Georges Simenon
Niepokoje komisarza Maigreta
Rozdział /
CIUCHCIĄ W DESZCZ
Nagle, miedzy dwiema małymi stacyjkami, których nazw nie umiałby wymienić i z których w ciemności
zapamiętał jedynie smugi deszczu na tle wielkiej latami i sylwetki ludzi popychających wózki, Maigret zadał
sobie pytanie, co tu właściwie robi?
A może zdrzemnął się na chwilę w gorącym przedziale? Bo przecież nie stracił zupełnie świadomości, skoro
wie
dział, że znajduje się w pociągu. Słyszał jego jednostajny stukot, przysiągłby, że w oddali, wśród rozległych
ciem
nych pól, nadal widzi oświetlone okna samotnej fermy. To wszystko, a także zapach potu zmieszanego z
zapachem przemoczonego ubrania, pozostawało rzeczywistością, podobnie jak regularny szmer głosów w
sąsiednim przedziale. Ale wszystko to w jakimś sensie przestawało być aktualne, nie mieściło się w przestrzeni,
a już tym bardziej w czasie.
Równie dobrze mógł znajdować się gdzie indziej, w jakiejkolwiek innej wąskotorowej prowincjonalnej
kolejce. On sam zaś równie dobrze mógł być piętnastoletnim Mai- gretem, który w każdą sobotę powracał ze
szkoły zupełnie taką samą ciuchcią, złożoną ze staroświeckich wagonów, które trzeszczały przy każdym
szarpnięciu lokomotywy.
To samo glosy nocą na każdej stacji, ci sami ludzie tłoczący się wokół wagonu-ambulansu, ten sam gwizdek
zawiadowcy
Otworzył oczy, pyknąl £ fajki, która zgasła, i spojrzał na mij/czysn«;, siedzącego w przeciwległym rogu
przedziału. 1 jego lakże mógł widzieć niegdyś w ciuchci, którą jeździł do ojca. Mógł być hrabią lub dziedzicem,
najważniejszą OM'bq we wsi czy w mnłym miasteczku.
Ubrany był w garnitur sportowy z jasnego tweedu i nie- pizcnwkałny płaszcz z gatunku tych. które widuje
się tylko w bardzo drogich magazynach. Na głowie miał zielony myśliwski kapelusik z miniaturowym bażancim
piór
kiem, zatkniętym za wstążkę. Mimo gorąca nie ściągnął jasnych rękawiczek, ponieważ tacy jak on nigdy w
pociągu czy w samochodzie rękawiczek nie zdejmują. Mimo deszczu na jego pięknie wypastowanych pantoflach
nie było śladu błota.
M^gł mieć jakieś sześćdziesiąt pięć lat. Starszy pan. Czy to nie dziwne, że mężczyźni w tym wieku tak
bardzo dbają
o
swój wygląd? 1 że jeszcze ciągle chcą się wyróżniać spośród tłumu śmiertelników?
Miał charakterystyczną, różową cerę, a w małym, sre- brzystobiałym wąsiku rysowało się żółte kółeczko,
pozostawione przez cygaro.
Ale pomimo to jego wzroku nie cechowała taka pewność siebie, jakiej można było po nim oczekiwać.
Skulony w kącie obserwował Maigreta, rzucając w jego kierunku krótkie spojrzenia, a dwa czy trzy razy zdawał
się nawet być
o
włos od zagajenia rozmowy. Pociąg, brudny i wilgotny, znów ruszył w mroczny świat, z rzadka upstrzony
światełkami. Od czasu do czasu, przy jednopoziomowych skrzyżo-
wnniach, zamajaczyło jakaś postać na rowerze, czekający aż przejedzie cały pociąg.
Czy Muigret był smutny? Trudno byłoby tak to określić.
Czuł się nie bardzo w formie. A przede wszystkim pr?.ez ostatnie trzy dni za dużo pil; pił z konieczności, na
siłę.
Pojechał na międzynarodowy kongres policji, który tego roku odbywał się w Bordeaux. Był już kwiecień.
Kiedy wyjeżdżał z Paryża, po długiej, monotonnej zimie, wydawało się, że wiosna jest tuż-tuż. Jednakże w
Bordeaux
przez trzy dni lalo i wiał zimny, przejmujący wiatr.
Tnk się złożyło, że przyjaciele, z którymi zwykle spotykał się na takich kongresach, a wśród nich pan Pyke,
tym razem nie przyjechali. Z każdego kraju powysylali tylko młodych, ludzi między trzydziestką a czterdziestką,
których Mmgret nigdy na oczy nie widział. Wszyscy byli dla niego ogromnie mili, pełni szacunku, jak dla
starszego pana, którego się ceni, ale uważa za kogoś starej daty.
Czy to ta myśl nie dawała mu spokoju? Czy może nieustający deszcz przyprawiał go o zły humor? I te ilości
wina, które musieli wypić zwiedzając piwnice, zaproszeni przez Izbę Handlową?
—
Dobrze się bawisz? — zapytała go przez telefon żon:!.
Odpowiedział mruknięciem.
—
Postaraj się dobrze wypocząć. Jak wyjeżdżałeś, zdawało mi się, że jesteś zmęczony. W każdym razie
zmieni ci się nastrój. Tylko się nie zazięb.
A może nagle poczuł się stary? Nawet dyskusja, niemal w całości dotycząca nowych metod naukowych, nie
potra
fiła go zainteresować.
Bankiet odbył się poprzedniego wieczora. Tego rana wydano ostatnie przyjęcie, tym razem na Ratuszu, a
potem obficie zakrapia
ny obiad. Ponieważ w Paryżu musiał być
dopiero w ponied/Jakk rano, przyrzekł Chabotowi, że »korzysta 7' nadarzającej .*nę okazji, aby po drodz«*
odwiedzić i'o w Font<-noy-l' -Cornlu.
f!hf»bot też nie odrrdodniał. Zaprzyjaźnili się, kiedy Mai- tfret pT?.*r/. dwa lata studio wał medycynę na
uniwersytecie w Nantes. Chabot studiował wtedy prawo. Mieszkali w tym ■.iimym f>er»i;jon«eie. JJwa czy trzy
ryzy towarzyszył przyjacielowi podczas ni<*dzi<lnych wizyt u jego matki w Kon- tenay.
I od tego r/iifiu, piz^z
Wiizystktc lata, .spotkali Mię w .sumie* mo/f 7. dziewięć razy.
—
Kiedy przyjedzieHZ odwiedzić mnie w Fontenay? Pani Moigret poparła go zdecydowanie.
—-
Dlaczego wracając z Hordeaux nie zatrzyma.sz .się u swojego przyjaciela Chabota?
./i/ź od dwóch pfid/.tn powinien być w Fontenuy. Ale pomylił pociągi. W Niort, gdzie długo czekał
popijając małymi kieliszkami w poczekalni /Jworcowej, nie zdobył się jakoó na telefon do Chabola, aby po
niego przyjechał wo* :tom.
W gruncie rzeczy nie zadzwonił dlatego, że gdyby Julian po niego przyjechał, nalepiłby, aby Maigret u nkh
zanoco
wał. A komlKOrz miał w.stręt do spania u obcych Judzi.
Zatrzyma się w hotelu. Dopiero stamtąd zadzwoni. W ogóle zrobił błądr zamiast się włóczyć, powinien
sj>ędzić dwa wolne cjni u «k‘bio, na bulwarze Richarda Lenoira. Kio wie? Może w Paryżu już nie pada i
nadeszła wreszcie wiosna...
—
A więc wezwali pana...
Drgnął. Widocznie nie zdając »obie z tego sprawy, musiał w dalszym ciągu obserwować współtowarzysza
podró
ży, aż ten zdecydował się nawiązać rozmowę. Może go to
krępowało. W głosie nieznajomt-go wy-./uS lekki, nutkę drwiny.
—
Słucham?
—
Byłem pewny, że zwrócą *ię do kogoi takiego jak pan.
A gdy Maigret v. dalxzym
ciągu wyraźnie nie wiedział,
o
co chodzi, dodał:
—
Przecież mam przyjemność 7 komisarzem Ma;gr«»ti»m?
Podróżny znów przedzierzgnął *ię w światowego człowieka, uniósł się z ławki, aby się przedstawić.
—
Vemoux
de Couręon.
—
Bardzo mi miło.
—
Poznałem pana natychmiast, ponieważ często widywałem pańskie zdjęHa w gazetaeh.
Mężczyzna zdawał się przepraszać za tn, ze nałoży do ludzi czytających gazety.
—
To się panu chyba częflto zdarzA.
—
Co?
—
Ze ludzie pana poznają.
Maigret nie wiedział, co odpowiedzieć-. Cjągle jvw?.t nie potrafił powrócić do rzeczywistości. Na crolc jego
rozmów
cy lśniły kropelki potu. Wyglądał jak człowiek w trudnej sytuacji, 7. której nie umie się wyplątać.
«—
Czy to mój przyjaciel Julian telefonował do pana?
*—
Ma pan na myśli Juliana Chałjota?
—
Tak. Sędziego śledczego, Zdumiewa mnie tylko, ze f»ic mi o tym nic mówił, kiedyśmy się widzieli dziś
rano.
—
Ciągle Jeszcze nie rozumiem.
Vernoux
de Cotjręon przyjrzał się Maigretowi uważniej, marszcząc brwi.
—
Chyba nie chce pan powiedzieć, że jedzie pan do Fon- tenay-le-Comte przypadkowo?
__ C.. izem.
___
tfię jedzie pan do Juliana Chabota?
— Tak, ale...
Nagle Maigret zarumienił si^
r
wściekły na siebie. Odpo- \* .adsł potulnie, jak to kiedyś, ludziom z tak zwanych
..wyższych sfer*'.
—
Dziwne, prawda? —
drwił towarzysz podróży.
—
Co w tym dziwnego?
—
Że komisarz Maigret, którego noga z pewnością nigdy nie postała w Fontenay...
—
Kto panu to powiedział?
—
Tak przypuszczam. W każdym razie nieczysto tara pana widywano i nigdy nie słyszałem, by ktoś o
panu Wjp',.-.-
..;.ał. Dziwne więc, powiadam, że przyjeżdża pan właśnie w chwili, kiedy władze wzburzone są
najbardziej fantastyczną tajemnicą, jaka...
Maigret potarł zapałkę i part* razy krótko pociągnął z fajki.
—
Odbyłem część studiów z Julianem Chabotem — oświadczył spokojnie. — Kilka razy byłem gościem
w jego domu przy ulicy Clemenceau.
—
Naprawdę?
Maigret powtórzył chłodno:
—
Naprawdę.
—
W takim razie spotkamy się bez wątpienia jutro wieczorem u mnie, przy ulicy RabelaLsa. Chabot
przychodzi co sobotę na brydża.
Pociąg zatrzymał się po raz ostatni przed Fontenay, Vernoux de Couręon ni« miał bagaży, tylko brązową
tecz
kę, która łeżała przy nim na ławce.
—
Ciekawe, czy zdoła pan rozwikłać tajemnicę. Przy
padek czy nie przypadek, Chabot ma szczęście, że pan przyjechał.
—
Czy jego matka jeszcze żyje?
— Równie dziarska jak zawsze.
Vernoux
podniósł gię; zapiął płaszcz, poprawił rękawiczki i kapelusz. Pociąg zwalniał, przesuwały się coraz
licz
niejsze światła, na peronie ludzie zaczęli biec,
—
Ogromnie mi miło, że pana poznałem. Proszą powiedzieć Chsbotowi, że oczekuję pana z nim razem jutro
wieczorem,
Maigret poprzestał na skinieniu głową. Otworzył drzwi, chwycił ciężką walizkę i skierował się ku wyjściu, nie
pa
trząc na nikogo.
Chabot nie mógł po niego wyjść, tym pociągiem Maigret przyjechał przypadkowo. Z progu poczekalni
dwo
rcowej Maigret spojrzał w perspektywę ulicy Republiki. Lało jak z cebra.
—
Taksówka, proszę pana?
Skinął głową.
— Kotel Francuski?
Znów potwierdził, skulił się w kącie nadąsany. Była dopiero dziewiąta wieczór, ale miasto jakby wymarło,
oświetlone były tylko dwie czy trzy kawiarnie. Przy wejściu do Hotelu Francuskiego stały dwie palmy w
pomalowanych na zielono skrzyniach.
Macie wolny pokój?
‘
— Jednoosobowy?
—
Tak. Jeśli to możliwe, chciałbym coś zjeść.
W hotelu wygaszono już światła, jak w kościele po nieszporach. Trzeba było zapytać kucharza, zapalić dwie czy
trzy lampy w sali jadalnej.
Aby nie iść na górę, do pokoju, Maigret umył ręce w fajansowe; umywalce.
■ - Wino białe?
Odrzucało go już od białego wina, którego tyle musiał wypić w Bordeaux.
—
Piwa nie macie?
—
Tylko butelkowe.
—
Wobec tego proszę duże czerwone.
Odgrzano mu zupę i nakrojono szynki. Ze swego miejsca dostrzegł, że ktoś, przemoczony do suchej nitki,
wszedł do hotelowego hallu. Nie znajdując nikogo, do kogo mógłby się zwrócić, rzucił okiem do sali jadalnej, a
ujrzawszy komisarza, jak'gdyby odzyskał pewność siebie. Był to mężczyzna lat około czterdziestu, rudy, o
dużych, rumianych policzkach, w nieprzemakalnym płaszczu koloru beżowego, z aparatami fotograficznymi
przewieszonymi przez ra
mię.
Strząsnął kapelusz, aby wylać wodę, i wszedł na salę.
—
Pozwoli pan, że przede wszystkim zrobię zdjęcie? Jestem korespondentem terenowym „L’Ouest-
£clair”. Zauważyłem pana na dworcu, ale nie zdążyłem dogonić. Wezwano pana w sprawie Couręona?
Błysk lampy, pstryk.
—
Komisarz Feron nie wspominał nam o panu. Sędzia śledczy też nie.
—
Nie przyjechałem tu w sprawie Couręona.
Rudzielec uśmiechnął się jak ktoś z branży, kto nie da
się nabrać.
—
Oczywiście.
—
Co oczywiście?
—
Nie przyjechał pan tu oficjalnie. Rozumiem. Ale to nie przeszkadza, żeby...
—
Żeby dał mi pan spokój!
—
Najlepszy dowód, że Feron odpowiedział mi, że już led.
■— Kto to jest Feron?
—
Komisarz policji w Fontenay. Kiedy zobaczyłem pana na dworcu, pobiegłem do budki telefonicznej i za-
dzwoniłem do niego. Powiedział mi, że tu do nas dołączy.
— T u?
—
Jasne. Gdzie indziej mógłby się pan zatrzymać?
Maigret opróżnił szklankę, otarł wargi, wymamrotał:
—
Kto to jest ten Vernoux de Couręon, z którym jechałem z Niort?
—
Rzeczywiście, on też jechał tym pociągiem. To szwagier.
— Czyj szwagier?
«—
Tego Couręona, który został zamordowany.
Niewielki osobnik o śniadej cerze wtargnął do hotelu i natychmiast dostrzegł dwóch mężczyzn w sali jadalnej.
— Serwus, Feron! —
rzucił reporter.
—
Jak się masz. Pros2ę mi wybaczyć, panie komisarzu. Nikt mnie nie uprzedził o pańskim przybyciu, co
zresztą nie tłumaczy mnie z tego, że nie byłem na dworcu. Właśnie miałem coś zjeść po wyczerpującym dniu
pracy, kiedy...
Wskazał ręką rudzielca.
—
Pośpieszyłem się i oto jestem...
—
Powiedziałem temu młodemu człovHt*kowi — oświadczył Maigret, odsuwając talerz i ujmując fajkę —
że nie mam nic wspólnego ze sprawą Couręona. Znalazłem się w Fontenay-le-Comte z czystego przypadku, aby
uścisnąć dłoń mego starego przyjaciela Chabota i...
—
Czy on wie, że pan przyjechał?
■— Miał mnie oczekiwać o czwartej. Z pewnością pomyślał, że przyjadę dopiero jutro," albo że nie przyjadę
wcale.
Maigret podniósł się.
—
A teraz, jeśli panowie pozwolą, zanim położę się spać, pójdę się z nim przywitać.
Zarówno komisarz policji, jak i reporter sprawiali wra
żenie zupełnie zbitych z pantałyku.
. —
Naprawdę' nie wie pan o niczym?
— Absolutnie.
—
Nie czytał pan gazet?
—
W ciągu ostatnich trzech dni organizatorzy kongresu i Izba Handlowa w Bordeaux nie pozostawiali
nam wolne
go czasu na lekturę.
Wymienili pełne powątpiewania spojrzenia.
—
Czy pan wie, gdzie mieszka sędzia?
—
Ależ tak. Chyba że miasto zmieniło się od mojej ostatniej bytności.
Jakoś nie mogli zostawić go w spokoju. Nawet na chodniku stanęli po jego bokach.
—
Panowie pozwolą, że ich pożegnam.
Report«* nalegał w dalszym ciągu:
—
Nie ma pan nic do powiedzenia czytelnikom ,^/Ouest-Eclair”?
—
Zuoełnie nic. Dobranoc panom.
Wyszedł *<licę Republiki, przeszedł most i przez całą drogę do Chabot* ninął raptem dwie osoby. Chabot
miesz
kał w starym domu, który niegdyś wzbudzał podziw młodego Maigreta. Dom nic a nic się nie zmienił, z
szarego kamienia, o ganku, na który wiodły cztery stopnie, i wysokich oknach z małymi, kwadratowymi
szybkami. Spoza zasłon przenikało słabe światełko. Zadzwonił, usłyszał stu
la
kot drobnych kroków na niebieskich płytkach korytarza. W drzwiach odsłonięto judasza.
— Czy pan Chabot w domu? —
zapytał.
— Kto tam?
— Komisarz Maigret.
— To pan, panie Maigret?
Rozpoznał głos Róży, służącej Chabotów, która pracowała u nich i wtedy, trzydzieści lat temu.
—
Już otwieram. Proszę tylko poczekać, aż zdejmę cuch.
Jednocześnie krzyknęła w głąb domu:
—
Panie Julianie! To pański przyjaciel, pan Maigret... Proszę wejść, panie Maigret.., Pan Julian wyszedł dziś
p"
1
południu na dworzec... Był zawiedziony, że pana nie spękał. Jak pan przyjechał?
—
Pociągiem.
—
Tą nocną ciuchcią?
Otwarły się drzwi. W smudze pomarańczowego świath stanął wysoki, chudy mężczyzna, nieco zgarbiony,
ubrany w bonżurkę z brązowego aksamitu.
— To ty? —
powiedział.
—
Ależ oczywiście. Spóźniłem się na dobry pociąg, więc musiałem jechać tym kiepskim.
—
A twoje bagaże?
—
Zostały w hotelu;
—
Czyś ty oszalał? Muszę zaraz po nie posłać. Umówiliśmy się, że zatrzymasz się tutaj.
—
Posłuchaj, Julianie...
Dziwna historia! Musiał się przemóc, by do starego kolegi mówić po imieniu, i jakoś to dziwacznie zabrzmiało.
Rozmowa ,,na ty” nie przychodziła mu łatwo.
—
Wejdź, pewnie nie jadłeś kolacji?
— Ow//.-m. W hotelu.
—
Czy mam zawiadomi
ć panią? — zapytała Róża. Maigret wtrącił się do rozmowy:
—
Chyba już się płożyła?
—
Dopifirro co poszła na górę. Al#.- nfę kładzie się do łóżka przed jedenastą lub dwunastą. Ja...
—
Mgdy w życiu! Zabraniam jej przeszkadzać. Zobaczę Kir; z twoją matką jutro rano.
—
Będzie niezadowolona.
Maigret obliczył, że pani Chabot musiała mieć już co najmniej siedemdziesiąt osiem Jat. W gruncie rzeczy
żałował, że przyjechał. Pomimo to powiesił mokry od deszczu płaszcz na staroświeckim stojaku i poszedł za
.Julianem d
o jego gabinetu, podczas gdy Róża, która «arna już była po ^zeir dziesiątce, czekała na dyspozycje.
— Czego sirj napijesz? Starego koniaku?
—
Może być.
Róża zrozumiała nierne polecenie sędziego i oddaliła się. Zapach domu nie zmienił się i to była jeszcze
jedna z rze
czy. które niegdyś budziły zawiść Moigreta — zapach dobrze utrzymanego domu, gdzie podłogi są
wypastowane i gdzie prowadzi się jimaczną kuchnię.
Przysiągłby, że żaden mebel nie został ruszony z miejsca.
—
Siadaj. Cieszę się, ze cię widzę...
Ko
rciło go, by powiedzieć, że Chabot także się nie zmienił. Poznawał jego rysy, jego wyraz twarzy. Ponieważ
sta
rzeli się z dała od .siebie. Maigret słabo zdawał »obie sprawę z upływ/u czar:u. Pomimo to uderzyła go jakaś
niepew
ność-, wahanie, którego nigdy dotąd u przyjaciela nie do- «trz"gał.
Czy kiedyś t#*ż był teki? Może tylko Maigretriie zdawał /•obie z tego uprawy?
— Cygaro?
Na kominku leżała sterta pudełek z cygarami.
— Zawsze fajka.
—
To prawda. Zapomniałem. Ja już nie palę oj dwunastu lat.
— Polecenie lekarza?
—
Nie. Któregoś dnia powiedziałem sobie, że to głupio tak dymić, no i...
Weszła Róża z tacą, na której stała butelka pokryta delikatnym pyłem piwnicy, i tylko jeden kryształowy kie-
liszek.
—
Nie pijesz także?
—
Przestałem w tym samym okresie. Tylko trochę wina rozcieńczonego wodą do posiłków. Ale ty nic się
nie zmie
niłeś.
—
Sądzisz?
—
Sprawiasz wrażenie, jakbyś cieszył się wspaniałym zdrowiem. Zrobiłeś mi naprawdę wielką przyjemność
przy
jeżdżając.
Dlaczego zabrzmiało to niezupełnie szczerze?
—
Muszę przyznać, źe nie bardzo na ciebie liczyłem. Tyle razy obiecywałeś, że wpadniesz do nas, 3 potem
w ostatniej chwili wymawiałeś się.
— Jak widzisz, na wszystko przychodzi pora.
—
Co u twojej żony?
—
W porządku.
—
Nie pojechała z tobą?
— Ona nie lubi zjazdów.
—
' Wszystko pomyślnie przeszło?
—
Dużo się piło, dużo gadało, dużo jadło.
—
Ja już coraz rzadziej podróżuję.
Zniżył yło;:, fioriliwa/. no. tiórnyin ¡tUjLfy.it rozbiły nlt; Uroki
Z matką trudno mi t-.if; rwf.yiu A z d/uj/J<:J «trony nio <hct; jrj stfirnoj zo-if,owiać.
-
ZaWHy.i; L fik ii dzihrttka?
Nic zrrtbnin ulq wtnlt\
Tylko wzrok JrJ rno.co nahtbł. finir-wti j*), >.c nie potrafi Kurna nnwUrc Irfy, ula
upiera by nic nofitt: okularów,
Wyczuwało ttU;, '/.c my id i o czym innym, «potf lądując nu w npouób podobny, juk Vcrno\ix dc Cour<;on w
podijtfu,
-
Wifrftz n wazyfilkim1
-
O czym?
-
O tym, co r.jt
:
tu dzieje.
-
Od blkiUo tygodniu r/Jr* czytah-m yu/.t-t. Ale pr/> J rjiwik} jochfdorn v. niujitklm Vernoux dc
Cmjr<;vn, który iwii rJzi, ‘/o jont twoim pr/.yjucUAcm.
-- Hubert?
—
NUr wiem. Mo/zezy zna lat około i;zeMdyjoHir;trju pit/in. To 1/ub'rt,
Z mimlu nio docicroly ¿udric odf;U>t.y, SJy'hoć było tylko ih ■./(;% bijący o szyby i od rzutuj do cztiHu
lrz:nk polan w kominku. OJeloc Juliana Chabold U& b
ył 'H;dzU\ kbd- (■/.ytri w i''ofiU:fttty'lf ’CorfiUf, u
y,abincl ni».* zrnk-nil Hit;, gdy ;yn znji\\ mifrjr.cn.
•••■• Wohf-r Iftfo mania) tń opowiadał.,,
-
frawu-
. nic. JtiUMt dzUtrmiknrz rzurił
HU
; na mnie ,'if.n/ a!<rn fotograficznym w jadalni botolowirj.
Hildy?
-
Tuk.
■
••• To I .orni l. (*o ci powiedział?
•
.Joli przr-
ko/Mtiy, w* iMyjitcłuiU.-m, uhy
HH
;
yjijąi: nie
wwrn jaką uprawą. NU: y/Jąkyfom mu t<-go jewze wypet- nwadowa^, kiedy z kolei zjawił
KK
;
Uomimrz pojicji.
— -
O t"j pora* cało miasto już y/i*, przyjechali.
—
Czy to ci przeszkadza?
Chabot z trud/ m tylko zdołał ukryć wahania.
—
• Njf',„ tyłko źe..,
Tylko źr' ro?
— Nic. To hurdzo «komplikowana, Nigdy o»- miw/.krj-
v/ prowincjonalnym mimicczku, tak im jak Fonu-nay.
•
Wir;«/ przetturż, '/
M
pr/frt
fzh rok riiu^zkał'*m w Lu- ęon!
—
Al<; tam ni<: było takiej historii, jaką )u m-jrn trrnz na i'U>wU:.
..... Przypominam nobUt pnwria zabójstwo w AitiwlUm,..
To prawda. Zapomniałam.
f-
hodziło o bpi awę, w której Mai^r^-l był zrnu^zony za* trzym?j/: pod zarzuti:nj zaWjstwy łjyłej?o sędzino,
pow- HZi:i;bnUi «ZunowttfM-^o f.7Jrnvif.*ky.
• 'iV> nie jf.-
fil mimo wszystko aż Uk ważne. Pr^-komm
jutro riioo. Nic zdziwiłbym #i<;, gdyby paryscy dzf*o-
nikar/.t: zji*r.bfdi nam pi< rw«zym poci^gK-m.
-• Morderstwo?
■ - Dwu.
—
Szwagw-r V<-
rnoux dł CJouri.ona?
—
Wifizi;,
ŻŁ
*
j(?«tf<ł poinfornir>w;jny!
—
To w^zyfttko, co mi powit-dziano.
—
Ow‘jz<rTn, jr-K'> wzwagier, iiobert Couryon, zamord^ wat»y f’zt«!ry dni tc-
rnu. Juź samo to
wy*\s*rczyb>by
t
aby n&robić Mzurnu. Prw.‘dwt:zor«J pr/.ywzła kolej ns wdów»; iiibon,
—
Kio to J»;fet?
—
Nikt szczególnie ważny. Przeciwnie. Staruszka, która mieszkała zupełnie sama na końcu ulicy Loges.
•
Jaki jest związek między tymi zbrodniami?
—
Obie popełniono w ten sam sposób, niewątpliwie tym samym narzędziem.
—
Rewolwer?
—
Nie. Tępe narzędzie, jak się pisze w raportach. Kawał ołowianej rury lub coś w rodzaju angielskiego
klucza.
—
To wszystko?
—
Nie wystarczy?... Szszsz!
Drzwi otwarły się cichutko i do pokoju weszła z wyciągniętą ręką bardzo drobna, bardzo szczupła kobieta,
ubrana na czarno.
—
To pan, Jul es!?
Od iJu lat nikt już tak się do niego nie zwracał!
—
Syn wyszedł na dworzec. Twierdził, że pan już nie przyjedzie, więc poszłam na górę. Nie poczęstowali
pana kolacją?
—
On już jadł w hotelu, mamo.
—
Jak to, w hotelu?
—
Zatrzymał się w Hotelu Francuskim. Nie chce...
—
Nigdy w życiu! Nie pozwolę na to...
—
Zechce pani posłuchać, madame. Jest rzeczą, tym bardziej pożądaną, bym został w hotelu, że
dziennikarze są już na moim tropie. Jeśli przyjmę pani zaproszenie, jutro rano, a może nawet już dziś wieczór,
będą urywać pani dzwonek u drzwi. Lepiej zresztą, by nie mówiono, że przyjechałem na prośbę pani syna...
I to właśnie dręczyło sędziego. Maigret dostrzegł na jego twarzy wyraz potwierdzenia.
—
I tak będą mówili!
—
Ale ja będę zaprzeczał. Ta historia, a raczej te hi-
ilorie, nic mnie nie obchodzą. Nie mam najmniejszego zamiaru się nimi zajmować.
Czyżby Chabot obawiał się, że będzie się wtrącał do nie- swoich spraw? Albo może pomyślał, że Maigret ze
swoimi metodami, czasem nieco nazbyt osobistymi, może go postawić w kłopotliwej sytuacji?
Komisarz przyjechał w nieodpowiednim momencie.
—
Tak sobie myślę, mamo, że może Maigret ma rację. — I zwracając się do przyjaciela dodał: —
Rozumiesz, tu nie c
hodzi o zwykłe dochodzenie. Robert de Couręon, ten którego zamordowano, był
człowiekiem znanym, spowinowaconym ze wszystkimi znaczniejszymi rodzinami w okolicy. Jego szwagier
Vernoux jest także osobistością na świeczniku. Po pierwszym zabójstwie zaczęły krążyć plotki. Później zabito
wdowę Gibon i to nieco zmieniło charakter pogłosek. Ale...
— Ale co?
—
To trudno wyjaśnić. Sfedztwo prowadzi komisarz policji. To dobry facet, zna miasto, choć sam
pochodzi z po
łudnia, zdaje się, że z Arles. Na miejscu jest także lotna brygada z Poitiers. No i ja ze swojej
sirony...
Staruszka siadła, jak z wizytą, na brzeżku krzesła i słuchała słów syna jaJ< kazania.
—
Dwa zabójstwa w ciągu trzech dni — to dużo jak na ośmiotysięczne miasto. Ludzie zaczynają się bać.
Nie tylk
o z powodu deszczu nie spotkasz dziś żywej duszy na ulicy.
—
Co ludzie myślą?
—
Niektórzy utrzymują, że to szaleniec.
—
Kradzieży nie było?
—
W żadnym z tych wypadków. I w obu wypadkach zabójcy otworzono drzwi, a więc nie wzbudził u
ofiary po-
dojrzenia.
To jest już jakaś poszlaka. Właściwie.* niemal Jodyna, jaką mamy.
—
Żadnych odcisków palców?
—
Ani śladu. Jeśli to szaleniec, z pewnością popełni nowe zabójstwo.
—
Rozumiem, A ty co o lym myślisz?
—
Nic. Szukam. Niepokoję się.
Czym?
~~ Nie umiem ci wyjaśnić. Czuję straszliwą odpowiedzialność na swoich barkach.
Powiedział to tonem przygnębionego urzędnika. I rzeczywiście, Maigret miał przed sobą urzędnika, małomia-
steczkowego urzędnika, który żyje w strachu przed każdym fałszywym krokiem.
Czy Maigret te
ż z upływem lat stałby się taki sam? Na widok przyjaciela poczuł się nagle stary.
-
Zastanawiam się, czy nie lepiej wsiąść do pierwszego paryskiego pociągu. Naprawdę zatrzymałem się
w Fon-
tenay jedynie po to, aby ci uścisnąć dłoń. Już to zrobiłem, a moja obecność może tylko skomplikować
sprawy.
-
Co chcesz przez to powiedzieć? — Chabot nie zareagował więc natychmiastowym protestem.
---
Już teraz ten rudzielec i komisarz policji są przeświadczeni, że to ty wezwałeś mnie na pomoc. Będą utrzy-
mywać, że się boisz, że nie wiesz, jak z tego wybrnąć, że..
—
-
Ależ nie.
Sędzia łagodnie odsunął tę myśl.
—
Nie pozwolę ci odjechać. Mimo wszystko mam prawo podejmować przyjaciół, jak i kiedy mi się
podoba.
Jules, mój syn ma rację. I jeśli o mnie idzie, uważam, że powinien pan się u nas zatrzymać,
—
Maigret nie chce być skrępowany, prawda?
— Mam swojf-; przyzwyczajenia.
—
No więc nie nalegam.
—
Byłoby jednak lepiej, gdybym jutro wyjechał.
' Może Chabot zgodzi się? Rozległ się dzwonek telefonu. Nawet ten dzwonek nie był laki sam jak wszędzie,
miał jakieś staroświeckie brzmienie.
— Przepraszam.
Chabot podniósł słuchawkę.
—
Mówi sędzia śledczy Chabot...
Sposób, w jaki powiedział te słowa, był jeszcze jedną wskazówką. Maigret z trudem stłumił uśmiech.
—
Kto?... Ach, tak...
Słucham, słucham, Fćron.., Co? Gobillard?... Gdzie?... Na rogu Pola Marsowego i
ulicy... .Już przychodzę... tak... On fu jest... Nie wiem... Nie dotykajcie niczego, zanim przyjdę...
Matka przyglądała mu się z ręką na piersi.
—
Znów?... —
wyjąkała z trudem.
Skinął głową.
— Gobillard.
I wyjaśnił Maigretowi:
Stary pijak, którego wszyscy w Fontenay znali, bo większość czasu spędzał z wędką, łowiąc ryby przy
moście. Znaleziono go martwego na chodniku.
— Zamordowany?
—
• Z rozbita czaszką, jak tamtych dwoje. Prawdopodobnie tym samym narzędziem.
Chabot wstał, otworzył drzwi zdjął ze stojaka stary prochowiec i wygnieciony kapelusz, który najwidoczniej
służył mu tylko w deszczowo dni.
—
Idziesz ze mną?
__
Sądzisz, że powinienem ci towarzyszyć?
—
Teraz, jak już wiadomo, że tu jesteś, będą się dziwić,
dlaczego /ię r
:
c-
zabrałem. Dwie zbrodnie — to bardzo dużo. Ale trzecia wprawi w przerażenie cale miasto.
W chwili gdy wychodzili z domu, mała, nerwowa dłoń ujęła rękaw Maigreta. Staruszka szepnęła mu do
ucha:
—
Uważaj. Jules, na niego! On jest taki, że nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa.
Rozdział II fi A \DLARZ KRÓLICZYCH SKÓREK
Lało tak gwałtownie i uporczywie, że deszcz przestał być tylko deszczem, a wiatr, lodowaty wiatr zamienił
się w istną złośliwość żywiołów. Jeszcze.na źle osłoniętym peronie dworca kolejowego w Niort Maigretowi,
sponiewie
ranemu przez tę zimę, której ostatnie podrygi nie chciały ustąpić, przyszła nagle do głowy myśl o
bestii, która broni się przed śmiercią i do ostatniego tchu usiłuje kąsać.
Nie warto oyło nawet się osłaniać. Woda lała się nie tyłko z nieba, ale wielkimi, zimnymi kroplami ściekała
także z rynien, po bramach domów i po chodnikach, gdzie rynsztoki spływały z szumem gófskich strumieni
Woda była wszędzie — na twarzy, na szyi, w butach, nawet w kieszeniach odzieży, której nie sposób było
wysuszyć między jednym a drugim wyjściem z domu.
Szli pod wiatr, pochyleni do przodu, sędzia w swoim starym nieprzemakalnym płaszczu, którego poły
łopotały jak sztandary, Maigret w palcie ważącym chyba ze sto kilo. Po kilku krokach fajka komisarza zgasi a z
sykiem.
Tu i ówdzie widać było oświetlone okna. Mijając kawiarnię „Pod Pocztą” za mostem, zauważyli, że zza
firanek
przyglądają im się ludzie. Kiedy już się oddalili, usłyszeli za sobą kroki i głosy.
Zabójstwo miało miejsce blisko stąd. W Fontenay zresztą nigdzie nie jest daleko, najczęściej nie opłaci się
nawet wyprowadzać wozu z garażu. Krótka uliczka prowadziła w prawo, łącząc ulicę Republiki z Polem
Marsowym. Przed trzecim czy czwartym dom
em, na ęhodnlku, w świetle reflektorów karetki pogotowia, stała
grupka ludzi; niektórzy w wyciągniętych rękach trzymali latarki.
Od tej grupy odłączył się niewielki mężczyzna. Komisarz Feron o mały włos nie popełnił gafy zamiast do
Ch; bota —
chciał się zwrócić do Maigreta.
—
Zatelefonowałem do pana natychmiast z kawiarni „Pod Pocztą”. Jednocześnie zadzwoniłem do
prokuratora.
W poprzek chodnika leżał jakiś człowiek, jedna ręka zwisała nad rynsztokiem, między czarnymi pantoflami
a man
kietem spodni widać było jasną skórę: Gobillard nie nosił skarpetek. Jego kapelusz leżał w odległości
metra od ciała. Komisarz skierował elektryczną latarkę na twarz nieboszczyka. Gdy Maigret jednocześnie z
sędzią pochylili się nad* ciałem, błysnęło coś, pstryknęło, po czym rozległ się głos rudego dziennikarza:
—
Jeszcze raz, proszę. Zechce się pan zbliżyć, panie Maigret.
Komisarz cofnął się, mrucząc pod nosem. Tuż obok zwłok stało przyglądając mu się parę osób, dalej, na
ubo* czu, w-
odległości pięciu czy sześciu metrów, stała druga, liczniejsza grupka, w której rozmawiano
półgłosem.
—
Kto go znalazł? — spytał Chabot, tonem oficjalnym, ale nie bez podniecenia.
— Doktor Vernoux —
odpowiedział Feron, wskazując jedną z bliżej stojących postaci.
Czyżby to był też ktoś z rodziny nieznajomego z pociągu? O ile zdołał stwierdzić po ciemku, był znacznie młod-
szy. Może miał trzydzieści pięć łat. Wysoki, o podłużnej, nerwowej twarzy, miał okulary, na których lśniły
krople deszczu.
Chabot machinalnie uścisnął mu dłoń, jak ludzie, którzy spotykają się codziennie, a nawet kilka razy dziennie.
Doktor wyjaśniał półgłosem:
—
Szedłem do przyjaciela, po tamtej stronie placu. Dostrzegłem coś na chodniku. Pochyliłem się. Już nie żyt
Aby zyskać na czasie, pobiegłem do kawiarni „Pod Pocztą”, skąd zadzwoniłem do komisarza.
Inne twarze jedna po drugiej pojawiały się w świetle latarek, każda zarysowana przez deszcz tworzący wokół
nich aureolę.
—
Jesteście tam, Jussieux?
Uścisk dłoni. Ci ludzie znali się jak koledzy ze szkolnej ławy.
—
Byłem właśnie w kawiarni. Graliśmy w brydża i wyszliśmy...
Sędzia przypomniał sobie o Maigrecie, którzy trzymał się na uboczu, i dokonał prezentacji:
— Doktor Jussieux, mój przyjaciel. Komisarz Maigret...
Jussieux wyjaśniał:
—
To samo, co w dwóch poprzednich wypadkach.
Silne uderzenie w wierzch głowy. Tym razem narzędzie
lekko osunęło się w lewo. Gobillard też został napadnięty z przodu, też nawet nie próbował się bronić.
— Pijany?
—
Wystarczy się nachylić i powąchać. Zresztą o tej godzinie... przecież pan go znał.
Mai
gret słuchał z roztargnieniem. Lomel, rudy dzienni
karz, który właśnie zrobił drugie zdjęcie, próbował go zagadnąć. Trudno powiedzieć, co przykuło uwagę komi-
sarza.
Mniejsza z dwóch grup, ta która stała bliżej zwłok, wyraźnie składała się z ludzi, którzy się znali, należeli do
określonego środowiska: sędzia, dwóch lekarzy, ludzie, którzy bez wątpienia przed chwilą grali w brydża z
doktorem Jussieux. Wszyscy musieli zaliczać się do miejscowej elity.
Druga grupa, słabiej oświetlona, nie zachowywała milczenia jak pierwsza. Nie manifestując wrogości w pełnym
znaczeniu tego słowa, dawała ją w każdym razie odczuć. Raz i drugi rozległy się nawet chichoty.
Za karetką ustawił się ciemny samochód. Wysiadł z niego mężczyzna, który na widok Maigreta zatrzymał się
jak wryty.
— Pan tutaj, szefie!?
Najwyraźniej nie był zachwycony spotkaniem z komisarzem. Był to Chabiron, inspektor lotnej, przydzielony
przed kilku laty do brygady w Poitiers.
— Wezwali pana?
— Jestem tu przypadkiem.
—
To się nazywa trafić w dziesiątkę, co?
On też się uśmiechał.
—
Byłem właśnie na patrolu w mieście, dlatego tak długo trwało, zanim mnie zawiadomiono. Kto to?
Fśron wyjaśnił:
—
Niejaki Gobillard» facet, który raz albo dwa razy w tygodniu robił obchód Fontenay i skupował królicze
skórki. Sku
pował też skóry wołowe i owcze w miejskiej rzeźni. Miał wózek i starego’konia, mieszkał w lepiance
za miastem. Większość czasu spędzał na łowieniu ryb przy
mośi-jc, posługując się najobrzydliwszą przynętą: szpikiem. kurzymi jelitami, skrzepłą krwią...
Ch
abiron najwidoczniej sam był wędkarzem:
—
1 ryba na to bierze?
—
On był chyba jedyny, któremu brała. Wieczorem chodził od knajpy do knajpy, wypijając w każdej szkla-
neczkę czerwonego wina, aż miał dość.
—
Żadnej rozróby?
—
Nigdy.
—
Żonaty?
—
Mieszkał sam z koniem i wielką Ilością kotów. Chabiron zwróci? się do Maigreta:
—
Co pan o tym sądzi, szefie?
—
Nic nie sądzę.
—
Troje w ciągu tygodnia to wcale nieźlfl, jak na taką dziurę.
—
Co zrobimy? —
zapytał sędziego Feron.
—
Nie sądzę, abyśmy musieli czekać na prokuratora. Nie było go w domu?
—
Nie. Żona postara się skontaktować z nim telefonicznie.
—
Myślę, że można zwłoki przewieźć do kostnicy. Zwrócił się do doktora Vernoux:
—
Poza tym nie widział pan nic, nie słyszał nic?
—
Nic. Szedłem prędko, z rękami w kieszeniach. Nie- mai się na niego natknąłem.
—
Pański ojciec jest w domu?
—
Wrócił dziś wieczorem z Niort. Jak wychodziłem, jadł kolację.
O
ile Maigret dobrze rozumiał, był to syn tego Vernoux de Courcon, z którym jechał ciuchcią.
—
Hej, wy tam, możecie go zabrać.
Dziennikarz nie odstępował Maigreta:
—
Czy tym razem zajmie się pan tą .sprawą?
<— Na pewno nie.
—
Ńawet nieoficjalnie?
— Nie.
— Nie jest pan ciekaw?
— Nie.
—
Czy pan też wierzy w tego szaleńca?
Chabot i doktor Vernoux, którzy to słyszeli, popatrzyli po sobie z ową charakterystyczną miną ludzi należących
do jednego klanu, znających się tak dobrze, że nie potrzeba im słów.
To naturalne. Tak bywa wszędzie. A mimo to Maigret chwilami odnosił wrażenie, że jest tu jakaś klika. Oczy-
wiście w takim małym miasteczku są nieliczni notable, którzy z natury rzeczy spotykają się, choćby tylko na
ulicy, kilka razy dziennie.
A ponadto są i inni, tacy na przykład jak ci, którzy skupili się na uboczu i którzy nie wyglądali na zadowo-
lonych.
Nie czekając na jakiekolwiek pytania komisarza, inspektor Chabiron wyjaśnił:
—
Przyjechaliśmy we dwójkę. Levras, który jest ze mną, musiał dziś rano wyjechać, bo żona lada chwila
spo
dziewa się dziecka. Robię, co mogę. Próbuję na wszystkie sposoby. Ale kiedy przyjdzie wyciągnąć coś z
tych facetów...
Brodą wskazał pierwszą grupę, składającą się z elity. Najwidoczniej jego sympatie leżały po stronie tamtych.
—
Komisarz policji ze swojej strony też robi wszystko, co w jego mocy. Ale ma tylko czterech
funkcjonariuszy.
Pracowali prze
z cały dzień: Fśron, ilu teraz jest na patrolu?
—
Trzech.
Jak gdyby na potwierdzenie tych słów, u skraju chodnika zatrzymał się rowerzysta w mundurze, strząsając
deszcz z ramion.
—
Nic nowego?
—
Sprawdziłem tożsamość kilku napotkanych osób.. Dam panu listę. Każdy miał wiarygodne powody, by
wyjść na miasto.
—
Wstąpisz na chwilę do mnie na górę? — zapytał Mai- greta Chabot.
Komisarz zawahał się. Jeśli pójdzie, to dlatego, że ma ochotę napić się czegoś na rozgrzewkę, a nie spodziewa
się znaleźć czegokolwiek w hotelu.
—
Idę w jednym kierunku z wami — oświadczył doktor Vernoux — chyba, że wam przeszkadzam.
—
Bynajmniej.
Tym razem wiatr mieli w plecy i mogli rozmawiać. Karetka ze zwłokami Gobillarda oddaliła się, a jej czerwone
światła widać było od strony placu Viete.
—
Zapomniałem panów przedstawić. Vernoux jest synom Huberta, którego poznałeś w pociągu. Ukończył
me
dycynę, ale nie praktykuje i pracuje naukowo.
—
Co to za praca naukowa! —
zaprotestował słabo lekarz.
—
Przez dwa lata był na stażu u świętej Anny, pasjonuje się psychiatrią i dwa lub trzy razy w tygodniu
jeździ do szpital? dla umysłowo chorych w Niort.
—
Sądzi pan, że te trzy zbrodnie są dziełem szaleńca? — zapytał Maigret, raczej z uprzejmości.
To, co przed chwilą usłyszał, nie wzbudziło w nim szcze-
kiej sprawy na głowie. Prawdę mówiąc, jesteśmy prawie w tym samym wieku. Ty też za trzy lata...
—
Ja też.
—
Masz jakieś plany?
—
Kupiłem już nawet domek na wsi, nad Loarą.
—
Będziesz się nudził.
—
Ty się tu nudzisz?
—
To nie to samo. Ja się tu urodziłem. Mój ojciec tu się urodził. Znam wszystkich.
—
Tutejsi ludzie wydają si^niespokojni.
—
Ledwie przyjechałeś i już to pojąłeś? To prawda. Zresztą nic dziwnego. Jedna zbrodnia jeszcze ujdzie.
Zwłaszcza ta pierwsza.
— Dlaczego?
—
Bo chodziło o Roberta de Couręon.
—
Nie był łubiany?
Sędzia nie od razu odpowiedział. Jak gdyby dobierał słów.
—
W gruncie rzeczy ludzie prawiego nie znali, chyba z widzenia.
—
Żonaty? dziedaty?
—
Stary kawaler. Oryginał, ale przyzwoity facet. Gdyby chodziło tylko o niego, ludzie by nie rozrabiali.
Skończyłoby się na drobnym podnieceniu, które zawsze towarzyszy zbrodni, Ale zaraz po tym stara Gibon, a
teraz jeszcze Gobillard. Jutro spodziewam się...
—
Już się zaczęło.
— Co?
—
Ta grupa, która trzymała się na uboczu — ludzie z ulicy — i ci, którzy wyszli z kawiarni „Pod Pocztą'*
—
są do siebie wrogo nastawieni.
—
Chyba nie aż tak, żeby...
'w*/ l-W*
■-Ą H i& :'•//> '-....
— Ti-
.ć. - r>
o t/> '\sAK
— »<./; .'¿'•¿‘i
< ' ' •'.'/ j7-
1
— i.io r////;- -3
A>/y 7//-:/^- 1* '&*;&, c.f&fsA r*firUt'
—
Mo«';
.U*,7/r/*z
PiVrMjtifc *u wy- ttitf.bf?/;,': To f--/' ;<Ä
-
i MlaïAtr*;,
ri’f/Ą
;
y
i* U <5, k*Jf!7.y </A KJsff/Sjh t/> ïf
:
\ : r.: >/f,r,
'*»>■’f:J,î/s
e
i'
r
À7ttSt %7*%7ïi*Jt
TJtTfiri. j/Ą W Ut\ ćfiwiii
f&rify _ i>\*t
v.^./yv-7 ^ jfs/wfrfA i wWv.', if*
się
l>-
zyć. pM^rr* v> nUrkt/i ?./ w
y^A/, & r*s \.
Ä
n% fti** « yr/nytn
—
r* prr/rf/ttjś t^k aarr*.
—- 7*f*z
>.*Áí7,y 7¿ii*ñ: Ufo tfiixjvJs.
** Ifl‘ , I
' +~ t J
+ 0
—
PrWiAł/di ¿O, '/ííá/Í."J;, <*>
O'/r&f,-.
— : i'/-; fAÿrte Zk'x.
— F;\i
i Y/fúiy. V
J
7.
J
%.'W4 Xfj\ f&ffjfáú*er&.
i* ■vr.vf/'yWfeí
'* 'M'Ár?? : &¡¡Íyrr/
f
'V, Phcyyjf
rr.¿,<, pi^.^fey,
r'f'r'ZK XÁ«/'W, ís.fit/f. 7.Ï:*.'/$*,
TJt 4*:;>;•**»
**?//; vyr., íí.vr^? 7'.r. '/. y/uh#,?'
/
r%/, 'sC'/Z/Á VdfsA'f, 7Ak'
£
'. fe frf?¿r7. t'.V ' ¿ >r ;v>-/.;., Vv^vO. W & r/y.iïç.
T&r/Ąi «k.;. ry/wV:. f> ^
rrfVSi. %'<• tíkiwr &*r?r. í/r.
— í"A;*-áí:.¿ v/ ***4: ^ (¿«Fif-tejmtAfttsrt#
—
Tä»' «í-v/or•<
A
, w.'fyf-ry z
Xí
>
íí
^%
(
' '¿Zíí.->-¿s.
'l'4ft. M*&7*Ą - “*i2¿í¡í ÿt/&l Ś;
n
fjiMtiH *>, 7. 'i7.*AlM,/k\ \Mí»r /'
7/
ïj}? A>.
/y ^y>
Ä
z i4f/rftt¿ <1*
lr;Vrf*«r>^ <;>r ♦//?
* *r/.y <# &:>/
-
■■
'Jí» i^^/>
/; +'.'
A
4*>.
.‘‘/r/f&ją
rst/.y-
*/'*■. «>; •// T7Af:-XyW^/Á.''.
Ą W’A^
toń**.* i&#rwArM: v> po pr'Air:
tv;/'-*---, V/--^í
*>'// +u;., %uv*r, -t¡ {'Stitt/,'; <
Í
:,'
V
.:
Í
*';■. & f&zwUV* Osst'/#* ÏSi'.'» V. V«X ^ <Ä>r7
'jgtsri.
r
^ ^
m&Xfíi ¡ ¿7., ''/./!(, h*/,*î.vv/ÿ> 7*Wty<:¿: ÜVÍ*/:.-.. 7, /!>> ;,v é/;~%
ijyúí'f. i,',/, iZ&yffi tejtv'.w*'' k*
w '¿ct&Jt
f
íí,fAr:‘. i*?'/,,/.. *>’/i %*¿xt/.-
7/tr.', ■»
ïjz&i i Wf¿-iá.t y¿t u*
pr&jfjwtł:.
*b 'srssytii. */%f+ t¿ni/A&#n'#sp,
fí.r/MítiSt w '¥/rr¿*.'?.
iffi «
r
**2*.*
f¡jr?;*?rr;t •**
yi^ <* J%74,/^c«.
^aT; Vt^Î
M_tfí
WJtt-'-J iJA'jgi*, ;
e
s>-
<7¡íí> 1ztújtJ¡> %
S
Á-’^.'
SJS
-
írtírjr r. r4i4 rr, 7//#*%
7*e#j&
vą ptAv¿rf‘**k Verusjx fa to/«.. hf/r.inrMvrt ■ ■ 7'i fte &'<:*•, •¿'¡ót*'. ïspÀVtfftf'ftt» fc^?.. ¿ér *
7^y/>,r.A u?/> K#ft*gfatw4. Ot^f&rss#*! vj.\ fez rijifty*
*
MRátj v/^r; Pw^ ;/y. v&rsfrifíj p*hc * Hirv^Tït ;
iKćjĄits,\ii p:z*/ &ys!j
pzy
ÍAüiyíJtk w n.&¿s:&. V'/,ty
y,.
Ukf/Hñ ÿtkfi
t. &fxytjuïy. It/àJitxfn. ts*tü\ --
•■•■
V*r'f/S¿X. iJiÀis. 7b\': •)*! XJ*
YS
S
'A'&ÏT--
rtsjru'/vizoïY!
Ma
&*(■:**
.vj'â A«*.?.. uKKxrt, ¡cvr*lp p^/z^i^ r/^s
S <
XÍÍ
3
Á
/- Wfefîôy-V«WL,
£de IM» »** aa#
—
Żonaty?
—
Poślubił pannę de Cadeuil, z prawdziwej szlachty. Powiła mu już troje dzieci. Najmłodsze ma osiem
miesięcy.
—
Mieszkają z ojcem?
—
;
Dom jest dostatecznie rozległy, sam zobaczysz. Ale to nie wszystko. Oprócz Aiaina, Hubert ma córkę
Adelinę, która wyszła za niejakiego Pailleta, poznanego w czasie wakacji \y Royan. Jak on zarabia na życie, nie
mam pojęcia, ale jedno wiem, że Hubert Vernoux łoży na ich utrzymanie. Przeważnie mieszkają w Paryżu.
Tylko od czasu do czasu pojawiają się na kilka dni lub kilka tygodni — zwykle jak są bez grosza. Teraz
rozumiesz?
— Co tu jest do rozumienia?
Chabot uśmiechnął się ponuro; przez chwilę przypomina! Maigretowi kolegę z dawnych lat.
—
To prawda. Mówię, jakbyś był tutejszy. Widziałeś Vernoux. On bardziej wygląda na dziedzica niż
wszyscy prawdziwi tutejsi dz
iedzice. Jeśli idzie o jego żon^i siostrę żony, sprawiają wrażenie, jakby dokładały
wszelkich sta
rań, aby w oczach zwykłych śmiertelników wydać się możliwie odrażającymi. Ci wszyscy
stanowią zamknięty klan.
—
I do niego ma dostęp tylko szczupłą garstka ludzi?
Po raz drugi tego wieczora Chabot zarumienił się.
—
Z konieczności — wyjąkał, jak gdyby poczuwając się do winy.
—
Tak że Vernoux, Couręonowie i ich przyjaciele stanowią w mieście odrębny światek?
—
Zgadłeś. Z tytułu mojego stanowiska muszę się z nimi stykać. W gruncie rzeczy nie są wcale tacy
odpychający, jacy się wydają. Hubert Vernoux, na przykład, to człowiek wykończony przez kłopoty. Kiedyś był
bardzo bogaty. Teraz nia już znacznie mniej i nawet zastanawiam się, jak
to z nim jest naprawdę. Od czasu gdy większość dzierżawców stała się właścicielami ziemi, podupadł obrót
ziemią. Huberta przygniatają obowiązki, zmuszony jest utrzymywać całą rodzinę. Jeśli zaś idzie o Alaina,
którego znam lepiej, to chłopak ma dosłownie idée fixe.
—
Jaką?
— Lepie
j, żebyś nie wiedział. Zrozumiałbyś od razu, dlaczego przed chwilą na ulicy wymieniliśmy
niespokojne spojrzenia. Mówiłem ci, że ojciec Huberta Vernoux zmarł na delirium tremens. Po kądzieli, to
znaczy ze strony Co-
uręonów, przodkowie nie byli wcale lepsi. Stary Couręon popełnił samobójstwo w
okolicznościach dość tajemniczych. Hubert miał brata, Bazylego, o którym nie wspomina się nigdy, a który zabił
się w wieku siedemnastu lat. Gdyby tak sięgnąć dalej wstecz, znalazłoby się w rodzinie więcej wariatów i
dziwaków.
Maigret
słuchał, wolno pociągając fajkę i od czasu do czasu maćzając usta w szklance.
— Oto przyczyna, dla której Alain
studiował medycynę i odbywał staż u świętej Anny. Mówi się — i to
jest prawdopodobne —
że większość lekarzy specjalizuje się w chorobach, które ich zdaniem mogą im zagrażać.
Alaina gnębi myśl, że wywodzi się z rodziny szaleńców. Jego zdaniem ciotka Lucylla jest na wpół zwariowana.
Mnie tego nie po
wiedział, ale jestem przeświadczony, że bacznie przygląda się nie tylko własnemu ojcu i matce,
ale nawet własnym dzieciom.
—
W okolicy wiedzą o tym?
—
Owszem, mówią o tym. W małych miasteczkach zawsze dużo się gada — i to z nieufnością o ludziach,
którzy żyją inaczej niż wszyscy.
—
Czy w szczegół ności mówiono o tym po pierwszym zabójstwie?
Chabot zawahał się tylko przez sekundę, po czym skinął głową.
— Dlaczego?
—
Bo wiedziano, że Hubert Vernoux i Jego szwagier Couręon nie żyli w zgodzie. Może również diatego,
że mieszkali naprzeciw siebie.
—
Spotykali się?
Chabot uśmiechnął się kącikiem ust.
—
Zastanawiam się, co ty sobie o nas pomyślisz. Nie wydaje mi się, aby w Paryżu mogła zaistnieć
podobna sytuacja.
Krótko mówiąc, sędzia śledczy wstydził się środowiska, które w pewnym sensie było jego własnym
środowiskiem, jako że mieszkał tu przez okrągły rok.
—
Mówiłem ci, że Couręonowie byli już zrujnowani, kiedy Izabela poślubiła Huberta Vernoux. Hubert
wyzna
czył stałą pensję swemu szwagrowi, Robertowi. I Robert nigdy mu tego nie wybaczył, Kiedy o nim
wspominał, mówił zawsze ironicznie: „mój szwagier, milioner”, albo „zapylam nowobogackiego’'. Jego noga
nigdy nie postała w wielkim domu przy ulicy Rabelais, choć ze swoich okien mógł śledzić wszystko, ero się w
nim działo. Mieszkał naprzeciwko, w domu mniejszym, ale też przyzwoitym. Co rano przychodziła sprzątaczka,
ale sam czyścił sobie buty
i gotował posiłki, demonstracyjnie robił zakupy, ubrany jak dziedzic objeżdżający swoje włości. Obnosił się z
wiązkami porów czy szparagów jak z myśliwskimi trofeami. Myślał chyba, że w ten sposób rozwścieczy
Huberta.
—
A Hubert się wściekał?
—
Nie wiem. Możliwe. Ale mimo to utrzymywał go -na-
dal. Nieraz widywano, jak spotykając się na ulicy wymieniali cifcrpkie słówka. I charakterystyczna rzecz:
Robert de Couręon nigdy nie opuszczał zasłon w oknach, tak że mieszkająca naprzeciwko rodzina widziała go
przez calu-
sieńki dzień. Niektórzy twierdzili, że zdarzało mu iię pokazywać im język. Ale na tej podstawie
utrzymywać, że Vernoux się go pozbył czy zabił w przypływie gniewu...
—
Tak twierdzą?
— Tak.
— Ty te
ż tak myślisz?
—
Nie odrzucam a priori żadnej hipotezy.
—
Maigret nie mógł się powstrzymać od uśmiechu, słysząc te napuszone słowa.
—
Przesłuchiwałeś Vernoux?
—
Nie wzywałem go do siebie do biura, jeśli o to ci chodzi. Mimo wszystko brak podstaw, by podejrzewać
człowieka tego pokroju.
Powiedział „człowieka tego pokroju” i zorientował się, że się zdradził jako jeden z nich. Tego wieczora wizyta
Maigreta musiała być dla niego torturą. Komisarzowi również nie sprawiała przyjemności, choć w tej chwili nie
m
iał już ochoty odjeżdżać.
—
Spotkałem go na ulicy, jak każdego ranka, i zadałem mu od niechcenia kilka pytań.
—
Co powiedział?
—
Że tego wieczora nie wychodził z domu.
—
O której popełniono zbrodnię?
—
Pierwszą? Mniej więcej o tej samej porze co dziś, około dziesiątej wieczór.
—
Co się obecnie dzieje u Vernoux?
—
Oprócz sobotniego brydża, który ich wszystkich gro-
n
madzi w salonie, każdy żyje własnym życiem, nie troszcząc się o pozostałych.
—
Vernoux nie dzieli sypialni z żoną?
—
Uważałby to za szczyt drobnomieszczaństwa. Każde ma swój apartament, na różnych piętrach. Izabela
mieszka na pierwszym, Hubert w wychodzącym na dziedziniec skrzydle parteru. Alain zajmuje drugie piętro, a
ciotka Lucylla ma dwa mansardowe pokoje na trzecim. Kiedy przyjeżdża córka z mężem...
—
A.teraz są tutaj?
—
Nie. Oczekują ich za kilka dni
—
Ile służby?
—
Małżeństwo, które służy u nich już od dwudziestu czy trzydziestu lat, i dwie dość młode pokojówki.
—
Gdzie sypiają?
—
W drugim skrzydle parteru. Obejrzysz sobie dom. To prawie
pałac.
—
Z drugim wejściem od tyłu?
'—
Są drzwi w murze okalającym dziedziniec, wychodzące na zaułek.
—
Tak, że każdy może wejść i wyjść nie zauważony?
—
Chyba tak.
—
Nie sprawdzałeś?
Chabot siedział jak na mękach, a ponieważ czuł się winny, podniósł głos, niemal wściekły na przyjaciela:
—
Mówisz, jak niektórzy z tutejszych. Gdybym poszedł przesłuchać służbę, nie mając najmniejszych
dowodów, najmniejszych poszlak, całe miasto byłoby przeświadczone, że winien jest Hubert Vernoux lub jego
syn.
—
Jego syn?-
—
Oczywiście, on też! Bo przecież skoro nie pracuje, a interesuje się psychiatrią, należy go traktować jak
sza
leńca. Nie bywa w żadnej z dwóch okolicznych kawiarni, nie grywa ani w bilard, ani w belotkę, nie biega za
dziew
czynami, a czasem bywa, że zatrzyma się z nagła na ulicy, aby przyjrzeć się komuś tymi swoimi wielkimi
oczyma, po
większonymi jeszcze przez szikła okularów. Nie cierpią go Da tyle, aby...
— Bronisz go?
—
Nie. Chcę zachować zdrowy rozsądek, a tu na prowincji, to nie zawsze jest proste. Staram się być
sprawie
dliwy. Ja też myślałem, że pierwsza zbrodnia jest, być może, historią rodzinną. Zbadałem sprawę pod
każdym względem. Niepokoiło mnie, że nie dokonano kradzieży, « Robert de Couręon nie usiłował się bronić. I
z pewncścią byłbym przedsięwziął jakieś środki, gdyby...
—
Chwileczkę. Nie zwróciłeś się do policji z prośhą
o
śledzenie Huberta Vernoux i jego syna?
—
W Paryżu to jest możliwe. Tu nie. Wszyscy znają naszych czterech nieszczęsnych funkcjonariuszy
policji. Jeśli idzie o inspektorów z Poitiers, rozpoznano by ich, zanim zdążyliby wysiąść z samochodu! Rzadko
się zdarza, aby na ulicy znajdowało się jednocześnie więcej niż dziesięć osób. I w tych warunkach śledzić kogoś,
kto się tego domyśla?
Nagle uspokoił się:
—
Przepraszam cię. Mówię tak głośno, że jeszcze obudzę matkę. Chciałem tylko, abyś wszedł w moje
położenie. W braku dowodów przeciwnych, Vernoux są niewinni. Gotów jestem przysiąc, że są niewinni. Druga
zbrodnia, po
pełniona w dwa dni po pierwszej, praktycznie jest tego dowodem. Hubert Vernoux mógłby dać się
sprowokować do zabicia szwagra czy uderzenia go w chwili gniewu. Ale nie miał żadnego powodu iść na koniec
ulicy Loges i mor
dować wdowę Gibon, której zapewne nawet nie znał.
— Kto to jest?
—
Dawna akuszerka, której nie żyjący już od lat mąż był funkcjonariuszem policji. Mieszkała samotnie, na
wpół zniedołężniała, w trzyizbowym domku. Zresztą idzie nie tylko o starą Gibon, ale od dziś wieczór także o
Gobillarda. Jego Vernoux
znali, jak znali go wszyscy w Fontenay. W każdym miasteczku we Francji jest
przynajmniej je
den taki pijaczyna, który staje się popularną postacią. Jeśli możesz mi podać choćby jeden powód
zamordowania tego poczciwca...
—
Załóżmy, że coś widział...
—
A wdowa Gibon, która już w ogóle nie wychodziła z domu? Ona też miałaby coś widzieć? Może przyszła
na ulicę Rabelais po dziesiątej wieczór i przez okno przyglądała się zabójstwu? Nie, zrozum: ja znam metody
docho
dzeń kryminalnych. Nie byłem na kongresie w Bordeaux i być może nie nadążam za najnowszymi
odkryciami nau
kowymi, ale mam wrażenie, że swój zawód znam i wykonuję go sumiennie. Te trzy ofiary
należały do zupełnie różnych środowisk i nie ma między nimi żadnego związku. Cała trójka została zabita w ten
sam sposób, a sądząc po ranach — przy pomocy tego samego narzędzia. Cała trójka została napadnięta od
przodu, a tym samym morderca nie wzbudzał nieufności. Jeśli to dzieło szaleńca, to w każdym razie nie furiata,
któremu każdy schodzi z drogi. Jest to więc ktoś, kogo nazwałbym szaleńcem przytomnym, kto ma określoną
linię postępowania i jest dostatecznie przebiegły, aby przedsięwziąć środki ostrożności.
—
Alain Vernoux
niezbyt przekonywająco wyjaśnił swoją obecność dziś wieczór w mieście, w czasie
ulewnego deszczu.
—
Powiedział, że szedł z wizytą do przyjaciela na drugą stronę Pola Marsowego.
—
Ale nie wymienił żadnego nazwiska.
—
Bo to niepotrzebne. Wiem, że często odwiedza niejakiego Georgesa Vassala, kawalera, którego poznał
jeszcze na studiach. Nawet bez tego wyjaśnienia nie byłbym zaskoczony.
— Dlaczego?
—
Ponieważ ta sprawa pasjonuje go bardziej jeszcze niż mnie, i to z przyczyn osobistych. Nie twierdzę, że
podej
rzewa ojca, ale nie jestem od tego daleki. Przed kilkoma tygodniami mówił mi o nim i o rodzinnych
ułomnościach.-
— Tak sobie —
ni z tęgo, ni z owego?
—
Nie Wracał właśnie z La Roche-sur-Yon i opowiadał o przypadku, który tam studiował. Chodziło o
mężczyznę po sześćdziesiątce, który do tej pory zachowywał się normalnie, ale w dniu, w którym miał wypłacić
obiecany córce posag, postradał zmysły. Początkowo nawet tego nie zauważono.
—
Innymi słowy, Alain Vernoux błąka się nocą po Fontenay w poszukiwaniu mordercy?
Sędzia śledczy żachnął się po raz wtóry.
—
Wydaje mi się, że on prędzej rozpozna szaleńca no ulicy niż nasi poczciwi funkcjonariusze, a nawet ty
czy ja.
Maigret
nie odpowiedział.
Minęła północ.
—
Naprawdę nie chcesz u nas nocować?
— Wszystkie rzeczy mam w hotelu.
—
Spotkamy się jutro rano?
—
Oczywiście.
—
Będę w Pałacu Sprawiedliwości. Wiesz, gdzie to jest?
— Na ulicy Rabelais, prawda?
—
Trochę za domem Vernoux. Najpl"rw zobaczyaz kra- ty więzienia, d? dej niepozornie wyglądający
budynek, w którym riiic.szczą sir; .sądy i inne urzędy wymiaru sprawiedliwości. Mój gabinet jest w końcu
korytarza, obok biur prokuratorii.
Dobranoc, stary.
—
Przykro mi, że cif; tak kiepsko przyjąłem.
“ AIr*ź skąd, daj spokój!
—
Musisz zrozumieć mój nastrój. Ta historia może pod- burzy/ przeciwko mnie całe miasto.
-
Na rriiłoŃć boską!
— - Kpisz '/.(: mni/r?
—
Przysięgom, że nie.
To była prawda. Maigret był po prostu smutny, Jak zawsze gdy widzi sił; przemijanie jakiegoś fragmentu prze-
szłości. W korytarzu, wciągając przemoczone palto, wdychał zapach dornu, który zawsze tak rozkoszny, teraz
wy
dawał mu się mdły.
Chabot stracił już niemal wszystkie włosy I apiczastą czaszką przypominał niektóre ptaki.
—
Odprowadzę cię...
Nie miał no to najmniejszej ochoty. Powiedział tak tylko x grzeczno«*?!.
Nigdy w życiu!
Maigret dorzucił żart, niezbyt zresztą finezyjny, tyiko po to, aby coś powiedzie/:, aby zakończyć weselszą nutą:
—
Przecież umiem pływać!
Podnosząc kołnierz palta, wyszedł w drazcz. Julian Cha- bot jakiś cza i stał jeszcze w progu, w prostokącie
żółtawego światła, po czym drzwi się zamknęły, a Maigret odniósł wrażeni*-, że na ulicach miasta prócz niego
nic
ma żywej duszy.
AWW«/ ///
!\A
KTÓHY NIE
wh,t. /\
S
\
ĄĆ
Widok ulic był jaszcze bardziej przygnębiający w świetle dnia niż rwą; deszcz zmoczył w:,zy»[y.o,
puz*Jktawiając ciemne zacieki na irydach domów, k'i»iych kolory auły aię naraz brzydkie Wielkie krople
śn>kały jenzez* z gzyrn- «ÓW i przewodów elektrycznych, a od czasu do cz»jhj z nieba. jak gdyby detszcz od
nowa zbierał *;iły.
Malgret obudził się późno i nie miał chęH zejtó na śnią- donic. Zmarkotniały, bez apetytu, mi.ił ochotę jedynie
na parę filiżanek czarnej kawy. Mimo koniaku (.'habota, wy- dawało mu się, ż* w ustach czuje Jeszcze smak
zbyt *i'>d-
kiego białego wina, wypitego w nadmiernych ilościach w Bordeaux.
Nacisnął mały przyr:i?4< zawierzony u wezgłowia łóżka. Pokojowa, ubrana na czarno i w białym fartuchu, przy-
glądała mu ałę tak ciekawie, że mu^ał się upewni^bzy ma garderobę w porządku.
*
Naprawdę nie chce pan ciepłych rogalików? Mężczyzna taki jak pan musi rano dobrze zjoAć.
-
Tylko kawę. Ogromny dzban kawy.
Zauważyła garnitur, który komisarz poprzedniego wieczora położył na kaloryferze', i zabrała go.
— Co pani robi?
—
Muszę go przeciągnąć żelazkiem.
- —
Nie, dziękuję, to bezcelowe,
Zabrała mimo lo. A robiła wrażenie opryskliwej.
Dwukrotnie przeszkadzała mu w porannej toaJede: raz aby upewnić się, czy ma mydło, drugi ryz aby przynieść
następny dzbanek kawy, którego nie namawiał. Na koniec
odniosła garnitur, sucfhy i wyprasowany. Była <4iuda,
o
płaskich piersiach i sprawiała wrażenie chorowitej, ale musiała być twarda jak stal.
Pomyślał, że z pewnością na dole przeczytała jego nazwisko na kartce meldunkowej i że pasjonuje się kroniką
sądową w gazetach.
Była godzina wpół do dziesiątej rano. Zwlekał, protestując przeciwko nie wiadomo czemu, przeciwko temu, co
podświadomie traktował jako sprzysiężenie przeciwko sobie.
Kiedy schodził po schodach, pokrytych czerwonym chodnikiem, wchodzący na górę służący pozdrowił go z sza-
cunkiem:
—
Dzień dobry, panie Maigret.
Zrozumiał wszystko, gdy wszedł do hallu, tfdzie na stoliku rozłożony był egzemplarz „L/Ouest-ficlair” z jego
zdjęciem na pierwszej stronie.
Było to zdjęcie zrobione w chwili, gdy pochylał się nad zwłokami Gobillarda. Tytuł, na trzy szpalty, głosił: „Ko-
misarz Maigret prowadzi dochodzenie w sprawie zbrodni w Fontenay. Handlarz (króliczych sk
órek trzecią
ofiarą”.
Zanim zdążył przejrzeć tekst, dyrektor hotelu podszedł do niego z nie mniejszą skwapliwością niż pokojowa,
—
Mam nadzieję, że dobrze się panu spało i że numer 17 nie za bardzo panu przeszkadzał.
— Kto to jest numer 17?
—
Komiwojażer, który wczoraj nieco za dużo wypił i zachowywał się hałaśliwie. Skończyło się na tym, że
prze
nieśliśmy go, aby pana nie budził.
Prawdę mówiąc, nie słyszał nic.
—
Aha, rano korespondent „L-Ouest-
ficlair” Lomel chciał się z .panem zobaczyć. Powiedziałem mu, że pan
jeszcze śpi, ale on powiedział, że to nic pilnego i że wkrótce spotka się z panem w Pałacu Sprawiedliwości. Jest
także list do pana.
Tania koperta, z gatunku tych, które można kupić wszędzie w kompletach po sześć sztuk, każda w innym
kolorze. Ta by
ła zielonkawa. W chwili gdy ją otwierał, stwierdził, te na zewnątrz z pół tuzina ludzi przykleiło
twarze do oszklonych drzwi obstawionych palmami w skrzyniach.
„Nie daj się Pan skołować tym bogatym cwaniakom”.
Stojący na chodniku, wśród nich dwie kobiety, ubrane jak przekupki, rozstąpili się, aby zrobić mu przejście.
Spo
glądali na niego jakaś ufnie, przyjaźnie, nie tyle z ciekawością, ale z nadzieją, jak gdyby na niego Uczyli.
Jedna z kobiet zdobyła się na śmiałość i podeszła:
— Pan na pewno go wykryje, panie Maigret!
Jakiś młody chłopak, sprawiający wrażenie gońca, szedł z nim krok w krok, aby mu się lepiej przyjrzeć.
W progach domów stały kobiety rozprawiając o ostatniej zbrodni. Przerywały, gdy koło nich przechodził.
Grup
ka ludzi wychodzących z kawiarni „Pod Pocztą” też patrzyła na niego z sympatią. Jak gdyby chciano dodać
mu otuchy.
Minął dom sędziego Chabota, gdzie w oknie pierwszego piętra Róża trzepała chodniki, przeciął plac Viete i
poszedł ulicą Rabelais, gdzie z lewej strony wznosiła się obszerna rezydencja o fasadzie ozdobionej tarczami,
niewątpliwie dom Vernoux. Za zamkniętymi oknami nie było żadnego znaku życia. Na wprost stał mały domek,
równie stary,
o
zamkniętych okiennicach, z pewnością ten, w którym Robert de Couręon dokonał samotnego żywota,
Od czasu do czasu Maigreta przenikał podmuch wilgotnego wiatru. Ciemne chmury kłębiły się nisko na
niebie
przypominającym matowe szkło, a z ich obr/.eża spadały krople wody. Mokre więzienne kraty wydawały się
jesz
cze czarniejsze. Jakieś dziesięć osób stało przed Pałacem Sprawiedliwości, który nie miał w sobie nic
imponującego; w gruncie rzeczy był skromniejszy od domu Vernoux, choć przyozdobiony kolumnadą i
gankiem, na który wcho
dziło się po kiiku stopniach.
Lomel, z obu aparatami przewieszonymi j
ak zawsze przez ramię, pierwszy rzucił się na jego spotkanie. Na
lal
kowa tej twarzy fotoreportera i w jego jasnobłękitnych oczach nie znać było wyrzutów sumienia.
—
Podzieli się pan ze mną swoimi wrażeniami, zanim pomówi pan z moimi paryskimi kolegami po fachu?
A gdy Maigret posępnie wskazał mu gazetę, wystającą z kieszeni, uśmiechnął się.
—
Gniewa się pan?
— -
Chyba powiedziałem wyraźnie...
—
Niech mnie pan posłucha, panie komisarzu. Taki jest zawód dziennikarza. Wiedziałem, że prędzej czy
później będzie pan musiał zająć się tą sprawą. Ja tylko wyprzedziłem o klika godzin...
— Na drugi raz niech pan nie wyprzedza.
—
Idzie pan do sędziego Chabota?
W grupie znajdowało się już dwóch czy trzech reporterów z Paryża, których ledwie zdołał się pozbyć. Nie
brakło też ciekawskich, zdecydowanych spędzić cały dzień na posterunku przed Pałacem Sprawiedliwości.
Korytarze były ciemne. Lomel. który mianował się przewodnikiem Maigreta, S2edł przodem, wskazując
drogę.
—
Tędy. To dla nas sprawa znacznie ważniejsza niż dla stołecznych szmatławców'! Pan musi zrozumieć!
On jest w swoim gabinecie już od ósmej rano. Prokurator teź juz
przyszedł. Wczoraj wieczorem, kiedy go wszyscy szukali, był w La Rochftlle, skoczył tam wozem. Zna pan
prokuratora?
Maigret, który już zdążył zapukać i któremu odpowiedziano, by wszedł, otworzył drzwi i zamknął je za
’«'»bą, pozostawiając rudego reportera na korytarzu.
Julian Chabot nie był sam. Na wprost nwgo siedział w fotelu Alain Vernoux, który uniósł się, by powitać
komisarza.
—
Dobrze się spało? — zapytał sędzia.
— Nie najgorzej.
—
Miałem do siebie żal o moją wczorajszą niegościnność. Znasz Alaina Vernoux. Przechodząc wpadł do
mnie na chwilę.
To nie była prawda. Maigret przysiągłby, że psychiatra czekał na niego, a nawet że spotkanie to zostało być
może ukartowane przez nich obu.
Alain zdjął płaszcz. Miał dość wymięty garnitur z szorstkiej wełny, o nieokreślonym kroju, i niedbale
zawiązany krawat. Spod marynarki widać było żółty sweter, pantofle były nie wyczyszczone. Ale to wszystko
nie przeszka
dzało, że zaliczał się do tej samej kategorii ludzi, co jego starannie ubrany ojciec.
Dlaczego to tak niepokoiło Maigreta? Jeden był nadmiernie zadbany, zapięty na ostatni guzik. Drugi,
przeciwnie —
afiszował się z niechlujstwem — na które nie mógłby sobie pozwolić urzędnik bankowy, profesor
gimnazjal
ny czy komiwojażer — choć garnitury z takiego materiału kupuje się jedynie u ekskluzywnego krawca
w Paryżu, może w Bordeaux.
Zapanowało dość kłopotliwe milczenie. Maigret, który nie uczynił nic, aby pomóc gospodarzowi, usadowił
się
przed kominkiem, na którym tliły się polana. Na kominku stał taki sam zegar z czarnego marmuru, jak w jego
własnym gabinecie na Quai des Orfèvres w Paryżu. Musiano je niegdyś zamawiać całymi setkami czy nawet na
tysiące. Może wszędzie spóźniały się o dwanaście minut, jak zegar Maigreta?
— Alain
przed chwilą właśnie opowiadał mi ciekawe rzeczy — wyjąkał wreszcie Chabot, podpierając ręką
pod
bródek ruchem charakterystycznym dla sędziów śledczych. — Rozmawialiśmy o zbrodniach popełnianych
przez szaleńców...
—
Nie twierdziłem wcale, że wszystkie trzy zbrodnie są dziełem szaleńca. Powiedziałem tytko, że gdyby
były dziełem szaleńca... — przerwał mu Vernoux.
— To na jedno wychodzi.
—
Niezupełnie.
—
Załóżmy, że to ja powiedziałem, iż wszystko zdaje się wskazywać, że mamy do czynienia z szaleńcem.
I zwracając się do Maigreta dodał:
—
Rozmawialiśmy o tym wczoraj wieczorem. We wszystkich trzech wypadkach brak motywu.
Podobieństwo narzędzia... Może będzie pan tak uprzejmy — zwrócił się z kolei do Vernoux — i powtórzy
komisarzowi to, co mnie pan mówił.
—
Nie jestem ekspertem. W tej dziedzinie jestem tylko amatorem. Rzuciłem jedynie myśl. Większość
ludzi wyo
braża sobie, że szaleńcy zawsze postępują jak szaleńcy, to znaczy bez żadnej logiki czy konsekwencji.
Tymczasem w rzeczywistości często dzieje się odwrotnie. Szaleńcy mają swoją własną logikę. Trudność polega
na jej wykryciu.
Maigret
bez słowa przyglądał mu się swymi dużymi
mętnymi jeszcze oczyma. Żałował, że nie zatrzymał się po drodze, aby wypić kielicha na pokrzepienie.
Ten niewielki gabinet, w którym unosił się dym z jego fajki i w którym trzaskały na kominku płomienie,
wyda
wał mu się nieomal nierzeczywisty, a dwaj mężczyźni dyskutujący o szaleństwie i śledzący go kątem oka
przypo
minali mu figury woskowe. Oni także nie byli z tej ziemi Robili mechaniczne gesty, jak gdyby
«powtarzali wyuczo
ną lekcję.
Cóż mógł taki Chabot wiedzieć o tyra, co się dzieje na ulicy? A tym bardziej co się dzieje w głowie
człowieka, który zabija?
—
Poczynając od pierwszej zbrodni, tę właśnie logikę próbuję odkryć.
— Od pierwszej zbrodni?
—
No, powiedzmy, od drugiej. Ale jednak już od pierwszej, od zabójstwa mego wuja, podejrzewałem, że to
ktoś niepoczytalny.
—
I odkrył ją pan?
— Jeszcze nie. Na razi
e zanotowałem tylko kilka szczegółów. które mogą okazać się poszlakami.
I —
Na przykład?
1 —
Na przykład to, że morderca uderzał od przodu. Nie- 1 łatwo mi w prostych słowach wyrazić moją myśl, ale
czło- I wiek, który pragnie zabijać dla samego zabijania, to znaczy I po to, aby zniszczyć inną żyjącą istotę, a
który jednocze
śnie nie chce zostać schwytany, wybrałby bezpieczniejszy sposób. A przecież on z całą pewnością
nie chce zostać schwytany, gdyż nie pozostawia śladów. Rozumie pan?
—
Jak dotąd, nie jest to zbyt skomplikowane.
Vernoux zmarszczył brwi, wyczuwając ironię w głosie
*
Maigreta. W gruncie rzeczy był nieśmiały. Nie patrzył lu-
-
OH
•:'/ ''' ,'ifo x.'y'.y
t
zi.y n:e 7'¡'■.'je'. r.w/ter.ym?
—• *ib to 'S'"f>Z H'*'*-
-
.. /. rr.
:Tri
rj w
w jednym tygodniu nn itzy </</*- hv - '/.i* kby/iyrr. 7>,7/‘Tr
t
z powod7#Tii<:rn
7
Ą
'adza
-
vv'-: t.-.z-
j u ‘rzecn wypadkach rr//j?£ uderzyć z \y- łu, 'o zm"..':;'izyioby ryzyko, z# usarrzn-A
wzywać f>
r
>rr;'>'rv.
Vfa j$r*t przyu^dai my *:* uważnie,
•
fidV/*rt ';2aV;ni*SC ni'; r'/hi fik f/^rZ pOWOda, V/y-
';^d
ze morderca r/icj-st/» potrzeb* wyz-
w«/?^ ;o*si i• ^ó Z3drw;<'r,.s> 7. r,H^fii'\r,.f;'
,
.yt.\,. tiizktfozy ]y~ dzi-
r /r.osxą y** wykzzzi, tha€hy przy
porno<ry zbrodni r&y r\, zhrodr.U <y/&&xn po \
/j, by ornych ńt-bte jpTTfiktimt
o
■/-
»¿i«, zrtb'fZfrt,i-
n> odwadze. Inni odczuwają po
trzeb* ZfrmMy rjt bl;źni'.h.
-
- T-
rn rj*zz, jak do lĄ pory, nap^d^ł jedyni* na sła- uy',iu Pobert de Co^ręon był
hlz'U:rrri/.i‘^.t/AfArzy\t'tn\
rn V*'dov/* Ci bon oyh rii*drA*?żria, a GobiUard w m<v rr&u'-.*', gdy został
r&f&dnięiy, był pifrr»y do rAuprzytoan- r oft/Ti. - ■• 7ym razem ¡sędzia włączył się do rozmowy, z bro- 'L
Ą
'.
HU
)*
cib wyraźnie z siebie zadowolony
--
Ja też o tym rs>nrryti%ltrn. Może fe*t to r-Oi.zfa*'*,
•
'.yiko przyp
td«?.. Mv.%imy odkryć Jogi*';, klór*
kierowała rzygami r,kzr^a jornego, K.edy ją zną)dzjVrny,’ fcidzJerny nW^.y sefcwyian-Ła »pruwcy. —
VerrM*jx mr,*:ł ,jfiy
,,
l
jak £dyby w «pw>b nzjr&ntralrt&ptzy w świcie brbi aćziSti w i^d/.i wvf
9
a Ct&frA
r>Us prote*tow
ał.
m
—
Czy w tym cthi ł>yj ps&n wowra*
w.
^ -- zs>yytai k
f
>rfs..:jirz-
A?sjr> \
’tirr>fnr. of3r»^ł i zar^rr;;»rr,.i ti* laicko
' Po
Kzfc/.-zyw;.v.iir
u prryjs^sa.
pr/ryzriam *ift p»ua
f
/>r o«i tnasch 'ir.i przy «pacferj;#; p<> uiicach, f/rzygi^d^jj»/; ^ za.chovraniu prze- cbo^if
iów. M\to\U-trzk(j )*?S\
Jffiit rZKttZSj
po*ir>tmą, ź»: TfSirti*T'.it r.\*• u/.ry^» w
Chodzi po
uij^ry jak w'»zy*ry. mos^ nawę*.
dr> k*w;*rnL
—
Sądzi pian. ż* hy go p^r: rozpoznał?
—
T'/ ZU{Xrłr;:<r m07}iv^-,
—
Myii^, 7Jt Alhtn mo%
rirn oddać rrj<s<iCiWJłor^r umu- g,
:
—
wymamroiiił z p^rwnym
7jt7S?r:v*>zr.;^rri Chafcr^. —
To, co narn dz,i ;x/%>dzii»ł
t
wydaj* rr.i **<► bardzo
Doktor walał i w tej
chwili roz*<egł •,-.*■ «•' iwsryta-
rz-
i jakiś hahi'i. zap^ka/>o do drzwi i ¿r;'*p*-'M//r Ch4i>iron w-ur^ł gjowf.
—
AcŁ, par;
—
pwiedział.
n:*r na Maś^r»-^. i^-z na Aiair:* W^nsrjz, k‘óff^o ory- rz/jć n&;A
-
;d
|
'r;zr);*rj mu przała.
--
Co r>* stało, inspektorze?
—
J^rt tu z>; mr»ą K*ocł, kogo chciałbym, żeby pan prze- «łuf.hał.
-- To Ja juz p6jd#; —
cśw.ijdc-zył dcłrtcr
Nikt go nie zatrzymywał, Kiedy wychodzi^ Chirbir«» zwrócił rii; do Mfeigreta nie- b^z goryczy:
—
i co szefie, wygląda na to źe
JK
«
J
tyrn zajmiensy?
—
Tak piMzą w gamecie.
—-
Może iiedziwo dłu^o nie potrwa. Niewykiuczone, że zs>koń>*.y tU: 'ijż za fe;{ka minut. Czy mam
wprowadzić świadka, panie jsedzio?
I odwracaw »tronę mrocznego korytarza zawoUł:
—
WfJrJź! Nie bój ifif).
Jakifi głos odparł:
—
Nie boje riif;.
Wszedł chudy, niski mey.c/.y/.nh, o bladej twarzy ł wyn~ tających zębach, ubrany w granatowy garnitur.
Chabiron go przedstawił:
—
Emil Chałup nauczyciel % szkoły rJIa chłopców. Siadaj, Chalu«.
Chabiron należał do tych policjantów, którzy nieodmienni n zwracają -si<? „per ty" do podejrzanych i do
świadków, w przeświadczeniu, że robi to na nich wrażenie.
—
Tej nocy —
wyjaśnił — zacząłem przesłuchiwać mieszkańców ulicy, przy które) zabito Gobillarda.
Ktotf może powie, że to rutyniarstwo..,
Jizudł okiem na Maiąreta, jak gdyby komisarz był outy- biMym wrogiem rutyny.
—
...Ale zdar
za się, źe rutyna na eoć się przydaje. Iflica nie jest długa. Dziś wcześnie runo w dalszym
ciągu przeczesywałem ją dokładnie, Emil Chalu» mier/Ma o trzydzieści metrów od rniejma, gdzie popełniono
zbrodnię, na drugim piętrze domu. w którym par tur i pi<erw»ze piętro zajmują biura. Opowiadaj, Chalus.
Chahi* niczego tuk nie pragnął, jak właśnie opowiadać, choć wyraźnie nie odczuwał najmniejszej sympatii do
sędziego, Zwrócił hit; więc do Maigreta.
—
Ufjłytszałem na ulicy hałas, jak gdyby kroki.
—
O której godzinie?
—
Krótko po dziesiątej wieczór.
—
A potem?
—
Kroki oddaliły się.
—
W jakim kierunku?
Sędzia i.ledczy zadawał pytania, za każdym rawm rzu-
otfjąc spojrzenia Maigretowi, Jak gdyby chciał oddał »■nu gjos.
— W kierunku ulicy Republiki.
— ftpieszne kroki?
— Nie. Normaln*,
—
Mężczyzny?
—
Z 'ałą pewnością.
Chabot miał taką min#», jak by pomykał, że we jest to zbyt genialne odkrycie, ale tu wtrącił H»e inspektor.
—
Niech pan poczeka. Powiedz, Chalu*, co *\
ę stało później.
—
Minęło kitka rninut i nadeszła grupa ludzi, równiet od strony ulicy Republiki. Zgromadzili *ię na
chodniku, głośno rozmawiając. Usłyszałam słowa „doktor", później „komtaarz policji*', wiec wstałem i
wyjrzałem przez okna
Chabiron triumfował.
—
Rozumie pan, panie sędzio? Chałus słyszał tupot. Nagie, Jak mi wyjaśnił, usłyszał też stłumiony halna,
jak gdy
by ciała padającego na chodnik. Powtórz, Chalus.
—
Zgadza ftię.
—
Zaraz potem ktoś skierował '*ie ku ulicy Republiki, gdzjf znajduje *lę kawiarnia „Pod Pocztą”. Na
korytarzu mam jeszcze in
nych świadków, ludzi, którzy w tym momencie znajdowali się w kawiarni. Była
godzina dziesiąta dziesięć, kiedy doktor Vernoux wszedł do kawiarni i be* słowa skierował się do kabiny
telefoniczne/. Po skończeniu rozmowy dostrzegł doktora Jussłeuz, który grał w karty, i szepnął mu coś do ucha.
Jussieux zakomunikował pozostałym, że właśnie popełniono nową zbrodnię, w?'-c wszyscy wybiegli na ulice
Maigret nie spuszczał wzroku z#.- swego przyjaciela Cha- bota, którego rysy stężały.
u
—
Rozumie pan, co to znaczy? —
ciągnął dalej inspektor tonem agresywnym, jak gdyby dokonywał
osobistej zemsty. — Zgodnie z zeznaniami doktora Vernoux, zau
ważył on na chodniku 2włoki, zwłoki już
niemal wystygł«, i udał się do kawiarni „Pod Pocztą”, aby zatelefonować na policję. Gdyby tak było, kroki na
ulicy rozległyby się dwa razv
;
a Chalus, który jeszcze nie spał, musiałby je usłyszeć.
Nie był to jeszcze ,pełny triumf, ale widać było, ze Cha- biron rośnie.
—
Chalus nie był sądownie karany. To zasłużony nauczyciel. Nie ma żadnych powodów, by sobie taką
historię wymyślić.
Maigret raz jeszcze zrezygnował z zaproszenia do zabrania głosu, jakie wyrażało spojrzenie Chabota. Nastąpiło
dość długie milczenie. Prawdopodobnie dla dodania sobie pewności, sędzia skreślił kilka słów na leżącej przed
nim teczce z aktami, a gdy uniósł głowę, sprawiał wrażenie zdenerwowanego.
—
Czy pan jest żonaty, panie Chalus? — zapytał matowym głosem.
—
Tak, panie sędzio.
Wyczuwało się ich wzajemną wrogość. Chalus także był zdenerwowany i odpowiadał w tonie agresywnym.
Zda
wało się, że rzuca sędziemu wyzwanie, aby spróbował obalić jego świadectwo.
— Dzieci?
— Nie mam.
—
Pańska żona była z panem zeszłej nocy?
—
W jednym łóżku.
—
Spała?
— Tak.
—
Położyliście się o tej samej porze?
-— Jak zawsze, kiedy nie mam z
byt wielu zeszytów do poprawienia. Wczoraj był piątek i dlatego w ogóle nie
miałem roboty.
—
O której położyliście się spać?
—
O wpół do dziesiątej, może parę minut późni<-j.
—
Zawsze kładziecie się o tak wczesnej porze?
—
Wstajemy o wpół do szóstej rano.
— Dlaczego?
—
Bo korzystamy z przysługującej każdemu Francuzowi wolności wstawania o takiej godzinie, o Jakiej ma
ochotę.
Maigret, który przyglądał mu się * zainteresowaniem, gotów był założyć się, że nauczyciel zajmuje się polityką;
zapewne należy do jednego z ugrupowań lewicowych, prawdopodobnie jest, jak to mówią, aktywistą. Był to
jeden z tych, którzy maszerują w pochodach, zabiorają głos na wiecach, wsuwają ludziom do skrzynek na listy
broszury i są głusi na wezwania policji.
—
A więc oboje położyliście się spać o godzinie wpół do dziesiątej i — jak przypuszczam — zaraz
zasnęliście?
—
Rozmawialiśmy jeszcze przez jakieś dziesięć minut.
—
A więc mamy już za dwadzieścia dziesiątą. Zasnęliście oboje?
—
Moja żona zasnęła.
— A pan?
—
Ja nie. Mam trudności z zasypianiem.
—
A więc kiedy usłyszał pan hałas na ulicy, w odl«*g^ ści trzydziestu metrów, jeszcze pan nie spał?
—
Zgadza się.
—
Nawet pan nie zasypiał?
— Nie.
—
Był pan całkowicie rozbudzony?
—
Wystarczająco, by dosłyszeć tupot i odgłos padającego ciała.
—
Deszcz padał?
— Tak.
—
Nad waszym mieszkaniem jest Jeszcze piętro?
— Nie. Mieszkamy na ostatnim.
—
Więc musiał pan słyszeć deszcz bijący o dach?
—
Po pewnym czasie nie zwraca się na to uwagi.
—
Z rynny spływała woda?
—
Oczywiście.
—
A więc te odgłosy, które pan słyszał, były tylko jednymi z wielu innych?
—
Jest zdecydowana różnica między spływającą wodą,
R
tupotem ludzkich nóg czy odgłosem padającego
ciała.
Sędzia ciągle jeszcze nie dawał za wygraną.
—
Nie był pan na tyle ciekaw, aby wstać z łóżka?
— Nie.
— Dlaczego?
—
Bo mieszkamy niedaleko kawiarni „Pod Pocztą”.
— Nie rozumiem.
—
Wieczorami ludzie, którzy za dużo wypili, często przechodzą koło naszego domu i zdarza się, że się prze-
wracają na chodnik.
—
I tak pozostają?
Chalus nie znalazł natychmiastowej odpowiedzi.
—
Skoro mówił pan o tupocie, zakładam, że odniósł pan wrażenie, jak gdyby na ulicy było kilku ludzi, co
najmniej dwóch?
—
To się rozumie samo przez się.
—
Ale tylko jeden człowiek oddali) się w kierunku ulicy Republiki-. Czy tak?
— Przypu
szczam, że tak. .
—
Skoro popełniono zbrodnię, co najmniej dwóch ludzi znajdowało się w odległości trzydziestu metrów od
pana w chwili, gdy rozległ się tupot, Czy pan mnie rozumie?
— To nie takie trudne,
—
Słyszał pan, że jeden się oddalił?
—
Już to powiedziałem.
—
Kiedy usłyszał pan ich przyjście? Czy przyszli razem? Czy nadeszli od strony ulicy Republiki, czy od
Pola Marsowego?
Chabiron wzruszył ramionami. Emil Chalus natomiast zastanawiał się w napięciu.
—
Nie słyszałem, jak przyszli.
—
Nie przypuszcza
pan chyba, że długo stali na deszczu i jeden czekał na odpowiedni moment, by zabić
drugiego.
Nauczyciel zacisnął pięści.
—
To wszystko, co ma pan do powiedzenia? —
wycedził przez zęby.
— Nie rozumiem.
—
Przeszkadza panu, że podejrzany jest ktoś z pańskiego środowiska. Ale pańskie pytania nie trzymają się
kupy. Nie muszę koniecznie słyszeć, jak ktoś przechodzi ulicą, a ściślej mówiąc, nie muszę zwracać na to uwagi,
—
Ale przecież...
—
Może pozwoli mi pan dokończyć, zamiast próbować mnie wrobić? Do momentu kiedy usłyszałem tupot,
nie miałem żadnego powodu, by zwrócić uwagę na to, co się dzieje na ulicy. Potem, przeciwnie, moja uwaga był
rozbudzona.
—
I twierdzi pan, że od chwili gdy ciało upadło na chodnik, aż do chwili gdy kilka osób nadbiegło z
kawiarni
„Pod Pocztą”, nic się na ulicy nie działo?
—
Nie słyszałem żadnych kroków,
—
Zdaje pan sobie sprawę ze znaczenia tego świadectwa?
—
Ja się z tym nie pchałem. To inspektor przyszedł zadawać mi pytania.
—
Zanim inspektor pana przesłuchał, nie miał pan żadnego pojęcia o znaczeniu pańskiego świadectwa?
—
Nie wiedziałem o zeznaniach doktora Vernoux.
—
Kto panu mówił o zeznaniach? Doktor Vernoux nie był przesłuchiwany.
—
No to nie wiedziałem, co opowiadał.
—
Inspektor panu to powiedział?
. — Tak.
—
I zrozumi
ał pan?
—
Tak.
—
Wiec spodziewam się, źe jest pan zachwycony efektem, jaki pan wywołał. Nienawidzi pan rodziny
Vernoux?
—
Ich i wszystkich im podobnych.
—
Ale w szczególności ich pan atakował w swoich przemówieniach?
—
Zdarzało mi się.
Sędzia bardzo chłodno zwrócił się do inspektora Chabi- rena.
—
Żona potwierdziła jego słowa?
—
Częściowo. Nie sprowadziłem jej, bo jest zajęła w domu, ale mogę po nią pójść. Rzeczywiście położyli
się
o
wpół do dziesiątej. Jest tego pewna, bo to ona, jak co wieczór, nastawiała budzik. Trochę rozmawiali. Ona
zasnęła i jak się obudziła, stwierdziła, że nie ma przy niej męża. Zobaczyła go stojącego przy oknie. W tym
momencie było piętnaście po dziesiątej i wokół zwłok stała już grupka ludzi.
—
Ani on, ani ona nie zes/Ji na dół?
—
Nie.
—
Nie byli ciekawi, co się stałr>7
Otworzyli okno i usłyszeli, fce zabito Gobillar-
da.
Chabot, który ciągle unikał wzroku Maigreta, wydawał się zrezygnowany. Bez przekonania zadał jeszcze kilka
py
tań.
—
Inni mieszkańcy ulicy potwierdzają Jego zeznania?
—
Jak do tej pory? nie.
—
Rozpytywał pan wszystkich?
—
Tych, których zastałem rano w domu. Niektórzy poszli już do pracy. Dwaj czy trzej inni, którzy wczoraj
byli w kinie, nie wiedzą nic.
Chabot zwrócił się do nauczyciela.
—
Zna pan doktora Vernoux
osobiście?
—
Nigdy 2 nim nie zamieniłem słowa, jeśli o to pana idzie. Jak wszyscy, często mijaliśmy się na ulicy.
Wiem, kim on jest.
—
Nie żywi pan do niego żadnej szczególnej urazy?
—
Już panu na to odpowiedziałem,
—
Nie zdarzyło się panu dotąd stawać przed sądem?
—
Zatrzymywano mnie z górą tuzin razy podczas manifestacji politycznych, ale zawsze mnie wypuszczano
po nocy w kiciu i oczywiście, po porządnym laniu.
—
Ja nie o tym mówię.
—
Rozumiem, że to pana nie Interesuje.
—
Podtrzymuje pan swoje oświadczenie?
—
Tak, nawet jeśli panu się to nie podoba.
—
Nie chodzi o mnie.
—
Chodzi o pańskich przyjaciół.
—
Jest pan dostatecznie pewny tego, co pan słyszał
w
wczoraj wieczorem, aby nie zawahać się przed posłaniem kogoś na katorgę lub na szafot?
—
To nic ja z
abiłem. To morderca nie zawahał się zabić wdowy Gibon i tego biedaka Gobillarda.
—
Zapomina pan o Robercie de Couręon.
—
Jego mam gdzieś...
—
Każ<; więc zrobić pisemny protokół z pańskiego oświadczenia.
— Jestem do dyspozycji.
—
Następnie przesłuchamy pańską żonę.
— Ona na pewno niczemu nie zaprzeczy.
Chabot wyciągnął już rękę do dzwonka elektrycznego, umieszczonego na biurku, gdy usłyszał głos Maigreta,
o
którym niemal zapomniał i który spytał słodko:
—
Pan cierpi na bezsenność, panie Chalus?
Zapytany rapt
ownie odwrócił głowę:
—
Co pan chce przez to powiedzieć?
—
Nic. Zdawało mi się, że słyszałem, jak pan przed chwilą mówił, że zasypia pan z trudnością, co tłumaczy,
że położywszy się o wpół do dziesiątej, o dziesiątej jeszcze pan nie spał.
—
Od lat już cierpię na bezsenność.
—
Radził się pan lekarza?
—
Nie lubię lekarzy.
—
Nie próbował pan żadnych środków?
—
Biorę proszki.
— Codziennie?
— Czy to zbrodnia?
—
Wczoraj przed pójściem spać wziął pan proszek?
—
Wziąłem dwa, jak zwykle.
Maigret stłumił uśmiech, widząc, że jego przyjaciel Chabot odżywa jak roślina, długo pozbawiona wody i wresz
cie podlana. Sędzia nie mógł się powstrzymać od ujęcia Inicjatywy w swoje ręce.
—
Dlaczego pan nie powiedział, że wziął pan środek nasenny?
—
Dlatego, że mnie pan o to nie pytał, i dlatego, że to moja osobista sprawa. Czy mam pana meldować,
kiedy moja żona bierze na przeczyszczenie?
—
Połknął pan dwa proszki o godzinie wpół do dziesiątej?
— Tak.
—
A o dziesiątej dziesięć jeszcze pan nie spał?
—
Nie. Gdyby się pan przyzwyczaił do tych leków, wiedziałby pan, że na dłuższą metę prawie przestają
działać. Początkowo wystarczał mi jeden proszek. Teraz po zażyciu dwóch potrzebuję przeszło pół godziny,
żeby zasnąć.
—
Jest więc możliwość, że kiedy usłyszał pan na ulicy hałas, był pan już zamroczony?
—
Nie spałem. Gdybym spał, nie słyszałbym nic,
—
Ale mógł pan drzemać. O czym pan myślał?
— Nie przypominam sobie.
—
Czy może pan przysiąc, że nie pozostawał pan w półśnie? Niech pan dobrze zważy moje pytanie.
Krzywoprzy
sięstwo jest ciężkim przestępstwem.
—
Nie spałem.
Ten człowiek był w gruncie rzeczy uczciwy. Z całą satysfakcją przykładał ręki do pognębienia członka klanu
Vernoux. Teraz, czując, jak triumf wymyka mu się z rąk, próbował ostatniej szansy, ałe nie odważył się kłamać,
Rzu
cił Maigretowi smutne spojrzenie, w którym był wyrzut, ale nie było gniewu. Zdawało się ono mówić: „Dla-
czego mnie zdradziłeś, ty, który nie jesteś przecież po ich stronie”?
nio tracił czasu.
—
IY/.y 7nłn/i iiiu, żo pnwzki ziirzi.ły d/jała/', cłłiV* czc pan całkowici* nie y.iiKti(|1
f
jent mn/fiwe, żr
KłyNzrd pan na ulicy bała*, a stan drzemki tłumaczy, dlaczego nie .sły- &/al pan kroków przed zabójstwem.
Trzeba było dopiero tupulu i upadku ciulu, Hl>y zwrócić pańską iiwiiU';, Czyż nic m*»/na przypiKtić, że
później, f,»dy kroki ju/. si<; oddaliły, znów zapadł pan w drzcrnk«;? Ni«* wsiał pan przede»* z łó/ka, nic
obudził pan żony, Sarn pan powiedział, że aię pan nic* zaniepokoił, Juk piłyby wszystko działo mW;
W
Awi<»~
eic nierwczy wislym. Dopiero kiedy >'
rupa głośno rozma- uWjj^eycb ludzi zalrzymala «i«; na chodniku,
rozbudził sl#} pan na dobre.
Chain?-
' wzruszył ramionami 7 wyrazem /.nużeniu.
--
Powinienem był
SH
;
U*j'.o spodziewać — powuni/lal. Po czym dorzucił
COH W
rodzaju. — |>an I panu
podobni...
Air
Chahot już tetfo nb* słuchał; zwrócił Ki»; do kura (.’bahńona:
Nieeh pan mimo wszystko K)w>r/qdzi protokół z Jetfo zeznania. I>z.iś po południu przesłucham je^o
żon*,».
Kiedy pozoslali sarni z Maitfretem, s<;dziu udawał, że robi notatki. Minęło dobre j*i<;ć minut, zunim
wymamrotał nie fłiilrziji- nu komisarza:
Dz.bjkujt; ci.
A Maiftiet. poetyzując z fajki, odpowiedział zrzędliwi«: NU- ma m co.
ros/.\i 1 r;/o;\
i uł.os/k
A
W
cab-
p.o • <bi,i<lll, li lól >Cfi ^lóv!*+tr dartilł jiafiwWil
riałl/iewany barani ml/iiMai^n-t nic panik,-lał, by ki*> dykol wiek ji«<J) ••»>« równk* ri\u*< - ■ .b.ł++«
(‘hnłwil
uprawiał wrażenie człnwirkn, którernu dokuczają wyrzuty Kuniicnia.
(Jdy wchod/Mł Ho dormi, wymamrotał:
—
Nił* mówmy o (ym w ohf*'’no«efe3nn]i-J matki.
Mai;',ret r
iic; miał z.amlaru. Zauważy), żc j»*go przyjarirl. pochylił si<; nad skrytką na li«ly, z której —
odrzuciwszy kilka reklam —
wycisnął kupł-rtę podobny lio tej, jaką tetfo anmctfo ranka doręczono komisarzowi
w hotelu, z tą tylko r<S£nk‘<), że zamiast zMonkawecjo, miał« kolor łoso- sjowy. Ilyć może pochodziła z lej
sumnj papeterii. Nic n»ój»ł sb; jednak o tym upewnić, gdyż Kędzia hk*dbak‘ wsunął li;.i do kieszeni.
\Viucnjqc
z Pułacu Sprawiiidliwości prawic » »ibą nł« roxmuwinli. IV/t*d wyjściem odbyli krótką
ro/mnw»; 1. pro
kura tort’m i Maii»ri*t zc zdziwifnim stwierdził, że Jwt nim mężczyzna niespełna
trzydzi^.Hlol^tni, przystojny, kt6-
ry niedawno ukończył studia i który chyba obowiązków swych nie traktował
zbyt poważnie.
- Przepraazum za wczorajszy wlf^zii
r, Cha bot. Były powody, dla których nie* mo^li^cie siij zc mną
skpntnkto- wa^. iJyU-m w La Kochtdlc*, o ciym inojw iam ai«.
j
wiciizm-
ła. I dorzucił z przymrużeniem oka:
—
Na .«Mttęśriet
A następnie, nirzoRo nie pc)d**jrzt*wając, podjął:
Tt-
raz, kłody już ma pan komLsarza Ma!yn'ta 'io \t>*
mocy, z pewnością raz dwa złapie pan mordercę. Czy pan, panie komisarzu, także wierzy w tego szaleńca?
Dyskusja byłaby bezcelowa. Wyczuwało się, że stosunki między sędzią a prokuratorem nie należały do
najbardziej przyjaznych.
W korytarzu atak przypuścili dziennikarze, którzy już byli poinformowani o zeznanich Chalusa.
Najwidoczniej nauczyciel zdążył im się zwierzyć. Maigret gotów był się założyć, że i w mieście już o wszystkim
wiedziano. Trudno było wytłumaczyć panującą atmosferę. W drodze z Pałacu Sprawiedliwości do domu
sędziego spotkali nie więcej niż jakieś pięćdziesiąt osób, ale to wystarczyło, by zmierzyć temperaturę miasta. W
spojrzeniach, rzucanych im obu, nie wyczuwało się zaufania. Ludzie, zwłaszcza kobiety powracające z targu,
przejawiali postawę niemal wrogą* U wylotu placu Viete znajdowała się mała kawiarenka, w której dość liczni
klienci pili aperitify. Kiedy przecho
dzili, rozległy się nieżyczliwe głosy i drwiny.
Ludze zaczęli się bać, a obecność żandarmów, patrolujących miasto na rowerach, nie wystarczała, aby im
dodać otuchy; przeciwnie, przydawała ulicom jakiejś grozy, przypominając, że gdzieś, na wolności, czai się
morderca.
Pani Chabot nie próbowała zadawać pytań. Była pełna troski o swego syna, a także o Maigreta, którego
zdawała się prosić spojrzeniem, aby go osłaniał. Przy posiłku starała się poruszać jedynie tematy obojętne.
—
Przypomina pan sobie tę dziewczynę, z którą był pan u nas na kolacji którejś niedzieli?
Pamięć miała zdumiewającą, przypominała Maigretowi ludzi, z którymi zetknął się przed trzydziestu laty, w
czasie swych krótkich odwiedzin w Fontenay.
—
Doskonale wyszła za mąż, za młodego człowieka
z Marans, który założył wielką wytwórnię serów. Mieli troje dzieci, jedno piękniejsze od drugiego, a potem
nagle, jak gdyby los uznał, że spotkało ją zbyt wiele szczęścia, zapadła na gruźlicę.
Wspominała innych, którzy się rozchorowali lub już nie żyli, albo dotknęły ich inne nieszczęścia.
Na deser Róża wniosła ogromną tacę ptysiów, a starsza pani przyglądała się Maigretowi filuternie. Zastanawiał
się,
o
co chodzi. Nie lubił przecież ptysiów i tylko jeden położył sobie na talerzu.
—
Śmiało! Niech pan bierze, proszę się nie wstydzić...
Widząc jej zawiedzioną minę, wziął trzy ciastka.
—
Nie powie
pan chyba, że stracił pan apetyt. Pamiętam, jak kiedyś zjadł pan cały tuzin. Ilekroć pan
przyjeżdżał, kazałam robić ptysie, a pan twierdził, że nigdzie takich nie jadał.
(Co, nawiasem mówiąc, było prawdą: nigdy i nigdzie nie jadał ptysiów!)
Wyleciało mu to zupełnie z pamięci. Był nawet zdziwiony. że kiedykolwiek przejawiał taki apetyt na słodycze.
Widocznie powiedział to kiedyś z uprzejmości.
Robił więc to, co robić wypadało: głośno zachwycał się deserem, 2jadł wszystko, co miał na talerzu, i dołożył
sobie jeszcze.
—
A młode kuropatwy z kapustą? Pamięta pan? Szkoda, że teraz nie sezon, bo...
Po kawie wycofała się dyskretnie, a Chabot, z przyzwyczajenia, razem z butelką koniaku postawił na stole pu-
dełko cygar. Pokój jadalny tak samo się nie zmienił jak -»gabinet; poznawanie tych samych rzeczy było wręcz
przy
kre. Zresztą właściwie i sam Chabot niewiele się zmienił.
Aby sprawić przyjacielowi przyjemność, Maigret wziął
cygaro i wyciągnął nogi w stronę kominka. Wiedział, - i Chabot morzy o tym, by pomówili o jedynej sprawie, o
któ
rej nie pi 'esliiwa) myśleć od chwili, gdy vvys2li z Pahifu Sprawiedliwości. Ale trwało jakiś czas, zanim
zaczął, niepewnie spoglądając w odwrotnym kierunku.
-
Czy sądzisz, że powinienem był gó aresztować?
— Kogo?
— Alaina.
— Ni
e widzę żadnych ‘powodów, by aresztować doktora.
—
A przecież Chalus mówił chyba prawdę.
—
Bez wątpienia.
--
Więc ty też myślisz, że nie kłamał?
Chabot w gruncie rzeczy zastanawiał się, po co Muigret się wtrącił, gdyż bez tego, bez poruszenia sprawy
środków nasennych, zeznania nauczyciela byłyby znacznie bardziej obciążające dla młodego Vernoux.
Intrygowało to sędziego i niepokoiło.
—
Przede wszystkim —
powiedział Maigret, niezręcznie zapalając cygaro — możliwe, że się naprawdę
zdrzem
nął. Zawsze odnoszę się nieufnie do świadectwa ludzi, którzy coś usłyszeli leżąc w łóżku. Może to wina
mojej żony. Często twierdzi, że zasnęła dopiero o drugiej nad ranem. Mówj to w dobrej wierze, gotowa przysiąc.
Ale przecież nieraz się budziłem i widziałem, jak słodko śpi.
Chabot nie był przekonany. Może myślał, że przyjaciel usiłował go po prostu wyciągnąć z trudnej sytuacji?
—
Chciałem dodać — ciągnął dalej komisarz — że jeśli nawet zabił doktor, lepiej go na razie nie
aresztować. To nie jest człowiek, z którego można by wymusić zezoania w drodze brutalnego przesłuchania, a
tym bardziej biciem-
, ■;
Sędzia odrzucił tę myśl ruchem pełnym oburzenia.
—
W obecnym stanie śledztwa nie ma przeciw niemu
ani cienia dowodu. Aresztując go, sprawiłbyś satysfakcję niektórym mieszkańcom miasta: przyszliby pod okna
więzienia 7. manifestacją i krzyczeli „Na szubienicę!”. Gdyby doszło do takiego wzburzenia, trudno by je było
uspokoić.
—
Naprawdę tak sądzisz?
— Tak.
—
Nie mówisz tego, aby mi dodać otuchy?
—
Mówię, bo to prawda. Jak to się zwykle w takich wypadkach zdarza, opinia publiczna mniej lub
bardziej otwarcie wskazuje na podejrzanego. Często się zastanawiałem, w jaki sposób się to dzieje. To
tajemnicze zjawisko, trochę przerażające. Jeśli dobrze zrozumiałem, już od pierwszego dnia ludzie wytykali
palcami rodzinę Vernoux, nie precyzując, czy chodzi o ojca, czy o syna.
— To prawda.
■— Ale teraz gniew kieruje się przeciwko synowi.
—
A jeśli to on jest zabójcą?
—
Zanim wyszliśmy, słyszałem, jak wydawałeś polecenie, by go śledzić.
— Ale on
może im się wymknąć.
—
To byłoby z jego strony nieostrożne. Jeśli zbyt częsio będzie »ię pokazywał w mieście, ludzie go
zlinczują- Jeśli to on, prędzej czy później dostarczy poszlak.
—
Może masz rację. W gruncie rzeczy jestem zadowolony, że przyjechałeś. Muszę przyznać, że wczoraj
nieco
'mnie to drażniło. Pomyślałem sobie, że będziesz mi się .przyglądał i dojdziesz do wniosku, że jestem niezaradny
:tiafanduła, staroświecki czy ja wiem zresztą jaki. My \u, na prowincji, cierpimy prawie wszyscy na kompleks
niższości, zwłaszcza w stosunku do tych, którzy przyjeżdżają 7. Paryża. A tym bardziej gdy chodzi o człowieka
takiego jak ty! Masz mi to za złe?
s?
—
Co?
■— Te głupstwa, które wygaduj*».
—
Powiedziałeś rzeczy bardzo rozsądne. My w Paryżu też musimy liczyć się i obchodzić jak z jajkiem z
ludźmi, którzy stoją wyżej od nas.
Chabotowi wrócił humor.
—
Zamierzam poświecić dzisiejsze popołudnie na przesłuchanie świadków, których dostarczył mi
Chabiron. Większość z nich nic nie widziała i nic nie słyszała, ale* nie chcę zaniedbać żadnej szansy.
—
Bądź łagodny w stosunku do żony Chalusa.
—
Przyznaj, że ci ludzie są ci życzliwi.
—
Tak, bez wątpienia!
—
Pójdziesz ze mną?
—
Nie. Wolę poniuchać, jakie są nastroje w mieście, wypić tu i ówdzie kufelek piwa.
—
W gruncie
rzeczy nie otworzyłem jeszcze tego listu. Nie chciałem go czytać przy matce.
Wyciągnął z kieszeni łososiową kopertę. Maigret poznał charakter pisma. Papier pochodził z tego samego
kompletu, co liścik, który otrzymał z rana.
„Spróbuj się dowiedzieć, co doktór zrobił z małą-Sabali”.
—
Znasz ją?
—
Nigdy nie słyszałem tego nazwiska.
—
Jeśli się nie mylę, mówiłeś rni, źe doktor Vernoux nie lata za spódniczkami.
—
Taką rna opinię. Tera2 zaczną napływać anonimy. Ten pochodzi od kobiety.
—
Jak większość listów anonimowych! A spróbuj zadzwonić na komisariat.
—
W sprawie małej Sahmti?
—
Tak.
'
— Zaraz?
Maigret skinął głową.
—
Przejdźmy do mnie, do gabinetu.
—
To pan, F/iron? Tu sędzia śledczy. Czy zna pan niejaką Sabati?
Musieli poczekać. Feron poszedł zapytać funkcjonariuszy czy zajrzeć do kartotek. Kiedy odezwał się ponownie,
Cha-
bot, pilnie słuchając, skreślił na bibule kilka słów.
—
Nie. Prawdopodobnie żadnego związku. Co? Na pewno nie. Na razie niech się pan nią nie zajmuje.
Mówiąc to, szukał wzrokiem aprobaty Maigreta, który dawał mu wymowne znaki głową.
—
Będę u siebie w biurze za pół godziny. Tak. Dziękuję.
Odłożył słuchawkę.
—
Jest rzeczywiście jakaś Luiza Sabati w Fontenay-łe- -Comte. Córka włoskiego murarza, który chyba
pracuj? w Nantes albo w okolicy. P
rzez pewien czas usługiwała w Hotelu Francuskim, później była kelnerką w
kawiarni „Pod Pocztą”. Od kilku miesięcy nie pracuje. Jeśli się ostatnio nie przeprowadziła, mieszka przy
zakręcie drogi do I,a Rochelle, w dzielnicy koszarowej, w wielkim zrujnowanym domu, zajmowanym przez
sześć czy siedem rodzin.
Maigret, który juź miał dość cygara, zdusił płonący niedopałek w popielniczce, i wyciągnął fajkę.
—
Chcesz do niej iść?
—
Może...
—
Nadal sądzisz, że doktor... — Maigret przerwał, zmarszczył brwi.
—
Właściwie co mamy robić dziś wieczorem? Normalnie poszedłbym na brydża do Vernoux. Z tego, coś mi
po
wiedział, Hubert Vernoux spodziewa fiię, że będziesz mi towarzyszył?
—
No więc?
—
Zastanawiam się, czy wobec takich nastrojów...
—
Chodzisz tam w każdą sobotę?
—
Tak.
—
Jeśli więc dziś nie pójdziesz, dojdą do wniosku, że są podejrzani.
—
A jeśli pójdę, powiedzą, że...
—
Powiedzą, że ich osłaniasz, to wszystko. Już to mówią. Trochę więcej czy trochę mniej...
—
Zamierzasz iść ze mną?
—
Bez najmniejszej wątpliwości.
—
Skoro sobie życzysz...
Biedny Chabot nie sprzeciwiał się więcej, zdając się na inicjatywę Maigreta.
—
Czas-
na mnie, muszę iść do sądów.
Wyszli razem. Niebo, świecące i matowe zarazem, miało w dalszym ciągu ten sam białawy odcień, jak niebo,
które odbi
ja się w kałuży. Wiatr był nadal gwałtowny, a r-a skrzyżowaniach ulic suknie oblepiały ciała kobiet.
Co chwili jakiś mężczyzna gubił kapelusz i groteskowo wymachując rekami biegł, za nim.
Każdy z nich poszedł w swoim kierunku.
—
Kiedy się zobaczymy?
—
Może wstąpię do ciebie do kancelarii. Jeśli nie, przyjdę do was na kolację. O której zaczyna się brydż u
Ver- noux?
—
O wpół do dziewiątej.
—
Uprzedzam cię, że nie umiem grać.
—
To nic nie szkodzi.
Gdy Maigret przechodził ulicą, z fajką w zębach i rękami w kieszeniarh, z głową pochyloną, aby mu wiatr nic
porwał kapelusza uchylały się w oknach zasłony. Kiedy
został sam, poczuł się znacznie mniej pewnie. Wszystko, co powiedział swemu przyjacielowi Chabotowi, było
praw
dą. Alp kiedy tego ranka wtrącił się do prz**słuchania Chalosa, kierował się mimo wszystko instynktem;
chciał wybawić sędziego 7. nieprzyjemnej sytuacji.
Atmosfera w mieście była nadal niepokojąca. Życie toczyło się zwykłym trybem, ale mimo to wyczuwało
się jakiś strach w spojrzeniach przechodniów, którzy jak gdyby przemykali się w obawie, że nagle ujrzą
wyłaniającego się zza węgła mordercę. Maigret gotów był przysiąc, że w inne dni gospodynie nie gromadziły się
jak dziś przed domami i nie rozmawiały półgłosem.
Odprowadzano go wzrokiem, w który
m .można było wyczytać nieme pytanie: czy coś wreszcie zdziałał,
czy też nieznajomy będzie mógł dalej mordować bezkarnie?
Niektórzy pozdrawiali go nieśmiało, jak gdyby mówiąc. „Wiemy, kim jesteś. Masz opinię człowieka, który
dopro
wadza do końca nawet najtrudniejsze śledztwo. No i ty nie pozwolisz, aby tobą rządziły pewne
osobistości”.
Zamierzał wstąpić na małe piwo do kawiarni „Pod Pocz- tą
n
. Niestety, siedziało tam z kilkanaście osób.
które na
tychmiast zwróciły ku niemu głowy. Rozmyślił się więc.
Aby ud
ać się do dzielnicy koszarowej, trzeba było przejść przez Pole Marsowe, rozległą odkrytą przestrzeń,
niedawno otoczoną drzewami, które teraz chyliły się w podmuchach wiatru.
Poszedł tą samą małą uliczką, którą poprzedniego wieczoru szedł doktor i na której zabity został Gobillard.
Mi
jając jeden z domów, usłyszał glosy na drugim piętrze. To tu bez wątpienia mieszkał nauczyciel Emil Chalus.
Kilka osób dyskutowało zajadle, najwidoczniej jego przyjaciele, którzy przyszli dowiedzieć się, co nowego.
Przeszedł przez Pole Marsowe, okrążył koszary, wszedł w uliczkę z prawej i odszukał wielką zrujnowaną kamie-
nicę, którą opisał mu przyjaciel. Była zresztą jedynym tego rodzaju budynkiem, przy opuszczonej ulicy, między
dwoma nie zabudowanymi placami. Trudno odgadnąć, czym była niegdyś: czy służyła jako magazyn albo młyn,
czy może była niewielką fabryczką? Przed domem bawiły się dzieci. Inne, młodsze, z gołymi tyłkami, pętały się
po korytarzu. Gruba kobieta, z włosami opadającymi rfa kark, wysunęła głowę przez uchylone drzwi; ona na
pewno nig
dy nie słyszała o komisarzu Maigrecie.
— Kogo pan szuka?
•— Panny Sabati.
—
Luizy?
—
Zdaje się, że tak ma na imię.
—
Trzeba obejść dom i wejść od tyłu. Niech pan wejdzie po schodach. Tam są tylko jedne drzwi.
Zrobił, co mu kazano, wyminął kubły na śmiecie, przeskoczył przez nieczystości, słuchając jednocześnie cap-
strzyku na dziedzińcu koszarowym. Drzwi zewnętrzne,
o
'których wspominała baba, były otwarte. Strome schody bez poręczy prowadziły na piętro, które znajdowało
się nie na tym samym poziomie co inne. Zapukał do niebiesko pomalowanych drzwi.
—
Kto tam?
— Panna Sabati?
—
Czego pan chce?
—
Porozmawiać z panią.
Na wszelki wypadek dodał:
— Z polecenia doktora.
—
Chwileczkę.
Cofnęła się, zapewne aby nałożyć odpowiedniejszy strój.
Kiedy wreszcie otworzyła drzwi, miała na sobie tani wzorzysty szlafrok, narzucony chyba tylko na nocną
koszulę, j pantofle włożone na bose nogi. Czarne włosy były nie uczesane.
—
Pani spała?
— Nie.
Obejrzała go nieufnie od stóp do głów. Za nią, za miniaturowym przedpokojem, widać było pokój w nieładzie,
do którego nie zapraszała.
— Co o n ma mi do powiedzenia?
Kiedy przechyliła głowę nieco w bok, zauważył siniak pod lewym okiem. Nie był zupełnie świeży, z
granatowego zaczynał już przechodzić w żółty.
—
Proszę się nie obawiać. Jestem pani przyjacielem. Chciałem z panią tylko chwilę porozmawiać.
O
tym, że postanowiła wpuścić go do środka, zadecydowało z pewnością paru urwisów, którzy zaczęli
przyglądać im się z dołu.
Luiza Sabati nie była piękna. W czarnej sukni i białym fartuchu musiała sprawiać wrażenie zmęczonej, jak więk-
szość pokojowych w prowincjonalnych hotelach. Mimo to miała w sobie coś pociągającego, coś niemal
patetycznego w bladej twarzy, w której żyły przede wszystkim ciemne oczy.
Wytarła mu krzesło.
—
Czy naprawdę Alain pana przysłał?
— Nie.
—
Nie ^'ie, że pan tu przyszedł?
Mówiąc to, rzuciła przerażone spojrzenie w kierunku drzwi, zrobiła się czujna.
—
Proszę się nie bać.
—
Tak i nie.
—
Co się stało? Gdzie jest Alain?
—
Pewnie u siebie w do?nu.
—
Jest pan pewien?
—
Dlaczego miałby być gdzie indziej?
Przygryzła wargę, do której napłynęła krew. Była bardzo nerwowa, chorobliwie nerwowa. Przez chwilę pomy-
ślał, że może się narkotyzuje.
—
Kto panu o mnie mówił?
—
Od dawna jest pani kochanką doktora?
—
Powiedziano to panu?
Usiłował przybrać jak najłagodniejszy wyraz twarzy, Zresztą nie musiał wcale się starać, by okazać jej sympatię.
—
Dopiero pani wstała? — zapytał zamiast odpowiedzieć.
—
Co to pana obchodzi?
Zachowała ślad włoskiego akcentu, zresztą nieznaczny. Nie miała chyba więcej niż dwadzieścia lat, a ciało, pod
źle skrojonym szlafrokiem, było jędrne.
—
Czy mogłaby pani usiąść tu przy mnie?
Nie mogła ustać w jednym miejscu. Nerwowym ruchem chwyciła papieros i zapaliła.
—
Jest pan pewny, że Ałain nie przyjdzie?
—
Boi się go pani? Dlaczego?
—
Jest zazdrosny.
—
Nie ma żadnych powodów do zazdrości o mnie.
—
On jest zazdrosny o wszystkich mężczyzn,
I djrzuciła dziwnym głosem:
—
Ma rację.
—
Co chce pani przez to powiedzieć?
—
Ze to jego prawo.
—
Ko
cha panią?
—
Myślę, że tak. Wiem, że nie jestem tego warta. ale...
—
Naprawdę nie 2cchce pani usiąść?
—
Kim pan jest?
—
Komisarz Maigret, z policji kryminalnej w Paryżu.
—
Słyszałam o panu. Co pan tu robi?
Dlaczego nie miałby być z nią szczery?
—
Przyjecha
łem przypadkowo, żeby spotkać się z przyjacielem, którego nie widziałem od lat.
—
Czy to on mówił panu o mnie?
—
Nie. Poznałem także pani przyjaciela Alaina. Prawdę mówiąc, dziś wieczór jestem do niego zaproszony.
Czuła, że nie kłamie, ale to jej nie uspokoiło. Przysunęła sobie krzesło, ale nie od razu usiadła.
—
Jeżeli jeszcze nie jest w kłopotach, grozi mu to lada chwila.
—
Dlaczego?
Z lonu, jakim powiedziała to słowo, domyślił się, ze wie już o wszystkim.
—
Niektórzy myślą, że to jego poszukuje policja.
—
W związku z tymi zbrodniami? To nieprawda. To nie on. On nie miał żadnych powodów, by...
Przerwał jej i podał anonimowy list, który mu zostawił sędzia. Przeczytała w napięciu, ze zmarszczonym
czołem.
—
Ciekawa jestem, kto to pisał?
—
Kobieta.
—
Tak. Na pewno kobieta, która mieszka w tym domu.
—
Dlaczego?
—
Bo nikt inny nie wie. Nawet w tym domu nikt nie wie, kim on jest. To podłość, obrzydliwość. Alain
nigdy by...
—
Proszę siąść.
Zdecydowała się wreszcie usiąść; polami szlafroka przy.
kryła gołe nogi.
—
Dawno jest pani jego kochanką?
Nie wahała się ani chwili.
—
Osiem miesięcy i tydzień.
Ta dokładność nieomal go rozśmieszyła,
—
Jak to się zaczęło?
—
Pracowałam jako kelnerka w kawiarni „Pod Pocztą”. On czasem tam zachodził po południu, siadał
zawsze w tym
samy/n miejscu przy oknie, przez które przyglądał się przechodniom. Wszyscy go znali i
pozdrawiali, ale on niełatwo nawiązywał rozmowę. Po jakimś czasie zauważyłam, źe \v0d2i za mną oczyma.
Nagle spojrzała na komisarza wyzywająco.
—
Naprawdę chce pan wiedzieć, jak to się zaczęło? No dobrze, opowiem panu i przekona się pan, że on nie
jest taki, 2;a jakiego pan go uważa. Potem zdarzało mu się wpadać także wieczorem na drinka. Kiedyś został aż
do zam
knięcia. Zawsze śmieszyły mnie te jego wielkie oczy. które tropiły mnie krok w krok. Tego wieczora
byłam umówiona z handlarzem win, którego z pewnością pan pozna. Skręciliśmy w prawo, w tę małą uliczkę i...
— I co...
—
I ulokowaliśmy się na ławce na Polu Marsowym. Rozumie pan? To nigdy długo nie trwało. Potem
poszłam sama przez plac do domu. Wtedy usłyszałam za sobą kroki. To był doktor. Trochę się bałam.
Odwróciłam się i zapytałam go, czy ma mi za złe. Zawstydzony, nie wiedział, co odpowiedzieć. Wie pan, co w
końcu wymamrotał? „Dlaczego pani to zrobiła?” A ja wybuchnęłam śmiechem. „Przeszkadza to panu?”
„Sprawia rai to dużą przykrość”. „Dlaczego?’*
Skończyło się na tym, że wyznał mi, że mnie kocha, źe nigdy nie śmiałby mi tego powiedzieć, że był bardzo
niesz
częśliwy. Pan się śmieje?
— Nie.
I rzeczywiście. Maigret nie śmiał się. Doskonale mógł sobie wyobrazić Alaina Vernoux w takiej właśnie
sytuacji.
—
Spacerowaliśmy wzdłuż kanału do godziny pierwszej czy drugiej w nocy. Koniec końców rozpłakałam
się.
—
Odprowadził panią tutaj?
—
Tego wieczora nie. To trwało cały tydzień. Przez te dni spędzał niemal cały czas w kawiarni, śledził
mnie. Zaz
drosny był nawet kiedy dziękowałam klientowi, który zostawił mi napiwek. Ciągle jest zazdrosny, nie
chce, żebym wychodziła.
—
Bije panią?
Instynktownie dotknęła ręką siniaka na policzku, a kiedy zsunął się rękaw szlafroka, zobaczył sińce na jej ręce
—
jak gdyby ktoś je ściskał potężnymi palcami
— To jego prawo —
odpowiedziała nie bez dumy.
—
Czy to się często zdarza?
—
Prawie za każdym razem.
— Dlaczego?
—
Jeśli pan tego nie rozumie, to ja nie potrafię wytłumaczyć. On mnie kocha. Musi mieszkać z żoną i
dziećmi. Nie tylko nie kocha żony, ale nie kocha i dzieci.
—
On to pani powiedział?
— Sama wiem.
— Zdradza go pani?
Milczała, wyraźnie wściekła, po czym syknęła:
— Powiedziano to panu?
I bardzo obojętnym już tonem dodała:
—
Zdarzało mi się, w pierwszym okresie, kiedy jeszcze
nie rozumiałam. Myślałam, że z nim jest tak jak z innymi. Kiedy sit? zaczyna, tak jak ja, mając czternaście lat, to
to wszystko nie jest takie ważne. Kiedy się o tym dowiedział, myślałam, że mnie zabije. Nie przesadzam. Nigdy
nie wi
działam tak groźnie wyglądającego mężczyzny. Przez całą godzinę leżał wyciągnięty na łóżku, z oczyma
wbitymi w sufit, pięści zaciśnięte, bez jednego słowa. Czułam, że straszliwie cierpi.
—
Ale to się powtórzyło?
—
Dwa czy trzy razy. Byłam strasznie głupia.
— A potem?
■— Nie!
—
Przychodzi do pani każdego wieczora?
— Prawie co wieczór.
—
Czekała pani na niego wczoraj?
Zawahała się; za wszelką cenę pragnęła osłonić Alaina.
— Co to pana obchodzi?
—
Musi pani przecież wychodzić po zakupy.
—
Nie chodzę do miasta. Na rogu jest mały sklepik spożywczy.
—
Resztę czasu spędza pani tu zamknięta?
—
Nie jestem zamknięta. Najlepszy dowód, że otworzyłam panu drzwi.
—
Nigdy nie groził, że panią zamknie?
—
.Tak pan zgadł?
•—
Zaniknął kiedyś?
—
Na tydzień.
—
Sąsiadki to zauważyły?
— Tak.
—
I dlatego oddał pani klucze?
— Nie wiem. Nie rozumiem, do czego pan zmierza.
— Kocha go pani?
—
Myśli pan, że zgodziłabym się na takie życie, gdybym go nie kochała?
—
Daje pani pieniądze?
—
Kiedy może.
—
Myślałem, że jest bogaty.
—
Wszyscy tak myślą, ale w rzeczywistości jest w sytuacji smarkacza, który co tydzień musi prosić ojca o
parę groszy. Oni wszyscy mieszkają w jednym domu.
— Dlaczego?
—
Skąd ja mogę wiedzieć?
—
Mógłby pracować.
—
To jego sprawa. Całymi tygodniami ojciec zostawiał go bez grosza.
Maigret spojrzał na stół, gdzie leżał tylko chleb i masło.
—
Tak to teraz wygląda?
Wzruszyła ramionami.
—
Co za różnica? Ja też kiedyś inaczej sobie wyobrażałam życie ludzi, o których mówiono, że są bogaci.
Od frontu — tak! —
wielki dom, ale w środku nic. Kłócą się bez przerwy, aby wycyganić od starego jakiś grosz,
a dos
tawcy nieraz czekają miesiącami, zanim im zapłacą.
—
Zdawało mi się, że żona Alaina jest bogata.
—
Gdyby była bogata, nie wyszłaby za niego. Ona sobie wykombinowała, że to on jest bogaty. Kiedy
przekonała się. że jest odwrotnie, zaczęła go nienawidzieć.
Zapanowała dość długa cisza. Maigret pykał fajkę powoli, w zadumie.
—
O czym pan'teraz myśli? — zapytała.
—
Myślę, że pani go naprawdę kocha.
—
To już coś!
Powiedziafa to z gorzką ironią.
—
Zastanawiam się tylko — ciągnęła dalej — dlaczego
ludzie nagło si<; na niego uwzięli. Czytałam gazet*;. Nie mówi się nic Jasno, ale czuję, że go podejrzewają.
Pr
zed chwilą usłyszałam przez okno, jak kobiety na podwórzu rozmawiały głośno, specjalnie, żebym nie straciła
ani słowa.
—
I co mówiły?
—
Żc skoro szukają szaleńca, nie trzeba go daleko szukać.
I co jeszcze?
NagJe opanowała ją niemal wściekłość. Podniosła się z krzesła:
—
Pan jest taki sam jak oni wszyscy! Dlatego, że zakochał się w takiej juk ja i dlatego, że jest zazdrosny,
też pan uważa, że jest szalony?
Maigret również wstał, próbował ją uspokoić, kładąc jej rękę na ramieniu, ale ona odepchnęła go z gniewem.
—
Jeżeli pan tak myśli, niech pan powie.
—
Ja tak n i e myślę.
—
Sądzj pan, że on jest wariat?
—
Na pewno nie dlatego, że panią kocha.
—
Ale jednak wariat.
—
Nie mam żadnych podstaw, aby dojść do takiego wniosku, chyba, że się okaże, że podstawy są...
—
Co to ma właściwie znaczyć?
—
To znaczy, że jest pani dobrą dziewczyną i że...
—
Nie jestem dobrą dziewczyną. Jestem zdzira, ścierwo i nie zasługuję na to, żeby...
—
Jest pani dobrą dziewczyną i obiecuję pani, że zrobię wszystko, co będę mógł, aby wykryto prawdziwego
wi
nowajcę.
—
Jest pan pewny, że to nie on?
Zmieszał się i dla dodania sobie animuszu, zapalił fajkę.
—
Nie ma pan nawet odwagi powiedzieć!
—
Dobra z ciebie dziewczyna, Luizo, Na pewno wrócę jeszcze do pani...
Zamykając za nim drzwi, wyjąkała:
— Czekaj tatka latka...
Już na schodach wydawało mu się, źe usłyszał jeszcze:
—
Nędzny glina!
Rozdział V PARTYJKĄ BRYDŻA
Kiedy kwadrans po ósmej wyszli z domu przy ulicy Clemenceau, omal nie cofnęli się odruchowo, laki ogarnął
ich spokój i cisza.
Około piątej po południu niebo zrobiło się czarne jak
o
północy i w całym mieście trzeba było zapalić lampy. Rozległy się dwa grzmoty, krótkie, przejmujące, a
potem chmury rozwarły się, ale spadł grad. nie deszcz. Przechodniów wymiotło, a białe kulki lodu odbijały się
od bruku jak piłeczki pingpongowe.
Maigret, który w tym momencie znajdował się w kawiarni „Pod Pocztą”, podniósł się jak inni goście. Wszyscy
stanęli przy oknie i wyglądali na ulicę, jak gdyby podziwiali pokaz sztucznych ogni.
Teraz było już po wszystkim. Niesamowite wrażenie robiło to, że nie słyszało się ani deszczu, ani wiatru, że
chodziło się w nieruchomym powietrzu, że podnosząc głowę widziało się gwiazdy między dachami.
Chyba z powodu tej ciszy, którą zakłócał tylko odgłos ich kroków, szli w milczeniu ulicą, wiodącą do placu Vie-
te. Tuż przy rogu natknęli się na mężczyznę, który stal
nieruchomo w ciemnościach, z białą opaską na rękawie, z palką w ręku. Odprowadzi! ich wzrokiem, nie mówiąc
ani słowa.
Kilka kroków dalej Maigret otworzył usta, aby zadać pytanie, a jego przyjaciel, odgadłszy to, wyjaśnił
niena
turalnym głosem:
—
Komisarz telefonował do mnie na krótko przed moim wyjściem z biura. To się kroiło już od wczoraj.
Dziś rano smarkacze roznosili wezwania i wrzucali je do skrzynek na listy. Zebranie odbyło się o szóstej i
powołali komitet czujności.
To ,,powołali
1
' odnosiło się najwidoczniej nie do smarkaczy, ale do osób wrogo nastawionych w mieście.
Chabot dorzucił:
—
Nie mogliśmy im w tym przeszkodzić.
Tuż przed domem Vernoux, przy ulicy Rabelais, stało na chodniku trzech mężczyzn z opaskami, którzy
bacznie przyjrzeli się nadchodzącym. Stali jak na posterunku, jak gdyby na nich czekali. Maigretowi zdawało
się, że w najdrobniejszym z nich rozpoznał wątłą sylwetkę nauczyciela Chalusa.
Wszystko to robiło dziwne wrażenie. Chabot w
r
ahał się, czy podejść do drzwi; wyraźnie miał ochotę je
ominąć. Nit* wyglądało to jeszcze na rozruchy ani nawet na zamieszki, ale po raz pierwszy spotkał się z t^k
namacalnym dowodem powszechnego niezadowolenia.
Skończyło się na tym, że pozornie spokojnie i bardzo godnie, wkroczył na stopnie ganku i poruszył kołatką
przy drzwiach.
Nie padło żadne słowo, żaden żart. Tkwiąc w bezruchu, trzej mężczyźni przyglądali się temu, co robi.
Stukot kołatki odbił się wewnątrz domu echem jole
w kościele. Natychmiast, jak gdyby czekał na nich, kamerdyner zdjął łańcuch, odsunął zasuwę i powitał ich
milczącym ukłonem.
Zwykle odbywało się to chyba inaczej, gdyż Julian Chabot zatrzymał się na chwilę w progu salonu, jak
gdyby żałował, że w ogóle przyszedł.
W pokoju o wymiarach sali balowej palił się wielki, kryształowy kandelabr, na stołach też płonęły światła.
Fo
teli poustawianych w kątach salonu i wokół kominka wystarczyłoby dla czterdziestu osób.
V/ pokoju znajdował się jednak tylko jeden człowiek. Hubert Vernoux, o białych, jedwabistych włosach,
pod
niósł się z ogromnego folela w stylu Ludwika XIII i z wyciągniętą ręką wyszedł im na spotkanie.
—
Uprzedziłem pana wczoraj w pociągu, że przyjdzie pan do mnie z wizytą, panie Maigret. Dzwoniłem
dziś zresztą do naszego przyjaciela Chabota, aby się upewnić, że przyprowadzi pana ze sobą.
Był ubrany na czarno, jego garnitur przypominał nieco smoking, na wstążce na piersi wisiał monokl.
—
Moja rodzina zjawi się za chwilę. Nie rozumiem, dlaczego jeszcze nie zeszli.
W żle oświetlonym przedziale kolejowym Maigret nie mógł mu się należycie przyjrzeć. Tutaj Vernoux
wydał mu się starszy. Kiedy przechodził przez salon, jego chód zdradzał jakąś sztyw-ność, właściwą artretykom,
których ruchy prz
ypominają mechanizm poruszany przy pomocy sprężyny. Twarz miał obrzękłą o nienaturalnie
różowej cerze..
Dlaczego komisarzowi przyszedł na myśl starzejący
się aktor, który usiłuje w dalszym ciągu grać swoją rolę i żyje w strachu, że publiczność to zauważy?
—
Muszę powiedzieć, że panowie już przyszli. Zadzwonił i zwrócił się do kamerdynera:
—
Proszę *zobaczyć, czy pani już gotowa. Proszę też uprzedzić pannę Lucyllę, doktora i panią...
Coś tu nie grało. Miał za złe rodzinie, że nie przychodzi. Aby go uspokoić, Chabot zapytał, spoglądając na trzy
przygotowane stoliki brydżowe:
—
Henri de Vergennes przyjdzie?
—
Telefonował, żeby się usprawiedliwić. Burza uszkodziła aleję w pałacu i nie może wyprowadzić wozu.
—
A Aumale?
—
Notariusz ma grypę. W południe położył się do łóżka.
W sumie więc wyglądało na to, że nie przyjdzie nikt.
I zdawało się, że nawet członkowie rodziny wahają się, czy zejść. Kamerdyner nie pokazywał się więcej. Hubert
Vernoux wskazał stojące na stole likiery:
—
Zechcą panowie się napić? Ja na moment przeproszę.
Najwyraźniej sam poszedł ich szukać na górę wielkimi schodami o kamiennych stopniach i poręczy z kutego że-
laza.
—
Ile osób przychodzi zwykle na tego brydża? — cicho zapytał Maigret.
—
Niewiele. Pięć lub sześć, oprócz rodziny.
—
A rodzina jest zwykle w salonie, kiedy przychodzisz?
Chabot, ociągając się, skinął głową. Ktoś wszedł bezgłośnie. Doktor Alain Vernoux nie przebrał się, miał na
sobie ten sam co rano nie odprasowany garnitur.
—
Panowie są sami?
—
Ojciec pański właśnie poszedł na górę.
•
—
Spotkałem go na schodach. A panie?
—
Zdaje się, że poszedł je poprosić.
—
Nie sądzę, by ktoś jeszcze miał przyjść...
\
Alain zrobił głową ruch w kierunku okien, zasłoniętych ciężkimi portierami.
—
Widzieliście?
j Stwierdziwszy, że zrozumieli, co ma na myśli, dodał:
■i — Pilnują. Prawdopodobnie przed tylnymi drzwiami | też stoi posterunek. To bardzo dobrze.
3 — Dlaczego?
jp —
Bo jeśli dojdzie do nowej zbrodni, nie będą mogli jej f przypisać nikomu z mieszkańców tego domu.
1 —
Przewiduje pan nową zbrodnię?
I —
Jeśli mamy do czynienia z szaleńcem, nie ma żad- .§ nych powodów, aby na tym się skończyło.
1
Wreszcie weszła pani Vernoux, matka doktora, a za nią
1
mąż, podniecony, jak gdyby musiał ją przekonywać, by fi zechciała zejść. Była to kobieta
sześćdziesięcioletnia, | o ciemnych jeszcze włosach i mocno podkrążonych oczach.
I
—
Komisarz Maigret z policji kryminalnej w Paryżu.
I
Lekko skłoniła głowę i siadła w fotelu, który najv.i~
1
doczniej był jej stałym miejscem. Przechodząc, poprze- g stała na rzuceniu ukradkiem sędziemu:
|j — Dobry wieczór, Julianie.
Hubert Vernoux zapowiedział:
—
Moja szwagierka zejdzie za chwilę. Niedawno mieliśmy przerwę w dostawie prądu i to opóźniło
kolacją. Sądzę, że prąd wyłączono w całym mieście?
Mówił, aby mówić. Słowa nie musiały mieć żadnego znaczenia. Trzeba było tylko wypełnić pustkę.
— Cygaro, panie komisarzu?
Po raz drugi w czasie pobytu w Fontenay Muigret przy
jął cygaro, gdyż nie śmiał wyciągnąć z kieszeni fajki.
—
Twoja żona nie schodzi?
—
Zapewne dzieci ją zatrzymały.
Teraz widać już było wyraźnie, że Izabela Vernoux, matka, zgodziła się zaszczycić ich swoją obecnością, po
Bóg wie jakich targach, ale była zdecydowana nie brać w spotkaniu czynnego udziału. Wzięła do ręki robótkę
i
nie słuchała rozmów.
— Pan gra
w brydża, komisarzu?
—
Przykro mi niezmiernie, że muszę pana rozczarować, ale nie grywam. Spieszę dodać, że kibicowanie
spra
wia mi wielką przyjemność.
Hubert Vernoux spojrzał na sędziego.
—
Jak będziemy grać? Lucylla zagra na pewno. Pan
i
ja. Myślę, Alainie, że...
— Nie. Na mnie nie liczcie.
—
Pozostaje twoja żona. Może zechcesz pójść zobaczyć, czy prędko będzie gotowa?
Wszystko to stawało się przykre. Poza panią domu nikt nie decydował się siąść. Maigretovyi cygaro dodawało
od
wagi. Hubert Vernoux też zapalił i zajął się nalewaniem koniaku.
Czy trzymający na zewnątrz straż trzej mężczyźni mogli sobie wyobrazić: że w środku tak się rzeczy mają?
Wreszcie zeszła Lucylla, szczuplejsza, bardziej koścista kopia swojej siostry. Ona także rzuciła tylko krótkie
spoj
rzenie komisarzowi i podeszła wprost do jednego ze stolików.
— Zaczynamy? —
zapytała.
Po czym wskazując niejasno Maigreta, dodała:
—
On gra?
—
Nie.
—
No to kto gra? Po co mnie ściągacie na dół?
—
Alain poszedł po swoją żonę.
—
Ona nie przyjdzie.
—
Dlaczego?
—
Bo ma swój atak nerwicy. Przez cały wieczór dzieci były nieznośne. Guwernantka wypowiedziała pracę
i po
szła. Teraz Joanna zajmuje się małym...
Hubert Vernoux otarł pot z czoła.
—
Alain ją przekona.
I
zwracając się do Maigreta, dddał:
—
Nie wiem, czy pan ma dzieci. W wielodzietnych ro
dzinach zawsze tak jest. Każdy ciągnie w swoją
stronę. Każdy ma własne zajęcie, własne upodobania...
Miał rację: Alain przyprowadził żonę — niespecjalnie urodziwą, dość okrąglutką, o oczach zaczerwienionych od
płaczu.
—
Przepraszam^... —
powiedziała do teścia — ale dzieci tak mnie zmęczyły, że mi głowa pęka.
—
Słyszę, że guwernantka...
—
Porozmawiamy o tym jutro.
—
Komisarz Maigręt...
—
Bardzo mi miło.
Podała mu rękę, ale była to ręka bezwładna, pozbawiona ciepła.
—
Gramy?
—
Gramy.
—
Kto?
—
Naprawdę, panie komisarzu, nie chce pan zagrać partyjki?
—
Naprawdę.
•Julian Chafcot, który był tu na prawach domownika, już siadł, potasował karty i właśnie rozkładał je na
zielonym suknie.
—
Pani ciągnie, Lucyllo.
Wyciągnęła króla, jej szwagier waleta. Sędzia i żona Alaina wyciągnęli trójkę i siódemkę.
—
My gramy razem.
Wszystko to trwało prawic pół godziny, ale wreszcie zasiedli do gry. Siedząca w rogu pokoju matka, Izabela
Ver«oux, nic* patrzyła na nikogo. Ma igręt siadł na uboczu, z$ Hubertem Vemoux; widział jednocześnie karty
jego
i jego synowej.
—
Pas,
— TrefL
—
P%&.
—
Kier.
Doktor stał w dalszym ciągu, jak gdyby nie wiedział, gdzie &,ę podziać. Wszyscy tu byli niejako oficjalnie. Hu-
bert Verncux zebrał ich razem, niemal siłą, aby dom zachował — pewnie na cz*ść komisarza — pozory
normalne
go życia.
—
No i co, Hubercie? —
Szwagierka, która była jego partnerką, przywoływała go do poriądktL
— Przepraszam!.... Dwa trefle...
—
Jesteś p*.wny, że nie powinieneś powiedzieć trzech trefli? Powiedziałam kier po twoim treflu, co znaczy,
że mam przynajmniej dwa i pół honora...
Od te; chwili Maiyret za/.-
zął się pasjonować grą. Nie grą jako taką, ale dlatego, ze ujawniła mu prawdziwy cha-
rakter partnerów.
Jego przyjaciel Chabot, na przykład, grał z regularnością taktomierza* jego „odzywki” były dokładnie takie, ja-
n
kie powinny byc. ł>,-z polotu, aźe i bez zahamowań. Rozgrywał spokojnie, nie zwraral nigdy uwagi partr*rre*.
Tyl
ko kiedy młoda kobieia nie replikowała jak należy, po Jego twarzy przebiegał cień niezadowoienia.
—
Przepraszam pana. Powinnam powiedzieć trzy piki.
—
To nie ma znaczenia. Nie mogła pani wiedzieć, to miałem w ręce.
Przy trzecim rozdaniu zalkytował i wygrał sziermka.
—
Za łatwy. Miałem go z góry — powiedział.
Młoda kobieta natomiast często się rozpraszała, próbowała wprawdzie wziąć się w garść, ale kiedy była przy
głosie, roz^jądała się wokół, jak gdyby szukała pomocy> Czasem milcząco wskazywała Maigretowi kartę,
wyraźni?' prosząc go o rade-
Nie lubiła brydża, grała, bo musiała, bo p*rtr rabowano czwartego.
Lucylla, przeciwnie, swoją osobowością dominowała rsad stolikiem. Po każdym rozdaniu komentowała grę,
rzucając kwaśne uwagi.
—
Skoro Joanna powiedziała dwa kury, powinien** wiedzieć , w którą stronę impasować. Dama ki*r mogła
być tylko u niej-
Zresztą. mLała rację. 7«wsze miała rację. Jej małe, czarne oczka jak giyby przebijały cudze karty.
—
Co si* dziś z *ohą dzieje. Hubercie?
— Alez...
—
Grasz jak początkujący. Ledwie słyszysz licytację. Moftiiimy trzema bez atu zrobić partię, a ty
zapowiadam cztery trefle, których w dodatku me robuz.
—
Myślałem, te ty powie« ■
—
Ja me musiałam ci nic mówić o moich karach. To ty powjflieneś był...
m
Hubert Vernoux starał się nadrobić straty. Przypominał grających w ruletkę, którzy po przegranej chwytają się
nadziei, źe lada moment szczęście się odwróci, i próbują wszystkich numerów, przyglądając się z wściekłości«},
jak wychodzą te, od których odeszli.
Prawie zawsze licytował nieco więcej, niż miał, licząc na karty partnerki, a przeliczywszy się, gryzł nerwowo
koniuszek cygara.
—
Zapewniam cię, Lueylio, że miałem pełne prawo powiedzieć dwa piki z ręki,
—
Tylko że nie miałeś asa pik ani asa karo.
—
Ale miałem...
Wymieniał karty, krew uderzała mu do głowy, ona zaś przyglądała mu się z wściekłością.
Aby się wydżwignąć, licytował coraz bardziej ryzykownie, tak, że gra zaczęła przypominać bardziej pokera niż
brydża.
Alain najpierw dotrzymywał towarzystwa matce, po czym usadowił się za grającymi, bez zainteresowania pa-
trząc w ich karty sw'ymi wielkimi oczyma, zasłoniętymi przez okulary.
—
Rozumie pan coś z tego, panie komisarzu?
—
Znam reguły gry. Mogę śledzić rozgrywkę, ale nie umiem grać.
— interesuje to pana?
— Bardzo.
Przyjrzał się komisarzowi ze szczególną uwagą; poj^ł, źe zainteresowanie Maigreta dotyczy bardziej
zachowania grających niż kart. Zakłopotanym wzrokiem powiódł po ciotce i ojcu.
Chabot i żona Alaina wygrali pierwszego robra.
■— Zmieniamy miejsca? — zaproponowała Lucylla.
—
Chyba, że się zrewanżujemy w tym samym składzie.
—
Wolę zmianę partnera.
Popełniła błąd. Przypadł jej Chabot, który grał poprawnie i któremu nie można było robić wymówek. Joanna
grała źle. Ale może dlatego, że z reguły licytowała zbyt nisko, Hubert Vernoux wygrał obie partie.
—
Macie szczęście, nic innego.
Nie było to zupełnie ścisłe. Vernoux miał kartę, to prawda, ale gciyby nie licytował z taką odwagą, nie wy-
grałby; nie miał co liczyć na partnerkę.
— Gramy dalej?
—
Skończymy turę.
Teraz Vernoux grał z sędzią, a kobiety razem. Wygrali mężczyźni, tak że Vernoux wygrał dwa z trzech robrów.
Odetchnął z ulgą, jak gdyby ta gra miała dla niego szczególne znaczenie. Otarł pot z czoła, poszedł nalać sobie
koniaku i przyniósł kieliszek Maigretowi.
—
Widzi pan, że wbrew
7
temu, co mówi moja szwagier - ka, nie je
stem wcale taki nieostrożny. Ona nie
pojmuje, że poznanie mechanizmu myślowego przeciwnika to połowa wygranej, i to bez względu na kartę. Tak
samo jest ze sprzedażą gospodarstwa czy ziemi. Trzeba wiedzieć, co kupujący ma na myśli, a wtedy...
—
Proszę cię, Hubercie.
— O co?
—
Czy mógłbyś nie mówić tu o interesach?
—
Przepraszani cię. Zapomniałem, że kobiety chcą mieć pieniądze, ale wolą nie wiedzieć, jak się je zarabia.
.
To też było nieostrożne. Z dalekiego fotela żona przywołała go do porządku.
—
Czyś ty j-ił?
Maigret wypił trzy czy cztery koniaki. Uderzył go spo
dl
sób, w jaki Vemoux napełniał sobie kieliszek, cichaczem, ukradkiem, jak gdyby chciał, aby ¿ona i szwagierka
tego nie zauważyły. Alkohol wypijał duszkiem, potem, aby odwrócić od siebie uwagę, napełniał kieliszek
komisarza.
—
Wypiłem raptem dwa kieliszki.
—
Ale ci uderzyły do głowy.
—
Zdaje się — zaczął Chabot, wstając i wyciągając zegarek z kieszonki — że czas na nas.
—
Jest dopiero wpół do jedenastej.
—
Zapominacie, że mam dużo pracy. Mój przyjaciel Maigret też chyba jest zmęczony.
Alain robił wrażenie zawiedzionego. Maigret byłby przysiągł, że przez cały wieczór doktor krążył wokół niego
w nadziei, że go zdybie gdzieś w kącie na rozmówkę.
Pozostali ich nie zatrzymywali. Hubert Vemoux nie śmiał nalegać. Co się stanie, kiedy goście odejdą, a on
zostanie sam z trzema kobietami? Bo Alain się nie liczył.
To było widać. Nikt się nim nie przejmował. Z pewnością pójdzie na górę, do swego pokoju lub do pracowni.
Jego żona bardziej była związana z rodziną niż on.
Był to, krótko mówiąc, dom kobiet. Maigret przekonał się o tym od razu. Hubertowi Vernoux pozwalano
grać -] w brydża, pod warunkiem, że będzie się przyzwoicie za- * chowywał, ale nie przestawano baczyć na
niego, jak na i dziecko.
|
Czy to dla
tego poza domem przybierał zupełnie inną | osobowość, dostosowując do niej starannie nawet
strój? I Kto wie? Może idąc po panie na górę, błagał je, by od- I nosiły się do niego właściwie, by pozwoliły mu
odgrywać * rolę pana domu i nie poniżały go swoimi uwagami.
j
Rzucił okiem na karafkę koniaku.
— Ostatni kieliszek, panie komisarzu, strzemiennego.
Maigret, który nie miał ochoty pić, zgodził się, aby dać mu sposobność wypicia jeszcze jednego kieliszka.
Podczas gdy Vernoux podnosił koniak do ust, Maigret zauważył wbity w niego wzrok żony. Ręka zawahała się i
wreszcie z ociąganiem odstawiła kieliszek.
Kiedy sędzia i komisarz zbliżyli się do drzwi, gdzie czekał kamerdyner z ich okryciami, Alain wyjąkał:
—
Panowie pozwolą, że ich kawałek odprowadzę.
Najwidoczni
ej nic sobie nie robił z roakcji pań, które
zdawały się zdziwione. Żona nie protestowała. Musiało jej być obojętne, czy mąż wyjdzie, czy nie, skoro tak
niewiele miejsca zajmował w jej życiu. Podeszła do teściowej i pochyliwszy się nad nią, podziwiała jej robótkę.
—
Nie przeszkodzę panom, panie komisarzu?
—
Bynajmniej.
/
Nocne powietrze było chłodne, ale był to chłód inny niż
zwykle. Miało się ochotę napełnić tym powietrzem płuca, pozdrowić gwiazdy, które po tak długiej nieobecności
od
nalazły się na swoim miejscu na niebie.
Trzej mężczyźni z opaskami stali jeszcze na chodniku. Tym razem cofnęli się o krok, aby dać im przejść.
Alain nie włożył płaszcza. Przechodząc obok wieszaka, naciągnął na głowę kapelusz z miękkiego lilcu
zdeformowany przez ostatnie deszc
ze. Pochylony do przodu, z rękami w kieszeniach, bardziej przypominał
studenta, niż człowieka żonatego i ojca dzieciom.
Na ulicy Rabeiais nie rozmawiali, świadomi obecności trzech strażników za piecem i. Alain aż podskoczył,
niespo
dziewanie ocierając się o tego, który trzymał straż na rogu placu Viete, a którego w ciemnościach nie
zauważył.
Przypuszczam, że rozmieszczono ich po całym mieście — wymamrotał."
—
Na pewno. Będą się zmieniać.
Żadne okna nie były oświetlone. Ludzie kładli się wcześnie spać. Z daleka, w długiej perspektywie ulicy
Republi
ki, widać było światła otwarte] jeszcze kawiarni „Pod Pocztą”, a dwaj czy trzej pojedynczy przechodnie
znikli jeden po drugim.
Zanim doszłi do domu sędziego, nie mieli sposobności zamienić paru słów, Chabot bąknął:
—
Wejdziecie?
Maigret odmówił.
—
Nie ma sensu budzić twojej matki.
—
* Ona jeszcze nie śpi. Nie k-ładzie się nigdy przed moim powrotem,
—
Spotkamy się jutro rano.
—
Tutaj?
—
Wpadnę do Pałacu Sprawiedliwości.
—
Mam kilka telefonów do załatwienia, zanim położę się spać. Może zaszło coś nowego.
—
Dobranoc, Chabot.
—
Dobranoc, Maigret. Dobranoc, Alainie.
Uścisnęli sobie ręce. Klucz zgrzytnął w zamku, w chwilę później drzwi zatrzasnęły się za Chabotem.
—
Mogę odprowadzić pana do hotelu?
Prócz nich na ulicy
nie było nikogo. Na chwilę przed oczyma Maigreta pojawiła się straszna wizja: doktor wyj-
muje błyskawicznie rękę z kieszeni i wali go w głowę ciężkim narzędziem, ołowianą rurką lub kluczem
angielskim. Odpowiedział:
—
Chętnie.
Ruszyli. Aiain nie od razu z
decydował się mówić. Wreszcie zaczął:
—
Co pan o tym sądzi?
—
O czym?
—
O moim ojcu.
Cóż Maigret mógł odpowiedzieć? Ciekawe było, ze py^ tanife zostało zadane, że młody doktor wyszedł z domu
tylko po to, aby je postawić.
—
Nie sądzę, aby pędził szczęśliwy żywot — wymamrotał mimo to komisarz, nie wkładając w te słowa
zbytniego przekonania.
■— Czy są ludzie, którzy pędzą szczęśliwy żywot?
■ — Przynajmniej przez pewien czas. Czy pan jest nieszczęśliwy, panie Vernoux?
—
Ja się nie liczę.
—
A mimo to stara si
ę pan zainkasować swoją porcję radości życia.
Wielkie oczy zwróciły się w kierunku Maigreta.
—
Co chce pan prze2 to powiedzieć?
—
Nic. Albo, jeśli pan woli, to że nie ma ludzi całkowicie nieszczęśliwych. Każdy przywiązuje się do
czegoś, stwarza sobie własne szczęście.
—
Czy zdaje pan sobie sprawę, co to znaczy?
Maigret nic odpowiadał, więc dodał:
—
To właśnie na skutek takich poszukiwań, pogoni za pewnego rodzaju rekompensatą za wszelką cenę
powstają różne manie czy tak częsty brak równowagi psychicznej. Ludzie, którzy w tej chwili piją i grają w
karty w ka
wiarni „Pod Pocztą”, starają się przekonać siebie samych, że znajdują w tym przyjemność.
—
A pan?
—
Nie rozumiem pytania.
—
Pan nie szuka rekompensaty?
Tym razem Alain zaniepokoił się, podejrzewał, że Mai- gret wie więcej, wahał się, czy go wypytywać.
M
—
Odważyłby się pan pójść dziś wieczór do dzielnicy koszarowej?
Komisarz zadał lo pytanie z litości, aby go nie dręczyć niepewnością.
—
Pan wie?
—
Tak.
—
Rozmawia! pan z nią?
—
Bardzo długo.
—
Co panu pow
iedziała?
—
Wszystko.
—
Czy źle robię?
—
Ja pana nie sądzę. To pan wspomniał o instynktownym poszukiwaniu rekompensaty. .Jaką
rekompensatę znalazł pański ojciec?
Zniżyli głosy, ponieważ doszli do otwartych drzwi hotelu. W hallu paliła się tylko jedna lampka.
—
Dlaczego pan nie odpowiada?
—
Bo nie znam odpowiedzi.
—
On nie miewa przygód?
—
Z pewnością nie w Fontenay. Jest tu zbyt dobrze znany i wszystko by się wydało.
—
A pan? Czy to też się wydało?
—
Nie. Mój przypadek jest inny. Przypuszczam, że kiedy mój ojciec wyjeżdża do Paryża czy do Bordeaux,
nie odmawia sobie rozrywek. —
I dodał szeptem, jakby do siebie; — Biedak!
Maiaret spojrzał na niego ze zdziwieniem:
—
Pan kocha ojca?
Alain odpowiedział wstydliwie:
—
W każdym bądź razie ¿al mi go.
<— Czy tak
i był zawsze?
—
Bywało gorzej. Matka i ciotka trochę się uspokoiły.
—
Co one rnają mu do zarzucenia?.
—
Ze pochodzi z gminu, że jest synem handlarza bydła, który pił po wiejskich karczmach. Couręonowie
nigdy mu nie przebaczyli, że był im potrzebny, rozumie pan? A za czasów starego Couręona było Jeszcze
gorzej, gdyż był jeszcze bardziej okrutny niż jego córki i syn Robert. Aż do śmierci ojca wszyscy Couręonowie
będą mieli mu za złe, że żyją za jego pieniądze.
—
A pana jak traktują?
—
Jak jednego z Vernoux. M
oja żona, której ojciec był wicehrabią de Cadeui), sprzymierzyła się z matką i
ciotką.
—
Czy miał pan zamiar opowiedzieć mi o lym wszystkim dziś wieczorem?
— Nie wiem.
—
Chciał pan koniecznie porozmawiać ze mną o swoim ojcu?
—
Chciałem wiedzieć, co pan o nim myśli.
—
A może raczej był pan niespokojny, czy aby nie odkryłem istnienia Luizy Sabali?
—
Skąd pan wiedział?
— Z anonimowego listu.
—
Czy sędzia o tym wie? I policja?
—
Oni się tym nie zajmują.
—
Ale się zajmą.
—
Nie —
jeśli w niedługim czasie odnajdą mordercę. Li'Jt mam w kieszeni. Nie mówiłem Chabotowi o
moim spotkaniu z Luizą.
— Dlaczego?
—
Bo nie sądzę, aby go to mogło zainteresować z punktu widzenia toczącego się śledztwa.
— Ona nie ma z tym nic wspólnego.
— Niech mi pan powie, panie Vernoux.^'
—
Słucham pana.
— Ile pan ma lat?
—
Trzydzieści sześć,
—
W jakim wieku ukończył pan studia?
—
Wydział lekarski ukończyłem mając lat dwadzieścia pięć, a następnie byłem przez dwa lata na stażu u
świętej Anny.
—
* Nie kusiło pana nigdy, by żyć samodzielnie?
Alain milczał.
— Nie odpowiada pan?
—
Nie mam nic do powiedzenia. Pan mnie nie zrozumie.
— Brak odwagi?
—
Wiedziałem, źe tak pan to nazwie.
—
Przecież nie wrócił pan do Fontenay-le-Comte, aby osłaniać ojca?
—
Widzi pan, to jest jednocześnie i prostsze i bardziej skomplikowane. Wróciłem pewnego dnia, aby
spędzić tu kilka tygodni wakacji.
—
I został pan na zawsze?
— Tak.
—
Przez słabość charakteru?
—
Jeśli pan woli. Choć i to nie jest ścisłe.
—
Wiedział pan, że nie może postąpić inaczej?
Alain zmienił temat.
—
Jak się czuje Luiza?
—
Jak zawsze, sądzę.
— Nie jest niespokojna?
—
Dawno jej pan nie widział?
—
Dwa dni. Wybierałem się do niej wczoraj wieczorem. Ale nie miałem odwagi. Dziś też nie. Wieczorem
jest go
rzej, ze względu na te patrole. Rozumie pan, dlaczego od
pierwszego zabójstwa opinia publiczna zwróciła si«» przeciwko nam?
Jest to zjawisko, z którym zetknąłem się wiele razy.
—
Dlaczego wybrano właśnie nas?
—
Kogo, sądzi pan, podejrzewają? Pańskiego ojca czy pana?
—
Im jest wszystko jedno, byleby to b
ył ktoś z naszej rodziny. Matka czy ciotka zadowoliłyby ich w takim
samym stopniu.
Musieli zamilknąć, gdyż zbliżały się kroki. Byli to dwaj mężczyźni z opaskami j pałkami, którzy przechodząc
przyj
rzeli im się dokładnie. Jeden z nich skierował na nich wiązkę światła elektrycznej latarki a oddalając się
powie
dział do swego towarzysza na cały glos:
— To Maigret.
—
Ten drugi to młody Vernoux.
—
Poznałem go.
Komisarz doradził Alainowi:
—
Lepiej pan zrobi wracając do domu.
— Tak.
— I niech pan z nimi nie dyskutuje.
—
Dziękuję panu.
— Za co?
— Za nic.
Alain nie podał Maigretowi ręki. W przekrzywionym kapeluszu, pochylony do przodu, oddalił się w kierunku
mostu, a patrol, zatrzymawszy się, w milczeniu patrzył, jak odchodzi.
Maigret wzruszył ramionami, wszedł do hotelu i czekał, aż mu podadzą klucz. Były do niego dwa listy,
niewątpliwie anonimowe, ale zarówno papier, jak i charakter pisma były różne.
n
MSZA O WPÓŁ DO JEDENASTU
Kiedy sobie uświadomił, że to niedziela, zaczął się grzebać. Od dawna bawił się w tajemnicy przed
wszystkimi w zabawę z bardzo wczesnego dzieciństwa. Często leżąc obok żony, pilnował się, aby niczego nie
dać po sobie poznać. Wprowadzona w błąd, pytała przynosząc mu filiżankę kawy:
—
Co ci się śniło?
— Dlaczego?
—
Uśmiechałeś się do siebie.
Tego ranka w Fontenay, jeszcze nim otworzył oczy, poczuł promień słońca na powiekach. Nie tytko zresztą
po
czuł. Miał wrażenie jak gdyby go widział przez cieniutką powiekę. To chyba krew, która w niej krążyła,
sprawiała, że słońce zdawało się czerwieńsze niż zwykle, jaskrawe, jak na obrazkach.
Przy pomocy takiego słońca mógł sobie wyczarować różne rzeczy: snopy iskier, wulkany, kaskady
stopionego złota Wystarczyło poruszać tylko lekko powiekami, jak w kalejdoskopie, posługując się rzęsami jak
siatką.
S
łyszał gołębie gruchające na parapecie pod jego oknem, później, jednocześnie w dwóch miejscach,
zabrzmiały dzwony. Przywiodły mu na myśl strzeliste dzwonnice, bijące w niebo, które dziś musiało być
jednolicie błękitne.
Bawił się dalej, nasłuchując jednocześnie odgłosów ulicy. Dopiero wówczas, po echu,’ jakie budziły kroki,
po szczególnego rodzaju ciszy, rozpoznał, że była niedziela.
Długo wahał się, nim wyciągnął rękę, by sięgnąć po zegarek na nocnym stoliku. Zegarek wskazywał wpół
do
dziesiątej. W Paryżu, na bulwarze Richarda Lenoira, jeśli
i
tam zawitała wiosna, pani Maigret z pewnością otworzyła okna i w szlafroku i rannych pantoflach sprzątała
pokój, podczas gdy na ogniu skwierczała pieczeń.
Obiecał sobie zatelefonować do niej. Ale w pokojach nie było telefonów; musi zejść i zadzwonić z kabiny.
Nacisnął guzik dzwonka. Pokojowa wydała mu się schludniejsza i weselsza niż poprzedniego dnia.
—
Co pan będzie jadł?
—
Nic. Poproszę dużo kawy.
Przygladała mu się w ten sam ciekawski sposób.
—
Napuścić wody do wanny?
—
Dopiero jak wypiję kawę.
Zapalił fajkę, wstał otworzyć okno. Powietrze było chłodne, musiał nałożyć szlafrok, ale już czuło się lekkie
podmuchy ciepła. Fasady domów i bruki powysychały. Ulica była opustoszała, od czasu do czasu przechodziła
ja
kaś odświętnie ubrana rodzina lub kobieta z naręczem liliowego bzu.
Zycie w hotelu toczyło się widać na zwolnionych obrotach, gdyż na kawę musiał czekać długo. Na nocnym sto-
liku zostawił oba listy, otrzymane poprzedniego wieczora. Jeden z nich był podpisany. Charakter pisma był
czytelny jak na sztychu, czarny atrament przypominał tusz.
„Czy powiedziano panu, że wdowa Gibon była akuszerką, która odbierała syna pani Vernoux, Alaina?
Ta wiadomość może się panu przydać.
Pozdrowienia.
Anzelm Remouchamps"
Drugi l
ist, anonimowy, napisany zastał na papierze w bardzo dobryra gatunku, którego górną część odcięto.
niewątpliwie po to, by usunąć nadruk. Pisańy był ołów- kłem.
„Dlaczego nie przesłuchuje się służby? Oni wiedzą więcej niż ktokolwiek inny“.
Kiedy Maigret p
oprzedniego wieczora, przed pójściam spać, przeczytał te dwie linijki, podświadomie czuł, że
autorem ich jest milczący kamerdyner, który przyjął go przy ulicy Rabelais i który — gdy odchodził — podawał
nou płaszcz. Był to mężczyzna o ciemnej cerze, silnie zbudowany, w wieku czterdziestu do pięćdziesięciu łat.
Mógł być synem dzierżawcy, który nie miał ochoty pracować na roli i który żywił taką samą nienawiść do
bogaczy, jak po
gardę dla chłopów, z których się wywodził.
Uzyskanie próbki jego pisma nie powinno przedsta
wiać problemu. Może nawet papier listowy należał do
Vernoux. Wszystko to trzeba było sprawdzić.
Kiedy wreszcie pokojowa przyniosła kawę, zapytał:
— Pani jest z Fontenay?
—
Urodziłam się przy ulicy Loges.
— Zna pani niejakiego Remouchampsa?
— Szewca?
—
Na imię ma Anzelm.
—
To szewc, mieszka o dwa domy od mojej matki, ma na nosie brodawkę wielkości gołębiego jaja.
—
Co to za człowiek?
—
Wdowiec od wielu lat. Zawsze go pamiętam Jako wdowca. Dziwnie się śmieje, kiedy przechodzą młode
dziewczęta, straszy je w ten sposób.
Spojrzała na niego ze zdziwieniem:
—
Pali pan fajkę przed kawą?
—
Może pani przygotować mi kąpiel.
Wykąpał się w łazience w końcu korytarza; długo sie
dział w gorącej wodzie, rozmyślając o tym i owym. Kilkakrotnie otwierał usta, jak gdyby chciał odezwać się do
żony, której krzątaninę zwykle słyszał w sąsiednim pokoju.
Kit*dy zszedł na dół, było kwadrans po dziesiątej. Właściciel hotelu siedział za biurkiem w stroju kucharza.
—
Sędzia śledczy dzwonił dwa razy.
— O której?
—
Po raz pi
erwszy krótko po dziewiątej, po raz drugł parę minui temu. Za drugim razem powiedziałem, że
pan wkrótce zejdzie.
—
Czy mogę otrzymać połączenie z Paryżem?
—
W niedzielę to długo me potrwa.
Maigret podał swój numer i wyszedł przed próg zaczerpnąć świeżego powietrza. Dziś nie było nikogo, na kogo
warto by spojrzeć. Gdzieś niedaleko piał kogut, słychać było szum wody w Wandei. Minęła go staruszka w
fioletowym kapeluszu; mógłby przysiąc, że z jej sukni wydzielał się zapach kadzidła.
Czuło się, że jest niedziela.
—
Halo, to ty?
—
Ciągle jeszcze jesteś w Fontenay? Czy dzwonisz od Chabola? Jak się miewa jego matka?
Zamiast odpowiedzi, spytał:
—
.Jaka pogoda w Paryżu?
—
Od wczoraj w południe wiosna.
—
Wczoraj w południe?
—
Tak, zaczęło się zaraz po obłedzie.
A więc stracił pół dnia słońca!
— Au was?
—
Też ładnie.
—
No to się nie przeziębiłeś?
—
Czuję się doskonale.
— Wracasz juti'o rano?
—
Myślę, że tak.
—
Nie jesteś pewny? Sądziłam...
—
Być może zatrzymają mnie na kilka godzin. .
—
Co cię zatrzyma?
— Praca.
— Mów
iłeś...
Oczywiście, mówił, że skorzysta z okazji, aby wypocząć! Ale czy nie wypoczywał?
To było niemal wszystko. Wymienili jeszcze tylko kilka zdań, które zwykle wymieniali przez telefon.
Następnie zadzwonił do Chabota do domu. Róża odpowiedziała, że sędzia już o ósmej rano wyszedł do Pałacu
Sprawiedliwości. Zadzwonił więc do biura.
—
Jest coś nowego?
—
Tak. Znaleźliśmy narzędzie zbodni. Dlatego do ciebie dzwoniłem. Powiedziano mi, że śpisz. Możesz
do mnie wpaść?
—
Będę za parę minut.
—
Drzwi są zamknięte. Będę cię wyglądał przez okno
i
zejdę otworzyć.
—
Coś nie w porządku?
*
Chabot wydawał się zgnębiony.
— Porozmawiamy.
Maigret nie śpieszył się. Rozkoszując się niedzielą szedł wolno i niebawem znalazł się na ulicy Republiki,
gdzie w kawiarni „Pod Pocztą" wystawiono* już krzesła i żółte stoliki na taras.
Dwa domy dalej drzwi cukiernika były otwarte i Maigret zwolnił jeszcze kroku, aby odetchnąć zapachem
słodyczy.
Biły dzwony. Na ulicy, mniej więcej naprzeciwko domu Juliana Chabota, zapanowało niewielkie ożywienie.
Z kościoła Notre Dame zaczynał wysypywać się tłum po mszy o wpół do jedenastej. Wydawało mu się, źe
ludzie zachowują się niezupełnie tak, jak w każdą niedzielę. Nie- liczni tylko oddalali się bezzwłocznie do
domu.
Na placu formowały się grupki; ludzie nie dyskutowali z ożywieniem, rozmawiali cicho, często milknąc i
spoglądając na drzwi kościoła, którymi wylewała się fala parafian. Marudziły nawet kobiety w jasnych
wiosennych ka
peluszach z książeczkami do nabożeństwa o złoconych okładkach w dłoniach.
Na placu przed kościołem stało długie, błyszczące auto. Obok drzwiczek —• szofer w czarnym uniformie.
Maigret rozpoznał w nim kamerdynera rodziny Vernoux.
Czyżby Vernoux, mieszkający w odległości zaledwie czterystu metrów od kościoła, mieli zwyczaj
zajeżdżać na mszę śpiewaną samochodem? Było to zupełnie prawdopodobne, może należało do rodzinnych
tradycji. A może tylko dziś zajechali wozem, aby uniknąć zetknięcia z ciekawskimi na ulicach?
Właśnie wychodzili z kościoła, biała głowa Huberta Ver- noux górowała nad pozostałymi. Szedł wolnym
krokiem, z kapeluszem w ręku. Gdy znalazł się u szczytu schodów, Maigret rozpoznał u jego boku żonę,
szwagierkę i synową.
Tłum rozstępował się powoli, nie tworząc szpaleru, ale wokół rodzinnej grupki powstała pusta przestrzeń i
wszy
stkie spojrzenia skierowały się ku nim.
Szofer otworzył drzwiczki. Najpierw wsiadły kobiety. Następnie Hubert Vernoux zajął miejsce z przodu i
limu
zyna pomknęła w kierunku placu Viete.
W tym momencie jakieś słowo, rzucone przez kogoś
w t
łumie, krzyk czy gest, wystarczyłyby, aby rozpętać burzę. Gdzieś indziej, nie u bram kościoła, mogłoby się to
zdarzyć. Twarze były zacięte, a choć z nieba chmury znikły. atmosfera była ciężka.
Kilka osób bojaźliwie pozdrowiło komisarza. Czy darzy J i go jeszcze zaufaniem? Patrzyli, jak szedł ulicą,
zgarbiony, z fajkq w ustach.
Okrążył plac Viote, wszedł w ulicę Rabelais. Naprzeciwko domu Vernoux dwaj młodzi ludzie, niespełna
dwudzie-
stolrtai, trzymali straż. Nie mieli opasek ani pałek. Te akcesoria były chyba zastrzeżone dla nocnych
patroli. Byli jednak na służbie i czuli się z tego powodu dumni.
Kiedy przechodził Maigret, jeden z nich uchylił czapki. Sześciu czy siedmiu dziennikarzy skupiło się na
scho
dach Pałacu Sprawiedliwości. Wielka brama była zamknięta. Lomel siedział na stopniu, obok leżały jego
aparaty fotograficzne.
—
Sądzi pan. że panu otworzą? — zwrócił się do Mal- greta. — Słyszał pan nowinę?
—
Jaką nowinę?
—
Podobno znaleziono narzędzie zbrodnL Tam w środku odbywa się wieJita narada.
Dr
zwi uchyliły się, Chabot dał Maigretowi znak, by prędko wchodził. Komisarz szybko zatrzasnął zasuwę,
jak gdyby obawiając się, że reporterzy przypuszczą szturm do drzwi.
Korytarze były ciemne. W kamiennych murach zalegała wilgoć.
—
Chciałem najpierw porozmawiać z tobą prywatnie, a)e okazało się to niemożiiwe.
W biurze sędziego paliło się światło. Prokurator już tam był; siedział na krześle, odchylony do tyłu, z
papierosem
w ustach. Byli także komisarz Fśron, i inspektor Chabiron, który nie mógł się powstrzymać, by nie rzucić
Maigretowi spojrzenia jednocześnie triumfalnego i szyderczego.
Na biurku komisarz dostrzegł natychmiast kawał ołowianej rury, długości około /dwudziestu pięciu i średnicy
czterech centymetrów.
— To to?
Potwierdzili skinieniem głowy.
— Odcisków palców nie ma?
—
Tylko ślady krwi i dwa czy trzy przyklejone włosy.
Rura, pomalowana na kolor ciemnozielony, pochodziła
z instalacji wodociągowej w kuchni, piwnicy lub garażu. Przekrojona czysto, prawdopodobnie przez fachowca,
przed kilkoma miesiącami, gdyż metal zdążył już stracić połysk.
ćzyżby tę rurę odcięto przenosząc zlew lub inną instalację? Niewykluczone.
Maigret otworzył usta, by zapytać, gdzie znaleziono ten przedmiot, gdy odezwał się Chabot:
— Niech pan opowie, inspektorze.
Chabiron, któr
y tylko czekał na ten znak, zrobił skromną minę:
—
U nas w Poitiers stosuje się jeszcze stare, dobre metody. Kiedy z moim kolegą skończyliśmy
przesłuchiwać mieszkańców ulicy, zabrałem się następnie do przeszukiwania wszystkich kątów. O kilka metrów
od m
iejsca, w którym zabito GobiUarda, jest duża brama, wiodąca na podwórze, otoczone stajniami, należące do
jakiegoś handlarza koni. Dziś rano ciekawość skłoniła mnie, aby tam pójść. I oto niebawem znalazłem wśród
gnoju ten przed
miot. Według wszelkiego prawdopodobieństwa zabójca, słysząc kroki, przerzucił go przez mur.
—
Kto badał odciski palców?
W
■— Ja. Pomagał mi komisarz Fćron. Choć nic jesteśmy ekspertami, umiemy pobrać odciski palców. Jest
pewne, że zabójco Gobiliarda miał rękawiczki. Jeśli idzie o włosy, byliśmy w kostnicy, aby je porównać z
włosami zabitego.
1
zakończył z zadowoleniem;
— Zgadza sic;.
Maigrct powstrzymał się od wyrażenia jakiegokolwiek zdania. Zapanowało milczenie, które wreszcie
przerwał sędzia:
—
Właśnie mówiliśmy o tym, co teraz robić. To odkrycie zdaje się potwierdzać, przynajmniej na pierwszy
rzut oka, zeznania Emila Chalusa. •
Maigret ciągle jeszcze się nie odzywał.
—
Gdyby na miejscu nie odnaleziono narzędzia zbrodni, można byłoby twierdzić, że doktorowi trudno
było się go pozbyć, zanim poszedł telefonować do kawiarni ,,Pod Pocztą”, Jak ze sporą dozą zdrowego rozsądku
podkreśla inspektor...
Chabiron wolał sam powiedzieć, co o tym myśli:
—
Załóżmy, że zabójca rzeczywiście oddali) się po dokonaniu zbrodni, a przed nadejściem Alaina
Vernoux, jak ten ostatni utrzymuje. Była to jego trzecia zbrodnia. W dwóch poprzednich wypadkach narzędzie
zabrał te sobą. Nie tylko nie znaleźliśmy nic przy ulicy Rnbelais *mi przy ulicy Logos, ale wydaje się oczywiste,
że wszystkie trzy razy zadał cios lą samą ołowianą rurą.
Maigret uznał, że lepiej dać mu się wygadać.
—
Sprawca nie miał i tym razem żadnego powodu, by rzucić narzędzie zbrodni za mur. Nikt go nic ściftuł.
Nikt go nie widział. Ale jeśli założymy, że zabił doktor, to koniecznie musiał pozbyć się tuk kompromitującego
przedmiotu, zanim...
—
Po co alarmował władze?
—
lio to gf) stawiało poza (K>dejr/.*:niomi. Myślał, że nikt nic będzie podejrzewał tego, który uderzył nu
alarm.
To też wydawało się logiczne.
— To nie wszystko. Pan o tym wie,
Te ostatnie słowa wypowiedział i pewnym zażenowaniem, gdyż Maigret, nie będąc jego bezpośrednim
zwierzchnikiem, mimo wszystko należał do ludzi, których nie atakuje się frontalnie,
—
Opowiedzcie, Fćron.
Komisarz policji, speszony, najpierw zdusił papierosa w popielniczce. Chabot, posępny, unikał wzroku przyja-
ciela. Tylko prokurator od czasu do
CKDHU
spoglądał na zegarek, jak ktoś, kogo czeka przyjemniejsze zajęcie.
Odkaszlnąwszy, nudy komisarz zwrócił się do Maigreta:
—
Kiedy wczoraj zapylano mnie przez
telefon, czy znam niejaką pannę Sabati...
Komisarz zrozumiał i nagle ogarnął go strach. Miał jakieś niemiłe uczucie, fajka przestała mu smakować.
—
Zadałem sobie oczywiście pytanie, czy to ma związek z naszą sprawą. Przypomniałem sobie o tym
dopiero po p
ołudniu. Byłem zajęty. Miałem zamiar wysłać jednego z moich ludzi, potem pomyślałem sobie, że
na wszelki wy* padek zajrzę do niej idąc na kolację.
—
1 poszedł pan?
—
Dowiedziałem się, że pan był u niej przede mną.
Fćron spuścił głowę, jak człowiek, któremu wniesienie
oskarżenia przychodzi z trudem.
—
Ona to panu powiedziała?
—
Nic od razu. Najpierw nie chciała otworzyć mi drzwi
1
musiałem spróbować energicznych środków.
—
Groził Jej pan?
t¿MZ.¿¡nrsá..
»¿-¿»u«* Z>. -**:r> «s tí:.-; .¿.' : .•*-
mr-ÄK. Zàc^’^tÂït. <íí
rT'jrJc,
ś+rusc.*. zr.» æsizzï.'J
ar..rjjZfĄ.
A
-< r^*'ife -
-zä
z
.v'v
sr
-
'SLtíÍ ’ír.K^r.'»
^T.'.r <*-. ^ 'á
iVSflr. 'Z^r^'-A
z'i^^sr.
s&TŁ
ÍCt-%?*?. -Z.J: -¿--zi'Jcjsrj ?» ~^scir *}.*£. t
•WŁ ^5^1 % &** íríyi¿rr^» -jzrsír ; t 7?»^-
ywzr*** i.rjrí.rjir-'Sk v»>. .:•*.'> K..-
są -j»*eać. jua» y»¿s¿e- 2^; V¿iCJr? 7¿r'.« » ?f ~ rtæzj Sïj'i íñf itt, x -
^?r* 'ä rsíaawsí
-
■"feß-Ä^iat"* *v i«, *^s»v ^ t^^rií 'yrrí -5» prv^je? *
aa
^
r#
'
<
-2?'^7 jt'jzrjt * fjr*^ .*nz¡gxjie¿
ZXA
"*-’}
.
A ZF&T-
J
KÍ £*-* j-j;»'¿:-V. ViTjKtíasé
Ł ¿>ií-
*'*;*£ '*
.^.■^*..5-; f-r c
m
r**-4~& '&fí& &í0&¿«i.
#
jsít .w
4
*-/ y*r.v^i -mrat 9
*5»*?3Ł «¿o*.
„<sr¿ çrztft# wtryts^úu
Íít »
K
>e".j. -Biit&mry æ>
;
: «
pcas^
^
r
-'
:
' *^2^ j» .væ&re&t* ¿«e. tfvftíw
A íy*-
_vjr
;
- ^.'i^i. i. qagfè* 9*áevpa&.-
■&*■■■*■
A
■&$ ~ ‘srvx:y'-,»¿zc I*?z¿í&¿rztsz?
J
'& sut. îa *¿r>-
" ~
ł
*■>» .ÄNf %£ ttft&e ÍT3^. tñrJjK
yr-£;x?&& -; > .•_>. -4r&yTFjtt. ¿fc';* ^SW-J&ZÁC.I.
•• c= :'>_' *
r
-
%V.«;«&e*r&2: A^fe^WS V^rvujflí, * /KÇ* æ«f3rj& V-*r> » <V4r-/-JJ ^ U.^CÍ.
•
y^vx-.'jt * a *r¿>j2*i
r
*
?&* *■'■&?•> ;s¡ izu* ,'í¿a Tssrz* & v> 2T*«¿*,
"'"
7JSXir&&&
yn&KrA&ft** jft-; 'JÍAflÁ-
s:źxsj_ «ystfx ytrzrffz&rj*^ v&fV/tm ç#**-* »¿>z-+r*.
:*
** srs*&vc.--¿sA •":-, -> «aK^ 1-. ^/ >* -uz*z¿+c'}' . 5?raa .^îâ4»
/»c.'3^//u3ł •m-yss&ZA.fis v> *&/-
tSüST. .^, i/xt ,Â3ÇV «5«S«^r.
—r-í; ig^
.-•.«äc;
-
- ¿Äxr zfe'sá*:
íT í^ar^*« *sr- : Tit kç*^
.'Jí- ~4c'r- '-WJ&tt.’ix. <?x-L:rAs-£.* ¿rx-f s;^
>
jwc* ^1 ««*. ^ ^:y^" 'jÄäb&c- '*
-'
3ę»y»«»i- SÚ» Ä #■?'/*%&& ^ÄÄ >^ü5äc; & :•-
’vTw.
■•- #/ .'.' -r^i. -ítí* ytvs&Bx* 1* .iäsl ví* 'zrzz&r* "* *£■&»&. » tiiZf&r.'Jk ■'&**>■&. im'j&ZjL. l*z¿i V
'ï-jî
ir '^£.>r^%Ä-Ä a»ÿ*f£r»;. ,<rs'e>- y,»; s\*r*ibr.r>
<^r-
■>••. sjjsszs*. /%. * -¿y,j -» srjt&acd&z-m '.**¿2%
Zitttaarrji v&r;t„ -¿i
-»jtjrMzvjaUk *jeea».
•íA ■»Z-j-Bi&i, VXÍ-s~
—
í^.^r.
.1« rnttHsCJ?
71 5«*»/-vb»'.ía¡ .Ktjiiüà'} »
#
ä 5¿¿t iÄ*t
»'«5J :-
r*át &^rrt^r»4í7 p*süe>, i>
ÄÄ
-
Í
^
V
.
»
' a-Ví/'
¿¿¿7 % æsé» Sä»-'^ .cát» tt, *ia-
r-A " j»í£
ir, -'.vvxy.. -^'-
ł
a
»v4 JtC,*-. ", pcvw àxç»-
■WXX.'J* JCA AJi.iL >. ííi¿
:
"r-
r''>^7
K -5Si>- *'>»
* a**#«- ¿H««r«(SR
-
O
Í
tût z nitif tr
- - ÎCaôâWS. jr'i.-.ars <3rV -Srt«t.v ;
W -v* *'*&?>-
r* *^> víixj^v
~
JÍ
£¿¿
CU
'^;.
••- g'Vm-C^ /&- 2*
*&* ?V3jtï. C-i-
*-
iś>S
y^StJP.X 0’ SiítZZif/r. *rxXrlK-J&~ i-*4Zjk
—
Os ',r. ___ ____ c *-i2£4ra¿. -mnuatecesit ^ V
JT
*
&*
&%:A*jœa0fï
Teraz odpowiedzią} mu Fćron.
—
Wrócił do domu, ./»wtem w kontakcie z komitetem czujności. Ni» mogąc zapobiec utworzeniu lego
komitetu, wolałem zapewnić sobie jego współprac«;, Vernoux niezwłocznie wrócił do domu.
■ Czy on zazwyczaj chodzi na msz»# o wpół do jedenastej?
—
On w ogóle nie chodzi na mszą. Jedyny z całej rodziny — odpowiedział Chabot.
—
Dziś rano wychodził z domu?
Feron zrobił nieokreślony ruch ręką:
—
Nie sądzę. Do wpół do dziesiątej nic takiego mi nie sygnalizowano.
Wreszcie zabrał głos prokurator, jak gdyby miał już tego dość:
—
To wszystko do nikąd nas nie prowadzi. Rzecz w tym, czy mamy dość dowodów przeciwko Alainowi
Vernoux, aby wydać nakaz aresztowania.
Surowo spoglądał na sędziego;
—
To pańska sprawa, Chabot. Pan jest za to odpowiedzialny.
Chabot z kolei spoglądał na Maigreta, który zachował rezerwę; nie chciał si*? angażować.
W rezultacie zamiast odpowiedzi sędzia śledczy wygłosił przemówienie:
—
Sytuacja jest następująca: z tej czy innej przyczyny opinia publiczna podejrzewa Alaina Vernoux, 1 to
od pierwszego zabójstwa, którego ofiarą padł jego wuj, Robert de Couręon. Na czym się ludzie opierali —
zastana
wiam się do tej pory. Alain Vernoux jest niepopularny, Jego rodzina jest znienawidzona. Otrzymałem ze
dwadzie
ścia anonimowych łislów, oskarżających rnnie, że osłaniam
bogaczy, z którymi utrzymuję towarzyskie stosunki. pozostałe zbrodnie nie rozwiały tych podejrzeń — prze-
ciwnie. Alain Vernoux od dawna uchodzi w oczach niektórych
za „odmieńca".
Feron mu przerwał:
—
Zeznania tej małej Sabali...
—
...Obciążają go, podobnie jak teraz, po odnalezieniu narzędzia zbrodni, świadectwo Chalusa. Trzy
zbrodnie w ciągu tygodnia to dużo. Jest rzeczą normalną, że ludzie niepokoją się i chcą się bronić. Do tej pory
wahałem się, czy podjąć akcję, uważając poszlaki za niewystarczające. To jest rzeczywiście ciężka
odpowiedzialność, jak słusznie przed chwilą zauważył pan prokurator. Jeśli go aresztujemy, człowiek pokroju
Vernoux, nawet niewinny zatn
ie się w sobie.
Ny ustach Maigreta Chabot dostrzegł nagle ironiczny, gorzki uśmiech. Zarumienił się, zgubił wątek.
—
Chodzi o to, by ustalić, czy lepiej aresztować go niezwłocznie, czy czekać, aż...
Maigret nie mógł się powstrzymać, by nie wycedzić przez zęby:
—
A przecież małą Sabati przetrzymano całą noc!
Chabot otworzył usta, by powiedzieć niewątpliwie, że to
nie to samo, ale w ostatniej chwili zreflektował się:
—
Dziś rano z powodu słonecznej pogody i niedzielnej mszy mamy coś w rodzaju zawieszenia broni, Ale
już o te} porze, w godzinie aperitifu, w kawiarniach z pewnością zaczęły się gadki. Ludzie spacerując specjalnie
przechodzą obok rezydencji Vernoux. Wiadomo, że wczoraj grałem tam w brydża i że komisarz mi towarzyszył.
Trudno wy
tłumaczyć...
—
Wi
ęc aresztuje go pan? ~ zapytał prokurator wstając. Widocznie uznał, że dość już wykrętów.
—
Obawiam się incydentu, który mógłby mieć poważne konsekwencje. Wystarczy byle co: jakiś łobuz
rzuci kamie
niem w szybę, jakiś pijak zacznie wykrzykiwać obelgi przed domem. Wobec takich nastrojów...
—
Więc aresztuje go pan?
Prokurator sięgnął po kapelusz, ale go nie znalazł. Mały komisarz służalczo podpowiedział:
—
Zostawił pan w swoim biurze. Zaraz go przymosę.
A Chabot, zwracając się do Maigreta, wyjąkał:
— Co ty o
tym sądzisz?
— Nic.
—
Czy będąc na moim miejscu zrobiłbyś...
Nie jestem na twoim miejscu.
—
Czy myślisz, że doktor jest szaleńcem?
—
To zależy, co nazywasz szaleństwem.
—
Uważasz, źe to on zabił?
Maigret zamiast odpowiedzieć, również sięgnął po kapelusz.
—
Poczekaj chwilkę. Muszę z tobą pomów^ Ale najpierw z tym skończę. Jeśli się pomyliłem, tym gorzej dla
mnie.
Otworzył prawą szufladę, wyciągnął iormularz i zaczął go wypełniać, oodczas gdy Chabiron słał Maigretowi
szydercze spojrzenia.
Chabiron i mały komisarz wygrali. Formularz był nakazem aresztowania. Chabot zawahał się jeszcze chwilę w
momencie podpisywania i przykładania pieczęci.
Później zastanawiał się, któremu z dwóch mężczyzn ma go wręczyć. W Fontenay nie było jeszcze dotąd
wypadku takiego aresztowania.
—
Sądzę... Właściwie to idźcie obaj. Możliwie dyskretnie, aby zapobiec demonstracjom. Lc-pi^j byłoby
wziąć samochód.
—
Mam tu swój wóz powiedział Chabiron.
Sytuacja była nieprzyjemna. Przez chwilę wyglądało na
to, że wszystkim jest trochę wstyd. Może nie dlatego, zeby mieli wątpliwości co do winy doktora, bo w tej
sprawi* byli niemal pewni, ale dlatego, że w głębi duszy wiedzieli, iż kierują się nie poczuciem sprawiedliwości,
ale strachem przed opinią publiczną.
—
Informujcie mnie na bieżąco — rzucił prokurator, który wyszedł pierwszy, dodając jeszcze: — Gdyby
mnie nie było w domu. zadzwońcie do moich teściów.
Resztę niedzieli miał spędzić na łonie rodziny. Z kołei wyszli Feron i Chabiron. Mały komisarz skrupulatnie zło-
żył nakaz aresztowania i schował do portfela.
Chabiron zawróci! i rzuciwszy okiem przez okno kory
tarza zapytał:
— A dziennikarze?
—
Nic im na razie nie mówcie. Jedźcie najpierw w kierunku śródmieścia. Powiedzcie, że za pół godziny
będę miał dla nich oświadczenie, to zostaną na miejscu.
—
Przywieźć go tutaj?
—
Wprost do więzienia. Gdyby tłum usiłował go /linczować, tam łatwiej będzie go obronić.
Wreszcie zostali sami. Chabot nie był z siebie zadowolony.
—
Co o tym myślisz? — zdecydował się la pytać raz jeszcze. — Uważasz, że nie mam racji?
—
Boje sie —
przyznał Maigret, paląc fajkę z ponurą miną.
— Czego?
Komisarz nie odpowiedział.
—
Sumienie nie pozwoliło mi postąpić inaczej.
—
Wiem! Ja nie o tym myślę.
— A o czym?
Nie chciał się przyznać, ale to zachowanie małego komisarza wobec Luizy Sabati leżało mu na wątrobie.
Chabot spojrzał na zegarek:
—
Za pół godziny będzie po wszystkim. Będziemy mogli go przesłuchać.
Maigret ciągle milczał, z miną pełną zadumy.
—
Dlaczego nic mi nie powiedziałeś wczoraj wieczorem?
—
O małej Sabati7
— Tak.
—
Aby zapobiec temu, co się stało.
—
AJe stało się mimo wszystko.
—
Tak. Nie przewidziałem, że Fśron się tyra zajmie.
— Masz tu list?
— Jaki list?
—
Anonim, który otrzymałem w jej sprawie i który d oddałem. Muszę włączyć go do akt.
Maigret przeszukał kieszenie, znalazł list zmięty, jeszcze wilgotny od wczorajszego deszczu, i rzucił go na
biurko.
—
Nie chcesz zobaczyć, czy dziennikarze pojechali w ślad za nimi?
Poszedł rzucić okiem przez okno. Byli jeszcze na miejscu, jak gdyby na coś czekali.
— Która
jest dokładnie godzina?
—
Pięć po dwunastej.
Nie słyszeli bicia dzwonów. Wszystkie drzwi były zamknięte; znajdowali się jak gdyby w piwnicy, do
której nie docierał żaden promień słońca.
—
Zastanawiam się, jak on na to zareaguje. Zastanawiam się też, co jego ojciec...
Rozległ się telefon. Chabot był tak podniecony, że przez chwilę stał jak wryty, nie podnosząc słuchawki, aż
wresz
cie spoglądając na Maigreta, wyjąkał:
— Halo!...
Zmarszczył czoło.
— Jest pan pewien?
Maigret dosłyszał glos w aparacie, ale nie mógł rozróżnić słów.
—
Przeprowadził pan rewizję w domu? Gdzie pan jest w tej chwili? Dobrze. Tak. Niech pan tam czeka. Ja...
—
Bojażliwym gestem potarł czubek głowy. — Zadzwonię do pana za kilka minut.
Kiedy odłożył słuchawkę, Maigret zapytał krótko;
—
Znikł?
—
Spodziewałeś się tego? — Nie otrzymawszy odpowiedzi, Chabot dodał: — Wczoraj wieczorem wrócił do
domu natychmiast po rozstaniu z tobą, tego jesteśmy pewhi. Noc spędził u siebie. Dziś wcześnie rano kazał
sobie przynieść na górę filiżankę herbaty.
— I gazety.
—
U nas w niedzielę nie ma gazet.
—
Z kim rozmawiał?
—
Jeszcze nie wiem. Feron i inspektor są nadal w doma
i
przesłuchują służbę. Krótko po dziesiątej cała rodzina, z wyjątkiem Alaina, udała się na mszę samochodem
prowadzonym przez kamerdynera.
—
Widziałem ich.
—
Po powrocie nikt nie zainteresował się doktorem. To jest dom, w którym, z wyjątkiem soboty wieczór,
każdy żyje swoim życiem. Kiedy przyszli moi ludzie, służąca
in
udała się na górę, by uprzodzić Alaina. Nie było go. Wo- hmo go po całym domu. Sadzisz, że zwiał?
Co mówi ten, który trzyma! wartę na ulicy?
Feron ¿»o wypytywał. Okazuje się, że doktor wyszedł wkrótce po wszystkich i udo) się pieszo do miasta.
Nikt go nic śledził? Sadziłem, że...
-
Wydałem odpowiednie polecenia. Może policja myślała, że w niedzielę rano to nie jest konieczne. Nie
wiem. Jeśli go nie schwytamy, powiedzą, że zrobiłem to umyślnie, aby da<!* mu czas na ucieczkę.
Z pewnością powiedzą.
Przed piątą po południu nie odchodzi stąd żaden pociąg. Alain nie ma samochodu.
No to daleko nie uszedł.
-
Tak sądzisz?
Zdziwiłbym się, gdyby go nie odnaleziono u jego kochanki. Zwykle chodzi do niej dopiero wieczorem, pod
osłoną ciemności. Ale od trzech dni się nie widzieli.
Mai^ret nie dodał, że AJain wiedział o Jego odwiedzinach u Luizy.
—
Co ci jest? —
zapytał Chabot.
-
Nic. Boję się, to wszystko. Lepiej poślij ich do niej. Chabot zadzwonił. Potem obaj siedzieli w
milczeniu naprzeciw siebie, w biurze, do którego wiosna jeszcze nie do
tarła. Zielony abażur lampy nadawał ich
twarzom niezdro
wy wygląd.
Kosthiał V/I
SKAHU LUMY
Kiedy tak czekali, Maigret odniósł nagle przykre wrażenie: że przygląda się swemu przyjacielowi przez
lupę. Chabot wydał mu Kię jeszcze starszy i bardziej zgaszony aniżeli przedwczoraj. Widać było, że starcza mu
energii, jedynie, by pędzić żywot spokojny, a gdy nagle znalazł się w sytuacji wymagającej dodatkowego
wysiłku, załamał się, wstydząc się własnego bezwładu.
Ale komisarz miSglby przysiąc, że to nie była tylko kwestia wieku. Chabot zawsze musiał być taki.
MaigrcŁ mylił się niegdyś co do niego, gdy byli jeszcze na studiach. Zazdrościł przyjacielowi; Chabot wydawał
mu się wówczas typem szczęściarza. W Fontenay troskliwa matka podejmowała go zawsze w wygodnym domu,
gdzie wszystko było solidne i ustabilizowane. Wiedział, że prócz tego domu odziedziczy dwu czy trzy
gospodarstwa rolne, a co mie
siąc otrzymywał dość pieniędzy, by móc jeszcze pożyczać kolegom.
Minęło trzydzieści lat, a Chabot został tym, czym powinien był zostać. Ale dziś to on zwracał się do
Maigreta
o pomoc.
Mijały minuty. Sędzia udawał, że przegląda akta, ale nie był w stanie skupić się na maszynopisie. Telefon
ciągle milczał. Wyciągnął z kieszeni zegarek:
—
Samochodem w pięć minut będą na miejscu. Drugie pięć z powrotem. Powinni...
Był kwadrans po dwunastej. Przecież trzeba zostawić Jeszcze funkcjonariuszom trochę czasu na wejście do
do mu.
lit
—
J‘¿Ai on ■/,}(; nic przyzna i jcAii w
dwóch czy
■ T7j-!/i\ dni n\>: 7.n;j}dyAcrny be7Jiptimych do wod ów winy, nie
rui nic innego, jak fsrpiOuU: o
cinccyiutt;.
Chafcot dzfjjłał dotychczas pod v/(Aywcm strachu prz/-d opinią publiczną, Teraz pryjfruźbłij go myiJ o tym, co
r,a to wszystko powiedzą Vernoux i frn podobni.
—
bwadzic&cia ¡X
J
dwunastej. Ciekaw Jc-fitcm, co ord ro
bią,
O
'j‘//>jn:>?ii'-J
dWudzUJiClit pięć Ch-ibot WH
f
hł z miejsca. iiył tbk zdenerwowany, źe nic rnófił u-
Acd/.ieć,
— Ty ni'; fftbr//, hamoch odu? —
zapytał koroisarz.
Chabol ¡uprawiał wraźen/e zakłopotanego.
—
Miałem kiedyś wóz, główni* po to, żeby w niedzielę mU, pojechać z matką na
V
/U-
/
A
.
&m;e»zne było, fr; rnówił o wtd on, który miwzksd w
gdzie krowy paały fiit; w o'H egiowi pi';ciiwet
M«ułtw o-i głównej ulicy!
—
Teraz, kiedy rn*rnn Już nie wychodzi, chyba ża na rnt.z*;
f
po </> mi «arnoebód?
A moi.*: «tał ’Ai; ftkąpy? To V:'/. było prawdopodobne. Zresztą nfe z whr-mej winy. Kiedy rna nią mało, żyje
kuj w r.trachu, by i togo nic utracić.
pr7.yj11frir.itt
do Konlenay Maigret czuł, be tu»a) zro/u- mibi sprawy, nad którymi nif/.dy dotąd
HI
*; nic
zastanawiał. Wytworzył sobie obraz małego mittxti?ezka, zupełnie różny od tej/o, jakim je rAcydyh widział.
-
■ Na pewno /-o<i ftif; ulało.
Policjanci wyszli ^ górą dwadzieścia minut t*mu. Nawet przeprowadzenie rewizji w dwuizbowym
mieszkaniu Lui
zy fiobhti nic mogło trwać długo. Almin V*-rnoux ni« należał do tych, którzy wyskakują przez
okno. A zreuzłą cóż by lo była za \xjgoh w dzielnicy koszarowej.
Wzezyłi chw;Je nadziw, gdy u*ły»zeU nnnto mochod
1
:. Sędzia zamari w Of-zekł waruu, aie woz przeori&ł, me
za-
tszymując
H
.';,
— Nie nie rozumie
ń.
Strzelał długimi pakami, pokrytymi Jasnym włosem i rzucał krótki« spojrzenia Maigrfetowi, jak gdyby błagając
go, ł/y mu dodał otuchy. Jedr>a:<że komisarz z u{X/r^rn a- cho v/yv/a) n io pr zen i k mor. y wjtaz l warzy.
Gdy krótko po wpół do pjfrrws»Zf:j rozległ »i»i v/r«rtde dzwonek tejefonu, Chabot
rzucił t\r\ do aparatu
— Haio! —
zawołał.
Ale nagle coś go zbiło z tropu. Słychać było głos kobtey nie pTzyzv;ycziijonej do roareów tfrił.-ionf-.-znyeh,
która krzyczała tak głośno, że korncarz słyszał ją w przeciwległym krańcu pokoju.
— Czy to .v;dzia? —
upewniła się.
—
• Sędzia śledczy Chabot, tak. Słucham.
Powtórzyła tym samym tonem:
— Czy to «edzia?
—
T?łk, tak* Czego pani chce?
—
To pan jest sędzią?
—
Tak, jestem w^łzią. Czy pani mnie nie słyszy? — odparł wściekły Chabot.
— Nie.
—
Czego pani sobie życzy?
Gdyby jeszcze raz zapytała, czy to sędzia, prawdopodobnie cisnąłby aparatem o podłogę.
—
Komisarz chce, żeby pan przyjechał.
—
Słucham?
Zwracając ti#j do kogoś innego, kto znajdował w pokoju, z którego telefonowała, powiedziała zupełnie Innym
tonem:
m
—
PowiedziaiaiTi mu. I co?
Ktoś rozkazał:
—
Niech pani rozłączy.
--
Co mam rozłączyć?
W gmachu sądów słychać było hałas. Chabot l Maigret nastawili uszu. c4 — Ktoś się dobija do bramy.
—
Chodźmy.
Przebiegli
przez korytarz. Stukanie przybrało na sile Chabot spiesznie odciągnął zasuwę i obrócił klucz w
zamku.
—
Mieliście telefon?
Byi io Lomel. w towarzystwie trzech czy czterech kole
gów po Zachu. Widać było innych, idących ulicą w
kierunku pól.
—
Przed chwilą przejechał swoim samochodem Chabi-- ron. Obok niego leżała zemdlona kobieta.
Pewnie ją odwoził do szpitala.
17 podnóża schodów stał zaparkowany samochódu
—
Czyj to?
—
Mój, a raczej mojej redakcji —
odpowiedział repor** ter z Bordeaux.
—
Niech nas pan podrzuci
—
Do szpitala?
—
Nie. Podjedźmy najpierw do ulicy Republiki. Tam skręci pan w prawo, w kierunku koszar.
Stłoczyli się w wozie. Przed domem Vernoux stała grupa około dwudziestu osób, w milczeniu przyglądając
siĄ przejeżdżającym.
—
Co się dzieje, panie sędzio? — zapytał LomeL ■— Nie wiem. Miano dokonać aresztowania.
—
Doktora?
Nie miał odwagi zaprzeczyć ani nawet starać się prze-
chytrzyć dziennikarza. Na tarasie kawiarni „Pod Pocztą” siedziało kilka osób. Wychodziła stamtąd właśnie
odświętnie ubrana kobieta; z jej palca zwisało na czerwonej nitce pudełko z białego kartonu.
—
Tędy?
—
Tak. Teraz w lewo... Zaraz, niech pan skręci za tym budynkiem.
Nie sposób się było pomylić. Przed domem, w którym Luiza wynajmowała mieszkanie, kłębił się tłum ludzi,
zwłaszcza kobiet i dzieci, które rzuciły się ku drzwiczkom, gdy tylko samochód się zatrzymał. Gruba kobieta,
która przyjmowała Maigreta w czasie jego pierwszych odwiedzin, stała w pierwszym rzędzie, z rękami na
biodrach.
—
To ja telefonowałam ze sklepu spożywczego. Korni-, sarz jest na górze.
Panowało ogólne zamieszanie. Obiegli dom. Maigret, który znal drogę, objął prowadzenie.
Ciekawscy, jeszcze liczniejsi po tej stronie, blokowali wejście. Niektórzy stali nawet na górnym podeście scho-
dów, gdzie mały komisarz policji zmuszony był trzymać straż przed wyłamanymi drzwiami.
—
Zróbcie przejście... Rozejść się!
Fśron miał nietęgą minę, włosy opadały mu na czoło. Musiał gdzieś zgubić kapelusz. Wyraźnie odetchnął z ulgą,
gdy nadeszła pomoc.
—
Zawiadomił pan komisariat, by przysłali posiłki?
—
Nie wiedziałem, że... — zaczął sędzia.
—
Kazałem tej babie, by panu powiedziała...
Dziennikarze próbowali robić zdjęcia. Jakieś niemowlę
płakało. Chabot, którego Maigret przepuścił przed sobą, dotarł na szczyt schodów.
—
Co się stało?
—
Nie żyje.
Pchnął drzwi, częściowo wyrwane z futryny.
— Tam, w pokoju.
W pokoju panował bałagan. Przez otwarte okno wdzierało się słońce i muchy.
Na rozścielonym łóżku spoczywał w ubraniu doktor Alain Vernoux; okulary leżały na poduszce, tuż przy twa-
rzy, z której krew już spłynęła.
—
Opowiadajcie, Fśron.
—
Nie ma nic do opowiadania. Przyjechaliśmy, inspektor i ja, pokazano nam te schody. Zapukaliśmy.
Ponieważ nikt nie odpowiadał, wygłosiłem zwykłą formułkę, a Cha- biron dwa czy trzy razy pchnął drzwi
ramieniem. Znaleźliśmy go tak jak jest, w tym samym miejscu. Zbadałem puls, nie bił już. Przyłożyłem lusterko
do ust.
— A dziewczyna?
—
Leżała na ziemi, jak gdyby zsunęła się z łóżka, i wymiotowała. Nie ruszała się już, ale jeszcze żyła. W
domu nie
ma telefonu. Nie mogłem biegać po całej dzielnicy i szukać aparatu. Chabiron przerzucił ją sobie przez
ramię i odwiózł do szpitala. Nic innego nie można było zrobić.
—
Jest pan pewien, że jeszcze oddychała?
—
Tak, ale jakoś dziwnie charczała.
Fotoreporter
zy pracowali wytrwale. Lomel robił notatki
w małym, czerwonym notesie.
—
Cała kamienica zwaliła mi się na kark. W pewnym momencie łobuziakom udało się nawet wedrzeć do
pokoju. Nie mogłem się oddalić. Chciałem pana uprzedzić. Posłałem babę, wyglądała na stróżkę.'Kazałem jej,
żeby panu powtórzyła.,.
Wskazując na otaczający go bałagan, dodał:
—
Nie mogłem nawet rzucić okiem na mieszkanie.
Jeden z dziennikarzy podał mu pustą tubkę po wero- nalu.
— Przynajmniej jest to.
To wyjaśniało wszystko. Jeśli idzie o Alaina Vernoux, niewątpliwie popełnił samobójstwa.
Czy nakłonił Luizę, aby odebrała sobie życie razem z nim? Czy dał jej truciznę, o niczym nie uprzedzając?
W kuchni, na dnie kubka, było jeszcze nieco kawy z mlekiem. Obok kromki chleba, która zachowała ślad ust
dziewczyny, leżał kawałek sera.
Luiza późno wstawała. Alain Vernoux zastał ją widocznie w trakcie pierwszego śniadania.
•—
Była ubrana?
—
W koszuli. Chabiron nakrył ją tylko kocem i tak zabrał.
—
Sąsiedzi nie słyszeli kłótni?
—
Nie mogłem ich zapytać. Ci smarkacze stłoczyli się tutaj w pierwszym rzędzie, a maiki nie starają się
nawet ich przepędzić. Niech pan. tylko posłucha.
Jeden z dziennikarzy zaparł plecami drzwi, których nie dało się więcej zamknąć, aby zapobiec sforsowaniu ich
do zewnątrz.
Julian
Chabot kręcił się jak w koszmarnym śnie, jak człowiek, który nie wie, co robić.
Dwa czy trzy razy podchodził ku zwłokom, zanim odważył się położyć rękę na zwisającej dłoni.
Parokrotnie powtórzył, zapominając, że już to mówił, lub jak'gdyby starając się przekonać samego siebie:
—
Samobójstwo nie ulega wątpliwości. — Po czym zapytał: — Czy Chabiron nie wróci?
—
Sądzę, że zostanie na miejscu, oby przesłuchać dziew-
czyni;, jak przyjdzie do siebie. Powinien był zawiadomić komisariat. Obierał przysłać mi lekarza...
Ktoś zapukał do drzwi, wszedł młody stażysta i skierował się wprost do łóżka.
—
Nie żyje?
Chabot dał znak, że tak.
-
A dziewczyna, którą wam przywieziono?
--
Zajęli się nią. Są widoki, że się z tego wykaraska.
Chłopak spojrzał na fiolkę, wzruszył ramionami, wymamrotał:
-
Wiecznie ta sama historia.
—
Jak to się stało, że on nie żyje, a ona... — Chabot wskazał ręką wymioty na podłodze.
Jeden z reporterów, który znikł przez nikogo nie zauważony, wrócił do pokoju.
•
—
Nie było żadnej kłótni — powiedział. — Rozpytywn- łem się wśród sąsiadek. Dziś rano większość okien
w miesz
kaniach była otwarta, to by słyszały
Lomel ze swej strony bez skrępowania przetrząsał szuflady. Niewiele w nich zresztą było, bielizna i tania odzież,
bezwartościowe świecidełka. Później pochylił się, by przyjrzeć się łóżku. Maigret zauważył» jak położył się na
podłodze, wyciągnął rękę i wydobył kartonowe pudełko od butów,-obwiązane niebieską wstążką. Lomel ze
swym łupem odsunął się na bok, w panującym bałaganie nikt mu nie przeszkodził.
'
Tylko Maigret zbliżył się do niego.
— Co tam jest?
— Listy.
Pudełko było prawie pełne, zawierało nie tyJko listy, ale 1 krótkie bileciki, pisane w pośpiechu na skrawkach
papie
ru. Luiza Sabati chowała lo wszystko, może — a nawet
prawie na pewno —
bez wiedzy kochanka. Inaczej przecież nie trzymałaby pudełka pod łóżkiem.
—
Niech pan pokaże.
Lomel, który już zaczął czytać, wydawał się wyraźnie poruszony. Powiedział niepewnym głosem:
—
To są listy miłosne.
-
✓
Sędzia zorientował się wreszcie, że coś się dzieje:
— Listy?
—
Listy miłosne.
— Od kogo?
—
Od Alaina. Podpisane imieniem, niektóre tylko ini
cjałami.
*
Maigret, który zdążył dwa czy trzy przeczytać, nie chciał, by krążyły z rąk do rąk. Były to zapewne najbardziej
wzruszające łisty miłosne, jakie kiedykolwiek było mu dane czytać. Doktor pisał je z pasją, a czasem z naiwnoś-
cią dwudziestoletniego młodzieńca. Luizę nazywał „moja malutka'', albo ,,moja biedna, mała, jedyna”. *
I, jak wszyscy kochankowie, pisał jej o długich dniach
Ł
: i nocach bez niej
, o pustce życia w domu, gdzie jak
ćma obija się o ściany. Pisał, że żałuje, że jej wcześniej nie poznał — zanim ją dotknął inny mężczyzna, i o
wściekłości, jaka go ogarnia, gdy nocą, sam w łóżku, pomyśli o pieszczotach, jakich doznawała przed nim.
Nieki
edy zwracał się do niej jak do nieodpowiedzialnego dzieciaka, innym razem wyrywały mu się okrzyki
niena
wiści i rozpaczy.
— Panowie... —
zaczął Maigret ze ściśniętą krtanią.
Nikt nie zwracał na niego uwagi. To nie była jego sprawa. Chabot, rumieniąc się, przecierając matowiejące szkła
okularów ciągle przerzucał papiery.
„Pożegnałem się z tobą przed pół godziną i wróciłem do
mojego wiezienia. Odczuwam potrzebę nawiązania z tobą kontaktu..."
Znal ją zaledwie osiem miesięcy. AU.* listów było prawie dwieście; bywały dni, kiedy pisał po dwa i po trzy,
jeden po drugim. Niektóre nic miuly znaczków. Widocznie przy
nosił je sam.
Gdybym był mężczyzną,,.”
7. uczuciem ulgi Maigrct usłyszał, że przyjechali policjanci i rozganiają gapiów i dzieciarnię.
— Lepiej zabierz
je ze sobą — szepnął do przyjaciela.
Listy trzeba było wyrwać wszystkim z ręki. Cl którzy
jc oddawali, robili wrażenie zażenowanych. Teraz niechętnie już przyglądali się łóżku, a na zwłoki spoglądali
ukrad
kiem , z przepraszającym wyrazem twarzy.
Bez oku
larów, z twarzą spokojną, Alain Vernoux wyglądał teraz o dziesięć lat młodziej niż za życia.
—
Matka na pewno się niepokoi... — zauważył Chubot, spoglądając na zegarek.
Zapomniał o domu przy ulicy Rabelais, gdzie przebywały cała rodzina zmarłego: ojciec, matka, żona i dzieci;
trzeba ich było zawiadomić.
Mai^ret przypomniał mu o tym. Sędzia wymamrotał:
—
Wolałbym iść tam nie sam.
Komisarz nie śmiał oferować swojej pomocy, przyjaciel nie śmkił go o to prosić.
—
Poślę Fćrona.
—
Dokąd? — zapytał Fćron.
—
Na u
licę Rabelais, żeby ich uprzedzić. Niech pan porozmawia najpierw z ojcem.
—
Co mam mu powiedzieć?
— Prawdy.
Mały komisarz mruknął przez 2ęby:
—
Niezbyt przyjemna misja.
Więcej nic tu nie mieli do roboty. Niczego riic spodziewali się już znaleźć w mieszkaniu biednej dziewczyny,
któ
rej Jedynym skarbem było pudełko z listami. Niewątpliwie nie wszystko w nich rozumiała. Ale to nie miało
znaczenia.
— Idziesz, Maigret?
I do lekarza:
—
Zajmie się pan przetransportowaniem zwłok?
— Do kostnicy?
—
Konieczna będzie sekcja. Nie wyobrażam sobie, jak...
Zwrócił się do obu funkcjonariuszy:
— Nie wpuszczajcie nikogo
Zszedł zc schodów z kartonowym pudełkiem pod pachą, musiał odpierać tłum zgromadzony na dole. Nie
pomyślał
o
samochodzie. Znajdowali się na przeciwległym krańcu miasta. Nie proszony, podbiegł dziennikarz z
Bordeaux:
—
Dokąd mogę panów podrzucić?
— Do mnie. do domu.
— Ulica Clemenceau?
Większość drogi przebyli w milczeniu. Dopiero na s!a metrów przed domem Chabot szepnął:
—
Spodziewam się, że to koniec sprawy.
Widocznie nie był tego taki pewien, gdyż spode łba przyglądał się Maigretowi. Komisarz nie powiedział ani tak,
ani nie.
—
Jeśli nie był winien, nie widzę żadnego powodu, dla którego...
Chabot zamilkł, gdyż matka, z pewnością niespokojna, słysząc nadjeżdżający samochód już otwierała drzwi.
—
Zastanawiałam, się, co mogło sie stać. Widziałam, że ludzie biegli, jak gdyby coś się wydarzyło.
Podziękował reporterowi, czuł się w obowiązku zaproponować mu drinka:
—
’Może kieliszeczek?
—
Dziękuję. Muszę pilnie zatelefonować do mojej redakcji.
—
Pieczeń będzie przypalona. Spodziewałam się was
o
wpół do pierwszej. Robisz wrażenie zmęczonego, Julianie. Czy pan nie uważa, że on źle wygląda?
—
Zostaw nas chwilę samych, mamo.
—
Nie chcecie jeść?
— Za moment.
Zwróciła się do Maigreta:
—
Czy coś się stało złego?
—
Nic takiego, co by mogło panią zaniepokoić.
Wolał powiedzieć jej prawdę, przynajmniej część praw-
dy-
—
Alain Vernoux popełnił samobójstwo.
Odpowiedziała jedynie:
—
Och! —
po czym z pochylony głową skierowała się do kuchni.
—
Wejdźmy do mnie do gabinetu. Chyba, że jesteś głodny?
— Nie.
—
Nałej sobie coś do picia.
Chętnie napiłby się piwa, ale wiedział, że w tym domu piwa nie ma. Przeszukał kredens z likierami, na chybił
trafił wziął butelkę pernoda.
—
Róża przyniesie ci wodę i lód.
Chabot opadł na fotel, na oparciu którego głowa jego ojca, a potem jego własna pozostawiły ciemniejszy ślad.
Pudełko od butów stało na biurku, przewiązane wstążeczką.
Sędzia czuł, że musi sobie w jakiś sposób dodać otuchy. Był u kresu wytrzymałości nerwowej-
—
Napij się czego«!
Ze spojrzenia, jakie Chabot rzucił w kierunku drzwi, Maigret zrozumiał, że nie pije wskutek nalegań matki.
— Raczej nie,
— Jak wolisz.
Choć dzień był ciepły, na kominku palił się ogień, i Mai- gret, któremu było gorąco, musiał się odsunąć.
.—
Co ty o tym myślisz?
—
O czym?
—
O tym, co on zrobił. Dlaczego, jeśli nie był winien?...
—
Czytałeś niektóre jego listy, prawda?
Chabot spuścił głowę.
—
Komisarz Feron wdarł się wczoraj do mieszkania Luizy, przesłuchiwał ją, zabrał na komisariat,
przetrzymał całą noc.
—
On działał w myśl moich poleceń.
—
Wiem. Tym niemniej tak właśnie zrobił. Dziś rano Alain do niej poszedł i dowiedział się o wszystkim.
— Nie rozumiem, co to ma do rzeczy.
Wiedział bardzo dobrze, ale nie chciał się przyznać.
—
Myślisz, że to dlatego...?
—
Myślę, że to wystarczy. Jutro całe miasto wiedziałoby o wszystkim. Feron prawdopodobnie dalej
męczyłby dziewczynę,’ koniec końców skazano by ją za uprawianie nierządu.
—
Ale przecież to nie powód do samobójstwa.
—
To zależy.
—
Jesteś przekonany, że to nie on był winien?
— A ty?
—
Myślę, że wszyscy uwierzą w jego winę i będą zadowoleni.
Maigret spojrzał nań ze zdziwieniem.
—
Chcesz przez to powiedzieć, że zamykasz śledztwo?
—
Nie wiem. Nic już nie wiem.
—
Pam
iętasz, co Alain nam powiedział?
—
W jakiej sprawie?
—
Że szaleniec ma swoją logikę. Szaleniec, który przeżył całe życie tak, że nikt nie zauważył jego obłędu,
nie zabija się nagle bez przyczyny. Musi być przynajmniej jakiś pretekst. Musi być przyczj^na, która
człowiekowi
o
zdrowych zmysłach może wydać się niedostateczna, ale jemu wystarczy. Pierwszą ofiarą był Robert de
Cour-
ęon i w moim przekonaniu to on się liczy, ponieważ tylko on może nam dostarczyć jakiejś poszlaki.
Plotka również nie rodzi ei^ z niczego.
—
Polegasz na opinii tłumu?
—
Bywa, że tłum myli się w swoich ocenach. Ale zdarza się to bardzo rzadko. Powiedziałbym, że tłum ma
instynkt...
—
Z tego wynikałoby, że to właśnie Alain...'
—
Tego nie chciałem powiedzieć. Kiedy Robert de Couręon został zabity, ludzie doszukali się związku
międzj dwoma domami przy ulicy Rabelais. Wtedy nie było jeszcze mowy o szaleństwie. Morderstwo de
Couręona bynajmniej nie musiało być dziełem szaleńca czy maniaka. Mogły być realne powody, dla których
ktoś postanowił go zabić, albo uczynił to w porywie gniewu.
—
Mów dalej.
Chabot przestał oponować. Maigret mógł mu powiedzieć wszystko, a on byłby się zgodził. Miał uczucie, jak
gdyby cała jego kariera, całe życie legło w gruzach.
—
Nie wiem nic więcej niż ty. Potem popełniono dwie inne zbrodnie jedną po drugiej. Obie
niewytłumaczalne, obie popełnione w ten sam sposób, jak gdyby zabójca pragnął podkreślić, że chodzi o tego
samego sprawcę.
—
Sądziłem, że przestępcy z reguły trzymają się jednej metody.
—
Ja natomiast z
astanawiam się, dlaczego tak się śpieszył.
—
Z czym się śpieszył?
—
Z następnym zabójstwem. A potem z jeszcze jednym. Jak gdyby chciał ugruntować powszechne
mniemanie, że po mieście krąży szaleniec.
Tym razem Chabot energicznie uniósł głowę.
— Chcesz prze
z to powiedzieć, że to nie szaleniec?
—
Niezupełnie.
—
A więc?
—
To problem, którego, niestety, nie przedyskutowałem do końca z Alainem Vernoux. Ale tych parę słów,
które mi powiedział, utkwiło mi w pamięci. Czasem nawet szaleniec postępuje nie jak szaleniec.
—
To jest oczywiste. W przeciwnym wypadku nie pozo
stawałby na wolności.
—
I nie wynika też z tego jednoznacznie, że zabija dlatego, że jest szalony.
—
Teraz już nie nadążam za tobą. Jakie są twoje wnioski?
—
Nie mam żadnych wniosków.
Chabot drgnął, słysząc telefon. Podniósł słuchawkę, zmienił zachowanie i głos.
—
Ależ oczywiście, proszę pani. Jest. Już go pani daję.
I do Maigreta:
—
Twoja żona.
Na drugim końcu przewodu pani Maigret mówiła:
—
To ty? Nie przeszkadzam ci w obiedzie? Jeszcze jes
teście przy stole?
—
Nie.
Nie było sensu tłumaczyć, że jeszcze nie zaczęli jeść.
—
Przed półgodziną dzwonił do mnie twój szef i pytał, czy na pewno wrócisz jutro rano. Nie wiedziałam,
co mu odpowiedzieć, bo kiedy telefonowałeś, sam chyba jeszcze nie byłeś pewny. Powiedział, że jeśli będę
jeszcze raz z to
bą rozmawiała, niam ci powiedzieć, że córka już nie pamiętam jakiego senatora znikła przed
dwoma dniami. W gazetach nic jeszcze o tym nie ma. To podobno bardzo ważna sprawa, która może narobić
dużo hałasu. Wiesz,
o
co chodzi?
—
Nie.
—
On mi powiedział nazwisko, ale zapomniałam.
—
Krótko mówiąc, chce, żebym bezwzględnie wracał?
—
Tak tego nie ¿formułował. Ale odniosłam wrażenie, że mu zależy, żebyś ty osobiście wziął tę sprawę.
—
Pada?
—
Piękna pogoda. Co postanowiłeś?
—
Zrobię wszystko, żeby . jutro rano być w Paryżu. Musi być jakiś nocny pociąg. Nie zaglądałem jeszcze
do rozkładu jazdy.
Chabot pokazał mu na migi, źe jest nocny pociąg.
—
W Fontenay wszystko w porządku?
—
W porządku-
—
Pozdrów -
ode mnie sędziego,
—
Nie omieszkam.
Nie umiałby powiedzieć, czy jego przyjaciel jest zrozpaczony, czy zachwycony perspektywą jego wyjazdu.
—
Musisz wracać?
— Wypada.
—
Chyba już czas siadać do stołu?
Maigret z żalem odstawił białe pudełko, które nieco przypominało mu trumnę.
— Nie mówmy o tym przy mojej matce.
Nie dobrnęli jeszcze do deseru, gdy zadzwoniono do drzwi. Róża poszła otworzyć, po czym zaanonsowała:
— Komisarz policji prosi.,.
— Niech wejdzie do mojego gabinetu.
—
Już go tam zaprowadziłam. Czeka. Powiedział, że to nic pilnego.
Pani Chabot usiłowała nawiązać rozmowę jakby nigdy nic. Wyszukiwała w pamięci nazwiska ludzi nie żyjących
lub tych, którzy dawno wyjechali z miasta, i snuła ich historie.
Wreszcie wstali od stołu.
—
Każę wam podać kawę u ciebie.
Róża gestem nieomal kapłańskim postawiła na tacy kieliszki i butelkę koniaku. Musieli zaczekać, aż zamknie za
sobą drzwi.
— No i co?
—
Byłem tam.
,
— Cygaro?
—
Dziękuję. Jeszcze nie jadłem obiadu.
—
Może pan coś przekąsi?
—
Dzwoniłem do żony, że wkrótce przyjdę.
— Jak
to się odbyło?
—
Kamerdyner otworzył mi drzwi, zapytałem o Huberta Vernoux. Zostawił mnie w korytarzu i poszedł go
po
prosić. Trwało to dość długo. Siedmio- czy ośmioletni chłopiec przyglądał mi się z górnego podestu schodów;
usłyszałem głos matki, która go wzywała. Ktoś inny przy-
glądał mi się przez uchyJone drzwi — jakaś stara kobieta, ale nie wiem. czy to była pani Vernoux, czy jej
siostra.
—
Co powiedział Vernoux?
—
Zapytał: „Znaleźliście go?” Powiedziałem, że mam dla niego złą wiadomość. Nie zaprosił mnie do
salonu, cały czas stałem na słomiane«. Przyglądał mi się z góry, a ja widziałem, jak mu drżą usta. „Pański syn
nie żyje” — powiedziałem wreszcie. A on odpowiedział: „To wyście go zabili” „Popełnił samobójstwo dziś
rano, w pokoju s-wojej kochanki" —
odparłem.
—
Czy wydawał się zaskoczony? — zapytał sędzia.
—
Odniosłem wrażenie, ze to byl dla niego wstrząs. Otworzył usta, jak gdyby chciał o coś zapytać, ale
mruk
nął tyiko: „A więc miał kochankę'". Nie zapytał mnie sni kto to był, ani co się z nią stało. Podszedł do
drzwi, aby je otworzyć, a jego ostatnie słowa brzmiały: „Może teraz ludzie zostawią nas w spokoju”. -Głową :
wskazał gapiów zgromadzonych na chodniku, grupki sto- i
¿ce po drugiej stronie ulicy, dziennikarzy, którzy skorzystali z okazji,
aby go sfotografować gdy na chwilę
zatrzymał się w’ progu.
\
—
Nie usiłował się przed r.irai schować? y
—
Przeciwnie. Kiedy ich zobaczył, stanął twarzą do -j r.:ch. popatrzył im prosto w oczy, a potem powoli
zamknął • drżwi. Słyszałem, jak zasuwał rygle.
;
—
Co z dziewczyną?
—
Po drodze wpadłem do szpitala. Chabiron przy niej ■ czuwa. Nie wiadomo jeszcze na pewno, czy się
wykaraska, ® ma jakąś tam wadą serca.
*
Nie tknąwszy kawy, wypił duszkiem kieliszek koniaku i wstał. •
—
Mogę iść na outudł ;
Cha bot da
ł mu znak, że może, i sam wstał, aby go odprowadzić do drzwi.
—
Co mam teraz robić?
—
Jeszcze nie wiem. Niech pan zajrzy do mnie do biu
ra. Prokurator będzie tam na mnie czekał o trzeciej.
—
Na wszelki wypadek zostawiłem dwóch iudzi *:
cy Rabelais. Ludzie
krążą, zatrzymują się, dyskutują półgłosem.
— Spokojnie?
—
Teraz, po samobójstwie Alaina Verr.oux
5
myślę, te niebezpieczeństwo już minęło. Wie pan, jak to bywa.
Chabot spojrzał na Maigreta z taką miną, jakby ch-.iał powiedzieć: „Sam widzisz!”.
Tak wiele
dalby, aby przyjaciel mu odpowiedział: „Ależ oczywiście. Wszystko skończone”.
Ale Maigret milczał.
Rozdział Vin fAWAUDA Z GRO$-.\OYTR
Wychodząc od Chabotów, Maigret krótko przed mosiem skręcił w prawo i od dziesięciu minut szedł diugą .Ucą
—
ni to miejską, ni wiejską.
—
Początkowo domy — białe, czerwone, szare, a wśród nich wielka kamienica i piwnice handlarza
WUJ
—
siały jeszcze jeden obok drugiego, ale dzielnica miała tu już zupełnie inny charakter niż ulica Republiki na
przykład. Niektóre z tych domów, pobielone wapnem, parterowe, przypominały właściwie kryte strzechą chaty.
Im dalej, tym więcej było pustych przestrzeni, uliczek, za którymi rozciągały się warzywne cgrody, opadające
łagodnie ku rzece, lu i ówdzie pasta się przywiązana do kolka koza.
Na
ulicy nie spotkał prawie nikogo, ale przez otwarte drzwi widział w półmroku całe rodziny, słuchające
bez ruchu radia lub kończące obiad, to
-
znów mężczyznę bez marynarki, czytającego gazetę, ówdzie małą
staruszkę, skuloną przy wielkim, stojącym zegarze z miedzianym wahadłem.
Ogrody stawały się coraz liczniejsze, puste place coraz większe, droga zbliżała się do rzeki Wandei, z której
prądem płynęły gałęzie połamane przez ostatnie wichury.
Maigret, który odrzucił propozycję podwiezienia samochodem, zaczynał tego żałować, nie przypuszczał
bowiem, że droga będzie tak daleka, a słońce tak silne. Prawie pół godziny zajął mu spacer do skrzyżowania w
Gros-
Noyer, za którym ciągnęły się już tylko łąki.
Trzej młodzi ludzie, w granatowych garniturach, o wypomadowanych włosach, którzy stali oparci o drzwi knaj-
py i z pewnością nie wiedzieli, kim jest, przyglądali mu się z agresywną ironią, jaką chłopi okazują
mieszczuchowi, który zabłąka się w ich strony.
— Dom pani Page? —
zapytał Maigret.
— Chodzi panu o Lc-
ontynę?
—
Nie wiem, jak ma na imię.
To wystarczyło, by wybuchnęli śmiechem. Wydawało im się komiczne, że ktoś nie zna Leontyny!
—
.Jeżeli to o nią chodzi, niech pan wejdzie w te drzwi. Domek, który mu wskazali, był parterowy i tak niski,
że
Maigret mógł ręką sięgnąć dachu. Drzwi, pomalowane na zielono, były dwuczęściowe, jak drzwi niektórych
stajni, górna część otwarta, dolna zamknięta.
Nie dostrzegł nikogo w kuchni, bardzo czystej, z pie
cem z białych kafli. Na ©krągłym stole, przykrytym ceratą w kratę, stał bez w pstrym wazonie, niewątpliwie
wygra
nym na jakimś jarmarku. Kominek zastawiony był bibelotami i fotografiami.
Poruszył mały dzwoneczek, zawieszony na sznurku.
— Kto tam?
Zobaczył ją, gdy wychodziła z pokoju, którego drzwi znajdowały się po lewej stronie; domek składał się tylko z
kuchni i tej izby. Kobieta mogła równie dobrze liczyć lat pięćdziesiąt jak sześćdziesiąt pięć. Sucha i koścista, jak
pokojowa w hotelu, przyglądała mu się z chłopską nieufnością, nie zbliżając się do drzwi.
— Czego pan chce?
F
zaraz dodała:
—
Czy to pana zdjęcie umieścili w gazecie?
W pokoju zapanowało jakieś poruszenie. Męski głos zapytał:
— Kto tam, Leontyno?
—
Komisarz z Paryża.
— Komisarz Maigret?
—
Chyba tak on się nazywa.
— Niech wejdzie.
Nie ruszając się z miejsca, powtórzyła:
—
Proszę wejść.
Sam podniósł haczyk , aby otworzyć dolną część drzwi. Leontyna nie prosiła, by usiadł, nie odzywała siej
słowem.
—
To pani sprzątała u Roberta de Couręon, prawda?
—
Przez piętnaście lat. Policja i dziennikarze już mnie
o wszystko pytali. Nic nie wiem.
Komisarz widział teraz mały pokój o ścianach przyozdobionych barwnymi oleodrukami, nogi wysokiego
orzecho
wego łoża, a na nim czerwoną pierzynę. W nosie kręcił dym z fajki. Mężczyzna wiercił się niespokojnie.
—
Chcę zobaczyć, jak on wygląda... — wymamrotał. Kobieta odezwała się do komisarza bez cienia
uprzejmości:
—
Słyszy pan, co mówi mój mąż? Proszę wejść. On nic wstaje z łóżka.
Siedzący na łóżku mężczyzna miał twarz zarośniętą, wokół niego leżały gazety i tanie powieści. Palił fajkę z
mor
skiej piany na długim cybuchu, a na nocnym stoliku, w zasięgu ręki, stała litrowa butelka białego wina i
szklanka.
—
Nogi —
wyjaśniła Leontyna. — Przygniotło go między zderzakami dwóch wagonów. Pracował na
kolei. Ma uszkodzone kości.
Koronkowe
firanki łagodziły światło, a dwie doniczki geranium ozdabiały parapet okna.
—
..nam te wszystkie historie, które o panu opowiada
ją, panie Maigret. Cały dzień tylko czytam. Dawniej
nic nie czytałem. Przynieś szklankę, Leontyno.
Maigret nie mógł odmówić. Stuknęli się. Później korzystając z tego, że kobieta pozostała w pokoju, wyciągnął z
kieszeni ołowianą rurkę, o którą przedtem poprosił sędziego.
—
Widziała to pani?
Nie robiła wrażenia zakłopotanej. Odpowiedziała:
—
Oczywiście.
—
Kiedy widziała to pani po raz ostatni?
—
Na dużym stole w salonie.
—
TJ Roberta de Couręon?
—
Tak, u pana. To z garażu. Zeszłej zimy trzeba było wymienić część instalacji wodociągowej, bo podczas
mro
zów pękły przewody.
—
I on trzymał ten kawałek rury na siole?
—
Tak jak wszystko.
Nazywał ten pokój salonem, ale stale tam przebywał i pracował.
—
Pani u niego sprzątała?
—
O tyle, o ile mi pozwalał. Zamiatałam podłogę, ścierałam kurze —broń Boże nic nie ruszając! — i
zmywałam statki.
—
^ Czy to był wariat?
—
Tego nie powiedziałam.
—
M
ożesz powiedzieć komisarzowi — podpowiedział jej mąż.
—
Nie mogę na niego narzekać.
—
Z wyjątkiem tego, że ci nie płacił.
—
To nie była jego wina. Gdyby tamci z przeciwka oddali mu pieniądze, które mu byli winni...
—
Nie miała pani ochoty wyrzucić tej rTiry?
—
Próbowal-
jm. Kazał mi ją zostawić. Służyła mu za przycisk do papierów. Powiedział jeszcze, że może się
przydać na wypadek gdyby się ktoś włamał. To śmieszne, bo na ścianach wisiało pełno strzelb. On je zbierał.
—
Czy to prawda, panie komisarzu, że jego siostrzeniec popełnił samobójstwo?
— Prawda.
—
Myśli pan, że to on? Jeszcze szklaneczkę.wina? Ja, widzi pan, jak już powiedziałc-m żonie, nie staram się
7ro-
zumieć bogaczy. Oni nie myślą tak jak my, nie czują tak jak my.
—
Zna pan rodzinę Vernoux?
—
Ja
k wszyscy, spotykałem ich na ulicy. Mówiono mi, że nie mają już pieniędzy, że zapożyczyli się nawet u
swo
jej służby. To musi być prawda, skoro pracodawca Leon- tyny nie mógł jej płacić.
Żona dala mu znak, by przestał mówić. Zresztą niewiele miał do powiedzenia, aJe cieszył się, że ma
towarzystwo i że na własne oczy widzi komisarza Maigreta.
Komisarz pożegnał się, mając w ustach cierpkawy smak białego wina. Ruch i teraz był minimalny. Młodzi
chłopcy i dziewczyny na rowerach, wracający na wieś. Rodziny wolno kierujące się ku miastu.
Na pewno wszyscy siedzieli teraz w gabinecie sędziego w Pałacu Sprawiedliwości. Maigret nie miał ochoty
tam iść. nie chciał wpływać na decyzje, które mieli powziąć.
Czy postanowią zakończyć śledztwo, traktując samobójstwo doktora jako wyznanie winy?
To było prawdopodobne i w takim wypadku Chabot przez cale życie cierpieć będzie wyrzuty sumienia.
Kiedy dotarł na ulicę Clemenceau, zobaczył, że na ulicy Republiki zgrdfaadził się nieomal tłum. Ludzie
spacerowali na obu trotuarach, inni wychodzili z kina, a na tara
sie kawiarni „Pod Pocztą” wszystkie krzesła były
zajęte. Słońce przybierało już czerwonawy odcień zachodu.
Skierował się na plac Vióte, minął dom przyjaciela, gdzie przez okno pierwszego piętra dojrzał panią
Chabot. Na ulic
y Rabelais ciekawscy stali jeszcze naprzeciw domu V>rnoux, jednakże — może dlatego, że nosił
on piętno śmierci —. trzymali się w pełnej szacunku odległości.
Maigret powtórzył sobie jeszcze raz, że cała sprawa nic go nie obchodzi, że jeszcze dziś wieczór ma wsiąść
w po
ciąg, że naraża się na niezadowolenie wszystkich i na zerwanie z przyjacielem.
Po czym, nie mogąc się oprzeć, wyciągnął rękę ku kołatce na drzwiach. Długo musiał czekać, obrzucany
spoj
rzeniami spacerujących. Wreszcie usłyszał kroki i kamerdyner odsunął zasuwę.
—
Chciałem mówić z panem Hubertem Vernoux.
— Pan nie przyjmuje.
Maigret wszedł, nie czekając na zaproszenie. Hall spowity był w półmroku. Nie słychać było żadnych odgłosów.
— Jest u siebie?
—
Zdaje się, że się położył.
—
Jedno pytanie
: czy okna pańskiego pokoju wychodzą na ulicę?
Kamerdyner wydawał się zakłopotany, mówił półgłosem:
—
Tak. Na trzecim piętrze. Zona i ja mieszkamy na mansardzie.
—
I widać stamtąd dom naprzeciwko?
Choć nic nie słyszeli, otwarły się drzwi salonu i Maigret poznał sylwetkę szwagierki.
—
Co się stało, Arseniuszu?
Zauważyła komisarza, ale się do niego nie odezwała ani słowem.
—
Powiedziałem panu Maigretowi, że pan nie przyjmuje.
Teraz dopiero zwróciła się do komisarza:
—
Chce pan rozmawiać z moim szwagrem?
Zde
cydowała się szerzej otworzyć drzwi.
—
Proszę wejść.
Była sama w rozległym salonie o spuszczonych roletach. Tylko jedna lampa paliła się na okrągłym stoliku. Nie
było żadnej otwartej książki, gazety, żadnej ręcznej robótki. czy czegoś w tym rodzaju. Kiedy zapukał do drzwi,
mu
siała tu siedzieć nie robiąc zupełnie nic.
—
Ja mogę pana przyjąć.
—
Chciałbym jednak widzieć się z nim samym.
—
Nawet jeżeli pan do niego pójdzie, prawdopodobnie nio będzie w stanie z panem rozmawiać.
Podeszła do stolika, na którym stało kilka butelek, wzięła jedną po koniaku, zupełnie pustą.
—
W południe było jeszcze z pół butelki. On był w tym pokoju tylko przez kwadrans, kiedy siadaliśmy do
stołu.
—
Często mu się to zdarza?
—
Prawie codziennie. Teraz będzie spał do piątej albo do szóstej, a potem wstanie z mętnymi oczyma.
Siostra i ja próbowałyśmy chować butelki, ale zawsze jakoś sobie radził. Lepiej, żeby się to działo tu niż w
jakiejś knajpie.
—
Czasami bywa w knajpach?
—
Skąd my to mamy wiedzieć? Wychodzi bez naszej wiedzy kuchennymi drzwiami, a później — jak
człowiek widzi te jego wielkie oczy i słucha bełkotu, wiadomo, co to znaczy. Skończy tak samo, jak jego ojciec.
—
Kiedy to się zaczęło?
—
Przed laty. Może i dawniej pił, tylko że to tak na niego nie działało. Nie wygląda na swój wiek, ale
mimo wszystko ma już sześćdziesiąt siedem lat.
—
Poproszę jednak kamerdynera, żeby mnie do niego zaprowadził.
—
Nie może pan przyjść później?
—
Wracam dziś wieczór do Paryża.
Zrozumiała, że dalsza dyskusja jest bezcelowa, nacisnęła dzwonek. Zjawił się Arseniusz.
—
Zaprowadźcie pana komisarza do pana.
Arseniusz, zdziwiony, popatrzył na nią z taką miną, jak
gdyby pytał, czy się dobrze zastanowiła.
—
A niech tam będzić, co chce!
Bez kamerdynera Maigret zagubiłby się w przecinają
cych się wielkich i ponurych korytarzach, przypominających klasztorne refektarze. Dojrzał z daleka kuchnię, w
której lśniły miedziane naczynia i, podobnie jak w Gros- -Noyer, stała na stole butelka białego wina,
niewątpliwie należąca do Arseniusza.
Służący był zdezorientowany zachowaniem Maigreta. Po jego indagacjach na temat pokoju oczekiwał
prawdziwego przesłuchania. Tymczasem nie pytano go o nic.
W prawym skrzydle parteru zapukał do rzeźbionych, dębowych drzwi.
—
To ja, proszę pana! — powiedział podnosząc głos, tak by usłyszano go w pokoju. 1 dodał, słysząc jakieś
pojękiwania: — Jest tu ze mną pan komisarz, który chce koniecznie z panem rozmawiać.
Stali bez ruchu, podczas gdy ktoś kręcił się po pokoju. Wreszcie otwarto drzwi.
Szwagierka nie przesadzała, mówiąc o wielkich oczach. Teraz wbite one były w komisarza z jakimś tępym
wyrazem.
— To pan! —
jęknął Hubert Vernoux niewyraźnie.
Widocznie położył się w ubraniu. Garnitur był wymięty, siwe włosy opadały mu na czoło, więc odgarnął je
machinalnym ruchem.
— Czego pan chce?
—
Chciałem z panem porozmawiać.
Nie mógł go przecież wyrzucić za drzwi, Vernoux, jak gdyby nie odzyskał jeszcze pełni władz umysłowych,
cof
nął się. Pokój był bardzo obszerny, łóżko z baldachimem z rzeźbionego drzewa bardzo ciemne, Hraperie z
wypłowiałego jedwabiu.
Meble antyczne, wszystkie mniej więcej w tym samym stylu, przywodziły na myśl kaplicę lub zakrystię.
— Pozwoli pan?
Vernoux
wszedł do łazienki, gdzie nalnł sobie wody i długo płukał usta. Kiedy wrócił, czuł się juz nieco lepiej.
—
Prosz
ę siąść. W lym fotelu, jeśli łaska. Rozmawiał pan z kimś?
—
Z pańską szwagierką.
—
Mówiła panu. że piłem?
—
Pokazała mi butelkę.
Wzruszył ramionami.
—
Wiecznie ta sama śpiewka. Kobiety nie potrafią zrozumieć. Człowiek, którego brutalnie zawiadomiono,
że jego syn... — Oczy mu zwilgotniały. Głos stał się płaczliwy. — To ciężki cios, panie komisarzu. Zwłaszcza
gdy się ma tylko tego jednego syna. Co robi jego matka?
—
Nie mam pojęcia...
—-
Pewnie będzie teraz udawała chorą. To j,<?j stara sztuczka. Udaje chorą j nikt nie śmie nic jej powiedzieć.
Wtedy zastępuje ją siostra: bierze ws7_.'stkich w karby, jak to saína określa.
Przywodził na myśl starego komedianta, który za wszelką cenę chce wzruszyć widownię. Jego nieco obrzękła
twarz zmieniała wyraz 7. zadziwiającą prędkością. W ciągu kilku minut wyrażała kolejno znudzenie, obawę, oj-
cowski ból, gorycz w stosunku do obu kobiet. Teraz na plan pierwszy wysuwał się strach.
—
Dlaczego zależało £anu na rozmowie ze mną?
Maigret, który nie siadł we wskazanym fotelu, wyciągnął z kieszeni kawałek ołowianej rury i położył go na
stole.
—
Często bywał pan u swojego szwagra?
«—
Mniej wi<;ccj raz w miesiącu <— aby mu zanieść pie
niądze. Sądzę, że powiedziano panu, że to ja go utrzymywałem?
A więc widział pan ten kawałek rury na jego stole?
Verooux zawahał się; zdał sobie sprawę z zasadniczego znaczenia swojej odpowiedzi 1 z tego, że musi
powziąć błyskawiczną decyzję.
Chyba tak.
— To jedyny dowód rzeczowy, jaki istnieje w tej spra
wie. Do tej pory nie doceniono w pełni jego
znaczenia.
Maigret usiadł, wyciągnął z kieszeni fajkę i nabił ją. Vernoux nadal stał, po twarzy jego przeszedł skurcz,
jak przy gwałtownym bólu głowy.
—
Może mi pan poświęcić chwilę czasu? — Nie czekając odpowiedzi, ciągnął dalej: — Twierdzono, że
wszystk
ie trzy zbrodnie były identyczne, nie zwracając uwagi na to, że w gruncie rzeczy pierwsza była zupełnie
różna od pozostałych. Wdowa Gibon, jak i Gobillard, zostali zabici z zimną krwią, z rozmysłem. Człowiek,
który zadzwonił do drzwi starej akuszerki, przyszedł ją zabić i zrobił to nie tracąc czasu, już w korytarzu. Od
samego progu trzymał w ręku narzędzie zbrodni. Kiedy w dwa dni później napadł Gobillarda, może
niekoniecznie jego miał na oku, ale wyszedł na miasto, aby zabić. Rozumie pan, co chcę przez to powiedzieć?
Vernoux w każdym razie czynił rozpaczliwe wysiłki, aby dojść, do czego zmierza Maigret.
—
Sprawa Couręona jest inna. Wchodząc do niego zabójca nie miał broni. Możemy stąd wnioskować, że
nie przychodził w morderczych zamiarach. Musiało się coś stać, co pchnęło go do tego czynu. Może postawa
Courco-
na, często prowokująca, może nawet jakiś jego ruch?
Maigret przerwał, aby zapalić zapałkę i pociągnąć fajkę.
—
Co pan o tym sądzi?
— O czym?
— O moim rozumowaniu.
—
Myślałem, że sprawa jest już zakończona.
—
Nawet zakładając, że tak jest, staram się ją zrozumieć.
—
Szaleniec nie musi zaprzątać sobie głowy takimi względami.
—
A jeśli to nie szaleniec, w każdym razie nie w znaczeniu, które zwykle wiąże się z tym słowem? Niech
mnie pan jeszcze wysłucha, przez chwilę. Ktoś idzie wieczorem do Roberta de Couręona, nie kryjąc się z tym,
jako źe nie ma złych zamiarów'. Z powodów, których nie znamy, dochodzi do zabójstwa. Morderca nie
pozostawia żadnych śladów, zabiera ze sobą narzędzie zbrodni, co świadczy, że nie zamierza dać się schwytać.
Mamy więc do czynienia z człowiekiem, który zna swoją ofiarę, który ma zwyczaj odwiedzać ją o tej porze. Jest
rzeczą nieuniknioną, że dochodzenie pójdzie właśnie w tym kierunku i że policja znajdzie winnego.
Vernoux prz
yglądał się Maigretowi z miną człowieka rozmyślającego nad czymś, skrupulatnie ważącego
wszystkie za i przeciw. •
—
Załóżmy teraz , że popełniona została inna zbrodnia, w innym krańcu miasta, na osobie, która nie ma
nic wspól
nego ani z zabójcą, ani z Couręonem. Co się teraz stanie?
Vemoux niezupełnie zdołał ukryć uśmieszek. Maigret ciągnął dalej:
—
Przestanie się szukać wyłącznie wśród krewnych pierwszej ofiary. Każdy pomyśli, źe to szaleniec.
Zrobił krótką przerwę.
—
I tak się właśnie stało. Zabójca, z nadmiaru ostroź-
nośri, aby podbudować to przekonanie, popełnił trzecią zbrodnię, tym razem na ulicy. Zabił pierwszego lepszego
napotkanego pijaka. Sędzia, prokurator, policja — wszyscy daii się nabrać.
—
A pan nie?
—
Ja nie byłem jedyny, który w to nie uwierzył. Bywa, że opinia publiczna się myli. Ale często przejawia
taką samą intuicję, jaka cechuje kobiety i dzieci.
—
Chce pan powiedzieć, że opinia publiczna napiętnowała mojego syna?
—
Napiętnowała ten dom.
Wstał i skierował się ku stolikowi w stylu Ludwika XIII, który służył jako biureczko i na którym leżały przybory
do pisania i papier listowy. Wziął jeden arkusik i wvciaa- nął z kieszeni list.
—
Arseniusz pisał... — rzucił od niechcenia.
-V — Mój kamerdyner?
Vernoux podszedł szybko, a Maigret zauważył, że mimo otyłości odznacza się lekkością ruchów.
—
On chce być przesłuchany. Ale-nie śmie przyjść z własnej inicjatywy na policję czy do Pałacu
Sprawiedli
wości.
—
Arseniusz nie wie nic.
—
Być może, choć jego pokój wychodzi na ulicę.
—
Rozmawiał pan z nim?
—
Jeszcze nie. Zastanawiam się, czy ma panu za złe, że mu pan nie płaci pensji i że pożycza pan od niego
pieniądze.
—
I o tym pan wie?
—
A pan nie ma mi nic do powiedzenia, panie Vernoux?
—
Cóż ja mogę panu powiedzieć? Mój syn...
—
Nic mówmy o pańskim syriu. Sądzę, że nigdy nie był pan szczęśliwy?
Vernoux nie odpowiedział, wbił wzrok w ciemny, wzorzysty dywan.
—
Jak długo miał pan pieniądzu*, syciło to pańską próżność. był pan najbogatszym człowiekiem w okolicy.
-
To są sprawy osobiste, których nic mam ochoty z nikim omawiać.
— -
W ostatnich hitach stracił pan dużo pieniędzy?
Maigret przybrał lekki ton, jak gdyby to, co mówił, nie
miało żadnego znaczenia.
—
W przeciwieństwie do tego, co pan myśli, śledztwo nie zostało zamknięte, dochodzenie trwa. Do tej pory
z przyczyn, które mnie nie obchodzą, poszukiwania nie były prowadzone zgodnie z obowiązującymi zasadami.
Ale dłużej nie sposób unikać przesłuchania pańskiej służby. Zaczną wścibiać nos w pańskie interesy,
kontrolować pań skie konta bankowe. Dowiedzą się tego, co wszyscy podejrzewają, a mianowicie że od lat
walczy pan daremnie, aby ocalić resztki dawnej fortuny. Oprócz pozorów bogactwa nie pozostało już nic - tylko
stary człowiek traktowany Imnajmniejszych względów przez własną rodzinę, od czasu gdy okazał się niezdolny
do zarabiania pieniędzy.
Hubert Vernoux otworzył usta, Maigret nie dał mu dojść do słowa.
—
Wezwie się także psychiatrów.
Komisarz zauważył, jak jego rozmówca gwałtownym ruchem podnosi głowę.
—
Nie wiem, jakie będzie ich zdanie. .Ja tu nie jestem oficjalnie. Dziś wieczorem wracam do Paryża i
zostaje mój przyjaciel Chahot, odpowiedzialny za prowadzenie śledztwa. Powiedziałem juz panu przed chwilą,
że pierwsza
zbrodnia niekoniecznie musiała być dziehrn szaleńca. Dodałem, że dwie następne zostały popełnione w
określonym celu, w wyniku zimnej kalkulacji. Jednakże nie zdziwię się, j‘-śli psychiatrzy uznają tę kalkulację za
objaw szaleństwa, jakiegoś szczególnego rodzaju szaleństwa, występującego częściej, niż się wydaje, zwanego
paranoj
ą. Czytał pan zapewne książki, które pański syn miał u siebie w gabinecie?
• —
Zdarzało mi się je przerzucać.
—
Powinien pan przeczytać je raz'jeszcze.
—
Nie chce pan chyba przez to powiedzieć, że Ja...
—
Nic nie chcę powiedzieć. Widziałem wczoraj, jak pan gra w karty. Widziałem, jak pa« wygrywa.
Musiał pan być przeświadczony, że i tę partię wygra pan w taki sam sposób.
—
Nie rozgrywam żadnej partii.
Protestował słabo, w gruncie rzeczy pochlebiało mu, że Maigret tyle mu poświęca uwagi i w pewnym sensie
sk
łada hołd jt go zręczności.
—
Chciałem pana ostrzec przed błędem, którego winien się pan wystrzegać. To nie tylko nic nie załatwi,
ale - przeciwnie —
zaszkodzi, gdyby doszło do nowej zbrodni. Rozumie pan» co chcę powiedzieć? Jak tu
podkreślał pański syn, w każdym szaleństwie obowiązuje jakaś logika.
Raz jeszcze Vernoux
otworzył usta, ale komisarz ciągłe niedawał mu dojść do głosu.
—
Skończyłem. Wyjeżdżam pociągiem o wpół do dziesiątej, a przed kolacją muszę się jeszcze spakować.
Vernoux, zbity 7. tropu, z
awiedziony, spoglądał nań, nic nie pojmując. Uczynił nawet ruch, jakby go chciał
zatrzy
mać, ale komisarz skierował się ku drzwiom.
—
Znajdę drogę do wyjścia.
Zabrało to sporo czasu, ale wreszcie odnalazł kuchnię, z której z pytającą miną wychylił się Arseniusz,
Maigret nie powiedział mu nic, poszedł środkowym korytarzem i sam otworzył sobie drzwi, które
kamerdyner za nim zamknął.
Na chodniku naprzeciwko stało już tylko trzech czy czterech upartych gapiów. Czy dziś wieczór komitety
czuj
ności będą jeszcze patrolowały miasto?
Początkowo zamierzał wstąpić do Pałacu Sprawiedliwości, gdzie prawdopodobnie narada jeszcze trwała, ale
potem postanowił zrobić tak, jak zapowiedział, i pójść spakować walizkę. Nagle zachciało mu się pić, więc
wstąpił na piwo do kawiarni „Pod Pocztą”.
Wszyscy mu się przyglądali. Rozmawiano półgłosem. Niektórzy zaczęli szeptać między sobą.
Wypił dwa duże jasne, powoli smakując napój, jak gdy^L by siedział na tarasie kawiarni przy Wielkich
Bulwaracn^ w Paryżu. Rodzice zatrzymywali się, by pokazać go dzieciom.
pojrzał przechodzącego Chalusa w. towarzystwie brzuchatego osobnika, któremu nauczyciel opowiadał,
gestyku
lując, jakąś historię. Chalus nie zauważył komisarza i po chwili obaj mężczyźni znikli za rogiem ulicy.
Było już prawie ciemno i taras pustoszał, gdy z trudem podniósł się, by pójść do Chabota. Przyjaciel sam
otworzył mu drzwi i obrzucił go niespokojnym spojrzeniem.
—
Zastanawiałem się, gdzie byłeś.
— W kawiarni, na tarasie.
Powiesił kapelusz na stojaku, zobaczył nakryty stół w jadalni, ale kolacja nie była jeszcze gotowa. Chabot za-
prosił go do swego gabinetu.
152
Po dość długim milczeniu sędzia, nie patrząc na Maigre- ta, wymamrotał:
—
Śledztwo me zostało zamknięte.
Zdawało się, że mówi: „Wygrałeś. Widzisz, nie jesteśmy aż tak tchórzliwi”.
Maigret nie uśmiechnął się, ale zrobił gest aprobaty.
—
Odtąd dom przy ulicy Rabelais jest strzeżony. Jutro przystąpię do przesłuchiwania służby.
—
Prawdę mówiąc* zapomniałem ci to dać.
—
Naprawdę wyjeżdżasz dziś wieczorem?
—
Muszę.
— Zastan
awiam się, czy do czegoś dojdziemy. Komisarz położył ołowianą rurę na stole i poszukał
w kieszeniach listu Arseniusza.
— A Luiza Sabati? —
zapytał.
—
Zdaje się, że niebezpieczeństwo minęło. Torsje uratowały jej życie. Tuż przedtem jadła, a trawienie
jeszc
ze się nie rozpoczęło.
—
Co powiedziała?
— Odpowiada monosylabami.
—
Wiedziała, że oboje mają umrzeć?
— Tak.
—
Pogodziła się z tym?
—
On jej powiedział, że nigdy nie pozwolą im żyć szczęśliwie.
—
Nie mówił o trzech zabójstwach?
— Nie.
•
— Ani o ojcu?
Chabo
t spojrzał Maigretowi prosto w oczy.
—
Myślisz, że to on?
Maigret zamrugał oczami.
— Czy to szaleniec?
153
-
• l’.^i liiíilivy
ocenią.
-- A Uvomi zdaniem?
•
.l;i
Iwłwd/ę, 7.0 ludzie poczuta I ni rile za hijato. Al« lo ji\st lylko inojí- osohjxte zriunle.
Mo/c niezbyt ortodoksyjne?
Nic.
—
J«*s1 «*:i
jakiś niespokojny.
• * Czekam.
—
Na f-o?
7,*.'
roś się stanie.
Dziś?
Mam
nadzieję.
—
DlüfZCgO?
.....
Po odwiedziłem Hu borta Vernoux.
—
Powiedziałaś rnu...
—
J
J
f
>wiwlziałem mu, jak i dlaczego popełniono wszystkie trzy zbrodnio. Dniem mu do zrozumienia, w
jaki sposób powinien ,';if;
zachowywać normalny zabójca.
Chabut,
pr/od chwilą taki dumny z powziętej decyzji, znów by i przerażony.
—
Alt-
/.,,, w takim,wypadku... Nie boi.sz się, że...
~ Podano do Mołu — zaanonsowała Kóża, a pani Cha- bot uśmiechnęła i#.* do nich, wchodząc do jadalni.
4
m
ffozftemt IX
A O/Y/. 1 K \
Haz
je?;zeze ze względu na starszy partią trzeba było zamilknąć, u raczej mówić tylko o sprawach obojętnych,
buz związku 7. tym, co ich abxorix>wało. Tego wieczoru rozmo
wa loe/ybł 'jif; wokół kuchni, w szczególności wokół oso- hu przyrządzania zająca po królewsku.
/’ani Cha hot jeszcze ryz zrobiło ptysie, u Mo! «rot, mimo obrzydzeni;), musiał Ich zjeść aż pięć, ze wzrokiem
wbitym we wskazówki .starego
rttojącogo .tegara.
Do wpół do dziewiątej nic się jeszcze nic wydarzyło.
--
Nie .spieszysz się przecież. Zamówiłem taksówkę, która najpierw podjedzie pod hotel, żeby zabrać twój ba-
gaż.
...
* Tak czy inaczej, muszę tam zajść, żeby uregulować
należność.
—
Dzw
oniłem, żeby zapisali na mój rachunek. To będzie dla ciebie nauczka, żebyś zatrzymywał sic- u nas,
kif?-
dy raz na dwadzieścia lat raczysz nas zaszczycić wizyty w Fontr-nay.
Podano kaw»; i koniak, Muigret przyjął cygaro, ponieważ U> należało już do tradycji i ponieważ maiku jego
przyjaciela nie byłaby zadowolona, gdyby odmówił.
Hyla za pięć dziewiąta i samochód warczał już przed drzwiami, gdy wreszcie rozległ sit; dzwonek telefonu.'
Cliabut rzucił się, podniósł .słuchawkę.
—
To ja, tak... Co?,.. Nic żyje?,.. N
IP
słyszę pana, Fć- ron.., Niecli pan mówi głośniej... Tyk,.. Przyjeżdżam
na
tychmiast,.. Niech go przewiozą do szpitala, to się rozumie sarno przez się..,
Zwróci! się do Maigreta:
—
Idę tam natychmiust. Czy koniecznie musisz wracać dziś wieczorem?
— Absolutnie.
—
Nie będę mógł odprowadzić cię na dworzec.
Ze względu na matkę nie powiedział nic więcej, wziął kapelusz i wiosenny płaszcz,
Dopiero na chodnika wymamrotał:
—
U Vernoux działy się rzeczy straszne. Hubert Ver-
noux, nieprzytomnie pijany, zaczął wszystko demolować
w pokoju i na koniec poderżnął sobie brzytwą żyły.
Zaskoczył go spokój komisarza.
—
Ale nie umarł — ciągnął dalej Chabot.
—
Wiem.
*
—
Skąd wiesz?
—
Bo tacy jak on nie popełniają samobójstwa
—
A przecież jego syn...
—
Idź. Czekają na ciebie.
Dworzec znajdował się w odległości pięciu minut. Mai- gret podszedł do taksówki.
—
Będziemy w sam raz — powiedział kierowca.
Komisarz odwrócił się po raz ostatni do swego przyjaciela, który zbity z tropu stał pośrodku chodnika.
—
Napisz do mnie.
#
P
odróż była jednostajna. Na dwóch czy trzech stacjach
Maigret wysiadł, aby wypić kieliszek alkoholu, i wreszcie zdrzemnął się. Na każdym postoju jak przez mgłę
docie
rały do niego okrzyki zawiadowcy stacji i skrzypienie bagażowych wózków.
Do Paryża dotarł nad ranem i taksówką pojechał do domu, gdzie już z dołu uśmiechało się do niego otwarte
okno. Zona czekała na schodach.
—
Bardzo jesteś zmęczony? Spałeś trochę?
Wypił trzy duże fiJiżanki kawy, zanim trochę się odprężył.
—
Weźmiesz kąpiel?
Z pewnością wykąpie się! Jak dobrze było znów słyszeć głos pani Maigret, czuć zapach własnego mieszkania,
zna
leźć wszystko na swoim miejscu.
—
Niezupełnie zrozumiałam, co mi mówiłeś przez telefon. Prowadziłeś jakąś sprawę?
—
To już skończone.
—
Co to było?
— Facet, któr
y nie lubił przegrywać.
— Nie rozumiem.
—
Nie szkodzi. Są ludzie, którzy zdolni są do wszystkiego, aby tylko nie stoczyć się z góry.
—
Pewnie wiesz, co mówisz —
szepnęła filozoficznie, nie zaprzątając sobie tym już więcej głowy.
O
wpół do dziesiątej u szefa zaznajomiono go ze szczegółami sprawy zaginięcia córki senatora.
Nieprzyjemna historia; jakieś orgie w jednej z piwnic, narkotyki.
Było prawie pewne, że dziewczyna nie znikła z własnej, * nieprzymuszonej woli i że nie została porwana.
Najbardziej praw
dopodobne było to, że padła ofiarą zbyt silnej dawki narkotyków, a jej przyjaciele, przerażeni,
ukryli zwłoki.
Maigret przepisał listę nazwisk i adresów,
—
Lucas już kilku przesłuchiwał. Do tej pory nikt nie zdecydował się mówić prawdy.
Przecież to był jego zawód, zmuszać ludzi do mówienia prawdy!
—
Dobrze się bawiłeś?
— Gdzie?
— W Bordeaux.
—
Cały czas lało.
O
Fontenay nie wspomniał. Nie miał nawet czasu pomyśleć o tym przez całe trzy dni, kiedy skłaniał do wy-
znań młodych idiotów, którzy uważali się za bardzo cwanych.
Później znalazł w swojej poczcie list, opatrzony piecząt
ką Fontenay-le-Comte. Z gazet znał już z grubsza epilog sprawy.
Cha bot swoim czystym i zwartym, trochę spiczastym charaktererti pisma, które można było wziąć za pismo
kobiety, do
nosił:
„W pewnym momencie, krótko po twoim wyjściu z ulicy RabeJais, wśliznął się do piwnicy, a Arseniusz
widział, jak szedł na górę z butelką koniaku napoleon, przechowywaną w rodzinie Couręonów już od dwóch
pokoleń”.
Maigret nie mógł powstrzymać uśmiechu. Hubert Ver- noux na swoje ostatnie pijaństwo nie zadowolił się
byle jakim alkoholem! Wybrał to, co było w domu najcenniejszego, omszałą butelkę, którą przechowywano jak
szlachecki przywilej.
„Kiedy kamerdyner przyszedł mu powiedzieć, że kolację podano, miał już oczy błędne, przekrwione.
Teatralnym gestem rozkazał, by go zostawił samego, wołając: »Niech te dziwki jedzą beze mnie!«
Panie siadły do stołu. Mniej więcej w dziesięć minut potem rozległ się głuchy łomot, dochodzący z jego
pokoju. Posłano Arseniusza, by zobaczył, co się stało, ale drzwi były zamknięte na klucz, a Vernoux był w
trakcie tłuczenia wszystkiego, co mu popadło pod rękę, przy czym wykrzykiwał ordynarne wyrazy.
Szwagierka, której zdano sprawę z tego, co się dzieje, zaproponowała: »Może oknem...« Żadna z nich nawet
się nie pofatygowała, siedziały nadal w jadalni, podczas gdy Arseniusz wyszedł na podwórze- Jedno okno było
uchy
lone. Odsłonił firanki. Vernoux go zauważył. W ręku trzymał już brzytwę.
Jeszcze raz zawołał, by go pozostawiono w spokoju, że
ma wszystkiego dość, i jak zeznał Arseniusz, używał słów, których nigdy u niego nie słyszał.
Kamerdyner nie mając odwagi wejść do pokoju wzywał pomocy, ale Vernoux zaczął podcinać sobie źyly
nad
garstka. Buchnęła krew. Vernoux spojrzał z przerażeniem i od tego momentu pozwolił wszystko ze sobą
zrobić. W kilka chwil później padł bezwładnie na dywan i stracił przytomność.
Od tamtej pory odmawiał odpowiedzi na pytania. Nazajutrz w szpitalu zastano go w trakcie wybebeszania
materaca i trzeba
go było zamknąć w miękko wyściełanej celi.
Na pierwsze badanie przyjechał psychiatra Desprez z Niort. Jutro odbędzie się konsultacja z udziałem
specjalisty z Poitiers.
Zdaniem Despreza szaleństwo Vernoux nie budzi żadnych wątpliwości, ale ze względu na rozgłos, jakiego
cała sprawa nabrała w okolicy, woli powziąć wszelkie środki ostrożności.
Wydałem zezwolenie na pochowanie Alaina. Pogrzeb odbędzie się jutro. Mała Sabati jest jeszcze w
szpitalu, ale czuje się dobrze. Nie wiem, co z nią zrobić. Jej ojciec chyba pracuje gdzieś we Francji, ale nie udało
się go odnaleźć. Nie mogę jej odesłać do starego mieszkania, ponieważ nosi się jeszcze z samobójczymi
myślami.
Moja matka mówiła, że ją przyjmie do domu jako służącą, aby odciążyć Różę, która się starzeje. Obawiam
się, że ludzie...”
Maigret nie miał tego ranka czasu doczytać listu do końca, ponieważ doprowadzono mu ważnego świadka.
Włożył więc list do kieszeni. Co się z nim stało — nie dowiedział się nigdy.
—
Dostałem wiadomość od Juliana Chabota — powiedział wieczorem do żony?
— Co pisze?
Zaczął szukać listu, ale go nie znalazł. Musiał mu wypaść z kieszeni, kiedy wyciągał chusteczkę lub kapciuch na
tytoń.
—
Zamierzają zaangażować nową służącą.
— To wszystko?
—
Mniej więcej.
Długo potem, przeglądając się w lustrze z niepokojem mruknął:
—
Bardzo się postarzał.
■— O kim mówisz?
— O Chabocie.
■— Ile ma lat?
—
Tyle samo co ja, dwa miesiące różnicy.
Pani Maigret posprzątała pokój, jak zawsze przed pójściem spać.
—
Lepiej by zrobił, gdyby się ożenił — stwierdziła wreszcie.
I