea.
Zaskoczona, cofnęła się o krok.
- Żartujesz, prawda?
- Nie. Pragnę opiekować się tobą i bliźniętami.
Potrząsnęła głową.
- Nie mogę za ciebie wyjść. Nie chcę być dla nikogo
ciężarem. Zamierzam sama zająć się dziećmi.
- Bądź rozsądna.
- Jestem. Poczucie obowiązku to za mało, aby decydo-
wać się na małżeństwo.
- Mamy też inne powody.
W tym momencie jedno z dzieci zaczęło płakać.
- Muszę się nimi zająć - odparła, wdzięczna losowi za tę
wymówkę. Odwróciła się, ale Jeremy chwycił ją za rękę.
- Jeszcze nie skończyliśmy tej rozmowy.
Znów dostrzegła w jego spojrzeniu stanowczość, ale wie-
działa, że nigdy za niego nie wyjdzie, ponieważ on jej nie
kocha. Tylko prawdziwa, głęboka miłość, taka, o której Lea
zawsze marzyła, mogłaby ją skłonić do małżeństwa. Nie
miało znaczenia, czy Jeremy zechce kontynuować tę rozmo-
wę. Lea nie zamierzała dać się w nią wciągnąć. Potrafiła być
równie uparta jak on.
Usiadła na kanapie i zajęła się karmieniem Brooke, a Jere-
my zniknął w kuchni. Wrócił z talerzem kanapek i szklanką
mleka. Postawił tacę na stoliku i wyjął z kołyski kwilącego
R
S
Adama. Przytulił go jedną ręką, w drugą wziął kanapkę i za-
czął spacerować po pokoju.
- Zjedz coś, dobrze? - poprosił. - Masz smoczek?
- Leży na komodzie w sypialni.
Jeremy wyszedł z saloniku, a Lea stwierdziła, że widok
ojca tulącego do siebie noworodka bardzo ją wzruszył.
Przez całe popołudnie i wieczór Lea usiłowała zapomnieć
o niedawnym pocałunku i o uczuciach, które rozniecił Jere-
my, pamiętać natomiast o tym, że postanowiła sama wycho-
wać dzieci. Podczas kolacji bliźniaki spały jak dwa aniołki,
a Jeremy nie powrócił do tematu małżeństwa. Gawędzili
głównie o tym, co spotkało małą Sarę. Oboje zdawali sobie
sprawę z tego, że obie dziewczynki - Jenny i Sara - będą
naprawdę bezpieczne dopiero wtedy, gdy porywacze zostaną
schwytam.
Po kolacji Jeremy uparł się, że on pozmywa, toteż Lea
wzięła do ręki poradnik dla młodych matek i usiłowała sku-
pić się na tym, co czyta. Wkrótce potem niemowlaki zaczęły
pochlipywać i rodzice tulili je oraz mruczeli kołysanki pra-
wie do północy, gdy maluchy wreszcie zasnęły. Emanujące
z kominka ciepło dotarło już także do sypialni, więc Jeremy
przeniósł tam obie kołyski. Lea troskliwie przykryła dzieci
kocykami i przebrała się w nocną koszulę. Narzuciła szlafrok
i stojąc w drzwiach, patrzyła na Jeremy'ego. Siedział na ka-
napie i w świetle kupionej rano latarni na baterie kartkował
poradnik.
Chyba wyczuł, że nie jest sam, bo się odwrócił. Na widok
Lei wstał i podszedł do niej.
- Lepiej idź pospać, dopóki możesz - powiedział przyci-
szonym tonem. - Ja dopilnuję, żeby ogień nie zgasł.
R
S
- Chciałam ci podziękować za to, co zrobiłeś dla mnie
wczoraj wieczorem... i dzisiaj. Jestem ci naprawdę bardzo
wdzięczna.
- Nie musisz. Jako lekarz pomógłbym każdej kobiecie
w takim położeniu, w jakim ty się znalazłaś. A co do dnia
dzisiejszego... cóż, przecież jestem ojcem Brooke i Adama.
Od tak dawna marzyłem o własnych dzieciach... - Raptow-
nie urwał i Lea odniosła wrażenie, że w oczach Jeremy'ego
dostrzega cień bólu. Dojmującego bólu. - A więc ustalone.
- Głos Jeremy'ego zabrzmiał podejrzanie dziarsko. - Ja mam
na oku kominek, a ty drzemiesz, uważając na dzieci. Zawołaj
mnie, gdybyś czegoś potrzebowała, dobrze? - Ujął ją pod
brodę i leciutko pocałował. Następnie odwrócił się na pięcie
i wrócił do saloniku.
Lea jeszcze przez chwilę stała jak zaczarowana, z palcami
na ustach. Kładąc się do łóżka, myślała o wyciągniętym na
kanapie Jeremym.
Piekło rozpętało się dwie godziny później, gdy dzieci za-
częły płakać jednocześnie. Lea nie czuła się na siłach, aby
karmić dwoje naraz. Poza tym chciała podczas karmienia
obdarzać każde z niemowląt niepodzielną uwagą. Na szczę-
ście już zdążyła się zorientować, że Brooke je szybciej, toteż
ją wzięła najpierw.
Prawie natychmiast zjawił się Jeremy. Opierając Brooke
o ramię Lea zauważyła, że dżinsy Jeremy'ego nie są zapięte,
a nagi tors jest taki, jaki zapamiętała - szeroki, muskularny,
z ciemnym jedwabistym owłosieniem.
Jeremy błyskawicznie ocenił sytuację. Wziął na ręce Ada-
ma i włożył mu do buzi smoczek.
R
S
- Przewinę go i trochę ponoszę, dopóki nie nakarmisz
Brooke.
Lea nie mogła się nadziwić, że Jeremy z taką łatwością
radzi sobie z bliźniakami. Może dlatego, że jest lekarzem?
Adam nadal kwilił i Lea miała wyrzuty sumienia z powodu
swojej bezradności, gdy dzieci potrzebowały matki w tej sa-
mej chwili. Cóż, będzie musiała do tego przywyknąć, ale na
razie dziękowała opatrzności za obecność Jeremy'ego w tych
pierwszych trudnych dniach.
Przez następne pół godziny karmiła i niańczyła maluchy,
Jeremy zaś chodził po pokoju i przemawiał do nich tak, jakby
doskonale go rozumiały. Żadne z dzieci długo nie wykazy-
wało chęci do spania - płakały lub tylko marudziły, a Lea
i Jeremy metodą prób i błędów uczyli się, co skutkuje, a co
nie w dziedzinie uspokajania dwudniowych niemowlaków.
Dzieci w końcu chyba się zmęczyły i usnęły po czwartej nad
ranem.
- Wskakuj do łóżka i zdrzemnij się, zanim znów się obu-
dzą. To tylko kwestia czasu - żartobliwie stwierdził Jeremy.
Lea uśmiechnęła się i mimo woli powędrowała spojrze-
niem po nagiej piersi Jeremy'ego. Nagle zapragnęła znaleźć
się w jego ramionach. Zaraz jednak przywołała się do porząd-
ku. Pożądanie nie może być substytutem prawdziwej więzi
i głębokiej miłości.
Zadowolona z tego wniosku chciała wrócić do sypialni,
ale właśnie wtedy spostrzegła, że Jeremy błądzi wzrokiem po
jej różowej, atłasowej koszuli i dekolcie. Kiedy popatrzył na
jej usta, niemal to poczuła i nieoczekiwanie zrozumiała, że
owej pamiętnej nocy znalazła się w ramionach Jeremy'ego
nie tylko z powodu pożądania.
R
S
Panująca w pokoju cisza coraz bardziej potęgowała ich
wzajemne zauroczenie. Jeremy wyciągnął rękę... i zaraz ją
opuścił. Lea bezgłośnie westchnęła.
- Sprawdzę, czy ogień nie zgasł - mruknął Jeremy. - A ty
się prześpij.
- Masz doświadczenie w opiekowaniu się niemowlęta-
mi? - spytała, gdy ruszył do drzwi. - Zawsze wiesz, co nale-
ży zrobić.
Odwrócił się i znów przyszło jej do głowy, że on z jakie-
goś powodu cierpi. Wrażenie trwało tylko chwilę, ponieważ
Jeremy zaraz uśmiechnął się krzywo.
- Mali ludzie aż tak bardzo nie różnią się od dużych -
oświadczył. - Dobranoc.
O świcie dzieci jeszcze spały, lecz Lea usłyszała, że Jere-
my krząta się po saloniku. Odruchowo spojrzała na budzik.
Migały na nim czerwone zera, co oznaczało, że już włączono
prąd. Wstała, włożyła szlafrok, umyła zęby i poszła do kuch-
ni. Jeremy właśnie smażył jajecznicę.
- Dzień dobry.
- Nie musiałeś przygotowywać śniadania. - Zauważyła,
że włosy Jeremy'ego są wilgotne. Widocznie niedawno wziął
prysznic.
- Powinnaś zachować energię na później, skoro chcesz
dzisiaj sama zajmować się dziećmi. Teraz pojadę do szpitala
na poranny obchód, ale mogę później wrócić...
- Nie.
Spojrzał na nią przez ramię.
- Nie myśl, że jestem niewdzięczna - dodała trochę ła-
godniej - ale muszę nauczyć się sama radzić sobie z dwójką
R
S
naraz. Wczoraj bardzo mi pomogłeś, lecz najwyższy czas,
żebym wzięła sprawy w swoje ręce.
- Rozumiem. Chcesz udowodnić, że Brooke i Adam po-
trzebują tylko matki? - W głosie Jeremy'ego zabrzmiała nuta
irytacji.
Lea przygryzła wargi. Nie miał racji, ale nie mogła mu
tego powiedzieć.
- Jeśli wyjadę z Montany, będę zdana wyłącznie na sie-
bie. Powinnam się do tego przygotować.
Po tym oświadczeniu jedli śniadanie, nie odzywając się do
siebie. Później Jeremy chciał pozmywać, ale mu na to nie
pozwoliła. Popatrzył więc na bliźniaki i włożył kurtkę, a Lea
odprowadziła go do drzwi. Na drodze jeden pas ruchu był
odśnieżony, ale Jeremy'ego czekało odkopanie dżipa.
- Za domem jest duża łopata.
- Mam swoją w samochodzie. Zaraz go oczyszczę. Śnieg
jest lekki, więc to zajęcie tylko na parę minut.
Spojrzał na nią i jego zielone oczy pociemniały. Lea po-
myślała, że mają odcień szmaragdów.
- Wiem, że pragniesz być jak najszybciej samodzielna,
ale czasem trzeba odłożyć dumę na bok. Fakt, że nie chcesz
za mnie wyjść, nie wpłynie na to, jakim będę ojcem. Dzieci
rosną i zmieniają się w błyskawicznym tempie. Wolałbym
niczego nie przegapić. Niezależnie od tego, czy życzysz sobie
mojej pomocy, czy nie, będę przyjeżdżał codziennie. Muszę
wiedzieć, że z tobą i z nimi wszystko w porządku, oraz że
bliźniakom niczego nie brakuje. I chcę, żebyś w razie potrze-
by bez wahania do mnie dzwoniła. Obiecujesz, że to zrobisz?
Dla dobra swoich dzieci uczyniłaby wszystko, z telefono-
waniem do Jeremy'ego włącznie.
R
S
- Tak. Skontaktuję się z tobą, jeśli będę cię potrzebować
- odparła, kładąc nacisk na,jeśli".
Wziął ją pod brodę i namiętnie pocałował. Żar tego poca-
łunku przypomniał Lei o tym, że dobrze być kobietą. Zwłasz-
cza jeśli ma się obok siebie takiego mężczyznę jak Jeremy.
Znów obudził jej uśpione zmysły, więc wspięła się na palce,
aby... Lecz właśnie wtedy on raptownie się odsunął i powie-
dział sucho:
- Wpadnę wieczorem.
Skinęła głową, oszołomiona pieszczotą i jej nieoczekiwa-
nym zakończeniem. Jeremy wyszedł na zewnątrz i pomasze-
rował do samochodu.
Zamknęła drzwi i oparła się o nie plecami. Zastanawiała
się, czy wszystkie kobiety czują się po porodzie takie zagu-
bione jak ona. I czy wydaje się im, że ich świat stanął na
głowie.
Poniedziałek okazał się trudny. Adam prawie bezustannie
marudził i w ogóle nie spał. Gdy karmiła Brooke, synek
żałośnie płakał, więc Lea wyrzucała sobie, że nie może się
nim zająć. Później, gdy jego także nakarmiła, wcale się nie
uspokoił. Wciąż popłakiwał, toteż zaczęła się o niego mar-
twić. Nie usnął nawet na moment, a ona czuła się tak słabo,
jakby sama nie zmrużyła oka od tygodnia. Po pracy w skła-
dzie handlowym przyszła Bessie, ale Lea nie chciała obar-
czać jej opieką nad dziećmi. Bessie nie posiedziała długo,
lecz później okazała troskliwość, przysyłając Lei żaroodpor-
ny garnek z zapiekanką.
Tuż przed ósmą wieczorem zadzwonił Jeremy, aby powie-
dzieć, że coś zatrzymało go w szpitalu. Lea zapewniła, że
R
S
panuje nad sytuacją i wszystko jest w porządku. Ale nie było.
Przez całą noc doglądała pochlipującego Adama, a we wtorek
rano ze zmęczenia padała na nos i strasznie się martwiła.
Zatelefonowała do pediatry, który badał dzieci na oddziale
noworodków, ale okazało się, że lekarz wyjechał na święta.
Ktoś go zastępował, lecz w ciągu kilku godzin nie oddzwonił,
zaś Adam płakał niemal bez przerwy.
Około drugiej po południu Lea uznała, że nie ma innego
wyjścia, jak wezwać na pomoc Jeremy'ego. Zrobiła parę
głębokich wdechów, aby trochę zapanować nad nerwami
i nie sprawić wrażenia rozhisteryzowanej młodej matki. Na-
stępnie wystukała numer i powiedziała Jeremy'emu, że nie
wie, co robić, ponieważ Adam od wczoraj jest bardzo niespo-
kojny. Starała się mówić powoli, lecz kilka razy głos ją za-
wiódł.
Jeremy natychmiast podjął decyzję.
- Zaczekaj chwilę. Poproszę znajomego o przysługę.
Rzeczywiście odezwał się ponownie już po pięciu minu-
tach. Odebrała, tuląc do siebie Adama.
- Za godzinę przyjedzie do ciebie doktor McGruder. To
gastroenterolog i ma doświadczenie pediatryczne. Ja zjawię
się najszybciej, jak będę mógł.
Lea nie spodziewała się aż takiej pomocy.
- Nie wiem, jak ci dziękować... - Urwała, bo zaczęło
dławić ją w gardle.
- Nie musisz mi dziękować. To także moje dzieci. Później
wszystko omówimy.
Wkrótce zjawił się doktor McGruder, łysiejący pan
w średnim wieku. Na widok lekarza Lea odetchnęła z ulgą
R
S
i szczegółowo odpowiedziała mu na pytania dotyczące za-
równo jej diety, jak i Adama. Doktor McGruder właśnie ba-
dał go na kuchennym stole, gdy wszedł Jeremy.
- I co ty na to, George? - spytał kolegę po fachu.
- Moim zdaniem należy zacząć dawać dziecku specjalną
mieszankę - odparł lekarz, zwracając się do obojga rodziców.
- A biorąc pod uwagę wygląd tej młodej damy, byłoby do-
brze w ogóle przejść na butelkę, aby zaspokoić apetyt nasze-
go malca.
- To na pewno najlepsze rozwiązanie? - Lea wolałaby jak
najdłużej karmić Adama piersią.
- Adam już dużo skorzystał, mając od początku mleko
matki. I nadal może pani poświęcać mu tyle samo uwagi co
córeczce, tylko w inny sposób. Jeśli Adam zaakceptuje tę
nową mieszankę, to będzie jasne, że właśnie tego potrzebo-
wał. Zaraz napiszę jej skład.
- Pojadę do Whitehorn i przywiozę ją. - Jeremy wyjął
receptę z ręki lekarza.
Lea była zbyt znużona, aby się spierać. Miała ochotę po-
rządnie się wypłakać, ale nie zamierzała tego robić w obecno-
ści Jeremy'ego. Mógłby pomyśleć, że ona nie daje sobie rady.
Wzięła się więc w garść i poprosiła doktora McGrudera o ra-
chunek za wizytę, ale lekarz przecząco potrząsnął głową.
- Jeremy i ja jesteśmy przyjaciółmi - wyjaśnił. - W trud-
nych sytuacjach pomagamy sobie nawzajem. Nie ma mowy
o żadnych rachunkach. Do widzenia.
Przez ponad godzinę Lea na przemian huśtała i nosiła
Adama aż do powrotu Jeremy'ego. Przywiózł zapas nowej
mieszanki, butelki ze specjalnymi smoczkami dla niemowląt,
które były karmione piersią, oraz pompkę do ściągania pokar-
mu. Brooke na szczęście smacznie spała, toteż razem przygo-
R
S
towali porcję mieszanki i Lea usiadła z Adamem na bujaku.
Dziecko przez chwilę nie mogło sobie poradzić z ssaniem,
lecz w końcu opróżniło butelkę i zasnęło.
- Używanie smoczka pewnie trochę ułatwiło adaptację do
butelki - stwierdził Jeremy i delikatnie musnął kciukiem bro-
dę Adama. - Chyba jest strasznie zmęczony. Ty też, Lea.
Poczuła, że po jej policzkach spływają łzy, ale nie była
w stanie ich pohamować. Jeremy wziął z jej kolan dziecko
i położył je w kołysce. Następnie podszedł do Lei.
- Chodź - powiedział cicho, podniósł ją i zamknął w ob-
jęciach.
Oparła głowę na jego piersi i przytuliła się. Miała wraże-
nie, że wchłania siłę Jeremy'ego, który jest jej jedynym ratun-
kiem na jakimś rozszalałym morzu.
- Nie chcę, żeby Adam poczuł się zaniedbywany - szep-
nęła, niechętnie odsuwając się od Jeremy'ego.
- Niepotrzebnie się tym martwisz. Jeśli mieszanka okaże
się odpowiednia, będzie łatwiej i tobie, i jemu. Zostanę na
noc i nakarmię go. Ty możesz wziąć do łóżka Brooke i trochę
pospać. Potrzebujesz odpoczynku. Gdy karmiłaś Adama, za-
dzwoniłem do Bessie. Jutro po południu zajmie się bliź-
niakami, żebyś mogła ze mną gdzieś pojechać i odetchnąć
świeżym powietrzem.
- Przecież muszę karmić Brooke...
- Nie wyjedziemy na długo. Nakarmisz ją tuż przed wyj-
ściem. Ona już domaga się jedzenia w miarę regularnie. Wró-
cimy przed następnym karmieniem. Wezmę też telefon ko-
mórkowy, więc w razie potrzeby Bessie nas wezwie i w pięt-
naście minut będziemy tutaj. Możesz także ściągnąć pokarm
do butelki.
R
S
- Ale...
- Wyskoczymy tylko na półtorej godziny... najwyżej
dwie. Wierz mi, Lea, dzieciom nic się nie stanie.
Łzy rozładowały napięcie, które w niej narastało od chwi-
li, gdy zaczęła niepokoić się o synka. Naraz Lea poczuła, że
ogarnia ją podniecenie.
- Dokąd mnie zabierzesz?
- To niespodzianka - odparł z uśmiechem. - Rano muszę
jechać do szpitala, więc wpadnę po ciebie tuż po lunchu. Koło
pierwszej. - Popatrzył na nią i dodał szeptem: - Posłuchaj
tego.
W domu panowała niczym niezmącona cisza. Bliźniaki
spały - oba jednocześnie. Lea uśmiechnęła się do Jeremy'e-
go. Zastanawiała się, czy on celowo usiłuje stać się dla niej
kimś niezbędnym.
Bo jeśli tak, to jest bliski sukcesu.
Jeremy od czasu do czasu dyskretnie zerkał na siedzącą
obok niego w samochodzie Leę. Zastanawiał się, o czym ona
myśli. Może o dzieciach? A może o świętach Bożego Naro-
dzenia, które nadejdą już za dwa dni? Dzisiejszego popołud-
nia przyjechał po nią do rezerwatu i po drodze Lea prawie się
nie odzywała. Sprawiała jednak wrażenie wypoczętej i to
było najważniejsze. Tej nocy dobrze spała pomiędzy kolejny-
mi porami karmienia Brooke. Jeremy wstał, aby dać butelkę
Adamowi i przy okazji poszedł spojrzeć na Brooke i jej ma-
mę. Przez parę minut patrzył na uśpioną Leę. Leżała zwinięta
na boku, jej długie, czarne włosy były rozrzucone na podusz-
ce, a ciemne rzęsy ocieniały zaróżowiony od snu policzek.
Wyglądała ślicznie i tak kusząco, że przez chwilę zmagał się
R
S
z przemożnym pragnieniem, aby podejść, objąć ją i przytulić.
W końcu westchnął ciężko i powlókł się na kanapę.
Jeremy przez całe życie pragnął mieć liczną rodzinę. Ro-
dzice go kochali, ale każde z osobna. Matka powtórnie wy-
szła za mąż i wyjechała do Anglii, natomiast ojciec zamiesz-
kał w Oregonie. Jeremy spędzał zimy z tatą, a letnie wakacje
- z mamą. Dopóki byli małżeństwem, Jeremy nienawidził ich
kłótni. Po rozwodzie jeszcze bardziej znienawidził lodowaty
chłód, jaki okazywali sobie nawzajem. Od dzieciństwa ma-
rzył o własnej, dużej rodzinie, którą cementuje miłość i przy-
wiązanie.
Żona Jeremy'ego, Gwen, także tego pragnęła. Zgodnie
postanowili, że po przyjściu na świat dzieci Gwen zrezygnuje
z pracy zawodowej i zajmie się ich wychowywaniem. Gdy
zaszła w ciążę, oboje byli w siódmym niebie. Wydawało się,
że los im sprzyja. Gdyby tylko tamtego dnia poczekała na
Jeremy'ego... Gdyby nie pojechała sama po mebelki do dzie-
cinnego pokoju... Gdyby...
Dosyć, nakazał sobie Jeremy. Koniec z tym gdybaniem.
Należało skupić się na teraźniejszości i przyszłości. Miał
dwoje dzieci. One i Lea mogą stać się jego rodziną. Tą wyma-
rzoną.
Skręcił z szosy w boczną drogę, a z niej - w długi, porząd-
nie odśnieżony podjazd. Znów popatrzył na Leę. Wyglądała
przez trochę oszronione okno, a on spróbował spojrzeć na
swój dom jej oczami. Obszerna, kilkupoziomowa rezydencja
stała wtulona między rozłożyste sosny i wysokie, smukłe
topole. Z tyłu, w oddali, było widać białe szczyty gór. Całość
prezentowała się solidnie, a tutejsza cisza i spokój zawsze
działały na Jeremy'ego kojąco.
R
S
Zaparkował przed wjazdem do garażu, zaciągnął ręczny
hamulec i zgasił silnik.
- Witaj w moim domu - powiedział, odwracając się do
Lei.
- Jest piękny. Od jak dawna tu mieszkasz?
- Prawie od pięciu lat. - Rozpoczęli budowę wkrótce po
tym, jak Gwen stwierdziła, że spodziewa się dziecka.
Wysiadł, podszedł do drzwiczek z drugiej strony i otwo-
rzył je, zanim Lea zdążyła odpiąć pasy. Uśmiechnęła się do
niego, a on pomyślał, że jeszcze nigdy nie wydawała mu się
taka ładna. Jej długie włosy były splecione w warkocz zwią-
zany na końcu czerwoną wstążką, a puszysta grzywka przy
każdym ruchu falowała. Lea miała na sobie dżinsową spódni-
cę, czerwoną bluzkę i długie botki na płaskim obcasie. Wy-
glądała cudownie. Jeremy ze zdumieniem skonstatował, że
bardzo jej pragnie i oddałby wszystko, aby przez całe życie
mieć ją obok siebie.
Podał jej rękę, pomógł wysiąść i poprowadził do wejścia
ocienionego małym portykiem. Otworzył drzwi i gestem za-
prosił do środka.
Wszędzie rzucało się w oczy mnóstwo lśniącego drewna.
Wykonano z niego zarówno wspaniały parkiet, jak i szerokie
obramienia drzwi i okien. Cały parter był dużą, otwartą prze-
strzenią. Regały z książkami oddzielały salon od jadalni, za
którą znajdowała się imponująco wyposażona, wielka kuch-
nia. Wszędzie przeważała stonowana kolorystyka - łagodny
błękit, zieleń i beż, co doskonale pasowało do drewnianych
sprzętów. Przez duże okna wpadało do wnętrza mnóstwo
światła. Z prawej strony holu znajdowały się schody - w dół
do pokoju telewizyjnego, i w górę - do sypialni.
R
S
- Jak tu pięknie. - Lea nie posiadała się z zachwytu.
- Pozwól, że wezmę twój płaszcz i rozpalę ogień na ko-
minku. Potem cię oprowadzę.
Jego palce zatrzymały się na kołnierzu i musnęły jej szyję.
Lea odwróciła głowę i przez ramię spojrzała na Jeremy'ego.
Stwierdził, że ona jest równie świadoma jego bliskości jak on
- jej. Po raz pierwszy od dawna byli tylko we dwoje, bez
dzieci wymagających bezustannej opieki. Przez chwilę pa-
trzyli sobie w oczy jak mężczyzna i kobieta, którzy coś do
siebie czują. Jeremy miał ochotę ją pocałować, ale się zmity-
gował. Nie chciał, aby Lea pomyślała, że zwabił ją tu w ce-
lach erotycznych.
Powiesił ich okrycia w szafie, zapalił w kominku i po-
szedł z Leą na piętro. Schody i górny hol były wyłożone
puszystym chodnikiem. Jeremy najpierw pokazał jej dwa
gościnne pokoje i łazienkę, po czym wprowadził do aparta-
mentu pana domu.
Lea oniemiała z wrażenia na widok ogromnego łoża z ko-
lumienkami i wspaniałej toaletki oraz komody z płaskorzeź-
bami ręcznej roboty, zdobiącymi szuflady. Pod oknem
stała nieduża kanapa, niski owalny stolik i przepastny fotel
z wysokim oparciem. Za częściowo rozsuniętymi, podwójny-
mi drzwiami była wielka łazienka.
- W wannie można sobie zafundować bicze wodne -
oznajmił Jeremy.
Lea nie zamierzała tego sprawdzać. Przeszła się po pokoju,
przystanęła obok toaletki i sięgnęła po fotografię w posre-
brzanej ramce.
- To twoja żona?
- Tak.
R
S
- Bardzo ładna. Jak miała na imię?
- Gwen.
- Kiedy ją straciłeś? - Lea w zamyśleniu wpatrywała się
w uśmiechniętą twarz sympatycznej blondynki.
- Pięć lat temu.
Lea delikatnie postawiła zdjęcie na blacie.
- Jak?
Gwałtownie odżyły wspomnienia i Jeremy nagle zapragnął
je chronić.
- W wypadku, ale nie chcę teraz o tym mówić, Lea. Nie
dlatego cię tu przywiozłem.
Podeszła i zatrzymała się naprzeciw niego.
- Więc dlaczego mnie tu przywiozłeś, Jeremy?
R
S
ROZDZIAŁ 3
Lea miała własne zdanie na temat pobudek, które skłoniły
Jeremy'ego do zaproponowania jej przejażdżki i złożenia wi-
zyty w jego domu. Owszem, na pewno chciał, aby trochę
odetchnęła i choćby przez dwie godziny nie musiała zajmo-
wać się bliźniętami. Zastanawiała się jednak, czy Jeremy nie
próbuje również pokazać jej, ile zyskałaby, wychodząc za
niego za mąż. Najwyraźniej wolał nie rozmawiać o zmarłej
żonie i swoim małżeństwie. Cóż, mogła zrozumieć, że chciał
zapomnieć o nieszczęściu, które go spotkało. Może kiedyś
Jeremy odczuje potrzebę zwierzeń i sam o wszystkim jej opo-
wie. Musiała jednak wiedzieć, co mu chodzi po głowie.
Dlatego zadała proste pytanie i czekała na odpowiedź.
Jeremy zaś miał minę dzieciaka, którego przyłapano na
kradzieży ciastka.
- Chciałem tylko, żebyś na własne oczy się przekonała,
jak wygodnie byłoby tutaj tobie i bliźniakom, gdybyś ze mną
zamieszkała - przyznał.
Obrzuciła wzrokiem eleganckie wnętrze i postanowiła po-
stawić sprawę jasno.
- Ładne meble w pięknym domu nie zmienią mojego
podejścia do małżeństwa. Człowiek powinien iść za głosem
R
S
serca. Tylko ono może mnie przekonać, że postępuję słusznie.
- Nie miałem zamiaru cię przekupić - odparł obronnym
tonem.
- Przekupić nie, ale skusić.
Nie zaprzeczył i w pokoju zapanowało przesycone napię-
ciem milczenie. Po chwili Jeremy ruszył do drzwi, skinie-
niem ręki dając znak, aby Lea poszła razem z nim.
- Chodź, podgrzeję dla nas trochę jabłecznika. Dobrze
nam zrobi.
Nadal unikał jej spojrzenia, gdy weszli do kuchni. Szybko
i zręcznie zagrzał napój i napełnił nim dwa kubki. Wrócili
z nimi do salonu i usiedli na kanapie przed kominkiem.
Przez kilka minut bez słowa popijali jabłecznik. W końcu
Jeremy odstawił kubek na stolik i utkwił wzrok w tańczących
płomieniach.
- Gdy moja żona stwierdziła, że jest w ciąży, wybraliśmy
plany tego domu - powiedział cicho. - Zginęła w wypadku
samochodowym, kiedy była w piątym miesiącu.
- Boże, to straszne. - Lea także postawiła kubek i dotknę-
ła ramienia Jeremy'ego. - Tak mi przykro. - Stracił nie tylko
żonę, lecz także dziecko. Wyobrażała sobie, jak bardzo mu-
siał cierpieć.
- Moje życie legło w gruzach - dodał, nadal na nią nie
patrząc. - Wypełniałem je tylko pracą i spędzałem tutaj nie-
wiele czasu.
Odwrócił się i wziął Leę za rękę.
- Ale teraz mamy bliźniaki. Chciałbym słyszeć ich
śmiech pośród tych ścian; widzieć, jak bawią się na dworze.
Chciałbym patrzeć na nasze dzieci, gdy otwierają gwiazdko-
we prezenty w pierwszy dzień Bożego Narodzenia. Pragnę
być dla Brooke i Adama prawdziwym ojcem. Przebywać
R
S
z nimi codziennie, a nie tylko raz na rok podczas wakacji.
A poza tym bardzo pragnę zbliżyć się do ciebie.
Głęboka zieleń jego oczu przywoływała... kusiła... Po
chwili Lea, całkiem instynktownie, przysunęła się do Jere-
my'ego, jakby właśnie przy nim było jej miejsce. Objął ją,
a ona ujrzała w jego oczach dojmujące pragnienie i sama je
poczuła. Wargi Jeremy'ego spoczęły na jej ustach i w tym
momencie pożądanie, jakie ich oboje ogarnęło, unicestwiło
dotychczasowe wahanie i wątpliwości. Lea zapragnęła być
z Jeremym tak blisko, jak to możliwe, oraz poznać go bez
reszty.
Jęknęła cicho, zachwycona pieszczotą, i z rozkoszą wsu-
nęła palce w gęste, sprężyste włosy Jeremy'ego. Namiętność,
którą obudził w niej dziewięć miesięcy temu, znów rozkwit-
ła, może nawet silniejsza i słodsza niż wtedy. I nagle Lea
zrozumiała, że pokochała tego mężczyznę. Że jest on dla niej
kimś więcej niż tylko ojcem jej dzieci. Że jest człowiekiem,
na którego czekała przez całe życie. Był taki silny i troskliwy,
a w ciągu minionych dni okazał jej tyle czułości i dobroci. Na
myśl o tym poczuła łzy pod powiekami. Co powinna zrobić?
Zostać w Montanie, w rezerwacie? A może zdecydować się
na ślub z Jeremym?
Ale co z jej życiowymi planami? Z marzeniami?
Owszem, uwierzyła Jeremy'emu, gdy powiedział, że chce
być ojcem dla Brooke i Adama. Jakim jednak byłby mężem?
Ona już go pokochała, ale czy on kiedykolwiek odwzajemni
jej uczucie? A może tylko potrzebuje kobiety, która ogrzeje
mu łóżko? Może chce wypełnić pustkę w swoim życiu po
stracie żony i dziecka?
Ta myśl podziałała jak kubeł zimnej wody.
R
S
Lea zesztywniała i odsunęła się.
- Co się stało? - Jeremy był zdezorientowany.
Krew w jej żyłach nadal szaleńczo pulsowała, a serce biło
w przyśpieszonym tempie, przypominając, że Jeremy jest nie
tylko ojcem ich dzieci, lecz także mężczyzną, którego ona
pokochała całą duszą.
Mimo to wysunęła się z jego ramion.
- Lepiej zawieź mnie do rezerwatu.
- Dlaczego?
Patrzył na nią badawczo i oczekiwał szczerej, uczciwej
odpowiedzi.
- Bo twoje pocałunki sprawiają, że mam zamęt w głowie.
W oczach Jeremy'ego błysnęły iskierki rozbawienia.
- Może w końcu by zniknął, gdybyśmy całowali się dłu-
żej lub częściej.
Uśmiechnęła się mimo woli.
- W przypadku zamętu w głowie przestaję się zajmować
tym, co właśnie robię.
Jeremy ujął jej warkocz i potarł kciukiem jedwabiste koń-
ce włosów.
- Chyba musimy zmienić tę strategię. - Pocałował Leę
w czoło. - Naprawdę chcesz już jechać?
Jakże łatwo byłoby poddać się magicznej sile przyciągają-
cej ją do Jeremy'ego. Musiała jednak pamiętać o tym, co
jest winna sobie, dzieciom i swojej matce. Nie może kierować
się przelotnym impulsem i sięgać po przyjemności dnia
dzisiejszego. Powinna myśleć o przyszłości. To jest najważ-
niejsze.
- Tak, Jeremy. Odwieź mnie do domu.
Powoli skinął głową.
R
S
- Dobrze. Zaraz jedziemy.
W drodze powrotnej nie sprawiał wrażenia rozgniewane-
go, ale milczał. Bliźniaki na zawsze zmieniły takzejego życie
i Lea podejrzewała, że Jeremy - podobnie jak ona - bije się
z myślami.
W domu unosił się aromat czegoś pysznego. Okazało się,
że Bessie ugotowała zupę i właśnie rozlewała ją do plastyko-
wych pojemników.
- Możesz to zamrozić - poradziła - i odgrzać, gdy nie
będziesz miała czasu pichcić. Brooke nadal śpi, a Adamowi
dałam butelkę. Te wasze dzidziusie to istne aniołki. Aha,
dzwoniła do ciebie Jenny McCallum. Prosiła, żebyś po po-
wrocie natychmiast się do niej odezwała.
- Zerknę na Brooke i Adama - zaoferował się Jeremy.
Gdy wrócił do kuchni, Lea właśnie odkładała słuchawkę.
- Jenny chce, żebym jutro przyszła na wigilijny występ
w szkole.
- Wie o bliźniakach?
- Bessie jej powiedziała. - Lea uśmiechnęła się. - Jenny
chyba potrzebuje ode mnie moralnego wsparcia. Miała śpie-
wać w duecie z Sarą, ale ona na razie do nikogo się nie
odzywa. Jenny panicznie boi się wystąpić solo.
- Masz ochotę pojechać?
- Czuję, że powinnam dodać Jenny otuchy, ale nie chcę
znów zostawiać bliźniaków.
- Zabierzemy je i nie będziesz się musiała o nie martwić.
- Och, nie wiem, czy to dobre rozwiązanie. Podobno ma
być bardzo zimno.
- Dobrze je opatulimy - przekonywał Jeremy. - Nawet
narzucę na foteliki dodatkowy koc, jeśli to cię uspokoi. Na
R
S
pewno nie zmarzną, możesz mi wierzyć. Weźmiemy butelkę
dla Adama, a ty nakarmisz Brooke o stałej porze. Oboje pra-
wdopodobnie słodko prześpią tę całą wyprawę.
Bessie miała podobne zdanie.
- Jeremy ma rację - powiedziała, kiwając głową z apro-
batą. - Dobrze ci zrobi wyjazd na tę imprezę. Nie powinnaś
bez przerwy kisić się w domu tylko dlatego, że jesteś młodą
matką. Musisz trochę pobyć między ludźmi. Zwłaszcza że
jutro Wigilia.
Wigilia Bożego Narodzenia. Jeden z najbardziej uroczys-
tych dni w roku. Lea uśmiechnęła się. Ona już otrzymała
najcudowniejszy podarunek. Ta pora roku zawsze będzie
szczególna z powodu Brooke i Adama.
- Wobec tego pojadę. - Lea naprawdę chciała, aby Jenny
zdecydowała się wystąpić.
Jeremy zerknął na zegarek.
- Muszę uciekać. Wkrótce mam obchód.
- Dziękuję za dzisiejszą wycieczkę. - Lea odprowadziła
go do drzwi. - To była miła odmiana.
Nie odpowiedział, tylko musnął ustami jej wargi i wy-
szedł.
Było późne popołudnie, gdy szczęknięcie klapy skrzynki
na listy uświadomiło Lei, że listonosz przyniósł pocztę. Bes-
sie już poszła do domu, a bliźniaki spały. Lea otworzyła
drzwi, zastanawiając się, w co się ubierze na jutrzejszą uro-
czystość. Wyjęła ze skrzynki plik przesyłek i wracając do
kuchni, rzuciła okiem na koperty. Kilka zielonych i czerwo-
nych niewątpliwie zawierało świąteczne życzenia. Było też
parę rachunków oraz jedna długa, biała koperta, która wyglą-
R
S
dała bardzo oficjalnie. Lea spojrzała na adres zwrotny - Mu-
zeum Historii Ameryki, Waszyngton. Między innymi tam
wysłała swoją ofertę.
Teraz z bijącym sercem rozcięła kopertę, wyjęła pismo
i pośpiesznie przebiegła je wzrokiem. Szef kadr zawiadamiał,
że po zapoznaniu się z przesłanymi dokumentami poważnie
bierze pod uwagę kandydaturę Lei i chciałby przeprowadzić
z nią rozmowę kwalifikacyjną. Dział kadr miał być nieczyn-
ny aż do Nowego Roku włącznie, toteż Lea powinna zadzwo-
nić nazajutrz, aby ewentualnie ustalić datę spotkania, jeśli
nadal jest zainteresowana tą posadą.
Jeśli nadal jest zainteresowana?
Oczywiście, że jest! Przecież marzyła o takiej możliwości
przez całe życie!
Nagle pomyślała o Jeremym.
Co powinna uczynić?
Z sufitu szkolnej sali gimnastycznej zwisały girlandy łań-
cucha z kolorowego papieru, ściany były udekorowane dzie-
cięcymi rysunkami, a w kącie migotała światełkami wysoka,
obwieszona ozdobami choinka. Na wprost sceny stało kilka-
naście rzędów metalowych składanych krzeseł. Lea trzymała
w ramionach Adama, odrobinę skrępowana faktem, że przy-
szła tu z Jeremym. Siedział obok niej z Brooke na kolanach
i przy każdym ruchu muskał ją ramieniem. W takim małym
miasteczku jak Whitehorn mieszkańcy się znali i wiedzieli
o sobie praktycznie wszystko, niezależnie od tego, czy po-
winny interesować ich cudze sprawy. Dlatego Lea trochę
obawiała się plotek. Jednak tego wigilijnego wieczoru rodzi-
ce skupili uwagę na występujących pociechach, więc mało
R
S
kto zauważył Leę. Pomachała do niej tylko Lynn Taylor,
nauczycielka. Lea parę razy umówiła się z nią oraz z Jessicą
i Danielle na lunch.
Widzowie z uśmiechem słuchali narratora snującego opo-
wieść o trzech królach. Gdy na scenę wyszedł anielski chó-
rek, Jeremy porozumiewawczo mrugnął do Lei i wzrokiem
wskazał jej Sarę i Jenny. Wyglądały uroczo. Podobnie jak
pozostałe dzieci, miały na sobie białe szaty, srebrzyste
skrzydła i złote aureole.
- Mogę sobie wyobrazić Brooke i Adama tam, na scenie
- szepnął z ustami tuż przy uchu Lei.
Odwróciła się, aby powiedzieć, że ona też może sobie to
wyobrazić, i ujrzała twarz Jeremy'ego tuż obok swojej. Po-
czuła też zapach jego wody kolońskiej i pomyślała, że Jere-
my jeszcze nigdy nie wyglądał tak przystojnie jak teraz -
w granatowych spodniach i grubym niebieskim pulowerze.
I zaraz przypomniała sobie o liście, który zostawiła w ku-
chennej szufladzie. To ją otrzeźwiło. Miała kilka dni na prze-
myślenie sytuacji, po Nowym Roku musi podjąć decyzję. Nie
powinna więc rozmarzonym wzrokiem wpatrywać się w Je-
remy'ego.
Znów popatrzyła na scenę. Jenny właśnie wysunęła się
z szeregu, aby zaśpiewać solo. Sara stała z boku anielskiego
chóru. Jenny spojrzała przez ramię na przyjaciółkę, jakby
usiłowała skłonić ją do występu w duecie. Sara tylko prze-
cząco potrząsnęła głową. Mała Jenny nagle zrobiła przerażoną
minę i bezradnie patrzyła na swoich rodziców siedzących
w pierwszym rzędzie. Lea wiedziała, że dziewczynka tyle
razy ćwiczyła swoją piosenkę, że mogłaby wyrecytować jej
słowa o każdej porze dnia i nocy. Wielokrotnie śpiewała też
R
S
z Leą podczas dwutygodniowego pobytu w rezerwacie. Te-
raz jednak stremowana Jenny nie była w stanie wydobyć
z siebie głosu.
Milczała, gdy pianista zagrał pierwsze takty melodii.
Wpatrywała się w Leę, jakby milcząco błagała ją o pomoc.
Lea mogła zrobić tylko jedno. Wstała i tuląc do siebie Ada-
ma, podeszła do sceny. Uśmiechem dodała Jenny otuchy
i zaczęła cicho nucić. Po kilku początkowych słowach Jenny
jej zawtórowała, a Lea umilkła. Dziewczynka śpiewała już
sama czystym, coraz silniejszym głosikiem. Lea wróciła na
swoje miejsce akurat wtedy, gdy Jenny skończyła piosenkę, a
w sali zerwała się burza oklasków. Narrator kontynuował
wigilijną opowieść i przez scenę przemaszerowali mędrcy.
Gdy po przedstawieniu opadła kurtyna, publiczność znów
głośno wyraziła aplauz.
Zapaliły się światła i do Lei podeszła Lynn Taylor.
- Bardzo ci dziękuję za pomoc. Jenny rozśpiewała się
tylko dzięki tobie. Mnie samą zatkało, gdy zobaczyłam, że
wpadła w panikę!
- Masz piękny głos, Lea - pochwalił Jeremy.
Zarumieniła się, słysząc ten komplement.
- Dziękuję. - Adam poruszył się w jej ramionach, więc
łagodnie go pokołysała i pocałowała w czółko.
- Jak ma na imię? - spytała Lynn. Patrzyła na dziecko
z wyrazem rozmarzenia na twarzy.
- Adam - chórem odpowiedzieli Lea i Jeremy.
Po chwili przyłączył się do nich Ross Garrison, adwokat,
który zarządzał funduszem powierniczym Jenny McCallum.
Ross i Lynn byli zaręczeni.
- Nie wiem, czy już jesteśmy gotowi do tego - Ross
R
S
spojrzał czule na Adama - ale na pewno mamy ochotę uczy-
nić pierwszy krok - oświadczył, otaczając ramieniem narze-
czoną.
W niebieskich oczach Lynn błysnęły swawolne iskierki.
- Ross i ja za chwilę stąd zmykamy, żeby po cichu się
pobrać - szepnęła. - Chcemy tylko pożegnać się z dziećmi
i ruszamy w drogę.
Jeremy i Lea złożyli narzeczonym świąteczne życzenia
i pogratulowali z okazji bliskiego ślubu, po czym Lynn
i Ross poszli porozmawiać z uczniami.
Lea odchyliła kocyk, w który była owinięta Brooke. Oka-
zało się, że córeczka nie śpi. Ciemnymi oczkami wpatrywała
się w Jeremy'ego, jakby wiedziała, że to jej tata. Na myśl
o swoich marzeniach i zobowiązaniach oraz czekających de-
cyzjach, Lea poczuła, że serce ściska się jej boleśnie.
Po chwili ze sceny zeszła Jessica McCallum ze swoim
mężem Sterlingiem.
- Bardzo ci dziękujemy za pomoc. - W głosie Sterlinga
zabrzmiała autentyczna wdzięczność. - Oboje z Jessicą cał-
kiem zgłupieliśmy i nie mieliśmy pojęcia, co robić. Gdyby
nie ty, Jenny chyba nie zdołałaby przełamać tremy.
- Jenny mi mówiła, że twoje indiańskie imię to Ptaszek
Który Śpiewa - z uśmiechem powiedziała Jessica. - Teraz
rozumiem dlaczego.
- Moja matka twierdziła, że w dzieciństwie bez przerwy
śpiewałam.
Jessica przeniosła wzrok na Jeremy'ego i Lea wiedziała,
że nie musi mówić przyjaciółce, kto jest ojcem bliźniąt.
- Czy mogę wziąć na ręce jedno z dzieci? - spytała prze-
jęta Jessica.
R
S
Jeremy podał jej Brooke. Jessica przez kilka minut czule
przemawiała do maleństwa, delikatnie pogłaskała je po
włoskach i policzku.
Wkrótce podeszła do nich Danielle.
- Dziewczynki rozmawiają z Lynn i Rossem. A raczej
tylko Jenny paple. Miałam ci powtórzyć, żebyś na nią pocze-
kała, jeśli możesz.
- Jak miewa się Sara?
- Znów badał ją specjalista i stwierdził, że fizycznie nic
jej nie dolega. Doznała urazu psychicznego i prawdopodob-
nie dlatego nie mówi. Obawiam się jednak, że porywacze
jakoś dowiedzą się, kim jest, i spróbują ją zaatakować. Jest
jedyną osobą, która mogłaby ich zidentyfikować.
- Danielle i Sara spędzą Boże Narodzenie z nami - po-
wiedział Sterling.
Lea pomyślała, że to doskonały pomysł. Ranczo Mc-
Callumów od niedawna było zabezpieczone jak prawdzi-
wa forteca. Sarze i jej matce na pewno nic tam nie będzie
groziło.
- Mam nadzieję, że policja wkrótce złapie tych ludzi i nie
będziesz musiała martwić się o Sarę. - Lea serdecznie uścis-
nęła Danielle.
Po kilku prowadzących na scenę schodkach zbiegły Sara
i Jenny, zaciekawione obecnością bliźniaków. Lea pozwoliła
dziewczynkom napatrzeć się do woli i pożegnała się z przyja-
ciółmi. Jeremy podał jej płaszcz, po czym starannie opatulili
dzieci i zanieśli je do dżipa.
W drodze do rezerwatu maleństwa zaczęły popłakiwać,
a gdy Jeremy parkował samochód, dzieci bardzo głośno da-
wały do zrozumienia, jakie są głodne.
R
S
- Nakarmię Adama - oświadczył Jeremy po wejściu do
domu. - Ty zajmij się Brooke.
- Tak jest, sir. - Lea żartobliwie zasalutowała.
Jeremy zrobił skruszoną minę.
- Chyba przywykłem do wydawania poleceń - przyznał.
Lea uśmiechnęła się ze zrozumieniem i zaniosła córeczkę
do sypialni. Zdawała sobie sprawę z tego, że Jeremy jest
nieco apodyktyczny i między innymi dlatego musiała dobrze
przemyśleć swoją odpowiedź.
Godzinę później bliźniaki były przewinięte i nakarmione.
Położyli je do kołysek, gdzie natychmiast usnęły. Jeremy
patrzył na nie z wyraźną radością i czułością, co przypomnia-
ło Lei o wątpliwościach, które nasunęły się jej zaraz po uro-
dzeniu dzieci. Adam miał charakterystyczne rysy Indianina
z plemienia Czejenów. Na twarzyczce Brooke pochodzenie
pozostawiło mniej wyraźne ślady, choć Lea podejrzewała, że
jej córka wyrośnie na piękność o egzotycznej urodzie. Zasta-
nawiała się, co Jeremy sądzi o tym, że jego dzieci są mieszań-
cami.
- Co widzisz, przyglądając się im, Jeremy?
Spojrzał na nią zdziwiony.
- Widzę mojego syna i córkę.
- A nie widzisz tego, że są w połowie biali, a w połowie
czerwonoskórzy i mogą nie zostać zaakceptowani przez żad-
ną z tych ras?
- Nie - odparł, patrząc jej prosto w oczy. - Widzę tylko
Brooke i Adama.
Co prawda, przypuszczała, że Jeremy nie ma uprzedzeń
rasowych, lecz mimo to poczuła ulgę, usłyszawszy to zapew-
nienie. Indianie z rezerwatu stanowili hermetyczną grupę,
R
S
bardzo nieufną wobec ludzi spoza ich kręgu. Było sporo
wątpliwości na temat Jeremy'ego Wintersa, zanim zaczął
zastępować w klinice swego kolegę Kane'a. Wkrótce potem
stało się jasne, że doktor Winters nie dzieli swych pacjentów
na Czejenów i białych. Wszystkim pomagał tak samo, ponie-
waż w jego oczach byli równi.
Jeremy przysunął się do Lei i odgarnął z jej policzka kos-
myk włosów.
- A kiedy spoglądam na ciebie, widzę piękną kobietę
z czarnymi włosami i ciemnobrązowymi oczami - inteli-
gentną, troskliwą i najbardziej seksowną młodą matkę, jaką
kiedykolwiek znałem.
Poczuła, że się rumieni.
- A ile znałeś młodych matek? - spytała z przekornym
błyskiem w oku.
Jeremy parsknął śmiechem i wrócił z nią do saloniku.
- Już późno - rzekł, zerkając na zegarek. - Powinnaś się
przespać, dopóki bliźniaki ci na to pozwalają.
Podeszła z nim do drzwi, ale żadne z nich nie sięgnęło do
klamki. Patrzyli sobie w oczy i Lea czuła, że topnieje od tego
spojrzenia. Czasem nie wiedziała, jak się zachować w towa-
rzystwie Jeremy'ego. Obawiała się tego wszystkiego, co
mogła oznaczać jego stała obecność. Bywały też takie chwile,
kiedy po prostu musiała przestać myśleć i tylko odczuwać.
Jeremy chłonął ją spojrzeniem tak zachwyconym, jakby
nie widział poza nią świata. A gdy zrobił jeszcze jeden krok
w jej stronę, nie odsunęła się. W zielonych oczach lśniło
pożądanie, przyśpieszony oddech sprawiał, że pierś Jere-
my'ego wyraźnie falowała. Lea skonstatowała, że ona także
oddycha szybciej. Jeremy wziął w dłonie jej włosy i pozwolił
R
S
im prześlizgnąć się między palcami. Potem ujął jej twarz
i powoli pogłaskał kciukami policzki.
- Och, Lea... - Pochylił się nad nią i w tym momencie
zaczęła działać magia wzajemnej bliskości.
Pocałunek wyrażał tęsknotę... i pragnienie. Lea natych-
miast je rozpoznała, ponieważ sama czuła je tamtej nocy, gdy
się kochała z Jeremym. I wtedy, i teraz dała się porwać sile
tego pragnienia.
Zarzuciła Jeremy'emu ręce na szyję i przytuliła się. On zaś
najpierw ogarnął jej usta wargami, po czym odsunął się nieco
i przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Lea była oszo-
łomiona emocjami, które wezbrały w jej sercu. Obudził je
Jeremy Winters. Działał na nią w zadziwiający sposób i mu-
siała się z tym liczyć. Gdyby jeszcze wiedziała, jaką rolę
powinien odegrać w jej życiu...
W końcu odzyskała mowę.
- Miałbyś ochotę przyjść jutro na obiad? Bessie zrobiła
mi dzisiaj duże zakupy. Zaprosiłam także ją i Joego.
Posłał jej promienny uśmiech.
- A już myślałem, że zjem świąteczny obiad na dyżurze
w szpitalu. Bardzo chętnie spędzę z tobą Boże Narodzenie.
Blask w jego oczach powiedział jej, że jeśli teraz nie
otworzy drzwi, to Jeremy znów ją pocałuje. Wolała do tego
nie dopuścić, niepewna, czy zdoła zapanować nad pożąda-
niem. Nacisnęła klamkę.
- O której przyjść? - spytał Jeremy, wychodząc na ganek.
- Może koło południa?
- Doskonale. Wesołych Świąt, Lea.
- Wesołych Świąt, Jeremy.
R
S
Wracając do Whitehorn, Jeremy wciąż napawał się poca-
łunkiem. Wiedział, że pragnie Lei tak samo gorąco jak
w dniu, gdy się poznali. Jeśli chciał ją zatrzymać, musiał jej
udowodnić, że życie tutaj jest lepsze niż gdzie indziej. Może
jutro nadarzy się odpowiednia okazja? Przecież to Boże Na-
rodzenie. Wspólny obiad w niepowtarzalnej, świątecznej at-
mosferze.
Jeremy kupił dla bliźniaków podwójny wózek i huśtawkę,
ale przecież mógłby zrobić o wiele więcej i sprawić Lei jakąś
wspaniałą niespodziankę. Jeden z domów towarowych
w wielkim centrum handlowym w pobliżu Whitehorn miał
być czynny aż do północy. Jeremy postanowił to wykorzystać
i kupić jeszcze kilka prezentów.
Nazajutrz rano był w znakomitym humorze. Biorąc prysz-
nic i ubierając się, nucił kolędy, a później poszedł na poranną
mszę w kościele niedaleko szpitala. W zeszłym roku spędził
święta w Oregonie, ale dla ojca ten okres nie miał żadnego
znaczenia. Natomiast matka świętowała Boże Narodzenie
w Anglii, z drugim mężem i jego dziećmi. Jeremy w razie
potrzeby umiał udawać, że przejmuje się tradycją, ale robił to
wyłącznie dla zachowania pozorów. Tym razem jednak...
Tym razem miał za co dziękować.
Drzwi otworzyła mu Lea - w fartuchu częściowo zasła-
niającym kremową bluzkę i zieloną spódnicę. Włosy miała
ściągnięte w koński ogon i związane czerwoną wstążką. Wy-
glądała piękniej niż kiedykolwiek. Jeremy zapragnął chwycić
ją w ramiona i pocałować tak jak wczoraj wieczorem. Zanim
zdążyli się przywitać, rozległo się wołanie Bessie.
- Lea, gdzie masz sito? W sosie jest trochę grudek.
Lea uśmiechnęła się.
R
S
- Wejdź, Jeremy. Joe trzyma wartę przy bliźniakach. Mo-
żesz mu pomóc, a ja zajrzę do kuchni.
- Zaraz wejdę, tylko przyniosę z samochodu to i owo.
Wniósł do pokoju pudła i torby. Joe Whitecloud obserwował
tę krzątaninę z zainteresowaniem.
- Chyba wykupiłeś cały towar z paru sklepów. - W czar-
nych oczach starszego pana pojawił się błysk rozbawienia.
- Przyznaję, że cię rozumiem. Powinieneś zobaczyć, ile pa-
czek wysłaliśmy w ubiegłym tygodniu naszemu synowi.
Jeremy wiedział, że syn Bessie i Joego pracuje na zachod-
nim wybrzeżu i z powodu obowiązków służbowych nie mógł
w tym roku przyjechać na Boże Narodzenie do rodziców.
Jeremy pomyślał o Lei. Jeśli ona stąd wyjedzie, on również
nie będzie widywać swoich dzieci w każde święta. Nie potra-
fił sobie wyobrazić, że może być z dala od nich, zwłaszcza
w Boże Narodzenie.
- Nie mogę się doczekać, żeby kupić Adamowi strój
i sprzęt do baseballu, a Brooke... to wszystko, co pod choin-
kę lubią dostawać dziewczynki. Wczoraj nie zdołałem się
oprzeć kilku zabawkom.
- Kilku? - Joe parsknął śmiechem.
Do saloniku weszła Lea i jej oczy rozszerzyły się ze zdu-
mienia.
- Jeremy, co to jest? - Przesunęła spojrzeniem po wózku
i huśtawce, ozdobionych wielkimi, czerwonymi kokardami.
Jeremy przywiózł też wielkie opakowanie jednorazowych
pieluch, dwa identyczne pluszowe misie, dużą piłkę, koloro-
wą ciężarówkę, lalkę i dwa dziecięce samochodziki na bate-
rie. Obok zabawek stała spora, wzorzysta torba na pieluszki.
Jeremy uznał, że będzie dużo wygodniejsza i pojemniejsza
R
S
niż worek z dżinsowej tkaniny, który Lea zabrała na szkolny
występ.
- To prezenty od Świętego Mikołaja - oznajmił z szero-
kim uśmiechem. - Wesołych Świąt.
Lea najwyraźniej nie była zachwycona. Podeszła do wóz-
ka i machinalnie dotknęła jednej z kokard, a gdy jeszcze raz
popatrzyła na prezenty, po jej twarzy przemknął cień.
- Jeremy, nie powinieneś tego robić.
- Przecież to Boże Narodzenie - odparł, wzruszając ra-
mionami, jakby fakt, że są święta, wszystko wyjaśniał. - Jeśli
Brooke lub Adam obudzą się, gdy będziemy jeść, wypróbuje-
my huśtawkę. W razie potrzeby kupię drugą. Sprzedawczyni
zapewniła, że niemowlęta je uwielbiają, a łagodny ruch wa-
hadłowy błyskawicznie je uspokaja, gdy marudzą.
Lea zerknęła na bliźniaki, które spały w kołyskach usta-
wionych obok fotela, i znów popatrzyła na Jeremy'ego.
Joe chyba wyczuł, że atmosfera stała się trochę napięta.
- Zajrzę do kuchni - oświadczył, wstając z kanapy. - Bes-
sie przyda się pomoc.
Lea podeszła bliżej do Jeremy'ego.
- Na pewno poświęciłeś dużo czasu na te zakupy i nie
sądź, że jestem niewdzięczna, ale nie mogę tego przyjąć.
- Dlaczego?
- Bo to o wiele za dużo!
Jeremy wybierał każdy przedmiot z taką radością, tak bar-
dzo cieszył się ze swojego ojcostwa, że zabolał go brak
entuzjazmu Lei.
- Wcale nie za dużo - odparł obronnym tonem. - Gdy-
bym wiedział, że oczekujesz bliźniąt, już dawno kupiłbym
o wiele więcej. Każde dziecko powinno mieć takie rzeczy.
R
S
- Brooke i Adam nie potrzebują wózka, huśtawki i zaba-
wek, którymi jeszcze nie mogą się bawić. Na widok tego
wszystkiego poczułam się jak matka, która nie jest w stanie
zaspokoić potrzeb swoich dzieci.
- A jesteś?
- Potrzeba nie dla każdego oznacza to samo. Brooke
i Adam na razie potrzebują tylko mojej miłości i troskliwości,
jedzenia i pieluszek. Na to mnie stać.
- A jak dasz sobie radę za pół roku lub rok? - spytał
zaczepnie. - Nadal będziesz żyła z oszczędności? - Domy-
ślał się, że teraz sytuacja tak właśnie wygląda. - Jako ojciec
Brooke i Adama mam prawo o nich dbać. Jestem na równi
z tobą odpowiedzialny za dzieci.
Lea cofnęła się o parę kroków.
- Wcale nie chodzi ci o zademonstrowanie tego, że jesteś
za nie odpowiedzialny - odparła pośpiesznie. - Moim zda-
niem usiłujesz przekonać mnie, żebym została. Nie dokonasz
tego za pomocą góry prezentów.
Pragnął dać Lei i bliźniakom to wszystko, czego zrządze-
niem losu nie mógł ofiarować Gwen i dziecku, które stracił.
- Robisz z igły widły - mruknął.
- Czyżby? - Wpatrywała się w niego badawczo.
- To tylko gwiazdkowe prezenty. Koniec, kropka. Kilka
przydatnych rzeczy, których sama byś nie kupiła. Nie widzę
nic złego w podarowaniu moim dzieciom zabawek, którymi
kiedyś będą się bawić. Jeśli nie zechcesz zatrzymać tych
rzeczy, przechowam je u siebie do czasu, aż Brooke i Adam
wystarczająco podrosną - powiedział tonem nie znoszącym
sprzeciwu.
- Jeremy... - Podeszła i dotknęła jego ramienia.
R
S
- Mam to zostawić czy zabrać do dżipa?
Spojrzała na niego błagalnie.
- Czy ty rozumiesz, co usiłuję powiedzieć?
- Chyba to, że jesteś samotną matką. Chcę ci uświadomić,
że stać mnie na to, aby kupić moim dzieciom wszystko, czego
potrzebują lub będą chciały dostać. I będę to robił nawet
wbrew twojej woli.
Lea wyprostowała się i ściągnęła brwi.
- Muszę zobaczyć, co z obiadem. A ty pozbądź się złu-
dzeń. Nie pozwolę ci zepsuć moich dzieci dobrami material-
nymi. Brooke i Adam potrzebują czegoś o wiele ważniejsze-
go niż rzeczy. - Popatrzyła na śpiące niemowlęta i wyszła do
kuchni.
Jeremy głęboko się zamyślił. Jakim cudem dzień, który
rozpoczął się tak optymistyczme, w ciągu paru chwil stał się
uprzykrzony?
Niech Lea mówi sobie, co chce. On, Jeremy Winters,
będzie dbał o swoje dzieci najlepiej, jak potrafi.
R
S
ROZDZIAŁ 4
Podczas świątecznego obiadu rozmowę podtrzymywali
Bessie i Joe. Bessie opowiadała Lei o kursach rzemiosła arty-
stycznego, które po Nowym Roku będą p
wadzone w szko-
le na terenie rezerwatu. Natomiast Joe wciągnął Jeremy'ego
w dyskusję o rozgrywkach piłkarskich. Między Leą a Jere-
mym panowało wyczuwalne napięcie, które bardzo jej ciąży-
ło. Wydawało się także nie na miejscu w święta Bożego Na-
rodzenia.
Może należało po prostu przyjąć prezenty i zwyczajnie
podziękować. Gdyby nie wyraziła żadnych zastrzeżeń,
poczułaby się dłużniczką Jeremy'ego. Chciała, by zrozumiał,
że ona poradzi sobie sama z utrzymaniem i wychowywaniem
bliźniąt, jeśli będzie musiała. Przecież tak naprawdę nigdy
nie Uczyła na jego pomoc. Pragnęła wierzyć, że zależy mu
na zapewnieniu jak najlepszych warunków Brooke i Ada-
mowi. Odnosiła jednakże wrażenie, że zasypując ich poda-
runkami, Jeremy usiłuje zrekompensować sobie stratę żony
i dziecka.
Na deser Bessie przygotowała tort z dyni i kremowego
serka. Okazał się pyszny, ale zarówno Lea, jak i Jeremy nie
R
S
skończyli swoich porcji. Popijając kawę, spojrzeli na siebie
ponad brzegiem filiżanek i Lea kolejny raz pomyślała, że
bardzo by chciała, aby Jeremy ją pokochał. Czy mogłaby stad
się dla niego kimś naprawdę bliskim?
Joe obserwował ich spod oka.
- Wygląda na to, że maluchy pozwolą nam trochę ode-
tchnąć - zauważył, przerywając milczenie.
Lea zerknęła na Jeremy'ego.
- Ta nowa mieszanka podziałała magicznie - stwierdziła.
- Adam natychmiast zmienił swoje zwyczaje. Teraz po
każdym karmieniu śpi równie słodko jak Brooke.
- I tak powinno być - z uśmiechem stwierdziła Bessie.
- Te maleństwa potrzebują jak najwięcej pożywnych mie-
szanek i mleka matki, aby się rozwijać.
- Obiad był wspaniały. - Jeremy rozsiadł się wygodniej
na krześle. - Teraz muszę w jakiś sposób spalić te wszystkie
kalorie.
- Może pójdziecie na spacer? - zasugerowała Bessie. -
Jest tak słonecznie.
- Nie, pomogę ci sprzątnąć ze stołu i pozmywać -
oświadczyła Lea.
- Nie musisz - zaprotestowała Bessie. - Joe mi pomoże,
a wy idźcie się przejść.
Lea musiała przyznać, że nie wie, co Jeremy'emu powie-
dzieć. Przez chwilę się wahała. Po namyśle uznała jednak
przechadzkę za dobry pomysł. Pogoda rzeczywiście była
śliczna, a podczas spaceru tylko we dwoje może wyjaśnią
niektóre wątpliwości.
Upewniła się jeszcze raż* że dzieci smacznie śpią, i odpo-
wiednio się ubrała - w ciepłą kurtkę z kapturem, szalik, ręka-
wiczki i długie botki. Jeremy włożył kożuszek, nie zapomniał
też o skórzanych rękawicach.
R
S
- Naprawdę chcesz się przejść? - spytała Lea, gdy wyszli.
- Bessie poniekąd zmusiła cię do mojego towarzystwa.
- Nie pleć głupstw - odparł zniecierpliwionym tonem.
Maszerowali jezdnią, która, w przeciwieństwie do wą-
skich chodników przed domami, była odśnieżona. Oddychali
głęboko świeżym, mroźnym powietrzem, a przy każdym wy-
dechu powstawały obłoczki pary. Lea domyślała się, że
z uwagi na nią Jeremy idzie wolniej niż zwykle. W słońcu
śnieg na wierzchu trochę odtajał i chociaż Lea szła ostrożnie,
poślizgnęła się na stopniałej warstwie.
- Dzięki - szepnęła, gdy Jeremy mocno chwycił ją za
łokieć i podtrzymał.
- Nie ma za co. - Popatrzył na jej usta.
A ona natychmiast odniosła wrażenie, że wokół zrobiło się
gorąco jak w upalne lato. Przypomniała sobie pocałunek i do-
znania, jakie wywołał. Nie uważała się za kobietę zmysłową,
dopóki nie spotkała Jeremy'ego.
Wzięła głęboki oddech i ruszyła przed siebie.
Po drodze mijali małe domki o wyglądzie prawie iden-
tycznych sześcianów. Niektóre były świątecznie udekorowa-
ne, inne - nie. Życie na terenie rezerwatu nadal nie należało
do łatwych i większość mieszkańców ledwie wiązała koniec
z końcem. Lea zdążyła się przekonać, że jest nieco lepiej niż
przed laty, gdy matka wywiozła ją do Chicago. Było tu sporo
dobrych ludzi, którzy starali się wpłynąć na poprawę sytuacji
w rezerwacie. Należał do nich na przykład Jackson Hawk.
Jego kancelaria prawnicza mieściła się w budynku Rady Ple-
miennej. Jacksona wspierała jego żona Maggie, która daw-
niej pracowała dla rządu. Z kolei Sam Brightwater, właściciel
R
S
firmy budowlanej, w dużym stopniu przyczynił się do rozbu-
dowania miejscowej szkoły podstawowej. Natomiast Jessica
McCallum, specjalistka w zakresie pomocy społecznej, po-
magała Radzie Plemiennej wybrać najlepszy program dla
nastolatków i dorosłych. Działo się tu wiele dobrego, a Cze-
jenowie tworzyli zżytą, solidarną grupę i zawsze pomagali
sobie nawzajem.
Lea była bardzo przywiązana do matki, lecz mimo że
spędziła z nią w rezerwacie ostatnie dwadzieścia miesięcy,
nie miała żadnego poczucia przynależności do tutejszej spo-
łeczności. Przez cały czas pamiętała bowiem o tym, czego
pragnęła dla niej matka.
Właśnie przechodzili obok kościoła ze smukłą, wysoką
wieżyczką wyraźnie rysującą się na tle idealnie błękitnego
nieba. Wiedziona impulsem, Lea postanowiła zajrzeć do
środka, zupełnie jakby stamtąd przywoływała ją matka.
- Chciałabym wstąpić do kościoła. Wejdziesz ze mną?
Jeremy spojrzał na nią, ale nie zdołała nic wyczytać z jego
zielonych oczu.
- Oczywiście.
- Chodzisz na nabożeństwa? - spytała, gdy powoli szli po
schodach.
- Byłem dziś rano.
Przystanęła, nieco zdziwiona, usiłując pojąć ukryte zna-
czenie tych słów. Jeremy także się zatrzymał.
- Po stracie Gwen targał mną gniew. Bóg był ostatnią
osobą, z którą miałem chęć rozmawiać.
- A teraz? - spytała łagodnie.
- Powiedzmy, że znów jestem gotów przystąpić do dialo-
gu. A ty?
R
S
- Rzadko zdarza mi się opuścić niedzielną mszę. Mama
zawsze mi powtarzała, że trzeba okazywać wdzięczność za
wspaniałe dary. Chodzenie do kościoła pomaga mi o nich
pamiętać.
Jeremy otworzył drewniane drzwi i oboje weszli do wnę-
trza. Kościółek był nieduży i dosyć skromny, lecz Lea zawsze
miała wrażenie, że to wnętrze emanuje cudownym spokojem.
Drewniane ławki były stare i powycierane, a ambonę zastę-
pował zwyczajny pulpit. Na blacie leżał adwentowy wieniec,
ściany ozdobiono sosnowymi gałęziami, wiązankami z ostro-
krzewu i czerwonymi kokardami. Po obu stronach ołtarza
znajdowały się małe, witrażowe okna. Sączące się przez ko-
lorowe szkiełka światło barwiło świąteczną szopkę. Lea po-
deszła bliżej, aby obejrzeć tradycyjną scenkę z dnia narodzin
Chrystusa.
Patrzyła na małe figurki, myśląc o swoich dzieciach. W jej
oczach zebrały się łzy i powoli stoczyły po policzkach.
Jeremy przyglądał się jej zatroskany.
- Lea? - W jego głosie zabrzmiał niepokój.
- Żałuję, że moja mama nie może zobaczyć swoich wnu-
ków - szepnęła wzruszona.
Jeremy otoczył ją ramieniem, ona zaś bezwiednie oparła
się o niego. Wydawało się to takie naturalne.
Długo stali przytuleni, nieświadomi upływu czasu.
W końcu Lea znów spojrzała na Jeremy'ego, a on stwier-
dził, że jej łzy obeschły.
- Pójdziemy już? - spytała.
Skinął głową, ale zanim wyszli, wziął ją za ramię,
- Zaczekaj - poprosił. - Przyjmuję do wiadomości,
że nie chcesz, abym zasypywał Brooke i Adama zbędnymi
prezentami. Musisz jednak zrozumieć, że pragnę mieć
R
S
wpływ na życie naszych dzieci. Powinny wiedzieć, że mają
ojca.
- Wiem. Przepraszam, że zareagowałam tak ostro. Napra-
wdę jestem ci wdzięczna za wszystko, co robisz. Ta góra
prezentów trochę mnie... przytłoczyła.
- Czasem właśnie tak się czuję, patrząc na bliźniaki -
przyznał.
- Ja też.
- Wracajmy do nich. Może się obudziły.
Lea, patrząc na Jeremy'ego, stwierdziła, że coraz bardziej
go kocha. Co on do niej czuje? Jakie będzie jego miejsce
w jej przyszłości?
Nazajutrz po świętach Lea, jak zwykle, doglądała dzieci.
Karmiła je, zmieniała pieluszki i kąpała, ale jej myśli krążyły
wokół Jeremy'ego. Wczoraj po spacerze zajęli się malucha-
mi, trochę się z nimi bawili, nosząc je i przemawiając do nich,
a Bessie i Joe mieli miny dumnych dziadków. Później we
czwórkę grali w grę planszową. Jeremy często spoglądał na
Leę, ich palce od czasu do czasu się stykały, łokcie ocierały
o siebie. Wczesnym wieczorem Jeremy musiał pojechać do
szpitala. W domu ani przez moment nie zostali sami, więc ani
razu jej nie pocałował i Lei było z tego powodu dziwnie
przykro.
Bliźniaki spały, więc wyszła na ganek po poranną gazetę.
Niosąc ją do kuchni, zerknęła na tytuł z pierwszej strony.
„Nieudane porwanie". Z rosnącym przerażeniem przeczytała
cały artykuł.
Jego autor wyjaśniał, dlaczego zamiast Jennifer McCal-
lum przez pomyłkę porwano Sarę Mitchell. Nie omieszkał
R
S
również dodać, że mała Sara jest prawdopodobnie jedyną
osobą mogącą opisać dwóch mężczyzn, którzy podczas po-
rwania mieli twarze zasłonięte kominiarkami. Dziennikarz
napisał także o tym, że osiemnastego grudnia doktor Jeremy
Winters spotkał idącą poboczem dziewczynkę, w której wło-
sach znaleziono jagody ostrokrzewu rosnącego tylko w jed-
nym miejscu na obrzeżach Whitehorn. Dzięki temu policja
zlokalizowała jaskinię, gdzie porywacze niemal na pewno
przetrzymywali Sarę.
Zastępca szeryfa, Shane McBride wyjechał w podróż po-
ślubną, toteż sprawą porwania zajął się detektyw Sterling
McCallum. Odkrył on w pobliżu jaskini wstążkę do włosów
należącą do Sary. Śledztwo, niestety, na razie utknęło w mar-
twym punkcie i tylko Sara wie, kim są przestępcy. Dziew-
czynka na razie milczy jak zaklęta, co może jest skutkiem
urazu psychicznego.
Lea nie wierzyła własnym oczom. Jak ktoś mógł napi-
sać to wszystko? Ogarnął ją gniew i jednocześnie strach.
Ujawnienie informacji o porwaniu Sary stwarzało kolosalne
zagrożenie. Obaj porywacze już znali jej nazwisko. Lea wy-
obrażała sobie, co czuje Danielle. Pewnie szaleje z nie-
pokoju.
Pośpiesznie wystukała numer telefonu McCallumów,
u których miały spędzić święta Danielle i Sara. Po chwili
włączyła się automatyczna sekretarka. Lea postanowiła nie
zostawiać wiadomości, tylko zadzwonić trochę później.
Był poświąteczny ranek. Jeremy zamknął drzwi gabinetu
swego prawnika i pomaszerował przez hol do wyjścia. Wciąż
R
S
wracał myślami do wczorajszego dnia. Boże Narodzenie tro-
chę go rozstroiło, dało mu przedsmak tego, czego zawsze
pragnął - rodziny. Bardzo chciał przekonać Leę, że najlepsza
byłaby dla nich wspólna przyszłość. Chciał, aby Lea także jej
zapragnęła. Tymczasem znów go zaskoczyła. Gdy pierwszy
raz miał z Leą do czynienia, wydała mu się cicha i nieśmiała.
Teraz już wiedział, że się pomylił. Być może ona czasem
bywa cicha, ale z pewnością nie jest nieśmiała. Wręcz prze-
ciwnie. Potrafi być stanowcza i całkiem jasno dała mu do
zrozumienia, że jest także kobietą niezależną i nie zgodzi się,
aby mężczyzna dyktował jej warunki. A najbardziej zdumie-
wające było to, że taka Lea bardzo się Jeremy'emu spodoba-
ła. Gwen nie zaliczała się do osób niezależnych. Zawsze
pozwalała mu o wszystkim decydować. Zawsze usuwała się
w cień. Natomiast Lea śmiało kroczyła obok.
Jeremy obudził się dzisiaj w środku nocy i myśląc o bliź-
niakach, wpadł na genialny pomysł. Rano pójdzie do adwo-
kata i ustanowi fundusz powierniczy dla obojga dzieci. W ten
sposób zabezpieczy ich przyszłość. Lea chyba nie będzie
mieć nic przeciwko temu? W końcu Teresa Nighthawk także
uczyniła wszystko, co było w jej mocy, aby zabezpieczyć
przyszłość swojej jedynaczki. Właśnie dlatego Lea nie chce
zrezygnować z realizacji dotychczasowych planów i zastąpić
ich nowymi.
Jeremy chciał dać swoim dzieciom wolność, aby kiedyś
mogły ułożyć sobie życie tak, jak uznają za stosowne. Dlate-
go, niezależnie od zdania Lei, zamierzał sfinalizować sprawę
funduszu.
Wyszedłszy z kancelarii, poczuł lodowaty podmuch wia-
tru i pośpiesznie zapiął kożuszek. Szybkim krokiem ruszył
w stronę dżipa zaparkowanego za biurem szeryfa i zobaczył
R
S
Danielle Mitchell z rozwianymi wokół twarzy kasztanowymi
włosami.
Po przeprowadzce do Whitehorn i rozpoczęciu praktyki
lekarskiej poznał Danielle i jej męża Kyle'a. Często brali
udział w sponsorowanych przez szpital akcjach charytatyw-
nych. Gdy niedawno znalazł na drodze małą Sarę, zawiózł ją
do domu, zbadał i zapewnił Danielle, że w atmosferze miło-
ści dziewczynka zwalczy skutki urazu psychicznego wywo-
łanego porwaniem.
W tej chwili Danielle sprawiała wrażenie prawie tak samo
roztrzęsionej jak przed dwoma laty, gdy jej mąż Kyle, agent
FBI, zaginął bez śladu. Podchodząc bliżej, Jeremy zauważył,
że Danielle wyciera mokry od łez policzek.
- Coś nie tak z Sarą?
Potrząsnęła głową i postawiła kołnierz długiego, czarnego
płaszcza.
- Widziałeś artykuł w dzisiejszym numerze „Whitehorn
Journal"?
Jeremy miał dziś w ręce gazetę, ale jeszcze jej nie czytał,
zbyt zajęty realizacją swojego pomysłu.
- Nie. Co w nim jest?
- Jakiś niewyobrażalnie głupi reporter napisał wszystko,
co tylko zdołał się dowiedzieć o Sarze i porwaniu. Przypo-
mniał też porywaczom, że tylko ona jest w stanie ich ziden-
tyfikować. Podał również nazwisko Sary i Jenny, więc wie-
dzą, kogo szukać! Poprosiłam Sterlinga, aby skontaktował się
z kolegą Kyle'a z FBI, Luke'em Masonem. Obiecał, że się
zorientuje, czy Sara może skorzystać z programu ochrony
świadków. Na razie Jessica i Sterling nalegają, żebyśmy obie
nadal mieszkały u nich. Wiem, że robi wszystko, co w jego
R
S
mocy, ale boję się o Sarę. Przecież nie będziemy rezydować
u McCallumów w nieskończoność.
Głos Danielle drżał i Jeremy szczerze jej współczuł. Była
samotną matką, nie wiedziała, co stało się z mężem, a teraz
musiała jeszcze martwić się o bezpieczeństwo córeczki.
- Pogadamy przy kawie? - spytał.
- Tak - przystała po namyśle. - Jeśli masz trochę czasu.
- Zaczynam dyżur dopiero o pierwszej. Skoczymy do
Hip Hop?
- Chętnie. - Danielle skinęła głową.
Lea postawiła na kuchence garnek z zupą, aby ją zagrzać,
i znów spróbowała połączyć się z McCallumami. Dzwoniła
do nich od rana, a teraz już dochodziła piąta po południu
i Lea zaczęła się niepokoić. Na szczęście tym razem po kilku
sygnałach w słuchawce odezwał się głos Jessiki.
- Cześć, Jessica, tu Lea. Przeczytałam ten beznadziejny
artykuł w gazecie i martwię się o Danielle i Sarę.
- Nie do wiary, że ktoś napisał coś takiego. Przyznaję, że
do tej pory trzęsę się ze złości - oświadczyła Jessica poiryto-
wanym tonem. - Danielle strasznie się zdenerwowała. Prze-
konałam ją, żeby wraz z Sarą została u nas jeszcze chociaż
przez parę dni. Sterling ma nadzieję, że nastąpi jakiś przełom
w sprawie lub Sara wreszcie coś powie. Rano poszłam
z dziewczynkami na sanki, a po powrocie Danielle wybrały-
śmy się we cztery do kina. Staramy się nie okazywać Sarze
i Jenny, jak bardzo się martwimy. Zaczekaj moment, popro-
szę do telefonu Danielle.
- Cześć, Lea. - Danielle najwyraźniej usiłowała udawać,
że jest w dobrym nastroju.
R
S
- Jak się trzymasz? - spytała Lea.
- Nie tak dobrze, jak bym chciała, ale mam zamiar sku-
tecznie chronić Sarę; z pomocą FBI lub bez. - Danielle po-
wiedziała Lei, że Sterling rozmawiał z Luke'em Masonem.
- A na dodatek kilka tygodni temu wysłałam na adres FBI
list do Kyle'a - kontynuowała przyjaciółka już nieco spokoj-
niej.
- Nawet nie wiem, czy on jeszcze żyje. Przecież muszę ja-
koś uporządkować nasze życie. Sara i ja nie możemy całymi
latami egzystować w takim zawieszeniu.
Lea powstrzymała się od zadawania pytań. Jeśli Danielle
zechce się wygadać, to sama powie tyle, ile uzna za stosowne.
- Dobrze, że masz wsparcie ze strony Jessiki i Sterlinga.
- Oraz twojej i Jeremy'ego. Wpadłam dziś na niego, gdy
wychodził z kancelarii Gila Browna. Postawił mi kawę i po-
mógł wziąć się w garść.
- Jeremy był u Gila Browna? - Lea poczuła, że blednie.
Dlaczego Jeremy poszedł do adwokata? - Mówił ci, co u nie-
go załatwiał?
- Nie, ale chyba zalałam go potokiem słów, więc nie miał
szans, żeby wtrącić parę słów o sobie.
- Jeremy umie człowieka wysłuchać - zauważyła Lea
sztucznie lekkim tonem. Jeszcze przez chwilę rozmawiała
z Danielle, zapewniła ją, że w razie potrzeby chętnie pomoże
i pożegnała się. Nie dawała jej spokoju wiadomość, że Jere-
my odwiedził Gila Browna. Czy miało to jakiś związek
z wczorajszym dniem i jej reakcją na stos prezentów? Czy
Jeremy chciał się dowiedzieć, jakie przysługują mu prawa
z tytułu ojcostwa? Może pytał Gila, czy jest w stanie zmusić
ją do pozostania w Whitehorn? Albo odebrać jej dzieci, gdy-
R
S
by zdecydowała się stąd wyjechać?
W końcu jest lekarzem, szanowanym obywatelem i dys-
ponuje takimi pieniędzmi, o jakich jej nigdy nawet się nie
śniło. Natomiast ona aktualnie nie ma nawet pracy. Może
jedynie liczyć na to, że ją dostanie po rozmowie kwalifikacyj-
nej w Waszyngtonie. Lea zacisnęła dłonie w pięści. Nigdy
w życiu nie pozwoli odebrać sobie dzieci. Jeśli więc Jeremy
zrobi cokolwiek, aby je zabrać, ona będzie o nie zaciekle
walczyć.
Reszta dnia zdawała się wlec bez końca. Lea troskliwie
zajmowała się bliźniakami - karmiła je, czule do nich prze-
mawiała, śpiewała kołysanki, huśtała, bawiła się ich palusz-
kami i w każdy możliwy sposób okazywała Brooke i Adamo-
wi, jak bardzo ich kocha. Jednak jej myśli prawie bezustannie
krążyły wokół spotkania Jeremy'ego z prawnikiem. Ona nie
mogła sobie pozwolić na wynajęcie adwokata. Co zrobi, jeśli
Jeremy spróbuje zabrać jej Brooke i Adama? Jedynym wyj-
ściem była ucieczka.
Jak najdalej od ukochanego mężczyzny?
Cóż, rzeczywiście go kocha, lecz jeśli on planuje coś
przeciwko niej, to niewątpliwie nic do niej nie czuje.
Długo zastanawiała się, jak w tej sytuacji postąpić.
W końcu doszła do wniosku, że powinna stawić czoło Jere-
my'emu, zaskoczyć go, aby się dowiedzieć, co on zamierza.
Musiała doprowadzić do konfrontacji, chociaż ta koniecz-
ność napawała ją odrazą.
Lea znała kilka udanych małżeństw. Na przykład Sterling
i Jessica. Wiele razem przeszli i było wiadomo, że są ze sobą
na dobre i na złe. Podobnie jak Bessie i Joe, Sam Brightwater
R
S
i Julia, która niedawno urodziła dziecko. Jak Jackson i Mag-
gie, Kane i Moriah. Wszystkie te pary miały za sobą taką lub
inną próbę ogniową, z której wyszły zwycięsko, silne i ko-
chające. Właśnie takiego małżeństwa pragnęła Lea. Marzyła
o związku na całe życie.
Znów spojrzała na zegar. Od przyjścia na świat bliźniaków
Jeremy codziennie dzwonił lub przyjeżdżał. Dziś czas dłużył
się jej niemiłosiernie. Wiedziała, że Jeremy ma poświąteczny
dyżur i wieczorny obchód w szpitalu, więc może zjawi się
później niż zwykle. Nic nie mogła poradzić na to, że była
coraz bardziej zmartwiona i zdenerwowana.
Dzieci już spały, postanowiła więc zająć się jakąś pracą,
aby przestać zadręczać się pytaniami, które z każdą mijającą
godziną wydawały się coraz bardziej niepokojące. Poszła do
kuchni, rozłożyła na stole czarną, aksamitną kamizelkę i za-
częła ją wyszywać białymi i niebieskimi koralikami. Nauczy-
ła się haftowania od matki, lecz zajęła się tym dopiero po
powrocie do rezerwatu. Mimo skupienia, jakiego wymagało
przyszywanie błyskotek, nie zdołała nawet na chwilę zapo-
mnieć o targających nią obawach, toteż w końcu włączyła
radio, aby zająć czymś uwagę.
Wkrótce usłyszała chrzęst żwiru pod kołami i charaktery-
styczny warkot silnika dżipa Jeremy'ego. Trzasnęły drzwicz-
ki, a z ganku dobiegł odgłos szybkich kroków. Kilkakrotnie
odetchnęła głęboko, po czym odłożyła kamizelkę i poszła
otworzyć drzwi.
Jeremy powitał ją radosnym uśmiechem.
- Przepraszam, że jestem tak późno. - Pomachał trzyma-
ną w ręce papierową torbą. - Po drodze wpadłem do Hip Hop
i poprosiłem Janie o zapakowanie dania wieczoru. Nawet nie
R
S
wiem, co to takiego, ale możemy zjeść razem, jeśli chcesz.
Poczuła, że ściskają w dołku.
- Już jadłam.
Wszedł do saloniku, postawił torbę na stole, zdjął kurtkę
i powiesił ją na oparciu krzesła.
- Brooke i Adam długo dziś marudzili?
- Przez jakąś godzinę, a potem szybko usnęli. Jeremy...
Usiadł na kanapie i sięgnął po torbę.
- Coś się stało?
Lea wepchnęła spocone dłonie do kieszeni dżinsowej
spódnicy i westchnęła. Jeremy zachowywał się najzupełniej
normalnie, tak jak zwykle. Nie potrafiła przemilczeć tego,
czego się dziś dowiedziała. Nie mogła beztrosko gawędzić,
jak gdyby nic się nie zmieniło. Musiała wyjaśnić swoje wąt-
pliwości. Od czego zacząć?
- Rozmawiałam dzisiaj z Danielle - zagaiła.
- Ach, o tym artykule w gazecie. Jego autora należałoby
wylać z pracy, ale naczelny redaktor pewnie zaciera ręce
z uciechy, bo temat porwania dobrze się sprzedaje. Danielle
chyba ci powiedziała, że poszliśmy do Hip Hop trochę poga-
dać. Od dawna nie widziałem jej takiej roztrzęsionej... chyba
od zniknięcia Kyle'a.
Lea uznała, że może zrobić tylko jedno - od razu przejść
do sedna sprawy.
- Wiem od Danielle, że byłeś u Gila Browna - wypaliła.
- Zgadza się. - Jeremy wyjął z torby plastykowy pojem-
nik zjedzeniem.
- Po co?
- A jak myślisz? - Jego ręce znieruchomiały.
- Przychodzi mi do głowy tylko jeden powód. Chciałeś
R
S
się dowiedzieć, jakie są twoje prawa do dzieci. Zamierzasz mi
je odebrać? - Musiała zadać to pytanie i usłyszeć konkretną
odpowiedź. Niech Jeremy wie, czego ona się obawia.
- Naprawdę tak sądzisz? - Jeremy wstał wolno z kanapy.
- Przypuszczasz, że poszedłem do adwokata, żeby z jego
pomocą zabrać ci bliźniaki? Nie mogę w to uwierzyć - dodał
rozgoryczony.
- Skoro sprzeciwiłam się zasypywaniu ich prezentami
i planuję wyjazd, to...
Nie pozwolił jej dokończyć.
- Na miłość boską, czy ty w ogóle mnie nie znasz? - Jego
głos wibrował nie skrywanym oburzeniem.
- Myślałam, że znam, ale po tym, co usłyszałam od Da-
nielle, zaczęłam podejrzewać...
- Do licha, Lea! - zawołał. - Jak w ogóle możesz mówić
coś takiego! Posłuchaj mnie uważnie. Nie chcę, żebyś stąd
wyjechała. Pragnę być jak najlepszym ojcem dla moich dzieci
i dać im wszystko, na co mnie stać. Właśnie dlatego poszed-
łem do Gila Browna.
- Więc jednak coś planujesz - rzuciła oskarżycielsko.
- Tak, coś planuję - oświadczył, najwyraźniej wściekły.
- Poleciłem Brownowi ustanowić fundusz powierniczy dla
Brooke i Adama.
Minęła prawie minuta, zanim Lea pojęła sens jego słów.
- Fundusz powierniczy? - powtórzyła z głupią miną.
- Właśnie. Pieniądze na studia, zagraniczne podróże, i to
wszystko, czego Brooke i Adam mogą w życiu potrzebować.
- Och, Jeremy... - szepnęła drżącym głosem, przytłoczo-
na poczuciem winy z powodu swoich wątpliwości.
- Dlaczego pomyślałaś, że mógłbym coś knuć, aby ode-
R
S
brać ci dzieci?
- Chyba kochasz je tak bardzo jak ja. - Tylko taki argu-
ment była w stanie wymyślić.
- Nie chyba, tylko na pewno je kocham tak bardzo jak ty.
I dlatego nigdy bym ci ich nie odebrał. One cię potrzebują
- prawdopodobnie o wiele bardziej, niż kiedykolwiek będą
potrzebowały mnie. Sądzisz, że nie zdaję sobie z tego spra-
wy? - spytał, mierząc ją pogardliwym spojrzeniem.
- Nie wiem, co powiedzieć.
- Najwyraźniej nie wiesz także, co to jest zaufanie. -
Chwycił kurtkę i pomaszerował do sypialni popatrzeć na
Brooke i Adama. - Sądziłem, że sobie ufamy, Lea - powie-
dział po chwili, idąc do wyjścia - ale najwyraźniej się pomy-
liłem. - Ruchem głowy wskazał pojemniki z jedzeniem.
- Wyrzuć to, jeśli chcesz. Straciłem apetyt.
Zamknął za sobą drzwi, zanim zdążyła przeprosić go za
swoje podejrzenia.
Ze ściśniętym sercem opadła na fotel, bliska łez. Potrakto-
wała Jeremy'ego okropnie. Jak mu to wynagrodzić? Jak go
przekonać, że potrafi mu zaufać? Jak sprawić, aby dał jej
jeszcze jedną szansę?
Podciągnęła kolana pod brodę i objęła je rękami. O, ma-
mo, pomyślała z rozpaczą, co robić?
R
S
ROZDZIAŁ 5
Maluchy marudziły o trzeciej i o szóstej rano. Gdy drugi
raz wreszcie usnęły, Lea też ucięła sobie drzemkę. Wstała
dopiero o dziesiątej, zbudzona pochlipywaniem Brooke. By-
ło za późno, żeby szykować się do kościoła, toteż spędziła
całą niedzielę w domu, prawie bezustannie myśląc o Jere-
mym. On zaś zadzwonił dopiero wieczorem. Chłodnym to-
nem spytał o bliźniaki, a Lea odniosła wrażenie, że rozmawia
z nią bardzo niechętnie.
Nie miała mu tego za złe. Przeciwnie, chciała go przepro-
sić, ale wolała nie robić tego przez telefon. Na jutro rano
wyznaczono kontrolną wizytę z bliźniakami u George'a
McGradera, który zastępował pediatrę. Gabinet doktora
McGrudera znajdował się w tej samej części kliniki co gabi-
net Jeremy'ego, Liczyła więc na to, że po zbadaniu i zważe-
niu dzieci będzie mogła zobaczyć się z Jeremym i powiedzieć
mu, jak bardzo jest jej przykro z powodu nieuzasadnionych
podejrzeń.
Nazajutrz rano pojechała do miasta razem z Bessie, która
nalegała, aby towarzyszyć jej i dzieciom. Twierdziła, że i tak,
ma coś do załatwienia w Whitehorn. Lea podejrzewała, żel
Bessie pragnie jej matkować, i była jej za to niezmiennej
R
S
wdzięczna.
Zdaniem doktora McGrudera dzieci rozwijały się wspa-
niale - były najzupełniej zdrowe i sporo przybrały na wadze.
Zadowolona z tej opinii Lea włożyła Brooke i Adama do
specjalnego, podwójnego skórzanego nosidełka, w którym
dzieci czuły ciepło jej ciała i natychmiast usypiały. Z torbą na
pieluchy w ręce poszła do Jeremy'ego. Była tak zdenerwo-
wana, że zaschło jej w gardle. Otwierając drzwi do poczekal-
ni, z trudem, przełknęła ślinę.
Weszła do obszernego pomieszczenia i na widok czworga
czekających pacjentów pomyślała, że Jeremy będzie zbyt
zajęty, aby ją przyjąć. Właśnie zamierzała wyjść, gdy z poko-
ju badań wyjrzała Mary Jansen, pielęgniarka. Znały się od
dawna, ponieważ Mary pomagała Jeremy'emu na dyżurach
w rezerwacie.
Poprosiła o wejście kolejnego pacjenta i zwróciła się do
Lei:
- Przyszłaś zobaczyć się z doktorem Wintersem?
- Chyba ma dzisiaj sporo pracy, więc nie powinnam mu
przeszkadzać - stwierdziła Lea. Nie chciała rozmawiać z Je-
remym w pośpiechu, a nie mieliby dużo czasu, skoro na wi-
zytę czeka tyle osób.
- Maluszki śpią? - spytała Mary, najwyraźniej licząc na
to, że nie śpią. Sądząc z jej miny, Jeremy musiał się pochwa-
lić bliźniętami lub Mary dowiedziała się o nich dzięki poczcie
pantoflowej.
Lea podeszła bliżej. Wiedziała, że Mary to sympatyczna
kobieta, która nie ma zwyczaju nikogo osądzać.
Mary z autentyczną czułością spojrzała na dwa uśpione
maleństwa.
- Które jest Brooke, a które Adam?
R
S
Lea ubrała dziś Brooke w zielone śpioszki, a Adama -
w żółte. Przedstawiła dzieci pielęgniarce, a ona stwierdziła,
że są śliczne i słodkie.
- Wspaniale, że Jeremy znów ma o kogo się troszczyć -
powiedziała ze szczerym uśmiechem. - Po stracie żony
i dziecka był zupełnie zdruzgotany. Teraz mówi tylko
o Brooke i Adamie.
Lea nie wątpiła, że bliźniaki wiele dla niego znaczą. Nadal
jednak nie znała odpowiedzi na dwa zasadnicze pytania: Czy
ona i bliźniaki zastępują jedynie Jeremy'emu zmarłą żonę
i nie narodzone dziecko? I czy ona, Lea, liczy się dla Jere-
my'ego nie tylko jako matka Brooke i Adama? Musiała uzy-
skać wyczerpujące odpowiedzi. Nie było to możliwe w ner-
wowej atmosferze, toteż pożegnała Mary i pośpiesznie opu-
ściła poczekalnię.
Wieczorem właśnie zmywała po kolacji, gdy ktoś zapukał.
Wytarła ręce i poszła otworzyć drzwi. Na ganku stał Jeremy
i patrzył na nią z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
- Wejdź. - Lea cofnęła się, aby go wpuścić.
Skorzystał z zaproszenia, ściągnął rękawiczki i wsunął je
do kieszeni kurtki.
- Podobno byłaś dziś rano u mnie. Dlaczego nie weszłaś
do gabinetu?
- Miałam wyznaczoną wizytę u doktora McGrudera,
więc pomyślałam, że przy okazji wpadnę do ciebie, ale cze-
kało kilku pacjentów i... i obawiałam się, że dzieci zaczną
marudzić, więc... - Lea nagle zapomniała, co zamierzała mu
powiedzieć.
Jeremy zdjął kurtkę i rzucił ją na oparcie krzesła.
R
S
- Co cię do mnie sprowadziło? - spytał prosto z mostu.
Miał na sobie spodnie od garnituru i białą koszulę z pod-
winiętymi do łokci rękawami. Krawat był lekko przekrzy-
wiony i Lea chętnie rozwiązałaby go i zdjęła. Jeremy tak
bardzo się jej podobał jako mężczyzna. Nie zmienił tego fakt,
że niedawno została matką.
- Chciałam prosić, żebyś mi wybaczył wczorajsze słowa.
Przepraszam cię, Jeremy.
W pierwszej chwili pomyślała, że nie przyjmie jej prze-
prosin, ale jego spojrzenie zaraz złagodniało.
- Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, aby odebrać ci
dzieci. Pochodzę z rozbitej rodziny i przez wiele lat spędza-
łem pół roku z matką, a drugie pół - z ojcem. To nie było
dobre dzieciństwo. Nie sprzyjało osiągnięciu emocjonalnej
stabilności i utrzymaniu więzi rodzinnych, zwłaszcza z pozo-
stałymi dziećmi. Nie zrobiłbym tego mojemu synowi i córce.
Oni muszą wychowywać się w normalnych warunkach, przy
tobie. Zamierzam jednak uczestniczyć w ich życiu.
- A jeśli wyjadę...
- Już postanowiłaś wyjechać?
Pomyślała o leżącym w szufladzie liście. Czy powinna
powiedzieć Jeremy'emu o tej propozycji? Nie, jeszcze nie.
Może w ogóle należy zachować to w sekrecie. Winna jednak
była Jeremy'emu uczciwą odpowiedź.
- Jeszcze nie wiem - odparła szczerze.
Wziął ją za rękę i pociągnął na kanapę. Siadając, musnęli
się ramionami i biodrami, ale nie odsunęli się od siebie. Jere-
my splótł jej dłoń ze swoją.
- Brooke i Adam śpią?
Skinęła głową, wpatrzona w cudownie zielone oczy. Tak
R
S
bardzo pragnęła Jeremy'ego. O wiele bardziej, niż wynikało-
by to z więzi łączącej dwoje rodziców.
- Sprawy między nami potoczyły się w zawrotnym tem-
pie, Lea, ale chcę, żebyś mi ufała.
- Zaufanie wymaga czasu.
- Wiem. - Pochylił się nad nią. - I może wymaga też
odrobinę perswazji.
Musnął wargami jej usta, a w niej wezbrało słodkie prag-
nienie. Pomyślała, że chyba wystarczyłoby tylko trochę per-
swazji, aby skłonić ją do oddania Jeremy'emu serca, a może
nawet całej siebie. Jeremy ujął w dłonie jej twarz i czubkiem
języka obrysował wargi. Rozchyliły się, a on natychmiast to
wykorzystał.
Na dworze hulał porywisty wiatr, a jego wycie podkreśla-
ło panującą w domu ciszę. Pocałunki Jeremy'ego stawały się
coraz dłuższe i bardziej namiętne. Lea nie miała wątpliwości,
że Jeremy jej pragnie - podobnie jak ona jego. Nie mogła
posunąć się dalej i nie chciała go niepotrzebnie prowokować.
- Powinniśmy przestać - powiedziała, odsuwając się od
niego. - Jest jeszcze za wcześnie...
Pieszczotliwie pogłaskał ją po policzku.
- Wiem, że jeszcze nie można, ale chcę cię całować,
dotykać i tulić w ramionach.
Ujrzała w jego oczach głęboką czułość.
- Ja też tego chcę, Jeremy - szepnęła.
Znów obdarował ją gorącym pocałunkiem, sięgnął pod jej
luźny sweter i zatrzymał rękę na nagiej skórze.
Lea, ośmielona jak nigdy dotąd, żarliwie oddawała poca-
łunki. Chciała, aby Jeremy wiedział, że ona go kocha. Drżą-
cymi palcami rozsupłała węzeł krawata, zdjęła go i rozpięła
R
S
koszulę. Wsunęła pod nią dłonie, rozkoszując się ciepłem
skóry Jeremy'ego. Przypomniała sobie inny wieczór oraz
upojną noc, podczas której zostały poczęte bliźniaki.
Jeremy zdawał sobie sprawę z ogarniającego go pożąda-
nia. Był wściekły na Leę, gdy oskarżyła go o próbę przejęcia
prawnej opieki nad ich dziećmi. Dziś rano, gdy dowiedział się
od Mary o wizycie Lei, zrozumiał, że jego gniew miał także
inne podłoże. Okazana przez Leę nieufność sprawiła, że
Jeremy poczuł się ogromnie samotny. Lea wraz i bliźniakami
stała się całym jego światem i już nie potrafił wyobrazić sobie
życia, w którym ich by zabrakło.
Teraz każdym pocałunkiem usiłował to powiedzieć trzy-
manej w ramionach kobiecie. Wiedział, że budzi pragnienie,
którego jeszcze przez kilka tygodni nie będzie wolno zaspo-
koić. Przemknęło mu przez myśl, że powinien przestać. Lea
była ważniejsza niż seksualne spełnienie. Musiał jakoś ją
przekonać, że ona także go potrzebuje. Musiał ją przekonać,
aby z nim została.
Mógł tego dokonać tylko w jeden sposób - rozniecić
w niej równie silne pożądanie jak to, które sam teraz czuł. Nie
był pewien, czy pieszczoty, które wtedy sprawiały jej roz-
kosz, dziś, na młodą matkę, podziałają tak samo. Musiał więc
potraktować inaczej to wyzwanie. Powoli i delikatnie pogła-
skał skórę tuż pod piersią, a Lea cicho jęknęła. Namiętność
stopniowo brała ich w swoje posiadanie.
Jeremy oderwał usta od warg Lei i obsypał drobnymi po-
całunkami jej szyję. Sposób, w jaki wyszeptała jego imię,
powiedział Jeremy'emu, że ona także znalazła się pod wpły-
wem dojmującego pragnienia. Potarł policzkiem o jej włosy
i odetchnął słodkim aromatem kwiatu pomarańczy, niepo-
R
S
wtarzalnym zapachem Lei, a także oliwki dla niemowląt,
który obecnie zawsze unosił się w powietrzu. Zapomniał
o wszystkim, gdy dłonie Lei przesunęły się po jego skórze.
Znów ogarnął jej usta wargami, po czym niecierpliwie
zrzucił poduszki z oparcia kanapy na podłogę i położył się,
tuląc Leę. Przebywanie tak blisko niej było słodką torturą.
Wplótł palce w długie, kruczoczarne włosy, a Lea wyciągnę-
ła mu koszulę ze spodni. Zadrżał, gdy lekko musnęła palcami
jego skórę.
Odgarnął jej włosy i pocałował ją pod uchem.
- Nie chcę zrobić ci krzywdy - szepnął, zachwycony tym,
że jego pieszczoty sprawiają Lei przyjemność, choć od poro-
du minęło tak niewiele czasu.
- Nie robisz - zapewniła, znów błądząc palcami po jego
torsie.
Tym razem sięgnął pod jej sweter bez wahania i zaczął
kolistymi ruchami głaskać jej skórę. Lea zamruczała jak za-
dowolona kotka i wtuliła się w niego jeszcze bardziej. Roz-
paczliwie pragnął dotknąć jej piersi, ale wiedział, że jeszcze
za wcześnie na takie pieszczoty. Zrobił więc coś innego -
podciągnął spódnicę Lei, odsłonił jej smukłe udo i przesunął
po nim dłonią, rozkoszując się tym dotykiem. Ciało Lei było
cudownie miękkie i jedwabiste. Po prostu idealne. Powędro-
wał ręką nieco wyżej i usłyszał, że jej oddech stał się szybki
i płytki.
- Och, Jeremy, to jest takie przyjemne. Tak bardzo chcia-
łabym...
- Ja też. - Jego głos miał niskie, wibrujące brzmienie.
Poruszyła się i Jeremy'emu przemknęło przez myśl, że
chyba powinien przestać, ale wtedy ona też zaczęła go pie-
R
S
ścić. Przez moment chciał ją powstrzymać, lecz zamiast tego
znów ją pocałował, gotów wziąć wszystko, co ona mu ofiaru-
je. Od kilku dni bezustannie marzył o jej pocałunkach, bli-
skości i tamtej niezapomnianej magii, która już kiedyś ich
połączyła.
Całowali się namiętnie, a Lea dotknęła go przez spodnie
i slipy.
Oderwał wargi od jej ust.
- Lea, przestań! Nie rób tego.
- Dlaczego nie? - spytała słodko.
- Bo to byłoby niesprawiedliwie. Ja nie mogę zaspokoić
cię w podobny sposób.
- Zaspokajasz mnie. A ja chcę ci tylko pokazać... - Nie
dokończyła i znów musnęła go dłonią.
Od tak dawna nie byli ze sobą tak intymnie. Ta bliskość
i delikatne, zmysłowe pieszczoty wystarczyły, aby Jeremy
pozbył się wszelkich zahamowań. Trzymał w objęciach ko-
bietę, której pragnął jak nikogo innego na świecie. Miała nad
nim niepojętą władzę, toteż poddał się i rozkoszował cudow-
nymi doznaniami. Stopniowo przybierały na sile, aż w końcu
spiętrzyły się jak wielka fala, która porwała go na sam szczyt.
Opadał w dół, targany kolejnymi dreszczami i pełen żalu, że
Lea nie przeżyła tego samego.
Był lekarzem, kiedyś był żonaty i miał całkiem spory ba-
gaż doświadczeń seksualnych, lecz mimo tego wszystkiego
poczuł się trochę zawstydzony.
- Nie powinienem ci pozwolić tego zrobić - mruknął,
gdy jego oddech wrócił do normy.
- Uznaj to za spóźniony prezent gwiazdkowy ode mnie.
Ujrzał w jej oczach uśmiech i zrozumiał, że ona się cieszy,
208 » ŚWIĘTA W WHTTEHORN
R
S
ponieważ sprawiła mu przyjemność. Pocałował Leę w usta
- słodko i czule, a po chwili ciszę zmącił płacz niemowlęcia.
- To Brooke - szepnęła Lea.
- Wiem. Jej płacz brzmi zupełnie inaczej niż chlipanie
Adama.
Spojrzeli na siebie, uradowani faktem, że oboje potrafią
rozpoznać głosy swoich dzieci.
- Pójdę do niej - stwierdziła Lea.
- Zaczekaj moment, chciałbym o coś cię spytać. Wybie-
rzesz się ze mną na sylwestra? Będzie bal w Hip Hop Cafe.
Może pójdziemy razem... jako para? Nie musimy zostać do
rana.
- Bardzo chętnie - odparła z szerokim uśmiechem. - Do-
wiem się, czy Bessie może zostać z dziećmi i dam ci znać.
Nie zdołał się powstrzymać i znów ją pocałował. Tak bar-
dzo pragnął jej uświadomić, ile dla niego znaczy.
Stojąc w sylwestra przed lustrem, Lea zastanawiała się,
czy Jeremy'emu spodoba się jej strój. Miała na sobie jedwab-
ną białą bluzkę, aksamitną, wyszytą koralikami kamizelkę,
czarną aksamitną spódnicę i pantofle na wysokich obcasach.
Rozczesała włosy i postanowiła część zebrać na czubku gło-
wy i spleść w warkocz, ozdabiając go aksamitną wstążką.
Właśnie kończyła robić fryzurę, gdy usłyszała dochodzący
z saloniku męski głos. Widocznie przyjechał Jeremy i rozma-
wiał z Bessie.
Lea od rana miała tremę przed dzisiejszym spotkaniem.
Czuła się niepewnie, ponieważ od tamtego wieczoru na kana-
pie pocałunki Jeremy'ego były mniej namiętne, a bardziej
braterskie. Lecz mimo to chyba zbliżali się do siebie, coraz
R
S
więcej ich łączyło. W ciągu minionych dwóch wieczorów
oczywiście zajmowali się bliźniętami, lecz także rozmawiali.
Jeremy opowiedział jej o swoim dzieciństwie i rozstaniu ro-
dziców. Ona mówiła o dorastaniu w Chicago, o problemach,
jakie czasem sprawiało jej indiańskie pochodzenie i o lu-
dziach, z którymi się zaprzyjaźniła i nadal utrzymywała ser-
deczne kontakty. Była trochę rozczarowana, ponieważ Jere-
my nie wspomniał o swoim małżeństwie i zmarłej żonie, ale
sama nie poruszyła tego tematu. Wolała, aby Jeremy do tego
dojrzał i sam się jej zwierzył.
Wchodząc do saloniku, napotkała spojrzenie zielonych
oczu.
- Wyglądasz fantastycznie. - Jeremy patrzył na nią z nie
skrywanym zachwytem.
- Ty też - przyznała szczerze, podziwiając idealny krój
granatowego garnituru w cieniutkie białe prążki, śnieżną biel
koszuli i czerwono-granatowy jedwabny krawat. Jaki ten Je-
remy przystojny, pomyślała, świadoma przyśpieszonego bi-
cia swego serca.
- To dla ciebie. - Jeremy wyciągnął schowaną za plecami
rękę, w której trzymał śliczny bukiecik z czerwonych minia-
turowych różyczek i delikatnej gipsówki, przeznaczony do
przypinania.
- Przepiękny! - Lea poczuła, że topnieje. Powąchała
kwiaty, a ich zapach wydal się jej równie upajający jak prze-
można chęć, aby dotknąć Jeremy'ego i dostać od niego cału-
sa. - Dziękuję. - Mimo wysokich szpilek musiała stanąć na
palcach, aby pocałować go w policzek.
Błysk w zielonych oczach powiedział jej, że Jeremy
chciałby otrzymać o wiele więcej niż tylko dziękczynnego
R
S
buziaka. Objął ją w talii i wtedy siedząca na kanapie Bessie
zawołała:
- Bawcie się dobrze.
- Będziemy - odparł Jeremy, obejmując Leę.
Whitehorn nie mogłoby się obejść bez Hip Hop Cafe.
Podawano tu nie tylko wspaniałe dania wieczoru po przystę-
pnych cenach, lecz było to również miejsce spotkań, zała-
twiania większości spraw i źródło wszelkich plotek. Jedną
z największych plotkarek była Lily Mae Wheeler. Wiedziała
chyba dosłownie wszystko o wszystkich. Wchodząc do syl-
westrowo udekorowanej sali, Lea i Jeremy minęli Lily Mae,
która odprowadziła ich zaciekawionym spojrzeniem. Lea
zdawała sobie sprawę z' tego, że jej obecność tutaj w chara-
kterze partnerki doktora Wintersa zostanie od razu dostrzeżo-
na i niewątpliwie skomentowana w taki lub inny sposób. Parę
osób rzeczywiście uniosło na ich widok brwi, lecz Jeremy
najwyraźniej nie zwracał na to uwagi. Znalazł wolny stolik,
pomógł Lei zdjąć płaszcz i przypiąć różany bukiecik.
- To wnętrze wygląda dzisiaj jakoś inaczej - stwierdziła
Lea. - Chyba z powodu dekoracji. - Popatrzyła na umiesz-
czone obok grającej szafy światła stroboskopowe, zwisające
z sufitu czerwone i srebrne migoczące wstęgi oraz półmiski
z kanapkami i przekąskami na blacie obok barku.
- Ty też - oświadczył Jeremy zmysłowym tonem. Ujął jej
rękę i zamknął w swojej dłoni.
Lea odniosła wrażenie, że nagle wszystko wokół nich
znikło. Pozostał tylko wpatrzony w nią Jeremy.
- Ludzie wezmą nas na języki - szepnęła, czując, że się
czerwieni.
R
S
- To cię obchodzi? - Rozejrzał się wokoło i zauważył, że
parę osób im się przygląda.
- A ciebie? - odpowiedziała pytaniem na pytanie.
- Nie interesuje mnie ludzkie gadanie. Moje życie to
moja sprawa. Mogę z nim robić, co chcę. Teraz ty i bliźniaki
jesteście jego częścią. Nie zamierzam ukrywać, co o tym
sądzę i co czuję.
Lea westchnęła. Chętnie dowiedziałaby się, co Jeremy
czuje... do niej. Nie mogła jednak rozmawiać z nim o poważ-
nych uczuciach pośród bawiącego się tłumu.
Ktoś włączył grającą szafę i z głośników popłynęła słodka,
sentymentalna melodia.
- Zatańczymy, Lea?-Jeremy lekko ścisnął jej dłoń.
Tego wieczoru chciała robić wszystko, co zbliżyłoby ją do
Jeremy'ego. Dlatego skinęła głową i wstała. Idąc z nim na
parkiet, spostrzegła, że Kane Hunter bierze w ramiona swoją
żonę, Moriah. Sam i Julia Brightwaterowie także zaczęli tań-
czyć i oboje uśmiechnęli się do Lei. Po chwili zobaczyła
jeszcze jedną znajomą parę - Wayne'a Kincaida, przyrodnie-
go brata małej Jennifer McCallum, i jego żonę, Carey. Gdy
znalazła się w objęciach Jeremy'ego, zapomniała o całym
świecie.
Lekko oparł rękę na talii Lei, a drugą zamknął na jej dłoni
i przytulił do piersi.
- Żeby nic ci się nie stało - rzekł żartobliwie.
Pomyślała, że nieco szorstki dotyk jego garnituru jest
bardzo zmysłowy, podobnie jak aromat wody kolońskiej.
Uwielbiała ten zapach. I Jeremy'ego. Prowadził ją w tańcu
ostrożnie, stawiając małe kroki, więc praktycznie kołysali się
łagodnie w rytm muzyki. Jakże łatwo było z nim tańczyć.
R
S
Tak samo łatwo jak tulić się do niego i pragnąć go z całego
serca. Patrzyli sobie w oczy, zagubieni w magicznym świecie
wykreowanym przez migotliwe światła, słodką muzykę i ich
wzajemną bliskość.
Jeremy przygarnął ją jeszcze bliżej i musnął wargami jej
skroń, a Lea poczuła cudowny dreszczyk podniecenia.
- Wolałbym być z tobą sam na sam - szepnął.
- Ale sylwester to okazja do świętowania - odparła
z przekornym uśmiechem.
- Sądzę, że Nowy Rok moglibyśmy świętować we dwoje
naprawdę... ekscytująco.
Przypomniała sobie niedawny wieczór na kanapie, roz-
koszne doznania wywołane pieszczotami Jeremy'ego, jego
podniecające pocałunki. Intymna bliskość z Jeremym wyda-
wała się czymś najbardziej odpowiednim na świecie.
A co z ofertą pracy w Waszyngtonie?
Lea była skłonna powiedzieć o niej Jeremy'emu, ale nie
chciała zepsuć nastroju tego cudownego wieczoru. Zresztą
może wkrótce się okaże, że jej miejsce jest przy Jeremym?
Może lepiej trochę poczekać, aby się o tym przekonać?
Owszem, matka stworzyła jej warunki do zdobycia dyplomu
i robienia kariery w każdym miejscu na świecie, ale czy naj-
większym życiowym sukcesem nie jest szczęście osobiste?
Czy pracując w Waszyngtonie, będzie bardziej szczęśliwa niż
tutaj, u boku Jeremy'ego?
Odpowiedź na te pytania wymagała trochę czasu. Lub
raczej deklaracji ze strony Jeremy'ego. Tańcząc w jego ra-
mionach, Lea doszła do wniosku, że z tym mężczyzną mogła*
by cudownie spędzić całe życie, gdyby tylko on czuł do niej
to samo co ona do niego.
R
S
- Po wyjściu Bessie będziemy tylko we dwoje. - Wie-
działa, że tymi słowami go zaprasza. Kusi, aby został z nią na
noc. I wiedziała, że ta noc może odmienić jej życie.
- Wiesz, o czym marzę? - spytał z ustami tuż przy jej
uchu.
- O czym?
- Żeby usnąć z tobą w ramionach. - Przytulił ją mocniej
i potarł policzkiem o jej włosy.
Muzyka umilkła, lecz oni nadal stali objęci na parkiecie.
Zapatrzeni w siebie, powrócili do rzeczywistości dopiero
wtedy, gdy podeszła do nich Carey Kincaid. Jeremy przedsta-
wił jej Leę, dodając, że Carey jest jego koleżanką po fachu.
- Wiem. Ty i Kane Hunter pracujecie w sąsiednich gabi-
netach, prawda? - spytała Lea.
- Zgadza się - potwierdziła z uśmiechem Carey. - Brako-
wało nam ciebie podczas świątecznego obiadu - dodała, pa-
trząc na Jeremy'ego.
- Coś się wydarzyło - odparł pogodnie.
- Coś takiego jak bliźnięta? Zdajesz sobie sprawę, że
plotki ogarnęły już całe miasto? W takim miejscu jak White-
horn zaczynają się od powiewu wiatru i nie wiadomo kiedy
nabierają siły huraganu.
- Pytasz mnie w ten sposób, czy to prawda?
Carey zarumieniła się, ale nie dała za wygraną.
- Mogłabym pomóc je zdusić, jeśli wiadomości są wyssa-
ne z palca.
- Nie są. To szczera prawda. Zostałem dumnym ojcem
chłopca i dziewczynki. A Lea jest ich dumną matką.
- Serdecznie wam gratuluję. - Carey uścisnęła najpierw
rękę Jeremy'emu, a potem Lei.
R
S
Lea odniosła wrażenie, że Carey Kincaid naprawdę cieszy
się ich szczęściem. Gawędzili jeszcze przez kilka minut, po
czym Carey się pożegnała.
- Lepiej znajdę mojego męża, zanim wyśle grupę koman-
dosów na poszukiwania. Jeremy, cudownie, że jesteś tatą.
Wyobrażam sobie, ile to dla ciebie znaczy. - Carey odwróciła
się i wmieszała w tłum.
Lea wiedziała, co oznaczają słowa Carey. Kiedyś straciłeś
dziecko i boleję nad tym, ale teraz raduję się wraz z tobą,
ponieważ jesteś ojcem.
I znów zaczęła się zastanawiać, jaką rolę ona i bliźniaki
odgrywają w życiu Jeremy'ego - wypełniają bolesną lukę
czy też są czymś więcej.
Wkrótce oboje podeszli do baru, aby coś zjeść i ugasić
pragnienie. Od czasu do czasu zamienili parę zdań z kimś
znajomym, ale na ogół rozmawiali tylko ze sobą, w pełni
świadomi tego, jak bardzo na siebie działają. Chwilami wyda-
wało się im, że powietrze między nimi wręcz iskrzy.
Właśnie znów tańczyli, gdy jakaś młoda kobieta dotknęła
ramienia Jeremy'ego.
- Mogę wam przeszkodzić? - spytała.
Lea z zainteresowaniem obejrzała od stóp do głów piękną,
niebieskooką blondynkę w krótkiej, eleganckiej sukience ze
srebrnej lamy.
- Cześć, Elise. - Jeremy z uśmiechem powitał blondyn-
kę. - Lea, to jest Elise Johnson. Organizuje ze mną imprezę
dobroczynną, z której zysk zasili fundusze na powiększenie
izby przyjęć w szpitalu Whftehorn Memorial.
Lea nie zdążyła nic odpowiedzieć, ponieważ Elise zabor-
R
S
czo ujęła Jeremy'ego za ramię.
- Pozwolisz, że go na chwilę porwę, prawda? - spytała
najwyraźniej pro forma.
Lea miała ochotę powiedzieć, że nie pozwoli, ale dobre
wychowanie wzięło górę.
- Oczywiście - odparła z udawaną beztroską. - Nie mam
monopolu na wszystkie tańce z Jeremym. - Odwróciła się
i zostawiła ich na parkiecie, pełna obaw, że Jeremy spojrzy
bardziej ciepło na Elise niż na nią. Czar -wieczoru we dwoje
prysł. Podeszła do baru i sięgnęła po kieliszek szampana. Aby
nie myśleć o tym, że prawdopodobnie zzieleniała z zazdro-
ści, zaczęła gawędzić z Melissa North, właścicielką lokalu.
Szczerze pochwaliła pyszne jedzenie i miłą, sylwestrową at-
mosferę w Hip Hop.
Miała wrażenie, że minęły całe wieki, zanim Jeremy do
niej wrócił.
- Zatańczymy? - spytał, otaczając ją ramieniem.
Była taka rozstrojona, że odsunęła się pod pretekstem
odstawienia kieliszka.
- Może wolałbyś potańczyć z innymi obecnymi tutaj pa-
niami.
Obrócił ją twarzą do siebie.
- Proszę do tańca ciebie.
- Nie musisz czuć się do tego zobowiązany.
- Co się stało, Lea?
- Nic - odparła trochę zbyt pośpiesznie.
Uniósł jej twarz.
- Czyżbym widział błysk zazdrości w tych pięknych piw-
nych oczach? - Patrzył na nią z uśmiechem.
- Elise to niezwykle atrakcyjna kobieta - powiedziała to-
nem wyjaśnienia.
R
S
- Elise to kobieta z głową do liczb. Zna się na rachunko-
wości i umie uzyskać fundusze z różnych źródeł. Pracuję
z nią. Nigdy się z nią nie umawiałem. Nie chcę się z nią
umawiać. Ciebie pragnę trzymać w ramionach - tu, na par-
kiecie i gdzie indziej. Czy to jasne?
Poczuła, że pieką ją policzki.
- Tak.
Wziął ją za rękę, pociągnął w okolice szafy grającej, gdzie
było trochę wolnego miejsca, i wziął w objęcia. Najwyraźniej
nie zamierzał tańczyć. Trzymał dłonie na jej talii, więc nie
miała innego wyjścia, jak zarzucić Jeremy'emu ręce na szyję.
- Spójrz w górę - polecił, przytulając ją do siebie.
Podniosła głowę i stwierdziła, że stoją pod pękiem jemio-
ły. I natychmiast poczuła wargi Jeremy'ego na swoich, a na-
miętność tego pocałunku sprawiła, że całkiem zapomniała
o otaczającym ich tłumie. Gdy Jeremy w końcu lekko się
odsunął, dyskretnie rozejrzała się wokoło, aby sprawdzić, czy
ktoś im się przygląda. Pary tańczyły, wpatrzone w siebie,
celebrując powitanie Nowego Roku. Jeremy znów ją pocało-
wał - tym razem delikatnie i słodko. Ona zaś oparła głowę na
jego piersi, wsłuchana w bicie jego serca.
Nie mogła się doczekać chwili, gdy oboje wrócą do domu
i wreszcie zostaną tylko we dwoje.
R
S
ROZDZIAŁ 6
Prószył śnieg, gdy Jeremy zaparkował dżipa za jej furgo-
netką.
- Zmęczona? - spytał troskliwie. Wiedział, że pewnie
jest śpiąca, ale miał nadzieję, że mimo to poprosi go, aby
został.
- Nie. Po południu dzieci spały, więc udało mi się uciąć
sobie długą drzemkę.
W ciemnym wnętrzu samochodu cichy głos Lei był rów-
nie podniecający jak myśl o spędzeniu z nią nocy.
Jeremy wyskoczył z auta i otworzył drzwiczki po stronie
Lei, zanim sama .zdążyła to zrobić. Podał jej rękę, pomógł
wysiąść i wziął na ręce.
- Chodnik jest śliski. Nie chcę, żebyś się przewróciła.
Nie zamierzała się spierać. Przeciwnie, mocniej objęła go
za szyję, on zaś powoli niósł ją na ganek. Noc była zadziwia-
jąco piękna - niebo wyglądało jak czarny aksamit, płatki
śniegu powoli wirowały w powietrzu, dookoła panowała ci-
sza i spokój.
- Dziękuję za wspaniałego sylwestra - powiedziała Lea.
- Proszę bardzo. Cieszę się, że razem powitaliśmy Nowy
Rok.
R
S
Gdy zegar w Hip Hop wybił północ, Jeremy wziął
Leę w ramiona i długo całował, marząc o wspólnej przy-
szłości z tą kobietą i o rodzinie, której nigdy nie miał. A te-
raz, gdy Lea spojrzała mu w oczy, taka piękna, z płatkami
śniegu na lśniących włosach, znów dotknął ustami jej warg,
starając się tym pocałunkiem powiedzieć, że chce z nią zo-
stać. Niczego bardziej nie pragnął, jak być z Leą i ich
dziećmi.
Postawił ją przed wejściem, ona zaś wyjęła z kieszeni
klucz i otworzyła drzwi.
W saloniku paliła się lampa, a zwinięta na kanapie Bessie
coś czytała.
- Dobrze się bawiliście?
- Wspaniale - odparł Jeremy. - Jak tam bliźniaki?
Bessie wstała i sięgnęła po płaszcz.
- Bez zarzutu. Adam obudził się dokładnie o dwunastej,
jakby miał ochotę wypić ze mną noworoczny toast, więc
dostał swoją butelkę i wkrótce usnął. A Brooke śpi spokojnie
od jedenastej.
Bessie właśnie skończyła mówić, gdy z sypialni dobiegło
kwilenie niemowlęcia. Najpierw ciche, szybko stawało się
coraz głośniejsze.
- O wilku mowa - stwierdziła ze śmiechem Lea. - To
oczywiście Brooke. - Podeszła do Bessie i serdecznie ją
uścisnęła. - Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku, Bes-
sie. I dziękuję za to, że ich popilnowałaś.
- Nie ma za co. Zawsze chętnie to zrobię. Idź do Brooke,
zanim obudzi Adama.
Lea poszła zająć się dziećmi, a Jeremy odprowadził Bessie
do wyjścia. Złożył jej noworoczne życzenia, ona zaś nie
R
S
skomentowała tego, że on zostaje. Chyba uznała to za coś
oczywistego.
Miał nadzieję, że Lea podobnie potraktuje jego obecność.
W głębi duszy liczył też na to, że zdoła przekonać Leę, aby
wraz z bliźniętami wprowadziła się do jego domu.
Podszedł do drzwi sypialni i dyskretnie zajrzał do środ-
ka. Lea siedziała na krześle, trzymając w ramionach Brooke
i cicho nuciła. W przyćmionym świetle małej nocnej lampki
wyglądała jak uosobienie macierzyństwa, i ten widok sprawił,
że Jeremy'ego nagle ogarnęło wzruszenie. Lea usypiała có-
reczkę, więc postanowił nie przeszkadzać i na palcach wrócił
do saloniku.
Zdjął marynarkę, rozluźnił węzeł krawitta i z gazetą w rę-
ce rozsiadł się na kanapie, ale nie mógł skupić się na czytaniu,
ponieważ myślał o Lei i o tym, że może będzie ją tej nocy
trzymał w objęciach, całował i pieścił. Przekartkował gazetę
i na ostatniej stronie zobaczył krzyżówkę. Postanowił ją roz-
wiązać, żeby się czymś zająć, dopóki nie wróci Lea. Nie miał
przy sobie długopisu, ale pamiętał, że Lea trzyma jakieś
artykuły piśmienne w jednej z kuchennych szuflad. Poszedł
do kuchni i otworzył szufladę najbliżej drzwi. Sięgnął po
długopis i niechcący zawadził palcem o długą, białą kopertę.
Mimo woli spojrzał na adres nadawcy i przeczytał: Muzeum
Historii Ameryki w Waszyngtonie.
Wziął kopertę i ujrzał leżący pod nią, zaadresowany do
Lei list. Niewiele myśląc, przeczytał pierwszy akapit.
Lea miała zatelefonować po Nowym Roku pod podany
numer i umówić się z szefem do spraw personalnych na roz-
mowę kwalifikacyjną w Waszyngtonie. Czy nie tego właśnie
chciała? Oczywiście, że tak. Zawsze marzyła o stanowisku
R
S
kustosza w jakimś wielkomiejskim muzeum. Tego pragnęła
dla niej matka.
Czemu Lea nic nie powiedziała?
Pamiętał, że wspomniała mu o wysłaniu swoich ofert do
kilku muzeów, ale nic nie mówiła o jakichkolwiek odpowie-
dziach. Dlaczego? Czyżby zamierzała ukradkiem wywieźć
stąd bliźniaki, aby nie mógł jej namówić do pozostania
w Whitehorn? A może najpierw chciała się upewnić, że do-
stała tę wymarzoną pracę? I dopiero wtedy z dumą oznajmi-
łaby mu, że wyjeżdża?
Jeremy nie posiadał się z gniewu. Aż do dziś sądził, że on
i Lea stają się sobie coraz bliżsi. Że coraz więcej ich łączy.
Myślał, że jest im pisany trwały związek. Małżeństwo. Z ca-
łego serca pragnął, aby stali się rodziną. Lea najwyraź-
niej miała inne plany. Na myśl o realnej możliwości jej wy-
jazdu z Montany zdał sobie sprawę z tego, jak wiele sam
ostatnio planował. Już postanowił, że ogrodzi płotem całą
posesję, aby zapewnić dzieciom bezpieczeństwo. Zamierzał
zainstalować na trawie drabinki, piaskownicę i kilka różnych
huśtawek. Zastanawiał się, które pokoje najlepiej nadawały-
by się dla Brooke i Adama, był gotów je meblować i urzą-
dzać, aby dzieciom było w nich wygodnie. Ale przede
wszystkim bezustannie wyobrażał sobie w swoim domu Leę
- odpoczywającą w salonie, śpiącą w wielkim małżeńskim
łożu. Tak wyglądało to marzenie - najpiękniejsze, jakie kie-
dykolwiek miał. Jednak Lea, jak widać, marzyła o czymś
innym.
Z listem w ręce nerwowo chodził po saloniku. Lea natych-
miast zauważyła kartkę, gdy wróciła z sypialni i raptownie
się zatrzymała.
R
S
- Już spakowałaś manatki? - wycedził ironicznie.
- Oczywiście, że nie. Muzeum będzie czynne dopiero po
Nowym Roku. Nawet jeszcze tam nie dzwoniłam.
- Ale to zrobisz?
- To nadzwyczajna okazja, Jeremy. Zawsze chciałam pra-
cować w muzeum.
- Myślałem, że twoje priorytety uległy zmianie. Teraz
jesteś matką dwojga dzieci, które cię potrzebują. Jak masz
zamiar się nimi opiekować i jednocześnie pracować?
Buntowniczo wysunęła podbródek.
- Wiele kobiet daje sobie radę w takiej sytuacji.
- Możliwe, ale to na ogół nie jest najlepsze ani dla nich,
ani dla ich dzieci.
- Samotne matki nie mają wyboru.
- Ty masz. Nie musisz być samotną matką. Proponowa-
łem ci małżeństwo, nie pamiętasz?
W jej wielkich oczach pojawił się wyraz bezbrzeżnego
smutku.
- Pamiętam. Nie wiem jednak, dlaczego zaproponowałeś
mi małżeństwo. Bo to byłoby najlepsze dla bliźniaków? Albo
najlepsze dla ciebie? A co ze mną? Co z moim życiem? Nie
przyszło ci do głowy, że ja pragnę czegoś więcej niż tylko
małżeństwa z rozsądku?
Był taki rozgniewany, że nie analizował jej słów.
- Gdy ma się dzieci, trzeba postawić ich dobro na pierw-
szym miejscu - odparł. - Razem moglibyśmy zapewnić bliź-
niakom życie, na jakie zasługują.
- A co z życiem, na jakie my zasługujemy? - spytała,
najwyraźniej zraniona, a on nie rozumiał, dlaczego.
- Nam też byłoby dobrze! - wybuchnął. Czuł, że ona mu
R
S
się wymyka, a wraz z nią tracił szansę na wymarzoną przy-
szłość.
- Może tobie byłoby dobrze. Ja chcę dla siebie czegoś
autentycznego i nie mam zamiaru zastępować twojej nieżyją-
cej żony. Nie pozwolę też, by bliźnięta jedynie zapełniły
pustkę w twoim życiu po stracie tamtego dziecka.
Przez moment patrzył na nią w milczeniu, zaszokowany
tym oskarżeniem. Zaraz się jej zrewanżował.
- Ciągle mówisz o marzeniu swojej matki i tym, że nie
chcesz, aby jej poświęcenie poszło na marne. Może motywy
twojego działania wcale nie są takie szlachetne - wypalił
urągliwym tonem. - Może chcesz zapomnieć o swoich ko-
rzeniach, o swoim pochodzeniu i zniknąć stąd, aby wtopić się
w wielki świat, gdzie wszyscy są tacy sami. Porzucając rezer-
wat i Whitehorn i tak nie zdołasz zmienić tego, kim jesteś.
- Nie masz prawa...
- Mam i to niejedno. Odwiedziłem Gila Browna, aby
ustanowić fundusz powierniczy. Może wkrótce pójdę do nie-
go jeszcze raz, z całkiem innego powodu.
Jej oczy wypełniły się łzami.
- Powiedziałeś, że dzieci zawsze będą ze mną.
- To prawda, lecz nie uda ci się wykreślić mnie z ich
życia. Nigdy ci ich nie odbiorę, ale muszę być pewien, że ty
z nimi nie znikniesz.
Nie mógł znieść malującego się na jej twarzy przerażenia
i cierpienia wywołanego tym, co właśnie powiedział. A prze-
de wszystkim nie mógł znieść świadomości, że Lea go nie
chce. Że tak bez wahania zdecydowała się odejść. Chwycił
marynarkę, przerzucił ją przez ramię i nie oglądając się za
siebie, wypadł na dwór.
R
S
Gdyby się odwrócił, musiałby zmierzyć się z równie
przeraźliwym cierpieniem, z jakim się zmagał po śmierci
Gwen i swego dziecka.
A tego nie chciał. Nigdy więcej.
W Nowy Rok Lea płakała, niańcząc Brooke i Adama,
szlochała rozpaczliwie, opowiadając Bessie o tym, co się sta-
ło w sylwestra, i pochlipywała w bezsenną noc, wpatrzona
w ciemność. Myślała o Jeremym, o tym, jak bardzo go kocha
i jak by chciała, aby on także ją kochał. Jednak wiedziała, że
on nic do niej nie czuje. Gdyby choć trochę się dla niego
liczyła, nie powiedziałby wczoraj tych wszystkich strasznych
rzeczy.
Nie uciekała od tego, kim jest. W ogóle nie chciała ucie-
kać. Gdyby Jeremy nie kierował się tylko troską o dzieci
i pożądaniem, mieliby od czego zacząć. On jednak mówił
w taki sposób, jakby dzieci i ich matka były przedmiotem
transakcji, którą on jest skłonny zawrzeć.
A Lea pragnęła związku opartego na miłości. Gdyby zgo-
dziła się na mniej, wyrządziłaby krzywdę nie tylko sobie, lecz
również Brooke i Adamowi. Oboje potrzebowali dużo więcej
niż tylko ładnego domu i wykształcenia uniwersyteckiego.
Potrzebowali rodziców, którzy każdego dnia kochaliby ich za
to, kim są. Ona i Jeremy mogli to robić oddzielnie. Razem
- chyba nie. Jeśli Jeremy nie ma dla niej żadnych uczuć
z wyjątkiem pożądania, to znaczy, że byłaby tylko zabawką.
Wiedziała, że na to nigdy się nie zgodzi.
Chociaż kocha go całym sercem i duszą.
Jeremy nie zadzwonił ani w Nowy Rok, ani nazajutrz.
Wtedy zrozumiała, że musi tak pokierować swoim życiem,
R
S
jak planowała, dowiedziawszy się o swojej ciąży. Nie było
w nim miejsca dla Jeremy'ego. W poniedziałek rano obliczy-
ła, która jest godzina na wschodnim wybrzeżu, i zatelefono-
wała do Waszyngtonu.
W ten sam poniedziałek wieczorem gwałtowne podmuchy
wichru raz po raz wściekle uderzały o ściany starej chaty
u podnóża gór. Dillon Pierce z wściekłością rzucił drewniane
wiadro i zaklął, gdy odbiło się od ściany. Siedział tu jak
w więzieniu od tego cholernego dnia, gdy Willie Sparks
schrzanił robotę i bachor wart miliona dolarów zwiał. Dillon
miał powyżej uszu tej nory, noszenia wody ze strumienia,
niemożności pójścia do miasteczka i spania na twardej jak
kamień pryczy. Gdyby tylko mógł jakoś się dowiedzieć, czy
ta smarkata już ich wydała policji...
Zerknął na wytatuowanego na przedramieniu węża. Mała
go widziała... podobnie jak ich twarze.
Odgłos podskakującej ciężarówki na wyłożonej drew-
nianymi balami drodze wzbudził czujność Dillona, który
ostrożnie wyjrzał przez małe okienko. Na szczęście wracał
Willie.
Po chwili skrzypnęły drzwi wiszące na zwichrowanych
zawiasach.
- Najwyższy czas - burknął Dillon. - Przywiozłeś żar-
cie? Zdycham z głodu.
- Warto było poczekać. - Willie wyszczerzył zęby
w uśmiechu. - Tylko patrz, co tu mam. - Oprócz torby z za-
kupami trzymał pogniecioną gazetę. - Znalazłem w koszu na
śmieci. Spójrz na pierwszą stronę.
Dillon wyrwał mu z ręki „Whitehorn Journal" i usiadł na
R
S
stołku obok kaflowego piecyka. Natychmiast zauważył krzy-
czący wielkimi literami tytuł „Nieudane porwanie".
- Porwaliśmy nie tego bachora?! - ryknął, rzuciwszy
okiem na artykuł.
- Na to wygląda - stwierdził Willie, stawiając torbę na
koślawym stole. - Ale nie jest źle. Mała nie puściła pary
z gęby. Nic nie mówi. I nie będzie. Ludzie w Hip Hop nie
gadają o niczym innym, tylko o niej.
- Poszedłeś do Hip Hop?
- Czemu nie? Już przeczytałem, co jest grane. A ta knajp-
ka to najlepsze miejsce, żeby wyniuchać to i owo. Wpadłem
tam i nadstawiłem ucha. Dzieciak, którego mieliśmy, ta Sara
Mitchell na razie nie powiedziała ani słowa. Wystarczyło
postraszyć, że zabijemy ją i całą jej rodzinę, jeśli komuś
opowie, jak wyglądamy. Podziałało!
- Widocznie - przyznał Dillon.
- Więc spadajmy stąd - zasugerował Willie. - Możemy
pojechać do Teksasu albo nawet zniknąć w Meksyku.
- W Meksyku? Zwariowałeś? Musimy dorwać tę smar-
kulę i dopilnować, żeby już nigdy nie mogła nas rozpo-
znać.
- Chyba nie chcesz...
- Jasne, że chcę. Załatwimy ją i kłopot z głowy. Dopiero
wtedy możemy jechać. Nie zamierzam uciekać przez resztę
życia.
- Czy ja wiem...
- Jak nie jesteś ze mną, to od razu się wynoś, Willie. Ale
bez mojej ciężarówki. I bez tego zwitka szmalu, który scho-
wałem na czarną godzinę.
Willie spojrzał na Dilłona zaskoczonym, cielęcym wzro-
R
S
kiem. Najwyraźniej nie miał pojęcia, jak samodzielnie dać
sobie radę.
- No więc? - burknął Dillon.
- Dobra, pomogę ci, ale nie zrobię jej nic złego. Nie
mogę. Kapujesz?
Dillon wiedział, że Willie Sparks zawsze potulnie wyko-
nuje polecenia.
- Jasne, że kapuję - odparł na odczepnego. - Zjedzmy
coś, bo mi burczy w brzuchu. - Pośpiesznie rozpakował za-
kupy. Miał nadzieję, że po napełnieniu żołądka łatwiej wy-
myśli odpowiedni plan. Taki, który się powiedzie i zapewni
im wolność.
Było późne wtorkowe popołudnie. Jeremy właśnie koń-
czył przy biurku skromny lunch, gdy odezwał się brzęczyk
interkomu.
- Przyszła Bessie Whitecloud - oznajmiła recepcjo-
nistka. - Chciałaby się z panem zobaczyć.
Jeremy zamarł. Czy coś stało się Lei? Albo dzieciom? Na
moment zacisnął powieki, usiłując stłumić niepokój. Od
dwóch dni wciąż sobie powtarzał, że potrzebuje czasu do
namysłu. Że musi przestać uważać Leę, Brooke i Adama za
centrum swego wszechświata. Że prawdopodobnie wkrótce
ich utraci i powinien się na to przygotować.
- Proszę ją przysłać - polecił krótko.
Wrzucił do kosza na śmieci resztkę kanapki, otworzył
drzwi i poczekał, aż Bessie pojawi się w korytarzu, po czym
wrócił za biurko.
- Masz parę minut? - spytała Bessie, wchodząc do gabi-
netu.
R
S
Ostentacyjnie popatrzył na zegarek.
- Najwyżej pięć, a potem do poczekalni zaczną schodzić
się pacjenci.
- Pięć może mi wystarczy, jeśli okażesz się na tyle mądry,
aby uważnie słuchać.
Skrzywił się, słysząc po matczynemu karcący ton głosu
Bessie.
- Jeśli chodzi ci o Leę, to oboje już sobie powiedzieliśmy
wszystko, co było do powiedzenia.
- Chodzi o Leę i moim zdaniem oboje nawet nie zaczęli-
ście mówić sobie tego, co powinniście powiedzieć. Wczoraj
Lea przez godzinę rozmawiała z szefem personelu muzeum
w Waszyngtonie. Podobno bardzo chcą jak najszybciej spot-
kać się z nią osobiście. Jeszcze nie umówili się z innymi
kandydatami, ponieważ postanowili najpierw zobaczyć się
zLeą.
Jeremy milczał, więc Bessie wzięła głęboki oddech i kon-
tynuowała:
- Zaproponowali jej zwrot kosztów podróży. Lea zabiera
dzieci, a ja jadę z nimi, aby trochę pomóc. Lecimy do Wa-
szyngtonu w czwartek.
Jeremy nadal się nie odzywał i Bessie wyraźnie się znie-
cierpliwiła.
- Chcesz, żeby wzięła tę pracę i przeprowadziła się do
Waszyngtonu?
- To raczej Lea chce się przeprowadzić - odparował. Wo-
lał nie myśleć o tym, czego sam pragnie, ponieważ było to
zbyt bolesne.
- Zachowujesz się jak człowiek, który już przegrał i nie
ma ochoty walczyć.
R
S
Wstał, niezdolny dłużej panować nad emocjami, które
targały nim od sylwestrowej nocy.
- A o co miałbym walczyć, Bessie? O małżeństwo, które-
go Lea nie chce? O takie życie, jakiego nie chce?
- A zdarzyło ci się kiedykolwiek ją spytać, czego chce?
- Bessie patrzyła mu prosto w oczy.
- Postawiła sprawę jasno.
- Wątpię. Przypuszczalnie powiedziała ci, czego pragnę-
ła, zanim wróciła do rezerwatu, aby zająć się matką; zanim
poznała ciebie, zanim urodziła bliźniaki. Lea to niezależna
młoda kobieta, Jeremy. Musi zadbać o siebie i swoje dzieci.
Może to zrealizować dzięki tej wspaniałej ofercie z Waszyng-
tonu. Wątpię jednak, aby było to spełnieniem marzeń Lei.
- Sądzisz, że jej marzenia mają coś wspólnego ze mną?
- Zaśmiał się ponuro. - Niestety się mylisz. Lea uważa, że
chcę, aby ona i bliźnięta zajęły miejsce rodziny, którą kilka
lat temu straciłem.
Bessie przez chwilę analizowała jego słowa.
- Lea widzi tylko to, co pozwalasz jej dostrzec, Jeremy.
Czy choć raz zapewniłeś ją, że pragniesz ją dla niej samej?
Zastanów się nad tym. Pomyśl, jaką rolę odgrywałaby w two-
im życiu, i dopiero wtedy zdecyduj, czy chcesz, aby w czwar-
tek poleciała do Waszyngtonu.
Nie czekając na odpowiedź Jeremy'ego, Bessie wyszła
z gabinetu. Jeremy słyszał jej oddalające się kroki, gdy opadł
na obrotowy fotel.
Miałby myśleć o tym, jaką rolę Lea odgrywałaby w jego
życiu? Po co? Takie rozważania tylko sprawiłyby mu ból.
Wolał go uniknąć.
Jednak wbrew sobie cofnął się myślami do dnia, w którym
R
S
poznał Leę. Było to w marcu. Padał śnieg i Lea przyszła do
kliniki w rezerwacie ubrana w długie botki i ciepłą kurtkę.
Gdy zrzuciła kaptur i Jeremy zobaczył tę piękną twarz z zaró-
żowionymi od mrozu policzkami i długie, lśniące jak atłas
czarne włosy, gdy spojrzał w wielkie piwne oczy, poczuł, że
coś z wielką siłą przyciąga go do tej kobiety. Podczas owego
miesiąca, gdy opiekował się jej matką, walczył z tym zauro-
czeniem. Aż do tamtej pamiętnej nocy... Lea tak bardzo
potrzebowała wtedy kogoś bliskiego, kto okaże jej trochę
serca, kto będzie przy niej w trudnych chwilach, aby wiedzia-
ła, że nie jest sama na świecie.
Lepiej niż ktokolwiek rozumiał jej cierpienie, choć wtedy
jej tego nie powiedział. Lecz może ona to wyczuła. Może
właśnie dlatego zbliżyli się do siebie. Później sądził, że opu-
ściła Whitehorn. Już się z nią nie widywał, ale zdawał sobie
sprawę z tego, że tamtej nocy na zawsze odmieniła jego świat.
Jeremy zaczął żyć bardziej świadomie. Przedtem życie jakby
płynęło obok niego. Teraz czuł, że jest w jego nurcie. A kiedy
znów spotkał Leę i przyjął na świat ich dzieci, w wyobraźni
ujrzał przyszłość, którą mogli przeżyć razem.
Ostatnio prawie bez przerwy myślał o Lei. Gdy kładł się
spać i zamykał oczy, natychmiast przypominał sobie jej
twarz. Budził się rano i zastanawiał się, co w tej chwili robi
Lea. Każdego dnia wprost nie mógł się doczekać końca dyżu-
ru, aby jak najszybciej do niej zadzwonić lub pojechać. Zdo-
minowała jego umysł, pobudziła wyobraźnię, rozpaliła pożą-
danie, sprawiła, że poczuł się jak gigant, który może osiągnąć
wszystko, co tylko zechce. Rozumiał, jaką kobietą jest Lea.
I właśnie tę kobietę...
Kocha.
R
S
Boże drogi, jak mógł tego nie zauważyć? Nie dostrzec
w porę? Udawać, że to nieprawda?
Cóż, to proste. Nie wiedział, że jego uczucia nabierają
mocy, ponieważ nie chciał tego wiedzieć. Za bardzo obawiał
się ryzyka. Miłość mogła znów stać się przyczyną cierpienia.
Dlatego udawał, że już nie może nikogo pokochać. Wmówił
to sobie i postanowił przekonać Leę, aby została ze względu
na bliźniaki. A przecież tak naprawdę marzył o tym, aby zo-
stała ze względu na niego!
Ponieważ ją kocha!
Nie umiał się do tego przyznać ani przed sobą, ani przed
Leą, toteż uznała, że potraktował ewentualny związek jako
wygodne rozwiązanie. Wspomniała podczas sylwestra, że nie
chce małżeństwa z rozsądku. Nawet wtedy Jeremy nie pojął
sensu jej słów, ponieważ go rozgniewały i zraniły.
Dopiero teraz zrozumiał skutki swojego postępowania.
Lea nie wiedziała, co on czuje. Nigdy nie powiedział jej, że
stała się słońcem jego życia, że dzięki niej odzyskał nadzieję
i z radością wita każdy kolejny dzień. Niczego nie wyznał
ukochanej kobiecie, więc jak mogła mu ufać?
Gdy rzuciła mu w twarz oskarżenia, miała odrobinę racji.
Rzeczywiście chciał, aby wraz z bliźniętami wypełniła jego
życie tym wszystkim, co utracił. Ale nie byłaby substytutem
Gwen. Nie byłaby żoną tylko dlatego, że potrzebował zony.
Byłaby Leą. Kobietą jedyną w swoim rodzaju. Nadzwy-
czajną, dzielną...
Miała odwagę, aby nie zgodzić się na małżeństwo, ponie-
waż zaproponował je, kierując się względami praktycznymi,
a nie miłością. A gdyby teraz wyznał Lei, że ją kocha...
Musi podjąć to ryzyko, jeśli chce znów w pełni żyć, jeśli
R
S
chce wspólnej przyszłości z Leą. Spróbuje ją przekonać.
Sprawić, aby mu uwierzyła.
Skończył obchód w szpitalu dopiero tuż przed ósmą. Po
południu miał ochotę natychmiast wskoczyć w samochód
i pojechać do Lei. Ledwie zdołał się pohamować, wiedząc, że
musi pomyśleć o tym, co ma jej powiedzieć. Chciał także
zapiąć na ostatni guzik wszystkie dzisiejsze sprawy papierko-
we, aby móc zostać z Leą, gdyby przyjęła jego oświadczyny.
Troskliwie zajmował się pacjentami, ale po wyjściu każdego
z nich natychmiast zaczynał się martwić o to, jak Lea go
przyjmie, jak zareaguje i czy mu uwierzy.
Gdy wreszcie zaparkował przed jej domem i zgasił silnik,
przez chwilę jeszcze siedział w aucie, oddychając głęboko.
Denerwował się. Wiedział, że czeka go najważniejsze spotka-
nie w życiu.
Wchodząc na ganek, zobaczył, że w saloniku pali się lam-
pa. Zapukał i czekał z szaleńczo bijącym sercem.
Lea otworzyła drzwi i na jej twarzy odmalowało się zdzi-
wienie, a zaraz potem czujność.
- Mogę wejść? - spytał.
Odsunęła się, aby go wpuścić.
- Adam i Brooke już śpią.
- Przyjechałem zobaczyć się z tobą.
Zapragnął wziąć ją w ramiona, ale nie zrobił tego, tylko
zdjął kurtkę i rzucił ją na krzesło - tak samo jak czynił to
wiele razy w ciągu minionych tygodni. Lea obserwowała go
takim wzrokiem, jakby w każdej chwili była gotowa chwycić
bliźniaki i uciec z nimi na koniec świata. Dobrze wiedział, że
to jego wina. Skrzywdził Leę... i siebie też.
- Nie wiem, od czego zacząć - przyznał szczerze.
R
S
- Co planujesz w związku z Brooke i Adamem?
Wyglądała jak lwica strzegąca swoich małych. Jeremy
patrzył na nią z rosnącym podziwem. Była zachwycająca
z tylu powodów...
- Nie przyszedłem mówić o nich. Chcę porozmawiać
o tobie i o mnie.
Wyraz jej twarzy nie uległ zmianie. Wciąż miała się na
baczności. Tylko w jeden sposób mógł pokonać tę barierę.
Musiał się zdobyć na szczerość.
- Kocham cię i chcę się z tobą ożenić. - Szybko wyrzucał
z siebie słowa. - Ty, Adam i Brooke jesteście tym, o czym
zawsze marzyłem. Pragnę być z tobą, ponieważ cię kocham.
Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie. Chcę być nie tylko
ojcem naszych dzieci, lecz także twoim mężem. Chcę, abyś
szła ze mną przez życie każdego dnia - w słońcu i w deszczu.
Chcę, żebyś była moim partnerem. Na zawsze. - Ujął jej
dłonie. - Jeśli masz jakieś wątpliwości, jeśli sądzisz, że
mówię to wszystko tylko z uwagi na Brooke i Adama, to
daję ci słowo, że tak nie jest. Przez resztę mojego życia będę
ci udowadniał, jak bardzo cię kocham. Możesz mi wybaczyć
to, co powiedziałem w sylwestrową noc? Możesz mi uwie-
rzyć?
Oczy Lei wypełniły się łzami i kilka z nich powoli spłynę-
ło po policzkach. Jeremy obawiał się, że ona płacze, ponie-
waż zniszczył jej uczucia do niego. Obawiał się, że...
- Och, Jeremy. Ja też cię kocham i...
Miał ochotę krzyczeć z radości. Łzy Lei nie były wyrazem
smutku! Jeśli ona się cieszy, to nie zamierzał pozwolić jej
skończyć. Chwycił ją w ramiona i pocałował. Zaborczo, na-
miętnie. Z żarem, który zawsze błyskawicznie ich ogarniał,
R
S
gdy byli tylko we dwoje. Lea zarzuciła Jeremy'emu ręce na
szyję i z podobnym zapamiętaniem oddawała pocałunki.
Wtedy zrozumiał, że ona równie mocno jak on pragnie, aby
już nigdy się nie rozstawali.
Niechętnie się odsunął, ale wciąż trzymał ją w objęciach.
- Wyjdziesz za mnie?
Uśmiechnęła się słodko i z czułością.
- Tak, Jeremy.
Pozostał jeszcze jeden problem.
- A co z wyjazdem? Z marzeniem o pracy w Nowym Jor-
ku lub Waszyngtonie? Jeśli właśnie tego pragniesz...
Położyła drobne dłonie na jego barkach i lekko odchyliła
się do tyłu.
- Kocham cię, Jeremy - powiedziała, patrząc mu w oczy
- i chcę być twoją żoną. Tutaj, w Montanie, są moje korzenie.
Stąd pochodzą Brooke i Adam. Może znów zacznę pracować
w muzeum w Whitehorn, gdy bliźniaki już nie będą mnie aż
tak potrzebować.
- Czy to ci wystarczy? Czy nie zatęsknisz za wielkim
światem?
Stanęła na palcach i znów go pocałowała. Ich usta pieściły
się nawzajem, serca biły zgodnym rytmem, myśli zdomino-
wało marzenie o wspólnej, cudownej przyszłości.
- Może pewnego dnia oboje zapragniemy osobiście od-
kryć uroki Nowego Jorku lub Waszyngtonu - oświadczył
Jeremy, gdy oderwali się od siebie, aby złapać oddech. - Mo-
że zechcemy pokazać ten wielki świat Brooke i Adamowi.
Przecież nic nie stoi na przeszkodzie.
- Zdecydujemy razem - szepnęła Lea.
- Razem - powtórzył, smakując to słowo. Znów wziął ją
R
S
w ramiona, przepełniony wdzięcznością, ponieważ w końcu
się odnaleźli.
W środku nocy Lea obudziła się i uśmiechnęła. Obejmo-
wały ją silne ramiona Jeremy' ego. Gdy wieczorem ujrzała go
na progu, przygotowała się na najgorsze. Od dwóch dni cier-
piała, wyobrażając sobie życie bez ukochanego mężczyzny.
I nagle wszystko się zmieniło. Gdy Jeremy patrzył na nią
z takim żarem w oczach i tak gorąco zapewniał, że ją kocha
i pragnie spędzić z nią życie, uwierzyła. W głębi serca wie-
działa, że mówił prawdę. Przecież nigdy jej nie okłamał.
- Nie śpisz? - spytał cicho.
Odwróciła się twarzą do niego. Jeszcze nie mogli skonsu-
mować swojej miłości w sensie fizycznym, ale pieścili się,
całowali i długo rozmawiali, tworząc w ten sposób trwałą
emocjonalną więź.
- Lubię, gdy obejmujesz mnie podczas snu.
Wziął jej dłoń i pocałował jej wnętrze.
- A ja uwielbiam cię tak trzymać. I być tutaj z tobą.
W świetle księżyca Lea dostrzegła wyraz niepewności
w oczach Jeremy'ego.
- Czemu tak na mnie patrzysz?
- Kiedy możemy się pobrać?
- A kiedy być chciał?
Przytulił jej głowę do piersi.
- Jak najszybciej. Może w sobotę? To nie za wcześnie?
Potrzebujesz więcej czasu?
Wtuliła się w Jeremy'ego jeszcze bardziej, aż prawie ze-;
tknęli się nosami.
- Nie potrzebuję więcej czasu, ale mam jedno życzenie.
R
S
Chciałabym wziąć ślub w rezerwacie. W tym kościółku, do
którego weszliśmy w święta.
- Wspaniały pomysł. - Umilkł na chwilę. - Jesteś gotowa
opuścić rezerwat? Chcesz mieszkać ze mną? Moglibyśmy
znaleźć inny dom gdzieś w okolicach Whitehorn.
- Podoba mi się twój dom, Jeremy. Poza tym nie ma
znaczenia, gdzie zamieszkamy. W ciągu kilku minionych
tygodni coś odkryłam. Dom to niekoniecznie konkretne miej-
sce. Dla mnie dom to ty i nasze dzieci. Będę w domu, będąc
z tobą i ź nimi. To jest najważniejsze. Ten domek możemy
wynająć komuś w potrzebie, komuś, kto będzie o niego dbać
tak, jak robiła to moja babcia i mama.
Przygarnął ją do siebie i nosem potarł jej nos.
- Wiesz, jaka jesteś cudowna?
- Wiem, jacy my jesteśmy cudowni.
Pocałował ją w policzek, potem w skroń i na koniec
w usta. Czule przypieczętował miłość, która miała trwać do
końca ich dni.
R
S