background image

Aby rozpocząć lekturę,

 kliknij na taki przycisk           ,

który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.

Jeśli chcesz połączyć się z  Portem Wydawniczym

LITERATURA.NET.PL

kliknij na logo poniżej.

background image

1

ALFRED ASSOLLANT

NIEZWYKŁE CHOĆ

PRAWDZIWE PRZYGODY

KAPITANA KORKORANA

Wydawnictwo „Tower Press”

Gdańsk 2001

background image

2

I. AKADEMIA NAUK (W LYONIE)

A KAPITAN KORKORAN

Owego  dnia  –  a  było  to  29  września  1856  roku  –  około  godziny  trzeciej  po  południu

Akademia Nauk w  Lyonie  odbywała  po  siedzenie,  pogrążona  w  jednomyślnej  drzemce.  Na
usprawiedliwienie  panów  akademików  wypada  powiedzieć,  że  od  południa  słuchali
zwięzłego streszczenia pracy znamienitego doktora Maurycego Schwartza ze Schwartzhausen
na  temat  śladów,  jakie  pozostawia  w  kurzu  lewa  łapka  pająka,  który  nie  zjadł  śniadania.
Zresztą żaden z drzemiących członków Akademii nie poddał się bez walki. Ten, zanim oparł
łokcie na stole, a  głowę na łokciach, próbował naszkicować profil rzymskiego senatora,  ale
sen zaskoczył go w momencie, gdy uczoną ręką kreślił fałdy togi. Inny znów zbudował okręt
liniowy z białej kartki papieru i dopiero wówczas dało się słyszeć jego łagodne chrapanie—
niby lekki wietrzyk, który zda się miał wypełnić żagle statku. Jedynie przewodniczący, z ręką
na  dzwonku  niczym  żołnierz  pod,  bronią,  przechylił  się  w  tył,  na  oparcie  fotela,  i  spał  z
godnością w tej pozie pełnej majestatu.

Tymczasem  potok  mowy  płynął  nieprzerwanie,  a  doktor  Maurycy  Schwartz  ze

Schwartzhausen  gubił  się  w  niewyczerpanych  rozważaniach  na  temat  genezy  i
domniemanych  skutków  swoich  odkryć.  Nagle  rozbrzmiały  trzy  uderzenia  zegara  i  całe
zgromadzenie się przebudziło. Wówczas zabrał głos przewodniczący:

– Panowie – rzekł – w pierwszych piętnastu rozdziałach pięknej księgi, którą właśnie nam

czytano,  zawiera  się  tyle  prawd  nowych  i  twórczych,  że  jak  mniemam,  Akademia  wyrazi
zgodę, ażebyśmy oddając należny hołd geniuszowi pana doktora Schwartza, odłożyli lekturę
dalszych  piętnastu  rozdziałów  na  tydzień  następny.  Dzięki  temu  każdy  zdoła  przemyśleć  i
pogłębić  ten  nadzwyczajny  temat  i  będzie  w  stanie  przedstawić  autorowi  uwagi,  gdyby  się
one znalazły.

Pan  Schwartz  wyraził  zgodę,  więc  bez  zwłoki  odłożono  lekturę  i  zaczęła  się  dyskusja  o

czym innym.

Na to wstał niski siwowłosy człowiek o żywym spojrzeniu, ze spiczastą białą brodą i tak

chudy,  że  skóra  przylegała  do  kości  niby  przyklejona.  Dał  znak,  że  chce  zabrać  głos,  i  w
jednej  chwili  zapanowała  cisza,  był  to  bowiem  jeden  z  tych  ludzi,  którym  nikt  nie  śmie
przerywać, kiedy mówią.

– Czcigodni panowie – rozpoczął – w ubiegłym miesiącu zmarł w Suezie wielce szanowny

i nieodżałowany nasz kolega, niejaki Delaroche. Zamierzał był właśnie płynąć do Indii, ażeby
w Górach Gatu w okolicy źródeł Godawery wszcząć poszukiwania  Gurukaramty, która jest
najstarszą  indyjską  księgą  świętą,  starszą  niż  Wedy

1

  Jak  powiadają,  tubylcy  ukryli  ową

księgę przed wzrokiem Europejczyków. Wszystkim miłośnikom nauki zawsze będzie droga
pamięć  tego  szlachetnego  człowieka,  który  wobec  nadchodzącej  śmierci  nie  chciał
zaprzepaścić rozpoczętego dzieła i zapisał sto tysięcy franków  temu, kto by zechciał podjąć
się  odnalezienia  owej  księgi,  której  istnienie  nie  powinno  ulegać  wątpliwości,  jeżeli  tylko

                                                          

1

 Wedy – najstarszy zabytek literatury indyjscy.

background image

3

prawdą  jest,  co  mówią  bramini. 

2

  Pan  Delaroche  mocą  swego  testamentu  ustanowił  waszą

sławetną  Akademię  egzekutorką  swej  ostatniej  woli,  a  was,  panowie,  prosi,  abyście  sami
wybrali  legatariusza.  Wybór  ten  nasunie  zresztą  niemałe  trudności, 

3

albowiem  podróżnik,

który  zostanie  wysłany  do  Indii,  musi  być  silny,  aby  zdołał  znieść  tamtejszy  klimat,  i
odważny,  aby  mógł  stawiać  czoło  zębom  tygrysa,  trąbie  słonia  i  zasadzkom  indyjskich
rozbójników.  Ponadto  winien  być  przebiegły:  nieraz  przyjdzie  mu  oszukiwać  zazdrosnych
Anglików,  bowiem  Królewskie  Towarzystwo  Azjatyckie  z  Kalkuty  czyniło  bezskuteczne
poszukiwania  i  postara  się  nie  dopuścić,  aby  zaszczyt  odnalezienia  świętej  księgi  przypadł
Francuzowi. Co więcej, musi on znać sanskryt, parsi i wszystkie inne języki Indii, ludowe i
święte.  Wobec  tego,  że  sprawa  jest  niemałej  wagi,  pozwalam  sobie  podać  projekt,  ażeby
Akademia dokonała wyboru drogą konkursu.

Natychmiast też konkurs ogłoszono i wszyscy udali się na obiad. Konkurenci zgłosili się

tłumnie i zaczęły się zabiegi o głosy akademików. Ale ten był zbyt słabej budowy, ten znów
niewykształcony,  jeszcze  inny  nie  znał  języków  orientalnych  z  wyjątkiem  chińskiego,
tureckiego  i  klasycznej  japońszczyzny.  Tak  więc  mijały  miesiące,  a  Akademia  wciąż  nie
mogła dokonać wyboru kandydata.

Aż wreszcie podczas posiedzenia w dniu 26 maja 1857 roku przewodniczącemu doręczony

został bilet od nieznajomego, który prosił, aby go niezwłocznie wysłuchano.

Na bilecie było nazwisko: kapitan Korkoran.
–  Korkoran?  –  powiedział  przewodniczący.–  Korkoran!  Czy  komuś  znane  jest  to

nazwisko?

Nie  było  znane  nikomu.  Jednakże  zgromadzenie,  ciekawe  jak  wszystkie  tego  rodzaju

zgromadzenia, zapragnęło ujrzeć nieznajomego.

Otworzyły się drzwi i stanął w nich kapitan Korkoran.
Był  to  wysoki  młody  człowiek,  zaledwie  dwudziestopięcioletni;  zaprezentował  się  z

prostotą, nie zanadto skromnie, ale też nie zanadto wyniośle. Miał jasną cerę, bez zarostu. W
jego  oczach  koloru  zieleni  morskiej  malowała  się  szczerość  i  odwaga.  Miał  na  sobie
alpagowy paltot, czerwoną koszulę i białe drelichowe spodnie. Końce krawata, zawiązanego a
la colin
, zwisały mu niedbale na piersi.

–  Dostojni  panowie  –  rzekł  –  doszła  mnie  wiadomość,  że  jesteście  w  kłopocie,  więc

przybywam zaofiarować wam swoje usługi.

–  W  kłopocie!  –  przerwał  mu  przewodniczący  wyniosłym  tonem.  –  Pan  się  myli.

Akademia  Nauk  w  Lyonie,  jak  zresztą  żadna  inna  Akademia,  nigdy  nie  była  w  kłopocie.
Pragnąłbym  wiedzieć,  co  też  może  wprawić  w  kłopot  uczone  towarzystwo,  które,  pozwolę
sobie  zauważyć,  liczy  wśród  swych  członków  tyle  znakomitych  talentów,  tyle  wzniosłych
dusz,  tyle  szlachetnych  serc,  pomijając,  rzecz  jasna,  osobę  tego,  który  ma  zaszczyt  być
przewodniczącym...

W tym miejscu przerwały mówcy oklaski.
–  Skoro  szanownemu  zgromadzeniu  nikt  nie  jest  potrzebny  –  odparł  Korkoran  –  mam

zaszczyt pokłonić się...

Zrobił półobrót w lewo i skierował się ku drzwiom.
–  Ależ  panie  –  rzekł  przewodniczący  –  co  za  gwałtowność!  Niech  pan  przynajmniej

zdradzi powód swej wizyty.

–  Jak  słyszałem  –  odpowiedział  na  to  Korkoran  –  Akademia  zamierza  odszukać

Gurukaramtę.

Przewodniczący uśmiechnął się z ironią, ale zarazem z życzliwością.
– I właśnie pan chciałbyś odnaleźć ten skarb? – zapytał.
– Tak, ja.

                                                          

2

 Bramini – indyjscy kapłani.

background image

4

–  Czy  znane  są  panu  warunki  legatu  naszego  światłego  i  nieodżałowanego  kolegi,  pana

Delaroche?

—– Tak, są mi znane.
– Mówisz pan po angielsku?
– Jak profesor Oksfordu.
– Czy możesz pan z miejsca dać mi dowód?
– Yes, sir – powiedział Korkoran. – You are a stupid iellow. 

4

 Czy życzy pan sobie jeszcze

jakiejś próbki moich wiadomości?

– Nie, nie – pośpieszył z odpowiedzią przewodniczący, który w całym swoim życiu słyszał

język Szekspira jedynie w teatrze Palais–Royal.– Znakomicie, drogi panie... Sądzę, że znasz
pan także sanskryt?

– Czy mógłbym prosić łaskawych panów o tom Bhagawaty–Purany

5

 Miałbym zaszczyt

tłumaczyć w dowolnym miejscu.

–  Ohoho!  –  zawołał  przewodniczący.  –  A  znasz  pan  język  parsi  i  hindustani?  Korkoran

wzruszył ramionami.

– Dziecinna igraszka! – rzekł.
I  bez  wahania  wygłosił  dziesięciominutową  przemowę  w  jakimś  nieznanym  języku.

Uczeni patrzyli nań ze zdziwieniem. Skończywszy zapytał:

– Czy wiedzą panowie, o czym miałem zaszczyt mówić?
– Na planetę, którą odkrył pan Le Verrier! – zawołał przewodniczący. – Nie zrozumiałem

ani słowa.

–  To  jest  właśnie  język  hindustani  –  odparł  Korkoran.  –  Tak  mówią  w  Kaszmirze,  w

Nepalu, w królestwie Lahoru, w Multanie, Audh, Bengalu, Dekanie, Karnath, w Malabarze,
Gandunie,  Trawankorze,  Kojampatturze,  Maj  surze,  w  kraju  Sikhów,  w  Sindii,  Dżajpurze,
Udajpurze,  w  Diesselmirze,  Bikanerze,  w  Barodzie,  Banswarze,  Noanagarze,  Holkarze,  w
Bhopalu, Baitpurze, Dalpurze, w Satarze i wzdłuż całego Wybrzeża Koromandelskiego.

– Znakomicie, drogi panie,  znakomicie!  –  zawołał  przewodniczący.  –  Pragnąłbym  zadać

panu  jeszcze  ostatnie  pytanie.  Zechce  pan  wybaczyć  tę  ciekawość,  ale  wszak  testament
naszego nieodżałowanego przyjaciela nakłada na nas tak wielką odpowiedzialność, że nigdy
nie będziemy wiedzieli za dużo...

–  Dobrze  –  odparł  Korkoran.  –  Pytajcie,  panowie,  o  co  chcecie,  byle  prędko,  bowiem

czeka na mnie Luiza.

– Luiza! – podjął z godnością pan przewodniczący. – Kim jest ta młoda osoba?
– To przyjaciółka, która mi towarzyszy we wszystkich wojażach.
Na te słowa z sąsiedniej sali dał się słyszeć odgłos szybkich kroków, po czym z wielkim

hałasem zatrzaśnięto jakieś drzwi.

– Co to takiego? – zapytał przewodniczący,
– To Luiza się niecierpliwi.
– Niech zatem czeka. Jak sądzę, nasza Akademia nie jest na rozkazy pani czy też panny

Luizy.

– Jak panowie sobie życzą – odparł Korkoran.
A  jako  że  nikt  go  nie  poprosił,  żeby  usiadł,  sam  zajął  miejsce  w  fotelu  i  oparł  się

wygodnie, gotów słuchać przemowy akademika.

Tymczasem  uczony  był  w  niemałym  kłopocie  nie  wiedząc,  jak  rozpocząć  swoją  mowę,

albowiem zapomniano postawić na stole wodę i cukier, a jest rzeczą znaną, że cukier i woda
to dwa źródła elokwencji.

Aby  naprawić  owo  niewybaczalne  zaniedbanie,  pociągnął  za  sznur  dzwonka.  Nikt  się

jednak nie zjawił.

                                                          

4

 Yes, sir. You are a stupid iellow – Tak, proszę pana. Jest pan durniem (ang.).

5

 Bhagawata-Purana – hinduski poemat o bogu Wisznu.

background image

5

– Jakiż ten woźny niedbały – powiedział wreszcie. – Muszę go odprawić.
I zadzwonił po raz drugi, trzeci i piąty, ale wciąż na próżno. Wreszcie Korkoran, któremu

żal się zrobiło tego męczennika, powiedział:

– Nie dzwoń pan więcej. Zapewne woźny posprzeczał się z Luizą i opuścił westybul.
– Z Luizą! – zawołał przewodniczący. – A zatem ta młoda osoba ma bardzo zły charakter.
–  O  nie,  nie  bardzo  zły.  Trzeba  tylko  umieć  się  z  nią  obchodzić.  Może  woźny  był  zbyt

gwałtowny. Ona taka młoda, pewnie się uniosła.

– Taka młoda! Ileż więc lat ma panna Luiza?
—Ledwie pięć – odparł Korkoran.
– Oh! W tym wieku łatwo można sobie z nią poradzić.
– Czy ja wiem? Ona czasami drapie lub gryzie.
– Ależ panie – rzekł przewodniczący – nic prostszego jak przenieść ją do sąsiedniej sali.
– O, to nie takie łatwe – odparł Korkoran. – Luiza bywa uparta. Nie przywykła do tego, by

się  jej  sprzeciwiać.  Urodziła  się  w  krajach  tropikalnych  i  pod  wpływem  gorącego  klimatu
wzmogła się jeszcze wrodzona zapalczywość jej usposobienia...

– No cóż – odezwał się przewodniczący – dość już rozmów o pannie Luizie. Akademia ma

przed  sobą  ważniejsze  zadanie.  Powróćmy  do  naszego  przesłuchania.  Czy  pan  cieszysz  się
dobrym zdrowiem?

– Tak sądzę – odparł Korkoran. – Po dwakroć przechodziłem cholerę, raz żółtą febrę i jak

widać... Mam trzydzieści dwa zęby, a gdybyście zechcieli, panowie, dotknąć moich włosów,
moglibyście się przekonać, czy są podobne do peruki.

– Znakomicie! Mam nadzieję, że jest pan również bardzo silny.
– Hm – rzekł Korkoran – wprawdzie nie tak bardzo jak mój nieboszczyk ojciec, ale w sam

raz jak na moje potrzeby.

Jednocześnie rozejrzał się wokół, a widząc w oknie grube kraty żelazne, schwycił jeden z

prętów  i  bez  widocznego  wysiłku  zgiął  go  jak  rozgrzaną  nad  ogniem  pałeczkę  czerwonego
wosku.

– Do kaduka! A to krzepki zuch! – zawołał jeden z akademików.
– Oh, to jeszcze nic – odparł Korkoran ze spokojem. – Gdybyście mi, panowie, dali armatę

trzydziestosześciofuntową, chętnie bym się podjął wnieść ją na górę Fourvieres.

Podziw obecnych zaczął ustępować miejsca przerażeniu.
– Domyślam się – podjął przewodniczący – żeś pan był w ogniu?
–  Dwunastokrotnie  –  odrzekł  Korkoran  –  ale  nie  więcej.  Jak  panom  wiadomo,  kapitan

statku  handlowego  na  morzach  Chin  i  Borneo  winien  zawsze  mieć  na  pokładzie  kilka
kartonad dla obrony przed piratami.

– Więc pan zabijałeś piratów?
–  Działałem  we  własnej  obronie  –  odpowiedział  marynarz  –  i  zabiłem  najwyżej  dwustu

czy  trzystu,  a  do  tego  nie  sam,  Na  mnie  przypada  z  tej  liczby  około  trzydziestu.  Reszty
dokonali moi majtkowie.

W tym momencie posiedzenie zostało przerwane, albowiem z sąsiedniej sali dał się słyszeć

łoskot przewracanych krzeseł.

– Nie do wytrzymania! – zawołał przewodniczący. – Trzeba zobaczyć, co to takiego.
–  Mówiłem  wam,  panowie,  że  nie  należy  nadużywać  cierpliwości  Luizy  –  powiedział

Korkoran. – Jeżeli panowie pozwolą, to ją tu przyprowadzę i uspokoję. Biedaczka, nie może
beze mnie żyć.

– Drogi panie – rzekł jeden z akademików raczej kwaśno – kiedy dziecko jest zasmarkane,

trzeba mu utrzeć nos, kiedy kaprysi, należy je skarcić, a kiedy dużo krzyczy, kładzie się je do
łóżka, ale nie wprowadza się go do przedpokoju uczonego towarzystwa!

– Czy panowie nie macie więcej pytań? – odezwał się Korkoran nieporuszony.
–  Za  pozwoleniem,  jeszcze  jedno  pytanie  –  powiedział  przewodniczący  i  wskazującym

background image

6

palcem prawej dłoni poprawił sobie złote okulary na nosie. – Czy jesteś pan... no, jesteś pan
odważny,  silny  i  zdrowy,  to  widać.  Jesteś  pan  uczony,  bo  dowiodłeś  tego  mówiąc  płynnie
językiem hindustani, który żadnemu z nas nie jest znany. Ale, jakże to wyrazić, no, czy jest
pan... sprytny i przebiegły, jak panu bowiem wiadomo, bywa  to  bardzo  przydatne  w  czasie
podróży wśród tych ludów zdradzieckich i okrutnych. I jakkolwiek Akademia pragnie gorąco
przyznać  panu  nagrodę  wyznaczoną  przez  naszego  sławnego  przyjaciela  Delaroche,
jakkolwiek  pała  żądzą  odnalezienia  słynnej  Gurukaramty,  której  Anglicy  bezskutecznie
szukali  na  całym  Półwyspie  Indyjskim,  to  wszak  miałaby  skrupuły  narażając  życie  tak
drogocenne, jak życie pańskie, i...

–  Nie  wiem,  czy  jestem  przebiegły  –  przerwał  Korkoran.  –  Ale  wiem,  że  mam  głowę

Bretończyka z Saint–Malo, że moje pięści mają nieprzeciętną wagę, że noszę rewolwer dobrej
marki, a stal mego szkockiego dirku jest hartowna jak żadna inna, i wiem ponadto, żem nie
widział  dotąd  żywej  istoty,  która  by  tknęła  mnie  bezkarnie.  Przebiegłość  to  cecha  tchórzy.
My,  z  rodu  Korkoranów,  zwykliśmy  iść  prosto  przez  życie,  torując  sobie  drogę  jak  kula
armatnia.

– Ale cóż to znowu za okrutny hałas? – powiedział przewodniczący. – Wydaje mi się, że to

panna  Luiza wciąż się zabawia.  Idź pan  i  uspokój  ją  natychmiast  albo  pogroź  jej  rózgą,  bo
wszak trudno już wytrzymać.

– Luiza, do mnie! – zawołał Korkoran nie wstając z fotela.
Na  to  wezwanie  drzwi  się  otwarły,  jakby  wyważone  katapultą,  i  ukazał  się  tygrys

królewski, niezwykle wielki i niezwykle piękny.

Zwierzę dało susa ponad głowami akademików i wylądowało u stóp kapitana Korkorana.
– Cóż to, moja droga Luizo? – rzekł kapitan. – Hałasujesz w przedpokoju, przeszkadzasz

uczonym. Bardzo to niepięknie. Połóż się. Jeżeli tak dalej pójdzie, nie wprowadzę cię więcej
do towarzystwa.

Zdawać by się mogło, że ta pogróżka przejęła Luizę wielką trwogą.

background image

7

II. W JAKI SPOSÓB

AKADEMIA NAUK (W LYONIE)

ZAWARŁA ZNAJOMOŚĆ Z LUIZĄ

Jakkolwiek  Luiza  była  niezmiernie  przejęta,  gdy  kapitan  Korkoran  zapowiedział,  że  nie

wprowadzi jej więcej do towarzystwa, to wszakże jej wzruszenie z pewnością nie było równe
temu,  którego  doznali  członkowie  sławnej  Akademii  Nauk  w  Lyonie.  Gdybyśmy  jednak
zechcieli  zważyć,  że  uczeni  przywykli  zajmować  się  nauką,  a  nie  żonglerką  z  tygrysami
Bengalu, nie mielibyśmy im za złe tej ludzkiej słabości.

Natychmiast odwrócili się w stronę drzwi i rzucili do ucieczki ku sąsiedniej sali, w nadziei,

że  dostaną  się  do  westybulu,  skąd  prowadziły  drzwi  na  ozdobne  schody,  które  z  kolei
wychodziły  na  ulicę.  Dalsza  ucieczka  nie  nasuwałaby  już  trudności,  jest  bowiem  rzeczą
znaną, iż dobry piechur, nie obciążony ekwipunkiem, z łatwością robi dwanaście kilometrów
na godzinę. A że najdalej zamieszkały akademik, chcąc znaleźć się u celu, czyli w kącie koło
własnego kominka, musiałby przemierzyć nie więcej niż dwa kilometry, uczeni mieli niemałe
szansę  w  kilka  minut  oswobodzić  się  od  towarzystwa  Luizy.  Jakkolwiek  to  rozumowanie,
przeniesione  na  papier,  może  się  wydać  rozwlekłe,  wprowadzono  je  w  czyn  tak  szybko  i
jednomyślnie, że w sekundzie wszyscy akademicy gotowi byli do ucieczki.

Wszakże  sam  pan  przewodniczący,  który  we  wszelkich  okolicznościach  winien  był

świecić  przykładem,  tym  razem,  mimo  nadzwyczajnej  gotowości,  dotarł  zaledwie
dziewiętnasty do drzwi, które wyważyła Luiza.

Co  więcej,  nikt  nie  ośmielił  się  przekroczyć  progu,  albowiem  tygrysica  zaczęła  właśnie

nudzić się w zamknięciu, a że nadto przejrzała plany uczonych,  postanowiła także wyjść na
przechadzkę.

W okamgnieniu jednym susem przeskoczyła po raz wtóry nad dostojnym zgromadzeniem i

wylądowała u samych stóp nieustającego sekretarza, który na czele panów uczonych śpieszył
ku drzwiom. Ten wielce szanowny człowiek uczynił krok do tyłu i z ochotą uczyniłby dalsze
kroki, gdyby mu nie przeszkodziły nogi tych, co tłoczyli się za jego plecami.

Lecz skoro tylko uczeni spostrzegli, że Luiza sprawuje funkcję  awangardy, zaczęli cofać

się w pośpiechu, dzięki czemu pan nieustający sekretarz odzyskał swobodę ruchów. Jedynie
jego peruka nienaturalnie sfalowała się na czole.

Kiedy  się  to  działo,  Luiza,  niczym  młody  chart  przed  polowaniem,  żwawym  truchtem

przechadzała  się  po  westybulu,  rzucając  na  członków  Akademii  spojrzenia  żywe  i
rozbawione. Zdawać by się mogło, że czeka rozkazów Korkorana.

Akademicy  zbili  się  w  gromadki  okazując  wyraźny  brak  zdecydowania.  Zważywszy  na

humory  Luizy,  uciekać  nie  było  bezpiecznie,  ale  też  tu,  w  sali,  groziło  niebezpieczeństwo
równie wielkie. Tak rozważając szanowni uczeni zabrali się do wznoszenia barykady z foteli.

Aż nareszcie pan przewodniczący, który sądząc po jego przemówieniach był człowiekiem

rozumnym,  głośno  wyraził  przekonanie,  iż  kapitan  Korkoran  uczyniłby  wszystkim  tu
obecnym  wielki  honor  i  przyjemność,  gdyby  zechciał  ,,wynieść  się  najprostszą  i  najkrótszą
drogą".

background image

8

Jakkolwiek  słowo  ,,wynieść,  się"  nie  było  zbyt  na  miejscu,  Korkoran  nie  poczuł  się

dotknięty,  jako  że  było  mu  wiadomo,  iż  są  chwile,  kiedy  dobór  słów  staje  się  rzeczą
nieistotną.

– Szanowni panowie – rzekł – żałuję niezmiernie, iż...
–  Na  Boga!  Niech  pan  niczego  nie  żałuje  i  co  prędzej  idzie  sobie!  –  wykrzyknął

nieustający  sekretarz.  –  Nie  wiem,  co  sobie  pańska  Luiza  we  mnie  upatrzyła,  ale  ciarki
przechodzą mi po plecach.

W istocie, Luiza zdawała się niezmiernie zaintrygowana, pan sekretarz bowiem w zamęcie

walki  nie  spostrzegł,  iż  peruka  zsunęła  mu  się  na  prawy  bok,  ukazując  oczom  tygrysicy
całkiem nagą czaszkę. Ten nieznany widok wprawił ją w ogromne zdumienie.

Spostrzegłszy to Korkoran, by dać Luizie przykład, bez słowa zbliżył się do drugich drzwi

wejściowych. Wszakże drzwi te wspierała z zewnątrz potężna barykada, a co gorsza były one
z  brązu,  tak  że  nawet  Korkoran  nie  zdołałby  ich  wyważyć.  Tak  czy  inaczej,  dzielny
młodzieniec wymierzył ramieniem cios tak silny, że zadrżały nie tylko drzwi; ale cała ściana,
a nawet zdawać by się mogło, iż gmach zatrząsł się w posadach. Korkoran zamierzał właśnie
ponowić cios, gdy powstrzymał go pan przewodniczący.

– Tylko tego brakowało – powiedział – żeby się nam dach zawalił na głowę.
– Jakaż więc jest rada? – spytał na to kapitan. – O! już mam. Wyjdę z Luizą oknem.
– Zastanów się pan, kapitanie – rzekł przewodniczący w porywie szlachetności. – Primo:

trzeba  by  wyjąć  żelazne  pręty,  secundo:  okno  dzieli  od  bruku  całe  trzydzieści  stóp,  więc  z
łatwością możesz pan zlecieć na złamanie karku, a przebrzydłe pańskie zwierzę...

– Tss... – przerwał Korkoran. – Nie mów pan, proszę, tak brzydko o Luizie, jest bowiem

bardzo wrażliwa. Jeszcze się rozgniewa... Co się tyczy prętów, to dla mnie fraszka.

I w istocie, kapitan, bez najmniejszego, rzekłbyś, wysiłku, wyjął z okna trzy pręty.
– Przejście gotowe – powiedział.
Po  prawdzie  członkowie  Akademii  Nauk  (w  Lyonie)  z  jednej  strony  żywili  obawę,  iż

Korkoran skręci kark, ale też z drugiej strony gorąco pragnęli rozstać się z tygrysicą.

Korkoran już siedział na oknie, gotów zejść na dół czepiając się rzeźb i występów muru,

gdy wtem odezwał się pan przewodniczący:

– Halo, kapitanie! Nie zamierzasz pan chyba zostawić nas sam na sam z panną Luizą?
–  Dalibóg!  ktoś  przecie  musi  wyjść  pierwszy  –  odparł  Korkoran.  –  A  Luiza  za  nic  nie

wyskoczy, jeżeli nie dam jej przykładu.

– Lecz co będzie – podjął pan przewodniczący – jeśli pan wyskoczysz, a Luiza nie zechce

pójść w pana ślady?

–  Oh!  –  westchnął  Korkoran  –  gdyby  runęło  niebo,  mnóstwo  skowronków  wpadłoby  w

pułapkę. Więc jak: mam schodzić czy nie?

– Niech pierwsza zejdzie Luiza – odparł pan przewodniczący.
– Zgoda – rzekł Korkoran. – Przypuśćmy, że wezmę Luizę za kark i wypchnę przez okno,

ale rzecz w tym, że Luiza miewa humory. Jeszcze, nie czekając na mnie, pobiegnie ulicami i
zanim  zdołam  pośpieszyć  z  pomocą,  gotowa  schrupać  parę  osób.  Gdybyście  wiedzieli,
panowie, jaki  Luiza miewa apetyt! Nadto jest  godzina czwarta,  a  biedaczka  do  tej  pory  nie
jadła lunchu. Bo ona codziennie jada lunch o  pierwszej,  jak  królowa  Wiktoria.  Do  kroćset!
Luiza nie jadła dzisiaj lunchu! Co za nierozwaga!

Na słowo ,,lunch" oczy  Luizy  rozbłysły  radością.  Zmierzyła  wzrokiem  jednego  z  panów

akademików,  tęgiego  poczciwca,  który  cieszył  się  widać  dobrym  zdrowiem,  bo  cerę  miał
świeżą  i  różowiutką.  Kilkakroć  rozwarła  i  zamknęła  szczęki,  mlaskając  językiem  z
widocznym ukontentowaniem, po czym spojrzała na Korkorana, jakby pytała go, czy już pora
na lunch. Pan akademik dostrzegł te spojrzenia i zbladł.

–  Tak  więc  zostaję  –  rzekł  Korkoran,  a  głaszcząc  Luizę  dorzucił:  –  Bądź  spokojna,

kochanie. Tam, do kata! Nie zjesz lunchu dzisiaj, to zjesz jutro. Nie trzeba być tak łakomą.

background image

9

Tu tygrysicą zamruczała z cicha, na co Korkoran, unosząc szpicrutę, powiedział:
– Sza, moja mała, sza, bo gwizdek z tobą się rozmówi.
Czy to widok gwizdka, czy też pod wpływem słów kapitana, tygrysicą spokojnie ułożyła

się na brzuchu i mrucząc jak kot zaczęła ocierać się wspaniałym łbem o nogę swego pana.

–  Dostojni  panowie  –  przemówił  przewodniczący  –  zechciejcie  łaskawie  zająć  miejsca,

skoro bowiem drzwi zamknięto i zabezpieczono barykadą, to zapewne dlatego, iż woźny udał
się  po  pomoc.  Czekajmy  zatem  nań  cierpliwie,  aby  zaś  nie  tracić  czasu,  ośmielę  się  za
pozwoleniem panów podać projekt, abyśmy niezwłocznie zapoznali się z wyjątkowo ciekawą
rozprawą  naszego  uczonego  kolegi  pana  Crochet  na  temat  pochodzenia  i  rozwoju  języka
mandżurskiego.

–  Co  mi  tam  mandżurski  –  przerwał  zrzędliwie  któryś  z  akademików.  –  Oddałbym

mandżurski i wszystkie jego kontynuanty, a japoński i tybetański na dodatek, ażebym tylko
mógł w tej chwili ogrzać nogi przed własnym kominkiem! A to łajdak ten woźny! Laskę bym
połamał na jego grzbiecie.

– Śmiem sądzić – wtrącił pan nieustający sekretarz – iż nasze dostojne zgromadzenie nie

cieszy  się  niezmąconym  spokojem  ducha,  który  tak  sprzyja  naukowym  dociekaniom,  toteż
byłoby chyba pożądane odłożyć kwestię mandżurską na kiedy indziej. W zamian zaś może by
kapitan Korkoran zechciał nam powiedzieć o przygodach, którym zawdzięczamy, że w chwili
obecnej znaleźliśmy się oko w oko z panną Luizą.

Korkoran skłonił się z szacunkiem i tak oto rozpoczął swoją przemowę.

background image

10

III. O TYGRYSIE, KROKODYLU

l KAPITANIE KORKORANIE

Zdarzyło  wam  się  może  słyszeć,  panowie,  o  sławnym  Robercie  Surcouf  z  Saint–Malo.

Ojciec  jego  był  w  prostej  linii  bratankiem  szwagra  mego  pradziadka.  Moim  stryjecznym
bratem jest głośny i wielce uczony Yves Quaterquem, obecnie członek Instytutu Paryskiego,
Jak  powszechnie  wiadomo,  on  to  wynalazł  sposób  kierowania  balonami.  Mój  dziad
stryjeczny, Alain Korkoran, noszący przydomek Czerwonobrodego, pobierał nauki razem ze
świętej  pamięci  wicehrabią  Franciszkiem  de  Chateaubriand,  a  podczas  rekreacji  w  dniu  23
czerwca  1782  roku,  między  godziną  czwartą  trzydzieści  a  piątą  po  południu  miał  zaszczyt
przyłożyć zaciśniętą pięść do oka wicehrabiego. Tak więc widzicie, panowie, że pochodzę z
wysokiego  rodu  i  że  Korkoranowie  mogą  chodzić  z  odsłoniętym  czołem  i  patrzeć  ludziom
prosto w oczy.

O sobie samym powiem niewiele. Otóż urodziłem się chyba z wędką w ręku, bo w wieku

gdy  wszystkie  dzieci  poznają  dopiero  abecadło,  ja  wsiadałem  sam  do  łodzi  ojca,  kiedy  zaś
ojciec zginął spiesząc na ratunek łodzi rybackiej, zaciągnąłem  się na „Cnotliwą Zuzannę” z
Saint–Malo, która właśnie wyruszyła na połów wielorybów w okolice Cieśniny Beringa. Po
trzech latach rejsów od bieguna północnego do południowego zmieniłem „Cnotliwą Zuzannę”
na  „Piękną  Emilię”,  z  „Pięknej  Emilii”  przeniosłem  się  na  „Dumnego  Artabana”,  a  z
„Dumnego  Artabana”  na  „Syna  Burzy”.  Był  to  dwumasztowiec,  który  pod  wszystkimi
żaglami robił osiemnaście węzłów na godzinę.

–  Panie  Korkoran  –  przerwał  nieustający  sekretarz  Akademii  –  przecie  to  miała  być

historia Luizy.

– Chwilka cierpliwości, panowie – odparł Korkoran – właśnie do tego zmierzam...
Przerwał mu daleki odgłos bicia w bębny na alarm.
– A to co takiego? – zaniepokoił się pan przewodniczący.
–  Łatwo  się  domyślić  –  odrzekł  Korkoran.  –  Woźny  zląkł  się,  zabarykadował  drzwi  i

pobiegł po odsiecz na posterunek. A to podła dusza!

– Dalibóg! – odezwał się jakiś akademik. – Lepiej by zrobił zostawiając drzwi otwarte, bo

przynajmniej nie musiałbym wysłuchiwać historii panny Luizy.

– Baczność! To nie żarty – zawołał kapitan. – Dzwonią na trwogę.
W  istocie,  z  pobliskiej  dzwonnicy  rozbrzmiał  dźwięk  dzwonu  na  trwogę  i  z  szybkością

ognia pędzonego wiatrem przeniósł się na wszystkie inne dzwonnice w okolicy.

–  Do  kroćset!  –  zawołał  kapitan  ze  śmiechem.  –  Gotuje  się  zażarta  bitwa,  moja  biedna

Luizo; będziesz, zdaje się, oblegana jak forteca.

Powracam wszakże do swej opowieści, panowie. Otóż pod koniec 1853 roku zbudowałem

w Saint–Nazaire „Syna Burzy”. Pewnego razu w porcie batawskim 

6

 dokonałem wyładunku

około  ośmiuset  baryłek  bordeaux.  Interesy  układały  się  pomyślnie,  więc  zadowolony  z
samego siebie, z bliźnich oraz boskiej Opatrzności, zapragnąłem skosztować rozrywki, która
nader rzadko jest udziałem ludzi morza: postanowiłem mianowicie zapolować na tygrysy.

                                                          

6

 Batawia – dawna nazwa Dżakarty w obecnej Indonezji.

background image

11

Jak zapewne panom wiadomo, tygrys, który jest najurodziwszym stworzeniem na ziemi – a

dam tu Luizę jako przykład – został na nieszczęście obdarzony przez Nieba wielce osobliwym
apetytem i jada chętnie wołu i hipopotama, a także kuropatwy  i  zające.  Nade  wszystko  zaś
przedkłada małpy, z uwagi na ich podobieństwo do ludzi, a bardziej jeszcze ceni sobie ludzi z
racji ich wyższości nad małpami. Nadto jest wybredny i nigdy nie zabierze się na powrót do
raz napoczętego kąska. Toteż gdyby Luiza zjadła na śniadanie jedno ramię pana nieustającego
sekretarza,  to  jakkolwiek  łakoma  jest  niczym  kot  biskupa,  za  nic  nie  skosztuje  drugiego
ramienia w porze lunchu. (Tu grymas wykrzywił twarz pana sekretarza.)

–  Na  Boga,  panie  sekretarzu  –  podjął  Korkoran  –  toż  wiem  dobrze,  że  Luiza  byłaby  w

błędzie, jako że oba ramiona mają jednakową wartość, lecz ona ma już taki charakter, a wszak
nie może przestać być sobą.

Tak więc ze strzelbą na ramieniu i w butach z cholewami wyruszyłem z Batawii, niczym

paryżanin udający się na równinę Saint–Denis, ażeby zapolować na zające. Mój armator, pan
Cornelius Van Crittenden, pragnął przydać mi dwu Malajczyków, którzy by tropili tygrysa i
zostali  zamiast  mnie  pożarci,  gdyby  przypadkiem  tygrys  przewyższył  mnie  zręcznością.
Pojmiecie  zapewne,  panowie,  iż  ja,  Rene  Korkoran,  którego  pradziad  był  wujkiem  ojca
Roberta Surcouf, wybuchnąłem śmiechem na tę propozycję.  Bo też  albo pochodzę z Saint–
Malo, albo nie! Otóż ja pochodzę z Saint–Malo, a jak daleko sięga pamięć ludzka, nigdy nie
słyszano, żeby któryś z mieszkańców tego miasta został pożarty przez tygrysa, i vice versa 

7

w Saint–Malo nieczęsto podaje się na stół tygrysy.

Jakaś  pomoc  wszakże  była  mi  potrzebna,  choćby  tylko  do  dźwigania  namiotu  i

prowiantów, więc zabrałem z sobą dwóch Malajczyków z wózkiem. Na początek, kilka mil za
Batawią, napotkałem rzekę dość głęboką, przecinającą małpi gaj tak rozległy jak departament
Sekwany, lecz bogatszy w zwierzynę mięsożerną.

Oprócz  człowieka  –  tej  istoty,  co  zabija  dla  przyjemności,  a  nie  z  potrzeby  –  można  w

owych gąszczach spotkać najdrapieżniejsze ze wszystkich stworzeń ziemi; lwa, tygrysa, boa
dusiciela, panterę, kajmana.

O  dziesiątej  rano  upał  stał  się  tak  nieznośny,  że  nawet  Malajczycy,  choć  nawykli  do

rodzimego klimatu, za moim przyzwoleniem pokładli się w cieniu, ja zaś wyciągnąłem się na
wózku, z ręką na karabinku w obawie jakiej niespodzianki, i zapadłem w głęboki sen.

W  chwili  przebudzenia  miałem  .ujrzeć  nieoczekiwany  widok.  Znajdowaliśmy  się  nad

brzegiem rzeki Mackintosh, nazwanej tak od imienia pewnego młodego Szkota, który przybył
do  Batawii  szukać  szczęścia.  Kiedy  pewnego  dnia  z  kilkoma  przyjaciółmi  płynął  łodzią  w
górę  rzeki,  poryw  wiatru  strącił  mu  do  wody  kapelusz.  Mackintosh,  chcąc  go  pochwycić,
wyciągnął rękę, lecz w momencie gdy już dotykał kapelusza, zamknęła się na jego dłoni jakaś
potworna  paszcza,  należąca  rzekłbyś  do  pnia  pływającego  na  wodzie,  i  schwyciwszy  rękę
wciągnęła młodzieńca w głąb rzeki.

Była to paszcza kajmana, który nie jadł śniadania.
Podjęto bezskuteczne wysiłki w celu wyłowienia i pomszczenia Mackintosha. Szczęściem

Opatrzność wzięła na siebie ukaranie zabójcy. Otóż. Szkot nosił lornetkę przewieszoną przez
ramię.  Może  kajman  był  zbyt  żarłoczny  lub  zbyt  wygłodzony,  ażeby  dobrze  rozróżnić,  co
pożera, dość że, jak się wydaje, lornetka Mackintosha utkwiła w przełyku gada w ten sposób,
iż  nie  mógł  ani  połknąć  należycie  nieszczęsnego  młodzieńca,  ani  też  wypłynąć  na
powierzchnię dla zaczerpnięcia powietrza, i zdechł padając ofiarą własnej żarłoczności.

W  parę  dni  później  znaleziono  go  martwego;  rozciągnięty  na  brzegu  leżał  w  wodzie  nie

wypuściwszy Mackintosha.

W tym miejscu przerwał pan przewodniczący:
– Wydaje mi się, żeś pan wyraźnie odszedł od tematu. Obiecałeś opowiedzieć nam historię

Luizy, nie zaś historię lornetki Mackintosha.

                                                          

7

 Vice versa – odwrotnie (łac.).

background image

12

– Panie przewodniczący – z szacunkiem odparł Korkoran – właśnie powracam do Luizy.
Była  więc  może  druga  po  południu,  kiedy  z  nagła  obudziły  mnie  przeraźliwe  krzyki.

Zrywam się, ładuję karabinek i cierpliwie czekam na nieprzyjaciela.

To krzyczeli moi dwaj Malajczycy, którzy w największym przerażeniu nadbiegli szukać na

wózku schronienia.

,,Panie,  wielmożny  panie!  –  wołał  jeden  z  nich.  –  Oto  władca  się  zbliża!  Miej  się  na

baczności!"

,,Co za władca?" – spytałem.
„Tygrys, panie!"
„Doskonale, oszczędzi mi połowy drogi. Zobaczmy tego straszliwego władcę!"
To  powiedziawszy  zeskoczyłem  z  wózka  i  ruszyłem  wrogowi  naprzeciw.  Był  jeszcze

niewidoczny,  lecz  bliskość  jego  zwiastowała  ucieczka  zatrwożonych  zwierząt.  Małpy  w
pośpiechu wdrapywały się na drzewa i z wysokości tych stanowisk stroiły do niego miny na
znak, że się nie boją; co śmielsze ciskały mu w  głowę orzechy  kokosowe.  Ja  zaś  jedynie  z
szelestu liści pod jego łapami mogłem wnioskować, w jakim posuwa się kierunku.

Szelest ów z wolna przybliżał się do mnie poprzez gęste zarośla zasłaniające zwierzę, a że

nadto ścieżka była tak wąska, iż z ledwością minęły się dwa wózki, zacząłem się obawiać, że
zobaczę tygrysa zbyt późno i nie zdążę wziąć go na cel.

Na  szczęście  zmiarkowałem,  że  musiał  przejść  tuż  obok  nie  dostrzegając  mnie  i  że  po

prostu szedł pić do rzeki.

Kiedy go wreszcie ujrzałem, wprawdzie tylko z boku, paszcza mu  krwawiła, lecz zdawał

się  mieć  zadowoloną  minę.  Nogi  rozstawiał  szeroko,  niczym  rentier  po  dobrym  śniadaniu
zmierzający na Boulevard des Italiens wypalić cygaro.

Dziesięć  kroków  dzieliło  nas,  kiedy  nabijałem  karabinek.  Suchy  trzask  kurka  widać  go

zaniepokoił,  bo  odwrócił  głowę  i  dostrzegłszy  mnie  zza  krzaka,  zatrzymał  się,  jakby  dla
namysłu.

Trzymałem go na muszce. Chcąc wszakże zabić go jednym strzałem, należało celować w

czoło lub w serce, a tymczasem tygrys odwrócił się do mnie tylko częściowo, jakby pozując
do zdjęcia.

J

akkolwiek  by  było,  Opatrzność  ustrzegła  mnie  wówczas  przed  zabójstwem  nie  do

darowania,  albowiem  owym  tygrysem,  a  raczej  ową  tygrysicą  była  moja  miła  i  urocza
przyjaciółka Luiza, która oto stoi przed nami i słucha nas z uwagą.

Jak wspomniałem, Luiza (bo mogę już tak ją nazywać) była na szczęście dla nas obojga po

śniadaniu i pragnęła tylko strawić je w spokoju. Tak więc popatrzywszy na mnie z ukosa... o!
niemal tak samo, jak patrzy teraz na pana sekretarza... (tu pan nieustający sekretarz przesiadł
się  na  fotel  za  panem  przewodniczącym)  ...udała  się  powoli  w  swoją  drogę  ku  rzece,  co
płynęła w pobliżu.

Naraz  ciekawy  widok  zwrócił  mą  uwagę.  Dotychczas  Luiza  szła  z  miną  obojętną  i

wyniosłą,  aż  tu  nagle  zwolniła  kroku,  wyciągnęła  swoje  piękne,  gibkie  ciało  i  ledwie
muskając ziemię, z  zachowaniem  największej  ostrożności,  aby  nie  być  zauważoną,  zbliżyła
się do wielkiego pnia leżącego na przybrzeżnym piasku.

Postępowałem za nią z karabinkiem gotowym do strzału, by wypalić, gdy tylko nadarzy się

pomyślna  chwila.  Jakież  było  jednak  moje  zdumienie,  gdy  zbliżywszy  się  spostrzegłem,  iż
pień ów ma łapy i pokryty jest łuską połyskującą w słońcu. Miał przymknięte oczy i otwartą
paszczę.

Był to krokodyl, śpiący snem  sprawiedliwego  w  gorącym  piasku.  Żadne  marzenia  senne

nie  zakłócały  mu  beztroskiej  drzemki;  chrapał  spokojnie,  jak  wszystkie  krokodyle,  co  nie
mają złych uczynków na sumieniu.

Chyba owa poza krokodyla, pełna wdzięku i swobody, za podszeptem złego ducha skusiła

Luizę,  bo  spostrzegłem,  że  wargi  jej  rozchyliły  się  w  uśmiechu.  Przywodziła  na  myśl

background image

13

sztubaka, który zamierza spłatać nauczycielowi figla.

Ostrożnie  wyciągnąwszy  łapę  wsadziła  ją  całą  w  paszczę  krokodyla,  chcąc  wyrwać  mu

język  i  zjeść  go  na  deser.  Luiza  bowiem,  jak  wszystkie  przedstawicielki  płci  pięknej  w  jej
wieku, jest niezwykle łakoma.

Lecz  za  tę  myśl  niegodną  spotkała  ją  surowa  kara.  Nie  zdążyła  chyba  jeszcze  dotknąć

języka  krokodyla,  kiedy  jego  paszcza  zamknęła  się.  Otworzył  swe  wielkie  oczy  koloru
morskiej  wody  i  popatrzył  na  Luizę  z  nie  dającym  się  opisać  wyrazem  zaskoczenia,
wściekłości i bólu. Ale Luizie też było niewesoło. Biedaczka szamotała się ze wszystkich sił,
aby  uwolnić  się  od  ostrych  zębów  krokodyla.  Szczęściem  wbiła  mu  w  język  pazury  tak
głęboko,  że  bał  się  mocniej  zacisnąć  szczęki.  Gdyby  nie  ten  język,  .łatwością  odgryzłby
tygrysicy łapę.

J

ak  dotąd,  walka  była  wyrównana,  ja  zaś  nie  wiedziałem,  po  czyjej  stanąć  stronie.

Tygrysicą  bowiem  miała  nieładne  zamiary,  a  jej  żart  był  wielce  niestosowny,  ale  z  drugiej
strony było to zwierzę tak ładne, zwinne i tak pełne wdzięku! Przywodziła na myśl młodego
kociaka, który pod okiem matki igra w słońcu.

Niestety!  Nie  dla  igraszek  skręcała  się  po  piasku,  wydając  chrypiące  ryki,  które  echem

rozlegały  się  po  lesie.  Małpy,  bezpieczne  na  gałęziach  palm  kokosowych,  z  rozbawieniem
przyglądały  się  tej  okrutnej  walce.  Pawiany  i  makaki  wzajem  pokazywały  sobie  Luizę
kpiącym gestem uliczników paryskich: przytknąwszy do nosa mały palec rozkładały dłoń na
kształt wachlarza. Jakiś bardziej odważny pawian, spuścił się po gałęziach na wysokość może
siedmiu  stóp  od  ziemi  i  zawieszony  na  ogonie  ostrożnie  podrapał  tygrysa  po  pysku.  Inne
pawiany powitały te figle salwami śmiechu, lecz Luiza wykonała ruch tak groźny i prędki, że
niewczesny żartowniś zaprzestał swawoli, rad, że uniknął zębów tygrysa.

Tymczasem krokodyl ciągnął nieszczęsną tygrysicę do rzeki. Biedaczka podniosła oczy ku

niebu,  jakby  prosiła  o  litość  lub  chciała  wziąć  Opatrzność  na  świadka  swych  cierpień;
spuszczając wzrok, niechcący spojrzała na mnie.

Jakie  wspaniałe  miała  oczy!  Łagodne  i  pełne  melancholii,  odzwierciedlały  wszakże

śmiertelną trwogę. Biedna Luiza!

W tejże chwili krokodyl dał nurka wciągając tygrysicę pod wodę. Na ten widok powziąłem

decyzję.  Spienione  fale  dowodziły,  że  Luiza  czyni  wysiłki,  aby  się  uwolnić.  Wpatrzony
nieruchomo, wyczekałem z palcem na spuście może pół minuty.

Na szczęście Luiza, która wprawdzie jest zwierzęciem, lecz nigdy bydlęciem, z rozpaczy

wczepiła się z całej siły w pień drzewa pochylony nad wodą i roztropność ta ocaliła jej życie.

Szamocąc się usilnie, zdołała wystawić głowę nad powierzchnię i uniknąć zatopienia,  co

było niebezpieczeństwem najgroźniejszym i najbliższym.

Niebawem  krokodyl  też  poczuł,  że  musi  zaczerpnąć  oddechu,  i  rad  nierad  powrócił  z

tygrysicą  na  brzeg.  Tu  nań  czekałem.  Jego  los  w  mig  został  rozstrzygnięty.  W  sekundzie
złożyłem  się  do  strzału  i  posławszy  mu  nabój  w  lewe  ucho,  strzaskałem  czaszkę.  Nieborak
otworzył paszczę i chciał jęknąć, lecz tylko wierzgnął o piasek wszystkimi czterema łapami i
wyzionął ducha.

Już tygrysica, prędsza ode mnie, wyjęła z paszczy przeciwnika mocno poszarpaną łapę.
Winienem przyznać, że w pierwszej chwili nie okazała zaufania czy wdzięczności. Może

lękała  się  mnie  bardziej  aniżeli  krokodyla?  Próbowała  nawet  uciekać,  jednakże  na  trzech
łapach, z czwartą zranioną, biedne zwierzę nie mogło ujść daleko i w parę chwil byłem przy
nim.

Wyznam wam, panowie, że już wówczas żywiłem dla Luizy szczerą przyjaźń. Po pierwsze

wyświadczyłem jej ważną  przysługę,  a  zapewne  wam  wiadomo,  iż  bardziej  zbliżają  nas  do
przyjaciół przysługi im wyświadczone niż te, które oni nam oddają. Nadto jej usposobienie
przypadło  mi  do  gustu,  bo  już  figle  z  krokodylem  zdradzały  naturalną  skłonność  do
wesołości.  Otóż  jak  wiadomo,  taka  niewymuszona  wesołość  jest  oznaką  dobroci  serca  i

background image

14

czystości sumienia.

A wreszcie znajdowałem się sam, w obcym kraju, o pięć tysięcy mil od Saint–Malo, bez

przyjaciół  i  rodziny.  I  wówczas  przyszło  mi  do  głowy,  że  w  tym  położeniu  warto  zdobyć
czworonożnego przyjaciela, który choć ma groźne zęby i pazury, to przecież zawdzięcza mi
życie. Czyżbym się mylił?

Nie, panowie. Dowiodły tego dalsze wypadki. Nie uprzedzając faktów muszę wyznać, iż

wydawało mi się, że Luiza jest spragniona przyjaźni daleko mniej ode mnie. Kiedym do niej
podszedł, z trudem stała na trzech  łapach.  Zaraz  też  położyła  się  na  grzbiecie,  z  desperacją
czekając  mojego  ataku.  Ryczała  chrypliwie,  jak  zwykle  wówczas,  gdy  jest  w  złości,  i
zgrzytając  zębami,  wysuwała  pazury,  gotowa  jeśli  nie  pożreć  mnie,  to  przynajmniej  drogo
sprzedać  swe  życie.  Lecz  ja  potrafię  obłaskawić  najbardziej  drapieżne  stworzenia,  więc  też
zbliżyłem  się  ze  spokojem  i  położywszy  karabinek  na  piasku  w  zasięgu  ręki,  schyliłem  się
nad zwierzęciem i zupełnie, jakbym pieścił dziecko, zacząłem głaskać jej głowę.

Zrazu  spoglądała  na  mnie  spod  oka,  pytająco,  lecz  gdy  tylko  wyczuła,  że  działam  w

dobrych  zamiarach,  ułożyła  się  na  brzuchu,  powiodła  smutnym  spojrzeniem  i  ostrożnie
liznąwszy  mnie  po  ręku,  wyciągnęła  zranioną  łapę.  Teraz  ja  z  kolei  doceniłem  tę  oznakę
zaufania, poddając łapę troskliwym oględzinom. Kości były nienaruszone, gdyż na szczęście
Luiza tak mocno przyciskała język krokodyla, iż me zapuścił zębów zbyt głęboko.

Na  razie  starannie  obmyłem  ranę,  a  nadto  wyjąwszy  z  torby  myśliwskiej  flaszkę  alkalii,

uroniłem kilka kropel na miejsce zranienia i skinąłem tygrysicy, by szła za mną;

Wiedziona wdzięcznością, a może pragnieniem, by opatrzyć jej chorą łapę, pozwoliła się

prowadzić aż do wózka, gdzie dwaj towarzyszący mi Malajczycy na jej widok mało nie padli
trupem z przerażenia.  Zeskoczyli  z  wózka  na  ziemię  i  nijak  nie  mogłem  ich  skłonić,  ażeby
znów nań wsiedli.

Nazajutrz  powróciliśmy  do  Batawii,  gdzie  Cornelius  Van  Crittenden  zdziwił  się

niezmiernie ujrzawszy mnie w towarzystwie nowej znajomej.

Wówczas  to  przezwałem  ją  Luizą;  chodziła  za  mną  po  ulicach  jak  szczeniak.  Kiedy  w

osiem  dni  później  podniosłem  kotwicę,  uwodziłem  tygrysiczkę  na  pokładzie,  ona  zaś  nie
przestawała dotrzymywać mi towarzystwa. Pewnej nocy. w okolicach Borneo, uratowała mi
życie.

W  odległości  trzech  mil  od  wyspy  zaskoczyła  nas  cisza  morska.  Około  północy  moja

załoga, licząca ledwie dwunastu ludzi,  pogrążona  była  we  śnie,  kiedy  raptem  setka  piratów
malajskich wtargnęła na pokład dwumasztowca. Sternik został wyrzucony za burtę. Zbrodnię
tę  popełniono  tak  zwinnie,  iż  najlżejszy  szmer  nie  zaniepokoił  załogi  i  nieszczęsny  majtek
zginął bez ratunku.

Piraci rzucili się z kolei wyważać drzwi mej kajuty, lecz wewnątrz, u stóp koi, spała Luiza.

Zbudzona hałasem zaczęła groźnie pomrukiwać. W okamgnieniu byłem na nogach, trzymając
w obu dłoniach pistolety i siekierę abordażową w zębach.

W tej właśnie chwili piraci wyważyli drzwi i wdarli się do kajuty. Temu, co był pierwszy,

strzaskałem  czaszkę  wystrzałem  z  pistoletu,  drugi  upadł  trafiony  kulą.  Trzeciego  Luiza
wywróciła  na  ziemię  i  zębami  Zmiażdżyła  mu  kark.  Ciosem  siekiery  rozłupałem  głowę
czwartemu i wybiegłem na pokład, ażeby przywołać na odsiecz załogę.

Tymczasem Luiza dokonywała czynów wprost niezwykłych. Jednym skokiem przewróciła

trzech Malajczyków usiłujących biec za mną. Drugi skok – i oto była w środku ciżby. Szybka
jak błyskawica, w dwie minuty pozbawiła życia sześciu piratów, a jej pazury zagłębiały się w
ciało  nieboraków  jak  ostrza  sztyletu.  Osłaniała  mnie  własną  piersią.  Krew  spływała  jej  z
trzech ran, lecz to jeszcze zagrzewało ją do walki.

Nadbiegli  wreszcie  majtkowie,  uzbrojeni  w  rewolwery  i  sztaby  żelazne,  a  wtedy  już

zwycięstwo  było  przesądzone.  Około  dwudziestu  piratów  zepchnęliśmy  w  morze,  inni  zaś
sami rzucili się wpław ku łodziom. Straciliśmy jednego tylko człowieka, zepchniętego w fale

background image

15

na początku starcia.

Sami domyślacie się, panowie, jak troskliwie Luiza została opatrzona. Owej nocy spłaciła

mi  dług  i  odtąd  zjednoczyła  nas  przyjaźń  na  śmierć  i  życie.  Tak  więc  zechciejcie  mi
wybaczyć, iż pozwoliłem sobie przyprowadzić ją aż tutaj. Kazałem jej wprawdzie zostać w
westybulu,  lecz  woźny,  ujrzawszy  ją,  takim  zdjęty  został  strachem,  że  zamknął  drzwi  i
rozkazał bić w dzwony na trwogę, wzywając pomocy w panów obronie.

–  Wszystko  to  –  odezwał  się  bez  gniewu  pan  przewodniczący  –  nie  umniejsza  faktu,  iż

bądź to z winy pańskiej, bądź też z winy panny Luizy i woźnego zmuszeni byliśmy spędzić
popołudnie w towarzystwie dzikiej bestii i będziemy jedli zimny obiad.

W  tym  momencie  jakiś  ogłuszający  hałas  przerwał  słowa  przewodniczącego  Akademii

Nauk w Lyonie. Rozległo się bicie w bębny. Wszyscy akademicy rzucili się do okien.

–  Chwała  Bogu  Najwyższemu!  –  wykrzyknął  pan  nieustający  sekretarz.  –  Nadciąga

wojsko. Zbliża się chwila wyzwolenia!

W  istocie,  plac  przed  gmachem  i  sąsiednie  ulice  wypełniły  się  trzema  tysiącami  ludzi.

Wprost  okien  Akademii  kompania  piechoty  pełniąca  straż  przednią  ładowała  broń.  Wtem
wystąpił  do  przodu  komisarz  policji  przepasany  trójbarwną  szarfą,  skinieniem  uciszył
doboszy, po czym zawołał:

– W imię prawa, poddajcie się!
– Ależ panie komisarzu – odkrzyknął z okna pan przewodniczący – po cóż mielibyśmy się

poddawać. Każ pan lepiej drzwi otworzyć!

Wówczas  komisarz  dał  znak  ślusarzom,  przezornie  zabranym  z  sobą,  i  kazał  im

oswobodzić  drzwi  wejściowe  zabarykadowane  przez  woźnego,  który  chciał  uniemożliwić
tygrysicy przejście.

Kiedy rozkaz został wykonany, oficer dowodzący kompanią piechoty zawołał:
– Gotuj broń! Cel! – i szykował się rozstrzelać tygrysicę, skoro tylko ta się pokaże.
– Możecie wychodzić, panowie – odezwał się Korkoran do uczonych. – Kiedy będziecie

już bezpieczni, wówczas  ja  ten  gmach  opuszczę.  Luiza  zaś  wyjdzie  ostatnia.  Nie  bójcie  się
niczego.

– Tylko bądź pan ostrożny, kapitanie – rzekł przewodniczący i na pożegnanie uścisnął mu

dłoń.

Akademicy spiesznie opuszczali aulę, a  Luiza wiodła za nimi zdziwionym spojrzeniem i

odprowadziłaby ich chętnie, gdyby nie to, że kapitan ją powstrzymał. Skoro tylko zostali sam
na  sam  w  siedzibie  Akademii,  Korkoran  kazał  tygrysicy  powrócić  na  salę  obrad,  sam  zaś
wyszedł na schody przed gmachem i tak oto odezwał się do komisarza:

–  Panie  komisarzu,  jeżeli  dasz  mi  pan  obietnicę,  że  zwierzęciu  nie  stanie  się  krzywda,

gotów  jestem  wyprowadzić  je  nie  zakłócając,  publicznego  porządku.  Udamy  się  wprost  na
parostatek  zakotwiczony  na  Rodanie,  gdzie  zamknę  Luizę  w  mej  kajucie.  Nie  będzie
wówczas nikomu zawadzać ani też nikogo niepokoić.

– Nie, nie! Śmierć tygrysowi! – zakrzyknął tłum, który radował  się już na myśl, że dane

mu będzie widzieć polowanie na tygrysa.

– Odstąp pan! – zawołał komisarz.
Korkoran  ponowił  prośbę,  lecz  postawa  oficera  była  nieprzejednana.  I  wówczas  wydało

się,  że  młodzieniec  z  Saint–Malo  powziął  decyzję.  Pochylił  się  nad  Luizą  i  objął  ją  czule.
Można by sądzić, iż szepcze jej do ucha.

– Hejże! dosyć tych czułości! – odezwał się oficer. Korkoran popatrzył nań z miną, która

nie wróżyła nic dobrego.

–  Jestem  gotów  –  rzekł  na  koniec  –  zechciejcie  tylko,  panowie,  wstrzymać  się,  póki  nie

odejdę  na  odległość  strzału.  Patrzeć  na  śmierć  mej  jedynej  przyjaciółki  to  byłoby  zbyt
bolesne!

Uznano,  że  to  żądanie  nie  pozbawione  jest  słuszności,  a  nawet  ten  i  ów  zaczął  się

background image

16

dopytywać  o  losy  Luizy.  Tak  więc  Korkoran  bez  przeszkód  zszedł  ze  schodów,  gdy
tymczasem  tygrysica,  przycupnąwszy  za  drzwiami  auli,  śledziła,  jak  się  oddala,  lecz  nie
wychylała  głowy.  Podejrzewała,  rzekłbyś,  grożące  niebezpieczeństwo.  Nastąpił  pełen
napięcia moment oczekiwania.

Korkoran  minął  był  właśnie  kompanię  piechoty,  gdy  wtem  odwrócił  się  raptownie  i  po

trzykroć zawołał:

– Luiza! Luiza! Luiza!
Na ten zew tygrysica skoczyła z takim rozmachem, że wylądowała u stóp schodów.
Nim  jeszcze  oficer  zdążył  krzyknąć  ,,ognia!",  przesadziła  ponad  głowami  żołnierzy  i

pokłusowała za Korkoranem.

Tłum ogarnęła panika. Rozległy się okrzyki:
– Pal! Do kroćset, pal!
Lecz już oficer kazał zabezpieczyć broń. Jeśliby bowiem otworzono ogień do zwierzęcia,

niechybnie  z  pięćdziesiąt  osób  zostałoby  rannych  lub  zabitych.  Tak  więc  skończyło  się  na
tym,  że  pościg  odprowadził  Korkorana  i  Luizę  aż  do  portu,  gdzie  ci  dwoje,  zgodnie  z
obietnicą kapitana, spokojnie wsiedli na parostatek.

Nazajutrz,  przybywszy  do  Marsylii,  kapitan  Korkoran  oczekiwał  na  instrukcje  Akademii

Nauk  w  Lyonie.  Były  to  instrukcje  zredagowane  przez  samego  nieustającego  sekretarza,  a
zasługiwały  na  to,  ażeby  je  przekazać  licznym  późniejszym  pokoleniom.  Niestety,  wskutek
nieszczęśliwego  przypadku  kapitan,  później  już,  zmuszony  był  wrzucić  je  w  ogień,  tak  że
jedynie  czyny  dzielnego  syna  Saint–Malo  pozwalają  domyślać  się  treści  tych  dokumentów.
Dość  zresztą,  gdy  powiemy,  iż  godne  były  uczonej  Akademii,  która  je  wysłała,  i  sławnego
podróżnika, dla którego były przeznaczone.

background image

17

IV. O TYM, JAK LUIZA

POKRZYŻOWAŁA PLANY

PRZENIEWIERCY

Lord  Henryk  Braddock,  gubernator  generalny  Hindustanu,  do  pułkownika  Barclaya,

rezydenta przy osobie Holkara, księcia Maratów, w Bhagawapurze nad Narbadą:

Kalkuta, l stycznia 1857 roku

Z wielu źródeł mi donoszą, iż jakoweś sprzysiężenie przeciwko nam się gotuje; zauważono

oznaki  tajemnego  porozumienia  w  Luknowie,  Potnie,  Benaresie,  w  Delhi,  u  Radżaputów.  a
nawet u Sikhów.

Jeżeliby rewolta wybuchła i ogarnęła księstwa Maratów, całe Indie w ciągu trzech tygodni

stanęłyby w ogniu walki. Otóż należy tego uniknąć za wszelką cenę.

Otrzymawszy  niniejsze  pismo,  winieneś  pan  pod  jakimkolwiek  pretekstem  nakłonić

Holkara,  ażeby  rozbroił  swe  warownie  i  oddał  nam  w  posiadanie  swe  armaty,  strzelby,
amunicję, jak również swój skarbiec.

Tym  sposobem  nie  będzie  mógł  działać  nam  na  szkodę,  skarbiec  zaś  jego  posłuży  jako

zastaw,  gdyby  mimo  tych  środków  ostrożności  zechciał  się  ważyć  na  jakiś  szaleńczy  krok.
Skarb Kompanii stoi pustką i taki zasiłek byłby dla niego wielce pożyteczny.

Jeśliby  zaś  Holkar  odmówił,  będzie  to  znaczyło,  iż  kryje  złe  zamiary  i  niegodzien  jest

żadnych względów. W takim przypadku obejmujesz pan dowództwo trzynastego, piętnastego i
trzydziestego pierwszego regimentu piechoty europejskiej, które wraz z czterema lub pięcioma
regimentami  kawalerii  tubylczej  i  piechoty  sipajów 

8

  odda  pod  pańskie  rozkazy  sir  William

Maxwell, gubernator Bombaju. Przystąpisz pan wówczas do oblężenia Bhagawapuru, jeśliby
zaś Holkar próbował układów, możesz pan z nim paktować jedynie w skrytości. Najlepiej by
było, gdyby padł w oblężeniu tak jak Tipu–Sahib, 

9

 Kompania Indyjska 

10

 ma już bowiem dość

tych  krnąbrnych  wasali.  Nadto  nie  bylibyśmy  zmuszeni  wypłacać  żołdu  ludziom,  którym  po
wszystkie czasy pozostaniemy nienawistni.

W końcu zdaję się na pańską roztropność, lecz zalecam pośpiech, albowiem obawiamy się

rozruchów. Gdyby zaś miało dojść do rebelii, winniśmy zawczasu pozbawić buntowników ich
przywódców i oręża.

Lord Henryk Braddock, generalny gubernator

Pułkownik Barclay, rezydent angielski, do księcia Holkara:

                                                          

8

 Sipaje – indyjscy żołnierze.

9

 Tipu-Sahib (1751-1799) – władca południowoindyjskiego księstwa Majsur.

10

 Kompania Wschodnioindyjska – angielska kompania handlowa, która po podboju Indii w XVIII-XIX wieku

sprawowała tam władzę administracyjną i polityczną.

background image

18

Bhagawapur, 18 stycznia 1857 roku

Niżej  podpisany  czuje  się  w  obowiązku  uprzedzić  Jego  Wysokość  księcia  Holkara,  że

doszło  do  jego  uszu,  iż  rzeczony  książę  rozkazał  wymierzyć  pięćdziesiąt  cięgów  swemu
pierwszemu ministrowi Rao, jakkolwiek żaden postępek, o którym  niżej podpisanemu byłoby
wiadomo, nie usprawiedliwia tak surowego traktowania.

Niżej podpisany winien ponadto uprzedzić  Wasza  Wysokość,  iż  do  twierdzy  Bhagawapur

wielokroć wjeżdżały nocą ciężko ładowne wozy, z pewnych zaś oznak, które jednakże zostaną
przemilczane, wynika, iż na owych wozach złożono stosy broni, prowiantów i amunicji.

Jest  to  sprzeczne  z  warunkami  układu  i  może  jedynie  wzbudzić  uzasadnione  podejrzenia

wielce szanownej i potężnej Kompanii Indyjskiej.

W  wyniku  czego,  stosownie  do  rozkazów  generalnego  gubernatora,  niżej  podpisany,  nie

zamierzając  bynajmniej  pozbawić  księcia  Holkara  władzy,  przeciw  której  zresztą  cały  kraj
powstaje, otóż niżej podpisany zechce tym razem nie dać posłuchu nazbyt może skwapliwym
meldunkom  i  umożliwi  księciu  Holkarowi  oczyszczenie  się  z  zarzutów.  W  tym  celu  niechaj
Wasza Wysokość zechce łaskawie przekazać do rąk niżej podpisanego swą amunicję, strzelby
i działa, jak również swój osobisty skarbiec; wszystko to przesłane zostanie do Kalkuty, gdzie
pod tymczasową pieczą generalnego gubernatora czekać będzie chwili, gdy Wasza Wysokość
dostarczy gubernatorowi niezbitych dowodów swej niewinności.

Nadto wzywa się rzeczonego księcia Holkara, ażeby oddał w ręce  niżej podpisanego swą

jedyną  córkę  Sitę,  która  w  asyście,  licznego  orszaku  i  z  należytymi  jej  urodzeniu  honorami
zawiedziona  będzie  do  Kalkuty.  Owe  posunięcia  zapewnią  Waszej  Wysokości  nieustającą
życzliwość i poparcie wielce szanownej i potężnej Kompanii Indyjskiej.

Pułkownik Barclay

Książę Holkar do pana rezydenta, pułkownika Barclaya:

Ja  niżej  podpisany  czuję  się  w  obowiązku  prosić  pułkownika  Barclaya,  ażeby  łaskawie

zechciał opuścić Bhagawapur bez zwłoki, gdyż w przeciwnym razie, zanim dwadzieścia cztery
godziny upłyną, może z rozkazu tu podpisanego mieć uciętą głowę.

Książę Holkar, maharadża

Pułkownik Barclay do lorda Henryka Braddocka, generalnego gubernatora:

Milordzie!

Pozwalam  sobie  przekazać  Waszej  Wielmożności  kopię  pisma,  które  wedle  rozkazu

przesłałem był do księcia Holkara, jak również odpowiedź rzeczonego księcia.

W  tej  właśnie  chwili  udaję  się  do  Bombaju,  gdzie  stosownie  do  rozkazów  Waszej

Wielmożności  obejmę  dowództwo  sił  zbrojnych,  które  winny  przywieść  Holkara  do
opamiętania.

Pułkownik Barclay

I  oto  minęło  sześć  tygodni,  odkąd  książę  Holkar,  pułkownik  Barclay  oraz  lord  Henryk

Braddock wymienili pomiędzy sobą wyżej przytoczone pisma.

Na wierzchołku najwyższej z wież zamku nad rzeką Narbadą spoczywał książę Holkar na

perskim dywanie i w głębokim zamyśleniu spoglądał na niebotyczne szczyty gór Windhaja,

background image

19

równie  odwiecznych  jak  bóg  Brahma.  U  boku  księcia  siedziała  jedynie  jego  córka,  piękna
Sita, i z oczu ojca starała się wyczytać wszystkie jego myśli.

Holkar był to  starzec  szlachetnego  rodu  czystej  krwi  hinduskiej,  potomek  owych  książąt

marackich, co toczyli z Anglikami walki o władzę w Indiach. Szczęśliwy przypadek pozwolił
jego  przodkom  uniknąć  podbojów  Persów  i  Mongołów,  Ukryci  w  swych  górach,  strzegli
wiary  Brahmy.  Sam  zaś  książę  Holkar  szczycił  się,  iż  jest  w  prostej  linii  potomkiem
najznakomitszego  z  pradawnych  bohaterów,  królewicza  Ramy,  który  wsławił  się
zwycięstwem nad Rawaną. Przez cześć dla swego szczytnego pochodzenia nadał córce imię
Sita. 

11

W dawnych czasach Holkar toczył wojny z Anglikami. Kiedy był jeszcze zupełnie młody,

ojciec jego zginął w walce, Holkar zaś przejął spuściznę po przodkach, lecz stał się lennikiem
Anglików.  W  ciągu  lat  trzydziestu  żywił  nadzieję,  że  doczeka  się  dnia  zemsty.  Lecz  kiedy
broda  mu  zbielała,  kiedy  dwaj  synowie  zmarli  bezpotomnie,  pozostało  mu  tylko  jedno
pragnienie: dożyć dni w pokoju i przekazać księstwo swej jedynej córce.

Dochodziła  godzina  piąta  po  południu.  Cisza  zapadła  w  Bhagawapurze,  stolicy  księstwa

Holkara. Wpatrzone w horyzont, czuwały straże. Żołnierze przykucnąwszy grali w szachy bez
słowa. Dla utrzymania ładu krążyli po ulicach konni oficerowie, uzbrojeni  w  długie  bułaty.
Na  ich  widok  przechodnie  w  milczeniu  schylali  głowy.  Rzekłbyś,  śmiertelna  trwoga
owładnęła miastem. Nawet książę Holkar był zgnębiony. Przeczuwał nadciągającą burzę. Od
dawna  było  mu  wiadomo,  że  Anglicy  chcą  złupić  jego  dobra,  i  myśl  o  przyszłości  córki
napełniała go rozpaczą. Co do siebie zaś, to w zupełności zdawał się na wolę Brahmy, gotów
powrócić na łono Najwyższej Istoty i odnaleźć Najwyższą Substancję Bytu. Lecz z tym, że
zostawi córkę bez żadnej ostoi, nie mógł się pogodzić.

– Niech się dzieje wola Brahmy! – rzekł wreszcie w odpowiedzi na swe rozmyślania.
– O czym myślisz, mój ojcze? – spytała księżniczka Sita.
Od  przylądka  Komoryn  aż  po  Himalaje  próżno  by  szukać  tak  ładnej  dziewczyny.  Miała

smukłość  drzewa  palmowego,  a  jej  oczy  przypominały  kwiaty  lotosu.  Nadto  skończyła
właśnie lat piętnaście, a jest to wiek, kiedy dziewczęta hinduskie osiągają szczyt urody.

– O radości moich oczu! – odparł jej Holkar – o moja ostatnia miłości ziemska! Myślę oto,

ze przeklęty był dzień twych urodzin, przyjdzie mi bowiem umrzeć i zostawić cię w rękach
nieprzyjaciół,

– Czyż więc nie masz, ojcze, żadnej nadziei na zwycięstwo?
–  Jeżelibym  nawet  miał  taką  nadzieję,  czy  łudzisz  się,  że  mógłbym  udzielić  jej

żołnierzom?  Nasi  bramini  drżą  na  sam  widok  tych  ludzi  nieczystych,  co  pożerają  święte
krowy i karmią się surowym mięsem i krwią. Och! Czemuż nie umarłem wówczas, gdy mój
najstarszy  syn  żegnał  się  z  tym  światem!  Nie  musiałbym  patrzeć,  jak  wali  się  w  gruzy
wszystko, co mi drogie.

– Zapominasz o mnie, ojcze – rzekła Sita wstając i obejmując rękoma szyję starca.
– O nie, pamiętam o tobie, drogie dziecko, lecz twój los napełnia mnie większą trwogą niż

los  twoich  braci  wówczas,  gdy  groziła  im  śmierć.  Doniesiono  mi  dzisiaj,  że  pułkownik
Barclay  na  czele  swych  wojsk  zmierza  doliną  Narbady.  Dzieli  go  od  nas  siedem  mil,  czyli
dwa dni drogi, albowiem ci ludzie gnuśnej rasy wloką za sobą tak wiele bydła, furażu, armat i
wszelkiej broni, że nie są zdolni zrobić więcej niż dwie, trzy mile dziennie. Na nieszczęście,
zważywszy, że nie mogę pokładać zaufania  w  mych  żołnierzach,  nie  odważę  się  wydać  im
walki  nad  Narbadą.  Mam  bowiem  w  podejrzeniu  tego  nędznika  Rao,  który  chyba  knuje
przeciwko mnie zdradę. O, gdybym tylko miał dowody, nieszczęśnik drogo by zapłacił za to
przeniewierstwo! Lecz cóż to za parostatek widzę u zakrętu rzeki? – ciągnął Holkar badając
przez lunetę horyzont. – Czyżby to już były przednie straże Barclaya?

W tejże chwili rozbrzmiał huk armatniego wystrzału. To artylerzysta z warowni dał ognia

                                                          

11

 Legendarny indyjski król Rama pokonał olbrzyma Rawanę, który porwał jego żoną Sitę.

background image

20

w kierunku statku, uprzedzając go, że winien opuścić kotwicę. Kula śmignęła nad parowcem i
z sykiem zagłębiła się w falach rzeki.

Na  ten  znak  kapitan  parostatku  wciągnął  na  maszt  trójbarwną  banderę  i  pozostawiwszy

wyzwanie bez odpowiedzi podpłynął do brzegu. Zaskoczeni Hindusi pozwolili mu wykonać
ten manewr i kapitan, którym był znany nam młodzieniec z Saint–Malo, stanął na lądzie, po
czym  z  buńczuczną  miną  udał  się  ku  wrotom  zamku.  Sierżant  i  kilku  żołnierzy  chcieli
skrzyżowanymi  bagnetami  zagrodzić  mu  przejście,  lecz  Korkoran,  głuchy  na  pytania  i
pogróżki (jakkolwiek świetnie rozumiał tubylczą mowę), obrócił  się z wolna i przytknął do
ust gwizdek, który nosił u pasa.

Przenikliwy  odgłos  świstawki  przejął  obecnych  dreszczem,  a  ów  dreszcz  zmienił  się  w

trwogę, gdy na pokładzie statku ukazała się potężna tygrysica i na zew gwizdka jęła wydawać
groźne pomruki.

– Luiza, do mnie! – zakrzyknął Korkoran i gwizdnął po raz wtóry.
Na ten ponowny zew tygrysica skoczyła z parostatku na brzeg, gdzie Korkoran ukończył

był właśnie cumowanie. W jednej chwili oficerowie, żołnierze, kanonierzy, piechurzy, gapie,
mężczyźni,  kobiety  i  dzieci  rozbiegli  się  we  wszystkich  kierunkach,  przy  Korkoranie  zaś
pozostał  jedynie  niefortunny  dowódca  straży,  ten,  który  oddał  był  strzał  do  parostatku,  a
którego teraz pan kapitan schwycił za kark.

– Puść mnie! – wołał Hindus. – Puść, bo przywołam straże!
–  Jeślibyś  chociaż  krok  uczynił  bez  mej  zgody  –  odparł  Korkoran  –  dam  cię  Luizie  na

kolację.

Na tę pogróżkę nieszczęsny oficer stał się potulny i łagodny jak baranek i tak przemówił:
– O władco potężny, choć nieznany, powstrzymaj to zwierzę, bo śmierć mnie czeka.
I  rzeczywiście,  Luiza,  od  dłuższego  czasu  pozbawiona  świeżego  mięsa,  krążyła  wokół

Hindusa z wygłodniałą miną. Wyglądał smakowicie, wiek miał odpowiedni, tuszę właściwą,
nadto musiał być kruchy i tłuściutki, słowem w sam raz.

Szczęściem Korkoran dodał mu odwagi.
– W jakim stopniu służysz? – zapytał.
– Jestem porucznikiem, wielmożny panie – odparł Hindus.
– Prowadź mnie do zamku księcia Holkara.
– Z pańską... towarzyszką? – spytał Hindus z wahaniem.
– Do  kroćset!  –  odparł  Korkoran  –  czyżbyś  myślał,  że  stając  u  dworu  będę  się  wstydził

przyjaciół?

„O Brahmo, o Buddo! – rozmyślał biedny Hindus – co mnie podkusiło, żeby strzelać do

tego  parostatku,  mimo  iż  nie  żywił  żadnych  złych  zamiarów?  Po  cóż  pytałem  obcego  o
nazwisko, chociaż nie odezwał się do mnie słowem? O niezwyciężony Ramo! Użycz, mi swej
siły  i  swego  łuku,  ażebym  mógł  przeszyć  Luizę  strzałą!  Użycz  mi  swej  chyżości,  ażebym
zdołał wziąć nogi za pas i znaleźć schronienie we własnym domu!"

–  No  jak  tam?  –  zapytał  Korkoran.  –  Skończyłeś  swoje  medytacje?  Bo  Luiza  się

niecierpliwi.

– Wielmożny panie – odparł Hindus —jeżelibym zawiódł cię do pałacu księcia Holkara z

tygrysicą depczącą tobie, a raczej (niestety!) depczącą mnie po piętach, książę rozkaże wbić
cię na pal.

– Takie jest twoje zdanie? – spytał Korkoran.
– Czy takie jest moje zdanie? Ależ panie wielmożny, książę Holkar nigdy nie rozpocznie

swych wieczornych modłów, jeżeli w ciągu dnia nie kazał wbić na pal przynajmniej sześciu
ludzi.

– O, książę Holkar zaczyna mi się podobać... Powziąłem decyzję. Zobaczymy, który z nas

dwóch każe pierwszy wbić drugiego na pal...

– Panie wielmożny, książę bez wątpienia zacznie ode mnie.

background image

21

– Dość wykrętów! Naprzód albo poślę Luizę w ślad za tobą!
Ta pogróżka przywróciła Hindusowi odwagę. Prawdę rzekłszy, nie był całkowicie pewien,

czy Holkar rozkaże wbić go na pal, gdy tymczasem tu, zaledwie o sześć cali, widział zęby i
pazury Luizy. Wzniósł zatem w głębi duszy ostatnią modlitwę do Brahmy, po czym szparko
skierował się ku wrotom zamku. Tuż za nim podążał Korkoran z Luizą, która niczym chart
spragniony zabawy skakała radośnie u boku swego pana.

Dzięki tej podwójnej eskorcie Korkoran bez obawy wszedł do zamku. Wszyscy ustępowali

mu  z  drogi.  Skoro  jednak  znalazł  się  u  stóp  wieży,  gdzie  przebywał  Holkar  ze  swą  córką,
Hindus stanął i nie chciał iść dalej.

– Panie wielmożny – powiedział – jeżeli wejdę z tobą, zginę bez wątpienia. Zanim zdążę

wymówić słowo w swej obronie, Holkar każe ściąć mi głowę. Ty zaś, panie, skoro obstajesz
przy swym zuchwałym zamiarze...

– Dobrze już, dobrze. Holkar nie jest tak okrutny, jak o nim mówią, i jestem przekonany,

że niczego nie odmówi mojej drogiej Luizie. Z tobą to inna sprawa. Zmykaj, tchórzu!

– Panie wielmożny – odezwał się Hindus z pokorą – żadna inna głowa nie będzie leżeć na

mych barkach tak dobrze jak moja własna, a  co więcej, nie znam  maści, którą mógłbym ją
przykleić,  gdyby  Jego  Książęca  Wysokość  raczył  ją  ściąć.  Niech  Brahma  i  Budda  będą  z
tobą!

To mówiąc rzucił się do  ucieczki.  Korkoran  nie  próbował  go  powstrzymać  i  bez  dalszej

zwłoki przemierzył dwieście pięćdziesiąt stopni wiodących na taras, z którego książę Holkar
chłonął spokój doliny Narbady.

Luiza szła przed swym panem i pierwsza ukazała się na tarasie. Na jej widok księżniczka

Sita  wydała  okrzyk  trwogi,  książę  zaś  zerwał  się,  wyszarpnął  pistolet  zza  pasa  i  wystrzelił.
Szczęściem  kula  uderzyła  w  mur,  spłaszczyła  się  i  trafiła  rykoszetem  w  Korkorana,  który
postępował tuż za Luizą. Kapitan dostał lekki postrzał w rękę.

– Ależ Wasza Wysokość porywczy! – zawołał Korkoran nie bacząc na powyższe zajście. –

Luiza, do mnie!

Był czas najwyższy, ażeby pohamować tygrysicę, która właśnie gotowała się do skoku na

wroga, zamierzając poszarpać go na kawałki.

–  Do  mnie,  moja  miła  –  powtórzył  Korkoran.  –  O  tu,  dobrze...  Połóż  mi  się  u  nóg.

Doskonale!  A  teraz  poczołgaj  się  ku  księżniczce  i  złóż  jej  uszanowanie...  Nie  obawiaj  się,
pani,  Luiza  jest  łagodna  jak  baranek.  Chce  cię  przeprosić  za  chwilę  trwogi.  Luizo,  moja
droga, przeproś księżniczkę.

Luiza  spełniła  polecenie,  Sita  zaś  pogładziła  ją  łagodnie  ręką,  co  wydawało  się  wielce

schlebiać tygrysicy.

Holkar tymczasem trwał w pozycji obronnej.
–  Ktoś  ty?  –  spytał  wyniośle.  –  W  jaki  sposób  dotarłeś  aż  tutaj?  Był  żebym  zdradzony

przez własnych poddanych i wydany Anglikom?

– Wasza Wysokość nie został zdradzony – odrzekł łagodnie Korkoran. – Co do mnie zaś,

to wdzięczny jestem Opatrzności za to, że stworzyła mnie Bretończykiem i że nazywam się
Korkoran, jak również za to, że nie każe mi być Anglikiem.

Holkar w milczeniu ujął młoteczek ze srebra i uderzył w gong.
Nikt się nie stawił na to wezwanie.
– Wasza Wysokość – rzekł z uśmiechem Korkoran – nie ma tu nikogo dość blisko, ażeby

Waszą Książęcą Mość usłyszeć,  albowiem na widok  Luizy  wszyscy  rzucili się do ucieczki.
Niech  się  jednak  książę  uspokoi;  Luiza  odebrała  dobre  wychowanie  i  umie  się  zachować...
Jakiej ż to zdrady Wasza Wysokość się lęka?

– Skoro nie jesteś pan Anglikiem – odparł Holkar kim pan się mienisz i skąd przybywasz?
– Wasza Wysokość – rzekł Korkoran – oprócz Hindusów są na tym świecie dwa rodzaje

ludzi:  Francuzi  i  Anglicy.  Jedni  bardziej  łakną  pochwał,  drudzy  złota,  za  to  jednakowo  są

background image

22

zaczepni  i  jednakowo  skłonni  mieszać  się  nieproszeni  w  nie  swoje  sprawy.  Należę  do  tych
pierwszych. Jestem kapitan Korkoran.

–  Co!?  –  zawołał  Holkar.  –  Jesteś  pan  owym  sławnym  kapitanem,  co  dowodził  „Synem

Burzy”?

– Sławny czy nie, jestem kapitan Korkoran – odparł Bretończyk.
–  I  to  pan  –  pytał  dalej  Holkar  –  zostałeś  napadnięty  koło  Singapuru  przez  dwustu

malajskich piratów, których strąciłeś pan w morze mając zaledwie dwunastu ludzi załogi?

– Tak, to ja – odrzekł Korkoran. – Gdzie Wasza Wysokość czytał o tym wydarzeniu?
– W Bombay Times. Te  niecnoty  Anglicy  pierwsi  wiedzą  o  wszystkim,  co  się  dzieje  na

oceanie. W swoim czasie chcieli nawet wmówić, żeś jest pan Anglikiem.

– Ja Anglikiem?! – zakrzyknął Korkoran oburzony.
–  Tak,  lecz  prawie  natychmiast  sprostowano  pomyłkę.  Jak  zapewne  panu  wiadomo,

dwunastu spośród tych nędzników malajskich zawisło na stryczku. Trzynasty wszakże zdołał
umknąć, w chwili gdy wiedziono go na szubienicę, zaszył się wśród uliczek Singapuru i krył
się  tam  czas  jakiś,  po  czym  załadowawszy  się  na  statek  chiński  dopłynął  do  Kalkuty,  skąd
przybył do mnie szukać schronienia. To Hindus, muzułmanin. On to mi opowiadał, w jakich
okolicznościach zetknął się był z panem oko w oko. Lecz poczekaj pan, oto i on.

I rzeczywiście, w tej właśnie chwili jakiś niewolnik ukazał się na progu. Był to mężczyzna

wysoki,  urodziwy,  a  nawet  piękny  w  europejskim  rozumieniu,  ale  budowy  raczej  wątłej,
świadczącej bardziej o zręczności niż o sile.

Na  widok  Korkorana,  zwłaszcza  zaś  na  widok  Luizy,  która  ryknęła  groźnie,  niewolnik

przejawił chęć ucieczki, lecz Holkar go powstrzymał.

– Ali! – krzyknął za nim.
– Najjaśniejszy Panie?
– Przypatrz się bacznie temu cudzoziemcowi o białej twarzy. Znasz go?
Ali zbliżył się z wyrazem wahania, lecz gdy tylko spojrzał na Korkorana, zawołał:
– Panie miłościwy! To on!
– Kto?
– Kapitan! A oto i ona! – dodał wskazując tygrysicę. – O, Wasza Dostojność! Uchroń mnie

od zguby!

– Cóż to? – zapytał Korkoran wesoło – czyżbyś żywił urazę do mnie i do Luizy? Posłuchaj

no, mój drogi. O mały włos nie zostałeś powieszony. Pętla już, już miała się zacisnąć na twej
szyi,  kiedy  zdołałeś  ocalić  głowę.  I  o  to  nie  mam  do  ciebie  żalu,  lecz  uważam,  że  książę
Holkar, skoro lubi szubieniczników, dobrze uczynił przyjmując cię do służby.

– Hejże! – przerwał mu Holkar okrzykiem. – Na ulicach mej stolicy jakiś nieład aż stąd

jest widoczny. Co znaczą te krzyki i strzały, to bicie w bębny?

– Najjaśniejszy Panie – odezwał się Ali – przychodzę tu nie wezwany dlatego właśnie, że

chcę uprzedzić Waszą Dostojność. Oto kiedy kapitan Korkoran wysiadł na ląd, mniemano, iż
to  wysłannik  Anglików.  I  wówczas  Rao,  były  minister  Waszej  Dostojności,  rozpuścił
pogłoski,  jakoby  Wasza  Dostojność  padł,  zabity  strzałem  pistoletowym,  i  jakoby  armia
angielska była o dwie mile od miasta. Zdołał podburzyć część wojska i rozpowiada o swoich
prawach do korony.

 – Och! Zaprzedaniec! – zawołał książę. – Rozkażę wbić go na pal.
–  Lecz  tymczasem  Rao  głosi,  że  ma  poparcie  Anglików,  i  przystąpił  już  do  oblężenia

zamku.

– Ho, ho! – odezwał się Korkoran – sytuacja staje się ciekawa.
Aż  do  tej  chwili  piękna  Sita  nie  odezwała  się  słowem,  lecz  teraz,  znajdując  ojca  w

niebezpieczeństwie,  podbiegła  do  kapitana  i  ująwszy  jego  dłonie,  rzekła  z  oczyma  pełnymi
łez:

– Ratuj go, panie!

background image

23

–  Do  kroćset!  Jakże  mógłbym  oprzeć  się  prośbom  i  łzom  dwojga  tak  pięknych  oczu!

Wasza  Wysokość,  czy  możesz  dać  mi  szpicrutę  i  rewolwer?  Tak  uzbrojony  wezmę
odpowiedzialność za wszystko, a w szczególności za tego przeniewiercę Rao.

Zaraz też Ali przyniósł rewolwer i szpicrutę, po czym książę, kapitan i niewolnik zeszli w

dół  po  schodach,  gdy  tymczasem  Sita,  upadłszy  na  twarz,  błagała  Brahmę,  ażeby  zechciał
wziąć w opiekę jej obrońców.

Szczupła  gromadka  żołnierzy  broniła  wejścia  do  zamku  i  zdawało  się,  że  lada  chwila

ustąpi  pod  naporem  ciżby.  Wydając  buntownicze  okrzyki,  trzy  regimenty  sipajów  oblegały
wrota  pod  wodzą  Rao,  który  dosiadłszy  konia  podburzał  do  szturmu.  Zewsząd  z  sykiem
padały kule; buntownicy toczyli  działa  zamierzając  wyważyć  drzwi.  Korkoran  pojął,  że  nie
ma chwili do stracenia.

– Otwórzcie wrota! – zawołał. – Odpowiadam za wszystko!
Buńczuczna  mina  Korkorana  przywróciła  ufność  księciu  Holkarowi.  Rozkazał  otworzyć

wrota, co tak dalece zdumiało sipajów, że w obawie zasadzki mimowolnie zaczęli się cofać.
Zaraz też strzelanina ustała i wielka cisza owładnęła placem.

Korkoran zapytał donośnie:
– Gdzie jest pan Rao?
–  Oto  ja  –  rzekł  Rao  i  w  asyście  swego  sztabu  podjechał  konno.  –  Czy  książę  Holkar

poddaje się dobrowolnie?

– Do kroćset! – zawołał Korkoran. – Ten ma czelność!
I w tej samej chwili gwizdnął z cicha. Na ten zew ukazała się Luiza.
–  Moja  droga  –  powiedział  Korkoran.  –  Zdejmij  no  tego  pana  z  konia  i  przynieś  mi  go

tutaj,  lecz  nie  wyrządź  mu  żadnej  krzywdy.  Ujmiesz  go  ostrożnie  między  górną  a  dolną
szczękę, tak by nie połamać kości i nie podrzeć skóry. Pojęłaś mnie, kochanie?

Przy tych słowach wskazywał nieszczęsnego Rao, który też pragnął natychmiast zawrócić,

tylko że koń jego zaczął wierzgać i stawać dęba. Konie sztabowe były tak samo niespokojne i
oficerowie zawrócili co prędzej, bojąc się, że Luiza pomyli ich z Rao. W nieładzie puścili się
cwałem pomiędzy szeregami piechoty.

Rao z wielką chęcią poszedłby w ich ślady, lecz los mu zabronił. Luiza bowiem wskoczyła

na grzbiet jego konia, chwyciła: nieszczęśnika za pas i skacząc na ziemię wysadziła z siodła.
Po czym – na wzór kota, co złapaną mysz trzyma w pysku, lecz nie chce od razu jej zadusić –
złożyła na wpół zemdlonego Rao u stóp kapitana.

– Doskonale, moja droga – powiedział Korkoran serdecznie. – Dam ci cukru na kolację.

Ali,  rozbrój  tego  nikczemnika  i  weź  go  do  niewoli,  ja  zaś  tymczasem  przemówię  do  tych
nierozumnych ludzi.

Po czym ze szpicrutą w ręku zbliżył się na odległość pięciu kroków do pierwszego szeregu

sipajów, mimo iż trzymali strzelby nabite i gotowe do strzału, i zapytał:

– Czy który z was miałby ochotę zostać powieszony, wbity na pal, ścięty, żywcem odarty

ze skóry lub też wydany tygrysicy? Nikt nie odpowiada.

W istocie, panowała powszechna trwoga. Już sam widok kapitana, który zdawał się spadać

z  nieba,  wprawił  w  zdumienie  zabobonnych  Hindusów,  jeszcze  bardziej  zaś  przeraziły  ich
zęby i pazury Luizy. A w końcu w imię czego i przeciw komu mieliby się buntować, skoro
Rao był w rękach Holkara? Tak więc wszyscy skwapliwie zakrzyknęli:

– Wiwat książę Holkar!
–  Znakomicie  –  rzekł  Korkoran  –  widzę,  że  dochowacie  wiary  swemu  prawowitemu

władcy.  A  teraz  wracajcie  w  spokoju  do  koszar;  gdybym  wszak  usłyszał,  że  któryś  z  was
próbuje  szemrać,  dam  go  Luizie  na  śniadanie.  Dobranoc,  moi  drodzy.  My  zaś,  Wasza
Wysokość, chodźmy na wieczerzę.

background image

24

V. KORKORAN GOŚCIEM HOLKARA

 I NADOBNEJ SITY

Pod  gwiaździstą  kopułą  nieba  na  wewnętrznym  dziedzińcu  nakryto  do  stołu  w  bliskości

fontanny rzeźwiącej powietrze. Przy stole, na modłę europejską, zasiedli: książę Holkar, jego
córka  o  oczach  podobnych  do  kwiatu  lotosu  oraz  kapitan  Korkoran.  Dwudziestu  służących
podawało  im  potrawy  i  zbierało  naczynia.  Biesiadnicy  jedli  w  milczeniu  i  z  powagą,  jak
przystało władcom Azji.

Tuż  obok,  pomiędzy  swoim  panem  a  księżniczką,  leżała  Luiza  i  przyjmując  z  ich  rąk

strawę, spoglądała przyjaźnie to na Sitę, to na Korkorana. Księżniczka, wdzięczna za oddaną
przysługę i dumna z uległości tygrysicy, obdarzała ją szczodrze słodyczami i pochlebstwami
niczym  charta  ulubieńca.  Luiza,  dość  bystra,  ażeby  ocenić  szlachetność  jej  intencji,  w
przypływie  wdzięczności  łagodnie  machała  ogonem  i  z  rozkoszą  prężyła  kark,  kiedy
dziewczę kładło dłoń na łbie swej nowej towarzyszki.

W końcu Holkar dał znak i niewolnicy usunęli się, pozostawiając go sam na sam z córką i

Korkoranem.

– Kapitanie – przemówił Holkar i wyciągnął rękę ku niemu. – Ocaliłeś mi życie i koronę.

Jakże zdołam ci się odwdzięczyć? Korkoran, zdumiony, uniósł głowę.

– Ależ książę – odezwał się – przysługa, którą wyświadczyłem Waszej Wysokości, tak jest

skromna,  że  pragnąłbym  nie  mówić  o  niej  więcej.  Tak  czy  inaczej,  największy  udział
przypada tu Luizie, która przejawiła takt i subtelność godne najwyższej pochwały. Prawie że
nie jadła śniadania.  Była głodna. Jakkolwiek jest tygrysicą,  była  w  pieskim  nastroju.  Nadto
Wasza  Wysokość  strzelił  do  niej  z  pistoletu.  Nie  robię  tu  wymówki,  gdyż  był  to  wynik
pomyłki wielce usprawiedliwionej. Książę chybił i Luiza szybko  mogła się uwinąć z Waszą
Wysokością. Umiała wszak pohamować apetyt i poskromić swe krwiożercze instynkty, co nie
jest rzeczą błahą, gdy się zważy, jak kiepskie wychowanie odebrała w dżunglach Jawy. I oto
kiedy tak sprawy stoją, pewien niegodziwiec podburza sipajów przeciwko Waszej Wysokości
(co  jak  mi  się  wydaje,  nie  jest  nazbyt  trudne).  Wówczas  Wasza  Wysokość  chce  wyjść  z
pałacu,  aby  znaleźć  pewną  zgubę,  lecz  Luiza,  w  przeczuciu  tych  zamiarów,  rzuca  się  na
wroga, chwyta nieszczęsnego Rao z tyłu, w okolicy pasa, na skutek czego biedak nie zdoła
chyba nigdy usiąść, i składa go u stóp Waszej Wysokości. Doprawdy, jeżeli ktokolwiek jest
tu  dobroczyńcą,  to  tylko  Luiza.  Co  do  mnie,  to  jedynie  postępowałem  ścieżką  przez  nią
wytyczoną.

– Panie Korkoranie – rzekła piękna Sita – zawdzięczam ci życie i cześć. Nigdy ci tego nie

zapomnę.

I wyciągnęła do kapitana dłoń, którą ten ujął i z szacunkiem pocałował.
–  Kapitanie  –  powiedział  Holkar  –  wiem,  że  jesteś  synem  szlachetnego  narodu  i  że

odmówisz zapłaty za oddaną przysługę. Czyż jednak ja z kolei nie mógłbym być ci w czymś
użyteczny?

– Użyteczny? – zawołał Korkoran. – Ależ pomoc Waszej Wysokości jest dla mnie wprost

niezbędna.  Muszę  bowiem  wyznać,  że  przybyłem  tu  w  poszukiwaniu  pewnego  starego
rękopisu;  na  samą  myśl  o  nim  wszyscy  uczeni  Francji  i  Anglii  drżą  z  radości.  Trzeba  też

background image

25

księciu wiedzieć, że na moją wyprawę łoży  Akademia  Nauk  w  Lyonie,  tak  więc  Luiza  i  ja
odbywamy  podróż  w  służbie  nauki,  otoczeni  opieką  rządu  francuskiego.  Mamy  pisma
polecające do wszystkich dostojników angielskich w Indiach. Również dla Waszej Wysokości
mam  pismo  od  znakomitego  Williama  Barrowlinsona,  przewodniczącego  ,,Geographical,
Colonial, Statistical, Geological, Orographical, Hydrographical and Photographical Society" z
siedzibą w Londynie, 183, Oxford Street. Oto ów list.

To mówiąc wyjął z pugilaresu pismo zalakowane dużą czerwoną pieczęcią, zdobne herbem

uczonego  baroneta  i  dewizą:  Regi  meo  fidus

12

  która  (jak  Barrowlinson  zapewnia)  sięga

czasów jego dziadka, towarzysza broni Wilhelma Zdobywcy.

(I  prawdę  rzekłszy,  sir  William  Barrowlinson  miał  sto  powodów,  ażeby  w  myśl  owej

dewizy  być  ,,wiernym  swemu  królowi",  albowiem  rzeczony  król  uczynił  rzeczonego
Barrowlinsona,  w  wieku  zaledwie  lat  dwudziestu,  jedną  z  najznakomitszych  osobistości
Kompanii Indyjskiej oraz obdarzył go tyloma godnościami i urzędami tak znacznej wagi, że
gdyby  żałosny  katar  żołądka  nie  był  stanął  na  przeszkodzie,  sir  William  mógłby  około
trzydziestki zostać wicekrólem  Indii,  czyli  niemal  absolutnym  władcą  stu  milionów  ludzi.  I
oto  katar  żołądka  kazał  mu  wracać  do  Anglii  z  dożywotnią  rentą  trzystu  tysięcy  franków.
Lecz dzięki temu został członkiem Parlamentu, przełożył, jak umiał, kilkanaście stron  Wed,
polecił sekretarzowi tłumaczyć dalej pod swoim nazwiskiem, łaskawie przyjął prezydenturę
„Geographical,  Colonial,  Statistical,  Geological,  Orographical,  Hydrographical  and
Photographical Society" oraz został członkiem korespondentem Instytutu Francuskiego).

Otóż od tego potentata pochodził list polecający, który kapitan Korkoran wręczył księciu

Holkarowi. List brzmiał, jak następuje:

Londyn... 1857

Niżej podpisany sir William Barrowlinson ma zaszczyt powiadomić Jego Wysokość księcia

Holkara  o  przyjeździe  młodego  francuskiego  uczonego,  pana  Korkorana,  który  kierując  się
wskazaniami Akademii Nauk w Lyonie, jak również naszymi własnymi, postawił sobie za cel
odnalezienie  oryginalnego  rękopisu  Ramabhagawatany.  Podejrzewa  się,  iż  księga  owa
została  schowana  w  okolicy  źródeł  Narbady,  w  kryjówce,  która  jak  mniemam,  winna  być
znana Jego Wysokości księciu Holkarowi lepiej niż komukolwiek. Niżej podpisany ośmiela się
tuszyć, iż zażyłe i wielce przyjazne stosunki dobrosąsiedzkie,  które z dawna istniały i jak się
spodziewa,  nigdy  istnieć  nie  przestaną  pomiędzy  Jego  Wysokością  księciem  Holkarem  a
wielce szanowną, dostojną i niezwyciężoną Kompanią Indyjską, zobowiążą Jego Wysokość do
otoczenia  wszechstronną  opieką  badań  naukowych  kapitana  Korkorana,  którymi  obarczony
został  przez  Akademię  Nauk  w  Lyonie,  z  upoważnienia  miłościwie  nam  panującej  Jej
Królewskiej  Mości  Wiktorii,  pierwszej  tego  imienia  monarchini  trzech  zjednoczonych
królestw. Anglii, Szkocji i Irlandii.

Z  tych  to  przyczyn  niżej  podpisany  sil  William  Barrowlinson,  przewodniczący

,,Geographical,  Colonial,  Statistical,  Geological,  Orographical,  Hydrographical  and
Photograpbical Society", czuje się w obowiązku prosić Jego Wysokość księcia Holkara, ażeby
zechciał oddać do rozporządzenia rzeczonego kapitana wszelkie środki materialne, jak konie,
lektyki,  słonie,  robotnicy,  jeźdźcy,  sowarzy, 

13

  sipaje  i  wszystko  to,  czego  tylko  podczas

wyprawy mógłby potrzebować. Rzeczony sir William Barrowlinson,  w imieniu własnym, jak
również w imieniu Akademii Nauk w Lyonie, przyrzeka pokryć wszelkie wydatki oraz spłacić
wszelkie pożyczki, których Jego Wysokość zechciałby łaskawie udzielić młodemu badaczowi.
Ponadto niżej podpisany pragnąłby powiadomić Jego Wysokość, iż może ręczyć honorem, że
wyprawa kapitana Korkorona jest i pozostanie obca wszelkiej polityce.

                                                          

12

 Regi meo fidus – Wierny swemu królowi (łac.).

13

 Sowarzy – indyjscy służący.

background image

26

Niżej  podpisany  ula  na  koniec,  iż  dżentelmen,  którego  uniżenie  pragnąłby  polecić  Jego

Książęcej Mości, dołoży wszelkich starań, ażeby w służbie nauki i dostojnego zgromadzenia
uczonych  stać  się,  ku  naszej  chwale,  chlubą  narodu,  którego  jest  synem,  jak  również  tego,
który go popiera,

W  tym  przeświadczeniu  niżej  podpisany  uniżenie  a  gorąco  poleca  się  pamięci  Jego

Książęcej  Mości,  w  nadziei,  że  czas  nie  zdołał  osłabić  przyjaznych  uczuć,  którymi  niegdyś
książę  Holkar  raczył  darzyć  tu  podpisanego  i  o  których  tu  podpisany  po  wszystkie  czasy
zachowa w głębi serca pełne wdzięczności wspomnienie.

Sir William Barrowlinson,

baronet członek Parlamentu

Skoro tylko książę Holkar ukończył lekturę, wyciągnął dłoń do Korkorana i powiedział:
– Między nami zbyteczne są już te pisma, drogi przyjacielu, a wobec stosunków, jakie w

chwili  obecnej  łączą  mnie  i  Anglików,  list  sir  Williama  Barrowlinsona  nie  za  wiele
przyniósłby pożytku,  gdyby nie to, że skądinąd wiadomo  mi,  kim  jesteś,  i  że  dane  mi  było
podziwiać twą odwagę w momencie, gdyś ratował mi życie. Na nieszczęście doniesiono mi,
że pułkownik Barclay ciągnie z wojskiem na Bhagawapur, a gdyby nawet mi nie doniesiono,
to jeszcze dziś wieczór uwiadomiłby mnie o tym Rao swoją jawną zdradą. Tak więc w twych
poszukiwaniach niewielką mogę dać ci pomoc i żywię wręcz obawę, czy moja przyjaźń nie
przyniesie ci szkody w oczach Anglików.

–  Wasza  Wysokość  –  rzekł  kapitan  –  nie  kłopocz  się  ani  o  mnie,  ani  o  Anglików,

albowiem  pułkownik  Barclay,  nawet  jeśli  ma  ze  sobą  trzydzieści  regimentów,  winien
traktować  mnie  jak  przyjaciela,  W  przeciwnym  razie  pozna  siłę  moich  ciosów.  Tak  więc
bądź, książę, o mnie spokojny, gdyż to może ja zdołam być ci użyteczny i okazać pomoc w
zawarciu pokoju.

–  Zawrzeć  pokój  z  tymi  barbarzyńcami!  –  zawołał  Holkar,  a  w  jego  oczach  zapaliły  się

gniewne błyski. – To oni winni są śmierci mego ojca i dwu braci, oni zagrabili połowę moich
księstw  i  splądrowali  pozostałe!  O  promienny  Indro, 

14

  co  przemierzasz  w  swym  wozie

sklepienie  niebieskie  i  niesiesz  jasność  do  najdalszych  zakątków  wszechświata!  Bez  chwili
wahania  oddałbym  swe  skarby  i  życie  własne,  jeśliby  w  zamian  najmarniejszy  z  tych
barbarzyńców znalazł śmierć w głębinach morskich. O, przysięgam i dziś już gotów jestem
połączyć się z Najwyższą i Niezniszczalną Substancją Bytu!

 

–  I zostawisz mnie, ojcze, samą tu na  ziemi?  –  wtrąciła  piękna  Sita  z  nutą  łagodnej

wymówki.

–  Ach,  przebacz  mi,  drogie  dziecko!  –  zawołał  starzec  tuląc  córkę  do  piersi.  –  Lecz  na

samo wspomnienie Anglików przenika mnie zgroza. Daruj mi, kapitanie...

–  Możesz,  drogi  gospodarzu,  z  całą  swobodą  złorzeczyć  Anglikom,  bo  co  do  mnie,  to

pominąwszy sir Williama Barrowlinsona, który wydaje mi się być człowiekiem zacnym, choć
nieco  zbyt  rozwlekłym  w  swych  wywodach,  otóż  jego  pominąwszy,  niewiele  więcej  sobie
robię  z  Anglika  niż  z  wędzonego  śledzia  lub  sardynki  w  oliwie.  Jestem  Bretończykiem  i
marynarzem, a. to mówi za siebie. Nie ma mowy o nadmiernych czułościach pomiędzy mną a
rasą saską.

– Sprawiasz mi radość, kapitanie – rzekł książę Holkar. – Aż początku obawiałem się, że

możesz być ich przyjacielem. Kiedy pomyślę, jaką przyszłość gotują dla Sity, krew w moich
starych żyłach zaczyna wrzeć z gniewu i chciałbym pościnać głowy wszystkim Anglikom w
Indiach... Lecz nie mówmy o tym więcej. A teraz, by ukoić wzburzenie, zechciej, droga Sito,
odczytać  wyjątki  jednej  z  owych  pięknych  ksiąg,  co  głosiły  chwałę  naszych  dziadów  i
umilały im chwile wytchnienia.

                                                          

14

 Indra – staroindyjski bóg nieba i burzy.

background image

27

– Czy życzysz sobie, ojcze – spytała Sita – bym odczytała ów wyjątek z Ramajany, gdzie

król Dasarata na łożu śmierci skarży się żałośnie, zgnębiony nieobecnością swego drogiego
syna  Ramy,  niezwyciężonego  bohatera,  i  gdzie  oskarża  sam  siebie,  że  zasłużył  na  tę  karę
bogów popełniwszy w młodości nierozmyślne zabójstwo?

– Czytaj – odrzekł książę Holkar.
Zaraz też Sita podniosła się i odnalazłszy księgę, rozpoczęła:

Świadom,  jak  wprawnie  strzelam  z  łuku,  przybyłem  na  bezludny  brzeg  rzeki

Saraju, aby samym tylko słuchem się kierując ubić zwierzynę niewidoczną w mroku.
Dzierżąc  napięty  łuk  w  dłoni,  ukryłem  się  w  ciemnościach  w  pobliżu  wodopoju,
dokąd pragnienie zwabia nocą czworonożnych mieszkańców dżungli.

Wówczas, niczym plusk słonia, co się poi, doszedł mnie odgłos wody nabieranej do

dzbana.  Widać  przeznaczenie  zaćmiło  mi  rozum,  kiedym  w  pośpiechu  nasadził  na
cięciwę ostrą, dobrze opatrzoną piórami strzałę i posłałem ją tam, skąd mnie ów szmer
dobiegł.

Lecz w chwili gdy strzała dosięgła celu, rozległ się drgający od żalu krzyk ludzki:
– Ach, umieram! Któż to i czemu wypuścił strzałę do mnie, pustelnika? Czyjaż to

okrutna ręka zwróciła przeciw mnie swój grot? Przybyłem nocą zaczerpnąć wody w
odludnej rzece. Kogóż mogłem tym urazić?

Na  te  pełne  bólu  słowa  umysł  mi  się  zamroczył,  popełniona  omyłka  przejęła

trwogą.  Broń  wypadła  mi  z  ręki.  Pośpieszyłem  ku  niemu  i  ujrzałem  nieszczęsnego
młodzieńca,  odzianego  w  skórę  antylopy.  Ciężko  ranny,  trafiony  w  serce,  leżał  w
wodzie.  Utkwił  we  mnie  wzrok,  jakby  mnie  pragnął  zniweczyć  ogniem  swojej
świętości, i tak przemówił:

– Czymże ja, samotny mieszkaniec puszczy, mogłem cię obrazić, czym zasłużyłem,

że wypuszczasz ku mnie strzałę, gdy przychodzę po wodę dla ojca?

W  bezludnym  lesie  oczekują  mnie  twórcy  moich  dni  –  dwoje  biednych,  ślepych

staruszków  bez  żadnego  wsparcia  –  i  żyją  nadzieją  mojego  powrotu.  Jedną  strzałą,
jednym  ciosem  zabiłeś  troje  ludzi:  ojca  mojego,  matkę  i  mnie.  I  dla  jakiej  że
przyczyny?

Synu  Raghona,  odszukaj  teraz  co  prędzej  mego  ojca  i  donieś  mu  o  tym

nieszczęsnym  zdarzeniu,  drżę  bowiem  z  trwogi,  ażeby  jego  przekleństwo  nie
zniweczyło  cię,  jak  ogień  niweczy  wyschnięty  las.  Ta  oto  ścieżka  prowadzi  do
pustelni ojca. Udaj się tam bezzwłocznie, lecz uprzednio wyjmij tę strzałę.

Tymi  oto  słowy  przemawiał  do  mnie  młodzieniec,  ja  zaś  patrząc  nań  czułem

rozpacz.  Potem,  wpółprzytomny,  ze  ściśniętym  sercem  wyciągnąłem  strzałę  z  piersi
młodego anachorety. Działałem jak można na j ostrożnie j, gorąco pragnąc zachować
mu życie. Lecz oddech jego wydobywał się w pełnych bólu łkaniach, skoro zaś tylko
wyjąłem  grot  z  rany,  drgawki  wstrząsnęły  wyczerpanym  przez  cierpienie  synem
pustelnika; po czym, obróciwszy wkoło oczy, wydał ostatnie tchnienie.

Wówczas,  wziąwszy  dzban  zmarłego,  udałem  się  do  samotni  jego  ojca,  gdzie

dwoje  nieszczęsnych  ślepych  staruszków  rozmawiało  o  synu  wyczekując  na  jego
powrót. Podobni ptakom o podciętych skrzydłach, nie mieli nikogo, kto by im usłużył.

Na odgłos mych kroków pustelnik powiedział:
– Synu! Czemu powracasz tak późno? Matka twoja i ja smuciliśmy  się tak długą

nieobecnością.  Jeżeli  któremu  z  nas  zdarzyło  się  uczynić  ci  co  złego,  przebacz  i  na
przyszłość wracaj prędzej. Od kiedy chodzić i widzieć przestałem, twoje nogi i oczy
są zarazem moje. Lecz czemu milczysz?

Na te słowa złożywszy ręce przybliżyłem się wolno do starca. Szloch uwiązł mi w

gardle, a głos skutkiem trwogi stał się drżący i zająkliwy.

background image

28

–  Jestem  Kchatryjczykiem  –  rzekłem.  –  Zwą  mnie  Dasarata.  Nie  jestem  twoim

synem, a przychodzę tu, albowiem popełniłem straszliwą zbrodnię.

I opowiedziałem mu o śmierci młodego pustelnika.
W  pierwszym  momencie  starzec  skamieniał,  rzekłbyś,  na  me  słowa,  kiedy  zaś

odzyskał zmysły, tak przemówił:

–  Gdybyś  źle  uczyniwszy  nie  wyznał  dobrowolnie  swej  przewiny,  kara  moja

dosięgłaby  ciebie  i  twój  naród.  Zniweczyłby  was  ogień  mojej  klątwy!  Mocą  twej
zbrodni  Brahma,  który  niezachwianie  siedzi  na  swym  tronie,  wkrótce  zostałby  zeń
strącony.  Wrota  raju  zamknęłyby  się  dla  siedmiu  twoich  przodków  i  siedmiu
potomków. Lecz ja cię nie zniweczę, boś swój cios wymierzył nieświadomie. A teraz,
okrutniku, prowadź nas tam, gdzie twoja strzała zabiła to dziecię, gdzieś złamał laskę–
przewodniczkę ślepca!

Wówczas sam jeden powiodłem ociemniałych w owo posępne miejsce, gdzie leżał

ich syn. Oboje ledwie dotknęli jego ciała; niezdolni udźwignąć tak wielkiej żałości, z
okrzykiem  bólu  padli  na  swe  martwe  dziecko.  Matka,  całując  bladą  twarz  syna,
wydawała jęki, jak samica, której odebrano młode.

– Jadżanadatto – mówiła – czyż nie byłam ci droższa nad życie? Czemu milczysz,

dostojne  dziecko,  teraz,  gdy  masz  tak  długą  podróż  przed  sobą?  Jeden  raz  mnie
pocałuj i uściśnij – potem zaś wyruszysz. Czyżbyś, przyjacielu, miał do mnie urazę?!
Więc czemu milczysz?

A ojciec, zgnębiony, chory z rozpaczy, dotykając zesztywniałych członków  syna,

skierował doń, jak do żywego, te oto smutne słowa:

–  Synu,  czy  nie  poznajesz  mnie,  twego  ojca,  którym  przyszedł  tu  razem  z  matką

twoją? Wstań, zarzuć ramiona na nasze złączone szyje.  Któż będzie  odtąd  przynosił
nam z puszczy korzonki i owoce leśne? Jakże, mój synu, ja sam ślepiec wykarmię tę
ślepą pokutnicę zgarbioną pod ciężarem lat, która jest ci matką?

Nie odchodź stąd, synu. Jutro pójdziemy razem: ty, ja i matka.

W  tym  miejscu  piękna  Sita  przerwała  lekturę;  książę  Holkar  słuchał  w  zamyśleniu.

Korkoran,  wzruszony,  wpatrywał  się  z  podziwem  w  uroczą  i  łagodną  twarz  młodej
dziewczyny.

Lecz zbliżała się północ i książę zamierzał właśnie pożegnać gościa, kiedy na dziedzińcu

zjawił się Ali i w milczeniu, z rękoma wzniesionymi nad głową w kształt kielicha, podszedł
ku swemu panu.

– Co tam? Z czym przychodzisz? – zapytał Holkar.
– Czy mogę mówić? – odparł niewolnik wskazując wzrokiem Korkorana, który zamierzał

wycofać się dyskretnie, lecz książę powstrzymał go tymi słowy:

– Zostań, przyjacielu, nie będziesz zawadzał. Ty zaś mów prędko!
– Wasza Książęca Mość – rzekł Ali – przybył wysłannik Tantii Topiego.
– Tantii Topiego! – zakrzyknął Holkar z błyskiem radości w oczach. – Wprowadź go!
Na dziedziniec wszedł fakir, 

15

 obnażony do pasa, o karnacji brązu; jego twarz, doskonale

obojętna, zdawała się nie znać ani cierpienia, ani rozkoszy.

Uderzył czołem i czekał w milczeniu, aż książę rozkaże mu wstać.
– Ktoś ty? – spytał Holkar.
– Nazywam się Sugriwa.
– Jesteś braminem?
– Tak. Przysyła mnie Tantia Topi.
– Znak posłannictwa? – zapytał Holkar.
– Oto jest.

                                                          

15

 Fakir – indyjski asceta.

background image

29

Przy tych słowach zza przepaski na biodrach, będącej jego jedynym odzieniem, wyciągnął

chustkę dziwacznego kształtu, na której skreślono sanskryckie wyrazy.

Holkar z uwagą popatrzał na chustkę i wykrzyknął:
– O, nadszedł czas!
– Tak jest – odparł fakir – początek dziś w Merath.
– Mówiłeś mi, kapitanie – rzekł Holkar – iż nie darzysz Anglików sympatią.
– Ani nienawiścią – odparł Korkoran. – Po prostu mnie nie obchodzą.
–  Otóż  wiedz,  kapitanie,  że  gotują  się  zmiany,  a  zanim  miesiąc  dobiegnie  końca,

pułkownik Barclay zawróci razem ze swą armią.

– W istocie! – zawołał Korkoran. – I to ten smagłolicy przynosi takie wieści?
– Tak – odparł Holkar. – Smagłolicy jest wysłannikiem mego druha Tantii Topiego.
– Kim zaś jest Tantia Topi, druh Waszej Wysokości?
–  Zdradzę  ci  to  jutro,  drogi  kapitanie.  A  że  pułkownik  Barclay  nie  będzie  tu  przed

upływem trzech dni, mamy jeszcze dwa dni swobodne. Jutro, jeżeli masz ochotę, zapolujemy
na  nosorożce.  To  królewska  zwierzyna,  w  całych  Indiach  znalazłby  ich  z  pewnością  nie
więcej niż dwie setki. Dobranoc, kapitanie.

–  Ale,  ale  –  zawołał  Korkoran  –  co  też  Wasza  Wysokość  zrobił  z  owym  Rao?  Czy  nie

będzie sądzony?

Z  Rao?  –  powtórzył  Holkar.  –  On  już  osądzony,  kapitanie.  Przed  wieczerzą

rozkazałem wbić go na pal.

– Do kroćset! – wykrzyknął Korkoran. – Sprawnie działasz, Wasza Wysokość.

–  Kto  pojmany,  to  na  pal,  drogi  przyjacielu.  Oto  moja  dewiza.  Nie  powiesz  chyba,  że

winienem  zwołać  sąd  podobny  do  trybunału  w  Kalkucie,  bo  wówczas  prokurator  zacząłby
oskarżać,  adwokat  wygłosiłby  mowę,  sędziowie  naradzaliby  się,  a  tymczasem  Anglicy
mogliby uwolnić tego nicponia, co był z nimi w zmowie.

–  Pytam  zresztą  tylko  przez  ciekawość  –  dodał  Korkoran  i  przeciągnął  się,  był  bowiem

bardzo śpiący. – Dobranoc, Wasza Wysokość.

Po czym udał się za Alim, który mu wskazywał drogę, i spokojnie położył się spać.

background image

30

VI. JAKIE ZADANIE POWIERZYŁ LUIZIE

 KAPITAN KORKORAN

Lecz  owej  nocy  kapitanowi  nie  było  sądzone  wyspać  się  spokojnie,  ledwie  bowiem

wyciągnął się na posłaniu, gdy jego uszu dobiegła jakaś wrzawa. Korkoran usiadł i wsparł się
na łokciu, po czym cichutko gwizdnął na Luizę i przemówił do niej szeptem:

– Baczność, Luizo! Wstawaj, piecuchu!
– Tygrysica spojrzała na niego, po czym, nastawiwszy uszu, łagodnie pomachała ogonem,

dając  znać,  że  pojmuje  zew  kapitana.  Uniosła  się  wolno  na  łapach  i  kierując  się  prosto  do
drzwi  znów  nasłuchiwała  przez  chwilę,  aż  wreszcie,  uspokojona,  wróciła  do  młodzieńca.
Zdawać by się mogło, że rozumie jego rozkazy.

–  W  porządku,  moja  droga  –  rzekł  kapitan.  –  Pojmuję,  ze  chcesz  powiedzieć,  iż

niebezpieczeństwo jest jeszcze daleko. Tym lepiej, pragnę bowiem trochę pospać. A ty?

Tygrysica lekko rozchyliła wargi zdobne w wąsy ostrzejsze niż brzeszczot miecza. W taki

sposób zwykła była się uśmiechać.

Po  chwili  w  krużganku  rozbrzmiały  kroki  i  Luiza  powróciła  ku  drzwiom.  Widać  jednak

uznała  niebezpieczeństwo  za  niegodne  swej  osoby,  bo  znów  położyła  się  u  stóp  kapitana.
Ktoś zastukał do drzwi.

Korkoran, wpółubrany, wstał i z rewolwerem w ręku poszedł otwierać. Przybywał Ali, by

go zbudzić.

– Wasza Wysokość – odezwał się zatrwożony – książę Holkar prosi, ażebyś zechciał pan

zejść  na  dół,  stało  się  bowiem  wielkie  nieszczęście.  Rao,  rzekomo  wbity  na  pal,  zdołał
przekupić straże i zbiegł wraz z nimi.

– No, no – odezwał się Korkoran – ten Rao nie jest w ciemię bity.
To mówiąc kończył się ubierać.
– Jego Książęca Mość mniema – rzekł Ali – iż Rao zdoła połączyć się z Anglikami, którzy

są już niedaleko, Sugriwa ich widział!

–  Dobrze,  idę  z  tobą.  Wskaż  mi  drogę.  Zatopiony  w  rozmyślaniach,  Holkar  siedział  na

wspaniałym perskim dywanie. Na widok kapitana uniósł głowę i dał mu znak, ażeby usiadł
obok, po czym rozkazał wyjść niewolnikom.

– Drogi gościu – rzekł – wiesz, jakie spotkało mnie nieszczęście.
– Powiedziano mi – odparł Korkoran. – Rao uciekł. Lecz cóż to za nieszczęście, skoro Rao

to nikczemnik, który poszedł gdzie indziej szukać stryczka.

– Prawda to, ale Rao zabrał z sobą dwustu jeźdźców spośród moich straży i wszyscy razem

zamierzali przyłączyć się do Anglików.

–  Hm,  hm  –  mruczał  Korkoran  zamyślony.  A  że  widział,  jak  bardzo  gnębi  Holkara  ta

zdrada,  uznał  za  konieczne  dodać  mu  otuchy.  Uśmiechnął  się  przeto  i  rzekł:  –  No  cóż,  w
końcu to tylko mniej o dwustu zdrajców. Proszę bardzo. Czyżby książę wolał, ażeby byli oni
w  Bhagawapurze,  gotowi  w  każdej  chwili  wydać  Waszą  Wysokość  pułkownikowi
Barclayowi?

–  I  pomyśleć  –  wykrzyknął  Holkar  –  że  zaledwie  przed  godziną  przyniesiono  mi  tak

pomyślne wieści!

background image

31

– Od Tantii Topiego?
–  Tak,  od  niego,  kapitanie,  i  powiem  panu,  w  czym  rzecz,  bo  zważywszy  na  przysługę,

jakąś mi oddał wczorajszego wieczoru, nie mogę mieć przed panem żadnych tajemnic. Otóż
całe Indie są gotowe chwycić za broń.

– W jakim celu?
– Ażeby przepędzić Anglików.
–  O,  pojmuję  doskonale  ten  zamysł  –  odparł  Korkoran.  –  Przepędzić  Anglików.  Innymi

słowy,  Wasza  Wysokość,  gdyby  Anglicy  byli  w  mojej  starej  Bretanii,  tak  jak  są  tutaj,
powinienem brać ich po kolei za kołnierz i za pas i wrzucać do morza, aby podtuczyć rekiny.
Przepędzić  Anglików!  Ależ  ja  także  jestem  za  tym,  książę  Holkarze,  i  służę  Waszej
Wysokości pomocą. Otóż to, zapomniałem o moim naukowym posłannictwie i o piśmie sir
Williama  Barrowlinsona...  Obiecałem  przecie  nie  mieszać  się  do  polityki,  pokąd  będę  się
znajdował  między  Himalajami  a  przylądkiem  Komoryn.  Trudno,  ten  pomysł  mnie  urzeka.
Kto to wymyślił?

– Wszyscy – odrzekł Holkar – Tantia Topi, Nana Sahib, ja i wielu innych...
–  Wszyscy!  –  zawołał  Bretończyk  w  wybuchu  radości.  –  Byłem  tego  pewien.  I  książę

mówi, że macie ich wypędzić z Indii?

– Przynajmniej żywimy nadzieję – odparł Holkar – lecz boję się, że ja tego nie dokonam. I

pomyśleć,  taki  Rao,  który  przed  trzema  miesiącami  był  moim  pierwszym  ministrem,
przestrzegł pułkownika Barclaya mając nadzieję, że dostanie moje księstwa i córkę w nagrodę
za swą zdradę. Powziąwszy podejrzenie, kazałem wymierzyć  mu  pięćdziesiąt  cięgów.  I  oto
jak potoczyły się sprawy.

–  Co?!  Ten  niegodziwiec  mniemał,  że  zostanie  zięciem  Waszej  Wysokości?  –  zapytał

Korkoran oburzony.

–  Tak  –  odparł  Holkar  –  ten  bezecnik,  którego  ojcem  był  bombajski  kupiec  wyznający

parsyzm, 

16

 chciał poślubić córkę ostatniego Raghuidy, potomka najszlachetniejszej rasy Azji.

Należy wyznać, że kapitan, który do tej chwili nie zdradzał nadmiernego zainteresowania,

teraz zaczął słuchać Holkara z wielką uwagą.

Owładnęło nim tylko jedno pragnienie: schwytać Rao i oddać na pal. Więc Rao ubiegał się

o rękę Sity, najpiękniejszej córy  Indii, anioła dobroci, urody  i niewinności! O, jeśli umknie
przed palem, to jedynie pod szubienicę.

Takie  oto  rozważania  zajmowały  umysł  kapitana.  Dziwne  może  się  wydać  tak  żywe

zajęcie się dziewicą, której dzień przedtem ani nie widział, ani nie znał nazwiska. Otóż trzeba
tu powiedzieć, że Korkoran był człowiekiem porywczym, że uwielbiał przygody (choć nie był
awanturnikiem) i że opieka nad młodą i piękną księżniczką nie byłaby mu niemiła, zwłaszcza
że księżniczkę ciemiężono, a ciemięzcami byli Anglicy.

– Wasza Wysokość – odezwał się w końcu – widzę tylko  jedno  wyjście:  trzeba  odłożyć

polowanie  na  nosorożce  do  pomyślniej  szych  dni  i  ścigać  Rao,  póki  go  śmierć  nie  spotka.
Niegodziwiec winien być niedaleko.

–  Myślałem  o  tym  –  odparł  Holkar  –  lecz  niestety  Rao  ma  nad  nami  osiem  godzin

przewagi  i  zapewne  połączył  się  już  z  armią  angielską.  Zróbmy  inaczej.  Nie  odwlekajmy
polowania,  zwłaszcza  że  wydałem  już  rozkazy.  Wyruszymy  o  szóstej  rano,  gdyż  o  tej
godzinie słońce wschodzi, potem zaś jest spiekota nie do zniesienia. Sitę zostawimy w zamku
pod zdwojoną strażą. Rao bowiem może być w zmowie z tutejszymi ludźmi. Około godziny
dziesiątej będziemy z powrotem. Przez ten czas Ali pozostanie w zamku, Sugriwa zaś będzie
krążył po okolicy w poszukiwaniu wieści.

– Lecz czy istotnie – spytał Korkoran – trzeba polować na nosorożce dzisiaj właśnie, skoro

książę lęka się niebezpieczeństwa?

– Drogi gościu – odrzekł Holkar – jeżeli ostatni z Raghuidów będzie musiał zginąć, to nie

                                                          

16

 Parsyzm – religia żyjących w Bombaju Parsów.

background image

32

pragnie  zginąć  ukryty  w  zamku  lub  wykurzony  niczym  niedźwiedź  z  legowiska.  Nie  taki
przykład dał mi przodek Rama, pogromca księcia demonów – Rawany.

Lecz Korkoran, którego wciąż gnębiły złe przeczucia, spytał:
–  Czy  przynajmniej  Wasza  Wysokość  pozwoli,  że  zostawię  przy  boku  księżniczki

strażnika niezawodnego, który sieje większą trwogę aniżeli Ali i cały garnizon Bhagawapuru?

– Któż to ten przyjaciel tak pewny i tak groźny
– Luiza, do kroćset!
W tym momencie tygrysica spostrzegła, być może, iż o niej mowa, wspięła się bowiem na

tylne łapy, opierając przednie na ramionach Korkorana. Gdy to się działo, weszła Sita.

–  Drogie  dziecko  –  odezwał  się  do  niej  książę  Holkar  –  będziemy  polować  jutro  na

nosorożce...

– Czy ja także? – przerwała dziewczyna.
– Nie, dziecko, ty zostaniesz w zamku, bo wszak ten zdrajca Rao może krążyć po okolicy

ze swymi kawalerzystami, a nie chciałbym cię narazić na takie spotkanie.

–  Ależ  ojcze  –  rzekła  Sita,  którą  najwidoczniej  cieszyła  już  myśl  o  przyjemnościach

polowania  –  ależ  ojcze,  wiesz  przecie,  że  znakomicie  jeżdżę  konno  i  że  nie  oddalę  się  od
ciebie ani na chwilę.

–  Być  może  –  dodał  Korkoran  –  z  nami  będzie  bezpieczniejsza.  Przyrzekam  ci,  książę,

czuwać nad nią; gdyby zaś Rao znalazł się w zasięgu strzału, pozna, co to zęby Luizy.

– Nie – odrzekł starzec – tak czy owak, podobne spotkanie byłoby ryzykowne, wolę zatem

przyjąć usługi, jakieś mi pan ofiarował w imieniu tygrysa.

– A więc pan oddasz mi Luizę na cały dzień? – zawołała Sita klaszcząc w ręce z radości.
–  Nawet  na  zawsze  oddałbym  ci  ją,  pani  –  odparł  Bretończyk  –  gdybym  mógł  się

spodziewać,  że  Luiza  zechce  być  oddana.  Bo  wszak  ona  bywa  kapryśna  i  dotychczas  nie
chciała słuchać nikogo poza mną. Otóż, teraz, Luizo, dopóki nie wrócę, przestajesz być moja.
Otocz  opieką  tę  oto  piękną  księżniczkę  i  gdyby  ktokolwiek  do  niej  się  odezwał,  zacznij
pomrukiwać,  gdyby  zaś  ktokolwiek  był  jej  niemiły,  zjedz  go  sobie  na  śniadanie.  Jeżeliby
księżniczka zechciała przejść się po ogrodzie, udaj się wraz z  nią i zawsze pamiętaj, że jest
twoją wszechwładną panią. Czyś dobrze pojęła swoje obowiązki?

Luiza, patrząc to na swego pana, to na Sitę, wydawała pomruki radości.
–  Rozumiesz  mnie,  prawda?  –  mówił  dalej  Korkoran.  –  Teraz  zaś,  by  dać  temu  dowód,

połóż się u stóp księżniczki i ucałuj jej dłoń.

Luiza bez wahania spełniła polecenie. Ułożywszy się, odwzajemniała pieszczoty Sity liżąc

jej dłonie swym szorstkim nieco językiem.

– Czujność i odwaga takiej straży – rzekł Korkoran – tyleż jest warta co szwadron konnicy.

Co  zaś  do  bystrości,  nikt  nie  dorówna  Luizie.  Ona  nigdy  nie  zdradza  tajemnic,  nie  znosi
pochlebstwa, umie odróżnić prawdziwych przyjaciół od obłudników. Ponadto nie jest łakoma
i  mały  nawet  kąsek  surowego  mięsa  ją  zadowoli.  Na  koniec  szczególnie  trafnie  rozpoznaje
ludzi i wielokroć wydając w porę jedno jedyne mruknięcie ratowała mnie przed natręctwem.

–  Panie  Korkoranie  –  rzekła  księżniczka  –  żadne  skarby  świata  nie  wynagrodziłyby  tak

cennej przyjaźni. Lecz ja przyjmuję ją dając w zamian swoją przyjaźń.

Gdy tak rozprawiano, nastał dzień. Korkoran po  raz ostatni musnął ustami czoło Luizy i

złożył przed Sitą ukłon pełen szacunku. Wraz z Holkarem wsiedli na koń, a w ślad za nimi
podążyło bez mała pięciuset ludzi. Luiza pełnym żalu okiem żegnała odjeżdżających, lecz w
końcu  pogodziła  się  z  losem  i  posłuszna  wezwaniu  księżniczki  wróciła  do  zamku,  gdzie
ułożywszy się beztrosko na werandzie, czekała razem z Sitą powrotu myśliwych.

background image

33

VII. POLOWANIE NA NOSOROŻCE

Los chciał, że Luiza, mimo swych cennych zalet, należała do płci, z której wywodzą się

tygrysie rodzicielki, toteż ledwie spostrzegła, że grupa łowców znika na horyzoncie, ledwie
wchłonęła odurzającą woń lasu, którą wiatr ku niej przywiał, a już przyszła jej ochota, żeby
opuścić  pałac  i  pogalopować  co  sił  za  kapitanem.  Nie  mogła  wiedzieć,  jak  jest  doniosła
funkcja przybocznej straży, którą przyszłoby jej porzucić.

Krótko mówiąc, była rozkapryszona, próżna, lekkomyślna. Lubiła rozrywki. Może i jej się

marzyło polowanie na nosorożce? Któż to może wiedzieć? Przecież Luiza, mimo przeróżnych
wad, nie była gadułą: nie zwierzała byle komu swoich myśli.

Jakkolwiek  by  było,  ziewnęła  szeroko  i  zaczęła  przeciągać  się  i  mruczeć  z  cicha,

wyrażając bezmierny smutek i znudzenie. I oto księżniczka, choć bardzo pragnęła mieć Luizę
przy sobie, tak się w końcu zaniepokoiła tym sąsiedztwem, że wypuściła zwierzę na swobodę.

Ledwie  drzwi  zamku  się  otwarły,  Luiza  jednym  susem  przesadziła  płot  dzielący  ogród

pałacowy od miasta i śmignąwszy nad głową przerażonego strażnika, pędem puściła się przez
ulice.  Roztrąciła  po  drodze  może  trzy  tuziny  spokojnych  mieszczan  spacerujących  przed
swymi  sklepami  i  dotarła  do  głównej  bramy  miasta  Bhagawapuru.  Straże  nie  tylko  nie
myślały  jej  zatrzymać,  lecz  pośpieszyły  po  broń  do  koszar,  aby  oddać  jej  honory  należne
wyższym oficerom. Rozległ się huk salwy, ale tygrysica zbyła to milczeniem.

Nie  przestając  biec,  zbierała  wiadomości.  Bacznie  spoglądała  na  ślady  koni  i  węszyła  w

powietrzu, jak wytrawny pies myśliwski na tropie.

W tym to czasie książę Holkar i kapitan Korkoran byli na polowaniu i jakkolwiek mogli

mieć  powody  do  obaw,  zabawiali  się  wesołą  rozmową.  Zdawać  by  się  mogło,  że  myślą
jedynie o nosorożcach.

– Polowałeś pan kiedy na tę zwierzynę? – zapytał Holkar Bretończyka.
–  Nie  zdarzyło  mi  się  –  odparł  Korkoran.  –  Polowałem  na  tygrysy,  słonie,  hipopotamy,

lwy, pantery, ale nosorożec jest zwierzęciem mi nie znanym. Nie widziałem go nigdy, nawet
w menażerii.

– Bo też nosorożec – ciągnął Holkar – należy do rzadkości i jest zwierzyną bardzo cenioną.

Dorosłe okazy są doprawdy potężne. Widziałem dwie czy trzy sztuki i wierz mi pan, miały
przynajmniej po sześć stóp wysokości i z piętnaście długości.

Nosorożec  to  ciężkie,  nieruchawe  zwierzę,  o  skórze  chropawej  i  twardszej  od  pancerza.

Głowę  ma  krótką,  sterczące  uszy,  którymi  ustawicznie  strzyże  jak  koń.  Pysk  ma  ścięty,
zakończony  rogiem.  Ten  to  róg  jest  główną  bronią  nosorożca.  Przed  upływem  godziny
winieneś pan zobaczyć, jaki z niego robi użytek. Jeżeli tym razem szczęście nam dopisze – a
rzecz to wątpliwa, nosorożec bowiem przewyższa siłą wszelką zwierzynę, nawet słonia, a co
więcej, kule nie imają się jego skóry – tak więc jeśli szczęście nam dopisze, przyrzekam panu
befsztyk z nosorożca na obiad. Jest to mięso podawane tylko do stołów książęcych.

Tak rozmawiając  Holkar z Korkoranem znaleźli się u  skraju  lasu  na  rozstajach  zwanych

Rozstajami Czterech Palm.

– Tu się zatrzymamy – powiedział Holkar i zsiadł z konia. – Trzeba nam będzie dosiąść

słoni,  bo  nasze  konie  nie  zniosłyby  ani  widoku,  ani  zapachu  nosorożca.  I  byłyby  bezsilne

background image

34

wobec jego ciosów.

W istocie, na najważniejszych strzelców czekały gotowe do drogi słonie w uprzęży.
– Po co siedzi ten człowiek na przedzie, prawie między uszami słonia? – zapytał kapitan.
– To kornak, czyli przewodnik – odparł książę., – Zwierzę słucha tylko jego głosu i jemu

jednemu jest posłuszne.

– A ten drugi – mówił dalej kapitan  –  co  w  pełnej  szacunku  pozie  siedzi  za  mną,  jakby

czekał na moje rozkazy?

– Och, miły gościu, on będzie zjedzony.
– Któż go zje? Co do mnie, to nie jestem głodny, i wydaje mi się, że Wasza Wysokość da

mi co innego na śniadanie.

– Toteż jego zje tygrys, drogi przyjacielu.
– Tygrys? Jakimże sposobem? Byłem przekonany, iż polujemy na  nosorożce,  nie  zaś  na

tygrysy.

– Miły kapitanie – odparł Holkar ze śmiechem. – Zwyczaj ten przejęliśmy od Anglików, a

wydaje  się  on  wielce  pożyteczny,  o  czym  zresztą  przekonasz  się  pan  niebawem.  Anglicy
spostrzegli,  że  w  dżungli  grozi  często  nieoczekiwane  spotkanie  z  tygrysem,  jaguarem  lub
panterą.  Otóż  te  zwierzęta  podobnie  jak  my  wstają  wczesnym  rankiem,  nie  mniej  od  nas
głodne, a że żyją jedynie z łowów, więc czyhają często na podróżnych za zakrętem ścieżki. A
nuż  trafi  się  śniadanie!  Nadto  ludzi  atakują  niechętnie  i  prawie  nigdy  twarzą  w  twarz.
Najczęściej skaczą z tyłu,  w  momencie  najmniej  spodziewanym,  i  porwawszy  człowieka  w
głąb dżungli, zjadają bez przeszkód.

Ale Anglicy to bardzo roztropni i ostrożni ludzie. To prawdziwi dżentelmeni, którzy żyją

w  przekonaniu,  że  ich  skóra  droższa  jest  Nieśmiertelnemu  niż  skóra  jakichkolwiek  innych
stworzeń  rasy  ludzkiej.  Otóż  Anglicy  wpadli  na  pomysł,  że  czy  to  na  polowaniu,  czy  na
przejażdżce należy oprócz przewodnika mieć pod ręką nieboraka,  który by posłużył za łup,
gdyby przypadkiem tygrys krążył po okolicy. Są oni zdania, że dżentelmen nie powinien być
zjadany jak nieborak i że Opatrzność po to stwarza nieboraków, żeby byli zjadani w miejsce
dżentelmenów.

Przyznasz, przyjacielu, że to podziwu godne rozumowanie. A pan może nie będziesz rad,

jeśli tygrys zamiast z pana zrobi befsztyk z tego chłopca tam z tyłu?

– Na honor, nie! – zawołał Korkoran. – I proszę, niech zsiada on co prędzej i najkrótszą

drogą zmyka do Bhagawapuru. Jeśli bowiem miałbym komu posłużyć za paszę, czy będzie to
człowiek, czy zwierzę, to chcę wpierw walczyć i... Lecz cóż to oznacza?

Słonie z oznakami gwałtownej trwogi uniosły trąby. W chwilę potem kornacy oznajmili,

że przestają panować nad zwierzętami.

–  To  znak  –  powiedział  książę  Holkar  –  że  w  dżungli,  gdzieś  w  pobliżu,  kryje  się

niebezpieczeństwo  jeszcze  niewidoczne,  ale  wnosząc  z  przerażenia  słoni  bardzo  groźne.
Baczność, kapitanie! Rozglądaj się pan wokoło.

W tejże chwili konie stanęły dęba tak gwałtownie, że wielu jeźdźców z eskorty znalazło

się na ziemi. Słonie zaś, mimo wszelkich wysiłków koniaków, rzuciły się do ucieczki.

Otóż  przyczyną  tego  zamieszania  była  Luiza.  Biegła  galopem,  sadząc  przez  wąwozy  i

zarośla.

Na jej widok wszyscy myśliwi chwycili za broń, lecz Korkoran ich uspokoił.
– O, nie trwóżcie się, to moja droga tygrysica. To ty, panno Luizo? – dodał spoglądając na

zwierzaka z miną, która miała być surowa. – I cóż zamierzasz tu robić?

Luiza w milczeniu, lecz wymownie, pomachała ogonem.
– No tak, pojmuję. Panna nudziła się w zamku. Zachciało jej  się  polować  na  nosorożce.

Precz, Luizo! Nabroiłaś, a teraz się poufalisz. Nie lubię tego. O tak, twoje oczy jasno mi to
mówią.  No,  chodź  już  zresztą,  chodź,  zapolujesz  z  nami.  Lecz  bądź  posłuszna  i  nie  strasz
nikogo.

background image

35

Luiza taką okazała radość z tego przyzwolenia i życzliwego przyjęcia, z jakim się spotkała,

że  Korkoran  już  bez  dalszej  zwłoki  przebaczył  jej  niespodziewane  najście.  Wkrótce  też
między tygrysicą a ludźmi i zwierzętami z eskorty Holkara zawiązała się zażyła przyjaźń. A
może  tylko  nikt  nie  śmiał  okazać  przyjaciółce  kapitana,  jak  miłą  byłaby  świadomość,  że
siedzi  zamknięta  w  przyzwoitej,  mocnej  klatce,  o  półtora  tysiąca  mil  morskich  od
Bhagawapuru?

W  parę  chwil  później  okrzyki  nagonki  oznajmiły,  iż  trafiono  na  trop  nosorożca  i  że

zwierzę winno się zaraz pokazać na ścieżce, w którą skręcała właśnie duża grupa myśliwych z
księciem Holkarem i kapitanem Korkoranem.

I rzeczywiście, wkrótce pojawił się nosorożec pędzony przez naganiaczy, którzy rzucali za

nim  kamieniami.  Nie  czynili  mu  tym  zresztą  żadnej  szkody,  gdyż  wielkie  kamienie
odskakiwały od grubego pancerza niby kulki z chleba od karabinierskiego kasku. Nosorożec
podchodził truchcikiem, nie speszony pokaźną liczbą przeciwników.

–  Baczność!  Gotuj  się!  –  zawołał  książę  Holkar.  –  Oto  jest!  Ranić  można  go  jedynie  w

ucho lub w oko. I celujcie z boku, bo z przodu nie ma miejsca, gdzie by kula przeszła.

Ledwie skończył mówić, gdy rozległa się salwa z wszystkich strzelb. Ponad sześćdziesiąt

kul jednocześnie dosięgło nosorożca, nie naruszając nawet jego skóry. Jeden tylko Korkoran
– na swoje szczęście – nie zmarnował naboju.

Napaść  ta  zmogła  w  końcu  zwierza  lub  też  rozdrażniła  go  tak  dalece,  że  uniósł  głowę  i

błyskawicznie się wyprężywszy ubódł rogiem słonia, na którym siedział kapitan Korkoran.

Skutkiem  niespodziewanego  ciosu  raniony  słoń  zachwiał  się  i  próbował  pochwycić

napastnika  trąbą.  Chciał  widać  unieść  go  w  powietrze,  po  czym  roztrzaskać  o  drzewo  lub
skałę.

Nosorożec  wszak  na  to  nie  pozwolił;  drugi  cios  rogu  przeniknął  aż  do  serca  słonia  i

zwierzę upadło na ziemię jak podcięty dąb.

Razem  ze  swym  wierzchowcem  upadł  Korkoran.  A  już  nosorożec,  uwolniony  od

przeciwnika, rzucił się atakować kapitana.

Położenie  Bretończyka  stało  się  niezwykle  groźne.  Najdzielniejsi  z  łowców  nie  śmieli

podejść, a on sam, z nogą zaplątaną w uprzęży, nie mógł wstać.

– Luiza, do mnie! – zawołał.
Tygrysica przyglądała się polowaniu z czystego amatorstwa i zdawało się, że tylko ocenia

ciosy.  Lecz  na  szczęście  nie  czekała  wezwania.  Ledwie  spostrzegła  swego  pana  w
niebezpieczeństwie,  już  skoczyła  na  nosorożca  i  owinąwszy  się  wokół  niego,  chwyciła
zwierzę za uszy i jakkolwiek szarpało się mocno, trzymała je unieruchomione.

Dzięki  natychmiastowej  pomocy  Korkoran  zdołał  się  wyswobodzić  i  stanął  oko  w  oko

wobec przeciwnika.

– Brawo, Luizo! – zawołał. – Otóż to! Nie puszczaj! Wybieram podatne miejsce! Jest!
To  mówiąc  włożył  koniec  lufy  w  ucho  nosorożca  i  wypalił.  Ranny  zwierz  skręcił  się  w

śmiertelnym skurczu i ostatnim wysiłkiem odrzuciwszy Luizę o kilkanaście kroków, na kark
któregoś z myśliwych, sprężył się i padł martwy.

– A to z pana szczęściarz, drogi gościu! – zawołał Holkar. – Zrzekłbym się polowy moich

księstw, gdybym mógł pozyskać tak oddanego przyjaciela. Ależ to dzielne i zręczne zwierzę.
Na dziś koniec łowów! Może jutro szczęście lepiej nam dopisze. W drogę!

Myśliwi  dźwignęli  ubitą  sztukę  na  wózek,  po  czym  cały  orszak  ruszył  w  kierunku

Bhagawapuru.  W  tym  samym  czasie  tygrysica  przyjmowała  od  swego  pana  wyrazy
wdzięczności i podskokami okazywała radość, iż mogła go uratować.

Powrót  nie  był  wszakże  tak  pomyślny,  jak  się  spodziewano.  Jakieś  niejasne  przeczucie

nieszczęścia trapiło myśliwych. Korkoran wyrzucał sobie w duchu, że przystał na polowanie.
Holkar gnębił się, że ów pomysł poddał. Obaj zaś drżeli z trwogi o Sitę.

Znajdowali  się  oto  może  o  pół  mili  od  Bhagawapuru,  na  wzgórzu,  skąd  był  widok  na

background image

36

dolinę  Narbady  i  na  miasto.  Nagle  spostrzegli  gęsty  dym  nad  przedmieściami  i  usłyszeli
niewyraźny  hałas,  głuchy  i  odległy.  Górował  w  nim  grzmot  artylerii,  strzelanina,  krzyki
kobiet i dzieci.

–  Wasza  Wysokość  –  zawołał  kapitan  –  Bhagawapur  płonie!  A  może  został  wzięty

szturmem?! Książę Holkar zbladł na ów widok.

– Moja córka! – zakrzyknął. – O, moja biedna Sita!
I  w  tejże  chwili  wbił  ostrogi  w  brzuch  konia  i  ruszył  galopem.  Korkoran  pognał  za  nim

dotrzymując  tempa.  Ludzie  z  eskorty,  jakkolwiek  popuścili  cugli  pędząc  na  łeb  na  szyję,
pozostali daleko za nimi,

Jeźdźcy dopadłszy najbliższej bramy zarzucili pytaniami oficera.
–  Wasza  Wielmożność  –  odparł  wojskowy  –  nie  pojmuję,  co  mogło  się  stać.  Ogień

wybuchł  jednocześnie  w  pięciu  czy  sześciu  miejscach,  a  nawet  w  zamku  Waszej
Wielmożności i...

Chciał mówić dalej, ale Holkar nie słuchał już.
–  W  moim  zamku!  –  wykrzyknął.  I  spiąwszy  konia  ostrogami,  w  najwyższym  gniewie,

puścił się w tym kierunku. Korkoran, bez słowa, udał się za nim. Obok, biegła Luiza.

W  zamku  zastali  bezład  nie  do  opisania.  Kałuże  krwi  na  głównych  schodach.  Trupy  na

galeriach. Prawię, cała służba książęca wymordowana.

Na ów widok Holkar zaczął rwać włosy z głowy
– O, ja nieszczęsny! – wołał. – Gdzie moja Sita?. W tym momencie ukazał się Ali. Dostał

ranę sztyletem w piersi, lecz cios nie był śmiertelny.

– Ali, Ali! Coś zrobił z moją córką? – pytał Holkar przejmującym głosem.
Ali padł na twarz i wykrzyknął:
– Przebacz niewolnikowi, Najjaśniejszy Panie. Ona porwana!
– Córka moja porwana! – wołał Holkar – a tyś, przeklęty, nic nie uczynił, by ją ratować?

O, nieszczęsny! Gdzież ona! Kto ją porwał? Mów, mówże!

– Rao, Najjaśniejszy Panie – powiedział Ali. – Był w zmowie z ludźmi z zamku. Oni to

ukryli  się  w  zasadzce,  oni  zasztyletowali  niemal  wszystkie  wasze  sługi,  oni  porwali
księżniczkę.  Na  nic  były  jej  krzyki  i  płacze.  Ponieśli  ją  do  łodzi,  co  już  czekała  gotowa.
Powieźli  na  drugi  brzeg  rzeki.  Tam  czekał  Rao  ze  swymi  strzelcami  i  wszyscy  razem
wyruszyli w nie znanym mi kierunku. Działali przezornie Wszystkie łodzie przycumowali na
drugim brzegu. Jak mieliśmy ich ścigać?

Holkar nie słuchał już, tak przytłoczyło go nieszczęście. Co do Korkorana, to jakkolwiek

bardzo był poruszony niespodziewanym ciosem, myślał tylko o tym, jak odzyskać Sitę.

– Skąd – zapytał – bierze się ten dym nad Bhagawapurem?
–  Wasza  Wysokość  –  odparł  Ali  –  to  ci  niegodziwcy  wzniecili  pożar  w  kilku  punktach

miasta, żeby im się powiodły zbrodnicze plany. Ale ogień ugaszono w zarodku.

–  Zatem  –  powiedział  Korkoran  –  ruszymy  wpław,  szukać  łodzi  u  tamtego  brzegu.  A

potem w pogoń za porywaczami!

–  Wasza  Wysokość  –  rzekł  mu  Ali  –  nasze  nieszczęście  jest  o  wiele  większe,  niż  się

wydaje. Oto ostatnie meldunki:  przednie  straże  armii  angielskiej  znajdują  się  o  pięć  mil  od
Bhagawapuru. Zapewne dlatego ten podlec Rao ważył się podejść aż tutaj i stawić nam czoło.
Straże widziały już w pobliżu oddział konnicy.

– A! Niechaj przychodzą! – wykrzyknął Holkar w rozpaczy. – Niech biorą moje miasto,

skarby i życie. Teraz, gdym stracił ukochaną córkę, straciłem wszystko! Nic już nie ma dla
mnie wagi.

Korkoran ujął jego dłoń i rzekł ze stanowczością:
–  Winieneś  odzyskać  męstwo  i  odwagę,  drogi  książę.  Córka  twoja  wprawdzie  została

porwana, lecz  żyje  i  nie  jest  zhańbiona.  Ręczę,  Wasza  Wysokość,  że  zdołamy  ją  odzyskać.
Ach,  czemu  Luiza  przy  niej  nie  została!  Ta  się  nie  ulęknie  i  nie  da  przekupić.  Jej  by  nie

background image

37

ukatrupił  sztyletem  jak  waszych  nieszczęsnych  niewolników...  Lecz  co  się  stało,  to  się  nie
odstanie... Zostawiam Waszą Wysokość.

– Zostawiasz mnie pan?! W takiej chwili!
– Drogi książę – odrzekł Korkoran – przebaczam ci to krzywdzące posądzenie i wyruszam

w pościg za Rao. Tą oto ręką schwytam go i powieszę na byle przydrożnym drzewie.

–  Sprawiedliwie  pan  mówisz  –  powiedział  Holkar,  któremu  nadzieja  odzyskania  córki

wróciła życie. – Ruszam z tobą.

–  O  nie  –  rzekł  Korkoran  –  winieneś,  książę,  tu  pozostać.  Kto  będzie  kierował

poszukiwaniami,  kto  stawi  opór  Anglikom,  jeśliby  zaczęli  oblegać  miasto?  Mnie  nic  tu  nie
trzyma, ruszam zatem odnaleźć księżniczkę Sitę i żywię nadzieję, że wrócimy razem. Chodź,
Luizo! Przez ciebie ją porwano, ty więc winnaś ją odzyskać. Szukaj!

To  mówiąc  wziął  w  rękę  welon  księżniczki,  cały  przesycony  wonią  irysów,  i  dał  go

powąchać tygrysicy.

–  To  ona,  Sita!  Ją  musisz  odszukać.  Szukaj!  Właśnie  przewoźnicy,  płynąc  wpław,

przyholowali łódź, tę samą, na której Sita została uwięziona. Tygrysica bez wahania wsiadła
za swym panem, a z nimi koń i .dwóch przewoźników.

Skoro tylko przebyli rzekę Narbadę, Korkoran razem z Luizą wysiadł na ląd i znów dał jej

powąchać zasłonę księżniczki. Bystre zwierzę znakomicie pojęło to powtórne wezwanie i bez
wahania  zaszyło  się  w  rzadko  uczęszczaną  ścieżkę,  prowadzącą  do  obszernej  polany.
Zdeptana ziemia pozwalała bez trudu wnioskować o przejściu dużej grupy jeźdźców.

Stąd tygrysica skręciła na drogę szerszą i całkiem dobrze utrzymaną, a Korkoran kłusował

za nią konno.

Było to o milę dalej i zapewne ów skrawek książęcej sukni zaczepił się o krzak, dość że

Luiza natychmiast  go  spostrzegła  i  wzrokiem  zwróciła  uwagę  kapitana.  Ten  zsiadł  z  konia,
zabrał cenny strzęp i umieściwszy go na piersi ruszył w dalszą drogę.

Kiedy  usłyszał  wreszcie  odgłos  grupy  jeźdźców  zbliżających  się  ku  niemu,  ożywiła  go

nadzieja, że niebawem odnajdzie Sitę razem z Rao. Był jednak w błędzie. To tylko szwadron
dwudziestego piątego pułku kawalerii angielskiej przepatrywał okolicę.

Korkoran dał znak tygrysicy, żeby się nie ruszała, sam zaś podjechał ku jeźdźcom.
– Stój, kto idzie?! – zakrzyknął oficer angielski.
– Przyjaciel – odparł Korkoran.
– Ktoś pan jest? – zapytał oficer.
Był to wysoki młody człowiek. Bary miał szerokie, rude bokobrody i rude włosy. Sprawiał

wrażenie doskonałego jeźdźca i tęgiego boksera. Pewnie też nieźle grał w krykieta.

– Jestem Francuzem – odparł Korkoran.
–  Co  pan  tu  robisz?  –  zapytał  oficer.  Jego  rozkazujący,  szorstki  ton  nie  przypadł

Bretończykowi do gustu. Odparł ozięble:

– Spaceruję sobie.

–  To  nie  żarty,  mój  panie  –  rzekł  Anglik.  –  Jesteśmy  w  kraju  nieprzyjacielskim  i  mam

prawo wiedzieć, coś pan za jeden.

–  Święta  prawda  –  odparł  Korkoran.  –  Otóż  dowiedz  się  pan,  że  przybyłem  tu,  ażeby

odnaleźć rękopis praw Manu, 

17

 ową słynną Gurukaramtę, która, jak powiadają, jest ukryta w

jakiejś nieznanej świątyni. Czy mógłbyś pan wskazać mi to miejsce?

Anglik  niepewnym  spojrzeniem  obrzucił  Korkorana,  nie  wiedząc,  czy  kapitan  kpi,  czy

mówi serio.

– Masz pan zapewne papiery stwierdzające tożsamość twej osoby? – zapytał.
– Znasz pan tę pieczęć? – odparł Korkoran.
– Nie.
– Otóż jest to pieczęć sir Williama Barrowlinsona, który stoi na czele Kompanii Indyjskiej

                                                          

17

 Manu – Legendarny potomek Brahmy, ojciec rodu ludzkiego i twórca pierwszego zbioru praw w Indiach.

background image

38

i  jest  przewodniczącym  ,,Geographical,  Colonial,  Statistical,  Geological,  Orographical,
Hydrographical and Photographical Society". Zapewne znasz go pan?

– Ależ tak, znam go. To dzięki niemu właśnie jestem porucznikiem w armii indyjskiej.
– Oto – podjął Korkoran – pismo polecające od owego dżentelmena.
– Baroneta, chciałeś pan powiedzieć – poprawił oficer.
–  Otóż  ów  baronet,  jeśli  tak  panu  lepiej  się  po  i  doba,  poręczył  za  mnie  generalnemu

gubernatorowi Kalkuty.

– Doskonale – rzekł oficer. – A skąd pan jedziesz?
– Z Bhagawapuru.
–  O,  więc  pan  widziałeś  tego  buntownika  Holkara.  I  cóż?  Czy  gotów  się  poddać?  Czy

zamierza się bić?

– Kiedy będziesz pan bliżej Bhagawapuru – odparł Korkoran – to sam osądzisz lepiej ode

mnie.

– Ale czy przynajmniej ma liczną i karną armię?
– Te sprawy są mi całkiem obce. A teraz, proszę panów, pozwólcie mi łaskawie udać się w

dalszą drogę.

–  Chwileczkę,  drogi  panie  –  rzekł  oficer.  –  A  skąd  mogę  wiedzieć,  czy  nie  jest  pan

szpiegiem Holkara?

– Korkoran utkwił w nim zimne spojrzenie.

–  Wydaje  mi  się  –  rzekł  –  iż  gdybyś  spotkał  mnie  pan  w  otwartym  polu,  byłbyś  pan

uprzejmiejszy.

– Co mi tam uprzejmość – odparł Anglik. – Spełniam po prostu swój obowiązek. Proszę z

nami do głównej kwatery.

– Otóż właśnie chciałem prosić, żebyś mnie pan tam zaprowadził – rzekł Bretończyk.
I rzeczywiście, wpadł na pomysł, że najprędzej się dowie, gdzie przebywa Sita, jeśli uda

się do głównej kwatery Anglików. Rao bowiem z pewnością tam właśnie szukał schronienia.

– Tylko – dodał – zechce pan pozwolić, że zabiorę z sobą przyjaciela.
– Oczywiście – rzekł Anglik – zabieraj pan sobie tylu przyjaciół, ilu masz ochotę.
Korkoran gwizdnął i w tej samej chwili ukazała się Luiza. W ułamku sekundy była przy

swym  panu.  Konie  szwadronu  angielskiego,  ogarnięte  panicznym  strachem,  zaczęły  się
wyrywać jeźdźcom i biec w stronę równiny. Co do kawalerzystów zaś, to byli poruszeni nie
mniej  niż  ich  wierzchowce  i  gdyby  nie  honor  żołnierski,  z  wielką  chęcią  rzuciliby  się  do
ucieczki.

Mimo wszystko trzymali się dzielnie.
–  To  zakrawa  na  kpiny,  proszę  pana  –  rzekł  oficer.  –  Skądś  pan  wytrzasnął  tego

przyjaciela?

–  Pańskie  zaskoczenie  mnie  zadziwia  –  odparł  Bretończyk.  –  Przecież  wy,  Anglicy,

uprawiacie  podobno  wszystkie  dyscypliny  sportowe.  Urządzacie  zawody  koni,  psów,
kogutów i najrozmaitszych innych zwierząt. Co do mnie, wolę tygrysy. O gusty nie należy się
sprzeczać. Czyżbyście, panowie, obawiali się przypadkiem takiego towarzystwa?

 –  Proszę  pana  –  odparł  oficer  rozeźlony  –  angielski  dżentelmen  nie  boi  się  niczego.

Wątpię tylko, czy dżentelmenowi przystoi towarzystwo tygrysa.

– Pewnie Luiza rada by zapytać o to samo – rzekł z kolei Korkoran – i zastanawia się, czy

towarzystwo angielskiego dżentelmena jest dla niej odpowiednie. No, ale nie odstępujmy od
zasad. Pańskie nazwisko, jeśli łaska, panie poruczniku?

– John Robarts – odparł Anglik butnym i oschłym tonem.
– Znakomicie – mówił dalej Korkoran. – Baczność, Luizo! Mam zaszczyt przedstawić ci

wielce  szanownego  Johna  Robartsą,  porucznika  dwudziestego  piątego  pułku  huzarów
Królowej. Zważ to dobrze i postaraj się nie tknąć go zębem ani pazurem, chyba że we własnej
obronie...

background image

39

– Kiedy wreszcie skończysz pan tę niedorzeczną komedię? – przerwał mu Anglik.
– Panu zaś, poruczniku Johnie Robarts – mówił Korkoran nieporuszony – mam zaszczyt

przedstawić swą najlepszą przyjaciółkę, miss Luizę. Jeśli zaś po tym wszystkim zechce pan
uznać, żem nie uszanował należycie pańskiego munduru, jestem do usług. W tym oto miejscu
chętnie stanę w pojedynku.

– Dobrze, dobrze, mój panie – rzekł John Robarts – później się zobaczy. W drogę! Proszę

za mną!

Podróż  nie  była  długa.  Anglicy  rozłożyli  się  obozem  może  o  ćwierć  mili  nad  brzegiem

rzeczki,  której  wody  nieco  dalej  wpadają  do  Narbady.  W  malowniczym  bezładzie
zgrupowano tam konie, żołnierzy, markietanki i wszelkiego rodzaju sprzęt, który zazwyczaj
towarzyszy armii w Indiach.

John  Robarts  w  towarzystwie  Korkorana  oraz  Luizy  wszedł  do  namiotu  pułkownika

Bardaya.

background image

40

VIII. WZRUSZAJĄCA ROZMOWA

LUIZY I KAPITANAKORKORANA

Z PUŁKOWNIKIEM BARCLAYEM

Pułkownik  Barclay  pełnił  owego  dnia  obowiązki  generała  brygady.  Był  on  jednym  z

najwaleczniejszych  oficerów  armii  indyjskiej.  Dużo  zachodu  kosztowało  go  zdobywanie
stopni wojskowych i bez przerwy, czy to w czasie wojny, czy pokoju, poruczano mu zadania
najtrudniejsze.  Dowodził  kiedyś  pułkiem  granicznym,  kiedy  indziej  znów  jako  rezydent
sprawował pieczę nad rządami i śledził przygotowania lenników Kompanii, takich jak książę
Holkar.  Żołnierze  darzyli  go  zaufaniem.  Znał  się  też  doskonale  na  angielskiej  polityce  w
Indiach.  Lecz  ponieważ  nie  był  bratem,  wujem,  synem  ani  nawet  siostrzeńcem  żadnego  z
dyrektorów Kompanii, powierzano mu wyłącznie misje przykre i niebezpieczne.

Z racji tego właśnie urzędu miał rozkaz zaatakować Holkara.
Na wypadek, gdyby mu się powiodło, był w pogotowiu spowinowacony jak należy generał

od parady, który objąłby nad armią dowództwo i zebrał owoce zwycięstwa Bardaya. Stąd się
wywodził nieustanny zły humor pułkownika i słuszna uraza do faworytów wielce dostojnej i
potężnej  Kompanii  Indyjskiej,  co  skądinąd  nie  przeszkadzało  mu  w  skrupulatnym
wypełnianiu obowiązków wojskowych.

Kiedy John Robarts wszedł do namiotu, stary Barclay odwrócił się i zapytał:
– Co tam nowego, Robarts?
– Wzięliśmy cenną zdobycz, panie pułkowniku: Francuz i, jak sądzę, szpieg Holkara.
– Dobrze, niech wejdzie.
– Kiedy – rzekł Robarts – on nie jest sam.
– Dobrze, niech wchodzą wszyscy, tylko postaw dwóch żołnierzy u wejścia do namiotu.
– Ale, panie pułkowniku...
– Rób, co każę, i nie mędrkuj.

– Cóż, w końcu to jego sprawa – rzekł do siebie Robarts. – Skoro nie chce mnie

wysłuchać...

– Dał znak Korkoranowi i powiedział:

– Proszę wejść.
Luiza  weszła  przodem,  za  nią  Korkoran.  Na  dany  znak  tygrysica  położyła  się  u  stóp

kapitana, ukryta za stołem. Stół ten oddzielał przybyłych od pułkownika Bardaya..

Zwrócony tyłem pułkownik udawał, że nie widzi i nie słyszy Korkorana, i skutkiem owego

udawania nie zauważył tygrysicy.

Nastąpiła chwila milczenia. Korkoran widząc, że pułkownik nie odzywa się do niego i nie

zaprasza,  aby  usiadł,  zaprosił  się  sam,  po  czym  wziął  książkę  ze  stołu–  i  udawał,  że  jest
zaczytany.

Wreszcie  pułkownik  zauważył,  że  jeniec  nie  należy  do  tych,  którym  można  w  kaszę

dmuchać, i odwrócił się.

– Ktoś pan jest? – zapytał krótko.
– Jestem Francuzem.

background image

41

– Nazwisko?
– Korkoran.
– Zawód?
– Marynarz i uczony.
– Jaki znów uczony?
– Szukam rękopisu praw Manu, będąc na usługach Akademii Nauk w Lyonie.
– Dokądś pan szedł, kiedy cię spotkano?
– Szukałem dziewczyny, którą pewien łajdak porwał ojcu.
– Hinduska czy Angielka?
– Córka księcia Maratów, Holkara.
Pułkownik Barclay spojrzał na Korkorana nieufnie.
– Co pan masz do spraw Holkara? – zapytał.
– Jestem jego gościem – odparł Korkoran nieporuszony.
– Ach tak – rzekł Barclay – a masz pan może jakie pismo polecające?
Korkoran wyjął list sir Williama Barrowlinsona. Kiedy Barclay go przeczytał, rzekł:
– Doskonale, widzę, żeś pan jest dżentelmenem. Co się zaś tyczy córki Holkara, to możesz

go pan uspokoić. Przed niespełna dwiema godzinami Rao przyprowadził ją do mego obozu.
Cenny to dla nas zakładnik, lecz nie zrobiliśmy jej nic złego i nie zrobimy. Ręczę honorem
armii angielskiej. A zresztą sam Rao ją szanuje, a to dlatego, że w nagrodę ma ją poślubić.

– W nagrodę za swą niecną zdradę?
– Jak panu wygodniej, nie przywiązuję wagi do słów. A teraz, panie Korkoranie, nie mam

nic przeciw temu, ażebyś zobaczył piękną Sitę i doniósł jej ojcu, że jest w uczciwych rękach,
cała i zdrowa. Zaraz każę ją przywołać.

– Nie śmiałem o to prosić, pułkowniku. Jestem prawdziwie wdzięczny.
Pułkownik uderzył w gong. W tej samej chwili wszedł John Robarts, Palił się z ciekawości

oczekując  końca  rozmowy.  Jakże  był  zaskoczony  na  widok  Korkorana,  który  vis–a–vis
pułkownika siedział spokojnie przy stole. Co więcej, między tymi dwoma leżała Luiza, ukryta
za serwetą przed wzrokiem Bardaya.

–  Johnie  Robarts  –  rzekł  pułkownik  –  odszukasz  pan  miss  Sitę  i  przyprowadzisz  tu  z

wszelkimi względami, jakie angielski dżentelmen winien damie szlachetnego urodzenia.

– Ale, panie pułkowniku... – zaczął Robarts, który chciał uprzedzić Bardaya o obecności

Luizy.

– Jeszcześ pan tutaj? – zapytał Barclay z wyniosłym spokojem.
W ten sposób nakłoniony do posłuszeństwa, Robarts wyszedł ze spuszczoną głową.
– Znasz pan dolinę Narbady? – spytał Barclay Korkorana tonem turysty, który zachwala

piękno  krajobrazu.  –  To  urocza  okolica.  Trafiają  się  tu  zakątki  po  stokroć  bardziej
malownicze  niż  w  Alpach  czy  Pirenejach.  Możesz  mi  pan  wierzyć.  Spędziłem  tu  przecie
dziewięć  lat  życia,  a  jedyne  towarzystwo,  jakie  miałem,  to  kamienie  górskie  i  szpiedzy.
Donosili mi o wszelkich przedsięwzięciach Holkara.  Ach,  co  to  za  nudny  zawód!  Wciąż  te
raporty policyjne! Zarzucają cię nimi. Badasz je, układasz, oceniasz. Gdybyś pan zajmował
się trochę geologią tak jak ja... Jesteś pan geologiem? Ach nie! Mniejsza z tym. Geologia to
mój konik. Gdybyś pan był geologiem, moglibyśmy sobie urządzić kilka ładnych wycieczek
przez  te  osiem  dni.  Bo  osiem  dni  mi  wystarczy,  żeby  zdławić  opór  Holkara.  Lecz  może
sprawia  to  panu  przykrość  z  uwagi  na  waszą  przyjaźń?  No,  nie  mówmy  o  tym...  Mam
nadzieję, że zechcesz pan łaskawie zjeść dziś ze mną obiad?

Korkoran zaczął się wymawiać.
– Więc tak, boisz się pan, że obiad nie będzie smakował... Rozumiem... Lecz możesz pan

być  spokojny.  Mamy  znakomite  francuskie  wina,  francuskie  pasztety,  angielskie  puddingi  i
wszelkie inne delicje, jakie tylko wytwarza się na ziemskim globie ku uciesze dżentelmenów.
A zatem zgoda?

background image

42

–  Panie  pułkowniku  –  rzekł  Korkoran  –  przykro  mi  bardzo,  iż  muszę  odrzucić  tak

serdeczne zaproszenie. Chciałbym jednak bezzwłocznie uspokoić Holkara.

– Uspokoić Holkara! Ależ drogi panie, nie myśl pan o tym. Jesteś pan w moich rękach i

pod  dobrą  strażą.  Napiszesz  do  Holkara  i  na  tym  koniec.  Czyżbyś  pan  mniemał,  że  teraz,
kiedy  znasz  mój  obóz,  puszczę  cię  do  obozu  wroga?  Zwrócę  panu  wolność,  kiedy
Bhagawapur będzie wzięty.

–  Jeśli  zaś  nigdy  nie  będzie  wzięty?  –  spytał  Korkoran,  który  zaczął  się  oburzać,  że

traktowany jest jak jeniec wojenny.

– Jeżeli nigdy nie będzie wzięty – odparł pułkownik – to pan nigdy tam nie wrócisz. Ja to

panu mówię. Nie wrócisz pan, choćby Akademia Nauk w Lyonie i wszelkie Akademie Nauk
pod słońcem miały nie przeczytać rękopisu praw Manu...

– Panie pułkowniku – rzekł Korkoran – naruszasz pan prawo międzynarodowe.
–  Co  takiego?  –  spytał  Barclay.  W  tej  właśnie  chwili  weszła  Sita,  a  jej  obecność

załagodziła spór, który stawał się coraz zaciętszy.

–  Ach,  wiedziałam,  że  odnajdziesz  mnie  pan  aż  tutaj!  –  zawołało  dziewczę  patrząc  na

Korkorana z radością.

Ileż szczęścia dały kapitanowi te jej pierwsze słowa! W nim więc pokładała nadzieję. Od

niego czekała ratunku! Lecz chwila nie była stosowna do wyjaśnień. Korkoran drżał z obawy,
ażeby  niespodziewane  pojawienie  się  Johna  Robartsa  lub  innego  niepożądanego  gościa  ze
sztabu Barclaya nie pokrzyżowało planu wydostania się na wolność, który sobie był ułożył.

–  Więc  pan,  panie  pułkowniku  –  odezwał  się  wreszcie  –  odmawiasz  zwrócenia  mi

wolności.

– Tak, odmawiam – rzekł Barclay.
– I wbrew wszelkiemu prawu chcesz pan zatrzymać księżniczkę Sitę, porwaną ojcu przez

nicponia, którego pan zamierzasz uczynić jej mężem?

–  Czyżbyś  pan  chciał  mnie  przesłuchiwać?  –  odezwał  się  Barclay  tonem  wyższości  i

wyciągnął rękę, by uderzyć w gong.

– A zatem niech się dzieje wola Brahmy! – zakrzyknął Korkoran i wstał.
Zanim Barclay zdążył przywołać kogokolwiek, kapitan pochwycił gong i odrzuciwszy go

precz, wyciągnął z kieszeni rewolwer, wziął pułkownika na cel i zawołał:

– Jeśli pan krzykniesz, będę strzelał! Barclay skrzyżował ręce i patrzył z pogardą.
– Mam więc do czynienia z mordercą? – rzekł.
– Kłamstwo! – odparł Korkoran. – Gdybyś bowiem pan zawołał, ja byłbym zabity, a pan

byłbyś  mordercą.  Nasze  role  są  w  tej  samej  mierze  nieprzyjemne.  Lecz  gdybyś  chciał,
możemy zawrzeć układ.

–  Układ?!  –  zawołał  Barclay.  –  Nie  zamierzam  pertraktować  z  człowiekiem,  którego

przyjąłem jak dżentelmena, jak przyjaciela prawie i który w zamian grozi mi morderstwem.

–  Więc  obstajesz  pan  przy  tym  słowie,  pułkowniku  –  rzekł  Korkoran.  –  Nie  będziemy

zatem pertraktować, a przynajmniej mnie to niepotrzebne. Wstawaj, Luizo!

Na  te  słowa  tygrysica  podniosła  się  i  ukazała  po  raz  pierwszy  zdziwionym  oczom

Barclaya. Jego zaskoczenie szybko przeszło w strach.

–  Spójrz,  Luizo  –  mówił  dalej  Korkoran  –  oto  pan  pułkownik.  Gdyby  jednym  krokiem

ruszył się z namiotu, zanim ja i księżniczka dosiądziemy siodeł, bierz go.

Było jasne, że to nie żarty, toteż Barclay postanowił się poddać.
– Czegóż więc pan chcesz? – zapytał.
–  Niech  tu  przywiodą  dwa  najlepsze  pańskie  wierzchowce  –  odparł  Korkoran.  –

Księżniczka  i  ja  dosiądziemy  koni.  Kiedy  zagwiżdżę,  będzie  to  znak,  iż  minęliśmy  linie
obozu.  Na  to  hasło  Luiza  nas  dogoni,  a  wówczas  możesz  pan  puścić  za  nami  w  cwał  całą
pańską kawalerię, razem z panem porucznikiem Johnem Robartsem z dwudziestego piątego
pułku huzarów. Mówiąc nawiasem, mam z nim małe porachunki. Więc jak? Zgoda?

background image

43

– Zgoda – odparł Barclay.
–  Lecz  uprzedzam  –  dodał  Korkoran  –  nie  zdołasz  pan  bezkarnie  złamać  słowa.  Luiza

bardziej jest bystra niż niejedna chrześcijańska dusza, toteż zaraz się spostrzeże i zadusi pana
w okamgnieniu.

– Na honor angielskiego dżentelmena – rzekł Barclay wyniośle – możesz mi pan ufać.
I  rzeczywiście,  nie  opuszczając  namiotu  kazał  Robartsowi  przyprowadzić  dwa  przednie

wierzchowce,  już  okulbaczone  i  okiełznane.  Przyglądał  się,  jak  Sita  i  Korkoran  dosiadają
koni, obojętnie przyjął ich ukłony pożegnalne i cierpliwie czekał na odgłos gwizdka.

Lecz  gdy  tylko  Luiza,  siejąc  popłoch  w  obozie,  wspaniałymi  susami  podążyła  tą  samą

drogą co jej pan, pułkownik Barclay zawołał;

– Dziesięć tysięcy funtów szterlingów za pojmanie żywcem mężczyzny i kobiety!
Na te słowa w całym obozie wszczął się tumult. Kawalerzyści w pośpiechu kiełznali konie

i nie chcąc tracić czasu, dosiadali ich na oklep. Piechurzy gnali już za zbiegami, jakby mieli
skrzydła.

Jeden  tylko  porucznik  Robarts,  nie  przestając  kiełznać  konia,  odważył  się  na  taką  oto

zuchwałą uwagę:

– Czemu więc pułkownik Barclay pozwolił im uciec, skoro tak bardzo pragnie mieć ich tu

z powrotem?

W  odpowiedzi  na  to  pułkownik,  całkiem  słusznie,  nałożył  mówcy  karę  miesięcznego

aresztu. Bo też rzeczą podwładnego jest milczeć, gdy dowódca robi głupstwa. Nigdy nie jest
bezpiecznie być mądrzejszym od swego dowódcy.

background image

44

IX. POGOŃ

Tak więc kapitan Korkoran, córka księcia Holkara i dzielna tygrysica mknęli w kierunku

Bhagawapuru. Co najmniej połowa konnicy angielskiej puściła się za nimi w cwał.

Dzięki  dwóm  najlepszym  koniom  pułkownika  Barclaya  i  łapom  Luizy  cała  trójka  w

zawrotnym  tempie  mijała  równiny,  doliny  i  pagórki.  Już  zaczęła  ożywiać  ich  nadzieja,  że
umkną  wrogom,  gdy  z  nagła  pojawiła  się  przed  nimi  przeszkoda  straszna  i  na  pozór
nieprzezwyciężona.

W  pewnej  chwili  Korkoran  zauważył  pięć  czy  sześć  czerwonych  mundurów  jadących

konno w jego stronę. To oficerowie angielscy beztrosko wracali sobie do obozu z polowania.
Za nimi ciągnęło przynajmniej trzydziestu hinduskich służących i mnóstwo wózków pełnych
zapasów żywności i ubitej zwierzyny.

Na ten widok Korkoran i Sita zatrzymali się, a Luiza, widząc, że zbiera się rada, przysiadła

na tylnych łapach, chętna do dysputy.

Gdyby kapitan był sam, bez chwili wahania podjąłby ryzyko i razem z Luizą przejechał w

poprzek grupki Anglików. Lecz nie chciał rzucać na szalę wolności lub życia Sity.

Kto  wie,  może  pomyślał  sobie,  że  lepiej  by  zrobił,  gdyby  zgodnie  z  poleceniem  szukał

rękopisu  praw  Manu,  zamiast  oddawać  przysługi  nieszczęsnemu  Holkarowi,  którego
położenie jest zgoła beznadziejne? Zaraz jednak rzucił tę niegodną myśl.

A tymczasem Sita patrzyła na niego przerażona.
– Co teraz poczniemy, kapitanie? – pytała.
– Czyś jest, pani, gotowa na wszystko?– odparł Korkoran.
– O tak – rzekła Sita.
– Widzisz, pani, że musimy użyć siły lub podstępu. Spróbuję minąć ich podstępem, gdyby

wszak  Anglicy  się  spostrzegli,  trzeba  nam  będzie  zabić  trzech,  może  czterech  lub  zginąć.
Jesteś, pani, gotowa? Nie lękasz się?

–  Kapitanie  –  powiedziała  Sita  zwróciwszy  wzroki  ku  niebu  –  dwóch  tylko  rzeczy  się

lękam: nie ujrzeć więcej ojca i dostać się ponownie w ręce nikczemnego Rao.

– Tak więc – rzekł Bretończyk – jesteśmy uratowani. Ruszysz, pani, truchtem, niby nigdy

nic. Dzięki temu koń nieco wytchnie. Bądź jednakże w pogotowiu... Kiedy powiem: ,,Brahma
i Wisznu”, dasz koniowi ostrogi. Luiza i ja będziemy stanowić tylną straż.

Kiedy  się  to  działo,  trójka  uciekinierów  znajdowała  się  w  rozległej  dolinie.  Zraszały  ją

wody głębokiego potoku Hanuwery, który jest dopływem Narbady.

Po  obu  stronach  zbocza  doliny  porastała  dżungla  i  potężne  drzewa  palmowe.  Tu

znajdowała schronienie wszelka gruba zwierzyna Indii, a nie brakło też tygrysów. Tak więc
nie było tu łatwo zejść z głównego traktu i zapuścić się w głąb jednej z nielicznych ścieżek.
Każdej  chwili  groziło  bezpośrednie  spotkanie  z  najgroźniejszymi  spośród  stworzeń
mięsożernych, nie mówiąc już o strasznych  wężach, których jad działa równie piorunująco,
jak kurara czy kwas pruski.

Tymczasem oficerowie angielscy nadjeżdżali truchtem. Miny mieli obojętne, jak przystało

ludziom, którzy nie lękają się wrogów i nie muszą ich ścigać. Zjedli dobry obiad, teraz zaś
palili hawańskie cygara i beztrosko rozprawiali o artykułach z Timesa.

background image

45

Korkoran,  w  swoim  stroju,  z  flegmatyczną  miną  cywilusa,  czyli  cywilnego  urzędnika

Kompanii Indyjskiej, zdawał się nie zwracać uwagi Anglików. Olśniła ich za to rzadka uroda
księżniczki.

Co  do  Luizy,  to  z  początku  okazali  zdziwienie,  lecz  jako  Anglicy  i  sportsmeni,  prędko

sobie wytłumaczyli to szczególne dziwactwo, a nawet jeden z nich nabrał ochoty, żeby kupić
tygrysicę.

– Jedziesz pan z obozu? – zapytał Korkorana.
– Tak – odparł Bretończyk.
– Masz pan może świeże wiadomości z Anglii? W południe miały nadejść listy z Londynu.
– Rzeczywiście, nadeszły – odparł Korkoran.
–  Co  tam  słychać  na  West  Endzie?  –  ciągnął  Anglik.  –  Czy  wciąż  jeszcze  Lady  Suzan

Carpeth dzierży palmę pierwszeństwa na Belgrave–Square, czy może ustąpiła miejsca  Lady
Margaret Cranmouth?

–  Żeby  tak  prawdę  powiedzieć  –  odparł  Bretończyk,  który  nie  chcąc  budzić  podejrzeń,

wolał nie zdradzać, ile go obchodzi Lady Suzan i Lady Margaret – obawiam się, ze wkrótce
miss Belinda Charters weźmie górę nad obiema damami.

–  Miss  Belinda  Charters?–  powtórzył  dżentelmen  zaskoczony.  –  Kim  jest  ta  nowa

piękność? Nigdy o niej nie słyszałem.

– I nie ma w tym nic dziwnego, miły panie —odrzekł Korkoran. – Mr William Charters to

dżentelmen,  który  na  przemyśle  wełnianym  i  na  złotym  piasku  uciułał  w  Australii
siedemdziesiąt pięć, może osiemdziesiąt milionów franków i...

– Siedemdziesiąt pięć, a może osiemdziesiąt milionów! – przerwał gadatliwy i ciekawski

dżentelmen – ależ to ładna suma!

–  Otóż  to  –  dodał  Bretończyk.  –  Pojmujesz  pan  zatem,  że  miss  Belinda  Charters,  która

zresztą  jest  kobietą  nieprzeciętnej  urody,  może  mieć  rzesze  adoratorów,  Do  zobaczenia,
panowie!

I właśnie zamierzał się oddalić razem z Sitą i Luizą, kiedy dżentelmen za nim zawołał:
– Wybaczysz pan, że się wtrącam, lecz czuję się w obowiązku uprzedzić cię, że jesteśmy w

kraju nieprzyjacielskim i że dalsza jazda tą drogą może być wielce niebezpieczna.

– Wdzięczny jestem, żeś mnie pan ostrzegł – odparł Korkoran.
– Wszędzie kręcą się zwiadowcy Holkara; mogliby was porwać.
– Ach tak! W istocie. Będę zatem ostrożny, Korkoran miał już ruszyć w dalszą drogę, lecz

Anglik  widać  postanowił,  że  nie  puści  go  przed  zachodem  słońca,  bo  znów  spróbował
nawiązać rozmowę:

– Jesteś pan bez wątpienia urzędnikiem na usługach Kompanii?
– Nie, drogi panie, podróżuję dla własnej przyjemności.
Dżentelmen  z  szacunkiem  pochylił  się  na  siodle,  przeświadczony,  że  człowiek,  który  li

tylko  dla  przyjemności  przyjeżdża  z  Europy  do  Indii,  musi  być  osobistością  wybitną,  co
najmniej lordem lub wpływowym członkiem Izby Gmin.

Już  na  nowo  otwierał  usta,  lecz  Korkoran  przeszkodził  mu,  posłyszał  bowiem  za  sobą

tętent zbliżającej się pogoni.

– Pan wybaczy – powiedział – ale mi spieszno...
– Pozwolisz pan przynajmniej, że poczęstuję go cygarem.
– Nie zwykłem palić w obecności dam – odparł Korkoran zniecierpliwiony.
Rozmowa toczyła  się  po  angielsku,  który  to  język  Korkoran  znał  doskonale,  lecz  tak  go

zgniewało,  że  traci  cenne  sekundy  przez  tego  gadułę,  iż  na  chwilę  zapomniał  o  swej  roli  i
ostatnie słowa powiedział po francusku.

– Co u diaska! – zawołał oficer – więc pan jesteś Francuzem, a nie Anglikiem! Cóż pan tu

robisz w taki czas?

Zbliżała się rozstrzygająca  chwila.  Korkoran  spojrzeniem  uprzedził  Sitę,  ażeby  gotowała

background image

46

się do ucieczki.

Lecz  księżniczka  wpatrywała  się  z  uwagą  w  jednego  z  Hindusów,  co  towarzyszyli

wojskowym i ciągnęli ich wózki. Korkoran rzucił okiem w tym samym kierunku i spostrzegł
zdziwiony, że Hindus i córka Holkara wymieniają w milczeniu tajemne znaki.

Kiedy baczniej przyjrzał się Hindusowi, rozpoznał bramina Sugriwę, którego Tantia Topi

przysłał był do  Holkara. Nie miał zresztą zbyt  wiele  czasu  do  namysłu,  bo  już  otoczyło  go
przynajmniej dziesięciu angielskich oficerów, a ten, co przedtem z nim rozmawiał, odezwał
się:

– Jesteś pan naszym jeńcem aż do chwili, gdy obecność pańska w kraju Holkara zostanie

wyjaśniona.

– Jeńcem! – zawołał Korkoran. – Panowie żartują. Z drogi albo strzelam!
Przy tych słowach wyjął z kieszeni rewolwer i w sekundzie go naładował.
Anglik, nie mniej szybki, również uzbroił się w rewolwer i już  obaj mieli z bliska oddać

strzały, kiedy pewien nieoczekiwany wypadek zadecydował o zwycięstwie.

Słysząc  suchy  szczęk  nabijanej  broni,  Luiza  pojęła,  że  gotuje  się  walka,  i  całkiem

nieoczekiwanie skoczyła na zad angielskiego konia. Zwierzę stanęło dęba i na szczęście dla
siebie  i  dla  naszego  przyjaciela  Korkorana  jeździec  został  wysadzony  z  siodła.  Zważywszy
bowiem bliskość przeciwników, oba mózgi łatwo mogły wylecieć w powietrze niczym korki
z dwóch butelek szampana.

Tymczasem Anglik oddał strzał, lecz popisowy skok tygrysa sprawił, że kula chybiła celu i

zmiotła kapelusz innego dżentelmena, który zbliżył się był, ażeby przytrzymać Korkorana.

– Brahma i Wisznu! – wykrzyknął nagle kapitan.
Na  to  hasło  Sita  spięła  swego  wierzchowca  i  zwierzę  puściło  się  jak  strzała.  Korkoran

pognał  w  ślad.  Jeden  z  Anglików  próbował  go  powstrzymać,  lecz  kapitan  gwałtownie
odepchnął  napastnika  ręką.  Luiza,  spostrzegłszy,  że  jej  przyjaciele  rzucili  się  oboje  do
ucieczki, pogoniła w ich  tropy.  Panowie  Anglicy  ledwie  mieli  czas  oddać  do  nich  pięć  czy
sześć strzałów. Jedna z kuł raniła konia Korkorana.

Co się zaś tyczy hinduskich sipajów, którzy ciągnęli wózki, to jakkolwiek i oni chwycili za

broń, żaden nawet nie drgnął, czy to ażeby Korkoranowi przyjść z pomocą, czy też aby wziąć
go do niewoli.

Jeden tylko bramin Sugriwa, któremu wszyscy zdawali się być posłuszni, kazał wykonać

wózkami  pewien  dość  szczególny  manewr  i  dzięki  temu  powstrzymał  na  kilka  minut
angielską  pogoń.  Udał  oto,  że  chce  wykręcić  zaprzęg  znajdujący  się  na  czele  kolumny,  i
działał tak skwapliwie, że wózek przewrócił się w poprzek drogi.

Zaraz też inni Hindusi, jakby posłuszni hasłu, porzucili swoje wózki gromadząc się wokół

tego, który się przewrócił. Wypełnili całkowicie wąskie przejście. Wózki i konie pociągowe
utworzyły  tu  istny  galimatias,  i  Anglicy  chcąc  nie  chcąc  musieli  się  zatrzymać  przed  tym
żywym murem ludzi i zwierząt.

W  tym  właśnie  momencie  nadjechali  jeźdźcy,  którzy  wyruszyli  z  obozu  w  pogoń  za

zbiegami. Na czele gnał galopem zapalczywy John Robarts.

– Widzieliście kapitana?! – zakrzyknął.
– Kapitana? A któż to?
–  No  przecie  ten  przeklęty  Korkoran.  Oby  go  Bóg  _  pokarał!  Barclay  okrutnie  się

rozgniewał. Pozwolił z siebie zakpić jak dziecko, ale nie chce się z tym i pogodzić i obiecał
dziesięć  tysięcy  funtów  szterlingów  temu,  kto  mu  przywiedzie  kapitana  Korkorana  i  córkę
Holkara,

– Co? Więc to była córka Holkara! – zawołał jeden z dżentelmenów. – I nikt z nas na to

nie  wpadł?  Co  prawda  osłonięta  była  welonem,  toteż  wziąłem  ją  za  jakąś  młodą  angielską
miss, która odbywała podróż po Indiach w towarzystwie przyszłego małżonka.

– Dalej w drogę! – zawołał Robarts, niecierpliwy. – Tysiąc  gwinei temu, kto przybędzie

background image

47

pierwszy.

Na te magiczne słowa zapał ogarnął wszystkie serca. Batami zmuszano Hindusów, ażeby

ustawili wzdłuż drogi swoje zaprzęgi, i cała grupa puściła się w cwał za zbiegami.

Jak zazwyczaj w krajach tropikalnych, poczęło zmierzchać się raptownie i pogoń była tym

szybsza, iż nie miała trwać długo.

background image

48

X. DO ATAKU!

Korkoran ze swej strony nie zasypiał gruszek w popiele. Cwałując u boku Sity złorzeczył

na głupią ciekawość Anglika, która go przyprawiła o utratę tak cennego czasu.

Lecz  wobec  tego,  że  noc  nadchodziła,  a  obóz  angielski  się  oddalał,  kapitan  zaczynał

wierzyć,  że  jakiś  szczęśliwy  traf,  może  spotkanie  przednich  straży  Holkara,  pozwoli  mu
wrócić do Bhagawapuru. Najbardziej gniewało go to, że był zmuszony do ucieczki.

,,Uciekać  przed  Anglikami?  Co  za  hańba!  –  myślał  sobie.  –  Co  by  powiedział  ojciec,

gdyby mnie zobaczył? Biedny ojciec! Jemu nie przytrafiło się spotkać z Anglikiem, żeby mu
nie  zaproponował  partyjki  boksu  lub  kopania  nogą  albo  innej  rozrywki  w  guście
dżentelmenów. Ja zaś cwałuję w ucieczce przed nimi, a parę chwil temu zamiast pochwycić
przeklętego gadułę za krawat i wrzucić do rowu – jak miałem ochotę uczynić i co było moim
obowiązkiem  –  myślałem.  tylko,  jak  by  go  przekonać,  że  jestem  hultaj  podobnie  jak  on.
Głową by tłuc o mur!"

Wśród  tych  rozważań  spostrzegł  z  nagła,  że  koń  jego  słabnie,  że  cwał  nie  jest  już  tak

prędki i mimo ukłuć ostrogi przechodzi w kłus. Odwrócił się i na bucie zauważył ślady krwi.
Koń dostał postrzał w bok. Lecz Bretończyk nie ugiął się w obliczu nowego nieszczęścia. Co
prędzej zsiadł z konia.

– Co się stało? – spytała Sita. – Czyż to stosowna chwila na odpoczynek? Pogoń angielska

blisko.

– Nic groźnego – rzekł Korkoran. – Ot, łajdacy postrzelili mego konia. Jeśli pani pragniesz

uciec, ruszaj sama. Luiza będzie ci towarzyszyć i bronić cię.

– Tak – odparła Sita – lecz kto mnie obroni przed Luizą?
Korkorana uderzyła ta uwaga.
– Prawda – rzekł – Luiza nie jadła obiadu, a pora jest późna.. Mam, oczywiście, pewność

co do twego, pani, bezpieczeństwa, lecz nie odpowiadam za konia. Może się też zdarzyć, że
Luiza zechce poszukać zdobyczy w okolicy.

– Kapitanie – odparła Sita zsiadając z wierzchowca – zostaję z panem. Podzielę twój los,

cokolwiek się zdarzy.

– Ach! – zawołał Korkoran z radością – toż to wybawia nas z opresji! Niech sobie teraz

przychodzą wszyscy Anglicy: John Robarts, Barclay, pułkownicy, kapitanowie, majorzy i w
ogóle wszystkie czerwone mundury świata.

Przy tych słowach wyjął z olster obu koni dwa nabite rewolwery. Za pasem miał trzeci, a

w kieszeni naboje.

– Oto broń i amunicja – rzekł – której nam wystarczy na trzydzieści, czterdzieści strzałów,

a  ponieważ  zamierzam  strzelać  tylko  z  bliska  i  celować  pewnie,  mniemam,  że  wszystko
dobrze  się  ułoży.  Pani  pójdziesz  ze  mną,  ty  zaś,  Luizo,  przed  nami.  Będziesz  zwiadowcą;
bacz, czy jaki wróg nie kryje się w puszczy.

Plan  Korkorana  był  prosty.  Z  miejsca,  gdzie  się  znajdowali,  widać  było  w  pewnym

oddaleniu małą, opuszczoną pagodę indyjską. Jak się wydawało, prowadziła do niej poprzez
dżunglę dość szeroka ścieżka. Tam właśnie Korkoran zamierzał szukać schronienia. W parę
chwil uciekinierzy byli w pagodzie, zawarli za sobą drzwi, zabarykadowali wejście belkami,

background image

49

które przypadkiem znalazły się w pobliżu, i powybijali w drzwiach –otwory strzelnicze.

Luiza  zdumionym  okiem  śledziła  te  przygotowania.  Rozumie  się,  że  nie  było  jej  to  w

smak. Zwierzę kochało czyste powietrze, łąki, rozległe przestrzenie lasów, wysokie góry. Nie
lubiło przebywać w zamknięciu, a już w żaden, sposób nie umiało pojąć, jak można z takim
trudem  zamykać  się  samemu.  Ale  też  Korkoran  zatroszczył  się,  aby  jej  wyjaśnić  swe
zachowanie.

– Luizo, moja droga – rzekł – nie pora teraz zaspokajać własne zachcianki i wałęsać się po

okolicy, jak to niestety masz we zwyczaju. Gdybyś dopełniła obowiązku dzisiejszego ranka,
ani ty, ani ja nie siedzielibyśmy teraz w przeklętej pagodzie, gdzie nie ma co marzyć o kęsku
dziczyzny.  Musisz,  moja  miła,  błąd  naprawić  tak,  ażeby  nas  zadziwić.  Słuchaj  z  uwagą.
Staniesz za tym otwartym oknem i zajmiesz się każdym dżentelmenem, który by spróbował
wedrzeć się tędy. Z żywości jej spojrzenia, z przyjaznego machania ogonem i z ruchu warg
można było wnosić, że tygrysica obiecuje skrupulatnie wypełnić rozkazy kapitana. Ten przeto
zwrócił się do księżniczki pragnąc podtrzymać ją na duchu.

– Chcesz pan dodać mi odwagi, kapitanie – powiedziała Sita wyciągając ku niemu rękę. –

Ale  to  zbyteczne,  bo  nie  o  siebie  się  lękam,  tylko  o  twoje  życie,  które  narażasz  tak
szlachetnie,  i  o  życie  mego  ojca.  Wiem  dobrze,  że  gdyby  ujrzał  mnie  w  rękach  Anglików,
umarłby  z  rozpaczy.  Ale  bądź  pan  pewien  –  dodała,  a  oczy  jej  błyszczały  dumą  –  że  ci
ryżowłosi barbarzyńcy nie dostaną żywcem córki Holkara. Albo oboje będziemy wolni, albo
wybiorę śmierć.

Przy tych słowach wyciągnęła zza pasa flaszeczkę zawierającą jedną z owych subtelnych

trucizn, w które obfitują Indie, i powiedziała:

– Oto dzięki czemu nie zostanę żoną zdrajcy Rao i uniknę poddaństwa i niesławy.
Domawiała  tych  słów,  kiedy  Korkoran  usłyszał  bliski  szmer,  jakby  syk  groźnego

indyjskiego  węża  cobra  capello.  Zerwał  się  gwałtownie,  lecz  Sita  dała  mu  znak,  aby  na
powrót usiadł. Po syku węża dał się słyszeć krzyk kolibra i szelest gniecionych liści.

– Co to? – odezwał się Korkoran.
– Nie obawiaj się, kapitanie – odparła Sita – to przyjaciel. Znam ten sygnał.
I rzeczywiście, po krótkiej chwili łagodny męski głos zaczął śpiewać urywek Ramajany, w

którym  król  Dżanaka,  ojciec  urodziwej  Sity  Videhanki,  przedstawia  córkę  jej  przyszłemu
małżonkowi Ramie.

Mam  boskiej  urody  córkę  obdarzoną  wielkimi  cnotami,  której  imię  Sita.  Jej

przeznaczeniem – godnie wynagrodzić siłę.

Niejeden  już  raz  zjeżdżali  się  do  mnie  królowie  prosić  ją  w  zamęście,  a  ja  taką

dawałem im odpowiedź: ,,Ręką Sity wynagrodzę tego, kto okaże się najsilniejszy".

Wówczas Sita powstała i  jakby  w  odpowiedzi  na  głos  zza  ściany,  jęła  recytować  piękne

słowa z poematu Walmikiego. Tymi to słowy Videhanka przemawia do swego męża Ramy,
kiedy  skutkiem  wiarołomstwa  Kaikeji  ów  niezwyciężony  bohater  został  wygnany  i
pozbawiony tronu:

O  panie,  o  oczach  pięknych  jak  płatki  lotosu!  Czemu  nie  widzę  oganiaczki  i

wachlarza  dających  radość  twemu  obliczu,  które  wspaniałością  dorównuje  pełni
gwiazdy nocnej? Wówczas głos z zewnątrz zawołał:

– Otwórzcie, jestem Sugriwa!
Korkoran  przez  okno  wyciągnął  ku  niemu  ramię  i  kiedy  Hindus  czepiając  się  występów

muru wspiął się na wysokość jego ręki, krzepki Bretończyk uniósł go jak piórko i postawił we
wnętrzu pagody.

background image

50

Zaraz też Sugriwa padł na twarz przed córką Holkara.
– Wstań – rzekła Sita. – Gdzie Anglicy?
– O pięćset kroków stąd.
– Czy wciąż nas szukają?
– Tak, pani.
– Są na naszym tropie?
– Tak. Jeden z waszych koni padł trafiony kulą. Wywnioskowali z tego, że winniście być

w pobliżu.

– A co tyś robił?
Hindus cichutko zaczął się śmiać.
– Przewróciłem w poprzek drogi swój wózek, a inni kulisi zrobili tak samo. Czwarta część

godziny zyskana.

W tym momencie Korkoran zauważył, że Sugriwa broczy krwią.
– Kto ci to uczynił? – zwrócił się do niego.
– Jego Wysokość John Robarts – odparł Hindus. – Kiedy spostrzegł, że wywracam wózek,

wymierzył mi cios szpicrutą.  Lecz ja  go odszukam!  Zanim trzy dni miną, odnajdę tego psa
angielskiego!

– Ojciec mój szczodrze wynagrodzi twoje zasługi – rzekła piękna Sita.
–  Och  –  westchnął  Hindus  –  mojej  zemsty  nie  zamienię  na  wszystkie  skarby  księcia

Holkara... A zemsta jest bliska, ja to wiem...

Widząc zaś powątpiewanie w oczach Korkorana dodał:
– Ciebie, dostojny kapitanie, łączą z Holkarem więzy przyjaźni. Jesteś po naszej strome.

Otóż wiedz, że nim trzy miesiące miną, nie będzie w Indiach jednego Anglika.

– Wiele już proroctw słyszałem – odparł Korkoran – a to nie większe budzi zaufanie niż

wszystkie inne.

–  Powiem  ci  zatem,  kapitanie  –  rzekł  Sugriwa  –  że  wszyscy  sipaje  Indii  poprzysięgli

zagładę  Anglikom.  Pięć  dni  wstecz  winna  się  była  rozpocząć  rzeź  w  Merath,  Lahorze  i
Benaresie.

– Kto ci to powiedział?
– Wiem o tym. Jestem zaufanym posłańcem Nany Sahiba, radży Bithoru.
– I nie lękasz się, że przestrzegę Anglików?
– Już jest za późno – odparł Hindus.
– Tu zaś po co przybyłeś? – pytał dalej Korkoran.
– Dostojny kapitanie – odparł Sugriwa – jestem wszędzie tam,  gdzie mogę nieść szkodę

Anglikom. I chcę, ażeby John Robarts otrzymał śmierć z mojej ręki...

Tu przerwał nagle.
– Słyszę tętent koni na ścieżce – powiedział. – To nadjeżdża konnica angielska. Trzymaj

się dzielnie, kapitanie, bowiem szturm będzie potężny.

– W porządku – odrzekł Korkoran. – To mi nie pierwszyzna.  Nabij  broń,  Sugriwo,  pani

zaś, Sito, błagaj Brahmę, ażeby nas miał w swojej opiece.

W  parę  chwil  później  pagodę  otoczyło  przynajmniej  pięćdziesięciu  angielskich

kawalerzystów. W milczeniu gotowali broń. Reszta Anglików wróciła do obozu.

Oddziałem dowodził John Robarts, który zbliżył się i tak przemówił:
– Poddaj się, kapitanie, albo stracisz życie.
 – A skoro się poddam – odparł Korkoran 

:

– czy ja i córka Holkara będziemy wolni?

—Do  kroćset!  –  zawołał  Robarts  –  mamy  cię  w  ręku,  kapitanie,  a  pan  zamierzasz

dyktować warunki? Poddaj się, a ocalisz– głowę. To wszystko, co mogę przyobiecać.

– Rób pan  zatem,  jak  chcesz  –  odparł  Korkoran.  –  Lecz  i  ja  dołożę  starań.  Zaczynajcie,

proszę, panowie.

Na to hasło Anglicy zeskoczyli z koni i przywiązawszy wierzchowce do drzew, gotowali

background image

51

się wyważyć drzwi pagody kolbami karabinków.

Pod pierwszymi ciosami kolb drzwi drgnęły i zachwiały się w zawiasach.
– Tegoście chcieli – rzekł Korkoran. – Według życzenia, proszę panów.
To mówiąc oddał przez uchylone okno pierwszy strzał. Jeden z Anglików padł, śmiertelnie

trafiony.

Szczęściem  dla  siebie  Korkoran  w  sekundzie  cofnął  się  pod  ścianę,  gdy  tylko  bowiem

Anglicy  go  spostrzegli,  w  kierunku  okna  sypnęły  się  ze  dwie  dziesiątki  kuł.  Żadna  nie
dosięgła kapitana.

– Daremny trud, moi mili – odezwał się Korkoran. – Tak się celuje.
I  ponownie  wypalił.  Drugi  napastnik  został  raniony.  Na  ten  strzał  Anglicy  po  raz  wtóry

otworzyli ogień, lecz i tym razem kapitan nie odniósł szwanku.

–  Tylko  szyby  tu  tłuczecie,  panowie  dżentelmeni  –  powiedział  Korkoran.  –  Radzę

poważniej zabrać się do sprawy.

To właśnie było zamiarem Anglików. Podczas gdy większa część oddziału trzymała pod

obstrzałem drzwi i okno, pięciu kawalerzystów odeszło w las, skąd triumfalnie taszczyli pień
drzewa.

,,Tam  do  kata,  to  nie  żarty!"  –  pomyślał  Korkoran,  po  czym  odwrócił  się  do  Sugriwy  i

rzekł:

– Bez wątpienia wyważą drzwi i przypuszczą szturm, a wówczas trzeba być gotowym na

wszystko.  Znajdź  zatem  schronienie  dla  księżniczki  gdzieś  w  kącie  pagody,  ażeby  nie
dosięgły jej kule.

Sita, pełna podziwu dla odwagi kapitana, chciała zostać przy nim, lecz Sugriwa wbrew jej

woli ukrył ją w zakątku.

Co  się  tyczy  Luizy,  to  przez  cały  czas  siedziała  cicho  jak  myszka.  Pojętne  zwierzę

odgadywało wszystkie życzenia i myśli kapitana. Wiedziała, że Korkoran powierzył okno jej
pieczy, i żadna siła nie byłaby zdolna jej przeszkodzić w pełnieniu tego obowiązku. Nadto,
posłuszna  rozkazowi  swego  pana,  nie  zabierała  głosu,  tylko  leżąc  na  brzuchu,  z  łapami
wyciągniętymi przed siebie, czekała zamyślona.

Tymczasem pień, pchnięty siłą ramion, , uderzył w drzwi pagody. Bez mała ustąpiły już

przy pierwszym ciosie. Drugi cios – i jedno skrzydło zostało wyważone; utworzyła się szpara,
przez którą człowiek zdołałby się przecisnąć.

Wobec naglącego niebezpieczeństwa Korkoran pozostawił okno na opiece Luizy, sam zaś

pośpieszył do drzwi. Był wielki czas, bo już jeden z Anglików wcisnął do otworu swoją ryżą
głowę i ramiona Szczęściem przejście było jeszcze zbyt wąskie.

Na  widok  zbliżającego  się  Korkorana  Anglik  próbował  oddać  do  niego  strzał,  lecz

skrzydła drzwi tak dalece krępowały jego ruchy, że nie zdążył ani wziąć na ceł, ani wypalić.
Korkoran zaś, który mógł się poruszać swobodnie, przyłożył lufę rewolweru do czoła Anglika
i  nacisnął  spust.  A  że  nie  miał  zapasu  amunicji,  przyciągnął  trupa  ku  sobie  i  zabrał  mu
ładownicę,  naboje,  karabinek  i  rzecz  najcenniejszą  –  manierkę  .  gorzałki.  Jakże  mu  była
potrzebna!

Co uczyniwszy, na powrót położył Anglika pod drzwiami, ażeby zatkać otwór, i czekał.
Lecz oblegający już się zaczęli niecierpliwić. Zaskoczył ich opór tak stanowczy. Mieli już

dwóch zabitych i jednego rannego i lękali się dalszych strat.

– A może by podpalić pagodę? – poddał jakiś porucznik.
Wielkie szczęście, że John Robarts zamknął uszy na tę radę.
– Pułkownik Barclay – rzekł – przyobiecał dziesięć tysięcy funtów szterlingów temu, kto

przyprowadzi  córkę  Holkara  żywą.  Jeżeli  zaś  poniesie  ona  śmierć,  nic  nie  uzyskamy...
Naprzód,  chłopcy,  jeszcze  trochę  trudu!  Czyżby  jeden  Francuz  zdołał  utrzymać  w  szachu
starą Anglię? Skoro nie można wejść drzwiami, wejdźcie chociaż oknem.

Usłuchano  go  natychmiast.  Podczas  gdy  część  oddziału  nadal  trzymała  pod  obstrzałem

background image

52

drzwi, reszta przypuściła szturm do okna umieszczonego dwanaście stóp nad ziemią.

Kilku  żołnierzy  podsadziło  sierżanta,  który  uczepił  się  krawędzi  okna,  z  wysiłkiem

podciągnął się na rękach, poderwał całą siłą i siadł.

–  Hura!  –  zawołali  koledzy  na  ten  widok.  Tylko  że  nieborak  nie  zdołał  nawet  im

odkrzyknąć,  bo  ledwie  otworzył  usta,  a  już  Luiza,  stanąwszy  na  tylnych  łapach,  oparła
przednie o krawędź okna, chwyciła zębami nieszczęsnego sierżanta za kark, który zmiażdżyła
w uścisku, po czym odrzuciła ciało na głowy przerażonych żołnierzy.

Dopiero ów wyczyn tygrysicy przypomniał Anglikom o jej istnieniu. Jednocześnie zapał

kawalerzystów dziwnie ostygł.

Jeden z oficerów tak się odezwał:
—– A wreszcie co my tu robimy zamiast siedzieć w obozie? Skoro Barclay pozwolił córce

Holkara uciec, to niech sobie sam ją goni, jeśli umie. Pięćdziesięciu nas tu puka do obcego
dżentelmena,  który  nic  nam  nie  zawinił  i  nie  zawini,  bylebyśmy  dali  mu  spokój.  Szczerze
mówiąc, nie ma w tym za grosz sensu.

– Skoro pułkownik chce odzyskać córkę Holkara – rzekł John Robarts – to ma zapewne

swoje racje. Co do mnie, nie ruszę się stąd, póki nie wypełnię obowiązku.

–  Zgoda  –  odparł  tamten  –  ale  po  co  ten  pośpiech?  Równie  dobrze,  i  chyba  z  większą

łatwością,  moglibyśmy  jutro  pojmać  córkę  Holkara  i  jej  rycerza.  Zapada  noc...  Rozstawmy
tylko  czujne,  uzbrojone  straże,  zjedzmy  kolację  i  idźmy  spać.  Wszak  Korkoran  nie  ma
żywności i wkrótce będzie zmuszony się poddać.

W tym rozumowaniu było dużo racji i Korkoran, który przysłuchiwał się obradom, zaczął

się niepokoić na myśl o przyszłości.

Widział,  jak  Anglicy  oddalili  się  nieco  od  pagody,  lecz  tak,  by  nie  tracić  jej  z  oczu,

porozstawiali  czaty  i  zasiedli  do  wieczerzy.  Hinduscy  kulisi,  którzy  ciągnąc  wózki  szli  za
nimi w pewnej odległości, wypakowali srebro stołowe, pasztety z dziczyzny, zimne mięso i
butelki czerwonego wina.

Na  ten  widok  wzmogły  się  cierpienia  Korkorana,  który  poczuł,  że  głód  skręca  mu

wnętrzności. Bo też rankiem ledwo przełknął śniadanie, dzień zaś był tak obfity w wypadki,
że kapitan nawet przez chwilę nie pomyślał o obiedzie.

Lecz  była  to  błahostka  wobec  niepokoju  o  drogą  mu  Sitę,  która  do  tej  pory  zaznawała

jedynie pałacowych zbytków i dostatku, aż tu naraz znalazła się głodna i strudzona do granic
wytrzymałości.

A przyczyną jeszcze większej rozterki była Luiza.
Pewnie,  że  kapitan  miał  w  tygrysicy  oddaną  przyjaciółkę,  lecz  cóż,  kiedy  apetyt

przyjaciółki przewyższał jej oddanie.

Czy godzi się jej to wyrzucać? Czy zdaniem fizjologów żołądek nie jest panem i władcą

całej natury?

Przecie biedna tygrysica ledwie liznęła cywilizacji! Jakże więc można jej wypominać, że

nie umie pohamować swoich namiętności! Toż na każdym kroku spotyka się możne książęta,
którzy odebrali staranne wychowanie uczonych  guwernerów  i  od  dzieciństwa  karmieni  byli
mądrością filozofów, a mimo to w jawny sposób uchybiają wszelkim zasadom moralności i
filozofii.

Tak  więc  Korkoran  kłopotał  się  o  przyszłość  nie  bez  powodu.  Widział,  że  Luiza

pożądliwym okiem wodzi za Sugriwą, i bał się nieodwracalnych wypadków.

Trzeba  było  wszakże  wybrać  ofiarę,  bowiem  tygrysica  coraz  natarczywiej  domagała  się

kolacji.  Bez  istotnej  przyczyny  kręciła  się  w  niespokojnych  podskokach.  Było  rzeczą
oczywistą, że trapi ją głód.

W końcu Korkoran podjął decyzję.
,,Dalibóg!  Jeśli  ma  nie  jeść  wcale  albo  zjeść  mego  biednego  przyjaciela  Sugriwę,  to  już

lepiej niech–zje Anglika".

background image

53

To pomyślawszy przywołał Hindusa.
– Głodnyś, Sugriwo.? – zapytał,
– O, tak!
– A masz zapasy?
– Niestety!
– Lecz zjadłbyś kolację, nieprawdaż?
 Sugriwa popatrzył na kapitana. Nie rozumiał.
– No tak, pojmuję – rzekł Korkoran. – Pytasz, gdzie ta kolacja. Spójrz zatem.
I wskazał ręką Anglików, którzy zdążyli rozsiąść się na dywanach i właśnie zabierali się

do jedzenia.

–  Posłuchaj,  przyjacielu  –  mówił  dalej  Korkoran.  –  Wypuszczę  tygrysicę,  a  wówczas

porwie ona wartownika. Wartownik obok podniesie krzyk. Wszyscy chwycą za broń. Ty zaś
zwinnie poczołgasz się w trawie, zabierzesz kolację naszym dżentelmenom i przyniesiesz ją
tu tak szybko, jak tylko potrafisz. Rozumiesz teraz? Jeśli zajdzie potrzeba, urządzę wycieczkę
z bronią w ręku i będę osłaniał twój odwrót. Zgoda?

– Zgoda – odparł bramin.
Teraz  z  kolei  Luiza  otrzymała  wskazówki,  których  Korkoran  udzielił  jej  po  cichu,

posługując się raczej gestami niż słowem.

Zresztą  bystre  zwierzę  w  jednej  chwili  pojęło  cel  wycieczki.  Z  ochotą  prześliznęło  się

poprzez nie domknięte drzwi. Za tygrysicą podążył Sugriwa.

Wycieczka  była  dla  Anglików  zaskoczeniem.  Ufni  w  swą  liczebność,  nie  mieli  się  na

baczności  i  beztrosko  popijali  wino.  Wypadki  rozgrywały  się  w  pełnym  świetle  księżyca,
który właśnie wzniósł się na niebie.

Wartownik stał o dziesięć kroków od drzwi pagody. W dwóch susach Luiza skoczyła na

niego,  pazurem  wyszarpnęła  mu  broń  i  rozpłatała  zębami  głowę.  Słysząc  hałas  i  krzyk
konającego  żołnierza  Anglicy  jak  jeden  mąż  chwycili  za  broń.  Rozglądali  się  za  wrogiem.
Widok  tygrysa  powstrzymał  na  chwilę  nawet  najbardziej  walecznych.  Kiedy  to  się  działo,
Sugriwa,  prawie  nagi  wedle  indyjskiego  obyczaju,  wykorzystał  zamieszanie  i  ciemności:
przyczołgawszy się na brzuchu aż do miejsca biesiady, zgarnął w pośpiechu chleb, mięso oraz
parę butelek wina, po czym, nie dostrzeżony, zawrócił.

Aby  zmylić  Anglików,  Korkoran  dla  niepoznaki  po  dwakroć  strzelił  z  okna,  nie  raniąc

nikogo.  W  odpowiedzi  rozległa  się  palba  z  czterdziestu  karabinków  kawaleryjskich.  Kule
spłaszczyły się o ścianę pagody. Zaraz też Sugriwa przebiegł kilkadziesiąt kroków dzielących
go od świątyni i wśliznął się poprzez drzwi razem ze swoim łupem.

Wycieczka  powiodła  się  znakomicie,  cóż  kiedy  Luiza  nie  zdradzała  chęci  do  powrotu.

Próżno kapitan – jak zazwyczaj – przywoływał ją gwizdkiem. Tygrysica tkwiła przy Angliku
i nie chciała puścić zdobyczy.

Nieprzyjaciel poczęstował ją zbiorową salwą, ale z dużej odległości i po ciemku. Nie było

bowiem śmiałka, który by do takiego przeciwnika zmierzył się z bliska, a przy tym w nocy.
Korkoran wzdrygnął się. Bo nie mówiąc o obopólnym przywiązaniu, które łączyło kapitana z
tygrysicą, Bretończyk od niej przede wszystkim spodziewał się ratunku.

background image

54

XI. WYCIECZKA OBLĘŻONYCH

Nastąpiła chwila wielkiej trwogi. Kiedy strzały dosięgły Luizę, zwierzę wydało głuchy ryk

i przypadło plackiem do ziemi. Był aż martwa czy ranna? A może udawała tylko, ażeby uśpić
czujność  wroga?  Korkoran  w  oknie  wypatrywał  oczy,  lecz  nie  mógł  nic  rozróżnić.  Widać
było,  ze  Anglicy  ze  swej  strony  nie  czują  się  zbyt  pewnie.  Rozstawieni  półkolem  co  pięć
kroków, nabijali karabinki, na nowo gotując się do strzału.

Z  nagła  w  ciszy  nocnej  rozległ  się  lament.  To  tygrysica,  czołgając  się  w  ciemnościach,

sforsowała linię strzelców i przewróciwszy jednego z nich na oczach towarzyszy, wbiła mu
zęby w udo, jak mogła najgłębiej, i poniosła w paszczy w stronę pagody. W obawie, by nie
zabić i nie ranić żołnierza, nikt nie ośmielił się zmierzyć do Luizy.

Korkoran w sekundzie był przy szparze. Rozkazał tygrysicy porzucić zdobycz, po czym –

wpuścił  ją  do  środka.  Nieszczęsny  żołnierz  odzyskał  wolność.  Lecz  w  owej  chwili
wspaniałomyślność  zwycięzcy  nie  zdołała  wzruszyć  nieboraka:  zęby  tygrysicy  zmiażdżyły
mu udo i zemdlał.

 –  Hejże,  panowie!  –  rzekł  Korkoran,  skoro  już  uwolnił  Anglika  od  jego  karabinka,

rewolweru i amunicji – zabierzcie, proszę, swego towarzysza. On tylko ranny.

– Ty psie francuski! – zawołał John Robarts, który natychmiast wysłał po rannego dwóch

żołnierzy i kazał przenieść  go  w bezpieczne miejsce – ty psie francuski,  czyż jest to broń i
sprzymierzeniec godne dżentelmena?

—Ach!  ty  psie  angielski!  –  obruszył  się  Korkoran  –  z  jakiej  to  racji  walczy  was

pięćdziesięciu  przeciwko  mnie  jednemu?  Dlaczego  chcecie  mnie  rozstrzelać,  mimo  że  rad
bym żyć w pokoju z wami i z całym światem?

Tak dyskutując poprawiał drzwi i z pomocą Sugriwy gromadził wszystko, z czego można

było wznieść barykadę.

– No, a teraz – mówił po chwili – przekonamy się, czy ci heretycy mają dobre wino. Ho,

ho,  to  dar  et.  Chwała  bądź  Brahmie  i  Wisznu!  Byłem  w  strachu,  że  to  butelka  pale  ale  z
wytwórni  pana  Alsoppa...  Dzięki  Bogu!  Pasztet  znakomity...  Proszę  jeść,  Sito.  A  ty  też,
Sugriwo, nie zostawiaj na później. Jutro rano będziemy albo zabici, albo uwolnieni.

– Nie traćmy nadziei, kapitanie – rzekł Sugriwa. – Dokonałem odkrycia.
—Odkrycia?
–  Tak.  Dopiero  co,  gdym  szukał  deski,  ażeby  zatkać  tę  przeklętą  szparę  u  wejścia,

poczułem, że stawiam nogę na drzwiach zapadowych.

– I co?
– Kapitanie dostojny, ta zapadnia prowadzi zapewne do podziemnego przejścia, które być

może wychodzi na pole. A jeśli tak, jesteśmy uratowani.

– Uratowani, powiadasz? Co do ciebie, zgoda, lecz księżniczka? Widzisz przecie, biedne

dziecko jest u kresu sił i nie mogłoby iść...

–  Obym  znalazł  podziemny  korytarz,  jak  znalazłem  zapadnię;  jeśli  tylko  ten  korytarz

wychodzi, jak mam nadzieję, na równinę, Holkar będzie powiadomiony o północy.

Korkoran wstał.
Sugriwa  miał  słuszność.  Za  ołtarzem  Wisznu,  pod  zapadnią,  którą  kapitan  ledwie  zdołał

background image

55

unieść, znajdowało się trzydzieści stopni.

– Zejdź sam – rzekł Korkoran. – Ja muszę czuwać. Szczęściem miał w kieszeni krzesiwo i

udało mu się zapalić świecę z ołtarza, którą Sugriwa wziął do ręki, po czym ostrożnie zaczął
schodzić.

W kilka minut później był z powrotem i rzekł:
– Jest to podziemny korytarz, który o sto kroków stąd, za obozem angielskim, dochodzi do

kraty. Teraz mam pewność, że dotrę do Bhagawapuru, jeśli tylko jaki tygrys nie wałęsa się po
drodze.

–  Miej  na  uwadze  –  powiedział  Korkoran  –  że  po  spokojnej  nocy  nastąpi  burzliwy

poranek, i proś Holkara, ażeby się śpieszył;

– Powiedz, Sugriwo, memu ojcu Holkarowi – dodała Sita – że jego córka znajduje się pod

opieką najdzielniejszego i najbardziej szlachetnego z ludzi.

Ty zaś, kapitanie, prześpij się nieco; teraz na mnie kolej trzymać straż.
Sugriwa  uderzył  czołem,  wzniósł  ręce  w  kształt  kielicha  i  ruszył  w  drogę.  A  skoro

Korkoran sam pozostał z córką Holkara, usiadł tuż przy niej i tak zaczął mówić:

–  Długo,  droga  Sito,  będę  wspominał  szczęście,  którego  doznaję  przy  pani  dzisiejszego

wieczoru.

–  O,  dostojny  panie  Korkoranie  –  odparła  księżniczka  –  czuję  się  tak,  jak  gdyby,  moje

życie  nigdy  nie  było  inne.  Cicha  i  spokojna  przeszłość  zdaje  mi  się  snem  wobec  tego,  co
widzę i przeżywam od wczoraj.

– Co przeżywasz, pani? – zapytał Bretończyk.
– Nie wiem – odparła prostodusznie. – Bałam się. Myślałam, że mnie zabiją albo że sama

się zabiję, ażeby wymknąć się niecnemu Rao. Nadzieja życia wstąpiła  we mnie,  gdyś mnie
pan  odnalazł  w  obozie  angielskim,  i  przerodziła  się  w  pewność  na  widok  odwagi  i  zimnej
krwi, z jaką stawiłeś czoło niebezpieczeństwom.

Słuchając tych naiwnych słów Korkoran uśmiechnął się.
,,Urocze dziewczę – myślał sobie. – Co mi tam Anglicy z ich karabinkami! Po wielokroć

wolę  spędzić  noc  w  tej  pagodzie  na  spokojnej  gawędzie  o  Brahmie,  Sziwie  i  Wisznu, 

18

aniżeli zajmować się niedorzecznym poszukiwaniem rękopisu najmądrzejszego z Hindusów,
wielmożnego  Manu,  którego  takim  szacunkiem  darzy  Akademia  Nauk  w  Lyonie...  Cóż
wspanialszego, niż ratować z opresji urocze księżniczki i oddawać za nie życie!"

Podczas  tych  rozmyślań  ogarnęła  go  senność.  Zresztą  Anglicy  też  czuli  się  znużeni  i

niebezpieczeństwo nie było znów tak wielkie.

A wreszcie czuwała Luiza, która nawet gdyby się zdrzemnęła, to tylko na jedno oko, jak to

robią jej Stryjeczni bracia koty. Drugim, wpół otwartym okiem, dostrzegłaby nawet maleńkie
przedmioty,  i  to  wśród  gęstych  ciemności.  W  końcu  gdyby  jej  oczy  zawiodły,  zdolna  była
pochwycić uchem najlżejszy szmer.

Oto dlaczego Korkoran, widząc, że dokoła panuje, spokój i że Sita słania się ze zmęczenia,

wyciągnął się na macie, zasnął i spał do białego rana.

                                                          

18

 Brahma, Sziwa i Wisznu - trójca najpotężniejszych hinduskich bóstw.

background image

56

XII. „DARUJ MI, KSIĄŻĘ,

ŻYCIE PORUCZNIKA"...

Kiedy  wewnątrz  pagody  i  na  zewnątrz  wszyscy,  z  wyjątkiem  tygrysicy  i  dwóch

szyldwachów,  pogrążeni  byli  we  śnie,  Sugriwa,  idąc  cały  czas  podziemnym  korytarzem,
dotarł do kraty. Tylko że krata nie miała zamka.

Długo przemyśliwał, jak by tu się wydostać, i macał dokoła, aż wreszcie pchnął nogą mały

posążek,  który  wyobrażał  Brahmę  bez  nóg  i  rąk,  dźwigającego  wszechświat  na  barkach.
Figurka skrzypnęła, obróciła się wokół osi i krata się otwarła. Zaraz też Sugriwa zdmuchnął
świecę i bezgłośnie zamknąwszy kratę za sobą, jednym skokiem znalazł się w zaroślach. W
parę sekund nie było go widać.

Działał wedle ułożonego planu. Ostrożnie okrążył biwak Anglików, którzy spali beztrosko,

ufni  w  czujność  straży.  Kiedy  tak  czołgał  się  niczym  wąż  w  dżungli,  dostrzegł  go  jeden  z
hinduskich kulisów i już chciał wszcząć alarm, lecz Sugriwa dał mu tajemniczy znak unosząc
dwa palce prawej dłoni. Kulis nie odezwał się.

Sugriwa zaczął szukać najprzód konia, po wtóre Johna Robartsa. Pierwszy miał mu pomóc

spełnić  posłannictwo,  drugiemu  pragnął  ściąć  głowę.  Szczęściem  ów  dżentelmen  spał
spokojnie opodal na wpół wygasłego ogniska, w pośrodku kilkunastu innych dżentelmenów,
których ręce i nogi tworzyły niezwykle malowniczą plątaninę.

Nieprzyjaciel był tuż, lecz Sugriwa wiedział, że gdyby go zabił, wszyscy Anglicy mogliby

się  pobudzić,  a  wówczas  jego  posłannictwo  nie  powiodłoby  się.  Tak  więc  postanowił  na
pewien  czas  uzbroić  się  w  cierpliwość,  lecz  poprzysiągł  sobie,  że  prędzej  czy  później
odnajdzie Robartsa.

Konie stały spętane. Ostrożnie odwiązał jednego, założył mu cugle, zawieszone niedbale

na sąsiednim drzewie, i ażeby uniknąć hałasu, owiązał nogi konia kawałkami filcowej derki,
która przypadkiem była w pobliżu. Po czym, prowadząc wierzchowca za uzdę, zaczął powoli
oddalać się od obozu.

Przez  cały  czas,  kiedy  się  to  działo,  hinduski  kulis  nie  spuszczał  Sugriwy  z  oczu,  aż

wreszcie zbliżył się ku niemu i zapytał szeptem:

– Którego dnia?
– Już niebawem – odparł Sugriwa.
– Dokąd idziesz?
– Do obozu Holkara.
– Czy mam iść z tobą?
–  Nie,  to  zbyteczne.  Pozostań  tutaj.  Jeżelibyś  był  mi  potrzebny,  dam  ci  znać.  Wielkiej

nowiny spodziewamy się szybciej niż za tydzień.

– Chwała bądź Sziwie! – odparł Hindus. To powiedziawszy wrócił na swoje miejsce wśród

kolegów i położył się jakby nigdy nic. Sugriwa tymczasem dosiadł konia i ruszył zrazu stępa,
potem  truchtem,  aż  wreszcie,  kiedy  Anglicy  zostali  już  dość  daleko,  puścił  się  galopem  w
stronę Bhagawapuru.

Pomyślny  los  zrządził,  że  nie  miał  żadnych  przypadków  po  drodze,  a  nawet  nikogo  nie

spotkał.  Spodziewano  się  starcia  wojsk  Holkara  z  Anglikami  i  mieszkańcy  wiosek

background image

57

położonych między obozem angielskim a Bhagawapurem opuścili swe domostwa w obawie
grabieży,  mordów,  pożarów  i  wszelkich  innych  heroicznych  czynów,  które  zazwyczaj
towarzyszą wojnom i znaczą przejście bohaterów.

Skoro tylko Sugriwa dotarł do przednich straży, zasypano go pytaniami.
– Gdzie książę Holkar? – odpowiedział pytaniem.
Poprowadzono go do pałacu.
Nieszczęsny książę wpółleżał na dywanie, lecz nie spał. Od chwili porwania  córki jedna

tylko  myśl  zaprzątała  jego  umysł.  Gdyby  nie  pragnienie  zemsty,  byłby  się  chyba
zasztyletował z rozpaczy.

–  Kim  jesteś?  –  zapytał  unosząc  głowę  ciężką  od  trosk.  –  Jakież  nowe  nieszczęście

przybywasz mi oznajmić?

– Wasza Dostojność nie poznaje mnie? – odparł posłaniec.  –  Jestem  Sugriwa,  przyjaciel

Tantii Topiego i Waszej Wysokości.

– Ach, Tantia Topi! On przybędzie za późno. A ty skądżeś przyjechał, Sugriwo?
– Z obozu Anglików.
–  Widziałeś  zatem  Anglików?  –  spytał  Holkar  poruszony  gniewem.  –  Gdzież  oni?  Co

robią? To im zawdzięczam stratę córki, mojej najdroższej Sity!

Z oczu starca spływały ciężkie łzy.
– Córka Waszej Dostojności została odnaleziona – rzekł Sugriwa.
– Gdzież jest? W rękach pułkownika Barclaya czy tego niegodziwca Rao?
– Jest bezpieczna, Wasza Dostojność, przynajmniej w obecnej chwili. Ów dzielny Francuz,

gość Waszej Wysokości, odnalazł ją i otoczył opieką.

I Sugriwa opowiedział w krótkości o ucieczce Sity i Korkorana.
– Trzeba niezwłocznie pośpieszyć im z pomocą – zakończył. – Jutro rano bowiem Anglicy

mogą  otrzymać  posiłki,  a  wówczas  przyszłoby  już  stoczyć  bitwę,  której  powodzenie  jest
rzeczą wątpliwą.

– Dobrze, przywołaj Alego – rzekł na to Holkar.  Ali z obnażoną  szablą trzymał straż za

drzwiami, więc na wezwanie stawił się natychmiast.

– Ali – rzekł książę – każ odtrąbić sygnał do wsiadania na koń. Zanim upłynie pół godziny,

cała kawaleria ma być gotowa do odjazdu.

W  mgnieniu  oka  rozkaz  został  wykonany.  Na  ulicach  miasta  rozbrzmiała  trąbka  i

kawalerzyści  pośpieszyli  na  miejsce  zbiórki.  Pośpiesznie  ubrano  w  szory  ulubionego  słonia
Holkara.

–  Na  tym  słoniu  lubiła  jeździć  moja  córka  –  rzekł  znękany  ojciec.  –  Sugriwo,  dosiądź

konia i prowadź nas.

– Czy Wasza Dostojność – rzekł Hindus – zechce mi wyświadczyć pewną łaskę w zamian

za przysługę, którą mu oddaję?

–  Żądaj  choćby  tysiąca  łask!  –  wykrzyknął  Holkar.  –  Połowę  moich  państw  ci  ofiaruję,

jeśli tylko odnajdziemy moją córkę.

–  Nie,  Wasza  Dostojność,  nie  pragnę  aż  tyle.  Daruj  mi,  książę,  życie  porucznika  Johna

Robartsa.

– Chcesz ratować tego feringhee

19

–  Ja!  Ratować  go!  –  zawołał  Sugriwa  z  dzikim  uśmiechem.  –  Obym  na  wieki  został

pozbawiony oglądania Wisznu, jeżeli myśl o ratowaniu Anglika przeszła mi przez głowę!

–  A  zatem  –  rzekł  Holkar  –  to  całkiem  proste.  Darowuję  ci  go  i  dziesięciu  innych  na

dodatek.

Podczas  gdy  czyniono  ostatnie  przygotowania  do  odjazdu,  książę  wypytał  Sugriwę  o

liczebność i pozycję armii angielskiej.

–  Wasza  Dostojność  –  rzekł  Hindus  –  widziałem  wszystko.  Przedwczoraj  wieczorem

                                                          

19

 Feringhee – pogardliwa nazwa Europejczyka w Indiach.

background image

58

opuściłem  Bhagawapur,  ażeby  odwiedzić  dwudziesty  pierwszy  pułk  sipajów;  mam  tam
przyjaciół,  z  którymi  byłem  w  zmowie.  Przebrałem  się  za  żebraka  i  żaden  z  czerwonych
mundurów nie zwrócił na mnie uwagi. Mogłem z całą swobodą przechadzać się po obozie i
modlić  do  Wisznu.  Udało  mi  się  nawiązać  rozmowy  z  wieloma  sipajami.  Jeden  z  nich,
sierżant,  przyłączył  się  do  naszego  spisku.  Ach,  Wasza  Dostojność,  to  prawdziwa  rozkosz
patrzeć, jak ci żołnierze nienawidzą Anglików i jak nimi gardzą! Bo też wszystko u nich jest
okropne:  bluźnierstwa,  żarłoczność,  obyczaj  spożywania  świętych  potraw,  bezbożność–,
kazania  duchownych,  brutalność  dowódców,  srogość  dyscypliny...  Czy  uwierzy  Wasza
Dostojność, że braminów każą biczować jak małe dzieci?

Tak  więc  w  parę  godzin  dowiedziawszy  się  wszystkiego,  podałem  hasło  i  właśniem  się

gotował  do  odjazdu,  kiedy:  do  obozu  przybyła  córka  Waszej  Dostojności  księżniczka  Sita,
porwana przez zdrajcę Rao.

Holkar westchnął głęboko ha to wspomnienie,
– I pomyśleć – zawołał – że mogłem nikczemnika wbić na pal i nie uczyniłem tego! – Po

czym krzyknął: – W drogę!

Dosiadł konia i wyciągniętym kłusem puścił się na czele dwóch pułków kawalerii.
Dzięki  temu,  że  odległość  między  Bhagawapurem  a  pagodą,  w  której  Korkoran  tkwił

oblężony, wynosiła zaledwie trzy mile francuskie, Holkar przybył o świcie na pole bitwy.

background image

59

XIII. TOALETA KAPITANA KORKORANA

Nocny chłód spędził sen z powiek wszystkich żołnierzy już o piątej rano. Pierwszy zbudził

się Korkoran.

Podniósł  się,  pieczołowicie  nabił  broń  i  udał  się  wprost  do  okna,  gdzie  nadal  w  półśnie

leżała Luiza. Rozpostarł ramiona i ziewnąwszy spojrzał na horyzont. Niebo było bezchmurne.
Gwiazdy  lada  chwila  miały  pogasnąć,  lecz  lśniły  jeszcze  żywym  blaskiem.  Księżyc  już
zaszedł.

Jedynym  odgłosem,  jaki  w  tym  momencie  dawał  się  słyszeć  w  okolicy,  był  szmer

strumienia,  co  nie  opodal  spadał  kaskadą  na  skały.  W  naturze  panował  spokój,  a  i  ludzie,
przeciągający leniwie ramiona, nie zdradzali chęci do bitwy.

Lecz porywczy John Robarts w innym był nastroju. Przez całą noc chodziło mu po głowie

dziesięć tysięcy funtów szterlingów przyobiecanych przez Bardaya. Powiadają, że w Szkocji
czy też w Anglii (tak, pamiętam, to było w Anglii, o trzy mile  od Cantorbery) miał ciotkę,
rudą i brzydką. Lecz ruda i brzydka ciotka miała piękną jasnowłosą córkę. Otóż ta kuzynka
Robartsa,  miss  Julia,  grała  na  pianinie,  a  zatem  była  wielce  uzdolniona.  Jaka  to  rozkosz
słuchać gry jasnowłosych dziewcząt!

Powróćmy wszakże do kuzynki Johna. Miss Julia śpiewała urocze pieśni i nieskończenie

długie romance, w których podobnie jak w naszych pięknych romancach francuskich, pełno
było  księżyców,  ptaszków,  jaskółek,  chmurek,  uśmiechów  i  łez.  Wszystko  to  sprawiało,  że
Julia całymi dniami myślała o rudych wąsach Johna Robartsa, który ze swej strony trzy razy
w tygodniu wspominał błękitne oczy Julii. Jak można się spodziewać, owa zbieżność myśli
zrodziła wzajemną sympatię.

Rzecz w tym, że miss Julia miała dziedziczyć piętnaście tysięcy funtów szterlingów, a pani

Robarts była biegła w rachunkach i wiedziała, że John poza swym porucznikowskim żołdem
nie  ma  szylinga  przy  duszy,  jest  natomiast  zadłużony  na  co  najmniej  pięćset  funtów
szterlingów u swojego krawca, szewca, frędzelnika i innych dostawców. Tak więc John został
grzecznie wyproszony za drzwi rozkosznego cottage, w którym zamieszkiwała miss Julia ze
swą matką.

Zrozpaczony  John  zgłosił  się  na  wyjazd  do  Indii,  w  nadziei,  że  za  przykładem  Clivea,

Hastingsa  i  innych  nababów 

20

  zrobi  tam  fortunę.  Dzięki  protekcji  sir  Williama

Barrowlinsona, baroneta, o którym była już mowa, oraz przy poparciu jednego z dyrektorów
Kompanii bez trudu udzielono mu tego dobrodziejstwa.

Lecz jakkolwiek John Robarts był bardzo waleczny, nie udało mu się dotychczas wykazać

odwagą.  Pragnął  więc  gorąco,  ażeby  cały  Hindustan  stanął  w  ogniu.  Wówczas  on,  John
Robarts,  miałby  przyjemność  gaszenia  pożogi  i  zdobyłby  rozgłos  równy  sławie  Artura
Wellesleya,  księcia  Wellingtonu.  Dla  tych  to  przyczyn  od  rana  do  wieczora  pełen  zapału
zwiedzał okolicę w nadziei, że napotka skarb potrzebny do nabycia rozkosznego cottage koło
Cantorbery oraz jego młodej właścicielki.

Dlatego w ferworze gnał śladami Sity i Korkorana. I dlatego wstał w tej samej chwili co

                                                          

20

 Nabab – władca indyjski, w przenośni Europejczyk, który zrobił w Indiach majątek.

background image

60

Korkoran.

–  Dalejże,  Inglish,  Witworth!  Wstawać,  leniuchy!  Tylko  patrzeć,  jak  wzejdzie  słońce.

Barclay czeka na nas. Nie możemy przecie wrócić do obozu z pustymi rękami.

Jego  zapał  wszystkich  postawił  na  nogi.  Poranne  mycie  odbyło  się  jak  zwykle.  Anglicy

powyjmowali z tobołków najrozmaitsze grzebienie, szczotki, mydła i pachnidła i robili toaletę
nie kryjąc się, na oczach kapitana Korkorana.

Widok ów, zamiast rozweselić Bretończyka, wprowadził go w ponury nastrój.
,,Szczęśliwi są ci nicponie – pomyślał. – Robią sobie toaletę jak zwykle  i  będą  mogli  w

każdej chwili stanąć wobec dam. Ja zaś, na honor, ubrany jestem jak czupiradło, zaszargany
jak  pies,  na  mundurze  kurzu  aż  grubo,  włosy  pogmatwane  niczym  zdania  w  powieściach
Balzaka,  a  twarz  mam  z  pewnością  wynędzniałą,  bladą  i  zmęczoną,  jakby  ze  strachu  lub  z
nudy. Lada chwila strzały zbudzą Sitę, a wówczas gdybym miał nieszczęście zginąć, zostanie
jej po mnie tylko wspomnienie wielkiego niechluja. Lecz cóż mam robić? Jak uniknąć takiego
losu?"

Popatrzał na Sitę z rozrzewnieniem.
„Jaka  piękna  –  pomyślał.  –  Zapewne  śni,  biedaczka,  że  jest  w  pałacu  ojca,  a  stu

niewolników jej usługuje... Kto przedwczoraj rano mógł przypuścić, że dostąpię tak wielkiego
szczęścia  oddając  życie  w  obronie  kobiety?  Czyżbym  ją  kochał?  A  zresztą  cóż  z  tego...
Trzeba mi było raczej szukać spokojnie rękopisu praw Manu".

Kiedy tak wyglądał oknem, nagle pewna myśl przyszła mu do głowy. Anglicy ukończyli

właśnie toaletę i na powrót  chowali  do  tobołków  szczotki i  grzebienie.  Wówczas  Korkoran
wyciągnął  z  kieszeni  chusteczkę  i  dał  szyldwachowi  znak,  ażeby  się  zbliżył,  a  kiedy  ten
podszedł do okna, kapitan rzekł:

– Poproś tu pana Johna Robartsa, mam do niego ważną sprawę.
John  Robarts  zbliżył  się  uszczęśliwiony,  pewien,  że  dziesięć  tysięcy  funtów  szterlingów

ma już w ręku.

– A więc chcesz się poddać, kapitanie? – rzekł z triumfem. – Wiedziałem, że wcześniej czy

później do tego dojdzie. Zresztą nie będę panu stawiał zbyt trudnych warunków. Otworzysz
pan tylko drzwi, wydasz nam córkę Holkara i podążysz z nami. Jestem  pewien,  że  Barclay
zwróci panu wolność i będzie tylko prosił, ażebyś pan odpłynął do Europy. W gruncie rzeczy
Barclay to poczciwiec.

Korkoran uśmiechnął się.
–  Na  honor!  drogi  panie  Robarts,  miło  mi,  iż  zarówno  pan,  jak  i  Barclay  jesteście  tak

przychylnie usposobieni. Lecz w chwili obecnej chodzi mi o coś innego. Macie tu, panowie,
wszelkie  wygody:  i  przejrzysty  strumyk,  i  służących,  którzy  czyszczą  wam  buty  i  trzepią
mundury. Czy zechciałbyś pan łaskawie mi pożyczyć...

– Dalibóg! Czego tylko pan pragniesz! – zawołał John Robarts, którego zaczynała bawić ta

przygoda.

Po czym osobiście przyniósł Bretończykowi swój podróżny neseser.
– Co się zaś tyczy kapitulacji... – dodał.
–  Och  –  rzekł  Korkoran  –  zechciej  mi  pan  udzielić  piętnastu  minut  zawieszenia  broni,

abym mógł rozważyć i powziąć decyzję.

– Nic słuszniejszego – podjął Anglik. – Sam nie wiem czemu, lecz pan mi się podobasz,

kapitanie,  jakkolwiek  tej  nocy  pański  tygrys  pożarł  jednego  z  mych  najlepszych  przyjaciół,
biednego Waddingtona.

–  Wiesz  pan  dobrze  –  odparł  Korkoran  –  że  Luiza  zjadła  go  nie  z  mojej  winy.  Biedne

zwierzę było bez obiadu.

– Poddaj się pan – mówił Robarts. – Nic złego  nie  spotka  ani  ciebie,  ani  córki  Holkara.

Czyżbyś pan sądził, że zamierzam bić się z kobietami? A czy Francuzi walczyliby z kobietą?

–  Drogi  panie  Robarts  –  rzekł  Bretończyk  –  udzieliłeś  mi  piętnastu  minut  zawieszenia

background image

61

broni i nie chciałbym ich tracić na próżne rozmowy.

Robarts się oddalił. Zaraz też Korkoran zaczął swą toaletę, która jak łatwo się domyślić,

była raczej pobieżna, kapitan bowiem miał się na baczności bojąc się zaskoczenia.

Lecz obawy jego były płonne – nikt nie zamierzał atakować go zdradziecko.
Wreszcie  był  gotów  i  spojrzał  na  zegarek.  Zawieszenie  broni  się  skończyło.  Korkoran

zapragnął  jeszcze,  zanim  umrze,  pożegnać  się  z  Sitą.  Gdy  zbliżył  się  ku  niej,  księżniczka
otwarła oczy.

–  Gdzie  jestem?  –  zapytała  zdziwiona.  Po  czym,  rozpoznawszy  pagodę,  przypomniała

sobie wypadki ubiegłego dnia.

– O ileż milszy miałam sen – rzekła. – Śniło mi się, że siedzę w Bhagawapurze na tronie

ojca i że pan jesteś przy mnie.

– Droga Sito – mówił Korkoran. – Jestem pewien, że Sugriwa dotrzymał słowa i że ojciec

pani pośpieszy na pomoc. Oby tylko przybył w porę, by cię uwolnić! Jeśliby jednak zdarzył
mi się jakiś... przypadek...

– Nie mów tego, Korkoranie. Mam głęboką pewność, że pan zwyciężysz. Mój sen mi to

powiedział, a sny nie kłamią.

—...Zechciej  mi  pani  przyrzec  –  podjął  Korkoran  –  że  na  zawsze  zachowasz  mnie  w

pamięci.

– Przyrzekam – powiedziała Sita – że nigdy pana...
Urwała, po czym, rumieniąc się, dokończyła:

– Ze nigdy pana nie zapomnę!
–  Korkoran  z  obawy,  że  się  rozczuli,  podbiegł  do  okna.  Robarts  już  się

niecierpliwił.

–  Kapitanie!  –  zawołał  –  zawieszenie  broni  skończone;  zaraz  zacznie  się  zabawa.  O

dziesiątej rano winniśmy na powrót być w obozie, a tu już szósta.

– Jestem gotów – odparł Korkoran.
I tak było w istocie, gdyż kapitan w samą porę zdążył się cofnąć. Wokół niego spadł grad

kul, które rozpłaszczyły się o ścianę nie raniąc nikogo.

Lecz że Anglicy, chcąc zmierzyć się do Korkorana, zmuszeni byli wyjść zza osłony lasu,

kapitan  wziął  Robartsa  na  muszkę  i  pocisnął  cyngiel.  Padł  strzał.  Kula  uczyniła  dziurę  w
kapeluszu  Robartsa  i  zerwała  mu  kosmyk  włosów.  Porucznik  cofnął  się  mimowolnie,
szukając schronienia za najbliższym drzewem.

–  Hejże,  przyjacielu!  –  krzyknął  za  nim  Korkoran.  –  Ja  przecie  chciałem  tylko

przedziurawić pański kapelusz i pokazać, jak winien mierzyć każdy, kto miesza się do walki.

Nagle pewien tragiczny wypadek o mały włos nie położył kresu natarciu. Jeszcze chwila, a

wróg  wtargnąłby  do  fortecy.  Otóż  jeden  z  Anglików  przemknął  spiesznie  pod  ścianą  i
próbował dostać się do środka przez szparę w drzwiach, których Korkoran z braku materiału
nie  zabarykadował  zbyt  dokładnie.  Wszystko  wskazywało,  iż  Anglik  wtargnie  do  pagody,
odda z tyłu strzał do Bretończyka i tym sposobem zakończy całą sprawę.

Szczęściem  ukryta  za  drzwiami  warowała  Luiza  i  oczekiwała  napastnika.  Toteż  skoro

nieprzyjaciel całą siłą pchnął drzwi i wywracając kilka słabo przytwierdzonych desek, wsunął
się w połowie do pagody, tygrysica jednym ciosem łapy przewróciła go i ugryzła w szyję z
taką zaciekłością, że oddał ducha.

Widok konającego i zapach krwi pobudziły apetyt Luizy, która właśnie zamierzała wyrzec

się  rozkoszy  walki  w  zamian  za  śniadanie,  kiedy  gwizdek  Korkorana  przywołał  ją  do
porządku.

Kapitan  zaczął  się  niepokoić.  Wieści  od  Holkara  nie  nadchodziły.  Czyżby  Sugriwa  nie

wypełnił posłannictwa? W dodatku lada chwila mogło mu zbraknąć amunicji.

Próbował  stanąć  w  oknie,  lecz  natychmiast  czterdzieści  kilka  karabinków  celowało  do

niego  jak  do  tarczy,  osłaniając  ogniem  żołnierzy  manewrujących  przy  pniaku.  Zawiasy  w

background image

62

części już puściły i lada moment drzwi wejściowe mogły zostać wyważone.

Korkoran  przez  szparę  oddał  do  tłumu  napastników  pięć  strzałów  rewolwerowych.

Sypnęły się przekleństwa, z czego wysnuł wniosek, że mierzył celnie, lecz to nie polepszyło
w niczym jego położenia.

– Na schody, Sito! – zawołał. – Co prędzej na schody! I proszę niczego się nie lękać.
Sita usłuchała, a Korkoran natychmiast udał się za nią. Tygrysica stanowiła tylną straż.
Czas  był  najwyższy,  drzwi  bowiem  zwaliły  się  z  trzaskiem,  a  kiedy  wejście  stanęło

otworem, napastnicy hurmem wtargnęli do pagody.

Jakie wszak było ich zdziwienie, kiedy ujrzeli jedną tylko Luizę. Za nią dawał się słyszeć

szczęk  rewolweru,  który  Korkoran  ładował  w  mroku  krętych  schodów,  osłonięty  przed
nieprzyjacielskim okiem.

–  Niech  to  tysiąc  diabłów!  –  zakrzyknął  Robarts  z  wściekłością.  –  Musimy  na  nowo

przypuścić  szturm.  Hejże!  Poddaj  się  pan,  kapitanie,  przecie  wszelki  opór  jest
niemożliwością!

– Niemożliwość to nie po francusku.
– Jeżeli weźmiemy cię przemocą, będziesz rozstrzelany.
– Zgoda,  będę  rozstrzelany – odparł Bretończyk. – Jeśli to zaś  ja wezmę  was  przemocą,

poobcinam wam uszy.

– Gotuj broń! – zawołał Robarts. Żołnierze spełnili rozkaz.
– Cofnij się, pani, o kilka stopni, droga Sito – rzekł Korkoran. – Tu może cię trafić kula

odbita od ściany.

Sam dał jej przykład, a za nim poszła Luiza i tak dzięki krętej budowie schodów znaleźli

osłonę przed kulami. Co się zaś tyczy walki wręcz, to na tak ciasnej przestrzeni Korkoran i
tygrysica mieliby bezsprzeczną przewagę.

Lecz skutkiem nieoczekiwanego wydarzenia sprawy przybrały inny obrót.
Żołnierz  angielski,  który  pozostał  był  na  zewnątrz,  ażeby  zapobiec  ucieczce  Korkorana,

wszedł nagle do pagody z okrzykiem:

– Nieprzyjaciel blisko!
– Nieprzyjaciel? – zapytał John Robarts. – To zapewne pułkownik Barclay przysyła nam

posiłki.

–  To  Holkar,  widziałem  jego  chorągwie.  W  istocie  dał  się  słyszeć  ciężki  galop  konnicy,

,,Niech  to  diabli  porwą!  –  pomyślał  Robarts.  –  Oto  dziesięć  tysięcy  funtów  szterlingów
rzucone w błoto, nie mówiąc o tym, co może nas spotkać ze strony Holkara".

A głośno dodał:
– Wszyscy wychodzić! Na koń!
Cały oddział w pośpiechu spełnił rozkaz.
– A teraz – zawołał Robarts – szable w garść i do szarży!
I ruszył na spotkanie Holkara wyciągniętym kłusem.

background image

63

XIV. W JAKI SPOSÓB OBLEGAJĄCY

MOŻE STAĆ SIĘ OBLĘŻONYM

Jakkolwiek liczebnie oba wojska znacznie się różniły między sobą, ich szansę bojowe były

raczej wyrównane. Złożona wyłącznie z Europejczyków kawaleria angielska w walce wręcz
wyraźnie  górowała  nad  konnicą  Holkara.  Nadto  układ  terenu  nie  pozwalał  Holkarowi
oskrzydlić Anglików i wyciągnąć korzyści z przewagi liczebnej.

Pagoda zbudowana była na wzniesieniu pośród gęstej puszczy, sięgającej hen ponad głowy

ludzi  przeciętnego  wzrostu.  Niepodobieństwem  było,  ażeby  przez  tę  dżunglę  przedarli  się
kawalerzyści.

Na wzgórze wiodły poprzez lasy trzy wąskie ścieżki, łatwe do obrony. Jeźdźcy Holkarowi,

zagłębiwszy się w te przejścia, stanęli wobec Anglików twarzą w twarz, a wynik bitwy zawisł
bardziej od dzielności niż od liczby walczących.

Holkar  trząsł  się  z  gniewu  na  widok  przeszkód,  które  stawiał  przed  nim  układ  terenu  i

natura. Na dobitkę pierwsze starcie obu kawalerii nie mogło napełnić go zbyt wielką otuchą.
Wprawdzie  Hindusi  całkiem  dobrze  wytrzymali  pierwszą  salwę,  skoro  jednak  ujrzeli,  jak
Anglicy z Johnem Robartsem na czele kłusują ku nim trzymając obnażone szable w dłoniach,
gotowi pociąć ich na ćwierci, nic nie zdołało powstrzymać ucieczki nieboraków.

Zawrócili, z miejsca, kierując się ku drodze do Bhagawapuru, lecz Holkar na powrót ich

zebrał i wskazując na małą liczbę przeciwników, dodał im ufności i odwagi.

John Robarts, poniesiony zapałem, pewien, że zdoła rozgromić wroga, zapragnął umocnić

swą przewagę. Kiedy wszakże dotarł do  gościńca i wydostał się na  rozległą równinę,  gdzie
Holkar bez trudu mógłby go oskrzydlić, zmienił zamiar i truchcikiem zawrócił.

Holkar nieśpiesznie ruszył za nim. Do księcia podjechał Sugriwa.
– Co za cisza? – zatrwożył się Holkar. – Czyżby Korkoran zginął, czy też wraz z mą córką

został wzięty do niewoli.

– Zaraz się upewnię, Wasza Dostojność – rzekł  Sugriwa.  –  Bez  wątpienia  córka  Waszej

Dostojności żyje; włos z głowy nie spadnie jej u Anglików, bo za bardzo dla nich cenna jej
osoba.  Co  się  zaś  tyczy  kapitana,  to  widziałem  go  w  walce  i  wiem,  że  kula,  od  której  ma
zginąć, nie została jeszcze odlana.

Kończył właśnie mówić, gdy Anglicy wznieśli wielką wrzawę. To Korkoran, a przed nim

Luiza i piękna Sita uciekali z pagody. Bretończyk stanowił tylną straż.

W  chwili  gdy  kapitan  spostrzegł,  iż  Anglicy  opuszczają  pagodę,  wiedział  już,  że  Holkar

nadciąga, nie dowierzał jednak odwadze nieszczęsnych Hindusów, dlatego nie spodziewał się,
że  zostanie  oswobodzony  przemocą.  Zanim  wszak  przedsięwziął  cokolwiek,  postanowił
poradzić się Sity.

– Sito – powiedział – ojciec twój jest o pięćset kroków. Czy pragniesz, pani, połączyć się z

nim za wszelką cenę?

 Za całą odpowiedź Sita wstała gotowa iść za nim.
–  Baczność,  Sito  –  rzekł  Korkoran.  –  Walka  się  zaczęła,  a  kule  nie  lubią  przebierać.  Ta

ścieżka na lewo jest prawie nie strzeżona. Wyprawię Luizę przodem i ręczę ci, pani, że tych
tam kilku zwiadowców usunie się z drogi na jej widok. Pani udasz się za nią, ja za wami.

background image

64

Istotnie, w chwili gdy cała uwaga Anglików była zwrócona ku wojsku Holkara, wszyscy

troje  przebyli  szczęśliwie  otwartą  przestrzeń,  która  dzieliła  ich  od  dżungli,  zapuścili  się  w
zarośla  i  kierując  się  według  odgłosu  strzelaniny,  cali  i  zdrowi  dotarli  do  Holkara  i  jego
jeźdźców.

Ujrzawszy córkę wolną Holkar w porywie radości uścisnął ją, po  czym zwracając się do

Korkorana rzekł:

– Jakże zdołam ci się odwdzięczyć, kapitanie?
– Skoro tylko Wasza Wysokość będzie rozporządzał wolną chwilą – odparł Bretończyk –

zwrócę się z prośbą, ażebyś zechciał, książę, dopomóc mi w odszukaniu  słynnego  rękopisu
praw Manu, którego Akademia Nauk w Lyonie z całą stanowczością się domaga. Dziś jednak
trzeba zatroszczyć się o co innego. Winniśmy podać tyły i wracać do Bhagawapuru. W chwili
obecnej armia angielska pod dowództwem pułkownika Barclaya jest już zapewne w drodze i
niezadługo  jakiś  bardziej  żwawy  oficer  może  nam  odciąć  odwrót...  Niech  więc  Wasza
Wysokość rusza co prędzej !

– Pan zaś...? – spytał Holkar.
– Och, ze mną sprawa ma się inaczej... Gdyby tylko Wasza Wysokość zechciał pozostawić

mi  jeden  z  dwóch  waszych  pułków,  zamknąłbym  Johna  Robartsa  w  pagodzie,  po  czym
wykurzył  go  jak  lisa  z  nory.  Nie  tak  dawno  ów  dżentelmen  pragnął  mnie  rozstrzelać;  toteż
chciałbym w zamian udzielić mu małej lekcji życia.

Pomysł przypadł Holkarowi do smaku, więc tak odezwał się do Korkorana:
– Tobie, kapitanie, należy  się towarzyszyć mojej córce, ja zaś  winienem  pozbawić  życia

Johna Robartsa.

–  W  każdej  innej  okoliczności  wielką  znalazłbym  przyjemność  mogąc  towarzyszyć

księżniczce, lecz nie dziś... Robarts rzucił mi wyzwanie... Jestem do jego usług.

– A zatem i ja zostaję – odparł Holkar.
– Niech więc przynajmniej Wasza Wysokość wyśle zwiadowców naprzeciw wroga, ażeby

mogli uprzedzić cię, książę, o jego nadejściu.

Tak  się  też  stało  i  Sugriwie  na  czele  trzydziestu  jeźdźców  polecono  śledzić  ruchy

nieprzyjaciela.

– Księżniczka Sita niech wsiada do lektyki – rzekł Korkoran. – Słoń, otoczony silną strażą,

winien stanąć w miejscu, gdzie kule go nie dosięgną. Teraz zaś naprzód, na Robartsa!

Przykład  księcia  Holkara  i  Korkorana,  jadących  na  przedzie,  dodał  ducha  żołnierzom

hinduskim.  Ożywieni  zapałem  ruszyli  na  spotkanie  wroga.  Co  się  zaś  tyczy  Anglików,  to
zaczęli się cofać.

Skoro tylko Holkar ze swym wojskiem zjawił się w pobliżu pagody, John Robarts wysłał

żołnierza  do  pułkownika  Barclaya,  ażeby  go  uprzedził,  iż  porucznik  jest  w
niebezpieczeństwie.  A  kiedy  ucieczka  Korkorana  się  powiodła,  John  Robarts  nie  miał
wątpliwości, że jego położenie stało się groźne. Toteż z własnej woli schronił się w pagodzie,
która niewiele przedtem stanowiła fortecę kapitana.

Pozatykał,  czym  mógł,  szpary  i  wyłomy  będące  dziełem  jego  własnych  ludzi,  po  czym

podniósłszy drzwi zamknął je i zabarykadował wszelkiego rodzaju sprzętem.

Kiedy  ukazali  się  żołnierze  Holkara,  Anglicy  przyjęli  ich  ogniem  z  czterdziestu  trzech

karabinków.

Kilkunastu  Hindusów  zginęło  lub  odniosło  rany  i  ów  niemiły  początek  pozbawił  ich  w

części animuszu.

–  Tysiąc  rupii  temu,  który  pierwszy  wejdzie  do  pagody!  –  zawołał  Holkar,  lecz  jego

obietnica nie odniosła skutku. W przeciwieństwie do Anglików ukrytych w pagodzie Hindusi
pozbawieni byli osłony przed groźnym ogniem nieprzyjaciół.

– Cóż – rzekł Korkoran do Holkara – ci nieboracy drżą ze strachu na myśl, że spotkają się

twarzą w twarz z Brahmą i Wisznu. Trzeba im dać przykład.

background image

65

I kapitan zeskoczył z konia. Wziąwszy z sobą dwudziestu ludzi rozkazał im podnieść pień,

który służył był Anglikom w walce przeciw niemu, i posługując się owym pniem jak taranem,
wyważył drzwi. Wpół odchylone, wsparły się na barykadzie.

Na ten widok Hindusi wydali okrzyk radości, była to wszak radość krótkotrwała, Anglicy

bowiem  po  raz  wtóry  zmierzyli  się  do  oblegających,  i  to  z  tak  małej  odległości,  że
najdzielniejsi zatrzymali się nie śmiać przekroczyć otworu ziejącego pewną śmiercią.

,,Gdybym  miał  tu  z  sobą  ze  trzech  dzielnych  majtków  z  «Syna  Burzy»  –  pomyślał

Bretończyk wzdychając – zaraz byśmy poszli na abordaż". – Gdybyśmy przynajmniej mieli
armatę – zwrócił się do Holkara.

– A może by tak podpalić pagodę? – odparł Holkar. – Co pan sądzisz o tym?
– Rad bym wielce – rzekł Korkoran – pojmać żywcem tego dżentelmena bez ogłady, który

chciał mnie rozstrzelać, skoro jednak nie ma innego sposobu, niech zostanie upieczony.

Zaraz też Hindusi zaczęli w pośpiechu ścinać leśną trawę i układać ją wokół pagody. Już

jeden z żołnierzy miał podłożyć ogień, gdy z oddali dobiegł odgłos kilku wystrzałów.

Korkoran i książę Holkar wytężyli słuch. – Wasza Wysokość – odezwał się Bretończyk. –

Nie czas teraz na zemstę. Zostawmy Anglików i ruszajmy kłusem w kierunku Bhagawapuru;
te strzały bez wątpienia pochodzą od przednich straży Barcłaya.

W tejże samej chwili Holkar wydał rozkaz odwrotu w stronę głównego traktu wiodącego

do stolicy. Tam oddziały w szyku bojowym oczekiwały dalszych wypadków.

background image

66

XV. O TYM, JAK LUIZA

POŁOŻYŁA SIĘ NICZYM KOT

U STOP KSIĘŻNICZKI

NA GRZBIECIE POTĘŻNEGO SŁONIA

Wkrótce potem ukazał się Sugriwa, a przednie straże pułkownika Bardaya deptały mu po

piętach.

Barclay  zamierzał  właśnie  zwinąć  obóz  i  wyruszyć  na  Bhagawapur,  kiedy  wielce

zdziwiony i oburzony dowiedział się, że John Robarts jest w niebezpieczeństwie. Na tę wieść
wraz ze swą kawalerią wyprzedził resztę armii, śpiesząc porucznikowi na odsiecz.

Sugriwa próbował stawić czoło gwałtownej szarży Anglików, ale nieprzyjaciel nie dawał

mu chwili wytchnienia i dzielny bramin, straciwszy połowę swoich ludzi, z niemałym trudem
połączył się z wojskiem Holkara.

Tymczasem na widok dwóch pułków hinduskich, które nieporuszone czekały na wroga w

szyku bojowym, angielska konnica wyraźnie zwolniła tempo.

Z nieugiętej postawy Holkarowych jeźdźców Barclay wysnuł wniosek, że dowództwo sił

nieprzyjacielskich spoczywa w  rękach  oficera  daleko  doświadczeńszego  i  zdolniejszego  niż
ostatni  z  Raghuidów.  Postanowił  zatem  obejść  Hindusów  z  prawej  flanki,  zmusić  ich  do
zmiany frontu w centrum i wziąć w dwa ognie. Wydał stosowne rozkazy. Gdyby ów plan się
powiódł, Holkar miałby odciętą drogę do Bhagawapuru, który był nie tylko stolicą, ale nadto
główną  twierdzą  księcia.  Wojsko  hinduskie  zostałoby  rozbite.  To  jedno  posunięcie  mogło
położyć kres wojnie, a dla pułkownika Bardaya było ono tym bardziej ważkie, że wówczas z
nikim  nie  musiałby  dzielić  się  sławą  tak  sprawnie  przeprowadzonej  wyprawy  i  owoce
zwycięstwa wyłącznie jemu przypadłyby w udziale.

Korkoran ze swej strony natężał myśl. Nie ulegało wątpliwości, że jedynie on i być może

Sugriwa zdolni są objąć dowództwo nad wojskiem Holkara. Stary książę, jakkolwiek dzielny,
nigdy nie był dobrym wojownikiem. Natura poskąpiła mu zimnej krwi, której , nie zdołał też
nabyć w walkach. Ponadto niepokoił! się na myśl o niebezpieczeństwie, w jakim na powrót!
mogłaby  znaleźć  się  księżniczka  Sita  skutkiem  jego  nieroztropności.  A  w  końcu  wielkim
zaufaniem darzył swego przyjaciela Korkorana.

– Obydwaj popełniliśmy grubą omyłkę – rzekł Bretończyk. – Wasza Wysokość, że oblegał

tę przeklętą pagodę z nicponiem Robartsem w środku (oby go piekło pochłonęło!), ja zaś, że
nie przeszkodziłem w tym Waszej Wysokości.

– Niepotrzebnie się tłumaczysz, drogi kapitanie – odparł Holkar. – Przecie to ja zawiniłem,

stary  szaleniec!  Jakem  mógł  dla  chęci  spalenia  kilku  dziesiątków  Anglików  wystawiać  na
niebezpieczeństwo wolność mojej córki i mój tron!

– Nie mówmy o tym – przerwał Bretończyk, – Przeszłość za nami, teraz winniśmy myśleć

o  przyszłości.  Jeśli  tylko  konnica  nie  ustąpi,  nic  nie  test  stracone.  Niech  Wasza  Wysokość
obejmie dowodzenie prawego skrzydła, na wprost niego bowiem znajdzie się jazda sipajów.
Sugriwa  ma  wśród  nich  przyjaciół,  którzy  w  rozstrzygającej  chwili  mogą  księciu  być
pomocni. Ja zaś zajmę się lewym skrzydłem. Widzę, że pułkownik Barclay z tej strony przede

background image

67

wszystkim  zamierza  uderzyć,  bo  nie  darmo  tam  zgrupował  pułk  europejski.  Niech  Wasza
Wysokość  śmiało  naciera  i  nie  da  się  otoczyć,  a  gdybyś  przypadkiem,  książę,  został
oskrzydlony, nie trwóż się i nie ustępuj. Tak czy inaczej, odwrót jest zabezpieczony.

– A moja córka? – spytał starzec.
– Niech księżniczka dosiądzie słonia – odparł Korkoran – i pod opieką Sugriwy odjedzie

niespiesznie w stronę Bhagawapuru. Teraz nie w tym rzecz, żeby stoczyć zwycięską walkę z
konnicą angielską, lecz by robić dobrą minę i w porządku dotrzeć do stolicy. Nie wolno nam
zwlekać,  gdyby  bowiem  nadciągnęła  piechota  Barclaya,  zostalibyśmy  okrążeni  i  rozbici.
Nazajutrz  zgrupujemy  wszystkie  nasze  siły  i  będziemy  mogli  wydać  równą  walkę.  Ręczę
wówczas za zwycięstwo. No cóż, książę z własnej winy znalazł się w opałach i trzeba teraz
nieco siły, ażeby wydobyć się z opresji. Szable w garść, do kroćset! Wasza Wysokość winien
pamiętać,  że  Rama,  przodek  księcia,  połknąłby  dziesięć  tysięcy  Anglików  jak  jajko  na
miękko.

To  powiedziawszy  zwrócił  się  do  księżniczki,  która  zdążyła  już  dosiąść  swego  słonia

Sindiaha.

– Sito – odezwał się – zostawiam ci Luizę. Zna ona swą powinność i spełni ją jak należy.

Luizo!  Oto  twoja  pani.  Winnaś  jej  szacunek,  miłość,  wierność  i  posłuszeństwo.  Jeśli  zaś
kiedykolwiek uchylisz się od obowiązku, to kwita z przyjaźni.

Lecz słoniowi niemiłe było towarzystwo Luizy. Patrzał na nią koso i odpychał trąbą. A że

Luiza nie grzeszyła cierpliwością i mogła w każdej chwili się rozjuszyć, Korkoran postanowił
ją udobruchać.

– Luizo, moja miła – rzekł. – Twoje przymioty muszą stać się znane wszystkim tak dobrze,

jak mnie, a wówczas i Sindiah nie będzie się na ciebie boczył. Lecz winniście się zapoznać.

Ze swej strony Sita wyzyskała wielką władzę nad ulubieńcom i wpuściwszy tygrysicę do

swej  lektyki,  skłoniła  słonia  do  zawarcia  z  nią  przymierza.  Luiza  z  radością  ułożyła  się
wygodnie u stóp księżniczki, zwinięta w kłębek jak kot angorski. Od czasu do czasu wielki
Sindiach  odwracał  swój  potężny  łeb  i  zerkał  na  Sitę,  zazdrosny  o  względy  okazywane
tygrysicy.

Dopiero  kiedy  ułożył  się  z  nimi  i  skłonił  Sitę,  by  odjechała  ze  swą  eskortą,  Korkoran,

zbywszy niepokoju, zaczął myśleć tylko o tym, jak zasłonić odwrót, bo – jak się rzekło – nie
zamierzał tego dnia wydać walki.

A  czas  naglił.  Konie  angielskie  złapały  już  oddech  po  zbyt  prędkim  biegu  i  pułkownik

Barclay dał właśnie rozkaz do natarcia.

Pierwsze  uderzenie  Anglików  było  tak  gwałtowne,  że  konnica  przerwała  pierwszą  linię

Korkorana i już gotowała się do złamania drugiej. Szczęściem kapitan postawił na zasadzce
szwadron  za  fałdą  terenu,  toteż  ledwie  angielska  konnica  minęła  zasadzkę,  szwadron  ów
zaatakował  z  flanki  i  posiał  zamęt  pośród  nieprzyjaciół.  Hindusi  zwarli  szeregi  i  podjęli
walkę.  Teraz  z  kolei  oni  odparli  Anglików.  Korkoran,  gdzie  mógł,  świecił  przykładem,  nie
szczędząc  przy  tym  własnej  skóry.  Ze  swej  strony  Barclay,  którego  zdumiał  ów
niespodziewany opór, także nie omieszkał zagrzewać swych żołnierzy.

Dwaj dowódcy rozpoznali się w wirze walki.
–  No  cóż,  panie  Korkoranie  –  odezwał  się  Barclay  –  ładnie  pan  szukasz  rękopisu  praw

Manu. Jeśli dostaniesz się do niewoli, każę cię rozstrzelać, mój panie uczony!

– Jeśli zaś pan, pułkowniku, będziesz wzięty do niewoli, powiesimy cię.
– Powiesicie! Mnie! Dżentelmena! – zawołał Barclay z wściekłością.
I wypalił do Bretończyka z rewolweru raniąc go lekko w ramię.
– Ot, niezgrabiarz – rzekł kapitan. – Oto jak się mierzy!
I  z  kolei  on  wystrzelił.  Lecz  pułkownik  w  samą  porę  spiął  swego  konia,  który  został

postrzelony w pierś. Oszalałe z bólu zwierzę poniosło swego pana poza obręb walki.

Szwadrony  nieprzyjacielskie  zbierały  się  z  wolna  do  odwrotu.  Korkoran  ścigał  je

background image

68

opieszale, bo wciąż się obawiał, by nie nadciągnęła piechota Bardaya.

Lecz na drugim krańcu pola bitwy los okazał się nie tak życzliwy. Lewe skrzydło wroga

ochraniał przeniewierca Rao, który razem z dezerterami hinduskimi połączył się był z armią
angielską,  i  jakkolwiek  książę  Holkar  bronił  się  mężnie  i  byłby  może  pokonał  zdrajcę,
nieoczekiwane posiłki przeważyły szalę na stronę Anglików.

Posiłki  owe  stanowiła  grupka  żołnierzy  z  oddziału  Johna  Robartsa,  którzy  na  widok

odwrotu Korkorana i Holkara, opuściwszy pagodę dosiedli wierzchowców i pognali wiedzeni
odgłosami strzelaniny, po czym wmieszali się w wir walki.

Zaraz też żołnierze Holkara zaczęli się cofać, z początku pojedynczo, potem bezładną falą.

Zbili się w gromadki koło słonia księżniczki, który nie przestawał iść w stronę Bhagawapuru.
Tu rozgorzała okrutna bitwa. Zaciekle walczyli pod wodzą Johna  Robartsa sipaje w służbie
Kompanii  Indyjskiej;  z  furią  rzucili  się,  w  bój  jeźdźcy  Holkarowi,  którzy  znikomą  mieli
nadzieję, że kiedykolwiek jeszcze będą oglądać Bhagawapur.

I wtedy Holkar, pchnięciem szabli strącony z konia, upadł pod nogi Sindiahowi.
Sita  wydała  okrzyk  bólu.  Lecz  natychmiast  mądry,  rozważny  słoń  ostrożnie  ujął

nieszczęsnego  księcia  trąbą  i  złożył  w  lektyce  u  boku  córki.  Po  czym,  pojmując
niebezpieczeństwo,  jakie  zagraża  jego  drogiej  pani,  wystawił  swe  olbrzymie  cielsko
przeciwko  fali  uciekinierów  i  napastników.  Gęsto  padały  kule  dookoła,  lecz  zwierzę,
nieporuszone,  podobne  bóstwu,  to  odrzucało  trąbą  najbliższych  nieprzyjaciół,  to  znów
tratowało ich nogami, nie ustępując wobec gradu kuł.

Ponadto widok Luizy trwożył największych śmiałków. Postrach budziła ochrona, jaką Sita

i Holkar mieli w postaci naturalnego pancerza słonia i potężnych pazurów tygrysa.

W końcu jednak Hindusi musieli ustąpić wobec liczebnej przewagi. Już dzielny Sugriwa,

dowódca  eskorty,  leżał  pod  swoim  martwym  wierzchowcem,  a  nieprzyjaciel  brał  go  do
niewoli.  Ciężko  ranny  Holkar  nie  był  zdolny  dawać  rozkazów.  Hindusi  zbierali  się  do
ucieczki, kiedy Korkoran, rozejrzawszy się wokół, skoczył bronić zagrożone prawe skrzydło,
a w szczególności nieszczęsną księżniczkę.

Do tej chwili myślał tylko o tym, ażeby wycofać się w porządku, lecz skoro ujrzał, że Sita

może  na  powrót  dostać  się  w  ręce  porywaczy,  zapałał  gniewem  i  zebrawszy  wokół  siebie
najdzielniejszych  jeźdźców,  zaatakował  wespół  z  nimi  zdrajcę  Rao,  przerwał  linię  jego
konnicy i ze szczętem ją rozgromił. Samego Rao zaś końcem szabli zepchnął na ziemię, gdzie
nieborak,  konając,  padł  pomiędzy  kopytami  koni.  Z  kolei  Korkoran  próbował  uwolnić
Sugriwę,  lecz  towarzyszący  braminowi  oddziałek  Anglików  z  Johnem  Robartsem  na  czele,
jakkolwiek nie przestawał  cofać  się  wobec  niepohamowanej  szarży  kapitana,  ustępował  nie
bez  oporu  i  nie  odnosił  szwanku.  A  cofając  się  uprowadził  do  niewoli  Sugriwę  z  rękoma
związanymi na plecach. Na ten widok Korkoran z paroma jeźdźcami rzucił się na Robartsa i
jego  żołnierzy  i  już  poczęli  rozcinać  szablami  więzy  pojmanego,  kiedy  kapitan  wielce
zdziwiony usłyszał, jak jeniec szepcze:

–  Co  robisz,  kapitanie?  Czyż  nie  widzisz,  że  chcę  zasięgnąć  języka?  Za  trzy,  cztery  dni

zobaczysz mnie pan na powrót i mniemam, że przyniosę pomyślne nowiny.

To mówiąc przypatrywał się z ukosa Robartsowi, który co koń wyskoczy zawrócił odbić

jeńca.

,,Do  kroćset!  –  pomyślał  Korkoran  –  ten  dzielny  Hindus,  podobnie  jak  ja,  zajmuje  się

wojaczką z amatorstwa. Czemu miałbym psuć mu szyki? A wreszcie co mi do tego, czy John
Robarts zadynda na szubienicy, czy poniesie śmierć ugodzony szablą na polu bitwy? Trzeba
być filozofem, żeby widzieć tu jakąś różnicę".

Tak  rozmyślając  pozwolił  odejść  Sugriwie,  po  czym  dogonił  potężnego  słonia,  który

posuwał  się  naprzód  krokiem  poważnym  i  dostojnym,  a  zarazem  nie  szybszym,  niż  gdyby
defilował na paradzie.

Obok szła Luiza, nie zachowując, rozumie się, tak wielkiej powagi, jako że z natury była

background image

69

bardziej płocha i wesoła. Baczyła wszakże, by i na nią spłynęła cząstka chwały, dumna, że
ona też przyczyniła się do ocalenia państwa.

Korkoran  na  czele  tylnej  straży,  której  zresztą  nie  niepokojono  prawie  wcale,  osłaniał

odwrót. O milę od miasta Bhagawapuru pułkownik Barclay zatrzymał się w obawie, iż może
paść  ofiarą  zasadzki.  A  zresztą  z  braku  piechoty  i  artylerii  nie  chciał  przystępować  do
regularnego  oblężenia.  Co  do  twierdzy  bowiem,  to  nie  była  zbyt  potężna.  Wały  ochronne
pamiętały  czasy,  kiedy  to  skonfederowani  książęta  maraccy,  przodkowie  Holkara,  stawiali
opór  tatarskiej  konnicy  Tamerlana. 

21

  Od  owych  czasów  fosy  zostały  pogłębione,  wyłomy

połatane, a na starych basztach i murach zjawiły się armaty.

A w końcu czy była to warownia potężna, czy słaba, Holkar postanowił bronić jej przed

Anglikami, Korkoran zaś, który pokładał zaufanie zarówno w swoim talencie, jak w słowach
Sugriwy, odważył się obiecać, że odeprze wroga. Lecz przede wszystkim zatroszczył się o to,
by parostatek «Syn Burzy» został odprawiony w górę Narbady i ukryty w kolanie rzeki. Tym
sposobem uchronił go przed nieprzyjacielem, sam zaś mógł w dowolnej chwili znaleźć się na
przeciwległym brzegu.

                                                          

21

 Tamerlan (1336-1405) – władca mongolsko-turecki, założyciel wielkiego państwa w Azji Środkowej.

background image

70

XVI. O TYM, JAK PIESZCZOTY

KOTA O DZIEWIĘCIU OGONACH

SPRAWIŁY PRZYKROŚĆ

ODWAŻNEMU BERAROWI

Nazajutrz  po  stoczonej  bitwie,  kiedy  nadciągnęły  działa  i  piechota  Barclaya,  pułkownik

spróbował przypuścić do warowni szturm. Żywił nadzieję, iż skutkiem strzałów artyleryjskich
kamienie z wału posypią się do fosy i wypełniwszy ją po brzegi, umożliwią przejście.

Lecz w swych wyliczeniach nie wziął pod uwagę czujności i zręczności kapitana, który w

ciągu  dwu  godzin  artyleryjskiego  pojedynku  zdemontował  blisko  dwadzieścia  armat
angielskich  i  podłożył  ogień  pod  jaszcze  z  amunicją.  Wybuch  spowodował  śmierć  około
trzystu Anglików i sipajów, a Barclaya przekonał, że winien rozpocząć regularne oblężenie.

Tak więc pan pułkownik zaczął się sposobić do wojny okopowej. Lecz sipaje byli raczej

zręczni  niż  silni,  Europejczycy  zaś,  zmordowani  upałem,  już  chorowali  na  febrę  i  Barclay
przy  sypaniu  okopów  niewiele  miał  pożytku  ze  swych  robotników.  Co  więcej,  częste
wycieczki Korkorana odebrały im odwagę. Kapitan korzystał ze swego dwumasztowca, ażeby
dowolnie  przenosić  się  z  jednego  na  drugi  brzeg  Narbady,  a  jego  dwunastu  majtków  i
pierwszy oficer to manewrowało parostatkiem, to znów armatami na wałach ochronnych.

Ów  potężny  sprzymierzeniec  pozwalał  mu  bezkarnie  stawić  czoło  Anglikom.  To

niepokoiły  ich  pojedyncze  oddziały  kawalerii,  to  znów  kapitan  zabierał  na  lekkie  łodzie  po
kilka kompanii piechoty i płynął z nimi w dół rzeki, aż w końcu pułkownik Barclay zaczął się
obawiać,  iż  z  braku  prowiantów  i  amunicji  zmuszony  będzie  odstąpić  od  oblężenia
Bhagawapuru.

Lecz  ani  odwaga,  ani  ruchliwość  Korkorana  nie  zdołały  wziąć  góry  nad  dyscypliną  i

niezachwianą  wytrzymałością  Anglików.  Po  piętnastu  dniach  oblężenia  kapitan,  który  w
żołnierzach  hinduskich  niewielkie  miał  oparcie,  uznał  losy  Bhagawapuru  i  Holkara  za
przesądzone.  W  mieście  zaczęto  się  spodziewać  ostatecznego  natarcia.  Ludzie  pragnęli
kapitulacji. Pod nieobecność Korkorana żołnierze książęcy zdradzali gotowość do wzniecenia
rewolty i wydania stolicy Barclayowi.

Aż  wreszcie  pewnego  wieczora  Anglicy  ukończyli  kopanie  okopów  i  ustawili  baterie  na

pozycjach. Wówczas nastąpiło tak gwałtowne działobicie do bramy miasta od strony rzeki, że
w końcu mur  runął,  a  Szeroka  wyrwa  dała  napastnikom  przejście.  Wtedy  to  książę  Holkar,
któremu jeszcze rana doskwierała, odbył w obecności córki naradę z Korkoranem.

–  Wszelka  nadzieja  stracona,  przyjacielu  –  powiedział  książę.  –  Wyłom  jest  długi  na

piętnaście kroków i dzisiejszej nocy lub dnia jutrzejszego nastąpi natarcie. Cóż więc robić?

– Dalibóg! – zawołał Korkoran – są jedynie trzy wyjścia: albo poddać się...
Tu książę Holkar wstrząsnął się ze zgrozą.
– Dobrze – mówił dalej Bretończyk – widzę, że Wasza Wysokość za nic nie zechce zostać

angielskim  jeńcem.  A  tymczasem  Kompania  Indyjska  składa  się  z  filantropów,  którzy  z
wielką ochotą daliby Waszej Wysokości trzy lub cztery tysiące franków renty, ażebyś książę
mógł w spokoju dożyć końca.

background image

71

– Prędzej umrę – odparł Holkar.
– Święte słowa, Wasza Wysokość, to niegodne wyjście. A zatem razem z Sitą wsiądziemy

w  nocy  na  «Syna  Burzy»,  zabierając  klejnoty,  złoto  i  wszelkie  kosztowności,  jakie  Wasza
Książęca  Mość  posiadasz,  popłyniemy  w  dół  rzeki  i  przebywszy  Ocean  Indyjski,  zanim
Anglicy  się  spostrzegą,  będziemy  w  Egipcie.  W  Aleksandrii  Wasza  Wysokość  wsiądzie  na
parostatek  „Oxus”,  którego  kapitanem  jest  mój  przyjaciel  Antoni  Kerhoel.  „Oxus”  odbywa
rejsy z Aleksandrii do Marsylii...

– Mam więc odjechać z Sitą? – przerwał Holkar. – Kapitanie, tobie powierzę moją córkę, a

nic  na  świecie  nie  jest  mi  równie  drogie.  Ja  zostanę...  Ostatni  Raghuida  będzie  pogrzebany
pod  gruzami  swej  stolicy.  Umrę,  jak  Tipu  Sahib,  z  bronią  w  ręku,  lecz  nie  splamię  się
ucieczką.

–  Otóż  to!  –  wykrzyknął  Korkoran.  –  Tegom  tylko  czekał!  A  zatem  tu  zostaniemy  i

zgotujemy Anglikom takie przyjęcie, że żaden z nich nie będzie w stanie wrócić do Londynu,
żeby o tym rozpowiadać rozmaitym głupkom w swej ojczyźnie. Lecz wszelkiego niepokoju
pozbędziemy  się  dopiero  wówczas,  gdy  Sita  w  towarzystwie  Alego  znajdzie  się  na  moim
dwumasztowcu. Na wypadek nieszczęścia przynajmniej ona będzie bezpieczna.

– Czy sądzisz pan, kapitanie – odezwała się Sita wzruszona – że ja zechcę żyć bez ojca i...
Chciała dodać: ,,I bez pana", lecz urwała, a po chwili rzekła: – Albo zginiemy razem, albo

razem zwyciężymy.

 – Do kroćset! – zawołał kapitan. – Anglicy będą musieli dzielnie się trzymać.
Po czym wyszedł, ażeby udać się do wyłomu. Wówczas zjawił się jakiś sipaj i chciał z nim

mówić.

– Ktoś ty? – zapytał Bretończyk. – Jak się nazywasz?
– Berar.
– Kto cię przysłał?
– Sugriwa.
– Dowód?
– Oto pierścień.
– Co mówi Sugriwa?
– Przysyła Waszej dostojności pismo. Korkoran otworzył list i przeczytał:

Wielce Szanowny Kapitanie! List ów zostaje doręczony Waszej Wysokości przez Berara, na

którego  można  się  zdać  bez  obawy;  podobnie  jak  Wasza  Wysokość,  nie  darzy  Anglików
sympatią...  Jutro  o  godzinie  piątej  z  rana  nieprzyjaciel  przypuści  szturm.  Podsłuchałem
rozmowę pułkownika Barclaya z porucznikiem Robartsem. Żaden z nich nie spodziewał się, że
mogę być tak blisko... Z Bengalu nadeszły nowiny wielkiej wagi. Sipaje z garnizonu w Merath,
chwyciwszy  za  broń,  zaatakowali  oficerów  europejskich,  po  czym  udali  się  do  Delhi  i  tam
obwołali  ostatniego  Wielkiego  Mogoła. 

22

  Około  sześciuset  Anglików  zostało

wymordowanych.  Skutkiem  owych  wieści  Barclay  postanowił  wszystko  postawić  na  jedną
kartę, byle tylko natarcie się powiodło. Gubernator Bombaju polecił mu skończyć z Holkarem
za wszelką cenę i wracać. Gdyby jutrzejszy szturm nie odniósł skutku, ma nastąpić odwrót. Ja
ze swej strony robiłem, co w mojej mocy. Zabiałem papiery ze stołu pułkownika Barclaya i
dałem  je  przeczytać  pięciu  moim  przyjaciołom  sipajom,  którzy  rozsiali  wieści  po  całym
obozie. Wasza Wysokość sam osądzi skutki. Żałuję, że nie jestem przy wyłomie razem z Waszą
Wysokością,  lecz  większą  przysługę  oddam  księciu  pozostając  w  obozie.  Niech  Wasza
Wysokość nie traci nadziei i będzie gotowy na wszystko.

Sugriwa

                                                          

22

 Wielki Mogoł – tytuł najwyższego władcy Indii.

background image

72

Korkoran obrzucił wysłannika zdziwionym spójrzeniem.
– Jakżeś się przedostał przez linię frontu? – zapytał nieufnie.
– Czy to ważne, skoro tu jestem? – odparł Hindus.
– Dlaczegoś opuścił Anglików? Czyżby ci źle płacili?
– O, nie! płacą mi hojnie.
– Czyż więc źle cię karmili?
– Sam się karmię i sam kupuję sobie ryż, ażeby był nie tknięty żadną nieczystą ręką.
– Czyżby znęcano się nad tobą? A możeś był znieważony?
Sipaj obnażył biodra ukazując straszliwe blizny.
–  Ach!  pojmuję!  –  zawołał  Korkoran.  –  To  kot  o  dziewięciu  ogonach  tak  cię  podrapał.

Byłeś więc biczowany?

–  Pięćdziesiąt  razów  mi  wymierzyli  –  odparł  sipaj.  –  Przy  dwudziestym  piątym  padłem

zemdlony, lecz nie przestali bić. Trzy miesiące spędziłem w lazarecie i wyszedłem stamtąd
przed pięcioma tygodniami.

– A któż to cię biczował? – zapytał jeszcze kapitan.
–  Porucznik  Robarts.  Lecz  biorę  go  na  siebie.  Wespół  z  Sugriwą  nie  opuszczamy  go  na

chwilę.

„No, no, pan porucznik jest pod dobrą strażą" – pomyślał Korkoran, głośno zaś dodał: –

Co robi Sugriwa w obozie Anglików? Czy jest wolny?

– Sugriwa – odparł sipaj – wyśliznął im się z rąk. Kiedy został wzięty do niewoli, Robarts

poznał go i chciał powiesić. Lecz podczas gdy rada wojenna się zbierała, Sugriwą wszedł w
porozumienie z sipajem, któremu poruczono nie spuszczać go z oka, i żołnierz pozwolił mu
się  wymknąć  uciekając  razem  z  nim.  Wystaw  sobie,  Wasza  Dostojność,  gniew  porucznika.
Gotów  był  wszystkich  rozstrzelać;  szczęściem  pułkownik  Barclay  go  ułagodził.  Sugriwą
powrócił tegoż dnia wieczorem w przebraniu fakira i dał się rozpoznać sipajom, lecz żaden go
nie wyda. Gdyby zaś Anglicy chcieli go powiesić, wybuchnie bunt.

–  Tak  więc  sprawy  mają  się  nie  najgorzej  –  powiedział  Korkoran,  po  czym  udał  się  na

zamek, podzielić się z Holkarem pomyślnymi nowinami. Co uczyniwszy, wrócił na wały.

Wówczas ujrzał w ciemnościach jakiś cień, który w głębi fosy przemykał się przez wyłom.

To  sipaj  Berar  wracał  do  obozu  Anglików.  Dał  on  tajemniczy  znak  sipajowi,  który  stał  na
warcie, i przeszedł bez, przeszkód.

,,Trzeba przyznać – rzekł do siebie Korkoran – że pułkownik Barclay nieco dziwnych ma

żołnierzy. Nie darmo biorą żołd!"

background image

73

XVII. OSTATECZNE PRZEZNACZENIE

PORUCZNIKA ROBARTSA

Z DWUDZIESTEGO PIĄTEGO

PUŁKU HUZARÓW

 Nic nie zakłócało nocnego wypoczynku. Gotując się do jutrzejszego natarcia obie strony

pragnęły wytchnąć w niezmąconej ciszy. Czujki nieprzyjacielskich  wojsk  stały  w  tak  małej
odległości, że bez trudu mogły nawiązać rozmowę. Rzekłbyś, wszystko tchnęło tu spokojem.

Lecz  w  tej  części  obozu  angielskiego,  gdzie  rozłożyli  się  sipaje,  padały  hasła  rzucane

półgłosem,  ażeby  nie  dotarły  uszu  oficerów  europejskich.  Pod  płótna  namiotów  wślizgiwał
się Sugriwa i wszędzie przynosił tajemne rozkazy.

W  końcu  nastał  dzień,  a  wówczas  pojedynczy  strzał  armatni  dał  sygnał  do  natarcia  i

pierwsza kolumna angielskiego wojska z nastawionymi bagnetami rzuciła się w wyłom.

W  tejże  chwili  z  frontu  i  z  flanków  grad  kul  posypał  się  na  wroga.  Sześć  dział  plując

kartaczami  zrobiło  szeroki  wyłom  w  szeregach  angielskich.  Nieoczekiwanie  pod  nogami
żołnierzy nastąpił wybuch. To Korkoran ukrył był rząd pocisków na dnie fosy. W mgnieniu
oka połowa kolumny została zgładzona.

Pozostali przy życiu co prędzej opuścili wyłom schodząc do okopu.
Korkoran, który dowodził batalionem w wyłomie, nie umiał powstrzymać uśmiechu na ów

widok. Żołnierze Holkara nie ponieśli prawie żadnych strat, a dotychczasowy przebieg walki
dodał  im  animuszu  i  odwagi.  Sam  zaś  kapitan  stał  w  wyłomie  spokojny,  uśmiechnięty  i
baczny  na  wszystko.  Nie  przeceniając  pierwszego  zwycięstwa  z  ufnością  czekał  na  nowe
uderzenie. Książę Holkar, pełen zapału, nie odstępował Korkorana, a za ich plecami, z miną
godną i radosną zarazem, przechadzała się Luiza, nie trwożąc nikogo dzięki temu, że kapitan
dawno  już  jej  narzucił  surowe  rygory.  Ponadto  bystre  zwierzę,  które  w  lot  odgadywało  i
uprzedzało wszelkie życzenia swego pana, budziło zabobonny szacunek wśród Holkarowego
wojska.

Cały kwadrans upłynął na oczekiwaniu.
– Czyżby zaniechali natarcia? – spytał książę Holkar.
– O nie – odparł Korkoran – lecz ta cisza mnie niepokoi. Luizo!
Na  ten  zew  tygrysica  nadstawiła  uszu,  jak  gdyby  chciała  dokładnie  zrozumieć  rozkaz

kapitana.

– Chciałbym wiedzieć, moja droga – rzekł Korkoran – co też się dzieje w okopach. Musisz

przynieść–  mi  nowiny...  Zejdziesz  do  rowu,  ujmiesz  delikatnie  między  obie  szczęki
pierwszego  z  brzegu  Anglika,  najlepiej  oficera,  i  przyniesiesz  mi  go.  Lecz  winnaś  działać
ostrożnie, szybko i dyskretnie!

Całej  tej  przemowie  towarzyszyły  bardzo  wymowne  gesty,  a  tygrysica  schylała  łeb  po

każdym zdaniu, jakby chciała powiedzieć, że rozumie, w czym rzecz. Pomknęła jak strzała i
przesadziwszy wyłom jednym susem, znalazła się w rowie. Drugi skok – i była na stoku, a w
parę  sekund  później  w  okopie,  gdzie  Anglicy,  na  nowo  zgrupowani,  gotowali  się  do
powtórnego szturmu.

background image

74

Pierwszym, który tygrysicy wpadł pod rękę, a raczej pod łapę, był dzielny James Stephens

z  Cartridge–House  w  hrabstwie  Durham,  porucznik  dwudziestego  piątego  pułku  wojsk
liniowych. Pacnęła go łapą i natychmiast biedak się przewrócił. Raz jeden kłapnęła zębami, i
ująwszy go pomiędzy szczęki, puściła się biegiem w stronę wyłomu.

Wszystko  to  stało  się  tak  szybko  i  tak  niespodziewanie,  że  nikt  nie  zdążył  temu

przeszkodzić i tygrysica przesadziła wyłom, po czym złożyła zdobycz u stóp kapitana.

Pech chciał, że Luiza nazbyt się śpieszyła z obawy, że zdobycz może jej się wymknąć, i za

mocno ścisnęła w pasie niefortunnego  dżentelmena,  a  jej  zęby  przeniknęły  aż  do  płuc.  Tak
więc w momencie  gdy położyła  go na ziemi, porucznik James  Stephens  z  Cartridge–House
już nie żył.

– Biedaczysko – powiedział Korkoran. – Luiza nie jest znawcą anatomii i nie spostrzegła,

że ściska go za silnie. Spróbujmy zatem jeszcze raz. Obeszłaś się z tym Anglikiem, jakby to
był dobrze usmażony befsztyk, a nie dżentelmen. Winnaś była przynieść go żywego. Ruszaj
no z powrotem i tym razem lepiej mi się spisz!

Tygrysica  zdawała  się  doskonale  rozumieć  wymówkę,  bo  pobiegła  chyląc  łeb,  jakby

zawstydzona popełnioną niezręcznością.

Tym razem niosła dżentelmena tak ostrożnie, że prawie wcale nie doznał szwanku od jej

zębów  i  pazurów.  I  zapewne  byłaby  go  oddała  kapitanowi  zdrowym  i  całym,  gdyby  nie
Anglicy,  którzy  wiedzeni  niefortunną  myślą  dali  ognia  do  tygrysa.  Jedna  z  kul
przeznaczonych dla Luizy zagłębiła się na dwa cale w mózgu dżentelmena, co położyło kres
jego życiu i jego nieszczęściom, jeśli rzecz .oczywista był nieszczęśliwy.

Ta ponowna próba przekonała Korkorana, że nie sposób zdobyć dokładnych wiadomości o

ruchach  nieprzyjaciela.  Lecz  wkrótce  z  drugiego  krańca  okopów  doszła  go  wrzawa.  Około
dwustu  Anglików  wdarło  się  na  mury  po  drabinach  i  wtargnęło  do  miasta.  Już  żołnierze
Holkara uciekali przed napastnikami, rzucając broń.

– Niech Wasza Wysokość zostanie w wyłomie – rzekł Korkoran do Holkara – ja zaś wyjdę

wrogowi  naprzeciw.  Lecz  jeśli  damy  nieprzyjacielowi  sforsować  przejście  –  wszystko
stracone. Zostanie nam tylko śmierć!

Zaraz  też  wziął  ze  sobą  jeden  z  batalionów  broniących  wyłomu  i  ruszył  naprzeciw

Anglikom,  którzy  wdarli  się  na  mury.  Przede  wszystkim  rozkazał  zwalić  drabiny  do  fosy,
ażeby  nieprzyjaciel  nie  mógł  pośpieszyć  z  pomocą  swym  żołnierzom.  Potem  wprowadził
batalion  w  ulicę  i  kazał  ją  zabarykadować,  dzięki  czemu  stała  się  ślepa  i  nie  do  przebycia.
Szczęściem była to uliczka tak wąska, iż w kilka chwil pracę ukończono. A wówczas kapitan
zaczął  napierać  na  żołnierzy  angielskich  w  taki  sposób,  że  zmuszeni  byli  wycofać  się  w
uliczkę. Na jej krańcu  Korkoran ustawił trzy działa polowe, które kazał nabić kartaczami, i
wezwał Anglików do złożenia broni.

Nieprzyjaciel  usiłował  otworzyć  sobie  przejście  bagnetami,  lecz  Korkoran  przyjął  go

ogniem kartaczowym i w parę chwil ulica pokryła się ciałami zabitych i rannych.

Podczas  gdy  ponownie  ładowano  działa,  Korkoran  po  raz  drugi  wezwał  Anglików  do

złożenia broni. Tym razem zmuszeni byli usłuchać. Z dwustu Anglików, którzy wdarli się do
Bhagawapuru, ledwie osiemdziesięciu zostało przy życiu.

Lecz  Korkoran  nie  zdążył  nacieszyć  się  zwycięstwem,  posłyszał  bowiem  krzyki  i  jęki,

które  napełniły  go  przeczuciem  katastrofy.  Kiedy  co  prędzej  wracał  do  wyłomu,  chyba  ze
trzystu uciekinierów zastąpiło mu drogę.

– Stać! – krzyknął strasznym głosem. – Dokąd biegniecie?
–  Ratuj  się,  kto  może,  kapitanie!  –  zawołał  ktoś  spośród  zbiegów.  –  Książę  Holkar

śmiertelnie ranny! Anglicy sforsowali wyłom!

–  Ach  tak,  nędzniku,  ratuj  się,  kto  może!  –  wykrzyknął  Korkoran.  –  Albo  natychmiast

zwrócisz się twarzą do nieprzyjaciela, albo palnę w łeb tobie i wszystkim innym tchórzom.

W  obliczu  gniewu  Bretończyka  nieszczęsnemu  Hindusowi  zabrakło  odwagi  i  wrócił  do

background image

75

wyłomu, aby stawić czoło napastnikom. Reszta żołnierzy, kierowana raczej wielkim strachem
niż bardziej szlachetnymi uczuciami, poszła za jego przykładem.

Wiadomość  była  zresztą  aż  nadto  prawdziwa.  Złożony  z  Anglików  i  sipajów  oddział

nieprzyjacielski przypuścił ponowny szturm i jakkolwiek książę Holkar bił się dzielnie, losy
walki zdawały się być przesądzone. Już zwycięzcy plądrowali domy na przedmieściu.

Holkar,  ranny  przed  dwoma  tygodniami,  otrzymał  teraz  postrzał  w  pierś  i  bliski  był

śmierci.  W  wielkim  pośpiechu  przyniesiono  dywan  i  ułożono  na  nim  księcia.  Garstka
wiernych żołnierzy zebrała się wokół niego. Chirurg hinduski tamował mu krew.

–  Przyjacielu!  –  zawołał  Holkar  na  widok  Korkorana.  –  Oto  Bhagawapur  wzięty!  Ratuj

moją ukochaną Sitę.

– Nic nie jest stracone – powiedział Korkoran. – Wasza Wysokość będzie żył, a co więcej,

odniesie zwycięstwo. Odwagi, książę, dzień dzisiejszy do nas należy!

Przy  tych  słowach  zgrupował  Hindusów  wokół  "siebie  i  zamknąwszy  wyłom,

uniemożliwił  łączność  pomiędzy  obozem  angielskim  a  kolumną,  która  wtargnęła  do
Bhagawapuru.  Następnie  posłał  w  pogoń  za  ową  kolumną  swe  najlepsze  oddziały,  sam  zaś
trzymał wyłom i oczekiwał dalszych wypadków.

Nie przeliczył się w swych nadziejach. Anglicy spostrzegli, jak są nieliczni, a że ponadto

wyjście z miasta mieli zamknięte, zdjął ich strach przed niewolą. Zawrócili więc i przebiwszy
się  poprzez  szeregi  Hindusów,  którzy  zresztą  nie  stawiali  im  żadnego  oporu,  sforsowali
przejście.! wrócili na swoje pozycje w okopach.

Lecz w tejże chwili pewien nieoczekiwany wypadek przeważył szalę zwycięstwa na stronę

Korkorana.

Za angielskimi pozycjami, nad obozem, wzniósł się z nagła gęsty obłok dymu, a w chwilę

później dała się słyszeć gwałtowna strzelanina. To sipaje pod wodzą Sugriwy podłożyli ogień
pod namioty, zaatakowali tyły pułkownika Barclaya, zaczęli strzelać do własnych oficerów,
zagwoździli działa, podpalili jaszcze. Nieład nie do opisania zapanował w całym obozie.

Widząc  to  wszystko  Korkoran  wywnioskował,  że  chwila  jest  pomyślna,  i  stanąwszy  na

czele  trzech  pułków  Holkara  przedsięwziął  wycieczkę.  Bez  munduru,  ubrany  swoim
zwyczajem na biało, dosiadł konia i z szablą w ręku natarł na nieprzyjaciela,

Lecz  pułkownik  Barclay  był  starym  żołnierzem.  Można  go  było  zaskoczyć,  nie  sposób

zniszczyć.  Zdrada  sipajów  nie  zdziwiła  go  zapewne,  bo  zgrupował  wokół  siebie  dwa  pułki
europejskie  i  w  porządku  zaczął  się  cofać.  Sam  objął  dowództwo  nad  konnicą  i  osłaniał
odwrót. Jego wyniosła i dumna postawa napawała Hindusów szacunkiem i strachem.

Korkoran, w obawie, iż los może się odwrócić, nie chciał nadużywać swego zwycięstwa.

Pół godziny jeszcze niepokoił wroga, po czym wrócił do Bhagawapuru, poleciwszy konnicy
śledzić ruchy wojsk nieprzyjacielskich.

W zamku wyczekiwał go Holkar, konający. U boku starca, trzymając jego słabnącą głowę

na kolanach, siedziała Sita.

– Czyż nie ma już nadziei? – spytał Korkoran księżniczkę.
Mówił półgłosem i Holkar bardziej odgadł, niż usłyszał pytanie.
–  Nie,  drogi  przyjacielu  –  rzekł  –  niebawem  przyjdzie  śmierć.  Jak  wszyscy  przodkowie,

ostatni  z  Raghuidów  umrze  walcząc  i  nie  będzie  oglądać  triumfu  nieprzyjaciół  w  zamku
Holkara. Lecz co się stanie z moją córką?...

– Nie kłopocz się o mnie, ojcze – rzekła Sita. – Bóg Brahma czuwa nad wszelkim swym

stworzeniem.

– Tobie powierzam moją córkę, przyjacielu – podjął starzec. – Ty jeden będziesz umiał ją

obronić. Ty jeden  chętnie otoczysz ją opieką. Bądź dla niej mężem, opiekunem i  zastąp  jej
ojca. Wiem, że cię kocha; co do ciebie zaś...

Korkoran uścisnął tylko w milczeniu dłoń starca, lecz w jego oczach księżniczka bez trudu

czytała, że jest kochana.

background image

76

Holkar kazał przywołać wyższych oficerów armii i tak do nich przemówił:
– Oto mój następca, mój syn przybrany i małżonek Sity. Jemu zostawiam moje państwo,

wy zaś winniście mu posłuszeństwo tak jak mnie samemu.

Usłuchano go natychmiast, Korkoran bowiem, dzięki swej odwadze i dzielności, w ciągu

kilku dni umiał podbić wszystkie serca.

Kiedy dzień miał się ku końcowi, dokonano ceremonii ślubnej według obrządku Brahmy, a

zaraz potem Holkar zmarł. Korkoran niezwłocznie został obwołany księciem Maratów i już
nazajutrz wyruszył w pościg za Anglikami, księżniczce  zaś  polecił,  by  oddała  ojcu  ostatnią
posługę.

Nie  pogrzebane  trupy  zaścielały  drogę,  którą  posuwała  się  armia  angielska.  Ukryci  w

dżungli sipaje dotkliwie razili ogniem tyralierskim wszystkich maruderów. Pościg trwał, gdy
nagle  za  zakrętem  drogi  Korkoran  spostrzegł  z  odległości  jakiś  dziwny  kształt  podobny  do
wisielca.

Zbliżywszy  się  zauważył,  że  wisielec  ma  czerwony  mundur  i  epolety,  a  gdy  znalazł  się

zupełnie blisko, poznał, że to John Robarts, porucznik huzarów królowej Wiktorii, dynda na
drzewie.

Odwrócił się do Sugriwy, który obok niego jechał konno, i rzekł:
– Los pozbawił cię zdobyczy, przyjacielu. Oto John Robarts powieszony!
Sugriwa uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Wasza Wysokość wie, kto go powiesił? – zapytał.
– Czyżby to ty?
– Tak, ja, dostojny kapitanie.
– Hm – mruknął Korkoran. – Czy nie dość było go zabić? Zbyt jesteś mściwy, Sugriwo.
–  Ach,  gdybym  mógł  przedłużyć  jego  cierpienia!  –  westchnął  Hindus.  –  Niestety,

musieliśmy się spieszyć, Berar i ja. Krok w krok chodziliśmy za nim przez całą ubiegłą noc.
Było  nas  pięciu.  Strzałem  karabinowym  Berar  zabił  jego  konia.  Robarts  upadł  na  ziemię.
Złamał nogę, toteż pojmaliśmy go z łatwością. Wystrzelił z rewolweru, lecz nie zabił nikogo,
tylko ranił jednego z naszych towarzyszy. Skrępowałem mu ręce na plecach, po czym Berar
ściągnął mu mundur i wymierzył pięćdziesiąt batów, a więc nie mniej i nie więcej, niż sam
był otrzymał z rozkazu owego dżentelmena.

– Do kaduka! – wykrzyknął Korkoran. – Dobrą macie pamięć. A co na to ów dżentelmen?
–  Nic.  Wodził  tylko  wzrokiem  tak  strasznym,  jakby  chciał  nas  wszystkich  pożreć,  lecz

nawet ust nie otworzył.

– Coście zrobili potem?
– Skoro Berar wymierzył mu cięgi, mnie przypadło go powiesić. Kiedy umarł, wróciliśmy

do Bhagawapuru.

– Do kroćset! – zawołał Korkoran, który był trochę filozofem – napisano przecie, że „kto

mieczem  wojuje,  ten  od  miecza  ginie".  Żal  mi  tego  Robartsa,  lecz  nie  był  to  człowiek
szlachetnego charakteru. O mały włos dzięki niemu dostałbym kulkę w łeb. Niech pogrzebią
go, jak się należy, i nie mówmy o tym więcej.

background image

77

XVIII. W JAKI SPOSÓB

DYWIDENDA KOMPANII INDYJSKIEJ

ZOSTAŁA SPROWADZONA DO ZERA

NA SKUTEK PRZEMYŚLNOŚCI KORKORANA

Tymczasem  pułkownik  Barclay,  jakkolwiek  energicznie  ścigany  przez  zwycięskich

Maratów,  nie  chciał,  ażeby  odwrót  jego  armii  zmienił  się  w  ucieczkę.  Tak  więc  cofał  się
powoli i wciąż stawiał czoło przeciwnikom, aż wreszcie znalazł schronienie w fortecy, która
należała do jego przyjaciela Rao i wznosiła się nad rzeką Narbadą. Niewielka armia Barclaya
liczyła obecnie tylko trzy pułki europejskie, co się bowiem tyczy sipajów, to albo uciekli, albo
opowiedzieli  się  po  stronie  Korkorana.  W  tym  miejscu  Narbadą  tworzyła  kolano,  jak
Sekwana  między  mostem  Zgody  i  Saint–Denis,  i  z  dwóch  stron  okalała  położoną  na
wzniesieniu twierdzę. Liczne działa armatnie broniły warowni.

Kiedy kapitan zbadał podejście do fortecy i już miał dać rozkaz sypania okopów, stawił się

przed nim angielski oficer, parlamentariusz.

Wciąż  żądny  zemsty  Sugriwa  domagał  się  dla  niego  śmierci,  lecz  Korkoran  kazał  sobie

przyprowadzić Anglika.

Ów  przedstawił  się  wyniośle.  Był  to  sławny  rotmistrz  Bangor,  który  odznaczył  się  w

wojnie przeciwko Sikhom, kiedy to odniósłszy zwycięstwo z zimną krwią kazał rozstrzelać
wszystkich  swoich  jeńców.  Za  ten  chwalebny  postępek  Kompania  Indyjska  nagrodziła  go
awansem i sumą dwudziestu tysięcy rupii.

Korkoran przyjął go ze zwykłą sobie uprzejmością.
– Pułkownik Barclay – powiedział Anglik – przysyła mnie do pana z propozycją pokoju.
–  Znakomicie  –  odparł  Korkoran  –  pokój  to  rzecz  piękna,  zwłaszcza  gdy  warunki  są

korzystne.

– Nasze warunki – odparł Bangor – przewyższają pańskie najśmielsze oczekiwania.
Na taką przemowę Bretończyk się uśmiechnął.
–  Pułkownik  Barclay  –  mówił  dalej  Bangor  –  darowuje  życie  i  wolność  panu  i  pańskim

towarzyszom europejskim, jeżeli ich pan posiadasz, oraz nie będzie miał  nic  przeciw  temu,
ażebyście zabrali ze sobą tabor i pieniądze w sumie nie przekraczającej stu tysięcy rupii...

– Ohoho! – zawołał Korkoran – pan pułkownik, jak widzę, ma dobre serce. A jakiż jego

wniosek?

–  Wniosek  jest  ten  –  rzekł  Bangor  –  iż  pan  pułkownik  zechce  zapomnieć,  żeś  pan,

obywatel neutralnego i przychylnego nam narodu, dopuścił się pogwałcenia prawa ludzkiego
wojując  przeciwko  Kompanii  Indyjskiej,  w  zamian  za  co,  nim  pan  odejdziesz,  zechcesz
przekazać oddziałom angielskim klucze Bhagawapuru.

– To wszystko? – spytał Korkoran.
– Zapomniałbym o jednym z podstawowych warunków – odparł Anglik. – Otóż pułkownik

Barclay domaga się, ażebyś pan przekazał do jego rąk oswojoną tygrysicę, którą pan wszędzie
ze sobą prowadzasz. Wypchamy ją przyzwoicie i będzie ozdobą British Museum.

Na  te  słowa  Korkoran  zwrócił  się  do  Luizy,  która  w  milczeniu  przysłuchiwała  się

background image

78

rozmowie.

– Luizo, moja droga – rzekł – słyszysz ty, co ten hultaj mówi? Chce cię wypchać.
Przy słowie ,,wypchać" Luiza wydała ryk, który Bangora przeniknął dreszczem do szpiku

kości.

– Zapewne – dorzucił Korkoran – chcielibyście, panowie, przedtem ją zastrzelić?
Anglik zdołał tylko przytaknąć gestem, gdyż na słowo ,,zastrzelić" tygrysica podskoczyła,

jakby rażona trzema kulami w serce. Popatrzyła na Bangora takim wzrokiem, że zwątpił, czy
kiedykolwiek jeszcze zje befsztyk, i strach go ogarnął, by sam nie stał się befsztykiem.

–  Nie  zapominaj  pan  –  rzekł  z  niepewną  miną  –  że  przybywam  jako  parlamentariusz.

Prawo ludzkie...

–  Prawo  ludzkie  –  odparł  Korkoran  –  a  prawo  tygrysie  to  nie  to  samo.  I  jeżeli  pan  nie

przestaniesz drażnić Luizy swoim British Museum i zamiłowaniem do wypychania, to w trzy
minuty gotowa przekazać pański szkielet do Tigrish Museum.

– Anglia pomści moją śmierć – rzekł Bangor z wyższością – lord Palmerston zaś...
– Obawiam się – przerwał Korkoran – że lord Palmerston obchodzi Luizę nie więcej niż

zeszłoroczny  śnieg.  Lecz  nie  odbiegajmy  od  tematu:  wracaj  pan  do  pułkownika  Barclaya  i
powiedz mu, że znam jego położenie, że fanfaronada na nic się nie zda, że żywności starczy
mu najwyżej na osiem dni, że wiadomo mi, iż jego trzy pułki europejskie liczą teraz zaledwie
tysiąc  siedmiuset  ludzi,  że  Narbadę  zamyka  mój  dwumasztowiec  „Syn  Burzy”,  zbrojny  w
dwadzieścia  sześć  ciężkich  dział,  że  nie  zdołacie  przebić  się  przez  nasze  szeregi  i  że  jeżeli
pułkownik Barclay będzie dłużej zwlekał, przyjdzie mu zdać się  na naszą łaskę, a wówczas
nie ręczę za życie żadnego z moich jeńców.

– Jestem upoważniony – rzekł Bangor tonem poufnym – do zaproponowania panu nawet

miliona rupii, bylebyś tylko zechciał odjechać razem z córką Holkara i pozostawić Maratów
ich losowi.

–  Jeżeli zaś  pan  –  odparł  Korkoran  –  jeszcze  minutę  dłużej  będziesz  mnie  namawiał  do

zdrady,  każę  całkiem  zwyczajnie  wbić  cię  na  pal.  Przekaż  pan  pułkownikowi  ukłony  ode
mnie i powiedz, iż za godzinę będę go oczekiwał na brzegu rzeki, gotów wejść w układy. Po
tym terminie będziemy rozmawiać jak zwycięzca ze zwyciężonym.

Bangor, zmuszony zadowolić się tą propozycją, wrócił do Anglików.
Na wiadomość, że Korkoran wie o wszystkim, Barclay złagodniał. Te bezczelne warunki

stawiał bowiem po to, aby zamaskować swoje groźne położenie. Zgodził się na proponowane
spotkanie i wyszedł o sto kroków przed twierdzę naprzeciw zwycięzcy.

Bretończyk wyciągnął do niego rękę i powiedział:
–  Widzisz  pan  sam,  pułkowniku,  że  nie  należało  wchodzić  ze  mną  w  zwadę.  Lecz  błąd

zawsze można naprawić.

–  Zatem  przyjmujesz  pan  moje  warunki!  –  odparł  Barclay  z  radością.  –  Byłem  tego

pewien. Bo w gruncie rzeczy, czego pan się możesz spodziewać po tej hołocie, która zdolna
jest  opuścić  pana  wobec  pierwszej  porażki?  A  skądinąd  milion  rupii  to  ładna  suma.  Nie
znajduje  się  jej  na  ulicy.  I  oto  masz  pan  gotową  fortunę,  a  jeżeli  zechcesz,  mogę  ci
powiedzieć, że najkorzystniej ją umieścisz w domu bankowym White Brown Co w Kalkucie.
To pewna firma. Na bawełnie zrobiła dwadzieścia milionów. Dadzą panu piętnaście procent
od  pańskiego  kapitału.  Kiedy  Bhagawapur  zostanie  wzięty,  u  nich  właśnie  myślę  umieścić
swoją część łupu.

Na to Korkoran śmiejąc się odpowiedział:
–  Ach,  więc  to  u  nich  myślisz  pan  umieścić...  Indyk  też  myślał,  drogi  pułkowniku,  nie

zapominaj  pan.  Krótko  mówiąc,  proponuję  panu  dokładnie  to  samo,  coś  mi  pan
zaproponował. Innymi słowy, pozwalam panu wycofać się z bronią i taborem. Ponadto uznasz
pan niepodległość królestwa Holkara i będziesz żył w pokoju z jego następcą.

– Więc Holkar nie żyje?! – zawołał Barclay zdziwiony.

background image

79

– Bez wątpienia. Nie wiedziałeś pan o tym?
– Kto zaś jest jego następcą?
–  Ja,  pułkowniku.  Mnie  to  od  wczoraj  nazywają  Korkoranem–Sahibem  lub,  jeśli  pan

wolisz,  Jego  Wysokością  Korkoranem.  Szybko  awansuję,  nieprawdaż?  Kiedym  przed
pięcioma  miesiącami  razem  z  Luizą  opuszczał  Marsylię,  ani  mi  do  głowy  nie  przyszło,  że
zostanę królem Maratów. Lecz widocznie Opatrzność życzy sobie,  abym budował szczęście
bliźnich i nosił koronę.

– Mówmy otwarcie – rzekł Barclay. – Jesteś pan Francuzem i winieneś wiedzieć, czym jest

Anglia i jej potęga. Nie spodziewasz się pan zapewne, jak większość tych smagłolicych, że
Brahma  i  Wisznu  zejdą  z  nieba,  aby  strącić  do  morza  Anglików.  Wiesz  pan  doskonale,  że
tysiąc  siedmiuset  żołnierzy  europejskich,  którzy  mi  zostali,  ma  za  sobą  wszechpotężną
Kompanię Indyjską z siedzibą w Londynie i że ta Kompania w razie potrzeby może przysłać
do Kalkuty sto, dwieście, trzysta, sześćset tysięcy ludzi. Jakkolwiek muszę przyznać, że jesteś
pan  odważny  i  że  nigdy  nie  zdarzyło  nam  się  spotkać  tak  nieulękłego  przeciwnika,  pańska
zguba będzie niechybna. Lecz po cóż miałbyś pan ginąć? Bądź pan królem, jeśli masz ochotę,
rządź, zawiaduj, ustanawiaj prawa. Nie uczynimy ci nic złego, przeciwnie, będziemy służyć
pomocą. Zobowiązuję się do tego w imieniu Kompanii. Pańscy wrogowie staną się naszymi
wrogami, a nasi żołnierze będą na pana usługi.

–  Wielkie  dzięki  –  odparł  Korkoran.  –  Co  do  mnie,  to  nie  boję  się  nikogo,  a  pańscy

żołnierze na nic mi się nie przydadzą.

– Zastanów się pan. Zawsze dobrze jest na kogoś liczyć, w szczególności zaś na Kompanię

Indyjską.

Kilka chwil upłynęło, zanim Korkoran odpowiedział:
– Słowem, za jaką cenę proponujesz mi pan to przymierze? Bo przecież u was nie ma nic

za darmo.

–  Stawiam  jedynie  dwa  warunki  –  odparł  Anglik.  –  Po  pierwsze  będziesz  mi  pan  płacił

dwadzieścia milionów rupii na rok...

– Przyjacielu – przerwał mu  Korkoran  –  masz  pan  jedną  wadę,  tę  mianowicie,  że  wciąż

mówisz o pieniądzach. Znałem w Saint–Malo pewnego komornika, był do pana podobny jak
dwie krople wody. Wysoki, chudy, ponury, przykry, odzywał się do ludzi tylko po to, ażeby
opróżniać im sakiewki.

–  Mój  panie  –  odparł  mu  Barclay  z  miną  godną  i  urażoną  –  komornik,  o  którym  pan

mówisz, nie miał za sobą całej Anglii.

–  Tam  do  kata!  Jeżeli  za  panem  stoi  cała  Anglia,  to  za  nim  stała  cała  Francja,  w

szczególności zaś żandarmeria francuska, którą się otaczał niby aureolą. Kilkakroć słyszałem
go  w  sądzie,  jak  wołał:  ,,Cisza!”,  głosem  tak  potężnym  i  władczym,  że  w  pierwszej  chwili
mógłbyś go pan wziąć za cesarza Karola Wielkiego...

Tu Barclay się zniecierpliwił.
–  Mój  panie  –  rzekł  –  zostawmy,  jeśli  łaska,  pańskie  historyjki  o  Saint–Malo,  cesarzu

Karolu  Wielkim  i  komornikach.  Albo  pan  chcesz  płacić  Kompanii  daninę  w  wysokości
dwudziestu milionów rupii na rok, albo nie.

–  A  skąd  wezmę  na  to,  żeby  ją  zapłacić?  –  odparł  Korkoran.  –  Moje  oszczędności,

wyjąwszy „Syna Burzy”, zmieściłyby się w jednej dłoni.

– A któż mówi o pana teraźniejszych oszczędnościach? Podwój pan, potrój podatki. Lud

będzie płacił.

– A jeżeli bunt podniesie? Jeśli nie zechce płacić?
– Wówczas pośpieszymy panu z pomocą.
– Rzecz warta jest zastanowienia – odparł Korkoran.
W istocie zdążył się już zastanowić, a raczej nie potrzebował się zastanawiać wcale, lecz

chciał, żeby Anglik odkrył przed nim karty.

background image

80

– Jakiż jest drugi warunek? – zapytał.
Pułkownik niby to się zawahał, po czym niewymuszoną miną rzekł:
– Niech pan posłucha, drogi panie. Darzę pana zaufaniem, tak, zaufaniem bezwzględnym,

na  co  mogę  przysiąc,  i  gdyby  to  zależało  jedynie  ode  mnie...  Lecz  Kompania  zechce  mieć
rękojmię,  którą  mógłby  być  na  przykład  oficer  angielski  rezydujący  gdzieś  blisko  pana.
Stałby się pańskim przyjacielem i...

–  I  czuwałby  nad  wszelkimi  moimi  posunięciami,  i  zdawał  z  nich  sprawę  generalnemu

gubernatorowi. Czy tak? – mówił Korkoran uśmiechając się. – Ów przyjaciel czyhałby tylko
na  stosowną  chwilę,  ażeby  mi  kark  ukręcić,  tak  jak  to  było  z  Holkarem.  Według  pana  to
przyjaciel, według mnie szpieg...

– Mój panie! —zawołał Barclay.
–  Nie  gniewaj  się  pan.  Jestem  dobrym  marynarzem,  za  to  maniery  mam  nie  najlepsze.

Lubię  nazywać  rzeczy  po  imieniu...  Krótko  mówiąc,  nie  potrzebuję  od  pana  niczego.  Ja
zachowam swoje rupie, a pan swego szpiega, przepraszam, przyjaciela.

– Mój panie – rzekł Barclay – na układy nie jest jeszcze za późno. Widzę, że zaślepiło cię

pierwsze  powodzenie,  lecz  nie  sądzisz  pan,  mam  nadzieję,  iż  zdołasz  stawić  opór  całej
Anglii? Lepiej zawrzyjmy zgodę, wierz mi pan...

Nie  skończył  jeszcze  mówić,  gdy  jeźdźcy  Holkarowi  przyprowadzili  kuriera  niosącego

pismo z obozu Anglików. Korkoran złamał pieczęć i przeczytał na głos, co następuje:

Lord Henryk Braddock, gubernator generalny Hindustanu, do pułkownika Barclaya

Uwiadomią się pułkownika Barclaya, że bunt sipajów ogarnął właśnie królestwo Oude. W

Luknowie obwołano syna ostatniego króla, dziecko dziesięcioletnie. Matka jego jest regentką:
Sir Henryk Lawrence jest oblegany w swej  warowni.  Pożoga  rewolty  ogarnęła  prawie  całą
dolinę  Gangesu.  Za  wszelką  cenę  należy  zawrzeć  pokój  z  Holkarem  i  połączyć  się  z  sir
Henrykiem Lawrence. Stare porachunki wyrównamy kiedy indziej.

Podpisano:

Lord Henryk Braddock

Barclay osłupiał. Wyciągnął rękę po list.
–  Proszę  bardzo  –  rzekł  Korkoran.  –  Zapewne  lepiej  ode  mnie  znasz  pan  podpis  lorda

Henryka Braddocka.

Pułkownik  długo  wpatrywał  się  w  pismo.  Groźne  położenie  jego  współziomków

wstrząsnęło  nim  bardziej  niż  niebezpieczeństwo,  w  jakim  on  sam  się  znalazł.  Widział,  jak
skutkiem wysiłków sipajów potęga angielska w Indiach wali się w ciągu kilku dni, i rozpacz
ogarniała go na myśl, że nie zdoła temu zaradzić. Wreszcie po długim milczeniu zwrócił się w
stronę Korkorana i powiedział:

– Nie mogę już nic ukrywać. Jeżeli pan przystajesz, to pokój jest zawarty Mam tylko jedną

prośbę: abyś pan pozwolił nam spokojnie się wycofać.

– Przystaję.
– Co się zaś tyczy wydatków wojennych...
–  To  pan  je  pokryjesz  –  przerwał  szorstko  Korkoran.  –  Wiem  dobrze,  jak  ciężko  jest

wydawać  własne  pieniądze,  kiedy  miało  się  nadzieję  zgarnąć  cudze.  Lecz  możesz  się  pan
wypłacić  obcinając  dywidendę  akcjonariuszy  wielce  dostojnej,  wielce  potężnej  i  wielce
sławnej Kompanii Indyjskiej. Gdyby zaś zmniejszenie dywidendy było dla pana zbyt przykre,
możesz pan  rozdzielić  pewną  część  kapitału.  Jest  to  zwyczaj  powszechnie  stosowany  przez
wiele najznakomitszych kompanii francuskich i angielskich.

– Jesteś pan potężny. – rzekł Barclay. – Niech się dzieje pańska wola, nie zaś moja. Czy

background image

81

mamy wzmiankować w układzie, że Kompania Indyjska uznaje następcę Holkara?

–  Jak  panu  wygodnie],  niewiele  mnie  to  obchodzi.  Wiem  doskonale,  że  skoro  jestem

potężny,  to  Anglicy  i  tak  będą  mymi  przyjaciółmi  aż  do  śmierci.  Kiedy  zaś  fortuna  się
odwróci,  i  tak  będą  próbowali  mnie  powiesić  z  zemsty,  że  im  napędziłem  strachu.  Dajmy
zatem spokój tym dyplomatycznym kłamstwom i starajmy się żyć po dobrosąsiedzku.

– Bóg mi świadkiem – zawołał Anglik – że pan masz słuszność! Jesteś najzacniejszym i

najbardziej rozumnym dżentelmenem, jakiego zdarzyło mi się poznać. I dumny jestem, tak, w
istocie,  dumny  jestem  i  szczęśliwy,  że  mogę  uścisnąć  pańską  dłoń.  Zegnaj  zatem,  Wasza
Wielmożność  Korkoranie,  skoro  jesteś  pan  w  chwili  obecnej  prawowitym  królem.  Do
zobaczenia.

– Niech cię Bóg prowadzi, pułkowniku – rzekł Bretończyk. – I nie wracaj inaczej niż jako

przyjaciel. Luizo, moja miła, podaj łapę panu pułkownikowi.

Tego  samego  dnia  wieczorem  układ  został  spisany  i  zaopatrzony  w  podpisy.  Nazajutrz

armia  angielska  wyruszyła  w  kierunku  Oude.  Aż  do  granic  państwa  towarzyszyła  jej  jazda
Korkorana.

background image

82

XIX. FILOZOFICZNA I POUCZAJĄCA ROZMOWA

O POWINNOŚCIACH KRÓLA W PAŃSTWIE MARATÓW.

MOWA ŻAŁOBNA NA CZEŚĆ HOLKARA

W piętnaście dni po wymarszu Anglików Korkoran powrócił do swej stolicy, gdzie wraz z

Sitą  zażywał  w  pokoju  owoców  swej  roztropności  i  odwagi.  Armia  Holkara  jak  jeden  mąż
uznała go skwapliwie prawowitym władcą. Zemindarzy 

23

 zaś bez widocznej odrazy słuchali

zięcia i następcy ostatniego z Raghuidów.

Pewnego  ranka  Korkoran  tak  odezwał  się  do  bramina  Sugriwy,  którego  uczynił  swoim

pierwszym ministrem:

–  No  cóż,  nie  wystarczy  być  królem.  Królowanie  musi  nadto  czemuś  służyć.  Przecie

królowie  nie  po  to  są  na  ziemi,  ażeby  zajadać  śniadania,  obiady  i  kolacje  oraz  przyjemnie
spędzać czas. Co na to powiesz, Sugriwo?

–  Wasza  Dostojność  –  odparł  Sugriwa  –  Brahma  i  Wisznu  inny  mieli  zamysł,  kiedy

stwarzali królów.

– Lecz po pierwsze, czyżbyś był zdania, że godność królewska wywodzi się w prostej linii

od tych dwu wszechpotężnych bóstw?

–  Jest  to  wysoce  prawdopodobne,  Wasza  Dostojność  –  odparł  bramin.  –  Skoro  bowiem

Brahma stworzył wszystkie istoty, a więc lwy, szakale, ropuchy, małpy, krokodyle, moskity,
żmije,  boa  dusiciele,  dwugarbne  wielbłądy,  czarną  zarazę  i  cholerę,  czemuż  miałby  na  tej
liście pominąć królów?

–  Wydaje  mi  się,  Sugriwo,  że  nie  darzysz  nadmiernym  szacunkiem  tej  szlachetnej  i

sławnej części rodzaju ludzkiego.

– Czyż Wasza Dostojność nie kazał roi obiecać, że będę mówił prawdę? – odparł bramin

wznosząc ramiona w kształt pucharu.

– Racja,
– Cóż łatwiejszego jak kłamstwo, jeżeli Wasza Dostojność tego sobie życzy.
–  Ależ  skąd,  to  nie  jest  konieczne.  Przyznasz  jednak,  mam  nadzieję,  iż  nie  wszyscy

królowie są tak niemili i szkodliwi jak czarna zaraza i cholera. Na przykład Holkar...

W tym momencie Sugriwa zaczął się śmiać po cichutku, na sposób hinduski, ukazując dwa

rzędy białych zębów.

– Ejże, cóż możesz mu zarzucić? Czy nie pochodził ze szlachetnego rodu? Sita zapewnia

mnie, że był w prostej linii potomkiem Ramy, syna Dasaraty, najbardziej nieulękłego z ludzi.

– Zapewne.
– Czyż nie był dzielny?
– O tak, jak pierwszy lepszy żołnierz.
– Czyż nie był hojny?
–  Tak,  wobec  pochlebców.  Lecz  połowa  narodu  mogłaby  paść  głodową  śmiercią  pod

bramami  zamku,  on  zaś  nie  uczyniłby  nic  dla  tych  nieboraków,  tylko  by  im  powiedział:
,,Niech Brahma opatrzy!"

                                                          

23

 Zemindar – indyjski namiestnik prowincji.

background image

83

– Lecz musisz przyznać, że przynajmniej był sprawiedliwy.
–  Ależ  tak,  wówczas  gdy  przywłaszczenie  cudzego  mienia  nie  dawało  mu  żadnych

korzyści. Ja, który to mówię, sam widziałem, jak ścinał głowy dla samej tylko przyjemności
oraz po to, by łatwiej strawić obiad.

– Były to zapewne głowy łotrów, którzy jak najbardziej zasłużyli na tę karę.
–  Być  może,  o  ile  nie  byli  to  ludzie,  co  nie  spodobali  mu  się  z  twarzy.  A  może  Wasza

Dostojność  ma  ochotę  poznać  Holkara  na  wylot?  Jaki  skarb  zostawił  Waszej  Dostojności,
kiedy umierał?

– Osiemdziesiąt milionów rupii, nie licząc klejnotów i drogich kamieni.
– I szczerze mówiąc, czy jesteś zdania, Wasza Dostojność, że szanujący się król powinien

być tak bogaty?

– Pewnie był oszczędny? – rzekł Korkoran.
– Oszczędny? – podjął Sugriwa z goryczą. – Ależ go znasz, Wasza Dostojność! W ciągu

czterdziestu  lat  przetracał  miliardy  rupii  po  to  tylko,  aby  zaspokoić  najgłupsze  zachcianki,
jakie wyznawcy Brahmy mogą przyjść do głowy. Wznosił pałace tuzinami: pałac letni, pałac
zimowy,  pałac  na  każdą  porę  roku.  Odwracał  biegi  rzek,  ażeby  urządzić  fontanny  w  swym
parku.  Kupował  najpiękniejsze  diamenty  Indii  i  zdobił  nimi  rękojeści  swych  szabli,  a  miał
tych  szabli  setki.  Z  pięciu  części  świata  sprowadzał  sobie  niewolników.  Żywił  tysiące
błaznów  i  pieczeniarzy,  ale  kazał  wbijać  na  pal  każdego,  kto  próbował  powiedzieć  mu
prawdę.

– Lecz skąd w końcu brał pieniądze?
 – Skąd się dało, a ściślej mówiąc z kieszeni biednych ludzi. Nadto od czasu do czasu kazał

ściąć  głowę jednego z  zemindarów  i  zagarniał  jego  dziedzictwo.  Zresztą  jedynie  te  właśnie
czyny cieszyły się popularnością. Lud bowiem nienawidzi zemindarów bardziej niż śmierci i
w karze, jakiej doznawali, upatrywał zemstę za swą niedolę.

– Niepodobna! – zawołał Korkoran. – Więc ten białobrody Holkar o spojrzeniu łagodnym i

budzącym szacunek, ten książę, którego miałem za cnotliwego patriarchę, godnego następcę
Ramy i Dasaraty, byłby zbrodniarzem! I komu tu ufać, wielki Boże?

– Nikomu – odparł bramin z powagą – na stu ludzi bowiem nie znajdzie się jeden, który

nie byłby zdolny do zbrodni, kiedy obejmie władzę absolutną. Władcy nie dochodzą do tego
w  pierwszym  dniu  panowania  ani  nawet  w  drugim  czy  trzecim,  lecz  niepostrzeżenie
ześlizgują się z pochyłości. Znasz, Wasza Dostojność, historię sławnego Aurengzeba?

– Słyszałem, być może, mów jednak.
– Otóż Aurengzeb był czwartym synem Wielkiego Mogoła, panującego w Delhi. Jako że

jego pobożność, cnotliwość i rozum były niezłomne, ojciec za życia jeszcze dał mu udział w
rządach i zawczasu mianował swoim następcą. Od tej chwili pobożność Aurengzeba roztopiła
się  jak  ołów  w  płomieniach,  cnota  pordzewiała  jak  żelazo  w  wodzie,  rozum  zaś  umknął
niczym  gazela  przed  pogonią  myśliwych.  Po  pierwsze  zamknął  w  więzieniu  ojca,  po  czym
kazał pościnać głowy braciom i powbijać na pal ich przyjaciół i stronników. A jako że ojciec,
choć uwięziony, wciąż jeszcze był mu przeszkodą, kazał go otruć. I niech Wasza Dostojność
nie  spodziewa  się,  że  Brahma  czy  Wisznu  kiedykolwiek  porazili  go  piorunem  lub
przynajmniej  sprzeciwili  się  jego  zamysłom!  Brahma  i  Wisznu,  którzy  zapewne  w  innym
świecie  czekali  na  niego,  obsypali  go  skarbami,  zwycięstwami  i  wszelkiego  rodzaju
pomyślnością. Zmarł w wieku lat osiemdziesięciu ośmiu, otoczony czcią niemal boską. I żeby
choć raz w życiu miał rozstrój żołądka!

– Do kroćset! – zawołał Korkoran. – Skoro wszyscy możni w twoim kraju są podobni do

biednego Holkara lub do sławnego Aurengzeba, to wyznam, że nie wiem, czemu ich żałujecie
i walczycie przeciwko Anglikom, którzy chcą was od nich oswobodzić.

– Nie  mogę  przyznać  racji  Waszej  Dostojności  –  odparł  Sugriwa  –  bowiem  Anglicy  nie

mniej od naszych książąt kłamią, oszukują, zdradzają, ciemiężą, łupią i zabijają. Nadto nie ma

background image

84

sposobu,  żeby  się  im  wymknąć.  Przypuśćmy,  Wasza  Dostojność,  że  pułkownik  Barclay
objąłby tron po Holkarze. Otóż byłby on dziesięć razy gorszy do zniesienia, bo po pierwsze
zabrałby nam pieniądze, jak to robił nieboszczyk, a ponadto jego śmierć nie przyniosłaby nam
żadnego pożytku. Gdyby bowiem został zamordowany, z Kalkuty przysłano by nam drugiego
Barclya, który byłby okrutny i zachłanny nie mniej niż pierwszy. Holkar natomiast wciąż bał
się, by go nie zgładzono, i z tego strachu czerpał chwilami zdrowy rozsądek i umiarkowanie.
A  w  końcu  wiedział,  że  bramini,  do  których  i  ja  się  zaliczam,  stanowią  najwyższą  kastę  i
urodzeniem  równi  są  królom,  toteż  wobec  nich  wystrzegał  się  zniewag.  Co  się  zaś  tyczy
grubiańskich Anglików, to sam widziałem w Benaresie, jak batami torowali sobie przejście w
tłumie  Hindusów  i  wchodzili  obuci  do  świętej  pagody  w  Jaggernaut  bez  obawy,  że  ją
zbrukają.  Sam  niezwyciężony  Rama  nigdy  by  tam  nie  wkroczył,  póki  by  się  nie  poddał
siedmiu pokutom i siedemdziesięciu oczyszczeniom.

Słuchając tej rozmowy Korkoran głęboko się zamyślił.
„Zdaje się – mówił sam do siebie – że zamiast przyjmować bez zastanowienia dziedzictwo

Holkara,  lepiej  byś  zrobił,  gdybyś  poślubiwszy  Sitę  zaczął  bez  zwłoki  szukać  sławnej
Gurukaramty.  Lecz  cóż,  nawarzyłeś  sobie  piwa,  to  je  pij.  Musiałbym  doprawdy  nie  mieć
szczęścia, gdybym nie zdołał postępować uczciwiej niż mój poprzednik i sławny Aurengzeb.
Skądinąd,  kiedy  Barclay  odjeżdżał,  zdawało  mi  się,  że  ten  zawzięty  Anglik  żywi  do  mnie
urazę za to, żem go wyprowadził za bramy Bhagawapuru, i że wcześniej czy później będzie
chciał  się  zemścić  i  powróci  ze  swą  armią.  Nie  pozostaje  mi  nic,  jak  czekać  na  niego
nieustraszenie. Koniec wieńczy dzieło!"

Po czym, odwróciwszy się do Sugriwy, dodał:
–  Wiedz,  przyjacielu,  że  zarówno  Luiza,  jak  i  ja  nie  należymy  do  istot,  którym  byle

drobiazg może napędzić strachu, i gdyby oprócz królestwa Holkara zaofiarowano nam władzę
nad Chinami, Indochinami, Archipelagiem Malajskim i całym Afganistanem, nie bylibyśmy
w większym kłopocie. Począwszy od jutra udowodnię ci, że zawód króla nie jest taki trudny.

– Najjaśniejszy Panie! – wykrzyknął Sugriwa wznosząc nad głową ręce w kształt kielicha.

– Najjaśniejszy panie Korkoranie, bohaterze potężnej nauki, którego twarz jaśnieje blaskiem,
a oczy pięknością przewyższają kwiaty białego lotosu, oby Brahma obdarzył cię szczęściem
Aurengzeba i mądrością Dasaratydów!

background image

85

XX. CIĄG DALSZY

W  dwa  dni  później  na  ulicach  Bhagawapuru  i  wszystkich  miast  królestwa  rozlepiono

odezwę tej treści:

Król Korkoran do szlachetnego, potężnego i niezwyciężonego narodu Maratów:

Wiecznej  i  niezniszczalnej,  sprawiedliwej  i  nieskazitelnej  Istocie  spodobało  się  wezwać  z

powrotem  na  swe  łono  sławnego  Holkara,  który  był  wytępił  czerwonych  barbarzyńców,
przybyłych z Anglii po to, by zabijać wiernych wyznawców Brahmy, zabierać ich bogactwa i
porywać w niewolę ich żony i dzieci.

Spodobało się również sławnemu Holkarowi uczynić mnie swym synem i dać mi za  żonę

swą  własną  córkę,  najdroższą  Sitę,  która  jest  ostatnim  potomkiem  szlachetnego  Ramy,
niezwyciężonego bohatera, pogromcy Rawany i demonów błąkających się po nocy.

Pragnę okazać się godnym tego zaszczytu i sprawować rządy w królestwie w myśl świętych

praw  Wed  i  rad  mądrych  braminów.  Pragnę  karać  zbrodniarzy,  słabym  służyć  pomocą  i
otaczać opieką wdowy i sieroty.

Po tym wstępie Korkoran wzywał po pierwsze wszystkich zemindarów do Bhagawapuru, a

ponadto  zachęcał  wszystkich  Maratów,  ażeby  dokonali  wyboru  trzystu  deputowanych  (po
jednym  na  pięćdziesiąt  tysięcy  mieszkańców),  których  obowiązkiem  byłoby  ustanawianie
praw  i  badanie  wydatków  publicznych.  Oni  też  zwracaliby  uwagę  na  wszelkie  nadużycia  i
wskazywali  sposoby  ich  leczenia.  Obowiązkiem  Korkorana–Sahiba,  czyli  Jego  Dostojności
Korkorana będzie jedynie wykonywanie praw. Każdy, kto ukończył  lat dwadzieścia, będzie
miał bierne i czynne prawo wyborcze.

Ten ostatni artykuł nie spodobał się Sugriwie, który tak się odezwał:
– Co, więc parias 

24

 nieczysty ma zasiadać obok bramina?!

– Czemu nie?
– Przecie gdyby mnie dotknął, musiałbym się oczyszczać w świętych wodach Narbady.
– No, tobyś się wykąpał. Nigdy nie jest się za czystym.
– Przecież...
– A może wolisz, żeby cię dotknął Anglik? Sugriwa wzdrygnął się z odrazą.
– Wedle uznania. Nie jeden, to drugi cię pobrudzi – rzekł mu Korkoran.
—Niech  Wasza  Dostojność  zechce  mi  zaufać  i  nie  nalega.  Złe  na  tym  wyjdziesz,  mości

królu. Będziesz opuszczony równie szybko, jak  cię obwołano,  a pułkownik Barclay wróci i
zajmie twoje miejsce.

– Przecie ja nie jestem prawowitym królem, przyjacielu – rzekł Bretończyk. – Mój ojciec

nie  był  ani  synem  Ragu,  ani  Wielkiego  Mogoła,  lecz  po  prostu  rybakiem  z  Saint–Malo.
Prawdę  rzekłszy,  był  on  silniejszy,  dzielniejszy  i  lepszy  niż  wszyscy  królowie,  których
znałem i o których mówi historia, a ponadto był obywatelem francuskim, co w moich oczach

                                                          

24

 W systemie kast hinduskich pariasi zaliczani są do najniższej, a bramini do najwyższej kategorii społecznej.

background image

86

jest najwięcej warte. Lecz w końcu był tylko człowiekiem, a zatem i uczucia miał ludzkie –
kochał  bliźnich  i  nigdy  nie  popełniał  czynów  złych  i  haniebnych.  To  jedyne  dziedzictwo,
jakie mi zostawił, i pragnę go strzec aż do śmierci. Przypadek pozwolił mi udzielić Holkarowi
i  wam  wszystkim  pomocy  w  walce  z  Anglikami,  co  zresztą  było  chyba  moim  naturalnym
powołaniem.  Ten  sam  przypadek  dał  mi  za  żonę  moją  ukochaną  Sitę,  najpiękniejszą  i
najdoskonalszą  z  cór  ludzi.  Dzięki  temu  od  piętnastu  dni  jestem  potężnym  monarchą.  Lecz
pomimo przykładu wielkiego Aurengzeba, o którym mówiłeś mi przedwczoraj, moje krótkie
panowanie nie przewróciło mi w głowie. Jako wyłączny pan samego siebie, podróżujący po
świecie  na  „Synu  Burzy”,  czuję  się  nie  mniej  szczęśliwy  niż  jako  władca  całego  państwa
Maratów.  Zgodziłem  się  wziąć  berło  do  ręki  pod  tym  tylko  warunkiem,  że  wymierzę
sprawiedliwość  pariasom  i  braminom,  wieśniakom  i  zemindarom.  Jeżeliby  ktokolwiek
próbował mi przeszkodzić, rzucę w kąt koronę i odjadę razem z Sita, która jest mi droższa niż
słońce, księżyc i gwiazdy. Porozumiesz się później z Barclayem, jak potrafisz. Jeśli cię pobije
lub  każe  wbić  na  pal,  to  już  twoja  sprawa.  Co  do  mnie,  to  kocham  ludzi  i  gotów  jestem
poświęcić się dla nich, lecz przeciwko nim nie wystąpię.

–  Słowa  Waszej  Dostojności  –  rzekł  Sugriwa  —tak  są  sprawiedliwe  i  rozumne,  że  im

dłużej  słucham,  tym  głębszego  nabieram  przekonania,  żeś  jest,  Wasza  Dostojność,
jedenastym wcieleniem Wisznu.

– A zatem skoro jestem bogiem Wisznu – odparł Bretończyk z uśmiechem – winieneś mi

posłuszeństwo.  Każ  więc  porozlepiać  moją  odezwę  i  przygotuj  obszerną  komnatę  dla
przedstawicieli  narodu  Maratów,  bowiem  dokładnie  za  trzy  tygodnie  pragnę  zwołać
Zgromadzenie wszystkich stanów.

Luiza, która słuchała tej rozmowy, uśmiechnęła się. Żywiła niepłonne nadzieje, że zajmie

miejsce  z  prawej  strony  tronu,  na  którym  miał  zasiąść  Korkoran–Sahib  i  piękna  Sita.  Być
może węszyła też nowe straszne niebezpieczeństwa, jakie zagrażały jej przyjacielowi.

background image

87

XXI. JAKIM TO PRZYJACIELEM

KORKORAN OBDARZYŁ

MĄDREGO BRAMINA LAKMANĘ

I JAKIE BYŁY POWINNOŚCI

OWEGO PRZYJACIELA

Bo  też  nie  był  to  jeszcze  koniec  tarapatów.  Większość  zemidarów  nie  bez  przykrości

poddała  się  zadom  nowego  władcy,  wielu  z  nich  bowiem  wzdychało  do  ręki  księżniczki  i
dziedzictwa  Holkara.  Wszyscy  pragnęli  zachować  niepodległość  w  swych  prowincjach  i
uwiecznić w nich tyrańskie panowanie, jak za dobrych czasów starego króla. Lecz żaden nie
ośmielił się chwycić za broń i wystąpić przeciw Korkoranowi. Młodzieniec budził postrach i
respekt. Sugriwa opowiadał, że wielu spośród ludu bierze go za jedenaste wcielenie Wisznu.
Co  się  zaś  tyczy  Luizy,  to  dzięki  niezwykłym  wyczynom,  których  dokonała  z  pomocą
potężnych  pazurów,  uchodziła  za  boginię  wojny  i  rzezi,  okrutną  Kali  o  piorunującym
spojrzeniu.  Na  ulicach  Bhagawapuru  ludzie  padali  czołem  na  jej  widok  i  wznosili  ręce  w
kształt kielicha, oddając jej bez mała honory należne bóstwu.

Znalazł  się  wszak  człowiek,  który  uznał,  że  chwila  stosowna  jest  po  temu,  by  używszy

zdrady owładnąć tronem i zgotować śmierć Korkoranowi.

Był  to  jeden  z  najpotężniejszych  zemindarów  marackich,  bramin  wysokiego  rodu,

nazwiskiem  Lakmana.  Przekonany,  że  jest  potomkiem  młodszego  brata  Ramy,  rościł  sobie
prawa  do  władania  państwem  Holkarowym  i  już  za  życia  księcia  czynił  starania,  ażeby
zdobyć  niepodległość,  a  ponadto  knuł  intrygi  z  pułkownikiem  Bardayem.  Lecz  skoro  tylko
Anglicy klęskę ponieśli, Lakmana pierwszy pośpieszył złożyć hołd Korkoranowi, a upadłszy
przed nim czołem, zapewniał uroczyście o swym oddaniu.

W istocie czekał tylko na stosowną chwilę, ażeby ujawnić swą zdradę i podburzyć lud. W

jego  domu  zbierali  się  wszyscy  malkontenci.  Tu  Lakmana  uskarżał  się,  że  święte  prawo
Brahmy  zostało  pogwałcone,  z  chwilą  gdy  korona  Holkara  dostała  się  awanturnikowi  z
Europy,  tu  modlił  się  o  powrót  dawnych  obyczajów  i  oskarżał  Korkorana,  że  nosi  buty  z
krowiej  skóry  (co  skądinąd  było  prawdą  i  w  oczach  Maratów  uchodziło  za  okrutne
świętokradztwo).  Ponadto  zbroił  swe  warownie,  ustawiał  działa  na  wałach  i  gromadził
zewsząd zapasy żywności, prochu i kul armatnich.

Sugriwa  przejrzał  te  zamiary  i  domagał  się,  by  Lakmanie  ścięto  głowę,  zanim  stanie  się

niebezpieczny, lecz Korkoran nie przystał na to.

–  Wasza  Dostojność  –  rzekł  wierny  bramin  –  sławny  Holkar,  poprzednik  Waszej

Dostojności,  inaczej  sprawował  rządy.  Najmniejszy  cień  podejrzenia  wystarczał,  by  z  jego
rozkazu wymierzano zdrajcy sto uderzeń bata w pięty.

–  Sam  przecie  widziałeś,  przyjacielu  –  rzekł  Bretończyk  –  że  sposoby  Holkara  nie

uchroniły go od zdrady i zguby. Co do mnie, żywię przekonanie, iż przeciwdziałać zbrodniom
może tylko Brahma, bo on jeden ma niezłomną pewność, że nie skarze niewinnego. Ludzie
zaś, jeśli nie chcą wystawić się na niebezpieczeństwo straszliwych wyrzutów sumienia, winni
karać jedynie popełnione zbrodnie.

background image

88

– Warto by chociaż mieć na oku tego Lakmanę.
– Co? Miałbym stwarzać policję, przyjmować do służby najgorszych łotrów z całego kraju,

zaprzątać  sobie  głowę  setkami  szczegółów  i  nieustannie  obawiać  się  zdrady?  Miałbym
szpiegować człowieka, który być może nie żywi żadnych złych zamiarów? Zatrułbym sobie
życie nieufnością i podejrzeniami.

–  Lecz  zważ,  Wasza  Dostojność  –  wtrąciła  Sita,  która  była  obecna  przy  rozmowie  –  że

Lakmana  w  każdej  chwili  może  cię  pozbawić  życia.  Miej  się  na  baczności,  królu  o  oczach
pięknych jak niebieski kwiat lotosu, miej się na baczności,  jeśli  nie  z  uwagi  na  siebie,  to  z
uwagi na mnie, boś droższy mi nad ziemię i niebo, i nad wspaniałość promiennych pałaców
Indry, ojca bogów i ludzi.

Przy tych słowach oczy księżniczki zaszły mgłą. Zbliżyła się do Korkorana, który uścisnął

ją z czułością i rzekł:

– Skoro sama tego chcesz, moja piękna Sito, nie będę ci  odmawiał.  Chcecie  tego  oboje.

Dobrze więc. Przystaję i otoczę groźnego Lakmanę taką strażą, że na zawsze przeklnie dzień,
kiedy w jego głowie powstał zamysł odebrania mi korony. Luizo, do mnie!

Tygrysica  podeszła  z  przymilną  miną  i  zaczęła  łagodnie  ocierać  piękny  łeb  o  kolana

Bretończyka. Oczyma bacznie śledziła wzrok przyjaciela, jakby chciała odgadnąć jego myśli.

– Luizo, moja droga – rzekł Korkoran – słuchaj z uwagą, co ci powiem. Potrzeba mi twojej

roztropności.

Zwierzę pomachało potężnym ogonem i zdwoiło czujność.
– Jest w Bhagawapurze pewien  człowiek – ciągnął Korkoran – który jak się zdaje, żywi

nieczyste zamiary. Gdyby było tak, jak mniemam, a więc gdyby ów człowiek gotował zdradę,
winnaś mnie o tym uprzedzić.

Luiza  zwróciła  kolejno  w  cztery  strony  świata  swój  różowy  pysk  ozdobiony  sztywnymi

wąsami. Bez wątpienia węszyła za zdrajcą, gotowa uczynić zadość sprawiedliwości.

– Dla uniknięcia pomyłki każę go tu przywołać. Sugriwo, odszukaj go sam i przyprowadź

tu dobrowolnie lub pod przymusem.

Sugriwa  spiesznie  poniósł  to  orędzie  i  niebawem  powrócił  w  towarzystwie  bramina

buntownika.  Był  to  człowiek  przeciętnego  wzrostu  o  oczach  głęboko  osadzonych  i  pełnych
ognia oraz hamowanej nienawiści.

Nie wydawał się zaskoczony wezwaniem Korkorana. W pierwszych słowach zaklął się, że

zawsze  miał  go  za  swego  prawowitego  władcę.  Na  oskarżycielskie  zeznania  Sugriwy
odpowiedział przysięgami wierności, które jednak nie przekonały Bretończyka. Była chwila,
kiedy  jego  nieufność  podwoiła  się.  Otóż  Sugriwa,  który  zrabował  był  potajemnie  papiery
Lakmany,  niespodziewanie  przedstawił  mu  dowody  spisku.  W  dniu  święta  bogini  Kali
Korkoran miał być uśmiercony.

Bramin osłupiał. Wszystkie jego knowania zostały ujawnione. Bezbronny, znajdował się w

rękach wroga i mógł się spodziewać tylko śmierci. Lecz nie było mu wiadome, jak wielka jest
wspaniałomyślność Bretończyka.

– Mógłbym rozkazać cię powiesić – rzekł Korkoran – lecz gardzę tobą i darowuję ci życie.

A  zresztą  jakkolwiek  wielka  jest  twoja  wina,  nie  zdążyłeś  lub  nie  byłeś  w  stanie  popełnić
zbrodni, a już to wystarczy, bym cię oszczędził. Nie zrobię ci nawet nic złego. Nie pozbawię
cię  pałacu,  rupii,  armat  i  niewolników.  Nie  mam  też  zamiaru  umieścić  cię  w  zamknięciu  i
unieszkodliwić.  Będziesz  mógł  chodzić,  spiskować,  krzyczeć,  przeklinać,  rzucać  obelgi,
złorzeczyć. To twoje prawo. Gdybyś wszak spróbował użyć przeciwko mnie broni, postradasz
życie.  Od  dziś  daję  ci  przyjaciela,  który  nigdy  cię  nie  opuści  i  będzie  mnie  uwiadamiał  o
wszystkich  twoich  zamierzeniach.  Jest  to  przyjaciel  niemy,  a  więc  dyskretny.  Przekupić  go
nie sposób, ma bowiem skromne obyczaje i z wyjątkiem cukru nic go nie znęci. Ponadto jest
nieulękły  i  nikt  nie  dorówna  mu  odwagą  i  oddaniem.  Słowem,  owym  przyjacielem  jest
Luiza...

background image

89

Przy tych słowach bramin pobladł z trwogi, a całym jego ciałem wstrząsnęły dreszcze.
– Ulituj się nade mną, Wasza Dostojność – rzekł.
–  Nie  obawiaj  się  niczego  –  powiedział  Bretończyk.  –  Jeżeli  dochowasz  mi  wierności,

Luiza będzie twoim przyjacielem. Jeżeli zaś na nowo rozpoczniesz knowania, dowie się o tym
i mi doniesie albo też jednym ciosem pazura położy kres spiskowi i jego przywódcy. Luizo,
moja droga, przypatrz no się temu braminowi. Czy można mu zaufać?

Tygrysica  z  wolna  podeszła  do  bramina,  węsząc  z  miną,  która  nie  mogła  budzić

wątpliwości.

– Widzisz, Sugriwo – rzekł Bretończyk – Luiza daje mi do zrozumienia, że poczuła zapach

łotra.  Odtąd  będziesz,  Luizo,  chodzić  za  tym  człowiekiem  krok  w  krok  i  śledzić  go  bez
przerwy, gdyby zaś mnie zdradził, zadusisz go.

To  powiedziawszy  odprawił  bramina,  który  opuścił  pałac  drżąc  z  trwogi.  Za  nim  z

podziwu  godnym  dostojeństwem  podążała  Luiza.  Widać  było,  że  ma  poruczone  ocalenie
państwa.

background image

90

XXII. LUIZA OFIARĄ ZDRAJCY.

TRAGICZNA KATASTROFA

Wzgardliwa  wspaniałomyślność  Korkorana  nie  zdołała  wzruszyć  zatwardziałego

Lakmany.  Nie  zaprzestał  potajemnych  knowań,  a  jedynie  wyrzekł  się  myśli  o  zbrojnym
powstaniu  na  ulicach  Bhagawapuru.  Z  rzadka  tylko  udawało  mu  się  wyswobodzić  od
towarzystwa  tygrysicy  i  ta  okoliczność  niezmiernie  mu  utrudniała  porozumienie  z  innymi
spiskowcami.  Bliski  był  przekonania,  że  tygrysica  obdarzona  została  przez  Brahmę
umiejętnością czytania w jego sercu i odgadywania wszystkich jego myśli.

Tymczasem nie kryjąc się kazał wnieść do swego domu sześć beczek z prochem, o których

mówił, iż są pełne wina. Jakkolwiek Luiza była wścibska, to jednak podstęp pozostał dla niej
tajemnicą. Nawet Sugriwa sądził, że bramin jedynie napełnia piwnicę. Mało tego, kilkakroć
pokpiwał  sobie  z  Lakmany,  a  nieporuszony  bramin  zwodził  go,  że  za  parę  dni  da  mu
skosztować wybornego wina. Miało to być chateau–margaux przedniej jakości.

Lecz  podczas  gdy  zdrajca  na  pozór  był  beztroski  i  rozprawiał  tylko  o  biesiadach,  w

skrytości  zamyślał  straszną  katastrofę.  Kazał  uprzątnąć  stary  podziemny  korytarz,  długości
stu  kroków,  który  poprzez  kręte  przejścia,  jednemu  Lakmanie  znane,  prowadził  z  domu
bramina  do  opuszczonej  piwnicy  w  zamku  Holkara,  znajdującej  się  pod  wielką  salą,  gdzie
miał odbyć swoje pierwsze posiedzenie parlament Maratów. W tej  to właśnie piwnicy dwaj
zaufani  służący  Lakmany  umieścili  sześć  beczek  z  prochem.  I  kiedy  Luiza  oddaliła  się  na
krótką chwilę, często bowiem zaglądała do pałacu spragniona widoku Bretończyka, Lakmana
sam założył lont, po którym ogień miał dotrzeć do beczek. Wybuch wysadziłby w powietrze
Sitę i Korkorana, jak również wszystkich dostojników marackich oraz wszystkich tych, którzy
mogliby ubiegać się o prawa do tronu.

Luiza, jakkolwiek była zmyślna i nie w ciemię bita, nie zdołała przeniknąć tych zamierzeń.

Przez trzy czwarte dnia sumiennie wypełniała poruczone zadanie, chodząc za braminem krok
w  krok  l  przyglądając  mu  się  podejrzliwym  okiem.  On  natomiast,  zawsze  łagodny  i
przymilny,  starał  się  pozyskać  względy  tygrysicy.  Z  początku  zamyślał  otruć  zwierzę,  lecz
Luiza  nie  chciała  przyjmować  pokarmu  z  jego  ręki,  a  zresztą  Korkoran  zakazał  jej  jadać
obiady na mieście, co skądinąd nie było jej w smak. Miała jedną wadę – łakomstwo. Ale któż
jest doskonały.

Skoro  więc  Lakmana  spostrzegł,  że  tygrysica  ma  się  na  baczności,  spróbował

wyprowadzić  ją  poza  miasto,  w  nadziei,  że  skuszona  widokiem  puszczy  zechce  na  zawsze
odzyskać swobodę. Cóż z tego! Luiza z ochotą szła za nim w dżunglę i w góry, kiedy tylko
zapragnął, lecz za każdym razem wracała do ludzi.

Bramin  jednak  za  wszelką  cenę  musiał  się  uwolnić  od  jej  towarzystwa.  Pewnego  ranka

zawiódł tygrysicę do twierdzy Ajodhya położonej o dziesięć mil od Bhagawapuru. Twierdza
ta była apanażem Lakmany i garnizon podlegał tylko jemu. Szczyt głównej wieży góruje nad
doliną  Narbady  i  rozciąga  się  stąd  widok  na  niebieskawy  łańcuch  gór  Gatu.  Na  tej  właśnie
wieży  znajduje  się  komnata,  której  podłogę  prawie  w  całości,  z  wyjątkiem  wąziutkiej
przestrzeni, stanowi olbrzymia zapadnia. Stąd okrutnik strącał swych nieprzyjaciół w lochy na
sześćdziesiąt stóp głębokie.

background image

91

Otóż  teraz  Lakmana,  w  towarzystwie  nieodłączne]  Luizy,  otworzył  drzwi  komnaty.

Tygrysica  była  wścibska  jak  wszystkie  istoty  płci  pięknej  i  jak  większość  kotek,  a  nadto
znudziły ją głębokie ciemności na schodach, po których musiała wchodzić za braminem, toteż
ledwie  spostrzegła  otwarte  okno,  skąd  widać  było  niezrównany  przepych  okolicy,
zapomniawszy o swej zwykłej przezorności weszła do pokoju. Lecz tu, o rozpaczy! czekał na
nią zdrajca.

Lakmana  nacisnął  sprężynę  trapu,  który  nagle  zapadł  się  pod  ciężarem  naszej  biednej

przyjaciółki,  i  Luiza  nie  mając  się  czego  uchwycić  runęła  w  straszną  przepaść.  Zaledwie
miała czas ryknąć i wezwać sprawiedliwości Brahmy przeciwko zdradzie bramina. Upadła Z
głuchym łoskotem. Rzekłbyś, posypały się kartacze odbite od ściany. Lakmana pochylił się
nad otworem i nasłuchiwał przez chwilę, kiedy zaś żaden dźwięk  go nie dobiegł, roześmiał
się  głośno  sam  do  siebie,  a  śmiech  ten  mógł  przyprawić  o  dreszcz  w  głębi  piekła  jego
przyrodniego brata – pana Lucyfera.

W  chwilę  później  bramin  zamknął  drzwi,  zszedł  po  schodach  i  wsiadł  do  lektyki,  którą

kilku niewolników poniosło w stronę Bombaju, ażeby myślano, że zdrajca szukał schronienia
u Anglików, po czym tajemnie opuścił lektykę i  gdy  tylko noc zapadła, nie widziany przez
nikogo, wrócił do swego domu w Bhagawapurze.

Tak  więc  kroki  wstępne  były  ukończone.  Lakmana  zgładził  jedynego  świadka  swoich

czynów,  którego  zeznań  i  pazurów  mógł  się  lękać.  Zbliżał  się  dzień  zbrodni.  Korkorana
pochłaniały inne sprawy, a ponadto sądził, że Lakmana udał się był do Bombaju, i winszował
sobie tej ucieczki, która zdejmowała z niego obowiązek ukarania spiskowca. Lecz tę radość
mąciło  uczucie  goryczy.  Bretończyka  dziwiła  mianowicie  nieobecność  Luizy,  która  do  tej
pory składała mu swe wizyty bardzo skrupulatnie, zwłaszcza w porze obiadu. Obawiał się, że
nie  umiała  oprzeć  się  urokom  dzikiego  życia  i  swobody.  Oskarżał  ją  o  niewdzięczność.
Biedna  Luiza!  Korkoran  nie  mógł  wiedzieć  o  okrutnej  zdradzie,  której  padła  ofiarą.  A  tym
bardziej nie wiedział, gdzie szukać jej podłego mordercy.

Wreszcie  nadszedł  oznaczony  dzień  i  zgromadzenie  Maratów  miało  rozpocząć  obrady.

Place i ulice Bhagawapuru wypełniły nieprzeliczone tłumy. Zeszli się tu Hindusi z okolicy w
promieniu  trzydziestu  mil,  ażeby  sławić  .imię  Korkorana–Sahiba  i  pięknej  Sity,  ostatniej
przedstawicielki rodu Raghuidów.

Oni  zaś,  oboje  w  szatach  ze  złota  i  srebra,  zdobnych  w  diamenty  i  bezcenne  kamienie,

dosiedli słonia Sindiaha i jechali z godnością wśród tłumu, który bił przed nimi czołem, pełen
podziwu dla młodości, siły i geniuszu Korkorana oraz dla niezrównanej urody księżniczki. W
wielkiej  pagodzie  Bhagawapuru  królewska  para  oddała  hołd  promiennemu  Indrze,  ojcu
bogów i ludzi, po czym w paradnym Dochodzie wróciła do zamku, gdzie Korkoran zasiadł na
tronie. U boku miał córkę Holkara, przed sobą zaś dostojne zgromadzenie.

Ukryty za żaluzją w swoim domu Lakmana na widok orszaku zatrząsł się z wściekłości.

Gotowy czekał lont, po którym ogień miał dotrzeć do beczek i wysadzić w powietrze króla i
parlament. Wystarczyło go zapalić. Miał płonąć przez siedemset  sekund, Lakmana bowiem,
popełniając zbrodnię, siebie samego wolał uchronić od śmierci. U boku miał wspólnika. Był
nim  nieszczęsny  niewolnik,  który  w  obawie  przed  sztyletem  zdrajcy  nie  śmiał  odmówić
udziału w tej potwornej zbrodni.

Bramin  wyczekał  jeszcze  kwadrans,  ażeby  całe  zgromadzenie  zdążyło  zająć  miejsca  w

zamku, po czym powoli, bez skrupułów, zapalił lont.

background image

92

XXIII. ZAKOŃCZENIE

NASZEJ NIEZWYKŁEJ OPOWIEŚCI

Podczas  gdy  zbrodniarz  kończył  swe  przygotowania,  Korkoran,  z  miną  pełną

dostojeństwa, wstał i tak przemówił:

– Przedstawiciele sławnego narodu Maratów! Zwołałem was  w dniu  dzisiejszym, wbrew

zwyczajowi  królów  panujących  przede  mną,  ażeby  w  wasze  ręce  przekazać  władzę,  którą
prawem adopcji nadał mi książę Holkar na śmiertelnym łożu.

Nie pragnąłem tronu i bez waszej zgody na nim nie zasiądę. Nie  chcę  panować  prawem

siły, lecz wybrany w niczym nie skrępowanej elekcji.

(Tu  zgromadzony  tłum  zakrzyknął:  ,,Niech  żyje  po  wszystkie  czasy  Korkoran–Sahib,

niech panuje nam i naszym dzieciom!”)

Korkoran mówił dalej:
–  Wszyscy  ludzie  rodzą  się  równi  i  wolni.  Lecz  że  siły  ich  nie  zawsze  są  równe,  trzeba

wielokroć  mieszać  się  w  ich  sprawy,  aby  ochronić  słabszych  przed  mocniejszymi  i  nie
dopuścić do gwałcenia prawa. Tym oto zadaniem winniście mnie obarczyć. Wy zaś strzeżcie
praw, aby działa się sprawiedliwość, i chrońcie wolność.

Moi poprzednicy przemocą wcielali do wojska dwieście tysięcy żołnierzy. Ja nie pójdę w

ich ślady. W armii pozostawię ledwie dziesięć tysięcy ludzi, samych ochotników. Będzie to
dość, ażeby utrzymać porządek. Lecz chcę ponadto całemu narodowi dać broń do  ręki, aby
mógł  bronić  wolności  przeciwko  Anglikom,  gdyby  zechcieli  powrócić,  i  przeciwko  mnie,
gdybym kiedy nadużył władzy.

Podatki  sięgały  dotychczas  stu  miliardów  rupii.  W  przyszłym  roku  sami  orzekniecie,  do

jakiej  sumy  należy  je  zmniejszyć.  Tego  roku  zaś  wszystkie  roboty  publiczne  spłacę  sam,
czerpiąc  z  prywatnego  skarbca  Holkara.  Tym  podarunkiem  pragnę  uczcić  radosną  chwilę
wstąpienia na tron Maratów. Obliczyłem wszystko: trzydzieści milionów rupii w zupełności
zaspokoi wszelkie potrzeby państwa.

Słowom  tym  towarzyszyły  pełne  zachwytu  okrzyki  zebranych.  Deputowani  płakali  z

radości. Nigdy dotąd żaden naród nie miał tak szczodrego króla.

Lecz Sugriwa ośmielił się zganić hojność Korkorana.
–  Wiem  dobrze,  co  robię  –  odparł  Bretończyk.  –  Czy  myślisz,  że  mógłbym  używać

milionów  Holkara  wymuszonych  od  narodu?  Sita  ma  serce  lepsze  ode  mnie  i  nie  żałuje
przeznaczenia skarbca.  Zresztą  mam  wiele  powodów,  by  przypuszczać,  że  panowanie  moje
nie będzie długie, a ponadto byłbym szczęśliwy, gdyby zawód króla udało mi się uczynić tak
trudnym, by nikt po mnie nie śmiał zasiąść na tronie.

Tymczasem  huragan  oklasków  przycichł  i  Korkoran  chciał  mówić  dalej,  gdy  przy

głównych  drzwiach  wejściowych  dała  się  słyszeć  wielka  wrzawa.  Zebrani  z  oznakami
przerażenia  pozrywali  się  z  miejsc.  Już  Sugriwa  wystąpił  do  przodu,  by  zbadać  przyczynę
tego zamieszania, gdy oto w pośrodku wolnego przejścia ukazała się Luiza. Okryta krwią, z
wolna szła przez salę, W pysku niosła martwe ciało Lakmany.

Na ten widok z wszystkich piersi wyrwał się okrzyk zgrozy. Sam Korkoran zdawał się być

poruszony.  Zbliżywszy  się  do  tronu,  tygrysica  złożyła  na  stopniach  bramina,  który  nie

background image

93

zdradzał żadnych oznak życia, po czym dała swemu panu znak, by szedł za nią, i zawróciła tą
samą drogą, którą przyszła. Tłum zaczął szemrać. Odezwały się głosy domagające się śmierci
tygrysa  dla  pomszczenia  bramina.  Lecz  Bretończyk  natychmiast  pojął  intencję  tygrysicy  i
oznajmił, że jest niewinna, co niebawem udowodni.

W  istocie,  zwierzę  poprowadziło  Korkorana  wprost  do  domu  Lakmany  i  zeszło  do

podziemi, gdzie znajdowały się beczki z prochem, zagaszony lont i ciężko ranny człowiek ze
skórą  na  brzuchu  rozprutą  pazurem.  Po  ziemi  płynęła  struga  krwi.  Owym  człowiekiem  był
wspólnik bramina. On też opowiedział, co się stało.

Wpadając  do  lochów,  wieży  Ajodhya  tygrysica  nie  poniosła  śmierci.  Upadła  tak,  jak

padają koty i tygrysy: na cztery łapy. Oszołomiona, bliska zemdlenia, leżała pewien czas na
dnie tej strasznej przepaści brukowanej kamieniami i ludzkimi kośćmi. Gdy tylko Lakmana
Wyszedł, Luizie wróciła przytomność. Spróbowała rozejrzeć się w położeniu. Na nieszczęście
nie  było  tam  drzwi  ani  okien,  z  wyjątkiem  otworu  umieszczonego  sześćdziesiąt  stóp  nad
ziemią  i  co  więcej  zaopatrzonego  w  fatalną  zapadnię,  która  stała  się  przyczyną  wypadku
tygrysicy.

Lecz Luiza nie należała do stworzeń, które wpadają w rozpacz i czekają ratunku od Nieba

lub przypadku. W ciągu trzech dni i trzech nocy niezmordowanie  żłobiła pazurami ziemię i
skałę, mając za jedyne pożywienie pół tuzina szczurów. Wykrzywiała się przy tej potrawie,
była  bowiem  delikatna  i  rozpieszczona:  lubiła  kwiaty,  wonności  i  zwierzęta  leśne.  Żyła
jednak,  a  to  przecież  było  najważniejsze,  i  wreszcie  jak  kret  wyryła  sobie  podziemne
przejście.  Po  trzech  dniach  usilnej  pracy  ujrzała  na  powrót  światło  słoneczne,  tak  drogie
wszystkim  żywym  stworzeniom,  i  znalazła  się  wolna,  w  odległości  zaledwie  dwudziestu
kroków od wałów Ajodhya.

Nietrudno się domyślić, jak wielką pałała żądzą zemsty. Bez chwili wytchnienia biegła do

Bhagawapuru i niepomna na przebieg uroczystości, wściekłym uderzeniem wyważyła drzwi
domu Lakmany i zaczęła po wszystkich kątach węszyć za braminem. W końcu znalazła go w
podziemiach, właśnie w chwili gdy wychodził stamtąd, zapaliwszy uprzednio śmiercionośny
lont.

W  parę  sekund  tygrysica  skoczyła  na  niego,  przewróciła  pchnięciem  łapy,  zębem  zadała

śmierć, a ponadto raniła wspólnika złoczyńcy. Szczęśliwy przypadek sprawił, że lont zgasł w
czasie walki, tygrysica zaś, dumna z dokonanych czynów, których wagi nie doceniała zresztą
należycie,  pokazała  się,  jak  już  wspomnieliśmy,  oczom  zgromadzonych  i  ostrzegła  lud
Bhagawapuru przed grożącym mu niebezpieczeństwem.

Czyż  potrzeba  jeszcze  opowiadać  o  tym,  jak  wielka  była  powszechna  radość  i  z  jakim

przepychem  odbyła  się  koronacja  Korkorana  i  księżniczki  Sity?  Łatwo  się  domyślić,  że  w
dziękczynnych  modłach,  które  lud  Maratów  wzniósł  do  Brahmy  i  Wisznu,  nie  pominięto
tygrysicy.  Niejeden  żywił  przekonanie,  że  to  bogini  Kali  zstąpiła  między  ludzi  w  tygrysiej
skórze.

Korekta: Aleksander Baliński


Document Outline