STAR WARS lata
Michael Reaves Darth Maul - łowca z mroku
- 32
Terry Brooks Część I. Mroczne widmo -
- 32
Greg Bear Planeta życia
- 29
R.A. Salvatore Część II. Atak klonów
- 21,5
A.C. Crispin Rajska pułapka
- 10...0
A.C. Crispin Gambit Hunów
- 10...0
A.C. Crispin Świt Rebelii
- 10...0
L. Neil Smith Lando Carlissian i Myśloharfa Sharów
- 4
L. Neil Smith Lando Carlissian i Ogniowicher Oseona
- 3
L. Neil Smith Lando Carlfssian i Gwiazdogrota Thon Boka
- 3
Brian Daley Przygody Hana Solo
- 2
George Lucas Nowa nadzieja
0
Kevin Andersen Opowieści z kantyny Mos
Eisley
0...3
Peter Schweighofer (red.) Opowieści z Imperium
0...3
Peter Schweighofer, Craig Carey (red.) Opowieści z Nowej Republiki
0...3
Alan Dean Foster Spotkanie na Mimban
1
Donald F. Glut Imperium kontratakuje
3
Kevin Andersen Opowieści łowców nagród
3
Steve Perry Cienie Imperium
3, 5
K.W. Jeter Mandaloriańska zbroja
4
K.W. Jeter Spisek Xizora
4
K.W. Jeter Polowanie na łowcę
4
James Kahan Powrót Jedi
4
Kathy Tyers Pakt na Bakurze
4
Michael Stackpole X-wingi. Eskadra Łotrów
6,5...7
Dave Wolverton Ślub księżniczki Lei
8
Timothy Zahn Dziedzic Imperium
9
Timothy Zahn Ciemna Strona Mocy
9
Timothy Zahn Ostatni rozkaz
9
Kevin J. Anderson W poszukiwaniu Jedi
11
Kevin J. Anderson Liczeń Ciemnej Strony
11
Kevin J. Anderson Władcy Mocy
11
Michael Stackpole Ja, Jedi
11
Barbara Hambly Dzieci Jedi
12
Kevin J. Anderson Miecz Ciemności
12
Barbara Hambly Planeta zmierzchu
13
Vonda N. Mclntyre Kryształowa Gwiazda
14
Michael P. Kube-McDowell Przed burzą
16
Michael P. Kube-McDowell Tarcza kłamstw
16
Michael P. Kube-McDowell Próba tyrana
17
Kristine Kathryn Rusch Nowa Rebelia
17
Roger MacBride Allen Zasadzka na Korelii
18
Roger MacBride Allen Napaść na Selonif
18
Roger MacBride Allen Zwycięstwo na Centerpoint
18
Timothy Zahn Widmo przeszłości
19
Timothy Zahn Wizja przyszłości
19
Kevin J. Anderson, R. Moesta Spadkobiercy Mocy
23
Kevin J. Andersen, R. Moesta Akademia Ciemnej Strony
23
Kevin J. Anderson, R. Moesta Zagubieni
23
Kevin J. Anderson, R. Moesta Miecze świetlne
23
Kevin J. Anderson, R. Moesta Najciemniejszy rycerz
23
Kevin J. Anderson, R. Moesta Oblężenie Akademii Jedi
23
NOWA ERA JEDI
R.A. Salvatore Wektor pierwszy
25
Michael Stackpole Mroczny przypływ I: Szturm
25
Michael Stackpole Mroczny przypływ II: Inwazja
25
James Luceno Agenci chaosu I: Próba bohatera
25
James Luceno Agenci chaosu II: Zmierzch Jedi
25
Troy Denning Gwiazda po gwieździe
25
Kathy Tyers Punkt równowagi
26
Greg Keyes Ostrze zwycięstwa I: Podbój
26
Greg Keyes Ostrze zwycięstwa II
:
Odrodzenie
26
ALBUMY, ENCYKLOPEDIE, PRZEWODNIKI
Jonathan Bresman Gwiezdne Wojny: Część I. Mroczne widmo - album
Lauren Bouzereau, Jody Duncan Gwiezdne Wojny: Część I. Mroczne widmo - jak
powstawał film
Pod redakcją Deborah Cali Gwiezdne Wojny: Imperium kontratakuje - album
Pod redakcją Carol Titelman Gwiezdne Wojny: Nowa nadzieja - album
Lawrence Kasdan, George Lucas Gwiezdne Wojny: Powrót Jedi - album
Bill Slavicsek Gwiezdne Wojny - przewodnik encyklopedyczny
Bill Smith Ilustrowany przewodnik po broniach i technice Gwiezdnych Wojen
Praca zbiorowa Ilustrowany przewodnik po chronologii Gwiezdnych Wojen
Daniel Wallace Ilustrowany przewodnik po planetach i księżycach
Gwiezdnych Wojen
Andy Mangels Ilustrowany przewodnik po postaciach Gwiezdnych Wojen
Praca zbiorowa Ilustrowany przewodnik po robotach i androidach Gwiezdnych Wojen
Bill Smith Ilustrowany przewodnik po statkach, okrętach i pojazdach Gwiezdnych
Wojen
Kevin J. Anderson Ilustrowany wszechświat Gwiezdnych Wojen
Ann Margaret Lewis Ilustrowany przewodnik po rasach obcych istot wszechświata
Gwiezdnych Wojen
Mark Cotta Vaz Gwiezdne Wojny: Cześć II. Atak klonów - album
KEVIN J. ANDERSON
REBECCA MOESTA
OBLĘŻENIE AKADEMII
JEDI
(Przełożył Andrzej Syrzycki)
44 lata przed Nową nadzieją
UCZEŃ JEDI
33 lata przed Nową nadzieją
Maska kłamstw
Darth Maul: łowca z mroku
32 lata przed Nową nadzieją
Gwiezdne Wojny
Część I Mroczne widmo
29 lat przed Nową nadzieją
Planeta życia
Nadciągająca burza
22 lata przed Nową nadzieją
Gwiezdne Wojny
Część II. Atak klonów
20 lat przed Nową nadzieją
Gwiezdne Wojny Część III
10-8 lat przed Nową nadzieją
TRYLOGIA HANA SOLO
Rajska pułapka
Gambit Huttów
Świt Rebelii
5-2 lata przed Nową nadzieją
PRZYGODY LANDA CALRISSIANA
Lando Calrissian i Myśloharfa Sharów
Lando Calrissian i Ogniowicher Oseona
Lando Calrissian i Gwiazdogrota Thon Boka
PRZYGODY HANA SOLO
Han Solo na Krańcu Gwiazd
Zemsta Hana Solo
Han Solo i utracona fortuna
Rok 0 Gwiezdne Wojny,
Część IV. Nowa nadzieja
Gwiezdne Wojny
Część IV. Nowa nadzieja
0-3 lata po Nowej nadziei
Opowieść z kantyny Mos Eisley
Spotkanie na Mimban
3 lata po Nowej nadziei
Gwiezdne Wojny
Część V. Imperium kontratakuje
Opowieści łowców nagród
3,5 roku po Nowej nadziei
Cienie Imperium
4 lata po Nowej nadziei
Gwiezdne Wojny
Część VI. Powrót Jedi
Pakt na Bakurze
Opowieści z pałacu Hutta Jabby
WOJNY ŁOWCÓW NAGRÓD
Mandaloriańska zbroja
Spisek Xizora
Polowanie na łowcę
6,5-7,5 roku po Nowej nadziei
X-WINGI
Eskadra Łotrów
Ryzyko Wedge'a
Pułapka z Krytos
Wojna o Bactę
Eskadra Widm
Żelazna Pięść
Dowódca Solo
8 lat po Nowej nadziei
Ślub księżniczki Leii
9 lat po Nowej nadziei
X-WINGI: Zemsta Isard
TRYLOGIA THRAWNA
Dziedzic Imperium Ciemna Strona Mocy
Ostatni rozkaz
11 lat po Nowej nadziei
Ja, Jedi
TRYLOGIA AKADEMIA JEDI
W poszukiwaniu Jedi
Uczeń Ciemnej Strony
Władcy Mocy
12-13 lat po Nowej nadziei
Dzieci Jedi
Miecz Ciemności
Planeta zmierzchu
X-WINGI:
Gwiezdne myśliwce z Adumara
14 lat po Nowej nadziei
Kryształowa Gwiazda
16-17 lat po Nowej nadziei
Trylogia KRYZYS CZARNEJ FLOTY
Przed burzą
Tarcza kłamstw
Próba tyrana
17 lat po Nowej nadziei
Nowa Rebelia
18 lat po Nowej nadziei
TRYLOGIA KORELIAŃSKA
Zasadzka na Korelii
Napaść na Selonii
Zwycięstwo na Centerpoint
19 lat po Nowej nadziei
Duologia RĘKA THRAWNA
Widmo przeszłości
Wizja przyszłości
22 lata po Nowej nadziei
NAJMŁODSI RYCERZE JEDI
Złota kula
Świat Lyric
Obietnice
Wyprawa Anakina
Forteca Vadera
Ostrze Kenobiego
23-24 lata po Nowej nadziei
MŁODZI RYCERZE JEDI
Spadkobiercy Mocy
Akademia Ciemnej Strony
Zagubieni
Miecze świetlne
Najciemniejszy rycerz
Oblężenie Akademii Jedi
Okruchy Alderaana
Sojusz Różnorodności
Mania wielkości
Nagroda Jedi
Zaraza Imperatora
Powrotna Ord Mantell
Tarapaty w Mieście w Chmurach
Kryzys w Crystal Reef
25-30 lat po Nowej nadziei
NOWA ERA JEDI
Wektor pierwszy
Mroczny przypływ I: Szturm
Mroczny przypływ II: Inwazja
Agenci chaosu I: Próba bohatera
Agenci chaosu II: Porażka Jedi
Punkt równowagi
Ostrze zwycięstwa I: Podbój
Ostrze zwycięstwa II: Odrodzenie
Gwiazda po gwieździe
ROZDZIAŁ 1
W niepewnym świetle budzącego się poranka Jaina obserwowała, jak jej wuj, Luke
Skywalker, powoli manewruje „Ścigaczem Cieni”. Przyglądała się, jak przelatuje przez
otwarte wrota hangaru mieszczącego lądowisko, urządzone na najniższym poziomie wielkiej
świątyni. Młodzi rycerze Jedi powrócili z rodzimej planety Wookiech, Kashyyyku, ale ojciec
dziewczyny, Han Solo, i jego przyjaciel Chewbacca, nie zabawili na Yavinie Cztery
wystarczająco długo, by mieć czas na ukrycie statku.
Wiedzieli, że Akademia Ciemnej Strony sposobi się do walki, i nie mogli pozwolić
sobie na marnowanie czasu.
Jaina niemal nie mogła uwierzyć, że zaledwie przed dwoma dniami Kashyyyk został
zaatakowany przez oddział imperialnych żołnierzy. Dowodził nimi jej przyjaciel Zekk,
służący obecnie Drugiemu Imperium i będący Ciemnym Jedi. Kiedy w ciemnościach,
panujących wśród gęstego poszycia dżungli, stanęła oko w oko z ciemnowłosym
młodzieńcem, ten ostrzegł ją, żeby nie wracała na Yavin Cztery, ponieważ księżyc zostanie
niebawem zaatakowany przez wojska Akademii Ciemnej Strony.
Jaina musiała uznać to ostrzeżenie za dowód, że chłopaka nadal obchodzi los, jaki
może spotkać ją i jej brata bliźniaka, Jacena.
Wszyscy wylądowali na Yavinie Cztery zaledwie przed kilkunastoma minutami.
Dokonanie skoku przed nadprzestrzeń zabrało tak niewiele czasu, że nawet nie zdążyli się
porządnie wyspać, tym bardziej że po stoczonej walce w ich krwi wciąż jeszcze nie opadł
poziom adrenaliny. Jaina miała wrażenie, że wybuchnie, jeżeli szybko czegoś nie zrobi.
Wiedziała, że tyle rzeczy czeka na zaplanowanie i przygotowanie.
Jacen, stojący obok niej przy otwartych wrotach hangaru kryjącego lądowisko,
szturchnął siostrę pod żebro. Kiedy Jaina odwróciła się ku niemu, spojrzała prosto w
bursztynowe oczy, mające odcień koreliańskiej brandy.
- Nie martw się, wszystko będzie w porządku - odezwał się chłopiec. - Wujek Luke
dobrze wie, co robić. Wiele razy musiał odpierać ataki imperialnych oddziałów.
- Pewnie, już czuję się o wiele spokojniejsza - odparła Jaina, ani przez sekundę nie
wierząc w to, co mówi.
Jak zwykle, Jacen postanowił uciec się do jednego z ulubionych sposobów, mających
skierować myśli siostry na inny temat, nie związany z niemal pewną walką.
- Hej, opowiedzieć ci jakiś dowcip? - zapytał.
- Owszem, Jacenie - odezwała się Tenel Ka, która podeszła i stanęła obok bliźniąt. -
Uważam, że trochę humoru może nam się przydać.
Na ciele młodej wojowniczki z Dathomiry połyskiwała warstewka potu, jaka
utworzyła się w ciągu ostatnich dziesięciu minut szybkiego biegu, mającego rzekomo
„rozprostować mięśnie”, a w rzeczywistości przestawić myśli na inne tory.
- W porządku, Jacenie. Możesz strzelać - powiedziała Jaina udając, że przygotowuje
się na najgorsze.
Tenel Ka odgarnęła jedną ręką długie, zaplecione w warkocze złocistorude włosy.
Dziewczyna straciła drugą rękę w następstwie nieszczęśliwego wypadku, jakiemu uległa
podczas ćwiczeń w posługiwaniu się świetlnym mieczem, ale nie zgodziła się na zastąpienie
jej syntetyczną protezą. Kiwnęła głową i spojrzała na Ja-cena.
- Możesz zacząć opowiadać ten dowcip.
- Dobrze. Jaka to będzie pora, kiedy imperialny robot kroczący nadepnie na twój
chronometr? - Jacen uniósł brwi i przez chwilę milczał, jakby czekał na odpowiedź. -
Najwyższa, żeby sprawić sobie nowy!
Na czas, potrzebny na jedno uderzenie serca, zapadła śmiertelna cisza, po czym Tenel
Ka kiwnęła głową i odezwała się poważnym tonem:
- Dziękuję ci, Jacenie. Twój dowcip był... jak najbardziej na miejscu.
Młoda wojowniczka nigdy się nie uśmiechała, ale Jainie się wydało, że tym razem w
jej szarych jak granit oczach zauważyła iskierki rozbawienia. Siostra Jacena wciąż jeszcze
jęczała, udając udrękę, kiedy z pokładu „Ścigacza Cieni” zszedł wujek Luke w towarzystwie
młodego Wookiego, Lowbaccy.
Doszedłszy do wniosku, że nie ma ani chwili do stracenia, Jaina pospieszyła ku nim.
Widocznie mistrz Jedi musiał czuć to samo, ponieważ kiedy Jacen i Tenel Ka podążyli
śladami Jainy, zwrócił się do wszystkich młodych Jedi bez jakiegokolwiek wstępu.
- Drugie Imperium musi poświęcić trochę czasu na zainstalowanie nowych urządzeń
komputerowych, które ukradło z fabryki na Kashyyyku - powiedział. - Możliwe, że zajmie to
kilka dni, ale nie chcę niepotrzebnie ryzykować. Tionna i Raynar wyprawili się do świątyni
nad jeziorem, gdzie zajmują się ćwiczeniami. Chciałbym, Lowie, żebyś poleciał tam swoim
T-23 i powiedział im, żeby z tobą wrócili. Musimy wszyscy się zająć opracowaniem planu
walki.
Lowbacca zaryczał na znak, że się zgadza, i pospieszył do niewielkiego skoczka, który
dostał kiedyś w prezencie od swojego wuja, Chewbaccy. Przyczepiony do pasa młodego
Wookiego zminiaturyzowany android-tłumacz Em Teedee natychmiast powiedział:
- Ależ oczywiście, proszę pana. Pan Lowbacca z prawdziwą przyjemnością zajmie się
wykonaniem pańskiego polecenia. Proszę uważać tę sprawę za załatwioną.
Lowie poufałym warknięciem zganił małego androida za to, że pozwolił sobie na
upiększenie jego wypowiedzi, po czym wspiął się do kabiny skoczka i zamknął owiewkę.
Mistrz Jedi odwrócił się w stronę młodej wojowniczki z Dathomiry.
- Tenel Ka, postaraj się zebrać tylu uczniów, ilu zdołasz, i zorganizuj im
przyspieszony kurs obrony przed atakami terrorystów. Nie jestem pewien, do jakiej taktyki
walki przeciwko nam zechce uciec się Akademia Ciemnej Strony, ale nie znam nikogo, kto
mógłby lepiej niż ty nauczyć nas zasad partyzanckiej walki.
- Ta-a, była wspaniała, kiedy walczyła ze skrytobójcami Bartokkami, którzy
zaatakowali nas na Hapes - przypomniał Jacen.
Jaina ze zdumieniem zauważyła, że Tenel Ka się zarumieniła. Później dygnęła i
odeszła, żeby zająć się wykonaniem otrzymanego zadania.
- A co z Jacenem i ze mną, wujku? - zapytała, nie potrafiąc opanować
zniecierpliwienia. - Co my mamy robić? Także chcielibyśmy się na coś przydać.
- Teraz, kiedy odleciał „Sokół Tysiąclecia”, musimy zainstalować i uruchomić nowe
generatory pól siłowych, żeby chroniły nas przed atakami z powietrza - odezwał się. mistrz
Jedi. - Chodźcie ze mną.
Najważniejsze urządzenia, wytwarzające nowe ochronne pola akademii Jedi, zostały
umieszczone na skraju dżungli porastającej przeciwległy brzeg rzeki. Mimo to o zasięgu i
natężeniu pól można było decydować, przebywając w ośrodku łączności. Generatory, które
niedawno przetransportował z Coruscant Han Solo, miały stanowić doraźny środek
bezpieczeństwa, zapewniający ochronę do czasu, aż Nowa Republika wymyśli skuteczny
sposób obrony przed spodziewanym atakiem oddziałów Akademii Ciemnej Strony.
- Hej, czy nie powinienem wysłać wiadomości mamie? - zapytał Jacen, zajmując
miejsce za pulpitem konsolety.
- Na razie nie, dopóki nie dowiemy się czegoś więcej - odparł Luke. - Twój tata i
Chewbacca obiecali przed odlotem, że się z nią skontaktują, kiedy znajdą się w
przestworzach. Leia jest teraz bardzo zajęta mobilizowaniem żołnierzy, którzy założą tu stałą
bazę i będą chronili naszą akademię. Na razie jednak powinniśmy sami zrobić wszystko, co
możemy, żeby jej strzec i bronić.
Jeżeli chcesz pomóc, Jacenie, zajmij się sprawdzaniem kanałów telekomunikacyjnych
o wszystkich możliwych pasmach częstotliwości. Możliwe, że uda ci się zarejestrować jakieś
niezwykłe sygnały, które okażą się później zaszyfrowanymi imperialnymi meldunkami. A ty,
Jaino, włącz generatory i upewnij się, że wszystko funkcjonuje prawidłowo.
- Właśnie się tym zajmuję, wujku Luke’u - odparła dziewczyna, szczerząc zęby w
uśmiechu, ale nie odchodząc od stanowiska kontrolnego. - Pola siłowe mają największe
możliwe natężenie. Chyba powinnam teraz sprawdzić, czy wszystko działa, jak należy,
choćby po to, by wiedzieć, czy nasza obrona nie ma jakichś luk.
Jacen nałożył słuchawki i zaczął przeszukiwać kanały należące do różnych pasm
częstotliwości. Ledwie zaczął, usłyszał głośny trzask, po którym w słuchawkach rozległ się
dobrze znany głos:
- ...proszę o zgodę na lądowanie i tak dalej - to, co zwykle. Tu „Piorunochron”. Za
chwilę ląduję.
- Hej, zaczekaj! - krzyknął Jacen do mikrofonu, omal nie wpadając w panikę. - Nie
możesz lądować... To znaczy, musimy wyłączyć najpierw ochronne pola. Daj mi tylko
minutę, Peckhumie, dobrze?
- Ochronne pola? Jakie pola? - rozległ się głos starego pilota. -Ja i „Piorunochron”
zaopatrujemy Yavin Cztery od wielu lat, ale nigdy przedtem nie musieliśmy się martwić o
żadne pola.
- Wytłumaczę ci wszystko, kiedy spotkamy się na lądowisku -odparł Jacen. - Na razie
zaczekaj z lądowaniem.
- Czy będę musiał podać jakiś kod, żeby wylądować? - zaniepokoił się Peckhum. -
Kiedy odlatywałem z Coruscant, nikt nie powiedział mi niczego na temat żadnego kodu. Nikt
nie poinformował, że macie tu jakieś pola.
Jacen uniósł głowę i popatrzył na Luke’a.
- To stary Peckhum - powiedział. - Przyleciał „Piorunochronem”. Czy musi znać jakiś
kod, żeby wylądować?
Mistrz Jedi pokręcił głową, po czym gestem polecił Jainie, żeby wyłączyła generatory
siłowego pola. Dziewczyna przygryzła dolną wargę i pochyliła się nad pulpitem konsolety. Po
minucie oznajmiła:
- To powinno załatwić całą sprawę. Wyłączyłam generatory ochronnego pola.
Teraz, kiedy pole zanikło, z jakiegoś powodu Jacen poczuł, że świerzbi go skóra
pleców. Miał wrażenie, że jest całkowicie bezbronny.
- W porządku, Peckhumie - oświadczył. - Teraz możesz lądować. Tylko pospiesz się,
żebyśmy mogli ponownie włączyć zasilanie generatorów.
Kiedy weteran przestworzy w końcu zszedł z pokładu wysłużonego,
pokiereszowanego towarowego transportowca, Jacen stwierdził, że stary pilot wygląda
dokładnie tak samo jak wówczas, kiedy widział go ostatnio. Chłopiec zwrócił uwagę na bladą
cerę, długie proste włosy, pooraną siecią zmarszczek twarz i wymięty, zniszczony lotniczy
kombinezon.
- Witaj, Peckhumie - powiedział. - Pomogę ci wnieść towary do środka. Musimy się
pospieszyć, bo inaczej nie zdążymy, zanim zaatakują nas imperialni żołnierze.
- Imperialni żołnierze? - Siwowłosy mężczyzna podrapał się po głowie. - Czy właśnie
dlatego otoczyliście akademię siłowymi polami? Jesteśmy atakowani?
- Na razie wszystko w porządku - uspokoił go Jacen, chociaż trochę się niecierpliwił,
pragnąc jak najszybciej rozładować „Piorunochron”. - Pola zostały znów włączone. Po prostu
ich nie widzisz.
Stary pilot uniósł głowę i wyciągnął szyję, usiłując przeniknąć spojrzeniem warstwę
białawej mgiełki, unoszącej się nad porośniętym dżunglą księżycem.
- Kto chce was zaatakować? - zapytał po chwili.
- No cóż, słyszeliśmy pogłoski... pochodzące z wiarygodnego źródła - zaczął chłopiec,
ale urwał, jakby się zawahał. - Dowiedzieliśmy się o tym od Zekka. To on dowodził grupą
szturmowców, którzy napadli na Kashyyyk... na fabrykę, gdzie wytwarzano komputerowe
podzespoły. Później ostrzegł Jainę, że naszą uczelnię zamierza zaatakować Akademia
Ciemnej Strony. Lepiej wejdźmy do środka.
Stary Peckhum, wyraźnie zaniepokojony, popatrzył na Jacena. Mężczyzna traktował
kilkunastoletniego Zekka jak własnego syna. Obaj mieszkali przez pewien czas razem w
jednym z opuszczonych lokali, znajdującym się kilka poziomów pod powierzchnią
Coruscant... dopóki Zekk nie został porwany przez funkcjonariuszy imperialnej uczelni.
Jacen ponownie poczuł, że po jego plecach przebiegły dobrze znane dreszcze. W tej
samej sekundzie Peckhum szepnął:
- Za późno. - Uniósł rękę i skierował palec w niebo. - Już przylecieli.
ROZDZIAŁ 2
Naczelnik Akademii Ciemnej Strony Brakiss, mistrz wszystkich nowych Ciemnych
Jedi, stał na stanowisku obserwacyjnym, urządzonym w najwyższej iglicy gwiezdnej stacji, i
spoglądał w dół, na niepozorną szmaragdowozieloną plamkę księżyca porośniętego gęstą
dżunglą. Niedługo miał stoczyć decydującą bitwę, w trakcie której Yavin Cztery i znajdująca
się na nim akademia Jedi zostaną zmiażdżone przez potęgę Drugiego Imperium.
A przynajmniej powinno tak się stać.
Krętymi korytarzami imperialnej uczelni spieszyli szturmowcy, aby zająć wyznaczone
stanowiska bojowe. Niedawno przeszkoleni piloci myśliwców typu TIE sprawdzali stan
maszyn, a gorliwi uczniowie, marzący o tym, aby zostać Ciemnymi Jedi, przygotowywali się
do walki, która musiała się zakończyć pierwszym wielkim sukcesem.
Rozstrzygająca bitwa miała się rozpocząć równoczesnym atakiem dwóch oddziałów,
dowodzonych przez Tamith Kai, najpotężniejszą wiedźmę, należącą do nowego zakonu Sióstr
Nocy, i ulubieńca Brakissa, ciemnowłosego Zekka. Entuzjazm, jaki wykazywał młodzieniec,
pragnący zapewnić sobie lepszą przyszłość, pomógł funkcjonariuszom Akademii namówić go
do przejścia na ciemną stronę.
Mistrz Ciemnych Jedi zamknął oczy i głęboko zaciągnął się regenerowanym
powietrzem, które z cichym szumem wpadało przez otwory wentylacyjne. Czuł, jak za
plecami powiewają fałdy jego srebrzystego płaszcza.
Chociaż był sam, uświadamiał sobie, że gorączka przygotowań udziela się wszystkim
osobom, przebywającym w naszpikowanej iglicami gwiezdnej stacji. Wyczuwał, jak narasta
podniecenie, a wraz z nim ochota do walki. Odbierał strzępki krzyżujących się myśli i
orientował się, jakimi uczuciami darzą imperialni żołnierze wielkiego wodza, Imperatora
Palpatine’a. Uzmysłowił sobie, że i oni czują pewien niepokój, kiedy myślą o zbliżającej się
chwili ataku, ale na myśl o tym lekko się uśmiechnął. Lęk powinien sprawić, że staną do
walki silniejsi i zręczniejsi, ale także ostrożniejsi... chociaż nie do takiego stopnia, aby
sparaliżowała ich trwoga.
Brakiss od dawna marzył o pokonaniu Luke’a Skywalkera. Kiedyś, przed wielu laty,
przeniknął do akademii Jedi jako imperialny szpieg, zamierzający poznać tajniki stosowanych
przez Nową Republikę metod nauczania. Później miał poinformować o nich garstkę ludzi,
wciąż jeszcze dochowujących wierności pokonanemu Imperium. Nie zdołał jednak wywieść
w pole mistrza Jedi. Luke Skywalker, który od razu zorientował się, co knuje nowy uczeń,
usiłował zawrócić go ze szlaku, wiodącego ku ciemnej stronie, i podkopać wiarę, jaką
pokładał Brakiss w Drugim Imperium. Starał się go „nawrócić” - naczelnik Akademii
Ciemnej Strony uśmiechał się pogardliwie, ilekroć przypominał sobie tamte chwile - ale
osiągnął tylko tyle, że jego nowy uczeń uciekł.
Ponieważ jednak tak ochoczo zapuszczał się na manowce ciemnej strony, nauczył się
przez te wszystkie lata tyle, że mógł powołać do życia własną uczelnię, w której kształcił
Ciemnych Jedi.
A teraz wszystko zmierzało ku ostatecznej, rozstrzygającej konfrontacji.
Naczelnik Akademii Ciemnej Strony nagle wyczuł, że powietrze obok niego
zamigotało i zalśniło. Otworzył łagodne, anielsko piękne oczy i stwierdził, że iskry, na jakie
spogląda, są zakłóceniami transmisji sygnału holograficznego. Po kilku sekundach pojawił się
w tym miejscu wizerunek oblicza Imperatora. Głowa tajemniczego wielkiego wodza
Drugiego Imperium unosiła się przed Brakissem w postaci gigantycznego hologramu.
Osłonięta kapturem twarz Palpatine’a miała wysokość prawie dwóch metrów, a w mistrza
Ciemnych Jedi wpatrywały się połyskujące żółte oczy, otoczone gęstą siecią głębokich,
mrocznych zmarszczek.
- Niecierpliwie oczekuję chwili, kiedy będę mógł ponownie objąć władzę, Brakissie -
odezwał się Imperator.
- A ja równie niecierpliwie czekam, kiedy będę mógł przekazać jaw twoje ręce, mój
panie - odparł mężczyzna, pochylając głowę.
Pamiętał, że niedawno Palpatine, któremu towarzyszyło czterech groźnych
imperialnych strażników, przyleciał specjalnym opancerzonym wahadłowcem do jego
gwiezdnej stacji i zamieszkał w najokazalszej komnacie. Budzący grozę strażnicy, odziani w
szkarłatne szaty, nie pozwolili jednak nikomu nawet spojrzeć na Imperatora, który przez cały
czas pozostawał zamknięty w nieprzezroczystej izolacyjnej komorze. Ani razu nie ukazał się
nikomu spośród wiernych poddanych, pełniących służbę w Akademii Ciemnej Strony. Nie
zechciał przyjąć na audiencji nawet jej naczelnika. Ilekroć przemawiał, zawsze pojawiał się w
postaci hologramu.
- Jesteśmy gotowi do ataku, mój panie - ciągnął tymczasem Brakiss. Odważył się
unieść głowę i zerknąć na budzące strach oblicze wielkiego wodza. - Moi Ciemni Jedi
gwarantują, że walka zakończy się zwycięstwem.
- To dobrze, ponieważ nie mam ochoty dłużej czekać - odezwał się wizerunek
Imperatora. - Pozostałe zmodernizowane okręty mojej floty wprawdzie jeszcze nie
przyleciały, ale spodziewam się, że zjawią się w ciągu kilku najbliższych godzin. Właśnie w
tej chwili technicy instalują na ich pokładach nowe systemy komputerowe, które udało się
nam zdobyć w trakcie ataku na Kashyyyk. Moi strażnicy meldują, że większość statków jest
gotowa do walki, a kilka ostatnich osiągnie pełną gotowość bojową już niedługo.
Brakiss znów się pokłonił, a potem złączył palce jak do modlitwy.
- Rozumiem, mój panie - powiedział. - Może jednak wykorzystajmy potęgę floty
szturmowej do zaatakowania następnego celu, jakim z pewnością będą o wiele lepiej
strzeżone światy, należące do Sojuszu Rebeliantów. Na Yavinie Cztery spotkamy się z
oporem najwyżej kilku słabeuszy uważających się za rycerzy Jedi. Moi władający Mocą
żołnierze rozprawią się z nimi bez trudu.
Ukryta w cieniu kaptura twarz Imperatora przybrała sceptyczny wyraz.
- Nie pozwól, Brakissie, żeby zgubiła cię zbytnia pewność siebie - przestrzegł
Imperator.
Naczelnik Akademii Ciemnej Strony odpowiedział, wkładając w słowa jeszcze więcej
zapału niż poprzednio. Pragnąc przekonać wielkiego wodza o słuszności własnych poglądów,
pozwolił nawet ponieść się emocjom.
- Kiedy atak na akademię Jedi zakończy się sukcesem, Drugie Imperium zacznie być
uważane za coś więcej niż tylko garstkę piratów, napadających na bezbronne światy i
kradnących niezbędne urządzenia - zaczął. - Naszym celem, mój panie, jest podbój galaktyki.
Walka, którą niedługo stoczymy, będzie starciem dwóch filozofii życia; zmaganiem się sił
woli. Filozofii życia Rebeliantów przeciwstawimy filozofię Imperium i dlatego moi
uczniowie muszą stanąć do walki z uczniami Skywalkera. Rycerze Jedi stoczą bój z innymi
rycerzami Jedi. Jeżeli się zgodzisz, mój panie, dojdzie do konfrontacji sił ciemności z siłami
światłości. Oczywiście, nie zamierzamy rezygnować z nękania przeciwników strzałami
myśliwców typu TIE, atakujących ich z powietrza, ale najważniejsze zmagania będą miały
charakter bezpośredni i osobisty - ponieważ tak być musi! Nie możemy się ograniczyć tylko
do przełamania obrony! Musimy wydrzeć z tych wrażych serc przekonanie o wyższości ich
stylu życia.
Brakiss przerwał i uśmiechnął się, uniósł głowę i spojrzał w iskrzące się żółte oczy
Imperatora.
- A kiedy, posługując się siłami ciemnej strony, odniesiemy nad nimi całkowite
zwycięstwo, Rebelianci, którzy ocaleją, rozproszą się i ukryją, aby odtąd drżeć na samą myśl
o dotychczasowym życiu. My zaś odzyskamy to, co nam się prawnie należało.
Widoczne na gigantycznym hologramie oblicze Palpatine’a uczyniło nagle coś
zatrważająco niezwykłego. Spękane, okolone głębokimi zmarszczkami wargi rozciągnęły się
w pełnym satysfakcji uśmiechu.
- Bardzo dobrze, Brakissie - odezwał się Imperator. - A zatem niech się stanie, jak
mówisz. Możesz zaczynać atak, kiedy uznasz, że jesteś gotów.
ROZDZIAŁ 3
Technicy Akademii Ciemnej Strony wyłączyli generatory maskującego pola i
imperialna uczelnia przestała być niewidzialna. Kiedy najeżona spiczastymi iglicami
obserwacyjnych wież gwiezdna stacja zbliżyła się do Yavina Cztery, z jej hangaru wyleciały
dwa specjalnie wyposażone myśliwce typu TIE. Nie oddalając się od siebie, cichaczem
pogrążyły się w mgiełce atmosfery księżyca.
Kadłuby maszyn pokryto specjalną substancją maskującą, uniemożliwiającą wykrycie
za pomocą skanerów, a potężne bliźniacze silniki jonowe zostały wyciszone. Pilotom zależało
na wykonaniu tajnego zadania, a nie na demonstracji siły.
Na czele leciał komandor Orvak, a drugi myśliwiec typu TIE, pilotowany przez
Dareba, osłaniał skrzydło i ogon maszyny dowódcy. Obaj piloci zatoczyli krąg wokół
niewielkiego księżyca i zagłębili się w warstwy atmosfery. Następnie, lecąc po spirali,
skierowali się nad równik. Starali się wypatrzyć ruiny prastarej świątyni, w której Skywalker
urządził akademię Jedi.
Orvak leciał pierwszy, ściskając drążek sterowniczy dłońmi, ukrytymi w czarnych
rękawiczkach. Wyczuwał delikatne drżenie silników imperialnej maszyny i odnosił wrażenie,
że siedzi na grzbiecie jakiegoś nie ujarzmionego pociągowego zwierzęcia. Leciał niezwykle
skupiony, raz po raz czując, jak maszyna zbacza z kursu pod wpływem podmuchów wiatru
czy unoszących się znad dżungli prądów ciepłego powietrza.
- Wyrównaj lot - mruknął do siebie w pewnej chwili.
Wykonanie zadania wymagało wyjątkowej precyzji i opanowania sztuki pilotażu.
Kiedy Akademia Ciemnej Strony zbliżała się w rejon Yavina, Orvak i inni niedawno
przeszkoleni piloci maszyn typu TIE, starannie wybrani z grona młodocianych szturmowców,
wielokrotnie ćwiczyli wszystkie szczegóły na specjalnych symulatorach.
Tym razem nie chodziło jednak o ćwiczenia. Imperator liczył na to, że ich akcja
zakończy się sukcesem.
Gęstwina liści gigantycznych drzew Massassów w dole wyglądała jak splątany
zielony kobierzec. Powyginane gałęzie wystawały nad powierzchnię oceanu zieleni niczym
koszmarne szpony. Orvak obniżył lot maszyny i przez chwilę obserwował, jak podmuch
gorących gazów wydechowych, wydobywających się z potężnych silników myśliwca, płoszy
mieszkające pośród gałęzi drzew niewielkie stworzenia.
Jego towarzysz włączył nadajnik komunikatora, umożliwiającego wysłanie
kierunkowego sygnału w niezwykle wąskim paśmie częstotliwości. Słowa pilota były
następnie dekodowane i pozbawiane zniekształceń przez specjalny system deszyfrujący,
zainstalowany na pokładzie maszyny Orvaka.
- Moje czujniki dalekiego zasięgu wykrywają obecność energetycznego ochronnego
pola - zameldował Dareb. - Generatory, wytwarzające to pole, znajdują się dokładnie tam,
gdzie nam powiedziano.
- Potwierdzam współrzędne celu - odezwał się Orvak, kierując usta w stronę
mikrofonu umieszczonego w hełmie pilota. - Lord Brakiss, który spędził tu trochę czasu, miał
okazję zapoznać się z rozmieszczeniem różnych urządzeń akademii. Miejmy nadzieję, że od
tamtych czasów Rebelianci niczego nie przenieśli w inne miejsce.
- Dlaczego mieliby to zrobić? - zapytał Dareb. - Są zadowoleni z siebie i zaślepieni
wiarą we własne siły, a my niedługo obnażymy ich głupotę.
- Uważaj tylko, żebyś nie obnażył własnej głupoty - skarcił go Orvak. - A teraz dosyć
paplaniny. Kieruj się ku celowi.
Niewidzialne pole siłowe osłaniało niczym czasza ochronnego parasola sektor
dżungli, obejmujący odcinek rzeki i polanę, na której wznosiła się majestatyczna prastara
piramida. W skrytości ducha Orvak liczył na to, że zanim ten dzień dobiegnie końca, wielki
ziggurat zamieni się w dymiący stos kamieni.
Zanim jednak Akademia Ciemnej Strony będzie mogła przystąpić do głównego ataku,
Orvak i Dareb muszą wykonać tajne zadanie. Powinni uszkodzić generatory wytwarzające
ochronne pole i w ten sposób umożliwić dokonanie dzieła zniszczenia.
Komandor sprawdził wskazania pokładowych aparatów. Posługując się czujnikami
wrażliwymi na podczerwień i inne zakresy widma częstotliwości, widział śmiercionośne
zmarszczki unoszącej się siłowej kopuły, jaka miała chronić akademię Jedi przed atakami z
powietrza. Mimo to, zapewne z powodu wysokich drzew Massassów, pole nie zaczynało się
przy samej ziemi, ale na poziomie jakichś pięciu metrów ponad wierzchołkiem gałęzi.
Zaledwie pięć metrów dzieliło listowie od granicy warstwy śmiercionośnej energii, ale te pięć
metrów stanowiło wystarczającą szczelinę, przez którą mógł przelecieć doświadczony pilot.
Tu i ówdzie zwęglone, sczerniałe kikuty wystających konarów dowodziły, że czasami jednak
stykały się one z krawędziami energetycznej kopuły.
- Będzie ciasno - odezwał się Orvak, przerywając ciszę. - Jesteś gotów?
- Czuję się tak, że mógłbym sam stawić czoło całemu Sojuszowi Rebeliantów -
oświadczył Dareb.
Jego dowódca postanowił nie reagować na ten przejaw zbytniej pewności siebie.
- Zaczynamy - powiedział.
Jeszcze bardziej obniżył lot swojego niewrażliwego na sygnały skanerów myśliwca
TIE, tak że kadłub niemal muskał gałęzie najwyższych drzew. Słyszał szmer i szelest liści,
ocierających się o siebie i o skrzydła maszyny. W pewnej chwili wydało mu się, że powietrze
przed dziobem migocze, i uznał to za znak, że zbliża się do granicy siłowego pola. Miał
nadzieję, że jego czujniki się nie mylą.
- Skup się na wykonaniu zadania - rozkazał podwładnemu. - Właściwa praca
rozpocznie się dopiero wówczas, gdy znajdziemy się pod kopułą.
Kiedy obie maszyny prześlizgiwały się pod krawędzią śmiercionośnego pola, Dareb
raptownie skręcił, starając się uniknąć zderzenia z wystającą zaledwie metr ponad baldachim
liści omszałą gałęzią, która niespodziewanie ukazała się przed dziobem jego statku. Młody
pilot zboczył jednak za bardzo z kursu i zawadził skrajem sześciokątnego panelu skrzydła o
inną gałąź, wskutek czego jego myśliwiec zaczął koziołkować.
- Nie potrafię go opanować! - krzyknął do mikrofonu komunikatora. - Straciłem
kontrolę nad sterami!
Nie przestając wirować w locie, maszyna Dareba wbiła się w powierzchnią
śmiercionośnego siłowego pola i eksplodowała, po czym zamieniła się w ognistą kulę.
Tymczasem Orvak, zdecydowany wykonać powierzone zadanie, leciał dalej. Obejrzał się
tylko raz, aby zerknąć przez rufowy iluminator na płonące szczątki maszyny Dareba, powoli
znikające między konarami ogromnych drzew Massassów.
Później zacisnął zęby i korzystając z ukrytej w hermie aparatury tlenowej, zaczerpnął
głęboki haust powietrza.
- Wszyscy jesteśmy tylko pionkami - powiedział, jakby zamierzał przekonać o tym
samego siebie. - Tylko pionkami. Najważniejsze jest zadanie. Muszę teraz skupić się na tym,
żeby je wykonać. Sam.
Z wysiłkiem przełknął ślinę, uświadomiwszy sobie, że w tej chwili Rebelianci już
wiedzą o jego obecności.
Nie wahając się ani chwili, skierował się ku ustronnej polanie, na której umieszczono
generatory wytwarzające siłowe pole. Urządzenia przypominały zbiór ogromnych talerzy, do
połowy zanurzonych w gęstym poszyciu dżungli i umieszczonych pośrodku pozbawionej
roślinności przestrzeni, na której mógł osiąść małym imperialnym myśliwcem. W oddali
majaczyła wielka piramida mieszcząca akademię Skywalkera.
Orvak wyłączył wyciszone bliźniacze silniki jonowe, otworzył drzwiczki kabiny i
zeskoczył na ziemię. Sięgnął do schowka, umieszczonego pod fotelem pilota, i wyciągnął
plecak, wypełniony urządzeniami i ładunkami wybuchowymi, które miały zapewnić mu
zajęcie na resztę dnia...
Później oddalił się od maszyny, ostrożnie stawiając nogi na gąbczastej, porośniętej
grubą warstwą mchu ziemi. Wydawało mu się, że dzika i przerażająca dżungla osacza go ze
wszystkich stron naraz. Gdzieś z góry dolatywał skwierczący pomruk energetycznego pola, w
którym stracił życie jego kolega.
W porównaniu ze sterylnie odkażonymi pomieszczeniami Akademii Ciemnej Strony,
Yavin Cztery sprawiał wrażenie miejsca obrzydliwie tętniącego życiem. Na księżycu roiło się
od robaków, gadów i roślin wciskających się we wszystkie kąty, a także niewielkich gryzoni,
owadów i dziwnych kąsających stworzeń, które widział dosłownie na każdym kroku -kryły
się chyba we wszystkich zakamarkach.
Orvak tęsknił za idealnie czystymi, symetrycznie biegnącymi korytarzami Akademii
Ciemnej Strony, gdzie jego podkute buty mogły donośnie dźwięczeć, kiedy stąpał po zimnych
metalowych płytach. Tęsknił za wonią wpadającego przez otwory wentylacyjne
regenerowanego powietrza. Tęsknił za pomieszczeniami, w których wszystkie starannie
ułożone przedmioty znajdowały się na wyznaczonych miejscach... Podobny ład zapanuje w
Imperium, kiedy wreszcie odniesie ono zwycięstwo w walce z Rebeliantami. Cieszył się, że
ma na dłoniach solidne skórzane rękawice, a na głowie herm, dzięki czemu może się nie
obawiać zarazków, roznoszonych przez zwierzęta i owady żyjące na tym zacofanym świecie.
Podniósł plecak, kryjący materiały wybuchowe, a potem puścił się biegiem w stronę
pomrukujących generatorów ochronnego pola. Wznosiły się nad nim - potężne, ale nie
chronione. Skazane na zagładę.
Mimo iż same generatory sprawiały wrażenie zupełnie nowych, w pobliżu rósł
prawdziwy gąszcz przeplatających się łodyg dzikiej winorośli, gałęzi kolczastych krzewów i
paproci. W miejscach, gdzie ktoś wycinał roślinność, pragnąc uzyskać dostęp do płyty, na
której zainstalował generatory, Orvak dostrzegł połamane końce gałęzi i obcięte pędy. Mimo
to niepokonana dżungla nie zamierzała się wycofywać z odebranego jej obszaru. Orvak
pokręcił głową, nie mogąc się pogodzić z głupotą Rebeliantów.
Kiedy dotarł do pulsujących i pomrukujących urządzeń, kucnął i rozejrzał się na boki.
Spodziewał się, że w każdej chwili może ujrzeć grupę rebelianckich obrońców. Otworzył
plecak i wyjął dwa spośród sześciu potężnych termicznych detonatorów, stanowiących
ładunki wybuchowe. Zamierzał umieścić je pod ogniwami energetycznymi, zasilającymi
generatory. Dwa takie urządzenia powinny wystarczyć, aby unieszkodliwić siłowe pola
chroniące akademię Skywalkera.
Pozostałe ładunki wybuchowe będą mu potrzebne do wykonania drugiej części
zadania.
Orvak uruchomił i zsynchronizował umieszczone na obudowach detonatorów
urządzenia odmierzające upływ czasu. Później zdjął z przegubu przeprogramowany kompas i
popatrzył na współrzędne, które wpisał do pamięci, zanim wystartował. Zanurkował i
przedzierając się przez gąszcz roślinności, skierował się w stronę następnego celu. Znajdował
się on w pewnej odległości od niego, na drugim brzegu rzeki, również opanowanym przez
dziewiczą dżunglę.
Była nim wielka świątynia.
Przystanął tylko na krótką chwilę, żeby przyciemnić szkła ochronnych gogli, zanim
czasomierze detonatorów pokażą same zera. Po kilku sekundach usłyszał grzmot eksplozji.
Łoskot niemal poraził jego uszy, a w niebo uniósł się słup ognia i dymu. Powoli
przedzierał się przez gałęzie potężnych drzew Massassów. Zadowolony, Orvak pogratulował
sobie pomyślnego wykonania pierwszej części zadania. Eksplozja okazała się naprawdę
wspaniała. Bardzo widowiskowa.
Wiedział wszakże, że teraz musi wywołać drugą, która powinna wyglądać jeszcze
efektowniej.
ROZDZIAŁ 4
Lowie pilotował skoczka typu T-23, mając za pasażerów Tionnę i Raynara,
wciśniętego w kąt za fotelami. Leciał w stronę akademii Jedi z największą szybkością.
Niewielka maszyna niemal ocierała się o wierzchołki drzew, a tymczasem Lowbacca z
pomocą Em Teedee wyjaśniał sytuację, jak najlepiej potrafił.
- ...i właśnie dlatego pan Skywalker poprosił pana Lowbaccę o to, żeby
przetransportował was w takim pośpiechu - dokończył miniaturowy android.
- Proszę, proszę - odezwał się cierpko Raynar. - Przypuszczam, że teraz, kiedy
wróciliście, będziecie się uważali za bohaterów i zbawców akademii Jedi. Jestem pewien, że
poradziłbym sobie równie dobrze, nawet wówczas, gdybyście nie zechcieli nam pomóc.
Podczas gdy wy odlecieliście, by się bawić, ja intensywnie ćwiczyłem pod okiem Tionny.
Słysząc kpiący ton głosu jasnowłosego chłopaka, Lowie mógł się domyślić, że Raynar
nie jest zachwycony faktem, iż bezceremonialnie wepchnięto go do rufowej części skoczka, w
której nie miał dość miejsca na rozprostowanie fałd krzykliwego, różnobarwnego ubrania.
Rodzice chłopca byli kiedyś członkami królewskiego rodu, władającego Alderaanem, ale po
unicestwieniu planety przez Gwiazdę Śmierci zostali bogatymi kupcami. Chłopiec nie
przywykł do tego, aby komukolwiek ustępować najlepsze miejsce.
- Nie masz racji, Raynarze - zganiła go Tionna. Srebrzystowłosa instruktorka Jedi
zamrugała powiekami perłowych oczu. - Nikt nie poradzi sobie z przeciwnikiem, kiedy staje
do walki sam, a jeżeli zamierzamy się odpowiednio przygotować, wszystkich czeka jeszcze
mnóstwo pracy. A bez tych przygotowań możemy przegrać walkę.
Raynar prychnął pogardliwie, starając się rozprostować fałdy szaty.
- Walki? - zapytał. - Nawet nie wiemy, czy dojdzie do jakiejkolwiek walki. Dlaczego
mielibyśmy dawać wiarę słowom, wypowiedzianym przez jakiegoś młodocianego opryszka,
który zdradził nas i przeszedł na ciemną stronę? Może skłamał, tylko w tym celu, żebyśmy
przestali ćwiczyć i zajęli się przygotowaniami? W tej chwili zapewne się z nas wyśmiewa.
Gniewne warknięcie Lowiego zagłuszyło nawet warkot silnika maszyny.
- Pan Lowbacca pragnie zauważyć - pospieszył z tłumaczeniem Em Teedee - że przez
wiele lat Zekk był bliskim przyjacielem pana Jacena i pani Jainy.
Raynar wydął wargi.
- W takim razie Jacen i Jaina Solo powinni bardziej uważać, z kim się przyjaźnią -
burknął.
- Różnica miedzy przyjacielem a wrogiem nie zawsze jest taka duża, jak uważasz -
odezwała się stanowczo Tionna. - Czasami pomoc nadchodzi z najmniej oczekiwanej strony.
Lowie nie wiedział, dlaczego, ale nagle wszystkie zmysły nakazały mu, żeby leciał
jeszcze szybciej. Mały skoczek zadygotał i przyspieszył, kiedy pilot obciążył silniki do granic
możliwości, a nawet jeszcze bardziej. Prześlizgnął się między konarami drzew pod krawędzią
śmiercionośnej energetycznej kopuły, która chroniła akademię Jedi przed atakami z
przestworzy.
- Hej, uważaj na tę wielką gałąź! - krzyknął Raynar w tej samej sekundzie, kiedy
Lowie zmienił kierunek lotu. - Zachowaj odwagę na czas, kiedy pojawi się Akademia
Ciemnej Strony... o ile w ogóle się pojawi.
Lowie z zadowoleniem się zorientował, że Tionna nie tylko zachowała spokój, ale
nawet aprobowała sposób, w jaki pilotował małego skoczka.
Popatrzył w niebo i dopiero wówczas zrozumiał, dlaczego poczuł coś, co kazało mu
przyspieszyć. Głośno szczeknął, po czym wyciągnął rękę i pokazał najeżony lufami dział
złowieszczy pierścień, niewyraźnie majaczący na niebie za mgiełką warstw atmosfery.
- Pan Lowbacca mówi... - zaczął Em Teedee. - O rety! Wygląda na to, że Akademia
Ciemnej Strony już przyleciała!
Raynar zamilkł, nie mając żadnego innego powodu, by krytykować styl pilotażu
Lowiego. Wkrótce ciszę rozdarł donośny huk, po którym rozległy się odgłosy kilku eksplozji.
Czujniki skoczka wskazywały, że migoczące pole siłowe nagle osłabło i zanikło. Lowie
warknął, zamierzając podzielić się tą informacją z pozostałymi.
Nie czekając, aż usłyszy tłumaczenie miniaturowego androida, Tionna powiedziała:
- Nadal myślę, że musimy wrócić do naszej akademii, ale powinniśmy zostawić
skoczek w dżungli, na skraju polany. Coś mi mówi, że nie możemy osadzać go na lądowisku
obok świątyni ani ukrywać w hangarze. Oba miejsca mogą wkrótce zostać zaatakowane. -
Instruktorka Jedi wyprostowała się na fotelu. - A zresztą, spójrzcie, atak już się zaczął.
Wielka świątynia Massassów przetrwała w niemal nie zmienionym stanie całe
tysiąclecia. Masywne kamienne bloki, jakich u-żyto do budowy jej ścian i pomieszczeń,
wyglądały równie solidnie jak w dniu, kiedy je ustawiono. Mimo to Jaina, przebywająca w
ośrodku łączności akademii Jedi, wyczuwała, że posadzkę przenika dziwne drżenie. Nagle na
konsolecie generatora zasilającego ochronne pole rozjarzyły się alarmowe światła.
- Coś się stało, wujku Luke’u - powiedziała. - Z dżungli doleciał odgłos eksplozji... O,
nie! Nasza energetyczna osłona zanikła!
Luke stał obok telekomunikacyjnej konsolety za krzesłem, na którym siedział Jacen.
Kiwnął głową i ponuro się uśmiechnąwszy, zwrócił się do Jainy:
- Czy możesz pobudzić pole do działania, posługując się aparaturą swojej konsolety? -
zapytał.
Starając się spełnić tę prośbę, dziewczyna gorączkowo przestawiła kilka
przełączników i sprawdziła poprawność paru połączeń. Nie rezygnując z przyciskania
umieszczonych na pulpicie guzików, przyjrzała się odczytom urządzeń diagnostycznych i
informacjom, wyświetlanym na ekranach monitorów.
- Chyba nie - odezwała się w końcu. - Awaria zasilania. Wygląda na to, że mogły
przestać funkcjonować wszystkie generatory.
Jej brat ze świstem wypuścił powietrze i odepchnął krzesło od konsolety.
- Nie podoba mi się to wszystko - powiedział, przeczesując palcami kędziory
zmierzwionych brązowych włosów. - Jestem pełen najgorszych przeczuć. Założę się, że ktoś
dopuścił się sabotażu.
Luke pochwycił spojrzenie Jainy, a po chwili popatrzył na jej brata, po czym
powiedział, jakby nagle podjął jakąś decyzję:
- Za pięć minut zwołuję zebranie wszystkich członków akademii. Możliwe, że
będziemy musieli opuścić mury wielkiej świątyni i ukryć się gdzieś w dżungli, skąd lepiej
zdołamy obronić się przed atakiem. Jacenie, wyślij wiadomość mamie, że właśnie zostaliśmy
zaatakowani i potrzebujemy tych posiłków teraz. A później spotkamy się w wielkiej sali
audiencyjnej świątyni.
Przerażony chłopiec popatrzył na siostrę. Jego spojrzenie dowodziło, że walczy z
paniką.
- Moje zwierzęta... - powiedział. - Nie mogę zostawić ich w klatkach, jeżeli akademii
Jedi grozi jakieś niebezpieczeństwo. Myślę, że będą miały większą szansę przeżycia, kiedy je
uwolnię. A jeżeli wujek Luke zamierza ewakuować wszystkich uczniów...
- No dobrze, idź - przerwała Jaina, zamaszystym gestem wypraszając brata z
pomieszczenia. - Zajmij się swoimi ulubieńcami. Ja wyślę tę wiadomość mamie.
Chłopiec, który już biegł ku drzwiom, tylko obejrzał się i rzucił przez ramię:
- Dziękuję!
Jaina opadła na zwolnione przez brata krzesło, ustawione przed konsoletą
komunikatora. Wybrała odpowiednią częstotliwość i u-siłowała nawiązać łączność z
Coruscant. Nie usłyszała jednak odpowiedzi, tylko same trzaski i szumy zakłóceń.
Rozgoryczona niepewnym stanem przestarzałych urządzeń telekomunikacyjnych akademii,
westchnęła i spróbowała uzyskać połączenie, korzystając z innej częstotliwości.
Bezskutecznie.
Pomyślała, że to dziwne. Czy możliwe, by uszkodzeniu uległ główny ekran
holograficznego projektora? Nałożyła słuchawki i wybrała jeszcze inną częstotliwość.
Szumy i trzaski.
Przełączyła nadajnik na następny kanał, ale usłyszała jeszcze głośniejsze szumy,
zupełnie jakby coś niweczyło jej rozpaczliwe próby wysłania sygnału. Wkrótce trzaski stały
się tak przeraźliwe, że Jaina zaczęła się obawiać, iż wypadną jej zęby. Zerwała słuchawki z
głowy, wzdrygnęła się i odrzuciła je na bok.
- Nasze sygnały są zakłócane!
Pragnąc się upewnić, sprawdziła wskazania przyrządów, umieszczonych na pulpicie
telekomunikacyjnej konsolety. Rzeczywiście, wysyłanie dalekosiężnych sygnałów
uniemożliwiały urządzenia, umieszczone na pokładzie Akademii Ciemnej Strony.
Musiała jak najszybciej powiadomić o tym wujka Luke’a.
Kiedy Jacen dotarł do swojej komnaty, znajdującej się na jednym z poziomów
wielkiej świątyni, pospiesznie uniósł zapadki i pootwierał drzwiczki wszystkich klatek,
kryjących menażerię niezwykłych zwierząt. Doszedł do wniosku, że w tym czasie, kiedy on
przebywał na Kashyyyku, Tionna nie żałowała im pożywienia. Niemal niewidzialny
kryształowy wąż, którego ciało pokrywały opalizujące tęczowo łuski, tylko błysnął i zniknął,
wyraźnie zadowolony, ale tworzące rodzinę purpurowe skaczące pająki, umieszczone w
sąsiedniej klatce, zaczęły niespokojnie skakać po okratowanym pojemniku.
- Nie bójcie się. - Jacen zapuścił do ich mózgów wici własnych myśli. - Zachowajcie
spokój. Będziecie bezpieczne, jeżeli znajdziecie się w dżungli. Po prostu postarajcie się trafić
do dżungli.
Któraś klatka zatrzeszczała, kiedy wszczęły walkę dwa umieszczone w niej stintarile -
mieszkające na drzewach gryzonie, mające wyłupiaste oczy i wystające szczęki, pełne
spiczastych zębów. W innej klatce, pogrążone w wilgotnym szlamie, przebywały niewielkie
pływające kraby. Z pojemnika, wypełnionego mętną wodą, wypełzły różowe, pokryte śluzem
salamandry, które dopiero po kilkunastu sekundach zaczęły przybierać specyficzne kształty.
W innej klatce roiły się opalizujące niebieskie piraniożuki, obijając się o pręty i próbując je
przegryźć, w nadziei, że w ten sposób wydostaną się na wolność.
Jacen uwalniał po kolei wszystkie stworzenia, zanosząc klatki do okna tak ostrożnie,
jak potrafił, ale wykonując wszelkie ruchy z kontrolowaną szybkością i precyzją. Właśnie
wypuścił ostatnich ulubieńców - pieńkowe jaszczurki - kiedy usłyszał donośny ryk
Wookiego, po którym odezwał się piskliwy głosik miniaturowego androida-tłumacza.
- Och, dzięki niech będą niebiosom; mimo wszystko nie jesteśmy sami w tej wielkiej
świątyni!
Chłopiec odwrócił się i ujrzał Lowiego, Tionnę i Raynara, stojących w drzwiach jego
komnaty. Em Teedee wisiał, jak zwykle, przyczepiony do pasa młodego Wookiego.
- Wszyscy udali się do wielkiej komnaty audiencyjnej - odparł Jacen. - My także
powinniśmy znaleźć się tam jak najszybciej. Zanim dojdzie do walki, mistrz Skywalker
pragnie udzielić nam kilku ostatnich wskazówek.
Cała grupa opuściła kabinę turbowindy i znalazła się w wielkiej sali. Wówczas Jacen
zobaczył, że jego siostra rozmawia półgłosem z wujkiem Lukiem i Tenel Ka, a pozostali
uczniowie siedzą w milczeniu, jakby sparaliżowało ich przerażenie.
Kiedy Skywalker uświadomił sobie, że Lowie wykonał powierzone zadanie i powrócił
szczęśliwie, głęboko odetchnął, a na jego twarzy ukazał się wyraz prawdziwej ulgi. Tionna
podeszła do niego, wyciągając rękę, którą Luke przez chwilę ściskał na powitanie.
- Jestem rad, że ci się nic nie stało - oświadczył, uśmiechając się ciepło.
- Co powiedziała mama? - zainteresował się Jacen, zwracając się do siostry.
Jaina przygryzła dolną wargę, a tymczasem Tenel Ka odpowiedziała:
- Akademia Ciemnej Strony zakłóca wysyłane sygnały. Nie możemy zawiadomić
nikogo ani wołać o ratunek.
Jacen poczuł, że krew odpłynęła z jego twarzy. Nie miał pojęcia, ile czasu może
potrwać, zanim ktokolwiek pospieszy na odsiecz, skoro nawet nie mogli wysłać sygnału
alarmowego.
Luke wstąpił na podwyższenie i zwracając się do wszystkich zgromadzonych uczniów
Jedi, powiedział głośno:
- Nie możemy liczyć na to, że ktokolwiek przyleci, by nam pomóc. Musimy toczyć tę
walkę, zdani wyłącznie na własne siły. Przypuszczam, że pierwszym celem ataku stanie się
wielka świątynia. Tenel Ka zdążyła zapoznać was z zasadami partyzanckiej walki, więc
uważam, że powinniśmy stoczyć ją w dżungli, gdzie dla żołnierzy Akademii Ciemnej Strony
wszystko będzie nowe i obce, a dla nas dobrze znane. Nasza walka będzie zatem miała
charakter pojedynków.
Przedtem jednak musimy natychmiast zarządzić ewakuację całej akademii Jedi.
ROZDZIAŁ 5
Zekk przebywał w zatłoczonym hangarze Akademii Ciemnej Strony, gdzie przyglądał
się ostatnim przygotowaniom do ataku. Odnosił wrażenie, że udziela mu się nastrój
podniecenia, jaki ogarnął żołnierzy, pałających gniewem i chęcią wyrządzenia jak
największych zniszczeń. Wydawało mu się, że wszystkie linie skupiającej się w nim ciemnej
Mocy płoną oślepiającym blaskiem.
Nad środkiem lądowiska unosiła się ogromna taktyczna platforma szturmowa, wokół
której krzątało się najwięcej osób. Najeżona lufami dział i zajmująca największą przestrzeń,
została skonstruowana specjalnie z myślą o stoczeniu z Sojuszem Rebeliantów decydującej
bitwy. Na pokrytych pancernymi płytami pokładach przebywali szturmowcy przygotowujący
platformę do startu. Latające urządzenie, dowodzone przez złowieszczą Siostrę Nocy Tamith
Kai, miało stanowić pomost, z którego będą wyruszali Ciemni Jedi, żeby toczyć pojedynki z
uczniami Skywalkera.
Tamith Kai, stojąca za sterami bojowej platformy, również pałała żądzą zemsty.
Ilekroć się poruszała, jej długa, fałdzista peleryna ocierała się o materiał kombinezonu i
syczała niczym jadowity wąż, szykujący się do ataku. Z naramienników wystawały ostre,
długie kolce, sporządzone z pancerza gigantycznego śmiercionośnego żuka. Głowę kobiety
okalały podobne do hebanowych sprężyn czarne włosy, raz po raz zwijające się i skwierczące
od nadmiaru zgromadzonej energii Mocy. Każdy sprawiał wrażenie, że żyje własnym życiem
i okazuje wrogość pozostałym.
Fioletowe oczy Tamith Kai zapłonęły, kiedy kobieta skupiła w sobie jeszcze więcej
Mocy i wydała wszystkim żołnierzom rozkaz przygotowania platformy do startu.
Sporządzony z onyksowych łusek pancerz idealnie przylegał do jej silnie umięśnionego ciała.
Każdy ruch i gest Siostry Nocy dowodził pewności siebie, wiary we własne siły - a przede
wszystkim niepohamowanej żądzy zniszczenia placówki wroga.
Tymczasem Zekk zajmował się własnymi sprawami. Pamiętał o tym, że sam bywał
często obiektem podejrzeń złowieszczej wiedźmy. Tamith Kai nie darzyła go zaufaniem.
Uważała, że nie zaprzedał się bez reszty ciemnej stronie. Podejrzewała, że nadal
zaślepiającego resztki przyjaźni, jaką żywił kiedyś wobec bliźniąt Jedi, Jacena i Jainy Solo.
Zekk był ulubionym uczniem samego naczelnika Akademii Ciemnej Strony, Brakissa,
a później, tocząc walkę na śmierć i życie, zwyciężył w pojedynku z ulubieńcem Tamith Kai,
Vilasem. Dzięki temu zwycięstwu uzyskał prawo do tytułu Najciemniejszego Rycerza.
Tymczasem Siostra Nocy, która zapewne nie potrafiła pogodzić się ze śmiercią ulubieńca, a
może wyczuwała tlące się w duszy Zekka iskierki wątpliwości, prawie nie spuszczała
młodzieńca z oczu.
Mimo to Brakiss powierzył właśnie jemu dowództwo oddziału władających Mocą
młodych adeptów, którzy wyruszali do pierwszej walki o odzyskanie władzy w galaktyce.
Najciemniejszy Rycerz miał stanąć na czele grupy szturmowej składającej się z Ciemnych
Jedi, którzy powinni spaść z nieba jak śmiercionośne duchy i pokonać uczniów mistrza
Skywalkera.
Młodzieniec głęboko odetchnął, czując w chłodnym powietrzu upajającą woń smarów
i rozpuszczalników. Słyszał dudnienie pomp tłoczących chłodziwo, pomruk uruchamianych
silników i chrzęst pancerzy szturmowców zajmujących wyznaczone miejsca. Wszystkie
oznaki wskazywały na to, że przygotowania dobiegły końca. Szturmowa platforma była
gotowa do startu.
Zekk odwrócił się w stronę swojej grupy wojowników władających Mocą. Miał na
sobie, jak zwykle, skórzany pancerz, osłonięty czarną peleryną, której krawędzie wykończono
szkarłatną lamówką. U pasa wisiał przypięty miecz świetlny, jakby czekał na chwilę, kiedy
właściciel zdecyduje się nim posłużyć. Młodzieniec związał długie, czarne włosy w schludny
koński ogon. Kiedy popatrzył na cierpliwie czekających wojowników, w jego
szmaragdowozielonych oczach ukazały się błyski.
- Poczujcie, jak Moc przepływa przez wasze ciała - powiedział.
Spojrzał po kolei w oczy każdego podwładnego. Wszyscy stali na baczność,
zacisnąwszy zęby, i tylko ogień płonący w ich oczach świadczył o tym, że rwą się do walki.
Od dawna przygotowywali się, czekając na tę chwilę.
Zekk gestem pokazał im unoszącą się platformę i Ciemni Jedi natychmiast wskoczyli
jak groźna fala na pokład opancerzonego statku.
- Musimy zaatakować akademię Jedi znienacka - odezwał się Najciemniejszy Rycerz.
- W przeciwnym razie stracimy przewagę, jaką daje zaskoczenie.
Hełm pilota myśliwca typu TIE idealnie odpowiadał kształtom jego posiwiałej głowy.
Resztę ekwipunku stanowiła maska umożliwiająca oddychanie, ochronne gogle, czarny
lotniczy kombinezon, wyściełane rękawice i ciężkie, podkute buty. Kiedy Qorl założył
wszystkie części stroju, wydało mu się, że przeniósł się w inne czasy, kiedy miał o wiele
mniej lat... i kiedy również latał jako pilot myśliwca TIE, pełniący służbę w pierwszym
Imperium.
Przed wielu laty jego maszyna była jednym z myśliwców należących do skrzydła,
które wyleciało z hangarów Gwiazdy Śmierci, aby wziąć udział w walce przeciwko
ogarniętym rozpaczą pilotom rebelianckich X-skrzydłowców. Myśliwiec Qorla został jednak
trafiony i uszkodzony, po czym, koziołkując i zataczając kręgi, zaczął się rozpadać, ale zdołał
wylądować w porastającej powierzchnię Yavina Cztery gęstej dżungli. Kiedy ranny pilot
wydostał się z rozbitej maszyny i skierował spojrzenie w niebo, z niedowierzaniem i
przerażeniem stwierdził, że niezwyciężona Gwiazda Śmierci eksploduje, skazując go na
nędzną wegetację w dzikich ostępach leśnych niewielkiego księżyca.
Qorl powrócił do pełni sił, ale żył jak pustelnik przez następne dwadzieścia kilka lat,
dopóki jego kryjówki nie odnaleźli przypadkiem młodzi uczniowie Jedi... Zapoczątkowało to
całą serię wydarzeń, które w końcu przywiodły go na łono Drugiego Imperium.
A teraz miał wsiąść do kabiny innego myśliwca typu TIE i wystartować z pokładu
innej bojowej stacji - po to, aby raz jeszcze zmierzyć się z siłami Rebeliantów. Tym razem
był jednak przekonany, że Imperium nie pozwoli sobie na popełnienie jakiegoś błędu.
Stał przed frontem pilotów swojego skrzydła, w którego skład wchodziło dwanaście
maszyn typu TIE. Stłoczone pod ścianą ogromnego lądowiska niewielkie myśliwce miały
wystartować w chwili, kiedy szturmowa platforma wyleci z hangaru Akademii Ciemnej
Strony. Siwowłosy pilot odwrócił się w stronę szeregu podwładnych; spośród nich żaden
jeszcze nie brał udziału w prawdziwej walce. Wszyscy zostali wybrani z grona najbardziej
ambitnych młodych kandydatów, którzy szkolili się, pragnąc zostać szturmowcami. Wszyscy
byli jednak niedoświadczonymi pilotami. Spędzili wiele godzin, ćwicząc na rozmaitych
symulatorach, i Qorl wiedział, że palą się do walki. Z niecierpliwością oczekują chwili, kiedy
przejdą chrzest bojowy. Stali teraz przed swoimi myśliwcami, ubrani w takie same czarne
hełmy i kombinezony.
Zwłaszcza jeden młodociany pilot nerwowo przestępował z nogi na nogę i raz po raz
spoglądał na swoją maszynę. Omiatał spojrzeniem wieżyczki laserowych działek, jakby już
teraz pragnął znaleźć się w kabinie i zrobić z nich użytek. W końcu zdjął hełm i przycisnął go
do torsu. Qorl spojrzał na nalaną, młodą twarz pilota, mimo iż już przedtem zorientował się,
że owym niecierpliwym młodzieńcem jest barczysty Norys, były przywódca gangu
Zagubionych.
- Przepraszam pana, ale mam pewną propozycję - odezwał się osiłek. - Ponieważ w
trakcie ćwiczeń radziłem sobie bardzo dobrze, o wiele lepiej niż pozostali kandydaci,
pomyślałem, że może powinienem zostać mianowany dowódcą tego skrzydła myśliwców.
Qorl zdusił w sobie gniew i odparł:
- Ja... rozumiem pobudki, jakimi się kierujesz, Norysie. Rzeczywiście, w trakcie
wszechstronnego szkolenia, jakie przeszedłeś, zamierzając zostać najpierw szturmowcem, a
później pilotem myśliwca typu TIE, spisywałeś się doskonale. Jesteś chętny do nauki i, jak
przypuszczam, do służenia Drugiemu Imperium. Niestety, tym razem nie mogę spełnić twojej
prośby.
- Z jakiego powodu?
Czując wyzwanie, kryjące się w tonie głosu niesfornego młodzieńca, Qorl postanowił
odpowiedzieć krótko i rzeczowo.
- Ponieważ Brakiss mianował mnie dowódcą tej wyprawy. Jeżeli jednak uważasz, że
nie musisz podporządkować się temu rozkazowi...
Wzruszył ramionami, pozwalając, żeby wszelkie możliwe konsekwencje tego
stwierdzenia pozostały nie dopowiedziane.
Młodzieniec był szorstki w obejściu, źle wychowany i tak bardzo
niezdyscyplinowany, że gdyby nie wykazywał dużych zdolności we władaniu bronią i sztuce
walki, Qorl z pewnością zostawiłby go na pokładzie Akademii Ciemnej Strony. Stawka w tej
grze była zbyt wysoka, by pozwolić rwącemu się do walki osiłkowi wszystko spartaczyć.
Norys się zarumienił.
- Wydaje mi się, że strach cię oblatuje, staruszku - powiedział. - Jesteś stary i od wielu
lat nie siedziałeś za sterami prawdziwego myśliwca. Zamierzasz dowodzić tym skrzydłem w
taki sposób, żebyśmy trzymali się z daleka od pola walki. Chcesz w ten sposób
usprawiedliwić własny brak odwagi.
- To byłoby wszystko, pilocie - odezwał się spokojnie Qorl, ale w jego cichym głosie
kryła się taka siła, że chyba powietrze zaskwierczało od nagromadzonej w nim energii. -
Pozwalam ci dokonać wyboru. Jeżeli powiesz choćby słowo, pozostawię cię na tym
lądowisku, a jeżeli udowodnisz, że umiesz trzymać język za zębami, pozwolę ci walczyć ku
większej chwale twojego Imperatora.
W tej chwili Qorl naprawdę nie dbał o to, co postanowi zrobić krzepki młodzik. Z
przyjemnością dowodziłby nieco mniejszym skrzydłem, byle tylko mieć pewność, że wszyscy
piloci zechcą słuchać jego rozkazów.
Pieniąc się w bezsilnej złości, Norys uczynił wysiłek, by nie odpowiedzieć. Uniósł
hełm i z wściekłością wcisnął na głowę.
Stary pilot odezwał się znów, tym razem raczej pragnąc rozładować napięcie niż z
jakiegokolwiek innego powodu:
- Odnieśliśmy sukces, gdyż udało się nam zakłócić wszystkie sygnały, wysyłane z
ośrodka łączności akademii Jedi. Nasi wrogowie nie mogą więc liczyć na to, że z pomocą
przybędą jakiekolwiek posiłki. A ponieważ ci głupi rycerze Jedi nie widzą na orbicie żadnych
wojennych okrętów, musieli dojść do przekonania, że do odparcia ataku wystarczy ich
mizerne siłowe pole i wiara we własne umiejętności.
Systemy śledzące, jakimi dysponujemy, wskazują, że atak pierwszego oddziału
imperialnych komandosów zakończył się powodzeniem, dzięki czemu siłowe pole przestało
funkcjonować. Akademia Jedi, pozbawiona energetycznej osłony, jest teraz zdana na naszą
łaskę i niełaskę.
Kiedy Tamith Kai wystartuje na pokładzie bojowej platformy, by dowodzić oddziałem
żołnierzy biorących udział w akcji, Zekk i grupa jego Ciemnych Jedi zaczną toczyć pojedynki
z rycerzami, wyszkolonymi przez Skywalkera. W tym czasie myśliwce, tworzące to skrzydło,
rozpoczną nękanie akademii Jedi atakami z powietrza. Mimo iż naszym celem jest
wyrządzenie jak największych szkód, powinniśmy jedynie wspierać siły lądowe Imperium, a
nie brać udziału w bezpośredniej walce. Czy to zrozumiałe?
Piloci mruknęli na znak, że rozumieją zadanie. Qorl nie był jednak pewien, czy do
chóru pomruków przyłączył się głos Norysa.
- To bardzo dobrze - powiedział. - W takim razie... Do maszyn!
Piloci wskoczyli do kabin. Qorl poszedł w ich ślady i po chwili siedział za pulpitem
sterowniczym swojego myśliwca typu TIE, który miał lecieć na czele całego skrzydła.
Wciągnął głęboki haust powietrza, które przedostawało się przez otwory w filtracyjnej masce.
Mimo to poczuł dobrze znaną, rozkoszną woń odczynników chemicznych, umieszczonych we
wnętrzach pochłaniaczy.
Uśmiechnął się do swoich myśli. Czuł się doskonale, mogąc jeszcze raz zasiąść za
sterami maszyny i polecieć w przestworza.
Nie odchodząc od urządzeń sterowniczych taktycznej bojowej platformy, Tamith Kai
zawołała:
- Startujemy! I zanim ten dzień dobiegnie końca, powrócimy jako zwycięzcy!
Ogromne wrota hangaru gwiezdnej stacji się otworzyły, ukazując mroki przestworzy i
niewielki szmaragdowy księżyc. Majaczył za nim gigantyczny pomarańczowy kocioł
kipiących gazów, tworzących planetę Yavin. Niewielki księżyc, widziany na tle panoramy
wszechświata, wyglądał niepozornie, ale to właśnie on był najważniejszym celem ataku
szturmowców Akademii Ciemnej Strony. Wkrótce na j ego powierzchni miała rozegrać się
bitwa, która z pewnością zakończy się zwycięstwem sił Drugiego Imperium.
Tamith Kai wydała odpowiedni rozkaz. Natychmiast silniki repulsorów zagrały pełną
mocą i bojowa platforma zaczęła oddalać się od gwiezdnej stacji. Wojskowa jednostka miała
kształt wielkiej, płaskiej i zaokrąglonej na rogach dwupoziomowej barki. Ponad wyższy
poziom wystawała mieszcząca stanowisko dowodzenia nadbudówka, która miała zostać
rozhermetyzowana i otworzona, kiedy statek znajdzie się w atmosferze. Na górnym poziomie
czekali szturmowcy i żołnierze stanowiący grupę operacyjną. Dolny zajmował Zekk z
oddziałem Ciemnych Jedi, czekających obok opancerzonej klapy zapadni na właściwą chwilę.
Pokonując odległość dzielącą ją od celu, szturmowa platforma szybowała w
przestworzach. Przygotowywała się do pogrążenia w otaczających zielony księżyc, cienkich
jak paznokieć warstwach atmosfery. Niecierpliwie licząc upływające minuty, Zekk
przechadzał się tam i z powrotem po dolnym pokładzie. Wyglądając przez iluminator,
zauważył, że przypominająca kolczasty pierścień imperialna placówka, zajmująca dotychczas
całą wolną przestrzeń, coraz szybciej maleje, w miarę jak platforma przyspiesza, kierując się
ku Yavinowi Cztery.
- Plecaki gotowe? - zapytał, zwracając się w stronę podwładnych.
Sprawdził własny ekwipunek, przytroczony do pleców pasami krzyżującymi się na
piersiach i na plecach. Sam plecak skrywała czarna peleryna, której szkarłatna lamówka
błysnęła, kiedy się obrócił. Członkowie oddziału Ciemnych Jedi zaczęli sprawdzać wiszące u
pasów identyczne świetlne miecze, sporządzone w warsztatach Akademii Ciemnej Strony.
Wszyscy zwrócili uwagę także na mocowanie przytroczonych do pleców pojemników,
kryjących indywidualne repulsory. Jeden po drugim meldowali gotowość do walki.
Kiedy bojowa platforma zagłębiła się w górne warstwy atmosfery, w widocznych za
iluminatorami mrokach przestworzy pojawiły się pierwsze nieśmiałe pasma białej mgiełki.
Zekk wyczuwał jednak coraz silniejszy opór, wywołany tarciem ochronnego pancerza o
cząsteczki atmosfery.
W miarę jak kadłub imperialnej barki zaczynał się nagrzewać, młodzieniec odnosił
wrażenie, że słyszy świst powietrza rozcinanego przez platformę. Mimo to Tamith Kai
pilotowała ją, jak osoba doświadczona, pewną ręką. Ani przez chwilę się nie wahając,
zmierzała prosto do wytkniętego celu.
Nagle w odbiorniku interkomu rozległ się głęboki, chrapliwy głos Siostry Nocy:
- Niedługo osiągniemy odpowiednią wysokość i znajdziemy się bezpośrednio nad
celem. Zekku, przygotuj do skoku swoich Ciemnych Jedi. Klapa zapadni otworzy się
dokładnie za standardową minutę.
Zekk klasnął w chronione rękawicami dłonie, nakazując członkom grupy, żeby
ustawili się w dwuszeregu.
- Silniki repulsorowe pomogą wam utrzymać siew powietrzu - powiedział - ale
posługujcie się Mocą, żeby panować nad szybkością opadania i kierunkiem lotu. Pamiętajcie
o tym, że musimy zadać bezpośredni cios. Tam, w dole, czekają wasi zawzięci wrogowie -
rycerze Jedi, wyszkoleni przez mistrza Skywalkera. Od tego, czy w dzisiejszej walce
odniesiecie zwycięstwo, zależy los całej galaktyki.
Zekk skierował przenikliwe spojrzenie po kolei na każdego z podopiecznych, jakby
pragnął w ten sposób przekazać wszystkim chociaż cząstkę własnego zdecydowania. Był
pewien, że wszyscy są dzielnymi wojownikami, i pamiętał o tym, że przysięgali, iż nie
spoczną, dopóki nie zwyciężą.
Mimo to Najciemniejszy Rycerz nie zdołał jeszcze uporać się z burzą, szalejącą w
jego piersi. W skrytości ducha nie wątpił, że niejasne podejrzenia Tamith Kai co do jego
lojalności nie są całkowicie bezzasadne. Rzeczywiście, z rozrzewnieniem wspominał
serdeczną przyjaźń, jaką darzył kiedyś dobrą koleżankę Jainę Solo i jej brata Jacena.
Pamiętał, że kiedy przebywał w gęstwinach dżungli Kashyyyku, ostrzegł Jainę, aby
trzymała się jak najdalej od akademii Jedi. Nie chciał, żeby dziewczyna uczestniczyła w
walce, jaka wkrótce miała się rozpocząć. Nie chciał, żeby koleżance przydarzyło się coś
złego.
Wiedział jednak z taką samą pewnością, że Jaina Solo, którą znał i na której mu tak
zależało, nigdy nie cofnie się przed walką, aby ocalić własne życie, podobnie jak nigdy nie
opuści przyjaciół, znajdujących się w niebezpieczeństwie. Wzdrygnął się na myśl o tym, że
może właśnie w tej chwili Jaina przebywa gdzieś na terenie akademii Jedi, gotowa stanąć do
walki z nim, Zekkiem.
Kiedy usłyszał szczęk zwalnianego zamka, był wdzięczny losowi za to, że nie musi
dłużej zastanawiać się nad tym problemem. Klapa zapadni odchyliła się z głośnym
skrzypnięciem. Pod stopami oddziału Ciemnych Jedi ukazała się przypominająca rozchylone
bezzębne usta wąska świetlista szczelina, która po chwili zamieniła się w jasny kwadrat. W
otworze majaczyły wierzchołki ogromnych drzew. Spomiędzy nich sterczały kamienne wieże
prastarych świątyń, wzniesionych przed tysiącami lat przez tajemniczych Massassów.
- No, dobrze, moi Ciemni Jedi! - zawołał Zekk, starając się przekrzyczeć świst
wichury. -Nadeszła nasza godzina. Skaczemy!
Postanowił udowodnić, że dowódca się nie boi, i wyskoczył pierwszy. Szybując,
włączył silnik repulsorowego plecaka, po czym koziołkując w powietrzu, skierował się w
stronę bezbronnej akademii Jedi.
Naśladując Najciemniejszego Rycerza, wszyscy Ciemni Jedi podążyli w jego ślady.
Jeden po drugim odrywali się od platformy i szybowali w powietrzu niczym niosące śmierć
drapieżne ptaki.
Tymczasem Zekk wyrównał lot i wysunął energetyczną klingę świetlnego miecza, a
później wyciągnął ją przed siebie w taki sposób, że przypominała płonące ramię
drogowskazu. Kiedy obejrzał się za siebie, zobaczył, że pozostali członkowie jego
szturmowego oddziału, naśladując we wszystkim dowódcę, również wyciągnęli świetliste
ostrza. Lecieli za nim, a wiatr rozwiewał fałdy ich czarnych peleryn.
Ciemni Jedi zaczęli opadać z nieba niczym krople upiornego deszczu.
ROZDZIAŁ 6
Świdrujący w uszach skowyt bliźniaczych silników jonowych zakłócił względną
ciszę, panującą w wielkiej sali audiencyjnej świątyni. Tenel Ka zareagowała odruchowo,
jeszcze zanim uświadomiła sobie, co może być źródłem dźwięku. Podbiegła i kucnęła przy
najbliższej szczelinie, wyciętej w kamiennym murze i pełniącej funkcję okna. Po chwili za jej
plecami znaleźli się Jacen, Jaina i Lowbacca. Przez szczelinę było widać nurkujące myśliwce
typu TIE, kierujące się prosto ku akademii Jedi!
- Mistrzu Skywalkerze, jesteśmy atakowani! - krzyknęła młoda wojowniczka z
Dathomiry.
Luke podniósł głos, pragnąc, by usłyszeli go wszyscy uczniowie przebywający w
wielkiej komnacie.
- Uwaga! Powinniście pozostać w dżungli, dopóki bitwa nie dobiegnie końca.
Walczcie tak, jak pozwalają na to wasze talenty i możliwości. Pamiętajcie o tym, co
ćwiczyliście i czego się nauczyliście... I niech Moc będzie z wami.
Jego słowa raz po raz przerywał głuchy odgłos eksplozji. W pewnej chwili w
ogromnym pomieszczeniu rozległ się głośny huk, podobny do ogłuszającego trzasku. Okazało
się, że w ziemię u podnóża świątyni trafiła jakaś bomba protonowa i spowodowała powstanie
głębokiego krateru w glebie, tuż obok wielkiej piramidy.
Tenel Ka odwróciła się, ale nie odeszła od szczeliny w murze, obok której stała.
Przyglądając się pozostałym uczniom Jedi, stwierdziła, że ich reakcja na słowa i polecenia
mistrza Skywalkera jest doprawdy godna pochwały. Kilkoro zaskoczonych kandydatów
zachłysnęło się powietrzem. Dziewczyna wyczuła płynącą od nich falę sprzecznych emocji.
Dominowały pośród nich nerwowe oczekiwanie, tęsknota za rodzinnym światem, wiara w
potęgę Mocy i trwoga na myśl o tym, że może będą musieli odebrać komuś życie.
Wojowniczka nie wyczuwała jednak ani śladu niepewności, paniki czy zamiaru wypierania
się własnej tożsamości.
Nie czekając na dalsze wskazówki, uczniowie Jedi, jeden po drugim, zaczęli
wychodzić z wielkiej sali. Luke Skywalker pospieszył do okna, przy którym stała Tenel Ka z
przyjaciółmi, po czym gestem nakazał Peckhumowi, by się do nich przyłączył. Stary pilot
zanurkował, kiedy po kolejnym trafieniu posypały się na jego posiwiałą głowę drobiny kurzu
i okruchy kamieni, odrywające się od sklepienia.
Mistrz Jedi natychmiast zaczął wydawać polecenia. Tenel Ka nie mogła wyjść z
podziwu, ujrzawszy, że zachował spokój pomimo panującego zamieszania.
- Jacenie, weź „Ścigacz Cieni” i poleć na orbitę. Jeżeli uda ci się przedostać przez
strefę zakłócającą nasze sygnały, wyślij mamie wiadomość, że jesteśmy atakowani. Artoo-
Detoo powinien w tej chwili znajdować się w hangarze, na lądowisku w pobliżu statku.
Nigdzie nie znajdziesz lepszego drugiego pilota.
Jaina, która uwielbiała latać statkami, właśnie zamierzała zaprotestować, kiedy wujek
Luke nagle odwrócił się w jej stronę.
- Chciałbym, Jaino, żebyś przeprawiła się na drugi brzeg rzeki i sprawdziła, czy nie
uda ci się naprawić uszkodzonych generatorów. Przekonaj się, czy zdołasz ponownie włączyć
energetyczne pole. Lowie, ty i Tenel Ka...
Z przyczepionego do pasa Luke’a miniaturowego komunikatora rozległ się pisk,
świadczący o pojawieniu się bardzo ważnej informacji.
Kolejny potężny wybuch wstrząsnął murami wielkiej świątyni. Tym razem eksplozja
musiała mieć miejsce bliżej niż poprzednie. Zaledwie Luke zdążył włączyć urządzenie, kiedy
w głośniku rozległa się długa seria pełnych podniecenia elektronicznych pisków i
świergotów.
- Co się stało, Artoo? - zapytał Skywalker. - Uspokój się i powiedz, o co chodzi.
- Jeżeli wolno, panie Skywalkerze - odezwał się Em Teedee - zdołałem rozszyfrować
słowa pańskiego astronawigacyjnego robota, dzięki czemu mogę teraz służyć tłumaczeniem.
Jak pan zapewne wie, potrafię płynnie posługiwać się ponad sześcioma formami komunik...
- Dziękuję ci, Em Teedee - odparł Luke Skywalker, przerywając paplaninę
miniaturowego androida. - Będę wdzięczny, jeżeli zechcesz mi pomóc.
- Artoo-Detoo melduje... o rety!... że jakaś bomba eksplodowała tuż przed wrotami
hangaru. Płyty zostały zasypane przez lawinę odłamków kamieni. Żaden statek nie zdoła teraz
wlecieć ani wylecieć. Oznacza to, że „Ścigacz Cieni” jest uwięziony w hangarze!
- Hej! - zawołał Jacen po chwili, którą poświęcił na zastanawianie się nad sytuacją. -
Peckhumie, a co z „Piorunochronem”? Nie został wprowadzony do hangaru.
Tenel Ka poczuła, że jej czoło przecięła głęboka zmarszczka. Jakoś nie potrafiła
wyobrazić sobie Jacena, lecącego rozklekotanym, pokiereszowanym towarowym
transportowcem i toczącego walkę ze znacznie szybszymi i zwrotniejszymi imperialnymi
myśliwcami.
- „Piorunochron” nie ma kwantowego pancerza, jakim pokryty jest kadłub „Ścigacza
Cieni” - przypomniał Skywalker.
- To zbyt niebezpieczne - dodała Jaina.
- Wszyscy narażamy się tu na niebezpieczeństwa - odparł Jacen półgłosem, ale bardzo
stanowczo. - A musimy znaleźć jakiś sposób, żeby przesłać tę wiadomość.
- Czemu nie, to mogłoby się udać - poparł go stary pilot. - Przed wielu laty nauczyłem
się wykonywać kilka doskonałych uników. Przypuszczam, że wystarczą, żebyśmy dolecieli
na orbitę i nie dali się trafić.
W tej samej chwili Lowbacca ostrzegawczo zawył i wyciągnął rękę, pokazując coś, co
zobaczył za wąskim oknem. W oddali wisiała nad dżunglą złowieszczo wyglądająca
konstrukcja, podobna do najeżonej lufami laserowych dział taktycznej platformy. Wyglądała
jak śmiercionośna tratwa, obsadzona przez oddziały imperialnych żołnierzy.
Tenel Ka poczuła nagle, że przenikają znajome uczucie.
- Przyleciała Tamith Kai - rzekła. - Wyraźnie wyczuwam jej obecność.
- Wygląda na to, że przebywa na pokładzie tej platformy i dowodzi stamtąd ruchami
naziemnych oddziałów szturmowych -stwierdził Luke.
- A zatem musimy unieszkodliwić tę platformę - odparła bez chwili wahania
wojowniczka z Dathomiry. - Zgłaszam się na ochotnika. Chcę stoczyć pojedynek z tą Siostrą
Nocy.
Młody Wookie warknął, pragnąc podzielić się ze wszystkimi pewną informacją.
- Pan Lowbacca chciałby przypomnieć, że jego mały skoczek typu T-23 znajduje się
nadal na skraju polany stanowiącej lądowisko - przetłumaczył usłużnie Em Teedee. - Gdyby
otrzymał zgodę na posłużenie się skoczkiem, on i pani Tenel Ka mogliby znaleźć się w
pobliżu platformy w ciągu kilku minut.
Luke kiwnął głową.
- A zatem wszyscy mamy do wykonania jakieś zadania -powiedział. - Ja przeszukam
pomieszczenia akademii Jedi, by upewnić się, że nie pozostał w nich żaden uczeń. Później
spotkamy się w dżungli; tam, gdzie się umówiliśmy.
Schodząc szybko po wewnętrznych schodach wielkiej świątyni, Tenel Ka czuła, że jej
myśli wybiegaj ą w przyszłość i skupiają się wokół czekającej ją walki. W żyłach dziewczyny
płynęła krew, wzbogacona dodatkową porcją adrenaliny, dzięki czemu myśli wojowniczki
gnały jak nigdy przedtem. Tenel Ka od najmłodszych lat była wychowywana i kształcona w
taki sposób, żeby wyrosła na dzielną wojowniczkę.
I chociaż posługiwanie się tylko jedną ręką stanowiło dla niej jeszcze jedno wyzwanie,
dziewczyna nie czuła ani strachu, ani przesadnej pewności siebie. Była po prostu gotowa
stanąć do tej walki. Wiedziała, że rycerz Jedi musi być zawsze gotów. Mistrz Skywalker i
Tionna także zadbali o to, aby rozwijała swoje umiejętności. Tenel Ka miała swój świetlny
miecz i potrafiła posługiwać się Mocą. Była przekonana, że jedno i drugie wystarczy, żeby
zwyciężyć w walce z każdym przeciwnikiem.
Kiedy wszyscy wybiegli na polanę pełniącą funkcję lądowiska, Jaina odłączyła się od
reszty grupy. Wskoczyła w nurty rzeki i zaczęła płynąć na drugi brzeg, kierując się ku
uszkodzonym generatorom ochronnego pola. Tenel Ka ze zdziwieniem stwierdziła, że stary
Peckhum dotrzymuje kroku Jacenowi, biegnącemu przez polanę w stronę pokiereszowanego
towarowego transportowca.
Tenel Ka i Lowbacca musieli uskakiwać przed świetlistymi sztychami laserowych
błyskawic, jakie raz po raz wyskakiwały z luf działek myśliwców TIE. Mimo to wspięli się do
kabiny skoczka typu T-23 niemal w tej samej chwili, kiedy siwowłosy pilot i Jacen wpadli na
pokład „Piorunochronu”.
Przyglądając się, jak chłopiec wbiega po rampie i znika w otworze włazu statku
Peckhuma, Tenel Ka poczuła w sercu ukłucie, którego nie potrafiłaby wytłumaczyć, nawet
przed sobą. Zauważyła jednak, że Jacen pojawił się znów w otworze. Przez sekundę spoglądał
na nią z poważnym wyrazem twarzy, a później wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
- Kiedy wrócę, opowiem ci nowy dowcip! - zawołał chcąc, by go usłyszała. - Tym
razem naprawdę śmieszny.
Potem znów zniknął w mrocznym prostokącie włazu.
Słysząc, że Lowie uruchamia silniki repulsorowe skoczka, Tenel Ka odpowiedziała,
chociaż była pewna, że chłopiec nie może jej usłyszeć:
- Tak, mój przyjacielu Jacenie, bardzo chętnie wysłucham twojego dowcipu. Kiedy
wszyscy powrócimy.
ROZDZIAŁ 7
Silniki „Piorunochronu” zaskowyczały i statek, pokonując siłę przyciągania, oderwał
się od lądowiska. W chwilę później pokiereszowany kadłub wzdrygnął się, jakby przeniknięty
lodowatym dreszczem. W głowie Jacena natychmiast rozdźwięczały się sygnały alarmowe.
- Zostaliśmy trafieni! - zawołał, nawet nie zadając sobie trudu sprawdzenia wskazań
mierników.
- Nie-e - odparł spokojnie stary Peckhum. - „Piorunochron” zachowuje się tak zawsze,
od czasu, kiedy wyłączyłem ogranicznik dopływu energii do rufowych repulsorów. Możliwe,
że któregoś dnia ponownie rzucę okiem na to urządzenie.
Chłopiec stwierdził, że węzeł, jaki pod wpływem paniki zasupłał się w j ego żołądku,
stopniowo przestał się zaciskać... ale tylko do pewnego stopnia.
- Może Jaina pomoże panu naprawić je trochę później - odezwał się po chwili.
Powietrze za iluminatorem przecięła jaskrawa błyskawica i w następnej sekundzie,
głośno wyjąc, śmignął jakiś myśliwiec typu TIE nurkujący w stronę akademii Jedi.
- Hej, przeleciał bardzo blisko! - zauważył chłopiec.
- Zbyt blisko - zgodził się z nim siwowłosy pilot. - A teraz trzymaj się, młody Solo. Za
chwilę zaczniemy robić uniki.
Lowie skupił swą uwagę na pilotowaniu skoczka typu T-23 w taki sposób, by
maszyna przez cały czas znajdowała się pod osłoną. Przez umieszczone w dolnej części
kadłuba szyby widział innych uczniów Jedi, starających się ukryć w dżungli. Wszyscy biegli
zygzakami, usiłując nie dać się trafić przez laserowe błyskawice, jakimi raziły polanę
imperialne myśliwce. Kiedy rycerze Jedi zaczęli znikać w lesie, młody Wookie szarpnął
dźwignię i poderwał maszynę.
Gęstwina splecionych gałęzi porośniętych prawdziwym gąszczem liści zawsze
kojarzyła mu się z bezpieczeństwem i spokojem. Lowbacca bardzo chciałby spędzić chociaż
kilka takich spokojnych chwil, siedząc i medytując na wierzchołku jakiegoś drzewa. Na
najwyższych poziomach nie czekały jednak na niego i Tenel Ka ani bezpieczeństwo, ani
spokój. A przynajmniej nie w tej chwili.
Lowie zacisnął dłonie na rękojeściach dźwigni sterowniczych i leciał zygzakami,
starając się prześlizgiwać między konarami i pniami gigantycznych drzew. Spodziewał się, że
w ten sposób zgubi prześladowców, którzy mogli puścić się w pogoń za małym skoczkiem.
Wiedział, że tym razem niebezpieczeństwo grozi z góry, gdzie krążyły nieprzyjacielskie
myśliwce TIE, a więc nie mógł lecieć ponad baldachimem liści. Liczył na to, że pozostanie
nie zauważony, jeżeli będzie nadal przemykał między drzewami.
Nagle tuż obok kadłuba skoczka błysnęła jakaś ognista nitka. Wbiła się w miękką
glebę i zwęgliła kilka zeschłych liści, z których uniósł się obłoczek dymu.
- Pozwól, żeby ruchami twoich dłoni kierowała Moc, Lowbacco, mój przyjacielu -
odezwała się Tenel Ka, siedząca na ustawionym nieco z tyłu fotelu dla pasażera.
W odpowiedzi Lowie wymruczał coś na znak, że się zgadza, a później, pragnąc się
odprężyć, nabrał głęboki haust powietrza. Leciał dalej, ale odtąd pozwalał, żeby Moc
decydowała o tym, kiedy powinien wykonać unik albo skręcić. Kierował maszynę w stronę
leniwie toczącej zielonkawobrązowe wody rzeki, za którą on i Tenel Ka widzieli złowieszczą
szturmową platformę Siostry Nocy. Mimo iż dzieliło ich od niej prawie pół kilometra, oboje
młodzi rycerze Jedi widzieli sztychy laserowych strzałów, które raz po raz wyskakiwały z luf
działek opancerzonej jednostki i spopielały drzewa porastające brzegi rzeki.
Nagle zdumiona Tenel Ka zawołała:
- Popatrz! O, tam!
Z nieba zaczęły opadać jakieś dziwne obiekty. Były podobne do drapieżnych ptaków,
ale miały ludzkie kształty. Dopiero po kilku chwilach młoda wojowniczka uświadomiła sobie,
że spogląda na rozpraszającą się w locie grupę Ciemnych Jedi. Wojownicy ciemnej strony
zapalili świetlne miecze i kontrolowali kierunek lotu za pomocą ukrytych w plecakach
indywidualnych silników repulsorowych.
W tej samej chwili, kiedy uwagę Lowbaccy zaprzątnęło obserwowanie lecących
napastników, w kabinie rozległ się brzęczyk czujnika zbliżeniowego, a w kadłub trafiła
laserowa błyskawica wystrzelona z pokładu przelatującego myśliwca TIE. Z rufowych
silników skoczka typu T-23 strzeliła fontanna iskier, a po sekundzie zaczęły się z nich
wydobywać kłęby dymu. Kadłub małej maszyny przebiegło dziwne drżenie, po którym
skoczek zboczył z kursu. W następnej chwili rozległ się głośny trzask rozdzieranego metalu i
oderwała się jedna płetwa umożliwiająca sterowanie.
- O rety - rozległo się kwilenie miniaturowego androida-tłumacza. - Nie mogę na to
patrzeć.
Lowie zareagował dzięki odruchom, wyszkolonym w trakcie wykonywania ćwiczeń
Jedi. Nie przestawał zmagać się ze sterami. Pomagając sobie Mocą, przebierał po pulpicie
sterowniczym zakończonymi ostrymi pazurami palcami jednej dłoni, a drugą pociągał raz za
tę, a raz za inną dźwignię. Powoli wnętrze kabiny wypełniało się gryzącym dymem. Silniki
skoczka krztusiły się i przerywały. Niezupełnie uświadamiając sobie, jak to zrobił, Lowie
odciął dopływ energii do silników rufowych i wykorzystał resztkę siły ciągu, by poderwać
maszynę nad baldachim liści. Później skierował ją w stronę grupy rosnących obok siebie
drzew i postanowił obniżyć wysokość lotu. Przesłał energię do repulsorów i pozwolił, żeby
jeszcze przez chwilę pracowały, licząc na to, że zwolnią szybkość opadania. Miał nadzieję, że
to wystarczy.
Rozległ się głośny trzask i skoczek typu T-23 bezwładnie runął w gęstwinę splątanych
gałęzi i konarów.
Każdy haust wdychanego powietrza sprawiał, że Tenel Ka czuła w płucach żywy
ogień. Dziewczyna słyszała dolatujące z bliska jęki i warknięcia Wookiego, ale nie potrafiła
zrozumieć ani słowa. Niczego nie widziała.
- Pani Tenel Ka! - Przez mgiełkę oszołomienia przedarł się donośny, piskliwy
syntetyzowany głosik miniaturowego androida. - Pan Lowbacca usilnie nalega, żeby
zechciała pani pospieszyć z pomocą!
Wojowniczka spróbowała się rozejrzeć. Otworzyła oczy, ale widziała tylko wirujące
różnobarwne plamy, składające się na przemian ze światła i cienia. Szybko zmieniające się
kształty sprawiały ból jej oczom, więc dziewczyna po chwili je zamknęła.
Nagle tuż obok jej ucha rozległ się tak głośny pisk, że zapewne mógłby wyrwać
mistrza Jedi z kojącego transu.
- Och, niech licho porwie moje ospałe procesory! Spóźniłem się. Ona nie żyje.
Lowbacca zaryczał głośno na znak, że nie podziela tej opinii. W tej samej chwili
Tenel Ka poczuła, że coś wyciągnęło się i szturchnęło ją pod żebro.
- Nie - zaskrzeczała, z wysiłkiem wymawiając słowa. - Jeszcze żyję.
Lowbacca wydał kilka urywanych szczęknięć i tym razem dziewczyna zrozumiała od
razu, o co chodzi. Zareagowała, nie czekając, aż usłyszy tłumaczenie Em Teedee:
- Pan Lowbacca prosi, żeby użyła pani całej siły i wypchnęła owiewkę, równocześnie
kierując tę siłę w stroną bakburty... wie pani, to znaczy w lewo.
Tenel Ka wiedziała. Wyciągnęła rękę i pchnęła, a później uczyniła to samo jeszcze
kilka razy. Mimo iż się krztusiła, nie mogąc oddychać powietrzem przesyconym kłębami
gryzącego dymu, starała się zachować spokój i pozwalała, by przepływała przez nią energia
Mocy.
Miała zamknięte powieki, ale zorientowała się, że z czujników optycznych Em Teedee
strzeliły nagle snopy jaskrawożółtego światła. Dzięki nim w kabinie małego skoczka stało się
trochę jaśniej.
- Wygląda na to - ciągnął tymczasem miniaturowy android - że owiewka śmigacza
zaklinowała się pomiędzy konarem a pniem drzewa. Och, jesteśmy zgubieni!
W tej samej chwili jednak, kiedy Em Teedee skończył biadolić, coś trzasnęło i
owiewka kabiny odskoczyła. Tenel Ka i Lowbacca wyplątali się z ochronnych sieci, a później
wygramolili się z kabiny. Kiedy łapczywie zachłystując się powietrzem i czekając, aż oczy
przyzwyczają się do blasku, oddalali się od płonącej maszyny, wojowniczka z Dathomiry
odruchowo sięgnęła do pasa, by upewnić się, że rękojeść świetlnego miecza jest na swoim
miejscu. Nadal była.
- O rety! - zabrzmiał piskliwy, metaliczny okrzyk androida. - Teraz
najprawdopodobniej zabłądzimy w tej dżungli i zostaniemy pochwyceni przez
wełnolamandry. Proszę zachować najwyższą ostrożność, panie Lowbacco. Na myśl o tym, co
zrobiłbym, gdybym musiał ponownie przeżywać takie straszne chwile, ogarnia mnie
przerażenie.
Stojąc na konarze obok Tenel Ka i usiłując utrzymać równowagę, Lowbacca odwrócił
się, by popatrzeć na uszkodzony gwiezdny skoczek typu T-23. Z gardła młodego Wookiego
wydobył się przeciągły, żałosny jęk. Wojowniczka rozumiała jednak, że jej przyjaciel
rozpacza nie z powodu żyjących w dżungli stworzeń, które mogły ucierpieć podczas
katastrofy, ale z powodu straty ukochanej maszyny.
Tenel Ka dobrze uświadamiała sobie, co oznacza dla niego ta strata. Wyciągnęła
jedyną rękę, na chwilę dotknęła ramienia Wookiego i pozwoliła, żeby przepływająca przez
oboje Moc przyniosła mu chociaż trochę ukojenia. Później młodzi Jedi odwrócili się, aby
sprawdzić, co stało się z celem ich wyprawy: gigantyczną bojową platformą, dowodzoną
przez złowieszczą Siostrę Nocy.
Z prawdziwą ulgą Tenel Ka stwierdziła, że Lowiemu udało się wylądować w gąszczu
gałęzi w odległości zaledwie dwustu metrów od miejsca, gdzie nad konarami drzew
Massassów unosiła się imperialna barka. Zanim jednak zdążyła powiedzieć choć słowo, jej
przyjaciel Wookie ostrzegawczo szczeknął i pokazał na dół, na znak, że powinni się ukryć.
Młoda wojowniczka natychmiast zorientowała się, o co chodzi, i zanurkowała między
gałęzie i liście, by się przyczaić. Jeżeli ona i Lowbacca widzieli gigantyczne szturmowe
urządzenie Akademii Ciemnej Strony, mogli sami zostać zauważeni. Musieli zatem podejść
do platformy, przeskakując po gałęziach niższych pięter, porośniętych zielonymi,
szeleszczącymi liśćmi. Musieli postępować jak nurkowie, którym często zdarza się płynąć
pod powierzchnią wody.
Dysponując tylko jedną ręką, która pozwalała chwytać gałęzie i utrzymywać
równowagę, Tenel Ka pomagała sobie Mocą, jeżeli chciała, by po wykonaniu następnego
skoku jej stopy bezpiecznie lądowały na śliskim konarze. Z wdzięcznością przyjmowała także
pomoc ze strony Lowiego, który proponował wsparcie, ilekroć skakali po próchniejących
gałęziach albo pokonywali większe odległości.
Tenel Ka nie wiedziała, dlaczego, ale coś zmuszało ją do mówienia. Możliwe, że był
to bezgraniczny smutek, jaki zaczynał ogarniać jej przyjaciela Wookiego.
- Przekonasz się, że spędzimy razem jeszcze wiele radosnych chwil, naprawiając twój
skoczek - powiedziała, zamierzając pocieszyć przyjaciela. - Ty, Jacen, Jaina i ja. Kiedy ta
bitwa dobiegnie końca.
Lowie przystanął. Przez chwilę mierzył dziewczynę kpiącym spojrzeniem, a później
zaczął sapać, co u Wookiech jest odpowiednikiem śmiechu. Wydał całą serię szczęknięć,
natychmiast przetłumaczonych przez Em Teedee:
- Pan Lowbacca oświadcza, że pan Jacen z pewnością się ucieszy, mając tak duże
grono wdzięcznych słuchaczy, które będzie mógł zabawiać opowiadaniem dowcipów.
Tenel Ka miała wrażenie, że na myśl o tym i jej nastrój uległ wyraźnej poprawie.
Mogła dzięki temu szybciej i pewniej przeskakiwać z gałęzi na gałąź. Uznała jednak, że
powinna skupić całą uwagę na osiągnięciu zamierzonego celu, jakim było pokonanie
Drugiego Imperium. Raz na zawsze.
Nagle poczuła, że w górę jej kręgosłupa powędrowały zimne ciarki.
- Stop! - rozkazała.
Nisko nad baldachimem liści śmignął myśliwiec typu TIE. Po zielonej powierzchni
leśnego oceanu przemknęły fale, wzbudzone przez strumień gorących gazów wydechowych.
Zapewne pilot imperialnej maszyny leciał, aby rzucić okiem na płonący wrak gwiezdnego
skoczka. Lowbacca warknął, ale Tenel Ka chwyciła go za kosmatą rękę, by przyjaciel,
kierując się impulsem chwili, nie uczynił czegoś nierozważnego. Tymczasem skowyczący
myśliwiec zatoczył ciasny krąg nad szczątkami, jakby pilot zamierzał się upewnić, że nikt nie
przeżył katastrofy. Młoda wojowniczka w skrytości ducha liczyła na to, że lotnik nie zechce
dokończyć dzieła zniszczenia i nie pośle laserowych błyskawic w unieruchomiony kadłub.
Wiedziała, że wówczas maszyna zamieniłaby się w bezkształtną masę stopionych
metalowych płyt i zwęglonych mechanizmów. Po kilku chwilach czekania w napięciu
przekonała się jednak, że nieprzyjacielska maszyna oddaliła się, żeby poszukać innej ofiary.
Pociągnęła towarzysza za rękę i oboje ruszyli w dalszą drogę. Przeskakując z konaru
na konar, ale przez cały czas kryjąc się pod baldachimem liści, zmierzali w stronę miejsca,
gdzie czekało imperialne urządzenie.
Wydało im się, że minęła zaledwie chwila, kiedy ponownie usłyszeli piskliwy głosik
miniaturowego androida-tłumacza:
- Jeśli podczas katastrofy moje czujniki nie uległy całkowitemu rozkalibrowaniu,
właśnie w tej chwili powinniśmy znajdować się dokładnie pod czołową krawędzią
szturmowej platformy.
Lowbacca uniósł rękę, nakazując Tenel Ka, by stanęła. Później wspiął się po kilku
gałęziach i ostrożnie wystawił głowę ponad liście, żeby sprawdzić, gdzie się znajdują. Wydał
ciche triumfujące szczeknięcie, po którym wojowniczka z Dathomiry wspięła się śladami
przyjaciela i także wynurzyła głowę z falującego i szeleszczącego zielonego oceanu.
Zobaczyła unoszącą się jakieś dziesięć metrów nad nimi gigantyczną bojową stację. Zwróciła
szczególną uwagę na opancerzony spód i wystające ze wszystkich stron lufy szerzących
śmierć laserowych działek.
- Zniszczenie jej nie powinno być trudne - szepnęła, zwracając się do młodego
Wookiego.
Z wysoka dolatywały odgłosy wykrzykiwanych rozkazów i łomot podkutych butów
żołnierzy biegnących po metalowych płytach pokładu. Lowbacca uniósł rękę i pokazał
platformę, a potem wzruszył ramionami, jakby chciał zapytać: „I co teraz?” Platforma wisiała
nad wierzchołkami drzew zbyt wysoko, by mogli skoczyć, a nie mieli repulsorowych
silników, dzięki którym dostaliby się na pokład. Tenel Ka sięgnęła jednak do jakiejś kieszeni
u pasa i wyciągnęła z niej cienką, ale bardzo wytrzymałą linkę, zakończoną niewielką
rozkładaną kotwiczką.
- Musimy wspiąć się po lince - oświadczyła.
Szturmowa platforma unosiła się na trochę większej wysokości niż ta, na jaką
zazwyczaj dziewczyna zarzucała kotwiczkę z przyczepioną linką, i dlatego durastalowe zęby
zaczepiły się o opancerzoną krawędź dopiero za drugim razem. Tenel Ka kilkakrotnie
szarpnęła linką, a później na próbę powierzyła jej ciężar własnego ciała. Przekonała się, że
zęby kotwiczki nawet się nie przesunęły. Potem owinęła nogi i rękę i zaczęła się podciągać.
Ilekroć miała wrażenie, że do wspinaczki nie wystarczy siła mięśni jedynej ręki, pozwalała,
żeby Moc pomagała unosić jej ciało.
Wiedziała, że kiedy znajdzie się na pokładzie imperialnego statku, może spotkać się
ze szturmowcami, potężnym uzbrojeniem i złowieszczą Siostrą Nocy, która, podobnie jak
ona, pochodziła z Dathomiry.
Tenel Ka z wysiłkiem przełknęła ślinę. Wiedziała, że Moc jest z nimi, ale
uświadamiała sobie również, że szansę zwycięstwa są doprawdy znikome.
ROZDZIAŁ 8
Szeroka i głęboka rzeka, której zielonkawobrązowe wody leniwie płynęły przez
dziewiczą dżunglę, sprawiała wrażenie cichej i spokojnej. Łagodny prąd nawet w
najmniejszym stopniu nie odzwierciedlał tytanicznych zmagań dobra ze złem, jakie toczyły
się na powierzchni Yavina Cztery.
Rzeka była ostoją wielu form życia: niewidzialnego planktonu i drapieżnych
pierwotniaków, ale także wodnych roślin i potężnych drzew, których poskręcane korzenie
tkwiły głęboko w mulistym dnie. Żyły w niej również doskonale zamaskowane drapieżniki;
widząc je można było pomyśleć, że stanowią niewinne elementy krajobrazu.
W miarę jak ciszę dżungli zaczęły mącić odgłosy laserowych strzałów, a buczenie
świetlnych mieczy dotarło do leśnych ostępów, pod rozłożystymi gałęziami rosnących nad
rzeką drzew i w samej wodzie zaczęły szukać schronienia inne stworzenia... stworzenia
umiejące świetnie władać Mocą.
Spod spokojnej powierzchni mętnej wody wynurzyły się zaokrąglone pyski istot
przypominających gady. Rozchyliły szczeliny oddechowe i rozszerzyły nozdrza, żeby nabrać
nową porcję świeżego, ożywczego tlenu. Trzy stworzenia, zanurzywszy pokryte łuskami
ciała, płynęły tak powoli, że tylko delikatne zmarszczki na powierzchni i szmer wody
świadczyły o tym, że w ogóle się poruszają. Dotarły na wyznaczone miejsca i zakopały się
głęboko w rzecznym mule. Przez chwilę węszyły, po czym znieruchomiały przy samym
brzegu w miejscu, gdzie przebiegała wąska ścieżka.
Ich wrogowie wkrótce mieli się pojawić.
Rozglądając się we wszystkie strony, trzech Ciemnych Jedi, uczniów Akademii
Ciemnej Strony, stąpało bardzo ostrożnie, ale pewnie. Wszyscy trzej pokładali bezgraniczną
wiarę we własne siły i umiejętności. Torowali sobie drogę przez gęste poszycie, tnąc pędy
dzikiej winorośli i kolczaste gałęzie krzewów ostrzami świetlnych mieczy, którymi
posługiwali się jak maczetami. Kiedy dotarli do brzegu rzeki, przystanęli. Zamierzali naradzić
się, dokąd pójść, żeby jak najszybciej znaleźć przeciwników.
- Uczniowie Skywalkera to sami tchórze - odezwał się jeden. - Dlaczego nie wychylą
nosów z kryjówek i nie staną do walki? Pochowali się przed nami w dżungli niczym
przestraszone gryzonie.
- Mają powody, żeby się nas obawiać - poparł go drugi adept imperialnej uczelni. -
Dobrze znają potęgę ciemnej strony.
Tymczasem trzej uczniowie Luke’a Skywalkera, będący inteligentnymi gadami rasy
Cha’a, porozumieli się po cichu, wypuszczając umowną liczbę bąbelków powietrza. W
pewnej chwili wszyscy unieśli pyski nad powierzchnię i plunęli strugami wody na zupełnie
zaskoczonych przeciwników. Wykorzystując energię Mocy, zwiększyli ciśnienie i nadali
strumieniom siłę młotów. Kolumny sprężonej wody uniosły się jak węże, a potem
rozprysnęły się i spłynęły na ziemię. Jarzące się klingi trzymanych przez uczniów Brakissa
świetlnych mieczy zaskwierczały, przygasły i otoczyły się kłębami pary. Wszyscy trzej Cha’a
radośnie zasyczeli i wybuchnęli perlistym rechotem, po czym nabrali w pyski następne porcje
mętnej wody, a później zaczerpnęli jeszcze więcej.
Zmoczeni do suchej nitki Ciemni Jedi zaczęli rozpaczliwie parskać, prychać,
wypluwać wodę i bełkotać. Bezskutecznie usiłowali przywołać na pomoc energię ciemnej
strony, za pomocą której mogliby odeprzeć atak podobnych do gadów podstępnych uczniów
Skywalkera.
W tej samej chwili z bezpiecznych grzęd, ukrytych głęboko w gąszczu gałęzi drzew,
rosnących w pobliżu tamtego miejsca, zeskoczyły i zanurkowały trzy inne istoty, z wyglądu
przypominające ptaki. Wydały przenikliwy drżący pisk, będący okrzykiem bojowym, z jakim
zawsze wyruszały do walki.
Ciemni Jedi przez chwilę nie mieli pojęcia, co robić. Kiedy uświadomili sobie, że
muszą toczyć walkę na dwa fronty, nie potrafili skupić myśli. W następnej sekundzie ptaki
wylądowały na ich głowach z takim impetem, że obaliły wojowników Akademii Ciemnej
Strony na ziemię. Uderzenie miało taką siłę, że ich ofiary zemdlały. Ptaki zaświergotały i
triumfalnie zaskrzeczały, a wówczas trzej Cha’a wyszli na brzeg i ociekając strugami wody,
poczłapali w stronę trójki leżących nieruchomo napastników.
Pracując razem, nie będący istotami ludzkimi uczniowie mistrza Skywalkera oderwali
kawałki podobnych do rzemieni pędów winorośli i związali ręce i nogi nieprzytomnych
więźniów. Któryś Cha’a pozbierał wszystkie trzy wykonane w warsztatach Akademii
Ciemnej Strony świetlne miecze, porzucone przez Ciemnych Jedi na murawie. Przez chwilę
się im przyglądał, z niesmakiem zwracając uwagę na kiepską konstrukcję i niedbałe
wykończenie. Później wrzucił je do wody jeden po drugim. Plusnęły i zniknęły w mętnej toni,
nie pozostawiając żadnego śladu.
Tymczasem podobne do ptaków istoty pochyliły się nad leżącymi bez czucia ofiarami.
Posługując się Mocą, zaczęły penetrować ich umysły. Do każdego wysłały wzmocnione przez
Moc sugestie, dzięki którym pokonani przeciwnicy mieli nieprędko się obudzić...
Tionna szarpnęła głową i odrzuciła do tyłu długie, srebrzystosiwe włosy. Nie chciała,
by przeszkadzały jej w patrzeniu. Nie mogła dopuścić, aby rozpraszały uwagę i zakłócały
skupienie.
Zamrugała powiekami błyszczących oczu perłowej barwy i popatrzyła na pozostałych
uczniów Jedi. Mistrz Skywalker dosyć często powierzał jej wykonywanie ćwiczeń z tymi
kandydatami, a teraz instruktorka miała poprowadzić ich do walki. Mieszcząca się na Yavinie
Cztery akademia Jedi bywała celem ataków sił zła i ciemności, ale szlachetni rycerze Jedi
zawsze dotąd potrafili je odpierać i zwyciężali. Tionna nie miała najmniejszych wątpliwości,
że i teraz walka zakończy się takim samym rezultatem.
Instruktorka i jej uczniowie stali na zarośniętej polanie wokół płaskiej marmurowej
płyty otoczonej zrujnowanymi kamiennymi kolumnami. Zanim polanę opanowała
wszechobecna, zachłanna dżungla, znajdowała się tu jedna z urządzonych na wolnym
powietrzu świątyń Massassów. Tionna zdecydowała, że właśnie w tym miejscu cała grupa
młodych rycerzy Jedi stawi czoło napastnikom.
- Czy wszyscy jesteście gotowi? - zapytała. - Pamiętajcie o tym, czego się
nauczyliście. Prób nie ma. Musimy pokonać wojowników ciemnej strony.
Uczniowie wznieśli okrzyki na znak, że zgadzają się z jej słowami. Skierowali na
swoją nauczycielkę spojrzenia, w których kryła się wiara we własne możliwości i
przeświadczenie o słuszności obmyślonego przez nią planu. Jedna z młodych kobiet kiwnęła
głową instruktorce i głęboko odetchnęła, a później pobiegła wiodącą w głąb lasu wąską
ścieżyną, aby odnaleźć chociaż kilku przeczesujących gąszcze i ostępy Ciemnych Jedi.
Zaledwie po kilkunastu sekundach od chwili, kiedy zniknęła w dżungli, krzyknęła, po czym
uczyniła to jeszcze kilka razy, rzucając w ten sposób wyzwanie adeptom Akademii Ciemnej
Strony.
Nagle do uszu Tionny i uczniów, czekających w zaroślach na skraju polany, doleciał
odgłos skwierczenia klingi świetlnego miecza... Po kilku chwilach rozległ się tupot stóp
osoby biegnącej wąską ścieżką, a po nim trzask gałęzi łamanych przez kogoś, kto przedzierał
się przez gąszcz zarośli. Młoda kobieta wracała w pośpiechu na polanę, gdzie pozostali
młodzi rycerze Jedi urządzili zasadzkę. Nie mówiąc ani słowa, Tionna gestem dała znak
pozostałym członkom grupy, żeby przygotowali się do akcji.
- Wracaj tu, ty tchórzliwa pluskwo! - krzyknął w ślad za młodą kobietą jeden z
napastników, którego zasłaniały splątane gałęzie ciernistych krzewów.
Czterej Ciemni Jedi przedarli się przez ostatnie krzaki i wpadli na zarośniętą polanę.
Ujrzeli zadyszaną młodą kobietę, stojącą po drugiej stronie, za ciężką, marmurową płaską
płytą, unoszącą się nad ich głowami. Uciekinierka udawała, że jest strwożona i całkowicie
bezbronna.
Napastnicy ochoczo ruszyli w jej stronę.
- Zmiażdżymy twój umysł, kiedy posłużymy się siłami ciemnej strony! - odezwał się
jeden z wojowników Brakissa.
- Teraz! - zawołała instruktorka Jedi.
Czterej najlepsi uczniowie Tionny, ukryci za krzakami porastającymi skraj polany,
posłużyli się Mocą. Szybkim jak błyskawica, niemożliwym do przewidzenia ruchem wyrwali
rękojeści świetlnych mieczy z dłoni napastników. Zaskoczeni i zdezorientowani Ciemni Jedi
krzyknęli, kiedy uświadomili sobie, że są bezbronni. Tionna i jej uczniowie wyłonili się
spomiędzy krzaków i otoczyli kręgiem czwórkę uczniów Akademii Ciemnej Strony tak, by
uniemożliwić im ucieczkę.
- Nie potrzebujemy świetlnych mieczy, żeby was pokonać. Potrafimy was zgnieść jak
robaki za pomocą samej naszej siły! - krzyknął jeden napastnik, pewniejszy siebie niż
pozostali. - Siły ciemnej strony!
Wszyscy czterej Ciemni Jedi stanęli obok siebie, stykając się plecami. Zaczęli się
skupiać i wyciągnęli ręce w stronę uczniów Tionny.
- Nie robiłabym tego, gdybym była na waszym miejscu - odezwała się spokojnie
instruktorka, pozwalając, by na jej bladych ustach zagościł lekki uśmiech. - Z pewnością nie
chcielibyście zakłócać skupienia moich uczniów. Rozumiecie chyba, że jakiekolwiek,
chociażby najlżejsze odwrócenie ich uwagi może zakończyć się waszą miażdżącą klęską.
Dopiero wówczas Ciemni Jedi unieśli głowy. Z niedowierzaniem i przerażeniem
przekonali się, że marmurowy blok, który dotychczas uważali za sklepienie zrujnowanej
świątyni, wcale nie jest podtrzymywany przez rozsypujące się kolumny. Stwierdzili, że
masywna płyta, z pewnością ważąca wiele ton, wisi nad ich głowami, nie opierając się na
niczym. Unosi się jak piórko, utrzymywana w stanie równowagi jedynie za pośrednictwem
energii Mocy. Uświadomili sobie także, że uczniowie Tionny wpatrują się w ciężki monolit,
nie przestając skupiać na nim myśli.
Czterej osłupiali wojownicy Akademii Ciemnej Strony z wysiłkiem przełknęli ślinę.
- Możecie próbować uciec, jeżeli chcecie - ciągnęła Tionna. - Możliwe, iż
dysponujecie tak dużymi zasobami energii ciemnej strony, że zdołacie nas pokonać i jeszcze
wystarczy wam jej na to, aby pochwycić tę płytę, zanim spadnie na wasze głowy. To
możliwe. - Instruktorka wzruszyła ramionami. - Oczywiście, wybór należy do was.
Uczynicie, co zechcecie. Muszę jednak oświadczyć, że nie ryzykowałabym, gdybym znalazła
się w waszej sytuacji.
Czterej Ciemni Jedi spojrzeli po sobie, niezdolni wykrztusić choćby słowo. W końcu,
jeden po drugim, opuścili ręce i rozprostowali palce, dotychczas zaciśnięte w pięści, a później
poddali się uczniom akademii Jedi.
Z piersi Tionny wyrwało się ledwo słyszalne, ale głębokie westchnienie ulgi.
W głębi dżungli rosło dziwne drzewo, niskie i karłowate, ale mające gruby pień i
długie korzenie. Wyciągało na boki gałęzie w taki sposób, że gdyby ktoś zechciał spojrzeć na
nie z właściwej strony, przekonałby się, że przypominają ludzkie ręce. Drzewo należało do
grona uczniów Jedi, studiujących w akademii mistrza Skywalkera. Było inteligentną istotą,
poruszającą się powoli i wykazującą wiele innych cech charakterystycznych dla świata roślin.
Istota często zapuszczała się w ostępy dżungli, gdzie całymi godzinami pławiła się w
promieniach słońca. Dzięki zjawisku fotosyntezy przyswajała unoszący się w powietrzu
dwutlenek węgla, ale pochłaniała także minerały z gleby i wodę z rzeki.
Czasami spędzała wiele dni bez przerwy, zajęta kontemplowaniem Mocy i
zastanawianiem się nad własnym miejscem we wszechświecie. Drzewa żyły zazwyczaj wiele
lat i nie spieszyły się z podejmowaniem decyzji. Jeżeli nie przemyślały wszystkiego, nie
wkraczały do akcji. Mimo to w razie potrzeby albo w chwili zagrożenia istota potrafiła
poruszać się wystarczająco szybko. Doskonale rozumiała potrzebę obrony akademii Jedi
przed atakami tych, którym zależało na jej zniszczeniu.
Postanowiła podjąć naukę i oddawała się ćwiczeniom, pragnąc dowiedzieć się czegoś
więcej na temat Mocy. Złożyła przysięgę, że będzie broniła jasnej, świetlistej strony... a teraz
znalazła się w samym środku walki, jaką jej koleżanki i koledzy wydali uczniom Akademii
Ciemnej Strony. Żywiący nieprzyjazne zamiary Ciemni Jedi przemierzali wzdłuż i wszerz
ostępy dżungli w poszukiwaniu ofiar, ale mistrz Skywalker dobrze wyszkolił swoich uczniów.
Adepci jasnej strony stawią opór i zwyciężą w tej walce.
Podobny do drzewa rycerz Jedi stał nieruchomo, ale rozglądał się, pragnąc
zaobserwować, co dzieje się w dżungli... Istota wiedziała, że wcześniej czy później spotka się
z nieprzyjaciółmi. Musiała tylko uzbroić się w cierpliwość i czekać. Zapuściła głębiej
korzenie w bogatą, żyzną glebę, a później pobrała z niej dodatkową porcję ożywczych soli
mineralnych, zwiększających zasoby Mocy. Czuła, jak energia przenika jej tkankę i pulsuje,
niemal gotuje siew żyłach. Wiedziała, że dzięki temu osiągnie większą prędkość i precyzję,
niezbędne podczas tej jedynej akcji... Przynajmniej taką miała nadzieję.
Starannie wybrała najodpowiedniejsze miejsce. Znalazła się w pobliżu starego,
próchniejącego drzewa Massassów, wyjątkowo wysokiego. Z jego pnia wyrastało wiele
grubych rosochatych konarów. Sam pień był porośnięty pędami dzikiej winorośli, koloniami
gnijących grzybów i pasożytującą hubą, która czerpała soki z głębi rdzenia, powoli skazując
ogromne drzewo na nieuchronny koniec.
Podobny do drzewa rycerz Jedi zorientował się, że rosnący obok niego staruszek
przeżył wiele wieków, a może nawet całe tysiąclecie... Uświadomił sobie, że chylące się
drzewo Massassów czeka los podobny do tego, jaki spotyka wszystkie inne sędziwe rośliny.
Zgodnie z odwiecznym cyklem rozwoju rośliny kiełkowały, dojrzewały i owocowały, by
doczekać się potomstwa. Później powoli starzały się i rozkładały, żeby w końcu przemienić
się w próchnicę - wartościową substancję organiczną, niezbędną dla rozwoju następnych
pokoleń. Istota widziała, jak gigantyczne drzewo Massassów coraz bardziej się pochyla...
obserwowała otaczającą je dżunglę... i nadal czekała.
W pewnej chwili zaczęła niespiesznie, delikatnie skupiać w sobie wici Mocy. Starała
się czynić to tak powoli, żeby nawet najlepsi adepci Akademii Ciemnej Strony nie
zorientowali się, że ktokolwiek manipuluje ich umysłami. Chodźcie tutaj - myślała,
powtarzając te słowa bez końca. Spodziewała się, że przynajmniej jeden uczeń Braki ssą
usłyszy ją i przybędzie na wezwanie. Możliwe, że dojdzie do przekonania, iż odbiera myśli
jakiegoś nieprzyjaciela władającego jasną stroną Mocy. Miała nadzieję, że w jego głowie
nawet nie zaświta myśl, iż w rzeczywistości wzywa go rycerz Jedi, przypominający
niskopienne, karłowate drzewo.
Po upływie trudnej do określenia części dnia istota, która nie miała zwyczaju mierzyć
szybkości upływu czasu za pomocą krótkich, ściśle określonych odcinków, wyczuła
niewielkie, nie mające określonego kształtu zakłócenie Mocy. Wkrótce się przekonała, że
jego źródłem jest dwóch napastników, przybyłych z Akademii Ciemnej Strony. Intruzi
przedzierali się przez zarośla, łamiąc gałązki krzewów, zupełnie jakby wrażliwy, delikatny
ekosystem dżungli był dla nich co najwyżej uprzykrzonym, ale nieuniknionym złem, które z
pewnością by wyplenili, gdyby mogli.
Tymczasem rycerz Jedi cierpliwie czekał. Podobna do drzewa istota musiała się
skoncentrować, aby wkroczyć do akcji w odpowiedniej chwili. Wiedziała, że kiedy ta chwila
nadejdzie, nie będzie mogła pozwolić sobie na myślenie, gdyż w przeciwnym razie okazja
przepadnie i może nigdy się nie powtórzyć.
W zagłębieniu jednej z poskręcanych gałęzi, zakończonej podobnymi do palców
wyrostkami, spoczywała sękata rękojeść świetlnego miecza, ukształtowana tak, żeby mogła
być pochwycona przez drewniane palce.
Na skraju polany ukazali się dwaj Ciemni Jedi. Przystanęli i zaczęli się rozglądać.
- Niczego tu nie widzę. Przynosisz wstyd lordowi Brakissowi - stwierdził jeden,
zwracając się do towarzysza. - Lord Zekk powinien zabronić ci noszenia świetlnego miecza.
Po prostu marnujesz energię ciemnej strony.
- Mówię ci, że coś poczułem - upierał się drugi wojownik Akademii Ciemnej Strony.
Rozglądając się na prawo i lewo, ruszył przez polanę. Wsłuchiwał się w odgłosy
napływające z cichej dżungli. Drugi Ciemny Jedi ruszył jego śladem, ale każdym gestem i
ruchem ciała dawał do zrozumienia, że ma za złe koledze, iż go tu przyprowadził.
W tej samej chwili rycerz Skywalkera wykorzystał wszystkie zgromadzone zasoby
energii jasnej strony i przystąpił do działania. Wysunął ogniste ostrze świetlnego miecza i
wyciągnąwszy podobną do gałęzi rękę, machnął klingą. Zwinięta dotąd gałąź świsnęła,
przecinając powietrze niczym młody pęd, pragnący się wyprostować.
- Strasznie mi przykro, dziadku - szepnęła istota.
Poczuła, że świetlista klinga zagłębia się w próchniejącą tkankę drzewa Massassów,
przecina pień blisko korzeni i pozwala, żeby reszty dzieła dokończyła siła przyciągania.
Rozłożysta korona jeszcze bardziej się przechyliła, a gigantyczny starzec, przeraźliwie
trzeszcząc, zwalił się na niczego nie przeczuwających intruzów. Obaj mieli czas jedynie
spojrzeć w górę. Wydali zduszone okrzyki przerażenia i w następnej sekundzie zniknęli,
pogrzebani pod gąszczem łamanych gałęzi i rwących się pędów winorośli.
Rycerz Jedi wyłączył świetlny miecz. Miał wrażenie, że jego drewniane ciało drży. W
jednej chwili wyczerpał niemal całe zasoby energii, na których gromadzenie poświęcił wiele
długich miesięcy. Istota, dobywając resztek siły, rozprostowała wszystkie gałęzie. Skierowała
je w górę, ku słońcu, a potem jeszcze głębiej zapuściła korzenie w miękką, przesyconą
minerałami glebę.
Wiedziała, że musi upłynąć wiele, wiele dni, zanim przyjdzie do siebie po dzisiejszej
akcji.
ROZDZIAŁ 9
Jaina przepłynęła rzekę i zaczęła przedzierać się przez ostępy dżungli. Kierując się. w
stronę polany, gdzie znajdowała się stacja generatorów ochronnego pola, wybierała drogę
wśród najdzikszych chaszczy, licząc na to, że może ukryje się w nich przed spojrzeniami
innych napastników. Wiedziała, iż w tej chwili gąszcz zarośli jest jej sprzymierzeńcem, i
postanowiła ten fakt jak najlepiej wykorzystać. Rzecz jasna, nie obawiała się stoczyć
pojedynku z jakimś Ciemnym Jedi, ale pamiętała o zadaniu, jakie jej powierzono... zadaniu,
które o wiele bardziej ją pociągało.
Uświadamiała sobie, że dopóki siłowe ochronne pole pozostaje wyłączone w wyniku
uszkodzenia generatorów, cała okolica akademii Jedi jest narażona na nieustające ataki z
powietrza. Nie wątpiła, że uczniowie wujka Luke’a potrafią się obronić, ale gdyby zdołała
jakoś naprawić te generatory i sprawić, że energetyczna kopuła na nowo osłoni wielką
świątynię i jej okolice, rycerze Jedi o wiele łatwiej poradzą sobie z bezczelnymi
przeciwnikami i znacznie szybciej ich pokonają, jednego po drugim.
Dziewczyna dotarła w końcu na skraj polany, na której niedawno jej ojciec i
Chewbacca zainstalowali przetransportowane z Coruscant nowe generatory siłowego pola.
Niestety, już pierwszy rzut oka pozwolił jej na wyciągnięcie wniosku, że mimo wrodzonych
zdolności do naprawiania zepsutych mechanizmów, nie zdoła przywrócić sprawności
zniszczonym urządzeniom.
Zazwyczaj wystarczało coś przełączyć, wymienić uszkodzony panel albo dokonać
prowizorycznej naprawy, by urządzenie przynajmniej przez pewien czas funkcjonowało
prawidłowo. Tym razem jednak sytuacja wyglądała o wiele poważniej. Imperialny
sabotażysta posłużył się termicznymi detonatorami, za pomocą których wysadził w powietrze
zasilacze generatorów i w ten sposób zniszczył całą stację dostarczającą energii siłowemu
polu. Wszystko zamieniło się w stos stopionego metalu i dymiących szczątków. Żadna
prowizoryczna naprawa nie mogła zmusić urządzeń do ponownej pracy.
Jaina spoglądała na generatory wszakże tylko przez krótką chwilę. Spostrzegła coś, co
zaparło jej dech w piersi.
Na polanie spoczywał imperialny myśliwiec typu TIE. Maszyna sprawiała wrażenie
nie uszkodzonej.
Od czasu, kiedy Chewbacca podarował Lowiemu mały śmigacz typu T-23 zwany
gwiezdnym skoczkiem, Jaina marzyła o tym, aby także latać własnym powietrznym statkiem.
Chęć spełnienia tego marzenia stanowiła zresztą główny bodziec, skłaniający ją do działania.
To właśnie dlatego postanowiła naprawić pogruchotaną maszynę typu TIE, którą młodzi
rycerze Jedi znaleźli kiedyś w ostępach dżungli... Myśliwiec, należący do Qorla.
Dziewczyna stała jak sparaliżowana, ogarnięta zachwytem i podnieceniem. Nie
słyszała niczego, jeżeli nie liczyć stłumionych odgłosów walki toczącej się w głębi dżungli, a
także odległych okrzyków i grzmotów blasterowych strzałów, dolatujących z okolic wielkiej
świątyni.
Odpięła rękojeść świetlnego miecza i przycisnęła guzik, żeby włączyć zasilanie. Z
cylindrycznej obudowy wysunęła się świetlista klinga, płonąca jaskrawofioletowym blaskiem.
Dziewczyna zaczęła się skradać w stronę nieruchomej maszyny. Była gotowa stanąć w każdej
chwili do walki, gdyby z zarośli wyszedł nagle pilot myśliwca typu TIE, uzbrojony w blaster.
Jaina nie wyczuwała jednak w gąszczach niczyjej obecności. Żadne dźwięki nie świadczyły
również o tym, by ktokolwiek przebywał w kabinie maszyny.
- Halo? - zawołała. - Lepiej się poddaj, jeżeli jesteś imperialnym pilotem! - Odczekała
chwilę, a później, nie bardzo wiedząc, co robić, dodała: - Hej, czy jest tam ktoś w środku?
Jedyną odpowiedzią, jaką usłyszała, był szmer liści drzew i krzewów rosnących w
dżungli.
Skradając się przez cały czas w stronę maszyny, dziewczyna w końcu pozwoliła, by
górę nad ostrożnością wzięła chęć obejrzenia znaleziska. Podbiegła do opuszczonego
myśliwca, który z bliska wyglądał groźnie i ponuro. Zwróciła uwagę na kabinę zawieszoną
między dwoma sześciokątnymi płaskimi panelami ogniw energetycznych, bliźniacze silniki
jonowe, stanowiące napęd maszyny typu TIE podczas lotów w przestworzach, i gniazda
śmiercionośnych laserowych działek.
Przez głowę Jainy przelatywały z szybkością błyskawicy różne myśli. Dziewczyna
zastanawiała się nad tym, co mogłaby zrobić, gdyby znalazła się za sterami. Jeśliby
wystartowała i przyłączyła się do innych krążących nad wielką świątynią i okolicą
imperialnych maszyn, zapewne ani jeden pilot Akademii Ciemnej Strony nie powziąłby
najmniejszych podejrzeń ani nawet nie zwrócił na nią uwagi. Mogłaby przeniknąć do ich
szyku, a żaden nie zorientowałby się, że w rzeczywistości jest wrogiem... dopóki nie
zaczęłaby strzelać.
Dziewczyna wyłączyła świetlny miecz, otworzyła zamek owiewki i cichaczem
wspięła się do kabiny. Poznała, jak funkcjonują urządzenia sterownicze myśliwca typu TIE,
kiedy przy pomocy przyjaciół naprawiała należącą do pilota Qorla uszkodzoną imperialną
maszynę. Wiedziała, do czego służą umieszczone na pulpicie sterowniczym guziki, i potrafiła
włączyć zasilanie wszystkich podsystemów i podzespołów. I mimo iż skazany na
zapomnienie stary pilot odleciał, zanim miała szansę wystartować i odbyć chociażby próbny
lot, Jaina była przekonana, że da sobie radę z pilotowaniem.
Usadowiła się w fotelu pilota, mimochodem zwracając uwagę na unoszącą się w
kabinie kwaśną woń potu i odór zastarzałych smarów. Przypomniała sobie, że Imperium
nigdy nie troszczyło się o usuwanie nieprzyjemnych zapachów. Obok niewielkiej konsolety,
zawierającej urządzenia do regenerowania powietrza, wisiała rezerwowa maska tlenowa.
Kiedy Jaina zatrzasnęła owiewkę kabiny, poczuła się, jakby siedziała zamknięta w ochronnej
muszli. Nie bardzo mogła się poruszyć, ale za to miała wszystkie urządzenia kontrolne i
sterujące w zasięgu palców. Przez segmentowany transpastalowy iluminator mogła
obserwować, co dzieje się na zewnątrz maszyny.
Znalazła włącznik zasilania i nie wahając się ani chwili, przestawiła dźwigienkę.
Poczuła, jak silniki pomrukując obudziły się do życia. Baterie zaczęły się ładować, a
urządzenia, jedno po drugim, zgłaszały gotowość do pracy. Na otaczających dziewczynę
pulpitach kontrolnych i tablicach rozjarzyły się i zamrugały setki różnobarwnych lampek.
Jaina zaczerpnęła głęboki haust powietrza, zapięła sprzączki pasów bezpieczeństwa i
chwyciła dźwignie sterownicze.
- Wszystkie systemy gotowe do startu - szepnęła do siebie, lekko się uśmiechając.
Spojrzała w niebo, starając się dostrzec na nim czarne punkciki innych nieprzyjacielskich
maszyn. - No, dobrze, piloci imperialnych myśliwców typu TIE - dodała. - Przygotujcie się,
bo już niedługo będziecie mieli towarzystwo!
Pociągnęła za dźwignię i maszyna łagodnie oderwała się od ziemi. Kiedy znalazła się
na wysokości wierzchołków drzew, Jaina poczuła, że ogarnia ją uniesienie. Cieszyła się, że
leci. Odnosiła jednak wrażenie, że we wnętrzu kabiny panuje niewiarygodna cisza, dopóki nie
uświadomiła sobie, że bardziej hałaśliwe silniki startowe umilkły po wykonaniu zadania.
Zorientowała się także, że jej maszyna typu TIE leci tak cicho, ponieważ silniki wykorzystują
jedynie ułamek mocy. A więc to dlatego nieprzyjacielski pilot mógł prześlizgnąć się pod
krawędzią ochronnego pola, nie zauważony przez nikogo! Jaina nie miała najmniejszych
wątpliwości, że wszystkie urządzenia i podzespoły myśliwca funkcjonują prawidłowo, a
komandos Akademii Ciemnej Strony przeleciał cichaczem, ponieważ bliźniacze silniki
jonowe jego maszyny nie wydawały charakterystycznego skowytu.
No, dobrze - pomyślała Jaina. Ona także potrafi zachowywać się cicho i śmiertelnie
skutecznie. Wzleciała jeszcze wyżej, po czym rozejrzała się po najbliższej okolicy,
wypatrując celów. Później wystrzeliła w przestrzeń jak wyrzucona z katapulty, nie przestając
zachwycać się faktem, że leci. Dziewicza dżungla w dole zamieniła się w rozmazaną zieloną
plamę, upstrzoną brązowymi cętkami gałęzi i konarów.
W górze ujrzała sześć imperialnych maszyn typu TIE, lecących w luźnym szyku i
ostrzeliwujących drzewa w dżungli, pozostałości świątyń, a nawet miejsca, które nigdy nie
były wykorzystywane w procesie kształcenia młodych rycerzy Jedi. Na przykład Pałac
Wełnolamandrów - ogromna świątynia, po której pozostały same ruiny - był raz po raz
smagany sztychami oślepiająco jasnych błyskawic, wyskakujących z luf laserowych działek,
mimo iż Jaina nie pamiętała, aby pośród rumowisk przebywali kiedykolwiek jacyś młodzi
rycerze.
Włączyła odbiornik komunikatora i zaczęła się wsłuchiwać w chrapliwe głosy
imperialnych pilotów. Napastnicy, nie zaprzątając sobie głów koniecznością zachowywania
ciszy w eterze, rozmawiali na temat szczegółów planu ataku albo wskazywali kolegom nowe
cele. Czasami także wymieniali uwagi na temat biegnących uczniów Jedi, usiłujących się
ukryć pod rozłożystymi gałęziami ogromnych drzew Massassów.
Jaina nie włączała jednak zasilania mikrofonu własnego nadajnika. Dołączyła do
szyku innych myśliwców typu TIE, ale trzymała się na samym końcu. W pewnej chwili
usłyszała, że piloci meldują dowódcy grupy, iż ją zauważyli. Nie zamierzała wzbudzać ich
podejrzeń, jakie z pewnością by powzięli, gdyby usłyszeli w głośnikach dziewczęcy głosik.
Jedynie kilkakrotnym włączeniem i wyłączeniem mikrofonu potwierdziła fakt, że usłyszała
ich meldunek.
A później przesłała energię do systemów uzbrojenia.
Usłyszała, że jeden z imperialnych pilotów powiedział:
- Wystarczy dzisiaj celów dla wszystkich. Spróbujmy narobić jak najwięcej
zamieszania.
Przygryzła dolną wargę i kiwnęła głową.
- Tak - mruknęła do siebie. - Spróbujmy narobić jak najwięcej zamieszania.
Przymknęła oczy i skupiła się, pragnąc poczuć energię przepływającej przez nią
Mocy. Mimo iż miała do dyspozycji wiele czujników i przyrządów zainstalowanych na
pokładzie myśliwca TIE, nic nie mogło dorównać wyostrzonym zmysłom Jedi. Dziewczyna
chciała posłużyć się nimi, by zwiększyć szybkość i precyzję swoich ruchów. Musiała
błyskawicznie mierzyć do celu i strzelać, i znów mierzyć, i znów strzelać... Miała tylko tę
jedną szansę, jaką dawało zaskoczenie napastników, i zamierzała ją jak najlepiej wykorzystać.
Chwyciła dźwignię spustową broni i skupiła spojrzenie na mechanizmie celowniczym.
Wyrównała lot maszyny i leciała w pewnej odległości za imperialnymi myśliwcami. Musiała
unieszkodliwiać je za pomocą jednego strzału. Nie mogła ryzykować kilkakrotnego mierzenia
do tego samego celu, ponieważ kiedy otworzy ogień do niczego nie podejrzewających
imperialnych pilotów, ich koledzy nie będą tym zachwyceni.
Postanowiła brać na cel najbardziej wrażliwe miejsca każdej maszyny: silniki i
wsporniki, które łączyły je z zawierającymi energetyczne ogniwa płaskimi panelami.
Spodziewała się, że kiedy zacznie strzelać, pozostałe imperialne myśliwce złamią szyk i pójdą
w rozsypkę, po czym ukażą jej płaszczyzny ogniw. Wówczas zacznie mierzyć do ogromnych
sześciokątnych płyt... dużych celów, do jakich z pewnością nie chybi.
Zaczęła odliczać w myślach, kierując lufy laserowych działek ku najbliższej
maszynie. Na co jeszcze czekam? - zapytała siebie.
Zacisnęła zęby, aż zgrzytnęły, a później wypuściła krótką błyskawicę. W następnej
sekundzie obróciła lufę działka chyba tak szybko, jak leci gwiezdny statek w nadprzestrzeni,
żeby wziąć na cel drugą maszynę TIE. Zanim następna ognista nitka trafiła w przytwierdzony
do kabiny cienki wspornik i oderwała płaski panel z ogniwami, pierwszy myśliwiec TIE
zanurkował i koziołkując w locie, zaczął opadać ku zielonemu baldachimowi liści.
Jaina posłała następną błyskawicę, mierząc w rufowy wspornik drugiej maszyny.
Nieprzyjacielski myśliwiec TIE eksplodował tuż przed transpastalowym iluminatorem statku
Jainy. Dziewczyna była pewna, że zostałaby oślepiona, gdyby w tym samym ułamku
sekundy, jakby przeczuwając, że imperialny myśliwiec zamieni się w ognistą kulę, nie
odwróciła spojrzenia w inną stronę. Po krótkiej chwili, kiedy skierowała lufy działek ku
trzeciemu celowi, usłyszała w odbiorniku komunikatora krzyki ogarniętych paniką,
przerażonych i zdezorientowanych imperialnych pilotów. Jak przewidywała, pozostałe
maszyny złamały szyk i poleciały w różne strony.
Zrozumiała, że nie ma ani chwili do stracenia.
Trzeci myśliwiec typu TIE, zataczając szeroki łuk, zwrócił się bokiem do niej. Jaina
wykorzystała nadarzającą się okazję i przejechała ognistą nitką po powierzchni panelu.
Sześciokątna płyta oderwała się i zahaczyła krawędzią o segment iluminatora. Trzecia
imperialna maszyna wpadła w korkociąg i roztrzaskała się o konary drzew rosnących w dole,
ale tymczasem trzy pozostałe myśliwce zawróciły i skierowały się ku statkowi Jainy.
Dziewczyna zamrugała, oślepiona blaskiem laserowych błyskawic, jakie wyskoczyły
z luf ich działek i przeleciały obok kabiny. Wprowadziła swój myśliwiec TIE w kontrolowany
korkociąg. Posługując się Mocą, przeczuwała, którędy mogą przelecieć następne nitki.
Pamiętała, że w podobny sposób postępował wujek Luke, ustawiając ostrze świetlnego
miecza tak, aby odbijać na boki nadlatujące blasterowe błyskawice. Jaina kierowała maszynę
raz w lewo, raz w prawo. Czasami wyrównywała lot, by po sekundzie znów zanurkować. W
pewnej chwili nadała myśliwcowi największą możliwą prędkość i zaczęła oddalać się od
miejsca walki.
Piloci trzech pozostałych imperialnych myśliwców puścili się jednak w pogoń niczym
psy gończe za ofiarą. Nieustannie zasypywali maszynę. Jainy seriami laserowych błyskawic.
Postanowili zignorować różne naziemne cele, dotychczas nękane przez nich strzałami z
laserowych działek. Skupili uwagę na pojedynczym celu, zdrajcy, który w tajemniczych
okolicznościach przeniknął do ich eskadry.
Jaina wymykała się im, jak umiała, i pragnąc uniknąć trafienia, raz po raz zmieniała
kierunek lotu. Już dawno opuściło ją uniesienie, jakie odczuwała na początku walki.
Dziewczyna żałowała, że kierując się impulsem chwili, postanowiła zaatakować imperialne
maszyny. Śmigała nad falującym oceanem liści, starając się uciec zaciekłym prześladowcom.
ROZDZIAŁ 10
W otaczającej wielką świątynię cienistej dżungli Luke Skywalker i niemal wszyscy
jego uczniowie Jedi czuli się jak w domu. Mimo szalejącej wokół nich bitwy, toczonej
między siłami światłości i ciemności - a może właśnie z powodu tej bitwy - na myśl o tym, że
przebywa w leśnej głuszy, mistrza Jedi ogarnął wielki spokój. Dziewicza dżungla stanowiła
ostoję milionów żyjących zwierząt i roślin, a zatem była przesycona energią Mocy, wiążącą
wszystko, co żyło we wszechświecie.
Luke Skywalker sięgnął ręką do pasa, by przekonać się, czy nie zgubił świetlnego
miecza. Kiedy stwierdził, że rękojeść jest nadal przyczepiona, jak zwykle, obok
miniaturowego komunikatora, postanowił zaczerpnąć energii Mocy. Skupił ją i pozwolił, żeby
przepłynęła przez jego ciało i powiadomiła go o wszystkich walkach, jakie toczyły się w
otaczającej dżungli.
Uświadomił sobie, że odbiera emocje swoich uczniów. Zaczął wysyłać wici Mocy,
żeby pokrzepić jednego na duchu i umocnić wiarę w jego umiejętności, ostrzec drugiego
przed grożącym mu niebezpieczeństwem związanym z niespodziewanym atakiem, czy
zachęcić do dalszej walki trzeciego, którego z wolna zaczynało ogarniać zniechęcenie.
Nagle jakaś laserowa błyskawica, wystrzelona z lufy działka śmigającego nad
drzewami myśliwca typu TIE, przeleciała między gałęziami pobliskich drzew i wznieciła
mały pożar, zapalając zeschnięte krzaki. Luke musiał ukryć się w zaroślach, żeby nie za-
krztusić się gryzącym siwym dymem, buchającym z płonących roślin.
Uwolnił myśli, starając się dotrzeć nimi do punktu, gdzie toczyły się najbardziej
zacięte walki. Chciał odnaleźć miejsce, w którym jego pomoc mogłaby się najbardziej
przydać. Przed dwudziestu kilku laty, kiedy Gwiazda Śmierci majaczyła nad porośniętym
dżunglą małym księżycem, doskonale wiedział, co ma robić. Superlaser imperialnej bojowej
stacji mógł zamieniać całe planety w ruiny i zgliszcza. Młody Luke nie miał wówczas
najmniejszych wątpliwości, że potężna broń Imperium musi zostać zniszczona. Mając Moc za
sprzymierzeńca, dokonał tej sztuki.
Obecna bitwa różniła się jednak od tamtej pod tym względem, że nie miał na czym
skupić myśli. Tym razem Akademia Ciemnej Strony nie dysponowała żadną śmiercionośną
superbronią, którą powinien unieszkodliwić. Wysyłane w przestworza sygnały akademii Jedi
były zakłócane, a imperialny sabotażysta zniszczył generatory ochronnego siłowego pola.
Artoo-Detoo i „Ścigacz Cieni” zostali uwięzieni w hangarze wielkiej świątyni, a więc Luke
nie mógł nawet polecieć na orbitę, aby stoczyć walkę na pokładzie imperialnej gwiezdnej
stacji.
Szturmem oddziałów lądowych kierowała Tamith Kai, złowieszcza Siostra Nocy.
Wiedźma przebywała na pokładzie gigantycznej szturmowej platformy, unoszącej się nad
wierzchołkami drzew w odległości zaledwie kilku kilometrów od ogromnej piramidy. Luke
wyczuwał jednak, że atak oddziałów naziemnych i myśliwców Akademii Ciemnej Strony ma
na celu jedynie nękanie garstki jego uczniów.
Piloci maszyn typu TIE skupiali się na atakowaniu wielkiej świątyni, ale oddziały
lądowe i Ciemni Jedi zostali wysłani do walki przeciwko uczniom Luke’a z zadaniem
toczenia z nimi pojedynków. Możliwe, że gdyby dowódcy Akademii Ciemnej Strony
zdecydowali się zastosować inną taktykę walki, pokonaliby przeciwników o wiele łatwiej i
szybciej. Uważny obserwator mógłby nawet odnieść wrażenie, że Brakiss chce, żeby
zwycięstwo przyszło z wielkim trudem.
Luke wiedział, że właśnie w tym musi kryć się odpowiedź na pytanie, jak pokonać
wojowników mistrza Ciemnych Jedi.
Nagle z głośnika miniaturowego komunikatora wydobył się donośny pisk, świadczący
zazwyczaj o pojawieniu się ważnej wiadomości. Mistrz Jedi poczuł, że ogarnia go zdumienie.
Uczniowie jego akademii rzadko posługiwali się komunikatorami, ale Skywalker nie
rozstawał się z urządzeniem. Pragnął, żeby zwłaszcza teraz, kiedy młodzi rycerze Jedi
przeżywali trudne chwile, mogli porozumieć się z nim jak najszybciej, gdyby musieli
przekazać jakąś ważną informację. Mimo iż łącznościowcy Akademii Ciemnej Strony
zagłuszali wysyłane z terenu wielkiej świątyni dalekosiężne sygnały, Artoo-Detoo mógł
porozumiewać się z mistrzem Jedi bez trudu.
Luke przycisnął guzik i włączył urządzenie.
- Pozostań tam, gdzie jesteś, Artoo - powiedział. - Uwolnimy cię, kiedy tylko bitwa
dobiegnie końca.
Zanim jednak zdołał dodać coś więcej, w odbiorniku miniaturowego urządzenia
rozległ się głęboki głos jakiegoś mężczyzny.
- ...znaczona dla Luke’a Skywalkera. Powtarzam: ta wiadomość jest przeznaczona dla
Luke’a Skywalkera. Jeżeli ktoś mnie słyszy, proszę natychmiast o odpowiedź.
Luke przez chwilę wpatrywał się w małe pudełko, jakby nie mógł uwierzyć własnym
uszom. Dopiero po chwili ocknął się i zapytał:
- Kto mówi?
Zanim poznał odpowiedź na to pytanie, zmysły Jedi pozwoliły mu zorientować się,
kim jest jego rozmówca.
- Możesz nazywać mnie mistrzem Brakissem - odezwał się mężczyzna. - Powiedz
swojemu nauczycielowi, że przekazuję tę wiadomość na wszystkich kanałach. Z pewnością
zechce ze mną porozmawiać.
- Tu mówi Luke Skywalker - odpowiedział mistrz Jedi. - Jeżeli masz dla mnie jakąś
wiadomość, możesz j ą przekazać.
Czuł ból serca, które chyba zaczęło obijać się o żebra. Uświadomił sobie jednak, że
przenika je zdumienie, a nie trwoga.
W odbiorniku komunikatora zabrzmiał szczery, chociaż cichy chichot.
- No cóż, mój stary nauczycielu... - zaczął Brakiss. - Kiedyś nazywałem ciebie
mistrzem. Naprawdę cieszę się, że cię znów słyszę.
- Czego chcesz ode mnie, Brakissie? - zapytał rzeczowo Skywalker.
- Spotkać się z tobą - odparł równie rzeczowo naczelnik Akademii Ciemnej Strony. -
Tylko z tobą. Sam na sam. Na neutralnym terenie. Jak równy z równym. Kiedy ostatnio się
widzieliśmy, przybyłeś do mojej uczelni, by uwolnić trójkę smarkaczy Jedi. Nie mieliśmy
wówczas okazji dokończenia naszej... rozmowy.
Luke przez chwilę milczał, zastanawiając się nad otrzymaną propozycją. Spotkanie z
Brakissem? Może właśnie w tym krył się klucz do rozwiązania problemu, nad którym tak
długo się głowił. Mimo wszystko, cóż mogło mieć istotniejsze znaczenie dla przebiegu walki
niż spotkanie z naczelnikiem Akademii Ciemnej Strony? Gdyby Luke potrafił przemówić mu
do rozumu i przekonać, aby przestał kroczyć ścieżkami ciemnej strony, może zdołałby
wygrać tę walkę, zanim zginie zbyt wiele istot ludzkich.
- Gdzie, Brakissie? - zapytał. - O jakim neutralnym miejscu myślałeś, kiedy składałeś
mi tę propozycję?
- Przypuszczam, że w tej chwili nie może być mowy ani o mojej, ani o twojej
akademii - odparł Brakiss.
- Zgadzam się z tobą.
- A zatem niech to będzie miejsce, znajdujące się z daleka od terenu walki. Może na
przeciwległym brzegu rzeki, w Świątyni Niebieskiego Liścia? Pamiętaj jednak o tym, że
musisz przybyć sam.
- A ty przybędziesz sam? - zapytał Skywalker. Brakiss wybuchnął serdecznym
śmiechem.
- Oczywiście. Nie potrzebuję, by ktokolwiek wspierał mnie albo bronił. Mam
nadzieję, że dotrzymasz danego słowa.
Luke odczekał chwilę, by upewnić się, że naprawdę Moc kieruje jego poczynaniami. I
on, i Brakiss potrafili tak precyzyjnie władać Mocą, że każdy z nich wyczułby, gdyby drugi
żywił jakieś niecne zamiary.
- Niech będzie, jak chcesz, Brakissie - odezwał się w końcu. - Spotkam się tam z tobą.
Przyjdę sam, a wówczas załatwimy nasze sprawy. Raz na zawsze.
ROZDZIAŁ 11
- Hej, to wcale nie było takie trudne - odezwał się uradowany Jacen.
Pochylił się do przodu, ale nie wstał z fotela drugiego pilota. Krzesło zaskrzypiało, a
w niezliczonych pęknięciach i szczelinach oparcia ukazała się wyściółka. Silniki
„Piorunochronu” mruczały, jęczały i krztusiły się, ale w końcu towarowy transportowiec
wyskoczył ponad warstwy atmosfery.
- Musiałeś to wykrakać, prawda, chłopcze? - zapytał Peckhum, słysząc pisk
alarmowych sygnałów, wydobywający się z pulpitu kontrolnego. Zbliżały się
nieprzyjacielskie maszyny. Następne. - Nadlatują cztery imperialne myśliwce typu TIE.
Wygląda na to, że dopiero wystartowały z hangarów Akademii Ciemnej Strony.
Jacen przełknął ślinę, przyglądając się lecącym jednostkom i zastanawiając się nad
tym, dokąd się skierują. Pokręcił głową.
- Och, blasterowe błyskawice! - mruknął. - Lepiej będzie, jeżeli wyślemy ten sygnał
alarmowy, zanim zaczną nas ostrzeliwać. W przeciwnym razie pomoc dla akademii Jedi może
przyjść za późno.
Peckhum obdarzył go ponurym spojrzeniem. Podkrążone, przekrwione oczy starego
pilota zdradzały, że sytuacja nie wygląda najlepiej.
- Musisz sam zająć się wysłaniem tego sygnału, Jacenie - powiedział. - Będę bardzo
zajęty wykonywaniem różnych manewrów i uników. Mam nadzieję, że statek to wytrzyma. -
Poklepał pulpit kontrolnej konsolety. - Przykro mi, że ci to robię, staruszku, ale nie na darmo
nazwałem cię „Piorunochronem”. Pokażemy tym imperialnym pilotom, co potrafimy.
Jacen zaczął oglądać pokrętła i przełączniki przestarzałego, nieznanego komunikatora.
Nie miał pojęcia, jak nastawić odpowiednią częstotliwość. Czuł się zagubiony. Żałował, że
nie ma przy nim Jainy. To ona była ekspertem, jeżeli chodziło o obsługiwanie i naprawianie
urządzeń i systemów. Wiedziałaby, jak wysłać sygnał, żeby przedarł się przez trzaski i
zakłócenia, trajkotanie imperialnych pilotów i warstwę ekranującą, utrudniającą nadawanie.
Chłopiec postanowił w końcu wysłać sygnał, korzystając ze wszystkich możliwych
częstotliwości nadajnika i największej mocy, jaką dysponował komunikator. Miał nadzieję, że
jej pobór nie okaże się na tyle duży, by osłabić energetyczne pola chroniące „Piorunochron”
przed strzałami nieprzyjacielskich maszyn.
- Tu mówi Jacen Solo - zaczął, a później kilka razy chrząknął. Nie miał pojęcia, co
powiedzieć, ale doszedł do wniosku, że szczegóły i tak nie mają większego znaczenia. -
Uwaga, uwaga! Wzywam Nową Republikę. Znaleźliśmy się w krytycznej sytuacji. Mówi
Jacen Solo z Yavina Cztery. Potrzebujemy natychmiastowej pomocy. Jesteśmy atakowani
przez myśliwce i żołnierzy Akademii Ciemnej Strony!
Powtarzam: imperialne myśliwce atakują akademię Jedi. Prosimy o natychmiastową
pomoc. Nasze generatory pól siłowych zostały zniszczone. W tej chwili toczą się walki na
lądzie, a z powietrza atakują myśliwce typu TIE. Sytuacja jest groźna. Prosimy o
natychmiastową pomoc. - Wyłączył mikrofon i popatrzył na Peckhuma. - Jak mi poszło? -
zapytał.
- Doskonale, chłopcze - odparł stary pilot.
W następnej sekundzie zmienił kurs, a po chwili zanurkował, i lecąc po spirali
skierował się znów ku powierzchni Yavina Cztery. W pobliżu „Piorunochronu” śmignęły
cztery myśliwce typu TIE, plując ogniem z luf wszystkich laserowych działek. Jeden strzał
rozprysnął się na dolnym polu ochronnym transportowca, ale pozostałe przeleciały przez
miejsce, w którym statek znajdował się jeszcze przed chwilą. Poszybowały w mroki
przestworzy, nie powodując żadnych zniszczeń.
- Kiedyś, bardzo dawno, byłem całkiem niezłym pilotem -odezwał się Peckhum. -
Możliwe, że nadal jestem... Przynajmniej tak uważam.
Jeden myśliwiec typu TIE odłączył się od pozostałej trójki i zatoczył ciasny łuk. Jego
pilot zaczął strzelać, nie zawracając sobie głowy celowaniem, wskutek czego w przestworza
poszybowały następne ogniste błyskawice.
Peckhum obniżył lot i wszedł w górne warstwy atmosfery, na skutek czego dolna
część kadłuba zaczęła się rozgrzewać. Później ponownie wystrzelił świecą w górę, a kiedy
znalazł się nad imperialną maszyną, zatoczył łuk i zawrócił. Tymczasem pilot myśliwca typu
TIE nie dawał za wygraną i strzelał bez przerwy, powtarzając każdy manewr statku
Peckhuma. W pewnej chwili z pulpitu sterowniczego pokiereszowanego transportowca
strzeliły snopy iskier. Na konsoletach aparatury diagnostycznej zamrugały czerwone lampki.
- Hmmm... Peckhumie? - zapytał Jacen. - Co oznaczają te alarmowe światełka?
- Oznaczają, że nasze ochronne pola słabną.
Chłopiec rozejrzał się po sterowni. Szukał jakiegoś komputera celowniczego albo
dźwigni spustowej.
- Czy twój statek nie jest uzbrojony?
Peckhum chrząknął i ponownie skierował transportowiec ku powierzchni Yavina
Cztery.
- To jednostka przystosowana do transportu towarów, chłopcze - przypomniał cicho. -
Pamiętaj także o tym, że najlepsze dni ma już za sobą. Nie spodziewałem się, że zostanę
zmuszony do wzięcia udziału w walce. Do licha, cieszę się, że przynajmniej urządzenie
przyrządzające posiłki w ogóle jeszcze funkcjonuje.
Pozostałe trzy jednostki imperialnej eskadry odleciały, by zająć się ostrzeliwaniem
akademii Jedi, ale pilot czwartego myśliwca typu TIE pozostał, ogarnięty tylko jedną myślą.
Tym razem urządzenia celownicze jego maszyny zdołały namierzyć statek i większość
laserowych błyskawic trafiała w kadłub bezbronnego „Piorunochronu”.
- Ten gość naprawdę chce nas wykończyć - stwierdził ponuro Jacen.
Peckhum przyspieszył jeszcze bardziej, przeciążając silniki poza granice
bezpieczeństwa. Wysłużony transportowiec stęknął i zatrzeszczał, po czym, raz po raz
miotany na boki podmuchami wiatru, zaczął pogrążać się w atmosferze.
Jacen zachwiał się i omal nie spadł z siedzenia. Ponownie chwycił mikrofon
komunikatora.
- Tu mówi Jacen Solo. Znaleźliśmy się w rozpaczliwym położeniu. Wzywamy
pomocy. Jakiś myśliwiec usiłuje zestrzelić nasz transportowiec. Proszę... czy ktoś nie
zechciałby nam pomóc?
Nie przestając manewrować statkiem, Peckhum spojrzał na Jacena kątem oka.
- Nikt nie przyleci tu tak szybko, żeby zdążyć, chłopcze - powiedział.
Jacen przypomniał sobie podobnie beznadziejną sytuacje., w jakiej znalazł się kiedyś
jego wujek. Luke Skywalker leciał wówczas wąskim korytarzem, starając się trafić protonową
torpedą w niewielki otwór wentylacyjnego szybu Gwiazdy Śmierci. Jego X-skrzydłowiec był
namierzany przez aparaturę celowniczą maszyny Dartha Vadera, a Luke nie potrafił zgubić
ścigających go myśliwców typu TIE i maszyn przechwytujących. Wówczas także sytuacja
wyglądała niewesoło... a jednak ojciec Jacena, Han Solo, pojawił się jakby znikąd i pomógł
wujowi wykonać zadanie.
Tym razem Jacen wiedział jednak, że ojca nie ma nigdzie w pobliżu, a nie potrafił
sobie wyobrazić, by ktoś nieoczekiwany wyskoczył z nadprzestrzeni, żeby wziąć udział w
walce i zatroszczyć się o nieprzyjacielską maszynę. Nie mógł liczyć na to, że będzie miał tyle
szczęścia.
W odbiorniku komunikatora rozległy się szumy i trzaski zakłóceń, po których odezwał
się czyjś triumfujący, gburowaty głos. Niestety, nie należał do osoby spieszącej na ratunek.
- Proszę, proszę... Jacen Solo! Jeden z tych nieznośnych smarkaczy Jedi, na których
natknęliśmy się na najniższych poziomach Coruscant! Pamiętasz mnie? Nazywam się Norys.
Byłem niegdyś przywódcą gangu Zagubionych. Kiedyś ukradłeś nam jajo
jastrzębionietoperza. Najwyższy czas, żebyśmy wyrównali nasze porachunki. Ha!
Jacen poczuł zimny dreszcz, jaki przewędrował wzdłuż kręgosłupa. Rzeczywiście,
pamiętał barczystego zawadiakę, który uwielbiał niszczyć wszystko, czego dotknął.
Tymczasem Norys ciągnął:
- Twój kolega, ten mały śmieciarz Zekk, postanowił przejść na służbę Drugiego
Imperium, ale ty dokonałeś niewłaściwego wyboru. Chciałem tylko, żebyś wiedział, kto za
chwilę zamieni twoją balię w bryłę żużlu.
- No cóż, dobrze, że znalazł trochę czasu, aby z nami pogawędzić - odezwał się
Peckhum. Mimo iż nie przestawał zmagać się ze sterowniczymi dźwigniami, nie był w stanie
manewrować transportowcem w taki sposób, by unikać strzałów Norysa. Wykorzystywał cały
talent, żeby zapobiec wpadnięciu „Piorunochronu” w nie kontrolowany lot nurkowy, który
zakończyłby się roztrzaskaniem o powierzchnię księżyca. - Nie sądzę, by zostało nam dużo
czasu, ale jestem pewien, że ten chłopak nie darowałby sobie do końca życia, gdyby
unicestwił mój statek, zanim powie kilka słów na pożegnanie.
Z silników „Piorunochronu” zaczęły się wydobywać kłęby dymu. Na kontrolnych
pulpitach rozjarzyły się następne alarmowe lampki. Tymczasem pilotowany przez Norysa
myśliwiec typu TIE nie przestawał pluć świetlistymi nitkami. Laserowe błyskawice raz po raz
trafiały w powgniatany kadłub, jakby starały się rozerwać go na strzępy.
Jacen popatrzył na komunikator, ale doszedł do wniosku, że wysyłanie kolejnego
sygnału alarmowego chyba na nic by się nie zdało.
Wierzchołki rosnących w dżungli drzew śmigały pod kadłubem transportowca. Jacen,
nie potrafiąc opanować ogarniającej go paniki, rozejrzał się w prawo i w lewo.
- Chyba to nie jest właściwa chwila, żeby opowiedzieć jakiś dowcip? - zapytał.
Peckhum pokręcił głową.
- Nie bardzo mi teraz do śmiechu, chłopcze - odparł cicho.
ROZDZIAŁ 12
Grube konary i gałęzie drzew rosnących w wilgotnym, cienistym lesie otaczały Zekka
ze wszystkich stron; niemal go przytłaczały. Przypominały mu mroczne podziemia Coruscant,
w których spędził kiedyś tyle czasu. Powoli zaczynał się czuć jak w domu.
Posługując się repulsorowymi plecakami, Najciemniejszy Rycerz i grupa Ciemnych
Jedi opadli z nieba. Po kilku chwilach odpoczynku, jakie spędzili na wierzchołkach drzew,
utorowali sobie drogę na najniższy poziom. Kiedy pierwsi wojownicy Brakissa znaleźli się na
ziemi, rozproszyli się po dżungli, by odnaleźć i otoczyć uciekających uczniów Jedi. Chcieli
pokonać przeciwników, których mistrz Skywalker indoktrynował tak długo, aż przyswoili
sobie filozofię życia, wyznawaną przez Rebeliantów.
Zekk nie bardzo znał się na polityce. Orientował się tylko, kim są jego przyjaciele i
podwładni. Wiedział także, kogo powinien uważać za zdrajcę. Miał tu na myśli przede
wszystkim Jacena i Jainę... a zwłaszcza Jainę. Kiedyś myślał, że może traktować ją jak
przyjaciółkę. Niczego przed nianie ukrywał. Dopiero później, kiedy Brakiss wszystko mu
wyjaśnił, Zekk zrozumiał, co naprawdę myśli o nim Jaina. Dziewczyna zbyt pochopnie
osądziła, że nie dysponuje on żadnym talentem Jedi i nie może się równać ani z nią, ani z jej
szlachetnie urodzonym braciszkiem, Jacenem. Młodzieniec wykazał jednak, że jest wrażliwy
na oddziaływanie Mocy. Udowodnił, że potrafi się nią posługiwać może nie gorzej niż
którekolwiek z bliźniąt.
Mimo to miał nadzieję, że żadne nie zechce stanąć z nim do walki. W przeciwnym
razie musiałby zademonstrować im własną potęgę i udowodnić, że dochowuje lojalności
Drugiemu Imperium. Pamiętał pierwszą poważną próbę, jaką przeszedł, walcząc z ulubionym
uczniem Tamith Kai, Vilasem. Próbę, którą zarozumiały młody mężczyzna przypłacił życiem.
Uniósł głowę i przekonał się, że jeden z jego Ciemnych Jedi zaplątał się w gałęzie na
wierzchołku jakiegoś drzewa. Przyglądał się, jak jego podwładny wyciągnął świetlny miecz i
machając nim w prawo i w lewo, odciął konary uniemożliwiające zejście na niższy poziom.
Nagle względną ciszę dżungli zakłócił piekielny skowyt. Nad głowami całej grupy
przeleciała eskadra myśliwców typu TIE, zawzięcie ostrzeliwująca jakieś naziemne cele.
Większość Ciemnych Jedi rozproszyła się i zaczęła przeszukiwać chaszcze. Zekk przywołał
trzech wojowników ciemnej strony, którzy znajdowali się najbliżej. Wszyscy czterej, z
głośnym trzaskiem przedzierając się przez gąszcze zarośli, zaczęli przeczesywać dziewiczą
dżunglę.
Po jakimś czasie dotarli do brzegu szerokiej rzeki, powoli toczącej brązowozielone
wody. Drobne fale pluskały, omywając brzeg i poruszając łodygami częściowo zanurzonych
paproci. W dole rzeki, trochę bliżej ruin wysokiej świątyni Massassów, unosiła się szturmowa
platforma, dowodzona przez złowrogą Siostrę Nocy.
Zekk przystanął na brzegu rzeki obok trójki podkomendnych. Ciemni Jedi wymienili
spojrzenia i wymownie popatrzyli w niebo. Dobrze wiedząc, o czym myślą, Najciemniejszy
Rycerz kiwnął głową.
- Tak - powiedział. - Wywołajmy burzę. Spowodujmy, że zerwie się wichura, która
powali wszystkie drzewa i wykurzy z kryjówek tych tchórzliwych Jedi.
Zerknął na bezchmurne błękitne niebo, po czym zajrzał w otchłań własnego serca.
Znalazł drzemiący w nim cień gniewu, odzwierciedlającego cały ból i wszystkie upokorzenia
i krzywdy, jakich doznał w życiu. Wiedział, jak posługiwać się gniewem, aby stał się jego
narzędziem albo bronią. Zaczął się skupiać i ściągać ku sobie masy powietrza. Wyczuł, że
stojący za jego plecami inni rycerze ciemnej strony czynią to samo. Po chwili zauważył, że
nad horyzontem zaczynają pojawiać się kłębiaste chmury. Obserwował, jak gromadzą się,
ciemnieją, gęstnieją, zaczynają sunąć po niebie w jego stronę...
Zerwała się wichura, a powietrze się ochłodziło. Rozległy się pierwsze trzaski
wyładowań, spowodowanych istnieniem statycznych ładunków elektrycznych. Fałdy
obrzeżonej szkarłatną lamówką peleryny Zekka załopotały za jego plecami. Wiatr wyszarpnął
pasemka starannie związanych w koński ogon ciemnych włosów, które zaczęły smagać twarz
młodzieńca. Między piętrzącymi się coraz wyżej burzowymi chmurami zaczynały
przeskakiwać ogniste błyskawice. Przeciągłe grzmoty zagłuszały nawet wycie silników
myśliwców typu TIE, raz po raz przecinających niebo nad ich głowami.
Zekk się uśmiechnął. Tak, nadciągała potężna, zwycięska burza.
Obserwując, jak chmury ciemnieją i nabrzmiewają, gotowe do uwolnienia niszczącej
mocy sił przyrody, usłyszał nagle przerywane odgłosy laserowych strzałów. Popatrzył w
niebo, na którym toczyła się dziwna bitwa. Zobaczył ciągnący za sobą warkocz dymu statek,
ścigany przez samotny myśliwiec TIE, który bezlitośnie ostrzeliwując ofiarę, raz po raz raził
ją sztychami laserowych błyskawic.
Nie ukrywając zdumienia, rozpoznał toporną, nieforemną sylwetkę „Piorunochronu” -
wysłużonego towarowego transportowca. Statek należał do starego Peckhuma, z którym
mieszkał przez wiele lat, kiedy przebywał na Coruscant.
Peckhum! Mimo tylu różnic, które ich dzieliły, Zekk i siwowłosy pilot byli bardzo
dobrymi przyjaciółmi. Poniewczasie młodzieniec przypomniał sobie, że stary mężczyzna,
pragnąc zarobić kilka dodatkowych kredytów, od czasu do czasu zaopatrywał akademię
Skywalkera w żywność i najpotrzebniejsze urządzenia. Czy możliwe, że przebywał na
porośniętym dżunglą księżycu tego ranka, kiedy rozpoczął się atak oddziałów Akademii
Ciemnej Strony?
Zekk poczuł ukłucie w sercu, a jego żołądek sparaliżowało przerażenie. Przestał się
koncentrować i stracił władzę, jaką sprawował nad nawałnicą.
Masy powietrza, dotychczas ściągane w stronę grupy Ciemnych Jedi, poszybowały w
przeciwnym kierunku. Wichura szarpnęła gałęziami sąsiednich drzew, mimo iż pozostali
wojownicy Brakissa czynili wszystko, co w ich mocy, by podtrzymać rozpraszającą się burzę.
- Nie, Peckhumie! - szepnął Zekk, wspominając chwile spędzone ze starym
mężczyzną.
Zadarł głowę i obserwował, jak myśliwiec typu TIE razi smugami laserowych
strzałów kadłub nieszczęsnego „Piorunochronu”. Błysk niewielkiej eksplozji, który dostrzegł
w pewnej chwili, uświadomił mu, że pokiereszowany towarowy transportowiec właśnie
stracił ostatnie ochronne pole.
„Piorunochron” obniżał lot, a on nie mógł zrobić nic, by zapobiec katastrofie.
Usłyszał za plecami zdumione okrzyki i zrozumiał, że pozostali Ciemni Jedi stracili
całkowicie władzę nad nadciągającą burzą. Wichura wprawdzie nie przestawała łamać gałęzi i
wyrywać z korzeniami młodych drzewek, ale w miarę jak wojownicy ciemnej strony, jeden
po drugim, rezygnowali z manipulowania siłami przyrody, nawałnica traciła coraz szybciej
impet, a chmury się rozpraszały.
Tymczasem podwładni Zekka zauważyli w gąszczu zarośli młodego ucznia Jedi.
Doszli do wniosku, że chłopiec albo usiłował ich zaskoczyć, albo po prostu ukrywał się w
obawie, że go zauważą.
Uczeń wstał i wyszedł z kępy chwastów. Odgarnął z czoła kosmyk blond włosów,
którymi wiatr smagał jego zaróżowione policzki. Był ubrany w szatę tak nieprawdopodobnie
krzykliwą - jaskrawopurpurowo-złoto-zielono-czerwoną - że Zekk zaczął się obawiać, iż
dostanie oczopląsu. Jakim cudem chłopiec mógł chociaż przez chwilę sądzić, że zdoła się
ukryć, mając na sobie takie ubranie?
Sprawiał wrażenie przerażonego, ale zdecydowanego. Wysunął dolną wargę, stanął
prosto i ujął się pod boki. Fałdy jego krzykliwego tęczowego stroju łopotały, tarmoszone
przez ostatnie podmuchy gniewnej wichury.
- No cóż, nie pozostawiacie mi wyboru - odezwał cię chłopiec, po czym chrząknął. -
Nazywam się Raynar i jestem rycerzem Jedi... uhm, kandydatem na rycerza. Albo
natychmiast się poddacie, albo będę musiał was zaatakować.
Dwaj towarzysze Zekka ryknęli serdecznym śmiechem, a potem, krok po kroku,
zaczęli się zbliżać do jasnowłosego chłopca. Raynar cofał się tak długo, aż uderzył plecami o
pień drzewa. Zacisnął powieki i zaczął się skupiać. Wstrzymał oddech, a jego twarz
poczerwieniała, a później okryła się purpurą.
Zekk poczuł delikatne, niewidzialne pchnięcie, i zrozumiał, że uczeń Skywalkera,
nieporadnie posługując się Mocą, usiłuje ich powstrzymać. Dwaj rycerze ciemnej strony,
którzy wyciągnęli zapalone świetlne miecze, chyba nawet tego nie zauważyli.
Najciemniejszy Rycerz stwierdził jednak, że nie mógłby stać bezczynnie i przyglądać
się, jak jego towarzysze mordują z zimną krwią bezbronną ofiarę. Chłopiec sprawiał wrażenie
dumnego i zuchwałego, ale Zekk dostrzegał w nim coś jeszcze... Jakąś niewinność?
Zdecydował się błyskawicznie, zanim jego podopieczni zdążyli zrobić użytek z broni
rycerzy Jedi. Uwolnił część własnej energii Mocy, pochwycił chłopca za połę różnobarwnej
szaty, szarpnął w górę i uniósł w powietrze. Błyskawicznie przerzucił go nad głowami
Ciemnych Jedi i cisnął w nurty rzeki. Raynar krzyknął, szybując w powietrzu, ale po chwili
zanurzył się w mętnej, mulistej wodzie.
Dwaj towarzysze Zekka odwrócili się jak użądleni i nie ukrywając gniewu, popatrzyli
na dowódcę. Tymczasem Raynar, oblepiony szlamem i mułem, dopłynął na płyciznę i zaczął
czyścić z błota poplamioną odzież.
- Czasami ważniejsze jest całkowite poniżenie przeciwnika niż zwykłe zabicie -
odezwał się Najciemniejszy Rycerz. - A my poniżyliśmy tego Jedi w sposób, którego nie
zapomni do końca życia.
Stojący przed nim wojownicy zachichotali, uznając trafność tej uwagi. Zekk
zrozumiał, że ich rozbroił... Przynajmniej na razie.
Ponownie skierował tęskne spojrzenie w niebo. Wypatrywał śladu „Piorunochronu”,
ale dostrzegł tylko rozwiewającą się smugę dymu. Żałował, że nie mógł jakoś pomóc staremu
przyjacielowi. Zastanawiał się, czy będzie musiał wliczyć śmierć Peckhuma w koszty
zwycięstwa nad uczniami akademii Jedi.
Uszkodzony transportowiec zniknął z widoku, zapewne kierując się ku miejscu, gdzie
miały rozstrzygnąć się z góry przesądzone losy bitwy. Najciemniejszy Rycerz był pewien, że
już nigdy nie dane mu będzie oglądać ani „Piorunochronu”, ani Peckhuma.
ROZDZIAŁ 13
Pilotowany przez Qorla myśliwiec typu TIE leciał nisko nad zielonym, falującym
oceanem liści. Pilot wypatrywał celów, które mógłby wskazywać żołnierzom Drugiego
Imperium, przeczesującym gęstą dżunglę. Pozostali piloci myśliwskiego skrzydła
wykonywali inne zadania. Zapewne krążyli nad dżunglą i ostrzeliwali wielką świątynię
mieszczącą akademię Jedi mistrza Skywalkera.
Qorl wątpił jednak, by jego uczeń Norys pamiętał o wykonywaniu rozkazów.
Zwłaszcza teraz, kiedy rozpętała się bitwa, a w powietrzu zaczęły się krzyżować błyskawice
laserowych strzałów. Obawiał się, że gburowaty osiłek zechce wybierać cele na oślep, przez
co upodobni się do wściekłego gundarka. Prawdopodobnie zniszczy w ten sposób sporo
rebelianckich urządzeń, ale może też pokrzyżować wiele planów.
Stary pilot czuł w sercu chłód, który z wolna przemieniał się w bryłę twardego lodu.
Na myśl o tym, że znów uczestniczy w powietrznej bitwie, powinien odczuwać podniecenie i
uniesienie. Powinien być wdzięczny, że może raz jeszcze siedzieć za sterami i walczyć,
pilotując własny myśliwiec typu TIE, powierzony mu przez Drugie Imperium.
Zamiast tego żywił zastrzeżenia. Ogarniały go wątpliwości. Wzdragał się na myśl o
tym, że może dokonał niewłaściwego wyboru. Obawiał się, że Drugie Imperium może zostać
zmuszone do zapłacenia słonej ceny za bitwę, którą właśnie rozpoczęło.
Szczególne rozczarowanie przeżywał, kiedy myślał o Norysie. Zastanawiając się nad
tym, czy go wybrać, wiedział, że krzepki chłopak przeżył wiele lat w trudnych warunkach,
walcząc z innymi o przetrwanie. Pamiętał też, że Norys był przywódcą gangu Zagubionych,
roszczących sobie prawa do części podziemi na Coruscant. Wszystko to uczyniło z niego
brutalnego, bezwzględnego zabijakę. Barczysty młodzieniec palił się jednak do nauki.
Poprzysiągł sobie, że zostanie imperialnym żołnierzem. Wydawało mu się, że w ten sposób
może nadal sprawować władzę, nie bojąc się nikogo i niczego. Miał wszystkie cechy
charakteru, których tak bardzo poszukiwało Drugie Imperium.
Qorl wiedział wszakże, że lojalny żołnierz powinien bez wahania wykonywać
wszelkie rozkazy. Imperium nie mogło pozwolić sobie na to, aby jego słudzy zachowywali się
jak wolni strzelcy. Nie mogło dopuścić, aby kierowali się własnymi zachciankami, a nie
rozkazami, otrzymywanymi od zwierzchników. W miarę jednak, jak Norys przyzwyczajał się
do zmienionej sytuacji życiowej, stawał się coraz bardziej arogancki i zarozumiały, a czasami
nawet nieposłuszny.
Chłopak był żądnym krwi zabijaką. Wszystko, co robił, miało służyć niszczeniu,
zadawaniu bólu, odnoszeniu zwycięstwa za wszelką cenę i utwierdzaniu siebie w
przekonaniu, że sprawuje nad wszystkim władzę. Nie walczył, kierując się chwałą Drugiego
Imperium ani potrzebą przywrócenia Nowego Ładu w galaktyce, ani jakimkolwiek innym
politycznym celem. Walczył jedynie po to, aby walczyć. Bez względu na to, po czyjej stronie
stawał, w takim postępowaniu mogło kryć się śmiertelne zagrożenie.
Qorl zatoczył krąg nad miejscem w dżungli, w którym szalał pożar, wzniecony przez
jeden z bombowców typu TIE. Później zaczął lecieć wzdłuż brzegu rzeki. Kierował się ku
ruinom świątyni, w pobliżu której unosiła się nad koronami drzew dowodzona przez Tamith
Kai bojowa platforma. Nagle usłyszał w odbiorniku komunikatora czyjś wyraźny,
zrozpaczony głos, rozbrzmiewający we wszystkich możliwych pasmach częstotliwości.
Rozpoznał go bez trudu.
- Uwaga, uwaga! Wzywani Nową Republikę. Znaleźliśmy się w krytycznej sytuacji.
Mówi Jacen Solo z Yavina Cztery. Potrzebujemy natychmiastowej pomocy. Jesteśmy
atakowani przez myśliwce i żołnierzy Akademii Ciemnej Strony!
Qorl wyprostował się, poprawił czarny hełm i wyrównał lot maszyny. Przypominał
sobie kilkunastoletnie bliźnięta, które pomogły naprawić jego poprzedni myśliwiec typu TIE,
uszkodzony podczas lądowania na Yavinie Cztery. Pamiętał brata i siostrę, których uwięził i z
którymi później siedział przy ognisku płonącym obok kryjówki w dżungli. Oboje
zaproponowali wówczas, że zostaną jego przyjaciółmi, i starali się go namówić, żeby
zawrócił ze złej drogi i przestał być lojalnym sługą Imperium. Przypomniał sobie, że wtedy
oparł się pokusie. Górę wzięły przekonania, jakie wpojono mu podczas nauki w imperialnej
wojskowej akademii.
Poddanie się oznacza zdradę.
Qorl odleciał z Yavina Cztery i został przyjęty na służbę w Akademii Ciemnej Strony.
Przyglądał się później, jak porwane bliźnięta są poddawane rygorystycznym ćwiczeniom,
prowadzonym pod nadzorem pałającej żądzą mordu Tamith Kai i bezlitosnego Brakissa. Qorl
był do głębi serca wstrząśnięty postępowaniem i uwagami, czynionymi przez Siostrę Nocy i
naczelnika imperialnej uczelni. Uświadomił sobie, że oboje mają za nic życie bliźniąt Jedi.
Nikt nigdy się nie dowiedział, że to Qorl pomógł młodym rycerzom uciec z Akademii
Ciemnej Strony. Później, starając się chociaż wobec samego siebie odpokutować za tę chwilę
słabości, czynił wszystko, co mógł, by tym wierniej służyć Drugiemu Imperium. To on
dowodził atakiem na rebeliancki krążownik, z którego ładowni ukradziono rdzenie jednostek
napędu nadświetlnego i baterie do turbolaserów. To on harował w pocie czoła, aby Norys i
inni członkowie gangu Zagubionych przemienili się w sprawnych, pełnowartościowych
szturmowców.
Nagle ujrzał przelatujący nad głową statek, poznaczony bliznami blasterowych
strzałów wysłużony towarowy transportowiec. Maszyna ciągnęła za sobą warkocz dymu.
Qorl rozpoznał jej sylwetkę i przekonał się, że widzi nie uzbrojoną jednostkę o przestarzałej
konstrukcji. Silniki statku nie dysponowały dużą mocą, a ochronne pola siłowe nie zostały
zaprojektowane z myślą o braniu udziału w jakiejkolwiek walce.
Stary pilot zauważył po chwili, że transportowiec jest ścigany przez pojedynczy
myśliwiec typu TIE.
Czując niesmak i wstyd stwierdził, że pilot imperialnej maszyny, marnując jeden
strzał po drugim, czasami, przez najzwyklejszy przypadek, trafia w powgniatany kadłub
ofiary. Zorientował się, że jedynie kwestią czasu pozostaje, kiedy statek rozleci się na
kawałki.
Nastawił częstotliwość nadajnika komunikatora w taki sposób, by porozumieć się
bezpośrednio z pilotem imperialnej maszyny.
- Pilocie myśliwca typu TIE, zamelduj się - rozkazał zwięźle.
Gburowaty głos, który po chwili rozległ się w słuchawkach hełmu, wcale go nie
zdumiał.
- Tu Norys, staruszku. Nie zawracaj mi głowy. Jestem zajęty strzelaniem do celu.
Qorl przełknął ślinę, ale mimo to poczuł, że jego gardło pozostało suche.
- Norysie, zdołałeś już unieszkodliwić swój cel - oznajmił. - Ten transportowiec nie
jest najważniejszym obiektem, jaki mamy zniszczyć w trakcie tej bitwy. Otrzymałeś rozkaz,
żeby atakować akademię Jedi. Ten statek już nie zdoła wyrządzić Drugiemu Imperium żadnej
krzywdy.
- Odczep się ode mnie, staruszku - odparł Norys. - To mój łup i nie zamierzam z niego
rezygnować.
Qorl zmusił się, by zachować spokój.
- Nie jesteśmy tu po to, żeby zbierać trofea, Norysie. Pamiętaj o tym, że walczysz ku
chwale Drugiego Imperium, a nie po to, żeby stać się bohaterem.
- Możesz kazać się wypchać - warknął Norys. - Nie pozwolę, żeby jakiś stary tchórz
mówił mi, co mam robić.
Gburowaty zabijaka wyłączył komunikator i puścił się w dalszą pogoń za płonącym
transportowcem. Zupełnie nie mierząc, raz po raz posyłał w jego stronę laserowe błyskawice.
Rozczarowanie, jakie dotąd ogarniało Qorla, zamieniło się we wściekłość.
Postępowanie młodocianego osiłka stało w jaskrawej sprzeczności ze wszystkim, czym
chlubiło się Imperium. Stary pilot przypomniał sobie czasy własnego szkolenia. Wówczas on
i inni kandydaci współdziałali jak elementy precyzyjnej maszyny. Musieli być
zdyscyplinowani, dobrze wychowani i skłonni do wykonywania rozkazów. Swoim
postępowaniem pomagali szerzyć Nowy Ład, który Imperator zamierzał wprowadzić w całej
galaktyce. Warto było walczyć o takie ideały.
Tymczasem Norys kpił w żywe oczy z takiej filozofii życia. Nie dbał, o co walczy.
Z odbiornika komunikatora rozległ się ten sam głos, zajmujący wszystkie pasma
częstotliwości:
- Tu mówi Jacen Solo. Znaleźliśmy się w rozpaczliwym położeniu. Wzywamy
pomocy. Jakiś myśliwiec usiłuje zestrzelić nasz transportowiec. Proszę... czy ktoś nie
zechciałby nam pomóc?
Dręczony niepokojem Qorl obniżył lot maszyny, tak że leciała teraz tuż nad
wierzchołkami drzew. Jacen Solo należał do szlachetnych przeciwników. Był uczciwy i
odważny, mimo iż związał swój los z grupką Rebeliantów, a nie z Drugim Imperium. Czy
jednak mógł ponosić za to winę? Przecież jego matka sprawowała funkcję przewodniczącej
rządu Rebeliantów.
W przeciwieństwie do niego Norys mógł dokonać wyboru. Rozrośnięty w barach
wyrostek wiedział, w jakim celu jest szkolony. Z ochotą przywdział imperialny mundur i robił
wszystko, żeby zostać pilotem, a mimo to nie postępował zgodnie z regułami. Był właściwie
tylko bezdusznym, bezlitosnym, żądnym krwi zabijaką.
Jego myśliwiec typu TIE nie przestawał lecieć w strumieniu gazów wydechowych,
ciągnących się za uszkodzonym, niezdolnym do walki transportowcem. Spod wsporników
silników statku wydobywały się kłęby dymu. W pewnej chwili Qorl zauważył, że zanikło
ostatnie pole siłowe, chroniące dotąd kadłub jednostki.
Ujrzawszy to, Norys dał ognia z luf laserowych działek. Pokrył płyty poszycia
nowymi czarnymi bliznami.
Qorl pstryknął przełącznikiem i przesłał energię do systemów uzbrojenia, a potem
włączył urządzenie celownicze. Uświadamiał sobie, że rażony nie ustającymi strzałami
Norysa „Piorunochron” może za kilka sekund eksplodować. Nie zdziwiłoby go, gdyby nawet
wówczas zabijaka nie przestał strzelać do płonących szczątków, by upewnić się, że nikt nie
przeżyje katastrofy.
Poczuł, że wzbiera w nim obrzydzenie. Wyłączył zasilanie obwodu mikrofonu
komunikatora i mruknął do siebie:
- Czy stracę godność, jeżeli zabiję kogoś, kto swoim postępowaniem udowodnił, że
nie wie, czym jest honor?
Kiedy odbywał szkolenie w imperialnej akademii, szczegółowo zapoznał się z
podzespołami i urządzeniami myśliwca typu TIE. Dobrze znał wszystkie jego słabe punkty.
Wiedział, co robić, by je zniszczyć.
Wziął na cel dysze wylotowe reaktorów maszyny Norysa.
Tymczasem młodociany zabijaka, całkowicie ignorując uwagi instruktora, nie
przestawał zasypywać kadłuba „Piorunochronu” lawiną laserowych błyskawic. Jedyną
różnicę stanowiło to, że teraz czekał dłużej przed oddaniem następnego strzału, zupełnie
jakby napawał się ostatnimi chwilami lotu starego transportowca.
„Piorunochron” zakołysał siew locie. Zapewne jego piloci podjęli ostatnią próbę
uniknięcia trafienia.
Qorl namierzył myśliwiec Norysa.
Przycisnął guzik spustowy i wystrzelił.
Maszyna Norysa eksplodowała w locie. Zamieniła się w ognistą kulę i zniknęła tak
szybko, że młodociany zabijaka chyba nawet nie miał czasu krzyknąć ze zdumienia.
Zawstydzony faktem, że jego postępowanie jest zdradą interesów Drugiego Imperium,
Qorl nawet nie usiłował porozumieć się z pilotami „Piorunochronu”. Po prostu zmienił kurs i
skierował się w stronę głównego pola walki. Tymczasem uszkodzony transportowiec poleciał
dalej, z trudem utrzymując siew powietrzu. Prawdopodobnie piloci walczyli, aby wylądować,
nie rozbijając się o gałęzie i konary.
ROZDZIAŁ 14
W powietrzu nad akademią Jedi i w otaczającej wielką świątynię dżungli toczyły się
zacięte walki. Tymczasem imperialny dywersant Orvak czołgał się metr po metrze coraz
dalej, nie rezygnując z wykonania drugiej części starannie opracowanego planu.
Pozostawił myśliwiec typu TIE na polanie, w pobliżu generatorów siłowego pola.
Zniszczył je, wysadzając w powietrze urządzenia zasilające, ale zamierzał tam powrócić,
kiedy upora się z trudniejszym zadaniem. Nie zauważony przez nikogo, od kilku godzin
przedzierał się przez najdziksze ostępy, zmierzając w kierunku ogromnej świątyni.
W pobliżu płonęło kilka drzew, wysyłając ku niebu kłęby siwego cuchnącego dymu. Z
oddali dolatywały odgłosy blasterowych strzałów, a od czasu do czasu także buczenie
świetlnych mieczy. Imperialny komandos nie przestawał się czołgać, starając się zachowywać
jak najciszej. Nie mógł ryzykować, że przypadkowy odgłos ujawni miejsce, w którym się
znajduje.
Szkoleni przez Skywalkera uczniowie Jedi opuścili w popłochu wielką świątynię i
rozbiegli się po dżungli, żeby toczyć pojedynki z wojownikami mistrza Brakissa. Pozostawili
obiekt bez ochrony, ułatwiając mu pracę.
Skradając się w stronę prastarej budowli, wciąż jeszcze otoczonej przez gęstą dżunglę,
Orvak dostrzegł na omszałych ze starości kamiennych blokach całkiem świeże czarne smugi,
osmalone miejsca, w które trafiły laserowe strzały i protonowe ładunki wybuchowe, zrzucane
z powietrza przez pilotów bombowców typu TIE. Wszędobylskie pędy winorośli, jeszcze
niedawno oplatające boki kamiennej piramidy, pod wpływem płomieni sczerniały, poskręcały
się i zeschły. Oderwały się od kamiennych bloków i spoczęły jedne na drugich u stóp
zigguratu. Jeden ładunek wybuchowy, który eksplodował szczególnie blisko świątyni,
zniszczył wrota hangaru, wskutek czego obronna flota Skywalkera nie mogła poderwać się do
lotu.
Orvak z radością pomyślał, że wreszcie gigantyczna budowla, która przetrwała w
niemal nie naruszonym kształcie całe tysiąclecia, została nadwerężona. Uszkodzenia nie były
jednak zbyt duże. Musi zatem dokończyć dzieła zniszczenia.
Poruszając się bardzo ostrożnie i raz po raz kryjąc w zaroślach osłoniętą hełmem
głowę, imperialny sabotażysta pełznął dalej. Szarpał pędy dzikiej winorośli i wyrywał z
korzeniami paprocie, aż w końcu znalazł się na skraju dżungli, dochodzącej niemal do samej
tylnej ściany wielkiej budowli.
Po niebie nie przestawały śmigać myśliwce typu TIE, podobne do złowieszczych
drapieżnych ptaków. Orvak popatrzył w górę. W skrytości ducha życzył pilotom powodzenia.
Z boku wielkiej piramidy zobaczył przestronny dziedziniec, zapewne niedawno
wybrukowany albo tylko oczyszczony z porastających go krzaków i chwastów. Przeciwległy
koniec placu przylegał do murów kamiennej budowli, w których dostrzegł mroczny prostokąt
drzwi. Wyobrażając sobie, jakie ćwiczenia musieli wykonywać tu uczniowie Jedi, Orvak
ostrożnie stanął na skraju dziedzińca.
Przekonał się, że między kamieniami i płytami zaczęły na nowo wyrastać pierwsze
chwasty. Niewątpliwie po kilku następnych miesiącach od chwili, kiedy zniszczy świątynię,
dżungla triumfalnie powróci, żeby upomnieć się o to, co jej odebrano. Pomyślał, że dopiero to
będzie oznaczało ostateczny koniec akademii Jedi. Miał nadzieję, że do tego czasu zdąży
wrócić na pokład Akademii Ciemnej Strony. Może nawet zostanie awansowany na oficera i
obejmie służbę na którymś gwiezdnym niszczycielu... Wszystko zależało od tego, czy
pomyślnie wykona drugą część zadania.
Kiedy strzelanina się nasiliła, a w dżungli niedaleko świątyni eksplodowało kilka
bomb protonowych, Orvak zdecydował się rozpocząć akcję. Nisko pochylony, przebiegł
przez wybrukowany kamieniami dziedziniec. Zdążał ku ciemnemu otworowi drzwi
wiodących do zagadkowej świątyni Rebeliantów.
Kiedy znalazł się na progu, na chwilę przystanął. Cieszył się, że aparatura hełmu
przefiltruje wszystkie trujące wyziewy, jakie mogły wydostawać się z wnętrza. Któż mógł
wiedzieć, jakie straszliwe pułapki pozakładali czarownicy Jedi?
Posłużył się umieszczonymi w hełmie czujnikami, aby stwierdzić, w jakich miejscach
mogły zostać ukryte owe urządzenia. Żadnych jednak nie odnalazł... Nie zdziwił się,
ponieważ atak oddziałów Akademii Ciemnej Strony nastąpił tak nieoczekiwanie, że z
pewnością rycerze Jedi nie mieli czasu przygotować się do obrony.
Poprawił pakunek na plecach i wszedł do wielkiej świątyni Massassów. Mimo iż nie
znał rozkładu pomieszczeń, pobiegł korytarzem. Mijał komnaty mieszkalne, wielkie jadalnie,
ale nie zauważył niczego ciekawego, co warto byłoby wysadzić w powietrze.
Dotarł do szybu turbowindy i zjechał na najniższy poziom, na którym mieścił się
zamknięty hangar z lądowiskiem. Liczył na to, że może właśnie tam wykorzysta najlepiej
pozostałe ładunki wybuchowe. Spodziewał się, że ich eksplozje zniszczą całą flotę
rebelianckich gwiezdnych statków. Kiedy jednak wyskoczył z kabiny turbowindy, niemal nie
mógł uwierzyć własnym oczom. Mimo półmroku panującego w wielkim pomieszczeniu,
zorientował się, że na płycie lądowiska znajduje się tylko jeden mały statek. Zwrócił uwagę
na dziwne opływowe kształty i kadłub, pokryty lśniącym pancerzem. Nie zauważył niczego
więcej. Żadnej floty gwiezdnych statków, żadnych silnych systemów uzbrojenia. Parsknął
pogardliwie, nie umiejąc ukryć rozczarowania.
Nagle w hangarze rozjęczały się sygnały alarmowe. Czerwone mrugające światła
poraziły oczy imperialnego dywersanta. W jego kierunku, przeraźliwie gwiżdżąc i piszcząc,
zaczął sunąć niewielki baryłkowaty robot. Z końcówki spawalniczej, wystającej z
cylindrycznego korpusu automatu, tryskały snopy błękitnych wyładowań elektrycznych.
Ogarnięty paniką Orvak wpadł do kabiny turbowindy i przycisnął guzik kontrolny,
aby zamknąć drzwi klatki. Czy możliwe, by podstępni rycerze Jedi wykorzystali do obrony
hangaru cały zastęp androidów-morderców? Śmiercionośnych, silnie uzbrojonych automatów,
słynących z tego, że nigdy, przenigdy nie chybiały?
Zanim skrzydła drzwi się zamknęły, a klatka zaczęła sunąć na wyższe poziomy,
przerażony sabotażysta po raz ostatni rzucił okiem na płytę lądowiska. Uświadomił sobie, że
napastnik był tylko samotnym astronawigacyjnym robotem, który tocząc się po metalowych
płytach, wydawał standardowe alarmowe dźwięki, jakie konstruktorzy zapisali w pamięci
jego komputera. Wszystko wskazywało na to, że w hangarze nie przebywał nikt, kto mógłby
je usłyszeć.
Komandor Orvak, wyraźnie odprężony, nerwowo zachichotał. Samotny
astronawigacyjny robot! Zawsze zdumiewał się, ilekroć widział najzwyklejsze automaty,
mające o sobie zbyt wysokie mniemanie. Natychmiast przestał się bać, że może wpaść w
pułapkę.
Tak czy inaczej, musiał znaleźć inne miejsce, które nadawałoby się do jego celu.
Mające większe znaczenie.
W końcu znalazł to, czego szukał. Na najwyższym poziomie ogromnej piramidy.
Wjechał turbowindąna samą górę, a potem wyszedł z kabiny. Trzymając blaster
gotowy do strzału, aby móc trafić każdego, kto wyłoniłby się z mrocznego kąta, imperialny
komandos ostrożnie wkroczył do wielkiej komnaty audiencyjnej.
Jej ściany wyłożono polerowanymi płytami i ozdobiono różnobarwnymi kamykami.
W przeciwległym krańcu wznosiło się podwyższenie. Orvak wyobraził sobie, że to właśnie
stamtąd instruktorzy Rebeliantów wygłaszali przemówienia do uczniów. Prawdopodobnie na
tym samym podwyższeniu dekorowali jedni drugich medalami za zwycięstwa, odniesione w
trakcie walk przeciwko prawowitym władcom galaktyki. Możliwe też, że właśnie tam
odprawiali swoje ohydne czary.
Tak - pomyślał. - To miejsce nadaje się doskonale.
Zrzucił z barków plecak i przystąpił do wykonania zadania. Poruszał się szybko,
czując przyspieszone uderzenia serca. Cieszył się na myśl o tym, że niedługo zakończy akcję,
w której stracił życie jego towarzysz, Dareb. Ściągnął z głowy czarny hełm, żeby lepiej
widzieć w niepewnym blasku promieni słonecznych, które wpadały przez umieszczone w
sklepieniu świetliki.
W powietrzu nad dżunglą snuły się chmury dymu, podobne do ciemnej wodnej farby,
którą jakiś malarz usiłował zamazać błękit nieba. W wielkiej komnacie rozbrzmiewało echo
strzałów bitew, toczących się w leśnej głuszy. Orvak nie słyszał jednak żadnych dźwięków
dobiegających z wnętrza świątyni. Nie widział także, by cokolwiek się w niej poruszało.
Doszedł do przekonania, że wielka piramida jest całkowicie wyludniona. Nie musiał się
spieszyć. Mógł poświęcić trochę więcej czasu, by jak najlepiej wykonać zadanie.
Ruszył w stronę podwyższenia, nie przejmując się tym, że jego podkute buty głośno
dźwięczą w zetknięciu z kamiennymi płytami posadzki. Odszukał umieszczone pośrodku
wielkiej sali najlepsze miejsce. Pomyślał, że to właśnie stąd siła potwornej eksplozji powinna
skierować się we wszystkie strony. Ściągnął grube skórzane rękawice, żeby móc szybciej
posługiwać się precyzyjnymi elektronicznymi podzespołami.
Pracując szybko, ale uważnie, wyjął cztery ostatnie termiczne detonatory, jakie mu
pozostały, po czym sprzągł wszystkie ze sobą. Później dołączył je do jednego urządzenia
odmierzającego upływ czasu, a następnie umieścił w czterech punktach komnaty, mniej
więcej w takich samych odległościach od centralnego czasomierza. Leżące na posadzce
rozciągnięte przewody kojarzyły mu się ze szprychami ogromnego koła.
Tak, eksplozja będzie naprawdę wspaniała.
W idealnym przypadku, kiedy wszystkie detonatory eksplodują równocześnie, siła
wybuchu powinna unieść w powietrze sklepienie świątyni jak ogromny głaz, wyrzucony z
czeluści czynnego wulkanu. Fala uderzeniowa wyrwie w posadzce komnaty audiencyjnej
wielką dziurę i przeniknie na niższe poziomy, na których rozsadzi mury prastarej budowli.
Cała piramida runie i legnie w gruzach. Osiągnie stan, w jakim powinna znajdować się od
dawna.
Orvak skończył rozkładać detonatory i powrócił do centralnego czasomierza.
Uklęknął na wypolerowanej posadzce i zaczął nastawiać pokrętła mechanizmu zegarowego. Z
przewrotną satysfakcją pomyślał, że w tej sali już nigdy nie wysłuchają wykładów żadni
Rebelianci. Ani jeden z przyszłych rycerzy Jedi nie nauczy się tu rebelianckiej filozofii życia.
W wielkiej komnacie nie odbędzie się więcej żadna ceremonia dekorowania medalami czy
świętowania odniesionego zwycięstwa.
Wkrótce cała świątynia zamieni się w ruinę.
Klęcząc na posadzce, Orvak wystukał na klawiaturze kombinację będącą kodem
uzbrajającym ładunki wybuchowe. Na obudowach wszystkich detonatorów, rozmieszczonych
w czterech punktach ogromnej sali, zaczęły mrugać zielone lampki. Sygnalizowały gotowość
do pracy i zarazem żądanie wydania ostatecznego rozkazu.
Rzuciwszy okiem na wszystkie ładunki wybuchowe, imperialny komandos
uśmiechnął się do siebie, po czym wcisnął guzik, oznaczony: AKTYWACJA.
Dopiero z tą
chwilą czasomierz zaczął odliczać upływ czasu. Orvak musiał teraz jak najszybciej opuścić
mury akademii Jedi.
Poruszył się i chciał wstać z posadzki. Oparł dłoń na wypolerowanej kamiennej
płycie, ale kątem oka dostrzegł, że pod ścianą poruszyło się coś błyszczącego, opalizującego i
odbijającego rozproszone światło... coś niemal przezroczystego. Zalśniło tęczowym blaskiem,
jakby rozszczepiło jakiś promień słońca, który wpadł przez jeden ze świetlików.
Orvak wyciągnął blaster i nie wstając z posadzki, zamarł w obronnym przysiadzie.
- Kto tam? - zapytał, starając się nadać głosowi jak najgroźniejsze brzmienie.
Po chwili znów ujrzał taki sam błysk. Wydało mu się, że dostrzega opalizujący
podłużny kształt, wijący się i pełznący ku niemu po płytach posadzki. Po chwili jednak
ponownie stracił go z oczu.
Kilkakrotnie wystrzelił z blastera, mierząc w miejsce, w którym ostatnio dostrzegł
tęczowe błyski. W kamiennych płytach utworzyły się sczerniałe wgłębienia. Śmiercionośne
błyskawice odskoczyły od gładkiej płyty i poszybowały we wszystkie strony, aby ponownie
odbić się od kamiennych ścian i powrócić ku środkowi komnaty. Widząc to, Orvak
rozpłaszczył się na posadzce. Obawiał się, że w każdej chwili może zostać zaatakowany przez
ukrytych obrońców świątyni. Stracił z widoku dziwną, opalizującą rzecz, ale nie przestał się
zastanawiać nad tym, co właściwie widział. Doszedł do wniosku, że niewątpliwie musiała to
być jakaś podstępna sztuczka, do jakiej uciekli się czarownicy Jedi, żeby odwrócić jego
uwagę. Nie powinien wyciągać blastera i strzelać, ale nie zamierzał dać się pochwycić
jakiemuś rycerzowi Jedi.
W tej samej chwili poczuł, że coś ukłuło go w dłoń, wspierającą się o kamienną płytę.
Spojrzał tam i zobaczył, że w dwóch nakłutych miejscach pojawiły się kropelki krwi.
Zauważył także trójkątny łeb jakiegoś gada - szklistego, kryształowego węża!
- Hej! - krzyknął, nie wiedząc, co ma o tym sądzić.
Zanim zdążył wstać z posadzki, kryształowy gad rozwarł szczęki, a później opadł na
posadzkę i wijąc się zaczął pełznąć w kierunku szczeliny, widocznej w pobliskiej ścianie.
Orvak zauważył jeszcze błysk światła, po czym dziwaczny wąż zniknął, jakby nigdy go nie
było.
Imperialny dywersant stwierdził jednak, że i tak nie bardzo się tym przejmuje. Z
wolna ogarniała go przemożna chęć ułożenia się do snu. Wywołany ukąszeniem ból zaczynał
przemieniać się w nieszkodliwe mrowienie. Ogarnięty sennością Orvak pomyślał, że kiedy się
obudzi, z pewnością poczuje się o wiele lepiej.
Wyciągnął się na kamiennych płytach i zapadł w głęboki sen, nie przejmując się tym,
że leży tuż obok odliczającego upływ czasu urządzenia.
Tymczasem cyferki na miniaturowej tarczy nie przestawały przeskakiwać,
nieubłaganie dążąc do osiągnięcia stanu, kiedy pokażą same zera.
ROZDZIAŁ 15
Tenel Ka stała na krawędzi szturmowej platformy. Napinała mięśnie, przygotowując
ciało i zmysły Jedi do walki.
Zwinęła cienką linkę i złożyła ramiona kotwiczki, a potem umieściła jedno i drugie w
kieszeni u pasa. Następnie wyciągnęła silnie umięśnioną rękę i pochwyciła sporządzoną z
zęba rankora rękojeść świetlnego miecza. Uniosła ją i wysunęła energetyczną klingę. Tuż za
dziewczyną stał o wiele wyższy od niej Lowbacca. Najeżył wszystkie kłaki rudobrązowej
sierści i cofnął ciemne wargi, by obnażyć groźne kły. Trzymał oburącz podobną do potężnej
pałki rękojeść, z której wystawało ostrze barwy roztopionego brązu.
Przebywający na wyższym pokładzie bojowej platformy szturmowcy, zdumieni
pojawieniem się nieoczekiwanych gości, natychmiast ruszyli w ich stronę. Wyciągnęli
blastery. Ani przez sekundę nie wątpili, że za chwilę ich pokonają.
- O rety, panie Lowbacco - odezwał się na ich widok Em Teedee. - Może powinniśmy
zaplanować tę akcję chociaż odrobinę staranniej?
Lowie warknął, ale Tenel Ka się wyprostowała. Nie straciła wiary we własne
umiejętności.
- Moc jest z nami - oznajmiła. - I to jest fakt.
Nad głowami obojga młodych rycerzy Jedi przeleciał samotny bombowiec typu TIE.
Jego pilot właśnie zrzucił kilka protonowych ładunków wybuchowych w różnych miejscach
dżungli. Zewsząd dobiegały odgłosy blasterowych strzałów.
Nad pokładem szturmowej platformy wznosiła się nadbudówka mieszcząca
stanowisko dowodzenia. Stała na nim odziana w czarną pelerynę Siostra Nocy Tamith Kai,
podobna do ogromnego drapieżnego ptaka. Odwróciła się w stronę dwojga intruzów, a
wówczas jej szkarłatnowiśniowe wargi cofnęły się, ukazując zęby. Tymczasem Tenel Ka i
młody Wookie postąpili trzy kroki w kierunku czekających szturmowców.
Jeden z zakutych w białe pancerze żołnierzy, widocznie bardziej zdenerwowany
widokiem młodych Jedi niż pozostali, uniósł blaster i strzelił. Wojowniczka z Dathomiry
machnęła świetlistym ostrzem i bez trudu odbiła wiązkę energii, która poszybowała ku niebu.
Później, jakby ona i Lowie ustalili to zawczasu, oboje głośno krzyknęli i skoczyli ku
szturmowcom. Wymachiwali tak szybko klingami świetlnych mieczy, że imperialni żołnierze,
chociaż raz po raz strzelali z blasterów, wpadli w panikę. Młody Wookie i wojowniczka z
Dathomiry przedarli się przez ich szeregi jak tornado.
Stojąca nieco wyżej na stanowisku dowodzenia Tamith Kai oparła ręce o poręcz
pomostu i w milczeniu przyglądała się walce.
- Dziewczyna należy do mnie - odezwała się w pewnej chwili. - Za chwilę osobiście
zmiażdżę jej serce.
Tenel Ka raz jeszcze machnęła świetlistą klingą i wyeliminowała z dalszej walki
następnego szturmowca. Odwróciła się, kiedy usłyszała głos Siostry Nocy. Czuła
przyspieszone uderzenia serca, które biło w jej piersi niczym młot, ale oddychała spokojnie,
miarowo. Przygotowała się do tej walki i pokładała zaufanie we własnej sile i fizycznej
sprawności. Wierzyła, że odniesie zwycięstwo.
- To oznacza, że musisz odtąd sam radzić sobie z pozostałymi szturmowcami, Lowie -
powiedziała.
Jednym skokiem znalazła się na pomoście dowodzenia, gotowa stoczyć pojedynek z
groźną przeciwniczką.
Młody Wookie zaryczał na znak, że potrafi sprostać wyzwaniu, ale przypięty do jego
pasa miniaturowy android-tłumacz nie wyglądał na przekonanego.
- Proszę, niech pan uważa, panie Lowbacco - zapiszczał, wyraźnie przerażony. - Nie
byłoby rozsądnie, gdyby dał się pan opanować manii wielkości.
Szturmowcy widząc, że mogą walczyć teraz tylko z jednym intruzem, rzucili się na
młodego Wookiego. Lowbacca wcale jednak nie uważał, że szala zwycięstwa przechyliła się
na jego niekorzyść.
Tymczasem Tenel Ka stała przed Siostrą Nocy dumnie wyprostowana, nie okazując
ani cienia trwogi. Uniosła turkusowe ostrze świetlnego miecza. Pamiętała, że kiedy ostatnio
walczyła z groźną wiedźmą, zaskoczyła ją niespodziewanym atakiem i omal jej nie
obezwładniła.
- Jak tam twoje kolano, Tamith Kai? - zapytała.
W fioletowych oczach Siostry Nocy pojawiły się złowieszcze błyski. Wiedźma kpiąco
pokręciła głową.
- Powinnaś natychmiast się poddać, słabełuszko - powiedziała. - Nie jesteś na tyle
godną przeciwniczką, żebym miała pokazywać ci próbkę moich umiejętności. Coś takiego!
Jednoręka dziewczyna śmie sądzić, że może stanowić dla mnie jakieś zagrożenie!
- Zbyt dużo mówisz - odparła młoda wojowniczka. - A może przypuszczasz, że smród
twojego oddechu może być dobrą bronią podczas walki ze mną?
- Spędziłaś za dużo czasu, wałęsając się z tymi smarkaczami Jedi - odezwała się
Tamith Kai. - Zapomniałaś o szacunku, jaki powinnaś okazywać zwierzchnikom.
Wiedźma dźgnęła powietrze zagiętymi palcami. Posłała w kierunku dziewczyny dwie
niebiesko-czarne wiązki energii ciemnej strony.
- Nie widzę tu nikogo, kogo miałabym uważać za zwierzchnika - odparła dumnie
Tenel Ka.
Odbiła krzaczaste błyskawice ostrzem miecza. W następnej chwili posłużyła się
Mocą, aby wspomóc własne szlachetne myśli i uczucia. Otoczyła się nimi jak siłowym polem.
Siostra Nocy, wyraźnie zaskoczona, cofnęła się o dwa kroki.
Tymczasem walczący nieco niżej Lowbacca nie przestawał wymachiwać klingą
świetlnego miecza, trzymanego w jednej dłoni. W pewnej chwili wyciągnął drugą rękę i
pochwycił zakutego w biały pancerz szturmowca, który miał nieszczęście znaleźć się
najbliżej. Popchnął go na trzech innych imperialnych żołnierzy. Wszyscy czterej zwalili się
na płyty pokładu. Pozostali szturmowcy palili się do walki z samotnym przeciwnikiem, ale
zbytnio się tłoczyli i nie mogli zrobić właściwego użytku z blasterów. Wyglądało na to, że
uwierzyli, iż potrafią pokonać rozzłoszczonego Wookiego jedynie dysponując nad nim
przewagą liczebną.
Popełniali w ten sposób poważny błąd.
Stojąca na pomoście dowodzenia Siostra Nocy przeszła w inny róg, ale nie odrywała
rozbawionego spojrzenia od młodej wojowniczki z Dathomiry. Tymczasem Tenel Ka pewnie
trzymała rękojeść świetlnego miecza. Ona także wpijała szare jak granit oczy w fioletowe
źrenice niebezpiecznej przeciwniczki.
Nad głowami obu kobiet krążyło teraz co najmniej kilka bombowców typu TIE.
Wszystko przemawiało jednak za tym, że pilotów bardziej interesuje przebieg toczącej się na
platformie walki niż bombardowanie celów ukrytych w gąszczach dżungli.
Siostra Nocy zgięła ręce. W każdej dłoni zaczęła się tworzyć kula oślepiającego
błękitnego światła. Raz po raz rozbłyskiwała jeszcze jaśniejszymi krzaczastymi
błyskawicami. Rosła, nabierała mocy, potężniała... Tenel Ka zrozumiała, że musi
wykorzystać fakt, iż Tamith Kai poświęca całą uwagę przygotowaniom do następnego ataku,
i zaskoczyć j ą czymś niespodziewanym.
Wiedźma stała w pobliżu krawędzi pomostu dowodzenia. Kierowała spojrzenie na
własne dłonie, a nie na położony nieco poniżej poziom, gdzie w najlepsze toczył się zacięty
bój między Lowbacca a szturmowcami. W pewnej chwili wyprostowała i uniosła ręce.
Między czubkami palców przeskakiwały iskry energii złej Mocy, czekającej na chwilę, kiedy
zostanie uwolniona.
Tenel Ka zamarkowała cios turkusową klingą świetlnego miecza, po czym bez
ostrzeżenia posłużyła się energią jasnej Mocy. Skierowała ją przed siebie niczym wyciągniętą
rękę, wymierzoną prosto w Siostrę Nocy. Pchnęła wiedźmę na tyle silnie, że złowieszcza
kobieta zatoczyła się i oparła o barierkę, która jednak nie wytrzymała impetu pchnięcia i
pękła. Tamith Kai rozpaczliwie zaskrzeczała i przewinęła się nad poręczą. Ogniste
błyskawice poszybowały ku niebu, nie robiąc nikomu krzywdy, ale o włos chybiły
opancerzony kadłub bombowca typu TIE, który właśnie przelatywał nad szturmową
platformą.
Siostra Nocy spadła na niższy poziom, gdzie Lowbacca zmagał się ze szturmowcami.
Młody Wookie groźnie warknął, odwracając głowę w stronę wiedźmy. W tej samej chwili
imperialni żołnierze, zamierzając w końcu obezwładnić przeciwnika, rzucili się do kolejnego
ataku, ale Tamith Kai, zapewne rada, że ma na kim wyładować wściekłość, rozrzuciła ich we
wszystkie strony.
Stojąca na pomoście dowodzenia Tenel Ka usłyszała nagle narastający skowyt
silników jakiejś maszyny. Uniosła głowę i ujrzała bombowiec typu TIE, zbliżający się
koszącym lotem i kierujący na nią lufy laserowych działek! Obserwowała, jak wyskakują z
nich jaskrawe błyskawice i topią metalowe płyty pomostu pod jej stopami.
Zaczęła dziwny taniec, raz po raz przeskakując z nogi na nogę. Wykorzystując
zespolenie własnego organizmu z Mocą, starała się przewidywać, w które miejsce trafi
następna błyskawica. Laserowe strzały niosły zbyt duże ilości energii, żeby mogła odbijać je
klingą miecza. Stała samotna, nie chroniona przez żaden pancerz, nie mając wielkich szans
podczas takiej walki.
Poczuła się nieswojo, kiedy uświadomiła sobie tę prawdę. Ponuro się uśmiechnęła i
postanowiła, że podejmie to wyzwanie. Ryk silników nieprzyjacielskiej maszyny narastał i
dziewczyna wiedziała, że za chwilę bombowiec przeleci nad jej głową. Zablokowała klingę
świetlnego miecza tak, że pozostawała ona przez cały czas włączona, po czym postarała się
przewidzieć trajektorię lotu imperialnej maszyny. Nagłym ruchem nadgarstka wyrzuciła w
powietrze wykonaną z zęba rankora rękojeść broni.
Kiedy wykonywała ćwiczenia Jedi, wiele czasu poświęciła na rzucanie do celu.
Posługiwała się włóczniami i nożami tak długo i doszła do takiej wprawy, że trafiała za
każdym razem. Teraz jednak nie starczało czasu na przygotowania, a poza tym jej broń miała
do pokonania o wiele większą odległość niż zazwyczaj. Mimo to dzielna dziewczyna ani
przez chwilę nie zwątpiła we własne umiejętności.
Zauważyła, że pilot bombowca typu TIE zaczyna zataczać łuk i podrywa maszynę.
Zapewne zamierzał zawrócić i przystąpić do następnej próby.
Tymczasem świetlny miecz, nie przestając wirować w locie, unosił się coraz wyżej i
wyżej. W pewnej chwili, kiedy trafił w kadłub maszyny, rozbłysnął oślepiającym
turkusowym blaskiem. Tenel Ka stwierdziła, że wbrew jej oczekiwaniom nie odciął żadnego
panelu bocznego dostarczającego energię różnym podzespołom. Mimo to świetlista klinga
odłupała stabilizator lotu i wyszarpała sporą dziurę w kadłubie. Przecięła go i przeszła na
drugą stronę, po czym, nie przestając koziołkować w locie, zaczęła opadać w stronę zielonego
morza drzew rosnących w pobliżu brzegu rzeki.
Niezdolna wymówić choćby słowa, Siostra Nocy wściekle zawyła. Odbiła się od płyty
pokładu i jednym skokiem znalazła się na pomoście dowodzenia. Jej czarna peleryna
zatrzepotała jak skrzydła kruka rzucającego się na ofiarę. Z oczu Tamith Kai strzelały
fioletowe błyskawice.
Ujrzawszy samotną jednoręką dziewczynę, nie uzbrojoną nawet w świetlny miecz,
Siostra Nocy wybuchnęła głośnym śmiechem. W jej gardłowym, chrapliwym, kpiącym
rechocie kryło się szyderstwo.
- Teraz nie tylko jesteś okaleczona, ale także zostałaś rozbrojona - parsknęła,
krztusząc się i spoglądając wymownie na kikut ręki Tenel Ka. - Marnujesz mój czas i
nadużywasz mojej cierpliwości, dziecko. Oszczędź sobie i mnie kłopotów. Połóż się na
pokładzie i pogódź ze śmiercią.
Tenel Ka spiorunowała Siostrę Nocy lodowatym spojrzeniem. Nie wahając się,
postąpiła krok w jej stronę.
- Możliwe, że zostałam rozbrojona - powiedziała - ale nigdy nie jestem bezbronna.
Podeszła jeszcze bliżej. Niespodziewanym ruchem uniosła lewą nogę i obróciwszy
stopę w stawie skokowym, zaczepiła czubek buta tuż za kostką nogi wiedźmy. Równocześnie
pchnęła rozczapierzoną dłonią Siostrę Nocy i przewróciła ją na metalowe płyty pomostu.
Usłyszała głośne okrzyki przerażonych i ogarniętych paniką szturmowców. Po chwili
dołączył się do nich narastający jazgot silników uszkodzonego bombowca typu TIE. Tenel Ka
uniosła głowę i zaryzykowała spojrzenie w niebo. Zareagowała niemal odruchowo, jeszcze
zanim uświadomiła sobie, co się dzieje.
Bombowiec typu TIE, który trafiła klingą świetlnego miecza, zdołał jednak utrzymać
się w powietrzu, a nawet zawrócił. Leciał dalej, mimo iż cała rufowa część kadłuba stała w
płomieniach. Pozbawiona zdolności manewrowania imperialna maszyna kołysała się w locie
z boku na bok i leciała raz wyżej, a raz niżej. Ogarnięty paniką pilot kierował ją ku
szturmowej platformie.
Tenel Ka wyczuwała jego przerażenie. Lotnik Akademii Ciemnej Strony nie wiedział,
co robić, i doszedł do wniosku, że platforma może być ostatnią szansą ratunku. Zapewne
zamierzał na niej wylądować, licząc na to, że w ten sposób uchroni bombowiec od niemal
pewnej katastrofy. Tenel Ka w mgnieniu oka zorientowała się jednak, że maszyna nie słucha
sterów i leci zbyt szybko, żeby mogła bezpiecznie osiąść na pokładzie platformy.
Siostra Nocy, zaślepiona wściekłością i nienawiścią, nie zwracała uwagi na to, co się
dzieje. Wyciągnęła rękę i usiłowała pochwycić kostkę Tenel Ka zagiętymi palcami, które
były zakończone przypominającymi szpony paznokciami. Wiedźma nie przeczuwała, że i jej,
i wszystkim innym grozi śmiertelne niebezpieczeństwo.
Młoda wojowniczka nie zamierzała tracić cennego czasu na dalszą walkę,.
Szarpnąwszy nogę, uwolniła but z palców Siostry Nocy Przeskoczyła nad odzianą w czarne
szaty wiedźmą i wylądowała na niższym poziomie, pośród szturmowców walczących z
Lowbaccą.
Imperialni żołnierze, którzy pierwsi zauważyli nadlatujący bombowiec, rozbiegli się
we wszystkie strony, aby pilot miał gdzie wylądować.
- Lowbacco, musimy stąd uciekać. - Tenel Ka schwyciła kosmatą rękę młodego
Wookiego.
Lowie zaryczał. W następnej sekundzie rozległ się piskliwy głos miniaturowego
androida.
- Nareszcie. Uważam, że to jak najbardziej sensowna propozycja.
Młoda wojowniczka i Lowbaccą pospieszyli do krawędzi platformy, unoszącej się nad
falującym oceanem liści. Popatrzyli na leniwie płynącą w dole rzekę i gęstwinę gałęzi drzew,
rosnących na brzegach.
Tamith Kai, która pozostała na pomoście dowodzenia, w końcu zorientowała się, że
jej życie jest zagrożone. Skowyt silników nadlatującego bombowca typu TIE zmienił się w
ryk, a później niemal w łoskot. Siostra Nocy krzyknęła, nakazując pełniącym służbę w środku
platformy pilotom, by zwiększyli moc silników repulsorowych i przelecieli w inne miejsce.
Doskonale wiedziała jednak, że nie zdążą wykonać rozkazu.
Lowie i Tenel Ka, nie zastanawiając się dłużej, odbili się od krawędzi i skoczyli.
Liczyli na to, że znajdą bezpieczne miejsce, w którym będą mogli wylądować.
Jeszcze szybowali w powietrzu, posługując się Mocą, by kontrolować prędkość
opadania, kiedy uszkodzony bombowiec typu TIE rozbił się o górny pokład szturmowej
platformy Akademii Ciemnej Strony i natychmiast eksplodował. Siłę eksplozji silników
zwielokrotniły ładunki wybuchowe, których pilot albo nie zdążył zrzucić, albo o nich
zapomniał. Maszyna przeleciała na wylot przez oba opancerzone pokłady, po czym
roztrzaskała się o drzewa.
Pancerne płyty platformy, wirując w powietrzu jak płatki śniegu, pofrunęły we
wszystkie strony. W niebo strzelił słup ognia przedzierającego się przez kłęby czarnego
dymu, a niezgrabna konstrukcja runęła, rozrywana siłami eksplozji zgromadzonych na
pokładach ładunków wybuchowych.
Nieforemna bryła niemożliwych do rozpoznania szczątków eksplodowała jeszcze
kilka razy, po czym pogrążyła się w nurtach rzeki...
ROZDZIAŁ 16
Laserowe błyskawice, wystrzeliwane z luf działek myśliwców typu TIE ścigających
Jainę, raz po raz przelatywały koło porwanej maszyny. Jedna ognista nitka musnęła skraj
sześciokątnego panelu z ogniwami energetycznymi. Przysmażyła go, zaskwierczała, po czym
odbiła się w postaci snopu oślepiających iskier.
Pilotowany przez Jainę myśliwiec zaczął koziołkować. Dziewczyna starała się
odzyskać panowanie nad sterami, ale zorientowała się, że jej maszyna straciła część mocy.
Mimo to leciała dalej, napędzana przez wyciszone silniki, zaprojektowane z myślą o
dokonywaniu zaplanowanego sabotażu, a nie lataniu z dużymi prędkościami. Piloci
ścigających Jainę nieprzyjacielskich myśliwców natychmiast wykorzystali to i jeszcze
bardziej przyspieszyli.
Dziewczyna robiła rozpaczliwe uniki, to podrywając maszynę, to nurkując. Jakiś czas
leciała tuż nad wierzchołkami drzew, aby później wznieść się niemal pionową świecą w
niebo. Liczyła na to, że któryś imperialny pilot popełni błąd i zawadzi o konar drzewa, zderzy
się z myśliwcem kolegi albo wykona jakiś inny manewr, powodujący eksplozję maszyny.
Niestety, jej nadzieje się nie spełniły.
Tymczasem trzej prześladowcy zbliżyli się tak bardzo, że mogli trafić myśliwiec
Jainy, nie uciekając się do pomocy urządzeń celowniczych. Dziewczyna zrozumiała, że nie
umknie, jeżeli szybko nie posłuży się jakąś sztuczką. Wykorzystując umiejętności, nabyte
podczas wykonywania przez wiele tygodni ćwiczeń Jedi, zwiększyła szybkość myśli i
precyzję ruchów. Pociągnęła za dźwignię sterowniczą i wprawiła maszynę w ruch wirowy,
zataczając równocześnie tak ciasny łuk, że po chwili leciała w kierunku trójki nieprzyjaciół.
W mgnieniu oka przebyła odległość dzielącą ją od prześladowców. Miała czas na oddanie
tylko jednego strzału.
Nie zmarnowała okazji.
Jej laserowa błyskawica rozszarpała podbrzusze nieprzyjacielskiej maszyny typu TIE.
Pozbawiła ją zdolności manewrowania i rozhermetyzowała kabinę. Pilot wypadł przez otwór i
koziołkując w locie, zniknął w gąszczu liści.
Jaina przemknęła między dwoma pozostałymi imperialnymi myśliwcami. Z
maksymalną szybkością poleciała w przeciwnym kierunku. Kiedy piloci Akademii Ciemnej
Strony zorientowali się, co zrobiła, zatoczyli obszerne łuki i zawrócili. Mimo to po kilkunastu
sekundach znów zaczęli zmniejszać odległość dzielącą ich od ofiary.
Dziewczyna przeniosła spojrzenie na pulpit sterowniczy. Usiłowała wypatrzyć pośród
rozmieszczonych na nim przyrządów, wskaźników i przełączników taki, który mógłby w
czymś pomóc. Miała nadzieję, że może uda się jej znaleźć tajemniczą broń, w jaką został
wyposażony ten egzemplarz imperialnego statku. W głębi ducha wątpiła jednak, czy znajdzie
coś, co pozwoliłoby umknąć prześladowcom.
Nagle jej spojrzenie spoczęło na niewielkim guziku, obok którego widniał napis:
TŁUMIK
ZASILANIA
SILNIKÓW
JONOWYCH.
Jaina uświadomiła sobie, że przyciśnięcie
guzika spowodowałoby przesłanie dodatkowej porcji energii do silników, które pracowały tak
cicho, ponieważ wykorzystywały zaledwie ułamek dostępnej mocy.
Nie wahając się ani sekundy, przycisnęła guzik i włączyła tłumiki zasilania. Usłyszała
nasilający się charakterystyczny skowyt i poczuła, że maszyna śmignęła jak wyrzucona z
procy. Przyspieszenie docisnęło plecy dziewczyny do oparcia fotela i wywołało na jej twarzy
dziwny grymas. Myśliwiec zaczął lecieć o wiele szybciej niż jakakolwiek inna jednostka,
którą Jaina miała dotąd okazję pilotować.
Dziewczyna pomyślała, że gdyby jeszcze bardziej przyspieszyła, może prześladowcy
straciliby ją z pola widzenia. Mogłaby wówczas skierować maszynę ku orbicie i zatoczyć łuk
wysoko nad księżycem, tak by nie zauważył jej żaden inny imperialny pilot. Później na jakiś
czas zmniejszyłaby dopływ energii i korzystając z tego, że silniki pracując wiele ciszej,
poszybowałaby w przestworza. Wykorzystałaby fakt, że kadłub jej maszyny został pokryty
ochronną warstwą, dzięki której myśliwiec typu TIE nie mógł być wykryty przez sygnały
skanerów... Może w taki sposób zdołałaby ocalić życie.
Zwiększone przyspieszenie sprawiało, że z trudem poruszała rękami. Mimo to
wystrzeliła świecą w górę, zamierzając jak najszybciej przelecieć przez atmosferę i znaleźć
się na orbicie.
Para ścigających ją imperialnych pilotów powtórzyła ten manewr. Jaina nie miała
pojęcia, czy przyspieszenie, jakie osiągnęła maszyna, pozwoli jej lecieć z większą prędkością
niż ta, jaką osiągają normalne myśliwce typu TIE, ale wiedziała, że powinna zostawić
prześladowców jak najdalej za sobą, a później postarać się ich przechytrzyć.
Atmosfera stawała się coraz rzadsza. Przestworza zmieniły kolor najpierw na
ciemnopurpurowy, aby w końcu przybrać barwę nieprzeniknionej czerni. Ku swojemu
rozczarowaniu Jaina zobaczyła jednak, że dwa ścigające ją myśliwce typu TIE znów zaczęły
się zbliżać. Ich sylwetki powiększały się może nie tak szybko jak poprzednio, ale wciąż
goniły za nią, zamiast maleć i niknąć. Dziewczyna zrozumiała, że jej plan nie ma szans na
spełnienie... Nie zdoła umknąć prześladowcom i rozpłynąć się w mrokach przestworzy. Nie
wykorzysta przewagi, jaką daj e ochronna powłoka jej maszyny.
Zastanawiała się, czy mogłaby powtórzyć poprzedni manewr, którym już raz
zaskoczyła imperialnych pilotów. Czy zdołałaby zawrócić i stawić czoło jednemu, tak by
drugi jej nie trafił? Istniała niewielka szansa, że zestrzeliłaby obie maszyny, zanim zbici z
tropu piloci zdążą przestawić celowniki. Jaina nie bardzo jednak wierzyła, że po raz drugi
udałaby się jej taka sztuczka.
Sytuacja zaczynała być beznadziejna.
Już miała poddać się zniechęceniu i rozpaczy, kiedy stwierdziła, że przestworza przed
dziobem jej myśliwca połyskują i falują. Ujrzała statki wyłaniające się z nadprzestrzeni... i
zrozumiała, że oto przybywają posiłki! Okręty wojenne, zmobilizowane przez rząd Nowej
Republiki! Serce dziewczyny skoczyło i zaczęło bić jak szalone. Flota nie była liczna, ale
doskonale uzbrojona i gotowa stanąć do walki przeciwko Akademii Ciemnej Strony.
Widocznie alarmowy sygnał, jaki miał wysłać Jacen, jednak dotarł do Coruscant.
Jaina wydała radosny okrzyk, po czym zmieniła kurs i lecąc jak pocisk, skierowała się
prosto ku gromadzie koreliańskich korwet i kanonierek. Domyśliła się, że władze Nowej
Republiki zdążyły przygotować tylko takie jednostki do walki w obronie akademii Jedi.
Porwany myśliwiec typu TIE zadrżał, kiedy Jaina, przekraczając czerwone kreski,
oznaczające granice bezpieczeństwa, popchnęła dźwignię przyspieszenia do oporu.
Uszkodzony wskutek poprzedniego trafienia sześciokątny panel nadal nie dostarczał
wystarczających ilości energii.
- Szybciej, szybciej - powtarzała dziewczyna, raz po raz przygryzając dolną wargę.
Uświadomiła sobie, że jej maszyna musi wytrzymać jeszcze tylko kilka chwil. Jeszcze
tylko kilka sekund.
Tymczasem kadłub lecącej na czele floty koreliańskiej korwety zaczynał olbrzymieć
przed dziobem myśliwca. Mimo to dwaj ścigający dziewczynę imperialni piloci nie dawali za
wygraną. Trzymali się w tej samej odległości, ale nie przestawali zasypywać jej seriami
laserowych strzałów.
Jaina starała się czynić uniki, by uniknąć trafienia, dopóki nie znajdzie się w zasięgu
dział kilku najbliższych jednostek republikańskiej floty. W pewnej chwili zauważyła, że
otworzyły ogień. Jaskrawe smugi niosących potężną energię turbolaserowych strzałów
przemknęły jednak tak blisko myśliwca dziewczyny, że skwierczące błyskawice omal jej nie
oślepiły.
Jaina dopiero po kilku sekundach uzmysłowiła sobie, że artylerzyści statków Nowej
Republiki strzelają do niej!
Natychmiast zrozumiała, czego nie wzięła pod uwagę w swoich obliczeniach.
Pilotując imperialny myśliwiec, leciała jak pocisk w stronę przybywającej z odsieczą floty.
Była ścigana przez dwie inne imperialne maszyny, które zasypywały ją lawinami laserowych
strzałów, ale nie robiły jej żadnej krzywdy. Dowódcy korwet musieli dojść do wniosku, że
wszystkie trzy jednostki są pilotowane przez samobójców, gotowych poświęcić życie, byle
tylko unicestwić ich statki.
Jaina schwyciła mikrofon, nastawiła komunikator na nadawanie w szerokim paśmie
częstotliwości i wykorzystując całą moc, krzyknęła:
- Wzywam flotę Nowej Republiki! Nie strzelajcie, nie strzelajcie! Mówi Jaina Solo.
Lecę porwanym imperialnym myśliwcem!
Ujrzała, że z boku pojawiają się następne statki, stanowiące przypadkową zbieraninę,
ale mające na kadłubach namalowany znak orbitalnej stacji wydobywczej Landa Calrissiana.
Jaina pamiętała, że ciemnoskóry mężczyzna zapuszczał się w głąb kłębowiska gazów
otaczających jądro Yavina, poszukując w nich drogocennych klejnotów corusca.
- Jaina Solo? - W odbiorniku komunikatora myśliwca rozległ się głos zdumionego
Calrissiana. - Młoda damo, co właściwie tu robisz?
- Zamieniam się w gwiezdny pył, jeżeli zaraz nie zajmiecie się tymi dwiema
maszynami, które siedzą na moim ogonie!
Do rozmowy włączył się admirał Ackbar.
- Przestawiamy celowniki - powiedział. - Niczego się nie obawiaj, Jaino Solo.
- Lecę pierwszą maszyną - przypomniała zdenerwowana dziewczyna. - Nie zestrzelcie
niewłaściwego myśliwca! No, na co jeszcze czekacie?
W pobliżu jednostki Jainy przemknęło chyba kilkadziesiąt turbolaserowych
błyskawic. Leciały tak blisko siebie, że przestworza zamieniły się w utkaną z ognistych nitek
śmiercionośną pajęczynę. Kolejne kilkanaście błyskawic wyleciało z luf dział koreliańskich
kanonierek i statków należących do osobistej floty Landa Calrissiana. Po sekundzie oba
myśliwce typu TIE zamieniły się w ogniste kule. Dopiero wówczas Jaina odetchnęła z
prawdziwą ulgą.
Admirał Ackbar, przebywający na stanowisku dowodzenia korwety lecącej na czele
szyku, rozkazał otworzyć wrota hangaru i poinformował o tym dziewczynę, wysyłając
specjalny sygnał.
- Zapraszamy na pokład, Jaino Solo - powiedział. - Zaopiekujemy się tobą do czasu
zakończenia walki z Akademią Ciemnej Strony. Uważam, że w taki sposób najlepiej
przyczynimy się do zapewnienia bezpieczeństwa personelowi akademii Jedi.
- Przypuszczam, że to rzeczywiście najlepszy sposób - zgodziła się dziewczyna. -
Chciałabym jednak zaraz po tym, kiedy skończycie, znaleźć się na księżycu, żeby wziąć
udział w walce u boku brata i przyjaciół.
- Jeżeli zwyciężymy - zauważył Ackbar - możesz nie mieć z kim walczyć.
Kiedy porwany myśliwiec typu TIE osiadł na płycie lądowiska w hangarze korwety,
Jaina wygramoliła się z kabiny. Jej czoło pokrywały ciężkie krople potu, ale uśmiech na
twarzy dowodził, że dziewczyna cieszy się, iż nie musi dłużej walczyć z imperialnymi
pilotami. Zapewne nie odczuwała również potrzeby ujęcia w dłonie sterów jakiejkolwiek
innej nieprzyjacielskiej maszyny. Co prawda, pierwsza próba okazała się podniecającym
doświadczeniem, ale niekoniecznie takiego rodzaju, żeby Jaina chciała przystępować do
następnej.
Przywitała się z kilkoma żołnierzami Nowej Republiki, pospiesznie przeczesała
palcami długie, proste brązowe włosy, a później pobiegła do szybu turbowindy. Kiedy
znalazła się na mostku, zajęła miejsce u boku admirała Ackbara. Stamtąd najlepiej mogła
obserwować, jak jego flota przygotowuje się do ataku na przypominającą kolczasty pierścień
złowieszczą imperialną stację.
Okręty Nowej Republiki zaczęły ostrzeliwać ośrodek szkolący Ciemnych Jedi, jeszcze
zanim zbliżyły się do powierzchni Yavina Cztery. Osłaniające Akademię Ciemnej Strony
potężne siłowe pola przejmowały energię ognistych błyskawic, ale można było się
zorientować, że słabną pod wpływem nieustającego ostrzału.
W pobliżu imperialnej gwiezdnej stacji znieruchomiały także statki Landa Calrissiana.
One również zaczęły bombardować ją laserowymi błyskawicami. Jaina doszła do wniosku, że
atakowana lawinami ognistych sztychów imperialna uczelnia z pewnością już wkrótce
zostanie unicestwiona.
Ackbar przycisnął guzik włączający zasilanie mikrofonu komunikatora.
- Wzywam Akademię Ciemnej Strony - powiedział. - Poddajcie się i przygotujcie na
przyjęcie oddziału abordażowego.
Jaina nie miała jednak czasu, by się odprężyć. Nikt spośród personelu
nieprzyjacielskiej gwiezdnej stacji nie odpowiedział na wezwanie, a jeden z przebywających
na mostku korwety oficerów taktyków nagle zawołał:
- Panie admirale! W pobliżu sterburty wykryliśmy gwałtowny skok ciśnienia
nadprzestrzeni! Wygląda na to, że cała...
Jaina spojrzała na iluminator i stwierdziła, że z nadprzestrzeni wyłania się grupa
budzących przerażenie imperialnych jednostek. Gwiezdne niszczyciele sprawiały wrażenie
pospiesznie skonstruowanych albo tylko zmodernizowanych; dziewczyna zauważyła jednak,
że ich nowoczesne turbolaserowe działa są gotowe do strzału.
- A oni skąd się tutaj wzięli? - usłyszała jęk Calrissiana, który wydobył się z głośnika
komunikatora.
Tymczasem w przestworzach nie przestawały pojawiać się kolejne statki. Wszystkie
należały do świetnie uzbrojonej floty, dochowującej wierności Drugiemu Imperium. Nie
czekając, aż nawigatorzy ustalą namiary, imperialni artylerzyści rozpoczynali ostrzeliwanie
jednostek floty Nowej Republiki.
- Włączyć ochronne pola! - rozkazał natychmiast Ackbar. Odwrócił się w stronę Jainy
i popatrzył na nią wielkimi, okrągłymi, przerażonymi, podobnymi do rybich oczami. -
Wygląda na to, że mimo wszystko możemy mieć kłopoty - dodał cicho.
ROZDZIAŁ 17
Luke Skywalker stanął przed ruinami prastarej budowli Massassów, zwanej Świątynią
Błękitnego Liścia, wzniesionej na przeciwległym brzegu rzeki. Konstrukcja miała kiedyś
kształt wysmukłej piramidy, ale jeżeli nie liczyć wspierającego się na cylindrycznych
kamiennych kolumnach frontonu, pozostał z niej jedynie stos strzaskanych bloków. Mistrz
Jedi przybył sam, po raz kolejny licząc na to, że uda mu się przekonać Brakissa. Mimo to był
przygotowany do walki.
To właśnie te ruiny wybrał naczelnik Akademii Ciemnej Strony na miejsce spotkania,
konfrontacji... a możliwe, że nawet pojedynku, gdyby osiągnięcie porozumienia okazało się
niemożliwe.
Luke przez chwilę wsłuchiwał się w odgłosy napływające od strony dżungli. Słyszał
skrzeczenie stworzeń, przemykających w gęstym poszyciu, śpiew ptaków, gnieżdżących się
nad jego głową pośród pędów winorośli, i kanonadę wystrzałów laserowych działek
imperialnych myśliwców, bezustannie krążących po niebie w poszukiwaniu nowych celów.
Skręcał się na myśl o tym, że musi być sam i czekać bezczynnie, aż pojawi się Brakiss.
Tymczasem powinien przebywać razem z uczniami i walczyć wraz z nimi przeciwko
oddziałom, wysłanym przez dowódców Akademii Ciemnej Strony.
Miał jednak do wykonania inne zadanie - o wiele pilniejsze, ważniejsze i trudniejsze.
Musiał powstrzymać przywódcę Ciemnych Jedi... Mężczyznę, który był kiedyś jego uczniem.
Spostrzegł nagle, że rozchyliły się gałęzie gęstych krzaków rosnących na skraju
polany, w pobliżu ozdobionej płaskorzeźbami kamiennej kolumny. Z zarośli wyłonił się
młody mężczyzna. Stąpał lekko i z wdziękiem, jakby bez wysiłku, ale każdy ruch
znamionował pewność siebie. Na nieskazitelnie gładkiej, posągowo pięknej twarzy ukazał się
szeroki uśmiech.
- Witaj, Luke’u Skywalkerze, mój były mistrzu Jedi - odezwał się Brakiss. -
Przybyłeś, żeby mi się poddać, jak sądzę? Żeby w pokorze przyznać, że przewyższam cię pod
względem umiejętności?
Luke nie odwzajemnił jego uśmiechu.
- Zjawiłem się, żeby z tobą porozmawiać - odparł. - Tak, jak sobie życzyłeś.
- Obawiam się, że sama rozmowa nie wystarczy - oświadczył Brakiss. - Czy widzisz
tam, na niebie, moją Akademię Ciemnej Strony? Właśnie w tej chwili pojawiają się obok niej
okręty Drugiego Imperium. Mimo tych mizernych posiłków, jakie przyleciały na odsiecz
twojej uczelni, nie możesz się spodziewać, że zwyciężysz. Przyłącz się do nas, gdyż tylko w
ten sposób zapobiegniesz dalszemu przelewowi krwi. Dobrze wiem, że gdybyś tylko zechciał
zapoznać się z siłami, o których dotychczas nie chciałeś nic wiedzieć, także mógłbyś stać się
potężnym mistrzem Jedi, Skywalkerze.
Luke pokręcił głową.
- Daj spokój, Brakissie - powiedział. - Twoje słowa i kuszenie potęgą ciemnej strony
nie robią na mnie najmniejszego wrażenia. To prawda, byłeś kiedyś moim uczniem. Ujrzałeś
światłość jasnej strony i uświadomiłeś sobie, że możesz czynić dobro, a jednak stchórzyłeś i
uciekłeś. Mimo to jeszcze nie jest za późno. Zaufaj mi i przyłącz się do mnie. Poszukamy
razem i odnajdziemy resztki światłości, jakie jeszcze drzemią w twoim sercu.
- W moim sercu nie znajdziesz ani odrobiny światłości - oznajmił naczelnik Akademii
Ciemnej Strony. - Nie przybyłem tu, żeby się z tobą przekomarzać. Jeżeli nie okażesz się
rozsądny i natychmiast się nie poddasz, będę musiał cię pokonać, a potem wziąć szturmem to,
co jeszcze pozostanie z twojej akademii Jedi.
Jednym płynnym ruchem wyciągnął rękojeść świetlnego miecza, ukrytą dotąd w
rękawie srebrzystego płaszcza. Kiedy nacisnął guzik, ukazało się świetliste ostrze. W miejscu
zetknięcia z obudową miało kilka sterczących we wszystkie strony ognistych kolców,
podobnych do pazurów. Mistrz Ciemnych Jedi ciężko westchnął.
- To będzie doprawdy bezsensowna strata - powiedział.
- Nie pragnę walki z tobą - odezwał się Skywalker.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Uczynisz, co zechcesz. A ja oszczędzę sobie kłopotów i rozetnę cię na połowy tam,
gdzie stoisz.
Unosząc świetliste ostrze, ruszył w stronę przeciwnika.
Odruchy mistrza Jedi pozwoliły mu zareagować dosłownie w ostatniej chwili. Luke
odskoczył, pomagając sobie odrobiną Mocy, żeby zwiększyć sprężystość i długość skoku.
Wylądował na rozstawionych i ugiętych nogach, po czym pochylił się i odpiął zawieszoną na
biodrze rękojeść własnego miecza.
- Będę się bronił, Brakissie - powiedział - ale jest jeszcze tyle rzeczy, jakich mógłbyś
się nauczyć, gdybyś zechciał powrócić do akademii Jedi.
Naczelnik imperialnej uczelni głośno się roześmiał.
- A kto miałby być moim nauczycielem? Może ty? - zadrwił. - Przestałem uważać cię
za mistrza, Skywalkerze. Istnieje o wiele więcej rzeczy, o których nie masz pojęcia. Uważasz,
że jestem słaby, ponieważ opuściłem mury twojej uczelni, zanim ukończyłem naukę? Kim
jesteś, żebyś miał prawo tak uważać? Sam zapoznałeś się tylko z cząstką wiedzy. Przez
pewien czas szkoliłeś się pod kierunkiem Obi-Wana Kenobiego, dopóki nie zabił go Darth
Vader. Następnie przebywałeś jeszcze krócej u mistrza Yody, ale później i jego opuściłeś...
Kiedy służyłeś wskrzeszonemu Imperatorowi, miałeś okazję wspiąć się na wyżyny własnych
umiejętności, ale nie wykorzystałeś jej i zrezygnowałeś. Prawdę mówiąc, nigdy nie
doprowadzałeś do końca niczego, co zaczynałeś.
- Nie zamierzam zaprzeczać - odezwał się Luke, unosząc ostrze miecza w obronnym
geście.
Brakiss zaatakował i obie klingi, głośno skwiercząc, przez chwilę się stykały. Na
twarzy mistrza Ciemnych Jedi pojawił się grymas. Mężczyzna wykrzywił wargi i ukazując
zęby ruszył do drugiego ataku, ale Luke zasłonił się klingą własnego miecza.
- Nauczałeś nas, że proces stawania się rycerzem Jedi jest wyprawą mającą na celu
odkrycie samego siebie - przypomniał Brakiss. - Od czasu, kiedy opuściłem twoją akademię,
nie przestawałem tego robić ani na chwilę. Odrzuciłem twoje nauki, ale dowiedziałem się
więcej... o wiele więcej. Moje poznanie własnych możliwości okazało się o całe niebo głębsze
5 wszechstronniejsze niż twoje, Skywalkerze, ponieważ ty zamknąłeś przed sobą wiele drzwi
wiodących do prawdziwej wiedzy. - Uniósł brwi, a w jego oczach błysnęło wyzwanie. - A ja
otworzyłem te drzwi i dowiedziałem się, jakie kryją się za nimi skarby.
- Osoba, która świadomie naraża się na śmiertelne niebezpieczeństwo, nie jest
odważna, ale po prostu głupia - stwierdził Luke.
- A zatem właśnie ty jesteś takim głupcem - odciął się Brakiss.
Pochylił się i machnął poziomo świetlistą klingą, zamierzając przeciąć nogi Luke’a na
wysokości kolan. Mistrz Skywalker obrócił dłoń w nadgarstku, skierował ostrze broni ku
ziemi i odparował cios przeciwnika. Nie przestając się bronić, bezustannie podstawiał klingę
pod ostrze miecza Brakissa i zmuszał go do cofania. Fałdy srebrzystego płaszcza naczelnika
Akademii Ciemnej Strony łopotały za jego plecami niczym skrzydła wielkiego kruka.
- Nie uda ci się wygrać - zauważył w pewnej chwili Skywalker.
- Jeszcze się o tym przekonamy - odparł mistrz Ciemnych Jedi.
Otworzył się na przepływ energii ciemnej strony. Wzbudził w sobie jeszcze większy
gniew i zaatakował ze zdwojoną siłą. Zadając cios za ciosem, usiłował podsycić rozpalający
się w nim płomień nienawiści.
Mimo jego wysiłków mistrz Skywalker, zachowując absolutną pogodę ducha, wciąż
się bronił. Przez cały czas uważnie obserwował przeciwnika.
- Pozwól, żeby ogarnął cię spokój, Brakissie - odezwał się w pewnej chwili. - Odpręż
się i przestań denerwować... Spraw, aby łagodność uśmierzyła twój gniew; aby cię ukoiła.
Brakiss tylko się roześmiał. Jego nienagannie ułożone blond włosy były teraz
zmierzwione. Przylepiły się do czoła, na które wystąpiły krople potu.
- Skywalkerze, ile razy będziesz próbował mnie nawrócić? -zapytał. - Ścigałeś mnie
zawsze, ilekroć uciekałem od ciebie i twoich nauk. Czy naprawdę nie potrafisz pogodzić się z
przegraną?
- Pamiętam, jak spotkaliśmy się w tamtej fabryce na Telti, gdzie zajmowałeś się
produkcją androidów - odparł Luke. - Namawiałem cię wówczas, żebyś się do mnie
przyłączył. Teraz także masz okazję.
Brakiss parsknął, po czym lekceważąco machnął ręką.
- Tamta fabryka nic dla mnie nie znaczyła - powiedział. - Musiałem się czymś zająć,
do czasu, aż odkryłem w sobie prawdziwe powołanie. Porzuciłem ją, żeby stworzyć
Akademię Ciemnej Strony.
- Może powinieneś rozejrzeć się za innym powołaniem - zauważył Skywalker.
Machnął ostrzem miecza, żeby odbić kolejny cios, który zadał mistrz Ciemnych Jedi.
Widząc, że w ten sposób nie zdoła pokonać przeciwnika, Brakiss postanowił uciec się
do innej taktyki. Zamiast zaatakować Skywalkera, machnął mieczem, zamierzając przeciąć
jedną z wysokich kolumn podtrzymujących część frontonu świątyni. Filar był
wyszczerbionym marmurowym słupem, na którego powierzchni wyryto symbole
starożytnych Sithów i litery pisma Massassów. Kiedy świetliste ostrze miecza Brakissa
zagłębiło się w kamieniu, trysnęły fontanny oślepiających iskier. Klinga przeszła na drugą
stronę. Pod wpływem siły ciężkości, porastających kolumnę pędów winorośli i masy
podtrzymywanych kamiennych bloków, filar zachwiał się i zakołysał.
Widząc, że kamienna kolumna dzieli się na dwie części, Luke rzucił się w bok, by go
nie zmiażdżyła. Razem z filarem runął fragment frontowego nadproża Świątyni Błękitnego
Liścia. Oplatane pędami winorośli kamienie, z trzaskiem zderzając się o siebie, rozleciały się
we wszystkie strony, by potoczyć się po miękkiej murawie. Luke uskakiwał przed nimi raz w
tę, raz w inną stronę, tak że żaden nie wyrządził mu krzywdy.
- Wygląda na to, że potrafisz poruszać się jak baletnica, Skywalkerze - zakpił
naczelnik imperialnej akademii.
- Wygląda na to, że potrafisz odnosić się do starożytnych budowli bez należytego
szacunku - odparł mistrz Jedi. Kaszląc, aby pozbyć się z gardła drobin kurzu, przeskoczył
przez kilka kamiennych bloków i znów stanął przed Brakissem. - Może powinieneś
sprawdzić, jak radzą sobie twoi Ciemni Jedi. Od jakiegoś czasu moi uczniowie odnoszą w
walkach z nimi same zwycięstwa.
Słyszał odgłosy toczonych w dżungli pojedynków i z utęsknieniem oczekiwał chwili,
kiedy będzie mógł tam wrócić i pomagać młodym rycerzom Jedi. Spotkanie z byłym
uczniem, który wkroczył na złą drogę, odwracało jego uwagę od ważniejszych spraw i
prowadziło donikąd.
- Myślę, że poświęciłem ci wystarczająco dużo czasu - odezwał się po chwili. -
Możesz albo się poddać, albo pokonam cię podczas walki. Muszę wracać do swoich zajęć.
Powinienem pomóc bronić akademii Jedi.
Kiedy po raz pierwszy ruszył do ataku, zamierzając jak najszybciej zakończyć walkę,
w zazwyczaj pogodnych i spokojnych oczach Brakissa pojawił się ledwo zauważalny cień
niepewności. Mistrz Jedi nacierał coraz śmielej, ani na chwilę nie tracąc jednak skupienia i
pogody ducha. Zmienił kierunek ruchu własnego miecza w taki sposób, aby ostrze nie
zetknęło się z ognistą klingą broni przeciwnika. Mógłby nadać ciosowi większą siłę i odciąć
dłoń byłego ucznia - podobnie, jak Vader odciął kiedyś jego rękę - ale nie zamierzał
okaleczać Brakissa w taki sposób. Pragnął tylko uszkodzić jego miecz świetlny.
Energetyczna klinga broni Skywalkera przeszła przez koniec rękojeści miecza mistrza
Ciemnych Jedi pomiędzy czubkami zaciśniętych palców a miejscem, skąd wyłaniało się
świetliste ostrze. Końcowe dwa centymetry ciemnego cylindra, gdzie wystawały ogniste
pazury, odłączyły się od reszty obudowy i topiąc się w bezkształtną masę, legły na murawie.
Brakiss zaskrzeczał i wypuścił kikut rękojeści świetlnego miecza, z którego nie
przestawały tryskać fontanny iskier. Nie nadająca się do użytku obudowa dymiąc i płonąc
spoczęła na trawie. Powoli zamieniała się w zbieraninę elektronicznych i optycznych
podzespołów, z których żaden nie działał prawidłowo.
Władca Akademii Ciemnej Strony uniósł ręce nad głowę i wycofał się na skraj polany.
- Nie zabijaj mnie, Skywalkerze! - krzyknął. - Proszę, daruj mi życie!
Na jego twarzy odmalowało się przerażenie nieproporcjonalnie wielkie w stosunku do
istniejącego zagrożenia. Mistrz Ciemnych Jedi musiał z pewnością wiedzieć, że Luke
Skywalker nie miał nigdy zwyczaju zabijania z zimną krwią bezbronnych przeciwników.
Zdrętwiały z przerażenia, Brakiss zaczął gorączkowo przebierać palcami przy zapince
utrzymującej na ramionach srebrzystą szatę.
Mistrz Jedi ruszył ku niemu, ale na wszelki wypadek nie opuszczał ostrza świetlnego
miecza.
- Jesteś teraz moim jeńcem, Brakissie - oznajmił surowo. - Nadszedł czas, by położyć
kres tej bitwie. Wydaj rozkaz swoim Ciemnym Jedi, żeby się poddali.
Tymczasem jego przeciwnik odrzucił srebrzysty płaszcz na murawę. Miał pod nim
obcisły kombinezon, a na plecach niewielki pakunek mieszczący repulsorowy silnik.
- Nie. Muszę teraz zająć się innymi sprawami - odparł, włączając zapłon urządzenia.
Osłupiały Luke spoglądał, jak mężczyzna startuje i po chwili szybuje w powietrzu nad
jego głową. Zrozumiał, że nauczyciel Ciemnych Jedi musiał wylądować gdzieś w pobliżu, a
teraz bez wątpienia zamierza wrócić na pokład swojej jednostki i odlecieć nią prosto do
Akademii Ciemnej Strony.
Z niedowierzaniem obserwował, jak były uczeń po raz kolejny ucieka, wprawdzie
pokonany, ale nadal zdolny walczyć, niszczyć i przysparzać cierpień.
Miał wrażenie, że uczucie straty przepełnia jego umysł takim samym bólem, jaki
odczuwał wówczas, kiedy mężczyzna po raz pierwszy opuścił mury akademii Jedi.
- Brakissie, znów nie udało mi się ciebie uratować - jęknął cicho.
Jego nieprzyjaciel zamienił się w ciemny punkcik i po chwili rozpłynął się na tle
błękitu nieba.
ROZDZIAŁ 18
Tymczasem wyłaniające się jakby znikąd statki floty Drugiego Imperium
rozpoczynały ostrzeliwanie jednostek Nowej Republiki.
- Uwaga, wszyscy członkowie personelu! - krzyknął admirał Ackbar do mikrofonu
komunikatora, machając przypominającymi płetwy rękami. - Wzmocnić ochronne pola!
Przygotować się do otwarcia ognia!
Dwa imperialne zmodyfikowane niszczyciele, które pierwsze wyskoczyły z
nadprzestrzeni, uruchomiły potężne baterie turbolaserowych dział. W przestworzach pojawiły
się jaskrawozielone smugi energii, szybujące w stronę flagowego statku Ackbara.
Stojąc na mostku obok Kalamarianina, Jaina zacisnęła powieki na ułamek sekundy,
zanim oślepiające błyskawice rozprysnęły się na dziobowych osłonach energetycznych.
- Drugie Imperium musiało budować statki swojej floty w tajemnicy - oświadczyła. -
Te okręty sprawiają wrażenie, że konstruowano je w wielkim pośpiechu.
- Mimo to stanowią śmiertelne zagrożenie - odparł Ackbar, poważnie kiwając głową. -
Teraz wiadomo, co się stało z tymi rdzeniami jednostek napędu nadświetlnego i bateriami do
turbolaserów, które ukradli z ładowni „Diamentu”.
Odwrócił się w stronę mikrofonu komunikatora i zaczął wydawać rozkazy dowódcom
pozostałych statków floty Nowej Republiki.
- Wstrzymać ostrzał Akademii Ciemnej Strony i podać komputerom urządzeń
namiarowych inne cele. Gwiezdna stacja przedstawia w tej chwili o wiele mniejsze
zagrożenie niż okręty tej floty. Wziąć na cel imperialne gwiezdne niszczyciele.
Nagle pełniący służbę na mostku oficer taktyk krzyknął, wyraźnie przerażony:
- Panie admirale! Nasze systemy celownicze odmawiają namierzania tych jednostek!
Imperialne niszczyciele nadaj ą sygnały, z których wynika, że są przyjaciółmi, a nie wrogami!
Nie jesteśmy w stanie oddać ani jednego strzału!
- Co takiego? - zapytał Ackbar. - Przecież wszyscy widzimy te okręty!
- Wiem o tym, panie admirale! - krzyknął zrozpaczony mężczyzna. - Ale komputery
celownicze nie pozwalają bateriom dział przystąpić do ostrzału. Doszły do przekonania, że
mają do czynienia ze statkami Nowej Republiki. Ich oprogramowanie nie pozwala atakować
przyjaciół!
Jaina, która w lot zrozumiała, o co chodzi, odwróciła się w stronę Kalamarianina.
- Pamięta pan? Kiedy napadli na Kashyyyk, ukradli komputerowe systemy taktyczne i
moduły umożliwiające naprowadzanie na cel! - krzyknęła. - Imperialni technicy musieli
zainstalować je na pokładach swoich jednostek, w tym celu, aby wprowadzić w błąd
komputery naszych systemów celowniczych. Powinniśmy albo podać im inne cele, albo jak
najszybciej znaleźć jakieś rozwiązanie, gdyż w przeciwnym razie nie zdołamy oddać ani
strzału. Uniemożliwią to nasze moduły odróżniające wrogów od przyjaciół.
Lando Calrissian usłyszał jej słowa dzięki temu, że admirał Ackbar nie wyłączył
mikrofonu komunikatora. W odbiorniku rozległ się jego donośny głos:
- Ponieważ statki floty mojej orbitalnej stacji wydobywczej korzystają z pomocy
innych komputerów, przypuszczam, że to ja powinienem mieć pierwsze słowo.
Przypadkowa zbieranina jednostek należących do ciemnoskórego mężczyzny, która
tymczasem zdążyła oskrzydlić statki floty Drugiego Imperium, natychmiast włączyła się do
akcji. Artylerzyści wystrzelili mnóstwo protonowych torped, mierząc w najbardziej wrażliwe
punkty gwiezdnych niszczycieli. Zamierzali osłabić natężenie siłowych pól chroniących
imperialne jednostki.
- To stara sztuczka, której kiedyś się nauczyłem - wyjaśnił przez komunikator
Calrissian, podczas gdy stojąca obok Ackbara Jaina obserwowała, co dzieje się w
przestworzach. - To wszystko przypomina mi zresztą sytuację, jaka miała miejsce podczas
bitwy o Tanaab.
Po chwili, kiedy następne serie protonowych torped dotarły w tym samym czasie do
celów i eksplodowały, wydał okrzyk triumfu. Zauważył, że dwie przeniknęły przez ochronne
pole i ozdobiły burtę jednego gwiezdnego niszczyciela łańcuchem oślepiająco białych
płomieni. Jednostki floty Calrissiana nie przerywały ostrzału, ale artylerzyści imperialnych
okrętów zaczynali brać na cel niewielkie statki, chwilowo zostawiać w spokoju fregaty i
kanonierki Ackbara.
- Panie admirale - odezwała się niespodziewanie Jaina. - Jeżeli Drugie Imperium jest
takie przebiegłe, że wykorzystuje przeciwko nam nasze systemy komputerowe, czy nie
powinniśmy odpłacić im pięknym za nadobne? Czy nie moglibyśmy wykorzystać przeciwko
nim naszych komputerów?
Kalamarianin obrócił na nią okrągłe, wielkie oczy.
- Co właściwie masz na myśli, Jaino Solo? - zapytał.
Dziewczyna przygryzła dolną wargę, po czym głęboko odetchnęła. Pomysł wydawał
się niedorzeczny, ale...
- Jest pan naczelnym dowódcą wszystkich flot Nowej Republiki - zaczęła. - Czy
programy komputerów nie zawierają jakiegoś rozkazu, nakazującego im honorowanie czegoś
w rodzaju sygnału o najwyższym priorytecie, który może pan wydać w nadzwyczajnych
sytuacjach podobnych do tej, z jaką mamy teraz do czynienia?
Admirał spoglądał na nią przez chwilę, nie mówiąc ani słowa. Otworzył usta, jakby
chciał napić się łyk wody, a może zaczerpnąć głęboki haust wilgotnego powietrza.
- Na Moc, masz rację, Jaino Solo!
- No, to na co jeszcze czekamy? - zapytała dziewczyna, pocierając dłonie. - Zajmijmy
się dokonywaniem zmian w tym oprogramowaniu!
Po zniszczeniu myśliwca, pilotowanego przez ucznia Akademii Ciemnej Strony,
Norysa, a także ocaleniu Jacena Solo, Qorl czuł, że coś w jego sercu zamarło. Miał wrażenie,
że podobnie jak sztuczna ręka, również inne części ciała funkcjonuj ą jak mechanizmy
androida.
Zdradził Drugie Imperium mimo tylu lat szkolenia i wiernej służby. Zdradził!
Dopuścił, żeby o jego postępowaniu decydowały porywy serca. Zapomniał, że powinien
kierować się ślepym posłuszeństwem i niepohamowaną ambicją.
Pamiętał jednak o tym, że młody Jacen Solo zawsze był dla niego miły i uprzejmy.
Pomógł go uratować i starał się zostać jego przyjacielem, mimo iż Qorl nie uczynił nic, aby
na to zasłużyć.
Wręcz przeciwnie, uwięził chłopca i jego siostrę bliźniaczkę. Groził, że oboje zabije, i
zmusił do ukończenia naprawy uszkodzonego myśliwca typu TIE, by móc powrócić na służbę
Imperium. Co prawda, od tamtego czasu usiłował potajemnie odwdzięczyć się za okazaną
życzliwość. To on, korzystając z tego, że nikt nie widzi, pomógł bliźniętom uciec z Akademii
Ciemnej Strony. Ale żeby zabijać własnego ucznia, aby ich chronić...
Qorl uzmysłowił sobie, że popełnił poważny błąd, ponieważ sam zadecydował o tym,
co robić. Tymczasem powinien był uczynić wszystko, by do tego nie dopuścić. Nie miał
prawa podejmowania żadnych decyzji. Jako pilot myśliwca typu TIE służył Drugiemu
Imperium. Jego zadanie polegało na szkoleniu innych pilotów i szturmowców. Powinien
dochowywać wierności Imperatorowi i członkom jego rządu. Zdyscyplinowani żołnierze nie
mogli pozwalać sobie na luksus samodzielnego decydowania o tym, które rozkazy
wykonywać, a które lekceważyć.
Czując w głowie zamęt, Qorl skierował dziób myśliwca w górę i wystrzelił świecą,
kierując się ku orbicie. Większość maszyn tworzących jego eskadrę została albo zniszczona,
albo latała, nie zachowując szyku, atakowana przez nieznane systemy broni, jakimi
dysponowali obrońcy Yavina Cztery. Stary pilot uświadamiał sobie, że powinien wrócić do
bazy i zameldować o wszystkim przełożonym. Najpierw jednak musi zdecydować, czy się
poddać, czy powrócić i przyznać się do swojego czynu, a później dzielnie stawić czoło karze,
jaką zechce wymierzyć lord Brakiss.
Zacisnął zęby. Poddanie się oznacza zdradę. Jak mógł w ogóle o czymś takim
pomyśleć? Usłyszał, że silniki jego maszyny zaskowyczały, kiedy myśliwiec, kierując się
prosto ku majaczącemu w górze kolczastemu pierścieniowi Akademii Ciemnej Strony,
pokonywał górne warstwy atmosfery.
W pewnej chwili Qorl zorientował się, że wleciał w sam środek gromady statków,
biorących udział w powietrznej bitwie.
Z nadprzestrzeni wyłoniły się statki floty Nowej Republiki, które natychmiast
przystąpiły do bezlitosnego ostrzału imperialnej stacji. Kilka chwil później pojawiła się
jednak flota Drugiego Imperium, składająca się z naprędce skonstruowanych gwiezdnych
niszczycieli i szturmowych krążowników, zmontowanych z części, jakie znaleziono w
niedawno odzyskanych stoczniach. Dochowująca wierności Imperatorowi nowa flota
dysponowała komputerowymi systemami, rdzeniami jednostek napędu nadświetlnego i
bateriami do turbolaserów, które on sam, Qorl, pomógł zdobyć.
Na widok statków floty Drugiego Imperium stary pilot poczuł jednak, że ogarnia go
rozczarowanie. Jednostki nie wyglądały okazale i nie sprawiały takiego wrażenia, jak statki
tworzące poprzednią armadę. Qorl uświadamiał sobie ten fakt, ponieważ służył kiedyś na
pokładzie Gwiazdy Śmierci i był członkiem personelu dowodzonej przez wielkiego moffa
Tarkina imperialnej Gwiezdnej Floty.
Tymczasem wchodzące w skład nowej siły bojowej okręty sprawiały cokolwiek...
żenujące wrażenie. Wyglądały, jakby dowódcom, którzy rzucili je w wir walki, brakowało sił
i środków, koniecznych do realizacji własnych marzeń.
Qorl dostrzegł, że okręty Drugiego Imperium zaczynają ostrzeliwać statki
rebelianckiej floty, które przybyły z odsieczą akademii Jedi. Po kilku chwilach stwierdził
jednak, że szale bitwy przechylają się na drugą stronę. Do walki przyłączyła się zbieranina
trudnych do opisania statków, wyłaniających się z nadprzestrzeni i znienacka atakujących
gwiezdne niszczyciele.
Nagle ujrzał, że ochronne pola okrętów Drugiego Imperium osłabły i zanikły. Stało się
to tak szybko, jakby zostały wyłączone przez pokładowe systemy komputerowe, a dowódcy
statków zamierzali się poddać!
Rebelianckie jednostki natychmiast dały ognia ze wszystkich baterii. Kolejne salwy
wyrządzały coraz większe spustoszenia. W kadłubach gwiezdnych niszczycieli zaczęły
pojawiać się ogromne dziury. O co w tym wszystkim mogło chodzić? Dlaczego jego koledzy,
walczący na pokładach tych okrętów, nie robili niczego, by ponownie włączyć ochronne
pola?
Lecąc ku nim i gorączkowo zastanawiając się nad tym, co robić, by im pomóc, Qorl
dostrzegł nagle, że z otwartych wrót hangarów gwiezdnych niszczycieli wylatują eskadry
nowych myśliwców typu TIE, które dotąd nie uczestniczyły w walce. Mimo iż niewielkie
maszyny wyglądały jak mikroskopijne komary w porównaniu z ogromnymi jednostkami floty
admirała Ackbara, ich piloci zaczęli zasypywać rebelianckie okręty lawinami laserowych
błyskawic.
Qorl dostrzegł nagle szansę odkupienia własnych grzechów. Pamiętał o tym, że w
przeszłości zawiódł najpierw młodocianych przyjaciół, którzy pomogli mu w potrzebie, a
później zdradził mocodawców z Akademii Ciemnej Strony. A zatem zostanie wyklęty, bez
względu na to, po czyjej stronie teraz się opowie. Już nigdy nie będzie mógł żyć z
podniesionym czołem, mając świadomość jednej i drugiej zdrady.
Pomyślał, że będzie najlepiej, jeżeli przyłączy się do walki po stronie Drugiego
Imperium, i współdziałając z pilotami innych myśliwców typu TIE, postara się wyrządzić jak
najwięcej zniszczeń. Możliwe, że nawet zginie w ogniu bitwy i w ten sposób odkupi swoje
winy. Był pilotem. Od dawna ćwiczył, przygotowując się do takiej walki. Przed wielu laty
wystartował z pokładu Gwiazdy Śmierci, aby wykonać podobne zadanie. Tym razem nie
dopuści, by cokolwiek mu w tym przeszkodziło.
Przesłał energię do laserowych działek, użytych przez niego ostatnio dla
powstrzymania morderczego szału, w jaki wpadł jego uczeń, gburowaty Norys. Teraz
zamierzał jednak wykorzystać je przeciwko celom, z myślą o których zostały zainstalowane
na pokładzie maszyny... Przeciwko Sojuszowi Rebeliantów.
Qorl spadł jak grom z jasnego nieba i natychmiast przyłączył się do walki. Przelatując
obok jednej z koreliańskich korwet, ostrzelał jej kadłub, wskutek czego na burcie pojawiły się
zwęglone, dymiące kratery. Piloci pozostałych myśliwców TIE, którzy to zauważyli,
błyskawicznie powtórzyli jego manewr. Lecieli nieforemnym szykiem, jedynie w teorii
przypominającym szturmowy. Było jasne, że nie mieli żadnego doświadczenia. Nie tylko
nigdy przedtem nie brali udziału w prawdziwej walce, ale nawet nie spędzili wystarczająco
dużo czasu, ćwicząc na symulatorach. Mimo to, wykorzystując panujący chaos, radzili sobie
całkiem nieźle. Wprawdzie raz po raz przelatywali przed dziobami maszyn swoich kolegów,
ale nie przestawali ostrzeliwać rebelianckich jednostek, mając na uwadze tylko jeden cel:
wyrządzić jak najwięcej zniszczeń.
Rebeliancka flota odpowiadała oślepiającymi sztychami turbolaserowych strzałów,
przecinających we wszystkie strony mroki przestworzy. Nagle ciemności rozjaśnił oślepiający
błysk, który pojawił się w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się wieżyczka
dowodzenia jednego z gwiezdnych niszczycieli. Drugi imperialny okręt zawirował wokół osi
i zaczął dryfować, po czym zawrócił i lecąc powoli, umknął z pola walki. Natychmiast rzuciły
się za nim w pościg rebelianckie statki, nie przestając razić go turbolaserowymi
błyskawicami.
Wszystko świadczyło o tym, że flota Drugiego Imperium przegrywała tę bitwę.
Przegrywała!
Qorl postanowił polecieć śladami umykających gwiezdnych niszczycieli. Widział, że
piloci niektórych myśliwców typu TIE kierują się ku otwartym przestworzom, chociaż nie
miał pojęcia, dokąd zamierzają lecieć. Ich macierzyste jednostki zostały zniszczone, a
Akademia Ciemnej Strony była znów ostrzeliwana. Czyżby zamierzali się poddać?
- Poddanie się oznacza zdradę - mruknął do siebie, po czym zanurkował i przypuścił
atak na flagowy okręt Rebeliantów.
Nie zmienił kursu, mimo iż tuż koło kabiny przemknęły oślepiające błyskawice
turbolaserowych strzałów. Raz po raz robił użytek z laserowych działek i leciał dalej, chociaż
odnosił wrażenie, że pogrąża się w gardziel bestii. Nigdy, przenigdy się nie podda! Raczej
zginie w oślepiającym błysku światła, który będzie oznaczał jego ostateczne zwycięstwo.
Rebelianci musieli lepiej ustawić celowniki albo wzięli go w krzyżowy ogień,
ponieważ jeden ze strzałów nagle trafił w jego myśliwiec. Qorl zamknął oczy, osłonięte
czarnym imperialnym hełmem. Spodziewał się, że zniknie w jaskrawym rozbłysku jak
świeca, zapalona na cześć Imperatora.
Okazało się jednak, że nieprzyjacielski strzał tylko musnął jeden silnik i uszkodził
część sześciokątnego panelu z energetycznymi ogniwami.
Pilotowany przez Qorla myśliwiec typu TIE zawirował, a później zaczął oddalać się
od miejsca bitwy. Mimo iż posiwiały pilot był oplatany ochronną siecią, raz po raz obijał się o
ścianki małej kabiny. Wstrzymał oddech, oczekując, że jego maszyna może zaraz
eksplodować, ale bezustannie koziołkując, nie przestawał oddalać się od rejonu przestworzy,
gdzie nadal wrzała zacięta bitwa.
W pewnej chwili poczuł, że pochwyciły go szpony siły przyciągania. Widocznie jego
maszyna, pozbawiona możliwości sterowania, miała znów się roztrzaskać. Nieuchronnie
opadała ku porośniętemu gęstą dżunglą czwartemu księżycowi Yavina...
ROZDZIAŁ 19
Brakiss leciał szybkim, zwrotnym jednoosobowym promem. Wystartował z Yavina
Cztery i kierował się ku Akademii Ciemnej Strony. Kiedy się zbliżył, wysłał skomplikowany
zakodowany sygnał. Sterowane automatycznym mechanizmem wrota hangaru otworzyły się,
umożliwiając lądowanie w bezpiecznym wnętrzu imperialnej placówki szkoleniowej.
Mistrz Ciemnych Jedi nie zwracał najmniejszej uwagi na bitwę toczącą się w pobliżu
jego gwiezdnej stacji. Zmagania flot Nowej Republiki i Drugiego Imperium były tylko
jeszcze jednym wydarzeniem, którego wynik okazywał się nie taki, jak zaplanowano.
Wciąż jeszcze czuł przyspieszone bicie serca, spowodowane pojedynkiem na świetlne
miecze, jaki stoczył z Lukiem Skywalkerem w pobliżu ruin świątyni. Czuł w głowie zamęt,
wywołany echem, wzbudzonym przez słowa byłego nauczyciela. Gniew i rozpacz walczyły w
umyśle mistrza Ciemnych Jedi niczym nie dające się opanować nawałnice. Starały się
zawładnąć jego myślami i uczuciami.
Wszystkie metody, jakie dotąd stosował, nie przywracały mu spokoju i ciszy,
niezbędnych, aby mógł bez przeszkód czerpać energię ciemnej strony. Brakiss próbował
uciekać się nawet do znienawidzonych technik relaksacyjnych, których nauczył się od
Skywalkera, kiedy kształcił się w jego akademii, w rzeczywistości będąc imperialnym
szpiegiem. Na próżno.
Cały świat wokół niego walił się w gruzy. Zawodziły starannie układane plany, grupy
wszechstronnie wyszkolonych Ciemnych Jedi, oddziały żołnierzy Drugiego Imperium...
Wszystko jakby sprzysięgło się, by pozbawić go szansy odniesienia najważniejszego
zwycięstwa, zadania miażdżącego ciosu, który wstrząsnąłby całą galaktyką. A przecież
zniszczenie akademii Jedi wydawało się takie łatwe.
Brakiss wiedział, że wielki wódz zabije go za to, iż zawiódł. W tej chwili potrafił
jednak myśleć tylko o tym, że Imperator pozostał jego ostatnią nadzieją. Jedyną nadzieją. Był
gotów przyjąć w pokorze wyznaczoną karę, ale później, kiedy już uczyni wszystko, co może,
byle przechylić szalę zwycięstwa na stronę Drugiego Imperium.
Osadził prom na niemal całkowicie opustoszałym lądowisku Akademii Ciemnej
Strony, gdzie jeszcze niedawno stały rzędy myśliwców i bombowców typu TIE,
przygotowywanych do walki. To właśnie stąd wystartowała w przestworza dowodzona przez
Siostrę Nocy Tamith Kai opancerzona bojowa platforma, na której pokładach lecieli
szturmowcy i oddział Ciemnych Jedi pod dowództwem Zekka. Wszyscy byli tacy dumni,
pewni siebie i ufni we własne siły. Nie wątpili, że z łatwością pokonają wyszkolonych przez
Skywalkera uczniów jasnej strony.
Brakiss z trudem wygramolił się z ciasnego wnętrza jednoosobowego promu.
Starannie wygładził zmarszczki srebrzystego kombinezonu, bezskutecznie usiłując odzyskać
chociaż część godności. Nie chcąc, by ktokolwiek widział go bez broni rycerza Jedi, sięgnął
więc po jeden z wielu masowo produkowanych świetlnych mieczy, jakich jeszcze kilka
zostało w niszy, wykonanej w metalowej ścianie hangaru.
Ale w jaki sposób miał przemienić klęskę w zwycięstwo? Widział, jak dowodzona
przez Tamith Kai szturmowa platforma zamienia siew płonące szczątki. Przyglądał się, jak
bezkształtna, stopiona konstrukcja znika w nurtach rzeki. Oddani pod opiekę Zekka Ciemni
Jedi przegrywali jeden pojedynek po drugim. Eskadry myśliwców TIE były dziesiątkowane...
A teraz ogarnięty bezsilną złością władca imperialnej uczelni obserwował, jak potężna nowa
flota Drugiego Imperium ginie pod ciosami rebelianckich okrętów, które pojawiły się znikąd i
w tajemniczy sposób pozbawiły gwiezdne niszczyciele ochronnych pól siłowych!
Brakiss opuścił lądowisko i znalazł się na korytarzu niemal wyludnionej Akademii
Ciemnej Strony. Wszyscy zdolni do walki żołnierze zostali wysłani na powierzchnię Yavina
Cztery. Na pokładach imperialnej stacji pozostało tylko kilka grup dowodzenia, których
personel miał troszczyć się ojej bezpieczeństwo.
Sterylnie czyste, łukowato wygięte korytarze powinny rozbrzmiewać echem okrzyków
zwycięstwa. Zamiast tego sprawiały wrażenie, jakby cała uczelnia stała się grobowcem,
porzuconym wrakiem. Idąc korytarzem, Brakiss powtarzał sobie, że Imperator musi zrobić
coś, by ocalić podwładnych. Musi przechylić szalę zwycięstwa tak, by pomimo wszystkich
niepowodzeń, jego Drugie Imperium mogło w końcu zatriumfować i zapanować nad całą
galaktyką.
Mimo wszystko, Palpatine oszukał własną śmierć, i to nie raz, lecz dwa razy. Po raz
pierwszy zginął podczas eksplozji jaka w trakcie bitwy o Endor unicestwiła drugą Gwiazdę
Śmierci. Odrodził się jednak dzięki ukrytym klonom i w ten sposób przedłużył życie. I
chociaż można było przypuszczać, że wszystkie klony uległy zniszczeniu, po następnych
trzynastu latach został na nowo wskrzeszony, chociaż tym razem nikt nie miał pojęcia, w jaki
sposób.
Każdy człowiek, zdolny odradzać się bez końca, powinien chyba umieć zwyciężyć w
walce z garstką kryminalistów i Rebeliantów, prawda?
Brakiss uniósł dumnie głowę i szedł wyprostowany, starając się, aby każdy krok
zdradzał wiarę w wielkiego wodza i zaufanie do jego umiejętności. Usiłując stąpać
bezszelestnie niczym duch, kierował się w stronę odosobnionej części gwiezdnej stacji. Tym
razem musi się zobaczyć z Imperatorem. Nie pozwoli, by ktokolwiek miał mu w tym
przeszkodzić. Od następnych kilku chwil będzie zależał los tej bitwy, która zmieni przyszłość
całej galaktyki!
Na zewnątrz zamkniętych na głucho drzwi stało dwóch imperialnych strażników,
odzianych w szkarłatne płaszcze. Obaj mieli na głowach złowieszczo wyglądające
opancerzone hełmy. Nakrycia głów przypominały błyszczące pociski i zostały zaopatrzone w
wąskie, czarne prostokątne szczeliny, przez które strażnicy widzieli wszystko, co dzieje się na
korytarzu. Na jego widok wyprężyli się na baczność, ale skrzyżowali paraliżujące włócznie
na znak, że wzbraniają dostępu. Brakiss jednak nie wahał się i podszedł do nich.
- Odsuńcie się - rozkazał. - Muszę natychmiast porozmawiać z Imperatorem.
- Imperator życzy sobie, żeby nikt mu nie przeszkadzał - odezwał się jeden z
czerwonych strażników.
- Nie przeszkadzał? - rzekł Brakiss, zdumiony faktem, iż usłyszał to słowo. -
Zdziesiątkowana flota ponosi klęskę. Ciemni Jedi są brani do niewoli. Myśliwce TIE są
zestrzeliwane. Tamith Kai nie żyje. Najwyższy czas, żeby Imperatorowi ktoś przeszkodził.
Odsuńcie się. Muszę z nim porozmawiać.
- Imperator z nikim nie rozmawia.
Strażnicy postąpili krok w stronę Brakissa i wyciągnęli ku niemu paraliżujące
włócznie.
Naczelnik Akademii Ciemnej Strony poczuł, że w jego piersi wzbiera nowa fala
gniewu. Wiedział, że daje mu większą siłę. Krążąca w jego żyłach Moc pozwalała połączyć
się bezpośrednio z energią ciemnej strony. Brakiss pamiętał o tym, że to uczucie sprawiało
Siostrze Nocy Tamith Kai taką radość i tak ją podniecało, iż kobieta zawsze starała się
wzbudzać w sobie z trudem hamowaną wściekłość.
Mistrz Ciemnych Jedi nie miał czasu na to, żeby dłużej wdawać się w rozmowę z
odzianymi na czerwono, wścibskimi mężczyznami. Doszedł do przekonania, że obaj są
zdrajcami Drugiego Imperium... i zareagował, uwalniając całą nagromadzoną energię ciemnej
Mocy.
Rękojeść świetlnego miecza wysunęła się z rękawa srebrzystego kombinezonu i
spoczęła pewnie w zaciśniętej dłoni. Jeden palec przycisnął guzik włączający zasilanie. Z
czarnego cylindra wyskoczyła drżąca i bucząca klinga, której Brakiss nie zamierzał traktować
jako ostrzeżenia. Stracił cierpliwość do gróźb, słownych pojedynków i wszystkiego, co
hamowało postęp i kierowało uwagę na inne tory. Dał upust gniewowi i pozwolił płynąć
ciemnej Mocy.
- Mam tego dosyć! - krzyknął.
Płonąc gniewem, machnął ognistym ostrzem w lewo i w prawo. Złość sprawiła, że
widział przed sobą tylko mroczny tunel, raz po raz rozjaśniany błękitnymi błyskawicami
statycznej elektryczności i obejmujący oba cele, które nieporadnie usiłowały powstrzymać go
za pomocą włóczni. Brakiss był jednak wielkim Jedi. Umiał posługiwać się siłami ciemnej
strony. Czerwoni imperialni strażnicy nie mieli podczas walki z nim najmniejszej szansy.
Nim upłynęła sekunda, rozprawił się najpierw z pierwszym, a następnie z drugim.
Włączył mechanizm odblokowujący drzwi apartamentu, który kiedyś przydzielił
Imperatorowi. Kod umożliwiający otwarcie zamka, jaki podał, okazał się nieprawidłowy,
więc posłużył się Mocą i zamienił obwody elektroniczne mechanizmu w bezkształtną,
dymiącą masę. Gołymi rękami wyrwał drzwi z zawiasów i odrzucił na bok, po czym
wkroczył do osobistych komnat Palpatine’a.
- Imperatorze, musisz nam pomóc! - zawołał. Poczuł, że w oświetlonej niepewnym
czerwonym blaskiem komnacie jest niezwykle gorąco. Zamrugał, kiedy uświadomił sobie, że
z trudem rozróżnia szczegóły: nie zauważył jednak nikogo. - Imperatorze Palpatine! -
krzyknął, jak umiał najgłośniej. - Szale bitwy przechylają się na stronę Rebeliantów. Nasze
oddziały ponoszą klęskę za klęską. Musisz coś zrobić, by nam pomóc!
Usłyszał tylko słabe echo własnych słów. Nic więcej. Nikt się nie poruszył; nikt nie
odpowiedział. Brakiss wbiegł do następnego pomieszczenia, ale ujrzał w nim jedynie
ogromną izolacyjną komorę o połyskujących czarnych ścianach. Opancerzone drzwi były
zamknięte na głucho, a w bocznych płaszczyznach błyszczały łby ogromnych nitów. To
właśnie tej zamkniętej komory strzegli czterej odziani w szkarłatne płaszcze strażnicy, kiedy
Imperator opuszczał pokład osobistego trój skrzydłowego wahadłowca. Sam pojemnik
dźwigały wówczas dwa potężne, przysadziste robocze androidy, które wyniosły go z ładowni
i przetransportowały korytarzami do komnat, wskazanych przez naczelnika Akademii
Ciemnej Strony.
Brakiss wiedział o tym, że Imperator zamknął się w środku komory. Może szukał
odosobnienia, a może chciał w ten sposób ochronić swój organizm przed wpływem
czynników zewnętrznych. Mistrz Ciemnych Jedi obawiał się nawet, że stan zdrowia
Imperatora uległ pogorszeniu, a Palpatine, jeżeli chciał żyć, musiał dysponować specjalną
aparaturą medyczną i indywidualnie dobieranymi lekarstwami.
W tej chwili jednak niewiele go to wszystko obchodziło. Miał dosyć drzwi, które się
przed nim zamykały. On, władca Akademii Ciemnej Strony, jeden z najważniejszych
przywódców Drugiego Imperium, nie powinien być odtrącany jak pierwszy lepszy urzędnik.
Zaczął walić pięścią w opancerzoną płytę.
- Imperatorze, domagam się, żebyś zechciał udzielić mi audiencji! Nie możesz
dopuścić, by nasze oddziały nadal przegrywały. Musisz posłużyć się własnymi siłami i pomóc
nam wydrzeć zwycięstwo z rąk nieprzyjaciół!
Nie usłyszał żadnej odpowiedzi. W miarę upływu czasu odgłosy uderzeń pięścią
stawały się coraz rzadsze i cichsze, aż w końcu zupełnie wsiąkły w czerwonawy krwisty
półmrok, jaki panował także i w tej komnacie. Brakiss poczuł, że jego serce zamieniło się w
bryłę lodu, upodobniło się do zagubionej komety, przelatującej raz na wiele lat przez obrzeża
jakiegoś systemu słonecznego.
Jeżeli Imperator ich opuścił, wszystko przepadło. Bitwa zakończy się sromotną klęską
Drugiego Imperium... Brakiss nie miał zatem nic więcej do stracenia.
Ponownie włączył świetlny miecz, uniósł buczące ostrze i zadał cios. Energetyczna
klinga rozjarzyła się i zaskwierczała, ale przecięła grubą płytę pancerza drzwi komory. Nic,
nawet mandaloriańska zbroja czy chroniąca przed strzałami blasterów warstwa durastali nie
mogły się oprzeć atakowi świetlnego miecza rycerza Jedi.
Brakiss przeciął również zawiasy. Topiony metal zadymił i spłynął srebrzystymi
strumykami po krawędzi płyty. Mistrz Ciemnych Jedi zadawał cios za ciosem, wyrąbując
otwór w grubej metalowej płycie, podobnie jak robotnik-android rozbija ciężką skrzynię,
służącą do transportu towarów. Uskoczył w bok na ułamek sekundy przedtem, zanim ciężka
opancerzona tafla runęła z ogłuszającym hukiem na podłogę komnaty.
Zamarł i stał jak sparaliżowany, nie bardzo wiedząc, co ma robić. Czekał, aż rozwieją
się kłęby dymu. Kiedy znów mógł cokolwiek widzieć, uniósł klingę świetlnego miecza i
wkroczył do komory.
Rozglądał się, nie wierząc własnym oczom. Nie ujrzał Imperatora. Nigdzie nie widział
także luksusowych mebli ani specjalistycznych medycznych aparatów, które miały
utrzymywać sędziwego władcę przy życiu.
Zamiast tego dostrzegł coś, co wprawiło go w osłupienie.
W kącie komory zauważył trzeciego czerwonego strażnika. Mężczyzna siedział na
skomplikowanym zautomatyzowanym fotelu, otoczony z trzech stron komputerowymi
monitorami i kontrolnymi pulpitami. Na ekranie jednego monitora Brakiss ujrzał bogaty
wykaz holograficznych wizerunków, sporządzonych w trakcie całego życia Imperatora.
Biblioteka zawierała wideohologramy z czasów, kiedy Palpatine był jeszcze senatorem, kiedy
usiłował wprowadzić Nowy Ład i podejmował starania, mające na celu zmiażdżenie Rebelii...
Były tu nagrane przemówienia, wydawane rozkazy i polecenia, a także wszystkie słowa, jakie
wypowiedział czy to podczas wystąpień publicznych, czy zwracając się do zaufanych
współpracowników. Potężne generatory hologramów składały później fragmenty w żądaną
całość, tak, by stworzyć wrażenie, że żyjący Imperator wygłasza całkiem nowe
przemówienia.
Zdrętwiały z przerażenia Brakiss zaczynał z wolna uświadamiać sobie, co to wszystko
znaczy.
Ujrzawszy go, czerwony strażnik zerwał się na równe nogi. Fałdy szkarłatnego
płaszcza zawirowały i zaszeleściły za jego plecami.
- Nie wolno ci tutaj wchodzić - powiedział.
- Gdzie jest Imperator? - zapytał Brakiss, mimo iż zdążył się rozejrzeć po
pomieszczeniu i znał odpowiedź. - Nie istnieje żaden Imperator, prawda? To wszystko jest
oszustwem, pożałowania godną próbą przejęcia władzy?
- Tak - przyznał po chwili wahania czerwony strażnik. - Muszę jednak przyznać, że
dobrze odegrałeś swoją rolę. Imperator rzeczywiście zginął przed wielu laty, kiedy został
zniszczony ostatni z jego klonów, ale Drugie Imperium musiało mieć jakiegoś przywódcę.
Dlatego my, czterej najbardziej lojalni strażnicy Palpatine’a, postanowiliśmy uczynić
wszystko, żeby miało swojego wodza.
Dysponowaliśmy tekstami wszystkich porywających przemówień, jakie wygłosił w
ciągu całego życia. Mieliśmy nagrania, jakich dokonywał. Znaliśmy jego myśli.
Wiedzieliśmy, co zamierza i jakimi środkami chce się posługiwać dla osiągania celów.
Posiadaliśmy wszystko, co potrzebne, aby powołać do życia Drugie Imperium, ale zarazem
uświadamialiśmy sobie, że nie przetrwałoby ani dnia, gdyby któryś z nas został jego wodzem.
Musieliśmy dać ludziom to, czego pragną, a ludzie pragnęli, żeby wrócił Imperator. Ty także
sobie tego życzyłeś. Dałeś się łatwo oszukać, ponieważ sam chciałeś zostać oszukany -
zakończył czerwony strażnik, kiwnąwszy głową Brakissowi.
Naczelnik Akademii Ciemnej Strony postąpił dwa kroki w kierunku czerwonego
strażnika. Uniósł jeszcze wyżej miecz świetlny, który zapłonął zimnym, bezlitosnym,
śmiercionośnym blaskiem.
- Nabraliście nas - powiedział, wciąż jeszcze nie umiejąc się otrząsnąć z przeżytego
wstrząsu. - Wprowadziliście mnie w błąd. Mnie! Byłem jednym z najbardziej oddanych,
najwierniejszych sług Imperatora, a okazuje się, że służyłem czemuś, co nie istniało. Drugie
Imperium nigdy nie miało najmniejszej szansy, a teraz moi podwładni ponoszą klęskę,
ponieważ ty i twoi kamraci uciekliście się do mistyfikacji. Nie umieliście niczego porządnie
zaplanować. Wasze Drugie Imperium było tworem, pozbawionym mrocznego serca.
Zaślepiony gniewem, Brakiss w kilku skokach pokonał odległość dzielącą go od
odzianego w szkarłatny płaszcz mężczyzny. Wydawało się., że przeleciał przez komorę
niczym anioł śmierci, wysoko unosząc klingę świetlnego miecza. Ujrzawszy to, czerwony
strażnik odepchnął automatyczny fotel od pulpitów sterowniczych. Usiłował wstać,
równocześnie sięgając między fałdy jaskrawoczerwonej szaty, by wyciągnąć jakąś broń, ale
Brakiss nie dał mu szansy.
Rozpłatał trzeciego strażnika; obie połowy dymiąc runęły na klawiatury i kontrolne
urządzenia, za pomocą których mężczyzna stworzył wizerunek nie istniejącego Imperatora.
Pojawiające się. hologramy wprowadziły w błąd Brakissa, jego Ciemnych Jedi i pozostałych
członków personelu imperialnej placówki szkoleniowej... Wszystkich, uznających odrodzenie
Imperium za cel życia.
- Dopiero teraz Imperium upadło na dobre - mruknął chrapliwie Brakiss.
Powiódł nieprzytomnym spojrzeniem po całym pomieszczeniu. Nie był już posągowo
urodziwym, opanowanym mężczyzną. W niczym nie przypominał władczego i dumnego
naczelnika Akademii Ciemnej Strony.
Usłyszał nagle jakiś szelest, dolatujący spoza zmasakrowanych pancernych drzwi
komory. Odwrócił się jak użądlony i dostrzegł krwistoczerwony błysk... płaszcza,
okrywającego ciało czwartego i ostatniego członka grupy perfidnych szarlatanów.
Zniechęcony i zrozpaczony Brakiss poruszał się jak we śnie. Każdy ruch sprawiał mu
trudności, a w odrętwiałych mięśniach pulsowały ogniska bólu. Mimo to mistrz Ciemnych
Jedi nie mógł pozwolić uciec czwartemu strażnikowi. Honor wymagał, aby wszyscy oszuści
ponieśli zasłużoną karę. Mobilizując resztkę energii, puścił się za uciekinierem.
Czerwony strażnik zauważył jednak dwóch kolegów, leżących bez życia przed
drzwiami apartamentu Palpatine’a. Jeden rzut oka do wnętrza komory uświadomił mu, że
naczelnik Akademii Ciemnej Strony widział służące do wytwarzania hologramów urządzenia
kontrolne i sterujące, jakie znajdowały się w odizolowanym pomieszczeniu. Czwarty
mężczyzna, nie wahając się ani sekundy, rzucił się do ucieczki.
Dopiero wówczas Brakiss uzmysłowił sobie z absolutną pewnością, że jego marzenia
o potężnym, odrodzonym Imperium runęły w gruzy. Ciemni Jedi, toczący walki na
powierzchni Yavina Cztery, przegrywali i byli brani do niewoli. Imperialne myśliwce
dziesiątkowano i strącano... Ale on, władca Akademii Ciemnej Strony, nie dopuści, żeby ten
oszust i zdrajca uciekł i ocalił życie. Tylko wówczas, jeżeli go zabije, będzie mógł uznać, że
do końca zaspokoił żądzę zemsty.
Sadząc długimi krokami, puścił się w pościg za mężczyzną. Czerwony strażnik biegł
jednak zdumiewająco szybko, jakby sił dodawało mu przerażenie. Kiedy wypadł z
odosobnionej części gwiezdnej stacji, popędził opustoszałymi korytarzami Akademii Ciemnej
Strony. Brakiss biegł za nim, ale odziany w szkarłatny płaszcz uciekinier doskonale wiedział,
dokąd zmierza. Doskonale.
Ostatni pozostający przy życiu imperialny strażnik wpadł do hangaru i natychmiast
pobiegł w kierunku pozostawionego przez Brakissa szybkiego jednomiejscowego promu.
Tymczasem mistrz Ciemnych Jedi docierał dopiero do drzwi wiodących na lądowisko.
- Stój! - krzyknął widząc, jak czwarty strażnik znika w kabinie niewielkiej jednostki.
Uniósł do góry buczące ostrze świetlnego miecza, żałując, że nie może zmobilizować
wystarczających ilości Mocy, aby mężczyzna zamarł jak sparaliżowany. Widział jednak, że
szarlatan nawet się nie zawahał. Zatrzasnął osłonę kabiny promu i uruchomił repulsory. Przez
chwilę unosił się nieruchomo nad płytą lądowiska, po czym wydał polecenie zlikwidowania
energetycznego pola, strzegącego wrót hangaru i nie dopuszczającego do ucieczki atmosfery.
Brakiss zakipiał z wściekłości. Zastanawiał się, czy zdążyłby dotrzeć w porę do
któregoś ze stanowisk artylerii, by zamienić szarlatana w kryształki lodu i rozproszyć je po
pustkowiach przestworzy. Wiedział jednak, że jest na to już za późno.
Miał wrażenie, że w Akademii Ciemnej Strony nie ma nikogo oprócz niego. Czuł, że
poniósł sromotną klęskę. Wszystko, czego próbował, obracało się przeciwko niemu. A na
koniec doznał najgorszej zniewagi. Został zdradzony i oszukany... i to przez byle strażnika.
Nagle w jego głowie zaświtała jakaś spontaniczna myśl. Brakiss przypomniał sobie, że
kiedy powstawała Akademia Ciemnej Strony, rzekomo na rozkaz samego Imperatora
Palpatine’a, we wnętrzu konstrukcji gwiezdnej stacji zainstalowano setki, a może nawet
tysiące połączonych ze sobą potężnych ładunków wybuchowych, mających stanowić coś w
rodzaju zaworu bezpieczeństwa. Gdyby Palpatine kiedykolwiek powziął podejrzenie, że nowa
grupa potężnych Ciemnych Jedi staje się dla niego zagrożeniem, mógłby wysłać zakodowany
sygnał, który wyzwoliłby detonatory i w ten sposób zniszczyłby Akademię Ciemnej Strony,
bez względu na to, w którym punkcie przestworzy by się znajdowała.
Brakiss stał na progu drzwi wiodących na lądowisko i przyglądał się, jak niewielki
prom coraz bardziej oddala się od jego gwiezdnej stacji. Nagle uzmysłowił sobie, że przecież
nie istniał żaden wskrzeszony Imperator. A zatem jedynymi osobami, znającymi tajemnicę
śmiercionośnego kodu, byli czterej czerwoni imperialni strażnicy...
Niewielki statek oddalał się od systemu Yavina i kolczastego pierścienia Akademii
Ciemnej Strony. Ostatni pozostający przy życiu strażnik coraz wyraźniej uświadamiał sobie,
że siły wojskowe, które pozostawiał za sobą, są skazane na nieuchronną zagładę. Możliwe
nawet, że kiedy kontratak floty Rebeliantów zakończy się powodzeniem, do końca bitwy nie
dożyje ani jeden imperialny żołnierz.
Mężczyzna był pewien, że wszystko, co zdarzyło się w przestworzach wokół Yavina
Cztery, powinno stać się absolutną tajemnicą. On sam musi pozostać jedynym świadkiem
tego, co się wydarzyło. Musi za wszelką cenę podtrzymywać złudzenie, które on i jego
towarzysze z takim trudem stworzyli. Tylko w ten sposób będzie mógł kiedyś znów wspiąć
się na wyżyny władzy. Oznaczało to jednak, że nie może pozwolić sobie na to, aby Akademia
Ciemnej Strony nadal istniała. Musi uczynić wszystko, co w jego mocy, żeby jak
najdokładniej pozacierać za sobą wszystkie ślady. Jeżeli będzie miał szczęście, może stanie
się kimś znaczącym i poważanym. Możliwe nawet, że zostanie przywódcą którejś z
przestępczych grup czy organizacji, jakich wiele prowadziło działalność na obrzeżach
przestworzy, opanowanych przez Nową Republikę.
Czerwony strażnik nadał krótki sygnał, obdarzony niezwykle skomplikowanym
kodem. Wysłał w przestworza przerażającą sekwencję impulsów, którą nigdy przedtem nie
zamierzał się posługiwać.
Zniszczyć!
I kiedy jego niewielki prom zapuszczał się coraz dalej w głąb bezkresnej czerni
przestworzy, najeżony lufami dział pierścień Akademii Ciemnej Strony rozkwitł jak ognisty
kwiat. Po chwili jego płatki, rozchyliwszy się we wszystkie strony, zamieniły się w
oślepiająco jasną kulę płonących gazów i metalowych szczątków.
ROZDZIAŁ 20
Z trudem idąc coraz dalej, Zekk przedzierał się przez nieznaną dżunglę porastającą
powierzchnię Yavina Cztery. W panującym półmroku widział tylko to, co znajdowało się w
odległości dwóch metrów przed nim. Kolczaste gałęzie krzewów zahaczały raz po raz to o
włosy, to o fałdy peleryny. Młodzieniec z wysiłkiem oddychał duszącym, wilgotnym
powietrzem. Koński ogon już dawno się rozwiązał, ale mimo to Zekk, potykając się o
korzenie, brnął dalej. Od czasu do czasu oglądał się przez ramię, by zobaczyć, czy nie jest
ścigany przez któregoś z wyszkolonych przez Skywalkera uczniów jasnej strony. Co prawda,
nie wyczuwał, by ktokolwiek podążał jego śladami, ale nie był tego pewien. Kto wie? -
pomyślał, trochę jednak zaniepokojony. Może jasna strona pozwalała uciekać się do sztuczek,
o których nigdy mu się nie śniło? Może istniały sposoby, dzięki którym nie potrafił wyczuwać
obecności ścigających go prześladowców?
Tego dnia widział takie rzeczy, że nawet nie miał pojęcia, iż mogą istnieć. Dziwne
rzeczy. Straszliwe rzeczy. Nie zwracał uwagi na to, że wąska i kręta ścieżka, którą szedł, raz
po raz znika w gąszczu kolczastych zarośli. I tak nie wiedziałby, dokąd idzie. Widocznie jego
umysł został częściowo sparaliżowany, ponieważ oczy widziały coś, czego nie oglądały nigdy
przedtem. Były świadkami zniszczeń, terroru, klęski... i śmierci.
Nagle stopa młodzieńca poślizgnęła się na stosie pleśniejących wilgotnych liści. Zekk
potknął się i przyklęknął na jedno kolano. Pochwycił jakąś nisko zwieszającą się gałąź i
dźwignął ciało, po czym jakby zbudzony z głębokiego snu, rozejrzał się po napierających ze
wszystkich stron gąszczach.
W którą stronę właściwie szedł? Wiedział, że zmierza do jakiegoś celu, ale nie bardzo
potrafił przypomnieć sobie, do jakiego. W końcu podsunęła mu to chyba podświadomość,
ponieważ młodzieniec wyprostował się i poszedł dalej.
Nagle, tuż przed nim, z plątaniny zarośli wyskoczył jakiś duży gryzoń, sięgający
mniej więcej kolan. Wysunął pazury i rzucił się na Zekka, jednak w tej samej chwili władzę
nad mięśniami Najciemniejszego Rycerza przejęły doskonale wyćwiczone odruchy Jedi.
Jednym płynnym ruchem Zekk sięgnął po rękojeść świetlnego miecza i odskoczył w
krzaki, aby zwierzę nie rozorało go pazurami. Skóra na policzku pękła, kiedy zetknęła się z
chropowatą purpurowobrązową korą potężnego pnia drzewa Massassów. Zanim Zekk zdążył
mrugnąć powiekami czy zaczerpnąć następny łyk powietrza, z rękojeści wystrzeliło
szkarłatnoczerwone ostrze... Przecięło ciało gryzonia na dwie części, kiedy zwierzę jeszcze
szybowało w powietrzu. Gryzoń zaskrzeczał, ale dziwny odgłos trwał tylko chwilę. Później
obie parujące połówki opadły na wilgotną ziemię, pokrytą warstwą butwiejących liści.
Zekk przypomniał sobie, że w podobny sposób zabił ulubionego ucznia Tamith Kai,
Yilasa, kiedy walczył z nim w pozbawionym ciążenia pomieszczeniu Akademii Ciemnej
Strony. Wspomnienie nie należało jednak do takich, które przyniosłyby mu ukojenie.
Z rozciętej skóry na policzku spływała strużka krwi, ale ból był zbyt nikły, żeby Zekk
mógł go odczuwać. Na razie chroniła młodzieńca umiejętność władania Mocą... Czy nie był,
mimo wszystko, Ciemnym Jedi? Ale co mogło się stać z jego kolegami, którzy także
wyruszyli do walki ku chwale Drugiego Imperium? Co stało się z ich umiejętnościami?
Dlaczego nic nie układało się tak, jak przewidywały plany? Tego dnia Zekk był świadkiem,
jak jego Ciemni Jedi, jeden po drugim, przegrywają pojedynki albo są brani do niewoli przez
uczniów Skywalkera.
Miał straszliwe przeczucie, że spośród wszystkich tylko on nie został dotąd pokonany.
Och, wojownicy ciemnej strony odnieśli kilka spektakularnych zwycięstw.
Dywersantowi Orvakowi udało się wysadzić w powietrze generatory siłowego pola
ochraniającego wielką świątynię przed atakami z powietrza. Bez wątpienia imperialny
komandos nie spoczął na laurach i po odniesieniu tego sukcesu natychmiast przystąpił do
wykonywania drugiej części zadania. W ciągu dnia wydarzyło się także wiele innych
przyjemnych rzeczy. Kilka razy Zekk miał świadomość, że adepci Akademii Ciemnej Strony
zwyciężają. Zawsze jednak okazywało się, że ich sukcesy były krótkotrwałe.
A przecież Brakiss, Tamith Kai, on i jego podopieczni byli tacy pewni tego, że
odniosą szybkie, łatwe i zdecydowane zwycięstwo. Tak dobrze panowali nad siłami ciemnej
strony, że nie powinni mieć z tym żadnych problemów. Przynajmniej Zekk zawsze to sobie
powtarzał. Tego nauczał go zawsze mistrz Brakiss.
Po kilku następnych minutach przedzierania się przez zarośla młodzieniec wyłonił się
z ciemności, panujących w leśnych ostępach, i wkroczył na dużą polanę. Jej skrajem, wijąc
się między drzewami, leniwie toczyła wody szeroka rzeka. Czując, że jej widok podnosi go na
duchu, Zekk stanął na brzegu i pochylił się, by zaspokoić pragnienie.
Mimo iż woda miała zielonkawą barwę, widział swoje odbicie całkiem wyraźnie. Z
mąconej przez niewielkie fale powierzchni spoglądały na młodzieńca zapadnięte
szmaragdowozielone źrenice, otoczone ciemniejszymi obwódkami. Na obliczu malował się
jednak tylko mizerny cień dawnej pewności siebie, z jaką przystępował do walki. Zlepione
błotem kosmyki czarnych włosów okalały bladą twarz, podobną do księżyca krążącego wokół
rodzimej planety, Ennth. Z rozcięcia skóry na policzku nie przestawały sączyć się krople
krwi. Radośnie kontrastowały z purpurowofioletowymi sińcami, które otaczały ranę. Ich
widok sprawił, że Zekk zaczął myśleć o Brakissie i jego posągowo pięknej twarzy.
Ogarnęła go taka rozpacz, że poczuł w głowie absolutną pustkę. Jęknął i opadł na
czworaki, nie bacząc na to, że dłonie i kolana zagłębiły się w warstwę przybrzeżnego mułu.
Nie uświadamiaj ąc sobie tego, co robi, przycisnął do uszu ubrudzone mułem dłonie.
- Brakissie! - krzyknął, jakby właśnie j ego obarczał całą winą za poniesioną klęskę. -
Co się stało? Co potoczyło się nie po twojej myśli?
Nadal nie rozumiejąc, co się dzieje, uniósł głowę ku niebu. Przez ułamek sekundy
spoglądał na majaczący w górze kolczasty pierścień Akademii Ciemnej Strony, wiszący na
orbicie nad porośniętym dżunglą księżycem...
Osłupiały obserwował, jak bez widocznego powodu gwiezdna stacja zamienia się w
ognistą kulę rozpryskujących się we wszystkie strony szczątków. Ze zdumienia otworzył usta.
Dotychczas nie przypuszczał, że mógłby odczuwać jeszcze większy ból.
Okazało się, że był w błędzie.
Brakiss. To nazwisko nie przestawało powtarzać się w jego myślach. Zekk wiedział,
że kiedy Akademia Ciemnej Strony eksplodowała, jej naczelnik przebywał na pokładzie. Czuł
to. Odbierał rozpacz promieniującą z umysłu nauczyciela.
Odziany w srebrzyste szaty młody, urodziwy mężczyzna przyjął do siebie Zekka,
mimo iż młodzieniec nie miał żadnych perspektyw na lepszą przyszłość. Później naczelnik
imperialnej uczelni uleczył go z depresji, nauczał i wskazał dalszą drogę. Nadał nowy sens
jego życiu. Przekazał umiejętności, z których chłopak mógł być dumny. Kiedy Zekk
przebywał w Akademii Ciemnej Strony, czuł się jak w domu. Otrzymał nawet tytuł
Najciemniejszego Rycerza.
A teraz? Co z tego pozostało? Całą tę naukę i marzenia diabli wzięli. Duma, koledzy,
świetlana przyszłość... wszystko się rozwiało. W myślach Zekka nie krył się nawet cień
wątpliwości, że Drugie Imperium właśnie tego dnia poniosło druzgocącą, nieodwracalną,
sromotną klęskę. A teraz zginął jego nauczyciel i najlepszy przyjaciel, wychowawca i doradca
- jedyny człowiek, który kiedykolwiek pokładał w nim nadzieję.
Nie. Brakiss nie był jedynym mężczyzną, ufającym Zekkowi. Kiedy młodzieniec
uświadomił sobie tę prawdę, ogarnęła go jeszcze większa udręka. Drugą osobą, która także
zawsze w niego wierzyła, był stary Peckhum. Zekk obiecał kiedyś, że nigdy nie uczyni
niczego, co mogłoby sprawić ból albo zawód siwowłosemu gwiezdnemu pilotowi. Tego dnia
Zekk walczył jednak po stronie nieprzyjaciół Peckhuma. Pomimo wszystkich innych wad, do
których czasami się przyznawał, młodzieniec jeszcze nigdy w życiu nie okłamał starego
przyjaciela.
Stwierdził, że w jego piersi wzbiera kolejna fala gniewu, tym razem na siebie i na to,
że dał się zmusić do walki przeciwko wiernemu druhowi. Poczuł obrzydzenie na myśl o tym,
że musiał dokonywać takich strasznych wyborów. Napiął mięśnie, aż poczuł ból, który wydał
mu się niemożliwy do zniesienia. Trawiony rozpaczą, jeszcze głębiej wbił palce w warstwę
przybrzeżnego mułu. Muł był ciemny, wilgotny, śliski i zdradliwy. Możliwe, że właśnie
dzięki tym cechom doskonale wyrażał to wszystko, co młodzieniec wybrał: ciemność.
Tego dnia stał bezczynnie i przyglądał się, jak jego koledzy zestrzeliwują
„Piorunochron”. Nie wiedział tego na pewno, ale wszystko wskazywało na to, że jedyny
człowiek, który kiedykolwiek obdarzył go bezinteresowną przyjaźnią i zaufaniem, nie żył.
Nie mogąc dłużej znieść udręki, Zekk zacisnął palce. Wyszarpnął dwie garście wilgotnej mazi
i rozsmarował po całej twarzy. Muł wniknął pod rozciętą skórę i wreszcie sprawił mu trochę
fizycznego bólu. Chłopak uświadomił sobie, że dopiero teraz naprawdę go odczuwa. Niewiele
go to obchodziło. Zasłużył sobie na ból i cierpienia.
Zawiódł wszystkich: Brakissa, pozostałych wojowników ciemnej strony, starego
Peckhuma... samego siebie. Z oczu Zekka popłynęły łzy, ale chłopak nawet tego nie
zauważył. Nabrał następne dwie pełne garście mułu i rozprowadził miękką glinę po
ramionach, przedramionach i szyi. Każdą odsłoniętą część ciała pokrył grubą warstwą
ciemnej mazi.
To... właśnie t o oddawało najtrafniej stan jego ducha. Ciemność. Sam ją wybrał i sam
się w niej pogrążył. Był zbrukany przez ciemność.
Mimo to nie miał wyjścia. Nie mógł zawrócić z obranej drogi. Dokonał wyboru i teraz
musiał ponieść wszelkie konsekwencje. Był, kim był. Ciemnym Jedi. Nic nie mogło teraz
zmienić tego faktu. I chociaż lord Brakiss poniósł śmierć na pokładzie Akademii Ciemnej
Strony, a jego podwładni zostali pokonani albo wtrąceni do więzienia, Zekk do końca życia
nie zdoła uporać się z wyrzutami sumienia, bez względu na to, ile dni miałby przeżyć.
Nawet Jacen i Jaina, o ile jeszcze żyją, nie będą mogli mu przebaczyć wszystkiego, co
uczynił. Jeżeli wziąć pod uwagę toczącą siew przestworzach bitwę, unicestwienie Akademii
Ciemnej Strony i walki na powierzchni Yavina Cztery, Zekk był osobiście odpowiedzialny za
śmierć setki albo więcej ludzi. Może także za śmierć Peckhuma. Bliźnięta nigdy mu tego nie
wybaczą. Nie rozumiały, że decyzja, jaką podjął, kiedy postanowił rozpocząć naukę w
imperialnym ośrodku szkoleniowym, wydawała mu się wówczas słuszna i jedyna. W ogóle
nie wierzyły, że mógłby w przyszłości stać się kimś cenionym i poważanym.
Zekk dokonał jednak wyboru, a później starał się, jak umiał najlepiej. Kiedy wyprawił
się na Kashyyyk i spotkał z Jainą, ostrzegł ją, aby nie powracała na Yavin Cztery. Miał
nadzieję, że dzięki temu ostrzeżeniu uchroni ją przed niebezpieczeństwami, jakie niósł udział
w zaciętej walce. W głębi duszy wątpił jednak, by dziewczyna usłuchała.
Z wysiłkiem wstał i jeszcze raz spojrzał na swoje odbicie, jakie ukazywały mu leniwie
płynące wody rzeki. Obrzeżona szkarłatną lamówką czarna peleryna, która kiedyś stanowiła
przedmiot największej dumy, zwisała teraz smętnie z ramion, w wielu miejscach
podziurawiona i rozdarta, a z lamówki pozostały tylko strzępy. Jego skórę pokrywała gruba
warstwa błota, a w zapadniętych szmaragdowych oczach malowało się przygnębienie i
zniechęcenie.
Zekk wiedział jednak, że to jeszcze nie koniec. Możliwe, że nikogo już nie
obchodziło, co postanowi i co zrobi, ale nadal mógł dokonywać wyborów. Jeszcze pokaże
bliźniętom, co potrafi. Odwrócił się i ruszył wzdłuż brzegu rzeki. Kierował się ku wielkiej
świątyni.
Miał w zanadrzu jeszcze jeden atut, który musiał wykorzystać.
ROZDZIAŁ 21
- Tam, w dole - odezwała się Jaina, pokazując niewielką polanę, którą Luke wybrał na
miejsce zbiórki wszystkich uczniów akademii Jedi.
Lando Calrissian, siedzący za sterami własnego wahadłowca, wyszczerzył w szerokim
uśmiechu olśniewająco białe piękne zęby.
- Wszystko jasne, młoda damo - powiedział. - Wygląda na to, że się nas spodziewają.
Widocznie walki musiały już się skończyć.
Kiedy ciemnoskóry mężczyzna zaczął podchodzić do lądowania, Jaina postanowiła
posłużyć się technikami relaksacyjnymi Jedi, aby chociaż trochę się odprężyć. Stwierdziła
jednak, że nie przyniosło jej to żadnej ulgi. Mięśnie pozostawały tak samo zdrętwiałe i
napięte jak wówczas, kiedy kuląc się w ciasnej kabinie myśliwca typu TIE uciekała, by ocalić
życie. Z jakiegoś powodu nie potrafiła zapomnieć o tamtych chwilach. Tego dnia po raz
pierwszy w życiu walczyła jak prawdziwy rycerz Jedi. Jej przeciwnikiem był inny Jedi,
posługujący się siłami ciemnej strony.
Przecież właśnie temu celowi miało służyć całe dotychczasowe szkolenie.
Kiedy wahadłowiec Calrissiana w końcu znieruchomiał na lądowisku, dziewczyna nie
traciła czasu na zbędne formalności. Opuściła szybko pokład, podbiegła do wuja i rzuciła się
w jego objęcia.
- Udało ci się! Żyjesz! - krzyknęła, czując uniesienie i wielką ulgę.
- Witaj, Luke’u, stary kumplu - odezwał się Lando. - Przyleciałem, żeby choć trochę
pomóc, ale widzę, że doskonale sobie radzisz i panujesz nad całą sytuacją.
- Mimo to przyda mi się twoja pomoc, Lando - odparł Skywalker. Odwzajemnił uścisk
Jainy. - Obawiam się, że niektórzy z nas nie mieli tyle szczęścia - dodał poważnie.
Dopiero wówczas Jaina uświadomiła sobie, że nie ma pojęcia, jak układały się losy
bitwy na powierzchni księżyca. Przygryzła dolną wargę i potoczyła wokoło nieprzytomnym
spojrzeniem. Miała nadzieję, że dostrzeże gdzieś Jacena, Tenel Ka i młodego Wookiego.
Na widok tego, co zobaczyła, ogarnęło ją przerażenie. Spostrzegła, że żaden uczeń
akademii Jedi nie uniknął ran albo obrażeń. Kilkoro młodych rycerzy Jedi utykało. Prawa
ręka Tionny zwisała na temblaku, a srebrzystosiwe włosy instruktorki były osmalone.
Niektórzy uczniowie mieli tylko zadrapania i siniaki, ale inni odnieśli poważniejsze rany.
Jaina zdumiała się, kiedy zauważyła Raynara. Twarz chłopca pokrywało błoto, a
krzykliwa szata rozdarta i poplamiona chyba rzecznym szlamem. Chodząc między rannymi
kolegami i koleżankami, młody uczeń opatrywał rany i pomagał, jak umiał. Sprawiał
wrażenie smutnego i przygnębionego.
Kiedy dziewczyna zwróciła uwagę na pacjentkę, którą właśnie się zajmował, zbladła i
rzuciła się ku niej. Tenel Ka leżała, chyba trawiona wysoką gorączką. Wyglądało na to, że
straciła sporo krwi. Miała głęboką ranę ciętą, biegnącą przez czoło i zaczynającą się nad
jednym szarym okiem. Inna rana cięta, trochę płytsza, szpeciła niemal całe udo i kończyła się
tuż powyżej kolana.
Raynar klęczał u boku dziewczyny i darł na paski materiał stosunkowo czystej szaty
spodniej. Jaina zrobiła z resztek coś w rodzaju tamponu. Zamierzając powstrzymać dalszy
upływ krwi, przyłożyła go do rany na czole. Tymczasem Raynar zaczął bandażować ranę na
nodze.
Jaina rozejrzała się po polanie, wypatrując Jacena. Dopiero teraz zauważyła, że kilka
metrów dalej, cicho jęcząc i trzymając się za bok, leży w trawie Lowie.
W różnych miejscach na skraju polany Tionna, Luke i Lando pomagali innym rannym
uczniom, leżącym albo siedzącym na murawie. Nigdzie jednak nie było widać Jacena.
- Lowie, jak się czujesz? - zapytała Jaina.
Młody Wookie mruknął coś zdawkowo i machnął ręką, jakby chciał powiedzieć, żeby
dziewczyna skończyła najpierw opatrywać rany wojowniczki z Dathomiry.
- Och, pani Jaino! Dzięki niech będą niebiosom, że wreszcie pani się zjawiła! -
krzyknął Em Teedee. Piskliwy głosik miniaturowego androida-tłumacza zabrzmiał jednak
bardzo dziwnie, inaczej niż zazwyczaj. Jaina zauważyła, że kratka osłaniająca niewielki
głośnik jest wgnieciona. - Po prostu nie może pani mieć pojęcia, przez co przeszliśmy
wszyscy troje. Pan Lowbacca i pani Tenel Ka musieli skakać z bojowej platformy, ponieważ
nie zamierzali stracić życia w wyniku eksplozji. Mieli szczęście, gdyż platforma kilka chwil
później i tak zniknęła w odmętach rzeki.
Kiedy lądowaliśmy na drzewie, pan Lowbacca zdołał uchwycić się jakiegoś konaru,
ale pani Tenel Ka uderzyła głową o wystającą gałąź. Obijając się o pień, zaczęła spadać coraz
niżej, ale pan Lowbacca natychmiast zanurkował, pragnąc ją ocalić. Pochwycił jej rękę i
zapobiegł katastrofie w ten sposób, że wylądował brzuchem na szerokim konarze.
Zapewniam, pani Jaino, że zachował się jak bohater. Rzecz jasna, nie jestem medycznym
androidem, ale obawiam się, że pan Lowbacca ma złamaną i przemieszczoną kość ramienia
oraz pęknięte co najmniej trzy żebra.
Raynar zmienił opatrunek na głowie Tenel Ka, a potem, pragnąc go unieruchomić,
zaczął owijać bandażem.
- Możesz iść - odezwał się do Jainy, kiwając zarazem głową w stronę Lowbaccy. -
Sam skończę.
Kiedy na polanę weszło dwóch innych rannych uczniów Jedi, Jaina popatrzyła na
nich, w nadziei, że może ujrzy brata. Żaden jednak nie był nawet podobny do Jacena.
- Czy nie widziałeś gdzieś mojego brata? - zwróciła się do Raynara. Podeszła do
Lowiego, zamierzając obejrzeć jego obrażenia. - On i stary Peckhum polecieli
„Piorunochronem”, żeby wysłać sygnał alarmowy i wezwać posiłki. Powinien był już dawno
wrócić.
Chłopiec zmarszczył brwi i pokręcił głową.
- No cóż... - powiedział, jakby starając się przypomnieć sobie, co się wydarzyło. -
Widziałem towarowy transportowiec... „Piorunochron” - dodał po chwili. - Chyba został
zestrzelony przez jakiś myśliwiec typu TIE.
Jaina zachłysnęła się powietrzem.
- Czy widziałeś, że eksplodował w powietrzu albo roztrzaskał się podczas lądowania?
- zapytała, kiedy przyszła do siebie.
Raynar odwrócił głowę i popatrzył w inną stronę.
- Nie widziałem - odparł cicho. - Wyglądało na to, że statek jest uszkodzony i ma
spore kłopoty z utrzymaniem się w powietrzu... - Wzruszył ramionami, jakby czuł się
skrępowany. - Tak czy owak, to wszystko miało miejsce dawno, na początku bitwy.
Jaina przygryzła dolną wargę i zamknęła oczy. Starając się odnaleźć Jacena, wysłała
wici Mocy.
- Nie umarł - stwierdziła w końcu. - Nie jestem jednak w stanie powiedzieć nic więcej.
Nie wyczuwam natomiast obecności starego Peckhuma. Nie umiem nawiązać z nim takiej
więzi jak z Jacenem. Wiem tylko tyle, że mój brat przebywa gdzieś tam... z daleka od polany.
Na pyzatej, ale dziwnie poważnej twarzy Raynara pojawił się szczery uśmiech.
- To dobrze - oznajmił chłopiec. - Bardzo dobrze.
- To chyba już ostatni, jak mi się zdaje - odezwał się Lando, klękając obok Jainy. - Jak
się miewasz, Lowbacco, stary kumplu? Wyglądasz, jakbyś brał udział w najbardziej zaciętych
walkach.
Lowie cicho warknął, przyznając mu rację.
- Myślę, że na polanę zdążyli dotrzeć wszyscy, którzy znajdowali się w pobliżu - rzekł
Calrissian.
- Znaleźliśmy jeszcze jednego - powiedział Luke, przyłączając się do nich.
Pokazał na skraj polany, gdzie Tionna opatrywała podobnego do drzewa rycerza Jedi.
Jakaś eksplozja złamała mu jedną gałąź.
Jaina uniosła głowę i spojrzała na wuja.
- A co z Jacenem? - zapytała.
- Żyje... - odrzekł po chwili Luke. - Na razie nie potrafię powiedzieć nic więcej.
- To wiem - zgodziła się dziewczyna. - Ale gdzie przebywa? Czy nie powinniśmy go
poszukać?
- Przede wszystkim musimy przenieść rannych do środka wielkiej świątyni -
oświadczył Skywalker. - Jeżeli staremu Peckhumowi i Jacenowi udało się utrzymać
„Piorunochron” w powietrzu, bez wątpienia skierowali się ku głównemu lądowisku. Nie
zdołaliby wylądować nigdzie indziej, a z pewnością nie na takiej małej polanie.
Jaina poczuła, że w jej serce wstępuje nowa otucha. Wuj mówił prawdę. Popatrzyła na
Lowiego.
- Możesz chodzić? - zapytała.
Młody Wookie warknął coś, co chyba miało oznaczać potwierdzenie.
- Pan Lowbacca jest gotów wyruszyć na przechadzkę, jeżeli ktoś zechciałby mu
chociaż trochę pomóc - pospieszył z tłumaczeniem miniaturowy android.
- Dobrze - rzekła dziewczyna. - Wracajmy do akademii Jedi. Niecierpliwie oczekiwała
chwili, kiedy znów będzie mogła ujrzeć brata. Niepokoiła się, czy nie przydarzyło mu się coś
złego.
Mniej więcej po godzinie grupa rannych, utykających uczniów Jedi wyłoniła się z
ostępów dżungli i stanęła obok wielkiej świątyni na skraju polany, zamienionej na lądowisko.
Rozczarowana Jaina stwierdziła jednak, że na wielkiej, oczyszczonej z roślinności przestrzeni
nie spoczywa żaden gwiezdny statek.
- Nie martw się, młoda damo - pocieszył ją Lando. - Pomogę ci ich szukać.
Dziewczyna ciężko westchnęła i kiwnęła głową. Chociaż wiedziała, że Jacen żyje,
miała wrażenie, że wydarzy się coś złego. Przeczuwała, że nadciąga niebezpieczeństwo.
- W porządku - odezwała się w końcu. - Wprowadzimy najpierw do świątyni
wszystkich rannych. W środku będą bezpieczni. Musimy jednak wnieść ich przez drzwi
wiodące na dziedziniec. Wrota hangaru są wciąż zablokowane.
Przejście przez lądowisko na wybrukowany kamiennymi płytami dziedziniec zajęło
więcej czasu niż Jaina się spodziewała, ale wreszcie znalazła się w odległości dziesięciu
metrów od ciemnego prostokątnego otworu. Widząc, że do przejścia pozostało zaledwie kilka
kroków, uśmiechnęła się i przyspieszyła.
Nagle z mrocznego wnętrza wy skoczył jakiś odziany w łachmany młody mężczyzna.
Jego posiniaczoną i zakrwawioną twarz pokrywała gruba warstwa schnącego rzecznego mułu,
ale Jaina rozpoznałaby j ą wszędzie, gdziekolwiek by ją ujrzała.
Zekk uniósł dumnie głowę i stanął, zagradzając przejście własnym ciałem.
- Nikt nie wejdzie do świątyni - oświadczył stanowczo.
ROZDZIAŁ 22
Jaina stała znów twarzą w twarz z przyjacielem z dawnych czasów, Zekkiem, ale
zupełnie nie wiedziała, co powiedzieć. Miała wrażenie, że nie może oddychać. Pomyślała, iż
zapewne powietrze w jej płucach zamieniło się w bryłę lodu. Czuła tylko przyspieszone bicie
serca.
Tymczasem Zekk nie uczynił żadnego ruchu.
Luke podszedł do Jainy i stanął u jej boku. Lowbacca, który wspierał się o ramię
dziewczyny z drugiej strony, cicho warknął. W tej samej sekundzie Jaina uświadomiła sobie,
że wyczuwa obecność wszystkich innych uczniów Jedi, stojących na skraju dziedzińca...
Koledzy i koleżanki z akademii ujrzeli Zekka po raz pierwszy dopiero tego dnia, kiedy objął
dowództwo oddziału wojowników Akademii Ciemnej Strony. Widzieli w nim tylko wroga.
Nawet nie podejrzewali, że w przeszłości mógł być kimś zupełnie innym.
Jaina utkwiła spojrzenie w pokrytej warstwą schnącego mułu twarzy Zekka.
- Sama się z tym uporam, wujku Luke’u - powiedziała. - Nie chcę, by ktokolwiek mi
pomagał.
Luke wahał się przez chwilę. Jaina zorientowała się, że spełnienie jej prośby
przychodzi mu z wielkim trudem. Kiedy odezwał się, w jego głosie zabrzmiał niepokój:
- To coś innego niż rozbieranie i naprawianie uszkodzonych mechanizmów, Jaino -
ostrzegł.
- Wiem - odparła cicho dziewczyna. - Nie mam pojęcia, czy Zekk mnie usłucha, ale
jestem pewna, że nie usłucha nikogo innego.
- Pamiętam, że przed wielu laty też tak sądziłem - oznajmił Luke. - Kiedy
postanowiłem nawrócić Dartha Vadera na jasną stronę. Taka próba to coś bardzo
niebezpiecznego, a prawdopodobieństwo powodzenia jest niezwykle małe.
Westchnął, jakby wciąż zastanawiał się, czy Jaina sobie poradzi.
Dziewczyna oderwała spojrzenie od twarzy Zekka. Z wysiłkiem odwróciła głowę i
popatrzyła na wuja.
- Proszę, pozwól mi spróbować - powiedziała.
Luke przez dłuższą chwilę przyglądał się jej w milczeniu, wreszcie kiwnął głową.
Jaina znów zwróciła oczy na twarz Zekka. Skupiła się wewnętrznie, myśląc o tym, co
powie. Tymczasem Luke Skywalker ujął Lowiego pod rękę i odprowadził na skraj polany.
Dziewczyna zaczerpnęła jeszcze więcej energii Mocy, ale nadal nie miała pojęcia, jak zacząć
rozmowę ze stojącym przed nią młodzieńcem, dowódcą wszystkich Ciemnych Jedi.
To przecież Zekk, pomyślała. Był kiedyś moim przyjacielem.
Postąpiła krok w jego stronę i odezwała się na tyle głośno, żeby mógł ją usłyszeć.
- Bitwa dobiegła końca, Zekku. Musimy wejść do wielkiej świątyni, żeby zająć się
opatrywaniem rannych.
Zekk wzdrygnął się, jakby przeniknięty wewnętrznym dreszczem. Cofnął się o krok,
ale rozłożył ręce w taki sposób, że zablokował całe wrota.
- Nie - odparł. - Jeżeli to uczynisz, będziesz musiała opatrywać jeszcze więcej ran i
obrażeń.
Jaina nie przejęła się tą pogróżką. Postanowiła podejść do rozwiązania problemu z
innej strony.
Zwróciła uwagę na to, że chłopak wodzi niespokojnym spojrzeniem po skraju
dziedzińca, jakby oceniał siłę i liczbę uczniów mistrza Skywalkera. Zapewne usiłował się
zorientować, jak poważnie są ranni, aby stwierdzić, ilu zdoła zabić, zanim obezwładnią go
pozostali.
- Chciałabym nadal być twoją przyjaciółką, Zekku - zaczęła. Zauważyła, że
młodzieniec zamrugał i szarpnął się, jakby go uderzyła. - Wyrzeknij się ciemnej strony i wróć
na jasną. Czy pamiętasz, jak kiedyś znalazłeś stary moduł komputerowy umożliwiający
buszowanie w innych systemach? Pamiętasz, jak za pomocą niego przeniknęliśmy do systemu
komputerowego holograficznego zoo?
Zekk kiwnął niepewnie głową.
- Przeprogramowaliśmy wówczas hologramy wszystkich zwierząt w taki sposób, żeby
wyśpiewywały koreliańskie pijackie piosenki - ciągnęła dziewczyna.
Na wspomnienie tamtych chwil kąciki jej ust uniosły się w tęsknym uśmiechu.
- Przyłapano nas - przypomniał cicho Zekk. - A technicy ogrodu usunęli wszystkie
zmiany, jakich dokonaliśmy w oprogramowaniu.
- To prawda, ale wielu zwiedzającym gościom tak się to podobało, że kilka miesięcy
później dyrekcja wydzieliła na ich prośbę część ogrodu i umieściła w niej hologramy naszych
śpiewających zwierząt.
Jaina odniosła wrażenie, że ujrzała w szmaragdowych źrenicach Zekka przebłyski
uznania. Oglądała je jednak tylko przez krótką chwilę, gdyż później oczy młodzieńca
zamieniły się znów w twarde okruchy zielonego marmuru.
- Już nie jesteśmy dziećmi, Jaino - odezwał się Najciemniejszy Rycerz. - Nie możemy
wrócić do tamtych czasów. Wygląda na to, że tego nie rozumiesz, prawda?
Ponownie powiódł spojrzeniem po skraju dziedzińca. Później uniósł rękę i przeciągnął
palcami po czole, jakby chciał rozsmarować jeszcze więcej błota.
- Istotnie, nie rozumiem - rzekła Jaina. - Nie chciałbyś mi tego wytłumaczyć?
Zekk głęboko odetchnął i zaczął spacerować przed wrotami świątyni. Wyglądał jak
dzikie zwierzę, zamknięte w niewidocznej klatce.
- Miejsce, które mógłbym nazwać własnym domem, już nie istnieje - zaczął cicho. -
Takim domem stała się dla mnie Akademia Ciemnej Strony. Przestała jednak istnieć...
zamieniła się w ognistą kulę. Co mam teraz zrobić? Dokąd pójść? Ciemna strona owładnęła
całym moim życiem.
- To nieprawda, Zekku - odezwała się dziewczyna. - Możesz zerwać z przeszłością.
Jeżeli chcesz, pomogę ci wrócić na jasną stronę.
Zekk roześmiał się, ale w jego śmiechu zabrzmiało coś pośredniego między gniewem
a rozpaczą. Przesunął zakrzywionymi palcami po policzku, po czym wyciągnął dłoń ku
Jainie, aby mogła zobaczyć muł, który usunął z twarzy. Z rozdrapanej rany popłynęła na
nowo strużka krwi, ale chłopak chyba nawet tego nie zauważył.
- Ciemna strona w niczym nie przypomina tej mazi, Jaino - powiedział. - Nie możesz
ubrudzić się nią tylko na chwilę, a później zmyć albo zdrapać z twarzy. Nie możesz postąpić
jak dziecko, które wykąpało się zaraz po tym, kiedy przestało się taplać w błocie.
Zekk opuścił rękę, a potem otarł dłoń o podartą, ubrudzoną pelerynę.
- Jestem teraz kimś innym niż tamten niedouczony ulicznik, którego znałaś na
Coruscant - ciągnął. - Nie ma dla mnie miejsca w twoim świecie. Nie wiem, dokąd mógłbym
pójść. Zostałem wyszkolony w taki sposób, że stałem się Ciemnym Jedi. - Na jego twarzy
odmalował się bezbrzeżny smutek. - A teraz zginął także mój nauczyciel. Kształcił mnie i
wierzył we mnie. Nadał nowy sens mojemu życiu.
- Peckhum również wierzył w ciebie, Zekku - wtrąciła cicho Jaina.
Młodzieniec przeczesał ubłoconymi palcami zmierzwione włosy. Powiódł dzikim
spojrzeniem po skraju dżungli.
- On także zginął, Jaino - powiedział. - Widziałem, jak uszkodzony „Piorunochron” z
trudem utrzymywał się w powietrzu.
Jaina poczuła się, jakby w brzuch ubodła ją jakaś rozwścieczona rogata bestia. Czyżby
„Piorunochron” się roztrzaskał? Jacen musiał zatem być ciężko ranny.
- Zawiodłem swojego nauczyciela, a teraz on nie żyje - mruknął Zekk. Mówiąc, nie
przestawał gestykulować. - Powiodłem do walki wojowników Akademii Ciemnej Strony, i
wszyscy moi koledzy albo zostali zabici, albo dostali się do niewoli. Jeżeli Peckhum poniósł
śmierć, to także moja wina.
Oczy młodzieńca stały się szkliste, jakby Zekk był trawiony gorączką. Raz po raz
chwytał płytkie hausty powietrza.
Jaina zacisnęła zęby. Uparła się i postanowiła, że dopnie celu.
- No cóż, Zekku - powiedziała. - Nie widzę powodu, by przez ciebie miało zginąć
jeszcze więcej ludzi. Wpuść nas do świątyni, żebyśmy mogli zatroszczyć się o rannych.
Zekk przestał spacerować. Odwrócił się jak użądlony i popatrzył na dziewczynę.
- Nie! Nie wolno wam tam wchodzić!
Jaina podeszła jeszcze o krok bliżej.
- Zekku, przestało istnieć wszystko, o co można by dalej walczyć - rzekła. - Co chcesz
zyskać przez to, że nie wpuścisz nas do środka?
Młodzieniec pokręcił głową.
- Nigdy nie chciałaś słuchać moich rad - stwierdził oschle. - Zawsze uważałaś, że
wiesz lepiej.
Był wyraźnie wstrząśnięty, ale poruszał się niesamowicie szybko. Jednym płynnym
ruchem odpiął od pasa rękojeść świetlnego miecza. Rozległ się syczący trzask i z ciemnego
cylindra wyskoczyło krwistoczerwone świetliste ostrze.
Niemal w tej samej chwili - tak szybko, że ułamek sekundy później Jaina nie mogła
przypomnieć sobie, kiedy to zrobiła - ujrzała, że trzyma w wyciągniętej dłoni własny miecz
świetlny. W pomrukującej błękitnofioletowej klindze pulsowała nagromadzona energia.
Na twarzy Zekka pojawił się drapieżny uśmiech, zupełnie jakby młodzieniec ucieszył
się, że w końcu dochodzi do walki.
- Widzisz, Jaino - powiedział, podchodząc do niej i kołysząc świetlistą klingą z boku
na bok - kiedy chociaż raz pozwolisz ciemnej stronie, żeby nad tobą zapanowała, owładnie
tobą jak choroba, na którą nie wynaleziono leku. Nie sposób się jej pozbyć. - Skoczył ku
dziewczynie. Klingi obu mieczy zetknęły się i zaskwierczały, a we wszystkie strony trysnęły
fontanny czerwonych i fioletowych iskier. - A jedynym sposobem pozbycia się tej choroby -
Zekk natarł po raz drugi, trzeci i czwarty, ale Jaina bez trudu odpierała wszystkie pchnięcia -
jest zacięta walka!
Jaina uwijała się jak w ukropie, podstawiając własną klingę pod ostrze miecza
przeciwnika. Umiejętnie się broniła, nie spuszczając spojrzenia z twarzy Zekka. Starała się
przewidywać, co chłopak uczyni w następnej chwili. Kątem oka zauważyła, że stojący na
skraju dziedzińca Luke, który uważnie przyglądał się pojedynkowi, pochwala jej sposób
walki.
Dopiero kiedy pochwyciła spojrzenie wuja, uświadomiła sobie, że przez cały czas
starała się siłą nawrócić Zekka na jasną stronę. Usiłowała go zmusić, by podporządkował się
jej woli. Nie potrafiła. Zrozumiała, że Zekk musi sam dokonać wyboru. Głęboko odetchnęła.
Otworzyła umysł na przepływ Mocy, a później odskoczyła od młodzieńca.
- Nie będę z tobą więcej walczyła, Zekku - oświadczyła. Wyłączyła buczące ostrze i
rzuciła rękojeść na ziemię. - Przypuszczam, że w twoim sercu kryje się dobro, ale sam musisz
zdecydować, w którą stronę pragniesz się zwrócić. Możesz zacząć zastanawiać się nad tym
już w tej chwili. Ponieważ musisz dokonać tego wyboru, upewnij się, że weźmiesz wszystko
pod uwagę, żebyś później nie żałował.
Na twarzy Zekka odmalowały się po kolei: zdumienie, gniew i niepokój.
- Skąd wiesz, że po prostu cię nie zabiję?
Jaina zauważyła kątem oka, że Lowbacca ruszył w jej stronę, jakby na odsiecz, ale
Luke położył dłoń na ramieniu młodego Wookiego i pokręcił głową.
Jaina wzruszyła ramionami.
- Nie wiem tego - przyznała. - Mimo to nie będę walczyła z tobą. A teraz wybieraj.
Uniosła rękę i wsunęła za ucho kosmyk prostych brązowych włosów, który w trakcie
walki wysunął się i przesłaniał twarz. Uniosła głowę i spojrzała w oczy Zekka. W jej
spokojnym spojrzeniu kryła się niezachwiana pewność... nie tego, że chłopak jej nie zabije,
ale tego, że postąpiła tak, jak powinna.
- Na co jeszcze czekasz? - szepnęła.
Poruszając się jak we śnie, Zekk uniósł świetliste ostrze i powoli zaczął kierować je w
stronę głowy Jainy.
ROZDZIAŁ 23
Imperialny komandos Orvak w końcu się przebudził, ale nadal czuł zawroty głowy i
nudności. Wciąż jeszcze nie mógł przyjść do siebie po koszmarach, które mu się śniły. Jak
przez mgłę przypominał sobie jadowite węże, szczerzące długie kły i pełznące w jego stronę,
a także gromady niewidzialnych drapieżników, wyłaniających się ze szczelin między
kamiennymi blokami. Kiedy potrząsnął głową, poczuł, że zaczyna go ogarniać nowa fala
mdłości i senności.
Nie przypominał sobie, gdzie się znajduje i co robi. Czuł tylko, że jego ciało spoczywa
na zimnych, twardych kamieniach posadzki. Widocznie ułożył się w niewygodnej pozycji,
zasnął i spędził w ten sposób nie wiadomo ile czasu. Kiedy uświadomił sobie, że czuje w
dłoni pulsujący ból, uniósł ją do oczu i ujrzał dwie niewielkie rany podobne do ukłuć. W
następnej chwili stracił ostrość spojrzenia i poczuł, że znów robi mu się niedobrze.
Nie przypominał sobie, kiedy i w jakim celu zdjął hełm i rękawice. Co właściwie
robił? I gdzie przebywał?
Nie słyszał żadnych odgłosów bitwy, toczącej się w sąsiedztwie akademii Jedi. Co
mogło się wydarzyć?
Nagle Orvak przypomniał sobie, że wbiegł do wnętrza prastarej świątyni, by wykonać
drugą część zadania. Miał przyczynić się do zwycięstwa Drugiego Imperium... Pamiętał także
niewidzialnego połyskującego gada, który ukąsił go w dłoń i zniknął. Zapewne stracił
przytomność w wyniku działania jadu, jaki dostał się do organizmu.
Ponownie uniósł dłoń do twarzy, ale wciąż jeszcze nie odzyskał ostrości spojrzenia.
Bez wątpienia jad... Jego organizm uległ zatruciu, a teraz powoli przezwyciężał działanie
trucizny. Czyżby na tym miała polegać jakaś przewrotna sztuczka czarowników Jedi?
Orvak z wysiłkiem wsparł się na dłoniach i usiadł; podczas tego ruchu cały
wszechświat zawirował w jego głowie. Obawiając się, że mógłby upaść, przez pewien czas
nie odrywał dłoni od chłodnych, wyślizganych płyt posadzki. Wkradł się do świątyni, by
umieścić ładunki wybuchowe, których eksplozje miały rozerwać na kawałki wielką kamienną
piramidę. Wszyscy przekonaliby się wówczas, jak bezsilni są Rebelianci i chroniący ich
rycerze Jedi. Zrezygnowaliby z dalszego oporu i zrobili miejsce dla Drugiego Imperium.
Coś widocznie potoczyło się nie tak, jak planowano.
Dopiero teraz Orvak uświadomił sobie, że jednak coś słyszy. Ciche tykanie.
Potrząsnął głową i zwrócił ją w kierunku, skąd napływały dziwne dźwięki. Wydawało je
umieszczone pośrodku ogromnej sali urządzenie, odmierzające upływ czasu...
Urządzenie, odmierzające upływ czasu!
Zamrugał i w końcu odzyskał ostrość spojrzenia. Czuł, że pieką go oczy, ale mimo to
zauważył cyferki, zmieniające się na miniaturowym wyświetlaczu czasomierza.
Dwanaście... jedenaście... dziesięć...
Zerwał się na równe nogi, ale uczynił to zbyt szybko. Poczuł, że ogarnia go nowa fala
senności, a kamienna posadzka usuwa się spod jego stóp. Stracił przytomność i upadł.
Dziewięć... osiem...
ROZDZIAŁ 24
Kiedy Zekk powoli opuszczał ostrze świetlnego miecza, coraz bardziej zbliżając je do
głowy Jainy, dziewczyna nie słyszała nic oprócz coraz głośniejszego buczenia.
- Nigdy tego nie rozumiałaś, Jaino - odezwał się jej były przyjaciel. - Nie potrafiłaś
zrozumieć. Zawsze ktoś się tobą opiekował; ktoś cię chronił. Nigdy nie zapuściłaś się na
ciemną stronę. A ciemna strona jest czymś, co pozostawia ślady na duszy.
Spojrzenie młodzieńca wpiło się w oczy dziewczyny. Ręka Zekka znieruchomiała, ale
palce trzymały pewnie rękojeść broni. Następne słowa, które wypowiedział, zabrzmiały tak
cicho, że Jaina z trudem je usłyszała.
- W przeciwieństwie do ran na ciele, te rany nie mogą się zabliźnić. Można starać się
udawać, że ich nie ma - ostrze miecza zabuczało trochę głośniej - ale one istnieją, chociaż są
niewidoczne.
Jainie wydało się, że nagle koło jej ucha przeleciał rój gniewnie brzęczących owadów,
ale to była tylko klinga świetlnego miecza. Już nie wisiała nad głową dziewczyny. Powoli, ale
nieubłaganie kierowała się ku szyi.
Nagle Jaina usłyszała inny dźwięk, dolatujący z większej odległości. Przez buczenie
świetlnego miecza przebiły się trzaski i szumy zakłóceń, zastąpione po chwili przez donośny
męski głos, wydobywający się z odbiornika komunikatora:
- Tu „Piorunochron”. Wzywam kogokolwiek, kto mógłby mnie usłyszeć. Lepiej
zabierzcie wszystkich z głównego lądowiska. I to szybko. Nadlatujemy. Aha, i jeżeli
zdążyliście do tej pory ponownie włączyć choćby część ochronnych pól, jak najszybciej je
wyłączcie. I bez tego mieliśmy dzisiaj wystarczająco dużo wrażeń. Mam złamaną rękę, więc
pilotuje młody Jacen Solo, ale statek ma uszkodzone stery i podziurawione skrzydła.
Naprawdę nie wiem, czy nie rozpadnie się podczas lądowania.
W tej samej chwili, przepełnionej zdumieniem i niedowierzaniem, Jaina poczuła, że
trzymana przez Zekka świetlista klinga miecza zadrżała i oddaliła się od jej głowy. Uwagę
dziewczyny przyciągało jednak narastające brzęczenie. Jaina obejrzała się przez ramię i
ujrzała, że nad wierzchołkami drzew ukazuje się „Piorunochron”, wysłużony towarowy
transportowiec.
Kołysał się w powietrzu jak pijany, ale leciał dalej, mimo iż z kaszlących silników nie
przestawały wydobywać się kłęby dymu.
- Halo, „Piorunochron”. Witamy w domu - rozległ się głos Luke’a, który wyciągnął
własny miniaturowy komunikator. - Możesz lądować bez obaw.
Zekk ze zdumieniem spoglądał na pokiereszowany kadłub starego statku, który mimo
uszkodzeń zdołał jakoś dolecieć do wielkiej świątyni. Potrząsnął głową, jakby zbudzony z
głębokiego snu. Wyciągnął do dziewczyny rękę, w której nie trzymał już rękojeści świetlnego
miecza.
- Jaino, wcale nie chciałem...
Nagle rozległ się basowy grzmot potężnej eksplozji, który zagłuszył wszystkie inne
dźwięki. Jaina poczuła, że grunt pod jej nogami zadrżał, wstrząśnięty siłą wybuchu i
rozprzestrzeniającymi się falami uderzeniowymi.
- Padnij! - zawołał Zekk.
Jaina rzuciła się pod mur opasujący brukowany dziedziniec. Upadła na ziemię i
zachłysnęła się powietrzem wskutek bólu przenikającego jej ciało. Kiedy odwróciła się na
plecy i spojrzała w górę, zobaczyła kłęby gęstego dymu. Wydobywały się z krateru, jaki
powstał w miejscu, gdzie jeszcze przed sekundą znajdował się wierzchołek prastarej
piramidy. Rozsadzone siłą eksplozji kamienne bloki i odłamki skał spadały na ziemię jak
ulewa.
Zekk odwrócił się i próbował się ukryć, ale lawiny kamieni opadały tak szybko, że nie
zdążył uciec. Jakiś duży skalny odłamek trafił go w głowę, a wiele mniejszych kamieni
wylądowało na plecach i ramionach. Obserwując, jak ciemnowłosy młodzieniec pada na
ziemię, Jaina uświadomiła sobie w jednej chwili, że Zekk wiedział.
Wiedział, iż lada chwila murami wielkiej świątyni wstrząśnie potworna eksplozja.
I uczynił wszystko, co mógł, by ocalić ich życie.
ROZDZIAŁ 25
W niezbadanych ostępach dżungli porastającej powierzchnię Yavina Cztery - ale nie
na tej samej półkuli, na której Luke Skywalker zorganizował akademię Jedi - dopalał się wrak
imperialnego myśliwca typu TIE.
W pewnej chwili szczęknął zamek owiewki kabiny i ze środka, krztusząc się i kaszląc,
zaczął gramolić się pilot Qorl. Chwycił zdrową ręką za metalową krawędź, obrócił ciało i
wyplątał nogi z objęć ochronnej sieci. Przypominająca kończynę androida sztuczna ręka,
uszkodzona podczas lądowania, skwierczała, dymiła i iskrzyła.
Qorl nie odczuwał jednak żadnego bólu. W jego żyłach wciąż jeszcze krążyła
zwiększona dawka adrenaliny. Z wysiłkiem wydostał się z kabiny. Na szczęście nie połamał
nóg podczas katastrofy, chociaż uświadamiał sobie, że są zdrętwiałe i obolałe. Ostrożnie
stanął na ziemi, a później, zataczając się i utykając, schronił pod drzewami, na wszelki
wypadek, aby nie odnieść dodatkowych obrażeń, gdyby jego maszyna nagle eksplodowała.
Nie widział nikogo w pobliżu, ale stał i przez dłuższy czas przyglądał się, jak z
płonących szczątków unoszą się w niebo kłęby dymu. Obawiał się, że może wybuchnąć
któryś z silników. Czekał, aż wrak przestanie dymić i wyda ostatnie tchnienie.
Wiedział, że w wyniku katastrofy jego myśliwiec został poważnie uszkodzony. W
wielu miejscach kadłub przedziurawiły twarde jak stal gałęzie drzew Massassów. Dwa
płaskie sześciokątne panele z ogniwami energetycznymi się oderwały, a jeden nawet rozłamał
się na kilka części.
Qorl przypomniał sobie, że kiedy leciał, ostrzeliwany przez statki Rebeliantów,
próbował unikać turbolaserowych błyskawic. W końcu jednak został trafiony i stracił
panowanie nad sterami. Chociaż jego maszyna wpadła w coś na kształt korkociągu, widział,
jak gwiezdne niszczyciele, jedno po drugim, są unicestwiane. Kiedy zmagał się ze sterami,
pragnąc wyrównać lot myśliwca, dostrzegł również, że w przestworzach eksplodował
mroczny pierścień Akademii Ciemnej Strony.
Zrozumiał, że w ten sposób zgasła wszelka nadzieja, iż Drugie Imperium odrodzi się i
zapanuje nad galaktyką. Przecież na pokładzie gwiezdnej stacji przebywał nie tylko lord
Brakiss, ale nawet sam Imperator. Bez wątpienia ci spośród Ciemnych Jedi, którzy wciąż
jeszcze toczyli walki na powierzchni Yavina Cztery, wcześniej czy później zostaną
pochwyceni i wtrąceni do rebelianckich lochów.
Qorl czuł, że ma na sumieniu kilka grzechów. Zamiast pozwolić, żeby zginęło jedno z
bliźniąt Solo, zdecydował poświęcić życie owładniętego żądzą zabijania ucznia, Norysa. Jego
postępek równał się zdradzie. Stary pilot trochę wstydził się tego, co uczynił. Ale czyż
poddanie się również nie oznaczało zdrady?
Qorl jednak nigdy się nie poddał.
Stwierdził, że znów znalazł się sam w dżungli. Tym razem jego myśliwiec został tak
poważnie uszkodzony, że nie nadawał się do naprawy. Drugie Imperium poniosło druzgocącą
klęskę. Qorl nie miał dokąd iść, ale nie musiał wykonywać niczyich rozkazów… Nie miał do
roboty nic poza poszukiwaniem nowej kryjówki.
Może i lepiej, że koleje jego losu potoczyły się właśnie w taki sposób.
Wiedział, że potrafi znaleźć miejsce, które zapewniłoby mu schronienie i spokój. Znał
tę dżunglę i wiedział, jakie owoce nadają się do jedzenia i które zwierzęta najłatwiej
upolować. Uświadomił sobie także, iż mimo uniesienia, jakie czuł, kiedy służył Drugiemu
Imperium i walczył ku chwale Imperatora, z radością wspomina wszystkie lata, które przeżył
samotnie w zaciszu ostępów dżungli.
Doszedł nawet do przekonania, że mimo wszystko, los okazał się dla niego łaskawy.
Odwrócił się i utykając ruszył w głąb lasu, żeby znaleźć nową kryjówkę. Tym razem
zamierzał spędzić w niej resztę życia.
ROZDZIAŁ 26
Poranek następnego dnia, który nastał po zaciętej bitwie, jaka rozegrała się na
powierzchni i w przestworzach wokół Yavina Cztery, okazał się rześki i pogodny. Dopiero po
kilku godzinach jaskrawe promienie słońca rozproszyły snujące się strzępy mlecznobiałej
mgły, aż dotąd skrywające podnóże wielkiej świątyni, brukowany dziedziniec i skraj dżungli.
Wisząca nad głowami młodych uczniów Jedi pomarańczowa kula gazowego giganta, Yavina,
zajmowała spora część nieba.
Stojąc obok Lowiego i Jacena na lądowisku, Jaina nie mogła się nadziwić, jaki wpływ
na samopoczucie może wywierać mocny sen, wypoczynek i dobry posiłek. Jeszcze
poprzedniego wieczoru Luke, Tionna, Lando i grupa inżynierów z orbitalnej stacji
wydobywczej stwierdzili, że eksplozja właściwie nie naruszyła dwóch najniższych poziomów
prastarej świątyni. Pozostali uczniowie i pracownicy akademii Jedi uprzątnęli zatem leżące
przed wejściem kamienie i odłamki skał i weszli do środka, po czym uwolnili nie
posiadającego się z zachwytu Aorto-Detoo, który spędził cały dzień, zamknięty w hangarze.
Admirał Ackbar przyjął na pokład swoich transportowców najciężej rannych uczniów, by
przewieźć ich na Coruscant. W tym czasie pozostali, którzy odnieśli tylko lekkie rany albo
obrażenia, zostali opatrzeni i wrócili do własnych komnat znajdujących się na najniższych
piętrach wielkiej piramidy.
Jaina czuła wyrzuty sumienia na myśl o tym, że dopisało jej wielkie szczęście i w
trakcie walk nie odniosła niemal żadnych obrażeń. Miała wprawdzie kilka ran ciętych i
siniaków w miejscach gdzie trafiły ją rozrzucone siłą eksplozji odłamki kamieni, ale nie było
to nic poważnego.
Dziewczyna spojrzał z aprobatą na Lowbaccę. Młody Wookie miał nastawione ramię,
a rękę unieruchamiał szeroki pas materiału. Także klatkę piersiową ciasno obandażowano,
aby uniemożliwić przemieszczanie się pękniętych żeber. Zazwyczaj Lowie miał na sobie
tylko pas, spleciony z połyskujących włókien syreniowca; temblak i opasujące tors bandaże
sprawiały więc bardzo dziwne wrażenie.
Jaina usłyszała nagle jakiś świergoty i piski. Odwróciła się i ujrzała, że przez pełniącą
funkcję lądowiska polanę kroczy wujek Luke w towarzystwie Aorto-Detoo. Wprawdzie na
twarzy mistrza Jedi malowały się zdecydowanie i powaga, ale w oczach błyszczały iskierki
rozbawienia.
- Wydaje mi się - zaczął Luke bez jakiegokolwiek wstępu - że nawet ja wyglądałem
gorzej po tamtej przygodzie, jaką przeżyłem na Hoth, kiedy spotkałem się z lodowym
stworzeniem, wampą.
- Lowie wygląda dziś o wiele lepiej - powiedziała Jaina.
Luke zachichotał.
- Miałem na myśli to, że wyglądałem gorzej niż ta świątynia - oświadczył.
Jaina odwróciła się, żeby spojrzeć na wzniesioną przez Massassów prastarą piramidę.
Najwyższy poziom, na którym eksplodowały detonatory, praktycznie przestał istnieć.
Fragmenty kamiennych murów, stanowiących ściany wielkiej komnaty audiencyjnej, zapadły
się do środka. Nierówne i wyszczerbione, przypominały teraz blanki, wieńczące obronne
mury starożytnej fortecy.
- Z początku sądziłem, że może będziemy musieli przenieść akademię Jedi do innej
świątyni - ciągnął Skywalker - ale teraz… Nie jestem pewien, czy okaże się to konieczne.
- Uważasz, że zdołamy ją odbudować? - jęknął Jacen. - Wspaniale… Jeszcze więcej
ćwiczeń Jedi, unoszenie kamiennych bloków i dźwigania belek.
Aorto-Detoo zaświergotał i zapikał, jakby uznał to za doskonały pomysł. Lowie
zaryczał na znak, że chciałby jeszcze zastanowić się nad tą propozycją, ale w następnej chwili
złapał się za bok i jęknął z bólu.
- Tak - odparł Luke. - My wszyscy, którzy zetknęliśmy się z ciemną stroną,
odnieśliśmy takie albo inne obrażenia. Uważam, że odbudowa wielkiej świątyni może stać się
częścią procesu zabliźniania naszych ran, zwłaszcza duchowych.
- To dotyczy także Zekka - mruknęła Jaina, czując w sercu bolesny skurcz na myśl o
ciemnowłosym młodzieńcu. - Myślę, że w jego sytuacji proces leczenia będzie szczególnie
trudny i długotrwały.
- Przypomniałem sobie, wujku, że chciałem zapytać cię o jedna sprawę - odezwał się
Jacen. - Co stanie się z pochwyconymi przez nas Ciemnymi Jedi?
- Tionna i ja będziemy musieli nad nimi popracować. Uczynimy wszystko, co
zdołamy, by nawrócić ich na jasną stronę, ale jeżeli okaże się to niemożliwe… - Rozłożył
ręce. - Zapewne porozmawiam na ten temat z Leią, a później…
- Och, panie Lowbacco, niech pan spojrzy! - odezwał się Em Teedee, przyczepiony do
pasa młodego Wookiego.
Jaina zauważyła, że kratka, osłaniająca głośnik miniaturowego androida, została
wyprostowana i pieczołowicie wypolerowana.
- Hej, wrócili! - zawołał Jacen.
Wahadłowiec Calrissiana, holując uszkodzony skoczek typu T-23, skierował się w
stronę skraju lądowiska, aby osiąść z daleka od poznaczonego bliznami laserowych strzałów
kadłuba „Piorunochronu”.
Lowie radośnie zawył i pragnąc okazać wdzięczność, poklepał Em Teedee po
srebrzystej obudowie.
- Na co więc jeszcze czekamy? - zapytała Jaina, kiedy wahadłowiec i mały skoczek
znieruchomiały na murawie lądowiska.
Bliźnięta i Lowie pospieszyli na skraj polany. Zanim tam dotarli, z wahadłowca
wysunęła się rampa. Zszedł po niej Lando Calrissian, prowadzący pod rękę Tenel Ka.
Peleryna ciemnoskórego mężczyzny zaszeleściła i zawirowała za jego plecami, kiedy
obdarzał pozostałych młodych Jedi najbardziej czarującym ze wszystkich uśmiechów.
- Wasza przyjaciółka jest najwytrzymalszą młodą damą, jaką kiedykolwiek miałem
przyjemność poznać - powiedział, spoglądając na nią z aprobatą.
- To fakt - przyznała dziewczyna, ale nawet się nie uśmiechnęła.
- Mogłem ci to sam powiedzieć - rzekł Jacen. - Czy znalazłaś to, czego szukałaś? -
dodał, zwracając się do młodej wojowniczki z Dathomiry.
Tanel Ka kiwnęła głową, a na jej twarzy odmalowało się zadowolenie. Uwolniła rękę i
wyjęła jakiś przedmiot z kieszeni u pasa, po czym uniosła go, by pokazać Jacenowi. Okazało
się, że trzyma sporządzoną z zęba rankora rękojeść świetlnego miecza, który pomógł jej
zniszczyć imperialny bombowiec typu TIE, na krótko przedtem, zanim szturmowa platforma
runęła w nurty rzeki.
-Nie miałam aż tak dużych kłopotów ze znalezieniem jej, jak się obawiałam - powiedziała.
- Wyczułam ją i odnalazłam bez trudu, zapewne dlatego, że znałam rankora, do którego należał ten
ząb.
Tenel Ka wyglądała o wiele lepiej. Z pewnością już nie gorączkowała. Jaina zauważyła z
rozbawieniem, że dziewczyna starannie zaplotła długie, złocistorude włosy w warkocze. Okalały
jej głowę i sprawiały, że bandaż na czole przypominał prymitywną przepaskę, jaką czasem
przewiązywały włosy stające do walki wojowniczki.
- Zaprosiłem Tenel Ka, żeby odwiedziła moją orbitalną stację wydobywczą, ponieważ
poprzednio nie skorzystała z okazji - odezwał się Lando. - Mam na pokładzie kilka zbiorników z
płynem bacta, który zabliźni ranę na jej czole, nim dziewczyna się spostrzeże. Lowbacco,
wygląda na to, że i tobie przydałoby się spędzenie kilku dni w jednym z takich pojemników.
Lowie szczeknął na znak, że z wdzięcznością przyjmuje propozycję i dziękuje.
- Och, to naprawdę wyjątkowo miło z pańskiej strony, panie Calrissianie - zapiszczał Em
Teedee. - Pan Lowbacca czeka z nie cierpliwością, kiedy wreszcie jego obrażenia się zagoją i
będzie mógł przystąpić do naprawiania statku.
- Jego mały skoczek nie jest jedynym pojazdem, który został uszkodzony.
Jaina aż podskoczyła, kiedy za jej plecami rozległ się donośny głos Peckhuma.
- Z drugiej strony, doskonale wiem, co czuje - ciągnął weteran prze stworzy. - Chłopiec i ja także
nie możemy doczekać się chwili, kiedy przystąpimy do naprawiania „Piorunochronu”. Uważam poza
tym, że Zekk musi tu spędzić trochę czasu, aby całkowicie wyzdrowieć.
Peckhum stał w towarzystwie ciemnowłosego młodzieńca obok kadłuba uszkodzonego
towarowego transportowca. Trzymał jedną rękę na ramieniu Zekka, a drugą, obandażowaną, na
temblaku. Na twarzy Zekka malowała się bladość podobna do koloru bandaża, którym
owinięto ranę na czubku głowy. Z oczu wyzierała dziwna pustka. Młodzieniec nie odwzajemnił
spojrzenia Jainy.
- Myślę, że masz jeszcze dwoje innych kandydatów, którzy powinni trochę posiedzieć
w twoich zbiornikach bacta, Lando - rzekła Jaina. - Wujku Luke’u, czyja i Jacen moglibyśmy
polecieć z Tenel Ka i Lowbacca?
Artoo-Detoo zaszczebiotał.
- Och, doprawdy! To doskonały pomysł! - zapiszczał miniaturowy android.
- Obiecuję, że tym razem nie pozwolimy się nikomu porwać - dodał Jacen, obdarzając
wszystkich charakterystycznym przekornym uśmiechem rodziny Solo.
Luke zachichotał.
- No dobrze, myślę, że to wam wszystkim dobrze zrobi - odparł w końcu. - Wy, młodzi
rycerze Jedi, stajecie się silniejsi, kiedy przebywacie razem. Spędzicie trochę czasu, lecząc rany i
obrażenia, ale później wrócicie, gotowi zacząć wszystko od nowa i pomóc nam w
odbudowie.
- Dziękujemy, wujku Luke’u - powiedziała Jaina.
- Jacenie, mój przyjacielu - odezwała się Tenel Ka. - Może lepiej nie zwlekajmy z
odlotem. Nie chcemy przecież, żeby polecieli z nami wszyscy inni ranni uczniowie. Nie
możemy dopuścić, aby mistrz Skywalker został sam.
Jacen obdarzył młodą wojowniczkę spojrzeniem, w którym zdumienie walczyło o lepsze
z niedowierzaniem.
- Co właściwie masz na myśli? - zapytał. - Dlaczego mieli byśmy się o to martwić?
- Ponieważ - odparła poważnie Tenel Ka - Jedi musi mieć pacjentów.
Jacen zamrugał. Wciąż jeszcze nie był pewien, co o tym sądzić. Nagle ujrzał, że na
twarzy Tenel Ka ukazuje się szelmowski uśmiech. Po raz pierwszy widział, żeby młoda
wojowniczka uśmiechała się tak szeroko.
- Nie wierzę własnym uszom... - zaczął.
Jaina także pokręciła głową. Nie mogła ochłonąć ze zdumienia.
- Wygląda na to, że właśnie opowiedziała ci dobry dowcip - rzekła, zwracając się do
brata.
- To fakt - stwierdził Jacen.
Lowie sapnął, parskając wesoło. Jaina zachichotała.
Po chwili cała polana rozbrzmiewała radosnym, zaraźliwym śmiechem.