Bente Pedersen
Żegnaj, ukochana
- Wiem, że musisz jechać Rosie - powiedział Joe. - A ja muszę
zostać z Jenny. Chociaż nie jestem w stanie myśleć o niej jak o
człowieku. Nie jest już moją Jenny, stała się skorupą...
Żadne z nich nie miało pojęcia o mężczyźnie, który odwiedzał
Jenny nocą, gdy cały dom spał. Nie wiedzieli jakie tajemnice
Jenny kryje i jak niebezpieczne mogłyby być dla nich
wszystkich, gdyby ocknęła się z odrętwienia...
Rozdział 1
- Skąd mogłeś wiedzieć - powiedział cicho Padraig. Jego twarz
była nieprzenikniona, bez wyrazu, ale oczy płonęły żarem. W ten
jesienny wieczór nie było nawet śladu babiego lata. Powietrze
stało się chłodne i nieprzyjemne.
- Mogłem poczekać - westchnął jego młodszy brat Joe.
Kopnął jedną z kolumienek wspierających werandę budynku,
który zwał swoim domem. Na białej farbie pozostał ciemny ślad.
Joe pomyślał, że to właściwy obraz jego życia. Ciemna plama
pośród bieli. Pośród niekończącej się bieli. Skórę na twarzy miał
napiętą jak pergamin. Wydawało mu się, że pęka przy każdym
poruszeniu mięśni. Oczy go piekły, nawet przy najsłabszym
świetle. Czuł się stary. W ciągu ostatniego tygodnia postarzał się
bardziej niż przez cały miniony rok, wliczając w to najtrudniejsze
miesiące. Zycie przyniosło mu niespodziankę, jakiej sam by
nigdy nie wymyślił.
- Mogłem zrobić to, co wypada - dorzucił, wzruszając lekko
ramionami.
Wyglądało to jak niekontrolowany odruch. Wszystko go bolało.
Podróż z Savannah przebiegła w błyskawicznym tempie. Po
drodze zmieniali
tylko konie, nigdzie nie nocowali, zatrzymali się najwyżej na
parę godzin. Wolał nie czekać, aż plotki rozejdą się po mieście.
Nie chciał wiedzieć, co ludzie powiedzą. Niech sobie myślą, co
chcą. On sam już się osądził. I to wystarczy. Nikt nie będzie
równie surowy jak on.
- Mogłem poczekać - powtórzył z wysiłkiem. -Ale wydawało mi
się, że robię to, co należy.
- Zawsze robimy to, co należy - stwierdził Paddy. - Jesteśmy
przecież 0'Connorami, prawda?
Uśmiech był nie na miejscu w tej rozmowie. Joe przywiózł do
domu kobietę, którą uważali za martwą. Przywiózł ją do Rose
Garden. Znów była tu królową, ale nie miała o tym pojęcia. O
niczym nie miała pojęcia.
- Postąpiłem jak należało - powiedział Joe, pragnąc przekonać
raczej siebie niż brata. - Zrobiłem wszystko, żeby chronić
rodzinę. Zresztą Rosie ma coś w sobie. Mogłem być z nią
szczęśliwy. Wcale się tego nie bałem. Skąd mogłem wiedzieć, że
Jenny żyje. Skąd mogłem wiedzieć, że robiąc to, co należy,
popełniam przestępstwo. I krzywdzę je obie. Rosie i... ją...
Zerknął w górę, na balkon, pod którym stali. Żeby zobaczyć to,
czego nie mogli zobaczyć. I usłyszeć to, czego nie mogli
usłyszeć.
- Nie miałem przecież pojęcia... Cisza stała się przytłaczająca.
- Ale ktoś dobrze wiedział. Przewidział to.
Padraig nie wierzył w przypadki. Był przekonany, że za tym
wszystkim ktoś stoi. Ze zadając im te wszystkie cierpienia,
realizuje swój cel. Nie
należało o tym głośno mówić, ale i nie wolno było milczeć. To
było wymierzone w całą rodzinę O'Connorow. W Joego. W
Jenny. Ich dzieci przypłaciły to życiem. Wszystko się stało z
określonego powodu, choć ofiary go jeszcze nie poznały.
- Ten ktoś cię zna, Joe.
Joseph nie mógł w to uwierzyć. Niemożliwe, by ktoś go tak
bardzo nienawidził. Nigdy nie zrobił nikomu nic złego. Nic, co
mogłoby zrodzić aż taką nienawiść. Oczami wyobraźni ujrzał
Nicky'ego. Pamiętał każdy szczegół wyglądu martwego ciała
syna. Obezwładniała go myśl, że Nicky musiał umrzeć w tak
straszliwy sposób tylko dlatego, że ktoś znienawidził jego ojca,
Josepha O'Connora. I że mała Denise umarła z tego samego
powodu. A Jenny straciła duszę i rozum. Trudno przypuścić, że to
wszystko było dziełem przypadku.
- Nie mogę w to uwierzyć, Paddy...
- Ktoś musiał się nią zajmować - stwierdził Paddy, zerkając
wymownie w górę. - W tym stanie sama by nie przeżyła...
- Ktoś musiał doprowadzić ją do tego stanu -dodał Joseph z
goryczą.
- Ktoś się nią zajął...
- Wykorzystał, skrzywdził, niemal zabił, -...ktoś wiedział dokąd i
kiedy ją przyprowadzić - dokończył Padraig.
- Twierdzisz, że powinienem zostać w Savannah, sprowadzić
policję i...
- Nic nie twierdzę.
Elva szepnęła, że powinien tam zostać, nie uciekać. Ale Joe
wiedział, że nie miał wyjścia. Nawet
jeśli była to rzeczywiście ucieczka. Intuicja mu podpowiadała, że
w Savannah życie Jenny będzie wciąż zagrożone. Przywiózł ją do
jedynego miejsca, w którym była bezpieczna, do Rose Garden.
Takie były jego intencje.
-John powinien się zająć Joshem.
Joe zdrętwiał, słysząc imię człowieka, który ich zdradził. Jednak
John musiał czuć się znacznie gorzej ze świadomością, że zdrajcą
jest jego własny brat.
- Sprawa jest jeszcze poważniejsza, skoro Jenny wróciła w takim
stanie...
-Wydawała nam się wystarczająco poważna, kiedy się okazało,
że straciłeś dzieci, bracie. To wystarczająco przerażające. Gdyby
żył stary Jordan, stawiałbym na niego...
Joe zerknął na brata z niepokojem.
- Co ty mówisz? -Jaki ojciec, taki syn...
- Niemożliwe.
- Niemożliwe?
- Jasper nie zrobiłby czegoś takiego! Nic by na tym nie zyskał.
-Chciał się pozbyć nuworyszy - zasugerował Paddy. - Oni nadal
myślą, że jesteśmy tu intruzami niezasługującymi na
powodzenie. Uważają, że kontynuujemy walkę, którą rozpoczął
Seamus i to im się nie podoba.
Joe wiedział, że w gruncie rzeczy naprawdę kontynuują walkę,
którą podjął ich brat, tyle że robią to w inny sposób. Ale nic nie
powiedział. Jego najstarszy brat wciąż jeszcze był niewinny.
- Jasper nie mógł mieć nic wspólnego z „Southern Belle". A poza
tym, nie zrobiłby czegoś takiego Jenny.
- Nie musiał angażować się w to osobiście, Joseph! Przestań być
taki naiwny. Pora dorosnąć. Władza Jordana sięga bardzo daleko.
Joe nadal nie wierzył. Nie chciał uwierzyć. Jasper nie pałał do
nich sympatią, ale nie był przecież potworem.
-Wiesz doskonale, jak potraktował Monique, a była przecież jego
żoną i matką jego dzieci. A ty jesteś tylko irlandzkim
parweniuszem. Dla niego jesteśmy ludźmi drugiej kategorii.
Dlaczego nie miałby zrobić nam czegoś takiego?
Joe nadal wpatrywał się w brata z niedowierzaniem. To nie może
być takie proste. W tej sprawie nic nie było takie, jakie się
wydawało. Joe miał nadzieję, że Joshua Fowler powie wszystko,
co wie. John dostał dość pieniędzy, by go do tego zachęcić. Ale
niczego nie można być pewnym. Zwłaszcza, że od Jenny
najprawdopodobniej niczego się nie dowiedzą.
- Wolałbym, żeby władze się do tego nie wtrącały, Paddy.
Możemy wynająć swoich detektywów. Wszyscy się wkrótce
dowiedzą, że Jenny się odnalazła i że jest chora...
- Chodzi o zaginiony statek, Joe. O zaginioną załogę. O twoje
dzieci. Nie tylko o kradzież statku z towarem. Niewykluczone, że
w grę wchodzi zabójstwo. Ktoś powinien odpowiedzieć za
śmierć Nicky'ego i Denise...
- Wiem o tym - przerwał mu ostro Joe. - Na
miłość boską, Paddy, przecież wiem! Ale nie chcę już więcej
narażać Jenny. Nikt nie będzie tu przychodził zabawić się jej
widokiem. Nie chcę, żeby ludzie o tym gadali!
Przysiadł na poręczy, żałując, że nie jest jeszcze chłodniej. Może
to rozjaśniłoby mu myśli.
- Muszę wracać do Savannah.
-No cóż, przynajmniej Rosie cię zrozumie -rzucił cierpko Paddy.
- Nie tylko o nią chodzi - wszedł mu w słowo Joe.
Zależało mu, by brat to zrozumiał. Paddy zbyt szybko doszedł do
wniosku, że to właśnie Rosie sprowadziła na nich nieszczęście.
Teraz obaj wiedzieli, że było inaczej. To ich prześladował wciąż
ten sam cień. I to oni narazili Rosie na niebezpieczeństwo.
-Nigdy bym nie wybrał tej twojej Rosie na amulet szczęścia -
stwierdził Paddy, nie zamierzając ukrywać swoich opinii. - Ona
nie jest wcieleniem niewinności.
- Nie, ale w tej sprawie niczym nie zawiniła. Obaj drgnęli na
widok schodzącej po schodach
Bridget. Stary lekarz szedł za nią, wzdychając. Joe odwrócił się.
Nie znosił litości.
- Zasnęła - powiedziała spokojnie Bridget. Jenny stała się jej
kolejnym dzieckiem.
- Co oni jej zrobili, doktorze? - zapytał Joe twardym głosem.
- Wyzdrowieje? - dorzucił Padraig. -Wolałbym nie zgadywać, na
co została narażona - powiedział cicho lekarz. - Widzieliście ją,
więc możecie się sami domyślić. Ma na ciele mnóstwo blizn. Po
ranach ciętych, po uderzeniach bata i bicza zakończonego
dziewięcioma rzemykami. Zmiażdżone palce lewej dłoni. Obie
ręce musiały być złamane. Lewa nie zrosła się prawidłowo. Na-
leżałoby ją ponownie złamać i nastawić...
- Nie ma mowy - zaprotestował Joe. -Należy przypuszczać, że
została zgwałcona.
I skatowana. Ma mnóstwo śladów na twarzy. Plamy na tyle
głowy świadczą o tym, że wyrywano jej włosy całymi kępkami.
Nie wiem tylko, czy to oni uszkodzili jej mózg, czy też ona sama
uciekła w ten sposób przed...
Joe przełknął ślinę. On także miał takie podejrzenia. Lekarz nie
był tu potrzebny. Nie powiedział niczego, czego Joe by się nie
domyślił. Joe potrafił sobie wyobrazić wszystkie tortury, jakim
poddawano Jenny. Znacznie plastyczniej niż stary doktor.
Przypomniał sobie sen Rosie. Oby już nigdy więcej nic się jej nie
śniło! W każdym razie on nie chciał nic o tym wiedzieć!
-Czy ona wyzdrowieje? - zapytał ponownie Paddy. Był przecież
głową rodziny.
-Jeśli sama pogrążyła się w nieświadomości, żeby uciec przed
cierpieniem, to jest pewna nadzieja...
- Naprawdę myślicie, że nie bili jej po głowie? - zapytał Joe. -
Widzieliście ją przecież. Sądzicie, że te potwory zachowywały
ostrożność, żeby nie uszkodzić jej mózgu? Skąd, u diabła, tyle w
was naiwności? To oni ją wykończyli.
- Nie zabili jej - wtrąciła Bridget.
- Nie zastanawiałaś się, dlaczego? - zapytał Paddy, patrząc
wymownie na żonę.
- Trzeba jej oszczędzić kolejnych cierpień - powiedział Joe. -1
strachu. Zrobić wszystko, co może ulżyć jej doli...
Lekarz zapewnił go, że jeśli tylko istnieje jakieś lekarstwo, które
może pomóc Jenny, to on na pewno je dla niej zdobędzie. Potem
popatrzył na niego przenikliwym wzrokiem i zapytał, czy Joe
zamierza sam się zajmować żoną.
-A kto miałby się nią zająć?
- Z pewnością są różne możliwości.
- Miałbym ją wysłać do szpitala wariatów? To masz na myśli?
- To jedna możliwość - potwierdził lekarz.
- Ona nie jest wariatką. Jenny nie jest wariatką.
-Ale nie jest już taka, jaką ją pamiętasz. I najprawdopodobniej
nigdy taka nie będzie. Zastanawiałeś się nad tym? Nikt nie żąda,
żebyś się nią zajmował. Nikt nie będzie tego oczekiwać.
- Matka by tego oczekiwała - stwierdził Joe. -Troszczymy się o
najbliższych. Tacy jesteśmy. Jenny zostanie w domu. Nie będzie
przebywać wśród obcych.
- Nie przyszło ci do głowy, że ty też jesteś teraz dla niej obcy? -
zapytał lekarz, ale Joe odwrócił się już plecami i wszedł do domu.
Drzwi się za nim zamknęły.
- Jest w szoku - skwitował lekarz. - I tak całkiem nieźle to zniósł.
Zachowywał się z taką godnością, chociaż tyle stracił. A teraz
jeszcze to...
- Los chowa różne niespodzianki w zanadrzu -stwierdził Padraig
ponurym głosem.
- Chyba lepiej by było, gdyby umarła - powiedział lekarz po
chwili milczenia. I zaśmiał się sarkastycznie.
- Dobrze, że nie powiedziałeś tego w obecności Joego.
Paddy spojrzał doktorowi w oczy.
- Ty też o tym pomyślałeś - rzucił lekarz. - Nie wypieraj się,
Paddy. Co za życie ją czeka?
- Po prostu życie! - zawołała Bridget. Omal się nie rozpłakała ze
złości. Wzięła się pod boki, jak zawsze, gdy chciała powiedzieć
coś dobitnie. Obaj mężczyźni wiedzieli, czego się spodziewać. -
Po prostu życie! To jest jej życie! I ma swoją wartość! Nie
wmówicie mi nic innego!
-Po prostu życie - powtórzył lekarz. - I nic więcej. Nie zamierzam
was łudzić. Jenny nie będzie już taka, jaką ją pamiętacie. Nigdy.
Szkoda, bo była wspaniałą kobietą. Wspaniałą!
Joe popchnął ciężkie drzwi, które były lekko uchylone. Nawet nie
zaskrzypiały. Własnoręcznie je naoliwił, gdy się zorientował, że
Jenny schowała się w kącie, słysząc skrzypnięcie. Nigdy nie za-
pomni przerażenia, które odmalowało się na jej twarzy. Patrzyła
na niego swoimi wielkimi, brązowymi oczami, gdy smarował
zawiasy.
Nie miał pojęcia, co właściwie widziała.
Teraz spała. Leżała zwinięta w kuleczkę na brzegu łóżka. Bridget
obcięła jej skołtunione włosy. Przypominały brudny, gęsty mech.
Trzeba ją
było przytrzymywać, kiedy szwagierka ją myła i strzygła.
Okolona chłopięcą fryzurą, wychudzona, kanciasta twarz Jenny
stała się jeszcze wyrazistsza. Jenny zawsze miała wyraziste rysy.
Ślady tortur jeszcze je wyostrzyły.
Nie była w stanie się odprężyć. Nawet we śnie. Oddech miała
nierówny, mięśnie napięte. Będzie obolała, kiedy się przebudzi.
Instynktownie chroniła się przed światem, bo wiedziała, że świat
jest zły.
Joe przełknął ślinę i nie zdołał powstrzymać łez. Pociekły po jego
twarzy, ale wcale się ich nie wstydził. Zresztą, nikt go przecież
nie widział. Płakał cicho nad nią i nad sobą. I nad ich dziećmi.
Płakał nad Rosie. Płakał także ze wstydu. Bo wciąż pragnął, by
Jenny jednak umarła.
Nie zasłużyła sobie na to. Leżała tu taka bezbronna. Spotkało ją
to tylko dlatego, że była jego żoną. Joe nie miał co do tego
wątpliwości. Ponosił przynajmniej część odpowiedzialności.
Dotknęło ją przekleństwo wiszące nad rodziną 0'Connorów. W
tym mrocznym pokoju poprzysiągł sobie, że nigdy jej nie
zawiedzie. Ze będzie przy niej w szczęściu i w nieszczęściu. I
zamierzał dotrzymać słowa.
Spostrzegł, że Jenny leży na boku, na prawym boku. Może więc
zostało w niej coś z dawnej Jenny.
Nie miał pojęcia, co widziała i wcale nie był pewien, czy chce to
wiedzieć. Jej oczy na pozór się nie zmieniły, ale przecież nie były
już oczami Jenny. Wpatrywał się w nią, szukał jej spojrzenia,
zdarzało się, że pozwalała mu je pochwycić na parę sekund.
Chciał zobaczyć w tych oczach swoją
żonę, ale to było niemożliwe. Jenny O'Connor, taka jaką znali,
już nie istniała. Postrzelony ptak, który mieszkał teraz w jej ciele,
pochodził z jakiejś innej rzeczywistości.
Joe zastanawiał się, ile cierpienia i bólu trzeba, żeby stać się
stworzeniem, które boi się życia bardziej niż śmierci.
Rozdział 2
-Byłam tylko dzieckiem. O kim miałam myśleć, jeśli nie o sobie?
- Mary wzruszyła ramionami i potarła paznokcie wewnętrzną
stroną skórki od cytryny.
Chociaż nadal panował niemiłosierny upał, chociaż wszyscy
spływali potem i za dnia, i w nocy, Mary nie szczędziła
wysiłków, pielęgnując swój wygląd. Miała swoje
przyzwyczajenia i oddawała się im z pełną powagą. Sprawiała
wrażenie zadbanej nawet w takim upale, pomimo że na jej
jedwabnej sukni pojawiły się plamy zarówno pod pachami, jak i
pod biustem. Roza cieszyła się, że w jej niezbyt zasobnej
garderobie są proste, luźne bluzki i szerokie spódnice. Mary była
bezlitosna w swoich ocenach. Twierdziła, że nawet chłopka nie
założyłaby czegoś takiego, ale Roza się tym nie przejmowała.
Strój chronił ją trochę przed upałem,
i o to właśnie chodziło. Nie obchodziło jej, jak wygląda. Sama
była tym zaskoczona, lecz nie dawała tego po sobie poznać. Za to
Mary Kelly nie kryła oburzenia.
To nie była prawdziwa przyjaźń. Roza w ogóle nie nazwałaby
tego przyjaźnią, ale skoro ona i Mary były jedynymi kobietami na
pokładzie statku, nie mogły ze sobą nie rozmawiać. Choć przed
dopłynięciem do brzegów Kuby rzadko się do siebie odzywały.
Dopiero wtedy się okazało, że nie wolno im opuszczać pokładu.
Statek przez trzy dni cumował w Hawanie, ale one nie widziały
niczego poza jednostajnie niebieskimi wodami Zatoki
Meksykańskiej i zielonym, raczej płaskim brzegiem, który
ciągnął się w nieskończoność. Miasto wyglądało jak kolorowy
dywanik spleciony z gałganków, ale nie dane im było je poznać.
Pogodziły się ze swoim losem. Nie pozostawało im nic innego,
jak zadowolić się hałaśliwymi opowieściami załogi o
wspaniałościach kubańskiego portu. Marynarze, nieprzywykli do
obecności kobiet, ubarwiali swoje relacje. Panie zrozumiały w
każdym razie, że port nie jest najodpowiedniejszym miejscem dla
dam, bo włóczy się po nim mnóstwo podejrzanych typów. Joe nie
bez powodu przykazał kapitanowi, by nie wypuszczał pasażerek
ze statku przed powrotem do Savannah.
- Seamus był doskonałą partią - oznajmiła Mary, zadowolona ze
stanu swoich wypolerowanych na różowo paznokci. - Skórka
cytrynowa jest najlepsza na paznokcie - stwierdziła z satysfakcją,
podnosząc dłoń, by Roza mogła zobaczyć efekty. - Nikt by nie
uwierzył, że wychowałam się w nędznej szopie w Dublinie i że
od dziecka szorowałam cudze podłogi. Mam dłonie prawdziwej
damy, chyba się zgodzisz? A kiedyś wyglądały, jak poparzone... -
Uświadomiwszy sobie, co powiedziała, zasłoniła usta. - Nie
chciałam, przysięgam!
Roza założyła włosy za uszy tak, by policzek stał się jeszcze
bardziej widoczny, obróciła głowę w stronę Mary i uniosła
dumnie brodę.
- Nigdy nie zapominam o swoim policzku, Mary... Wiem, że
wszyscy mi się przyglądają. Możesz o tym mówić, jeśli tylko
chcesz. W najgorszym razie nie doczekasz się mojej odpowiedzi.
-1 nie będę mogła ci opowiedzieć o sobie? - zapytała Mary z
zaczepnym uśmieszkiem, ale w jej oczach była powaga. - Jak to
się stało?
Roza nie przypuszczała, że kiedykolwiek opowie Mary Kelly, w
jaki sposób jej twarz została oszpecona.
Ale opowiedziała całą tę historię osobie, która nic dla niej nie
znaczyła i znaczyć nie miała. Było to przerażające, ale i
wyzwalające doświadczenie.
-Mam nadzieję, że zabiłaś tego diabła! - wykrzyknęła Mary
spontanicznie, kiedy Roza umilkła.
Roza uniosła brwi tak lekko, że łuk brwiowy prawie się nie
przemieścił. Zdumiała się ogromnie.
-Kochałam mojego ojca. Dlaczego miałabym go skrzywdzić?
-Po tym, co ci zrobił, nikt by się nie zdziwił, gdybyś pragnęła, by
długo smażył się w piekle
oświadczyła Mary, która już dawno przestała odmawiać swe
katolickie modlitwy. Dzieciństwo było częścią jakiegoś innego
życia niż to, w którym polerowała paznokcie na pokładzie
trójmasztowego szkunera cumującego u wybrzeży stolicy Kuby.
-To nie tak - zaprotestowała Roza. - On zawsze robił dla nas
wszystko, co mógł. Dla naszego dobra, tak, jak je sobie
wyobrażał. To nie jego wina, że...
-W każdym razie na pewno nie była twoja, moja ty owieczko -
przerwała jej Mary. - Nie ośmieszaj się, sądząc, że ci, którzy cię
biją, znieważają i odbierają ci wszystko, czego naprawdę
pragniesz, nie wiedzą, że źle czynią. Zapewniam cię, że mogliby
postąpić inaczej. Oni po prostu dobrze wiedzą, że nie ma nadziei
dla tych, którzy nie potrafią siebie lubić. Ze dobry Bóg pomaga
tym, którzy sami sobie radzą. Szybko się tego nauczyłam. W
wieku piętnastu lat wiedziałam już wszystko, co powinnam
wiedzieć i opuściłam Monto.
Roza rzuciła jej zdumione spojrzenie.
-To najpodlejszy zaułek Dublina - wyjaśniła Mary bez cienia
kokieterii. Nie wstydziła się swego nędznego pochodzenia. Ani
sposobu, w jaki wspięła się wyżej.
- Tam kobieta musi sama o siebie zadbać. Jeśli się o siebie nie
zatroszczy, będzie mieć na głowie męża, dzieci, teściów,
rodziców i rodzeństwo. -Zaczerpnęła tchu. - Ja się od tego
wszystkiego uwolniłam. Pozbyłam się pasożytów. Teraz trosz-
czę się tylko o Mary Kelly i osiągnęłam w tym mistrzostwo.
-Ja nie mogę myśleć tylko o sobie.
-Jakie masz zamiary względem Joego?
- Pytasz tak wprost? -Tak.
- Lubię go. Jeśli miałabym z kimś żyć, Joe nie byłby najgorszy.
Mary zaśmiała się i przymrużyła oczy. Wysokie kości
policzkowe pasowały do jej szerokich ust. Zaśmiała się
dźwięcznie.
-Jakbym słyszała siebie, madame O'Connor. Niech mnie diabli
porwą, jeśli nie rozumujesz dokładnie tak, jak ja, kiedy
przekonywałam się, że jakoś wytrzymam z Seamusem. Nie był
najgorszym kandydatem do wspólnego życia, gdyby się okazało,
że tak szybko się go nie pozbędę. Lubiłam go. Bardziej niż
innych. Nie był moim pierwszym mężczyzną. Tam skąd
pochodzę nie da się długo zachować niewinności, bez względu na
to, co mówią na ten temat księża. Oni zresztą najchętniej
zamykają oczy i udają, że nie istniejemy. - Nabrała powietrza w
płuca. - Uznałam, że to odpowiedni człowiek. Tylko on obiecał,
że mnie wywiezie z Irlandii. Nie potrzebowałam żadnych innych
miłosnych wyznań. Bo chciałam wyjechać. Chciałam tańczyć.
Roza pomyślała, że naprawdę są do siebie podobne, ale
podejrzewała, że to niewiele znaczyło dla Seamusa. Seamus lubił
wszystkie kobiety. Roza wierzyła jednak nadal, że to ją kochał
najbardziej.
- Nie chcę jechać do Nowej Zelandii - oświadczyła Mary, która
zorientowała się już, gdzie leży ten kraj. Były skazane na swoje
towarzystwo. Polubiła nawet trochę maluchy Rosie, chociaż za-
wsze stroniła od dzieci. - Żaden O'Connor nie wywiezie mnie tak
daleko - stwierdziła stanowczym tonem. - Seamus nie żyje już od
dawna i nie może decydować o moim losie.
-Joe powiedział, że północne stany nie leżą wystarczająco daleko.
Mary spojrzała na swoją towarzyszkę ze spokojem.
- Może wrócę do domu;
- Do domu?
- Do Irlandii. Zrobiłabym to, gdybym miała dość pieniędzy.
-Myślisz, że Irlandia jest wystarczająco daleko? - zdziwiła się
Roza. - Że ich wpływy tam nie sięgają?
- Dałabym sobie radę, gdybym miała odpowiedni majątek -
upierała się Mary. - Nie mogę tańczyć bez końca. Na północy już
mnie znają. Południowcy trzymają się razem, a ja nigdy nie będę
jedną z nich. Chyba, że wyszłabym za mąż, a tego nie chcę. Chcę
być niezależna. Pieniądze dają siłę. Z pieniędzmi sama sobie
poradzę. Może nie przysporzy mi to szacunku w Irlandii, ale dom
to dom. Wiem przynajmniej, czego mogę się tam spodziewać. A
bezpieczeństwo można kupić...
- Są inne miejsca...
- Na przykład Kuba?
- Na przykład.
- Nie mogłabym mieszkać wśród tylu Hiszpanów. Nie jestem też
poszukiwaczką przygód, jak ci wszyscy idioci, którzy jadą do
Kalifornii po złoto i majątek. Seamus uczynił mnie wystarczająco
bogatą. Nie zamierzam żyć pośród dzikusów. Skoro wreszcie
jestem bogata, nie pozwolę, żeby któryś z nich mnie oskalpował
albo zrobił coś jeszcze gorszego. Wiem, co mnie może spotkać w
Irlandii. I wiem, jak się przed tym bronić. Dam sobie radę.
Roza milczała, ale pomyślała, że sama też mogłaby wrócić do
Irlandii. Tam byłaby blisko Seamusa. Jego serce na zawsze
zostało w ojczyźnie. Żyłaby tam obok niego, w rytm uderzeń jego
serca.
Ale syn Seamusa, jej syn, był gdzie indziej. Wiedziała, że musi
odnaleźć Michaela. Nie miała wyboru. Musiała jechać do Nowej
Zelandii.
Justin Jordan miał łzy w oczach. Ale się nie rozpłakał. Nic
dziwnego - był przecież mężczyzną. Chociaż informacja, którą
przynieśli policjanci, zrobiła na nim ogromne wrażenie.
Informacja, że jego kuzyn, Jasper Jordan, został znaleziony mar-
twy w rejonie portu.
- Z tego, co wiemy, jest pan jego najbliższym krewnym w tym
kraju, panie Jordan.
-Jasper był dla mnie jak brat - wydusił Justin półgłosem. - Jak
brat. Kto mógł to zrobić?
Wpatrywał się w nich swymi płonącymi oczami. Jakby winił ich
za to, że nie potrafili zapewnić bezpieczeństwa jego
krewniakowi.
- Wiecie, kto? - zapytał, zacisnąwszy pięści.
Stał pod oknem w niewielkiej stróżówce, która była jego domem
w Savannah. Nie usiadł, choć go do tego łagodnie zachęcano.
Policjanci wiedzieli, że wiadomość o czyjejś śmierci lepiej
przekazywać osobie siedzącej. Ale Justin Jordan przyjął tę
wiadomość na stojąco, tylko mięśnie jego twarzy się napinały z
każdym słowem, które mu przekazywano. Zareagował gniewem,
co nie było niczym niezwykłym. Większość okolicznych miesz-
kańców dobrze znała temperament Jordanów.
- Czy wiecie, kto zabił mojego kuzyna?
- Nie - odparł najstarszy policjant. - Powiedziałem wszystko, co
wiemy. Został zastrzelony. Z bliska. Ciało wrzucono do morza.
Przedtem go ograbiono. Nie znaleźliśmy przy nim nic wartoś-
ciowego. Żadnej biżuterii. Żadnych pieniędzy.
- Jasper nie nosił przy sobie pieniędzy - powiedział schrypniętym
głosem Justin. - Ale miał zegarek kieszonkowy. Złoty zegarek. I
sygnet na prawej dłoni. Oraz obrączkę na lewej.
Policjanci unieśli brwi. Pamiętali ten niedawny skandal. Skandal
wprost nie do pomyślenia. Coś, o czym ludzie do dziś szeptali po
kątach.
- Ożenił się z czarną kobietą - powiedział Justin twardo, nie
owijając niczego w bawełnę. -Został jednak wystrychnięty na
dudka. Kiedy tylko się zorientował, wyrzucił tę kobietę za drzwi,
ale zachował obrączkę.
Justin zrobił stosowną minę, zgodną z oczekiwaniami
policjantów. Starał się reagować właściwie. Nie mógł sobie
pozwolić na żaden błąd.
-W głębi duszy mój kuzyn był sentymentalnym człowiekiem -
dodał, dając do zrozumienia, że w takiej sytuacji sam nie nosiłby
obrączki.
- Nie miał ani sygnetu, ani obrączki, kiedy go znaleziono -
oznajmił policjant.
-Jasper nie pozwoliłby sobie odebrać ani tych pierścionków, ani
zegarka - podkreślił Justin Jordan. I przesłonił oczy dłonią.
Sprawiał wrażenie człowieka załamanego, który nie może
wyrazić swego bólu. Tak się wczuł w sytuację, że prawie
uwierzył, iż naprawdę cierpi. Nie potrafiłby się teraz uśmiechnąć,
chociaż rozpierało go poczucie triumfu. Odgrywał swoją rolę
bezbłędnie. Opłakiwał zamordowanego kuzyna, który był mu
niemal bratem.
- Reszta jego rodziny...
Justin przerwał policjantowi, nim ten zdołał dokończyć pytanie.
-Jego dwaj bracia i siostra opuścili Amerykę -oświadczył. -
Najstarszy, Jared, zrzekł się praw do plantacji. Dlatego przejął ją
Jasper. Jared zabrał całą rodzinę i dwoje młodszego rodzeństwa
do Nowej Zelandii albo do Australii. To było sześć lat temu. Od
tamtej pory nie dali znaku życia.
Zapadła cisza.
- W takim razie trudno będzie się z nimi skontaktować -
stwierdził w końcu policjant i pomyślał, że to będzie niełatwa
sprawa dla adwokatów. Może jednak istnieje jakiś testament,
który wyjaśni sytuację.
- Zostaliśmy sami. Jasper i ja - westchnął Justin i uniósł brodę.
- Byliście sobie bliscy?
-Odwiedził mnie tydzień temu - powiedział Justin, nawet nie
mrugnąwszy okiem. Zresztą, nie było to kłamstwo. - Wypiliśmy
butelkę brandy i ogarnęła nas melancholia. Namawiałem go, żeby
został, ale uparł się, że wróci do hotelu.
Rozejrzał się dyskretnie dookoła, ale nie powiedział tego, co
chciał dać policjantom do zrozumienia. Z ich ukradkowych
spojrzeń wywnioskował jednak, że udało mu się naprowadzić ich
na właściwy trop. Zorientowali się, jak małe i ubogie jest jego
mieszkanie. Widać było, że stać go tylko na to, co niezbędne, że
nie ma tu żadnych luksusów. Zapewne domyślili się także, że
Jasper Jordan przywykł do innego standardu.
- Czy rodzina Jordanów nie ma domu w Savannah?
- Został sprzedany, by można było sfinansować podróż tych,
którzy wyjechali z Ameryki.
To wyjaśniało dlaczego on, człowiek tak bliski Jasperowi
Jordanowi, musiał zadowolić się niewielkim mieszkaniem. Justin
był spokojny i pełen godności. Nie mówił z goryczą o swoich
krewnych. Zachowywał się tak, jak powinien.
To był tylko początek tego, na co tak długo czekał. Nie widział
Whipa, nie miał od niego żadnych wieści. Dokładnie tak, jak się
umówili. Whip chadzał własnymi ścieżkami. Zawsze lojalny
wobec swoich zleceniodawców. Nie obawiał się, że zostanie
oszukany. Wszyscy doskonale wiedzieli, że ten, kto będzie
próbował wodzić Whipa za nos, długo nie pożyje.
Zaginięcie Jaspera zostało zgłoszone przez hotel. Justin zjawił się
tam, udając zmartwionego. Miał coraz większą nadzieję, ale
żadnej pewności. Od kiedy Whip zapadł się pod ziemię, trudno
było się czegokolwiek dowiedzieć.
Ale Jasper zaginął na dobre.
A teraz okazało się, że jego ciało znaleziono na wodzie między
dokami. Naszpikowane kulami rewolwerowymi.
Justin mógł więc odgrywać rolę pogrążonego w żałobie
krewniaka. Jedynego krewniaka. Czul, że zdobył przychylność
policjantów. Wierzyli mu i współczuli. Na razie nie popełnił
żadnego błędu. Wszystko poszło zgodnie z planem.
Jasper zniknął.
Justin wiedział, że Jasper jeszcze przed śmiercią ojca spisał swój
testament. Stary uparł się w tej sprawie. To był jeden z
warunków, by Jasper został jedynym spadkobiercą. Stary Jared
nie zamierzał zostawiać niczego trójce pozostałych dzieci, które
wyjechały, porzucając ziemię ojców. Podkreślał, że żadne z nich
nie dostanie nawet piędzi tej ziemi.
Ziemia miała pozostać w rękach tych, w których płynęła krew
Jordanów. W rękach Jaspera, a potem jego najstarszego syna,
urodzonego w małżeństwie. A gdyby Jasper umarł bezpotomnie,
miała trafić w ręce najbliższego krewnego.
Justina Jordana.
Wprawdzie miało to pozostać tajemnicą, ale Jasper się wygadał.
Było to jednak tak dawno temu, że nikt o tym nie pamiętał. Nikt,
z wyjątkiem adwokatów.
- Będzie kłopot z plantacją - napomknął młodszy policjant, nie
spuszczając Justina z oczu.
Justin uśmiechnął się z wyższością.
-Zarządca Jaspera da sobie radę. Zajmie się wszystkim do czasu,
aż ktoś odnajdzie jego braci. Zdaje się, że właśnie to należy
zrobić?
Policjanci wzruszyli ramionami.
- Rozumiem, że to nie należy do waszych obowiązków -
powiedział Justin. - Czy muszę zidentyfikować kuzyna?
-Jego adwokaci już to zrobili - wyjaśnił starszy policjant.
Justin pokiwał głową, starając się nie przesadzić w okazywaniu
ulgi. Nie mógł się wygłupić. Dowiedział się przynajmniej, że
adwokaci już zajmują się sprawą. Pozostawało mu tylko
zachować całkowity spokój. Niedługo się z nim skontaktują, a on
powinien wówczas udać zaskoczenie. Nie mógł przecież
oczekiwać, że dostanie cokolwiek od Jordanów. Znał swoje
miejsce. Należał do ubogiej gałęzi rodu. Powinien odegrać swoją
rolę do samego końca. Udawać, że całkowicie pogodził się ze
swoją pozycją. Nikt nie może mieć co do tego wątpliwości.
- Na pewno się z panem skontaktują.
- Dlaczego mieliby to zrobić? - zapytał Justin Jordan, unosząc
brwi na znak zdumienia.
- Trzeba zorganizować pogrzeb...
- Oczywiście - powiedział Justin. Policjanci uznali, że pora na
nich. Nie mieli tu
nic do roboty. Jego zachowanie nie wzbudziło żadnych
wątpliwości.
Justin Jordan został skreślony z listy podejrzanych. Nie uznali
nawet za stosowne przesłuchać go we właściwy sposób.
Przeprowadzili z nim po prostu zwykłą rozmowę.
A więc wszystko się powiodło.
Udało mu się odegrać pogrążonego w żałobie krewnego.
Postanowił zapamiętać towarzyszące temu uczucie, żeby obudzić
je w sobie, gdy znów zajdzie taka potrzeba. Chciał wiedzieć, jak
wygląda w tym żałobnym nastroju, jak widzą go inni, chciał
poprawić to, co jeszcze nie było doskonałe. Adwokaci Jaspera nie
powinni ani przez chwilę wątpić w jego niewinność. Zamierzał
przywitać ich ogromnym zdziwieniem i z oporami przyjąć
Blossom Hill.
Uśmiechnął się do swojego odbicia w lustrze. Zorientował się, że
ten uśmiech nie odbija się w oczach. Nie potrafił wykrzesać z
siebie prawdziwej radości, bo myślał o niej.
- Powinnaś dzielić ze mną to zwycięstwo -szepnął, świadom, jak
niemądrze się zachowuje.
Nikt go nie mógł usłyszeć. Zwłaszcza ona.
- To przede wszystkim twoje zwycięstwo - dodał. - To ty miałaś
dość odwagi, by o tym zamarzyć, Jenny. Powinnaś tu teraz być. I
cieszyć się pierwszym zwycięstwem...
Ale był sam.
I miał zostać sam.
Rozdział 3
Zadręczał sam siebie. Wyrzucał sobie, że nie jest w stanie
przebywać z nią w jednym pokoju, kiedy była przytomna. Ze nie
potrafi myśleć o niej w inny sposób. W towarzystwie wypowiadał
jej imię, ale w samotności nie mógł się na to zdobyć. Czuł to już
w drodze z Savannah, w zamkniętym powozie, w którym nie było
nikogo poza nimi. Tylko ona - jak zwinięty kłębek wełny. I on -
pełen oczekiwania, zrozpaczony, bliski łez.
Myślał o niej, jakby była teraz bezimienna, jakby nie miała nic
wspólnego z jego przeszłością. Jakby nie istniała, dopóki jej nie
znaleźli na schodach domu w Savannah.
Poczuwał się oczywiście do odpowiedzialności za nią. Nawet z
zamkniętymi oczami wiedział, kim ona jest. Wiedział to
doskonale, ale nie chciał tego zaakceptować.
Był rozdarty wewnętrznie.
Wiedział, że jest jego żoną. Matką jego dzieci. Jego martwych
dzieci. Przyrzekł, że nie opuści jej aż do śmierci.
Nie mógł się pozbyć tych myśli.
Byłoby lepiej, gdyby nie żyła.
Kim się stał, jeśli może coś takiego pomyśleć?
Joe zmusił się, by na nią spojrzeć. By spojrzeć na zwinięte w
kłębek ciało przykryte prześcieradłem. Koty się tak układają. Ale
są spokojne. Nie boją się. A ona kuliła się tak, jakby chciała
zniknąć. Spala z odwróconą twarzą. Sen zawdzięczała tylko
kroplom opium. Bez nich obudziłoby ją naciśnięcie klamki.
Przylgnęłaby natychmiast do ściany, zasłaniając twarz
prześcieradłem.
Byłaby wcieleniem przerażenia.
Śledziłaby go wielkimi, brązowymi oczami, nie poznając. Nie
wiedząc, że przy nim jest bezpieczna. Tylko przy nim.
Byłaby wcieleniem strachu.
Osaczonym zwierzęciem.
Joe zacisnął palce na oparciu łóżka. Spocone palce na twardym,
ciemnym drewnie. Oddychał ciężko. Trudno mu było podnieść
głowę i spojrzeć na nią. Najchętniej uciekłby stąd i zapomniał
0 niej. Najchętniej przekręciłby klucz w drzwiach
1 wyrzucił go czym prędzej. Żeby zniknęła.
Modlił się o jej życie, ale nigdy nie przyszło mu do głowy, że
zostanie wysłuchany i że będzie tego żałował. Musiał się
zmuszać, żeby myśleć o niej jak o człowieku. Nie mógł nazywać
jej Jenny. Musi to jakoś rozwiązać. Przede wszystkim nauczyć
się widzieć w niej człowieka.
Reszta przyjdzie później.
Później.
Zmuszał się do tego, żeby tu stać. I nie odwracać wzroku. To
wymagało samodyscypliny. Jenny.
Jenny z jego wspomnień.
Roześmiana. Żywa, wesoła, ciesząca się życiem Jenny, która
pachniała różami, miała rumiane policzki i pełne usta,
przypominające pąki kwiatów.
Jego Jenny.
Sądził, że będzie z nią już zawsze. Z mądrą i silną Jenny. Która
należała do niego i do samej siebie. Która wniosła porządek w
jego życie.
Byłby z nią szczęśliwy.
Ten związek nadal trwał. Joe czuł jego ciężar. I powagę sytuacji.
Bo przyszłość nie przedstawiała się już ani różowo, ani prosto.
Rosie.
Za nią także był odpowiedzialny, chociaż papiery, które
podpisywali z taką powagą, straciły ważność i były tyle samo
warte co obietnice Anglików w Irlandii.
Rosie uwolni go od wszelkich zobowiązań w jednej chwili.
Zrozumie i wybaczy. O ile w ogóle jest tu coś do wybaczania.
Zniknie na zawsze z jego życia, chociaż on pragnąłby wziąć ją w
ramiona i mocno przytulić.
Nie pojmował zła, które otaczało go ze wszystkich stron. Nie
wiedział, dlaczego jego właśnie dotknęło w takim stopniu.
Trudno mu było przyjąć do wiadomości, że to wszystko stało się
z powodu Seamusa.
Spojrzał na zwinięte w kłębek ciało, które nie miało nic
wspólnego z jego Jenny. Oczy go piekły. Były zaczerwienione,
chociaż nie płakał. Nawet nie musiał walczyć ze łzami. Nie
napływały mu już do oczu.
Nie próbował myśleć o Denise. Nie chciał wy-
obrażać sobie jej ostatnich chwil. Nie potrafił. Sprawiało mu to
zbyt wielki ból.
Pomyślał o Rosie.
O swym niedoszłym szczęściu.
Z ciężkim sercem opuścił pokój. W gabinecie czekało na niego
puste biurko. Gabinet należał do niego, ale papierami zajmowała
się Jenny. Wszystkim, do czego on się nie nadawał. Przejęła jego
obowiązki z radością. Podwinęła rękawy i podjęła wyzwanie. Nie
tylko jemu zaimponowała. Kto by przypuszczał, że ta szczupła
dziewczyna z Irlandii ma taką głowę do interesów?
Ale to się już skończyło.
W jej twarzy istniały tylko te przerażone oczy. Ogromne,
przerażone oczy.
W domu panowała cisza. Nie słychać było głosów dzieci. Ani
tupotu dziecięcych stopek. Żadnego śmiechu. Joe próbował sobie
wyobrazić, że całe życie będzie teraz tak właśnie wyglądało.
Wyzute ze wszystkiego, co stanowi jego sens i wartość.
Pamiętał o Craigu, ale nie potrafił przyjąć do wiadomości, że
miałaby to być kara za to, co zrobił jemu i Cecily. Zbyt wiele
osób ucierpiało. A przecież tylko on był odpowiedzialny za to, co
się wtedy zdarzyło. Tylko on był winien. Niemożliwe, żeby za
jego winy zapłacili inni.
Nie mógł w to uwierzyć.
Nie wierzył w takiego Boga.
Winni byli jacyś źli ludzie. Do końca życia będzie ich ścigał. I
zadba o to, by ponieśli karę.
Ale najpierw powinien zająć się Rosie.
W myślach Joe wiele razy chwytał już Adama za kołnierz.
Nietrudno było zresztą pojąć jego gniew na brata. Rozumiał to
uczucie i akceptował je. Wcale się go nie wstydził. Teraz też
przyparł go do muru, mówiąc, co o nim myśli. A w oczach
Adama śmiech mieszał się ze zdumieniem. Zawsze ten sam
śmiech. Żartobliwy i pełen czaru. On też kiedyś wszystko obracał
w żart. Ale już nie potrafił. I całą swą wściekłość skierował na
brata. Na twarzy Adama malowało się zdumienie i zrozumienie.
Joe nadludzkim wysiłkiem starał się nad sobą zapanować, lecz
jednak pobił Adama. I dobrze się czuł, patrząc, jak brat wije się z
bólu na suchej, brunatnoczerwonej, twardej, zakurzonej ziemi. W
gruncie rzeczy Joe nie miał pojęcia, czy ta ziemia jest naprawdę
sucha, nie wiedział, jakiego jest koloru, bo wszystko to tylko
sobie wyobrażał.
Trudno było zacisnąć palce w pięść, kiedy trzymało się w nich
pióro. Należało zapanować nad gniewem, w przeciwnym razie
atrament kapał z pióra, robiąc brzydkie kleksy na kremowym
papierze.
Adamie, bracie mój.
Piszę do ciebie, oczekując, że staniesz się wreszcie
odpowiedzialny, że zachowasz się jak mężczyzna i przestaniesz
plamić nazwisko, które obaj nosimy. 0'Connorowie nie powinni
lądować w rynsztoku, popełniając czyny, których ty się dopuściłeś
z czystej chciwości.
Wiem o wszystkim.
Nieważne, jak się dowiedziałem. Ten, kto mi o tym doniósł,
wiedział, jak głęboko mnie zrani. Użył tego jako broni przeciwko
mnie i przeciwko wszystkim, których kocham. Przeciwko tym,
których, jak sądziłem, ty też kochasz. Ale te uczucia cię nie
powstrzymały. Wolę się domyślać, co tobą powodowało, chociaż
mam pewne podejrzenia. Sam wiesz najlepiej.
I musisz z tym żyć.
Niewykluczone, że jestem jedyną oprócz ciebie osobą, która zna
prawdę. Mam nadzieję, że oszczędziłeś wstydu swojej żonie i nie
wciągnąłeś jej w to wszystko. Deidre zasługuje na lepszy los. Nie
powinna dzielić z tobą takich tajemnic. Mam nadzieję, że jej na to nie
skazałeś, bracie.
Nadal jesteś moim bratem.
Miałem zamiar przyjechać do ciebie osobiście.
1 pociągnąć cię do odpowiedzialności. Często o tym myślałem. W
drugim liście, adresowanym do was wszystkich, wyjaśnię,
dlaczego nie przyjadę. Rosie też wam to wytłumaczy.
Niektóre zjawy prześladują nas przez całe życie, prawda,
Adamie? Znajdą cię zawsze, choćbyś się ukrył na końcu świata.
To coś więcej niż los.
Ona nie wie o niczym.
Nie chcę ci grozić, że powiem jej o wszystkim, jeśli sam tego nie
zrobisz. To zależy od ciebie, Adamie, mój bracie.
Proszę cię, byś się o nią troszczył. Jak rodzina. Jak brat. Jak wuj jej
dzieci. Żebyś wziął na siebie odpowiedzialność. Bardziej niż
ktokolwiek inny jesteś jej to winien.
Więcej zrobić nie mogę, Adamie. Nie potrafię ci wybaczyć. Nie
sądzę zresztą, byś żądał tego ode mnie. Niechaj szacunkiem
będzie otoczone nasze nazwisko, nasze wspólne dziedzictwo.
Nadal bardzo cię kocham.
Rose Garden, 2 października 1849.
Twój brat, Joseph.
Joe zapieczętował list, napisał imię i nazwisko brata na kopercie.
Ogromnymi, pochyłymi literami. Czarnym atramentem. Spojrzał
na list, zważył go w rękach. Łzy zalśniły mu w oczach.
Zapłakał.
Adam O'Connor.
Joe płakał.
Potrafił więc płakać z powodu Adama.
Ale nie z powodu tej, która leżała piętro wyżej. Skulona. Jak
szmaciana piłka. Przypomniał sobie szmacianą piłkę, którą
kopali, kiedy byli dziećmi. Na śliskiej i błotnistej ziemi. Padało.
Albo właśnie przestało padać. Ewentualnie akurat zaczynało
padać. Piłka była mokra i obrzydliwa, ale i tak się nią bawili.
Przez parę minut między popołudniem a wieczorem, kiedy mieli
czas na zabawę. Teraz ta piłka zamieniła się w nią.
W nią.
Chciał zawołać, ostrzec ją, ale nie wydał z siebie dźwięku. Tylko
szept, który parzył mu usta. Płakał nad bratem i nad nią. Wierzył,
że płacze także ze względu na nią, choć nie był pewien.
Ale wypowiedział jej imię.
-Jenny...
Potem zamilkł na długo. Słychać było tylko jego oddech.
Oddychał z trudem. Powinien teraz przygotowywać się do
podróży. Na koniec świata, na drugą półkulę. By uwolnić się od
wszystkiego, co mu ciążyło.
W Nowej Zelandii. Z Rosie.
Ale nic z tego nie będzie.
Joe westchnął i zabrał się do pisania drugiego listu. Tego, w
którym miał opowiedzieć o tym, co się wydarzyło. Listu, który
Rosie miała zawieźć za ocean.
Ich jedyną rozrywką była rozmowa. Joe zrobił zapewne
wszystko, co mógł w ostatniej chwili. Ale kajuta, którą Mary i
Roza dzieliły z dziećmi, była tak mała, że nie dało się w niej
nawet poruszać. Kiedy dzieci zasypiały, kobietom pozostawała
tylko rozmowa.
- Wszystko załatwione? - zapytała Mary, leżąc na swojej koi
wsparta na łokciu. Wyglądała na naprawdę zainteresowaną.
- Co masz na myśli?
-Joego - wyjaśniła Mary takim tonem, jakby jej pytanie było
oczywiste. - Wszystko już postanowione?
Roza wpatrywała się w sufit, którego nie było widać. Nocami
panował równie wielki upał jak za dnia. Liczyła dni. Wiedziała,
że Mary robi to samo.
- Dlaczego pytasz? - zdziwiła się Roza. Mary zaśmiała się,
szepnęła coś do siebie i zwi-
nęła się w kłębek, jakby jej towarzyszka powiedziała coś bardzo
zabawnego.
- To nie było coś, o czym marzą młode dziewczęta. Sposób, w
jaki do tego doszło. Cała ta historia. - Zaczerpnęła powietrza. -
Ale ja nie powinnam nikogo sądzić. Ze mną było tak samo.
- Naprawdę? - zdziwiła się Roza. Wpatrywała się w zarysy
postaci Mary, widziała tylko białe zęby i białka oczu oraz smugę
jasnych włosów, które tamta odrzuciła do tyłu.
- Nigdy o tym nie opowiadałaś - dodała Roza, starając się
poskromić wyobraźnię, która zaczęła już pracować bez jej
udziału. Nie miała ochoty myśleć o Mary i Seamusie. Mogła w
pewien sposób lubić Mary, ale tylko pod warunkiem, że jej osoba
nie miała nic wspólnego ze wspomnieniami o Seamusie.
-Mówiłam, że byłam jego żoną! - prychnęła Mary. - Powtarzałam
to ostatnio tyle razy, że zaczęłam sama w to wierzyć... - zaśmiała
się. - Sama widzisz, do czego mnie sprowokowałaś. A
tymczasem Joe nie załatwił jeszcze wszystkich papierów! Może
powinnam zacząć uważać na to, co mówię...
- Joe cię nie oszuka - stwierdziła Roza z przekonaniem. Joe był
solidnym człowiekiem.
-Nie? -Nie.
- Może masz rację - zawahała się Mary.
W tym upale każdy oddech sprawiał ból. W kajucie panował
zaduch. Marzyła o świeżym powietrzu, ale kobietom nie wolno
było wychodzić na
pokład o tej porze. W mroku ten i ów mógłby się zapomnieć, nie
zważając na konsekwencje.
-Joe jest najlepszy z całej rodziny. Kiedyś tak nie myślałam. Ale
co ja wtedy wiedziałam? Byłam niemal dzieckiem. Nie pociągało
mnie to, co dobre i miłe. Szukałam czegoś niebezpiecznego i
ekscytującego. A Joe był wtedy bardzo młody, tak jak ja. I nie
miał mi nic do zaoferowania. Nie miał nic, co pociągałoby
przedwcześnie dojrzałą dziewczynę. Nie był taki jak Seamus.
- To prawda - potwierdziła Roza.
- Ale Seamus też był dla mnie dobry.
Roza nie wiedziała, co odpowiedzieć. Nie mogła tego ani
potwierdzić, ani zaprzeczyć, bo nie było jej przy tym. Nie znała
tego mężczyzny, którego widziała Mary, nie patrzyła na niego jej
oczami.
- Zafascynował mnie, więc się w nim zakochałam. I
spodziewałam się dziecka, chociaż nie wiem, czy to było jego
dziecko. Wszystko się dobrze złożyło. Wydawało mi się, że to
dar niebios, dobry znak. Ze byłabym głupia, odrzucając taką
okazję.
Roza wyczuła w jej głosie uśmiech. I usłyszała ciche
westchnienie. Znak doświadczenia, którego Mary wtedy jeszcze
mieć nie mogła.
- Zabrał mnie z domu - powiedziała Mary bezbarwnym głosem. -
Nie dawałam mu spokoju. Mówiłam, że powinien zrobić ze mnie
uczciwą kobietę...
Mary zachichotała. Roza też nie zdołała powstrzymać się od
śmiechu. Bezgłośny śmiech wstrząsał jej ciałem. Nie chciała
obudzić dzieci,
zwłaszcza, że Jordy dopiero niedawno zasnął. Potrzebował snu.
A ona potrzebowała spokoju i ciszy.
-A on pomyślał pewnie, że skoro jestem taka młoda, to powinien
mi pomóc - opowiadała Mary. - No i jeszcze to dziecko.
Wspominałam o tym tak często, jak mogłam. Żeby nie
zapomniał. Kiedy wydawało mi się, że ma ochotę się ze wszyst-
kiego wykręcić, mówiłam o dziecku. O naszym dziecku. Chociaż
w gruncie rzeczy chciałam tylko popłynąć za ocean i tańczyć.
Nienawidziłam tego dziecka, ale się z tym nie zdradziłam. A
przecież wiedziałam, że go nie chcę!
Roza zastanawiała się, jakim cudem Seamus tego nie zauważył,
dlaczego nie rozszyfrował Mary. Nie przypuszczała, by
zaślepiała go miłość. On był dorosły, a ona była przedwcześnie
dojrzałym dzieckiem, dziewczyną ze slumsów. Co ich właściwie
łączyło? Co oprócz żałoby po życiu, które w Irlandii nie mogło
być takie, jakie być powinno. Seamus kochał ją, a nie tę
dziewczynę z Dublina, która nazywała się Mary Kelly i potrafiła
kłamać jak z nut.
Pewnie chodziło o dziecko.
-Przyjechał po mnie, kazał mi się spakować. Nie tracił czasu na
wyjaśnienia. Byłam w domu z moim młodszym bratem. Seamus
oświadczył, że zabiera mnie do Ameryki. Że nie trzeba się o mnie
bać, bo on będzie się mną opiekował. Spakowałam rzeczy w
niewielki tobołek. Nic więcej nie miałam. Wyjechałam z nim tak,
jak stałam. Jeszcze tej nocy wyciągnął z domu jakiegoś duchow-
nego i zmusił go, by udzielił nam ślubu. Bez żadnych
sentymentów. Nie było rodziny, nie było życzeń, ani wesela. Nie
było gości, ani nocy poślubnej. Urządziliśmy ją sobie wcześniej.
Jego dziecko było już w drodze. W każdym razie jakieś dziecko.
Może kogoś innego. Nie zwracałam na to uwagi. Tam, skąd
pochodziłam, nikt nie zwracał uwagi na takie rzeczy. Trzeba było
brać to, co los nam przynosił.
Roza dobrze ją rozumiała. Ona też zbierała okruchy, które los jej
przynosił. Nie przyszło jej do głowy, że mogłaby wstać i spojrzeć
na stół, i wziąć coś z tego, co na nim stało. Nie uważała, że jest
tego godna.
Mary jednak sięgnęła po więcej.
- Potem mnie znienawidził - ciągnęła tancerka, wzruszając
ramionami. - Ale ja to przewidziałam. Nie zaskoczył mnie. Mimo
wszystko nadal był dla mnie miły. Troszczył się o mnie. A ja
przypominałam sobie o nim tylko wtedy, kiedy przychodziły
pieniądze. On też tylko wtedy sobie o mnie przypominał.
To jest swego rodzaju pocieszenie, pomyślała Roza. Choć może
nie powinna tak myśleć.
- Powinnam zapomnieć o tym wszystkim -oświadczyła Mary,
mądrzejsza po szkodzie. - Szkoda, że dałam się namówić, żeby
domagać się czegoś od 0'Connorów, to wszystko przez
chciwość...
- Na pewno na tym skorzystasz - przerwała jej Roza.
- Joe jest najlepszy z nich - powiedziała Mary, jakby nie usłyszała
ostrego tonu w głosie to-
warzyszki. Zlekceważyła też nutę pogardy. Może nie raz już ją
słyszała. Udało jej się przyjechać do Ameryki, ale nigdy nie
trafiła do dobrego towarzystwa.
-Joe jest naprawdę najlepszy, Rosie. Będzie cię nosił na rękach.
Nie będziesz nieszczęśliwa z tak troskliwym człowiekiem.
Joseph jest bardzo łagodny. Za młodu nie potrafiłam tego
docenić. Seamus nigdy taki nie był. Nie miał w sobie łagodności.
W jego uśmiechu czaił się mrok. Mrok...
Seamus też potrafił być łagodny, ale Roza nie miała zamiaru
opowiadać o tym Mary. Każda z nich miała swoje wspomnienia
na jego temat.
- Szczęśliwa jesteś, mając Joego - powtórzyła Mary. - Czasami
myślałam, że Joe jest mi przeznaczony. Ale on nie zwracał na
mnie uwagi. Traktował mnie jak utrapienie...
Roza milczała.
- Spisz?
Roza nadal milczała, udając, że śpi.
-Jesteś naprawdę szczęśliwa, że trafił ci się Joe, moja droga! -
powtórzyła jeszcze raz Mary, obracając się na drugi bok, by
zasnąć.
Roza nie spała jeszcze, kiedy Mary zaczęła pochrapywać. Nie
przeszkadzało jej to, wiedziała jednak, że nie powinna
wspominać o tym towarzyszce. Mary nigdy by się nie przyznała
do tak niekobiecej przywary.
Roza tymczasem myślała o Seamusie. I o Joem. I znowu o
Seamusie. Nigdy jednak nie zlali się jej w jedną postać...
Najdroższa. Rosie, pisał tymczasem Joseph. To był już trzeci list tej
nocy.
Tak łatwo byłoby cię kochać...
Rozdział 4
- Co się stało z Jasperem? - zapytał Joe z niedowierzaniem,
wpatrując się w brata. Był tak wczesny ranek, że nie ufał swoim
zmysłom.
- Nie żyje - powtórzył Paddy, przerzucając nogę nad końskim
zadem, żeby zeskoczyć na ziemię.
Joe rozdziawił usta. Nie docierały do niego słowa brata.
-Przywieźli go do domu w trumnie - powiedział Paddy, stając na
samym środku dziedzińca Rose Garden.
Paddy nigdy nie odwiedzał go tak często. Uważał, że nie
powinien opuszczać Favourite. Nie ufał w pełni nikomu, nawet
rodzinie.
- Wszystko wskazuje na to, że został zamordowany. Znaleźli
ciało w wodach portu w Savannah. Nie utonął jednak, został
zastrzelony.
Padraig widział reakcję brata. Wzruszył ramionami i przyznał:
- Powinienem teraz powiedzieć o nim coś dobrego, bo nie należy
źle mówić o zmarłych. Nasza świętej pamięci matka, pierwsza by
nam
o tym przypomniała. - Uśmiechnął się blado na wspomnienie o
matce. - Jak zawsze delikatnie. W każdym widziała to, co
najlepsze. Nawet w najokrutniejszym policjancie. Umiała wyba-
czać. Ale moim zdaniem Jasper dostał to, na co zasłużył. I nic na
to nie poradzę.
-Jesteś niesprawiedliwy, Paddy! - zawołał Joe, który wiedział, że
w życiu matki kryło się coś więcej niż łagodne modlitwy w
atmosferze wszechogarniającego przebaczenia. Nie wszystko
było prawdą. Widzieli to, co chcieli widzieć. A raczej to, co
pozwalała im zobaczyć. Tam, skąd pochodzili, nikt nie był
całkiem niewinny.
-Bridget twierdzi, że bywałem bardziej niesprawiedliwy -
powiedział Paddy, nie przejmując się krytyką ani ze strony brata,
ani ze strony żony. - Ja na pewno nie będę się za niego modlił.
- Mówiłeś o nim lepiej, gdy jeszcze żył - zauważył Joe z
krzywym uśmieszkiem. Poczuł, że niedługo będzie w stanie
znów śmiać się sam z siebie.
- Mieszkam tutaj. Jasper też tu mieszkał. Póki żył, trzeba było się
z nim liczyć. Mógłby mi zaszkodzić, gdybym źle się o nim
wyrażał. Teraz nic mi już nie zrobi. Jest zbyt martwy. Ciekawe,
co teraz będzie z Blossom Hilł. To jest za dobry kawałek ziemi,
żeby miał leżeć odłogiem. Może Ja-red albo Jeremy wrócą do
domu...
- Zrzekli się dziedzictwa - powiedział Joe bez zastanowienia.
Pamiętał, co się działo w czasach, kiedy Adam
i Fiona też postanowili rozpocząć nowe życie w towarzystwie
dwóch synów Jordana.
- Pamiętam. Colleen opowiadała o wszystkich papierach, które
trzeba było podpisać. Martwiła się o Jareda, który zrzekł się praw
pierworodnego. Sam podjął tę decyzję, ona go o to nie prosiła, ale
się martwiła. Wiem, że rozmawiała o tym z Jenny.
Zadrżały mu nozdrza. Przeszył go ból, gdy wypowiedział jej
imię. To wcale nie było takie trudne. Okazało się możliwe. Jakoś
się do tego przyzwyczai. Ból będzie z czasem coraz słabszy. Albo
uda mu się do niego przywyknąć. Jeszcze nie wiedział, jak to się
ułoży. Ale zrobił pierwszy krok. Paddy nawet nie zauważył, ile
go to kosztowało. Udało mu się ukryć swoje cierpienie. Nie
chciał go z nikim dzielić. Tymczasem brat czekał na ciąg dalszy.
Joe nabrał powietrza.
-Colleen obawiała się, że Jared zacznie żałować tej decyzji i
dojdzie do wniosku, że to jej wina. Ze ofiara, jaką poniósł, nie
była tego warta. Podpisał zobowiązanie, że nigdy nie będzie do-
chodził swoich praw do Blossom Hilł. Jeremy musiał zrobić to
samo. Stary Jordan o wszystkim pomyślał.
- Co teraz będzie z Blossom Hill? - zastanawiał się Paddy.
Zauważył długą pauzę, którą brat zrobił, kiedy wypowiedział
imię żony. Rozmawiali o tym z Bridget. O tym, że Joego czekają
trudne chwile. I że nie powinni go w żaden sposób naciskać. Ani
ponaglać. Jeśli będzie chciał, zawsze może do nich przyjść. Jeśli
zaś woli stawić temu czoła samotnie, ma do tego prawo. Jest
dorosły.
-Jasper nie zostawił żadnego spadkobiercy -kontynuował Paddy.
- Nikogo, kto mógłby odziedziczyć po nim nazwisko. Jego syn
ma niewłaściwy kolor skóry.
Joe przypomniał sobie, jak bardzo Rosie pokochała Jordy'ego. I
jak wspaniale wyglądała jego brązowa główka na tle jej białego
ramienia. Bóg na pewno nie uważa, że jakiś kolor skóry jest lep-
szy niż inny. Rosie, karmiąca synka Jaspera wyglądała pięknie,
jej widok napełniał go ciepłem. I radością. Sam zresztą
przywiązał się do tego małego krzykacza. Chłopak miał mocne
płuca. I na swój sposób był bardzo ładny, a jego bystre oczka
miały rozumny wyraz. Jordy'emu niczego nie brakowało!
Joe pomyślał o swoim kolorowym synu. On też był nikim. Nikim.
Craig także miał skórę niewłaściwego koloru.
- Jest przecież Justin - powiedział na głos.
- Justin się nie nadaje! - prychnął Paddy pogardliwie, śmiejąc się
na samą myśl o takim rozwiązaniu. - Potrafi tylko paradować po
salach balowych i konwersować z pannami. Jest przystojnym
ele-gancikiem o dobrych manierach. Na plantacji trzeba czegoś
więcej. Zrujnowałby ją błyskawicznie.
-Justin ma właściwe nazwisko - zauważył cynicznie Joe. -
Nazywa się Jordan. W przeciwieństwie do ciebie, bracie, chociaż
widzę, że masz wielką chrapkę na tę ziemię. Niestety, Paddy, ni-
gdy jej nie dostaniesz.
-Wielka szkoda - westchnął Paddy, z żalem w oczach. - Ziemię
można naprawdę pokochać,
bracie. Możesz mi wierzyć. Można pożądać cudzej ziemi aż do
szaleństwa. Blossom Hill jest takim właśnie kawałkiem ziemi,
dla której można by nawet zabić...
-Całe szczęście, że jesteś tylko zwariowanym Irlandczykiem, a
nie Jordanem - uśmiechnął się Joe, klepiąc brata po ramieniu. - W
przeciwnym razie znalazłbyś się w kręgu podejrzanych. Skoro
Jasper został zastrzelony, a jego ciało wrzucone do morza, to ktoś
go rzeczywiście zamordował.
- Bardziej mi szkoda tej ziemi - powiedział Paddy z uśmiechem.
-Joe będzie chciał mieć dzieci - rzuciła Mary, kiedy stały oparte o
reling i patrzyły w stronę Hawany. Kontury budynków były
niewyraźne. Zapamiętały tylko ich kształty wtopione w zieleń, na
tle ciemniejącego, błękitnego nieba oraz zapachy, które kusiły i
wabiły do miasta. Miały wielką ochotę przejść się wąskimi
uliczkami, posłuchać dźwięcznej mowy, odbijającej się echem od
kamiennych murów, popatrzeć na pięknych ludzi, o różnych
kolorach skóry i egzotycznych rysach twarzy.
-Jesteś gotowa na kolejne dzieci? - zdziwiła się Mary, unosząc
daszek czepca, który ciągle zasłaniał jej oczy. Nie chciała jednak
nabawić się piegów, nie chciała zniszczyć swojej porcelanowej
cery, którą wszyscy podziwiali.
Roza też nie cierpiała czepców. Trudno jej było sobie wyobrazić
brzydsze nakrycie głowy, ale na jej pomarszczonym, sinym
policzku skóra była
tak cienka, że nie należało jej narażać na promienie słoneczne.
Musiała ją chronić. Próbowała nosić słomkowy kapelusz,
przewiązany szalem, ale porywy wiatru ciągle go przekrzywiały.
- To nie jest tego rodzaju małżeństwo.
-Joe stracił dwójkę dzieci. Oczywiście, że będzie chciał mieć
potomka. To przecież porządny Irlandczyk, czego innego
mogłabyś się po nim spodziewać? 0'Connor, moja droga. Dla
nich dziedzictwo jest jeszcze ważniejsze, niż dla innych
Irlandczyków. Przypomnij sobie Padraiga! Założę się, że nie
powiedział jeszcze ostatniego słowa. Na pewno zamierza
spłodzić jeszcze więcej synów.
- Albo córek - wtrąciła Roza, która w zasadzie zgadzała się ze
zdaniem Mary. Dzieci były dla nich bardzo ważne. Dla Seamusa.
Dla Joego. Rodzina była dla nich świętością. - Ale to nie będzie
tego rodzaju małżeństwo. Joe ożenił się ze mną, żeby mnie
chronić.
Mary się roześmiała.
-Joe jest dobrym, irlandzkim katolikiem, Rosie. Spójrz prawdzie
prosto w oczy. Bez względu na to, jakie były twoje motywy i
jakie były jego motywy, jesteś dziś żoną dobrego Josepha. I
pozostaniesz nią, dopóki śmierć was nie rozłączy. Tak wygląda
życie dobrych katolików. Na zawsze twój, w domu pełnym
biegającego drobiazgu...
Roza miała już serdecznie dosyć biegającego drobiazgu. Ale nie
zamierzała zdradzać się z tym przed Mary. Nieważne, co tamta
sądzi. To nie
Mary Kelly zadecyduje o tym, jak będzie wyglądało małżeństwo
Rozy i Joego.
Wyjaśnili sobie wszystko precyzyjnie i uczciwie. Za tym
małżeństwem przemawiały bardziej argumenty niż uczucia.
Roza miała już dość wszelkich uczuć. Targały nią wystarczająco
długo i gwałtownie, nie pragnęła, by przyszła następna ich fala.
Nie chciała już kochać tak bardzo. Nie chciała być aż tak bez-
bronna.
Z Joem czuła się bezpiecznie, bo wszystko o sobie wiedzieli. I nie
kochali się aż tak namiętnie. Łączyło ich coś innego. Coś
pięknego. Szanowali się wzajemnie.
Było jej z tym dobrze.
Z tym szacunkiem.
- Nic nie mówisz - odezwała się Mary, która czekała na
odpowiedź. Sądziła, że uświadomiła swej towarzyszce, jaki los ją
czeka.
Ale Roza nie miała zamiaru patrzeć na sytuację jej oczami.
- To jest zupełnie inny rodzaj małżeństwa - powtórzyła
stanowczym tonem.
Justin był ubrany nienagannie. Założył szary surdut nieco
przestarzałego kroju, bo wiedział dobrze, że ubogi krewny nie
powinien być zbyt elegancki i wytworny. Ale ubranie było w
dobrym gatunku, bo jego właściciel zawsze dbał o swój wygląd.
Żółta kamizelka pasowała do łańcuszka od zegarka. Biel koszuli
była lekko złamana odcieniem kremowym. Żółty kolor
wyglądałby fatalnie
w połączeniu z szarością, gdyby nie to, że w osnowie były
brunatne nitki. Niewiele, ale wystarczająco. A Justin wiedział, że
do twarzy mu w kolorze żółtym, który podkreślał jego złotawą
cerę. Do tego założył cynamonowe spodnie i brązowe buty do
jazdy konnej. Jedwabna apaszka też była utrzymana w
brązowoczerwonej tonacji.
Mierzył adwokata chłodnym spojrzeniem. Siedział z rękami
złożonymi na kolanach, w miarę swobodnie. Jak człowiek, który
spodziewa się, że odziedziczy jakieś drobne ochłapy po bogatym
kuzynie. Jak człowiek, który zadowala się tym, co ma i swoją
pozycją społeczną.
Wiedział, że na mężczyznach też robi dobre wrażenie, choć bez
wątpienia bardziej lubiły go kobiety. Miał szczególny rodzaj
wdzięku osobistego, który sprawiał, że wydawał się kobietom
nieosiągalny. Aż trudno uwierzyć, dla ilu kobiet było to
fascynujące wyzwanie. Justin doszedł do wniosku, że płeć piękna
wiedzie bardzo nudne życie. Ubarwiał więc paniom codzienność.
Jako ubogi członek dobrej rodziny nadawał się tylko do tego.
Miało to swoje dobre strony, bo dawało mu wolną rękę.
Możliwość rozwinięcia skrzydeł. Tego rodzaju swoboda miała
się właśnie skończyć. Choć Justin Jordan udawał, że nic o tym nie
wie.
- Zdaje pan sobie sprawę, że został pan tu zaproszony w sprawie
spadku po swoim kuzynie, Jasperze Jordanie?
Justin pokiwał głową.
-Jechałem właśnie na zachód, żeby towarzyszyć Jasperowi w
ostatniej drodze.
- Byliście sobie bliscy?
- Tak - odparł Justin sucho.
To nie był odpowiedni moment, by tłumaczyć, że byli dla siebie
jak bracia. Czekała go męska rozmowa. Nie towarzyskie
zebranie, na którym należy pięknie rozprawiać o uczuciach. Na to
mógłby sobie pozwolić w otoczeniu kobiet albo mężczyzn mniej
czujnych niż adwokat Jaspera. Odgrywanie komedii w tym
gabinecie byłoby zniewagą dla inteligencji tego człowieka.
Adwokat chrząknął. Wyglądał tak, jak powinien wyglądać
Adrian Hobbs. Niektórzy ludzie nie pasują do swego nazwiska,
ale jego to nie dotyczyło. Był niski i krępy. Twarz miał równie
kanciastą jak ciało. Jasne, rzadkie włosy okalały mu głowę jak
aureola. Szare oczy spoglądały na świat z niezwykłą
przenikliwością, jakby żyły swoim własnym życiem pośród fałd
tłustej twarzy. Adwokat mówił wyraźnie, nabierał powietrza
przed każdym zdaniem i patrzył prosto w oczy swojemu
rozmówcy. Kontrolował jego reakcję. Starał się przejrzeć go na
wylot.
Justin się ucieszył. Cenił godnych przeciwników. Otaczało go
zbyt wielu idiotów. Ludzie wierzyli we wszystko, co im
opowiadał. Kłamstwa nie dawały mu już żadnej satysfakcji. Nie
warto było nawet ich dokładnie obmyślać.
Hobbs zaszeleścił papierami, potem się uśmiechnął. Zadowolony
z tego, że ma pewną tajemnicę. Wiedział, co ludzie mówią o
Justinie Jordanie. Wiedział, kim jest ten młody człowiek, słyszał
o jego romansach i o skłonnościach do hazardu, ale
wiedział też, że nie ma na koncie żadnego skandalu i potrafi
zachować dyskrecję. I że jest dobrze widziany w wysokich
sferach w Savannah. Wszyscy zdawali sobie oczywiście sprawę,
że Justin Jordan nie ma grosza przy duszy, cenili go jednak za do-
bre maniery i urok osobisty. Okazywano mu zaufanie, którego
nigdy nie zawiódł. Nie uwodził córek plantatorów, czarował
raczej ich matki. I dopóki nie mówiono o tym głośno, traktowano
to jako pewnego rodzaju sport.
Uważano go za niebezpiecznie czarującego, ale
przestrzegającego towarzyskich reguł człowieka. Nie był jednak
odpowiednią partią dla panien z dobrych domów.
Hobbs zaszeleścił jeszcze raz papierami i pomyślał, że wiele się
teraz zmieni w życiu tego młodzieńca. Skoro Jasper tak źle
skończył, a jego bracia nie mieli żadnych praw do Blossom Hill,
Hobbs chętnie zaprosił do gabinetu Justina Jordana.
- Rozumiem, że obaj mieliście podobne poglądy - chrząknął
uroczyście.
Przymrużył oczy, spoglądając przez binokle, w które wstawiono
zwykłe szkiełka. To była jedyna forma próżności, na jaką sobie
pozwalał. Uważał, że binokle przydają mu godności. Sprawił je
sobie jeszcze jako student prawa, lubił patrzeć na swoje odbicie,
kiedy miał je na nosie. I był przekonany, że nagła poprawa
wzroku podważyłaby jego wiarygodność.
- Pański kuzyn, Jasper Jordan pozostawił wielki majątek w
Savannah. Oraz plantację pod Dublinem.
- Blossom Hill - potwierdził Justin.
- Miał dwóch braci... Justin skinął głową.
-Ale zarówno Jared junior, jak i jego najmłodszy brat zrzekli się
na zawsze wszelkich praw do Blossom Hill.
W gabinecie zapadła cisza. Adrian Hobbs nie lubił otaczać się
wieloma meblami, ani zastawiać ścian półkami na książki. Wolał
patrzeć na niebo i światło, dlatego urządził sobie gabinet jak
atelier malarza. Dwie ściany, pochyła i najdłuższa, były
całkowicie przeszklone. Gdyby nie dwa stare dęby, których
rozłożyste korony chroniły pomieszczenie przed słońcem, byłoby
tu gorąco jak w szklarni.
Jeden policzek Justina lekko drgnął. Całymi tygodniami ćwiczył
ten kontrolowany tik, który miał wyglądać całkiem naturalnie,
jakby Justin starał się zapanować nad swymi uczuciami.
Hobbs zauważył to drgnienie mięśni i pomyślał, że Justin Jordan
jest jednak prawdziwym mężczyzną, a nie tylko eleganckim
lwem salonowym. Że domyślił się, co za chwilę nastąpi, ale dbał
o to, by zachowywać się poprawnie.
-Pański kuzyn zostawił testament. Spisał go przed wielu laty,
więc testament powinien stracić moc, gdy Jasper Jordan się
ożenił...
Hobbs zamilkł.
-Małżeństwo jednak zostało unieważnione, można więc uznać, że
ten nieszczęśliwy epizod wcale nie miał miejsca. W tej sytuacji
stary testament pozostaje w mocy, bo Jasper nie spisał nowego...
- Nie spodziewał się, że umrze tak szybko, panie Hobbs -
zauważył Justin chłodno. Jakby adwokat znieważył pamięć
Jaspera i jego własne uczucia, sugerując, że to było jakieś
niedopatrzenie.
- Ma się rozumieć! - Hobbs zarumienił się nieznacznie.
Chrząknął raz jeszcze i poprawił binokle.
- Krótko mówiąc, panie Jordan, ponieważ Jasper Jordan nie
zostawił żadnego prawowitego spadkobiercy, a jego bracia
zrzekli się praw do rodzinnego majątku, zgodnie z
obowiązującym testamentem dziedziczy pan wszystko.
Justin milczał.
Dobrze się do tego przygotował. Uważał, że ludzie najczęściej za
dużo mówią. Milczenie można rozumieć na wiele różnych
sposobów. Nieważne, czy przemawia ono na jego korzyść.
Najważniejsze, że nie da się go złapać za żadne słówko. Dopóki
wymownie milczy, nie można mu niczego zarzucić.
Wiadomość o spadku przyjął więc milczeniem.
-W świetle prawa Blossom Hill i inne posiadłości Jaspera Jordana
należą teraz do pana.
W końcu Justin zareagował. Wypuścił powietrze przez zęby z
lekkim świstem. »
- Dobrze się złożyło, że tak długo przechowuje pan dokumenty,
panie Hobbs - powiedział.
Hobbs się zaśmiał.
- Wyłuszczę panu wszystkie szczegóły dotyczące spadku. I jeśli
pan sobie tego zażyczy, zarówno moja firma, jak i ja osobiście
pozostaniemy do
pańskiej dyspozycji. Mieliśmy zaszczyt reprezentować zarówno
pańskiego kuzyna, jak i jego ojca. I śmiem twierdzić, że żaden z
nich na nas nie narzekał.
Justin uniósł delikatnie jeden kącik ust. Uśmiechnął się
nieznacznie, jak przystało człowiekowi, który jest pogrążony w
żałobie, ale właśnie spadło mu z nieba wszystko, o czym mógł
tylko marzyć. Pomyślał o swoim własnym adwokacie. Joshua
Fowler wyjechał na Bermudy szybciej niż zamierzał. Za chwilę
zniknie bez śladu.
-Jestem przekonany, że będę zadowolony z usług pańskiej firmy,
panie Hobbs - powiedział uprzejmie. - To, co odpowiadało
mojemu kuzynowi i jego ojcu, z pewnością będzie odpowiadało
także mnie.
Krępemu prawnikowi żywiej zabiło serce.
Justin wysilił się na serdeczniej szy uśmiech. Nareszcie życie
potraktowało go tak, jak na to zasługiwał. Niebo pomaga tym,
którzy potrafią zatroszczyć się o siebie.
„...udało się nam, Jenny!" - pomyślał, ale triumf nie rozświetlił
jego chłodnych oczu.
Adrianowi Hobbsowi spodobała się pełna godności postawa
Justina Jordana. Uważał się za dobrego znawcę ludzi i już teraz
był bardzo zadowolony ze swojego nowego klienta.
Rozdział 5
Joe, przekonany, że sprawa jest oczywista, aż się cofnął z
wrażenia, słysząc determinację w głosie Olego.
- Nie pojadę nigdzie z Rozą - oświadczył Ole, starając się
dobierać słowa w sposób tyleż ostrożny, co nie pozostawiający
żadnych wątpliwości. Kiepsko mówił po angielsku, ale
codziennie przyswajał jakieś nowe słowa. Codziennie robił
postępy, zupełnie jak dziecko, które uczy się chodzić.
- Dlaczego nie? - Joe nie posiadał się ze zdumienia. Pocieszał się,
że Roza nie zostanie sama, choć on będzie zmuszony ją zawieść.
Miała przecież brata. Nie musiała borykać się ze wszystkim
samotnie.
- To nie dla mnie - stwierdził Ole. Schował ręce do kieszeni
spodni, postanawiając, że tym razem nie da się namówić.
Nie uciekł wzrokiem w bok, kiedy jego jasne, niebieskie oczy
napotkały spojrzenie szarych oczu Josepha. Nie ma mowy, żeby
dał się wzruszyć. To jest jego życie! Jest dorosły i nie musi się
nikim przejmować. Ani ojcem, ani Rozą.
-Ale Rosie cię potrzebuje!
Ole pokręcił głową. Joe nie mógł się oprzeć wrażeniu, że jego
uśmiech bardzo przypomina uśmiech Rosie. To go w pewien
sposób przeraziło. Zrozumiał, że w Rosie jest coś, o czym on nic
nie wie. I czego nigdy nie pozna. Każdy człowiek jest jak dom z
wieloma pokojami. W jego życiu też były miejsca, do których
Rosie nie miała wstępu. Z nią było podobnie. Miała w sobie
zakamarki, których nie mógł w żaden sposób odkryć. Jej brat znał
ją znacznie lepiej. To zirytowało Joego.
- Roza nikogo nie potrzebuje - powiedział Ole wyraźnie.
Wprawdzie jego znajomość angielskiego była ograniczona, ale
tyle potrafił przekazać. Nie sposób było zrozumieć jego słowa
opacznie. Powiedział dokładnie to, co chciał powiedzieć.
-Zdajesz sobie sprawę, jakie niebezpieczeństwo grozi twojej
siostrze? - zapytał Joe, który miał ochotę rzucić mu się do oczu.
Opanował się jednak, świadom, że to do niczego nie doprowadzi.
Ole był zbyt pewny siebie, zbyt beztroski, zbyt czarujący i
przerażający jednocześnie. Zbyt podobny do Rosie.
- Rozumiesz mnie? Rozumiesz, co mówię? Ole pokiwał głową.
- Rozumiem.
- Zdajesz sobie sprawę, że jej życie jest w niebezpieczeństwie?
Wiesz, że nikt jej nie odwiedzie od tego, co sobie postanowiła?
Od podróży na drugą stronę kuli ziemskiej w poszukiwaniu syna?
- Znam Rozę - powiedział Ole spokojnie. - Rozumiem ją.
- Nie może sama jechać do Nowej Zelandii.
-Roza może pojechać sama nawet na koniec świata. Jeśli zechce.
- A ty jej na to pozwolisz? - zapytał Joe chłodno.
Wierzył, że brat Rosie zrobi to, co dla niej najlepsze. Wierzył, że
będzie dla niej oparciem w sytuacji, w której on sam nie mógł się
tego podjąć. Ufał temu człowiekowi, a on go zawiódł. Tak jak on
zawiódł Rosie. Sumienie nie dawało mu spokoju. Gniew na
Olego był w równej mierze gniewem na samego siebie.
- Nie mogę jej powstrzymać - powiedział Ole. - Ty też jej nie
powstrzymasz. Wiesz o tym. W przeciwnym razie nie zwróciłbyś
się do mnie.
-Jesteś jej bratem! - westchnął zrezygnowany Joe.
- Ona jest moją siostrą - odparł Ole. - Ale postąpi tak, jak zechce.
Roza nigdy nie przejmowała się innymi, kiedy decydowała o
tym, jak chce żyć. W każdym razie nie przejmowała się
rodzeństwem. Ani rodzicami. Myślała wyłącznie o swoich
dzieciach. Tylko o nich. Poza tym potrafiła bez mrugnięcia okiem
sprowadzić hańbę na swoich krewnych. Podejmowała decyzje,
które radykalnie zmieniały ich życie albo niweczyły rozmaite
możliwości, które przed nimi stały, nie pytając nikogo o zdanie.
Ole nie uważał, że jest jej coś winien. Zwłaszcza tego rodzaju
poświęcenie.
-Kocham moją siostrę - powiedział Ole, choć czuł się
niezręcznie, mówiąc coś takiego w obcym języku.
Chciałby władać nim na tyle dobrze, by opowiedzieć Joemu,
jakiego rodzaju życie wiodły
dzieci Samuela i Nanny, jakie życie wiedli bracia Rozy. Ale nadal
brakowało mu wielu słów. A poza tym wcale nie wiedział, czy
Josepha to w ogóle obchodzi. Urządził przecież ten ślub,
zapewne uważał się za jej męża. Może był kolejnym mężczyzną,
którego omamiła jego siostra.
- Ale Roza robi to, co chce. Rozumiesz, Joe? Jestem mężczyzną.
Nie mogę żyć w taki sposób. W cieniu własnej siostry. Mam
swoje dziecko. Stella powinna wiedzieć, że jest moją córką. Nie
chcę, żeby uważała Rozę za swoją mamę. Muszę myśleć o niej. O
Stelli. Roza pojedzie sama. Na pewno to zrobi. I wszystko
pójdzie dobrze. Pojechałaby bez względu na wszystko. Wcale nie
planowała, że cię spotka...
To była długa przemowa, jak na kogoś, komu brakowało słów.
Ole zamilkł i wziął głęboki wdech. W rozpacz wprawiało go to,
że nie potrafił się porządnie wysłowić.
- Paddy powiedział, że mogę zostać u niego na zimę.
Joe miał ochotę zakląć. Niech diabli porwą Paddy'ego, który
szafuje obietnicami, z nikim się nie konsultując. Nawet on
powinien rozumieć, że Ole jest tu tylko ze względu na Rosie. I nie
ma sensu, by zostawał dłużej niż ona. Nawet Paddy powinien
rozumieć, że...
Ale Joe postanowił trzymać język za zębami. Nie zamierzał
niczego zabraniać bratu. Nie mógłby nawet tego zrobić. Paddy
sam o sobie decyduje.
- A potem? - zapytał Joe. - Po zimie spędzonej w Favourite?
Zastanawiałeś się, co dalej? Będziesz
pracować u mojego brata? Czy znajdziesz coś własnego? A może
wrócisz do Europy?
- Nigdy! - odparł Ole.
- To co zrobisz na wiosnę?
-Pojadę do Kalifornii - oświadczył Ole, a na jego twarzy pojawił
się wyraz rozmarzenia. Joe nie raz widział już taki wyraz twarzy.
Nie wiedział tylko, czy rojenia któregokolwiek z tych marzycieli
się spełniły. - W Kalifornii można znaleźć złoto.
- Więcej jest takich, którzy niczego nie znaleźli - odparł Joe,
który też miał swoje marzenia. Ale był farmerem i nie mógł uciec
przed swym losem. Bez względu na to, gdzie by się znalazł, jego
wzrok przyciągnęłaby ziemia. - Stąd jest strasznie daleko do
Kalifornii. Dalej niż możesz sobie wyobrazić. A po drodze są
ogromne rozlewiska i wysokie góry, bezdroża i dzikie zwierzęta.
No i Indianie. Wyruszyło tam już wiele tysięcy poszukiwaczy
przygód. Nie wszyscy dotarli. A większość z tych, którzy dotarli,
wcale się nie wzbogaciła. Najczęściej wybierają się tam samotni
mężczyźni. Tam nie ma życia dla kobiet i dzieci. Ty masz ze sobą
małe dziecko. Czy nie byłoby lepiej, gdybyś zapewnił Stelli życie
w bardziej przyjaznej części świata?
-Na przykład w Nowej Zelandii? - zapytał Ole, który zrozumiał
połowę zagrożeń, o których opowiadał mu Joe. Nie mógł się
przyznać, że chociaż boi się wyprawy na daleki zachód, to ten
strach go wyzwala. Zupełnie inny charakter miał lęk, który
budziła w nim siostra. Nie chciał prze-
żywać tego lęku. I wolał oszczędzić go swojej córce. Małej Stelli,
która była prawdziwym darem niebios.
- Na przykład w Nowej Zelandii - potwierdził Joe. - Z kapitałem
na dobry początek. Po opłaconej z góry, wygodnej podróży. W
towarzystwie ludzi, których znasz i którzy mogą ci pomóc roz-
począć nowe życie. Czy to nie jest lepsza perspektywa niż
niepewne życie w Kalifornii?
-Nie - upierał się Ole. - Nie pojadę z Rozą. Pora, byśmy się
rozstali. Oboje o tym wiemy. Od dawna. I ona, i ja...
Joe nie zapytał, skąd Ole to wie.
- Co jeszcze wiesz? - zapytał zły i sfrustrowany, ale jednocześnie
ciekaw wiedzy tamtego. Pragnął wejrzeć w duszę kobiety, której
nie mógł gruntownie poznać.
- Nie jesteś odpowiednim mężczyzną dla Rozy. Joe się
uśmiechnął. Takie proroctwo mógł
wygłosić każdy, kto wiedział o zawartym w pośpiechu i
nieważnym już małżeństwie oraz o powrocie Jenny.
- Roza wróci do domu - powiedział Ole z nie-znoszącą sprzeciwu
pewnością w głosie. - Będzie wolna. Czeka ją znacznie lepsza
przyszłość niż ta, którą sobie wyobraża. Najpierw - dużo bólu,
potem - wolność. Będzie jej dobrze. Nie wiem, kim on jest, ale to
on jest jej przeznaczony. Będzie jej z nim dobrze.
Ole uśmiechnął się przelotnie. A Joego coś zakłuło w piersiach.
Rosie mogłaby się tak uśmiechać, gdyby nie lewy kącik ust, który
już na
zawsze pozostanie ściągnięty w dół. Kiedy patrzył na Olego,
wyobrażał sobie twarz Rozy przed oszpeceniem. I bolało go
serce.
-Ja już jej nie zobaczę. Ale ty, tak. Spotkasz kiedyś ich oboje.
Dasz jej dwa kieliszki Mai. Ja zatrzymam dwa pozostałe. Roza i
ja mamy wspólną przeszłość. One należą także do mnie. - Ole
wziął głęboki wdech. - Ale nie pojadę do Nowej Zelandii.
Nigdzie z nią nie pojadę.
Joe nie mógł go do tego zmusić, chociaż miał na to wielką ochotę.
Jasper Jordan miał okazały pogrzeb. Trudno by było wyobrazić
sobie coś innego. Rodzina Jordanów miała równie długą
przeszłość, jak ich posiadłości. Stanowią tutejszą arystokrację,
pomyślał Joe, wsuwając dyskretnie palec za sztywny kołnierzyk.
Blossom Hill przechodziło K ojca na syna przez parę setek lat.
Joe zastanawiał się, co powiedziałby stary Jordan, gdyby
wiedział, że ta linia zostanie przerwana śmiercią Jaspera.
Justin zachowywał równie wielką powagę jak ksiądz. Plotki
dotarły tu przed nim. Joe zdziwił się, że tylu ludzi przeżyło szok,
poznając treść testamentu Jaspera.
- Tak być nie powinno - mruknął jeden z sąsiadów, stojących
obok Joego, kiedy czekali w procesji na wyprowadzenie trumny z
niewielkiego kościółka w Dublinie.
Teraz trumna miała powędrować do krypty Jordanów, która
leżała na skraju cmentarza i wyglądała jak pałacyk z białego
marmuru. W jej po-
bliżu nie było żadnych innych grobów, ze względu na wyjątkową
pozycję rodziny Jordanów.
Joe domyślił się, że ten komentarz dotyczył Justina. Wszystkie
spojrzenia były zresztą skierowane właśnie na niego. Jak na razie,
ubogi krewny zachowywał się nienagannie. Joemu było go trochę
żal, chociaż nigdy nie uważał go za przyjaciela. Justin Jordan nic
przecież nie mógł poradzić na to, że znalazł się w takiej sytuacji.
Z pewnością nie będzie mu łatwo zająć miejsce kuzyna. Nie
szykował się do tego. Byłby jednak głupi, gdyby odrzucił spadek.
Ludzie jeszcze bardziej kręciliby wówczas głowami. I mieliby
jeszcze więcej powodów, by z niego drwić. Ubrany na ciemno
Justin zachowywał powagę, przejmując dziedzictwo Jordanów.
Wiedział, że jest godnym spadkobiercą rodu, że będzie umiał
zarządzać Blossom Hill, wielką plantacją bawełny i orzeszków
ziemnych. Sprawiał wrażenie wystarczająco dojrzałego.
Joemu spodobała się dumna postawa Justina, jego śmiałe
spojrzenie, taksujące wszystkich, których napotykał na swojej
drodze. Kącik ust uniesiony lekko w ironicznym uśmiechu
zdradzał, że Justin wie doskonale, co ludzie o nim myślą, i że w
ogóle się tym nie przejmuje. Nie zamierzał kulić się i unikać
sąsiadów, chociaż zarówno on, jak i wszyscy inni zdawali sobie
sprawę z jego pochodzenia. Justin Jordan, nowy właściciel
Blossom Hill, zachowywał się z należytą godnością. Jakby całe
życie przygotowywał się do tej roli. To naprawdę godne
podziwu, pomyślał Joe.
Chociaż niektórzy sąsiedzi postanowili uważnie
obserwować Justina, traktując go z dystansem, Joe nie zamierzał
się do nich przyłączyć. On też był tu kiedyś nowy. On też czuł, że
nie pasuje do otoczenia. Niektórzy nadal sceptycznie się do niego
odnosili. Wiedział, co znaczy napotkać niewidzialny mur i nie
zamierzał traktować Justina lodowato. Trzeba dać mu szansę.
Jaspera też przecież nie lubił, a jednak pozostawali w
poprawnych stosunkach. Na tym polega dojrzałość.
Skinął lekko głową, poczuwszy na sobie spojrzenie Justina, a gdy
ten przeszedł przez tłum, by się z nim przywitać, uścisnął mu
mocno rękę. Ostatnia część ceremonii pogrzebowej miała
charakter prywatny. Zawsze tak było w rodzinie Jordanów. Joe
pamiętał, jak się temu dziwił, kiedy chowano starego Jordana, ale
sąsiedzi mu wyjaśnili, że to jedna z żelaznych tradycji, pielęgno-
wanych w tej rodzinie. Jordanowie nie zwykli ujawniać
publicznić swoich uczuć, ani radości, ani żałoby. Wszyscy
zebrani powinni się zatem rozejść po złożeniu kondolencji. Tylko
Justin, rodzina, jej adwokat i ksiądz mieli być świadkami
złożenia ciała Jaspera w marmurowej krypcie, w której leżało już
wielu jego przodków.
- Przykro mi z powodu śmierci Jaspera - powiedział Joe całkiem
szczerze. Nagła i gwałtowna śmierć musiała budzić większy żal.
Joe wiedział to znacznie lepiej niż inni.
Kąciki ust Justina uniosły się na chwilę, choć nie był to
prawdziwy uśmiech. Odziedziczył po Jordanach niechęć do
demonstrowania uczuć. I do rozmawiania o nich.
- Prawdziwa tragedia - powiedział sztywno, ledwo poruszając
wargami. Reszta twarzy przypominała maskę. - Nie mogłem w to
uwierzyć -dodał. - Nie miałem nikogo bliższego niż Jasper i jego
bracia...
Joe okazał zrozumienie. Cała czwórka rzeczywiście trzymała się
razem. Kiedy O'Connorowie tu przyjechali, Joe naprawdę sądził,
że Justin jest jednym z synów starego Jareda. Zdziwił się jednak,
słysząc te słowa, bo były przecież wyrazem uczuć, które
Jordanowie zwykli ukrywać.
-Kiedy zamierzasz przenieść się do Blossom Hill? - zapytał Joe,
nie chcąc, by słowa Justina zawisły w powietrzu. Nie chciał
słuchać żadnych zwierzeń! Nie pragnął być niczyim
powiernikiem. Wolał zachować dystans, choć nie zamierzał
okazywać nowemu dziedzicowi wrogości, jak niektórzy człon-
kowie starych i bogatych rodów. Jego otwarta postawa nie miała
być zaproszeniem do przyjaźni. Justin Jordan nie powinien go źle
zrozumieć.
- Zamierzasz już tu zostać? - dorzucił niezbyt zręcznie.
-Tak.
Przelotny uśmiech, który pojawił się na twarzy Justina upodobnił
go trochę do Jeremy'ego, najmłodszego syna starego Jordana.
- Nie zostawiłem nic w Savannah. Ani nigdzie indziej.
Odpowiedź zabrzmiała jak wyrzut. Joe się zarumienił, ale udał,
że nic się nie stało. Nie podejrzewał, by Justin chciał go urazić.
Powiedział po prostu prawdę.
- W Savannah wszyscy o tobie mówią.
- Nie dziwię się.
- Dokąd posłałeś pannę Rosie?
-Jest bezpieczna - odparł Joe sztywno, bo nie podobał mu się
kierunek, jaki obrała rozmowa.
- Chyba nie w Rose Garden? - Justin Jordan uniósł brew.
- Za kogo mnie masz?
- Pewnie się cieszysz, mając znów w domu żonę w dobrym
zdrowiu.
Joe pobladł. Jego oczy nieznacznie pociemniały. Ściągnął brwi,
ale zdołał nad sobą zapanować. Justin pomyślał, że ci, którzy
mówią o nieposkromionym temperamencie Irlandczyków,
bardzo się mylą.
-Tak.
-Miałem zamiar odwiedzić Jenny w najbliższych dniach -
powiedział Justin, dając do zrozumienia, że musi iść dalej. Był
najbliższym krewnym Jaspera. Dziedzicem. Nowym panem na
Blossom Hill. Miał swoje obowiązki. - Zawsze uważałem, że jest
czarującą kobietą, a ona miło mnie traktowała. Jak równego
sobie.
- Obawiam się, że Jenny nie jest już taka, jaką ją pamiętasz -
oznajmił Joe sztywno.
- Naprawdę? - zdziwił się Justin. - Sądziłem, że plotki w tej
sprawie są przesadzone. Miałem taką nadzieję. - Jego twarz
spoważniała. - Los nie może być chyba aż tak okrutny?
Joe pokiwał głową.
- A więc odradzasz mi wizytę? - zapytał Justin z niekłamanym
współczuciem i z zaciekawie-
niem, które, jak podejrzewał, okazywali wszyscy rozmówcy
Joego. Nie powinien w żaden sposób się wyróżniać. Powinien
udawać, że nic nie wie.
- Odwiedziny przestraszą ją jeszcze bardziej -odparł Joe sucho. -
Boi się wszystkiego. I nikogo nie poznaje.
Justin pochylił głowę i podszedł bliżej. Nie mógł się
powstrzymać. Jego szept był zbyt współczujący i zbyt intymny,
sądził jednak, że to nie wzbudzi zdziwienia w Joem. Joe
O'Connor wyglądał jak człowiek stojący na skraju przepaści w
burzliwą noc.
...wystarczy delikatne pchnięcie i...
- Aż tak z nią źle? - mruknął Justin. - Sądziłem, że poznaje
swoich. Ciebie, rodzinę?
-Nie..
-Jeśli mógłbym w czymś pomóc - zaproponował Justin -
przychodź do mnie bez wahania, Joseph! Zawsze lubiłem Jenny.
-Dziękuję - powiedział Joe i odsunął się na bok. Nie lubił takich
propozycji, troski, która była niewłaściwie adresowana. Nie
potrzebował ani troski, ani współczucia. Nawet od własnej ro-
dziny.
Justin pokiwał głową. Zrozumiał, że przekroczył granicę. Jak
gdyby nigdy nic zaczął witać się z sąsiadami i znajomymi
Jaspera, zamieniając parę słów z każdym, kto uścisnął mu dłoń.
Ale nie myślał o nich. Ani o swoim zmarłym kuzynie. Nie myślał
nawet o Blossom Hill, które należało już tylko do niego.
Jenny.
Myślał o Jenny.
O pięknej Jenny, której już nie było. O żywej, radosnej,
błyskotliwej kobiecie, którą znał tak, jak siebie samego, i którą
kochał.
Jenny powinna dzielić z nim te chwile. To przecież ona wszystko
zaplanowała, ona powinna teraz triumfować. Powinni być razem,
choć z konieczności - oddzieleni od siebie. Razem rozkoszować
się słodkim smakiem zwycięstwa. Zdobyciem tego, co mu się od
początku należało. Powinna stać teraz u boku Josepha. I tylko
Justin wiedziałby, że w gruncie rzeczy jest zupełnie inna.
Wszystko powinno wyglądać inaczej.
Ale Jenny była teraz taka, jak ją przed chwilą trochę wymijająco
opisał Joe. Justin z przykrością wspomniał drżące, skatowane
ciało, które widział na pokładzie „Ivory Belle".
Czuł, że musi ją jeszcze zobaczyć.
Nie był jednak pewien, czy wspomni o tych odwiedzinach
Joemu.
Rozdział 6
- Nigdy bym ci tego świadomie nie zrobił - powiedział Joe z
poszarzałą twarzą. Jego mocna żuchwa nieznacznie drżała.
Nie mógł ustać w miejscu, niezręczny i nieporadny w swym
zdenerwowaniu. Nie potrafił nawet
spojrzeć jej prosto w oczy, wzrok mu stale uciekał w bok, ale w
kabinie nie było go na czym zatrzymać. Obracał więc ciągle oczy
w jej stronę. Nie mógł jej dotknąć. To było niemożliwe.
Niewłaściwe. Nie miał zresztą pojęcia, czy to by pomogło, czy
znalazłaby pocieszenie w jego objęciach.
- Jak się czuje Jenny? - zapytała Roza.
Jej głos brzmiał tak uprzejmie, jakby spotkali się przypadkiem.
Jakby Jenny była daleką krewną, której od pewnego czasu nie
widziała. Joe był zaskoczony. Miał przed sobą inną Rosie niż ta,
którą znał. Albo wydawało mu się, że zna. Może Ole miał rację.
Mimo wszystko. Joe mu nie wierzył, ale to Ole był jej bratem.
Nie ulegał jej czarowi.
Wątpliwości były jak nóż jątrzący ranę. Joe przełykał ślinę, nie
mogąc pozbyć się uczucia suchości w gardle. To było żałosne. W
czarnym ubraniu czul się niezręcznie, było mu za ciepło.
Zastanawiał się, jak Mary zniosła towarzystwo dzieci Rosie, ale
nie wypadało mu o to pytać. To byłoby nietaktowne.
Rosie zapytała właśnie o Jenny. Chyba wmówił sobie tylko, że w
jej głosie był chłód. W gruncie rzeczy nie potrafił jednak w to
uwierzyć. Nie umiał patrzeć na nią oczami Olego. Nigdy jej takiej
nie widział.
W jej głosie kryła się dobroć. I wielkoduszność. Ciepło, którego
już kiedyś doświadczył. Miał przed sobą Rosie, która
zaprzyjaźniła się z niewolnikami w Favourite. Która ryzykowała
życie, by ocalić niewolnicę. Pamiętał, jak oddana jej była
Princess. Rosie nie zrobiła tego z litości dla czar-
nej, zniewolonej kobiety. Nie miała w sobie poczucia wyższości.
Rosie i Prissy były sobie równe. Łączyła je przyjaźń.
Rosie nie była zimnym, wyrachowanym, żądnym władzy
człowiekiem, którego opisywał jej brat. Nie była taka. Joe nie
chciał w to uwierzyć. Ole może kłamać, ile tylko zechce. Ale Joe
widział ciepło i dobroć Rosie. Widział z bliska. I sam do-
świadczył.
Tylko dlatego zadała pytanie o Jenny. Jego Rosie myślała przede
wszystkim o innych, nie o sobie. Troszczyła się o ludzi i właśnie
dlatego Joseph tak bardzo ją cenił. Dlatego ją szanował. Dlatego
chciał dzielić z nią przyszłość.
Życie.
Całe życie.
Pasowali do siebie, on i Rosie. Ale zdarzyła się ta potworna
pomyłka. Choć nie zrobili nic złego. Joe nie mógł uwierzyć, że
Bóg miałby traktować to jak grzech. Jego zaślubiny z Rosie.
Anioły wiedziały przecież, co się dzieje z Jenny. Wiedziały, że
Jenny żyje, a jednak nie powstrzymały go przed tym, co zwykli
ludzie określiliby jako grzech. A więc to nie może być takie
straszne. Anioły też dostrzegły w tym coś dobrego.
Joe nie miał ochoty mówić o Jenny. Nie miał ochoty o niej nawet
myśleć. Kobieta, która błąkała się po zbyt wielkich pokojach w
Rose Garden, nie miała niczego wspólnego z jego żoną. Kobieta,
która wszystkich paraliżowała swoim obłędnym strachem, nie
była tą, którą kochał, szanował, z którą dzielił noce i dni. To był
upiór.
A nie jego Jenny.
To nie była prawdziwa Jenny. Nie potrafił myśleć o niej jak o
swojej żonie. Była kimś obcym, skrytym w ciele, które tylko
trochę przypominało ciało Jenny.
- Skąd miałbym wiedzieć, jak ona się czuje? -westchnął,
dotykając swojej ciemnej czupryny. Włosy sterczały mu na
wszystkie strony, wzrok miał dziki. Nie miał czasu zadbać o
siebie. Miał ważniejsze sprawy na głowie niż własny wygląd.
Sądził, że Rosie to rozumie. Zawsze go rozumiała. Była do niego
przywiązana. Zawsze byli sobie bliscy. Wiele ich łączyło,
chociaż nie spędzili ze sobą zbyt dużo czasu. To co ich łączyło,
było jednak bardzo ważne. Rosie była mu równie bliska jak
rodzeństwo. A nawet bliższa.
- Skąd miałbym wiedzieć? - powtórzył gorączkowo. Nie chciał
wylewać na nią swojego żalu, ale nikogo innego nie było w
pobliżu. Okazywał jej w ten sposób zaufanie. Miał nadzieję, że
Rosie to rozumie. Nie chciałby jej zranić.
- Kiedy otwiera usta, wydaje takie dźwięki, jak dzieci, zanim
nauczą się mówić. Jak kocięta, które ktoś próbuje utopić. Wbija
się paznokciami w ściany, tak jak one w worek, w którym je
związano. Wyje jak zranione zwierzę. Albo jak sowa. Wydaje
dźwięki, które można usłyszeć w ruinach zamków u nas, w
Irlandii.
Jego oczy były przepełnione bezdenną rozpaczą. Zacisnął pięści,
starając się nad sobą zapanować.
- Nie pozwala się dotknąć. Nie mogę się do niej zbliżyć. Nie
mogę przytulić. Nikt nie może. Trzeba
podawać jej środki znieczulające. Krzyczy, kiedy zbliża się do
niej lekarz. Tylko on jej dotyka. Niewolnice ją myją i przebierają.
Ani ona, ani one tego nie lubią. Boi się wszystkich. Ale one
pamiętają dawną Jenny. Pamiętają, jaka była kiedyś. Jak nimi
pogardzała... Joe westchnął.
Roza nic nie powiedziała. Bezskutecznie próbowała wyobrazić
sobie to wszystko. Jenny, którą znała, była zbyt silna, by zmienić
się w takie bezradne, całkowicie zależne od innych stworzenie.
- Ma dziki wzrok - ciągnął Joe. Każde słowo sprawiało mu ból.
Nie chciał o tym mówić. Zbyt sobie cenił prywatność, zawsze ją
chronił przed wzrokiem postronnych. A Rosie, którą chciał
uczynić najbliższą sobie osobą, była teraz kimś postronnym. -
Nie mam pojęcia, co widzi. Nie mam pojęcia, o czym myśli. Czy
w jej głowie jest w ogóle jakaś klarowna myśl...
- To jest w dalszym ciągu Jenny...
Jakby tego nie wiedział! Przeczesał grzywkę palcami i rozpiął
szarą kamizelkę. Jeszcze się nie odzwyczaił od żałobnych ubrań.
Z przyzwyczajenia wybierał czarne stroje. Wydawało mu się, że
nic innego mu nie przystoi. Jenny się odnalazła, ale stracił dzieci.
Upał bardzo mu dokuczał. Joe zdjął surdut i rzucił go na jedną z
koi. Przestał wyglądać elegancko. Zaczął przypominać
człowieka, którym był tam, na wschodzie, na zielonej wyspie,
której nie nazywał już swoim domem.
- Nie widziałaś jej - powiedział sucho.
Zdawał sobie jednak sprawę, że Rosie powtórzyłaby to samo,
nawet gdyby zobaczyła Jenny. Znał ją. Gdyby Seamus wrócił w
takim stanie, w jakim była teraz Jenny, Rosie lojalnie trwałaby
przy jego boku. Kochałaby go niezmiennie także wtedy, gdyby
nie dało się w nim dostrzec śladu duszy. Nie umiał jej
wytłumaczyć, co czuje.
- Niech Bóg Wszechmogący mi to wybaczy, ale ciągle o tym
myślę. Że byłoby lepiej, gdyby umarła. Nie tylko dla mnie, ale i
dla niej.
- Tego nie możesz wiedzieć. -Nie.
- Musisz znaleźć jej pielęgniarkę, Joe. Niewolnicy też są ludźmi.
Nie oczekuj, że będą jej współczuć. Wiesz, co o nich myślała. Jak
ich prześladowała. Nawet ja to pamiętam. Później na pewno nie
była lepsza. Teraz jest zupełnie bezbronna. Mogą się na niej
bezkarnie mścić.
Przyszło mu to do głowy. Może gdzieś w głębi duszy liczył, że
zrobią jej coś, co zlikwiduje na zawsze jego problem. Ale w ten
sposób upodabniał się do tych, którzy ją torturowali. To było nie
do zniesienia.
- Nie martw się o nią - rzekł. - Bardzo cię proszę, Rosie, żeby
Jenny pozostała tylko moim zmartwieniem. Nie wolno ci się o nią
troszczyć...
Nie potrafił jej tego wytłumaczyć. Ona zresztą o nic nie pytała.
- Myśl o sobie!
Siedziała spokojnie na koi, stojącej przy krótszej ścianie. Joe
pamiętał, że kiedyś był tam stół z krzesłami, ale usunięto go, by
ustawić kolejne
łóżko. Zrobiło się ciasno. Przez trzy tygodnie małą kajutę dzieliły
dwie dorosłe osoby i trójka dzieci. Rosie powinna być wściekła,
ale zachowywała się spokojnie. Brak komfortu jej nie
przeszkadzał. Zazdrościł jej opanowania, z jakim przyjęła wia-
domość, że jednak nie są małżeństwem. On sam był znacznie
bardziej poruszony, kiedy się okazało, że Jenny żyje. I jakie
konsekwencje to za sobą pociągnie.
- Nie ma o czym myśleć - odparła Roza. - Nie ma czego
planować, Joe. Jeśli o mnie chodzi, sprawa jest jasna. Od kiedy
opuściłam Kafjorden. Nic się nie zmieniło. Jadę do Nowej
Zelandii, Joe. Muszę znaleźć mojego syna.
Trudno było przypuścić, że mogłaby go nie znaleźć. W swoim
zdecydowaniu była niewzruszona jak skała. Żadna siła nie mogła
jej przed tym powstrzymać.
- Nikt cię nie obroni, Rosie. Będziesz sama. Nie tak to sobie
wyobrażałem. Miało być inaczej...
Jej uśmiech go oślepił. Pochyliła głowę, włosy zsunęły się jej na
twarz. Długa, ruda grzywka przysłoniła na chwilę zniekształcony
policzek. Kiedy blizna skryła się za kaskadą płomiennych loków,
Joe wstrzymał oddech. Zapomniał, jaka piękna potrafi być Rosie.
Kiedy parę sekund później odrzuciła głowę w tył i odgarnęła
włosy z twarzy, wciąż wydawała mu się prześliczna. To nie miało
nic wspólnego z jej wyglądem. Dla niego zawsze była śliczna.
- Nie było cię w moich pierwotnych planach -powiedziała,
uśmiechając się łagodnie i czule.
Jakby go napominała. - Gdybym cię nie spotkała w Anglii, już
byłabym w drodze do Nowej Zelandii. Sama. Mając znacznie
mniej pieniędzy niż teraz. Ale to by mnie nie powstrzymało.
Muszę tam jechać. Muszę go znaleźć. To mój syn, nigdy nie
powinnam była go nikomu oddawać.
- To syn Seamusa...
- Także i jego - potwierdziła, nie kryjąc, że to i dla niej jest ważne.
-Pojechałbym z tobą. Bardzo tego chciałem, Rosie! Do diabła,
nadal tego pragnę. Ale to niemożliwe.
-Jenny cię potrzebuje.
Chciał krzyknąć, że on nie potrzebuje Jenny. W każdym razie nie
tej, która błąka się po Rose Garden. Chciał powiedzieć, że i tak z
nią pojedzie. Że zostawi Jenny pod opieką ludzi, którym jest
obojętna, że opuści ją, żeby rzucić się w wir przygód z Rosie. Bo
tego pragnie i za tym tęskni. W Nowej Zelandii nikt nie będzie
wiedział, czy ich ślub jest ważny, czy nie.
Mógłby załatwić dokumenty, wyglądające znacznie lepiej niż
prawdziwe. Nikt by nigdy nie zwątpił w to, co jest w nich
napisane. Za pieniądze można kupić wszystko, a jemu nie brakuje
pieniędzy. To nie jest koniec! To nie musi być koniec. Nadal
mogą spełnić swoje marzenie. Nadal mogą żyć razem.
To byłoby dobre życie.
Ale słowem jej o tym nie wspomniał. Nie chciał jej znieważyć.
Żadne z nich nie byłoby do tego zdolne. Poczuwał się do
odpowiedzialności za
Jenny. Ożenił się z nią i powinien przy niej trwać. Nikt nie
obiecywał, że będzie z nią dzielił tylko dobre i jasne dni. Jeśli
tego oczekiwał, popełnił błąd.
-Jenny mnie potrzebuje.
Wydało mu się, że ściany go przytłaczają. Kiedyś też żył w
ciasnocie, ale przyzwyczaił się do lepszych warunków. Pamiętał,
że sam zakazał im schodzić na ląd na Kubie. Myślał o ich
bezpieczeństwie, ale na pewno źle się z tym czuły. Nie mogło im
się to podobać.
- Może Mary by z tobą pojechała? - zastanowił się. - Dobrze się
dogadujecie? Nie spodziewałem się, że dobrowolnie będzie się
zajmowała twoimi dziećmi. To nie w jej stylu.
Roza wzruszyła ramionami.
- Musiałyśmy się jakoś przyzwyczaić. Mary chce wracać do
Irlandii.
- Do domu? - zdziwił się. To była ostatnia rzecz, jakiej
spodziewałby się po Mary Kelly.
- Potrzebuje poczucia bezpieczeństwa.
To był drugi ważny temat. Temat, który dotyczył przede
wszystkim Rosie.
- Nikt nie wie, gdzie jest Whip. W dalszym ciągu boję się o
ciebie, Rosie. Nie jesteś bezpieczna w Savannah. Nawet tutaj.
Przeniesiecie się do naszego domu w mieście. Teraz. Za wiele się
ostatnio wydarzyło. Najgorsze, że nie widzę w tym żadnej logiki.
Nic tu się nie zgadza. Zło czai się wszędzie.
- Myślisz, że śmierć Jaspera też ma z tym wszystkim coś
wspólnego? Z „Southern Belle", z Jenny, z Monique - i z
groźbami wobec mnie i Lily?
- Sama uważałaś, że to wszystko jest wzajemnie powiązane.
- Nie wiedziałam wtedy, co się stało z Jenny. A Jasper jeszcze
żył.
-Policja uznała, że to był napad na tle rabunkowym. Ale czy to
nie jest podejrzane? - zapytał Joe, który nie wierzył już w zbiegi
okoliczności.
- Nie ma wyraźnych powiązań.
-1 właśnie dlatego myślę, że jakieś istnieją. Tylko ukryte -
oświadczył Joe. - Powiązania, których nie dostrzegamy, bo
znamy tylko część wydarzeń. I nie wiemy, kto za tym wszystkim
stoi. - Joe wziął głęboki wdech. - To nie był przypadek, że Jenny
pojawiła się wtedy, kiedy wzięliśmy ślub. A w każdym razie to,
co uważaliśmy za ślub. To nie był przypadkowy moment.
Po plecach Rozy przeszedł lodowaty dreszcz.
- To by znaczyło, że za tym wszystkim kryje się ktoś, kto sporo o
nas wie.
-Albo nas zna - powiedział Joe. - Nie wiem jednak, kto. Joshua
Fowler zniknął. Tej samej nocy, kiedy wyjechałaś. Tej samej
nocy, kiedy ktoś przywiózł Jenny. Czy to też przypadek?
To wszystko było przerażające.
Roza pomyślała, że przodkowie powinni się do niej odezwać.
Mają przecież troszczyć się o nią, pomagać jej unikać zagrożeń.
Właśnie w takich chwilach ich potrzebowała. I właśnie dlatego
uporczywie milczeli. Nie chciała poruszać się po omacku, chciała
wiedzieć, chciała, by ją przestrzegli! Ale nie słyszała nawet
śmiechu Natalii.
-John przygotował już wszystko do podróży.
Zostało do załatwienia parę drobiazgów. Nie możesz zostać na
pokładzie tego statku. Niewykluczone, że ktoś mnie śledzi. Nie
mam przekonania, że informacje na temat Whipa są wiarygodne.
I nie wierzę, że tylko on dał się skusić sumą, której jesteś warta,
Rosie... Spojrzał na nią ze smutkiem.
- Dobrze by mi zrobiła kąpiel - westchnęła i uśmiechnęła się
blado. - Dzieci ucieszyłyby się, gdyby miały trochę więcej
miejsca. Choć przez chwilę.
-Niedługo znów będziecie na morzu. Na pokładzie starannie
wybranego statku.
- Twojego?
-To byłoby zbyt oczywiste, nie sądzisz? Ale tym razem będziesz
podróżowała jak królowa. Na miejscu czeka cię wystarczająco
dużo trudności.
Joe miał zapewne rację.
- Człowiek ma swoje ograniczenia - powiedziała. - A Simon
Matthews jest tylko człowiekiem, nawet jeśli postanowił
odgrywać rolę czarnego anioła. Może kazać mówić do siebie
Whip, może budzić grozę swoim batem, ale i tak pozostanie tylko
człowiekiem.
- Może mieć pomocników.
-Zawsze pracuje sam - powiedziała Roza. -Może cię śledzi. Na
jego miejscu tak właśnie bym postąpiła, gdybym chciała zabić
faworytę 0'Connorów. - Wykrzywiła usta. - Simonowi
Matthewsowi zależy nie tylko na pieniądzach za zabójstwo. Chce
czegoś więcej. Chce satysfakcji. Postanowił, że zabije mnie
powoli, a tego nie mógłby
zrobić w tłumie. Myślę, że będę bezpieczna, jeśli opuścimy
pokład razem ze wszystkimi. W tłumie. W samym środku dnia,
tak by wszyscy mnie widzieli. - Spojrzała uważnie na Joego i
dodała: -Poza tym nie chcę zakradać się do twojego domu pod
osłoną nocy, Joe. W obecnej sytuacji. Chcę, żeby ludzie mnie
zauważyli. I żeby zauważyli też Mary. Powinni wiedzieć, że nie
jesteśmy sami. Założę się, że już rozeszły się plotki...
- Rozeszły się - potwierdził.
Nie mógł ukrywać tego, że poślubił Rosie. Na jego korzyść
przemawiało to, że zrobił to w dobrej wierze. Ale byli i tacy,
którzy wypominali mu, że nie odbył wystarczająco długiej
żałoby. Niektórzy zastanawiali się nawet, czy nie pojechał do
Europy z zamiarem sprowadzenia wdowy po bracie. Ludzie mieli
wiele powodów do plotek.
- Chcę, żebyś teraz zabrał nas do swojego domu, Joe -
powiedziała Roza. - Nie będę szukać osłony ciemności. Nie mam
nic do ukrycia.
Rozdział 7
- Twardy grunt pod stopami! - westchnęła Mary Kelly błogo.
Drobiła kroki, idąc po trapie, i nie kryła, że rozkoszuje się
spojrzeniami, które przyciąga. Uznała
za stosowne przebrać się przed zejściem na ląd. Zajęło to sporo
czasu. Joe nie był zachwycony, ale Mary obstawała przy swoim.
Nie mogła zejść na ląd w stroju, jaki nosiła na pokładzie, tyle
chyba nawet mężczyzna potrafi zrozumieć. Joe miał wątpliwości,
czy zmiana ubrania sprawiła jakąś różnicę. Niebieska suknia była
na nią wyraźnie za ciasna, bo należała do Rosie, a Mary miała
znacznie bardziej obfite piersi i biodra.
- Wsiadaj do powozu! - zirytował się Joe, który już wepchnął do
środka Rosie i dzieci. Teraz trzymał drzwiczki dla Mary,
denerwując się jej paradą. Bał się przecież o Rosie. Nie powinni
robić wokół siebie zamieszania, ale Mary zupełnie się tym nie
przejmowała. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że bawi się jego
kosztem.
W pobliżu statku nie było ani jednego człowieka, który nie
patrzyłby na Mary. Niektórzy zerkali także na niego, uważając go
za szczęśliwca, który uwozi do domu tę postawną Irlandkę.
Znacznie łatwiej poszło z Rosie, która nasunęła na twarz czarny,
wdowi welon, żeby się za nim ukryć. Oświadczyła, że nie po raz
pierwszy patrzy na świat przez czarną przesłonę. Chociaż, tylko
raz wyniknęło z tego coś dobrego.
- Czy ty w ogóle nie potrafisz czerpać przyjemności z życia,
Joseph? - dopytywała się Mary, kiedy wreszcie wsiadła do
powozu.
Zanim zdążyła zebrać fałdy swojej sukni i usiąść, Joe zatrzasnął
drzwiczki i dwukrotnie zastukał w dach. Powóz ruszył.
-Do diabła, Joseph! - zaklęła Mary, a Lily
i Matti spojrzeli ze zdumieniem na nią i na Joego. Byli
przyzwyczajeni do ostrych reprymend za każde niewłaściwe
słowo.
-Jeśli wybierasz się do domu, musisz wyrażać się mniej
kwieciście, Mary Kelly - powiedział Joe, mierząc ją lodowatym
spojrzeniem.
Ale na nic się to nie zdało. Mary zawsze myślała tylko o sobie.
Tylko tym się kierowała. Nie było sensu tłumaczyć jej, że naraża
innych na niebezpieczeństwo. Zachowywałaby się inaczej tylko
wtedy, gdyby poczuła, że jej samej coś zagraża, a Joe nie chciał
przerazić dzieci. Tygodnie spędzone na pokładzie w upale i
wilgoci na pewno wystarczająco dały się im we znaki. Nie
należało ich jeszcze bardziej straszyć.
Siedział jak na szpilkach, kark mu zesztywniał ze
zdenerwowania. Obecność Mary była zbyt wielkim obciążeniem.
Najchętniej pozbyłby się jej jak najszybciej. Rosie była w
niebezpieczeństwie, a jego nie opuszczało nieprzyjemne wraże-
nie, że Mary swoim zachowaniem potęguje to zagrożenie.
Zapewne miała rację, sądząc, że ona też jest na celowniku
tajemniczych ludzi, kryjących się w cieniu. Joe nie miał pojęcia,
kim oni są, ale bardzo się ich bał, i ani przez chwilę nie
lekceważył.
- Zamierzasz nas od razu ukryć w swoim wielkim domu? -
zapytała Mary słodko, układając starannie fałdy niebieskiej
sukni. - Nie zjem żadnego lunchu na mieście?
Kokieteryjnie zatrzepotała rzęsami, żeby go zirytować i osiągnęła
swój cel.
- Mam nadzieję, że pozbędę się ciebie z domu przed jutrzejszym
lunchem - wycedził. - Życząc ci szczęśliwej podróży.
-Twoja troskliwość jest doprawdy wzruszająca.
- Nie tylko wzruszająca - powiedział Joe, który nie zamierzał
pozwolić, by odebrała mu ostatnie słowo. - W Monto wyśmialiby
mnie z pewnością, gdyby się o tym dowiedzieli.
-Może będą mieli okazję, drogi szwagrze -oświadczyła Mary ze
słodyczą w głosie.
- Bardzo cię proszę! - wtrąciła Roza.
- Stęskniłam się za Josephem - oświadczyła Mary z uśmiechem,
od którego Joemu odruchowo zacisnęły się pięści. - Nie widać?
-Joe przeżywa ciężkie chwile - upomniała ją Roza. - Uszanuj to
choć trochę!
Ku zdziwieniu Joego, Mary po tych słowach Rosie umilkła.
Dzieci szalały. Schody skrzypiały, kiedy maluchy biegały po nich
w górę i w dół, zjeżdżając od czasu do czasu po ciemnej,
wypolerowanej poręczy. Joe przyglądał się im z uśmiechem,
myśląc, że sam by się tak zachowywał, gdyby mieszkał w tym
domu w dzieciństwie. Zastanawiał się, czy żyły tu kiedyś dzieci,
które mogły tak swobodnie biegać. Dzieci, których śmiech
rozjaśniał te wnętrza. Nie miał o tym pojęcia. Nic nie wiedział o
ludziach, którzy mieszkali w tym domu, zanim O'Connorowie
uczynili z niego swoją bazę na czas pobytu w Savannah.
- Niech sobie biegają! - Chwycił Rozę za ramię, kiedy chciała
powstrzymać dzieci. Pokręcił głową. -Nie powinny biegać na
dworze - dodał, spoglądając na nią błagalnie swoimi szarymi
oczami. - Więc niech sobie chociaż tutaj pobiegają. Miały tak
mało miejsca w ostatnich dniach. A przecież niczemu nie są
winne. Cierpią z powodu dorosłych.
Joe posmutniał.
Jedna ze służących zbiegła z góry.
- Panna Kelly chce się wykąpać - westchnęła, wznosząc oczy do
nieba.
Joe nie zareagował aż tak negatywnie. Wzruszył ramionami i
chwycił dwie walizy Rozy, która w przeciwieństwie do Mary nie
zdążyła jeszcze dotrzeć do swojego pokoju.
- Świetny pomysł - oświadczył. - Proszę zanieść wannę także do
pokoju panny Rosie. I napełnić ją wcześniej niż wannę panny
Kelly - dodał, patrząc surowo na dziewczynę, żeby się upewnić,
czy go dobrze zrozumiała.
-A gdzie zamieszka panna Rosie? - zapytała służąca z pewnym
zakłopotaniem, umykając wzrokiem w bok.
Joe uświadomił sobie, że nie wydał żadnych dyspozycji w tej
sprawie. Spędził w domu zbyt mało czasu, żeby ktoś mógł go o to
grzecznie zapytać. Wbiegł tylko do środka i zapowiedział, że
wkrótce przywiezie gości, a potem, nie przebierając się nawet,
wskoczył do powozu, żeby pojechać do ciasnego biura Johna
Fowlera i ustalić wszystkie praktyczne sprawy.
Nie zajął się odpowiednim przygotowaniem domu.
Rosie miała być jego żoną. Przez chwilę nawet nią była. Służba o
tym wiedziała i bez wątpienia zatroszczyła się, by o małżeństwie
dowiedzieli się wszyscy mieszkańcy Savannah. Rzadko się prze-
cież zdarzało, by znali tak pasjonujące nowiny. Zdziwiłby się,
gdyby nie uczynili z nich użytku. Na ich miejscu zachowałby się
tak samo. Joe zawsze przyznawał się do ludzkich słabości.
Rosie miała być jego żoną i mieszkać w pokojach przylegających
do jego sypialni. On i Jenny zawsze dzielili sypialnię w domu, w
Savannah.
Ale małżeństwo z Rosie okazało się nieważne,
o czym służba wiedziała równie dobrze jak on. Wszyscy byli na
miejscu w dniu wyjazdu Rosie
i następnej nocy, kiedy Jenny znalazła się na progu tego domu.
Jenny spędziła pierwszą noc w pokoju sąsiadującym z sypialnią.
A on zamknął na klucz drzwi łączące pokoje. Nie był w stanie
znieść myśli, że mogłaby zjawić się nad nim, kiedy spał, jak sza-
lony motyl niesiony wiatrem.
- Proszę przygotować dla panny Rosie apartament, który
zajmowała ostatnio - powiedział w końcu. Miał nadzieję, że
pauza nie była zbyt długa ani obraźliwa. Za nic w świecie nie
chciałby urazić Rosie.
Służąca spojrzała na niego bez wyrazu, ale w jej bladych oczach
mignął cień uznania. Była jedną z irlandzkich dziewcząt, które
przyjechały do Ameryki z nadzieją na nowy początek w Nowym
Świecie. I choć niewiele się w jej życiu zmieniło, nie traciła
nadziei.
Jenny życzyła sobie, by w domu były tylko irlandzkie służące, ale
przywieźli tu też kilka najwierniejszych niewolnic. Sam je
wybierał w Favourite i w Rose Garden. Wskazał przede wszyst-
kim te, które z jakiegoś powodu nie radziły sobie z ciężką
harówką na plantacjach, mogły jednak pracować w miejskim,
rzadko używanym domu. Pamiętał, że Jenny śmiała się z niego,
twierdząc, że jest naiwny, utrzymując w nieużywanym domu cały
sztab służby, zwłaszcza zaś niewolnice, które przecież nie kiwną
palcem, kiedy się ich nie nadzoruje. Ale on znosił jej kpiny.
Uważał, iż w gruncie rzeczy też jest zadowolona, że stać ich na
taki luksus. Jenny zawsze miała słabość do pańskich gestów.
Lubiła popisywać się zamożnością. A to, że przez cały rok
utrzymywali dom w Savannah, chociaż rzadko w nim bywali,
świadczyło przecież o ich bogactwie. Dlatego nie protestowała
zbyt gwałtownie, tylko od czasu do czasu droczyła się z nim,
wypominając ogromne sumy, jakie pochłaniało utrzymywanie tej
posiadłości.
Ale to było dawno temu.
Joe nie chciał myśleć o Jenny.
Jenny już nie istniała. W każdym razie dawna Jenny.
Istniała natomiast Rosie.
-Zaniosę twoje rzeczy na górę - powiedział, choć sam sobie
uświadomił, jak niezręcznie to zabrzmiało.
Usłyszał trzaśnięcie drzwi i głos Mary, dopytu-
jącej się, dlaczego jeszcze riie przyniesiono jej wody. I głosy
irlandzkich dziewcząt, które spokojnie tłumaczyły, że woda
długo się grzeje i że pierwsza skorzysta z niej panna Rosie.
- Panna Rosie? - Głos Mary rozległ się niepokojąco blisko. Joe
zaczął się obawiać, że czeka go niezbyt przyjemna rozmowa.
-Dlaczego miałaby się kąpać pierwsza? - denerwowała się Mary.
- Nie wiecie, że jestem szwa-gierką waszego pana? Że należę do
rodziny? Że nazywam się O'Connor?
Joe uznał, że Mary trochę przesadziła. Chętnie by ją
utemperował, ale nie musiał tego robić.
- Oczywiście, że wiemy, panno Kelly, ale panna Rosie jest żoną
pana Josepha!
-Jest w takim samym stopniu żoną Josepha, jak ja żoną Seamusa!
- złościła się Mary.
- Nic na to nie poradzę, panno Kelly - powtarzała niczym
niewzruszona służąca. Joe pomyślał, że należy jej się za to jakaś
nagroda. Radziła sobie z jego niemile widzianą bratową lepiej niż
on sam.
-Ja jestem panią O'Connor!
-Jeśli panna Kelly wróci do swojego pokoju, wkrótce
przyniesiemy wodę - oznajmiła spokojnie służąca, zwracając się
do niej po staremu. - Życzy sobie pani trochę mydła
lawendowego? Czy raczej nowego, francuskiego, które pachnie
jaśminem? Naszym zdaniem zapach jaśminu jest bardzo piękny,
panno...
- Nie obchodzi mnie zdanie służby! - przerwała jej Mary, ale Joe
wyczuł, że zaraz ustąpi. Zastanawiał się, gdzie zniknęła Mary,
którą widział na po-
kładzie, która uśmiechnięta, zarumieniona, z błyskiem w oku,
który wziął wtedy za czułość, zajmowała się dziećmi Rozy.
Najwyraźniej źle ją ocenił.
- A więc lawendowe, panno Kelly - stwierdziła dziewczyna
spokojnie. Ze wstydem przyznał, że nie pamięta nawet jej
imienia. Matka gniewałaby się na niego za taki brak
zainteresowania służbą. Nie zrozumiałaby, że Joe nie potrafi
zapamiętać tylu twarzy, nie potrafi powiązać ich z imionami.
Usłyszał trzaśnięcie drzwi. Mary nie podważyła decyzji służącej.
Nie mogła tego zrobić, nie ośmieszając się w jej oczach. Cała
sytuacja wydawała się dość zabawna, ale jemu wcale nie było do
śmiechu.
Na chwilę zapadła cisza. Wyobraził ją sobie jak pelerynę
spowijającą dom, jak biały, niemal przezroczysty welon, który
przesłonił długie korytarze. Welon panny młodej.
Joe westchnął i rozpiął mankiety. We własnym domu mógł się
nosić nieco swobodniej, chociaż czekał na Johna. Zastanawiał
się, jakie usłyszy nowiny i czy uśmierzą one jego niepokój.
Pragnął, by John zjawił się jak najszybciej, w przeciwnym razie
groziło mu, że da się zwieść temu zdradzieckiemu głosowi
wewnętrznemu, który szeptał mu, że Rosie jest jego
przeznaczeniem. Że Jenny nie jest kobietą, z którą mógłby
spędzić życie. Obawiał się, że ulegnie głosowi, szepczącemu
uparcie, iż zasługuje na dobre życie i na kobietę, która wniesie w
nie trochę radości. Na nową szansę. Że nic go nie wiąże, że jest
wolny. I nie chce wracać do tego, co zostawił w Georgii.
Rose Garden było spełnieniem marzeń Jenny, a nie jego
własnych. To ona doprowadziła plantację do rozkwitu. On
zawsze interesował się końmi, ale w tej sferze dzieło Seamusa i
Adama miał kontynuować Paddy. Adam - niech go diabli porwą -
zabrał ze sobą swoje marzenia i parę koni. Rozpoczął nowe życie,
choć - w przekonaniu Joego - najmniej na to zasługiwał.
Słyszał kroki dziewcząt na schodach. Na górę wchodziły powoli,
dźwigając ciężkie wiadra, na dół zbiegały szybko i energicznie.
Rytuał ten powtarzał się wielokrotnie, aż wanna jego bratowej
została wypełniona po brzegi. Miał nadzieję, że Mary Kelly w
gruncie rzeczy nie lubi lawendy. Ale nic o tym nie wiedział.
Nie wiedział też, co lubi Rosie. Choć wydawało mu się, że
staroświecki zapach lawendy powinien się jej podobać.
Lubiła konwalie Seamusa. Raczej nie z powodu ich słabego,
ulotnego zapachu, bardziej świeżego niż słodkiego. Kochała je ze
względu na Seamusa.
To był jego kwiat.
Joe nie miał żadnych ulubionych roślin. Chyba, że koniczynę,
będącą symbolem jego ojczyzny, Irlandii.
Przestał nasłuchiwać. Poddał się pokusie, którą odmalowywał
przed nim głos wewnętrzny. Tłumaczył sobie, że to wcale nie jest
niebezpieczne. Że nic się nie stanie. John zjawi się przecież lada
moment.
Nic się nie może zdarzyć.
Choć oczywiście nie wypada wchodzić do pokoju damy,
wiedząc, że ona bierze kąpiel.
Gdyby nie pojawienie się Jenny, nie byłoby w tym nic
niestosownego.
Ta myśl też go zawstydziła.
Ale wówczas Rosie byłaby jego żoną, a on mógłby bez przeszkód
wciągać w nozdrza woń jej mydła, bo wanna stałaby tuż obok
jego sypialni. Nie musiałby się zastanawiać, jaki zapach lubi
Rosie. Wiedziałby to. Oddychałby tym samym zapachem.
Tak mogłoby teraz wyglądać jego życie. W poczuciu porażki
postanowił poddać się pokusie. Uznał, że nie ma w tym niczego
złego ani grzesznego. Nie chciał przecież nikogo skrzywdzić.
Zwłaszcza Rosie. Nie zamierzał wprawiać jej w zakłopotanie.
Nikt nie widział jak jego czarnobiały cień przesuwa się po
czerwonozłotej tapecie i ciemnych panelach. Nie zaskrzypiały
żadne drzwi. Służba, obecna w domu przez cały czas, dbała, by
wszystko działało bez zarzutu. Nie słychać było dzieci, pewnie
kucharka wzięła je pod swoje skrzydła. Poprzednim razem
rozpieszczała je bez umiaru. Joe przypuszczał, że służba
współczuła Rosie i dzieciom. Chociaż różnie oceniali to, co się
wydarzyło. Nikt mu tego nie powiedział, ale domyślił się bez
trudu. Bez słów. Zresztą wszyscy przecież widzieli, że dzieci
cierpią całkiem niezasłużenie.
To nie był zapach lawendy. Miał bardziej kwiatowy ton.
Spodobał mu się. Lekki i rześki. Jak woń kwietnej łąki w
chłodny, letni dzień. Tuż po
deszczu. Nie po ciężkiej, gwałtownej ulewie, ale po delikatnej
mżawce z niepozornej chmurki, która przypłynęła znad pozornie
nieskończonego oceanu na zachodzie. Kwiaty.
Zapach kobiety siedzącej w łodzi wypełnionej kwiatami.
Płynącej po morskich wodach w stronę lądu.
Joe otrząsnął się z tych myśli, zamykając drzwi. To było
marzenie Seamusa, nie jego. A on nie był Seamusem. Nie mógł
pragnąć tego samego co brat. Nie w taki sam sposób. To byłoby
szaleństwo. Choroba.
Nie powinien zbliżać się do niej w taki sposób. Wstydliwie
skradał się przez pokój i popchnął półotwarte drzwi.
Siedziała obrócona do niego plecami, bujne włosy miała upięte w
wysoki kok na czubku głowy. Zasłony były zaciągnięte, Roza nie
zapaliła żadnej lampy. Miękki mrok spowijał giętką postać
siedzącą w wielkiej, drewnianej wannie. Jej biała skóra miała
matowy połysk, jak alabaster. Na lewym ramieniu widać było
słaby, różowy cień. Przepełniła go czułość, bo dobrze znał jej
ciało. Znał na pamięć te ślady przeszłego życia, znamiona, które
nosiła. Wiedział, co o nich myśli. Pragnął ją chronić.
Wszystko miało wyglądać zupełnie inaczej.
Przeniósł ciężar z nogi na nogę. Deska w podłodze zaskrzypiała
pod jego ciężarem. Rosie drgnęła i obróciła się tak gwałtownie,
że woda chlapnęła na podłogę. Poczuł na sobie jej wzrok.
- To ty! - wykrzyknęła z ulgą i westchnęła, zanurzając się z
powrotem w ciepłej wodzie.
- Nie chciałem cię przestraszyć.
Nie mógł mówić do jej pleców, stojąc w drzwiach. Wślizgnął się
więc do pokoju, wziął krzesło z haftowanym oparciem i obrócił je
tak, by usiąść okrakiem. Poczuł wilgoć na policzkach. Z powodu
unoszącej się w powietrzu pary, z powodu jej bliskości i z
powodu swoich niemądrych myśli. Miał jednak nadzieję, że ona
niczego nie zauważy. W tych ciemnościach... Czuł się jak zdraj-
ca, bo ogarnęło go pożądanie. To był jego grzech, ale okrywał
cieniem także Rosie, która wcale na to nie zasłużyła.
- Czy nie ustaliliśmy, jak będą wyglądały nasze stosunki? -
zapytała.
Nie wydawała się zawstydzona jego obecnością, tym, że Joe na
nią patrzy i widzi to, czego nie skryła woda i to, co prześwituje
przez jej taflę. Wcale nie była zakłopotana.
Joe zauważył w niej tę zmianę. Nie miał pojęcia, kiedy zaszła,
kiedy wstąpił w nią ten nowy duch i obmył z poczucia winy, które
tak ją kiedyś dręczyło. Nie mógł zapytać, bo zapewne sama tego
nie wiedziała. Nie zrozumiałaby pytania.
-Ustaliliśmy - zapewnił ją. - Ale byłem sam. I tęskniłem za tobą.
Uśmiechnęła się. Joemu zrobiło się cieplej na duszy. Najchętniej
zanurzyłby się w jej uśmiechach. Pragnął je prowokować, ale to
było niemożliwe.
-Całe szczęście, że długo tu nie pozostanę
stwierdziła Roza. - Skoro nie potrafisz dotrzymać najprostszej
umowy.
- Może.
- Nie dostarczaj służbie powodów do plotek! -poprosiła,
przekrzywiając głowę. - Nie chcę, żebyś się na to narażał, Joe.
Nie chcę, by posądzali cię o coś, co nie jest prawdą. Nie chcę,
żebyś stracił ich szacunek z mojego powodu. Będę tu tak krótko...
Wszedł jej w słowo, pytając:
-A gdybyś została... gdyby Savannah stało się twoim domem...
Albo jakieś inne miejsce w Georgii... Czy to by coś zmieniło,
Rosie?
Patrzył jej w oczy. Nic nie mówił, ale też nie krył tego, co czuje.
Spostrzegł rumieniec rozlewający się na jej policzkach, szyi,
ramionach i piersiach, skrytych pod wodą.
Nie mógł oderwać od niej wzroku.
- Pokusa byłaby większa - odparła szczerze. -Ale nic by z tego nie
wyszło - dodała stanowczym głosem. - Nie zdobyłabym się na to.
I ty byś tego nie zrobił. Nie mógłbyś zawieść samego siebie, Joe.
Cieszył się, że nie wspomniała o Jenny.
- Pójdę już - powiedział.
Kiedy stanął obrócony do niej plecami, oparty o ciemną, gładką
framugę, mógł powiedzieć to, czego nie potrafił powiedzieć jej w
oczy.
- Tak łatwo byłoby cię kochać, Rosie...
Rozdział 8
Wewnętrzny głos nie zamierzał zamilknąć. Szeptał coś przez cały
czas. Z różną siłą. Czasami cichutko. Był niebezpiecznie
przekonujący. Czasami stawał się chłodnym głosem rozsądku.
Wtedy Justin prowadził z nim długie dyskusje i bez względu na
to, jak błyskotliwie argumentował, zawsze przegrywał.
Teraz głos znowu zaczął coś szeptać. Kusił i kusił. Miał świetne
argumenty, których nie można było obalić. Mówił, że nic złego
się nie zdarzy. Widział ją przecież. Wiedział, że nic się nie zda-
rzy. Potrzebował tego dla własnego spokoju.
Źle sypiał.
Nie myślał o Jasperze. Sumienie wcale go nie dręczyło z powodu
Jaspera. Trzeba było przecież usunąć go z drogi. Kuzyn zresztą
nie był aniołem. Nikt nie płakał na jego pogrzebie. Ludzie przy-
szli, żeby okazać szacunek rodzinie Jordanów, szacunek
wynikający ze strachu przed władzą, którą zapewniały Jordanom
majątek i koneksje.
Justin wyczuł w ich zachowaniu coś jeszcze, choć wszyscy by
zaprzeczyli, gdyby zapytał. Pytać jednak nie zamierzał. Wiedział,
że lepiej trzymać język za zębami. Ale wyczuł, że odetchnęli z
ulgą.
Wraz z Jasperem z Georgii zniknął właściwy klan Jordanów. Nie
zagrażali już nikomu. Ludziom ulżyło, kiedy zmarł Jared senior.
Rządził tą częścią Georgii, tysiącami hektarów ziemi i tysiącami
ludzi. Wprawdzie nie wszystko należało do niego, ale jego
wpływy sięgały daleko.
Jego trucizna sięgała daleko.
Justin nie miał szacunku dla wuja i nie bał się go, od kiedy stał się
dorosłym człowiekiem. Nie bal się od chwili, kiedy pokazał
Jaredowi Jordanowi zaciśniętą pięść i dojrzał lęk na jego twarzy.
Wuj się wtedy wycofał, twierdząc, że ktoś musi być rozsądny.
Zaśmiał się, ale Justin wiedział dobrze, że to nie jest szczery
śmiech.
Poczuł wtedy, że jest silniejszy niż wielki Jared Jordan. A
ponieważ nosił to samo nazwisko, wuj nie mógł mu nic zrobić,
nie narażając na szwank dobrego imienia rodu.
Justin był bezpieczny, jak pisklę w gnieździe.
Wszystko zostało obrócone w żart.
Teraz ludzie uważnie go obserwowali. Miał opinię rozrzutnego
lekkoducha, któremu brakowało pieniędzy. Zagadkowego
młodzieńca, który obtańcowywał młode panny, nudzące się
mężatki i lekceważone przez innych starsze damy. Uważano, że
ma cięty język. I nienaganne maniery. Dzięki urokowi
osobistemu, manierom, efektownej aparycji i właściwemu
nazwisku cieszył się dobrą sławą.
Teraz ludzie przyglądali mu się, żeby sprawdzić, czy za tym
wszystkim kryje się coś więcej. Zastanawiali się, czy będzie
umiał prowadzić
plantację tak, jak jego wuj i kuzyn. Czy ma głowę do interesów.
Justin uśmiechnął się do siebie, wsiadając na konia.
Gdyby tylko wiedzieli!
Całe życie uczył się od Jordanów, chociaż oni nie mieli o tym
pojęcia. Obserwował ich, wszystko rejestrował w pamięci,
podczas każdej wizyty przyswajał coś nowego. Przełykał
wszelkie upokorzenia, z wyjątkiem tego jednego razu, kiedy
wymusił na wuju szacunek. Nie zwracał uwagi na docinki. Bo
wiedział, że wszystko jest tylko kwestią czasu.
Wiedział, że kiedyś odziedziczy Blossom Hill.
Gdyby Jared i Jeremy nie wyjechali, zajęłoby mu to więcej czasu.
Ich także musiałby zabić. Zrobiłby to z przykrością, bo lubił
Jareda, ale nie miałby innego wyjścia.
Kochał tę plantację od chwili, gdy zaczął się na niej bawić w
dzieciństwie.
Blossom Hill jemu zostało przeznaczone, chociaż nikt inny o tym
nie wiedział. A on swoimi marzeniami podzielił się tylko z Jenny.
Ona go rozumiała i z radością snuła z nim plany. To ich zbliżyło
bardziej niż cokolwiek innego. Nie mogliby być sobie bliżsi.
Teraz wszyscy zobaczą, że zasługuje na Blossom Hill.
Dotarł już na niewielkie wzgórze nieopodal Rose Garden.
Rozciągał się stąd piękny widok na plantację 0'Connorów i na
rzekę ciągnącą się aż po horyzont.
Każdy mógł go tu zobaczyć.
A on był tego świadom. Jego ciemna sylwetka odcinała się od
jasnego, rozświetlonego słońcem nieba. Wiedział o tym. Sam to
tak zaplanował. Jechał najbardziej uczęszczanymi ścieżkami.
Wielu jeźdźców zatrzymywało się w tym miejscu. To nie była
ziemia 0'Connorów. Wzgórze należało do wszystkich.
Spojrzał na biały dom, który ona tak ukochała. Miał przed oczami
obraz, o którym nawet nie śmiała marzyć, kiedy dorastała gdzieś
w południowej Irlandii. Justin nie potrafił wyobrazić sobie życia,
jakie wiodła w dzieciństwie. Należał do ubogiej gałęzi potężnej i
niewiarygodnie bogatej rodziny, ale jego wyobrażenia o biedzie
miały niewiele wspólnego z tym, co opisywała w skąpych, ale
gorzkich słowach.
Jenny wiedziała, co to bieda.
On nigdy nie głodował.
Połączyła ich jednak nienawiść i pragnienie, by się wybić, by
wyjść z cienia na słońce.
Spojrzał znów na dom. Wiedział, w którym pokoju mieszka teraz
Jenny. Które okno do niej należy. Nawet ktoś słabiej znający ten
dom, domyśliłby się tego na podstawie obserwacji, które on
prowadził już od dawna.
Okno było stale zasłonięte. Ale wieczorami i nocami sączyło się
przez nie słabe światełko. Zawsze paliła się tam lampa.
Próbował to sobie wyobrazić. Promyki, które przedzierały się do
wnętrza za dnia przez ciężkie zasłony. I pojedyncza lampa,
rozpraszająca deli-
katnie wieczorny i nocny mrok kręgiem żółtego światła.
Pokój, w którym nigdy nie było naprawdę jasno.
Pokój, w którym nigdy nie było całkiem ciemno.
Żeby nic jej nie wystraszyło.
Coś zakłuło go w piersiach. Mógłby nad nią zapłakać, ale nie
chciał. Ta Jenny, którą wciąż szanował, nie życzyłaby sobie
żadnych łez. Nie życzyłaby sobie współczucia.
Wydawało mu się, że słyszy jej głos. Że rozpoznaje jej akcent i
rytm zdań, który zawsze wywoływał uśmiech na jego twarzy.
Była przekonana, że całkowicie wyzbyła się irlandzkiego
akcentu. Wszystkiego, co irlandzkie. Używała imienia Jennifer,
bo brzmiało to mniej irlandzko niż chłopskie Jenny. Ale dla niego
zawsze pozostawała Irlandką, choć nigdy jej o tym nie
wspominał. To go w niej oczarowało. To w niej kochał.
W jego głowie wciąż dźwięczał jej głos. Głos.
Wstrząsnęło nim to odkrycie. Nie pojmował, jak mógł być tak
głuchy, tak mało muzykalny. Dlaczego wcześniej nie rozpoznał
tego głosu.
Bo to była ona.
To Jenny przemawiała do niego w myślach. A on jej słuchał.
Spiął konia i ruszył w drogę powrotną. Miał świadomość, że go
widziano. Witał się z przechodniami. Zatrzymywał się także w
innych miejscach. Stał tam równie długo jak na wzgórzu koło
Rose Garden. Ludzie będą mówić, że Justin Jordan objeżdża
swoje królestwo. Chciał, żeby o tym
mówili. Mogą się nawet z niego śmiać. Śmiać się z ubogiego
krewnego, który został królem.
Niedługo przestaną się śmiać.
Zaczną go szanować.
Głos Jenny mówił mu, co powinien zrobić. Jak zawsze.
John Fowler okazał się zupełnie nieczuły na wdzięki Mary Kelly,
co bardzo ją zirytowało. Odwlekała swoje zejście na dół, tak by
Roza znalazła się tam przed nią. Chciała skupić na sobie uwagę.
Przyzwyczaiła się, że wszystkie światła są skierowane na nią,
kiedy podnosi się kurtyna. Przywykła do aplauzu,
towarzyszącego jej aż do zejścia ze sceny. Jednak w niewielkiej
bibliotece Joego nikt nie przywitał jej w ten sposób.
John Fowler tylko uniósł brwi, kiedy stanęła w progu i odczekała
chwilę, zanim zamknęła za sobą drzwi. Upewniła się, że wszyscy
ją zauważyli. Że wszyscy spostrzegli, jak wspaniale wygląda w
perłowoszarej sukni, która podkreślała zarówno jej wąską kibić,
jak i wysoką, obfitą pierś.
Czekały tu na nią jej własne stroje. Oczywiście to ją ucieszyło,
podobnie zresztą jak nowa suknia, ale nie podziękowała Joemu.
Uważała za oczywiste, że to wszystko jej się należy tylko dlatego,
że jest tym, kim jest.
Joe kazał przysłać tu rzeczy, które zostawiła w hotelu i uszyć
nowe stroje na podstawie miary wziętej z jej sukni. Podejrzewał,
że będzie potrzebowała nowych rzeczy. Niewiele go to koszto-
wało, wymagało tylko odrobiny troski, ale byłoby mu miło,
gdyby podziękowała.
Kazał też uszyć garderobę dla Rosie. W zasadzie pomyślał przede
wszystkim o niej, ale w tej sytuacji nie mógł pominąć Mary.
Rosie niczego jeszcze nie zauważyła. Miała na sobie jedną z
sukienek, które nosiła na statku, a to oznaczało, że nawet nie
otworzyła drzwi do garderoby. W przeciwnym razie
zorientowałaby się, że garderoba pęka w szwach i na pewno by o
tym wspomniała.
Joe uśmiechnął się, kiedy to sobie wyobraził.
Zdenerwowałaby się, mówiłaby, że niczego nie potrzebuje, że nie
powinien być taki rozrzutny.
Nic takiego się jednak nie zdarzyło. Rosie zeszła na dół w prostej,
ciemnoniebieskiej sukni, trochę staroświeckiej w kroju. Joe
widywał ją w niej jeszcze za życia Seamusa. W tej okolicy sukien
nie noszono tak długo, ale Rosie się tym nie przejmowała. Nosiła
ją z królewską godnością i przyciągała wzrok Joego w znacznie
większym stopniu niż Mary. Podobnie zresztą zareagował John,
choć przecież nie miał tak ciepłych uczuć dla Rosie.
- Spóźniłam się? - zdziwiła się Mary kokieteryjnie, sadowiąc się
dopiero wtedy, kiedy Joe zerwał się i podsunął jej krzesło.
Uśmiechnęła się wtedy łaskawie i posłała mu całusa w powietrzu.
Joe jednak nie zwrócił uwagi na to podziękowanie.
- Obawialiśmy się, że statek odpłynie bez ciebie - odparł sucho.
- Co takiego?
- Rosie mówi, że wybierasz się do Irlandii. Wzruszyła obojętnie
ramionami, ale ani Joe,
ani John Fowler nie dali się na to nabrać. Obaj dostrzegli błysk
zainteresowania w jej oku.
- Owszem, myślałam o tym - powiedziała. - Zastanawiam się nad
tym, Joseph. Powrót do domu to kusząca perspektywa.
Uśmiechnęła się ponownie do obu panów, konsekwentnie
omijając wzrokiem Rosie. Zupełnie jakby minione, upalne dni
ich wcale nie zbliżyły. W obecności mężczyzn Mary Kelly
ignorowała inne kobiety. Chciała przyćmić swym blaskiem
wszelkie potencjalne konkurentki.
- Wszystko zależy od tego, czy będę miała do czego wracać.
- Oczywiście - powiedział John Fowler z prawie
niedostrzegalnym sarkazmem w głosie.
- Nie zamierzam wracać do tego, co tam zostawiłam.
Spojrzała na Joego. On nawet nie mrugnął.
- Nie mam zamiaru wylądować w jakiejś zapomnianej przez
Boga wsi. Nie mogłabym żyć na wsi, Joseph! Znasz mnie, więc
musisz mnie zrozumieć.
Skinął głową.
Mary zatrzepotała rzęsami, wierząc, że zrobi wrażenie na obu
panach.
- Dublin. Nie mogłabym mieszkać w żadnym innym miejscu.
Stać mnie na to, prawda? Nie mówcie mi, że mój majątek na to
nie wystarczy!
Joe podał jej dokument.
-To list do naszych adwokatów w Dublinie. Przypuszczałem, że
tam właśnie się wybierasz. Jak widzisz, proszę, by wynajęli ci
dom w wybranej przez ciebie okolicy za jasno określoną sumę.
Zanim to nastąpi, zamieszkasz w jednym z najlepszych hoteli w
mieście. Moi prawnicy zatroszczą się o wszystko. Będą także
przekazywać ci co miesiąc sumę, którą widzisz na dole
dokumentu. Reszta pieniędzy zostanie ulokowana w banku i w
akcjach. W wymienionych tu sklepach będziesz miała otwarte
rachunki kredytowe do wysokości, która też została określona w
tym liście.
Mary Kelly słuchała go jednym uchem, czytając list z otwartymi
ustami. Policzki jej płonęły. Miała czerwone plamy na szyi, ręce
jej drżały. Oddech się rwał. Kiedy przeczytała trzecią stronę, w
jej oczach zalśniły łzy. Kartki spadły na stół.
Joe obserwował ją, bawiąc się najwyraźniej jej podnieceniem.
Rozszyfrował ją. Potrafił czytać w jej myślach. Wiedział, czego
trzeba, żeby ją uszczęśliwić.
- Do diabła, jesteś najbardziej hojnym człowiekiem, jakiego
kiedykolwiek spotkałam! - wykrzyknęła podekscytowana Mary.
- Hojniejszym niż twój brat! Niech nikt nigdy nie mówi, że nie
wiesz, czego potrzeba kobiecie, Joe. Tego wszystkiego nie było
w naszej umowie. Nie rozmawialiśmy o tym, nie wiedziałeś, że
będę chciała wrócić do domu. Nie mogłeś wiedzieć, a jednak się
domyśliłeś. I przewidziałeś wszystko! Wszystko, co jest ważne
dla takiej kobiety jak ja! Odmieniłeś moje życie, Joe. - Mary
wzięła głęboki wdech
i wypowiedziała słowo, którego Joe nie spodziewał się usłyszeć z
jej ust. - Dziękuję!
Uśmiechnął się i poruszył nieznacznie. To była robota Johna.
Wybrali dla niej kilka miejsc. Boston, Kuba, Nowa Zelandia a
także Londyn i Dublin. Przygotowane zostały umowy dotyczące
wszystkich tych lokalizacji. Odpowiednie listy, które miały jej
towarzyszyć. Należało jej tylko zasugerować któreś z tych
miejsc.
Joe wolałby, żeby to była Nowa Zelandia, ale w gruncie rzeczy
sprawa była znacznie prostsza, skoro sama się zdecydowała na
Dublin. Mieli tam swoich ludzi. Odpowiednie wpływy. Mogli
mieć ją na oku. Dbać o to, by ich nie skompromitowała. Miała
pozostać Mary Kelly. Nazwisko 0'Connorów nie mogło być
wymieniane jednocześnie z jej nazwiskiem, jeśli miała
zamieszkać w Dublinie. Joe wiedział coś, czego Mary jeszcze nie
wiedziała. Dom został już wybrany. Joe znał adres. Mary Kelly
na pewno nie oprze się takiej pokusie.
- Mam rozumieć, że zgadzasz się na Dublin? -zapytał Joe z
błyskiem w oku. - Nie musisz tego rozważać?
Mary rozłożyła ręce tak gwałtownie, że omal nie nadwerężyła
sobie stawów. Zaśmiała się serdeczniej niż kiedykolwiek. Mary
zawsze grała jakąś rolę. Może teraz jej prawdziwa twarz wyłoni
się z cienia. Może wcale nie potrzeba jej tyle światła.
- Dziękuję ci za twoją mądrość i hojność! - zawołała. - Czy się
zgadzam? Święta Panienko! Od
kiedy jesteś takim formalistą, Joe? Czego jeszcze chcesz ode
mnie? Mam upaść na kolana i ucałować twoje stopy? Pokręcił
głową.
-Muszę się upewnić, że tego właśnie chcesz, Mary. Czuję się za
ciebie odpowiedzialny. Teraz ona pokręciła głową.
- 0'Connorowie są naprawdę wyjątkowi! Nie jesteś za mnie
odpowiedzialny. Mogłeś kopnąć mnie w tyłek i zepchnąć z tych
eleganckich schodów, kiedy się tu zjawiłam. Mogłeś spuścić na
mnie psy, ale nie zrobiłeś tego. Nie jesteś za mnie
odpowiedzialny. Sama za siebie odpowiadam. Ale jesteś dobry i
szlachetny. Mam nadzieję, że się nie zmienisz, choć może
będziesz musiał. Kiedy sam poczujesz psie zęby na swoich
kostkach.
- Przesadzasz - powiedział Joe lekko.
- Tak właśnie będzie - przepowiedziała Mary. - Tak będzie, Joe. I
to niedługo. Chyba powinieneś się na to przygotować. Pomyśleć
o tym. Żebyś nie był zaskoczony, kiedy poczujesz je po raz
pierwszy...
Nie skomentował jej słów.
- Więc kiedy wyjeżdżam?
- Dziś w nocy - odparł John Fowler.
- Dziś w nocy? Joe skinął głową.
-Mamy szczęście - stwierdził. - „Merry Dancer" miała wypłynąć
wczoraj. Ale nie zdążyła. Wypłynie tej nocy. Mam tam kabinę
zarezerwowaną na stałe. Tym razem ty ją zajmiesz, Mary.
-Odchylił się trochę w tył. - Niczego ci nie
zabraknie. Nikt nie będzie zadawał żadnych pytań. Jesteś pod
moją opieką i będziesz traktowana jak królowa. Spodoba ci się ta
podróż. Znacznie bardziej niż podróż do Ameryki. Zostaniesz
odpowiednio przyjęta w Dublinie. Różne drzwi będą stały przed
tobą otworem. A przynajmniej zostaną uchylone. Tylko od ciebie
zależy, jak szeroko się otworzą...
- Dziś w nocy? Dziś w nocy, Joe? Jak mam zdążyć? Już jest
późno! Na miłość boską, przecież nie zdążę się spakować. Mam
swoje rzeczy w domu, na północy...
Joe zadzwonił na służącą. Chwilę później drzwi do biblioteki się
uchyliły.
- Rzeczy panny Kelly należy spakować na długą podróż. Mam
nadzieję, że walizki dotarły?
Dziewczyna skinęła głową.
-Może trzeba będzie więcej rąk do pomocy. Zajmiesz się
tym...mmmm... Eileen...
Ucieszył się, że przypomniał sobie jej imię. Nie chciał uchodzić
za aroganckiego pana domu, który zupełnie lekceważy służbę.
-Panna Kelly będzie nadzorować pakowanie, prawda, Mary?
-Ale...
- Prawda, Mary?
Skinęła głową, zdoławszy zapanować nad emocjami.
- Mam nadzieję, że uporacie się ze wszystkim do kolacji, Mary.
Zaczniemy dziś wcześnie, żeby nacieszyć się twoim
towarzystwem ostatniego wieczoru, który spędzisz w Ameryce.
Mary opuszczała bibliotekę z taką samą godnością, z jaką tu
weszła. Ale tym razem wszyscy na nią patrzyli. Nikt jednak nie
zapalił świateł.
Rozdział 9
Wiedział, że Joego nie ma w domu. Znał także przyczynę jego
wyjazdu, jeszcze zanim podsłuchał rozmowy niewolników.
Justin umiał stać się niewidzialny. W dzieciństwie często musiał
wtapiać się w ścianę i opanował tę sztukę do perfekcji. Nawet
jego niewolnicy nie zawsze orientowali się, że ich pan i
właściciel słyszy ich rozmowy.
Niewolnicy zawsze o wszystkim wiedzieli. Justin szybko się w
tym zorientował i dobrze to zapamiętał. Wiedzieli, że pan Joseph
z Rose Garden wybiera się do Savannah, żeby spotkać się z panną
Rosie. Połowa go za to potępiała, połowa uważała, że czyni go to
bardziej ludzkim.
Tutaj, nad Oconee, wszyscy niewolnicy uwielbiali Rosie. Nie
przestali sobie o niej opowiadać po jej wyjeździe. Stała się
prawdziwą legendą.
Joe straciłby sympatię swoich niewolników, gdyby nie to, że
właśnie ona stała się częścią tego dziwnego trójkąta.
Towarzyszyłoby mu znacznie więcej mrocznych, potępiających
spojrzeń, gdyby niewolnicy lubili jego żonę. Ale Jenny nigdy nie
dbała o ich przychylność. Nie potrzebowała ich sympatii. Nie
traktowała ich jak ludzi.
W tej sprawie Justin miał nieco inne poglądy. Nie był
wielbicielem Murzynów, ale widział nieco więcej niuansów niż
Jenny. Urodził się jedną nogą w bogatym świecie, do którego
należeli Jordanowie. Jenny nigdy nie miała okazji obserwować,
jak patrzą na świat tutejsze wyższe sfery. W każdym razie nie tak
długo jak Justin. On obserwował ich przez całe życie. I wyrobił
sobie zdanie na temat tego, w czym mają rację, a gdzie popełniają
błędy. Nie zamierzał otaczać swoich niewolników luksusami, ale
planował, że będzie ich traktował lepiej niż poprzedni właściciele
Blossom Hill. To była jedna ze zmian, dzięki którym wszyscy
mieli zauważyć, że teraz on jest panem na tej pięknej plantacji w
dolinie rzeki Oconee.
Nieobecność Joego okazała się wielkim ułatwieniem. Jenny
została sama pod opieką niewolników. Nikt jej nie pilnował przez
cały dzień. Nikt nie siedział w jej pokoju.
Żona Paddy'ego, Bridget zaglądała, rzecz jasna, codziennie do
Rose Garden. Pojawiała się tak punktualnie, że według jej wizyt
można by regulować zegarki. Spędzała tu trzy godziny, po czym
wracała do Favourite. Justin zastanawiał się, co powiedziałaby o
tym Jenny. Przypuszczał, że wcale by sobie tego nie życzyła.
Przebywała sama przez większą część doby.
Nocami zaś była całkiem sama.
Niemożliwe, żeby jej mąż tak to urządził. Justin go o to nie
podejrzewał. Joe był porządnym
człowiekiem. Pragnął dla niej czegoś lepszego. Więcej troski.
Więcej czułości. Kogoś by przy niej posadził. Kogoś, kto by nad
nią czuwał.
Dawna Jenny nie zniosłaby tego.
Justin był przekonany, że wszystko się zmieni po powrocie jej
męża. Bez względu na to, co go łączy z Rosie, Joe nie ucieknie od
odpowiedzialności za Jenny. Będzie zagłuszał swoje sumienie,
zapewniając jej najlepszą opiekę, jaką można kupić za pieniądze.
Wszystko się zmieni.
Dawna Jenny wściekałaby się na samą myśl, że miałaby być
otoczona taką przytłaczającą, męczącą troskliwością.
Justin słyszał jej głos w swojej głowie. Mówiła do niego o
różnych porach dnia i nocy. Nawet we śnie. I było mu z tym
dobrze. Jej nieustanna obecność dawała mu swego rodzaju
poczucie bezpieczeństwa. Należeli przecież do siebie. Oboje o
tym wiedzieli.
Powinni dzielić te chwile. Wszystko poszło tak, jak zaplanowali.
Teraz miały się zacząć ich czasy.
Był teraz jedynym właścicielem Blossom Hill.
I tak miało pozostać przez pewien czas.
Czas przynosi zapomnienie.
Potem jednak niewidzialna ręka losu miała uderzyć ponownie w
tę niewielką społeczność. Przebojowy Irlandczyk, Joseph
0'Connor miał zginąć tragicznie, spadając z konia. Omówili to
dokładnie. To nie byłoby trudne. Wystarczyłby niedopięty
popręg i malutki cierń wbijający się w bok konia. Nierównego
terenu w okolicy nie brakowało.
Jenny zostałaby młodą i piękną wdową. Na rok.
To niewiele dla kogoś, kto nauczył się cierpliwości, kto czekał na
coś przez całe życie. Potem przystojny, młody plantator z
Blossom Hill zacząłby się zalecać do młodej wdowy z Rose
Garden, która wbrew wszelkim przepowiedniom doprowadziłaby
swoją plantację do rozkwitu, mimo żałoby po swym ukochanym
mężu.
Śmiali się z historii, które sami ułożyli.
To były niezłe scenariusze. Zdołaliby wywieść w pole
wszystkich naiwnych sąsiadów. Nawet niewolników, chociaż ich
zdanie niewiele ich obchodziło. To były znakomite scenariusze!
Właśnie teraz miał się rozpocząć ich czas.
Dlatego tak ciężko znosił samotność.
Nikt go nie rozumiał tak jak Jenny.
Słuchał jej głosu tak często, jak tylko mógł, zawsze, gdy do niego
przychodziła. Szukał samotności, bo właśnie wtedy się
pojawiała. Nasłuchiwał także wtedy, gdy otaczali go ludzie,
chociaż wiedział, że Jenny nie przyjdzie. Była osią jego życia.
Całe szczęście, że Joe wyjechał. W przeciwnym razie Justin
byłby zmuszony usunąć go ze swojej drogi. A na to było jeszcze
za wcześnie, stanowczo za wcześnie. Chociaż nie wszystko się
udało, Justin zamierzał realizować plany obmyślone razem z
Jenny. Zamierzał dokończyć dzieła, które rozpoczęli. Nic nie
powinno wydarzyć się za wcześnie, żeby nie obudzić podejrzeń.
Wszystko powinno wyglądać normalnie.
Całe szczęście, że Joe jest w Savannah.
Gdyby nie to, Justin nie mógłby jej widywać.
Jechał po ciemku. Znał tutejsze drogi równie dobrze jak ulice w
Savannah. I nie popełnił błędu swojego nieszczęsnego kuzyna,
Jaspera, nie jeździł przez najbardziej odludne okolice. Wybierał
najbardziej uczęszczane ścieżki. Jechał w milczeniu. Nie wziął
własnego konia, dosiadł niezbyt urodziwego wałacha. Takiego,
który nie byłby pierwszym wyborem eleganta, za jakiego ucho-
dził. A Justin naprawdę starał się być taki, jakim go sobie ludzie
wyobrażali. Łatwiej mu było realizować swoje plany, gdy
wszyscy brali go za innego, niż był w istocie. Wydawał się
znacznie mniej niebezpieczny jako próżny lew salonowy.
Nocami ubierał się znacznie skromniej. Ciemne, szare albo
brązowe ubranie mogłoby należeć do jakiegokolwiek farmera
albo najemnika. W żaden sposób go nie wyróżniało. A gdy
naciągał kapelusz głęboko na oczy, był nie do rozpoznania dla
kogoś, kto go tylko mijał, nie zatrzymując się i nie zagadując.
A Justin do nikogo się nie odzywał.
Zatrzymał się z dala od plantacji. Zbliżył się do Rose Garden z
drugiej strony chat niewolników. Nie chciał, żeby psy go
wywąchały i zaczęły obszczekiwać. Ktoś musiałby wówczas
wyjść na dwór i sprawdzić, co się dzieje.
Znał ten dom.
Widział, jak powstawały fundamenty, jak budowano kolejne
pokoje. Potem Jenny wpuszczała go na wąziutkie, zapomniane
przez wszystkich schody. Tymi schodami niewolnicy
przemieszczali się
po domu, niewidoczni dla swych państwa. Biali powinni
widywać ich jak najrzadziej. Taki był zamysł architekta.
Justin się tym nie przejmował. Najważniejsze, że te wąskie i
strome schodki istniały. Tamtędy właśnie zakradał się do niej,
gdy Joego nie było w domu. Niezauważony przez nikogo
wślizgiwał się do jej sypialni. I równie niepostrzeżenie znikał po
chwilach kradzionej rozkoszy w pościeli jej męża.
Teraz znów skorzystał z jednego z tych przejść. Pod osłoną nocy
było to całkiem bezpieczne. Skoro pana Joego nie było na
plantacji, a jego żona stała się niegroźną zjawą, niewolnicy nie
zadawali sobie trudu, by oszczędzać państwu swego widoku.
Wchodzili głównymi drzwiami, przemieszczali się szerokimi
korytarzami. Nie przyciszali głosów, ich śmiech rozlegał się jak
nigdy dotąd.
Czasami się w to wsłuchiwał. Dziwnie się czuł, stojąc na wąskich
schodkach po ciemku i słuchając rozmów i pieśni niewolników.
Zastanawiał się, czy oni też to robią. Nic dziwnego, że wiedzą o
wszystkim. Mają przecież doskonałą sposobność, by
podsłuchiwać. Może kiedyś Murzyni zajmą tak zbudowane
domy. Zastanawiał się, czy będą wtedy zatrudniali białych słu-
żących.
Myśl wydała mu się tak absurdalna, że aż się do siebie
uśmiechnął. Może raczej żółtych. Podobno w kraju jest ich coraz
więcej. Przywożą ich na zachodnie wybrzeże. Nie miał ochoty o
tym rozmyślać. Uważał, że w Ameryce jest dość problemów.
Mają przecież mnóstwo czarnych i czer-
wonych pogan, nie trzeba im kolejnych kolorowych
bezbożników!
Popchnął drzwi. Nie widział ich, ale liczył kroki od szczytu
schodów. Znał ten dom na pamięć. Po drugiej stronie ściany
drzwi były niemal niewidoczne. Zlewały się w jedno z tapetą.
Trudno je było zauważyć nawet przy świetle, a w półmroku,
który tam utrzymywano ze względu na Jenny, zarysów framugi
na pewno nie było widać.
Czekał pod drzwiami,- kiedy ci, którzy mieli ją pielęgnować,
przebywali w pokoju. Stał nieruchomo i słuchał ich rozmów.
Szyderstwa, których nawet nie próbowali zamaskować,
wprawiały go w gniew, ale nie opuszczał kryjówki. Słuchał w
milczeniu, wbijając paznokcie w skórę dłoni, żeby nie krzyknąć z
wściekłości.
Potem, gdy zapadała cisza, wchodził do pokoju. Żeby odwiedzić
Jenny.
Tak jak teraz.
Tego wieczoru zostawili ją samą bardzo wcześnie. Z zapaloną
lampą, zawieszoną tak wysoko, żeby nie mogła jej dosięgnąć
nawet gdyby weszła na krzesło. Krzesła zresztą nie było.
Zabierali je, kiedy zamykali pokój na noc. Lampa wisiała na haku
bardzo nieumiejętnie wbitym w ścianę tuż pod sufitem. W belce
zostanie brzydka dziura, kiedy usuną hak.
Kiedy Jenny już tu nie będzie.
Zatrą wszystkie jej ślady.
Co zrobią z tą brzydką dziurą? Co zrobią z hakiem? Może ktoś
wymyśli historyjkę o nieszczęśniku, który się tu powiesił.
- Dziś też do ciebie przyszedłem. Przyniosłem ci owoce.
Położył brzoskwinie, jabłka i cenne banany na niewielkiej
komodzie, która stała w pewnym oddaleniu od łóżka. Jenny
zawsze lubiła owoce. Sprawiały jej dziecięcą radość nawet
wtedy, gdy była już tak bogata, że mogłaby jeść wyłącznie
owoce, gdyby tylko zapragnęła. Justin o tym nie zapomniał.
Kiedy odwiedził ją w ten sposób po raz pierwszy, przyniósł
truskawki i gruszki.
Nie ruszyła owoców w jego obecności. Patrzyła to na niego, to na
truskawki, ale nie wstała z łóżka, ciągle leżała skulona. Mówił do
niej. Opowiadał o tym, co robił. Nie miał pojęcia, czy Jenny go
rozumie, ale nawet ten rodzaj kontaktu trochę go pocieszał. To,
że do niej mówi. Może jej tym nie pomagał, pomagał jednak
sobie.
Kiedy tamtej nocy wyszedł przez tajemne drzwi, zatrzymał się na
chwilę za nimi i nasłuchiwał. Przebiegła przez pokój. Rozpłakał
się, wyobrażając sobie, jak chwyta owoce i wraca na łóżko, na
którym mogła siedzieć oparta o dwie ściany, mając pewność, że
nikt jej nie zaskoczy od tyłu.
Od tamtej pory za każdym razem przynosił owoce. Wszystkie,
które lubiła. I nadszedł wieczór, gdy ośmieliła się wstać z łóżka,
kiedy jeszcze siedział w pokoju. Pod przeciwległą ścianą, tak
daleko jak tylko mógł. Za pierwszym razem tylko wzięła owoce.
Dopiero parę nocy później zaczęła je przy nim jeść.
Oswoiła się.
Nie podbiegała już do komody w popłochu.
Nie bała się odwrócić do niego plecami, wracając na swoje
miejsce. Przestała też chować się pod prześcieradłem.
Justin siedział w milczeniu i patrzył, jak Jenny je. W jej gestach
było coś znajomego, chociaż dawna Jenny jadła bardziej
elegancko. Ta miała kanciaste i gwałtowne ruchy i starała się nie
używać lewej ręki.
Justin wiedział, co jej dolega. Nie podszedł na tyle blisko, żeby to
zobaczyć, ale słyszał rozmowy niewolników.
Wiedział, co jej zrobili.
Mięśnie mu się napinały, kiedy o tym myślał. Nie uśmierzało
jego gniewu to, że człowiek, który był za to odpowiedzialny,
który mógł do tego nie dopuścić, leżał już na dnie zatoki.
Podobnie jak jego towarzysze, ci, którzy ją torturowali.
Zapłacili za to zbyt niską cenę. Żadna kara nie byłaby
wystarczająca za to, co jej zrobili.
Podzielał zdanie Joego, że nie należy dodawać jej bólu tylko po
to, by ramię się dobrze zrosło. Justin sądził, że w takim stanie
mniej cierpiała. Nie trzeba jej więcej męczyć.
Kiedy jadła owoce, próbował dojrzeć jej urodę. Odnaleźć Jenny
w postaci, którą miał przed sobą. Ale to było trudne.
Uporządkowali jakoś jej zmierzwione włosy. Część obcięli,
resztę spletli ciasno wokół jej szczupłej twarzy. Jenny nigdy by
się tak nie uczesała. Podobały jej się artystyczne i nowoczesne
fryzury. Teraz wyglądała jak uboga, irlandzka wieśniaczka.
Przybrała chyba trochę na wadze, ale jej wychudzone ciało nie
miało już
nigdy odzyskać urody. Wielka szkoda, bo Jenny była pięknością.
Wyjątkową pięknością.
- Smakowało? - zapytał, nie oczekując odpowiedzi.
Usłyszała jednak jego słowa, bo na chwilę przestała siorbać sok z
pięknej brzoskwini i spojrzała na niego swoimi brązowymi
oczami.
Może zrozumiała, co powiedział, a może nie.
Może naprawdę na niego patrzyła, a może widziała coś całkiem
innego.
Nie miał pojęcia.
Ostatnio jednak zapragnął wiedzieć. Łatwiej byłoby mu pogodzić
się, że to jest naprawdę ta sama kobieta, którą kochał, gdyby
uwierzył, że coś rozumie. Ze zdaje sobie sprawę z tego, co się do-
koła niej dzieje.
Chciał wierzyć, że Jenny go poznaje.
- Wiem, że lubisz owoce - powiedział. - I założę się, że ci ich nie
dają.
Na pewno miał rację. W przeciwnym razie nie rzucałaby się tak
na smakołyki, które jej przynosił. On był jej dobrą wróżką.
-Stary Joe nie będzie zadowolony z tego, jak cię traktują - mówił
dalej. - Może nawet bat pójdzie w ruch, kiedy pan O'Connor
wróci z Savannah. Co o tym sądzisz, Jen?
Dawna Jenny klasnęłaby w ręce, ciesząc się z tego, że bat pójdzie
w ruch. Teraz nie zareagowała. Zajęła się bananem, gdy tylko
zjadła resztki brzoskwini, wyssała pestkę i oblizała palce. Ledwo
zdążyła zdjąć skórkę z banana, a już zatopiła zęby w miąższu,
robiąc błogą minę.
Justin spostrzegł w jej twarzy jakiś ślad dawnej Jenny i to go
bardzo przygnębiło.
- Ale Joe nie jest taki, prawda? - Pokręcił głową za nich oboje. -
Joe ma miękkie serce. Sama to mówiłaś, moja droga. I nigdy się
nie zmieni. Pan na Rose Garden nigdy nie będzie bił swoich nie-
wolników, prawda? Nawet tych niezgrabnych suk, które cię
traktują jakbyś była brudem pod ich podeszwami. Chętnie bym
mu o tym opowiedział, ale jak? Nie mogę mu przecież zdradzić,
że się do ciebie zakradałem. Wyzwałby mnie chyba na
pojedynek...
Na chwilę przestała żuć, choć nic nie powiedziała. Nie wydała
żadnego dźwięku. Ale Justin wyobraził sobie, że go rozumie. Ze
zrozumiała, co powiedział, że jakoś to do niej trafiło.
-Joe zastrzeliłby mnie bez zastanowienia, ale nie podniesie ręki
na swoich przeklętych niewolników. Przepraszam za te słowa.
Nieładnie się zachowuję. Wiem, że nie lubisz przekleństw,
więcej nie będę...
Przez dłuższą chwilę siedział w milczeniu. Słychać było tylko,
jak Jenny przeżuwa i połyka kawałki owoców.
- Samotnie się czuję bez ciebie - szepnął cicho. Tak cicho, żeby
go nie usłyszała, jeśli rzeczywiście rozumiała jego słowa. Tak
cicho, żeby jej nie zasmucić. - Bez ciebie to wszystko przestało
mi sprawiać radość - wyznał ku własnemu zaskoczeniu.
Od kiedy zamieszkał w Blossom Hill, co wieczór wznosił toast
do lustra i sam sobie gratulo-
wał pomysłowości i sukcesu. Tytułował się plantatorem i sięgał
po kolejną szklaneczkę brandy.
Ale jej nie chciał okłamywać.
Mówił prawdę. Z każdym dniem radość wysychała jak leżące za
długo jabłko.
Powinni cieszyć się razem.
On i Jenny.
-Gdybyś ze mną nie rozmawiała, oszalałbym chyba w tym
wielkim, przerażającym domu. Jestem tam tak cholernie
samotny. - Uśmiechnął się ze smutkiem. - Znowu zakląłem.
Muszę bardziej uważać.
Nic nie powiedziała, a kiedy skończyła jeść, wślizgnęła się pod
prześcieradło, nie zwracając na niego uwagi. Zamknęła oczy i po
chwili spała jak dziecko. Wzruszyła go ta ufność. Nikt nigdy nie
wyznał mu tak bezgranicznej miłości.
Siedział, dopóki nie upewnił się, że zasnęła mocno. Wtedy
zbliżył się do łóżka. Wstrzymał oddech, pieszcząc ją
spojrzeniem.
- Spij dobrze, kochana - szepnął i zniknął za niewidocznymi
drzwiami.
Rozdział 10
Jeśli tylko Mary mogła odegrać jakąś dramatyczną scenę,
natychmiast podejmowała wyzwanie. Scena rozstania była
idealną okazją do popi-
su dla kogoś o jej temperamencie i skłonności do eksponowania
swojej osoby.
Płakała, biorąc małego Jordy'ego w ramiona, nie krępując się
zupełnie tym, że dziecko trzeba było obudzić, żeby mogła się z
nim odpowiednio pożegnać. Stosownie do swych wyobrażeń.
Ucałowała jego czarne loki, jakby wybierała się na wojnę. Nawet
Lily i Matti nie uniknęli jej pocałunków i uścisków. Lily jakoś się
z tym pogodziła, ale Matti wił się jak piskorz. Mary uśmiechnęła
się, jak ktoś doświadczony życiem w Monto:
- Śliczny z ciebie chłopak, Matt. Dziewczyny będą się o ciebie
biły. A ty polubisz pocałunki.
Matti wciąż próbował wywinąć się z ramion Mary.
-Ale to będą znacznie młodsze dziewczyny -uściśliła Lily z
powagą.
Nie zrozumiała, dlaczego dorośli parsknęli niepohamowanym
śmiechem, wymieniając spojrzenia nad ich głowami. Zacisnęła
wargi i chwyciła chłopca za rękę.
- Idziemy! Oni są głupi!
Zanim zniknęli za drzwiami Matti zdążył wyrwać rękę z ręki
Lily. Nie mógł przecież pozwolić na taką kompromitację. Co też
Joe i John mogliby sobie o nim pomyśleć? Nie był przecież
dzieckiem. Ani dziewczyną.
Mary zapomniała o nich, kiedy tylko zniknęli z pola widzenia.
Skupiła się bez reszty na Joem, którego uścisnęła i ucałowała w
oba policzki. Wydawało mu się, że zapach lawendy nigdy nie
przestanie go dławić.
-Nigdy ci się nie zdołam odwdzięczyć! - zapewniła go,
poprawiając szare rękawiczki.
Lekki płaszczyk był o ton ciemniejszy niż per-łowoszara suknia,
którą wybrała tego dnia. Joe z ulgą pomyślał, że na szczęście nie
przyszło jej do głowy, iż powinna się przebrać. Wystarczająco
wymęczyło go zamieszanie wokół pakowania oraz kolacja. Mary
zatroszczyła się, by było to niezapomniane przeżycie dla
wszystkich.
- Rzeczywiście - stwierdził rzeczowo.
Nie miał zamiaru stwarzać jej kolejnej okazji do wysławiania
jego hojności. Musiałby wreszcie przyznać, że robi to tylko po to,
żeby się jej pozbyć na zawsze. Wydawało mu się, że nie chcia-
łaby tego usłyszeć.
-- Rosie, moja kochana!
Roza uniosła w górę prawy kącik ust, uśmiechając się zabawnie.
Joe wyjął z jej ramion dziecko i owinął je lepiej kocykiem. Mały
też się na pewno cieszy, że ta męcząca ciotka wybiera się w długą
podróż.
Mary nie uściskała Rozy. Chwyciła ją za obie dłonie i długo
patrzyła jej w oczy, jakby chciała wyryć w pamięci jej obraz.
- Na pewno mnie poznasz, kiedy się ponownie spotkamy -
powiedziała Roza.
Mary udała, że tego nie słyszy.
- Nie zaprzyjaźniłyśmy się. Nie mogłyśmy się zaprzyjaźnić,
skoro obie byłyśmy żonami Seamu-sa! Ale przekonałam się do
ciebie. Naprawdę!
Roza nie odwzajemniła komplementu.
-Jeśli kiedykolwiek będziesz w Dublinie, mo-
ja droga, koniecznie mnie odwiedź. - Zaśmiała się gardłowym
śmiechem i nachyliła się, by szepnąć konspiracyjnym szeptem: -
Daj mi parę lat, Rosie, a przyrzekam, że wszyscy w Dublinie
będą się liczyć z moim zdaniem. Wszyscy będą wstrzymywać
oddech, czekając na moją opinię. Będę urządzała najwspanialsze
przyjęcia. Ludzie będą popełniać samobójstwa, kiedy nie dostaną
zaproszenia na mój bal...
Nawet Roza nie mogła się powstrzymać od uśmiechu.
- Trzymam cię za słowo, panno Kelly.
Joe miał ochotę powiedzieć, że dom w Dublinie nie jest
wystarczająco duży, by pomieścić aż tylu gości. Ze w ogóle nie
da się tam zorganizować balu. Ale się od tego powstrzymał.
Każdemu wolno marzyć. A on nie ma prawa rozwiewać złudzeń
Mary Kelly.
- Idź już, bo spóźnisz się na statek - powiedział spokojnie,
uśmiechając się na widok pocałunków, które słała mu w
powietrzu.
To było wyjście godne amerykańskiej tancerki.
- Ona zajmuje tyle miejsca - stwierdziła Roza, gdy siedzieli we
dwójkę, czekając, aż John Fowler wróci z informacją, że Mary
Kelly wsiadła na pokład „Meny Dancer" i że statek podniósł
kotwicę.
Joe osobiście zaniósł Jordy'ego do pokoju Rosie. Kołysał go
najpierw w ramionach a potem w kołysce, póki mały nie zasnął. I
chociaż Jordy miał zdrowe płuca, to Joe musiał przyznać, że w
domu zrobiło się znacznie ciszej po wyjeździe Mary Kelly.
- W Dublinie miejsca jej nie zabraknie - zapewnił ją.
- Naprawdę?
W głosie Rozy zabrzmiała niepewność, jakby obawiała się o los
Mary.
- Nikt jej nie pozna. Nawet jej rodzina. Chyba, że ich odwiedzi.
Ale ta Mary, którą znam, na pewno tego nie zrobi.
-Nikt nie będzie próbował dociec, kim jest? Kim była? Nie
zostanie odrzucona? Pokręcił głową.
- Dublin to nie Georgia. To nie Savannah. Ani Londyn. Dublin to
prowincja, a piękna i młoda Mary zjawi się tam z masą pieniędzy.
Jest klientką jednej z najlepszych firm adwokackich w mieście.
Zamieszka w eleganckiej dzielnicy. Będzie nosić odpowiednie
ubrania i pokazywać się we właściwych miejscach... - Rozłożył
ręce. - Oczywiście, że wzbudzi trochę zaciekawienia, ale to
stworzy wokół niej tajemniczą aurę. Może być bogatą wdową.
Albo młodą dziedziczką, która z jakichś powodów zerwała z
rodziną. Młodą żoną, która ucieka przed tyranizującym ją
mężem...
- Nie wiedziałam, że masz taką bujną fantazję.
- Mary będzie zachwycona! - zapewnił ją z przekonaniem. -
Odegra wszystkie możliwe role, rozkoszując się każdą sekundą.
Będzie ich wodziła za nosy, stając się tym, kim tylko zechce.
Może naprawdę zostanie najbardziej wpływową kobietą w
Dublinie. Nie należy lekceważyć talentów Mary Kelly!
- Wydaje mi się, że ją jeszcze spotkam - powiedziała Roza.
- Nie sądzę - stwierdził Joe ostrożnie. - Nie masz pojęcia, jak
daleko jest do Nowej Zelandii, Rosie. Tylko dlatego tak ci się
może wydawać. -Wziął głęboki wdech. - Mogę stwierdzić niemal
z pewnością, moja droga, że nikogo z nas więcej nie zobaczysz.
Zapadła znacząca cisza.
- Jednak muszę jechać, Joe. -Wiem.
Przyłożyła obie ręce do piersi.
- Czuję to, rozumiesz? Czuję, że powinnam jechać. Czuję, że on
tam na mnie czeka.
Nic nie powiedział.
- Myślisz, że jestem głupia? - zapytała. - Szukając dziecka, które
sama oddalam? Które oddałam całkiem świadomie?
- Nie uważam, że jesteś głupia - odparł Joe cicho. Ciemna
grzywka opadła, kryjąc jego twarz
w cieniu, gdy pochylił głowę i zacisnął palce tak mocno, że
niemal stracił w nich czucie.
-Ja także wciąż szukam mego syna. Gdyby ktoś o tym wiedział,
nazwałby mnie jeszcze większym głupcem. Szaleńcem. Między
nami nie ma takiej więzi, j ak między tobą a Michaelem. Jak
między Lily i Michaelem. Wy jesteście rodziną. A mój syn
prawdopodobnie nic o mnie nie wie, choć w jego żyłach płynie
moja krew. A gdyby nawet wiedział, raczej by mnie nienawidził
niż ciepło o mnie myślał. Nie wiem nawet, czy on jeszcze żyje.
Nie wiem, czy jest w Ameryce, a przecież Ameryka jest taka
ogromna. Może Cecily zdołała z nim uciec. Może dostała się
jakoś do Afryki. Razem z moim synem...
- Nie jesteś szalony - pocieszyła go, wyciągając rękę tak, by
splotły się ich palce.
To był piękny gest.
- Będę za tobą tęsknił - powiedział, chociaż były to zbędne słowa.
- Nie wyjeżdżam chyba tej nocy? - zdziwiła się.
- Nie. I jutro też nie.
-Martwi cię, że nie możesz się mnie pozbyć wystarczająco
szybko?
Wymienili spojrzenia. Wymienili uśmiechy, siedząc na kanapie,
w stosownej odległości. Roza w ciemnoniebieskiej sukni,
pasującej do dużo starszej niż ona kobiety, Joe w czarno-białym
stroju. Dobrze skrojone spodnie miał wciąż wpuszczone w
czarne, błyszczące, wysokie buty do jazdy konnej. Dopiero po
wyjeździe Mary zdjął surdut, rozpiął szarą kamizelkę, rozwiązał
czarną apaszkę i podwinął rękawy koszuli. Obrazu dopełniały
ciemna, gęsta grzywka i szare oczy. Można by go wziąć za
młodego, beztroskiego eleganta. Łatwo byłoby się pomylić.
Zapalił wszystkie światła.
Nie było ani odrobiny cienia, w którym mogliby się schować.
Widzieli każde drgnienie swoich twarzy, każdy błysk oczu.
Trudno by było coś przeoczyć.
Nie powinno być między nimi żadnych nieporozumień.
Inaczej wyobrażał sobie to pożegnanie.
Powinni się rozstać, myśląc o sobie jak najlepiej, nic innego nie
wchodziło w grę. Nie chciał zachować się niegodnie.
A bardzo bał się własnych reakcji, własnych uczuć. Jej ufał ślepo.
Sobie - nie.
- Myślę o twoim bezpieczeństwie, Rosie. I o bezpieczeństwie
dzieci.
- A o swoim?
Znów schylił głowę, jakby miał na sumieniu grzech, którego nie
potrafił jej wyznać. Jakby był dużo gorszym człowiekiem niż
ona.
- Myślałem o tym, niech mi Pan Bóg wybaczy. Pragnąłem, żeby
umarła. Żebym mógł o niej zapomnieć. Zapomnieć o tym bólu.
Roza uścisnęła mu rękę.
- Nie chcę o niej myśleć, ale tuż przed zaśnięciem mam w oczach
jej obraz. Obraz jej bezradnej postaci. Jej biedne, skrzywdzone
ciało. Widzę ją i chociaż wiem, że grzeszę, to nie potrafię zoba-
czyć w niej Jenny. - Wziął bardzo głęboki, świszczący wdech. -
To nie jest Jenny. Nie dla mnie.
-Wszystko jest jeszcze takie nowe. Przyzwyczaisz się.
Zaśmiał się ochryple. To brzmiało jak dożywotni wyrok. Równie
dobrze mogli wtrącić go do więzienia. Tam wcale nie czekałby
go gorszy los.
- Nie potrafię za nią tęsknić - wyjaśnił. Chciał powiedzieć to tak,
by nie wydać się samemu sobie złym człowiekiem. - Nie da się
tęsknić za tym... ciałem. Nie potrafię nawet myśleć o niej jak o
człowieku. Dlatego nie umiem zobaczyć w niej Jenny. Jest kimś
obcym. Nie moją Jenny. - Przestał ukrywać swój ból. - Jenny była
piękna. Kochałem ją całym sercem za wszystko, co w sobie mia-
ła. Bo była silna, nieugięta i mądra. Bo nikt nie
potrafił tańczyć tak jak ona. Bo była fantastyczną matką.
Kochałem ją, bo w jej życiu panował idealny porządek. W moim
też, dzięki niej. Kochałem ją, bo była godna pożądania. Szalałem
na samą myśl o niej, o jej uśmiechu, o spojrzeniu spod grzywki.
Kiedy za nią tęskniłem, krew tętniła mi nie tylko w uszach.
Godzinami. Wystarczyło przypomnieć sobie jej ruchy. To, jak
wyglądała, kiedy ją rozbierałem, powoli, warstwa za warstwą. I
kiedy sama się rozbierała. Ogarniało mnie pożądanie na samą
myśl o tańcu z nią. - Joe westchnął ciężko i bezradnie. - Taka była
Jenny, którą kochałem. Żywa.
Roza też pamiętała żywą Jenny. Pełną radości życia. Inną jednak
niż we wspomnieniach Joego.
Może miłość sprawia, że widzi się ukochanego inaczej? Może
miłość czyni człowieka mądrym?
-Gdybym znalazł sędziego skłonnego dać mi rozwód,
rozwiódłbym się natychmiast.
- To nie w twoim stylu.
- To w moim stylu - powiedział z rozpaczliwą siłą. - Ożeniłem się
z kobietą. Z kobietą, w której widziałem siłę, ciepło i mądrość. Z
kobietą, którą uwielbiałem i kochałem całym ciałem. I całą duszą.
Nie ożeniłem się ze skorupą.
Wypuścił dłoń Rozy i ukrył twarz w rękach, opierając łokcie o
kolana. Ramiona mu zadrżały. Zamknął się w sobie. Całą
postawą manifestował, że nie jest godzien jej oddania i ciepła. Że
nie jest wart jej przyjaźni.
- A ona stałą się skorupą - łkał. - Skorupą bez życia. Choć tak
bezradną. Nie mogę jej nazwać
człowiekiem. Jest jakiś stworzeniem. Skorupą, w której środku
nic nie ma. Rosie! W niej nic nie ma. Jest pusta. - Z trudem
chwytał oddech, jakby tonął. Dusiły go łzy. - Boże, Boże, Rosie!
Czy ty słyszysz, co ja mówię? Jeśli ktoś zasłużył na wieczyste
męczarnie w piekle, to tym kimś jestem ja... Czekała na ciąg
dalszy.
-Nawet moje myśli są grzeszne - powiedział w końcu, nadal
kryjąc twarz w dłoniach. - Nie powinienem tego mówić. Nie
powinienem ciebie tym obarczać. Grzeszę także przeciwko tobie,
Rosie. Wybacz mi!
To nie było trudne.
- Wybaczam ci - powiedziała z uśmiechem. Nie mógł zobaczyć
tego uśmiechu, miała jednak nadzieję, że usłyszał go w jej glosie.
Uśmiechnęła się specjalnie dla niego.
- Sam nie potrafię sobie wybaczyć.
-Nie możesz wybaczyć sobie tego, że jesteś człowiekiem? -
zapytała.
Dopiero wtedy podniósł wzrok Siedział wciąż pochylony i zerkał
na nią ze zdumieniem, jakby chciał sprawdzić, czy jest przy
zdrowych zmysłach.
-Wszystkie twoje uczucia - ciągnęła - wszystkie słowa świadczą
tylko o tym, że jesteś człowiekiem.
Uniósł brew. Seamus zawsze unosił obie brwi jednocześnie.
- Zdziwiłabym się, gdybyś nie miał takich myśli.
- Mówisz tak, żeby mnie pocieszyć. Roza pokręciła głową.
- Tak myślę.
- Ucieszyłaby mnie jej śmierć - powiedział Joe, jakby sądził, że
jeśli powie coś naprawdę przerażającego, Roza się na niego
zdenerwuje i powie wreszcie, że jest złym człowiekiem. Chciał to
usłyszeć! Chciał, żeby potwierdziła w ten sposób jego własną
ocenę.
- Nie będziesz wolny, dopóki ona nie umrze -orzekła tymczasem
Roza całkiem spokojnie. Potwierdziła tylko te pełne goryczy
myśli, które tak dręczyły jego sumienie.
- Powiedz, że jestem potworem! - błagał. - Powiedz, że jestem
zły, Rosie!
-Jesteś dobrym człowiekiem, Joe.
Nie o to ją prosił. Nie myślał tak o sobie. Nie słuchała go! Nie
chciała mu dać tego, czego potrzebował.
- Powiedz przynajmniej, że jestem okropny! -Zabrałeś ją do
domu. Troszczysz się o nią.
Wezwałeś doktora. Zapewniasz najlepszą opiekę. Jest wśród
swoich. W swoim własnym domu, choć może wcale o tym nie
wie. Inny odesłałby ją gdzieś. W miejsce, w którym nikt by jej nie
znał, byle tylko jej nie oglądać. A sam żyłby tak, jakby naprawdę
był wolny. I wszyscy by mu to wybaczyli. Rozumieliby, że musi
mieć kochankę. - Zamilkła na pewien czas. - Niczego takiego nie
zrobiłeś. Tak, jesteś naprawdę strasznym i złym człowiekiem!
-Zacząłem się przyzwyczajać do myśli, że będziemy razem -
wyznał. - Myślałem już o tobie, nie wspominając Seamusa. I
cieszyłem się. Cieszyłem się, że czeka nas wspólne życie. Ze
razem wy-
jedziemy na ląd po drugiej stronie globu. Nigdy przedtem o
czymś takim nie marzyłem.
-Będziesz się o nią troszczył, dopóki będzie żyła!
- Czy mam inne wyjście? - zaśmiał się nerwowo. - Taki już
jestem. Człowiek o miękkim sercu. Przytłoczony poczuciem
obowiązku i odpowiedzialnością. Tak. Będę się troszczył o nią.
Kupię jej wszystko, co się da. Do końca jej dni. Mam nadzieję, że
to długo nie potrwa. Może będę jeszcze wystarczająco młody,
żeby rozpocząć nowe życie. Może będę miał jeszcze jednego
syna, Rosie...
W jej głowie nie było żadnych obrazów. Próbowała jakieś
wywołać, żeby uchylić mu rąbka tajemnic przyszłości. Joe był
zbyt dobrym człowiekiem, by trwać w takiej niepewności.
Zasłużył sobie na dobre i spokojne życie. Na dobrą żonę i dom
pełen synów. Może także córek, żeby w przyszłości musiał
zapłacić za jakieś wesela.
Ale nic nie powiedziała.
- Zaczekasz, prawda? - zapytał nagle.
Nie spodziewała się tego i zdradziła się, nie otwierając nawet ust.
Odczytał odpowiedź z wyrazu jej twarzy.
- Nie - powiedział z goryczą, rozumiejąc, że jego propozycja
została odrzucona. - Nie powinienem nawet tego oczekiwać,
prawda? Jedziesz do innego świata. Żadne z nas nie wie, jak
długo będzie żyła Jenny. To byłaby bardzo niepewna gra. Poker,
w którym może wcale nie być wygranej. Czy można tego żądać
od kogokolwiek? To było głupie pytanie. Bardzo głupie. Wybacz
mi!
- Nie ma tu wiele do wybaczania - powiedziała. Przysunął się do
niej. Objął ją ramionami
i przytulił policzek do jej policzka.
-Pachniesz jaśminem - powiedział. - To jaśmin...
Wciągnął ten zapach głęboko w nozdrza.
- Dziewczęta przyniosły mi mydło...
-To jaśmin - powtórzył. - Uwielbiam jaśmin. Od tej pory będę
myślał o tobie wdychając woń jaśminów.
Stał się nagle uroczo beztroski. Jakby nagle zapomniał o smutku i
melancholii, o rozpaczy i cierpieniu. Jego twarz nagle się
wypogodziła. Trudno było przewidzieć te zmiany. Trudno było
się złościć na kogoś, kto upajał się zapachem jaśminu.
- Daj mi rok, Rosie - powiedział z powagą. Jego niski głos pieścił
jej ucho. Czuła gorący
oddech na cienkim naskórku pokrywającym bliznę. Szeptał jej
prosto do ucha. Oddechem łaskotał ją w policzek i burzył włosy.
- Mówisz poważnie?
- Śmiertelnie poważnie - odparł. Nie uśmiechał się wcale.
- Więc potraktuję to poważnie...
- Powiedz, że dasz mi rok, Rosie...
- W jakim sensie? - zapytała, chociaż domyślała się odpowiedzi. I
bała się jej. Chciała to usłyszeć, choć nie była pewna, czy
wytrzyma.
- Przyrzeknij, że przez najbliższy rok nie wyjdziesz za mąż.
Przyrzeknij, że przez najbliższy rok nie zwiążesz się z żadnym
mężczyzną.
Milczała.
-Jeden jedyny rok, Rosie...
- A potem? - zapytała prawie bez tchu. -Jeśli będę mógł, jeśli
będę wolny, przyjadę do
ciebie za rok. I poproszę cię o rękę. -A ja się zgodzę?
- Odpowiesz mi, co zechcesz. Może odmówisz. Ale daj mi ten
rok! Pozwól mi wierzyć, że przez rok w twoim sercu nie będzie
miejsca dla żadnego innego.
-Ale nic jej nie zrobisz? - zaniepokoiła się. Zaniepokoiła się, że
Joe uzna żonę za jeszcze większą przeszkodę i postanowi ją
usunąć. - Nie zrobisz nic złego Jenny?
- Czy wyszłabyś za mordercę?
Nic nie powiedziała. Uważała się za żonę Seamusa, a on miał na
sumieniu niejedno życie.
- Nie wyszłabyś za mnie, gdybyś podejrzewała, że zabiłem
własną żonę - odpowiedział za nią.
- Mogę ci dać dwa lata - oświadczyła po chwili.
- Potrzebuję tylko roku.
- Dostaniesz dwa.
- Dziękuję! - westchnął i ucałował jej włosy. -Pozwól mi trzymać
cię tak przez chwilę. Tylko tyle, Rosie, nic więcej...
Rozdział 11
Nawet jeśli John Fowler zauważył dziwne napięcie między Joem
a Rozą, to nic nie powiedział. Mówił natomiast dużo o tym, jak
się cieszy, że pozbyli się wreszcie Mary Kelly. Zaczekał, aż za-
łoga podniesie trap.
- Ale nie czekałem, aż statek odpłynie - przyznał i wziął z ochotą
szklaneczkę ze złotawym płynem, którą podał mu Joe.
- Brandy! - wykrzyknął ze zdumieniem i uniósł obie brwi. - Czy
to nie powinna być whisky, O'Connor? - zapytał żartobliwie. -
Nie mów mi, że skończyły ci się już zapasy, które przywiozłeś
ostatnio z Irlandii. Czy uważasz, że taki barbarzyńca, taki
Amerykanin jak ja nie potrzebuje niczego lepszego niż woda
ognista?
- Powinniśmy dziś zachować jasność myśli, więc brandy będzie
lepsza, John. Gdybym podał whisky, wypilibyśmy za dużo. Bo
jest taka dobra!
- Nigdy nie pojadę do Irlandii! - przyrzekł John Fowler
uroczyście, unosząc kieliszek.
Roza tylko zanurzyła usta w brandy. Wolała lżejsze alkohole,
choć w zasadzie w ogóle nie przepadała za tutejszymi trunkami.
Nie przyzwy-
czaiła się do tego smaku. W domu gasili pragnienie piwem. W
piwie topiła swoje smutki. Ale nie można było niczego utopić, nie
schodząc na dno. Zapomnienie nie przychodziło.
Nie lubiła być w takim stanie. Wspomnienia przykrości i
poniżenia, na które się wtedy narażała, prześladowały ją do tej
pory. Dlatego zachowywała ostrożność, pijąc alkohol. Inni mogli
się nim raczyć, nie broniła im tego, sama jednak piła niewiele
albo wcale. Nikomu nie prawiła kazań.
- Moja bratowa nie jest aż taka zła - stwierdził Joe. - Ale
przyznam, że i ja się cieszę, iż rozdzieli nas niedługo Atlantyk.
Wszyscy się roześmiali.
To był całkiem inny Joe. Roza czuła, że teraz niczego nie udaje.
Ze nie gra. Po prostu umiał być wesoły, przynajmniej tu, w
Savannah. Może na plantacji wszystkie troski i zmartwienia
stawały się bardziej rzeczywiste i trudniejsze do zniesienia. Tam
widywał ją codziennie. Tutaj wciąż o niej pamiętał, wiedział, że
żyje, ale mógł zachować do tego pewien dystans.
Może nawet chwilami o wszystkim zapominał. Życzyła mu tego.
Chciała, żeby się śmiał. Żeby nie stracił zdolności do śmiechu.
Żeby dobrze się bawił w towarzystwie Johna. Widać było, że się
przyjaźnią, John nie był wyłącznie pracownikiem Joego. Dobrze
się dogadywali i nietrudno było zrozumieć, dlaczego. John
Fowler wyglądał na prostolinijnego i uczciwego człowieka.
Nie powinna chyba oceniać ludzi na podstawie wrażenia, jakie na
niej robili, ale zawsze tak postę-
powała i nie zamierzała przestać. Czasami się myliła, ale
najczęściej miała rację. Sądziła zresztą, że Joe nie mógłby tak
cenić Johna, gdyby nie był on niezwykle przyzwoitym
człowiekiem.
-A kiedy ja zostanę odprowadzona do portu? - zapytała,
zwracając się do Johna. - Bo mnie pan też odprowadzi, prawda?
On panu przydziela takie zadania.
John się zaśmiał.
- Obawiam się, że zamierza sam się tego podjąć, panno Rozo...
- Rosie - poprawiła go. - Chyba tak się ostatnio umówiliśmy,
prawda? Żadnych formalności. Rosie. Tak nazywają mnie moi
przyjaciele. Nie mam ich wielu, ale ucieszę się, jeśli znajdziesz
się wśród nich.
- Oczywiście, Rosie - powiedział, unosząc kieliszek.
Odpowiedziała tym samym gestem.
- Mam nadzieję, że nie wyjeżdżam tej nocy... -Musisz odczekać
tydzień - powiedział Joe,
nieco zirytowany. Jakby był zazdrosny o Johna, o to, że okazała
mu zainteresowanie i żartowała z nim w ten sposób. - Mamy
nadzieję, że tu będziesz bezpieczna.
- Widziano Whipa w Południowej Karolinie -wtrącił John. - Nie
pytajcie, skąd to wiem. Po prostu wiem. Musimy mieć jakieś
tajemnice przed wami, kobietami.
-Tak czy inaczej, będziemy się zachowywać cicho - powiedział
Joe. - Tak, by nawet sąsiedzi sądzili, że w domu jest tylko służba.
Roza zrozumiała.
To dlatego Joe nie chciał, by dzieci bawiły się w ogrodzie,
chociaż jej się wydawało, że to bezpieczne miejsce. Mogliby
mieć je na oku. Dobrze by im zrobiło świeże powietrze i odrobina
swobody przed długą podróżą morską. Dzieci były wprawdzie
przyzwyczajone do trudów podróży, ale pragnęła, by mogły się
choć trochę pobawić. Pobiegać.
-Nie będziemy ryzykować - powiedział Joe trochę za ostro, jakby
czytał w jej myślach. - Bez względu na to, co sobie teraz myślisz,
Rosie, nie możemy ryzykować. Z Whipem nie ma żartów.
- Nie - zgodziła się Roza.
- Tylko tydzień. Potem będziecie już bezpieczni.
- Mój brat zniknął - wtrącił John, mocno ściskając swoją
szklankę. - Mógł mieć oczywiście wiele powodów, by się ulotnić
z tego miasta - dodał, śmiejąc się nerwowo. - Ale sądzę, że to nie
jest takie proste. Mimo wszystko jesteśmy bliźniakami. Łączy
nas specjalna więź, nie wiem, czy to rozumiesz?
Spojrzał jej w oczy. Roza pomyślała o Lily i Michaelu i pokiwała
głową, z trudem powstrzymując łzy.
- Rozumiem.
-Czuję, że ta więź została zerwana - powiedział John Fowler. - To
się zdarzyło mniej więcej w tym samym czasie. Ślub. Twój
wyjazd. Pojawienie się Jenny. I zniknięcie mojego brata.
-Wpatrywał się w swoją brandy, przechylał szklankę, żeby
wywołać fale na powierzchni alkoholu. Jak na oceanie.
-Pewnej nocy obudziłem się, czując, że tonę. Wydawało mi się,
że naprawdę tonę. To było tak rzeczywiste uczucie, że nie
mogłem ponownie zasnąć. Przez parę dni coś mnie dławiło w
gardle.
Nikt nic nie powiedział.
-Josh się nie odnalazł. Więź została zerwana. Myślę, że on nie
żyje. Podejrzewam, że utonął. Nie był im już potrzebny. Pewnie
pomogli mu utonąć.
Najprawdopodobniej John miał rację.
- Rozumiesz? - zapytał. Rozumiała.
- Mogłaś mieć pecha i wsiąść na statek płynący przez Irlandię
albo Anglię - powiedział John, nie zwracając uwagi na
piorunujące spojrzenia, jakie słał mu Joe. Nie uważał, by
popełniał jakiś nietakt, rozmawiając z Rosie. - Ale znaleźliśmy
taki, który przybija do portu w Savannah. Płynie z Filadelfii do
Australii. Zazwyczaj statki do Australii wypływają z Kalifornii.
Oprócz tego jedynego.
- Od ciebie zależy, czy nim popłyniesz, czy też dołączysz do
emigrantów z Europy podróżujących do Nowej Zelandii - wtrącił
Joe tajemniczo. - Kiedy wybieraliśmy ten, zakładaliśmy, że
pojedzie z tobą twój brat...
- Ole ma swoje własne życie - wtrąciła Roza, gotowa za wszelką
cenę bronić praw brata do samodzielności. - Nie chce jechać do
Nowej Zelandii. Ma do tego prawo, Joe.
- Omal go nie pobiłem, żeby pomóc mu zmienić zdanie - mruknął
Joe z pociemniałą twarzą.
- Nie wiadomo, jak by się to rozstrzygnęło. Nie jest powiedziane,
że ty byś zwyciężył...
-Byłem wściekły, kiedy odmówił - wyjaśnił Joe.
Roza już się tego domyśliła. Przejrzała jego plan, w którym Ole
miał go zastąpić w roli obrońcy i rycerza w błyszczącej zbroi. Nie
przyszło mu nawet do głowy, że ktoś może odrzucić jego
wspaniałe propozycje.
-W naszej rodzinie wszyscy są irytujący -uśmiechnęła się Roza.
- Powiedział mi prosto w twarz, że woli zabrać dzieciaka i
wyruszyć z nieznane. Na poszukiwanie złota w Kalifornii. - Joe
westchnął i wzniósł oczy do nieba. - Nie rozumiem takich
marzycieli. Decydować się na tak niepewny los...
- Nie wiedziałeś, że mój brat bardzo kocha złoto - powiedziała
Roza z westchnieniem. Wygładziła spódnicę na kolanach,
rozprostowując niewidoczne zagniecenia. Jej kieliszek był nadal
prawie pełny. - Ole od dziecka słuchał baśni o grotach pełnych
złota - wyjaśniła, uśmiechając się czule. - To jedna z naszych
rodzinnych opowieści. Dawno, dawno temu żył ktoś, kto
naprawdę znalazł złoto i zostawił po sobie mapę, by jego po-
tomkowie mogli trafić do tego miejsca. Bo sam zabrał tylko tyle,
ile potrzebował dla siebie i swoich bliskich...
- Ale twój brat nie znalazł tej mapy? - zapytał Joe nieco
sarkastycznie.
Roza pomyślała, że Ole nie przysłał jej srebrnej misy. Wiedziała,
że to nie było roztargnienie. Ole chciał zapewnić sobie
możliwość powrotu do Norwegii. Srebrna misa należała do niej,
oboje
dobrze o tym wiedzieli, ale on ją sobie przywłaszczył. Zapakował
starannie i przekazał przez Joego tylko dwa kieliszki, które
odziedziczyli po dalekiej krewnej, Mai, przyrodniej siostrze
prababki.
- Mój brat ma mapę - oświadczyła Roza z dumą.
- To po co wybiera się do Kalifornii?
-Jest dobrym bratem, więc przyjechał tu ze mną, skoro nie
mogłam zostać w Norwegii - odparła ostro.
Joe nie mógł odpowiedzieć żadną złośliwością.
- Nie wspomniałeś mu, że to szaleństwo szerzy się teraz w
Australii? - zapytał John.
- Co takiego? - zdumiała się Roza, nie wierząc własnym uszom.
Chyba się przesłyszała. John Fowler miał pewnie na myśli coś
innego, niż jej się wydawało.
- A dlaczego statek do Australii miałby tak nagle wypływać ze
wschodniego wybrzeża? - zapytał John Fowler. - Tylko, że ten
głupiec, który jest naszym przyjacielem, musiał o tym
zapomnieć. Zapomniał o jedynym argumencie, który mógł
skłonić twojego brata do zmiany decyzji...
- Nie wiedziałem, że tak kocha złoto! - bronił się Joe.
- Chyba ci powiedział, dlaczego wybiera się do Kalifornii? -
zapytał John.
Zirytowany Joe wzruszył ramionami.
- O czym wy mówicie? - dopytywała się Roza. John nabrał
powietrza.
- Mówimy o gorączce złota w Australii, Rosie.
- W Australii wybuchła gorączka złota? - zdumiała się
bezgranicznie.
- Ściślej rzecz biorąc, krążą plotki o gorączce złota w Australii -
sprecyzował Joe, dając do zrozumienia, że sam w to powątpiewa.
-Podobno to mogą być największe złoża na świecie - oświadczył
John znaczącym tonem. -Teraz wszyscy tutejsi awanturnicy
wyruszają za morze, na koniec świata w poszukiwaniu szczęścia.
Do miasta, które nazywa się Sydney. Podróżują tam z Kalifornii.
Poszukiwacze złota porzucają Kalifornię na rzecz nowego
kontynentu. Żeby wykopać skarb, który tylko czeka na swojego
odkrywcę. Tego mniej więcej dotyczą plotki. Wsiądziesz na
statek, który płynie do Sydney, Rosie. Tam się przesiądziesz na
inny, do Auckland na Nowej Zelandii. Ale najpierw znajdziesz
się w kraju, w którym ulice będą wkrótce brukowane złotem. Nie
w Kalifornii, lecz w Australii.
Zapadła cisza.
- Gdyby Ole o tym wiedział, wybrałby Australię - powiedziała
Roza z przekonaniem.
- Nie przyszło mi to do głowy - wyznał nieszczęśliwy Joe.
Zrozumiał, że sam zniweczył swój plan. - Gdybym tylko
wiedział, że ten twój brat kocha złoto! Nigdy mi o tym nie
mówiłaś.
Natychmiast odparła ten zarzut.
- To nie było konieczne, prawda? Nie macie ze sobą wiele
wspólnego, jeśli nie liczyć mnie. Ty go nie polubiłeś, on nie
polubił ciebie. O czym mielibyście rozmawiać? Zważywszy na
to, że on zna tylko kilka angielskich słów. Nie miałeś cierpli-
wości, by czekać, aż się wysłowi. Nie chciałeś niczego o nim
wiedzieć, Joe. Taka jest prawda.
- Pewnie masz rację. Poza tym była jeszcze Jenny. Myślałem o
niej. O całym tym zamieszaniu. Nie byłem w stanie jasno
rozumować.
-Zdążymy posłać mu wiadomość? - zapytała Roza.
- Niewykluczone.
- Mógłbyś sam do niego pojechać - zaproponował John.
- Albo ty - odparł Joe, który nie chciał opuszczać Savannah
dopóki była tu Rosie.
Nie chciał tracić drogocennych chwil, dzielących ich od
rozstania, które mogło być rozstaniem na zawsze. Chciał spędzić
ten czas z nią i z dziećmi. Gdyby nie czekało go już nic więcej niż
te dni, miałby przynajmniej jakieś wspomnienia.
- Mógłbym posłać człowieka, którego nikt z nami nie skojarzy -
stwierdził John.
Sam nie przepadał za urokami wiejskiego życia. Zapewne
rozległe pola i domy oddalone od siebie o cały dzień jazdy miały
swój urok dla kogoś, kto to lubił. On jednak zawsze wolał ludzi i
pulsującą, nerwową atmosferę miasta. Nie przemawiały do jego
wyobraźni ogromne bawełniane pola, śpiew ptaków i zapach
polnych kwiatów. Nie wszyscy muszą być tacy sami, byle tylko
nie zmuszali innych do życia według swoich upodobań. John
najbardziej cenił sobie swobodę wyboru.
- Właściwy człowiek dotarłby tam w kilka dni. Zdążyliby wrócić
przed wypłynięciem statku. W najgorszym razie zapłacilibyśmy
kapitanowi za lekkie opóźnienie. Nie bylibyśmy pierwsi. Z tego,
co wiem, nie jesteś jeszcze bankrutem.
- Możesz posłać tego człowieka jeszcze dziś? -zapytał Joe.
- Dasz mu dobrego konia? John dopił brandy i wstał.
- Zajmę się tym.
- Sam osiodłam konia - obiecał Joe. - A ty, Rosie, napiszesz list!
Papier, pióro i lak znajdziesz w górnej szufladzie.
Wszystko potoczyło się tak szybko.
Jakby znalazła się w samym środku tornado, które szarpało dachy
domów i drzewa. Ona stała nieruchomo, ale tornado ją także
porwało w swój wir.
Usiadła za wielkim i ciężkim biurkiem Joego i położyła dłonie na
blacie. Tego rodzaju meble zawsze budziły w niej nabożny
szacunek.
I nostalgię.
Pomyślała o Pederze. O Peterze. W myślach mieszała jego oba
imiona. Był dla niej coraz bardziej Peterem. Jakby był
rozdwojony, jakby miał dwie twarze. Miał też dwa nagrobki.
Jeden w Norwegii, drugi w Ameryce. Może tak powinno być.
To biurko było dziełem innego stolarza. Ktoś inny niż Peter
umiejętnie obrabiał to drewno. Nigdy się nie dowie, kim był, ale
uszanuje to, co wyszło spod jego rąk.
Joe zapomniał powiedzieć, w której szufladzie należy szukać
przyborów do pisania. W biurku były trzy górne szuflady.
Środkowa była zamknięta. Na pewno nie zamykałby na klucz
papeterii i pióra. Zapewne trzymał tu ważne dokumenty.
Nie miała najmniejszego zamiaru do niej zaglądać. Joe miał
prawo do swoich tajemnic.
Otworzyła lewą szufladę. Na wierzchu leżał list z jej imieniem i
nazwiskiem na kopercie. Pod nim jeszcze dwa, może trzy inne.
Jej palce zaczęły żyć własnym życiem. Wyjęły list. Zważyła go w
dłoni. Był ciężki. Ale Joe go zalakował, a ona nie chciała łamać
jego pieczęci. Jeśli zechce by go przeczytała, sam jej go wręczy.
Może przy rozstaniu...
Smutno się jej zrobiło na myśl, że napisał do niej list pożegnalny.
To było ostateczne pożegnanie, choć obiecała mu te dwa lata.
Pod spodem leżały jeszcze dwa listy. Jeden adresowany do
Fiony, Adama i Colleen. Drugi - tylko do Adama. Ten był
najgrubszy. Roza uśmiechnęła się i odłożyła wszystkie trzy na
miejsce. Mogła sobie wyobrazić, jak Joe napomina brata, by
otoczył ją opieką. W tej rodzinie obowiązywała solidarność, a
ona była nadal członkiem klanu. Joe na pewno napisał coś w tym
stylu.
Przybory do pisania leżały w prawej szufladzie. To było
oczywiste. Ale tę szufladę wybrała na końcu. Gdyby od niej
zaczęła, okazałoby się zapewne, że papier i pióro czekają w
lewej.
Postanowiła szybko załatwić sprawę, bo nie potrafiła w taki
sposób wyrażać swoich myśli. Dziwnie się czuła pisząc to, co
należało powiedzieć. To nie było konieczne. Nie rozumiała, dla-
czego niektórzy ludzie przywiązują taką wagę do listów, traktują
je jak drogocenne dary. Ona wolała rozmawiać z ludźmi, widzieć
ich reakcję,
sprawdzać, czy wyraz twarzy zgadza się ze słowami. W ludziach
było życie. Listy to tylko papier. Martwy las.
Wiedziała, że Ole nie przeczyta długiego listu. Pisała starannie,
żeby wszystko odcyfrował. Umiał czytać, ale ręczne pismo
sprawiało mu pewien kłopot. A w Favourite nikt mu nie pomoże,
bo nikt nie zna norweskiego.
Ole,
podobno w Australii znaleziono złoto. To niedaleko Nowej
Zelandii. Jest go tam znacznie więcej niż w Kalifornii.
Pomyślałam, że to coś dla ciebie. Joe zamówił miejsce na statku
dla ciebie i dla Stelli. Statek płynie prosto do Sydney, miasta w
Australii. Mówią, że niedługo ulice będą tam brukowane złotem.
Może to bzdury, ale ja w to wierzę. Tam też możesz zacząć własne
życie. Ale musiałbyś wyruszyć natychmiast. Masz tylko parę dni.
To nie będzie łatwa podróż. Zrozumiem, jeśli nie zechcesz. Niech
Ci Bóg błogosławi, Ole. Ucałuj Stellę od ciotki, która ją kocha. A poza
tym srebrna misa należy do mnie i dobrze o tym wiesz.
Pozdrawia cię twoja siostra, Roza.
Jeśli Ole nie będzie wiedział, co jest dla niego najlepsze, nie ma
sposobu, żeby go przekonać. Roza złożyła list, a potem napisała
na nim imię Olego i jego norweskie nazwisko. Stopiła trochę laku
nad świecą i przyłożyła go do koperty. Przycisnęła do gorącego
laku pieczęć Joego. Dla Olego
nie powinno to mieć żadnego znaczenia. Lak zastygał już, gdy
zjawił się Joe.
- Myślisz, że on nie zmieni zdania? - zapytał, kładąc chłodne
dłonie na jej ramionach.
-Myślę, że nie - odparła. - Ale nie darowałabym sobie, gdybym
nie dała mu możliwości wyboru. Jest moim bratem.
-Jest twoim bratem - westchnął Joe i pomyślał o swoich braciach.
Większość z nich zdążyła go już w jakiś sposób rozczarować,
podobnie jak on ich.
- Nie wybieramy sobie krewnych - powiedział. - Na szczęście
możemy sobie wybierać przyjaciół.
Uścisnął lekko jej ramię. Na więcej nie mógł sobie pozwolić. Nie
tym razem.
Rozdział 12
- Panu Joemu to się nie spodoba!
Cal był portierem i osobistym służącym Joego w Rose Garden.
Najstarszy z pracujących w domu niewolników uważał, że jest
najważniejszą osobą w gospodarstwie pod nieobecność właści-
ciela. Zazwyczaj nie miał konkurentów. Jednak tym razem było
znacznie więcej kłopotów i Cal czuł, że jego decyzje budzą wiele
wątpliwości wśród reszty służby.
Ellen upierała się przy swoim, podnosiła nawet głos, nie chcąc
ustąpić. Była szczupłą kobietą, prawdopodobnie równie starą jak
Cal. Niewielu dorosłych niewolników mogło precyzyjnie
określić swój wiek. Większość z nich była sprzedawana i
kupowana wielokrotnie. Nie znali miejsca swojego urodzenia,
czasem nie wiedzieli, kim są ich rodzice. Cal i Ellen byli właśnie
w takiej sytuacji. Poza tym mieli bardzo podobne temperamenty,
powinni więc raczej dobrze się porozumiewać, zamiast kłócić
zażarcie przy każdej nadarzającej się okazji.
Inni niewolnicy twierdzili, że Cal zawsze kłóci się z Ellen, bo po
prostu wpadła mu w oko. Nikt jednak nie wiedział, dlaczego ona
za każdym razem dawała się sprowokować. Nikt nie podejrzewał,
by miała słabość do Cala. Jej dwaj mężowie zostali sprzedani
innym plantatorom. W ten sam sposób straciła ośmioro dzieci. W
pewnym momencie doszła do wniosku, że lepiej nie zadawać się
z mężczyznami i od tej pory żyła sama.
Teraz przeniesiono ją do domu i wyznaczono do opieki nad
panią. Cal był zły, bo uważał, że ta funkcja należała się któremuś
z domowych niewolników. Zajęcie było wprawdzie
niewdzięczne, ale uważano je za zaszczyt. Pan Joseph wyróżnił
Ellen i nadał jej szczególny status wśród niewolników, czyniąc ją
odpowiedzialną za opiekę nad panią Jenny. Cal szybko
zapomniał, że Ellen chętnie pozbyłaby się tego zaszczytnego
obowiązku. A poza tym chciał, żeby pan Joseph zawsze go pytał,
kto się nadaje do ważnych zadań. Wszyscy
przypuszczali, że także z tego powodu nie toleruje Ellen.
- Pani źle się czuje - upierała się kobieta.
- Doktor mówi, że wszystko jest w porządku -stwierdził Cal,
zerkając na resztę służby. Dał im w ten sposób do zrozumienia, że
mają trzymać język za zębami, bo inaczej dobrze to sobie zapa-
mięta.
Pozostali trzymali się więc z dala, zostawiając tę sprawę Calowi i
Ellen. Jak wiele innych spornych kwestii.
-Pani Bridget z Favourite codziennie do niej zagląda, Ellen. A ja
ją codziennie pytam, co sądzi o pani Jenny. Nie słyszałem, żeby
pani Bridget wspominała, że z panią jest gorzej. Nie kazała po-
syłać po pana Josepha. A to jest chyba jej zadanie? Albo pana
Padraiga. On jest bratem pana Josepha. Miałby nie wiedzieć, co
jest najlepsze dla jego bratowej?
Perorował w taki sposób, by mniej wygadana Ellen poczuła się
gorsza. Ellen mówi jak niewolnica, pomyślał z odrazą. On przez
całe życie pracował w domu, miał wiele okazji obserwować życie
i maniery państwa, od dziecka naśladował ich mowę. Teraz był
przekonany, że mówi równie dobrze albo lepiej niż większość
białych, z którymi miał do czynienia. Nie miał zamiaru
naśladować tego irlandzkiego akcentu pana Josepha, cieszył się,
że większość jego właścicieli pochodziła z porządnych
południowych rodzin.
- Pani Bridget i pan Padraig widują panią rzadziej niż ja -
oświadczyła Ellen. - Zresztą, pani
zawsze siedzi w kącie w czasie wizyt pani Bridget. Nic się nie
zmieniło.
- Od doktora też jesteś mądrzejsza, Ellen? - zapytał Cal jeszcze
bardziej wyniosłym tonem. -Znasz lepiej od niego stan zdrowia
pani Jenny? To bardzo dziwne. Czy to możliwe, żebyś była
mądrzejsza od doktora, który przez pół życia studiował, a przez
drugie pół leczył ludzi?
-Nie powiedziałam, że jestem mądrzejsza od doktora. Mówię
tylko, że pani Jenny jest niespokojna. Źle się czuje. Przez cały
dzień czegoś szuka. Krąży po pokoju jak mucha.
Cal zazgrzytał zębami. Cieszył się, że nikt z państwa nie słyszy,
jak Ellen mówi o pani Jenny. Zupełnie bez szacunku. On
oczywiście też uważał, że pani oszalała, ale zachowywał to dla
siebie. Nigdy w życiu by nie wspomniał o tym panu Josephowi.
Nie mówił o tym nawet innym niewolnikom. Z nikim nie wolno
mu było rozmawiać o swoich właścicielach. Żal mu było pani
Jenny, chociaż wiedział, że wielu niewolników uważa, iż sobie na
to zasłużyła.
- Pan Joseph ma ważne sprawy w Savannah -oznajmił dużo
bardziej pompatycznie niż zrobiłby to Joe. - Ufa, że potrafimy
zająć się domem i panią Jenny pod jego nieobecność. Nie
wyjechałby z Rose Garden, gdyby się niepokoił o panią Jenny.
Tylko ty, Ellen, uważasz, że czuje się gorzej albo lepiej.
Większość z nas uważa, że jest dokładnie w takim stanie, w jakim
zostawił ją pan Joseph.
Cal rozejrzał się po kuchni. Większość obec-
nych pokiwała głowami. Niektórzy dlatego, że czuli się do tego
zmuszeni jego spojrzeniem. Cal nie znosił sprzeciwu. Nie
zgadzali się z nim, ale bali się do tego przyznać, bo zatrułby im
życie, gdyby się o tym dowiedział.
- Pani się zmieniła - stwierdziła Ellen krótko. -Nie wierzysz mi,
bo rzadko ją widujesz. Nie zaglądasz tam, jeśli nie musisz.
Cal nie odpowiedział na to obrzydliwe oskarżenie. Niech Ellen
sama się z niego tłumaczy. I tak nikt jej nie wierzy. Wiedział, że i
tak wygrał tę rundę. Nikt mu się nie przeciwstawi i nie pośle na
własną rękę wiadomości do Savannah. Tylko Ellen twierdziła, że
pani Jenny się pogorszyło. A co ta Ellen wie?
- Nie należy niepotrzebnie niepokoić pana Josepha - oświadczył z
godnością. - Gdyby coś było nie tak z panią Jenny, to doktor albo
pani Bridget by to zauważyli. I posłaliby po pana Josepha. Oni są
za to odpowiedzialni a nie my, Ellen...
Ellen zacisnęła wargi. Jej źrenice się zwęziły. Ten nadęty bufon
może gadać, ile tylko zechce! Niech sobie żongluje do woli tymi
pięknymi słówkami, jakby miał ją za idiotkę, która niczego nie
rozumie. A Ellen rozumiała to, co chciała rozumieć. Rozumiała w
każdym razie, że z panią Jenny jest coraz gorzej. Zrobiła się
niespokojna. Jeszcze dziwniejsza. Zupełnie jakby wiedziała, że
pan pojechał do Savannah do tej drugiej - do panny Rosie. Ellen
nie miała nic przeciwko pannie Rosie, ale uważała, że taki dobry
pan, jak pan Joseph, nie powinien mieć dwóch kobiet, dwóch
białych kobiet. Tak robią tylko poganie, za których należy się
modlić. Ale widocznie pan Joseph wie lepiej.
Wiedziała, że niczego nie osiągnie, rozmawiając z Calem. Był
bardziej uparty niż stary kozioł, chociaż bardziej przypominał
byka albo wieprza. Cal nigdy się nie podda. Chyba lepiej
porozmawiać jutro o wszystkim z panią Bridget. Wspomnieć, że
pani Jenny jest jakaś niespokojna. I że najlepiej byłoby posłać po
pana Josepha. Trzeba tylko pamiętać, by powiedzieć „Joseph" w
towarzystwie pani Bridget. Nie wolno się zapomnieć i
powiedzieć „Joe", bo to by oznaczało brak szacunku. Nikt nie
potraktuje jej wtedy poważnie. Tymczasem Ellen uważała po
prostu, że do pana nie pasuje imię Joseph. Brzmiało zbyt
uroczyście. Przypominał bardziej Joego, chociaż to mogłoby być
nawet imię niewolnika. Jego rodzina tak do niego mówiła. Ellen
nie zamierzała zadzierać nosa, nie uważała się za równą białym,
ale dla niej pan był Joem. Tak o nim myślała.
Postanowiła porozmawiać z panią Bridget. Trzeba było zrobić to
wcześniej. Myślała nawet o tym, ale ostatecznie uznała, że
powinna najpierw pójść do Cala. Jak mogła być taka głupia?
-Mam nadzieję, że nie masz żadnych głupich planów, Ellen! -
rzucił Cal. - Mam nadzieję, że nie będziesz zawracała pani
Bridget głowy tymi swoimi urojeniami. Byłbym bardzo zły,
gdybym się o tym dowiedział.
Spojrzał na nią.
Ellen nienawidziła go za tę przenikliwość. Ni-
gdy nie twierdziła, że Cal jest głupi. Był tylko przesadnie nadęty.
Nie wspomniała ani słowem o swoich zamiarach, ale on się
domyślił. To niedobrze.
- Nic nie powiem pani Bridget - obiecała, choć doskonale
wiedziała, że złamie słowo przy najbliższej okazji. Cal nie był ani
prezydentem, ani jej właścicielem. Nie był nawet jej mężem,
dzięki Bogu! Nie mógł jej rozkazywać!
- Nikomu nie wolno rozmawiać o tym z panią Bridget! - zarządził
Cal. A reszta niewolników potulnie pokiwała głowami.
Niedobrze się jej robiło, kiedy na nich patrzyła. Lepiej było w
ogóle się nie odzywać. Od tej pory nic nie powie Calowi. Cal
nigdy się już niczego od niej nie dowie. Pani Bridget na pewno jej
wysłucha, bo też jest kobietą, a przy tym jest mądrzejsza niż Cal.
Pani Bridget zrozumie powagę sytuacji. I też zdziwi się tymi
pestkami od brzoskwiń. Ellen nie wspomniała o nich Calowi.
Gdyby to zrobiła, uznałby, że zwariowała tak jak pani Jenny.
Posłaniec był jednym z najlepszych jeźdźców w Georgii. Tak w
każdym razie niezbyt skromnie o sobie mówił. Nie wspomniał
tylko, że już nie startuje w wyścigach. Zdradził to dopiero John
Fowler, gdy tamten wziął konia, którego mu wybrał Joe i zniknął
w mroku.
- Nie zgodził się na przegraną - wyjaśnił John. - Włosi bywają
równi uparci jak wy, Irlandczycy.
Joe niechętnie powierzył tak ważne zadanie Włochowi, widać to
było od chwili, w której John
przyprowadził tamtego. Sytuacji nie polepszyło to, że mężczyzna
przedstawił się tylko imieniem. Joe lubił wiedzieć, z kim ma do
czynienia.
- Nie słyszałem o nim.
- Oczywiście, że słyszałeś. Wszyscy słyszeli. To The Italian.
Zawsze wygrywał. Stawał się legendą. Oklaskiwaliśmy go razem
ze dwa lata temu. Nie możesz mieć aż tak kiepskiej pamięci, Joe.
- To jest The Italian? - zapytał Joe z niedowierzaniem.
John uśmiechnął się blado. -Myślisz, że jest tak wielu dobrych
włoskich jeźdźców?
- Czy on nie mieszkał na północy? - zapytał Joe podejrzliwie.
Nie mógł uwierzyć, że w jego własnym holu stał przed chwilą ten
niewiarygodnie utalentowany jeździec, który w wyścigach na
wschodnim wybrzeżu startował pod pseudonimem The Italian.
-Owszem. Mieszkał na północy. Ale jeśli się zastanowisz, to
przypomnisz sobie, że nagle zniknął. Bo nie oddał pierwszego
miejsca w dwóch gonitwach. Przez niego ktoś przegrał mnóstwo
pieniędzy. Twierdzi, że na północy jego życie jest dziś niewiele
warte. Udaje, że jest Hiszpanem. Każe się nazywać Anders. -
John się uśmiechnął. - Zdarza się, że ludzie w to wierzą. Nie
może tylko kręcić się wśród Hiszpanów, bo nie zna hisz-
pańskiego. Nie może też przestawać z rodakami, bo od razu się
zorientują, kim jest. A jak wieść się rozniesie, to tamci
natychmiast go dopadną.
- Pewnie dużo podróżuje.
- O czym myślisz? - zdziwił się John.
- Przydałby mi się ktoś taki.
- Nie wiedziałem, że byłbyś skłonny zatrudnić Włocha.
- Włosi, Anglicy, niemądrzy Amerykanie, co to za różnica? Może
mógłbym go namówić na daleką podróż, jeśli brat Rosie nie
wybierze się tam, gdzie na ludzi czeka prawdziwe bogactwo. Mój
brat, który mieszka za morzem, mógłby potrzebować kogoś, kto
zna się na koniach. Sądzę, że w Nowej Zelandii nie ma zbyt wielu
Włochów. Może hiszpański Anders byłby pierwszym?
-Ty chyba nawet tego nie zauważasz - westchnęła Rosie.
- Czego?
- Tego, że szastasz ludzkim życiem. Bez mrugnięcia okiem.
-Robię to dla ciebie - powiedział z powagą. -Robię to dla ciebie,
skarbie...
- Nie przypuszczałem, że jesteś taki sentymentalny, Justin!
Justin drgnął, kołysząc się w hamaku na werandzie swego
wielkiego domu. Cienie były tak długie, że czuł się bezpiecznie.
Często siadywał tu sam ze swoimi myślami albo w towarzystwie
jej głosu. Lubił tę porę dnia. Cieszył się spokojem, bo nikt z
domowników nie ośmieliłby się mu przeszkodzić.
Ale Whip nie był domownikiem, za to tak dobrze znał okolicę i
gospodarstwo, że potrafił wy-
łonić się nie wiadomo skąd. Zakradł się tu niepostrzeżenie. Justin
postanowił wyciągnąć z tego wnioski. To nie powinno się
zdarzyć. Trzeba zwiększyć czujność, być ostrożniejszym. Nie
powinno być tak, że byle kto może się dostać na plantację, a
nawet do domu bez jego wiedzy. Pod jego rządami Blossom Hill
nie może tak wyglądać. Należy to zmienić.
- Nie uwierzyłbym, gdybym nie zobaczył tego na własne oczy -
ciągnął Whip.
-Usiądź - powiedział Justin, choć uważał, że nie powinien w ten
sposób nagradzać tego człowieka. Należy zakończyć zbyt bliską
współpracę z Whipem. Nie są sobie równi. Denerwowało go, że
Whip zachowuje się jakby sam był plantatorem. A przecież nigdy
nim nie był. Kiedyś był zarządcą. A dziś jest płatnym mordercą.
Żaden z tych tytułów nie przynosi mu chwały. Simon Matthews
nie zrobił nic, co dawałoby mu prawo wstępu do wyższej sfery.
Justin pomyślał, że musi znaleźć kogoś wygodniejszego od
Whipa. Kogoś, kogo można wynająć, nie narażając się na to, że
od razu uzna się za członka rodziny. Kogoś, kto weźmie zapłatę i
pójdzie swoją drogą. Na pewno są tacy ludzie. Zainteresowani
wyłącznie pieniędzmi.
- Myślałem, że jesteś w Karolinie - powiedział Justin lekko,
patrząc jak Whip sadowi się na jednym z pomalowanych na biało
żeliwnych krzeseł. Nie był zachwycony swobodą, z jaką tamten
zachowywał się w jego ogrodzie. Czuł, że obecność Whipa bruka
jego własność.
- Załatwiłem już sprawy. Przywiozłem ci forsę za to, co ostatnio
sprzedaliśmy. Trafili się wśród nich potężni mężczyźni. Zmiękli
jednak po drodze. Łańcuchy u nóg były ciężkie, rany na kostkach
się pogłębiły. Pod koniec stali się całkiem potulni. Dostałem za
nich niezłą sumkę.
Justin chwycił skórzaną sakiewkę. Nie zamierzał liczyć
pieniędzy. Matthews nie oszukałby go w taki sposób. Zrobiłby to
tylko wtedy, gdyby mógł się przy tym zabawić, gdyby widział w
tym jakieś wyzwanie. Simon Matthews lubił patrzeć, jak jego
ofiary cierpią, a Justin nie wiłby się z bólu z powodu pieniędzy.
Aż tak mu na nich nie zależało.
- Coś nowego o kobietach Seamusa?
- Nic - odparł Justin, chociaż wiedział, po co Joe pojechał do
Savannah.
Whip się zaśmiał.
- Za rzadko stąd wychodzisz, Justin. Powinieneś więcej bywać.
Cała okolica aż huczy od plotek, a ty o niczym nie wiesz?
- O czym?
- Wszyscy mówią o O'Connorach. O Jenny. To był świetny
pomysł, żeby mu ją podrzucić. Muszę cię za to pochwalić, Justin!
Biłem ci brawo, kiedy się o tym dowiedziałem. Sądziłem jednak,
że pójdziesz za ciosem, wykorzystując chwilę jego słabości.
Sądziłem, że wiesz, co masz robić, że nie będziesz czekał aż się z
tego otrząśnie. Że od razu wymierzysz mu cios prosto w brzuch.
Teraz jest najsłabszy, Justin! Teraz możesz go znokautować, a on
się nawet nie zorientuje, kto to zrobił.
-Ja uderzam inaczej - oświadczył Justin.
- Co ty powiesz? - rzucił Whip pogardliwie i splunął.
Coś ścisnęło Justina w żołądku.
-Jeszcze za wcześnie - powiedział, chociaż nie musiał niczego
wyjaśniać Whipowi. Im mniej tamten będzie wiedział, tym lepiej.
- Myślę, że za bardzo zmiękłeś na starość - zauważył Simon
Matthews, który nie miał dla niego nawet odrobiny szacunku.
Sądził, że zna go na wylot. Niewiele ich różniło. Tyle, że tym
razem Justin Jordan siedział na zielonej gałęzi. Ale to był
przypadek. Równie dobrze Whip mógł być na jego miejscu.
Równie dobrze jemu mogło dopisać szczęście. Justin był taki sam
jak on.
- Moim zdaniem to przez nią tak zmiękłeś - dodał. - Chociaż, z
tego co słyszałem, nie ma powodu. Mówią, że równie dobrze
mogłaby być martwa.
Justin nie zapytał, kto tak mówi. Whip najprawdopodobniej
wydobył te informacje od któregoś z niewolników w Rose
Garden. Justin słyszał przecież, co ci ludzie opowiadają o Jenny.
- Mam cię na oku, Justin - powiedział Whip. Po plecach Justina
przeszedł lodowaty dreszcz. -Wiem, że co noc jeździsz do Rose
Garden.
Widziałem, jak wchodzisz tylnymi drzwiami. Wiem, z których
schodów korzystasz po ciemku. Wiem, który pokój należy do
niej. Byłem na tych samych schodach. Stałem za tymi samymi
drzwiami i słyszałem ją. - Zaśmiał się pogardliwie. - Popiskuje
jak mała sowa, prawda? Nic nie mówi. Mało dźwięków wydaje.
Tylko te popiskiwania.
Jak mała sowa. Dokładnie. Słyszałeś kiedyś sowy, Justin? Nie, ty
jesteś z miasta. Nie potrafiłbyś nawet odróżnić sowy od łabędzia.
- Przerwał- na chwilę. - Można ją pokochać, prawda? Bo jest tak
cholernie bezradna. Można ją skrzywdzić spojrzeniem. Na
przykład posiniaczyć, patrząc za surowo, prawda? Można się nad
nią rozczulić, nawet jeśli się wie, że za życia była przeklętą
suką...
- Dość tego!
- Zapomniałem, że dla ciebie nie jest suką. Tobie się zawsze
podobała. Podobała ci się bardziej niż ty jej. Chyba ją kochałeś.
Nadal ją kochasz? Czy tylko ci jej żal? Nietrudno jej współczuć.
Co to za życie? Czy to w ogóle jest życie? Czy ona chciałaby tak
żyć? - Znów zrobił pauzę. - Łatwo by było to zakończyć.
- Nic jej nie zrobisz, Whip! Nic jej nie zrobisz! Znajdę cię nawet
w piekle, jeśli skrzywdzisz Jenny!
Whip zaśmiał się serdecznie, wstając z krzesła. Poprawił pas,
pobawił się rączką bata.
- Wiedziałem, Justin. Zmiękłeś. Naprawdę ją kochasz. Myślałem,
że jesteśmy tacy sami. Myślałem, że ty też nie potrafisz kochać.
Ale się pomyliłem...
- Pomyliłeś się - potwierdził Justin lodowatym tonem.
-Jadę do Savannah - poinformował go Whip. - Podobno tam
właśnie się zjawiła. Faworyta Seamusa. Nawet jeśli będziesz się
za nią modlił, nic jej nie pomoże.
- Nie będę się za nią modlił.
-Myślałem, że to robisz, skoro mi nie powiedziałeś, gdzie jest.
- Nie wiedziałem.
- Wszyscy inni wiedzą - uśmiechnął się Whip, nie dowierzając
Justinowi.
- Sam powiedziałeś, że mało przebywam wśród ludzi.
Whip zniknął w mroku. Justin poczuł, że przegrał tę rundę,
chociaż do niego należało ostatnie słowo.
Rozdział 13
Włoch został dobrze przyjęty w Favourite, gdy tylko gospodarzy
opuściły pierwsze wątpliwości. Nie było tajemnicą, że w Nowym
Świecie Irlandczycy nie są szczególnie przychylni swoim włos-
kim współobywatelom. Uprzedzenia były zresztą obopólne, a
mity na temat obu nacji niezbyt racjonalne.
Ale niewysoki, ciemnowłosy mężczyzna o błyszczących,
ciemnych oczach, który przedstawił się jako Anders z Savannah,
znał się na koniach. A w Favourite otwierało mu to wszystkie
drzwi. Szybko stal się członkiem rodziny. Nawet gdyby był
Indianinem w wojennych barwach, a znałby się na koniach,
zostałby zaproszony do stołu.
Przywiózł też wiele plotek z Savannah. Z różnych kręgów. Śmiał
się i wzruszał ramionami, mówiąc, że jest taki mały i chudy, że
nikt nie
zwraca na niego uwagi. Dlatego słyszy więcej niż inni. Niestety,
najmniej wiedział o Joem. Potrafił zaledwie opisać to, co sam
zobaczył i usłyszał, kiedy dostawał zlecenie. No i oddal Olemu
list.
Brat Rozy wyszedł na dwór, żeby go przeczytać. Nie był
przyzwyczajony do otrzymywania korespondencji. W swoim
życiu nie dostał zbyt wielu listów. Poczuł się kiepsko już wtedy,
kiedy otwierał kopertę. Domyślał się, jakie wyrzuty znajdzie w
liście. Sam je sobie zresztą powtarzał codziennie, gdy tylko Joe
pojechał do Savannah. Nie wiedział tylko, czy przekazuje mu je
w myślach Roza, czy jemu przychodzi do głowy to samo co
siostrze. Tak czy inaczej, źle się z tym czuł.
Złamał pieczęć. Lak rozsypał mu się w palcach. Był gładki na
powierzchni, ale miał ostre krawędzie. Jego czerwona barwa
przywodziła na myśl krew. Roza na pewno tego nie chciała. Na
pewno nie życzyła mu źle.
Byli rodzeństwem.
Podejrzewał, że chętnie by nim kierowała. Pokazała drogę, którą
powinien wybrać. Nie sądził jednak, by chciała go skrzywdzić,
zranić czy upokorzyć.
Nie była świadoma, że to robi.
Nie wiedziała, że Ole żyje w jej cieniu. Ludzie uważali go za
brata Rozy. Nie miał pojęcia, czego od niego oczekują. Podobnie,
jak nigdy nie wiedział, co znaczy być synem Samuela. To było
równie trudne jak rola brata Rozy.
Najwyższy czas stać się sobą.
Olem.
Nie pamiętał charakteru jej pisma. Nie przypo-
minał sobie nawet, kiedy mógł je widzieć. Nie potrzebowali ze
sobą korespondować. Nie tak należy się porozumiewać.
Litery wyglądały jak pismo Rozy.
Tylko ona mogła to napisać. Nikt inny przecież nie znał
norweskiego. To wystarczyło, żeby go przekonać. Napisała tak,
jakby do niego mówiła. Nie używałaby wielu wielkich słów.
Wyjaśniłaby wszystko krótko. Tak jak w liście. Bez ozdobników.
Gorączka złota w Australii.
Niewykluczone, że to prawda.
Nie wiedział, gdzie jest ta Australia.
W Kalifornii też była gorączka złota.
Nie wiedział też, gdzie jest Kalifornia, ale przynajmniej był już
na tym samym kontynencie. Jeśli pojedzie na zachód, dotrze w
końcu do Kalifornii. I nie będzie to aż tak niebezpieczne jak po-
dróż przez ocean, którego nazwy nie zna. I świat, o którym nie ma
żadnego pojęcia.
Amerykę zaczął już rozumieć.
Rozumiał, o czym mówią ludzie. Oni też zaczynali go rozumieć.
Roza opowiadała mu o Nowej Zelandii, wiedział, że tam też
mówi się po angielsku.
Z listu wynikało, że Australia i to miasto Sydney są niedaleko
Nowej Zelandii. Więc pewnie tam też mówią po angielsku. Tak
przynajmniej sądził.
Ale nie wiedział.
Ona się tam wybiera.
Tam będzie nadal tylko jej bratem. Pozostanie jej bratem,
ponieważ Roza wszędzie zostawia
swój ślad. Ole doświadczył tego w Hailuoto, na statku i tutaj, w
Ameryce.
Jego siostra nie potrafiła zniknąć w tłumie. Była zbyt wyrazista.
Potrzebowała dużo miejsca, chociaż była taka drobna.
Nie słyszał o tej gorączce złota w Australii. Nie słyszał, że ludzie
opuszczają Kalifornię, żeby tam pojechać. Może to prawda, a
może tylko plotka.
Niewykluczone, że zainteresowałby się tymi plotkami, gdyby nie
dotarły do niego za pośrednictwem Rozy. Może nawet by się tam
wybrał. Może by zaryzykował i rzucił się na oślep w przepaść,
nie wiedząc, gdzie wyląduje i czy wyląduje. Mógłby się na to
zdecydować.
Ale tam będzie Roza.
Ole ją kochał. Była mu bliska. Może nie tak, jak w dzieciństwie,
kiedy znali swoje myśli.
Oboje wiele przeżyli od tego czasu. Ranili się nawzajem.
Czasami nieświadomie. Czasami celowo. Dorastali i nie był to
bezbolesny proces.
Oboje byli dziećmi Samuela.
Potem mieszkali na Hailuoto.
Ole nie wybaczył jej jeszcze Hailuoto.
Roza zawsze wszystko wiedziała najlepiej. Nigdy nie stanie się
sobą, jeśli się z nią nie rozstanie. Jego dziecko będzie jej
dzieckiem, jeśli przyjdzie mu żyć w zasięgu jej skrzydeł.
Roza chętnie uczyniłaby Stellę swoim dzieckiem, zaraziła
swoimi myślami, swoją siłą i wpływem. I jego córka byłaby
podobna do jego siostry, a nie do niego.
A przecież Stella należała do niego.
Roza miała swoją córkę. I syna, który był gdzieś daleko. W
Nowej Zelandii. Poza tym miała przy sobie syna Mattiasa, a także
malutkiego, czarnego synka Jaspera Jordana.
Nie potrzebowała do tego wszystkiego jeszcze jego Stelli.
Sam powinien zorganizować życie córce i sobie. Nie życzył sobie
siostrzanej pomocy. Nie musiał zmieniać raz podjętej decyzji. I
nie zamierzał tego robić. Australia.
Co, na miłość boską, miałby robić w tej Australii? Wybierał się
do Kalifornii. Zamierzał zostać w Ameryce. Czuł się tu jak w
domu. Na takich ludzi jak on czekało tu wiele możliwości.
Tutaj, a nie w Australii.
Czy to jest Kafjorden?
Dźwięki przypominają te z Kafjorden. Słyszę walące się
kamienie. Kilofy uderzające w skały. Męskie głosy.
Nie czuję własnego ciała.
Moje szeroko otwarte oczy widzą tylko mrok, dźwięki odpływają
w dal. A więc nie były rzeczywiste. Jest cicho.
Nie, nie całkiem. Słychać trzask ognia. Słychać szum rzeki.
Tupot końskich kopyt. Zwierzęta rozmawiają ze sobą. Nie
potrafię się zorientować, ile ich jest.
Seamus by umiał. On by wiedział. Ja lepiej słyszę i rozróżniam
głosy ludzi.
Głosy ludzi też słychać. Jednak się nie pomyliłam. Jest tu wielu
mężczyzn. Nie słyszę, co mówią, ale dociera do mnie rytm ich
zdań. Może być ich nawet tuzin. Myślę, że znam język, w którym
mówią.
Gdzie ja jestem i co tu robię?
To nie może być Kafjorden.
Słychać świerszcze w gałęziach. Poza tym jest za ciepło. W
Kafjorden noce nie bywają tak upalne. W Norwegii nie ma takich
dźwięków.
Powietrze w Georgii nie jest takie suche.
Bolą mnie wszystkie członki.
W końcu widzę siebie.
Widzę własne ciało.
Czuję, że leżę na czymś twardym. Ziemia jest twarda i sucha.
Dotykam dłońmi swego posłania. To naga ziemia. Nie piasek,
raczej coś w rodzaju pyłu. Nie widzę kolorów. Wszystko jest
czarne, utrzymane w różnych odcieniach czerni. Ognisko musi
być niedaleko.
Nad sobą mam jakąś płachtę. Leżę pod płachtą namiotu. Słyszę
jej szelest, słaby, słabiutki, bo powietrze prawie się nie porusza.
Powinny tu być owady.
Wyciągam ręce, poruszam dłońmi jak wielkim wachlarzem,
czubki moich palców natrafiają na jakąś siatkę. To dlatego nie ma
owadów. Może więc nie jest to jednak namiot. Tylko moskitiera.
Słyszę kwilenie Jordy'ego.
Czy są tu dzieci?
Moje serce przestaje na chwilę bić. Obracając się na bok, omal
nie przygniatam Lily. Jęczy ze złości i macha ręką na to, co jej
zakłóca sen.
Siadam tak cicho, jak potrafię. Po drugiej stronie też porusza się
jakieś ciało. Czy to Matti?
To powinien być Matti.
Wyciągam ostrożnie lewą rękę. Natrafiam na coś.
To nie jest dziecko.
To mężczyzna.
Kładę się i obracam po cichu.
Znów dotykam Lily, która wzdycha. Jest taka drażliwa.
Wstrzymuję oddech, bo nie chcę skracać jej snu i odpoczynku.
Potrzebuje jednego i drugiego.
Wszyscy potrzebujemy snu i odpoczynku.
On śpi mocno tuż obok.
Dobry Boże - kim on jest?
Po ciemku nie sposób rozpoznać rysów twarzy. Nie znam tego
oddechu. Skąd miałabym go znać?
Znam tylko oddechy moich dzieci.
Moja dłoń wędruje po twardym, nagim ramieniu. Ten mężczyzna
przywykł do ciężkiej pracy. Ciało ma gładkie, nieowłosione.
Mocną szyję.
Porusza się nieznacznie pod moim dotykiem, ale się nie budzi.
Unoszę lekko dłoń, by przyłożyć ją do jego policzków.
Zarost. Policzki ma pokryte lekkim zarostem. Podbródek ostry i
kanciasty zarazem. Szczękę wysuniętą lekko do przodu, twarz
wąską. Wysokie czoło. Brwi układające się w łuk, który coś mi
przypomina.
Wstrzymuję oddech.
Brak mi odwagi, by dotykać tej twarzy. Oglądam ją palcami i
zastanawiam się, czy się nie mylę. Bo nie mogę mieć racji.
Czy Ole tak właśnie się czuł, kiedy oślepł?
Sprawdzam ponownie.
Dotykam jego skóry delikatnie, jak motyl, żeby go nie obudzić.
Żeby się nie dowiedzieć.
Żeby się nie pomylić.
Bo przecież nie mogę mieć racji.
Ale kiedy kładę się na swoim posłaniu, nie wyobrażam sobie
żadnej innej odpowiedzi. Nie ma innej możliwości.
Widziałam go opuszkami palców i boję się zamknąć oczy, bo nie
chcę zasnąć. Jeśli zasnę, będę musiała się obudzić.
Wtedy będzie już jasno.
I spojrzę na niego oczami.
I nie ujrzę tego obrazu, który widziałam palcami.
Koło mnie leży Seamus.
Dotykałam twarzy Seamusa.
Nie mam odwagi dotknąć go raz jeszcze. Leżę cichutko, prawie
nie oddycham. Boję się, że zasnę. I zasypiam.
Rozę obudziło światło. Zapomniała o ostrożności, otwierając
oczy. Jej dłonie czuły miękkość materaca, lekkość pościeli. Pod
głową miała dwie poduszki. Kołysała się na chmurce.
Dokoła było tak czysto i pięknie. Niczego jej nie brakowało.
Przez firanki przebijało się świat-
ło kolejnego dnia. W kołysce spał Jordy. Słyszała, jak mlaszcze
przez sen. To był taki wspaniały dźwięk.
Leżała sama w wielkim łóżku.
Nie musiała się nawet obracać, żeby się upewnić. Była sama i
sprawiało jej to ból nie do opisania. Nie mogła oddychać. Dusiła
się, ale nie chciała zakasłać, żeby nie obudzić Jordy'ego.
Rozległ się jakiś świst. W jej piersi. I znów mogła napełnić płuca.
W uszach i głowie jej szumiało. Jej puls przypominał bicie
młotów. Jak w Kafjorden. Jak we śnie.
Nie rozbrzmiewało cykanie świerszczy.
Nie było tu Seamusa.
Seamusa już w ogóle nie było.
To był tylko sen.
Roza się rozpłakała. Nie mogła opowiedzieć o tym Joemu.
Gdyby uznał, że nie potrafi się o siebie zatroszczyć, otoczyłby ją
jeszcze większą opieką.
Simon Matthews nigdy o niczym nie marzył. Marzenia są dla
mięczaków. On nigdy nie był mięczakiem. Nie pamiętał swojego
dzieciństwa. Czasami wydawało mu się, że urodził się dorosły.
Jechał przez jesienny krajobraz Georgii, nie rozglądając się
dokoła. Jego oczy widziały tylko potencjalne kryjówki, takie
ukształtowanie terenu, które mogło przesłaniać jakąś jaskinię z
płynącym nieopodal źródełkiem. Szukał miejsc, gdzie mógłby
odpocząć, napoić konia, schłodzić się i napełnić butelkę wodą.
Szukał bezpiecznych
miejsc z trawą dla konia. Miejsc, w których nikt nie miałby go na
celowniku.
Nie zawsze wiedział, kogo spotyka.
Niektórzy byli jego wrogami.
Nie zamierzał być drobiazgowy. Nie musiał znać twarzy
wszystkich, którzy mogliby go rozłożyć na cztery łopatki.
Nie chciał wiedzieć, kim są.
Nie zamierzał się kłaść na plecach przed nikim.
Chyba, że przed kobietą.
Z biegiem lat ta myśl coraz bardziej go prześladowała. Nie
przyznawał się do tego nawet przed sobą. Nigdy w życiu nie
powiedziałby tego na głos. To byłoby jak stwierdzenie, że już nie
jest mężczyzną.
Ale wyobrażał to sobie.
Jak leży na plecach, mając na sobie nagą kobietę.
Nie byle jaką. Nie żadną sukę z obskurnych, przydrożnych
domów uciechy, które często mijał. I nie żadną idiotkę w
koronkach z drogich burdeli w miastach, które też odwiedzał.
Gdyby chciał mieć jedną z nich, on byłby na górze. Z batem.
Czasami ją sobie wyobrażał.
Pannę Rosie.
Faworytę 0'Connorów.
Tę, która podwinęła spódnicę i pozwoliła się zbić w zastępstwie
tej czarnej suki.
To nie była zwyczajna kobieta. Stawiała opór, ale nie krzyczała.
W każdym razie nie tak dużo.
Choć może pamięć płatała mu figle.
Była brzydka jak noc z tym swoim potwornym, poparzonym
policzkiem. Ale jeśli patrzyło się na nią z drugiej strony, była
najpiękniejsza na świecie. Do dziś pamiętał miękkość jej
płomiennych włosów. Były bardziej miękkie niż jedwabna
apaszka, którą nosił na szyi.
Lubił wszystko, co miękkie.
Mógłby nie zwracać uwagi na ten brzydki policzek. Mógłby się
do niego przyzwyczaić. Do widoku kobiety odrażającej i pięknej.
Miała dwie twarze.
Wydawało mu się, że widzi jej nagie, białe ciało. Białe jak mleko.
Była drobna, ale kołysała biodrami, a jej sylwetka przypominała
klepsydrę. Piersi mogłyby wypełnić męskie dłonie.
Biała skóra i różowe sutki, które twardniałyby pod jego
dotykiem. Pieściłby ją brutalnie. Miała tak białą skórę, że pragnął
zostawić na niej ślady. Ściskałby ją. I kąsał.
A ona nadal galopowałaby na nim jak na młodym ogierze.
Siedziałaby na nim okrakiem, ściskając jego biodra udami,
zamknęłaby go w ich pętli i pozwoliła wypełnić swoje ciepłe i
ciasne wnętrze. Jej rude włosy powiewałyby nad nimi.
Odrzucałaby głowę w tył, chwytała go za ręce i galopowała
jeszcze bardziej dziko. I choć wydawałoby mu się, że to on ją
maltretuje, złamałaby go w końcu...
...i jęczałby pod nią...
... jęczałby z rozkoszy...
Simon Matthews, który kazał się nazywać Whipem i zabijał za
pieniądze, poczuł, że bolą go
lędźwie. Nie godzi się tak tęsknić za kobietą. Wstydził się, że
takie obrazy coraz częściej go nachodzą. I wprawiają w obłęd.
Dlatego nie chciał zrezygnować z tego zlecenia. Dlatego się nie
poddał. Musiał je zrealizować, bo inaczej nigdy by się nie
dowiedział, jak to jest.
Chciał, żeby go dosiadła w ten sposób.
Ona. Żadna inna. Nie mógłby robić tego z dziwką. Nie mógłby
zamknąć oczu i udawać. Coś w nim domagałoby się oryginału.
Zawsze szukał tego, co prawdziwe.
Dlatego tak go kusiła śmierć.
Śmierć była prawdziwa.
Musiał ją mieć.
Musiał ją posiąść w ten sposób. Jeden jedyny raz. Chciał poczuć,
co znaczy poddać się kobiecie i znaleźć w tym rozkosz. A ona
była jedyną kobietą, przed którą mógłby się położyć na plecach.
Tylko ona mogła to sprawić.
Zabrać go do nieba.
A potem musiałby ją zabić.
Rozdział 14
- Dlaczego jest tak cicho? - zapytała Roza, zatrzymując się i
nasłuchując.
Było stanowczo za cicho. Nawet Jordy, którego trzymała na
ramieniu, otworzył oczka jakby ze
zdziwienia. Bezzębna buzia się otworzyła, a małe paluszki
zacisnęły się na jej loku. Trochę to zabolało. Roza spojrzała na
służącą.
- Chyba nie wyszły na dwór, prawda? - zapytała z przerażeniem. -
Moje dzieci. Chyba nie wyszły?
Stanęły jej przed oczami wszystkie niebezpieczeństwa, jakie na
nie czyhały. Powinna bardziej nad nimi czuwać. Powinna
poprosić, by spały w pokoju przylegającym do jej sypialni, ale
Joe chciał okazać swą hojność i dał każdemu z nich osobny
pokój. A one tak się z tego cieszyły, po tygodniach spędzonych w
ciasnej kajucie. Sądziła, że to im nie może zaszkodzić i to uśpiło
jej czujność. Nie pilnowała ich należycie i teraz wyszły gdzieś,
gdzie każdy mógł je zobaczyć.
Gdzie mógł zobaczyć je Whip.
Pamiętała Marlona.
Skatowane ciałko Marlona, bardziej martwe niż żywe. Wykupiła
je, płacąc własnym ciałem. Sądziła, że wykupiła trupa. Ale
Marlon przeżył. Tylko Prissy umarła...
Roza pamiętała także Prissy. Miała przed oczami jej wyraźny
obraz, jeśli tylko chciała. Najczęściej jednak nie chciała.
Najlepiej byłoby zapomnieć. Biedna, dobra Princess! Biedna
Prissy! Mama Marlona. Nie zrobiła nic złego, kochała tylko
swoje dziecko, swojego synka. Próbowała go bronić. Whip jej nie
dobił, nie zrobił tego własnoręcznie. Ale to on odpowiadał za jej
śmierć. On i stary Jared Jordan.
Dzieci Rozy nie mogą tak skończyć.
Pobiegła do drzwi. Nie bała się o siebie. Bała się tylko o swoje
maluchy. Matti też był jej dzieckiem, chociaż go nie urodziła.
Urodziła go inna kobieta, ale teraz ona była dla niego mamą. Tak
samo jak dla Lily i tego nieszczęsnego malca. Nie mogła się bać
tego, co czekało ją za drzwiami. Powinna być równie odważna
jak Princess.
Obróciła się i podała Jordyego niewolnicy, która szła za nią. Nie
chciała go narażać na niebezpieczeństwo. Ona musi wyjść, żeby
szukać dzieci, ale Jordy powinien tu zostać. Obiecała Jasperowi,
że będzie się troszczyć o jego syna.
-Oni nigdzie nie wyszli, panno Rozo - odezwała się dziewczyna.
-Nie?
Głupio się poczuła, powtarzając bezmyślnie słowa tamtej, ale
zrobiła to odruchowo. Przytuliła Jordy'ego trochę za mocno, więc
pisnął. Od razu go puściła, a on zaśmiał się zadowolony.
- Pan Joe zabrał pannę Lily i młodego pana Matta na strych -
wyjaśniła służąca.
- Na strych? - zapytała Roza.
To znów zabrzmiało niemądrze, ale chyba tylko ona tak uważała.
Dziewczyna uśmiechnęła się i wyciągnęła ręce, jakby prosiła,
żeby Roza zostawiła jej małego. Po chwili wahania Roza podała
jej dziecko, dziwiąc się, że Jordy nie płacze zostawiony w
cudzych objęciach.
Co też, na Boga, takiego ciekawego może być na strychu w tym
wielkim domu? Wbiegła po schodach, mijając pięterko służby.
Na samą górę. Otworzyła klapę w suficie. Musiała podciągnąć
się na rękach, ale dobrze znała tego rodzaju przejścia, bo
wychowała się w drewnianym domu.
Na strychu były dwa okna w skośnym dachu, zapewniające dość
światła, by rozjaśnić kąty zakurzonej izby, znacznie większej niż
można się było spodziewać. Było tu jasno, ale przez okienka nikt
nie mógł wyjrzeć, chyba że byłby wystarczająco zręczny, żeby
wspiąć się po drabinie, która stała pod jednym z nich. Stanąwszy
na ostatnim szczeblu, musiałby jeszcze wdrapać się na belkę,
która podtrzymywała dach. Roza nie miałaby na to wszystko
ochoty, ale Joe siedział właśnie na belce. W towarzystwie
Mattiego i Lily. Wyglądali jak kury na grzędzie. Na ich widok
Roza wybuchnęła śmiechem.
-Widać stąd całe Savannah - poinformował ją Matti.
Dopiero po chwili zorientowała się, że powiedział to po
angielsku, chociaż zwracał się do niej. Była dziwnie radosna,
niemal szczęśliwa. Pewnie dlatego, że nie groziło im żadne
niebezpieczeństwo. Że nie wyszli na dwór, że są bezpieczni. Ze
nie znalazła ich w takim stanie, w jakim kiedyś znalazła Marlona.
- Chodź tutaj, mamo - zaproponowała Lily całkiem poważnie. -
Stąd naprawdę wszystko widać. Nawet morze. Widzę te wielkie
statki i maszty, i żagle. Musisz tu przyjść i popatrzeć...
- Nie, dziękuję! - odparła Roza.
Joe ześlizgnął się z belki, zwieszając się na rękach i nogach.
Uśmiechnął się na widok jej przerażenia i spuścił stopy. Teraz nie
wyglądało to tak
groźnie, bo palcami niemal dotykał zakurzonej podłogi.
Zeskoczył na dół. To z pewnością nie był upadek.
- Naprawdę powinnaś to zobaczyć - stwierdził, otrzepując z pyłu
czarne spodnie. Nie udało mu się ich całkiem oczyścić, ale Roza
nie zamierzała śpieszyć mu z pomocą.
- Wystarczy, że ty zachowujesz się jak małpa.
-Twoja mama jest taka poważna, Lily - poskarżył się jej córce,
która odpowiedziała radosnym, dźwięcznym śmiechem
0'Connorów. Całkowicie się z nim zgadzała.
Matti poszedł w ślady Joego i w taki sam sposób zawisł na belce.
Roza z trudem powstrzymała okrzyk przerażenia. Przypomniała
sobie, że w Kafjorden nie brakowało drzew i skał. Ona i jej bracia
nauczyli się wspinać równie szybko jak chodzić. Tak jej się w
każdym razie wydawało. Dobrze pamiętała wszystkie upadki i
siniaki, ale wiedziała też, że w ten sposób dzieci uczą się
ostrożności. Nie da się wyćwiczyć ostrożności tam, gdzie nie ma
niebezpieczeństw. Zdarzyło jej się wisieć na skale na czubkach
palców, czując, że kamienie kruszą się pod jej stopami. Pod nią
było urwisko.
I wszystko się dobrze skończyło.
Jej dzieci powinny przejść przez to samo. Uczyć się na własnych
błędach.
Niełatwo być matką.
To najtrudniejsze zadanie świata.
- Co ty tu urządziłeś? - zapytała, rozglądając się dokoła.
Joe rozłożył ręce, z wyraźną dumą. Cieszył się tak samo jak Matti
i Lily. Dziewczynka przeszła na koniec belki, aż do drabiny, i
zręcznie zeszła po szczeblach na dół, nie wiedząc nawet, że mat-
ka drży ze strachu o nią.
- Nie możemy wychodzić na dwór - powiedział Matti.
- Ale to nic nie szkodzi, bo możemy się bawić tutaj - dodała Lily.
- Ty to wymyśliłeś? - zapytała Roza Joego. Pokiwał głową
dumny z siebie. Miał powody.
Zrobił huśtawkę z długiej liny, którą zawiesił na dwóch solidnych
hakach wbitych w drugą belkę. Nieco dalej zawiesił drugą linę,
na której zawiązał kilkanaście grubych węzłów tak, by można
było się po nich wspinać. Albo huśtać, wisząc na rękach.
Oprócz huśtawki, liny do wspinania, belki i drabiny było tu
mnóstwo miejsca do skakania i biegania. Lily narysowała klasy
na zakurzonej podłodze. Widniały tam już ślady jej stóp i ślady
butów Joego. W otwartych skrzyniach było na pewno mnóstwo
skarbów dla sześciolatków.
- Czy tu nie jest pięknie? - zapytała Lily. -Rzeczywiście - odparła
wzruszona Roza. -
Jest wspaniale.
- Będziemy tu cały dzień - oznajmiła jej córka. Nie miała dziś
zaplecionych warkoczy, ale czy
to miało jakieś znaczenie? Była brudna i umorusana, ale to też nic
nie znaczyło. Dzieci znów się śmiały. Bawiły się, były
szczęśliwe. Nie musiała się martwić, że całkiem zapomną, jak to
się robi.
Że krzywdzi je tylko dlatego, że jest ich matką i że muszą razem z
nią uciekać.
- Nie zapomnijcie zejść na dół, żeby coś zjeść
- rzekła z uśmiechem, mając nadzieję, że Joe nie zauważył łez w
jej oczach.
-Joe powiedział w kuchni, żeby nam tu przynieśli jedzenie -
oznajmił rozpromieniony Matti.
- Świetnie, prawda?
Joe chwycił ją za rękę i pociągnął w stronę okienka w podłodze.
- Damy mają pierwszeństwo! - zawołał wesoło i przepuścił ją na
strome schody. - My, O’Connorowie, jesteśmy znani z
zaglądania paniom pod spódnice przy każdej nadarzającej się
okazji.
Zazgrzytała zębami. Najgorsze, że Joe mówił prawdę. Tacy
właśnie byli 0'Connorowie. Przypominali jej własnych braci,
chociaż oni nie mieli aż takiej swobody. W domu Samuela było
znacznie mniej śmiechu i zabawy. Ale kiedy się śmiali,
zaśmiewali się do upadłego. Turlali się po trawie, chichocząc bez
umiaru. A potem obrywali pasem od ojca, bo w jego domu nie
wolno było okazywać żadnych uczuć. Jeśli Samuel uznał, że
śmiali się histerycznie, bił ich sprzączką od pasa.
- Nie płacz - szepnął Joe, muskając kciukiem jej policzek.
Uśmiechnął się i dotknął jej rzęs, żeby strząsnąć łzy. Roza się
uśmiechnęła. To był na pewno głupi uśmiech. Nie miała w tym
wielkiej wprawy.
- Nie płaczę - zapewniła go. - Oczy mi łzawią z powodu kurzu.
Tam na górze było stanowczo za dużo pyłu...
Pociągnęła nosem, żeby uwiarygodnić swoje słowa.
- Rozumiem - szepnął.
Objął ją ramionami i mocno przytulił. Przycisnęła policzek do
jego piersi. Czuła ciepło jego ciała. Słyszała bicie jego serca. Ta
bliskość sprawiała jej niemal ból.
Było jej dobrze i źle zarazem, bo wiedziała, że nie powinni tak się
zachowywać. To mogło mieć konsekwencje, jakich sobie nie
życzyła. Tym razem zamierzała postąpić właściwie, a tymczasem
on podszedł i zarzucił jej ramiona na szyję, utrudniając wszystko.
To nie było sprawiedliwe.
- Ciii! - szepnął, jakby czytał w jej myślach. Roza stała
nieruchomo. Rozkoszowała się jego
ciepłem i bliskością. Świadomością, że Joe ją kocha. Wypuścił ją
z objęć, nic niebezpiecznego się nie wydarzyło. Nie zrobili
niczego, czego później by żałowali. Niczego, czym mogliby
skrzywdzić innych.
Nie popełnili grzechu.
Po prostu byli blisko.
Ale poszedł za nią do jej pokoju, a tego nie mogła już
zaakceptować. To nie było właściwe. A Roza nie miała sił na
żadne wybuchy uczuć.
-Tak nie można! - powiedziała, wstrzymując go obiema rękami,
żeby nie zbliżył się zanadto. Wytyczyła swoje granice.
- Nie dotknę cię!
- Ja tego nie chcę, Joe. Naprawdę. Rozmawialiśmy już o tym. O
dwóch łatach. Sądziłam, że wszystko już omówiliśmy. Że od tej
pory będziemy przyjaciółmi. Nic innego nie jest możliwe...
- Nic ci nie zrobię! - westchnął. - Chcę tylko zamienić z tobą parę
słów, skoro jesteśmy sami. Nie ma służby, ani dzieci. Ani Johna,
któremu wydaje się, że jest przyzwoitką...
Usiadł na fotelu koło kominka. Roza nie bardzo rozumiała, po co
im piece albo kominki we wszystkich pokojach w takim mieście
jak Savannah, ale było wiele innych spraw, których nie ro-
zumiała, więc szczególnie się tym nie interesowała.
- Napisałem do nich listy. Do Adama i Fiony. Chciałbym, żebyś
je zawiozła, Rosie. Jeden Pan Bóg wie, kiedy znów nadarzy się
okazja, żeby im coś przekazać. - Zaśmiał się lekko. - Chyba do-
piero wtedy, kiedy sam tam wyruszę, prawda?
- Będę strzec tych listów jak jakiegoś skarbu -przyrzekła.
-Jeśli ich nie znajdziesz, Rosie, spal oba listy. Musisz mi obiecać,
że ich nie przeczytasz!
Zauważył, jak ją wystraszył. Mówił bardzo dobitnie. Jak pastor
wygłaszający pouczające kazanie.
- Na pewno ich znajdę - powiedziała.
Nie dopuszczała do siebie innej możliwości. Nie wybierała się na
koniec świata dla zabawy. Miała cel, chciała odnaleźć dziecko,
które oddała, kiedy nie umiała myśleć racjonalnie. Zamierzała
wszystko naprawić.
Oczywiście, że ich znajdzie. Znajdzie ich, choćby miała
poświęcić na to całe swoje życie. Przekaże listy rodzeństwu
Joego. Nie ma innej możliwości.
- Musisz mi to obiecać!
- Że je spalę? Jeśli nie znajdę Adama albo Fiony, spalę twoje
listy. Nie wpadną w niepowołane ręce.
- Przyłożyła dłoń do serca. - Co takiego tam napisałeś?
Najstraszliwsze tajemnice klanu 0'Connorów?
Joe pobladł.
-Można tak powiedzieć - przytaknął, mając nadzieję, że Roza
nigdy się nie zorientuje, jak bliska była prawdy. - Coś, co muszę
przekazać bratu
- dodał, starając się, by zabrzmiało to obojętnie.
- Zorientowałem się, że nie wszystko zostało powiedziane przed
ich wyjazdem. Minęło już wiele lat, Rosie. Zdarzyły się rzeczy, o
których nie mają pojęcia. - Uśmiechnął się do niej. - Myślałem o
czymś, o czym ty też nie masz pojęcia, Rosie...
- Naprawdę chciałeś tam pojechać, prawda? Skinął głową.
- Nie tylko ze względu na ciebie. Nie tylko ze względu na nas.
Naprawdę chciałem tam pojechać. Doświadczyć wszystkiego, co
pociąga za sobą taka podróż. Czułem się wybrańcem losu.
Jednak los postanowił inaczej.
- Przykro mi! - powiedziała.
Strząsnął jej dłoń ze swego ramienia. Jej słowa nie były
podyktowane litością, ale tak to odebrał.
- Nie powinno ci być przykro! Jedź. Także i za mnie.
Wyszedł, ale nie zamknął za sobą drzwi. Jakby nie chciał czegoś
zakończyć. To ją przeraziło. Nie znała takiego Joego. Nikt zresztą
nie znał go od tej strony. Jego wybuch świadczył o tym, jak po-
ważnie traktował obietnicę, którą na niej wymógł.
I że naprawdę może wyruszyć jej śladem, kiedy upłyną te dwa
lata.
Wolała o tym nie myśleć.
Przygładziła włosy palcami i upięła niesforne loki, kiedy
usłyszała dzwonek do drzwi. Ten sygnał zapowiadał niechybnie
wizytę Johna, ale Roza wolała na wszelki wypadek ukryć się za
drzwiami, sprawdzając, kto przyszedł. Gdyby to nie był John, nie
należało się pokazywać.
Jednak to był John, mogła więc wyjść z pokoju i zejść na dół.
Głosy obu przyjaciół słychać było z daleka. Nie zamknęli drzwi
do biblioteki, w której Joe zwykł załatwiać interesy i
odpoczywać.
- To niemożliwe! - denerwował się Joe. - Takie rzeczy się nie
zdarzają!
- Obawiam się, że to całkiem możliwe, a nawet pewne - odparł
John jak zwykle spokojnie.
Roza była przekonana, że zachowałby spokój nawet będąc w
samym środku płonącego lasu.
-Jakaś kolejna katastrofa, panowie? - zapytała, wchodząc do
biblioteki.
- Gorzej! - jęknął Joe.
-W zasadzie nie dzieje się nic złego - oznajmił John. - Twój
statek jest już w porcie, Rosie. Obawiam się, że wypływa już
jutro. Bez względu na to, czy będziesz na pokładzie, czy nie.
- Dlaczego kapitan nie trzyma się planu? - denerwował się Joe.
- Bo pasażerowie chcą jak najszybciej stanąć na ziemi obiecanej -
odparł John beztrosko. - Kapitan nie wiezie towarów, tylko ludzi.
Poszukiwaczy przygód, którzy chcą zostać milionerami. Ma
dwie wolne kabiny, za które mu zapłaciłeś, Joe. Jeśli pasażerowie
się nie zjawią do rana, sprzeda bilety po raz drugi chętnym,
którzy czekają w porcie. Wystarczy rzucić parę słów na temat
złota, a już gotowi są spychać się nawzajem do wody, byle tylko
dostać się na pokład. W tych kajutach zmieści wielu nowych
pasażerów.
-Jest za wcześnie! - protestował nadal Joe. -Brat Rosie nie zdąży
przyjechać!
-To żaden problem. - Roza ze zdziwieniem usłyszała własny głos.
- Jeśli statek jest już w porcie, wsiadamy na pokład, Joe.
- Co z Olem?
- Ole z nami nie pojedzie.
Miała nadzieję, że brat słyszy jej myśli. Sam by zresztą tak
wybrał. Ofiarowała mu ten dar. Najcenniejszy, jaki mogła mu
ofiarować. Zerwała wiążącą ich nić. Tylko ona mogła to zrobić...
Ofiaruję ci wolność, bracie...
Rozdział 15
Nabrała do niego zaufania. Kładł owoce na jej wyciągniętych
dłoniach. Czekała na to niecierpliwie. Poznawał to po tym, jak się
ku niemu wychylała. Po spojrzeniu, które śledziło każdy jego
ruch. Wydawało mu się, że w tym spojrzeniu jest jakiś błysk.
Wierzył, że go rozpoznaje...
Wierzył, że rozpoznaje w nim Justina, mężczyznę, z którym
chciała się związać na resztę życia, zmieniając je całkowicie.
Ale ona widziała co innego.
Widziała w nim człowieka, który przynosi jej brzoskwinie.
Justin nie był nawet pewien, czy odróżnia mężczyzn od kobiet.
Nie miał pojęcia, kogo się bardziej boi. Nie widział jej w
towarzystwie kobiet. Tylko słyszał.
Nadal uciekała od swoich opiekunów. Uciekała tak daleko, jak
tylko mogła, pod prześcieradła, w swój kąt. I piszczała z
przerażenia, kiedy jej dotykali. Piszczała, nie krzyczała.
Justin często się zastanawiał, dlaczego nie próbowała stąd uciec.
Zamykali na klucz drzwi na korytarz i te prowadzące na balkon,
okalający całe piętro. Ale nikt nie pomyślał o oknach. Sam to
sprawdził. Nie były zamknięte. Chociaż mogli bez trudu zabić je
gwoździami.
Widziała, jak otwierał okna. Widziała, jak je uchylał, by
zapewnić jej choć odrobinę świeżego powietrza. Tylko on się o to
troszczył. Sama nigdy nie próbowała tego zrobić.
Nigdy też nie próbowała otworzyć drzwi, przez które wchodził tu
co noc.
Zastanawiał się, dlaczego. Musiała przecież wiedzieć, że
mogłaby przez nie wyjść. Ze gdzieś prowadzą.
Do wolności.
Ale nigdy nie próbowała. To oznaczało, iż jej
mózg uznał, że ten pokój jest całym światem. A ściany
wyznaczają jego granice. Ze za nimi nic nie ma.
Ciekawe, czy zastanawiała się, skąd przychodzą inni ludzie. I
skąd on przychodzi.
Najprawdopodobniej, nie.
Był człowiekiem, który przynosi jej brzoskwinie. I otwiera okna,
żeby powietrze w tym dusznym pokoju trochę się ochłodziło.
To nie były wielkie czyny. Niewiele mógł zrobić dla jedynej
kobiety, którą kiedykolwiek kochał. Znał ludzi, którzy więcej
robią dla psa.
Zdobył jej zaufanie tak, jak się zdobywa zaufanie psa. Wymagało
to cierpliwości i smakołyków. Oraz życzliwości.
Trochę to trwało, ale nigdy nie miał wątpliwości, że odniesie
sukces. Nawet ktoś taki jak Jenny potrzebuje przyjaźni, nawet
trędowaty jej potrzebuje.
Teraz jadła mu z ręki.
A Justin już nie wiedział, dlaczego tak mu zależało na jej
zaufaniu. Może w głębi duszy pragnął, by go rozpoznała, bo to
byłby dowód, że jest więcej wart niż Joe.
Joe zresztą i tak by się o tym nie dowiedział, chyba że Justin
postanowiłby mu to pokazać. Tylko jak? Nie ma sensu jej stąd
porywać, zabierać do Blossom Hill. Nie miał zamiaru brać za nią
odpowiedzialności. Byłaby tylko ciężarem.
Zdobył jej zaufanie.
A teraz nie wiedział, co z nim zrobić.
Ale przygotował zawiniątko z owocami. Jak co
wieczór. Schował je do sakwy i pojechał do Rose Garden. Jak co
noc. Powinien to przerwać.
Prędzej czy później ktoś go zauważy. Ludzie zaczną plotkować.
Nie chciał, żeby ich ze sobą kojarzyli.
-Ty się nie musiałeś pakować - powiedziała Roza, spoglądając na
stertę walizek i toreb, stojących w holu.
Joe objął ją ramieniem, wodząc wzrokiem po ścianach, suficie i
schodach prowadzących na górę. Matti i Lily nadal bawili się
beztrosko na strychu. Wiedzieli, że wyjeżdżają, ale się tym nie
przejmowali. Żyli teraźniejszością, to, co się miało zdarzyć za
parę godzin, nie było ważne.
- Nie mam ochoty zostawać tu dłużej niż ty, Rosie. Tym razem
przyjechał do Savannah tylko ze
względu na nią. Nie trzeba było nawet tego mówić. Ona nie
chciała tego słyszeć, on postanowił jej tego oszczędzić.
-Może powinnam kazać im pójść spać. Zmusić ich do tego. Jak
dobra matka.
- Pozwól im się bawić! - poprosił. - Byłem najszczęśliwszy, kiedy
się bawiłem. Ty nie?
-Ja też.
Ale wspomnienia zabaw były przesłonięte innymi. Musiała
bardzo się wysilać, żeby przypomnieć sobie, że była dzieckiem.
Jej życie zaczęło się w bólu. Urodziła się jako Roza, kiedy ojciec
przycisnął jej policzek do gorącego kamienia w piecu. I szybko
zapomniała o zabawie.
- Tej nocy nie zmrużę oka - wyznała.
-1 tak musicie wyruszyć po ciemku. Prześpisz się na pokładzie.
- Tam też raczej nie usnę, Joe. W każdym razie nie od razu. To
kolejny początek w moim życiu. Nie należy go przesypiać.
- Ja prześpię się w powozie - oświadczył i obrócił ją tak, by
skierowali się w stronę otwartych drzwi do biblioteki. - Będę już
daleko, kiedy słońce wstanie i zaleje nas upał. Będę myślał o
tobie.
Roza nie mogła usiedzieć w spokoju. Dotykała skórzanych
grzbietów książek. Podchodziła do firanek tak, by nikt z zewnątrz
jej nie zobaczył. Serce kołatało w jej piersi, kiedy myślała o
niebezpieczeństwach czyhających na zewnątrz.
-Jesteście pewni, że ten statek jest bezpieczny? - zapytała cicho.
Nie pierwszy raz zadawała to pytanie i nie swoje bezpieczeństwo
miała na względzie. Liczyło się bezpieczeństwo dzieci. Nic złego
nie mogło im się przydarzyć. Nie chciała ich znaleźć tak, jak
kiedyś znalazła Marlona.
Joe po raz szesnasty odpowiedział spokojnie:
- Pokład jest pełen poszukiwaczy przygód. To jankesi, z północy.
Żaden z nich nigdy o tobie nie słyszał. Nikt nie wie, ile jesteś
warta. Myślą tylko o bogactwach, które czekają na nich w kraju,
w którym żaden nigdy nie był. Dla nich jesteś zwyczajną
kobietą... - Joe nabrał powietrza i powtórzył: - kobietą.
Roza skrzyżowała ramiona na piersiach i zamarła bez ruchu.
Miała na sobie ciemnoniebieską
suknię z wysokim, sztywnym kołnierzykiem. Kroju tak prostego,
że wydawałaby się tania, gdyby nie pierwszorzędny materiał.
Garderoba, którą jej przygotował Joe, miała właśnie taki
charakter. Wiedziała doskonale, dlaczego.
- Będziesz jedyną kobietą na statku pełnym mężczyzn. Podróż
potrwa parę miesięcy. Musisz się więc zachowywać ostrożnie,
żeby żadnemu z nich nie przyszło nic do głowy. Nie odzywaj się
do nikogo bez potrzeby. Nie patrz na żadnego z nich za długo.
Nie bądź zbyt miła, ani zbyt przyjazna. Nie pozwalaj sobie na
żadne swobodne gesty. Nawet nie próbuj flirtować. Ani z
pasażerami, ani z załogą, ani z oficerami, ani z kapitanem. Nawet
gdyby Jezus płynął tym statkiem, nie powinnaś okazać mu więcej
zainteresowania niż innym. Rozumiesz?
- Myślałam, że porządni Irlandczycy nie drwią z nikogo.
- To nie drwiny! To śmiertelnie poważna sprawa, Rosie! Nawet
jeśli ty nie potrafisz sobie wyobrazić, co mogłoby ci się stać, ja
mam dość wyobraźni!
- Wiem, czego powinnam się obawiać, Joe. Nie jestem głupia.
Wychowałam się w męskim świecie. Mężczyźni traktowali mnie
gorzej niż śmiecia.
Przerwała i spojrzała przez firankę. Nie widziała wyraźnie
domów, stojących naprzeciwko. Podwójne białe koronki
wszystko rozmazywały. Ale zupełnie jej to nie przeszkadzało, bo
to nie był jej świat. Nie chciała poznawać Savannah.
- Zwiążę ciasno włosy. Będę nosić czarne ubrania. I wdowi
welon...
Zaśmiała się, przypomniawszy sobie, że Seamus znalazł ją
właśnie za wdowim welonem. Tysiąc lat temu w pewnej stajni, w
południowej Irlandii.
- To zresztą nie będzie kłamstwo. Nadal jestem wdową. Za krótko
go opłakiwałam. Porządna żona nosi żałobę przez rok. A welon
przynajmniej przez pierwsze sześć miesięcy. Wdowi welon to
najlepsze przebranie. Zrobię też najlepszy użytek ze swojej
nieszczęsnej twarzy. Będę tak brzydka jak nigdy...
Wiedziała, że da sobie radę.
Należała do tych, którzy dają sobie radę. Powinien to wiedzieć.
Ale trudno mu było się z nią rozstać. Wiele by dał, żeby to się
skończyło inaczej.
-Posiedzisz ze mną przez chwilę? - zapytał, klepiąc oparcie
kanapy. - Nie wiem, czy mam ci wiele do powiedzenia, ale
chciałbym cię potrzymać za rękę. Usiądź koło mnie. Nie wiem,
czy to się nam jeszcze kiedyś przydarzy.
Przysunęła się i przytuliła policzek do jego ramienia. Napełniało
ją spokojem towarzystwo człowieka, którego tak ceniła. Mieli do
siebie zaufanie. To nie był grzech.
Joe nigdy nie zawiedzie Jenny. Będzie przy niej trwał aż do jej
śmierci. Nigdy nie odwróciłby się od kogoś tak bezradnego, tak
potrzebującego pomocy. Był dobrym człowiekiem.
Czekała go samotność.
-Zegnaliśmy się już parę razy - powiedział, wplatając palce w jej
włosy. - Zawsze w dramatycznych okolicznościach. Zegnaliśmy
się na zawsze, jakbyśmy mieli się więcej nie zobaczyć. Za
każdym razem cholernie bolało. Może tym razem oboje
wierzymy, że to nie jest ostateczne pożegnanie...
- Tym razem pożegnamy się z godnością? -uśmiechnęła się Roza.
- Nienawidzę wszystkich tych głupich rzeczy, które ludzie sobie
mówią, gdy sądzą, że się już nie zobaczą. Dawniej mówiliśmy
sobie różne niemądre rzeczy, prawda, Joe?
Pokiwał głową.
- Ale tym razem rozstajemy się, żeby niedługo znowu się spotkać.
- Za dwa lata - przypomniała mu.
- Za dwa lata - potwierdził.
Oboje byli zadowoleni z tej umowy. Nie płakali. Nie
zachowywali się jak zakochani, którzy rozstają się na zawsze.
Pojechali razem do portu. Joe po dżentelmeńsku pomógł jej
wnieść bagaże na pokład, co nie było konieczne, bo wyznaczono
do tego dwóch marynarzy. Wniósł na pokład Jordy'ego. Męskim
gestem zmierzwił czuprynę Mattiemu, pocałował Lily w policzek
i poprosił, żeby pozdrowiła wuja i ciotki w Nowej Zelandii.
- Musicie dać szansę Michaelowi - przypomniał im, uśmiechając
się szelmowsko. - Pamiętajcie, że was jest dwoje, a on - jeden!
Trochę to potrwa, zanim się poznacie. Nie jest wcale pewne, że
się od razu polubicie, ale z czasem wszystko się ułoży.
Przyzwyczaicie się do siebie.
- Na pewno się polubimy! - zawołała Lily, jakby cokolwiek
innego było nie do pomyślenia. -On jest moim bratem!
Joe kucnął przed bratanicą. Wzruszyła go powaga i pewność w
jej głosie. Uznał jednak, że powinien ją przestrzec. Lepiej, żeby
nie miała zbyt wielkich oczekiwań.
-Pamiętaj, że zjawicie się tam nagle i niespodziewanie. On może
nic o tobie nie wiedzieć, Lily. Będzie zaskoczony waszą wizytą.
- Mickey wie, że przyjedziemy - oświadczyła Lily, spoglądając
na niego tak, że nie mógł się sprzeciwić.
- To dobrze - powiedział i ucałował ją w czoło. Potem uścisnął
Rosie i wyszedł.
Nie podążyła za nim. Nie chciała stać na pokładzie i patrzeć na
oddalające się Savannah. Nie była tak sentymentalna.
Roza zamknęła drzwi do kabiny i ogarnęła wzrokiem
pomieszczenie, które na pewien czas miało stać się ich światem.
-No dobrze, dzieci - powiedziała. - Urządzimy tu sobie dom?
Joe tymczasem zamknął drzwi powozu i zastukał w dach. Usiadł
tak, żeby nie widzieć statku. Wolał go nie oglądać.
Wolał się nie żegnać.
Chociaż chyba właśnie to przed chwilą zrobił.
Teraz był już w drodze do domu.
Rose Garden nie było domem Rosie. On też nie czul się tam jak w
domu. Trudno było się do tego przyznać, ale nie zamierzał
uciekać przed prawdą.
Nie był już irlandzkim marzycielem.
Mężczyzna z batem czekał w krzakach. Długo potrafił stać
nieruchomo, nie zwracając nawet uwagi na odrętwienie,
ogarniające jego ciało. Czekał cierpliwie, nie widać było nawet,
czy marznie.
Obserwował dom.
Mógł się włamać do środka, ale lubił sprawiać niespodzianki,
lubił działać po cichu, wolał nie zwracać na siebie uwagi.
Zamierzał uprowadzić ją tak, by nikt tego nie zauważył. Żeby
wszyscy myśleli, że dobrowolnie wyszła z domu. Kiedy się
zorientują, co się stało, będzie już za późno.
Lubił podstępy.
To, na co czekał, wydarzyło się jeszcze przed świtem. Jedna z
Murzynek wyniosła nocniki. Czekał, aż je opróżni. A potem
wyślizgnął się z mroku i znienacka chwycił ją za gardło, żeby nie
zdążyła pisnąć.
-Twoja pani - szepnął jej prosto do ucha. -Gdzie jest twoja pani?
Dziewczyna zdrętwiała ze strachu. Wykrztusiła coś tak
niezrozumiałego, że musiał jeszcze mocniej ścisnąć ją za gardło.
Potem puścił na chwilę, a ona ze świstem łapała powietrze,
ciesząc się, że jeszcze żyje.
- Nie żartuję, ty czarnuchu - szepnął. - Zaprowadzisz mnie do jej
pokoju. Do pokoju twojej pani. Panny Rosie.
- Nie ma jej tutaj.
Usłyszał to żałosne stęknięcie, ale nie uwierzył.
- Nie ma jej! - szlochała. - Wyjechali. Wyjechali dziś w nocy!
- Zabiję cię, jeśli kłamiesz!
- Mówię prawdę. Nikogo tu nie ma. Wyjechali dziś w nocy. Pan
Joseph i pani Rosie. Ona pojechała do Au-stra-liii...
Udusił ją.
Siedział potem przez chwilę w cieniu i zbierał myśli. Zjawił się
za późno. Diabli wiedzą, gdzie jest ta Australia. Może ją tam
znajdzie, ale nie nastąpi to tak szybko.
Nie lubił przegrywać.
Nie lubił rezygnować.
Musiał jakoś dać upust swojemu gniewowi. Zawlókł trupa
Murzynki na tylne schody. I podpalił. Z nadzieją, że spłonie cały
dom. Nawet się nie obejrzał, kiedy przemykał ciemnymi
uliczkami do konia, którego zostawił w sąsiednim kwartale.
Wyjechał z miasta, nie interesując się tym, co zrobił.
Dom w Savannah spłonął doszczętnie.
Ocalała tylko jedna z irlandzkich służących, która wymknęła się z
domu ukradkiem, żeby przenocować u swojego narzeczonego,
stajennego sąsiadów.
Justin siedział na brzegu łóżka, kiedy jadła brzoskwinię. Serce
biło mu tak głośno, że nie mogła tego nie słyszeć, ale nawet na
niego nie popatrzyła. Jadła.
Chciałby dotknąć jej włosów, ale nie mógł żądać od niej tak
wiele.
Pragnął, żeby było jej dobrze. Żeby się uśmiechała i była
zadowolona.
Szczęśliwa.
Jadła z dziecięcą, radosną łapczywością. Dokładnie oblizała
palce z soku. A potem wsunęła pestkę pod poduszkę i skuliła się
zadowolona.
Mógł siedzieć koło niej.
Nie bała się go.
Wzruszało go to zaufanie. Był przekonany, że nikt nie kocha jej
tak jak on. I że Jenny o tym wie. Wierzyła mu.
Wierzyła, że zrobi to, co będzie dla niej najlepsze.
Nie mógł jej zawieść.
Nie ruszył się, dopóki nie zasnęła. Płakał, przykładając poduszkę
do jej twarzy i przytrzymując mocno. Trzymał ją tak długo, aż
poczuł, że jej ciałem wstrząsnęły śmiertelne drgawki.
-Żegnaj, kochana! - szepnął i wytrzepał poduszkę, a potem
wsunął ją pod jej głowę.
Wyglądała, jakby spała.
Uwolnił ją.
Wyszedł tak samo, jak się tu zjawił, po cichu, przez nikogo
niezauważony.