Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.
Władysław Książek
Nowocześni bohaterowie
Nowele i opowiadania
Warszawa 2012
Spis treści
CIĘŻKIE CZASY
IMIENINY MARCINKA
BIEDA
WAWRZYŃCOWIE
JOSEK GESUNDHEIT I S-ka
KOLOFON
CIĘŻKIE CZASY
Oto zima na koniec na dobre się zabrała... A to dmie! No!... Nie lada
chyba bies – Panie odpuść! – wesele wyprawia; mało mi komina nie
rozwali... Śnieżysko zasypie drogę ze szczętem, że i psa trudno
będzie wygnać z domu...
Wszystko przepadło! Nie można już spodziewać się dziś nikogo
w taką zawieję... A mnie ten reumatyzm uwięził, licho wie, na jak
długo... I ten kaszel nieznośny na dobitkę – och! ten kaszel!...
Dobrze mówią: starość, nie radość...
Boże jedyny! gdzie bym to był dawniej dał się tak zasypać
i oddzielić od świata... Ho, ho! koniem, na przełaj, a byłbym sobie
poszukał i drogi i ludzi... A teraz co? siedź grzybie, aż cię kto
zdybie... Ładna historia!...
A to sypie i sypie, aż się ściemniło!... O! i zimno się robi... A ten
mój stary Filip i ta Szymonowa, jakby się zmówili, wiecznie mi tego
ognia na kominku skąpić muszą... Bodaj to!... Szczególnie ten
Filip!... Szwenda mi się pod nosem i gdera wtedy właśnie, kiedy go
nie potrzeba. A teraz oto zdałoby się odsunąć nieco od tego okna
a przybliżyć z fotelem do pieca – więc go właśnie nie ma... Tak
zawsze!... A powiedzieć co – to dopiero sypią się narzekania na mnie,
żem zrzęda, że mi wiecznie czegoś brakować musi, że potrzebuję się
wygadać, czy jest o co, czy nie ma; że nawet pono czasami gadam
z samym sobą, byle gadać... Ot, co to być na opiece służby, chociaż,
Boże odpuść! – trafiłem jeszcze na najlepszych. Nie ma i co gadać –
takich sług, jak ten stary Filip i Szymonowa, już dziś nie znajdzie
łatwo...
Ale, co ja tu będę przez wieczór robił w tym moim starym
fotelu?... Można by posłać po rządcę na folwark... Byłaby choć
pikietka... Ba! ale choćby się tu i dostał, toby nie mógł wrócić do
siebie na noc – a żona jego, dzieci? Byłoby im markotno... Trzeba mi
było po proboszcza posłać zawczasu. On mógłby i zanocować...
Teraz już za późno... stało się...
Oto życie! Co tu robić? Jeszcze się ku zmrokowi nie ma – a zresztą
przespałem ranek cały przez ten reumatyzm – nie usnę więc tak
prędko – ani myśleć!... Ano, ładnie zacznę siedemdziesiąty drugi rok
mojej wędrówki ziemskiej! Nie ma co mówić – ładnie!
Oto i gotów bym na wzór mojego kochanego proboszcza zacząć
narzekać na ciężkie czasy... A tak mnie zawsze te narzekania
gniewają... tak się zawsze spieram, gdy je słyszę... No, co prawda, to
z proboszczem nie o śniegu mowa, gdy zawodzi nad ciężkimi czasami
– ani nie o gnijących kartoflach lub zarazie, wybierającej co
przedniejsze sztuki inwentarza...
Ale ja tak i mam swoją rację... Cóż bo, u licha, kiedyż to nie
czuliśmy owego ciężaru? Któryż to z żyjących, choćby nawet moich
rówieśników z roku komety, lżejsze czasy pamięta? A cóż takiego
stało się na nowo lub stać ma, co by owego ciężaru przyczyniło lub
przyczynić mogło?...
Otom się postarzał przecie nie przy wiecznie świecącym słonku
Bożym – i nie przy nieustannym śpiewie majowych ptasząt, którym
święty Wit gardziołki – jak mówią – zamyka... Przeleciała i nade mną
z osobna i nad tym moim starym dworem ojcowskim niejedna burza –
wył koło mnie nie taki, jak dziś, wicher – porywałem się i padałem
podcięty cierpieniem nie raz jeden, nie razy dziesięć...
A czy zresztą sam tylko cierpiałem?...
A jednak... czasami... przecie myślę, że i proboszcz ma także
swoją rację... Bo ja też miałem jedną swoją mękę wielką, serdeczną –
swój ciężki czas – swoją Golgotę – i tę mi chyba Bóg policzy przy
ostatnim rozrachunku... Wiem, że to niedługo nastąpi – przypomina
mi o tym nawet za często ten nieznośny kaszel... O! znowu!... o!...
o!...
A nie powiem, żebym pragnął jak najprędszego nadejścia tej
chwili, z tego niby powodu, jakoby mi tu bardzo źle być miało... Cóż
bo, u kaduka! Człowiek, jak pies, przylgnie do swego kąta, tym
więcej, gdy tego kąta trzymać się musiał w ciągu żywota – jak to
powiadają – rękami, zębami!
Ale tam, gdzie – Boże dopomóż! – tak i odejdę sobie niedługo –
będzie mi lepiej, choć doprawdy, trudno byłoby wybierać, i dobrze,
że wybór sam przyjdzie – z musu! Bo tu oto mój stary dwór litewski,
gdziem pierwszy dzień ujrzał – i moja ziemia kochana, święta –
i każda ścieżka przez ojców moich wydeptana – tam zaś tylu moich
bliskich, najbliższych!... Towarzysze, przyjaciele – i ten dzielny
chłopak – i moje kobiecisko poczciwe, i... i... moja pieszczotka
najmilejsza – Anulka! Wszyscy oni odbiegali mię po kolei, jako te
bociany pod jesień, tylko nie powrócili jak one, i zostawili samego,
gorzej kołka w płocie albo i kamienia przy drodze...
A to co?... Ot, Boże odpuść, małom się na dobre nie rozłzawił!
Ano, to ze starości... Choć i to prawda, że gdy wspomnę o mej
dziecinie kochanej, zawsze się tam jakaś resztka łez spod serca
wyciśnie... No, dość już, dość!...
A przecież po tej dziewczynie nie wstyd płakać i nie dziw żaden, że
moje złote kobiecisko zapłakało mi się za nią na śmierć...
O! co to była za dziecina! Boże – Boże!
Takiego kwiatuszka nie znalazłby pono drugiego od Grodna po
Sandomierz i dalej. A chowało się to, jakby wedle przykazania.
Zabijcie, a nie pamiętam, żeby z tym kiedy była jaka męka – jakie
zmartwienie – jaki kłopot najmniejszy, a szczęścia, a rozkoszy –
w bród – i dla mnie, i dla matki, i dla wszystkich dokoła...
Nigdym też pono nieboszczki żony więcej nie miłował, jak gdym
patrzał na tę jedyną dziecinę, którą mi dała – jedyną, ale jaką!
Ona to, Bóg świadkiem, zrobiła ze mnie dopiero człowieka
prawdziwego...
A przyznam się, że w one czasy, żeniąc się, byłem jeszcze trochę
paliwodą... Cóż bo żądać! Miałem lat trzydzieści – a przy tym... jakąż
to dobę dano nam przeżyć?... Już przy narodzinach każdego z nas,
z owych czasów, grały trąby bojowe małego kaprala, więc też
i z piersi matek naszych drogich ssaliśmy już wraz z mlekiem jakiś
wicher, co miotał wtedy światem całym, a i nas później miał tu
i owdzie zapędzić...
Jako młode chłopię zażyłem żołnierki, choć to niby swojej, a po niej
przyszła włóczęga zagraniczna i wycieranie kątów po świecie przez
całych lat dziesięć... No, a to przecie nie wyrabia z człowieka
zacisznego i porządnego hreczkosieja, jakim po powrocie trzeba było
zostać i mnie, i tylu innym.
Przywykliśmy do lekkiego, trochę awanturniczego żywota. Fajka,
kieliszek, karty – czasem koń lub fuzja – aby dzień zeszedł i tyle...
A jutro? – fraszka! Więc też i żeniłem się w takiż sam sposób –
najlekkomyślniej...
Wkrótce po powrocie, podczas gdym sobie dnie spędzał bez troski,
w gronie różnych starych i nowych znajomych i koleżków, poczęto mi
suszyć głowę zewsząd: „Ożeń się, ożeń!”. Najwięcej zaś namawiały
mię do tego dwie moje stare ciotki. Nie miałem od nich chwili
spokojnej. Myślę tedy: ano, tego jeszcze nie próbowałem – dobrze!
ożenię się!...
Upatrzono niebrzydkie młode dziewczę w sąsiedztwie, kazano mi
się zgrabnie zawinąć, w stosownej porze oświadczono mię i wkrótce,
bo coś w cztery miesiące od uczynienia pierwszych kroków,
wyprawiono huczne weselisko. Wszystkiego tego dokonały obie moje
ciotki; one się też nawet i o posag panny młodej układały, i do
wyprawy jej pomagały. Ja stałem sobie prawie na uboczu, jakby to
nie o mnie chodziło. Polowałem, grałem w karty, i z teściem moim
przyszłym i z innymi – słowem, bawiłem się nie najgorzej.
Przypominam też sobie, że dopiero w sam dzień ślubu uczułem
pewną bojaźń i jakowąś skruchę.
– Cóż, u kaduka! – mówiłem sobie – a kochaszże ty tę swoją
przyszłą?
Sumienie odpowiadało mi na to tak jakoś niewyraźnie, żem sobie
wcale sprawy z tego zdać nie umiał.
I zamiast do samego siebie, uczuwałem wówczas nawet pewien
wyrzut do niej, za to, że za mnie wychodzi.
– Widocznie robi dobrą partię – mówiłem sobie. – Jestem
wprawdzie niczego, a nawet wcale przystojnym, ale czyż inna
poszłaby za mnie tak bez żadnych zachodów, nie znając mię prawie
i usłyszawszy ode mnie, bodaj czy nie raz jeden tylko – dalipan! po
pijanemu – że ją kocham! Tak, bez wątpienia, musi być w tym jakaś
rachuba. Już to te cioteczki ładnie mi się przysłużyły. Pewnie nie
dadzą za nią ani czwartej części tego, co obiecano. Dałem się złapać
i koniec!
ISBN (ePUB): 978-83-7884-147-0
ISBN (MOBI): 978-83-7884-148-7
Wydanie elektroniczne 2012
Na okładce wykorzystano fragment obrazu „Terminatorskie trudy” Franciszka Streitta (1850–1911).
WYDAWCA
Inpingo Sp. z o.o.
ul. Niedźwiedzia 29B
02-737 Warszawa
Opracowanie redakcyjne i edycja publikacji: zespół Inpingo
Plik cyfrowy został przygotowany na platformie wydawniczej
Inpingo
.
Niniejsze wydanie książki zostało przygotowane przez firmę Inpingo w ramach akcji „Białe Kruki na E-
booki”. Utwór poddano modernizacji pisowni i opracowaniu edytorskiemu, by uczynić jego tekst
przyjaznym dla współczesnego czytelnika.
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.